Sienkiewicz Henryk
NOWELE
Żurawie
Tęsknica (nostalgia) toczy przeważnie ludzi, którzy z jakichkolwiek powodów me mogą
wcale powrócić do kraju; niemniej jednak x ci, dla których powrót jest tylko rzeczą w
r
oli,
doznają czasem jej napadów. Powód może być byle jaki: wschód lub zachód słońca, który
przypomni zorze ojczyste, jakaś nuta obcej pieśni, w której odezwie się rytm swojski, jakaś
kępa drzew, przypominająca zdała wioskę rodzinną — wszystko wystarcza! Wówczas
ogarnia serce ogromna, nieprzeparta tęsknota i przychodzi nagle poczucie, że się jest jakby
liściem oderwanym od dalekiego a kochanego drzewa. I w takich chwilach, człowiek albo
musi wracać, albo, jeśli ma trochę wyobraźni — tworzyć.
Kaz — • lat temu sporo —> przebywałem nad brzegiem oceanu Spokojnego, w
miejscowości, zwanej Analieim Landing. Towarzystwo moje stanowiło kilku majtków —
rybaków, po większej części Norwegów, i Niemczyk, stołujący tychże rybaków. Oni w dzień
bywali na morzu, a wieczorem zabawiali się w pokiera, w którego, zanim zaczęły grywać
modne damy w Europie, grywano już oddawna we wszystkich szynkach amerykańskich.
Byłem zupełnie sam, i czas schodził mi na wałęsaniu się ze strzelbą po pustym stepie lub nad
brzegiem oceanu. Zwiedzałem osypiska, które tworzyła rzeczka, wchodząca szerokim
rozlewem do morza, i brodziłem po płytkich jej wodach, przypatrując się nieznanym rybom,
skorupiakom i olbrzymim lwom morskim, wygrzewającym się na kilku skałach u ujścia.
Naprzeciw był też mały ostró-. wek puszczysty, pełen mew, pelikanów, albatrosów i kulonów
— prawdziwa rzeczpospolita ptasia, rojna, gwarna i krzykliwa. Czasem, gdy dzień był
spokojny, a toń wśród ciszy przybierała barwę niemal fijołkową, mieniącą sio złotem,
siadałem do łodzi i wiosłowałem w stronę ostrówka, na którym pelikany, nieprzywykłe do
widoku ludzi, spoglądały na mnie raczej ze zdziwieniem, niż z obawą, jakby chciały się py-
tać: 'co to za foka, której nie widziałyśmy dotąd? Często z owej wysepki przypatrywałem się
zachodom słońca, wprost bajecznym, zmieniającym cały widnokrąg w jedno morze bla
sków złotych, opałowych i płomienistych, które, przechodząc w świetną czerwień, mdlały
zwolna, dopóki na ametystowem tle nieba nie zaświecił księżyc i cudna, podzwrotnikowa noc
nie objęła nieba i ziemi.
Pusty kraj, nieskończoność morza i nadmiar światła usposobiły mnie trochę mistycznie.
Wpadłem w panteizm i miewałem poczucie, że to wszystko, co mnie otacza, jest jakąś jedną
wielką duszą, która przejawia się jako ocean, jako niebo, jako step, lub skupia się w tak
drobne zjawiska życiowe, jak ptactwo, ryby, małże i nadbrzeżne wrzosy. Chwilami myślałem
także, źe owe wydmy i puste osypiska mogą być zamieszkane przez jakieś istoty
niewidzialne, podobne do dawnych greckich faunów, nimf lub najad. Nie wierzy się takim
rzeczom, gdy bierze się na rozum, aler mimo woli dopuszcza się ich możliwość, gdy się żyje
tylko z przyrodą i w zupełnej samotności. Życie zmienia się wówczas jakby w drzemanie, w
lctórem więcej jest widzeń, niż myśli. Co do mnie uświadamiałem tylko ów niezmierny
spokój, który mnie otaczał, i czułem, że mi jest w nim dobrze. Czasem rozmyślałem o
przyszłych »Listach z podróźy«, czasem, jako młody chłopiec, o jakiejś niezna-
nej, którą mi kiedyś przyjdzie poznać i pokochać i w tej foldze umysłu, na tern pustem,
świetlistem pomorzu, wśród tych niedopowiedzianych myśli, nienazwanych pragnień, w pół-
śnie, w pół-jawie czułem się tak szczęśliwy, jak nigdy przedtem.
Pewnego jednak wieczora zasiedziałem się na ostrówku i wracałem na brzeg już nocą.
Niósł nmie sam przypływ, i prawie nie potrzebowałem wiosłować.
Gdzieindziej przypływy bywają burzliwe, ale w tym kraju wiecznej pogody toń łagodnie
zatapia piaski i fala nie tłucze z hukiem o brzeg. Otaczała mnie taka cisza, że o staje od lądu
mógłbym był słyszeć rozmowę ludzką. Lecz brzeg był pusty. Słyszałem tylko chrobot wioseł
o łódkę i cichy plusk poruszanej niemi wody.
Naraz, z góry, doszły mnie jakieś donośne głosy. Podniosłem głowę, ale na ciemnem tle
nieba nie mogłem nic dojrzeć. Gdy jednak głosy rozległy się powtórnie wprost na demną,
rozpoznałem klangor żórawi.
Całe stado przeleciało widocznie nad moją głową, gdzieś w stronę wyspy Santa Catalina.
Lecz mnie przypomniało się, żem w podobne od
głosy wsłuchiwał się nieraz, gdym dzieckiem jeszcze, za szkolnych czasów, jeździł do domu
na wakacye — i nagle porwała mnie ogromna tęsknota. Wróciwszy do mego alkierza, który
odnajmowałem w domku Niemca, nie mogłem zasnąć. W myśli przesuwały mi się obrazy
kraju: to las sosnowy, to pola szerokie z Mać- kowemi gruszami na miedzach, to chałupy
chłopskie, to wiejskie kościoły, to białe domy w gęstwie sadów. Tęskniłem za podobnym
widokiem całą noc. Wyszedłszy nazajutrz, jak zwykle, na osypiska, uczułem, że ten ocean i
niebo, i step, i wydmy brzegowe, i skały, na których prażą się w słońcu foki — to są rzeczy
dla mnie bezwzględnie obce, które tak nie mają nic wspólnego" ze mną, jak ja z niemi.
Wczoraj jeszcze włączałem się w to otoczenie i sądziłem, że tętna moje biją zgodnie z
tętnami tej olbrzymiej przyrody; dziś zadawałem sobie pytania: co ja mam tu do roboty i
dlaczego nie wracam? Poczucie spokoju i słodyczy życia pierzchło bez śladu. Czas, który
dawniej tak cicho i kojąco odmierzały mi przypływy i odpływy morskie, wydał mi się
nieznośnie długi. Zacząłem myśleć o kraju, o tem, co w nim zostało i co zmieniło się z
biegiem czasu. Ame-
ryka i podróż przestały mnie całkowicie zajmować, a natomiast w głowie roił mi się coraz
gęstszy tłum widzeń, złożonych wyłącznie ze wspomnień. Nie mogłem się od nich oderwać,
chociaż nie sprawiały mi one radości. Przeciwnie! było w nich dużo smutku, a nawet i go-
rycz, wynikająca z porównywania ospałego i bezradnego życia naszej wsi z bujnem życiem
amerykańskiem. Ale im bardziej wydawało mi się nasze bezradnem i ospałem, tem więcej
opanowywało mi duszę, tem było mi droższe i tem więcej za niem tęskniłem. Przez następne
dni widzenia stawały mi w oczach coraz jaśniej, a wreszcie wyobraźnia poczęła je rozwijać,
porządkować, oświecać i układać w jeden artystyczny pomysł. Począłem tworzyć sobie swój
świat,
W tydzień zaś później, gdy pewnej nocy Norwegowie wyjechali na morze, zasiadłem w
swoim alkierzu — i z pod pióra wyszły mi następne słowa:
»We wsi Barania Głowa, w kancelaryi wójta
gminy, cicho było, jak makiem siał «
I w taki to sposób, za przyczyną żórawi, nad brzegiem oceanu Spokojnego, powstały:
Szkice Węglem
SEN
Raz, w towarzystwie, opowiadano wiele o cudownych zdarzeniach, przeczuciach, widzeniu
osób zmarłych i tym podobnych rzeczach, które coraz bardziej zajmują obecnie umysły
powołanych i niepowołanych.
Był tam także i domowy lekarz, odgrywa- . jacy z urzędu rolę sceptyka, w końcu więc
rozmowy jedna z pań zwróciła się do niego z zapytaniem: czy też zdarzyło mu się w życiu
coś takiego, czegoby sobie wytlómaczyć nie umiał?
— Miałem w moich- młodszych latach — odpowiedział doktor-sen, a raczej szereg
snów, tak nadzwyczajnych, że pod względem cudowności, przechodzą one wszystko, com
dopiero słyszał, i na powszechne żądanie mogę je opowiedzieć.
Powszechne żądanie nastąpiło natychmiast, więc doktor zaczął opowiadać co następuje:
— Lr.t temu dwanaście bawiłem w Biarritz dlą^ąpieli morskich. Zarazem kochałem się
w pewnej Angielce, która do kąpieli używała kostiumu haftowanego w łuskę rybią. Była to
wielce oryginalna miss, pełna dziwacznych pomysłów. Raz przetrzymała mnie i innych
swych wielbicieli do godziny trzeciej w nocy na łodzi. Patrzaliśmy w gwiazdy i rozmawiali o
prawdopodobnej wędrówce dusz, z planety do planety. Wróciłem do domu wielce zmęczony
i zasnąłem na fotelu, przy czytaniu jakiegoś listu, który znalazłem na biurku. Zaledwiem oczy
zamknął, zdawało mi się, że w jakiemś wielkiem mieście wychodzę z nieznanego mi domu i
widzę stojący przed bramą karawan. Dla objaśnienia domatorów dodam, że za granicą nie
wożą ludzi na takim rodzaju piramidy, czy katafalku, jak u nas. Karawany tamtejsze
(corbillard) mają kształt oszklonej z boków, wydłużonej karety, z drzwiczkami z tyłu, przez
które wsuwają do środka trumnę. Taki właśnie ujrzałem we śnie. Ale nie dosyć na tem. Przy
karawanie stał młody chłopak, lat może piętnastu, przybrany w czarną kurtkę z ważkimi
szamerunkami i szeregiem metalowych małych guzików wzdłuż szamerunków. Ujrzawszy
mnie, otworzył drzwiczki karawanu, i skłoniwszy się, dał mi uprzejmy znak ręką, bym
wszedł, czy wsunął się do środka.
Jakkolwiek we śnie różne nadzwyczajne rzeczy wydają się zwyczajnemi, przypominam
sobie, żem się tak bardzo przestraszył i cofnąłem się tak silnie, że aż głowa moja uderzyła o
poręcz fotelu. Naturalnie zbudziłem się.
We dwa dni zapomniałem prży mojej Angielce o śnie, ale trzeciej nocy powtórzył się on
z zadziwiającą tożsamością. Potem powtarzał się w odstępach nieregularnych, co trzy lub
cztery dni. W końcu zacząłem się tem męczyć. Co było dziwne, to właśnie owa tożsamość
kamienicy, karawanu, a przede wszy stkiem ubrania i twarzy chłopca, który zawsze z
jednakową uprzejmością zapraszał mnie do siebie.
Zapamiętałem doskonale jego kurtkę, szamerunki, metalowe małe guziki, wreszcie jego
jasne włosy i oczy siwe, daleko osadzone od siebie, cokolwiek do rybich.podobne.
Wogóle, przyznacie państwo, że wobec takiego uporczywego powtarzania się snu, było
śię czem zaniepokoić.
Po kilku tygodniach wyjechałem do Paryża i stanąłem w tym samym co i moja Angielka
hotelu. Przyjechaliśmy wieczorem, mniej więcej na godzinę obiadową, w dość licznej
kompanii znajomych. Przebrałem się pośpiesznie, a następ-
nie poszedłem do windy, by zjechać nią na dół, do sali jadalnej. Na korytarzu spostrzegłem
moich znajomych, dążących także do windy, zbliżyłem się jednak do drzwiczek pierwszy i
nacisnąłem guzik elektryczny. Po chwili usłyszałem głuchy turkot windy, następnie drzwicz-
ki odsunęły się, i nagle cofnąłem się, jakbym zobaczył śmierć. W otwartych drzwiczkach
ukazał się piętnastoletni chłopak, o jasnych włosach i rybich oczach, przybrany w czarną
kurtkę ' z szamerunkami i metalowymi guzikami, taki sam, jakiego widywałem we śnie.
Stał we drzwiach na chwiejącej się jeszcze windzie i uprzejmym ruchem zapraszał mnie
do środka.
Wyznaję, że pierwszy raz w życiu odczułem, iż włosy istotnie stanąć mogą dębem na
głowie z przerażenia. Oczywiście cofnąłem się jak nieprzytomny i pędem zleciałem po scho-
dach na dół. Sala była na dole.
Winda czekała widocznie na większą liczbę gości, ja zaś siedziałem tymczasem w przed-
sionku na krześle z biegunami, starając się nieco ochłonąć, czułem bowiem że byłem blady
juk chusta. — I... nie wiem.,. Może upłynęło parę sekund, może parę minut, gdy nagle
usłysza
łem przeraźliwy krzyk, potem łoskot, i uczyniło mi się zupełnie słabo.
Gdym przyszedł do siebie, ujrzałem w przedsionku ciała ludzkie, poobwijane naprędce w
skrwawione prześcieradła.
Chłopiec zginął także. Dowiedziałem się o tem później.'
A teraz niech kto chce, tłómaczy. Mnie słusznie nazywacie sceptykiem, bo gdyby się to
komu innemu zdarzyło, nie uwierzyłbym nigdy.
NA JASNYM BRZEGU
Malarz siedział w otwartym powozie obok pani Elzenowej, mając naprzeciw dwóch jej bliź-
niaków, Romulusa i Remusa, i częścią rozmawiał, częścią rozmyślał o położeniu, które wy-
magało prędkiego rozwiązania, częścią patrzał na morze. Patrzeć było na co. Jechali od
strony Nizzy ku Monte Carlo, tak zwaną Starą Korni- szą, to jest drogą, ciągnącą się wzdłuż
wis żarów, wysoko nad morzem. Z lewej strony zasłaniały im widok urwiska spiętrzone,
szare^ z odcieniem różanym, perłowym — i całkiem nagie, z prawej natomiast błękitniała toń
Śródziemnego morza, która zdawała się leżeć ogromnie nizko, czyniąc przez to wrażenie
zarazem przepaści i nieskończoności. Z wyniesienia, na którem byli, małe statki rybackie
wyglądały jak białe plamki, tak, że nieraz trudno było odróżnić daleki żagiel od krążącej nad
roztoczą mewy.
Pani Elzenowa oparła się ramieniem o ramię Swirskiego z twarzą kobiety upojonej, która
nie zdaje sobie sprawy z tego co czyni, i poczęła wodzić rozmarzonemi oczyma po morskiem
zwierciadle.
A Swirski odczuł dotknięcie, dreszcz rozkoszy przebiegł go od stóp do głowy, i pomyślał,
źe gdyby w tej chwili nie było przed nimi Romulusa i Remusa, to możeby otoczył ramieniem
młodą kobietę i przycisnął ją do piersi.
Ale zarazem zdjął go pewien strach na myśl, źe wówczas wahania musiałyby się
skończyć, i położenie byłoby rozwiązane.
Tymczasem pani Elzenowa rzekła:
— Zatrzymaj pan powóz.
Swirski zatrzymał powóz, i przez chwilę pozostali w milczeniu.
— Jak tu cicho, po gwarze w Monte Carlo! — ozwała się znów młoda wdowa.
Słyszę tylko muzykę —- odrzekł malarz; może grają na pancernikach w Yille Franche.
Istotnie z dołu dochodziły od czasu do czasu przytłumione tony muzyki, niesione przez
ten sam powiew, który przynosił zapach pomarańczowego kwiatu i heliotropów. W dole
widać
było dachy rozrzuconych na pobrzeżu willi, ukrytych w gąszczu eukaliptów, a obok nich
rozległe plamy białe, utworzone przez kwitnące migdały, i plamy różowe, utworzone z
kwiecia brzoskwiń. Jeszcze niżej widniała modra, zalana słońcem zatoka Ville Franche z
rojem wielkich statków.
Życie, wrzące na dole, stanowiło też dziwne przeciwieństwo z głuchą martwotą gór
pustych i bezpłodnych, nad któremi rozciągało się niebo bez chmur, tak przezrocze, źe aż
szkliste i obojętne. Tu nikło i malało wszystko wśród spokojnych ogromów, i ten pow
r
óz z
gromadką ludzi zdawał się być jakimś żukiem, przylepionym do skał, który wpełznął
zuchwale aż na te wyżyny.
— Tu kończy się całkiem życie — rzekł Świrski, spoglądając na nagość skał.
Na to pani Elzenowa oparła się jeszcze silniej na jego ramieniu i odpowiedziała
rozwlekłym, sennym głosem:
— A mnie się zdaje, że tu się zaczyna.
Swirski zaś odrzekł po chwili z pewnem
wzruszeniem:
— Może pani ma słuszność.
I spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Pani
Elzenowa podniosła również na niego oczy, ale wnet pokryła je powiekami, jakby zmieszana,
i pomimo, że na przedniej ławce powozu siedziało dwóch jej chłopców, wyglądała w tej
chwili jak młoda dziewczyna, której źrenice nie mogą znieść pierwszego blasku miłości.
Potem umilkli oboje; z dołu tylko dolatywały rozwiane dźwięki muzyki.
Tymczasem zdała, na morzu, przy sameiń wejściu do zatoki ukazał się pióropusz dymu, i
wnet uroczysty, pełen ciszy nastrój został zamącony przez Remusa, który, zerwawszy się z
siedzenia, zawołał:
— Tiens! le „Fóhmiddblc l*
Pani Elzenowa rzuciła niechętne spojrzenie na młodszego ze swych bliźniaków. Żal jej
było tej chwili, w której każde następne słowo mogło stanowczo zaważyć w jej losach:
— Bemas, — rzekła — veux-tu te łaire?
— Mais maman ćest „Fóhmidable!"
— Co za nieznośny chłopak!
— Fouhąuoi ?
— On jest dnhe?i, ale tym razem ma słuszność oz wał się nagle Romulus; — wczoraj
byliśmy w Ville Franche (tu zwrócił się do Swirskiego). Pan nas widział jechać na bicyk
lach — i powiedziano nam, że cała eskadra już jest, z wyjątkiem »Formidabla«, który ma
jutro nadejść.
Na to Remus odrzekł z silnym akcentem na każdej ostatniej zgłosce:
— Tyś sam duheń!...
I poczęli się wzajem kuksać łokciami. Pani Elzenowa, wiedząc z doświadczenia, jaki
niesmak budzi w Swirskim sposób, w jaki ci chłopcy mówią i w jaki wogóle byli wychowani,
kazała im być cicho, poczem rzekła:
— Zapowiedziałam i wam i panu Kresowi- czowi, żebyście nie mówili inaczej z sobą,
tylko po polsku.
Kresowicz był to student z Zurychu, z początkiem choroby piersiowej, którego pani El-
zenowa odnalazła na Riwierze i zgodziła jako guwernera do dzieci, po poznaniu Swirskiego,
a zwłaszcza po głośnem oświadczeniu złośliwego i bogatego pana Wiadrowskiego, że po-
ważne domy nie chowają już dzieci na komiwojażerów.
Tymczasem jednak Bogu ducha winny »For- midable« popsuł nastrój wrażliwemu
malarzowi. Po chwili, powóz, zgrzytając po kamieniach, ruszył dalej.
— To pan wstawiał się za nimi, żeby ich zabrać — ozwała się słodkim głosem pani El-
zenowa — pan dla nich zbyt dobry. Ale tu trzeba kiedy przyjechać w nocy, przy księżycu.
Czy chce pan dziś ?
— Chcę zawsze — odpowiedział Swirski; — ale dziś niema księżyca,, i obiad pani
skończy się zapewne późno.
— Prawda, — rzekła pani Elzenowa — ale niech mi pan da znać, jak będzie pełnia.
Szkoda, źe nie prosiłam pana samego na ten obiad... Przy pełni księżyca musi być tu ślicznie,
choć na tych wysokościach dostaję zawsze bicia serca. Żeby pan mógł w
T
iedzieć, jak mi w
tej chwili bije i bije... ale niech pan zobaczy puls: widać nawet przez rękawiczkę.
To rzekłszy, odwróciła dłoń, opiętą tak ciasno w duńską rękawiczkę, że niemal zwiniętą
w trąbkę, i w
r
yciągnęła ją ku Świrskiemu. On wziął ją w obie ręce i począł patrzeć:
Nie, — rzekł —- nie widać dobrze, ale można będzie usłyszeć.
I pochyliwszy głowę, przyłożył ucho do guzików rękawiczki, na chwilę przycisnął ją sil-
nie do twarzy, poczem musnął nieznacznie ustami i rzekł;
— Kiedy za moich dziecinnych lat udało mi się czasem złapać ptaka, to w nim tak samo
serce biło: zupełnie, jak w złapanym ptaku!
A ona uśmiechnęła się prawie smutno i powtórzyła:
— ...Jak w złapanym ptaku...
Po chwili jednak zapytała:
— A co pan robił ze złapanymi ptakami?
— Przywiązywałem się do nich ogromnie. Ale one zawsze odlatywały..,
— Niepoczciwe ptaki...
Malarz zaś mówił dalej z pewnem wzruszeniem:
— I tak się jakoś życie składało, żem próżno szukał takiego, któryby chciał zostać przy
mnie; aż wreszcie straciłem i nadzieję.
— Niel niech pan ufa — odpowiedziała pani Elzenowa.
Na to Swirski pomyślał sobie, źe, skoro się " rzecz zaczęła od tak dawna, to należy ją
skończyć, a potetii będzie, co Bóg da. Miał w tej ' chwili wrażenie człowieka, który zatyka
sobie palcami oczy i uszy, aby skoczyć do wody, ale zarazem czuł, że tak trzeba i źe nie czas
na namysł.
— Może dla pani będzie lepiej przejść się
trochę — rzekł. — Powóz pójdzie za nami, a oprócz tego będziemy mogli mówić
swobodniej.
— Dobrze — odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzenowa.
Swirski trącił laską woźnicę, powóz stanął, i wysiedli. Romulus i Remus, pobiegłszy
zaraz naprzód, zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z
góry na domy w Eza i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Swirski i pani
Elzenowa zostali sami, ale widocznie ciężyła nad nimi i tego dnia jakaś fatalność, zanim-
bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romu- lusie i Remusie zatrzymał się
nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku
grooma.
— To de Sinten - rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.
— Tak, poznaję go.
Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską głowę, a nad nią końską twarz młodego de
Sintena. Ow zawahał się, czy nie skłonić się i nie przejechać, ale pomyślawszy widocznie, źe
gdyby chcieli być sami, to nie braliby z sobą chłopców, zeskoczył z konia i skinąwszy na
grooma, począł się witać.
— Dzień dobry — odpowiedziała nieco sucho pani Elzen: czy to pańska godzina?
— Tak. Zrana strzelam z Wilkisbeyem do gołębi, więc nie mogę jeździć, by sobie nie roz-
bijać pulsów. Mam już siedm gołębi więcej od niego. Czy państw
T
o wiedzą, źe »Formidable«
dziś przyjeżdża do Ville Franche i że pojutrze admirał daje bal na pokładzie?
— Widzieliśmy, jak wjeżdżał.
— Ja właśnie jechałem do Ville Franche, żeby się zobaczyć z jednym z moich znajomych
oficerów, ale to już za późno. Jeśli pani pozwoli, to wrócę razem do Monte Carlo.
Pani Elzenowa skinęła głową, i poszli razem. Sinten, będąc z zawodu koniarzem, począł
zaraz mówić o swoim »hunterze«, na którym przyjechał.
— Kupiłem go od Waxdorfa — mówił. — Wax- 'dorf zgrał się w trente et ąiiarante i
potrzebował pieniędzy. Trzymał na inverse i trafił na seryę z sześciu, ale potem karta się
zmieniła. (Tu zwrócił się do konia). Czysta irlandzka krew, i szyję daję, że lepszego huntera
niema na całej Korniszy; tylko do wsiadania trudny.
— Narowny? — spytał Swirski.
— Gdy się raz na nim siedzi — jak dziecko.
Do mnie się już przyzwyczaił, ale panbyś na- przykład na niego nie siadł.
Na to Swirski, który w rzeczach sportu był próżny aż do dzieciństwa, odrzekł zaraz:
— A to jakim sposobem?
— Nie próbuj pan, a przynajmniej nie tu, nad przepaścią — zawołała pani Elzenowa.
Ale Swirski trzymał już rękę na karku końskim i w mgnieniu oka później siedział na sio-
dle, bez najmniejszego oporu ze strony konia, który może nie był wcale narowny, a może też
rozumiał, że na zrębie skalistym, nad przepaścią, lepiej jest nie pozwalać sobie na wybryki.
Jeździec i koń zniknęli następnie w krótkim galopie na zakręcie drogi. *
— On nieźle siedzi, — rzekł de Sinten — ale podbije mi szkapę. Tu właściwie niema ni-
gdzie dróg do końskiej jazdy.
— Pański koń okazał się zupełnie spokojny — rzekła pani Elzenowa.
— Z czego bardzo się cieszę, bo tu o wypadek łatwo — i trochę się bałem.
Na twarzy jego odbiło się jednak pewne zakłopotanie, naprzód dlatego, źe to, co opowia-
dał o oporności konia przy wsiadaniu, wyglądało jak kłamstwo, a powtóre dlatego, źe mię
dzy nim a Świrskim była ukryta niechęć. De Sinten nie miał wprawdzie nigdy poważnych za-
miarów względem pani Elzenowej, ale wolałby był, żeby mu nikt nie przeszkadzał i w takich,
jakie miał. Prócz tego przed kilku tygodniami przemówili się ze Świrskim dość żywo. Sinten,
który był arystokratą nieprzejednanym, oświadczył był raz na obiedzie u pani Elzenowej, że
według niego człowiek zaczyna się od barona. Na to Swirski, w chwili złego humoru zapytał:
» W którą stronę ?« Młody człowiek wziął tę odpowiedź tak do serca, źe począł naradzać się
z panem Wiadrowskim i radcą Kładzkim, jak ma postąpić — i wówczas z prawdziwem zdu-
mieniem dowiedział się od nich, że Swirski ma mitrę w herbie. Wiadomość o niezwykłej sile
fizycznej Świrskiego i biegłości jego w strzelaniu wpłynęła również uspokajająco na nerwy
barona; dość, źe przemówienie się nie miało następstw, zostawiło tylko pewną niechęć w
obydwóch sercach. Zresztą, od czasu, gdy pani Elzenowa zdawała się przechylać stanowczo
na stronę Świrskiego, niechęć owa stała się zupełnie pla- toniczną.
Malarz odczuwał ją jednak silniej. Nikt wprawdzie nie przypuszczał, by sprawa mogła
— n -
skończyć się małżeństwem, ale między znajomymi poczęto już mówić o jego sentymencie
dla pani Elzenowej, on zaś podejrzewał, że Sin- ten i jego kompania podrwiwają z niego. Ci
wprawdzie nie zdradzili się z tem nigdy naj- mniejszem słowem, w Swirskim jednak tkwiło
przekonanie, że tak jest, i bolało go to, głównie ze względu na panią Elzenową.
Rad też był teraz, że dzięki pokojowemu usposobieniu konia, Sinten wyszedł na
człowieka, który bez powodu nawet opowiada rzeczy nieprawdziwe, więc wróciwszy, rzekł:
— Dobry koń, i właśnie dlatego dobry, że spokojny jak owca.
#
Poczem zsiadł, i szli razem dalej, we troje, a nawet w pięcioro, bo Romulus i Remus trzy-
mali się teraz blizko. Pani Elzenowa, na złość Sin- tenowi, a może w chęci pozbycia się go,
poczęła mówić o obrazach i wogóle o sztuce, o której młody sportsmen nie miał
najmniejszego pojęcia. Ale on począł trząść plotki z domu gry, przyczem winszował młodej
pani wczorajszej weny, czego słuchała z przymusem, wstydząc się przed Swirskim, że brała
udział w grze. Zakłopotanie jej powiększyło się jeszcze, gdy Romulus rzekł:
ar -
—
Maman, a nam mówiłaś, że nigdy nie grywasz! Daj nam za to po ludwiku,
dobrze?
Ona zaś odrzekła, jakby nie mówiąc do ni-
| kogo z osobna:
|. — Szukałam radcy Kładzkiego, by go za
prosić na dziś na obiad, poczem bawiliśmy się
| trochę.
—
Daj nam po ludwiku! — powtórzył Romulus.
—
Albo kup nam małą ruletkę — dodał
% Remus.
—
Nic nudźcie mnie, i siadajmy do powozu.
I Do widzenia, panie Sinten.
|
— O siódmej?
J* — O siódmej.
/
Poczem rozstali się, i po chwili SwirskE zna
lazł się znów koło pięknej wdowy, ale tym razem zajęli przednie siedzenie, chcąc patrzeć na
{
zachodzące słońce.
—
Mówią, że Monte Carlo lepiej nawet osło- nione, niż Mentona, — rzekła wdowa
— ale, ach!
l jak ono mnie czasem męczy! Ten ciągły gwar, ten ruch, te znajomości, które trzeba robić,
chcąc nie chcąc. Czasem mam ochotę uciec stamtąd i resztę zimy spędzić gdzieś w jakim
cichym kącie, gdziebym mogła widywać tylko tych lu
dzi, których chcę widywać. Która z miejscowości najlepiej się panu podoba?
— Lubię bardzo St. Raphael: pinie schodzą tam aź do morza.
— Tak, ale to daleko od Nizzy, — odrzekła cichym głosem — a w Nizzy pan ma
pracownię.
Nastała chwila milczenia, poczem pani Elzenowa znów zapytała:
— A Antibes?
— Prawda! zapomniałem o Antibes.
— I to tak blizko Nizzy. Po obiedzie niech pan zostanie dłużej; pogadamy, dokądby od
ludzi uciec.
A on spojrzał jej w głąb pczu i zapytał:
— Czy pani naprawdę chciałaby uciec od ludzi ?
— Mówmy otwarcie — odpowiedziała; — w pytaniu pana odczuwam wątpliwość. Pan
mnie podejrzewa, że mówię dlatego, by się przedstawić panu lepszą, albo przynajmniej mniej
powierzchowną, niż jestem... I ma pan prawo tak myśleć, widząc mnie ciągle w wirze
światowym. Ale ja na to odpowiem, że nieraz człowiek idzie pędem nabytym dlatego tylko,
źe raz popchnięto go w pewnym kierunku... i znosi wbrew woli następstwa poprzedniego
życia. Może, co do mnie, jest w tem słabość kobiety, która bez cudzej pomocy nie umie się
zdobyć na energię — przyznaję... Ale nie przeszkadza to tęsknic bardzo szczerze za jakimś
cichym kątem i za życiem spokojniejszem. Niech co chcą mówią, ale my jesteśmy jak pnące
się rośliny, które jeśli nie mogą piąć się ku górze, to pełzaj \ po ziemi... I dlatego często
ludzie mylą się, myśląc, źe pełzamy dobrowolnie. Przez to pełzanie rozumiem tylko życie
czcze... światowe, bez żadnej wyższej myśli. Ale jak ja, na- przykład, mogę się temu
obronić!... Prosi ktoś znajomego, by mi go przedstawił, a potem składa wizytę — a potem -
drugą, trzecią i dziesiątą... Cóż mam na to poradzić? nie prosić go? Dlaczego?... Owszem!
proszę, choćby dlatego, źe im* więcej mam u siebie ludzi, tem bardziej wzajem się
zobojętniają, i tem bardziej nikt nie może;.. * zająć wyłącznego stanowiska.
— W tem pani ma słuszność rzekł Swirski.
— A widzi pan. Ale też w ten sposób tworzy się ten prąd światowego życia, z którego
wyrwać się o własnej mocy nie mogę, a które .często tak mnie nuży i nudzi, że mi się chce
płakać ze zmęczenia.
— Wierzę pani.
PISMU H. SIENKIEWICZA. T- XXXVII.
^
— Pan powinien mi wierzyć, ale niech pan wierzy też i w to, źe jestem lepsza i mniej pa-
sta, niź się wydaję. Gdy pana opadną wątpliwości, albo gdy ludzie będą o mnie źle mówili,
niech pan pomyśli sobie tak: przecie i ona musi mieć jakieś dobre strony. Jeśli pan tak nie po-
myśli, to będę bardzo nieszczęśliwa.
— Daję pani słowo, źe ja zawsze wolę o pani myśleć jak najlepiej.
— I tak trzeba, — odrzekła miękkim głosem — bo choćby też wszystko, co jest we mnie
dobre, było * jeszcze bardziej zagłuszone, przy panu odżyłoby na nowo... To tak zależy od
tego, z kim się człowiek zbliży... Chciałabym coś powiedzieć, ale boję się...
— Niech pani powie...
— Ale nie posądzi mnie pan o egzaltacyę, ani o nic gorszego?... Nie, ja nie jestem egzal-
towaną; mówię, jak kobieta trzeźwa, która stwierdza tylko to, co jest rzeczywiście, i trochę
się dziwi. Otóż przy panu odnajduję swoją dawną duszę, taką spokojną i pogodną, jak
miałam wówczas, gdy byłam dziewczyną... A przecie ze mnie babina... mam trzydzieści pięć
lat...
Swirski spojrzał na nią z twarzą jasną i nie-
mai rozkochaną, poczem podniósł zwolna do ust jej rękę i rzekł:
— Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem: ja mam czterdzieści ośm — i
oto mój obraz!...
To rzekłszy, ukazał ręką na zachodzące słońce.
Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach, i
mówić z cicha, jakby do siebie:
— Wielkie, cudne, kochane słońce!...
Poczem nastało milczenie. Na twarze obojga
padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod
niem, lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilii palmowych i świeciły złotem.
Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny.
W dole ^nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liliowem tle powietrza.
II.
Goście, zaproszeni przez panią Elzenową, zebrali się w Hdtel de Paris o godzinie siódmej
wie-
5*
czorem. Dano im osobną salę wraz z mniejszym przyległym salonikiem, w którym po
obiedzie miała być podana kawa. Pani zapowiadała wprawdzie obiad »bez ceremonii* —
mężczyźni jednak, wiedząc, co o tem myśleć, przybyli we frakach i białych krawatach, ona
sama zaś wystąpiła w bladoróżowej wyciętej sukni, z jedną wielką fałdą, idącą z tyłu od
wierzchu stanika, aż do dołu. Wyglądała świeżo i młodo. Twarz bowiem miała drobną a
głowę małą, czem głównie na początku bliższej znajomości zachwyciła Swirskiego. Obfite
jej ramiona miały w tych zwłaszcza miejscach, gdzie ciało wychylało się z sukni, ton i
przezroczystość muszli perłowej, ręce natomiast od ramion do łokci były lekko czerwone i
jakby spierzchnięte. Ale potęgowało to tylko wrażenie ich nagości. Wogóle biła od niej
wesołość, dobry humor i ten jako wy ś blask, który mają w sobie kobiety w chwilach, gdy
czują się szczęśliwe.
Z zaproszonych, prócz Swirskiego i de Sin- tena, przybył stary radca Kładzki, z
synowcem Zygmuntem, młodym szlachcicem, niezbyt obytym, ale zuchwałym, któremu
oczy świeciły aż zbyt wyraźnie do pani Elzenowej, i który tego nie umiał ukryć; dalej książę
Walery Porzecki,
"człowiek czterdziestoletni, łysy, z wielką twarzą i śpiezastą czaszką Azteka; pan Wiadrow-
ski, bogaty i złośliwy, posiadacz kopalni nafty w Gralicyi, a zarazem miłośnik sztuki i artysta
dyletant, a wreszcie Kresowicz, student i czasowy nauczyciel Romulusa i Remusa, którego
pani Elzenowa prosiła także, albowiem Swirski lubił jego fanatyczną twarz.
Młodej gospodyni chodziło zawsze, a terri- bardziej teraz, o to, by mieć u siebie salon,
jak się wyrażała, ^intelektualny*.' Nie mogła jednakże z początku odwrócić rozmowy od
miejscowych plotek i wypadków z domu gry, który Wiadrowski nazywał
»Słowiańszczyzną*, utrzymując, że więcej się tam słyszy słowiańskich języków, niż każdych
innych. Życie schodziło wogóle Wiadrowskiemu w Monte Carlo na prze- drwiwaniu
własnych rodaków i innej młodszej braci słowiańskiej. Był to jego konik, na którego rad
siadał i galopował bez wytchnienia. Zaraz więc począł opowiadać, jak parę dni temu w
»Cercie de la Meditermnóe« o godzinie szóstej rano zostało przy grze tylko siedm osób a
wszystkie pochodzenia słowiańskiego.
— Z tem się już rodzimy — rzekł, zwracając się do gospodyni. — Gdzieindziej, widzi
pani,
ludzie rachują w ten sposób: dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście etc., ale każdy
prawdziwy Słowianin powie mimowoli: dziewięć, dziesięć, walet, dama, król... Tak!... Na
Korniszę przyjeżdża śmietanka naszego towarzystwa, a tu wyciskają z niej ser.
Na to książę Walery, ze spiczastą czaszką, wygłosił tonem człowieka, który odkrywa nie-
znane prawdy, że wszelka namiętność, która przebiera miarę, jest zgubną, ale że do »Cercie
de la Mćditerrance« należy wielu dystyngowanych cudzoziemców, z którymi warto i poży-
tecznie jest zabrać znajomość. Wszędzie można służyć krajowi. Oto 011 spotkał'tam przed
trzema dniami Anglika, przyjaciela Chamberlaina, Który to Anglik wypytywał go o nasze
krajowe stosunki, on zaś opisał mu na bilecie wizytowym stan ekonomiczny i polityczny,
położenie w ogóle, a w szczególności aspiracye społeczne. Bilet ten dojdzie niewątpliwie do
rąk, jeśli nie Chamberlaina, którego tu niema, to Salisburego, co będzie jeszcze lepiej.
Prawdopodobnie też spotkają się z Salisburym na balu, który ma wydać admirał francuski —
i podczas którego cały »Formi- dable« ma być oświecony a giomo elektrycznością.
Kresowicz, który był nietylko suchotnikiem,
ale i człowiekiem z innego obozu i nienawidził tego towarzystwa, w którem, jako guwerner
Romulusa i Remusa, musiał się obracać, usłyszawszy o bilecie wizytowym, począł parskać
ironicznie i zarazem zjadliwie, jak hyena, pani Elzenowa zaś, chcąc odwrócić od niego
uwagę, rzekła:
— Tu jednak ludzie cudów dokazują: ja słyszałam, źe cała droga od Nizzy aż do Marsylii
ma być oświecona elektrycznością.
I — Robił taki plan inżynier Ducloz, — rzekł
'; ł
Swirski — ale umarł przed paru miesiącami. Był to taki zapalony elektryk, że podobno przy-
kazał w testamencie, by jego grób oświecony był elektrycznością.
— To — rzekł Wiadrowski — powinien mieć na grobie napis: »Wieczny odpoczynek
racz mu dać, Panie, a światłość elektryczna niechaj mu świeci na wieki wieków, amen!«
Lecz stary radca Kładzki napadł na niego, że żartuje z rzeczy poważnych, które się do
konceptów nie nadają, poczem począł napadać na całą Ry wierę. Wszystko to tylko pozór i
blaga, począwszy od ludzi, a skończywszy na rzeczach. Wszędzie niby »markizy, komty i
wikomty«, a tylko pilnuj, żeby ci który chustki od nosa
nie wyciągnął. Co do wygód, to samo. W jego kancełaryi w Wieprzkowiskack zmieściłoby
się pięć takich ciup, jak ta, którą mu dali w hotelu. Wysłali go doktorzy do Nizzy na świeże
powietrze, a Promenade des Anglais cuchnie, jak krakowskie podwórko. Dalibóg, cuchnie!
Siostrzeniec jego, Zygmunt, może zaświadczyć.
Ale Zygmuntowi Oczy wyłaziły z głowy do ramion pani Elzenowej, i nie słyszał, co się
mówi,
— Przenieś się radca do Bordighiery — rzekł Swirski; — brud włoski jest przynajmniej
artystyczny, a francuski — plugawy.
— A pan jednak mieszka w Nizzy?
— Bo po tamtej stronie Yentimiglii nie znalazłbym pracowni. Zresztą ja, jeśli się prze-
niosę, to raczej w stronę przeciwną — do An- tibes.
To powiedziawszy, spojrzał na panią Elze- nową, która uśmiechnęła się kącikami ust i
spuściła oczy.
Po chwili zaś, pragnąc widocznie naprowadzić rozmowę na tory artystyczne, poczęła mó-
wić o wystawie u Rumpelmayera i o nowych obrazach, które oglądała dwa dni temu, a które
towarzyszący jej francuski dziennikarz Krauss nazwał impresyonistyczno-dekadenckimi. Na
to
Wiadrowski podniósł widelec do góry i zapytał tonem Pyrrona:
— Co są wogóle dekadenci?
— Pod pewnym względem — odpowiedział Swirski — są to ludzie, którzy wolą od
sztuki samej rozmaite sosy, z którymi sztuka bywa przyprawiana.
Książę Porzecki czuł się jednak dotknięty tem, co stary Kładzki mówił o > markizach,
komtach i wikomtach«. Nawet szubrawcy, którzy tu przyjeżdżają, należą do wyższego ga-
tunku szubrawców i nie zadowalają się wyciąganiem chustki od nosa. Tu spotyka się kor-
sarzy w wielkim stylu. Ale obok nich przyjeżdża wszystko, co w świecie jest
najwykwintniej- sze lub najbogatsze, że zaś wysokie finanse spotykają się tu na równej stopie
z wysokiem urodzeniem — to właśnie dobrze, bo niech się świat poleruje! Pan Kładzki
powinienby przeczytać taką »Idylle Tragique«, a wówczas przekonałby się, że obok ludzi
podejrzanych, spotyka się tu i najwyższe »sfery społeczne« — »takie właśnie, jakie spotkamy
na Formidablu, który przy tej sposobności ma być oświecony a giorno elektrycznością®.
Porzecki zapomniał widocznie, że wiadomość
o oświeceniu »Formidabla« podał już poprzednio do publicznej wiadomości. Jakoż tym
razem nie stała się już ona osią rozmowy, a natomiast poczęto mówić o »Idylle Tragique«.
Młody Kładzki, mówiąc o bohaterze tej powieści, zauważył, iż »takiemu było dobrze* — ale
że był głupi, wyrzekając się kobiety dla przyjaciela, i źe on, Kładzki, nie zrobiłby tego dla
dziesięciu przyjaciół , a nawet dla rodzonego brata, »bo to swoją drogą, a to swoją U Lecz
Wiadro wski odebrał mu głos, albowiem powieści francuskie, w których się zaczytywał, był
to drugi jego konik, na którym uprawiał szkołę wyższej jazdy po autorach i ich utworach.
— Co mnie do ostatniej pasy i doprowadza, — rzekł — to ta sprzedaż farbowanych
lisów, za prawdziwe. Jeśli ci panowie są realistami, niech piszą prawdę. Czyście państwo
zauważyli ich bohaterki? Oto zaczyna się tragedya: dobrze! taka dama walczy z sobą,
»demenuje« się naj- okropniej przez pół tomu, a ja, dalibóg, od pierwszej stronicy wiem, co
się stanie i jak się skończy. Jakie to nudne i ile razy się to już powtarzało! Ja się na lafiryndy
zgadzam i na ich prawo do literatury także, ty]ko niech mi nie sprzedają lafiryndy za
tragiczną kapłankę. Co
mi za tragedya, skoro wiem, źe taka rozdarta dusza miała przed tragedyą kochanków i będzie
ich miała po tragedyi... Będzie się znów »deme- 110wała« jak poprzednio, i wszystko
skończy się znów tak samo. Co to za fałsz, co za zatrata zmysłu moralnego, zmysłu prawdy i
co za zawracanie głów! I pomyśleć, że się to u nas czyta, że ten towar przyjmuje się jako
dobry, te farsy
buduarowe jako dramat — i źe bierze się to i
t
, poważnie! W ten sposób zaciera się różnica
między poczciwą kobietą a gamratką i wyrabia się prawo towarzyskiego obywatelstwa
kukułkom, które nie mają własnych gniazd. Potem taka pozłota francuska przychodzi na
nasze lale i te dopiero sobie pozwalają pod egidą podobnych autorów! Ni zasad, ni
charakterów, ni poczucia obowiązku, ni zmysłu moralnego — nic, tylko fałszywe aspiracye i
fałszywa poza na psychologiczną zagadkowość!
Wiadrowski nadto był inteligentny, by nie miał rozumieć, źe mówiąc w ten sposób rzuca
poniekąd kamieniem w
r
panią Elzenową, ale był to człowiek nawskroś złośliwy — mówił
więc tak umyślnie. Pani Elzenowa słuchała też słów jego z tem większem niezadowoleniem,
im więcej było w nich prawdy. Świrskiego paliła ochota
odpowiedzieć szorstko, rozumiał jednak, źe nie wypada brać rzeczy tak, jakby słowa
Wiadrow- skiego mogły mieć jakieś przystosowanie, wolał więc poruszyć rzecz z innej
strony.
— Mnie uderzało zawsze we francuskich powieściach co innego, — rzekł — a
mianowicie, źe to jest świat bezpłodnych kobiet. Gdzieindziej, gdy się dwoje ludzi kocha w
sposób prawy, czy nie w prawy — następstwem związku bywa dziecko, tu zaś nikt nie ma
dzieci. Jakie to dziwne! Bo tym panom, którzy piszą powieści, zdaje się, że nie przychodzi
nawet na myśl, że miłość może nie- pozostać bezkarną.
. — Jakie społeczeństwo, taka literatura — odrzekł stary Kładzki. — Wiadomo przecież, źe
ludność we Erancyi zmniejsza się. W wyższych sfórach dziecko — to osobliwość!
— Mais ćest plus commode et plus elegant — wtrącił Sinten.
Lecz Kresowicz, który parskał już poprzednio, rzekł teraz:
— Literatura sytych próżniaków, która musi zginąć razem z nimi.
— Jak pan powiada? — spytał Sinten.
Student zwrócił ku niemu swą zawziętą
#
twarz:
— Powiadam: literatura sytych próżniaków!
A Porzecki znów odkrył Amerykę:
— Każdy stan ma swoje obowiązki i swoje przyjemności — rzekł. — Ja mam dwie
namiętności: politykę i fotografię.
Lecz obiad zbliżał się ku końcowi — iw kwadrans później wszyscy przeszli do
przyległego saloniku na kawę. Pani Elzenowa zapaliła cie- niuchnego papierosa i, wsparłszy
się wygodnie o poręcz fotelu, założyła nóżkę na nóżkę. Zdawało się jej, źe pewne
zaniedbanie powinno się podobać Swirskiemu, jako artyście i trochę cyganowi. Że jednak
była stosunkowo nizkiego wzrostu i nieco szeroka w biodrach, przeto przy skrzyżowaniu
nóg, suknia jej podnosiła się zbyt wysoko. Młody Kładzki upuścił zapałkę i począł szukać jej
na ziemi tak długo, źe radca stryj trącił go nieznacznie w bok i szepnął z gniewem:
— Jak ci się zdaje: gdzie ty jesteś?
A młody szlachcic wyprostował się i od- szepnął:
— Właśnie, źe nie wiem.
Pani Elzenowa wiedziała z doświadczenia, źe mężczyźni, nawet dobrze wychowani, gdy
tylko choć trochę mogą sobie pozwolić, stają
?S -
się grubijanami, zwłaszcza wobec kobiet bez opieki. Teraz nie zauważyła wprawdzie ruchu
młodszego Kładzkiego, ale spostrzegłszy jego niedbały i niemal cyniczny uśmiech, z jakim
odpowiadał stryjowi — była pewna, źe mówi
0
niej. I w sercu uczuła wzgardę dla całego tego towarzystwa, z wyjątkiem Świrskiego i
Kre- sowicza, którego podejrzewała, że przy całej swej nienawiści socyalnej do kobiet jej
sfery, kocha się w niej. Ale niemal do ataku nerwowego doprowadził ją tego wieczoru
Wiadrowski, zdawało się bowiem, iż uwziął się, by za to, co zjadł i wypił, zatruć jej każdą
łyżeczkę kawy,
1
każdą chwilę. Mówił ogólnie i niby przedmiotowo o kobietach, nie przekraczając granic
przy-
t
zwoitości, a jednak na dnie jego słów był nie- tylko cynizm, ale i pełno aluzyi do charakteru
pani Elzenowej i jej położenia towarzyskiego, wprost obraźliwych i niezmiernie dla niej
przykrych, zwłaszcza wobec Świrskiego, który i cierpiał i niecierpliwił się jednocześnie.
%
To też kamień" spadł jej z serca, gdy goście nakoniec rozeszli się i gdy został sam malarz.
— Aa!! — zawołała, oddychając głęboko — mam początki migreny i sama nie wiem, co
się ze mną dzieje!
— Zmęczyli panią ?
— Tak, tak — i więcej niż zmęczyli!...
— Dlaczego pani ich zaprasza?
Ona zaś, jakby nie panując dłużej nad nerwami, zbliżyła się gorączkowo ku niemu:
— Niech pan siada i niech pan się nie rusza! Nie wiem... może zgubię się w oczach pań-
skich, ale ja potrzebuję tego, jak lekarstwa... O tak!... Chwilę tak zostać przy uczciwym czło-
wieku... Ot tak!...
To rzekłszy, siadła koło niego i, wsparłszy głowę na jego ramieniu, przymknęła oczy...
— Chwilę tak!... chwilę!
I nagle powieki jej zrosiły się obficie, lecz poczęła przykładać raz po raz palce do ust, na
znak Swirskiemu, by nic nie mówił i jej pozwolił pozostać w milczeniu.
On zaś wzruszył się, gdyż zawsze na widok łez kobiecych miękł jak wosk. Ufność, jaką
mu okazała, ujęła go i napełniła mu serce tkliwem uczuciem. Zrozumiał też, źe chwila
stanowcza nadeszła, więc otoczywszy ją ramieniem, rzekł:
— Zostań pani przy mnie na zawsze, daj mi do siebie prawo.
Pani Elzenowa nie odpowiedziała, tylko z oczu płynęły jej ciągle łzy duże a ciche.
— Bądź moją — powtórzył Swirski.
Wówczas zarzuciła mu rękę na drugie ramię i przygarnęła się do niego, jak dziecko przy-
garnia się do matki.
A Swirski, pochyliwszy się, ucałował jej czoło, poczem zaczął wycałowywac łzy z oczu
— i stopniowo ogarniał go płomień: po chwili chwycił ją w swoje ramiona atlety, przycisnął
z całych sił do piersi i jął szukać ustami jej ust.
Ale ona poczęła się bronić:
— Nie! nie! — mówiła zdyszanym głosem... — Tyś nie taki, jak inni... Później! nie!
nie!... Zmiłuj się!
Swirski trzymał ją w objęciach, przechyloną w tył; w tej chwili był,.on właśnie taki, jak
inni — na szczęście jednak dla pani Elzenowej, zaraz po jej słowach dało się słyszeć lekkie
pukanie we drzwi.
Wówczas rozskoczyli się w dwie strony.
— Kto tam ? — spytała pani Elzenowa z akcentem niecierpliwości.
We drzwiach ukazała się posępna głowa Kresowicza.
— Przepraszam — rzekł przerywanym głosem—Romulus kaszle i może gorączkuje...
Myślałem, że trzeba pani dać znać.
Swirski podniósł się:
— Czy nie pójść po lekarza?
Lecz gani, Elzenowa odzyskała juź zwykłą zimną krew.
—
Dziękuję panu — rzekła. — Jeśli trzeba, poślemy z hotelu, ale pierwej muszę dziecko
zobaczyć... Dziękuję! a tymczasem muszę odejść — więc do jufraL. Dziękuję!
To rzekłszy, wyciągnęła ku niemu rękę, którą Swirski podniósł do ust.
— Do jutra — i codzień. Do widzenia!
Pani Elzenowa, zostawszy sam na sam z Kreso wiczem, spojrzała na niego badawczo:
. — Co jest Romulusowi?
On zaś zrobił się jeszcze bledszy, niż był . zwykle, i odrzekł prawie szorstko:
— Nic.
— Co to znaczy ? — spytała, marszcząc brwi.
—
To 'znaczy, że... niech mnie pani wypędzi, bo — oszaleję!
I zawróciwszy na miejscu —■ wyszedł. Pani Elzenowa stała przez chwilę z połyskami
gniewu w oczach i namarszczoną brwią, ale stopniowo czoło jej poczęło się wygładzać.
Miała istotnie trzydzieści pięć lat, a oto był nowy dowód, źe urokowi jej nikt nie mógł
.dotychczas się oprzeć.
PISMA H. SIENKIEWICZA T. XXXVII. ?
O
. Po chwili zbliżyła się do zwierciadła, jakby szukając w niem potwierdzenia tej myśli.
Swirski zaś wracał w pustym wagonie do Nizzy, podnosząc ustawicznie do twarzy ręce,
które pachnęły heliotropem. Czuł się niespokojny, ale przy tem szczęśliwy — i. krew biła mu
do głowy, gdy nozdrzami wciągał zapach ulubionej perfumy pani Elzenowej.
in.
Nazajutrz jednak zbudził się z ciężką głową, jakby po nocy, spędzonej na pijaństwie — i
zarazem z wielkim niepokojem w sercu. Gdy światło dniem padnie na dekoracyę teatralną —
w
r
ówczas to, co wydawało się wieczorem czarodziejstwem — wydaje się bohomazem. W
życiu bywa często tak samo. Świrskiego nie spotkało nic niespodzianego. Wiedział, że do
tego idzie — i musi dojść, a jednak teraz, gdy klamka zapadła, miał uczucie niepojętego
strachu. Pomyślał, że jeszcze wczoraj można się było cofnąć — i objął go żal. Próżno sobie
powtarzał, że nie czas na rozumowania. Rozmaite zarzuty, które czynił poprzednio sobie,
pani Elzenowej, a prze-
dewszystkiem małżeństwu z nią, wracały mu teraz do głowy ze spotęgowaną siłą. Głos, który
przedtem szeptał mu ustawicznie w ucho: »Nie bądź głupcem!« począł teraz wołać:»Jesteś
głupcem !« I nie mógł. go. zgłuszyć, ani przez wywody przeciwne, ani przez powtarzanie: »
Stało się!« — gdyż rozum mówił mu, że stało się głupstwo, którego przyczyna leży w jego
słabości.
I na tę myśl ogarniał go wstyd. Bo gdyby był młody, miałby na. wytłómaczenie się mło-
dość, gdyby był tę panią poznał dopiero na Ry- wierze i nic o niej dotychczas nie słyszał,
usprawiedliwiałaby go nieznajomość jej charakteru i przeszłości — ale on ją spotykał już
poprzednio. Widywał ją wprawdzie rzadko, ale natomiast nasłuchał się o niej dowoli, gdyż w
Warszawie mówiono o niej więcej, niż o kimkolwiek. Nazywano ją tam »Dziwożoną« — i
miejscowi dowcipnisie ostrzyli swój dowcip na niej, jak nóż na osełce, co zresztą nie
przeszkadzało mężczyznom cisnąć się do jej salonu. Kobiety, lubo mniej jej chętne,
przyjmowały ją także ze względu na liczne dalsze i bliższe pokrewieństwa, jakie .łączyły ją z
miejscowem towarzystwem. Niektóre, takie zwłaszcza, którym zależało na tem, by opinia
wogóle nie była zbyt surową, stawały
6* '
nawet w obronie pięknej wdowy. Inne, mniej pobłażliwe, nie śmiały jednak zamknąć przed
nią drzwi, dlatego, że nie chciały czynić tego pierwsze. Pewien miejscowy komedyopisarz,
usły- " sza wszy raz kogoś zaliczającego panią Elze- nową do » półświatka*, odpowiedział,
źe nie jest to »ani cały świat, ani pół świata, ale raczej trzy kwadranse na świat...« Ponieważ
jednak w większych miastach wszystko się uciera — więc zwolna utarło się i położenie pani
Elzenowej. Przyjaciółki jej mawiały: »Helence nie można wprawdzie stawiać
nadzwyczajnych wymagań, ale ma ona swoje prawdziwe dobre strony*. I nieświadomie
przyznawano jej prawo do większej swobody, niż innym. Czasem ktoś jeszcze wspominał, że
na kilka lat przed śmiercią męża, już z nim nie żyła, czasem ktoś mruknął, że wychowuje
Romulusa i Remusa na pajaców, lub, że całkiem o nich nie dba, ale na podobne odgłosy
niechęci zwracanoby uwagę tylko w takim razie, gdyby pani Elzenowa była kobietą mniej
piękną, mniej zamożną i trzymała dom mniej otwarty. Natomiast mężczyźni nie krępowali się
między sobą w rozmowach ó »Dziwoźonie«. Nawet ci, którzy się w niej kochali, obmawiali
ją przez zazdrość; milczał zwykle tylko taki, który
w danej chwili był szczęśliwszym, lub pragnął uchodzić za szczęśliwszego od innych.
Wogóle jednak złośliwość posuwała się do tego stopnia, iż mówiono, że pani Helena ma
kogo innego na zimowy pobyt w mieście, a kogo innego na sezon letni. I Świrski wiedział o
tem wszystkiem. * Wiedział nawet więcej od innych, gdyż niejaka pani Broniszowa, którą
znał swego Czasu w Warszawie, blizka przyjaciółka pięknej wdowy, opowiadała mu o
jakimś ciężkim wypadku pani Elzenowej, zakończonym równie ciężką chorobą: »Co się ta
biedna Helenka wówczas nacierpiała, to Bóg jeden wie, i może to On w miłosierdziu swojem
sprawił, źe to przyszło przedwcześnie, by ją od większych cierpień moralnych uchronić!...«
Świrski przypuszczał wprawdzie, źe ów »przedwczesny wypadek* mógł być zupełnem
zmyśleniem, niemniej jednak niepodobna mu ^ było mieć złudzeń co do przeszłości pani
Elzenowej, a przynajmniej niepodobna mu było wierzyć, by to była kobieta, której możnaby
bezpiecznie powierzyć swój spokój.
A jednak, te wszystkie wiadomości, budząc jego ciekawość, pociągnęły go właśnie ku
niej. Posłyszawszy o jej pobycie w Monte Carlo, zapragnął, może w zamiarach nie całkiem
uczci
wych, zbliżyć się do niej i poznać ją lepiej. Chciał też, jako artysta, zdać sobie sprawę z
uroku, jaki ta kobieta, powszechnie obma- wiana, wywierała na mężczyzn.
Lecz z początku doznał tylko rozczarowań. • Była piękna i zmysłowo pociągająca, ale za-
uważył, źe brak jej dobroci i przychylności dla ludzi. Człowiek obchodził ją o tyle tylko, o ile
stawał z nią w jakimkolwiek stosunku, dla niej potrzebnym. Po za tem był istotą tak obojętną,
jak kamień. Swirski nie zauważył też w niej żadnej czci dla życia duchowego, dla literatury
lub sztuki. Brała z nich, co jej było potrzebne, nic im wzamian nie dając. A on, jako artysta i
jako człowiek myślący, rozumiał doskonale, źe taki stosunek świadczy w gruncie rzeczy o
naturze, mimo w
r
szelkich wykwintnych pozorów, samolubnej, grubej i barbarzyńskiej.
Zresztą, kobiety podobne były mu znane oddawna. Wiedział, źe imponują one ludziom
pewną siłą, jaką daje stanowczość i wielki, bezwzględny egoizm.
