STEFAN ŻEROMSKI
DZIENNIKI
TOM VI
[TOMIK DZIEWIĘTNASTY]
od 23 listopada 1888 r do 23 czerwca 1889 r.l
W obcy się naród, który was nienawidzi, obrócicie...
SKARGA
...Gdy już nieprzytomni
Będziemy, wspomnij ty o nas, o wspomnij! Wszak myśmy z twego zrobili nazwiska
Pacierz, co plącze, i piorun, co błyska. *
ciele...
SKARGA
23 listopada (piątek). W Oleśnicy.
Samotność na wsi, jak pod jednym względem usypia rozbudzane ruchem umysłów,
wirem nowych zjawisk, podmuchami nowych prądów myśli i uczucia — tak pod innym
zbiera człowieka do kupy, rozgląda się w rzeczach zebranych, niby przez
mikroskop się w nie wpatruje, samego cię analizuje, więcej a dłużej i poważniej
myśleć każe. Jakoś _tak jest, że tu, absolutnie samemu sobie zostawiony,
zastanawiasz się nad rzeczami, które tam, w Warszawie — ramion byś ruszeniem
pominął. Powiedziałbym, gdyby to rzeczywista prawda była, że samotność układa w
całość, co tam po okruszynie, po kawałeczku, po kropelce w głowę kładłeś. Tak by
było bez wątpienia z takim umysłem logicznym jak Janek *, nawet z takim jak
Wacław — mnie jak Leonowi W. nowości trzeba, abym nie zasypiał, nowych zjawisk
trzeba, abym je widział. Charakter już jest taki: wrażliwy.
Lubię ciszę, spokój, mam nawet pewną żyłkę do mizantro-pii, ale lubię bawić się
ludźmi, lubię patrzeć na rzeczy rażące, na karykatury, na te tak zwane typy...
Co mi z nich przyjdzie? A ot, co przyjdzie: lubię aktora w życiu rolę^Tak skryty
jestem, że nikt, bezwzględnie nikt mnie nie znay Niegdyś najbardziej znała mię,
a odczuwała przynajmniej Helena — przez swe serce, dziś rozeszliśmy się na
zawsze i sam jestem. Nie wyobrażam już sobie, jak bym przed kobietą, którą bym
najserdeczniej kochał — serce odkrył... Co bym mówił?
Zasady Taine'a — wszystkie — przypadają mi do gustu, a kardynalnej pojąć nie
mogę *. Jakaż to w człowieku jedna zasadnicza jest cecha? Jakaż ona jest we
mnie? Zdaje mi się, że rzecz tę tak odkryć trudno w psychologii, jak w
fizjologii — komórkę życia. Cóż jest główna rzecz? Krytycy warszawscy, a
psychologami mienią się oni wszyscy, nie zadają sobie trudu tyle: ktoś jest
poetą — a więc ryczałtem wołają, że zasadniczą cechą tego człowieka — uczucie i
basta. Tendencjoniści dodadzą jeszcze, według ich rozumienia rzecz arcypotrzebną
— uwagę, że to niedobrze, gdyż w naszych ciężkich czasach itd. Główna cecha
człowieka — rzecz nader ciekawa, a cóż mówić o głównej cesze, o nerwie nerwów
społeczeństwa? W sobie go znaleźć tyle trudno, a cóż w całości?
Niegdyś, po komedii Lubowskiego My się kochamy, mówiłem sobie, czy nie główną,
nie najgłębszą rozdźwięk rodzącą w całym tym organizmie — to jest, że kochać się
pr/estajemy wzajemnie... Tak to w historii wygląda, tak to i dziś wygląda. A
przecież — nie.
A tenże Sienkiewicz, na książkach którego naród egzamin bezwiednie zdał, że
tęskni za czymś, a ten Larik za dziesię-ciogroszówki sprzedawany przez
Paprockiego *, a ten Jeż, wołający jak Skarga, jak dzwon na trwogę bijący, a
Konopni-cka w jej trzecim tomie, a Szymański *, a lista na Skarb Narodowy, a ten
zmięty, zbrudzony tomik Rzeczy o obronie czynnej'? Sąż to złudzenia, utwory
literackie, <"zy to jest załamanie rąk ostatnie i ostatni krzyk — i ostatni gest
narodu, umierającego w hańbie? Wiemyż, że „palą nas przeklętych pęt rzemienie"
*, czy tylko deklamujemy pięknie? Ach, gdybym wiedział, że jakaś cerebracja *,
że jakiś oddech gorętszy obejmuje serca, że jakieś „nie pozwalam!" tłumione jest
namiętnie — znałbym ten nerw. I nie straszyłby mię Prus, i śmiałbym się z
Dygasińskiego, i nie chodziłbym przyglądać się Bemowi, i nie czytałbym „Prawdy",
i plunąłbym na nich. Wiedziałbym, że zatoną, rękami machając. Słuchałbym tylko
wieści o owym bankierze, co za tysiąc rubli kupuje dzieł Mickiewicza i między
robotników rozrzuca *, z socjalistami bym nie gadał, pogardził „Przedświtem" i —
robiłbym. A tak, a tak, a tak?
OLEŚNICA, 1888
A tak ten uniwersytet, zarażony socjalizmem i zgangreno-wany przezeń jak
syfilisem, a tak ta prasa cuchnąca, a tak ten lud, te ośm milionów, a tak ta
szlachta, podła aż do rdzenia, ciemna aż do idiotyzmu, ta szlachta!... A tak ta
miłość, ta nikomu nie udzielająca się, pożerająca jednego mnie, miłość wieczna,
rozłamująca wszystko w dwie połowy, wygania mię od ludzi, rozjada mię jak kwas
siarczany żelazo, zniechęca mię, obrzydza mi wszystko. Uwierzyć jak Krasiński,
że musi szlachetniejszy zwyciężyć * — nie zdołam, bo niepodobna, i zdycham w tej
niewierze, w tym opuszczeniu wśród rodaków, na rodzinnej ziemi, kochając ich za
wszystko, co popełnili. Niewiara w odkupienie rodzinnej ziemi — znacież to?
Jeża Historia o pra-pra-wnuku Franciszki Krasińskiej *. Jeż mówi:
i Hoffmanowej Dziennik
Jan Jeż jest szlachcicem. Jest przeto spadkobiercą tego posłannictwa, jakie
szlachectwo dokonać powinno. Jan Jeż przedstawia swoją osobą tę zbiorową postać
ukształconej części naszego społeczeństwa, która nie zbałamucona fałszywymi lub
połowicznymi wyobrażeniami o obywatelskich obowiązkach, nie ukołysana, nie
uśpiona czułostkowością, działa. Postać Jana jest rzeczywistą, jest naszą, do
tego stopnia naszą, że służy za wychodni punkt życia dla każdego z nas.
Wyjątkiem on jest pod względem wytrwałości *.
26 XI (poniedziałek).
Dalsze pod tym względem notatki przerwała wizyta w Ko-tuszowie. Pani Józefina w
zeszłą środę zaprosiła mię uroczyście na sobotę. W ten więc dzień po południu
pojechaliśmy z p. Janem * — tarantasem, tym naczyniem tortur dla istot
zmuszonych siedzieć na tylnym koziołku. Ja, jako osoba wysoko w hierarchii
miejscowej postawiona, uniknąłem naturalnie tortur, lecz biedny stary foszman *
Michał — miał
10_____________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
się za to z pyszna. Koziołek ten ustawiony jest [na] tylnych kołach, każde więc
szturchnięcie odbija się na siedzącym, co daje się widzieć z kłapania zębami, z
przycinania sobie języka, z wyprężania się ofiary tarantasowego tryku.
Błoto było piekielne — toteż Michał zabryzgany był do brwi, a na fartuchu
okrywającym nasze nogi było tego błota ze ćwierć. Drogi tutejsze należą do
kategorii dobrych, są szerokie i równe. Bokiem biegnie zazwyczaj wyżłobiona od
czasów Jagiełły kolej. Stoją w niej kałuże, pełne wody czer-wono-żółtej z
kremową po brzegach pianką. Zdaje się, że jakieś ręce siedzą pod wachlarzami
tarantasa i ciskają koło nosów siedzących dżentelmenów garście lepkiego iłu lub
kwarty wody. Okolica równa, pochylona nieznacznie ku Wiśle, poprzerzynana pasami
lasów hr. Potockiego. Latem musi tu być ładnie — teraz oko nurza się w mgłach,
otaczających jak watowane kołdry całe lasy, tułających się po nizinach jak dymy.
Niebo brudne, ziemia o kolorze zgniłych śliwek, wsie i dwory toną w jakichś
oparach, wyłażących niby z ziemi. Mży drobny deszczyk, wiatr gwiżdże w konarach
drzew idących bokiem dróg. Mijamy Strzelce pana Stojowskiego, Niziny, Grzybów.
Widać z góry Staszów, Oględów, Konusmło-ty i tę panoramę pól a lasów, zawsze
jednaką, a jednak zawsze różną, zawsze zajmującą a mieszczącą w sobie coś
ciekawego niezmiernie, jakiś urok nieznany, nie dający się nazwać po imieniu
głos — owo memento me i", co jest tylu a tylu uczuć rdzeniem a przycłesią. Szosa
Łtaszowska rozbitą jest przez odwożące do Rytwian buraki furmanki p.
Stojowskiego, jedzie się niby po maglownicy: głowa się kiwa, tarantas gibocze
się słodko, leniwa senność ogarnia cię. Dobrze, że wiatr ci gwiżdże w ucho,
jeszcze lepiej, że konie lecą tak szybko.
Naprzeciwko jadą rozmaite furmanki. Z dala wyczekujesz: kto też to jedzie? Chłop
kiwając się na prawo i lewo i pokrzykując po kilku kieliszkach — hu ha! — tnie
swe szkapięta, wyciągające szyje i przebierające nóżkami, dalej Żyd
OLEŚNICA, 1888
11
z zakasanymi połami brnie po błocie * do „Staszowie", zabłocony aż do czubka
swej czapki niebywałego kształtu. Z wyrazem nieopisanej melancholii spogląda na
nasz taran-tas, na czerwone sukno jego poduszek i zostaje w tyle — marzy pewno
„o takie bryczkie i takie dwa młode myszures, o swoje dwa syny, co teraz
wyglądają jemu na szabes. A jemu tak ciężko jest z ten tobół, co on jemu dźwiga
— a j... Gdzie oni jadą, te głupie dwa panowie? Oni może na bal jadą, oni tam
będą zjeść całe ćwierć figi, orzechy, ciastki, oni piwo wypiją, oni cygara
wypalą, co z tego taki duży dym jest, taki biały... Jak oni jadą, te panowie,
jak oni sobie śmieją... Oni pewno o dzieuchy gadają, o figle różne... Oni nie
wiedzą, co to iść z taki tobół, aj — oni ani myślą, te polskie panowie. Za co
oni nie myślą, tylko jadą, a ja — za co tak idę w taki deszcz, po takie błoto i
mnie takie zimno jest, i mnie tak się jeść chce? Za co oni takie szczęśliwe są,
a ja nie mam nic — tylko te małe bachury, co oni czekają na mnie i młślą, co ja
im przyniosę jeść — aj, jakie oni biedne są, te moje bachury..."
Ale oto Grzybów, za Grzybowem skręca się z szosy na lewo, wyjeżdża na górę i
widać już Kurozwęki i Kotuszów. Konie biegną po przemiękłej trawie drożyny, woda
rozpryskuje się pod kołami. Zjeżdżamy alejami do Kurozwęk, mijamy je i leciemy
mrokiem już do Kotuszowa. Wiatr się wzmaga. Zajeżdżamy wreszcie przed dwór.
Budynki nędzne, stojące na wydmuchu — ale za to dwór... Urządzony z komfortem,
jaki rzadko daje się spotkać, ze smakiem, z szykiem i modnie. Pani Józefina wita
nas i prowadzi przez pokój jadalny, salon — aż do „ciepłego" gabineciku, gdzie
jest miękka do mdłości z rozkoszy kanapka, mnóstwo książek, dzienników, obrazów,
biblioteczka, ekraniki gustowne, albumy, biu-reczka...
Dziwię się — jakoż to na takim wydmuchu, w polu szczerym istnieje taki kącik...
Wprost z pola wchodzisz do pokoju, gdzie cię czekają najcenniejsze zdobycze
cywilizacji...
12
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Obok jest pokój sypialny. Widzę łóżka w stylu barocco zestawione na środku
pokoju obok siebie. Dalej ogromny salon. Pusty. Dwanaście krzeseł w innym
guście, techniczną nazwę którego znać musi Załęski z Teatralnego placu *. Meble
te są to maleńkie foteliki o wysokich poręczach, okryte pluszową materią w jasne
kwiaty. Co za wytwornie gustownym jest taki salon! Nie zdaje ci się, aby na tych
małych poduszkach zdolną była siadać gruba i niezgrabna szlachta, że
prawdopodobnie zjawią się tu jakieś osóbki z lokami na białych ramionach, nóżki
obute w białe atłasowe pantofelki ustawią na ogromnym dywanie, zsuną w krąg
foteliki i zaczną sobie powierzać tajemnice szeptem, cichaczem, z tajemniczymi
minami — tajemnice, o których wiedzą wszyscy. W rogach stoją statuje Dian i
Anakreontów, wyciągając najniepotrzebniej swe nagie gipsowe ramiona, za stołem
okrytym ogromną kapą stoi kanapka, zdolna chyba pomieścić dwoje narzeczonych i
to na tydzień przed ślubem. Na stole leży ogromny album w aksamitnej oprawie z
fotografiami tych tylko krewnych i znajomych, którzy mają przed nazwiskami
literki... hr.
Przy albumie — edycja angielska wszystkich dzieł Szekspira z przepysznymi
ilustracjami. Otwieras? go na miejscu założonym ad hoc haftowaną zakładką:
...their perlumle] lost
Take these again; lor to the noble mind Rich giits wax poor, when giwers
prove unkind. There, my lord.
HAMLET:
— Ha, ha! arę you honest?
OPHELIA:
— My lord!
HAMLET:
— Arę you fair?
OPHELIA:
— What means your lordship?
OLEŚNICA, 1888
13
HAMLET:
— That ii you be honest and iair, you[r honesty] should admit no dis-course to
your beauty...*
Na bocznym stoliczku ozdobne wydanie Mickiewicza obok urny na bilety wizytowe —
z literkami hr. przeważnie. Za salonem pokój stołowy, ogromny, widny. Pośrodku
stół okrągły, szafa na porcelanę, w rogu szafka na koszyczki srebrne z jabłkami
i tace. Wkoło ścian wyplatane krzesła. Na ścianach do ośmdziesięciu małych
rysunków, przedstawiających armię polską we wszystkich jej gatunkach i
odmianach. Ks. Józef pod Lipskiem, Chłopicki, żołnierze napoleońscy, Księstwa
Warszawskiego, kościuszkowscy, Kongresówki, roku 31. Są to oryginalne rysunki
pana Rupniew-skiego, złożone w darze pani Józefinie. Rzeczy nader ładne i miłe.
Najadłszy się, napiwszy — gość z przyjemnością ogląda ładnie malowane konie...
„ojców naszych". Mniej inteligentny lub nie informowany zupełnie gość pod
względem historii — bierze te wszystkie postacie za gwardię cesarską i, jeżeli
jest „popisowym" *, marzy o zapisaniu się w jej szeregi.
Wiatr gwiżdże, dobija się do okien, zasłoniętych firankami, mającymi wygląd tak
dziewiczy, biały, strwożony, jakby były piętnastoletnimi panienkami. Siedziemy z
panią Józefiną w gabineciku: ona na otomance, ja naprzeciwko, na fotelu. Lampa,
wniesiona przed chwilą przez niebywale starego lokaja, rzuca na nią ten
tajemniczy półcień, za jakim potrzebują ukrywać się jedynie kobiety mniej od
pani Józefiny piękne. Ona śliczną jest i w blaskach słońca. Co za klasyczna
głowa! Całe pokolenia piękna składać się musiały na te rysy tak regularne, tak
harmonijne w ich wytwornym, iście arystokratycznym układzie. Ogromne bogactwo
jasnych włosów, nos prosty, grecki, usta z lekko pochyloną naprzód dolną wargą —
a oczy, oczy bez blasku, bez wyrazu, milczące, zamglone, ogromne,
bladoniebieskie, oczy istot prze-
DZIENNIKI, TOMIK XIX
i
żytych, z wystygłymi sercami, z próżnią w duszy, z jakąś troską, błąkającą się
jak maleńkie elektryczne światełko gdzieś tam za rogówką, gdzieś tam w głębi
mózgu. Gibką, wysmukłą, wysoką talię opasuje szlafroczek w pasy, ściągnięty w
stanie paskiem.
— Czy wyobraża sobie pan nudy wiejskie, gdy taki wicher huczy tam gdzieś, gdy
nie ma nikogo — i tak ciągle, ciągle...
— W tej chwili niepodobna mi ich sobie wyobrazić — w żaden sposób.
W oczach ślicznej gospodyni jest zapewne, gdy to mówię, jakiś wyraz, lecz za ich
powłoką możesz domyślać się zarówno wyrazów: „ach, jakżeś wysoce głupi...", jak
i wyrazów: .,można z nim coś przeprowadzić — mówi jako tako..."
Zachowania pozorów gwoli zmienia się temat rozmowy.
— Panie, śmiertelnie nudnym jest zachwalany przez pana Dewajtis.
— Rzeczywiście — intrygi prawie żadnej, idea tylko...
— Ach, idea... Ale i Larik pański nie podoba mi się. ani mnie, ani Kaziowi *.
— Cokolwiek za poważny jest cały ten l, •;.'•< — przyznaję, lecz...
— Nie lubię takich utworów. Za to za Ta.ne'a i za Heinego jestem panu wdzięczną.
— Jakżem szczęśliwy, że podobają się pani ulubione moje książki.
Wjeżdża piastunka z małym bobkiem trzykwartalnym, przerywając na szczęście
nieszczęsną krytykę literacką. Pamiętam o starej zasadzie: „dziecko na rękę,
matkę za serce" — zachwycam się na mocy tej zasady oczami maleńkiej Mani,
noskiem (zasmarkanym), pieszczę ją, bacząc jednocześnie, by mój tużurek nie
przyczynił się do zmniejszenia uczuć „matki" w razie wypadku, chodzącego często
po małych Maniach. Szczęściem obchodzi się bez szwanku. Pani Józefina
OLEŚNICA, 1888
15
chwali się swą córką z komizmem dwudziestoletnich matek i na tę jedne chwilę
pozbywa się maski salonowej, na tę jedne chwilę.
Pana B. nie ma, pojechał na polowanie do Niecisławic wraz z panem Jarosławem,
pijemy więc sami kawę. Pani Józefina jest do egzaltacji gościnną, tak dalece, że
sama przynosi papierosy i słodzi kawę. Staram się być dżentelmenem w każdym
ruchu, a więc jem jak karbowy dużo sucharków, palę po kawie z precyzją lorda-
majora, a mówię o naszej podróży, o pogodzie, o położeniu Kotuszowa z płynnością
stylową hr. Tarnowskiego *, o co zresztą pani Józefina zdaje się wcale nie dbać.
Pan Jan mały bierze udział w rozmowie, więcej natomiast zagłębia się w smak
ciastek i wybornego tytuniu.
Wreszcie słychać wrzawę na ganku: panowie powrócili. Powrócili panowie konno,
wpadają też do pokoju w długich butach, zabłoceni jak dzikie konie. Jest ich
trzech, tj. p. Kazimierz, Jarosław i brat młodszy pierwszego, p. Władysław z
Niecisławic. Obaj służyli w wojsku austriackim, a wyszli z rangami feldfeblów.
Znać to, bo wrzeszczą i rozstawiają szeroko nogi, plują przez zęby i widelcami
wydłubują sobie zęby — przyznają się zresztą ze szczerością, że pod względem
wszelkich filozofij zrzekają się rozmów i dysput. Mówią przeważnie o koniach, w
towarzystwie męskim — przeważnie o dziewczynach. Tu i tam zyskałem sobie głos, a
nawet zwróciłem na siebie uwagę trafnością uwag pod pierwszym względem, a
wytrawnością sądu, zapasem anegdot, gruntowną i wszechstronną obfitością wiedzy
— pod drugim.
Bigos wnoszą! „Piersio Chrystusa czerwona siedmią ranami!" — co za swada, co za
humory, co za dowcip... Wydaje się, że to czasy Reja, wydaje się, że ta dzielna
szlachta, której „wszystko dałeś, co dać mogłeś, Panie..." *, na końcach szabel
rozniesie choćby diabelskie zastępy. Ale nie rozniesie ta szlachta na końcach
szabel nic, nosi tylko na końcach widelców kawały baraniny w paszcze, ogromne
jak jaskinia pod-
DZIENNIKI, TOMIK XIX
wawelska, toteż tłustą jest jak „biki" — i to cała jej wielkość, zasługa i
posłannictwo.
Spiemy w gościnnym pokoju. Czterech brysiów w jednym pokoju... Harce godne pióra
Boccaccia. Podlewają sobie wzajemnie materace, rzucają na się butami, biją się
batami, podstawiają pod nos waterklozety przenośne, ciskają drewnami, zwłóczą z
łóżek, wyrzucają za drzwi, sypią pod kołdrę cukier miałki, podkładają drewna pod
poduszki, a klną. Jest wesoło w ten sposób aż do drugiej w nocy. Jarosław koniec
końców śpi na podłodze, gdyż jego materace są mokre.
W niedzielę jedliśmy ze sześć razy i mówili anegdotki. Ja na tym polu zyskałem
wieńce laurowe, sympatią całego towarzystwa, nie wyłączając pani Józefiny.
Chcąc ją zdobyć, trzeba by tylko działać natarczywie a szybko. Pieszcząc się z
mężem, umyślnie odgina suknię aż do kolana, wychodząc do swego sypialnego pokoju
w sobotę po dystyngowanym dobranoc, pozostawiła drzwi półotwarte, stanęła w nich
i uśmiechając się, kiwała głową... aż zbytecznie zachęcająco. W niedzielę, gdy
wyjeżdżaliśmy, stała na ganku — wiatr szalony podginał suknię, odsłaniając łydki
w czarnych pończochach. Wiedziała, że się im z nabożeństwem przyglądam, i rada
była z tego. Trzeba by jednak chwili saculu.iści absolutnej, a tej nie ma.
Wracając wstąpiłem do Józefa*. Był tam na uralnie pan R. i pan Juliusz S. — pili
piwko. Józef zakomunikował mi szczególną nowinę: Teofil * przywiózł z Warszawy
wiadomość, jakoby u mnie robiono rewizją, gdyż jestem socjalistą (siei). Wskutek
tego prawdopodobnie nie pisano do mnie ani z Cho-brzan, ani z Kroblic. A — Bóg z
nimi. Ciekawym tylko, czy Teofil sam wykoncepował tę komiczną wieść, czy też
nałgał mu kto, dobrze w takim razie poinformowany o mnie *. Gorszą rzeczą jest
to, że Józef wie coś o mnie i Helence P., lecz nie chciał się wygadać, co
właściwie. Jeżeli p. Michalina czytała ów liścik, pisany po francusku — to
jestem tak zgubiony, że nie pozostaje mi nic innego, tylko siąść Ł płakać W ta-
OLEŚNICA, 1888
17
kim razie nie zobaczyłbym już może nigdy Helenki. A byłaby to prawdziwie smutna
rzecz. Myślę i marzę nieraz o tej dziewczynce i myślę o naszym spotkaniu; jeżeli
tylko ona sama list czytała, wyobrażam sobie jej minkę i oczy takie wesołe jak
oczy małego kota. Byłem u Józefa kilka minut zaledwie, toteż nie mogłem się nic
treściwego dowiedzieć. Oglądaliśmy araby Popielą. Szeryf i Bachmat zawsze
ślicznie się prezentują.
Wracaliśmy tą samą drogą w taki deszcz, że oczu nie można było otworzyć.
Zaszyłem się w futro jak dziki zwierz, nasunąłem na oczy czapę i czekałem, póki
się ten cały tarantas nie wywróci w rów. Szczęściem dojechaliśmy szczęśliwie.
Wyobrażam sobie, z jaką trwogą wymawiają obecnie moje nazwisko w Chobrzanach, a
może i w Dmosicach. Socjalista! Co za hańba — walczyć przez dwa lata z
socjalizmem, zamierzać zadać mu cios śmiertelny za pomocą powieści Boro-wicz,
nienawidzić tego kierunku z całej duszy — i być koniec końców ogłoszonym za
socjalistę... Józef był pewny, że uciekłem z Warszawy i ukrywam się gdzieś
tutaj. Zresztą — pal diabli bajki!
Myślę o Helutce milutkiej. Ileż razy przypominają mi się rozmowy z nią i
prostota dziarska i wesołość tej faceteczki. Dałbym wszystkie za nią.
II
Jutro ma przyjechać pani Józefina i zabawić przez cały dzień. Pan Z. i p. Jan
jadą po południu do Stopnicy. Ciekawym, jak to będzie i czy co będzie? — Nic nie
będzie, a choćby i było, to co mi z tego się zawiąże? Trocha śmiechu... Choć ja
lubię inteligencją i piękność nawet tak nisko ukrytą...
27 XI (wtorek).
Panna Łucja postępami pod względem historii polskiej aż mię cieszyć poczyna.
Pamięta, a przynajmniej usilnie stara się pamiętać daty zalecane przeze mnie.
Zdaje sobie nawet
2 — Dzienniki t. VI
18
DZIENNIKI, TOMIK XIX
czasami sprawę z tego, że Bolesław Krzywousty źle zrobił, dzieląc państwo między
synów... Lepiej już mówi po polsku, lecz pisze jeszcze po francusku dyktanda
polskie. Literatura jest dla niej za wczesną. Właściwie nauka literatury jest
nie to, że niepotrzebną, lecz niemożliwą dla istot nie umiejących dobrze języka.
Uczy się życiorysów, wylicza pieśni i poematy Kochanowskich i Klonowiczów, ale
jest to suche jak algebra. A papa życzył sobie, aby koniecznie przewędrować
„całą" literaturę. Brniemy więc po Górnickich i Starowolskich.
Pan Jan... stanowczo nie zdaje sobie sprawy z tego, czego go pouczam. Za żadne
skarby świata nie „zapamięta" dwu dotychczas dat historii, do czego go z
wrodzoną mi elokwencją namawiam. Chcę, ażeby pamiętał śmierć Krzywoustego i
Łokietka. Wbiłem mu w głowę rok 1333 *, ale zyskałem na tym tyle, że wszystko
teraz dzieje się w roku 1333.
Czasami zadaje on mi pytania, po których robi mi się tak, jak to mówią, jakby mi
kto w papę dał. Pyta mi się np., co to jest medycyna. Młodzian ten staje do
wojska, mówi po francusku i po niemiecku, „nieźle" prezentuje się w salonie...
Dziś miał on sprawę w sądzie miejscowym o zabicie psa chłopu. Poszedłem na ową
sprawę: zasądzono go na 10 rs. kosztów. Wtedy zwymyślał pisarza sądu, nagadał
głuos;w i wyniósł się z trzaskiem. Ja zostałem tam jeszcze i przyglądałem się
chłopom. Będę do tej kancelarii chodził często. Inteligencją chłopa można dobrze
zobaczyć w takim sądzie: wysila się on tam na wymowę, broni się nieraz jak lis
do muru przyparty, kręci i napręża swój mózg. Dziś nie słyszałem nic jeszcze, bo
byłem w towarzystwie tej szlachty, za którą przyszło mi się wstydzić, nawet
wobec chłopów.
Byłem jeszcze w sądzie, gdy przyszedł tam pan B., który wraz z panią Józefiną
przyjechał był podczas mej nieobecności. Wróciliśmy do domu. Pani J, zawsze
ładna w swej bluzce... Bardziej jednak od niej zajął mię list Janka *, jaki mi
doręczono.
OLEŚNICA, 1888
19
28 XI (środa).
Wczoraj po południu pojechaliśmy we trzech, tj. p. B., Jarosław i ja, do Mietla,
gdzie mieszka młody pan Gustaw Sto-jowskil, syn o magnackiej fortunie pana
Stojowskiego ze Strzelec, o którym Żydzi mówią, że hundert Joskes — ein
Stojoskes *. Jechaliśmy po wertepach i łąkach, przez Klempie p. Gumowskiego,
którego tu w Oleśnicy poznałem. Zajechaliśmy już wieczorem. Ugrzeczniony lokaj,
którego pan B. palnął na przywitanie w kark, wprowadził nas do ogromnego
przedpokoju, a stamtąd do dwu pokoików, stanowiących całe mieszkanie pana
Wacława. Wyszedł na nasze spotkanie facet młody, średniego wzrostu, lat 25, 26
może, o prześlicznej powierzchowności. Nos orli, oczy ogromne, niebieskie, z
takim ogniem dzikim w spojrzeniu, jakiego nie widziałem chyba nigdy. Wąsy
duże, płowe, okrywają usta jakby złożone do pocałunków, nie golona ze dwa dni
broda znaczy się czarnła-wo, nadając twarzy wyraz marsowy. Białe jak alabaster
czoło odbija się od tła całej twarzy o kolorze rdzawym, ogorzałym, nasyconym
krwią. Twarz ta drga, migoce uczuciami, porywami, gwałtem uniesień, junactwem.
Krępy, zbudowany mocno, kark gruby i krótki, włosy układają się w karby Iśknią-
ce — piękny mężczyzna. Ubrany z szykiem, z przesadnym szykiem: długie buty
modne o twardych cholewach nie dosięgają kolan, spodnie obcisłe ciemnożółte,
jasna żakieta, lgnąca do jego ciała jak do ciała kobiety. Ruchy ma
dystyngowanie powolne, zimny w obejściu, po pańsku grzeczny. Pierwszy pokoik —
sypialny: łóżko żelazne, dywan, Matka Boska, biurko, na nim kalendarze
humorystyczne, „Kolce", „Kurier Warszawski". Na przeciwległej ścianie
mnóstwo broni: trzy lankastrówki *, kindżał, dwa pistolety, kordelas, rewolwery,
topór strażacki, liny. Drugi pokój — to salonik: meble staroświeckie, darowane
mu widać przez papę, szafka
S8Ś
1 Tak omyłkowo w autografie; jak wynika z dalszych zapisów tego tomiku —
młody Stojowski miał na imię Wacław.
20
DZIENNIKI, TOMIK XIX
z książkami, stoliczek z zeszłorocznymi „Kurierami", jakiś oleodruk na ścianie —
dużo świec w zganianych z rozmaitych stron lichtarzach.
Jest to rzeczywiście junak: skończył gimnazjum w Krakowie i wrócił na wieś.
Ojciec jego dzierżawi dobra Stopnic-kie, moc folwarków i ma kilka wiosek
własnych. Gdy papa wyjeżdżał za granicę, do Paryża, gdzie mieszka jego żona z
drugim synem, kształcącym się tam w muzyce i piszącym operę Maria Malczewskiego*
— pan Wacław zbierał wszystkie czynsze dzierżawne z młynów, z tartaków, z
gorzelni — i hulaj dusza! W Stopnicy wyrzucał garściami dziesiątki srebrne
cisnącemu się pod oknami knajpy żydostwu, hulał z każdym, kto był na placu...
Gdy wydał uciułany grosz, zaczął wystawiać rewersa na imię papy. Papa
powróciwszy — wziął pana Wacława w kleszcze: oddał mu folwark Mietel, z którego
nie płaci nic nikomu, dochód zaś bierze na swe potrzeby. Opowiadano mi, że żyje
tylko z komisarzem włościańskim, z naczelnikiem powiatu, z oficerami. Spił się
kiedyś na amen i znowu ciskał Żydom pieniądze.
Siedziemy tedy w salonie i rozmawiamy o ważnym fakcie. W Oleśnicy proboszczem
jest ksiądz, staruszek niedołężny. Tego pod surową kuratelę wziął świe:,
przybyły wikary. Otóż pan Wacław pojechał, aby odwieddć proboszcza parę dni
temu. Tymczasem wikary nie pozwolił mu mówić z proboszczem na osobności. Pan
Wacław zaskarżył c,o do dziekana, a rozsrożony jest tak, że groził wczoraj
użyciem drogi „nieszlachetnie wprawdzie brzmiącej, ale koniecznej" — skargi do
naczelnika powiatu. Rozmowa na ten temat trwa jeszcze, gdy do przedpokoju wsuwa
się jakaś figurka i zaczyna szeleścić nogami. Gospodarz, nie widząc, kto tam,
woła:
— Kto mi tam, u diabła, łazi?
— Dobry wieczór, jaśnie panu, przepraszam.., to ja... artysta.
— Co za artysta?
— Ze Stopnicy, jaśnie panie, dajemy jutro spektakl... może by JW...
OLEŚNICA, 1888
21
— A to pan, panie S.? Aha... — mówi pan Wacław, przyjmując artystę na progu
pierwszego pokoju. — A jakież siły pan posiadasz, co?
— I na jakość, i na ilość...
— Głównie o jakość mi chodzi. A żona pańska czemu nie roznosi biletów?
— Słaba cokolwiek, JW. Panie, nie mogła.
— Aktorki masz pan ładne?
— Są, są, jaśnie panie.
— Ale czy możebne, pytam, czy warte?
— Są, jaśnie panie.
— Dobrze, będę razem z naczelnikiem i komisarzem, zostaw pan dla mnie kilka
biletów — adieu...
— Sługa jaśnie pana... moje uszanowanie.
Epizod ten zmienia tok rozmowy. Wnoszą butelki starego miodu, papierosy i
cygara. Pan Wacław częstuje nas fotografiami — tymi kawalerskimi — co sprowadza
rozmowę na weselsze tory. Kończy się ona ostatecznie na komach. Spór o to, czy
jakaś Harda, klacz pana Wacława, jest „przystojniejszą" od Mohorta — trwa tak
długo, że zaczynam ziewać. Ziewam też aż do chwili wyjazdu, pomimo to, że toczy
się przed oczyma moimi targ o owego Mohorta, do ekstazy doprowadzający trzech
dżentelmenów. Pan Wacław jest bliskim krewnym mojego chlebodawcy — czasami więc
dżentelmeni wymyślają sobie wzajemnie. Na szczęście jedziemy. Przy pożegnaniu
pan Wacław czuje się w obowiązku zapewnić mię o jego szczęściu i przyjemności z
powodu poznania mnie. Mruczę coś w odpowiedzi — wsiadamy, jedziemy.
Pan Wacław był narzeczonym panny Orsetti z Ujazdu, lecz puścił ją „w trąbę".
Słyszałem o tym historyjki będąc jeszcze w Chobrzanach, jestem więc szczęśliwy z
poznania go. Szczęście moje przerywało jednak co chwila szturchanie się i
przechylanie na wsze strony maleńkiej bryczulki, jaką jechaliśmy.
22 . DZIENNIKI, TOMIK XIX
Wieczorem, po kolacji urządzaną zwykle bywa zabawka w salonie. Pan Gustaw Z.*
dobrze gra na fortepianie, młodzież tańczy. Są trzy panie: pani Józefina, panna
Łucja i panna... Emma Graess. Jarosław tańczy jak baletnik. Po tańcach następują
śpiewy — chóralne i solowe, deklamacje, wypowiadane przez Jarosława, i
opowiadanie „dowcipnych kawałków". Gdy nie ma pań, nawet p. Z. puszcza się na
tego rodzaju tłuste kawałki wobec swych dwu synów, z których młodszy nie jest
pełnoletnim. Dziwnie wygląda ten stary człowiek, zanoszący się od śmiechu,
podczas opowiadania jego syna o hecy jakiejsić z lupanaru Zosi...
Pani Józefina... mój Boże, czemu nie obdarzyłeś mię wymową, subtelnych drgnień
duszy spowiadaczką?! Wiedziałbym wtedy, dlaczego, żegnając się ze mną,
zatrzymała moją rękę w swojej, w swojej ciepłej, mięciuchnej, atłasowej, czemu
patrzy nieraz długo, z uśmiechem w bladych źrenicach? To jednak wszystko — do
czegóż prowadzi? Ja bym chciał pić słodycz ustami drżącymi, a ona pokazuje
tylko, że pić można, ale trzeba długo i wytrwale czekać. To na nic.
Janek pisze:
Najwyższą wartość dla człowieka powinien posiadać mózg — nie serce, rozum — nie
uczucie, logika — nie fantazja, rozumne żądania — nie kobiece kaprysy. Wygłosił
tę prawdę, o ile wiem, jeden z moskiewskich nawet poetów: „H JKHTB xony, HTo6
MbicJiMTh u cipa^arb..." * " Czy logika sama może dać człowiekowi zadowolenie,
czy w ogóle człowiek prawdziwie inteligentny może być kiedykolwiek zadowolony z
siebie — inaczej, czy człowiek rozumny może być szczęśliwy — i to stale, gdyż
inaczej szczęście nie posiada wartości — to pytanie inne, lecz faktem jest, że
światem, czyli stosunkami ludzkimi, rządzić ma i rządzi widocznie nie uczucie,
lecz rozum. Prawda, że uczucie i przyjaźń przepysz-
0 Zabawny Jaś, zdaje mu się, że stiadat' myśleć, rozumować, nie: czuć.
znaczy także
OLEŚNICA, 1888
23
nie nadają się do poezji, a ponieważ życie ma chwile czarujących szałów, czyli
chwile poezji, a zatem w tych minutach tylko te dwa elementy odgrywają dość
poważną rolę, lecz w dobach całych stoi zawsze i stale — proza. Można się
wzdrygać czas długi od snucia dalszych kon-sekwencyj, a jednak one same płyną.
Słuchaj, możesz mi nawet na-wymyślać, a umiesz to po mistrzowsku, lecz jeżeli
zaczniesz ścieśniać, skraplać ten gaz, rozdymający nasze piersi — uczucie, to i
sumienie diabli wezmą, zagłuszysz dawne odgłosy, echo odbijające się gdzieś w
głębi nas, te prawdy etyczne, głoszone nam od kolebki, wpajane przez rodziców,
nauczycieli, prefektów... będziesz spokojny, nie będziesz bluź-nił bliźniemu
twojemu, czyli teraźniejszej młodzieży uniwersyteckiej...
Nie odpiszę na ten list, bo dziecinny za bardzo. Nie pisze tego człowiek, lecz
młodzieniec, matematyk, utopista, książ-kowicz — człowiek, który nie cierpiał,
lecz kaprysił, nie kochał, lecz doznawał podmuchów ambicji. Gniewa mię tylko w
tym potoku pustych frazesów — „wzdryganie się wobec dalszych konsekwencyj". Coś
on tu chce powiedzieć, lecz obraca w ustach jak złą ślinę. Na wszystkie
twierdzenia patrzę z pobłażaniem, tylko od Niej * — wara.
Odano mi list. Z adresu nie mogłem poznać, od kogo mógłby pochodzić. Trocha
strachu łaskotała mię, czy to czasem nie pan P.* odpowiada w imieniu Helenki.
Rozdzieram wreszcie kopertę i widzę charakter pisma... Celinki. Oto list ten — w
całości:
Panie!
Czyż Polska mogła istnieć, mając tak silnych mężów, którzy za najlżejszym
podmuchem wiatru zmieniali swoje zdania, a przed ledwo przypuszczalnym
niebezpieczeństwem lub niepowodzeniem tracili odwagę i upadali na duchu? Przyzna
Pan, że mając takich obrońców biedna Ojczyzna nasza upaść musiała. Cóż się
dziwić kobietom, tym istotom słabym, wątłym, a co najważniejsza, niezdolnym do
rozsądnego jakiegokolwiek poglądu — tym bardziej do zrozumienia tak wzniosłej
idei, jak patriotyzm. Pomimo tego, że i ja należę do grona tych upośledzonych
istot czy stworzeń, co to nazywają je kobietami, jednak słowa raz danego
dotrzymam i na cel tak szlachetny, jak „burzenie kościołów, wiek-
24
DZIENNIKI, TOMIK XIX
szych gmachów," a szczególniej na utwierdzenie się w przekonaniu, że „dusza
ludzka — to komórka" — przyszłe Panu obiecaną trzyrublów-kę*; a może w święta
zobaczemy się w Kielcach, to wręczę ją osobiście, z czego byłabym
niewypowiedzianie rada, bo zobaczyłabym Pana i pogwarzyła z Nim trochę. Teraz
niech mi wolno będzie zapytać, dlaczego będąc w Kielcach przez dni kilka i
spotykając się ze mną prawie codziennie, nie raczył Pan wspomnieć o odebraniu
biletu mego z życzeniami? Pisze Pan, że „życzenie szczęścia w proch się
obróciło" — a dlaczego? Prawda, że wyraz to względny, bo każden go sobie inaczej
tłomaczy, ale czyż człowiek jest tak nędznym stworzeniem, aby przy staraniu i
pracy nie mógł sobie wytworzyć i zdobyć, choć niezupełnie, ale możliwie znośnego
życia, aby się czuć o tyle o ile szczęśliwym? Panie Stefanie, żal mi Pana, żal
młodości, żal tylu lat zmarnowanych i tych zdolności, jakimi matka-natura tak
hojnie Pana obdarzyła °, a które się marnują.
O, gdybym mogła być gdzie blisko tej Oleśnicy, widywać Pana często, wszelkich
możliwych użyłabym sposobów, aby wyrwać Pana z tej apatii, nie dałabym tak
gnuśnieć, rozbudziłabym uśpione życie. Widzę uśmiech pełen ironii i szyderstwa
na ustach Pana, czytającego powyższy ustęp, ale to mnie nie zraża, owszem, nawet
zachęca. Z listu Pana uważam, że coraz więcej skrzydła opadają, a razem i siły
do walki z losem, duch maleje do takiego stopnia, że mając tak stosowną porę do
rozwijania ciemnych umysłów, rozszerzania postępu i zaszczepiania szlachetnych
idei, nie próbując — kapitulował Pan, a to dowodzi — braku wytrwałości, jak we
wszystkim... Mając za towarzyszkę osobę tak inteligentną, że swego ojczystego
języka nie zna, w wolnych chwilach przygotowywać się do śmierci i rozmyślać o
nieśmiertelności duszy... Że można w takich warunkach czuć się nieszczęśliwym, a
iw.el niedołężnym — temu się wcale nie dziwię, ale od czegóż hart męski, silna
wola?
Mam nadzieję, że Pan się otrząśnie ze smutnych .aiyśli i rojeń, przestanie dążyć
za niedoścignionym ideałem, zapomni o siwych czy zielonych oczach, bo dobrze im
się nie przyjrzałam, które Panu bardzo wiele złego zrobiły, a biorąc przykład ze
mnie, stanie się Pan w całym znaczeniu tego słowa — realistą. I ja bujałam
kiedyś w obłokach, goniłam za ideałem, marzyłam cudnie uroczo, a dziś — cóż mi
zostało z tych rojeń? — Zeschła łodyga, odarta z najpiękniejszych listków i
upajającego swą wonią, cudnego kwiatu,- pomimo tego dziś jeszcze miewam chwile,
w których muszę zbierać całą siłę woli, aby się utrzymać na ścieżce raz
wytkniętej. Chcąc rozerwać choć trochę monotonne życie Pana, proszę o
szczegółowy opis swej uczennicy i tak: czy ładna? czy zgrabna? czy zaszczyca
Pana swym towarzystwem? jakie rozmowy prowadzą się? czy
Bagatela!
OLEŚNICA, 1888
25
uprzyjemnia Panu czas muzyką lub śpiewem? ° Co prawda lękam się, aby nie było
tak, jak z Kościuszką i wojewodzianką w Sosnówkach *. Sama nie wiem, czy dla
Pana, czy dla Jego elcwki te studia niby historyczne będą niebezpieczniejsze?
Prawdopodobnie dla młodego serduszka biednego stworzonka, niż dla serca
„dotychczas nieskażoneg o". Radziłabym jednak często powtarzać: „ostrożnie z
ogniem"! *>
Jak to niejednakowo los rządzi: warunki bytu, jak obecnie, Pana i moje prawie są
jednakowe, z tą różnicą, że pan odrabia dyktanda i różnice samogłosek i
spółgłosek, ja wertuję Danta itp., Pan czuje się nieszczęśliwym, a ja spędzam
czas bardzo przyjemnie i gdyby nie to, czego mi Pan odmawia, tj. chwilowej
tęsknoty za... niech się Pan domyśli za czym — to czułabym się w zupełności
szczęśliwą, o ile kobieta może być szczęśliwą, będąc tak absolutnie samą na
świecie. Wyjazd Pana z Warszawy popsuł moje wszystkie projekta, a nawet poniekąd
zmartwił: właśnie czekałam tylko na adres Pana, gdyż chciałam prosić o
zakupienie książek, a ponieważ to dziś do skutku przyjść nie może, to pokornie
proszę wypisać chociaż tytuły nowszych wydań, trafiających do płytkiego mego
pojęcia; zresztą, znając mię dobrze, nie będzie to trudnym dla Pana.
Uprzedzam, że jeżeli Pan w jak najkrótszym czasie nie odpisze ze szczegółami o
sobie i wszystkim, o co wyżej prosiłam, to trzyrublówka nie dojdzie
przeznaczonego celu, musi więc Pan zrobić to poświęcenie dla uciemiężonej
ludzkości raz jeszcze i prędko odpisze.
Adieu — Celina
Oto, co znaczy, gdy się facetka rozpisze... Co ona tu nagadała! Bądź co bądź
cenię te bombastyczności i odpiszę na nie. Lecz po co to, po co?... ^
29 XI (czwartek).
Dnie teraz są prześliczne, ciepłe, niemal wiosenne. Po południu siedzę zwykle na
balkonie zwróconym ku zachodowi i roztapiam się w całym tym cudzie zachodzenia
słońca. Sosen dokoła pałacyku tak dużo, że się mieszka prawie w lesie, powietrze
nadzwyczaj zdrowe, czyste i żywiczne — toteż zdrów jestem najzupełniej, żadne
dolegliwości płucne
" Eheu, eheu! b Oha!
26____________________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
nie męczą mię, kaszel nawet znikł, pomimo że chodzę dużo i jeżdżę często tylko w
palcie.
Cóż za miłe chwile, gdy ogromne czerwone słońce zapada między ogromne pnie
sosen, zsuwa się szybko, roztaczając po sobie czerwoną jak rozpalone żelazo
zorzę. Czasami puszczam się na wędrówkę po parku, a z parku idę do ogrodu. Są
tam ruiny zamku po Zbigniewie niby Oleśnickim*. Przypuszczam jednak, że to
szczątki pałacu jakiegoś lub może nawet sztuczne ruiny. Śliczne są tam tylko
szpalery buków i klonów — iście gotyckie, olbrzymie. Teraz jęczy w nich wicher
jesienny. Pośród sosen otaczających dom rozrzuconych jest kilka domków w stylu
szwajcarskim: mieszkanie p. Jana, domek gościnny itp. Śliczne to musi być w
lecie. Może da los, że odzyskam tu zdrowie, bo tyję zatrważająco: sadło zaczyna
ze mnie kapać. Ależ bo jedzą! Śniadanie piję jeszcze w łóżku, zaraz później
drugie mięsne, za godzinę obiad, wkrótce kawa, kolacja z mięsem i herbata.
Dziś rocznica *. Cóż bym dał za to, aby być dzisiaj w Warszawie! Ile tam życia,
ile wrzawy, ile wieczorków! O czym będą gadać, co napisze Leon, co Wacek? Ten
ostatni nie odpisuje zupełnie nic. Nie rozumiem, co to maczy, bo obiecywał pisać
niezwłocznie... A tyle mi na JCKJC liście zależy. Z daleka tylko mogę
uczestniczyć z nimi w lej „cichej, nocnej rodaków rozmowie" *, z daleka zasełam
im mój głos. Znają go aż nadto, a przecież rad bym tam być, widzieć ich tylu
naraz, zgromadzonych pod jednym przynajmniej hasłem.
2 grudnia (niedziela).
Nie pisałem w ciągu dni kilku, gdyż zabierały mi wieczory rozmaite rozrywki —
zresztą zleniwiałem jakoś nawet do dziennika. Bawię się!...
Dziś mieliśmy recepcją, z jakiego powodu — nie wiem,
OLEŚNICA, 1888
ale była. Rano pan Jan jeździł konno i spraszał sąsiadów przeważnie. Przyjechali
więc: pan Gumowski, pan Jezierski, pan Mikucki, państwo Bronikowscy. Pan G.,
starzec siwiuteńki, z długą brodą — ukończył ongi dwa uniwersytety, opowiadają,
że „trzy litery do Encyklopedii obrobił" * — obecnie zaś nic nie mówi. Kiedy mu
zarekomendowano mnie, mruknął:
— A... słyszałem...
Co mógł słyszeć? Opowiadania Jarosława, że „ślicznie deklamuję". O rozpaczy! Pan
G. zajęty jest polityką, Keni-giem, Bismarckiem, Boulangerem. Gdy w rozmowie z
panem Jezierskim niepochlebnie coś wspomniałem o „Kraju", obruszył się na mnie:
— Ho, ho — to mądry almanach. Nie mówi wszystkiego, co myśli, ale...
Mniejsza o niego: schodzi z poła, nic już nie znaczy na świecie; ciekawsi są
młodzi.
Pan Jan Jezierski — zięć pana G. — dżentelmen wiejski, kierujący się na
poważnego obywatela. Salonowiec, możliwie doskonały człowiek z towarzystwa.
Śliczny, niewielki, jasny blondyn, z różową twarzyczką, ubrany tak modnie, że
nie chce się już po nim ubierać się wcale, mówi francuszczyzną wykwintną i
łamaną angielszczyzną, lubi teatr i czyta wiele, zajmuje go literatura, sztuka,
koncerta, gra doskonale nawet Beethovena. Witając się, pochyla cały swój korpus
tak nisko, że widzi się nagle dwa guziki, przyszyte nad tylnymi kieszeniami jego
genialnego żakieta. Bierze ochota prosić go, aby się tak jeszcze raz ukłonił...
Zna na palcach mody. Opowiadał pani Józefinie, jakie obecnie noszą suknie, a
więc:
— Kolory jaskrawe w ogóle. Stanik stanowczo różni się od wetman *, żaboty
wymagalne, również paski. Materie przeważnie w pasy szerokie. Kołnierze wysokie.
Turniury * zarzucają, dając pierwszeństwo gabrielom * itd.
Ze mną mówi o mym zawodzie: o literaturze. Rozpaczliwe
28
DZIENNIKI, TOMIK XIX
sądy o Mickiewiczu wysłuchiwać muszę z powagą i potwierdzać z pewnym zapałem.
Jest to może najbardziej dodatni człowiek z towarzystwa, aż do znudzenia podobny
do wszystkich ludzi z towarzystwa: sport, kobyły, wyścigi, moda, zwyczaje
towarzyskie świeżo dostrzeżone w Warszawie, stosunki i koligacje. Ach, nie! —
nie chce się tego opisywać dokładnie, bo coś boli, jakiś śmiech występny gryzie
serce. Nic! — jedno nic.
Pan Mikucki ukończył Dublany, był oficerem w wojsku austriackim, obecnie
zarządza kluczem p. Stojowskiego. Mężczyzna ogromny, elegancki, inteligentny,
mówi kilkoma językami, dowcipny, przenikliwy, sympatyczny Galicjanin — czuje się
tu w obcym kraju, mówi, że Vaterland* jego jest „tam". Człowiek austriacki.
Wiedeń jest jego stolicą, tam bawi najczęściej. Czytałem o takim w komediach
Bałuckie-go, przyjemnie mi więc, że go zobaczyłem w życiu. Daje się zauważyć
różnica między wymienionymi wyżej i panem B. To szlachcic — tamto osoby z
towarzystwa. Ten krzyczy, mówi głośno, trudno mu się dobrze znaleźć, ciemny w
guście Józefa S. *, nie umie mówić nie o koniach, łże głupio, choć dobry chłop z
flakami. Pani Józefina już mię nic zaciekawia: czyta nawet wstępne artykuły
w ,,SJowie", ale nic z tego nie wie, czyta z nudów. A zresztć . gnój to jest to
czytanie, ta literatura, te sztuki, ta cała cywilizacja. Co to wszystko warto?
Nie chce mi się pisać, wolałbym, zamiast uzasadnić frazes powyższy — w łeb sobie
strzelić.
4 grudnia (wtorek).
Nie mogę pisać, gdyż zjadają mię mozolne godziny namiętności strasznych,
okrutnych, zwierzęcych. „Królestwo, królestwo!" — za kobietę *... Szedłem dziś z
miasteczka zabłocony po uszy, rozmyślając o tej doli bezkobiecej, gdy wtem tuż
pod parkiem ktoś woła na mnie:
— Panie, co pan tak sam spaceruje?
Podnoszę oczy: na wzgórku pod płotem stoi cudna dziew-
OLEŚNICA, 1888
29
czyna, wściekle śliczna... Oczy czarne, ogromne, nieopisanie ładne, czarne włosy
wymykają się spod chusteczki na głowie, wysoka. Dziwię się, jakim szczególnym
cudem nie skoczyłem ku niej i nie obaliłem od razu.
— Co pan tak sam spaceruje?
— A bo ja szukałem panienki...
— Mnie?
— Tak.
— A kiedy mnie pan nigdy nie widział.
— Ba... ale panienka ma prześliczne oczy.
— No to co?
— To nic. Panienka bywa we dworze?
— O, ja często tam przychodzę do panny Łusi, pan mnie nie widział?
— A do mnie przyjdzie panienka dziś wieczorem?
— Ej... A gdzie pan mieszka?
— Na rogu, na piętrze, gdzie dawniej pan Jan. Po schodach wchodzi się wprost ze
dworu.
— Wiem, ale psy...
— Nie ma psów wcale.
Obok jest piwnica. Wchodzimy tam. Obejmuję ją, całuję w przecudowne usta. Nigdy
nie doświadczany szał rozkoszny obejmuje mię. Cóż za śliczna! Cera rdzawa, jakby
twarz powleczona była puchem, jaki okrywa dojrzałe owoce moreli, usta czerwone
dyszą, oczy szaleją z chęci uścisków. Chustka okrywająca jej piersi podnosi się
lekko. Ręce doszukują tam piersi dojrzałej, ośmnastoletniej dziewczyny, piersi
dużych, zaczynających dopiero mięknąć. Co za ramiona, co za biodra okrągłe,
twarde. W piwnicy mnóstwo buraków i marchwi. Obalamy się na nie, ale nie daje
się:
— Sługa zaraz przyjdzie, nie można teraz, ja... przyjdę. Mój panie...
Chustka zsuwa się jej z głowy i odsłania szyję, pokrytą cieniem delikatnych
włosków od karku. Pieścimy się jesz-
30 DZIENNIKI, TOMIK XIX
cze kilka minut na sucho. Jest to córka dzierżawcy dóbr Oleśnica — p. Kaufmana.
Żydóweczka...
— Przyjdziesz? — pytam się odchodząc.
— Może przyjdę... przyjdę...
Mijam już podwórze — ona stoi jeszcze na wzgóreczku i uśmiecha się. Co za oczy!
Drży we mnie wszystko, czasami krew uderza do głowy i pali czoło. Odbiera mi to
przytomność umysłu i wprawia w stan nerwowej gorączki, nie dającej się niczym
odegnać, żadną książką, żadnym zajęciem. Na szelest sukni kobiecej — ramiona mi
się podnoszą do góry i żyły występują na czoło. I stan taki trwa już ze dwa
tygodnie. Co za potworna sytuacja...
Dużo mam do pisania rzeczy ciekawych, wstyd mię aż pewien ogarnia, że tak
bezczynnie czas pędzę, lecz nie mogę myśli zebrać, otrząsnąć się nie już z
marzeń, ale z tej dławiącej mię namiętności. Jakżem wstrętny, pisząc to. „Gdyby
rozkosz płciowa nie istniała..." * filozofował zły Schopen-hauer — i nie
wymyślił rady żadnej. Młodość — ba, młodość...
Czytuję wiele powieści, ale jakich?! Panu Przyborówskiego Liść akacji*, gdzie w
roku 1834 jeden z bohaterów powieści rozprawia o Panu Tadeuszu Mickiewicza,
podczas gdy Mickiewicz wtedy dopiero zaczął go pisać, a wydał w roku 1835*.
5 XII (środa).
Wypada opowiedzieć bytność w teatrze w... Stopnicy. Któregoś z ubiegłych dni
przyszedł „artysta" ze Stopnicy pie-cnoto i przyniósł „bileciki". Obiecaliśmy,
że przyjedziemy. Ruszyliśmy we trzech. Noc ciemna, zimna, wiatr dmie...
Zajechaliśmy do Stopnicy około godziny siódmej. Idziemy do teatru. Teatru!... Na
„świńskim targowisku" stoi pośrodku stary murowany spichlerz, do którego dostać
się można je-
OLEŚNICA, 1888
31
dynie po kostki brnąc w błocie o szczególnym zapachu. Nad wejściem do spichlerza
przylepiono transparencik, czerwonymi literami głoszący: „Teatr". Wchodziemy. W
sieni stoi kupa Żydziaków, wołających na nas: wu. zygste — puiy-cenl... * Dwie
artystki sprzedają przy wejściu bilety, dzwoniąc z zimna zębami jak aligatory.
Uśmiechają się na nasz widok, dygają uprzejmie, zachowując ruchy wyranżerowa-
nych od Jankla Świecy — primadonn. Kupujemy bilety po 80 kop., a ponieważ jest
za wcześnie, jedziemy do „cukierni". Pan Jarosław gra w bilard, dopomina się o
piramidkę *, na co właściciel wytrzeszcza oczy i zapytuje z ukłonem:
— Co to, jaśnie panie, za przyrząd?
Idziemy koniec końców do teatru, podwoje którego, zamykające się na łańcuch i
średniowiecznych kształtów kłot-kę, są już roztwarte, publiczność zgromadzona,
cztery lampy oświetlają salę jaskrawo. Sala może zmieścić 40 widzów. Posiada
okienka poprzeczne, słusznie należące się spichlerzowi. Sufit z nie ciosanych
dranic* rozsunął się w jednym miejscu, zatkano go więc wiązką siana, grożącego
co chwila upadkiem. Poznoszono mnóstwo najrozmaitszych krzeseł, ławek z szynków,
zydlów, pniaczków...
Scena! Od publiczności oddziela ją zasłona, uszyta ze starych worków,
pozszywanych i pomalowanych w żółte i zielone pasy. Kortyna ze starej serwety.
Estrada urządzoną jest ze starego pudła od fortepianu. Krzesła nasze wypadły w
pierwszym rzędzie, o krok od zasłony, za którą znajdował się buduar jednej z
artystek. Stała tam świeca i obok niej kołysał się cień głowy kobiecej. Co
chwila głowa ta zwraca się w stronę sali, odchyla się mała dziurka i przez nią
patrzy wprost na mnie czarne oko. Wchodzi muzyka: ogromne basy umieszczają się
przed samym moim nosem i artysta na basach kiwa mi swym łokciem w miejscach pa-
tetyczniejszych szczególniej. Trzech innych wirtuozów rozpuszcza tony mazura z
gwałtownością nienaśladowaną.
Publiczność się schodzi: panów doktorów dwu z córkami,
i
DZIENNIKI, TOMIK XIX
księży dwu, naczelnik straży ziemskiej, naczelnik powiatu, pan Wacław Stojowski
z nimi, aptekarze, urzędnicy, wójcia *, pisarze gminni, panien rozmaitego fasonu
z ośm, Żydów kilku.
Wznosi się kortyna...
Dają Jesienią *, Na wędkę * i Ulicznik warszawski *. Grają nieźle jak na
Stopnicę, z pewną naturalnie szarżą, mającą na celu rozśmieszenie szanownej
publiczności. Podczas Ulicz-nika wybucha taki śmiech, że formalnie boję się o
ową wiązkę siana, grożącą mej głowie spadnięciem.
Wreszcie kończy się wszystko ogromnym hukiem oklasków, artyści z
uszczęśliwionymi minami kłaniają się w pas. Przed zaczęciem jeszcze spektaklu
zauważyłem zieloną czapkę z kołnierzem niebieskim, wkraczającą do sali na głowie
— śnię, czy marzę — studenta... Karwasińskiego. Rzucamy się sobie w objęcia ku
ciekawości panien stopnickich, macamy się, czy czasami wzrok nas nie myli...
Ależ on, prze-zacny korektor „Głosu" we własnej osobie. Tajemnica się wyjaśnia:
robiono u niego w Warszawie rewizją i inspekcja poradziła mu, aby przez dwa lata
nie chodził do uniwersytetu. Usłuchał i od czerwca bawi na kondycji w Stopnicy w
domu drą Patka za... 180 rs. rocznie ". Gadamy w ciągu spektaklu, układamy
wspólne prace literackie on spowiada mi się ze swych rubryk statystycznych w
,,Głosie", ja mu baję o sobie... Wreszcie spektakl się kończy, wychodzimy w
towarzystwie p. Stojowskiego. Pan St. jest cięty, gdyż — jak mówi — „pił od rana
z naczelnikiem powiatu i komisarzem". Zna się z żandarmami i uszczęśliwia ich
mową rosyjską. Do mnie nawet zaczyna coś mówić po rusku, bierze mię pod ramię,
zmierzamy do jego kabrioletu. W ciemnościach odróżniamy cień jego furmana:
— Eto ty, sukin syn, Wąska?
— Toćno tak, jaśnie panie!
— Nu smotri, sukin syn...
— Chorosio, jaśnie panie. *
— Pan jedzie już? — pytam go.
OLEŚNICA, 1888
33
— Pójdę jeszcze do naczelnika — albo nie: Szlama! Szlama zjawia się, jakby z
ziemi wyrósł.
— Aktorkę, tę czarną, przyprowadzisz?
— Ny, a mąż?
— Dostaniesz pięć papierków. *
— Ny, jutro. Niech jaśnie pan zostawi dwa papierki, una jutro będzie w Mietlu.
— Poszoł won, sukin syn.
— No, dziś mnie ten aktur w pisk da, jak ja tam pójdzie...
— Pszoł won!
Żyd znika, jakby się roztopił w ciemności zalegającej ulicę.
— Pan dobrze mówi po rusku? — pyta mię.
— Aha.
— Uważa pan, ja bardzo lubię mówić po rusku.
— Zazdroszczę gustu, ale jedziemy już, więc — żegnam.
Wsiadamy na wózek, podczas gdy „jaśnie pan" dzwoni do mieszkania naczelnika. Ten
„jaśnie pan" pochodzi ze ślicznej rodziny polskiej, ma ze dwa miliony majątku,
uchodzi za świetną partię. Toteż można o nim mówić z Krasińskim:
Poprowadzi lud do bitwy Szlachta... *
6 XII (czwartek).
Poznałem żonę p. Jezierskiego, panią Zofią z Gumowskich. Wzór kobiety
inteligentnej z wyższej sfery: mówi po angielsku, francusku i po niemiecku, zna
się na literaturze i sztuce, na nauce nawet, jest zachwycająco salonową, gra
prze-pysznie i śpiewa dobrze... Od niechcenia wtrąciłem coś o ludzie polskim.
Zwróciła się ku mnie z tym zimnym spojrzeniem, jakie mają w odpowiedzi na
niestosowne wyrażanie się kobiety świata:
— Pan jest demokratą?
Ach, cóż jest warta cywilizacja, na cóż nam ona, jakie ma znaczenie społeczne,
jeśli dzieli naród, rozrywa na cywilizowanych i ilotów, a cywilizowani ilotami
gardzą.
3 — Dzienniki t. VI
34 DZIENNIKI, TOMIK XIX
Mam w ręku udzielone mi przez pana Z. stare rękopisma z początku XVIII wieku,
mogące służyć za przyczynek do historii mieszczaństwa u nas. Oto tytuł:
Protokół Dekretów mieyskich Olesznickich A° 1726 sporządzony za Sz° Pisarza
Nadwornego przez przywiley naznaczonego Kuchmistrza i Pisarza Nadwornego I. W.
Jm. Dobrodzieya Pana naszego.
W tym Protokule Dekreta więźniów ij Złocijncow ktorzey jaką Śmiercią gynely dla
pamięcij Dalszego Urzędu Radzieckiego ktorzeij natenczas będą dochodząc za
dziesiątą kartą tego Protokułu od kompatorij Wroku 1759 ij wroku 1760 Dnia jako
Dekreta świadczą tych więźniów.
Pomijając wiele wyroków nadzwyczaj drobiazgowych, język nawet których nie może
być brany w rachubę jako nie-ortograficzny, przytaczam kilka wyroków z roku
1759.
Żyda Michela z Miasta Bociąga (?) dobrowolne Inkwyzycye przed Sądem osób Ludziey
zwis wyrażanych miasta Oleśnice.
Jako zeznał na dobrowolnych Inkwizyczach przed Sądem zwis wyrażanym iako Ich
beło Żydów Cterech ieneralnyoii a piąteij Żyd miemiec Slązanijn z Miasta
Wroczławia ij dwuch Katolików tijlko żyd aiewie zkąd są ij niewie iak się zowią
ij Czij zaś sami 2} izieij więźniowie Mi-chel z Miasta Bociąga drugieij Żyd
Dawit z Miattći Ploczka trzeciey z Miasta Bolesna (?) ktorij to żyd Michel
zeznał iajco będącz w spitalu w żydowskim w Mieście w Pileij ij ten miemiec Żyd
tam mnie napadł ij namowioł mnie ktorij mi rzekł podz zemną ma tam Żyd Arędarz w
Li-gocłj pijniądze co woły przedał ij posleij obydwa wieczorem a drudzeij
kompania kollegacij siędzielij w krzakach pod karlijnem ij krzijkneł na nijch
Żyd Miemiec po Żydowsku Ersko przijbiwaijcie bo mij Nos utą-neł Ceij zeszedszy
się z Sobą ij mięli gorzałkeij Barełkę wtym się na-piijali ij tak posleij Nocą
do Ligotcij do Browaru ij tak jedneij posleij do Izby a drudzeij belij na dworze
ieden Żyd Michel u drzwieij a dru-giey Żyd Dawit u Fortkeij nadele. Powtórne
Inkwizycie tych Żydów więźniów Michel ij Dawit którzy na konfesatach pociągany.
Żyd Michel zeznał na konfesatach iako Żyd mlodcy Dawit stał z nożem nad Stróżem
katolikiem w Browarze w Ligocij Żyd Dawit mlodcy zeznał na konfesatach iako
słyszał Żydówkę która mowieła ijż ten Żyd stary Michel
OLEŚNICA, 1888
35
głowę ukręciał Dziecięciu Żydowskiemu ij Nożem pokłoł Żydówkę ij mięły taką radę
międzeij sobą zaBrawszey pijniądze Arędarzowij podzię-lęmi się ij poydzięmi do
Śląska.
