I
3
Od dłuższego czasu z moim przyjacielem Dorem
byliśmy umówieni, że przyjadę do niego w go-
ścinę. Dora szalenie lubiłem, toteż kiedy on, aby
się ożenić, przeniósł się na stałe do Genui, odczu-
łem to boleśnie. Gdy do niego napisałem i odmó-
wiłem wzięcia udziału w ślubie, dostałem oschłą
i pewną siebie odpowiedź, w której mi wyjaśniał,
że jeśli pieniądze nie mogą się przydać nawet do
tego, żeby osiąść w mieście, które podoba się żonie,
to właściwie nie wiadomo, czemu mają służyć.
Potem, gdy któregoś dnia znalazłem się przejaz-
dem w Genui, pokazałem się u niego w domu
i przy tej okazji przeprosiliśmy się. Żona wyda-
ła mi się bardzo sympatyczna, taka filutka, która
powiedziała do mnie z wdziękiem, że ma na imię
Clelia i zostawiła nas samych, żebyśmy mogli so-
bie porozmawiać, a kiedy pod wieczór znów się
pokazała, aby z nami wyjść, była czarującą panią,
którą — gdybym nie był taki, jaki jestem —
z rozkoszą pocałowałbym w rękę.
W tym samym roku jeszcze parokrotnie bawi-
łem w Genui i za każdym razem ich odwiedzałem.
Rzadko byli sami; Doro zachowywał się z właści-
wą sobie swobodą i wyglądał na człowieka, któ-
remu doskonale udało się wrosnąć w środowisko
żony. Albo powinienem raczej powiedzieć, że to
środowisko żony poznało w nim swojego człowie-
ka, a on po prostu dawał im wolną rękę, beztroski
i w swojej Clelii zakochany. Od czasu do czasu
młodzi małżonkowie wsiadali do pociągu i wyru-
szali w podróż — w rodzaj przerywanej podróży
poślubnej,
która
trwała
prawie
rok.
Ponieważ
jednak
byli
dyskretni,
zaledwie
o
tym
napomy-
kali. A ja, który Dora znałem, rad byłem z tego,
że się ustatkował, choć byłem też zazdrosny: Doro
należał do ludzi, którzy, gdy są szczęśliwi, stają
się małomówni, że zaś za każdym razem, kiedy
ich widziałem, był spokojny i zapatrzony w Clelię,
domyślałem się, jak bardzo musi rozkoszować się
nowym życiem. Clelia nawet mi to powiedziała
pewnego dnia, gdy zdobyła się wobec mnie na
odrobinę poufałości i gdy Doro zostawił nas sa-
mych: — O tak, jest zadowolony — i spojrzała na
mnie z uśmiechem ukradkowym i zarazem nie-
powstrzymanym.
Mieli na Riwierze niedużą willę i to często był
cel ich podróży. W tej właśnie willi miałem być
ich gościem. Ale owego pierwszego lata zajęcia
zaprowadziły mnie gdzie indziej, poza tym muszę
powiedzieć, że już na samą myśl o tym, iż przez
jakiś czas wypadłoby mi być świadkiem ich mał-
żeńskich tkliwości, ogarniało mnie uczucie skrę-
powania. Z drugiej zaś strony patrzeć na nich,
jak zazwyczaj bywało, w otoczeniu ich genueń-
skich znajomych, w nie kończących się rozmo-
wach
przeskakiwać
z
tematu
na
temat,
brać
udział w wieczorach towarzyskich, dla mnie tak
obojętnych, i w istocie całą podróż odbyć po to
tylko, żeby z Dorem zamienić jedno spojrzenie
i parę słów z Clełią — wszystko to nie bardzo mi
się uśmiechało. Po pewnym więc czasie zacząłem
rzadziej do nich zaglądać i przerzuciłem się na
korespondencję — na bilety z życzeniami, a nie-
kiedy i na dłuższą gadulską pisaninę, co było ja-
ką taką namiastką mojej dawnej zażyłości z Do-
rem. Czasem odpowiadała mi Clelia — szybkie,
rozbrykane pismo oraz przyjemne szczegóły, inte-
ligentnie
wybrane
spośród
mnóstwa
barwnych
myśli i zdarzeń dotyczących innego życia i innego
świata. Miałem wrażenie, iż to Doro, rozleniwio-
ny, pozostawiał małżonce ten obowiązek, było mi
nawet z tego powodu przykro, ale nie odczułem
szczególnej zazdrości i rozluźniłem z nimi kon-
takty jeszcze bardziej: w ciągu jednego roku na-
pisałem może ze dwa, trzy razy. Co prawda, któ-
rejś zimy Doro zaskoczył mnie przelotną wizytą;
przez cały dzień nie miałem ani chwili wolnej,
ciągle opowiadał o swoich sprawach — dla zała-
twienia ich właśnie przyjechał — ale i o rzeczach
dawnych, które obu nas interesowały. Wydał mi
się bardziej wylewny niż kiedyś, co po tak dłu-
gim niewidzeniu się uznałem za rzecz normalną.
Ponowił zaproszenie, żebym kiedyś spędził z nimi
wakacje w ich willi. Powiedziałem, że owszem,
ale pod warunkiem, że zamieszkam sam w jakimś
hotelu i że będę z nimi się widywał tylko wtedy,
kiedy wszyscy będziemy na to mieli ochotę. —
Zgoda — odpowiedział Doro śmiejąc się. — Zro-
bisz, jak zechcesz. Nie mamy zamiaru cię zjeść. —
Potem przez cały prawie następny rok nie mia-
łem od nich żadnych wiadomości, kiedy zaś przy-
szła pora wyjazdów nad morze, tak się jakoś zło-
żyło, że byłem wolny i bez konkretnych planów.
Wobec czego napisałem do nich, zapytując, czy
mnie chcą. Odpowiedział mi telegramem Doro:
„Nie ruszaj się nigdzie. Ja przyjeżdżam."
II
6
Kiedy stanął przede mną wyletniony i opalony
tak, że z trudem go poznałem, mój niepokój prze-
istoczył się w złość.
— Tak się chyba nie postępuje — powiedzia-
łem. Śmiał się. — Pokłóciłeś się z Clelią? — Et,
tam.
— Mam coś do załatwienia — dodał po chwi-
li. — Dotrzymaj mi towarzystwa.
Chodziliśmy
cały
ranek
i
rozmawiali
nawet
o polityce. Mówił jakoś dziwnie, parę razy zwró-
ciłem mu uwagę, żeby nie podnosił głosu": przy-
bierał ton agresywny i sarkastyczny, jakiego nie
zauważyłem u niego od dawna. W którejś tam
chwili zagadnąłem go o jego sprawy z myślą
o tym, żeby rozmowę naprowadzić na temat Cie-
lił, ale on zaraz się roześmiał i powiedział: — Daj-
że spokój interesom. Gwiżdżemy na nie, chyba
się nie mylę. — Wobec czego przez jakiś czas
chodziliśmy w milczeniu, gdy zaś w pewnym mo-
mencie zaczął dokuczać mi głód, zapytałem go,
czyby czegoś nie zjadł.
— Wszystko jedno, możemy gdzieś usiąść —
odpowiedział. — A ty nie masz pilnych zajęć?
— Miałem wsiąść w pociąg i jechać do was.
— W takim razie możesz mi dotrzymać towa-
rzystwa.
I usiadł pierwszy. Twarz miał mocno ogorzałą;
7
czasem
wywracał białymi oczami, niespokojnymi
jak u psiaka. Teraz, kiedy miałem go naprzeciw
siebie, spostrzegłem, iż również to, że wydawał
się szyderczy, po większej części sprawiał kon-
trast między jego zębami a twarzą. Nie pozwolił
mi jednak wypowiedzieć uwagi na ten temat, bo
się zaraz odezwał.
— Ile to czasu minęło, jak nie jesteśmy razem.
Intrygowało mnie, do czego zmierza. Byłem
rozdrażniony. Zapaliłem nawet fajkę, aby dać mu
do zrozumienia, że co do mnie, to ja mam czas.
On wydobył z kieszeni swoje pozłacane papierosy,
zapalił jednego i tchnął mi w twarz kłębem dymu.
W dalszym ciągu milczałem, czekając.
Dopiero jednak z nastaniem zmroku miał mu
się rozwiązać język. W południe jedliśmy razem
w jakiejś garkuchni, pocąc się niemiłosiernie. Na-
stępnie chodziliśmy dalej, z tym, że on zajrzał
teraz do paru sklepów, chcąc mnie przekonać, że
musi porobić jakieś zakupy. Pod wieczór ruszy-
liśmy starą naszą drogą wijącą się wokół wzgórza,
którą
w
przeszłości
tyle
razy
przemierzaliśmy
wspólnie, ostatecznie zaś znaleźliśmy się w nie-
dużym lokalu, czymś pośrednim między domem
schadzek a podrzędną restauracją, który w cza-
sach studenckich wydawał nam się szczytem wy-
stępku. Zrobiliśmy więc spacer w świeżej letniej
poświacie, dzięki czemu przyszliśmy
trochę do
siebie po dusznym upale dnia.
— Czy tamci twoi krewni jeszcze tutaj miesz-
kają? — zapytałem go w pewnej chwili.
— Owszem, ale i tak do nich nie pójdę. Chcę
być sam.
To ze strony Dora był komplement pod moim
adresem. Postanowiłem wyciągnąć rękę do zgody.
— Przepraszam cię — spytałem łagodnym to-
nem — do was, nad morze, będę mógł przyjechać?
8
— Kiedy zechcesz — odpowiedział. — Ale
przedtem dotrzymaj mi towarzystwa. Chcę sko-
czyć w moje rodzinne strony.
O tym rozmawialiśmy w czasie kolacji. Usługi-
wała nam, blada i z rozmazaną szminką, córka
właściciela lokalu, może nawet ta sama, która
kiedyś tyle razy zwabiła nas tu na górę, ale
zauważyłem, że Doro nie zwraca uwagi ani na nią,
ani na młodsze jej siostry, które ukazywały się
od czasu do czasu, obsługując schowane po kątach
parki. Doro pił, owszem, smakowitymi łykami,
mnie zachęcał, żebym pił, i coraz bardziej się za-
palał do tego, żeby mówić o swoich wzgórzach.
Powiedział mi, że myślał o nich od dłuższego
czasu. Minęło — ile? — trzy lata, jak ich nie wi-
dział, zapragnął więc wybrać się tam na wagary.
Słuchając go czułem, że jego entuzjazm, z wolna
udziela się i mnie. Na wiele lat przedtem, zanim
się ożenił, przemierzyliśmy, na piechotę i z pleca-
kiem na ramionach, całą okolicę — sami jedni,
beztroscy,
gotowi na wszystko, przemykając się
między zagrodami i wśród domów, wzdłuż poto-
ków, niekiedy śpiąc w szopach na siano. Co do
rozmów, które wtedy prowadziliśmy, to czerwie-
nię się na samą myśl o nich albo je wspominam
z
tęsknotą
i
niedowierzaniem.
Byliśmy
wtedy
w wieku, kiedy słucha się mówiącego kolegi, jak-
by słuchało się samego siebie, i kiedy we dwóch
żyje się w takiej zgodzie, w jakiej, według mnie,
który do dziś jestem nieżonaty, potrafią żyć pew-
ne pary małżeńskie.
— Ale dlaczego nie jedziesz tam z Clelią? —
zapytałem bez cienia złośliwości.
— Clelia nie może... nie ma na to ochoty —
wyjąkał odstawiając kieliszek.
— Chcę wybrać
się tam z tobą. — To zdanie wypowiedział z na-
ciskiem, marszcząc czoło i śmiejąc się zarazem,
jak czynił, gdy w rozmowie szczególnie się zapalał.
— Jednym słowem, z powrotem z nas chłop-
cy —■ bąknąłem. Ale on tych moich słów, zdaje
się, nie słyszał.
Jednej rzeczy tego wieczora nie byłem w sta-
nie odgadnąć: czy Clelia wiedziała o zamiarze wy-
prawy. Z pewnych szczegółów w zachowaniu Do-
ra mogłem wnioskować, że nie. Ale jak podjąć te-
mat, którego mój przyjaciel unikał z takim upo-
rem?
Tej nocy położyłem go na mojej kanapie. Sen
miał raczej niespokojny, ja zaś długo zastanawia-
łem się nad tym, dlaczego z zakomunikowaniem '
rzeczy tak niewinnej jak zamiar wycieczki czekał
aż do wieczora. Gdy nasuwała mi się myśl, że słu-
żę mu jedynie za parawan w jakiejś kłótni z Cle-
lia,
wstrząsała mną złość. Powiedziałem już, że
o Dora zawsze byłem zazdrosny.
Tym
razem
pojechaliśmy
pociągiem.
Wyruszy-
liśmy wczesnym rankiem, a na miejsce przyby-
liśmy, gdy jeszcze nie było gorąco. W głębi kotli-
ny, w której drzewa zdawały się dziwnie drobne,
taka była rozległa, wznosiły się wzgórza Dora:
wzgórza
ciemne,
lesiste,
które
rzucały
poranne
cienie na żółte pagórki usiane osobno stojącymi
domostwami.
Teraz
Doro
—
postanowiłem
nie
spuszczać go z oczu — tę naszą wyprawę brał
spokojnie. Udało mi się go przekonać, że nie po-
winna trwać dłużej niż trzy dni. Odradziłem mu
też zabierać ze sobą walizkę.
Wysiadając z pociągu rozglądaliśmy się dokoła.
W czasie gdy Doro, który znał tu wszystkich,
wstępował do przydworcowego zajazdu, ja stałem
na opustoszałym placyku — tak opustoszałym, że
niechcący
spojrzałem
na
zegarek:
myślałem,
że
jest już południe; tymczasem nie było jeszcze
dziewiątej. Z zaciekawieniem przypatrywałem się
u
10
wilgotnym jeszcze od rosy kocim łbom, niewyso-
kim domom o zielonych okiennicach i balkonach
ukwieconych
glicynią
i
geranium.
Dom,
który
kiedyś należał do Dora, znajdował się poza wsią,
u wylotu dolinki otwierającej się na równinę. Spę-
dziliśmy,
podczas
tamtej
niezapomnianej
wypra-
wy, jedną noc w jakimś starym jego pokoju z su-
praportami
w kwiatach, rano zostawiając po so-
bie rozbabrane łóżko — wszystkim, na cośmy się
zdobyli, było zamknięcie furtki w parkanie. Po
ogrodzie,
który
go
otaczał,
nie
zdążyłem
się
przejść. Doro w tym domu się urodził — jego naj-
bliżsi przez cały czas w nim mieszkali i tu zmar-
l i — a sprzedał go, gdy się żenił. Ciekawy byłem,
jaki wyraz twarzy przybierze, kiedy stanie przed
znaną sobie furtką.
Gdy jednak wyszliśmy z zajazdu, żeby się
przejść, skierował się w zupełnie innym kierunku.
Najpierw przeskoczyliśmy jakieś żelazne ogrodze-
nie, a potem ruszyliśmy w dół z biegiem rzeki.
Jasne było, że idziemy szukać zacienionego miej-
sca, jak w mieście idzie się do kawiarni. — My-
ślałem, że pójdziemy do twojego domu — wy-
jąkałem. — Nie po tośmy przyjechali?
Doro zatrzymał się i zmierzył mnie wzrokiem. —
Coś ty sobie ubrdał? Że wracam do początków?
To, co się liczy, mam we krwi, i nikt mi tego nie
odbierze. Przyjechałem tu, żeby się napić wina
z moich stron i pośpiewać z kimś, kogo dobrze
znam. Chcę trochę się rozerwać, nic poza tym.
Już, już miałem powiedzieć: „To nieprawda",
ale
się
powstrzymałem.
Kopnąłem
jakiś
kamyk
i z kieszeni wydobyłem fajkę. ■— Wiesz przecież,
że ja źle śpiewam — bąknąłem pod nosem. Doro
wzruszył ramionami.
Ranek i popołudnie upłynęły nam na spokojnym
wałęsaniu się po wzniesieniach i pochyłościach o-
11
kolicznych pagórków. Miałem wrażenie, iż Doro
umyślnie wybiera dróżki, które nie prowadzą do
żadnego konkretnego miejsca, lecz w pewnym mo-
mencie zanikają w upalnym powietrzu nad kamie-
nistym brzegiem strumyka, u jakiegoś żywopłotu
albo
zagwożdżonej
furtki.
Szliśmy
też
kawałek
pod górę szeroką drogą, która przecina dolinę, ale
dopiero pod wieczór, gdy słońce, nisko już stojące
nad równiną, wypełniało ją całą prześwietlonym
pyłem i gdy akacje zaczynały drżeć na lekkim
wietrze. Czułem, że ożywam, a Doro też stał się
bardziej
ełokwentny.
Opowiedział
historię
jakie-
goś wieśniaka, który w swoim czasie słynął z tego,
że wypędzał z domu siostry — miał ich całą gro-
madkę —• a potem chodził od gospodarstwa do go-
spodarstwa, w których mogły poszukać schronie-
nia, udając, że jest do głębi przejęty i na zgodę
domagając się dobrego obiadu. — Ciekawe, czy
jeszcze żyje — zamyślił się Doro. Mieszkał w za-
grodzie, którą widać było z dołu. Małego wzrostu,
suchy, mówił niewiele, wszyscy go się bali. Ale
jedno to on miał: ani myślał się żenić. Mówił, że
byłoby mu przykro, gdyby musiał też przepędzić
z domu własną żonę. Jedna czy druga siostra po-
tem naprawdę uciekła, co we wsi wywołało ogól-
ne zadowolenie.
— Co to był za typ? Charakterystyczny dla tu-
tejszych okolic?
— Nie, raczej człowiek urodzony do czego in-
nego, człowiek na niewłaściwym miejscu. Jeden
z tych, co to uczą się być przebiegli, ponieważ pę-
dzą życie, które ich nie zadowala.
— Wszyscy w takim razie powinni być prze-
biegli.
— Niby racja.
— Ożenił się w końcu?
— Gdzież tam. Zatrzymał tylko przy sobie jed-
12
ną z sióstr, najtęższą, która rodziła mu dzieci
i pracowała w winnicy. I dobrze im było. Może
im wciąż jeszcze dobrze.
Doro mówił tonem sarkastycznym, mówiąc zaś
raz po raz popatrywał na wzgórza.
— Czy tę historię opowiedziałeś Clelii?
Nie odpowiedział mi, przybrał minę człowieka,
który myśli o czymś zupełnie innym.
— Na ile znam Clelię, ubawiłaby się, gdyby ją
słyszała — ciągnąłem dalej. — Tym bardziej że
nie jest twoją siostrą.
Odpowiadając
uraczył
mnie
jedynie
jakimś
szczególnym uśmiechem: Doro, gdy tylko chciał,
uśmiechał się jak chłopiec. Zatrzymał się, położył
rękę na moim ramieniu. — Nie wiem, czy ci mó-
wiłem, że któregoś roku przywiozłem tu Clelię —
powiedział. Usłyszawszy to, też się zatrzymałem.
Nie komentowałem jego słów, czekałem, czy powie
jeszcze coś.
Po chwili podjął z zapałem: — Byłem przeko-
nany, że ci o tym mówiłem. Sama mnie o to prosi-
ła. Przyjechaliśmy tu autem razem z przyjaciół-
mi. W pierwszym okresie małżeństwa ciągle by-
liśmy w rozjazdach.
Popatrzył na mnie, potem na wzgórze, które
znajdowało się za mną, i znów zaczął iść. Ja też
się ruszyłem.
— Nie, nie mówiłeś mi o tym — wydusiłem
z siebie. — Kiedy to było?
— Nie tak dawno — odpowiedział. — W ze-
szłym roku.
— I ona tego od ciebie chciała?
Przytaknął głową.
— Niemniej straciłeś sporo czasu — powie-
działem. — Powinieneś był przywieźć ją tu wcze-
śniej. A dlaczego ją teraz zostawiłeś nad morzem?
Nic nie odpowiedział, uśmiechał się tylko w ów
swój sposób. Jednocześnie wzrokiem wskazał stro-
my spadek najwyższego wzgórza. Milcząc szliśmy
pod górę, dopóki było jasno, zatrzymawszy się zaś
na szczycie spojrzeliśmy na równinę; wtedy wy-
dało mi się, że w otchłani rozproszonego światła
na mgnienie ukazał się ciemny czubek domu, któ-
ry już nie był domem Dora.
A w zajeździe, gdy nastała noc, zaczęły się po-
kazywać twarze swojskie. Znajdował się tu bilard
i można było pograć. Rówieśnicy Dora — paru
urzędników i jakiś czeladnik murarski, cały obryz-
gany wapnem — poznali go od razu i serdecznie
przywitali. Później zjawił się też jakiś starszy
pan ze złotym łańcuszkiem na kamizelce, który
powiedział, że jest szczęśliwy, iż może się ze mną
zaznajomić. Podczas gdy Doro grał i docinał part-
nerom, tenże pan, zamówiwszy kawę z grappą *
i nachyliwszy się konfidencjonalnie nad stolikiem,
zaczął mnie wypytywać o sprawy Dora, potem
sam opowiedział historię jego domu, kupionego
od niejakiego Mattea, kiedy był zwykłą stodołą,
ze
wszystkimi
otaczającymi
gruntami,
ten
zaś
Matteo był czyimś tam przodkiem, że jednak dzia-
dek Dora wdał się w kombinacje, które polegały
na tym, iż owe grunty sprzedawał po kawałku,
aby móc zbudować dom, w końcu istotnie powsta-
ło duże domostwo, ale już bez otaczających te-
renów, on zaś swojemu przyjacielowi, ojcu Dora,
przepowiedział, że jego dzieci pewnego dnia sprze-
dadzą dom, a jego zostawią na miejscowym cmen-
tarzu jak włóczęgę. Mówił przyjemnym językiem,
któremu smaku przydawały wyrazy gwarowe. Nie
wiem czemu, ale w pewnej chwili pomyślałem,
że jest chyba notariuszem. Potem zjawiły się bu-
telki. Doro pił na stojąco; oparty o kij, raz po raz
* grappa — wódka z winogron.
