J.R.R. TOLKIEN
Rudy Dżil i Jego Pies
(Farmer Giles of Ham)
Kowal z Podlesia Większego
(Smith of Wotton Mayor)
(Przełożyła Maria Skibniewska)
Rudy Dżil I Jego Pies
Aegidi i Ahenobarbi
Julii Agricole de Hammo
Domini de Domito
Aule Draconarie Comitis
Regni Minimi Regis et Basilei
mira facinora et mirabilis exortus
czyli w języku pospolitym
Wywyższenie i cudowne przygody
Rudobrodego Dżila,
gospodarza z Ham,
Pana oswojonego smoka,
Króla Małego Królestwa
Farmer Glles of Ham
PRZEDMOWA
O dziejach Małego Królestwa niewiele nam
wiadomo, przypadkiem jednak zachowała się historia
jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile
legenda, bo jest to opowieść niewątpliwie znacznie
później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z
suchych kronik, lecz z ludowych pieśni, na które też
często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o
których opowiada, są już zamierzchłą przeszłością,
wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze
należącym
niegdyś
do
Małego
Królestwa.
Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza
pewną znajomość tej okolicy, podczas gdy o
krainach położonych nieco dalej na północ i zachód
nie ma po prostu pojęcia.
Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej
nie-zwykłej historii z nader wyspiarskiej łaciny na
język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona
pewne światło na ciemny okres dziejów Brytanii, nie
mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam pochodzenie
niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu
czytelników pewnie zgodzi się też ze mną, że
charakter i przygody bohatera są rzeczywiście
interesujące.
Granice Małego Królestwa -- zarówno w czasie,
jak w przestrzeni -- trudno wyznaczyć na podstawie
skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy
Brutus wylądował na wybrzeżach Brytanii,
powstało tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział
kraju między Locrina, Cambera i Albanaka był tylko
pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów.
Z jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do
swojej niezależności, z drugiej -- królowie żądni
powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na
przemian wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak
wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były
to czasy zmiennych granic, gdy ludzie szybko
wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich
spadali, pieśniarzom zaś nie brakowało ani tematów,
ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce,
zapewne między panowaniem króla Coela a
pojawieniem się króla Artura i powstaniem Siedmiu
Królestw, rozgrywały się opowiedziane w naszej
historii wypadki. Widownią ich była dolina Tamizy
i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po
góry Walii.
Stolica Małego Królestwa, podobnie jak
dzisiejszej Anglii, znajdowała się w południowo-
wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie
nie znamy. Prawdopodobnie nie sięgały zbyt daleko
w górą Tamizy na zachodzie ani też dalej niż do
Otmoor na północy; o wschodniej granicy
jeszcze mniej nam wiadomo. Z pewnych
wzmianek w legendzie o synu Dżila, Georgiuszu,
oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać
się, że za ich czasów Małe Królestwo utrzymywało
wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie należy to
jednak do naszej historii, którą przedstawimy wam
bez, poprawek i bez komentarzy; pozwolimy sobie
tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na
brzmiący skromniej:
RUDY DŻIL I JEGO PIES
AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu
wyspy Brytanii. Pełne jego nazwisko brzmiało:
Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo.
Nie skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w
owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy
wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele
królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej,
toteż każdy prawie czymś się spośród innych
wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu i
dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera
naszej historii krótko i po prostu: nazywał się Dżil,
gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było
skromną wioską, ale jak wszystkie wioski w tamtych
czasach -- dumną i niezależną.
Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały
zadowalać się krótkimi imionami w potocznej mowie,
uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu
ludźkiego. Garm zresztą nie znał nawet psiej łaciny,
chociaż pospolitym językiem władał biegle (jak
większości ówczesnych psów) i umiał lżyć,
przechwalać się oraz pochlebiać. Lżył mianowicie
żebraków i włóczęgów przechwalał się wobec innych
psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego
zarazem dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i
wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze lepiej od psa.
Ani pośpiech, ani hałaśliwa krzątanina nie
były w tamtych czasach w zwyczaju. Co prawda
pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z
prawdziwą robotą. Spokojnie więc i po cichu ludzie
robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się
ani na brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym
pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne
rzeczy. Ale początek naszej opowieści przypada na
taki moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło
się nic naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej
dogadzało,
był
bowiem
człowiekiem
trochę
ociężałym, nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały
go całkowicie sprawy osobiste. Miał jak powiadał --
pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,
innymi słowy, żeby jadać równe tłusto i żyć tak
dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w
tym dopomagał. Ani pan, ani pies nie musieli wiele o
Szerokim Świecie istniejącym poza gospodarstwem
Dżila, wioską Ham i najbliższym jarmaikiem.
Mimo to Szeroki Świat istniał. Niezbyt daleko od
Ham rozpościerała się puszcza, a za nią na zachód i
na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane
trzęsawiska i góry. Żyły tam różne dziwne stwory,
między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane
plemię, z którym bywały niekiedy kłopoty. Jeden
olbrzym szczególnie wyróżniał się wśród swoich
współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem
nigdzie w kronikach jego imienia, ale nie o imię
przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu
spore wyrwane drzewo, a chód miał niezwykle ciężki.
Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i
pustoszył ogrody, bo wielkimi stopami żłobił ślady
głębokie niczym studnie. Jeżeli potknął się o jakiś
dom -- nie zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A
potykał się dość często i wyrządzał mnóstwo
szkód, gdziekolwiek przechodził, bo głową
sięgał ponad dachy, nogi zaś stawiał na chybił
trafił. Wzrok miał krótki i słuch przytępiony.
Szczęściem mieszkał daleko, w głębi dzikich krain, i
rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a
w każdym razie bardzo rzadko umyślnie tam się
wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół
rozwalony, lecz przyjaciół niewielu, bo zrażał
wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą
olbrzymów było już wtedy mało na świecie.
Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich
Wzgórzach i po pustkowiach ciągnących się u stóp
gór.
Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał
się na przechadzkę i wałęsał się bez celu po lasach,
łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce
zachodzi, i pomyślał, że pora wracać na kolację.
Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane
okolice i zabłądził na bezdroża. Na los szczęścia
wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale
niewłaściwy, i szedł przed siebie, póki nie zapadły
ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie.
W jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co
sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu.
Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i
strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł jednak
wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju
zamieszkanym przez ludzi, a nawet zbli żył się do
zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli
i do wsi, którą powszechnie zwano Ham.
Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a
pies Dżila wymknął się samowolnie na przechadzkę.
Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki.
Oczywiście nie wiedział o tym, że tego samego
wieczora również olbrzym wybrał się na spacer.
Gdyby o tym wiedział, miałby doskonałą wymówkę,
żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz
pewnie wolałby przywarować cicho w kuchni. Około
drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola
Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc
trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa z całym
dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej
wyrządził głupi olbrzym w ciągu paru minut. Garm
usłyszał
dudnienie
jakby
ciężkich
kroków,
dolatujące znad rzeki, obiegł więc od zachodu
pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać,
co się święci. Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który
właśnie
jednym
susem
przesadził
rzekę
i
nadepnąwszy na Galateę, najulubieńszą krowę Dżila,
zgniótł nieboraczkę na miazgę tak łatwo, jak chłop
gniecie w palcach karalucha.
Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele.
Szczeknął z przerażenia i skoczył z powrotem ku
domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na
pole samowolnie, stanął pod oknem sypialni
gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we
wnętrzu domu trwała cisza. Gospodarze mieli
twardy sen.
-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- wrzeszczał Garm.
Okno otwarło się znienacka i wyfrunęła z niego
dobrze wycelowana butelka.
-- Ouuuu! -- jęknął pies, z wielką wprawą
uskakując na bok. -- Ratuj, ratuj, ratuj! Dżil wreszcie
wytknął z okna głowę.
-- Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? --
spytał.
-- Nic -- odparł pies.
-- Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak
ci za to nic skórę złoję! -- rzekł gospodarz zamykając
okno z trzaskiem.
-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- wrzasnął pies.
Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.
-- Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię,
słowo daję! -- powiedział. -- Co ci się stało, durniu?
-- Nic -- odparł pies. -- Mnie nic, ale tobie...
bardzo wiele.
-- Co to ma znaczyć? -- spytał Dżil i ze zdumienia
aż zapomniał o złości. Nigdy jeszcze Garm nie
odpowiedział mu tak zuchwale.
-- Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny
olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę -- rzekł pies. --
Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę, biedaczką,
rozpłaszczył jak słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje
płoty, tratując zboże. Musisz, panie, działać
szybko i śmiało, bo inaczej cały twój dobytek
przepadnie. Ratuj!
I Garm zawył żałośnie.
--
Stulże
pysk!
--
powiedział gospodarz
zamykając l okno. -- Na psa urok! -- mruknął do
siebie i chociaż noc była upalna, dreszcz nim
wstrząsnął.
-- Wracaj do łóżka, nie bądź głupi -- odezwała się
jego żona. -- A rano utop kundla. Rozsądny człowiek
nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy
przyłapane na włóczędze albo na kradzieży zawsze
łżą jak najęte. -- Może tak, a może nie -- odparł Dżil. --
Coś niedobrego dzieje się na moich półach, Agato,
bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie
przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć
pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież
poczekać do świtu i wśliznąć się do domu
kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili mleko od
rannego udoju.
-- Nie stój więc jak kołek -- rzekła Agata. -- Skoro
wierzysz psu, słuchaj jego rady: działaj śmiało i
szybko.
-- Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil.
Rzeczywiście trochę wierzył Garmowi. Człowiek
zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w
olbrzymy uwierzyć. Dobytek, bądź co bądź, ważna
rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi
gośćmi na swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął
więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz
ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest
garłacz. Zadano kiedyś to pytanie czterem uczonym
z Oxenfordu, a ci po długim namyśle odpowiedzieli
tak: “Garłacz jest to krótka strzelba z rozszerzonym
wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł
albo innych pocisków. Strzał z garłacza bywa
zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny.
(W naszych czasach garłacz wyszedł z użycia,
zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne
rodzaje broni palnej)".
Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt
trąby, lecz nie wypadały z niego kule ani pociski, bo
Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod
rękę. Strzał też nie bywał zabójczy, bo po pierwsze
Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z
niego nie strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok
groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie
należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu
jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni palnej, nie
znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił
wielką rzadkość. Ludzie na ogół woleli łuki i strzały,
prochu używali niemal wyłącznie do puszczania
fajerwerków.
Jak więc mówiliśmy, Dżil zdjął ze ściany garłacz i
podsypał go sporą garścią prochu na wypadek,
gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki
otwór nabił potem oręż starymi gwoźdźmi, kawałkami
drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi,
kamieniami i wszelakim żelastwem. Włożył kurtą i
buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez
warzywnik.
Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila,
który zrazu nie dostrzegł nic prócz wydłużonych,
czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak
ciężkie kroki, jakby ktoś wspinał się zboczem
pagórka. Mimo rad : żony wcale nie czuł zapału do
śmiałego i szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał
bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę mdliło
w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź
pagórka.
Nagle znad krawędzi wychynęła blada w
księżycowej poświacie twarz olbrzyma i błysnęły
wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze
daleko na stoku, drążąc dziury w uprawnej roli.
Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie
spostrzegł Dżila. Dżil za to zobaczył go wyraźnie i ze
strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął
za spust. Garłacz wypalił z okropnym hukiem.
Szczęśliwym trafem ' wycelowany by ł właśnie mniej
więcej w ogromną, szpetną twarz napastnika.
Frunęły w powietrze żelazne rupiecie, kamienie,
kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ. A że
strzał padł z bliska i przypadkiem celnie, wiele
spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa
glinianego garnka podbiła mu oko, a spory gwóźdź
utkwił w nosie.
-- Diabli nadali -- powiedział swoim grubiańskim
stylem. -- Cosik mnie ugryzło.
Huk nie zrobił na nim wrażenia -- olbrzym był
przecież głuchy -- ale gwóźdź ukłuł go dotkliwie. Od
dawna już nie spotkał owada, który by śmiał i umiał
przebić jego grubą skórę. Obiło mu się jednak o uszyj
że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które
tną jakby rozpalonymi szczypcami. Pomyślał
więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego
gatunku.
-- Paskudna, niezdrowa okolica -- mruknął. --
Niegłupim zapuszczać się dziś dalej w tę stronę.
I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec,
żeby po powrocie z dalekiej przechadzki nie iść na
czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi
krokami ku północo-wschodowi. Teraz szedł we
właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do
domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już
przepalić.
Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz
huknął, Dżil padł jak długi na wznak; leżał patrząc w
niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma
wyminą go w marszu, czy też rozdepczą. Ale czekał
na próżno i wreszcie zorientował się, że kroki
napastnika oddalają się i cichną za rzeką. Wobec
tego Dżil wstał, roztarł bolące ramię i podniósł z
ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle
radosne okrzyki.
Większość mieszkańców wioski wyglądała przez
okna, niektórzy nawet ubrali się i wybiegli z domów --
oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma -- a kilku
pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy bowiem
rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego potwora
wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a
co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm, jak już
wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się
go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się straszny i
wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że
olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż widząc, że
Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział z
doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem
wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do wsi
szczekając i nawołując:
-- Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek
Chodźcie, patrzcie na mojego wspaniałego pana.
Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który
wtargnął na jego pola. Chodźcie!
Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich
domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli wychylającą się na
nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z
wyjątkiem psa -- byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie
z tak groźnym przeciwnikiem. Wtem huknął strzał,
olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać
i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie że omal
mu łeb nie pękł.
-- Hura! -- wrzeszczeli ludzie. -- Dostał łotr
nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu, gdzie pieprz
rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie
pewnie ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.
I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie
omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku własnej
przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić,
bo garłacz strzela nie na żarty. Przedtem bowiem
nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy
piwie na ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem
rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej
od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi
gośćmi na swoich polach.
Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo
minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż na pagórek,
by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych --
proboszcz, kowal i młynarz -- pozwolili sobie nawet
klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym
zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale
mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na
poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i
popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod
niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to
nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili
pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć
trzeci i czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim
goście wypili trzeci i czwarty kufel -- gospodarz
osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak
był dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa.
Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na
pożegnanie Dżil klepał wszystkich po ramieniu. Ręce
miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z
nawiązką.
Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda,
obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do rozmiarów
wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada
osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść
rozeszła się po wszystkich wsiach w promieniu
dziesięciu mil. Dżil był bohaterem całej okolicy.
Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień
targowy sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe
morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza
pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare
bohaterskie pieśni.
W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica
1
Ja, Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pobożny i
Wspaniały, wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję
(łac.).
państwa --; podówczas Średniego Królestwa Wyspy --
znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i
zazwyczaj dwór niezbyt się interesował losem
wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak
błyskawiczne zwycięstwo nać groźnym olbrzymem
wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś
drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce,
czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień
świętego Michała król wystosował uroczysty list.
Napisany czerwonym atramentem na białym
pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla
“naszego wiernego
poddanego,
umiłowanego
Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski
Ham".
Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale
dworski skryba dodał: Ego Augustus Bonifacius
Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus,
dux, rex, tyrannus et basileus Mediterranearum
Partium, subscribo
1
-- i opatrzył list wielką czerwoną
pieczęcią.
Dokument
był
więc
niewątpliwie
autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i
budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie
odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać królewski
list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim
kominku.
Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do
niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i miecz. Prawdę
mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał.
Odziedziczył go w spadku; od niepamiętnych
czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni.
Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też
jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i
długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na
dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to
dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii
jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym
bardziej wzrosła.
Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej
od pana cieszył się jego pies. Nie dostał
zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był
sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał Garmowi
część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno
nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się
na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty,
jeśli pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych
przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies
przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy.
Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało.
Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po
maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie
zjawił się smok.
Smoki były już w owych latach rzadkością na
wyspie. Od wielu lat żaden się nie pokazał w
granicach
śródziemnego
państwa
Augustusa
Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na zachodzie i
północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry,
lecz były bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich
krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały
się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice.
Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło
z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu
się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z
ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w
te strony.
Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt
Bożego Narodzenia podawano przy królewskim stole
wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku
wyznaczano rycerza, który miał w tym celu upolować
smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego
Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej
w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz
dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał
sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i
twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski
pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło
do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce
skrzypiec i trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano
Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili -- chcąc
przypodobać się kuchmistrzowi -- że smakuje lepiej
niż prawdziwy.
Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się
smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od czasu swojej
przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając
nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż
dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu
nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się
ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło
się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po
swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym
nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o
rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że
jest wielkim i odważnym podróżnikiem.
-- Ładny kraj -- mówił. -- Płaski, grunt pod
nogami miękki, a jedzenia... ile dusza zapragnie.
Wszędzie pasą się krowy i owce, nawet wcale
nietrudno je wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać.
-- A ludzie? -- pytały inne olbrzymy.
-- Ani jednego człowieka nie spotkałem --
odpowiadał olbrzym. -- Rycerzy ani widu, ani słychu.
Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz
kąśliwych gzów nad rzeką.
-- Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś?
Dlaczego się tam nie osiedliłeś? -- pytali.
-- Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze,
ale w domu najlepiej -- odpowiadał olbrzym. --
Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi
przyjdzie ochota. W każdym razie ja tam byłem,
czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co
do tego rondla...
-- Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten
piękny kraj, te łąki rojące się od bezdomnego bydła? --
dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. -- Czy to
daleko?
-- Ano -- mówił -- na wschód od gór i trochę
jakby na południe. Ale daleko, bardzo daleko...
I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i
równiny, z taką przesadą, że żaden z olbrzymów nie
odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał
bowiem tak długich nóg jak on. Opowieść jednak
krążyła po dzikiej krainie.
Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga
zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było o
pożywienie. Tym głośniej opowiadano sobie o
dalekim, bogatym kraju. Olbrzymy najchętniej
gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych
pastwiskach. Smoki nadstawiały uszu. Były głodne,
a wieści brzmiały zachęcająco.
-- A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest
zwykłą bajdą -- rzekł pewien młody, niedoświadczony
smok. -- Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.
Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu --
myślały mądrzejsze starsze smoki. -- Niewielu,
daleko i niegroźnych.
Jeden smok szczególnie przejął się tymi
pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax Dives, bo
pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał
olbrzymie bogactwa. Był chytry, wścibski, chciwy,
dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie
potrzeba jednak wielkiej odwagi, żeby się nie bać
gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na
dobitkę smok był straszliwie głodny.
Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś
na tydzień przed Bożym Narodzeniem, Chrysophylax
rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował
bezszelestnie ciemną nocą w samym sercu
królestwa
dostojnego
monarchy
Augustusa
Bonifaciusa. W ciągu kilku minut narobił mnóstwo
szkody, burząc i paląc domy, pożerając owce, krowy
i konie.
Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz
Garm najadł się strachu jak jeszcze nigdy w życiu.
Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę
i licząc na pobłażliwość swego pana ośmielił się
spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z
nosem przy ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na
zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny,
bardzo niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na
koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który dopiero
co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze
żaden pies nie zawrócił i nie pomknął w stronę domu
tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok
usłyszał warknięcie, obejrzał się i syknął, lecz Garm
był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a
rankiem, mniej więcej w porze śniadania, znalazł się
w zagrodzie swojego pana.
-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- krzyknął pod kuchennymi
drzwiami.
Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask.
Przypomniał mu on, że różne niespodzianki spadają
na człowieka jak grom z jasnego nieba.
-- Agato, wpuść psa -- powiedział do żony. -- A
pogłaszcz go kijem.
Garm
wskoczył
do
kuchni.
Oczy
miał
wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.
-- Ratuj! -- wrzasnął.
-- No, cóżeś tym razem przeskrobał? -- spytał Dżil
rzucając psu kawałek kiełbasy.
-- Nic -- wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie
spojrzał na przysmak.
-- Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę -- rzekł
gospodarz.
-- Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych
zamiarów -- odparł pies. -- Przypadkiem natknąłem
się na smoka i okropnie się zląkłem.
Dżil zakrztusił się piwem.
-- Na smoka? -- powiedział. -- Niech cię licho
porwie, próżniaku, wścibski kundlu. Kto ci kazał
włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o
tej porze roku, kiedy mam pełne ręce roboty? Gdzie
to było?
-- Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło
Sterczących Głazów.
-- No, to rzeczywiście bardzo daleko -- odetchnął
z ulgą Dżil. -- Owszem, słyszałem, że w tamtych
okolicach mieszkają dziwacy, wszystko może się
wśród nich przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po co
mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!
Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie
omieszkał też wspomnieć, że jego wspaniały pan
wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.
-- Dokończył śniadania jak gdyby nigdy nic! -
mówił.
Ludzie powychodzili przed domy i wesoło gawędzi
z sąsiadami o niezwykłym zdarzeniu.
-- Przypominają się dawne czasy -- powiadali. I to
właśnie teraz, przed świętami. W samą porę. Król się
ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy
Smoczy Ogon na deser.
Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok,
jak mówiono, był szczególnie wielki i drapieżny.
Wyrządzał okropne szkody.
Od czego właściwie król ma na dworze
—
rycerzy? -- zaczęli się dziwić ludzie.
Coraz więcej osób zadawało to pytanie. Z wiosek
najbardziej przez smoka zagrożonych przybywali na
królewski dwór wysłańcy i pytali najgłośniej i
najbardziej uporczywie:
-- Królu, od czego mamy rycerzy?
Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o
smoku nie doszła przecież do nich drogą urzędową.
Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał
uroczyście do działania, zalecając, by się w miarę
możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu
niezadowoleniu prze-konał się wkrótce, że rycerze w
miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią
nie kwapią.
Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość
po-ważne argumenty. Po pierwsze kuchmistrz
królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić
zawczasu i już przygotował sztuczny Smoczy Ogon.
Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili
dostarczono ogon prawdziwy. A z zasłużonym
dworzaninem trzeba się liczyć.
-- Nie zależy nam na ogonie! -- wołali wysłannicy
z zagrożonych wiosek. -- Obetnijcie mu tylko łeb,
niech nam przestanie szkodzić.
Tymczasem jednak nadeszły święta i tak się
nieszczęśliwie składało, że w dniu świętego Jana miał
odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z
różnych krajów zjeżdżali do Średniego Królestwa,
żeby współzawodniczyć z sobą o cenne nagrody.
Gdyby przed zakończeniem turnieju najdzielniejsi
miejscowi rycerze wyruszyli na wyprawę przeciw
smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę
zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich wyjazd.
Potem świętowano Nowy Rok.
A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w
głąb kraju i co noc przybliżał się do Ham. W dzie ń
Sylwestrowy mieszkańcy wioski już zobaczyli na
widnokręgu łunę. Żywe płomienie buchały z lasu, na
który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham.
Chrysophylax był bardzo ognistym smokiem, gdy
mu humor dopisywał.
Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać
na Dżiła i szeptać za jego plecami. Mocno go to
denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega.
Następnej nocy smok znowu się przybliżył o milę czy
dwie. Teraz już Dżil także oburzał się głośno na
zachowanie królewskich rycerzy.
-- Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą --
mówił.
-- My byśmy też chcieli to wiedzieć -- odrzekli
sąsiedzi. A młynarz dodał:
-- Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność
rycerską za zasługi. Bądź co bądź nasz Aegidius jest
prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z
czerwoną pieczęcią i miecza?
-- Miecz to jeszcze nie wszystko -- odparł Dżil. -- O
ile mi wiadomo, na rycerza trzeba być uroczyście
pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce
roboty.
-- Król z pewnością chętnie by cię na rycerza
pasował -- rzekł młynarz -- gdyby go o to poprosić.
Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za
późno.
-- Dziękuję -- odparł Dżil. -- Nie dla takich jak ja
rycerskie ostrogi. Jestem chłopem i tym się szczycę;
prostym, uczciwym człowiekiem, a na dworze,
jak powiadają, uczciwym ludziom wcale się nie
szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie
młynarzu.
Proboszcz uśmiechnął się -- ale nie z odpowiedzi
Dżila, bo Dżil i młynarz przy każdej sposobności
przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to
mówiono w Ham, “nieprzyjaciółmi od serca".
Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go
pewna myśl, która, właśnie w tym momencie
zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie
powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany i
skrzywił się kwaśno.
-- Że z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że
uczciwy... możliwe -- rzekł. -- Ale czy koniecznie
trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie
ostrogi żeby ubić smoka? Nie dawniej jak wczoraj
słyszałem z własnych ust naszego zacnego
Aegidiusa, że wystarczy odwaga. A odwagi na
pewno naszemu Aegidiusowi nie brak, ma jej więcej
niż niejeden pasowany rycerz.
Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:
-- Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z
Ham!
Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał
się, że sława nakłada na człowieka ciężkie obowiązki i
naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i schował
miecz do kredensu. Dotychczas oręż wisiał dumnie
nad kominkiem.
Nazajutrz smok był już w sąsiedniej wsi, zwanej
po łacinie Quercetum, co w pospolitym języku
znaczy Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i
owiec, lecz również parę dziatek, a ponadto
miejscowego
proboszcza.
Ksiądz
bowiem
nieopatrznie usiłował go nawrócić ze złej drogi.
Teraz już wszyscy mieszkańcy Ham z proboszczem
na czele gromadnie przybyli na pagórek i stanęli
przed Dżilem.
-- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone -- powie-
dzieli i otoczyli go w krąg, wpatrując się w niego
dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak
burak nad rudą broda.
-- Kiedy wyruszasz? -- pytali.
-- Dzisiaj nie mogę, słowo daję -- odparł. -- Mam
pilną robotę w oborze, a pastuch leży chory.
Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam
wam.
Ludzie rozeszli się, lecz gdy wieczorem
gruchnęła wiadomość, że smok znowu posunął się
bliżej, wrócili.
- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny
Aegidiusie -- powiedzieli.
-- Doprawdy -- rzekł Dżil -- w tej chwili strasznie
mi to nie na rękę. Kobyła okulała, owce zaczęły się
kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł.
Ludzie znowu się rozeszli, ale już trochę
szemrząc! i mrucząc. Młynarz śmiał się szyderczo.
Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić.
Sam wprosił się na kolację i przy stole pozwalał
sobie na wyraźne przytyki. Spytał nawet, gdzie
podział się miecz, i koniecznie chciał go obejrzeć.
Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi,
że ledwie się na niej mieścił. Kiedy Dżil go wyjął, w
okamgnieniu wyskoczył z pochwy, którą
gospodarz jak oparzony wypuścił z rąk. Proboszcz
zerwał się z miejsca przewracając kufel piwem.
Ostrożnie chwycił miecz i usiłował go z powrotem
wsunąć do pochwy, miecz jednak stawiał opór,
a kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści --
wyskoczył znowu.
-- Patrzcie państwo co za cuda! -- powiedział
proboszcz i zaczął oglądaj uważnie zarówno pochwę
jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil
ledwie sylabizował, i i tylko duże litery. Nawet własne
nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego też nie
zwrócił nigdy uwagi na dziwaczne znaki niewyraźnie
rysujące się na pochwie i ostrzu. Co do królewskiego
zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi
napisami runicznymi, imionami i wszelkimi godłami
czy zaklęciami na mieczach i sztyletach, że nie łamał
sobie nad nimi głowy. Uważał zresztą, że są to
sprawy przedawnione.
Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i
marszczył brew. Spodziewał się znaleźć na pochwie
lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go
poprzedniego dnia ucieszyła, teraz jednak był
zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z
nich nie rozumiał.
-- Na pochwie jest napis, a na ostrzu tak że
dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki -- rzekł.
-- Doprawdy? -- zdziwił się Dżil. -- A co też one
mówią?
-- Użyto starożytnego alfabetu i barbarzyńskiego
języka -- odparł ksiądz, żeby zyskać na czasie. --
Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.
Poprosił o użyczenie mu miecza na noc, a Dżil
zgodził się z niekłamaną przyjemnością.
Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z
półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał nad nimi do
późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że
smok znowu przybliżył się do wioski. Mieszkańcy
Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał
głęboką piwniczkę, krył się w niej dygocąc przy
łojówce.
Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i
przemykając od domu do domu szeptał przez dziurkę
od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa
pociechy, dzieląc z każdym, kto go chciał słuchać,
swoim odkryciem.
-- Nasz zacny Aegidius -- mówił -- jest z łaski
króla właścicielem sławnego miecza, który po łacinie
zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach
ludowych -- Gryzi-ogon.
Na dźwięk tego imienia wiele drzwi odemknęło z
powrotem. Ludzie znali sławę Gryzi-ogona, bo ten
należał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego
pogromcy smoków w dziejach Średniego Królestwa.
Niektórzy historycy dowodzili nawet, że jest on
prapradziadem po kądzieli obecnego władcy. Krążyło
o nim mnóstwo legend i pieśni, zapomnianych
wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród
ludu.
-- Tego miecza -- mówił proboszcz -- nie sposób
utrzymać w pochwie, jeżeli w promieniu dziesięciu
mil znajduje się smok. Caudimordax w ręku
dzielnego człowieka da radę najgroźniejszej nawet
bestii. Nowa otucha wstąpiła w serca. Ten i ów
otwierał już okna, a niektórzy wytykali nawet głowy.
W końcu ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z nim
razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale naprawdę
ochoczo szedł jedynie młynarz. Gotów był narazić się
na każde niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak
będzie się wił Dżil przyparty przez gromadę do muru.
Wspięli się na pagórek, chociaż nie można
zaprzeczyć że zerkali lękliwie ku północnym brzegom
rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani
słychać. Może spał nażarłszy się po gardłodziurki w
okresie świąt.
Proboszcz -- a zaraz po nim także młynarz --
zapukał do drzwi Dżila. Nikt się w domu nie odezwał,
w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda
stanął w progu. Twarz miał bardzo czerwoną. Dżil
bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając
przez cały czas mocne piwo, a rano, gdy się
przebudził, znowu chwycił za kufel.
Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując
jeden drugiego tytułowali go Zacnym Aegidiusem,
Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym
Rolnikiem,
Dumą
Wsi
i
Bohaterem
Kraju.
Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-
ogonie, mieczu, który nie chce bezczynnie rdzewieć
w pochwie, powtarzali: Śmierć lub Zwycięstwo,
Chwała Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra
Ogółu -- aż biednemu Dżilowi zakręciło się od tego
gadania w głowie.
-- Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei --
rzekł, gdy w końcu zdołał wtrącić słowo. -- O co
chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce
roboty.
Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w
imieniu gromady. Młynarz doczekał się uciechy,
której tak bardzo pragnął, bo Dżila dosłownie
przypierano do muru. Ale rzecz wzięła zgoła inny
obrót, niż się młynarz spodziewał. Po pierwsze
Dżil wypił przedtem niemało mocnego piwa. Po
drugie zaczęła go nagle rozpierać niezwykła duma i
męstwo, odkąd się dowiedział, że posiada nie byle
miecz, ale sławnego Gryzi-ogona. Za lat chłopięcych
przepadał za pieśniami i legendami o Bellomariusie i
póki nie nabrał rozumu, marzył, żeby mieć własny
czarodziejski i bohaterski or ęż. Teraz nagle
zapałał ochotą, żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć
na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił
zawsze o wszystko targować, że i tym razem
spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę
-- Co takiego? -- rzekł. -- Mam ruszać na smoka?
W tych starych portkach i w kapocie? O ile mi
wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś
zbroję. A żadnej zbroi w moim domu nie ma, za to
wam z
Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot.
Posłali co prędzej po kowala. Kowal przyszedł i
pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek,
którego we wsi przezywano kpiąco “Pociechą",
naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator. Nigdy
przy robocie nie pogwizdywał, chyba że zdarzyła się
jakaś klęska, dajmy na to przymrozek w maju, któr ą
wyprorokował. . Ponieważ stale prorokował wszelkie
możliwe nieszczęścia, nie mogło się zdarzyć nic
złego, czego by Pociecha z góry nie przepowiedział i
nie
uznał
potem
za
potwierdzenie
swojej
nieomylności. Nic też innego nie cieszyło go w życiu.