Dekret niewiernych Żydów
Żyd Michel ktorij się dał namowie niewiernemu Żydowi Miemcowi aby zrabowały
Arędarza Ligoczkiego ij z drugiemy Żydami ktorzey na-szedszey zrabowawszey y
pokłoly Arędarkę ij Wijniarkę Żydówkę łj dziecięciu głowę ukręciely pijniądze
pobrały naznaczamy Ninieyszijm Sądem naszym wedłuk Sprawiedlywoscey ij
Swiątoblywego Prawa aby Żyd Michel żywcem beł Cwiertowany ij Cwiercij iego na
palach po gosciencach bijte przy granijci. Drugey Żyd Dawit z Miasta Płoczka
będąc przijtim Excesie także namówiony y z nożem stoyąc nad Browarnym stróżem
katolikiem mówiąc do niego iak będzies wołał to cię nożem przebyię za który
występek iego ij przestępstwo Przykazania Boskiego naznaczamy Sądem naszym lako
Prawo Święte świadczy aby beł żywo w koło wpleciony ij na Pal przybity.
Lubo ci Zboyci zasłużely Śmierć wedłuk Prawa Dekretem Wyrażonego Ad Instantiam
jednak I.W.Imc. Dobrodzieyki relactuie się Dekret tak ab Żyd Michel pierwey beł
ścięty a potijm Cwiertowany ij Cwiercy po gosciencach na Palach powiesane.
Drugiey Żyd Dawit tymże sposobem aby beł ścięty ij w koło wplatany ij z kołem na
pal przy gosciencu wbity mocą Władzą Zamku Oleśnickiego Approbuję ten Dekret.
Działo się w Oleśnicy Dnia ósmego Miesiąca Czerwca 1759 Roku.
W Roku 1760 Dnia 29 Stycnia.
Mij Sąd Mieijski Olesnicky zasiadszey w sprawie Jasnie W. Pana y Dobrodzieya
naszego kryminalney która się pokazała na Lokaya Sługę Pańskiego Imieniem Symona
Rodzyc ze Mrzygłoda z Miasteczka Miey-skey Synek Młodzian który pomięniony Symon
nieszczęslywim affektem swoyim ij umysłem dobeł się do skarbu Pańskiego ij
kłotkę ukręcioł ale nyc niewziął tylko przez Straż Mieyską naDworną ktorzeij
postrzegszy że kłotka ukręcona u Skarpca Pańskiego więc tedy przez rozdruch
łudzij Pańskich grzegorza Mastalerza sługę Pańskiego który mówiąc do tego Sijmcu
tyś to tę kłotkę ukręcioł ten odpowiedział ij że ia wtijm ten Sy-men wsedszy na
zapiece mając nos (nóż?) przy sobie ij kłoł się nijm którego krew oblała łąko
Inkwizycia padła przed Sądem Oleśnickim w swoym Ciele pomięniony Symon uCynioł
Ran Ctery ku sercu a więc
DZIENNIKI, TOMIK XIX
za takowy Exces kryminalny gdy chciał duszę Swoyę zgubić Ferujemy Dekret
ninieijszym sądem naszym za iego występek wedłuk Swiątobly-wego Prawa aby bel
obieszon na Szubięnyci dla ukaięnia Inszych.
Który Dekret i Sąd Starą Radą iako nieumieyącij Pisać Rękami swe-mi własnemi w
kołkach znakiem Krzyża S. podpisujemy.
Woyciech Bernacki Ignacy Ripskay Michał Lalowic Mateus Dziedzicowic Macicy
Stępień Piotr Koszałka Antoni Gnatowskeij Grzegosz Choynackey Marcin Strzeleckey
Michał Szczepanskey Piotr Strzeleckey
Burmistr © Burmistr © Starij Radcy © Starij Radcij © Starij Radcy© Starij Radcij
© Łaj c Woyt © Ławnyk © Ławnik © Ławnik © Ławnik ©
W Roku 1760 Dnia 25 go Stycznia.
Inkwizycia Franciski Leszczynszczanki a Czorki Adrynki powtórnego małżeństwa
ratione Ognia zalożonego w Dom małżonków Simanskich Obywatelow miasta Oleśnice.
Pierwsze zeznanie teyże Francyskey Lesczynsc^anki iako zakochawszy się z sobą z
Grzegorzem Mastalerzem Pańskim kto'y się miał y.e mną żenić wtijm do Simanskiego
Czorki poszedł ia wijd^r to wzięłam Wą-giel Ognia uWinąwszy w smacyny podwąsk
(?) por.i im nocnijm sposobem po drugich pacierzach ij wetchnełam w strzechę od
domu w chlew gdzie Bydlęta belij a to z tey Raciji ze mnie porzucić! do tego ij
do Symanskich miałam Ansę O piniądze Żałmierza ktorzey mnie o więcey posądzały
łąk co ia wzięła tijlko Talar Byti belo.
Powtornia Inkwijzycia tełjze Franciskeij W Roku 1760 ratione tegoż Samego Ognia
tasz sama dobrowolnie zeznała iako ia z umysłu swego ten Ogień założyłam ij
spaliłam tych Małżonków Simanskich. Zaś według Płodu to sama dobrowolnie zeznała
iako zostawszey brzemienną z tymże Grzegorzem Mastalerzem W roku 1758 we znywa z
tym Spus-cywszy się przed tijm samijm Grzegorzem żem ia jest taką na to mij
odpowiedział że jeżely się będzie chować to będę wiedział iak się rządzijc
ieżely zaś nieżywe będzie to tam zrób z nijm co chcesz ale ia widząc żem ia jest
już niepewna dzwygałam kamienie na to abym sobie potrafiela dla wstydu potijm
odiechawszy Matka na larmark nie beio nikogoij tylko
OLEŚNICA, 1888
37
Siostra ia roschorowawszy się układłam się za piecem w yzbie wtym pytała się
mnie siostra coc to iam powiedziała że mnie wnątrze boli wtymem porodzieła ij
wgrubem włozeła po dwuch dniach posłam prac tosz dziecięm wzięłam ij uwijnęłam
między chusteij ij utopiełam na Zwierzyńcu w dole pod Browarem które zaras
utonęło. Potym powiedziałam temusz Grzegorzowi ze się tak stało a on my na to
odpowiedział zes złe zrobieła bobym beł Inszego Sposobu szukał ij pod Bożą Męką
bijm beł pochował.
Itd pytaiąc się na cos się dała powtore uwieść odpowiedziała bo się obieczał ze
mną rzenijc tylko poprzestań kradzierzij com ia mu pod-przysięgła ze tego robić
nie będę wtymem się mu pozwołeła kiedy tylko chciał tedy zaś przyjechawszy
Spodola kiedy na kontraktay ieżdziely do Lwowa w roku 1760 gdy ze mną pioł we
czwartek a w piątek do Czor-ki Simanskich poszedł wtym rozgniewawszy się
zapalełam.
Dekiel wedłuk Inkwizycyi
My Sąd Radzieckey Oleśnicki... Za dobrowolnym na Inkwizycyjach teyże Franciski
która się dobrowolnie przyznała wedłuk wszystkich Punktów tak do ognia która
Ogień założyła do tego Płód stracieła za które to występki iako Świętobliwe
Prawa nasze świadczą taki ferujemy dekret aby Ogniem skarana beła dla ukaienia
Innych.
Lubo Franciska za niecnoty swoie popełnione według Prawa ij Swiętij
Sprawiedliwości męcząn y śmierci Dakretu Opisanym palona być powinna na
Instancyą iednak Godnych osób mocą Zwierzchności Dworu Oleśnickiego Rygor Wyzi
wyrażonym Dekrecie relaxuje się lak aby bez łn-szych mąk mieczem tylko katowskim
ścięta bijła.
Datt. we dworze Oleśnickim 26 Febr. 1760.
Kalinowski mp.
m
Dekret Pracowitego Michała Bartkowica Złodzieja ze wsi Nakola w Roku Pańskim
1766 Dnia 14 Maja.
My Urząd Mieyski Oleśnicki zasiadszy w sprawie kryminalney Pracowitego Mich. B.
iż iako przez dobrowolne tak tez i przez konfessatowe Inkwizijcye zeznał
występki swoje z dawnych Czas aż do teraźniejszych popełnione. Poważywszy się na
świeży uczynek złodziejstwa w m. Oleśnicy kradzierzy konia i rolne naczynia
nocnym sposobem w tym prędtko złapawszy tegosz Michała wyzey wyrażonego
Obywatele Miasta Oleśnice czyniąc go być winnym karania do Sądu oddali. Zaczym
uważając Urząd ten występek złodziejstwa podług S. Sprawiedliwości Prawa
38
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Mańdeburskiego i Cesarskiego tak Statutu iako też Saxonu ° Sprawiedliwości aby
się złe i niegodziwe kryminały kaiały wszelkich występków broniąc a one surowie
karząc na pogromienie tegosz złodziey--stwa śmiercią publiczną za występek
publiczny ze swemi kolegatami uczyniony ma być na Szubienicy obwieszony.
Dekret Żyda Niewiernego Łachmana w Roku 1773 dnia 14 stycznia przed S. Tomaszem
w dzień piątkowy.
Zasiadłszy w sprawie kryminalney Niewiernego Żyda Łachmana złodzieja rodzica z
Lanckorona a orzynionego w mieście Podolskiem Rzwan-cu który przez pijaństwo z
żoną swoją zkluciwszy się udał się na chul-tayskie złodziejstwa a żonę swoją
porzucił w Starym mieście a sam poszedł do Iwanisk z Iwanisk dał parobkowi
groszy dziesięć N° 10 aby go do Staszowa przywiózł. Gdy wszedł do domu
żydowskiego z przychod-nim z Opatowskiey ulicy na lewey stronie. Tam go
nadiechał Zielenski który bywszy w Konfederacył Barskiey y był w tym Rzwancu
gospodą w tym domu gdzie też y ten Żyd bel przy zarobku więc weyrzawszy na tego
Żyda y poznał go potym się go zapytał a ty tu Żydzie co robisz Żyd mu
odpowiedział tak chodzę po świecie tentuiąc kawałka chleba. W tym ten Zielenski
kazał dać wódki blaszane naczynie y częstował kilkoma porcyami Żyda
namawiawszego na złodziejstwo obiecuyąc mu że będziesz miał pieniądze y konia.
Wziął ten Zielenski z sobą wódki flaszę y pieli przez drogę kilka razy bo y pod
młynem Brockim pili y gdy przyjechali pod Miasteczko Oleśnicę resz ą wódki
wypięli Wtem pojechał pozapłociu a Żyd poszedł piechotą. Konia uwiązawszy u
plota sami posli do Miasta na przeglądy. Przysli do Ratusza tam po stayni
rewidowali ale że gratki nie zdało się im nic ukroić: posli potym do Austeryi
tam były wozy z chlebem woyska N. I C ;sarskiey Mości (?) więc się im nie zdało
nic ukraść. Posli potym do stajen Księżych y pootwierali drzwi do pierwszey
staynie trafili na rogate bydło y posli do Inney staynie gdzie konie były ta
Stajenka była zamknięta zamkiem przytym powrócieli się do pierwszey staynie y
ten Żyd wlazł przez gorę y spuście! się do koni gdzie się łoskot uczynieł a
Parobek Domowy bywszy w tey stayni pytał się kto tam chodzi y nakląn więc
pomiarkował że złodziey wlazł do koni y wypadłszy stamtąd ten Parobek ddł znać
do swoich Panów że wlazł złodziey do staynie po konie a Zielenski w tym chałasie
uciekł. Wiać złapanego gdy oddali do Urzendu iako złocencę za kryminalny
występek według Świętej Sprawiedliwości a Pra-
" (Zakonu?)
OLEŚNICA, 1888
39
wa Helmienskiego Saskiego y Maydeburskiego krymi-nalnie dekretem naszym
ninieyszym Śmierć szubieniczną naznaczamy. Aby z tey Szubienice nie był przez
żadną korupcyją przekupieniem albo kra-dzierzą odcinany aż swoy czas naznaczony
wykonany będzie bo gdyby się kto poważył to uczynić z Żydów lub Katolików na
kogo przeświadczenie pokaże się to będzie podpadał karze i dekretowi
nieuchronnemu. Co podług ułożenia ferowanego dekretu to co jest wyrażone niechaj
się wykonaniem pełni. Pereat mundus iiat justicia.* Amen.*
7 XII (piątek).
Obłożony jestem rękopismami starożytnymi, jakie wygrzebałem z tak zwanego
„składu", czyli lamusa. Biblioteka i niezliczona ilość manuskryptów po ojcu pana
Z., Karolu Napoleonie Z., * wyrzucone zostały na strych i leżą między starymi
parasolami, kawałkami żelaziw najrozmaitszych, szuflad, starych kapeluszy,
potłuczonych statuetek, starych lamp, lichtarzy, nocników, gitar, sprych,
sztychów, kafli, klepek. Rękopis Bandtkiego leży na kalendarzu Ungra *, Dzieła
Wol-tera * obłożono okładką ze starego regestru pańszczyźnianego, śliczne
wydania Woronicza * i Krasickiego * razem z CydeÓHUM ycmaeoM*.
Wyniosłem z tego pyłu Prawo kryminalne Narodu Polskiego porządkiem praw pruskich
zebrane przez Jana Wincentego Bandtkiego * r. 1807. Rękopis pisany ręką
Bandtkiego. Czy wydany został — nie wiem. Tak czy inaczej jest on dla mnie
niewypowiedzianie cennym, w zestawieniu bowiem z przytoczonymi wyżej wyjątkami z
„protokółu" rzuca jasne światło na byt mieszczaństwa maleńkich miasteczek, na
żywot i nazwę mieszczanina — „mękala". Da Bóg, zebrawszy więcej źródeł, napiszę
do „Wisły" studium o mę-kalach.* Dużo jednak trzeba mi do tego materiałów i
obser-wacyj.
Prócz tego: Zbiór pamiętników do dziejów polskich — wydał Włodzimierz Stanisław
hr. de Broeł-Plater. 1858. Tomów trzy *. Wielce cenne dla... historyka, dla mnie
tylko ciekawe, jako dla grubego profana. Zresztą zaginęła widocznie
40 DZIENNIKI, TOMIK XIX
na owym „składzie" reszta tomów. Trzy, będące w mych ręku, zamykają okres
jagielloński i czasy Walezjusza.
Dziennik Urzędowy Województwa Krakowskiego z roku 1818 — może w pewnych tylko
wypadkach za źródło służyć.
Do napisania zamierzonego studium posiadam:
1) Kwestionariusz (nasz, studencki o ośw[iacie] lud[owej]).
2) Protokóły — do samej nazwy i części historycznej pracy, co jednak dalece nie
wyczerpuje kwestii i może zaledwie rzucać światło na charakter mieszczanina w
historycznym jego urabianiu się.
3) Prawo kryminalne — niezmiernie mi ważne.
4) Regestra pańszczyźniane.
Są to latareczki do oświecenia szczegółów, lecz potrzebną by była jakaś praca
historyczna na tym tle. Takiej nawet nie przeczuwam w ciemnocie mojej. Nie wiem,
czy temu podołam, a wiem, że robota ta cenną by była, cenniejszą i
pożyteczniejszą niż obserwowanie podłej szlachty, gryzienie się jej pospolitą
nędzotą i podleniem się.
Korespondujemy z Karwasińskim *. Przysłał mi „Głosu" kilka numerów, Szkice
Szymańskłego i coś jeszcze. Zaprasza mię do wzięcia udziału w teatrze amatorskim
w Stopnicy. Przyjmę naturalnie dla zabicia nudów *. W „Głosie" nr 48 jest jego
artykuł O robotnikach cukrownianych * — dość zresztą lichy. Styl ma on ładny,
potoczysty, taki płynący jak ciepła woda, bezbarwnie, mdło płynny. „Głos" czyta
obecnie pan Z. Wczoraj zainterpelował mię:
— Panie, „Głos" — to podłe pismo!
— Dlaczego?
— Na szlachtę powstaje...
— Tak, socjalistyczne pisemko.
— To mniejsza, ale co za tendencje nikczemne... Bij za bij na szlachtę.
OLEŚNICA, 1888
41
„Głosu" nie uwielbiam, nie cierpię z wielu względów, ale dobrze jest przetrzeć
nim czasem oczy panom szlachcicom. Szlachcicom?... alboż oni, ci, wśród których
żyję, nazywają się szlachtą? Nie. Mówią o sobie, że są „panami". Zbiorowo —
nazywają się szlachtą, jako rasa, w rzeczywistości — „pan" gardzi „szlachcicem",
wyśmiewa go i nic z nim nie ma wspólnego.
Wacek dotąd nie odpisał. Są chwile, że mię to do łez gniewa. Szczególny człowiek
doprawdy! Zrobi wszystko, tylko nie napisze ci listu, choćby zależało od tego
wszystko. A tyle mi na jego odpowiedzi zależy: nie wiem, co robić dalej, nie
wiem zresztą, co słychać nowego w tej serdecznej Warszawie.
Niezaradni Jeża * — jedna z tych idei obleczonych w kształt powieści, jakimi
łudziemy się, my, nieszczęśnicy, nie chcący wyrżnięcia szlachty, za jego
przykładem. Mówi w jednym z miejsc tej powieści, że szlachta i lud przenikają
się wzajem jako czynniki społeczne. Tak ma i musi być w idei naszej z Wackiem —
ale co jest rzeczywiście? Grunt na socjalizm. Nieuniknienie tak. W
rzeczywistości szlachta przenika się z ludem, ale tylko w jednej postaci — w
postaci panicza i dziewczyny wiejskiej na łóżku. Poza tym — grunt na
socjalizm...
Wczoraj pan Jan zawołał do mnie z zapałem:
— Panie, załóżmy się, czy znajdzie pan jedne dziewczynę w sześciu wsiach
okolicznych, jakiej bym nie miał... Niech Kuba powie.
— Jest — woła pan Kuba.
— No?
— Zdziebkówna...
— Ha, ha, ha! Panie, dziewka ma czterdzieści ośm lat. To dla Kuby.
'i N l
42
DZIENNIKI, TOMIK XIX
— I jakże to pan urządza?
— Jak? Bah na ziemię i basta. Gdy się drze — w mordę.
— I prawiczki?
— Ba, ba! To mój sport. Dostanie później furę chrustu albo wiązkę tataraku — i
na drugi raz taka grzeczna, że to ha!
— No, a dziateczki?
— A co mi tam... Są — to dobrze.
X
Ma się uorganizować tutaj teatr amatorski. Ja, jako de-klamator, mam być
reżyserem. Co to warto? Pannie Łucji np. doradza p. Jezierska, aby grała
umyślnie z pewnym wahaniem, gdyż nieprzyzwoitością byłoby grać dobrze i śmiało
zupełnie. Wolę już teatr stopnicki, gdyż są przynajmniej na nim chłopi, szewcy,
krawcy, pisarze gminni, żydostwo, ta cała nędza intelektualna, zagrzebana w
błotach małych miasteczek, a tu też same nudy salonowe w innej tylko formie.
Można by dziś, przy końcu XIX wieku, pisać takie same satyry, jakie pisał
Naruszewicz sto lat temu. Taki pan Wacław *. Warto go wynieść na światło
dzienne, pokazać całemu światu, całej Polsce — i co by się .zyskało? Oto
szlachta uświadomiłaby się o stanie jego majątt.;, znalazłaby go kolosalnym, a
samego przyjaciela Moskali nazwałaby: miłym szałaputą...
Smutna, straszliwa dola. Przyglądam się ludowi i choć nie notuję tu pojedynczych
wrażeń, to jednak coraz częściej wracam na moją górkę z takim smutkiem, że nie
chce się nawet płakać. Wszystko podłe...
12 XII (środa).
Pan Z. w sobotę jeszcze wyjechał do Kielc, opakowany w futra i koce,
hermetycznie zamknięty w karecie jak dama. W ciągu tych kilku dni jego
nieobecności panuje bezkrólewie, anarchia nieopisana. Władza najwyższa
przechodzi
OLEŚNICA, 1888
43
z rąk pana Jana w ręce pana Kuby, wrzask przekracza granice możliwe dla
dysonansu nawet i staje się nieustającą kocią muzyką. Jaśnie wielmożni panicze
biją „po pyskach" siebie wzajemnie i lokajów bez wzajemności, łamią krzesełka,
rozbijają szklanki, wyprawiają kocie muzyki pod drzwiami i oknami p. Graess,
klną, plują, rzucają na siebie kotletami. Chaos...
Dziś rano miałem zwykłą lekcję z panną Łucją w jej pokoju, gdy nagle rozległ się
płacz jakiś spazmatyczny, krzyk nieludzki i łoskot głuchy, jakby obalano szafy.
Po chwili wbiega do pokoju gospodyni z krzykiem niezmiernym, wołając na mnie:
— Panie! ratuj, pozabijają się!
Wybiegam przed ganek i zostaję jakby oczarowany sceną, jaka się rozgrywa na
środku gazonu. Pan Kuba kopie w nie dająca się nazwać część ciała — pana Jana,
którego trzymają za ręce trzej lokaje. Za chwilę — ostatni jednym szarpnięciem
wyrywa im się i kułakiem daje między oczy panu Kubie taki raz, że ten formalnie
nakrywa się nogami, zrywa się za chwilę i uderza w twarz jaśnie pana, lokaje
rozbiegają się w różne kąty... W tej minucie widzę bródkę pana Kuby w kułaku
pana Jana i obserwuję operacją tak zwanego „bicia w mordę".* Z nosów leje się
krew, z ust toczy się piana, kurtki i kożuszki rozlatują się w strzępy —
wreszcie rozlega się wstrętny, przejmujący, okrutny płacz mordowanego...
Porywam w pół pana Jana i wnoszę do pokoju, za mną pędzi pan Kuba, wyważa drzwi
i staje naprzeciwko mnie oblany krwią, z obłąkanymi oczami. Nie mogąc ich
rozbroić, staram się zamknąć za drzwiami pana Kubę, ten je wysadza z zawias. Pan
Jan dopada go w przedpokoju, uderza w twarz tak, że tamten obija się o
przeciwległą ścianę i pada twarzą na podłogę. Leży chwilę bez duszy, zrywa się
nagle i biegnie przez salon, sypialny, gabinet, za nim biegnie pan Jan i... ja.
Kuba zjawia się we drzwiach gabinetu z dubel-
44
DZIENNIKI, TOMIK XIX
tówką z odwiedzionymi kurkami. Wtedy... pan Jan jednym susem jest przy nim,
porywa go za gardło, wydziera broń, rzuca ją na kanapę, a Kubę niesie w rękach
na drugą, powala go i dusi. Nim zdołałem oderwać go — Kuba zaczął charczeć
śmiertelnie. Porywam za ręce pana Jana i wyrzucam za drzwi, Kuba wstaje — dziki,
straszliwy, z pręgami na szyi, z oczyma zaszłymi krwią, obłąkany, słania się po
pokoju, maca, nagle porywa krzesełko i pędzi. W stołowym pokoju dopędza
przeciwnika i zamachem chce go uderzyć krzesłem: rozbija je we drzwiach, za
jakimi schronił się jaś-nie panicz. Ja — wymykam się przez salon. W pokoju p.
Ja_-rosława spotykają się znowu i biją po twarzach. Wbiega nareszcie p. Jarosław
i we dwu rozbrajamy ich. Plują tylko na siebie i wymyślają od złodziejów et
consortes.
Posełają po strażników, aby wziąć do kozy pana Kubę. Policja zjawia się wreszcie
ku mej radości. Ostatecznie sprawa kończy się wyrzuceniem pana Kuby z posady
tzw. „rządcy", a raczej wstrętnego faclotum do sprzedawania lasu i sprowadzania
najładniejszych dziewczyn-prawiczek dla jaś-nie pana, które „obłapia" — papa, p.
Kuba i synowie, wzajemnie się z wrażeń uświadamiający dnie, następnego. Rzeczy
pana Kuby pakują na furmanki... On sam zjawia się, by zabrać małego Józia, o
którym pisałem obszernie w poprzednim dzienniku. Panowie Jan i Jarosław
zabreTiają go ruszać.
Pan Z. wkrótce po moim przyjeździe, aby zaspokoić mię pod względem zagadkowości
istnienia dzieciaka, pieszczonego zupełnie na równi z prawymi dziećmi, wygłosił
sentencjonalnie:
— Jest to dziecko jednego z poprzednich moich rządców, jakiego bardzo lubiłem, i
Uliny, byłej gospodyni mojej.
Ja nie miałem nic przeciwko temu, tym bardziej że mię to mało interesowało.
Otóż, gdy młodzi jaśnie panowie oświadczyli, że dziecka brać nie wolno — pan
Kuba zawołał:
— Co? Wy mi nie dacie mojego dziecka? To moje dziecko, durnie... a!
OLEŚNICA, 1888
45
— To cóż, że twoje? Milcz...
I zamilkł, ale zagadka rozwiązana została: ten mały Józio jest synem pana Kuby
i... nie Uliny, lecz... pięknej pani Józefiny. Pan Z. wypieszcza, rozpieszcza i
kieruje na lokaja nie swego syna, jak myślałem, lecz wnuka. Nic też dziwnego, że
pan Kuba, grożąc panu Janowi na odchodnym pięścią, wołał:
— Wiedz ty, podlecu, że ja tu więcej znaczę niż ty, że stary ciebie wygoni, nie
mnie. Popamiętasz ty mnie!
Pan Kuba w przystępie żałości, licho wie po co, wyłożył mi historią swego życia.
Jest synem chłopa, brat jego za rozboje i kradzieże poszedł w tych dniach na
Sybir, ojciec jest koniokradem. Otóż pan Kuba wychowywał się w kształcie lokaja
na salonach Oleśnickich, z lokaja awansował na kochanka panny Józefiny, a urząd
ten wprowadził go do serca ojca jego lubej. Od tej pory sypia razem z panem Z.,
rządzi nim i okrada naturalnie. Dziś rano upił się i bez powodu palnął w kark
pana Jana.
Warto jednak słyszeć odwrotną część: słyszeć popisy genealogiczne wygłaszane z
dżentelmeńska niedbale przez pana domu. Hrabia Turski mój teść, hrabina Załuska,
hrabia Kwi-lecki, hrabiowie Tarło, hrabianka Rostworowska, hrabina Ko-
morowska... Tymczasem nie żaden hrabia, lecz zwykły Kuba „bije w mordę" syna
hrabianki Turskiej, Kuba, mający to za sobą chyba, że jest pseudo-zięciem męża
hrabianki...
Ach, brudy... A biedna, nieszczęsna, czysta istota — panna Łucja? Im więcej jej
się przyglądam, tym więcej czuję jakiś żal i szacunek. Żyje tu jak kwiatek na
gnoju. Czy pojmuje, mając rok szesnasty, wszystkie te cudzołóstwa, czy będzie
musiała domyślać ich się? Rozmowy jej braci, dwu-znaczniki nawet jej ojca,
mówione przy niej w konwersacji z synami. Biedna po stokroć... Świat ją obrzuci
błotem, jeśli wychowana przez takiego ojca, w gronie tych ludzi — upadnie
sama... Ale niechaj upada, lepiej, „że, co zgnić musi, gnije szybko". *
Dwór w Oleśnicy nie jest typem szlachectwa, ale jest
46________________________ _____ DZIENNIKI, TOMIK XIX
— .
—————————,_„.—,_..——„———————————^————————————
zbiorem wszystkiego gnoju, jakie wydzieliło kiedykolwiek szlachectwo.
Nikczemność moralna, zbiór wszystkiej, naj-gruntowniejszej,
najwszechstronniejszej głupoty, nicość patriotyczna, ślamazarność i przykład,
zaczyn, rozsadnik nierządu na sześć wsi okolicznych, jak chwali się pan Jan...
Padalcy!...
13 XII (czwartek).
Najcudowniejsza z nocy zimowych... Z twarzą przy szybie — przyglądam się temu
majestatowi milczenia, nieskończonej ciszy i nieskończonej nieruchomości
wszystkiego. Żadnego ruchu, żadnego odgłosu. Cisza ta, nieprzerwalno-ścią swoją
dochodząc do apogeum, staje się dysonansem nieznośnym, zdaje się chcieć,
wymagać, pożądać straszliwego huku, ryku, jaki powinien napełnić wszystko od
zenitu do nadyru *. I trzecia potęga: przestrzeń. Oko i słuch drętwieją ze
znużenia, z wytężania się, z poszukiwania krańca nieprzerwalności... Z wyżyn
nieba świeci księżyc i nasyca białością najtajniejsze kryjówki nocy. Światło
zagłębia się aż w głąb śniegu, prześwieca spod kryształków lodu. Przecudnie
wygląda park. Tytaniczne sosny stoją jak zaklęte w objęciach mrozu. Gdyby
posiadała trzyroda świadomość — ta cisza niewolnicza, ten spokój byłyby
męczarnią dla niej, równającą się najgwałtowniejszym porywom burzy. Lecz jest
szczęśliwszą... To człowiek jedynie, chełpiący się świadomością, jest
niewolnikiem swych nerwów, człowiek jedynie, uszczęśliwiony tyła organów, na
nieszczęście swe w ogromie tym — czuje.
Wszyscy odjechali. Jest recepcja w Strzelcach u pp. Sto-jowskich. Była pani
Józefina. Czasami mam chęć zamknąć się z nią w osobnym pokoju i poprosić: niech
mi pani opowie swe życie, swe myśli.
Ciekawe by to było — dowiedzieć się, cc ona myśli nie-
OLEŚNICA, 1888
47
raz, gdy bezwiednie, błędnie patrzy, a nic nie widzi. Nie czuje ona, że hańbą są
wszystkie okrywające ją pozory, lecz musi wiedzieć nieświadomie o męczarni swego
życia.
Gdy dziś ci panowie we frakach zgromadzili się w gabinecie i z minami pui sang
dżentelmenów przemawiali, miałem pełną satysfakcją przyglądać się im. Ten papa,
który kazał już dziś powrócić na dawny urząd pana Kubę, ci młodzi, będący
zupełnie „dobrze" *, a zupełnie źle „będący" wczoraj w porównaniu nawet z
chłopami, ten mąż pani Józefiny, ten mąż, który dobrowolnie wziął za żonę taką
pannę, dlatego że miała duży posag, ten mąż...
Weszły damy. Pani Józefina strojna, zgrabna, mogłaby zachwycać w salonie. Panna
Łucja... Ubrano ją w różową suknię bez gustu. Upięcia niemodne, kwiatów mnóstwo
i przy piersi, i rozrzuconych po sukni, włosy upudrowane np., licho wie, po co.
Jej ogromne, dziewicze, za kolana sięgające warkocze niemoralnie jakoś wyglądają
przy głowje ubielonej pudrem. Jesteśmy już przyjaciółmi. Wszedłszy spojrzała mi
w oczy i roześmiała się:
— Panie, wyglądam też aby troszkę po warszawsku?
Rozsypałem się w pochwałach, którym nawet uwierzyła. Co dzień widujemy się rano,
gdy jest jeszcze różową ze snu, z świeżo uczesanymi włosami, w jej codziennym
kubraczku futrzanym i demokratycznych zarękawkach czerwonych. Robią już z niej
godną męża pannę, podczas gdy ona szczerze dziecinną jest wtedy np., gdy podczas
dyktanda z naprężeniem w całej postawie namyśla się, jak pisać: szczupak,
sczupak, czy strzupak?
W całej rodzinie jest to jedyna istota zdolna wzbudzić współczucie. Nie ma
żadnych zdolności, męczą ją nauką, z której nie zdaje sobie sprawy, a ma swe
myśli poważne... Nie jest wesołą zupełnie, zawsze bezmyślnie poważna, rzadko się
śmieje nawet. Myśli po francusku, toteż z trudnością przychodzi jej mówić po
polsku. Z ojcem i braćmi mówi zawsze tylko tym obcym językiem. I dla języka
obcego — popsuto
DZIENNIKI, TOMIK XIX
jej myśli. Niezdolną jest rozumieć nic polskiego, cała polszczyzna wydaje się
jej jakimś grubiaństwem, nie wartającym uwagi. Zbywa ją też jak zło konieczne. W
tym wieku, gdy do duszy panienki wkrada się przebojem poezja, ona nie może jej
zrozumieć, bo język nasz z jego czarami, z jego tajemnicą wyrazów, z jego muzyką
odcieni — nieznany jej, niemiły i suchy. A czyż podobna, aby pierwsze uczucia
najszczęśliwsze, szesnastoletnie dziecko polskie przemarzyło cudzymi słowami,
aby szukało echa swych tajemnic u innej mowy, gdy ma u siebie Słowackiego? Z
ochotą czyta poezje Lamartina i deklamuje je pannie Graess, a gdy czyta Marią
Malczewskiego, wprowadza mię w stan graniczący z wyciem...
Każdy życiorys zaczyna słowami: „był to człowiek bardzo wykształcony" i choćbym
jej dwa tygodnie perswadował, jakiego rodzaju mniej więcej był talent dany — nic
nie pojmie. Po co jej to zresztą? Potrzeba, aby sobie nabiła głowę jak
największą ilością trocin — wiadomości — i będzie jej z tym dobrze. Ci ludzie
nazywają się przywódcami sfer cywilizowanych, ludźmi salonu, świątyni, gdzie
jest złożonym kwiat i wątek kultury. Absurd nad absurdami. Żal mi panny Łusi —
toteż wysilę się na to, aby dać jej choć trochę zasad, choć płomyczek uczuć
prawdziwych na to -,;ycie salonów... Być bardzo może, że mi się to bardziej niż
ni<: uda, bo ośmieszy nawet w jej oczach, lecz zrobię może to, 2 e kiedyś będzie
mi wdzięczną, gdy pozna ten froterowany gnój dobrze...
Z całej rodziny stanowczo najgłupszym jest papa. Ten nie ma innych zasad, prócz
jednej zasady... „być dobrze". Możesz być łotrem, głupcem, kryminalistą,
człowiekiem najniższych zasad, bylebyś był człowiekiem jego sfery i „był
dobrze". Tysiącznymi można by poprzeć przykłady jego filozofią, polegającą na
tym, że są dwa gatunki ludzi: ludzie, którzy są w salonie „dobrze" — i reszta.
Pierwszych traktuje się z całą uniżonością, choćby byli idiotami, resztę znosi
się tylko. Według pana Z., dostać w papę od pana Kuby —- jest
Z TEKI WORSZYŁŁY,
podał do druku
II e n r v k S t a n k i e w i c /.
WARSZAWA.
\:ikła'U«m Kedakcyi l
1872.
KARTA TYTUŁOWA I WYD. HUMORESEK 7. TEKI WOKSZYŁŁY HfiNRYKA SIENKIEWICZA
OLEŚNICA, 1888
49
rzeczą znośną, lecz nieszczęściem byłoby złe wrażenie wywrzeć w salonie
„trywialnym" trzymaniem rąk. Ten stary idiota słucha np. biorąc się od śmiechu
za boki une conversa-tion impossible*, jaką prowadzi jego syn siedmnastoletni,
opowiadający, że „już nie może dać dwu sztosów", lecz robi mu wyrzuty „serio" za
to, że przeprowadzając pannę Helenę O. nie podał jej ramienia.
Ubranie i znalezienie się są dla niego miarą człowieka. Skończył, mówiąc
nawiasem, uniwersytet, lecz nic nie umie. Dziwi go niepomiernie moje czytywanie
dzienników i zajmowanie się rzeczami społecznymi:
— W wieku pana — ja, prócz dziewczyn, nic nie znałem. Pana zajmują rzeczywiście
rzeczy takie, jak sądy gminne?
Jesteśmy wszyscy niewolnikami konwenansu, ja sam urodziłem się w sferze
szlacheckiej, lecz tacy właśnie jak pan Z. zohydzili dla mnie tę warstwę do tego
stopnia, że rad bym wytępić ją do rdzenia. Nienawidzę jej i za to jeszcze, że
istnieniem swym zmusza do zachowywania wymaganych przezeń form, że ja sam muszę
starać się, aby być „dobrze", że są chwile, kiedy trzeba zapomnieć o wszystkim,
nie zapominając tylko o tym, o najgłupszym na ziemi przepisie. Nienawidzę tej
kasty za samo to, że stworzyła savoir vivie, że zmusza nieraz do studiowania
kwestii trzymania nóg w salonie, sposobu krajania zająca przy obiedzie lub
mówienia zdań o przepisanej liczbie wyrazów^Trzeba jednak koniecznie być w
pewnych chwilach dżentelmenem dla samej możności przyjrzenia się tym, dla
których „dobrze" jest alfą i omegą wszystkiego.
15 XII (sobota).
Byłem wczoraj na polowaniu we dwu z p. Janem. Mróz piekielny, sanny nie ma
dobrej, jeździ się więc tarantasem. Drogi równo ujeżdżone, przepyszne. Mijaliśmy
wieś Suchci-ce, wieś ogromną, dobrze zabudowaną, bogatą. Wszystkie chałupy słomą
kryte, a jednak obszerne i mające często kształt
4 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XIX
dworków. Szyby w oknach duże, kominy murowane, ściany bielone. Przychodzi mi
nieraz chęć przebrać się za parobka, służyć u chłopa z rok i wtedy dopiero o nim
pisać. Inaczej znać się będzie pozory tylko, bo chłop jest skrytym ogromnie.
Dzień był jasny, słońce zachodziło już, a my jeszcze „obchodziliśmy" zająca za
stawem na Brodach. Miejscowość to przecudna nawet w zimie: olbrzymie aleje
olszyn ciągną się nad brzegiem stawu, ogromem swym przypominającego jezioro.
Wracaliśmy o mroku, szybko, co konie mogły wyskoczyć. Powietrze czyste, zimne,
zachodnia zorza prześlicznie ciągnie się nad niezmiernymi równinami, na których
kępami znaczą się dwory, smugami granatowymi ciągną się lasy...
Mgła niebieściuchna spływa z tej zorzy i niby senna dumka rozciąga się na krańcu
horyzontu. W cwał konie!
O ziemi rodzinna, piękna, niepokalana...
Wieczorem wszyscy byliśmy z wizytą w Klempiu u pp. Je-zierskich. My pojechaliśmy
we trzech, panna Łucja z papą. Dom umeblowany z szykiem, z rozumnym i
artystycznym przepychem. Jest tam powaga jakaś w tych dużych, wysokich salach. W
gabinecie zgromadza się młódź i toci , ożywioną dyskusją o... tryprze — i o
koniach. Te konie F.;oją mi już nie kością, ale belką w gardle. Pani Zofia,
zjawiająca się na szczęście, sprowadza nas wszystkich z wyżyn „hymnu do prostej
powieści" — do palącej kwestii teatru amatorskiego w Oleśnicy. Grać się będzie
podczas świąt Stacja pocztowa w Hulczy *, a po świętach — Złoty cielec *. W
ostatniej sztuczce — Rozenblata grać będzie p. Jezierski (któremu Praż-mowski
raz powiedział, że może grać dobrze), Emmę — pani Jezierska, Ludwika — p.
Jarosław, Goldensterna ojca — ja, Goldensterna syna — p. Stojowski. Pani Zofia
jest inteligentną, nie pozbawioną nawet pewnego oryginalnego poglądu na
literaturę, na sztukę, posiada w wysokim stopniu dar salo-
OLEŚNICA, 1888
5!
nowej wymowy, ożywioną jest, wesołą, rozumną — jeszcze krok, a byłaby
arcywzorem... Lecz nie posunie się o ten krok dalej. Wszystko posiada — prócz
tego jednego, prócz duszy Polki, a bez tego jest dla mnie — tylko gęsią. Przy
kolacji zeszliśmy aż na... Turgieniewa.
— Mglisty — mówiła — zawiły, Moskal... Jedynym w tej literaturze jest, według
mnie, hr. Tołstoj *. Europejczyk, człowiek świata. Zna pan Księcia srebrnego1?
— Znam, pani, lecz Turgieniew właśnie jest w Rosji Europejczykiem, aż za to
wyklętym przez krytykę.
— Demokrata... Rudin np. Czytałam to, w przekładzie* naturalnie, ale nie podoba
mi się ta mgła, to doktrynerstwo...
Amen. Nie chodźmy dalej. Słucham raczej opowiadania staruszeczki bieluchnej,
żywej, ruchliwej — pani Gumow-skiej — o stosunku Turgieniewa do pani Garcia *.
— Widziałam ich obydwoje w Wenecji. Śpiewała w Cyruliku *, a później wychodzili
razem z teatru. Śliczny to był mężczyzna.
— Aha... — dodaje pan Gumowski.
I ci staruszkowie, i ci młodzi wchodzący w życie — to arystokracja, ta sama
arystokracja, na którą zapisano satyr księgi. Nie kochali ojczyzny — tylko swe
rody. Ci rwaliby sejmy i dziś. Do nich nie przemówi żaden Mickiewicz.
Najcudniejsze pieśni i najściślejszą logikę obali jedno ich zapytanie: co to za
jeden? Jedyny potępiający sąd wyda wyraz: demokrata. Oni nic nie czują, prócz
swej tradycji, oni w nic nie wierzą, prócz w siebie. W Klempiu jest wszystko: p.
Gumowski mówi językami wszystkimi, począwszy od greczyzny, kończąc na włoskim i
hiszpańskim, skończył dwa uniwersytety, pani Zofia posiada najczystszą
inteligencją, czyta Szekspira i Mo-liera, Petrarkę i Tołstoja, Mickiewicza i
Goethego, z panią Gumowską możesz mówić o znakomitościach Europy, bo ich
widziała we Włoszech i Paryżu, w Londynie i Wiedniu, pan Jezierski czyta
najnowsze dzieła literackie, najbardziej postępowe.
52 __________________
DZIENNIKI, TOMIK XIX
A przecież są to zdrajcy kraju, padalcy hańbiący naród. To nasi stanczycy,
tysiąc razy od nich gorsi, wierzą jedynie w te oto maksymy:
Gdy spoczywam pod tych drzew chłodem I gdy mi ta ziemia tak samo kłos rodzi, Co
mnie do tego, kto po niej chodzi I kto tam rządzi narodem... A owo bóstwo:
ojczyzna... Jest to tylko urojenie...*
Z p. Jezierskim pożyczamy sobie książek. On mi przysyła „Kraj", którym jest
zachwycony, ja jemu pożyczyłem kiedyś Szkiców Szymańskiego. Ten ostatni wywołał
wczoraj rozmowę:
— Przeczytałem już Szkice. Zwrócę je wkrótce.
— Jakże je pan znajduje?
— A, ma ów pan talencik, pisze ładnie...
— Pomijając jego socjalistyczne zapędy, położył zasługę podniesieniem ducha
patriotycznego...
— Przyznam się panu, że nie zdaje rai się to. Wszelkie „emocjonowanie się" tego
rodzaju uważam za szkodliwe.
— Dla kogo?
— Dla społeczeństwa. Po co nam to?
Unikam dyskusji, bo nic nimi nie zrobię, wolę nawet słuchać tyrad o koniach,
siodłach, mundsztukach, wyżłach...
Nie żądam, aby byli rewolucjonistami, niechaj będą tchórzami nawet, ale gdzie
patriotyzm, gdzie tradycja, gdzie „chowanie w piersiach świętego ognia" * ?
Żydzi, przechrzty, na-lewkowicze większe mają znaczenie społeczne niż ci, krew z
krwi i kość z kości.
. Karwasiński kilka dni już temu przysłał mi rolę w Podejrza-'nej osobie*.
Mam grać starego szlachcica, krzykacza. Wy-
OLEŚNICA, 1888
53
mówić się nie mogę, a towarzystwa stopnickiego nie znam zupełnie. Teatr ma się
odbyć dnia 6 stycznia.
Czy zdążę wrócić na ten dzień z Kroblic? Pisałem do Józefa *, do p. Celiny, do
Wacka, a w środę myślę wyjechać do Kielc.
Czy też zobaczę Helenkę? Wszystkie moje uczucia śpią snem martwym. Czy to nie
najlepszy stan? Gdzie to dawna miłość, gdzie te wichry zgryzot, niepokój
człowieka miotanego wszystkimi jędzami tęsknoty, żalu, rozczarowań, smutkiem,
biedną filozofią uczuć pohańbionych. Wszystko już umarło. Mogiła wysoka usypana
i piersi upiora drewnem przebite, aby nie wstał nigdy. Przyszło wreszcie
zapomnienie, zapomnienie bez żałoby, umarłe na zawsze. Ale po nim nie będzie już
nic nowego. Wyleczyłem się z miłości, ale pozbyłem się i uczuć. Lepiej jest tak
jak dziś, ale... błogosławioną niech będzie przeszłość.
Do pani Heleny nie napiszę już nigdy.
Gdyby mi kto rok temu zaręczył, że minie sześć miesięcy, a my napiszemy do
siebie dwa obojętne listy — czyżbym był uwierzył? I nie nowa miłość zwyciężyła
Hele, nie metoda Heinego... lecz zapomnienie samo, ta mara bezcielesna, a
przecież bardziej trwała i nieporuszona niż granit. Czasami przeniknie przez
duszę światełko wspomnienia, jak wczoraj, gdy rozmawiałem z panią Zofią, tak
podobną z inteligencji i salonowości do Heli..., lecz znika jak dreszcz.
Jest tak, że nikczemnością byłoby pisać do niej... Nieraz bierze mię chęć
napisać po to, aby odebrać list ze słowami pieszczonymi, przeczytać je dla
rozerwania samotności, ale jestem raz w życiu szlachetnym: gdy przestałem
kochać, zostawiam ją mężowi, obowiązkom... Jedyna szlachetność mężczyzn. Są i
podlejsi, którzy na wszelki wypadek spotkania zatrzymaliby piękną kochankę —
listami.
Co się z nami stało, Helu, gdzie my się rozeszli? Jeszcze
DZIENNIKI, TOMIK XIX
sześć miesięcy temu wierzyłem, że miłość ta jest życia mojego treścią, jeszcze
sześć miesięcy temu w imię jej łamaliśmy węzły społeczne...
17 XII (poniedz.).
Wczoraj w ciągu nocy przeczytałem Dewajtis Rodziewi-czówny. Pierwszym, a
najważniejszym słowem sprawozdania o utworze tym musi być to, że go się czyta od
początku do końca jednym tchem. Drugim — będzie to, że czytają tak powieść tę
panowie i panie z arystokracji, trzecim wreszcie — pytanie, co to jest. Idea
zaczerpnięta wprost ze skarbca „pracy organicznej", tylko podpisana pod
sztandarem niesionym wysoko, tak wysoko, aby orła białego widział tłum. Idea
wspiera się na ludziach i faktach branych z obserwacji, ale z obserwacji
panieńskiej, a co więcej, z obserwacji kierowanej przez Orzeszkową. Ludzie
Dewajtisa. prawdziwi są i nieprawdziwi — „tendencyjni". Jedyną postacią
kapitalną jest Kazimierz, zruszczony i nawrócony przez miłość. Marek — to
człowiek mityczny, powieściowy, na szklanych szczudłach, ale za narysowanie go
całowałbym rączki panny Rodziewicz. Niech idzie między ludzi ten Marek i niech
mruczy po żmudz-ku o miłowaniu Dewajtisa. Za tę ideę, za owo 7.0* :anę, zostanę,
zostanę!" — niech pochwaloną będzie młoaa laureatka.
Idea każe kochać tę powieść i język. Miłośoi nie opisuje u nas nikt tak dobrze
jak Rodziewiczówna. Ma na to swój już specjalnie język i manierę..., tylko że
nadużywa powtarzań się efektów: mrukowatość jest jej konikiem, na którym jedzie
dotąd, ale czy się utrzyma nadal? W Między ustami a brzegiem pucharu mrukowatą
była bohaterka, w Dewajtisie — bohater. Środki uwydatnienia miłości w obu
utworach identyczne. Zachwycające są te środki, tylko każą się domyślać
wyczerpania wkrótce. To subiektywizm jeszcze. Życia w powieści nie ma zupełnie,
prawdy ani tzw. psychologii żadnej. Poezja za to jest — mocna, wspaniała, gorąca
czasami jak rozpalona od wystrzałów lufa, gromka czasami jak okrzyk
OLEŚNICA, 1888
55
niewolników, niebezpiecznie skryta jak wir pod gładką powierzchnią wody. Całym
sercem życzę młodej orlicy szczęścia. Wytykać jej błędy, popełnione przeciwko
teoryjkom o sztuce, wymizdrzonym na Zolach i Goncourtach — byłaby głupota. Niech
ona woła na naród po swojemu: „brońcie się, brońcie się, brońcie się!"
i»
Próby z owej Stacji pocztowej w Hulczy odbywają się nieustannie. Wnosi się do
salonu stolik, ustawia na nim dwie świece, zasiada panna Łucja, obok niej pan
Jarosław i powtarzają w ciągu kilku godzin scenę, składającą się z kilku zapytań
i odpowiedzi. Panna Łucja ma rolę kokietującej panny. Nie była nigdy w teatrze
(„ale byłam w cyrku w Warszawie..." broni się, gdy bracia wyśmiewają się z owego
niewidzenia teatru), musi mówić kokieteryjnie do p. Jarosława, któremu nagadano,
że ma ruchy Leszczyńskiego z Frou-Frou. Co za hece! Panna Łucja na żadnej
kokieterii jeszcze się nie zna, po prostu nie wie, czego chcą od niej — i ja, i
papa, i Jarosław, i pani Jezierska.
— Kokietuj oczami! — wołają.
— Bagatela! — kokietujże, jeśli ona nie ma o tym pojęcia. Gdyby była na pensji,
umiałaby to przynajmniej. Tu widzi pannę Graess, która pluje na mężczyzny
wspomnienie, panią Józefinę, całującą się czasami z mężem, i panią Jezierska,
nie kokietującą nigdy nikogo po prostu dlatego, że nie miałoby to żadnego
skutku. Otóż, opadnięta przez wszystkich, panna Łucja zwraca się w sekrecie do
mnie:
— Panie, jak to trzeba kokietować?... Bądź mądry i wytłomacz.
— Niech pani sobie wyobrazi, że gra z panią nie p. Jarosław, lecz ktoś obcy,
młody, przystojny...
— No dobrze, ale cóż robić?
— Patrzeć... kokieteryjnie.
— To mi pan wytłomaczył... Ja tego właśnie nie umiem.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
— No... niech się pani zdaje, że...
— Ale mnie się nic nie zdaje. Patrzeć i patrzeć! Patrzę i tak, i owak na tego
głupiego Sławka — i zawsze źle.
Ostatecznie papa bierze na się naukę ruchów i wtedy cudem jakimś duszę w sobie
śmiech: stary w swej peruce robi miny dzikie, defiluje przysiadając, patrzy
spode łba, co ma znaczyć kokieterią, uśmiecha się głupio.
Jestem suflerem i reżyserem i uśmieję się aby dzięki tym urzędom. Zaledwie
„Luci" skończy rolę poważnej panny i usłyszy upragnione „dobrze" z ust papy,
skacze jak koza do sufitu wołając:
— Znakomicie gram, znakomicie gram!
— Masz pan! — woła papa — takiej dawać rolę dorosłej panny.
— No, a cóż? Źle gram, papa?
21 XII (piątek). W Kielcach.
We wtorek rano wyjechałem z Oleśnicy do Chmiemika. Pamiętam jeszcze ze wstrętem
tę jazdę przez puste pola zasłonięte mgłami białawymi, przez lasy i poręby,
gdzie samotne świerki wyciągają nad drogę przesiąkłe deszczem gałęzie; wiatr je
zagina do góry i wtedy z drzew leją się krople ciężkie, czarne, ogromne jak łzy
człowieka, co stracił wszystko na świecie i nie może nawet zrozumieć, co znaczy
szczęście... Kto nie widział pustych pól w taki dzień mglisty, gdy wszystko, od
drzew począwszy, a kończąc na samym gruncie, ma pozór spuchnięty, rozbrzmiały,
chorowity, drzewa i zielska przydrożne drżą, jeden kłąb mgły posuwa się w miarę
posuwania się wózka — ten nie pojmie smutnych uczuć oblegających myśli.
Zajechałem na godzinę drugą do Chmielnika. Istnieje tam cukiernio-restauracja, w
której można bezkarnie czas spędzać. Spędzałem więc czas pod piecem odmarzając
stopniowo, gdy do owej dziury wbiegły dwie panny jakieś. Byłem strasznie zły i
zmarznięty, nie zwracałem też zupełnie uwagi na owe panny, czym oburzy-
KIELCE, 1888
57
łem je do tego stopnia, że kazały sobie podać paczkę papierosów i paliły takowe
z precyzją, zdolną pognębić każdego, cóż dopiero wroga emancypacji. Szczęściem,
że wyjechałem wkrótce.
Jechałem pocztą tą nieznośną drogą z Chmielnika do Kielc. Mijam Tarnogórę i
wspomnienie Franciszki Krasińskiej * po prostu mię rozrzewnia, tym więcej, że
zielony wózek pocztowy trzęsie niemiłosiernie. Wieczorem zajechałem już do
Kielc. Pierwsze wrażenie: febra nieunikniona. Trzyma mię ona w ciągu całego dnia
następnego i wczorajszego. Głowa boli, nudy nadmierne, nieopisane, gorączka,
dreszcze i spacery po ulicach miasta, ciemnego jak moi elewi i elewki, brudnego,
nudnego, wściekle księżego, obrzydliwie katolickiego. Co za nudy!
Wczoraj wreszcie spotykam na ulicy... Lipsjusza. * Co za gadanie genialne,
nienasycone, wściekłe, studenckie!
22 XII (sobota).
Za pół godziny najdalej — pojadę do Kroblic... właściwie na banhof, do Bzina,
Ostrowca i dopiero do p. Michaliny *. Tłomoczek spakowany, czekam na dryndę. „Na
dworze deszcz i mgła..."
. Dziś rano obudził mię Wacek. Gadaliśmy a gadali — i czyż zdołam powtórzyć
treść rozmów? Wszystkie zebrania studenckie, pojedynek Leona z Grużewskim, ich
prace, szalone prace Wacka, tego cichego bohatera, tego męczennika idei, spory z
socjalistami, walki tytaniczne, radości ciche i ciche niedole, i minuty
obłąkanych smutków — wszystko w ciągu godziny opowiedziane i odczute, wyszeptane
i wyśmiane...
Zostawił mi „listę" *. Rewolucję czynię w ziemi i województwie sandomierskim.
Panna Celina przyjechała jeszcze we czwartek wieczorem. Siedziałem w gabinecie
pana Kaźmie-rza słuchając opowiadania o nalewkach, jakie preparuje jakiś Nikołaj
Iwanowicz, gdy weszła. Dobra Celina! Trzy ru-
58 DZIENNIKI, TOMIK XIX
ble na Skarb złożyła, przeczytała broszurę i zachwyca się i mną, i studentami, i
odwagą, i cnotą patriotyczną — ale biernie, bez płomieni ducha warszawianek.
Warszawa to nie tylko serce Polski, ale Polska rewolucyjna. Wacek oddał mi
listy, jakie przyszły pod moim adresem po wyjeździe moim z Warszawy. Otwieram
jeden... list od Helenki P.* Jakżem rad!
List Pana bardzo mię zdziwił, gdyż nie sądziłam, aby Pan pamiętał jeszcze o
stronach sandomierskich, a szczególnie — o Dmosicach. Widocznie chustka i
pierścionek przypominają Panu mnie... Co do fotografii, to nie jestem pewna, czy
ją Pan ma, gdyż Michalina mówiła mi, że wziął ją Pan nie dla siebie, więc nie
wiem, jakie ją losy spotkały. Bytność Pana została mi w pamięci i bardzo często
przypominają się różne zdarzenia. Czy Pan pamięta naszą podróż z Kroblic?
Nieprawdaż, że była wesoła? — Dla niektórych obecnych była nieprzyjemną — lecz
wieczorem te miłe wymówki... Wszystkie te historie dobrze pamiętam.
Może Pan być pewny, że z rady złych nie będę korzystać, za list i pamięć bardzo
dziękuję, proszę listy pisywać otwarcie, a zapewniam Pana, że nikt oprócz mnie
czytać ich nie będzie — tylko pisać trzeba pod adresem M. Nałęcz. Spodziewam
się, że na odpowiedź nie każe Pan długo czekać. Przyrzekł Pan, że będzie na
święta w Chobrzanach, mam więc nadzieję, że się zobaczemy.
Zostaję z prawdziwą przyjaźnią —
Helena.
Z radością jadę na te święta — a wrócę smutny, smutny... Ale w drogę!
\ stycznia 1889 r. (wtorek). W Oleśnicy.
Przed dwoma godzinami przyjechałem tutaj z Kroblic. Nie chcę pisać, nie mogę —
doznaję smutku, którego nie mogę się pozbyć w żaden sposób. Czy tęsknię za
Helenką? Nie wiem, sam nie wiem... Zdaje mi się chwilami, że ją kocham, a za
chwilę — odlata ode mnie. Tylko mi bez niej smutno nieznośnie.
Nie mam dziś chęci opisywania tego prześlicznego ibie-
OLEŚNICA, 1889
59
głego tygodnia: zbyt jeszcze odczuwam żal za nim, za tym, że minął jak obłok
mgły oświetlonej słońcem. Ręce bezwiednie szukają karteczki, aby po tysiączny
raz przeczytać naiwne słowa białej dziewczynki:
Proszę choć o troszkę wzajemności, bo zapewne wiesz, że serce moje tylko Tobie
oddane. Przesyłam Ci całuska.
Twoja H. A. napisz prędko do mnie...
I cóż, stary łobuzie? Czy masz na świecie człowieka, którego byś kochał?
Tułactwo, tułactwo, tułactwo. Bałamucisz szesnastoletnią panienkę, lecz czy i
siebie bałamucisz nią?
Mróz straszny, wiatr ponuro huczy w konarach sosen, co chwila rozlega się huk
jak wystrzał z pistoletu: gonty strzelają. Znowu jestem sam, nie sam, bo
towarzyszy mi konwenans, nie sam, bo towarzyszysz mi i ty, złota Heluniu,
chodzisz za mną z kąta w kąt pokoju i cudnymi oczami mi się przyglądasz i
szepcesz mi: „pan tylko tak sobie mówi, a mnie samej smutno..."
Ach, być poetą! Czy wiesz, dziewczyno, Co to poetą być znaczy?...*
4 stycznia (piątek).
W mieszkaniu moim tak zimno, że atrament zamarzł w kałamarzu — wobec takich
warunków sypiać tam nie mogę, tym bardziej że kiedyś, gdy tam nocowałem, wąsy mi
ob-marzły. Rzuciłem więc piętro i przeniosłem się na dół, do pokoju p.
Jarosława. Interesujący ten młodzieniec uprzyjemnia mi czas dyskusjami
filozoficznej natury w guście np. tematu: czy siłę fizyczną mięśni można uważać
za znamię inteligencji? czy ukończywszy cztery klasy gimnazjalne można otrzymać
stopień doktora filozofii? itd. Czasami dysputy te tak mię nastrajają, że wydaje
mi się formalnie, jakoby mię obdzierano ze skóry.
60
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Pisać nie mogę, a chcę pisać o tobie, maleńka, śliczna Helenko.
Dnia 21 grudnia wyjeżdżałem z Kielc. Na dworzec odprowadziła mię macocha, pani
Lucyna, panna Celina i panna Emilia *. Ot, co znaczy mieć za sobą babinki!
Celinka aż rumieniła się, gdy jej plotłem różne głupstwa. Przed zajęciem miejsca
w wagonie wycałowałem ją po rączkach, co w ostatecznym razie niczego nie
dowodzi, a może dowodzić bardzo wiele. Są ludzie utrzymujący, że Celina kocha
się we mnie. Bardzo mi jest przyjemnie, tym bardziej wówczas, gdy jechałem
patrzeć w oczy Helenki i romansować z p. Michaliną.
W Bzinie czekałem na pociąg do Ostrowca tylko sześć (6) godzin w nocy. Piekło!
Robi się wreszcie dzień — jadę w towarzystwie pp. Z. *, nudnych wyjątkowo
kawalerów, rozczesujących sobie grzywki oraz opowiadających anegdotki
drastyczne, z których wypada śmiać się do rozpuku, ponieważ słyszało się je już
dziewięć lat temu, opowiadane przez tych samych pp. Z. Wysiadam wreszcie w
Ostrowcu, piję herbata niewymownie czarną i posiadającą smak rosołu wygotowanego
ze starych grzebieni gęstych*. Za banhofem stoi furmanek, powozów, bryczek — ze
dwieście. Żydki łapią mię, wydzierają tłomo-czek, wrzeszczą: — Jaśnie panie! mam
konie jak lwy.. Lawiruję między wózkami, odpycham pięściami Żydków i upatruję
charakterystycznej cechy, po której mógłbym poznać furmana z Kroblic. Uwagę
moją, zrozpaczoną już bezpłodnym szukaniem, zwraca wreszcie chłop w wielkiej
granatowej czapie i siwej sukmanie.
— Skądeście, ociec?
— Aż Kroblic, panie.
— Po kogoście przyjechali?
— A po jakiegosi ta z Warszawy.
OLEŚNICA, 1889
61
Wsiadam na tytaniczny wóz i grzmiemy, o ile można tym wyrazem określać dreptanie
koników nierównie większych od kotów. Wiaterek dmie, nos mi śluzy swe otwierać
poczyna, zimno diabelne dojeżdża aż do kości. Ślicznym jechałem krajem od
Ostrowca do Opatowa, a jednak prócz zimna nie odniosłem innych wrażeń. W
Opatowie znowu herbatka w tzw. cukierni — zawsze w towarzystwie studentów tego
gatunku, że przeważnie mówią o preferansie.
Opatów... gniazdo przeszłości. Na widok murów grubych, niezgrabnych zdaje się
spoglądać ci w oczy twarz stara, obrzydliwa, ciekawa ze względu na to, że znać
na niej cierpienie gorzkie. Nie skarżą się te mury, tylko stoją a patrzą
zagadkowymi szczerbami. W bramie, pod jaką się przejeżdża, tkwią jeszcze kule
powstańcze z 63 r., te „amnestią owinięte..." * Nie otuchą napełniają mię ruiny
przeszłości, lecz smutkiem i zimnem. Wolałbym, aby znikły z oblicza ziemi, aby
[nie] hańbiły się istnieniem na przeklętej ziemi.
Zmarznięty jak sól, mijałem ładny Włostów — i nad wieczorem przyjechałem do
Kroblic. „W imieniu nieobecnego gospodarza" — przyjmował mię na ganku p. Teodor,
który, mówiąc nawiasem, będzie kiedyś moim kuzynkiem, ponieważ jest narzeczonym
Janinki *.
Pani Michalina zachowuje względem mnie minę nie dająca się określić: podaje do
pocałowania dłoń swoją w ten sposób, że wprost natrafiasz ustami w paznokieć jej
paluszka małego. Smuci mię to naturalnie, nie do tego jednak stopnia, bym
zręcznie nie wybadał, czy oprócz p. Heleny nie czytał kto mojego listu
francuskiego. Przekonawszy się, że okrywa go tajemnica, oddycham i zaczynam
nabierać wesołości. Zjawia się wkrótce Józef i rozpoczyna gwarzenie — de publi-
cis. Gwarzenie to przeciąga się poza odjazd konno p. Teodora, przeciąga się aż
do dnia następnego. Następny dzień — to wigilia. Józef jedzie naturalnie do
Kamieńca *, a ja pozostaję na łasce pani Michaliny, która rozpoczyna na nowo
atak do mego serca. Ma minę tak skwaszoną, że żaden kwas
DZIENNIKI, TOMIK XIX
organiczny cierpkością wywołanego wrażenia równać się z nią nie może.
Gdy mówi z bajronistycznym wzruszaniem ramion, że mężczyźni są wiarołomcami, że
polują tylko na spokój młodych mężatek (z grzywkami), to spojrzenia jej ciskają
pioruny na mnie.
Wigilia... Obrus rozciągnięty na stole okrytym sianem, choinka dla małego Jasia,
ta uroczystość, której urok odczuwasz, choćbyś był ateuszem gubernialnym, dla
mnie smutny ma oddźwięk. Przy tym drzewku, przy tym sianie łączą się1 rodziny,
topnieją serca, tylko dla mnie nie ma gościnnego miejsca przy żadnym sercu.
Zawsze mi smutno, zawsze mi nieokreślenie w taki dzień tęskno — za matką, za
tym, „żem nie znał prawie rodzinnego domu"...*
Ale jemy we czworo najrozmaitsze ryby z sosami, bez sosów, z jajami, bez jaj, ze
smakiem i bez smaku sporządzone. Palemy później papierosy i mówiemy o Skarbie
Narodowym...
Pani Jadwiga J. zaczęła była czytać broszurę, jaką jej zawiózł Józef. Tymczasem
sfanatyzowałem jego, próbowałem, dość zresztą. skutecznie, demokratyzować. Dużo
w nim blagi, szczególniej zaś pozy, głośnych a miodopłynnych słów, zapału na
zimno, elokwencji i przesady. Nic przysiągłbym,, czy w stanowczej chwili nie
drapnąłby z placówki, a jednak to jedyny człowiek, jakiego znalazłem w^ród
współczesnej szlachty, do którego można przyjść z hasłem: „Wstawaj, pójdźwa na
Moskala!" Wstanie i pójdzie, lecz nie w imię głuchej nienawiści do Moskala, nie
w imię posępnej a milczącej miłości ziemi, tylko w imię energii, w imię czynu,
ruchu, odwagi. Oto dlaczego nie wiem, czyby nie wrócił z drogi.
— Jeżeli trzeba będzie położyć głowę, wezwijcie mnie — położę. Energii nie mam
gdzie podziać...
Szczycę się nim, szczycę aż do upojenia. Chciałbym go zawieźć do Warszawy na
sejm studencki, niechby gadał.
OLEŚNICA, 1889
63
Chciałbym jeszcze — gdyby podobieństwo — zawołać do nich: taką mamy szlachtę —
zgniliznaż to? Ma lat trzydzieści pięć, a młodszy jest od ośmnastoletnich
organiczników; czasami mrużyłem aż oczy z zachwytu, gdy kolos ten przysięgał mi,
że takich jak on — pokaże mi dwudziestu, a jednak... trzeba, aby i on zaliczon
był do zgniłych. Nie zna on ukochań głuchych, mrocznych, tych straszliwych imion
i dźwięków, jakie się kocha fanatycznie, po pogańsku, dziko, ślepo, posępnie,
bezmiernie. I dlatego nie wytrwa — i zestarzeje się, i umrze albo sobie w łeb
palnie... Szkoda mi go, żal mi go, tego szlachcica w każdym calu, tego
majestatycznego tytana siły. Jest on ciekawszy niż Hamlet i trudniejszy do
zrozumienia niż Hamlet, i cięższe ma do rozwiązania zagadki niż Hamlet. Piszę o
nim powieść od dawna i nie mogę dokończyć, siły nie mając i nie będąc
psychologiem. Jest to najsympatyczniejszy w sferze szlacheckiej chory człowiek.