14
porozumiewawczo mrugał to do tego, to do owe-
go. O którejś tam godzinie zostało nas już tylko
paru, ów murarzyna, który miał na imię Ginio,
my dwaj oraz jakiś młody człowiek w czerwonym
krawacie, którego Doro widział po raz pierwszy.
Wyszliśmy z lokalu, żeby się trochę przejść, drogę
zaś wskazywał nam księżyc. W promieniach po-
światy wszyscy upodobniliśmy się do pomocnika
murarskiego,
który
teraz
w
swoim
ubraniu
po-
plamionym
wapnem
wyglądał
niczym
maszkara.
Doro rozmawiał z nimi swoją gwarą; rozumiałem
ich, ale nie umiałem swobodnie odpowiadać, z cze-
go było dużo śmiechu. Księżyc zanurzał wszystko,
aż po ogromne wzgórza, w przezroczystych opa-
rach, co przesłaniały i przekreślały każdą myśl
0 dniu, a opary wina, któreśmy wypili, dopełniały
miary. Toteż nie zastanawiałem się już, do cze-
go Doro zmierza; szedłem obok niego, oszołomio-
ny i szczęśliwy, że odnaleźliśmy tajemnicę sprzed
lat.
Ginio zaprowadził nas pod swój dom. Poprosi-
wszy, żebyśmy zachowywali się cicho, aby nie o-
budzić
kobiet i ojca, zostawił nas na klepisku
przed
wielkimi
mrocznymi
prześwitami
strychu
na siano, w paśmie cienia stodoły, a niedługo po-
tem wrócił, boso, z dwiema czarnymi butelkami
pod pachą i do tego rechocząc jak wariat. Zaraz
wyśliznęliśmy się na polankę, znajdującą się za
domem i opadającą w dół, pociągając za sobą psa,
1 usiedliśmy na krawędzi jakiegoś rowu. Pić trze-
ba było prosto z butelki, czym młodzian w krawa-
cie nie był zachwycony, że jednak murarz śmie-
jąc się wychrypiał: — Kiep, kto tego nie potra-
fi — potrafiliśmy wszyscy.
— Tu możemy śpiewać — powiedział Ginio
w pewnej chwili i chrząknął dla oczyszczenia gar-
dła. Zaczął pierwszy sam i głos jego napełnił do-
15
linę. Pies się zaniepokoił, a kiedy szczekaniem od-
powiedziały mu inne psy w sąsiedztwie i dalej,
też zaczął ujadać. Doro zaś śmiał się, śmiał się za-
dowolonym głosiskiem, a łyknąwszy jeszcze, do-
łączył do Ginia. We dwóch szybko przekrzyczeli
psy, na tyle przynajmniej, że mogłem się zoriento-
wać, iż piosenka jest rzewna, z długimi zakręta-
sami przy nutach niższych i o słowach dziwnie
gładkich jak na ich nieokrzesaną gwarę. Niewy-
kluczone, oczywiście, że to, iż zapamiętałem je ja-
ko takie, sprawiły księżyc i wino. Tym jednak,
czego i teraz jestem pewien, była radość, niespo-
dziana błogość, której doświadczałem, kiedy wy-
ciągając rękę dotykałem ramienia Dora. Wyczu-
wając, jak przy oddechu wznosi się ono miarowo,
wzbierało we mnie uczucie miłości do Dora: prze-
cież po tak długim czasie znowu byliśmy razem.
Tamten w krawacie — na imię miał Biagio —
od czasu do czasu wykrzykiwał jakąś nutę, jakąś
frazę, po czym z powrotem opuszczał głowę i po-
dejmował ze mną przerwaną rozmowę. Wyjaśni-
łem mu, że nie mieszkam w Genui oraz że w pra-
cy zależny jestem od państwa i od pewnego wy-
blakłego już dyplomu, który otrzymałem w mło-
dości. Wtedy wystękał, że pragnie się ożenić,
chciałby jednak zrobić to na sto dwa, ale żeby
zrobić rzecz na sto dwa, trzeba mieć szczęście Do-
ra, który w Genui znalazł jednocześnie i żonę,
i
prosperujące
przedsiębiorstwo.
Mnie
słowo
„przedsiębiorstwo" doprowadza do białej gorączki,
straciłem więc cierpliwość i powiedziałem szor-
stko: — Czy pan przynajmniej zna żonę Dora?...
Skoro jej pan nie zna, to proszę nic nie mówić.
Otóż kiedy traktuję ludzi w podobny sposób,
uprzytamniam sobie, że mam łat więcej niż trzy-
dzieści. Myślałem o tym przez chwilę tamtej no-
cy, w momencie gdy Doro i murarzyna zaczęli
16
wspominać swój pułk. Właśnie dotarła do mnie
butelka, którą biały Ginio, zanim mi ją podał, wy-
tarł dłonią; łyk, jakim w siebie wciągnął, był dłu-
gi: chciałem w winie utopić to, czego nie mogłem
wydyszeć śpiewając.
— Przepraszam łaskawego pana — powiedział
Ginio odbierając butelkę. — A jeśli znów zawi-
tacie do nas za roczek, dwa, będę już żonaty i wte-
dy niejedną odkorkujemy w domu.
— Czy w dalszym ciągu pozwalasz staremu,
żeby ci rozkazywał? — zapytał Doro.
— Co ja mam do gadania, sam sobie pozwala.
— Już trzydzieści lat ci rozkazuje. A od grzmo-
cenia cię krzyża sobie jeszcze nie przetrącił?
— Prędzej niż sobie jemu go przetrąci — po-
wiedział tamten w krawacie i nerwowo się za-
śmiał.
— A co mówi o Orsolinie? Pozwoli ci się z nią
ożenić?
— Jeszcze nie wiadomo — odpowiedział Ginio,
a następnie wyciągnął nogi z rowu i poderwał się
na trawie jak fryga. — Jeśli nie pozwoli, to i le-
piej — wymamrotał, oddalony już od nas o parę
kroków.
Tego człowieczka białego jak piekarz, który fi-
kał kozły i z Dorem był w zażyłych stosunkach,
przypominam sobie za każdym razem, kiedy wi-
dzę księżyc. A sprawiłem też, że Clelia śmiała się
z całego serca, gdy go jej opisywałem. Śmiejąc
się zaś z charakterystycznym dla siebie łagodnym
wyrazem twarzy, powiedziała: — Jakie z Dora
dziecko. Nigdy się nie zmieni.
Ale nie opowiedziałem Clelii tego, co potem na-
stąpiło. Otóż Ginio i Doro zaśpiewali następną
piosenkę, tym jednak razem i myśmy do nich do-
łączyli, darliśmy się więc wszyscy czterej. Dar-
liśmy się, aż z gospodarstwa jakiś wzburzony głos
17
zakrzyczał
w
naszą
stronę,
żebyśmy
przestali.
W ciszy, która nagle się zrobiła, Biagio wysyczał
jakieś przekleństwo i w sposób wyzywający zaczął
dalej śpiewać. Doro też podjął śpiew, gdy Ginio
nagle zerwał się na nogi. — Przestańcie —■ wyją-
kał — poznał mnie. To mój stary. —• Biagio jed-
nak ani myślał przestać, Ginio i Doro musieli więc
na niego się rzucić i zatkać mu usta. Ledwie zaś
zdążyliśmy
się
nieco
oddalić,
zataczając
się
i ślizgając na trawie, Doro wpadł na inny po-
mysł. — Siostry z Murette — powiedział do Gi-
nia. — Tu nie można śpiewać, ale u nich kiedyś
się śpiewało. Idziemy do Rosy. — I zaczął rwać
do
przodu
szybkim
krokiem.
Jednocześnie
ów
młody
człowiek,
pociągnąwszy
mnie
za
ramię,
szepnął mi w twarz przerażony: — Biada nam.
Tam śpi sierżant.* — Nie bardzo wiedziałem, co
robić, na wszelki więc wypadek dogoniłem Dora
i nie bez wysiłku zatrzymałem, chwyciwszy go za
biceps. —- Doro, nie mieszaj wina z kobietami —
zawołałem do niego podniecony. —■ Pamiętaj, że
jesteśmy panami.
Tymczasem przypadł do nas Ginio i wymamro-
tał, że trzy panienki się roztyły, owszem, ale prze-
cież nie wybieramy się do nich dla tych rzeczy,
tylko żeby ździebko pośpiewać, zresztą jeśli są
grubachne, to co z tego, kobieta powinna być przy
kości. — Zobaczysz, że Rosa cię pamięta — po-
wiedział jeszcze, miotając się i szarpiąc Dora. Sta-
liśmy na szerokiej drodze, w księżycu; podekscy-
towani, otaczaliśmy Dora, który tym razem był
dziwnie niezdecydowany.
Rosa jednak zwyciężyła; tym bardziej że ów
młodzian powiedział do Ginia jadowitym to-
*
W
oryginale:
il
brigadiere;
starszy
sierżant
karabinie-
rów, tj. żandarmerii włoskiej.
18
nem: — Nie rozumiesz, że żadna cię nie chce?
Brudnyś od wapna jak diabeł. — Dostał za to
w twarz cios, który odrzucił go od nas o parę
kroków i sprawił, że zaczął czymś pluć na ziemię.
Zaraz potem ulotnił się jak za dotknięciem cza-
rodziejskiej
różdżki,
w
pewnym
zaś
momencie
słyszeliśmy, jak woła w ciszy pełnej poświaty: —
Dziękuję panu, inżynierze. Powiem wszystko oj-
czulkowi Ginia.
Tymczasem Doro i Ginio parli naprzód, a ja za
nimi. Nie było jednak w mojej mocy powiedzieć
cokolwiek, bo i sam się zataczałem. Jeśli zaś od-
czuwałem jakąś przykrość, to tylko z tego powo-
du, że ów zasmolony murarzy na zabierał mi Dora
przez wspólne wspomnienia, które teraz odświeża-
li, żwawo postępując w stronę wsi. Mówili bez
ładu i składu, sama jednak szorstka gwara była
w stanie przywrócić Dorowi prawdziwy smak je-
go życia, złożony z wina, pokarmów i radości,
wśród których się urodził. Poczułem się intruzem,
kimś niepowołanym. Mruknąwszy coś pod nosem,
chwyciłem Dora za rękę i pociągnąłem do przo-
du. Ostatecznie miałem w żyłach to samo wino
co oni.
To, cośmy robili pod oknami panienek, było za-
nadto śmiałe. Wiedziałem, że w jakimś załomie
niewielkiego placyku musiał się zaczaić ów Bia-
gio, i nawet to powiedziałem Dorowi, ale on mo-
ich słów nie słyszał. Na początek Ginio, po swo-
jemu rechocząc jak głupek, zastukał w niewielką
zmurszałą
bramę,
zalaną
poświatą.
Mówiliśmy
wszyscy naraz, rozbawieni i zgorączkowani. Nikt
jednak nie odpowiadał, a okna się nie otwierały.
Wobec czego Doro zaczął chrząkać, Ginio zaś jął
zbierać kamyki i rzucać je w górę, z którego to
powodu między mną a nim doszło do ostrej wy-
miany słów: powiedziałem mu, że wybije jeszcze
19
szybę. Wreszcie Doro położył kres temu wycze-
kiwaniu
odezwawszy
się
wyciem,
przerażającym,
zwierzęcym, ku końcowi cieniowanym jak prze-
ciągłe
głosy,
którymi
wiejscy
pijacy
wtórują
swoim chórom. Zdawało się, że cisza poświaty od
tego zadrżała. Gdzieś daleko, diabli wiedzą na ja-
kich podwórkach, odpowiedziały mu rozwścieczo-
ne psy.
Zaczęły z trzaskiem otwierać się drzwi, zaskrzy-
piały okiennice. Ginio też zawrzeszczał, jakby po-
przednią piosenkę, ale głos Dora zaraz go do-
ścignął i jego wrzask przesłonił. Z drugiej strony
rynku głośno zawołano, w oknie nad nami bły-
snęło światło. Zamilkliśmy. W czasie jednak gdy
w naszą stronę płynęła litania obelżywych wyra-
zów i gróźb, murarzyna przyskoczył do bramy
i jął walić w nią nogami i pięściami. Doro chwy-
cił mnie za plecy i pociągnął do smugi cienia, któ-
ry rzucał sąsiedni dom.
—■ Zobaczymy, czy uraczą go kubłem wody —
zaszeptał
do
mnie
ochrypłym
głosem,
śmiejąc
się. — Chciałbym, żeby był mokry jak wróbel po
deszczu.
Gdzieś bardzo blisko szczekał pies. Zaczynało
mi dokuczać uczucie wstydu. Milczeliśmy; mil-
czał także Ginio, który teraz, trzymając w dło-
niach jedną bosą stopę, śmiesznie podrygiwał po
kocich łbach. Ponieważ myśmy się uciszyli, usta-
ły też głosy pomstujące z okien i znikło tamto
światło; słychać tylko było urywane naszczekiwa-
nie psów. Wtedy właśnie nad naszymi głowami
zaskrzypiały, ledwie dosłyszalnie, okiennice.
Ginio rzucił się do cienia między nas dwóch. —
Otworzyły — zaszeptał nam w twarz. Odepchną-
łem go, ponieważ sobie przypomniałem, że cały
jest omączony. — Rusz się, pokaż się pannom —
powiedział do niego Doro sucho. Ginio zawołał ko~
20
goś z cienia, patrząc w górę. Poczułem, jak o mo-
je ramię ociera się jego szyja, zimna i kostropa-
ta. — Zaśpiewajmy — zwrócił się do Dora. Na
jego słowa Doro nie zareagował, zagwizdał tylko
po cichu, jak wtedy gdy przywołuje się psa. Na
górze słychać było przytłumione głosy.
— Rusz no się — powtórzył Doro — niech cię
panny zobaczą. •— I tak pchnął Ginia, że w mgnie-
niu oka stanął on w kręgu rozjaśnionym księży-
cem.
Znalazłszy się w świetle z zachwianą równowa-
gą, nie przestawał się śmiać, a jednocześnie łok-
ciem się osłaniał przed ewentualnymi latającymi
przedmiotami. W oknie było zupełnie cicho. W opa-
dających spodniach murarzowi zaplątała się noga,
o mało więc się nié wywrócił. Utknąwszy w jed-
nym miejscu, siadł na ziemi.
— Rosina, słyszysz, Rosina — krzyknął rozdzia-
wionymi ustami, ale tłumiąc głos. — Czy wiecie,
kto tu jest?
Z góry doleciał nas cichy śmiech, który jednak
zaraz potem się urwał.
Ginio znowu zaczął wywijać koziołki, tym razem
na twardym gruncie: wykręcił ręce do tyłu, zrobił
kilka obrotów i po chwili z powrotem był w miej-
scu, na które kładła się pręga cienia. Doro wypro-
stował się i tak ustawił nogę, żeby wymierzyć mu
kopniaka. Ale murarz zwinnie przycupnął i zaraz
potem zawołał: — Jest Doro, Doro z Ca' Rossę.
Z Genui specjalnie do was przyjechał, ślicznot-
ki. — Zdawał się nieprzytomny.
Wtem na górze zrobił się ruch, zaskrzypiały roz-
błyskane szyby. Po chwili dało się słyszeć głuche
uderzenie w drzwi wyjściowe, które zaraz potem
się otworzyły, rozszczepiając biel zalewającej je
poświaty. Ginio, nagle zastygły w swoim tańcu,
21
znajdował się o dwa kroki od progu. Stał na nim
jakiś mężczyzna, w samej koszuli, krępy.
Właśnie w tym momencie w głębi rynku roz-
brzmiało
ostre
wołanie,
bezczelnie
rozciągnięte,
wołanie tamtego Biagia, który się wydzierał: —
Marina, nie otwierajcie, są pijani jak świnie. —
Od okna dochodziły echa podnieconych głosów
i
nerwowych
kroków;
niewyraźnie
dostrzegłem
niespokojne ruchy rękami.
Tymczasem przy schodach ów mężczyzna i Gi-
nio zdążyli się sczepić i teraz szamotali się, postę-
kując, coraz to zmieniając miejsce, dysząc jak
dwa rozwścieczone psy. Mężczyzna był w czar-
nych
spodniach
z
czerwonymi
lampasami.
Doro,
który dotąd trzymał się mojego ramienia, gwał-
townie odskoczył ode mnie i dołączył do szamota-
niny. Zaczął na chybił trafił wymierzać kopnia-
ki i obracać się dokoła, usiłując bezpośrednio
włączyć się do bójki. Po jakimś jednak czasie od-
sunął się od tamtych i stanął pod oknem. — Je-
steś
Rosina
czy
Marina?
—
zapytał
patrząc
w górę. Nikt mu nie odpowiedział. — Rosina czy
Marina jesteś? — krzyknął z jedną nogą na pro-
gu.
W tej samej chwili rozległ się huk, coś z okna
spadło. Jak się potem okazało, była to doniczka.
Doro uskoczył do tyłu, nie przestając patrzeć w
górę, gdzie teraz załamywały ręce co najmniej
dwie kobiety. —■ Nie zrobiłyśmy tego umyślnie —
dał się słyszeć zdecydowany głos kobiety mocno
podenerwowanej. — Stało się panu coś?
—■ Która z was mówi? — zawołał Doro.
— Jestem Marina — teraz odpowiedział głos
zdławiony i jakby błagalny. — Mocno pana ude-
rzyło?
Wtedy ja też wyszedłem z cienia, żeby się do
całego tego zamieszania wtrącić. Ginio i tamten
drugi zdążyli się już rozłączyć, krążyli tylko je-
den
wokół
drugiego,
miotając
wściekłe
obelgi
i
pomrukując.
Jednakże
zaraz
potem
karabinier
dwoma susami znalazł się przy drzwiach i ode-
rwawszy od nich Dora, odepchnął go do tyłu. Na
górze kobiety piszczały.
Tymczasem dokoła rynku znowu zaczęły się o-
twierać okna i znowu krzyżowały się rozdrażnione
i wzburzone wołania. Karabinier zdążył zamknąć
drzwi i słychać było, jak po tamtej stronie, wście-
kły, mocuje się z drewnianą zasuwą. Teraz na
nasze
głowy
spływał
różaniec
obelg,
skarg
i pomstujących głosów, którym przewodził dysz-
kant pierwszej z owych dwu kobiet. W pewnej
chwili usłyszałem — i to sprawiło, że w mgnie-
niu ocknąłem się z zamroczenia po wypitym wi-
nie — iż imię Dora biegnie od okna do okna. Gi-
nio jeszcze raz z całej siły rzucił się do drzwi
i zaczął coś krzyczeć, a z okien po drugiej stronie
rynku posypały się jabłka i jakieś ostre pociski —
pestki brzoskwiń — gdy zaś Doro spróbował
chwycić Ginia i oderwać go od drzwi, z okna nad
nami wyleciało coś na kształt błyskawicy i rozległ
się strzał; huk jego w jednej chwili wszystkich
i wszystko uciszył.
III
23
Glelii, już pierwszego wieczora, gdy we dwoje
przechadzaliśmy się wzdłuż morza, opowiedziałem
o pomyśle Dora tyle, ile byłem w stanie, a więc
prawie nic. Niemniej dziwaczność całej historii
sprawiła, że na jej twarzy ukazał się cierpki
uśmiech. —• Co za egoiści — powiedziała. — A ja
tutaj się nudziłam. Czemuście mnie ze sobą nie
zabrali?
Kiedy zobaczyła nas razem po południu, naza-
jutrz po naszej wyprawie, nie dała po sobie po-
znać, że jest zaskoczona. Nie widziałem jej od
przeszło dwóch lat. Teraz ujrzałem ją na stop-
niach willi: włosy kasztanowe, w szortach. Wy-
ciągnęła do mnie rękę z wyraźnym uśmiechem;
była mocno opalona, poruszała oczami, obecnie
bardziej jasnymi i śmiałymi niż dawniej. Zaraz
zaczęła mówić o tym, co będziemy robić następ-
nego dnia. Aby dać wyraz temu, jak cieszy się
z mojego przyjazdu, opóźniła zejście na plażę.
Żartując przekazałem jej śpiącego Dora i zosta-
wiłem ich, żeby mogli sobie porozmawiać sam na
sam.
Owego pierwszego wieczora wyruszyłem na po-
szukiwanie
pokoju
i
ostatecznie
znalazłem
coś
w jakiejś ustronnej uliczce, z oknem wychodzą-
cym na duże powyginane drzewo oliwkowe, które
w sposób niewytłumaczony rosło na środku jezd-
24
ni brukowanej kocimi łbami. Tyle razy w ciągu
następnych dni, gdy wracałem do siebie sam, wy-
padło mi patrzeć na nie w zamyśleniu, że ono
może jest rzeczą, którą z całego tego lata widzę
najlepiej. Oglądane z dołu, wydawało się sękate
"i suchotnicze, kiedy jednak patrzyłem na nie
z
okna
pokoju,
było zwartym srebrnym blokiem
o
suchych
poskręcanych
liściach.