Oczywiście
niechętnie
przykładał
ręki
do
zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też
kręcił tylko głowa.
-- Zbroi nie można zrobić z niczego -- powiedział. --
Zresztą nie należy to do mojego fachu. Zwróćcie się
lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę
z drewna. Co prawda niewiele mu to pomoże, bo
smok jest, jak widać, bardzo ognisty.
Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz
postanowił sobie, że albo wyśle Dżila na bój ze
smokiem, albo -- jeżeli Dżil się oprze namowom --
rozbije jego sławę jak bańkę mydlaną. Nie dał się więc
tak łatwo odwieść od swoich planów.
-- A może by mu sporządzić kolczugę? --
zaproponował.
--
Kolczuga
stanowiłaby dobrą
ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna.
Chodzi przecież o poważną walkę, nie o dworskie
popisy. Z pewnością masz, kochany Aegidiusie, jakiś
stary skórzany kaftan. W kuźni są stosy ogniw i
kółek żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz
Fabricius może nawet nie wie, ile tego dobra
nagromadziło się z czasem.
-- Mówisz jak ślepy o kolorach -- odparł kowal,
odzyskując
znowu
humor.
--
Jeżeli chcecie
prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty.
Trzeba zręczności krasnoludów, żeby każde maleńkie
kółeczko dopasować i doczepić do czterech
sąsiednich. Nawet gdybym umiał tego dokonać,
zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu
będziemy już wszyscy w grobach albo w brzuchu
smoka.
Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal
rozpromienił się z radości. Lecz gromada zbyt była
przerażona, żeby wyrzec się od razu planu
podsuniętego przez młynarza. Do niego więc
zwrócono się o radę.
-- Słyszałem -- rzekł młynarz -- że za dawnych
czasów, jeśli kogoś nie stać było na sprowadzenie
pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po
prostu stalowe kółka na skórzany kaftan i zadowalał
się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w
tym rodzaju. Dżil wydobył stary kaftan skórzany, a
kowal musiał co, tchu wracać do kuźni. Ludzie
przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały
żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych,
zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych
przed laty od takiego właśnie kaftana, o jakim
młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że
przedsięwzięcie może się udać, kowal pochmurniał
coraz bardziej, musiał jednak wziąć się ostro do
roboty, przebierać i czyścić żelazne kółka. Kiedy z
wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na
szerokie plecy i pierś Dżila, gromada kazała mu
porozkuwać stare łańcuchy i spłaszczyć młotem
ogniwa na jak najzgrabniejsze pierścionki.
Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana,
większe i grubsze -- na plecach, a że popędzany
przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli
od Dżila parę zniszczonych spodni i naszyli je
również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce
w najciemniejszym zakamarku kuźni żelazny czerep
starego hełmu, polecił więc szewcowi obciągnąć go
skórą jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do
wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to
wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu.
Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną ilością piwa.
Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o
głodzie, i o mieczach.
W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie
na pagórek, niosąc z sobą przedziwne dzieło
zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz
już nie miał żadnej wymówki. Włożył naszyty
żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz
uśmiechnął się złośliwie. Z kolei Dżil wzuł buty z
cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie
nakrył głowę hełmem obciągniętym w skórę. W
ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój
stary filcowy kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny
płaszcz.
-- Po co to robisz? -- spytali sąsiedzi.
-- Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka
podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy mile jak
dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie
ostrzegać go z daleka; i tak z pewnością spostrzeże
mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie do
walki. Jeżeli smok zobaczy zza płotu tylko mój
kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim
się zacznie awantura.
Kółka naszyte na kaftanie luźno i tak, że jedno
zachodziło na drugie, brzęczały rzeczywiście bardzo
głośno. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco
hałas, ale Dżil wyglądał w tym dziwnym stroju dość
śmiesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział. Z
pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego
brzuchu i zawiesili mu u boku pochwę od miecza,
samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo
inaczej niż przemocą nie dawał się w pochwie
utrzymać.
Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był
sprawiedliwym panem.
-- Garm, pójdziesz ze mną -- rzekł. Pies zawył.
-- Ratuj, ratuj! -- krzyknął.
-- Przestań szczekać -- powiedział Dżil -- bo ci
wygarbuję skórę lepiej niż smok. Znasz zapach tego
gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.
Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała
na pana wymownie i prychnęła na widok ostróg.
Pozwoliła się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje
dość markotni. Kiedy kłusowali przez wieś, ludzie
klaskali wiwatowali, lecz przeważnie zza okien.
kobyła starali się nadrabiać miną. Garm jednak, nie
żywiąc przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i
biegł chyłkiem.
Minąwszy wieś przeprawili się po moście za
rzekę. Ledwie znaleźli się poza zasięgiem ludzkich
oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i
tak znacznie szybciej, niż sobie życzyli, przekroczyli
granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham i dotarli
w okolice nawiedzone przez smoka. Świadczyły o
tym połamane drzewa, wypalone żywopłoty,
spopielała trawa i złowroga cisza.
Słońce przypiekało i Dżil miał wielką ochotę
pozbyć się chociaż części ciężkiego rynsztunku, lecz
nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości,
czy nie prze-brał miary wypijając tak dużo piwa na
wyjezdnym. “Ładnie kończę święta -- myślał. -- A co
gorsza, jeśli nie będę miał wyjątkowego szczęścia,
zakończę tym sposobem nie tylko święta, lecz i
marny żywot".
Otarł pot z czoła wielką chustką -- zieloną, broń
Boże nie czerwona, bo ktoś mu powiedział, że
czerwony kolor drażni smoki.
Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się
po wszystkich drogach i ścieżkach, a nawet na
przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm
oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał tuż za kobyłka
i ani myślał węszyć tropów.
Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie
było widać śladów zniszczenia i panował, jak się
zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil
dochodził do wniosku, że właściwie zrobił już
wszystko, co do niego należało i czego wymagała
jego sława. Utwierdził się właśnie w przekonaniu, że
dalej i dłużej nie warto smoka szukać i można z
czystym sumieniem zawrócić domu na obiad.
Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam
jego widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając
wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..
Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim
cielskiem żywopłot, wyciągnął straszliwy łeb na
środek drogi i spał smacznie.
-- Ratuj! -- wrzasnął Garm i umknął.
Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął
kozła nad jej głową i padł na wznak prosto w
przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że
smok zbudził się i patrzy na niego uważnie.
-- Dzień dobry -- rzekł smok. -- Zdaje mi się, że
jesteś zaskoczony.
-- Dzień dobry -- odparł Dżil. -- Zgadłeś.
-- Wybacz -- rzekł smok. Ucho sterczało mu do
góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy usłyszał brzęk
zbroi padającego na ziemię Dżila. -- Wybacz, że
zapytam,, czy przypadkiem nie mnie właśnie
szukałeś.
-- Co znowu! -- zaprzeczył Dżil. -- Któż mógł się
ciebie spodziewać w tym miejscu? Wybrałem się tak
sobie, na przejażdżkę.
To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży
i wycofywał ku swojej kobyłce, która już uspokojona
skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.
-- A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem --
rzekł smok. -- Cała przyjemność po mojej stronie. Jak
widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka
teraz u was nowa moda, co?
Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły
płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz Dżil już się nie
usiłował kryć.
-- A tak -- odparł. -- Najnowsza! Pozwól, że
pojadę za psem. Pogonił za królikiem, jeśli się nie
mylę.
-- Mylisz się -- rzekł Chrysophylax oblizując
wargi, co robił zawsze, kiedy go coś ubawiło. -- Pies
będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo
jednak proszę, jedź, gdzie masz ochotę, szanowny
panie... panie... Przepraszam, nie znam twego
nazwiska.
-- Ja także nie znam twojego -- odparł Dżil -- i nie
jestem go ciekawy.
-- Twoja wola -- rzekł Chrysophylax i znów
oblizał wargi, udając przy tym, że zamyka oczy. Miał
złe serce -- jak zwykle smoki -- lecz nie bardzo
odważne; to także między smokami często się zdarza.
Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki.
Jednakże po długiej drzemce wrócił mu apetyt.
Proboszcz z Dąbrowy okazał się dość łykowaty,
Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku
smacznego, tłustego człowieka.
Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał
tylko na chwilę roztargnienia tego głupiego grubasa.
Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się
smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z
przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać
się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne plany.
Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok
tracąc cierpliwość sprężył się już do skoku.
-- Przepraszam -- rzekł -- czy mi się zdaje, czy coś
ci upadło?
Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku
skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś zgubił.
Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa -- czyli
mówiąc
prościej
Gryzi-ogona
--
który leżał
dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go
podnieść, i w tym momencie smok skoczył. Lecz
Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł
w garści Dżila, wyrwał się naprzód i jak błyskawica
śmignął tuż przed oczyma smoka.
-- Ejże! -- powiedział smok stając w miejscu jak
wryty. -- Co ty tam masz?
-- Drobiazg -- odparł Dżil. -- Po prostu Gryzi-
ogona, którego dostałem od króla w podarunku.
-- Pomyliłem się -- rzekł smok. -- Bardzo cię
przepraszam! -- Przywarł plackiem do ziemi, a w
Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. -- Swoją
drogą, nieładnie ze mną postąpiłeś.
-- Nieładnie? -- spytał Dżil. -- Dlaczego? I
dlaczego miałem z tobą ładnie postępować?
-- Zataiłeś przede mną swoje szlachetne
nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się przypadkiem. A
przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo
wysokiego rodu. Dawniej, szanowny panie, istniał
zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze
wymieniali najpierw wszystkie swoje tytuły i
wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.
-- Może taki zwyczaj istniał, a może nawet
dotychczas istnieje -- odparł Dżil, coraz bardziej z
siebie
zadowolony.
Człowiek,
przed
którym
ogromny, królewski smok czołga się w prochu, ma
prawo do pewnej dumy. -- Ale znowu się mylisz,
stary gadzie. Nie jestem rycerzem. Nazywam się
Aegidius i jestem gospodarzem z Ham. Nie cierpię
natrętów na swoich polach. Strzelałem już z mojego
garłacza do olbrzymów, chociaż mniej szkody
wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się
wyzywać uroczyście na pojedynek.
Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego
olbrzyma -- pomyślał. -- Okłamał mnie łajdak. Co
teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w
dodatku ma taki błyszczący i napastliwy miecz w
garści?"
Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło.
-- Nazywam się Chrysophylax -- przedstawił się.
Chrysophylax Bogaty. Czym mogę służyć, zacny
panie? -- spytał przymilnie, zerkając spod oka na
miecz i łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.
-- Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd
co prędzej, kostropaty gadzie -- odrzekł Dżil, również
łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. --
Jednego tylko chcę: żebyś mi zszedł z oczu. Precz,
wracaj do swojej brudnej nory!
I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując rękami,
jakby straszył wrony. To wystarczyło, żeby rozpętać
Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i
rąbnął smoka w nasadę prawego skrzydła, aż
pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrząsu.
Oczywiście gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych
sposobach walki ze smokami, wymierzyłby w jakieś
bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszakże
co mógł w niedoświadczonych rękach. Cios był i tak
dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy
w skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł
bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez
trudu. Smok puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim.
Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc.
Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak
widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał mieczem.
Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A
siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała
mu wciąż po piętach.
Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty,
na przełaj polami, w bród przez rzeki. Smok dymił,
ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli
most prowadzący do wsi Kam, jak grzmot przemknęli
po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną
ulicę wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i
przyłączył się teraz do pogoni.
Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien,
niektórzy nawet wdrapywali się na dachy. Jedni
śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w
blachy, w patelnie i w kotły albo dęli w rogi, fujarki i
gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego
ruchu i zgiełku od stu lat w Ham nie widziano.
Wreszcie na placu przed kościołem smok
skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku drogi.
Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz
Chrosophylax wyzbył się już resztek wstydu.
-- Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! -- wysapał,
gdy nadjechał Dżil, a wszyscy mieszkańcy Ham
zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej
odległości), uzbrojeni w widły, kije i pogrzebacze. --
Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo
bogaty. Zapłacę za wszelkie szkody, które
wyrządziłem. Poniosę koszty pogrzebu ofiar, a w
szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu
piękny pomnik, chociaż był doprawdy dość łykowaty.
Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli
pozwolicie mi pójść do mego domu, gdzie trzymam
swoje skarby.
-- Ile? -- spytał Dżil.
-- Zastanówmy się -- odparł smok, szybko
rachując w myślach. Tłum wydał mu się trochę zbyt
liczny. -- Trzynaście szylingów i osiem pensów na
osobę.
-- Żarty! -- powiedział Dżil. -- Kpiny! -- powiedzieli
ludzie. -- Bzdura! -- szczeknął pies.
-- Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny --
zaproponował smok.
-- A psom? -- spytał Garm.
-- Mów dalej -- rzekł Dżil. -- Słuchamy.
-- Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę,
złote obroże dla psów -- rzekł mocno już
zaniepokojony Chrysophylax.
-- Zabić go! -- ryknął tłum, tracąc wreszcie
cierpliwość.
-- Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty? --
skwapliwie zaofiarował Chrysophylax.
-- Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za
mało -- powiedział Dżil.
-- O psach znowu zapomniałeś -- rzekł Garm.
-- Jakiej wielkości będą worki? -- pytali
mężczyźni.
-- Po ile brylantów? -- chciały wiedzieć kobiety.
-- Bójcie się Boga! -- jęknął smok. -- Zrujnujecie
mnie do szczętu.
-- Zasłużyłeś sobie na to -- rzek ł Dżil. --
Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy życie.
I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na
ziemi;
-- Prędzej! Namyśl się prędzej! -- krzyczeli ludzie,
nabierając odwagi i podchodząc coraz bliżej.
Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu,
lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu, tak jednak
skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go
bawić. Ludzie najwidoczniej spodziewali się wiele na
nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o zwyczajach i
podstępach wielkiego zepsutego świata; w całym
królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś
praktyczne
doświadczenie
w
stosunkach
ze
smokami i znał ich chytrość. Chrysophylax oddychał
coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał
wargi.
-- Powiedzcie swoją cenę -- rzekł.
Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się
z zainteresowaniem. Jeden tylko głos mącił jego
spokój: głos kowala.
-- Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie
moje słowa -- prawił kowal. -- Mówcie, co chcecie, a
ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak
nie wyniknie z tej historii nic dobrego.
-- Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci
się nie podoba -- odparli mu na to sąsiedzi i dalej
spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi
na smoka.
Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się,
czy zaatakować znienacka tłum, czy też wymknąć się
cichcem korzystając z zamieszania -- w każdym razie
musiał się tych zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil
wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-
ogona trzymał w garści i smoka ani na sekundę z
oczu nie spuszczał.
-- Nie waż się ruszyć -- powiedział -- bo jak cię
rąbnę, to ci nawet góra złota nie pomoże.
Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada
wypchnęła naprzód proboszcza, żeby przemówił w
jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.
-- Nikczemny gadzie -- rzekł. -- Żądamy, żebyś
przyniósł tu, na to miejsce, cały swój majątek nabyty
z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym
wszystkie straty, a potem resztę rozdzielimy
sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli
przysięgniesz, że nigdy więcej nie napadniesz
naszego kraju ani też żadnego innego potwora do
napaści nie podjudzisz, pozwolimy ci odejść do
twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz
przysięgę, że wrócisz z okupem, a zaklniesz się na
takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie
ośmieli się im sprzeniewierzyć,
Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić,
udał, że się waha. Ronił z żalu nad stratą majątku łzy
tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze
kipiały i parowały. Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się
na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się
niezawodnie z całym swoim skarbem w dzień
świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin
oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie
uczeni geografii wieśniacy powinni byli to wiedzieć.
Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono
smokowi odejść, a mieszkańcy wsi odprowadzili go
aż do mostu.