W pierwszy dzień świąt złożyłem wizytę pp. R. w Pęcho-wie, wraz z p. Michaliną.
Pan R. jest dorobkiewiczem z ekonoma wyrosłym, prostakiem, ciemnym liczykrupą.
Typowy burżua. Żona jego „daje" księdzu proboszczowi swej parafii. W
przepysznych salonach Pechowa rozłożył się ten dorobkiewicz jak Żyd.
W salonie ogromnym, ślicznym, na komodzie demokratycznej stoją... filiżanki ku
upiększeniu, dywan przepyszny obok komody w stylu ekonomskim itd.
Emablowałem panią R., kobietę ładną, lecz bezwstydną tak, jak to umieją być
bezwstydnymi Messaliny wiejskie. Rozmawia się o tym np., że gdybyśmy nocowali,
to ja spałbym w jej pokoju, a na zapytanie, co byśmy robili, odpowiada, że
zrobilibyśmy „swoje" — i spali spokojnie.
Wyjechaliśmy z Pechowa późno w nocy. Ciemno było dia-belnie, ślisko, konie szły
jak na szpilkach. Podczas tej drogi pani Michalina wyznała mi, że kocha mię od
pierwszej chwili poznania się, że nawet z powodu tej „nieszczęśliwej miło-
64
DZIENNIKI, TOMIK XIX
ści" na wszystkich balach ubiera się tylko w czarne kostiumy. Odpowiedziałem:
„Kocham" — to znaczy: chcę z tobą podzielić Gorzki chleb trudu i tez, i
boleści... Chcę oczy twoje w dzień smutku weselić I tarczą być twojej części.
Jeśli w twym sercu, kobieto, nie płonie
Ogień ku takiej, jedynej miłości —
Nie mów ty „kocham" nikomu na świecie...*
Naturalna rzecz, że p. Michalina musiała pomyśleć sobie w duchu, że jestem
zupełnie głupi, ale to nic, bo oto, gdy wróciliśmy, Józef zaproponował, abyśmy
następnego dnia jechali do... Dmosic. O, minutko radości! Źle spałem tej nocy...
myślałem, myślałem...
W środę rano wyjechaliśmy z p. Michaliną do Dmosic. Cała równina sandomierska
iskrzyła się w mrozie i słońcu. W mgle oddalenia, w tej subtelnej niebieskości
krajobrazu zimowego zarysowały się dwie wysmukłe wieże kościoła w Sulisławicach,
a bliżej z białego horyzontu wstawał, ukazując się coraz lepiej — wierzchołek
najwyższej lipy w ogrodzie dmosickim. Była to dziwnej radości chwL.,5 dla
mnie...
Zajechaliśmy przed dwór. Pusto... „Dziadzia" w stereotypowych pantoflach
oświadczył nam, że „wszyscy" pojechali do Sulisławic do kościoła. Z
matematycznością zadziwiającą obliczyłem, że skróci to o dwie godziny czas
obcowania z Helenką. Na szczęście p. Michalina oświadczyła się z chęcią jechania
do Sulisławic — chodziło o moją decyzję. Bez czapki wyszedłem, aby wsiadać, co
jeszcze pesymistyczniej usposobiło względem mnie panią Michalinę.
Jechaliśmy przez łąki dmosickie, te same, gdzie poznaliśmy się z Helenką.
Zajeżdżamy przed kościół, wchodziemy. Z głównych drzwi już widzę Helenkę w
stallach przed wielkim ołtarzem...
OLEŚNICA, 1889
65
Aha... to ja się w niej kocham, przechodzi mi myśl przez głowę...
Zbliżamy się tam. Helenka nie patrzy w moją stronę zupełnie: modli się. Staję
obok kolatorskich ławek, tak aby przez kratki ławy widzieć tę śliczną, matowo
bladą twarzyczkę, „rozwidnioną źrenicą z błękitu" *. Oczy błękitne prze-słonione
były białą woalką, lecz po niejakimś czasie — woal-ka zsuniętą została z twarzy.
Również zaczęła Helunię zaciekawiać muzyka na chórze, bo często zwracały się w
stronę, gdzie stałem, prześliczne oczy. Wtedy niby strumień zimnej wody oblewał
mię od stóp do głów, przechadzał się po nerwach dreszcz miłości, niejasna
radość, nieświadoma trwoga, niepewność, czy stoi się na własnych obcasach, czy
na obłoku.
Ksiądz Czapla śpiewał swym przedętym głosem, podobnym do głosu człowieka
cierpiącego bolę dyzenteryjne, aż do chwili, gdy chłopi zaczęli go obsypywać
owsem * nie szczędząc nosa i łysinki. Wyszliśmy. Przed kościołem przywitałem
Helunię uchyleniem barankowej czapki. Mieliśmy obydwoje miny koźląt zagniewanych
na się śmiertelnie. Jechaliśmy na różnych wózkach.
W Dmosicach obiad zabrał dużo czasu, po nim dopiero zaczęliśmy rozmawiać we
dwoje w rozmaitych kącikach. Dobrą rzeczą jest gra w karty w typowo
szlacheckiego „elbika" *, gdy ma się obok siebie Helunię. Wymyśliła ona jeszcze
coś ciekawszego: rozmowę za pomocą gałeczek chleba. Samogłoski oznacza jedna
gałeczka, spółgłoskę — dwie. Pierwszą literę wyrazu mówi się odczytującemu.
Helunia układa:
— Gzy napisze pan?
— Z Oleśnicy.
— Adres: Helena P.
— A pani?
— Odpiszę. Czy mnie lubisz?
— Nad wszystko.
— Bądź mi wzajemny.
5 — Dzienniki t. VI
66
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Pani Michalina, zauważywszy, że przy tej rozmowie głowy nasze zbyt się pochylają
ku sobie, wprowadziła inną grę: sekretarza. Pisaliśmy więc sobie wzajemnie
komplimenty. Moje, górnolotne, wycinała następnie i chowała. Trwało to wszystko
aż do godziny dwunastej w nocy. O tej godzinie odjechaliśmy. Na „do widzenia"
długie całowałem ją po rączkach w ciemnym stołowym pokoju. Panna Maria („Mizia")
jest przyjaciółką naszego romansu. Gdy uważała, że błagam Helenkę oczami o
pocałowanie rączki, wywoływała zgrabnie ją, następnie mnie do drugiego pokoju i
zostawiała nas samych. Helenka nie pozwalała pocałować się ani w czoło, ani w
usta, raz tylko wolno mi było dotknąć ustami włosów puszystych,
jasnopopielatych, lśniących, pachnących. Chwilami, na widok delikatnego rumieńca
rozpływającego się w białości cery, białości matowej, jednostajnej, białości
porcelany sewrskiej, na widok pozaginanych owalnie w kształcie litery S
pukielków włosów na skroniach, na widok zagięcia okrągłych ramion i linii tej
przeklętej, co łączy ramiona z dumnymi, dziewiczymi piersiami, na widok
wysmukłej talii, gibkiej i okrągłej niemal artystycznie — ogarniała mię myśl,
jakim sposobem wkrada się do mnie poza murem świadon.o-ści poczucie bezwiedne,
że oczy błąkają się po niej z gtu-pim błaganiem? Co trzeba zrobić, ażeby
zapomnieć, o tej poezji piękna i harmonii? Jak ją odrzucić? Czyby nie można
patrzeć na to okiem rozumu, rozsądku, nie baranieć?
Nie można...
We czwartek pojechałem do Chobrzan i bawiłem tam do soboty. W Chobrzanach
zmieniło się cokolwiek. Jania jest narzeczoną, zakochaną w Teodorze po uszy.
Mało mówi, a patrzy tylko w okno, skąd widać drogę do Dmosic. W jednym kierunku
szły nasze myśli, toteż żartowałem z niej zawzięcie. Ignacy żeni się pono z
bogatą, bo 90-tysięczną, panną w Radomskiem. Chobrzany sprzedają chłopom,
parcelują po 100 rubli morga. Co za dobra myśl przyszła im do głowy! Kupują
chłopi okoliczni, lecz musi ich być tylu, aby zapła-
OLEŚNICA, 1889
67
cić całe Chobrzany od razu, inaczej bowiem wuj T. * sprzedać nie chce. Składają
więc pieniądze do kupy, lecz o żadnej spółce mowy nie ma. Agent pieniądze
zbiera, zapłaci i podzieli na działy po załatwieniu kupna.
O sprawie tej pisać jeszcze będę, gdy się dokona. Interesuje mię ona mocno.
W sobotę pojechaliśmy z Ignacym do Kroblic, aby się z Józefami pożegnać, miałem
bowiem jego końmi nazajutrz do Oleśnicy wracać, tymczasem nocowaliśmy w Krobli-
cach, gdyż zapadło postanowienie, abym zamiast do Oleśnicy jechał jeszcze do
Dmosic. Niezbyt się broniłem, tym bardziej, że nad wieczorem przyjechała pani P.
i zaprosiła nas en masse na obiad niedzielny. Znowu noc miła z myślami o
jutrzejszej Helence.
W niedzielę widzieliśmy się w D. od 12 do 3 po południu. Mało mówiliśmy nawet ze
sobą, chyba oczami.
Uparł się Józef, aby jechać przed zachodem słońca — i pojechaliśmy, ale z jakim
żalem obustronnym. Płakała i darła chustkę ze złości, nazywała mię potwornie
nieznośnym. W jej pokoju, we framudze okna pierwszy bodaj raz przycisnąłem ją do
siebie. Pamiętam tę przeczystą główkę przy mych ustach...
Gdy już wyjeżdżaliśmy, wsunęła mi w rękę karteczkę, którą mogłem odczytać
dopiero w Kroblicach, w półzmroku. Wyjechaliśmy już z Dmosic, konie ślizgały się
pod omarznię-tym wzgórzem, a ona stała jedna na ganku w niebieskiej sukience.
Tak mi w pamięci została...
Treść karteczki była:
Jutro, jeżeli będziemy mogli — przyjedziemy. Proszę o sekret co do tego, o czym
Panu mówiłam." Bardzo mi przykro... Proszę choć o troszkę wzajemności, bo
zapewne wiesz, że moje serce tylko Tobie oddane. Przesyłam Ci całuska.
Twoja H.
A napisz prędko do mnie.
H
" Zachowuję sekret, ale, utnij łeb, nie wiem, o co chodzi...
68
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Pamiętam jeszcze herbatę, jaką piliśmy na wyjezdnym, i minę Helenki — od stu
diabłów. Herbata i mnie mało się nosem nie wylewała.
W poniedziałek zostałem jeszcze w Kroblicach mając nadzieję, że spełni się
obietnica karteczki. Pani Michalina nudziła mię swymi spojrzeniami i wymówkami,
przycinkami na temat stosunku z Helenką do niemożliwości. Koniec końców znudziła
mię i zniecierpliwiła do stopnia n + X. Naraz otwierają się drzwi i wchodzi
pokojóweczka z Dmosic z listem do p. Michaliny. Zobaczywszy mnie uśmiecha się i
daje znak, że ma coś dla mnie. Zgrabnie podsuwam się do niej i odbieram, pomimo
argusowego wzroku pani M., maleńki liścik bez adresu.
Nie wiem, czy kartka ta zastanie Pana jeszcze w K., lecz piszę dlatego, aby się
dowiedzieć, kiedy Pan jedzie. Jeżeliby Pan nie miał czasu odpisać parę słów, to
proszę choć powiedzieć przez sługę. Proszę napisać zaraz po przyjeździe do
Oleśnicy. We czwartek poślę na pocztę: list ze Stopnicy idzie trzy dni. Czy na
pewno będzie we czwartek list w Klimontowie? Przepraszam za moje bazgroty, ale
jestem trochę słaba, a wszystko to przez...
Helena
Odpisałem ołówkiem fta bilecie wizytowy n słów kilka i z zadziwiającą
zręcznością wsunąłem służącej wraz z sutym podarunkiem za dostarczenie listu.
Wieczorem tegoż dnia na papierze p. Michaliny (horror, horror!) napisałem długi
list do Helenki.
We wtorek rano wyjechałem do Oleśnicy. Śnieg sypał nieustannie jak mgła, zza
której snuły się niewyraźnie kontury lasów roztapiając się w brudny, smutny,
jednostajnością nieznośny półmrok nieba. Niebo to jedynie w takie dnie
przedstawia się oku jako rzeczywista nieskończoność przestrzeni: pusta głębia,
nie posiadająca nawet formy sklepienia, po prostu głąb pełna brudnej pary. Zdaje
się, jakoby z ziemi wstawał z ciężkością smutek ludzki, jakoby wznosił się w
niebo i opadał z jękiem, bezsilny, gnieść na nowo piersi.
OLEŚNICA, 1889
69
Przyroda ma — jak twarz ludzka — chwile radości i chwile smutku, czasami smuci
się ona wespół z ludźmi...
W Staszowie popasłem konie i wrzuciłem w skrzynkę pocztową list do Heli i do
Wacława pod adresem Marii Hat-lanek *, ruszyłem dalej i wieczorem stanąłem w
Oleśnicy.
Taki jest koniec odysei mojej i taką historia minionego tygodnia.
Działalność moja polityczno-społeczna w województwie sandomierskim ograniczyła
się na zebraniu i zapisaniu w „Listę" rs. 3 na Skarb, na rozprzedaniu 4
kalendarzyków na oświatę ludową po kop. 40, na pozostawieniu Józefowi broszury
Jeża z warunkiem, że ją od dworu do dworu przese-łać będzie, na nadaniu mu
władzy pobierania składek na Skarb i przesełaniu ich na moje lub Wacława ręce,
na gadaniu zresztą wielu rzeczy z wieloma ludźmi. Nic tam nie zbu-dowałen/ nie
wierzę nawet, by można zbudować za pomocą szlachty cokolwiek na tym smutnym
obszarze kraju/ a jednak idę i umacniam się, i nie zraża mię to, że tyle razy
spotykam się ze śmiechem politowania, ze wzruszaniem ramion, z odwracaniem się
plecami — zalewają mi oczy pomyje upodlenia, lecz jeszcze iść będę, poświęcając
na ofiarę mojemu bogu tę jedne modlitwę: „tobie, ojczyzno..."
6 stycznia (niedziela).
Z okna obecnego mego pokoju widać przednią część parku. Śnieg świeżo spadły
przemarzł w ogromnym mrozie, sypki jest jak piasek. Okrywa on gałęzie sosen i
świerków niby ogromnymi białymi czapkami i zgina je ku ziemi, gałęzie i konary
wyłożył niby perłową macicą, na ciemnogranatowych pękach sosen leży jak
delikatny puder na główkach pięknych pań.
Słońce zachodzi naprzeciw okna za sosny. Wtedy cała ta ściana sosen wygląda jak
tytaniczny ejkonostas * wielkiej
DZIENNIKI, TOMIK XIX
bizantyjskiej świątyni. Niebo jest złote z odcieniem purpury; na takim tle
rysują się konary drzew jak bareliewy*. Z wierzchołków drzew za najlżejszym
podmuchem sypią się mikroskopijne pyłki śniegowe i migocą tysiącami promieni.
Jest to dym kadzidła w tej cudnej świątyni. Puch śniegowy sypie się nieustannie
w wiecznego słońca blasku. Wydaje się, że tam, na szczytach drzew, zasiadły
duchy maleńkie zimy i otrząsają skostniałymi rękami puszek śniegu z każdej igły
sosnowej. Od grubych pni idą po ziemi cienie na tle białej, iskrzącej się od
słońca, błyszczącej purpurowo-złotym blaskiem posadzki śniegu. Całą przestrzeń
wypełnia koloryt niepochwytny, jasno, najjaśniej błękitny. Udziela on się i
drzewom, i śniegowi, i niebu, wypełnia sobą wszystko. Przedmioty w nim są
plamami tylko, on jest całością, żywiołem, atmosferą tej wielkości. Widziałem
taki koloryt, taką cechę przenikającą utwór w obrazach Greuze'a. Jak cicho...
Miłość powstająca na widok ślicznej panienki nie jest w pierwszym swym zjawieniu
się w człowieku pociągiem płciowym *. Jest najzupełniej równą minucie wrażenia,
jakiego doznaje się na widok wschodu słońca. Ogarnia człowieka bezmierna
niecierpliwość, powstająca sta:, ż.- nie wiemy, co się z nami dzieje. Ogarnia
nas siła wyższa nad rozum i podchwytuje, i unosi. Wola zda się nam wówczas na to
tylko, że chcemy bez miary i odpoczynku patrzeć. Cała siła poezji spoczywa w
tych dwu ogniskach elipsy. Człowiek, co zobaczył wschód słońca pierwszy i
pierwszy wpatrzył się w piękną kobietę — poetą był pierwszym.
8 I (wtorek).
W Oleśnicy miał być wielki bal wprowadzający w świat pannę Luci. Przed balem
miał być teatr amatorski. Stację pocztową w Hulczy grano już podczas świąt, lecz
nie bardzo się pono udał ten spektakl. Dla rozmaitych powodów
OLEŚNICA, 1889
71
zaniechano zarówno balu, jak spektaklu, za główną zaś przyczynę podaje się brak
panien arystokratycznego pomiotu. Na bal taki prosi się tylko ludzi
mieszkających w pałacach, bez względu zresztą na to, czy mogą się wylegitymować.
.Prosi się np. panów Jasińskich z Sandomierskiego, o których wiadomo, że są
mechesami. Panien tedy brak. Summa. summarum w województwach sandomierskim i
krakowskim narachowa-no cztery panny, godne tańczyć ze szwagrami pana Kuby. W
niedzielę był pan Jezierski i państwo Bronikowscy. Omawiano tę kwestią i
zdecydowano odłożenie balu.
— Łusia nie zna jeszcze „dostatecznie" literatury polskiej, „wystąpić" nie
potrafi — mówi papa zwracając wzrok ku mnie, przekonany zapewne, że za rok p.
Łusia znać będzie „dostatecznie" literaturę i, zbrojna nią, „wystąpi".
—> Jest jedna rada na wszystko — mówi basem pan B. (ten sam, który bijał się z
chłopakami po łąkach w Janowi-cach do lat 18 swego wieku, aż „gdy był już
podrosły i rozumiał, co to jest dobre towarzystwo" *, oddany został do wojska,
oraz noszący miano „chłopaka") — jest jedna rada na wszystko: wydać bal
demokratyczny, zaprosić pannę Hassman (córkę doktora ze Stopnicy), pannę
Czaplicką (córkę inżyniera)...
— Ha, ha, ha... — śmieje się pani Józefina — to byłoby ciekawe patrzeć na takie
panny wchodzące do salonu z całym szykiem...
— O, tak — mówi p. Jezierski — cóż by to było dziwnego? Młodzież dzisiejsza jest
tak demokratyczną, nie gorszyłby jej taniec z pannami Hassman. — Mówi to z
niedościgłym dla mego opisu sarkazmem, szyderstwem, przekąsem, ironią.
— Och, papa, un bal democratiąue byłoby to „genialne" widowisko... ha, ha, ha! —
śmieje się jeszcze niepowstrzymanie pani Józefina.
Obok niej siedzi na wysokim stołku Józek — jej synek, w kącie siedzi p. Kuba —
jej eks-mąż, naprzeciwko p. B. — jej mąż obecny. To symbolizm.
72
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Opis powyższy może się wydawać przesadnym, lecz trzeba go widzieć i słyszeć, aby
zrozumieć idiotyzm tej kliki tyle podłej i nie wiadomo — bardziej podłej czy
głupiej. Pan J. wybiera się z kondolencją do pani M., mąż której, będąc sędzią
gminnym, okradł kasę gminną na tysiąc rubli i siedzi za to obecnie w kryminale.
Taka pani B. pogardza panną Cz., córką inżyniera, człowieka zacnego, patrioty,
panienką wykształconą i wychowaną nader starannie, wreszcie uczciwą dziewczyną —
dlatego, że ojciec jej nie ma wsi i nie okpiwa nikogo nie będąc „obywatelem".
Pani B.! Mąż patrzy obojętnie, gdy jej nieprawe dziecko siedzi u niej na
kolanach i gdy ona porozumiewa się oczami z panem Kubą, z p. Kubą, którego ja
bym powiesił na suchej gałęzi. Pisałem już jego życiorys i nienawidzę tej
kreatury, zausznika i dostawcy dziewcząt dla jaśnie pana, śpiącego z jasnym
panem w jednym pokoju i będącego ojcem dziecka spłodzonego z córką tegoż jaśnie
pana. Brudu na trzy łokcie, brudu takiego, że odwracasz się ze wstrętem — i ci
oto prawią o arystokracji, o krwi czystej...
Z opowiadań Wacka utkwił pewien szczegół w pamięć;. W rocznicę powstania
listopadowego Wacław ..rządził zebranie z rzemieślnikami, tj. z uczniami, jakim
ilaje lekcje bezpłatne. Przyszli wszyscy, liczbą około 15, i przyprowadzili ze
sobą faceta jakiegoś, nieznanego Wackowi. Wacek miał odczyt o spiskach z 25
roku. Porównywał tam nasze stowarzyszenia Łukasińskiego do „dekabrystów" * — i
rozwijał tę myśl przykładami. Gdy skończył, nieznajomy ów, który z uwagą
wsłuchiwał się w odczyt, wstał i zaczął dowodzenia Wacka zbijać ze znajomością
zdumiewającą. Wacek i Stach umilkli. Nieznajomy, rzecz zagaiwszy, ciągnął ją
dalej i zajechał aż do programu*. Wtedy okazało się, że jest to socjalista z
Proletariatu. Zebranie się w milczeniu rozeszło pozostawiając oratora — samego.
OLEŚNICA, 1889
9 s t.[y c z n i a] (środa). Od panny Celiny:
Dobry Panie Stefanie! Ludzie na naszym głupim świecie przed świętami i w czasie
świąt składają sobie nawzajem życzenia; słyszałam, jak życzyli sobie różnych
rozmaitości, a najwięcej obiło się o uszy moje życzeń tego rodzaju: „zdrowia,
skarbów nieprzebranych, męża lub żony, abyśmy się na przyszły rok zobaczyli"
itd. — ja zaś, wbrew przyjętemu obyczajowi życzyłam, jeżeli raczy sobie Pan
przypomnieć: „obym Pana więcej nie oglądała..." Były to życzenia w chwili
nadmiernego rozstroju nerwów wywołanego migreną lub może wskutek migreny
wywołanej okropnym zdenerwowaniem, złością, na koniec rozpaczą, nienormalnym
usposobieniem — a wszystko to zawdzięczałam komu? Niech Pan zapyta się — siebie.
Pomimo tej strasznej nienawiści, jakaś nieprzeparta siła, nieznana mi dotąd,
pchnęła mnie z taką mocą na banhof, że ani oprzeć się, ani jej zwalczyć nie było
w mojej możności, coś wyższego nad rozum mną owładnęło. I po co ja tak
spieszyłam? Po to, aby ujrzeć ten uśmiech szyderski i pełen ironii, okalający
wiecznie obrzydłe usta. Nie cierpię Pana, nienawidzę! A jednak, gdy pociąg
ruszył i światełka latarń znikły, dwie łzy potoczyły się po twarzy, łzy żalu i
wyrzutów, bo zdawało mi się, że życzenia wypowiedziane w chwili obłędu muszą się
ziścić i naprawdę już tego, którego ta para uniosła, nie ujrzę nigdy; dziś
jeszcze to-samo roi się w pustej głowinie i roić się będzie, póki nie odbiorę
słówka nadziei.
Po powrocie z banhofu tak się migrenka rozigrała, że fizyczne cierpienia
przytłumiły wszelkie inne; cały dzień leżałam w stanie błogim, bo nic nie czułam
i nikogo nie widziałam, potem i to przeszło, a został tylko niepokój i myśl, że
Go nigdy nie ujrzę; nareszcie powróciłam na swojfr stanowisko i korzystając z
ciszy zasiadłam bazgrać; w głowie mi się mąci i sama nie wiem, co mi jest,
obawiam się, aby nie porachowano mię do kandydatek czubkowych *. Chcąc zapobiec
tak niefortunnemu zakończeniu mego żywota, niech mi Szanowny i dobry Pan zrobi
choć iskierkę nadziei, że ujrzę Go kiedyś — a kiedy? Chociaż do Kielc od
Oleśnicy, tej przeklętej Oleśnicy, bardzo blisko, ale nie dla Pana. Gdybym tak
mogła zaproponować, ale nie — to na nic, to próżne mrzonki, a wreszcie spróbuję:
imieniny Kazia wypadają w ostatni poniedziałek, tj. 4 marca; gdyby też Ktoś,
kogo ja nie cierpię, chciał przyjechać chociaż na godzinę? Ale nie... to się po
Panu nie pokaże, a byłby to szczyt wymarzonego szczęścia...
Ale jakoś ten list zakrawa na wyznanie ukrytej miłości... Na Bogaf Niechże mnie
Pan nie posądzi, żem zakochana, bo to nie miłość, tylko babskie strachy: a może
ja w złą godzinę wymówiłam? a może się co złega zrobi? — itp. wymówki ciągle mię
dręczą.
•ipp
• ??,e'-'m -s
74
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Smutno mnie, tęskno, nudno, choć słówkiem wsparcia i pociechy proszę, j a
proszę, ja, co nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiłam...
Celina
Proszę wybaczyć wszystkie nieporządki w tym liście, a to dlatego, że ciągle
brzmią mi w uszach wyrazy: „Panna Celina nie potrafi być nigdy i w niczym
systematyczną..." Dwie trzyrublówki zdobyte i nadzieja na więcej. *
Sulisławice, 6 I 89.
Oj! Celinka zasypała mię... Nie pozostaje mi nic innego, tylko odwzajemnić sią
podobnym gradem frazesów. Kłammy — tą rażą będzie to nawet dosyć przyjemne
zajęcie... Ależ puściła wodze językowi milcząca Litwineczka! Co prawda nie
chciałbym się z nią obecnie spotkać, gdyż trzeba [by] było rozpuszczać wyższą
blagę. A Helenka nie pisze, nic nie pisze. Chodzę roztęskniony i łudzę się, że
mam jeszcze serce uczciwe, młode i zdrowe, i tylko dla niej... Cóż nie jest
złudzeniem?
13 stycznia (niedziela).
Czemu przypisać milczenie Helenki? Smutne dnie zimowe mijają jeden za drugim nie
przynosząc mi odpowiedzi żadnej. Posłaniec wraca codziennie z poczty bez listu.
Ogarnia mię tęsknota i myślenie o niej, inne od tęsknot za dawną Helą, nie tak
bolesne ani tak namiętne, ani tak przykre i niespokojne. To — to miłe
wspomnienia chwil wesołych, naiwnych, próżnych dawnych zagadek, dawnych węzłów
gordyjskich, tyle bolesnych.
Dziś Helenka miała być w Sandomierzu, wątpię jednak, aby pojechała na takie
zimno. Dlaczego myślę o niej tak nieustannie? Czy dlatego, że mi nie odpisuje?
Jesteśmy, my nawet, materialiści, tak zabobonni, że wierzymy w możliwość
wyproszenia sobie u losu tęsknieniem listu od miłej osóbki. Gdyby Helenka
napisała mi dziś: nad życie cię kocham! —
OLEŚNICA, 1889
75
kto wie, czy załatwiwszy się z radością nie przestałbym o niej myśleć.
Europejczykami jesteśmy do tego stopnia, że nazywamy psychologią znajomość tych
wszystkich wyskoków rozstrojonych nerwów, że nadzwyczaj jesteśmy bystrzy, zdając
sobie sprawę z chorób naszej wyobraźni.
Pisałem do pani Michaliny i do Celiny. Z Celiną romansuję na zimno. Na wsi jest
to nie pozbawione ciekawości zajęcie.
Współczesna arystokracja polska ma swoją tradycją zarówno jak współczesna
demokracja polska. Gdyby dwu przedstawicieli tych kierunków postawić razem i
kazać im wytłomaczyć sobie nawzajem, co znaczy wyraz tradycja, w przeciągu dwu
minut odwróciliby się do siebie plecami. Wyszło na to koniec końców, że
najświętszym wyrazem dla pana Z. jest wyraz tradycja i dla mnie również. Pan Z.
rozumie pod nim pamiętanie o wszelkich stosunkach, jakie łączyły sferę
arystokratyczną przeważnie w bieżącym stuleciu, o koligacjach, zamążpójściach,
ożenieniach, kuzynost-wach nawet z arystokracją moskiewską, pruską, austriacką
itd. Wszystko to w kupę wzięte zowie się tradycją naszą, polską, świętą i
nietykalną. A my? — Kościuszko, Zawisza, Konarski, Levittoux, Mickiewicz, dymy
pożarów, obroże, kajdany, cytadela.
Wacku, Janku, Stachu — co ja mam wspólnego z panem Zaborowskim? Kiedyś zapytał
mię uprzejmie:
— Czy serio uważa pan za słuszne wspominać z poszanowaniem imiona takich
„belwederczyków" lub uczestników wszelkiego rodzaju buntów z 30 i 63 roku?...
14 stycznia (poniedz.).
Wczoraj — recepcja w Klempiu. Na tego rodzaju przyjęcia jeździ się z całą
ostentacją: karetą. Pan Gumowski zaraz po moim przyjeździe, nie wiem nawet
czemu, sprowadził roz-
76
DZIENNIKI, TOMIK XIX
mowę na powstanie roku 63 i mnie swymi poglądami specjalnie zaatakował.
Zasłyszał prawdopodobnie o moim milczeniu, gdy wymyśla się na rewolucjonizm, i
osądził, że godzien jestem być poprawionym.
— Wielopolski — mówił — byłby nam wykołatał konstytucją ani chybi. Te osły razem
wzięte bunt czynią, toteż godni są, aby ich nazwać mianem zdrajców kraju.
Zrujnowali kraj do szczętu, zburzyli gmach Wielopolskiego. Kto? — smarkacze. A
kto za to cierpi? — my *.
Przypatrywałem się jego bielutkiej brodzie i ramionom pochylonym — i dziwnie mi
było: nienawiść ku nim zaczyna kropla po kropli padać mi w serce. My!... To my,
za które bodaj zgnili na zawsze lub byli wymordowani, to m y, za które niechaj
ich imię wieczna hańba okryje! I co chcą jeszcze na świecie te trupy? — Rządu,
władzy, przewodniczenia — w zgodzie z Moskalem. Bodaj wasze kości psi rozwlekli!
Ach, zajęci są, zajęci niewymownie sprawą doniosłości niepomiernej: piknik w
Stopnicy! Pani J. stanowczo zarzeka się uczestnictwa, być tam bowiem może „byle
kto". Pani J. nie pojmuje zabawy bez hrabiów — słusznie nawet, bo co za zabawa
„w tym kraju i w tym s e a o n i e bez hrabiów?..."
— Ależ — woła pan J., pan J., ultrapos lepowy dżentelmen — złożyłoby się
komitet, komitet opracuje projekt, projekt zaakceptują poważni obywatele i wtedy
dopiero można będzie dać gotową rzecz w ręce czynnej młodzieży.
— Skąd jej weźmiesz?
— Wacuś... *
— Ach, mon ami, Wacuś jeden nie da rady.
— Pomoże mu naczelnik powiatu.
— Chyba, choć co za przyjemność z oficerami?
— A, co chcesz, są między nimi ludzie gładcy.
— Nie przeczę, ale samych oficerów prosić — będzie fiasko.
OLEŚNICA, 1889
77
— Da się radę wszystkiemu, aby tylko zebrać komitet, komitet opracuje projekt,
projekt itd.
Wywiązuje się tak ożywiona dyskusja, że po prostu oczarowany jestem: oni nie na
żarty żyją jeszcze!
Szczególniej interesuje mię obecnie pani J. Grand-dama, wielki świat, czystej
wody arystokracja; gdy np. pokazuje mi fotografią żony arcyksięcia Rudolfa i
mimochodem nadmienia, że „mogła dostatecznie ocenić jej piękność, siedziała
bowiem obok niej w loży", to czuję po prostu, że demokra-tyzm, jaki by nie był,
jest wobec ogromu tego faktu zerem, sto tysięcy razy przemazanym. Gdy np.
opowiada mi z ironią subtelnej natury o sukni, jaką ku zgorszeniu całego
„świata" miała raz na sobie panna Skorupczanka, i dodaje, że nie trzeba być
nawet gruntownym estetykiem, aby pojąć cały ogrom obłędu panny hrabianki
Skorupczanki, to naraz czuję, że posiadam wielką ilość tej... estetyki. Gdy
delikatnie zapytuje mię, czy kuzyni moi, Trepkowie, „piszą się Ne-candami, a
Katerlowie należą do Katerlów-Porajów" — to czuję się szczęśliwym, że Trepkowie
„piszą się Necandami, a Katerlowie idą z Porajów" *.
Ale myliłby się, kto by sądził, że winą tych ludzi jest kon-tusz, duma magnacka.
Małe by to winy były. Winą ich — salon. Salon ich zjadł, salon im rozum wyjadł i
jest przyczyną ich nieszczęścia. W 93 roku zdradzali kraj dla „złotej wolności",
w 31 — dla „honoru", w 63 — dla pieniędzy, a dziś — dla salonu. Idą z postępem
czasu. Chodzi im o herb i dziś, i to jedyna ich cecha polska. Taka jedyna cecha,
ale herb im tylko jest potrzebny do lśnienia czasami; druga cecha — ta, że nasz
polski chleb jedzą./& poza tym padalce są, padalce gorsze od kosmopolitów, od
internacjonalistów, bo nie mają żadnej idei, prócz idei „być w salonie dobrzej
Wszystko, czym Francuzi gardzą w burżua, posiada polski pan i polska pani w
zupełności i jeszcze posiadają — tradycją. Pani J. zna na palcach kochanki
Augustów Sasów, Po-niatowskiego, nawet ministrów Królestwa, nawet Zajączka
78
DZIENNIKI, TOMIK XIX
i Nowosilcowa, gdyż „znajomość historii ojczystej jest konieczną", jak mówiła do
pana Jana, zachęcając go do tej znajomości.
Niegdyś taka piekielna, niezgruntowana boleść ogarniała mię na wieczorze
socjalistów, jak wczoraj. I cóż dalej?...
Nam tyłki płakat', plakat', plakat', I chlib nasuszcznij zamisyt'
Krywawym potom i sljozamy... *
v
17 I (czwartek).
Pan Jarosław — „Kasztan" pojechał do Kielc, mam więc noc wolną od niego. Co za
rozpaczliwe życie! Gimnastykuje się, jem, gram w szachy z papą Z., odrabiam
lekcje z panną Łucją i nowym elewem, Heniusiem... Mam obecnie pensji 25 rubli
miesięcznie za sześć godzin roboty. Eksploatuję wszystkie moje wiadomości
literackie, ba, nawet zdolność deklamatorską, za którą mam od p. Jarosława 10
rubli nadto pobierać. Poczciwa szlachta...
Pisałem do panny „Mizi"... w chwili rozpacz;/ z powodu milczenia Helenki.
Wyniknie z tego jakaś zupa, która mi może kością w gardle stanąć, ale niech tam
diabli wezmą wszystko! Niezmiernie nudne jest życie... Czytać nawet nie mam co,
bo herbarz Paprockiego *, pożyczony od pana J., już przestudiowałem.
Powiedział ktoś, że jedynym pewnikiem w życiu — jest czas. Tak. A co to będzie,
gdy nadejdzie śmierć z tymi słowami: nic nie zrobiłem...
Szczególnie głupimi są obecnie korepetytorowie... Co na przykład znaczą takie
aforyzmy i pytania wobec tego, że dałbym obecnie trzy ruble za kobietę?
OLEŚNICA, 1889
79
Koresponduję z Celiną tak sobie, na zimno. Piszę np. list miłosny do niej, do p.
Michaliny i do Helenki jednocześnie. Bałamut jestem — ej! To przecież nie jest
podłość, tylko podluteńkość. Kobietki w ogóle lubią takie rzeczy, a społecznie —
nie krzywdzę nikogo odbierając hece pisane od Celinki. Ij — o czym tu nawet
mówić. Trzeba jeszcze z He-lą nawiązać zerwane stosuneczki. Praca to prawo życia
— kładę w głowę codziennie panu Jarosławowi i demokratyzuję go tak dalece, że
zaczyna sam sobie buty czyścić. Pisanie listów miłosnych jest także pracą.
Nieprawdaż, panie Prus?
20 I (niedziela).
Niedziela — a więc są państwo B. Lubię siedzieć w salonie i przyglądać się im.
Jestem złośliwy, ale słusznie: niechaj świat nie kryje się w hipokryzją. Otwarta
i jawna zbrodnia mniej jest wstrętną od życiowych, zwykłych występków, lecz
kokietujących opinię świętoszkostwem. Na pana B. lubię patrzeć: zupełna komoda,
na której natura przypadkiem postawiła głowę ludzką z wąsami. A wrzeszczy! A
daje ciągle „słowa honoru", a rozpowiada baje różne.
— Lubię, panie bdziu, pieniądz, ale nad wszystko lubię dupcię, a... a...!
Z panią B. udajemy jeszcze ciągle, że się sobą zachwycamy wzajemnie, ale śmiać
mi się z niej chce tylko. Dziś pan Kuba pojechał na wesele córki „mękala",
wychodzącej za prawosławnego obieszczyka z akcyzy *. Ubrał się w kurtkę
aksamitną, krojem przypominającą kaftany tureckie z czasów Kara Mustafy, na
brzuchu powiesił dewizę grubą tak, że można by na niej pana B. za nogę powiesić
bez obawy zerwania jej, czarne niezapominajki z lampasem, na to sak-palto,
baczki podgolone d la kotlet *, czuprynka wypomadowana na pięć cali, wąsiki
wyczernione tak, że no! — żółte łapawiczki w spadku po panu Z. i (heul) —
szapoklak * (wymawia się „szapoklap")... Tak zerżnięty stanął przed panią B.,
80 DZIENNIKI, TOMIK XIX
pocałował ją w rękę, aż oddało, i pokazał nam żółte zęby. A pani B. lubi dużo
mówić o estetyce...
22 I (wtorek).
Bracia! Rocznica! — Więc po zwyczaju
Niech każdy pucharem płaci! Pierwszy ten toast za zdrowie kraju,
Drugi za ległych współbraci... *
Nie tylko toastu nie mam w tej samotni oddać w ręce czyje, ale myślą się nie mam
z kim rozłamać w smutną tę rocznicę *. Pamięć „poległych" sam czczę smutkiem i
goryczą. Jakby się było wśród obcych, wśród cudzoziemców... I ci — może by
zrozumieli rychlej święto naszych „pięciu"... Wygnańcy na cudzej ziemi pewno się
schodzą dziś, aby wspólnie pogadać o ukochanym kraju, a w tym kraju, w tym
ubóstwianym kraju — jakże pusto, jakie serca wystygłe, jakie uczucia niskie,
jacy ludzie nic warci! Warszawa tylko, ona jedna całej tej mocy nicości i
podłoty urąga*, tam tylko o tej godzinie młodzi się gromadzą i dumne serca
poległych „palą w aloesie" *, tam tylko w oknach poddaszy świecić dziś będą do
późna światełka rzucające blask; n:> młode twarze, gorące od uniesienia,
rozpalone gwarer: , cichej nocnej rodaków rozmowy...", tam tylko z wiarą, z
ui?:esieniem, z nadzieją wyleci w przestrzeń piosenka: „Jeszcze nie zginęła..."
Ale to, według jaśnie wielmożnych panów G., Z., S.* itd. — zdrajcy kraju są,
więc milczmy o nich tu, w przybytku rzeczywistego patriotyzmu, opartego na
przyjaźni z Moskalem, na unikaniu wyrazu Polska, na wykwintnym nicostwie duszy,
na wyrafinowanej głupocie...
W niedzielę obchodziliśmy uroczyście imieniny pana Kasztana. Przyjechali państwo
B., pan Wacław Stojowski, panowie Jezierski i Gumowski. Wszystko to stało się
nad wie-
SUKIE;NNICE
OLEŚNICA, 1889
81
czorem. Przyjęcie było piekielnie wystawne: szczupak w majonezie, sarny, zające,
pączki, wino, damy w toaletach recepcyjnych, jakich by się powstydziła
najlichsza szwaczka warszawska, panowie w modnych tużurkach, wszyscy z minami
recepcyjnymi. Młodzież wkrótce idzie do mieszkania pana Jana, gwoli swobodnego
mówienia o tryprze.
Panowie B. zakładają się z panem Janem, że wystrzał z jego rewolweru nie wybije
szyby, lecz ją przedziurawi tylko, wyjeżdża na stół kwestia końska, figliki
wesołe, w których celują szczególniej panowie B., a polegające na tym np., że
się opluje rękojeść rapiera i poda takowy w rękę panu Janowi albo że się
nieznacznie nasiusia na stołek i ktoś później na nim usiądzie — jednym słowem,
zabawy wyróżniające notie societe od zwykłego motłochu. Na szczęście przyjeżdża
jeszcze jeden pan z Niecisławic, znajdujemy się więc wszyscy w salonie. Wkrótce
też kucharz transportuje półmich pączków, młodzież nabiera werwy... Pije się
wino, zagryza się ośmnastoma pączkami. Jest wesoło. Solenizantowi oczy na
wierzch wyłażą, albowiem około dwudziestu pączków zjadł, przegrawszy tym
sposobem zakład, miał bowiem zjeść dwadzieścia pięć. Majonez! Miny są poważne
jak na pogrzebie lub wizycie kondolencyjnej. Pan Kasztan wywołuje oburzenie
ogólne, je bowiem majonezową rybę (eheu!) — nożem!...
Rozmowę na ton poważny sprowadza filozof okolicy, pełniący jednocześnie
obowiązki powiatowego bajczarza, pan J. Oświeca mianowicie zebrane towarzystwo
pod względem balu „pudrowanego" w Warszawie i z miną Cycerona wobec Kąty liny *
mówi:
— W pierwszą parę szedł hr. Krasiński z panną Szwe-de... A co? Nie cieszycie
się, państwo? Nic, tylko pieniądz dziś w cenie!
— Okropna, okropna rzecz... — mówi pan Z. melancholijnie — i to kto? Krasińscy,
oni, oni! Nu... tych panów, zdaje się, nigdy nie „zgangrenuje" de-
6 — Dzienniki t. VI
82 _______________________ ____ ___ DZIENNIKI, TOMIK XIX
mokratyzm, nawet względem pań i panien Szwede. Bóg z nimi! Niechaj sobie
gniją...
Pan Wacław Stojowski zaszczyca mię swą poufałością do tego stopnia, że mógłbym
zdumnieć, mógłbym mawiać o sobie: ja, Wacuś S. i inni dżentelmeni — jedliśmy
brzuch w brzuch szczupaka w majonezie. Pan S. w tym stadzie wielkich panów jest
przynajmniej dżentelmenem: łże, jest zimno grzeczny, doskonały salonowiec.
Grałem z nim w szachy, opowiadaliśmy sobie różne kłamstwa, udawaliśmy, że bawimy
się we dwu nader zajmująco, mówiliśmy sobie: panie Wacławie i panie Stefanie,
słowem — jesteśmy ze sobą na stopie. A wszystko to... dzięki Katerlom-Porajom, z
których ja się wywodzę i on się wywodzi. Pyszna to rzecz wywodzić się! Ach,
deklamowałem zebranemu towarzystwu Marzenie Sy-rokomli i zyskałem takie oklaski,
że o mały figiel nie siadłem z upojenia na kolanach panny Łucji. Pani B.
zagroziła mi, że obrazi się i mówić do mnie nie będzie, jeśli nie zadeklamuję
czegoś jeszcze. Oceniając rozpaczliwość sytuacji, jaką mi zagroziła, wyrżnąłem
utwór: „Nasz ojciec Noe świętym był..." *, tym ochotniej, że wiedziałem, jako
się ode mnie zaraz odczepią. Rzeczywiście: pawiany i.e przybrały miny Katonów i
oklaski były mniej obfite. V<'jru szumiało mi w głowie, pustka i niecierpliwa
rozpacz osiadała serce: gdzie ja jestem? Nie jestem już uczciwym bratem mojej
drużyny, ale jednostką w stadzie bydła. Co to za ludzie? Chodziłem jak błędny,
słuchałem walców, wybębnianych. przez pana J., anegdot idiotycznych pana Jana,
grubych głupstw pana B., blagierstw pana Wacława... Smutny to był dzień dla
mnie.
Nie spotkałem w tej sferze człowieka jednego z myślą w głowie i uczuciem w
sercu. A wszak to szlachta! A wszak to — „oni"!
Jutro zanotuję to i owo z dziennika filozoficznego ojca pana Z.*, z dziennika,
jaki mi dziś czytał. Poczciwy oan Z.
OLEŚNICA, 1889
83
jest tak demokratyczny, że przyznaje winę upadku kraju — arystokracji. Co za
wielkość duszy... Jest mi to obojętne co prawda, bo nie zmienia stanu rzeczy,
ale stwierdza fakt nie-poprawności nigdy i nigdzie...
23 I (środa).
Z „DZIENNIKA" STAREGO SZLACHCICA
— Zbieg wydarzeń, który się natrafia często w historii, skłania umysł do
czczenia Najwyższej Istoty, która najmniejszymi zmianami losu lub przypadkami
rachunek ludzkiej mądrości, usiłowania sił ludzkich niweczy i wielkie swoje
plany wykonywa.
— W społeczeństwie ucywilizowanym obowiązkiem jest każdej generacji wspomóc
dobry byt drugiej i pozostawić jej środki, zakłady i źródła pomocy, ażeby
trwałej podnieść jej szczęście i stopień bezpiecznego i rozmaitego użycia, a tym
sposobem, gdy potomność zaczyna nieprzerwanie od tego, na czym przodkowie
stanęli, postęp jej nigdy wstrzymanym być nie może. Niegodzien by był, aby go
ziemia dźwigała, kto by tę nić przerwał i siebie, i pokolenie na zawsze cofnął.
— Przy ucisku i cierpiącym posłuszeństwie narodu niemożliwym jest wykształcenie
jego ducha.
— Gdy rozważymy wielość burz w starożytnych wolnych państwach, nieszczęścia bez
liczby, krzywdy i wszystkę krew wylaną, moglibyśmy skłonić się nad wolność
przekładać spokój, który zwykle w rządach despotycznych panuje. Ale spokój taki
jest odrętwieniem, W ruchu istnieje życie i musimy respublikanckie formy, mimo
ich wrzodów, szanować, przynajmniej jako próby, aby to urzeczywistnić, co dla
nas najważniejszym i przez rozum nie do odrzucenia koniecznym jest zadaniem i
prawdziwie legalny rząd stanowi.
— Ten rząd jest najlepszym, który stara się najwięcej o rozwój ludzkich
usposobień i sił i pod którego opieką udać się może najpewniej prawdziwe
humanitarne szczęście.
— Wspomnienie przodków bez chęci ich naśladowania próżną jest dumą.
— Nie godzi się inteligencji przywłaszczać sobie praw ludu w sprawach
politycznych i w jego imieniu używać w nich inicjatywy, której by on może sam
nie użył, inaczej stawia on w miejsce wzgardzonych przekonań ludu własne
marzenia, buduje chimeryczne systemata i szuka raczej tryumfu swoich teoriów
aniżeli prawdy. Z tej niekonsekwencji półgłówków
84 DZIENNIKI, TOMIK XIX
politycznych wypływa, że ktokolwiek odmiennie od nich myśli, jako od-stępcę go
prześladują.
— Zasada samorządu zastosowana do pojedynczych gmin jest tylko złudzeniem
pięknej teorii, zawodnej w rzeczywistości. Jak wszędzie vf świecie, tak i u nas
poczucie dobra powszechnego tętni głównie w piersiach ukształconej części
mieszkańców. Masy ciemne nie wzniosły się do wysokości tego uczucia, a chociaż
wiedzione instynktem zachowawczym utrzymują stale ł wytrwale zwyczaje, obyczaje,
podania, religią i mowę przodków — zachowują je tylko nie rozwijając zupełnie:
bo nie weszły same z siebie na drogę postępu. Takie masy są zresztą obojętne na
jakość wyższego ustroju społecznego, na jakość rządu lub jego dążenia. Siła
przyciągająca tkwi właściwie w ukształconej tylko części narodu, czyli
inteligencji, która bez różnicy urodzenia i zatrudnień, żywiąc w swym sercu
wyższe poczucie, potęgą tej idei wpływa na kraj cały, a tworząc odrębną niemal
społeczność, związaną z sobą silnymi ogniwami ciągnącymi się przez kraj cały,
żyje nie rozbita na jednostki i rozwija myśl swoją. Samorząd gminny rozbija
społeczność na jednostki powciskane w gminy. Gmina słowiańska była dobrą w swoim
czasie, dziś inne stosunki i okoliczności wymagają innego też uwarunkowania, aby
nie rozbić społeczeństwa w drobne ułamki spojone z sobą mechanicznie przez rząd
krajowy.
— Przypisywać wyłączność historyczną ludowi i zabić znaczenie wyższych pokładów
społeczeństwa — to czyste szaleństwo, to zamiast zastarzałych — nowe, naleciałe
przesądy. •
— W Europie wszystko złe społeczne bierze początek około ogniska domowego.
Kobieta też stanowi i walczy głównie o to, aby zdobyć pierwszeństwo nad płcią
męską, aby następnie zagłuszyć jej samodzielność i przyćmić siłę duszy, a pełna
egoizmu nie przyjmuje stanowiska i pracy w podziale, jakie jej społeczeństwo i
natura oznaczyły, (o jest, aby stała się stróżem świętego ogniska domowego.
— Uciemiężenie ugruntowane na idei łączenia obcych sobie narodowości jest bardzo
złym środkiem, duch bowiem ludzki silny ma popęd do opierania się niesłusznemu
przymusowi i im większy jest ucisk, tym wolniejszą i wznioślejszą czuje się
dusza, która z niego szydzi.
— Los, który, nieznany ludziom, kieruje ich okolicznościami, często wbrew
życzeniu spółczesnych i na zgryzotę dobrze myślących złym planom pozorne
powodzenie dawać i krzywdzie tryumfować dozwala, aby ukryte nasienie dobrego
[w]zeszło i dla przyszłości zapewnione zwycięstwo prawa.
— W epoce tryumfu władzy szlachty i duchowieństwa prawo społeczne i działalność
ducha spoczywają tam pod ciosami władzy, tu pod kajdanami bałwochwalstwa, a tym
sposobem niewola i ciemnota ciążą nad ludami.
iiTiiimiiiiiii.li
OLEŚNICA, 1889
85
— Od władców świeckich, gdy są zarazem najwyższymi kapłanami, czyli obrońcami
religii, podwójny interes świecki i duchowny domaga się ujarzmienia wolności
ducha.
— Socjalizm jest równie obmierzły jak i niepodobny, ale jest silny, bo odpowiada
na zarzuty ludu w imieniu sprawiedliwości i prawdy, ofiaruje prawa na usługi
własnych korzyści, zapala fanatyzm, pochlebiając samo-lubstwu. Socjalizm zatem
jest zatrważający, bo nic nie ma niebezpiecz-niejszego jak to, co jest silnym i
niepodobnym. Społeczność, zmuszona walczyć z nim codziennie i pokonywać go w
czym jest niedorzecznym i przewrotnym, będzie w nim zawsze miała przeciwnika, bo
siła jego wypływa ze źródeł, których nikt zatamować nie zdoła. Należy więc to
niezmierne poruszenie fermentujące narody, które występuje, wywołując wszystkie
klasy, wszystkich myślących i działających ludzi, powściągnąć i uregulować,
inaczej ono zrujnuje cywilizacją ł będzie wstydem i nieszczęściem ludzkości.
Demokracja bowiem mniema, że wszyscy ludzie mogą stopniowo przy postępie czasu
dojść do poprawy swego materialnego położenia i że powinnością jest jej pracować
nad polepszeniem ich smutnego losu. Ta wiara jest prawą, świętą i
chrześcijańską. Moralność przyznaje to z dumą i nauka ekonomii potwierdza. Lecz
obok tej prawej wiary stoją: bałwochwalstwo demokratyczne i kłamstwo socjalizmu.
Kłamstwo przyrzeka nieograniczone szczęście, a bałwochwalstwo je gruntuje na
dogodzeniu wszelkim namiętnościom. Stronnictwo umiarkowane wtenczas dopiero
zwycięży socjalizm i demagogią, kiedy z ubiegania się ludu pragnącego
materialnego bytu wyprowadzi systemat polityczny, finansowy, przemysłowy i
handlowy, i filantropijny — i wszystko to śmiało i nagle w wykonanie wprowadzi.
Stronnictwo umiarkowane zdoła zadosyć-uczynić wymaganiom demokracji, jeżeli
potrafi się ukonstytuować pogodziwszy wszelkie żywioły, a dojdzie do tego
niezawodnie, jeśli pojmie w całej rozciągłości obowiązki serca.
— Biada narodowi, w którym hałastra wszelkiego rodzaju szydząc z majestatu ludu
przywłaszcza sobie jego imię, a gardząc rozumem i cnotą wypłasza czystą wolność,
której trwałość leży tylko w państwie tamtych dwojga.
— Wielkim w zarządzie państwa jest błędem przywilej wyłączny szlachty
(arystokracji) piastowania wyższych urzędów.
— Wierzyć można w postęp, ale nie można wierzyć, aby się odbywał wielkimi
krokami. Można śmiać się z teoryj socjalnych, o ile te przedstawionymi są jako
wzór praktyczny społeczeńskiego ustroju, ale nie można wcale pogardzać
znajdowanymi w nich trafnymi myślami, bądź krytycznymi o wadach społecznych,
bądź nawet dodatnimi, jak teoria stowarzyszeń.
— Arystokracja błąka się pospolicie w ciasnym kółku bogactwa i uro-
86 DZIENNIKI, TOMIK XIX
dzenia i albo się poniża hołdując pierwszemu, albo się wywyższa z drugiego, bez
względu na wyższą wartość gen[e];alogiczną upadłych rodów. Poza tym kółkiem nie
ma dla niej równości, którą by tylko w inteligencji znaleźć mogła.
— Równouprawnienie nie jest ani równością materialną, ani równoprawnością, lecz
równością w wolności.
— Siła ludowa, która myśli, sądzi i chce, jest niezdobytą twierdzą swobód
narodowych. Podniesienie przeto ludu w oświacie, w bycie materialnym, w poczuciu
obywatelstwa, a przez to samo zbliżenie się jednych stanów do drugich i
obudzenie w nich wzajemnej życzliwości przez wykazanie wzajemnej jednych dla
drugich użyteczności powinny być głównym zadaniem, aby sprząc społeczność w te
węzły, które są warunkiem życia narodów. Przodkowie nasi zostawili nam zasobne
materiały do naprawy i rozprzestrzeniania gmachu, którego wiekami niespożyte
położyli fundamenta. Zostawili nam w spuściźnie miłość ojczyzny i wolności,
narodowość, zasadę równości obywatelskiej między sobą i narodami. Dla
rozprzestrzenienia tej zasady i wprowadzenia jej w życie społeczne, nie będziemy
do jej odbudowania na podstawie własnej narodowości oraz w myśl dzisiejszego
ducha czasu i dzisiejszej cywilizacji potrzebowali u obcych pożyczać ani jednej
cegiełki, zwłaszcza jeśli pozbywszy się egoizmu i ślepego naśladownictwa myśleć
będziemy prawdziwie po polsku i będziemy mieć odwagę dać z siebie przykład tego,
o co wołamy.
— Nie można w dawnej Polsce oddzielać szlachty od magnatów i na masę szlachecką
ładować winy odrębnej, większej cd tej, która na magnatach ciąży. Jeżeli bowiem
Stanisław Potocki, Jerzy Lubomirski i Sapieha ratowali w r. 1656 ojczyznę, nie
zdradzałże jej Opaliński, Radziwiłłowie? Jeżeli szlachta była burzliwą, nie
byłże jej hersztem Ze: t żydowski ia Zygmunta III, Lubomirski za Jana Kaźmierza?
Przeciwnie, każde baczne oko dostrzeże w masie szlacheckiej daleko więcej
pierwiastiui monarchiczne-go niż w oligarchii polskiej. Masa szlachecka
przewiodła dzieło Unii wbrew możnowładztwu litewskiemu, masa szlachecka
zwyciężała za Batorego i Zamoyskiego, masa szlachecka wywalczyła tron Janowi
Kazimierzowi, a w kilkadziesiąt lat później stała z całą zapamiętałością
przywiązania przy stokroć mniej godnym przywiązania Auguście II. Samodzielność,
oświatę, rozum polityczny tej masy podkopał Zygmunt III, dźwigając zniwelowaną
usiłowaniami szlachty i Batorego oligarchią, ale stworzywszy kamarylę, obudził
on na nowo owych demagogicznych panów, którzy na czele rokoszan niweczyli jego
zamiary.
— Potęgą prawdziwej demokracji jest zasilanie się z dołu, wydobywanie sił
młodych i niezużytych, tworzenie obywateli.
— W Polsce blask arystokracji rodowej i razem majątkowej zaćmiewał zawsze zdrowy
rozsądek polityczny. Pan rozpoczynał się tam, gdzie
OLEŚNICA, 1889
87
się kończyło prawo i obowiązek. Taką była linia demarkacyjna między panami i
szlachtą. Pan polski XVII i XVIII wieku jest synem anarchii Rzpltej, królem na
własną rękę, o własnej osobnej polityce i widokach, sąsiadem przemożnym króla,
protekcjonalnym feudatariuszem lub nieubłaganym despotą szlachty, arbitralnym
rządcą sejmików i trybunałów. Jeżeli służy Rzpltej — czyni to z łaski, jeżeli
bierze co od niej — bierze jako powinność. Tacy panowie, jak wyrzekł słusznie
Staszic w Przestrogach, szkodzili ojczyźnie i stali się główną jej zguby
przyczyną, zniszczyli bowiem wszelkie poszanowanie dla prawa.
— Potrzeba jest zgromadzeń publicznych dla ludu, aby robotnicy przestali być
narzędziami klas wyżej wykształconych w prawach politycznych, z drugiej zaś
strony potrzeba nauczyć ich godności pracy, otworzyć im przystęp do własności,
związać ich z rodziną i państwem. « Przez osobistą własność robotnik nauczy się
kochania swej rodziny, szanowania państwab i ojczyzny. Nie powie on dotąd, nic
nie mając, że „rewolu-lucja kosztuje go tylko trzy dni robocze".
— Dla wprowadzenia równości republikańskiej zniesienie szlachectwa było już
nieraz jednym z gwałtownych dążeń rewolucyjnych. Żądanie to jednak rozwiązać się
stanowczo w Europie nie dało z przyczyny, że ta różnica stanu jest odwieczną,
przeszła w krew tej tzw. oświeconej części świata i gdyby jej nawet zrzekli się
wszyscy używający praw szlachty, różnica ta znalazłaby zaraz zwolenników w masie
ludzi dotąd prawa tego nie posiadających, środków zaś do tego celu dostarczałoby
jej łączenie się z siłą absolutną, zdolną obalić rząd, który by szlachectwo
znieść postanowił.
— Doczesne nabytki, zyskanie zaszczytnej pozycji w świecie, znaczenia pomiędzy
ludźmi, połączenia się z jakimś domem znaczniejszym w widokach przyszłości dla
swego rodu są ostatecznym celem i bożyszczami nowej arystokracji kramarskiej,
owej najmaterialniejszej [w] swych celach, najpoziomszej w duchu i
najpróżniejszej w swym znaczeniu kasty, jaka kiedykolwiek istniała na świecie.1
— Czas jest, aby Polska przestała być krajem wiekuistego lenistwa i
dziedzicznego nieuctwa szlachty zamożniejszej.
— Demokracja z dołu jest stara jak świat, ale ta z góry to płód nowy, któremu
tamta fałsz zadaje. I w rzeczy samej demokracja wychodząca z dwu tak przeciwnych
sobie biegunów nie może nigdy przy swej odrębności zlać się w jedno ciało i
jednego ducha, jak nigdy zlanie to stworzyć się nie da między demokratą z dołu,
pożywającym swój lichy, ale
" Sic!
b Stańczykeria moskiewska.
1 W autografie cały ten akapit zaznaczony jest z boku wężykiem.
88
DZIENNIKI, TOMIK XIX
wystarczający do życia chleb powszedni na glinianej misie, a demokratą z góry,
pożywającym chleb wykwintny na stole zastawionym srebrem.
— Obawa jest nieprzyjacielem naturalnym wolności.
— Obowiązek a patriotyzm — to prawie jedno.
— Tradycja szlacheckiej krwi jest jednym głosem wołającym o cnotę.
— Co to jest radykalizm liberalizmu? Rzeczpospolita nie jest dlań rządem, ale
polem otwartym dla wszystkich prób, demokracja nie jest równością wszystkich,
ale panowaniem śmiałych.
— Człowiek nie może żyć i pracować, jeżeli ktoś nie żył przed nim i nie pracował
dla niego. Ten ktoś — któż to jest?... Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje
jeszcze życia synowi, daje tylko obietnicę życia, wychowanie rozpoczyna to
życie, a dziedzictwo dopiero zapewnia je i uzupełnia. Takie jest rzeczywiste
źródło dziedziczenia w rodzaju ludzkim. Ono jest węzłem generacji umierających z
rodzącymi się, wypływa z tego, co jest na j koniecznie j szym we względzie
potrzeb ciała, tworzy i uwieńcza familią. Familia bez dziedzictwa byłby to
stosunek niedorzeczny, bolesny, męczarnia, narzucona przez Opatrzność
człowiekowi. Dziedzictwo jest prawdziwą cechą rodzaju ludzkiego, przez nie razem
z owocami pracy pozostawia synowi ojciec owoce swych wrażeń, pojęć, rozwagi,
wynalazków — słowem, wszystkiego, co mógł nabyć długoletnim doświadczeniem. Syn
zaczyna od punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i sięga dalej na
drodze bogactwa i inteligencji, a tym sposobem praca przechodzi z rąk do rąk,
gromadzi się, rozwija, opiera się jedna na drugiej i formuje piedestał, na
którym wznosi się cywilizacja. W rosnącym postępie społeczeństwa, który wynosi
jedne generacje nad drugie, jeżeli raz utraci kto wątek, już go niepodobna
pochwycić i jeżeli ojcet: był niedołężnym w pracy, syn niewinny cierpi za winy
nie popełnione i nieszczęście z krwią się przekazuje!
Aforyzmy przytoczone stanowią małą stosunkowo cząstkę wielkiego tomu uwag i
spostrzeżeń ze wszystkich niemal gałęzi myślenia. Wybierałem myśli najjaskrawsze
omijając ino-ralizacje na temat Yanitas vanitatum..., gorzkie wycieczki na
arystokracją i 7oci communes, których jest mnóstwo. Mimo to wszystko, gdyby
porównać tego szlachcica z jego synem, wnukami i sąsiadami!
26 I (sobota).
Odebrałem wczoraj otwarty list od Helenki ze słowami:
OLEŚNICA, 1889
89
List wysłany był 7 stycznia; czy Pan go odebrał? Jestem niespokojna.
.....a
Dziś znowu otrzymałem „powiestkę" * na list rekomendowany i biję się w głowę, od
kogo być może. Z Warszawy zarzucają mię listami o różne składki, o zwroty
książek bibliotecznych, o rozmaite nieporządności. Zanim to wszystko załatwię,
muszę się uspokoić z owym leżącym na poczcie. Czyżby był od Heluni? Na list jej
dziś odpisałem afekta-cyjnie.
Czasami bywamy tak dziecinni, że oddalibyśmy wszystko za obojętnych dziesięć
wyrazów kochanej panienki.
Kto mógł ukraść jej list? Bodaj wszystek naród poczcia-rzy wyłysiał za to w
ciągu jednej nocy!
Aforyzmy pana Jezierskiego:
Gdyby nie to przeklęte prawo, to czyby to czasami każdy z nas nie palnął w zadek
chłopu drobnym śrutem? Co do mnie, zrobiłbym to nieraz z gustem, gdy mi się
jakaś besty-ja zanadto nawija pod rękę.
Rachunek z panem Z.
Po przyjeździe zaraz... Za listopad do 11 grud. 17 grudnia 16 stycznia 26
stycznia
rs.
5 (droga) 15
5
3
10
"38
90
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Dziś wręczając mi rs. 10 pan Z. nadmienił, że za styczeń mam u niego jeszcze rs.
7. Miesięcznie biorę 25 rubli. Jestem trzy miesiące. Szczególniejsza arytmetyka
panuje widocznie w tej okolicy! Może to jest właśnie arytmetyka arystokratyczna?
28 I (poniedziałek).
Wczoraj pojechałem z Heniusiem na pocztę, aby odebrać list rekomendowany.
Spotkałem się z Karwasińskim i gadaliśmy dosyć długo. I on wmieszał się już w
rybie towarzystwo małomiasteczkowe... Na pocztę dostałem się, i to fortelem, o
godzinie drugiej dopiero. Jakaż była moja uciecha, gdy na adresie owego listu
poznałem pismo Helenki...
Po odebraniu listu Twego, który pisałeś w Kroblicach, zaraz odpisałam i wysłałam
go 7 stycznia. Codziennie posełałam na pocztę w nadziei, że będę miała choć parę
siów odpowiedzi; nie mogę zrozumieć, dlaczego nie odebrałeś mego listu:
widocznie był zły adres.
Proszę Cię na wszystko, jedź sam na tamte pocztę i zapytaj się, czy nie ma listu
pod Twoim adresem. Ach, Stefku, dlaczego posądzasz mię niesłusznie tak, że
zapomniałam o Tobie? Bądź pewny, że w moim sercu pozostaniesz na zawsze. Mam
jakieś dziwne przeczucie, że niedługo zaga-śnie iskierka w Twym sercu pamięci o
mnie... Baidxo byłam zmartwiona i niespokojna Twym tak długim milczeniem,
przyczyniały się do tego sny smutne, które miewam ciągle o Tobie; list, który
p . iłeś do p. Marii, uspokoił mię trochę: w ten dzień wysłałam do Ciecie kartę
otwartą z zapytaniem, czy odebrałeś mój list. List ten umyślnie wysełam
rekomendowany, żeby znów nie zaginął. Mówiono mi, że masz narzeczoną... Czy to
prawda? Gdzie mieszka ta szczęśliwa? Jak będziesz mógł najprędzej — odpisz mi.