0 tego rodzaju istotach mówiono nieraz przy nim: »zimna, ale rozumna kobieta«. On
jednakże myślał o nich zawsze w sposób lekceważący
1 pogardliwy. Były~to, wedle jego zdania, okazy, pozbawione wyższej duchowej uprawy, a
nawet
i rozumu, taki bowiem rozum, który ściąga dla siebie wszystko, nie przyznając nikomu nic,
mają i zwierzęta. Zarówno w pani Elzenowej, jak w Romulusie i Remusie, widział typy, w
których kultura zaczyna i kończy się na skórze, zostawiając naprawdę plebejuszowską i nie-
okrzesaną głąb. Poza tem wszystkicm raził go. jeszcze i jej kosmopolityzm. Była ona istotnie
jak pieniądz tak wytarty, że trudno było poznać, do jakiego kraju należy, Świrskiego zaś
przejmowało to niesmakiem, nietylko jako człowieka przeciwnych usposobień, ale i jako
człowieka, który znał towarzystwo naprawdę wyższe i który wiedział, źe owo towarzystwo w
takiej naprzykład Anglii, Francyi lub Włoszech* nietylko nie zapiera się gleby, z której
wyrosło, ale patrzy wprost z pogardą na owe nicejsko- kosmopolityczne chwasty bez korzeni.
Wiadrowski miał słuszność, mówiąc, że Ro- mulusa i Remusa chowano na
komiwojażerów lub na portyerów w wielkich hotelach. Było rzeczą powszechnie wiadomą,
że ojciec pani Elzenowej posiadał już wprawdzie tytuł, ale dziad jej był ekonomem, i
Świrskiemu, który miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie komizmu, wydawało się
wprost komicznem to, źe prawnuko-
wie ekonoma nietylko nie umieją dobrze po polsku, ale nie wymawiają już litery r, jak praw-
dziwi Paryźanie. Razili go także, jako artystę. Chłopcy byli piękni, nawet bardzo piękni — *
Swirski jednakże odczuwał swym subtelnym zmysłem artystycznym, że w tych dwóch po-
dobnych do siebie ptasich czaszkach i ptasich twarzach piękność nie była czemś odziedziczo-
nem po szeregu pokoleń, ale jakby czemś wy- padkowem, jakby jakimś fizyologićznym
trafem, wynikłym z ich bliźnięctwa. I próżno sobie mówił, że przecież ich .matka była także
piękną: zostawało mu zawsze poczucie, źe i matce i synom naprawdę się to nie należało — i
źe zarówno pod tym, jak i pod majątkowym względem , byli to dorobkowicze. Dopiero
dłuższe przebywanie z nimi osłabiło w nim te wrażenia.
Pani Elzenowa od początku znajomości poczęła go wyróżniać i pociągać. Był więcej wart
od reszty jej znajomych, nosił dobre nazwisko, posiadał znaczny majątek i wielki rozgłos.
Brakło mu wprawdzie młodości, ale i pani Elzenowa miała trzydzieści pięć łat, a przy tem
jego lierkulesowa postać mogła młodość zastąpić. Ostatecznie, wyjść za niego równało się
dla kobiety, o której mówiono z lekceważeniem, odzyskaniu czci i sta
nowiska. Mogła go wprawdzie podejrzewać o inne upodobania i odmienną naturę, ale
przytem posiadał dobroć i '— jak każdy artysta — pewien pokład naiwności na dnie duszy;
więc pani Elzenowa liczyła na to, źe potrafi go nagiąć do siebie. Wreszcie powodowało nią
nie samo tylko wyrachowanie: w miarę, jak on dawał się pociągać, pociągał i ją. W końcu
poczęła sobie mówić, że go kocha; nawet w to uwierzyła.
Z nim zaś stało się to, co przytrafia się wielu, nawet zupełnie inteligentnym ludziom. Oto
rozum jego skończył się z chwilą, w której ozwały się
;
zmysły, a raczej, gorzej jeszcze: bo
poszedł w ich służbę i zamiast je zwalczać, musiał im dostarczać argumentów. W ten sposób
ów Swirski, który wszystko wiedział i rozumiał, począł wszystko usprawiedliwiać, wykręcać
na korzyść, łagodzić, tlómaczyć. »Prawda, mówił sobie, że ani natura jej, ani dotychczasowe
postępowanie, nie dają rękojmi, ale kto mi dowiedzie, że nie jest zmęczona tem życiem, i że z
całej duszy nie tęskni właśnie do innego? W postępowaniu jej jest niewątpliwie dużo ko-
kieteryi, ale któż znów zaręczy, czy nie rozwija tej kokieteryi dlatego, że pokochała mnie
szczerze! Wyobrażać sobie, że człowiek, choćby
pełen wad i zboczeń, nie ma żadnych dobrych stron, jest dzieciństwem. Ach! co to za miesza-
nina — dusza ludzka! I trzeba tylko odpowiednich warunków, by się .owe dobre strony mog-
ły rozwinąć, a złe zaniknąć. Pani Elzenowa przeszła już także pierwszą młodość. Jakiemżc
głupstwem byłoby przypuszczać, źe żaden głos nie woła i w niej o życie ciche i cne, o spo-
kój, o ukojenie! I z tych powodów może właśnie taka kobieta więcej niż inna będzie ceniła
uczciwego człowieka, który jej to wszystko za- pewnia«. Ta ostatnia zwłaszcza uwaga
wydała mu się nadzwyczaj trafną i głęboką. Poprzednio, zdrowy ..rozsądek mówił'mu, że
pani Elzenowa chce go złapać, on zaś odpowiadał mu teraz: »To ma słuszność, albowiem o
każdej, najidealniejszej kobiecie, która pragnie połączyć się z kochanym człowiekiem, można
powiedzieć, źe go chce złapać!« Uspokajała go także co do przyszłości nadzieja "dzieci.
Myślał, że wówczas będzie miał co kochać, ona zaś musi zerwać ze światowem, czczem
życiem, bo nie będzie miała na nie czasu — nim zaś dzieci podrosną, młodość jej przejdzie
całkiem, a wówczas dom będzie ją bardziej nęcił od świata. Mówił sobie nakoniec: »Jakoś to
będzie! życie musi się ja
koś tiłożyć — nim zaś przyjdzie starość, pożyję kilka lat z kobietą piękną i zajmującą, przy
której każdy powszedni dzień wyda mi się świętemu
* v,*V
I te »kilka lat« stanowiły w gruncie rzeczy główną dla niego przynętę. Było wprawdzie
coś upokarzającego dla pani Elzenowej w tem, iż on nie obawiał się żadnych
nadzwyczajnych wypadków dlatego tylko, źe jej młodość, a zatem. ich możność, miała
wkrótce minąć. Ale on nie przyznawał się sam przed sobą, źe właśnie ta myśl jest podstaw
r
ą
jego otuchy — i oszukiwał się' w dalszym, ciągu, jak czynią zawsze ludzie, w których rozum
stał się stręczycielem zmysłów.
Teraz jednak, po w
r
ypadkach wczorajszego wieczoru, obudził się z ogromnym
niepokojem i zniechęceniem. Nie mógł się oprzeć rozmyślaniu o dwóch rzeczach: naprzód,
źe gdyby mu ktoś powiedział miesiąc temu, źe oświadczy się o panią Elzenową, toby go
uważał za głupca; powtóre, źe ów urok stosunku z nią, który leżał w niepewności, we
wzajemnem odgadywaniu spojrzeń i myśli, w niedomówionych słowach, w zawieszonych
wyznaniach i we wzajemnem przyciąganiu się, był większy, niż ten,
który wypłynął ze zmiany obecnej. Miłej było Świrskiemu przygotowywać narzeczeństwo,
niż zostać narzeczonym — obecnie zaś myślał, iż jeśli o tyle właśnie mniej będzie miło mu
zostać mężem, niż narzeczonym, to niech licho porwie taki los! Chwilami poczucie, że już
jest związany, źe niema przed nim wyjścia, i źe do swej łodzi życiowej musi, czy chce, czy
nie chce, zabrać panią Elzenową wraz z Romulu- sem i Re musem, wydawała mu się wprost
nieznośną. Wówczas, nie chcąc, jako człowiek lojalny, kląć pani Elzenowej, klął Romulusa i
Remusa, ich »grassejowanie« — ich ptasie, ciasne głowy i ptasie czaszki.
» Miałem swoje troski, ale ostatecznie byłem swobodny jak ptak i mogłem całą duszę
kłaść w obrazy, — mówił sobie — a teraz dyabeł wie, jak będzie!« I tu kłopoty malarskie,
jakich w tej chwili doświadczał, zepsuły mu do reszty humor, jakkolwiek skierowały odrazu
jego myśl w inną stronę. Pani Elzenowa i cała»sprawa małżeńska poczęła się odsuwać na
drugi plan, a na pierwszy występował jego obraz: »Sen i śmierć«, nad którym pracował od
kilku miesięcy i do którego przywiązywał ogromną wagę, albowiem miał 011 być protestem
przeciw ogól
nie przyjętemu pojęciu śmierci. Nieraz, w rozmowach ze znajomymi sobie malarzami, Swir-
ski oburzał się na chrześcijaństwo, które do życia i do sztuki wprowadziło jako . wyobrażenie
śmierci ■—■ kościotrup. Świrskiemu wydawało się to najwyższą dla niej krzywdą. Grecy
wyobrażali sobie Thanatosa jako skrzydlatego geniusza, i tak było słusznie. Co może być
szpetniejszego i bardziej przerażającego niż kościotrup? Jeśli kto, to chrześcijanie, którzy w
śmierci widzą wrota do nowego życia, nie powinni jej byli tak malować. Według Swirskiego
pojęcie to zrodziło się też z posępnego diicha germańskiego, tego samego, który stworzył
gotyk — uroczysty i wspaniały, — ale tak ponury, jakby kościół był przejściem nie do
blasków nieba, ale do podziemnych i beznadziejnych otchłani. Świrski dziwił się zawsze, że
renesans nie zreformował symbolu śmierci. Wszakże, gdyby ona nie była wiecznem
milczeniem, gdyby chciała się skarżyć, to mogłaby rzec: »Czemu ludzie wyobrażają mnie
pod postacią kościotrupa! przecie kościotrup jest to właśnie to, czego ja nie chcę i co
zostawiam!« Jakoż w obrazie Swirskiego geniusz snu oddawał cicho i łagodnie ciało
dziewczyny geniuszowi śmierci, który, po-
chyłając się nad nią, gasił zarazem lekko płomyk lampki, palącej się około jej głowy. Swir-
ski, malując, powtarzał sobie: » Trzeba, żeby człowiek, który na to spojrzy, powiedział sobie
prze- dewszystkiem: »Ach, jakie to ogromnie ciche!« — i chciał, żeby owo milczenie szło na
widza od linii, od postaci, od wyrazu, od koloru. Myślał, też, że jeśli potrafi wydobyć ten
nastrój, i jeśli obraz będzie się sam przez się tłómaczył, to stanie się dzieleni niepowszedniem
i nowem. Chodziło mu też jeszcze i o coś innego. Idąc za ogólnym prądem czasu, zgadzał się
i on na to, źe malarstwo powinno unikać idei literackich, rozumiał jednak, źe jest ogromna
różnica między wyrzeczeniem się idei literackich a tak bez- myślnem odbijaniem świata
zewnętrznego, jak odbija go klisza fotograficzna. Kształt, kolor, plama — i więcej nic! — jak
gdyby, obowiązkiem malarza było zabić w sobie istotę myślącą! I przypomniał sobie, że
ilekroć zdarzyło mu Się widzieć obrazy np. Anglików, tylekroć uderzał go przedewszyslkiem
wysoki poziom umysłowy tych artystów. Znać było z ich płócien, że są to mistrze wysokiej
duchowej kultury, psychicznie bardzo wyrobieni, myślący głęboko, często nawet uczeni. W
Polakach na
tomiast widział zawsze coś wprost przeciwnego. Z wyjątkiem kilku lub w najlepszym razie,
kilkunastu, — ogół się składał z ludzi zdolnych, ale bezmyślnych, nadzwyczaj mało
rozwiniętych i pozbawionych wszelkiego wykształcenia. Ci żyli zwietrzałemi już nieco
okruszynami doktryn, spadających z francuskiego stołu, nie przypuszczając ani na chwilę, by
można było coś samodzielnego o sztuce pomyśleć, a tembardziej samodzielnie, po polsku ją
tworzyć. Dla Świrskiego było też jasnem, że doktryna polecająca bezmyślność, musiała im
przypaść do serca. Nosić miano artysty, a módz przytem zostać duchowym parobkiem, było
przecież rzeczą wygodną. Czytać, wiedzieć, myśleć ^ na licha taki trud!
Lecz Swirski mniemał, że jeśli nawet krajobraz jest tylko stanem duszy, to trzeba, by ta
dusza była zdolną nietylko do maćkowych stanów, ale subtelną, wrażliwą, wyrobioną i
rozwiniętą. Kłócił się o to z kolegami i rozprawiał z nimi zapalczywie: »Ja nie wymagam od
was, — wołał — żebyście malowali tak dobrze, jak Francuzi, Anglicy lub Hiszpanie — ja
wymagam od was, żebyście malowali lepiej! przede wszystkiem zaś po swojemu! A kto do
tego
<
. nie dąży, niech zostanie kotlarzem!« Dowodzi! zaś, że czy obraz przedstawia stóg siana, czy
kury grzebiące na podwórzu,- czy kartoflane pole, czy konie ria paszy, czy kąt śpiącej wody
w stawie, zawsze rzeczą ponad wszystko bę- F
dzie w nim dusza. Wpuszczał też tyle
własnej
duszy w swoje portrety, ile mógł — a prócz tego » wypowiadał się« w innych obrazach, z
których ostatnim miał być: »Hypnos i Thanatos.«
Dwaj geniusze byli już prawie skończeni, lecz z głową dziewczyny nie szło. Świrski ro-
zumiał, że musi być nietylko piękna, ale bardzo indywidualna. Tymczasem przychodziły
modelki ładne wprawdzie, ale nie dość osobiste. Madame Lageat, u której Świrski
wynajmował pra-
Icownię i która była dawną jego znajomą, obiecała mu wprawdzie szukać, ale szło to powoli.
Jakaś nowa modelka miała przyjść właśnie dziś rano i nie przyszła, chociaż było już po je- I
denastej.
Wszystko to, wzięte razem z wczorajszemi oświadczynami, sprawiło, że Świrski zaczął
wątpić nietylko o swym spokoju, ale o swej przyszłości artystycznej wogóle i o swym
obrazie w szczególności. Hypnos wydawał mu się.w tej chwili jakiś ciężki, Thanatos jakiś
głupowaty.
Wteszcie powiedział sobie, że skoro nie może się wziąć do roboty, to lepiej jest wyjść na
brzeg, gdzie widok wody i słońca może rozjaśni mu myśli i duszę.
Lecz w chwili właśnie, gdy miał wychodzić, w przedpokoju oz wał się dzwonek, a
następnie w pracowni pojawiły się dwa tartany szkockie, dwie grzywki i dwie ptasie głowy
Romulusa i Remusa, za którymi szedł bledszy i posępniej- szy, niż kiedykolwiek, Kresowicz.
.
— Dzień dobhy panu! Dzień dobhy panu! — wołali dwaj chłopcy. — Haman przesyła
panu te róże i prosi pana na śniadanie.
Tak mówiąc i potrząsając pękami herbacianych i mszystych róż, wręczyli je Świrskiemu,.
a następnie poczęli biegać i rozglądać się po pracowni. Dziwiły ich i zastanawiały zwłaszcza
szkice, przedstawiające nagie ciała, albowiem zatrzymywali się przed niemi i trącali się łok-
ciami:
— Tiens!
— Hcgarde!
Lecz Świrski, którego to gniewało, spojrzał na zegarek i rzekł:
—Jeśli chcemy zdążyć na śniadanie, to trzeba zaraz jechać.
NSMA H. SIENKIEWICZA. T XXXVII.
7
- fig
Poczem wziął kapelusz i wyszli. W pobliżu pracowni nie było dorożek, więc szli
piechotą. Po drodze, malarz, idąc w drugą parę z Kreso- wiczem, zapytał: ^
— Cóż pańscy uczniowie?
Kresowicz zwrócił ku niemu swą nienawistną, szyderczą twarz i odrzekł:
— Moi uczniowie ? A nic. Zdrowi jak ryby i dobrze im w szkockiem ubraniu. Będzie z
nich pociecha — tylko nie dla mnie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ja od jutra odchodzę.
— Jak to ? — rzekł z pewnem zdziwieniem Swirski: — nic nie wiedziałem; nikt mi o tem
nie mówił. To szkoda!
— Dla nich żadna szkoda — odpowiedział Kresowicz.
— Chyba z tej przyczyny, że jej nie są w stanie jeszcze zrozumieć.
— Oni nigdy nie będą w stanie jej rozumieć... Ni dziś, ni kiedykolwiek w życiu! nigdy!
— Mam nadzieję, że się pan mylisz, — odrzekł sucho Swirski — a w każdym razie przy-
kro mi to słyszeć.
Lecz student mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Owszem! Szkoda, ale szkoda czasu. Co im po mnie, albo mnie po nich? To nawet le-
piej, że będą tacy, jak będą. Kto chce siać żyto, musi trawę zaorać, a zaorać ją tem łatwiej, im
nędzniejsza. Dużoby o tem mówić, a to także nie warto, zwłaszcza nie warto dla mnie.
Mikroby i tak człowieka stoczą.
— Panu suchoty nigdy nie groziły. Pani Elzenowa, zanim prosiła pana o lekcye, pytała o
pańskie zdrowie doktora — i temu nie powinieneś się pan dziwić, bo jej chodziło o dzieci.
Ale doktor zaręczył jej, źe niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Pewno, że niema. Ja zresztą wynalazłem^ na mikroby niezawodny sposób.
— Jakiż to sposób?
— Będzie ogłoszony w gazetach. Takich wynalazków nie ukrywa się pod korcem.
Swirski spojrzał na Kresowicza, jakby chcąc się przekonać, czy nie mówi w gorączce, ale
tymczasem doszli do kolejowego dworca, na którym roiło się od ludzi.
Goście nicejscy wyjeżdżali, jak zwykle, rano do Monte Carlo. W chwili, gdy Swirski
kupował bilet, Wiadrowski spostrzegł go i zbliżył się ku niemu.
— 10 0
— Dzień dobry! — rzekł. — Do Monte?
— Tak jest. Masz pan juz bilet?
— Mam miesięczny. Będzie nam ciasno w pociągu.
— Pojedziemy w korytarzu wagonowym.
— To prawdziwy Exodus? co? A każdy wiezie swój grosz, wdowi. Dzień dobry, panie
Kresowicz! Cóż pan mówi o tutejszem życiu? Zrób pan jaką uwagę ze stanowiska swego
stronnictwa.
Kresowicz począł mrugać oczyma, jakby nie mogąc zrozumieć, czego od niego chcą,
poczem odrzekł:
— Ja się zapisuję do stronnictwa milczących.
— Wiem, wiem!... Tęgie stronnictwo: albo milczy, albo wybucha...
I pOGzął się śmiać.
Tymczasem jednak zadzwoniono na odjazd, i trzeba
v
się było śpieszyć. Z peronu
dochodziły wołania: »En voiture! en wiiuref* Po chwili Swirski, Kresowicz, Wiadrowski i
dwaj chłopcy znaleźli się w korytarzyku wagonu.
— Z moją scyjatyką to przyjemna rzecz! — rzekł Wiadrowski. — Patrz pan, co się
dzieje! o miejscu niema co i myśleć. Czysta wędrówka narodów!
Jakoż nietylko przedziały, ale i korytarz zatłoczony był ludźmi wszelkiej narodowości.
Jechali Polacy, Rosyanie, Anglicy, Francuzi, Niemcy — wszystko na podbój banku, który
codziennie odpierał i łamał te tłumy, jak skała, wysunięta z wybrzeża, łamie falę morską. Do
okien cisnęły się kobiety, od których bił zapach irysu i heliotropu. Słońce rozświecało
sztuczne kwiaty na kapeluszach, aksamity, koronki, sztuczne lub prawdziwe klejnoty w
uszach, dżety, mieniące się jak pancerze na podanych naprzód, wydętych z gumy piersiach,
uczernione brwi, twarze, pokryte pudrem lub różem i podniecone nadzieją zabawy i gry.
Najwprawniej- sze oko nie mogło odróżnić gamratek, udają-.# cych kobiety ze świata, od
kobiet ze świata, udających gamratki. Mężczyźni, z pęczkami fijołków w klapach surdutów,
obrzucali ten tłum kobiet wzrokiem pytającym i bezczelnym, opatrując suknie, twarze,
ramiona i biodra z taką chłodną dokładnością, z jaką naprzykład ogląda się wystawione na
sprzedaż przedmioty. Był w tym ścisku jakiś bezład targowiska, a zarazem jakiś pośpiech.
Chwilami pociąg wpadał w ciemność tunelów, to znów w szybach rozbłyskiwało słońce,
niebo, morze, gaje palmow
r
e,
oliwniki, wille, białe zagaje migdałów, a w chwilę później znów ogarniała go noc. Stacya
migała za stacyą. Nowe gromady ludzi cisnęły się do wagonów, strojne, wykwintne, dążące
jakby na wielkie i wesołe święto.
— Jaki to wierny obraz życia... na złamanie karku! — rzekł Wiadrowski. -
— Co jest tym wiernym obrazem?
Ten pociąg. Mógłbym nad tem filozofować aż do śniadania, ale ponieważ wolę filozo-
fować po śniadaniu, więc może pan zechce zjeść je razem ze mną.
— Nie, — rzekł Swirski — wybacz pan: proszony jestem przez panią Elzenową.
— W takim razie — cofam się!
I począł się uśmiechać. Przypuszczenie, żeby Swirski miał się ożenić z panią Elzenową,
nie przyszło mu ani na chwilę do głowy. Był, owszem, pewien, źe malarzowi chodziło o to
samo, o co i innym, ale będąc wielbicielem artystów wogóle, a Swirskiego w szczególności,
odczuwał zadowolenie, źe Swirski zwycięża współzawodników.
— Ja przedstawiam majątek — myślał sobie. — Porzecki tytuł, młodszy Kładzki
młodość, a Sinten świąt modnych durniów. Wszystko to,
zwłaszcza tu, posiada niemałą wartość, a jednakże Dziwożona wybrała jego. Ostatecznie, to
kobieta ze smakiem.
I patrząc na malarza począł mruczeć:
— »Jo triumpJie, tu morańs aur cos currus«...
— Co pan powiada? -— spytał Swirski — który nie dosłyszał z powodu huku pociągu.
Nic. To jakaś czkawka z »Horacyusza«. Powiadam, że skoro pan mi odmawia, więc wy-
prawię śniadanie pocieszenia sobie, de Sintenowi, Porzeckiemu i Kładzkim.
— Proszę pana, po czem to chcecie się pocieszać? — zapytał Świrski, przysuwając się
nagle i patrząc mu w oczy niemal z pogróżką.
— Po stracie pańskiego towarzystwa — od-. powiedział z zimną krwią Wiadrowski. —
Ą kochany pan co przypuszczał?...
Świrski zaciął usta i nie odpowiedział. Pomyślał natomiast, źe na złodzieju czapka gore, i
źe gdyby się żenił z jakąś zwyczajną dziewczyną w kraju, to ani do głowy nie przyszłoby mu
przypuszczenie, że ktoś, mówiąc złośliwie i z przekąsem, ją może mieć na myśli.
Ale tymczasem przyjechali. Pani Elzenowa wyświeźona, młoda i ładna, czekała ich na
sta- cyL Przyszła widać dopiero przed chwilą, albo
wiem oddychała spiesznie i twarz miała zarumienioną tak, że można było to wziąć za wzru-
szenie. To też gdy na powitanie podała Świr- skiemu obie ręce, Wiadrowski pomyślał:
— Tak! ten pobił nas wszystkich o siedm długości. Ona wygląda naprawdę zakochana.
I spojrzał na nią prawie przychylnie. W białej flanelowej sukni z marynarskim
kołnierzem, z rozpromienionemi oczyma, wydała mu się, mimo lekkich śladów pudru na
twarzy, tak młoda i urocza, jak nigdy. Przez chwilę uczyniło mu się żal, źe to nie on był tym
szczęśliwcem, którego przyszła powitać — i pomyślał, że metoda, za pomocą której starał się
o jej względy, polegająca na mówieniu jej złośliwości, była głupia. Ale pocieszył się myślą o
tem, jak będzie drwił z Sinteńa i innych »zdystansowanych*.
Po przywitaniu Swirski dziękował jej za róże, ona zaś słuchała z pewnem zakłopotaniem,
spoglądając chwilami na Wiadrowskiego i jakby wstydząc się, źe jest świadkiem owych
podziękowań.
On też zrozumiał, źe najlepiej zrobi, gdy sobie pójdzie. Jednakże wjechali jeszcze razem
liftem na górę, na której leży dom gry, wraz
z ogrodami. Po drodze, pani Elzenowa odzyskała zupełnie swobodę.
— Na śniadanie! zaraz na śniadanie!—wołała wesoło: — apetyt mam jak wieloryb!
Wiadrowski mruknął pod nosem, że chciałby być bogdaj Jonaszem, ale nie wypowiedział
tego głośno, pomyślawszy, że jeśli Swirski porwie go za kołnierz i wyrzuci z liftu, jak na to
koncept zasługiwał, to spadać będzie nader wysoko.
W ogrodzie pożegnał ich też zaraz i odszedł; ale obejrzawszy się, ujrzał, jak pani
Elzenowa, wsparta na ramieniu Świrskiego, szeptała mu coś do ucha.
— Umawiają się o deser po śniadaniu! — pomyślał.
Ale mylił się, ona bowiem, zwracając swą wdzięczną głowę do malarza, szeptała:
— Czy Wiadrowski już wie?
— Nie, — odpowiedział Świrski — spotkałem go dopiero w pociągu.
To rzekłszy, odczuł pewien niepokój na myśl, źe pani Elzenowa o zaręczynach mówi już
jak o rzeczy spełnionej, i źe trzeba będzie powiedzieć o nich wszystkim, ale jednocześnie
bliz- kość pani Elzenowej, jej piękność i urok poczęły
na niego działać tak, że rozchmurzył się i nabrał otuchy.
Śniadanie odbyło się wprawdzie razem z Ro- mulusem, Remusem i Kresowiczem, który
przez cały czas nie odezwał się ani jednem słowem. Natomiast, po kawie czarnej, pani
Elzenowa pozwoliła chłopcom pójść pod dozorem młodego człowieka w stronę Rocca Brune,
sama zaś zapytała Świrskiego:
— Czy pan woli przejść się, czy przejechać?
On wolałby był najlepiej pójść do niej i tam
odbyć chociaż »pół drogi do raju* — i doznać •choćby pół zbawienia* — ale pomyślał, że
jeśli ona sobie tego nie życzy, to właśnie jest dowodem, jak dalece poważnie i szlachetnie pa-
trzy na ich stosunek — iw duchu rzekł sobie, źe powinien jej być za to wdzięczny.
— Jeżeli pani nie zmęczona, to wolę się przejść — odpowiedział.
— Dobrze. Wcale nie jestem zmęczona. Ale dokąd pójdziemy? Czy chce pan popatrzeć
na strzelanie do gołębi?
— Z chęcią, tylko że tam nie będziemy sami. Sinten i młody Kładzki zapewne wprawiają
się po śniadaniu.
— Tak, ale nie będą nam przeszkadzali,
Oni, gdy chodzi o gołębie, stają się głusi i ślepi na w
r
szystko, co się około nich dzieje...
Zresztą, niech mnie widzą z moim wielkim człowiekiem!
I, przechyliwszy głowę, spojrzała mu z uśmiechem w oczy:
— Chyba, źe wielki człowiek sobie tego nie życzy ?...
— Owszem, niech nas widzą! — odpowiedział Świrski, podnosząc jej rękę do ust.
— Więc pójdźmy aż na dół — ja dosyć lubię na to patrzeć.
— Dobrze.
I po chwili znaleźli się na wielkich schodach, prowadzących do strzelnicy.
— \Jak tu jasno/ jak dobrze i jaka ja szczęśliwa! — rzekła pani Elzenowa.
Poczem, choć w pobliżu ich nie było nikogo, spytała szepcąc:
— A pan?
— Moje światło jest przy mnie! — odrzekł, przyciskając do piersi jej ramię.
I "poczęli schodzić. Dzień był istotnie jeszcze jaśniejszy, niż zwykle, powietrze złote i
błękitne, morze w oddali wyglądało, jak granatowe.
— Naprzód zatrzymajmy się tu — rzekła pani Elzenowa. — Klatki można stąd widzieć
doskonale,
Jakoż pod ich stopami rozciągało się zielone, pokryte murawą półkole, zachodzące
głęboko w morze. W półkolu ustawione były w łuk na ziemi klatki z gołębiami. Co chwila
któraś z nich rozpadała się nagle, spłoszony ptak zrywał się do lotu, poczem rozlegał się
strzał — i gołąb spadał na majdan, albo też w morze, gdzie na fali chwiały się łódki z
czekającymi na łup rybakami.
Czasem zdarzało się jednak, źe strzał chybiał — wówczas gołąb leciał ku morzu, a na-
stępnie, zatoczywszy koło, wracał szukać schronienia w gzymsach domu gry.
— Stąd nie widzimy strzelców i nie wiemy, kto strzela, — rzekła rozweselona pani Elze-
nowa —- więc sobie powróżmy: jeśli pierwszy gołąb padnie, to zostaniemy w Monte Carlo,
jeśli poleci, to pojedziemy do Włoch.
— Dobrze, — rzekł Swirski — patrzmy! Oto już!
Istotnie klatka rozpadła się w tej chwili, gołąb jednak, jakby odurzony, pozostał na
miejscu. Spłoszono go, puściwszy ku niemu po murawie drewnianą kulę, a potem huknął
wystrzał. Ale ptak nie spadł odrazu: naprzód wzbił się wysoko w powietrze, następnie
poszybował wprost
na morze, zniżając się stopniowo nad tonią, jak gdyby raniony, a w końcu znikł zupełnie w
blasku słonecznym.
— Może spadł, może nie spadł! Przyszłość jest niepewna! — rzekł, śmiejąc się, Swirski.
Lecz pani Elzenowa wysunęła usta, jak zagniewane dziecko:
— To ten nieznośny Sinten — rzekła. — Założę się, źe to on! Zejdźmy.
I schodzili coraz niżej ku strzelnicy, wśród kaktusów, wśród przypołudników i porozpina-
nego na murach koziego ziela. Pani Elzenowa zatrzymywała się jednak za każdym odgłosem
wystrzału, przyczem w swej białej sukni, na ogromnych schodach i na tle zieleni wyglądała*
jak posąg.
— Jednakże żadna tkanina nie układa się w tak pyszne fałdy, jak flanela — zauważył
Świrski.
— Ach! ci artyści! — odrzekła młoda kobieta.
I w głosie jej było nieco ironii, albowiem czuła się trochę dotkniętą tem, źe Świrski w tej
chwili myślał nie o niej, ale o fałdach, w jakie układają się rozmaite gatunki tkanin.
— Pójdźmy!
W kilka minut później znaleźli się pod dachem strzelnicy. Ze znajomych był tam tylko
Sinten, strzelający o zakład z pewnym hrabią węgierskim; obaj ubrani w rude angielskie ko-
stiumy, w takież czapki zsunięte od przodu na daszki i w kraciaste pończochy, obaj ogromnie
dystyngowani, obaj z twarzami durniów. Ale zgodnie z przewidywaniem pani Elzenowej,
Sinten tak był zajęty strzelaniem, źe nie odrazu ich spostrzegł i dopiero po chwili zbliżył się
do nich z powitaniem.
— Jakże idzie? — spytała pani.
— Biję! Wielkiej puli także jestem prawie pewien.
Tu zwrócił się do Świrskiego.
— A pan nie strzela?
— Owszem, ale nie dziś.
— Ja zaś — odrzekł Sinten, spoglądając znacząco na panią Elzenową — jestem dziś:
heureux an jeu ?
Poczem zawołano go do strzału.
— Chciał powiedzieć, źe jest nieszczęśliwy w miłości — rzekł Świrski.
— Imbecile! Czyż mogło być inaczej?
Ale mimo tych słów przygany, z twarzy pięknej pani znać było, iź nie gniewa się o to,
źe wobec Świrskiego dano jej świadectwo, jak dalece jest uroczą i przez wszystkich
pożądaną.
Tego zaś dnia nie miało to być świadectwo ostatnie.
— Chciałem zapytać panią o coś, — rzekł po chwili milczenia Świrski — ale podczas
śniadania, przy dzieciach i Kresowiczu, nie mogłem. Kresowicz. powiedział mi w drodze, że
odchodzi, a przynajmniej, źe ostatni dzień jest nauczycielem chłopców. Czy to prawda i
dlaczego?
— Prawda — odrzekła pani Elzenowa. «« Naprzód nie jestem pewna jego zdrowia.
Przed kilku dniami zmusiłam go, żeby poszedł do doktora. Wprawdzie doktor powtórzył
znowu, źe mu suchoty nie grożą — inaczej nie trzymałabym go ani godziny, ale, bądź co
bądź, wygląda codzień gorzej... jest dziwaczny, rozdrażniony, często nieznośny... I to jest
pierwszy powód. A powtóre, pan zna jego przekonania?... Romu- lusa i Remusa się to nie
czepi — wiem. Chłopcy chowani są tak, że podobne zasady nie mogą ich się czepić. Ale nie
życzę sobie, żeby już w dziecinnych latach wiedzieli, źe takie rzeczy istnieją, żeby się
spotykali z taką egzaltacyą, a zarazem z taką niechęcią do tej sfery, do której należą... Pan
sobie życzył, by rozmawiali
z kimkolwiek we własnym języku, więc dla mnie było to dosyć... To dla mnie jakby rozkaz...
Taka oto jestem i taką będę... Przy tem i sama rozumiem, że wypada, aby trochę znali swój
język... Teraz ludzie bardzo na to patrzą — i przyznaję, źe mają słuszność. Ale Kresowicz
nawet w tym kierunku jest zbyt egzaltowany...
— Szkoda mi go! On ma pewne zmarszczki w kątach oczu, oznaczające fanatyzm. To
ciekawa twarz, a w gruncie rzeczy człowiek ciekawy.
— Już znów przez pana mówi malarz — rzekła, śmiejąc się, pani Elzenowa.
Lecz po chwili spoważniała, a nawet na twarzy jej pojawiło się zakłopotanie.
— Mam jeszcze jeden powód — rzekła. — Trudno mi o tem mówić, ale jednak powiem,,
bo z kimże mam być szczerą, jeśli nie z moim... wielkim człowiekiem... takim kochanym i
poczciwym, który wszystko potrafi wyrozumieć... Oto spostrzegłam, źe Kresowicz stracił
głowę i zakochał się we mnie bez pamięci, a w tych warunkach nie może pozostawać
błizko...
— Jak to? i ten także? — zawołał Swirski.
— Tak jest! — odrzekła ze spuszezonemi oczyma.
I usiłowała udać, źe wyznanie to sprawia jej przykrość — a jednak, równie jak przed
chwilą po słowach Sintena, przez usta jej przeleciał uśmiech zadowolonej miłości własnej i
kobiecej próżności. Świrski dostrzegł go — i przykre, gniewne uczucie ścisnęło mu serce.
— Uległem więc epidemii — rzekł.
Ona zaś popatrzała chwilę na niego i spytała cicho:
— Czy to powiedział zazdrośnik, czy niewdzięcznik ?
Ale malarz odpowiedział wymijająco:
— Pani ma słuszność... Jeśli tak, to Kresowicz powinien odejść...
- Dziś też porachuję się z nim, i będzie koniec.
Poczem umilkli; słychać było tylko strzały de Sintena i Węgra.
Świrski jednakże nie mógł jej darować tego uśmiechu, który schwycił w przelocie. Mówił
sobie wprawdzie, źe pani Elzenowa postąpiła z Kresowiczem tak, jak była powinna, i że
niema o co się drażnić — a jednakże w duszy odczuwał rozdrażnienie coraz większe.
Niegdyś, na początku jeszcze znajomości z panią Elzenową, widział ją raz jadącą na rowerze:
ona
PISHA U. SIENKIEWICZA T. XXXVII,
^
jechała kilka kroków naprzód, za nią zaś podążał Sinten, miody Kładzki, Porzecki, Wilkis-
bej i Waxford. Na Świrskim grupa ta uczyniła wówczas fatalne wrażenie, jakiegoś
zwierzęcego pościgu samców za samicą. Obecnie obraz ów stanął mu jak żywy w pamięci i
wrażliwa, artystyczna jego natura poczęła cierpieć naprawdę. •Ostatecznie to tak jest —
mówił sobie: za nią biegną wszyscy, i gdybym ja przewrócił się przez jaką przeszkodę, toby
jej dobiegł następny!*...
Lecz dalsze rozmyślania przerwała mu pani Elzenowa, której poczęło być w cieniu
chłodno, i która oświadczyła, iż pragnie rozgrzać się nieco na słońcu.
— Pójdźmy do mieszkania i niech pani w
r
eź- mie okrycie — rzekł, wstając Swirski.
Poczem ruszyli z powrotem na górny taras, ale w połowie schodów ona zatrzymała się
nagle:
— Pan ze mnie niekontent — rzekła. — Co ja zawiniłam i czy nie postąpiłam jak trzeba?
Na to Swirski, który uspokoił się nieco przez drogę, i którego ujął jej niepokój, odrzekł:
— Niech pani wybaczy staremu dziwakowi; to ja panią przepraszam.
Pani Elzenowa chciała koniecznie dowiedzieć się, co go zasępiło, lecz żadnym sposobem
nie mogła wydobyć z niego odpowiedzi. Wówczas na wpół żartobliwie, na wpół ze smutkiem
poczęła wyrzekać na artystów. Co za nieznośni i dziwni ludzie, których lada co zraża, byle co
zaboli, i którzy zamykają się zaraz w sobie, a potem uciekają do swych samotnych pracowni.
Dziś oto trzy razy zauważyła, jak w nim odnalazł się malarz... To źle!... To też za karę,
niechże ten niegodziwy malarz zostanie na obiad, aż do wieczora.
Swirski jednak oświadczył, że musi wracać; poczem zwierzył jej swoje troski
artystyczne, kłopot z odnalezieniem modela do »Snu i śmierci*, a wreszcie nadzieje, jakie do
tego obrazu przywiązywał.
— Widzę ze. wszystkiego, — odpowiedziała, uśmiechając się, młoda wdowa — źe
zawsze będę miała jedną straszną rywalkę, to jest sztukę.
— To nie rywalka — odpowiedział Swirski; — to bóstwo, któremu pani będzie służyła
wraz ze mną.
Na to regularne brwi pięknej pani zmarszczyły się lekko na jedno mgnienie oka, ale tym-
8*
czasem doszli do hotelu. Tego dnia Świrski zrobił dwie trzecie drogi do raju — a następnie
wyjechał z dreszczem rozkoszy w kościach, ale zarazem z przekonaniem, źe wrota otworzy
mu dopiero małżeństwo.
I ochłódłszy w wagonie, był pani Elzenowej wdzięczny za to przekonanie.
IV.
Ona zaś przed rozpoczęciem obiadowej tua- lety wezwała do obrachunku Kresowicza i
wezwała go z pewnem zaciekawieniem w duszy, jakie też będzie ich pożegnanie. Widywała
w życiu tylu ludzi przeciętnych, jakby przykrojo- nych przez jednego krawca na wspólną
modłę, że ten młody dziwak zajmował ją od pewnego już czasu, teraz zaś, gdy za chwilę miał
odejść z rozdartem sercem, począł ją zajmować tem bardziej. Była pewna, że jego
namiętność zdradzi się w jakikolwiek sposób, i miała nawet trochę utajonej ochoty, by się
zdradziła, obiecując sobie niezupełnie szczerze zahamować ją jed- nem spojrzeniem lub
słowem, gdyby chciała przejść pewną miarę.
Ale Kresowicz wszedł zimny z twarzą raczej złowrogą, niż rozkochaną. Pani Elzenowa,
spojrzawszy na niego, pomyślała, źe Swirski, jako artysta, musiał jednak wyróżnić tę głowę,
tkwiło w niej bowiem coś zupełnie wyjątkowego. Były to rysy, jakby żelazne, w których
wola przeważała nad inteligencyą, nadając im wyraz do pewnego stopnia tępy i zarazem
nieubłagany. Świrski oddawna odgadł, źe to jest jeden z takich ludzi, którzy, gdy chwycą się
pewnej idei, nigdy żaden powiew sceptycyzmu nie zmąci ich wiary w nią, i nigdy zwątpienie
nie podkopie ich zdolności do czynu, właśnie dlatego, źe z uporczywym i silnym
charakterem idzie u nich w parze pewna ciasnota umysłu. Fanatyzm wy- * rasta tylko na
takim gruncie. Pani Elzenowa, mimo całego rozumu światowego, była zbyt płytką, by umiała
się na tem poznać. Kresowicz byłby zwrócił jej uwagę tylko w takim razie, gdyby był
wyjątkowo pięknym chłopcem, ale ponieważ nim nie był, więc z początku obchodziła się z
nim, jak z rzeczą,- i dopiero Swirski mimowoli nauczył ją zastanawiać się nad nim. Obecnie
też przyjęła go uprzejmie i, po wypłaceniu mu należności, głosem wprawdzie zimnym i
obojętnym, jakim posługiwała się zwyk
le, ale w wyrazach bardzo uprzejmych, wyraziła mu żal, że zamierzony wyjazd jej z Monte
Carlo, który zapewne wkrótce nastąpi, staje się przeszkodą do dalszych między nimi
stosunków.
Na to Kresowicz schował mechanicznie pieniądze do kieszeni i odrzekł:
— Oświadczyłem pani wczoraj sam, że nie będę dłużej uczył Romulusa i Remusa.
— Właśnie, to mnie pociesza — odpowiedziała, podnosząc głowę.
Widocznie pragnęła przynajmniej na początek utrzymać rozmowę w tonie
ceremonialnym i narzucić ów ton Kresowiczowi. Ale na niego dość było spojrzeć, by
wyczytać, źe ma nieugięte postanowienie wypowiedzieć wszystko, co wypowiedzieć
zamierzył.
— Pani mnie zapłaciła prawdziwymi pieniędzmi, — rzekł — więc niech mi pani nie do-
daje na drogę fałszywych.
— Jak to pan rozumie?
— Rozumiem tak— odrzekł dobitnie: — źe ani pani nie rozstaje się ze mną z powodu
wyjazdu, ani ja nie dlatego podziękowałem za służbę. Powód jest inny, a jaki, to pani wie
równie dobrze, jak ja.
— Jeśli wiem, to być może, źe sobie nie źy-
czę o nim ni słyszeć, ni mówić — odrzekła z wyniosłością pani Elzenowa.
On'zaś zbliżył się o krok do niej, cofając przytem w tył ręce i wyciągając naprzód głowę,
niemal groźną,
— A trzeba! — rzekł z naciskiem: — naprzód dlatego, że za chwilę pójdę sobie precz, a
powtóre, z innych jeszcze przyczyn, o których się pani dowie jutro.
Pani Elzenowa wstała ze zmarszczoną brwią i w nieco teatralnej postawie obrażonej kró-
lowej:
*
— Co to znaczy?
Lecz on przybliżył się jeszcze więcej, tak, źe twarz jego znalazła się zaledwie o kilka cali
od jej twarzy —- i począł mówić ze skupioną energią:
— To znaczy, że powinienem był pani i waszej całej sfery nienawidzieć, a pokochałem
panią. To znaczy, żem się dla pani we własnem sumieniu spodlił, za co sobie karę wymierzę.
Ale właśnie dlatego nie mam nic do stracenia, i pani musisz mi za moją krzywdę zapłacić, bo
inaczej będzie nieszczęście!
Pani Elzenowa nie przestraszyła się, albowiem zgoła nie bała się mężczyzn. Nie bała się
także suchot Kresów icza, gdyż miejscowy le« karz uspokoił ją był swego czasu pod tym
względem zupełnie. Rzeczy wistem było tylko jej zdumienie, zaś gniew i przestrach czemś
pozornem. W sercu jej zbudził się nagle podziw: »Mais ćest un wat oiseait de proie, który
gotów mnie rozszarpać!*... Dla tej natury obytej z zepsuciem a awanturniczej, wszelka
awantura, zwłaszcza schlebiająca jej kobiecej miłości własnej, miała niewypowiedziany urok.
Przytem zmysł moralny jej nie przerażał się byle czem. Grdyby Kresowicz błagał ją o jedną
minutę szczęścia, o prawo ucałowania brzegu jej sukni, z pokorą, ze łzami i na kolanach,
byłaby go kazała wyrzucić za drzwi. Ale ten człowiek groźny i niemal szalony, ten
przedstawiciel sekty, o której straszliwej energii opowiadano w jej sferze bajeczne rzeczy,
wydał jej się czemś tak demo- nicznem, tak odmiennem od wszystkich ludzi, których dotąd
widziała, źe ogarnął ją wprost zachwyt. Nerwy jej chciwe były nowości. Pomyślała też, źe, w
razie jej oporu, awantura może przybrać rozmiary całkiem nieprzewidziane i przerodzić się w
skandal, albowiem szaleniec ten istotnie gotów był na wszystko.
Kresowicz zaś mówił dalej, oblewając jej twarz gorącym oddechem.
— Kocham, a nic nie mam do stracenia! Straciłem zdrowie, zgubiłem przyszłość i spod-
liłem się!... Nie mam nic do stracenia! — rozumie pani? Wszystko mi jedno, czy tu na twoje
wołanie wpadnie dziesięciu, czy stu ludzi... Ale dla pani to nie wszystko jedno! Potem odejdę
— i tajemnica zginie — przysięgam!
Pani Elzenowej chodziło już tylko o zachowanie pozorów, które kobieca hypokryzya za-
wsze usiłuje zachować, i o oszukanie samej siebie.
Więc zwróciwszy oczy, pełne sztucznego przerażenia, na jego twarz, podobną rzeczywi-
ście do twarzy waryata, spytała:
— Czy pan mnie chce zabić?...
■i— Chcę zapłaty — nie pieniędzmi! —■ odpowiedział zdławionym głosem.
Poczem zbladł jeszcze bardziej, chwycił ją i objął, a ona poczta się' bronić. Ale czyniła to
tak, jak kobieta mdlejąca, której przestrach odjął przytomność i siłę.
V.
Świrski, dojechawszy do Ville Pranche, wysiadł i udał się do portu, albowiem przyszło
mu
do głowy powrócić do Nizzy łodzią. Jakoż zaraz, przy portowym obrębniku, znalazł znajo-
mego rybaka, który, ucieszony widokiem hojnego gościa, podjął się z prawdziwie liguryjską
chełpliwością przewieźć go »choćby na Korsykę i choćby siroko przewracał morze aż do
dna«.
Ale tymczasem chodziło tylko o małą przejażdżkę, tem łatwiejszą, że nie było najmniej-
szego powiewu. Swirski siadł przy sterze i poczęli posuwać się po wygładzonej toni. Po
chwili, minąwszy zbytkowne, prywatne jachty, zbliżyli się do statków pancernych, których
spokojne, czarne ogromy rysow
r
ały się twardo i wyraziście w popołudniowem słońcu. Pokład
»For- midabla« obwieszony już był girlandami różnokolorowych lampek, gwoli jutrzejszego
balu, na który Swirski miał dostać zaproszenie. Przy burtach widać było majtków, którzy,
widziani z dołu, wydawali się, wobec wielkości statku, pigmejczykami. Żelazne ściany
okrętów, kominy, maszty, reje, odbijały się w przezroczej wodzie, jak w zwierciadle. Od
czasu do czasu, między pancernikami przesuwała się łódź wojenna, podobna zdała do
czarnego owadu, poruszającego regularnie szeregami nóg. Za statkami poczy
nała się pusta przestrzeń, na której toń, jak zwykle przy wyjściu z portu, mimo braku wiatru,
wzdymała się i opadała lekko, to podnosząc, to obniżając łódź, w której siedział Swirski,
ruchem zarazem słodkim i szerokim. Zbliżyli się teraz do wyniosłych skał, po prawej stronie
przystani, wzdłuż których biegła siwa, zakurzona droga, niżej zaś jeszcze leżał plac mustry,
na którym ćwiczyli się w graniu na trąbkach żołnierze. Wreszcie okrążywszy cypel, przy
którym bełkotały fals^ nachodzące z roztoczy, wypłynęli na otwarte morze.
Za przystanią jest zawsze nieco powiewu, więc rybak począł zaciągać żagiel, Swirski zaś,
zamiast skręcić do Nizzy, skierował ster na" pełnię.
I jechali wprost przed siebie, kołysani falą. Słońce zniżyło się tymczasem ku wieczorowi.
Skaliste wiszary i morze stały się czerwone. Wszystko naokół było spokojne, ciche i tak
ogromne, źe Swirskiemu mimowoli przyszło na myśl, jak małe i liche jest życie wobec tych
niezmierzoności, które otaczały go w tej chwili. Nagle doznał takiego wrażenia, jakby od
wszystkich własnych i cudzych spraw odjechał gdzieś bardzo daleko. Pani Elzenowa,
Romulus, Remus,
wszyscy znajomi i cale to rojowisko nadbrzeżne, pełne gorączki, niepokoju, lichych ambicyi
i lichych namiętności, zmalało mu w oczach. I jako człowiek, przywykły zdawać sobie
sprawę z tego, co się w nim-dzieje, przestraszył się tego wrażenia, pomyślał bowiem, źe
gdyby panią Elzenową prawdziwie kochał, toby mu jej obraz nie przesłaniał się, nie mącił,
nie zmniejszał się i nie niknął nigdy. Tak bywało dawniej. Swirski przypomniał sobie, jak
niegdyś, po wyjściu za mąż kobiety, którą kochał, wyjeżdżał w po- .dróź zagraniczną.
Widział wówczas po raz pierwszy Włochy, Rzym, Sycylię, morze, brzegi Afryki i żadne
wrażenia nie zacierały w jego umyśle pamięci kochanej kobiety. W galeryach florenckich i
rzymskich, na morzu i na pustyni ona była z nim, a on odczuwał wszystko przez nią i
wszędzie mówił jej, jakby obecnej: » Patrz!* Różnica tych dawnych lat od dzisiejszych na-
pełniła go smutkiem.
Ale spokój wieczoru i morza działał jednakże na niego kojąco. Wypłynęli już tak daleko,
źe brzegi poczęły się przesłaniać. Potem zaszło słońce, błysnęła jedna gwiazda, druga.
Delfiny, które o zorzy wieczornej przesuwały się falistym ruchem koło łodzi, łamiąc toń
ostrymi
grzbietami, pogrążyły się teraz w głębinę i znikąd nie dochodził żaden odgłos. Powierzchnia
wód wygładziła się tak, że żagiel opadał chwilami zupełnie. Nakoniec z za gór wyszedł księ-
życ, oblał morze zielonawym blaskiem i roz- świecił dal aż do granic widnokręgu.
Rozpoczęła się noc południowa, równie pogodna, jak cicha. Swirski otulił się w poży-
czoną od rybaka pelerynę i począł myśleć:
»Wszystko, co mnie otacza, jest nietylko pięknością, ale i prawdą, Życie ludzkie, jeśli ma
być normalne, powinno być zaszczepione na pniu natury, wyrastać z niego, jak gałąź wyrasta
z drzewa, i istnieć z mocy tych samych praw. Wówczas będzie prawdziwe, a zatem i
moralne, moralność bowiem nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, tylko zgodnością życia
ze wszechprawem natury. Oto otacza mnie prostota i spokój, ja zaś pojmuję ją i odczuwam
tylko jak artysta, ale nie mam ich w sobie jako człowiek, albowiem i życie moje i tych ludzi,
wśród których żyję, odeszło od natury, przestało rządzić się jej prawem, być jej wynikiem, a
uczyniło się kłamstwem. Wszystko, co w nas jest — jest sztuczne. Zaginęło w nas nawet po-
czucie prawd naturalnych. Nasze stosunki oparte
są na fałszu, umysły krzywe, dusze i namiętności chore. Oszukujemy jedni drugich i sami
siebie, a w końcu nikt nie jest pewien, czy istotnie chce tego, do czego dąży, albo czy potrafi
zdążać do tego, czego chce*.
I nagle, w przeciwstawieniu do tej nocy, do nieskończoności morza, do gwiazd, do całej
natury, do jej spokoju, prostoty i ogromu, ogarnęło go poczucie olbrzymiego kłamstwa
stosunków ludzkich. Kłamstwem wydała mu się jego miłość do pani Elzenowej, kłamstwem
jej stosunek do niego, do dzieci, do innych mężczyzn — do świata, kłamstwem życie na' tym
jasnym brzegu, kłamstwem teraźniejszość i kłamstwem jego własna przyszłość: »Otacza
mnie, jakby sieć, — pomyślał — a ja nie wiem, jak się z niej wyrwać!* I rzeczywiście tak
było. Bo jeśli całe życie jest kłamstwem, to co wobec tego począć? Czy wrócić do natury?
Rozpocząć jakieś życie na wpół dzikie, na wpół wieśniacze? zerwać z ludźmi i zostać
zarazem reformatorem? Świrski czuł się na to za starym i zbyt sceptycznym. Na to trzeba
było mieć w sobie dogmatyzm Kresowicza i odczuwać zło, jako bodziec do walki i reformy,
nie zaś jako wrażenie tylko, które jutrzejszy dzień może osłabić! Ale nato-
t
miast przyszło Swirskiemu na myśl co mnego. Kto nie czuje w sobie dość siły do
zreformowania świata, może od niego uciec przynajmniej na jakiś czas i odetchnąć. Oto jutro
mógłby już być w Marsylii, a w parę dni późhiej, gdzieś, naprawdę na pełnem morzu, o setki
mil od brzegu, od chorego życia, od jego kłamstw i oszustw. W ten sposób wszystko byłoby
zarazem rozwiązane, a raczej przecięte jak nożem.
I w jednej chwili porwała go taka chęć zmienienia w
T
czyn tego zamysłu, że kazał za-
wracać do Nizzy.
— Zwierz, który czuje się w sieci, — myślał — przedewszystkiem stara się z niej wy-
plątać. To jego pierwsze prawo — i to właśnie jest zgodne z naturą, a zatem jest moralne.
Moją siecią nie jest tylko pani Elzenowa. Jest nią wszystko razem wzięte. Czuję natomiast
doskonale, że zaślubiając ją, zaślubiłbym życie kłamstwa. Wypłynęłoby to nawet może nie z
jej winy, ale z konieczności rzeczy — a od takich widoków zawsze wolno uciekać.
I tu począł sobie wyobrażać inne widoki, które miał ujrzeć w ucieczce: rozległe pustynie
wodne i piaszczyste, nieznane kraje i ludy, szczerość i prawdę pierwotnego ich życia, a wresz
cie rozmaitość zdarzeń i całą odmienność dni przyszłych od teraźniejszych,
— Mnie się to dawno należało! — mówił sobie.
Potem przyszła mu do głowy myśl, któri mogła przyjść tylko artyście, że gdy się puszcza
»kantem« narzeczoną i wyjeżdża się, na- przykład, do Paryża, to postępek taki należy do
»złej literatury*, ale gdy się czmycha aż za równik, gdzieś, gdzie pieprz rośnie, wówczas fakt
opuszczenia maleje wobec ogromu odległości, rzecz czyni inne wrażenie, przedstawia się
oryginalniej, a tem samem jest w lepszym stylu.
— A ja — myślał — pojadę dyablo daleko!
Ale tymczasem zdała pokazała mu się Nizza
pod postacią sznura świateł. W środku owego sznura budynek zwany »Jetee-Promenade*
błyszczał nakształt olbrzymiej latarni. W miarę, jak łódź, popychana mocnym powiewem,
zbliżała się do portu, każde z tych świateł zmieniało się jakby w ognisty słup, drgający na
ruchomej fali pobrzeżnej. Widok tych blasków otrzeźwił Swirskiego.
— Miasto! — i życie! — pomyślał.
I odrazu wszystkie poprzednie jego zamysły poczęły rozwiewać się jak widziadła,
zrodzone
z pustki i nocy. To, co jeszcze przed chwilą poczytywał za usprawiedliwione, do przeprowa-
dzenia łatwe i konieczne, obecnie wydało mu się fantazyą, pozbawioną treści rzeczywistej, a
po części i nieuczciwą. »Z życiem, jakiekolwiek ono jest — trzeba się jednak liczyć. Kto żył
tyle lat pod jego prawami, ile ja żyłem, ten musi się czuć wobec nich odpowiedzialny. Nie-
wielka rzecz powiedzieć sobie: korzystałem z nich, póki mi było z tem dobrze — a z chwilą,
gdy mi jest źle, wracam do natury«.
A potem jął myśleć ściślej — już nie o teo- ryach ogólnych, ale o pani Elzenowej.
— Jakiem prawem bym ją opuścił? Jeśli jej życie było sztucznem i kłamliwem, jeśli jej
przeszłość nie jest jasną — to mogłem, wiedząc
0 tem, nie oświadczać się jej. Obecnie, miałbym prawo zerwać z nią tylko w takim razie,
gdybym wykrył w niej zło, które taiła, lub gdyby dopuściła się względem mnie jakiejś winy.
Ale ona nie zawiniła mi nic. Była ze mną uczciwa
1 szczera. Jest w niej jednak coś, co mnie pociąga, bo inaczej nie byłbym się jej oświadczył.
Chwilami czuję, źe ją kocham, a że czasem przychodzą na mnie wątpliwości — to dlaczegóż
ona ma na tem cierpieć? Ucieczka moja
PISMA łf. SIENKIEWICZA T. XXXVII.
9
byłaby, bądź co bądź, dla niej krzywdą, a kto wie, czy nie ciosem?
Tu zrozumiał', źe marzyć o jakiejś ucieczce, a dopuścić się jej — to dla porządnego czło-
wieka dwa bieguny. On mógł sobie tylko marzyć. Prędzej byłby zdolny stanąć do oczu pani
Elzenowej i zażądać od niej zwrotu słowa, ale uciekać przed niebezpieczeństwem — było
rzeczą wprost przeciwną i jego osobistej i jego szczepowej, na wskroś ucywilizowanej
naturze. Zresztą na samą myśl o skrzywdzeniu kobiety poruszyło się w nim serce, a pani
Elzenowa stała mu się bliższą i milszą.
Wpływali już prawie do portu, a po chwili łódź przybiła. Swirski zapłacił i, wsiadłszy do
powozu, kazał się wieźć do pracowni. Na ulicy, wśród gwaru świateł, turkotu i ruchu,
porwała go znów tęsknota za tą ciszą, za tym nieskończonym rozlewem wód, za tym
spokojem i za tą ogromną Bożą prawdą, z którą przed chwilą się rozstał. Wreszcie, niedaleko
już pracowni, przyszła mu do głowy następująca uwaga:
— Dziwna rzecz, — pomyślał — że ja, którym się tak bał kobiet i tak im nie ufał, wy-
brałem w końcu kobietę, która więcej może budzić obaw
r
, niż wszystkie inne.
Był
n
w tem jakby jakiś fatalizm, i Świrski znalazłby niewątpliwie w tym zbiegu rzeczy
materyał do rozmyślania na cały wieczór, gdyby nie to, że służący oddał mu zaraz na wstępie
dwa listy. W jednym mieściło się zaproszenie na jutrzejszy bal na »Formidablu,« drugi był od
pani Lageat, właścicielki domu.
Gospodyni donosiła mu o swym wyjeździe na parę dni do Marsylii, a zarazem zwiasto-
wała nowinę, że znalazła modelkę, która powinna zadowolić najwybredniejszy smak — i
która przyjdzie jutro.
VI.
Jakoż zapowiedziane cudo przyszło nazajutrz
0 dziewiątej. Świrski był już ubrany i czekał z niecierpliwością i niepokojem; na szczęście,
obawy okazały się płonne: pierwszy ruch oka zadowoli! go. Modelka była w
T
ysoka,
wysmukła, bardzo zręczna, głowę miała małą, twarz drobną, śliczny zarost czoła, długie
rzęsy i wielką świeżość cery. Przedewszystkiem jednak Świrskiego zachwyciło to, źe
posiadała twarz »swoją własną*
1 w wyrazie coś dziewczęcego. »Ruchy ma szlachetne, — pomyślał — i jeśli jest tak zbu-
9*
dowana, jak się wydaje, to »eureka!« Zamówię ją na długo i będę woził z sobą!«
Uderzyła go teź jej nieśmiałość i spojrzenie, jakby wystraszone. Wiedział wprawdzie, że
modelki czasem udają nieśmiałość. Przypuszczał jednak, że ta nie udaje.