Dzięki
temu
drzewku miałem, wrażenie, iż jestem na wsi, na
jakiejś nie znanej wsi, i nieraz wciągałem w sie-
bie unoszący się dokoła zapach, sprawdzając, czy
przypadkiem nie czuć jej słonością. Zawsze wy-
dawało mi się czymś dziwnym, że na wysuniętym
skrawku jakiegoś wybrzeża, między lądem a mo-
rzem, rosną drzewa i kwiaty i wypływa woda
zdatna do picia. Do tego zaś mojego pokoju wcho-
dziło się schodkami zewnętrznymi z kamiennych
płyt, stromymi i kostropatymi. Pode mną, na par-
terze, gdy się goliłem i doprowadzałem do po-
rządku,
chwilami
podnosił
się
hałas
bezładnych
głosów, trudno było rozróżnić, wesołych czy roz-
gniewanych, z tym, że niektóre chyba były ko-
biece. Tego pierwszego dnia, gdy schodziłem na
dół, próbowałem
przez
okratowania
dojrzeć coś
w
parterowych
pomieszczeniach,
ale
tonęły
one
w półmroku. Dopiero kiedy się nieco oddaliłem,
jeden głos wziął górę nad innymi jak jakaś partia
solowa, głos świeży i mocny, który nie kojarzył
mi się z żadną konkretną osobą, ale który mu-
siałem już słyszeć. Zaintrygowany, gotów byłem
zawrócić, gdy nagle sobie przypomniałem, że to
przecież głos mojego sąsiada oraz że znajomość
z sąsiadami zawsze zawieramy zbyt szybko.
— Doro jest w lasku — poinformowała mnie
Clelia owego wieczora, gdy szliśmy wzdłuż pla-
ży. — Maluje morze. — Obróciła się, idąc, i po-
25
wiodła spojrzeniem. —- Zasługuje na to. Niech
pan też popatrzy.
Jakiś czas patrzyliśmy na morze, po czym po-
wiedziałem, że trudno mi zrozumieć, dlaczego się
nudzi. Spojrzała na mnie śmiejąc się: — Niech
pan jeszcze opowie o tamtym człowieczku w
świetle księżyca. Dlaczego się tak wydzierał? Ja
też przedostatniej nocy patrzyłam na księżyc.
— Prawdopodobnie
miała
pani
nadąsaną
mi-
nę. Czterech pijanych mężczyzn nie byłoby w sta-
nie pani rozśmieszyć.
■— Byliście pijani?
— Oczywiście.
— Co za dzieci •— powiedziała Clelia.
Między nami dwojgiem „noc Ginia" stała się
hasłem: wystarczyło, że napomknąłem o białym
człowieczku i jego kozłach, by twarz Clelii roz-
jaśniła się wesołością. Kiedy jednak jej wytłu-
maczyłem tego samego wieczora, że Ginio nie
był
łysym
staruszkiem,
ale
rówieśnikiem
Dora,
zrobiła minę zmieszaną. — Dlaczego mi pan to
powiedział? W ten sposób zepsuł pan wszystko.
To był chłop?
— Murarz, jeśli mam być dokładny.
Clelia westchnęła. — Ostatecznie — zwróciłem
się do niej — tę wieś pani również widziała, mo-
że więc sobie ją wyobrazić. Gdyby Doro urodził
się o dwie furtki dalej, w tej chwili pani byłaby
może żoną Ginia.
— Okropne — powiedziała uśmiechając się.
Owej nocy, po kolacji spożytej na balkonie,
podczas gdy Doro palił, zanurzony w fotelu i mil-
czący, a Clelia przebierała się do wieczornego
wyjścia, natrętnie powracała mi na pamięć roz-
mowa, którą dopiero co prowadziliśmy. Zgadało
się o panu Guidzie, koledze Dora, lat czterdzie-
stu, mężczyźnie nieżonatym, którego poznałem
26
już w Genui, a tu ponownie spotkałem na plaży
w kółku Clelii — był jednym z jej adoratorów —
i wyszło na jaw, że to właśnie razem z nim
w czasie wycieczki samochodowej zawadzili
0 strony
rodzinne Dora. Clelia, ożywiona jakimś
nagłym
złośliwym
wspomnieniem,
nie
proszona
opowiedziała drobiazgowo, jak to się stało, mó-
wiąc zaś miała minę, jakby odpowiadała na moje
pytanie, którego jej przecież nie zadałem. Wraca-
li, nie pamiętam już, z jakiej wyprawy w góry;
za kierownicą siedział pan Guido, a Doro w pew-
nym momencie miał powiedzieć: — Czy wiecie,
że trzydzieści lat temu urodziłem się na tamtych
wzgórzach?
— Wówczas wszyscy, Clelia pierw-
sza, tak zaczęli molestować kierowcę, że w końcu
zgodził się zboczyć w kierunku, który wskazał
Doro. Pomysł, oczywiście, był szalony, o zamiarze
zmiany trasy należało zawiadomić wóz, który je-
chał za nimi, że zaś wóz ten nie nadjeżdżał, cze-
kali przy rozwidleniu dróg ponad godzinę; kiedy
wreszcie się zjawił, zaczęła zapadać noc, nieza-
leżnie jednak od wszystkiego, zjedli w najbliż-
szej wsi jaką taką kolację i jęli wspinać się po
nie znanych bocznych drogach bez oznakowań
1 pokonywać, jak nigdy, jedno wzgórze po drugim,
a na drodze genueńskiej znaleźli się, gdy był już
prawie świt; Doro siedział obok pana Guida, aby
mu wskazywać drogę; oczywiście nikt oka nie
zmrużył; doprawdy czyste szaleństwo.
Teraz, gdy Clelii przy nas nie było, zapytałem
Dora, czy się pogodzili. Mówiąc zaś tak, w duchu
myślałem: „Tu przydałoby się dziecko"; to jednak
był temat, którego w rozmowach z Dorem nigdy
nie poruszałem, chyba że dla żartu. Odpowie-
dział. —• Godzą się ci, co się kłócili. Czy widziałeś
do tej pory, żebym się z kimś kłócił? — Natych-
miast zamilkłem. Z Dorem, choć łączyła nas bli-
27
ska zażyłość, na temat Clelii nigdy nie rozmawia-
łem. Już, już miałem powiedzieć, że można się
z kimś pokłócić w ten sposób, że wsiada się do
pociągu i gdzieś znika, ale się zawahałem, zresztą
w tej samej chwili zawołała mnie Cielia.
— W jakim humorze jest Doro? — zapytała
przez uchylone drzwi pokoju.
— W dobrym — odpowiedziałem, nie wchodząc
do niej.
— Jest pan pewny?
Stając w drzwiach, układała jeszcze włosy. Od-
szukała mnie wzrokiem w półcieniu, gdzie na nią
czekałem. — Jak to, jesteście przyjaciółmi, a pan
nie wie, że kiedy Doro pozwala z siebie kpić i nie
odpowiada, to to znaczy, że się nudzi i jest zły?
Wtedy spróbowałem z nią: — Jeszczeście się nie
pogodzili?
Cielia cofnęła się, nic nie mówiąc. Po chwili
znowu wyszła, już gotowa, i zapytała: — Dlaczego
pan nie zapali światła? — Wzięła mnie za rękę
i tak przeszliśmy przez pomieszczenie, w którym
panował półmrok. W chwili gdy mieliśmy stanąć
na
oświetlonym
podeście,
uścisnęła
mi
ramię
i szepnęła: — Jestem niepocieszona. Chciałabym,
żeby Doro dużo przebywał z panem. Jesteście
przyjaciółmi. Wiem, że pana obecność dobrze mu
robi, że pan działa na niego odprężająco...
Próbowałem się zatrzymać i coś powiedzieć.
— ...Nie, nie kłóciliśmy się — dodała w po-
śpiechu. — I wcale nie jest zazdrosny. I wcale
mnie nie przestał kochać. Tyle tylko, że stał się
inny. Nie możemy się pogodzić, bośmy się nigdy
nie kłócili. Czy pan to rozumie? Ale niech pan
o tym nie mówi.
Owej nocy autem pana Guida, o którym już
wspomniałem, zajechaliśmy do lokalu położonego
wysoko nad morzem, drogą pełną zakrętów i ro-
28
jącą
się
od
letników.
Przygrywała
niewielka
orkiestra, ten i ów tańczył. Urok miejsca polegał
jednak na tym, że były tam stoliki z fantazyjnie
osłoniętymi
lampami,
rozrzucone
w
załamaniach
skał zwisających nad przepaścią i morzem. Unosił
się też zapach wonnych i kwitnących roślin, zmie-
szany z powiewem idącym od otwartych prze-
strzeni; w dole, przechylając się, można było doj-
rzeć zmalałe rzędy świateł wybrzeża.
Tak chciałem być z Clelią sam, ale mi się to
nie udawało. Przeszkadzali mi w tym albo Doro,
albo pan Guido, albo znów któraś z przyjaciółek
Clelii, osób bez stałego towarzystwa, które pod-
chodziły to do jednego, to do drugiego stolika
i z którymi nie można było rozpocząć żadnej roz-
mowy, bo zmieniały się od tańca do tańca, a Cle-
lia tymczasem ciągle była zajęta. W pewnej chwi-
li powiedziałem do niej wprost: — Ja też tań-
czę — czemu zdziwiła się we właściwy sobie ła-
godny sposób, zabrałem ją więc i zaprowadziłem
do miejsca wśród pinii, poza oświetlonym krę-
giem. — Usiądźmy — zaproponowałem — i niech
mnie pani wtajemniczy w całą tę historię.
Próbowałem się dowiedzieć, czemu się nie kłóci
z Dorem. Trzeba sprowokować kryzys, powiedzia-
łem, tak jak potrząsa się zegarkiem, aby z powro-
tem zaczął chodzić, po prostu trudno mi uwierzyć,
żeby kobieta taka jak pani nie potrafiła samą tyl-
ko zmianą tonu zmusić do szczerości mężczyznę,
który bądź co bądź wciąż jeszcze wyprawia dzie-
cinady.
— Ale Doro j e s t szczery — powiedziała Cle-
lia. — Mówił mi nawet o serenadzie, którą zale-
caliście się do Rosiny. Zadowolony pan?
Myślę, że zrobiłem się czerwony, bardziej jed-
nak ze złości niż ze zmieszania.
— A ja też jestem szczera — powiedziała jesz-
29
cze, uśmiechając się. Co prawda głos -jej stał się
jakby zadąsany. — Nasz przyjaciel, Pan Guido,
mówi nawet, że moją wadą jest to, że jestem
szczera ze wszystkimi, nikomu nie pozwalam się
łudzić, że mam jakąś tajemnicę tylko dla niego.
Ach, przyjemniaczaki. Ale taka już jestem. Wła-
śnie dlatego pokochałam Dora...
W tym miejscu urwała i spojrzała na mnie
przelotnie: — Sądzi pan, że jestem nieprzyzwoita?
Nic
nie
odpowiedziałem,
byłem
rozdrażniony.
Clelia zamilkła na chwilę, potem zaczęła dalej
mówić.
— Widzi pan, że mam rację. Ale ja j e s t e m
nieprzyzwoita.
Jestem
nieprzyzwoita
jak
Doro.
Dlatego się kochamy.
— W takim razie, uspokójcie się — powiedzia-
łem. — Na cóż te różne historie?
W tym miejscu Clelia jęknęła w charaktery-
styczny dla niej, dziecinny sposób. ■— Proszę, pan
też mówi jak inni. Czy pan tego nie rozumie, że
my nie potrafimy się kłócić? My się kochamy.
Gdybym mogła go nienawidzić, jak nienawidzę
siebie, wtedy, owszem, znęcałabym się nad nim.
Ale żadne z nas na to nie zasługuje. Rozumie
pan to?
— Nie.
Clelia
milczała,
nasłuchiwaliśmy
skrzypienia
żwiru i orkiestry; w pewnym momencie urwała
i ktoś zaczął śpiewać.
— Jakich rad udzielił pani przyjaciel Guido? —
zapytałem po chwili poprzednim tonem.
Clelia wzruszyła ramionami. — Rad interesow-
nych. Pan Guido się do mnie zaleca.
— Na przykład: że powinna pani mieć jakąś
tajemnicę, o której by Doro nie wiedział?
— Że powinnam wzbudzić w nim zazdrość —
wyszeptała ze skruchą. — Jest po prostu naiwny.
30
Nie rozumie, że Doro zostawiłby mi wolną rękę
i cierpiałby w milczeniu.
W tym momencie zjawiła się jakaś jej przyja-
ciółka z naszej grupy i odwołała ją, śmiejąc się.
Zostałem na ławce sam. Kosztowałem moich zwy-
czajnych, dziwnych przyjemności: siedzieć z boku,
wiedząc, że o parę kroków dalej, poza cieniem,
bliźni mój szarpie się, śmieje, tańczy. A nie brak
też było mi materiału do rozmyślań. Napełniłem
fajkę
i
całą
wypaliłem.
Potem
ruszyłem
się
z miejsca i chodziłem między stolikami, dopóki nie
spotkałem Dora. — Może pójdziemy do barku
napić się czegoś? — zaproponowałem.
— Czy aby być w porządku — zacząłem, gdy
już byliśmy sami — mógłbym twojej małżonce
opowiedzieć, że następnego dnia musieliśmy ucie-
kać, by nie dostać batów?
Najpierw zaśmialiśmy się, a potem Doro odpo-
wiedział z ledwie wyczuwalnym złośliwym uśmie-
chem: — Ona cię o to pytała?
— Nie, ja ciebie pytam.
— Proszę bardzo. Opowiedz jej, co chcesz.
— Ale nie poprztykaliście się?
Uniósł kieliszek i przyjrzał mi się zamyślony. —
1
Nie — odparł ze spokojem.
— W takim razie, jak to się dzieje — powie-
działem — że Clelia raz po raz szuka cię z prze-
rażonymi oczami jak pies swojego pana? Po pro-
stu ma wygląd kobiety, którą wygrzmocono kija-
mi. Wygrzmociłeś ją?
W tej samej chwili usłyszeliśmy głos Clelii, któ-
ra, kręcąc się na parkiecie z jakimś panem, we-
soło zawołała: — Mam was, alkoholicy — i zoba-
czyliśmy, jak macha do nas ręką. Doro, zaabsor-
bowany
swoimi
myślami,
śledził
ją
wzrokiem
wyrażającym
przyzwolenie,
dopóki
plecami
nie
zasłonił jej partner.
— Jak widzisz, jest zadowolona — powiedział
łagodnie. — Dlaczego miałbym ją grzmocić? Ży-
jemy w większej zgodzie niż tylu innych. Nigdy
nie zwróciła się do mnie z jednym szorstkim sło-
wem. Zgadzamy się nawet, gdy chodzi o rozryw-
ki, co jest rzeczą bardzo trudną.
— Wiem, że ona z tobą się zgadza. — Co po-
wiedziawszy, urwałem.
Doro nic nie mówił. Patrzył na kieliszek ze
zmartwioną miną i z głową opuszczoną, trzyma-
jąc go w pewnej odległości, a opróżnił go jakoś
mimochodem,
odchyliwszy
głowę,
jak
robimy,
gdy w towarzystwie chcemy chrząknąć.
— Nieszczęście polega na tym — powiedział to-
nem konkluzji ruszając z miejsca — że za bardzo
się spoufalamy. Mówimy o pewnych rzeczach, że-
by innym zrobić przyjemność.
Pomiędzy stolikami zbliżali się do nas Clelia
i pan Guido.
— Mnie masz na myśli? — zapytałem.
— Ciebie też — burknął Doro.
IV
32
Żywiłem obawy, wybierając się nad morze, że
będę musiał spędzać dni wśród mnóstwa nie zna-
nych osób, coraz to ściskać dłonie, za coś tam
dziękować albo wszczynać rozmowy przypomina-
jące trud ciężki i bezcelowy. Tymczasem Clelia
i Doro, jeśli nie liczyć nieuniknionych wieczoro-
wych spotkań, spędzali czas we względnym spo-
koju. Kolację, na przykład, mogłem codziennie
zjeść w willi, bo znajomi zjawiali się dopiero, gdy
zaczynało się ściemniać. Nasza zaś trójka nie ską-
piła sobie serdeczności, a choć każde w duchu
ukrywało
niespokojne
myśli,
o
wielu
rzeczach
rozmawialiśmy z sercem na dłoni.
Szybko byłem w stanie opowiedzieć im o paru
swoich przygodach — plotki z jadłodajni, gdzie
chodziłem
na
śniadania,
myśli
dziwaczne
oraz
owe
niezwykłe
zdarzenia,
których
następowaniu
sprzyjają warunki wakacji spędzanych nad mo-
rzem. Tamten głos, który przez kraty w oknach na
parterze słyszałem pierwszego wieczora, gdy od
siebie schodziłem na dół, dał mi się poznać już na-
stępnego dnia: w pewnym momencie, na plaży,
zauważyłem
idącego
naprzeciw
mnie
ogorzałego
od słońca młodzieńca; pozdrowił mnie uprzejmym
skinieniem ręki, a następnie poszedł dalej. Przy-
pomniałem go sobie, dopiero gdy się oddalił: był
to ni mniej, ni więcej tylko mój uczeń z poprzed-
33
niego roku, który pewnego dnia, nie uprzedzając
mnie o tym, nie zjawił się na kolejnej lekcji w
moim komplecie i którego potem już nie widzia-
łem. Tego samego ranka, w czasie gdy smażyłem
się na słońcu, nagle obok mnie zwaliło się jakieś
czarne i jędrne ciało: znowu on. Uśmiechnął się,
pokazując przy tym zęby, i zapytał, czy nie wcho-
dzę do wody. Odpowiedziałem mu, nie unosząc
głowy: przypadkowo wyciągnąłem się z dala od
parasola moich przyjaciół i miałem nadzieję, że
będę sam. Po tych moich słowach wyjaśnił z pro-
stotą, że znalazł się na tej części wybrzeża przy-
padkowym zbiegiem okoliczności i że mu tu do-
brze. O sprawie lekcji nie wspomniał. W przy-
pływie
przekory
powiedziałem,
że
poprzedniego
wieczora słyszałem kłótnię w jego rodzinie. Zno-
wu się uśmiechnął i odpowiedział, że to niemożli-
we, jego rodziny tu nie ma. Przyznał jednak, że
mieszka na uliczce z drzewem oliwkowym. Gdy
się podniósł, żeby sobie pójść, bąknął coś o towa-
rzystwie, które na niego czeka. Tego dnia wie-
czorem
zajrzałem do pomieszczenia na parterze,
skąd dochodził ostry zapach smażonej potrawy:
zobaczyłem gromadę dzieci, kobietę w chustce na
głowie,
nie
zasłane
łóżko,
kuchenkę.
Ponieważ
mnie zauważono, zapytałem o młodego człowieka;
kobieta — także moja gospodyni — podeszła do
drzwi i od słowa do słowa zaczęła dziękować nie-
biosom, że znam jej lokatora, tyle razy już po-
żałowała, że go wzięła do siebie, chciała nawet
pisać do rodziców, ludzi tak porządnych, którzy
wysłali syna nad morze, żeby się trochę rozerwał,
a on już pierwszego wieczora przyprowadził sobie
do pokoju jakąś kobietę. — To przecie niesły-
chane — powiedziała. — Nie ma jeszcze osiemna-
stu lat.
Historyjkę tę opowiedziałem Clelii i Dorowi,
34
a opisałem im też wizytę, którą Berti następnego
ranka złożył mi na szczycie schodów, kiedy to,
wyciągając do mnie dłoń, powiedział: — Skoro
pan już wie, gdzie mieszkam, lepiej, żebyśmy
byli przyjaciółmi.
— Zobaczysz, on cię jeszcze poprosi o wypoży-
czenie pokoju — zauważył Doro.
Zachęcony uwagą Clelii, jeszcze coś powiedzia-
łem. Wyjaśniłem mianowicie, że tupet Bertiego to
po prostu nieśmiałość, która dla celów samoobro-
ny staje się natarczywa. Powiedziałem, że po-
przedniego roku, zanim zniknął i prawdopodobnie
przepuścił pieniądze, które powinien był mnie dać
za lekcje, chłopiec ten zdradzał oznaki onieśmie-
lenia i widząc mnie kłaniał się z zakłopotaniem.
Przydarzyło mu się to, co przydarza się wszyst-
kim: rzeczywistość i dla niego przeistoczyła się
w swoje przeciwieństwo. Wtedy natury delikatne
zaczynają przybierać pozy gburów: — Zazdrosz-
czę mu — wyznałem. — Ponieważ jest chłopcem,
może się jeszcze łudzić co do swojej prawdziwej
natury.
— Myślę — wtrąciła Clelia — że ja powinnam
być zamknięta w sobie, nieufna i przewrotna.
Doro się uśmiechał, nic nie mówiąc. — Doro
w to nie wierzy — dodała — ale on też jest szor-
stki, kiedy chce mu się płakać.
Dziewczyna,
która
właśnie
zmieniała
talerze,
ociągała się, słuchając. Gdy spostrzegła, że ją
obserwuję, zaczerwieniła się i zaczęła w pośpie-
chu wykonywać swoją czynność. Ja zaś, nawią-
zując do słów Clelii, powiedziałem: — Był taki
już jako chłopiec. Doskonale pamiętam. Był jed-
nym z tych, co to obrażają się, gdy ich zapytać,
jak się czują.
— Łatwo byłoby zrozumieć ludzi, gdyby w ich
35
zachowaniu wszystko było prawdą —■ powiedzia-
ła Clelia.
Tego rodzaju rozmowy ustawały, gdy po kolacji
zaczynali
się
zjawiać
znajomi.
Zazwyczaj
był
wśród nich pan Guido, który z autem rozstawał
się tylko wtedy, gdy miał możność pograć w kar-
ty, były jakieś panie i dziewczęta, i jeden czy
drugi
słomiany
wdowiec
—
kółko
genueńskie,
jednym słowem. Nie było dla mnie nowiną, że
już trzy osoby tworzą tłum i że wtedy nie warto
mówić. Prawie że wolałem noce, kiedy siadało
się w samochód i pędziło wybrzeżem w poszuki-
waniu świeżości. W takich wypadkach się zda-
rzało, że w jakimś miejscu z pięknym widokiem,
podczas gdy inni tańczyli, mogłem czasem z Do-
rem lub Clelią zamienić kilka słów albo powie-
dzieć parę zdecydowanych głupstw w rozmowie
z którąś z pań. Wtedy wystarczał kieliszek jakie-
goś alkoholu i powiew wiatru znad morza, żeby
się jakoś trzymać.