-- Do zobaczenia! -- zawołał już z drugiego
brzegu. -- Z pewnością będziemy do siebie tęsknić.
-- My do ciebie z pewnością! -- odkrzyknęli ludzie.
Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda
inna istota po złożeniu tak uroczystej przysięgi
miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę
ściągnie na siebie okropne nieszczęścia, ale smok w
ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie
mogli o takie kalectwo podejrzewać stwora bądź co
bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz,
który tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał,
również się tego nie domyślił. Może się zresztą
domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej
przewidywał przyszłość niż inni ludzie.
Kowal wracając do kuźni kręcił głową.
-- Złowróżbne imiona -- mruczał. -- Hilary i Felix!
Aż w uchu wierci. -- Bo Hilary w pospolitym
języku znaczy: wesoły, a Feliks: szczęśliwy.
Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym
zdarzeniu. Wieść jak płomień szerzyła się po kraju, a
prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym
żywszych kolorów. Król bardzo się nią zainteresował
z wielu powodów, wśród których niemałą rolę
odgrywały względy finansowe. Toteż postanowił
udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się
tak niezwykłe rzeczy.
W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez
most do Ham na białym rumaku, otoczony świtą
rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem.
Mieszkańcy wsi w odświętnych ubraniach ustawili się
szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie
monarchy. Orszak zatrzymał się na placu przed
kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi,
przykląkł, lecz władca kazał mu wstać i nawet
poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali,
że nie widzą tej poufałości.
Potem król zwołał całą wieś na rozległe
pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy się wszyscy
zgromadzili -- włącznie z Garmem, który uznał, że
jego też ta sprawa dotyczy -- Augustus Bonifacius
rex
et
basileus
raczył
łaskawie
wygłosić
przemówienie.
Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina
Chrysophylaksa w całości należy do niego, jako do
władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do
zwierzchnictwa również nad krainą górską (były
bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie
nie ma wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym
przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że
jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i
wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego
lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych
wiernych poddanych z tej wsi otrzyma jakiś dowód
naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od
proboszcza do najmniejszego dziecka. Wioska Ham
uradowała bowiem nasze królewskie serce.
Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny
zachował starożytne cnoty naszego plemienia".
Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o
najnowszych fasonach kapeluszy.
Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski.
Rozbił obóz na Dżilowym polu i oczekując dnia
czternastego stycznia zażywał wraz z dworem
przyjemności, jakich mogła dostarczyć skromna
wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska
w ciągu trzech dni ogołocił; wieś doszczętnie z
chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także
wysuszyła do dna wszystkie beczki z piwem. Po
czym zaczęła szemrać na skąpe wyżywi nie. Król
jednak za wszystko płacił hojnie kwitami obiecując
ich wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył
bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni
Mieszkańcy Ham, nic nie wiedz ąc o rzeczywistym
stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z
wielkim zadowoleniem.
Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych
Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli na nogach.
Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją
kolczugę domowej roboty, co wywołało drwiące
uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je
jednym zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też
miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i
wcale się z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na
niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do
siebie. Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło
południe. Ludziom z przejęcia nawet obiadu się
odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-
ogon w dalszym ciągu wcale nie zdradzał chęci
wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu
wartownicy i mali chłopcy, którzy na ochotnika
wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali
oczy: ani na ziemi, ani na niebie żaden znak nie
zwiastował zbliżania się smoka.
Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom
dopiero z zapadnięciem wieczoru, kiedy gwiazdy
błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało
podejrzenie, że może smok od początku nie
zamierzał dotrzymać obietnicy. Wspominając jednak
uroczystą przysięgę, nie tracili mimo wszystko
nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony
dzień minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal
był w siódmym niebie.
-- A co, nie mówiłem! -- tryumfował. Lecz nie
przekonał gromady.
-- Bądź co bądź gad był ciężko ranny -- zauważył
ktoś.
-- I termin wyznaczyliśmy za krótki -- stwierdził
inny. -- Do gór kawał drogi, a on przecież dźwiga
niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.
Lecz minął następny dzień, potem drugi.
Resztka nadziei rozwiała się ostatecznie. Król
wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje
wyczerpały się we wsi, królewska świta narzekała
już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód
i przyjemności. Ale król bardzo potrzebował
pieniędzy.
Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i
węzłowato. Połowę wydanych poprzednio kwitów
unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu
kiwnął głową.
-- Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporządzenia --
rzekł i odjechał wraz z rycerzami i trębaczami.
Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że
lada dzień król zaprosi Aegidiusa do stolicy, żeby go
pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później
nadeszło pismo, lecz zupełnie innej treści. Był to list
w trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi,
drugą proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach
kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden list
do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał
rozszyfrować niewyraźnych zawijasów dworskiego
skryby, dla prostych ludzi równie niepojętych jak
łacina uczonych. Proboszcz przełożył list na
pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był
zwięzły i rzeczowy -- w porównaniu z większością
królewskich listów. Król bowiem bardzo się
spieszył.
My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et
cetera, oznajmiamy, że dla bezpieczeństwa naszego
królestwa
oraz
honoru
naszego
imienia
postanowiliśmy, iż gada, który sam mieni się
Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo
ukarać za jego występki, matactwa i nikczemne
przeniewierstwo.
Wzywam
tedy
niniejszym
wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i
polecam im czekać w pogotowiu na przybycie
Aegidiusa A.J., rolnika ze wsi Ham. Ponieważ
bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien
jest naszego zaufania i zdatny do walki z
olbrzymami,
smokami
oraz
wszelkimi
nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy,
aby niezwłocznie stawił się w stolicy i przyłączył do
zastępu naszego rycerstwa.
Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały
za-szczyt, który w gruncie rzeczy znaczy tyleż co
uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu
zazdrościł.
-- Nasz Aegidius wysoko zajdzie -- rzekł. --
Miejmy nadzieją, że zechce nas znać jeszcze, gdy
wróci z tej wyprawy.
-- Ba, czy w ogóle wróci? -- powiedział kowal.
-- Dość, przestańcie krakać! -- krzyknął Aegidius,
nie posiadając się już z gniewu. -- Gwiżdżę na
zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza
powitam z radością. Chociaż trzeba przyznać, że
osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch
przynajmniej na czas jakiś z oczu stracą.
Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie
sposób wymawiać się tak jak sąsiadom. Trudno,
nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas
doić albo wodą nosić -- trzeba jechać. Dżil osiodłał
więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W
ostatniej chwili nadszedł proboszcz.
-- Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? --
spytał.
-- A to po co? -- zdziwił sią Dżil. -- Żeby się
powiesić?
-- Dajże spokój! Głowa do góry, kochany
Aegidijusie -- odparł proboszcz. -- Mnie się zdaje, że
możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z
sobą powróz, bo jeżeli się nie mylę, bardzo ci się
przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!
-- A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem,
w jakim stanie zastaną dom i gospodarkę! Diabli
nadali smoka -- rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój
powroza do juków i ruszył.
Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał
mu się nie nawijać przed oczy. Dopiero po wyjeździe
pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa
z kuchni wył przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się
nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.
-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- jęczał. -- Już nigdy nie
ujrzę mojego kochanego pana, mojego groźnego,
wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie
pobiegłem za nim!
-- Zamknij pysk! -- fuknęła Agata. -- Bo postaram
się, żebyś naprawdę nie doczekał powrotu pana.
Kowal usłyszał wycie psa.
-- Zły omen! -- stwierdził z satysfakcją. Dni mijały
bez wieści.
-- Przygotujmy się na najgorsze -- rzekł i zaczął
wesoło wyśpiewywać.
Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony.
Rycerze w lśniących zbrojach i błyszczących
hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim
wierzchowcu. Nie w smak im było królewskie
wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do
rycerskiego zastępu, więc na złość uparli się wykonać
rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając
biednemu Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie
zdążył przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło
łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na
szczęście nie powiedziała głośno tego, co o królu
pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu.
Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora
wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka -- rzekł
sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia
daleko. Dworakom, skoro postawili na swoim, już się
teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie,
służba, juczne kuce i tabory -- wszyscy posuwali się
leniwie, nie pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej
zmęczonej kobyłce człapał ostatni.
Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili
namioty. Dla Dżila nie pomyślano o żadnym
zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy
pożyczać od innych. Kobyłka oburzona winszowała
sobie, że nie należy do królewskiej świty.
Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod
wieczór
ujrzeli
na
widnokręgu
zamglony,
nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli
się w krainie, gdzie władza Augustusa Bonifaciusa
nie była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz
ostrożniej i bardziej zwartym szykiem.
Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na
pogranicze krainy o złej sławie, zaludnionej, jak
powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle
któryś z jeźdźców jadących na czele spostrzegł w
piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady.
Przywołano Dżila.
-- Co to za ślady, mości Aegidiusie? -- spytali
rycerze.
-- Smocze -- odparł Dżil.
-- Odtąd ty będziesz prowadził -- rzekli. Dalej więc
jechali kierując się na zachód, a Dżil na czele dzwonił
i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany
kaftan. Nie miało to już teraz znaczenia, bo rycerze
głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący im
minstrel śpiewał pieśni. Od czasu do czasu wszyscy
podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł.
Pieśń była piękna i dodawała ludziom ducha,
pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej
toczono prawdziwych bitew niż dworskich turniejów.
Mimo to śpiewając popełniali wielką nieostrożność.
Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory
zamieszkujące tę krainę o swoim przybyciu; smoki
ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu.
Wyprawa nie mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć
znienacka we śnie.
Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem -- a może i
naumyślnie -- nagle okulała, gdy wjechali w cień
posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie
stromymi, kamienistymi ścieżkami i lęk ogarniał ich
coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się wyprzedzać
innym koniom, potykała się i kulała, i miała tak
smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd
obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się wraz ze swoją
wierzchówką na samym końcu pochodu, pośród
jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.
Gdyby rycerze nie byli tak zajęci sporem o prawa
pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i
zupełnie już tutaj wyraźne ślady smoczych łap.
Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax
często się wałęsał i gdzie lubił lądować po
codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu
stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone.
Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone czarne kępy
wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam
nagiej, spopielałej ziemi. Obszar ten od wielu lat
służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła
ciemna ściana gór.
Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz
cieszył się, że ma dzięki temu wymówkę, by nie
paradować na najbardziej widocznym miejscu w
drużynie. Wcale nie było mu przyjemnie jechać na
czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną
krainę. Wkrótce potem ucieszył się jeszcze bardziej i
dziękował losowi -- oraz siwej kobyłce. Około
południa bowiem -- a był to siódmy dzień wędrówki i
przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej -- Gryzi-
ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez
ostrzeżenia i bez ceremonii wystąpił do boju. Leciał
wprost na królewską drużynę, z wielkim szumem i
hukiem. Poprzednio, z dala od własnej siedziby,
okazał się niezbyt mężny, mimo że szczycił się
pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął
straszliwym gniewem, ponieważ walczył niejako w
progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak
burza wychynął znad górskiego ramienia w poświście
huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o
pierwszeństwo na dworze urwał się jak nożem uciął.
Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, że
wielu rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru
umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi razem.
W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał
wątpliwości co do praw pierwszeństwa.
Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu,
zapierając dech we wszystkich piersiach, a w jej
osłonie
smok
runął
na
pierwsze
szeregi
królewskiego rycerstwa. Wielu wojaków zginęło, nim
zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki,
niejeden zwalił się na ziemię rażeni z koniem i całym
rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły
wierzchowce, które zawróciwszy w miejscu rzuciły
się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego
życzą, czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego
serdecznie.
Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może
bała się połamać nogi na stromej, kamienistej
ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby
uciekać. Była przeświadczona, że z dwojga złego
lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż
za swymi plecami i że ucieczką mogłaby się ocalić
jedynie wtedy, gdyby umiała galopować szybciej od
najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już
raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak gnała go
przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy,
dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku wiejskiej
drogi. W każdym razie rozparła szeroko
wszystkie cztery nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł -- o
tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera -- lecz
został u boku swojej kobyłki, bo nie widział innej
rady.
Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały
rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód, znalazł się
nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą
uzbrojonym w Gryzi-ogona. Wcale się tego nie
spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny
nietoperz i opadł tuż przy drodze na górski stok.
Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o
kulawej nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko
wdrapał się na siodło.
-- Przepraszam -- rzekł -- czy przypadkiem może
mnie szukałeś?
-- Doprawdy nie -- odpar ł Chrysophylax. -- Któż
by się ciebie mógł właśnie tutaj spodziewać? Tak
sobie wyfrunąłem dla rozrywki.
-- A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym
trafem -- rzekł Dżil. -- Cała przyjemność po mojej
stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej,
mamy z sobą, że tak powiem, na pieńku.
Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby
osłonić się od palącego smoczego oddechu, i w tym
samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w
powietrzu tuż przed nosem bestii.
-- Ejże! -- krzyknął smok i cofnął się, a cały ogień
w nim przygasł zmrożony strachem. -- Mam nadzieję,
że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić,
zacny panie -- jęknął.
-- Co znowu! -- odparł Dżil. -- Nic przecież nie
mówię o uśmiercaniu.
Siwa kobyłka kichnęła.
-- Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz
wśród tych wszystkich rycerzy -- rzekł Chrysophylax. --
Rycerze zazwyczaj zabijają smoki, chyba że smokom
uda się przedtem zabić rycerzy.
-- Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi
nie łączy -- odparł Dżil. -- Zresztą rycerzy już nie ma.
Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu,
które mi złożyłeś w dzień Trzech Króli.
-- A cóż o tym można powiedzieć? -- spytał smok
zaniepokojony.
-- Termin upłynął miesiąc temu -- rzekł Dżil. --
Zalegasz z wypłatą, więc przyszedłem po nią aż tutaj.
Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie
naraziłeś.
-- Przepraszam -- odparł smok. -- Szczerze bym
wolał, żebyś się nie fatygował i nie przychodził.
-- Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj
żadnych sztuczek -- rzekł Dżil -- bo cię usiekę i
powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku
przestrodze innym smokom.
-- Nie bądź dla mnie taki okrutny! -- powiedział
smok.
-- Umowa jest umową -- odparł Dżil.
-- Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku
pierścieni i garstki złota? Mógłbyś mi bodaj tyle
opuścić, skoro płacę gotówką -- rzekł smok.
-- Ani guzika! -- odparł Dżil.
Targowali się i spierali jeszcze czas pewien
niczym na jarmarku. Skończyło się wszakże tak, jak
musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by
zarzucić to i owo, trzeba przyznać, że targować się
umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej
okazji.
Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść
piechotą, bo Dżil nie odstępował go na krok i z
bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka
wijąca się za-kosami pod górę była tak wąska, że
ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka
szła tuż za swoim panem.
Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod
górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz ani na sekundę
nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na
zachodnim stoku, u wejścia do smoczej jamy. Groza
ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały
mosiężne wrota umocowane na dwóch wielkich
żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych,
niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba.
Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie drążą
podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach
albo skarbcach pozostałych po władcach i
olbrzymach
dawnych
czasów.
Brama
tego
podziemnego domu była na oścież otwarta i Dżil
zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej
chwili nie miał okazji do ucieczki, lecz znalazłszy się
pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb
jaskini. Dżil jednak uderzył go płazem miecza.
-- Stój! -- rzekł. -- Nim wejdziesz do swego domu,
posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. Jeżeli nie
wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za
tobą i na zadatek dalszych kar obetną ci natychmiast
ogon.
Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić,
żeby Dżil odważył się zapuścić samotnie w czeluście
smoczej
jamy,
nawet
po
pieniądze.
Lecz
Chrysophylax gotów był w tę pogróżkę uwierzyć, bo
Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak
brzytwa. Kto wie, może tym razem smok miał rację, a
siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się,
nie rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy
jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po dwóch
zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że
żaden w świecie smok nie zdoła mu się oprzeć.
I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej
chwili niosąc dwadzieścia funtów -- uczciwej wagi! --
złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni,
naszyjników i rozmaitych klejnotów.