— Jak ci na imię, moje dziecko — spytał.
— Mary Ceryi,
— Jesteś z Nizzy ?
Z Nizzy.
Czy pozowałaś kiedykolwiek ?
-n Nie, panie.
Wprawne modelki wiedzą, czego się od nich chce, a z nowicyuszkami jest kłopot.
Nie pozowałaś ani razu w życiu?
< Nie, panie.
— Skądże ci się wzięła ochota do pozowania ?
Modelka zawahała się z odpowiedzią i zaczerwieniła się nieco.
— Pani Lageat mówiła mi, źe będę mogła cośkolwiek zarobić...
— Tak, ale ty się widocznie boisz. Czego się boisz? Nie zjem cię! Ile chcesz za
posiedzenie?
— Pani Lageat mówiła, źe pan płaci pięć franków...
— Pani Lageat myliła się: płacę dziesięć franków.
Na twarzy dziewczyny błysnęła radość, a policzki jej zaczerwieniły się jeszcze silniej.
— Kiedy mam rozpocząć? — spytała nieco drżącym głosem.
— Dziś, zaraz! — rzekł Swirski, ukazując rozpoczęty obraz. — Ot tam masz parawan;
idź, rozbierz się!,Do pasa tylko! Będziesz pozowała do głowy, do piersi i części brzucha!
A ona zwróciła ku niemu twarz zdumioną — i ręce opadły jej zw
r
olna wzdłuż sukni:
— Jak to, panie? — spytała zająkliwie, patrząc na niego przestraszonemi oczyma.
On zaś odrzekł trochę niecierpliwie:
-tt Moje dziecko, jfi rozumiem, że pierwszy raz to może być trudno. Ale albo się jest mo-
delką, albo nie. Ja potrzebuję głowy, popiersia i części brzucha, potrzebuję koniecznie, rozu-
miesz! Pr żytem wiedz, źe w tem niema nic złego, a przedewszystkiem namyśl się, i to
prędko, bo jeśli nie zechcesz, to będę szukał innej.
I mówił trochę niespokojnie, albowiem w duszy chodziło mu o to, by właśnie została ta, i
by nie potrzebował szukać innej. Ale tymczasem nastało milczenie. Modelka pobladła bardzo
widocznie, jednakże po chwili odeszła cicho za parawan.
Świrski zaś począł przysuwać z hałasem stalugi ku oknu i ustawiać je odpowiednio, przy-
czem myślał:
— Oswoi się i za tydzień będzie się sama śmiała ze swoich skrupułów.
Następnie ustawił sofę, na której miała leżeć modelka, wziął pendzle i począł się
niecierpliwić:
— No! a co tam? gotowa jesteś?
Milczenie.
—- No! Decyduj się! Cóż to za żarty!
Wtem z za parawana doszedł go głos, drgający błagalną prośbą:
— Panie! Ja myślałam, że... U nas w domu bieda, ale tak... ja... nie mogę!... I gdyby pan
był łaskaw... do samej głowy... choćby za trzy franki, choćby za dwa... gdyby pan był
łaskaw!...
I słowa przeszły w łkanie. Świrski zwrócił się w stronę parawana, wypuścił pendzle i
otworzył usta. Ogarnęło go niesłychane zdumienie, albowiem modelka przemówiła w jego
rodowitym języku.
— Pani jesteś Polką ? ^ zawołał wreszcie, zapominając, że przed chwilą mówił jej: ty.
— Tak, panie!... To jest... ojciec mój był Włoch, ale dziaduś jest Polak...
Nastało znów milczenie. Świrski ochłonął i rzekł:
— Ubierz się pani... Będziesz pozowała tylko do głowy.
Lecz ona widocznie nie poczęła się jeszcze rozbierać, albowiem wyszła z za parawana
natychmiast, z twarzą zawstydzoną, zmieszaną, pełną jeszcze bojażni i ze śladami łez na po-
liczkach.
— Dziękuję panu — rzekła. — Pan jest... Ja przepraszam, ale...
— Niech się pani uspokoi — przerwał Świrski. — Oto krzesło! niech się pani uspokoi.
Będzie pani pozowała jdo głowy... Co u licha! ja nie chciałem pani ubliżyć. Widzi pani ten
obraz. Potrzebowałem modelu oto do tej figury... Ale skoro panią to tak kosztuje, to inna
rzecz, zwłaszcza, że pani jest Polką.
Jej łzy poczęły nanowo spływać po policzkach, ale spoglądała na niego z wdzięcznością
swemi niebieskiemi oczyma, on zaś wyszukał butelkę z winem, nalał do pół szklanki i, po-
dając jej, rzekł:
— Niech się pani napije. Mam gdzieś i bisz
kopty, ale licho wie gdzie. Proszę być spokojną.
I to rzekłszy, spojrzał na nią ze współczuciem swemi uczciwemi oczyma, a po chwili
rzekł:
—
Biedne dziecko!...
Poczem odszedł — i jął znów odsuwać sta- ługi na dawne miejsce, a jednocześnie mówić:
—
Mc dziś z pozowania. Pani jest nadto wzruszona. Jutro weźmiemy się do roboty
od rana, a dziś pogadamy trochę. Kto mógł się domyślić, że Marya Cervi jest Polką! To
dziadek pani jest Polak? Tak? Żyje?
—
Żyje, ale od dwóch lat nie chodzi.
—
Jak się nazywa,?
—
Orysiewicz — odrzekła, Avymawiając trochę z cudzoziemska.
|
— Znam to nazwisko. Dawno z kraju?
—
Dziaduś sześćdziesiąt pięć lat nie był w kraju. Przedtem był w wojsku
włoskiem, a potem w banku w Nizzy.
—
W jakim wieku?
i •
— Dziaduś ma blizko dziewięćdziesiąt.
Fy.
— Ojciec pani nazywał się Cervi?
—
Tak. Ojciec pochodził z Nizzy, ale służył także w wojsku włoskiem.
— Jak dawno umarł?
— Piąty rok.
— A matka pani żyje?
— Matka żyje. Mieszkamy razem w starej Nizzy.
— To dobrze — rzekł Swirski. — A teraz jeszcze jedno pytanie: czy matka wie, że pani
chciała zostać modelką?
Na to dziewczyna odrzekła niepewnym głosem:
— Nie. Mama nie wie. Pani Lageat powiedziała mi, że można w ten sposób zarobić 5
franków dziennie, a że w domu u nas bieda... bardzo wielka... więc... nie miałam innej
drogi...
Świrski objął szybko oczyma postać dziewczyny od stóp do głowy i zrozumiał, że słyszy
prawdę. O biedzie świadczyło wszystko, począwszy od kapelusza i sukni tak wytartej, a ra-
czej tak zetlalej ze starości, źe znać było na niej każdą nitkę, aż do rękawiczek zrudziałych i
pocerowanych.
— Niech pani teraz wróci do domu — rzekł — i niech pani powie matce, źe jest malarz
Świrski, który życzy sobie, by mu pani pozowała do głowy w obrazie. Niech pani doda także,
że ten malarz przyjdzie, z polecenia pani
f
Lageat, prosić, by pani przychodziła na pozowanie z matką do jego pracowni, za co ofiaruje
dziesięć franków dziennie.
Panna Ceryi poczęła dziękować, nie umiejąc znaleźć słów, plącząc się i mieszając,
głosem pełnym zarazem łez i radości. On zaś, widząc, co się w niej dzieje, rzekł:
— Dobrze! dobrze! Za godzinę będę. Pani wydaje mi się bardzo uczciwą dziewczyną*
Niech pani ma do mnie ufność. Ja jestem trochę niedźwiedź, ale niejedno umiem zrozumieć.
Poradzimy na wszystko, i złe przejdzie. Aha! jedna rzecz! Nie chcę pani dawać pieniędzy
zaraz, żeby się pani nie potrzebowała z nich tłómaczyć, ale za godzinę przyniosę, ile będzie
trzeba na rachunek. Ze mną także bywało dawniej różnie, więc wiem co znaczy prędka
pomoc. Nie ma pani za co dziękować, to wszystko jedno! Do widzenia, dziecko — za
godzinę!
Jakoż wypytawszy jeszcze o adres, sprowadził dziewczynę ze schodów, a po upływie go-
dziny wsiadł do powozu i kazał się wieźć do starej Nizzy. Wszystko, co się zdarzyło, wydało
mu się czemś tak szczególnem, źe nie umiał myśleć o niczem innem. Czuł przytem taką ra-
dość, jaką czuje każdy porządny człowiek, gdy
r
I
postąpił tak, jak był powinien i gdy może stać się dla kogoś opatrznością.
— Jeśli to nie jest uczciwa i dobra dziewczyna, — myślał o pannie Cervi — to ja jestem
najgłupszym mułem w całej Liguryi.
Ale nie przypuszczał, żeby coś podobnego miało się okazać. Owszem był-pewien, źe
trafił na bardzo uczciwą duszę kobiecą, i zarazem rad był, źe ta dusza zamkniętą jest w tak
młodem i hożem ciele.
Powóz zatrzymał się wreszcie przed starym i odrapanym domem w pobliżu portu.
Odźwierna dość pogardliwie wskazała Świrskiemu mieszkanie pani Cervi.
— Bieda naprawdę! — pomyślał malarz, idąc po stromych schodach na górę.
Po chwili zapukał we drzwi.
— Proszę! — ozwał się głos ze środka.
Świrski wszedł. Przyjęła go kobieta lat koło
czterdziestu, czarno ubrana, smagła, smutna, chuda, złamana widocznie życiem, ale nie ma-
jąca w sobie nic pospolitego. Obok niej stała panna Marya.
—Wiem wszystko i dziękuję panu z duszy i serca! — rzekła pani Ceryi. — Niech panu
Bóg nagrodzi i niech pana błogosławi.
Tak mówiąc, chwyciła jego rękę i pochyliła nizko głowę, jakby chcąc tę rękę ucałować.
Lecz on cofnął ją szybko, a następnie, pragnąc rozproszyć jak najprędzej uroczysty nastrój i
złamać lody pierwszego poznania, zwrócił się do panny Maryi i, grożąc jej palcem, rzekł ze
swo-
Hf
f
bodą dawnego znajomego:
—
Aha! to ta osóbka wyplotła!...
p.
Panna Marya uśmiechnęła się do niego w od
powiedzi, trochę smutno, trochę z zakłopotaniem. Wydała mu się śliczną, piękniejszą, niż w
pracowni. Dostrzegł także, źe pod szyję zawiązała jakąś lila wstąźczynę, której nie miała
poprzednio — ujęło go to, jako dowód, źe widocznie nie uważają go za starego dziada, skoro
się do niego stroją.
Tymczasem pani Cer vi rzekła:
—
Tak, Marynia powiedziała wszystko. Bóg czuwał nad nią i nad nami, źe
trafiła na takiego człowieka, jak pan.
Na to Swirski rzekł:
—
Sama panna Marya mówiła mi o trud-
|
nych warunkach, w jakich żyjecie, ale niech
mi pani wierzy, źe nawet w podobnych warun- kach, mieć taką córkę — to szczęście.
[
— Tak — odrzekła spokojnie pani Cervi.
— A tymczasem, to ja winienem paniom wdzięczność — bom szukał i szukał napróżno,
aż tu spada mi nagle z nieba taka głowa. Teraz już jestem spokojny o mój obraz. Muszę się
tylko ubezpieczyć, by mi mój model nie uciekł!
I tak mówiąc, wydobył trzysta franków, poczem zmusił panią Cervi do przyjęcia ich, za-
pewniając, źe robi na tem ogromnie korzystny interes, bo za obraz weźmie, dzięki pannie
Maryi, mnóstwo pieniędzy, a następnie oświadczył, że pragnąłby poznać »dziadusia«,
albowiem zawsze miał słabość do starych żołnierzy.
Panna Marya, usłyszawszy to, pobiegła do drugiej izby; po chwili rozległ się turkot
krzesła ria kółkach, i dziaduś, którego widocznie przybrano jeszcze poprzednio, na przyjęcie
gościa, w mundur i wszystkie ordery, zdobyte we Włoszech, wjechał do pokoju.
Świrski ujrzał przed sobą twarz starca, zdrobniałą, pomarszczoną, o białych, jak mleko,
wąsach i włosach, o oczach niebieskich, szeroko otwartych i patrzących trochę tak, jak oczy
dziecka.
— Dziadziu! — rzekła panna Marya, pochylając się w ten sposób, aby staruszek mógł
wi-
dzieć jej usta, i mówiąc nie głośno, ale wolno i wyraźnie: — to pan Świrski, rodak, artysta.
Staruszek zwrócił ku niemu swe niebieskie oczy i począł patrzeć na niego uporczywie, a
zarazem mrugać, jakby zbierając przytomność.
— Rodak?... — powtórzył: — tak!... rodak!...
.Poczem uśmiechnął się, spojrzał na córkę,
na wnuczkę, znów na Świrskiego, czas jakiś szukał słów, a wreszcie zapytał starym, drżącym
głosem:
-r- A na wiosnę... co ?. .
Widocznie została mu jakaś jedna myśl, która przeżyła wszystkie inne, ale której nie
umiał już wyrazić... Jakoż po chwili wsparł trzęsącą się głowę o fotel i począł patrzeć w
okno, uśmiechając się jednak ciągle do owej myśli i powtarzając:
— Tak! tak!... Będzie^..
— Dziaduś tak zawsze!... — rzekła panna Marya.
, Świrski spoglądał na niego czas jakiś ze wzruszeniem, pani Cer vi zaś poczęła opowiadać o
ojcu i o mężu. Obaj brali udział w wojnach przeciw Austryi o niepodległość Włoch. Czas
jakiś mieszkali we Morencyi i dopiero po zajęciu Rzymu wrócili do Nizzy, skąd Ceryi był
rodem. Tu Orysiewicz oddał córkę młodszemu towarzyszowi broni, przyczem obaj, dzięki
pomocy nicejskich krewnych, umieścili się w banku. Wszystkim szło nieźle, ale, kilka lat
temu, Ceryi zginął w katastrofie kolejowej, Orysiewicz zaś stracił posadę z powodu starości.
Odtąd zaczęła się bieda, jedynym bowiem funduszem, z którego musiało żyć troje osób, było
sześćset liró^
r
, które rząd włoski wypłacał staremu żołnierzowi. Było to dość, by nie umrzeć,
nie dość, by żyć. Obie kobiety zarabiały trochę szyciem lub nauczaniem, lecz lato, gdy życie
obumierało w Nizzy, i gdy znikąd nie można było dostać zarobku, pochłaniało szczupłe ich
zapasy. Od dwóch lat stary żołnierz stracił całkiem władzę w nogach, często bywał chory,
musiał się leczyć, a przez to było z nimi gorzej i gorzej.
Świrski, słuchając tego opowiadania, uczynił sobie dwie uwagi: naprzód, że pani Cervi
gorzej mówi po polsku od córki. Widocznie staruszek, za czasów swej wojaczki, nie mógł
poświęcać się tak kształceniu córki, jak się później poświęcał kształceniu wnuczki. Ale druga
uwaga była dla Świrskiego ważniejsza. Oto pomyślał, że ta wnuczka, będąc tak śliczną
dziewczyną, mogłaby, zwłaszcza w Nizzy, na tym
brzegu, na którym przewalały się rok rocznie próźniaeze miliony, rozrzucać złoto pelnemi
garściami, trzymać powozy, służbę i mieć wybijany atłasem buduar. Tymczasem chodziła w
wytartej sukni i za całą ozdobę posiadała wybladłą lila wstążkę. A więc musiała być jakaś
siła, która ją od złego ustrzegła. »Na to — rzekł sobie Świrski —• potrzeba dwóch rzeczy:
wrodzonej czystej natury i uczciwej tradycyi. Niema wątpliwości, żem trafił na jedno i na
drugie «.
I poczęło mu być między tymi ludźmi dobrze. Zauważył też, że w obu kobietach bieda
nie zatarła śladów dobrego wychowania i tej pewnej wykwintności, która bije od wewnątrz i
wydaje się czemś wrodzonem. I matka i córka przyjmowały go jak opatrznościowego gościa,
a jednak w ich słow
r
ach i obejściu znać było większą radość z poznania zacnego człowieka,
niż z pomocy, jaką przynosił. Może te trzysta franków, które zostawiał matce, uchroniły całą
rodzinę od wielu zmartwień i upokorzeń, a jednak odczuwał, źe matka i córka jeszcze bar-
dziej wdzięczne mu są za to, że postąpił w swej pracowni, jak człowiek z sercem prawem i
tkli- wem, które zrozumiało dziewczyny boleść, jej
wstyd i jej ofiarę. Największą jednak przyjemność uczyniło mu spostrzeżenie, że w nieśmia-
łości panny Cervi i w jej wdzięcznych spojrzeniach było takie jakieś zakłopotanie, jakie może
odczuwać młoda dziewczyna wobec człowieka, względem którego czuje się całą duszą zobo-
wiązaną, a który przy tem, wedle wyrażenia Świrskiego: »nie wyszedł jeszcze z obiegu*.
Miał czterdzieści pięć lat i, pomimo młodego serca, zaczynał chwilami o sobie wątpić, więc
lila wstążka i owo spostrzeżenie sprawiły mu prawdziwą uciechę. W końcu począł
rozmawiać z niemi z takiem poszanowaniem i czujnością, jak z kobietami z najlepszego
towarzystwa i, widząc, źe je tem ujmuje coraz więcej, sam czuł się zadowolony. Na
pożegnanie uścisnął obu- dwom dłonie, a gdy panna Cervi oddała mu uścisk ze spuszczonemi
powiekami, ale z całą siłą swej ciepłej, młodej ręki, wyszedł trochę odurzony i z głową tak
pełną ślicznej modelki, że w
r
oźnica powozu, do którego wsiadł, musiał mu po dwa kroć
zadawać pytanie, dokąd ma go odwieźć.
Po drodze myślał nad tem, że jednak nie wypada dorabiać do nawpól odkrytego ciała
głowy »panny Maryi« i począł w siebie wma-
* PISM* H SIENKIEWICZ* T XXXVII.
J()
- 146 -
wiać, że nawet dla obrazu lepiej będzie, gdy na pierś śpiącej dziewczyny rzuci jakąś lekką
dra- peryę.
— Wróciwszy, sprowadzę pierwszą lepszą modelkę, przykryję ją i zaraz to przerobię,
tak, aby jutro zastały rzecz gotową — mówił sobie.
Poczem przyszło mu do głowy, źe jednak takiej modelki, jak panna Ceryi, nie będzie
mógł wynająć na stale, by ją wozić z sobą — i na tę myśl ogarnął go żal.
Ale tymczasem powóz stanął przed pracownią. Swirski zapłacił i wysiadł.
— Depesza dla pana! — rzekł mu w bramie odźwierny.
A malarz zbudził się jak ze snu:
— Aha! — rzekł: — dobrze! dawaj!
I wziąwszy depeszę z rąk stróża, otworzył ją niecierpliwie.
Ale zaledwie rzucił na nią oczyma, w twarzy odbiło mu się zdumienie i przestrach, tele-
gram bowiem brzmiał jak następuje:
♦Kresowicz zastrzelił się przed godziną. Przybywaj.
Helena*.
- 141? —
VII.
Pani Elzenowa wyszła do Swirskiego z twarzą pomieszaną i rozdrażnioną, z oczyma su-
chemi, ale zaczerwienionemi jakby od gorączki i pełnemi zniecierpliwienia.
— Czy nie odebrał pan jakiego listu? — spytała pośpiesznie.
— Me. Odebrałem tylko pani depeszę. Co za nieszczęście!
— Myślałam, że może do pana pisał.
— Nie. Kiedy się tp stało?
— Dziś rano usłyszeli wystrzał w jego pokoju. Służba wbiegła i zastała go nieżywego.
— I to tu, w hotelu?
— Nie. Na szczęście, wczoraj przeniósł się do Condamine...
— A co za powód?
— Albo ja wiem! — odrzekła z niecierpliwością.
— Bo, o ile słyszałem, nie grywał.
— Nie. Znaleziono przy nim pieniądze.
— Wszak wczoraj pani uwolniła go od obowiązków ?
f
— Tak, ale i na jego własne żądanie.
— Czy nie wziął tego do serca?
— Czy ja wiem! — powtórzyła gorączkowo. — Jeśli chciał to zrobić, mógł sobie przed-
tem wyjechać. Ale to był waryat — tem się, wszystko tłómaczy! Czemu sobie naprzód nie
wyjechał ?
Świrski spojrzał na nią przeciągle.
— Niech się pani uspokoi — rzekł.
Lecz ona, myląc się co do znaczenia jego słów, odrzekła:
— Bo ile w tem przykrości dla mnie, a ile może być kłopotów! Kto wie, czy nie będę
musiała składać jakich objaśnień, świadectw... czy ja wiem!... Co za fatalna historya!... W
dodatku będą i ludzkie gadania... Pierwszy Wiadro w- ski!... Ja chciałam jednak pana prosić,
by pan między znajomymi mówił, że ten nieszczęśliwy zgrał się, że przegrał jakieś i moje
pieniądze, i źe to jest powód jego postępku. Gdyby przyszło mówić przed sądem, lepiej o tem
nie wspominać, bo mogłoby się wykryć, że to nieprawda; ale przed ludźmi tak trzeba... Żeby
był sobie pojechał chociaż do Mentony, albo do Nizzy! Przytem Bóg raczy wiedzieć, czy on
tam czego nie napisał przed śmiercią umyślnie,, żeby się na mnie zemścić... Niechże jaki list
pośmiertny
dostanie się do gazet!... Od takich ludzi wszystkiego można się spodziewać. Chciałam i tak
stąd wyjechać, a teraz muszę...
Świrski patrzał coraz uważniej na jej gniewną twarz, na zaciśnięte usta; a wreszcie rzekł:
— Niesłychana rzecz!...
— Prawdziwie niesłychana! — odpowiedziała pani Elzenowa. — Czy to tylko nie
powiększy ludzkich gadań, jeżeli wyjedziemy stąd zaraz jutro ?
— Nie sądzę — rzekł Świrski.
I począł wypytywać o hotel, w którym zastrzelił się Kresowicz, a następnie oświadczył,
źe pójdzie na miejsce zasięgnąć od służby wiadomości i zająć się nieboszczykiem.
Lecz ona poczęła go powstrzymywać z niezwykłą uporczywością, aż w końcu rzekł:
— Pani! przecie to nie pies, tylko człowiek, i należy go przynajmniej pochować.
— Ktoś go i tak pochowa —- odrzekła.
Świrski jednak pożegnał się i wyszedł. Na
schodach hotelu przeciągnął ręką po czole, następnie nakrył kapeluszem głowę i powtórzył:
—- Niesłychana rzecz!...
Wiedział on z doświadczenia, do jakiej miary dojść może ludzki egoizm; wiedział
również, że
kobiety w egoizmie, tak jak i w poświęceniu, przechodzą zwykłą miarę męską; przypomniał
sobie, źe w życiu spotykał już podobne typy, w których pod zewnętrzną warstwą połoru
tkwiło grube, zwierzęce samolubstwo, i w których wszelki zmysł moralny kończył się tam
właśnie, gdzie zaczynał się osobisty interes a jednak pani Elzenowa potrafiła wprowadzić go
w zdumienie. »Toź — mówił sobie — ten nieszczęśnik był nauczycielem jej dzieci, żył z nią
pod jednym dachem i kochał się w niej... A ona ? Żeby choć słowo litości, współczucia,
zajęcia! Nic i nic! Zła na niego, źe jej narobił kłopotu, źe nie wyjechał dalej, źe jej popsuł se-
zon, źe ją naraził na prawdopodobne stawiennictwo w sądzie i na gadania ludzkie, a zresztą,
do głowy jej nawet nie przyszło pytanie: co się z tym człowiekiem działo? dlaczego się zabił,
i czy nie dla niej? I w rozdrażnieniu zapomniała nawet o tem, źe się przede mną zdradza, i źe,
jeśli nie przez serce, to przez rozum powinna była przedstawić mi się inaczej. Ach, co za
duchowa barbarya! Pozory i pozory, a pod francuskim gorsetem i akcentem bezduszność i
pierwotna murzyńska natura prawdziwej Cha- * mitki! — cywilizacya przyczepiona do
skóry,
jak puder!... Toż ta kobieta każe mi jeszcze rozgadywać, że on przegrał jej pieniądze... Tfu!
Niechże to piorun trzaśnie!*
Tak rozmyślając i klnąc, doszedł do Conda- mine, gdzie łatwo znalazł hotelik, w którym
wypadek się zdarzył. W pokoju Kresowicza zastał lekarza i urzędnika sądowego, którzy radzi
byli z jego przybycia, spodziewali się bowiem, że Świrski potrafi dać im jakiekolwiek
wskazówki, dotyczące zmarłego.
— Samobójca — rzekł urzędnik — zostawił kartkę z rozporządzeniem, by go
pochowano nie inaczej, tylko we wspólnym dole, oraz, by pieniądze, jakie się Jłrzy nim
znajdą, odesłać do Zurychu, pod wskazanym adresem. Zresztą, spalił wszystkie papiery, jak
to poświadczają ślady w kominku.
Świrski spojrzał na Kresowicza, który leżał na łóżku z otwartemi, przerażonemi oczyma i
z ustami, złożonemi jak do gwizdania.
— Nieboszczyk uważał się za nieuleczalnie chorego — rzekł; — sam mi o tem mówił,
prawdopodobnie dlatego odebrał sobie życie. Do domu gry nie zachodził nigdy.
Poczem jął opowiadać wszystko, co o Kre- sowiczu wiedział, a następnie zostawił tyle
pie-
ńiędzy, ile było potrzeba na osobną mogiłę i wyszedł".
Po drodze przypomniał sobie, co mu Kresowicz mówił w Nizzy o mikrobach, oraz jego
odpowiedź, daną Wiadro wskiemu, źe zapisuje się do stronnictwa »milczących«, i doszedł do
przekonania, źe młody student istotnie nosił się już oddawna z zamiarem odebrania sobie
życia, i że główną przyczyną jego postępku było przeświadczenie, że i tak jest na śmierć
skazany.
Rozumiał jednak, że mogły być i inne przyczyny uboczne, a między niemi nieszczęśliwa
miłość do pani Elzenowej i rozstanie się z nią. Myśli te napełniły go smutkiem. Trup
Kresowicza, z ustami, złoźonemi do gwizdania, i z przed- śmiertnem przerażeniem w oczach,
nie schodził mu z pamięci. Pomyślał, że jednak w tę straszną noc nikt nie pogrąża się bez
trwogi, że życie całe, wobec konieczności śmierci, jest jedną ogromną, tragiczną
niedorzecznością, i powrócił do pani Elzenowej w wielkiem pognębieniu ducha.
Lecz ona odetchnęła głęboko, dowiedziawszy się, źe Kresowicz nie zostawił żadnych
papierów. Oświadczyła, źe pośle także, ile będzie trzeba, na jego pogrzeb, i teraz dopiero
poczęła
mówić o nim z pewną litością. Napróźno jednak usiłowała zatrzymać na parę godzin
Świrskiego. Malarz odpowiedział, źe nie umiałby dziś być sobą i źe musi stanowczo wracać
do domu.
— Ale wieczorem zobaczymy się przecie? —> rzekła, podając mu rękę na pożegnanie:
— ja miałam nawet zamiar wpaść wieczorem do Nizzy i pojechać razem z panem...
— Dokąd ? — spytał ze zdziwieniem Świrski.
— Czy pan zapomniał? Na »Formidabla...«
— Ach! To pani jedzie na ten bal?
— Żeby pan wiedział, jak mi to ciężko, zwłaszcza po tak przykrym wypadku, toby pan
płakał nade mną... Mnie tego biedaka przecie także żal... Ale trzeba!... trzeba choćby dlatego,
żeby ludzie nie robili jakichś przypuszczeń...
— Tak?... Do widzenia! — rzekł Świrski.
I w chwilę później, siedząc w wagonie, mówił sobie:
~ Jeśli pojadę z tobą na »Formidabla,« albo gdziekolwiek, to jestem zdechłym krabem!
VIII.
% Nazajutrz jednak z weselszem już sercem przyjmował panią Cer vi i pannę Marynię. Na
widok ślicznej, świeżej twarzy dziewczyny ogarnęła go nawet radość.
W pracowni było już wszystko przygotowane, stalugi zatoczone, sofka dla modelki wy-
sunięta i przykryta odpowiednio. Pani Lageat otrzymała najsurowszy rozkaz niewpuszczania
nikogo, choćby do pracowni zgłosiła się »sama królowa Wiktorya«,
Świrski to rozsuwał, to zsuwał zasłony, przykrywające okno w pułapie — lecz ciągnąc za
sznury, spoglądał ustawicznie na swoją wdzięczną modelkę.
Tymczasem panie Cervi zdjęły kapelusze, i panna Mary a zapytała:
— Go teraz trzeba robić ?
— Teraz trzeba przedewszystkiem rozpuścić włosy — rzekł Swirski.
I zbliżył się ku niej, ona zaś podniosła obie ręce do głowy. Widać było, że ją to zawstydza
i wydaje jej się dziwnem, ale zarazem miłem. A Świrski patrzał na jej zmieszaną twarz, na
spuszczone powieki, na przegiętą w tył postać, na wykwintny rysunek bioder — i mówił so-
bie, że w tym wielkim śmietniku nicejskim odkrył podwójną, prawdziwą perłę.
Włosy spadły po chwili na ramiona. Panna
Ceryi potrząsnęła głową, chcąc je rozproszyć, i wówczas pokryły ją zupełnie.
— Corpo Dio! — zawołał Świrski.
Poczem pizyszła kolej na czynność jeszcze
trudniejszą, a mianowicie na układanie modelki. Świrski widział doskonale, że serce w
dziewczynie bije żywiej, że pierś jej porusza się szybciej, a policzki pałają, źe musi się
przezwyciężać i zwalczać w sobie instynktowny opór, z którego sama nie umie zdać sobie
sprawy, a jednocześnie poddaje się z jakimś niepokojem, podobnym do nieuświadomionej
rozkoszy..
On mówił też sobie: »Nie! to nie zwykła modelka, to wcale co innego — i ja też nie
patrzę na nią, jakby patrzał tylko malarz«. Jakoż czuł się także zakłopotany, i palce drżały mu
nieco, gdy jej układał głowę na poduszce; chcąc jednak wyprowadzić z kłopotu i ją i siebie,
począł mówić do niej żartobliwie, udając zrzędę:
— SNiechźe pani leży spokojnie! Tak! Przecie i dla sztuki trzeba coś zrobić. O, teraz do-
skonale! Jak to się ten profil ślicznie rysuje na czerwonem tle. Gdyby pani mogła go widzieć!
Ale nic z tego! Nie wolno się uśmiechać... Trzeba spać! Zaraz idę malować.
I poszedł malować, a przytem swoim zwy
czajem jął gawędzić, rozpowiadać i rozpytywać panią Cervi o dawniejsze czasy. Dowiedział
się od niej, źe »Marynia«, rok temu, miała korzystną posadę lektorki u hrabiny Dziadzikie-
wicz, z domu Atrament, córki wielkiego przemysłowca z Łodzi, Atramenta. Ale posada do-
póty trwała, dopóki pani Dziadzikiewicz nie dowiedziała się, że i dziad i ojciec Maryni
służyli w wojsku włoskiem. Wielkie to było zmartwienie, gdyż marzeniem i matki i córki
było, by Marynia mogła zostać lektorką przy jakiej damie, stale zimującej w Nizzy, bo w
takim razie nie potrzebowałyby się rozłączać.
W Świrskim tymczasem zbudził się malarz. Marszczył brwi, skupiał się, patrzał przez
trzonek od pendzla na leżącą dziewczynę i malował zawzięcie. Od czasu do czasu jednak
kładł paletę i kij malarski, zbliżał się do modelki i, biorąc ją lekko za skronie, poprawiał
położenie jej głowy. Wówczas pochylał się nad nią niżej może, niż tego interesy sztuki
wymagały i, gdy ciepło jej. młodego ciała poczynało na niego bić, gdy patrzał na długie rzęsy
jej oczu i nieco rozchylone usta, to dreszcz przechodził mu przez kości, pałce poczynały
drżeć nerwowo, a w duszy wołał na się:
— Trzymaj się, stary! Co u licha! trzymaj się! *
Podobała mu się poprostu z całej duszy. Uszczęśliwiały go zarazem nad wszelki wyraz jej
zmieszanie, jej rumieńce, jej nieśmiałe, a jednak niepozbawione pewnej dziewczęcej za-
lotności spojrzenia. Dowodziło mu to wszystko, źe i ona nie poczytuje go za starego. Czuł, źe
i on podoba się jej również. Musiał tam dziadek opowiadać jej swego czasu niebywałe rzeczy
0 swych ziomkach, i może rozmarzył ją, a oto zaszedł jej wreszcie drogę jeden — nie
bylejaki — poczciwy, sławny, który w dodatku zjawił się, jak w bajce, w chwili największej
potrzeby, z pomocą i zacnem sercem. Jakże nie miała czuć dla niego sympatyi i patrzeć na
niego z zajęciem
1 wdzięcznością?
Wszystko to sprawiło, źe Świrskiemu spłynął czas do południa tak, że ani się spostrzegł.
Ale o południu pierwsza panna Marya oświadczyła, źe muszą wracać, bo dziaduś został sam,
a czas pomyśleć o jego śniadaniu. Świrski począł prosić ich, by przyszły popołudniu. Jeśli nie
chcą zostawiać staruszka samego, to może mają kogo znajomego, któryby zgodził się zostać
przy nim przez dwie popołudniowe godziny... Możeby
odźwierna domu? może jej mąź lub ktokolwiek z rodziny? Tu chodzi o obrazi Dwa
posiedzenia dziennie byłyby dla obu stron korzystne. Grdyby znalezienie dozoru dla
dziadusia pociągało jakieś koszta, on, Swirski, uważałby sobie jeszcze za łaskę, gdyby wolno
było mu je ponieść, albowiem przedewszystkiem chodzi mu o obraz.
Dwa posiedzenia były istotnie dla pani Cervi zbyt korzystne, aby, wobec biedy w domu,
mogła się na nie nie zgodzić. Stanęło więc na tem, iż
0 drugiej przyjdą znowu. Tymczasem uszczęśliwiony Swirski postanowił odprowadzić je - do
domu.
W bramie spotkała ich gospodyni, która wręczyła Świrskiemu pęk mszystych róż, mó-
wiąc, że przywieźli je dwaj mali śliczni chłopcy, wraz z dziwnie ubranym służącym, i chcieli
koniecznie wejść do pracowni, ale ona, pomna na rozkaz, nie chciała ich wpuścić.
Świrski odpowiedział, źe dobrze zrobiła, poczem wziąwszy róże, oddał je wszystkie
pannie Cervi. Po chwili znaleźli się w »Promenade des Anglais*. Świrskiemu Nizza wydała
się tak ładna
1 ożywiona, jak nigdy. Pstrocizna i gwar na »Promenadzie*, które dawniej go gniewały, po-
częły go bawić. Po drodze ujrzał Wiadrowskiego
i de Sintena, którzy zatrzymali się na jego widok. Świrski skłonił się i przeszedł, ale przecho-
dząc, zobaczył, jak de Sinten wsadził monokl w oko, aby spojrzeć na pannę Marynię i usły-
szał jego pełne zdumienia: »prrristi!« Obaj szli nawet czas jakiś za nimi, ale naprzeciw
»Jetee- Promenade« Świrski wziął powóz i odwiózł panie do domu.
Po drodze brała go ochota zaprosić całą rodzinę na śniadanie, ale pomyślał, źe ze staru-
szkiem będzie kłopot, i źe, wobec ich krótkiej znajomości, panią Cervi mogłoby zdziwić tak
nagłe zaproszenie. Za to obiecał sobie, źe gdy już dziaduś będzie miał zapewniony dozór,
wówczas, niby dla zaoszczędzenia czasu postara się urządzić śniadania w pracowni.
Tymczasem, pożegnawszy matkę i córkę przy bramie, sam wpadł cip pierwszego lepszego
hotelu i kazał sobie dać jeść, a następnie połknął naprędce kilka potraw, nie zdając sobie
sprawy z tego, co spożywa. Pani Elzenowa, Romulus i Remus, oraz pęki mszystych róż
przemknęły mu kilkakrotnie przez myśl, ale w sposób prawdziwie widziadło wy. Kilka dni
temu piękna wdowa i jego do niej stosunek były to dla niego pytania pierwszej wagi, nad
któremi niemało nałamał
- 160 -
sobie głowy. Pamiętał przecie ową rozterkę wewnętrzną, przez jaką przeszedł na morzu, wra-
cając łodzią z Ville Franche. Teraz, powiedział sobie: »To dla mnie przestało istnieć, i nie
będę o tem więcej myślal«. I nie odczuł najmniejszego niepokoju, najmniejszej zgryzoty.
Owszem: zdawało mu się, źe spadł mu z ramion jakiś ciężar, który je przygniatał. Wszystkie
myśli jego pobiegły natomiast do panny Ceryi. Miał jej pełne oczy i pełną głowę, widział ją
nanowo mocą wyobraźni, z rozpuszczonymi włosami i przy- mkniętenii powiekami, a gdy
pomyślał, źe za godzinę będzie znów dotykał palcami jej skroni, znów pochylał się nad nią i
wyczuwał ciepło, bijące od niej, czuł się odurzony, jak winem, i po raz drugi zadał sobie
pytanie:
— Hej, stary, co się z tobą dzieje?...
Lecz wróciwszy do domu, zastał depeszę pani Elzenowej: »Czekam o szóstej na obiad«.
Świrski zmiął ją i schował do kieszeni, a gdy pani Cervi z córką nadeszły, zapomniał o niej
tak zupełnie, że, gdy po skończeniu pracy wybiła piąta, począł namyślać się, dokąd pójść na
obiad, i był zły, źe nie ma co z sobą wieczorem zrobić.
— * 161 —
IX.
X
Następnego dnia pani Lageat, przyniósłszy do pracowni śniadanie dla trojga osób,
oznajmiła, że przed godziną byli znów ci sami dwaj śliczni chłopcy, tym razem nie z dziwnie
ubranym służącym, ale z młodą i piękną panią.
— Młoda pani chciała koniecznie widzieć się z panem, ale ja powiedziałam jej, że pan
wyjechał do Antibes...
— Do Tulonu! do Tulonu! — odpowiedział wesoło malarz.
Lecz nazajutrz pani Lageat nie miała komu dać tej odpowiedzi, albowiem przyszedł tylko
list. Swirski nie czytał go wcale. Natomiast zdarzyło się tegoż dnia, że, chcąc poprawić
»pozycyę« panny J&aryni, podłożył jej dłonie pod ramiona i uniósł ją tak, że piersi ich
zetknęły się niemal, a zarazem oddech jej oblał mu twarz. Wówczas ona poczęła się mienić
ze wzruszenia, a on powiedział sobie, że gdyby taka chwila dłużej potrwała, to wartoby za
nią oddać życie.
Wieczorem zaś monologował jak następuje:
— Zmysły grają w tobie, ale inaczej niż poprzednio, bo tym razem rwie się za nimi
PISM* H. S1ENX'EWIMA. T XXXVII. ' 11
— 162 —
i dusza, a rwie się dlatego, źe to jest dziecko, które w tym nicejskim »pudridero« pozostało
czyste, jak łza. To nawet nie jej zasługa: to natura; ale gdzie znaleźć podobną? Tym razem
nie łudzę się i niczego w siebie nie wmawiam, albowiem mówi rzeczywistość.
I zdawało mu się, źe ogarnął go jakiś słodki sen. Na nieszczęście, po śnie następuje
przebudzenie. Dla Świrskiego przyszło ono w dwa dni później i przybrało kształt jednej
więcej depeszy, która, wsunięta przez otwór we drzwiach, przeznaczony na listy i gazety,
spadła na ziemię w obecności obu kobiet.
Panna Cervi, zabierając się właśnie do rozpuszczenia włosów, spostrzegła ją pierwsza —
i podniósłszy, podała Świrskiemu.
Ów otworzył ją niechętnie, spojrzał, i na twarzy odbiło mu się pomieszanie.
— Panie wybaczą — rzekł po chwili. — Odebrałem tego rodzaju wiadomość, że zaraz
muszę jechać.
— Czy przynajmniej nic złego? — spytała z niepokojem panna Ceryi.
— Nie, nie! Ale być może, że na popołudniowe posiedzenie nie będę mógł wrócić. W
każdym razie dziś się to zakończy, i jutro będę miał spokój.
— lf>3 —
To rzekłszy, pożegnał je, nieco gorączkowo, ale aż nazbyt serdecznie, i po chwili siedział
już w powozie, któremu kazał jechać wprost do Monte Carlo.
Minąwszy «Jetee-Promenade«, wydobył depeszę i począł ją na nowo odczytywać.
Brzmiała ona jak następuje:
»Czekam pana dziś po południu. Jeśli pociągiem o czwartej nie przyjedziesz, wiem, co
mam myśleć i jak postąpić.
Morphinć*.
Świrski zląkł się poprostu tego podpisu, zwłaszcza, że był pod świeźem wrażeniem
wypadku z Kresowiczem. »Kto wie, mówił sobie, do czego może doprowadzić kobietę, jeśli
nie zraniona miłość prawdziwa, to zraniona miłość własna? Nie powinienem był postępować
tak, jak postępowałem. Łatwo było odpisać na pierwszy list — i zerwać. Nie godzi się igrać z
nikim, bez względu czy jest zły, czy dobry. Obecnie zerwę stanowczo, ale jechać muszę, nie
czekając na pociąg o czwartej*.
I kazał popędzać konie. Chwilami krzepił się nadzieją, że pani Elzenowa w żadnym razie
nie targnęłaby się na swoje życie. Wydawało mu się to czemś zupełnie do niej niepodobnem.
Lecz
— 164 —
chwilami ogarniały go wątpliwości, czy ten sam potworny jej egoizm, zmieniony na obrazę,
nie popchnie jej do jakiego szalonego czynu.
Przypomniał sobie, źe była w jej charakterze i pewna zawziętość i pewna stanowczość —
i niemało odwagi. Wzgląd na dzieci powinienby ją wprawdzie wstrzymać, ale czy wstrzyma?
czy jej o te dzieci istotnie chodzi? I na tę myśl, co mogłoby się stać, włosy powstawały mu na
głowie. Poruszyło się w nim sumienie, i chwyciła go znów głęboka rozterka wewnętrzna.
Obraz panny Cervi przesuwał mu się co chwila przed oczyma, budząc jakby żal gorzki i
niezmierny. Powtarzał sobie wprawdzie, źe jedzie zerwać i że zerwie stanowczo, na dnie
jednak duszy czuł ogromny niepokój. Co będzie, jeśli ta kobieta zła, próżna, ale zawzięta,
powie mu: »Ty, albo morfina!« I jednocześnie, obok trwogi i niepewności, rodził się w nim
niesmak, albowiem wydawało mu się, że tak postawić kwestyę mogła chyba jakaś fałszywa
bohaterka, należąca do »złej literatury*.
A jednak — co będzie, jeśli ona ją tak postawi? W świecie, zwłaszcza w nicejskim, dużo
jest kobiet, należących do »złej literatury«.
Wśród tych myśli i wśród kłębów siwej ku
— 165 -
rzawy dojechał wreszcie do Monte Carlo i kazał woźnicy zatrzymać się przed hotelem
Paryskim. Ale nim zdążył wysiąść, spostrzegł przy trawniku Romulusa i Remusa, z rakietami
w ręku, podrzucających piłkę pod dozorem kozaczka, którego pani Lageat nazywała dziwnie
ubranym służącym.
Oni też, spostrzegłszy go, podbiegli.
— Dzień dobhy, panu!
— Dzień dobhy!...
— Dzień dobry! Jest mama na górze?
^ Nie. Maman pojechała na howerze z panem de Sinten.
Nastało milczenie.
— Ach! mama pojechała na rowerze z panem de Sinten! — powtórzył Swirski, —
Dobrze!
I po chwili rzekł:
— Prawda! spodzie willa się mnie dopiero o czwartej!
Nagle począł się śmiać:
— Dramat kończy się farsą,.. Ale to przecie Ry wiera! Jaki też ze mnie osieł!
— Czy pan na mamę zaczeka? — spytał Romulus.
— Nie. Słuchajcie chłopcy: Powiedzcie ma
mie, źe przyjechałem ją pożegnać i źe żałuję, żem jej nie zastał, bo dziś wyjeżdżam.
I to rzekłszy, kazał zawrócić do Nizzy. Wieczorem jednak odebrał jeszcze depeszę, a w
niej jedno, jedyne słowo: » Podły
I po przeczytaniu wpadł w
r
wyborny humor, albowiem dopesza nie była już podpisana:
»Mor- phine«.
X.
We dwa tygodnie później obraz wystawiający Sen i Śmierć był skończony. Świrski roz-
począł drugi, który chciał nazwać »Euterpe«. Robota mu jednak nie szła. Mówił, źe światło
jest za ostre — i przez cale posiedzenia wpatrywał się, zamiast malować, w jasną twarzyczkę
panny Maryni, niby szukając najodpowiedniejszego dla Euterpy wyrazu. Wpatrywał się tak
uporczywie, źe aż panna Cervi czerwieniła się pod wpływem jego wzroku, on zaś czuł także
w piersiach coraz większy niepokój.
Aż wreszcie któregoś poranku ozwał się niespodzianie jakimś dziwnym, zmienionym
głosem: — Uważam jedną rzecz: że panie ogromnie kochają Włochy...
| r
f -
167
t
—
I my i dziaduś — odrzekła panna Cervi. I — I ja. Mnie pół życia schodzi w
Rzymie
i w
r
e Elorencyi. Tam teraz światło nie takie ostre, i możnaby po całych dniach malować. O,
taki Ktoby nie kochał Włoch! I wie pani, co ja czasem myślę?
Panna Marynia zniżyła głow
r
ę i, rozchyliwszy' nieco usta, poczęła patrzeć na niego
uważnie, jak czyniła zawsze, słuchając go.
—
Ja myślę, że każdy człowiek ma dwie ojczyzny: jedną swoją najbliższą, a drugą
— Włochy. Bo tylko zastanowić się, to i cała kultura, i cała sztuka, i cała wiedza, wszystko
szło stamtąd... Weźmy ot taki renesans... Prawdziwie!... Wszyscy są, jeśli nie dziećmi, to
przynajmniej wnukami Włoch...
—
Takt — odpowiedziała panna Cervi.
On zaś mówił dalej:
—
Nie wiem, czym wspominał, że ja mam w Rzymie na via Margutta pracownię, i
od czasu,.
f jak tu światło stało się takie ostre, tęsknię do niej... Ot, gdybyśmy tak wszyscy wyruszyli do
! Rzymu, toby było doskonale!... Potem pojechali- | byśmy do Warszawy...
—
Na to niema sposobu! — odpowiedziała ze « smutnym uśmiechem panna
Marynia.
Lecz on zbliżył się nagle do niej i, wziąwszy ją za ręce, począł mówić, patrząc jej z
największą tkliwością w oczy:
— Jest sposób, droga pani, jest sposób! Czy się go pani nie domyśla?...
A gdy pobladła ze szczęścia, przycisnął jej obie dłonie do piersi i dodał:
— Oddaj mi siebie i twoich...
W krainie złota
L WSTĘP
to dziś przejeżdża przez miasto Sacramento, nie w kierunku San Francisco, ale na południe
ku rzece Makosme, ujrzy jeszcze dom, w którym mieszkał Sutter, pierwszy odkrywca złota w
Kalifornii. Dom dziś już stoi za miastem i jest ruiną; dachu na nim nie ma, mury lepione z
szarej gliny, a barwione przez ogień, przez kule meksykańskie i szczerbione indyjskimi
tomahawkami, zrysowały się. po- rozpadały i częściowo zmieniły w bezładne kupy gruzu; ale
mieszkańcy miasta ogrodzili je drucianym płotem i strzegą jak oka w głowie tych ostatków
„kalifornijskiej kołyski".
Gdyby bowiem nie ten dom, nie istniałoby Sacramento, nie istniałoby czterech
kroćstotysięczne San Francisco, kolej nie łączyłaby dwóch oceanów i Kalifornia nie byłaby
tym, czym dziś jest, to jest krainą szumiącą łanami zbóż, gajami pomarańcz, winnic, drzew
migdałowych i pieprzowych, ale najprawdopodobniej głuchą i bezludną pustynią.
Sutter, odkrywca złota, tak stworzył Kalifornię, jak później Strzelecki Australię.
Dziwne czasem przeznaczenia wiążą się z zamiarami ludzkimi. Sutter był człowiekiem
ogromnej energii, ale raczej idealistą niż człowiekiem praktycznym.
Przybywszy z kilku towarzyszami do Kalifornii założył tartak. Dlaczego i po co? trudno
powiedzieć.
Tartak może przynosić znakomite zyski w krainach zaludnionych, gdzie się budują domy,
okręty i tym podobne. Ale w pustyni, jaką naówczas była Kalifornia, co robić z deskami? A
jednak tartak stanął. Dwa razy palili go Indianie i za każdym razem odbudowywano go na
nowo. W czasie drugiego napadu Sutter, oblężony w owym wspomnianym domu, mało nie
zginął ze wszystkimi towarzyszami.
Ale napad szczęśliwie odparto, w dwa tygodnie zaś później tartak szumiał i klekotał jak
dawniej.
Może szum jego kół przypominał Sutterowi szum wodospadów ojczystej Szwajcarii. Aż
pewnego razu, gdy koła milczały, jeden z towarzyszów Suttera dostrzegł pod nimi w
przeźroczy wodnej grube, połyskujące żółtawo ziarna. Było to złoto.
Jakim sposobem wieść o nim przebiegła w mgnieniu oka pustynię, rozległą na cztery
tysiące mil angielskich i doszła do New Yorku, trudno powiedzieć: dość że losy Kalifornii
były od tej chwili rozstrzygnięte.
Kupcy w New Yorku, Bostonie, Filadelfii i Baltimore porzucali swe kramy, urzędnicy
urzędy, plantatorowie południa swe plantacje, rozbójnicy na Missisipi swe porohy,
skwaterowie swe stada, strzelcy swe puszcze — i wszystko, co żyło, dążyło do Kalifornii
kopać złoto i szukać go w rzekach, rzeczkach, strumieniach, wzgórzach, wąwozach.
Dziś śluzy tylko, długie na kilka mil czasem i upowite w bluszcze, powoje, liany, kapiące
uwiciem i festonami zieloności, przypominają, że Kalifornia jest krajem złotodajnym. Ale
dziś kopalnie zmieniły się w przedsiębiorstwa akcyjne i praca rąk zastąpiona machinami;
wówczas zaś widziałeś setki ludzi pracujących osobiście z rydlem w ręku i taczkami.
Rozkopywano całe wzgórza, zmieniano koryta strumieni, pracowano dzień i noc pod
palącym słońcem, bez dachów nad głową, wśród huku strzałów rewolwerowych.
II. SACRAMENTO
Kiedy Sutter zbudował swój pierwszy dom i tartak, nazwa Sacramento nie istniała.
Mianowano nią nie tylko rzekę, ale i osadę na lewym brzegu leżącą. Była to jednak
meksykańska mieścina w całym znaczeniu tego wyrazu. Składał ją szereg obdrapanych
domów, tuż nad wodą stojących, budowanych z czerwonego drzewa, którego lekkie i źle
przybijane deski każdy wiatr odrywał. Niektóre z tych budowli wzniesione były z chrustu
pomazanego jaskrawą gliną wydobytą z rzeki; inne podobniejsze były do indyjskich
wigwamów w kształcie ostrokręgów, z których szczytu sterczały tyczki.
Dwa największe budynki były to „wenty", w których sprzedawano wódkę i „mescal".
Wieczorami rozlegały się z nich klątwy grających w karty
„caballerów" i suche dźwięki krzyżowanych w bitwie noży. Trupy wyrzucano w wodę z
obszernych werand, wszystko bowiem przesłaniały rozpanoszone wszechwładnie płaczące
wierzby. Jasnozielone ich warkocze przedstawiały zbitą i pogmatwaną masę, częścią
zatopioną w wodzie, częścią pokrywającą brzeg. Młode pędy wyrastające z ziemi mieszały
się ze starymi, tamując przystęp do rzeki. Niepodobieństwem było posunąć się krok jeden w
tej gęstwinie, ale z drugiej strony oddawała ona niezmierną usługę, albowiem woda nie
mogła podmulać brzegu, który w miarę jak między korzeniami osadzała się glina, wznosił się
stopniowo, broniąc osadę od zalewu. Ale w ogóle niedostateczna to była obrona: po
zimowych deszczach czerwone fale pokrywały brzeg, gałęzie i osadę. Na pozostałym mule
puszczały się ślazy, liany i powoje, słowem — nowe lasy wyuzdanej, nieprawdopodobnej
roślinności.
Drugi brzeg był niską łąką.
Jest nią dotychczas. Łąka ta ciągnie się jak okiem dojrzeć i z wyjątkiem miesięcy letnich
przez większą część roku prześwieca wodą, powierzchnia owej „prerii" nęci oko żywą,
wiecznie świeżą zielonością trawy i migotaniem tysiącznych barw łącznego kwiecia.
Tulipany, irysy, lilie białe, wielkie bladoróżowe gwoździki, żółte wanilie wychylają głowy
nad trawę i kołysane wiatrem mienią się jak tęcza. Na wyższych kępach rosną czarne dęby
(black oaks), z których liść nie spada nigd>
Łąka ciągnie się wzdłuż prawego brzegu aż do oceanu i jest ziemią obiecaną dla wodnego
ptactwa. Mamy, dzikie gęsi, kormorany, pelikany, kaczki szare, czarne i różowe, żurawie,
czaple i kulony gnieżdżą się tu, żyją, umierają w niezakłóconym spokoju.
W miejscowościach suchszych żyją króliki, zające, w błotach łosie, w zaroślach jelenie i
kaguary, prócz tego wszędzie pasą się trzody. Bydło, sprowadzone jeszcze przez jezuitów z
Meksyku, rozmnożyło się tu bardzo. Łąka żywiła osadę, Meksykanie bowiem byli
hodowcami. Rolnictwo za czasów Sutterowego tartaka prawie że jeszcze nie istniało. Na
południu od Los Angeles księża zasadzili w misji pierwsze szczepy winne, ale na północy
sadzono tylko kukurydzę, której ziarna tłuczono w pierwotny sposób między kamieniami.
Zresztą majątek stanowiły woły i krowy, których nie było komu sprzedać. Żadne okręty nic
przebijały jeszcze pysznego „bayu" San Francisco. Niejeden też „caballero" stawiał na kartę
po dziesięć wołów i dwadzieścia krów. Bogactwem były także stada koni, tak zwanych
mustangów, o krwawych oczach i pokudłanych ogromnych grzywach,
ścigłych, ale złośliwych. Kobiet brakło zupełnie. Miejscowi mieszkańcy osady brali za żony
Indianki z pokoleń Soussonów i Wężów, które to pokolenia zamieszkiwały stoki Sierry
Nevady..
Życie prowadzono pustynne i na wpół dzikie. Księżyc, który wieczorami podnosił się nad
„łąką", oświecał ziemię uśpioną, zupełnie pierwotną. Dymy wydobywające się spomiędzy
wierzb były jedynym znakiem, iż ludzie żyją nad Sacramento. Ciszę przerywało tylko wycie
dzikich zwierząt i klekotanie historycznego tartaka.
III. SACRAMENTO
W kilka lat po odkryciu złota zmieniło się wszystko.
Domy meksykańskie pochyliły się jeszcze mocniej na wodzie, ale w prostopadłym
kierunku od rzeki wyrosło, jak grzyb po deszczu, anglosaskie „city". Po prawdzie „city" to
składało się z jednej długiej ulicy, która dziś nosi nazwę: „K-street", a wówczas nazywała się
ulicą Górników. Bruku na niej jeszcze nie było i domy nie wznosiły się nieprzerwanym
szeregiem.
W przerwach między nimi ciągnęły się obszerne place, częścią obudowane parkanami,
częścią okryte i porosłe dębami. Na początku i przy końcu ulicy wznosiły się dwa hotele:
jeden pod szumną nazwą Hotelu Dżentelmenów, drugi — Szarego Niedźwiedzia. Były to
najpiękniejsze budowle w mieście. Przed nimi też dzień i noc roili się górnicy: straszne
figury z nożami za pasem, w kapeluszach z poobdzieranymi rondami, o twarzach
sczerniałych od słońca, dzikich, groźnych. Setki tych ludzi padły pod siekierą indyjską lub z
trudów w ciągu podróży przez pustynie Far-Westu.
Przetrwali i zostali tylko olbrzymi. I między nimi jednak grasowała febra, pobrzeże
bowiem Sacramento niezdrowe. Codziennie napływały teraz nowe fale ze wschodu. Ulica
Górników wrzała nieustającym jarmarkiem. W domach pootwierano sklepy, w których
sprzedawano łopaty, rydle, motyki, sita, rewolwery, karabiny, flanelowe koszule, sombrera,
żywe srebro, słoninę, mąkę i wódkę.
Przychodzący górnik dobywał z zanadrza pióra napełnione piaskiem złotym i płacił,
sypiąc go na kantor sklepowy. Płacił za każdą rzecz literalnie na wagę złota. Handel w ogóle
lepiej się opłacał niż praca górnicza. Dość powiedzieć, że funt mąki kosztował na dzisiejszą
monetę dwa dolary. Cały zarobek górników przechodził do handlarzy. Dowodem tego
Francuz
Maria, który wykopał miliony, a umarł w nędzy. Górnik nie dba o dzisiaj. Gra on w loterię z
ziemią, która każdego jutra może mu przynieść tysiące dolarów; prócz tego w owych czasach
życie wisiało na włosku, nikt więc nie odmawiał sobie niczego.
Sławnie szczęśliwy Maria wchodził do sklepu obładowany złotem jak muł i nie
wychodził czasem przez miesiąc, to jest póki złota starczyło; następnie gospodarz wyrzucał
go pijanego w pierwszy lepszy dół, opuszczony już przez innych; wytrzeźwiony w dole,
zaczynał kopać i znowu znajdował miliony.
Mówiono o nim, że złoto woła na niego spod ziemi. Był to też mistyk. Słyszano go nieraz
szepcącego pod ziemią w „klemie**... z kim? Sądzono, że z żółtym małym człowiekiem o
zielonych oczach, który jest duchem złota.
Handlarze więc zgarniali wszystko, co wykopał górnik. Powszechnie byli to łotry spod
ciemnej gwiazdy. Puszczali oni między sobą górników w licytację tak, jak u nas szlachtę
Żydzi. Ale też rzemiosło ich było niebezpieczne: niejeden kończył z kulą w mózgu i nożem
w sercu; niejeden ginął nagle ze świata i więcej o nim nie słyszano; nikt wówczas o nikogo
nie dbał, żadna sprawiedliwość niczego nie dochodziła. Ten i ów kiwnął głową i szeptał:
„Wujaszek grizzly go zabił." „Grizzly** — to znaczyło szary niedźwiedź. Na tym kończyło
się wszystko.
Handlarze więc musieli się strzec. Mieli oni „nugety", albo inaczej „pepity**, czyli bryły
złota w oknach, a rewolwery za pasem.
Życie stało się jeszcze dziksze niż za owych czasów, gdy tartak klekotał w pustyni.
Ze wschodu napływali ludzie najgorszego gatunku: rozbójnicy skazani na śmierć,
podpalacze, złodzieje, piraci z Missisipi, awanturnicy stepowi. Europa i Ameryka wysyłała
tam swoje szumowiny i męty; spokojni nawet niegdyś ludzie dziczeli wśród pustyni i takiego
otoczenia.
Rozmaite narodowości mieszały się w jeden stujęzyczny chaos: byli Francuzi, Niemcy,
Irlandczycy, Jankesi, emigranci polscy, nawet Indianie.
W tej bezładnej, rozpętanej mieszaninie nie było żadnych praw, żadnych ustaw, żadnej
ochrony dla słabszych przed silniejszymi. Jedynym regulatorem stosunków ludzkich był
rewolwer i nóż.
