A
RTHUR
C
ONAN
D
OYLE
Z
NAK CZTERECH
P
RZEŁ
. K
RYSTYNA
J
URASZ
–D
ĄMBSKA
T
HE
S
IGN OF
F
OUR
I.
S
ZTUKA DEDUKCJI
Sherlock Holmes zdjął z kominka flaszką, a potem z malej walizeczki wyciągnął strzykawkĊ.
RĊką o długich, nerwowych palcach osadził cienką igłĊ i podwinął lewy mankiet koszuli. Przez
chwilĊ spoglądał w zamyĞleniu na muskularne ramiĊ, pokryte niezliczoną iloĞcią znaków po
ukłuciach, wbił igłĊ, nacisnął tłok strzykawki i wreszcie z westchnieniem ulgi zatopił siĊ z
powrotem w pluszowym fotelu.
JuĪ od wielu miesiĊcy trzy razy dziennie byłem Ğwiadkiem takiego zabiegu, a mimo to wciąĪ
jeszcze nie mogłem siĊ z tym pogodziü. Przeciwnie, co dzieĔ bardziej denerwował mnie ten
widok, a potem wieczorem sumienie nie dawało mi spokoju, Īe znów nie zdobyłem siĊ na ostry
protest. Ciągle postanawiałem, Īe muszĊ powiedzieü szczerze, co o tym myĞlĊ, ale chłodne,
nonszalanckie zachowanie mojego towarzysza nie zachĊcało bynajmniej do wtrącania siĊ w jego
sprawy.
Znałem jego zdolnoĞci i władczą pewnoĞü siebie i tyle juĪ razy przekonałem siĊ o jego
niezwykłych przymiotach, Īe nie Ğmiałem mu siĊ przeciwstawiü.
Tym razem jednak — nie wiem, czy pod wpływem francuskiego wina, które piłem przy
lunchu, czy moĪe zdenerwowany wyraĨną ostentacją jego postĊpowania, poczułem nagle, Īe nie
zdołam juĪ milczeü dłuĪej.
— I cóĪ to było dzisiaj? — zapytałem. — Morfina czy kokaina?
Powoli podniósł wzrok znad otwartego właĞnie starego tomiska.
— To? Kokaina, roztwór siedmioprocentowy — odparł. — MoĪe chciałbyĞ spróbowaü,
doktorze?
— O nie — rzuciłem szorstko. — Nie doszedłem jeszcze do siebie po wojnie w Afganistanie.
Nie mogĊ sobie pozwoliü na Īadne dodatkowe wysiłki.
UĞmiechnął siĊ słysząc, jak gwałtownie oponujĊ.
— MoĪe masz racjĊ, Watsonie — rzekł. — I mnie siĊ wydaje, Īe działanie kokainy na
organizm jest ujemne, ale tylko w sensie fizycznym. Bo jeĪeli idzie o stronĊ psychiczną, to,
moim zdaniem, wpływa na umysł niezwykle podniecająco i rozjaĞniająco, dlatego teĪ wszelkie
jej uboczne działania niewiele mnie obchodzą.
— AleĪ pomyĞl tylko — zacząłem z powagą. — Oblicz, jakim kosztem twój umysł osiąga
stan, o którym mówisz. PrzecieĪ to efekt patologicznego i chorobliwego procesu, który polega na
spotĊgowanej przemianie tkanek i moĪe pozostawiü w efekcie trwałe osłabienie. Wiesz zresztą
sam, jak ciĊĪko płacisz potem za te przelotne chwile przyjemnoĞci. I dla nich to ryzykujesz utratĊ
ogromnych zdolnoĞci, którymi tak szczodrze zostałeĞ obdarowany. ZaprawdĊ — gra niewarta
Ğwieczki. PamiĊtaj, Īe przemawiam nie jako przyjaciel, lecz takĪe jako lekarz do człowieka, za
którego zdrowie do pewnego stopnia czujĊ siĊ odpowiedzialny.
Nie wydawał siĊ dotkniĊty moimi słowy. WrĊcz przeciwnie; opierając łokcie na porĊczach
fotela splótł palce obu rąk gestem, który wskazywał na wyraĨną chĊü rozmowy.
— Mój umysł buntuje siĊ przeciw bezczynnoĞci — rzekł. — Gdy mam przed sobą jakąĞ
pracĊ, jakiĞ problem, najbardziej zawiły szyfr czy ogromnie skomplikowaną analizĊ, jestem w
swoim Īywiole i nie potrzebujĊ sztucznych podniet. Lecz nuda codziennej egzystencji mnie
przeraĪa. TĊskniĊ za jakąĞ umysłową podnietą i dlatego wybrałem właĞnie swój zawód, a raczej
stworzyłem go, bo takich jak ja specjalistów nie ma wiĊcej na Ğwiecie.
— CzyĪby? Jedyny prywatny detektyw? — spytałem unosząc brwi.
— Jedyny prywatny detektyw — doradca — odparł. — W sprawach detektywistycznych
jestem ostatnią, najpowaĪniejszą instancją. I Gregson, i Lestrade, i Athelney Jones, ilekroü są juĪ
zupełnie bezradni — to zresztą ich stan chroniczny — z kaĪdą trudnoĞcią przychodzą do mnie. Ja
zaĞ, jako rzeczoznawca, rozpatrujĊ wszystkie dane i wypowiadam opiniĊ. W takich sprawach nie
oczekujĊ uznania, moje nazwisko nie pojawia siĊ w Īadnej gazecie. Sama praca, sama
satysfakcja, Īe mam pole do wykazania swych szczególnych zdolnoĞci, to moja najwiĊksza
nagroda. Lecz i ty sam, doktorze, poznałeĞ moją metodĊ pracy w trakcie sprawy Jeffersona Hope.
— To prawda — potwierdziłem gorąco. — Nigdy w Īyciu nie widziałem czegoĞ podobnego.
Opisałem to potem w małej broszurce o trochĊ dziwacznym tytule „Studium w szkarłacie”.
Ze smutkiem potrząsnął głową.
— Tak, przejrzałem to. I mówiąc szczerze, nie bardzo mogĊ ci gratulowaü tego dzieła. Nauka
detektywistyczna jest, wzglĊdnie byü powinna, nauką Ğcisłą i tak jak do kaĪdej nauki Ğcisłej,
powinno siĊ do niej podchodziü chłodno i nieemocjonalnie. Ty, doktorze, chciałeĞ te sprawy
zabarwiü romantyzmem, co daje efekt taki, jak byĞ próbował włączyü w piąty aksjomat Euklidesa
jakąĞ przygodĊ miłosną czy ucieczkĊ młodej dziewczyny z kochankiem.
— AleĪ to było romantyczne! — zaoponowałem. — Nie mogłem przecieĪ zmieniaü faktów!
— Pewne fakty naleĪało pominąü lub przynajmniej potraktowaü z wyraĨnym poczuciem
proporcji. Jedynym godnym wzmianki punktem było ciekawe rozumowanie analityczne ze
skutków o przyczynach, rozumowanie, dziĊki któremu udało mi siĊ wyjaĞniü tĊ sprawĊ. Nie
bardzo mi siĊ podobała krytyka ksiąĪki, którą pisałem specjalnie, by zrobiü mu przyjemnoĞü.
Zirytował mnie teĪ egotyzm przyjaciela domagający siĊ widocznie, aby kaĪda linijka omawiała
tylko jego wyczyny. Niejednokrotnie juĪ, odkąd zamieszkaliĞmy razem na Baker Street,
zdołałem zaobserwowaü, Īe pod pokrywką spokojnego i dydaktycznego zachowania mego
towarzysza chowa siĊ trochĊ próĪnoĞci. Zmilczałem jednak i zwróciłem uwagĊ na chorą nogĊ.
Przestrzelono mi ją niedawno i chociaĪ mogłem juĪ chodziü, odczuwałem dotkliwe bóle przy
kaĪdej zmianie pogody.
— Moja praktyka rozszerzyła siĊ ostatnio na kontynent — rzekł po chwili Holmes nabijając
starą fajkĊ z korzenia głogu. — W zeszłym tygodniu zasiĊgał mojej porady Francois le Villard,
który jak ci zapewne wiadomo, wysunął siĊ obecnie na czoło francuskiej policji kryminalnej.
Posiada on wprawdzie celtycką intuicjĊ, ale brak mu wszechstronnoĞci naukowej, tego
zasadniczego warunku rozwoju w jego zawodzie. Chodziło o jakiĞ testament i sprawa miała
pewne niejasne punkty. Przypomniałem mu dwa podobne przypadki — jeden w roku 1857 w
Rydze, drugi zaĞ w 1871 w St. Louis — i to mu nasunĊło właĞciwe rozwiązanie. O, dziĞ dostałem
ten list z podziĊkowaniem za pomoc.
Mówiąc to rzucił mi pognieciony arkusik zagranicznego papieru listowego, z którego
odczytałem całą litaniĊ najróĪnorodniejszych zachwytów w rodzaju „coup de maître”, „tour de
force” i „magnifique” Ğwiadczących o uwielbieniu Francuza.
— Pisze jak uczeĔ do mistrza! — zauwaĪyłem.
— O, przecenia trochĊ moją pomoc — odpowiedział Sherlock Holmes niedbale. — Sam jest
człowiekiem bardzo utalentowanym. Posiada dwa z trzech warunków na idealnego detektywa, a
mianowicie: dar obserwacji i dedukcji. Brak mu tylko wiedzy, ale to przyjdzie z czasem. Teraz
tłumaczy na francuski moje pomniejsze prace.
— Twoje prace?
— Co, nie wiedziałeĞ? — zawołał ze Ğmiechem. — Owszem, owszem, mam na sumieniu kilka
monografii. Wszystkie traktują o sprawach technicznych. Na przykład w tej: „O róĪnicy miĊdzy
popiołami rozmaitych gatunków tytoniu”, wymieniam sto czterdzieĞci najróĪniejszych typów
tytoniu cygar, papierosów i fajek i dodajĊ kilka kolorowych tablic ilustrujących róĪnice miĊdzy
nimi. Te rzeczy zawsze wypływają w procesach kryminalnych, a niekiedy posiadają kapitalne
wprost znaczenie poszlakowe. JeĪeli, na przykład, moĪna z całą pewnoĞcią stwierdziü, Īe
morderstwo popełnił człowiek palący indyjską hookah, to znacznie zawĊĪa pole działania. Dla
doĞwiadczonego oka róĪnica miĊdzy czarnym popiołem po tytoniu „trichinopoly” a białym
pyłkiem z „ptasiego oczka” jest równie jaskrawa, jak dla kogoĞ innego róĪnica miĊdzy kapustą a
kartoflem.
— JesteĞ zaiste geniuszem w takich drobiazgach.
— Doceniam po prostu ich znaczenie. A oto moja monografia na temat Ğladów stóp
zaopatrzona w pewne uwagi odnoĞnie utrwalenia odcisków za pomocą zwykłego gipsu. Tutaj
znowu widzisz ciekawą rozprawkĊ o wpływie zawodu człowieka na kształt jego rĊki, z
ilustracjami rąk kamieniarzy, marynarzy, Ğcinaczy korka, kompozytorów, tkaczy i szlifierzy
diamentów. Dla detektywa–naukowca rzeczy te posiadają wielkie zastosowanie praktyczne,
zwłaszcza jeĪeli idzie o ciała nie rozpoznane albo o fakty poprzedzające morderstwo. Ale
dosiadłem juĪ ulubionego konika i zanudzam ciĊ moimi wywodami.
— AleĪ broĔ BoĪe — zaprzeczyłem gorąco. — Przeciwnie, bardzo Īywo to mnie interesuje,
zwłaszcza odkąd miałem okazjĊ Ğledziü praktyczne stosowanie tych metod przez ciebie.
WspomniałeĞ jednak o zmyĞle obserwacji i dedukcji. OtóĪ wydaje mi siĊ, Īe w pewnym stopniu
jedno wypływa z drugiego.
— Nic podobnego — odpowiedział wyciągając siĊ w fotelu i puszczając gĊste kłĊby dymu z
fajki. — Na przykład zmysł obserwacji powiada mi, Īe dzisiaj rano byłeĞ w urzĊdzie pocztowym
na Wigmore Street, umiejĊtnoĞü dedukcji natomiast, Īe wysyłałeĞ stamtąd telegram.
— Racja! — zawołałem. — W obu wypadkach racja. PrzyznajĊ jednak, Īe nie mam pojĊcia,
jak na to wpadłeĞ. Poszedłem tam pod wpływem nagłego impulsu, tak Īe nikomu nie
wspominałem nawet o tym zamiarze.
— Nic prostszego — odpowiedział Ğmiejąc siĊ na widok mego zdumienia. — To tak
absurdalnie proste, Īe nieomal nie wymaga wyjaĞnieĔ, choü moĪe ułatwiü oznaczenie granicy
miĊdzy obserwacją i dedukcją. Zmysł obserwacji podszeptuje mi, Īe do twojej podeszwy
przyczepiła siĊ mała czerwona grudka ziemi. Akurat naprzeciwko urzĊdu pocztowego przy
Wigmore Street rozkopano jezdniĊ i wyrzucona ziemia leĪy w taki sposób, Īe po prostu
niepodobna jej ominąü.
Ziemia w tym miejscu posiada właĞnie ów specyficzny czerwonawy kolor, jakiego nie
znajdziemy nigdzie w okolicy. Tyle mówi mi mój zmysł obserwacji. A teraz dedukcja…
— Ale jakim sposobem wydedukowałeĞ, Īe wysyłałem depeszĊ?
— No, widziałem przecieĪ doskonale, Īe nie pisałeĞ dzisiaj listu, bo całe przedpołudnie
siedziałem naprzeciwko ciebie. Widzą takĪe teraz w otwartej szufladzie twego biurka arkusik
znaczków i gruby plik kartek pocztowych. Po cóĪ wiĊc chodziłeĞ na pocztĊ, jeĪeli nie po to, by
wysłaü telegram? Wyeliminuj wszystkie inne moĪliwoĞci, a to, co ci zostanie, bĊdzie prawdą.
— W danym przypadku jest tak istotnie — odpowiedziałem po krótkiej chwili namysłu. —
JednakĪe, jak sam stwierdziłeĞ, zagadnienie naleĪy do najprostszych. Czy uwaĪałbyĞ mnie za
bardzo bezczelnego, gdybym chciał wypróbowaü twoje zdolnoĞci jakimĞ powaĪniejszym testem?
— Wprost przeciwnie. Uchroni mnie to bowiem przed drugą dawką kokainy. BĊdĊ
zachwycony kaĪdym problemem, jaki ci siĊ tylko nasunie.
— MówiłeĞ kiedyĞ, Īe człowiek musi pozostawiü na kaĪdym przedmiocie codziennego uĪytku
swoje indywidualne piĊtno, które oko doĞwiadczonego obserwatora potrafi odczytaü. Popatrz
wiĊc, oto zegarek, który dopiero niedawno przeszedł w moje posiadanie. Czy zechciałbyĞ opisaü
mi charakter i przyzwyczajenia jego ostatniego właĞciciela?
WrĊczyłem mu zegarek z lekkim uczuciem rozbawienia, poniewaĪ uwaĪałem, Īe z pewnoĞcią
nie potrafi odpowiedzieü na pytanie, i zamierzałem w ten sposób oduczyü go owego z lekka
dogmatycznego tonu, jaki niekiedy przyjmował. Sherlock chwilĊ kołysał zegarek w dłoni,
popatrzył uwaĪnie na tarczĊ, otworzył tylną kopertĊ i zbadał werk — najpierw gołym okiem, a
nastĊpnie przez szkło powiĊkszające. Ledwie mogłem siĊ powstrzymaü od Ğmiechu na widok
jego zgnĊbionej miny, gdy w koĔcu zatrzasnął kopertĊ i oddał mi zegarek.
— Nie ma na nim prawie Īadnych danych — zauwaĪył. — Zegarek był ostatnio czyszczony,
co pozbawia mnie najbardziej przekonywających argumentów.
— Masz racjĊ — odpowiedziałem. — Oczyszczono go przed wysłaniem do mnie.
W głĊbi duszy jednak uznałem, Īe mój towarzysz w bardzo niezrĊczny i niezadowalający
sposób stara siĊ usprawiedliwiü swoją nieudolnoĞü. JakieĪ bowiem wnioski mógłby wyciągnąü z
nie oczyszczonego zegarka?
— Moje badania, choü niecałkowicie zadowalające, nie były jednak tak zupełnie bezowocne
— zauwaĪył po chwili Sherlock wpatrując siĊ rozmarzonymi, pozbawionymi blasku oczami w
sufit. — Z zastrzeĪeniem sobie poprawek z twojej strony odwaĪyłbym siĊ twierdziü, Īe zegarek
naleĪał do twego starszego brata, który z kolei odziedziczył go po ojcu.
— Zapewne domyĞliłeĞ siĊ tego z liter H.W. wyrytych na odwrocie.
— OczywiĞcie. Litera W. sugeruje twe własne nazwisko. Zegarek wykonany został przed
piĊüdziesiĊciu prawie laty, a inicjały są równie stare. Zegarek naleĪał wiĊc do kogoĞ z
poprzedniej generacji. BiĪuteria przechodzi przewaĪnie na najstarszego syna, który najczĊĞciej
nosi imiĊ ojca. O ile sobie przypominam, ojciec twój nie Īyje juĪ od wielu lat, zatem zegarek był
w rĊkach twego najstarszego brata.
— Jak dotąd, wszystko siĊ zgadza. MoĪe jeszcze coĞ?
— Był to człowiek nieporządny — bardzo nieporządny i niedbały. Rozpoczął karierĊ pod
bardzo dobrymi auspicjami, nie wykorzystał jednak nadarzających siĊ sposobnoĞci, przez długi
czas Īył w biedzie, choü jeszcze kilka razy przelotnie uĞmiechnĊła siĊ do niego fortuna, a
wreszcie, rozpiwszy siĊ, umarł. To wszystko, co mogłem wyczytaü.
Z sercem przepełnionym goryczą zerwałem siĊ z krzesła i zacząłem kuĞtykaü po pokoju.
— To niegodne ciebie, Holmesie — wykrzyknąłem. — Nigdy bym nie przypuszczał, Īe
zniĪysz siĊ do czegoĞ podobnego. Znasz skądĞ historiĊ mojego biednego brata, a teraz udajesz, Īe
wydedukowałeĞ to wszystko w jakiĞ tajemniczy sposób. Bo nie bĊdziesz mi chyba wmawiał, Īe
to wszystko wyczytałeĞ z jego starego zegarka? To doprawdy nieładnie i jeĪeli mam byü szczery,
zakrawa na szarlataneriĊ.
— Mój drogi doktorze — odpowiedział łagodnie — bardzo ciĊ przepraszam. Rozpatrując tĊ
całą sprawĊ na płaszczyĨnie abstrakcyjnej, zupełnie zapomniałem, jak bardzo osobiste i przykre
moĪe to byü dla ciebie.
Zapewniam ciĊ jednak, Īe nie wiedziałem nawet o istnieniu twego brata, dopóki nie
zobaczyłem tego zegarka.
— Jakim wiĊc niesamowitym sposobem odgadłeĞ te fakty? Bo wszystko zgadza siĊ co do joty.
— No, po prostu odrobina szczĊĞcia. Wyraziłem jedynie moje przypuszczenia, nie oczekując
wcale, Īe bĊdą słuszne.
— PrzecieĪ nie były to tylko czcze domysły?
— Ach, nie, nie. Nigdy nie zgadujĊ. To obrzydliwe przyzwyczajenie, destrukcyjne dla
zdolnoĞci logicznego myĞlenia. JeĪeli ci siĊ to wydaje dziwne, to jedynie dlatego, Īe nie podąĪasz
Ğladem moich myĞli i nie obserwujesz drobnych faktów, od których bardzo wiele moĪe zaleĪeü. I
tak, na przykład, zacząłem od stwierdzenia, Īe twój brat był człowiekiem niedbałym. Przyjrzyj
siĊ uwaĪnie dolnej czĊĞci koperty, a zauwaĪysz, Īe nie tylko jest wgnieciona w dwu miejscach,
ale takĪe pociĊta i porysowana przez monety czy klucze, które brat twój miał zwyczaj nosiü w tej
samej kieszeni. Stąd juĪ niewielki krok do wniosku, Īe jeĞli człowiek tak obchodzi siĊ z
zegarkiem wartym około piĊüdziesiĊciu gwinei — musi byü niedbały. Łatwo teĪ wywnioskowaü,
Īe ktoĞ, kto odziedziczył tak wartoĞciowy przedmiot, musiał byü w ogóle dobrze sytuowany.
Skinąłem głową na znak, Īe podąĪam za jego rozumowaniem.
— CóĪ dalej? W lombardach angielskich, przyjmując w zastaw zegarek, mają zwyczaj
wydrapywaü szpilką numer kwitu wewnątrz zegarka. To wygodniejsze od kartek przywieszanych
na zewnątrz, poniewaĪ taki numer ani siĊ nie zagubi, ani nie zaplącze do innego przedmiotu. Za
pomocą szkła powiĊkszającego wykryłem w zegarku aĪ cztery podobne numerki. Stąd wniosek,
Īe brat twój czĊsto znajdował siĊ pod wozem. Wtórny wniosek: musiał mieü czasem i okresy
powodzenia, inaczej bowiem nie byłby w stanie wykupiü zastawu. Wreszcie zechciej spojrzeü na
wewnĊtrzną kopertĊ, w której jest otwór na kluczyk. ZauwaĪ niezliczone zadrapania dokoła. Są
to znaki, Īe kluczyk nie trafił do dziurki. Jaki trzeĨwy człowiek zrobiłby coĞ podobnego?
Natomiast zegarki pijaków zawsze mają te Ğlady. Pijak nakrĊca zegarek w nocy i pozostawia
takie Ğlady niepewnej rĊki. I jakaĪ tu tajemnica?
— To jasne jak słoĔce — odpowiedziałem. — Przepraszam ciĊ za niesprawiedliwe
oskarĪenie. Powinienem był bardziej ufaü twoim cudownym zdolnoĞciom. Powiedz, czy masz
teraz na warsztacie jakąĞ ciekawą sprawĊ?
— ĩadnej, stąd kokaina. Nie mogĊ po prostu Īyü bez łamigłówek umysłowych. Bo po cóĪ
innego warto Īyü? StaĔ przy oknie i powiedz, czy widziałeĞ kiedy podobnie posĊpny,
pochmurny, beznadziejny Ğwiat. Popatrz na tĊ Īółtą mgłĊ rozsnuwającą siĊ wzdłuĪ ulic i
wpełzającą miĊdzy szare domy. CóĪ znajdziesz bardziej beznadziejnego, prozaicznego i
materialnego? I cóĪ stąd, Īe człowiek posiada jakąĞ siłĊ, doktorze, jeĪeli nie ma jej gdzie
wyładowaü. Zbrodnia jest banałem, całe nasze Īycie jest banałem i nic innego nie rządzi Ğwiatem
jak banał.
Nim otworzyłem usta, by mu odpowiedzieü, rozległo siĊ energiczne pukanie i weszła nasza
gospodyni niosąc na tacy bilet wizytowy.
— JakaĞ młoda dama do pana — rzekła do mego towarzysza.
— Mary Morstan — przeczytał. — Hm… nie przypominam sobie takiego nazwiska. Niech
pani poprosi tĊ młodą damĊ tutaj, pani Hudson. Nie odchodĨ, doktorze. WolĊ, ĪebyĞ został.
II.
S
TAN SPRAWY
Panna Morstan weszła zdecydowanym krokiem, nie zdradzając na pozór Īadnego niepokoju
czy zdenerwowania. Była to drobna, młoda blondynka, kulturalna i bardzo dobrze ubrana.
JednakĪe pewna prostota i skromnoĞü jej stroju Ğwiadczyła, Īe nie rozporządza nieograniczonymi
Ğrodkami. SukniĊ miała ciemną, szarobrązową, niczym nie ozdobioną, główkĊ zaĞ przykrywał
mały turbanik w tym samym kolorze, oĪywiony tylko z boku dyskretnym białym piórkiem.
Twarz nie odznaczała siĊ ani specjalną regularnoĞcią rysów, ani delikatną karnacją, wyraz jej
jednak był pełen słodyczy i wdziĊku, a ogromne niebieskie oczy dziwnie uduchowione. Miałem
wiele okazji poznaü kobiety róĪnych narodowoĞci i trzech róĪnych kontynentów, lecz muszĊ
przyznaü, iĪ nigdy nie zdarzyło mi siĊ spotkaü kogoĞ równie delikatnego i wraĪliwego.
ZauwaĪyłem takĪe, kiedy siadała na krzeĞle podsuniĊtym przez Sherlocka Holmesa, Īe wargi i
rĊce jej drĪą, a cała postaü zdradza wielkie wewnĊtrzne wzburzenie.
— Zwracam siĊ do pana, panie Holmes — zaczĊła — poniewaĪ niegdyĞ dopomógł pan mojej
chlebodawczyni, pani Forrester, rozwiązaü jej trudne domowe problemy. PaĔska dobroü i
inteligencja zrobiły na niej wówczas wielkie wraĪenie.
— Zaraz… pani Forrester — powtórzył w zamyĞleniu. — Tak, zdaje siĊ, Īe oddałem jej
pewną drobną przysługĊ. Ale o ile sobie przypominam, cała sprawa była bardzo mało
skomplikowana.
— Pani Forrester jest jednak odmiennego zdania. W kaĪdym razie nie da siĊ tak okreĞliü
sprawy, z którą teraz zwracam siĊ do pana. Trudno wprost wyobraziü sobie coĞ dziwniejszego,
trudniejszego do wytłumaczenia niĪ sytuacja, w jakiej siĊ znalazłam.
Holmes zatarł rĊce, oczy mu nagle rozbłysły. Pochylił siĊ na krzeĞle, a na jego wyrazistej,
orlej twarzy pojawił siĊ wyraz niezwykłego skupienia.
— ProszĊ opowiedzieü, o co chodzi — rzekł krótko, urzĊdowym tonem.
Poczułem siĊ trochĊ nieswojo.
— PaĔstwo wybaczą — rzekłem podnosząc siĊ z krzesła.
Ku memu zdziwieniu młoda dama zatrzymała mnie gestem odzianej w rĊkawiczkĊ dłoni.
— MoĪe paĔski przyjaciel byłby tak uprzejmy pozostaü… — rzekła. — Oddałby mi tym
wielką przysługĊ.
Opadłem na krzesło.
— Pokrótce — ciągnĊła dalej — sprawa wygląda nastĊpująco: Ojciec mój był oficerem w
jednym z pułków indyjskich i odesłał mnie do kraju, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem. Moja
matka zmarła i nie miałam w Anglii Īadnych krewnych. Umieszczono mnie na bardzo drogiej
pensji w Edynburgu, gdzie przebywałam do siedemnastego roku Īycia. W roku 1878 ojciec,
wówczas starszy kapitan, otrzymał roczny urlop i przyjechał do Anglii. Z Londynu
zatelegrafował zaraz, by zawiadomiü mnie o swym szczĊĞliwym przyjeĨdzie, i polecił mi
poĞpieszyü tam natychmiast do Hotelu Langham, gdzie siĊ zatrzymał. Przypominam sobie, Īe ze
słów depeszy przebijała dobroü i miłoĞü. Przyjechałam do Londynu i udałam siĊ do wskazanego
hotelu. Poinformowano mnie, Īe kapitan Morstan istotnie tu mieszka, wyszedł jednak
poprzedniego wieczora i dotychczas nie powrócił. Czekałam cały dzieĔ, ale nie otrzymałam
Īadnej wiadomoĞci od ojca. TegoĪ wieczoru za radą dyrektora hotelu zawiadomiłam policjĊ, a
nastĊpnego dnia rano daliĞmy ogłoszenia do wszystkich gazet. Poszukiwania nasze pozostały bez
rezultatu i od owego dnia do dzisiaj wszelki słuch zaginął po moim nieszczĊĞliwym ojcu.
Przyjechał do kraju z sercem przepełnionym nadzieją, Īe zaĪyje trochĊ spokoju, wygody — a
tymczasem…
Przy tych słowach podniosła rĊkĊ do piersi, gdyĪ krótki szloch nie pozwolił jej mówiü dalej.
— Kiedy siĊ to stało? — zapytał Holmes otwierając notes.
— Zaginął trzeciego grudnia 1878 roku, a wiĊc prawie dziesiĊü lat temu.
— A jego bagaĪe?
— Zostały w hotelu. Nie znaleziono w nich absolutnie nic, co by mogło posłuĪyü za
wskazówkĊ, ot, trochĊ ubraĔ, ksiąĪek i najróĪniejsze ciekawostki z Wysp AndamaĔskich. Ojciec
był bowiem jednym z oficerów straĪy wiĊziennej na tych wyspach.
— Czy miał jakichĞ przyjaciół w Londynie?
— WiedzieliĞmy tylko o jednym, majorze Sholto z tego samego pułku, to znaczy
trzydziestego czwartego pułku piechoty bombajskiej. Major na krótko przedtem został
emerytowany i mieszkał w Upper Norwood. OczywiĞcie natychmiast siĊ z nim porozumieliĞmy,
ale nie wiedział nawet, Īe jego towarzysz broni przybył do Anglii.
— Szczególna sprawa — zauwaĪył Holmes.
— Nie powiedziałam panu jeszcze najdziwniejszego. JakieĞ szeĞü lat temu, dokładnie mówiąc
czwartego maja 1882 roku, Times zamieĞcił ogłoszenie, Īe ktoĞ poszukuje adresu panny Mary
Morstan i podkreĞla jednoczeĞnie, iĪ ujawnienie siĊ leĪy w jej własnym interesie. W ogłoszeniu
nie podano ani nazwiska, ani Īadnego adresu. W owym czasie zaczĊłam pracowaü jako
guwernantka w domu pani Forrester i za jej radą podałam w kolumnie drobnych ogłoszeĔ mój
adres. Tego samego dnia nadeszło pocztą niewielkie tekturowe pudełko, zaadresowane do mnie,
zawierające ogromną, wspaniałą perłĊ. I ani słowa wyjaĞnienia. Od tej pory, rok w rok, mniej
wiĊcej o tej samej porze, nadchodziło pod moim adresem takie samo tekturowe pudełko z
podobną perłą — ale nigdy najmniejszej wzmianki o nadawcy. Rzeczoznawca uznał perły za
wyjątkowo piĊkne i cenne. Zresztą sami panowie mogą siĊ o tym przekonaü. Otworzyła płaskie
pudełko i pokazała nam szeĞü najpiĊkniejszych pereł, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi siĊ
widzieü.
— To bardzo ciekawe — zauwaĪył Sherlock Holmes. — A czy spotkało panią jeszcze coĞ
szczególnego?
— Owszem, i to nie dalej jak dzisiaj. Dlatego właĞnie przybiegłam do pana. Otrzymałam rano
ten list. MoĪe zechce pan go przeczytaü.
— DziĊkujĊ — rzekł Holmes. — PoproszĊ takĪe o kopertĊ. Znaczek ostemplowany: Londyn
S. W. Siódmy lipiec. Hm… W rogu odcisk mĊskiego palca, prawdopodobnie listonosza. Papier
wysokogatunkowy. Koperta zaĞ po szeĞü pensów paczka. Człowiek dziwnie dobierający
papeteriĊ. ĩadnego adresu. „ProszĊ byü dzisiaj o siódmej wieczorem pod trzecią kolumną licząc
od lewej strony, przed Lyceum Theatre. JeĪeli pani brak zaufania, proszĊ przyprowadziü dwóch
przyjaciół. Jest pani osobą pokrzywdzoną i sprawiedliwoĞci powinno staü siĊ zadoĞü. ProszĊ nie
sprowadzaü policji, bo jeĞli pani to uczyni, wszystko przepadnie. Nieznany przyjaciel”. No, no,
doprawdy bardzo ładna maleĔka zagadka. I co pani zamierza uczyniü?
— WłaĞnie chciałam pana o to zapytaü.
— Wobec tego, oczywiĞcie, tam pójdziemy, pani i ja… no i doktor Watson, jako
najodpowiedniejszy do tego celu. Korespondent pani wspomina o dwóch przyjaciołach. Doktor
Watson i ja pracowaliĞmy juĪ wspólnie.
— Ale czy zechce pójĞü? — spytała z odcieniem proĞby w głosie i wyrazie twarzy.
— BĊdĊ dumny i szczĊĞliwy — rzekłem gorąco — jeĪeli okaĪĊ siĊ pani w czymkolwiek
pomocny.
— Panowie jesteĞcie bardzo dobrzy — odparła. — Prowadziłam samotny tryb Īycia i nie mam
właĞciwie Īadnych przyjaciół, do których mogłabym siĊ zwróciü. Przypuszczam, Īe wystarczy,
jeĪeli zjawiĊ siĊ tutaj o szóstej, prawda?
— Ale juĪ nie póĨniej — rzekł Holmes. — Aha, jeszcze jedno! Czy charakter pisma na
przesyłkach pereł jest identyczny z dzisiejszym listem?
— Mam je przy sobie — odpowiedziała wyjmując z torebki kilka kawałków papieru.
— MuszĊ przyznaü, iĪ jest pani wzorem klientki. Posiada pani właĞciwą intuicjĊ. No, ale
popatrzmy. — Z tymi słowy rozłoĪył papierki na stole i zaczął je porównywaü.
— Charakter pisma jest zmieniony, z wyjątkiem listu — rzekł po chwili — nie moĪe jednak
byü Īadnych wątpliwoĞci co do autorstwa. ProszĊ siĊ przyjrzeü temu nieopanowanemu
greckiemu „e”, jak ono wyskakuje! Albo ten zakrĊtas przy koĔcowym „s”. Niewątpliwie pisane
są jedną i tą samą rĊką. Nie chcĊ budziü w pani płonnych nadziei, ale chciałbym wiedzieü, czy
istnieje jakieĞ podobieĔstwo miĊdzy tym charakterem pisma a pismem pani ojca?
— Ani cienia podobieĔstwa…
— Spodziewałem siĊ takiej odpowiedzi. BĊdziemy zatem oczekiwaü pani o szóstej. ProszĊ
pozwoliü, bym na razie zatrzymał te papiery. BĊdĊ mógł siĊ tymczasem zapoznaü trochĊ ze
sprawą. Jest dopiero pół do czwartej. WiĊc na razie do widzenia.
— Do widzenia!
Obdarzywszy nas obu jasnym, przyjacielskim spojrzeniem, panna Morstan ukryła z powrotem
pudełeczko z perłami w zanadrzu i szybko wyszła z pokoju. Stojąc przy oknie odprowadzałem ją
wzrokiem, gdy szła szparko ulicą, dopóki jej turbanik z białym piórkiem nie stał siĊ maleĔką
plamką wĞród ciemnego tłumu.
— CóĪ za czarująca osoba! — wykrzyknąłem odwracając siĊ do mego towarzysza.
Holmes tymczasem znowu zapalił fajkĊ i przymknąwszy powieki odchylił siĊ na oparcie
fotela.
— Tak sądzisz? — spytał leniwie. — Przyznam, Īe nie zauwaĪyłem.
— E, bo ty doprawdy jesteĞ jak automat, maszyna do liczenia — wybuchnąłem. — Czasem
wydaje mi siĊ, Īe jest w tobie coĞ zdecydowanie nieludzkiego.
UĞmiechnął siĊ łagodnie.
— NajwaĪniejsze jest — powiedział — nie pozwoliü, aby czyjekolwiek zalety osobiste
wpływały na mój sąd. KaĪdy klient jest dla mnie po prostu jednostką, składową czĊĞcią
problemu. Czynniki emocjonalne Ĩle wpływają na jasny tok rozumowania. Wierzaj mi,
najbardziej czarująca kobieta, jaką spotkałem w Īyciu, została potem powieszona, bo otruła troje
małych dzieci, aby uzyskaü po nich premiĊ asekuracyjną, zaĞ najbardziej odraĪający z moich
znajomych jest zacnym filantropem, który wydał niemal üwierü miliona funtów na biedaków
londyĔskich.
— W tym przypadku jednakĪe…
— ĩadnych wyjątków! Wyjątki zaprzeczają regule. Czy miałeĞ kiedy okazjĊ studiowaü
charakter człowieka na podstawie jego pisma? Co byĞ powiedział, na przykład, o piĞmie tego
jegomoĞcia?
— ĩe jest czytelne i regularne — odrzekłem. — To człowiek interesu o doĞü zdecydowanym
charakterze.
Holmes potrząsnął głową.
— Przyjrzyj siĊ jego wysokim literom — powiedział. — Niewiele tylko górują nad innymi.
To „d” mogłoby doskonale ujĞü za „a”, a „l”, za „e”. Ludzie z charakterem zawsze silnie
wyróĪniają wysokie litery, chociaĪby pisali nie wiem jak nieczytelnie. Jest jakieĞ wahanie w jego
„k”, a zarozumiałoĞü w duĪych literach. No, ale teraz wychodzĊ. MuszĊ zebraü jeszcze trochĊ
danych. Polecam ci tĊ ksiąĪkĊ, jedną z najbardziej interesujących, jakie znam, „MĊczeĔstwo
człowieka” Winwooda Reade. WrócĊ za godzinĊ.
Zasiadłem przy oknie z ksiąĪką w rĊku, myĞlami jednak błądziłem daleko od Ğmiałych
wywodów autora. Miałem ustawicznie przed oczyma naszego goĞcia — jej uĞmiech, głĊbokie,
bogate brzmienie głosu, dziwną tajemnicĊ, jaka oplatała jej Īycie. JeĪeli w chwili zaginiĊcia ojca
miała lat siedemnaĞcie, teraz musi mieü dwadzieĞcia siedem. Uroczy wiek, gdy młodoĞü traci juĪ
swoją pewnoĞü siebie i spokojnieje trochĊ pod wpływem doĞwiadczenia. W trakcie tych
rozwaĪaĔ opadły mnie wreszcie tak niebezpieczne myĞli, Īe zerwałem siĊ i usiadłszy przy biurku
zagłĊbiłem z furią w ostatni traktat o patologii. CóĪ sobą przedstawiałem? Chirurg wojskowy ze
słabą nogą i jeszcze słabszym rachunkiem bankowym. Jak mogłem odwaĪyü siĊ na podobne
myĞli? Ona była jednostką, składową czĊĞcią problemu — niczym wiĊcej. JeĪeli moja przyszłoĞü
rysuje siĊ czarno, to z pewnoĞcią lepiej jest patrzeü w nią Ğmiało, po mĊsku, aniĪeli staraü siĊ ją
rozjaĞniaü błĊdnymi ognikami wyobraĨni.
III.
W
POSZUKIWANIU KLUCZA ZAGADKI
Holmes wrócił dopiero o wpół do szóstej. Był rozpromieniony, skory do czynu i w
doskonałym usposobieniu. Nastrój podobny przychodził u niego bardzo czĊsto po
najczarniejszych okresach depresji.
— Cała ta sprawa nie bardzo jest tajemnicza — oĞwiadczył biorąc z mych rąk filiĪankĊ
herbaty. — Wszystkie fakty wskazują na jedno jedyne rozwiązanie.
— Co takiego? CzyĪbyĞ juĪ je znalazł?
— No, to moĪe za wiele powiedziane… Po prostu odkryłem pewien waĪny fakt. Fakt bardzo
waĪny. NaleĪy jednak dodaü jeszcze pewne szczegóły. Stwierdziłem mianowicie, przerzucając
stare roczniki Timesa, Īe emerytowany major Sholto z Upper Norwood, stacjonowany ostatnio w
34 pułku piechoty bombajskiej, zmarł 28 kwietnia 1882 roku.
— Przepraszam bardzo, moĪe ci siĊ wydam tĊpy, ale doprawdy nie widzĊ, jaki związek…
— Nie widzisz? To zadziwiające. Popatrz na tĊ sprawĊ tak: kapitan Morstan znika. Jedyną
osobą, u której mógł byü z wizytą, jest major Sholto. Ów zaprzecza, jakoby wiedział o obecnoĞci
Morstana w Londynie. Po czterech latach Sholto umiera. W tydzieĔ po jego Ğmierci córka
kapitana otrzymuje wartoĞciową przesyłkĊ. Przesyłki takie dostaje rok po roku, wreszcie
nadchodzi punkt kulminacyjny w postaci listu okreĞlającego ją jako istotĊ pokrzywdzoną. Jaka
inna krzywda mogła jej siĊ staü poza tym, iĪ została pozbawiona ojca? I dlaczego podarunki
zaczynają nadchodziü natychmiast po Ğmierci majora? Nie ma innego wytłumaczenia jak to, Īe
jego spadkobierca wie coĞ o tej sprawie i pragnie wynagrodziü krzywdĊ. Czy masz jakąĞ inną
teoriĊ, która uwzglĊdniałaby te wszystkie okolicznoĞci?