-- Masz! -- powiedział.
-- Co takiego? -- krzyknął Dżil. -- Dwa razy tyle
jeszcze byłoby za mało. Głowę dam, że to nie jest
nawet połowa twojego majątku.
-- Pewno że nie -- odparł smok, stwierdzając z
przykrością, że chłop zmądrzał od poprzedniej
rozmowy we wsi. -- Pewno że nie. Ale nie mogę
zabrać wszystkiego na raz. -- Ani na dwa razy,
mógłbym się założyć -- rzekł
Dżil. -- Jazda znowu do nory, a wracaj migiem,
jeżeli nie chcesz powąchać Gryzi-ogona.
-- Nie chcę! -- zawołał smok, wsunął się szybko
do jamy i w mig wrócił. -- Masz! -- powiedział
zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie
skrzynie diamentów.
-- Pofatyguj no się jeszcze raz -- rzekł Dżil. -- A
nie żałuj grzbietu!
--. Jesteś okrutny -- jęknął smok sunąc z
powrotem do jamy.
Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się
osobiście zagrożona. Kto będzie te wszystkie ciężary
dźwigał do domu? -- pytała się w duchu. Spojrzała
przy tym na spiętrzone wory i skrzynie tak smutnym
okiem, że Dżil odgadł jej myśli.
-- Nie martw się, staruszko -- rzekł. -- Gad musi
nam cały ten kram dostarczyć na miejsce.
-- Litości! -- jęknął smok, który dosłyszał ostatnie
zdanie wyłażąc po raz trzeci z jamy i taszcząc jeszcze
cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo
klejnotów iskrzących się jak zielone i czerwone
płomienie. -- Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem
dojdę żywy, a jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze
worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.
-- A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? --
rzekł Dżil.
-- Owszem -- odparł smok -- tyle, żeby nadal żyć
przyzwoicie.-- Tym razem wyjątkowo powiedział
niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze
zrobił -- Zostaw mi tę resztkę! -- prosił chytrze. --
Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te
skarby do twojego szanownego domu zamiast na
królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je
dla siebie.
Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w
zębie namyślał się przez chwilę w wielkim skupieniu.
Potem rzekł:
-- Niech tak będzie.
Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był
rycerzem, pewnie by nie ustąpił i zażądał całego
skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też
prawdopodobne, że mimo strachu przed Gryzi-
ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy
smok rzuciłby się wówczas na niego. A wtedy Dżil
albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten
sposób swój jedyny środek transportu, i musiałby
lwią część zdobyczy zostawić w górach.
Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki
przypadek napchał sobie kieszenie klejnotami i dał
do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny
pakunek. Resztę bogactw w skrzyniach i worach
przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który
wyglądał z tym wszystkim jak ruchomy skarbiec
królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie
mógłby się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil
spętał mu skrzydła.
-- Powróz rzeczywiście bardzo się przydał --
stwierdził, wspominając z wdzięcznością radę
proboszcza.
Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem,
pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, a Dżil
ostatni, z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku.
Toteż gad nie ośmielił się próbować żadnych
sztuczek.
Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga
powrotna trwała krócej niż pochód rycerskiego
zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał,
między innymi dlatego, że miał niewiele prowiantu w
sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który
raz już złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując
głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić
się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc
zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu rozwiązać
to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków
z taboru, którzy na kucykach umknęli od smoczej
napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok
smoka chcieli znów pierzchnąć w popłochu i
zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.
-- Stójcie, chłopcy! -- zawołał. -- Chodźcie tutaj.
Mam dla was robotę i będę za nią płacił hojnie, póki
tych worków starczy.
Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że
znaleźli przewodnika, i zachęceni widokami na płacę
regularniejszą niż u poprzednich pracodawców.
Dalej tedy jechali już w liczniejszej kompanii:
siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden
smok.
Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał
pierś. Popasali możliwie najkrócej. Na noc Dżil
przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików
wbitych w ziemię i stawiał przy nim wartę, po trzech
pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała
na jedno oko, drugim pilnując, żeby wartownikom
nie zachciało się figli na własny rachunek.
Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w
granicach własnego kraju, budząc wszędzie we
wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie
widziano nic podobnego na całym obszarze między
dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której
zatrzymali się na odpoczynek, ofiarowano im za
darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej
młodzieży chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil
wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im
dobrą płacę i kupił dla tych nowych pachołków
wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać.
Świtały mu już w głowie pewne plany.
Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na
czele powiększonej kompanii. Pachołkowie śpiewali
na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone,
lecz miłe dla uszu Dżila. Ludzie po drodze
wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo
orszak wyglądał równie zabawnie, jak imponująco.
Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil
kierował pochód w stronę własnego domu, omijając
z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków
do króla. Lecz nowina o powrocie zacnego
Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju,
wywołując wielki podziw i zamęt. Właśnie bowiem
listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach,
wezwały lud do przywdziania żałoby po mężnych
rycerzach poległych na wyprawie wśród gór.
Gdziekolwiek zjawiał się Dżil, lud zrzucał żałobę i
przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził się
wzdłuż drogi wiwatując, machając chustkami,
podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej
sposobności tak poszturchiwano, że gorzko już
żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było takie
upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego
smoczego rodu. Gdy wkraczał do Ham, wszystkie
psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem
Garma. On bowiem nie miał oczu, uszu ani nosa dla
nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz ze szczęścia
i ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki.
Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście
wspaniale.
Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz
stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal po prostu
zbaraniał.
-- Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie
moje słowa -- powiedział, lecz nic bardziej ponurego
nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z
sześciu pachołkami i sześciu młodymi zuchami, ze
smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i
przystanął tu na chwilę w milczeniu. Do domu
zaprosił ze sobą tylko proboszcza.
Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej
mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, a
nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na
ulice. Powstał zgiełk i ruch.
Król tymczasem w swoim pałacu gryzł
paznokcie i szarpał brodę. Zmartwiony i gniewny, a
w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w
tak zły humor, że nikt nie śmiał się do niego odezwać.
W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu,
a nie brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.
-- Co to za hałasy? -- spytał król. -- Każcie
ludziom wracać do domów i opłakiwać klęskę jakoś
przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.
--
Smok
wrócił,
najjaśniejszy
panie --
odpowiedzieli dworzanie.
-- Co takiego? -- krzyknął król. -- Zwołajcie
rycerstwo czy przynajmniej niedobitków.
-- Nie trzeba, najjaśniejszy panie -- odparli. --
Smok pozwala się prowadzić Aegidiusowi jak
baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina
dopiero co dotarła do miasta i wiadomości są
sprzeczne.
--
Wielkie
nieba!
--
rzekł
król nagle
rozchmurzony. -- A myśmy na pojutrze zamówili
uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko
odwołajcie nabożeństwo. Czy Aegidius wiezie z sobą
skarby?
-- Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy
panie.
-- Kiedyż przybędą? -- spytał żywo król. -- Zacny
chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę go natychmiast, jak
tylko zjawi się w stolicy.
Dworzanie
zawahali
się
nieco,
zanim
odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na odwagę
i rzekł:
-- Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy,
Aegidius skręcił z gościńca do własnego domu.
Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej
sposobności i w odpowiednim stroju.
-- Niewątpliwie -- powiedział król. -- Do licha ze
strojami. Nie powinien był wstępować do domu przed
złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z
niego bardzo niezadowoleni.
Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła,
podobnie jak wiele następnych. Dżil od tygodnia już
z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ci ągu nie
otrzymał od niego ani słowa.
Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym
gniewem.
-- Sprowadzić mi go tutaj! -- rozkazał. Posłano
gońca. Żeby dostać się do Ham, nawet najkrótszą
drogą, jeździec potrzebował całego dnia.
-- Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie --
oznajmił w dwa dni później drżący wysłannik.
-- Do stu piorunów! -- krzyknął król. -- Powiedz
mu, że ma się stawić przed naszym obliczem w
najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci
nie wyjrzy z więzienia.
-- Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius
znów odpowiedział, że nie przyjedzie -- oznajmił
bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we
wtorek sam.
-- Do stu piorunów! -- krzyknął król. --
Sprowadzić go do więzienia zamiast na dwór. Posłać
natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura
zakutego w kajdany! -- ryknął do dworzan.
-- Ilu ludzi posłać? -- wyjąkał któryś niepewnie. --
Bo on przecież ma smoka... i Gryzi-ogona... i...
-- I miotłę, i fujarkę, i dudy! -- krzyknął król. Kazał
zaraz siodłać białego konia, wezwał rycerzy, a raczej
niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy,
poczym ruszył, płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy
stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten
odjazd zdumieni.
Dżil tymczasem by ł już nie tylko
bohaterem, ale również ulubieńcem całego ludu.
Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie
nie wiwatowali na cześć rycerzy i wojska, chociaż
przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak
król zbliżał się do Ham, witano go coraz mniej
serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy
zamykali się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał
na drodze.
Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się
w zimną zawziętość. Z posępną twarzą stanął
wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska
Ham i stał dom Aegidiusa. Król postanowił puścić z
dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście
czekał Dżil na swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem
w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko
Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.
-- Dzień dobry, najjaśniejszy panie -- odezwał się
Dżil, nie czekając na królewskie powitanie i z jak
najweselszą miną.
Król zimno zmierzył go wzrokiem.
-- Nie umiesz zachować się, jak przystało w
naszej obecności -- rzekł -- mimo to powinieneś był
stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.
-- Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję,
najjaśniejszy panie -- odparł Dżil. -- Mam pełne ręce
roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo
czasu straciłem na twoje, królu, posyłki.
-- Do stu piorunów! -- krzyknął król, znowu
wpadając w płomienny gniew. -- Niech cię diabli
wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie
spodziewaj się od nas żadnej nagrody. Będziesz miał
szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo wiedz, że
każemy cię powiesić, jeżeli natychmiast nie
przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.
-- Ejże! -- odparł Dżil. -- Co do nagrody, to ją
sobie sam już wziąłem. Co w garści, to moje, jak tu u
nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej
u mnie niż na królewskim dworze. Ale dlaczego
zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i
wojsko? -- spytał. -- Jeżeli wybrałeś się do mnie w
odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej
kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą,
będziesz musiał przyprowadzić większą armię.
Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze
poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku żołnierzy
uśmiechnęło się za plecami króla.
-- Oddaj mi miecz! -- krzyknął monarcha
odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie mnogiej
należnej majestatowi.
-- Oddaj koronę! -- odparł Dżil. Tak zuchwałe
słowa nie padły jeszcze z niczyich ust od zarania
Średniego Królestwa.
-- Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! --
krzyknął król, w zrozumiałym gniewie tracąc do
reszty panowanie nad sobą. -- Na co czekacie? Brać
go do niewoli albo utłuc na miejscu!
Żołnierze zrobili krok naprzód.
-- Ratuj, ratuj, ratuj! -- krzyknął Garm.
I w tym momencie spod mostu wychynął smok.
Leżał ukryty, zanurzony w głębinie pod drugim
brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się
wody. Natychmiast też otoczył go kłąb gęstej mgły, z
której świeciły tylko czerwone ślepia.
-- Precz stąd, głupcy! -- ryknął. -- Bo was na
sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło trupem na
górskiej przełęczy, jeszcze chwila, a reszta
rycerstwa zginie, w tej rzece, z nią zaś razem
królewskie konie i królewskie wojsko.
Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego
królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął się,
zawrócił i pomknął jak sto piorunów, które król
tak pochopnie przyzywał. Inne konie poszły
natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich
zawarło
przedtem
w
górach
znajomość
z
Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale
miłego wspomnienia. Żołnierze rozbiegli się we
wszystkie strony, byle dalej od Ham.
Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec
nie pozwolił mu uciec daleko. Król po krótkiej
chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim
wierzchowcem bądź co bądź jeszcze panował; nikt
też nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się
jakiegokolwiek człowieka lub smoka pod słońcem.
Gdy stanął znów nad rzeką, mgła już się rozwiała, ale
zwiali również rycerze i wojsko. Inna też była teraz
rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim chłopem,
który miał u boku Gryzi-ogona i smoka.
Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był
uparty. Ani ustąpić, ani bić się nie chciał, chociaż go
Augustus
Bonifacius
uroczyście
wyzwał
na
pojedynek.
-- Nie, najjaśniejszy panie -- odparł ze śmiechem. --
Wracaj do domu i ochłoń trochę. Nie chciałbym ci
krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd
co prędzej, bo za smoka nie mogę odpowiadać. Do
widzenia!
Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król
nie dostał grosza z całego smoczego skarbu i nie
słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz
bardzo już dobrego o sobie mniemania. Co więcej,
od tego dnia skończyła się władza Średniego
Królestwa nad tą okolicą. Ludzie w promieniu
dziesięciu mil wokół Ham uważali Dżila za swojego
władcę. Król mimo wszystkich swoich wspaniałych
tytułów nie mógł znaleźć człowieka, który zgodziłby
się stanąć do walki z buntownikiem Aegidiusem.
Aegidius bowiem stał się ulubieńcem ludu i
bohaterem legendy. Nie udało się też w żaden
sposób zagłuszyć pieśni sławiących jego czyny.
Najbardziej rozpowszechnił się poemat w stu
heroikomicznych zwrotkach opiewający spotkanie
na moście.
Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo
był dla Dżila pożyteczny. Człowiek bowiem,
który posiada oswojonego smoka, cieszy się z
natury rzeczy powszechnym szacunkiem. Za
pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w spichrzu,
gdzie przedtem składano datki z dziesięciny.
Pilnowało jeńca dwunastu zuchów. Dało to początek
pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono Dżila:
“Dominus de Domito Serpente", co znaczy “Pan
oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of
the Tame Worm"; dla krótkości mówiono
zazwyczaj po prostu: “Lord of Tame". Pod tym
mianem Dżil zyskał szeroką sławę, lecz nadal płacił
królowi symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i
miarkę piwa. Dostarczał te dary na dwór w dzień
świętego Mateusza jako w rocznicę spotkania na
moście. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak
przytył, że coraz trudniej było na nim pas dopiąć.
W parę lat później został księciem, a jako książę
Julius Aegidius nie płacił już królowi daniny.
Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował
sobie wspaniały dwór i zgromadził potężne wojsko.
Jego żołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w
najlepszy oręż, jaki podówczas można było kupić za
drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów
awansował na kapitana. Garm nosił złotą obrożę i
miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy,
dumny i szczęśliwy, dość jednak nieznośny dla
swoich współbraci, ponieważ od wszystkich psów
żądał dla siebie czci należnej jego groźnemu
wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę
życia spokoju i nigdy nie zdradziła, co myśli o tej
całej historii.
W końcu Dżil został królem, królem Małego
Królestwa. Ukoronowano go w Ham i przybrał imię
Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o
nim Dżil Worming, czyli tępiciel smoków. Na nowym
dworze panował bowiem język ludowy; nigdy też Dżil
nie wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. Żona
jego w roli królowej wyglądała nader okazale i
godnie,
przestrzegała
surowo
porządku
i
oszczędności w gospodarstwie. Nikt nie przechytrzył
królowej Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też
ważyła sporo.
Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa broda
sięgała mu po kolana i pełen był majestatu pośród
dostojnego dworu, którego członków często i hojnie
nagradzał za prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie
nowy zakon rycerski: Strażników Gada. Zakon miał
na sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwyższe
godności piastowało w tym gronie dwunastu
zuchów.
Trzeba przyznać, że Dżil zawdzięczał swoje
wywyższenie w znacznej mierze szczęściu, lecz dał
dowody
mądrości
umiejąc
szczęście
dobrze
wykorzystać. Zarówno szczęście, jak rozum
zachował do końca swoich dni, na czym bardzo
dobrze wyszli wszyscy jego przyjaciele i sąsiedzi.
Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet kowalowi
i młynarzowi oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila
na wspaniałomyślność. Jednakże gdy wstąpił na tron,
wydał
nowe
prawo
zakazujące
ponurych
przepowiedni, a młyny przejął pod wyłączny
królewski zarząd. Kowal porzucając dawny zawód
założył przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz młynarz
znalazł się pośród najbardziej uniżonych sług
korony. Proboszcz został biskupem i za stolicę
swojej diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując
odpowiednio tutejszy kościół.