Ulica Górników roiła się pijanymi. Ludzie ci o rozpłomienionych twarzach, w
porozwiązywanych na szyi koszulach, taczali się od jednego chodnika do drugiego, rycząc
ochrypłymi głosami: „Darling, I am growing
old'* — i strzelając dla zabawy z rewolwerów do parkanów, które też podziurawione były jak
rzeszota.
Nocami na ulicy palono papierowe latarnie, napuszczone łojem, lub kupy wiórów. W
dzień biały ludzie wśród natłoku widzów bijali się na noże i nikt im nie przeszkadzał.
Przeciwnie: kółka widzów, czyli tak zwane „ringi", podbudzały zapaśników. Grano także
zaciekle w karty. Księżyc, który dawniej podnosząc się znad „łąki" oświecał cichą, uśpioną
krainę, teraz oświecał prawdziwą gehennę ludzkiej chciwości i rozpasania. Na placach
między dębami emigranci nie mający jeszcze domów rozkładali obozowiska wedle wozów.
Dzień i noc płonęły tam ogniska, sycone czerwonym drzewem i gałęziami sumaków; przy
nich zaś świeżo przybyli gotowali strawę lub zabawiali się po trudach długiej podróży. Owe
wozy były dla nich śpichrzem, stodołą, lamusem, mieszkaniem. Wieźli w nich wszystko, za-
cząwszy od zapasów żywności, broni i narzędzi górniczych, skończywszy na nadziei
bogactw i lepszego losu.
Czasem przychodziło do zwad między świeżo przybyłymi a osiedlonymi dawniej. Powód
dawał zwykle jaki otrzaskany już z życiem miejscowym awanturnik, który przechodząc koło
wozów witał emigrantów obelżywym: „Hail, greenhorns!" (Jak się macie, nowiczki!)
Zamieniano wówczas kilkanaście strzałów rewolwerowych, co zresztą było zwykłą rzeczą w
tym mieście.
IV. SACRAMENTO. NOWE ŻYWIOŁY
Miasto wznosiło się szybko. Obok śpiewów pijackich, wrzasków i wystrzałów od rana do
wieczora rozlegał się w nim huk siekier. Czerwone błoto ulicy Górników stwardniało od
wdeptanych w nie wiórów. Gorączkowe budowanie domów zrodziło swego rodzaju
przemysł, który opłacał się równie dobrze jak handel, a był uczciwszym. Przemysłem tym był
wyrób desek. Tartak Suttera zamilkł, jakby przerażony tym, co się w mieście działo, ale na
jego miejsce powstały inne. Za parkanami potworzyły się składy drzewnych zapasów, na
których czytałeś olbrzymie napisy węglem lub kredą: „Lumber for sale**. (Deski do
sprzedania.) Kto nie miał takiego szczęścia jak Maria w szukaniu złota, rzucał kilof i taczkę,
brał siekierę i mógł ciąć drzewo. Tam pod wpływem lasu. ciszy i tych wielkich tajemniczych
słów, jakie puszcza szepce do człowieka, częstokroć oczyszczał się
z chciwości, ze złotej gorączki i stawał się uczciwym mistykiem. Drzewo ścięte sprowadzano
rzeką do miejskich tartaków. Górnicy płacili za nie także piaskiem złotym. Praca drwali
miała jeszcze inne, głębsze znaczenie: oto wyłuskiwali oni ziemię z obsłon leśnych i
przygotowywali ją dla rolnika.
Powoli wytworzyli osobną klasę ludzi, która była pierwszym spokojnym i uczciwym a
silnym elementem wśród tego społeczeństwa. Wkrótce można ich było na pierwszy rzut oka
odróżnić od innych górników w mieście po spokojnym i zamyślonym, lecz groźnym wyrazie
twarzy. Najwięksi awanturnicy niechętnie wchodzili w drogę tym „ludziom leśnym", którzy
trzymali się ze sobą tak silnie, jak ogniwa łańcucha. Utworzyli oni „ariel", czyli związek
mający na celu wspólność zysków i wspólność obrony.
Był to pierwszy związek społeczny w tym kraju.
Życie ich było nadzwyczaj pracowite, ale też do tego rodzaju pracy garnęli się tylko
atleci.
Siekiera większych jeszcze wymagała sił niż kilof i taczka. Praca ich składała się z
rąbania drzew i z walki z Indianami. Na okrzyk „Indians!" rzucali topory, a chwytali za
karabiny. Zresztą bynajmniej nie byli barankami: skalpowali tak dobrze Indian, jak Indianie
ich. W mieście odróżniano ich także po skrwawionych czuprynach, które zawieszali u pasa.
Wygubili oni całkowicie pokolenie Wężów, Soussonów zaś wyparli na tamtą stronę
Sierry. Zaczepieni przez kogokolwiek, stawali się straszni. Raz ulica Minerów była
świadkiem formalnej bitwy między nimi a górnikami, w której zginęło stu dwudziestu ludzi.
Z początku byli biedni i żyli jak Indianie, a nawet i gorzej jak Indianie; sypiali bowiem pod
gołym niebem w lesie, a żywili się mięsem pieczonym w popiele lub w glinie. Ale następnie,
wobec coraz większego zapotrzebowania desek w Sacramento, „artel" zaczął robić doskonałe
interesy, członkowie zaś jego stali się lud imi bogatymi. W ogóle rzeczy ułożyły się w ten
sposób, że najmniej złota mieli ci, co go wydobywali najwięcej, tj. górnicy. Z czasem drwale
pobudowali sobie domy bądź to pojedynczo w lasach, bądź w bliskim sąsiedztwie, skąd
powstały nawet nowe osady, jak np. Lathrop, miejscowość wydarta — w ścisłym znaczeniu
tego wyrazu — szarym niedźwiedziom. W osadach tych zaczęło się im dobrze wieść,
skutkiem czego zaczęło im zależeć na tym, by każdy pewnym był swej własności i życia.
W ten sposób z chaosu wyłaniała się z wolna potrzeba urządzeń i zorganizowania życia.
Między górnikami chaos jednak nie ustawał, a nawet zwiększał się z powodu
przybywania coraz nowych fal awanturników.
V. ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI
Wkrótce wytworzyły się dwa obozy. Do jednego należeli drwale i wszyscy porządniejsi,
a także i bogatsi ludzie w mieście, dla których prawo przedstawiało się pod formą możności
spokojnego używania bogactw, do drugiego— górnicy gorszego gatunku i warcholowie ze
wszystkich końców świata, których liczba zwiększała się z każdą świeżo przybyłą karawaną.
Praca górnicza, zwłaszcza tam gdzie obchodzi się ona bez maszyn, a polega na użyciu
taczki, kilofa, rydla i rąk, jest bardzo ciężką. Rozkopać całe fury ziemi, pokruszyć kwarce na
miał, przepłukać to wszystko w kołysce z wodą, następnie rozpuścić złoto w merkuriuszu,
nareszcie odparować merkuriusz przy ogniu — oto zadanie górnika, od którego nie może się
on oderwać ani na jedną chwilę.
Tymczasem większość przybyszów składała się z warchołów i zawołanych próżniaków.
Ci przybywali nad Sacramento szukać szczęścia, nie pracy. Ideałem ich było znaleźć
wypadkiem „pepitę" ważącą z jakie kilkadziesiąt funtów i od razu dojść do milionów.
Owoż takie wypadki zdarzają się rzadko, a wobec pracy ciągłej i stałej, która jedynie się
opłaca, większość tych ludzi opuszczała ręce.
Namnożyło się tedy urwisów bez zajęcia i chleba. Gdybyż tylko tyle! Wyżywić się w
Kalifornii łatwo: ale ludzie ci płonęli jeszcze żądzą, by próżnując dojść do bajecznych
bogactw.
Jakimże sposobem mogli do nich dojść? Oto złupiwszy tych, którzy pracą i krwawym
trudem dobywali je z ziemi.
Takich była większość. Stąd groza położenia, zajścia, spory o „klemy", bijatyki, zbrodnie.
Próżniacy włóczyli się z kąta w kąt. Hotel Dżentelmenów, Hotel Szarego Niedźwiedzia —
pełne ich były dzień i noc. Pili nie wiedzieć za co, bez odpoczynku. Żyli złodziejskim
przemysłem: oddawali się grze goręcej od Meksykanów, którym „z łąki" kradli bydło i konie.
•Ten ostatni przemysł miał jednak swe ciemne strony. Gdy kto z awanturników
puściwszy się na „łąkę" usłyszał świst lassa, świst ów był ostatnim głosem, jaki odbił się o
ucho jego na ziemi.
Z lewego brzegu* z okien domów stojących nad rzeką, widywano bydło,
jak zatrzymując się między kępami „łąki", ryczało żałośnie, wietrząc i kopiąc ziemię
racicami. O zakład — leżał tam trup.
Rozpasanie jednak doszło do najwyższego stopnia. Żadne miasto w nowszych czasach nie
przedstawia tylu przykładów potwornych zbrodni, zaniku wszelkich ludzkich uczuć i
rozpętania namiętności, ile przedstawiało ich wówczas Sacramento. Doszło do tego, że
człowiek, który wychodził na ulicę, miał pół na pół danych, że żywy do domu nie wróci.
Nocami napadano także domy, które broniły się zaciekle. Handlarzom przychodzili na pomoc
spokojniejsi górnicy, górnikom handlarze. Gdy awantura przechodziła zwykłe rozmiary,
posyłano z prośbą o pomoc do tartaków po drwali.
Po stronie broniących się stawali także strzelcy stepowi, którzy są wszędzie, a którzy rządzą
się prawem pustyni.
Opryszków jednak była większość. Każdy dzień przynosił potworniejsze zbrodnie. Sutter
rwał włosy z rozpaczy przeklinając dzień, w którym zbudował tartak, i chwilę odkrycia złota.
VI. KRWAWY WUJASZEK
Ale na reakcję nie trzeba już było długo czekać. Cięciwa zbyt wyciągnięta pęka. W chwilach,
gdy księżyc podnosił się znad „łąki", widywano od pewnego czasu jakichś ludzi schodzących
się pod wielkim dębem nad rzeką.
Obrady ich trwały tydzień.
I nagle pewnego poranku pojawiły się pisane kartki, które w nocy poroz- lepiano na
wszystkich domach. hotelach, parkanach.
Na kartkach tych jako tytuł stał tylko jeden, skreślony grubszym charakterem, wyraz
„Lynch".
A dalej można było czytać:
„W dniu... miesiącu... roku... nad rzeką Sacramento zawiązany został Komitet
Bezpieczeństwa Publicznego, który obwieszcza mieszkańcom następujące prawo:
Wszelkie przewinienie przeciw życiu i własności, zatem: zabójstwo białego, rabunek, i
kradzież karane będą śmiercią przez powieszenie.
Obżałowanym dodaje się obrońców wybranych z grona regulatorów.
Wyroki wykonają regulatorowie bezzwłocznie — na dębie stojącym obok rzeki."
Podpisów żadnych nie było.
Po rozlepieniu kartek trzy dni panowała cisza. Nie zdarzyło się ani jedno zabójstwo, ani
jedna kradzież, nikt się nie upił.
Miasto odetchnęło swobodniej. Opryszków, jak wspomniałem, była większość, ale natura
ludzka ma w sobie jakiś mimowolny szacunek i strach przed prawem, choćby to prawo nie
miało za sobą siły. Wobec prawa, jakimkolwiek ono jest. przestępstwo nazywa się już
przestępstwem, kara pociąga za sobą odpowiedzialność przed jakąś powagą sądzącą. Gdyby
nie instynkty, nie byłoby praw i społeczeństw.
Przy tym w Sacramento nikt nie wiedział, kto są regulatorowie, przez jakie ręce uderzy
groźna tajemnica sprawiedliwości, która teraz zawisła nad zbrodnią. Tajemniczość
zwiększała przestrach.
Trzy dni przeszły spokojnie. Czwartego zdarzył się pożar. Nikt nie wiedział, czy z
podpalenia, czy z wypadku; nikt również tego nie dochodził. To ośmieliło opryszków.
Przy tym porachowali się: byli liczniejsi. Czegóż mieli się obawiać? Z wolna wrócili do
pijaństwa: uszło bezkarnie. To dodało im jeszcze odwagi i w tydzień po rozlepieniu kartek
znowu wystrzały rewolwerowe zagrzmiały na ulicy Górników.
Ale następnego ranka wiatr wiejący z „łąki" chwiał ciałami pięciu opryszków
powieszonych na dębie nad rzeką.
Dziwna rzecz. Widok ten nie przeraził już opryszków. Tajemnica sprawiedliwości
straszniejszą się wydaje, gdy grozi, niż gdy karze. W mieście wszczął się straszliwy rozruch.
Wieczorem uzbrojone tłumy przy okrzykach: „mordują nas", ciągnęły z wściekłością pod
dąb, by go ściąć lub spalić. Partia porządku, z nie znanym Komitetem Bezpieczeństwa na
czele, chwyciła również za karabiny. Posłano natychmiast do tartaków i pobliskich lasów po
drwali. „Artel" stanął jak jeden człowiek i w dwie godziny później widziano posępny,
milczący szereg brodatych ludzi leśnych, spuszczających się spokojnym, prawie żołnierskim
krokiem z pobliskiego wzgórza do miasta. Jeszcze w godzinę później podpalono składy
desek i w nocy przy łunie pożaru zawrzała bitwa bez pardonu i miłosierdzia, trwająca aż do
rana.
Opryszkowie byli liczniejsi, ale działali bezładnie; zwycięstwo więc przechyliło się na
stronę ludzi porządku.
I nazajutrz dąb pokrył się znowu straszliwymi owocami. Powieszono na nim wszystkich
jeńców wziętych z bronią w ręku: przeszło czterdzieści osób.
Od owej chwili rozpoczęła się wojna w całym znaczeniu tego wyrazu, nieubłagana i
nieustająca, prowadzona skrycie i otwarcie.
Liczbie opryszków przeciwstawił komitet organizację. Organizacja spełnia czasem
zbrodnie, ale zbrodnia ma to do siebie, że nie śmie się organizować.
Obie strony przebierały wszelką miarę okrucieństwa. Wyobraźmy sobie ową społeczność
złożoną z samych mężczyzn żyjących wśród pustyni, zdziczałych, o sercach twardych jak ów
kwarc, który łupano codziennie, a zrozumiemy, że litość, miłość i przebaczenie były tam nie
znanymi słowami.
Nic nie łagodziło ich obyczajów, wszystko zaś podburzało krew. Żywili się prawie
wyłącznie mięsem, a pili wódkę. Nie spotykali się nigdy z niczym słabym i bezbronnym, co
samo z siebie woła o miłosierdzie, łagodność i opiekę. Nie było między nimi ani jednej
kobiety.
VII. HORYZONT SIĘ ROZSZERZA
Na koniec zjawiła się pierwsza. Z pewną karawaną przyjechała praczka francuska. Była
to młoda i przystojna awanturnica, umiejąca sobie dać radę w każdym wypadku życia. W
mieście wyprawiono na jej cześć uroczystość. Górnicy podawali sobie z rąk do rąk jej
trzewiki i sypali w nie piasek złoty. Pierwszego zaraz dnia zebrała wielkie bogactwa,
następnego otrzymała około stu oświadczeń. W miesiąc później odjechała do New Yorku na
wielorybniku, który wypadkiem zawinął do sanfranciskańskiego
M
bayu'\
Ale jednego dnia mieszkańcy miasta ujrzeli obraz, który na długo wyrył się w ich
pamięci. Było to w jednej z takich chwil nie umówionego zawieszenia broni między
Komitetem Bezpieczeństwa a opryszkami, które zdarzały się czasem, tak jak wśród burzy
zdarzają się chwile przesilenia i ciszy. Dąb nad rzeką był bez owoców, a ulica Górników
spokojna. Dżentelme- nowie siedzieli pod werandami hotelów, żując tytoń i spoczywając po
całodziennych trudach, z nogami pozadzieranymi na balustradę werandy. Pogoda była cudna,
powietrze jasne, błękit nieba zarumieniony wieczornym światłem. Sylwetki domów, drzew,
oddalonych tartaków i lasów rysowały się z tą czystą wyrazistością, właściwą chwilom
wieczornym. Słońce już zaszło i tylko wzgórze położone w przeciwnym rzece końcu ulicy
paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
144
Nagle w tych blaskach ukazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i
rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowym, gdyż na
szyi jego widniała szeroka czerwona
szarfa.
Na ten widok dźentelmenowie siedzący pod werandami zerwali się co prędzej z krzeseł;
wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
— Shoot! Shoot! (Strzelaj!) — rozległy się mieszane głosy.
— Stop! — ozwały się inne — jest swojski.
Tymczasem karawana z wolna weszła w ulicę.
Za
y
niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu Murzynów, ubranych
w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy Negrów z
pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New Yorku i
Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów,
prawdziwe „grubo- dzioby", których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak
wełna krymskiego baranka.
Za Murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, handlarze pootwierali szeroko usta. Takiego
zjawiska nie widziano od czasu, jak stanęło Sacramento. Kobieta była młoda, dystyngowana i
w ruchach szlachetna. Jakiś galant krzyknął: „Kapelusze precz!", i głowy poodkrywały się
natychmiast. Ktoś pijany, nie wiedzący o świecie Bożym, ryknął niespodzianie: Yafikee
Doodle — i natychmiast potłumionojego głos. Zrobiła się cisza, jakby jakaś zaziemska istota
przebiegała ulice miasta.
Piękna, wysmukła panna, której jasne, spadające na plecy włosy poruszał łagodny wiatr
wieczorny, spoglądała na wszystkie strony jasnymi, błękitnymi oczyma z całą pewnością
siebie, ze spokojem, a nawet z pewną dumą. Na delikatnej jej twarzy nie widać było śladów
najmniejszego zakłopotania; przeciwnie, na pierwszy rzut oka z twarzy tej można było
poznać istotę śmiałą, przywykłą do rozkazywania i do tego, by spełniano natychmiast
wszelkie zachcianki, choćby kaprysy jej wqli.
Za panną ciągnęły wozy, kryte pittsburskim pasiastym płótnem, zaprzężony każdy w
cztery pary mułów, a powożone przez białych lub Metysów. Przy pierwszym wozie jechał
konno niemłody, średniego wzrostu mężczyzna, zdaje się przywódca wyprawy; co chwila
zwracał się z nicwypowie-
10 Nowele i. II
145
dzianą troskliwością ku wozowi, w którym przez odkryte płótna widać było siedzącą
dziewczynkę o ciemnych włosach i twarzy bladej, pięknej, anielskiej prawie, ale smutnej.
Otwarte szeroko jej oczy nie odbijały świata zewnętrznego, nie mrużyły się pod promieniami
słońca: była niewidomą.
W innych wozach nie było nikogo. Zapewne wyładowano je narzędziami i zapasami
żywności.
Pochód zamykał drugi zbrojny poczet Yollofów.
Cała karawana, postępując dość zwarto, doszła do Hotelu Dżentelmenów. Nagle amazonka
skręciła w bok i zbliżywszy się do grupy stojącej koło balustrady spytała dźwięcznym,
spokojnym głosem:
— Dżentelmenowie, zechcijcie mi powiedzieć: czy jenerał Sutter jest w mieście?
— Yes maam — odpowiedzieli grzecznie górnicy.
— A gdzie jego dom?
Kilkunastu ludzi rzuciło się prowadzić. Dom nie znajdował się na ulicy Górników, ale na
południe od niej, w odległości pół mili. Krępy dowódca dał znak — i cała karawana
zjechawszy z ulicy skręciła we wskazanym kierunku.
Tłumy szły za nią.
Po kwadransie drogi dojechano do Sutterowego domu, który trudno było dojrzeć wśród
dębów i drzew ślazowych. Tam amazonka, krępy dowódca i niewidoma pozsiadawszy weszli
do środka.
W chwilę później na werandzie pojawił się Sutter bez kapelusza na głowie. Słyszano go, jak
dawał rozkazy Murzynom i woźnicom, by wyprzęgli muły i fbzsiodłali konie, gdyż „ladies"
zostaną na noc.
To wyrażenie: „ladies", schwytane zostało w lot przez ciekawych. Któż więc były te panie?
Zostanąli czy odjadą? Czy może zamieszkają w Sacramento? Między mieszkańcami miasta
nie było ani jednego, który by tego jak najgoręcej nie pragnął.
VIII. WRAŻENIA
Gdy nad „łąką" ukazał się księżyc i rozświecił białawe tumany unoszące się z mokradeł, w
mieście nie było słychać ani ochrypłych głosów pijackich, ani wystrzałów karabinowych.
Jedna hałaśliwa banda próbowała przebiegać ulice ze zwykłymi wrzaskami, ale
rozproszono ją natychmiast.
— Czy nie wiecie, Goddam, że „ladies" są w mieście?— mówili górnicy zapędzając
pijanych Irlandczyków do domów i między deski.
Za to codzienne zgromadzenie w Hotelu Dżentelmenów było tak liczne, że zmieniło się w
prawdziwy meeting. Rozprawiano obszernie o tym, kto mogły być te „ladies", a kwestia, czy
zostaną, czy odjadą, stała się najważniejszym pytaniem chwili.
Dla tych ludzi żyjących wśród nożowych i rewolwerowych stosunków, nieprzywykłych
do widzenia niczego, co by nie było czymś grubiańskim, szorstkim i brutalnym, te kobiety,
takie delikatne, piękne i widocznie pochodzące z wyższych sfer społecznych, wydały się
prawie jakimś nadziemskim, promiennym zjawiskiem. Zdawało im się, że dla miasta i dla
nich samych zaczęłoby się nowe życie, gdyby owe promienie stale nad nim zaświe- ciły.
Jakoż samo ukazanie się kobiety od razu złagodziło zwykły brutalny obyczaj.
Rozprawiano gwarnie, ale spokojnie. „Bowieknives" zostały w pochwach, a rewolwery w
kieszeniach. Nie grano także w karty, a pito tylko „cocktail", tj. trzęsionkę, zamiast
zwyczajnych, ogromnych porcyj „whisky".
Tymczasem zachwycano się nowo przybyłymi — na koszt owej praczki, która uciekła na
statku wielorybim.
— By God! — mówił Henry Rows, młody drwal z lasów dębowych — zawsze
mówiłem, że tamta była „humbug".
— A jednak oświadczyłeś się jej — odparł milioner Maria.
— Bo wszyscy to robili. Zresztą byłbym ją wziął do lasu. Ale co to za porównanie!
Teraz, gdym zobaczył tę „lady" z jasnymi włosami, to zaraz tak mi się coś zrobiło w
piersiach, jakbym się napił gorącego grogu. To nie żaden „humbug!"...
— Weil! Weil! — odpowiedzieli inni.
— Dżentelmenowie — mówił Rows — niech mnie powieszą, jeśli nie zgodzę się do niej
na woźnicę, choćbym miał darmo poganiać muły do śmierci.
— Uspokój się. Rows! — zauważył stary górnik.
— Chcę być potępionym, jeśli się uspokoję. Na tę rękę! Nie uspokoję się, póki tchu w
nozdrzach moich i póki się nie dowiem, jak jej na imię i czy tu zostanie. Good bye! Idę zaraz
dowiedzieć się czegoś na pewno.
To rzekłszy młody drwal pomacał instynktownie, czy nóż łatwo wychodzi z pochwy — i
wyszedł. Tymczasem starsi i bogatsi górnicy, którzy całą duszą sprzyjali lynchowi, poczęli
rozważać rzecz z innej strony. Gdyby te kobiety zostały w mieście, łatwiej by było utrzymać
w nim porządek i bezpieczeństwo. Prawdopodobnie jedno słowo jasnowłosej „lady"
wiodłoby za sobą roje dżentelmenów i nieznośne życie bez pewności posiadania i bez jutra
mogłoby się skończyć raz na zawsze.
Rozmyślania owe przerwało dopiero przybycie Rowsa. Wrócił on po godzinie
nieobecności, ale w stanie dość opłakanym, bo bez kapelusza, z podartą koszulą i bez noża.
Otoczono go natychmiast.
— Co się stało? Co ci jest? — pytano ze wszystkich stron.
— Co się stało? — odpowiedział Rows. — Miss Monteray jest aniołem.
• — Więc nazywa się Monteray?
— O yes! ale, by God, słuchajcie! Idę i myślę: spytam pierwszego z jej grubodziobów.
Ciemno jest, bo mgła poszła w górę. Zbliżam się. Wreszcie zdaje mi się, że widzę wozy;
patrzę: coś się rusza; więc mówię: hej! sir, słuchaj no! Aż tu ten „sir" jak ryknie, jak mnie
złapie za łeb! Zostawiłem kapelusz, kawał koszuli, nóż i uciekłem. Uciekam do domu Suttera
i wrzeszczę, a grizzly (bo to on był! potępienie na jego głowę!) goni za mną i ryczy. Wtem
poczynają krzyczeć i od wozów, a wreszcie otwierają się drzwi i staje w nich nasza panna, a
za nią Sutter ze światłem; tak ja jej prosto do nóg i krzyczę „help!", a niedźwiedź mnie łap
znowu.
— Weil! well!...
- Dobrze wam mówić: „well", ale ja myślałem, że moja ostatnia godzina się zbliża. Wtem
nasza panna mówi: „Baby! let him alone!" Słyszeliście? Ona. niedźwiedzia nazywa: „baby"!
A.mówiła to głosem tak słodkim, jakby k(o do rumu miodu namieszał; potępione to bydlę zaś
zaraz przewróciło się jej do nóg i poczęło mruczeć. Pomór na jego głowę i przekleństwo na
obie jego przednie łapy!...
— Uspokój się, Rows — rzekł z flegmą stary górnik.
— Well — mówił Rows — nasza panna pyta mnie wtedy, kto jestem i czego potrzebuję.
Ale, gdym na nią spojrzał, by God! takich oczów, jak żyję, nie widziałem i stawiam zaraz sto
dolarów pizeciw dziesięciu, że nikt nie widział ani w New Yorku, ani w Filadelfii. Chcę się
zapaść, jeśli na całym Wschodzie jest jedna taka kobieta. Trzymam dwieście dolarów, trzy-
mam trzysta...
— Uspokój się, Rows!...
— Gdy tak do mnie ozwała się głosem słodszym od śpiewu maukawisa. tak mnie coś
zaczęło ściskać w dołku, jakbym trzy dni nie jadł. Mówię tedy: beg your pardon..., ale więcej
nie mogłem. Ona uśmiechnęła się jak anioł i prosiła mnie do pokoju.
— I byłeś?
— Byłem: nie śmiałem usiąść. Tak mi było głupio, jak gdyby mnie skalpowano, ale
nareszcie powiedziałem, żem przyszedł się dowiedzieć, kto ona jest. Niech jej Bóg
błogosławi!
— A ona co?
— Ona na to: powiedz, sir, dżentelmenon, swoim kolegom, że nazywam się Mary
Monteray: jestem rodem z Luizjany i przybywam tu z mymi przyjaciółmi żyć pod ich opieką.
— Pod naszą opieką?
— Tak! Potem uścisnęła moją rękę. Jak mnie tu widzicie, tak ją uścisnęła swoją małą,
bieluchną, błogosławioną rączką... By God! I powiedziała, że nas szanuje...
Tu Rows nie mógł już więcej mówić ze wzruszenia. Inni ściskali z namaszczeniem jego
żylastą, przywykłą do siekiery dłoń; on zaś stał przez chwilę w milczeniu: nareszcie nie mógł
wytrzymać dłużej, wskoczył na stół, zadarł głowę do góiy, otworzył usta i ryknął:
— Hurra dla miss Monteray!
— Hip! hip! hurra dla miss Monteray! — odpowiedziało sto głosów.-
— Hura dla naszej panienki!... *
— Dla naszego dziecka!
— Dla naszej słodkiej!...
Posypały się oklaski, mowy, okrzyki... W pół godziny później postanowiono iść razem z
deputacją do panny Monteray.
Ciemna przed chwilą ulica zajaśniała od zapalonych pęków ostruzyn i łoziny, przy tych zaś
blaskach widać było na kształt węża szereg górników i drwali, posuwający się z wolna ku
domowi jenerała Suttera.
IX. ZAMIARY NA PRZYSZŁOŚĆ
Panna Monteray poczęła być ulubienicą miasta mimo tego, iż nikt z mieszkańców nie umiał
sobie zdać sprawy z pytania, dlaczego osoba tak młoda, widocznie bogata i widocznie tak
różniąca się wychowaniem i przyzwy
czajeniami od mieszkańców dalekiego Zachodu, porzuciła uobyczajone stany wschodnie, a
przeniosła się na dzikie pustynie, gdzie warunki życia były surowe, a nawet niebezpieczne.
Mogło to wydawać się wielu dziwnym, tym bardzrćj gdy się dowiedziano, że ów
towarzyszący jej jasnowłosy, niemłody mężczyzna i jego ślepa córka nie byli wcale jej
krewni.
Miss Monteray była po prostu przyjaciółką ślepej dziewczynki i w rzeczywistości dla niej
przybyła do Kalifornii; Mary Monteray była młodą, samotną, wolną i niezmiernie bogatą,
mogła więc podróżować i przebywać, gdzie jej się podobało.
Gdy małej Neliy (dla chorej, jako dla zagrożonej chorobą piersiową, wilgotny klimat był
zabójczym) kazano wyjechać z Luizjany, Mary chciała ją wziąć do Włoch; ale w całej
Europie był to czas rewolucyjnych zawich- rzeń, a zresztą i stary Taller, ojciec Nelly, z
powołania farmer, nie znalazłby we Włoszech sposobu do życia; zdecydowano się więc na
Kalifornię.
Mary, która przy całej szlachetności charakteru posiadała usposobienie mocno
romantyczne, zgodziła się chętnie na podróż, która obiecywała mnóstwo przygód.
W Kalifornii postanowiono pędzić życie farmerskie. Grunta tam nie należały jeszcze do
nikogo. Niektóre rodziny meksykańskie posiadały wprawdzie tytularną własność
niezmiernych przestrzeni ziemi, ale ani nie mieszkały w nich, ani ich nie uprawiały.
Gospodarstwo, jeśli istniało gdziekolwiek, było tylko pasterskie. Jedynie księża jezuici
sadzili kukurydzę i winogrona na południe, o pięćset mil od Sacramento, w tak zwanym Mis-
sionie, ale obok tego miasta ani na całej północy nie wysiewano jeszcze ani jednego ziarnka
zboża.
Mąkę sprowadzano ze Wschodu, gospodarstwo więc rolne obiecywało znaczne korzyści.
Taller spodziewał się w kilku latach dojść do majątku, a potem osiąść raz na zawsze w
rodzinnym Nowym Orleanie.
X. PRACA I SIELANKA
Upłynęło kilka miesięcy.
W okolicy Lathrop stanęły przy pomocy drwali dwa domy.
W jednym z nich mieszkał Taller z córką, w drugim Mary Monteray ze swymi
Murzynami i niedźwiedziem.
Osady te były odległe o dziesięć mil od głównej kolonii drwali, od których też w razie
napadu Indian można było mieć pomoc. Ale i miejscowe siły nie były do pogardzenia, załoga
bowiem, złożona z czterdziestu silnych jak dęby i zbrojnych Yollofów, mogła długo się
bronić.
Kilku strażowało dzień i noc w okolicy, inni zajęci byli wycinaniem dębów, platanów dla
oczyszczania gruntu pod uprawę zbóż dla Tallera.
Stary farmer wziął się gorliwie do roboty. On szukał tam pracy, gdzie miss Monteray —
sielanki.
Znaleźli oboje to. czego pragnęli. Mary sama mówiła, że nigdy nie czuła się tak
szczęśliwą. Okolica, w której zamieszkali, była jeszcze dziewiczą w całym znaczeniu tego
wyrazu. W dzień huczały w niej wprawdzie tartaki, które dziesięć mil dalej drwale
powznosili na biegu strumienia „Czerwonych Skór", ale gdy tartaki milkły, żaden odgłos
życia ludzkiego nie przerywał wielkiego spokoju tej pustyni. Nocą maukawisy (przed
rzeżniacze) napełniały potokami trelów głuszę leśną lub czasem spomiędzy skał odzywał się
ryk pumy. Miejscowość była ślicznie wybraną. Domy stały w dolinie po obu brzegach
strumienia, czystego jak kryszał i obrośniętego płaczącymi wierzbami, ale właśnie w tym
miejscu, gdzie strumień spadając z wyniosłej szego tarasu tworzył aż trzy dość znaczne
kaskady. Nad kaskadami zwieszały się całe festony i kotary lianów pomieszanych z łodygami
„wach- lii" o kwiatach pysznych, purpurowych. Podnóża czerwonawych skał granitu
okrywały małe. ale nieprzebyte gaiki dzikich róż.
Owe granity stanowiły naokół jakoby mury oddzielające podobną do amfiteatru dolinę od
reszty świata, za nimi zaś szumiał bór czarnych dębów i drzew żelaznych.
Lekki mostek z czerwonego drzewa, rzucony przez strumień, łączył obydwa domy. Było
to ulubione miejsce Mary, na którym spędzała zwykle ranki, czytając albo ucząc małą Nelly.
Czasem Mary wpatrywała się także z tego mostu w dal strumienia, który zdawał się biegnąć
w jakąś krainę zupełnie tajemniczą. Bo też głębie leśne były jeszcze naówczas tajemnicą.
Wówczas Mary opowiadała niewidomej Nelly o tych cudach, które je otaczały, dziecko zaś
zarzucało ją coraz nowymi pytaniami.
Niestety! pojęcia barw i kształtów nie istniały prawie w tym dziecinnym umyśle, toteż
Nelly wyrażała się czasem w ten sposób:
— Strumień, Mary, jest smutny, bo płacze, to ja słyszę dobrze; las także smutny i pewno
stary; ale jakie są kwiaty i niebo, tego wcale nie wiem.
Mary tłumaczyła jej, jak mogła, ale dziecko kończyło zwykle:
— Nie rozumiem. Mary, moja słodka, nie rozumiem.
Po chwili jednak dodawała:
— Ale tu jest bardzo dobrze.
Jakoż było dobrze. Wątłe jej piersi odżywiało powietrze balsamiczne, a suche i ciepłe,
którego łagodny powiew całował twarz dziewczynki; z dala dochodziły monotonne, ale
dźwięczne śpiewy Murzynów, których doglądał jej ojciec... Wierzby szeptały coś słodko
między liśćmi, roje wielkich błękitnych motylów unosiły się nad dwiema jasnymi głowami
kobiet.
— Ach! żebyś ty to wszystko mogła widzieć, Nelly! — mówiła Mary.
— Nie smuć się — odpowiedziało dziecko. — Ja myślę, że ty to widzisz i jest mi bardzo
dobrze.
Mary przyciskała wówczas swoje różane usta do bladego czoła dziewczynki. Ten spokój i
szczęście, którymi oddychała cała okolica, upajały ją po prostu.
Jednostajność życia mogła ją znudzić, ale kiedyśdopiero. Obecnie wszystko dla niej było
nowym, nie znanym i wszystko odkrywała sama, a odkrywanie to stanowiło niewymowną
rozkosz dla jej duszy, przesyconej cokolwiek tym, co może dać świat ucywilizowany i
towarzyski. Do tego zbyt wczesnego przesytu doprowadziły ją po trochu bogactwa. Składano
jej w świecie hołdy z różnych jpowodów, ale była zbyt bystrą, aby od razu nie dostrzec, że
większa ich część szła na rachunek jej pieniędzy. Przeświadczenie to uczyniło ją cokolwiek
nieufną i sprawiło, że usta jej zaznały smaku pewnej goryczy życiowej. Tu gorycz tę koiła
prawda i szczerość pustyni. Przy tym Mary nie kochała dotąd nikogo więcej od małej Nelly.
Gdy upał spędzał ją z mostu. Mary szła czytać pod werandę swego domu. Przywiozła ze
sobą wóz książek. Potem, o południu, szła na „lunch" do domu Tallera; następnie
przychodziła pora sjesty.
Wieczorami, jak tylko krąg słoneczny chował się w wycięcia wysokich skał, brała
strzelbę i udawała się na polowanie, a za nią wlókł się leniwo jej „baby", kołysząc wedle
niedźwiedziego zwyczaju olbrzymim łbem na obie strony.
Tak straszliwa eskorta zabezpieczała ją od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Czasem odwiedzał osadę jenerał Sutter, który w bardzo prędkim czasie przylgnął do tych
jedynie porządnych ludzi na pustyni. Nie zdawał i on sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego
taka miss Monteray siedzi w lesie, ale zresztą był bardzo kontent z tego. Czasami także Mary
w towarzystwie
„baby", a często i starego Tallera, odwiedzała „swych dżentelmenów" < w mieście. Dla
miasta każda jej wizyta była uroczystością. Kochano ją tam jak wspólne dziecko, zwłaszcza
gdy okazało się, że dziecko to w razie potrzeby umie pielęgnować chorych i rannych. W
mieście dzięki jej wpływowi i łagodniejszym uczuciom, jakie umiała budzić w surowych
duszach górników, obyczaje poczęły również nieco łagodnieć.
Straszny dąb mniej często nosił ludzkie owoce. Regulatorowie z początku , częstokroć
zapraszali Mary na posiedzenia, ale wkrótce przekonali się, że „z tą panną" niepodobna
powiesić nikogo po ludzku.
Za to ci, których ocaliła, byli ,jej ludźmi" na śmierć i życie.
Jeden człowiek tylko zniknął, jakby wpadł w wodę. Nie widywano go w mieście, nie było
go między drwalami, słowem, nigdzie. Mary raz przypomniała sobie owego młodzieńca,
którego o mało nie zadławił jej „baby", i pytała o niego.
— Rows? — odpowiadano jej — dobry chłopak, pewno nie żyje.
Było to rzeczą tak jeszcze zwyczajną, że nawet i Mary nie pytała więcej o niego.
Xl. SZAŁAS W LESIE
W życiu Mary Monteray, tak jak i na wiecznie pogodnym kalifornijskim niebie, mało
było zmian. Jeden dzień tak był podobny dó drugiego, jak dwaj bracia bliźniacy.
Całą zmianę stanowiło to, że w miarę jak poznając okolicę Mary ośmielała się stopniowo,
wycieczki jej myśliwskie stawały się coraz dalsze.
Nie spotykała nigdy nic niebezpiecznego, raz jednak wróciła z lasu niespokojna: zdawało
się jej, że ją ktoś śledził.
Niepokój jej wzrósł znacznie, gdy następnego dnia o dziesięć mil angielskich, poniżej
strumienia, nad małym jeziorkiem leśnym, przez który strumień przepływał, odkryła szałas.
Szałas był świeżo sklecony z giętkich gałęzi wierzbowych, pokrytych na wierzchu
kawałkiem pittsburskiego płótna. Obok szałasu dymiło jeszcze świeżo zasypane ognisko.
Gdyby, nie płótno, można by przypuszczać, że szałas był indyjskim wigwamem, dyle
bowiem wierzbowe zatknięte były i wiązane na sposób indyjski. Ale i płótno, i wyciski
podkutych trzewików świadczyły, że w tym leśnym ustroniu chronił się człowiek biały.
Mary po chwili wahania weszła do środka. Obecność „baby" dodawała jej odwagi.
W środku nie było nikogo. Na mchach leżała tylko widocznie niedawno zdarta skóra
niedźwiedzia, którą „baby" obwąchiwał ze zdziwieniem i niepokojem.
W kraju, do którego chronili się rozbójnicy całego świata, ważną było rzeczą wiedzieć,
kto żyje w sąsiedztwie, zwłaszcza jeżeli ten ktoś krył się widocznie.
Mary też postanowiła za powrotem wysłać na poszukiwanie swych Yol- lofów, tym
bardziej że gdy wracała, w połowie drogi doszedł jej uszu odgłos dalekiego strzału.
Zarządzone poszukiwania nie wydały jednak rezultatu. Jeden z Murzynów spotkał
wprawdzie jakiegoś nieznanego strzelca w lesie, ale nie mógł niczego się od niego
dowiedzieć.
Na pytanie, czy to on mieszka w szałasie poniżej strumienia Czerwonych Skór, strzelec
odpowiedział „ja"; na pytanie, co robi, odpowiedział: „co mi się podoba".
Po tygodniu nie było więcej o nim mowy. Tajemnicza postać przestała Mary straszyć, a
zaczęła ją interesować. W jednostajnym życiu pustyni była to jakaś nowość. Mary polując w
lesie myślała, że może gdzie niedaleko krąży tajemniczy strzelec — i czasem ją to gniewało,
częściej jednak bawiło.
Okolica wydawała się tak bezpieczną, że piękna amazonka częstokroć nie brała ze sobą
swego niedźwiedzia. Zdarzało się to zwłaszcza wówczas, gdy się rozespał i gdy, trącony
piękną nóżką Mary, zamiast wstawać mruczał gniewliwie.
Zwykle jednak doganiał ją potem, jakby się wstydził swego lenistwa.
XII. SPOTKANIE
Pewnego razu mrok zaskoczył ją w lesie, szła jednak śmiało wąską żwirową ścieżynką,
która nie była niczym innym, jak tylko wyschłym, płytkim łożyskiem małego potoku, którym
po porze dżdżystej spływała woda z gór do głównego strumienia.
Po obu stronach potoku wznosiły się nieprzebyte gąszcze lasu, podszytego rodzajem
bożego drzewka, zwanego „czaporałem".
Mary szła, odsuwając od czasu do czasu gałązki wikliny tamującej drogę, gdy nagle
przystanęła i poczęła słuchać.
W ciszy leśnej dochodził ją z daleka zgrzyt żwiru przytłaczanego ciężkimi krokami.
Mary zaniepokojona odwiodła kurek karabinka.
Wkrótce zaraz za zgrzytem żwiru doszło do jej uszu głuche mruczenie.
Usłyszawszy je, amazonka opuściła natychmiast karabinek.
— Baby!— zawołała wesoło—baby! co me here!
Wśród gałązek wikliny, o kilkadziesiąt kroków od Mary, ukazała się olbrzymia głowa
niedźwiedzia biegnącego truchtem wprost ku niej.
— Baby!—zawołała Mary.
Dziwna rzecz: zwierz zamiast przejść z truchtu w krótki radosny galop, jak to zwykł był
czynić, zatrzymał się nagle.
Z piersi jego począł wydobywać się posępny, przytłumiony ryk.
— Baby! — zawołała jeszcze raz Mary.
Nagle karabinek zatrząsł się w jej rękach, a twarz okryła się śmiertelną bladością: to nie był
jej „baby".
Mary stała oko w oko z najstraszniejszym rozbójnikiem kalifornijskich lasów: szarym
niedźwiedziem.
Na wąskiej ścieżynce nie mogła go ominąć ani ujść w bok — z przyczyny gęstości lasu.
Miała wprawdzie w ręku karabinek, ale ten rodzaj niedźwiedzia nie pada nigdy od jednego
strzału, a przy tym ranny — staje się wściekłym.
Miała także i nóż, nąjwyborniejszą broń w ręcznym spotkaniu, ale najsłynniejsi nawet
strzelcy z Kanady, którzy całe życie spędzają na „plenach" środkowej Ameryki, *nie
odważają się uderzyć na grizzly z białą bronią.
Mary była zgubiona.
Tymczasem zwierz podniósł się na tylnych nogach i machając przednimi w powietrzu,
zbliżał się z wolna ku niej.
Mary przyłożyła kolbę do twarzy: rozległ się strzał, ale odpowiedział nań tylko ryk
wściekłości.
—
Pomocy! pomocy — poczęła wołać Mary, zapomniawszy w przerażeniu, że najmniej
pięć mil angielskich dzieliło ją jeszcze od domu.
Potwór był już nie dalej, jak o piętnaście kroków. Począł teraz rzęzić strasznie, *białe pazury
jego przednich łap połyskiwały w pomroce nocnej.
Mary uczuła, że nogi gną się pod nią.
Nagle dotknęło coś jej ramienia, a niski, spokojny głos ludzki ozwał się za nią w
ciemnościach:
— Beg pardon miss... To jest mój business.
Silna ręka odsunęła ją w tył, a przed jej oczyma zarysowała się wysoka postać męska.
I jeszcze raz ozwał się cichy szept:
— 1 beg your pardon...
Krwawe światło wystrzału rozdarło pomrokę, a potem Mary ujrzała straszliwą walkę
człowieka ze zwierzęciem. Bezładna kupa splątanych ciał padła na żwir strumienia... i
przewracała się konwulsyjnie... Słychać było tylko chwilami to zgrzyt zębów, to głośne
sapanie, to urwany ryk... Czasem łapa niedźwiedzia wznosiła się ku górze, czasem ręka
ludzka, uzbrojona w nóż... Mary zemdlała...
Gdy przyszła do siebie, pierwszym wrażeniem, jakiego doznała, był odgłos kaskad na
strumieniu. Widocznie była blisko domu. Jakoż z dala połyskiwało światełko w domu
Tallera.
U jej nóg leżała na wznak bezwładna postać ludzka...
Wtedy Mary domyśliła się wszystkiego. Nieznany zbawca widocznie niósł ją na ręku
kawał drogi, zanim sam omdlał z wyczerpania.
Z walki nie musiał wyjść bez szwanku. Jakoż przy świetle księżyca Mary spostrzegła
krew spływającą z jego szyi, piersi i włosów na wrzosy leśne. Przy jasnym świetle widać
było jego twarz białą jak kreda, oczy miał zamknięte, otwarte usta oddychały, ale słabo i
nieregularnie.
Była to piękna twarz, jakby z rzymskiego posągu barbarzyńca, znamionująca odwagę i
siłę.
Mary pobiegła po wodę do strumienia, której przyniosła we własnym kapeluszu. Gdy
parę jej kropel wpuściła do ust strzelca, ciało jego drgnęło, oczy otworzyły się na chwilę, a
usta wyszeptały:
— I beg your pardon! Jestem szczęśliwy...
Mary wsparła jego głowę na swych kolanach i przez czas jakiś siedziała nieruchomie, bo
nie wiedziała, co robić: wołać o pomoc czy też zostawić rannego i samej iść po ludzi do
domu. Zostawiać go bała się, a wołania mogli nie usłyszeć. Kto by ją widział, tak zamyśloną
i schyloną nad bladą twarzą strzelca, mógłby ją wziąć za jakąś rusałkę leśną.
Noc już była zupełna, księżyc wytoczył się wysoko nad las: słowiki tamtych lasów,
maukawisy, napełniały gęstwinę słodkim pogwizdywaniem, klaskaniem i jakby odgłosami
pocałunków; w dali szumiał strumień,
a szum jego mieszał się z bardzo dalekim klekotaniem tartaków drwali z Lathrop.
Mary wreszcie namyśliła się, co czynić. Ponieważ karabinek jej pozostał na miejscu walki,
wzięła więc ciężki karabin strzelca i nabiwszy go wystrzeliła w powietrze.
Powtórzyła to po trzykroć. Za drugim razem światła poczęły biegać po szybach domu
Tallera, później światła owe oderwały się od tła domu i roiły, zbliżając się szybko ku Mary;
wkrótce zaś kilkunastu Yollofów z Tallerem na czele przybiegło pędem, trzymając w ręku to
latarnie, to rozpalone łuczywa.
— Co się stało? — pytał Taller. .
— Przenieście co prędzej do domu tego dżentelmena! — wołała Mary.
Nazajutrz chory był bez przytomności. Sprowadzono doktora z Sacra-
mento.
Doktór, który dość już dawno porzucił medycynę dla kopania złota i który rzadko kiedy
bywał trzeźwym, na tyle przynajmniej pamiętał swoją sztukę, iż poznał, że stan chorego był
wielce niebezpieczny.
Poznał jednak chorego pierwej jeszcze niż chorobę. Spojrzawszy na bladą, brodatą i
pokrwawioną twarz, wykrzyknął od razu:
— Well! to jest Rows...
Potem schyliwszy się ku rannemu, który ledwie oddychał, mówił:
— Rows! mój przyjacielu! mówiono, że niedźwiedź zabił cię przed pół rokiem, a on
potarmosił cię dopiero wczoraj. Well! well! Sądzę, że piersi masz trochę zgniecione... żebro
złamane... obojczyk złamany... ale zresztą all right! Jeśli umrzesz, to z ujścia krwi i z
wycieńczenia... a! i ręka zwichnięta. Poczęstował cię szczerze..; ile dałeś mu pchnięć nożem?
co?... chłopcze!...
Rows nie wiedział o świecie bożym, dlatego nie mógł odpowiadać na pytania doktora. Ten
mówił dalej:
- Ech! panno Monteray, sądzę, że ten chłopak był zakochany w pani! Inaczej byłby sobie
powiedział: to nie mój business.
Doktór zamyślił się przez chwilę:
— Zginął z miasta, jakby w wodę wpadł. Nie mogliśmy dojść, dlaczego, bo zresztą był
szczęśliwy w robocie. W dzień po przyjeździe pani znalazł „pepitę" przynajmniej na pięć
tysięcy dolarów... Ale teraz przypominam sobie... Ciągle mówił o pani... Czy on tu mieszkał?
— Nie.
— Zatem pilnował pani z lasu... poor boy! Myślę, że umrze, chyba że
wyzdrowieje... Będziecie go tu doglądali. Rękę i obojczyk nastawiłem, żebra także. Trzeba
mu przemywać skaleczenia i czekać, aż się kości zrosną. Good bye!
Doktór odjechał. Przy łóżku Rowsa został tylko jeden Murzyn i Mary. Mary także
przypomniała sobie Rowsa i spoglądając w tej chwili na niego, zadumała się głęboko.
W Kalifornii znalazła wszystko, czego pragnęła jej romantyczna dusza. Czcze życie
światowe znudziło ją: tu miała pustynię; straciła wiarę w miłość i bezinteresowność ludzi: tu
w postaci Rowsa leżał przed nią krwawy dowód, że istnieje i miłość, i poświęcenie.
Prawda, że dwie te cnoty wcielone były w na wpół dziką postać leśnego strzelca...
Doglądanie chorego zajmowało jej teraz czas zupełnie. Drugiego dnia Rows oprzytomniał...
Otworzył oczy: spojrzał ze zdziwieniem naokoło, na koniec wzrok jego zatrzymał się na
Mary.
Resztki gorączki walczyły przez czas jakiś na jego twarzy ze świadomą myślą, potem twarz
ta wyjaśniła się, a blade usta wyszeptały:
— I beg your pardon miss!...
— Jak się czujesz, sir? — spytała Mary.
— Bardzo dobrze. Jestem szczęśliwy...
Po chwili zaczął mówić szybko, jakby gorączkowo:
—
Pani mnie nie poznaje? Jestem Rows. Nie mam szczęścia do niedźwiedzi. Pierwszego
dnia chciał mnie udusić twój „baby**... potem ten... ale, wtedy pani mnie uratowałaś... I
pamiętam, żeś mi podała rękę. Potem nie mogłem wysiedzieć w mieście... Mieszkam w
szałasie przy Miror-lake. W lesie jest bardzo dobrze... Ale nie chodź sama, miss Mary...
Indianie także się włóczą... Powiedziałem sobie: będę pilnował i...
— Uratowałeś mi życie...
— Nie mów pani o tym...
Wyzdrowienie przychodziło łatwiej, niż przewidywał doktór. Rows był młody i bardzo silny,
a choć przez dłuższy czas nie mógł się poruszać, niebezpieczeństwo mijało szybko... Mary
całe dnie spędzała u wezgłowia rannego, bądź czytając mu Biblię, bądź rozmawiając z nim...
Rows wówczas spowiadał jej się ze wszystkich myśli...
—
Wolę być w lesie niż kopać — mówił. — Gdy się żyje w lesie, to kopanie wydaje się i
złe, i głupie. Co mi z tego... Kopacze piją i zabijają się,
a nad lasem jest Bóg, a także złoto tam na nic... I przepraszam panią, ale myślę, że człowiek
może być lepszy w lesie, bo musi więcej myśleć... a między kopaczami nie ma na nic czasu.
We wszystkim, co mówił Rows, była jakaś naiwność na wpół dziecinna. Był też to chłopiec
zaledwie dwudziestoczteroletni, który prócz tego posiadał mnóstwo wrodzonej prostoty i sam
to czuł, gdyż mówiąc z miss Monteray, powtarzał co chwila: „Przepraszam panią, ja jestem
człowiek prosty**...
Zdrowie jego polepszało się szybko. Wkrótce mógł już siadywać na werandzie domu, a
później często towarzyszył Mary na ów mostek, łączący dwa domy, na którym Mary
spędzała zwykle godziny popołudniowe w towarzystwie swej małej ciemnej przyjaciółki...
Pewnego popołudnia siedziała tak właśnie, ale sama, słuchając szumu kaskad i wpatrując się
w amfiteatr drzew otaczających dolinę, które lubo niezbyt odległe, przysłonięte były błękitem
oddalenia. Była to chwila naj- cudniejszej pogody i ciszy: na łące pogwizdywały
czerwonoskrzydłe szpaki, a w dali leśnej kuły drzewa dzięcioły...
Mary rozmarzyła się pod wpływem wielkiej słodyczy natury. Jakaś łagodna, ale silna
tęsknota ścisnęła jej serce. W tej chwili zbliżył się do niej Rows, stawiając jeszcze z
trudnością kroki...
Mary podbiegła ku niemu i posadziła go troskliwie obok siebie. Nigdy jego blada twarz nie
wydała się jej wdzięczniejszą i bardziej szlachetną.
— I beg your pardon — począł wedle zwyczaju młody strzelec—ja mam do pani wielką
prośbę, miss Mary!
— Której nie odmówię z pewnością — odpowiedziała Mary.
— Oto — mówił z powagą, a zarazem nieśmiałością Rows, kręcąc w ręku kapelusz —ja...
nie będzie się pani gniewać na mnie?... ja niedługo wyzdrowieję...
— O tak, niedługo już, dzięki Bogu!...
— I wrócę do mego szałasu nad Miror-lake... ale mi tam będzie bardzo źle, miss Mary... bo
zawsze będę pamiętał, jak mi tu było dobrze...
— Będzie mnie pan odwiedzał często...
— Tak, jeśli pani pozwoli... aleja bym miał większą prośbę... niech pani nie gniewa się na
mnie... oto... ja bym chciał tu zostać na zawsze.
Mary spojrzała na mówiącego z dziwnym wyrazem twarzy...
— Czego pan żądasz?— spytała krótko.
— Miss Mary! — mówił Rows przyciszonym głosem — pani mnie nie
potrzebuje, wiem o tym, ale i ja nie dla chleba... Wykopałem tyle, ie na Wschodzie
uchodziłbym za bogatego człowieka. Tu także... ale co mi po tym. W lesie nie ma co z tym
robić. Samemu ciężko... Mnie tu byłoby najlepiej, więc... oto. miss Mary, ja chciałbym
wejść... do służby pani... Pani mnie nie potrzebuje... ale... byłbym najszczęśliwszy i wierny...
ach! bardzo wierny...
Nastała chwila milczenia. Mary odwróciła głowę ku domowi Tallera i zamyśliła się głęboko.
Nagle otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzawszy prosto w oczy Rowsa, spytała:
— Pan mi odpowiesz prawdę, jak człowiek uczciwy i szczery?
— Yes, miss!
— A zatem... Pan mnie kochasz? prawda?...
Biedny Rows pobladł jak płótno; podniósł się z siedzenia i usiadł na powrót, a zbielałe wargi
jego zaledwie mogły wybełkotać:
— 1 beg your pardon, miss!...
— Tak?
— 1 beg your...
— Tak?
Górnik umilkł i dopiero na jeszcze ponowne zapytanie odpowiedział drżącym, wzruszonym
głosem:
— O, miss Mary... Ja nie śmiem nawet o tym myśleć, ale tak... bardzo! jedną na świecie!...
bo zresztą... jestem sam... alebym nigdy nie powiedział, nigdy
x
nigdy... Skoro jednakże
wiesz, to odejdę. Niech Bóg błogosławi twojej twarzy... Good bye, miss Mary!...
Mary Monteray schyliła głowę, po chwili zaś zaczęła mówić:
— To, co teraz powiem, Rows, mówię po wejrzeniu w głąb swego serca i po namyśle.
Przyjechałam tu i nie wrócę więcej na Wschód. Kalifornia będzie odtąd moją ojczyzną —
jestem więc Kalifornijką. pionierką. Pod tym względem stoimy na równi... Nie proś mnie o
przebaczenie, boś mi uratował życie. Mam ci spłacić wielki dług — i... jeśli w tym długu
przyjmiesz moją rękę — oto ona.
Nastała chwila ciszy — słychać było tylko szum kaskad i pogwizdywanie
czerwonoskrzydłych szpaków.
Rows wyglądał jak człowiek, który ugina się pod brzemieniem szczęścia. Na koniec przerwał
milczenie.
— O! miss Mary, nie mów nic podobnego. Raz zdarzyło mi się także uratować^ życie
jednemu „gambusinowi" meksykańskiemu, który potem.
160
gdyśmy na pustych „placerach" znaleźli dużo złota, mawiał do mnie: schowaj swoje „nugety"
— nie kuś mnie. Teraz ja toż samo, pani: nie kuś mnie. Ja twoim mężem?... ja, prosty
człowiek, który zaledwie umie pisać i czytać?
— Jestem prostą dziewczyną i mogę zostać żoną uczciwego pioniera.
— O, Boże! — mówił Rows ściskając głowę rękoma — widziałem żony pionierów z
tamtej strony Wielkich Jezior: wszystkie żuły tytoń i piły wódkę. Pani żoną pioniera? Nie,
miss Mary... A przy tym... zwariowałbym ze szczęścia. Nie umiem tak pięknie mówić, jak
dżentelmeni ze Wschodu, ale przecie rozumiem, że pani nie możesz mnie tak kochać, jak ja
panią... Powiedz, Mary, czy tak nie jest? Czy byłabyś ze mną szczęśliwą? Czym ja mąż dla
ciebie?... Żyjąc ze mną, ujrzałabyś, żem prostak, żem ja jak dziecko, jak czerwonoskóry,
który tylko w lesie umie sobie dać rady, a między ludźmi nie... Beg your pardon!... Tak
przecie głupi nie jestem, żebym nie rozumiał tych prostych rzeczy: pani jest jak inny
człowiek, który umie czytać książki i wie, co w nich napisano, a ja rozumiem się tylko na
kopaniu i karabinie. Pani musiałabyś się wstydzić za moje prostactwo... Mówisz pani, że
płacisz dług? O! Rows jest za uczciwy, by miał brać taką lichwę. Teraz mi jesteś wdzięczną,
później przestałabyś nią być. Kto kocha, temu kochania wystarczy na całe życie — ale
wdzięczności... nie. O, by God! gdybym się tylko uczył... gdybym nie potrzebował mówić
sobie: Rows, mój chłopcze, jesteś dla niej za głupi... Nie — Mary, nie!...
Łzy popłynęły z oczu górnika. Zakrywszy twarz rękoma, siedział długo w milczeniu —
potem znów ozwał się:
— Jaka pani dobra jesteś. Mary!... jaka dobra! Niech Bóg błogosławi tę rękę, którą
chciałaś mi oddać... O! czemu nie jestem dżentelmenem ze Wschodu! Good bye. Mary!
Przycisnął jej ręce do ust i powstawszy udał się chwiejnym krokiem ku domowi...
Mary przez chwilę pozostała sama. I w jej oczach błyskały łzy... Kochała tego leśnego
człowieka, ale zarazem czuła, że w słowach jego było dużo prawdy. Ona była istotą z innego
świata — on z innego. Czy mogli być szczęśliwi, gdyby im przyszło żyć razem, życiem
codziennym, życiem męża i żony?... A jednak on w prostocie swojej taki był zacny i
szlachetny!...
Wstawszy chciała iść za nim; tymczasem górnik ukazał się na werandzie w kapeluszu i
już z karabinem w ręku...
— Gdzie idziesz, Henry? — spytała Mary.
II Nowele l. II
161
—
Do lasu... Wykopię moje złoto i pojadę na Wschód... uczyć się... Mam za co. Jestem
bogaty. Pracowałem rękoma, będę pracował głową. Nie chcę być dłużej gburem leśnym —
chcę zostać oświeconym dżentelmenem, który rozumie, co mówi każda książka... Gdy się
czegoś nauczę — wrócę tu i wówczas... jeśli panią tu znajdę... to... pamiętaj, Mary...