— Ale cóĪ za dziwne wynagradzanie krzywd! I jak niezwykle realizowane! A poza tym
dlaczego pisałby list teraz, nie szeĞü lat temu? List zawiera teĪ wzmiankĊ o wymierzeniu
sprawiedliwoĞci. JakaĪ sprawiedliwoĞü moĪe jej zostaü wymierzona? Trudno przypuszczaü, Īe
jej ojciec jeszcze Īyje. Poza tym zaĞ nie widzĊ, jaka mogła ją spotkaü niesprawiedliwoĞü.
— Są trudnoĞci, oczywiĞcie, Īe są duĪe trudnoĞci — rzekł Sherlock zamyĞlony — ale nasza
dzisiejsza wycieczka je usunie. Oho, widzĊ, Īe zajechała doroĪka panny Morstan. JesteĞ gotów?
JeĪeli tak, to lepiej chodĨmy od razu, bo juĪ doĞü póĨno.
Wziąłem kapelusz i najgrubszą z moich lasek, zauwaĪyłem jednak, Īe Holmes wyjął z
szuflady biurka rewolwer i wsunął go do kieszeni. Spodziewał siĊ widaü czegoĞ powaĪnego.
Panna Morstan siedziała otulona w ciemny płaszcz, a jej wraĪliwa twarz, chociaĪ blada, wyraĪała
opanowanie. Musiała jako kobieta odczuwaü niepokój przed ową nocną wyprawą, lecz zdawała
siĊ byü zupełnie spokojna i chĊtnie udzieliła Holmesowi wszelkich dodatkowych wyjaĞnieĔ.
— Major Sholto był najbliĪszym przyjacielem mego ojca — rzekła. — Ojciec bardzo czĊsto
wspominał o nim w listach. Dowodzili oddziałami na Wyspach AndamaĔskich, tak Īe siłą rzeczy
wiele ze sobą przebywali Ale zapomniałabym… W biurku mego ojca znaleziono jakiĞ bardzo
dziwny dokument, którego nikt nie mógł zrozumieü. Nie przypuszczam, Īeby miał jakiekolwiek
znaczenie, ale pomyĞlałam, Īe moĪe zechce go pan zobaczyü, wiĊc na wszelki wypadek mam go
ze sobą. Oto on. Holmes rozłoĪył papier i wyprostował starannie na kolanie. Potem bardzo
szczegółowo obejrzał przez podwójne szkło powiĊkszające.
— Ten papier został wyprodukowany w Indiach — zauwaĪył. — Przez pewien czas był
przybity do drewnianej tablicy. Rysunek wygląda na plan czĊĞci jakiegoĞ duĪego budynku o
licznych salach, korytarzach i przejĞciach. W jednym miejscu widnieje mały krzyĪyk zrobiony
czerwonym atramentem, a nad nim „3.37 od lewej” nakreĞlone wyblakłym ołówkiem. W lewym
rogu widzĊ ciekawy hieroglif, przypominający cztery krzyĪyki w jednym rzĊdzie, które stykają
siĊ ramionami. Obok bardzo nieczytelnym i niewyrobionym charakterem napisane słowa „Znak
Czterech — Jonathan Small, Mahomet Singh, Abdullah Khan i Dost Akbar”. Nie, przyznajĊ, Īe
nie mam pojĊcia, co to moĪe mieü za związek z naszą sprawą. A jednak dokument ten
niewątpliwie posiada duĪe znaczenie. Przechowywano go starannie w portfelu, bo i jedna, i druga
strona są jednakowo czyste.
— Znaleziono go właĞnie w portfelu ojca.
— Niech wiĊc go pani nadal starannie przechowuje, bo moĪe siĊ okazaü pomocny. Zaczynam
podejrzewaü, Īe sprawa okaĪe siĊ powaĪniejsza i delikatniejsza, niĪ mi siĊ z początku wydawało.
MuszĊ zrewidowaü moje dotychczasowe wnioski.
Oparł siĊ wygodnie i z jego ĞciągniĊtych brwi i zapatrzonych w przestrzeĔ oczu widaü było, Īe
nad czymĞ głĊboko myĞli. RozmawialiĞmy z panną Morstan półgłosem o dzisiejszej ekspedycji i
jej ewentualnym wyniku, nasz towarzysz jednak zachował nieprzeniknioną rezerwĊ aĪ do koĔca
jazdy.
Zapadał wczesny wrzeĞniowy wieczór, ale dzieĔ był juĪ od rana posĊpny i nad wielkim
miastem wisiała gĊsta, wilgotna mgła. Brudnoszare chmury wisiały nad brudnymi ulicami. Na
Strandzie latarnie, słabo rozĞwietlające Ğliskie chodniki, wyglądały jak okrągłe plamy
rozproszonego Ğwiatła. ĩółty blask z okien sklepów wlewał siĊ smugami w wilgotne powietrze,
ukazując w nikłym migotliwym Ğwietle tłum uliczny. Było, moim zdaniem, coĞ niesamowitego i
zjawiskowego w tej nie koĔczącej siĊ procesji twarzy, co sunĊły w wąskich słupach Ğwiatła —
smutne i wesołe, wynĊdzniałe i pogodne. Na podobieĔstwo całego rodu ludzkiego uciekały z
ciemnoĞci w Ğwiatło i znowu nikły w mroku. Nie ulegam łatwo nastrojom, ale ten smutny,
posĊpny jakiĞ wieczór, z perspektywą niecodziennego wydarzenia, ku któremu zmierzaliĞmy,
rozstroił mi nerwy i przygnĊbił. Sądząc z zachowania panny Morstan i w jej duszy rodziły siĊ
podobne uczucia. Jeden tylko Holmes mógł siĊ wznieĞü ponad takie małostki. Trzymał na
kolanach otwarty notatnik i od czasu do czasu coĞ w nim kreĞlił w Ğwietle latarki kieszonkowej.
Ludzie gromadzili siĊ juĪ tłumnie przy bocznych wejĞciach Lyceum Theatre. Przed wejĞciem
frontowym przesuwał siĊ nieprzerwany strumieĔ pojazdów i doroĪek, wyrzucając co chwila
wyfraczonych panów i ubrylantowane damy. Ledwie zdołaliĞmy podejĞü do trzeciej kolumny,
która była wyznaczonym miejscem spotkania, kiedy zbliĪył siĊ do nas drobny, ciemnowłosy,
Īwawy człowieczek w stroju woĨnicy.
— Czy panowie towarzyszą pannie Morstan? — spytał.
— Ja jestem panną Morstan, a ci dwaj panowie to moi przyjaciele — powiedziała.
Wbił w nas przenikliwe, pytające spojrzenie.
— Bardzo panią przepraszam — rzekł z uporem — polecono mi jednak wziąü od pani słowo,
Īe Īaden z pani towarzyszy nie jest w policji.
— DajĊ panu słowo — odpowiedziała. Gwizdnął przenikliwie, a po chwili jakiĞ ulicznik
podjechał karetą i otworzył nam drzwiczki. Człowiek, który z nami rozmawiał, wsiadł na kozioł,
my zaĞ umieĞciliĞmy siĊ wewnątrz. Ledwie zasiedliĞmy, woĨnica zaciął konia i ruszyliĞmy w
szalonym tempie przez zasnute mgłą ulice. Sytuacja wyglądała bardzo dziwnie. JechaliĞmy w
nieznane, w nieznanym celu. Albo chciano nas wywieĞü w pole — hipoteza nie do przyjĊcia —
albo teĪ mieliĞmy podstawĊ przypuszczaü, Īe z podróĪą naszą wiąĪą siĊ jakieĞ doniosłe
wydarzenia. W zachowaniu panny Morstan nie zaszły Īadne zmiany — była nadal rezolutna i
opanowana. Usiłowałem rozweseliü ją opowiadaniem mych przygód w Afganistanie, jednak
prawdĊ powiedziawszy sam byłem tak podniecony i zaciekawiony wynikiem podróĪy, Īe
mówiłem trochĊ bez związku. Do dnia dzisiejszego panna Morstan twierdzi, Īe opowiedziałem
jej wzruszającą historiĊ o tym, jak wĞród ciemnej nocy zajrzał do mego namiotu muszkiet i jak
do niego wystrzeliłem z młodego, dwulufowego tygryska. Początkowo wiedziałem, w jakim
kierunku zdąĪamy, wkrótce jednak — biorąc pod uwagĊ tempo jazdy, mgłĊ i moją słabą
znajomoĞü Londynu — straciłem poczucie, gdzie jesteĞmy, i wiedziałem tylko tyle, Īe gdzieĞ
bardzo daleko. Sherlock Holmes za to ani na chwilĊ nie stracił orientacji i wymieniał cicho
nazwy placów, ulic i krĊtych zaułków.
— Rochester Row — powiedział — a teraz Vincent Square. Teraz wjechaliĞmy w Vauxhall
Bridge Road. Zdaje siĊ, Īe zmierzamy ku Surrey. Tak, nie mylĊ siĊ. JuĪ jesteĞmy na moĞcie. Tam
w dole widaü rzekĊ.
RzeczywiĞcie dojrzeliĞmy TamizĊ, a w jej szerokich, cichych wodach odbicia nadbrzeĪnych
latarni.
Powóz jednak mknął dalej i niebawem znalazł siĊ w labiryncie ulic po drugiej stronie rzeki.
— Wandsworth Road — mówił mój towarzysz — Priory Road, Larkhall Lane, Stockwell
Place, Robert Street, Coldharbour Lane. Zdaje siĊ, Īe ta przygoda nie wiedzie nas w specjalnie
wytworne dzielnice.
Istotnie znaleĨliĞmy siĊ w okolicy nieprzyjemnej i mało zachĊcającej. Długie szeregi ponurych
domów z cegły rozjaĞnione były jedynie mdłym Ğwiatłem naroĪnych gospód. Potem zaczĊły siĊ
rzĊdy piĊtrowych will z małymi ogródkami, a dalej znowu nieskoĔczenie długi rząd nowych
ceglanych budynków — potworne macki, wysuniĊte przez miasto — olbrzyma na prowincjĊ.
Wreszcie powóz zajechał pod trzeci z wielkich nowych bloków. ĩaden z sąsiednich domów nie
wyglądał na zamieszkany, a i ten był równie ciemny jak one, z wyjątkiem nikłego Ğwiatła
sączącego siĊ z okna kuchennego. KiedyĞmy zastukali jednak, natychmiast otworzył nam drzwi
hinduski słuĪący w Īółtym turbanie i luĨnej białej szacie, przepasanej Īółtą szarfą. Ta orientalna
postaü dziwnie jakoĞ nie pasowała do zwykłej klatki schodowej podrzĊdnego podmiejskiego
domu.
— Sahib oczekuje paĔstwa — rzekł. Nim dokoĔczył zdania, z wewnątrz domu rozległ siĊ
wysoki, piskliwy głos:
— WprowadĨ ich do mnie, khitmutgar — wołał — wprost tu do mnie.
IV.
O
POWIADANIE ŁYSEGO CZŁOWIEKA
Hindus prowadził nas nĊdznym, zwykłym korytarzem Ĩle oĞwietlonym i jeszcze gorzej
umeblowanym, aĪ doszliĞmy do drzwi po prawej stronie, które przed nami otworzył. StrumieĔ
Īółtawego Ğwiatła padł na nas i w Ğrodku pokoju ujrzeliĞmy małego człowieczka o bardzo długiej
głowie, otoczonej wianuszkiem rudych włosów tak, Īe naga błyszcząca czaszka wyrastała z nich
jak szczyt góry spoĞród sosen. Stał zacierając rĊce, a rysy jego twarzy były w ustawicznym ruchu
— to siĊ Ğmiał, to nachmurzał. Natura obdarzyła go obwisłą wargą i zbyt widocznym rzĊdem
Īółtych, nieregularnych zĊbów, które starał siĊ bez powodzenia ukryü przesuwając ciągle dłoĔ
przed dolną czĊĞcią twarzy. Mimo prawie kompletnej łysiny robił wraĪenie człowieka młodego. I
rzeczywiĞcie, rozpoczął dopiero trzydziesty rok Īycia.
— Sługa pani, panno Morstan — powtarzał cienkim, wysokim głosem. — Sługa panów…
ProszĊ wejĞü do mojego małego przybytku. Niewielki to pokój, ale umeblowany według mego
gustu. Oaza sztuki na pustyni południowego Londynu.
ZdumieliĞmy siĊ wszyscy na widok apartamentu, do którego nas zapraszał. Na tle tego
smutnego domu wyglądał on równie niezwykle, jak brylant najczystszej wody oprawiony w
mosiądz. Najwspanialsze, najbogatsze zasłony i makaty rozwieszone na Ğcianach odsłaniały tu i
ówdzie piĊknie oprawny obraz lub wschodni wazon. Dywan w kolorze bursztynowo–czarnym
był tak miĊkki i puszysty, Īe nogi zagłĊbiały siĊ w nim jak w grubym mchu. Dwie tygrysie skóry
rzucone na dywan podkreĞlały jeszcze wraĪenie wschodniego przepychu, podobnie jak olbrzymie
nargile stojące na macie w rogu pokoju. Srebrna lampa w kształcie gołĊbicy na prawie
niewidocznym złotym drucie zwisała z sufitu. Paląc siĊ, napełniała powietrze subtelnym
aromatem.
— Nazywam siĊ Thaddeus Sholto — rzekł mały człowieczek, ciągle w podrygach i
uĞmiechach. — A pani, naturalnie, jest panną Morstan? Ci panowie zaĞ…
— To jest pan Sherlock Holmes, a to doktor Watson.
— Doktor, o! — wykrzyknął podniecony. — Ma pan moĪe ze sobą stetoskop? Czy mógłbym
pana poprosiü… byłby pan moĪe tak uprzejmy? Mam powaĪne obawy co do moich zastawek
sercowych. O aortĊ jestem spokojny, ale pragnąłbym posłyszeü paĔską opiniĊ o moich
zastawkach.
Wysłuchałem jego serca, jak o to prosił, nie mogłem jednak stwierdziü nic podejrzanego,
prócz tego, Īe musiał byü w panicznym strachu, drĪał bowiem od stóp do głów.
— Wszystko jest zupełnie normalne — orzekłem — nie ma Īadnych powodów do obaw.
— ProszĊ darowaü mój niepokój — zwrócił siĊ do panny Morstan — ale bardzo cierpiĊ i juĪ
od dawna miałem podejrzenie co do tych zastawek. To wspaniale, Īe moje obawy okazały siĊ
płonne. Gdyby ojciec pani nie nadwerĊĪał tak serca, Īyłby do dzisiaj.
Z trudem opanowałem siĊ, aby nie spoliczkowaü tego człowieka, tak byłem oburzony jego
nietaktownym, gruboskórnym wrĊcz odezwaniem siĊ w sprawie tak niesłychanie delikatnej.
Panna Morstan usiadła z twarzą pobladłą jak papier.
— Byłam przekonana, Īe mój ojciec nie Īyje — rzekła.
— MogĊ pani udzieliü wszelkich informacji — powiedział — a co wiĊcej, mogĊ daü pani
zadoĞüuczynienie i zrobiĊ to, chociaĪby mój brat Bartholomeus miał znowu jakieĞ sprzeciwy.
Bardzo siĊ cieszĊ, Īe przyprowadziła pani przyjaciół jako eskortĊ, ale takĪe jako Ğwiadków tego,
co mam zamiar zrobiü i powiedzieü. We trzech potrafimy stawiü czoło memu bratu
Bartholomeusowi. Ale nie dopuszczajmy Īadnych postronnych ludzi, Īadnej policji czy
urzĊdników. Wszystko moĪemy załatwiü doskonale miĊdzy sobą, bez zewnĊtrznych ingerencji.
Mój brat Bartholomeus niczego bardziej nie nienawidzi niĪ rozgłosu. Dobrze? Z tymi słowy
usiadł na niskiej kanapce i spojrzał na nas pytająco słabymi, wodnistoniebieskimi oczami.
— JeĪeli idzie o mnie — rzekł Holmes — cokolwiek by pan powiedział, zostanie tajemnicą.
Skinąłem głową na znak, Īe podzielam jego zdanie.
— No to doskonale! Doskonale! — powiedział. — Czy mogĊ poczĊstowaü panią szklaneczką
chianti, panno Morstan? Albo tokaju? Nie uznajĊ innych win. MogĊ otworzyü butelkĊ? Nie? No,
ale przypuszczam, Īe nie bĊdą paĔstwo mieli nic przeciwko balsamicznemu zapachowi
wschodniego tytoniu? Jestem trochĊ podenerwowany i uwaĪam, Īe moja hookah to
nieporównany Ğrodek uspokajający.
Po tych słowach przyłoĪył ĞwieczkĊ do wielkiej lulki i przez róĪaną wodĊ zaczął wesoło
bulgotaü dym. Wszyscy troje siedzieliĞmy wokoło, z głowami wysuniĊtymi naprzód, a
podbródkami opartymi na dłoniach, podczas gdy w Ğrodku dziwny, podrygujący mały
człowieczek o długiej, błyszczącej czaszce — niespokojnie pykał dym.
— Kiedy po raz pierwszy postanowiłem udzieliü pani tych informacji — rzekł — mogłem
podaü swój adres, bałem siĊ jednak, Īe nie zastosuje siĊ pani do mej proĞby i przyprowadzi ze
sobą kogoĞ niepoĪądanego. Dlatego pozwoliłem sobie tak zaaranĪowaü spotkanie, Īeby mój
słuĪący, Williams, przedtem panią zobaczył. Polegam całkowicie na jego zdaniu. Miał rozkaz
przerwaü od razu całą sprawĊ, o ile by odniósł niekorzystne wraĪenie. ProszĊ mi wybaczyü tĊ
ostroĪnoĞü, jestem jednak człowiekiem o spokojnych, powiedzmy nawet, wyrafinowanych
upodobaniach i uwaĪam, Īe nie ma nic bardziej nieestetycznego niĪ policjant. Mam jakąĞ
wrodzoną odrazĊ do wszelkich form grubego materializmu. Bardzo rzadko stykam siĊ z
pospolitym tłumem. Jak paĔstwo widzą, ĪyjĊ tu w atmosferze pełnej elegancji. Mógłbym siĊ
nazwaü nawet mecenasem sztuki. To moja słaboĞü. Ten krajobraz, na przykład, to autentyczny
Corot, a chociaĪ jakiĞ rzeczoznawca mógłby zakwestionowaü mego Salvatora Rosa, to jednak nie
moĪe byü Īadnych wątpliwoĞci, jeĪeli chodzi o tego Bouguereau. Mam słaboĞü do nowoczesnej
szkoły francuskiej.
— Bardzo pana przepraszam — wtrąciła panna Morstan — ale przybyłam tutaj na paĔską
proĞbĊ i miałam siĊ czegoĞ dowiedzieü. Jest juĪ bardzo póĨno i pragnĊłabym, aby to spotkanie
moĪliwie jak najprĊdzej siĊ skoĔczyło.
— W najlepszym nawet wypadku musi nam to zabraü trochĊ czasu — odpowiedział — bo
bezwzglĊdnie bĊdziemy musieli pojechaü do Norwood do mego brata Bartholomeusa. Wszyscy
musimy tam pojechaü i staraü siĊ zwyciĊĪyü w rozgrywce z bratem Bartholomeusem. Bardzo jest
zły na mnie, Īe poszedłem drogą, która moim zdaniem jest najwłaĞciwsza. Ostatniego wieczora
dosłownie siĊ pokłóciliĞmy! Trudno sobie paĔstwu wyobraziü, jaki to okropny człowiek, kiedy
wpadnie w gniew.
— JeĪeli mamy jechaü do Norwood, to byłoby dobrze gotowaü siĊ juĪ do drogi —
zauwaĪyłem niepewnie.
Zaczął siĊ Ğmiaü tak, Īe aĪ uszy mu poczerwieniały.
— Nie na wiele by siĊ to zdało — wykrzyknął wreszcie. — Nie mam pojĊcia, co by
powiedział, gdybym mu tak paĔstwa nagle sprowadził. Nie, nie, muszĊ was, moi paĔstwo,
przedtem przygotowaü, uĞwiadomiü, jak wygląda tło całej sprawy. Przede wszystkim musicie
wiedzieü, Īe w całej tej historii są pewne punkty dla mnie samego niejasne. MogĊ tylko
zilustrowaü wam fakty, tak jak sam je widzĊ.
Jak siĊ paĔstwo zapewne domyĞlają, major John Sholto, eks–oficer Armii Indyjskiej, był
moim ojcem. Przed mniej wiĊcej jedenastu laty podał siĊ do dymisji i zamieszkał w Pondicherry
Lodge w Upper Norwood. W Indiach mu powodziło siĊ bardzo dobrze, tak iĪ przywiózł ze sobą
znaczną kwotĊ w gotówce, duĪą kolekcjĊ zbiorów hinduskich i kilkoro słuĪby. NastĊpnie kupił
dom i Īył w luksusie. Poza mną i moim bratem — bliĨniakiem, Bartholomeusem, nie miał wiĊcej
dzieci. Doskonale pamiĊtam, jakie wraĪenie wywołała w domu wieĞü o znikniĊciu kapitana
Morstana. CzytaliĞmy o tym w pismach, a wiedząc, Īe był przyjacielem ojca, otwarcie
dyskutowaliĞmy nad tym w jego obecnoĞci. CzĊsto snuł z nami domysły, co siĊ mogło staü z
kapitanem. Nigdy, na chwilĊ nawet, nie przyszło nam na myĞl, Īe nosi taką tajemnicĊ we własnej
piersi i Īe on jeden na Ğwiecie wie, jaki los spotkał Artura Morstana. WiedzieliĞmy jednak, Īe
jakaĞ tajemnica otacza naszego ojca, Īe grozi mu jakieĞ konkretne niebezpieczeĔstwo. Bał siĊ
wychodziü sam i jako dozorców w Pondicherry Lodge zatrudniał stale dwu byłych bokserów.
Williams, który paĔstwa tutaj przywiózł, jest właĞnie jednym z nich. To dawny mistrz Anglii w
wadze lekkiej. Ojciec nigdy nie zdradził siĊ nam ze swych obaw, ale pamiĊtam, Īe miał bardzo
wyraĨną odrazĊ do ludzi z drewnianą protezą zamiast nogi. Pewnego razu postrzelił nawet
człowieka o drewnianej nodze, który siĊ potem okazał całkiem niewinnym domokrąĪcą
poszukującym zarobku. Trzeba było wówczas zapłaciü powaĪne odszkodowanie, Īeby
zatuszowaü sprawĊ. Obaj z bratem uwaĪaliĞmy to początkowo tylko za jakieĞ dziwactwo ojca,
wypadki póĨniejsze jednak przekonały nas, Īe rzecz miała siĊ inaczej.
W początkach roku 1882 ojciec otrzymał list z Indii, który go ogromnie wzburzył. Czytając go
przy Ğniadaniu omal nie zemdlał i od tej pory chorował juĪ do koĔca Īycia. Nigdy nie
dowiedzieliĞmy siĊ, co ten list zawierał, zdołałem tylko zauwaĪyü, gdy ojciec trzymał go w rĊku,
Īe był krótki i zabazgrany. Ojciec cierpiał od wielu lat na powiĊkszenie Ğledziony, teraz jednak
stan jego raptownie siĊ pogorszył i pod koniec kwietnia lekarze orzekli, Īe nie ma nadziei
utrzymania go przy Īyciu. Wówczas oĞwiadczył, Īe pragnie zakomunikowaü nam swoje ostatnie
polecenia.
Kiedy weszliĞmy do pokoju, był wsparty o poduszki i ciĊĪko dyszał. Polecił nam zamknąü
drzwi na klucz i stanąü po obu stronach łóĪka. Wtedy, pochwyciwszy nas za rĊce, głosem
łamiącym siĊ ze wzruszenia i bólu uczynił niezwykłe wyznanie. Postaram siĊ oddaü jego
słowami to, co nam wtedy powiedział:
„Jeden tylko ciĊĪar mam na sumieniu w tej ostatniej chwili — zaczął. — To sposób, w jaki
postąpiłem z sierotą po Morstanie. PrzeklĊta chciwoĞü, którą grzeszyłem przez całe Īycie,
spowodowała, Īe ukryłem przed nią naleĪny jej skarb, bo co najmniej połowa jej przypadała. A
przecieĪ sam teĪ nie odniosłem stąd absolutnie Īadnej korzyĞci, tak przeklĊtą rzeczą jest
skąpstwo! JuĪ samo uczucie posiadania tak mnie upajało, Īe nie mógłbym podzieliü siĊ z
kimkolwiek. Czy widzicie ten róĪaniec wysadzany perłami tam, obok butelki z chininą? Nawet z
nim nie mogłem siĊ rozstaü, choü po to go wyjąłem, Īeby jej oddaü. Tak, wy, moi chłopcy,
musicie sierocie zwróciü naleĪną jej czĊĞü skarbu Agry. Nie czyĔcie tego jednak teraz, dopóki
jeszcze ĪyjĊ. Bywało przecieĪ, Īe ciĊĪszą niĪ ta chorobĊ ten czy ów przeĪył. Opowiem wam
teraz, w jaki sposób umarł Morstan — ciągnął ojciec. — Od wielu lat cierpiał na serce, ale
ukrywał to przed wszystkimi. Ja jeden o tym wiedziałem. Podczas naszego pobytu w Indiach,
dziwnym splotem okolicznoĞci, weszliĞmy w posiadanie znacznego skarbu. Przewiozłem go do
Anglii i tego samego wieczora, kiedy Morstan wrócił do kraju, zjawił siĊ u mnie po naleĪną mu
czĊĞü. Przyszedł ze stacji piechotą. WpuĞcił go do domu mój wierny Lal Chowdar, dziĞ juĪ
nieĪyjący. Przy podziale skarbu doszło miĊdzy nami do nieporozumienia i wymiany ostrych
słów. Morstan zerwał siĊ rozgniewany z krzesła, chwycił za serce, twarz mu pobladła i upadł w
tył uderzając głową o kant szkatułki ze skarbem. Nachyliwszy siĊ nad nim stwierdziłem z
przeraĪeniem, Īe nie Īyje. Długą chwilĊ siedziałem jak skamieniały, niepewny, co począü.
Pierwszym moim odruchem było oczywiĞcie wezwaü pomoc, zdałem sobie jednak sprawĊ, Īe
podejrzenie musi paĞü na mnie. Jego Ğmierü podczas sprzeczki, dziura w głowie — wszystko to
Ğwiadczyłoby przeciw mnie. Z drugiej zaĞ strony, gdyby doszło do urzĊdowego dochodzenia,
wyszłaby na jaw sprawa skarbu, do czego w Īadnym razie nie chciałem dopuĞciü. Zapewnił
mnie, Īe Īywa dusza nie wie, dokąd siĊ udał po przyjeĨdzie. Uznałem, iĪ nie ma najmniejszej
koniecznoĞci, aby siĊ kiedykolwiek o tym dowiedziano. RozmyĞlałem tak nad sytuacją, gdy
nagle podniósłszy wzrok zobaczyłem mego słuĪącego, Lal Chowdara, w drzwiach, które za sobą
starannie zamknął. «Niech siĊ pan nie obawia, sahib — rzekł. — Nikt nie potrzebuje wiedzieü, Īe
go pan zabił. Ukryjemy ciało i któĪ siĊ wtedy dowie?» «Ale ja go nie zabiłem» —
wykrzyknąłem. Lal Chowdar uĞmiechnął siĊ tylko i potrząsnął głową. «Wszystko słyszałem,
sahibie. Słyszałem kłótniĊ i uderzenie, lecz moje wargi bĊdą milczeü. Wszyscy juĪ Ğpią w całym
domu. UsuĔmy razem ciało». To wystarczyło, abym siĊ zdecydował. JeĪeli mój własny słuĪący
mi nie wierzy, jak zdołałbym przekonaü dwunastu głupawych kupców, tworzących sąd
przysiĊgłych? Wraz z Lal Chowdarem zakopaliĞmy ciało tej nocy, a po kilku dniach londyĔskie
gazety szeroko omawiały tajemnicze znikniĊcie kapitana Morstana. Z tego, com wam
opowiedział, sami siĊ przekonacie, Īe trudno mnie potĊpiaü. Przewinienie moje leĪy w tym, Īe
równoczeĞnie z ciałem ukryliĞmy teĪ skarb i Īe zatrzymałem przy sobie czĊĞü naleĪną
Morstanowi. PragnĊ obecnie, abyĞcie krzywdĊ tĊ wynagrodzili. PrzysuĔcie bliĪej uszy do mych
ust — skarb ukryty jest w…”
W tej samej chwili twarz ojca straszliwie siĊ zmieniła — oczy patrzyły dziko, szczĊka opadła i
zawołał głosem, którego nie zapomnĊ do koĔca Īycia: „Nie wpuszczajcie go!… Na litoĞü boską,
nie wpuszczajcie go!…” Obaj z bratem skierowaliĞmy wzrok ku oknu, w które wpatrywał siĊ
ojciec. Z ciemnoĞci wynurzała siĊ czyjaĞ twarz — widaü było dokładnie, jak nos zbielał,
przyciĞniĊty do szyby. Była to twarz okolona brodą, zaroĞniĊta, twarz o dzikich, okrutnych
oczach i wyrazie skoncentrowanej złoĞci. Obaj skoczyliĞmy do okna, ale postaü juĪ znikła. Kiedy
powróciliĞmy do łóĪka, głowa ojca opadła juĪ na poduszki, a puls przestał biü.
Tej samej jeszcze nocy przeszukaliĞmy starannie cały ogród, nie znaleĨliĞmy jednak Īadnego
Ğladu intruza, z wyjątkiem odcisku stopy tuĪ pod samym oknem, na klombie. Gdyby nie ten Ğlad,
skłonni bylibyĞmy uznaü tĊ dziką, srogą twarz za wytwór naszej wyobraĨni. Lecz niebawem
inne, jeszcze wyraĨniejsze znaki dowiodły, Īe jakieĞ tajemne moce działają dokoła nas.
NastĊpnego rana stwierdziliĞmy, Īe okno w pokoju ojca jest otwarte, a wszystkie szuflady i
schowki skrzĊtnie przeszukane. Na piersiach zmarłego widniała kartka z nabazgranymi w
poprzek słowami: „Znak Czterech”. Co te słowa miały znaczyü i kto był tajemniczym goĞciem,
nie dowiedzieliĞmy siĊ nigdy. O ile zdołaliĞmy stwierdziü, nic z rzeczy ojca nie brakowało, choü
wszystko zostało przeszukane. Obaj z bratem skojarzyliĞmy oczywiĞcie to dziwne wydarzenie ze
strachem, który całe Īycie przeĞladował naszego ojca — ale poza tym wszystko to jest dla nas
dalej zupełną tajemnicą.
Mały człowieczek przerwał na chwilĊ, aby zapaliü na nowo swoją hookah, i jakiĞ czas pykał
zamyĞlony. SiedzieliĞmy wszyscy w milczeniu, przejĊci jego dziwnym opowiadaniem. Przy
krótkim opisie Ğmierci ojca panna Morstan Ğmiertelnie pobladła i miałem wraĪenie, Īe zemdleje.
Opanowała siĊ jednak po wypiciu szklanki wody, którą jej nalałem ze stojącej na pobliskim
stoliku karafki z weneckiego szkła. Sherlock Holmes siedział odchylony wygodnie na oparciu
fotela. Miał wygląd nieobecnego tu duchem, a błyszczące oczy przykrył powiekami. Patrząc tak
na niego nie mogłem siĊ powstrzymaü od refleksji, Īe nie dalej jak rano uskarĪał siĊ na
powszednioĞü Īycia. Oto wreszcie problem godny jego zdolnoĞci… Pan Thaddeus Sholto
popatrzył na nas z widoczną dumą, Īe jego opowiadanie tak nas poruszyło, potem zaĞ ciągnął
pykając z ogromnej fajki:
— Jak siĊ paĔstwo moĪecie domyĞliü, obaj z bratem byliĞmy bardzo podekscytowani
wiadomoĞcią o skarbie. Tygodniami i miesiącami przekopywaliĞmy cały ogród — wszystko
jednak nadaremnie. Do szału doprowadzała nas myĞl, Īe w chwili Ğmierci miał na ustach
rozwiązanie zagadki. WspaniałoĞci skarbu mogliĞmy siĊ domyĞlaü po róĪaĔcu, który był jego
cząstką. O ten właĞnie róĪaniec pokłóciliĞmy siĊ z Bartholomeusem. Widaü było, Īe perły są
niezwykle cenne, i mój brat nie miał chĊci siĊ z nimi rozstawaü, gdyĪ, mówiąc szczerze,
odziedziczył po ojcu chciwoĞü. Nadto był zdania, Īe jeĪeli oddamy róĪaniec, narazimy siĊ na
plotki, a w konsekwencji na kłopoty. Jedyną rzecz, jaką zdołałem wywalczyü, to to, Īe
odnalazłem adres panny Morstan i posyłałem jej w pewnych okreĞlonych odstĊpach czasu po
jednej perle, tak aby nigdy nie znalazła siĊ w trudnoĞciach materialnych.
— To było bardzo uprzejme — rzekła nasza towarzyszka powaĪnie. — Doprawdy, niezwykle
piĊknie z paĔskiej strony.
Mały człowieczek machnął przecząco rĊką.
— ZawiadywaliĞmy po prostu pani majątkiem — rzekł. — Takie było od początku moje
stanowisko, chociaĪ mój brat Bartholomeus niezupełnie je podzielał. MieliĞmy obaj dosyü
pieniĊdzy, nie pragnąłem mieü ich wiĊcej. A poza tym byłoby w bardzo złym guĞcie postĊpowaü
w taki obrzydliwy sposób w stosunku do młodej damy. „Le mauvais goût méne au crime” —
Francuzi bardzo to zrĊcznie ujĊli. RóĪnica poglądów tak siĊ miĊdzy nami zaostrzyła, iĪ
postanowiłem siĊ wyprowadziü i zamieszkaü oddzielnie. OpuĞciłem wiĊc Pondicherry Lodge
biorąc tylko mego starego khitmutgara i Williamsa. AĪ tu wczoraj dowiadujĊ siĊ o wydarzeniu
niezwykłej doniosłoĞci: skarb został odkryty. Skomunikowałem siĊ wiĊc od razu z panną
Morstan i teraz nie pozostaje nam nic innego, jak udaü siĊ natychmiast do Norwood i domagaü
siĊ naszego udziału. Poinformowałem brata o tym zamierzeniu, tak Īe bĊdziemy tam
oczekiwanymi, aczkolwiek moĪe niezbyt poĪądanymi goĞümi. Pan Thaddeus Sholto umilkł i
siedział wiercąc siĊ niespokojnie na swej kanapce. MilczeliĞmy wszyscy pogrąĪeni w myĞlach
nad nowym obrotem tej tajemniczej sprawy. Pierwszy Holmes skoczył na równe nogi.
— Postąpił pan od początku do koĔca bardzo dobrze — rzekł. — Niewykluczone, Īe
bĊdziemy siĊ mogli zrewanĪowaü panu w pewnym nieznacznym stopniu, rzucając Ğwiatło na
niektóre dotychczas nie jasne dla pana momenty. Ale, jak przed chwilą zauwaĪyła panna
Morstan, robi siĊ póĨno i najlepiej bĊdzie, jeĪeli od razu wyruszymy.
Nasz nowy znajomy zwinął niezwykle starannie rurkĊ swej fajki, wyjął spoza kotary bardzo
długi płaszcz przyozdobiony karakułowym kołnierzem i mankietami i zapiął go szczelnie pod
szyją, pomimo iĪ wieczór był parny. Uzupełnił ten strój króliczą czapką z wiszącymi
nausznikami, tak Īe widaü było tylko jego ruchliwą, długą twarz.
— Jestem doĞü delikatnego zdrowia — tłumaczył, gdyĞmy szli wzdłuĪ korytarza. — MuszĊ
dbaü o nie jak najbardziej.
Powóz oczekiwał przed wejĞciem i widocznie wszystko było juĪ z góry ułoĪone, gdyĪ skoro
tylko zajĊliĞmy miejsca, konie ruszyły szparko. Thaddeus Sholto mówił bez przerwy, a jego
piskliwy głos dominował nad turkotem kół.
— Bartholomeus to szczwany lis — zaczął. — Nie domyĞlą siĊ paĔstwo, jakim sposobem
wpadł na to, gdzie ukryty jest skarb. Doszedł do wniosku, Īe musi byü ukryty gdzieĞ wewnątrz
domu. Porobił wiĊc wszystkie pomiary z najwiĊkszą dokładnoĞcią. MiĊdzy innymi wykrył, Īe
wysokoĞü domu wynosi siedemdziesiąt cztery stopy, ale kiedy dodał wysokoĞci poszczególnych
piĊter i uwzglĊdnił gruboĞü stropów pomiĊdzy nimi — co do niej upewnił siĊ borując dziury —
nie mógł doliczyü siĊ wiĊcej aniĪeli siedemdziesiąt stóp. Z niezrozumiałych przyczyn brakło
czterech stóp. Skarb mógł siĊ wobec tego mieĞciü wyłącznie na szczycie domu. Wybił wiĊc w
suficie najwyĪszego pokoju dziurĊ i tam natrafił na małą, nie znaną nikomu, ukrytą mansardĊ,
poĞrodku której, oparta na dwu krokwiach, stała szkatuła ze skarbem. Wyciągnął ją i zbadał.
Ocenia wartoĞü znajdujących siĊ w skrzyni klejnotów na co najmniej pół miliona funtów.
Usłyszawszy o tak olbrzymiej sumie spojrzeliĞmy na siebie szeroko otwartymi oczami. Gdyby
siĊ udało zabezpieczyü prawa panny Morstan, zmieniłaby siĊ ona w jednej chwili ze skromnej
guwernantki w najbogatszą dziedziczkĊ Anglii. Rzecz prosta, prawdziwy przyjaciel powinien siĊ
tylko cieszyü z takiej moĪliwoĞci, jednakĪe, wstyd mi przyznaü, egoizm zawładnął mną
całkowicie, a serce zaciąĪyło w piersi ołowiem. Zdołałem tylko wyjąknąü kilka bladych słów
gratulacji, po czym usiadłem ze zwieszoną głową, obojĊtny na gadaninĊ naszego nowego
znajomego. Był widocznie zdecydowanym hipochondrykiem i jak przez sen zdawałem sobie
sprawĊ, Īe zalewał mnie potokiem najróĪnorodniejszych symptomów i błagał o informacje co do
składników i działania niezliczonych specyfików, z których kilka miał nawet w skórzanym
pudełeczku w kieszeni. Mam nadziejĊ, Īe nie zapamiĊtał rad udzielonych mu przeze mnie owego
wieczora. Holmes twierdzi, Īe słyszał, jak surowo ostrzegałem, Īeby nie zaĪywał nigdy wiĊcej
niĪ dwie krople oleju rycynowego, natomiast polecałem wielkie iloĞci strychniny jako Ğrodka
uspokajającego. Jakkolwiek było, z wielką ulgą poczułem, Īe powóz siĊ zatrzymał, a woĨnica
wyskoczył otworzyü drzwiczki. — JesteĞmy w Pondicherry Lodge — rzekł pan Thaddeus Sholto
pomagając pannie Morstan wysiąĞü.
V.
T
RAGEDIA W
P
ONDICHERRY
L
ODGE
Dochodziła juĪ prawie jedenasta, kiedy dobrnĊliĞmy do tego ostatniego etapu naszej
wieczornej przygody. Za nami pozostała wilgotna mgła wielkiego miasta i tu noc była zupełnie
pogodna. Z zachodu powiewał ciepły wiaterek, a ciĊĪkie chmury przesuwały siĊ powoli po
niebie, odsłaniając od czasu do czasu cienki sierp ksiĊĪyca. Było doĞü jasno, mimo to Thaddeus
Sholto odczepił jedną z bocznych latarĔ powozu, Īeby nam poĞwieciü.
Dwór Pondicherry Lodge posiadał wkoło doĞü duĪy obszar gruntów. Otaczał je bardzo wysoki
kamienny mur, jeĪący siĊ na szczycie tłuczonym szkłem. Jedyne wejĞcie stanowiła wąska,
Īelazem okuta brama i do niej to zastukał nasz przewodnik w specjalny sposób, rat–rat, podobnie
jak stukają listonosze.
— Kto tam? — burkliwie spytał ktoĞ z wewnątrz.