Kto po dziś dzień mieszka na obszarze Małego
Królestwa, znajdzie w tej historii wyjaśnienie
zachowanych do naszych czasów nazw niektórych
miast i wsi. Biegli bowiem w tej dziedzinie uczeni
powiadają, że Harm stolicę Małego Królestwa,
zaczęto z czasem nazywać Tame, na skutek
zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord of Ham i
Lord of Tame. Nazwa ta dotrwała do naszej epoki,
choć piszemy ją Thame; wstawienie “h" jest
kaprysem niczym nie usprawiedliwionym. Ród
Draconariusow zbudował sobie ku pamięci smoka
wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame, w
miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy spotkał
Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w całym
królestwie jako Aula Draconaria, czyli w języku
ludowym Worminghall, od przezwiska i godności
króla.
Krajobraz zmienił się od tamtych czasów, wiele
królestw upadło, wiele innych powstało. Lasy
wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom,
chociaż przetrwały, wiatry i deszcze starły
wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie
wymawiają ją teraz: Wunnle -- tak przynajmniej
słyszałem -- bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za
czasów, o których mówi nasze opowiadanie,
miejscowość ta nazywała się Worminghall i była
królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał
nad koronami drzew. Życie tam płynęło pomyślnie i
wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.
POSŁOWIE
Chrysophylax często upominał się o wolność.
Okazało się, że jego wyżywienie coraz drożej
kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak
drzewa, rosną przez całe życie. Toteż po kilku latach,
gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim
tronie, pozwolono biednemu gadowi wrócić do
domu. Rozstali się z Dżilem wśród wzajemnych
zapewnień szacunku i zawarli obustronny pakt
nieagresji. W głębi swego przewrotnego serca smok
żywił dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki
są w ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź istniał
Gryzi-ogon. Dżil, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa
zabić albo pozbawić resztek skarbu. A tymczasem w
podziemiach smoczej jamy przechował się spory
majątek -- czego się Dżil trafnie od początku
domyślał.
Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim
lotem, bo skrzydła, przez wiele lat nie używane,
straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po
przybyciu w rodzinne strony musiał Chrysophylax
najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się
zająć jego jamę korzystając z nieobecności
prawowitego właściciela. Zgiełk walki słychać było
podobno w całej Venedotii. W końcu, pożarłszy z
wielkim
apetytem
zwyciężonego
przeciwnika,
Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych
upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął
długim, pokrzepiającym snem. Kiedy się wreszcie
zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie największego
i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno
temu w pewną letnią noc zapoczątkował całą
awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów
prawdy, co nieboraka omal dosłownie nie
zmiażdżyło.
-- A więc to był garłacz! -- rzekł drapiąc się w
głowę. -- A ja myślałem, że mnie giez ukłuł.
Finis
czyli w pospolitym języku:
KONIEC
KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO
Kiedyś -- niezbyt dawno temu dla ludzi
obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla
tych, którzy mają długie nogi -- była wieś, nie bardzo
duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w
odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew
Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie
zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo
złych i sporo średnich, jak wszędzie.
Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła
bowiem w całej okolicy z biegłych w zawodzie
rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni.
Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady
gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się
ogólnym
poważaniem.
Kuchnia
oraz
dom
Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej,
największego i najpiękniejszego budynku we wsi.
Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego
dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie
malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w
świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne
bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał
pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał
przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano
często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie"
uważano dania liczne, obfite i tłuste.
Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże
wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy,
trwający przez cały tydzień i kończący się o
zachodzie słońca ostatniego dnia zabawą zwaną
“Biesiadą grzecznych dzieci". Zapraszano na nią
tylko nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano
niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu
innych, wcale na to nie zasługujących, zapraszano
przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy
organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak
najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej
zabawie rozstrzygała głównie data narodzin dziecka,
bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia
cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech
gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza
specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych
przysmaków podawać na deser Wielki Tort. Od tego,
czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale,
zależała sława Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich
nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć
sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż
raz w życiu.
Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz
zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się
jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że
potrzebuje urlopu i wyruszył w drogę nie wiadomo
dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo
zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy
inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i
mało mówił. Teraz poweselał często żartował lub
rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał
wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie
należało do obowiązków Kuchmistrza Ku wielkiemu
zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z
sobą terminatora.
Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To
było zgodne ze zwyczajami. Każdy Kuchmistrz we
właściwym czasie wybierał sobie terminatora i
uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im
obu przy-bywało lat, uczeń przejmował coraz
bardziej odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz
odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go
zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten
Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś
na naukę. “Nic pilnego" -- mawiał. Albo: “Oczy mam
otwarte,
rozglądam
się,
jak
znajdę
kogoś
odpowiedniego, to go wezmę do terminu". Teraz
niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego
spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec
był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego
miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a
głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się
niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej
pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat.
Jednakże wybór terminatora należał do
Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w
jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i
kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł
do wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego
mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a
kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło.
Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf --
inni nazywali go po prostu Terminatorem.
W trzy lata później Kuchmistrz zgotował
gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego
wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę,
złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku
białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy
kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz
nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.
-- Do widzenia, Alfie -- powiedział. -- Zostawiam
ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, że
potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko
pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy, opowiesz
mi, co się tu działo po moim odejściu. Zawiadom
ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale tym razem
nie zamierzam wrócić.
Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy
Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy zebrali
się w Kuchni.
-- Kto słyszał tak postępować! -- wykrzykiwali. --
Ani nas nie uprzedził, ani się nie pożegnał! Co teraz
zrobimy? Nie zostawił następcy...
Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie
przyszło,
żeby
Terminatora
awansować
na
Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wciąż
wyglądał bardzo młodo, a zresztą praktykował
zaledwie od trzech lat.
W końcu z braku lepszego kandydata
mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze
wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej
skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w Wielkiej
Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie
lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny
mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.
-- Ten przynajmniej nie opuści nas bez
uprzedzenia -- mówiono -- a skromna kuchnia bądź
co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego
Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas
Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.
Kołek -- bo tak się ten człowiek nazywał -- bardzo
był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna marzył o
godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim
nowym obowiązkom. Nieraz przedtem, gdy się
znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką białą
czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni
mruczał do siebie:
-- Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej
czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją miarę
zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.
Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek
na początku bardzo się starał i miał terminatora do
po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od
chłopca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie
przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu
Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć
o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił
się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał
już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje,
wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna
sprawa: wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują
i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie
tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, dorośli, którzy
pomagali w przygotowaniach do uroczystości,
dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych
samych składników i w ten sam sposób. Liczono
przy tym, że Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła
żadnego ze swoich poprzedników, lecz wymyśli coś
zupełnie nowego i niespodziewanego.
Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim
powinien być bardzo słodki i bogaty; postanowił też,
że cały będzie oblany lukrem (co Terminator" umiał
robić nadzwyczaj zręcznie). “W ten sposób będzie
wyglądał ładnie i czarodziejsko" -- myślał. Nie znał
zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią
słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna
wyrósł z upodobania do ba śni, przepadał jednak w
dalszym ciągu za słodyczami.
-- Tort ma wyglądać jak zaczarowany... -- powie-
dział. -- To mi nasuwa pewną myśl...
Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie
pośrodku tortu ustawić laleczkę w białej sukni, dać jej
do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową
gwiazdką i otoczyć stopy napisem z różowego lukru:
“Królowa wróżek".
Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła
stwierdził, że ma bardzo mętne wyobrażenie o tym,
co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc
szperać
w
starych
księgach
z
przepisami
kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z
trudem zdołał odcyfrować ich pismo, a recepty
oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne
rzeczy, o których nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś,
o których nie pamiętał i których nie mógł naprędce
zdobyć. Zdecydował się użyć paru przypraw
korzennych, o których księgi wspominały.
Skrobiąc się w głowę pomyślał o starej czarnej
szkatułce z mnóstwem przegródek: poprzedni
Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i różne
ozdoby przeznaczone do szczególnie
wykwintnych ciast. Kołek, odkąd objął swój urząd,
nigdy do tej szkatułki nie zaglądał, lecz teraz po dość
długim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce
w spiżarni. Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka
i otworzył; niestety były tam tylko resztki przypraw
korzennych, w dodatku zeschnięte i spleśniałe. W
jednej wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała
maleńka gwiazdka, nie większa niż
sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze
srebra, lecz sczerniała ze starości.
-- A to zabawne! -- rzek ł podnosząc gwiazdkę ku
światłu.
-- Nie! -- rozległ się za jego plecami głos tak
nieoczekiwany, że Kołek aż się wzdrygnął.
Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza
takim tonem; co prawda w ogóle rzadko si ę do niego
odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o
coś pytał. Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który
wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem, lecz
w innych sprawach powinien -- zdaniem Kołka --
milczeć i uczyć się od Mistrza.
-- Co masz na myśli, młody człowieku? -- spytał
Kuchmistrz, mocno niezadowolony. -- Nie zabawna?
Wiec jaka?
-- Czarodziejska -- odparł Terminator. -- Pochodzi
z Krainy Czarów. Kuchmistrz wybuchnął śmiechem.
-- Niech i tak będzie -- powiedział. -- Na jedno
wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci się podoba.
Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się
do drylowania rodzynków. Jeśli zauważysz w nich
coś
czarodziejskiego,
nie
omieszkaj
mnie
zawiadomić.
-- Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? --
spytał Terminator.
-- Wsadzę ją oczywiście do tortu -- rzekł
Kuchmistrz. -- Nada się w sam raz, tym bardziej jeżeli
jest zaczarowana -- dodał z drwiącym uśmiechem. --
Bywałeś pewnie, i to jeszcze niedawno, na
dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy,
kiedy malcy znajdują ukryte w cieście rozmaite
cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W
naszej wsi często się to robi dla zabawienia
dzieciaków.
-- Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to
czarodziejska gwiazda -- odparł Terminator.
-- Już mi to mówiłeś -- warknął Kuchmistrz. --
Powiem o tym dzieciom, będą się śmiały.
-- Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne --
rzekł Terminator. -- Ale owszem, to dobry pomysł,
nie mam nic przeciw temu.
-- Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do
kogo mówisz, chłystku! -- oburzył się Kołek.
Wielki tort został we właściwym czasie
przygotowany, upieczony i polukrowany, a prawie
wszystko rękami Terminatora.
-- Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić
figurkę Królowej Wróżek -- powiedział do niego
Kołek.
-- Dobrze, Mistrzu -- odparł Alf. -- Wyręczę was,
skoro macie za dużo roboty. Ale to wasz pomysł, nie
mój.
Podczas festynu tort królował pośrodku
długiego stołu, otoczony wieńcem z dwudziestu
czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu
wznosiła się niewielka biała góra, a na zboczach
góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od
szronu, na szczycie zaś stała maleńka figurka z jedną
nóżką wzniesiona niby tańcząca Królewna Śnieżka; w
ręku trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w
blasku.
Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a
kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając: “Jaka śliczna
czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo się z tego
cieszył, lecz Terminator zdawał się niezadowolony.
Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w
odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator
trzymał wyostrzony] nóż, żeby go podać w ostatniej
chwili swemu zwierzchnikowi.
Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do
stołu.;
-- Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci --
przemówił -- że pod tą prześliczną górą lukru jest tort
zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia,
ale zmieszałem z nimi także mnóstwo ładnych
drobiazgów, świecidełek, pieniążków i innych cacek.
Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu
przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery
cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z
was, jeśli Królowa Wróżek okaże się sprawiedliwa.
Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są
kapryśne i lubią płatać różne figle. Zapytajcie pana
Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę
od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych
twarzyczek.
-- Aj, byłbym zapomniał! -- podjął znów
Kuchmistrz. -- Dziś w torcie jest dwadzieścia pięć
niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą
srebrną gwiazdkę, bardzo niezwykłą, zaczarowaną,
jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby
ktoś na niej nie złamał przedniego zęba, bo wtedy
nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie
odrośnie. Mimo to jestem pewny, że przyniesie
szczęście temu, kto ją znajdzie.
Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu
zarzucić nic poza tym, że nie był ani trochę większy
niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie
zostało na dokładki. Porcje szybko znikały, i co
chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś
drobiazg lub pieniążek. Niektórym dzieciom trafiło
się tylko jedno cacko, niektórym -- dwa, a jeszcze
innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa,
niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje
figurka z różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały
tort, lecz nikt nie znalazł za-czarowanej gwiazdki.
-- Nie do wiary! -- dziwił się Kołek -- Widocznie
wbrew pozorom nie była ze srebra i stopniała. A
może pan Terminator miał rację twierdząc, że jest
zaczarowana. Zniknęła, wróciła do Krainy Czarów.
Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. -- Zerknął z
głupawym uśmiechem na Terminatora, który
odpowiedział bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.
Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana,
Terminator nie mógł się mylić w takich sprawach.
Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie
połknął ją nic nie zauważywszy, chociaż nie przegapił
tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i
oddał sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która
ogromnie się martwiła, że w jej kawałku tortu nie
było żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał
sobie pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie
wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu,
że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się zgodnie z
pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu
aż do wyznaczonego dnia.
Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-
szedł czerwiec, noce były krótkie i prawie białe.
Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się
spać: były to jego dziesiąte urodziny. Wyjrzał przez
okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego
wyczekiwał. Lekki, rześki i pachnący wietrzyk
poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem
brzask rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś
bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną pieśń,
która przybliżała się, wzbierała, aż w końcu
przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę i
odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce
wstało nad krawędzią świata.
-- To mi przypomina Krainę Czarów -- powiedział
głośno -- ale tam ludzie też śpiewają. -- I zaczął
śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa,
które jak gdyby nagle odnalazł w pamięci, a wówczas
gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą
dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale
gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę w
powietrze
jakby
chciała
odfrunąć.
Chłopiec
odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka
przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole
przez wiele lat.
Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz
mało kto spośród mieszkańców wsi ją dostrzegał.
Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale
nie świeciła. Trochę jej blasku udzieliło się jego
oczom, a trochę głosowi, który zresztą od dnia, gdy
połknął Gwiazdę, nabierał coraz ładniejszego
brzmienia i piękniał z każdym rokiem. Ludzie słuchali
go z przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił
komuś “dzień dobry".
Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich
sąsiednich i w całej okolicy znano go jako dobrego
rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec,
lecz prześcignął go w zawodowych umiejętnościach.
Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a
potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w
swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala
próżno by szukać od Wschodniego Skraja aż po
Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite
przedmioty z żelaza. Oczywiście najwięcej zwykłych,
użytecznych rzeczy potrzebnych w codziennym
życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne,
rondle i patelnie, sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do
gorących garnków i wilki do kominka, podkowy i tym
podobne. Wszystkie te przedmioty były mocne i
trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,
wygodne w użyciu i miłe dla oka.
Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności
przedmioty innego rodzaju, bardzo piękne, bo umiał
formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się
lekkie i delikatne jak gałązka obsypana młodymi liść-
mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą
swojemu tworzywu, a może nawet nabierało większej
jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę lub
furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale
nikt by nie zdołał takiej bramy otworzyć, jeśli była
zamknięta.
Pracując
nad
takimi
pięknymi
przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal śpiewał,
wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu,
porzucali swoje zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby
słuchać.
Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na
swoje potrzeby, a w każdym razie znacznie więcej niż
większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych,
którzy mieli zręczne ręce i pracowali pilnie. Ale kowal
miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i
niektóre jej zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla
śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu
ludzi przypominało usposobieniem Kołka, kowal
nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony i dzieci.
Żoną jego była Nell -- ta sama, której kiedyś przy
uczcie oddał srebrny pieniążek. Córka miała na imię
Nań, a syn -- Ned, zwany we wsi Kowalczykiem.