— Wówczas może przestaniesz mnie kochać?...
— O Mary! Maryl...
Ostatnie słowa brzmiały na wpół jak wyrzut, na wpół jak modlitwa.
Rows oddalił się... Na wzgórzu między skałami raz jeszcze błysnęła lufa jego karabina i
kapelusz zakołysał się na znak pożegnania w powietrzu — potem ciemna zieleń lasu
zamknęła się za nim...
XIII
Statek „Ellen Monroe", który przywiózł do Kalifornii zapasy zboża, opuszczał właśnie
pyszny „bay" dzisiejszego San Francisco, udając się z po-' wrotem naokoło Cap Horn do
New Yorku.
Na statku prócz załogi znajdowało się kilkunastu górników, którzy zabrawszy z sobą fortuny
udawali się z powrotem w strony ucywilizowane.
Kilku towarzyszy żegnało ich na drogę. Tamci byli już na pokładzie, ci zaś stali na świeżo
zbudowanym warfie, machając kapeluszami i chustkami. Między nimi znajdujemy gromadkę
naszych znajomych: jenerała Suttera
?
Tallera, niewidomą Nelly i Mary Monteray...
Mary, z oczyma wzniesionymi ku pokładowi i z chustką w ręku, przesyłała wzrokiem
ostatnie pożegnanie Rowsowi, który odjeżdżał na Wschód...
Rows, przechylony przez balustradę, patrzał w nią z całą tą siłą oczu, którymi chwilę tylko
wolno jemu patrzeć na ukochaną istotę.
Na statku tymczasem zaciągano mały, trójkątny żagiel, bliski dzioba. Okręt chwiał się już
pod podmuchami wiatru. Żagle wydymały się okrągło lub z łopotem opadały na powrót.
Żałosne „O-ho-hol" majtków, towarzyszące ciągnieniu lin, rozlegało się co chwila. Sternik z
posępną twarzą morskiego wilka stał już przy sterze. Chłopiec zaś w bocianim gnieździe
śpiewał całym gardłem :
— He, he, sailor is a smart boy!...
Hurkotanie pak wtaczanych przez mostek z warfu na pokład ustało wre
szcie: mostek usunięto. Ludzie na okręcie zostali już rozdzieleni od tych, którzy zostali —
głęboką szczeliną, na dnie której połyskiwała woda...
— Go ahead! —rozległ się głos kapitana.
Woda zachlupotała po bokach statku, sam zaś statek począł się odsuwać cicho i lekko od
warfu...
— Remem ber! — rozległy się głosy z brzegu.
— Remember, Henry!...
— O, Mary!...
— Bądź zdrów. Henry...
■— Niech cię Bóg błogosławi. Mary...
Wiatr porwał resztę słów, westchnień. Statek z cieniów brzozowych wysunął się w jasne
błękity, mocno oświecone słońcem. Wielka błękitna nieskończoność otwierała się przed nim,
również błękitna mgła poczęła go z wolna przesłaniać... Śpiewy majtków, głośne z początku,
zmieniły się w gwar. który chwilami można było tylko usłyszeć, potem w mruczenie
niewyraźne, potem w szmer — statek zmniejszał się. Bystre oczy mogły jeszcze przez jakiś
czas odróżnić na nim przechyloną postać i powiewający kapelusz: potem wszystko zlało się
w jedną masę; masa przeszła niby w białe skrzydło mewy, widne z dala na toni: skrzydło
zmieniło się w niewyraźną chmurkę — chmurka w punkt — a potem i punkt stopniał; błękit
ogarnął wszystko i zapanował samowładnie na niebie i na ogromnym sanfrancis- kańskim
„bayu".
Myśli tylko, posłanki serc kochających, przelatywały przestrzenie morskie z brzegu na statek
i ze statku na brzeg...
Komedia z Domvłck
SZKIC Z ŻYCIA AMERYKAŃSKIEGO
WSTĘP
ypadek, który posłużył mi za przedmiot do niniejszego szkicu, miał podobno miejsce istotnie
w jednym z amerykańskich miasteczek. Czy zdarzył się on na wschodzie czy na zachodzie,
nie mogłem się dopytać i naprawdę nic nikomu na tym nie zależy. Być może także, że jaki
nowelista amerykański lub niemiecki skorzystał już z niego poprzednio, co według mego
zdania powinno być równo obojętne dla czytelników, jak i kwestia miejscowości...
Korzystając ze swobody autorskiej opowiadam rzecz, jakoby się działa w Kalifornii; przy
tym będę się starał podać kilka charakterystycznych rysów z tutejszego małomiejskiego
życia.
Zdarzyło się przed pięciu lub sześciu laty, że w hrabstwie Maripoza odkryto w pewnej
miejscowości źródła nafty. Ogromne zyski, jakie kopalnie podobne przynoszą w Nevadzie i
w innych Stanach, skłoniły zaraz kilku przedsiębiorców do zawiązania towarzystwa, z celem
wyzyskiwania nowo odkrytych źródeł. Sprowadzono rozmaite maszyny, pompy, dźwignie,
drabiny, beczki i beczułki, świdry i kotły; pobudowano domy dla robotników, ochrzczono
miejscowość „Struck Oil" i po niejakim czasie w okolicy pustej i bezludnej, którą przed
rokiem zamieszkiwały tylko kujoty, stanęła osada złożona z kilkudziesięciu domów i
zamieszkana przez kilkuset robotników.
We dwa lata później, Struck Oil nazywało się już Struck Oil City. Jakoż było to już
„city*' w całym znaczeniu tego wyrazu. Proszę zauważyć, że mieszkał tu już szewc, krawiec,
cieśla, kował, rzeżnik i doktor Francuz,
który w swoim czasie we Francji brody golił, ale zresztą człowiek „uczony" i nieszkodliwy,
co już w amerykańskim doktorze znaczy bardzo wiele.
Doktor, jak się najczęściej zdarza po małych miasteczkach, trzymał zarazem aptekę i
pocztę; miał więc potrójną praktykę. Aptekarzem był równie nieszkodliwym, jak doktorem,
albowiem w aptece jego można było dostać tylko dwóch lekarstw: syropu cukrowego i leroa.
Cichy ten i łagodny staruszek mawiał zwykle swoim pacjentom:
— Nie obawiajcie się nigdy moich lekarstw. Mam zwyczaj, że gdy choremu daję
lekarstwo, sam zawsze zażywam taką samą dozę, bo rozumuję sobie, że jeśli ono mnie
zdrowemu nie zaszkodzi, to nie zaszkodzi i choremu. Czy nieprawda?
— Prawda! — odpowiadali zaspokojeni obywatele, którym nie przychodziło jakoś na
myśl, że obowiązkiem doktora jest nie. tylko nie zaszkodzić choremu, ale pomóc.
Pan Dasonville — tak się nazywał doktor — wierzył jednak szczególniej w cudowne
skutki leroa. Nieraz na mityngach zdejmował kapelusz z głowy i zwracając się do
publiczności mówił:
— Panowie i panie! przekonajcie się, co to jest leroa! Mam lat siedemdziesiąt;
czterdzieści lat, jak zażywam co dzień leroa, i patrzcie: nie mam ani jednego siwego włosa na
głowie.
Panie i panowie mogliby znowu zauważyć, że doktor nie miał wprawdzie ani jednego
siwego włosa, ale nie miał też żadnego, bo głowa jego była łysa jak klosz lampy. Ale że
uwagi podobne w niczym nie przyczyniłyby się do wzrostu Struck Oil City, nie robiono więc
ich wcale.
Tymczasem Struck Oil City rosło i rosło. Po upływie dwóch lat przeprowadzono do niego
odnogę kolei żelaznej. Miasto już miało swoich urzędników wybieralnych. Doktor, którego
lubiono powszechnie, został jako przedstawicie] inteligencji sędzią; szewc, Żyd polski,
mister Devis (Dawid) szeryfem, to jest naczelnikiem policji, która składała się z szeryfa i z
nikogo więcej; pobudowano szkołę, której kierunek objęła umyślnie sprowadzona „School
Madam", przedwieczna dziewica, mająca wieczną fluksję; na koniec stanął pierwszy hotel
pod nazwą: „United States Hotel".
„Business" ożywił się także niezmiernie. Wywóz nafty przynosił piękne zyski.
Zauważono, że mister Devis kazał pobudować przed swoim składem wystawkę szklaną,
podobną do tych, jakie zdobią sklepy szewskie w San Francisco. Na następnym mityngu
obywatele złożyli publiczne podziękowanie panu Devis za tę „nową ozdobę miasta", na które
mister Devis
odpowiedział ze skromnością wielkiego obywatela: Thank you! thank you! Oj wey!
Gćizic jest sędzia i szeryf, tam bywają sprawy. Wymaga to pisaniny i papieru, zatem na
rogu Cojotesstreet i 1-szej powstało „stationery", to jest skład papieru, w którym
sprzedawano także dzienniki polityczne i karykatury, przedstawiające Granta w postaci
chłopa dojącego krowę, która z kolei miała przedstawiać Stany Zjednoczone. Obowiązki
szeryfa nie nakazywały mu wcale wzbraniać sprzedaży podobnych rycin, bo to do policji nie
należy.
Ale nie koniec jeszcze na tym. Miasto amerykańskie nie może żyć bez dziennika; po
upływie więc roku drugiego powstało pismo pod tytułem: „Saturday Weckly Review"
(Przegląd Sobotni Tygodniowy), liczące tylu prenumeratorów, ilu było mieszkańców w
Struck Oil City. Redaktor tego dziennika był zarazem jego wydawcą, drukarzem,
administratorem i roz- nosicielem. Ten ostatni obowiązek przychodził mu tym łatwiej, że
prócz tego trzymał krowy i każdego rana musiał roznosić mleko po domach. Nie
przeszkadzało mu to zresztą wcale rozpoczynać wstępnych artykułów politycznych od słów:
„Gdyby nasz podły prezydent Stanów Zjednoczonych poszedł za radą, której udzieliliśmy mu
w zeszłym numerze" i ul.
Nie brakło więc, jak widzimy, niczego w błogosławionym Struck Oil City. Prócz tego,
ponieważ górnicy trudniący się wydobywaniem nafty nie odznaczają się ani gwałtownością,
ani grubymi obyczajami, cechującymi poszukiwaczy złota, było więc w mieście spokojnie.
Nikt z nikim się nie pobił, o „lynchu" ani było słychać; życie płynęło spokojnie, jeden dzień
był podobny do drugiego jak dwie krople wody. Rankiem każdy zajmował się „businessem",
wieczorem obywatele palili śmiecie na ulicach, i jeśli nie było mityngu, szli spać wiedząc, że
jutro także będą palić śmiecie wieczorem.
Jedynym kłopotem szeryfa było to, że nie mógł oduczyć obywateli od strzelania z
karabinów do dzikich gęsi przelatujących wieczorami nad miastem. Prawa miejskie
zabraniają strzelać na ulicach. „Żeby to była jaka parszywa mieścina — mawiał szeryf — no,
to nie mówię, ale w takim wielkim mieście pif! paf! pif! paf! to jest bardzo niepięknie."
Obywatele słuchali, kiwali głowami, odpowiadali: „O yes!" — ale gdy wieczorem na
zarumienionym niebie zjawiły się białe i szare sznury, ciągnące z gór nad ocean, każdy
zapominał o przyrzeczeniu, porywał karabin i strzelanina rozpoczynała się na dobre.
Pan Devis mó# wprawdzie zaprowadzić każdego winnego do sędziego, a sędzia mógł go
ukarać pieniężnie, ale nie trzeba było zapominać, że winni byli zarazem w razie choroby
pacjentami doktora, a w razie podarcia trzewików gośćmi szeryfa; że zaś ręka rękę myje,
więc ręka ręce nie robi krzywdy.
Było więc spokojnie w Struck Oil City jak w niebie; nagle jednak skończyły się te piękne
dni.
Grocernik zapłonął śmiertelną nienawiścią do grocerniczki, a grocer- niczka do
grocernika.
Tu potrzeba może objaśnić, co w Ameryce nazywa się „grocery". „Grocery" tedy, czyli
grocernia, jest to sklep sprzedający wszystko. Można tam dostać mąki. kapeluszy, cygar,
mioteł, guzików, ryżu, sardynek, koszul, słoniny, nasion, bluz, spodni, szkieł do lamp,
siekier, sucharków, talerzy, papierowych kołnierzyków, suszonych ryb, słowem wszystkiego,
czego człowiek może zapotrzebować. Z początku była tylko jedna grocernia w Struck Oil
City. Trzymał ją Niemiec imieniem Hans Kasche. Był to sobie flegmatyczny Niemiec rodem
z Prus; miał lat trzydzieści pięć i wyłupiaste oczy; nie był otyły, ale dość zażywny; chodził
zawsze bez surduta i fajki nigdy nie wypuszczał z zębów. Po angielsku umiał tyle, ile
potrzeba było do „businessu", zresztą ani w ząb. Handel jednak prowadził dobrze, tak że po
roku mówiono już w Struck Oil City, że „był wart" kilka tysięcy dolarów.
Nagle jednak pojawiła się druga grocernia.
I dziwna rzecz! Pierwszą trzymał Niemiec, drugą założyła Niemka. „Kunegunde und
Eduard, Eduard und Kunegunde!" Zaraz tedy zapoczęła się między obiema stronami wojna, a
rozpoczęła się od tego, że panna Neuman, czyli jak się sama nazywała „Niumen", dała na
powitalny „lunch" placki pieczone z mąki pomieszanej z sodą i ałunem. Byłaby tym zaszko-
dziła najwięcej samej sobie w opinii obywateli, gdyby nie to, iż sama utrzymywała i stawiała
świadków, że ponieważ jej mąka nie była jeszcze rozpakowana, więc tę kupiła od Hansa
Kasche. Wyszło więc na to, że Hans Kasche jest zazdrośnik i nikczemnik, który zaraz z
początku chciał zgubić swoją rywalkę w opinii publicznej. Zresztą było do przewidzenia, że
dwie grocernie będą rywalizować ze sobą, ale nikt nie przewidywał, że rywalizacja przejdzie
w straszną nienawiść osobistą. Nienawiść ta posunęła się wkrótce do tego stopnia, że Hans
palił śmiecie tylko wtedy, gdy wiatr wwiewał dym do sklepu jego przeciwniczki;
przeciwniczka zaś nie nazywała inaczej
192
Hansa, jak „Doczmen" (Niemiec), co tenże poczytywał sobie za największą obelgę.
Z początku mieszkańcy śmieli się z obojga, tym bardziej że żadne nie umiało po angielsku;
powoli jednak, skutkiem codziennych stosunków z grocerniami, wytworzyły się w mieście
dwie partie, Hansistów i Neumani- stów, które poczęły patrzeć na siebie krzywym okiem, co
mogło zaszkodzić szczęściu i spokojności rzeczypospolitej Struck Oil City i sprowadzić
groźne na przyszłość zawikłania. Głęboki polityk, mr Devis, pragnął leczyć złe u źródła, więc
starał się pogodzić Niemkę z Niemcem. Bywało nieraz, stanie na środku ulicy i mówi do nich
rodowitym językiem:
— No! co się będziecie kłócić? Czy to nie u jednego szewca kupujecie trzewiki? Mam
teraz takie, że w całym San Francisco nie ma lepszych.
— Próżno chwalić trzewiki przed tym, który niedługo będzie bez butów chodził —
przerywała kwaśno panna Neuman.
— Ja nie robię sobie kredytu nogami — odpowiadał flegmatycznie Hans.
A trzeba było wiedzieć, że panna Neuman, chociaż Niemka, miała istotnie piękne nogi; więc
takie przycinki napełniały jej serce śmiertelnym gniewem.
W mieście dwie partie poczęły już i na mityngach poruszać sprawę Hansa i panny Neuman:
ponieważ jednak w Ameryce nikt w sprawie z kobietą nie znajdzie sprawiedliwości,
większość więc przechyliła się na stronę panny Neuman.
Wkrótce Hans obejrzał się, że jego grocernia zaledwie mu się opłaca.
Ale i panna Neuman nie robiła zbyt świetnych interesów, bo znowu wszystkie kobiety z
miasta trzymały stronę Hansa: zauważyły bowiem, że ich mężowie zbyt często robią
sprawunki u pięknej Niemki i za każdym sprawunkiem siedzą za długo.
Gdy nikogo nie było w żadnym ze sklepów, Hans i panna Neuman stawali we drzwiach,
jedno naprzeciw drugiego, rzucając sobie wzajem spojrzenia pełne zajadłości. Panna Neuman
śpiewała wówczas sobie na nutę Mcin lieber Augustin:
— „Doczmen, Doczmen, Do — Doczmen, Do — Doczmen — men!"
Pan Hans patrzył na jej nogi, potem na figurę, potem na twarz z takim
wyrazem, z jakim by patrzył np. na zabitego przed miesiącem kujota; potem wybuchnąwszy
piekielnym śmiechem wykrzykiwał:
— By God!
\
v
Nienawiść w tym flegmatycznym człowieku doszła do tego stopnia, że
13 Nowele u II
193
gdy rano ukazał się przed drzwiami, a panny Neuman nie było, kręcił się, jakby mu czego
brakło.
Dawno już miałyby miejsce pomiędzy nimi pewne zajścia czynne, gdyby nie to, iż Hans
był pewny przegranej w każdej urzędowej sprawie, a to tym bardziej, że panna Neuman
miała za sobą redaktora „Saturday Weekly Review". Hans przekonał się o tym, gdy rozpuścił
wieść, że panna Neuman nosi biust sztuczny. Było to nawet prawdopodobne, bo w Ameryce
zwyczaj to powszechny. Na następny tydzień jednak w „Saturday Weekly Review" zjawił się
piorunujący artykuł, w którym redaktor, mówiąc ogólnie o potwarzach „Doczmenów",
kończył zapewnieniem uroczystym, jako „dobrze poinformowany", że biust pewnej
spotwarzonej lady jest prawdziwy.
Odtąd pan Hans pijał co rano czarną kawę zamiast białej, nie chciał bowiem brać już
mleka od redaktora, ale za to panna Neuman brała stale dwie porcje. Prócz tego kazała sobie
uszyć krawcowi suknię, której forma stanika przekonała ostatecznie wszystkich, że Hans był
potwarcą.
Hans wobec chytrości niewieściej uczuł się bezbronnym; a tymczasem Niemka, stając
przed sklepem każdego ranka, śpiewywała coraz głośniej:
— „Doczmen, Doczmen, Do — Doczmen, Do — Doczmcn — men!"
„Co ja jej mogę zrobić? — myślał Hans. — Mam zatrutą pszenicę na szczury, choćbym
też jej kury wytruł? Nie! Każą mi zapłacić! Ale wiem, co zrobię."
I wieczorem panna Neuman ku wielkiemu swemu zdziwieniu spostrzegła pana Hansa
znoszącego pęki dzikich słoneczników i układającego je jakoby w ścieżkę pod zakratowanym
okienkiem piwnicy. „Ciekawam, co to będzie — myślała sobie — pewno coś przeciw
mnie!** — A tymczasem ściemniło się. Pan Hans ułożył słoneczniki w dwie linie, tak że
środkiem tylko zostawała wolna droga do okienka piwnicy; potem wyniósł jakiś przedmiot
okryty płótnem, obrócił się plecami do panny Neuman, płótno z tajemniczego przedmiotu
zdjął, pokrył go liśćmi ze słoneczników, następnie zbliżył się do muru i począł kreślić na nim
jakieś litery.
Panna Neuman umierała z ciekawości.
„Pewno na mnie coś pisze — myślała — ale niech tylko wszyscy spać pójdą, pójdę
zobaczyć, choćbym miała skonać."
Hans skończywszy robotę poszedł na górę i wkrótce zagasił światło. Wówczas panna
Nauman zarzuciła naprędce na siebie szlafroczek, wdziała pantofle na gołe nogi i dalejże
przez ulicę. Doszedłszy do słoneczników.
szła prosto ścieżką do okienka, chcąc przeczytać napis na ścianie. Nagle oczy jej wyszły na
wierzch, rzuciła się wierzchnią połową ciała wstecz, a z ust wyrwało jej się bolesne: „Aj! aj!"
— potem zaś rozpaczliwy okrzyk: „Ratunku! ratunku!!!**
Okno na górze podniosło się do góry.
— Was ist das? — rozległ się spokojnie głos Hansa. — Was ist das?
—
Doczmenie przeklęty! — wrzeszczała panna — zamordowałeś mnie, zgubiłeś! Jutro
będziesz wisiał. Ratunku! ratunku!
— Zaraz schodzę — rzekł Hans.
Jakoż po chwili ukazał się ze świecą w ręku. Spojrzał na pannę Neuman, która stała jak
przygwożdżona do ziemi, po czym wziął się pod boki i począł się śmiać:
— Co to? To panna Neuman? Ha! ha! ha! Dobry wieczór pannie! Ha! ha! ha! Zastawiłem
żelaza na skunksy, a złapałem pannę! Po coś panna przyszła zaglądać do mojej piwnicy?
Umyślnie napisałem na ścianie ostrzeżenie, żeby się nie zbliżać. Krzycz teraz panna; niech
się ludzie zlecą; niech wszyscy widzą, że nocami przychodzisz zaglądać do piwnicy
Doczmena.
0 mein Gott! krzycz, ale postój sobie aż do rana. Dobranoc pannie, dobranoc!
Położenie panny Neuman było okropne. Krzyczeć? ludzie się zlecą: kompromitacja! Nie
krzyczeć? stać całą noc złapana w żelaza, a na drugi dzień dać z siebie widowisko?... A tu
noga boli coraz bardziej... W głowie jej się zakręciło, gwiazdy pomieszały się ze sobą,
księżyc ze złowrogą twarzą pana Hansa... Zemdlała.
— Herr Je! — wykrzyknął do siebie Hans — jeśli umrze, to jutro zlyn- czują mnie bez
sądu.
I włosy powstały mu na głowie ze strachu.
Nie było rady. Hans poszukał czym prędzej klucza, aby otworzyć żelazo, ale niełatwo było
otworzyć, bo przeszkadzał mu szlafrok panny Neuman. Trzeba było go trochę zwinąć i...
mimo całej nienawiści i strachu Hans nie mógł się wstrzymać od rzucenia oczyma na piękne,
jak gdyby marmurowe, nóżki swej nieprzyjaciółki, oświetlone blaskiem czerwonego
miesiąca.
Mógłby ktoś powiedzieć, że w nienawiści jego była teraz litość. Otworzył prędko żelazo, a że
panna nie poruszała się jeszcze, więc wziął ją na ręce
1 zaniósł prędko do jej mieszkania. Po drodze znów czuł litość. Potem wrócił do siebie i całą
noc nie mógł oka zmrużyć.
Nazajutrz panna Neuman nie pojawiła się przed swoją grocernią w celu
13'
195
śpiewania: „Doczmen, Doczmen, Do — Doczmen"... Może się wstydziła, a może knuła w
milczeniu zemstę.
Pokazało się, że knuła zemstę. Wieczorem tegoż jeszcze dnia redaktor „S.W. Rerów"
wyzwał Hansa na kułaki i zaraz na początku walki podbił mu oko. Hans jednak,
przywiedziony do rozpaczy, zadał mu tyle straszliwych ciosów, że po krótkim daremnym
oporze redaktor padł jak długi wołając: „Enough! enough!" (dosyć! dosyć!)
Nie wiadomo jakim sposobem, bo nie przez Hansa, całe miasto dowiedziało się o
wypadku nocnym panny Neuman. Po walce z redaktorem w sercu Hansa znowu zniknęła
litość dla nieprzyjaciółki. a pozostała tylko nienawiść.
Hans przeczuwał, że go spotka jakiś niespodziewany cios z nienawistnej ręki, jakoż
niedługo nań czekał. Właściciele grocerni przylepiają często przed sklepami ogłoszenia o
rozmaitych towarach, zatytułowane zwykle Notice. Z drugiej strony trzeba wiedzieć, że
grocernie sprzedają zwykle szynkom lód, bez którego żaden Amerykanin nie pije ani whisky,
ani piwa. Otóż nagle Hans zauważył, że przestano brać u niego lód zupełnie. Ogromne
kawały, jakie sprowadził koleją, złożone w piwnicy stopniały; szkody było na kilkanaście
dolarów. Dlaczego? jak? co? Hans widział, że nawet jego stronnicy brali codziennie lód u
panny Neuman; nic rozumiał więc, co się to znaczy, tym mniej że się z żadnym szynkarzem
nie pogniewał.
Postanowił tę rzecz wyjaśnić.
— Dlaczego nie bierzecie ode mnie lodu? — spytał łamaną angielszczyzną szynkarza
Petersa, który właśnie przechodził koło jego sklepu.
— Bo go nie trzymacie:
— Jak to nie trzymam ?
— No, bo ja wiem!
— A ber ja trzymam lód.
— A to co? — rzekł szynkarz, wskazując palcem ogłoszenie przylepione na domu.
Hans spojrzał i zzieleniał ze złości. W jego ogłoszeniu ktoś w wyrazie „Notice" wydrapał
„t" ze środka, skutkiem czego z „Notice" zrobiło się „No ice", co po angielsku znaczy: nie ma
lodu.
— Donnerwetter! — wykrzyknął Hans i cały siny i drżący wpadł do sklepu panny
Neuman.
— To jest nikczemność! — krzyczał zapieniony. — Czemuś mi panna wydrapała literę ze
środka?
— Com panu wydrapała ze środka? —^ spytała z głupia frant panna Neuman.
— Literę mówię: „t", mówię! Wydrapałaś mi panna „t"! Aber goddam! to nie może być
dłużej. Panna mi musisz zapłacić za lód! Goddam! goddam!
I straciwszy zwykłą zimną krew począł wrzeszczeć jak opętany, na to panna Neuman w
krzyk. Ludzi się nazlatywało.
— Ratujcie! — wołała panna Neuman. — Doczmen zwariował! Mówi, żem mu coś
wydrapała ze środka, a ja mu nic nie wydrapałam. Com mu miała wydrapać? nic nie
wydrapałam! O! na Boga! wydrapała bym mu oczy, gdybym mogła, ale nic więcej. Ja biedna
kobieta, samaL On mnie tu zabije, zamorduje!
Tak krzycząc zalała się rzewnymi łzami. Amerykanie nie zrozumieli wprawdzie, o co chodzi,
ale Amerykanie nie znoszą łez kobiecych, więc Niemca za łeb i za drzwi. Chciał się opierać:
gdzie tam! wyleciał jak z procy, przeleciał przez ulicę, wleciał we własne drzwi i upadł jak
długi.
W tydzień potem, nad sklepem jego wisiał ogromny malowniczy szyld. Szyld przedstawiał
małpę ubraną w pasiastą sukienkę, biały fartuszek z naramiennikami : słowem, zupełnie jak
panna Neuman. Pod spodem stal napis wielkimi żółtymi literami: „Grocernia pod małpą."
Ludzi naschodziłó się oglądać. Śmiechy wywabiły pannę Neuman przede drzwi. Wyszła,
spojrzała, zbladła, ale nie straciwszy przytomności zawołała zaraz
— Grocernia pod małpą? Nic dziwnego, bo pan Kasche mieszka nad grocernią. Ha!
Cios jednak trafił ją w serce. W południe słyszała, jak tłumy dzieci, przechodząc koło
sklepów ze szkoły, zatrzymywały się przed szyldem wołając :
— O! that*s miss Neuman! Good evening, miss Neuman!
Tego było zanadto. Wieczorem, gdy przyszedł do niej redaktor, rzekła mu:
— Ta małpa to ja! wiem, że ja, ale nie daruję swego. Musi on zdjąć i zlizać tę małpę
własnym językiem przy mnie.
— Co panna chcesz robić?
- Idę zaraz do sędziego.
— Jak to zaraz?
— Jutro.
Rankiem wyszła i zbliżywszy się do Hansa rzekła:
—
Słuchaj, panie Doczmenie! wiem, że ta małpa to ja, ale pójdź no ze mną do sędziego.
Zobaczymy, co on na to powie.
— Powie, że wolno mi malować nad moim sklepem, co mi się podoba.
— Zobaczymy to zaraz.
Panna Neuman ledwo mogła oddychać.
— A skąd panna wie, że ta małpa to panna?
—
Sumienie mi to mówi. Pójdź, pójdź do sędziego, a nie, to cię szeryf w kajdanach
zaprowadzi.
— Dobrze, pójdę — rzekł Hans, pewny wygranej.
Poprzymykali sklepy i poszli wymyślając sobie po drodze. Dopiero przy
samych drzwiach sędziego Dasonvilla przypomnieli sobie, że oboje nie umieją dość po
angielsku, aby sprawę wytłumaczyć. Co tu robić? Ot szeryf, jako Żyd polski, umie i po
niemiecku, i po angielsku. Dalejże do szeryfa.
Ale szeryf siedział właśnie na wozie i zabierał się do wyjazdu.
—
Idźcie do devil! — krzyknął prędko. — Całe miasto przez was niespokojne! Chodzicie
w jednych trzewikach po całych latach! Ja jadę po lumber. Good bye!
I pojechał.
Hans wziął się pod boki.
— Musisz panna czekać do jutra — rzekł flegmatycznie.
— Ja mam czekać? Pierwej umrę. Chyba że zdejmiesz pan małpę.
— Nie zdejmę małpy.
—
To będziesz pan wisiał! Będziesz wisiał, Doczmenie! Obejdzie się i bez szeryfa. Sędzia
i tak wie, o co nam chodzi.
— A to pójdziemy i bez szeryfa — rzekł Niemiec.
Panna Neuman myliła się jednak. Jeden tylko sędzia w całym mieście nie wiedział ani słowa
o ich kłótniach. Bogu ducha winien staruszek przyrządzał swoje leroa i zdawało mu się, że
świat zbawia.
Przyjął ich, jak zwykle przyjmował każdego, z dobrocią i grzecznie:
— Pokażcie języki, moje dzieci!... — rzekł. — Zapiszę wam tu zaraz...
Oboje zaczęli machać rękoma na znak, że nie chcą lekarstw. Panna
Neuman powtarzała:
— Nie tego potrzeba, nie tego!
— Więc czego?
Gadali jedno przez drugie. Co Hans słowo, to panna dziesięć. Nareszcie Niemka wpadła na
koncept pokazać na serce, na znak, że je pan Hans przebił siedmioma mieczami.
— Rozumiem! rozumiem teraz! — rzekł doktor.
Po czym otworzył książkę i jął pisać. Spytał Hansa: ile ma lat? — Trzydzieści sześć. Spytał
panny — nie pamiętała dokładnie: tak coś koło dwudziestu pięciu. Ali right! Jakie są ich
imiona? — Hans — Lora. AU right! Czym się trudnią? — mają grocernie. Ali right! Potem
jeszcze jakieś pytania. Nie zrozumieli oboje, ale odpowiadali „yes". Doktor kiwnął głową.
Wszystko skończone.
Skończywszy pisać, wstał i nagle ku wielkiemu zdziwieniu Lory objął ją wpół i pocałował.
Wzięła to sobie za dobrą wróżbę i pełna różowych nadziei poszła do domu.
Po drodze powiada do Hansa:
— Ja panu pokażę!
- Pokażesz panna komu innemu! — odparł spokojnie Niemiec.
Nazajutrz rano przyszedł szeryf przed sklepy. Oboje stali przede drzwiami. Hans pykał fajkę,
panna śpiewała:
- „Doczmen, Doczmen, Do — Doczmen, Do — Doczmen — men!"
— Chcecie iść do sędziego? — spytał szeryf.
— Jużeśmy byli.
—- No i co?
—
Mój szeryfku! mój panie Dewisku! — zawołała panna — pójdźcie się dowiedzieć.
Potrzebuję właśnie trzewików. A przemówcie tam za mną słówko do sędziego. Widzicie, ja
biedna dziewczyna... sama...
Szeryf poszedł i w kwadrans wrócił. Ale nie wiadomo dlaczego wrócił otoczony tłumem
ludzi.
— No co? no jak? — poczęli wypytywać oboje.
— Wsistko dobrze, oh! — rzekł szeryf.
— No, co sędzia zrobił?...
— Ny, co miał złego zrobić? On was pożenił.
— Pożenił?!!!
— Albo to się ludzie nie żenią?
Żeby piorun nagle trząsł, Hans i panna Neumann nie przeraziliby się do tego stopnia. Hans
wytrzeszczył oczy, otworzył usta. wywiesił język i spoglądał jak głupi na pannę Neuman, a
panna Neuman wytrzeszczyła oczy, otworzyła usta, wywiesiła język i spoglądała jak głupia
na pana Hansa. Osłupieli, skamienieli. Potem oboje w krzyk:
— Ja mam być jego żoną!?
— Ja mam być jej mężem!? -
— Gwałtu! gwałtu! Nigdy! Zaraz do rozwodu! Ja nie chcę!
— Nie, to ja nie chcę!
— Pierwej umrzeć! gwałtu! Rozwód, rozwód, do rozwodu! Co to się dzieje!
— Moi kochani — rzekł spokojnie szeryf — co tu pomoże krzyk?..; Sędzia daje ślub. ale
sędzia nie daje rozwodu. Na co krzyczeć? Czy to wy milionerzy ze San Francisco, żebyście
brali rozwód? Czy wy nie wiecie, co to kosztuje? Aj! Co tu krzyczeć? Mam piękne trzewiki
dziecinne, tanio sprzedaję! Good bye!
To rzekłszy odszedł. Ludzie śmiejąc się po rozchodzili się także; nowożeńcy pozostali sami.
- To ten Francuz — wykrzyknęła panna mężatka — naumyślnie nam to zrobił, bośmy
Niemcy!
— Richtig — odpowiedział Hans.
— Ale pójdziemy do rozwodu!
— Ja pierwszy! pannaś mi wydrapała .,t" ze środka.
— Nie! ja pierwsza! paneś mnie w żelaza złapał.
— Ja panny nie chcę.
— Ja pana nie cierpię.
Porozchodzili się i pozamykali sklepy. Ona siedziała u siebie, rozmyślając cały dzień, on u
siebie. Przyszła noc. Noc przynosi spokój. Oboje jednak nie mogli myśleć o śnie. Położyli
się, ale oczy im się nie kleiły. On myślał: „Tam śpi moja żona." Ona: „Tam śpi mój mąż!" —
1 dziwne jakieś uczucia rodziły im się w sercach. Była to nienawiść, gniew w połączeniu z
poczuciem samotności. Prócz tego pan Hans myślał o swojej małpie nad sklepem. Jak ją tu
trzymać, kiedy to teraz karykatura jego żony? I wydało mu się, że zrobił bardzo brzydką
rzecz kazawszy wymalować tę małpę. Ale znowu ta panna Neuman! Przecie on jej
nienawidzi. To przez nią lód jego stopniał. On ją przecie złapał po księżycu w żelaza. Tu
znowu na myśl przyszły mu owe kształty, widziane przy blasku księżyca. „No, co prawda, to
ona tęga dziewczyna (myślał). Ale ona mnie nie cierpi i ja jej." Oto położenie ! Ach, Herr
Gott! Ożenił się? I z kim ? z panną Neuman! A tu rozwód tyle kosztuje! cała grocernia nie
starczy!
— Ja jestem żoną tego Ooczmena — mówiła sobie panna Neuman. — Ja już nie panna... to
jest chciałam powiedzieć: panna, ale poszłam za mąż! Za kogo? Za Kaschego, który mnie
złapał w żelaza. Prawda i to... że wziął
mnie wpół i odniósł na górę. A jaki mocny! Ot! tak sobie wziął mnie wpół... Co to jest?... tu
jakiś szelest?
Szelestu nie było żadnego, ale panna Neuman poczęła się bać, choć poprzednio nigdy się nie
bała.
— Gdyby on jednak ośmielił się teraz... Boże!
Potem jednak dodała głosem, w którym brzmiała dziwna jakaś nuta rozczarowania
— Ale on się nie ośmieli... On...
Z tym wszystkim bojażń jej wzmagała się. „To tak zawsze kobiecie samej ! — myślała dalej.
— Gdyby tu był jaki mężczyzna, byłoby bezpieczniej. Słyszałam o jakichś zabójstwach w
okolicy (o zabójstwach panna Neuman nie słyszała). Przysięgam, że mnie tu kiedy zabiją.
Ach. ten Kasche! ten Kasche! zamknął mi drogę. Trzeba jednak naradzić się o rozwodzie."
Tak myśląc przewracała się bezsennie po szerokim amerykańskim łożu i istotnie czuła się
bardzo samotną. Nagle zerwała się znowu. Tym razem przestrach jej miał powód
rzeczywisty. W ciszy nocnej słychać było wyraźne stukanie młotka.
— Jezus! — krzyknęła panna — dobierają się do mojej grocerni!
To rzekłszy wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna, ale spojrzawszy w nie uspokoiła się
zaraz. Przy świetle księżyca widać było drabinę, a na niej okrągłe białe kształty Hansa,
odbijającego młotkiem gwoździe podtrzymujące szyld z małpą.
Panna Neuman otworzyła z cicha okno.
„Jednak zdejmuje małpę: to poczciwie z jego strony!" — pomyślała.
1 uczuła nagle, jakby jej coś topniało koło serca.
Hans wyciągnął powoli gwoździe. Blacha z brzękiem upadła na ziemię; wówczas zlazł, odbił
ramy, zwinął blachę w trąbkę w żylastych rękach i począł odstawiać drabinę.
Panna śledziła go oczyma... Noc była cicha, ciepła...
— Panie Hans... — szepnęła nagle dziewica.
— To panna nie śpi? — odszeptał równie cicho Hans.
— Nie! Dobry wieczór panu!
— Dobry wieczór pannie.
— Co pan robi?
— Zdejmuję małpę.
— Dziękuję panu, panie Hans.
Chwila milczenia.
\
Kordecki
imo dość tępej głowy spostrzegł w końcu szwedzki jenerał, o co księdzu Kordeckiemu
chodziło, że więc nie o owo gniazdo skałiste, nie o Jasną Górę, nie o skarby nagromadzone w
zakonie, nie o bezpieczeństwo zgromadzenia, ale o losy całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł
Muller, że ów cichy ksiądz wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misji, że powstał
jak prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by potężnym głosem zawołać na wschód i
zachód, na północ i południe: Sursum corda! — by czy to zwycięstwem, czy śmiercią i ofiarą
obudzić śpiących ze snu. odkupić grzesznych, uczynić światło w ciemności." ,
Tak pisałem ongi w „Potopie". Przedtem jeszcze mówił Mickiewicz, że Kordecki był
jednym z takich ludzi, których Opatrzność zsyła co czas jakiś na wzór dla przyszłych
pokoleń. Ale wielu czytelnikom nasuwały się może wątpliwości: czy było tak istotnie? Ta
biała postać z krzyżem w ręku na murach spowitych w dymy stała się z czasem jedną z takich
cudownych legend narodowych, wykwitających jak róże na niwie historii. Gdy jednak zimna
i niemiłosierna dłoń krytyki pocznie obrywać płatki takich róż, trafia się często, że nie zostaje
z nich nic, prócz marnych szarych łodyg.
Jakże więc było z Kordeckim? Czy istotnie ten nie znany nikomu zakonnik miał
świadomość swego posłannictwa, czy powiedział sobie wyraźnie, że chce ratować cały naród
— i że może to uczynić, zarówno gdy zwycięży, jak i gdy zginie? By odpowiedzieć na te
pytania, należy rzucić okiem na tę tragedię dziejową, w której rok 1655 był zarazem i
szczytem, i przełomem.
Trudno zaiste obronić się uczuciu wstydu i upokorzenia, gdy się wspomni, że prawie nie
ma w historii przykładu, aby nieprzyjaciel zewnętrzny, obcy krwią i wiarą, napadłszy jakiś
kraj sąsiedni zawojował go rękoma jego własnych synów. Tak jednak stało się za Jana
Kazimierza w Polsce. Pod Ujściem Wielkopolska przeszła do Szwedów; Radziwiłłowie
birżańscy poddali
Karolowi Gustawowi Litwę. Wkrótce po tym województwa: krakowskie, sandomierskie,
ruskie, lubelskie, wołyńskie, bełskie i kijowskie podpisały akt poddańczy. Opuścili ojczyznę i
własnego króla magnaci; pokłoniła się zdobywcy większa część dygnitarzy koronnych,
zaprzysięgli mu wierność hetmani, przeszło na jego stronę wojsko i prawie wszystka
szlachta.
Niewola była dobrowolna, hańba również. Nie mogę się oprzeć chęci przytoczenia
jeszcze słów, które w „Potopie" włożyłem w usta Weyharda W rzeszczowica, a które
wówczas mogły się wydawać wszystkim postronnym straszliwą prawdą: „że ten naród ginie,
nie warto się o to troszczyć więcej od niego samego... Co tu za rząd? Król nie rządzi, bo mu
nie dają. Sejmy nie rządzą, bo je rwą. Nie masz wojska, bo podatków płacić nie chcą; nie
masz posłuchu, bo posłuch wolności się przeciwi; nie masz sprawiedliwości, bo wyroków nie
ma komu egzekwować; nie ma w tym narodzie wierności, bo oto wszyscy pana swego
opuścili. Nie masz miłości ojczyzny, bo ją oddali Szwedowi za obietnicę, że im w dawnej
swawoli żyć nie przeszkodzi. Co oni mają?... Niechże mi kto choć jedną cnotę wymieni: czy
stateczność? czy rozum? czy wytrwałość? czy wstrzemięźliwość? Kto ich chce ratować, ten
tylko czas próżno traci, bo oni się sami nie chcą ratować. Jeno szaleni, źli i przedajni tę
ziemię zamieszkują!!"
Co oni mają? Mieli jeszcze coś nawet i w tej epoce upadku, o czym nie wiedział
Wrzeszczowic, a wiedział ksiądz Kordecki. Ale tymczasem mieli tylko hańbę. Istniało
proroctwo świętej Brygidy, w którym współcześni odczytywali z przerażeniem następujące
słowa: „Zbliży się sąd mój i postawi państwo w utrapieniu — i stanie się, jako napisano:
rokosz sieją, a utrapienie i boleść odmierzą. Nie tylko nawiedzę to królestwo, ale i miasta
bogate i możne, albowiem przywołano głodnego, który dostatki ich pożre. Nie zbraknie zła
wewnętrznego i obfitować będą niezgody, panować będą głupi, a mędrce i starcy nie
podejmą głowy. Cześć i prawda upadną, aż przyjdzie, który gniew mój przebłaga i który
duszy swej nie oszczędzi dla miłości prawdy" — powtarzano to proroctwo, jak szeroka i
długa Rzeczpospolita, ale tego, że ów, który miał przebłagać gniew Pański i duszy nie
oszczędzić — zjawił się już w narodzie, nie domyślał się i nie podejrzewał nikt. Upadła
nadzieja i omdlały serca. Cała olbrzymia kraina legła u stóp Karola Gustawa: jego były
ziemie i morza, jego województwa, miasta, wsie, pola i bory; pod jego wodzą mieli odtąd
wojować ci skrzydlaci żołnierze, których ojcowie roznosili dotychczas na szablach i kopytach
sześć- kroć liczniejsze zastępy szwedzkie!
A wtem od Karpat do Bałtyku gruchnęła wieść, że Jasna Góra się broni Szwedom.
Zdumieniu, które ogarnęło upadły naród, dziś jeszcze trudno się oprzeć. Ludzie poczęli
przecierać oczy, jak ze snu. Nikt wprawdzie nie przypuszczał przedtem, by nieprzyjaciel
chciał podnieść rękę na narodową świętość, ale jeszcze mniej podobnym do wiary wydało
się. aby ktoś w kraju śmiał nie posłuchać wszechwładnych rozkazów i odpowiedzieć na nie z
dział.
Jak to? Z jednej strony groźna i zwycięska potęga, świeżo wyolbrzymiałe największe
państwo w Europie — z drugiej mała klasztorna twierdza! Z jednej strony dawno nie
widziany w świecie potentat: król Szwedów. Gotów. Wandalów, wielki książę Finlandii,
Estonii, Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomeranii, Kaszubów, książę Rygi, pan Ingrii,
Wismarku i Bawarii, palatyn reński, pan Juliahu, Kliwii, Bergu, a przy tym od niedawna —
nie ukoronowany wprawdzie jeszcze, ale uznany i faktyczny król polski, w. ks. litewski,
pruski, mazowiecki, ruski, kijowski, czerni- howslci etc., etc., etc., z drugiej — cichy przeor
białych mnichów!
Z jednej strony tysiące najbitniejszych w świecie żołnierzy, z drugiej, prócz księży,
niespełna dwieście załogi.
A jednak ksiądz Kordecki postanowił bronić Jasnej Góry.
Dlaczego?
Czy może chodziło mu naprawdę o cudowny obraz, o skarby nagromadzone w kościele, o
drogocenne wota, o dostatki klasztorne?
Nie. Niektóre świadectwa twierdzą, że obraz został przed oblężeniem wywieziony.
Granica śląska biegła w owych czasach, jak i dziś, o kilkadziesiąt stajań, łatwo więc było
wywieźć i skarbiec, srebrne i złote wota i pieniądze. A jeśli chodziło o całość klasztoru, o
dobro kościelne, o stada i przynależności poza murami leżące, to właśnie przez poddanie się
można było wszystko ocalić, przez opór — wszystko utracić.
A przede wszystkim życie.
Rozumując po ludzku, nie po bohatersku i nie po męczeńsku, bezpieczniej było się
poddać lub odbieżawszy klasztoru umknąć na Śląsk, niż bronić się i wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa — zginąć.
Człowiek tej wiary, co Kordecki, mógł wprawdzie spodziewać się cudów, ale nie mógł na
nie liczyć z pewnością, albowiem woli bożej nie wolno mu było przesądzać. Wszak
wiadomym mu było, że w r. 1424 klasztor i obraz dostały się w moc husytów, którzy nie
oszczędzili świętego wizerunku. Mógł przeto spodziewać się również, że z klasztoru i
kościoła zostaną
tylko zgliszcza, a on sam wraz z bracią zakonną i z tą garstką szlachty i kmieciów zginie pod
stosem gruzów.
.Więc na wszystkie „dlaczego" jest tylko jedna odpowiedź. Wiedział, co robi, i był gotów.
Wśród powszechnego zwątpienia on jeden nie zwątpił o narodzie, albowiem czuł, że przy
wszystkich grzechach i występkach zostało temu narodowi jedynie nie zamarłe dotychczas
uczucie: ogromna, niezgłębiona miłość ukochanej Patronki.
Szwedzi nie znali polskiego narodu. Dla nich Częstochowa była tylko lichą twierdzą.
Kordecki, który go znał, wiedział, że ciało tego odrętwiałego olbrzyma można siec i szarpać,
jak się podoba, ale jest jedno miejsce, w które nie wolno go ukłuć bezkarnie, bo zawyje z
bólu i zerwie się do okropnej walki — a miejsce to zwie się Jasna Góra.
Gdyby jej był odbieżał lub oddał ją dobrowolnie, nie byłoby zamachu, więc postanowił
jej bronić do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, aby rozpętać olbrzyma i rozpalić
wojnę na śmierć i życie, olbrzymią, rozlewną jak pożar.
W ten tylko sposób można wytłumaczyć sobie jego postępek, który sami nawet obrońcy
Częstochowy uważali za szalony. Tego chciał, do tego dążył. Krytyka może stanąć przed nim
zdumiona jak przed nadzwyczajnym zjawiskiem, ale niczemu nie można zaprzeczyć, niczego
ująć, niczego zmniejszyć. Wśród ponurej nocy dziejowej zjawił się słup ognisty. Wstał w
narodzie „ten. który duszy nie oszczędził", jak w swoim czasie wstała we Francji Joanna
D'Arc. Poczuł się wybrańcem bożym, więc wziął krzyż i wyszedł bronić tej ostatniej skały,
której nie pochłonęły jeszcze fale potopu.
i oto widzimy go z tym krzyżem na murach, dygocących od huku dział, wśród świstu kuł,
wśród kłębów dymu, widzimy go w nocy i w dzień. Gdzie jeno zesłabną serca ludzkie, gdzie
omdleją ręce i duch, tam wnet zaświeci jego biały habit i jego twarz wychudła, bezsenna, ale
natchniona. Będzie on walczył z mocą wroga i ze słabością swoich z jednakim wytrwaniem,
bez jednej skargi. Dopiero po zwycięstwie, gdy z ust wyrwie mu się ku niebu tryumfalne Te
Deum — rozszlocha się jego anielska pierś od wezbranej radości, a z oczu spłyną mu potoki
łez dziękczynnych...
Korynek
roku 1655 świeże było wspomnienie Tymoszkowej wyprawy weselnej i Bu to ha. a stary,
krwawy Bohdan żył jeszcze. Jednakże coś się już przesiliło w burzy kozackiej i ludzie mieli
poczucie, że najgorsze już przeszło i że jeśli przyjdą nowe klęski, takie jak np. była
szklowska, to raczej z innych rąk i z innej strony. Tymczasem Warszawa czuła się
bezpieczną. Miasto nie widziałę nigdy pod swymi murami nieprzyjaciela, bo za czasów
napadów litewskich, zresztą pokrytych już zupełnym zmierzchem niepamięci, było zaledwie
mieściną w ziemi Czerskiej, nie zaś potężnym grodem, który od niedawna został stolicą
jednego z największych państw w Europie. Przed kilku laty zbliżyła się wprawdzie ku niemu
kozacko-tatarska nawała, ale odbita od niezłomnych murów Zamościa cofnęła się z
powrotem do dalekich ruskich krain. Więc, powtarzamy, stolica czuła się bezpieczną, a choć
kraj uginał się pod brzemieniem klęsk, roiło się w niej od ludzi — i życie wrzało nawet
potężniej niż zwykle. Liczne były lego powody. Naprzód od kilku już lat zebrało się w
Warszawie sporo szlachty ukrainnej, tak zwanych exulów, których majętności zniszczyła
„rebelia", a którzy pod bokiem sejmów i króla spodziewali się uzyskać prędzej jakoweś
wynagrodzenie za poniesione straty i szkody. Po wtóre, odbywał się właśnie sejm: za czym
zjazd posłów i senatorów. Wszystkie juryd>ki i palacc prywatne były zajęte przez dwory
senatorskie i przez „poczty" wojskowe, z których niejeden liczono po kilkaset żołnierzy.
Zjechało się i mnóstwo prywatnej szlachty, którą przygnała ciekawość lub różne sprawy
osobiste. Na ulicach i przedmieściach ruch nie ustawał od rana do wieczora. Oczy bolały od
patrzenia na pozłociste karoce pańskie, na hajduków, pajuków, węgrzynów i nadwornych
kozaków w świetnych „barwach", szamerowanych srebrem i złotem, na żołnierzy spod
rozmaitych znaków, na połyskli
we zbroje rycerskie, na lamparcie skóry zwieszające się z ramion usarzy, na srebrne skrzydła,
na wschodnie tyftyki spływające ku ziemi po bokach końskich, na farbowane purpurowo
grzywy, na pióra, aksamity i bezcenne klejnoty iskrzące się jak gwiazdy na deliach i
czapkach senatorskich.
Król był w Warszawie, a z nim i królowa z całym dworem, ta bowiem z chęci mieszania
się do spraw publicznych i nadawania im pożądanego sobie kierunku nie wyjeżdżała mgdy
podczas sejmów. Na przyjęciach i zabawach łatwo było porozumiewać się z senatorami,
przeprowadzać różne tajemne roboty, zmawiać się, szeptać, jednać między posłami stron-
ników, ujmować podarkami lub świetniejszymi jeszcze od podarków obietnicami,
przywiązywać przyjaciół, waśnić między sobą przeciwników dworskiej polityki, ba, nawet
swatać i przy wielkich sprawach załatwiać małe, nawet najmniejsze, czysto niewieście.
Toteż zabaw nie brakło. Pani konhiszyna koronna wyprawiała wielkim kosztem rozmaite
balety i „maszkarie". Dwór jeździł do Nieporętu na łowy, w których prócz Ichmościów
królestwa i dygnitarzy brały udział damy i świetni kawalerowie dworscy. Wracano z tych
łowów długim szeregiem sani z trabantami po bokach, którzy nieśli pochodnie, i z muzyką na
czele, a gdy starczyło ochoty, bawiono się potem w Zamku do późnej nocy, często do białego
dnia.
Nazajutrz zaś domysły i nowiny balowe krążyły nie tylko między uczestnikami pląsów,
ale podawane z ust do ust rozchodziły się szerokim kołem jako pokarm zawsze dla
ciekawości ludzkiej smakowity. Kto był bohaterem lub bohaterką zabawy? na kogo
szczególniej padły promienie łaski królewskiej? kto odznaczył się strojem, tańcem,
dowcipem, dwornością? która z dam podbiła najwięcej serc lub za którym z kawalerów
goniło najwięcej spojrzeń i „supirów"? — oto były pytania, które, szczególniej dla niewiast,
większą miały wagę niż to, co mógł uchwalić sejm, i niż dalekie echo wrzącej jeszcze wojny
ukrainnej.
Podobno bywa tak zawsze, że przed przyjściem wielkich i niebywałych publicznych
nieszczęść ludzie najlepiej się bawią i najchętniej»zajmują się rzeczami błahymi. Tak było i
wówczas, przed potopem szwedzkim. Nie psuła ochoty ni niedogasła jeszcze
chmielnicczyzna, ni paląca się wojna na wschodzie kraju. Liczne grody Rzeczypospolitej
leżały w popiołach a w Warszawie obok intryg i kłótni sejmowych przychodziło między
dwo- rzany i wśród rycerskiej młodzi, mającej na dworskie zabawy dostęp, do sporów i
pojedynków o to, której pannie należy przyznać palmę piękności.
48
W świecie niewieścim nie mniejsze było tego rodzaju sprawami zajęcie — ale, o dziwo!
— większa zgoda, albowiem cały ów świat niemal wszystkimi głosami uznał, że jeden
kawaler tak dalece gasi blaskiem wszystkich innych, jak właśnie księżyc gasi błyszczące
obok niego gwiazdy.
Tym zaś rycerzem był młody starosta jaworowski, Jan Sobieski. Gdziekolwiek się ów
młodzian pokazał, na sejmie czy na pokojach królewskich, oczy ludzkie mimo woli zwracały
się ku niemu, choćby z tej naprzód przyczyny, że wzrostem nad całym otoczeniem górował.
Liczył dwadzieścia pięć lat i smukły był jeszcze, ale już jego pierś i ramiona zdawały się być
jakby ze śpiżu, w potężniejszych rozmiarach niż u zwykłych ludzi ukute. Mówiono też, że
talary giął w palcach i naciągał łuk, którego nikt inny przygiąć nie umiał. Lecz piękność jego
twarzy większy jeszcze budziła podziw. Cerę miał smagłą, czuprynę i wąs czarne jak pióra
krucze, oczy błyszczące, zarazem harde i słodkie, chwilami tęskne, chwilami pełne błyskawic
i gromów, to znów, zwłaszcza gdy padły na młode, liczko niewieście — wprost swawolne.
Było jednak w tej młodej rycerskiej głowie o orlim nosie i wysokim czole coś tak
szczególnego, jak w owych głowach, rżniętych na kameach rzymskich: mimo woli
przychodziła myśl, że najlepiej przystawałby jej wieniec dębowy.
A ponieważ był przy tym dziedzicem wielkiego imienia i fortuny, ponieważ słynął z
wymowy i męstwa, ponieważ z dalekich podróży i ze służby przy dworze francuskim
wyniósł niezwykłą dworność i ogładę, więc leciały też biedne ćmy niewieście na ów jasny
płomień, choć łatwo było sobie w nim skrzydła opalić. Nie cieszył się pod tym względem
dobrą sławą pan starosta i miał ją nawet tak złą, że o żadnym z jego rówieśników nie poda-
wano sobie od ucha do ucha tylu szpetnych wieści, o żadnym nie krążyło tyle anegdot i
paszkwilów, zarówno pisanych jak i nawet głoszonych drukiem.
Smoki, które w zamierzchłych czasach mieszkając wedle miast i grodów żywiły się
ciałem dziewiczym, były wedle tych paszkwilów barankami w porównaniu z zapalczywym
panem starostą.
Ale przysłowie mówi: „Nosił wilk owce, ponieśli i wilka."
Na pewnym balu w Zamku wystąpiła po raz pierwszy w świat czternastoletnia
szlachcianeczka francuska, panna d'Arquien, trochę ni z pierza, ni z mięsa, choć z mięsa
więcej niż z pierza, ale wychowanka i faworytka królowej Marii Ludwiki.
Niedorosłe to było jeszcze licho, różowe jak letni poranek, o czarnych
i bystrych jak u piegży oczkach, o purpurowych ustach, a rączkach i nóżkach tak małych, jak
u owych figurek z „porcyneli", które jako już wówczas modne, sprowadzano z zamorskich
krajów.
Przyszedł także na ów bal i ów „smok" jaworowski; świetniejszy jeszcze niż zwykłe, cały
w aksamitach i klejnotach — ze swoją cudną głową zwycięskiego cezara — przyszedł,
spojrzał — i w jednej chwili runął do stóp Marysi.
Ze zwycięzcy stał się niewolnikiem, z przeniewierczego uwodziciela wiernym
Celadonem.
Zapomniał o wszystkich Czerkieskach i Wołoszkach, które wedle pogłosek hodował tam
gdzieś w Jaworowie i odtąd jedyną „passją" jego życia miał być ów mały „Korynek", jak w
późniejszych listach nazywał pannę d'Arquien.
W Warszawie, na dworze i w pałacach magnackich opowiadano sobie dziwy o nagłości
owej „passji". Mówiono, że przysiągł jej tego samego wieczoru, iż się ożeni z nią albo nie
ożeni z żadną. Dodawano jednak, że i ona rozkochała się w nim na umór — i że mu także
przysięgła. Powszechne było wszelako mniemanie, że przysięgi dotrzyma tylko ona — on
bowiem złamał już dużo podobnych przysiąg o same serca kochanek.
Mniemania tego nie dzielił tylko jenerał gwardii królewskiej, pan starosta kałuski.
Kto był starosta kałuski?
Był to pan „sobiepan" i zarazem pan największy w Rzeczypospolitej: le prince Zamoisky,
jak go pisali Francuzi. Miał koło miliona liwrów rocznego dochodu, et les plus belles
maisons du monde meublees admirablement, według słów królowej Ludwiki, a oprócz tego
trochę wsi i miast — razem: skromny kawałek ziemi, równy mniej więcej Saksonii.
A prócz tego był także młody i przystojny, także peregrynat; tańcowywał także na dworze
królewskim w Luwrze, rad rozmawiał po francusku, wiedział, kto jest, co znaczy, i nic sobie
z nikogo nie robił, z wyjątkiem króla i królowej, których łaski wprawdzie nie potrzebował,
ale których kochał.
On powstrzymał murami swojego Zamościa falę kozacką, on odrzucił jakby kopnięciem
nogi Chmielnickiego do krain południowych. Dzięki jemu elekcja, na której Jan Kazimierz
został obrany, mogła się spokojnie odbyć w Warszawie.
Panna Marysieńka podobała mu się także okrutnie, a że człowiek nierad wierzy w to, co
mu niemiłe, więc pozwalał sobie wątpić o tym, czy panienka
już tak koniecznie przeznaczona jest Sobieskiemu i czy nie można już u niej nic wskórać.
Czułe dusze francuskich dworek, które może i słyszały jakieś wyznania panny d'Arquien,
były jednak pewne, że wszystko na nic się nie zda, i że czysta Astrea pierwej umrze, niż odda
rękę innemu, albowiem serce jej bije tylko wyłącznie dla młodego półbożka, qui etait le seul
et le premier, qui Favait touchć.
Mężczyźni szeptali też między sobą, że staroście jaworowskiemu lepiej w drogę nie
wchodzić, ale pan na Zamościu o niebezpieczeństwa jakoś nie dbał, a dworkom odpowiadał,
że w gonitwach pafijskich niekoniecznie ten pierwszy do mety dobiega, kto z miejsca
pierwszy wysunął się naprzód.
I tak rzeczy stały, gdy nagle w tym samym jeszcze roku ziemia zarwała się pod ludzkimi
nogami.