Helena
U młodych panienek słowa „kocham Cię" — to zupełnie tyle znaczą, co: Kasiu, nie
dałaś dziś jeść kanarkowi... Rzucić je — tyle znaczy, co zjeść pudełko cukierków
Wedla. Jak Heluni naiwnie zdaje się, że mię kocha... Pachnie od niej straszną
jeszcze pensjonarką, choć już podobno zupełnie skończyła szesnaście lat. A
jednak, jak ją lubię... Gdyby
IŁU* l •
OLEŚNICA, 1889
91
tylko zechciała bardziej trzymać mię na uzdeczce i nie tak łatwo poddawała się,
mogłaby zaprowadzić mię licho wie gdzie. Może zobaczę ją za dni parę: wtedy mam
nadzieję wycałować te cudnie ładne usta za wszystkie kłamstwa. Nie może ona mię
kochać. Dlaczego? Dlatego, że mnie nikt nie może kochać. Za co by mię kochała ta
pełna życia dziewczyna? Za próchno przedwczesnej zgrzybiałości, za sceptycyzm,
skrytość, za nieufność nudną, za smutek wieczny? Co tam — ale dziwnie miła rzecz
jest zawracać sobie głowy dla samej przyjemności zawracania sobie głów
wzajemnie. Śliczna jest w naturalności swojej, w nienaśladowanej wesołości, w
komicznych zasmucenia ch, w rozpaczach pensjonarskich... I niechaj tam losami
naszymi rządzi przypadek.
Wczoraj po południu my, młodzież wszystka, wyruszyliśmy z wizytą do Kotuszowa.
Zaprzężono „Straszewskiego i Mag-dziarkę", dwa cugowe konie, do dużej bryki,
główny foszman Michał wziął lejce w rękę i jazda. Mróz był duży, wiatr ostry
pociągał, po odwilży drogi oślizgły jak szklanki. Konie szły pod lada górkę
„pyskami się podpierając", jak mówi Michał, z góry zjeżdżały na tylnych nogach,
drepcząc przednimi, jak w walcu na trzy pas. Zakuty w futro słyszysz tylko
łamanie się cienkiego lodu kałuż na drodze pod ocelami * kopyt i wrzynanie się
kół w skorupę śniegu olodowaciałego po wierzchu. W siedzeniu siedziałem ja z
panem Janem, między nami He-niuś, na przodzie pan Kasztan z furmanem. Wieczorem
już zajechaliśmy do Kotuszowa. Zwyczajny, nudny wieczór: pani Józefina zawsze
jednakowo blade ma oczy, wystygłe, bez wyrazu, bez życia, śmiech ma kobiet
upadłych, drewniany, nieszczery, krzykliwy — mało mówiąca, dystyngowana, zalotna
na zimno, czasami wyzywająca, zresztą inteligentna. Można się do niej
przyzwyczaić, nawet żałować jej ł współczuć jej musowi milczenia wiecznego.
Nocowaliśmy, opowiadaliśmy anegdotki, jedliśmy polędwi-
92
DZIENNIKI, TOMIK XIX
cę — słowem, wesoło. Dziś o dwunastej ruszyliśmy z powrotem. Zimniej było niż
wczoraj: w ostrym powietrzu polaty-wały drobniutkie płatki śniegowe, mieszały
się z iskrami mrozu, jaki zdzierał z lodówki wicher północny. Wiatr ten dmie
nieustannie z niezmienną złośliwością, ze skowyczeniem usypiającym. Nosy się
czerwienią, każdy, zatopiony w półsenność, otula się w swój futerał: aby
prędzej... W Nizinach skręca się na bliższą drogę, zwaną „na Suchczyce", ja
jednak radzę jechać na Strzelce.
— Przejedziemy... tego... — mówił Michał — a co bliżej, to przecie... tego...
— A no!
Jedziemy na Suchczyce. Pod Suchczycami płynie rzeka wpadająca do olbrzymiego
stawu na Brodach. Przejeżdża się ją w bród w tym miejscu, gdzie tworzy ona
szeroką szyję, kilko-wiorstowego cielska stawu. Powierzchnię wody kryje
cieniutka błona lodu przejrzystego.
— Pod tym... tego., lodem jest drugi — mówi Michał, gdy radziemy wszyscy
objechać staw dokoła.
Puszcza konie ostrożnie z początku, tnie je następnie z całej siły. Jesteśmy na
środku rzeki, gdy nagle z łoskotem pęka lód, ów drugi, pod „Straszewskim" i
najprzód ieden, później drugi koń wpadają w głębię tak, że widać tylko
kleszczyny chomąt i łby. Wózek zaczyna się chwiać, pochyla się z wolna i poczyna
tonąć wraz z olbrzymią krą, jaką oberwał, fontanny wody zaczynają bulgotać przez
półkoszki, zalewają miejsca na nogi, przód wózka zanurza się tak, że woda
przechodzi przez wierzch... Dżentelmeni zaczynają wyskakiwać po kolei: pan Jan
skacze na krę przepływającą, z niej na brzeg, pan Kasztan idzie w swym haweloku
jego śladem, lecz kra uchyla się pod nim, słyszę krzyk — „Jezus, Maryja!" i
widzę pana Kasztana w wodzie po pas, czepiającego się krawędzi lodu, Heniuś
skacze w wodę, pomimo to że staram się go utrzymać, i trzymając się haweloka
pana Kasztana wyłazi z nim na ląd. Na bryczce zostaję ja i Michał. Stajemy na
siedzeniu,
EIEuiiBI
iII.i.
OLEŚNICA, 1889
93
woda podmywa je, konie rzucają się i biją piersiami o krawędź lodu, na której
leżą ich pyski...
— Masz teraz... tego... — mówi Michał rozpaczliwie.
Siedziemy w studni. Dokoła jest cembrzyna z lodu, oddalona od nas o kilka łokci,
woda z bulgotaniem wre pod nogami, konie narowią się, zaczynają wierzgać i
włazić jeden na drugiego: heu, me miserum] * — myślę sobie po łacinie. Jeśli
wlezę w tę wodę — to czeka mię zapalenie płuc a z nim śmierć, jeśli nie wlezę,
to lada chwila wózek się wywróci lub woda wasąg zniesie; jestem w ogromnym
futrze, nasiąknę wodą jak cukier... Tymczasem dżentelmeni na brzegu zaczynają
rozpaczliwie wrzeszczeć wyskakując przy tym do góry zadziwiająco
przypominającymi małpy sposoby. Ich zmoczone niezapominajki marzną, latają więc
po brzegu i wyją.
— Masz teraz., tego... — powtarza mi Michał, jakby chciał przez to wyrazić
przepowiednią: teraz się tu już, jucho jedna, utopisz.
Wieś od rzeki odległą jest o jakie pół wiorsty. Z chałup wysuwają się chłopi,
stoją, przypatrują się, wreszcie biegnie jeden z drągiem, drugi z żerdzią,
trzeci z siekierą, wreszcie biegnie ich gromada z drągami. Przybiegają nad
brzeg, stają a patrzą. Leniwo i powoli bierze jeden z nich drąg i idzie ku
wózkowi, lód łamie się pod nim: idzie po pas w wodzie, idzie i bije w lód
drągiem. Za pierwszym robi to samo drugi i trzeci, i czwarty. Przychodzą do
pysków końskich i starają się obrywać krawędź lodu, lecz robota ta nie udaje
się, lód jest gruby i twardy, są go trzy warstwy; przebiją jedne — jest druga.
Zrobili tyle, że konie wyskoczyły na twardą warstwę, zdolną ich utrzymać i stoją
nad nami, siedzącymi w dole.
— Ruszcie no, Michale, może się wzniesie — mówi pierwszy z chłopów.
— Co ci się ni ma wznieść... tego, kiedy śnice * tego — pod lód... tego i
masz... i tego...
— Ano, rznijcie batem, bo inaczej nic nie będzie z tego interesu.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Rznie batem mój Michał, konie wierzgają, aż mnie w oczy bryzgają strumienie
wody, lecz wózek podsuwa się tylko bardziej pod krawędź lodu.
— Panie — woła do mnie chłop — ja pana wyniesę na brzeg, bo to na nic.
— A bo mię udźwigniecie?
— Hę hej! Nie bój się pan nic...
Opiera drąg w dno rzeki, sam staje na krawędzi lodu i obraca się do mnie
plecami. Jest po pas w wodzie na oślizgłym kancie lodowiska. Ja staję na literce
*, ręką chwytam się za drąg i skaczę chłopu na plecy. Zachwiał się, pochylił,
wy-sapał i poszedł. Rękami opierałem mu się na ramionach, gdyż [woda] była mu po
pas, szedł posuwając po kilka cali nogi, rękami odgarniał zbitą masę kier, jaka
tamowała mu drogę. Spodnia warstwa lodu podziurawioną była, kilka razy noga
wpadała mu w przepaść, wtedy stawał i cały ciężar utrzymywał na jednej nodze,
potem drugą ostrożnie wydobywał z dziury i przyduszonym głosem mówił:
— Trzymaj się, panie, równo...
Jakim cudem nie załamał się pod nami lód, jakim cudem nie poślizgnął się — nie
wiem. Szliśmy tak ••', kwadrans. Wreszcie wyniósł mię na brzeg, postawił i sapnć
— Uha!...
Dałem mu rubla, bo mię wybawił od choroby, a może od śmierci, ale serdeczna
radość ogarniała mię na widok tego chłopa, silnego jak słoń, wytrwałego bardziej
niż koń, bo godzinę stał w wodzie, a wyszedłszy na brzeg mruknął tylko: „w
cholewy mi się, ścierwa, naloło" i poszedł z powrotem w wodę; siła to rzecz
zwykła, ale spożytkowanie jej niezwykłe: dobroć i ofiarność w takiej chamskiej
duszy niezwykła. Tymczasem dżentelmeni zaczęli przeprawiać się z tamtego brzegu,
na który wyskoczyli, na ten, by dostać się do wsi. Przeprawili się po skorupie
lodu i zaczęli „rwać" ku wsi na kształt koników polnych. Modne spodenki wydawały
dziwny świst, gdy podskakiwali z nóżki na nóżkę; ja. z:a nimi toczy-
OLEŚNICA, 1889
95
łem się jak kufel piwa w wielkich niedźwiedziach. Gdy doszedłem do pierwszej
chałupy, zastałem tam już p. Kasztana i Heniusia leżących w łóżku chłopskim pod
pierzyną. Baby rozcierały im nogi i poiły wódką. Konie wyprzężono, Michał wsiadł
na nie i wyjechał, a wózek z futrami, derkami etc. — został w wodzie. Konie
drżały jak w febrze i rżały lękliwie. Wieczorem, przy herbacie, zwrócono uwagę
na poświęcenie Rędzińskiego (chłopa, który nas ratował). Pan Jan zauważył:
— Cóż za poświęcenie? Kradnie jucha z lasu, pasie na łąkach — to jego psie prawo
ratować w jakimś przypadku.
— A nie — wycedził pan Z. — zawsze, zawsze... Dobry i nie zdemoralizowany mamy
lud.
Kasztan, chcąc mi dogodzić, rozsypał się w entuzjastycznych pochwałach:
— To bohater, rycerz!! — prawda, panie Stefanie?*
2 lutego (sobota).
Kto nie mieszkał na wsi zimą, nie może mieć pojęcia, co znaczy wicher dobijający
się nocą do okien, i nie doznawał smutnych uczuć, kto w taką noc nie mógł
zasnąć. A jednak nie niemiły jest ten huk wichru... Lubię wsłuchiwać się weń,
wyczekiwać z radością, gdy się wznosi, wznosi bezmierny...
Ogród i park otaczają topole wysokie, pozbawione teraz liści: długie ich gałęzie
idą prostopadle ku niebu jak setki rąk kościotrupów, jak palce ukazujące wysokie
niebo. Na tych to gałęziach, na tych do badyli suchych podobnych z daleka
konarach gra najmelodyjniej wicher. Podobne one są do strun tytanicznego
instrumentu. Pędzi z wielkich równin wiatr i na strunach tych rozbija się: spada
na ziemię muzyka podobna do rozlewu olbrzymich wód, gdy zacicha — to znać
wysiłek niby zdławienie tonów, gdy się wzmaga — to znać, że jest tam w nim mocy
więcej niezmiernie. I nic nie ustaje to straszne largo, owszem, wzmaga się coraz
potężniej, z topól uderza w sosny i tu gra całą potęgą niskich tonów organu.
''•1118
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Z sosen skacze na ziemię, świszczę dysonansami po suchych zaroślach — aż, niby
duch olbrzymi, zagląda w oświetlone okna mojego pokoju. Przez chwilę nasłuchuje,
nasłuchuje wstrzymując oddech, a nie dosłyszawszy mych myśli — zagwiżdże we
wszystkie piszczałki i uciekając maga kozły po zmarzłej ziemi i wielkimi skoki
wdrapuje się na szczyty topól jak małpa, by znowu wyć bez końca. Czasami w
zenicie huku słychać pojedynczy urwany odgłos, niby trzask donośny, niby
szczeknięcie, niby skomlenie urwane, niby ostatni krzyk dziecka, które się
zaniosło od płaczu, niby pęknięcie piersi, które wydały za mocny krzyk rozpaczy.
Odgłos ten umiera pod nadchodzącymi bałwanami tonów nowych, mających siłę
duszenia wszystkiego. Chwilami, zasypiając, wydaje mi się, że dokoła mnie, nade
mną, pode mną, ze wszech stron wre woda, że jestem na małej wysepce otoczonej
rozlewem pędzących wód...
Co za złudzenie! Jestem u siebie, w moim odnowionym pokoju, w ulubionym pokoju
na piętrze. Ciepło tu rozkoszne, lampa świeci się wesoło, moje mebelki
uśmiechają się do mnie: nie ma obawy, jesteśmy wszystkie na swoich miejscach —
śpij. Mój pokój jest tak ładny i tak mi raiły, że myślę nieraz — czemu to...
Helenka tu być D;e może nigdy? Ile marzeń o niej jest w tym pokoju w i ; noc,
gdy wicher rozbija się pod oknami... Jestem tu sam przez całe godziny wolne od
zajęć oficjalnych i jedyny głos dochodzący do mnie z ziemi, z zewnątrz — to
burza. Ze mną — są tylko myśli o małej sowiookiej * Lenie.
3 l u t y (niedziela).
Umarł wczoraj w Janowicach pan Rupniewski, mający za żonę siostrę pana B.,
młodzi więc panowie Z. pojechali dziś na pogrzeb. Janowice o wiorstę są oddalone
od Chobrzan, pogrzeb będzie miał miejsce w Chobrzanach. Jakże żałowałem, że nie
jadę: może będzie na pogrzebie Helenka?... Straszliwie chciałbym ją widzieć,
jest to bowiem ta faza miłostki,
OLEŚNICA, 1889
97
kiedy po długim niewidzeniu znajduje się panienkę miłą piękniejszą, niż
była w marzeniach.
Nie chciałbym wypisywać satyr na otaczające mię grono ludzi, lecz nawet
życzliwie względem nich będąc usposobionym czuje się do nich wstręt nieraz.
Chciałem czymkolwiek ożywić umysły panny* Łucji i pana Jana, dawałem im więc do
czytania na lekcjach Pana Tadeusza. Przeczytała p. Łucja całego przy mnie, a
przeczytawszy odetchnęła całą piersią: strasznie nudna rzecz ten Pan Tadeusz.
Bań Jan przy zaczęciu trzeciej księgi najspokojniej w świecie zapytał mię:
— Panie Stefanie, niech mi pan powie, czy to tak było rzeczywiście wszystko, jak
on tu pisze, czy też on to wymyślił?
To się nazywa, że trzeba panu Janowi wykładać literaturę. Ten człowiek ma 22 rok
żywota i papa projektuje, że on weźmie za żoną najmniej 50 tysięcy rubli. Jakie
on mi nieraz zadaje w czasie lekcji pytania... Czyta np., nie czyta zresztą, ale
torturuje Pana Tadeusza i naraz urywa w środku wiersza:
— Panie, co tu sobie kupić w Warszawie — sztucer czy ładownicę?
Są natury nie lubujące się w poezji, rozumiem je aż nadto dobrze, ale nie może
być Polaka, który by czytając pierwszy raz Pana Tadeusza nie unosił się, nie
stawał wolniejszym, raz w życiu nie uczuwał na sobie węzłów łączących go z
narodem. Widziałem Stasia Józef owicza, chłopca 12-letniego, który pochłaniał tę
książką, widziałem raz na paradyzie w Teatrze Wielkim dwu Żydków z Nalewek,
którzy czytali sobie Pana Tadeusza w antraktach, i podsłuchując ich uwagi
znalazłem, że go rozumieli, pamiętam, ile uniesień zabrał mi on, gdy byłem
jeszcze u pana Strachowskiego w szkółce elementarnej we wsi Psarach*, pamiętam z
miłością to wydanie paryskie, ilustrowane *, na którym uczyłem się czytać u nóg
matki. Jest to powietrze, jest to zdrojowa woda, jest to oddech zdrowych
7 — Dzienniki t. VI
98
DZIENNIKI, TOMIK XIX
płuc, jest „centrum polszczyzny" *, jest biblia, jest kamień na grobie naszym, z
tego my wszyscy idziemy. Są tam pewne wyrazy, pewne słowa i zdania, których nie
mogę czytać ani słuchać bez płaczu, i gdy ich ktoś nie pojmuje — nic jest wart.
Ta książka jest miarą człowieka. Patrz, jak ją kto czyta, i poznasz, co zacz.
Czyta pan Jan epizod, gdy Robak w pokoju Sędziego podburza ostatniego do
wywołania powstania na Litwie.
— Nasz Józef! nasz Dąbrowski! nasze orły białe...*
Sędzia rzuca mu się na szyję.
— Panie — pyta mię pan Jan — czegóż ci się tak cieszą?
— Robak przepowiada Sędziemu, że wojska polskie pod Napoleonem wkroczą wkrótce
na Litwę.
— A no, i z wojny się tak cieszą?
— Ależ panie, ta wojna miała przywrócić wolność krajowi.
— No, dobrze. A ten Sędzia po cóż miał robić powstanie?
— Czytał pan w mowie Robaka, że po to, aby ułatwić Napoleonowi zwycięstwo nad
Moskalami.
— Ej, głupcy oni oba! Albo i to ostatnie powstanie, to nie świństwo było? Niech
pan sam powie. Mój panie, z pojedynkami * szły barany na karabiny.
6 II (środa).
Dziś nareszcie przyniesiono mi z poczty „Prawdę", którą zaprenumerowałem. Nie
jestem ja prawdowiceem, aleć zawsze choć myśl wolniejsza zajrzy do mnie z tego
pisma. Mam dużo artykułów Bema *, przeważnie recenzyj bieżących. Nawet i w
takich stoi pan Antoni zawsze na stanowisku. Pisze dużo, w każdym numerze jest
coś w dziale: „Badania naukowe". Pan Z. obejrzał „Prawdę" trzymając ją w dwu
palcach i milcząc zwrócił mi nie czytaną.
Panowie młodzi powróciwszy wczoraj z pogrzebu opowiadali o zebranych na pogrzeb
szlachcicach i znacznych rybach
OLEŚNICA, 1889
99
z województwa sandomierskiego. Między innymi opowiada mi pan Jan o czwórce
„stalowych" koni i powozie jakichś państwa, którzy jechali razem z panami Z.
drogą boczną do klimontowskiego gościńca, prowadzącą od strony Sulisławic.
— Może z Dmosic?
— To, to, to — z Dmosic.
— Któż jechał?
— Jakaś pani, facet blondyn i dwie facetki: blondynka młoda i ładna i starsza
wyższa.
— Ta młodsza ile może mieć lat?
— Ze szesnaście, siedmnaście...
Co za tortury! Helenka była na owym pogrzebie... Gdybym był pojechał, byłbym ją
przynajmniej przez dwie godziny widział. Listu znowu nie widać.
Prowadzę w moim pokoju dosyć systematyczny żywot: gimnastykuję się, uczę
francuskiego, tylko do czytania nie posiadam, prócz pudełka z gilz, nic prawie.
Zegarek nieustannie, niezmiennie wyszeplenia godziny, minuty, sekundy. Czas
idzie — i straszne jest jego uciekanie...
Wicher huczy, na dworze zadymka piekielna. Zapuszczone rolety nie dopuszczają do
mnie nawet postaci tej burzy, przenika tylko głuchy łoskot jej upadania i smutne
zawodzenie wznoszenia się. Co robi Helenka? Gdyby mieć jedne noc w życiu taką,
spędzoną z kimś, kogo kocham/Zawsze sam lub z głupimi, obcymi ludźmi. Nie
zobaczę maleńkiej prędko: Bóg wie kiedy, bo nie zdarzy mi się wyrwać stąd. A z
listami jej dziwne zazwyczaj dzieją się rzeczy: albo giną, albo ich nie ma, nie
ma.
9 luty (sobota).
Dziś rano leżąc jeszcze w łóżku odebrałam Twój list, który mię bardzo
ucieszył... Jedyną bowiem moją pociechą jest choć kilka słów odebranych
100 DZIENNIKI, TOMIK XIX
od Ciebie, lecz, niestety, zawsze szczęściu towarzyszyć musi smutek: nie
rozumiem, dlaczego, gdy mi list przynieśli, koperta była mokra i odkle-jona;
bardzo mię to zmartwiło, obawiam się, czy kto nie czytał, ale muszę dojść, co
było tego przyczyną. Proszę Cię, żebyś listy pieczętował — będą bezpieczniejsze.
Dziś umyślnie byłam w Chobrzanach na pogrzebie p. R., myślałam, że będziesz, ale
powiedzieli Trepkowie, że nie raczysz odwiedzić naszych stron. Pp. Zabór,
widziałam: starszy dosyć przystojny, ale młodszy bardzo brzydki. Cóż to za
bóstwo, do którego jechaliście w niedzielę, czy to i Twoje? W Kotuszowie, o ile
wiem, mieszkają B. — dawna owa historyczna panna Z. musiała się zmienić po
wyjściu za mąż. Czy ona tym bóstwem?
Pocałunek nie zawsze jest oznaką miłości ł przysięgi... Według mnie, jest to
rzecz bardzo przyjemna, a jeszcze więcej, gdy się przysięga pocałunkiem, który
się daje drogiej osobie; co do mnie, to nie wiem, jaka jest słodycz w pocałunku
ukochanego, bo po raz pierwszy dopiero kocham najgorętszym uczuciem miłości —
więc nie wiem, jaki ma smak (!) pocałunek, chociaż... chciałabym się przekonać i
skosztować tego zakazanego owocu, ale kiedy to nastąpi?...
Czy będę zdolną kochać prawdziwie jeszcze raz w swym życiu? — myśl nawet nie
przejdzie, aby mógł kto zająć me serce choć w dalekiej przyszłości * — prócz
Ciebie... Chociaż mię, Stefku, porzucisz, zniosę wszystko mężnie ł wytrwale,
choć serce me będzie przechodzić piekielne katusze, jednak będę woleć, że mię
porzucisz, powiesz otwarcie, że mię nie kochasz, że mię nienawidzisz, niż
miałbyś mię okłamywać... Ale bądź przekonany, że potem już płomyczek szczęścia
nie zaświeci w mym życiu i zawsze, zawsze będzie miłość w mym sercu dla Cię >ie.
Wnoszę z tego, co piszesz, że może choć trochę mię kochasz, ale ta miłość
niedługo trwać będzie: zobaczysz inną, piękną, bogatą, posiadającą wszystko (?),
wtedy myśl o mnie uleci daleko od Ciebie.
Michasia * była u nas trzy dni, opowiadała mi wiele rzeczy o Tobie. Przybędzie
Ci miły dom do bywania w wakacje: pp. Zygmuntowie S. * wzięli wioskę w bliskości
Chobrzan. Pamięć przeszłości uprzyjemni Ci czas w domu pani Zygmuntowej.
Będę niecierpliwie oczekiwać na odpowiedź. Niedobry Stefku, obiecałeś jeszcze w
styczniu dać mi swoją fotografią, a tu już luty, a ja nie mam drogiej pamiątki.
Ach, napisz do mnie zaraz, a dziś wierz, jak Cię kocham i jak pragnę listu od
Ciebie.
Helena
Dmosice, 4 II 89.
1 W autografie omyłkowo: przeszłości.
illilllUH,
OLEŚNICA, 1889
101
Sam narobiłem kurzu i dziwię się teraz, że mię w oczy gryzie. Czytanie takiego
listu podobne jest do wygranej w szachy. Tak też długo trwa i zadowolenie z
otrzymania listu... Serca szukać na świecie nie można.
Otrzymałem również list od pani Michaliny. Ta również poluje na moje afekta, a
Helenkę przekonywuje o oderwaniu się moim od szubienicy. Obłuda wszędzie,
obłuda, gdzie plunąć... Jedną nieobłudną na ziemi istotą byłaby — matka, gdyby
istniała. Ponieważ jej nie ma — trza popijać z nudów pomyje i udawać nawet wobec
siebie samego, że to piwo pilz-neńskie. A zresztą — co mi tam! Jeden jest
obowiązek, jaki znam — obowiązek względem ojczyzny; poza nim czynić nam wolno
wszystko, co chcemy, a czego nie bronią żandarmi.
10 II (niedziela).
W „Prawdzie", w dziale „Prasa ruska", znalazłem przedruk następującego
artykuliku z Moskowskich wiedomostiej *.
Po powstaniu w roku 1863 jęli Polacy, jak wiadomo, wymierzać sobie własnoręcznie
chłostę moialną i występować z zarzutami przeciwko emigracji, a na pierwszy plan
wysunęli, w oczekiwaniu lepszej przyszłości, rozwój interesów materialnych i
gorliwe pielęgnowanie narodowości polskiej.
Świeżo uwidoczniła się reakcja przeciwko „biernej" obronie i rozległy się głosy
nawołujące do obrony czynnej. Prąd ten udzielił się głównie młodzieży, a za jej
przedstawiciela uchodzi Miłkowski (Jeż), autor Uskoków *. W zeszłym roku wydał
on broszurę w Paryżu pt. Rzecz o obronie, w której wykazuje, iż dotychczasowy
system „biernej" obrony wprawił Polaków w stan apatii, że zarzucili zupełnie
poczucie indywidualizmu, jedynym zatem środkiem przeciwko zagładzie rycerskiego
narodu polskiego jest przejść do obrony czynnej; rzecz prosta, że w tym celu
trzeba z drobnych ofiar zgromadzić kapitał, „skarb narodowy", aby przypomnieć
Europie o Polsce(?!)1.
1*1
1 Te znaki autorskie znajdują się w autografie na marginesie przytoczenia.
102
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Wszak Milkowski nie dla emigracji chyba pisał ów program polityczny. Pokazuje
się, że najgorętsze głowy polskie nie nauczyły się prawie niczego...
Gdyby choć prawda była, co ten padalec wypisuje o ciągłości tradycji, o taktyce
ostatniego powstania. Gdyby choć prawda była... Ten śmierdzący wychodek
oportunizmu, w jaki zamienił się „rycerski naród", nie wart nawet tego weń
plucia, tego wyśmiewania się moskiewskiego łajdaka. Kupka studentów, gronko
panien ośmnastoletnich porusza się w kupie gnoju jak gniazdo robaków: gdy się
poruszy — jakiś drapieżny wszawiec, jakiś śmierdzący diejatiel woła, że
szlachetny naród się rusza. Nie bójcie się — zgnije bez krzyku, nie
przeszkadzajcie wrzaskiem fermentowaniu wszystkich zaczynów zgnilizny: zdrady,
służalstwa, upodlenia, spokojnej polityki, rozumnego trwania, pielęgnowania
brzuchów, przyjaźnienia się ze złodziejami...[...]
W nocy.
Nareszcie, nareszcie!... Nareszcie jest kwestia natury szerszej, która wyrwała
społeczeństwo arystokratyczne stopnic-kie z uśpienia, zbudziła myśli uśpione,
entuzjazm powołała do życia. Ci ludzie żyją jeszcze, umieją czuć gorąco — śmierć
arcyksięcia Rudolfa!...*
W Klempiu, według pana Kasztana, opłakują go, pani Zofia jest tak wzruszona, że
po prostu choruje, pan Jan zamyka się na długo w swym „gabinecie" i z nikim nie
rozmawia, rozmyślając nad przyczyną tej śmierci... Dziś zjechało do Oleśnicy
całe towarzystwo: państwo B., państwo J., pan z Niecisławic i pan ze Strzelec.
Ponieważ „papa" chory jest na katar, zgromadzamy się wszyscy w jego sypialni.
Ach, bywałem na zebraniach studenckich, gdzie odbudowywało się kraj, leczyło
ludzkość, pięściami dowodziło zasad, ale nie widziałem tego zapału, jaki tu bił
z tych twarzy wzruszonych rzeczywistym współczuciem dla arcyksiężnej Stefanii*,
lito-
OLEŚNICA, 1889
103
ścią nad „czcigodnymi starcami" (cesarz Franz-Joseph i cesarzowa Elżbieta),
pogardą dla nikczemnika, który „targnął się na wiarę, Kościół, obowiązki,
zbezcześcił tron, zohydził rodzinę tyle piękną i duszę zgubił".
Pośrodku komnaty króluje pani Zofia w sukni o tyle nie-gustownej, o ile gustowną
niebywale suknia ta jej się wydaje — i mówi, mówi tak, jakby Europa na nią
patrzała. Ach, co mówi! Na pargaminach pisać, ej! na marmurowych pomnikach ryć
te złote słowa, dzieci uczyć na pamięć, pięcioletnie dzieci!
— Nie mogli bracia tej nikczemnej Auerszperg * wyzywać na pojedynek amerykański
Rudolfa, nie mieli prawa. Siostra ich była nikczemną zalotnicą. Rudolf nie miał
prawa przyjmować pojedynku, gdyż zdradzał przez to żonę, tę anielską Stefanią,
dom, obowiązki, tron. Kobieta taka jak Aglai powinna była być zabitą, bo
kobieta, która — itd.
Głośno, krzykliwie, z zapalczywością potwierdza to pani B., ale tak potwierdza
twierdzenie, że „kobieta, która zapomina się dla mężczyzny, nieślubnego męża,
jest itd.", iż zaczynam serio przypuszczać, jako pan Kuba jest mitem, jako nigdy
nie istniał pan Kuba. Pan Władysław B. oponuje, powiada, że „miłość..."
— Ach, ach, ach! — wołają ze wstrętem damy — miłość dla obcego, dla żonatego
mężczyzny?!
— Ależ miłość...
— Żadna miłość, nie powinno jej być!
— Serce nie sługa — kończy zawsze dowcipny pan J., nieoceniony pan J. (ten, co
to z gustem strzelałby do chłopów, gdyby nie to podłe prawo).
— To są skutki niewiary, to jest przykład dla młodych — kończy pan Z. w
przekonaniu zapewne, że młodzi mają pojęcie, gdzie tu właściwie istnieje jaki
przykład dla młodych.
Nie wiem nawet, jaki los spotka sprawę kukizowską*, tak dalece uwagę
zaabsorbował Rudolf, ponieważ zaś towarzystwo miejscowe nie zdecydowało jeszcze
przyczyny samobójstwa
104 __________________ ________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
i nieprędko zdecydowanie to nastąpi, obawiam się więc o sprawę kukizowską
poważnie. Pan Kasztan miewał bowiem co do wyświetlenia sprawy państwa
Strzeleckich genialne pomysły, a tak — uwaga jego odwróconą została i Bóg wie,
co z tego być może... Szczęściem, że uwagę tej gentry od spraw czysto tronowych
odwraca ku społecznym jeszcze jeden fakt: młody książę Galliera*, który wyrzekł
się majątku (200 milionów lirów) i utrzymuje się z własnej pracy.
— To, powiem państwu — mówi pan B. — sto razy większy idiota od Rudolfa.
— Ja bym tam nie odrzucił — woła pan Jan — gdyby mi Lipszyc lub choćby nasz
pachciarz zapisał 100 tysięcy rubli, to bym go w dupę pocałował... aby tylko
nikt nie widział.
— Boś demokrata — mówi zawsze dowcipny, nieoceniony pan J. — ja bym się nie
poniżył dla majątku, nigdy!
Serce rośnie, gdy się patrzy, jak przy ostatnich wyrazach twarz pana J. dumą
przodków promienieje, promienieje tak, że fakt ożenienia się pana J. z panią
Zofią jedynie dla majątku i siedzenie w Klempiu bezczynne na koszcie żony —
niczym się wydaje.
Pan M. opowiada o bytności swej w Wiedniu na przedstawieniu magika, który wbijał
sobie w nos szydło tak, że wychodziło po drugiej strome nosa.
— Wbija, proszę panów, wbija z boku w nos, naraz po drugiej stronie nosa widać
koniec szydła, później coraz więcej... Nikt by nie uwierzył, że sobie nie
przebił na wylot nosa...
— No i nie przebił sobie? — pyta niespodziewanie pan Jan.
11 lutego (poniedz.).
Mój nowy uczeń nazywa się Staszek Góra.* Ma jedenaście lat, płową czuprynę,
wysmarowaną na uroczystość pierwszej lekcji sadłem, sukmankę burą, koszulę
perkalową, buty z pod-kówkami, czapeczkę czerwoną. „Swarny"! Parę dni temu
przyszedł do mnie ojciec jego, Michał Góra, i prosił, aby mu uczyć chłopca.
Chłopak zdolny bardzo, pamięć ma, piss.e tył-
iil
OLEŚNICA, 1889
105
ko krzywo, bo mu ręce zgrubiały już, przemarzły nieraz, czyta kulawo, po
chłopsku, ale „straśną ma ochotę do książki..." Muszę się bronić choć nim wobec
zalewającego mi gardło kwasu zgoryczenia na widok naszych przodowników narodu,
bronię się nim i marzę, że mu pomogę być mądrym chłopem. Szczęście, że chłopak
rozumny, bystry, zdolny, śmiały. Będę szczęśliwy, jeśli oświecę jednego z nich,
będę zbawiony, jeśli uwierzę w nich choćby.
O, oświato — przybądź, o, oświato — zstępuj do nich, ratuj nas, zbaw nas...
Wierzę w ciebie, wierzę, że oni, gdy cię poznają, uczczą Kościuszkę i Staszica,
Mickiewicza i Jeża, wierzę, że oni jedni wypłacą się macoszej ojczyźnie sercem
synowskim, wierzę w zbawienie nasze przez nich, wierzę ostatkiem wiary w
męczeństwie duszy, kąsanej podłością szlachty *.
Układam w myśli cały plan oświaty mojego Staszka, chciałbym iść ręka w rękę z
planami naszymi warszawskimi, lecz nie mam książek, jakie mi w Warszawie przy
nauczaniu bezpłatnym pomocą były.
Co za rozkosz dobrze czynić ojczyźnie uczeniem chłopskiego dziecka! Ale — zawsze
dowcipny pan J. i zawsze w majestacie swym jaśnie wielmożna pani Z. —- jakim
śmiechem mię wyśmieją... Horribile dictu*... Zdobędę przyjaźń Michała Góry,
pozna mię i wierzył mi będzie, a jakże będę szczęśliwym, gdy będę z nim mówił
jak z bratem, bez hipokryzji z jego strony. Do Suchczyc blisko, latem można tam
będzie być co dzień, teraz niepodobna...
12 lutego (wtorek).
Z aforyzmów papy Z.:
Spełnianie obrządków religijnych sprowadza błogosławieństwo boskie. Taka rodzina
Popielów doczekała się późnej starości, złotych wesel, doszła do zaszczytów,
bogactwa, związków i koligacyj dzięki temu, że była zawsze przykładnie
katolicką. Toteż błogosławieństwo boskie pcha się do nich drzwiami i oknami.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
14 II (czwartek).
Przywykłem do ciszy przyrody i do ciszy zalegającej duszę od bieguna jej do
bieguna. Co za noc cudowna teraz! Nie chce się usypiać jeszcze, myśleć,
myśleć... Białe światło księżyca ściele się na posadzce, smugi jego bardzo
wolno, niezmiernie wolno, niedostrzeżenie wolno pełzną po czarnym tle. Świerki
stoją nieruchomo, osypane puchem mrozu, czasami zagra w nich niewymownie smutny
szept wiatru, zagra jak najczystszy i najcichszy daleki ton organów i zginie w
niezmiernej przestrzeni, jakby w niej tonął. Na białym śniegu znać cienie brzóz
płaczących, niby drzewa, jakie na szybach rysuje mróz.
Według zwyczajów ludu czarnogórskiego, zdrajca narodu powinien być zabitym, a
głowa odciętą i złożoną między jego nogami; broń jego winna być połamaną, dom
nietknięty powinien się rozpaść, rodzina wygnaną ma być na zawsze.
Z „Prawdy" nr 6
Z aforyzmów papy Z.:
Nieprawdaż, panie, że Kraszewski jest wrogiem arystokracji? Czytam jego powieść
Komedianci, Co ?a potworne rysuje obrazy! Każdy demagog widzi w arystokracji
tylko złe strony i te właśnie strony stara się wyśmiać...
Mam obecnie dzień wypełniony zajęciem po brzegi. Same lekcje zajmują siedm do
ośmiu godzin: od 10—12 z panną Łucją, do drugiej ze Stachem, do piątej z
Heniusiem, do ósmej z panem Janem. Uczę się francuskiego mniej więcej godzinę
dziennie i godzinę mam mieć rozmów francuskich z panem Kasztanem, za co mam mu
znowu na oświecenie go literackie godzinę poświęcić. Gimnastyka i jedzenie
zajmują resztę dnia. Siedzę w nocy długo. Czytam mało — Kraszewskiego, banialuki
w guście Ouidy*, np. Na cmentarzu, na wulkanie*, Biblią Wujka, Żywoiy świętych
Skargi*, „Prawdę" i „Kurier Codzienny". Z papą codziennie dwie partyjki szachów
oraz
inni
OLEŚNICA, 1889
107
dysputy z panem Janem w guście tej: jakie trutki lepsze na lisa — kot pieczony
czy orzeszki ze strychniną?
17 II.
Pojechał dziś do Warszawy pan Jan, zabrawszy cztery moje listy: do Wacka, Jasia
S., Jasia N. i Zagłoby * oraz — 6 rs. na Skarb Nar.[odowy] („Azja" i „Litwo,
ojczyzno") *. Odesłałem również Historią powstania listop.[adowego] Barzykow-
skiego, Stachowi rs. 6* i l rubel na Bibliotekę Studencką. Wziąłem więc od pana
Z. rs. 13, z tego na miesiąc luty rs. 5, czyli pozostaje za luty rs. 20. Uda mi
się może u miejscowego księdza założyć czytelnię ludową*, byleby przysłali
książek, o jakie do Wasilkowskiego pisałem. Dygasiński obiecał mi w roku jeszcze
zeszłym dostarczyć od Paprockiego książeczek w tym celu. Czy się uda?
19 II (wtorek).
Jak złodziej milczkiem wkrada się wspomnienie w bezsenną noc. Zdaje się, że
przelatuje z niezmiernym hukiem burzy szalejącej na dworze, że wsuwa się przez
szczeliny futryn okna.
Wtedy podlegam złudzeniu, że jestem na Podlasiu, w Biały. Park wydaje mi się
lasem otaczającym dworzec i nasłuchuję, czy nie odezwie się świst nadchodzącego
pociągu, tęskny, przejmujący jak wzywanie na pomoc. Zapomniałem cię, zapomniałem
cię... Nigdy już nie poświęcę ci ani jednego drgnienia serca, nie chcę cię
widzieć nigdy, nie kocham cię. Tylko czasami czyjś głos znienacka zasłyszany
przejmie mię dreszczem, tylko czasami żywa rozmowa uniesie mię, że mówię tak,
jak nie mówiłem z nikim prócz ciebie. Wtedy gdzieś w powietrzu, jak złudzenie
wzroku osłabionego, unoszą się twoje źrenice niebieskie, jakim pięknością nie
wyrównają żadne na ziemi, i ze smutną dumą wpatrzą się we mnie: czy dotrzymałeś
słowa?
Czasami przerzucając stosy listów twoich, przysięgających dozgonną miłość,
natrafię przypadkiem na suchy bukiecik bratków
108 ___ _________________
DZIENNIKI, TOMIK XIX
„z mińskiego ogródka" * — i łzy się wtedy wiją; czasami otworzę pudełko i dotknę
pukla twych włosów czarnych, lśniących, szklistych, danych mi, pamiętasz w jak
strasznej chwili, w chwili miłości prawdziwie nieskończonej, w bezmiernym
smutku, w obliczu śmierci — i wtedy myślę o tobie ostatkiem uczuć mężczyzn:
litością. I myśmy już dla siebie nie m y nierozerwalne, nie usiądziemy już nigdy
w kąciku kanapy, nie przysuniemy się do siebie, by słuchać, jak w nas krąży
życie, nasza miłość, wiara wzajemna w słowa, ta otwartość nie znająca granic i
serdeczna ufność, i pewność. Okradłem cię nikczemnie, tyle set razy uwodziłem
cię tak zręcznie, że nie przeczułaś końca, ty, którą nazywają Metterni-chem...
Dlaczego to zrobiłem? Wszak wówczas nie byłem podły... Winniśmy obydwoje:
kochałem cię bezmiernie tak, że dziś nie zdołam już kochać nikogo. Nędznego
pokolenia dziećmi jesteśmy: ani do wielkiego czynu, ani do ogromnego występku
niezdolnymi. Umieliśmy tylko kłamać. Za kłamstwo jest teraz kara straszliwa:
niepamięć.
22 II.
Ledwo trafiłem na moją górkę idąc z partyjki szachów: zamieć taka. Jeden
nieprzerwany pomruk, usvpisiący, przejmujący obawą. Śnieg leci zewsząd: zrywa
się ; ziemi i wielkimi słupami stoi w powietrzu, sypki, ostry, jak piusek bije w
twarz z góry, nalatuje z boku. Ciemność nieprzejrzana, straszliwa, pełna
tańczących diabłów. Kocham tę poezją straszliwą nocy zimowej, lubuję się tym
tępym wrzaskiem, zdławionym krzykiem wichrów. Burza! Kocham cię, burzo,
uwielbiam cię, walko, gdzie wytężają się wszystkie siły i śmierć siepie się za
barki imając — z życiem.
23 II (sobota).
Drogi mój! Tak długo czekałam na Twój list, że czas ten wydawał ml się
nieskończonym, jeszcze przy tak nudnym życiu w Dm., gdzie ojciec
OLEŚNICA, 1889
109
gdera ciągle, a kochany Teochna* nie żałuje dla mnie złośliwego języczka; gdyby
nie towarzystwo mamy, Miziutki i częste odwiedziny T.* — umarłabym z nudów. Może
by to i lepiej było. Tobie także oszczędziłabym trudu, jaki sobie zadajesz w
pisaniu do mnie. Ciągłe przebywanie z miłą elewką nie jest Ci zapewne
obojętne... i może w Twym sercu ona teraz króluje. Czy tak? — Pisać to, czego
się nie czuje, przychodzi z trudnością. Jak widzę, masz mię za bardzo niestałą i
sądzisz, że przez wiadomość o Twoich miłostkach zmieniłam się względem Ciebie.
Q, nie — chociaż wiem, że się bałamuciłeś w wielu mężatkach, tak bardzo mię to
nie zdziwiło: kto ma serce tak jak Ty obszerne, może przynajmniej na tym (?)
użyć. Myślisz pewnie, że M.*, opowiadając o Tobie, chciała stanąć na
przeszkodzie przyjaźni naszej — otóż bardzo się mylisz, stawiała Cię w
najlepszym świetle, o ile mi się nawet zdaje, to chce, ażeby się spełniły moje
pragnienia. Ale, niestety, jest to tylko marzenie, które podtrzymuje nadzieja —
ach, ta nadzieja, ta nadzieja...
Nie wiem, czy chciałbyś być tym listem z 4 lutego: o tej porze nie byłbyś tak
mile przyjętym jak list, a na pewno rozczarowałbyś się widząc mię w... z miną
smutną po rozstaniu z Morfeuszem, przestraszyłbyś się i uciekł, nie oparłszy aż
w Oleśnicy. A z rannej wizyty listu byłam bardzo szczęśliwą. Nie potrzebowałbyś
być tak blisko mnie, aby usłyszeć bicie mego serca — z drugiego pokoju słyszeć
je można, teraz jeszcze, gdy choruję na serce. (!!)1
Jakiś Ty, Stefku, niedobry, niepoczciwy, nie napisałeś, kiedy przyjedziesz. Mój
drogi, odpisz mi zaraz i donieś, kiedy przyjedziesz. Czy raczysz być u nas?
Narobiłeś mi tylko apetytu obiecanym przyjazdem, że nie mogę sypiać, tylko myślę
ciągle, kiedy Cię zobaczę. Zwykle nocne moje marzenia o Tobie kończą się myślą,
że mię już nie kochasz. Czy to prawda? Nawet nie spodziewasz się, jak Necandy
opiekują się Tobą, jakie robią plany, jak są pewni, że zrobisz to; przyjemnie
słuchać, z jaką pewnością to mówią. Jedynym ich pragnieniem, żebyś się ożenił z
miłą elewką i mieszkał w Oleśnicy °, a że to małżeństwo bardzo korzystne, to
pewno postawią na swoim. A mnie, mnie się zdaje, że także tak zrobisz. Ach,
Stefku mój, jak ja tęsknię za Tobą — żebyś Ty mi takąż wzajemnością odpłacał!...
Nigdy już nie odpiszę tak prędko, na drugi dzień, jeżeli mi tak długo nie
będziesz odpisywał. Daj dowód, że jeszcze trochę przyjaźni masz w swym sercu dla
mnie, i odpisz zaraz.
Twoja — Helena.
1 Ten znak autorski w autografie znajduje się na marginesie. " Heul
110_______________________ ____________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
Jeśli masz przyjechać w nasze bajczarskie strony, to spiesz się — śniegi
topnieją, wody będą wszędzie ogrom[ne], to jeszcze się gdzie utopisz, a wtedy,
co ja bym zrobiła? — Jak będziesz pisał do M., to nie pisz nic takiego, co by ją
wprowadziło w podejrzenie, że pisuję do Ciebie. Nie masz pojęcia, co dzieją się
za hece w trzech znajomych Ci domach *; gdybyś to wszystko widział i słyszał,
miałbyś temat do swych powieści. Ciekawam, jak się to skończy: w Chobrzanach
bywa p. Bier-nacki, zapewne starający się o którą z panien. Nie krytykuj moich
listów, wszak mówiłam Ci, że nie umiem pisać. Dlaczego piszesz do mnie zawsze
tak mało? Odpisz, Stefku, jak będziesz mógł najprędzej i dużo, dużo...
Helena
De omnibus rebus et guibusdam aliis. Wszystkiego po troszku — aż się w głowie
kręci.
25 II.
Z wolna, milczkiem zstępuję do zasad, z jakimi się biłem. Nie przyznam się do
nich jawnie nigdy, bo w wątpliwość podają to, co mi jest wszystkim, nawet naszej
cywilizacji, zdobytej w niewoli, znaczenie. Jak się to dzieje, że się zmieniam —
nie wiem. Nie książka żadna, nie przekonanie czyje-kolwiek, nie żadna teoria,
nie statystyka la.iret to sprawia, lecz to, że tracę grunt pod nogami, że nie
mam się na czym oprzeć. Nieraz, rozmyślając do późna w noc, przebieram wszystkie
moje argumenty, jakimi się broniłem w Warszawie — i widzę jasno, że liche to są
argumenty, że tamci mieli racją, choć na ślepo mówili. Najbardziej zwycięża to,
że widzę, jako mówili prawdę. Zdawało mi się, że „różność interesów" to frazes
pusty, a teraz już nie powiem nigdy, że „wspólność" — to idea warta życia i
śmierci, bo to frazes. Z chłopów może być wszystko, ze szlachty nic a nic. Już
mię nie bolą, nie rozwściekają ich myśli, już ich nie zapisuję, bom już sobie
powiedział, że są zerem. Być może, że arystokracja nigdy na ziemi nie może
wyginąć, jak twierdzi pan Z., ale nasza, dziś, dla narodu, dla ducha czasu —
jest tylko szkodliwą
OLEŚNICA, 1889
111
i... trzeba to nareszcie wypowiedzieć, te słowa bólu, te słowa żalu, te słowa
straszne — jest tyle znaczącą dla rozwoju narodu, dla istnienia Polski, co
caryzm.
Jeżu, Jeżu, stary nasz ojcze — do czego my dożyli! Skłamałeś, że „z szlachtą
polską polski lud"... Złudzenia twoje urodziła taka miłość ojczyzny jak nasza,
dla niej uwierzyłeś w kłamstwo „stawania się szlachty ludem" — i nas prowadziłeś
za sobą, tak ci wierzących... A gdzieśmy doszli? Teraz albo stać się soqjalistą,
albo się rozpić. Nie ma dróg na tej ziemi innych.
Czyż zamknąć oczy i iść drogą Sienkiewiczów w „pokrzepianie serc"?* Jakich?
Czyich? Kto tu się chce pokrzepiać, kto tu nie przeklina imienia ojczyzny, kto
tu nią żyje? Wierzyć w Prusa, wierzącego w coś bardziej jeszcze potwornego niż
socjalizm, bo w wolnohandlowy, kosmopolityczny liberalizm, w budowanie kapitału,
aby nim sentymentalnie ujałmużniać masy rękoma wysoce bajecznych panów
Wokulskich? Ach — dosyć...
X
28 II (czwartek).
Pan Jan powrócił z Warszawy i nic mi od Wacka nie przywiózł: po prostu Wacek
zaniedbał moje prośby. Tak idzie wszystko. Nie mam z czego uczyć Staszka: czyta
z dzieł Hoffmanowej, pisze na metodach, jakie kupuję u przechodzących Węgrów *.
Lecz nie o przyjaźń mi warszawskich reformatorów idzie: ich celem i czynem
gadanie o oświacie ludu, a gdy przyjdzie do rzeczy, umywają ręce nawet od
przysłania książek ludowych — cieszy mię to, że mię chłopi zaczynają uważać za
ich przyjaciela. Ze mną lokaje o tych samych rzeczach inaczej mówią niż z
jasnymi panami, inaczej też gadają ze mną przychodni chłopi z Suchczyc, z
Oleśnicy, z Pacanowa mieszczanie. Zacznę pisać kwestionariusz *.
Parę dni temu był ksiądz wikary miejscowy *. Głupiusień-kie to stworzonko tak
dalece, że uważa np. to, co piszą w gazecie z zakresu polityki dziennikarze, za
rzeczywiste po-
112
DZIENNIKI, TOMIK XIX
stanowienia władz, uważa „Czas", który czytał w Krakowie, za
pismo'wolnomularskie. Ckliwy i nieznośnie jezuicki, ale pobożny, świeżo
puszczony z seminarium, więc o parafią dbały do egzaltacji. Toteż może bym go
skłonił do biblioteczki... Założył np. w Oleśnicy sklepik spożywczy, sam na ten
cel sto rubli dał i miał kiedyś surową mowę do dziewczyny mieszczańskiej,
wychodzącej za mąż za pisarka Moskala, jakiegoś Drapiszczenkę. Zakończył tę mowę
słowami: „Piekło cię czeka, matko, za to, żeś córkę swoją na potępienie
puściła". Jedyny fakt, który miejscową arystokracją, nawet głuptaska pana Jana,
oburzył do głębi... Jedyny przejaw patriotyzmu.
Państwo Jeż. * dziś byli. Stosunki między mną i nimi naprężają się powoli. W
„Prawdzie" był nieprzychylny kiedyś dla pp. Strzeleckich artykuł *, artykuł ten
przeczytał papa Z. i z treścią jego pojechał w tych dniach do Klempia. Dziś pan
J. prosił mię subtelnymi wyrazy o „Prawdę" i ów „krytyczny" artykuł. Przyniosłem
„Prawdę" i wręczyłem mu ją z uśmiechem litości nad obłędem korespondenta,
ośmialają-cego się mówić coś złego o panu Aleksandrze *.
— A pańskiego pióra nie ma tutaj? — zapytał pan J przyglądając mi się przez
binokle.
— Gdyby nawet było, nie ośmieliłbym się przedstawić na sąd pana... —
odpowiedziałem nieśmiało.
Pan J. dmuchnął groźnie nosem i poprawiwszy binokle zamilkł. Pani J., potępiając
bezwarunkowo Rudolfa i baronównę Yecserę, nie wiadomo czemu żąda ode mnie
potwierdzenia swych tez w sposób stanowczy, na co zazwyczaj odpowiadam ni w pięć
ni w dziewięć: coś o morfinie, o zdenerwowaniu... Już mi ten Rudolf i ta Yecsera
kością w gardle stają, tyle razy znudzono mię dysputami o nich.
— Co to za cios dla katolicyzmu — mówi z patosem drżenia pełnym pani J. — że
katolicki książę itd.
GROBOWICC KOŚCIUSZKI NA WAWELU
OLEŚNICA, 1889
113
— Ale, ale... — podchwytuje papa Z.
— Młode pokolenie inaczej zupełnie zapatruje się na to — mówi z uśmiechem
zaadresowanym w kierunku mego krzesełka pani J.
Wtedy udaję zajadającego się pączkiem i stanowczo milczę. To obraża panią J.,
przestaje zmrużać bosko swe oczy, gdy mówi ze mną, i w ogóle pogardza moją
milczącą miną.
Karwasiński przysłał mi „Głos", Schafflego Kwintesencją socjalizmu *, nowele
ruskie Maczteta *, Dobrzyńskiego dzieła * — czytam więc, lecz czasu mi brak,
gdyż dużo zajmują go lekcje francuskiego.
5 marca (ostatni wtorek).*
Nie pogniewałbym się, gdyby on był ostatnim w życiu... Co warto takie jak moje?
Ta marna, bezowocna praca nauczycielska, z której za pół papierosa nie ma
pożytku, to rozdymanie się niby do jakiejś pracy i kończenie na niczym, ta
nicość wewnętrzna, niemożność nawet spełnienia występku, ten świat, na jaki się
patrzy i w którym jak wszą żyje. się, jak wszą się poruszając — a ogromność
niespełnionych zadań, a wielkość celów, a konieczność natrętna, wewnętrzna,
nieprzespana, niezagłuszona czegoś robienia na dobro, na szczęście, porywy
cnotliwe, wiary egzaltacyjne — a nici... O, jakąż nicością jest życie na tej
ziemi — jakże wyrodnym jest pokolenie, do jakiego należę.
Oj, krakowska, ty serdeczna, ziemio ukochana, Jak dziewczyna wystrojona na
niedzielę z rana, Strojna w kwiaty i bławaty ponad Wisłą siedzi, Taka cicha i
spokojna jakby po spowiedzi... Tylko lud nasz nie wesoły... *
Otóż to tak jest na tej krakowskiej ziemi. A dziś np. czytałem z p. Janem Za
chlebem Sienkiewicza. Skończywszy tę nowelę — taki wydał sąd:
8 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XIX
— To złodziej chłop, panie, do Ameryki się jusze jechać zachciało! Panie, te
nasze chłopy — to okropne bydło.
Nic tego kiełbia nie zajmie, nawet Potop Sienkiewicza znajduje nudnym. A jest
pewnym, że się ożeni bogato, otwarcie mówi, że choćby z najstarszą i najbrzydszą
babą, byleby miała pieniądze. Jest ta cała rodzina po prostu zwyrodniałą: ani
jednego żywszego uczucia, ani jednego szlachetnego popędu w żadnym z dzieci.
Panu Janowi sprawia największą satysfakcją znęcanie się nad zwierzętami i
ludźmi. Z niego będzie kiedyś duży łajdak. Czerstwa dusza i ani jednej zasady
uczciwej, ani pół szlachetnej myśli. Czyż zresztą może ona być tu, jeśli papa
poucza tych osłów nieustannie takimi aforyzmami:
— Pozór to wszystko, to alfa i omega, to paszport w świat.
A poza tym światem nie ma nic, oprócz jakichś fantas-magoryj, jakichś cieniów, o
jakich piszą „demokraci", ~zego się zresztą nie czyta nigdy.
9 marca (sobota).
. A więc znowu notatki... ze świata. Co dzień zjawia się on, ażeby mię męczyć
i zasmucać tym złem tak iuż zastarzałym i nieuleczalnym, że zdołało w kodeks się
zmienić. Wracajmy na salony, czerpajmy...
Wczoraj byłem, Boże odpuść, w Pacanowi e, Sławne to miasto leży o dwie wiorsty
od Oleśnicy. Bywają tam jarmarki na konie, ściągające nawet takich dżentelmenów,
jak pan Jezierski. Jedziemy tedy z p. Janem na jarmark pacanowski i zastajemy
tam pana J., pana G., pana S. * oraz p. Józefa Lipińskiego, mojego gimnazjalnego
kolegę, który dziś jest już obywatelem, zarządza Strzałkowem, majątkiem swej
matki, jeździ na jarmarki i w ogóle kwalifikuje się na perłę okolicy. Wita się
ze mną chłodno i mówi o rzeczach obojętnych. Był to w szkołach tęgi wiarus i
dzielny student w Puławach, wybijał nawet okna i gwizdał na „belfrów" —
OLEŚNICA, 1889
115
obecnie patrzy już z taką nieruchomością wzroku, jak oni wszyscy. Lecz mniejsza
o nich. Gdy się stoi na rynku w Pa-canowie, a spojrzy pod górę — to widać
czerwonych czapek łan, stada koni, szerokie chłopskie bary poruszają się na wsze
strony, wielkie pięście migają w powietrzu i głucha wrzawa huczy jak woda.
Dorodny lud krakowski! Ulegasz przez minutę marzeniu, że oto za chwilę ta chmara
krakusów porwie się na koń siadać, czerwone czapki wyrzuci w powietrze i
wrzaśnie jak burza: — na Moskala! I czapkami tymi czerwonymi zafryga stada wroga
i krzykiem szerokich piersi wygoni!
— Mój panie, jak to szelmostwo wrzeszczy — szepce mi pan Jan i rujnuje marzenia.
A więc mówmy o wyścigach z panem L., o artykułach wstępnych „Kraju" z panem J.
Dajmy marzeniom pokój... Pas de reveries... *
Tak — wszakże jedziemy do Klempia na imieniny pana Jana w Oleju*. Kładziemy
fraki, koszule z gorsami i wąskie krawaty. Panna Łucja czarną morową suknię z
żabotem ażurowym. Ładnie jej w tym, głowę tylko trzyma pochyło, niby pod
ciężarem wierszy Lamartina i powieści Orzeszkowej. Biedna Lucy... Papa i Lucy
jadą karetą na saniach, my cugowymi końmi. Śnieg po brzuchy koniom. Po wierzchu
skorupy śnieżnej mknie jak dym pył śniegowy ze spazmatycznym, ledwo słyszalnym
poświstem. Sanie skrzypią, jedziemy noga za nogą, żadnej bowiem drogi nie ma,
jedzie się po prostu polem. W polu cicho, tylko na nieobjętych okiem obszarach
migoce w zachodzącym słońcu wysoki na łokieć obrus śniegowy i dymy mkną po nim,
mkną aż do umęczenia oczu.
Zajeżdżamy, wysadzają nas lokaje. Jesteśmy w przedpokoju, jesteśmy w salonie.
Życzeń nie składamy — jest to niemodne. Ale otóż i pani Zofia... O, Boże!
Komplement, komplement wypowiedziany cicho, z wejrzeniem... Jej biała
116
DZIENNIKI, TOMIK XIX
suknia, jej kokardka różowo-niebieska we włosach i na lewej piersi, jej
włóczkowa biała mantylka (ta z Krakowa), jej ręce — po prostu uśmiecham się z
zachwytu i mówię nie zamykając ust, z zapałem, z uwielbieniem o Verdim, z
zapałem o sklepie akcyjno-spożywczym, jakiego inicjatywowa-niem szczyci się pan
J., przypisuję mu takie znaczenie społeczne, że pani Zofia mruży oczy. Piekło!
jak ona patrzy na mnie. Zresztą ona i na 80-letniego doktora Hassmana tak
patrzy, gdy tamten przypisuje mu okropne społeczne znaczenie.
— Żydów — powiada — uważa sz.pani, Żydów, o! Tymczasem panowie Jarosław i Jan
palą:
— Pan Ż. wytnie do gazety artykulik.
— Mógłby pan być tak dobrym? — pyta pani Zofia układając usta niemal do
pocałunku.
— O, pani...
— Lecz, na Boga, niech pan będzie łaskaw o mnie nic nie wspominać — mówi
składając ręce pan J.
— No, inicjatywę muszę zaznaczyć...
— To zbyteczne, daję słowo, ja więcej dla dobra... Zresztą... pierwsze litery
najwyżej...
— A nie, to należy się panu, całe imię i nazwisko.
— W takim razie trzeba by i Lipińskie.jo, on również... Jemu Józef na imię,
mnie... raczy pan wiedzL*:.
Nawiasem mówiąc — cóż mnie obchodzi sklep spożywczy z inicjatywy pana J.
powstający. Akcje biorą tylko panowie: Stojowski, Walichnowski, Sielski,
Jezierski, panowie Popiele z Kurozwęk i Wójczy, etc., sprowadzają „subiekta",
który to subiekt im przeważnie sprzedawać będzie żelazo, sól, mąkę. Jeśli iść
będzie dobrze — zarobią na tym. Nie znaczy to przecież, aby się brali do handlu.
Boże! co znowu! Znaczy, że sprowadzają sobie na współkę to, co im potrzebne. Nie
mam się z tego co znowu tak cieszyć i nie będę pisał artykułu *. Ja tylko tak
mówiłem dla pięknych oczu pani Zofii, bo nie cierpię pani Zofii każdym nerwem i
chcę, abym mógł śmiać się z niej w jakikolwiek sposób.
OLEŚNICA, 1889
117
Kolacja. Mnóstwo szkła i lamp. Karafki z wodą, szklanki przed każdym talerzem,
kieliszki duże i mniejsze, garnuszki różowe z naparstkiem śmietanki — i butelka
marnego, kwa-skowatego wina na kilku dżentelmenów. Zresztą kapłon twardy, lody
słone, po których nieodwołalnie pan Jan czuje się niedobrze. Męka, męka z
lichego, marnego powodu, z powodu istnienia tych ludzi, dziecinnych i pustych.
Rozmowa obraca się około Rudolfa i Stefanii, około Yecsery i pani Oraczewskiej i
nie może poza obręb ten wyjść. Chwilami mówiąc puste zdania, robiąc je okrągłymi
czuję zawrót głowy: o czym mówić dalej, nie chcąc pogrążyć się w milczeniu. Męką
jest mówienie tych powściągliwych zdań, w których nie powinno być żadnego
żywszego słowa ni uczucia, ma być wszystko w miarę marne i niemądre. Jestem
skryty i umiem mówić fałszywie, umiem kłamać po salonowemu, lecz czasami mam
chęć roześmiać się samemu sobie w oczy i powiedzieć sobie gminne jakieś
głupstwo.
Nareszcie koniec — jedziemy. Ach, gdyby można nie widywać już więcej państwa
Jezierskichl
u1!?;
Prenumeruje papa Z. książki u Goldhaara w Kielcach. W katalogu napotkał kiedyś
Humoreski z teki Worszyłfy Sienkiewicza * i wypisał je sobie, bo...
Sienkiewicza. Gdy przyszły parę dni temu — zacierałem ręce, była to bowiem
historia o Wilku Garbowieckim. Sienkiewicz marzyciel, Sienkiewicz idealny
postępowiec, Sienkiewicz radykał nasz przedstawił się papie Z.
— Co to jest, panie, to musi być podrobione, czy jak? — zwrócił się do mnie. —
Nie wiedzieć co... Niedowcipne nawet, żadnej tendencji, popisuje się z
francuszczyzną i nic więcej. Nie wiedzieć co...
Gdyby mi kto był dawniej powiedział, że państwo Chojno * istnieją w tym kraju —
powiedziałbym, że karykatury Sienkiewicz pisze. A jednak tak pisał, jak ja na to
patrzę,
118
DZIENNIKI, TOMIK XIX
i gorzej jest, niż to on malował, ten bystry spostrzegacz. Złapał w tym obrazku
na arkan głupotę polską lepiej niż Prus, lepiej niż wszyscy nasi beletryści,
stokroć lepiej od Lama *. Ale to wszystko... na próżno!
Nieocenione usługi oddać może w tej właśnie sferze Orzeszkowa. Jej Pamiętnik
Wacławy * podoba się nawet idiotycznemu p. Janowi, nawet papa Z. pobłażliwie go
słucha. Pan Jan zadaje mi naturalnie pytania:
— Mój panie, czy też to prawda, co ona tu opisuje, czy to wymyśliła?
Pomimo to jednak dziś pierwszy mądrzejszy głos usłyszałem z tych ust:
— Wie pan co, ten jej (Wacławy) ojciec to miał rację * — jak Boga kocham. Ona
powinna jego słuchać, jak jej pisze list...
Lucy rozciekawia się tak, że, o dziwo, nie ziewa mi na lekcjach i nie patrzy na
sroki skaczące za oknem, gdy ją staram się przekonać o różnicy zachodzącej
między powieścią Sienkiewicza Potop a powieścią Orzeszkowej Pamiętnik Wacławy.
Słucha i udaje przynajmniej, że ją to ;;aciekav/ia. Lucy pisze już bez błędów
dyktando — choć: biedne ma myśli.
Maleńka moja pisze:
Najdroższy! Musisz się zapewne gniewać, że Ci tak długo nie odpisywałam, ale
pewna byłam Twego przyjazdu. Dwa razy byłam w Cho-brzanach w nadziei zobaczenia
Cię. W poniedziałek dopiero dowiedziałam się, dlaczego nie przyjedziesz. Żałuj,
że nie byłeś, była ładna p. Paulina Bielińska, bardzo ją polubiłam, mówiłyśmy o
Tobie: bardzo żałowała, że Cię nie było w Chobrzanach.