— To ja, McMurdo. MógłbyĞ juĪ rozpoznawaü mój sposób stukania.
UsłyszeliĞmy gderliwy głos i brzĊczenie kluczy. Drzwi otworzyły siĊ ciĊĪko i zobaczyliĞmy
niskiego, barczystego człowieka, na którego twarz i mrugające, nieufne oczy padło Īółte Ğwiatło
naszej latami.
— To pan Thaddeus? — spytał. — Ale kto są ci inni ludzie? Mój pan nie wydał mi Īadnych
poleceĔ co do tych osób.
— Nie, McMurdo? Dziwisz mnie, doprawdy… Wczoraj wieczorem zapowiedziałem bratu, Īe
przywiozĊ ze sobą kilku przyjaciół.
— Pan nasz nie wychodził dzisiaj z pokoju, proszĊ pana, i nie dał mi Īadnych poleceĔ. A sam
pan wie dobrze, Īe muszĊ siĊ ĞciĞle trzymaü rozkazów. Pana jednego mogĊ wpuĞciü, ale paĔscy
przyjaciele muszą pozostaü tam, gdzie stoją.
Była to nieoczekiwana przeszkoda. Thaddeus Sholto rozejrzał siĊ wokoło, zdziwiony i
bezradny.
— To bardzo brzydko z twej strony — rzekł do dozorcy. — JeĪeli ja za nich gwarantujĊ,
powinno ci to wystarczyü. Jest tu przecieĪ takĪe i młoda dama. Nie moĪemy jej pozostawiü o tej
godzinie na drodze.
— Bardzo mi przykro, proszĊ pana — odparł nieubłagany sługa. — MoĪe to są paĔscy
przyjaciele, ale niekoniecznie przyjaciele mojego pana. Dobrze mi płaci za pełnienie mych
obowiązków, wiĊc chcĊ siĊ z nich uczciwie wywiązaü. Nie znam Īadnego z paĔskich towarzyszy.
— AleĪ owszem, znasz — wykrzyknął Sherlock Holmes wesoło. — Nie sądzĊ, abyĞ mnie
zapomniał. Czy nie przypominasz sobie pewnego amatora, który walczył z tobą trzy rundy na
twoim benefisie u Alisona przed czterema laty?
— CzyĪby pan Sherlock Holmes? — ryknął bokser. — Dalibóg, jak mogłem pana nie poznaü?
Gdyby tak zamiast staü spokojnie podszedł pan do mnie i zamachnął mnie tym swoim lewym
sierpowym w szczĊką, to poznałbym pana bez Īadnego gadania… Oj, pan to zmarnował swój
talent, zupełnie zmarnował… Mógłby pan daleko zajĞü w naszym fachu.
— Widzisz, Watsonie, skoro wszystko inne mnie zawiedzie, pozostaje mi jeszcze jedna
naukowa kariera — rzekł Holmes ze Ğmiechem. — Jestem przekonany, Īe teraz nasz przyjaciel
nie zechce trzymaü nas dłuĪej na chłodzie.
— ProszĊ wejĞü, proszĊ wejĞü, drogi panie, pan i pana przyjaciele — odpowiedział. — Bardzo
pana przepraszam — zwrócił siĊ do Thaddeusa — ale mam Ğcisłe rozkazy. Musiałem poznaü
paĔskich przyjaciół, nim ich mogłem wpuĞciü.
Za bramą Īwirowa ĞcieĪka wiodła przez pusty, smutny ogród do ogromnego domu,
kwadratowego i pozbawionego wdziĊku, który pogrąĪony był w całkowitym cieniu, z wyjątkiem
jednego okienka na strychu, oĞwietlonego promieniami ksiĊĪyca. Rozmiary domu, jego ponuroĞü
i Ğmiertelna cisza mroziły serce. Nawet Thaddeus Sholto czuł siĊ nieswojo i latarnia, którą
trzymał w rĊku, drĪała i chwiała siĊ na wszystkie strony.
— Nic nie rozumiem — rzekł. — Musiało zajĞü jakieĞ nieporozumienie. WyraĨnie
zapowiedziałem bratu, Īe przejedziemy, a tymczasem okno jego pokoju jest ciemne. Nie mam
pojĊcia, jak to rozumieü?
— Czy zawsze ma zwyczaj tak strzec swojej posiadłoĞci? — spytał Holmes.
— Tak, poszedł w Ğlady ojca. Trzeba paĔstwu wiedzieü, Īe był ulubieĔcem ojca i czasami
myĞlĊ, Īe ojciec musiał mu powiedzieü o wiele wiĊcej aniĪeli mnie. O, tam wyĪej, gdzie pada
Ğwiatło ksiĊĪyca, jest jego pokój. Okno jest oĞwietlone, ale mam wraĪenie, Īe nie z wewnątrz.
— Nie — potwierdził Holmes — ale za to widzĊ jakiĞ błysk Ğwiatła tu, w małym okienku
obok drzwi.
— Ach, to pokój gospodyni, tam zawsze siedzi pani Bernstone. Ona bĊdzie mogła udzieliü
nam wyjaĞnieĔ. MoĪe jednak zostaniecie paĔstwo na chwilĊ tutaj, bo jeĪeli wejdziemy wszyscy
razem, a ona nie jest uprzedzona o naszym przyjeĨdzie, moĪe siĊ przestraszyü. O… ale cóĪ to
takiego?
Uniósł latarniĊ tak drĪącą rĊką, Īe Ğwiatło zamigotało i zachybotało wokół nas. Panna Morstan
schwyciła moją dłoĔ i staliĞmy tak wszyscy z mocno bijącymi sercami, nastawiając uszu. Z
wielkiego czarnego domu płynął poprzez ciszĊ nocy najsmutniejszy, najĪałoĞniejszy z dĨwiĊków
— przenikliwe, Īałosne łkanie wystraszonej kobiety.
— To pani Bernstone — rzekł Sholto — jedyna kobieta w tym domu. Zaczekajcie paĔstwo
tutaj, wrócĊ za chwilĊ.
Poszedł szybko do drzwi i zapukał w swój właĞciwy sposób. UjrzeliĞmy wysoką starą kobietĊ,
która go wpuĞciła i aĪ zachwiała siĊ z radoĞci na jego widok.
— Och, pan Thaddeus! Bardzo siĊ cieszĊ, Īe pana widzĊ… Jak to dobrze, Īe pan przyjechał.
SłyszeliĞmy jeszcze przez chwilĊ te radosne zapewnienia, dopóki głos nie Ğcichł za
zamkniĊtymi drzwiami. Przewodnik zostawił nam latarniĊ. Holmes uniósł ją powoli w górĊ,
rozglądając siĊ dokoła, potem jął przypatrywaü siĊ domowi i rozrzuconym wszĊdzie wielkim
kupom gruzu i Ğmieci. Panna Morstan i ja staliĞmy blisko siebie, a jej dłoĔ spoczywała w mojej.
Dziwnie subtelną rzeczą jest miłoĞü… Oto staliĞmy tu obok siebie, choü dnia tego widzieliĞmy
siĊ po raz pierwszy, choü nie wymieniliĞmy dotąd ani jednego spojrzenia, ani jednego tkliwszego
słowa — a przecieĪ teraz, w godzinie niepewnoĞci i trwogi nasze rĊce instynktownie siĊ
odnalazły. Potem wielekroü siĊ nad tym zastanawiałem, wówczas jednak wydało mi siĊ to
najnaturalniejszą rzeczą na Ğwiecie, a ona równieĪ — jak mi póĨniej czĊsto powtarzała —
instynktownie szukała we mnie opieki i oparcia. StaliĞmy wiĊc tak, trzymając siĊ za rĊce jak
dwoje dzieci, a w naszych sercach panował spokój mimo mroku i niepewnoĞci, które otaczały
nas zewsząd.
— Co za dziwne miejsce — rzekła rozglądając siĊ wokoło.
— Wygląda tak, jak gdyby wszystkie krety z całej Anglii wyznaczyły sobie tutaj spotkanie.
Widziałem coĞ podobnego na zboczu wzgórza w pobliĪu Ballarat, gdzie poszukiwacze złota zryli
cały teren.
— I z tego samego powodu — wtrącił Holmes —
są to bowiem Ğlady poszukiwaczy skarbu. Musisz pamiĊtaü, Īe te poszukiwania trwają juĪ od
szeĞciu lat: Nic wiĊc dziwnego, Īe cały ogród tak wygląda. W tym momencie drzwi domu
otworzyły siĊ raptownie i wybiegł z nich Thaddeus Sholto z rĊkami wyciągniĊtymi przed siebie i
wyrazem przeraĪenia w oczach.
— JakieĞ nieszczĊĞcie musiało siĊ wydarzyü Bartholomeusowi — krzyknął. — BojĊ siĊ! Nie
mogĊ tego wytrzymaü nerwowo!
RzeczywiĞcie bełkotał ze strachu, a jego nerwowa twarz okolona karakułowym kołnierzem
miała bezradny wyraz przestraszonego dziecka.
— WejdĨmy do domu — powiedział Holmes swym zwykłym, stanowczym tonem.
— O, tak, proszĊ — błagał Thaddeus Sholto — ja doprawdy nie czujĊ siĊ na siłach, by coĞ
postanowiü.
PoszliĞmy za nim. Pokój gospodyni znajdował siĊ po lewej stronie korytarza. Staruszka,
niespokojna i przeraĪona, przechadzała siĊ po nim załamując rĊce, ale widok panny Morstan jak
by wywarł na niej uspokajające wraĪenie.
— Niech Bóg ma w swojej opiece pani słodką, spokojną twarzyczkĊ — zawołała z
histerycznym szlochem. — Widok pani działa na mnie jak balsam. Och, jaki okropny był ten
dzisiejszy dzieĔ!
Nasza towarzyszka poklepała ją po chudych, spracowanych rĊkach, wymawiając jednoczeĞnie
kilka serdecznych słów otuchy, co przywróciło pobladłym policzkom gospodyni naturalny kolor.
— Pan zamknął siĊ na klucz i nie odpowiada na moje pytania — wyjaĞniła. — Cały dzieĔ
czekałam, aĪ mnie zawoła, bo czĊsto lubi byü sam, ale godzinĊ temu zlĊkłam siĊ, czy siĊ coĞ
złego nie stało, wiĊc poszłam na górĊ i zajrzałam przez dziurkĊ od klucza. Pan Thaddeus musi iĞü
na górĊ, musi pan sam iĞü i zobaczyü. Widywałam juĪ pana Bartholomeusa w dobrych i złych
chwilach w ciągu tych dziesiĊciu lat, alem nigdy nie widziała, Īeby miał taki wyraz twarzy…
Sherlock Holmes wziął lampĊ i skierował siĊ pierwszy na górĊ, poniewaĪ Sholto szczĊkał
zĊbami ze strachu. Był tak wstrząĞniĊty, iĪ musiałem podeprzeü go ramieniem, bo kolana po
prostu siĊ pod nim uginały. Holmes dwukrotnie wyciągał z kieszeni lupĊ i badał starannie jakieĞ
Ğlady, które mnie wydawały siĊ tylko smugami kurzu na chodniku z włókna kokosowego, jakim
wyłoĪone były schody. Wchodził na górĊ wolno, krok za krokiem, trzymając lampĊ nisko i
rzucając baczne spojrzenia na lewo i na prawo. Panna Morstan została, aby dotrzymaü
towarzystwa wystraszonej gospodyni.
Na drugim piĊtrze schody koĔczyły siĊ doĞü długim prostym korytarzem. Prawą ĞcianĊ zdobił
wielki indyjski gobelin, po lewej zaĞ znajdowało siĊ troje drzwi. Holmes posuwał siĊ naprzód
powoli i metodycznie, my postĊpowaliĞmy za nim krok w krok, a za nami kładły siĊ na podłodze
nasze długie cienie. DotarliĞmy do trzecich drzwi. Holmes zapukał, a nie otrzymawszy
odpowiedzi, nacisnął klamkĊ. Drzwi jednak były zamkniĊte od wewnątrz, i to na duĪy, solidny
zamek, jak mogliĞmy siĊ przekonaü, przysunąwszy blisko lampĊ.
PoniewaĪ klucz był przekrĊcony nieco w bok, nie zasłaniał całej dziurki. Sherlock Holmes
pochylił siĊ ku niej, po czym natychmiast siĊ wyprostował, głoĞno zaczerpnąwszy powietrza.
— To coĞ niesamowitego, Watsonie — rzekł zdradzając wiĊksze niĪ kiedykolwiek
poruszenie. — Popatrz sam!
Pochyliłem siĊ ku dziurce od klucza i natychmiast cofnąłem siĊ przeraĪony. Pokój zalany był
Ğwiatłem ksiĊĪyca i pełen jakiejĞ ruchomej, niewyraĨnej jasnoĞci. Wpatrzona we mnie i jak by
zawieszona w powietrzu — gdyĪ wszystko pod nią było ciemne — widniała twarz zupełnie
podobna do twarzy naszego towarzysza, Thaddeusa. Ta sama wydłuĪona, błyszcząca czaszka, ten
sam wianuszek rudych włosów dokoła niej, ta sama anemiczna cera. JednakĪe rysy twarzy
wykrzywiał okropny uĞmiech, nienaturalny i nieruchomy, który w tym cichym i zalanym
ksiĊĪycowym Ğwiatłem pokoju był bardziej wstrząsający aniĪeli jakieĞ ponure skrzywienie czy
grymas. PodobieĔstwo do naszego małego przyjaciela było tak uderzające, Īe obejrzałem siĊ, aby
zobaczyü, czy istotnie jest z nami. Dopiero po chwili przypomniałem sobie jego słowa, Īe on i
Bartholomeus są bliĨniakami.
— To okropne — rzekłem do Holmesa. — Co robiü?
— Przede wszystkim musimy siĊ tam dostaü — odpowiedział i odsunąwszy siĊ nieco runął
całym ciałem na drzwi.
SkrzypnĊły, ugiĊły siĊ, ale nie ustąpiły. Powtórnie rzuciliĞmy siĊ na nie i tym razem legły z
trzaskiem.
ZnaleĨliĞmy siĊ w pokoju Bartholomeusa Sholto. Pokój urządzony był jak laboratorium
chemiczne. Naprzeciw drzwi, pod Ğcianą, stały w dwóch rzĊdach butelki ze szklanymi korkami,
na stole zaĞ leĪały w nieładzie palniki Bunsena, probówki i retorty. W rogach stały gąsiory z
kwasami oplecione wikliną. Jeden z nich widocznie przeciekał albo był nadtłuczony, wypływała
bowiem z niego struga ciemnego płynu, a powietrze przepełniał specyficzny, ostry,
przypominający dziegieü zapach. Z jednej strony pokoju poĞród odpadków tynku i desek stała
drabinka, a nad nią widniał w suficie otwór doĞü duĪy, aby mógł siĊ przezeĔ przedostaü
człowiek. U podstawy drabinki leĪał rzucony niedbale zwój liny.
Przy stole, w drewnianym fotelu, zwisał bezwładnie pan tego domostwa, z pochyloną na lewe
ramiĊ głową i tym upiornym, zagadkowym grymasem na twarzy. Był zupełnie sztywny, zimny i
musiał nie Īyü juĪ od wielu godzin. Miałem wraĪenie, jak gdyby nie tylko jego rysy, ale
wszystkie członki były powykrzywiane w najbardziej fantastyczny sposób. Obok rĊki opartej na
stole leĪał jakiĞ bardzo dziwny instrument — brązowy kij z twardego drzewa z kamienną główką
w kształcie toporka, niedbale przywiązaną zwykłym szpagatem, a obok kartka z notesu, na której
ktoĞ nagryzmolił kilka słów. Holmes spojrzał i podał mi papier.
— Zobacz — rzekł podnosząc znacząco brwi.
W migotliwym Ğwietle lampy przeczytałem z dreszczem przeraĪenia: „Znak Czterech”.
— Co to wszystko ma znaczyü, na miłoĞü boską? — spytałem.
— To oznacza morderstwo — odpowiedział pochylając siĊ nad trupem. — Aha,
spodziewałem siĊ tego! Popatrz!
Mówiąc to wskazał na coĞ, co tkwiło w skórze tuĪ nad uchem, a wyglądało na długi, czarny
kolec.
— To wygląda jak cierĔ — powiedziałem.
— Bo to właĞnie jest cierĔ. MoĪesz go wyjąü, ostroĪnie jednak, bo jest zatruty.
Wyjąłem cierĔ dwoma palcami. Dał siĊ tak łatwo wyciągnąü, Īe prawie nie pozostawił po
sobie Ğladu. Jedynie maleĔki krwawy punkcik wskazywał, gdzie było ukłucie.
— Wszystko to jest dla mnie nieprzeniknioną tajemnicą — powiedziałem. — Zamiast siĊ
wyjaĞniü, sprawa staje siĊ coraz bardziej ciemna.
— Wprost przeciwnie — odpowiedział Holmes. — Z kaĪdą chwilą siĊ wyjaĞnia. Brakuje mi
tylko kilku ogniw, aby cały łaĔcuch był gotów.
Od chwili gdy weszliĞmy do pokoju, zapomnieliĞmy prawie zupełnie, Īe jest z nami nasz
przewodnik. Ciągle jeszcze stał nieruchomo w drzwiach, przeraĪony, załamując rĊce i jĊcząc po
cichu. Nagle wybuchnął ostrym, przejmującym krzykiem:
— Skarb znikł! Ograbili go… Oto otwór w suficie, przez który wyciągnĊliĞmy szkatułkĊ. Sam
mu pomagałem. Byłem ostatnią osobą, która go widziała. Zastawiłem go tutaj wczoraj
wieczorem i słyszałem, jak zamykał drzwi na klucz, kiedy schodziłem po schodach.
— Która to mogła byü godzina?
— Dziesiąta. A teraz on nie Īyje i jak wezwiemy policjĊ, to mnie bĊdą podejrzewali o
morderstwo. O tak, jestem tego pewien. Ale panowie nie myĞlicie tak przecieĪ? Nie moĪecie
przypuszczaü, Īe to ja! Gdyby tak było, czyĪ sprowadzałbym was tutaj? O BoĪe mój, BoĪe… Ja
chyba zwariujĊ!
Potrząsał ramionami i tupał jak w napadzie szału.
— Nie ma pan powodu do obaw — rzekł łagodnie Holmes kładąc mu rĊkĊ na ramieniu. —
ProszĊ pójĞü za moją radą, pojechaü na posterunek i zawiadomiü policjĊ. Niech im pan
zaproponuje wszelką pomoc ze swej strony. Zaczekamy tutaj na paĔski powrót.
Mały człowieczek, trochĊ zaskoczony, posłuchał rady i słyszeliĞmy, jak chwiejnie zbiega po
ciemnych schodach.
VI.
S
HERLOCK
H
OLMES ROZWIJA SWOJ
Ą TEORIĉ
No, drogi Watsonie — rzekł Holmes zacierając rĊce — zdobyliĞmy teraz pół godzinki dla
siebie. Wykorzystajmy ten czas. Jak ci powiedziałem, mam juĪ prawie całe zagadnienie
rozwikłane, nie wolno nam jednak pobłądziü wskutek zbytniej pewnoĞci siebie. ChociaĪ sprawa
na oko wydaje siĊ jasna, niewykluczone, Īe głĊbiej moĪe siĊ coĞ ukrywaü.
— Jasna? — wykrzyknąłem.
— OczywiĞcie — odparł trochĊ z miną profesora w czasie wykładu klinicznego. — UsiądĨ
tam w kącie, Īeby twoje Ğlady nie komplikowały obrazu. A teraz do roboty!
Po pierwsze: jakim sposobem ci ludzie siĊ tutaj dostali i jak wyszli? Od wczoraj wieczorem
drzwi nie były otwierane. Ale co z oknem? — Przysunął lampĊ do okna robiąc pod nosem uwagi,
skierowane raczej do siebie aniĪeli do mnie. Okno zaryglowane od wewnątrz, ramy solidne,
dostĊp na dach niemoĪliwy. ĩadnych zawiasów z boku. Otwórzmy. ĩadnej rynny w pobliĪu. A
jednak ten ktoĞ musiał wejĞü oknem. Poprzedniej nocy padał deszcz. Na parapecie odcisk
stopy… O, a tu okrągła błotnista plama, i tu znowu na podłodze, i jeszcze tu przy stole. Spójrz
no, Watsonie! Doprawdy, jest na co patrzeü!
Przyjrzałem siĊ wyraĨnym, okrągłym błotnistym plamom.
— To nie są Ğlady stóp — zauwaĪyłem.
— To coĞ znacznie dla nas cenniejszego. To odcisk drewnianej protezy. O, widzisz, tu na
parapecie odcisk buta, ciĊĪkiego buta z metalową podkówką, a obok Ğlad protezy.
— Człowiek o drewnianej nodze!
— WłaĞnie… Ale był tu jeszcze i ktoĞ inny, bardzo zrĊczny i zdolny sprzymierzeniec. Czy
potrafiłbyĞ wdrapaü siĊ po tej Ğcianie, doktorze?
Wychyliłem siĊ przez otwarte okno. KsiĊĪyc ciągle jeszcze jasno oĞwietlał tĊ stronĊ domu.
ZnajdowaliĞmy siĊ dobre szeĞüdziesiąt stóp nad ziemią i mimo Īe uwaĪnie szukałem, nie udało
mi siĊ zauwaĪyü jakiegokolwiek oparcia dla nogi, Īadnej szczeliny w murze.
— Zupełnie niemoĪliwe — odpowiedziałem.
— NiemoĪliwe bez pomocy. PrzypuĞümy jednak, Īe masz pomocnika, który spuĞci ci tĊ
mocną, dobrą linĊ, leĪącą tu w rogu i przymocuje jeden jej koniec do tego solidnego haka w
Ğcianie. Przypuszczam, Īe wówczas, gdybyĞ był człowiekiem czynu, potrafiłbyĞ wspiąü siĊ w
górĊ nawet z protezą. Rzecz prosta, wróciłbyĞ tą samą drogą, a twój wspólnik wciągnąłby linĊ,
odwiązał z haka, zamknął okno, zaryglował je od wewnątrz i wreszcie wyszedł w ten sam
sposób, jak wszedł. Dodatkowo moĪemy jeszcze stwierdziü — mówił dalej, krĊcąc w palcach
linĊ — Īe nasz drewnianonogi przyjaciel, choü doskonale potrafi siĊ wspinaü, nie jest
zawodowym marynarzem. Jego dłonie są niezupełnie stwardniałe. Za pomocą lupy wykryłem
kilka plamek krwi, zwłaszcza u koĔca liny, z czego wywnioskowałem, iĪ zsuwał siĊ w dół z taką
szybkoĞcią, Īe zdarł sobie skórĊ z rąk.
— To wszystko bardzo piĊknie — powiedziałem — ale sprawa wikła siĊ coraz bardziej. CóĪ
to za tajemniczy sprzymierzeniec? W jaki sposób dostał siĊ do pokoju?
— Prawda, ten sprzymierzeniec! — powtórzył w zamyĞleniu Holmes. — Są pewne ciekawe
momenty, jeĪeli chodzi o niego. Nadaje on całej sprawie piĊtno niezwykłoĞci. Powiedziałbym, Īe
ów sprzymierzeniec wprowadza nowe metody w historii zbrodni w naszym kraju, chociaĪ
podobne przypadki zdarzały siĊ w Indiach i jeĪeli pamiĊü mnie nie zawodzi, w Senegambii.
— Ale jakim sposobem siĊ tu dostał? — powtórzyłem. — Drzwi są zamkniĊte na klucz,
dostĊpu do okna nie ma. CzyĪby przez kominek.
— JuĪ siĊ zastanawiałem nad tą moĪliwoĞcią — odpowiedział — ale otwór jest na to zbyt
mały.
— WiĊc jak? — nalegałem.
— WidzĊ, Īe nie stosujesz mojej metody — rzekł potrząsając głową. — IleĪ razy mówiłem ci,
Īe skoro wyeliminujesz rzeczy niemoĪliwe, to to, co pozostanie, chociaĪ nieprawdopodobne,
musi byü prawdą? Wiemy, Īe nie mógł wejĞü ani przez drzwi, ani przez okno, ani przez kominek.
Wiemy te Īe nie mógł ukryü siĊ przedtem w pokoju, gdyĪ nie ma tu Īadnej odpowiedniej
kryjówki. KtórĊdy wiĊc mógł siĊ zjawiü?
— Przez dziurĊ w suficie — wykrzyknąłem.
— OczywiĞcie. Musiał tak zrobiü. JeĞli zechcesz potrzymaü lampĊ, obejmiemy naszymi
poszukiwaniami i ten pokoik na górze — ów schowek, w którym ukryty był skarb.
Wszedł na drabinkĊ i chwyciwszy siĊ oburącz krokwi, wciągnął siĊ na strych. Potem, leĪąc na
brzuchu, siĊgnął po lampĊ i przyĞwiecał mi, gdy szedłem w jego Ğlady.
Pokój, w którym znaleĨliĞmy siĊ teraz, miał rozmiary dziesiĊü na szeĞü stóp. MiĊdzy
stanowiącymi podłogĊ krokwiami znajdowały siĊ cienkie, pokryte tynkiem deski, tak Īe idąc
trzeba było przeskakiwaü z belki na belkĊ. Sufit wznosił siĊ ku górze i był najwidoczniej
wewnĊtrzną stroną dachu. Nie było tu ani jednego mebla, a nagromadzony od lat kurz i pył
pokrywał podłogĊ grubą warstwą.
— Oto masz — rzekł Sherlock Holmes naciskając rĊką pochyły sufit. — To zapadnia
prowadząca na dach. A teraz opuszczam ją z powrotem i znów mamy tylko sufit. Tą drogą wiĊc
dostał siĊ Numer 1. Zobaczymy teraz, czy znajdziemy jeszcze jakieĞ Ğlady jego osoby.
OpuĞcił nieco lampĊ i wówczas spostrzegłem po raz drugi tego wieczora wyraz zdumienia na
jego twarzy. Gdym poszedł za jego spojrzeniem, przeszył mnie zimny dreszcz. Cała podłoga
usiana była gĊsto Ğladami bosych nóg. WyraĨne, doskonale widoczne, kształtne Ğlady nóg, lecz
prawie o połowĊ mniejsze od stopy normalnego człowieka.
— Holmesie — szepnąłem przeraĪony — to dziecko dokonało tej okropnej zbrodni.
W jednej chwili odzyskał panowanie nad sobą.
— PrzyznajĊ, Īe przez chwilĊ byłem takĪe zaskoczony, sprawa jednak przedstawia siĊ doĞü
prosto. Zawiodła mnie pamiĊü, w przeciwnym bowiem razie powinienem był to przewidzieü.
Niczego wiĊcej tu nie znajdziemy. SchodĨmy!
— Jaką masz teoriĊ, jeĪeli chodzi o te Ğlady? — spytałem skwapliwie, gdy znowu znaleĨliĞmy
siĊ w dolnym pokoju.
— Drogi Watsonie, spróbuj sam przeprowadziü maleĔką analizĊ — odpowiedział mój
przyjaciel z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. — Znasz moje metody. Zastosuj je, a
porównanie naszych wyników bĊdzie bardzo pouczające.
— Nie mogĊ wpaĞü absolutnie na Īaden pomysł, który by wyjaĞnił te fakty.
— Niebawem wszystko stanie siĊ dla ciebie jasne — rzekł niedbale. — Zdaje siĊ, iĪ poza tym
nie ma tu juĪ nic ciekawego. WolĊ jednak zobaczyü.
Wyciągnął lupĊ i kieszonkowy metr i czołgając siĊ na kolanach mierzył, porównywał, badał
pochylając długi, cienki nos tuĪ nad podłogą, a jego podobne do ptasich, głĊboko osadzone oczy
mocno błyszczały. Miał zwinne, ciche i ukradkowe ruchy psa goĔczego na tropie. Nie mogłem
powstrzymaü siĊ od myĞli, jaki byłby z niego straszliwy przestĊpca, gdyby tak zwrócił swoją
energiĊ i zdolnoĞci przeciwko prawu, a nie w jego obronie. Podczas poszukiwaĔ ustawicznie coĞ
mruczał do siebie, aĪ w koĔcu wydał głoĞny okrzyk radoĞci.
— MoĪna powiedzieü, Īe mamy szczĊĞcie! Nie powinniĞmy juĪ teraz mieü Īadnego kłopotu.
Numer 1 miał pecha, Īe wlazł w kreozot. ZauwaĪ zarys jego małej stopy tu, obok tej cuchnącej
mazi. Widzisz? Gąsior trzasł i zawartoĞü wyciekła…
— No to co z tego? — spytałem.
— To, Īe go mamy. Znam psa, który za tym zapachem pójdzie na koniec Ğwiata. JeĪeli sfora
potrafi wytropiü Ğledzia ciągnionego przez całe hrabstwo, to co dopiero mówiü o specjalnie
tresowanym psie, jeĞli mu dasz tak gryzący zapach. To przypomina mi sumĊ w regule trzech.
OdpowiedĨ powinna nam daü… Ale hola! OtóĪ i oficjalni przedstawiciele prawa.
Z dołu słychaü było gwar podniesionych głosów, ciĊĪkie kroki i po chwili drzwi frontowe
zamknĊły siĊ z trzaskiem.
— Nim siĊ tu zjawią — rzekł Holmes — dotknij ramienia tego biedaka, o potem połóĪ rĊkĊ na
jego nodze. Co odczujesz?
— Ze muskuły są twarde jak kamieĔ — odpowiedziałem.
— OtóĪ właĞnie… Znajdują siĊ one w stanie niesłychanego skurczu, znacznie silniejszego niĪ
przy normalnym rigor mortis. Połączywszy to z wykrzywieniem twarzy, tym hipokratesowym
uĞmiechem, wzglĊdnie risus sardonicus, jak to siĊ nazywało u dawnych autorów, jakąĪ byĞ
wyciągnął konkluzjĊ?
— ĝmierü spowodowana silnym roĞlinnym alkaloidem — odpowiedziałem — jakąĞ
substancją w rodzaju strychniny, wywołującą tĊĪec.
— To przede wszystkim przyszło mi na myĞl, gdy ujrzałem skurcz miĊĞni twarzy. Od razu
zacząłem szukaü sposobu, w jaki trucizna została wprowadzona do organizmu. W twojej
obecnoĞci znalazłem cierĔ, lekko wbity lub wystrzelony w skórĊ. ZauwaĪ dalej, Īe cierĔ wbity
został w czĊĞü głowy zwróconą ku otworowi w suficie, jeĪeli ten człowiek w fotelu siedział
prosto. A teraz przyjrzyj siĊ temu cierniowi.
Wziąłem go ostroĪnie w palce i zbliĪyłem do Ğwiatła. Był długi, ostry i czarny, a przy samym
koĔcu pokryty czymĞ w rodzaju glazury, jak gdyby nagumowany jakąĞ zaschniĊtą substancją.
Ostrze było zatemperowane i wyrównane noĪem.
— Czy to cierĔ angielski? — spytał.
— Nie, z całą pewnoĞcią nie.
— Na podstawie wszystkich dotychczasowych danych powinieneĞ wywnioskowaü coĞ
konkretnego. Ale oto juĪ mamy zawodowców, wiĊc siły pomocnicze powinny siĊ wycofaü.
Gdy skoĔczył te słowa, zbliĪające siĊ kroki zadudniły głoĞno po korytarzu i postawny, tĊgi
mĊĪczyzna w szarym garniturze wszedł ciĊĪko do pokoju. Miał twarz duĪą i czerwoną i wielkie
worki pod patrzącymi bacznie maleĔkimi, mrugającymi oczkami. TuĪ za nim postĊpował
umundurowany policjant, na koĔcu zaĞ ciągle jeszcze drĪący Thaddeus Sholto.
— A to ładna sprawa — wykrzyknął pierwszy zduszonym, ochrypłym głosem. — KtóĪ tu
jest? Cały ten dom roi siĊ jak królicza jama!
— Chyba pan mnie sobie przypomina, panie Jones — powiedział spokojnie Holmes.
— AleĪ oczywiĞcie — sapał nowo przybyły. — To pan Sherlock Holmes, teoretyk. JakĪeĪ
mógłbym nie pamiĊtaü? Nigdy nie zapomnĊ, jak pan nas wszystkich pouczał o przyczynach,
wnioskach i skutkach w tej aferze z klejnotami na Bishop’s Gate. RzeczywiĞcie, pchnął nas pan
wtedy na właĞciwy Ğlad, ale przyzna pan chyba, Īe to był raczej przysłowiowy łut szczĊĞcia niĪ
istotna wnikliwoĞü.
— Nie, po prostu wynik logicznego rozumowania.
— No, no, no… nie przesadzajmy. Nigdy nie naleĪy siĊ wstydziü prawdy. Ale co siĊ tu stało?
Brzydka sprawa… Brzydka sprawa… Tutaj mamy do czynienia z nagimi faktami, tu nie ma
miejsca na Īadne teorie. Co za szczĊĞliwy zbieg okolicznoĞci, Īe właĞnie znalazłem siĊ w
Norwood w innej sprawie. Byłem akurat na stacji, kiedy mnie wezwano. Jak siĊ panu zdaje, co
było przyczyną Ğmierci?
— Och, nie zamierzam tu wygłaszaü Īadnych teorii — odpowiedział sucho Holmes.
— No, nie… nie. PrzecieĪ nie przeczymy, Īe udaje siĊ panu niekiedy trafiü w sedno. Och,
BoĪe drogi! Podobno drzwi były zamkniĊte na klucz. Skradziono klejnoty wartoĞci pół miliona.
A co z oknem?
— Było zamkniĊte, ale na parapecie są Ğlady.
— Dobrze, dobrze, jeĪeli okno było zamkniĊte, to Ğlady nie mają nic do rzeczy. Przynajmniej
tak dyktuje zdrowy rozsądek. Ten człowiek mógł umrzeü na skutek jakiegoĞ ataku, ale znowu to
znikniĊcie klejnotów! Ha, juĪ mi coĞ Ğwita! Miewam niekiedy takie objawienia. WyjdĨcie z
pokoju na chwilĊ, sierĪancie i pan, panie Sholto. PaĔski przyjaciel moĪe zostaü. Co pan o tym
myĞli, panie Holmes? Jak sam wyznał, Thaddeus Sholto spĊdził wczorajszy wieczór z bratem.
Brat ma jakiĞ atak, umiera, po czym nasz Sholto odchodzi sobie ze skarbem. No? I co pan na to?
— ĩe potem nieboszczyk bardzo roztropnie wstaje i zamyka drzwi na klucz od wewnątrz.
— Hm… Tak, rzeczywiĞcie… to siĊ nie bardzo zgadza. Kierujmy siĊ rozsądkiem. Ten
Thaddeus Sholto był u brata, sam to przyznaje. Kłótnia miĊdzy nimi miała miejsce. Tyle wiemy
na pewno. Brat nie Īyje, a klejnoty znikły. I to takĪe wiemy z całą pewnoĞcią. Od chwili wizyty
Thaddeusa nikt nie widział jego brata. ŁóĪko nie było posłane i nikt w nim nie spał. Thaddeus
jest najwidoczniej bardzo wzburzony. PowierzchownoĞü ma — no, powiedzmy, mało atrakcyjną.
Jak pan widzi, snujĊ swą pajĊczynĊ wokoło Thaddeusa. Sieü zaczyna siĊ nad nim zamykaü.
— Nie jest pan jeszcze zorientowany we wszystkich faktach — rzekł Holmes. — Ten kawałek
drzewa, moim zdaniem zatruty, tkwił w głowie zmarłego, gdzie jeszcze moĪe pan dojrzeü Ğlad
ukłucia. Ta kartka z napisem, którą pan tu widzi, leĪała na stole, a obok niej to dziwne,
zakoĔczone kamienną głowicą narzĊdzie. Jak to wszystko pasuje do pana teorii?
— Potwierdza ją w całej rozciągłoĞci — odpowiedział grubas pompatycznie. — Cały dom
pełen jest indyjskich róĪnoĞci. Thaddeus sam o tym wspomniał i jeĪeli ta drzazga jest zatruta, to
on mógł siĊ nią posłuĪyü do celów zbrodniczych równie dobrze, jak kto inny. Kartka to taki
hokus–pokus dla zamydlenia oczu. Jedynym zagadnieniem jest: jak siĊ wydostał? Ach,
naturalnie… Oto dziura w suficie! Z duĪą jak na swoją tuszĊ zrĊcznoĞcią wskoczył na drabinkĊ,
przecisnął siĊ na stryszek i bezpoĞrednio potem usłyszeliĞmy triumfalny okrzyk, Īe znalazł
wyjĞcie na dach.
— I on moĪe przypadkiem coĞ znaleĨü — powiedział Holmes wzruszając ramionami. —
Miewa od czasu do czasu przebłyski rozsądku. Il n’y a pas des sots si incommodes que ceux qui
ont de l’esprit!
— No, widzicie! — zawołał Athelney Jones schodząc z powrotem na dół. — Koniec koĔców,
fakty są zawsze lepsze od teorii. Mój pogląd na sprawĊ siĊ potwierdza. Na górze jest zapadnia
prowadząca na dach, i to nie domkniĊta.
— To ja ją otworzyłem.
— O, doprawdy? WiĊc pan to takĪe zauwaĪył? — Zdawał siĊ trochĊ przygnĊbiony tym
odkryciem. — Wszystko jedno… ktokolwiek to pierwszy zauwaĪył, wiemy juĪ, jak nasz goĞü siĊ
stąd wydostał. SierĪancie!
— Słucham — zabrzmiało z korytarza.
— PoproĞcie pana Sholto, Īeby tu przyszedł. Panie Sholto, obowiązkiem moim jest przestrzec
pana, Īe cokolwiek pan teraz powie, bĊdzie mogło byü uĪyte przeciwko panu. AresztujĊ pana w
imieniu Królowej jako zamieszanego w sprawĊ zabójstwa paĔskiego brata.
— No właĞnie! Czy nie mówiłem? — krzyknął biedny człowieczek wyciągając do nas rĊce i
spoglądając z rozpaczą to na jednego, to na drugiego.
— Niech siĊ pan tym nie przejmuje, panie Sholto — rzekł Holmes. — MogĊ wykazaü paĔską
niewinnoĞü…
— ProszĊ nie obiecywaü za wiele, panie Teoretyku, proszĊ nie obiecywaü — fuknął detektyw.
— MoĪe to byü twardszy orzech do zgryzienia, aniĪeli siĊ panu na oko zdaje.
— Nie tylko wykaĪĊ jego niewinnoĞü, panie Jones, ale uczyniĊ panu podarek z nazwiska i
dokładnego rysopisu jednego z dwu ludzi, którzy byli w tym pokoju wczoraj wieczorem. Mam
wszelkie dane przypuszczaü, Īe nazywa siĊ Jonathan Small. To człowiek mało wykształcony,
ruchliwy, bez prawej nogi, zamiast której nosi drewnianą protezĊ, bardzo zniszczoną od strony
wewnĊtrznej. Podeszwa jego lewego buta jest chropowata, ma kwadratowy czub i Īelazną
podkówkĊ dokoła obcasa. To człowiek w Ğrednim wieku, mocno opalony i były wiĊzieĔ. Te kilka
wskazówek moĪe byü panu pomocne, jeĪeli jeszcze dodamy fakt, Īe ma zdartą skórĊ z dłoni, zaĞ
drugi człowiek…
— Ach… drugi? — spytał Jones szyderczo, choü najwidoczniej nieco zbity z tropu
dokładnoĞcią tych informacji.
— To bardzo osobliwa postaü — dokoĔczył Sherlock Holmes obracając siĊ na obcasie. —
Mam nadziejĊ, Īe niebawem uda mi siĊ przedstawiü panu tĊ parĊ. Słówko, Watsonie… Odciągnął
mnie w kierunku schodów.
— Całe to niespodziewane wydarzenie sprawiło, Īe zatraciliĞmy właĞciwy cel naszej
wycieczki — rzekł.
— To samo sobie pomyĞlałem. Panna Morstan nie powinna przebywaü tu dłuĪej.
— Słusznie. Musisz ją odwieĨü do domu. Mieszka u pani Cecylii Forrester, w Lower
Camberwell, wiĊc nawet niedaleko stąd. Zaczekam na ciebie tutaj… chyba Īe czujesz siĊ zbyt
zmĊczony…
— Nic podobnego. Nie wyobraĪam sobie, Īebym mógł wypocząü, nim dowiem siĊ czegoĞ
wiĊcej o tej fantastycznej sprawie. Widziałem juĪ w Īyciu sporo, ale przyznajĊ, Īe te szybko
nastĊpujące po sobie dziwne fakty dzisiejszego wieczora wyraĨnie nadszarpnĊły mi nerwy. Mimo
to, kiedy juĪ zaszliĞmy tak daleko, chciałbym dobrnąü z tobą do koĔca.