Przyszedł najazd szwedzki, niesłychane opuszczenie króla przez naród, niesłychane
klęski — niesłychane pomocnicze szwedzkiemu najazdy pruskie i węgierskie, a potem
również niebywały, lwi wybuch narodowego gniewu, przed którym pierzchnął strwożony
wróg, ale nie pierzchnął już bezkarnie, gdyż wszędy w ślad za nim poszły w dalekie ziemie
zwycięskie i dyszące zemstą zastępy polskie.
W tym morzu zdarzeń poginęły prywatne sprawy ludzkie jak strumienie i rzeczki giną w
bezbrzeżnym oceanie.
24 sierpnia 1656 r. była już ostatnia w granicach Rzeczypospolitej potrzeba ze Szwedami
pod Trzemeszną, gdzie sześć tysięcy skandynawskich wojowników wycięto tak. że jak mówi
pan Pasek: nec nuntius cladis nie pozostał. W 57 zniesiono Rakoczego, a wcześniej jeszcze
pan marszałek koronny poniósł miecz i ogień w jego ziemię. W tymże mniej więcej czasie
elektor brandenburski całował znowu nogi Rzeczypospolitej. Groziła jeszcze tylko wojna od
wschodniej strony, która kilka lat później miała się skończyć piorunującym pogromem
Chowańskiego i Szeremetiewa.
Ale wewnątrz kraju — choć traktaty nie zostały dotychczas podpisane, było już
spokojnie.
Odetchnęła na koniec i Warszawa.
Lecz ąuantum mutata ab illa, którąśmy widzieli w czasie mięsopustu w roku 1655! Zajęli
i obdarli ją Szwedzi, później szturmowali Polacy, złupił, nim samego złupiono, Rakoczy. —
Piękne pałace pańskie na Krakowskim Przedmieściu, w których w czasie pamiętnego
szturmu bronili się Szwedzi, a do których darły się z taką wściekłością zastępy Mazurów —
zmieniły się w zwaliska. Pałac Kazimicrowski leżał w ruinie, Koniecpolski ch również. Ze
słynnego z przepychu i opisywanego nawet i za granicą palatium Radzieiowskianum, przeciw
któremu zwróciła się głównie zemsta i nienawiść Polaków, nie został kamień na kamieniu.
Kościół Bernardynów był na wpół zburzony. Z dzwonnicy pozostały tylko osmalone mury.
W innej stronie miasta kamienica Gdańska na wylot przebita sterczała jakby olbrzymia na
ścieżaj otwarta brama: dom Daniłłowiczowski był w gruzach: kościół Św. Ducha w perzynie.
Wiele pomniejszych domów i jurydyk zburzono do cna. Stare miasto, podziurawione dla
łatwiejszej obrony domów jak sito, przedstawiało jeden obraz zniszczenia. Ludność została
rozproszona, sklepy, gospody i składy pozamykane. Wszędy cisza, głód, nędza i
spustoszenie.
Tak wyglądała Warszawa po najściu szwedzkim.
Lecz w niedługim czasie żywotne miasto poczęło przychodzić do siebie. Uprzątano
gruzy, ogarniały się kościoły i domy, podnosiły się z upadku mury pałaców, ludność
poczynała się ściągać — napływali kupcy, nie tylko dawni polscy, armeńscy, żydowscy,
niemieccy, ale nawet i perscy.
A trzeciego maja 1658 roku odbyła się już w stolicy wielka uroczystość, wprawdzie
prywatna, ale tak świetna, pełna przepychu i wspaniała, jakiej dawno nie oglądały oczy
ludzkie.
Było to wesele pięknej Marysieńki d'Arquien z... panem starostą kałus- kim, a obecnie
wojewodą kijowskim.
Tłumy, którym nie szczędził ani pieniędzy, ani poczęstunku ów prince, pewnie jeden z
najmocniejszych w Europie, nazywały go szczęśliwym panem. Niezliczone jego majętności
zakwitły znów szybko po spustoszeniach; szwedzkie wojska połamały zęby, tak jak
poprzednio Chmielnicki, na Zamościu. Szwedzcy wodzowie: Wrangel młodszy, Horn,
Erskin, Loewen- haupt, Forgell, a nade wszystko sam potężny feldmarszałek Arfuid Witten-
berg, kołatali się właśnie za kratą w jego dziedzicznej fortecy. Po wojnie wzrósł jeszcze
wpływ pana starosty i oto brał teraz za żonę kobietę, którą ukochał: słusznie mówiono, że
temu człowiekowi udawało się wszystko w życiu.
I udało mu się wszystko — prócz żony.
Bo o*-* dzieci z niej urodzone marły; sama grymasiła w Zamościu i rada umykała za
byle pozorem do Warszawy, a co więcej, już w rok po ślubie pani wojewodzina rozpoczęła
przyjazną korespondencję z Sobieskim.
Przeznaczenie musiało się spełnić, a widocznie panna d'Arquien była
przeznaczona Sobieskiemu, w którym „z niczym nic porównana pasja** trwała statecznie i
który w dalekich obozach, wśród niewypowiedzianych trudów, w ciągłych bojach wiernie
dochował złożonej w warszawskim królewskim Zamku przysięgi.
Więc gdy śmierć wojewody usunęła wreszcie potrzebę rozwodu i wszelkie
nieprzezwyciężone dotychczas trudności, jakże mu pilno było do swego „Korynka**! i jakże
chciałby się „pomścić na tym kochanym Korynku wszystkich impacjcncji", chociażby nawet
przed uroczystym związaniem rąk stułą kapłańską!
Trudno dziś wiedzieć, jak tam było; dość, że wkrótce po śmierci wojewody ujrzała
Warszawa drugą wspaniałą uroczystość, a szlachcianeczka francuska zaślubiła drugiego
polskiego magnata.
Ten zaś -nie zapewnił jej tak bogatej jak pierwszy oprawy, ale natomiast przyniósł jej w
kilka lat później to, o czym nie tylko w najzuchwalszych marzeniach. ale nawet i we śnie nie
śmiała za swych panieńskich czasów marzyć: tytuł Królowej polskiej, W. Ks. litewskiej,
mazowieckiej, pruskiej itd., itd., itd.
Ongi i dziś
BITWA POD KORONOWEM
CSttjMMUg iczne posiłki ciągnące w pomoc Krzyżakom od króla wę- Sfc _ sS? gierskiego
Zygmunta i z dalszych ziem niemieckich nie zdążyły na walną rozprawę pod Grunwaldem.
Ale właśnie dzięki temu zakon, mimo niesłychanego pogromu, zdołał jeszcze zebrać wcale
poważne siły do rozpaczliwej obrony przeciw zwycięskim Polakom. Nauczony jednak
doświadczeniem, nie chciał stawić wszystkiego na jedną kartę w wielkiej bitwie z
rycerstwem polskim. Biegły niemiecki wódz, znany z okrucieństw Michał Kochmeister, wójt
Nowej Marchii, wolał zaprawiać do wojny przybyłych gości przy oblężeniu zamków i
zameczków polskich nie opatrzonych dostateczną załogą lub podnosić ich ducha w małych
utarczkach, zwłaszcza w" takich, w których nie brały udziału chorągwie rycerskie, jeno
złożone z mieszczan i wieśniaków mieszane drużyny, które w owych czasach nazywano
„tańszym ludem".
A czynił to przezorny Kochmeister nie dlatego, aby nie marzył o wielkiej bitwie, ale
rozumiał, że bitwa ta musi być zwycięską, gdyż inaczej, gdyby nowa próba nową tylko
klęskę miała sprowadzić, upadnie całkiem duch w rycerskich gościach i zbudzi się w nich
żądza rychłego powrotu do domowych pieleszy. Owoż podczas oblężenia Tucholi doszły do
obozu krzyżackiego wieści, że w Koronowie stoją jakoweś zaciągi królewskie, wśród których
nie masz pogromców spod Grunwaldu, tylko właśnie „lud tańszy", przeważnie pieszy,
niezbyt liczny i niezbyt z wojną obyty.
Uśmiechnęło się Kochmeistrowi łatwe zwycięstwo, więc zostawiwszy niewielki zastęp
pod Tucholą, aby utrzymać na wodzy tamtejszą załogę, ruszył z całą siłą pod Koronowo. Szli
z nim słynni w świecie zapaśnicy z cesarskiego dworu, szli Niemcy ze Śląska, szli Sasi,
Bawarowie, Turyngowie, Frankowie i Szwaby, nie licząc gości z dalszych jeszcze krajów —
rycerstwo świetne, od stóp do głów w stalowe i srebrzyste zbroje zakute, żądne boju
i sławy, śmiercią gardzące. Wszystko zdawało się sprzyjać wyprawie. Przednie straże
niemieckie pochwyciły na grząskich błotach dwóch szlachty, którzy potwierdzili, że nie ma
pod Koronowem walnych hufców królewskich i tym większą napełnili Kochmeistra wiarą w
zwycięstwo.
Krzyżacy, rozumiejąc, że brańcy prawdę przed nimi zeznali, przyśpieszyli pochód i
rankiem w październiku, w dzień świętego Gereona
1
, 1410 r. stanęli pod miastem, a
przypuszczając, że im wśród jego ulic walczyć przyjdzie, pozsiadali z koni i zostawiwszy je
pachołkom, gotowali się pieszo uderzyć na nieprzyjaciół.
Lecz nie całkiem zdołali zaskoczyć Polaków, którzy lubo nierychło spostrzegli wojska
zakonne,- mieli wszelako dość czasu, by skoczyć hurmem do klasztoru, w pobliżu nad rzeką
Brdą położonego, tam przywdziać zbroje, siąść na koń i sprawić szyki bojowe.
Ujrzawszy to Krzyżacy poniechali zdobycia miasta i co prędzej wrócili do koni — tak że
po krótkim czasie stanęły naprzeciw siebie dwa potężne, żelazne zastępy.
Hufce niemieckie płonęły żądzą boju, lecz w okrutnym Kochmeistrze upadło serce na
widok polskich chorągwi, zmiarkował bowiem zbyt późno, że pojmani na błotach szlachcice
zwiedli go chytrze, że nie mieszaną drużynę ma przed sobą, ale straszliwe
„przedchorągiewne" rycerstwo spod Grunwaldu. Poznał ich z dala po olbrzymich koniach, po
zbrojach, po znakach na tarczach, po rodowych „zawołaniach", które rozlegały się jak
grzmoty wśród szyków — i zadrżał. Nie o własne życie mu chodziło, gdyż serce kipiało mu
dziką odwagą, ale zadrżał na myśl, co się stanie, jeśli nowa klęska przygniecie zakon i jeśli ci
świeżo przybyli „goście" z Zachodu, którzy nie zaznali jeszcze siły polskiego ramienia,
rozniosą wieść po świecie, że oprzeć się jej niepodobna... Posiłki przestaną wówczas
napływać z Niemiec, a z zakonu wyciekną resztki krwi.
I przerażony tą myślą Kochmeister, lubo wojska-jego przewyższały liczbą polskie
zastępy, postanowił bitwy nie przyjmować.
Więc po chwili trąby niemieckie dały znak do odwrotu, wojska, zaś, zastawiwszy się od
Polaków wozami, poczęły się cofać pośpiesznie.
A Polaków ogarnęło zdumienie: „Jakoż jest?", mówili między sobą: „Sami k'nam
przyszli, a teraz tyły podają? Zaprawdę jest w tym ja ko wy ś podryw, który udaremnim
następując na nich bez zwłoki."
1
Tj. 10 października.
Tak mówiąc ruszyli naprzód i rozpoczął się pościg, który wkrótce okazał się zgubnym dla
Krzyżaków. Nie mieli już oni owych przesławnych, na wagę niemal złota opłacanych
łuczników angielskich, którzy legli prawie wszyscy pod Grunwaldem. Natomiast w wojsku
królewskim był cały oddział Mazowszan puszczańskich od dziecka do łuku przywykłych. Ci
wysuwając się naprzód razili konie pod rycerstwem i samych rycerzy; gdy chciano na nich
uderzyć, cofali się szybko, a na ich miejsce występowała gotowa do boju konnica. Lecz
wówczas Kochmeister znów nakazywał odwrót i zgubny dla Niemców pościg rozpoczynał
się w dalszym ciągu.
Aż wreszcie opadli swego wodza co najprzedniejsi rycerze niemieccy i poczęli mu
gorzkimi słowy przyganiać, że hańbi ich i gubi i że nie po to z dalekich krajów przybyli, aby
przed Polakami uciekać, jeno dlatego, by w równym boju się z nimi potykać i sławę, choćby
za cenę życia, pozyskać.
Więc Kochmeister widząc, że na nic dalsza ucieczka i że łucznicy królewscy bez bitwy
mu wojsko wytracą, zatrzymał się we wsi Łącko i stanąwszy na wysokim wzgórzu
postanowił stawić czoło Polakom. Lecz owi, widząc przed sobą stromą wyniosłość, a pewni
już, że im się nieprzyjaciel nie wymknie, obeszli ją dokoła i zajechawszy od strony najmniej
poćhyłej, poczęli z wielką radością ustawiać się do walnej rozprawy.
Ale zanim rozpoczęła się bitwa, przybył przed szyki polskie herold z oznajmieniem, że
Konradus Nyempcz, rycerz cesarza Zygmunta, sławny ze zwycięstw w licznych bitwach i
turniejach, wyzywa na pojedynek rycerski każdego z polskich rycerzy, który by ośmielił się z
nim zmierzyć. Na to z szeregów wyjechał natychmiast Jaśko ze Szczytów, herbu Doliwa
1
, i
pod- jąwszy ostrzem kopii rzuconą rękawicę ruszył między dwa wojska. Wyskoczył ku
niemu Nyempcz z wielkim pośpiechem i zderzyli się na środku pustego pola jako dwie burze,
które z przeciwnych stron nadciągną. Lecz dzień zapowiedział się złą wróżbą dla Niemców,
gdyż zwalił Jaśko z konia od razu cesarskiego rycerza — i pojman jest przesławny Konrad
Nyempcz w obliczu obu wojsk.
Za czym wielu Polaków i Niemców chciało się potykać o konie, o zbroje, albo też na
śmierć lub niewolę, lecz już nie było na to czasu, gdyż serca zaki- piały takim warem po obu
stronach, że nie czekając już dłużej ruszyły na siebie żelazne ławy i zwarły się w
śmiertelnych zapasach.
' Długosz.
„Z obu stron — pisze kronikarz
1
— równe męstwo i równa zawziętość przeciągnęły bój
do kilku godzin — i długi czas wątpliwy był los bitwy, gdy jednaki dobór rycerstwa, jednaki
upór i jednaka sprawność bojowa przechylały to na tę, to na ową stronę zwycięstwo."
Rozgorzała bitwa tak zapalczywa, jakiej nie pamiętano od początku wielkiej wojny. Groźni i
słynni wśród rycerstwa całego świata „przedchorągiewni" rycerze polscy: Toporczykowie,
Powałowie, Sulimczycy, Nałęcze, Oksze, Półkozice, godnych znaleźli siebie „sąpierzy" w
niemieckich Herdwardtach, Reid- burgach, Trukleszach i Elkingerach. Po skruszeniu
ogromnych „drzew", jak wówczas zwano kopie rycerskie, bito się na miecze i oksze. Krew z
ran ludzkich i końskich spływała obficie na ziemię; coraz większa liczba poległych zaścielała
krwawe pobojowisko. Ciężkie podkowy rumaków miażdżyły piersi i głowy rycerskie:
ziewały ostatnim tchem na krwawym polu sczerniałe usta, gasły orle, młodzieńcze oczy,
śmierć powłóczyła bladością oblicza, stratowana ziemia odzywała się jednym jękiem.
Lecz bój trwał dalej: biły obuchy, dźwięczały miecze i tarcze, a wrzawa bojowa i okrzyki
„zawołań" rodowych głuszyły ów jęk przyziemny. Wieśniakom z Łącka, którzy spoglądali z
wysokich drzew na bitwę, wydało się, że widzą walczących z sobą olbrzymów.
Łoskot starcia rozlegał się na całą okolicę. Szał bojowy ogarniał dusze, rozgorzały oczy i
serca jak pochodnie, ramiona zamieniały się w pioruny i bój trwał dalej.
Parły na się wzajem dwie ławy tak uporczywie, że w końcu uczynił się ścisk straszliwy.
W tym ścisku pomieszały się konie, tarcze, zbroje. Tu i ówdzie nie dość już było miejsca na
rozmach miecza lub toporu, więc chwytano się za ramiona, wbijano sobie w piersi i w gardła
krótkie mizery- kordie, bito się złamkami i rękojeściami mieczów. Tysiące zaległy już pole;
ochrypłe gardła zamilkły — lecz bój trwał ciągle, straszny jak płomień, ponury jak śmierć.
Aż wreszcie zbrakło oddechu w piersiach ludziom i koniom. Bitwa poczęła mdleć,
albowiem omdlały ręce i zdrętwiały ramiona. „Wówczas stało się — mówi kronikarz — że
jakby za wzajemną zgodą przerwano bój i oba wojska wykrzyknęły, aby chwilowy uczynić
rozejm." Jakoż za znakiem trąb rozjechały się wrogie zastępy na parę stajań, każdy ku swoim
' Długosz, Hist. Pol. Lib. XI.
wozom. Tam rycerze zsiadłszy z koni pozdejmowali potrzaskane zbroje i nastała chwila
spoczynku.
Lecz wkrótce całe ich gromady pośpieszyły z obu stron na pobojowisko, aby oglądać
własne czyny i nieść ratunek swoim rannym. Tam zbliżywszy się Niemcy i Polacy poczęli
przypatrywać się sobie wzajem, potem podziwiać się, potem podchodzić jeszcze bliżej, aż
nareszcie z jednej i z drugiej strony wyciągnęły się ku sobie, prawie mimo woli, drżące
jeszcze z wysiłku prawice.
— Cześć Niemce, waszemu męstwu I — huknęli polscy rycerze.
— Cześć wam! — odpowiedzieli Niemcy. — Lwie serca biją wam w piersiach i nie
znajdziecie równych w chrześcijaństwie.
— Naleźliśmy równych, potykając się z wami.
— Chwała wam!
— Chwała i wam!
Tak wystawiwszy się z obu stron, poczęli szukać rannych, zbierać ich, cucić i oddawać
przyjaciołom i krewnym. A gdy pachołkowie odwieźli rannych i omdlałych do dwu
obozowisk, rycerze pozostali jeszcze, by dalej świadczyć sobie usługi — i nuż poznawać się:
„Tyś walczył ze mną!" — „Ja z tobą"..., nuż ściskać się, obwiązywać co lżejsze rany,
obcierać jedni drugim pot i kurzawę. Posłano po konie zdobyczne, by oddać je sobie
wzajemnie, a potem po jadło i wino. „Rzekłbyś — mówi kronikarz — dwa bratnie wojska się
zeszły, które łączy przyjaźń i miłość..."
Aż trąby przerwały nagle biesiadę dając znać, że rozejm skończony. Rycerze zamienili
ostatnie uściski, po czym rozbiegli się ku wozom. Tam, gdy giermkowie pod ociągali im
rzemienie na zbrojach i pozamykali im głowy w hełmy stalowe, siedli znów na koń i ruszyli
do nowej bitwy. Bój rozgorzał tym razem jeszcze straszliwiej, albowiem każda strona
usiłowała dowieść, że godna jest pochwał przeciwników. I trwała mordercza rzeź, póki znów
nie zabrakło piersiom oddechu, ramionom siły, a po rzezi nastąpił drugi wypoczynek — i
nowa schadzka na pobojowisku, nowe okrzyki na cześć wzajemną, nowy ratunek i nowe
dowody przyjaźni.
Aż dopiero w trzecim spotkaniu, gdy po długich straszliwych wysiłkach potężny Jaśko
Naszan Toporczyk zwalił wraz z koniem chorążego i zdobył dwupolną krzyżacką chorągiew
— pękła ściana niemiecka, rozszczepiły się zastępy i poczęły cofać się bezładnymi kupami z
pola. Lecz niepohamowany zapęd „przedchorągiewnych" rozbił owe kupy i bitwa zmieniła
się dla Niemców w klęskę straszliwą.
Legli po większej części dzielni „goście" zakonni, przybyli z dalekich niemieckich
krajów; osiem tysięcy Sasów, Bawarów, Szwabów i Nadreń- ców zaległo pole. Pojman wódz
główny, Kochmeister, pojman Nyempcz i Konrad Elkinger i Trukłesz i Lebel i Baltazar i
wielu baronów i grafów; wzięto wozy, namioty, dostatki, konie, a krwawy pościg trwał
dopóty, dopóki noc nic powlokła ciemnością ziemi.
I tak skończyła się ta krwawa bitwa pod Koronowem, o której kronikarz powiada, że pod
względem chwały rycerskiej, uporu i dzielności obu wojsk przewyższyła nawet
grunwaldzką
1
.
Zwycięskie rycerstwo polskie przywiodło jeńców do Inowrocławia przed majestat króla
Władysława Jagiełły, który nie jako niewolników, ale jako miłych gości ich przyjął, w
strapieniu pocieszył, hojnie obdarzył i do domów bez okupu wrócić pozwolił'.
Lecz przed tym wyprawił dla nich jeszcze ucztę wspaniałą, na której znów zwycięzcy
zwyciężonych, a zwyciężeni zwycięzców męstwo i chwałę pod niebo wynosili.
Oto jak ongi w średnich wiekach, które dziś za wieki mroku, okrucieństwa i
barbarzyństwa poczytujemy, walczyli ze sobą pod Koronowem Niemcy i Polacy...
Dziś walka ma inne oblicze.
1
Długosz.
' Z wyjątkiem Kochmeistra, którego za liczne okrucieństwa skazał król na więzienie w zamku
chęcińskim.
Biesiada
arkus Licyniusz Krassus wieczerzał zwykle w licznym gronie znajomych. Ale zdarzyło się
pewnego dnia, że zaprosił tylko Lucjusza Wargunteja, naprzód dlatego, że chciał z nim
pomówić o ludziach i wypadkach, a po wtóre, że Warguntejusz, wielki zresztą ladaco i cynik,
miał sławę nadzwyczaj miłego towarzysza przy stole.
Były to czasy, w których zamiary Katyliny przestawały być coraz bardziej tajemnicą
spiskowych. Kuriusz wygadał się z nimi przed Fulwią, Fulwia przed innymi kochankami, ci
przed Cyceronem, ów zaś grzmiał już jak Jowisz na posiedzeniach senatu, napełniając cały
Rzym rozgłosem swej wymowy.
Groźna chmura zawisła zarówno nad miastem, jak nad sprzysiężonymi. Warguntejusz,
jako uczestnik spisku, rozumiał to doskonale. Ale opowiadał o tym, co się dzieje, z całą
niefrasobliwością człowieka, któremu obojętnym jest, jak się wszystko skończy, byle się raz
skończyło. Miał takie mnóstwo długów, że stanęły mu kością w gardle — nie dlatego
wprawdzie, że nie miał czym ich spłacać, ale dlatego, że przecięły mu dalszy kredyt. Więc
rozumował sobie, że jeśli sprzysiężeni zwyciężą, to każe wierzycieli wydusić i zagrabi ich
majątki, a jeśli nie, to zginie i kredyt nie będzie mu w Erebie potrzebny.
Myśl ta wprawiała go nawet w dobry humor, który potęgowały wyśmienite wina
Krassusa. Począł też w szczególnie złośliwy sposób wypowiadać, co sądzi o ludziach z
przeciwnego obozu.
- Kato — mówił — sam przez się nic by nie zrozumiał i niczego się nie domyślił. Jest on
tak głupi, że potomność będzie mu kiedyś wznosiła pomniki, albowiem właśnie z powodu
swej głupoty nigdy nie wątpi i nie waha się, gdy idzie o czyny. Bogowie zapewne nie dlatego
kazali wybu
chać Etnie płomieniem, by Rzeczpospolita Rzymska miała przy czym gotować jaja na
twardo, ale gdyby Kato raz sobie to powiedział, nakładłby jaj do rynki i wskoczył bez
namysłu w krater. Głupota jego jest tak silna i nieubłagana jak Przeznaczenie. Że zaś jest
połączona z cnotą, więc obie siostry wspierają się wzajemnie i tym bardziej są zawsze
gotowe do czynu. Gotowi są zawsze co prawda do czynu także i łotrzy, wszelako ruchy ich i
działania nie mają takiej pewności.
- A Cycero? — zapytał Krassus — ten przecie nie jest ani łotrem, ani głupcem.
— Cycero — odrzekł Warguntejusz — okazuje w obecnej chwili więcej energii, niż jej
ma w naturze. I to jest śmieszne, ale zarazem tak niebezpieczne, jak niebezpieczną jest, na
przykład, rozpaczliwa odwaga tchórza. Ptak Junony nie posiada pazurów orła, więc gdy mu
fatum każe dziobać, musi dziobać z podwójną zapalczywością. Ach, Cycero! Jest to
człowiek, który ma język większy niż duszę. Brak mu także szczerości Katona. Czy
pamiętasz jego mowy przeciw Werresowi? Udaje surowego Rzymianina, który lekceważy
grecką rzeźbę, greckie brązy, greckie naczynia, a w gruncie rzeczy przepada za wszystkim co
greckie, czemu się w końcu wcale nie dziwię, albowiem gdyby nie ateńska oliwa, to ten
rzymski świecznik z Arpi- num nie świeciłby tak jasno. Ale między innymi rzeczami nauczył
się od Ateńczyków i próżności. Katonowi, gdy na nas napada, chodzi jedynie o to, byśmy
zginęli, Cyceronowi także i o to, by w Rzymie mówiono: „Och, ten Markus Tuliusz! jakże on
ich zmiażdżył prześwietnier Kato wali na nas olbrzymie skały; Cycero — olbrzymie posągi i
chce, by podziwiano w nich nie tylko druzgocący ciężar, ale i mistrzowską robotę.
- Być może — rzekł śmiejąc się Krassus. — Dobrze schodzi z tobą czas, Wargunteju.
A Warguntejusz, który pod koniec wieczoru miał zamiar prosić bogacza o pożyczkę, rad
z jego pochwały i z zachęty począł mówić z większą jeszcze ochotą.
— Kato jest jednolity. W Cyceronie tkwi kilka dusz całkiem od siebie różnych. Pomyśl,
źe jako przyszły zbawca ojczyzny musi się obecnie miotać. Jakoż i miota się nadzwyczajnie.
A w głębi jest to człowiek spokojny, człowiek miary i złotego środka. Jeśli znasz jego sposób
myślenia, jeśliś z nim częściej rozmawiał, to musiałeś przecie zauważyć, jaki on jest
rozsądny. Co do mnie, nie znam filozofa równie rozsądnego. Gdy napada i gromi w Kurii,
język jego to piorun — wprawdzie piorun szlifowany, ale huczny
i zabójczy. Natomiast gdy rozmyśla u siebie w domu albo rozprawia z przyjaciółmi, jest tak
wstrętnie roztropny, tak obrzydliwie wyrozumiały i tak nieznośnie umiarkowany, że można
by powiedzieć, iż jedynym owocem, jaki wydała wiedza grecka zaszczepiona na tej
rzymskiej płonce, jest filozo- ficzno-obywatclski i pobłażliwo-litcracki rozsądek.
-— Tego mu przecie nie zganię. Rozsądek to dobra rzecz i potrzebna.
— Rozsądek jest to rozum bez skrzydeł. Wartość jego zależy od okoliczności. Na oo się
przyda rozsądek np. w czasie burzy morskiej albo w chwili trzęsienia ziemi? Do czego on
może posłużyć takiemu Katy linie albo nawet mnie, od czasu jak straciłem kredyt?
— Zapytaj o to Cycerona.
— Nie— odrzekł z pewną melancholią Warguntejusz —Cycerona nie zapytam, niech go
używa na swoje własne potrzeby. Ja chciałem ci tylko pokazać, ile jest w tym świeżo
wypieczonym konsulu sprzeczności. Bo miarkuj tylko: — z łaski bogów wspaniała,
przerastająca duszę wymowa; — z natury zamiłowanie do spokoju i rozmyślań; — z urzędu i
obowiązku miotanie się i energia: — z próżności chęć sławy; — z rozsądku ostrożność, a z
braku polotu rozsądek. Jak się to wszystko musi w nim kłócić. Jedno go tylko ratuje, a
mianowicie: wielka ciekawość życia. Cycerona wszystko zaciekawia i wszystko zajmuje.
Przypatrując mu się bliżej, można dopiero dobrze zrozumieć, jaką ogromną łaską bogów jest
przyrodzone wścibstwo. 1 zaiste, gdyby nie ta łaska, to byłby człowiek nie na wpół, ale
zupełnie nieszczęśliwy.
— Czyli chcesz powiedzieć, że Kato szczęśliwszy jest ze swoją głupotą niż Cycero ze
swoją wymową i rozsądkiem?
— Kato jest niewątpliwie szczęśliwszy, ale on źle skończy. Na nieszczęście dla niego,
jego głupota jest przestarzała. Gdyby była nowożytną, odpowiednią do naszej
współczesności, to jest, gdyby była niecnotą i szaleństwem, to człowiek z taką wolą mógłby
wysoko zajść i dużo dokazać. Teraz uważaj, co ci powiem, Krassusie. Oto Katon mówi do
naszych czasów : „Bądźcie cnotliwe i bohaterskie !" — a one mu odpowiadają: „Wybacz
jegomość, ale my jesteśmy wyuzdane i łajdackie". — I to jest przepaść, w którą Kato musi
prędzej czy później runąć.
-— A Cycero?
— A Cycero mówi im: „Bądźcie roztropne i umiarkowane" — w odpowiedzi zaś słyszy:
„Evoe! Rzym się pali!" — Z Cyceronem także krucho. Prawdopodobnie to są obaj ludzie
zgubieni.
— Oni albo wy.
— Oczywiście. Ale jeśli zdołają poskręcać nam karki, po nas przyjdą inni, lepsi, albo
jeśli wolisz: gorsi. Jest, mój drogi, jedna prawda lak znana i tak oklepana, że się jej nie chce
powtarzać, a zwłaszcza trudno to przychodzi mnie, który mam wrodzoną antypatię do
wszelkich prawd w ogólności, a do oklepanych w szczególności. Tą prawdą jest, że Rzym
dlatego przetrwał Brennusa. Hannibala i wszystkie burze, jakie się na niego zwaliły, a następ-
nie dla tego podbił pół świata, ponieważ miłość ojczyzny była u nas dziesięć razy większa niż
gdziekolwiek. Grecy kochali więcej wolność niż ojczyznę i w końcu przegadali jedną i drugą:
Kartagińczycy woleli od niej swoje worki: tylko dla nas samych była ona miłością i czynem.
Czy nie tak?
— Bez wątpienia. A dziś?
—
:
Dziś? Pozwól i pomóż mi się śmiać!... Obecnie Rzym jest to owca, o której comber
rozmaite rzymskie wilki będą się gryzły, tak jak niedawno gryźli się Sulla z Mariuszem.
Naturalnie, że jeden będzie wył: „niech żyje plebs!" — drugi „niech żyje senat!", ale
każdemu będzie tylko chodziło o to, by się po gardło obżarł i ochłeptał.
— Więc co? do czego zmierzasz?
— Zmierzam [bogowie, co mi się dziś stało!] do nowej niezbitej prawdy: że gdzie miłość
ojczyzny gaśnie, tam przychodzą czasy łotrów i szaleńców. Zatem w Rzymie przychodzą
nasze czasy.
— Czasy Katyliny?
— On zrobi pierwszą próbę. Kato jest to tępak z charakterem, a Katylina łotr z
charakterem, któremu nie brak przy tym i szaleństwa. Ma nawet tego tyle, że może Rzym
jeszcze całkiem do jego miary nie dorósł. W takim razie będzie z nami żle i comber spożyje
kto inny.
— Spożywał go już Sulla.
— Tak. Ale to był lodowaty zbójca, który nie miał w sobie nic a nic szaleństwa, a
natomiast miał gotową zwycięską armię i wódz przeważał w nim — nawet nad opryszkiem.
— A teraz nie przewidujesz nic innego, tylko konieczność panowania szaleńców i
łotrów.
— Tak by wypadało z mojej filozofii. I powiem ci, że jest jeszcze jedna przyczyna, dla
której jest to najbardziej prawdopodobne. Nasze wewnętrzne sprawy rzymskie stały się tak
powikłane i tak niesłychanie trudne, że nie wiem, czy cała mądrość naszych przodków dałaby
sobie z nimi rady.
Otóż, wiedz o tym, Krassusie, że najtrudniejsze i najcięższe sprawy najłatwiej i z najlżejszym
sercem rozwiązują szaleńcy lub łotry.
- Dobrze jeszcze, że mówisz: „najłatwiej" — nie zaś: „najlepiej". Ale gdybym miał żądzę
władzy i ambicję, powiedziałbym ci: Krassus dziękuje Warguntejowi!
Warguntejusz popatrzył na niego przez chwilę i rzekł:
— Krassus ma żądzę władzy i ambicję.
— To się znaczy, że jestem szaleńcem albo łotrem?
— Sama żądza władzy niekoniecznie do władzy prowadzi.
Więc czymże ja ostatecznie jestem? Co o mnie myślisz?
— Co o tobie myślę? Myślę pożyczyć od ciebie pieniędzy, a zatem uwielbiam cię i będę
uwielbiał, aż do chwili, w której mi ich odmówisz.
— Sądziłem, że miewasz myśli... mniej pospolite. Widzę jednak, że się wykręcasz, więc
zapytam cię inaczej. Co mówią o mnie wśród twoich i Katyliny przyjaciół? Jeśli mi szczerze
odpowiesz, to się może pokaże, że i pospolite myśli bywają czasem szczęśliwe.
— Dobrze. Chwalą cię. Mówią na przykład, że jesteś mądry, jak Merkury.
— Chwalba trochę podejrzana. Ale w czymże widzą dowody mojej mądrości?
— W tym, że należąc trochę do nas, a przynajmniej nie działając przeciw nam i nie
zdradzając nas, chcesz się w ten sposób na wszelki wypadek ubezpieczyć.
— Nie byłoby to całkiem głupie, gdyby prowadziło do celu — odrzekł Krassus. — Ale
to nieprawda! Co dalej?
— Inni twierdżą, że jesteś nam przychylny z powodu nienawiści do Pompejusza.
— I to nieprawda, choć wyznaję, że nie znoszę Pompejusza. Nie znoszę w ogóle ludzi
małych, którzy udają wielkich. Jest wielu takich w Rzymie, ale ten gniewa mnie szczególnie.
Mówiłeś o próżności Cycerona... Pompej usz! — o to mi dopiero purchawka! — to człowiek
pełen siebie! Jego „wielkość" jest przy tym jak tancerka. Przede wszystkim chce się podobać.
Sulla najlepiej wiedział, co myślić o tym „wschodzącym słońcu".
— Pozwól sobie jednak powiedzieć, że Pompejusz gdzieś tam, na końcu świata, w Azji,
wcale nieźle się popisuje.
— To nic nie znaczy. Wszystko jedno kto jest wodzem, bo wojska rzymskie zawsze
zwyciężają.
112
— Prawda, że od czasów Hannibala mają ten nudny zwyczaj. Teutonów i Cymbrów nie
warto nawet wspominać, albowiem Mariusz potłukł ich w końcu jak orzechy. Ale
powiedziałem ci już wszystko, co o tobie mówią. Dodam chyba, że kochają cię za twoją
szczodrość.
Krassus spojrzał bystro na Wargunteja, ale widząc, że żaden muskuł jego twarzy nie
drgnął, odrzekł po chwili z pewną goryczą:
— To powiem ci, że nie dość o mnie mówią i nie bardzo mnie kochają. A to jest szkoda i
może szkoda nie tylko dla mnie. Przede wszystkim, gdyby mnie ludzie więcej kochali,
woleliby zaglądać do mojej duszy niż do moich skrzyń... Czy chcesz dziś nieco zajrzeć do
niej, War- gunteju?
— Otwieraj, otwieraj wszystko, co jest zamkniętego w tobie i twoim domu.
— Zdziwisz się więc. mój drogi, gdy ci powiem — ale to zupełnie poważnie — że ja
wcale nie czuję się szczęśliwy.
— Co? ty nie czujesz się szczęśliwy? ty Krezusie! ty, któremu jak Mida- sowi wszystko,
czego się dotkniesz, zmienia się w złoto — ty, który pożyczasz pieniędzy królom i miastom, i
to na dobre procenta — ty, który wszystko, co jest pod niebem, możesz kupić, albowiem
wszystko jest na sprzedaż l
— Naprzód odpowiem ci, że Krezusowi fortuna nie dopisała do końca, a Midas musiał
aż brać kąpiele, ażeby wypłukać z siebie dar zmieniania wszystkiego w złoto.
— Tak, i od tego czasu w Paktolu znajduje się piasek złoty. Jednakże dlaczego ty w
takim razie zbierasz pieniądze?
— Ja zbieram pieniądze tak, jak dziecko nad brzegiem morza zbiera muszle. Im więcej
ich nazbiera, tym więcej ich ma. I oto wszystko. Ale i dziecku ta jedna zabawa nie wystarcza.
Pomyśl przy tym, że kto nie wydaje swoich pieniędzy, ten właściwie mówiąc, nie ma z nich
pożytku, a kto je zbiera, ten nie lubi ich wydawać. Taka jest złośliwość Fortuny.
— Ach, ty kutwo! — pomyślał Warguntejusz.
Krassus zaś mówił dalej z jeszcze większą goryczą:
— Cycero podejrzewa mnie istotnie, że sprzyjam Katylinie, a nawet, że należę do
waszego sprzysiężenia, i w głowę zachodzi, co człowieka tak zamożnego mogło do tego
skłonić. Nigdy tylko nie wpadnie na tę prostą myśl, że może i ja dosyć już mam tego
wszystkiego, co mnie otacza, i że mówię sobie: niech będzie, co chce, byle była jakaś
zmiana.
8 Nowele t. III
113
,— Krassusie, dokazałcś tego, czego dawno nikt nie dokazał. Potrafiłeś mnie zadziwić.
—
Kto wie, czy cię jeszcze bardziej nie zadziwię. Ty, na przykład, powiadasz, że mogę
wszystko kupić. Wszakże ty znasz dobrze Sem- pronię?
— Na Amora i wszelkie ludzkie i boskie żądze! Jeśli o Sempronię chodzi...
— Czekaj... Powiedz mi, co ty o niej sądzisz?
—
Musisz mi pożyczyć jaką grubą sumę, albowiem cały* wieczór zmuszasz mnie do
powtarzania takich rzeczy, które mógłby ci powiedzieć każdy inny. Co sądzę o Sempronii?
Sądzę, że jest piękna jak Cypryda, że tańczy jak Terpsychora, to jest daleko lepiej, niż
uczciwej kobiecie przystało; że rozmowa z nią upaja więcej niż sycylijskie wino, że potrafi
pisać wiersze jak wszyscy razem poeci greccy, nie mówiąc o naszym starym, nudnym
Enniuszu; że jest wymowna jak Cycero; że wierzyciele, którzy w jej domu odmawiają jadła i
napoju, dają dowody wysokiej przezorności; że kto złoży u niej depozyt albo zostawi
wypadkiem pierścień, to niech się z nimi pożegna; dalej sądzę, że mówi po grecku jak
Atenka, że gra na cytrze i śpiewa, jakby lekcje dawała jej sama Erato i że na koniec, nikt na
świecje nie potrafiłby powiedzieć, co hojniej rozrzuca: pieniądze czy pieszczoty
1
. Uf!
Skończyłem i zadyszałem się!
To odetchnij, a następnie przypuść, że ja Sempronię kocham.
— Czy tak? W takim razie poślij po nią lektykę.
—
Mówię: przypuść tylko, a w dalszym ciągu przypuść ponadto, źe kochając ją cierpię i
boleję, że taką jest, jak jest, i że chciałbym jej boskiemu ciału kupić inną duszę — ot, tak
czystą jak śnieg na Sorakte, a jej twarzy dziewiczy rumieniec. Czy za wszystkie moje ziemie,
trzody, klejnoty i pieniądze mógłbym to kupić, Wargunteju?
— Na Jowisza! przycisnąłeś mnie do muru, jak gdybyś był Sokratesem, a ja sofistą... Czy
jeszcze mam co przypuścić?
— Nie. Wróćmy teraz do rozmowy o Rzymie.
— Ba, Rzym to druga Sempronia.
—
Niech i tak będzie. A zatem musisz się znów zgodzić, że za wszystkie moje skarby nie
mógłbym kupić cnoty obywatelskiej dla Rzymu, tak samo jak dziewiczego rumieńca dla
Sempronii.
1
Sallustius/
— Zapewne. Chybaby stare groby chciały ją sprzedać.
— Widzisz więc, że pieniądze nie są wszystkim, jakkolwiek, kto je posiada, ten powinien
się poddać woli bogów. Ale ja ci więcej powiem: że pieniądze mogą czasem tak ciężyć jak
długi, a poniekąd być nawet przekleństwem. Weź tylko jedno na uwagę: gdy kto wymieni
pomiędzy ludźmi moje imię: „Krassus"— co najprzód każdy pomyśli?... „Ach, Krassus —
ten bogacz!../' Czy nie tak?... I nikomu nie przyjdzie do głowy, że w tym Krassusie są może
inne bogactwa, które przydałyby się więcej od złota Rzymianom...
— Ty idioto! — pomyślał Warguntejusz.
A głośno rzekł:
— Zaczynam cię, drogi, rozumieć.
—
Powtarzam — mówił dalej Krassus — że ludzie wolą zaglądać do mojej skrzyni niż do
mojej duszy i powtarzam, że to jest może szkoda — nie tylko dla mnie. W Rzymie słyszy się
ciągle o rozmaitych naszych znajomych: „ten, to wyjątkowy umysł! — ten, to przyszła
znakomitość! — ten, to przyszła gwiazda!" — A Krassus zawsze tylko „bogacz!..." Co za
niesprawiedliwość i co za przesada. Aż uszy więdną! Rzymianie szukają zawsze na chybi
trafi!... Znam ja przecie te wszystkie wasze znakomitości i wiem lepiej niż inni, do czego one
najzdolniejsze!
Warguntejusz zwrócił dłoń do góry i począł niby wygarniać z niej pieniądze:
— Czy do tego? — zapytał.
— Tylko do tego! Ty przynajmniej jesteś od nich szczerszy. Tobie jednak także skrzynie
Krassusa przesłaniały dotychczas jego osobę. A to mi jest ogromnie przykre...
— I mnie! — zapewnił Warguntejusz.
— Dziękuję — odrzekł Krassus. — Chociaż wiedz, że jako Rzymianina jeszcze bardziej
zmartwiłeś mnie tym, coś powiedział, że Rzym musi teraz przejść w moc szaleńców i łotrów.
Nie, Wargunteju! Prawda, że cnota upada, miłość ojczyzny gaśnie, czasy są ciężkie, sprawy
powikłane i trudne. Aleś ty zapomniał o jednej rzeczy: że jest jeszcze inny rodzaj ludzi,
którzy największe trudności rozwiązują lepiej od szaleńców i łotrów.
— Jacyż to ludzie?
Krassus spuścił oczy i rzekł:
— Ludzie prawdziwie wielcy.
Co się raz stało w Sydonie
jjSpftMMWjj\ bdolonim padł na twarz przed Mar ha balem, bogatym kup- M a 9H cem z
Sydonu, i leżał jak długi dopóty, dopóki Marhabal $jfi B nie zapytał, co by to miało znaczyć.
Wówczas powstał
SĘt i mówił jak następuje: ilHH^ — Panie! za cały majątek mam tylko mały ogródek, w
którym uprawiam rzodkiew, cebulę i róże. Ale jestem młody, pracowity i uczciwy. Wiem, że
to, co powiem, może ci się wydać szaleństwem lub co najmniej zuchwalstwem. Ponieważ
jednak nazywają cię w Sydonie „Roztropnym", ufam, że nie uniesiesz się gniewem. Oto
pokochałem twoją córkę, cudną Thalestris, jestem przez nią wzajemnie kochany — i błagam
cię, panie, abyś mi ją oddał za żonę.
Marhabal chciał w pierwszej chwili o grzmocić Abdolonima laską z kości słoniowej,
którą trzymał w ręku, albo zawołać niewolników, aby go zrzucili ze schodów; ale
powstrzymał się, albowiem istotnie nie zwykł nic czynić bez namysłu. W Sydonie nazywano
go nie tylko „Roztropnym", ale i „Dokładnym", gdyż lubił rozprawiać, lubił wypowiadać
swoje myśli obszernie i dowodzić wszystkiego w sposób niezbity i wykazujący jak na dłoni:
o ile zdrowy i stateczny rozum kupiecki przewyższa wszelkie inne myślenie. — Z tego
powodu umilkł na czas tak długi, jaki jest potrzebny do przesypania się piasku w klepsydrze,
a potem tak zaczął z wolna mówić:
— Abdolonimie! Z córką moją, jeśli istotnie zapach twoich róż odurzył ją aż do zupełnej
utraty rozumu, pogadam osobno i mam nadzieję wybić jej z głowy nieprzyzwoite myśli. Co
się tyczy ciebie, mój sposób widzenia jest następujący. Ceniłem, cię zawsze za twoje
ogrodowizny. Rzodkiew, którą mi sprzedajesz, nigdy nie jest sparciała, a twoja cebula nie
tylko dobrze smakuje, ale i odbija się tak przyjemnie, że nieraz kupcy na Byrsie pytają
Czy ci najmilszy?
dali było widać ciemną wstęgę boru, przed borem łąkę, a wśród łanów zboża stała chata,
pokryta słomianą strzechą i mchami. Brzozy zwieszały nad nią zielone warkocze, na świerku
w gnieździe stał bocian, a w sadzie wiśniowym czerniały ule.
Przez otwarte wrota na dziedziniec wszedł wędrowiec i rzekł do niewiasty stojącej w progu:
— Pokój tej cichej chacie, tym drzewom, zbożom i okolicy całej, i tobie, matko!
Ona, powitawszy go gościnnie, rzekła:
— Chleba i mleka przyniosę ci, wędrowcze, a tymczasem siądź i odpocznij, bo widać, źe z
dalekiej wracasz podróży.
— Jako ów bocian i jako jaskółka wędrowałem; wracam z daleka i od dzieci ci twoich
wieść przynoszę.
Więc onej matce dusza cała zbiegła do oczu i zaraz spytała wędrowca:
— Czy wiesz co o synu moim, Jaśku?
— Czy ci on najmilszy, źe o niego pytasz najpierwej? Oto jeden twój syn w puszczach z
siekierą pracuje i w jeziora sieć zapuszcza; drugi konie na stepie pasie, pieśni tęskne zawodzi
i w gwiazdy patrzy; trzeci po górach się wspina, na turniach i halach z owcami noc spędza, w
orłów krakania się wsłuchuje. Do kolan się wszyscy twoich chylą i pozdrowienia ci
przesyłają...
— A Jaśko? — pytała z troską na twarzy.
— Wieść smutną chowam na ostatek. Źle się Jaśkowi wiedzie: rola plonu mu nie daje,
bieda i głód dokucza, w niedoli płyną mu dni i miesiące. Wśród obcych i nędzy mowy twej
nawet zapomina, więc i ty o nim, bo już nie twój... zapomnij!...
Gdy to rzekł, kobieta wziąwszy go za rękę, wwiodła do spiżarni w chacie i zdjąwszy
bochenek chleba z półki rzekła:
Legenda żeglarsk
ył okręt, który zwał się „Purpura", tak wielki i silny, że się nie bał wichrów ani bałwanów,
choćby najstraszniejszych. I płynął ciągle z rozpiętymi żaglami, wspinał się na spiętrzone
wały, kruszył potężną piersią podwodne haki, na których rozbijały się inne statki — i płynął
w dal, z żaglami w słońcu, tak szybko, że aż piana warczała mu po bokach, a za nim ciągnęła
się szeroka i długa droga świetlista.
-— To pyszny statek! — mówili żeglarze z innych okrętów. — Rzekłbyś: lewiatan fale
porze!
A czasem pytali załogę „Purpury":
— Hej, ludzie! dokąd jedziecie?
— Dokąd wiatr żenie! — odpowiadali majtkowie.
— Ostrożnie! tam wiry i skały!
W odpowiedzi na przestrogę, wiatr tylko odnosił słowa pieśni tak szumnej, jak burza sama:
„Wesoło płyńmy, wesoło!"
Szczęśliwe było życie załogi na tym statku. Majtkowie, zaufani w jego wielkość i dzielność,
drwili z niebezpieczeństw. Sroga panowała karność na innych okrętach, ale na „Purpurze"
każdy robił, co chciał.
Życie tam było ustawicznym świętem. Szczęśliwie przebyte burze i pokruszone skały
zwiększyły jeszcze zaufanie. Nie ma [mówiono] takich raf ni takich burz, które by „Purpurę"
rozbić mogły. Niech huragan przewraca morze — „Purpura" popłynie dalej.
I „Purpura" płynęła istotnie, dumna, wspaniała. Przechodziły lata całe — a ona nie tylko
sama zdawała się być niezłomną, ale ratowała jeszcze inne statki i przygarniała rozbitków na
swój pokład.
BALLADY PROZĄ PRZEZ ALFONSA DAUDET A
i j^łiili: PRZETŁUMACZYŁ
HENRYK SIENKIEWICZ
ały Delfin jest chory, mały £>elfin umiera. We wszystkich kościołach królestwa Najświętszy
Sakrament dzień i noc stoi wystawiony, i wielkie świece płoną za wyzdrowienie
królewskiego dziecka. Ulice obok starej rezydencji smutne są i milczące, dzwony nie
dzwonią, powozy idą noga za nogą. Przed dziedzińcem pałacowym ciekawi mieszczanie
patrzą przez kraty na szwajcarów w złocistych kamizelach, którzy rozmawiają w dziedzińcu,
a twarze mają poważne.
Cały zamek w ruchu. Szambelanowie, majordomowie biegają w górę i na dół po
marmurowych schodach. Galerie pełne są panów i dworzan w jedwabnej odzieży; ci chodzą
od gromadki do gromadki, by jaką uchwycić nowinę. Na terasach zapłakane damy honorowe
ocierają sobie oczy haftowanymi chustkami.
W oranżerii zebrali się doktorzy w togach. Widać przez szyby, jak poruszają się ich
długie, czarne rękawy, a głowy w perukach kiwają się poważnie. Guwerner i koniuszy
małego Delfina przechadzają się przed bramą, czekając, co powie konsylium. Pan koniuszy
klnie jak poganin, guwerner recytuje wiersze Horacjusza. Tymczasem ze stajni dochodzi
rżenie żałosne: to bułanek Delfina, o którym zapomnieli dziś masztalerze i który się odzywa
przed swoim pustym żłobem.
A król? Gdzie jest król jegomość? Król zamknął się w swoim pokoju, na krańcu zamku.
Monarchowie nie lubią, by ich widziano płaczących. Co do królowej, rzecz inna. Siedzi ona u
wezgłowia małego Delfina z piękną twarzą zalaną łzami i szlocha jak prosta mieszczanka.
Na swym posłaniu z koronek mały Delfin, bielszy od poduszek, na których się wspiera,
spoczywa z zamkniętymi oczyma. Myślałby kto, że śpi, lecz nie. Mały Delfin nie śpi. Zwraca
się on ku matce i widząc, że płacze,
tak do niej mówi: „Czego płacze wasza wysokość? Czy myślisz, matko, że ja tak sobie umrę,
jak inni?" Królowa chce odpowiedzieć. Łzy przeszkadzają jej mówić.
— Niech nie płacze wasza wysokość, nie płacz, mamo. Pamiętaj, że jestem Delfinem, a
Delfin nie może tak umrzeć... Królowa szlocha jeszcze głośniej — i mały Delfin przestraszać
się zaczyna. „Hola! — mówi — nie chcę, by śmierć przyszła mnie zabrać, i będę się umiał jej
bronić. Niech tu zaraz przyjdzie czterdziestu drabantów, niech trzymają straż około naszego
łóżka. Niech sto armat — lonty zapalone! — czuwa pod naszymi oknami. I biada śmierci,
jeśli się ośmieli zbliżyć do nas!"
By się nie sprzeciwiać królewskiemu dziecku, królowa znać daje: natychmiast słychać
hurkot stu wielkich armat w dziedzińcu i czterdziestu drabantów z rohatynami w ręku zaciąga
wartę w pokoju. Stare to wiarusy z siwymi wąsami. Mały Delfin klaszcze w ręce, mały
Delfin ich zna i umie nazwać po imieniu. Poznaje jednego i woła: „Loren! Loren!" Wiarus się
zbliża do łóżka: „Mój stary Loren, jak ja cię kocham! Pokaż no swoje szablisko! Jeśli śmierć
zechce mnie zabrać, ty śmierć zabijesz, nieprawda?"
— „Według rozkazu, wasza wysokość" — odpowiada Loren i dwie ciężkie łzy spływają
mu po zwiędłej twarzy. W tej chwili ojciec-jałmużnik zbliża się do małego Delfina i cichym
głosem mówi mu coś długo i pokazuje krucyfiks. Mały Delfin słucha z twarzą zdziwioną i
nagle przerywa: „Rozumiem dobrze — powiada —co mówisz, ojcze, ale czyby mój mały
przyjaciel Beppo nie mógł umrzeć za mnie, gdyby mu dać dużo pieniędzy?" Jałmużnik
znowu zaczyna mówić cichym głosem, a mały Delfin dziwi się coraz bardziej.
A gdy jałmużnik skończył, mały Delfin tak mówi z ciężkim westchnieniem:' „Oj, smutne
to, ojcze, co mówisz, i to mnie tylko pociesza, że tam wysoko, w raju, między gwiazdami,
zawsze będę Delfinem. Wiem, że Bozia mój kuzyn i że mnie przyjmie według godności
mojej." A potem mały Delfin zwraca się do matki i rzecze: „Niech tu przyniosą moje
najpiękniejsze odzienie, mój płaszcz z gronostajów i aksamitne trzewiki. Chcę ładnie
wyglądać między aniołkami i wejść do raju w ubiorze Delfina."
. Po raz trzeci jałmużnik schyla się nad małym Delfinem i coś długo mu prawi cichym
głosem. Aż w środku dziecko królewskie przerywa mu nagle z gniewem: „Więc być
Delfinem — woła — to nic nie znaczy?" — I nie chcąc już więcej słyszeć o niczym, mały
Delfin odwraca się do ściany i płacze gorzko.
Bajka
I a górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy
Z
w
kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą M królewną na czele.
® I gdy otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twa- i rzyczkę dzieciny, królowa ich
rzekła:
— Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci 1
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
— Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż
ujrzał cudny kwiat wiosenny.
— Ja — rzekła druga — dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
— Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy — ozwała się trzecia.
— A ja — mówiła czwarta — dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
— Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości
często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postacie. Złota
kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka
zostaje w skrzyni. Przeto nietitoałe są wasze dary.
— Cóż jest trwałego w człowieku? i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza! — pytały
wróżki.
A na to królowa:
— Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrze
wało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym. czym ciepło słońca:
ona daje życie... Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez
bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia.
Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko
ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak
źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć — to
jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej
serca, rzekła:
— Bądź dobrą! —
Osiczyna
dy Żydzi chodzili po lesie wypatrując, z czego by wyciosać krzyż dla Chrystusa, wszystkie
drzewa drżały z przerażenia i żadne nie chciało być krzyżem.
Nie zadrżała jedna tylko osiczyna — więc uczynili z niej S8dIBw9o krzyż i przybili na nim
Chrystusa.
Od tego czasu nawet w chwilach największej ciszy w lesie, gdy wszystkie drzewa stoją
spokojne, osiczyna drży i trzęsie się zawsze.
I dawno byłaby już wyschła i nie stałoby jej na świecie, gdyby nie to, że wszystkie dusze
ludzkie, które za życia były dla kogoś krzyżem, Chrystus zmienia po śmierci w osiczyny, by
nie zaznały spokoju i drżąc wiecznie czekały na sąd.
Albowiem nie wolno jest być drzewem na niczyj krzyż.
G
Tissot w Warszawie
jR^f^N agle sześć milionów kongresowiczów w ogólności, a cztery ql r @ tysiące
warszawiaków w szczególności drgnęło radosnym 8 I^Sl B wzruszeniem.
— Macieju — krzyknął wybiegłszy na ganek posiadacz SpwSw większej własności —
zaprzęgaj co tchu do wolanta, a prędko, mazgaju, bodaj cię w drożdże wrzucili, na kolej się
spóźnię!
— Panienki wołała posiadaczka większych córek — ubierać się, jedziemy do Warszawy!
Miciu, weź cytrynową suknię, a Cesia niech nie zapomni swojej nowej łopatki. Nie nudźcie,
fryzjer was uczesze, a prędko! O, mój Boże! co ja mam z wami!
— Proszę pana prezesa — mówił drżący z niecierpliwości posiadacz pięćsetrublowej
pensji [nic licząc akcydensów] — o urlop na trzy dni do Warszawy; bratowa moja już pewnie
na Powązkach...
— Ci pani nie ma co do Warsiawy? — pytał dziedziczki pachciarz — na noc
wyjeżdżam.
— Panowie — rzekł jeden śród poważnie nastrojonego warszawskich literatów grona —
panowie, jak w życiu osobnika tak i narodu zdarzają się chwile, w których...
— Dziś benefis panny Izy — szepnął do swego sąsiada mąż pewien.
— Daj pokój, do pioruna, z benefisarai tej panny — odciął gniewnie mówca — i nie
przerywaj mi. Już one kością w gardle stoją! Otóż są chwile, w których winniśmy wystąpić
ławą (głos z sali: Czartowską?), powiedziałem tylko ławą. winniśmy jednobrzmiąco postarać
się. aby zagranica -wiedziała, że jak byliśmy dawniej, tak i teraz jesteśmy przedmurzem
(głosy: murem! murem!). Niech będzie murem! Taką właśnie chwilą jest przybycie do nas
znakomitego francuskiego podróżnika. Cały naród słusznie wzruszony tą wizytą zjeżdża do
Warszawy dla przedstawienia się dostojnemu
gościowi świątecznie. My, jako jego (z małymi wyjątkami) przedstawiciele, obowiązani
jesteśmy wyłonić z siebie delegację i wysłać ją na granicę dla powitania Tissota. Jak zawsze
tak i teraz, pierwszy jestem do tej ofiary dla dobra publicznego. Więc, bracia, kto chce służyć
krajowi, ten ze mną! (Głosy: Ja i ja, i ja!). Naprzód przygotujmy na granicy śniadanie... (Gło-
sy: i ja, ja, ja, wszyscy, wszyscy!). Wierzę, panowie, że wszyscy zarówno jesteście gotowi do
tego poświęcenia, ale przecież jechać wszyscy nie możemy. Proponuję balotowanie...
Wybór pada na trzech, z których jeden ma być wymownym tłumaczem uczuć prasy, a
dwaj inni niemymi świadkami poselstwa.
— Panowie, proszę o głos — odezwał się wreszcie protektor benefisów panny Izy — do
naszego laudum musimy dodać jeden warunek: niech Pukiel w naszym imieniu jedzie, ale
niech nie przysyła wiadomości swojemu tylko pismu i nie każe nam z niego
przedrukowywać. Kiedy delegacja — to niech będzie delegacja.
Siedli do wagonu; przygotowując się do swych ról dwaj delegaci zaczęli milczeć, a pan
Pukiel mówić. Zapewniwszy jeszcze raz kolegów, że ich dopuści do równego udziału w
wiadomościach o „Tissocie u wrót Lechii", szepnął do swego współpracownika:
— A sfabrykujcie tam znowu nadesłane o subiektach handlowych.
Pojechali. W drodze delegacja odbyła krótką naradę, czy menu dla Tissota
ma być polskie, czy kosmopolityczne. Szala przeważyła się na korzyść kosmopolityzmu z
obawy, ażeby znakomity podróżnik mszcząc się potem za krzywdę swego żołądka nie ubliżył
w opisie zrazom z kaszą lub barszczowi z rurą. Na granicy podniesiono jeszcze kwestię, czy
nie wypadałoby powitać gościa z konia, ponieważ jednak chęć ta odezwała się zbyt późno, a
przepisy kolejowe takiej ostentacji się sprzeciwiały, więc postanowiono odbyć ceremonię na
własnych nogach. Przybył wreszcie pociąg z Krakowa. Delegacja nasza ujrzawszy głowę
Tissota ozdobioną wieńcem mchów karpackich krzyknęła: niech żyje!