Jeśli takie już jest przeznaczenie, że nie możemy być zawsze razem, to
przynajmniej, jeśli się zobaczemy kiedy lub dowiemy o sobie, przy-
OLEŚNICA, 1889
119
pomną się chwile razem spędzone, chwile te liczyć będę do najszczęśliwszych w
mym życiu. A Ty, Stefu drogi, czy będziesz pamiętał o mnie? Co do przysięgi, to
nie wiem, czy wszystkie kobiety dotrzymują jej swym miłym. O mojej pewności
możesz być pewnym — to będzie najlepszym dowodem, że nigdy za mąż nie pójdę, bo
czyż mogłabym zawiązać sobie życie z człowiekiem, którego nie kocham? Dla tego,
kogo prawdziwie kocham, poświęciłabym wszystko — życie, gdybym nawet wiedziała,
że będę nieszczęśliwą, przez miłość dla niego wszystko bym zrobiła... °
Nie wiem na pewno, co bym zrobiła, gdybyś był na miejscu listu z 4 lutego... ale
nie kazałabym Ci uciekać — jesteś mi najlepszym przyjacielem i chciałabym
wiecznie być razem z Tobą. Wybacz, że dziś tak fatalnie napisałam i nie na dwu
arkuszach, ale już posłaniec zajechał, muszę dać list.
Twoja zawsze — H.
15 marca.
Wczoraj były imieniny pani G. — a więc znowu jedziemy do K. * A więc znowu
fraki, „rautowe" krawaty, ogolone brody, podkręcone wąsiki, włosy uczesane
modnie (jeden loczek z lewej strony czoła). Ponieważ jest to dzień uroczysty,
jedziemy z lokajami.
Zastajemy w „zielonym salonie" pana Stojowskiego-ojca (hundeit Joskes — ein
Stojoskes), dr Hassmana, pana J. i panią Zofią, prowadzących ożywioną rozmowę o
Paryżu naturalnie, skąd p. Stojowski przed tygodniem powrócił. Papa Z. bierze
mię za ramię i przedstawia panu S.:
— Pan Ż. — przyjaciel moich synów...
Powinienem czuć wysoką wdzięczność do papy za zaszczyt tytułu przyjaciela jego
synów, ale nie czuję go. Taki już demokratyczny jest świat. Przyglądam się
figurze pana S., gdy unosi się z fotela w całej swej ogromności i wyciąga
prawicę jak skrzydło wiatraka. Jego frakiem można by okręcić wieżę Eiffel *, o
której właśnie opowiada, na jego brzuchu można by grać w wista z Kajenną *...
Tytaniczny mąż,
Oj!
DZIENNIKI, TOMIK XIX
H
a że magnat, brylant okolicy i straszny Europejczyk, warto więc słuchać, co
mówi. Słuchamy więc wszyscy: dr H. z przymrużonymi oczyma, pan G., papa Z. z
melancholijnym pochyleniem głowy, pani Zofia ze źle tajonym zachwytem, pan Jan,
p. Jarosław i ciocia, i panna Łucja, i panna Wes-s.a *, i ja — a on mówi przez
cały wieczór. Miły mąż, bo uwalnia mnie np. od obowiązku mówienia z panią Zofią,
które mi sprawia kłucie w nerkach.
Mówi p. Stojowski o zdobyczach cywilizacji, a więc o asfalcie na ulicy
Richelieu, o cyrku paryskim, o Burgtea-trze * w Wiedniu, o dywanach, o
pasztecikach (kwiczoł, dwie rzodkiewki, móżdżek przyrumieniony, sześć trufli, a
dokoła przysmażone skrzydełka ptaszków), o wołach cyrkowych w Peszcie *, o
drożyźnie miejsc w l'Opera Comigue — wreszcie o tym, że dwa razy widział
Boulangera po cywilnemu.
— Zadziwiającą jest — mówi p. S. — wytrzymałość Francuzów na zimno. Szedłem raz,
nie pamiętam już jaką ulicą, było dziesięć stopni zimna, szedłem więc w futrze,
gdy wtem z przejeżdżającego dyliżansu woła ktoś na mnie po imieniu, a następnie
wyskakuje. To ten poczciwy Władysław... jakże się nazywa, Mickiewicz — syn tego
znanego poety. Ubrany tylko w tużurek, koszula pod szyją rozpięta. Imaginez vous
— dziesięć stopni zimna...
Po chwili rzuca znowu:
— Przypominam sobie, że w czasie jednego ze spacerów, jakie odbywałem ze śp.
panem Józefem Szujskim, mówiliśmy... Za chwilę:
— Ja, co znam Europę jak własną kieszeń, mogę zapewnić, że panna Yecsera miała
tylko piękne oczy, głębokie i marzące. Widziałem ją w Burgteatrze.
(Nawias: Baronowa Yecsera odebrała sobie życie w czasie otwarcia Burgteatru, nie
mógł jej więc widzieć pan S. w teatrze.)
Wjeżdżamy na temat Yecsery i Rudolfa, a więc pani 21ofia
OLEŚNICA, 1889
121
rozpoczyna tyrady jakby wycięte ze szpalt „Przeglądu Katolickiego", nazywa
baronównę imionami takiej pogardy, że doprawdy mam chęć uważać panią Zofią za
przyszłą patronkę powiatu stopnickiego. Kolacja przerywa moje zachwyty nad
świętobliwością pani Zofii. Siedzę właśnie naprzeciwko pani Zofii i mówiemy ze
sobą — o pasztecikach właśnie.
—- Wie pan, ów pasztecik musi to być coś uroczego: muszelka ze złoconą
rękojeścią, rumiany móżdżek, trufle, pośrodku kwiczoł ugarnirowany rzodkiewkami,
dokoła zaś skrzydełka kwiczołów smażone — no, wie pan, spać nie mogłam, gdy mi
„tę historią" wujcio opowiedział...
Uśmiecham się z zachwytem: do pasztecika, do pani Zofii czy do jej marzeń o
paszteciku — nie wiem dobrze, ale błogo mi jest na duszy. O, pani Zofia nie
upadnie nigdy do „ostatnich granic upodlenia" na podobieństwo Yecsery, my bowiem
silni duchami jesteśmy. Miło mi było mówić z panią Z. o pasztecikach, ale równie
miło słuchać gruntownych zdań pana Stojowskiego z zakresu polityki:
— Rosja jest potęgą niezwalczoną. Urok Najjaśniejszego Pana podniósł się w
oczach narodu przez ostatni cudowny wypadek w Borkach *. Zresztą lud jest
zdrowym, nie upadł tak nisko jak Węgrzy np., którzy cesarzowi, starcowi,
złamanemu takim ciosem jak śmierć syna — śmieli tak nikczemnie dokuczać głupimi
swymi wymyślaniami na Tiszę. Bvło to coś wstrętnego. Tak, mówię, Rosja jest
potęgą i za-ręc/am, że wyjdzie zwycięsko z zapasów ze zgangrenowa-nymi Niemcami.
— Tak... — wtrąca papa Z. — ale uważasz, Alfredzie, to prześladowanie języka,
religii — to przykre...
— Na religią godzę się... tak... tak... to rzeczywiście, powiem ci, przykre, ale
co do języka, to, uważasz, darmo. Cóż to jest, proszę cię, państwo bez jednego
języka; język musi być państwowym, inaczej rozprzężenie państwa; co do języka,
to pochwalam tendencje rządu — to darmo...
122______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK XIX
„Nie sam tu Tamar z Laniwalem" * — marzył Larik... A u nas? Same Tamary i
Laniwale. W Warszawie pewien socjalista * zapewniał mię, że język nasz na to mu
potrzebny, aby mógł trafić do mas ludowych, poza tym — jest mu obojętny. Tu pan
S. „pochwala tendencje rządu — to darmo". Takie krople spływają do kielicha
danego przez życie do picia dziś nam, marzycielom.
16 marca.
Wczoraj odebrałem kilka naraz egzemplarzy „Prawdy" i „Głosu", jakie mi przysłał
Karwasiński. Pan Z. prosił mię o pozwolenie przeczytania „Prawdy", a dziś przy
obiedzie wystąpił do mnie z przemową tego rodzaju:
— W „Prawdzie" jest styl dobry, nawet barwny, ale jest to łajdackie pismo.
Tendencje obrzydliwe. Chciałby zniszczyć, zagładzić szlachtę, a tym bardziej
arystokracją, aby na miejscu upadłej — samemu stać się arystokratą... bez
żadnych po temu zasług. Pisze np. głupiec, że gdzieś jakiś magnat sprzedał zboże
na pniu: co komu do tego, sprzedał, bo mu się tak podobało. Zupełny idiotyzm.
Kto dla ojczyzny tracił majątki, jeśli nie szlachta? Czy chłop, czy iKzędni-
czyna dał na to aby grosz?
— Trudno, aby ktokolwiek rozumny wymagał był od chłopa ofiar na ojczyznę...
— Czy pan sądzi, że gdybym dziś dał chłopom folwark Wólkę, to nie zgodziliby się
z radością rta odrabianie mi trzech dni pańszczyźnianych tygodniowo?
— Nie dowodzi to, daruje pan, abyśmy jako naród, jako całość postąpili na krok
od czasów Staszica.
— A łajdackie pismo ta „Prawda"...
Nie chcę bronić „Prawdy", bo w nią nie wierzę, zresztą nie chcę prowadzić sporu
z papą Z. Byłaby potrzeba dowodzić, że oświata jest pożyteczną, że Kościuszko
wart, aby go pochwalić, itd.
Bujnie rośnie chwast na tej ziemi; szlachetność i rozum,
OLEŚNICA, 1889
123
miłość ojczyzny stąd ucieka, jakby wsiąkała w ziemię, aby gnić tam wraz ze
starymi kośćmi pradziadów, wszystkie piersi zrobione na miarę krawca *. Nikt nie
porwie tłumu za sobą, bo tłum w nic nie wierzy i w nic nie uwierzy. Będziemy
mieć język państwowy i dusze panów Stojowskich — to darmo.
A lud, lud, lud?! „Za dwieście lat będzie z tego naród" — powiada Dygasiński *,
a teraz każe milczeć i czekać. Znikniemy jako rasa nawet...
l 8 m a r c a.
...była ziemia gminna; nie moja, nłe twoja, ale nasza, mirska *, ziemia ludu
święta...
LELEWEL Polska wieJc./ów/ śr.lednichj, t. III, 379*
Statut Jana Olbrachta z r. 1496 ustanawia prawnie zależność pod-dańczą.
POPLAWSKI „Głos", Spr »
Odkąd szlichcic, dziedzic wsi, zostawał sołtysem, nikła dla osady wieśniaczej
najskuteczniejsza rękojmia jej samorządu, nie było, kto by jej praw,
zawarowanych niegdyś kontraktami z dziedzicem, mógł i odważył się bronić, pan
narzucał swoją wolę sądowi ławniczemu osady, pan coraz to cięższe powinności ł
daniny nakładał. Zaczęli chłopi zbiegać, zaczęli tłumnie przenosić się na Ruś,
gdzie im nieustanna kolonizacja łatwiejsze dawała warunki. Szlachta w płacz, a
powolne jej sejmy z r. 1496, 1503, 1510, 1520 wydają coraz to surowsze zakazy
opuszczania gruntu przez chłopów, dają szlachcie moc ścigania i sprowadzania
zbiegów. Nie mając opieki prawa publicznego, tracił chłop swoje najdroższe prawa
— osobistą wolność. Po długiej, cichej, ale strasznej, walce społecznej za
Zygmunta I przykuła szlachta chłopa ostatecznie do roli. W roku 1520 w Toruniu,
a w roku 1521 w Bydgoszczy wymogła na sejmach hańbiące ustawy, w myśl których
każdy wieśniak bez względu na swe dotychczasowe prawa i przywileje winien jest
na znak poddaństwa co najmniej jeden dzień w tygodniu na gruncie pańskim
pracować. Stworzono robociznę, która odtąd zwiększając się nieustannie lud
wieśniaczy w zupełną podała niewolę. Obostrzono przepisy o ściganiu kmieci
zbiegających z roli, ponawiano zakazy przyjmowania ich do miast.
M. BOBRZYŃSKI Dzieje Pol.[skil, t. II, 45«
124
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Reforma podjęta przez rząd w r. 1864 musiała mieć charakter polityczny, ale nie
sądzimy, żeby to w czymkolwiek sprawie usamowolnie-nia ludu szkodziło.
Przeciwnie, właśnie polityczny charakter reformy pozwolił dokonać jej daleko
radykalniej, aniżeliby to w okolicznościach normalnych nastąpić mogło. Takie
uwłaszczenie, o jakim rozprawiano w Towarzystwie Rolniczym*, jakie proponowała
literatura ówczesna — dla społecznego i ekonomicznego rozwoju masy ludowej
byłoby daleko mniej korzystnym. Można chyba, a nawet należy to sobie dziś
powiedzieć. Rozumie się, że polityczny charakter reformy włościańskiej miał
pewne strony ujemne, ale te czas coraz bardziej zaciera, pozostaje zaś fakt
uwłaszczenia, od którego datuje się nowy okres naszego życia społecznego.
J. L. POPLAWSKI „Głos" nr 10
Trudno jaśniej powiedzieć, że się jest świnią i to głupią świnią. Aby jaśniej
swe świńskie stanowisko uwypuklić, pan P. pisze taką jeszcze rzecz:
Projekt reformy stosunków włościańskich wypracowany przez kanclerza Zamoyskiego
depcą z wściekłością nogami sejmujące stany, ale nawet Konstytucja 3 maja
stanowi tylko, że włościanie mają być pod „opieką pośrednią rządu i prawa", a
uniwersał wydany przez Kościuszkę w obozie pod Połańcem jest tylko próbą
spóźnionej ekspiacji, podyktowaną pobudkami szlachetnymi, ale nie
urzeczywistnioną wcflle.*
Czytałem już takie zdania w „Kwartalniku Walki Klas" genewskim, gdzie jakiś pan
socjalista pluj na Kościuszkę i 3 maja dowodząc, że „nec locus ubi Troja fu/t"
*. Teraz się to odbiło w „Głosie". Że głupim jest pan P., dowodzi to, że
powtarza gołosłowne marzenia R. Krajewskiego *: „To przynajmniej jest
niezawodne, że poczynając od dołu postęp jest prędszy niż od góry." (U nas, w
jarzmie, szczególniej jest to niezawodną rzeczą.)
Notatki powyższe przerwała mi wizyta — o, mon Dieu! — pana Jezierskiego.
Przywiózł mi „Kraj", ma dla mnie pełne usta komplementów, a wszystko z racji
owego artykułu o sklepie. Rozumiem, dlaczego tylu jest na świecie schlebia-
OLEŚNICA, 1889
125
czów arystokracji, pismaków za uśmiechy i ukłony, za klepanie po ramieniu... Pan
J. aż na moim piętrze — to coś, co żadnym piórem opisane być nie ma, ale po
prostu wybite na medalu pamiątkowym i zawieszone na szyjach moich wnuków być
winno...
Przy kolacji (w portretowej sali), gdy dzieliliśmy się nóżkami dzikiego kaczora,
tego magnifigue, superbe *, mówiliśmy o umoralnianiu ludu przez pewnego księdza.
Wtedy pan Jan zauważył niepotrzebnie, że ten właśnie ksiądz okpi-wa chłopów na
koniach, a chłopi dają mu się oszukiwać, gdyż oszukuje ich ksiądz. Wtedy to
miało miejsce skrzywienie ust pani Zofii, gdy ja niepotrzebnie wyrzekłem, że
może ów ksiądz używa tego środka także w celu umoralniania ludu.
Ach, jaki czuję smutek na widok tych ludzi, którzy mogliby tyle! Nie dlatego, że
papa Z. nazywa Świętochowskiego najgłupszym z głupich ludzi; nie dlatego, że ich
pruderia okrywająca nic, jeno wspaniały, otulony w jedwab i brylanty burdel; nie
dlatego, że są nikczemni etycznie — ale dlatego, że mojej ojczyźnie służyć nie
chcą...
Wczoraj jeździłem z p. Kasztanem do Staszowa do doktora S. Wracaliśmy około 12 w
nocy. Zadymka piekielna zasłoniła świat cały, białe tumany zaścielały drogę, wył
wicher. Wtedy pan Kasztan pochylił się ku mnie i wśród poświstów wichru mówił:
— Nieprawdaż, panie, że posiadać znajomość życia może człowiek, co przeszedł i
zrozumiał nędzę? Myślę teraz, że my, po powrocie do domu, zastaniemy gorącą
pieczeń z kompotem, łóżka i lokajów, co nam zdejmą futra... Co to musi być,
wracać przez te pola piechotą do chałupy, gdzie może nie ma ciepłej wody...
22 III (piątek).
Chory dziś jestem na febrę i leżę na mojej
„górze" sam.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Za oknami wiosna roztaczać się zaczyna. Kapie z dachów i drzew i świeci
niewymownie rozkoszne słońce, już nie zimowe, lecz inne jakieś, choć jeszcze nie
wiosenne. Stada wron krzyczą na szczytach sosen...
Tymczasem zanotować muszę wspomnień kilkoro. We wtorek były imieniny p.
Józefiny, wdziałem więc znowu frak i w towarzystwie p. Jana jechałem do
Kotuszowa, gdzie już poprzedniego dnia udała się cała Oleśnica. Mijając Kuro-
zwęki zatrzymałem się na chwilę przed dworkiem Józefa *, tym bardziej, że
zobaczyłem go w oknie. Wchodzę tedy i widzę na środku pokoju bardzo ładną
facetkę... Uczyniła się na twarzy mojej głupia mina widocznie, bo Józef i owa
facetka śmiać się do rozpuku zaczęli. Mimo tego śmiechu, ja nie pozbywałem się
wyrazu zdziwienia: cóż bowiem u Józefa może robić na środku pokoju młoda i ładna
facetka?
— Mój kuzyn, Stefan — mówi Józef — a to uważasz, bracie, jest moja żona *.
— Żona? — pytam w sposób niemal impertynencki.
Przesiedziałem tam do godziny siódmej, później zaś pojechałem do Kotuszowa końmi
Józefa. Żona jego jest i inteligentną, i miłą, i ładną. Nie dla majątku się
ożenił i jest teraz tak zakochany, że gadać z nim nie można. On, Józef...
W Kotuszowłe były cztery oryginalności: pasztet, pan Władysław B. * w mundurze
oficera austriackiego, panna B., niewymownie nudna stara dziewica, i ja, grający
w wista z księdzem proboszczem. Zresztą bowiem bawiliśmy się w rozmowie tymiż
tematami, które nam już od dawna kością w gardle stoją: czapraki, uzdy, kaczki,
wist.
26 III (wtorek).
Moja febra nie ustaje, owszem, coraz jest nieznośniejszą, przyłączył się do niej
nieznośny suchy kaszel, męczący mię jak zmora. Ile też ja jeszcze marców
przetrzymam? Niewiele już chyba... O, jakaż rozpacz mię męczy, gdy myślę, że nic
OLEŚNICA, 1889
127
nie zrobiwszy i nic nie przeżywszy — umrę jak suchotnik w nędzy... Moja powieść,
moja książka!...
Jedyną rozrywką są listy Helenki, jakie przychodzą do mnie dosyć często. Ostatni
jest tak otwarty, jakbyśmy byli od dawna narzeczonymi. Pisze np.:
Grzechy moje karnawałowe są niewielkie i jeszcze mię za nie pocałujesz, gdy
przyjedziesz... Czy zgoda na to?
Nie ożeniłbym się z nią nigdy, bo za śmiała i zbyt łatwo nadstawia buzi. I teraz
nawet myślę zerwać ten romansik, bo mię on już nie podnieca moralnie, a
fizycznie... nie warto mówić. Kobiety, której nie kochamy głęboko, nie szanujemy
też.
Byłem wczoraj w Nłecisławicach u pp. B. Ładniej tam jak w Oleśnicy: duży park,
duży ogród, dwór stary, szlachec-ko-pański. Jest jaka taka biblioteka, jest
„Niwa"... tylko ludzi nie ma. Młody pan Władysław B. z całego miejscowego
societe najbardziej mi się podoba: czytał więcej i lepiej myśli trochę. Trochę,
mówię, bo nie ma tu ludzi z mózgiem w głowie i uczuciem w sercu. Dla każdego
bożyszczem — rubel, a wszystko, za co warto umierać — to szowinizm. I cóż tu
jest święte? Te czerwone czapki, które, gdy je mijamy naszymi tarantasami i
bryczkami, zniżają się do ziemi? Kiedyś taki martwy posąg kochał Pigmalion *...
Tak — to martwy posąg przyszłości naszej. Nasi panowie nie znają się na rzeźbie
— więc go kopią swymi butami kupionymi w Krakowie, które to buty często panom
naszym zastępują przekonania. Chłopi są jak ojczyzna — martwa rzecz, rzecz
nieczuła. Tym mocniej kochajmy ojczyznę i lud...
128
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Istne zmartwienie mam z „Prawdą". Co trocha któryś z ja-śnie panów prosi mię o
pożyczenie jakiegoś numeru, bierze go w dwa palce, przerzuca i upokarza do głębi
spojrzeniem. Wczoraj przyjechał pan Wacław Stojowski i zabrał jeden numer.
Zawiózł go do Strzelec... Bogowie, Bogowie! Szczęście, że nie jestem austriackim
poddanym, bo intrygami wyrzuciliby mię stąd...
UJ
Jedna z panien Ośniałowskich, kuzynek „domu Z.", wychodzi za mąż za pana...
Korcikowskiego. Przywieźliśmy wczoraj z Niecisławic tę wiadomość od panny
Ludwiny * (tej harpii, na którą patrząc czuję chęć warknięcia i szczeknięcia) —
otóż papa, gdy pan Kasztan wypowiedział mu nazwisko narzeczonego, okrzyknął:
— Przynieście no herbarz... Jezus Maryja! — co za odwagę ma ta dziewczyna, aby
iść za człowieka, który nazywa się... Korcikowski. Nie, wiecie, tu
odpowiedzialność ciąży na matce, nie powinni pozwolić — cóż to jest?
Pan Jan znowu, który handluje starymi końmi, został w jakiś tam sposób okpionym
przez pana Stojowskiego (ojca). Żalił się tedy, mówiąc, że jakże to itd.
— No, widzisz, jest to człowiek nowszej e:.oki, pozytywi-sta, wierzący tylko w
swe korzyści...
Herste] * — teraz „pozytywista" znaczy ju.ż i okpiwacza w handlu końmi. Dobry
interes l
27 III.
Wiosna! Życie się budzi, słońce ciepłe i litościwie uśmiechnięte przychodzi do
zamkniętych okien i stuka promieniami: otwórzcie... Na polach wychodzą spod
śniegu zagony, równe, lekko powyginane, jak ręce wyprężają się, wyciągają na
całą długość staj. Drzewa straciły swą skostniałość, sosny kiwają gałęziami
weselej, świerki otrząsają łachmany śniegowe...
Tylko mnie piersi jeszcze bolą.
OLEŚNICA, 1889
129
Własność drobna w Królestwie zajmuje obecnie około 40°/o ogólnej przestrzeni
gruntów, tj. 5000000 dziesięcin. Ludność rolnicza w r. 1885 wynosiła 5 834 000
głów, z tej liczby na proletariat bezrolny odliczyć trzeba około 2000000 głów.
Od r. 1870 własność specjalnie włościańska powiększyła się prawie o 900 000
morgów, w przeważnej części wskutek zamiany serwitutów. Z powodu parcelacji
majątków zyskała 500 000 morgów, sami włościanie bowiem (20 346 gospodarzy)
nabyli w drodze kupna 189 333 dzies. ziemi. Cała przestrzeń prywatnej i
chłopskiej własności drobnej (do 100 mor.), zajmująca 5 046 664 dziesięcin,
znajduje się w ręku 682 317 rodzin. Z dwumilionowej masy proletariatu wiejskiego
część mniejsza (około 30—40%) posiada mniej więcej zapewnione utrzymanie w
charakterze czeladzi dworskiej i gospodarskiej. Pozostałe 800 000 * żyją z
wyrobku dziennego. Podaż rąk roboczych znacznie przewyższa popyt. W zimie i na
wiosnę płaca zarobna spada do minimum.
„Głos" nr l (Najważ. sprawa) *
Mój stół zalegają najrozmaitsze stosy gazet i dzienników: „Prawda", „Głos",
„Kraj", „Rola", „Przegląd Katolicki", „Słowo", „Codzienny". Czytam Schafflego
i... Listopad H. Rzewuskiego*, „Prawdę" i „Rolę". Gdy czytam tę ostatnią, zdaje
mi się, że jem surowe kartofle. Co za głupi człowiek ten pan Jeleński, i
szubrawczyna do tego. Głupszy nawet od ks. Jagodzińskiego. A pisze zhańbić się
przez ch = „schańbić" *...
28 III (czwartek).
Odebrałem wczoraj awizację na posyłkę wartości rs. 6. Byłem pewny, że
warszawiacy przysełają nareszcie ludowe książki. Posłałem dziś na pocztę.
Przynoszą mi małe pudełko, odpakowuję z zajęciem i znajduję: kawał podkowy
końskiej oraz misternie jak dla lalki uszytą szafirową spódniczkę, czepeczek,
koszulkę i majteczki. Na majteczkach w tym miejscu, gdzie one zakrywają pisie —
wyszyta moja cyfra... Jest i karteczka z napisem prima aprilis.
Ostatni list Helenki i to prima aprilis dają dużo do my-
1 Tak w autografie; powinno być: około 1200000; w „Głosie" jest — „pozostała
reszta".
9 — Dzienniki t. VI
130 ___ ___ DZIENNIKI, TOMIK XIX
sienią. Formalnie facetka marzy o obłapce ze mną. Ano — ja niby zbyt się opierać
nie mam zamiaru, tylko że made-moiselle ma lat szesnaście, więc może trzeba by
żenić się potem, a to nie w moim guście. Bardziej ucieszył mię list Janka S. *.
Pisze:
Leona W. list Twój nie zastał w Warszawie. Człowiekowi temu, w postanowieniach
ruchliwemu, zdawało się niepodobną rzeczą kończyć uniwersytet w Warszawie i
przeniósł się do Krakowa. Wacek książeczki ma Ci na p.* jutro wysłać. Od czasu
Twego wyjazdu wiele rzeczy się zmieniło: w łonie Kielc powstała schizma *.
Niestety, do odszczepieńców od stada i ja mam nieszczęście się zaliczać.
Nazwisko moje figuruje jeszcze na liście wiernych, ale pojęciami jestem już w
przeciwnym obozie. Nie będę ci opisywał walki dwu ideałów ani drogi rozumowania,
która mię aż tam zaprowadziła... Zdaje się, że i Ty miałeś sposobność
rozczarować się w tak zwanej szlachcie. Staraj się tam, na wsi, zastoso-wywać
program Kielc, gódź warstwy powaśnione, a wywołasz... home-ryczny śmiech w
nagrodę Twych trudów. Napisz, jakie jest Twe zdanie w tym względzie. Szkoda, że
Ciebie nie ma tu w Warszawie — przeżyłbyś niejedną przyjemną chwilę, która by
cię przekonała, że świat nie jest tak głupi i podły i że są jeszcze ludzie.
Warszawa zewnętrznie zawsze przedstawia się jednakowo, ale kto głębiej patrzy,
czuje jakiś ruch gorączkowy, skupienie i przygotowywanie się do jakichś
kataklizmów. Przyjedź, a zobaczysz. Donieś, jak przedstawia Ci się tamtejszy
chłop, a zobowiążesz mię bardzo.
Lipski będzie musiał porzucić medycynę: traci j:uch wskutek wrzodu w uchu.
Obawiają się zakażenia krwi. Biedak bez wyjścia!
Twój przyjaciel — Jan. 29 III.
Wielka rewolucja francuska i uwolnienie chłopów w Rosji — są to dwa typy
przewrotów społecznych, z których pierwszy jest naturalnym wynikiem
unieruchomienia stosunków społecznych i wkładania całej odpowiedzialności na złą
wolę jednostek, drugi zaś — bezpośredniego oddziałania na stosunki społeczne;
pierwszy jest protestem przeciw bezsilnej propagandzie kapłanów kościoła
katolickiego, nie uwzględniających [warunków] społecznego życia, drugi — owocem
rozbudzonej i należycie skierowanej świadomości społecznej.
„Glos" nr 4 (J. K. Potocki art. Dvąe drogi)*
OLEŚNICA, 1889
131
30 III.
Pamiętam pokój jadalny w Niecisławicach i pana W., kwasi-rządcę, opowiadającego
o zajściach w lesie z chłopami. Nie pisałem nic o tym wówczas, gdyż nie
poinformowany byłem dokładnie. Dziś przyjechali obaj panowie B. na sprawę z
chłopami — poszedłem więc do sądu. Zajęliśmy tedy my — arystoj * — pierwszą
ławkę, a w kącie stało ośmiu chłopów z gromady niecisławskiej. Chłopy wielkie, z
nie ogolonymi brodami, z nie czesanymi włosami, w brunatnych sukmanach z
bladoniebieskimi wypustkami, z ma-gierami w rękach przerosłych gnojem, w
wielkich, zabłoconych do uszu butach, z obnażonymi gardzielami — stały i
patrzały obojętnie, obojętnie po chłopsku, w przestrzeń. Wychodzi w łańcuchu pan
sędzia z dwoma ławnikami i rozpoczyna się sprawa.
W lesie niecisławickim chłopi mają serwitut, tymczasem dwór wysłał parę tygodni
temu furmanki po drzewo budulcowe. Chłopi zatrzymali furmanki, poprzewracali je
i zapowiedzieli, że drzewa brać nie dadzą. Otóż panowie B. skarżą ośmiu z
gromady — Opałkę, Bzówkę i innych — o samowolę, samouprawstwo.
Rozpoczyna .się badanie obwinionych. Jeden z gromady powiada rzecz, inni milczą,
czas od czasu wtrącając tylko jakieś słowo, co jednak tamuje kiwanie ręki p.
sędziego. Powiada tedy Opałka szeroko się rozwodząc, jako pano-. wie B. las tną,
jako serwitut nie jest załatwiony, jako inne dwory dawno się zapogodziły...
— Nu, chaiaszo *, a wy zatrzymywali fury?
— Zatrzymywali.
— Przewrócili?
— Nie. Pan okumon * som kozoł parobkom przewrócić fury, a teroz na nos panowie
biją.
— No, a dlaczego wy dopuścili się samouprawstwa?
— Nijak, wielmożny sądzie. Pośli my do wójta. Wójt pado: nie dajta brać, aże od
kunwisorza * na grunt przyjdzie roz-
9*
DZIENNIKI, TOMIK XIX
prawa. Pośli my do kunwisorza, kunwisorz wysed — co wy, powiado, chcecie? A my
podanie dali, tak un pado: dobrze...
— Łżesz, hyclu — zrywa się pan Kazimierz B. — bo ja mam decyzję komisarza na
piśmie, zabraniającą wam wstrzymywać wywóz mojego drzewa.
Tu składa pan Kazimierz decyzją sądowi. Naraz zaczynają mówić wszyscy ośmiu
jeden przez drugiego o krzywdzie, o niesprawiedliwości. Mówią nie do pana B.,
lecz do sędziego, nie patrzą na pana B., nie zwracają uwagi na jego obecność. Z
tego wszystkiego wynika rada sędziego:
— Przeproście oto pana B., może wam daruje karę za sa-mouprawslwo.
— l owszem, ja się zgodzę — mówi pan Kaźmierz — ale pod warunkiem, że mi drzewo
zwiozą do Niecisławic.
— Ano i jakże?! — wołają wszyscy — to my mamy jeszcze zawieźć drzewo z lasu?
— A jak wam się podoba — na to p. B. — wolisz kozę, to siedź w kozie...
Nie ma więc zgody na tych warunkach. Przywołują świadków (służących dworu
Niecisławic), którym chłopi pozwalają zeznawać bez przysięgi. Karbowy i d\vu
fornali zeznaje pod okiem dziedzica, wyraźnie się plącząc ś >iie zeznając
prawdy: mówią, że chłopi bronili brać drzewa słowami, i miękko, nieokreślenie
zeznają, że poprzewiacali furmanki. Chłopi wołają, że świadkowie kłamią, gdyś;
sami fornale wozy poprzewracali.
— To ty prowdę godosz, prowdę?
— A juści prowdę godom, daliśta brać?
— A i przewalelimy fury?
— Ano cóż ta, aleśta nie dały.
— Wyśta sami wywaleli, bo woma okumon kozoł.
— Ano prowda, my przewolali, ale i Szymcok noma pomagali.
— Kto obaloł, to obaloł, a ja nie obaloł furmanek — mówi jeden z obwinionych i
ustępuje na bok. Za nim odchodzi
OLEŚNICA, 1889
133
drugi i trzeci. Okazuje się, że czterech z obwinionych pomagało przewrócić wozy,
reszta tylko broniła słowami.
— No — mówi sędzia — widzicie sami, że źle, przeproście pana B.
— A dyć my przeprosomy wielemoznego pana... Podchodzą do pana B. i zaczynają go
całować po rękach i podejmować pod nogi.
— Ja nie potrzebuję waszej fałszywej czułości — woła usuwając się pan B. —
zwieźcie drzewo albo siedźcie w kozie i basta! Las mój, drzewo brać będę nie
pytając pana Franka o pozwolenie. Wam się po łbach zajączki snują, czekajcież!
— Wielemozny panie! a i kez my teroz drzewo momy zwozić, ni sprzezaju, tu siewy
za pasem...
— To siedźcie w kozie.
Sprawa się kończy, sud udalajetsia *, wtedy ostrzejsze słowa padają z obu stron.
— A łajdaki! To ja się „zakradam do swego lasu"?
— Ano, dyć prowda, niscys pon wielemozny las...
— Czekajże, psubracie!
Idziemy wreszcie. Za nami daje się słyszeć pojedynczy głos, głuche mruknięcie:
— PockojL.
Poszli wszyscy na siedm dni do kozy. Przytoczyłem tutaj przebieg tej sprawy, bo
jest to akwarelka stosunków „dworu do chaty". Między nimi stoi pan kunwisorz,
sąd, gubernator, naczelnik powiatu. Przez tych tłomaczów rozmawiają dwór i chata
i ci tłomacze zgodę między nimi utrzymują. To nie prawo reguluje stosunki, ale
władza polityczna. Zgoda tu nie istnieje, bo jest różność interesów, różność
dążności, mających na celu własne podwórza.
Nareszcie wyznać to trzeba, że „do końca świata z szlachtą polską polski lud
uczuć swych nie zbrata" *.
Nie obwiniam panów B. — bynajmniej. Prawo jest za nimi. Trzeba przyjąć za pewnik
to, że różność interesów jest,
134 DZIENNIKI, TOMIK XIX
i przez ten pryzmat na wszystko patrzeć. Nie liczmy na jednostki! To na nic.
Trza orać od gruntu, na ośm cali i wywrócić skibę do góry nogami. Na nic jedność
narodu, na nic marzenia o tym, że „z szlachtą lud"... To sen. Aby oczy ujrzały
na tej ziemi dobro i rozwiązanie rąk do czynów dobrych, których pragnie dusza,
trza zmienić stosunki ekonomiczne, trza reformy społecznej. Na całym polskim
obszarze nie ma szlachcica, który by dobrowolnie dał przebaczenie za winę
chłopów, o jakiej tu pisałem. Wszak tak?
2 k w i e t n i a.
... W każdym myślącym i głęboko czującym człowieku wytwarza się pewien zasób
energii, którego nie zużywa ani praca zawodowa, ani stosunki prywatne i którego
nadmiar w organizacjach rozstrojonych może zamienić się na siłę wybuchową...
Gdyby można było z prawdy psychologicznej wyprowadzić regułę społeczną, a raczej
gdyby taka reguła nie musiała być wnioskiem teoretycznym, powiedziałbym:
starajmy się zużytkować wszystkę energią, jaka w duszach ludzkich się gromadzi,
i nie pozwalajmy jej stawać się potęgą niszczącą. Niestety, jest to praktycznie
niemożliwym. Pozostaje nam tylko przelewać w wyrazy smutek publiczny, równie
bezwładny jak smutki prywatne...
SWIĘTOCHOWSKI „Prawda" r. t 11 *
3 kwietnia (środa).
Doświadczyłem już nieraz dość niewytłomaczonego zjawiska. Ileż to razy zdarzało
mi się oczekiwać na pociąg odchodzący w nocy, wtedy szczególniej, gdy
wyjeżdżałem z Kielc do Biały, i zasnąć. Gdy jednak nadchodziła godzina nadejścia
pociągu, obudzić się nagle, niby uderzony jakąś c/ujną ręką. Doświadczyłem tego
jeszcze w jesieni zeszłego roku. Pociąg odchodził o czwartej w nocy, ja czekałem
w mieszkaniu macochy. Kazałem przyjechać dorożkarzowi o pól do czwartej, sam zaś
o dziesiątej położyłem się na sofie i twardo, będąc zmęczony podróżą, zasnąłem.
Po trzeciej budzę się z najgłębszego snu i, czując śmiertelne znużenie, jestem
jednak w minucie przebudzenia tak trzeźwym, że nadsta-
OLEŚNICA, 1889
135
wiam uszu, czy nie słychać turkotu dorożki. W rzeczy samej — w dziesięć minut po
moim przebudzeniu się — nadjeżdża.
Będąc jeszcze w gimnazjum musiałem pewnego razu iść do spowiedzi bardzo rano w
zimie, około godziny piątej. Z myślą tą zasnąłem. Pomimo że wstawałem codziennie
o ósmej, w ów dzień obudziłem się nagłe. Nie miałem zegarka, ubrawszy się jednak
i wyszedłszy na miasto usłyszałem dzwon zegara wygłaszający godzinę piątą.
Wypadki tego rodzaju powtarzały się kilkanaście razy, tak dalece, że uparte
myślenie o obudzeniu się na naznaczoną godzinę przed zaśnięciem stanowczo zbudzi
mię, da mi możność przeczucia godziny.
Przypominam sobie również ciekawe szczegóły mej pamięci z Warszawy. Kupowałem
raz jakieś lekarstwo w aptece na ulicy Długiej i przez chwilę rozmawiałem z
prowizorem apteki. W jakiś czas potem spotkałem go na ulicy i, pomimo wszelkich
wysileń pamięci, pomimo zestawień, kombinacyj, przypomnień, nie mogłem
uprzytomnić sobie, gdzie i kiedy z nim mówiłem. Niejasno pamiętałem tę rozmowę o
tyle, o ile uprzytamniało ją niemiłe wrażenie, jakie wywierała na mnie twarz
jego. Koniec końców zapomniałem o prowizorze i zająłem się czym innym. Nagle
śród rozmowy z Konradem Zydlerem, śród rozmowy o czym innym zupełnie, twarz pro-
wizora i cała rozmowa z nim stanęła mi w pamięci jak najwyraźniej.
Toż samo powtarza się i teraz z szachami. Nadzwyczaj lubię grać w szachy i
grywam z papą Z. codziennie wieczorem od 2 [do] 4 partyj. Gdy zasypiam i myślę
najczęściej o mojej powieści lub o kobietach, szachownica z ustawionymi szachami
zjawia 'się jak błyskawica w mej myśli. Wszelkie inne marzenia i obrazy
pierzchają i... gram. Najlepsze, niezawodne kombinacje nasuwają się same szybko,
widzę wszystkie poruszenia przeciwnika, trudne dla mnie, zawiłe, a jednak
mistrzowsko je zwalczam i daję mata w dwu,
136
DZIENNIKI, TOMIK XIX
trzech poruszeniach. Ani ja, ani papa Z. nie gramy tak dobrze, jak ja sam ze
sobą. Odganiam jednak szachownicę, zaczynam np. czytać, myślę o tym, co czytam —
i nagle szachownica zjawia się znowu...
Ileż to znowu razy zdarzało mi się improwizować wierszami we śnie. Raz
zapamiętałem kilka zwrotek i zapisałem je rano, ale ani początku, ani końca nie
dolepiłbym świadomie: we śnie mówiłem rzeczy mistrzowskie. Najlepsze obrazy do
mej powieści zdobywam czytając. Raz, po morderczym myśleniu o całokształcie
powieści, rozmawiałem z Leonem W. Pamiętam, że mówił mi coś o obszczynie *
ruskiej, nie mającej z moją powieścią najmniejszego związku. Nagle, genialnym
błyskiem, ujrzałem moją powieść w całej jej piękności... na minutę. Takież
wrażenie wywiera zawsze utwór, który mi się podoba, czasami dwa, trzy słowa
piękne, czasami kilka taktów muzycznych: obrazy mej powieści zjawiają się w
całym ich pięknie.
Wszystkie te zjawiska są rezultatem bezwiednej pracy mózgowej (unconscious
cerebration). Uczony amerykański Speir * pisze pod tym względem:
... Wiele osób w stanie zupełnej nieświadomość" -nor? doskonale oceniać czas i
czynić to nawet ściślej, aniżeli gdyby świadomie to robiły. Tym sposobem mózg w
bezwiedzy dla osobnika spełnia mniej więcej tę samą pracę umysłową, której
dokonywamy, kiedy np. mierzemy odległość między dwoma punktami w przestrzeni.
Tu jest źródło geniuszu. Mózgowa praca podobną jest do tragedii Szekspira.
6 kwietnia (sobota).
Dlaczego jestem smutny wśród tych ludzi, dlaczego wracam od nich do siebie z
nieopisaną goryczą w sercu? Wszak już zgodziłem się na to, że „działanie" na
nich jest absurdem, że trzeba pozostawić ich losowi, że nie powinien człowiek
ucz-
I
OLEŚNICA, 1889
137
ciwy wszystkiej niedoli ludu poddawać jednej litości szlachcica, że ludowi
trzeba nagrody za wszystko wycierpiane, a tej nie da u nas ewolucja, o czym Jeż
marzy, lecz rewolucja społeczna.
Z Helenką prawdopodobnie zakończy się pisywanie listów, które znudziło mię już,
wypisałem bowiem prawie wszystko, co mogłem jej napisać, a teraz pozostaje
kłamać mniej więcej zgrabnie.
W ciągu paru ostatnich tygodni odbierałem od niej nieustannie listy dosyć
nieskromne. Dwuarkuszowy jeden opiewał mi rzeczy, jakich panienka w wieku Heli
nie powinna dotykać: miłostki pana P., wyliczanie jego utrzymanek, przytaczanie
listów pisanych przez kogoś tam do p. M.* z propozycją wyjazdu na parę dni do
Warszawy, „zapewne wiesz, po co"..., zasełała mi „całuski", obiecywała pozwolić
pocałować się. Następnie odebrałem owo niedwuznaczne prima aprilis, o jakim
pisałem, wreszcie list bezimienny niby od pani Marii S. *, z którą romansowałem
troszkę w wakacje, z takimi ustępami:
Pamiętasz, jak nazywałeś mię swą ukochaną na zawsze i pieściłeś jak swoje — a
dziś, niewdzięczny zdrajco, porzuciłeś mię dla jasnowłosego podlotka, który nie
wie nawet, co to miłość prawdziwa; przypuśćmy jednak, że cię kocha, bądź pewny
wszakże, że nie uda ci się z nią postąpić jak ze mną... jtd.
Odpisałem na to wszystko wśród ataków febry i rozdrażnienia — aby zbyć.
Przypominani sobie, że pomieściłem tam prośbę o pocałowanie nóżki. Otóż odbieram
dziś dwa listy — od Helenki i od panny Marii Ż. List Helenki brzmi straszliwie:
Za list przymusowy, który Pan wysłał do mnie, dziękuję, ale jakiż
on inny od dawniejszych... Myślę, że Pan pisał go pod wpływem gorącz-
138______________________________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
ki, gdyż nie spodziewam się, aby Pan mógł napisać do mnie w ten sposób przy
dobrym zdrowiu. °
Odpisuję jedynie dlatego, aby się wytłomaczyć, nie zostawiać Pana dłużej w tej
myśli i pojęciu o mnie, że straciłam już zupełnie mój honor, abym się pozwoliła
pocałować pierwszemu lepszemu mężczyźnie. * Boleję nad zdrowiem Pana, ale myślę,
że z wiosną polepszy się... a nawet pomodlę się w Sulisławicach za Jego zdrowie,
choć nie wiem, czy z ust tak niegodnej modlitwa wysłuchaną będzie. Mam do Pana
jedne, ostatnią już prośbę: listy moje, które... itd. — odesłać. Z ostatniego
listu Pana widzę, że listy moje są przez Niego źle widziane, nie chcę Goc
nudzić, życzę zdrowia itd.
Helena
Panna zaś Maria pisze:
Zapewne zadziwią Pana te słowa, skreślone przeze mnie do Niegod, lecz list
Heleny pisany do Pana wpadł mi przypadkowo w ręce, a domyślając się, że list
taki przykry być może dla Pana, postanowiłam wytłomaczyć ją przed Panem. Pisała
list ten pod wpływem rozdrażnienia i rozpaczy. Myślę, że Pan nie weźmie jej tego
za złe, gdyż to są małe ka-prysiki, które ją czasem nawiedzają. Zresztą mogę
Pana zapewnić, że Helena Go kocha prawdziwie i szczerze.
i Maria 2.
Po prostu korzystam ze sposobności, aby -iii z miną nawet zrozpaczonego, z całej
tej kabały wywinąć: na list ten nie odpisuję i — amen. Nie robię sobie wyrzjtów,
gdyż nie było tu uczuć szczerych, nie będzie więc żadnych tragizmow.
Pobałamuciliśmy się, było to czas jakiś miłe, a teraz — dajmy sobie święty
spokój. Jestem bardzo kontent, a — nawiasem mówiąc — ja głupi jeszcze jestem
bardzo.
" Bagatela! b Fiu!
0 Och! — to „Go" jest straszliwe!
d Te „Go, Niego, Jego, Mu, On" — mogą sprowadzić od razu migrenę.
OLEŚNICA, 1889
139
7kwietnia.
Kochany Stefanie! Książeczki, które ci jednocześnie z tym listem posyłam, są to
tylko te, o które ja osobiście wystarać się mogłem. Chodził Soplica z listem
Twoim do Dygasińskiego, ten z biletem do Pa-prockiego go odesłał, ale Paprocki
zażądał szczegółowej notatki co do stanu umysłowego włościan Oleśnicy. Ponieważ
tutaj notatki dostarczyć nie mogliśmy, więc nie dostaliśmy od niego książek.
Wasilkowskiego w Warszawie nie ma: wyjechał do Krakowa.
Panu Z. podziękuj, że tak późno książeczki odbierasz. Po otrzymaniu Twej posyłki
poszedłem do hotelu, chcąc dowiedzieć się, kiedy wyjeżdża. „Za dwa tygodnie"
otrzymałem odpowiedź. W trzy dni potem idę, z książkami i sążnistym listem do
Ciebie, do hotelu — powiadają fagasy, że p. Z. dawno odjechał. Przyszlij
szczegółowe sprawozdanie z rozwoju czytelni, a zarazem i szczegółową dla
Paprockiego notatką, a nowy Ci transport wyślę. Dnia 27 marca umarł Lipski na
zapalenie opony mózgowej. Chorował bardzo krótko, bo zaledwie dwa tygodnie.
Bądź zdrów. Wacław
Pozazdrościła naszemu szeregowi śmierć tej szlachetnej duszy. Coraz nas mniej
takich, na sercu których myśl o naszej ojczyźnie kamieniem leżała. Był to
szowinista podobny do mnie, a bodajże dwu nas tylko takich było za tych czasów.
Takim był od pierwszej klasy i takim w grób się położył. Zdaje się, że jakaś
mściwa ręka rozmiata nas na złe wiatry, jak plewy, zdaje się, że zło tylko ma
prawo krzewić się dziś, a my, nasiona dobre, wyrwani będziemy i nogami losu
zdeptani. Z dobrą i złą wieścią o Polsce szedłbym był do Wacka najpierw, a potem
do Lipsjusza. Ha — nie doczekał niczego, a my?... Trzy miesiące temu widziałem
się z nim w Kielcach. Pisałem wtedy: ,,Co za gadanie genialne, nienasycone,
wściekłe, studenckie!" Niech mu ta ziemia, tyle umiłowana, niech mu nie
wypełniony sen o jej wolności, niech mu smutek nasz głęboki — uspokojenie
dadzą...
9 kwietnia (wtorek). Jaś S. pisze:
140
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Nie uwierzysz, jak wielką przyjemność sprawił mi Twój list. Przekonałem się z
niego, że teorie, którym uwierzyłem, wyprowadzone są na zasadzie indukcji z
życia i że ilekroć ma się sposobność zetknięcia z rzeczywistością, myśl nasza
pójść musi w tym kierunku. Niedawno czytałem swoją pracę o r. 1794, w której
pierwszy raz otwarcie się wypowiedziałem. Przytaczam Ci tu kilka
charakterystycznych myśli w nadziei usłyszenia Twego zdania w tym względzie:
„Wielkim błędem rewolucji Kościuszkowskiej było to, że nie stanęła ona na
gruncie socjalnym. Trzeba było jak najenergiczniej wziąć się do wprowadzenia w
czyn środka, który uważano za najważniejszy, a mianowicie do wytworzenia armii
ludowej. Koniecznym jednak warunkiem zainteresowania ludu wiejskiego sprawą
narodową musiało być nadanie mu jakichś korzyści, wypływających z rewolucji.
Tymczasem tego nie uczyniono: strudzona widać tysiącletnim (!) panowaniem
szlachta nie ufała w swe własne siły, a bała się obronę kraju powierzyć w inne
ręce. Nie powołano włościan osobiście do obrony kraju, lecz włożono na szlachtę
obowiązek dostarczenia z każdych pięciu dymów jednego obywatela. Po bitwie
racławickiej, gdy chłopi przekonali się faktycznie o swej dzielności, gdy wabił
ich ku sobie urok dowódcy — w tej chwili wypadało ogłosić wolność zupełną i
nadanie gruntu na własność nie zważając na opór szlachty. Tymczasem teraz nic
nie zrobiono i stał się bezprzykładny w dziejach ludzkości fakt, że większość
liczebna narodu obojętnym spoglądała okiem na upadek państwa, na zajęcie swej
ziemi przez obcych. Było to wynikiem ciężkiej niewoli ekonomicznej, w której lud
przez wieki pozostawał łtd. Gdyby Kościuszko oparł rewolucję wyłącznie na
ludzie, gdyby interesom jego podporządkował interesy innych warstw, z pewnością
doczeka'1),' się innych rezultatów. Stawała mu na przeszkodzie łagodność
chai.itteiu, któr>ł kazała mu jednoczyć nigdy nie dające się pogodzić stany."
Jeżeli z tych kilku słów wyprowadzimy konsekwencje i zastosujemy do czasu
teraźniejszego — otrzymamy program wręcz przeciwny przekonaniom Kielc. ° *
Nie wiem, czy doszła do Ciebie smutna wieść o śmierci Lipskiego. Borykał się z
bezlitosnym losem przez cały ciąg swego życia po to, żeby doczekać się
odpoczynku na Powązkach. Pogrzeb miał wspaniały, ale to mu nie powetuje tych
cierpień, jakie przeżył.
Adres Leona dam Ci w przyszłym liście, choć on podobno na amen wraca do
Warszawy. Przysięgam na absolut, niczym książę Massalski.
Twój przyjaciel Jan
Sapienti satl *
OLEŚNICA, 1889
141
Odbieram również list od Wacka. On zwykle obszernie pisze... Oto:
Kochany Stefanie! Zdaje mi się, że w jednej z książeczek, które Ci
wysłałem, jest pewna „Lista" *. Jeżeli ją odnajdziesz — odeślij.
WACŁAW
A więc... Kielc już nie ma. Wojewoda, Edward O., Jaś N. * — to boczne nurty tej
szerokiej rzeki. Wacek pewno również zwinął chorągiew naszą, schował do kieszeni
i poszedł do cukierni „Głos" czytać. Pozdrawiam cię, stary sztandarze...
11 kwietnia.
Wacław przysłał następujące książeczki: *
1. Podarunek dla młodzieży Olszewskiego.
2. Snopek ułożyła R.M.
3. Prawdziwe opowiadania (2.) Promyka.
4. Biblioteczka rolnicza A. Strzelecki.
5. Prawd[ziwa] hist[oria] o pijaku Urbanie Janka z Bielca.
6. Grześ niepiśmienny Bałuckiego.
6.[al Pierwsza książfka] dla wprawy w czyt[aniu] Promyka.
7. Co robić, gdy kto zachoruje Zielczak.
8. Gaw[ęda] z ludem o chorobach ważniejszych] J. Gen-sza.
9. Ogrody polne Edm. Jankowskiego.
10. Co robić, ażeby być zdrów [y m] i dł[ugo] żyć? Zielczak.
11. Elementarz], na kt[órym] nauczysz się w 5 tyg[odni] Promyk.
12. Przygody MarynW Wójnikówny M. Czesława.
13. J. L Kraszewski, o jego życiu i pracy Promyk.
14. Histloria] prawd[ziwa] o Szymku parobku Antoszka.
15. O sfrasznym zbóju K. Promyk.
16. Zwyczaye doroczne Z. Gloger.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
17. Dwie mazurki Wanda Podgórska.
18. Trzy nauki gospodarskie Ign[acy] Łyskowski.
19. Do Amer[ykiJ po złoto Marcin Mizera.
20. Sprawa o wóz Olszewski.
21. Sfara baśń przerobiła F.M.
22. Ciekawe zjawiska w świecie Promyk.
23. Przyg[oda] Mateusza Jarząbka (nagr[odzona] na konk-[ursie] ,,Gaz[ety]
Swiątecz[nej]") Wan[da] Trzcłńska.
24. Zabawy, gry, zagadki Z. Gloger.
25. Jan Kochanowski, jego pieśni i pamfiątki] Promyk.
26. Jak uprawiać ziemię, siać i sprzątać z pola Marian Prawdzie.
27. O urwisie Dyrdusiu Janka z Bielca.
28. O przednówku F. K. Mazur.
29. O rolę W. Marrene.
30. Pan Tadeusz wyd. skrócone z ryć. Promyk.
31. Maszyriy żelazne i koleje żel[azne] Olszewski.
32. Jak zbierać mierzwę, czyli nawóz Promyk.
33. Bandoska Olszewski.
34. Smok we wsi Tarczyński.
35. Starodawne dumy i pieśni Gloger.
36. Sad przy chacie E. Jankowski.
37. Jak by się wieśn[iacy] mogli rządź ć w gminach J. Mrów.
38. O Kubie mądrali Iskierka.
39. O pożyczkach i kasach pożyczkowych po wsiach i miastach Promyk.
40. Stopniowe opisanie ziemi Promyk.
41. ObrazJcowa nauka czyt[ania i] pis[ania] K. Promyk.
12 kwietnia (piątek).
Z powodu „Prawdy" nieraz przychodziło między mną i papą Z. szczególniej do
półsłówek i zgrabnego wymijania przedmiotu szlachty. Pan Jezierski (posiadający
pół krwi hrabiowskiej, matka bowiem jego była z domu hrabiną auttria-
OLEŚNICA, 1889
143
cką) na niczym tak subtelnie nie zużywa swego dowcipu, jak na kwestii
postępu.
— Czytałem raz jakąś elukubracją — mówi — tej pani (Konopnickiej), gdzie dziecko
umiera i wygłasza tyrady socjalistyczne *. Do jakiego obozu socjalistów należy
Konop-nicka, panie Ż.?
— Do obozu nie rozumianego przez niektórych czytelników.
— Jaka to szkoda dla nich...
Lecz mniejsza o p. Jezierskiego — w niedzielę bowiem miała miejsce dyskusja tego
rodzaju. Byłem w sobotę słaby na febrę, w niedzielę późno wstałem i wszedłem do
dużego salonu, gdzie był papa Z., pan Bronikowski, pani Józefina i pan Jan.
Zaledwie złożyłem mój mistrzowski ukłon zebranym, pan B. zwrócił się do mnie:
— Jakże pańska febra? Wie pan, ja mam dla pana lekarstwo na febrę.
— Ach! Jakież to?
— Niech pan przestanie czytać „Prawdę". Ona pana musi wprawiać w stan
febrycznego drżenia. Czy nie tak?
— O, przeciwnie, uspokaja mię nieraz...
— To szczególne, mnie bowiem wprawia we wściekłość.
— Rozmaite są organizacje...
— Tak — mówi papa przysiadając się do mnie — ale pan musi się solidaryzować z
tym pismem? Prawda?
— Tak.
— I dlaczego?
— Dlatego, że pismo to stawia jakiś program, coś mówi, do czegoś zachęca, jest
wreszcie pismem patriotycznym.
— I gdzie tam ten patriotyzm? Gdzie? Sarkazm na każdym kroku na szlachtę,
wymyślanie, ucinkowość, zła wola.
— Ale za to jest idea oświaty ludu.
— A czy pan znasz chłopa — woła z zapałem pan B. rozkraczając nogi — czy wiesz
pan, że on potrzebuje nauki?
— Wiem.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
— No to ja panu daję słowo honoru, że chłop jest najszczęśliwszym, gdy jest
ciemny i nie wie o niczym. Jak się nauczy czytać, to zaraz na pisarczyka się
kieruje, na doradcę, porzuca rolę i staje się szkodliwym. Pan powiesz, że tro-
cha nauki psuje, ale uniwersytet go oświeci — otóż ja panu powiem na to, że jak
tak zaczniecie filozofów z chłopów ro: bić, to nie będzie miał kto orać.
„Prawda" jest pismem socjalistycznym i basta.
— Nie, panie. „Prawda" jest zupełnie wrogo względem socjalizmu usposobioną.
— Co tam pan mówisz? Socjalizm i kwita.
— Mógłbym dowieść, że nie, lecz nie będę dowodził, co zaś do tego, że nie będzie
kto miał roli orać, to zaręczam panu, że obawa płonna, jest bowiem u nas 2 000
000 ludzi, którzy nie mają co orać. Że zaś chłop nie porzuci roli nigdy, na to
dowód daje Poznańskie, gdzie szlachta sprzedała majątki Niemcom i przegrała je w
Monaco, chłop zaś został, Niemcom się oparł i mówi po polsku.
— Daruje pan, ale to żaden dowód — mówi z uśmiechem papa Z. — bo gdy szlachcic
ma majątek odłużony, to go musi sprzedać i ratować rodzinę.
— Nam, co cenimy każdą piędź ziemi naszej i słowo polskie, obojętną jest rzeczą,
że hrabia X lub Y musiał ratować rodzinę, niezmiernie za to jest rzeczą ważną
to, kto tam zostaje, a kto znika.
— No, z tego punktu... rzeczywiście... Ja też nie bronię szlachty... ale czegóż
napadać na nią? Czego obrzucać błotem jej ideały?
— Jakiż jest ten ideał szlachectwa dzisiejszego, ja bowiem go nie znam i
doczytać się nie mogę. Milczenie. Przerywa je wreszcie pan B. aforyzmem.:
— Ha! gdy stracę majątek, może będę wierzył w to, co pan...
— A więc mamy ideał szlachectwa: pieniądz. Według mnie, nie jest to pojęcie
szlacheckie, lecz burżuazyjne.
KRUŻGANKI DOMINIKAŃSKIE
OLEŚNICA, 1889
145
Ostatnie powiedzenie pana B. wywołało skrzywienie na usta papy. Jednym tym
aforyzmem gmach karciany, jaki mi papa chciał jeszcze stawiać przed oczy, runął.
13 IV (sobota).
Imieniny pana Juliusza G.* — jedziemy więc. W przedpokoju słyszę już głos papy
Stojowskiego — o radości!...
Zaledwie wszedłem, podchodzi do mnie, co mówię? — podbiega pan J. z szeptem:
— Prześlicznie! przepysznie! wybornie!
Składam głowę z tryumfującym uśmiechem i, pochylony nad rączką pani Zofii, nie
dotykając tej rączki ustami, słucham:
— Wie pan, że byliśmy zachwyceni! Ja dostrzegłam pierwsza... No, nikt nie mógł
marzyć, lepiej napisać niepodobna było. Dziękuję, serdecznie dziękuję, nie w
imieniu męża, lecz za przyjemność, jaką pan był łaskaw mi sprawić...
Bogowie!
Z kolei podchodzi sam pan G. ze słowami: przepysznie, pani G. z uśmiechem w
bezzębnych ustach... Zapominam dodać, o co rzecz chodzi. Chodzi zaś rzecz o to,
że jestem podły. Napisałem w „Gazecie Kieleckiej" artykuł o sklepie spożywczo-
gospodarskim i spoglądam w artykule tym na sklep spożywczo-gospodarski w
Stopnicy z punktu widzenia papy Z., pana J., pani Zofii, pana Wacława i innych
panów i pań.
Piszę tedy:
„Ileż to razy dają się słyszeć głosy o zaniku w wyższych społeczeństwa naszego
warstwach tego cementu, na jakim budowała się przeszłość, o zaniku solidarności.
Głosy takie rozbrzmiewają ze szpalt dzienników, z esencji przesiąkającej utwory
beletrystyki bieżącego okresu, ze sceny wreszcie. Wygasło śród nas życiodawcze
ciepło itd." Tymczasem — sklep w Stopnicy...
Pisać takie artykuliki w „Gazecie Kieleckiej" — to po-
10 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XIX
dłość, n'est-ce pas? Mais oui...*, lecz pani Zofia i jej uśmiech, lecz ta cześć
„towarzystwa" oddana mej inteligencji. Życzę ci, o „Gazeto Kielecka", abyś jak
najmniej czytywaną była... Liczyłem co prawda, nagabywany nieustannie o
napisanie artykułu, że albo nie wydrukuje p. redaktor *, albo jeśli wydrukuje,
to postępowcy w Warszawie huczek uczynią. Toteż zabasowałem „wyższym
społeczeństwa naszego warstwom" tak, że aż w uszach piszczy. Niech jedzą.
Pan Stojowski oświecał wczoraj zebrane towarzystwo pod względem przebiegu
choroby morskiej, której kilkakrotnie doświadczał podczas swych „dłuższych
podróży morskich" — zarówno na Morzu Bałtyckim, jako też i na Adriatyckim.
Cokolwiek załgał się co do La Manche, gdzie niby podczas burzy bałwany itd. Pani
Zofia z nabożeństwem wpatrzona w twarz pana Alfreda nie zapominała jednak o mnie
i, ile razy mogła, starała się załagodzić sprzeczkę, jaką prowadziliśmy ,raz o
Szekspira, gdy nie było jeszcze pewności, czy napiszę artykuł, czy też
„naciągam". O, obecnie! obecnie gotową jest przyznać, że Bacon stanowczo pisał
tragedie *, a Szekspir je cudem jakimś przywłaszczył...
Opowiada pan Alfred coś z rzeczy krajowych, wypadek mianowicie taki, gdy pan
Kuszel „wbił" Żydowi 4 kopy jaj...
— Niestety! — mówi pani Zofia — minął", c:', asy, gdy podobne żarty uchodziły
bezkarnie... Obecne, zrobiono by z tego skandal, pisma by głosiły jak zbrodnią.
Pani Zofia nie ma już mnie na myśli, gdy to mówi, wie bowiem, że jestem „dobrze"
pod względem myślenia. Nie boi się już opowiedzieć mi wypadku ukarania
osobistego, dokonanego przez pana Stojowskiego na jakimś mechaniku, które,
ponieważ pan S. jest „dobrze mocny", zakończyło się dlań dobrze, pomimo że
karanych było dwu: młody mechanik i „swój ojciec" *, tj. — według głupich zasad
pisma-czych — ojciec mechanika.
Jedziemy wreszcie.
O, życie, podłe, plugawe życie...
! (
OLEŚNICA, 1889
147
Książeczki są jeszcze u mnie. Wypożyczam przez ucznia mojego, Stacha Górę, a
więc:
Stach: Druga książeczka do czytania
Elementarz Janiczanka Marynia: O rolę
Bandoska
Kasper Góra: Stopniowe opisanie świata Podarunek dla młodzieży Paweł Janicki:
Ciekawe zjawiska.
16 k w. [i e t n i a]
Jutro prawdopodobnie przyjdą po mnie konie z Chobrzan, dokąd mam jechać na
święta. Rad bym był, aby się to stało jutro i z tego powodu, że świętobliwy papa
Z. ma zamiar wyprawić nas do spowiedzi, nas, tj. synów swych, i nie wytykając
palcem, i mnie. Nie mówi się o tym, lecz daje się poznać, że pożądane jest
wyspowiadanie się u pasterza swej parafii. Wyjeżdżając zaś do Chobrzan
uniknąłbym tego błazeństwa. Zresztą mogę zobaczyć pannę Helenkę i udawać
Hamleta, do którego nawet, brodę ogoliwszy, jestem bardziej niż dawniej podobny.
„Glu, klu, mlu, tłu, plu, flu, slu..." — oto czego mam pełne uszy: to czytanie
panny Łucji. Czytamy Rodzinę Romahri-cita, najcudniejszą powieść, według papy,
ze wszystkich ziemskich powieści. Dyktanda pisze Lucy zawsze źle, tępa jak
siekiera do rąbania cukru... * Coś jej dziś mówiłem o Tadeuszu Rejtanie.
— Czy to ten Tadeusz, co to... w Krakowie?...
— Kościuszko?
— Tak, tak!
— Ależ nie, tu mowa o Tadeuszu Rejtanie.
— Aha, bo i ten Tadeusz, i ten Tadeusz...
Ach, dajcie odgłos wszystkim nędzom ziemi...*
148
DZIENNIKI, TOMIK XIX
... Ta moja królewna, Moja wyśniona, ta niebieska moja — Odleci znowu tam, gdzie
są przedwieczne Duchów biesiady — ponad drogi mleczne, Do nęcącego zawsze
złudzeń zdroja... W godzinę cieniów, w noc miesięczną, bladą, Dyjamentową zwabi
mię kaskadą, Gdy przemknie w gwiazdy spadającej błysku; Aż kiedyś wreszcie duch
mój utęskniony Podąży do niej, gdzie gwiazd tych miliony I w wiekuistym zamrze z
nią uścisku.
M. BOHUSZ Z kartek lirycznych, „Głos" [nr] 15 »
26 kwietnia.
Dziennik nie podróżował ze mną — toteż mam mu opowiedzieć długą historią o
sobie, tylko o sobie. Czasami opuszcza nas świat cały, wszystko, co stanowi
nasze myślenie, rzucamy się w bałwany uczuć i unosimy na nich z myślą tylko o
sobie, o swym ocaleniu lub zgubie.
Wyjechałem z Oleśnicy w przeszły czwartek rano końmi, jakie po mnie przysłano.
Do Staszowa towarzyszył mi pan Jan, jadący po panią Józefinę. Jechałem ze
Staszowa na lasy Golejowskie, na Dzięki, Bazów i... Dmosice. Z daleka je
zobaczyłem wjeżdżając w dolinę Koprzywianki. Ogród był pusty, jeszcze bardziej
pusty niż wtenczas, idy::a go 7, żalem niezmiernym w jesieni mijał. Nie było
nikogo — minąłem Dmosice i wjechałem w Sandomierszczyzn^.