— Twoja obecnoĞü bĊdzie mi bardzo pomocna — odpowiedział. — Popracujemy nad tą
sprawą na własną rĊkĊ, a ten Jones niech sobie robi, co chce, i wymyĞla nowe bzdurne teorie.
Gdy odwieziesz pannĊ Morstan, chciałbym, abyĞ wstąpił pod numer 3 na Pinchin Lane, tuĪ nad
brzegiem rzeki koło Lambeth. Trzeci dom na prawo naleĪy do niejakiego Shermana, który trudni
siĊ wypychaniem ptaków i zwierząt. W oknie zresztą zobaczysz wypchaną wydrĊ z młodym
królikiem w zĊbach. Wywołaj Shermana, pozdrów go ode mnie i powiedz, Īe potrzebny mi jest
Toby, i to zaraz. Przywieziesz go ze sobą.
— Przypuszczalnie chodzi ci o psa?
— Tak, to przedziwny kundel o niebywałym wĊchu. Bardziej sobie ceniĊ pomoc Toby’ego niĪ
całej londyĔskiej policji.
— Z pewnoĞcią go przywiozĊ — obiecałem. — Teraz jest pierwsza. JeĪeli zdołam gdzieĞ
zmieniü konia, mógłbym tu byü z powrotem przed trzecią.
— Ja tymczasem — rzekł Holmes — zobaczĊ, czego bĊdĊ siĊ mógł dowiedzieü od pani
Bernstone i hinduskiego słuĪącego, który jak mi powiedział Sholto, sypia na strychu. NastĊpnie
przestudiujĊ metody wielkiego Jonesa i posłucham jego mało subtelnych sarkazmów. Wir sind
gewohnt, dass die Menschen verhöhnen, was sie nicht verstehen . Goethe zawsze wyraĪa siĊ
jĊdrnie.
VII.
E
PIZOD Z BECZK
Ą
Policja przyjechała doroĪką, którą teraz odwiozłem pannĊ Morstan do domu. Zwyczajem
kobiet o anielskim sercu potrafiła tak długo zachowaü spokojną twarz wĞród nieszczĊĞcia, jak
długo zachodziła potrzeba podtrzymywania na duchu kogoĞ słabszego. Znalazłem ją wiĊc
spokojną i pogodną u boku przestraszonej gospodyni Bartholomeusa. Za to w doroĪce najpierw
zemdlała, a potem wybuchnĊła gwałtownym szlochem — tak nią wstrząsnĊły przygody tej nocy.
Powiedziała mi kiedyĞ póĨniej, Īe w czasie tej jazdy wydałem siĊ jej człowiekiem chłodnym i
obojĊtnym. Nie mogła domyĞliü siĊ walki, jaka siĊ toczyła we mnie, i wysiłku, z jakim
poskramiałem swe uczucia. Moje uczucie biegło ku niej — tak jak wtedy w ogrodzie, gdy rĊce
nasze siĊ spotkały. W ciągu długich lat konwencjonalnej znajomoĞci nie byłbym w stanie poznaü
jej anielskiego, dzielnego serca aniĪeli w jeden jedyny wieczór tych zdumiewających wydarzeĔ.
Lecz dwa wzglĊdy kierowały mną, gdy nakazałem ustom milczenie: była słaba, bezbronna i
roztrzĊsiona nerwowo. NieuczciwoĞcią byłoby z mojej strony narzucaü siĊ jej w takiej chwili z
uczuciami. Co gorsza, była osobą bogatą. O ile poszukiwania Holmesa dadzą pozytywny rezultat,
stanie siĊ posaĪną dziedziczką. Czy byłoby uczciwe i zgodne z honorem, aby ubogi lekarz
wykorzystywał sytuacjĊ, w której siĊ przypadkowo znalazł? Czy nie miałaby prawa uwaĪaü mnie
za zwykłego łowcĊ posagów? Nie mogłem ryzykowaü, Īeby tego rodzaju podejrzenie chociaĪ na
chwilĊ zaĞwitało w jej mózgu. Skarb Agry piĊtrzył siĊ miĊdzy nami jak niepokonana przeszkoda.
Była prawie druga, gdy dotarliĞmy do mieszkania pani Forrester. SłuĪba juĪ od wielu godzin
udała siĊ na spoczynek, ale pani Forrester tak była zaciekawiona dziwnym listem, jaki otrzymała
panna Morstan, Īe jeszcze siĊ nie połoĪyła i czekała na jej powrót. Sama otworzyła nam drzwi.
Była to kobieta w Ğrednim wieku, pełna wdziĊku i z prawdziwą radoĞcią zobaczyłem, jak
serdecznie opasała ramieniem kibiü panny Morstan i jakim macierzyĔskim tonem ją powitała.
Czuło siĊ wyraĨnie, Īe panna Morstan nie jest tu tylko płatną pracownicą, ale i szczerze cenioną
przyjaciółką. Gdy zostałem przedstawiony, pani Forrester serdecznie zapraszała, bym wszedł i
opowiedział szczegółowo przygody dzisiejszego wieczoru. Wytłumaczyłem siĊ jednak waĪnym
poleceniem i obiecałem solennie, Īe odwiedzĊ je póĨniej i opowiem o dalszym rozwoju sprawy.
DoroĪka ruszyła sprzed domu, a ja spojrzałem raz jeszcze za siebie i na zawsze pozostanie mi w
oczach ta mała grupka na schodach — dwie wdziĊczne, splecione ramionami postacie w
półotwartych drzwiach, Ğwiatło padające z hallu przez kolorowe szybki, barometr i błyszczące
prĊty, które przytrzymywały chodnik. JakĪe kojąco działał ten przelotny rzut oka na spokojny
angielski dom wĞród tej tajemniczej i niesamowitej sprawy, którą byliĞmy zaprzątniĊci.
A im bardziej siĊ nad wszystkim zastanawiałem, tym bardziej tajemniczo i niesamowicie
rysowała siĊ ona przede mną. TrzĊsąc siĊ w doroĪce po cichych, oĞwietlonych gazem uliczkach,
rozpamiĊtywałem cały łaĔcuch dziwnych wydarzeĔ. A wiĊc najpierw zasadniczy problem. Ten
był zupełnie wyraĨny. ĝmierü kapitana Morstana, przesyłka pereł, ogłoszenie, list — wszystko
zupełnie jasne, ale wiodące do głĊbszej jeszcze i znacznie tragiczniejszej tajemnicy. Skarb z
Indii, zagadkowy plan znaleziony wĞród rzeczy Morstana, dziwna scena, jaka siĊ rozegrała tuĪ
przed Ğmiercią majora Sholto, odnalezienie skarbu, po którym natychmiast nastąpiła Ğmierü
znalazcy, przedziwne okolicznoĞci towarzyszące zbrodni, Ğlady stóp, niezwykła broĔ, słowa
nabazgrane na kartce, identyczne ze słowami na planie kapitana — oto cały labirynt, w którym
człowiek mniej utalentowany niĪ mój przyjaciel zgubiłby siĊ niezawodnie.
Pinchin Lane była rzĊdem obdrapanych dwupiĊtrowych domków z surowej cegły. Musiałem
kilka razy zapukaü pod numer trzeci, zanim ktoĞ siĊ odezwał. Wreszcie jednak za zapuszczonymi
roletami mignĊło Ğwiatło, a w górnym oknie ukazała siĊ czyjaĞ twarz.
— IdĨ precz, pijany włóczĊgo — zawołał jej właĞciciel. — JeĪeli nie przestaniesz robiü
hałasu, otworzĊ drzwi psiarni i wypuszczĊ na ciebie wszystkie czterdzieĞci trzy psy, jakie mam.
— Niech pan wypuĞci tylko jednego z nich, a cel mój zostanie osiągniĊty — odpowiedziałem.
— WynoĞ siĊ — krzyczał głos z okna — jak mi Bóg miły, mam tutaj w torbie ĪmijĊ i zaraz
spuszczĊ ci ją na głowĊ, jeĪeli nie przestaniesz.
— Ale kiedy ja potrzebujĊ psa — odkrzyknąłem w górĊ.
— Nie kłóü siĊ ze mną — wrzasnął pan Sherman. — UwaĪaj dobrze, liczĊ do trzech, a potem
rzucam ĪmijĊ.
— Pan Sherlock Holmes… — zacząłem tylko, słowa te miały jednak widocznie jakąĞ
magiczną siłĊ, bo okno natychmiast siĊ zamknĊło, a po chwili drzwi domu odryglowano i
otworzono. Pan Sherman był chudym, wysokim starcem o przygarbionych plecach, Īylastej szyi i
oczach ukrytych za niebieskimi szkłami.
— Przyjaciel pana Sherlocka Holmesa jest tu zawsze mile widziany — rzekł. — ProszĊ, niech
pan wejdzie. Niech pan uwaĪa na tego borsuka, bo gryzie. Ach, brzydalu jeden… ostrzysz sobie
zĊby na tego pana?
Słowa te skierował do zwierzaka, który właĞnie wysuwał przez prĊty klatki swą złoĞliwą
mordkĊ o czerwonych oczach.
— ProszĊ nie zwracaü uwagi, to nie Īmija, tylko padalec, wiĊc pozwalam mu łaziü po
mieszkaniu i tĊpiü owady. Niech mi pan nie bierze za złe, Īe byłem moĪe trochĊ niegrzeczny
początkowo, ale to dlatego, Īe wciąĪ dokuczają mi dzieci, coraz to przychodzą i stukają do drzwi.
Czego sobie Īyczy pan Holmes, proszĊ pana?
— Chce jednego z paĔskich psów.
— Aha, pewno chodzi o Toby’ego,
— Tak, tak, to miał byü Toby.
— Toby zajmuje numer siedem, tutaj na lewo.
Ze Ğwiecą w rĊku ruszył powoli naprzód wĞród swojej dziwacznej zwierzĊcej rodziny. W
niepewnym, migotliwym Ğwietle widziałem wszĊdzie błyszczące oczy, wpatrzone w nas ze
wszystkich zakamarków mieszkania. Nawet krokwie obsiadły róĪne zaspane ptaki, które leniwie
przestĊpowały z nogi na nogĊ, zbudzone naszą rozmową.
Okazało siĊ, Īe Toby to brzydkie, długowłose i kłapouche stworzenie — trochĊ spaniel, trochĊ
legawiec, a najbardziej kundel w brązowe i białe łaty, o niezgrabnym, kaczkowatym chodzie. Po
krótkiej chwili wahania przyjął ode mnie kawałek cukru, który dostałem od starego zoologa, a
kiedyĞmy siĊ w ten sposób zaznajomili, poszedł ze mną bez sprzeciwu. Biła właĞnie trzecia na
zegarze, gdy znalazłem siĊ z powrotem w Pondichery Lodge. Eks–bokser McMurdo został
tymczasem aresztowany jako zaplątany w zabójstwo i w towarzystwie pana Sholto odmaszerował
na posterunek policji. Bramy strzegło dwu policjantów, skoro jednak wymieniłem nazwisko
detektywa, przepuĞcili mnie razem z psem.
Holmes stał na progu z rĊkami w kieszeniach, pykając fajkĊ.
— Aha, masz go — powiedział — dobry piesek, dobry… Athelney Jones poszedł sobie.
Odkąd odjechałeĞ, byliĞmy tu Ğwiadkami jego niesłychanie energicznej działalnoĞci.
Zaaresztował nie tylko naszego przyjaciela, Thaddeusa, ale takĪe odĨwiernego, gospodyniĊ i
hinduskiego słuĪącego. Poza jednym sierĪantem na piĊtrze i nami nie ma w domu Īywego ducha.
Zostaw psa tutaj i chodĨ ze mną na górĊ.
Przywiązawszy Toby ego w hallu do nogi stołu, poszliĞmy na górĊ. Pokój wyglądał tak samo
jak poprzednio, z tą róĪnicą, Īe ciało przykryto przeĞcieradłem. Znudzony policjant tkwił w
kącie.
— Niech mi pan poĪyczy swojej latarki, sierĪancie — rzekł mój towarzysz. — Uczep mi ją na
szyi tak, Īeby wisiała z przodu. DziĊkujĊ. Teraz muszĊ zdjąü buty i skarpetki. Zabierz je ze sobą
na dół, Watsonie. Zamierzam zrobiü małą wspinaczkĊ. I umaczaj moją chusteczkĊ w kreozocie.
Wystarczy. A teraz chodĨ ze mną na chwilĊ na strych.
PrzecisnĊliĞmy siĊ przez dziurĊ. Holmes jeszcze raz oĞwietlił Ğlady stóp odciĞniĊte w kurzu.
— Zwróü specjalną uwagĊ na te Ğlady — rzekł. — Czy zauwaĪyłeĞ w nich coĞ szczególnego?
— Chyba to, Īe pozostawiło je dziecko albo jakaĞ drobna kobieta — odpowiedziałem.
— Nie, myĞlĊ o czymĞ innym, nie o wielkoĞci. Nic ciĊ w nich nie uderza?
— Zdaje mi siĊ, Īe nie róĪnią siĊ niczym od innych.
— Nic podobnego. Spójrz uwaĪnie. Oto odcisk prawej stopy. Teraz ja postawiĊ swoją nogĊ
obok. Czy widzisz jakąĞ zasadniczą róĪnicĊ?
— Palce twojej stopy przylegają ĞciĞle do siebie, natomiast ten drugi Ğlad ma kaĪdy palec
sterczący oddzielnie.
— O, właĞnie. W tym rzecz. ZapamiĊtaj to sobie.
A teraz, czy nie zechciałbyĞ podejĞü do okna i powąchaü framugi? Ja zostanĊ tu, gdzie jestem,
bo mam tĊ chusteczkĊ w rĊku.
Zrobiłem, jak chciał, i od razu poczułem silny zapach jakby dziegciu.
— Tu właĞnie postawił nogĊ wychodząc. JeĪeli t y moĪesz natrafiü na jego Ğlad, to mam
wraĪenie, Īe Toby nie bĊdzie miał najmniejszych trudnoĞci. A teraz pobiegnij szybko na dół,
odwiąĪ psa i oczekuj wystĊpu Blondina.
Zanim zeszedłem na dół, Sherlock Holmes był juĪ na dachu, i widziałem, jak pełza wolno
wzdłuĪ okapu, podobny do ogromnego robaczka ĞwiĊtojaĔskiego. Straciłem go po chwili z oczu
— potem znowu wyłonił siĊ na krótko spoza grupy kominów i jeszcze raz zniknął po przeciwnej
stronie. Gdy okrąĪyłem dom, siedział juĪ na naroĪnym okapie.
— Czy to ty, Watsonie? — krzyknął.
— Tak.
— To właĞnie miejsce, którego szukałem. Co to za jakiĞ ciemny przedmiot tam na dole?
— Beczka z wodą.
— Przykryta?
— Tak.
— Ani Ğladu drabiny?
— Nie.
— Niech diabli wezmą tego goĞcia! To karkołomne miejsce. Powinienem jednak zejĞü stąd na
dół, jeĪeli on umiał siĊ tu wdrapaü. Rynna wydaje siĊ doĞü solidna… no, jakoĞ idzie. Usłyszałem
suwanie bosych stóp i Ğwiatło latarki zaczĊło zjeĪdĪaü w dół. Potem Holmes lekko zeskoczył na
beczkĊ, a z beczki na ziemiĊ.
— Wcale nie było trudno iĞü w jego Ğlady — rzekł wciągając skarpetki i buty — bo dachówki
były wszĊdzie obluĨnione. Popatrz, co zgubił w poĞpiechu. Potwierdza to w zupełnoĞci moją
diagnozĊ, mówiąc waszym doktorskim stylem.
Przedmiot, który mi pokazał, była to mała torebka czy sakiewka z róĪnokolorowej trawy,
ozdobiona kilkoma jaskrawymi paciorkami. WielkoĞcią i kształtem przypominała papieroĞnicĊ.
Wewnątrz znajdowało siĊ pół tuzina kolców z ciemnego drzewa zaostrzonych na jednym, a
zaokrąglonych na drugim koĔcu, takich jak ten, który tkwił w głowie Bartholomeusa Sholto.
— To diabelska broĔ — rzekł Holmes — uwaĪaj, ĪebyĞ siĊ nie ukłuł. Jestem zachwycony
moim znaleziskiem, bo wszystko przemawia za tym, Īe tyle tylko kolców posiadał. Tym samym
zmniejsza siĊ obawa, Īe któryĞ z nas znajdzie coĞ takiego we własnej skórze. JeĪeli idzie o mnie,
wolałbym raczej mieü do czynienia z kulką Martiniego. Czy czujesz siĊ na siłach odbyü jeszcze
szeĞciomilowy spacer, Watsonie?
— OczywiĞcie.
— Twoja noga wytrzyma taki marsz?
— O, z pewnoĞcią.
— Do nogi, piesku… Dobry, stary Toby. Powąchaj to, powąchaj, Toby. — Mówiąc to
podsunął psu pod nos chusteczkĊ umaczaną w kreozocie. Pies stał na rozkraczonych szeroko
włochatych nogach i potrząsał komicznym czubkiem na głowie — zupełnie jak jakiĞ znawca win
delektujący siĊ zapachem najwyszukaĔszego rocznika. NastĊpnie Holmes wyrzucił chusteczkĊ,
przywiązał do obroĪy kundla mocną linkĊ i podprowadził go do beczki. Zwierzak natychmiast
wybuchnął gwałtownym, namiĊtnym ujadaniem i z nosem przy ziemi i zadartym ogonem rzucił
siĊ za Ğladem tak gwałtownie, Īe linka mocno siĊ napiĊła, my zaĞ ledwie mogliĞmy za nim
nadąĪyü.
ZaczĊło siĊ powoli rozwidniaü i mogliĞmy juĪ coĞ niecoĞ rozróĪniü w chłodnej, szarej
poĞwiacie. Za nami, smutny i opuszczony, wznosił siĊ kwadratowy masyw domu o czarnych,
pustych oknach i wysokich nagich Ğcianach. Droga nasza wiodła w poprzek przez ogród, to
znaczy poĞród rowów i dołów, którymi był poprzecinany. Całe to miejsce, z rozrzuconymi
bezładnie kupami Ğmieci i dziko rosnącymi krzakami, miało wygląd zaniedbany, niesamowity i
harmonizowało z tragedią, jaka siĊ tu rozegrała.
Po dojĞciu do muru ogradzającego posiadłoĞü, Toby jął rwaü wzdłuĪ niego skomląc
przejmująco i wreszcie zatrzymał siĊ w rogu osłoniĊtym koronami młodej brzozy. W miejscu,
gdzie stykały siĊ ze sobą dwie Ğciany, kilka cegieł było wyjĊtych, a powstałe w ten sposób szpary
najwidoczniej nieraz juĪ słuĪyły jako drabina, bo były mocno wydeptane. Holmes wdrapał siĊ na
mur i wziąwszy psa ode mnie, spuĞcił go na drugą stronĊ.
— WidzĊ tutaj Ğlad rĊki naszego drewnianonogiego — posiedział, kiedy siĊ wdrapałem i
usiadłem przy nim. — ZauwaĪ tĊ lekką smugĊ krwi na białym tynku. Co za szczĊĞcie, Īe od
wczoraj nie padał duĪy deszcz. Mimo Īe wyprzedzili nas o jakieĞ dwadzieĞcia osiem godzin,
zapach dziegciu nie ulotnił siĊ jeszcze.
PrzyznajĊ, Īe sam zapatrywałem siĊ na tĊ sprawĊ sceptycznie, biorąc pod uwagĊ ogromny
ruch kołowy na tej londyĔskiej drodze. JednakĪe obawy moje okazały siĊ płonne. Toby ani siĊ
nie zawahał, ani nie zatrzymał, lecz biegł dalej szparko swoim zabawnym, kaczym kroczkiem.
Najwidoczniej woĔ kreozotu dominowała nad wszelkimi innymi.
— Nie wyobraĪaj sobie — rzekł Holmes — iĪ liczĊ na powodzenie tylko dziĊki przypadkowi,
Īe jeden z tych typów wdepnął w kreozot. Posiadam jeszcze inne dane, które by mi pozwoliły i
tak ich odnaleĨü. Ta droga jest jednak najłatwiejsza, a poniewaĪ los mnie na nią naprowadził,
byłbym głupcem, gdybym jej nie wykorzystał. Gdyby nie ten bardzo wyraĨny Ğlad, mógłbym
pewnie uzyskaü duĪy rozgłos dziĊki tej całej sprawie, poniewaĪ problem zapowiadał siĊ jako
ciekawa, zupełnie intelektualna zagadka.
— Rozgłosu masz aĪ nadto — odpowiedziałem. — Zapewniam ciĊ, Holmesie, Īe podziwiam
metody, jakimi doszedłeĞ do swych dotychczasowych wyników, bardziej moĪe aniĪeli wtedy,
gdy zajmowałeĞ siĊ morderstwem Jeffersona Hope. Ta sprawa wydaje mi siĊ ciĊĪsza, jeszcze
bardziej niewytłumaczalna! Jak na przykład mogłeĞ z taką dokładnoĞcią opisaü człowieka z
drewnianą nogą?
— Phi, mój drogi… Nic prostszego pod słoĔcem… Nie chcĊ zgrywaü siĊ przed tobą, wszystko
bowiem jest jasne. Dwaj oficerowie, którym powierzono straĪ nad wiĊĨniami, dowiadują siĊ o
ukrytym skarbie. Pewien Anglik, Jonathan Small, sporządza dla nich plan. Przypominasz sobie
przecieĪ, Īe widzieliĞmy to nazwisko na rysunku znajdującym siĊ w posiadaniu Morstana.
Podpisany jest imieniem Smalla i jego towarzyszy — tym „Znakiem Czterech”, jak to
dramatycznie nazwał. Przy pomocy owego planu oficerowie, a moĪe jeden z nich, odnajdują
skarb i przewoĪą do Anglii, nie wypełniwszy — jak przypuszczam — jakiegoĞ warunku, pod
jakim skarb otrzymali No, ale dlaczego Jonathan Small sam nie przywłaszczył sobie skarbu?
OdpowiedĨ jest jasna. Wszak plan pochodzi z okresu, kiedy Morstan znajdował siĊ w bliskim
kontakcie z wiĊĨniami. Jonathan Small nie zabrał skarbu, poniewaĪ on i jego towarzysze byli
wtedy w wiĊzieniu i nie mogli uciec.
— AleĪ to tylko twoje przypuszczenie — powiedziałem.
— Nie, to coĞ wiĊcej. To jedyna hipoteza uwzglĊdniająca wszystkie fakty. Zobaczymy, jak
pasuje do całoĞci. Major Sholto korzysta przez pewien czas z zupełnego spokoju i jest
szczĊĞliwym posiadaczem skarbu. Potem przychodzi list z Indii, który napĊdza mu stracha. Co to
mógł byü za list?
— Przypuszczalnie wieĞü, Īe ludzie, którym wyrządził krzywdą, zostali zwolnieni.
— Albo teĪ zbiegli: To ostatnie wydaje mi siĊ bardziej prawdopodobne, bo przecieĪ musiał
wiedzieü, na ile lat byli skazani, zwolnienie wiĊc nie mogło stanowiü dla niego Īadnej
niespodzianki. Co wtedy robi nasz major? Wystrzega siĊ człowieka o drewnianej nodze,
człowieka białego, zakonotuj to sobie, poniewaĪ bierze za niego wĊdrownego handlarza i strzela.
Na planie figuruje tylko jedno nazwisko białego, inni to Mahometanie lub Hindusi. Nie ma
Īadnego innego białego. MoĪemy zatem z całą pewnoĞcią powiedzieü, Īe człowiek o drewnianej
nodze nie jest kim innym jak Jonathanem Small. Czy rozumowanie moje wydaje ci siĊ błĊdne?
— Nie, jest jasne i zwiĊzłe.
— Dobrze wiĊc, postawmy siĊ teraz w sytuacji Jonathana Small i spójrzmy na całą sprawĊ z
jego punktu widzenia. Przybył do Anglii mając na celu odzyskaü to, co jego zdaniem prawnie mu
siĊ naleĪy, i zemĞciü siĊ na człowieku, który go skrzywdził. Dowiedział siĊ, gdzie mieszka Sholto
i, bardzo moĪliwe, nawiązał kontakt z kimĞ w jego domu. Jest tam ten słuĪący, Lal Rao, którego
nie mieliĞmy sposobnoĞci zobaczyü. Pani Bernstone nie wyraĪa siĊ o nim najlepiej. Small jednak
nie zna miejsca, gdzie skarb został ukryty, poniewaĪ poza samym majorem wiedział o tym
zaledwie jeden wierny sługa, który zmarł. Nagle Small dowiaduje siĊ, Īe major leĪy na łoĪu
Ğmierci. Oszalały ze strachu, by tajemnica skarbu nie zginĊła wraz z majorem, przedostaje siĊ
przez straĪe, dociera aĪ do okna pokoju umierającego i tylko obecnoĞü synów powstrzymuje go
od wdarcia siĊ do Ğrodka. Nieprzytomny z nienawiĞci do zmarłego, dostaje siĊ jednak w nocy do
pokoju, przeszukuje jego prywatne papiery w nadziei znalezienia jakiejĞ notatki odnoszącej siĊ
do skarbu, wreszcie pozostawia pamiątkĊ swej bytnoĞci na wydartej kartce papieru. UmyĞlił
sobie z pewnoĞcią przedtem, Īe zamordowawszy majora, pozostawi tego rodzaju kartkĊ przy
zmarłym jako znak, Īe nie jest to zwykłe morderstwo, lecz — z punktu widzenia czterech
towarzyszy — coĞ jak gdyby wymiar sprawiedliwoĞci. Pomysły tego rodzaju nie są rzadkie w
kronikach zbrodni i dają przewaĪnie cenne wskazówki, jeĪeli chodzi o osobĊ przestĊpcy. Czy
mnie dobrze rozumiesz?
— Doskonale.
— CóĪ wiĊc robi nasz Jonathan Small? MoĪe jedynie z ukrycia Ğledziü, jaki dalszy obrót
przybiorą poszukiwania skarbu. Niewykluczone nawet, Īe wyjeĪdĪa z Anglii, by wracaü tu tylko
od czasu do czasu. Potem nastĊpuje odkrycie na strychu, o czym Jonathan zostaje natychmiast
poinformowany. Tak wiĊc znowu musimy podejrzewaü, Īe miał sprzymierzeĔca w domu
Bartholomeusa. Jonathan, ze swoją drewnianą nogą, absolutnie nie jest w stanie dostaü siĊ do
pokoju Bartholomeusa Sholto. Ma jednak ze sobą niezwykłego pomocnika, który potrafi
wprawdzie pokonaü tĊ trudnoĞü, ale bosą stopą włazi w kreozot. Potem zjawia siĊ Toby, a z nim
szeĞciomilowy spacerek dla biednego doktora o nadwerĊĪonym ĞciĊgnie Achillesa…
— Ale to ten pomocnik, nie sam Jonathan, popełnił zbrodniĊ?
— OczywiĞcie. I raczej wbrew zamiarom Jonathana, sądząc z tego, jak tupał protezą
przekonawszy siĊ o zbrodni. Nie Īywił Īadnej nienawiĞci do Bartholomeusa Sholto i wolałby go
tylko związaü i zakneblowaü. Nie chciał kłaĞü głowy pod stryczek. Nie mógł jednak nic poradziü
— dzikie instynkty zbudziły siĊ w duszy jego towarzysza, a trucizna zrobiła swoje. Jonathan
wiĊc zostawił swą wizytówkĊ, spuĞcił szkatułkĊ na ziemiĊ i sam zsunął siĊ za nią. Tak rozwijały
siĊ wydarzenia, o ile potrafiĊ je odcyfrowaü. JeĪeli chodzi o jego powierzchownoĞü, musi to byü
człowiek w Ğrednim wieku i mocno opalony, zwaĪywszy, Īe odbywał karĊ w takim piecu jak
Wyspy AndamaĔskie. Wzrost jego da siĊ łatwo obliczyü po długoĞci kroku i wiemy, Īe nosi
brodĊ. Jedyne, co rzuciło siĊ w oczy Thaddeusowi Sholto, gdy ujrzał twarz za oknem — to
właĞnie zarost. I to juĪ chyba wszystko.
— A jego pomocnik?
— Ach, ten… Niewiele tu tajemniczego. Zresztą, sam siĊ wkrótce przekonasz. Jakie
przyjemne jest to poranne powietrze! Popatrz, jak płynie ta mała chmurka, zupełnie przypomina
róĪowe piórko jakiegoĞ olbrzymiego flaminga. Oto czerwony rąbek słoĔca ukazuje siĊ nad
Londynem! ĝwieci nad mnóstwem ludzi, nikt jednak nie odbywa chyba tak dziwnej wycieczki
jak my w tej chwili. JacyĪ mali siĊ czujemy, i my, i nasze marne ambicyjki i dąĪenia, wobec
Īywiołowych sił Natury! Ale… jak siĊ posuwa twoja praca nad Jean Paulem?
— Nienajgorzej. Dobrnąłem do niego przez Carlyle’a.
— To tak, jak by ktoĞ szedł w górĊ strumyka aĪ do jeziora, z którego wypływa. Uczynił on
jednak dziwną, lecz bardzo głĊboką uwagĊ, a mianowicie, Īe najlepszym dowodem prawdziwej
wielkoĞci człowieka jest przeĞwiadczenie o własnej małoĞci. Dowodzi to, widzisz, siły jego
porównaĔ i oceny, co juĪ samo w sobie jest dowodem szlachetnoĞci. MoĪna znaleĨü wiele
materiału do myĞlenia u Richtera. Czy nie masz przypadkiem pistoletu?
— Mam tylko laskĊ.
— MoĪe nam siĊ coĞ takiego przydaü, kiedy odszukamy ich kryjówkĊ. Jonathana pozostawiĊ
tobie, ale jeĪeli ten drugi zacznie siĊ stawiaü, zastrzelĊ go jak psa.
Mówiąc to, wyjął rewolwer i nabiwszy go, schował z powrotem do prawej kieszeni marynarki.
Cały czas podąĪaliĞmy Ğladami Toby ego, który prowadził nas ku stolicy podmiejskimi
drogami, wĞród will i ogrodów. Obecnie jednak zaczĊliĞmy siĊ zbliĪaü do gĊsto zabudowanych
ulic, gdzie widaü juĪ było robotników i dokerów, a zaniedbane kobiety zdejmowały okiennice i
czyĞciły schody. W naroĪnych jadłodajniach zaczynało siĊ dopiero budziü Īycie — wychodzili z
nich ordynarnie wyglądający mĊĪczyĨni, wycierali rĊkawami brody po rannej szklaneczce. JakieĞ
dziwne psy włóczyły siĊ tu i ówdzie i przypatrywały nam ze zdziwieniem, ale nasz nieporównany
Toby nie oglądał siĊ ani w prawo, ani w lewo, lecz dreptał naprzód z nosem przy ziemi i od czasu
do czasu przejmująco skomlał, co dowodziło, Īe Ğlad jest jeszcze gorący.
PrzeszliĞmy Streatham, Brixton, Camberwell i przedostawszy siĊ bocznymi uliczkami na
wschód od Ovalu znaleĨliĞmy siĊ na Kennington Lane. Ci, których tropiliĞmy, wybrali
najwidoczniej tĊ zygzakowatą drogĊ, aby zmyliü pogoĔ. Nigdy nie szli główną ulicą, jeĪeli jakaĞ
boczna prowadziła teĪ w poĪądanym kierunku. Przy koĔcu Kennington Lane skierowali siĊ na
lewo przez Bond Street i Miles Street. W miejscu, gdzie Miles Street skrĊca w Knight’s Place,
Toby siĊ zatrzymał, ruszył kawałek z powrotem, a potem znów naprzód, z jednym uchem
opuszczonym, drugim zaĞ sterczącym w górĊ — typowy obraz psiego niezdecydowania.
NastĊpnie zaczął biegaü w kółko, spoglądając od czasu do czasu na nas, jak gdyby dopraszał siĊ
współczucia w swych kłopotach.
— Co u diabła z tym psem? — mruknął Holmes. — PrzecieĪ nie wskoczyli do doroĪki ani nie
wsiedli do balonu.
— MoĪe stali tutaj jakiĞ czas — wtrąciłem.
— A… w porządku… Biegnie dalej — rzekł mój towarzysz z ulgą.
RzeczywiĞcie, pies zaczął wĊszyü dokoła, powziął nagłą decyzjĊ i skoczył naprzód z wielką
energią i zdecydowaniem, jakiego poprzednio nie okazywał. ĝlad był widaü znacznie ĞwieĪszy
niĪ poprzednio, bo Toby wcale nie trzymał nosa przy ziemi, tylko szarpał linkĊ i próbował biec.
Z błysku w oczach Holmesa wywnioskowałem, Īe zbliĪamy siĊ do kresu wĊdrówki. Droga
wiodła teraz w dół Nine Elms, dopóki nie znaleĨliĞmy siĊ na placyku przed tartakiem Brodericka
i Nelsona, tuĪ za tawerną pod „Białym Sokołem”. Tutaj pies, oszalały z podniecenia, skrĊcił w
boczną bramĊ wiodącą na podwórze, gdzie tracze byli juĪ przy pracy; biegł przez trociny i wióry
wzdłuĪ ĞcieĪki, potem przejĞciem miĊdzy dwoma sagami drzewa, aĪ wreszcie, szczekając
triumfalnie, skoczył na wielką beczkĊ, stojącą na rĊcznym wózku, na którym ją tu widaü ĞwieĪo
przywieziono. Z wywieszonym jĊzykiem, błyskając dokoła Ğlepiami, Toby stał przy beczce i
patrzył na nas, w oczekiwaniu pochwały. Beczka i koła wózka umazane były ciemną cieczą, a
powietrze przepełniała woĔ kreozotu.
Sherlock Holmes i ja patrzyliĞmy na siebie w osłupieniu, a potem równoczeĞnie
wybuchnĊliĞmy niepohamowanym Ğmiechem.
VIII.
P
OLICJA POMOCNICZA Z
B
AKER
S
TREET
No i co teraz? — spytałem. — Toby stracił opiniĊ nieomylnego.
— Postąpił tak, jak mu dyktował rozsądek — rzekł Holmes zdejmując psa z beczki, aby go
wyprowadziü z podwórza tartaku. — JeĪeli sobie uprzytomnimy, ile kreozotu przewozi siĊ
dziennie przez Londyn, to nic dziwnego, Īe nasz trop skrzyĪował siĊ z innymi. Kreozot jest
obecnie bardzo rozpowszechniony, zwłaszcza przy impregnacji drzewa. Biedny Toby nic tu nie
zawinił.
— Przypuszczam, Īe musimy dojĞü z powrotem do pierwotnego tropu.
— Tak. Na szczĊĞcie nie odeszliĞmy zbyt daleko. To, co wprowadziło psa w rozterkĊ przy
Knight’s Place, to były najwidoczniej dwa róĪne tropy, rozchodzące siĊ w przeciwnych
kierunkach. My poszliĞmy, niestety, fałszywym. Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak
odszukaü właĞciwy.
Nie nastrĊczało to wielkich trudnoĞci. Gdy doprowadziliĞmy psa do miejsca, gdzie siĊ
pomylił, zaczął znów biegaü wokoło, aĪ wreszcie rzucił siĊ w innym kierunku.
— Musimy teraz uwaĪaü, Īeby nas nie zaprowadził do miejsca, skąd pochodzi ta beczka
kreozotu — rzekłem.
— MyĞlałem juĪ o tym. Widzisz jednak, Īe prowadzi nas chodnikiem, a beczkĊ wieziono
jezdnią. Nie, teraz na pewno jesteĞmy na dobrym tropie.
Wiódł on w dół, ku wybrzeĪu, przez Belmont Place i Prince’s Street. Przy koĔcu Broad Street
Ğlad biegł prosto w dół, nad skraj wody, gdzie stała niewielka drewniana przystaĔ. Toby
podprowadził nas do samego budynku i zatrzymał siĊ, skomląc, wpatrzony w ciemny nurt.
— SzczĊĞcie nam nie sprzyja — rzekł Holmes — tutaj wsiedli do łodzi.
Na wodzie, w pobliĪu przystani, kołysało siĊ kilka łódek. PodprowadzaliĞmy psa kolejno do
nich, ale chociaĪ wĊszył długo i starannie, Īywiej nie reagował.
TuĪ przy prymitywnym pomoĞcie stał mały domek z cegły. Z okna wywieszona była
drewniana tabliczka z nazwiskiem „Mardocheusz Smith” wypisanym duĪymi, drukowanymi
literami, a poniĪej „Łodzie do wynajĊcia na godzinĊ lub dzieĔ”. Drugi napis, umieszczony nad
drzwiami, poinformował nas, Īe na przystani jest takĪe motorówka, co zresztą potwierdzała duĪa
pryzma koksu tuĪ nad wodą. Sherlock Holmes rozejrzał siĊ powoli dokoła, a jego twarz przybrała
wyraz niepokoju.
— To brzydko wygląda — rzekł. — Te typki są sprytniejsze, niĪ siĊ spodziewałem.
Najwidoczniej zatarli Ğlady.
Gdy podszedł do domu, drzwi otworzyły siĊ nagle i ukazał siĊ kĊdzierzawy, szeĞcioletni moĪe
chłopczyk, a tuĪ za nim tĊga, rumiana kobieta z duĪą gąbką w rĊku.
— Zaraz wracaj, Jack, muszĊ ciĊ umyü! — krzyknĊła. — Wracaj, ty łobuzie. Bo jak wróci
tatuĞ i zobaczy takiego brudasa, to popamiĊtasz…
— Kochane maleĔstwo — wykrzyknął Holmes podstĊpnie. — CóĪ to za miły urwis z róĪową
buzią… No, Jack, powiedz, co byĞ chciał?
Chłopczyk zastanawiał siĊ chwilĊ.
— Chciałbym mieü szylinga — oznajmił.
— A co byĞ chciał jeszcze bardziej?
— Jeszcze bardziej to chciałbym mieü dwa szylingi! — odpowiedziało cudowne dziecko po
namyĞle.
— O, masz tu! Łap! ĝliczne dziecko, droga pani Smith.
— Bóg zapłaü za dobre słowo, to prawda, co pan mówi. Ale mam z nim strasznie duĪo roboty,
zwłaszcza kiedy mojego mĊĪa całymi dniami nie ma w domu.
— Nie ma go w domu? — wykrzyknął z rozczarowaniem Holmes. — Bardzo mnie to martwi,
bo chciałem z nim porozmawiaü.
— Nie ma go juĪ od wczoraj rano, proszĊ pana, i mówiąc prawdĊ zaczynam byü o niego
niespokojna. Ale jeĪeli chodzi o łódĨ, to i ja mogĊ go zastąpiü.
— Chciałbym wynająü jego motorówkĊ.
— O, co za szkoda, bo mąĪ nią akurat popłynął. I to mnie właĞnie zastanawia, bo przecieĪ
wiem, Īe zapas wĊgla wystarczyü mógł tylko do Woolwich i z powrotem. Gdyby popłynął łodzią,
nic bym nie mówiła, bo bardzo czĊsto siĊ zdarza, Īe musi jechaü aĪ do Gravesend, a jeĪeli ma
tam duĪo roboty, to zostaje nawet i dłuĪej. Ale na co moĪe mu siĊ przydaü motorówka, jeĪeli nie
ma wĊgla?
— Mógł dokupiü na przystani, w dole rzeki.
— Owszem, mógł, proszĊ pana, ale to nie jego zwyczaj; zawsze wyrzeka na ceny, jakie liczą
za głupie kilka worków. A poza tym nie podobał mi siĊ ten człowiek z drewnianą nogą. Paskudna
twarz i tak jakoĞ z cudzoziemska mówi. Po co siĊ tutaj szwenda?
— Człowiek z drewnianą nogą? — spytał zdumiony Holmes.
— Tak, proszĊ pana, taki opalony, z małpią twarzą, on juĪ kilka razy był tutaj i pytał o mojego
starego. To on właĞnie obudził mĊĪa wczoraj w nocy, ale widocznie mąĪ siĊ go spodziewał, bo
trzymał łódĨ pod parą. Przyznam panu otwarcie, Īe bardzo mi siĊ to wszystko nie podoba.