Choćby chciał, nie mógł przed najbliższymi
zachować tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę
błyszczącą na jego czole, gdy wracał z podróży albo
z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać
się samotnie.
Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą
lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że to interesy
zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale
nie zawsze. W każdym razie nie wędrował w
poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby ani też nie
po sztaby żelaza, węgiel i inne potrzebne w kuźni
materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie
gardził, jak się to mówi, uczciwie zarobionym
groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w
Krainie Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda
jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o
tyle, o ile może być bezpieczny1 czło-1 wiek
śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe 1
Duchy unikały spotkania z Gwiazdą, a od większych
broniły go przyjazne siły.
Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał
doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej Krainy
nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu
Złymi Duchami nie wolno podejmować walki, jeśli nie
włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby
go zwykły śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał
głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie
był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc
swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, wykuć broń,
która w jego własnym świecie wzbudziłaby wielki
podziw i byłaby warta królewskiej zapłaty, ale
wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego
znaczenia. Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło
z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby
kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot
strzały.
Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się
tylko spokojnie wśród jej najskromniejszych
mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących
w lasach, na łąkach uroczych dolin, nad czystymi
wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają się
dziwne gwiazdy, a o świcie -- lśniące szczyty dalekich
gór. Gdy przy-bywał na krótko, poświęcał cały czas
wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden
kwiat. Później, podejmując dłuższe wyprawy, widział
rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew
w żyłach, ale nie mógł ich ani dokładnie zapamiętać,
ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko
wyryte w jego sercu.
Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych
pamiętał i często wspominał.
Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy
bez przewodnika, myślał, że poprzez całą tę krainę
dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy
olbrzymich gór zastąpiły mu drogę i próbując je
obejść w koło, znalazł się w końcu na posępnym
wybrzeżu. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz.
Błękitne fale podobne do ośnieżonych grzbietów
gór toczyły się cicho z Bezświata i niosły ku
długiemu wybrzeżu białe okręty powracające z
bitew na Pograniczach Ciemności, o których ludzie
nic nie wiedzą. Widział, jak woda wynios ła
daleko na brzeg wielki okręt, a potem bezszelestnie
opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli
ogromni, groźni żeglarze -- elfy. Miecze ich lśniły,
włócznie iskrzyły się, a z oczu biły przeszywające
promienie światła. Nagle zaintonowali pieśń
zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i padł na twarz,
a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród
rozdzwonionych echem gór.
Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże,
przekonany, że znajduje się na wyspie osaczonej
zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku
górom, pragnął bowiem dotrzeć do serca Królestwa.
Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i
błąkał się, nic wokół nie widząc, dopóki nie zniknęła;
wtedy dopiero stwierdził, że zaszedł na rozległą
równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia,
a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa
piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wież
ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła
blaskiem olśniewającym niby słońce w samo
południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie liście,
kwiaty i niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie
znalazłbyś dwóch jednakowych.
Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego
Drzewa, chociaż go często szukał. Pewnego razu
wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej
doliny; na jej dnie błyszczała tafla jeziora, spokojna,
nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las
dokoła szumiał od podmuchów łagodnego wiatru.
Dolinę
wypełniało
czerwone
światło
jakby
zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z
nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad wodą
niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że
przenika wzrokiem w bezdenną głębinę.
Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty
powyginane, rozgałęzione i falujące niby olbrzymie
wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich
uwijały się jakieś ogniste stwory. Zafascynowany,
zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć
wody, okazało się jednak, że to nie woda, lecz tafla
twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał
na nią wejść, lecz natychmiast przewrócił się ciężko,
aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od
gór.
Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan
ryczący niby dzika bestia -- porwał Kowala, cisnął na
brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak
zeschłym liściem. Kowal objął ramionami pień młodej
brzozy i przylgnął do niej, a wicher mocował się z
nimi
obojgiem
zawzięcie,
próbując
oderwać
człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się
jednak aż do ziemi i nakryła Kowala namiotem z
gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i Kowal mógł
się podnieść, zobaczył, że drzewo jest nagie, odarte
aż do ostatniego listka, i płacze, a łzy jak deszcz
płyną z jego gałęzi. Położył dłoń na białej korze
mówiąc:
-- Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić,
żeby cię wynagrodzić i okazać wdzięczność? Wyczuł
ręką odpowiedź:
-- Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś
tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.
Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł
łzy brzozy na swoim policzku i miał w ustach ich
gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał
długą drogę do wsi i przez wiele dni potem nie
chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej
wyrzec i w końcu wrócił, z gorętszym jeszcze niż
przedtem pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego
Królestwa.
Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez
łańcuch Zewnętrznych Gór i po długim marszu
doszedł do łań-cucha Gór Wewnętrznych, bardzo
wysokich, stromych i niedostępnych. Po długim
poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał
pokonać, i tego pamiętnego dnia, gdy zdobył się na
tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską
szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dół
zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka -- ale wtedy
jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w
tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w
zewnętrzej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich
pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna
trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym
powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec czerwone
języczki
ptaków
śpiewających
na
drzewach
przeciwległego zbocza, mimo że dolina była szeroka,
a ptaki nie większe od strzyżyków.
Góry po tej stronie opadały wydłużonymi
stokami wśród plusku i szumu wodospadów, ruszył
więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy
dotknęły trawy Do-liny, usłyszał śpiew elfów, a na
usianej liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące
dziewczęta. Oczarowany zwinnością, wdziękiem,
ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku
nim swe kroki. Nagle taneczny korowód zatrzymał
się i na spotkanie Kowala wybiegła dziewczyna z
rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience.
Ze śmiechem powiedziała:
-- Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie
obawiasz się, co powie królowa, jeśli się dowie o
tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?
Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie
własne myśli i zrozumiał, że dziewczyna je odgaduje;
sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką,
upoważniającą go do wędrowania, gdzie zechce;
teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna
ciągnęła dalej z uśmiechem:
-- Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze
mną zatańczyć.
Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.
Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego
uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale trwało to
krótko. Już po chwili -- jak mu się zdawało --
korowód się zatrzymał, a dziewczyna zerwała kwiat,
który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we
włosy.
-- Żegnaj! -- powiedziała. -- Może się jeszcze
kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie wola Królowej.
Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie
wiedział, jakim sposobem znalazł się znów na
gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które
mijał, ludzie spoglądali na niego ze zdumieniem i
odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola
ich widzenia. Kiedy się zbliżał do domu, córka
wybiegła, żeby go powitać z radością; wrócił
wcześniej, niż się spodziewano, lecz i tak za późno
dla tych, którzy na niego czekali.
-- Tatusiu! -- wykrzyknęła Nań. -- Gdzieżeś był?
Twoja gwiazda świeci tak jasno!
Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz
żona ujęła go za rękę, poprowadziła do kominka i
patrząc na niego rzekła:
-- Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz
kwiat we włosach.
Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na
swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie, że widzą ten
kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i
promieniował takim światłem, że postacie ich rzucały
wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo
wieczór zapadał. Cień mężczyzny górował nad
innymi, jego duża głowa pochylała się nad głową
kobiety.
-- Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu -- odezwał się
milczący dotychczas syn.
Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku.
Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal zrobił
dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk.
Kwiat przekazywano z pokolenia na pokolenie w
rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu
do czasu otwierali szkatułkę i wpatrywali się w Żywy
Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo
się to niezależnie od woli posiadacza skarbu.
Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi.
Minęło
wiele
lat.
Kowal
był
niespełna
dziesięcioletnim
chłopcem,
gdy
na
festynie
Dwudziestu Czterech do-stał gwiazdę. We właściwym
terminie odbyła się następna uroczystość Dwudziestu
Czterech i Alf, który nareszcie został Kuchmistrzem,
wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W
dwanaście lat później Kowal wrócił do domu z
kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w którym
zimą wypadało znów urządzić festyn dla dzieci.
Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał
przez las brzegiem Krainy Czarów. Była jesień. Złote
liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię.
Ktoś zszedł za nim, lecz Kowal nie zważał na to i nie
obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach.
Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo
daleką podróż, dłuższą, jak mu się zdawało, niż
wszystkie
inne
w
życiu.
Dostarczono
mu
przewodników i straży, lecz nie pamiętał prawie dróg,
którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub
ciemności, aż w końcu znalazł się nocą na jakiejś
wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych
gwiazd. Zaprowadzono go przed oblicze samej
Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie.
Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otacza ł ją
tłum
wojowników
w
zbrojach
lśniących
i
migoczących jak gwiazdy na niebie, lecz była tak
wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni, a nad jej
głową unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala,
żeby się zbliżył, więc drżąc podszedł do niej. Rozległ
się wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na
sam z Królową.
Stał przed nią i nie przyklęknął, jak nakazywał
ceremoniał dworski, bo w oszołomieniu pomyślał, że
wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie
może mieć znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść
wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi
oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-
dziwił, bo w tym momencie poznał piękną
dziewczynę z Zielonej Doliny, tancerkę, spod której
stóp kwiaty wyrastały na ziemi. Uśmiechnęła się z
tych jego wspomnień i podeszła bliżej. Rozmawiali
długo, prawie bez słów, lecz dowiedział się wielu
rzeczy przejmując jej myśli; niektóre napełniały go
radością, inne -- ogromnym smutkiem. Potem zaczął
pamięcią wracać po tropach swojego życia w
przeszłość aż do dnia, gdy została mu dana gwiazda,
i nagle stanęła mu przed oczyma tańcząca figurka z
różdżką w ręku, więc ze wstydem spuścił wzrok,
olśniony pięknością królowej.
Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w
Do-linie Wiecznego Poranka.
-- Nie martw się, Gwiezdniku -- powiedziała. --
Nie wstydź się za swoich współplemieńców. Z
dwojga złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite
zapomnienie o Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi
to jedyny przebłysk, dla innych -- przebudzenie. Ty
od tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc
spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci dać nie
mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci
jeszcze pewną ważną misję. Jeśli spotkasz króla,
powtórz mu te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać
wyboru.
-- Ależ... -- wyjąkał. -- Nie wiem, gdzie jest król.
Pytałem o to wszystkich w Krainie Czarów, lecz
zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".
-- Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę
zdradzić sekretu -- odparła Królowa. -- Wiedz, że Król
wiele
podróżuje
i
można
go
spotkać
w
nieprawdopodobnych miejscach. A teraz przyklęknij.
Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na
jego głowie. Ogarnęła go wielka cisza i wydawało mu
się, że jest jednocześnie w zwykłym ludzkim świecie i
w Krainie Czarów, a także poza obu tymi dziedzinami
i patrzy na nie z zewnątrz czując zarazem smutek,
radość i niezmącony spokój. Kiedy się po chwili
ocknął, wstał i podniósł głowę, brzask rozjaśnił niebo
na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa zniknęła.
Gdzieś daleko w górach echo powtarzało sygnał trą-
by. Kowal był sam na pustej, cichej wyżynie i wie-
dział, że czeka go już tylko droga do wyrzeczenia.
Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało
daleko za nim i szedł teraz po ściółce jesiennych liści
rozmyślając o wszystkim, co widział i czego się do-
wiedział. Szelest kroków na ścieżce przybliżał
się z każdą chwilą. Wreszcie tuż koło je-go uszu
odezwał się głos:
-- Czy idziesz w tę samą stronę co ja,
Gwiezdniku?
Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął
się i teraz dopiero spojrzał na idącego obok
człowieka.
Zobaczył
wysokiego
mężczyznę,
stąpającego
lekko
i
szybko,
ubranego
w
ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo
zasłaniał
jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz
mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał go
“Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w
swoich wędrówkach spotkał tego mężczyznę; mimo
to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.
-- A dokąd ty idziesz? -- spytał.
-- Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty
także -- odparł tamten.
-- Tak -- przyznał Kowal. -- Możemy więc iść
razem. Tylko że właśnie coś mi się przypomniało...
Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka
pani dała mi polecenie. Wkrótce przekroczymy
granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już jej
nie odwiedzę. A ty?
-- Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać
swoją misję.
-- Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy
wiesz, gdzie go można spotkać?
-- Wiem. A jakie to są słowa?
-- Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas.
Pozwól mu dokonać wyboru.
-- Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!
Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie
szelest liści pod ich stopami. Dopiero po przebyciu
kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy
Czarów, mężczyzna w zielonym płaszczu zatrzymał
się i zwracając twarz do Kowala odrzucił z głowy
kaptur. Wtedy1 Kowal go poznał: to był Alf,
Terminator, jak go Kowal dotychczas w myślach
nazywał, mając zawsze w pamięci dzień, gdy młody
Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymając w
ręku lśniący nóż do dzielenia tortu, a oczy mu się
iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być bardzo
stary, bo od wielu lat piastował godność
Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu
Krainy Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny
terminator, tyle że bardziej dostojnie. Nie miał
siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu
błyszczały, jakby odbijało się w nich jakieś jasne
światło.
-- Chciałbym z tobą porozmawiać, Kowalu
Kowalczyku, zanim się znajdziemy znowu w twojej
wsi -- rzekł.
Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy
miał ochotę pogadać z Alfem, lecz nigdy mu się to
nie udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaźnie i
patrzał na niego życzliwym wzrokiem, zdawał się
jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też
patrzał przyjaźnie, lecz niespodziewanie podniósł
rękę i dotknął Gwiazdy na czole Kowala. Blask
zniknął z jego oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem
odbijały one światło Gwiazdy, która bardzo jasno
świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony
cofnął się z gniewem.
-- Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją
oddał? -- spytał Alf.
-- Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego
miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja. Sama mi
wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować,
choćby na pamiątkę, tego, co w ten sposób dostał?
-- Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś
mu je podarował na pamiątkę. Ale nie wszystko do-
stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie mogą
na zawsze pozostać własnością jednego człowieka
ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca na syna. Są
tylko użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci
nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje także tej
Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora,
żebyś ją oddał.
Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem
wspaniałomyślnym i z wdzięcznością wspominał, ile
szczęścia przyniosła mu gwiazda.
-- Cóż więc powinienem zrobić? -- spytał. -- Czy
mam ją zwrócić jednemu z wielkich mieszkańców
Krainy Czarów? Może samemu królowi? -- A gdy to
mówił, serce zabiło mu żywiej, bo zrodziła się w nim
nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze
wrócić do Krainy Czarów.
-- Mógłbyś ją oddać mnie -- powiedział Alf -- może
jednak byłoby to dla ciebie zbyt przykre. Pójdź razem
ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem do tej
samej szkatułki, w której niegdyś ją schował twój
dziadek.
-- Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.
-- Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z
nim wtedy.
-- Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i
dlaczego ją włożył do szkatułki.
-- Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez
pytania -- odparł Alf. -- Zostawił ją w szkatułce z
nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego
wnukowi. Tak mi powiedział, bo myślał, że będę mógł
się postarać o spełnienie jego życzenia. Był to ojciec
twojej matki. Może ci o nim niewiele opowiadała, bo
sama mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo
lubił podróżować, to też napatrzył się różnych rzeczy
i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim osiadł jako
Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa
lata, i nie znaleziono na jego następcę lepszego
kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem
ja zostałem Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z
twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał zrobić
znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu
Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzyło dwa razy
w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym
Gwiazdę włożyć do tortu.
-- Dobrze, dostaniesz ją -- rzekł Kowal. Spojrzał
na Alfa przenikliwie, jakby próbował odgadnąć jego
myśli. -- Czy wiesz, kto ją znajdzie?
-- Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?
-- Proszę cię, powiedz mi, jeśli wiesz. Będzie mi
łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo drogą mojemu
sercu. Syn mej córki jest jeszcze za ma ły. -- Może ci
będzie łatwiej, a może nie. Zobaczymy.
Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem
przekroczyli granicę Krainy Czarów i nareszcie
wrócili do wsi. Skierowali się wprost do świetlicy
gromadzkiej. Nad ludzkim światem słońce właśnie za-
chodziło i okna domów lśniły czerwienią. Złocone
rzeź-by na drzwiach świetlicy błyszczały, spod dachu
wychylały się różnokolorowe dziwaczne twarze
gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i
odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało długie
debaty w radzie gromadzkiej. Niektórzy ludzie
sprzeciwiali się tym, jak mówili, nowomodnym
zbytkom, lecz inni, lepiej znający historię wsi,
pamiętali, że był to stary zwyczaj, i zgadza-li się, że
warto do nie-go wrócić. Miało to kosztować sporo
grosza, a ponieważ Kuchmistrz ofiarował się
wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu
zrobić to według własnej woli i gustu. Kowal nigdy
jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w takim
oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony,
zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.
Wreszcie Alf dotknął jego ramienia i poprowadził
go wokół budynku do małych bocznych drzwi,
otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do
spiżarni. Tam Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył
szafę i z górnej półki zdjął czarną skrzynkę. Była
teraz
wypolerowana
i
ozdobiona
srebrnymi
ornamentami.
Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w
środku. Jedna mała przegródka pozostała pusta, we
wszystkich
innych
znajdowały
się
korzenne
przyprawy o tak świeżym, ostrym zapachu, że oczy
Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła.
Gwiazda odkleiła się zupełnie łatwo, lecz Kowal
poczuł nagle przeszywający ból i łzy pociekły mu po
twarzy. Chociaż Gwiazda świeciła jasno na jego
dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę, jak
gdyby bardzo daleką.
-- Nie widzę wyraźnie -- powiedział. -- Wyręcz
mnie i sam ją włóż do skrzynki. -- Wyciągnął rękę do
Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce,
gdzie natychmiast zgasła.
Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył
ku wyjściu. Za progiem stwierdził, że znów widzi
dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w
pobliżu księżyca błyszczała Gwiazda wieczorna. Gdy
stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu
dotknięcie czyjejś ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.
-- Oddałeś mi ją dobrowolnie -- rzekł Alf. -- Jeżeli
wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto ją dostanie, mogę ci
to teraz powiedzieć.
-- Proszę, powiedz.
-- Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal
zaskoczony nie od razu przemówił.
-- Zastanawiam się -- zaczął wreszcie z wahaniem --
czy ci się spodoba mój wybór. Nazwisko Kołka z
wielu powodów nie może ci być miłe, ale jego
prawnuczek Tim z Townsand, który ma uczestniczyć
w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do
pradziadka podobny.
-- Owszem, zauważyłem to -- odparł Alf. -- Ma
rozumną matkę.
-- Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od
powinowactwa bardzo lubię małego Tima. Co prawda
nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł
wydawać bezspornie najlepszy.
-- Tak samo jak ty w swoim czasie -- powiedział
uśmiechając się Alf. -- Ale zgadzam się, ja także
wybrałem Tima.
-- Po co więc mnie pytałeś o zdanie?
-- Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał
inne dziecko, nie upierałbym się przy swoim.
Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił
mu się nisko.
-- Nareszcie zrozumiałem! -- rzekł. -- Bardzo nas
zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie.
-- Zostałem za to wynagrodzony -- odparł Alf. --
Wracaj teraz spokojny do domu.
Zbliżając się do swojego domu na zachodnim
skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią; Kowalczyk
właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał
na białą drogę, którą ojciec zazwyczaj wracał z
wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że
tym razem Kowal nadchodzi od strony wsi. Podbiegł
na jego spotkanie, objął ramionami i przywitał
serdecznie.
-- Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! --
powiedział. Potem spojrzawszy uważnie w twarz ojca
dodał z niepokojem.
-- Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz
z daleka?
-- Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę
od świtu do wieczora.
Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę
rozjaśniało tylko migotanie ognia na kominku. Syn
zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc,
bo Kowala przytłaczało ogromne zmęczenie i smutek
wielkiej straty. W końcu podniósł głowę, rozejrzał się
w koło jak przebudzony ze snu i spytał.
-- Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn
popatrzał na niego uważnie.
-- Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia
Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci dzisiaj swoje
drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich
udział.
-- Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno
bym to zrobił, lecz spóźniłem się, bo zatrzymały mnie
ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą głowę, że
chwilowo nie mogłem myśleć o niczym innym. Ale
nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.
Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek nazwałby
to zapewne cackiem, ale to cacko pochodzi z Krainy
Czarów.
Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na
łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne kwiaty
zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę
dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę i kwiatki
zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki
świec od tej muzyki zatrzepotały i na mgnienie oka
rozbłysły białym światłem.
Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu.
-- Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? -- spytał.
Ostrożnie wziął w palce srebrną lilijkę i zajrzał w
kielichy kwiatów. -- Cudowna robota! A co
najdziwniejsze, te dzwonki pachną, ich zapach
przypomina mi... przypomina... coś, o czym
zapomniałem...
-- Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem
wydobywa się z nich zapach. Nie bój się, Ned,
możesz
tego
drobiazgu
śmiało
dotykać.
Przeznaczony jest do zabawy dla dziecka: niełatwo
go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu.
Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i
schował do kieszeni.
-- Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-
go -- oznajmił. -- Mam nadzieję, że Nań, Tom i Nell
wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom jeszcze nie
umie liczyć dni... ani tygodni, miesięcy czy lat.
-- Racja, tatusiu. Chętnie bym poszedł z tobą, ale
nieprędko będę mógł się tam wybrać. Dzisiaj, nawet
gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób nie
mogłem towarzyszyć matce. Mam pełne ręce roboty,
a wciąż napływają nowe zamówienia.
-- Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe
święto! Wprawdzie jestem już dziadkiem, ale sił mi
jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd
będą w kuźni dwie pary rąk do pracy i to przez sześć
dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż.
Ned, mam na myśli moje dalekie wędrówki,
rozumiesz, synu?
-- A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od
pierwszej chwili zadaję sobie pytanie, gdzie się
podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. -- Uścisnął
rękę ojca. -- Martwię się ze względu na ciebie, ale
rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta. Czy wiesz,
Mistrzu, że chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I
to nie tylko obróbki żelaza!
Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli
jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał synowi o
swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu
sprawach, które go zaprzątały. Ale o wyborze
następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani
słowem.
Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:
-- Czy pamiętasz, ojcze, dzień, gdy wróciłeś z
kwiatem we włosach? Spojrzałem wówczas na twój
cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień
mówił prawdę. A więc tańczyłeś z Królową we własnej
osobie! I mimo to wyrzekłeś się Gwiazdy. Mam
nadzieję, że dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten
ktoś powinien ci być wdzięczny.
-- Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział -- od-
parł Kowal. -- Tak to już jest z darami tego rodzaju.
No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a sam
wracam do młota i kowadła.
Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił
terminatora, nigdy nie przestał łamać sobie głowy
nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu,
chociaż od tego zdarzenia upłynęło wiele lat. Roztył
się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza
mając sześćdziesiąt lat, co we wsi nie uchodziło za
wiek podeszły. Teraz zbliżał się do dziewięćdziesiątki
i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w
dalszym ciągu przepadał za słodyczami. Jeżeli nie
siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy
oknie albo, gdy pogoda sprzyjała, przed domem.
Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził,
lepiej od innych po-informowany, lecz ostatnio
najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie,
który -- jak z czasem uwierzył -- był jego własnym
arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator
czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić
ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem
nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywać
Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie
odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy
staruszka, choć nie należał na pewno do jego
ulubieńców.
Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w
fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się gwałtownie i
zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego
na nie-go z góry.
-- O, to ty! -- powiedział Kołek. -- Cieszę się, że cię
widzę, bo ten tort nie daje mi spokoju. Właśnie o nim
myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a
to coś znaczy! Ale ty go może już nie pamiętasz?
-- Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry
tort, wszyscy go jedli ze smakiem i chwalili.
-- Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego
nie mam żadnych wątpliwości. Ale nie mogę
zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą
gwiazdką. Nie mogła przecież rozpłynąć się bez śladu.
Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się
dzieci nie przelękły. Myślałem, że może któreś z nich
ją połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można
łyknąć drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale
gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona ostro
zakończone.
-- Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego
była zrobiona, prawda? Przestań sobie głowę suszyć
tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś
połknął.
-- Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień
utkwił w niej bardzo mocno, mogę wyliczyć imiona
wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-
raz, niech się zastanowię... Tak, na pewno Molly
młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała
jedzenie nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór
mąki.
-- Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność
do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie jadła zbyt
pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji
aż dwie niespodzianki.
-- Czyżby? W takim razie musiał to być Harry,
syn bednarza, chłopak gruby jak beczka, usta miał
szerokie niczym żaba.
-- Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego
chłopczyka z szerokim, serdecznym uśmiechem.
Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że
cała porcję rozdrobnił na talerzu, lecz niczego nie
znalazł.
-- A więc ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka
sukiennika. W niemowlęctwie połykała szpilki bez
szkody dla zdrowia.
-- Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią
warstwę tortu, a resztę oddała chłopcu siedzącemu
obok niej.
-- No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł
być? Ty, jak się zdaje, pilnie wszystkich
obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?
-- Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele
szczęścia.
-- Gadaj zdrów! -- zaśmiał się stary Kołek. --
Powinienem bym się od razu połapać, że próbujesz
mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy
spokojnym, tępym chłopcem. Teraz jest bardziej
hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się
wyróżniał ostrożnością. Ten by niczego nie
zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w
ustach, zanim połknie, od maleńkości był taki. Czy
się dość jasno wyrażam?
-- Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że
Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie mogę poradzić.
Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia.
Może przestaniesz się dręczyć, gdy ci powiem, że
Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w
szkatułce. Proszę, spójrz!
Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz,
w którym Kołek widział go po raz pierwszy.
Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną
skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod nosem staruszka.
-- Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku,
we własnej przegródce.
Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka
razy, lecz w końcu popatrzył na szkatułkę.
-- Rzeczywiście! -- przyznał. -- Chyba że to inna
gwiazdka podobna jak dwie krople wody do tamtej.
-- Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku
dniami własną ręką włożyłem do szkatułki. Tej zimy
podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim
Torcie.
-- Aha! -- rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się cały
jak galareta od złośliwego śmiechu. -- Rozumiem,
rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia
cztery cacka, a Gwiazdka miała być dwudziesta piąta
na dokładkę. Ale tyś ją przed wsadzeniem do pieca
świsnął i zachował na następną okazję. Zawsze byłeś
przebiegły. I zręczny do różnych sztuczek. Przy tym
skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Ha,
ha, ha! A więc tak się to stało. Mogłem był się
wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana,
mogę teraz spać spokojnie. -- Kołek rozparł się
głębiej w fotelu. -- Uważaj, żeby twój Terminator nie
spłatał ci takiego samego figla! Nawet chytrusa ktoś
może przechytrzyć, jak powiadają. -- I zamknął oczy.
-- Do widzenia, Mistrzu -- rzekł Terminator
zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że Kołek
otworzył oczy. -- Wszystko zawsze wiesz najlepiej,
toteż tylko dwa razy ośmieliłem się udzielić ci
ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że
Gwiazdka pochodzi z Krainy Czarów, a dzisiaj -- że
dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na
pożegnanie powiem ci jednak coś jeszcze. Tym
razem nie będziesz się śmiał. Jesteś starym
zarozumiałym nicponiem, spasionym, szczwanym
leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie
podziękowałeś mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć
ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla
czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle,
żeby mi powiedzieć grzecznie “do widzenia".
-- Jeśli chodzi o grzeczność -- odparł Kołek -- to
dziwię się, że pozwala ci ona znieważać starsze i
lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury
gdzie indziej. A jeżeli czekasz na słówko pożegnania,
to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad
nareszcie. -- Kpiąco pomachał mu na pożegnanie
ręką. -- Może masz w swojej kuchni ukrytych
przyjaciół z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z
nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki
przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego
mniemania! -- Zaśmiał się ironicznie.
-- Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi
Krainy Czarów? -- spytał tamten. Ku zdumieniu
Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i
ukazał się w odświętnym stroju kuchmistrza, lecz
biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a
na czole jaśniał klejnot w kształcie promiennej
Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.
-- Stary człowieku -- rzekł -- na pewno nie jesteś
ode mnie starszy. Nie sądzę też, żebyś był lepszy.
Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś
otwarcie rzucasz mi wyzwanie? -- Postąpił krok
naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał krzyknąć,
zawołać kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć
głosu z gardła.
-- Panie! -- wycharczał z trudem. -- Nie rób mi nic
złego! Jestem biednym starym człowiekiem!
Twarz króla złagodniała.
-- Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź
spokojny. Wypada jednak, żeby Król Krainy Czarów
coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc
twoje życzenie. Żegnaj! I zaśnij teraz.
Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku
świetlicy, lecz nim zniknął z pola widzenia, stary
kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i
zachrapał.
Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł
oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po skórze, bo
jesienny wieczór był chłodny.
-- Uf! Co za sen -- westchnął. -- Zaszkodziła mi
widać ta wieprzowina, którą jadłem na obiad.
Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed
koszmarami sennymi przestał się objadać i
poprzestawał na skromnych i prostych potrawach.
Wkrótce dzięki temu schudł tak, że nie tylko odzież,
ale też skóra zwisała na nim marszcząc się i fałdując.
Dzieci przezwały go “kościanym dziadkiem". Po
jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się
swobodnie i chodzić po całej wsi bez innej pomocy
niż laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby
pozostał grubasem. Podobno dociągnął do setki i był
to jedyny w jego historii sukces godny ludzkiej
pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał
go słuchać, o swoim sennym przywidzeniu.
-- Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli
się zastanowić, po prostu głupi. Król Krainy Czarów!
A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł,
gdyby przestał dużo jeść. Zdarzenie zupełnie
zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych
czarów.
Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech.
Kowal uczestniczył w nim zabawiając gości śpiewem,
a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal
przyglądał im się, gdy śpiewały i tańczyły; stwierdził,
że są piękniejsze i weselsze niż dzieci z jego
pokolenia i przemknęła mu przez głowę myśl, że
warto by się dowiedzieć, czym się zajmował Alf w
wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci
wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej jednak
zatrzymał Kowal wzrok na małym Timie; był to
chłopczyk dość pulchny, do tańca niezbyt zgrabny,
za to głos jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim
siedział cichutko i uważnie przyglądał się ostrzeniu
noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili
odezwał się niespodziewanie:
-- Panie Kuchmistrzu kochany, proszę dla mnie
ukroić tylko mały plasterek, bo okropnie dużo rzeczy
zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.
-- Dobrze, Tim -- powiedział Alf. -- Ukroję dla
ciebie specjalną porcyjkę. Mam nadzieję, że ją
przełkniesz gładko.
Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli,
lecz z widoczną przyjemnością; chłopczyk zdawał się
trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka
ani żadnej innej niespodzianki. Potem oczy mu
rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać i śpiewać z
cicha sam do siebie. Wreszcie wstał i zatańczył z
niezwykłym wdziękiem, którego jeszcze przed kilku
minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci
śmiały się i oklaskiwały tancerza.
Wszystko w porządku -- pomyślał Kowal. --
Jesteś więc moim dziedzicem, Timie. Ciekawe, w ja-
kie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny
stary Kołek! Pewno nigdy się nie dowie, jaki skandal
wydarzył się w jego własnej rodzinie!
Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział.
Jednakże podczas festynu stało się coś, co go
ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy
Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i z dorosłymi,
którzy się tam zebrali.
-- Chcę was dzisiaj pożegnać -- oznajmił -- bo
jutro albo pojutrze opuszczę waszą wieś. Mój uczeń
Grajek umie już dość, żeby przejąć funkcje
kucharskie. Zna doskonale rzemiosło i pochodzi, jak
wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w
swoje strony. Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej
nie-obecności.
Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za
prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął go za rękę
mówiąc z cicha:
-- Bardzo żałuję...
Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien
czas żałowało, że Alfa nie ma już wśród nich. Garstka
jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek,
zasmuceni rozstaniem postanowili uczcić pamięć
Alfa, konserwując złocenia i malowidła w świetlicy.
Ale większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf
pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo, więc
chętnie przyjęto zmianę. A stary Kołek stukając laską
o podłogę oświadczył bez ogródek:
-- Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy.
Nigdy go nie lubiłem. Był chytry. Można powiedzieć,
zanadto zmyślny.