W ciągu dnia, na plaży, było, oczywiście, ina-
czej. Kiedy człowiek jest półnagi, mówi z dziwną
ostrożnością: słowa nie brzmią już w ten sam spo-
sób, często się milczy i ma wrażenie, iż cisza sama
przez się objaśni nie dopowiedziane części zdań.
Clelia zaś miała ekstatyczny sposób rozkoszowa-
nia się słońcem: wyciągała się na skale, stapiała
się z nią i zarazem zrównywała z niebem, a temu,
kto znajdował się obok niej, odpowiadała zaled-
wie
szeptem,
westchnieniem,
lekkim
poruszeniem
kolana czy łokcia albo paroma słowami. Szybko
się przekonałem, że kiedy była tak wyciągnięta,
naprawdę nic nie słyszała, Doro, który o tym
wiedział, nigdy wtedy do niej się nie zwracał. Sie-
dział na swoim ręczniku, obejmując kolana dłoń-
mi, posępny, niespokojny. Nie wyciągał się jak
Clelia, a jeśli nawet czasem tego próbował, już
36
po paru minutach zaczynał się wiercić, przewra-
cać na brzuch albo też siadał jak przedtem.
Nigdy jednak człowiek nie był sam. Cały brzeg
roił się od ludzi i rozbrzmiewał ich głosami; dla-
tego Clelia na plaży ze wszystkiego najbardziej
lubiła wystające z morza skałki, twardą i wilgot-
ną kamienną masę. W chwilach gdy podnosiła się
i potrząsała włosami, oszołomiona i uśmiechnięta,
pytała, o czym rozmawialiśmy, i patrzyła, kto
z naszego towarzystwa znajduje się w pobliżu.
Zazwyczaj były jej znajome, był pan Guido, było
całe towarzystwo. Ktoś właśnie wychodził z wo-
dy, a kto inny ostrożnie do niej wchodził. Pan
Guido w swoim białym frotowym szlafroku zja-
wiał się z coraz to nowymi znajomymi, których
jednak
opodal
naszego
parasola
żegnał.
Potem
wdrapywał się na skałkę i zaczynał żartować
z Clelii; do morza nigdy nie wchodził.
Porą najpiękniejszą były pierwsze chwile po-
południa albo zachód słońca, kiedy temperatura
lub kolor wody skłaniały nawet najbardziej opor-
nych do kąpieli bądź spacerów wzdłuż plaży
i kiedy zostawaliśmy sami, co najwyżej z panem
Guidem, który nie przestawał mówić we właści-
wy sobie przymilny sposób. Doro, którego nawie-
dziła mania zażywania rozrywki z pędzlem w rę-
ce, nierzadko na jakiejś skałce umieszczał sztalu-
gi i malował łodzie, parasole, kolorowe plamy,
zadowolony, że może patrzeć na nas z góry i słu-
chać bezładnej paplaniny. Niekiedy ten czy ów
z naszej grupy przypływał w łodzi i ostrożnie
przybijając do brzegu kogoś wołał. W chwilach
ciszy, które zaraz potem następowały, słuchali-
śmy, jak wśród kamyków szumi poruszona fala.
Pan Guido lubił powtarzać, że ten szmer fali
to nałóg Clelii, jej tajemnica, sposób, w który
zdradza nas wszystkich. — Nie sądzę — powie-
37
działa raz Clełia — słucham tego naga i wyciąg-
nięta na słońcu, a kto chce, wszystko widzi. —
Kto tam wie — ciągnął swoje pan Guido. — Kto
wie, o czym taka kobieta, jak pani, każe fali mó-
wić. Mogę sobie też wyobrazić, o czym mówicie
przedtem, kiedy trzymacie się w objęciach.
A obrazy morskie Dora — w ciągu tamtych dni
zrobił dwa — malowane były kolorami bladymi
i nieokreślonymi, tak jakby żar słońca i powie-
trza, otępiający i oślepiający, odbierał ostrość po-
ciągnięciom pędzla. Czasem ktoś, wdrapawszy się
na skałkę, stawał za Dorem i śledząc ruchy jego
dłoni udzielał mu rad. Doro nie odpowiadał. Do
mnie kiedyś powiedział, że każdy bawi się, jak
potrafi. Próbowałem go namówić, żeby nie malo-
wał z natury, bo przecież morze i tak jest pięk-
niejsze od jego obrazów, wystarczy na nie pa-
trzeć; w ogóle, gdybym był na jego miejscu i miał
jego zdolności, mówiłem, robiłbym portrety: od-
gadywanie ludzi musi sprawiać satysfakcję. Doro
śmiejąc się odpowiedział, że z chwilą gdy kończy
się sezon, zamyka kasetę i już o malowaniu nie
myśli.
Któregoś wieczora, gdyśmy na ten temat żar-
towali i szli z Dorem w stronę baru z aperitifami,
pan Guido zauważył swoim przewrotnym tonem,
że właściwie, jak się tak patrzy na Dora, trudno
się domyślić, że pod jego twardą i dynamiczną
powłoką
człowieka
światowego
drzemie
dusza
artysty.
— A drzemie, drzemie — powiedział
Doro, beztroski i zadowolony. — Co tam pod na-
szą powłoką nie drzemie. Należałoby mieć odwa-
gę obudzić się i odnaleźć samych siebie. Albo
przynajmniej o tym mówić. Zbyt mało się mówi
na tym świecie.
— No to już, na co czekasz — wtrąciłem się. —
Pokaż, coś tam odkrył.
38
Clelia mi raz powiedziała, że Doro codziennie nad
ranem wymyka się z domu i idzie się kąpać w
morzu białym od świtu jak mleko; dlatego potem,
aż do południa, jest za swoimi sztalugami taki
ospały. Czasem ona też się wybiera, powiedziała
jeszcze, ale jutro nie pójdzie, chce pospać dłużej.
Obiecałem Dorowi, że mu będę towarzyszyć, tak
się jednak złożyło, że tej właśnie nocy nie mo-
głem zasnąć. Wstałem przed wschodem słońca i na
plażę dotarłem uliczkami chłodnawymi i pustymi,
gdy była jeszcze mokra od rosy. Nadarzała się
okazja, żeby w ciszy przyjrzeć się, jak wschodzą-
ce słońce swoim złotem zapala i obrysowuje
drzewka na szczytach okolicznych gór, ledwie jed-
nak usiadłem na piasku, dostrzegłem, jak wśród
nieruchomej fali podpływa do brzegu, a następnie
wychodzi z wody ociekająca kroplami ciemna po-
stać mojego młodego znajomego.
Oczywiście zaraz się odezwał, a jednocześnie
swe szczupłe i niewielkie wzrostem ciało zaczął
wycierać
ręcznikiem.
Ja
tymczasem
rozglądałem
się dokoła w nadziei, że zauważę gdzieś głowę
Dora.
— Tak bez towarzystwa? — zażartowałem po
chwili.
Nie
odpowiedział,
był
całkowicie
pochłonięty
wykonywaną czynnością; dopiero kiedy skończył,
usiadł parę kroków ode mnie, twarzą zwrócony
do morza. Gdy się wykręcałem, żeby w zasięgu
39
oczu mieć góry mieniące się złotem, on w jakimś
węzełku
koniuszkami
palców
wyszukał
papierosa
i zapalił. Zaraz potem przeprosił mnie, że ma
tylko jednego.
Wyraziłem zdziwienie, że chce mu .się tak wcze-
śnie wstawać. Zrobił nieokreślony gest i zapytał,
czy na kogoś czekam. Odpowiedziałem, że nad
morzem nie czeka się na nikogo. Wtedy jednym
podskokiem wyciągnął się na brzuchu, oparł na
łokciach i zaczął mi się przypatrywać, paląc.
Powiedział, że wygląd targowiska, jaki plaża
przybiera w późniejszych godzinach, odrzuca go.
Dzieci, parasole, niańki, całe rodziny. Gdyby to
od niego zależało, zabroniłby czegoś podobnego.
Zapytałem,
czemu
wobec
tego
przyjeżdża
nad
morze: można siedzieć w mieście, gdzie parasoli
od słońca nie ma.
— Lada moment wyjrzy słońce — powiedział
obracając się, żeby widzieć góry.
Milczeliśmy jakiś czas; zaledwie lekkie szelesty
naruszały ciszę.
— Długo pan tu zostaje? — zapytał po chwili.
Odpowiedziałem, że nie wiem, i ponownie przesu-
nąłem wzrokiem po morzu. Tym razem dostrze-
głem
jakiś
czarny
punkt.
Berti
też
popatrzył
i powiedział: — To pana kolega. Siedział na boi,
kiedy przyszedłem. A jak pływa! Pan umie pły-
wać?
Potem odrzucił papierosa i wstał. — Pan dziś
będzie w domu? — zapytał. — Chciałbym z pa-
nem pomówić.
— Możesz to zrobić teraz — odparłem unosząc
wzrok.
— Pan czeka na swoich znajomych.
Powiedziałem mu, żeby się nie zgrywał. O co
chodzi? O lekcje?
Usiadł z powrotem i wbił wzrok w kolana. Za-
40
czął mówić jak uczeń wywołany do odpowiedzi,
raz po raz się zacinając. Powiedział, że właściwie
się nudzi, że brak mu towarzystwa oraz że byłby
bardzo zadowolony, gdyby czasem mógł ze mną
porozmawiać, razem poczytać jakąś książkę, oczy-
wiście nie mają to być lekcje —■ poczytać ot tak,
jak niekiedy robiliśmy w szkole, gdy wyjaśniałem
im
pewne-sprawy,
'dyskutowałem i uczyłem go
tylu rzeczy, co do których wie, że nie ma o nich
pojęcia.
Zerkałem w jego stronę od niechcenia, ale i za-
intrygowany. Był jednym z tych chłopców, któ-
rzy chodzą do szkoły, ponieważ ich tam wysyłają,
a kiedy nauczyciel mówi, patrzą na niego oczami
wybałuszonymi i znudzonymi. Teraz, nagi i opa-
lony, obejmował rękami kolana i niespokojnie się
uśmiechał.
Niewykluczone,
pomyślałem,
że
tacy
chłopcy są najbardziej bystrzy.
Poszedł,
gdy
głowa
Dora
była
już
prawie
u brzegu. Podniósł się gwałtownie i powiedział:
„Do widzenia." Między kabinami zaczęli przecho-
dzić inni plażowicze, wydało mi się nawet, że po-
biegł za jakąś spódnicą, która zniknęła wśród
budek. Tymczasem Doro wychodził z wody, po-
chylony jak w czasie wspinaczki oraz lśniący
i ociekający kroplami, z jasną głową pod czep-
kiem, co wszystko razem sprawiało, że wyglądał
jak atleta. Kołysząc się, stanął przede mną zdy-
szany. Pod mostkiem i żebrami drgały mu jeszcze
mięśnie. Nieodparcie przypomniał mi się pan Gui-
do, przypomniała się rozmowa, prowadzona z nim
poprzedniego
wieczora,
niechcący
więc
uśmiech-
nąłem się w sposób nieokreślony. Doro, ściągając
czepek, bąknął: — Co się dzieje?
— Nic — odpowiedziałem. — Właśnie myślałem
o
panu
Guidzie,
o
przystojniaku,
który
obrasta
sadłem. Warto się jednak nie żenić.
41
—■ Gdyby tak każdego rana popływał z go-
dzinkę, stałby się innym człowiekiem — powie-
dział Doro i kolanami padł na piasek.
Z Bertim widziałem się znowu w południe w
jadłodajni. Zatrzymał się wśród stolików z kurtką
na plecach, zarzuconą na sportową koszulę gra-
natowego koloru. Dałem mu znak, żeby się zbli-
żył. Ruszając w moją stronę, po drodze zabrał
krzesło sprzed jednego ze stolików, ale uwaga,
z jaką mu się przyglądałem, sprawiła, że się spe-
szył: zatrzymał się, z ramion ześliznęła mu się
kurtka; aby ją podnieść, musiał wypuścić z ręki
krzesło. Poprosiłem, żeby usiadł.
Tym razem poczęstował mnie papierosem i od
razu przemówił. Ja zaś, zapaliwszy fajkę, milcza-
łem; pozwoliłem mu mówić, co chce. Opowiedział
więc, że ze względów rodzinnych musiał przerwać
pobieranie lekcji, jeszcze się jednak nie zatrud-
nił. Teraz, kiedy już się nie uczy, zobaczywszy
mnie pomyślał, że kształcić się nie jak uczeń, ale
we własnym zakresie, dla przyjemności, byłoby
czymś rozsądnym. Powiedział też, że mi zazdrości
oraz że już kiedyś spostrzegł, iż jestem nie tylko
nauczycielem,
ale
i
człowiekiem
sympatycznym.
Chciałby porozmawiać ze mną o wielu rzeczach.
■—■ O jakich, na przykład?
— O tym, dajmy na to, dlaczego nauka nie od-
bywa się poprzez dyskusję z nauczycielem, a bo-
daj i poprzez wspólne spacery. Czy rzeczywiście
trzeba tracić czas, ucząc się razem z gromadą pół-
główków, którzy hamują rozwój pozostałej części
klasy?
—■ Rzeczywiście, tak chciałeś się uczyć, że nie
wystarczyła ci szkoła i musiałeś brać lekcje.
Uśmiechnął się, powiedział, że o co innego cho-
dziło.
— Przykro mi — ciągnąłem dalej — że dopiero
42
teraz się dowiaduję, że twoi rodzice nie są milio-
nerami. Dlaczego ich zmuszałeś, żeby wydawali
pieniądze na prywatne lekcje?
Znów się uśmiechnął; uśmiechnął się w sposób,
który miał w sobie coś kobiecego i zarazem
wzgardliwego.
Tak
właśnie
odpowiadają
kobiety.
Nauczyła go tego jakaś kobieta, pomyślałem.
Odprowadził mnie tylko kawałek — tego dnia
wybierałem się na wycieczkę z przyjaciółmi de-
lii — zdążył jednak powiedzieć, że doskonale zda-
je sobie sprawę z tego, iż przyjechałem nad mo-
rze, żeby odpocząć, nie ma więc zamiaru zmuszać
mnie
do
udzielania
mu
lekcji,
ale
przynajmniej
ma nadzieję, że będę tolerował jego towarzystwo
oraz że czasem na plaży zechcę z nim zamienić
parę zdań. Na te jego słowa ja z kolei zareago-
wałem kobiecym uśmiechem i żegnając go na
środku drogi powiedziałem: — Chętnie, jeśli rze-
czywiście będziesz sam.
Wycieczka, na którą wyruszyliśmy tego dnia —
oczywiście wszyscy, stłoczeni w aucie pana Gui-
da — zakończyła się niefortunnie; jedna z pań,
niejaka Mara, krewna pana Guida, zbierając je-
żyny zleciała ze skały i złamała łopatkę. Zajecha-
liśmy zwykłą górską drogą trochę poza lokal, w
którym tamtej nocy siedzieliśmy, i poza ostatnie
wille, zagubione wśród pinii i czerwonych skal-
nych urwisk, aż do płaskowyżu, gdzie owego ran-
ka w porannej ciszy śledziłem pierwsze błyski
słońca. Kiedy biedaczkę zniesiono na drogę, stało
się jasne, że wszyscy nie będziemy mogli wracać
na dół wozem: pan Guido, niezwykle wypadkiem
przejęty, chciał, żeby Mara, która z bólu jęczała,
wyciągnęła się na fotelach. Zostało więc tylko
trochę miejsca dla Clelii i jeszcze dwóch pań;
z rozbawioną miną patrzyły one na mnie i Dora,
ponieważ musieliśmy wracać na piechotę. Ale już
43
po paruset metrach zobaczyliśmy jedną z tych
pań na przydrożnym kopczyku żwiru.
Doro szybko zakończył rozmowę: — Człowiek
jest ciągle wśród kobiet, ot, w czym rzecz.
Tę drugą osobę wysadzili, żeby było więcej
miejsca dla pani Mary, która rzeczywiście musia-
ła złamać łopatkę, tak się męczyła; jej wypadło
wysiąść, ponieważ z całego towarzystwa ona jed-
na była dziewczyną. — My, dziewczęta, nie je-
steśmy kobietami — powiedziała z nadąsaną mi-
ną, a potem dodała: — W tym roku Mara już się
nie będzie bawić. Mają zawieźć ją do Genui.
Idąc
przyglądała
nam
się
ukradkiem.
Doro
uśmiechnął się do niej przyjaźnie. Trochę mówili
o pani Marze, zastanawiając się, jak sprawę przyj-
mie mąż, bardzo energiczny człowiek, któremu
tylko w niedzielę udawało się wyrwać ze swych
biur w Sestri. — Będzie zadowolony, że to jego
żona miała wypadek — powiedział Doro. —■
Wreszcie spędzi z nim lato.
Dziewczyna
—
miała
na
imię
Ginetta
—
uśmiechnęła się nieżyczliwie. — Tak pan są-
dzi? — zapytała, wbijając w Dora swoje szare
oczy. — A ja wiem, że mężczyźni pasjami lubią,
kiedy żona jest daleko. Są egoistami. — Doro się
roześmiał. — Bardzo to mądre, Ginetto. Założę
się, że Mara w tej chwili o tym nawet nie myśli.
Żeby coś takiego mówić, trzeba być dzieckiem
albo — tu obrócił wzrok na mnie — kawale-
rem.
— Ja nic nie powiedziałem — odciąłem się.
Ginetta
była
niebrzydkim
stworzeniem,
rwała
do przodu zdecydowanym krokiem i coraz to od-
ruchowo odrzucała włosy do tyłu, jak gdyby były
grzywą. Chciała właśnie coś powiedzieć, ale Doro
ją ubiegł.
43
— Czy Umberto w tym roku przyjedzie?
— Kawalerowie są nieszczerzy — odpowiedzia-
ła Ginetta. — Nie wiem — dodała po chwili.
— Właściwie jesteś diablo poszkodowana, Gi-
netto. Wychodzisz za mąż za kawalera, który już
zostawia cię samą. Co jeszcze może ci zrobić?
Ginetta z miną półpoważną spojrzała przed sie-
bie i potrząsnęła grzywą.
— Zazwyczaj każdy mąż był przedtem kawa-
lerem
— zauważyłem ugodowo. — Od czegoś
przecież trzeba zacząć.
Ale Ginetta mówiła już o Umbercie. Opowie-
działa nam, że w listach z Afryki pisze, iż po no-
cach hieny tam tak wyją, że przywodzą na myśl
dzieci, które nie chcą spać. Droga Ginetto, pisał
Umberto, jeśli nasze bachory będą tak się wy-
dzierać, na noc będę szedł do hotelu. Pisał jesz-
cze, że różnica między pustynią a krajami cywili-
zowanymi polega na tym, że na pustyni nie moż-
na oka zmrużyć z powodu ustawicznego hałasu. —
Jaki głupi — śmiała się kwaśno Ginetta. — My
ze wszystkiego musimy żartować.
Zakręty drogi wśród pinii, gdzie chwilami uka-
zywało
się
morze,
sprawiały,
że
wypowiadane
przez Ginettę trzpiotowate słowa nabierały mate-
rialności i powodowały u mnie lekki zawrót gło-
wy; zdawało się, że widniejące w dole morze przy-
ciąga nas do siebie. Nawet Doro stąpał krokiem
rozluźnionym. Niedługo zaś miało się ściemnić.
— Biedna Mara ■—• powiedziała jeszcze Ginet-
ta. — Ciekawe, kiedy znów będzie mogła pływać?
Tego
wieczora
miejsce
obok
naszego
parasola
zastaliśmy puste i plażę wokół niego wyludnioną.
Weszliśmy do wody, ja i Ginetta, i pływaliśmy
ramię w ramię jak w czasie zawodów, nie mając
odwagi odłączyć się od siebie na cichym i pustym
morzu. Wróciliśmy nie powiedziawszy do siebie
45
ani
słowa;
w
rozwarciu
ramion,
wykonujących
machinalne
ruchy,
widziałem
pokryty
piniami
wysoki brzeg, z którego na krótko przedtem scho-
dziliśmy. Wreszcie dotknęliśmy dna. Gdy wycho-
dziła z wody, Ginetta błyszczała jak jakaś ryba.
Zaraz poszła do kabiny. Doro kończył papierosa,
którego zapalił czekając na mnie.
Na górę do willi, dokąd Clelia wcześniej już
poszła, udaliśmy się razem. Wieczorem w czasie
kolacji dowiedziałem się, że pani Mara wróciła do
Sestrii z panem Guidem, że więc przez parę dni
będziemy sami i bez wozu. Ta wiadomość spra-
wiła mi przyjemność, ponieważ lubiłem spędzać
wieczory w spokoju, rozmawiając.
— Jaka niemądra — powiedziała Clelia. — Mo-
gła zaczekać do końca sezonu i wtedy złamać tę
łopatkę.
— Ginetta powiada, że to my, mężczyźni, je-
steśmy egoistami — zauważył Doro.
— Podoba się panu Ginetta? — zapytała Clelia.
— Dziewczyna
okaz
zdrowia
—
odpowiedzia-
łem. — Dlaczego pani pyta? Coś pani ma na my-
śli?
— Och, nic szczególnego. Doro twierdzi, że jako
dziewczyna byłam do niej podobna.
Powiedziałem
więc
sentencjonalnie,
że
wszy-
stkie dziewczęta są do siebie podobne oraz że trze-
ba je zobaczyć jako kobiety dorosłe, by móc wy-
dać o nich jakiś sąd.
Clelia lekko poruszyła ramionami. — Ciekawe,
jaki sąd wyrobił pan sobie o mnie — wyszeptała.
— Brak
mi
pewnych
elementów
—
odpar-
łem. — Tylko Doro może się o pani wypowiadać.
Ale Doro nieoczekiwanie zaczął żartować i po-
wiedział, że zakochany mężczyzna jest zaślepiony,
jego więc sąd się nie liczy. Gdy tak mówił, był po-
dobny do Guida. Przyglądałem mu się zdumiony.