— AleĪ, droga pani Smith — powiedział Holmes wzruszając ramionami — nie ma pani
Īadnego powodu do niepokoju. Zresztą, skąd moĪe pani wiedzieü, Īe to właĞnie ten człowiek z
drewnianą nogą był tutaj w nocy? Zupełnie nie rozumiem, skąd ma pani tĊ pewnoĞü?
— Po głosie, proszĊ pana. ZapamiĊtałam jego głos, gruby i zachrypniĊty. Zastukał do okna,
mogła byü jakaĞ trzecia. „Wstawaj, bracie — powiedział — juĪ czas”. Mój stary obudził Jima, to
mój najstarszy syn, i wyszli obaj, nie powiedziawszy do mnie ani słowa. Słyszałam, jak
drewniana noga stukała po kamieniach.
— A czy ten człowiek był sam?
— Nie mogĊ panu na to odpowiedzieü, proszĊ pana. Nie słyszałam nikogo wiĊcej.
— Bardzo ĪałujĊ, droga pani Smith, bo potrzebujĊ motorówki, a słyszałem wiele dobrego o
tej… no, jakĪe to ona siĊ nazywa?
— „Aurora”, proszĊ pana.
— Aha, właĞnie. Ale to chyba nie ta stara zielona łódĨ z Īółtym pasem, taka bardzo szeroka w
dole.
— Nie, nie. To najładniejsza motorówka na rzece. Ledwo co pomalowana na czarno, z dwoma
czerwonymi pasami.
— Bardzo dziĊkujĊ. Mam nadziejĊ, Īe pan Smith niedługo da znaü o sobie. UdajĊ siĊ w dół
rzeki i jak bym natrafił na „AurorĊ”, nie omieszkam zawiadomiü mĊĪa, Īe siĊ pani niepokoi.
Mówiła pani, Īe „Aurora” ma czarny komin?
— Nie, nie całkiem czarny, z białym pasem!
— Ach, oczywiĞcie. To boki miała czarne. Do widzenia pani, moja pani Smith. O, tam stoi
człowiek, który ma łódĨ, Watsonie. WeĨmiemy ją i przepłyniemy na drugą stronĊ.
— NajwaĪniejszą rzeczą w rozmowie z takimi ludĨmi — powiedział Holmes, gdy zasiedliĞmy
juĪ w łodzi — jest nie daü im poznaü, Īe informacje od nich otrzymane posiadają najmniejsze
znaczenie. W przeciwnym bowiem razie zamkną siĊ od razu w sobie jak ostryga. A jeĪeli udasz,
Īe słuchasz tylko z musu, to najprawdopodobniej dowiesz siĊ, czegoĞ chciał.
— Wydaje mi siĊ, Īe mamy teraz drogĊ wyraĨnie wytkniĊtą — powiedziałem.
— Co byĞ wiĊc zamierzał uczyniü?
— Wynająłbym inną motorówkĊ i popłynął w dół rzeki Ğladem „Aurory”.
— Drogi chłopcze, to byłoby kolosalne zadanie. „Aurora” mogła siĊ zatrzymaü w kaĪdej
przystani po obydwu stronach rzeki stąd po Greenwich. Tam, poniĪej mostu, dosłownie milami,
ciągnie siĊ cały ich labirynt. GdybyĞ siĊ sam tego podjął, szukanie zajĊłoby ci tygodnie i
miesiące.
— A wiĊc naleĪałoby wezwaü do pomocy policjĊ.
— Nie. Na samo zakoĔczenie wezwĊ oczywiĞcie Jonesa. To niezły chłop i przykro by mi było
zrobiü coĞ, co mogłoby go zdyskredytowaü zawodowo. Skoro jednak zabrnĊliĞmy tak daleko,
chcĊ rozgryĨü tĊ zagadkĊ sam.
— Czy nie byłoby dobrze daü ogłoszenie do wszystkich przystaniowych z proĞbą o nadesłanie
informacji?
— Coraz gorzej… Nasi przeciwnicy od razu by siĊ dowiedzieli, Īe depczemy im po piĊtach, i
opuĞciliby AngliĊ. I tak mogą drapnąü, ale dopóki czują siĊ zupełnie bezpieczni, nie bĊdą siĊ
spieszyü. I tu właĞnie energia Jonesa bĊdzie nam pomocna, bo jego opinia o sprawcach tragedii z
pewnoĞcią znajdzie wyraz w prasie i uciekinierzy bĊdą pewni, Īe podejrzenia idą w innym
kierunku.
— Co wiĊc teraz robimy? — spytałem, gdy wylądowaliĞmy w pobliĪu wiĊzienia Millbank.
— Wsiądziemy w tĊ doroĪkĊ, pojedziemy do domu, zjemy Ğniadanie i przeĞpimy siĊ
godzinkĊ. Wszystko wskazuje na to, Īe czeka nas znowu bezsenna noc. StaĔcie na chwilĊ przed
urzĊdem pocztowym — zwrócił siĊ do woĨnicy. — Zatrzymamy Toby’ego, bo moĪe nam byü
jeszcze potrzebny.
StanĊliĞmy przed pocztą przy Great Peter Street i Holmes nadał jakąĞ depeszĊ.
— Jak ci siĊ zdaje, do kogo telegrafowałem? — spytał, gdy ruszyliĞmy.
— Nie mam najmniejszego pojĊcia.
— Czy pamiĊtasz ten oddział policji ochotniczej z Baker Street, który wzywałem do pomocy
w sprawie Jeffersona Hope?
— No wiĊc? — zapytałem ze Ğmiechem.
— W tej sprawie takĪe ich pomoc moĪe byü nieoceniona. JeĪeli zawiodą, mam jeszcze inne
sposoby. Najpierw jednak spróbujĊ, co oni potrafią. Depesza była do mojego małego brudasa,
porucznika Wigginsa, i spodziewam siĊ, Īe on sam i jego banda zjawią siĊ u nas, zanim
skoĔczymy Ğniadanie.
Dochodziła juĪ dziewiąta i czułem, Īe po pełnej wraĪenia nocy zaczyna siĊ reakcja. Byłem
znuĪony i wyczerpany, zarówno fizycznie, jak umysłowo. Brakło mi zawodowego
zainteresowania, które podtrzymywało mego towarzysza, nie mogłem teĪ uwaĪaü tej sprawy
jedynie za abstrakcyjny problem intelektualny. JeĪeli idzie o Ğmierü Bartholomeusa Sholto, to
słyszałem o nim tak mało dobrego, Īe nie mogłem czuü specjalnej antypatii do jego zabójców. Co
innego ze skarbem.
Cały lub w czĊĞci naleĪał siĊ bezspornie pannie Morstan i jeĪeli istniała jakakolwiek szansa
odnalezienia go, gotów byłem poĞwiĊciü temu Īycie. Co prawda, gdybyĞmy go odnaleĨli, panna
Morstan najprawdopodobniej musiałaby bezpowrotnie zniknąü z mego Īycia. JakĪe marna i
egoistyczna byłaby jednak miłoĞü, która by siĊ kierowała podobnymi przesłankami! JeĪeli
Holmes zajmuje siĊ tą sprawą, by wykryü zbrodniarzy, to ja mam stokroü waĪniejszy powód, by
szukaü skarbu.
W domu kąpiel i przebranie siĊ od stóp do głów niesłychanie mnie odĞwieĪyły. Zszedłszy na
dół zastałem Ğniadanie na stole i Holmesa nalewającego kawĊ.
— Oto masz — rzekł wskazując ze Ğmiechem na rozłoĪoną poranną gazetĊ. — Energiczny
Jones i wszechobecny reporter juĪ załatwili sprawĊ miĊdzy sobą. Ale pewno masz chwilowo
doĞü całej tej afery, zajmij siĊ raczej szynką i jajecznicą.
Wziąłem z jego rąk gazetĊ i przeczytałem krótką wzmiankĊ zatytułowaną: „Tajemnicza afera
w Upper Norwood”:
Mniej wiĊcej około północy — pisał „Standard” — w Pondicherry Lodge koło Upper
Norwood znaleziono zwłoki pana Bartholomeusa Sholto w jego własnym pokoju, a okolicznoĞci
wskazują na to, Īe zachodzi podejrzenie morderstwa. Jak mogliĞmy dotychczas stwierdziü, nie
znaleziono na ciele nieboszczyka wyraĨnych Ğladów zabójstwa, zniknĊła jednak cenna kolekcja
klejnotów indyjskich, które zmarły odziedziczył po ojcu. Pierwsi wykryli zabójstwo pan Sherlock
Holmes i doktor Watson, którzy przyjechali do Pondicherry Lodge razem z bratem zmarłego.
SzczĊĞliwym zbiegiem okolicznoĞci znajdował siĊ w tamtych stronach inspektor Athelney Jones,
znakomity członek Scotland Yardu i w pół godziny po zaalarmowaniu policji był juĪ na miejscu.
Swe wypróbowane zdolnoĞci zwrócił natychmiast w kierunku wykrycia zbrodniarzy. Starania
jego zostały uwieĔczone pomyĞlnym rezultatem. Brat zmarłego, Thaddeus Sholto, został juĪ
zaaresztowany, a prócz niego gospodyni, pani Bernstone, hinduski słuĪący Lal Rao i portier, czy
odĨwierny, nazwiskiem McMurdo. Nie ulega wątpliwoĞci, Īe złodziej lub złodzieje byli dobrze
obeznani z terenem, poniewaĪ dziĊki powszechnie znanym metodom Ğledczym inspektora Jonesa i
dziĊki jego niezwykłemu zmysłowi obserwacyjnemu udało siĊ stwierdziü z całą pewnoĞcią, Īe
złoczyĔcy nie mogli wejĞü ani drzwiami, ani oknem, przedostali siĊ natomiast na dach domu,
nastĊpnie przez zapadniĊ do małego pokoiku, łączącego siĊ bezpoĞrednio z pokojem, w którym
znaleziono ciało. Fakt ten, stwierdzony z niezbitą pewnoĞcią, dowodzi, Īe nie mamy tu do
czynienia z przypadkowym włamaniem. Szybka i energiczna akcja przedstawicieli prawa
wykazuje, jak olbrzymie korzyĞci wynikają z obecnoĞci jednego chociaĪby człowieka o wielkiej
energii i wybitnym umyĞle. Trudno siĊ powstrzymaü od uwagi, iĪ daje to potĊĪny atut do rĊki tym,
którzy pragnĊliby naszą policjĊ bardziej zdecentralizowaü, a tym samym daü jej moĪliwoĞü
bliĪszego i bardziej celowego zetkniĊcia siĊ ze sprawami, których badanie jest jej obowiązkiem
zawodowym.
— CzyĪ to nie wspaniałe? — spytał Holmes Ğmiejąc siĊ serdecznie nad filiĪanką kawy. — Co
o tym sądzisz?
— MyĞlĊ tylko, Īe dziĊki niebywałemu szczĊĞciu nie zostaliĞmy takĪe aresztowani jako
sprawcy zbrodni.
— I ja tak sądzĊ. Ale nie dałbym trzech pensów za nasze bezpieczeĔstwo, gdyby Jones uległ
powtórnemu atakowi energii.
W tej samej chwili rozległ siĊ głoĞny dzwonek i usłyszałem, jak nasza gospodyni, pani
Hudson, podniesionym głosem kłóci siĊ z kimĞ w przedpokoju.
— Na miłoĞü boską, Holmesie — powiedziałem wstając — zdaje mi siĊ, Īe istotnie juĪ po nas
przyszli…
— Nie, nie jest jeszcze tak Ĩle. To ochotnicza policja z Baker Street.
Ledwie skoĔczył, na schodach rozległ siĊ szybki tupot bosych nóg, hałas podniesionych
głosów i do pokoju wpadł tuzin brudnych, obdartych małych uliczników. Była w tym jednak
jakaĞ dyscyplina, bowiem mimo hałaĞliwego wtargniĊcia ustawili siĊ natychmiast szeregiem i
patrzyli na nas wyczekująco. Jeden z nich, wyĪszy i starszy od innych, wystąpił z szeregu z miną
pełną godnoĞci, co było bardzo zabawne u takiego małego oberwaĔca.
— Dostałem pana zawiadomienie — powiedział — i natychmiast ich tu zwołałem. Koszty
przejazdu: trzy szylingi i szóstak.
— Dobrze, masz tu — rzekł Holmes wyjmując z kieszeni trochĊ srebra. — Na przyszłoĞü
jednak niech siĊ zgłoszą do ciebie, a potem ty do mnie. Nie chciałbym mieü w domu takiego
najazdu, ale tym razem moĪe lepiej, Īe wszyscy usłyszycie instrukcje. OtóĪ chciałbym siĊ
dowiedzieü o losach motorówki „Aurora”, której właĞcicielem jest Mardocheusz Smith. Czarna,
z dwoma czerwonymi pasami, komin takĪe czarny z białym pasem. PopłynĊła obecnie gdzieĞ w
dół rzeki. Chciałbym, Īeby jeden z was miał na oku brzeg naprzeciwko Millbank, koło przystani
Smitha, i stwierdził, czy łódĨ wróciła. Musicie podzieliü siĊ tak, aby obydwa brzegi były
strzeĪone. Dajcie mi znaü natychmiast, gdy zdobĊdziecie jakieĞ wiadomoĞci. Jasne?
— Tak jest, psze pana — odpowiedział Wiggins.
— Zapłata według dawnej stawki, a ten, kto odnajdzie motorówkĊ, dostanie gwineĊ. Tutaj
macie zaliczkĊ za jeden dzieĔ. A teraz odmarsz!
WrĊczył kaĪdemu z chłopców szylinga, po czym cała gromadka zbiegła z tupotem po
schodach, a po chwili zobaczyłem ich na ulicy.
— JeĪeli tylko „Aurora” jest gdzieĞ na wodzie, to na pewno ją znajdą — rzekł Holmes wstając
od stołu i zapalając fajkĊ. — Oni potrafią wcisnąü siĊ wszĊdzie, wszystko zobaczyü, kaĪdego
podsłuchaü. Przypuszczam, Īe juĪ pod wieczór otrzymam od nich pomyĞlną wiadomoĞü.
Tymczasem nie pozostaje nam nic innego jak czekaü. Nie moĪemy podejmowaü poszukiwaĔ po
dawnych Ğladach, zanim nie odnajdziemy „Aurory” albo pana Mardocheusza Smitcha.
— MoĪna by daü Toby’emu te okrawki — powiedziałem. — Czy połoĪysz siĊ teraz?
— Nie. Nie jestem zmĊczony. Mam juĪ takie dziwne usposobienie. Nie pamiĊtam, abym czuł
siĊ kiedyĞ zmĊczony pracą, choü bezczynnoĞü bardzo mnie wyczerpuje. BĊdĊ sobie paliü i
rozmyĞlaü nad tą dziwną sprawą, na którą nas naprowadziła nasza piĊkna klientka. Zadanie
wygląda mi na całkiem proste. Nie czĊsto spotyka siĊ ludzi o drewnianych nogach, a juĪ ten
drugi, to musi byü, moim zdaniem, zupełny unikat.
— Znowu ten drugi człowiek!
— Nie zamierzam ukrywaü przed tobą tego, co wiem o nim, ale musiałeĞ przecieĪ sam
wyrobiü sobie o nim jakąĞ opiniĊ. Zastanów siĊ teraz nad danymi. Siady bosej nogi, stopa bardzo
mała, palce Ğwiadczą o tym, Īe nigdy nie tkwiły w butach, drewniany młotek o kamiennej
głowicy, wielka zrĊcznoĞü, małe zatrute strzałki. Co ci to wszystko mówi?
— JakiĞ dzikus! — wykrzyknąłem. — MoĪe jeden z owych Hindusów, którzy byli
wspólnikami tego Jonathana?
— Raczej nie — rzekł. — Kiedy po raz pierwszy ujrzałem tĊ dziwaczną broĔ, sam byłem
skłonny tak myĞleü, ale te charakterystyczne Ğlady stóp skłoniły mnie do ponownego rozwaĪenia
sprawy. Niektórzy z mieszkaĔców Półwyspu Indyjskiego są niskiego wzrostu, Īaden jednak nie
mógł pozostawiü takich Ğladów. WłaĞciwy Hindus ma długie i cienkie stopy. Mahometanina
cechuje wielki palec wyraĨnie oddzielony od innych, poniewaĪ tutaj przewaĪnie przechodzi
rzemieĔ sandałów. Te małe strzały takĪe mogły byü wystrzelone tylko jednym sposobem. Przez
dmuchawkĊ. No, a teraz, czy moĪesz mi powiedzieü, gdzie mamy szukaü naszego dzikusa?
— W Południowej Ameryce? — zaryzykowałem.
Wyciągnął rĊkĊ i zdjął z półki grube tomisko.
— Oto pierwszy tom słownika geograficznego wydawanego obecnie. MoĪna go uwaĪaü za
najwiĊkszy współczesny autorytet. Zobaczmy, co tu znajdziemy. „AndamaĔskie Wyspy połoĪone
340 mil na północ od Sumatry, w Zatoce Bengalskiej”. Hm… hm… Czego tu nie ma? „Klimat
wilgotny, rafy koralowe, rekiny, Port Blair, baraki zesłaĔców. Wyspa Rutland, drzewa
bawełniane”. Aa… tutaj go mamy. „MieszkaĔcy Wysp AndamaĔskich mogą pretendowaü do
nazwy najmniejszej rasy na ziemi, chociaĪ niektórzy antropologowie przeciwstawiają im
afrykaĔskich buszmenów, Digger Indians z Ameryki i mieszkaĔców Ziemi Ognistej. PrzeciĊtny
ich wzrost wynosi poniĪej czterech stóp, chociaĪ wielu dorosłych jest jeszcze mniejszych. Są to
dzicy, posĊpni i uparci ludzie, chociaĪ zdolni do zawierania przyjaĨni pełnej poĞwiĊcenia, skoro
raz uda siĊ zyskaü ich zaufanie”. ZapamiĊtaj, Watsonie. A teraz posłuchaj dalej:
„PowierzchownoĞci odraĪającej, o duĪej, niekształtnej głowie, małych, dzikich oczach i
wykrzywionych rysach. Ich rĊce i nogi są zadziwiająco małe. Charakter mają tak dziki i uparty,
Īe zawiodły wszelkie usiłowania władz brytyjskich, by ich pozyskaü. Stanowili zawsze postrach
rozbitków, poniewaĪ rozłupywali ich czaszki kamiennymi toporkami lub strzelali do nich
zatrutymi strzałami. Tego rodzaju masakra koĔczyła siĊ zawsze ucztą ludoĪerczą”. Nie ma co,
Watsonie… przyjemni, kochani ludkowie. Gdyby temu typowi pozostawiono zupełną swobodą
działania, ta historia mogłaby przyjąü jeszcze straszniejszy obrót. Wydaje mi siĊ, Īe tak jak
sprawy obecnie stoją, Jonathan Small duĪo by dał za to, Īeby siĊ nim nie był posługiwał.
— Ale w jaki sposób zdobył on tego rodzaju kompana?
— Niestety, tego juĪ nie mogĊ ci powiedzieü. Skoro jednak doszliĞmy do przekonania, Īe
Small przyjechał z Wysp AndamaĔskich, to nie ma nic specjalnie dziwnego w tym, Īe
mieszkaniec tych wysp znalazł siĊ w jego towarzystwie. Dowiemy siĊ o wszystkim we
właĞciwym czasie. A teraz, drogi Watsonie, powiem ci, Īe wyglądasz okropnie zmĊczony. PołóĪ
siĊ tam na sofie, zobaczymy, czy potrafiĊ ciĊ uĞpiü.
Wyjął z futerału skrzypce i gdy wyciągnąłem siĊ na sofie, zaczął graü jakąĞ cichą, pełną
rozmarzenia melodiĊ — przypuszczalnie własną kompozycjĊ, posiadał bowiem niezwykły dar
improwizacji. Przypominam sobie jak przez sen jego szczupłe dłonie, powaĪną twarz i
wznoszenie siĊ, i opadanie smyczka. Potem zdawało mi siĊ, Īe płynĊ spokojnie po miĊkkim
oceanie dĨwiĊków, aĪ wreszcie znalazłem siĊ w krainie marzeĔ, gdzie urocza twarzyczka panny
Morstan pochylała siĊ nade mną.
IX.
P
RZERWANY ŁA
ēCUCH
Kiedy siĊ obudziłem, wypoczĊty i odĞwieĪony, było juĪ póĨne popołudnie. Sherlock Holmes
siedział na tym samym miejscu, z tą tylko róĪnicą, Īe odłoĪył skrzypce i pogrąĪył siĊ w czytaniu.
Teraz spojrzał w moją stronĊ i zauwaĪyłem, Īe twarz ma zachmurzoną i zakłopotaną.
— SpałeĞ mocno — powiedział — a obawiałem siĊ, Īe nasza rozmowa moĪe ciĊ obudziü.
— Nic nie słyszałem. CzyĪbyĞ miał jakieĞ ĞwieĪe wiadomoĞci?
— Niestety, nie. Jestem, przyznajĊ, zdziwiony i rozczarowany. Spodziewałem siĊ, Īe o tej
porze bĊdĊ juĪ wiedział coĞ konkretnego. Był tu niedawno Wiggins z raportem. Powiadają, Īe nie
mogli trafiü na Ğlad motorówki. To bardzo niedobrze, bo kaĪda godzina jest droga.
— Czy mógłbym ci w czymĞ pomóc? Jestem juĪ całkiem wypoczĊty i gotów do nowej nocnej
wycieczki.
— Nie, nic nie moĪemy na razie zrobiü, tylko czekaü. JeĪeli siĊ oddalimy, wiadomoĞü gotowa
nadejĞü
w czasie naszej nieobecnoĞci i nastąpi zwłoka. Ty moĪesz sobie robiü, co chcesz, ale ja muszĊ
pozostaü na straĪy.
— PobiegnĊ zatem do Camberwell, do pani Forrester. Prosiła wczoraj, Īeby do niej zajĞü.
— Do pani Forrester? — spytał Holmes z uĞmiechem migocącym w oczach.
— No nie, oczywiĞcie Īe i do panny Morstan takĪe. Bardzo były ciekawe dalszych
wypadków.
— Lepiej nie mówiü im za wiele. — powiedział Holmes. — Nigdy nie naleĪy całkowicie ufaü
kobietom, nawet najlepszym.
Nie zatrzymałem siĊ, aby przedyskutowaü to okrutne twierdzenie.
— Wracam za godzinkĊ albo dwie — zauwaĪyłem tylko.
— Doskonale. ĩyczĊ powodzenia. Aha, jeĪeli juĪ wybierasz siĊ na tamtą stronĊ rzeki, to
odprowadĨ po drodze Toby’ego. Nie przypuszczam, Īeby mógł nam byü potrzebny.
Zabrałem wiĊc kundla i wrĊczyłem go razem z pół suwerenem staremu zoologowi na Pinchin
Lane. W Camberwell zastałem pannĊ Morstan trochĊ zmĊczoną wydarzeniami ubiegłej nocy, ale
bardzo ciekawą dalszego ciągu. Pani Forrester była takĪe niesłychanie zaintrygowana.
Opowiedziałem im wszystko, pomijając jedynie najstraszniejsze szczegóły. I tak na przykład,
mówiąc o Ğmierci pana Sholto, nic nie wspomniałem o sposobie zabójstwa. Zresztą i tak cała
historia zdumiała i przeraziła obie panie.
— Jakie to romantyczne — wykrzyknĊła pani Forrester. — Pokrzywdzona dama, skarb
półmilionowej wartoĞci, czarny ludoĪerca i łotr o drewnianej nodze… WystĊpują oni zamiast
typowego smoka lub przewrotnego hrabiego.
— I jeszcze dwaj błĊdni rycerze spieszący z pomocą — dodała panna Morstan obrzucając
mnie wzrokiem.
— Droga Mary, przecieĪ twoja przyszłoĞü zaleĪy od wyniku poszukiwaĔ. UwaĪam, Īe za
mało jesteĞ tym przejĊta. PomyĞl tylko, jak siĊ musi czuü taki bogacz, który ma cały Ğwiat u stóp.
Poczułem lekki dreszcz radoĞci zauwaĪywszy, Īe nie okazała z tego powodu zbytniego
wzruszenia. Przeciwnie, odrzuciła w tył głowĊ, jak gdyby ta sprawa mało ją interesowała.
— NiepokojĊ siĊ tylko z powodu pana Thaddeusa Sholto — powiedziała — nic poza tym.
Jestem zdania, Īe postąpił bardzo ładnie i honorowo. Obowiązkiem naszym jest oczyĞciü go z
tego okropnego i nieuzasadnionego podejrzenia.
Nim wyszedłem z Camberwell, zrobił siĊ juĪ wieczór. Gdy dobrnąłem do domu, było zupełnie
ciemno. KsiąĪka i fajka mego towarzysza leĪały przy jego krzeĞle, on sam jednak znikł.
Rozejrzałem siĊ dokoła przypuszczając, Īe znajdĊ jakąĞ kartkĊ, ale nic dla mnie nie zostawił.
— Czy pan Holmes wyszedł? — zapytałem panią Hudson, gdy przyszła zapuĞciü rolety.
— Nie, proszĊ pana. Poszedł do swego pokoju. Czy pan wie, panie doktorze — powiedziała
zniĪywszy głos do przejmującego szeptu — Īe coĞ siĊ bojĊ o zdrowie pana Holmesa.
— Dlaczego?
— Bo jest jakiĞ taki dziwny, panie doktorze. Po pana wyjĞciu chodził i chodził po pokoju, aĪ
sama siĊ zmĊczyłam słuchaniem jego kroków. Potem słyszałam, jak rozmawiał sam ze sobą i
mruczał, a za kaĪdym dzwonkiem wychodził aĪ do schodów i pytał mnie, co to takiego. Teraz
poszedł do siebie, ale ciągle słyszĊ, jak chodzi po pokoju. Mam nadziejĊ, Īe siĊ nie rozchoruje,
panie doktorze. OdwaĪyłam siĊ wspomnieü coĞ o Ğrodku uspokajającym, ale odwrócił siĊ i
spojrzał na mnie takim wzrokiem, Īe sama nie wiem, jak siĊ znalazłam za drzwiami.
— Nie przypuszczam, Īeby pani miała powód do niepokoju — odpowiedziałem. — Nieraz juĪ
go takim widziałem. JakaĞ sprawa widocznie tak go absorbuje, Īe jest zdenerwowany.
Starałem siĊ mówiü do naszej nieocenionej gospodyni lekkim tonem, w duchu jednak czułem
siĊ niespokojny, zwłaszcza Īe kilkakrotnie w ciągu nocy słyszałem głuchy odgłos jego kroków i
rozumiałem, jak musi siĊ zadrĊczaü tą mimowolną bezczynnoĞcią.
Przy Ğniadaniu wyglądał mizernie, był zdenerwowany, a na policzkach miał gorączkowe
wypieki.
— WpĊdzasz siĊ w chorobĊ, mój kochany — zauwaĪyłem. — Słyszałem w nocy, jak
chodziłeĞ tam i z powrotem.
— Nie mogłem zasnąü — odpowiedział. — Ten szataĔski problem zupełnie mnie zjada. To
okropne, tak siĊ potknąü na małej, głupiej przeszkodzie, kiedy siĊ juĪ przebrnĊło przez tyle
innych. Wiem, co trzeba, o ludziach, o łodzi, o wszystkim. A jednak nie ma Īadnych
wiadomoĞci. Uruchomiłem prócz tych chłopców jeszcze inny wywiad i uĪyłem wszelkich
rozporządzalnych Ğrodków. Cała rzeka została skrupulatnie przeszukana po obu stronach, ale
daremnie, Īadnych wiadomoĞci, a pani Smith dotychczas nic nie wie o mĊĪu. DochodzĊ juĪ do
przekonania, Īe chyba zatopili łódĨ, chociaĪ nasuwałyby siĊ tu pewne obiekcje.
— Albo Īe pani Smith naprowadziła nas na fałszywy Ğlad.
— Nie, to podejrzenie moĪemy od razu odrzuciü. ZasiĊgałem informacji i okazuje siĊ, Īe
motorówka odpowiadająca jej opisowi rzeczywiĞcie istnieje.
— A czy nie mogli popłynąü w górĊ rzeki? — zapytałem.
— Nad tą moĪliwoĞcią zastanawiałem siĊ takĪe i zorganizowałem poszukiwania aĪ do
Richmond. JeĪeli w ciągu dzisiejszego dnia nie nadejdą jakieĞ konkretne wiadomoĞci, sam
zacznĊ od jutra szukaü — i to raczej ludzi niĪ łodzi. Ale nie tracĊ nadziei, Īe czegoĞ siĊ dowiemy.
Tak siĊ jednak nie stało. Ani Wiggins, ani nikt inny nie odezwał siĊ słówkiem. Prawie we
wszystkich gazetach pojawiły siĊ opisy tragedii w Norwood. Ton ich był raczej niekorzystny dla
Thaddeusa Sholto, lecz w Īadnej nie znaleĨliĞmy nowych szczegółów poza wzmianką, Īe
nastĊpnego dnia odbĊdzie siĊ przesłuchanie u koronera. Udałem siĊ znowu do Camberwell, aby
powiedzieü paniom o naszym niepowodzeniu, a po powrocie zastałem Holmesa w ponurym
nastroju. Ledwie odpowiadał na pytania i cały wieczór przeprowadzał jakąĞ tajemniczą analizĊ
chemiczną, wymagającą podgrzewania retort i destylacji pary, a dającą w efekcie taki odór, Īe
musiałem wyjĞü z pokoju. Nocą teĪ słyszałem, jak pobrzĊkiwał probówkami i przeprowadzał
swoje Ĩle woniejące eksperymenty.
O Ğwicie obudziłem siĊ raptownie i ze zdziwieniem zobaczyłem, Īe stoi przy moim łóĪku w
prostym marynarskim ubraniu i czerwonym szaliku na szyi.
— UdajĊ siĊ w dół rzeki, Watsonie — powiedział. — PrzemyĞlałem wszystko głĊboko i widzĊ
tylko jeden sposób działania. Tak czy owak, warto spróbowaü.
— Pozwolisz chyba, Īebym ci towarzyszył — zapytałem.
— Nie. BĊdziesz mi o wiele bardziej pomocny, jeĪeli zostaniesz tutaj w moim zastĊpstwie.
Bardzo nierad wyjeĪdĪam, bo jestem prawie pewien, Īe w ciągu dnia nadejdzie jakaĞ wiadomoĞü,
chociaĪ Wiggins wątpił o tym wczoraj wieczorem. Otwieraj, proszĊ, wszelkie telegramy czy
listy, jakie tylko nadejdą, i postąp tak, jak bĊdziesz uwaĪał za stosowne. Czy mogĊ na tobie
polegaü?
— Z całą pewnoĞcią.
— Obawiam siĊ, Īe trudno ci bĊdzie skomunikowaü siĊ ze mną telegraficznie, bo sam jeszcze
nie wiem, gdzie bĊdĊ. JeĪeli jednak mi siĊ poszczĊĞci, nieobecnoĞü moja nie potrwa zbyt długo.
Przed powrotem tutaj bĊdĊ na pewno coĞ wiedział.
Do Ğniadania nie miałem od niego wiadomoĞci. Przeglądając jednak gazetĊ, znalazłem nową
wzmiankĊ o sprawie:
Nawiązując do tragedii w Upper Norwood mamy wszelkie podstawy przypuszczaü, Īe sprawa
jest jeszcze bardziej zawikłana i tajemnicza, aniĪeliĞmy przypuszczali początkowo. Ostatnie dane
wskazują, iĪ jest rzeczą zupełnie niemoĪliwą, aby pan Thaddeus Sholto mógł byü w jakiejkolwiek
mierze zamieszany w morderstwo. Zarówno on, jak i gospodyni, pani Bernstone, zostali zwolnieni
wczoraj wieczorem. Podobno jednak policja jest na tropie prawdziwych przestĊpców. Inspektor
Jones ze Scotland Yardu z właĞciwą sobie energią i wnikliwoĞcią prowadzi Ğledztwo dalej.
KaĪdej chwili moĪna oczekiwaü nowych aresztowaĔ.
Jak dotąd wszystko bardzo piĊknie — pomyĞlałem. — Nasz przyjaciel Sholto jest bądĨ co
bądĨ wolny. Ogromnie jestem ciekaw, co to mogą byü za nowe poszlaki, chociaĪ z drugiej strony
wydaje mi siĊ, Īe to taka stereotypowa forma uĪywana zawsze, ilekroü policja palnie byka.
Rzuciłem gazetĊ na stół i w tejĪe chwili wzrok mój padł na ogłoszenie w rubryce
„poszukiwane”. Brzmiało ono, jak nastĊpuje:
Zaginął Mardocheusz Smith, przewoĨnik, wraz z synem Jimem. OpuĞcili przystaĔ Smitha około
trzeciej rano w ubiegły wtorek na motorówce „Aurora”, czarnej, z dwoma czerwonymi pasami.
Komin czarny z białym szlakiem. KaĪdemu, kto udzieli informacji o zaginionych i o „Aurorze”
pani Smith, w przystani Smith lub przy ul. Baker Street 221b — wypłacona zostanie nagroda w
wysokoĞci piĊciu funtów.
Było to niezawodnie dzieło Holmesa. JuĪ sam adres Baker Street na to wskazywał. Ogłoszenie
było ułoĪone, moim zdaniem, bardzo dowcipnie, bo nawet gdyby je przeczytali zbiegowie, nie
dopatrzyliby siĊ w nim niczego poza zrozumiałym niepokojem Īony o zaginionego małĪonka.
DzieĔ wlókł siĊ bez koĔca. Za kaĪdym pukaniem do drzwi lub szybkimi krokami na ulicy
wyobraĪałem sobie, Īe to albo powracający Holmes, albo odpowiedĨ na ogłoszenie. Usiłowałem
czytaü, ale myĞli moje biegły ustawicznie ku naszej niezwykłej przygodzie i dziwnie dobranej,
zbrodniczej parze, której poszukiwaliĞmy. Zastanawiałem siĊ głĊboko, czy mogła byü jakaĞ
zasadnicza luka w rozumowaniu mojego przyjaciela. Czy nie pomylił siĊ powaĪnie w jakimĞ
punkcie? Czy moĪliwe, aby jego przenikliwy i giĊtki umysł zbudował całą tĊ teoriĊ na
fałszywych przesłankach? Nie pamiĊtam, aby mu siĊ to kiedykolwiek zdarzyło, ale nawet
najbystrzejszy umysł moĪe niekiedy pobłądziü. Mógł daü siĊ uwieĞü swej przerafinowanej logice,
swemu zamiłowaniu do szukania subtelnych i wymyĞlnych dróg, kiedy prostsza i jaĞniejsza była
tuĪ pod rĊką. Z drugiej strony jednak widziałem na własne oczy wszystkie dowody i słuchałem
jego dedukcji. Gdy spoglądałem wstecz na długi łaĔcuch dziwnych okolicznoĞci — niektóre z
nich były co prawda doĞü pospolite, ale wszystkie zmierzały w tym samym kierunku — nie
mogłem ukryü sam przed sobą, Īe gdyby nawet koncepcja Holmesa była fałszywa, to wyjaĞnienie
musi byü równie niezwykłe i zadziwiające.
O trzeciej po obiedzie rozległ siĊ ostry dzwonek, potem rozkazujący głos w hallu i ku mojemu
zdziwieniu do pokoju wkroczył nie kto inny jak sam pan inspektor Athelney Jones. Nikt by
jednak nie poznał w nim władczego i szorstkiego mentora zdrowego rozsądku, który z taką
pewnoĞcią siebie przejął w swe rĊce sprawĊ w Upper Norwood. Miał minĊ przygnĊbioną, a
zachowywał siĊ niepewnie i tak, jak by siĊ chciał usprawiedliwiü.
— DzieĔ dobry panu, dzieĔ dobry — powiedział. — Podobno pana Sherlocka Holmesa nie ma
w domu?
— Tak, i zupełnie nie wiem, kiedy siĊ go moĪna spodziewaü. MoĪe pan jednak zechce
poczekaü? ProszĊ usiąĞü i zapaliü, tu są cygara.
— DziĊkujĊ… bardzo dziĊkujĊ, jakoĞ nie mam ochoty.
— No, a whisky z wodą sodową?
— Niech bĊdzie… pół szklaneczki. Jest gorąco jak na tĊ porĊ roku, a do tego jeszcze mnóstwo
kłopotów na głowie. Pan pamiĊta, jaką teoriĊ zbudowałem w tej sprawie w Norwood?
— Przypominam sobie, Īe miał pan pewną teoriĊ.
— Musiałem ją jednak zrewidowaü. Zacisnąłem sieü bardzo mocno dokoła osoby Thaddeusa
Sholto, a tymczasem, masz ci los! wymknął siĊ przez dziurĊ, i to w samym jej Ğrodku. Zdołał siĊ
wykazaü niezbitym alibi. Odkąd wyszedł z pokoju brata, zawsze go ktoĞ widział, nie mógł wiĊc
absolutnie czołgaü siĊ po dachach i właziü przez zapadniĊ. To bardzo ciemna sprawa i gra idzie
teraz o mój honor zawodowy. Byłbym bardzo zobowiązany za kaĪdą pomoc w tym kierunku.
— Wszyscy potrzebujemy od czasu do czasu pomocy — wtrąciłem.
— PaĔski przyjaciel, pan Sherlock Holmes, to doprawdy niezwykły człowiek — ciągnął
zniĪając poufale głos. — To człowiek, którego nie moĪna zwyciĊĪyü. Widziałem tego
młodzieĔca wielekroü przy pracy i zawsze udało mu siĊ rzuciü Ğwiatło na kaĪdą sprawĊ. Jest
moĪe trochĊ nieporządny w swych metodach pracy i moĪe zbyt prĊdko buduje teorie: na ogól
jednak twierdzĊ, Īe byłby z niego doskonały zawodowiec, i nie ukrywam siĊ z moim zdaniem.
Dzisiaj rano otrzymałem od niego depeszĊ, z której wnioskujĊ, Īe ma jakieĞ nowe poszlaki w
sprawie Sholto. Oto ona.
Wyjął z kieszeni depeszĊ i podał mi do przeczytania. Datowana była o godz. 12 z Poplar.
Niech siĊ pan uda natychmiast na Baker Street — brzmiał tekst — gdyby mnie tam jeszcze nie
było, proszĊ zaczekaü. Jestem na tropie bandy Sholto. JeĪeli pan chce byü Ğwiadkiem finiszu,
moĪe pan wybraü siĊ z nami dziĞ wieczorem.
— To brzmi bardzo zachĊcająco. Najwidoczniej wpadł na jakiĞ nowy Ğlad — rzekłem.
— Ach, wiĊc i on siĊ omylił — wykrzyknął Jones z widocznym zadowoleniem. — Nawet
najlepszym spoĞród nas siĊ to zdarza. OczywiĞcie, moĪe siĊ to okazaü fałszywym alarmem, lecz
jako przedstawicielowi prawa nie wolno mi pominąü okazji. Ale ktoĞ wszedł do domu. MoĪe on.
RzeczywiĞcie słychaü było na schodach czyjeĞ ciĊĪkie kroki, sapanie i Ğwisty. Raz czy dwa
przybysz zatrzymał siĊ, jak gdyby zbyt trudno było mu wspinaü siĊ dalej, w koĔcu jednak
dobrnął do drzwi i wszedł. Wygląd jego odpowiadał wraĪeniu, jakie wywołało na nas to
uciąĪliwe wspinanie siĊ po schodach. Był człowiekiem juĪ niemłodym, odzianym po marynarsku
w kurtĊ zapiĊtą pod samą brodĊ. Plecy miał zgiĊte, kolana mu drĪały, a oddech wydobywał siĊ z
piersi astmatycznie. Wspierał siĊ na grubej dĊbowej lasce, a ramiona podnosiły siĊ i opadały przy
oddechu. Na szyi miał czerwony szalik. Twarzy okolonej siwymi bokobrodami nie było prawie
widaü, poza parą bystrych ciemnych oczu, nad którymi zwisały krzaczaste białe brwi. Wyglądał
na uczciwego marynarza, którego wiek i bieda doprowadziły do takiego stanu.
— Czego chcecie, dobry człowieku? — zapytałem. Rozejrzał siĊ dokoła powoli i
systematycznie, jak to zwykle robią ludzie starsi.
— Czy jest pan Sherlock Holmes? — spytał.
— Nie, ale ja go zastĊpujĊ. MoĪecie mi powiedzieü wszystko, co byĞcie chcieli powiedzieü
jemu samemu.
— MogĊ to powiedzieü tylko jemu.