— Upragniony gościu! — zawołał mówca poselstwa. — W imieniu prasy warszawskiej
witam cię i otwieram podwoje naszego kraju. Wejdź do ubogiej chaty i rozejrz się po niej;
ogłoś światu, ile w niej serca! Jeśli chcesz tego serca skosztować, dajemy ci je.
Ponieważ to powitanie było wypowiedziane w języku polskim, więc Tissot zwrócił się do
towarzyszącego mu Galicjanina z prośbą o przetłumaczenie. Wysłuchawszy przekładu
odrzekł z uczuciem:
— Panowie, miło mi będzie spożyć z wami waszą narodową potrawę.
Kosmopolityczne menu sprostowało pomyłkę, zwłaszcza że delegacja
przy stole użyła kosmopolitycznego języka.
Po uczcie pan Pukiel wyprawił do dzienników warszawskich telegram : „Tissot u wrót
Lechii. Zapał niesłychany. Damy obrzuciły go kwiatami, chłopi w kierezjach śpiewali
krakowiaki. Gość pił zdrowie prasy warszawskiej.*' Swemu zaś pismu przesłał nadto
doniesienie: „Od naszego stałego korespondenta z Granicy: Tissot wysiadając wzruszony z
wagonu upuścił numer «Czasu»: wyrzeł miejscowego zawiadowcy podbiegł, powąchał i nie
ruszył. Bodaj to nasze poczciwe psy — i one czują ważność chwili.** W nawiasie dodano od
redakcji uwagę: wyżeł pisze się w czystej polszczyzn ie przez i, nie przez rz.
Zagwizdała lokomotywa, silnie uderzyły w oczekującym gronie serca i pociąg z Tissotem
stanął po południu w Warszawie. Jakkolwiek w programie ugoszczeń wszystko przewidziano
i postanowiono, że znakomity podróżnik zwiedzi naprzód redakcje, zaraz na wstępie zaszła
trudność oznaczenia pierwszeństwa i kolei. Większość obrażona na delegata, że swojemu
pismu przesłał depeszę o uroczystym zachowaniu się wyżła, chciała go usunąć na plan
ostatni; on zaś, powołując się na poranność swego pisma i na konieczność świeżych
wiadomości, ciągnął Tissota do siebie.
— Albo mi go dacie — krzyczał — albo ja go wam nie dam.
— Naumyślnie przywiózł go po południu — wołano zewsząd — ażeby nas w podaniu
wiadomości uprzedzić.
Ale trzeba było ustąpić i Tissot pojechał naprzód do „Kuriera Ósemkowego*'.
— My posiadamy — rzekł oprowadzając go redaktor — najświeższe wiadomości, gdyż
odbieramy je wprost z cyrkułów i straży ogniowej. Ta ostatnia jest moją specjalnością.
Poczekaj pan chwilę, pewnie tu wpadnie strażak, siądziemy na beczkę i wio! do pożaru.
Zobaczysz pan, jak ja strzykam. Nie dla samochwalstwa, ale dla ścisłości w informacjach
pańskich poszczycić się muszę, żetojainterwiuowałem Orłowskiego. Puszczania się balonem
i bytności na kilku wystawach nie liczę. Ten, co siedzi tam w kącie i drzemie, to mój główny
współpracownik. Miał zasłużonego ojca. W pierwszej klasie za to, że raz w ćwiczeniu napisał
można starosta, pobudzono go do pilniejszego zajęcia się polską gramatyką, której dział
właśnie u mnie prowadzi. Czasem jeszcze chroma, ale zapału ma dużo. On także jest od
subiektów handlowych i filozofii.
Zanotowawszy te szczegóły pojechał Tissot do „Kuriera Ćwiartkowego".
— Witam, witam — rzekł, ściskając go redaktor—jesteś pan w zbiorniku ogłoszeń. Cały
las! Patrz pan: tu świeża mamka, tam seter dobrze ułożony, tam panny podręczne, tu
przechodząc zgubiona portmonetka — wszystko pan znajdziesz. A jaka elegancja i żywość w
tekście pisma! Ten oto dobrze ułożony młodzieniec jest głównym moim pomocnikiem i
stylistą. Hej, panie Prztyczek, porozmawiaj z panem Tissotem.
— Świat — rzekł zwracając się do gościa młodzieniec — ma u góry szczyty, na dole
pyłki. Szczytem cierpliwości jest wylizać wszystką sól Wieliczki, pyłkiem zuchwalstwa —
nie zdjąć czapki przed procesją. Widziałem wiele szczytów i pyłków!
— Ten zaś młody człowiek poważnie zamyślony — mówił redaktor wskazując na
innego —jest od wyścigowego toru, prawa i doktora Tannera, tamten — od zbrodni i sztuki,
a tamten od mięsa i ludu. On — to my. Do widzenia, kochany panie, na kongresie literackim
w Lizbonie.
Z kolei Tissot pojechał do „Kuriera Foliowego".
— My — rzekł redaktor — głównie uprawiamy poczciwość. Na rozum u nas jeszcze nie
czas. Nie kąpiemy się na głębokiej wodzie, bo bystry prąd jej mógłby nas utopić lub unieść
daleko. Pluskamy się więc na płytkiej. I bezpieczny człowiek, i drobnych rybek koszykiem
nałapać może. Będąc organem demokratycznym kształcimy lud opisując toasty i kolacje na
balach arystokratów. Lubię także artykuły o swawolach uczniów gimnazjalnych.
Następnie widzimy Tissota w redakcji „Odgłosu".
— Jak mnie pan widzisz — rzekł redaktor — utyłem na postach i modlitwie, a
doszedłem do przekonania, że dopóki kursować będą do Częstochowy pociągi po zniżonej
cenie, póki genialna nasza wieszczka czytać będzie swój poemat Branki w jasyrze, póki dr
Zyblikiewicz pozostanie burmistrzem krakowskim, póki dostojny Jastrzębiec poślubiać
będzie Ślepo- wrony, póki panować będzie dworactwo doli — póty nam będzie dobrze.
Redaktor „Epoki" ujrzawszy u siebie Tissota rzekł dumnie:
— Ja pierwszy pokazałem, jak się pisze komedie i ja pierwszy zadałem cios śmiertelny
dawnej dyrekcji teatrów. Teraz spokojnie umrzeć mogę. Naród wie, co napisać na moim
nagrobku — o ile nie będzie w wyjątkowym położeniu. Radzę panu przetłumaczyć na
francuski moją Starościnę.
Z egzemplarzem Starościny udał się Tissot do „Gazety Krajowej".
— Pokój — przemówił jej redaktor — jest tylko przygotowaniem do
186
wojny. Niesłusznie więc oskarżają nas. że ją ciągle przepowiadamy. Niesłusznie po dwakroć,
bo jak umiemy cenić pracę w pokoju, dowodem opisy tryumfów Modrzejewskiej i
Kochańskiej. Nie czytałeś pan korespondencji z Ameryki — Amerykanie wyli z zapału jak
tygrysy, tak, wyli. Mam słabostkę. ale któż jej nie ma? — lubię strzelać do niejakiego Ligęzy.
Wyjechał już — szkoda. Pan ma jeszcze dużo redakcyj do zwiedzenia — będę towarzyszył.
Siadłszy do powozu redaktor „Gazety Krajowej" powiózł Tissota do „Gazety Giełdowej".
— Ach, panie — zawołał do słynnego podróżnika przedstawiciel ku- piectwa — co ja mam
z tą okowitą i z tym Puklem. Znowu mi kursą ukradł.
Na tym wizyta się skończyła.
— A teraz — rzeki towarzysz Tissota — pojedziemy do „Gazety Miejscowej". Zrobię
jednak panu małą uwagę. Ponieważ jest to polski Lemoine i zwykłym gościom podaje na
przywitanie nogę, więc musisz go pan inter- wiuować.
Weszli. Polski Lemoine stał przy wysokim biureczku i pisał. Ubrany był w surdut z
„Timesa", w spodnie z .Journal des Dćbats", w kamizelkę z „Schlesische Zeitung", a na szyi
mial krawat z „Politische Korrespon- denz". Po zwykłej ceremonii Tissot zapytał:
— Co pan sądzisz o zamiarach Turcji?
— Uważasz pan — bzz! — odrzekł polityk.
— A o sprawie greckiej?
— Bzz!
— A o albańskiej?
— Bzz!
— A o Bismarcku?
— Ba!
Na tym skończyło się interwiew.
— Jestem już zmęczony — westchnął Tissot do swego towarzysza — zaprowadź mnie pan
na jaki neutralny grunt i zaproś resztę redaktorów, żebym ich mógł poznać hurtem. Przede
wszystkim zaś pragnąłbym obejrzeć przedstawicieli większej własności ziemskiej, bo po to tu
głównie przyjechałem.
Za taki neutralny grunt posłużyła pewna agencja ogłoszeń, której właścicielom kazano dla
przyzwoitości się wynieść. Z „małymi wyjątkami" zebrali się redaktorzy różnych
tygodników, dwutygodników i miesięczni-
187
Ta trzecia
.1
racownia. w której mieszkaliśmy i malowali ze Swiateckim. była nie zapłacona, raz dlatego,
że w dwóch mieliśmy coś około pięciu rubli, a po wtóre, że czuliśmy zupełnie szczery wstręt
do płacenia komornego.
Nazywają nas malarzy rozrzutnikami, a ja pierwszy wolę przepić pieniądze niż marnować je
na płacenie gospodarzowi.
Co do naszego gospodarza, nie był to zły człowiek, a przy tym znaleźliśmy na niego radę.
Kiedy, zwykle rano, przychodził się upominać, Światecki, który sypiał na sienniku na ziemi,
a nakrywał się turecką firanką używaną przez nas jako tło do portretów podnosił się do
połowy i mówił grobowym głosem.
— Dobrze, że pana widzę, bo śniło mi się. żeś pan umarł.
Gospodarz, który był przesądny i widocznie bał się śmierci, mieszał się
zaraz nadzwyczajnie, Światecki zaś rzucał się ha wznak na siennik, wyciągał nogi, składał
ręce na piersiach i mówił dalej:
— Takem pana widział jak teraz: miałeś pan białe rękawiczki z za długimi palcami i
lakierki; zresztą nie byłeś pan bardzo zmieniony.
Wówczas ja dodawałem z kolei:
— Czasem się takie sny nie sprawdzają.
Zdaje się, że to „czasem" doprowadzało gospodarza do desperacji. Kończyło się na tym, że
wpadał w gniew, trzaskał drzwiami i słyszeliśmy, jak schodził po cztery schody od razu klnąc
na czym świat stoi. Poczciwa dusza nie chciała jednak przysłać nam komornika.
Co prawda, to nie bardzo było co zabierać; zapewne obliczał sobie gospodarz, że do tej
pracowni i przyległej do niej kuchenki sprowadzą się inni malarze i będzie to samo albo
gorzej.
Organista z Ponikły
nieg był suchy, skrzypiący i niezbyt głęboki, a Kleń miał długie nogi. szedł więc raźno drogą
z Zagrabia do Ponikły. Szedł tym raźniej, źe zbierało się na mróz dobry, on zaś ubrany był
kuso: w krótki surdut, jeszcze krótszy na wierzchu kożuszek, w czarne kortowe spodenki i w
cienkie łatane buty. Prócz tego w ręku miał obój, na głowie podszyty wiatrem kapelusz, w
żołądku parę kieliszków araku, w sercu radość, a w duszy walne do tej radości powody. Oto
dziś rano podpisał z kanonikiem Krajewskim kontrakt jako przyszły organista Ponikły. On,
który dotąd włóczył się, bywało, jak jaki cygańczuk z karczmy do karczmy, z wesela na
wesele, z jarmarku na jarmark, z odpustu na odpust, szukając zarobku na oboju albo na
organach, na których zresztą grał lepiej od wszystkich okolicznych organistów, miał się teraz
nareszcie ustalić, osiąść w Ponikle i zacząć stateczne życie pod własnym dachem. Dom,
ogród, sto pięćdziesiąt rubli rocznie, inne przy okazji zarobki, powaga osoby jakby na wpół
duchownej, zajęcie na chwałę bożą, któż tego nie uszanuje? Niedawno jeszcze pierwszy
lepszy Maciek w Zagrabiu lub w Ponikle, byle siedział na kilku morgach, miał pana Klenia
za hetkę pętelkę — teraz będą mu ludzie czapkowali. Organista — i jeszcze w takiej
ogromnej parafii — toż to nie wieche- tek słomy! Dawno już Kleń wzdychał do tej posady,
ale póki stary Mielnicki żył, nie było o czym myśleć. Palce staremu sztywniały i licho grał,
ale kanonik nie byłby go za nic odprawił, bo przeżyli z sobą dwadzieścia lat.
Lecz gdy starego uderzyła „Łysa" kanonika tak szkodliwie w dołek, że w trzy dni zmarł,
nie wahał się pań Kleń prosić księdza o posadę, a kanonik nie wahał mu się jej dać, bo
lepszego organisty nie mógłby i w mieście znaleźć. Skąd się w Kleniu wzięła taka
„sprytność" do oboja, do organów i do różnych instrumentów, na których się rozumiał,
trudno było
wiedzieć. Nie wziął .tego po ojcu, bo ojciec, który pochodził z Zagrabia, sługiwał za młodu w
wojsku, ale nie w muzyce, na starość sznury z konopi kręcił i grywał tylko na fajce, która mu
wiecznie w wąsach tkwiła.
A młody od dziecka nasłuchiwał tylko, gdzie grają. Wyrostkiem jeszcze chodził
„kalikować" Mielnickiemu do Ponikły, który widząc w nim taką ochotę, pokazywał mu na
organach. I po trzech latach Kleń lepiej grywał od Mielnickiego. Potem, gdy raz przyszli do
Zagrabia jacyś muzykanci, uciekł z nimi. Włóczył się z tą kompanią całe lata. Bóg wie gdzie
grywał, pewno gdzie popadło: na jarmarkach, weselach i po kościołach; dopiero gdy
towarzysze rozproszyli się albo pomarli, wrócił do Zagrabia, ubogi jak mysz kościelna,
wychudły — i żyjąc jak ptak na gałęzi grywał dalej, czasem ludziom, czasem Bogu.
1 choć ludzie zarzucali mu „niestatek", stał się sławny. Mawiano o nim w Zagrabiu i w
Ponikle: „Kleń. jak to Kleń! Ale jak weźmie grać. to i Panu Bogu nie markotno i człowieka
aż zamgli!" Inni zaś pytali: „Bój się Boga, panie Kleń, jakie to w panu licho siedzi?" 1
rzeczywiście siedziało jakieś licho w tym chudzielcu o długich nogach. Za życia jeszcze
Mielnickiego, zastępując go w dni wielkich świąt i odpustów, czasem zapamiętywał się
całkiem przy organach. Zdarzało się to zwłaszcza przy połowie sumy, gdy ludzie rozmodlili
się już w kościele, gdy kadzidła rozeszły się na całą nawę, gdy rozśpiewało się wszystko, co
żyło, gdy sam Kleń się rozegrał, a nabożeństwo, wraz z biciem dzwonów, dzwonków, wraz z
zapachem mirry, bursztynu i wonnych ziół, z migotaniem świec i blaskiem monstrancji, tak
wezbrało w duszach ludzkich, że cały kościół zdawał się ulatywać na skrzydłach w górę.
Kanonik to zniżając, to wznosząc wówczas monstrancję, przymykał z uniesienia oczy, a pan
Kleń czynił to samo na górze i zdawało mu się, że organy same grają, że głosy ołowianych
rur podnoszą się jak fale, płyną jak rzeki, leją się jak upusty, sączą się jak źródła, kapią jak
krople dżdżu, że wypełniają cały kościół, są pod sklepieniem i przed ołtarzem, i w kłębach
kadzideł, i w świetle słonecznym, i w duszach ludzkich — jedne groźne i wspaniałe jak
grzmoty; drugie jakby ludzkie śpiewanie żywymi słowami mówiące; trzecie słodkie, drobne,
rozsypane na kształt paciorków lub kląskań słowiczych. I po mszy schodził pan Kleń z chóru
odurzony, z błyszczącymi jak ze snu oczyma — jako zaś człowiek prosty, mówił i myślał, że
się zmęczył. Kanonik w zakrystii kładł mu coś grosiwa do ręki, coś pochwał do uszu, on zaś
szedł pomiędzy lud, który się ćmił przed kościołem — i tam już czapkowano mu, choć
mieszkał na komornym w Zagrabiu, i podziwiano go bez miary.
Ale pan Kleń chodził przed kościół nie dlatego, żeby usłyszeć: „Hej, patrzcie. Kleń
idzie!" — ale dlatego, by obaczyć to, co mu było najmilsze w Zagrabiu, w Ponikle i świecie
całym, to jest pannę Olkę, córkę strycharza z Zagrabia. Wpiła mu się ona jak kleszcz w serce
i swymi oczyma jak chabry, i swoją jasną twarzą, i swymi ustami jak wiśnie. Sam pan Kleń
w rzadkich chwilach, w których patrzał roztropnie na świat i w których widząc, źe strycharz
mu jej nie da, myślał, że lepiej jej zaniechać, poczuwał ze strachem, że tego uczynić nie zdoła
— i z wielkim frasunkiem powtarzał sobie: — „Ej, to zalazła! cęgami nie wyrwiesz." Dla niej
też zapewne zaprzestał włóczęgi, dla niej żył, a gdy grywał na organach, to myślał, że ona
słucha, i grywał tym lepiej.
Ona zaś pokochawszy najprzód jego „sprytność" do muzyki, pokochała go następnie dla
niego samego — i był jej ten pan Kleń najmilszy ze wszystkich, choć miał twarz dziwną,
czarniawą, oczy jak nieprzytomne, kusy surdut, krótszy jeszcze kożuszek i nogi tak długie a
cienkie jak — bocian.
Ale „tatko" strycharz, choć także najczęściej w kieszeniach wiatr nosił, nie chciał dać
Olki Kleniowi. „Za dziewczyną — mówił sobie — każdy się ogląda; po co jej ma taki Kleń
los wiązać?" I ledwie wpuszczał go do domu, a czasem wcale nie wpuszczał. Lecz gdy stary
Mielnicki umarł, zmieniło się wszystko od razu. Kleń po podpisaniu kontraktu z kanonikiem
poszedł w te pędy do strycharza, ów zaś powiedział mu tak: „Nie mówię, że koniecznie ma
zaraz co być, ale co organista, to nie powsinoga !" I zaprosiwszy go do izby uczęstował
arakiem i uczcił jak gościa. Gdy zaś Olka nadeszła, radował się razem z młodymi, że Kleń
został panem, że będzie miał dom, ogród i że po kanoniku będzie największą osobą w
Ponikle.
Przesiedział tedy Kleń u nich od południa aż do wieczora z wielką i swoją, i Olki uciechą,
i teraz oto wracał drogą do Ponikły, po śniegu skrzypiącym, pod zorzę wieczorną.
Zbierało się na mróz, ale on o to nie dbał, tylko szedł coraz raźniej, a idąc rozmyślał o
dniu dzisiejszym, o Olce, i było mu ciepło. Szczęśliwszego dnia w życiu po prostu nie miał.
Po pustej, bezdrzewnej drodze, wśród łąk zmarzłych, pokrytych śniegiem mieniącym się
czerwono i niebiesko pod wieczór, niósł swoją radość jakby jasną latarkę, którą miał sobie
swiecic w mroku. Pamiętał i rozpamiętywał wszystko, co się zdarzy- ło, więc i rozmowę z
kanonikiem, i podpisanie kontraktu, każde słowo strycharza i panny Olki. Ona, gdy na chwilę
zostali sami, powiedziała mu
tak: „Mnie to na jedno! Ja bym za panem Antonim i bez tego choć za morze poszła, ale dla
tatka tak lepiej!" — On zaś pocałował ją z wielkiej wdzięczności i pomieszania w łokieć
rzekłszy przy tym: „Bóg zapłać Olce, na wieki wieków, amen!" — 1 teraz, gdy sobie to
przypomniał, wstydził się trochę, źe ją pocałował w łokieć i że jej tak mało powiedział, bo to
czuł, że byle strycharz pozwolił, poszłaby naprawdę za nim na kraj świata. Taka poczciwości
dziewczyna! — I teraz oto wędrowałaby z nim, w razie czego, po tej pustej drodze, wśród
śniegu. — „Złotoż ty moje szczere! — pomyślał pan Kleń — kiedy tak, to będziesz panią!"
— I szedł dalej raźniej, aż śnieg skrzypiał donośniej. Lecz wkrótce począł znów myśleć:
„Taka człowiekowi nie chybi." Opanowała go zatem wielka wdzięczność. Gdyby naprawdę
Olka była teraz przy nim, już by nie wytrzymał: rzuciłby swój obój na ziemię i przycisnął ją
co mocy w kościach do piersi. Nie inaczej powinien był postąpić przed godziną, ale to
zawsze tak: jak trzeba coś uczynić albo powiedzieć od serca, „to ot, człek głupieje i język ma
z drewna". Łatwiejże grać na organach!
Tymczasem złota i czerwona wstęga, która do tej pory świeciła od zachodu na niebie,
zmieniała się z wolna w złotą taśmę, w złoty sznur i wreszcie zgasła. Nastał zmrok i gwiazdy
zamigotały na niebie, tak ostro i sucho patrzące na ziemię jak zwykle w zimie. Mróz brał tęgi
i począł szczypać w uszy przyszłego organistę z Ponikły, więc znając doskonale drogę po-
stanowił pan Kleń pójść na przełaj, łąkami, by prędzej znaleźć się w swoim domu.
I po chwili czernił się już na równej śnieżnej przestrzeni wysoki, śmiesznie sterczący do
góry. Przyszło mu na myśl, by dla zabicia czasu zagrać sobie trochę, póki nie zgrabieją palce,
więc i uczynił, jak pomyślał. Głos oboja ozwał się w nocy i pustce dziwny, nikły, jakby
trochę przestraszony tą białą, smutną płaszczyzną. A brzmiał on tym dziwniej, że Kleń gral
same wesołe rzeczy. Bo sobie znów przypomniał, jak po jednym i drugim kieliszku u
strycharza jął był grać i śpiewać, a rozochocona Olka wtórowała mu cienkim głosikiem. Te
same pieśni chciał teraz wygrać, więc najprzód zaczął tę, od której ona zaczęła:
„Wyrównaj, Boże, góry z dołami. Niech będzie równiusieńko! Przyprowadź, Boże, moje
kochanie. Przyprowadź raniusieńko!"
Strycharzowi jednak nie podobała się ta pieśń, bo mu się wydała „prosta", i kazał im
śpiewać dworskie. Wówczas wzięli się do innej, której Olka nauczyła się w Zagrabiu:
„Pojechał pan Ludwik na polowanie. Zostawił Helunię jak malowanie; Pan Ludwik powrócił,
muzyka grała. Trębacze trąbili, Helunia spała.'*
Ta przypadła więcej strycharzowi do smaku. Lecz gdy ochota w nich wezbrała, najwięcej
uśmieli się przy „Zielonym dzbanie". Panna w tej pieśni nim się zacznie w końcu śmiać, z
początku płacze i zawodzi po stłuczonym dzbanku żałośnie:
„Mój zielony dzban. Stłukł ci mi go pan!"
A pan dalejże ją pocieszać:
„Cicho, panno, nie płaczże. Ja ci za dzban zapłacę!"
Olka przeciągała, jak mogła najdłużej: „Mój zielony dzban!", a potem w śmiech, Kleń zaś
odrywał usta od oboja i odpowiadał jej jako pan, z wielkim zamachem:
„Cicho, panno, nie płaczże..."
I teraz wspominając po nocy ową dzienną wesołość, wygrywał sobie: „Mój zielony
dzban" i uśmiechał się jeszcze teraz, o ile mu na to pozwalały usta zajęte dmuchaniem w
obój. Ale że mróz był duży i wargi przy- marzały mu do panewki instrumentu, a palce
całkiem zgrabiały od przebierania po klapkach, więc po chwili przestał grać i szedł dalej
nieco zdyszany i z twarzą w mgle. która powstawała z jego oddechu.
Po niejakim czasie zmęczył się, bo nie obliczył jednej rzeczy, mianowicie, że śnieg na
łąkach leży głębszy niż na przetartej drodze, i że niełatwo wyciągnąć z niego takie długie
nogi. Prócz tego łąki w niektórych
miejscach tworzyły wklęsłości, które dawne zamiecie wyrównały, ale przez które trzeba było
brnąć po kolana. Kleń począł teraz żałować, że zszedł z drogi, bo tam mogła się zdarzyć jaka
fura do Ponikły.
Gwiazdy migotały coraz ostrzej, mróz stawał się coraz tęższy. a pan Kleń aż się zapocił.
Gdy jednak chwilami podnosił się wiatr i ciągnął łąką ku rzece, robiło mu się bardzo zimno.
Próbował znów grać, ale mając usta zatkane męczył się jeszcze więcej.
Poczęło go wreszcie ogarniać uczucie samotności. Wokoło było tak pusto, cicho i głucho,
że aż dziwnie. W Ponikle czekał go ciepły dom, ale on wolał myśleć o Zagrabiu i mówił
sobie: „Olka idzie spać, ale tam, chwała Bogu. w izbie ciepło!" 1 na tę myśl, że tam Olce tak
ciepło i jasno, radowało się zacne serce pana Klenia tym bardziej, im bardziej samemu było
mu zimno i ciemno.
Łąki skończyły się wreszcie, a zaczęły się pastwiska porosłe tu i owdzie jałowcem. Pan
Kleń był już tak zmęczony, że brała go wielka ochota siąść ze swoim obojem pod pierwszym
lepszym zacisznym krzakiem i odpocząć. Ale pomyślał: „Zmarznę!" i szedł dalej. Na
nieszczęście w jałowcach, tak jak pod płotami, tworzą się czasem zaspy. Kleń przeszedłszy
ich kilka wyczerpał się tak. iż w końcu powiedział sobie:
— Siądę. Byłem nie usnął, to i nie zmarznę, a żeby nie usnąć, to sobie jeszcze zagram:
„Mój zielony dzban".
1 siadłszy począł znów grać — i znów nikły głos oboja ozwał się wśród ciszy nocnej na
śniegach. Lecz Kleniowi powieki kleiły się coraz bardziej i nuta „Zielonego dzbana", słabnąc
i cichnąc stopniowo, ucichła wreszcie całkiem. Bronił się jednak jeszcze od snu, był jeszcze
przytomny, myślał jeszcze o Olce, tylko jednocześnie czuł się w coraz większym pustkowiu,
coraz więcej samotny, jakby zapomniany i jęło ogarniać go zdziwienie, że jej przy nim nie
ma w tej głuszy i w tej nocy.
I począł mruczeć:
— Olka. gdzie ty?
A potem raz jeszcze ozwał się, jakby na nią wołał:
— Olka!...
I obój wysunął mu się ze zgrabiałych rąk.
A nazajutrz brzask oświecił jego siedzącą postać z obojem przy długich nogach i jego
zsiniałą twarz, jakby zdziwioną i zarazem jakby zasłuchaną w ostatnią nutę piosnki:„Mój
zielony dzban..."
Duma
ewnego razu pani X
t
miła i zacna staruszka, opowiadała w dość licznym gronie młodych pań
i panienek następującą anegdotę.
— Duma jest wadą dość u nas powszechną. W mężczyznach zbyt ostre jej kanty ściera samo
życie, ale kobiety nie mogą się jej nieraz długo pozbyć i stają się przez to nieznośne.
Dziwnym jest przy tym to, że dumą odznaczają się nieraz osoby, które nie mają żadnego
dobrego ku temu powodu. Tak było i ze mną.
Byłam bardzo „pysznym" dzieckiem. W miarę lat wada ta rozwijała się we mnie coraz
bardziej. Na pensji moje wyniosłe obejście zrażało do mnie koleżanki, później w salonach
towarzyszki zabaw i młodzież. Nie lubiano mnie i nazywano „księżniczką", ale to właśnie
schlebiało mojej miłości własnej i potęgowało jeszcze dumę.
Z tego powodu żaden młody człowiek nie zbliżał się do mnie — i byłabym niezawodnie
dotychczas rutkę siała, gdyby nie to, że niespodzianie zostałam raz na zawsze z mojej wady
wyleczona.
Było to przed spowiedzią wielkanocną. Przy rachunku sumienia przyszło mi na myśl
pytanie, czy moja duma nie jest tym samym co pycha, która, jak wiadomo, stoi na czele
grzechów głównych.
Przystąpiwszy więc do konfesjonału, w którym siedział nie mój zwykły spowiednik, ale
jakiś wiekowy już ksiądz, wyznałam w końcu, po całej litanii innych grzechów, że jestem
ogromnie dumna.
Ale staruszek nie dosłyszał widocznie dokładnie, albowiem otoczył dłonią ucho i zapytał:
— Jaka jesteś?
— Dumna — odrzekłam nie bez poczucia pewnej wewnętrznej dumy, albowiem
wydawało mi się, że byle kto nie może mieć takiego grzechu.
— Aha! dumna! No, proszę! A z czego żeś ty. moje dziecko, taka dumna?
Milczałam, albowiem nie mogłam znaleźć na razie odpowiedzi.
— Czy może ty pochodzisz z jakiego historycznego rodu?
-
Nie, wcale nie. Ot, szlachcianka jestem, jak każda inna, ale żeby tam ród mój miał być
aż historyczny, to wcale nie.
— Aha! To może ty jesteś bardzo utalentowana albo uczona?
I... Artystką nie jestem, a co do uczoności, skończyłam pensję, ale teraz ciocia
wprowadza mnie w świat, więc nawet nie bardzo mam czas co czytać.
— No! już wiem: musisz być bardzo bogata?
-
Nie, ojcze. Tata ma wioseczkę, ale i trochę długów, a ciocia żyje z emerytury po mężu.
— Cóż wreszcie? Bo... mnie to tam nie obchodzi i nie dowidzę, ale jeśli nie to i nie drugie,
to chyba musisz być bardzo urodziwa?
-
Tak sobie... niczego! Brzydka może nie jestem, ale gdzie mi tam do piękności...
— Aha! — rzekł znowu ksiądz.
I po chwili do mnie:
—
No, to uspokójże się, moje dziecko, bo ty jesteś głupia, nie dumna, a to wcale nie jest
grzech...
I oto w jaki sposób straciłam raz na zawsze moją dumę.
Dzwonnik
laczego nie wymieniam nazwiska miasta, którego osobli- Sj ® wości zwiedzałem w sierpniu
zeszłego lata, to się pokaże 1 z dalszego ciągu tego opowiadania. Tymczasem dość będzie
powiedzieć, że jest to miasto leżące w granicach Królestwa Polskiego i ze wszech miar godne
widzenia. Posiada ono ciekawe, kryte chodniki, czyli tak zwane podcienia przy domach na
rynku, stary ratusz i jeszcze starszą wielką, omszałą katedrę z wnętrzem pełnym ciekawych
zabytków i z grobowcami takich ludzi, o których znana pieśń mówi:
..Oni światu przegrażali. a choć dzisiaj w trumnie.
Przecież okiem marmurowym spoglądają dumnie."
Po przyjeździe, ponieważ mogłem pozostać tylko do wieczora, począłem w gospodzie
wypytywać o człowieka, który by mi mógł prędko i dokładnie miasto pokazać.
Odpowiedziano mi, że o ile to chodzi o katedrę, może to uczynić najlepiej kościelny, który
wcale nie jest zwykłym dziadem, ale dozorcą całej usługi miejscowej a zarazem
dzwonnikiem i który służąc przy katedrze od lat czterdziestu kilku, zna ją niezgorzej od
„samego księdza biskupa" i pokazuje z wielkim zamiłowaniem.
Upewniony w ten sposób w kwadrans później zapukałem do domku, który przy ogromie
katedry wydawał się jakby mały grzybek, wyrosły w cieniu ogromnego dębu. Otworzył mi
sam kościelny — jedyny, jak się pokazało, domku mieszkaniec i wysłuchawszy, o co idzie,
zgodził się chętnie przewodniczyć mi po kościele i cmentarzu.
Był to starzec z białą jak mleko czupryną, nasuniętą na oczy i z białym obwisłym ku dołowi
wąsem. Wyglądał na chodaczkowego szlachcica.
Uderzyła mnie jego szczególnie delikatna, niemal młodzieńcza cera i wypukłe niebieskie
oczy patrzące badawczo i nieufnie. To nieufne spojrzenie stanowiło dziwną sprzeczność z
dobrotliwym, a nawet naiwnym wyrazem twarzy. Po pierwszych słowach, jakie staruszek
wymówił, poznałem, że nie należy do ludności miejscowej.
— A czy pan nie z Litwy? — zapytałem.
Był widocznie przygłuchy lub udawał głuchego, żeby sobie dać czas do namysłu nad każdą
odpowiedzią, gdyż przystanął, ogarnął ucho dłonią i dopiero po chwili odrzekł powolnym,
przeciągłym głosem:
— Albo co?
— Bo pan ma litewski akcent.
Na to wzruszył ramionami z widocznym niezadowoleniem.
— Litewski akcent! litewski akcent! — powtórzył przerywając chwilami, jakby rozważał z
osobna każde słowo. — Kto jego wie! To i tu ludzie to samo powtarzają, a jaki tam litewski
akcent! Oni mówią: noga i ja mówię: noga; oni mówią głowa i ja: głowa. No, tak czegóż ode
mnie chcą? Powiadają, że przeciągam? toż wiadomo, że koroniarze sami przeciągają, a jak
im to mówić, to się jeszcze śmieją.
— Ja się nie śmieję: ale poznałem, że pan Litwin, bom na Litwie dużo bywał i nawet pisałem
o tych rzeczach, które się na Litwie kiedyś działy.
— To pan dobrodziej literata czy jak?
— Tak jest.
— A „jaka książka'* pan o naszej Litwie napisał?
— O wojnach szwedzkich za króla Jana Kazimierza.
Twarz staruszka rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca, i począł mówić prędszym
już i żywszym głosem:
— Dobrodzieju! Potop — co? Znam! jakże? I aż mi teraz dziw, żem ja pana od razu nie
poznał, bo ja pański „łandszaft" u jednego księdza widział i nie raz, i nie dwa go oglądał.
Ach. Boże ty mój miły! Toż ja z tamtych stron!... ja tam niedaleko od Laudy... Tam trafiają
się jeszcze i Bu- trymy, i Gościewicze, i Domaszewicze, a w Pacunelach to i ja nieraz za
młodu bywał.
— A pacunclki zawsze takie ładne?
— Bywają, bywają, ale niektóre to się coś niecoś od tamtych czasów zmieniły. Ach, Boże
miły! to pan napisał Potopi I pewnie nie kto inny, bom widział „łandszaft". Ot i dobra
godzina! Ale ja już panu za te „istorie**
0 naszych stronach tak pokażę kościół i wszystko, co w nim jest, jak nikomu nie pokazuję.
Weszliśmy do katedry i pokazywał mi ją rzeczywiście z całego serca, ale nie tak może
dokładnie, jak przyobiecał, albowiem myśl jego uleciała widocznie w czasy młodości do
gniazd rodzinnych. Zwiedziliśmy jednak kościół i zakrystię dość szczegółowo, obejrzeli
obrazy w ołtarzach, stary gotycki tryptyk, renesansowe grobowce rycerzy, którzy ..światu
przegra- żali", kielichy, monstrancje, a nawet i ornaty, spoczywające od kilku wieków w
skarbcu, a następnie poszliśmy obejrzyć wieże, z których jedna była zarazem dzwonnicą
mieszczącą w sobie kilkanaście większych i mniejszych dzwonów.
Zwróciłem uwagę na ich liczbę i na okazałą wielkość niektórych, co widocznie ucieszyło
staruszka, albowiem rzekł:
— Ej! daleko szukać takiej drugiej dzwonnicy i takich dzwonów. One to, panie, takoż i
największa moja pociecha. Nie mogę powiedzieć... tu ludzie dobrzy, spokojny kąt jest,
fundusik maleńki — tu zniżył głos i obejrzał się dookoła — jest, ale czasem to tak tęskno, że
i zapłaczesz, a nie spłynie ci żałość łzami, to ci jeszcze tęskniej.
— Rozumiem, rozumiem...
— To tak, panie, jak bywało zimą po lasach w sześćdziesiątym trzecim roku. Przykryjesz
się w nocy kożuchem, podścielisz się płaszczem, twardo ci, podścielisz się kożuchem,
przykryjesz się płaszczem, zimno ci. I tak żle,
1
tak niedobrze. Zawsze coś dolega! Bo, co swoje kąty, to swoje. Jużci i tu swoi. Ale
inszy choć do sąsiedniego powiatu polezie, to już mu obco. a tu. panie, daleko, daleko!...
Więc jak człowiek sobie pomyśli, że już nigdy w życiu nie obaczy ni tamtejszego pola, ni
boru, ni chaty, ni człeka i że nie tam pod krzyżem kości jego spoczną, to jakby mu kto rękę
pod żebra włożył i serce ścisnął. Nie ciśnijże ty, żalu, nie ciśnij! bo i tak lata już cisną.
— A dzwony — zapytałem — to dlaczego pańska pociecha?
— Dlatego, że głos dzwonów idzie, panie, daleko i na wszystkie strony się rozchodzi.
Ludzie już go nie słyszą, a on leci i leci przez powietrze, bo takie już ma pozwolenie, żeby aż
do nieba dolatywał. No, to ja tak sobie myślę, że jak zamrę, to mi zadzwonią, to Bóg
miłosierny nim duszę na sąd wezwie, może jej pozwoli, żeby z tym oto głosem poleciała nad
naszą Litwę i pobujała nad nią choć z dzionek, jak ta siwowronka nieboga albo ta jaskółka,
co aż zza morza przylatuje. Bóg miłosierny! pozwoli choć pożegnać i przeżegnać!...
Tu umilkł, tylko wypukłe oczy zaszły mu jakby mgłą, a mnie mimo woli przyszły na
pamięć stęsknione słowa Mickiewicza:
„Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś, jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie. Kto
cię stracił..;"
A potem zacząłem przypatrywać się dzwonom.
Jest w dzwonach istotnie coś więcej niż w innych martwych przedmiotach. Mają imiona,
mają niemal ludzkie głosy, czują jak żywe ludzką dolę i niedolę, świecą tryumfy, opłakują
żałobę, wołają na trwogę i niosą modlitwy, skargi i chwałę bożą od ziemi ku niebu.
— Czy wszystkie tu — spytałem po chwili — mają swoje imiona?
— Nie — odrzekł dzwonnik - wielkie mają. a małe nie mają. Ten największy nazywa się
Jan. 1 co, panie, za głos! jak jęknie, to aż wieża zadrży i wszystkie kawki i gołębie, choć od
małego do niego zwyczajne, zrywają się z dachu i z załamków. Ten drugi ma na imię
Andrzej, ałe dziady, nie wiem dlaczego, przezywają go Bambyk. A tę małą sygnaturkę to ja
sam przezwał: Terka.
— Dlaczegóż tak?
— Staruszek uśmiechnął się jakby z pewnym zawstydzeniem:
— Innemu to by ja tego nie powiedział, bo to jakoś i dziwno gadać, ale panu do
wszystkiego trzeba się przyznać. Z różnych ja tam pieców chleb jadał na Litwie i na Żmujdzi.
więc czas jakiś to ja mieszkał w Wifko- mierzu. A była tam wtedy panna Terka Slepściówna
tak cudnej urody, że chyba takiej drugiej ziemia nie nosiła. I nic jeszcze uroda, ale i głos
miała, wszystko taki. że jak się odezwała, tak ty, człowieku, prosto nie wiedział, czy to
skowronek zaśpiewał, czy grzeszna dusza ludzka przemówiła. Panna była z wielkiego rodu i
z „funduszem", córka pana marszałka Slepścia. tak choć ja niby i szlachcic, gdzie mnie tam
było do niej! Ot jakby „gwiazda" na niebie pokochał! Patrzył też ja na nią tylko z daleka jak
na obrazek. Ale jakem tu po sześćdziesiątym trzecim przyjechał, a pierwszy raz tę sygnaturkę
usłyszał, to mało się serce we mnie nie skręciło i wraz ja zakrzyknął: — panna Slepściówna!
To i dlatego nazywał ja ją: Terka. Wszystkie one miłe duszy — te dzwony — ale ta
sygnaturka najmilsza.
— A żyje jeszcze panna Slepściówna?
- Nie było kogo pytać, a jeden, któregom pytał, nie wiedział. Pewnie za mąż poszła, może
żyje, może umarła, ale jeżeli żyje. to musi się także zmieniła. Czterdzieści kilka lat dodać, to
już nie to!
Tu westchnął cicho i umilkł.
Na zegarze wieży uderzyła trzecia. Zeszliśmy na dół, a ponieważ staruszek nie chciał
przyjąć ode mnie, jako od człowieka, który o Litwie pisał, żadnego wynagrodzenia, więc
zaprosiłem go na butelkę miodu i na dalszą gawędkę do pobliskiego kupca.
Jakkolwiek Litwina zawsze łokieć nad ziemią a dwa w ziemi, jednakże miał do mnie
wyjątkowe zaufanie i z tej pogawędki dowiedziałem się wielu rzeczy. Oglądał się wprawdzie
starowina dokoła, choć w salce nie było prócz nas nikogo, i chwilami zniżał głos bez żadnej
potrzeby, ale wyznał mi. że nie mieszka tu pod własnym nazwiskiem, chociaż papiery ma w
porządku. Niby to za sześćdziesiąty trzeci nikogo już nie pociągają, ale że w swoim czasie
mocno go szukali, więc woli być ostrożnym: „kto by tam im wierzył!" — Miał on z powodu
tego pożyczonego nazwiska kłopot i frasunek w swoim czasie niemały! mianowicie, gdy
umarł jego rodzony wuj, który zostawił „fundusz" na Litwie. Ten wuj był człowiek mądry i
„takoż" ostrożny, tak nawet ostrożny, że gdy zachorował, chciał koniecznie mieć jeszcze za
życia spisany akt zejścia... „że to jak bumagi nie będą w porządku, zaraz wszystko
rozdrapią". Nie można mu było żadną miarą wytłumaczyć, że aktu zejścia za życia spisywać
niepodobna. Koniec końcem jednak bumagi zostawił w takim porządku, że coś tam tylko
„zachwycili", ale wszystkiego rozdrapać nie mogli. Natomiast jakże trudno było potem
dochodzić spadku człowiekowi, który na Litwie był skazany na śmierć i musiał ukrywać się
pod zmienionym nazwiskiem gdzie indziej. Szczęściem był w Grodnie synowiec po
rodzonym bracie. „Tadziuk", który cały spadek odebrał, po czym do Królestwa przyjechał i
oddał uczciwie, co się należało.
- Dlatego — kończył opowiadanie staruszek — ja pana bardzo proszę, aby pan nikomu
nie powiedział ani gdzie mnie pan widział, ani jak się teraz nazywam. A to by co najmniej
zaraz odebrali to, co Tadziuk tu odwiózł.
- Toś pan był jednak skazany na śmierć w sześćdziesiątym trzecim? — spytałem.
- Kto za Murawiewa nie był skazany? — odpowiedział. — A ja, nim był skazany, to
przed tym był już powieszony.
— Jak to?
— A tak. Jechał ja raz z Żydkiem do oddziału i z pieniędzmi, aż tu na nas napadły jakieś,
panie, marudery kozackie i obu powiesili. No, szczęściem niespodzianie nadszedł pan
Narbutt, kozaków rozegnali, a nas odcięli.
— 1 odżyłeś pan?
Spojrzał na mnie jakby ze zdziwieniem, że z ust człowieka, który pisze książki, mogło wyjść
równie głupie pytanie.
— Toż gdybym nie odżył, to bym z panem teraz nie gadał!
— Prawda, prawda, ale jakże to było?
—
Żydek, co miał cieńszą szyję, poszedł na tamten świat, a ja, co miał grubszą, wrócił —
mówił powoli starzec. — Był też tam przy oddziale jeden młody medyk z akademii z
Warszawy, który nas ratował. Ale potem, gdy już ja otrzeźwiał — jako to koroniarze zawsze
ciekawi — coraz to przyleci do mnie i pyta: „Coś pan czuł? jakie wrażenie miałeś, kiedyś
wisiał?" Ot mądry!... Jakie tam wrażenie!... Jeść się kce, wisieć nudno — wiadomo, nie
przywykłszy.
Nie odpowiedziałem nic na tę słuszną uwagę, bo istotnie do podobnego położenia (o ile
powieszenie może się nazwać położeniem) trudno przywyknąć. Starzec zaś pociągnął miodu,
po czym machnął ręką i rzekł:
— Dawne to, panie, dzieje!... Nie wrócą, jak i ja tam nie wrócę.
Wówczas zacząłem mu tłumaczyć, że bądź co bądź czasy ogromnie się
zmieniły i że gdyby koniecznie chciał jeszcze swoje rodzinne strony zobaczyć, to mógłby bez
wielkiego niebezpieczeństwa na Litwę pojechać. Ze zdziwieniem jednak zauważyłem, że w
miarę jakem mówił, twarz jego, rozweselona poprzednio pod wpływem wspomnień, a może i
miodu, poczęła stopniowo mierzchnąć i gasnąć, a w końcu odbił się na niej tak ciężki smutek,
że umilkłem nie rozumiejąc, co staruszka mogło tak zaboleć w moich słowach.
A on siedział czas jakiś ze spuszczoną głową.
— Czasy się zmieniły — rzekł — ale i Litwa się zmieniła.
— Mówiłeś pan jednak, że chwilami tęsknisz okrutnie?
— Bo tęsknię. I, jakom rzekł, co dzień w pacierzu Boga proszę, by duszy mojej pozwolił
tam polecieć, popatrzyć, pożegnać ziemię rodzoną i przeżegnać — ale już wrócić tam w
grzesznym ciele nie chcę, bo teraz bym tam więcej niż tu do dawnej Litwy tęsknił.
— Na Boga! Może i domyślam się dlaczego, ale wytłumacz mi pan to dokładniej!
Nastała chwila ciszy, jakby starzec namyślał się, jakimi słowy ma to, co czuje, wyrazić,
po czym tak mówić począł:
— Powiem, panie, wszystko, jak było... Tadziuk — on i później nieraz mnie jeszcze
odwiedzał i nawet niedawno tu zajechał. Ja przecie ostatni krewniak, a że tam coś po mnie
zostanie, to on i na to chce mieć oko. A ja mu to chwalę, bo znaczy się: stateczny. Tak tedy,
jak tu ostatni raz był — w lipcu miesiącu — tak rozgadali my się o naszych stronach i o
znajomych ludziach, a w końcu pytam ja jego: A cóż, czy teraz naszemu narodowi trochę
lżej? — A on na to powiada: „I jak jeszcze! — nie tylko [powiada] lżej, ale już i wojuje."
Zaciekawił ja się ogromnie i znów jego zagabuję: — Z kim, Tadziuk. z kim? —
1 dasz pan
wiarę, co
OD
na to: kimże by [powiada], jeśli nie z Polakami!" Myślałem, żem nie dosłyszał,
więc pytam drugi raz, a on drugi raz powtarza: „Z Polakami!" — Dopieroż otworzył ja, mój
panie, „gęba", wybałuszył na niego oczy i mówię: — Tadziuk, a czy ty czasem nic masz
trocha tu? —- i post ukał ja się w ciemię. Upał wielki był, myślałem, że mu mózgi w głowie
zakipiały.
— I co panu odpowiedział?
— Dopieroż wziął prawić, jak się naród litewski rozbudził, jak Litwini nawet i w
niektórych szlacheckich „okolicach" nie chcą być Polakami, jak się mowa litewska wszystko
rozwija* jak drukują się po litewsku książki i gazety, jak już z kościołów niektórzy księża
wypędzają polskie nabożeństwo — i tak prawie do obiadu gadał, a że gorąco było, to aż się
spocił, bo mnie chciał koniecznie przekonać i nawrócić, a ja tylko słuchał i słuchał.
— A potem co?
- Potem my siedli jeść i nie mówili do siebie nic, tylko ja wszystko rozmyślał nad tym,
com słyszał. Skończywszy obiad poszedł on spać, bo dwie noce jechał, a ja jeszcze
rozmyślał. Dopiero wieczór, jak przyszło dzwonić, wziął ja go ze sobą na wieżę i
oddzwoniwszy swoje przystępuję do niego niespodzianie i mówię: — Jakoż myślisz?
dlaczego ja się bił i wisiał w sześćdziesiątym trzecim? czy nie dlatego, żeby Litwa była
wolna — a? A jakby ona była wolna, czy to nie znaczy, że każdy miałby wolność być, czym
chce. Tak czy nie? A kto się wtedy bił wraz ze mną? czyja się krew lała po lasach i po
polach? kogo więzili, kogo zsyłali, kogo wieszali, komu zabierali, panie, majątki?— tobie?
Tak ty nie śmiej wojować z tym, kto
za ciebie krew lał. Budzi się, mówisz, naród litewski? to chwała Bogu! chcesz po litewsku
gadać? gadaj! chcesz mieć książki, chcesz mieć szkoły i nabożeństwo? — miej. Ten, co krwi
dla ciebie nic szczędził, jeszcze ci dopomoże, ale ty jego nie kąsaj, bo on razem z tobą jęczy,
razem z tobą cierpi i razem z tobą o swoje się prawo upomina. A cóż ci to on — oszt rafował
twoje litewskie słowo, tak jak Murawiew polskie? zsyłał cię w katorgę za twoją litewską
duszę? A wspomnij ty dawne czasy: kto cię ochrzcił? kto cię oświecił? kto cię Niemcu,
panie, jako psu z gardła wyrwał? Ale ja ci powiem, dlaczego ty z nim dziś wojujesz. Ty z
nim wojujesz dlatego, że ty jego najmniej się boisz, bo on nie ma Sybiru ni bata. Z innymi
trudniej, z nim łatwiej, więc ty — hajże na niego, choć on twoja krew i twój bratl A jeśli tak,
to ty i zły, i durny. Grzech takoż łatwiejszy niż każdy uczciwy uczynek...
— To tak ja gadał i gadał, panie, póki nie ustał, aż do ostatniego tchu. Ale czy nie miał
racji? — jak?
-
Zupełnie! i myślę, że pański Tadziuk musiał ją uznać.
— Gdzie tam uznał! Kłócili my się, kłócili, aż i pokłócili na dobre. On mi powiedział na
odjezdnym: „Nie przyjeżdżajcie do nas, stryjaszku, bo byłoby ci między nami źle." A ja mu
odrzekł: Jeśli tam dużo takich poha- nych duchów jak ty, to i nie przyjadę.
Tu zamilkł i zakrył oczy dłonią, a potem jął mówić więcej do siebie niż do mnie:
— Ja myślał, że gdy tam jaka taka wolność nastanie, to ludzie chyba popłaczą się z
radości i jeden drugiemu będzie jak anioł łzy obcierał, a tam ot! wojna. Nie!... Tak i nie
wrócę!... Wolę ja tu sobie myśleć przy dzwonach o tej dawnej mojej Litwie — nieszczęśliwej
i umęczonej, panie, jak ten Pan Jezus na krzyżu, ale bez złości w duszy...
Pożegnaliśmy się, albowiem wieczór się zbliżał, a że był to dzień czternasty sierpnia,
wigilia Matki Boskiej Zielnej, więc „Anioł Pański" miał być uroczyście wydzwoniony. Na
placu przed kościołem dużo już było mieszczan i chłopów przybyłych ze wsi okolicznych na
jutrzejszy odpust i gdzieś okiem rzucił, rozkwitały jak mak kwitnący jaskrawe chustki
kobiece. Wieczór był pogodny, niebo przezroczysto jakby szklanne, rozpłomienione na
zachodzie.
I nagle w te blaski wieczorne uderzyły spiżowym hymnem dzwony. Zatrząsł wieżą i
rozpłoszył gołębie wielki Jan, jęknął Andrzej Bambyk, zawtórowały inne i biły, biły, a
między ich dźwięki huczne, ogromne i potężne wplatał się wysoką, czystą nutą kryształowy
głos panny Slepściówny.
A gdy rozbujały się wreszcie jako łabędzie po niebie, pomyślałem, że na ich skrzydłach
utęskniona dusza starego dzwonnika leci do swojej dawnej Litwy...
Autorki
HUMORESKA O DZIECIACH, NIE DLA DZIECI
jg^BPfWpS^ arynia i Irka, siostry cioteczne, uczyły się razem, a po wt ll JTO skończonych
lekcjach i obiedzie odwiedzały się codziennie g§ |\/l pi nie tylko wówczas, gdy na niebie
świeciło słońce, ale nawet 88 Jgj i w razie niepogody, albowiem mieszkania ich dzieliła tylko
BMflSfflśSjre szerokość ulicy. Irka mieszkała u rodziców, Marynią zaś, Ktorawtrzecim roku
życia straciła ojca i matkę, opiekowała się pani Aniela Ocieska, bezdzietna wdowa a zarazem
wcale ładna i zupełnie młoda ciocia, licząca zaledwie dwudziesty ósmy rok życia, a szósty
wdowieństwa. Była ta młoda ciocia tak przywiązana do swej siostrzenicy, że jakkolwiek
miała dużo sympatii do pewnego poety, który podpisywał się pod sonetami pseudonimem
„Lemiesz", dawała mu jednak nieraz do zrozumienia, że za nic w świecie nie zgodziłaby się
na rozstanie z Marynią.
A zaś p. Lemiesz, recte pan Stefan Okniński, dawał jej do zrozumienia, że w żadnym
razie nie nalegałby na coś podobnego, albowiem kocha z całego serca / Marynię. Ciocia
rumieniła się mocno z powodu tego „/", a pan Stefan, kładąc osobliwy nacisk na tę literę,
mówił rzeczywiście prawdę, gdyż kochał szczerze i ciocię, i śliczną Marynię, a nawet i Irkę.
Małe kobietki, to jest Marynia i Irka, były rówieśnicami, a urodziny ich przegradzało
tylko kilka dni majowych. Obie skończyły po lat jedenaście i oczywiście obie były
przekonane, że osoby w tym wieku mają już dość znajomości świata i ludzi, by się obejść bez
zbyt ścisłej opieki starszych i rządzić się własnym zdaniem. Na nieszczęście, jakkolwiek jest
to niezaprzeczenie wiek wielce poważny, starsi mają ten brzydki zwyczaj, że go lekceważą i
z tego powodu przychodzi często do rozmaitych nieporozumień.
Na takie nieporozumienie między Marynią a młodą ciocią trafiła właśnie pewnego razu
Irka.
W pierwszej chwili nie zauważyła jednak zmartwienia przyjaciółki, raz dlatego, że Maryni
spod opadniętych na twarz włosów wyglądał tylko nosek, a po wtóre, że przez otwarte okna
mieszkania widać było ogród, a w nim krzewy, pokryte białym kwiatem jak śniegiem.
— Ach, jak tu pachnie 1 — zawołała Irka.
— Jaśminy rozkwitły — odpowiedziała strapionym głosem Marynia.
Wówczas dopiero Irka spojrzała na nią uważniej:
— Czemuś ty taka stroskana? Co ci jest?
— Jak nie mam być stroskana, kiedy zawsze jest to samo?
— Co jest to samo?
— To, że ciocia ciągle uważa mnie za dziecko.
— Myślisz, że mój tatuś i mamusia patrzą na mnie inaczej?
Marynia rozgarnęła obu rękoma jasną czuprynę i poruszając ramionami
poczęła narzekać:
—
Mieć dwunasty rok i być strzeżoną jak pięcioletnie „bebe", tego człowiek doprawdy nie
może już wytrzymać. Cioci do głowy nie przyjdzie, że ja już wszystko wiem, a czego nie
wiem, tego się domyślam.
Na to Irka zbliżyła się szybko i odrzuciwszy w tył warkocz pytała z miną rozciekawioną i
przejętą:
— Domyślasz się? — czego? czego?
— Różnych rzeczy — odpowiedziała Marynia. — A ty nie?
— Naturalnie... Ale żeby tak zupełnie na pewno...
—
Na pewno to i ja nie. W każdym jednak razie wiem już tyle, że mogę wszystko czytać,
a tymczasem ciocia chce, żebym czytała powiastki dla dzieci.
—
Na to stanowczo nie można się zgodzić — odpowiedziała z godnością Irka.
A po chwili zaś:
— Dostałaś burę za czytanie?
—
I jaką! Przed godziną wyciągnęłam z szafy bardzo zajmującą powieść, pod tytułem Syn
naturalny i zaczęłam czytać. Ledwie jednak przeczytałam kilka stronic, nadeszła ciocia,
odebrała mi książkę i zmyła głowę, co się nazywa.
— Okropność! Syn naturalny... to musi być strasznie ciekawe! Ale co to jest syn
naturalny?
—
Naturalny to jest... to jest... widzisz... No!... tego tak dokładnie znów nie wiem, ale się
zaraz domyśliłam, że jeśli może być naturalny, to może być i sztuczny.
— A co to sztuczny?
Brwi Maryni podniosły się w górę. Nic tylko jej twarz, ale i cała postać zdradzała głęboki
wysiłek umysłowy.
— Sztuczny to jest, widzisz... to jest...
— Nie wiesz, a mówiłaś, że wszystkiego się domyślasz?
-
Poczekaj. Otóż się domyślam. Naturalny jest to niezawodnie taki, co się urodzi po
ślubie, a sztuczny to taki, co przedtem.
-
Może być! może być! Ale w takim razie my obie. na przykład, mogłybyśmy mieć
tylko synów sztucznych.
— Chyba.
— Ot, to byłby dopiero wypadek!
Jednakże tego rodzaju wypadek wydał się widocznie Irce czymś bardzo wesołym, albowiem
parsknęła nagle śmiechem, po czym spytała z rozjaśnionymi oczyma:
— Powiedz, chciałabyś mieć sztucznego syna?
Lecz Marynia podniosła do góry swe śliczne oczy koloru błękitnego barwinku i jak przystało
na poważną osobę, która nie wypowiada żadnych życzeń bez dojrzałego namysłu, odrzekła:
— Wolałabym mieć foksteriera.
Po chwili zaś dodała:
— ...Białego, z jednym czarnym uchem i z czarną łatą na grzbiecie.
— A ja chciałabym mieć od razu parę.
— Prawda, że byłoby to jeszcze weselej.
Tu westchnęła i dodała z melancholią kobiety przywykłej do zawodów:
— Ale nam się to pewno nigdy nie zdarzy.
Lecz Irkę ogarnęły innego rodzaju wątpliwości:
—
Słuchaj, Maryniu, a jeśli ty się źle domyślasz — i jeśli sztuczny syn to jest po prostu
lalka?
—
To niech go sobie ma jaka inna. Ja jestem na to za duża, żeby się bawić lalkami.
— Zwłaszcza przy ludziach.
— Zwłaszcza przy ludziach. Rozumie się.
— Koniec końcem, my jednak nic nie wiemy.
—
Gdyby ciocia pozwoliła mi przeczytać tego Syna naturalnego, to domyśliłabym się, co
jest sztuczny, ale tak!... Kobieta, choćby nie wiem jak dorosła, nie potrafi przecie
wszystkiego odgadnąć.
— To się zakradnij do szafy i przeczytaj.
W małym sercu Maryni krył się jednak widocznie rzetelny i prawy człowiek, albowiem
rozłożywszy bezradnie ręce odrzekła:
—
Aha! — kiedy musiałam dać słowo, że bez wiedzy cioci nie zabiorę z szafy żadnej
książki.
— Skoro dałaś słowo, to co innego — odpowiedziała niemniej uczciwa Irka.
Nastała chwila milczenia.
—
Bieda z tą ciocią — ozwała się wreszcie Marynia. — Żeby to była jaka inna, to bym ją
znienawidziła.
— Ale cioci Anielki nie potrafisz nienawidzić.
—
Bo jak miałam odrę, to przez cały czas przesiadywała w fotelu przy moim łóżku... I nie
tylko jest ładna, ale w innych rzeczach bardzo dobra.
— Jak mój tatuś.