46
Najważniejsze jednak było to, że Clelia nie zwró-
ciła na jego słowa uwagi, znów tylko wzruszyła
ramionami i powiedziała, że wszyscy jesteśmy ta-
cy sami.
— Co się dzieje? — zawołałem śmiejąc się.
Nic się nie działo; Clelia cieniutkim głosikiem
zaczęła się skarżyć, że czuje się jak stary gruchot,
że na samą myśl o swojej młodości, a nawet
0
wcześniejszym
okresie,
kiedy
była
uczennicą,
kiedy wybrała się na swój pierwszy bal i po raz
pierwszy włożyła pończochy, dostaje dreszczy. Do-
ro słuchał jej zamyślony, nieznacznie się uśmie-
chając. — Byłam dziewczynką zbyt rozsądną —
mówiła Clelia zasmucona. — Myślałam, że jutro,
gdyby tatuś nagle stał się biedny i gdyby spło-
nęła kuchnia, nie mielibyśmy już co jeść. W ogro-
dzie zrobiłam nawet taką kryjówkę z orzechami
1 suszonymi
figami i czekałam, kiedy zostaniemy
biedni, żeby móc tatusiowi ofiarować swoje zapa-
sy. Powiedziałabym wtedy do papy i mamy: „Nie
rozpaczajcie. Clelia myśli o wszystkim. Karaliście
ją, ale ona teraz wam przebacza, więc już tego nie
róbcie." Jaka byłam głupiutka.
— Wszyscy w tym czasie jesteśmy głupiutcy —
stwierdziłem.
— Wierzyłam we wszystko, co mi mówili. Nie
miałam odwagi wsunąć głowy między pręty ogro-
dzenia, bo mógł ktoś przechodzić i wykłuć mi oko.
A przecież przez kraty ogrodzenia widać też było
morze, ja zaś innych rozrywek nie miałam, ponie-
waż ciągle trzymali mnie zamkniętą. Godzinami
siedziałam na ławce, słuchałam przechodniów, na-
słuchiwałam gwaru ulicy; byłam szczęśliwa, kie-
dy w porcie wyła syrena.
— Dlaczego
jemu
opowiadasz
o
tych
rze-
czach? — w pewnym momencie przerwał jej Do-
ro. — Żeby móc znieść wspomnienia z dzieciństwa
innego człowieka, trzeba być w nim zakochanym.
— Ależ pan się we mnie kocha — zaśmiała się
Clelia.
Rozmawialiśmy długo tego wieczora, a potem
poszliśmy popatrzeć na morze oświetlone gwiaz-
dami. Noc była tak jasna, że można było dojrzeć
białą grzywę na fali rozbijającej się o skalisty
brzeg poniżej ogrodzenia deptaka. Wyznałem im,
że nie bardzo wierzę w całą tę ogromną wodę oraz
że pobyt nad morzem sprawia na mnie wrażenie,
jakbym żył pod szklanym kloszem. Moją oliwkę
opisałem jako roślinność księżycową i powiedzia-
łem, że jest taka nawet wtedy, gdy księżyc nie
świeci. Clelia, popatrzywszy na mnie, a potem na
Dora, zawołała: — Jakie to piękne. Chodźmy ją
zobaczyć.
Gdy jednak przechodziliśmy przez placyk, spot-
kaliśmy pewnych znajomych, trzeba więc było o-
powiedzieć im o pani Marze, no i od słowa do
słowa Clelia zapomniała o oliwce, wreszcie wszy-
scy wrócili do willi, żeby zagrać w karty. Trochę
zły pożegnałem towarzystwo mówiąc, że jestem
zmęczony.
W głębi placyku dogoniłem Bertiego, który nie
zdążył na czas cofnąć się do cienia. Szedłem rów-
nym krokiem milcząc, więc on odezwał się pierw-
szy.
— Co znaczy to śledzenie mnie? — zapytałem,
gdy skończył.
Godzinę wcześniej mignął mi w pobliżu willi,
a potem, kiedy spacerowaliśmy deptakiem, w ja-
kiejś tam odległości ciągle za nami postępował.
Jego biała kurtka za bardzo odcinała się od ko-
szuli. Odpowiedział — po ciemku był bardziej
śmiały — że słyszał o jakimś wypadku w lasku
piniowym, chciał się więc upewnić, czy mnie się
coś nie stało.
VI
48
— Jak widzisz, żyję — zawołałem. — Trzeba by-
ło deptać mi po piętach cały wieczór?
Spytał, czy idę zaraz spać. Zatrzymaliśmy się
przy oliwce, która w ciemności była jedną czarną
plamą. — Ludzie mówią, że jakaś mężatka się za-
biła — powiedział.
—■ Interesujesz się także mężatkami?
Patrzył w moje okno z uniesionym podbród-
kiem. Potem obrócił się raptownie i powiedział,
że taki wypadek może letnika skłonić do wyjazdu,
myślał więc, że ja i moi przyjaciele wyjechaliśmy.
— To pana krewna? — spytał.
Tego wieczora zrozumiałem, że kiedy mówił
o moich przyjaciołach, miał na myśli Clelię i Do-
ra. Zapytał jeszcze, czy pani Mara jest ich krew-
ną. Absurdalne podejrzenie, że interesuje się trzy-
dziestoletnią Marą, sprawiło, że się uśmiechną-
łem. Zapytałem go, czy ją zna.
— Nie ■—■ odpowiedział. — Pytam ot tak.
Umówiłem się z nim, że się spotkamy jutro
na plaży i zażartowałem z jego pomysłu, aby
wspólnie czytać. — Mylisz się, jeśli sądzisz, że
przedstawię ci dziewczęta. Zresztą odnoszę wra-
żenie, że sam sobie nieźle radzisz.
Tej nocy siedząc w oknie paliłem i przetrawia-
łem wynurzenia Clelii; złość mnie brała na myśl
o tym, że Ginetta na podobną rzecz nigdy by się
49
nie
zdobyła.
Opanowywała
mnie
melancholia,
którą skądinąd dobrze znałem, a gdy do wszy-
stkiego dołączyło się wspomnienie rozmowy z pa-
nem Guidem, zupełnie się załamałem. Na szczę-
ście byłem nad morzem, gdzie dni się nie liczą.
„Jestem przecież tu, żeby spędzać czas na roz-
rywkach" — pomyślałem.
Następnego dnia siedzieliśmy z Dorem na szczy-
cie skałki, a poniżej nas Clelia właśnie wycią-
gała się na wznak i zasłaniała oczy. Pod dużym
parasolem na piasku nie było nikogo. Znów mó-
wiliśmy o pani Marze, a zakończyli rzecz wnio-
skiem, że plaża składa się właściwie z kobiet, co
najwyżej jeszcze z dzieci. Jeśli zabraknie jakie-
goś mężczyzny, nikt na to nie zwróci uwagi; jeśli
zabraknie jakiejś tam Mary — całe kółko się roz-
latuje. — Popatrz — mówił Doro — każdy z tych
parasoli to osobny dom: robią tam na drutach, je-
dzą, przebierają się, składają sobie wizyty; paru
małżonków tkwi w słońcu, tam gdzie posadziły
ich żony. Plaża to rzeczpospolita kobiet.
— Z tego można wyciągnąć wniosek, że społe-
czeństwo one wymyśliły.
W tej właśnie chwili do skalnego występu, na
Którym
siedzieliśmy, przybił jakiś pływak. Wy-
nurzywszy głowę z wody, uczepił się skały. Był
to Berti.
Śledziłem go wzrokiem, nic nie mówiąc. Może
mnie zresztą z dołu nie widział — ja, kiedy wy-
chodzę z wody, nie dostrzegam niczego na parę
kroków przed sobą — stał na jakimś podwodnym
kamieniu, lekko kołysany falą. Na wysokości je-
go oczu, w odległości paru metrów, tkwiła Clelia,
wyciągnięta na plecach i nieruchoma. Bertiemu
mokre włosy opadały na oczy, aby zaś utrzymać
się w tej samej pozycji, rękami robił charaktery-
styczne mackowate ruchy, które sprawiają wra-
50
żenię, jakby człowiek jeszcze pływał albo z tru-
dem
utrzymywał się na powierzchni wody. Po
chwili odepchnął się gwałtownie i zaczął pływać
na grzbiecie, ukazał się zaś ponownie — okrą-
żywszy skałkę zanurzoną w wodzie — w miejscu,
w którym piasek przechodził w kamienne wystę-
py. Stąd coś do mnie zawołał. Pozdrowiłem go
skinieniem, po czym wróciłem do rozmowy z Do-
rem.
Nieco później, kiedy Clelia wynurzyła się ze
swojej błogiej drzemki i kiedy przyszły dziew-
częta oraz jacyś znajomi, przesunąłem wzrokiem
po plaży i spostrzegłem Bertiego wśród kabin;
w ręce miał gazetę i przeglądał ją. Nie pierwszy
raz tak czynił, tym jednak razem widać było,
że robi to tak, jakby na kogoś czekał. Dałem znak,
żeby się zbliżył. Parę razy musiałem to zrobić.
Poruszył się ociężale, złożył gazetę, nie patrząc
w naszą stronę. Kiedy zatrzymał się u stóp skałki,
zawołałem do Dora: — To jest mój przedsiębior-
czy znajomy, o którym mówiłem. — Doro spoj-
rzał na młodego człowieka i uśmiechnął się, po
czym wrócił do swojej kasety. Wtedy zszedłem
ze skały, a gdy Berti podszedł bliżej, coś mu po-
wiedziałem.
Przedstawiać młodzieńca w czarnych obcisłych
kąpielówkach
dziewczętom,
które
ciągle
chodziły
tu i tam w swoich kostiumach, i panom w szlafro-
kach nie byłoby niczym zdrożnym, a więc jakoś
by uszło. Ale ponura i znudzona mina Bertiego zi-
rytowała mnie, poczułem się śmieszny. Powiedzia-
łem więc oschle: — Tu wszyscy się znają — a do
przechodzącej obok Ginetty, która właśnie zamie-
rzała wejść do wody, zawołałem: — Niech pani
na mnie zaczeka.
Kiedy wróciłem na brzeg — Ginetta została
w wodzie ponad godzinę — znów go zobaczyłem.
51
Teraz siedział na piasku między naszym a następ-
nym parasolem, rękami obejmując kolana.
Zostawiłem go w spokoju, wolałem trochę po-
rozmawiać z Clelią. W tej właśnie chwili wycho-
dziła z kabiny, zarzucając na kostium białe bo-
lerko. Ruszyłem naprzeciw niej i dla żartu przy-
witaliśmy się. Krok po kroku, rozmawiając, od-
daliliśmy się od naszego towarzystwa, a kiedy za
którymś parasolem straciłem z oczu i Bertiego,
poczułem się lepiej. Odbywaliśmy z Clelią zwykły
obchód plaży, idąc pomiędzy białą pręgą piany
a grupkami plażowiczów, wyciągniętych na pia-
sku i hałasujących.
— Pływałem trochę z Ginettą — zwróciłem się
w pewnej chwili do Clelii. — A pani nie ma ocho-
ty?
Od pierwszego dnia robiłem oględne aluzje do
tego, że chciałbym wejść z nią do wody. Clelia,
gdy pierwszy raz jej to zaproponowałem, zatrzy-
mała się i spojrzała na mnie z nieokreślonym
uśmiechem. — Nie, dziękuję — powiedziała. Zdzi-
wiony, patrzyłem na nią. — Nie, nie, wejdę do
wody sama. — Nie było sposobu, by ją nakłonić,
żeby weszła do wody razem ze mną. Wyznała
mi, że wszystko robi z innymi, ale z morzem chce
być sama. — To dziwne — zauważyłem. — Dziw-
ne, ale tak jest. — Pływała dobrze, nie o to więc
chodziło, że druga osoba ją krępowała. To było
jakieś jej postanowienie. — Wystarczy mi towa-
rzystwo morza. Poza tym nie chcę nikogo. W ży-
ciu nie mam nic swojego. Niech mi pan pozwoli
mieć przynajmniej morze. — Oddaliła się, pły-
wając
bez
charakterystycznego
pluskania.
Czeka-
łem na nią na piasku, a gdy wróciła, nawiązałem
do przerwanej rozmowy. Na wszystkie moje pro-
testy odpowiadała miłym półuśmiechem. — Nie,
52
nawet z Dorem? — zapytałem. — Nawet z Do-
rem.
Teraz żartowaliśmy z jej tajemniczego sposo-
bu
zażywania
kąpieli, przeskakiwali ciała, śmiali
się z brzuchaczy, krytykowali kobiety. — Widzi
pan
ten
ogromny
czerwony
parasol?
— zapyta-
ła mnie w pewnej chwili. — Czy pan wie, kto się
pod nim znajduje? — Na leżaku widać było koś-
ciste ciało w kostiumie z dwóch części. Opalone
było
nierówno;
na odsłoniętym brzuchu odzna-
czał się ślad poprzedniego jednoczęściowego ko-
stiumu. Paznokcie nóg i rąk były krwistoczer-
wone. Z oparcia zwisał ładny frotowy ręcznik ró-
żowego koloru. — To jest przyjaciółka pana Gui-
da — szepnęła Clelia śmiejąc się. — Wozi ją ze
sobą, ale trzyma w ukryciu, a kiedy do niej pod-
chodzi, całuje ją w rękę i prawi komplementy. —
W chwilę potem wzięła mnie za ramię i nieznacz-
nie się nachyliła: — Dlaczego wy, mężczyźni,
jesteście tacy wulgarni? — zapytała. — Mnie się
zdaje, że pan Guido ma bardzo urozmaicone gu-
sty — oponowałem. — A co do wulgarności, to
rzeczywiście mu jej nie brak. — Ale nie o to cho-
dzi — przerwała mi Clelia. — Ta kobieta jest
wulgarna. On, biedaczek, kocha się we mnie.
Zacząłem wyjaśniać, że nic nie jest wulgarne
samo przez się, to my sprawiamy, że coś jest
wulgarne, przez sposób, w jaki mówimy lub my-
ślimy, ale Clelia patrzyła już gdzie indziej i śmia-
ła się z czerwonej czapeczki, którą jakiś chłop-
czyk miał na głowie.
Spacerując
doszliśmy
do
końca
plaży,
gdzie
usiedliśmy na jakimś skalnym występie, aby za-
palić. Gdy później ruszyliśmy z powrotem, zdręt-
wiali od słońca, i gdy machinalnie obracałem
wzrok to tu, to tam, w pewnej chwili, opodal na-
szego parasola, mignął mi Berti — czarne plecy,
53
obcisłe spodenki — który właśnie stamtąd się
oddalał,
mówiąc
coś
ze
wzburzonym
wyrazem
twarzy do kobiety niedużego wzrostu, w kwiecis-
tym dziwacznym szlafroku, w pantoflach na wy-
sokim obcasie i o jasnych napudrowanych policz-
kach. Ponieważ Clelia krzyknęła coś do Dora
i jednocześnie uniosła rękę, ta para się odwró-
ciła, Berti spiesznie, aby zaraz potem, ledwie nas
zobaczył, czmychnąć za najbliższą budkę; niena-
turalna i śmieszna kobieta kuśtykała za nim, wo-
łając go po imieniu.
— Ta gejsza, która biegła za tobą — zwróci-
łem się do niego, kiedy przysiadł się do mnie w
jadłodajni — czy to przypadkiem nie była kobieta,
którą sobie tamtego dnia przyprowadziłeś do do-
mu?
Uśmiechnął się obojętnie ponad papierosem.
— Ciekawe masz towarzystwo — ciągnąłem da-
lej. — W takim razie dlaczego szukasz innego?
Całe szczęście, że nie przedstawiłem cię naszym
panienkom.
Patrzył na mnie, jak patrzymy, kiedy radzi byś-
my udać, że o czymś myślimy. — To nie moja wi-
na, że ją spotkałem — powiedział po chwili. —
Niech pan w moim imieniu przeprosi swoich przy-
jaciół.
Po tych jego słowach zmieniłem temat; zapyta-
łem, czy u niego w domu wiedzą o tych poczy-
naniach. Z właściwym sobie nieokreślonym uśmie-
chem
odpowiedział
niespiesznie, że tamta kobie-
ta jest więcej warta niż niejedna dziewczyna z do-
brego domu, jak zresztą wszystkie kobiety jej
pokroju, które, jeśli nawet prowadzą problema-
tyczny tryb życia, to jest to z korzyścią dla ko-
biet uczciwych.
— Jak to?
— A tak. Wszyscy mężczyźni są zgodni co do
54
tego, że dobrze jest chodzić do prostytutek, moż-
na sobie z nimi ulżyć, a potem już innych się nie
nudzi. Niech je więc szanują.
— Dobrze — powiedziałem. — Ale w takim
razie dlaczego uciekasz, dlaczego się jej wsty-
dzisz?
— Ja? — wyjąkał. — To co innego — powie-
dział zaraz potem; on do kobiet czuje odrazę i jest
wściekły, że wszyscy żyją tylko dla tej jednej
rzeczy. Kobiety są głupie i kapryśne, a zaślepie-
nie mężczyzn sprawia, że są niezbędne. Wystar-
czyłoby się umówić, nie gonić za nimi, i wszystkie
pozbawiono by głupiej pychy.
— Oj, Berti, Berti, — powiedziałem — widzę,
że poza wszystkim innym, jesteś też obłudny.
Spojrzał na mnie zmieszany. — Wykorzystywać
jakąś osobę — mówiłem dalej — a potem się jej
wstydzić, nie, to mi się nie podoba.
Zauważyłem, że się uśmiecha, a gdy skończy-
łem, ostentacyjnie zgniótł papierosa. Głosem już
bardziej spokojnym powiedział, że nie on posłu-
żył się tą kobietą, ale — znowu się uśmiechnął —
ona nim się posłużyła. Była sama, nudziła się nad
morzem; spotkali się na plaży, pierwsza zaczęła
żartować i robić różne takie aluzje. — Widzi
pan — tu spojrzał na mnie — nie powiedziałem
jej „nie", bo było mi jej żal>. Ma torebkę z popę-
kanym
lusterkiem. Rozumiem ją doskonale. Ona
tylko
szuka
towarzystwa.
Nie
chce
ani
jednego
solda; mówi, że nad morzem się nie pracuje. Co
prawda jest złośliwa. Jest taka jak wszystkie ko-
biety. Wszystkie one posługują się śmiesznością,
żeby mężczyzn wprawić w zakłopotanie.
Do domu, w opustoszałe uliczki, wróciliśmy ko-
ło drugiej po południu. Postanowiłem już nie u-
dzielać rad temu chłopcu: był typem, który chęt-
nie oddawał się wynurzeniom, aby móc się prze-
55
konać, jak daleko wolno mu się posunąć. Jeszcze
tylko zapytałem, czy owej kobiety, owej pani,
przypadkiem nie przywiózł ze sobą z Turynu. —
Pan chyba oszalał — odpowiedział obcesowo. Ale
opuściła go spontaniczność, kiedy zapytałem, od
kogo nauczył się przepraszać za rzeczy, które lu-
dzi ani grzeją, ani ziębią. — Kiedy coś takiego
zrobiłem? — wyjąkał. — Nie powiedziałeś przed
chwilą, żebym moich przyjaciół w twoim imie-
niu za coś tam przeprosił? — sprecyzowałem.
Wyjaśnił mi, iż było mu przykro, skoro znaj-
dowałem się w towarzystwie, że widzieliśmy go
z tamtą kobietą. ■—■ Są osoby — powiedział — wo-
bec których wstydzimy się naszej śmieszności. —
Wobec kogo, na przykład? — Milczał. — Wobec
pana przyjaciół — bąknął po chwili z nonsza-
lancją.
Pożegnał się ze mną przy schodach, a potem
się oddalił w jaskrawym słońcu. W godzinach naj-
większego upału Doro odpoczywał, ja zaś, który
w dzień spać nie potrafię, udałem tylko, że wra-
cam do domu, aby pozbyć się Bertiego. Teraz więc
zaczynała się dla mnie codzienna męka godzin
spiekoty i pustki. Jak zawsze w podobnych wy-
padkach, zacząłem się kręcić po miasteczku, że-
by zaraz dojść do wniosku, iż nie ma w nim już
kątka, którego bym nie znał. Skierowałem się
więc w stronę willi, spragniony rozmów z Clelią.
Ponieważ jednak było o wiele za wcześnie, usiad-
łem na murku opodal jakichś drzew, które ryso-
wały się na tle morza, i tu długo przeżuwałem
swoje myśli. Między innymi zastanawiałem się,
po raz pierwszy, i nad tym, że ktoś, kto nie znał-
by Clelii, byłby gotów pomyśleć, widząc, jak ra-
zem spacerujemy i śmiejemy się, iż łączy nas coś
więcej niż serdeczna znajomość.
Clelię zastałem w ogrodzie; w cienistej jego
56
części siedziała wygodnie na wiklinowym fotelu.
Wydawała się rada temu, że mnie widzi, i pierw-
sza zaczęła rozmowę. Zaczęła od tego, że Doro
znudził się już ciągłym malowaniem morza, chce
dać temu spokój. Wymknął mi się uśmiech. —
Pani adorator będzie uszczęśliwiony
— powie-
działem. — Dlaczego? — Musiałem jej wytłuma-
czyć, że według pana Guida Doro więcej myśli
o malarstwie niż o niej, i to ma być przyczyna
ich małżeńskich nieporozumień.
— Nieporozumień? — powtórzyła za mną, mar-
szcząc czoło.
Straciłem cierpliwość. — Ale, Clelio, nie chce
pani chyba kazać mi wierzyć, że nie kłóciliście
się trochę. Niech pani sobie przypomni tamten
wieczór, kiedy pani prosiła, żebym Dorowi do-
trzymał towarzystwa, żebym starał się go roze-
rwać...
Słuchała
cokolwiek
skrzywiona,
jednocześnie
kręcąc głową, by zaprzeczyć moim słowom. —
Nigdy nic nie powiedziałam — wyjąkała. — Nie
przypominam sobie. — Uśmiechnęła się. — Nie
chcę sobie tego przypominać. A pan nie powinien
być natarczywy.