— Ale mówiĊ wam przecieĪ, Īe go zastĊpujĊ. Czy chodzi o łódĨ Mardocheusza Smitha?
— A właĞnie. Wiem dobrze, gdzie ona jest. I gdzie są ci ludzie, co to on ich szuka. O skarbie
wiem takĪe. O wszystkim wiem dokładnie.
— ProszĊ wiĊc opowiedzieü mi wszystko, a juĪ ja jemu powtórzĊ.
— Nie, tylko jemu samemu mogĊ to powiedzieü — powtórzył ze starczym uporem.
— JeĪeli tak, to musi pan na niego zaczekaü.
— Nie, nie… Nie bĊdĊ tracił całego dnia dla czyjejĞ przyjemnoĞci. JeĪeli pana Holmesa nie
ma, to siĊ pan Holmes musi sam wszystkiego dowiedzieü. Nie podobacie mi siĊ obydwaj i nie
powiem wam ani słowa.
Skierował siĊ ku drzwiom, ale Jones zastąpił mu drogĊ.
— Zaczekaj no chwileczkĊ, mój przyjacielu — rzekł. — Masz pan waĪne informacje, wiĊc
niemoĪliwe, byĞ tak sobie po prostu odchodził. Zatrzymamy tu pana, z wolą czy bez woli, aĪ do
powrotu pana Holmesa.
Starzec usiłował podbiec do drzwi, ale gdy szerokie plecy Jonesa zamknĊły mu drogĊ,
zrozumiał, Īe jest bezsilny.
— Ładnie człowieka traktują! — wykrzyknął stukając kijem o podłogĊ. — PrzychodzĊ tutaj,
Īeby siĊ zobaczyü z pewnym dĪentelmenem, a wy obaj, których na oczy nie widziałem,
chwytacie mnie i tak traktujecie…
— Nic siĊ wam nie stanie — wtrąciłem. — Wynagrodzimy was uczciwie za stracony czas.
ProszĊ sobie siąĞü tam na sofie. To na pewno nie potrwa długo.
Przeszedł nachmurzony przez pokój i usiadł, oparłszy głowĊ na rĊkach. Ja i Jones, paląc
cygara, prowadziliĞmy dalej rozmowĊ. Nagle rozległ siĊ tuĪ za nami głos Holmesa:
— MoĪe byĞcie i mnie poczĊstowali cygarem? SkoczyliĞmy obaj na równe nogi. Holmes
siedział przy nas z wielce rozbawioną i zadowoloną miną.
— Holmes! — zawołałem. — Ty tutaj! Ale gdzieĪ jest ten staruszek?
— Tutaj macie swego staruszka — odpowiedział podnosząc w górĊ pĊk siwych włosów. —
Oto on: peruka, bokobrody, brwi… i tyle. Wiedziałem, Īe moje przebranie jest niezłe, nigdy
jednak nie myĞlałem, Īe wytrzyma aĪ taką próbĊ…
— AleĪ psotnik z pana! — wykrzyknął zachwycony Jones. — Byłby z pana wyĞmienity aktor.
Kaszle pan zupełnie jak prawdziwy starowina z przytułku, a te słabe, uginające siĊ nogi warte są
dziesiĊü funtów tygodniowo. Zdaje mi siĊ jednak, Īe rozpoznałbym pana po błysku w oczach…
Nie uszedłby nam pan daleko, o nie…
— Pracowałem w tym przebraniu cały dzieĔ — powiedział Holmes zapalając cygaro. —
Widzicie, juĪ wielu przestĊpców mnie rozpoznaje, zwłaszcza od chwili, kiedy obecny tutaj nasz
przyjaciel zaczął publikowaü niektóre moje sprawy. Mogłem zatem wkroczyü na ĞcieĪkĊ
wojenną jedynie w jakimĞ prostym przebraniu jak to na przykład. Dostał pan mój telegram?
— Dostałem i właĞnie dlatego tu jestem.
— Jak postĊpuje Ğledztwo?
— Nic z tego nie wyszło. Musiałem zwolniü dwoje wiĊĨniów, a przeciw dwóm pozostałym
teĪ nie mam dostatecznych dowodów.
— Nic nie szkodzi. Damy panu na ich miejsce dwu innych. Musi siĊ pan jednak poddaü moim
rozkazom. Cały splendor z rozwiązania zagadki przypadnie panu, ale musi pan postĊpowaü w
myĞl moich wskazówek. Zgoda?
— Całkowita, jeĪeli mi pan dopomoĪe w ujĊciu tych ludzi.
— No wiĊc dobrze. Przede wszystkim bĊdĊ potrzebował szybkiej policyjnej łodzi, motorówki.
Ma byü o godzinie siódmej przy schodach westminsterskich.
— To siĊ łatwo da zrobiü. Stoi tam zawsze łódĨ policyjna, dla pewnoĞci jednak mogĊ jeszcze
pójĞü i zatelefonowaü.
— NastĊpnie bĊdĊ potrzebował dwóch dzielnych ludzi, w wypadku gdybyĞmy natrafili na
opór.
— W łodzi bĊdzie ich dwóch lub trzech. I co jeszcze?
— Gdy juĪ ujmiemy tych ludzi, dostaniemy i skarb. Przypuszczam, Īe bĊdzie wielką
przyjemnoĞcią dla mego przyjaciela zanieĞü szkatułkĊ do pewnej damy, której połowa skarbu siĊ
słusznie naleĪy. Niech ona pierwsza otworzy szkatułkĊ. Co, Watsonie?
— Tak, to by mi sprawiło naprawdĊ wielką przyjemnoĞü.
— To właĞnie bardzo siĊ sprzeciwia przepisom — rzekł Jones, potrząsając głową. —
PoniewaĪ jednak cała sprawa idzie niezupełnie wedle przepisów, musimy na to i na owo
przymknąü oczy. Skarb musi byü jednak przekazany potem władzom, aĪ do chwili zakoĔczenia
oficjalnych dochodzeĔ.
— OczywiĞcie. To siĊ da łatwo zrobiü. I jeszcze jedno. Chciałbym usłyszeü coĞ niecoĞ o całej
sprawie z ust samego Jonathana Small. Wie pan, Īe lubiĊ opracowywaü sprawy ze wszystkimi
szczegółami. Mam nadziejĊ, Īe nie bĊdzie zastrzeĪeĔ przeciwko temu, abym odbył z nim
nieoficjalną rozprawĊ albo tu u mnie w mieszkaniu, albo gdzie indziej, gdzie oczywiĞcie wiĊzieĔ
bĊdzie odpowiednio strzeĪony.
— No cóĪ, pan jest panem sytuacji Jak dotąd, nie mam Īadnego dowodu, Īe w ogóle jakiĞ
Jonathan Small istnieje. JeĞli go pan jednak ujmie, nie widzĊ powodu, dlaczegobym miał panu
zabroniü tej rozmowy.
— A wiĊc zgoda?
— Zupełna. Czy jeszcze coĞ?
— Chyba jeszcze to, Īe chcĊ koniecznie, aby pan zjadł z nami obiad. BĊdzie gotowy za pół
godziny. Mamy ostrygi i przepiórki, a do tego niezłe białe wino. Watsonie, jeszcze nie miałeĞ
okazji oceniü dostatecznie moich zalet jako gospodarza.
X.
K
ONIEC WYSPIARZA
Obiad upłynął nam bardzo wesoło. Holmes, gdy chciał, potrafił Ğwietnie opowiadaü, a tego
wieczora właĞnie miał na to ochotą. Był wyraĨnie podniecony. Nigdy nie widziałem go w
bardziej błyskotliwym nastroju. Poruszał najrozmaitsze tematy — teatr Ğredniowieczny, ceramika
Ğredniowieczna, skrzypce Stradivariusa, buddyzm na Cejlonie i wojenne okrĊty w przyszłoĞci —
a o wszystkim mówił z takim znawstwem, jak gdyby specjalnie to studiował. Jego wyĞmienity
humor jaskrawo odbijał od depresji poprzednich dni. Okazało siĊ, Īe Athelney Jones potrafi byü
wcale miłym towarzyszem w chwilach wolnych od zawodowych zajĊü, zaĞ do jedzenia zabrał siĊ
jak prawdziwy bon vivant. Mnie teĪ ogarnĊło podniecenie na myĞl, iĪ zbliĪamy siĊ do koĔca
naszego zadania, a zresztą zaraziłem siĊ wesołoĞcią Holmesa. W czasie obiadu Īaden z nas nie
wspomniał nawet słowem o sprawie, która nas tutaj zgromadziła.
Kiedy juĪ sprzątniĊto, Holmes spojrzał na zegarek i napełnił trzy kieliszki portwejnem.
— Wypijmy — powiedział — za powodzenie naszej małej ekspedycji. A teraz juĪ najwyĪszy
czas na nas. Czy masz jakiĞ pistolet, Watsonie?
— Mam w biurku mój stary słuĪbowy rewolwer.
— Lepiej weĨ go ze sobą. NaleĪy byü przygotowanym na wszystko. WidzĊ, Īe doroĪka juĪ
czeka. Zamówiłem ją na pół do siódmej.
Zanim dojechaliĞmy do przystani westminsterskiej, było trochĊ po siódmej. Na wodzie
czekała juĪ na nas łódĨ, którą Holmes obrzucił krytycznym spojrzeniem.
— Czy moĪna po czymĞ poznaü, Īe to łódĨ policyjna? — zapytał.
— Owszem. Ta zielona latarka z boku.
— A wiĊc proszĊ ją zdjąü.
Gdy to uczyniono, weszliĞmy na pokład i odwiązano łódĨ od pala. Jones, Holmes i ja
siedzieliĞmy u rufy. Jeden człowiek siadł przy sterze, drugi przy motorze, a dwu zwalistych
policjantów na przodzie.
— Dokąd? — spytał Jones.
— Do Tower. Niech siĊ zatrzymają naprzeciw doku Jacobsona.
ŁódĨ była rzeczywiĞcie bardzo szybka. MknĊliĞmy wzdłuĪ szeregów naładowanych barek.
Holmes uĞmiechał siĊ z zadowoleniem, gdy wyminĊliĞmy jakiĞ rzeczny parowiec, pozostawiając
go daleko w tyle.
— W tym tempie moĪemy przeĞcignąü kaĪdego — powiedział.
— No, to moĪe nie, w kaĪdym razie niewiele jest motorówek, które by nas pobiły.
— Musimy złapaü „AurorĊ”, a ona uchodzi za bardzo szybką. Opowiem ci teraz, Watsonie,
jak to wszystko wygląda. PamiĊtasz, jaki byłem zły, Īe taka drobnostka stanĊła mi na drodze?
— Owszem.
— Dałem wiĊc całkowity wypoczynek mózgowi zajmując siĊ doĞwiadczeniami chemicznymi.
Jeden z naszych najwiĊkszych mĊĪów stanu powiedział kiedyĞ, Īe najlepszym wypoczynkiem
jest zmiana rodzaju pracy. I rzeczywiĞcie. Kiedy mi siĊ udało rozpuĞciü wĊglowodór, powróciłem
znowu do zagadnienia Sholtów i przemyĞlałem wszystko od początku. Moi chłopcy przetrząsnĊli
na próĪno oba brzegi rzeki. Nie znaleĨli „Aurory” na Īadnej przystani ani nie wróciła do domu.
Trudno było przypuĞciü, iĪ zatopiono ją celem zatarcia Ğladów, chociaĪ pozostawała jeszcze i ta
hipoteza, gdyby wszystko inne zawiodło. Dobrze wiedziałem, Īe ten Small musi byü wcale
chytry, nie uwaĪałem go jednak za zdolnego do czegoĞ, co wymagałoby subtelnego
przemyĞlenia, gdyĪ bywa to przewaĪnie atrybutem wyĪszej kultury. PomyĞlałem wiĊc, Īe skoro
Small był juĪ przez jakiĞ czas w Londynie — a przekonaliĞmy siĊ, Īe stale Ğledził wydarzenia w
Pondicherry Lodge — to chyba nie mógł tak natychmiast wyjechaü, lecz musiał mieü trochĊ
czasu, chociaĪby jeden dzieĔ, na załatwienie swoich spraw osobistych. Tak mi dyktowała teoria
prawdopodobieĔstwa.
— Ten punkt wydaje mi siĊ trochĊ słabszy — odpowiedziałem. — Bardziej prawdopodobne
przecieĪ, Īe załatwił swoje sprawy, zanim udał siĊ na tĊ eskapadĊ.
— Nie, nie sądzĊ. Jego kryjówka byłaby zbyt cennym schronieniem w razie potrzeby, Īeby
mógł sobie pozwoliü na pozbycie siĊ jej przed czasem. Ale jeszcze jedno mnie uderzyło.
Jonathan Small musiał sobie zdawaü sprawĊ z tego, Īe dziwna powierzchownoĞü jego
towarzysza, choüby nie wiem jak starał siĊ go ukryü, da temat plotkom i nawet moĪe byü łączona
z tragedią w Norwood. Miał na pewno doĞü rozumu, Īeby wpaĞü na tĊ myĞl. Wyruszyli ze swej
kwatery głównej pod osłoną nocy i Small zamierzał wróciü tam przed Ğwitem. Według słów pani
Smith była godzina trzecia, kiedy przyszli po łódĨ. Rozwidniało siĊ juĪ zupełnie, jeszcze godzina
i ludzie zaczną wstawaü. Stąd wniosek, Īe musieli popłynąü niedaleko. Opłacili dobrze Smitha,
Īeby trzymał jĊzyk za zĊbami, zarezerwowali sobie jego motorówkĊ na ostateczną ucieczkĊ i
poĞpieszyli ze szkatułą do swojej kwatery. Za kilka dni, kiedy bĊdą siĊ mogli zorientowaü, co
gazety piszą na ten temat i czy są na nich skierowane podejrzenia, udadzą siĊ w nocy na jakiĞ
okrĊt w Gravesend czy Downs, gdzie juĪ niewątpliwie mają zarezerwowany przejazd do
Ameryki lub do Kolonii.
— Tak, ale co z motorówką? Nie mogli jej przecieĪ zabraü i ukryü ze sobą.
— OczywiĞcie, przypuszczałem, iĪ musi byü gdzieĞ w pobliĪu, tyle Īe niewidzialna. Starałem
siĊ potem wyobraziü sobie, Īe jestem Smallem, i pojąü, co człowiek jego pokroju by w tej
sytuacji zrobił. Najprawdopodobniej rozwaĪył sobie, Īe jeĞli odeĞle łódĨ do przystani i bĊdzie ją
tam trzymał to policja, wpadłszy na ich trop, bĊdzie miała ułatwioną pogoĔ. Jak wiĊc ukryü łódĨ i
mieü ją równoczeĞnie pod rĊką? Zastanowiłem siĊ, jak bym ja sam w takim przypadku postąpił, i
znalazłem tylko jeden sposób. Przekazałbym łódĨ jakiemuĞ majstrowi czy warsztatowi
reperacyjnemu z poleceniem, by wymienili w niej jakiĞ nieistotny drobiazg. Zostałaby wtedy
zabrana gdzieĞ do doku czy warsztatu, a wiĊc ukryta, równoczeĞnie zaĞ mógłbym ją w kaĪdej
chwili mieü do rozporządzenia.
— To mi siĊ wydaje bardzo logiczne i proste.
— WłaĞnie te pozornie proste rzeczy są czĊsto przeoczane. Postanowiłem wiĊc działaü.
Wyruszyłem natychmiast w przebraniu tego poczciwego marynarza i zasiĊgałem jĊzyka we
wszystkich dokach w dole rzeki. W piĊtnastu nie dowiedziałem siĊ niczego, natomiast w
szesnastym, u Jacobsona, powiedziano mi, Īe przed dwoma dniami człowiek z drewnianą nogą
zostawił u nich „AurorĊ”. Twierdził, Īe ster coĞ Ĩle funkcjonuje. „Sterowi nic nie brak —
powiedział majster. — O, tam pan ma «AurorĊ», na wodzie, ta z czerwonymi pasami”. W tym
samym momencie zjawia siĊ, jak myĞlicie, kto? Mardocheusz Smith, jej zaginiony właĞciciel, i to
mocno pod gazem. Nigdy bym siĊ nie domyĞlił, Īe to on, gdyby sam nie wykrzykiwał swego
nazwiska i nazwy motorówki. „Potrzebna mi jest dziĞ wieczorem o ósmej — wołał —
punktualnie o ósmej, pamiĊtajcie, bo muszĊ zawieĨü dwu goĞci, którzy nie lubią czekaü”. Musieli
mu widaü bardzo dobrze zapłaciü, bo szastał pieniĊdzmi na prawo i lewo. Szedłem jakiĞ czas za
nim, po chwili jednak skrĊcił do knajpy, wróciłem wiĊc do doku zabrawszy po drodze jednego z
moich chłopców, zostawiłem go na straĪy i poleciłem pilnowaü łodzi. Ma staü na brzegu i da nam
znaü chusteczką, gdy wystartują. BĊdziemy czekaü na rzece i powinniĞmy schwytaü wszystko
razem: i ludzi, i skarb.
— Doskonale pan to zaplanował, bez wzglĊdu na to, czy chodzi o właĞciwych ludzi, czy nie
— zauwaĪył Jones — gdybym to jednak ja zajmował siĊ tą sprawą, sprowadziłbym policjĊ do
Jacobsona i zaaresztował tych dwóch zaraz po ich przyjĞciu.
— Co nigdy by nie nastąpiło. Ten facet, Small, to bardzo chytra sztuka. WyĞle naprzód czujkĊ
i jeĪeli tylko coĞ zbudzi jego podejrzenie, przyczai siĊ gdzieĞ znowu co najmniej na tydzieĔ.
— Ale mogłeĞ przecieĪ dopilnowaü Smitha, który by ciĊ zaprowadził do ich kryjówki —
zauwaĪyłem.
— Musiałbym wówczas straciü cały dzieĔ, a istnieje zaledwie jedna szansa na sto, Īe Smith
zna ich kryjówkĊ. Dostał pieniądze i moĪe siĊ upiü, po co wiĊc ma zadawaü pytania? Przesłali
mu instrukcje, co ma robiü. Nie, rozwaĪałem wszelkie moĪliwe posuniĊcia i to jest najlepsze.
W czasie tej rozmowy mknĊliĞmy pod mostami rozpiĊtymi nad Tamizą. Gdy mijaliĞmy City,
ostatnie promienie zachodzącego słoĔca złociły krzyĪ na kopule koĞcioła Ğw. Pawła. DobiliĞmy
do Tower juĪ o zmierzchu.
— Oto doki Jacobsona — wskazał Holmes na grupĊ masztów i łodzi po stronie Surrey. —
Popłyniemy tam i z powrotem pod osłoną tych barek. — Wyjął z kieszeni nocną lornetkĊ i
wpatrywał siĊ jakiĞ czas w brzeg. — WidzĊ mojego wartownika na straĪy — powiedział — ale
Īadnego znaku chusteczką.
— A gdybyĞmy tak spłynĊli trochĊ w dół rzeki i przyczaili siĊ tam na nich? — zaproponował
skwapliwie Jones.
Wszystkich nas ogarnĊło takie samo podniecenie, nawet policjantów i palaczy, którzy mieli
bardzo słabe pojĊcie o celu tej wycieczki.
— Nie wolno nam na niczym polegaü — odpowiedział Holmes. — Jest dziesiĊü szans przeciw
jednej, Īe popłyną w dół rzeki, ale nie mamy Īadnej pewnoĞci. Stąd widzimy wejĞcie do doku, a
sami jesteĞmy niewidoczni. Noc zapowiada siĊ jasna i widocznoĞü jest dostateczna. Musimy
zostaü tu. Spójrzcie, jak tam w Ğwietle latarĔ gazowych roi siĊ od ludzi.
— Wracają z doków po pracy.
— Brudne szelmy, ale przypuszczam, Īe kaĪdy z nich nosi w sobie jakąĞ ukrytą iskierkĊ
nieĞmiertelnoĞci. Patrząc na nich, nikt by tego nie powiedział; nie moĪna twierdziü tego a priori.
CóĪ za dziwną zagadką jest człowiek!
— KtoĞ nazwał go duszą zamkniĊtą w zwierzĊciu — dodałem.
— Bardzo trafnie mówi na ten temat Winwood Reade — rzekł Holmes. — Powiada on, Īe
podczas gdy kaĪdy z osobna człowiek stanowi zagadkĊ nie do rozwiązania, to w skupisku staje
siĊ matematycznym pewnikiem. Nigdy, na przykład, nie moĪna odgadnąü, jak postąpi
pojedynczy człowiek, natomiast moĪna dokładnie przewidzieü, co zrobi pewna okreĞlona iloĞü
ludzi. IndywidualnoĞci siĊ róĪnią, ale procenty pozostają niezmienne. Tak twierdzi statystyka.
Ale co to? Czy mi siĊ zdaje, Īe widzĊ chusteczkĊ? Na pewno coĞ białego miga tam w oddali.
— Tak, to twój chłopiec! — wykrzyknąłem. — WidzĊ go doskonale!
— A oto i „Aurora”! — zawołał Holmes. — I pĊdzi jak strzała. Dodajcie gazu — zwrócił siĊ
do mechanika — i gonimy tĊ łódĨ z Īółtym Ğwiatłem z tyłu. Na Boga! Nigdy sobie nie darujĊ,
jeĪeli siĊ nam wymkną.
„Aurora” wysunĊła siĊ niepostrzeĪenie z doku i przepłynĊła z tyłu za dwoma czy trzema
małymi stateczkami, tak Īe nim ją zobaczyliĞmy, była juĪ na pełnych obrotach. MknĊła teraz w
dół rzeki, cały czas blisko brzegu, rozwijając niesłychaną szybkoĞü. Jones patrzył na nią z
powagą i potrząsał głową.
— Jest niezwykle szybka — powiedział. — Bardzo wątpiĊ, czy uda siĊ nam ją dopĊdziü.
— Ale my musimy ją dopĊdziü — syknął Holmes przez zĊby. — Hej, mechanicy, zróbcie, co
moĪecie. Musimy ich mieü, choüby miało naszą łódĨ roznieĞü.
ByliĞmy teraz niedaleko za „Aurorą”. Palenisko huczało, a potĊĪny kocioł pulsował i drĪał jak
wielkie metalowe serce. Ostry dziób pruł ciche fale rzeki pozostawiając z lewej i z prawej strony
zwały wody.
KaĪde drgnienie motoru powodowało, Īe cała łódĨ podskakiwała i drĪała jak Īywa. DuĪa Īółta
latarnia na dziobie rzucała długą, migotliwą smugĊ Ğwiatła na naszą drogĊ. Przed nami ciemna
plama na wodzie wskazywała, gdzie jest „Aurora”, a kłĊbiąca siĊ za nią piana Ğwiadczyła, z jak
wielką szybkoĞcią siĊ posuwa. MijaliĞmy barki, parowce, statki handlowe zdąĪające w tĊ i tamtą
stronĊ, okrąĪaliĞmy jedne lub wypadaliĞmy z tyłu za innymi. Z ciemnoĞci dochodziły nas róĪne
głosy i nawoływania, ale „Aurora” ciągle gnała naprzód, a my tuĪ, w jej tropy.
— Dorzucajcie, ludzie, dorzucajcie! — wołał Holmes zaglądając do kotłowni; Īar oĞwietlał
jego podnieconą, orlą twarz. — Starajcie siĊ wydobyü z kotłów jak najwiĊcej pary.
— Mam wraĪenie, Īe siĊ trochĊ zbliĪamy — rzekł Jones z oczami wlepionymi w „AurorĊ”.
— Jestem tego zupełnie pewien — dodałem. — Za kilka minut powinniĞmy siĊ z nią zrównaü.
W tej samej jednak chwili pech zrządził, Īe statek holowniczy, ciągnący za sobą trzy barki,
zaszedł nam drogĊ. Tylko gwałtowne ĞciągniĊcie steru uratowało nas przed zderzeniem, ale nim
zdołaliĞmy wyminąü przeszkodĊ i powróciü na kurs, „Aurora” wyprzedziła nas o dobre dwieĞcie
jardów. Ciągle jednak mieliĞmy ją przed oczami, bo mroczny, niepewny zmierzch przeszedł w
rozgwieĪdĪoną noc. Kotły pracowały z maksymalnym wysiłkiem i słaba łódĨ drĪała i trzeszczała
od mocy, jaka parła nas naprzód. PrzelecieliĞmy przez Pool, koło doków Zachodni–Indyjskich,
potem wzdłuĪ Deptford Reach i znowu z nurtem rzeki, okrąĪywszy Isle of Dogs. Ciemna plama
majacząca przed nami przybrała teraz wyraĨnie kształt Ğmigłej „Aurory”. Gdy Jones skierował na
nią reflektor, doskonale rozróĪniliĞmy postacie na pokładzie. Jeden z ludzi siedział na rufie i
trzymał miĊdzy kolanami coĞ, nad czym siĊ od czasu do czasu pochylał. Obok leĪało coĞ
ciemnego jakby duĪy pies nowofunlandzki. Ster trzymał chłopiec, zaĞ przy czerwonym blasku
paleniska dojrzałem starego Smitha, obnaĪonego do pasa i dorzucającego wĊgiel do pieca z takim
zapałem, jak by od tego zaleĪało Īycie. Byü moĪe, z początku mieli jeszcze wątpliwoĞci, czy
dąĪymy ich Ğladem, skoro jednak za kaĪdym zakrĊtem czy okrąĪeniem wciąĪ odnajdywali nas za
sobą, nie mogli siĊ dłuĪej łudziü. Pod Greenwich byliĞmy juĪ tylko jakieĞ trzysta kroków za nimi,
w Blackwall — najwyĪej dwieĞcie piĊüdziesiąt. W ciągu mojej urozmaiconej kariery polowałem
juĪ na róĪną zwierzynĊ, w wielu krajach, ale nigdy ten sport nie dał mi tyle dzikich przeĪyü co ta
szalona, dzika pogoĔ po Tamizie. Jard za jardem zbliĪaliĞmy siĊ do „Aurory”. W ciszy nocnej
słyszeliĞmy pulsowanie i warkot jej maszyn. Człowiek u rufy siedział dalej skurczony,
poruszając ustawicznie ramionami, jak gdyby czymĞ zajĊty. Od czasu do czasu podnosił głowĊ i
mierzył wzrokiem odległoĞü dzielącą łodzie. PodpływaliĞmy coraz bliĪej i bliĪej. Jones krzyknął,
by siĊ zatrzymali. ByliĞmy teraz nie dalej niĪ o cztery długoĞci łodzi od nich, przy czym obie
łodzie pĊdziły z szaloną szybkoĞcią. Całą rzekĊ widaü było bardzo wyraĨnie — z Barking Level z
jednej i melancholijnymi bagnami Plumstead z drugiej strony. Na krzyk Jonesa człowiek przy
rufie wstał i zaczął nam wygraĪaü obydwoma piĊĞciami, przeklinając równoczeĞnie wysokim,
skrzypiącym głosem. Był to postawny, silny mĊĪczyzna — i gdy tak stał szeroko rozkraczony,
zauwaĪyłem, Īe prawą nogĊ od kolana ma drewnianą. Na dĨwiĊk jego przenikliwego,
rozzłoszczonego głosu ciemna kupka leĪąca obok na pokładzie poruszyła siĊ, wyprostowała i
zmieniła w małego, czarnego człowieczka — najmniejszego, jakiego mi siĊ trafiło widzieü — o
wielkiej, niekształtnej głowie i kołtunie potarganych włosów. Holmes wyciągnął juĪ rewolwer, ja
zaĞ poszedłem w jego Ğlady na widok tej dzikiej, wykrzywionej twarzy. Postaü tĊ otulał rodzaj
pledu czy opoĔczy, tak Īe jedynie twarz moĪna było dojrzeü. Wystarczyło to jednak, aby na
długo pozbawiü człowieka snu. Nigdy w Īyciu nie zdarzyło mi siĊ widzieü twarzy nacechowanej
takim bestialstwem i okrucieĔstwem. Małe oczka paliły siĊ jakimĞ niesamowitym blaskiem, a
grube wargi, ĞciągniĊte w tył, odsłaniały zĊby, którymi zgrzytał w zwierzĊcej furii.
— Pal, jeĪeli podniesie rĊkĊ — powiedział spokojnie Holmes.
ByliĞmy oddaleni zaledwie o długoĞü łodzi i mogliĞmy nieomal dotknąü rĊką naszej zdobyczy.
Dzisiaj jeszcze mam ten obraz przed oczami: dwaj ludzie na pokładzie, z których jeden, biały,
stoi w rozkroku i bluzga ku nam przekleĔstwa, a drugi, niesamowity karzeł o ohydnej twarzy,
zgrzyta w Ğwietle latarni mocnymi, Īółtymi zĊbami. Całe szczĊĞcie, Īe widzieliĞmy go tak
wyraĨnie, bo nagle wyciągnął spod płachty krótki, okrągły kawałek drzewa, podobny do szkolnej
linijki i przyłoĪył go do ust. Oba nasze wystrzały zabrzmiały równoczeĞnie. ZakrĊcił siĊ na
miejscu, wyrzucił w górĊ ramiona i ze zduszonym krzykiem runął do wody. WĞród białej piany
mignĊło mi jeszcze raz jego groĨne, jadowite spojrzenie. W tej samej chwili człowiek o
drewnianej nodze rzucił siĊ na ster i szarpnął go z całej siły, tak Īe szalupa skrĊciła gwałtownie
ku południowemu brzegowi, my zaĞ przemknĊliĞmy zaledwie kilka stóp od jej rufy. SkrĊciliĞmy
natychmiast w ich Ğlady. „Aurora” jednak dobijała juĪ do brzegu.
Była to dzika, opuszczona okolica, gdzie ciągnął siĊ szeroki pas bagien, oĞwietlony blaskiem
ksiĊĪyca, poprzecinany rozlewiskami stojącej wody i pokryty gnijącą roĞlinnoĞcią. ŁódĨ z rufą
mokrą od wody uderzyła głucho o bagnisty brzeg. Zbieg wyskoczył, ale jego drewniany kikut
natychmiast ugrzązł w rozmokłym gruncie. Daremnie próbował siĊ wydostaü; ani kroku w tył
czy naprzód. Ryczał z bezsilnej wĞciekłoĞci i zdrową nogą kopał dokoła, ale tylko zapadał siĊ
coraz bardziej. Kiedy wyciągnĊliĞmy na brzeg naszą łódĨ, tkwił juĪ tak mocno w bagnie, Īe
dopiero zarzuciwszy naĔ grubą linĊ zdołaliĞmy wyciągnąü go i przywlec do burty jak wielką
rybĊ. Obydwaj Smithowie, ojciec i syn, siedzieli nachmurzeni w motorówce, wyszli jednak
pokornie na nasz rozkaz. Samą „AurorĊ” przyholowaliĞmy do naszej łodzi. Na jej pokładzie stała
mocna Īelazna skrzynka hinduskiej roboty. Bez wątpienia była to ta sama skrzynka, która
zawierała złowróĪbny skarb Sholtów. Nie miała klucza, była jednak bardzo ciĊĪka, toteĪ
ostroĪnie przenieĞliĞmy ją do naszej małej kabiny. Wracając powoli w górĊ rzeki kierowaliĞmy
Ğwiatło reflektora na wszystkie strony, ale nigdzie nie dostrzegliĞmy Ğladu wyspiarza. GdzieĞ w
ciemnoĞci na dnie Tamizy leĪą koĞci tego dziwnego przybysza.
— Spójrz — rzekł nagle Holmes wskazując na klapĊ w pokładzie — w samą porĊ uĪyliĞmy
pistoletów.
TuĪ za miejscem, gdzie staliĞmy obaj z Holmesem, tkwiła w desce jedna z morderczych strzał,
które tak dobrze znaliĞmy. Musiała przelecieü miĊdzy nami w chwili, kiedyĞmy strzelali. Holmes
uĞmiechnął siĊ tylko, wzruszając niedbale ramionami, ja jednak, przyznajĊ, poczułem zimny
dreszcz na myĞl o strasznym niebezpieczeĔstwie, które przeszło tak blisko obok nas tej nocy.
XI.
S
KARB
A
GRY
WiĊzieĔ siedział w kabinie naprzeciw skrzyni, na której zdobycie tak długo czekał i tak wiele
siĊ natrudził. Był to człowiek o niespokojnych oczach, a jego twarz spaloną na mahoĔ pokrywała
sieü zmarszczek i bruzd, Ğwiadczących, Īe musiał ciĊĪko pracowaü na ĞwieĪym powietrzu.
Mocny zarys szczĊk widoczny mimo brody wskazywał, Īe niełatwo go odwieĞü od obranego
celu. Mógł mieü jakieĞ piĊüdziesiąt lat lub wiĊcej, bo jego czarne, krĊcące siĊ włosy
przyprószone były gĊsto siwizną. Teraz, gdy był spokojny, nie wyglądał specjalnie
nieprzyjemnie, chociaĪ gdy popadł w gniew, gĊste brwi i agresywny podbródek nadawały mu
charakter okrucieĔstwa, co sam niedawno stwierdziłem. Siedział z zakutymi w kajdanki rĊkami
na kolanach, a głową zwieszoną na piersi i spoglądał błyszczącymi oczami na skrzyniĊ, dla której
tyle złego dokonał. Zdawało mi siĊ, Īe widzĊ wiĊcej zmartwienia niĪ gniewu na jego
nieruchomej, opanowanej twarzy. Raz nawet spojrzał na mnie jak by rozbawiony. — No, cóĪ,
Jonathanie Small — rzekł Holmes zapalając cygaro — bardzo mi przykro, Īe do tego doszło.
— I mnie takĪe — przyznał szczerze. — MyĞlĊ jednak, Īem nie zasłuĪył sobie aĪ na stryczek.
PrzysiĊgam panu na BibliĊ, Īe nie podniosłem nawet rĊki na pana Sholto. To ten diabli pomiot,
ten pokurcz Tonga, puĞcił na niego swoją przeklĊtą strzałĊ. Ja nie brałem w tym udziału, proszĊ
pana. Takem siĊ tym zgryzł, jak by mi zabił jakiego krewniaka. Wychłostałem nawet potem tego
małego diabła koĔcem liny, ale co siĊ stało, tego nie dało siĊ juĪ odrobiü.
— Zapalcie no — rzekł Holmes — a łyk z mojej flaszki teĪ dobrze wam zrobi, bo jesteĞcie
zupełnie przemoczeni. Lecz jak mogliĞcie przypuĞciü, Īe ten czarny karzeł bĊdzie miał doĞü siły,
aby obezwładniü i przytrzymaü pana Sholto podczas waszej wspinaczki po linie?
— Tak pan mówi, jak by pan tam był! PrawdĊ powiedziawszy, spodziewałem siĊ zastaü pokój
pusty. Dobrze znałem tryb Īycia pana tego domu, a to była właĞnie godzina, w której zawsze
schodził na dół na kolacjĊ. Nie bĊdĊ nic ukrywał, najlepszą moją obroną bĊdzie, jak wyznam całą
prawdĊ. Gdyby chodziło o starego majora, to co innego, ani bym siĊ nie zawahał. Wsadziłbym
mu nóĪ miĊdzy Īebra tak samo chĊtnie jak teraz to cygaro w zĊby! Ale jak bĊdĊ zesłany za tego
młodego Sholto, do którego nie miałem nigdy najmniejszej urazy, to diablo głupio.
— JesteĞcie pod nadzorem pana inspektora Jonesa ze Scotland Yardu. Przyprowadzi was do
mego mieszkania, bo chciałbym usłyszeü szczegółowo o całej tej sprawie. Musicie mi
powiedzieü całą prawdĊ, bo przypuszczam, Īe bĊdĊ wam mógł coĞ pomóc. Prawdopodobnie
zdołam udowodniü, Īe ta trucizna działa natychmiast i zanim zdołaliĞcie siĊ wdrapaü do pokoju,
pan Sholto juĪ nie Īył.
— Bo tak i było naprawdĊ, proszĊ pana. Nie pamiĊtam, Īebym kiedy przeĪył taki wstrząs jak
wtedy, kiedym siĊ wdrapał przez okno do pokoju: ta wykrzywiona na ramiĊ głowa! Byłbym
chyba zabił TongĊ na miejscu, ale uciekł. Mówił, Īe to wtedy właĞnie zgubił swój kij i strzały i
one na pewno naprowadziły pana na nasz Ğlad. ChociaĪ, dalibóg, nie rozumiem, jakim cudem pan
tego Ğladu nie zgubił. Ja tam zresztą nie mam do pana Īalu o to, Īe pan mnie złapał. Ale czy to
nie dziwne — dodał z gorzkim uĞmiechem — Īebym ja, co mam prawo do pół miliona funtów,
musiał spĊdziü jedną połowĊ Īycia przy budowie falochronu na Andamanach, a drugą pewnie na
kopaniu drenów w Dartmoor. PrzeklĊty dzieĔ, kiedym pierwszy raz ujrzał kupca Achmeda i
zetknął siĊ ze skarbem Agry, bo on jak dotąd sprowadzał tylko przekleĔstwo na swoich
posiadaczy. Achmedowi przyniósł krwawą Ğmierü, majorowi Sholto strach i winĊ, mnie wreszcie
doĪywotnią niewolĊ.
W tym momencie Jones wsunął głowĊ do kabiny:
— PiĊkna scenka rodzinna — zauwaĪył. — Pozwoli pan, panie Holmes, pociągnąü z flaszki?
No wiĊc, moim zdaniem, moĪemy sobie wzajemnie pogratulowaü. Szkoda, Īe nie udało siĊ nam
schwytaü tego drugiego Īywcem. No, ale nie było wyboru. Trzeba przyznaü, panie Holmes, Īe
pan to bardzo ładnie rozwiązał. Nie mogliĞmy nic wiĊcej zrobiü, jak dopĊdziü motorówką.
— Wszystko dobre, co siĊ dobrze koĔczy — rzekł Holmes. — Nie miałem jednak pojĊcia, Īe
„Aurora” jest aĪ tak szybka.
— Smith twierdzi, Īe to jedna z najszybszych motorówek na rzece i Īe gdyby miał jeszcze
jednego człowieka do pomocy przy kotle, nigdy byĞmy nie zdołali go dogoniü. PrzysiĊga, Īe nie
miał najmniejszego pojĊcia o aferze w Norwood.
— I mówi prawdĊ — wykrzyknął nasz wiĊzieĔ — nie wiedział ani słowa. Wybrałem jego
łódĨ, bo wiedziałem, Īe jest taka szybka. Nie powiedzieliĞmy mu nic, ale zapłaciliĞmy dobrze i
miał jeszcze dostaü sowitą nagrodĊ w Gravesend po przybyciu do naszego statku „Esmeraldy”,
która odpływa do Brazylii.
— No, jeĪeli istotnie nie uczynił nic złego, to i my siĊ postaramy, aby mu siĊnic nie stało.
Działamy szybko, aby schwytaü, kogo trzeba, ale tak od razu człowieka nie skazujemy.
Zabawne było widzieü, jak zadufany w sobie Jones juĪ zaczynał przybieraü górne tony dziĊki
udanemu poĞcigowi. Z lekkiego uĞmiechu na twarzy Holmesa odgadłem, Īe i on pomyĞlał to
samo.
— Dopływamy teraz do mostu Vauxhall — powiedział Jones — i tutaj wysadzimy pana,
doktorze, razem ze szkatułką. Nie bĊdĊ ukrywał, Īe biorĊ na siebie kolosalną odpowiedzialnoĞü.
To bardzo nieprzepisowe, ale trudno, umowa jest umową. MuszĊ jednak w myĞl przepisów
słuĪbowych przydzieliü panu jednego z moich ludzi dla eskorty, a to ze wzglĊdu na wielką
wartoĞü skrzynki. Pan zapewne weĨmie doroĪkĊ?
— Tak, oczywiĞcie.
— Szkoda, Īe nie mamy klucza, bo moglibyĞmy uprzednio spisaü jej zawartoĞü. BĊdzie pan
musiał rozbiü zamek. Gdzie klucz do tej skrzynki, mój człowieku? — zwrócił siĊ do Smalla.
— Na dnie rzeki — odpowiedział tenĪe krótko.
— Hm… Całkiem niepotrzebnie przyczyniłeĞ nam jeszcze tego dodatkowego kłopotu. DoĞü
juĪ mieliĞmy i tak roboty przez was. Nie potrzebujĊ chyba ostrzegaü pana, doktorze, Īeby pan był
bardzo ostroĪny. Niech pan przywiezie skrzynkĊ na Baker Street. Przyjedzie pan tam po nas, a
potem razem udamy siĊ do Scotland Yardu.