—
A jednak w naszym wieku niepodobna pozwolić, żeby nam kto wydzielał, co mamy
czytać, jak dzieciom wydziela się cukierki z obawy, aby się nie przejadły.
— Ogromnie przykro i całkiem niestosownie.
— A powiedzieć, że nie ma na to rady!
Lecz Irka, która była żywsza i zaradniejsza od Maryni, poczęła chodzić szybko po pokoju,
rozdymać swój różowy nosek, potrząsać ciemną główką, na koniec wskoczywszy obiema
nóżkami na szezlong jęła bujać się na poduszkach i powtarzać z radością:
— Jest rada! jest! jest!
— Jaka? — dopytywała Marynia.
— To poskutkuje z pewnością!
— Mów zaraz.
— Napiszmy powieść.
— Powieść?
—
Tak, ale taką powieść, że to okropność, i poślijmy ją przez posłańca do druku.
Słyszałaś, jak pan Stefan mówił raz do cioci Anielki, że gazety potrzebują ogromnie i
długich, i krótkich powieści, więc cokolwiek im poślemy, to zaraz wydrukują, zwłaszcza
jeżeli nikt w redakcji nie domyśli się, że nie jesteśmy jeszcze całkiem dorosłe.
Teraz i poważna Marynia zaczęła podskakiwać.
— Ślicznie, doskonale! napiszemy powieść.
— Duży romans, w którym się kochają.
— Jeden pan w jednej pannie!
— Tak!
W tej chwili jednak Marynia przestała podskakiwać.
— Ale — zapytała —co to ma do pozwolenia na czytanie innych powieści?
— Nie rozumiesz? Jak nasza powieść zacznie wychodzić, twoja ciocia i moi tatusiowie
powiedzą, że to książka nie dla nas i nie pozwolą nam jej czytać, a wtedy weźmiemy się pod
boki i oświadczymy, że autorkami jesteśmy my.
— Cudownie! O to będzie zabawa! Potem oczywiście będziemy mogły już wszystko
czytać.
Tu przyszłe autorki chwyciły się z radości za ręce i obracając się z największą możliwą
szybkością, poczęły wykręcać tak zwanego „młynka". Ale ponieważ stateczne umysły nie
mogą oddawać się długo płochym igraszkom, przeto jak tylko zakręciło im się w głowach,
pofolgowały zaraz, po czym Irka rzekła:
— Nic traćmy czasu! siadajmy!
— Piszmy — zawtórowała Marynia.
I w mgnieniu oka znalazły się po dwóch bokach stołu, przy którym Marynia odbywała
zwykle lekcje. Atrament, papier, pióra, wszystko było gotowe. Należało tylko wezwać w
pomoc natchnienie i zacząć.
Dlaczego natchnienie znajduje się zawsze pod sufitem, na to dość jest trudno odpowiedzieć.
To tylko jest pewne, że jakkolwiek Maryni i Irce nikt o tym nie mówił, obie poczęły patrzeć
na sufit
Na stole przez dłuższy czas panował zupełny spokój, natomiast pod stołem czarne
pończoszki i żółte trzewiczki kiwały się to naprzód, to w tył, tym jednostajnym ruchem, który
w pospolitym języku nazywa się „robieniem garnków". Ściśle biorąc, nie jest to może ruch
zbyt poważny, ale trudno go brać za złe osobom, które w postawie siedzącej nie dostają
jeszcze stopami do ziemi.
Milczenie i „robienie garnków" przerwała pierwsza Marynia:
— Czy można pisać powieść we dwie?
— Można — odpowiedziała Irka. — Pan Stefan rozmawiał raz o tym z moimi rodzicami,
kiedy czytał im jakąś powieść pisaną przez dwóch autorów francuskich. A skoro można pisać
we dwóch, to można i we dwie.
— Więc jedna będzie pisała, druga dyktowała?
— Nie; będziemy komponowały razem, a pisać będzie każda na swoim
arkuszu. Potem ja zabiorę swój arkusz, ty swój, będziemy myślały o tym, co jest napisane, a
jeśli której przyjdzie co nowego do głowy, to nazajutrz drugiej powie.
— Dobrze, więc zaczynajmy.
„Robienie garnków" pod stołem rozpoczęło się na nowo, ale nie trwało już długo.
— Jak się będzie nazywał bohater? — spytała Irka.
— Kto?
— Nie rozumiesz? — ten. który się będzie kochał.
— Rozumiem wybornie. Niech się nazywa Stefan.
— A ona Aniela, tak jak ciocia?
—
Ale nie... Może lepiej będzie wymyślić inne imiona, bo nużby ciocia się rozgniewała,
że opisujemy ją i pana Stefana. Powiem ci jedną tajemnicę. Oto słyszałam, jak służba
mówiła, że pan Stefan się z ciocią ożeni. I zaraz zapytałam cioci, czy to prawda, ale ciocia
tylko się zaczerwieniła i kazała mi być cicho.
—
Słyszałam i ja, jak mój tatuś mówił do mamusi tak: „On w każdej chwili gotów, a i ona
nie od tego." Ogromnie byłam ciekawa, co to znaczy, ale także powiedzieli mi, żebym się nie
wdawała w nie swoje rzeczy.
— Więc nie może być: Stefan i Aniela?
— Nie, ale jakże się mają nazywać?
— Niech on będzie Juliusz.
— Owszem. Śliczne imię. A ona?
— Idalia.
— Pysznie. Ty widocznie masz talent.
— Może i trochę mam — odrzekła skromnie Marynia.
Pióra nie zaczęły jednak od razu skrzypieć po papierze, natomiast końce obsadek znalazły się
jak na komendę w ząbkach autorek. Towarzyszyło temu ustawiczne spoglądanie na siebie
oraz rozmaite inne oznaki niepewności.
Nagle Marynia złożyła pióro:
— Dobrze, ale co będzie, jeśli nam pozwolą czytać naszą powieść?
— Jest i na to rada.
— Powiedz.
—
Mówiłam już, że powieść musi być taka, że to strach, to znaczy, że musi być okropnie
nieprzyzwoita.
— Ach, tak! — prawda.
—
Niech moi tatusiowie i ciocia Anielka wiedzą, że przed nami nie trzeba już niczego
ukrywać.
Chwila skupienia, po czym twarz Irki rozpromienia się, widocznie pod wpływem genialnego
pomysłu.
— Ja — mówi — proponuję tak zacząć: „Juliusz i Idalia, zaledwie się na balu poznali,
zaraz zaczęli być okropnie nieprzyzwoici!..."
-Doskonale! — odpowiada Marynia.—Z pewnością nie pozwolą nam tego czytać.
I pióra poczynają tym razem skrzypieć na dobre, ale po tak szczęśliwym początku Marynia
przerywa znowu pracę:
—
Widzisz... dobrze... tylko pierwej musieli się poznać, rozmawiać ze sobą i pokochać
się. Wiem na pewno, że w powieściach nie dla dzieci zawsze się kochają.
—
O i ja to wiem wyśmienicie. Więc niech będzie tak: „Juliusz i Idalia naprzód się na balu
poznali, potem rozmawiali, a jak się tylko pokochali, zaraz zaczęli być ogromnie
nieprzyzwoici!..."
—
Tak jest lepiej, ale trzeba się namyślić, co oni nieprzyzwoitego mogą zrobić.
— Niech... niech się na przykład pocałują.
—
A czy tego będzie dosyć? Pan Stefan całuje mnie w głowę, a ciocię Anielkę w rękę — i
to zawsze trzy razy.
— A jeśli Juliusz i Idalia pocałują się od razu w usta?
— Na balu? To byłoby dość nieprzyzwoite. Ale co dalej?
— Jak to: co dalej?
- Bo to wszystko stanowi co najwięcej trzy wiersze... niechby pięć — a powieść musi mieć
przecie najmniej tom.
— Prawda. Pomyślmy, co można dalej nieprzyzwoitego zrobić?
Natchnienie zawieszone pod sufitem okazuje się tym razem zupełnie
nieczułe na rozpaczliwe spojrzenia autorek i w pokoju trwa milczenie.
— Można się potem uściskać... — mówi Marynia.
Ale Irka potrząsa główką.
—
Nie! Gdy ludzie się całują, to przecie nie zakładają rąk w tył, tylko się zarazem i
ściskają. To się robi zawsze za jedną drogą.
—
Tak — potwierdza Marynia. — Tu trzeba wymyślić coś takiego, co się robi po
całowaniu się i po uściskaniu.
Po czym zamyśla się głęboko, następnie podnosi oczy i odzywa się nieśmiało:
— A gdyby zabrali do siebie cały tort, przygotowany dla wszystkich gości?
—
Fe! — odpowiada Irka —jak małe dzieci!... To byłoby łakomstwo, nie miłość.
—
Masz słuszność. Trzeba koniecznie, ażeby zrobili coś nieprzyzwoitego z miłości.
— Ale co?
Z piersi Maryni wydobywa się westchnienie.
— To wcale niełatwo pisać powieść.
— Powieściopisarze jednak sobie z tym radzą. Marynia wpada na nowy pomysł:
— A gdyby zapytać pana Stefana? Jak on przychodzi, to ciocia, zanim do niego wyjdzie,
zawsze poprawia włosy, więc byłby czas go spytać. Nie powiem mu, że piszemy powieść,
tylko zapytam, co się robi z miłości po pocałowaniu się i uściskaniu.
Irka poczyna trzeć czoło:
—
W głowę zachodzę, co jeszcze potem można zrobić. Ale pan Stefan nie jest
powieściopisarz tylko poeta, a poeci może także nie wiedzą. Zresztą pewno by się domyślił,
że my coś majstrujemy... Ale czekaj! wiem!
— Co? co?
— Napiszmy tak: „Juliusz i Idalia naprzód się poznali i pokochali, potem zaczęli być
nieprzyzwoici, a następnie on ją uwiódł."
— Co to znaczy?
—
Tego już dokładnie nie wiem, ale powiem ci, jak to było. Raz tatuś czytał mamusi
głośno jakaś powieść, a ja siedziałam w drugim pokoju i wyraźnie słyszałam takie zdanie:
„Po nieszczęsnym dniu, w którym Edward uwiódł Magdalenę..." A mamusia zaraz przerwała
czytanie i powiada: „Uważaj, Irka jest obok." I tatuś wyprosił mnie do dalszych pokoi. Z tego
miarkuję, że to jest coś, czego nam wiedzieć nie wolno.
—
A mnie się zdaje, że uwieść to jest to samo co wywieźć, czyli pojechać gdzieś razem.
— Myślę, że to musi być coś gorszego.
—
Wiesz przecie, że państwo młodzi wyjeżdżają prawie zawsze po ślubie za granicę. To
znaczy, że on ją bierze i wywozi. To taki zwyczaj.
—
Więc w najgorszym razie możemy napisać tak: „Juliusz i Idalia, po poznaniu się, po
pokochaniu i różnych nieprzyzwoitościach, pożenili się, a potem on ją uwiódł."
— Ale jeśli to taki zwyczaj, to nie ma w tym nic osobliwego.
— A po cóż by mama mówiła: „Uważaj, Irka jest obok?"
— Tak, to jest dziwne i trzeba się nad tym zastanowić.
Po tej słusznej uwadze następuje chwila zastanowienia, podczas której pokazuje się coraz
jaśniej, że pisanie powieści połączone jest z rozmaitymi nieprzewidzianymi trudnościami.
— Ach — odzywa się Irka — żeby to kto chciał przy nas kogoś uwieść!
— Wiedziałybyśmy przynajmniej, co to znaczy — odpowiada Marynia.
Dalszą rozmowę przerywa dzwonek, po czym w drzwiach ukazuje się
pan Stefan Okniński, czyli „Lemiesz". Pan Lemiesz, jakkolwiek jest autorem trzech tuzinów
sonetów, jednakże podobny jest do człowieka w ogóle. Nie spogląda ponuro, myje się co
rano, nie nosi peleryny, nosi koszulę, nie nosi długich włosów, co sam tłumaczy tym, że
swego talentu nie chce sztukować ani peleryną, ani czupryną. Ponieważ ma przy tym majątek
znacznie większy od talentu, przeto nikt mu nie zazdrości sonetów i jest mile widziany i
niemal podziwiany przez kobiety. W tej chwili trzyma w ręku bukiet kwiatów i obwiązane
różową wstążeczką pudełeczko. Po wejściu wita się poufale z autorkami całując każdą w
główkę.
— Niech pan siada — zaprasza Marynia. — Jakie śliczne kwiaty.
I tak mówiąc wpatruje się pilnie w pudełko.
—
Kwiaty są dla cioci, pudełko z cukierkami dla was — mówi pan Stefan. — A ciocia
jest?
—
Jest. Musiała słyszeć dzwonek, ale nadejdzie dopiero za chwilę, bo jak pan przychodzi,
to ciocia zawsze poprawia włosy, a czasem zmienia krawatkę i nawet się trochę pudruje, żeby
ją twarz nie paliła.
Pan Stefan rzuca na stół pudełko, następnie chwyta obie ręce Maryni i potrząsając nimi silnie
mówi z rozpromienioną twarzą:
—
A, moja ty droga terkotko, żebyś wiedziała, jak mi to miło słyszeć i jak cię za to
kocham.
Marynia zaś uwolniwszy rączki pochyla swą śliczną główkę i patrząc z przymi leniem na
pana Stefana pyta kręcąc warkocze:
— Naprawdę pan mnie kocha?
— Jak mało kogo w świecie.
— I odpowie pan szczerze na jedno pytanie?
— Z największą pewnością.
—
Bo — mówi nieśmiało Marynia — to jest może trochę nieprzyzwoite, ale nam właśnie
o to chodzi — i mnie, i Irce.
— No? no?
—
Oto i ja, i Irka chciałybyśmy wiedzieć, co to jest, jak jakiś pan uwodzi jakąś panią?
Kto by chciał wnosić o inteligencji pana Stefana z wyrazu, jaki przybrała na razie jego
fizjognomia, nic posądziłby go nigdy nie tylko o trzy tuziny sonetów, ale nawet o trzy sonety,
albowiem nieszczęśliwy poeta ma w tej chwili minę tak zdumioną i tak po prostu głupią, że
podobnej niełatwo byłoby znaleźć na całym Parnasie.
— Na miłość boską!... Maryniu!... Co ty?...
Więc Marynia sądząc, że nie zrozumiał, o co chodzi, powtarza pytanie inaczej.
—
Chciałybyśmy wiedzieć, czy się uwodzi przed ślubem, czy po ślubie i co to jest?
— Maryniu!!! — woła z rozpaczą pan Stefan.
I minę ma już nie tylko gapia, ale zupełnego matołka.
— Niech pan odpowie — nalega Marynia — pan obiecał.
— Cicho! nic nie powiem! ani myślę!
— To chyba pan sam nie wie.
Na to Irka wydyma pogardliwie usteczka:
— Mówiłam, że poeci takich rzeczy nie wiedzą.
—
Widocznie — dodaje Marynia — a to przecie wie każdy powieścio- pisarz!
— Z pewnością.
I oburzenie graniczące z pogardą ogarnia obie autorki zarówno na poetów w ogóle, jak na
pana Stefana w szczególności.
Tymczasem w otwartych drzwiach ukazuje się ciocia. Marynia biegnie natychmiast ku niej i
pod wpływem oburzenia, zawodu i rozczarowania woła:■•"•
—
Ciociu, niech ciocia nigdy nie wychodzi za pana Stefana, bo on tego nawet nie wie, co
znaczy: uwieść.
Ale tu następuje jeszcze gorsza katastrofa, albowiem zdumionej nie mniej od poety cioci
przychodzi widocznie do głowy, że w takim położeniu bez wyjścia młodej kobiecie nie
pozostaje nic innego, jak zemdleć! Pada więc ciężko na kanapę, składa głowę na oparciu,
zamyka oczy i pozostaje bez ruchu.
Pokój napełnia się przerażeniem. Pan Stefan rzuca się na ratunek krzycząc: „wody! wody!"
głosem tak dzikim, jak gdyby cały dom objęty był
We mgle
odczas burzliwego roku w Warszawie naprzód przyszedł gS do Zawady list, tak ogromnie
smutny i stroskany, jak smutne 13 m^ ' pełne troski jest ubogie, wdowie życie. Brzmiał on jak
następuje:
USSS^&J^} „Kochany Marianie! Piszę do Mariana z wielką i nieśmiałą prośbą, czy by nie
był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marian wypłaca od kapitaliku,
wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi, że robiłam, co mogłam, ale już
mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie,
nie mogę myśleć dla jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marian wie, z jakim ja wysiłkiem
wiązałam od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę. Gdybym nie
potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta rubli emerytury, które
mi po mężu wypłaca prokuratoria, jeszcze bym jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo — ani
sposób! Tu co chwila robią się rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej jeszcze nigdy
nie bywało. Po wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domku jeden pokoik z
kuchenką, to by zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od lata i szkoły
rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad nami. Gabriel jest bardzo
zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia. Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz
to się stanowczo urwało. Wiem. co Marian pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale
oni wezmą ze sobą książki — a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczają się w Warszawie?
Jeśli szkoły rządowe będą od lala polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów i o
stypendia, bo przecież swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat Krasucki,
którego Marian zna. mówił parę dni temu, że wkrótce wszystko się zmieni. Dajże to. Boże
miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać trudno. Chłopcy tymczasem
Z pamiętnika korepetytora
wiatło lampy, chociaż przyćmione, często budziło mnie i nieraz o drugiej lub trzeciej po
północy widziałem Michasia pracującego jeszcze. Mala i wątła jego postać, przybrana tylko
w bieliznę, schylona była nad książką, a w ciszy nocnej senny, zmęczony głos powtarzał
mechanicznie koniugacje greckie i łacińskie z tą jednostajnością, z jaką w kościele
powtarzają słowa litanii. Na regularną, delikatną jego twarzyczkę występowały rumieńce
zmęczenia, a zaczerwienione oczy kleiły się do snu. Gdym zawołał na niego, by zgasił lampę
i udał się spać, chłopiec odpowiadał mi żałosnym głosem: — Nie umiem jeszcze lekcji, panie
Wawrzynkiewicz. Odrabiałem z nim przecież wszystkie zadania od czwartej do ósmej, a
potem od dziesiątej do dwunastej, i sam nie szedłem do łóżka, nimem się nie przekonał, że
umie wszystko i że zadania pisemne były odrobione. Ale doprawdy, tego wszystkiego było
za dużo; skończywszy ostatnią lekcję chłopiec zapominał pierwszej, a łacina, grecki,
starosłowiański i nazwy rozmaitych rosyjskich guberni wprowadzały biedną jego głowę w
taki chaos i gorączkę, że spać nie mógł. Wyłaził wtedy spod kołdry, zapalał lampę i w
koszuli tylko zasiadał na nowo do stolika. Gdym go łajał, wybuchał płaczem. Może
powinienem był nie pozwolić, by dziecko męczyło się nad siły. ale cóż miałem robić? Musiał
przecie wyuczyć się co dzień choć jako tako lekcyj, bo inaczej wydalono by go ze szkól, a
Bóg jeden wie, co by to był za cios dla pani Marii, która po śmierci męża zostawszy z dwoj-
giem sierót wszystkie nadzieje złożyła na Michasia.
Położenie było prawie bez wyjścia, bom z drugiej strony widział doskonale. że nadmierne
wysilenia umysłowe podkopują zdrowie chłopca i mogą życiu jego zagrozić. Trzeba było
przynajmniej wzmacniać go fizycznie, gimnastykować, kazać mu dużo chodzić lub jeździć
konno, ale nie było czasu na to. Każdą chwilę, potrzebną dla wesołości, zdrowia i życia
chłopca.
zabierały uprażnienija. Rankiem, gdym mu pakował książki do tornistra i gdym widział, jak
jego chude ramiona gięły się pod ciężarem tych bizantyjskich tomów, serce mi się po prostu
ściskało. Mówiono mi też nieraz, że chłopaka psuję i rozpieszczam, że Michaś widocznie nie
dość pracuje, że ma zły akcent w rosyjskim języku i że beczy z lada powodu.
Chory sam jestem na piersi, samotny w świecie i zgryźliwy, więc te wymówki niejedną
mi chwilę zatruły. Już najlepiej wiedziałem, czy Michaś nie dość pracuje! Było to dziecko
obdarzone średnimi zdolnościami, ale tak wytrwałe i przy całej słodyczy taką posiadające siłę
charakteru, jakiej nie zdarzyło mi się spotkać w żadnym innym chłopcu. Biedny Michaś
namiętnie i ślepo był przywiązany do matki, że zaś mu powiedziano, iż matka bardzo jest
nieszczęśliwa i chora, i że gdy on będzie się jeszcze źle uczył, to może ją dobić, więc chłopak
drżał przed tą myślą i nocami całymi siedział nad książką, byle tylko matki nie zmartwić. Nie
mógł powstrzymać płaczu, gdy dostał zły stopień, ale nikomu nie przychodziło do głowy,
dlaczego płakał, do jakiej strasznej poczuwał się w takich chwilach odpo- wiedzialności. Ba!
co komu było do tego? Miał złe udarenije — i kwita! Ja go nie psułem ani rozpieszczałem,
tylkom go rozumiał lepiej: żem zaś zamiast łajać dziecko za niepowodzenia, starał się*je
pocieszać, to już moja rzecz. Sam napracowałem się w życiu niemało, nacierpiałem głodu,
nędzy, nie byłem szczęśliwy, nie będę szczęśliwy i — niech tam licho weźmie! Nawet już
zębów nie ściskam, gdy o tym myślę! Nie wierzę, żeby było warto żyć, ale może dlatego
właśnie mam prawdziwe współczucie dla każdej biedy.
Ja przynajmniej w wieku Michasia, gdym latał za gołębiami po Starym Mieście, miałem
swoje czasy zdrowia i wesołości. Kaszel mnie nie męczył: gdym brał w skórę, tom płakał,
póki bili, zresztą nie wiedziałem o niczym i nie dbałem o nic. Michaś i tego nawet nie miał.
Życie byłoby i jego położyło na kowadło i biło młotem, tyle by więc wygrał, ile by jako
dziecko naśmiał się serdecznie z tego, co dzieci bawi, napłatał figlów i wylatał się na
otwartym powietrzu i pod otwartym niebem. Ale dziś dzieje się inaczej; więc zamiast tego
miałem przed sobą dziecko chmurne, idące do szkoły i wracające z niej zgarbione pod
ciężarem cyrylskich książek, wysilone, ze zmarszczkami w kątach oczu, tłumiące
ustawicznie jakby wybuch płaczu — zatem współczułem mu i chciałem być dla niego
ucieczką.
Jestem sam nauczycielem, jakkolwiek prywatnym, i nie wiem, co bym robił na świecie,
gdybym jeszcze stracił wiarę w wartość nauki i pożytek, jaki
z niej płynie. Myślę tylko po prostu, że nauka nie powinna być tragedią dl? dzieci, a złe lub
dobre udarenije nie powinno stanowić o losie i całym przyszłym życiu maleńkich istot.
Myślę lakżd. że pedagogia lepiej spełnia swe zadania, gdy dziecko czuje jej rękę
prowadzącą je łagodnie, nie zaś nogę. przygniatającą mu piersi i depcącą wszystko, co go
nauczono czcić i kochać w domu. Takim już jestem obskurantem, że zdania tego pewnie nie
zmienię, bo utwierdzam się w nim tym mocniej, ilekroć wspomnę mojego biednego
Michasia. Od sześciu lat byłem jego nauczycielem, pierwej jako guwerner, potem, gdy
poszedł do szkół, jako korepetytor: miałem więc czas przywiązać się do niego. Zresztą po co
miałbym ukrywać przed sobą samym? był mi drogim, bo był synem droższej dla mnie nad
wszystko istoty. Nigdy ona nie wiedziała
0 tym i nigdy wiedzieć nie będzie; pamiętam, że ja jestem — ot sobie pan Wawrzynkiewicz.
prywatny nauczyciel, a do tego człowiek chory — ona córka zamożnego domu
szlacheckiego, po prostu pani, na którą bym oczu nie śmiał podnieść. Ale że samotne serce
ludzkie, miotane życiem, musi w końcu do czegoś przywrzeć jak muszla miotana falą. więc
moje przywarło do niej. Co ja na to poradzę? A zresztą co to jej szkodzi? Nie żądam od niej
więcej światła niż od słońca, które wiosną ogrzewa moje piersi. Od sześciu lat byłem w jej
domu, byłem przy śmierci jej męża, widziałem ją nieszczęśliwą, samą, a zawsze dobrą, cichą,
kochającą dzieci, świętą prawie w swym wdowieństwie i cierpieniu, więc... musiało do tego
przyjść. Ale to nie miłość — to raczej moja religia...
Michaś bardzo przypominał matkę. Nieraz, gdy podnosił na mnie oczy, zdawało mi się,
że patrzę na nią. Były to też same delikatne rysy, toż samo czoło z cieniem padającym od
włosów, ten sam łagodny zarys brwi, a szczególniej głos prawie jednakowy. W usposobieniu
matki i dziecka była także wspólność, objawiająca się w pewnej skłonności do egzaltacji
uczuć i poglądów. Należeli oboje do tego rodzaju istot wrażliwych, kochających
1 szlachetnych, które zdolne są do największych poświęceń, ale które w życiu i zetknięciu się
z jego rzeczywistością mało znajdują szczęścia, dając naprzód więcej, niż mogą otrzymać.
Ten rodzaj ludzi ginie też teraz i myślę, że jakiś dzisiejszy naturalista mógłby powiedzieć o
nich, źe z góry są na śmierć skazani, bo przychodzą na świat z wadą serca, po prostu za dużo
kochają.
Rodzina Michasia była niegdyś bardzo zamożna — ale za dużo kochali — więc rozmaite
burze rozwiały fortunę, a to, co zostało, nie jest wprawdzie
nędzą, nie jest nawet ubóstwem — w porównaniu jednak do dawnych czasów miernością.
Michaś był ostatnim z rodziny, toteż pani Maria kochała go nie tylko jak własne dziecko, ale
zarazem jak wszystkie swoje nadzieje na przyszłość. Na nieszczęście, z zaślepieniem
zwykłym matkom, widziała w nim niepospolite zdolności. Chłopiec wprawdzie istotnie nie
był tępy, a należał do tego rodzaju dzieci, których zdolności, z początku średnie, rozwijają się
dopiero później razem z siłami fizycznymi i zdrowiem. W innych warunkach, w innym kraju,
mógłby był skończyć szkoły, uniwersytet i stać się pożytecznym pracownikiem na każdym
polu. W tych, jakie istniały i istnieją w szkołach rosyjskich dla polskiego dziecka, męczył się
tylko — i wiedząc o wysokim wyobrażeniu, jakie matka miała o nim, wysilał na próżno.
Wiele rzeczy na świecie widziały oczy moje i postanowiłem się niczemu nie dziwić, ale
wyznaję, że z trudnością przyszło mi uwierzyć, by mogła istnieć taka plątanina stosunków, w
której by dziecku na złe wyszła siła charakteru, wytrwałość, praca i przywiązanie do matki.
Jest coś niezdrowego w takich stosunkach, i gdyby mi słowa mogły zapłacić za żal i gorycz,
które czuję, powiedziałbym razem z Hamletem, że „dziwne rzeczy dzieją się w państwie
duńskim".
Pracowałem z Michasiem. jakby od tych stopni, które on za postępy dostawał, moja
przyszłość zależała. Bo też obaj z moim drogim chłopcem mieliśmy jeden cel, a to nie
martwić jej, pokazać dobrą cenzurę, wywołać uśmiech szczęścia na jej usta. Gdy mu się
udało dostać dobry stopień, dziecko przychodziło z klasy rozpromienione i szczęśliwe.
Zdawało mi się, że w takich razach Michaś urósł nagle, że się rozkurczał: jego chmurne
zwykle oczy śmiały się wówczas tą szczerą dziecinną wesołością i świeciły jak dwa węgielki.
Zrzucał natychmiast ze swoich szczupłych pleców tornister przeładowany rosyjskimi
książkami i mrugając na mnie jeszcze w progu wołał:
— Panie Wawrzynkicwicz! Mama będzie kontenta! Dostałem dziś z geografii... niech
pan zgadnie ile?
A gdym udawał, że nie zgaduję, przybiegał do mnie z pyszną miną i zarzuciwszy mi ręce
na szyję mówił niby do ucha, ale bardzo głośno:
— Piątkę! Naprawdę piątkę!
Były to dla nas obydwóch szczęśliwe chwile. Wieczorami w takie dnie Michaś rozmarza]
się i wyobrażając sobie, co to będzie jeżeli dostanie wszystkie stopnie celujące, gwarzył na
wpół do mnie, na wpół do siebie:
— Na Boże Narodzenie pojedziemy do Zalesina; śnieg będzie padał,
więc pojedziemy sankami. Przyjedziemy w nocy, ale mama będzie na mnie czekała: uściska
mnie, ucałuje, a potem spyta o cenzurę. Ja zrobię smutną minę naumyślnie, a tu mama czyta:
„celujący, celujący, celujący!" O panie Wawrzynkiewicz!...
I biednemu chłopcu łzy stawały w oczach, a ja, zamiast go powstrzymać, sam biegłem za
nim zmęczoną wyobraźnią i przypominałem sobie dom w Zalesinie, jego powagę, spokój, tę
wyższą szlachetną istotę, która tam była panią, i szczęście, jakie jej sprawi powrót chłopca z
celującymi w cenzurze.
Korzystałem z takich chwil i dawałem Michasiowi nauki, tłumacząc mu, że mamie
bardzo chodzi o jego naukę, ale także o zdrowie, źe więc powinien nie płakać, gdy go
wyprowadzam na przechadzkę, sypiać tyle, ile mu każę, i nie upierać się przy nocnym
siedzeniu nad książkami. Odbierałem też często listy od pani Marii polecające mi, bym
czuwał nad zdrowiem dziecka, ale z rozpaczą prawie przekonywałem się co dzień, że
pogodzić ten system naukowy, jaki u nas panuje, ze zdrowiem — było prawie niepo-
dobieństwem. Gdyby przedmioty wykładane były za trudne, byłbym sobie poradził,
cofnąwszy Michasia z klasy drugiej, do której wszedł — do pierwszej — i pani Maria, jako
rozumna kobieta, zgodziłaby się na to. Ale on doskonale pojmował te niby przedmioty
wykładane, nie o naukę więc chodziło, tylko o czas, jaki zabierały lekcje i zadania. Na to już
nic nic mogłem poradzić i liczyłem jedynie, że gdy święta nadejdą, odpoczynek wypełni te
szczerby w zdrowiu dziecka, które czyniła nadmierna praca.
Gdyby Michaś był dzieckiem obojętniejszym, mniej bym się troszczył o niego, ale on
jeszcze prawie żywiej odczuwał każde niepowodzenie niż pomyślność. Owe chwile radości i
celujących, o których wspomniałem, rzadkie były na nieszczęście. Tak nauczyłem się czytać
z jego twarzy, że skoro tylko wszedł, od pierwszego rzutu oka poznawałem, gdy mu się nie
udało.
— Dostałeś zły stopień? — pytałem.
— Tak jest!
— Nie umiałeś?
Czasem odpowiadał: „Nie umiałem", częściej jednak: „Umiałem, alem nie mógł
wypowiedzieć po rosyjsku."
Jakoż mały Owicki, prymus, którego naumyślnie sprowadziłem, by Michaś się z nim
uczył, mówił mi, iż Michaś głównie dlatego dostaje złe stop
nie, że się nie umie wysłowić. W miarę jak dziecko czuło się coraz więcej zmęczone
fizycznie i umysłowo, takie niepowodzenia powtarzały się częściej. Zauważyłem, że gdy
malec wypłakawszy się siadał następnie do lekcji, cichy bywał i niby spokojny, ale usta
drgały mu i w tej usilności i w zdwojonej energii, z jaką zabierał się do zadań, było coś
rozpaczliwego i gorączkowego zarazem. Jego nocne siedzenia stawały się coraz częstsze.
Bojąc się, że gdy się obudzę, każę mu iść spać, wstawał cicho, po cichutku wynosił lampę do
przedpokoju, tam ją zapalał i zasiadał do roboty. Zanim go na tym złapałem, kilka nocy
przepędził w ten sposób między nie opalonymi ścianami. Nie miałem innej rady, jak wstać,
zawołać go do pokoju i przerobić z nim raz jeszcze wszystkie lekcje, by go przekonać, że je
umiał i że niepotrzebnie narażał się na przeziębienie. Ale on jeszcze sam w końcu nie
wiedział, czy co umiał, czy nie umiał. Dziecko traciło siły, chudło, żółkło i zasępiało się
coraz bardziej. Czasem trafiało się coś takiego, co przekonywało mnie, że nie sama jednak
praca i niepowodzenia wyczerpują jego siły. Raz, gdy wykładałem mu historię polską, co na
żądanie pani Marii robiłem codziennie, Michaś zerwał się i gdym na niego spojrzał, prze-
straszyłem się ujrzawszy badawczy i prawie surowy wyraz jego twarzy, z jakim mnie spytał
nagle:
— Panie! Więc to wszystko prawda? Zupełna prawda? Bo...
— Bo co, Michasiu?... pytałem ze zdziwieniem.
Zamiast odpowiedzi wybuchnął płaczem.
Zrozumiałem powód tego wybuchu. Nie było żadnej wątpliwości, że dzieciom trafiało się
słyszeć wiele rzeczy, które raniły ich najgłębsze uczucia i które były wprost zaprzeczeniem
albo pogardą tego, co w domach nauczono je czcić i kochać. Zdania takie ześlizgiwały się po
innych chłopcach nie zostawiając nic prócz niechęci i starannie ukrywanej nienawiści, ale
chłopczyna tak uczuciowy jak Michaś odczuwał je boleśnie, nie śmiał zaprzeczyć, choć może
nieraz miał ochotę krzyczeć z bólu, ale burzył się, gryzł i martwił. W ten sposób do
zmartwień, którymi karmiły go niepowodzenia i złe stopnie, przyrzucała nieopisanej goryczy
rozterka, w jakiej żył ciągle.
Dwie siły, dwa głosy, których słuchać jest obowiązkiem dziecka, ale które też właśnie
dlatego winny być zgodne, ciągnęły go w dwie różne strony. Co jedna powaga nazywała
białym, zacnym, ukochanym, druga występkiem. Więc w tym rozdwojeniu chłopiec szedł za
tą powagą, do której rwało się serce, ale musiał udawać, że słucha przeciwnej; musiał udawać
od rana do wieczora i żyć w tym przymusie dnie. tygodnie, miesiące. Co za położenie
dziecka!
Dziwny był los Michasia. Dramaty życiowe zaczynają się zwykle dopiero później, gdy
pierwsze liście poczną spadać z drzewa młodości; dla niego wszystko to, co się składa na
nieszczęście: przymus moralny, zgryzota, niepokój, daremne wysiłki, szamotanie się z
nie/wałczonymi trudnościami, stopniowa utrata nadziei — wszystko to poczęło się w
jedenastym roku życia. Ani jego wątła postać, ani wątłe siły nie były w stanie sprostać temu
ciężarowi. Upływały dnie, tygodnie: biedak podwajał pracę i wysilenia, a skutek byl coraz
mniejszy, coraz bardziej opłakany. Listy pani Marii przyrzucały jeszcze ciężaru do
brzemienia: „Bóg obdarzył cię, Michasiu, niezwykłymi zdolnościami*' — kończyła zwykle
matka. Gdy chłopiec odebrał pierwszy taki list, chwycił mnie za ręce i zanosząc się od płaczu
powtarzał:
— Co ja poradzę, panie Wawrzynkiewicz! Co ja mogę poradzić?
Istotnie, jakąż mógł znaleźć radę na to. że nie przyszedł na świat z wrodzoną zdolnością
do języków i chwytania udarenija?
Nadeszły dni rekreacji na Wszystkich Świętych — cenzura wcale była nieszczególna: z
trzech najważniejszych przedmiotów miał miernie. Na jego najusilniejsze prośby i zaklęcia
nie posłałem jej pani Marii.
— Drogi, złoty panie! — mówił złożywszy ręce. — Mama nie wie, że na Wszystkich
Świętych dają stopnie, a do Bożego Narodzenia może Bóg zmiłuje się nade mną.
Biedne dziecko łudziło się nadzieją, że jeszcze te złe stopnie poprawi, a co prawda
łudziłem się i ja. Sądziłem, że wdroży się w rutynę szkolną, że przywyknie do wszystkiego,
że wprawi się w język rosyjski i nabierze akcentu, na koniec, że coraz mniej będzie
potrzebował czasu do nauki. Gdyby nie te nadzieje, dawno byłbym pisał do pani Marii,
przedstawił jej stan rzeczy. Jakoż nadzieje nie zdawały się być płonne. Zaraz po Wszystkich
Świętych Michaś dostał trzy stopnie celujące, z których jeden z łaciny. Ze wszystkich
uczniów sam tylko wiedział, że od gaudeo czas przeszły dokonany jest: gavisus sum, a
wiedział dlatego, że dostawszy poprzednio dwa celujące, pytał mnie, jak po łacinie:
„ucieszyłem się". Myślałem, że chłopak zwariuje ze szczęścia. Odzyskał humor i zdrowie
prawie od razu. Napisał do matki list zaczynający się od słów: „Mamusiu najdroższa! Czy
ukochana moja wie, jak jest perfectum od gaudeo? Pewnie nie wie ani mama. ani mała Lola,
bo w całej klasie ja tylko jeden wiedziałem."
Utrzymać te celujące noty stało się teraz zadaniem jego życia. Ale był to tylko krótki
blask jego szczęścia. Wkrótce fatalny polski akcent w rosyjskim języku zburzył to, co
wybudowała usilność i praca, a nadmierna ilość Bóg wie jakich przedmiotów nie pozwalała
dziecku poświęcić każdemu z nich tyle czasu, ile wymagała jego wysilona pamięć. Wypadek
przyczynił się jeszcze do powiększenia niepowodzeń. I Michaś, i Owicki zapomnieli mi
powiedzieć o jednym zadaniu piśmiennym i nie odrobili go. Owickiemu to uszło, bo go jako
prymusa nie spytano, ale Michaś dostał publiczną naganę wraz z zagrożeniem, że zostanie
wydalony... Przypuszczano oczywiście, że utaił umyślnie przede mną zadanie, by go nie
odrobić. Chłopiec, który był niezdolny do najmniejszego kłamstwa, nie miał sposobu prze-
konania o swej niewinności. Mógł wprawdzie powiedzieć, że Owicki zapomniał, ale na to nie
pozwalał honor szkolny. Moje zaręczenia nie tylko nic nie pomogły, ale ściągnęły na mnie
wymówki, że swoim postępowaniem nie tylko zachęcam chłopca do lenistwa, ale w ogóle
staram się osłabić wpływ szkoły i tych nowych idei, które w przeciwstawieniu do
„domowych przesądów" szkoła stara się w dzieci wszczepiać. Zgryzłem się z lego powodu,
ale więcej jeszcze udręczeń i niepokoju przyczynił mi widok Michasia. Wieczorem dnia tego
widziałem go, jak ścisnąwszy głowę rękoma szeptał myśląc, że go nie słyszę:
— Boli! boli! boli!
List od matki, który nadszedł nazajutrz rano i w którym pani Maria obsypywała Michasia
pieszczotami za owe celujące, był nowym dla niego ciosem:
- O, sprawię mamie ładną pociechę! — zawołał spazmatycznie.
Nazajutrz więc, gdym mu zarzucił na plecy tornister z książkami, zatoczył się i mało nie
upadł. Chciałem mu nie pozwolić iść do szkoły, ale mówił, że mu nic, prosił tylko, żeby go
odprowadzić, bo się boi zawrotu głowy. Wrócił w południe z nowym „miernym"* Dostał go
za lekcję, którą umiał doskonale, ale jak powiedział Owicki, zaląkł się i nie mógł słowa
przemówić. Utwierdziła się stanowczo o nim opinia, że był to chłopiec tępy, leniwy i
przesiąknięty wstecznymi, konserwatywnymi instynktami.
Z opinią tą, jakoby był tępy i leniwy, walczył jak tonący, rozpaczliwie, ale na próżno. W
końcu stracił wszelką wiarę w siebie, wszelką ufność we własne siły. Doszedł do
przekonania, że wysiłki i praca daremna, że on musi się źle uczyć — a jednocześnie
przedstawiał sobie, co na to powie matka, jaki to dla niej będzie ból, jak to może podkopać
wątłe jej zdrowie.
368
Ksiądz z Zalesina, który czasem pisywał do niego, człowiek poczciwy, ale nieoględny, każdy
list kończył słowami: „Tedy niech Michaś pamięta, że nie tylko radość, ale i zdrowie matki
zależy od jego postępów w nauce". Pamiętał, pamiętał nawet zanadto, bo często przez sen
powtarzał żałosnym głosem: „mamo! mamo!" jakby jej błagał o przebaczenie.
Boże Narodzenie zbliżało się szybko. Tymczasem chłopiec dostawał coraz gorsze stopnie
i co do cenzury nie można się było już łudzić. Napisałem do pani Marii otwarcie, że dziecko
jest słabowite a przeciążone, że mimo największej pracy nic może sobie dać rady i że
prawdopodobnie trzeba je będzie odebrać ze szkoły, a trzymać na wsi i przede wszystkim
wzmacniać jego zdrowie. Lubo z odpowiedzi czułem, że jej miłość macierzyńska została
nieco zraniona, jednakże odpisała jak kobieta rozumna i kochająca matka. Nie mówiłem
Michasiowi o tym nic, bom się coraz lękał dla niego każdego silniejszego wzruszenia,
wspomniałem mu tylko, że cokolwiek wypadnie, matka wie, że pracuje dla niej i potrafi
wszystkie jego niepowodzenia wyrozumieć. Sprawiło mu to widoczną ulgę, bo się wypłakał
długo i serdecznie, co mu się od niejakiego czasu nie zdarzyło. Płacząc powtarzał
ustawicznie: „Moja droga, dobra mama! ile ja jej sprawię zmartwienia!" Jednakże na myśl, że
wkrótce pojedzie na wieś, że zobaczy matkę i małą Lolę, i Zalesin. i księdza Maszyńskiego,
uśmiechał się przez łzy. Mnie także było pilno do Zalesina, bom już prawie nie mógł patrzeć
na mękę dziecka. Tam czekało na niego serce matki i życzliwość ludzka, i cisza, i
uspokojenie. Tam nauka miała dla niego twarz swojską i życzliwą, nie obcą, bizantyjską, i
wykrzywioną drwiącym uśmiechem z tego, co dziecku było drogie. Tam mu nie mogło
przyjść do głowy pytać się mnie z rozpaczą, czy naprawdę była jakaś polska historia: tam
wreszcie cała atmosfera była cicha i czysta, którą dziecinne piersi mogły oddychać.
Wyglądałem więc dla niego świąt jak zbawienia, liczyłem na palcach chwile, które nas od
nich przedzielały, a które dla mnie były chwilami niepokoju, dla niego męczarni.
• Bo też wszystko zdawało się na niego sprzysięgać. Dzieci miały polecenie nie używać
nigdy innego języka między sobą jak rosyjskiego. Michaś zapomniał się raz: powiedział
małemu Owickiemu, że go kocha, nie w języku wykładowym — i za to przekroczenie dostał
jako „demoralizujący innych" drugą publiczną naganę. Było to już przed samymi świętami.
Jak to odczuł ten dzieciak ambitny i wrażliwy, nie podejmuję się nawet opisywać. Co za
chaos musiał wytworzyć się w jego umyśle, jak wichrzyły i pomieszały się
24 Nowele t. III
369
jego pojęcia o tym. co było złe, co dobre, co zasługiwało na karę, a co na naganę!
Rwało się wszystko w tej dziecinnej piersi. Przed oczyma widział zamiast światła
ciemność i zamiast jednej drogi koło błędne, z którego nie było wyjścia. Giął się też jak kłos
pod wiatrem. Widziałem, że gdy rankiem szedł do klasy, każdy nerw trząsł się w nim jak
przed męką. W końcu twarz tego jedenastoletniego dziecka przybrała wyraz po prostu
tragiczny. Wyglądał tak. jakby go ustawicznie dusił za gardło płacz i jakby przemocą
wstrzymywał szlochanie... Oczy jego patrzyły jak oczy męczonego ptaka; czasem
opanowywało go dziwne zamyślenie i senność, a ruchy jego zrobiły się jakby bezwiedne.
Stał się niezwykle cichy, spokojny i mechanicznie posłuszny. Gdym mu mówił, że czas na
przechadzkę, nie upierał się jak dawniej; brał czapkę i szedł za mną w milczeniu. Byłem
prawie kontent z tej zmiany, gdybym nie widział, że pod nią kryła się wy egzaltowana
rezygnacja i ostateczne zwątpienie. Siadywał przy lekcjach, odrabiał zadania jak i dawniej,
ale więcej już z przyzwyczajenia. Widziałem doskonale, że powtarzając mechanicznie
koniugacje myślał o czym innym albo raczej nie myślał o niczym. Raz, gdym się go spytał,
czy już skończył wszystko, odpowiedział mi jakby sennie: „Ja myślę, panie, że się to na nic
nie zdało." Bałem się przy nim wspomnieć nawet o matce, by nie przepełniać lego kielicha
goryczy, z którego piły jego dziecinne usta.
Ale drżałem o jego zdrowie, bo mizerniał ciągłe i w końcu stał się prawie przeźroczysty.
Siatka delikatnych żyłek, która dawniej ukazywała mu się na skroniach, gdy się śmiał lub
bardzo ożywił, stała się teraz widoczną zawsze. Przy tym, dziwna rzecz, wypiękniał tak, że
zrobił się prawie podobny do jakiegoś obrazu. Żal było patrzeć na tę główkę dziecinną, na
pół anielską, która sprawiała wrażenie więdnącego kwiatu. Nie mógł już udźwignąć
wszystkich książek w tornistrze, więc wkładałem mu tylko niektóre, a resztę sam nosiłem,
bom teraz codziennie prowadził go i odprowadzał ze szkoły. Na wszelkie kwaśne uwagi
jużem nie zważał. Święta nareszcie nadeszły. Konie z Zalesina czekały od dwóch dni, a list
pani Marii, który przyszedł wraz z nimi, zapowiadał, że nas tam czekają z niecierpliwością.
„Słyszałam, żęci, Michasiu, ciężko idzie — kończyła pani Maria — nie spodziewam się już
celujących, chciałabym tylko, by nauczyciele twoi myśleli tak jak ja, iż uczyniłeś wszystko,
co było w twej mocy, i że dobrym sprawowaniem starałeś się wynagrodzić niedostateczne
postępy." Ale nauczyciele myśleli wcale co innego, jak również mieli odrębne pojęcie o
sprawowaniu się dzic-
370
ci, więc cenzura zawiodła i te nadzieje. Ostatnia nagana za użycie języka „niewykładowego"
tyczyła się wprost sprawowania się chłopca, który .jako nie dający widoków, by mógł
korzystać odpowiednio, a zabierający na próżno miejsce innym", został usunięty ze szkoły.
Michaś przyniósł ten wyrok wieczorem. W mieszkaniu było prawie zupełnie ciemno, bo
śnieg bardzo obfity padał na dworze, więcem nie mógł widzieć jego twarzy; widziałem tylko,
że poszedł do okna, stanął w nim i bezmyślnie patrzył na ulicę i na płatki śnieżne kręcące się
w powietrzu. Nie zazdrościłem biedactwu myśli, które jak owe płatki musiały kręcić mu się
w głowie, ale wolałem z nim nie mówić ani o wyroku, ani o cenzurze. W ten sposób upłynął
nam z kwadrans w milczeniu, a tymczasem ściemniło się prawie zupełnie. Zapaliłem lampę i
zabrałem się do pakowania rzeczy w tłumok. widząc zaś, że Michaś ciągle stoi nieruchomie
przy oknie, spytałem go:
-
Co tam robisz, Michasiu?
- Prawda — odparł głosem, który dygotał i zatrzymywał się na każdej sylabie — że mama
siedzi teraz z Lolą w zielonym gabinecie przed ogniem i myśli o tym, że przyjedziemy.
Być może. Czemu ci tak głos drży? Czyś nie chory?
-
Nie, panie! Nic mi nie jest, tylko mi bardzo zimno.
Rozebrałem go i położyłem natychmiast do łóżka, bo istotnie drżał
cały, a rozbierając patrzyłem z litością na jego wychudzone kolana i ręce tak cienkie jak
źdźbła trzciny. Kazałem mu napić się gorącej herbaty i okryłem go, czym było można.
— Lepiej ci teraz, dziecko?
— O tak! Głowa mnie trochę boli.
Biedna głowa, miała od czego rozboleć. Zmęczone dziecko usnęło wkrótce i oddychało
pracowicie przez sen swymi wąskimi piersiami, ja zaś kończyłem pakować jego i swoje
rzeczy. Potem, ponieważ piersi bolały mnie tego dnia z powodu zimna więcej niż zwykle,
położyłem się zaraz. Zdmuchnąwszy świecę usnąłem prawie w tej samej chwili.
Koło północy obudziło mnie światło i jednostajne, dobrze mi znane mruczenie. Jakoż
istotnie na stole paliła się lampa, przed stolikiem zaś nad książką siedział Michaś w jednej
koszuli; policzki jego pałały, oczy były przymknięte, jakby dla lepszego natężenia pamięci,
głowa trochę w tył przechylona, senny głos zaś powtarzał:
— Coniunctivus: amen, ames. amet...
24*
371
Szarpnąłem go za ramię:
— Michasiu!
Rozbudził się i począł mrugać oczyma, ze zdziwieniem patrząc na mnie. jakby mnie nie
poznawał.
- Co ty robisz? Co tobie jest?
-
O parne! — odrzekł uśmiechając się — powtarzam wszystko od początku. Muszę
dostać celujący stopień z łaciny; mama się dopiero ucieszy.
Porwałem go na ręce i zaniosłem do łóżka; ciało jego parzyło mnie ogniem. Na szczęście
doktór mieszkał w tym samym domu. sprowadziłem go więc natychmiast. Nic potrzebował
się długo namyślać: chwilę potrzymał za puls dziecka, potem rękę położył mu na czole.
Michaś miał zapalenie mózgu.
Ach! wiele rzeczy nie mogło się widocznie w jego głowie pomieścić.
Choroba przybrała szybko zatrważające rozmiary. Posłałem depeszę do pani Marii i na trzeci
dzień dzwonek, targnięty gwałtownie w przedpokoju, zwiastował mi jej przybycie. Jakoż
otworzywszy drzwi ujrzałem ją bladą pod czarnym kwefem jak płótno. Ręka jej z niezwykłą
siłą wsparła się na moim ramieniu i cała dusza zawisła na ustach, gdy spytała:
— Żyje?
— Tak... Doktór mówił, że jest lepiej.
Odrzuciła woal, na którym osiadł szron, i wbiegła do pokoju dziecka.
Kłamałem. Michaś żył wprawdzie, ale nie było mu lepiej. Nie poznał nawet matki, gdy siadła
przy nim. Dopiero, gdym mu na głowie położył świeży lód, począł mrużyć powieki i
wpatrywać się w matkę usilnie. Myśl jego natężała się widocznie, walcząc z gorączką i
obłędem, usta drgały, uśmiechnął się raz i drugi, a w końcu wargi jego wyszeptały cicho:
— Mama!...
Ona chwyciła go za rękę i przesiedziała przy nim kilka godzin, nie zrzuciwszy nawet
kapelusza. Gdym zwrócił na to jej uwagę, odpowiedziała jakby w zamyśleniu:
—— Prawda, zapomniałam zdjąć kapelusz...
Skoro go zdjęła, serce ścisnęło mi się dziwnym uczuciem: oto między blond włosami,
zdobiącymi jej młodą, piękną głowę, świtały gęsto srebrne nitki. Trzy dni temu może ich tam
nie było jeszcze.
Zmieniała teraz sama okłady chłopcu i podawała lekarstwa. On wodził wprawdzie za nią
oczyma, gdziekolwiek się ruszyła, ale znowu jej nie poznawał. Gorączka zwiększała się.
Deklamował w malignie Dumę o Żółkiewskim Niemcewicza, którą umiał na pamięć, to
odmieniał rozmaite słowa
łacińskie. Chwilami musiałem wychodzić z pokoju, bom nie mógł tego słuchać. Gdy był
jeszcze zdrów, uczył się w sekrecie ministrantury, chcąc zrobić matce niespodziankę — i
teraz dreszcz mnie przejmował, gdym w ciszy wieczornej słyszał to dziecko jedenastoletnie,
powtarzające przed śmiercią jednostajnym gasnącym głosem:
— Deus meus! Deus meus! Quare me repulisti et quare tristis incedo, dum alTIigit me
inimicus!
Płacz matki wtórował tym słowom, po prostu tragicznym*...
Była to wigilia Bożego Narodzenia... Z ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie
dzwonków przy sankach. Miasto przybierało powierzchowność świąteczną i radosną. Przez
okna na drugiej stronie ulicy widać było choinkę jarzącą się od świeczek, pozawieszaną
złotymi i srebrnymi błyszczącymi orzechami, naokoło niej główki dziecinne, jasne i ciemne z
lokami powiewającymi w powietrzu, podskakujące jak na sprężynach. Okna całe pałały od
światła, a wnętrze rozlegało się od krzyków radości i zdziwienia. Między głosami
dochodzącymi z ulicy nie było innych jak wesołe i tylko nasz jeden malec powtarzał z łoża
boleści:
— Deus meus, quare me repulisti!...
Przed bramą zatrzymali się chłopaki z szopką i wkrótce doszedł nas ich śpiew: „W żłobie
leży..." Noc Narodzenia zbliżała się, a myśmy drżeli, aby to nic była dla nas noc śmierci.
Przez chwilę zdawało się nam jednak, że chłopiec oprzytomniał, bo zaczął wołać matki i
małej Loli. Ale była to krótka chwila. Oddech jego był szybki, stawał się coraz szybszy;
czasem ręce spróbował podnosić do głowy, ale opadały mu bezsilnie. Nie było się co łudzić:
ta mała dusza była już tylko na pół między nami; coraz więcej stawaliśmy się mu obcy.
Umysł jego już odszedł, a teraz on sam odchodził w jakąś ciemną dalekość i nieskończoność
i nie wiidział już nikogo, i nie czuł nic, nic czuł nawet tej głowy matki, która leżała w
rozpaczy na jego nogach...
Otwierały się przed nim tajemnicze drzwi jakieś, więc w nie wchodził, nie oglądając się
na nas. Każde westchnienie jego piersi oddalało go od nas. A tymczasem choroba
zwyciężała, ogarniała go jak powódź z wolna, ale nieubłaganie, gasiła po kolei iskry życia.
Ręce dziecka leżące na kołdrze, rysowały się już na niej z tą ciężką bezwładnością rzeczy
martwych, nos jego zaostrzał się, a twarz nabierała jakiejś chłodnej powagi. Oddech stal się
w końcu podobny do szeptu zegarka. Chwila jeszcze, jedno westchnienie i ostatnie ziarnko
piasku miało się zsypać z klepsydry, mial być koniec...
Koło północy zdawało się nam stanowczo, że już kona. bo zaczął drgać i jęczeć cicho jak
człowiek, któremu usta zalewa woda. a potem zamilkł nagle. Ale lusterko, które przyłożyłem
mu do ust, przesłaniało się jeszcze mgłą oddechu. W godzinę później gorączka zmniejszyła
się; myśleliśmy z kolei, że uratowany. Sam doktór zrobił pewną nadzieję. Usłyszawszy to
matka wpadła w omdlenie...
W ciągu dwóch godzin coraz robiło mu się lepiej. Nad ranem doktór odszedł, ja zaś, że to
już czwartą noc spędzałem przy malcu bezsennie i że kaszel mnie dusił coraz mocniej,
poszedłem na chwilę do przedpokoju i położywszy się na sienniku usnąłem. Obudził mnie
głos pani Marii. Myślałem, że mnie woła, ale w ciszy nocnej usłyszałem wyraźnie:
— Michasiu! Michasiu!
I włosy powstały mi na głowie, gdym zrozumiał straszny akcent, z jakim matka wołała.
Zanim się zerwałem, wbiegła sama do pokoju ogarniając świecę ręką.
— Panie! Michaś umarł...
Pobiegłem do łóżka chłopca. Tak jest. Osadzenie głowy w poduszce, otwarte usta, oczy
wbite nieruchomie w jeden punkt i stężałość wszystkich rysów nie zostawiały najmniejszej
wątpliwości. Michaś umarł.
Okryłem go kołdrą, którą matka zrywając się zsunęła z jego wychudzonych zwłok, i
zamknąłem mu oczy, a potem musiałem się zająć ratunkiem pani Marii. Pierwszy dzień świąt
zszedł mi na przygotowaniach do pogrzebu, które były dla mnie straszne, bo matka nie
chciała odstąpić zwłok, a ciągle robiło się jej słabo. Zemdlała, gdy ludzie przyszli brać miarę
na trumnę, potem gdy zaczęto ubierać ciało, na koniec gdy ustawiano katafalk. Rozpacz jej
stykała się co chwila z obojętnością służby pogrzebowej, przywykłej do podobnych
widowisk, i przechodziła prawie w obłęd. Sama układała wióry w trumnie pod atłasem,
bredząc na wpół w gorączce, że poduszeczka za niska. A Michaś leżał tymczasem na łóżku,
ubrany już w nowy mundurek i białe rękawiczki, sztywny, obojętny i pogodny.
Włożyliśmy go wreszcie do trumny i ustawili na katafalku, a naokoło dwa rzędy świec.
Pokój, w którym biedne dziecko tyle się naodmieniało słów łacińskich i naodrabiało zadań,
zmienił się jakby w kaplicę, bo zamknięta okiennica nie puszczała światła dziennego, a żółty,
migotliwy blask świec nadawał ścianom pozór jakiś kościelny i uroczysty. Nigdy też od
czasu jak dostał ostatnie celujące, nie widziałem u Michasia twarzy tak rozpogodzonej.
Delikatny jego profil zwrócony do sufitu uśmiechał się
łagodnie, jakby chłopiec w tej wieczystej rekreacji śmierci upodobał sobie i czuł się
szczęśliwy. Migotania świec nadawały twarzy jego i temu uśmiechowi pozory życia i snu.
Powoli chłopcy-koledzy jego, którzy nie powyjeżdżali na święta, poczęli się schodzić.
Oczy dzieci rozszerzały się zdziwieniem na widok świec, katafalku i trumny. Może dziwiła
ich rola kolegi. Oto niedawno jeszcze był między nimi, zginał się jak i oni pod ciężarem
tornistra przeładowanego książkami, dostawał złe stopnie, odbierał łajania i nagany
publiczne, miał złe udarenije, każdy mógł go pociągnąć za włosy i za ucho, a teraz leżał taki
wyższy od nich, uroczysty, niedostępny, spokojny, taki otoczony światłem; wszyscy zbliżali
się do niego z szacunkiem i pewną trwogą — i nawet mały Owicki, choć prymus, niewiele
wobec niego znaczył...
Chłopcy trącając się łokciami szeptali sobie do ucha, że teraz on już o nic nie dba, źe
gdyby nawet kto przyszedł, to on by się już nie zerwał, ale uśmiechnąłby się tak samo
spokojnie, że on tam zupełnie, zupełnie może robić, co mu się podoba, „szumieć**, jak
zechce, i mówić nawet po polsku do małych aniołków ze skrzydłami pod szyją.
Tak szepcąc, zbliżali się do szeregu świateł i odmawiali wieczny odpoczynek
Michasiowi.
Następnego dnia przykryto trumnę wiekiem, umocowano ją gwoździami i poniesiono na
cmentarz, gdzie grudki piasku pomieszane ze śniegiem wkrótce ją skryły przed mymi
oczyma... na zawsze. Dziś, gdy to piszę, upłynęło już od tego czasu kilka miesięcy, ale
pamiętam cię i żal mi ciebie, mój mały Michasiu, mój kwiatku uwiędły za wcześnie! Miałeś
zły akcent, ale serce poczciwe.... Nie wiem, gdzie jesteś... czy mnie słyszysz... wiem tylko, że
twój dawny nauczyciel kaszle coraz więcej, że mu coraz ciężej, samotniej i że wkrótce może
odejdzie, jak ty odszedłeś.