W Chobrzanach zawsze wszystko jednako: Ignacy * gospodaruje, panny się nudzą,
wuj T. politykuje, ciotka zawsze cicha. Minął piątek i sobota na nudzeniu się,
nadeszła Wielka Niedziela. Po południu pojechaliśmy wszyscy do Dmo-sic — ja z
Ignacym na tarantasie. Myślałem przeważnie o tym, że karbowy Antoni źle mię
ogolił, że mój krawat musi być źle zawiązany, że pszenicę w Zbigniewicach mają
bardzo ładną, a w Ryłowicach rzepak przepadł — a jednak było w głębi duszy
jakieś niespokojne niezadowolenie, niepokój, niepewność i żal po złudzeniach...
OLEŚNICA, 1889
149
Zajechaliśmy, wysiedliśmy, weszliśmy, powitaliśmy kogo trzeba i jak trzeba i
zaczęliśmy dysputować o Boulangerze. Panny Heleny nie było: była w swoim pokoju.
Przebiegliśmy już z Francji do parlamentu węgierskiego, stamtąd udaliśmy się w
poszukiwania hr. Hartenau * — jej jeszcze nie było... Przy drugim dopiero
cygarze wyszła wraz z panią Michaliną. Nie spojrzawszy na mnie, bokiem skłoniła
się i nie podawszy ręki zajęła się przyjmowaniem naszych pań. Stary pan P. i
Józef T. wzięli mnie w opiekę i... Crispi nie Cri-spi... * Tymczasem całe
towarzystwo wyszło do ogrodu. Ha, dawałem rozmaite rady politykom europejskim z
tym większą złością, że zauważyłem, jakoby Helena nie widziała mej obecności.
Widziała jednak, bo po kwadransie wróciła do salonu i wyciągać zaczęła do
ogrodu... Józefa, on zaś mnie. Wyszliśmy. Ignacy zabrał Hele w arendę: zbierali
fiołki, huśtali się, śmiali, przechadzali po dalekich uliczkach — mnie zdawała
się p. Helena nie widzieć. Czasami chodząc z Józefem i słuchając rozmaitych jego
frazesów spotykałem się z nimi, wówczas śmiała się najgłośniej z kozich dowcipów
Ignasia. Ha, przybrałem minę markiza z czasów Karola XII * i... diabli mię
brali. Nie mogła wreszcie wytrzymać i rozkazała Ignacemu przywołać mię do ich
towarzystwa. Niezgrabnie dowcipnym być zacząłem i już mię moi diabli przekory i
dokuczania sobie kusić zaczęli. Miała w ręku bukiecik fiołków, a prowadziliśmy
jakąś rozmowę wysoce ucinkową, zrozumiałą dla nas tylko, puściła zgrabnie na
zakręcie uliczki Ignacego naprzód, a mnie w ciągu sekundy wsunęła w boczną
kieszeń paltota ów mały bukiet. Ale byłem już zły, wiedziałem bowiem, że nie uda
nam się ani minuty być sam na sam: Ignacy łaził jak bocian tuż i dowcipkował na
swój sposób. Wróciliśmy z ogrodu, przy czym nie pozwoliła mi podać sobie ręki
twierdząc, że jeżeli nie pozwoliła prowadzić się Ignacemu, to tym bardziej panu
Stefanowi, który jest tak dziś zły i kwaśny...
t
lii:
150____________________ ___________ DZIENNIKI, TOMIK XIX
Herbata przeszła marnie, gdyż pomimo to, że szepnęła mi, gdyśmy do stołu
siadali, abym usiadł „na końcu", posadzony zostałem przez panią P. między
Ignacym i jakąś nudną panią. Czasami tylko zza ramion czyichś spoglądała na mnie
wzrokiem tym swoim na poły smutnym, na poły namiętnym, tak podobnym do
czarodziejstwa muzyki, czasami tylko podając jakiś komuś mazurek, a przesuwając
się koło mnie, leciuchno na ramieniu moim rękę wsparła. I coś się we mnie
rozpętywać zaczęło... Pojechaliśmy.
Następnego dnia byliśmy rano w Smiechowicach, z Teofilami * w Samborcu i po
południu dopiero wróciliśmy do Chobrzan. Mieli przyjechać z Dmosic — wyszliśmy z
Janiną na spotkanie aż do figury na gościńcu: nie widać. Śliczny był dzień,
pierwszy prawdziwie wiosenny. Nie widać, nie widać...
— Nie przyjadą... — odzywa się ktoś.
Na dźwięk tych słów dawna struna zadrgała, jak gdyby ją kto mocno szarpnął.
Poszedłem do naszego pokoju i położyłem się na łóżku z zamiarem bezwarunkowego
spania, choćby się dom walił. Naraz zerwałem się — ktoś w sieni wyrzekł:
— Jadą z Dmosic...
Podkręciłem wąsiki, przyczesałem włosy, v /prostowałem się i gdy wyszedłem przed
dom, Helunia wysiadała z powozu. Nie opiszę jej, nie powtórzę szczegółów jej
piękności. Na jej policzkach kwitną delikatne rumieńce zmęczenia, usta uchylone,
ten półuśmiech i staranie zachowania powagi w szesnastoletnich oczach...
Kapelusz a la Rembrandt z ogromnym rondem, w którym jest jej nieopisanie
prześlicznie, stanik biały, suknia ciemna i białe buciki. Ona może jedna w całym
województwie jest typem warszawskiej piękności i smaku. Cóż za talia przepiękna,
jakie wyborne ruchy! Gdy zegnie rękę, szał cię ima i obłąkują się marzenia...
Ale ani jednego słowa sam na sam. Znowu Ignacy... Jest nią zachwycony, choć nie
przyznaje się do tego. Asystuje jej, nadskakuje.
OLEŚNICA, 1889
151
I nagle wzbiera we mnie żal jak płomień: ona moja! I zapominam o wszystkim,
tylko wobec niej, mówiąc z nią — o niej marzę i mówiąc z nią — tęsknię już po
niej. Oczy jej pło-mienieją, stają się takie namiętne i takie cudowne, że tracę
przytomność i czuję, że dzieje się ze mną coś złego. Tymczasem Ignacy prawi jej
coś siedząc obok. Zazdrość jak febra zaczyna mię trząść, siedzę jak noc ciemny,
mam ochotę wbić Ignacemu widelec pod siódme żebro. Mina moja zaczyna Hele
gniewać: robi mi na złość i kokietuje Ignasia, mówi z nim, wychodzi przez ciemny
pokój do następnego, wreszcie żąda chwilki rozmowy ze mną i impertynencko
napada:
— Proszę mi oddać moje listy.
— Nie oddam! — odpowiadam jak Atylla*.
— Dlaczego?
— Bo taka moja wola.
— Czy tak?
— Tak. Za żarty odpłacę żartem.
— No, no...
Odeszła i słyszałem, że śmiała się w sąsiednim pokoju. Poszedłem do naszego
pokoju i ścisnąłem głowę. To cierpienie?
Odjeżdżali. Wyszła już w kapeluszu i nakładając rękawiczki mówiła z
półuśmiechem:
— Zrobi pan, o co prosiłam?
— Nie.
— Jakże mam prosić?
— Za pośrednictwem Ignacego.
— Ach, tak: opowiedział pan już...
Nie odpowiedziałem nic, ale poczułem, że tracę grunt pod nogami i lecę w jakąś
przepaść. Nie pożegnałem się z nią, zostałem za wszystkimi wyprowadzającymi ich
do powozu w tyle i miałem chęć powiesić się na drzwiach.
— Panie Stefanie! — usłyszałem głos jej z daleka.
Nie zbliżyłem się, widziałem tylko, jak wsiadała przy pomocy Ignasia. Zapalono
świece w latarniach powozu i skąpy krąg światła na tle ciemności nocnej ukazał
mi ją w całej
152
DZIENNIKI, TOMIK XIX
prześliczności. Nie zapomnę tego widoku nigdy... Zaczęła szukać mię oczami z
niepokojem, z trwogą, z żalem... aż znalazła.
— Nie pożegnałam się jeszcze z panem Stefanem — rzekła zmienionym głosem,
wstrzymując furmana.
Zbliżyłem się i podałem jej rękę.
Paluszki jej objęły ją mocno i ścisnęły z całej siły. Potem zasunęła się w tył i
porwała ją ciemność...
Chwilę majaczały na drodze latarnie, a potem ciemność zaległa duszę i smutek jak
pan jaśnie wielmożny ogarnął serce.
Nocował wówczas w Chobrzanach Jaś* i dużo gadał ze mną. Nie ma gorszej męki nad
słuchanie jakichś dykteryjek wtedy, gdy pragniesz, żeby było ciemno wszędzie, by
nikt i nic nie przerywało ciszy, gdy pragniesz leżeć bezwładnie, z zamkniętymi
powiekami, bezwładnie jak drewno, i nie to marzyć, nie myśleć, ale być z
umiłowaną, być duszą, mieć jej pełne oczy, w uszach mieć dźwięk jej głosu,
dozwolić łzom płynąć i sercu czuć żal. Nad ranem usnąłem w powodzi miłych
obrazów i smutnych rozmyślań. Pamiętam najbardziej ten no-mencik krótki, gdy
przy oknie w D. * zbliżyłem się do niej z zapytaniem:
— Kiedy dotrzymasz słowa?
— Gotowam zawsze...
Zestawiałem z tymi słowy to, co było w przeklęty ów poniedziałek, i czułem ból
nieznośny. Nadeszło rano — pojechaliśmy do Śmiech owić. Co za smutny dzień!
Smutek przywarł do duszy, jak ciemność przywiera do oczu oślepłych; mówisz,
śmiejesz się, poruszasz, jesteś dowcipny, ale jesteś smutny w wybuchach śmiechu
nawet, dość wspomnieć komuś imię jej, dość wejrzeć na coś, co ją wspomina, by ci
łzy stały w oczach. Nieustanne to jest i ciągłe, i aż jakieś miłe...
Jedziemy śród prześlicznych pól, okrytych szmaragdową zielenią ozimin, powietrze
jest czyste i dziwnie zdrowe, dziwnie miłe, najładniejszy dzień wiosny. Wiatr
chłodnawy mu-
OLEŚNICA, 1889
153
ska skronie, w dalekości widać Wisłę białą jak srebro, a bliżej zagony okryte
futrem pszenicy, zagony, co wyciągają się ku nizinom jak długie ręce... Odwracam
głowę: ze wzgórza widać Sulisławice, a bliżej kępę drzew — to tam jest Helenka.
Nie kocha mię już, zapomniała, zapomniała...
Gdyśmy przyjechali do Chobrzan, oddano mi... bukiet fiołków z przyczepioną do
niego karteczką: „Panu Stefanowi od H." Ignacy otrzymał podobny — „od Mizi". Nie
umiem opisać tej radości, jakiej doznałem otrzymując ów podarunek, choć śmiałem
się zeń z Janią, Kazia, Ignacym — im gwoli. W liście pisanym do Jani zapraszała
nas Hela do Dmosic na środę, ale nie chciano jechać. Przebyłem, przetrwałem ów
dzień na włóczeniu się po polach z Ignacym, z wujem T. i panem Gieł-żyńskim.
Wreszcie nadeszło to wczoraj, które mi stoi w pamięci i długo pozostanie. O
jedenastej rano zaprzężono mi konie do tarantasa, wsiadłem i odjechałem do
Oleśnicy. Do O. jedzie się na Dmosice, co jest nader dobrym pomysłem... Kazałem
Szczepanowi zajechać przed dwór. Zastałem panią P., która bardzo mi sprzyja, w
saloniku. Po chwili przyszły z ogrodu panny. Hela miała na sobie stanik wycięty
w karo tak, że odsłonione były ramiona i szyja, rzeźbiona, alabastrowa szyja
bóstwa. Włosy splecione w jeden warkocz rozsypywały się po niej długimi pasmami.
Szybko jakoś urządziła tak, że papę wysłała do jego gabinetu, pana Teodora do
gumna, Mizię do spiżarni, matkę do kuchni, małego Julka na dwór, i wtedy
zaśmiała się ustami, w których usiadła cała młodość szesnastoletnia.
— Przywiozłem podziękowanie od Ignacego za bukiet.
— A pan nie dziękuje?
— Ja jestem tylko znakiem, on treścią.
— Dobrze, dobrze... Czego pan był taki dziwny w święta? O co, czego?...
— Tak sobie.
— Było o kogo być zazdrosnym — ha, ha... Już się zła-
154
DZIENNIKI, TOMIK XIX
III
żą! — zawołała spostrzegając „dziadzie" szłapiącego ku mnie z jakimś artykułem
Keniga.
Zatrzymano mię na obiedzie. Siedziałem obok niej i rozmawialiśmy tak, że nikt
nie słyszał — o czym, nie przypomnę dziś... Minął nareszcie obiad, który zjadłem
cudem jakowymś a zrządzeniem bożym, bo każdy kawałek mięsa kością w gardle mi
stawał.
Gdy usiedliśmy znowu w saloniku do nudnej jakiejś gawędy, a przyjechał był pan
Piotrowski, zapytałem:
— Czy są jeszcze w ogrodzie fiołki?
— Są. Może uzbieramy na drogę panu?
— Chodźmy.
Poszliśmy we troje z Mizią. Najzacniejsza ze wszystkich Miź pod słońcem Mizia
usiadła sobie na trawie i skubała fiołczyny, my zaś z Helenką poszliśmy się
pohuśtać.
— Umie pan huśtać się stojąc? — ale prawda, ręka pana boli.
— To nic...
Wskakujemy, mały Julek zaczyna nam pomagać, ale Helena odpędza go na gwałt.
Piersi jej opierają się na mi>ie, gdy schyla głowę, całuję z rozkoszą jej
odsłoniętą szyję i pąsowe policzki, ręką prawą obejmuję ją wpół, ? potykają się
kolana...
— Nie chcę tak, nie chcę! — mówi cała w płomieniach. Usiadam więc i pomagając
jej usiąść obejmuję jej nóżki, dotykam stopek maleńkich, czepiam się sukni.
Usiądą szybko.
— Muszę już iść za mąż...
— Co znowu? Po co?
— Trzeba...
— Naprawdę trzeba?
Obejmuję ją wpół, pozwala pieścić swe piersi twarde, okrągłe, cudowne,
rozkoszne, oddychające namiętnie, z lekka tylko odgina mi palce, nie spycha rąk
cisnących się do nóżek, nie broni całować piersi i szyi, tylko z ustami ucieka.
I gdyby za pocałunek ten śmierć czekała — nie zrzekłbym go się...
OLEŚNICA, 1889
155
Wreszcie zdejmuję jej kapelusz, główka jej ucieka w tył, ale doganiają ją
ramiona moje, wstrzymuje się i patrząc mi w oczy w namiętnym upojeniu, w szale
rozkoszy, w zapomnieniu o całym świecie poddaje mi swe usta, łączy nas pocałunek
długi jak wiek, bezmierny jak morze, szalony...
— Raz jeden...
— Raz jeden można podobno.
— Kto ci to mówił, Helu?
— Och, czyż nie wiem... A skutki?
— Raz nie sprowadza ich.
— Tak, ale za pierwszym idą inne.
— Przyjadę tu w niedzielę przyszłą i będę w ogrodzie wieczorem...
— Zwiedziesz mię jak zawsze. Gdyby to.
— Nie, jak ciebie kocham...
— A czy kochasz? — pyta z takim wejrzeniem, że oszaleć można w jego dzikim
ogniu. Nie broni już całować rąk, złamane już lody, już moja, już powolna mej
woli, posłuszna...
Ale ktoś woła nas. Idziemy, a już jesteśmy zakochani w sobie na śmierć i życie,
na wargach, w oczach pali się radość, idziemy w niej jak w obłoku... W
przedpokoju obejmuję ją raz jeszcze i długi pocałunek pożegnania składam na jej
ustach. Muszę już jechać.
Zawołała mię jeszcze do swego pokoju, pokazywała, w którym miejscu pisuje do
mnie listy, pozwoliła usiąść na swym łóżku. Już byliśmy ze sobą otwarci,
zbałamuceni, lecący w przepaść. Gdy prosiłem o pocałowanie nóżki, nie gniewała
się już, ze smutnym tylko uśmiechem mówiła:
— Nie można, mógłby kto zobaczyć.
Jeszcze z kwadrans bawiłem w salonie na niewesołej bynajmniej dyspucie o jakimś
herbie pana P., potem podałem rękę Heluni — i poniosły mię konie. Na drodze
uniosłem się z siedzenia i zobaczyłem ją w oknie. Przesyłała ręką pocałunek
ostatni...
DZIENNIKI, TOMIK XIX
H!
A potem długa droga, długa smutna droga i szukanie w przestrzeni tego miejsca,
co może być „na smutek łaskawe..."*
28 IV (niedziela).
Roje marzeń namiętnych odebrały mi rozum. Czy to uczucie? Uczucie niezmiernie
silne, choć niestałe jak fala.
Przeminie, ale dopóki trwa — panuje i dopóki panuje, jest wszechmocne. W każdej
minucie marzę o niej i jeśli nawet myślę o czym innym, marzenie o niej wyłania
się ze wszystkich myśli. Jej cera, linie jej ciała, rysunek twarzy i ten nie-
odegnany, natrętny zapach namiętnego, dziewiczego ciała — to wszystko, to
niebiosa! Pierwszy raz w życiu spotykam to, o czym nieraz słyszałem i o czym
nieraz marzyłem: namiętną dziewczynę, zachwycającą namiętnością, lubieżną w
sposób niewinny, jak lubieżnym jest zapładniający się tulipan. Gotowa zedrzeć
wszelkie zasłony i dziewicze piersi okazać słońcu jak Fryne*, gotowa wszystko
oddać pierwszemu kochankowi bez wiedzy o tym, że wszystko oddaje. Łotr wtedy
korzysta — a ja jestem łotrem; będę zaś takim dlatego, żo ją kocham. Gdyby mnie
nie było, to byłby Ignacy lub Leon — a oszaleć bym musiał z zazdrości. Dlatego
ba de łotrem i za cenę tego miana kupię boską rzecz na .ziemi: jej pierwszy
uścisk. Co myślę, co projektuję, jakie bezrozumne plany! Ale tak muszę, tak
trzeba... Czekam na jej list, a potem skoczę w to morze, choćbym tam rozbił
głowę. Raz w życiu trzeba być urwanym od szubienicy. Bywałem już bałamutem
mężatek, lecz nie szalałem jeszcze z szalejącą dziewczyną...
Dziś byłem w Staszowie u drą Rotha z moją ręką. Operacji jeszcze nie robił.
Podobno kawałek kości się odkruszył, stąd powstało ropienie. Wrzód trzeba
przeciąć i ów ułamek wyjąć. Co to będą za męki!
OLEŚNICA, 1889
157
Biblioteka już założona. Dziś przyszedł do mnie chłop z Sufczyc — Mazur Maciej.
Sam on czyta i pisze, trzymał „Gazetę Świąteczną" i urządzał we wsi wspólne
czytania. Bardzo chętny i rozumny. Prowadzić będzie regestr wypożyczanych
książek, a ja co miesiąc sprawdzać i zawiadamiać Warszawę będę.
W całym jej przepychu wiosna. Pierwszy raz w tej porze roku jestem na wsi —
toteż oczarowany jestem. Co za wieczory, jakie poranki! A ta cisza, ten boski
spokój i majestat ten niezgłębiony...
29 IV.
Miłosierdzie jest frazesem jak tyle innych. Żaden skąpiec, nikt oszczędny w
znaczeniu ewangelicznym miłosiernym nie jest. Przymiot ten posiadają tylko
ludzie rozrzutni. Kto nie ma z natury, od urodzenia, nieświadomego poczucia
własności, wrodzonej żądzy dostatku, jak ja — jest rozrzutnym, nie ceni
pieniędzy i obdarza kogokolwiek wszystkim, co posiada. Jest to obrzydła, zła
wada. Człowiek wielki czyni ofiarę wielką celów swych świadomie. Taka wielka
ofiara ma znaczenie społeczne, dobroczynność drobiazgowa — jest tylko
czułostkowością. Ale potworną jest na ziemi wszelka przemoc, wszelki ucisk,
wszelka nędza. Pozbywasz się męczarni, ofiarę na rzecz nędzy czyniąc.
11
Obrzydła mi już zgniła filistria „klas wyższych", przyzwyczaiłem się do myśli
zostawienia tego wszystkiego — statu quo ante *. Zwracam się tam, gdzie jest
niezgłębiona rozmaitość, wiecznie zmieniające formy życie, niezbadany jak
przyroda świat — do ludu. I jako człowiek, i jako artysta znajduję tu wszystko,
czego szukam: fakty chwytające za serce, piękno i ciekawości zaspokojenie.
Miłuję cię, wielki ludu prostaczy,
DZIENNIKI, TOMIK XIX
schylam ci się do stóp z błaganiem, byś zrozumiał takich jak ja i byś kiedyś,
gdy nas nie stanie, dobrze nas wspomniał.
IlyTb IIIMPOKJIH flaBHO IlpeflO MHOK) JI63KMT — JS,a H6JIb3a MH6 nO
H6M HM JieTaTb, HM XOflHTb...
KTO-ZKC flepjKMTB Mena?
M HTO KHHyib MH6 M 33H6M flO CMX
Hę CTpeMJiroca H B
MJIM sona MOH CMPOTOM
Mjlb CO CHaCTbCM CJienblM
Bes yMa pasoimiact?
Zło JI6T3M H
Hę cTapuK eme «, Mnoro «yM B rojiose, Mnoro B cep^r^e orna!...
fla na nyTb no flyme KpenKoił BOJIM MHB Her...
KOLCÓW
Wczoraj u Mazura rozebrano wszystkie ksicjżeczki, a dziś przyszedł do mnie Wałek
Kowalczyk z prośbą o pożyczenie mu nowych. Dałem mu ostatnich kilka. Staszek
Góra nie przychodzi już do mnie, gdyż... krowy pasie na wygonie pod lasem.
Kropla dobrego miodu, jedna maleńka kropelka...
l maja (środa).
Najdroższy mój Stefku!
Są skutki Twej wizyty czwartkowej: nie mogę sobie rady dać bez Ciebie, ciągle
chodzę i myślę, i szukam czegoś, tego, czego znaleźć nie mogę i nigdy
OLEŚNICA, 1889
159
nie znajdę. Z moich spacerów wracam zmartwiona, że Cię nie widziałam, że nie
słyszałam Twego głosu tak drogiego dla mnie. Ach, Stefciu mój, ja Cię kocham
szalenie, umieram z tęsknoty za Tobą. Pamiętasz, coś mówił na huśtawce? Mówiłeś,
że mię kochasz, ale czy to być może — byłoby to za wielkie szczęście; a tak
straciłam wiarę, że wątpię, czy mogłoby ono istnieć jeszcze dla mnie.
Nie czekam na Twój list, lecz pierwsza piszę, chcę przynajmniej listownie
pomówić, przypomnieć, że Cię kocham taką miłością, jaka dotąd jeszcze nie
istniała, bo może już o tym zapomniałeś w obecności pięknej (!) p. Lucy. Proszę
Cię bardzo, pamiętaj zawsze choć troszkę o mnie, o huśtawce, która milion razy
na dzień przypomina mi najszczęśliwsze, najsłodsze chwile w życiu.
Mój diabełku drogi, co mię tak kusisz, czy będziesz u mnie 26 maja? Przyjedź
koniecznie, proszę, a jak Ci ślicznie, milutko za to podziękuję... przyjedź,
przyjedź, a zaręczam Ci, że nie pożałujesz swych odwiedzin. Żebyś, mój
najmilszy, wiedział, co ja cierpiałam przez te dwa święta... W niedzielę tak
stroniłeś, tak ciągle z daleka byłeś ode mnie, uważałam nawet, że Twoje śliczne
oczy ani razu nie były zwrócone w mą stronę, A w poniedziałek rozpacz mię
ogarniała i ze złości, i zmartwienia prowadziłam z I. tak zajmującą rozmowę.
Dlaczego mówiłeś, abym się strzegła L, pod jakimże on względem może być
niebezpieczny dla mnie? Nie uwierzysz, jak boli mię, że mię posądzasz o
pocałunki z W. ii. — zaręczam Ci, że każdy z nich naraziłby się na różowy
policzek i awanturę z Teodorem, a nawet bądź pewny, że nie robiono mi tej
propozycji. Jeżeli mi nie wierzysz jeszcze, to przysięgam na to, co mam
najdroższego, że jak Ciebie kocham, Ty pierwszy złożyłeś pocałunek na moich
ustach ł ja Ci pierwszy oddałam, i tylko Ty jeden posiadasz większe do mnie
prawa. Nigdy nie wyszłabym za mąż, tylko żyłabym miłością dla Ciebie, ale w
takich warunkach, w jakich jestem, niemożliwe jest staropanieństwo. Ale tak
wcześnie po co myśleć o smutnych rzeczach, a małżeństwo bez miłości — jakże
smutne... (??).
Stefku, Ty moje marzenie, czy myślisz kiedy o mnie? Błagam Cię, odpisz zaraz i
donieś wszystko, co się tyczy Ciebie, a co mnie najwięcej obchodzi, co doktor
powiedział o Twojej ręce? Przyjedź, mój drogi, jak będziesz mógł najprędzej,
ratuj mię, nie mogę żyć bez Ciebie.
Przyjm, „mój" ukochany, pocałunek taki serdeczny jak na huśtawce. Ach — może to
był ostatni!
Twoja na wieki Hela.
P.S. I cóż w tę niedzielę — 5 maja, czy będziesz wieczorem w ogrodzie? Będę
czekała.
Na 26 maja są odłożone moje imieniny, będzie majówka w sąsiednim
160
DZIENNIKI, TOMIK XIX
lasku — poszlibyśmy oboje znów na fiołki. W czwartek byłeś taki
śliczny, że po raz drugi zakochałam się w Tobie. Proszę Cię •na wszystko,
odpisz zaraz, pamiętaj, pamiętaj, żebyś nie żałował później... Teodor był w
piątek w Ch. Szczepan już był, nic się nie krzywili, że byłeś u nas. Jestem
bardzo szczęśliwa, że panny T. w Ch.* są mną zgorszone — śmiać mi się z nich
chce, mają już przywileje staropanieńskie. Obiecałeś mi na huśtawce, że mię
zabijesz, tylko spiesz się prędzej, niech tak długo nie cierpię. Miałabym
jeszcze to szczęście, że w ostatniej chwili mego smutnego życia mogłabym patrzeć
w Twe oczy...
Stefku drogi, pomyśl którego dnia przez ten tydzień o mnie, będę bardzo chora.
Może będę miała suchoty, przez te parę dni zmizerniałam i mam straszny kaszel.
Karteczka z Sandomierza:
Szczęściem, że list wioząc na pocztę sandomierską nie zapieczętowałam. Muszę Ci
napisać, że w Goryczanach spotkałam panią Zygmuntową w towarzystwie jakiegoś
faceta z szarego końca, ale jej to nie przeszkadzało: minę miała tak zadowoloną,
że jej pozazdrościłam. Jakże mi smutno kończyć, chciałabym wiecznie, jeśli nie
być z Tobą, to przynajmniej mówić, ale list przedstawia wszystko tak zimno,
nawet najgorętsze uczucia. Przesyłam Ci milion pocałunków.
Wiecznie Twoja H. W. nie ma w Sandomierzu. k
Z zamkniętego w osłonkach kielicha,
Gdy jak mniszka lubieżna i biała,
Jak dziewczyna wstydliwa i cicha —
Żądzą życia lilija zapała,
To się pręży i gore, i wzdycha,
Aż dziewiczy z piersi welon zrywa,
Śnieżne łono na słońce odkrywa...
Lecz w tym długo tajonym zachceniu
I w tym ciała słabego rozparciu,
I w tym łusek gwałtownym rozdarciu,
Pod osłoną mrużących się powiek —
Ile bólu? — odgadnie li człowiek?
EGROT *
OLEŚNICA, 1889
161
3 maja (piątek).
Mieszkam obecnie w osobnym zupełnie domku szwajcarskim w głębi parku. Domek
składa się z jednego pokoju, jaki zajmuję. Nad drzwiami wchodowymi stoi posążek
Wenus osłaniającej piersi. Wenus tej chłopi przechodzący oddają czołobitność
zdejmując czapki. Sądzą, że to Boża Matka... Duże weneckie okno wychodzi na
ogród. Gałęzie sosen, grabów z ledwie rozwiniętymi, jasnozielonymi Usteczkami,
pąki kasztanów zaglądają w moje okno, szum sosen nieustanny, przeciągły opowiada
tajemnicze baśnie. Gdy podmuch wiatru się wzmoże, gałęzie kiwając się kładą swe
liście na książki i dzienniki stołu stojącego pod oknem.
Przecudowna jest Oleśnica! Trudno wymarzyć coś bardziej pięknego, bardziej
zdrowego. Ciemne ściany drzew rzucają wieczny cień na trawniki i ścieżki. Żyjesz
na dnie lasu, w mroku i napawasz się niezmiernym bogactwem półcieni, całą
melancholią przymusowego, dwuznacznego mroku, biegiem plam słońca po
ciemnozielonej murawie, leśnym szumem, świegotem ptaków. Czasami wiewiórka siada
naprzeciwko mojego okna i z niezmiernym przerażeniem mi się przygląda, zięby w
swych czerwonawych mundurkach kują w korę sosen małymi dzióbkami. Wielkie sosny
chodzą wichrem miotane i wydaje się, że wyrwą się z ziemi i straszliwymi kroki w
świat pójdą; lipy, klony, graby, leszczyna, płaczące brzozy — wszystkie czasami
otrzymują mowę i nagle szeptem tajemniczym mówią: Helena, Helena, Hele...
Wieczór.
Drugi list Helenki. Pełen on słów słodkich i przysiąg ogromnych... Poczyna się
od „Ukochanego" — kończy [na] „milionie pocałunków"...
... Cóż Ci napisać o tym „pierwszy i ostatni"? Jest to rzeczą niemożliwą —
później sam pogardzałbyś mną... Czy nie tak? Zresztą, gdy będziesz 26, to
pomówiemy o tym. Nie można pisać o tym, gdyż nie wiem, jak się
11 — Dzienniki t. VI
ii
162
DZIENNIKI, TOMIK XIX
w niektórych razach wyrazić. Szkoda, że Oleśnica tak daleko — gdyby była bliżej,
mógłbyś przyjść, naturalnie wieczorem, za okno, powiedzieć, że czekasz, a wtedy
wyszłabym i moglibyśmy porozmawiać.
5 maja (niedziela).
Pan Jan, pan Jarosław i ja — odbyliśmy wczoraj wędrówkę pieszą stąd do
Kotuszowa. Jest to „z ogonem" mil trzy. Wyszliśmy o dziewiątej, a stanęli tam na
trzecią. Byliśmy u Józefa na obiedzie. Opowiedział mi rzecz smutną: ciotka
Janowa umarła*. Ostatnia siostra mojego ojca. Na „twórczość" moją wpływała
mistrzostwem opowiadań rzeczy minionych, pokoleń a obyczajów umarłych. Wnuków do
trzydziestu towarzyszyło do grobu jej trumnie. Przeżyła łamanie się losu
bolesne. Pokój jej popiołom!
Z wywieszonymi językami zaszliśmy do Kotuszowa, przenocowaliśmy, a dziś raniutko
o piątej obudził nas pan Kazimierz *, podwiózł do Nizin, wyrzucił na szosie, a
sam pojechał do Niecisławic. Znowu więc forsowny, złodziejski marsz... Niech ich
szlag galicyjski palnie z ich „ekskursjami"!
Powróciwszy zastałem list... od Helenki Boi się schadzki wieczorem w ogrodzie,
prosi, aby to sobie v/vbić z gtowy i wypić na uspokojenie nerwów kropli
laurowych. Zgadnijże kobietę! Sama zawraca głowę, namawia po prostu, a potem
powiada:
... Całowałeś mię ze zdradą w sercu! To nie miłość Twoja, to inne uczucie...
Ach, jak mi smutno, jak trudno żyć, a zapomnieć o Totie niepodobna...
No, niech i tak będzie.
Jeździłem dziś konno przez całe popołudnie z panem Janem i Heniusiem.
Niedługo już widać umrę, bo nacieszyć się nie mogę ziemią
OLEŚNICA, 1889
163
ani się jej dosyć nawspominać. Jeździliśmy po lesie, po łąkach, około brodzkiego
stawu, polami. Żyta idą już „w słup", łąki pokrywają [się] żółtym kaczeńcem,
około drożyn polnych kwitnie tarnina; białe jej kwiatuszki okrywają mlekiem całe
krzaki, wierzby okryte „baziami", brzózki mają już listki od dawna. Byliśmy nad
stawem, gdy zachodziło słońce. Co za cichość... Dalekie przestrzenie ginęły w
niebieskawym kolorycie, szare obłoki wisiały tuż nad ziemią i w lazurowej wodzie
kąpały się ostatnie ogniste blaski.
Gdyśmy wrócili, upadł deszcz. Teraz jest już noc późna, z moich gałązek w oknie
kapią krople duże, słodki, miły, wilgotny zapach nocy, drzew zmoczonych wpływa
subtelnymi falami przez otwarte okno. O kilkanaście kroków od niego w cieniu
starych sosen cudownie, do szaleństwa zachwycająco, nad wszelki wyraz odurzająco
zawodzi słowik.* Najwyższe tony jego pieśni, te prześliczne zagięcia głosu,
odbijają się aż w mózgu. Pragniesz, aby przestał, bo zazdrość ci, że nie
powtórzysz, nie nazwiesz nawet jego głosu. Dalej, za parkiem, rechoczą żaby:
— Siostro!
— Co?
— Umarł.
— Kto?
— Pan bocian.
— Cieszymy się — rech, rech, rech...
Machinalnie przerzucam kartki albumu i natrafiam na „jej" fotografią. Nie wiem,
jak ją nazywać, bo innej mówię i piszę, że mi jest kochaną... Wpatruję się przez
chwilę w jej twarz i przypominają się oczy lazurowe, jakich drugich nie ma na
świecie, te tęskne, tajemnicze, mądre, te jasne oczy, których nie zapomnę nigdy,
choćbym sto Helenek z D. bałamucił. Tamte jedyną kochałem, to dzisiejsze — to
nic.
Przypomina się jakiś wieczór dzisiejszemu podobny. Oparci o siebie jesteśmy,
spotykają się usta nasze. Ach, nie zapomnę jej pocałunków...
Ig4 DZIENNIKI, TOMIK XIX
Zapomniana jest, a dość by było jednego z nią spotkania, aby oszaleć na nowo.
Przypomina ją słowik i szum drzew, tę moją zwiedzioną. Ja ją zapomniałem, ja ją,
Hele. Wypieściłem tysiąc razy i zapomniałem — ja ją, najmądrzejszą kobietę, jaką
znałem. Stało się to wielkie zniszczenie serca i już nie wróci, i usta moje
najmilsze nie powiedzą nigdy: „nie wolno przy mnie być smutnym". Umrę już widać
wkrótce, bo nasycam się ziemi urokiem i urokiem tego, co było w życiu moim
wieczorowi temu podobne. Skąpą była miara szczęścia, ale drogocenna jak oczy
one...
10 maja (piątek).
Bawię się, składam wizyty, jeżdżę — aż miło. We wtorek byłem w Mietlu u p.
Wacława Stojowskiego oraz w Klempiu u stóp pani Zofii. Pan Wacław usiłował mówić
ze mną o literaturze i sztukach wyzwolonych, oprowadzał po ładnym ogrodzie; pani
Zofia była w różowej, w jasnoróżowej sukni. Co za oczy! Patrzała tak, że czułem
zawrót w głowie i marzenia w ośrodkach aż nerwów. Jadąc później nocą unosiłem
się na falach przypuszczeń, z których, jak z bólu głowy, trzeba się aż dobrze
wyspać, aby ustąpiły zupełnie. Pani Zofia miała ostry romans ze swym
nauczycielem muzyki i wskutek tego bawiła przez rok w Wenecji — dlatego to
jest ;ó.k stanowczą w twierdzeniach z zakresu etyki miłosnej. Nic wielkiego:
rozczarowana. Ma prawo nazywać Yecserę ladaczrJcą... A jednak usta moje byłyby
zdolne przysięgać pani Zofii wieczną miłość, zwać ją aniołem, najczystszą,
ukochaną... byleby pozwoliła na to, czym w niej pogardzam.
W środę byłem u Józefów, znudziłem się i wróciłem amerykanem* z papą, co
wypełniło mi podróż tak śmierdzącym dżentelmeństwem, że jeszcze mię diabli nań
biorą. Wreszcie dziś byłem w Staszowie, gdzie dr Roth zrobił mi operacją:
przeciął rękę, wymacał kości sondą, obandażował. Noszę ją obecnie na temblaku,
co nadaje mi prawdopodobnie pewien romantyczny urok w oczach garderobianej
Franusi, poko-
OLEŚNICA, 1889
165
jówki Maniusi, gospodyni Majówny i innych dam fraucymeru. Jechałem do Staszowa z
„mękalem" Lalewiczem *, gadułą spod ciemnej gwiazdy. Zajeżdżam w Staszowie do
zajazdu, wchodzę na salę w „dworskiej" restauracji i spotykam się oko w oko z
panią... Zygmuntową. Zarumieniła się, ale uśmiechnęła.
— Ach, to „p a n"...
— Nie życzyła pani sobie widocznie spotkać mnie, ale los szczęśliwy...
— Skądże „j e d z i e s z"?
— Z Oleśnicy, a pani?
— Z domu.
— I sama?
— Sama.-.
Usiadamy na kanapce i gadamy z godzinę do upadłego. Maniusia rumieni się i
patrzy wyzywająco, nóżki według swego zwyczaju wysuwa spod sukni, mruży oczy.
Można było skorzystać ze szczęśliwego spotkania, lecz faktor Jurna wchodzi i
zawiadamia mię, że pan doktor czeka, a za kwadrans jedzie... Muszę iść na
nieszczęsną operacją, ona zaś (Maniusia, nie operacja) ma za kwadrans jechać do
Chotla. O rozpaczy!
— Moglibyśmy jechać razem... — mówi z czarownym uśmiechem, a uśmiech mówi:
macedonia, jeśli nie obłapka...
Żegnam ją jak mogę najczulej i idę na rznięcie. Rznięcie trwa najmniej godzinę,
gdyż kosztuje trzy ruble, a gdy wracam... Nie zastaję Maniusi. Odjechała! Czytam
z rozpaczy „Kurier Codzienny" i zjadam dwa kotlety, potem zaś nieodwołalnie
jadę. Rana w ręce boli piekielnie, jodoform śmierdzi tak, że zdaje się
zasmradzać cały powiat stopnicki, złość, gorąco, pył na szosę i dalekie
wspomnienie miłostki z Maniusia, której, mówiąc nawiasem, dużo złego zrobiłem.
13 maja (poniedz.).
Pamiętam, jak kochając do obłąkania Helenę, wtedy, gdy
166
DZIENNIKI, TOMIK XIX
iii
była tej jedynej miłości najczarowniejsza chwila — czytałem Lermontowa poemat
Demon. Każdy wyraz miał dla mnie wyraz czarodziejski. Płakałem nad nim cichymi
łzami miłosnej goryczy. Później — czytałem go w Warszawie, gdy czary znikły,
i... nie wydawał mi się tyle pięknym...
Takim poematem jest ta przestrzeń dwunastomorgowego parku, na jakiej mieszkam.
Trzeba, ażeby coś duszę otwarło, wtedy zaglądasz oczyma w cuda nieopisane...
Rano.
Za ruinami pałacu Kalinowskich w parku ciągną się ulice warzywnego ogrodu. Z
jednej z takich uliczek skręcasz na prawo w długi jak sięgnąć okiem, wąski
szpaler grabowy. Graby te mają może po dwieście lat, od ziemi idą aż gdzieś pod
niebo. Okryły się już liśćmi i panuje tam prawie mrok. Na wygracowanej uliczce
gdzieniegdzie znać ruchome plamy słoneczne. Liście, dołem ciemnozielone,
jaśnieją w górze, w słońcu. Tam w górze gałęzie się schodzą i tworzą nawę
gotycką, zupełną, zakreślają doskonałe ostrołuki, liście wypełniły przedziały
między nimi. Pnie jak filary śmigają ku górze i rozpadają się tam na setki
rozgałęzień. Chłód j tik w gotyckiej katedrze. Wysoko unoszą się niezliczone
roje pszczół i słychać ich szmer przeciągły, nieustający. Wychodząc z alei
grabowej * wpadasz w ulicę wysadzoną jabłoniami. Teraz kwitną i wyglądają jak
pianą bielusieńką oblane od wierzchołka do ziemi. Pachną cudownie i w ich
maleńkich zaróżowionych łonach zmiatają pył tysiące tysięcy pszczół. Słychać
niby huk, niby gwar ogromny przerażającej ogromem pracy maleńkiego
społeczeństwa. Dalej krzaki agrestu, dalej ciemne wiecznie głębie sosnowego
parku.
14 maja (wtorek).
Żyję jak dzikie zwierzę. Nie chcę o niczym wiedzieć, z niczym walczyć, chcę
roztapiać się w przyrodzie. Chcę i, ponieważ nikt nie broni, wyciągam się pod
jakąś sosną w wy-
OLEŚNICA, 1889
167
sokiej trawie i leżę patrząc w górę na ogromne konary drzew w milczeniu
nieruchomym stojące, chcę nasłuchać się głosu słowików, wilg, srok, żab, szumu
drzew aż do znudzenia, aż do tej chwili, gdy będę mógł powiedzieć: to mnie już
mniej czaruje.
Noc.
Idziemy z panem Janem nad stawek pilnować, czy kto nie wyławia karpi, wkręcamy
się w głąb zarośli tarniny i rokicin na grobli, układamy na wznak i czekamy.
Świeci księżyc w pełni. Leżąc na wznak patrzysz w przestrzeń niebieską,
bladoniebieską, jak gdyby ją wypełniał jakiś niezmiernie rozrzedzony gaz
mglisty, ledwie dostrzegalny. To niebo naszej północy. Żaby nie rechoczą, jak
mówią wszyscy utalentowani beletryści, lecz trywialnie skrzeczą. Mój przyjaciel,
pies Puk *, nie może im tego darować: idzie po cichutku, włazi przednimi nogami
między cieniutkie sitowia i patrzy na najbliższy łeb żabi z uwagą godną lepszej
persony. Nudzi go to zajęcie, idzie więc między wysokie trawy i coś tam
obserwuje, coś bada, wącha, gryzie i wypluwa... Bóg z nim... Oto nadlatują z
daleka kuliki i nadzwyczajnie pieszczonymi głosikami wyśpiewują: dobry wieczór,
dobry wieczór!... Czasami nastaje cisza, dla której nazwy nie ma, święta, błoga,
dobra.
Wracamy do domu, ponieważ złodziei ryb nie ma, co im się bardzo chwali. Pola
widać, pola dalekie, roztapiające się w niewidoczności, w jakichś mgłach
leciuchnych. Wracamy każdy do swych apartamentów. Ja po chwili idę znowu do
parku. Czyż można spać w taką noc ciepłą, cichuteńką, a taką miłą? Idę do
ogrodu, wślizguję się tam przez nie domkniętą furtkę i zanurzam się w ciemną
otchłań ulubionej alei grabowej. Przez masy liści przedziera się gdzieniegdzie
plamka księżycowa i rysuje mglisto na ścieżce to cień pnia, to kształt liścia, a
zresztą ciemność i chłód nocny, pachnący.
Jabłoni listeczki sypią się na ziemię i stamtąd jeszcze oddają wonnego ducha
chorym piersiom. Mijam sadzawki i pod
II!
168________________________________ ___ DZIENNIKI, TOMIK XIX
nogami moimi trzeszczą suche gałązki. Odchylam zwarte gałęzie osiczyn, co
zakrywają całkowicie sadzawkę, i zaglądam w głąb. Czarna, głęboka woda leży
cicho, otulona długimi trawami. Jeden tylko promień księżyca wdarł się tam i
szedł przerażony po czarnej wodzie, przebił ją wzrokiem i doszedłszy jej
grząskiego, zarosłego chwastami dna — uciekł aż na szczyty niebotycznych olch,
brzóz płaczących i sosen. Poszedłem i łoskot moich kroków zbudził go, zbudził
Mozarta tego zacisza — słowika *. Załkał gorzkim płaczem, a tak serdecznie, że
słychać było spadanie łez z listka na listek, potem zadrżała w pieśni jego jedna
nutka namiętności, potem druga, trzecia i zaśpiewał szaloną, bolesną a
uniesienia pełną, upojeniem dyszącą pieśń miłosną. I jakaż na ziemi istota
kochała tak jak on? A może, może śpiewa na zimno — tylko się słowikiem
urodził...
Bzy ciemnoniebieskie rozkwitły i przysełają mi teraz fale zapachu. Późno już...
Księżyc płynie spokojnie po przestworze bez chmur...*
Nikogo nie kocham. Ciebie jedne kocham, cudowna rod:dn-na ziemio. Bądź
błogosławiona, stworzona dla nas, abyś wspierała dusz naszych słabość, abyś
powiększała ic,mć małość, piękna, dobra, umiłowana karmicielko ziemio..
Daleko, daleko pieją koguty.
Od tygodnia śpię przy otwartych przez całą noc obu oknach. Śpię... śpi nas dwu,
ja i pan Puk. Pana Puka darował mi p. Wacław Stojowski. Zaprzyjaźniliśmy się z
Puklem na śmierć i życie: śpiemy, jemy, chodziemy — razem. Gdy ja piszę
dziennik, pan Puk siedzi na stołku i wpatruje się we mnie przymrużając oczy, gdy
idę na romantyzmy do ogrodu, Puk ściga się z chrabąszczami, galopuje, bierze
najrozmaitsze przeszkody, aż mu się uszy trzęsą. Rano wstaje, siada w oknie
OLEŚNICA, 1889
169
i napawa się krajobrazem, świeżym powietrzem i innymi przyjemnościami, w
południe śpi z wyciągniętymi nogami, apetytu wielkiego nie ma, jak przystało na
szanującego swą godność jamnika — zresztą zacna osobistość.
16 maja (środa).
Po czterotygodniowym upale dziś pierwszy raz zjawiła się ulewa. Była też
tytaniczną.
La grace est toujoms unie a la magnificence dans les scenes de la naturę... *
powiada Chateaubriand — i prawdę mówi. Te ognie niebieskie, jak szmaty płomienia
latające po niebie, te straszliwe wystrzały, po których ziemia drży z trwogi,
kołysanie się majestatycznych drzew, jakby były krzaczkami, i samo poddawanie
się strachowi w człowieku mają tajemniczy urok. Strumienie deszczu lały się
nieustannie w ciągu dwu godzin, teraz i szalony deszcz ustał, grzmoty z daleka
tylko słyszeć się dają „i szemrze ulewa" *.
Ale na próżno siliłby się kto na opis ulewy: jedyny i nieśmiertelny dał
Mickiewicz... Otwarte okno w moim pokoju patrzy w ciemność czarną. Blask lampy
pada na gałęzie kasztanów wsuwające się do pokoju i daje widzieć, jak po
zmoczonych, zwieszonych ku ziemi liściach zsuwają się ogromne krople. I liście
piją chciwie... Chłód nocy miesza się z wilgocią i płynie do mnie. Siedzimy z
Pukiem, który wsłuchuje się w szmer deszczu i w mruczenie radosne sosen, czasami
tylko pożądliwie patrzy na ćmy, jakie wpadają do pokoju i wiją się dokoła lampy.
Zza ogrodu dolatuje odgłos dudki stróża nocnego, starego Pyrciaka.
Nagle rozlega się głośne chlupanie błota: ktoś szybko jedzie na koniu.
— Kto tam? — wołam wybiegłszy na balkon.
— Szukam konia... Kun mi zginął — woła ktoś z ciemności i słyszę w tym głosie
straszliwą rozpacz, niedolę iście chłopską.
— Co za koń?
— A przepod, panie, z pastwiska...
DZIENNIKI, TOMIK XIX
iii 41!
I pędzi dalej. Wśród chlupania po błocie kopyt słyszę, jak modli się:
„Święta Maryjo, Matko Boża..." Przepadł w ciemnościach...
Czytałem Świat ludowy Sewera*. Dla „świata ludowego" jedyną miarą artyzmu jest —
prawda. Nie powinien pisać na tym tle nowel, kto nie zna chłopa jak Prus. On
jeden. Nawet Dygasiński nie posiada tego zmysłu, jaki tu jest potrzebny. W Rosji
— sztukę tę miał Turgieniew. Sewer zna chłopa, obserwował go z wierzchu. Wie, co
je, gdzie śpi, jak bałamuci dziewuchy, ale nie wie zupełnie, co myśli i jak
czuje. Prus napisał jedne scenę miłosną chłopską w-dziesięciu może wierszach w
noweli Przygoda Janka* i tomy jej nie zastąpią. Na długo zamknął usta wszystkim
Placówką i natchnij go, Boże, aby jeszcze o chłopach pisał.
Sewer należy już do rzędu mniej więcej naturalistycznych pisarzy, ale czegoś mu
jeszcze brakuje. Już-już jest na dobrej drodze i wnet zbacza dokądś — po efekt.
Ładną jest nowela pt. Dola. Ładna, lecz należy do szeregu sentymentalnych. Po co
sentymentalizm, kiedy prawda wystarczy'
18 maja (sobota).
Żyje. jak gąsienica, jak mały robak wśród liści. Zaledwie otworzę oczy rano —
uderzają mię gromady liści, kołyszące się gałęzie. Zasłaniają nie tylko
widnokrąg, lecz i niebo. Słońce tu dochodzi ukradkiem tylko, niebieskość nieba
daje się widzieć czasami, gdy się na minutę jakaś chmura gałęzi, cały stóg liści
odsunie w jedne stronę. Cudowne jest, nieopisane, kołysanie się gromady gałęzi,
niezmiernie w liście bogatych, gdy wierzchołki drzew pochylają się ku sobie i
padają sobie w objęcia, cichy a namiętny szelest, skrzypienie gałęzi, cała
dzienna praca parku. A jeszcze w majestacie swym większą jest cisza. Wtedy, gdy
rosa na ziemię pada,
OLEŚNICA, 1889
171
wtedy, gdy liście piją i wciągają w głąb pni pokarm, gdy brzozy opuszczają swe
łzy nieprzepłakane, sosny nie mruczą po chłopsku, akacje tylko pachną, wtedy,
gdy ogarnia drzewa dziwna zaduma — on sią odzywa. Niebo zdaje się ku ziemi
opuszczać a nasłuchiwać, rozkochana w ziemi noc rosę jej spuszcza obficie i na
łonach liści osiadają krople, do kolan traw przypadają — on płacze. I pod
wpływem jego tęsknych pieśni rozwijają się bzy. W tej cichej nocy wiosennej żyją
jednak potwory męczarni. Czy tylko w piersi człowieka?
Wyszedłem przed wieczorem za park i ogród. Na drodze spotkałem dwu chłopaków z
Oleśnicy, trzeci siedział na wysokiej, smukłej sośnie i ze szczytów sąsiednich
drzew długim kijem wyrzucał młode wrony. Wielkie te pisklęta spadały na ziemię
jak kamienie — z głuchym łoskotem. Matka wrona miotała się jak obłąkana, siadała
mu niemal na ramionach, czepiała się dziobem kija, z obwisłymi skrzydłami
siadała naprzeciw niego na gałęzi i krakała wysilonym, przebrzydłym głosem, jak
każdy głos rozpaczy. Co za głos potworny i bolesny!
Gdy wyrzucił wszystkie dzieci — zeskakiwała z gałęzi na gałęź coraz niżej i
przekrzywiając łeb patrzała, jak leżący na ziemi chłopaki zerwali się na nogi i
ująwszy pisklę za skrzydło tłukli o ziemię łbem, póki nie zdechło, a potem
odrzynali mu nogi, które sprzedają leśniczemu po trzy grosze para. Wyciągała
stara wrona łeb i patrzała, złaziła niemal na ziemię i wciąż krakała z
wysiłkiem. Wreszcie odleciała gdzieś wysoko, wzbijała się coraz wyżej nad
rodzinną sosną. Wróciła na noc do pustego gniazda i siedzi tam sama jedna. Cóż
jej z pieśni słowika, z rosy nocnej?...
Walka z miłością to walka niemal z życiem, bo miłość jest życia rdzeniem. Jakże
przeżyć wronie tę noc? Musi zapomnieć, zapomnieć, że miała gniazdo, zapomnieć,
że była matką wczoraj, dziś rano, w południe, zapomnieć o minucie, kiedy
patrzała na śmierć dzieci. I co by poczęła, gdyby nie było w przyrodzie prawa
zapomnienia. Jakież dobroczynne i jakież święte i błogosławione prawa są
przyrody *.
172
DZIENNIKI, TOMIK XIX
U
Iłl
19 maja (niedziela).
Wczoraj poznałem dr Patek ze Stopnicy*. Orzekł, że ręka moja jest wcale
niedobrze: może być, a kto wie, czy nie ma już próchnienia kości...
Zapisuję ci, dzienniku, tę wiadomość „bez komentarzy". Pozostanie do pracy tylko
głowa. Idzie za mną w ślad cień straszliwy, nieodstępny, choć go nie widzę —
czuwa nade mną i gdy zapominam o nim, uderza. Może to przekleństwo czyje, może
zaś jestem ulubieńcem nieszczęścia. Ponieważ zaś pełnię obowiązki pozytywisty —
nazwijmy to przypadkiem.
Przedstawiony byłem panu Rozencwajg z Dobrowa. Ponieważ pan R. ma 100 000 rubli
i Dobrów, żyje się więc z nim na stopie. Z mego punktu widzenia pan R. lepszy
jest od całej kliki, najlepszy ze znanych mi panów. Pan R. pochodzi od „naszych"
— tylko dawno już jest szlachcicem, więc nie ma na nim cienia żydostwa. Rysy
czysto polskie, język doskonały, obyczaj prosty a wykwintnie dobry. Przy nim
salonowcy nasi wyglądają jak marionetki. Różny też od znanych mi bankierów
warszawskich.
W „Prawdzie" od pewnego czasu daje się /auważyć nowy, ożywczy prąd
demokratyczny, nie mający nic wspólnego z dawnym czcicielstwem potęgi
finansowej. Sam pan Sw. * rzuca frazesy wiele mówiące, głównie zaś ton ten
nadaje świeży współpracownik, F. G. Brodowski. Jego studia krytyczne, takie jak
Sztuka w służbie — są utworami o silnej argumentacji i ukochanym przeze mnie
kierunku. Nie socjalizm, lecz nic jeno chłopstwo.
20 V.
... Biegać oni, gdzie stał marszałek związkowy Żeromski, starosta opeski i
ciecierski (człowiek to był grzeczny, poważny, urody bardzo pięknej, wzro-
OLEŚNICA, 1889
173
stu średniego, młody, w lat nie doszło czterdziestu; broda do pasa czar-
niusieńka, do poważnego bardziej podobien senatora niż do żołnierza), żeby im
dał radę i pomoc. Odpowiedział im: „Pomocy wam nie mogę dać, bo to nie z myszą
igrać, wiem, że tam ludzie z dobrą fantazją, nie byłoby to bez rozlania krwie; a
gdyby do tego przyszło, jest to sprawa gardłowa. Ale radę wam daję taką: jeżeli
macie dobry worek — biegajcież, ten będzie między wami mediatorem". Powiedzieli,
że: „Mamy złotych sto". Odpowiedział, że na to i nie wejrzą. Przybieżeli owi w
prośbę, w targ, stanęło na złotych 600, ale ich nie mieli. Dają mi kartę, że do
Warszawy odwiozą. „Nie może być". „Cóż z tym uczynić?" — „Mnie nic do tego".
Tymczasem do mnie marszałek przysyła towarzysza inwitując mię do siebie i z
posłami; o mieszczanach najmniejszej w liście nie czyni wzmianki, tylko był w
ten sens pisany:
„Mnie wielce Mości Panie Pasek, mój Mości Panie i przyjacielu!
Gdybym wcześniej odebrał o tym wiadomość, że WM. Pan posłannika Cara JMości
prowadzić raczysz, dawniej bym w tej uczynności WPana afektował, abym się z onym
widzieć mógł i legacją, z którą się do mnie sam odzywa, że ma poruczenie Cara
JMości, wysłuchał. Ale że mię dopiero wiadomość zaszła o posłanniku i o
więźniach oswobodzonych, których przyprowadził, wielce WPana upraszam, aby w tym
żadnej od WPana nie uznawał prepedycji, ponieważ się ze mną widzieć chce i sam
sobie tego wielce życzy. Bo nie kto inszy w tym oswobodzeniu więźniów, którzy są
na zamian wydani, pracował, tylko, przy osobliwej dyrekcji Boskiej, moja
czujność. Że tedy mój w tym i wojska całego interes zachodzi, powtórnie WPana
upraszam, abyś temu posłannikowi wolny do mnie zwolił przystęp do Wołkowyska, w
czym uprosiłem towarzysza wojskowego JMści Pana Żydowicza, który do mnie do
Wołkowyska doprowadzić ma.
Zatem zostaję WPana życzliwy brat i sługa powolny
Kazimierz Chwalibóg Żeromski Marszałek wojsk JK.M.W.Ks.L."
... I dlatego odpisuję w ten sens:
„Wielmożny Mości Panie Marszałku Wojsk Wielkiego Ks. Litewskiego, mój Mści Panie
Bracie.
Spojrzawszy na in[ty])tulację listu od WMPana do mnie ordynowanego, bardzo
skonfundowało mię to, uważywszy, żem niegodzien być WMPana bratem, tylko
przyjacielem; ależ znowu pocieszyłem się trochę [zobaczywszy] wewnątrz z samego
WMPana charakteru ręki, że się bratem pisać raczysz..." itd.
PASKA Pamiąltniki], s. 300, 301
174______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK XIX
... Ow chce się trochę umknąć, a Sokolnicki porucznik jak uderzy obuchem w kark,
padł na ziemię. Dopieroż go na ziemi młócić, bić, deptać, że go ledwie Żeromski
marszałek żywo obronił. Ale po staremu zaraz od tego czasu nieborakowi
Gąsiewskiemu począł się pogrzeb gotować...
s. 332
Rok 1662.
... Ludzie wojskowi w coraz większe wdawali się pijaństwa, co się w krótkim
czasie weryfikowało, kiedy swego marszałka rozsiekali, człowieka wielce zacnego,
Kazimierza Żeromskiego, starostę ciecierskiego, a potem Gąsiewskiego, hetmana
polnego i podskarbiego litewskiego, kazawszy mu się dysponować, najrozmyślniej
rozstrzelali, o który to postępek tracono kilku pułkowników okrutną śmiercią
ćwiartowaną w Warszawie na przeszłym sejmie, jako to: Niewiarowskiego,
Jastrzębskiego i inszych. Na drugich stanęła infamia, których nie możono
pochwytać.
J. CHR. PASKA Pam[iątnikil, s. 333 *
24 maja.
Nie spałem dziś przez całą noc. Do pierwszej siedziałem nad stawem z furmanem i
p. Kasztanem. Furman Ludwik opowiadał różne „krystoryje" *, z których duszę
chłopa poznaję. Może ją kiedyś odtwarzać będę w stanie...
Gdyśmy o pierwszej w nocy do domu wrócili — ja wdziałem długie buty, zawołałem
ze sobą Puka i poszedłem aż na Brody. Są to łąki o cztery wiorsty stąd odległe.
Idę piaszczystą drogą między płotami, myśląc swobodnie Migdy nie myśli się tak
szeroko jak samemu w ciemną noc biedząc po polach.
Za Sufczycami powiał zimniejszy wiatr, który jest chłodem tylko, chłodem
wiosennej nocy. Nad lasem ciemność rzedła, nie ukazywał się jeszcze przedświt,
lecz kolor niebios czarny zabarwiał się na brudny, niewyraźny. Wszedłem na
ogromne łąki, ciągnące się od Strzelec aż do Brodów. Derkacze odpowiadają sobie,
daleko w polach słychać pierwszą przepiórkę. Jej głos melodyjny echem odbija się
w lesie i weselej iść z nim. Ciemno tak jeszcze, że ledwo mogę dostrzec Puka o
parę kroków przede mną. Wchodzę w las i idę jego brzegiem. Fale chłodu otaczają
mię jak woda.*
Przez gałęzie sosen nieruchomo leżące w powietrzu zaczyna
OLEŚNICA, 1889
175
wreszcie przeświecać bladoliliowe niebo — to szary zmrok. Od lasu kładą się na
mgły nad łąką cienie czarne, ale już mgłę dostrzec można. Straszliwa walka
cienia ze światłem odbywa się niewidzialnie, jak uciekanie czasu. Jest w niej
dziwna melancholia, ponurość i smutek.
Mijam leśniczówkę i jestem już daleko w łąkach. Budzą się ptaki. Piszczą czajki,
skrzeczą derkacze, dzwoni radosna pieśń skowronka. Wyżłobiona kolej drożyny
ginie mi w półzmroku, ale już kępy drzew dostrzec można, już widać bliskie żyta.
Czasami jeszcze biorę krzak przydrożny za pasącego się konia, zbliżam się ku
niemu powoli, ostrożnie, aż go kopnę nogą ze złości, gdy się okaże niewinny,
rosą okryty. Idę dalej między zbożami, co dziwnie mile teraz pachną, wychodzę
wreszcie aż pod Sichów na brodzki gościniec i walę po piasku między wierzbami.
Purpurą nieopisaną okrywa się niebo, złocą się brzegi chmur, czarodziejska siła
zdejmuje z widnokręgu oponę czarną i wstają wsie z ich topolami, co się w świcie
niebieskimi wydają, kępy drzew, drogi, pola uśmiechnięte dziwną radością. Co za
radość, jakaś lubość jak woda w spieczone usta się wlewa, rozkosz bytu w tej
ziemi, rozmiłowanie. Idę przez wieś uśpioną tak, że ani jeden szmer nie przerywa
jej ciszy. Śpią jeszcze drzewa nad chałupami, chałupy o czarnych oknach i
drzwiach zamkniętych. Chce się zastukać do okna, wywołać chama i rzucić mu się
na szyję.
Ale oto zbliżam się do brodzkiego stawu. Nad łąkami jak okiem sięgnąć leżą mgły
bielusieńkie, kłębią się, kotłują na miejscu, przewalają. Wierzchołki drzew i
krzaków wyglądają jak czarne plamy z głębin mgieł tych cudnych, nad które nie ma
na ziemi piękniejszego nic... Wchodzę przez pogródki na olbrzymią groblę i
otacza mię nieopisany gwar. Trzeszczą traj-koty szpaki w niezmiernych trzcinach,
kraczą kurki wodne, piszczą bekasy, huczą bąki, kwakają stada kaczek, śpiewają
żałośnie rybitwy, kulony kołyszą się nad wodą — a nad wszystkim niezmiernie
tkliwie, niezmiernie wysoko, cudownie miło śpiewa kilku naraz słowików w
olszynach.
176
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Zdawało mi się, że mię opadają siły... położyłem się na ziemi na wznak,
zamknąłem oczy i leżałem długo słuchając. Nieprzejrzana okiem tafla wody leży
nieruchomo, sitowie schylają ku niej głowy, tataraki ją w usta całują, stoją nad
nią zakochane olchy wielkie, patrzą na nią i całe się w niej odbijają, odbija
się niebo wysokie z pąsowymi chmurkami. Woda leży jak jaśnie wielmożna pani i
tylko niebu mgły lekkie posyła, co idą z łona jej jak dymy. Zanoszą się od
płaczu słowiki, śpiewają, jakby się ziemia chciała ich pieśnią z niebem
zaręczyć. I idzie na wody pąsowa, rozkochana zorza, płynie po nich, przytula
się... Oszalały gwar ptaków rośnie — aż głuszy...
Okrążam staw dokoła, brodząc po białej rosie. Pozostawiamy obaj z Puklem dwa
ciemnozielone pasy na białej od rosy łące. Idę łąkami na przełaj. Zroszony
jestem [po] pas. Wchodzimy np. w trawę-kozicę. Ogromne krople pryskają mi aż na
twarz. Puk mokry cały wyskakuje z trawy z rozpaczą, widzę tylko co chwila jego
mały łebek na tle żółtych jaskrów i płomiennych kaczeńców. Wydostajemy się
wreszcie na dro-żynkę między zbożami i idziemy do Oleśnicy. Wytacza się
oślepiająca tarcza słońca...
Spotykam już „mękali" ciągnących w poi?; ;• motykami, gromadki dziewuch idące ze
śpiewem „Kied-y raane wstają zorze..."*
Opłotki miasteczka, a tuż i ogrody miejskie1 Bydło idzie na paszę, konie spętane
pasą się na błoniu. Dopadam do mego mieszkania, obaj zmoczeni i zmordowani z
Pukiem, gdyż zrobiliśmy najmniej z ośm wiorst drogi, rzucamy się na łóżko i
śpiemy do dziesiątej.
6 czerwca (czwartek).
Bardzo dawno nic tu nie pisałem — zleniwiałem pod tym względem jakoś... Nie
darmo... Moja ręka, moja ręka — kość próchnieje na pewno, operacją robić trzeba
koniecznie. Nie chcę o tym pisać, bo zdaje mi się, że ostatnie słowa zapisuję.
OLEŚNICA, 1889
177
Dużo nocy przemyślałem, przemęczyłem się, przecierpiałem. Dr Roth, do którego
jeździłem, zaopiniował to samo, co Patek. Trzeba jechać do Warszawy czy do
Krakowa...
Helunia pisała do mnie ze sześć czy siedm najrozmaitszych listów — czasami tak
płaczących, że aż śmiech bierze. Nie odpisałem na żaden — sam nie wiem czemu.
Znudziło mię to już, a zresztą niezdolny jestem obecnie do pisania miłosnych
bredni.
Piszę jakiś szkic wiejski pt. Psie prawo — ze dwa już chyba tygodnie.
Przepisuję, poprawiam, i znowu znajduję go głupim wysoko, na co zresztą w
zupełności zasługuje. Poezje prozą... * także piszę... o, prześliczne!
Najważniejszą rzeczą jest wegetacja w drzewach. Kasztany, bzy, akacje przekwitły
już, słowik jeszcze tylko kilka dni śpiewać będzie. A śpiewa teraz przecudnie.