Wysadzili mnie w Vauxhall razem z ciĊĪkim Īelaznym bagaĪem i z wesołym inspektorem
policji do pomocy. W kwadrans dojechaliĞmy do mieszkania pani Forrester. SłuĪącą wyraĨnie
zdziwiła ta póĨna wizyta. WyjaĞniła nam, Īe pani Forrester nie ma w domu i prawdopodobnie
wróci bardzo póĨno, ale panna Morstan jest w saloniku. Udałem siĊ wiĊc tam, zabrawszy ze sobą
szkatułĊ, a uprzejmego inspektora zostawiłem w doroĪce. Panna Morstan siedziała przy otwartym
oknie, ubrana w jakiĞ powiewny biały strój domowy z czymĞ szkarłatnym przy szyi i w talii.
MiĊkkie, przyümione Ğwiatło lampy padało na jej słodką, powaĪną twarz i zapalało przytłumione,
metaliczne błyski w jej gĊstych, piĊknych włosach. Jedna biała dłoĔ zwisała z porĊczy fotela, a
cała postaü zdawała siĊ pogrąĪona w zadumie i melancholii. Na odgłos mych kroków zerwała siĊ
z miejsca; ciemny rumieniec zdziwienia i radoĞci zabarwił jej blade policzki.
— Słyszałam, jak zajechała doroĪka, i byłam pewna, Īe to pani Forrester wróciła wczeĞniej,
niĪ zapowiedziała. Nie przypuszczałam nawet, Īe to pan. JakieĪ pan przywozi wiadomoĞci?
— PrzywoĪĊ coĞ lepszego niĪ wiadomoĞci — odpowiedziałem stawiając szkatułkĊ na stole i
starając siĊ, by mój głos brzmiał pogodnie i wesoło, chociaĪ serce ciąĪyło mi w piersi jak kamieĔ.
— Przywiozłem pani coĞ, co jest warte wiĊcej niĪ wszystkie wiadomoĞci na Ğwiecie, a
mianowicie bogactwo.
Rzuciła okiem na szkatułkĊ.
— Czy to jest właĞnie owo bogactwo? — zapytała doĞü obojĊtnie.
— Tak… to wielki skarb Agry. Połowa naleĪy do pani, a druga do Thaddeusa Sholto.
Wyniesie to kilkaset tysiĊcy funtów na osobĊ. Niech pani pomyĞli! To oznacza roczny dochód
dziesiĊciu tysiĊcy funtów. Mało siĊ znajdzie w Anglii bogatszych młodych dam. Czy to nie
wspaniałe?
Zdaje mi siĊ, Īe musiałem trochĊ przeholowaü w moich gratulacjach i Īe wyczuła w nich coĞ
podejrzanego, uniosła bowiem lekko brwi i spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
— JeĪeli ten skarb mam — powiedziała — to tylko dziĊki panu.
— Nie, nie, nic podobnego — odpowiedziałem — nie dziĊki mnie, lecz dziĊki mojemu
przyjacielowi Sherlockowi. Mimo najlepszych chĊci nie zdołałbym go odszukaü w tych
warunkach, trudnych nawet dla jego genialnego analitycznego umysłu. Mało brakowało, a
bylibyĞmy jeszcze w ostatniej chwili ten skarb postradali.
— ProszĊ, niech pan usiądzie i opowie mi wszystko szczegółowo, doktorze.
Opowiedziałem pokrótce wszystko, co siĊ wydarzyło od naszego ostatniego widzenia: nową
metodĊ poszukiwaĔ Holmesa, odnalezienie „Aurory”, zjawienie siĊ Athelney Jonesa, wieczorną
wyprawĊ i niesamowitą pogoĔ po Tamizie. Z rozchylonymi wargami i błyszczącymi oczyma
słuchała o naszych przygodach. Gdy doszedłem do miejsca, kiedy to zatruta strzała przeleciała
tuĪ koło nas, zbladła tak mocno, iĪ obawiałem siĊ, Īe za chwilĊ zemdleje.
— Nie, nie, to nic — powiedziała, gdy zerwałem siĊ, by podaü jej wody — juĪ przeszło.
Tylko nie mogłam słuchaü spokojnie o tym, na jakie niebezpieczeĔstwo naraziłam swych
przyjaciół.
— Ale przecieĪ to wszystko mamy juĪ za sobą — odpowiedziałem — to naprawdĊ nie było
nic takiego. Nie bĊdĊ juĪ pani opowiadał takich ponurych szczegółów. Mówmy o czymĞ
weselszym, cóĪ na przykład, moĪe byü przyjemniejszego niĪ ten skarb. Pozwolono mi przywieĨü
go osobiĞcie i myĞlałem, Īe bĊdzie pani przyjemnie, jeĪeli pani pierwsza go obejrzy.
— BĊdzie to dla mnie niezmiernie interesujące — powiedziała, chociaĪ w jej głosie nie czuü
było specjalnego podniecenia. Przypuszczalnie jednak uwaĪała, Īe byłoby nieładnie okazaü
obojĊtnoĞü wobec zdobytego z tak wielkim trudem skarbu. — Jaka piĊkna szkatuła — dodała
pochylając siĊ nad nią. — To indyjska robota, prawda?
— Tak. To z Benares, kute w metalu.
— I jaka ciĊĪka! — wykrzyknĊła, starając siĊ unieĞü. — Sama szkatuła musi mieü niemałą
wartoĞü. Gdzie kluczyk?
— Small wrzucił go do Tamizy — odpowiedziałem. — MuszĊ poĪyczyü pogrzebacza pani
Forrester.
Z przodu szkatuły znajdował siĊ gruby, szeroki skobel wyrzeĨbiony na kształt siedzącego
Buddy. Pod ten skobel wsunąłem koniec pogrzebacza i szarpnąłem ku górze. Skobel odskoczył z
głoĞnym trzaskiem. DrĪącymi rĊkoma uniosłem wieko. ChwilĊ patrzyliĞmy jak skamieniali…
Szkatuła była pusta…
Nic dziwnego jednak, Īe była ciĊĪka — Ğcianki miała niemal calowej gruboĞci. Była
masywna, solidnie zrobiona, jak kufer przeznaczony do przechowywania drogocennych rzeczy,
ale wewnątrz ani Ğladu złota lub klejnotów. Szkatuła była najzupełniej pusta.
— Skarb przepadł — powiedziała spokojnie panna Morstan.
Słysząc jej słowa i zdając sobie sprawĊ z ich znaczenia, czułem, jak jakiĞ wielki ciĊĪar spada
mi z serca. Nie przypuszczałem nawet, jakim młyĔskim kamieniem leĪał mi na sercu skarb Agry.
Zrozumiałem to dopiero teraz, kiedy wreszcie znikł. Oczywista, Īe było to egoistyczne,
nielojalne, złe, lecz nie mogłem myĞleü o niczym innym jak tylko o tym, Īe znikła złota bariera,
która nas dzieliła!
— Bogu dziĊki! — wyrwało mi siĊ z głĊbi serca.
Rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, uĞmiechając siĊ pytająco:
— Czemu pan to powiedział? — spytała.
— Bo jest pani znowu dostĊpna dla mnie — odpowiedziałem ujmując ją za rĊkĊ. Nie cofnĊła
jej. — Kocham ciĊ, Mary, kocham tak, jak tylko mĊĪczyzna moĪe kochaü kobietĊ. Ten skarb, te
bogactwa zamykały mi usta. Teraz, kiedy to wszystko znikło, mogĊ powiedzieü, jak bardzo ciĊ
kocham. I dlatego właĞnie powiedziałem „Bogu dziĊki”.
— Wobec tego i ja takĪe powiem „Bogu dziĊki” — szepnĊła, kiedy ją przycisnąłem do siebie.
MoĪe ktoĞ stracił skarb tego wieczoru, ja jednak swój skarb znalazłem.
XII.
D
ZIWNA HISTORIA
J
ONATHANA
S
MALL
Cierpliwym człowiekiem musiał byü ów policjant ze Scotland Yardu, upłynĊło bowiem sporo
czasu, nim do niego wróciłem. Gdy mu pokazałem pustą szkatułkĊ, zachmurzył siĊ bardzo.
— No i figa z nagrody — rzekł ponuro. — Nie ma pieniĊdzy, nie ma czym płaciü. Gdyby
skarb siĊ odnalazł, to za dzisiejszą noc mnie i Samowi Brown naleĪałoby siĊ co najmniej po
dziesiątaku.
— Pan Thaddeus Sholto jako człowiek zamoĪny — odpowiedziałem — na pewno was
wynagrodzi bez wzglĊdu na to, czy skarb jest, czy nie.
Pokiwał tylko powątpiewająco głową.
— To marna sprawa — powtórzył. — Tego samego zdania bĊdzie na pewno i inspektor Jones.
Przewidywania te sprawdziły siĊ, sądząc po minie inspektora, któremu po przybyciu na Baker
Street pokazałem pustą szkatułĊ. Wszyscy trzej, to znaczy Holmes, Jones i wiĊzieĔ przyjechali
tuĪ przede mną, poniewaĪ zmienili pierwotny plan i wstąpili jeszcze po drodze na posterunek
policji. Mój przyjaciel siedział w fotelu z obojĊtną jak zwykle miną, podczas gdy Small,
załoĪywszy drewnianą nogĊ na zdrową, tkwił apatycznie naprzeciw niego. Kiedy pokazałem im
pustą szkatułkĊ, odchylił siĊ na krzeĞle i wybuchnął głoĞnym Ğmiechem.
— To twoja robota, Small! — rzekł ze złoĞcią Jones.
— A moja! Ukryłem go tak, Īe nigdy go nie znajdziecie — wybuchnął. — To mój skarb i
jeĪeli sam nie mogĊ go zatrzymaü, to juĪ moja w tym głowa, Īeby go nie miał nikt inny.
Powtarzam, Īe Īadna Īywa istota nie ma do niego prawa, oprócz mnie i jeszcze trzech, co tam
siedzą w barakach andamaĔskich. Teraz wiem, Īe ani ja, ani oni nie bĊdziemy z niego korzystaü,
ale przez cały czas to, co robiłem, to nie tylko dla siebie, ale i dla nich, bo to był zawsze „Znak
Czterech”. Wiem, Īe robiłem tak, jak oni by chcieli, abym robił, a oni teĪ by woleli, Īebym
zatopił skarb w Tamizie raczej, niĪ dopuĞcił, by wpadł w rĊce kogoĞ z Sholtów czy Morstanów.
Nie na toĞmy wykoĔczyli Achmeda, Īeby ich wzbogacaü! Skarb jest tam, gdzie klucz i karzeł
Tonga. Jakem wiedział, Īe wasza łódĨ niechybnie nas dopĊdzi, to cały skarb lu! w bezpieczne
miejsce. Nie zarobicie ani jednej rupii z tej wycieczki!
— Zwodzisz nas, Small — przerwał ostro Jones. — GdybyĞ miał zamiar wrzuciü skarb do
Tamizy, to łatwiej by ci było wrzuciü go z całą szkatułą.
— Mnie łatwiej by było wrzuciü, ale i wam znaleĨü! — odparł patrząc na nas chytrze, z ukosa.
— Człowiek, który miał dosyü sprytu, Īeby mnie ująü, wyciągnąłby bez trudu taką szkatułĊ z dna
rzeki. A tak, kiedy skarb macie rozsypany na przestrzeni piĊciu czy wiĊcej mil, to juĪ bĊdzie
trudniejsza sprawa. PrzyznajĊ, Īe mi to łatwo nie przyszło. MyĞlałem, Īe oszalejĊ, jak nas
dopĊdzaliĞcie! Ale przepadło i nie ma co Īałowaü. Było siĊ juĪ w Īyciu i na wozie, i pod wozem,
to siĊ człowiek nauczył nie wylewaü łez nad rozlanym mlekiem.
— Sprawa jest bardzo powaĪna, Small — powiedział detektyw. — GdybyĞ pomógł
przedstawicielom sprawiedliwoĞci, zamiast krzyĪowaü ich plany, miałbyĞ lepsze widoki w czasie
rozprawy.
— SprawiedliwoĞü! — warknął eks–skazaniec. — PiĊkna mi sprawiedliwoĞü! Do kogo skarb
naleĪał, jak nie do nas? Co za sprawiedliwoĞü, Īebym miał go oddawaü tym, co nigdy na niego
nie zapracowali. A jak ja sobie na to zapracowałem?! DwadzieĞcia długich lat przesiedziałem w
tych przeklĊtych malarycznych bagnach, dzieĔ za dniem harując pod mangowcami, a co noc
przykuty łaĔcuchem w nĊdznych barakach skazaĔców, ciĊty przez moskity, drĊczony febrą,
torturowany przez byle czarnego dozorcĊ, który lubił odegraü siĊ na białym. Oto jak
zapracowałem sobie na skarb Agry, a wy mówicie mi o sprawiedliwoĞci, tylko dlatego, Īe nie
mogĊ znieĞü myĞli, bym ja płacił taką cenĊ za ten skarb, a potem z niego korzystał kto inny…
Toü sto razy wolĊ dyndaü na szubienicy albo dostaü pod skórĊ taką strzałĊ Tongi, niĪ gniü w celi
i myĞleü, Īe ktoĞ inny Īyje w dostatku, w pałacach za moją krwawicĊ!
Opadła zeĔ maska stoicyzmu i słowa rwały mu siĊ z ust strumieniem, oczy lĞniły, a kajdany
brzĊczały w rytm gwałtownych ruchów rąk. Patrząc na furiĊ i pasjĊ tego człowieka zrozumiałem,
iĪ major Sholto miał niewątpliwie podstawy do przeraĪenia, kiedy dowiedział siĊ, Īe ów
pokrzywdzony skazaniec jest na jego tropie.
— Nie zapominaj pan, Īe cała ta sprawa jest dla nas zupełnie obca — zauwaĪył spokojnie
Sherlock. — Nie znamy tej całej historii i nie moĪemy wobec tego powiedzieü, po czyjej stronie
była słusznoĞü.
— No cóĪ, proszĊ pana, muszĊ przyznaü, Īe pan postĊpował ze mną bardzo przyzwoicie,
chociaĪ zdajĊ sobie sprawĊ, Īe tylko panu zawdziĊczam te bransoletki, co mi tu brzĊczą. Ale
mimo to nie ĪywiĊ do pana urazy. KaĪdy robi swoje, byle szczerze i otwarcie. JeĪeli chce pan
usłyszeü moje dzieje, to nie mam zamiaru nic ukrywaü. Wszystko, co powiem, to ĞwiĊta prawda,
ani słowa kłamstwa. DziĊkujĊ panu, proszĊ postawiü tĊ szklankĊ tu koło mnie, a jak mi zaschnie
w gardle, to sobie łyknĊ.
PochodzĊ z Worcestershire, urodziłem siĊ w pobliĪu Pershore. Pewno i teraz jeszcze
znalazłoby siĊ tam kilku Smallów, gdyby ich kto poszukał. CzĊsto miałem zamiar siĊ tam
rozejrzeü, ale co prawda nie przynosiłem chluby mej rodzinie i wątpiĊ, czyby siĊ bardzo ucieszyli
na mój widok. Wszystko to byli ludzie stateczni, chodzący co niedziela do koĞcioła, osiedli na
roli, znani i szanowani w całej okolicy, a ja tymczasem zawsze miałem w sobie coĞ z włóczĊgi.
Zresztą przestałem im sprawiaü kłopot, gdy miałem mniej wiĊcej osiemnaĞcie lat, bo wdałem siĊ
w kabałĊ o jedną dziewczynĊ i nie pozostawało nic innego, jak wziąü nogi za pas i zaciągnąü siĊ
do trzeciego pułku liniowego, który właĞnie wyruszał do Indii. Nie było mi jednak sądzone długo
słuĪyü w wojsku. Ledwie zdołali mnie nauczyü kroku marszowego i obchodzenia siĊ z
karabinem, wpadła mi do głowy szaleĔcza myĞl, aby siĊ wykąpaü w Gangesie. Na szczĊĞcie
kąpał siĊ ze mną takĪe sierĪant z mojej kompanii, John Holder, jeden z najlepszych pływaków w
całym pułku. Jak byłem akurat na Ğrodku rzeki, dopadł mnie krokodyl i odgryzł prawą nogĊ tuĪ
pod kolanem tak piĊknie i czyĞciutko, Īe mógłby mu pozazdroĞciü kaĪdy chirurg. Z bólu,
wraĪenia i upływu krwi zemdlałem i niechybnie byłbym utonął, Īeby nie Holder, który mnie
wyciągnął na brzeg. Kiedy po piĊciu miesiącach wyszedłem ze szpitala i mogłem kuĞtykaü na tej
drewnianej nodze, przywiązanej do kikuta, zwolniono mnie z armii jako inwalidĊ i uznano za
niezdolnego do słuĪby czynnej.
Jak sobie moĪecie wyobraziü sytuacja moja była bardzo niewesoła, gdyĪ zostałem
bezuĪytecznym kaleką nie mając jeszcze dwudziestu lat. JednakĪe dziĊki temu nieszczĊĞciu
poszczĊĞciło mi siĊ potem. Pewien człowiek, nazwiskiem Abel White, który przybył tam jako
plantator indyga, potrzebował dozorcy nad swymi kulisami, a okazał siĊ przy tym dobrym
znajomym naszego pułkownika, który od czasu tego tragicznego wypadku interesował siĊ moim
losem. Krótko mówiąc, pułkownik bardzo gorąco polecił mnie na to stanowisko, a Īe jeĨdziłem
w czasie pracy przewaĪnie konno, moja drewniana noga nie stanowiła wielkiej przeszkody, bo
kolanami mogłem dobrze utrzymaü siĊ w siodle. Moim zadaniem było jeĨdziü po całej plantacji,
dozorowaü ludzi i zdawaü sprawą, kto siĊ lenił. Wynagrodzenie było niezłe, mieszkałem wcale
wygodnie i nie miałem nic przeciwko temu, Īeby resztĊ Īycia spĊdziü na plantacji indyga. Pan
Abel White był bardzo zacnym człowiekiem, czĊsto zachodził do mojej chaty, Īeby ze mną
wypaliü fajkĊ, bo tam biali mniej patrzą, kto czym jest, tylko trzymają siĊ bliĪej i serdeczniej
aniĪeli tutaj, w kraju. Niestety, szczĊĞcie nigdy nie dopisywało mi za długo. Pewnego razu, bez
Īadnego uprzedzenia, wybuchł wielki bunt na plantacjach. Jednego miesiąca całe Indie były
ciche i zda siĊ spokojne jak Surrey lub Kent, nastĊpnego zaĞ dwieĞcie tysiĊcy czarnych diabłów
powstało, a kraj zamienił siĊ w istne piekło. Rzecz prosta, Īe panowie dobrze znacie te rzeczy, na
pewno lepiej aniĪeli ja, co nigdy nie byłem specjalnie skory do czytania. Wiem tylko to, na co
patrzyłem własnymi oczami. Nasza plantacja znajdowała siĊ w miejscowoĞci Muttra, w pobliĪu
granicy północno–zachodniej. Noc po nocy niebo paliło siĊ łuną poĪarów, bo płonĊły domostwa
plantatorów, a co dnia przechodziły przez naszą plantacjĊ małe grupy Europejczyków, z Īonami i
dzieümi, udając siĊ do Agry, gdzie stał najbliĪszy garnizon. Pan Abel White był człowiekiem
bardzo upartym. Wbił sobie w głowĊ, Īe to wszystko przesada, Īe ten słomiany ogieĔ wypali siĊ
tak szybko, jak wybuchł. Siedział wiĊc na werandzie popijając whisky i paląc cygara, podczas
gdy cały kraj wokół niego płonął. Rzecz prosta, Īe pozostaliĞmy przy nim, ja i Dawson, który
razem z Īoną prowadził ksiĊgowoĞü i administracjĊ. AĪ pewnego dnia nadszedł koniec.
Wracałem właĞnie z niedalekiej plantacji do domu, kiedy wzrok mój padł na jakiĞ przedmiot
leĪący na dnie głĊbokiego jaru. Podjechałem bliĪej, aby siĊ przekonaü, co to moĪe byü, i przeszył
mnie dreszcz przeraĪenia, gdy siĊ przekonałem, Īe to pani Dawson, poüwiartowana na kawałki i
na pół poĪarta przez psy i szakale. Nieco dalej przy drodze leĪał Dawson, martwy, z pustym
rewolwerem w dłoni, a przed nim, jeden na drugim, czterej sipaje. Spiąłem konia ostrogami,
zastanawiając siĊ, w którą stronĊ ruszyü, w tej samej jednak chwili zobaczyłem gĊsty słup dymu
nad domem Abla Wbite. Przez dach zaczĊły siĊ juĪ wydostawaü jĊzyki ognia. Zrozumiałem, Īe
nic nie mogĊ pomóc memu chlebodawcy i Īe naraĪĊ tylko własne Īycie, jeĪeli siĊ wmieszam do
walki. Z miejsca, gdzie siĊ znajdowałem, widziałem setki czarnych diabłów, jeszcze w
czerwonych kurtkach, jak taĔczyli i wyli dokoła płonącego domu. Kilku wskazało mnie palcami i
wkrótce kule zaczĊły Ğwistaü mi koło uszu. Ruszyłem wiĊc galopem przez pola ryĪowe i dopiero
póĨną nocą poczułem siĊ bezpieczny poza murami Agry.
Jak siĊ jednak potem okazało, i tutaj nie było bardzo pewnie. W kraju roiło siĊ jak w ulu.
Gdzie tylko mogły siĊ zebraü małe grupy Anglików, tam trzymały siĊ na placówkach, których
bronili swymi karabinami, wszĊdzie indziej natomiast musieli uciekaü. Była to walka setek
przeciw milionom. A najokrutniejsze było, Īe ludzie, przeciw którym walczyliĞmy, piechota,
konnica i artyleria, to nasze własne wojska, które dopiero co szkoliliĞmy. Walczyli teraz naszą
własną bronią i zwoływali siĊ głosem naszych własnych pobudek. W Agrze był trzeci pułk
strzelców bengalskich, trochĊ Sikhów, dwa oddziały kawalerii i bateria dział. Z angielskich
urzĊdników i kupców sformowano teĪ ochotniczy pułk, do którego wstąpiłem i ja, bez wzglĊdu
na drewnianą nogĊ. W początku lipca spotkaliĞmy siĊ z rebeliantami w Shahgunge i nawet ich
tam pobiliĞmy, wkrótce jednak zabrakło nam prochu i musieliĞmy wróciü do miasta.
Ze wszystkich stron nadchodziły najgorsze wiadomoĞci, czemu zresztą nie moĪna siĊ było
dziwiü, bo jeĪeli panowie spojrzycie na mapĊ, przekonacie siĊ, Īe znajdowaliĞmy siĊ akurat w
samym Ğrodku buntu — Lucknow jest trochĊ dalej niĪ sto mil na wschód, a Cawnpore mniej
wiĊcej tyle samo na południe. Zewsząd dochodziły tylko wieĞci o torturach, morderstwach i
okrucieĔstwach.
Agra jest duĪym miastem, rojącym siĊ od fanatyków i róĪnego rodzaju czcicieli diabła.
Garstka naszych ludzi gubiła siĊ wprost wĞród wąskich, krĊtych uliczek. ToteĪ nasz przywódca
przeszedł rzekĊ i zajął pozycje w starym forcie Agry. Nie wiem, czy któryĞ z panów czytał kiedy
lub słyszał o tym forcie. To bardzo dziwne miejsce, najdziwniejsze moĪe, w jakim postała moja
noga, a muszĊ przyznaü, Īe zjechałem kawał Ğwiata. Po pierwsze — olbrzymie, jeĪeli chodzi o
rozmiary. Sam obrĊb murów obejmuje chyba setki akrów. Jest tam czĊĞü nowsza, gdzie ulokował
siĊ cały nasz garnizon, łącznie z kobietami, dzieümi, magazynami i wszystkim, i zostało jeszcze
bardzo duĪo miejsca. Ta nowsza czĊĞü jest jednak niczym w porównaniu ze starym tortem, gdzie
nikt nie chodzi i który oddany jest na pastwĊ skorpionów i stonóg. Pełno tam wielkich,
opuszczonych sal i krĊtych przejĞü, długich korytarzy wijących siĊ tak, Īe bardzo łatwo w nich
człowiekowi zabłądziü. Z tej teĪ przyczyny mało kto siĊ tam zapuszczał, chociaĪ od czasu do
czasu grupy z pochodniami wyruszały, Īeby poznaü te zakamarki.
WzdłuĪ frontowej Ğciany starego fortu przepływa rzeka, stanowiąc jakby naturalną obronĊ, ale
z boków i z tyłu jest mnóstwo furt, które musiały byü strzeĪone, i to zarówno w starej czĊĞci, jak
i w tej, gdzie ulokował siĊ nasz oddział. Było nas bardzo niewielu i ledwie wystarczyło na
ustawienie wart w rogach budynku i obsługiwanie armat. To teĪ stanowiło powód, Īe nie
mogliĞmy ustawiü warty przy kaĪdej z niezliczonych bram fortu. Jedyne, co mogliĞmy zrobiü, to
zorganizowaü centralną straĪnicĊ w Ğrodku fortu, a przy kaĪdej bramie ustawiü jednego białego i
dwóch lub trzech krajowców. Mnie powierzono nocną straĪ przy małej, odosobnionej bramie w
południowo–zachodniej czĊĞci fortu. Dostałem pod komendĊ dwóch Sikhów wraz z poleceniem,
abym w razie niebezpieczeĔstwa wystrzelił z muszkietu, a wówczas nadejdzie pomoc z centralnej
straĪnicy. PoniewaĪ jednak straĪnica była odległa o dobre dwieĞcie jardów, dzielącą zaĞ nas
przestrzeĔ zajmował labirynt przejĞü i korytarzy, miałem wielkie wątpliwoĞci, czy odsiecz
potrafiłaby przybyü na czas, gdyby zaszła tego koniecznoĞü.
Przyznam, Īe byłem bardzo dumny z tego skromnego dowództwa, jakie mi dano, poniewaĪ —
prawdą mówiąc — byłem raczej surowym rekrutem, a do tego jeszcze kaleką. Przez dwie noce
pełniłem straĪ z moimi PendĪabami. Były to wysokie chłopy o okrutnym wyglądzie, Mahomet
Singh i Abdullah Khan, stare wiarusy bojowe, którzy walczyli przeciwko nam w Chilian Wallah.
Mówili doskonale po angielsku, niewiele jednak mogłem z nich wydobyü. Woleli staü razem i
szwargotaü całą noc w swym dziwnym narzeczu Sikh. Ja zaĞ sam stałem zwykle przed furtką,
wpatrując siĊ w szeroką, krĊtą rzekĊ i migające Ğwiatła wielkiego miasta. Warczenie bĊbnów,
bicie w tam–tamy i ryki powstaĔców, upojonych opium i innymi jakimiĞ narkotykami,
przypominały nam przez całą noc o niebezpiecznych sąsiadach spoza rzeki. Dowódca nocnej
straĪy obchodził co dwie godziny wszystkie posterunki, aby sprawdziü, czy panuje porządek.
Trzecia noc mojej straĪy była ciemna i chmurna, mĪył drobny deszczyk. Niewesoła to słuĪba
staü tak przy furtce w okropną pogodĊ, godzina za godziną. Kilkakrotnie usiłowałem wciągnąü
moich Sikhów w rozmowĊ, ale nadaremnie. O drugiej przeszła warta i przerwała nudĊ tej nocy.
Widząc, Īe nie uda mi siĊ nawiązaü z kompanami rozmowy, odłoĪyłem na chwilĊ karabin, aby
zapaliü fajkĊ. W jednej chwili obaj Sikhowie skoczyli ku mnie. Jeden porwał mój karabin i
wycelował mi w głowĊ, drugi zaĞ przyłoĪył mi do gardła nóĪ, przysiĊgając, Īe wbije go aĪ po
rĊkojeĞü, jeĪeli siĊ poruszĊ.
Pierwszą moją myĞlą było, Īe Sikhowie są w zmowie z powstaĔcami i Īe jest to początek
napadu. JeĪeli nasza brama znajdzie siĊ w rĊkach Sipajów, to placówka musi paĞü, a z kobietami
i dzieümi postąpią tak samo jak w Cawnpore. MoĪe panowie pomyĞlą, Īe chcĊ siĊ tu wybieliü, ale
dajĊ słowo, Īe na myĞl o tym, chociaĪ czułem na szyi ostrze noĪa, otworzyłem juĪ usta do krzyku
— a byłby to na pewno mój ostatni krzyk w Īyciu — aby zaalarmowaü straĪnicĊ. Człowiek,
który mnie trzymał, zdawał siĊ odgadywaü moje myĞli, bo w chwili, kiedy właĞnie zamierzałem
krzyknąü, szepnął: „Nie rób hałasu. Fort jest zupełnie bezpieczny. Po tej stronie rzeki nie ma
powstaĔczych psów”. Głos jego brzmiał prawdziwie, z drugiej zaĞ strony wiedziałem, Īe skoro
krzyknĊ, zginĊ. Wyczytałem to w ciemnych oczach tego człowieka. Czekałem zatem w
milczeniu, co ze mną zrobią.
„Posłuchaj mnie, sahibie — rzekł wyĪszy i bardziej dziki, ten, którego nazywano Abdullah
Khanem. — Trzeba, byĞ teraz zdecydował: albo jesteĞ z nami, albo musisz zamilknąü na wieki.
To dla nas sprawa zbyt waĪna, ĪebyĞmy siĊ mieli wahaü. Albo wiĊc przysiĊgniesz na krzyĪ
chrzeĞcijaĔski, Īe duszą i ciałem jesteĞ z nami, albo jeszcze dzisiejszej nocy twoje ciało zostanie
wrzucone do kanału, a my przejdziemy do naszych zbuntowanych braci. Trzeciej drogi nie ma.
CóĪ wiĊc wybierasz: Ğmierü czy Īycie? Masz tylko trzy minuty do namysłu, bo czas biegnie, a
wszystko musi byü załatwione, nim przejdzie warta”.
„JakĪeĪ siĊ mogĊ zdecydowaü — spytałem — skoro nie zdradziliĞcie, czego ode mnie chcecie.
Ale mogĊ wam powiedzieü od razu, Īe jeĪeli to coĞ, co narazi na niebezpieczeĔstwo fort, nie
mam z wami nic do gadania i moĪecie zaraz wbiü mi nóĪ w piersi”.
„To nic takiego, co by zagraĪało fortowi — odpowiedział. — ĩądamy od ciebie tylko, ĪebyĞ
zrobił to, po co wszyscy twoi rodacy tutaj przyszli. Chcemy, ĪebyĞ był bogaty. JeĪeli przyłączysz
siĊ do nas tej nocy, to na ten nagi sztylet przysiĊgniemy ci potrójną przysiĊgą, której jeszcze
nigdy nie złamał Īaden Sikh, Īe dostaniesz uczciwie przypadającą na ciebie czĊĞü. Czwarta czĊĞü
skarbu bĊdzie twoja. Przyznasz nam, Īe nie moĪna uczciwiej postąpiü”.
„Ale cóĪ to za skarb? — spytałem. — Równie chĊtnie jak i wy stanĊ siĊ bogaty, powiedzcie
tylko, jak siĊ do tego zabraü”.
„A zatem przysiĊgniesz na koĞci swego ojca, na honor matki i na krzyĪ, w który wierzysz, Īe
nie podniesiesz rĊki i nie powiesz słowa przeciwko nam ani teraz, ani nigdy?”
„PrzysiĊgam — odpowiedziałem — z zastrzeĪeniem, Īe fort nie bĊdzie naraĪony.
„A wiĊc i mój towarzysz, i ja — odpowiedział — przysiĊgamy, Īe do ciebie naleĪy czwarta
czĊĞü skarbu, który zostanie równo rozdzielony miĊdzy nas czterech!”
„Ale nas jest przecie tylko trzech” — zauwaĪyłem.
„Nie, Dost Akbar musi dostaü swoją czĊĞü. Opowiemy ci wszystko czekając na nich. StaĔ
przy furcie, Mahomecie, i daj zaraz znaü, jak ich zauwaĪysz. Sprawa wygląda tak, sahibie, a
mówiĊ ci to dlatego, bo wiem, Īe twoja przysiĊga ma znaczenie i Īe moĪemy ci zaufaü. GdybyĞ
był kłamcą — Hindusem, to choübyĞ nawet przysiĊgał na wszystkie bogi w ich fałszywych
Ğwiątyniach, nóĪ ten splamiłby siĊ twoją krwią, a ciało mokłoby w wodzie. Ale Sikhowie znają
Anglików, a Anglicy Sikhów. Słuchaj zatem, co ci powiem:
W północnych prowincjach mieszka pewien radĪa niezmiernie bogaty, chociaĪ kraj, nad
którym panuje, jest niewielki. DuĪo skarbów odziedziczył po ojcu, ale jeszcze wiĊcej zebrał sam,
bo taką juĪ ma nikczemną naturĊ, Īe woli gromadziü, niĪ wydawaü. Gdy wybuchały niepokoje,
potrafił Īyü po przyjacielsku ze lwem i z tygrysem — z Sipajami i sahibami z Kompanii. Ostatnio
jednak zdawało mu siĊ, Īe przyszedł kres białego człowieka, zewsząd bowiem słyszał tylko o
Ğmierci białych i obalaniu ich władzy. Ale poniewaĪ jest człowiekiem przezornym, taki sobie
ułoĪył plan, Īe jaki by obrót przyjĊły wypadki, co najmniej połowa fortuny miała mu pozostaü.
Całe złoto i srebro zatrzymał przy sobie, w podziemiach pałacu, natomiast najcenniejsze
kamienie i najwspanialsze perły umieĞcił w Īelaznej szkatule i wysłał przez zaufanego
domownika, który w przebraniu kupca miał je zawieĨü do fortu Agry na tak długo, póki znowu
nie zapanuje w kraju spokój. Tym sposobem zapewnił sobie pieniądze na wypadek, gdyby
zwyciĊĪyli powstaĔcy, natomiast jeĪeli Kompania miałaby byü górą, ocalałyby mu klejnoty.
Zadysponowawszy w ten sposób skarbem, przyłączył siĊ do Sipajów, poniewaĪ zwyciĊĪali na
terenie jego paĔstwa.
Tym sposobem, zauwaĪ, sahibie, jego własnoĞü juĪ przypada temu, kto pozostał wierny
władzy. Ten mniemany kupiec, podróĪujący pod nazwiskiem Achmeda, przebywa obecnie w
mieĞcie Agra i chce siĊ przedostaü do fortu. Towarzyszy mu w podróĪy mój przyrodni brat, Dost
Akbar, który zna jego tajemnicĊ. Dost Akbar obiecał mu, Īe przyprowadzi go dzisiaj do jednej z
bocznych bram fortu, i wybrał tĊ właĞnie, gdzie stoimy. Ma niebawem nadejĞü i znajdzie tu mnie
i Mahometa. Miejsce jest bardzo odludne i nikt nie bĊdzie wiedział o ich przybyciu. ĝwiat nie
dowie siĊ juĪ o kupcu Achmedzie, a wielki skarb radĪy podzielimy miĊdzy siebie. Co o tym
myĞlisz, sahibie?”
W Worcestershire Īycie człowieka zdaje siĊ rzeczą wielką i ĞwiĊtą, ale sprawa ma siĊ zupełnie
inaczej, kiedy dokoła płyną potoki krwi i szaleje poĪoga, a na kaĪdym kroku czyha Ğmierü. Czy
kupiec Achmed bĊdzie Īył, czy nie — było mi najzupełniej obojĊtne, ale na wzmiankĊ o skarbie
serce moje zadrĪało i pomyĞlałem sobie, co teĪ bym zrobił z taką wielką fortuną w starym kraju i
co by moi starzy powiedzieli zobaczywszy, Īe ich syn marnotrawny wrócił z kieszeniami
nabitymi złotem… JuĪem siĊ w duszy zdecydował, ale Abdullah Khan, myĞląc, Īe jeszcze siĊ
waham, nalegał dalej.
„Zastanów siĊ, sahibie — mówił — Īe jeĪeli ten człowiek wpadnie w rĊce komendanta, to
albo go powieszą, albo rozstrzelają, a klejnoty zabierze rząd, tak Īe nikt nie zobaczy z tego ani
rupii. Ale jeĪeli to my go pojmiemy, dlaczego nie mielibyĞmy załatwiü całej sprawy do koĔca.
Klejnotom bĊdzie tak samo dobrze u nas jak i w kasach Kompanii. Wystarczy ich na to, aby
kaĪdy z nas stał siĊ bogaczem i wielkim dowódcą. Nikt siĊ nigdy nie domyĞli prawdy, bo
jesteĞmy tutaj odciĊci od Ğwiata. Lepiej nie mogło siĊ wszystko ułoĪyü! Powiedz wiĊc, sahibie,
raz jeszcze, czy jesteĞ z nami, czy teĪ mamy ciĊ traktowaü jak wroga?”
„Jestem z wami duszą i ciałem”.
„To w porządku — rzekł zwracając mi karabin. — Jak widzisz, ufamy ci, sahibie, bo twoje
słowo, podobnie jak i nasze jest niezłomne. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak czekaü na
przybycie kupca i mojego brata”.
„A czy twój brat wie, co zamierzacie zrobiü?” — spytałem.
„To jego pomysł, on wymyĞlił ten plan. PodejdĨmy do furty i pilnujmy razem z Mahometem”.
Bez przerwy padał rzĊsisty deszcz, bo był to bowiem początek pory deszczowej. Brązowe,
ciĊĪkie chmury sunĊły po niebie i trudno było zobaczyü coĞ dalej niĪ na rzut kamieniem. Przed
bramą widniała wielka fosa forteczna, ale jeszcze gdzieniegdzie zupełnie płytka, tak Īe moĪna ją
było łatwo przebyü. Miałem dziwne uczucie, gdy tak stałem z dwoma dzikimi mieszkaĔcami
PendĪabu czekając na człowieka, który zdąĪał ku swej Ğmierci.
Nagle po drugiej stronie fosy ujrzałem błysk zaciemnionej latarki. Chwilami znikał wĞród
nierównoĞci terenu, a potem ukazywał siĊ na nowo, zmierzając powoli w naszym kierunku.
„JuĪ nadchodzą” — krzyknąłem.
„Zapytaj o hasło, jak zwykle, sahibie — szepnął Abdullach — nie trzeba go przestraszyü.
WyĞlij z nim potem nas, a sam zostaĔ tutaj na straĪy. I lepiej bĊdzie tak trzymaü latarniĊ, Īeby ją
moĪna od razu odsłoniü, bo trzeba siĊ upewniü, czy to naprawdĊ on”.
ĝwiatło nie przestawało migaü, choü zatrzymywało siĊ, to posuwało naprzód, aĪ wreszcie
rozróĪniłem dwie ciemne postacie po drugiej stronie fosy. Pozwoliłem im zeĞliznąü siĊ po
stromym brzegu, przejĞü w fosĊ i dobrnąü do pół drogi pod górĊ, aĪ wreszcie zawołałem
przyciszonym głosem:
„Kto tam?”
„Przyjaciele” — padła odpowiedĨ. Odsłoniłem latarniĊ i rzuciłem na nich snop Ğwiatła.
Pierwszy szedł olbrzymiego wzrostu Sikh z czarną brodą, siĊgającą niemal do pasa. Nigdy nie
widziałem człowieka tak wysokiego — moĪe w cyrku. Drugi, mały, otyły i okrągły, miał wielki
Īółty turban i niósł jakiĞ duĪy pakunek owiniĊty szalem. Dygotał chyba ze strachu, bo rĊce mu
drĪały jak w ataku febry i wciąĪ obracał siĊ w prawo i w lewo, błyskając czarnymi oczkami,
podobnie jak mysz, która boi siĊ wyjĞü z nory. Przeszły mnie ciarki na myĞl, Īe mamy go zabiü,
kiedy jednak wspomniałem o skarbie, serce mi stwardniało jak kamieĔ. Ujrzawszy białą twarz,
wydał okrzyk radoĞci i podbiegł ku mnie.
„Opieki, opieki, sahibie — dyszał — dla nieszczĊĞliwego kupca Achmeda. Przejechałem całą
RadĪputanĊ, aby schroniü siĊ w forcie Agry. Obrabowano mnie, pobito i lĪono za to, Īe jestem
przyjacielem Kompanii. BłogosławiĊ tĊ noc, bo znowu znajdujĊ siĊ w bezpiecznym miejscu, ja i
wszystko, co posiadam”.
„Co tam masz w tym zawiniątku?” — spytałem.