— Do diaska! — nie wytrzymałem. — To było
pierwszego dnia, kiedy tu się zjawiłem. Wrócili-
śmy właśnie z tamtego wypadu, w czasie którego
do nas strzelano...
— To było pyszne — wykrzyknęła. — I ten
biały człowieczek fikający koziołki, co?
Musiałem się uśmiechnąć, Clelia więc jęknę-
ła: — Wszyscy łapiecie mnie za słowa. Wszyscy
pamiętacie, co powiedziałam. I ciągle zadajecie
pytania, koniecznie chcecie wiedzieć. — Znów się
skrzywiła. — Mam wrażenie, jakbym wróciła na
ławę szkolną.
— Co do mnie, to... — wtrąciłem.
57
— Nie trzeba nigdy zapamiętywać moich słów.
Ja mówię, bez przerwy mówię, ponieważ mam ję-
zyk w ustach, ponieważ nie potrafię być sama.
Pan też nie powinien mnie brać serio, naprawdę
nie warto.
— O, Clelio — westchnąłem — czyżbyśmy byli
zmęczeni życiem?
— Nic podobnego, życie jest piękne — zawołała
uśmiechając się.
Wtedy powiedziałem, że nie rozumiem biedacz-
ka Dora. Dlaczego chce rzucić malowanie? Tak
dobrze mu to szło.
Clelia zamyśliła się na chwilę, a potem powie-
działa, że gdyby jako panna nie była tym, czym
w istocie była — rozpieszczoną dziewczyną, która
nic nie umie robić — też malowałaby morze, które
tak się jej podobało i które było czymś, co na-
prawdę należało do niej; zresztą nie tylko morze,
malowałaby także domy, ludzi, strome skałki, ca-
łą Genuę. — Tak mi się podoba — powtórzyła.
— Możliwe, że Doro dlatego wyrwał się do
siebie. Z tej samej przyczyny. Jemu podobają się
wzgórza.
— Być może. Ale on mówi, że jego strony są
ładne tylko wtedy, kiedy wraca do nich w myśli.
Ja tak nie potrafię. Nie mam nic innego swojego.
Siedząc jedno naprzeciw drugiego — między
nami był stolik — czekaliśmy na Dora. Clelia
znów zaczęła opowiadać o czasach, kiedy była
panną,
żartowała
z
naiwności
tamtego
życia,
z zamkniętego kręgu starych ludzi, którzy chcieli
zrobić z niej księżnę i podawali ją sobie jak piłkę
między trzema domami — jednym był sklep, dru-
gim pałac, trzecim willa — gdy tymczasem jej
podobał się trójkąt dróg, które prowadziły do nich,
a przechodziły przez całe miasto. Pałac wuja to
był stary pałac z freskami i brokatami, pełen
58
szklanych
witryn
jak
jakieś
muzeum,
widziany
od strony ulicy robił wrażenie obozu warownego
nad morzem, a miał też duże okna zalane oło-
wiem. Kiedy była małą dziewczynką, mówiła Cle-
lia, koszmarem przejmowało ją wejście do dłu-
giego wąskiego korytarza, a następnie spędzenie
popołudnia w posępnym półcieniu salonów. Z da-
chu pałacu widać było morze, otwartą przestrzeń,
drogę, na której panował duży ruch, ona jednak
za każdym razem musiała czekać, aż mama prze-
stanie szeptać ze starą; bez przerwy, udręczona
nudą, podnosiła wzrok na mroczne obrazy, na któ-
rych
błyskały
wąsy,
kardynalskie
kapelusze,
to
znów blade policzki lalek bez wieku.
— Widzi pan, jaka jestem niemądra — powie-
działa Clelia. — Wtedy, kiedy pałac był prawie
nasz, nie znosiłam go, a teraz, kiedy jesteśmy
biedni i wyzuci ze wszystkiego, nie wiem, co bym
dała, żeby go odzyskać.
Zanim Doro ukazał się na balkonie, Clelia zdą-
żyła jeszcze powiedzieć, że matka nie pozwalała
jej przebywać w sklepie, w którym ojciec handlo-
wał, bo byłoby czymś nieładnym, gdyby taka jak
ona panna słyszała, jak sprzedawca i kupujący się
targują, i gdyby nauczyła się tylu pospolitych wy-
razów. Tymczasem sklep był pełen różnych rze-
czy,
miał
błyszczące
witryny
—
wystawiano
w nich te same rzeczy, których tyle zgromadzono
w pałacu — i ludzie bez przerwy przed nimi się
kręcili, ona zaś czuła się szczęśliwa, kiedy wi-
działa ojca zadowolonego. Pytała go ciągle, czemu
nie sprzedają także obrazów i lamp z pałacu, w
ten sposób by nie niszczały. — Mądra byłam
w dzieciństwie — mówiła z uśmiechem. — Po no-
cach budziłam się z przerażenia, że tatuś stał się
biedny.
— Skąd tyle tego strachu?
Odpowiedziała, że w tamtych latach była uoso-
bieniem strachu. Pierwsze myśli o miłości nawie-
dziły ją przed obrazem św. Sebastiana męczenni-
ka, nagiego młodzieńca, który cały był obdarty ze
skóry i obłożony zakrzepłą krwią, a w brzuch miał
wbite strzały. Smutne i zakochane oczy świętego
kazały jej się wstydzić, że na niego patrzy, dla
niej jednak miłość to była ta właśnie scena.
— Że też panu o tym opowiadam — wes-
tchnęła.
Niedługo potem na balkonie ukazał się Doro,
który
akurat
zapamiętale
wycierał
sobie
szyję.
Skinął do mnie, a po chwili cofnął się i zaczął
schodzić. Nim do nas dołączył, zdążyłem zapytać
Clelię, czy zmieniła wyobrażenie o miłości.
— Oczywiście — odpowiedziała.
VII
60
W nocy, kiedy wracałem do siebie, miałem zwy-
czaj siadać w oknie i palić. Człowiek się łudzi, że
to pobudza do rozmyślań, tymczasem prawdą jest,
że kiedy się pali, myśli rozpraszają się jak mgła,
co najwyżej się fantazjuje, a to rzecz bardzo różna
od myślenia. Pomysły, odkrycia przychodzą ra-
czej nieoczekiwanie: w czasie posiłków, podczas
pływania w morzu, w trakcie rozmowy na pierw-
szy lepszy temat. Doro wiedział o moim przyzwy-
czajeniu, które polegało na tym, że czasem w
szczytowym
punkcie
jakiejś
rozmowy
zapamięty-
wałem się na chwilę i błędnym wzrokiem śledzi-
łem
myśl,
która
niespodziewanie
się
zjawiła.
Zresztą on też robił to samo, w przeszłości potra-
filiśmy długo chodzić razem, nie odzywając się
do siebie, gdyż każdy przez ten czas coś tam w
duchu przetrawiał. Teraz jednak chwile, w któ-
rych Doro się uciszał, podobnie zresztą jak ja,
zdawały
mi
się
jakieś
roztargnione,
niezwykłe,
dziwaczne. Nad morzem byłem od niewielu dni,
zdawało mi się jednak, że to cała wieczność. Choć
nic szczególnego się nie działo, w nocy, gdy wra-
całem do siebie, miałem wrażenie, iż cały minio-
ny dzień — taki sobie dzień spędzony na plaży —
wymaga ode mnie nie wiedzieć jakiego wysiłku
porządkującego, abym z tego wszystkiego, co w
nim się zdarzyło, mógł coś zrozumieć.
61
Kiedy nazajutrz po wypadku pani Mary znów
zobaczyłem pana Guida z jego przeklętym samo-
chodem, w ciągu paru sekund, które były mi po-
trzebne, aby przejść na drugą stronę ulicy i podać
mu rękę, pojąłem więcej niż w ciągu długiego
nocnego palenia fajki. Otóż zrozumiałem jak w ol-
śnieniu, że zwierzenia Clelii były podświadomą
obroną przed wulgarnością pana Guida, człowieka
skądinąd bardzo dobrze wychowanego i pełnego
galanterii. Teraz siedział opalony i różowy, wita-
jąc się zaś wyciągnął dłoń i odsłonił zęby. Był bo-
gaty i wyglądał jak byczysko. Clelia na jego spo-
soby reagowała fałszywie, a więc brała go serio
i była do niego podobna. Kto wie, co by się stało,
gdyby teraz się nie uśmiechnął i nie zmusił mnie
do mówienia. Wsiadłem z nim do wozu i pojecha-
łem do kawiarni, w której o tej porze byli już
wszyscy.
W czasie gdy oni mówili o pani Marze, ja stara-
łem się zatrzymać moją myśl i pytałem siebie w
duchu, czy Doro rozumiał tak jak ja lamenty Cle-
lii oraz jak to się dzieje, że nie drażni go fakt, iż
Clelia nawet dla mnie nie ma żadnych tajemnic.
Tymczasem oni też przyszli i już po pierwszych
słowach pan Guido powiedział Clelii, że myślał
o niej przejeżdżając przez Genuę. Odpowiedziała
mu, że jest złośliwy. Niby żart, ale starczył, żeby
wzbudzić we mnie podejrzenie, iż zwierzeniami
o swoim dzieciństwie musiała się dzielić także
z nim, cała więc sprawa stanęła mi kością w gar-
dle.
Po kolacji pan Guido z pewną celebrą dołączył
do nas w willi, przywożąc ze sobą w samochodzie
Ginettę. Podczas gdy Doro i pan Guido rozmawia-
li o sprawach dotyczących ich pracy, ja słuchałem
Clelii i Ginetty i myślałem o koncepcie Dora, na
który wpadł, gdy schodziliśmy z gór; powiedział
62
on mianowicie wtedy, iż cechą mężczyzny, który
się żeni, jest to, że musi ciągle przestawać wię-
cej niż z jedną kobietą. Ale czy Ginetta była ko-
bietą? Jej uśmiech pełen zmarszczek i natręctwo
pewnych opinii czyniły z niej raczej osobnika bez-
płciowego w wieku dorastania. Coraz mniej rozu-
miałem, jak Clelia, kiedy była dziewczyną, mogła
do niej być podobna. Ginettę cechowała filuter-
ność pełna godności, powściągana, która jednak
czasem
powodowała
u niej rozprzężenie całego
ciała. Ona na pewno nie wywnętrzała się przed
znajomymi, a przecież gdy patrzyło się, jak mówi,
można było odnieść wrażenie, iż nic, co tkwi na
jej dnie, nie zostaje do końca nie wyjawione. Sza-
re jej oczy, które otwierała bez najmniejszej o-
stentacji, miały jasność powietrza.
Rozmawiali o jakimś skandalu i choć szczegó-
łów już nie pamiętam, utkwiło mi w pamięci, że
dziewczyna go broniła, odwołując się przy tym do
zdania Dora, przerywając mu natrętnie, gdy tym-
czasem Clelia ze słodyczą powtarzała, że w kon-
kretnym wypadku nie tyle o moralność chodzi, co
raczej o dobry smak.
— Ale się pobiorą — wołała Ginetta.
To nie jest żadne rozwiązanie, replikowała Cle-
lia, małżeństwo to wybór, a nie środek zaradczy,
wybór, którego powinno się dokonywać ze spo-
kojem.
— Diabła tam wybór — wmieszał się do roz-
mowy
pan
Guido.
— Po tylu eksperymentach,
które przedtem robiono.
Ginetta się nie uśmiechnęła, powiedziała tylko,
że jeśli celem małżeństwa jest założenie rodziny,
to lepiej myśleć o tym od razu.
— Celem na pewno nie jest rodzina — wtrącił
się Doro. — Jest nim przygotowanie warunków do
założenia rodziny.
63
— Lepsze dziecko bez warunków niż warunki
bez dziecka — sentencjonalnie powiedziała Ginet-
ta. Zaraz się zaczerwieniła i napotkała moje spoj-
rzenie. Clelia wstała, żeby podać coś do picia.
Potem graliśmy w karty, a późno w nocy pan
Guido odwiózł nas do domu. Po wysadzeniu Gi-
netty przed garażem ruszyliśmy pieszo w kierun-
ku jego hotelu. Przyjemniej by mi było ten spa-
cer odbywać samemu, ale pan Guido, który przez
cały wieczór mówił niewiele i grał z agresywną
nieuwagą, poprosił, żebym dotrzymał mu towa-
rzystwa. W pewnej chwili powiedziałem coś o pa-
ni Marze. Podjął temat niechętnie: jest pod tro-
skliwą opieką, nie grozi jej żadne niebezpieczeń-
stwo. Kiedy znaleźliśmy się przed hotelem, nie za-
trzymał się, lecz szedł dalej.
Milcząc doszliśmy do rogu mojej ulicy. Tu
chciałem się zatrzymać i pożegnać. Pan Guido
jednak zrobił jeszcze parę kroków, a następnie od-
wrócił się z nieokreślonym wyrazem twarzy.
— Niech czekają — powiedział. — Proszę mi
towarzyszyć do dworca.
Zapytałem go, kto ma na mnie czekać. Odparł
z nonszalancją, że kogoś tam, u diaska, muszę mieć
do towarzystwa. — Nie mam nikogo— powiedzia-
łem. — Jestem nieżonaty i sam.
Coś mruknął, wykorzystując zaś sytuację zno-
wu ruszył do przodu.
Kto miałby na mnie czekać, powtórzyłem to sa-
mo pytanie. Może pan ma na myśli tego chłopca
z plaży?
— Nie, nie, panie profesorze, myślałem o ja-
kimś związku... o jakiejś przyjaźni...
— Skąd
takie
przypuszczenie?
Widział
mnie
pan z kimś?
— Nie o to chodzi. Ale przecież jakiś upust
trzeba sobie dać.
64
— Przyjechałem tu, żeby odpocząć — wyjaśni-
łem. — Daję sobie upust w ten sposób, że jestem
sam.
— No tak — bąknął mój rozmówca w roztar-
gnionym zamyśleniu.
Staliśmy na placyku przed barem kawowym. —
Przepraszam, a pan ma jakieś towarzystwo? —
zwróciłem się do niego z pytaniem.
Uniósł głowę. — Owszem, mam — odpowie-
dział agresywnie. — Mam towarzystwo. Nie wszy-
scyśmy święci. I kosztuje mnie majątek.
— Panie inżynierze — zawołałem. — Tyle ko-
sztuje i jeszcze ją pan trzyma w ukryciu.
Uśmiechnął się przyzwalająco. — To właśnie
kosztuje mnie majątek. Dwa rachunki za pokoje,
dwa kąpieliska, dwie restauracje. Niech mi pan
wierzy, że kochanka to żona, która kosztuje wię-
cej niż żona.
— W takim razie niech się pan ożeni.
Odsłonił swoje złote zęby. — To zawsze byłby
podwójny
wydatek.
Pan
nie
zna
kobiet.
Przyja-
ciółka, dopóki łudzi się nadzieją, siedzi cicho.
Wszystko ma do zdobycia. Ale nieszczęśnik, który
się ożeni, jest w rękach żony.
— Wobec tego, niech pan się ożeni z przyjaciół-
ką.
— Żartuje pan chyba. Są rzeczy, które robi się
na starość.
Pożegnałem go przed hotelem, przyrzekając, że
jutro chętnie poznam jego panią. Uścisnął mi dłoń
wylewnie. Kiedy wchodziłem do siebie, myślałem
o Bertim, rozglądałem się więc dokoła. Tym jed-
nak razem nie było go.
Następnego dnia spóźniłem się z wyjściem, coś
do późnego rana pisałem, a potem krążyłem uli-
cami, jeszcze przetrawiając myśli z poprzedniego
wieczora, które teraz, wśród gwaru i w świetle
dnia, wydały mi się bezbarwne i nietrwałe. Chcia-
łem przyjść na plażę, gdy już wszyscy na niej bę-
dą.
Traf jednak chciał, że u wejścia do kąpieliska
natknąłem się na pana Guida. Tym razem był
w
szlafroku koloru kasztanowego; porwał mnie
więc i jakbyśmy już wcześniej się umawiali, po-
szliśmy w stronę dużego parasola. Kiedyśmy się
znaleźli na miejscu, pan Guido uśmiechnął się
spontanicznie i zawołał: — Witam cię, droga Ni-
no. Jak się spało? Pozwól... — tu wymienił moje
nazwisko. Dotknąłem palców szczupłej ręki; wśród
rozedrganych promieni słonecznych i cienia para-
sola dostrzegłem tylko nogi, długie i opalone na
czarno,
w
jakichś skomplikowanych pantofelkach,
które stanowiły ich zakończenie. Po chwili pani
Nina pozycję leżącą zmieniła na siedzącą i zaczęła
mi się przyglądać spojrzeniem twardym i bezbar-
wnym jak głos, którym zwróciła się do Guida.
Po wymianie stosownych grzeczności zapytałem,
czy zażywa kąpieli. Powiedziała, że kąpie się tyl-
ko pod wieczór, kiedy woda jest ciepła. Parę razy
głośnym śmiechem zareagowała na moje koncep-
ty, gdy zaś się żegnałem, wyciągnęła dłoń i zapro-
siła mnie do ponownych odwiedzin. Pan Guido zo-
stał.
Kiedy dotarłem do naszej skałki, pierwszego uj-
rzałem Bertiego; siedział oparty o kamienny
wy-
stęp i coś mówił do jakiejś nastolatki, koleżanki
Ginetty. Doro leżał na piasku między młodymi,
nie przeszkadzając im. Clelia o tej porze była w
morzu.
VIII
66
Któregoś z tamtych ranków Doro mi wyjaśnił,
dlaczego ma dość malowania. Wziął mnie pod rę-
kę i krok po kroku oddaliliśmy się od miasteczka
drogą wykutą w skałach unoszących się nad mo-
rzem.
— Gdybym jakimś cudem znów stał się chłop-
cem -— powiedział — nic innego bym nie robił,
tylko malował. Uciekłbym z domu, zatrzasnął za
sobą drzwi, ale tak na amen.
Jego zaciekłość mi się podobała. Zrobiłem jed-
nak uwagę, że gdyby sprawy tak się potoczyły,
nie ożeniłby się z Clelią. Doro śmiejąc się odpo-
wiedział, że to jest jedyna rzecz, w której się nie
omylił. Tak, Clelia to piękne powołanie. Powie-
dział jeszcze, że to nie te idiotyczne obrazy, które
maluje w pustych godzinach, są tym, co go złości,
ale fakt, że stracił zapał i ochotę, żeby rozmawiać
ze mną o tylu rzeczach.
— O jakich?
Zmierzył mnie hardo, nie puszczając mojej ręki,
i powiedział, że skoro tak go rozumiem, to nie bę-
dzie już wobec mnie się użalał; widać, że ja też się
starzeję i że to przychodzi na wszystkich.
— Możliwe — żachnąłem się — ale jeśli stra-
ciłeś ochotę, żeby mówić, to co ja mam z tym
wspólnego.
Zrozumiałem, że jestem poirytowany, w dodat-
6 7
ku z błahego powodu, tymczasem więc zamilkłem,
Doro zaś gwałtownie puścił moje ramię. W chwilę
potem, gdy patrzyłem na morze pod nami, zaświ-
tała mi w głowie myśl: czyżby jego kłótnie z Cle-
lią brały się z podobnych głupstw?
Ale oto Doro zaczął dalej mówić głosem jak
przedtem beztroskim, zrozumiałem więc, że moje-
go poirytowania nawet nie zauważył. Odpowia-
dałem mu tonem obojętnym, czułem jednak, jak
żal, który we mnie powstał, z wolna przeistacza
się w prawdziwy i autentyczny gniew.
— Jeszcześ mi nie wyjaśnił, dlaczego kłóciłeś
się z Clelią — wydusiłem z siebie.
Znowu mi się wywinął. Od początku nie rozu-
miał, do czego zmierzam, a teraz przyjrzał mi się
z ukosa i powiedział: — Jeszcze o tym myślisz?
Ale z ciebie uparciuch. Zrozum, człowieku, nie
ma dnia, żeby małżonkowie nie darli z sobą kotów.
Tego samego dnia powiedziałem Clelii, gdy za-
częła narzekać na jakąś nudną powieść, że w po-
dobnych wypadkach zawsze wina jest po stronie
tego, kto czyta. Uniosła wzrok, uśmiechnęła się
niepewnie: — Wszyscy jesteście tacy sami — po-
wiedziała. — Przychodzicie tu, żeby się odprężyć,
a stajecie się impertynenccy.
— Wszyscy, to znaczy kto?
— Również pan Guido. Ale pan Guido przynaj-
mniej ma wytłumaczenie, zadręcza go przyjaciół-
ka. A pan go nie ma.
Wzruszyłem ramionami i zrobiłem komiczną mi-
nę. Kiedy powiedziałem, że miałem okazję poznać
tę przyjaciółkę, Clelia z uciechy dostała rumień-
ców i zaklaskawszy w dłonie zaczęła prosić: —
Ach, niech pan coś powie, błagam, niech pan po-
wie. Jak wygląda?
— Tyle tylko wiem, że pan Guido ma taki
pomysł, żeby ją
komuś
odstąpić, na przykład
mnie. — Powiedziałem to z godnością, tonem, któ-
ry Clelia lubiła, i zauważyłem, że jest szczęśli-
wa. — Uskarża się, że go dużo kosztuje — doda-
łem. — Ciekawe, czemu się z nią nie ożeni?
■— Tego by tylko brakowało
:
— zawołała Cle-
lia. — A swoją drogą, ta kobieta jest niemądra.
Powinna poprzestać na tym, że pozwala się trzy-
mać w szafie jak jakąś szkatułkę. Podobała się
panu?
— Jak dotąd widziałem tylko jej nogi. Kim
jest? Tancerką?
— Kasjerką — odpowiedziała Clelia. — Taka
wiedźma, którą w Genui wszyscy znali, zanim
Guido dostał się w jej szpony.