Całe noce księżycowe przepędzam leżąc na łóżku i patrząc w olbrzymią kotarę
liści, jaka wisi przed moim oknem. Haft akacji, wielkie łapciaste liście
kasztanów, górą sosen igły, leszczyny — wszystkie wiszą nieruchomo, tajemnicze,
cudowne...
stte
fOL
17 czerwca (niedziela).
Odłożyłem na długo pisanie dziennika, odłożyłem na długo tę drogę do pożycia
zgodnego z samym sobą, bo wiele zła nasiąkło znowu w życie moje. Gdy wycisnę tę
żółć, gdy odetchnę swobodnie, może wrócę. Może wrócę...
I znowu trzeba z wesołego, światowego życia powracać do filozofii, do jedynej
ucieczki przed tym, co boli. Jeżeli dla kogo, to dla mnie życie nie ma oblicza
komedii. W Warszawie myślałem nieraz, że największym nieszczęściem — jest głód.
I to nieprawda. Czasami głodnym nie będąc upadasz na niziny cierpień, na
bezbronne, straszne, gnębiące i... śmieszne niziny.
Jednym z takich poziomów jest nieustanna, dniem i nocą obecna myśl: będziesz
kaleką. A aby zostać nareszcie tym kaleką, trzeba wydać wszystko, co do tej pory
zapracowałeś,
12 — Dzienniki t. VI
178
DZIENNIKI, TOMIK XIX
przebyć Bóg wie jakie niepokoje, przebywać drogi, męczyć się, płakać, cierpieć.
Operacją mojej ręki trzeba robić niezwłocznie. Zapewnił mię o tym dr Hassman, do
którego one-gdaj jeździłem. Nikt z tutejszych eskulapów zrobić tego nie potrafi
— zresztą trzeba leżeć po operacji w szpitalu. Mam jechać do Krakowa do dr
Rydygiera. Tymczasem w żaden sposób dostać nie mogę ani kartki, ani paszportu*.
Wuj S.* niechętnie obiecuje wyrobić mi paszport, jeśli przyślę 17 rubli!
Bagatela! za resztę mego majątku nie zechcą mi nawet poskrobać, nie tyle uciąć
mego chorego kikuta.
Poznaje się ludzi w nieszczęściu. Nie. trzeba się nigdy łudzić frazesem: dobry,
choć pozory złe. Ludzie podli są przede wszystkim, później może dopiero
altruistyczni. Pan Z. udaje, że chce mi pomóc w wyrobieniu kartki, i umyślnie
wystawia wszelkie trudności, abym operacją robił tutaj, choćbym miał gangreny
dostać, byleby jego nie zmusić do wypłacenia naraz należnych mi 60 rubli.
Tak mocno cierpię, że widzę jego myśli na wskroś, i tak mocno cierpię, że
nieopisaną męczarnię sprawia mi jego podłość. Czyż jestem tak zły, że ludzie źle
mi życzyć mają prawo? Ilekroć zetknąłem się z ludźmi bogatymi, znalazłem dusze
nawet niewinne, młode — do nikczemności -l Itr nymi. Tak było ze Stasiem
Józefowiczem, tak jest dziś z młodzieńcami Z. Stąd moja powolność na
socjalizm...
O smutku, męczycielu, o smutku, zły duchu...
Gdzie są usta, które by w tej gorzkiej minucie życia powiedziały mi: ja cię nie
opuszczę?
Tyle ust mówiło mi: kocham cię. I znowu jestem sam, przeklęcie sam.
Piszę, drę, rzucam za okno i znowu piszę to samo. Psie prawo i List miłosny* —
dwa szkice czekają druku. Zapomnienie* wyrabiam nocami. Mogłoby być śliczne,
gdybym je pisał mniej niespokojnie. A tak — marnota.
OLEŚNICA, 1889
179
19 VI (wtorek).
Byłem dziś u pana Wacława Stojowskiego z prośbą o po-możenie mi w wyrobieniu
paszportu („kartki") do Krakowa, ponieważ pan Wacław silne ma stosunki z
naczelnikiem powiatu. Obiecał mi pomóc, ponieważ silną uczuwa do mnie sympatią
ów dżentelmen. We czwartek mam otrzymać ową kartkę i we czwartek wyjechać. Jaką
drogą, nie wiadomo jeszcze — może na komorę Rataje, może na Nowe Miasto Korczyn.
Leją się przez palce zarobione pieniądze na ową nieszczęsną rękę. Gdybyż choć
całej mi nie ucięto...
Od Trepków odebrałem list z pociechami. Odbiorę jeszcze takich kilka — cóż
robić, trzeba przecież utrzymywać stosunki, choć co prawda przenoszę nad te
stosunki talerz poziomek ze śmietanką.
Talerz poziomek ze śmietanką przypomina mi księdza Stru-ya (czytaj: Stroją).
Ksiądz wikary Struy młodzieńcem jest jeszcze. Wygląda tak, jakby pod podeszwami
jego sandałów były jeszcze druciki i jakby na tych drucikach właśnie chodził.
Robi wrażenie rzeczy ulatującej do nieba. Gdy usiądą na stołku, to tak, zdaje
się, aby w chwili ulatywania do nieba — stołek wypadkiem z nim nie uleciał *.
Budują w Oleśnicy kościół, budują, mówię, bo burzą stary gmach Oleśnickiego i
wznoszą niezgrabną kamienicę, o której chłopi mówią, że podobną jest do placka.
Na budowę tę „wyiskano" (wzyskaf *) w roku zeszłym 15 tysięcy rubli z parafian.
Obecnie ksiądz Struy proponuje, aby zburzyć jeszcze stare prezbiterium i
pobudować nowe, czyli z każdych sześciu mórg „wyiskać" znowu 10 rubli, co
łącznie ze skład-Ką zeszłoroczną uczyni rs. 25.
No, gdy się tak „wyiska" chłopa, to — zdaje się — spo-bożnieje *. Kilka dni temu
Maciej Mazur odniósł mi książki ludowe z tej prostej przyczyny, że je
przeczytała cała wieś
180
DZIENNIKI, TOMIK XIX
i teraz są im już zbyteczne. Udałem się więc do księdza S. z propozycją
założenia u niego czytelni parafialnej. Odskoczył ode mnie jak oparzony.
— Za nic w świecie, za nic!
Przyczynę pośrednią tego oburzenia na mnie widzę w... „Prawdzie", o jakiej wie
nasz katecheta.
— A — pies z nim.
Napadł kiedyś Kasztana perorą na mnie, groził mi piekłem i innymi karami.
22 VI (sobota).
Jutro jadę do Krakowa. Kartkę wyrobił mi nareszcie pan W. Stojowski. Porządna
pod tym względem z niego osoba. Czy mię jednak nie wsadzą za tę kartkę do
kryminału — nie wiadomo do jutra. To się okaże.
Pani Józefina była przez dwa dni. O, piękna...
Dziś otrzymałem list od Helenki tej treści:
- od 9.IY.89 r.
Śmiało i dobrym stylem pisze. Bilecik od pana Wacława:
Kochany Panie Stefanie! Posełam Panu kartkę i bardzo mi miło, że taką drobnostką
mogę się Panu przysłużyć. Za tą kartką może pan śmiało jechać na Rataje. Ściskam
dłoń najserdeczniej kochanemu Panu — sługa St.
Podczas gdy pan na Mietlu etc. ściska mi dłoń, ta dłoń nieszczęsna tak boli i
łzy mi wyciska. Może za tydzień już jej mieć nie będę...
Marzę, że zastanę w Krakowie Leona W. — wprawdzie rok uniwersytecki już się
kończy, mogło go dawno wziąć licho... Byłby mi bardzo pomocnym przy leżeniu w
klinice Rydy-giera.
Napisałem trzy szkice do „Głosu" * pod ogólną nazwą Z dziennika. Nie mogę ich
wysłać, ponieważ nie mogę ich
T
OLEŚNICA, 1889
181
sam oddać na pocztę, a nie chcę, aby widziano, że piszę, że mam stosunki z
„Głosem". Trapią mię dysputami, a ja chcę uniknąć dysput i obserwować tylko...
Mój najlepszy przyjaciel Puk pozostaje sam, a raczej ja na dwa tygodnie
pozostanę bez niego.
Nikt mnie nie kocha prócz niego, wszyscy kłamią, jego wyjąwszy. On mnie kochać
nie przestanie, choćbym został bez ręki *. A gdzie wtedy uczucia Heluni?
23 VI (niedziela).
Jeszcze Oleśnica. Jadę jutro o szóstej rano. Jestem zaopatrzony w list
rekomendacyjny do drą Szewczyka przez pana Zaborowskiego oraz w 60 reńskich *.
Jedzie ze mną Paweł Góra do Tarnowa. Czy się wymigam od wszelkich mogących
nastąpić kolizyjek * — nie wiem.
Ach, zobaczyć ludzi żywych, myślących i czujących... Pomyśleć, że przez sześć
miesięcy mówiłem tylko przepisaną przez konwenans liczbę wyrazów, że myślałem
przecież, a nie miałem z kim zamienić zdania! Za wielką cenę, ale nareszcie
zobaczę ludzi.
Nadzwyczajnie mało myślę o samej operacji, a przecież jest to ogromnej
doniosłości rzecz. Jeśli uda się uniknąć na granicy wszelkich awantur, to jutro
o tym czasie będę już w Krakowie, a pojutrze będę prawdopodobnie pokrajany.
Przychodzą mi na pamięć rozmaite twarze. Helunie rozmaite... Opuszczam je z nici
pamięci jak odmówione paciorki. Nic mi z nich...
24 wyjechałem do Krakowa.1
1 To zdanie dopisane w pośpiechu ołówkiem. Dalej w autografie następuje 12
kartek nie zapisanych; na odwrocie czwartej kartki znajduje się poniższy tekst
wpisany obcą ręką, zakończony nieczytelnym skrótem podpisu.
DZIENNIKI, TOMIK XIX
Ojczyzno nasza, nie umierasz Nałęczów...
Maria Hatlanek — Pińczów *.1
Ciemność nad obliczem przepaści.
(Genesis I, 2) *
Zawsze ubogich mieć będziecie między wami...
(Zbawiciel) *
Rubel = l reński 25 cnt. 51 — 3 = 48 125 48
1000
500
6000
1 Odtąd wpisy autora na odwrocie ostatniej kartki.
[TOMIK DWUDZIESTY
od 16 lipca 1889 r. do 31 maja 1890 r.]
Niezbędnym jest dla artysty nieustanne przestawanie ze sferą, którą odtwarzać
pragnie, konieczną jest prawdziwość, prawdziwość nieprzebłagana względem
własnych wrażeń i odczuć, konieczną jest swoboda, swoboda zupełna poglądów i
pojęć, a wreszcie koniecznością jest wykształcenie, potrzebną jest — wiedza.
TURGIENIEW Człowiek w szarych okularach«
minia i n.
16 lipca 89. Oleśnica.
Nareszcie jestem w moim ulubionym pokoju, piszę na moim wzorowo nieporządnym
stole, przy otwartych oknach, w towarzystwie Puka. Tyle przecierpiałem w ciągu
ostatniego miesiąca, że nie chce mi się opisywać go i nie opisywałbym, gdyby nie
to, że musiałbym w takim razie zapomnieć i o tych serdecznych wrażeniach, jakich
dostarczył mi Kraków.
Pisałem, zdaje mi się, już w poprzednim dzienniku o pomocy w wyrobieniu
paszportu za granicę, z jaką przyszedł mi pan Wacław Stojowski. Jechałem więc
jako „mieszkaniec wsi Karsy" pod moim, z lekka tylko przekręconym nazwiskiem.
Dnia 24 czerwca w wielkiej trwodze dojechałem do komory Rataje, odległej od
owych nieszczęsnych Kars o dwie może wiorsty — a więc... a więc znającej na
wylot wszystkie osobniki płci męskiej w popielatych marynarkach, kręcące się
przy owej wsi. Szczęściem gruby pan, który moją kartkę przeglądał, nie podniósł
nawet w dumie swej oczu na moją pozującą na obojętność fizjognomią — wsiadłem na
wózek, dojechałem do brzegu wiślanego, wskoczyłem w łódź... O, jak przyjemnie
jest nie oddychać atmosferą „Boże caria chrani"! *
Na przeciwnym brzegu przewoźnik Wawrzek najął mi konie do Tarnowa, nadgraniczny
urzędnik zrewidował mój kuferek, znalazł, że podszewka tużurka znacznie
przypomina szynel Akakija Akakijewicza *, a więc ruszyłem.
Szosa galicyjska, kilometry! Cywilizacjo — o, cywilizacjo!... Zauważyłem, że
każdy z chłopów, koszących przy owej w stan pewnego upojenia wprawiającej
szosie, zdejmował przede
18'6
DZIENNIKI, TOMIK XX
mną czapkę z miną godną osoby wyższego niż ja pokroju. Zauważyłem, że trzeba na
owej, jak miód potoczystej szosie płacić „myta", summa summamm za cztery mile 37
centów. Zauważyłem sobie również dobrze to, o czym mówił ze mną mój furman — i
spuściłem nos na kwintę.
Powiada mi np. mój Kubik ze Szczucina te słowa:
„U nas w Galicji — to niby dobrze jest, jest wolność, oświata, wierz se, w co
chcesz, żyj se, jak ci się podoba — tylko podatek musisz zapłacić; jak masz
sześć mórg gruntu, to zapłacisz na rok 39 * reńskich. To tak jest, panie: jakby
była wojna, to my by ta, niby chłopy, nie byli od tego, żeby iść pod ruskiego
cara. Tam je mniejszy podatek. Moskal ta chłopu nic nie zrobi... A tu —
szlachcicowi dobrze, urzędnikowi dobrze — a chłopu na nic źle.
W Dąbrowie niedawno umarł starosta, został po nim synek, może miał tak ze sześć
lat — to prócz emerytury nałożyli na powiat składkę, tak po cztery centy, na
tego chłopca. Zebrało mu się pięćset reńskich. A co ich to tych urzędników, co
ich to!... W sejmie — to cóż ta w sejmie. Pan z panem radzi i dobrze im. Tak,
tak — w Rosji lepiej... W sejm chłopa nie wezmą, a choć wezmą, to mu ta wiele
nie dadzą zrobić.
Abo i ta szosa... Chcesz jechać — jedź aie za cztery mile zapłacisz 37 centów, a
z czegóż tu, z tych s;eśi:iu mórg? Tu pieniędzy pożyczyć łatwo — o jej — banków
rozmaitych moc, tylko pożycz, to za dwa lata już cię nie ma. Cóż mi ta z tego,
że moje dziecko będzie umiało czytać?..." *
Psuł mi w ten sposób dobry humor i dobre pierwsze wrażenie. Piękny kraj...
Zajechaliśmy do Tarnowa o trzeciej, zaledwie stanęliśmy w mieście, aż tu
dowiaduję się od Źydka z pejsami, że pociąg odchodzi o trzeciej minut
piętnaście. W konie, na dworzec! Ledwie, ledwie zdążyłem kupić bilet, ledwie
zdążyłem być okpionym przez kasjera na kilku rublach — aż tu już siedzę w
wagonie między jakimś lejtnan-
1 W autografie liczba dwukrotnie podkreślona.
OLEŚNICA, 1889
187
tem, jakąś panienką krakowską i kimś tam jeszcze. Gdy pociąg mija Bochnią, z
okna wagonu widać niebieskie sylwetki gór. Góry Karpackie!...
Jedna, druga stacja i przeciągły świst daje znać, że widać Kraków. Głęboka jakaś
pokora, skupienie duszy i nie to radość, nie smutek, ale cześć głęboka zmusza
cię, że zdejmujesz kapelusz i patrząc na wysokie wieże wyłaniające się z oddali
w głębi duszy swej szepcesz:
Domine, non sum dignus...*
Nie mam nawet czasu obserwować szklanego dachu na podjeździe dworca, tak
niezmiernie zajęty jestem moim kuferkiem. Wreszcie bierze go tzw. posługacz i
upiera się, że w całości doniesie do hotelu. Idę więc, poprzedzany przez tzw.
posługacza, jak to dziś z pełną świadomością wypisać mogę, ulicą Floriańską;
wówczas wiedziałem tylko, że mam zakurzone włosy, zmięty kapelusz, że jestem w
obcym mieście, gdzie nikt mnie nie zna i ja nikogo, i doznawałem tego ściśnienia
serca, jakiego doznawać musi każdy, kogo twarda i gorzka konieczność wyrwała z
zacisznej wsi i zmusiła tułać się po ulicach nieznanego miasta. Ludzie
przechodzą koło ciebie z tą miastową niedbałością, która każe ci przypuścić, że
nie jesteś bynajmniej żadną osobistością, ale po prostu czymś w rodzaju
pończochy lub starożytnego parasola.
W Hotelu Saskim (Hotel de Saxel) * pod nr 23 stanąłem. Gdy opuścili mię wreszcie
portierzy, wyfraczony lokaj, posłaniec i inni wyławiacze „szóstek", zwróciłem
się do karty numerowej.
Zimmer N. 23
Kerzen
Bedienung
l gld. 25 kr. 25 30*
Szczęściem, że nie miałem zamiaru bynajmniej żądać żadnego Bett zugegeben *, bo
mogłaby kasa moja pęknąć...
188
DZIENNIKI, TOMIK XX
Wyszedłem na miasto, no i naturalnie zabłądziłem. Gdy wreszcie odnalazłem Rynek
— pasłem oczy i serce Sukiennicami i wieżą Panny Marii. Pierwszy raz widząc
Rynek krakowski doznaje się poczucia jakiejś dumy; w chaosie uczuć, w
roztargnieniu myśli poziomych błąkają się dumne pieśni:
Na wysmukłej jej kibici sześć wieków przespało.*
Zmieniwszy nasze moskiewskie ruble, ujrzałem się w posiadaniu 50 reńskich.
Trzeba było poszukiwać następnie Bronisława K.*, mojego gimnazjalnego kolegi,
obecnie medyka, poszedłem tedy „na policją", lecz panuje tam błogi zwyczaj życia
bez wiedzy policji. Co za zwyczaj genialny! Bronisław K. wcale nie był znany
biuru adresów. Poszedłem do Uniwersytetu i w „Questurze" dowiedzieć się
zdołałem, że mieszka w „szarej kamienicy" na Małym Rynku, w bursie
uniwersyteckiej. Tego dnia nie zastałem go w domu.
Wypiłem herbatę nikczemną, zdoławszy zauważyć, że Moskale posiadają dwie rzeczy
dobre: Turgieniewa i herbatę. Przeczytałem „Diabła" i począłem włóczyć się po
mieście, wciągać w siebie tę atmosferę polską, z kamieni, z domów, z wież
wiejącą starożytność i na godzinę odrz. oiłem wszelkie myśli inne, prócz
rozkoszy oddychania tym miastem ducha, tego „centrum polszczyzny". Czasami jak
idiota stawałem na widok białych orłów i pogoni ratusza i przyglądałem im się
długo. To wy tak wyglądacie, to wy takie? Tak — ja, patriota czerwony, człowiek
mający 24 lat, inteligentny, marzyciel — pierwszy raz widziałem herb narodu. O,
Moskale, przyjaciele Moskale, bracia Moskale — niech was cholera trzebi co
rok!...
Do godziny dziesiątej chodziłem tak po mieście, wreszcie, zmęczony, wróciłem do
l.otelu. Przepędziłem tę noc prawie bezsennie. Zegary straszliwym swym dźwiękiem
wydzwaniają godziny, rozlega się za upływem każdej godziny dziwnie łago-
Ul
OLEŚNICA, 1389
189
dny hejnał z wieży mariackiej — a ja zasnąć nie mogę. Widmo śmierci ściga mię i
męczy, przewracam się, morduję... Nie zapomnę tej nocy nigdy.
Następnego dnia bardzo rano udałem się do Bronisława K. Jest to obecnie zimny
student medycyny, oportunista pod każdym innym względem, ateusz itd. Pokazał mi
klinikę chirurgiczną, radząc leczyć się w niej. Pożegnałem go i z listem
rekomendacyjnym pana Z.* poszedłem do dr Szewczyka (Bracka nr 1). Na naszym
ziemskim globie jedno z najważniejszych ogniw życia stanowi — protekcja. Trzeba
tylko dużo mieć odwagi cywilnej, aby zmusić własną dumę do korzystania z
protekcji. Dr Szewczyk nablagował mi dużo na temat mojej ręki, nabawiał mię
nawet nadziei powrotu natychmiastowego do domu, zaręczając, że żadnego
niebezpieczeństwa nie ma. Bądź co bądź o godzinie czwartej udaliśmy się obadwaj
do specjalisty, profesora chirurgii operacyjnej, dr Obalińskie-go. Ten
zawyrokował wreszcie, że jest periostitis *, że trzeba kości śródręczne
wyskrobać. Doradził mi również, aby udać się wprost na oddział chirurgiczny
szpitala Sw. Łazarza. Nie pozostawało mi nic innego do zrobienia, jak udać się
na oddział chirurgiczny.
Poszedłem jednak przedtem — odetchnąć — na wystawę Tow. Prz. Sztuk Pięknych *
oraz do Muzeum Narodowego w Sukiennicach. Bitwa, pod Grunwaldem, Hołd pruski,
Wer-nyhora*, Świeczniki chrześcijaństwa*, Pochód na Sybir i Błogosławieństwo
kosynierów Stachiewicza *, Za myślą poety * i tyle innych... Gdzieś w kąciku
kryje się Lituania Grottgera*. Jest pewna straszliwość w obrazie pt. Znak*...
Stajesz przed nim w niemej grozie, w pogrążeniu jakimś, chcesz się skryć i
myśleć o tym obrazie. W osobnym pokoju natrafiam na pamiątki po Mickiewiczu. I
ogarnia serce to coś, ta siła dziwna i nieokreślona, dzięki której chowasz się w
kąt i, nie wiedzieć czego, płaczesz jak dziecko.
Wróciłem następnie do hotelu, zapłaciłem, fiakier* podjechał, wskoczyłem wśród
ukłonów zgrai hotelowej i wkrótce
190
DZIENNIKI, TOMIK XX
byłem w kancelarii szpitala na ulicy Kopernika *. Tam niewy-słowienie chudemu
panu sekretarzowi zapłaciłem za miesiąc przypuszczalnego leczenia 37 reńskich 50
cent. i, poprzedzany przezeń, udałem się na wydział chirurgiczny. Nie trzeba
nigdy wyobrażać sobie, że rzeczywiście jest się jaśnie panem lub czymś w tym
guście, choćby nas nie wiem jak zapewniali o tym kelnerzy; dla nabrania zaś
rzeczywistego poglądu na, własną osobistość nadzwyczaj pożyteczną rzeczą jest
przespać po nocy spędzonej na stąpaniu po dywanach — przespać, mówię, na
wspólnej sali szpitalnej... Ośmnastu chorych, jakim zrobiono już przeróżne
operacje, jęczy, stęka, płacze, charczy, woła o pomoc. Są tam chłopi, wyrobnicy,
rzemieślnicy. Jodoform, karbol i jakaś stęchlizna duszą. Tak zmuszony byłem
przepędzić tę noc, ponieważ pokój osobny dla mnie nie był jeszcze gotowy. O,
jakże cierpiałem tej nocy! Odbyć się ma nazajutrz moja operacja, a muszę patrzeć
na straszliwe rany, na pourzynane nosy, obandażowane nogi i ręce, słuchać jęków
i przychodzić do przekonania, że ja jutro takim samym mogę być kaleką. Bodaj, że
była to najgorsza noc w moim życiu.
Naraz w głębi nocy, gdy na pół świadomie morduję się na tym wstrętnym szpitalnym
łóżku, rozlega się w podwórzu jakiś straszliwy płacz czy śpiew:
— Jezu, Jezu, Jezusieńku!...
Wyrazy te z jakimś łoskotem rozlegają się w głowie, czuję udręczenie nieznośne,
rzucam się na łóżku... Nazajutrz dowiedziałem się, że ów przenikliwy wrzask
pochodził ze szpitala obłąkanych, jaki tuż pod oknami sali, w jakiej spałem, się
wznosi...
Wstałem bardzo rano i czekałem na dr Obalińskiego. Nie robiono mi tego dnia
operacji, lecz nazajutrz dopiero. Błąkałem się więc po szpitalu, gdyż wychodzić
stamtąd nie wolno, jak z cytadeli. Na korytarzach stoją kosze z watą oderwaną z
ran, przesiąkłe krwią czarną i materiami, ropieniem zielonym, leżą na swych
łóżkach najbiedniejsi chorzy, Żydzi z poucinanymi nogami, kobiety wychudłe i
potworne, dzieci skro-
OLEŚNICA, 1889
191
fuliczne.1 Pamiętam jedne dziewczynę z wyłupanymi konchami nosa i małego Żydka,
leżącego na swym łóżeczku już dziewięć miesięcy. Nie miał obu niemal nóżek, gdyż
drugą z nich miał już podziurawioną przez rany skrofuliczne. Gdy przechodziłem
koło niego, podnosił na mnie czarne oczy i prowadził mię nimi aż do drzwi.
Czasami schodziłem do kościoła, siadałem tam i pogrążałem się w stan, jakiego
nie umiem nazwać, jakieś zamieranie zmysłów, jakaś inercja, jakaś pół-martwota.
Gdy szedłem do ogrodu, upadałem na ławkę jak drewno. Wtedy długie gałęzie akacyj
poruszały się przed oczami moimi i wydawało mi się, że to są ręce jakieś, które
mię błogosławią. Były chwile, że stawałem, aby przycisnąć się choćby do drzewa,
pragnąłem, aby liście dotykały się twarzy mojej, aby naśladowały pocałunek
matki. Nieznośnie, nie-wysłowienie cierpiąc, rozumiałem ogrom samotności mojej w
tym obcym mieście, może na dzień przed śmiercią, w szpitalu...
Nic chyba nie ma wstrętniejszego nad łóżko szpitalne. Zanim się w nie położyłem,
długo zazwyczaj otrząsałem się. Kto tam mógł leżeć? Może z dziesięciu umarło?
Rozgorączkowana wrażliwość wynajduje na prześcieradle plamy z ran... Trzeba jeść
obiad wobec widoku ran sąsiadów i koszów ze starą watą...
Jest to arystokratyzm nerwów, ale to mija. Stopniowo przyzwyczajasz się i
przychodzi chwila, że nie wydajesz się sobie lepszym ani wyższym nad biedaków,
których zaszczycałeś swym wykwintnym wstrętem. Zaznaczyć jednak wypada, że i
litość nie jest przymiotem duszy, lecz przyzwyczajeniem nerwów do widoku rzeczy
wstrętnych.
Następną mego pobytu w szpitalu noc przepędzałem już sam na takiej samej orgii
myśli. Wreszcie dnia 27 czerwca nastąpiła operacja. Ubrałem się, usiadłem w
fotelu i czekałem. Czasami tylko jakieś szczególne zimno przebiegało mię
1 W autografie: skryfuliczne.
192
DZIENNIKI, TOMIK XX
od stóp do głów, a później znowu spokój... Wreszcie dr Bu-kowski stanął we
drzwiach mego pokoju.
— Służę panu...
Gdy szedłem za nim przez korytarz na salę operacyjną, jakiś głos szepnął za mną:
— Nie trzeba się bać, nie trzeba, ja się pomodlę za pana.
Obejrzałem się — była to siostra miłosierdzia. Nie miałem czasu podziękować jej,
gdyż otworzono mi drzwi na salę — wszedłem. Otoczyło mię pięciu asystentów i sam
operator. Byli w białych szlafrokach i zachęcająco ściskali mię za rękę.
Rozebrałem się sam do koszuli i zbliżyłem do stołu sekcyjnego *. Mam w
charakterze to, że gdy nadchodzi chwila przygotowana przez długo trwającą
męczarnię, chwila stanowiąca o wszystkim, czuję zupełny spokój i świadomość
siebie.
Położyłem się sam na stole, odpowiedziałem coś cierpkiego na coś dowcipnego
jednego z asystentów, zawinąłem rękaw koszuli. Dr B. zbadał płuca moje i
serce... zacząłem czekać. Za chwilę uczułem na twarzy siatkę w kształcie
ogromnej łyżki, pokrywającą usta i nos, oraz poczułem wstrętny, potworny,
duszący zapach chloroformu, wciskający się w płuca i wypychający stamtąd
powietrze. Zacząłem rachować.
— Siedmnaście, ośmnaście, dziewiętnaście.. dwadzieścia... i naraz nadzwyczajnie
zaczęła mię intrygować kropla, jaką widziałem spadającą na siatkę. Co to jest?
Co 2; a kropla taka?...
— Panie Stefanie! — woła jakiś głos.
— Dwadzieścia jeden, dwa, trzy...
Otwieram oczy. Ręka już obandażowana. Już po operacji.
— Czuł pan co?
— Nie. Alboż już?
— Już. Ale musiał pan czuć coś, bo czegóż się pan rzucał?
— Nic nie wiem.
Wstałem i chwiejąc się na nogach, podtrzymywany przez posługaczy, dowlokłem się
do mego pokoju i łóżka, i usnąłem na całą resztę dnia*.
Dwa następujące po operacji dnie przepędziłem w łóżku.
GŁOS.
Korespondencie „GJosu".
Z pod Stopnicy.
O tuicdzę z powiatem stopnickim sąsiadujący chłop galicyjski powiada tak: „A i
cóż mi ta, panie, z tej oświaty? Oświata oświatą, a ja z 9 mórg gruntu płacę
rocznie 39 reńskich podatku.,. A bo to wszystko? Umarł niedawno starosta w D,,
zostawił małego synkn, to na powiat nałożyli podatek—-niby dla tego synku; — tak
ta powiada, rzucisz po 3 centy z morgi, u chłopcu zbierze się na rok 500
reńskich. Ładnie to jcsi? Jakby tak wojua,—to my by ta nie od tego byli, żeby
pójść ,,pod ruskiego". Tam podatek mniejszy i pan nic taki mocny. „W Pol-acu"
chłopu lepiej, — a oświata to sc ta sama przyjd/ie pnnialuśku. Czlowiekby flc /.
tych 9 mórg zapłacił to ta s/.eść, siedem rubli i pokój. Snadniej ta wtedy z
czytaniem'*.
Wyobraża sobie galicyJanin Stopnickie jako kraj, gdzie z chlopn tłuszcz
kroplami- kapie. Tymczasem w powiecie naszym, * według podaniu, Kain zgubił swij
maczugę, gdy po zabiciu Abla, po świecie błądząc, szedł od Buska ku Pacanów u.
Prawda, że podanie powyższe podane zostnłu w ostatnim dziesięcioleciu silnej,
argumentami prawie niezbitymi popartej krytyce przez młodo pokolenie warstw
naszego powiatu wyższych, sceptycznie, w duchu wieku wykształconych (przeważnie
w 4-klasowej pensy! mężkiej w Kielcach),—dla mnie jednak posiada ono pewien
odcień wiarogodnosci. Maczuga ta być tu musi...
Weźmy taki dowód:
Przybywa do parafii młody, świeżo z aemina-ryjum wyłu&nięty ksiądz wikary.
Przystojny, jest dobrze,—ale to więcej interesuje nasze damy, niż mnie,—
ważniejszy natomiast dla nas jcat działalność jaką rozpoczyna z chwilą
przybycia.
Zaczyna ksiad wikary działalność od przebudowania nawy kościelnej. Pomimo, że
przebudowanie takie kosztuje piętnujcie tysięcy rubli, parafijunie, gromieni w
odpowiedni sposób, straszeni morem, pożarami, nieurodzajem i t. d
*kludiij;i po Irzy ruble x murj;i i \vkfjtco iie
nawa daje świadectwo o ich pobożności... Pięknie!
51
35
jąwpzy językn, którym, po za Balonem, czya*o klnie. Cwiorć-panek ceni tytko
pieniądz, splótł fcie. pojęciami z nrysiokracyj^ pieniężny, przewyższa ja.
pychą/ i różni się «d niej tylko na-bożnosci? i itiodi}. Kupuje sobie kodeks
karny i czyta go pilnie w tych razach, gdy dał się lub ma z n min r un'u>c
«lu3o«i krwi, tj. gdy chce chłopu, ekonomowi, żydowi krzywdę wy-rzijdzić,
ji<ly ?.anń(Mz:t wyrzucie ze służby fornala na zimę, wymierzyć doraźny
sprawiedliwość, znan:} nam »ż im«Ui> dobrze. Wszystko dta nic-;o jest stopem
dziewiczym, na którym z zyskiem ila siebie panować pralnic. Wszystko, co bierne
od społcczenetwn uważa za powinność, gdyby cokolwiek dawał— dawnłby zawsze z
łaski. Nadaremnie Orzeszkowa, Bałucki, Prus i inni naprawiają, szlachtę
stopnicka. — tendcncyja. Skutek zawsze jest i będzie jeden: naprawiani nie
czytują kazań, a jeśli czytuj) wypadkiem, znajdują, że jest to „nie wiedzieć
co''. Podobny los epotyka rozmaitych oddzinlywaczów, wyjątkowo zjawiają. cych
się na roli ukończonych prawników. Zjawia się młodzian, roztacza w salonach
„radykalizm", walczy, dowodzi, lecz nic dłużej nadruk: zabity przez kouwcnans,
wyśmiany, pogardzony w towarzystwach — już to ochładza się, oszlifo-wuje rogate
swe mydlenie, już zamyka się w pe-fiymizniie i znudzeniu. Żadna kropla ożywcza
nie wsiąknie w t^ gl""?* żadne ziarno dobre nie przyjmie się na tej opoce.
Iksmoreł.
POCZĄTEK I ZAKOŃCZENIE KORESPONDENCJI ZEROMSKIEGO W „GŁOSIE"
•l •mmmmii
OLEŚNICA, 1889
193
Sąsiadów mi przybywało, ten z hemoroidami, ten z nogą uciętą, jeden z uciętym
hasta *, inny miał wykrajaną wargę i na jej miejsce wprawiony kawałek ciała z
szyi własnej. Ponieważ ja jadałem wykwintne obiady, a oni na parze gotowane
zupki, w których pływały ziarenka kaszy nieliczne, patrzeli więc na mnie z pewną
zazdrością złośliwą, a ja czułem się uprawnionym do pewnego rodzaju dumy.
Zdawało mi się to wszystko snem być przykrym, nie mającym ze mną nic wspólnego.
Ale to przeszło.
Przyszedł taki czas, że posłużyłem niejednemu z nich, wody przyniosłem,
poprawiłem poduszkę, rozerwałem rozmową, obdarzyłem papierosem, gdy już mogłem
podnosić się z łóżka. Zarozumiałość — to przelotna półświadomość, a silniejsza
stokroć od niej jest litość, mająca w sobie coś z obawy, z troski bezwiednej...
Wkrótce potem przeniosłem się do pokoju od ulicy, obszernego i wygodnego jak
bardzo wykwintny numer hotelowy. Tam mieszkałem z braciszkiem cystersem Erazmem
Horohow-skim*, kanafarzem* klasztoru w Mogile. Temu wyjęto pół jabłka w kolanie.
Gaduła był brat Erazm niezmierny, a że sługiwał wojskowo, odbył kampanią
węgierską, był w czternastu bitwach, więc bajał mi od świtu do nocy.
Wychodziłem już wówczas do ogrodu i siadywałem tam całymi godzinami. Przez
parkanowe szczeliny przyglądałem się wariatom, jakich po kilkudziesięciu
wypuszczano do ogrodu. Między innymi poznałem Rocha Wierzbickiego, znajomego mi
z Kielc aptekarza. Byli wszyscy idiotami lub me-lancholikami. Smutek ogarniał
mię 'ogromny, gdym patrzał na ten ogród myśliciel ów... Z mojego ogrodu widać
było wawelski zamek i kopiec Kościuszki. Nie mogąc wyjść, tęskniłem za nimi, jak
niegdyś za Opinogórą i grobem Z. Krasińskiego z parku w Szulmierzu. I
czternaście dni przepędziłem w ten sposób...
Dr Bukowski, u którego czasami bywałem, pożyczał mi książek, czytałem więc od
niego pożyczonego Marka Poraja Za-chariasiewicza *, Kozłowski przynosił mi czas
od czasu liche
13 — Dzienniki t. VI
194
DZIENNIKI, TOMIK XX
książczyny, wreszcie siostra Anna poiła mię pobożnymi rozmyślaniami. Siostra
Anna wdawała się ze mną w długie rozmowy, lubiła nawet rzucać zalotne wejrzenia,
bodaj czy nie miała zamiaru rozkochać mię w sobie, ale nie miałem się ku temu,
smutnym będąc bez przerwy. Czytałem:
Listy historyczne Mirtowa *, przekład dokonany staraniem „Gazety Narodowej" —
dziwnie głupie studium.
Drwalówna Charles Edmonda *.
Korespondencja Mickiewicza *.
Dwadzieścia lat Krakowa*.
Gogola przekłady*...
Zresztą miałem „Gazetę Narodową", „Kurier Krakowski" i ,,N[ową] Reformę".
Nareszcie po piątym opatrunku profesor O. pozwolił mi wyjść na miasto.
Pozwolenie to wyrobił bardzo mi przyjacielski dr Lachowicz. Wyszedłem więc i
biegłem ulicami. Wydostawszy się na Grodzką — szedłem nią, kierując się na
wawelską górę. Z bijącym sercem wchodziłem na nią, ze czcią patrzałem na stare
mury. Mijam nareszcie bramę i znajduję otwarty kościół. To katedra...
W mroku bieleje posąg Skargi, dalej trumna świętego*. Myśli i uczucia rozlatują
się, nogi drżą. Od Kaplicy do kaplicy chodzisz, chwytając napisy, marząc.
Na próżno mówią, że jest to kapitał martw;r, że nikt lub bardzo niewielu
korzysta zeń intelektualnie — najbardziej zły Polak na Wawelu truchleje na widok
przepychu ojczyzny. Jest to mauzoleum przeszłości, jedno z najwyżej dziś
oddziaływujących. Nawet cudzy monarcha czułby cześć w kaplicy Batorego, nawet
Hurko zdjąłby czapkę przed posągiem Skargi. Duma rozpycha piersi: myśmy nie tak
biedni, jak mówią wrogi, myśmy bogaci i niewzruszenie w niewoli naszej hardzi.
Większe na mnie wrażenie wywiera niedola wielkości niż wielkości świetność.
Skarbiec jest mi mniej drogi niż groby. Gdy stanąłem przy grobowcu Kościuszki,
czułem ten żal przeniknięty czcią, jaki muzułmanin czuć musi w Kanbie *.
iimrainin.
r
OLEŚNICA, 1889
195
Kościuszki grób!
Chce się przylgnąć ustami do tego piaskowca i wypłakać wielkim popiołom synostwo
niewoli... A dalej stoją sarkofagi jak trony, dumne i królewskie. Jest to
wspaniała w życiu minuta, jak minuta pierwszej komunii. Ze czcią, drżącymi
palcami dotykasz marmurów i szepcesz w głębi duszy swej:
— O, najjaśniejsi!...
Dwa razy byłem na Wawelu. Stamtąd ruszyłem na Skałkę, aby się pokłonić popiołom
Kraszewskiego, Pola, Długosza i Siemieńskiego. Zwiedziłem muzeum Czartoryskich.
Widziałem prostą, zwykłą, zardzewiałą szablę Kościuszki i drogocenną hr.
Wincentego Krasińskiego. Nie powtórzę tu wszystkiego, com tam widział — pamiętam
jednak wszystko, więcej marzeniem niż pamięcią. W ciągu dwu ostatnich dni pobytu
w Krakowie zwiedzałem kościoły i miasto. Byłem na obchodzie obioru nowego kurka
strzeleckiego *, byłem z Kozłow-skim w czytelni uniwersyteckiej, kilka razy w
klasztorze dominikańskim, gdzie po korytarzach całymi godzinami błądziłem, znowu
w Sukiennicach, znowu w kościołach — słowem, błądziłem nie jak turysta, ale jak
lunatyk idei.
Przy końcu stałem w Hotelu Narodowym (nr 2). Radziłem się dr Bandrowskiego,
wyrabiałem u fizyka miasta, dr Busz-ka, świadectwa dla przejazdu za granicę — aż
dnia 9 lipca wyjechałem z Krakowa i po wielu utrapieniach, chory i znużony
stanąłem w Oleśnicy.
18 sierpnia (niedziela).
Wieki, zda się, upłynęły od mego z Krakowa przyjazdu... Nie piszę, bo nie ma co
pisać. Operacja krakowska nie udała się, periostitis trwa w dalszym ciągu i
według zapewnienia drą Rotha drugi raz operacją robić trzeba. Tą rażą kość śród-
ręczną wyjąć trzeba. Jest to niedola tak dla mnie wielka, że usuwa się spod
obserwacji. Męczę się, nie obserwując własnych mąk... Pamiętam tę wizytę u drą
Rotha w Staszowie: od niej cierpię na bezsenność i przepędzam całe noce na roz-
196
DZIENNIKI, TOMIK XX
H
myślaniach, jakich by mi najzaciątszy wróg nie życzył. W ranę kładę dreny i sam
ją rozrabiam, aby nie dopuścić zagojenia się. I trwa to dnie, ty
godnie.../Nikogo nie mam na świecie, kto by zapytał mię o rękę nie dla
zaspokojenia ciekawości lub uczynienia zadość konwenansowi. Ach, rodzina,
rodzina, rodzina!../
Nic też dziwnego, że... Że co? Moja uczennica, panna „Lucy", ma dobre serce... i
ośmnaście lat. Trywialność — n'est-ce pas? Ona jedna z troską w niebieskich
oczach pyta mię co rano o stan zdrowia, a trzeba pamiętać, że jesteśmy w ognisku
arystokracji, że p. Łucja najfatalniej jest moralnie wychowaną, że interesując
się mną popełniała błąd.
Nie o tym jednak mowa. Lucy ma włosy do kolan, jasno-blond, prześliczne
ośmnastoletnie piersi, kibić jak trzcina, długie arystokratyczne palce i... krew
rodziny Z.
Niebezpiecznie jest mieć lekcje literatury z ośmnastoletnią panienką... Gdy
pisze ćwiczenia, musi nieustannie patrzeć mi w oczy, gdy ja je poprawiam,
śliczną ręką przytrzymuje kajet, gdyż ja jedne mam tylko wolną, i wtedy palce
nasze dotykają się sprawiając szalone wrzenie nerwów. Przy obiedzie kraje mi
mięso, zawiązuje czasami krzywo ułożony krawat.
Jak się to stało, że w czasie jednego wieczoru, spędzanego jak zwykle na ganku,
ręce nasze spotkały się w namiętnym uścisku? Czego teraz szukają w sobie nasze
źrenice? Dążymy za sobą oczami nieustannie i w każdej minucie dnia. Za parę dni
napiszę coś zapewne więcej, bo szybkim krokiem zbliża nas... miłość.
Jakież kłamstwo i jednocześnie podłość! Nie ma tu miłości, bo zapomni ona o mnie
i ja o niej: pragniemy się wycałować, może ją „znieprawię", jak mówi
Swiętochowski *, i zapomnę jak tyle innych. Marzę namiętnie i żadna siła nie
jest w stanie zwrócić mię z tej drogi złudzeń. Co bym robił, gdybym nie marzył o
tobie, moja Lorelei *? Strzelić sobie w łeb, bo nudzi mię życie? — Umrę i bez
tego niedługo.., Epikureizm
OLEŚNICA, 1889
197
z męczarni urodzony. Zresztą mam naturalne prawo kochać się w Łusi i ona we
mnie.
Raz, pamiętam, w imieniny papy było dużo gości. Piękna paryżanka, panna Helena
S.*, bawiąca obecnie w Krynicy, panowie Stojowscy, Wasiutyński z Podola, państwo
Gumow-scy i Jezierscy, Bronikowscy i młody szpic m[onsieur] Ha-bura. Rozjechali
się. Szedłem spać na moją „górkę" i — zatrzymałem się w opustoszałym gabinecie.
Nagle wybiegła ze swego pokoju Lucy w swym prześlicznym pąsowym staniku i
składając ręce prosiła:
— Niech pan weźmie Puka do siebie. Nie daje mi spać...
Gdy podniosła ręce, dostrzegłem, że stanik jest rozpięty i widać spod niego
gorset. Zatrzymała się przez chwilę i pozwoliła mi wpatrywać się namiętnie w
biały trójkącik odsło-nionych piersi. Od tego czasu zaczęło się wszystko.
Później — jeździła kilka razy na bal do Buska. Po powrocie, gdy wszyscy spali,
rozmawialiśmy zazwyczaj sami na ganku. Później spotkały się raz pod stołem nasze
nogi i dziwnie szybko poznajomiły. Teraz co wieczór jej pantofelki spoczywają na
moich nogach, podczas gdy oczy wyzywają się namiętnie i obiecują sobie tysiące
rozkoszy. Czy przyjdą?
Od Helenki odebrałem kilkanaście już listów, na które odpowiedziałem jednym z
Krakowa. Wczoraj nadszedł ostatni z przysięganiem miłości do grobu, z
zapowiedzią samobójstwa, jeśli nie przyjadę na wyścigi do Ryłowic, z zaklinaniem
o uczucie litości nad nią. Nie pojadę na wyścigi prawdopodobnie, gdyż musiałbym
opuścić na dwa dni Lucy. Zresztą nie mam nowej żakiety. Nie zachwyca mię miłość
na daleki dystans. Chcę marzenia przez noc, spędzaną w męczarni, o tym, jaką
jutro mieć będzie suknię Lucy, czy da mi pocałować rączkę, chcę tęsknoty nocnej
za patrzeniem na nią. Helenka może ładniejsza, może mię kocha, równie namiętna,
mogę się z nią ożenić — ale co mi po tym?
198
DZIENNIKI, TOMIK XX
Pocieszy się... Mnie zawiodła jedyna, nieszczęsna miłość, gdy byłem bardzo
szlachetny, bardzo uczciwy, cnotliwy w miłości — odpłacam teraz kobietkom. Nie
rozumiem nawet w tej chwili jednej, wielkiej, idealnej miłości. To złudzenie.
W nr 56 „Gazety Kieleckiej" była moja duża korespondencja z Krakowa pt. Echa
krakowskie *. Wywołała ona w Oleśnicy rozmaite rodzaje skrzywień. Babrałem tam
stańczyków, x rozbierałem Próby rozstroju i mowę Asnyka, pisałem o Litua-nii
Grottgera.
„Głos" zaprosił mię na stałego korespondenta. Posłałem tam siarczysty wystrzał
*. Ciekawym, czy „Głos" pomieści moje trzy szkice pt. Z dziennika. Z „Biesiady
Literackiej" dotąd nie otrzymałem odpowiedzi *. Obecnie leniwo opracowuję nowelę
jakąś. A Wyłom, a Mękale?...*
Czy zapracuję sobie na maleńki, na czterowierszowy kącik w literaturze?
W. Karwasiński wyjechał ze Stopnicy, pożegnawszy n<ię listem serdecznym. Żal mi
go... Powraca na uniwersytet. A ja? Co stanie się z moim Krakowem?
Pragnąłem odwiedzić Wacka* i w tym celu jeździłem do Pińczowa z p. Janem i
Heniusiem, ale Wacek wyjechał już do Szulmierza. Może się z nim nie zobaczę już
nigdy. Co będzie dalej?
19 sierpnia (poniedziałek).
Nadszedł kres spoczynku. Dziś rano papa Z. zapytał mię, czy nie mógłbym umieścić
się gdzie indziej, ze względu na mającą nastąpić operacją oraz ze względu na
wyjazd Heniu-sia do gimnazjum i Jarosława do wojska. Rok mój kończy się w
listopadzie, obecnie więc mam w kieszeni 10 rubli, dziurawe buty, winien jestem
15 rubli krawcowi — i mam jechać
OLEŚNICA, 1889
199
do... Warszawy. Ręka boli mnie bardziej. Zmiana mająca nastąpić nie zmartwiła
mię, lecz zmęczyła jakoś szczególnie. Czas by mi umrzeć. Na powolną śmierć nie
mam domu. Nie mam dachu nad głową — nie ma na świecie miejsca, dokąd mógłbym
zwrócić myśl i zamiar: tam pójdę odpocząć *. Wszędzie pustka bez granic, nigdzie
ręki, która by otarła mi pot z czoła i podała szklankę wody. Za płatne usługi —
nie mam czym zapłacić, bo poprzednia operacja zrujnowała mię i papa... okpił. Za
lipiec i sierpień dał mi 25 rubli.
Ach, gdyby mi pozwolono umrzeć w tym pokoju! Przeraża mię cisza panująca dokoła,
podczas gdy myśli moje wrzeszczą szalenie. Chory, biedny, samotny muszę iść
znowu do Warszawy, robić tam operacją, cierpieć głód...
A Łucja? Czasami jakieś serdeczne uczucie przychodzi na krótki czas do serca po
to jedynie, aby odejść ł dać mu poznać męczarnię pustki, aby kazać zapominać o
sobie w ciągu długich dni. Smutek jak jaśnie wielmożny pan, któremu nic nie
sprosta, ogarnia mi duszę. Żal mi cię, moja dobra...
Byłabyś mię kochała, gdyby nie to, że popsuto ci serce. Kiedyś przypomnisz sobie
mnie. A może i nie... mnie nikt nie pamięta. Kto wie, czy jutro pomyśli już o
mnie ta jasna panienka. O, gdyby oszaleć i nie rozumieć bezładu i nędzy tego
istnienia. Zaczyna się rzecz okropna. I muszę ją przewidywać w ciszy nocnej,
czekać bezsilnie, aż przyjdzie. Umrzeć!
Przed chwilą rozmawiałem z Łusią na ganku.
— Opustoszeje Oleśnica — mówiłem. — Wyjeżdża pan Jarosław, Heniuś...
— Tak., opustoszeje... tak bardzo, że warto będzie położyć się ł nie budzić
więcej.
Potem gwałtownym ruchem zakryła oczy i łzy przeciskały się przez zaciśnięte
palce. Dziś z dziecka stała się kobietą. Poznała pierwszy może ból
intelektualny. Jutro może kto
200
DZIENNIKI, TOMIK XX
inny zajmie jej serce, ale ja pierwszy je obudziłem i może byłaby mię pokochała
na zawsze, bo czasami patrzy takimi oczami, że pragnie się w łeb sobie palnąć
pod naciskiem żalu. Dziś, jutro, pojutrze mógł nastąpić pierwszy pocałunek,
rozwija się ten kwiat miłości i muszę go podrzeć. Zapomnę o niej wkrótce, ale
dziś, gdy mi ją wydzierają, prawie ją kocham.
Wśród trosk, jakie mię dławią, stoję nieraz godzinami, patrząc z okna na pąsowy
jej stanik, przesuwający się między zielenią zwieszonych gałęzi ogrodu.
Pamiętam te rozmowy naszych oczu, prowadzone w czasie lekcji, gdy naiwnie
skandując czytała Zachwycenie Lenarto-wicza:
Pan Jezus pasie owce na łące...*
Nie wrócą już te godziny i już jej nie zobaczę pewno więcej. Nierozsądne było to
uczucie, ale nie można samym żyć rozsądkiem. Nie pojąłbym jej nawet za żonę, bo
wychowana wstrętnie i zbyt posażna, ale czemuż tak bardzo żal mi się z nią
rozstać?
Gdzie na kuli ziemskiej znajdę taki pokój a parku, aby mi gałęzie świerków,
kasztanów ł akacyj zaglądały do okien, aby zamykał się w czterech ścianach i
dawał możność nie-słyszenia i niewidzenia ludzi, gdy ich się widzieć nie chce?
Czasami na ramie mojego okna usiadała wiewiórka, ptaki świergotały nad głową,
gdy pisałem moje nowele, i była cisza. Żyłem tu jak ptak w gałęziach i liściach,
spałem przy oknach otwartych z moim wiernym Pukiem i była mi ta samotność tak
drogą, że oceniałem dobroć jej wtedy nawet, gdy nie groziła mi jej utrata.
Ludzie byli źli i podli, głupi i zarozumiali, ale dobrym był ozon dla płuc i
spokój dla duszy.
O, jak nieznośną mękę sprawia pożegnanie na zawsze miejsc ulubionych! Muszę
powracać znowu do miasta, nie widzieć
OLEŚNICA, 1889
201
zachodu słońca, jesieni złotej i pędzić tam znowu plugawe życie w drobiazgowym
upędzaniu się za obiadami.
Pierwszy, tyle upragniony i... ostatni pewno pocałunek nastąpił. Pierwszy
miłosny w jej życiu. Dlatego może tak namiętny, choć trwożliwy. Zaledwie
zbliżyłem się, podała się całkiem i uczułem usta jej na moich. Ach, wy jasne,
nieskończenie długie, przepiękne, jasnie wielmożne, pachnące kosy dziewicze,
kosy ośmnastoletnie! Pachną mi jeszcze te usta różowe jak jarzębina i drażni mię
aż dotąd muśnięcie jej włosów na czole...
20 VIII (wtorek).
Z „Biesiady Literackiej" otrzymałem list:
Redaktora obecnie nie ma* w Warszawie, gdy powróci z kuracji — to odpisze
Szanownemu Panu. Z wysokim (!) szacunkiem —
Administracja.
Zawsze te niezdecydowane odpowiedzi. Obecna naraża mię na to, że list czytać
będzie papa lub inny idiota.
Za parę godzin wyjeżdżam na wyścigi do Ryłowic w celu pożyczenia od kogoś
pieniędzy. Jedziemy z panem Janem takim ekwipażem, że mógłbym zapomnieć o tym,
że nie mam grosza w kieszeni.
Dziś rano znowu pocałunek. Ach, jak prześlicznie nadstawia trwożliwe, drżące
usta! Zostaje po tym pocałunku wspomnienie niby zapachu. Co za żal uciska mi
serce!
— Kto się będzie opiekował Pukiem, gdy mnie nie stanie?
— Ja.
T&&1
'-•m
DZIENNIKI, TOMIK XX
lii
— Zapomni pani zarówno o Puku, jak o jego właścicielu... jutro.
— Nie należę do tych, co jutro zapominają. Nie zapomnę ani jutro, ani pojutrze,
ani za tydzień, ani za miesiąc, ani za rok, ani za dwa... Prędzej właściciel
zapomni...
Drzewa szumią, jakby zanosząc się od łkania. Co się z nią stanie? Tyle już ust
na świecie przysięgało mi miłość, a żadne nie płakały oczy z takim żalem, jak
tej panny z towarzystwa, wychowanej w zasadach czysto polskiej gentry.
23 sierpnia (piątek).
Dziś wróciłem z wyścigów... z niczym.
Wyjechaliśmy z p. Janem z Oleśnicy we wtorek po południu i stanęli w Klimontowie
o godzinie dziesiątej wieczorem. Przed odjazdem z Lucy mówiłem wiele — i oczy
nasze zachodziły łzami. Dobre ma serce ta panienka... Nocowaliśmy w Klimontowie
w hotelu żydowskim, na żydowskich łóżkach. Co za rozkosz czuć się osobistością z
jakiejś powieści Korzeniowskiego, odbierać średniowieczne pokłony żydowskie, być
tytułowanym jasnym panem — a to wszystko dlatego, że jedzie się błyszczącym od
lakieru amerykanem, końmi za 500 rubli, ubranymi w półszorki od Grejlicha *. Za-
kamieniały pesymizm, szukający w całym dziury, nieustannie nasuwa myśl, że
właściwie pokłony odbić r a nie moja osobistość (jakkolwiek literacko
uzdolniona), ale po prostu — półszorki.
Przenocowaliśmy tedy w Klimontowie i następnego dnia odstawiony zostałem przez
pana Jana do Kroblic. Zabawiłem tam zaledwie parę minut, gdyż Józefowie
odjeżdżali do Dmo-sic i zabrali mnie ze sobą. Uczułem się nagle wiezionym do
stóp Helenki... Obecność pani Michaliny, dawnej mojej — jak sama się nazywała —
„kochanki", napawała mię rodzajem wścieklizny, dążącej do wyskoczenia z bryczki
i pójścia w świat, gdzie oczy poniosą. Nareszcie stanąłem w pokoju bawialnym w
D. i usłyszałem w pokoju Leny jej głos. Wy-
OLEŚNICA, 1889
203
szła nie patrząc na mnie i odpowiadając ukłonem bez udziału wzroku na mój
mistrzowsko wykonany. Mało mówiliśmy, całe bowiem towarzystwo wyjeżdżało na
wyścigi i w sposób też wyścigowy jedzono obiad. Ja z Józefem wyjechałem zaraz po
obiedzie, panie z Heleną jechać miały powozem w godzinę po nas. Na polu pod
Zbigniewicami złamał się nam dyszel i musieliśmy oczekiwać na grobelce, póki z
Dmosic nie nadeszła nam nowego. Zyskałem na tym tyle, że powóz Heli nadjechał i
jadąc za nimi mogłem rozmawiać z nią oczami.
Wyścigi niezmiernie były wspaniałe. Opisywać ich tu nie będę, gdyż zdam sprawę w
jakimś dzienniku (zapewne w „Głosie") *. Asystowałem powozowi dmosickiemu przez
cały czas i rozmawiałem z nią w sposób ucinkowy, właściwy nam obojgu. Hela
zmizerniała i jest jej z tym niewymownie dobrze, cera bowiem nabrała
przejrzystej jak chińska porcelana bladości, na tle której wybitnie jaśnieją
wspaniałe, pełne ognia i melancholii oczy i usta, zawsze tęskniące za słowem
miłości lub pocałunkiem. Nic w niej nie ma poważnego, wszystko jest poezją,
która może zwiędnąć, ale która dziś upaja jak bukiet kwiatów heliotropu.
Wysiadała czasami z powozu i zręcznie wysunąwszy się pod pozorem obserwowania
jakiegoś biegu z przeszkodami dawała mi możność swobodnej rozmowy. Oparłszy się
na barierze, otoczeni gwarem setki osób, widzieliśmy tylko siebie. Czy mię kocha
to szesnastoletnie dziecko? Gdybym miał serce młode i życie szczęśliwsze —
szalałbym za nią. Tak — upajam się tylko nią i słodkimi słowami, tyle mi
potrzebnymi w niedoli.
Na noc pojechałem do Chobrzan. Nudy tam zawsze, kwasy i gniewy wołające o pomstę
do nieba. Gdy głowa opada na piersi pod ciężarem smutku, gdy rozdyma piersi
westchnienie — trzeba śmiać się i dawać pozór człowieka towarzyskiego. Skończyła
się nareszcie noc prawie bezsenna, minęło rano i znowu wsiedliśmy na tarantas,
by oddać się rozkoszy drugiego dnia wyścigów. Zaledwie ja, Jania, Kazia
fl
11: i
i !• J
DZIENNIKI, TOMIK XX
i Ignacy stanęliśmy na torze pod Ryłowicami, nadjechał ge-zelszaft dmosicki *.
Helunia była wesoła i zobaczywszy mię z daleka przesłała nieznaczny, mnie tylko
znany i widoczny pocałunek. Wkrótce potem wysiadła i, trzymając się niby
towarzystwa, pozostała ze mną sam na sam w ciągu godzin kilku. Coraz to nowe
konie migały nam przed oczami, nowi jeźdźcy wygrywali, zrywała się burza
oklasków, pył i wrzawa napełniały powietrze — my nie widzieliśmy prawie nikogo i
słyszeli tylko treść naszej rozmowy. Nie powtórzę dziś tej rozmowy, bo za śmiałą
była... Gdy zapewniałem ją jak Judasz o miłości, mówiła cichutko, ręką o barierę
szran-kową oparta i patrząc daleko:
— Czyż będzie pan... będziesz chciał czekać tak długo?
Prosiłem ją o rozmaite rzeczy, jako narzeczony. Zgodziła się na rendez-vous
tegoż wieczora w ogrodzie, mówiliśmy o wyjeździe do Krakowa itd. Listowne „ty"
nasze zaczęło wchodzić w życie — w rozmowie. Nic milszego nad słyszane z jej
ust: „Stefanku"... Gdy nadchodził jakiś bieg ciekawszy, jakiś handicap * —
wchodziła na siedzenie furmana, osłaniała się parasolką i podczas gdy oczy
wszystkich zwracały się na tor, dawała możność obserwowanie jej pantofelków
greckich...
Czasami odrywałem się od niej dla złożenia atencji pani Józefinie lub... pani
Zygmuntowej *. Pani Zygtnuritowa, także była moja... tego... przeszywała mię
takim wzrokiem, że traciłem władzę w nogach. Śmiała się wtedy Lena...
Pożegnałem się już był z nią, gdy ostatni bieg się skończył, mając zaraz
odjechać, gdy oto pan Jan oświadcza rni, że proszony jest na kolacją do Janowie,
pojedziemy więc dopiero o dziesiątej w nocy, a mamy się spotkać w Klimontowie.
Gdy to oświadczyłem Heli, zakrzyknęła, aby natychmiast jechać do Dmosic — i
formalnie pociągnęła za sobą. Pan Andrzej Kraft ścigał się w „pospolitym
ruszeniu", prowadził więc swego konia, a że miał swój wózek i jechał na Dmosice,
Hela więc zaprosiła się na woźnicę, mnie kazała
OLEŚNICA, 1889
205
usiąść obok siebie i ruszyliśmy. Pan Andrzej ze swym furmanem siedzieli tyłem do
koni, gdyż obserwowali utykającego wyścigowca, prowadzonego na uździe za
wózkiem. Byliśmy więc z Helą na przednim siedzeniu jak w niebie. Ona powoziła,
ja zaś trzymałem bat — częściej jednak bat mi z rąk wypadał, gdy trzymałem wpół
woźnicę. Jedne może w życiu miałem prawdziwego szczęścia tę godzinę jazdy.
Zmierzchało się. Gdy poprosiłem oczami o rączki, zdjęła rękawiczki i prześliczne
białe paluszki kładła mi na ustach, gdy prosiłem o usta, potrząsała głową
przecząco, wskazując na naszych towarzyszów — ale pozwalała na wszystko, nawet
na rozsuwanie nóżek i uścisk prześlicznych łydek. Jechaliśmy umyślnie wolno.
Wyzywały się oczy, zamglały bielmem zachwycenia, wybiegały słowa radości
bezmiernej... O, jak krótko trwa szczęście!... Zapomniałem o wszystkim i tonąłem
jak we mgle porannej — w upojeniu nią. Ze smutkiem obustronnym wjechaliśmy na
dziedziniec Dmosic. Zaledwie wszedłem do sali, zawołała:
— Panie Stefanie, mam do pana pilny interes, proszę na chwileczkę...
Wszedłem do jej pokoju. Stała na środku. Gdy się zbliżyłem, popatrzała na mnie
smutno, a potem zarzuciła mi ręce na szyję — z szeptem:
— Czy mię kochasz, czy kochasz?...
Długo trwał ten uścisk, to bezkarne pieszczenie się, bezmierna otwartość
pocałunków w oczy, w usta, w szyję. Czułem w ramionach prześliczne jej ciało,
bezwładnie tulące się do mnie. Gdy wychodziłem stamtąd, chwiałem się na nogach i
mąciło mi się w oczach. Z kimś witałem się czy żegnałem, mówiłem do kogoś o
jakimś koniu...
Kolacja za chwilę. Patrzała mi w oczy z zimnym, tylko nadzwyczajnie
skoncentrowanym, prawie złośliwym spokojem, gdy podawałem jej rękę na
pożegnanie... może wieczne. O dziewiątej jechałem już do Klimontowa w ciemną
noc,
206
DZIENNIKI, TOMIK XX
w letnim ubraniu, nieznaną drogą. Zimny wiatr dął. Wtedy rzucił się na mnie
podmuch myśli, które odegnała na chwilę Lena, parszywych trosk moich, plugawych
obaw... Po nagłym świetle i rozkoszy — otoczyła mię ciemność bezmiernej nocy
mych myśli. O, smutku!...
W Klimontowie — pana Jana nie zastałem. Zasadą jego jest nie dotrzymywać słowa.
Czekałem dwie godziny w żydowskiej izbie gościnnej. Brr! — co za myśli, co za
stan wstrętny. Były minuty, że zapominałem, gdzie jestem, ł tonąłem w marzeniu o
tym, co było przed godziną. O dwunastej nająłem numer i położyłem się, aby nie
spać. Chwile szczęścia po to są, aby męką tęsknoty napełniać serce.
Błogosławieństwem jest sen. On pozwala zapomnieć o rzeczywistości. Jakże dobrą
musi być śmierć...
Rano dopiero nazajutrz przyjechał mr Jean. Droga trwała do trzeciej po południu.
O tej godzinie amerykan nasz zajechał przed dwór w Oleśnicy i na ganku powitał
mię uradowany uśmiech Lucy...
24 VIII (sobota).
Przez cały dzień bałamucimy się z Łusią. Pocałunki nasze stają się coraz
otwartsze i coraz namiętni j?'.e. Jesl ich bez liku. Łusia nigdy nie broni się,
pozwoliłaby na wszystko, tylko mniej ma od Heli odwagi. Całuje też ;ama tylko na
prośbę. Mam tedy dwie prześliczne gołąbki: jedna ma szesnaście, druga ośmnaście
lat, obiedwie udają miłość dla mnie, a ja tak często na dzień myślę o śmierci i
rozkoszy niebytu.
Podobne są do siebie te dwie moje gołąbki. Chciałbym je umieścić w jednym
pokoju, posadzić jedne obok drugiej i obiedwie objąć... Tylko że mam jedne rękę,
drugą utną mi może. Tylko że do ucięcia tej ręki trzeba dużo pieniędzy, a ja mam
sześć rubli i program wyścigów konnych w Ryło-wicach za cały majątek. Szalejmy
ze ślicznymi dziewczynami, niewinnymi jak górskie wiosenne kwiaty! Gdy zostanę
kaleką, żadna z nich nie spojrzy na mnie...
OLEŚNICA, 1889
207
26 VIII (poniedziałek).
Wczoraj odwiozłem do Pińczowa Heniusia, odbyłem więc powtórnie tę nudną drogę na
Stopnicę i Busk, którą zniena-widzieć już zdołałem. Byłem w parku buskim. W
Pińczowie poznałem parę, nadającą się do rysunku w guście Daudeta — profesorstwo
Raubalów. Ale nie czas mi na artyzm, na mój świat szczęścia, na asylum przed
nędzą istnienia. Życie zastawia na mnie żelaza, rzucają się jak zwierzęta
choroby, wysysa mię bieda. O, jak wielkim złem jest życie!