„ĩelazne pudło — odpowiedział — a w nim kilka rodzinnych pamiątek, które nie
przedstawiają Īadnej wartoĞci, ale dla mnie są cenne. JednakĪe nie jestem Īebrakiem i
wynagrodzĊ ciĊ, młody sahibie, ciebie i twego dowódcĊ, jeĪeli mi udzielisz schronienia, o które
proszĊ”.
Nie potrafiłem dalej rozmawiaü z tym człowiekiem. Im dłuĪej patrzyłem na jego opasłą,
przeraĪoną twarz, tym trudniej mi było pomyĞleü, Īe zamordujemy go z zimną krwią. Najlepiej
było mieü to juĪ prĊdzej za sobą.
„ZaprowadĨcie go na główną wartĊ” — powiedziałem. Dwaj Sikhowie stanĊli po obu jego
stronach, olbrzym zaĞ kroczył z tyłu. Tak przeszli przez ciemną bramĊ. Rzadko kiedy człowieka
tak ze wszech stron otaczała Ğmierü.
Ich miarowe kroki rozległy siĊ echem w pustych korytarzach. Nagle zamilkły i usłyszałem
głosy, potem szarpaninĊ i uderzenia. Po chwili, ku memu przeraĪeniu, zaczął zbliĪaü siĊ tupot
nóg, a jednoczeĞnie zdyszany oddech biegnącego człowieka. Zwróciłem Ğwiatło latarni na długie,
proste przejĞcie i zobaczyłem tłuĞciocha biegnącego jak wiatr, z twarzą umazaną we krwi. TuĪ za
nim sadził tygrysimi susami olbrzymi, czarnobrody Sikh, z sztyletem błyszczącym we
wzniesionej rĊce. W Īyciu nie widziałem człowieka, który biegłby tak szybko jak ten nieszczĊsny
kupiec. Pozostawiał Sikha coraz dalej za sobą i zrozumiałem, Īe jeĪeli mnie ominie i wydostanie
siĊ na otwartą przestrzeĔ, zdoła siĊ jeszcze uratowaü. Odczułem dla niego litoĞü, ale myĞl o
skarbie sprawiła, Īe serce moje pozostało twarde i nieczułe. Gdy przebiegał koło mnie, rzuciłem
pod nogi karabin, o który siĊ potknął i przekoziołkował dwa razy jak postrzelony królik. Nim
zdołał porwaü siĊ na nogi, Sikh juĪ go dopadł i dwukrotnie wbił mu w bok ostrze sztyletu.
Grubas pozostał tam, gdzie upadł, nie wydawszy nawet jĊku ani siĊ nie poruszywszy. Wydaje mi
siĊ, Īe chyba padając skrĊcił kark. Widzą panowie, Īe dotrzymałem obietnicy i mówiĊ słowo w
słowo tak, jak było, nie zwaĪając, czy jest to na moją korzyĞü, czy nie.
Zamilkł i wyciągnął zakute w kajdanki rĊce po szklankĊ whisky z wodą sodową, którą Holmes
postawił obok niego. MuszĊ przyznaü, Īe człowiek ten wzbudzał teraz we mnie niesłychane
obrzydzenie, nie tylko z powodu popełnionego z zimną krwią morderstwa, ale moĪe bardziej
jeszcze z powodu impertynenckiego i niedbałego tonu opowiadania. Bez wzglĊdu na to, jaka go
czekała kara, nie mógł liczyü na moje współczucie. Sherlock Holmes i Jones siedzieli z rĊkoma
wspartymi o kolana, słuchając z głĊbokim zainteresowaniem historii Smalla, ale i na ich twarzach
malowały siĊ podobne uczucia. Musiał to widocznie zauwaĪyü, bo w jego głosie i zachowaniu
pojawiło siĊ coĞ jakby wyzwanie.
— Sam wiem, Īe to wszystko razem nie było bardzo piĊknie — ciągnął dalej — ale chciałbym
wiedzieü, kto na moim miejscu nie zgodziłby siĊ na udział w zdobyczy, wiedząc, Īe w
przeciwnym razie poderĪną mu gardło. A prócz tego, skoro juĪ raz znalazł siĊ w forcie, sprawa
szła o jego lub o moje Īycie. Gdyby mu siĊ udało zbiec, cała historia by siĊ wykryła, a mnie sąd
polowy skazałby na niechybną Ğmierü. Bo w tym czasie ludzie nie byli bardzo skłonni do
wyrozumiałoĞci.
— Opowiadaj dalej — przerwał Holmes.
— Abdullah, Akbar i ja wynieĞliĞmy ciało. ChociaĪ taki niski, waĪył diablo duĪo. Mahomet
Singh został, aby pilnowaü bramy. ZanieĞliĞmy go na przygotowane juĪ przez Sikhów miejsce.
Było to doĞü daleko, tam, gdzie krĊty korytarz koĔczy siĊ wielką pustą salą, której Ğciany
rozpadają siĊ w gruzy. W jednym miejscu podłoga była zapadniĊta i zrobił siĊ jakby naturalny
grób. UmieĞciliĞmy wiĊc tam kupca Ahmeda, przykrywszy go starannie cegłami. Po uporaniu siĊ
z tym, wróciliĞmy do skarbu.
LeĪał w tym samym miejscu, gdzie go upuĞcił Achmed, zaatakowany po raz pierwszy.
Szkatuła była ta sama, którą tu panowie widzicie na stole. Przy rzeĨbionej rączce na pokrywie
wisiał na jedwabnym sznurku klucz. OtworzyliĞmy szkatułĊ i Ğwiatło latarni odbiło siĊ
tysiąckrotnie w tak cudownej kolekcji klejnotów, o jakich kiedyĞ czytywałem i marzyłem jeszcze
jako chłopiec w Pershore. Od patrzenia bolały oczy. Nasyciwszy wzrok skarbem, wyjĊliĞmy
wszystko i sporządzili listĊ. Były tam 143 brylanty pierwszej wody, a wĞród nich jeden, co siĊ
chyba nazywał „Wielki Mogoł”, uwaĪany był za drugi co do wielkoĞci brylant na Ğwiecie.
Oprócz tego 97 przepiĊknych szmaragdów i 170 rubinów, z których jednak niektóre były doĞü
małe. Poza tym 40 karbunkułów, 210 szafirów, 61 agatów i olbrzymia iloĞü berylów, onyksów,
kocich oczek, turkusów i innych kamieni, których wtedy nie znałem nawet z nazw, chociaĪ od tej
pory juĪ siĊ ich nauczyłem. Oprócz tego było tam prawie 300 bardzo piĊknych pereł, z których
12 oprawnych w złoto. Nawiasem mówiąc, ten tuzin pereł został wyjĊty ze szkatuły i nie było ich
tam teraz, gdy skarb odzyskałem. Obliczywszy skarby włoĪyliĞmy je na powrót do szkatuły i
zanieĞliĞmy do bramy, aby pokazaü Mahometowi. Wtedy ponowiliĞmy uroczyĞcie przysiĊgĊ,
Ğlubując sobie wiernoĞü i tajemnicĊ. PostanowiliĞmy ukryü skarb w bezpiecznym miejscu do
czasu, kiedy w kraju siĊ uspokoi, a potem podzieliü siĊ uczciwie. Nie miało sensu przeprowadzaü
podziału od razu, bo gdyby tak cenne klejnoty zostały przy nas znalezione, wzbudziłoby to
podejrzenie. Zresztą ani w forcie, ani nigdzie indziej nie mieliĞmy doĞü odosobnionych kwater,
Īeby je tam moĪna trzymaü. ZanieĞliĞmy zatem szkatułĊ do tej samej sali, gdzie pogrzebaliĞmy
ciało, i w najlepiej zachowanej Ğcianie zrobiliĞmy otwór i wsunĊli skarb. ZamarkowaliĞmy sobie
dobrze to miejsce, a nazajutrz narysowałem cztery plany, po jednym dla kaĪdego z nas, i na dole
postawiłem „Znak Czterech”, bo przysiĊgliĞmy, Īe kaĪdy bĊdzie zawsze działał w imieniu
wszystkich, tak by Īaden nie mógł wyciągnąü korzyĞci tylko dla siebie. MogĊ z rĊką na sercu
przysiąc, Īe nigdy w Īyciu Ğlubu tego nie złamałem. Nie potrzebujĊ panu opowiadaü, jak siĊ
zakoĔczył bunt Hindusów. ZajĊcie Delhi przez Wilsona, a Lucknow przez Sir Colina złamało
niejako krĊgosłup całej sprawie. Nadeszły ĞwieĪe wojska, a Nana Sahib zbiegł przez granicĊ.
Lotna kolumna pod komendą pułkownika Greathed wkroczyła do Agry i przepĊdziła
powstaĔców. W kraju uspokajało siĊ coraz bardziej i nasza czwórka zaczynała mieü nadziejĊ, Īe
oto nadszedł czas, by siĊ bezpiecznie podzieliü zdobyczą. Ale trwało to krótko, bo nagle
zostaliĞmy aresztowani pod zarzutem zabójstwa Achmeda.
A stało siĊ to tak: radĪa powierzył Achmedowi kosztownoĞci, bo wiedział dobrze, Īe jest to
człowiek godzien zaufania. Ludzie wschodu są jednak podejrzliwi. CóĪ wiĊc robi nasz radĪa?
Bierze drugiego, jeszcze bardziej zaufanego sługĊ, i kaĪe mu szpiegowaü pierwszego. Ten drugi
miał nie spuszczaü Achmeda z oczu i chodziü za nim krok w krok jak cieĔ. Szedł wiĊc za nim
owego wieczora i widział, jak wchodził w bramĊ. Przypuszczał, rzecz prosta, Īe Achmed schronił
siĊ w forcie i na drugi dzieĔ takĪe poprosił o opiekĊ, ale nie mógł odnaleĨü jego Ğladu. To mu siĊ
wydało tak dziwne, Īe wspomniał o tym sierĪantowi, który z kolei powiedział komendantowi.
WszczĊto dokładne poszukiwania i znaleziono ciało. Tak wiĊc w momencie, gdy juĪ byliĞmy
pewni, Īe wszystko jest na najlepszej drodze, całą czwórkĊ zaaresztowano i postawiono przed
sądem pod zarzutem morderstwa: trzech z nas, bo byliĞmy wówczas na straĪy przy bramie, a
czwartego, gdyĪ stwierdzono, Īe przebywał w towarzystwie zamordowanego. Podczas procesu
ani słowo nie padło na temat skarbu, bo radĪa został zdetronizowany i wygnany z Indii — nikt
siĊ wiĊc nie interesował specjalnie losem klejnotów. Natomiast zabójstwa dowiedziono bez
Īadnej wątpliwoĞci, jak równieĪ tego, Īe musieliĞmy byü wszyscy w nie zamieszani. Trzej
Sikhowie dostali doĪywotnie wiĊzienie, ja zaĞ karĊ Ğmierci, chociaĪ potem zmieniono mi ją takĪe
na doĪywocie.
ZnaleĨliĞmy siĊ wiĊc w dziwnej sytuacji. Wszyscy czterej byliĞmy jak przykuci za nogĊ z
niezwykle znikomą szansą wydostania siĊ kiedykolwiek z wiĊzienia, a jednoczeĞnie kaĪdy z nas
znał tajemnicĊ, która mogła go przenieĞü do najwspanialszego pałacu, gdyby tylko mógł zrobiü z
niej uĪytek. To poczucie zamieniało Īycie człowieka w piekło, zwłaszcza Īe musieliĞmy znosiü
szturchaĔce i kopniaki pierwszego lepszego dozorcy, jeĞü ryĪ i piü wodĊ, a tymczasem na
kaĪdego z nas za murami wiĊzienia czekała fortuna. Doprowadziłoby mnie to do szaleĔstwa,
byłem jednak zawsze uparty jak kozioł, panowałem wiĊc nad sobą i odsiadywałem swą karĊ,
czekając okazji.
Nareszcie zdawało siĊ, Īe nadeszła. Przeniesiono mnie z Agry do Madras, a stąd na wyspĊ
Blair w Andamanach. Jest tam bardzo mało białych skazaĔców, a poniewaĪ zachowywałem siĊ
od początku wzorowo, wiĊc teĪ wkrótce przyznano mi pewne ulgi. Przydzielono chatĊ w Hope
Town, małej miejscowoĞci na stokach Mount Harriet, i pozostawiono stosunkowo duĪo swobody.
Było to ponure, nawiedzane febrą miejsce, otoczone przez dzikich krajowców–ludoĪerców,
zawsze gotowych puĞciü na nas zatrutą strzałĊ, jeĪeli tylko nadarzy siĊ ku temu okazja.
PracowaliĞmy przy melioracji, zakładaliĞmy plantacje yamu i robiliĞmy mnóstwo innych rzeczy,
tak Īe cały dzieĔ byliĞmy zaharowani, wieczorem jednak mieliĞmy trochĊ czasu dla siebie.
MiĊdzy innymi nauczyłem siĊ przyrządzaü lekarstwa przy doktorze i przyswoiłem sobie okruchy
jego wiedzy. Przez cały czas wypatrywałem okazji ucieczki, byliĞmy jednak oddaleni o setki mil
od najbliĪszego lądu, a na tamtejszych wodach prawie nigdy nie ma wiatru albo jest bardzo mały
— uciec wiĊc było niesłychanie trudno.
Doktor Somerton był Īywym, wesołym młodym człowiekiem. Inni młodzi urzĊdnicy spotykali
siĊ wieczorami u niego, by graü w karty. Ambulatorium, gdzie przygotowywałem leki,
sąsiadowało z jego pokojem, do którego moĪna było zajrzeü przez małe okienko. CzĊsto, gdy
czułem siĊ bardziej samotny, gasiłem lampĊ w ambulatorium i stanąwszy przy szybie
przysłuchiwałem siĊ ich rozmowom i obserwowałem grĊ. Sam bardzo lubiĊ graü w karty, a
przyglądanie siĊ sprawiało mi niemal taką przyjemnoĞü, jak bym grał sam. Przychodził tam
major Sholto, kapitan Morstan i porucznik Bromley Brown, którzy dowodzili lokalnym
oddziałem wojska, nastĊpnie sam lekarz i dwu czy trzech urzĊdników wiĊziennych, wytrawne
wygi karciane, grające ostroĪnie, chytrze i bez ryzyka. Bardzo dobrana kompania.
Niebawem jedno mnie uderzyło: przegrywali zwykle wojskowi, a wygrywali cywile. ProszĊ
mnie Ĩle nie zrozumieü, bynajmniej nie mówiĊ, Īe szachrowano, ale tak juĪ jakoĞ wypadało. Te
typy z wiĊzienia przez całe Īycie, to znaczy odkąd przebywali na Andamanach, nie robili nic
innego poza grą w karty i doskonale znali swoje sposoby, podczas gdy tamci grali po prostu dla
spĊdzenia czasu i rzucali karty byle jak. Wieczór za wieczorem wojskowi stawali siĊ coraz
uboĪsi, a im bardziej uboĪeli, tym bardziej pragnĊli siĊ odegraü. Najbardziej ucierpiał major
Sholto. Początkowo grał na banknoty i złoto, ale wkrótce przyszło do weksli, i to na znaczne
sumy. Niekiedy zdarzało siĊ, Īe wygrywał kilka razy z rzĊdu, ale potem, jak by po dodaniu mu
ducha, szczĊĞcie znowu siĊ od niego odwracało, i to jeszcze gorzej niĪ przedtem. W dzieĔ
chodził nasĊpiony jak chmura gradowa i zaczął piü wiĊcej, niĪ powinien.
Pewnego wieczoru przegrał wyjątkowo duĪo. Siedziałem w swojej chacie, gdy przechodzili
mimo z kapitanem Morstanem w drodze powrotnej do domu. Byli zaĪyłymi przyjaciółmi i
przebywali prawie zawsze razem. Major wĞciekał siĊ z powodu przegranej.
„To juĪ koniec, Morstan — rzekł do kolegi, gdy przechodzili obok mej chaty. — BĊdĊ musiał
podaü siĊ do dymisji, jestem zrujnowany”.
„Nie pleü głupstw, stary — odpowiedział przyjaciel klepiąc go po ramieniu. — I ja takĪe
miałem pecha, ale…”
Tyle tylko mogłem posłyszeü, ale to wystarczyło, by mi daü wiele do myĞlenia.
Kilka dni póĨniej major Sholto spacerował nad brzegiem, zaryzykowałem wiĊc rozmowĊ.
„Chciałbym poprosiü pana o radĊ, panie majorze” — powiedziałem.
„No, Small, o co chodzi?” — spytał wyjmując z ust cygaro.
„Chciałem pana spytaü, kto paĔskim zdaniem byłby odpowiednią osobą, której moĪna by
powierzyü ukryty skarb. Znam miejsce, gdzie leĪy skarb wart z pół miliona, a kiedy sam nie
mogĊ z niego skorzystaü, to pomyĞlałem, Īe chyba najlepiej zrobiĊ, jak go przekaĪĊ
odpowiednim władzom; moĪe mi za to skrócą wyrok”.
„Pół miliona, powiadasz, Small?” — zdumiał siĊ i popatrzył mi bystro w oczy, by zobaczyü,
czy mówiĊ serio.
„Tak jest, proszĊ pana. W klejnotach i perłach. LeĪy dostĊpny dla kaĪdego. A najdziwniejsze
to to, Īe jego właĞciciel jest osobą wyjĊtą spod prawa, tak Īe skarb bĊdzie naleĪał do pierwszego,
kto go weĨmie”.
„Do rządu, Small — wyjąkał — do rządu”.
Powiedział to jednak takim jakimĞ tonem, Īe od razu wiedziałem: połknął haczyk.
„Radzi mi pan zatem, majorze, zgłosiü to gubernatorowi?” — spytałem spokojnie.
„No, no, nie powinieneĞ robiü nic w zbytnim poĞpiechu, bo mógłbyĞ potem Īałowaü.
Opowiedz mi wszystko, podaj fakty”.
Opowiedziałem mu całą historiĊ, z nieznacznymi tylko zmianami, tak by nie mógł odgadnąü
miejsca. Gdy skoĔczyłem, stał pogrąĪony w myĞlach, jak skamieniały. Po drĪeniu jego warg
widziałem, Īe toczy siĊ w nim jakaĞ walka.
„To bardzo waĪna sprawa, Small — rzekł w koĔcu. — Nie powinieneĞ mówiü o tym ani słowa
nikomu, a ja siĊ z tobą niedługo porozumiem”.
Dwa dni potem, pod osłoną nocy, on i jego przyjaciel, kapitan Morstan, przyszli do mojej
chaty, Ğwiecąc sobie latarnią.
„Chciałbym, Īeby kapitan Morstan usłyszał tĊ całą historiĊ z twoich własnych ust” —
powiedział.
Powtórzyłem wiĊc wszystko tak, jak poprzednio.
„To brzmi prawdopodobnie, co? — spytał. — Czy moĪna na tej podstawie coĞ
przedsiĊwziąü?”
Kapitan Morstan skinął głową.
„Posłuchaj no, Small — rzekł major. — Ja i mój przyjaciel omówiliĞmy dokładnie całą sprawĊ
i doszliĞmy do przekonania, Īe właĞciwie nie powinno to obchodziü rządu, gdyĪ jest to wasza
prywatna sprawa i macie prawo zadysponowaü tym skarbem, jak siĊ wam podoba. Teraz
zachodzi pytanie: jakiej ceny za to Īądacie? BylibyĞmy skłonni podjąü siĊ tego, a przynajmniej to
sobie rozwaĪyü, jeĪeli dojdziemy do porozumienia co do warunków”. — Starał siĊ mówiü
obojĊtnym, niedbałym głosem, ale jego oczy błyszczały podnieceniem i chciwoĞcią.
„JeĪeli o to idzie, proszĊ panów — usiłowałem mówiü głosem równie obojĊtnym, ale czułem
podobne podniecenie — człowiek w mojej sytuacji moĪe zaproponowaü tylko jedno: Chciałbym,
aby mi panowie dopomogli odzyskaü wolnoĞü, mnie i moim trzem kolegom. Przyjmiemy was
wówczas do spółki i odstąpimy piątą czĊĞü do podziału”.
„Hm… — odpowiedział. — Piąta czĊĞü… to nie bardzo nĊcące”.
„Dla kaĪdego z panów przypadnie 50 000”.
„Ale jak pomóc wam w odzyskaniu wolnoĞci? Sami dobrze rozumiecie, Īe Īądacie
niemoĪliwoĞci”.
„Nic podobnego — odpowiedziałem. — Wszystko obmyĞliłem w najdrobniejszych
szczegółach. Jedyną przeszkodą w naszej ucieczce jest brak łodzi i zapasów ĪywnoĞci na tak
długi okres czasu. W Kalkucie i Madras jest mnóstwo małych Īaglówek, które by mogły
doskonale posłuĪyü naszym celom. Niech panowie zdobĊdą jedną. Dostaniemy siĊ na pokład w
nocy, a jeĪeli panowie zechcecie wysadziü nas w jakimkolwiek porcie na wybrzeĪu Indii, wasza
czĊĞü umowy zostanie wykonana”.
„Gdyby to chodziło tylko o jednego człowieka” — rzekł.
„ĩaden albo wszyscy — odpowiedziałem. — PrzysiĊgliĞmy na to wszyscy czterej, Īe
bĊdziemy zawsze działaü wspólnie.
„Widzisz, Morstan — wtrącił — Small dotrzymuje słowa. Nie pozostawi przyjaciół. SądzĊ, Īe
moĪemy mu zaufaü”.
„To paskudna sprawa — odparł drugi. — ChociaĪ, jak powiadasz, pieniądze byłyby dla nas
zbawieniem”.
„A wiĊc, Small — powiedział major — przypuszczam, Īe musimy spróbowaü pójĞü ci na
rĊkĊ. Po pierwsze, trzeba oczywiĞcie zbadaü prawdziwoĞü twego opowiadania. Powiedz mi,
gdzie jest schowana szkatuła, a ja poproszĊ o urlop i pojadĊ do Indii statkiem, który nam
przywozi ĪywnoĞü. Tam rozejrzĊ siĊ w sytuacji”.
„Nie tak prĊdko — powiedziałem, stygnąc w miarĊ, jak on siĊ zapalał. — MuszĊ zyskaü zgodĊ
moich trzech towarzyszy. Wspomniałem juĪ panom, Īe albo czterej, albo Īaden”.
„Bzdury! — wybuchnął. — Co mają trzej czarni do naszej umowy?”
„Czarni czy niebiescy — odparłem — to są moi towarzysze i działamy wszyscy razem”.
Sprawa skoĔczyła siĊ drugim spotkaniem, w którym wziĊli udział Mahomet Sing, Abdullah
Khan i Dost Akbar. Znowu omówiliĞmy warunki i doszliĞmy do porozumienia. MieliĞmy
zaopatrzyü oficerów w plany fortu Agry i zaznaczyü to miejsce w Ğcianie, gdzie zamurowaliĞmy
szkatułĊ. Major Sholto miał siĊ udaü do Indii, Īeby sprawdziü nasze opowiadanie. Gdyby znalazł
szkatułĊ, miał ją zostawiü na miejscu, wysłaü małą ĪaglówkĊ zaopatrzoną w ĪywnoĞü na dłuĪszą
podróĪ na wyspĊ Rutland, dokąd mieliĞmy siĊ udaü. Wreszcie miał wróciü do swych
obowiązków. Kapitan Morstan miał siĊ wówczas postaraü o urlop i spotkaü nas w Agrze, gdzie
miał siĊ odbyü ostateczny podział skarbu — przy czym on miał wziąü czĊĞü swoją i majora.
Wszystko to przypieczĊtowane zostało najbardziej uroczystą przysiĊgą, jaką moĪna sobie
wyobraziü. Przesiedziałem całą noc nad papierem i atramentem, a na rano miałem gotowe dwie
mapki podpisane „Znakiem Czterech” — Abdullaha, Akbara, Mahometa i moim.
Zanudzam panów długim opowiadaniem i wiem, Īe mój przyjaciel, pan Jones, czeka z
niecierpliwoĞcią, aby połoĪyü na mnie rĊkĊ. Postaram siĊ streĞciü. Ten łajdak Sholto pojechał
wprawdzie do Indii, ale po to, aby nigdy nie wróciü. Kapitan Morstan pokazał mi jego nazwisko
na liĞcie pasaĪerów jednego ze statków pocztowych, który odpłynął do Anglii wkrótce potem.
Zmarł mu wuj, pozostawiając znaczną fortunĊ, wobec czego Sholto wystąpił z armii. Mimo to
jednak tak podle postąpił w stosunku do piĊciu ludzi. Niezadługo potem kapitan Morstan
pojechał do Agry i — jak siĊ tego spodziewaliĞmy — stwierdził, Īe szkatuła zginĊła. Ten łotr
skradł ją, nie wypełniwszy ani jednego warunku, pod którym zdradziłem mu sekret. Od tego dnia
Īyłem wyłącznie myĞlą o zemĞcie. DzieĔ i noc nie mogłem myĞleü o niczym innym — stało siĊ
to jakąĞ przemoĪną, niesamowitą pasją. Nic mnie nie obchodziło prawo czy szubienica. Jedyną
myĞlą, która mnie nurtowała, było uciec, wyĞledziü Sholto, chwyciü go za gardło. Nawet skarb
Agry mniejsze juĪ miał dla mnie znaczenie.
MuszĊ powiedzieü, Īe nieraz w Īyciu upierałem siĊ przy zrobieniu czegoĞ i nigdy siĊ nie
zdarzyło, Īebym nie dopiął zamierzonego celu. MinĊło jednak wiele Īmudnych lat, zanim
nadszedł mój czas. Wspomniałem juĪ, Īe liznąłem trochĊ medycyny. Pewnego razu, gdy właĞnie
doktor Somerton miał atak febry, banda skazaĔców schwyciła w lesie małego wyspiarza
andamaĔskiego. Był Ğmiertelnie chory i poszedł w to odludne miejsce, aby umrzeü. Zająłem siĊ
nim, mimo Īe był jadowity jak młoda Īmija, a po dwóch miesiącach doprowadziłem do
zupełnego wyzdrowienia. JakoĞ siĊ do mnie wtedy bardzo przyzwyczaił, nie chciał wracaü do
lasu i krĊcił siĊ stale koło mojej chaty. Nauczyłem siĊ od niego trochĊ ich jĊzyka, co go jeszcze
bardziej do mnie przywiązało.
Tonga — tak siĊ bowiem nazywał — był pierwszorzĊdnym wioĞlarzem i miał własne, spore
czółno. Przekonawszy siĊ, Īe jest mi szczerze oddany i uczyni, co moĪe, aby mi siĊ przysłuĪyü,
ujrzałem szansĊ ucieczki. Omówiłem z nim wszystko. Miał w nocy podpłynąü czółnem do
opuszczonej i nie strzeĪonej przystani i stamtąd mnie zabraü. Kazałem, by siĊ zaopatrzył w wodĊ
do picia i przygotował zapas yamów, orzechów kokosowych i patatów.
Mały Tonga był dzielny i wierny. Nikt chyba na Ğwiecie nie moĪe siĊ poszczyciü bardziej
lojalnym przyjacielem. Umówionej nocy czekał na mnie w przystani. Pech jednak zrządził, iĪ
nadszedł tam jeden z dozorców, podły Pathan, który nigdy nie przepuĞcił okazji, by mi dokuczyü
i obrzuciü obelgami. Zawsze sobie obiecywałem, Īe siĊ na nim zemszczĊ i oto nadeszła okazja.
Zdawało siĊ, Īe to sama opatrznoĞü postawiła go na mojej drodze, abym wziął na nim odwet
przed opuszczeniem wyspy. Stał nad brzegiem, zwrócony do mnie plecami, trzymając karabin na
ramieniu. Rozejrzałem siĊ za jakimĞ kamieniem, Īeby mu rozbiü czaszkĊ, nic jednak nie
znalazłem. Wówczas dziwna myĞl wskazała mi, gdzie mam poszukaü właĞciwej broni. Usiadłem
na ziemi i w ciemnoĞci odpasałem drewnianą nogĊ. Trzema susami byłem przy nim. Porwał
karabin, ale uderzyłem go z całej siły, rozbijając przód czaszki. MoĪna jeszcze teraz zobaczyü na
mojej nodze odłamany kawałek drzewa w tym miejscu, którym zadałem cios. UpadliĞmy obaj na
ziemiĊ, bo straciłem równowagĊ, gdy jednak wstałem, leĪał bez ruchu. Wskoczyłem wiĊc do
łodzi i po godzinie znaleĨliĞmy siĊ na pełnym morzu. Tonga zabrał ze sobą cały dobytek: swoją
broĔ i swoich bogów. MiĊdzy innymi miał długi, bambusowy oszczep i andamaĔską matĊ
kokosową. Zrobiłem z tego Īagiel. DziesiĊü dni pływaliĞmy po morzu, zdając siĊ na los, aĪ
jedenastego dnia wziął nas na pokład statek handlowy, udający siĊ z Singapore do Jiddah z
pielgrzymami malajskimi. Dziwaczna to była banda, ale obaj z Tongą wkrótce siĊ z nimi
pokumaliĞmy. Mieli jedną bardzo dobrą cechĊ: pozostawiali człowieka w spokoju i nie zadawali
mu Īadnych pytaĔ.
Gdybym chciał opowiedzieü panom wszystkie przygody, jakie siĊ przytrafiły mojemu małemu
kompanowi i mnie, nie bylibyĞcie zadowoleni, bo trzeba by tu siedzieü chyba do wschodu słoĔca.
WłóczyliĞmy siĊ tu i tam po Ğwiecie, bo zawsze coĞ siĊ takiego zdarzyło, Īe nie mogliĞmy
dotrzeü do Londynu. Przez cały czas jednak ani na chwilĊ nie zapomniałem o moim celu. Nocami
Ğnił mi siĊ Sholto. Nie raz, ale sto razy zabijałem go we Ğnie. Lecz w koĔcu, w jakieĞ trzy czy
cztery lata, dobrnĊliĞmy do Anglii. Bez wiĊkszych trudnoĞci odkryłem miejsce pobytu majora i
starałem siĊ zbadaü, czy wydał juĪ cały skarb, czy teĪ go jeszcze posiada. Zawarłem znajomoĞü z
kimĞ, kto mógł mi byü pomocny. Nie chcĊ tu wymieniaü Īadnych nazwisk, by nie wpakowaü
jeszcze kogoĞ do wiĊzienia. Wkrótce dowiedziałem siĊ, Īe klejnoty są nadal w posiadaniu
majora. Starałem siĊ dostaü go w rĊce róĪnymi sposobami, ale był niezwykle przebiegły i miał
zawsze przy sobie, prócz synów, dwu eks–bokserów i hinduskiego słuĪącego, którzy go strzegli.
JednakĪe pewnego dnia doszła mnie wiadomoĞü, Īe jest umierający. Pospieszyłem
natychmiast do ogrodu otaczającego dom, wĞciekły, Īe w ten sposób gotów jest ujĞü mej
zemĞcie. Zajrzawszy przez okno zobaczyłem go na łóĪku, a po obu stronach stojących synów.
Byłbym od razu wskoczył do pokoju i załatwił siĊ ze wszystkimi trzema, gdyby nie to, Īe
zobaczyłem, jak opadła mu szczĊka i zrozumiałem, Īe nie Īyje. Tej samej nocy dostałem siĊ do
jego pokoju i przejrzałem papiery w poszukiwaniu jakiejĞ wzmianki o miejscu, gdzie ukrył
klejnoty. Nie znalazłem jednak ani słowa, odszedłem wiĊc zgorzkniały i wĞciekły. Nim
opuĞciłem pokój, pomyĞlałem sobie, Īe jeĪeli jeszcze kiedykolwiek w Īyciu spotkam moich
przyjaciół Sikhów, przyjemnie bĊdzie im siĊ dowiedzieü, Īe pozostawiłem jakiĞ Ğlad mojej
nienawiĞci, nakreĞliłem przeto na kartce nasz „Znak. Czterech”, tak jak był wyobraĪony na
planie, i przypiąłem zmarłemu do piersi. Nie mogłem znieĞü myĞli, Īe zostanie pochowany bez
jakiejĞ pamiątki od ludzi, których ograbił i oszukał.
ZarabialiĞmy na Īycie w ten sposób, Īe pokazywałem na jarmarkach i widowiskach mojego
małego TongĊ jako czarnego ludoĪercą. Zajadał surowe miĊso i taĔczył swój rodzimy taniec
wojenny. Zawsze wiĊc po takim dniu mieliĞmy trochĊ pieniĊdzy w kapeluszu. Stale
interesowałem siĊ wszelkimi wiadomoĞciami z Pondicherry Lodge. Przez kilka lat nie
dowiedziałem siĊ nic poza tym, Īe poszukiwania skarbu trwają nieustannie. Nareszcie jednak
nadeszła poĪądana wieĞü, skarb został znaleziony. Był ukryty na strychu, nad laboratorium
chemicznym Bartholomeusa Sholto. Pojechałem tam natychmiast i obejrzałem sobie wszystko,
nie widziałem tylko moĪliwoĞci dostania siĊ na strych z moją drewnianą nogą. Oprócz tego
dowiedziałem siĊ jeszcze o istnieniu klapy w dachu i o godzinie, kiedy pan Sholto zwykł
schodziü na dół na kolacjĊ. PomyĞlałem, Īe uda mi siĊ wykonaü moje zadanie przy pomocy
Tongi. Przyprowadziłem go wiĊc ze sobą i opasałem grubą liną. Potrafił czołgaü siĊ jak kot,
wkrótce teĪ znalazł siĊ na dachu. Na swoje i nasze nieszczĊĞcie jednak, pan Sholto był jeszcze w
pokoju. Tonga przekonany, Īe doskonale robi, zabił go, i gdy wspiąłem siĊ na rĊkach po linie,
paradował po pokoju, dumny jak paw. Bardzo siĊ teĪ zdziwił, gdy go zacząłem smagaü koĔcem
sznura i wymyĞlaü od krwioĪerczych diabłów. Zabrałem szkatułĊ, spuĞciłem na dół i sam
zeĞliznąłem siĊ za nią, zostawiając na stole „Znak Czterech” jako dowód, Īe skarb znajduje siĊ
obecnie w rĊkach prawych właĞcicieli. Tonga wciągnął linĊ, zamknął okno i wrócił tą samą
drogą, którą przyszedł. Zdaje mi siĊ, Īe nie mam nic wiĊcej do powiedzenia. Słyszałem, jak jeden
z rybaków mówił o szybkoĞci „Aurory”, doszedłem wiĊc do przekonania, Īe nada siĊ właĞnie do
ucieczki. Porozumiałem siĊ ze starym Smithem i obiecałem pokaĨną sumĊ za bezpieczne
dowiezienie nas do naszego statku. DomyĞlał siĊ prawdopodobnie, Īe coĞ tutaj nie klapuje, nie
wtajemniczaliĞmy go jednak w nasze sekrety. Wszystko, co powiedziałem, to najszczersza
prawda. JeĞli to panom opowiadam, to nie dlatego, Īeby was zabawiü, bo nie bardzo ładnie ĪeĞcie
mi siĊ przysłuĪyli, ale poniewaĪ myĞlĊ, Īe najlepszą moją obroną jest wyznanie całej prawdy i
udowodnienie, jak podle postąpił wobec mnie major Sholto i jak mało winy ponoszĊ za Ğmierü
jego syna.
— Bardzo ciekawe sprawozdanie — zauwaĪył Sherlock Holmes. — ĝliczne zakoĔczenie
niezwykle interesującej sprawy. W ostatniej czĊĞci opowiadania nie znalazłem dla siebie nic
nowego poza tym, Īe przynieĞliĞcie ze sobą własny sznur. Tego nie wiedziałem. Aha, i jeszcze
coĞ. Spodziewałem siĊ, Īe Tonga zgubił wszystkie strzały, a tymczasem udało mu siĊ wystrzeliü
na nas jeszcze jedną.
— Zgubił wszystkie, proszĊ pana, z wyjątkiem tej, która tkwiła w rurce.
— Ach, oczywiĞcie — rzekł Holmes — nie pomyĞlałem o tym.
— Czy jeszcze coĞ chcieliby panowie wiedzieü? — spytał uprzejmie skazaniec.
— DziĊkujĊ, zdaje siĊ, Īe juĪ nic — odpowiedział mój towarzysz.
— Panie Holmes — rzekł Antheley Jones — jest pan człowiekiem, którego zachcianki naleĪy
spełniaü, i wszyscy wiemy, Īe jest pan wielkim znawcą zbrodni. Ale słuĪba jest słuĪbą i uwaĪam,
Īe posunąłem siĊ za daleko, ulegając proĞbie pana i paĔskiego przyjaciela. PoczujĊ siĊ znacznie
lepiej, gdy bĊdĊ wiedział, Īe nasz rozmówca jest bezpiecznie ulokowany pod kluczem. DoroĪka
jeszcze czeka, a na dole stoją dwaj policjanci. Jestem obydwu panom bardzo zobowiązany za
pomoc. Rzecz prosta, zostaną panowie wezwani na sprawĊ. Dobranoc.
— Dobranoc obydwu panom — dodał Jonathan Small.
— ProszĊ przodem, Small — zauwaĪył przekorny Jones, gdy wychodzili z pokoju — muszĊ
szczególnie uwaĪaü, ĪebyĞ mnie nie potrącił swą drewnianą nogą, korzystając z dawnego
doĞwiadczenia na Wyspach AndamaĔskich.
— No, i oto koĔczy siĊ przedstawienie — powiedziałem po ich wyjĞciu, kiedy siedzieliĞmy
chwilĊ w milczeniu, paląc papierosy. — Obawiam siĊ, Īe była to dla mnie ostatnia sposobnoĞü
studiowania twoich metod pracy. Panna Morstan bowiem uczyniła mi zaszczyt godząc siĊ zostaü
moją małĪonką.
Holmes jĊknął nad wyraz ponuro.
— Obawiałem siĊ tego. NaprawdĊ, nie mogĊ siĊ zdobyü na gratulacje.
Byłem trochĊ dotkniĊty.
— CzyĪbyĞ miał jakieĞ powody do niezadowolenia z mojego wyboru? — zapytałem.
— Nic podobnego. UwaĪam ją za jedną z najbardziej czarujących kobiet, jakie spotkałem w
Īyciu, i za wielką pomoc ewentualnie w takich sprawach jak ostatnia. Wykazuje w tym kierunku
zdecydowany talent. ĝwiadczy o tym chociaĪby fakt, Īe spoĞród wszystkich innych papierów
ojca przechowała akurat plan Agry. Ale miłoĞü jest sprawą uczucia, a gdzie miesza siĊ uczucie,
tam ustĊpuje chłodny, trzeĨwy rozsądek, który ja stawiam ponad wszystko inne. ToteĪ sam nigdy
siĊ nie oĪeniĊ, wpłynĊłoby to bowiem bardzo niekorzystnie na mój rozsądek.
. — Mam nadziejĊ — rzekłem ze Ğmiechem — Īe mój rozsądek wytrzyma tĊ próbĊ. Ale jesteĞ
zmĊczony, Holmesie.
— Tak odczuwam juĪ reakcjĊ. Jestem pewien, Īe teraz przez tydzieĔ bĊdĊ zupełnie oklapły.
— To dziwne — rzekłem — jak u ciebie nastroje siĊ zmieniają. Po napadzie tego, co u innego
człowieka nazwałbym lenistwem, nastĊpują okresy wspaniałej energii i wigoru.
— Tak, siedzi we mnie pierwszorzĊdny próĪniak i niezwykle czynny jegomoĞü. CzĊsto
przychodzą mi na myĞl słowa Goethego:
Schade dass die Natur nur einen Mensch aus dir schuf,
Denn zum wurdigen Mann war und zum Schelmen der Stoff.
Aha, ale wracając do tej norwoodzkiej sprawy, przekonałeĞ siĊ, jak twierdziłem od razu, Īe
mieli w domu wspólnika, którym nie mógł byü nikt inny jak Lal Rao. Tak wiĊc Jones ma istotnie
niepodzielny zaszczyt złowienia jednej ryby podczas tego wielkiego połowu.
— Podział wydaje mi siĊ raczej niesprawiedliwy — zauwaĪyłem. — WłaĞciwie wszystko w
tej sprawie zrobiłeĞ ty. Ja zdobyłem ĪonĊ, Jones uznanie, a co zostaje dla ciebie?
— Dla mnie? Dla mnie zawsze jeszcze pozostaje kokaina — i z tymi słowy Sherlock Holmes
wyciągnął po nią szczupłą dłoĔ.