— W takim razie jest przebiegła.
— Z Guidem to nie potrzeba Bóg wie czego —
uśmiechnęła się Clelia.
■— Ja myślę, że udaje uległą, aby lepiej go
usidlić — powiedziałem. — Zresztą to dobry znak,
kiedy kobieta pozwala się trzymać w szafie. Z te-
go wynika, że uważa się już za domownika.
— Jeśli pan to ma za dobry znak — powiedzia-
ła Clelia skrzywiona.
— A co może lepszego zrobić niż się z nią oże-
nić?
— Nie, nie — wzburzyła się Clelia. — Nie po-
zwoliłabym mu już wejść do mojego domu.
— Czy wolałaby pani, żeby zwierzak w rodza-
ju pana Guida wziął za żonę kobietę typu Clelii
czy
Ginetty?
— Patrzyłem na nią spod oka,
sprawdzając, czy zareaguje, ale zwierzak uszedł. —
Co za niesprawiedliwość — odpowiedziała — że
każda dziewczyna jest wobec mężczyzn bezbron-
na. Mają rację kobiety, które robią z was igraszki.
Rzeczywiście, podczas jednego z tamtych popo-
łudni przyszedł do mnie pan Guido, w dodatku do
domu. Stanął w drzwiach z przepraszającym u-
6 9
śmieszkiem i powiedział, że nie chciałby mi prze-
szkadzać w lekturach. Poprosiłem, żeby wszedł,
ze swej. strony skrępowany tym, że mam tylko
żelazne łóżko i że siedzę w oknie. Wachlował się
przez chwilę słomkowym kapeluszem, a następnie
zwrócił się do mnie z prośbą, abym w jego imieniu
przeprosił Dora i Clelię, że nie będzie mógł im
służyć wozem. Jest zajęty.
Tego wieczora na plaży padło mnóstwo złośli-
wości pod adresem pana Guida. Najbardziej zaś
jadowite były dziewczęta, bo im szczególnie zale-
żało na wycieczce. Jeden Berti, który zdążył już
wejść w nasze towarzystwo i w nim się zadomo-
wić, wydawał się obojętny. Słyszałem, jak do Gi-
netty powiedział, że nad morze w końcu przyjeż-
dża się po to, żeby pławić się w wodzie, a nie żeby
odwiedzać jakieś tam świątynie.
— A więc — zagadnąłem go potem, gdy siadłem
przy nim na piasku — o czytaniu już nie my-
ślisz?
— Chętnie bym coś poczytał.
— Zwłaszcza z tymi dziewczętami.
Przyjrzał mi się z zagniewanym wyrazem: —
Ja, z nimi? — wykrztusił. Istotnie, kiedy siedział
u stóp skały, wyglądał na znudzonego. Wcześniej,
gdy zobaczyłem go z dziewczętami, wszystkie miał
przeciw sobie, odpowiadał im zaś z miną pobłaż-
liwą, ale i zdradzającą niechęć.
— Nie powiesz chyba, że i nasze towarzystwo
cię odpycha. Sam przecież do nas dołączyłeś.
Uśmiechnął się. Obok przeszła Ginetta; nacią-
gając czepek, szykowała się do pływania. Kiedy
siedząc patrzyłem, jak idzie powoli i charakte-
rystycznym ruchem stara się zakryć uszy, wyda-
ła mi się bardzo wysoka, za wysoka jak na kobie-
tę. Berti spojrzał na swoje kolana i mruknął:
70
Nudzą mnie. Właściwie nie wiadomo, co to takie-
go dziewczyna.
Przed nami niespodziewanie stanął Doro. Gdy
już miał rzucić się na piasek, powiedziałem: — To
jest ten uczeń — i wzajemnie ich przedstawiłem.
Podali sobie ręce, obydwaj na kolanach.
Potem Doro zaczął ze mną o czymś rozmawiać
tonem dziwnym i cierpkim, jakiego używaliśmy
w czasach studenckich. Choć
to, o
czym mó-
wiliśmy, Bertiego, oczywiście, nie obchodziło, nie-
mniej z jednej strony słuchałem Dora, a
z
drugiej
nie spuszczałem z oka młodego przyjaciela. Otóż
w pewnej chwili zwrócił się on do Dora ni w pięć,
ni w dziewięć: — Panie inżynierze, czy pan długo
tu zostaje?
Doro spojrzał na niego z ukosa i nie odpowie-
dział. Berti czekał, czerwony na twarzy, choć był
spieczony od słońca. Po chwili dłuższej ciszy ja
odezwałem się mówiąc, że przy końcu sierpnia wy-
jeżdżam.
Doro,
nieubłagany,
nie
otworzył
ust.
Wszyscy trzej patrzyliśmy na morze, do którego
Ginetta wtedy właśnie wchodziła i z którego nie-
oczekiwanie wynurzyła się Clelia. Gdy ruszyła w
naszym kierunku, nie wiedziałem, czy
z
tego po-
wodu się nie uśmiechnąć. W pewnym momencie
skrzywiła się, bo jedna noga obsunęła się jej na
kamieniu.
— Niech panowie też spróbują. Morze
to
coś
dla
mężczyzn — zawołała, robiąc zapraszający
gest, po czym skierowała się w stronę parasola.
Doro wstał. — Przejdziemy się kawałek? — zapy-
tał. Podnosząc się, kątem oka spojrzałem na Ber-
tiego. W dalszym ciągu wpatrywał się w widno-
krąg ze stoicką miną.
Później,
odświeżeni
i
wypoczęci,
siedzieliśmy
wokół naszego parasola; Clelia paliła papierosa,
a ja fajkę.
— Ciekawe, dokąd poszedł Berti — odezwałem
się w którymś momencie. Doro się nie poruszył;
wyciągnięty między nami, patrzył w niebo. —
Z panów to prawdziwi przyjaciele — powiedziała
Clelia — jesteście nierozłączni. — Odgrywam rolę
parawanu dla jego miłostek — odpowiedziałem. —
Jest tu pewna kobieta. Gdyby nie ja, byłaby za-
zdrosna.
Tego rodzaju rzeczy Clelii się podobały, musia-
łem więc opowiedzieć jej całą historię z tamtą
kobietą, a także treść rozmowy, którą miałem
z Bertim w jadłodajni. Doro nic nie mówił, w dal-
szym ciągu patrzył w górę.
IX
7 f
Zobaczyłem
ponownie
naburmuszonego
Bertiego
w jadłodajni. Wszedł, widać to było, przez czyste
lenistwo. Powiedział, że chciałby zajść do mnie
po południu, aby trochę poczytać.
— Masz już dość dziewcząt? — zapytałem.
— Których?... Nienawidzę ich — odpowiedział.
— Nie powiesz chyba, że szukasz towarzystwa
pana inżyniera.
Zapytał, czy Doro rzeczywiście jest moim przy-
jacielem. Odpowiedziałem, że tak, on i jego żona
są najdroższymi przyjaciółmi, jakich mam.
— Żona?
Nie wiedział, że Clelia jest żoną Dora. Zaświe-
ciły mu oczy. — Naprawdę? — powtórzył, opu-
szczając wzrok z miną beznamiętną i znudzoną,
jaką
przybierał,
gdy
chciał
być
poważny.
—
A coś ty myślał? — powiedziałem. — Że jest tan-
cerką?
Nie przerywał mi, mierzył wzrokiem obrus. Po-
tem podniósł na mnie oczy błyszczące, naiwne,
oczy, co tu dużo mówić, dziecka, i znów spytał,
czy po południu będzie mógł do mnie zajść.
— Nie spodziewa się pan żadnych odwiedzin? —
zapytał. — Było oczywiste, że ma na myśli Clelię.
— Co się dzieje? — spojrzałem na niego. —
Nienawidzisz kobiet, a czerwienisz się, gdy tylko
o nich pomyślisz?
73
Odpowiedział wykrętnie, nie pamiętam już jak.
Chwilę
siedzieliśmy
cicho,
a
potem
wstaliśmy.
Po drodze był milczący, gdy jednak o coś go za-
pytałem,
odpowiadał
ożywiając
się
z
wyrazem
człowieka, który mówi byle co, ponieważ zajęty
jest jakąś własną myślą. Zatrzymałem się przy
oliwce, żeby zamienić parę słów z gospodynią. On
tymczasem czekał na mnie u wejścia na schody;
pieszczotliwym
ruchem
dotykał
wytartych
ka-
miennych płaszczyzn balustrady i wpatrywał się
w nie z uśmiechem ni to tkliwym, ni to wyraża-
jącym pogardę. — Idziemy — powiedziałem po
chwili, dołączywszy do niego.
Kiedy znaleźliśmy się na górze, podszedł do
okna i oparłszy się plecami o ramę zaczął patrzeć,
jak kręcę się po pokoju.
— Panie profesorze — przemówił nagle, kiedy
płukałem usta, odwrócony do niego plecami —
jestem bardzo zadowolony.
Zapytałem, z czego. Zrobił gest, jakby chciał
powiedzieć: „Tak w ogóle."
Nie czytaliśmy także i tego popołudnia. Zaczął
mi wyjaśniać, że od czasu do czasu nawiedza go
ochota, żeby pracować, pragnienie, wręcz żądza,
żeby coś robić, nie tyle uczyć się, co mieć coś za
co by się odpowiadało, jakąś robotę, harować dzień
i noc, aby stać się takim, jak inni mężczyźni, jak
ja.
— No to już — spojrzałem na niego. — Jesteś
młody, pracuj. O, gdybym był na twoim miej-
scu. — Wtedy powiedział, że nie rozumie, dlacze-
go ludzie tak się rozczulają nad młodymi: on
chciałby już mieć trzydzieści lat — Boże, żeby już
tak było — bo te lata pośrednie są jakieś głupie.
— Wszystkie lata są głupie. Ciekawe stają się,
dopiero kiedy miną.
Nie, zaprzeczył Berti, nie doświadczył nic cie-
74
kawego w swoich piętnastu czy w swoich siedem-
nastu latach; jest szczęśliwy, że już ma je za so-
bą.
Wyjaśniłem mu, iż w jego wieku to jest piękne,
że głupstwa się nie liczą i z tego właśnie powodu
jemu się nie podoba: w jego wieku człowieka u-
waża się tylko za dziecko.
Przyjrzał mi się z uśmiechem.
— A więc to, co robię, to nie są głupstwa?
— Zależy — odpowiedziałem. — Jeśli naprzyk-
rzasz się żonom moich kolegów, to na pewno
będzie głupstwo, żeby nie powiedzieć niegrzecz-
ność.
— Nie naprzykrzam się nikomu — zaprotesto-
wał.
— No zobaczymy.
Zwierzył mi się w dalszym ciągu rozmowy, że
był głupio przekonany, iż Clelia jest przyjaciółką
mojego przyjaciela, a wiadomość o tym, że jest
jego żoną, sprawiła mu przyjemność. Bo strasznie
go złości to, iż kobiety, wykorzystując fakt, że są
kobietami, sprzedają się pierwszemu lepszemu. —
Są takie dni, kiedy świat, życie wydaje mi się
jednym wielkim domem publicznym.
W tym miejscu przerwał mu jakiś ostry głos,
który skądś znałem, głos kobiety rozzłoszczonej,
która idąc pod górę ulicą odcinała się właścicielce
naszego domu. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Berti
zamilkł i opuścił wzrok. Ja domyśliłem się, że to
jest tamta kobieta z plaży, jego śmieszna kochan-
ka. Siedział nie ruszając się.
Nasza gospodyni wołała: — Nie ma go, nic nie
wiem.
— Tamta wykrzykiwała prostactwa i za-
pewniała, że nikt jeszcze nie odmawiał jej szacun-
ku oraz że woda święcona nie starcza, żeby zma-
zać grzeszki.
Kiedy umilkły i kiedy można już było rozróż-
75
nić oddalające się kroki, spodziewałem się, że
Berti się odezwie, on jednak gapił się w jakiś
punkt przed sobą z twarzą zaciętą i roztargnioną
zarazem i uparcie milczał.
Powiedziałem mu, gdy wychodził, że powinien
postępować w taki sposób, by tego rodzaju rzeczy
się nie zdarzały. Uciąłem i zamknąłem za nim
drzwi.
Na skałki tego wieczora nie przyszedł. Przy-
szedł natomiast pan Guido, mocno spocony. Clelia
zapytała kpiącym tonem, kiedy znów wybiorą się
na górę potańczyć.
— Słyszysz? — zwrócił się do Dora. — Twoja
małżonka ma ochotę tańczyć.
— Ja nie — odrzekł Doro.
Clelia
właśnie
opowiadała
mi
o
niewielkiej
loggii w owym starym pałacu wuja, którą sobie
tego wieczora przypomniała i w której tak chcia-
łaby się znaleźć. Pan Guido słuchał chwilę, a po-
tem zauważył, że ja to jestem człowiekiem, który
zdolny jest docenić głosy przeszłości.
Clelia uśmiechnęła się nieco zaskoczona, a na-
stępnie
powiedziała,
że
uwag
o
teraźniejszości
oczekuje od niego. Oboje spojrzeliśmy na pana
Guida,
który
tymczasem
mrugał
porozumiewaw-
czo — zdaje się, do mnie — i mówił do Clelii, że
powinna przynajmniej opowiedzieć nam coś zaj-
mującego, na przykład o swoim pierwszym balu;
pierwszy bal kobiety zawsze pełen jest niespo-
dzianek.
—■ Nie, ani myślę — zawołała Clelia — chcemy
usłyszeć o p a n a pierwszym balu. Albo o ostat-
nim. O tym z wczorajszej nocy.
Doro wstał i powiedział: — Miarkujcie się. Ja
idę popływać.
— Pewnie — zawołałem. — Zawsze mówi się
o pierwszym balu dziewcząt. A o pierwszym balu
chłopaczków? Co przydarza się przyszłym Guidom,
gdy pierwszy raz obejmują dziewczynę?
— Nie
istnieje
pierwszy
raz
—
powiedziała
Clelia. — Przyszli Guidowie nie zaczynali pew-
nego konkretnego razu. Oni czynili to, zanim się
urodzili.
Ciągnęliśmy tak aż do powrotu Dora. Te agre-
sywne żarty Clelii się podobały, zawsze dodawała
do nich jakąś sondującą aluzję, jakąś złośliwo-
stkę, której pan Guido — może się mylę — ra-
czej nie chwytał. Albo lepiej: miał minę, jakby
przez nią cierpiał, myślami jednak był gdzie in-
dziej. Cierpkie upodobanie, z jakim oddawał się
tej grze, na mojej twarzy wywoływało uśmiech.
Po jednym z takich żartów powiedziałem: —
Państwo wyglądają jak mąż i żona.
— Fe, niegrzeczny — skrzywiła się Clelia.
— Czy z kobietą jak Clelia można sobie po-
zwolić na co innego niż na żarty? — zapytał pan
Guido.
— Jest jednak pewien mężczyzna, z którym
wszystko robi nie na żarty — powiedziałem.
— Oczywiście — przytaknęła Clelia.
Wrócił Doro i rzucił się na piasek, na który pa-
dały promienie zachodzącego słońca. Po jakimś
czasie pan Guido podniósł się i powiedział, że
idzie do baru. Oddalił się wśród drążków złożo-
nych
parasoli
oraz
przedwieczornych
hałasów
i bieganiny. W pewnej odległości od nas Ginetta
i inni młodzi darli się wniebogłosy, witając łódź
zbliżającą się do brzegu. Nasza trójka milczała.
Ja nasłuchiwałem głuchych odgłosów i przytłu-
mionego gwaru.
—• Czy pani wie — w pewnej chwili zwróciłem
się do Clelii — że mój wychowanek, dzięki temu,
że zobaczył panią, postanowił zmienić tryb życia?
8(1
77
Doro
uniósł
głowę,
Clelia
szeroko
otworzyła
oczy.
— Odprawił tamtą kochankę, poza tym wyraża
się źle o wszystkich kobietach. To znak nieomylny.
— Dziękuję — wyszeptała Clelia.
Doro z powrotem się wyciągnął. — Wziąwszy
pod uwagę, że pani małżonek jest obecny — mó-
wiłem dalej — mogę powiedzieć więcej: chłopiec
j est w pani zakochany.
Clelia się uśmiechnęła, nie poruszając się. —
Przykro mi ze względu na tamtą... Nie mogłabym
czegoś zrobić?
W tym miejscu niechcący się uśmiechnąłem.
— W sytuacji, gdy tyle dziewcząt szuka chłop-
ców — powiedziała Clelia — to rzecz raczej przy-
kra.
— Niby dlaczego? — zapytałem. — Chłopiec
jest szczęśliwy. Jest bardziej od nas szczęśliwy.
Trzeba tylko zobaczyć, z jaką czułością dotyka
pni drzew i jak się w tym zapamiętuje.
— Widać taki jest — powiedziała Clelia.
Doro odwrócił się na piasku. — Przestalibyście
wreszcie — zachrypiał.
Powiedzieliśmy mu, żeby się nie odzywał, bo
to jego nie dotyczy. Clelia przez chwilę patrzyła
w piasek milcząc.
— Ale czy to na pewno prawda? — zapytała
w pewnym momencie.
Zapewniłem ją o tym, śmiejąc się.
— Co ten głuptas we mnie widzi — powie-
działa. — Przyjrzała mi się z niedowierzaniem. —
Wszyscy jesteście nienormalni — zawołała.
Jeszcze raz ją zapewniłem, że mój wychowanek
jest szczęśliwy i to starczy. A co do mnie, to pod
tym warunkiem zgodziłbym się być nienormalny.
Na te moje słowa Clelia uśmiechnęła się i po-
wiedziała: — To prawda. To tak jak wtedy, gdy
wysiadywałam w loggii i zamiast uczyć się rzuca-
łam kulki z papieru na przechodzących ludzi.
Pewnego razu jakiś pan zaczekał na mnie na dole,
co tak mnie przeraziło. Chciał wiedzieć, co do
niego napisałam. A to były strzępy jakiegoś za-
dania z łaciny.
Doro, wyciągnięty na brzuchu, chichotał w pia-
sek.
— A tym panem był pewnie Guido — wtrąci-
łem.
Clelia wbiła we mnie wzrok. Co mam do Guida,
zapytała. Zrobiło mi się głupio. — Po prostu znam
go — broniłem się.
— Guido tego rodzaju rzeczy nie robi — po-
wiedziała Clelia. — Guido do kobiet odnosi się
z respektem.
X
79
Pan Guido zaproponował raz, robiąc przy tym
ceremonie, żebym któregoś wieczora zechciał wy-
brać się wozem do tamtego lokalu na górze. >■—
Będzie też Nina. Zrobi mi pan tę przyjemność,
prawda? — Dyskretnie obejrzałem się za Bertim,
który został parę kroków w tyle, żeby nie prze-
szkadzać w rozmowie, a teraz zerkał pytająco
w moją stronę. Wobec czego zapytałem, czy będę
mógł zabrać ze sobą Bertiego, chłopca inteligen-
tnego i umiejącego tańczyć, co jest więcej warte
niż wszystko, czego po mnie można się spodzie-
wać. Pan Guido zmarszczył brwi i wybąkał: —
Oczywiście. — Wówczas ich sobie przedstawiłem.
Wieczór minął spokojnie. Berti sądził, że przyj-
dzie Clelia, tymczasem wypadło mu tańczyć z pa-
nią Niną, która pożerając go oczami nie odzywała
się. Tymczasem my dwaj, siedząc przy stoliku,
milczeliśmy i wzrokiem śledzili kręcące się pary.
Nie można powiedzieć, żeby pan Guido szukał
okazji, by uwolnić się od swojej Niny; ze słów,
które
wypowiedział
beznamiętnym
tonem,
wyni-
kało raczej, że chciał samym tylko mówieniem
sprawić sobie ulgę. — Jestem, panie profesorze,
w tym wieku, kiedy nie można już zmienić trybu
życia. Ale gdyby Nina chciała trochę się rozerwać,
poszukać dla siebie jakiegoś środowiska, rozejrzeć
80
się za towarzystwem, które by jej odpowiadało,
spojrzałbym na to przychylnym okiem.
— Nic prostszego jak powiedzieć jej to.
— Nie da rady — odrzekł. — Ona czuje się sa-
motna. A pan wie, jak to jest. Człowiek ma przy-
jaciół, stosunki, które
musi podtrzymywać. Nie
zawsze może poświęcić jej swój czas.
— Otwarta rozmowa nie wystarczyłaby? — su-
gerowałem.
— Z każdą inną kobietą, ale nie z nią. To jest,
wie
pan,
przyjaciółka,
stara przyjaciółka... kobie-
ta wymagająca. Nie wiem, czy mnie pan rozumie?
Potem pani Nina parę razy z nim zatańczyła;
Berti przez ten czas palił przy stole i uważnie się
rozglądał. W pewnej chwili zapytał, czy ta pani
jest żoną pana Guida.
— Nie — odpowiedziałem. — Ta pani jest ze
świata, do jakiego cię ciągnie. Kogo szukasz?
— Nikogo.
— Moi przyjaciele nie przyjdą. Kiedy jest ta
pani, oni nie przychodzą.
Owej nocy, na schodkach opodal oliwki, zapy-
tałem Bertiego, czy podoba mu się pani Nina,
a kiedy się skrzywił, powiedziałem, że zrobiłby
ogromną przyjemność także panu Guidowi, gdy-
by trochę się nią zajął. — Skoro ma jej dość,
czemu jej nie rzuci? — dziwił się. — Spróbuj
sam o to zapytać — odpowiedziałem.
Berti, oczywiście, o to nie zapytał, natomiast
następnego
dnia
wieczorem
usłyszawszy
mimo-
chodem, że z Clelią i panem Guidem znów jedzie-
my na górę potańczyć, wybrał się tam pieszo,
przez co, zdaje się, nie zjadł kolacji. Zauważy-
liśmy, że siedzi w głębi lokalu, kiedy przeciska-
liśmy się między stolikami. Miał przed sobą jakiś
napój, a gdy nas zobaczył, odrzucił papierosa. Nie
poruszył się jednak.
81
Traf chciał, że tego wieczora nie było z nami
Ginetty. Dla mnie, który, jak mi się zdawało,
umiałem już czytać w myślach Bertiego, nie ule-
gało wątpliwości, że liczył na jej obecność, aby
móc zacząć tańczyć. Ale oto pan Guido, jakby
odmłodzony przez to, że ma wolny wieczór, roz-
glądając się dokoła z zadowoleniem, w pewnym
momencie zrobił do niego jakiś roztargniony gest.
Berti podniósł się i ruszył w naszą stronę. Ponie-
waż ze mnie tchórz, wlepiłem wzrok w podłogę. —
Jak się czuje pani? — grzecznie zwrócił się do
pana Guida.
Zakłopotanie
przerwała
Clelia;
roześmiała
się
po cichu, ale niepohamowanie. Wtedy pan Guido
powiedział w pośpiechu: — Wszyscy czujemy się
dobrze — tonem i gestem nieokreślonym, który
sprawił, że uśmiechnęliśmy się wszyscy, wszyscy
z wyjątkiem,, oczywiście, Bertiego, który poczer-
wieniał. Przez chwilę nam się przyglądał, ja zaś,
nie
wytrzymując
sytuacji,
spojrzałem
na
Clelię
i powiedziałem: — To jest pan Berti, o którym
mówiłem. — Doro ze znudzoną miną, dając Ber-
tiemu znak, żeby usiadł, bąknął: — Niech pan
zostanie z nami.
Oczywiście mnie jeszcze wypadło mu powiedzieć,
żeby został. Siadł wreszcie na brzeżku krzesła
i zaczął nam się przypatrywać. Zapytałem go, co
robiłby sam w tamtej części sali, na co odpowie-
dział grymasem; jednocześnie jego twarz lekko
drgnęła, jakby śledził grę orkiestry.
•— Kolega mi mówił, że pan rzucił naukę —
w pewnej chwili zagadnął go Doro. — Cc pan
robi? Pracuje pan gdzieś?
— Jestem bezrobotny — oznajmił Berti z pew-
ną porywczością.
— Kolega powiada, że pan się świetnie bawi —
ciągnął Doro, nie patrząc na niego. — Ma pan
jakieś towarzystwo.
Berti odpowiedział zwyczajnie, że nie. Wszyscy
zamilkliśmy. Clelia, która do tej pory była wpół-
odwrócona do orkiestry, wykręciła głowę i zapy-
tała: — Przepraszam, pan tańczy?
Za te słowa byłem Clelii wdzięczny: Berti miał
możność spojrzeć jej w oczy. Przytaknął głową. —
Szkoda, że Ginetta i Luisella nie przyszły — po-
wiedziała. — Zna je pan, prawda? —■ Nie odry-
wając oczu od Clelii, Berti odpowiedział, że tak. —
A mnie pan poprosi do tańca? — zapytała.
W momencie gdy się oddalali, żaden z nas się
nie odezwał. Pan Guido tylko się poruszył, żeby
sięgnąć po łyżeczkę, a mój wzrok tymczasem na-
potkał oczy Dora. Myślę, że z mej twarzy wy-
czytał
niespokojne
pytanie,
ponieważ
w
chwili
gdy, zakłopotany, chciałem spojrzeć w inną stro-
nę, kątem oka dostrzegłem, że marszczy czoło
i dwuznacznie się uśmiecha.
— No i co, panowie? — powiedział pan Guido
wstając.
Clelia i Berti wrócili prawie zaraz. Nie wiem,
czy orkiestra skończyła wcześniej niż zwykle, czy
też niepokój, jaki mnie ogarnął, osłabił moją uwa-
gę. Wrócili więc zaraz i Clelia coś powiedziała,
nie pamiętam już co, może to, co mogłaby po-
wiedzieć wysiadając z taksówki. Berti szedł za
nią jak cień.
Wkrótce potem zatańczyli jeszcze raz. Myślę, że
Clelia dodała mu odwagi odpowiednim spojrze-
niem. Podniósł się, nic nie mówiąc, i ledwie na
Clelię patrząc czekał, aż do niego dołączy. Przez
ten czas gdy zostawałem przy stole to z Dorem,
to z panem Guidem, zdarzało się, że któryś z nas
zwracał się do Bertiego z jakimś słowem, on zaś
odpowiadał łagodnie, choć monosylabami. Pan
83
Guido dużo tańczył z Clelią i wracał do stolika
z ożywionymi oczami. Potem jakiś czas wszyscy
siedzieliśmy i rozmawiali. Berti starał się za czę-
sto nie patrzeć na Clelię, minę zaś miał znudzoną
i
zarazem
zaabsorbowany
był słuchaniem orkie-
stry. Nic nie mówił. Odezwał się jednak pan
Guido.
— Pan pewnie w tym roku będzie zdawał egza-
miny poprawkowe?
— Nie —odpowiedział Berti spokojnie.
— Bo pan ma taką minę, jakby pan był zajęty
egzaminami, a nie minę człowieka dobrze wycho-
wanego.
Berti uśmiechnął się głupawo, Clelia też się
uśmiechnęła, ale inaczej, a Doro się nie poruszył.
Mijały sekundy, nikt się nie odzywał. Pan Guido
spojrzał po wszystkich z ukosa, a następnie mruk-
nął coś, już na inny temat. Bardziej zaś niż jego
słowa obraźliwy był grymas pogardy, jakim ura-
czył Bertiego. Tak jakby mówił: „Stało się. Dajmy
już temu spokój."
Berti milczał. Tyle tylko, że na jego twarzy
jeszcze błąkał się nieokreślony uśmiech. W pew-
nej chwili Clelia powiedziała: — Chce pan za-
tańczyć? — Uniosłem głowę. Wstał Berti.
Do stolika wróciła sama, idąc zaś łagodnie kła-
niała się jakimś znajomym. Usiadła z wyrazem
twarzy zdradzającym znużenie, prawie z gryma-
sem, a następnie burknęła, nie patrząc na nas: —
Myślę, że teraz humory panów się poprawią. —
W tej samej chwili z półcienia zaczęli wyłaniać
się jacyś znajomi i podchodzić do naszego stolika.
Kiedy samochodem toczyliśmy się na dół, na
iakieś moie nieśmiałe pytanie Clelia odpowiedzia-
ła, że Berti, tańcząc, nie powiedział ani słowa. Za
to dużo słów wyrzucił z siebie pan Guido, gdy
potem zostaliśmy sami i ostatni raz wstąpili do
baru. Wyjaśnił mi, że nie cierpi chłopaczków oraz
że nie może pozwolić, by mieli taką minę, jakby
udzielali mu lekcji. — Oni też muszą żyć — za-
uważyłem — uczyć się na doświadczeniach. —■
Najpierw niech zdobędą ich tyle, ile myśmy zdo-
byli
— odpowiedział pan Guido z zacietrzewie-
niem.
W barze zaś czekała na niego pani Nina. Przy-
puszczałem, że tak będzie. Siedziała przy niskim
stoliku
i
podpierając
dłonią
podbródek
śledziła
dym
z
papierosa.
Przywitała
nas
skinieniem,
a podczas gdy pan Guido zamawiał coś przy ba-
rze, zapytała mnie swoim ostrym i falującym gło-
sem, nie odrywając dłoni od podbródka, czemu
się nie pokazuję.
— A wczoraj wieczór? — powiedziałem.
— Pan nie tańczy, nie opala się, posiłki jada
sam, dlaczego pan nie dołączy do nas? Och, ci
przyjaciele Guida. Ciekawe, co ma w sobie ta ko-
bieta, że was wszystkich do niej tak ciągnie? Nie
powie pan chyba, że chodzi do willi dla inżyniera.
— Nic nie powiedziałem
—
wyjąkałem
nie-
śmiało.
Było tak przyjemnie owej nocy, że wracać do
domu wydawało się grzechem. Intrygowało mnie
jednak, czy Berti czeka przy schodach. Jednocze-
śnie pomyślałem, że prawdopodobnie jest na pla-
ży, gdzie przetrawia doznaną zniewagę. Nie mia-
łem większej ochoty go spotkać. Kiedy znalazłem
się w pokoju, długo siedziałem w oknie.
Następnego dnia Berti zawołał mnie z ulicy.
Nasz zaułek tonął jeszcze w cieniu. Pytał głośno,
czy nie poszedłbym z nim popływać. Chwilę mil-
czał, a następnie spytał, czy może wejść na górę.
Wszedł krokiem agresywnym, oczy miał błyszczą-
ce, ale i zmęczone. — Sądzisz, że to odpowiednia
pora? —- zapytałem. Wygląd twarzy miał taki,
fi n
jakby nie zmrużył oka; powiedział to zresztą za-
raz potem. Więcej: zdawał się tym przechwalać. —
Panie profesorze, chodźmy nad morze — nale-
gał. — Teraz tam nie ma nikogo.
Musiałem napisać jakiś list. — Pan wie, panie
profesorze — powiedział po chwili ciszy — wy-
starczy z nocy robić dzień. Wtedy wszystko staje
się cudowne.
Uniosłem wzrok znad kartki: — Jakie proste
są nieprzyjemności twojego wieku.
Berti uśmiechnął się z pewną powagą. — Dla-
czego miałbym mieć nieprzyjemności? — zapytał,
z opuszczonymi oczami, patrząc w podłogę.
— Myślałem, że się pokłóciłeś... — powiedzia-
łem.
—: Z kim? — przerwał mi.
— W takim razie wszystko w porządku.
— Chodźmy w morze, panie profesorze — po-
wtórzył. — Morze jest wielkie.
XI
86
Powiedziałem mu, że później pójdę z przyjaciółmi
i żeby mnie na razie zostawił w spokoju. Poszedł
ze swą miną poważną i jednocześnie znudzoną,
mnie zaś zaraz potem zrobiło się żal, że go tak
potraktowałem. Ale nie szkodzi, pomyślałem po
chwili zastanowienia, ucz się i sam ponoś koszty.
J a tak się uczyłem.
Pana Guida spotkałem w barze. Kołnierz jak
zawsze szeroko rozchylony, białe spodnie. Fałszy-
wa męskość, jakiej dodawała mu opalenizna, zmu-
siła mnie do uśmiechu. Wyciągnął do mnie dłoń
uśmiechając się, a następnie wysoko zadarł gło-
wę ni to chytrze, ni to serio. —- Co za dzień —
powiedział. Rzeczywiście niebo i ranek były za-
chwycające.
— Niech pan weźmie marsalę, profesorze... Ta
ostatnia
noc,
co?
— Mrugnął porozumiewawczo,
nie wiem dlaczego, i nie pozwalał mi odejść. ■—
A piękna Clelia co porabia? — zapytał wreszcie.
— Idę teraz od siebie.
— Pan,
panie
profesorze,
zawsze
taki
oby-
czaj ny.
Wyszliśmy z baru. Spytał, czy długo jeszcze zo-
staję nad morzem. — Zaczynam go mieć dość —
odpowiedziałem. — Za dużo komplikacji.
Nie słuchał tego, co mówiłem, albo mnie nie
zrozumiał.
87
— Bo pan jest bez towarzystwa — powiedział.
— Mam przyjaciół.
— To nie wystarczy. Ja też mam tych samych
przyjaciół, ale tego ranka nie byłbym w formie,
gdybym spał w pewnym łóżku na pewnym placu.
Ponieważ milczałem, wyjaśnił mi, że jemu też
odpowiada towarzystwo Clelii, ale że dym to
jeszcze nie pieczeń.
— Pieczeń, powiada pan?
Roześmiał się. — Są kobiety z ciała — mówił —
i są kobiety z powietrza. Łyk powietrza po obie-
dzie dobrze robi. Ale przedtem trzeba sobie pod-
jeść.
Naprawdę, powiedziałem do niego, jestem nad
morzem dla Dora. — A propos — dodałem — wie
pan, że już nie maluje?
— Czas był najwyższy, żeby przestał — stwier-
dził stanowczym tonem.
Ale ani Clelia, ani Doro tego rana nie przyszli
na plażę. Gisella i inni na ich temat nic nie mogli
powiedzieć. Około południa straciłem cierpliwość
i wykorzystując chwilę, kiedy zaczęli mówić
0 przejażdżce łodzią, wróciłem do siebie, żeby się
ubrać, a następnie ruszyłem pod górę do willi. Po
drodze ani żywego ducha. W momencie gdy zbli-
żałem się do furtki, na wyżwirowanej alejce po-
jawili się Doro i jakiś starszy pan w panamie
1 z laską, który, idąc bez pośpiechu w stronę uli-
cy, słuchał czegoś, co Doro do niego mówił, i od-
powiadał kiwając głową. Kiedy w chwilę później
zostaliśmy sami, Doro przyjrzał mi się oczami ko-
micznie rozbieganymi. — Co się stało? — zapy-
tałem.
— Stało się — odpowiedział. — Clelia jest
w ciąży.
Zanim wyraziłem radość z tego powodu, odcze-
kałem, żeby powiedział coś więcej. Z powrotem
88
ruszyliśmy ścieżką w stronę schodów. Doro zda-
wał się w rzecz nie wierzyć i był rozbawiony. —
Jednym
słowem,
jesteś
zadowolony
—
powie-
działem. — Najpierw muszę zobaczyć, jak to się
skończy — odparł Doro. — Coś takiego przyda-
rza mi się pierwszy raz.
Wtedy właśnie z pokoju wyszła Clelia i zapy-
tała, kto przyszedł. Zobaczywszy mnie uśmiechnę-
ła się prawie z takim wyrazem, jakby chciała
mnie za coś przeprosić i chusteczkę przytknęła
do ust. — Nie brzydzi się mnie pan? — zapytała.
Potem rozmawialiśmy o tamtym lekarzu, który
ponoć rozwodził się na temat odpowiedzialności
i chciał wrócić z nie wiedzieć jakimi narzędziami,
żeby móc postawić diagnozę naukową. — Wariat
jakiś — powiedziała Clelia.
— Co tam — zawołał Doro. — Dziś wsiadamy
w pociąg i jedziemy do Genui. Musi cię zbadać
De Luca.
Clelia spojrzała na mnie z bezradnym wyra-
zem. — Widzi pan — wyszeptała — zaczyna się
ojcostwo. On rozkazuje.
Powiedziałem, że mi przykro, iż musi przerwać
pobyt nad morzem, ale że to, biorąc wszystko ra-
zem, przyjemna rzecz.
— Sądzi pan, że mnie nie jest przykro? — wy-
dukała Clelia.
Doro liczył coś na palcach. — Będzie mniej
więcej... — Przestań — przerwała mu Clelia.
Zamiast
pociągiem,
pojechali
samochodem
pa-
na Guida. Doro, który tym razem odprowadził
mnie do samego miasteczka, zwierzył mi się, że
odczuwa odrazę na samą myśl o tym, jak ich
teraz wezmą na języki, oraz że wolałby, żeby
już coś tam zwichnęła albo złamała. Paplał jak
jakaś trzpiotka i żartował z różnych błahostek. —
Jesteś bardziej podniecony* niż Clelia — zauwa-
89
żyłem. — O, Clelia już się z tym pogodziła — od-
powiedział. — Aż mnie złości, jak bardzo jest
zrezygnowana.
— A tyś się tego nie spodziewał?
— Z tym jest jak z grą na loterii — odparł. —
Człowiek chowa bilet do kieszeni i już o nim nie
myśli.
Tego popołudnia, aż do momentu kiedy pan
Guido zajechał wozem przed bramę, byłem z Cle-
lią: żegnaliśmy się. Patrzyłem, jak krąży po po-
kojach
i
pakuje
rzeczy
i
jak
pokojówka
biega
to tu, to tam. Od czasu do czasu Clelia wydawała
westchnienie i podchodziła do okna, o które by-
łem oparty, jak jakaś pani domu, która krząta
się koło gości, ale tylko wobec jednego z nich
skarży się na zmęczenie i nudę.
— Zadowolona pani, że wracacie do Genui? —
zapytałem.
Przytaknęła głową z roztargnionym uśmiechem.
— Doro lubi nagłe podróże — zauważyłem. —
Miejmy nadzieję, że ta będzie ostatnia.
Clelia
nie
pochwyciła
tej
mojej
aluzji.
Po-
wiedziała natomiast, że w tych sprawach niczego
nie można być pewnym; zaczerwieniła się dopiero
po chwili i próbując się ratować, zaprotestowa-
ła: — Och, niegrzeczny.
Powiedziałem, że ja też rzucam morze i wra-
cam do domu. — Przykro mi — szepnęła Cle-
lia. — Odpowiadając jej wyznałem, iż niezależnie
od wszystkiego jestem zadowolony, że spędziłem
z nią ostatnie jej dziewczęce lato. Po tych moich
słowach
na chwilę stała się taka, jaka była
w ciągu minionych dni; zatrzymała się z uniesio-
ną głową i przemówiła łagodnie: — To prawda.
Jaka jestem niemądra... Musiał się pan, biedaczku,
mocno nudzić.
Wyruszyli wczesnym popołudniem z panem
90
Guidem, który ledwie siadł za kierownicę, zaczął
żartować, ponieważ jednak Clelia okazała z tego
powodu niezadowolenie, myślę, że szybko prze-
stał. Mnie powiedzieli, żebym zaczekał, bo liczą,
że wrócą w ciągu paru dni. Za oddalającym się
wozem patrzyłem ze smutkiem. W głębi ducha
odczuwałem żal, iż Doro mnie nie poprosił, że-
bym im towarzyszył.
Następnego
ranka byłem na plaży z Ginettą.
Mówiliśmy trochę o Clelii, w chwili zaś gdy już
nie wiedziałem, co jej powiedzieć, przyszli jacyś
chłopcy i zabrali ją. Przez jakiś czas kręciłem się
wśród parasoli, a kiedy w pewnym momencie
mignęła mi pani Nina, obszedłem ją dużym ko-
łem. Spodziewałem się, że w każdej chwili zoba-
czę Bertiego.
Tymczasem natknąłem się, gdy wychodziłem na
główną ulicę, na pana Guida; właśnie odstawił
wóz do garażu. Poinformował mnie, że małżonko-
wie zatrzymają się w Genui dłużej; lekarz ich
jest nieobecny, a Clelia trochę odczuła jazdę. —
Nudno się robi •— zakończył. — W tym roku
wszyscy wyjeżdżają przed czasem.
Berti, swoim zwyczajem, pokazał się dopiero
w jadłodajni. Wszedł jak cień, wiedziałem jednak,
że stoi przed moim stołem, zanim podniosłem
wzrok. Wydał mi się spokojny.
Gdy
patrzyłem
na
zdegustowany
i
znudzony
wyraz jego twarzy, gotów byłem pomyśleć, że wie
o wyjeździe tamtych dwojga. Tymczasem zapy-
tał, czy tego ranka byłem na plaży. Zamieniliśmy
jeszcze parę zdań, ja zaś przez cały czas się za-
stanawiałem,
co
powinienem
mu
powiedzieć.
Wreszcie zapytałem, kiedy wraca do Turynu. Ge-
stem dał do zrozumienia, że już mu się przykrzy.
— Wszyscy wracają — bąknąłem.
Kiedy dowiedział się o Clelii, przez parę chwil
91
bawił się pudełkiem od zapałek. Nie wyjawiłem
mu przyczyny wyjazdu. Ponieważ jednak mi się
wydało, że się zmartwił, przeszło mi przez głowę,
iż może sądzi, że to on stał się przyczyną wyjazdu
przez tamten incydent w czasie tańca; powiedzia-
łem więc, że zgodnie z jego wyobrażeniami pani
Clelia zachowała się jak wzorowa mężatka i po-
częła dziecko. Spojrzał na mnie z obojętnym wy-
razem; uśmiechnął się dopiero po chwili bez wi-
docznego
powodu,
odstawiwszy
zaś
pudełeczko
wyjąkał: — Spodziewałem się tego.
— Przykro, że tego rodzaju rzeczy się zdarza-
ją — powiedziałem. — Kobietom jak Clelia coś
takiego nigdy nie powinno się przytrafić.
Nie
pochwyciłem
momentu,
w
którym
Berti
wpadł w inny nastrój i stał się niepocieszony. Pa-
miętam, że razem szliśmy w kierunku domu; mil-
czałem, on milczał i milcząc wodził wokoło błęd-
nym wzrokiem.
— Wracasz do Turynu? — zapytałem go.
Chciał jechać do Genui. Poprosił, żebym mu
pożyczył pieniądze na podróż. Powiedziałem mu,
że chyba oszalał. Odpowiedział, że mógł kłamać,
poprosić o pieniądze dla spłacenia długu oraz że
ze mną to w ogóle nie warto być szczerym. Chciał
po prostu jeszcze raz zobaczyć Clelię i pożegnać
ją-
— Co ty sobie wyobrażasz? — zawołałem —
że cię pamięta?
Zamilkł ponownie. Ja zaś myślałem o niezwy-
kłości całej sprawy: miałem pieniądze na wyjazd,
ale o nim nie myślałem. Tymczasem doszliśmy do
naszej uliczki; widok oliwki mnie zirytował. Na-
gle zrozumiałem, że żadne miejsce nie nadaje się
już tak do mieszkania jak to, w którym byliśmy
szczęśliwi.
Zaczynałem
rozumieć,
dlaczego
Doro
pewnego dnia wsiadł do pociągu i pojechał do ro-
dzinnych wzgórz, a następnego ranka wrócił. Wró-
cił do swojego losu.
Tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się
wszyscy w kawiarni. Był też pan Guido i była,
przy swoim stoliku, pani Nina. Udało mi się na-
mówić Bertiego, żeby wracał ze mną do Turynu.
Pan Guido chciał nas zawieźć do tamtego lokalu,
skłonny był nawet i jego zabrać. Ale my dwaj tej
nocy wyjechaliśmy.