„Usiłujmy niszczyć to zło!" — wołają uczniowie Schopen-hauera. Nie. Jest na
ziemi tarcza przeciw samobójstwu, jest ręka ratunku, jest zażegnanie rozpaczy —
nazywa się: ojczyzna. Za wyciągającym rękę po śmierć trzeba chodzić i powtarzać
słowa Kościuszki: „Boże, pozwól mi umrzeć za nią"...
Ale dziś się już za ojczyznę nie umiera... Tak spodlała ziemia, tak zmądrzeli
ludzie, tak niebywale zacieśniła się pętlica na szyjach duchów wolnych i
szerokich, że pragnąc wyrwać się z zaklętego koła udręczeń — trzeba czołgać się
przez szczelinę z napisem „obowiązek". Względem kogo? Względem stada bez nazwy
wspólnej, względem kupy gnoju.
Złudzeniem są młodzieńcze mary nasze studenckie, nasze poświęcenia, ofiary
bohaterskie dokonane w ciszy, wielkie uczynki... dzieci. Zapadają w nieurodzajny
grunt jak łzy bezcenne, ale go nie zwilżą jak deszcz i nie użyźnią.
Z Łusią zaszliśmy tak daleko, że dziś na godzinę 12 w nocy naznaczone jest
rendez-vous... w jej oknie. Kto wie, czy nań pójdę, gdyż boli mię gardło i
obawiam się dyfterii, ale sam fakt przyzwolenia jej jest... pocieszający. Dobre,
niewinne dziecko. Jaką naukę, jaką obronę przeciw kusicielom takim jak ja dał
jej ojciec? — Żadnej. Ileż razy prowadzono w jej obecności bezwstydne rozmowy,
pod jej okiem uprawniono tyle brudu, dano jej na wychowawczynię starą Francuzkę,
która uczyła ją dobrze koniugować, grasejować *, kłaniać się,
208
DZIENNIKI, TOMIK XX
być w salonie, strzelać nawet oczami na epuzerów — nie nauczono jej być uczciwą,
skromną dziewczyną, nie wpojono w umysł zasad i praw żadnych. Toteż zbałamuci
ją, przy jej temperamencie, pierwszy lepszy. Ja zostałem wy-wybrany — tym też
lepiej. Może uszanuję jej niewinną dolę. Może... choć i ja jestem podły pod tym
względem. Bo prawdę powiedziawszy — po to są kobiety, żeby się z nimi bałamucić.
Mamyż wierzyć, że wtedy dopiero sprawiedliwości stanie się zadość, gdy Łucją
pojmie za żonę jakiś pół-hrabia i pół-człowiek dla jej 15 tysięcy rubli posagu?
Nigdy mężczyzna nie znieprawia kobiety — tym więcej takiej ładnej panienki jak
Lucy. Samo to przychodzi. Uczucia i pragnienia płyną jak woda. Można je, prawda,
powstrzymać — ale w imię czego? Nie przychodzi mi na myśl żadne prawo, które by
mogło mię powstrzymać od schadzki z jasnowłosą — wyjąwszy bólu gardła.
Edward Ł.* pisał do mnie. Cóż żądać? Skończył uniwersytet, ma wioskę, jest
zupełnie dobrze i udaje socjalistę, choć nadzwyczaj już oheblowanego. Nie
przypuszczałem, ażeby E<;zio mógł mi napisać list tak rozumny... Rzeczywiście
się posunął naprzód. Pisze:
Nie marzę o Polsce prymasów, królów, szlachty, wres;cie czwartaków, lecz myślę o
takich warunkach, które by mnie " i mojemu społeczeństwu normalnie pod względem
narodowym, społecznym, a wreszcie religijnym rozwijać się pozwoliły. Żeby te
warunki stworzyć — trzeba siły. Znajduję ją w napięciu w ludzie; zamieńmy ją na
siłę w czynie, na siłę świadomą swych celów i ideałów b. Jak ją rozbudzić?
" To się wie...
b Toteż to. Myśmy to wiedzieli trochę dawniej.
Ach1 gdybym My dożył tej pociechy..
PKAW1E IDYLLA.
Wązinchna sandomierska drożyna prowadziła mię—Bóg ją raczy wiedzieć, dokąd
prowadziła... Zapadała niekiedy na dno wąwozu i pełzła na jego dnie, blada z
przerażenia wobec wielkich brył gliny, zwieszających sif nad nią z grośbą i
szyderstwem,—to zuowu dźwigała się hardo aż na szczyt wzgórza, skąd widać było
całą równinę nieprzejrzaną, lezącą jak ogromny kołacz pszcniczny...
Jtyto popołudnie niedzielne jednego z pierwszych dni września. Powietrze dziwnie
czyste pozwalało widzieć najdalsze przedmioty z całą wyrazistością, ich zarysów.
Pola okrywały się już ciemno szmaragdowym puchem ozimin, dobywających się
cieniutkiemi źdźbłami, co jak mgła przesłaniały zagony, zlckka wygięte, podobne
do rąk długich, oplatających w miłosnym uścisku pierś ziemi. Niekiedy po
szczytach o-krągłych pagórków, -po ziemi popielatej, szedł cień chmury i
zasępiał twarz ziemi, podobną do spracowanej twarzy chłopa, ale za chwilę
uciekał, ścigany jasną smugą słońca. Wtedy wydawało się, ze ziemia przeciąga się
strudzona, te uśmiecha się i oddaje tej bezmiernej, nieświadomej radości, jaką
czuje człowiek, gdy na progu Jego serca staje miłość.
Daleko, daleko, w przejrzystych mgłach, niby w ślubnych welonach, wśród zieleni
wierzb i wi-
klin, na piersiach łąk leżał pas długi, srebrno-lity. Jasna to była pani: dumna
i piękno— Wisła.
Drożyna zawróciła na prawo. Tuz pod stopami mcmi, w głębi wąwozu, tuliła się
wieś. Białe chatynki stały obok siebie wzdłuż drogi błotnistej, wysadzonej
wierzbami o wielkich rosochatych głowach. Od jednej do drugiej szedł, zataczając
się szary, postarzały płotek z wierzbowych palików powiązanych wikliną. W
maleńkich ogródkach pod oknami chat kwitły georginje.
Okna były pootwierane, wieś pusta.
Za trzecią dopiero czy czwartą stodołą, usłyszałem głosy. Przeszedłem przez płot
i wyjrzałem z po-za węgła chaty—co oni to tam robią?..
Na trawniku pod lipą rozłożyła się niemal cała gromada: chłopi leżeli na
brzuchach, podpierając brody pięściami i nacisnąwszy na oczy ,kapaluse", baby i
dziewczyny skupiły się opodal i z pobożnym wyrazem twarzy słuchały, wpatrując
się w Wieka Dziabasa, co siedział pośrodku na przewróconem wiaderku i... czytał.
— Istna idylla... pomyślałem — chłopi przy książce!..
Nadzwyczaj poważnie, powoli, monotonnie drżącym głosem czytał Wicek:
.......Tu prze-rwał, lecz róg trzy-mał —
wszystkim się zda-wało że woj-ski wciąż gra iesce..."
S. ŻEBOMSKI.
SZKIC ZEROMSKIEGO W „TYGODNIKU POWSZECHNYM"
OLEŚNICA, 1889
209
Józef S.* przychodzi mi z pomocą pożyczką 40 rubli. Ten człowiek wart więcej niż
dwu socjalistów — nie dlatego, że mnie pożycza, ale dlatego, że gdy cię widzi
zatopionego w błocie, pisze tak:
Piszesz mi o jakiejś żenadzie. Jesteś bibuła... Ja, jak mam — to daję, nie mam,
to... z góry na bieżącą wodę — nie mam i basta. Podoba mi się, że nie
romansujesz, jak z panną Heleną, na koźle powozu. Bądź cierpliwy i nie kiopocz
się, a będzie dobrze...
Taki czasami spotyka się na bożym świecie socjalizm. Bo cóż ja jestem za
ewikcja? * Jasny kapelusz, laska i paczki listów od kochanek, oraz ranga... w
przyszłości...
27 VIII (wtorek).
Gdy wypadkiem otworzę paczki mych nowel i korespon-dencyj pozaczynanych —
ogarnia mię smutek. Kiedyż znowu do nich wrócę? Tak bardzo mało wymagam od
życia, bo tylko spokoju, a nieustannie wydzieranym mi on jest z gwałtownością
bezczelną. Muszę jeszcze przez pół roku mieć swój pokój na klucz zamknięty, by
wyśpiewać może jedyną i ostatnią pieśń łabędzią. Głupią jest rzeczą dziś, przy
schyłku XIX wieku, rozumować jak Sokrates, dowodząc sobie niezbicie, że śmierć
jest dobrem.*
Mądry Leopardi przychodzi mi na pamięć.
Spocznij teraz na wieki, strudzone serce —
Dosyć bolałoś...
Męką i goryczą jest życie.
Za nic się nie liczą wzruszenia twoje
Ani wzruszeń godna... ziemia.*
28 VIII (środa).
Gdy się budzę rano, widzę z okna dym wznoszący się kłębami: gotują powidła w
bliskości od mojego pałacu. Stara harpia-kowalka miesza kijem w kotle, a zza
kłębów czarnego dymu wychylają się czas od czasu dwa złote warkocze spły-
14 — Dzienniki t. VI
Slft
DZIENNIKI, TOMIK XX
II
wające z prześlicznej główki Lucy aż na ziemię. Długo nie zapomnę tych warkoczy
dziewiczych...
Co jakiś czas podnosi oczy i ze zmarszczonymi brwiami patrzy w moje okna. Widzę
jej spojrzenia ukryty za ramą, ale nie ukazuję się długo, by cieszyć się tymi
znakami... może uczuć. Gdy się ubiorę i spotkamy się gdzieś w kącie — długie
białe swe paluszki przykłada mi do ust sama. Rozmawiać nie możemy częstokroć,
wtedy więc pisze się karteczki maleńkie i wsuwa w rękę tak zgrabnie, że niejeden
złodziej mógłby pozazdrościć. Zimne poranki sierpniowe spędzam tu, w gałęziach
sosen — jakże mi żal porzucać was na zawsze...
Choroba, jakiej podlegam, jest abulią*. Mógłbym bez wyrzutu sumienia pozostawać
na jednym miejscu, jakiekolwiek by było, byleby mię nie ruszano i nie zmuszano
do poruszeń w inny sposób. Mógłbym zapomnieć o konieczności robienia operacji, o
potrzebie zabezpieczenia sobie przyszłości, o potrzebie zreformowania się...
Niedołęstwem zupełnym nie jest to jeszcze, bo wre i gotuje się we mnie żądza
sławy. Nic innego — tylko żądza sławy...
— Gdyby ode mnie zależało, zrobiłabym wszystko, wszystko, co tylko pan zechce,
ale nie można. Łatwo rozkazać, ale wykonać trudniej — a nam, kobietom, jeszcze
trudniej przychodzi wszystko niż wam. Gdybym tak ja kazała panu coś zrobić,
ciekawam, czyby pan podołał rozkazowi?
— Musiałbym!...
— Aha... np. nie zdradzić mię, nawet nie to, tylko nie zapomnieć po przyjeździe
do Warszawy...
— Zbyt krótki termin.
— Nie trzeba dłuższego, nie trzeba...
— Powinien być zadatek pamięci.
— Jest dobra wola na... wszystko, nie ma tylko wól-
OLEŚNICA, 1889
211
n e j woli. Powtarzam, że gdyby ode mnie zależało, zgodziłabym się...
Rozmowy takie niebezpiecznymi są dla ośmnastoletnich panienek, co więcej — są
zbytecznymi nawet dla dwudziestoczteroletnich łajdaków. Zdaje się, że odkręcają
w łajdaku jakiś kran, skąd sypie się szalenie sprężysty gaz. Czasami, gdy mię
targają nerwy na czyny o tyle szalone, o ile niebezpieczne — uciekam w pole,
kładę się w krzakach wikliny na wznak i pogrążam w nirwanę. Lekkie obłoczki suną
nad głową, zrywa się co chwila wiatr i, niby skrzydła ptaka-olbrzy-ma, bije w
gałęzie wiklin. Drżą cieniutkie jasnozielone listeczki i wtedy, jakby ten wiatr
wciskał się podmuchem w ośrodki nerwów, widzę pod zaciśniętymi powiekami
uśmiechnięte skromnie a lubieżnie zarazem usta, główkę o nieskończenie długich
warkoczach i wydatną prześliczną kibić... O, jakże cię pożądam!...
Zrywam się, biegnę do domu, aby pochwycić sposobność porwania ją w ramiona i
widzenia tych samych ust tuż przed moimi. Zepsuta już jest. Mówi do mnie czasami
w sposób tak dwuznaczny, że nie powstydziłaby się go żadna mężatka. Nie broni
się pocałunkom i wyczekuje pieszczot jaskrawych a lubieżnych. Papa nas śledzi.
Ale zjadłby kopę diabłów ze śledzeniem, gdyby nie to, że formalnie nie ma...
gdzie. Łajdak jestem — ach, tak — jestem łajdak!...
Słyszałem, czy czytałem gdzieś, że nigdy kobieta nie zapomni mężczyzny, który
pierwszy raz w jej życiu nazwał ją piękną. Jestem tak dziś dziecinny, że pragnę
wpoić na zawsze w pamięć Lucy siebie. Na próżno! zbyt zepsuci tu są wszyscy w
tej sferze, aby ona mogła być inną.
Jednym słowem — wykształcenie Lucy, jakie odebrała z rąk moich, jest zupełne.
Spoił nas... galeotto*
Nad wieczorem, gdy prowadziłem z Lucy jakąś drastyczną rozmowę, gdy wysuwała
nóżki i pokazywała je na sposób pani
H*
DZIENNIKI, TOMIK XX
Józefiny B., gdy spieraliśmy się o to, jaką jest jej... — czarną czy blond, gdy
umyślnie rozpinała stanik, gdy unosiła sukni, aby mi pokazać pończoszki — oddano
mi list od Helenki taki:
Mój ukochany! Dlaczego nie dotrzymałeś mi obietnicy? ° Tyle miałam Ci do
powiedzenia... Kiedyż się zobaczemy? Za bardzo Cię kocham, abym mogła czekać na
list Twój. Pisząc do Ciebie myślę, że mówię z Tobą, że Cię widzę, że jeszcze
całuję te śliczne a tak drogie dla mnie usta Twoje. Dlaczego szczęście trwa tak
krótko? Czyż nigdy nie będą mogła być z Tobą dnia jednego? Stefeczku, czy
będziesz moim? Czy to, co mówiłeś, gdy staliśmy obok bariery na wyścigach, było
prawdą? Czy imię wymówione w drodze b nie będzie przeszkodą naszemu szczęściu?
O, mój jedyny Stefku — umrę chyba, jeśli nie będę mieć nadziei, że to wszystko,
o czym mówiliśmy wczoraj, spełni się kiedyś. Zapewniam Cię, że wierną Ci będę do
grobu — choćby mi przyszło lata całe czekać na Ciebie. Dla Ciebie zrobię
wszystko. Odpisz, a gdy wyjedziesz do W., przyślij adres. Wiecznie Twoja — •
Helena
Na ślicznym bileciku z powinszowaniem mi imienin jest niezapominajka, na każdym
zaś jej listeczku po „kocham cię". Obok tego znowu arkusik zapisany szczelnie po
brzegi.
Jakże żałuję, że wyścigi skończyły się już... Chei'11: ib-r i, żeby irwały
ciągle, bez końca, aby być z Tobą. W piątek będę jt : i&c do Sandomierza — jakże
smutno mi będzie przejeżdżać koło miejsca, gdzie byłam parę godzin z Tobą!
Wszystko, coś mówił, tak pamiętam dobrze, jak gdyby to było przed chwilą, a tu
już parę długich dni upływa od czasu, gdy Cię widziałam, mój najśliczniejszy,
mój najdroższy. Droga we czwartek była tak urocza dla mnie, że chciałabym tak
jechać przez całe życiec .. Gdy kończę list do Ciebie, zdaje mi się, że to
ostatnie pożegnanie; nie wiem, czemu jestem pełna tak smutnych myśli.
Mickiewicza — „Zawsze i wszędzie, i o każdej dobie..." * powtarzam tak często
poddając się długim marzeniom o Tobie...
0 W zeszły piątek wieczorem miałem być w ogrodzie w D., o godzinie 12 w nocy pod
oknem Leny. b Lucy. c Gdzie by się też zajechało?
OLEŚNICA, 1889
213
Tak tedy: stosujemy w życiu metodę Heinego, nieszczęścia płynące z miłości dla
jednej kobiety leczemy sposobem radykalnym — po prostu miłością dla drugiej.
Trochę to podłe, ale nieźle się na tym wychodzi. Ten w miłości jest szczęśliwym,
kto najmniej traci, a za cenę straty umie wyzyskać jak największą sumę
szczęścia. Aż zanadto dobrze znam już męczarnie miłości. Trzeba używać życia, bo
ucieka ze mnie jak woda z pękniętego naczynia...
Jednak ten list Leny uciska mi serce. Jest w jej naiwnych wynurzeniach pewien
ton szczerego uczucia, pewien rys prawdy i ten mię zasmuca. Bawić się można w
szalone miłości, ale nie trzeba dla dogodzenia sobie łamać młodego serca. Byłaby
to surowość i barbarzyństwo. Dziś trzeba by tylko... starać się o rękę Heluni.
Ja... i mąż, stróż domowego ogniska — co za heca!
30 VIII (piątek).
Błogosławiony jest dzień, słońce za uspokojenie duszy zmęczonej ciemnością, w
której zanurzoną była bezsenność. W nocy wszystkie widma utrapień, wszystkie
bezsilne gniewy, nie zaspokojone pragnienia, zduszone obawy, troski,
przewidywania, żale serdeczne i niecierpliwe — wstają z jakiejś pustej otchłani,
aby wysuwać się po kolei i udręczać duszę. Sen nie nadchodzi, choć wyczekujesz
go jak łaski. Z niewy-słowioną radością witasz wschód słońca. Cienie liści i
gałęzi sosen na niebieskawym tle szyb kiwają przyjaźnie, jakby zasełały pokłony
od jakichś nieznanych a życzliwych istot. Z wolna ustępują upiory, zostawiając
po sobie znużenie graniczące z pożądaniem śmierci. Wtedy cichy szum gałęzi,
poruszanych wiatrem porannym, napełnia ciszę poprzednią. Zdaje się, że szept
łaskawy wypełza z ogromu drzew: bez-domy przechodniu, zmęczony wędrowcze, smutny
człowieku, żywiemy życzliwość dla ciebie...
DZIENNIKI, TOMIK XX
Trzeba w życiu mieć historią Jacka Soplicy i Ewy Ankwicz *. Nie tak szlachetną
ani tak gwałtowną, ani tyle ponurą, ale konieczną jest ta historia, aby
przekonać się, że duma największym jest dobrem człowieka, aby rozumieć, „ile
piekła być może w obrażonej dumie" *. Wszystkie siły młodości, natura sępa-
człowieka roztwiera skrzydła, aby wznieść się nad zgniliznę padołu uczuć,
wskrzeszonych przez... Ewę. Tylko że nie ma już na świecie Ewy Ankwicz
Mickiewicza: są tylko złe i zepsute dziewice, którym możesz wydrzeć
najlubieżniejsze pocałunki, pieszczoty brutalne bez śladu dla ich dziewiczości.
Przez siebie stworzonego anioła, marę wypieszczoną ścigamy w życiu, a patrząc
weń pilnie, znajdujemy nareszcie pomyłkę ogromną.
Nieszczęścia nasze mają przeważnie źródło w nas samych. Niestałość upodobań,
zmienność serca, przemijanie uczuć, w niewzruszalność których wierzymy — jest
jedną z chronicznych chorób, na którą nie zwraca się uwagi, lecz która podkopuje
wiarę w siebie. Trudno jest niezmiernie wyrzec się rozkoszy dzisiejszej, smutków
z niej nieumkrnenie płynących, chwil przygnębienia dlatego tylko, że świadomi
jesteśmy zmiany, jaka nieuniknienie nastąpić musi. O, piękne ośmnasto-letnie
dziewice!
... Les vierges etaient des ilems mysterieuses, qu'on trouve dans les lieux
solitaires... Vous Gtes les gr&ces du jour et la nuit vous aime comme la rosee.
Uhomme sort de votre sein pour se suspendre a votre mcmelle et a votre bouche;
vous savez de paroles magiąues, qui endorment loutes les douleurs.*
Znamy was dobrze, wy, kwiaty tajemnicze, które znajduje się w miejscach
samotnych... Jeden połysk pysznych warkoczy w promieniach słońca, jeden uśmiech
tajemniczy, pełen zagadek dla nas, jedno zagięcie linii waszych piersi — zadaje
cios naszemu sercu i wprowadza je w świat marzeń. A wiemy
OLEŚNICA, 1889
215
przecież, że przeminie w nas urok wasz jak cień chmury, osłaniający na chwilę
melancholią wierzchołek wzgórza. Za-pomniemy o was, idąc ciężką koleją naszej
niewesołej drogi. Czemu przychodzą na serce ludzkie złudzenia miłości, czemu
zadają mu bezkarnie udręczenia zbyteczne, czemu zmuszeni jesteśmy
wszechniewolniczo im podlegać?... Jak noc kocha rosę, tak my was kochamy —
pomimo wiedzy tak określonej, że złudzeniem jest miłość...
31 VIII (sobota).
Lucy podarowała mi promień swych włosów. Nazywa się to, że nachylam się do
poziomu uczuciowego Lucy, czyli staję się na nowo uczniakiem klasy piątej. Dziś
o mało nie zdradziłem się. Lucy gospodaruje, udaje gospodynią, wydawała tedy
kucharzowi mąkę; gdy kucharz odszedł, wydawała przez chwilę na pastwę mym
pocałunkom swe usta i ręce. Ponieważ szybko trzeba korzystać z chwilowego sam na
sam, nie zwracałem więc uwagi na jej ręce — w kilka minut potem, przechodząc
obok lustra, spojrzałem w nie wypadkowo i dobrze zrobiłem, bo wąsy białe były od
mąki...
Jak ona wypiękniała od chwili, gdy ją poznałem. Ma dziś ośmnaście lat, a rok
temu była jeszcze prawie dzieckiem. Zmieniła się w oczach moich. Pamiętam tyle
tych zimowych poranków, spędzonych w jej pokoju, pod okiem odwiecznej mile
Graess — na lekcjach literatury... Jak to minęło bezpowrotnie! Dziś już jest na
wydaniu. Przed kilkoma miesiącami była tylko moją uczennicą, trwożliwie
wpatrującą mi się w oczy, gdy w ćwiczeniu za wiele było błędów. Powtórzyła się
co do joty jedna z Humoresek z teki Worszyiły Sienkiewicza — aż co do
imienia...* Lucy powieści i Lucy moja tak do siebie podobne, że aż mię zły
śmiech ogarnia.
Oprócz piękności, zachwyca i przykuwa jej naiwność. Jest to dziecię wsi,
prawdziwe dziecię natury. Nigdzie nie była,
216 DZIENNIKI, TOMIK XX
w żadnym mieście dłużej nad tydzień, widywała tylko swoich kuzynów i braci,
pierwszy raz była na balu, jest jeszcze ogromnie nieśmiała. Namiętności budzą
się dopiero i są gwałtowne. Podsyca je każde słowo dwuznaczne. Można z taką
panienką oszaleć z upojenia... w ciągu miesiąca, bo później nieuniknienie trzeba
by ją porzucić.
Ostatnie trzy dni moje w Oleśnicy... Wątpię, czy mię będzie pamiętać za tydzień,
ale dziś całujemy się do upojenia w każdym kącie pokoju.
Helena R. kochanemu solenizantowi zaseła życzenia wszelkich pomyślności.
Tyle po roku milczenia... Od kobiety, która dziś „zaseła mi życzenia wszelkich
pomyślności", odebrałem sto siedmnaście listów miłosnych. Warto obliczyć, ile
[razy] w listach tych powtórzono słowo — „kocham Cię nad życie"... Tylko nie
trzeba dotykać tych papierów, wydają szelest szczególny, jakby się pochylały od
wiatru paprocie na cmentarzu, pachną jak dym jałowcu w pokoju umarłego; łkają
wyblakłe słowa, wstają wichry uczuć zagrzebanych w sercu. Wydaje skj, że tłum
postaci dawnych, wykreślonych z pamięć., napełnia pusty mój pokój... Nie powraca
już miłość, tylko słowa umarłe przenoszą duszę w kraj dawnego smutku. Przychodzi
również dawne rozmyślanie, czemu zmuszeni zostaliśmy rozłączyć się na zawsze,
nie tylko dla oczu ludzkich, ale serca rozłączyć, i kazać im zapomnieć?... Och,
już to było przemyślane! Dosyć już o tym, ach dosyć!
Już nie powróci do mnie ta kobieta, która mię tak kochała, którą ja jedyną, raz
w życiu kochałem, która mnie tak znała i tak ceniła, i tak... zniewieściła. I
nie chcę już jej miłości! Szczęśliwy jestem, że jej już nie kocham. Spaczyła mi
ta miłość życie, zrobiła ze mnie człowieka-kobietę, uczuciowca, za wiele mię
udręczyła. Tylko po co mnie drażnić — szyler-
OLEŚNICA, 1889
217
stwem prawie? Ja — od Heli — raz w rok odbieram tafcie życzenie! Co za śmiech by
był z tego dla nas przed dwoma laty! Pamiętasz tę noc letnią, gdy długie smugi
księżycowego światła ścielą się na podłodze, a my umieramy prawie ze szczęścia
pieszcząc się bez granic, bez rachuby, bez sumienia, pijemy tę czarę do dna?...
Nie kocham cię już! — Ach, cóż jest świętego w tym życiu, jeśli takie słowa
powiedzieć można?...
Ale usypana jest mogiła i grubą warstwą ziemi a kamieni przywalony trup.
Wzniesiony jest krzyż ciężki i na grobie wbity z mocą. Nie chcąc umrzeć z
płaczu, trzeba milczeniem grób ten omijać.1
l września (niedziela).
Byłem dzisiaj w Kurozwękach w ciągu całego dnia. Józef pożyczył mi 35 rubli na
przeprowadzenie operacji. Gdyby nie to, gdyby nie jego pomoc — nie wiem, co bym
był robił. Wypadałoby rozpesymieć się na temat 35 rubli, które takiego jak ja
człowieka przykuwają itd.
Co to jest człowiek taki jak ja? — Człowiek taki jak ja — to egoista w
najbrudniejszym słowa tego sensie, tylko ubierający egoizm w piękne ornaty
nowożytnego cenienia każdego człowieka, jakimkolwiek on jest. Umiem zatapiać się
w bezczynną mękę tak dalece, że panuje ona nade mną aż do tej chwili, póki sama,
bez współudziału mej woli, nie ustąpi. A melancholia płynie z egoizmu
przeważnie. Dumne poczucie własnej przewagi nad wszystkim, co dziś przewyższa
mię pozycją już wyrobioną, wszystkie te smutki niespodziewane, kaprysy i
dziwactwa, poczucia swej. literackiej siły — są duchowymi dziećmi jednej jedynej
zarozumiałości. Jakże często poczucie talentu jest poczuciem zazdrości!
A czyż we mnie nie ma szalonej gorączki wiełmożności,
1 Tu w autografie wycięta jedna karta; na jej stronie recto zachowały się przy
grzbiecie szczątki pierwotnej redakcji zapisu pod datą l września.
Nil
218
DZIENNIKI, TOMIK XX
pomimo że mię ona śmieszy we wszystkich postaciach, wyjąwszy tę, która panuje
nad moimi marzeniami, pomimo że walczę i walczę z uczciwością o ideały równości,
o ideał dania cywilizacji wszystkim lub pozbycia się jej, jeśli ma być udziałem
niektórych?... Wszak zawsze niesprawiedliwością jest w najgłębszej głębi moich
przeświadczeń, jeśli nie spotyka mię zaszczyt, jaki spotyka innych, jeśli nie
cenią mię tak, jak chcę, jeśli nie kochają mię kobiety tak, jak mnie się podoba,
jeśli nie upadają mi pod nogi te róże życia, które zerwać pragnę. A ja sam co
poświęcam za poświęcenia lub dla ich zdobycia?
Powiedziałbym, że na mocy burzącej żądzy samohołdu wstają w duszy szlachetne,
prawdziwie szlachetne idee i uczciwe postępki. Dlatego to narodziło się już w
mej duszy to głębokie znudzenie się światem, i co gorsza, własnym ja, które
wzrastać będzie w miarę przypływu goryczy. Boć nie wszczepi się w umysł mój to
wielkie, to mądre, to cnotliwe prawidło Taine'a:
Urodziłeś się po to, aby cierpieć, męczyć się i w cierpieniu umrzeć. Nie
nieszczęście, lecz szczęście jest w życiu wyjątkiem. Toć takie prosta...
Na próżno pragnąłbym życie na myśli tej roz\\ iłkować. CMy to piszę, cichy szept
drzew mi przerywa, przychodzą na pamięć utrapienia, gorycze, ciosy, wypadki,
jakie czekają mię jutro, pojutrze, za tydzień, za dwa, zjawia się w sercu jak
ukłucie szydła bolesny żal za wsią, za słońcem i powietrzem, za Lucy, zrywają
się wszystkie nie spełnione i nie mające się spełnić pragnienia — i oto jestem
bezsilny!
Czemuż nie jestem prostą, uczciwą, zdrową naturą, jak Józef?
2 września (poniedziałek).
Mglisty poranek — nie do zniesienia smutny. Dzień moich imienin przyniósł mi
szczególną niespodziankę: nie ma Lucy,
liSSfcŁ
OLEŚNICA, 1889
219
coś się z nią stało, nie ma, nie ma... Nie mogę o nią zapytać nikogo bez
wywołania spojrzeń dwuznacznych. Czy chora, czy wysłano ją gdzie? Ostatni dzień
mojego pobytu w Oleśnicy. Chciałbym go wydłużyć, rozciągnąć, jak zawsze robię,
gdy przychodzi mi oderwać się od miejsca, które po psiemu ulubiłem sobie.
Szczególna ironia losu: miałem tyle mówić do Łucji, odkładałem na ten dzień
ostatnie prośby — i oto nie zobaczę jej więcej. Mogę przechodzić obok jej
pokoju, jutro rozpocznie się wieczność naszego rozdziału, pragnę ją widzieć, aby
powiedzieć parę słów ostatnich — i nie można.
Siedzę na balkonie, bezmyślnie patrząc na ciemną otchłań drzew okrytą
przejrzystą mgłą — i mgła ta zdaje się przesiąkać aż w głąb mych nerwów. Smutek,
graniczący z logicznym jakimś rozumowaniem, z jakąś zabawną filozofią, z
rozwiązywaniem tajemnic życia, przytłacza mi ramiona. Jak ziarenko prochu, jak
koniec szpilki kłuje mię w sercu ledwie dający się pojmać świadomości ból.
Przedłuża się i trwa bez przerwy. Każdego w dniu jego imienin spotyka choć jeden
uśmiech życzliwy — ja z tępą zapobiegliwością muszę układać me rozrzucone
książki i rzeczy w daleką, nieznośną drogę...
Jak w poezji Puszkina — w duszy mojej jest teraz.
Jak w domu opustoszałym, okna kredą zabielone, pustka dyni nie ma... Gdzie
jest? — Któż wie? — I ślad jej zaginął...*
gospo-
Odesłałem pannie Łucji książki, jakie wziąłem z jej rąk dawniejszymi czasy. Ona
przez lokaja odesłała mi te, z których niegdyś uczyła się: Wskazówki do ćwiczeń
stylistycznych * i Literaturę Wójcickiego *. Znalazłem je leżące na stole w moim
pokoju. Przewracam kartka za kartką i daję pozwolenie zjawianiu się wspomnień.
To czytała wtedy, to wtedy, to wtedy. Odkrywa się Lenartowicz i słowa, które
czytała, przecudnie skandując:
220
DZIENNIKI, TOMIK XX
Anieli z nieba świecą nad nami, Bardzo wysoko fymi gwiazdami, A słysząc ludzi
proszących głosy, Z litości płaczą kroplami rosy; Rosa upadła na obszar ziemi I
przez tę litość zboże się plemi...*
Pocałunek szczerszym jest, czulszym i prawdziwszym od tego, kto go daje. Cóż
warte są i co wyrażać miały nasze z Lucy? Nic. Rozchodzimy się z pewnym rodzajem
pogardy dla siebie.
— Wyszłam dziś na ganek dwa razy umyślnie. Dlaczego pan nie mówił nic ze mną?
Ogarnia mię złość, która nie znajdując ujścia gnije mi w duszy. Nie rozumie
zupełnie smutku i nie smuci ją to, że nigdy się nie zobaczemy. Kto wie, czy nie
smuci, ale chce być dumną. Zostaje tu po mnie jeden tylko prawdziwy i dłu-
gotrwający smutek w sercu mojego psa — Puka. Ten mię kocha prawdziwie i jedynie
w miłość jego mogę ufać. Takim, jakim jestem, choćby mi rękę ucięli, on zawsze
kochać mię będzie. Bądź zdrów, Puku...
Gdy byłem bardzo smutny, lizałeś mi ręce i nogi, gdy uciekałem w pole przed
smutkiem, szedłeś za mcą, gdybym umarł przy tobie, żal by cię ogarnął. Nie mam
na ,;uie:ie nikogo prócz ciebie, a i ciebie muszę opuścić, nie mielibyśmy bowiem
obaj na wyżywienie się. Muszę cię zostawić oocym, nienawistnym ludziom, skazać
na tęsknotę za mną i samemu żałować, że nie ma cię przy moich nogach. Bądź
zdrów, mój wierny przyjacielu...
Panna Lucy kładzie czasami rękę na twojej głowie i patrzy mi miłośnie w oczy,
ale kłamie miłość i ja kłamę; my obaj tylko z tobą — wierni sobie...
Wieczór.
Czyż sentymentalizmem jest wszystko, co tu piszę? Przed wieczorem wyszedłem w
pole. Była na polach ta jesienna ja.s-
OLEŚNICA, 1889
221
ność powietrza, która zdaje się zbliżać dalekie, najdalsze lasy, kościoły,
topole przy dworach, jak wysokie pióra na tytanicznych hełmach wkopanych w
ziemię, prześliczne poła pokrywające się runią ozimin... Od tej ciszy, od
spokoju, od pól muszę iść do potwornego miasta, którego nienawidzę, i iść w tym
mieście do domów pełnych chorych, do szpitala, oddychać zbiorem najgorszych pod
słońcem smrodów, potem wyjść na świat może bez ręki, znosić głód i brać na się
skorupę człowieka czynnego, od świtu do nocy biegać za lekcjami i wkrótce w
mieście, w tym zbiorniku świństw, umrzeć...
Wyjeżdżam stąd nie żałowany, bo podli tu byli ludzie; dość powiedzieć, że
kazirodztwo w domu tym było: ojciec, pan Z., miał dziecko z córką swą, panią
Józefiną B., że to dziecko się tu chowa — cóż od takich ludzi chcieć? Ale czemu
mię tacy ludzie otaczają, wyzyskują i oszukują? Czemu ten wyzysk na mnie pada w
chwili, gdy tak jestem nieszczęśliwy? Zaczyna mię ogarniać straszliwe znudzenie
i jakaś trwoga granicząca z marzeniem o śmierci. Nie chce mi się już niczego,
tylko spokoju, odpoczynku — za jaką bądź cenę. Nie ma dla mnie miejsca na
odpoczynek, nie ma domu! Każdy chłop ma zagon, na którym położyć się może i
umrzeć — dla mnie jest tylko publiczna droga, szpital i hotel. Pokój, gdzie
piszę te słowa, wydaje mi się rzeczą godną niezmiernego żalu i płaczu. Tu miałem
ten upragniony spokój, ciszę i samotność. O, jakże czuję się nieszczęśliwym w
tym dniu imienin...
Żegnam cię, nocy cicha, nienaruszona, i wy, drzewa majestatyczne, oświecone
przez księżyc... Żegna was nieszczęśliwy człowiek, któremu dawałyście w cieniu
swym przytułek. O, jak mi duszno, jak mi nieznośnie ciężko. Smutek ten jest tak
dobrze chorobą jak dyfterytys. Już promiennych uśmiechów Lucy widział nie będę —
za dwa, trzy dni będę widział setki chorych w szpitalu.
222
DZIENNIKI, TOMIK XX
8 września (niedziela). W Warszawie.
Wczoraj rano przyjechałem tutaj, odnalazłem Wacława na ulicy Żurawiej nr 17,
mieszkania 6 — i stałem się warszawiakiem, choć nie zameldowanym jeszcze. Z
Oleśnicy wyjechałem we wtorek rano. Papa Z. nie zapłacił mi ani za przygotowanie
Heniusia, który zdał do gimnazjum, ani nie zwrócił kosztów podróży. Okpił mię
papa. Mimo to pożegnanie z jego strony czuły miało pozór. Stała na ganku Lucy,
Jaś i papa — gdy skłoniłem się, żegnając, ujął mą prawą kończynę i ściskając ją
czule, mówił:
— Niech pan nie zapomina nigdy, że ma pan w nas prawdziwych, szczerych i
wiernych przyjaciół...
Kwaśny mój uśmiech zdawał go się rozmarzać bardziej jeszcze, prosił mię o
przepędzanie w Oleśnicy wszelkich chwil wolnych. Zimno grzecznie żegnałem się z
Jasiem — za nim stała Lucy... Patrzyła smutnymi oczami, w których stały łzy.
Podaliśmy sobie ręce na wieczne „do widzenia"... Nie odwróciłem głowy, gdy konie
ruszyły.
W Kielcach przepędziłem kilka dni smutnych, o jakich pojęcie mieć można tylko w
Kielcach. Złożyłem wizytę rudemu redaktorowi * po to, aby być zaproszonym do
napisania artykułu o stosunku „dworu do chaty" w Stopnickiem *, którego
naturalnie nie myślałem pisać wcale, i usłyszeć kilka zdań głupich. Zabrałem
stamtąd numer gazety z moim krakowskim artykułem i poszedłem do diabła.
Odniosłem nad sobą guasi-zwycięstwo, z Kielc wyjeżdżając w piątek. Nazajutrz o
godzinie siódmej rano miała przyjechać pani Helena, a ja o godzinie dziesiątej
wieczorem poprzedniego dnia wyjechałem!... Pociągi nasze mijały się na stacji
Garbatka: nie wysiadłem! Rano przyjechałem do Warszawy... Miasto to robi na mnie
wrażenie wielkich koszar, gdzie trzeba tyle przecierpieć. Z zakurzonymi włosami,
z brudnymi rękami, nie wyspany — mijasz w dorożce wielkie znane ulice, pełen
wewnętrznego drżenia, podobnego do obrzydzenia. Syrena, syrena...
WARSZAWA, 1889
223
21 września (sobota).
Ulatują dnie — może ostatnie z podłego życia... Och, już i powtarzać tu nie chce
mi się tego, co się stawało, jakby wgniatając mię w ziemię, zestarzając i
wyniszczając nawet młodą nadzieję.
Gdy zjawiłem się w mieszkaniu Wacka, przywitał mię słowami:
— Jak się masz, kochany Iksmoreżu!...
Znaczyło to, że moja zła korespondencja zamieszczoną została w „Głosie".
Czytałem ją z haniebnymi zecerskimi bykami w cukierni naszej na rogu Złotej.
Jestem tedy — Iks-moreż od owej chwili. W poniedziałek złożyłem wizytę Leonowi
W. — co mówię — państwu Leonostwu! Ożenił się ten socjalista, ten student
czwartego kursu medycyny, ten bzi-kolog... Żonę ma przystojną, lecz zbyt
wykształconą. Kiedyś w noweli czy komedii o niej mówić będę. Poznałem się u
Leona z Jabłczyńskim, nadzwyczajnie sympatycznym młodym człowiekiem, embrionem
literackim („Prawda": O przyczynie rozwoju nowelistyki *), oraz z A.
Wiśniewskim, współredaktorem „Głosu" *. Leon masy pisze w „Głosie", aż wstępne
artykuły (Z galicyjskiego raju *), ma zamiar zostać fejle-tonistą „Kuriera
Warszawskiego]", pisać na spółkę ze mną komedią społeczną, powieść tendencyjną
et cetera bomba... W Krakowie napisał wstępny artykuł w studenckim „Ognisku" *,
obecnie zaś pisał już Bez obłudy * zamiast Bohusza. Parę dni temu Z. Wasilewski
przyniósł mi pracę swą Jagod-ne *, wydaną z zapomogi Kasy imienia Mianowskiego.
Złożyłem wizytę wielkiemu już dziś, „znanemu publicyście" — A. G. Bemowi. Co się
dzieje z pracą organiczną? Powiada B. tak:
— Pisałbym i w „Głosie", tylko że tam mało płacą. W prasie znaczy przeważnie
protekcja i pieniądz — to darmo.
On by w „Głosie" pisał!... Sic\ Byleby zapłacili, nie „za pół darmo".
Moje nowele czy szkice pt. Z dziennika mają ujrzeć świa-
DZIENNIKI, TOMIK XX
tło dzienne w „Głosie". Ile podłej bieganiny kosztuje takie światło dzienne!
Smutna to prawda, że znaczy tu przeważnie protekcja. We środą mam być
przedstawiony Potockiemu. Podobno Popławski łaskawy sąd wydał o moich szkicach.
Dnie uchodzą na czepianiu się rozmaitych stosunków, robieniu sobie znajomości.
Mam pisać recenzją o Jagodnem, wwiercać się do „Tygodnika Powszechnego", do
„Życia"... o!
Dnia 10 września zapisany zostałem w poczet chorych szpitala Sw. Ducha, wykąpano
mię, kazano włożyć zgrzebną koszulę i majtki, pantofle, szlafrok i mycę i
położyć się w sali wspólnej prof. Kosińskiego. Nazajutrz przybyło stado
studentów i zawezwało mię na salę operacyjną. Nieszczęście chciało, że nie było
„majstra" i robił mi operacją asystent Kijewski.
Pamiętam tę chwilę, gdy wchodziłem na tę wstrętną salę. Nogi ślizgają się po
marmurowej posadzce, zbliżam się do wysokiego łoża na środku. Dokoła mnóstwo
głów i oczu wpatrzonych ciekawie. Głowy te piętrzą się jedna nad drugą na
ławkach amfiteatralnych aż do sufitu. Miałem tę biedm* odwagę, tę rozpaczliwą
pewność siebie, wymv >zouy na sobie spokój i nawet uśmiech wesoły — do jakich
przyucza mię życie. Położyłem się na tym potwornym rusme. Zdjęto mi koszulę.
Ktoś ujął moją głowę i przycisnął dc skórzanej poduszki, powleczonej grubym
prześcieradłem. Wtedy zbadano mi serce i nieznośna siatka okryła mi*usta i nos.
Wacław W., mój kolega szkolny *, lał chloroform i nie żałował go. Zdawało mi
się, że jakaś straszliwa siła podrzuca mię do sufitu i ciska na dół miarowo —
raz, dwa, raz, dwa...
— Tu jest, panowie, caries *, trzeba całą kość wyjąć — wymówił ktoś.
Chciałem się zerwać i nie dać, ale już mi sił brakowało. Czułem, że lecę coraz
wyżej i spadam coraz głębiej, coraz głębiej, gdzieś w przepaść... Ktoś wziął
moją liswą rękę i jak-
JELITA. HERB ŻEROMSKICH
WARSZAWA, 1889
225
by ją unosił ze sobą. Nastała cisza podobna do strasznego, dalekiego huku
wiatru.
Obudziłem się na łóżku już. W ręce obandażowanej rozpoczynał szarpać mię ból,
zwiększający się w miarę przybywania mi świadomości. I mijały te długie,
nieopisane w smutku dnie szpitalne. Tam jest dopiero nauka pokory i milczenia...
Ja, syn pięknego rodu, herbowy szlachcic, mogący się wykazać, gdzie który od
Łokietka praszczur położył kości za ojczyznę, ja — potomek bogatej rodziny —
między ostatnimi z nędzarzy, między hołotą, w zgrzebnej koszuli, jako preparat
sekcyjny, jako numer, jako rzecz o tyle mająca znaczenia, o ile ciekawości
zawiera jej nieznośne cierpienie i nieszczęście! Młodzieńcze — walczyłeś za
prawa człowieka, za człowieka tylko, umiej być człowiekiem tylko, umiej być
„równym" i naucz się wielkiej prawdy życia: oducz się myślenia, żeś coś innego
niż człowiek, a człowiek — to tylko rzecz, która musi umrzeć. Trzeba się
wwiedzieć w tę nieskończoną mękę poniżenia przez prawa ludzkie i prawa natury,
aby wyłowić z odmętu szamotań się prawidło największe: cierpienie jest prawem
nieodzownym i zwykłym.
W sobotę wypuszczono mię na wolność. Chodzę tylko co parę dni do opatrunku i
mogę czasami wpatrywać się w otchłań mej rany, gdy mi ją lapisują, myją,
wpychają gazę jodoformową. Otóż moja kość srodręczna przeniosła się na łono
Abrahama. Pochowaną jest na cmentarzu. Tę rękę niegdyś, bardzo dawno, całowały z
miłością przepiękne usta pani Heleny, gdy śniłem jedyny sen życia, sen miłości
wielkiej. A teraz grób się już widać zbliża.
Żyję z kapitału. Z kapitału jednak pozostało po opłaceniu mieszkania, szpitala
itd. zaledwie parę rubli. Obiadki jadamy z Wackiem na Chmielnej po 50 groszy
jeden. Szczęściem, że wynieśli się towarzysze, sypiało nas bowiem w maleńkim
15 — Dzienniki t. VI.
226
DZIENNIKI, TOMIK XX
pokoiku pięciu: dwu na łóżkach, trzech na podłodze. Obecnie ja mam poduszkę
pożyczoną, Wacek nie ma wcale i uważa posiadanie jej za marny przesąd. Śpi na
kułaku. Nieraz udajemy nieprzebudzenie śpiących, gdy służąca rano domaga się
pieniędzy na bułki, czasami na kolacją czytamy Niedokończony poemat Krasińskiego
*. Jaś N.* jada na obiad funt śliwek za ośm groszy, dowodząc z pianą na ustach,
że wszelkie inne obiady sprowadzają katar żołądka i bynajmniej nie zaspakajają
głodu. Czasami bywa to wesołe, ale czasami sprowadza świadomość, że trwa zbyt
długo. Nie ma pracy! Czemuż nie nauczyłem się szewstwa?
24 września (wtorek).1
O godzinie piątej po południu miałem posłuchanie u wo-dza i naczelnika
dzisiejszego warszawskiego izmu *, redaktora „Głosu", p. Potockiego. W gabinecie
redakcyjnym znajdował się prócz tego Jaś S. *, który dziś przekroczył już
wszelkie możliwe granice i wprost ryczy o łączeniu się z rewolucjonistami
rosyjskimi. Potocki ma około lat czterdziestu pięciu *, jest chudy, niski,
brodaty i ma minę kasjera kolejowego. Mówi nadzwyczajnie cicho, drąc machinalnie
gazety leżące na stole.
Bogowie! moje szkice pochlebnie ocenionymi ::DS[ały, przyjęte są i drukowane
będą, ale dopiero przed Bożym Narodzeniem. Prócz tego mam wolne do redakcji
wejście z każdym artykułem, przeważnie literackim lub szkicowym „w guście
Taine'a lub Brandesa", jak szydersko wyraził się pan redaktor. Jest popularny
pan redaktor i wprost wciska się z pytaniami w głąb twej kieszeni. Czy ma pan
środki zaspo-kojenia głodu, czy chce pan „żyć z pióra"? Mówiliśmy o studium
etnograficznym Mękale, o fabryce korespondencyj. Stosunek jest jeszcze zimny,
nieznane są bowiem wodzowi zasady moje.
1 W autografie omyłkowo: środa.
WARSZAWA, 1889
227
25 września.
Wizytka u państwa Leonów. Jest p. Sterling, młody doktor, współpracownik „Głosu"
ze strony higien rozmaitych, jeden z najbardziej czerwonych Żydów, jakich za
żywota mego na tej planecie widzieć mi los kazał. Ista okropny. Z nim znaliśmy
się dawniej, gdy ja bystro beształem słowem i czynem „wieczorek na Orlej" *, a
oni wszyscy wyklinali mię i nosili się z zamiarami wyzwania mię. Obecnie pan S.
przypuszcza we mnie brata w Marksie, jest więc niewymownie miodowy pod względem
oceniania mych „estetyk"... Ładny mię los spotkał: artykuł mój przedrukowały
„Sławianskija izwiestja", jako znamienny...*
Pani Leonowej na imię Helena. Zaczynam się obawiać o siebie i ją, tym więcej, że
jest bardzo miłą osóbką i prześliczne ma oczy. O ile sobie przypominam, żadna z
mych bogiń nie miała czarnych oczu i nie była socjalistką. I pani Leonowa nią
nie jest: nawiali jej w głowę rozmaici działacze rozmaitych tez i twierdzi czas
od czasu, ale uczciwe ma i polskie, trochę nawet poetyczne serce. Mamy z Leonem
pisać do wspołki komedią, omawialiśmy więc tę kwestią wobec niej przy wybuchach
śmiechu bezgranicznych. Pysznie żyje to małżeństwo: mają dwa pokoiki i kuchnię,
gdzie przyjmuje się herbatą gości, herbatą i serdelkami. Służącej nie mają,
obiadów nie jadają w domu — on nie jada mięsa wcale, ona daje lekcje i ma za to
obiady. Mnie w drodze szczególnej sympatii przyjmuje się zimną kawą, ponieważ
węgli zabrakło, i bułkami kupionymi za pożyczone ode mnie dziesięć groszy.
Papierosy obowiązkowo ma mieć każdy ze sobą. A zjawiają się tam rozmaite
przyszłe sławy, nadzwyczajna masa społeczników, jakichś figur w wytartych
surdutach, które jednak każą się domyślać o sobie straszliwych rzeczy. Na stole
leżą broszury takie, że włosy jak sosny stają na głowie. Oryginalne
towarzystwo...
Dom Leona staje się gniazdem, gdzie każdy przeciętny bzi-kolog wlecze się, aby
się wygadać, wysiedzieć na fotelu,
228
DZIENNIKI, TOMIK XX
opowiedzieć wszystko, czym wzbogacił swą wiedzą w pismach ubiegłego tygodnia
zawartą i „pobajtlować" z eman-cypantką. Czasami można tam poznać tego i owego,
czasami jakąś inną emancypantkę, czasami nawet można pożyczyć 40 groszy.
Towarzystwo rozsiada się, zabłocone buty wystawia na dywan, pali mnóstwo
papierosów i peroruje. Konwenans słabo jest reprezentowany, choć jest go
troszeczka, bo sama pani domu lubi... pokokietować tego i owego.
28 września (sobota).1
Życie zamienia się dla mnie w wiecznej męczarni łoże Prokrusta *. Parę dni temu
zaczęły mię boleć oczy. Kłucie periodyczne w kącikach oczu i powiekach wzmagało
się. Strach mię przejął. Pobiegłem do okulisty Wolfringa. Ach, gdym czekał w
jego salonie przyjęć, miętosząc w kieszeni ostatniego rubla i słuchając
monotonnego upadania kropel w rynnę pod oknem — ileż zniosłem tego przestrachu
panicznego, tego zwierzęcego tchórzostwa! Doktor zalecił mi okłady z wody
zimnej, nadmieniając, że musi to być skutek nocnego czytania. Spełniłem jego
przepis i nie znajduję polepszenia. Bolą coraz bardziej i nie widzę już tak
jasno jak dawniej. Jeżeli przyjdzie ślepota lub choćby długa l.urscja — nie
wiem, co będzie... Nie mam już na obiady, z;rcna się zbliża, nie ma palta. Chyba
to już nadchodzi nieunikniona, nieprze-błagana Ananke *...
Wczoraj rano, gdy leżałem jeszcze w łóżku, przyszedł Bem. Poczciwy profesor —
chce być dla mnie Wirgiliuszem w wędrówce po piekle literatury warszawskiej. Czy
zdołam wypłynąć na wierzch w tym bagnie monopolu i protekcji — nie wiem. Bem mię
zachęca i dodaje odwagi.
Po południu poszedłem do redakcji „Głosu". Potocki dał
1 W autografie omyłkowo: niedziela.
WARSZAWA, 1889
229
mi do oceny trochę śmieci: Synowie Jaheli Arnauda i coś tam jeszcze *. Taka
recenzja może przynieść około rubla, a powtarzać się może raz na tydzień. Eheul
Posełam do „Życia" moje Poezje prozą, które mi już obrzydły niezmiernie.
l października1 (wtorek).
Wczoraj byłem powtórnie u Wolfringa. Jest zapalenie oczu; nie wiem, o ile silne,
gdyż mało mi powiedział pod tym względem okulista. Czytać mi nie wolno, pisać
również. W chwili, kiedy pisanie staje się moim zarobkiem — nie mogę pisać ani
czytać. Bem zachęca mię natarczywie o pisanie noweli, Potocki mówił o wszystko,
cokolwiek chcę pisać, mógłbym nareszcie zacząć dziennikarstwo... Ach, jakież są
w życiu uparte komizmy. Wczoraj Bem nagadał mi tyle rzeczy pochlebnych, że
powinien bym zdumnieć. Jaś S. zaprowadził mię do lutnistów Z. i R., gdzie
spędzać można przyjemne wieczory. Z. znakomicie śpiewał Stacha Konop-nickiej * i
Bartka Moniuszki *.
Nieustanne opatrunki ręki, do zagojenia której jeszcze daleko, znudziły2 mię już
straszliwie. Co parę dni pędzę do „Ducha" * i odrywają mi tam stare gazy. Kiedyż
się to zdech-lactwo moje skończy?
10 październik a.
Prof. Gepner oświadczył mi parę dni temu, że w lewym oku formuje się miopia *. A
więc ślepnę. Pisać nie wolno, czytać również. Ręka nie zagojona, co trzeci dzień
chodzę do drą Mazarakiego, co czwarty do „Ducha", co drugi do Wolfringa lub
Gepnera. Badano mi oczy oftalmoskopem * u Piątowskiego. On mię pociesza. Mam
febrę i kaszel suchy. Ostateczny to już chyba sąd życia nade mną.
Jedynym promyczkiem światła w tym mroku otchłani cier-
1 W autografie omyłkowo: 31 września. * W autografie: znudziło.
230
DZIENNIKI, TOMIK XX
II!
pień był list Wiktora Gomulickiego. W „Powszechnym Tygodniku" wydrukuje on mój
ładny szkic.
Wackowi dyktuję moją nowelę pt. Zdrajca. Będzie -to liche, bo i jakżeż może być
inaczej?
Całe wieczory przepędzam leżąc na wznak z oczami okrytymi kompresami. Płonie
świeca przyćmiona zieloną zasłoną. Dyktuję zdanie po zdaniu — monotonnie i
nudnie, bo nie umiem wyrzucać ex abrupto pięknego stylu. Cenię teraz dopiero
Wacka miarą jego godną i wiem, że przyjaźń — to słowo wielkie i bynajmniej nie
czcze.
Helenka pisała — doniosłem jej, że ślepnę, i teraz... listu nie widać.
Takimi drogami idzie się do mądrości...
Czytał mi Wacek Gumplowicza Socjologią * i Kariejewa Hist. pad. Polszi *.
16 października (środa).
Dziś, gdym chory, znużony i nadmiernie smutny wlókł się na obiad do restauracji,
dojrzałem w księgarni na wystawie „Tygodnik Powszechny" i moje nazwisko w
szeregu autorskim. Wacek kupił ten numer (2) i czytaliśmy mój szkic pt. Ach,
gdybym kiedy dożył tej pociechy...* W Gomuiicki obciął końcowe wyrazy, wskutek
czego utwói wiole na wartości stracił.
Jest to jedyny promień w życiu pełnym smutku. Chory, wiecznie chory i gotujący
się na śmierć, pędzę dnie w rozmyślaniach samotnych. Zaczynam doznawać
rozdrażnień, szczególniej w noce bezsenne, które zdwajają i potrajają się teraz.
Pisać dla chorych oczu nie mogę, marzę więc tylko i szeregi utworów jak w
kalejdoskopie rysują się w gorączkowej imaginacji.
Pisały do mnie Helena i p. Celina. Hela proponuje mi rendez-vous w Radomiu,
Celina prosi o listy. Na wszelkie listy odpisuję lakonicznie, zacichną więc
prawdopodobnie. Bóg wie kto ofiaruje mi teraz przyjaźń i miłość — nie mam
WARSZAWA, 1889
231
tylko słów życzliwych od tej, dla której stworzone było moje serce. Umrę jak
wielki grzesznik, nie pojednany z nią.
18 październik a.
Mowy Kołłątaja*, Historia Lelewela, Kariejew, Socjologia Gumplowicza, Smoleński
[ego] Szlachta*... Rzeczy wysłuchane w czasie leżenia na łóżku. Obok łóżka stos
lekarstw na oczy, jodoformowej gazy, sublimatu, kompresów, waty, maści bel-
ladonowej *... O, jak straszne pędzę życie. Nie wychodzę już z pokoju i
wszystkie moje choroby pogarszają się. Pieniędzy nie ma zupełnie, a „Głos" w
listopadzie dopiero nowele moje drukować zacznie. Szedłbym już jak orzeł i miał
kawałek chleba, gdyby nie choroby.
Jest moc jakaś, która mi broń życiową z rąk przemocą wyrywa...
22 paźdz. (wtorek).
Mniej więcej od pięciu dni rozpoczął funkcjonowanie w życiu naszym ekstrakt
nędzy. O obiadach — ej — ani mowy! Redakcja „Głosu" nie ma zwyczaju płacić tak
dalece, że prezes Leon wydarł dziś Potockiemu rubla dla mnie. Warto w tych
czasach pisać artykuły wstępne!
W niedzielę byłem u okulisty Ziemińskiego, byłego szefa szpitala dr
Gałęzowskiego w Paryżu. Ten zaordynował mi kuracją, która ma mię wrócić na łono
żywych... Rękę sam kauteryzuję *, sam opatruję i czekam końca z miną [i]
uczuciami chorego pawiana. Kuracja drą Mazarakiego idzie tak wolnym krokiem, że
czasami dostaję diablich rozdrażnień. Tymczasem można by już wstawać z grobu.
Wasilewski odwiedził mię. Jest to już un homme de lettres *... Poszukiwany! Był
u mnie wczoraj p. Teodor, szwagier in spe* Ech, gdy patrzę na tę kupę gnoju,
jaka mię przygniata — śmieję się z życia...
12 listopada (wtorek).
Tydzień temu „Tygodnik Powszechny" drukował moją Ele-
ittSM:. fl^iffiń tvV*W
WIŚ
232
DZIENNIKI, TOMIK XX
gią *, utworek dosyć niczego. „Głos" jeszcze szkiców nie zaczął i licho wie,
kiedy zacznie. W ogóle głosowicze obrażeni są na mnie: nie bywam w redakcji, nie
chodzę na proszone wieczorki do Popławskiego ani do Hłaski — zresztą Wasilew-ski
powiadomił ich zapewne o absenteizmie * we mnie socjalizmu... U Wasilewskiego
byłem w Bagateli *, gdzie on funkcje kustosza Muzeum Etnograficznego pełni —
wraz z całą paką kiełczan. U państwa Leonów byłem raz w jakimś interesie —
zresztą siedzę w moim pokoju. Od tygodnia jadam obiady u Jasia Z.* za
korepetycje czy lekcje udzielane jego siostrze. O godzinie piątej wieczorem
wychodzę na włóczęgę po mieście. Oczy mię po dawnemu bolą; nic, litery jednej
czytać nie mogę. Ręka zagoiła się zupełnie, boli jednak.
Wiele pisałbym teraz o życiu moim, o książkach, jakie przeczytał mi Wacek, o
zamierzonych utworach — ale pisać nie mogę.
Helunia pisuje do mnie aż za często: naznaczała mi w Radomiu randeiks, ale nie
pojechałem tam; pisze zresztą po dwa i trzy listy na tydzień, zapewniając mię,
że szaleje z miłości ku mnie. Nie odpowiadam.
Dziś pisałem list do p. Anieli Rzążewskiej, wdowyl po Aerze. Pani Ż. * chce,
abym tam jechał na kondycję. Może pojadę i umrę zapewne w głuszy Podlasia.
Dziś kleję szkic z życia Zygmunta G.* zaczei priięty. Niecenzuralny szkic. O
Zygmuncie nic tu nie pisałem — a szkoda. Och, jakże gorzkie stało mi się życie!
Bem podobno dostaje bzika. Co się zaczyna dziać na tym padole płaczu? Niech w
mroku tym pochwalone będzie jedno imię — ojczyzny... Wszystko inne wiatry
podarły i łzy kamieniem idące przepłakały. Smutno, straszliwie smutno...
26 listopada (wtorek).
Tydzień temu pani Aniela Rzążewska zaprosiła mię listow-
1 W autografie: wdowie.
WARSZAWA, 1889
233
nie na nauczyciela syna jej (rs. 300) *. Mam wyjechać l grudnia. Tymczasem...'
ręka po zagojeniu się całkowitym rany próchnieć w dalszym ciągu widocznie
zaczyna. Nieznośny, nieopisany ból szarpie mię aż w ramieniu i łopatce, i — co
najgorsza — konieczność trzeciej operacji zabija mię moralnie, odbiera możność
pracy i wyjazdu do Łysowa. Jestem zgnębiony, zgnieciony duchowo, cierpię. Nieraz
ogarnia mię rozpacz straszna, gdyż widocznie spróchnieję cały. }
Wczoraj z Leonem Wasilkowskim byłem u drą Piotra Chmielowskiego w interesie
odczytu w rocznicę listopadową. Dziwne wrażenie sprawiają organicznicy nawet z
zacięciem tak radykalnym jak Chmielowski. Uczony i basta.
Dziś spotkałem się z Potockim (Bohuszem). Szkice moje znowu mają wejść na stół
redakcyjny.
— Duża u was bieda? — pyta Bohusz.
— He-hej, panie redaktorze, „HM B CKasice CKasaTb, HM ne-POM oriMcaTb..." *
— Czemuż nie piszecie?
— Czemuż nie drukujecie mi szkiców?
— Popławski chwalił — popchnę, zobaczę...
Nędza przechodzi wszelkie europejskie pojęcie; obiady pożeram u Jasia Z. — poza
tym czasami piję herbatę. Oczy mię bolą ciągle. Śmierć nadchodzi, lecz ja pragnę
roku tylko jeszcze życia w spokoju. Napisać muszę książkę, gdzie wypowiem, że
historia mego czasu była przedmiotem mego badania i bólu mego serca.
Helunia napisała do mnie „ostatni" list. Zarzuca mi przeróżne zbrodnie — Bóg z
nią.
Socjalizm spółczesny Laveleye'a *, Nad Niemnem Orzeszkowej*, Barzykowski (tom
III), Pisma Hełtmana*, Szczedryn (Za rubieżom, Piostryja pis'ma, Satiry) *,
Uspienski Szkice *.
Zmieniam się, myślę, tworzę — i umieram oto w nędzy ducha...
234
DZIENNIKI, TOMIK XX
3 grudni a. Łysów na Podlasi u.*
Wczoraj w nocy przyjechałem tu, aby odpoczywać po burzach, a może... aby umrzeć
wśród nieznanych ludzi, których kochałem od dawna. Kraj unitów, kraj prawosławia
dziś, kraj chłopskiego Moskalom oporu. Jeżeli znosić będę tu wiele szlacheckich
przykrości, to mam nadzieję tę jedne, że będę w możności poznania tego ludu,
niedoli którego minstrelem być od lat tylu pragnę. Chęć do rysowania w dzienniku
mych życiowych przygód tracę powoli z tej przeważnie przyczyny, że mało pisać
dla chorych oczu mogę.
Łysów — majątek duży, kilka tysięcy morgów, z lasami, gorzelnią etc. Pp.
Dobrzyńscy — należą do rodzaju Bogdań-skich *, pani Aniela Rzążewska — zajmie
wiele stronic w tym dzienniku, kto wie, może za wiele...
Ostatnie dnie w Warszawie przepędziłem dosyć wrzawli-wie. Byłem kilkakroć w
redakcji „Tygodnika" i zostawiłem tam ładny utworek — Pocałunek*, który z
cenzuralnych względów zapewne światła dziennego oglądać nie będzie. Byłem w
„Głosie" i w ostatni (niedzielny) wieczór — na „Rocznicy powstania
listopadowego".
Prezes Leon urządził obchód dosyć wspaniale w sali Instytutu Gimnastycznego*.
Facetów studentów było około 40, Ja rozpocząłem wieczór odczytaniem Apoteozy ••-
wiersza na cześć Mickiewicza*. Następnie miał odczyt pre::es O kierunkach
polityczno-spolecznych. Rzecz była wybima i opracowana, pisana jednak z tą
szczyptą zimna i sarkazmu względem patriotyzmu, jaka mrozem przejmuje serce.
Wszczęły się spory, z których wyniosłem mniemania pocieszające. Źle, ostatecznie
źle — nie jest. Ojczyzna nie umiera! Godną jest uwagi rzeczą, że pewien młody
człowiek inteligentnie i konsekwentnie bronił... pracy organicznej. Obaj z
Wackiem mówiliśmy mało, choć Leon z duszy pragnął wciągnięcia nas w dyskusją i
atakowania zbiorową siłą socjalistów, jakich było kilkunastu. Mówił dużo Dm.* i,
co mnie w najwyższe wprawiło radosne zdumienie, serdecznie o uświadamianiu ludu
na
ŁYSOW, 1889
235
gruncie li tylko patriotycznym, z pominięciem budzenia instynktów ucisku
ekonomicznego — mówił starszy Plm.
— Weźcie wy pod uwagę to, że na jakie milion diabłów będę ja w średniozamożnym
chłopie łechtał interesy żołądka? Powiedzcie — na co? Czyż nie lepiej mówić mu o
wrogu-Mos-kalu, o ucisku patriotycznym; czemu nie mam budzić nienawiści do
Moskala, dlaczego nie mam unaradawiać jego myślenia — tym więcej, że grunt
podatny znajdę, ja sam z chłopów jestem, znam... Gadajcie, nie zgadzacie się, a?
— tło-maczył mi, wepchnąwszy mię w kąt sali. Doczekał się tego, że mu się
rzuciłem na szyję. Z kwaśną cokolwiek miną prezes powstać musiał, gdy Dm. wniósł
toast na uczczenie pamięci Kościuszki.
Wypowiedziałem Redutę Ordona. Przyjęto ją oklaskami, przez pewną grupę tylko
rzuconymi nieszczerze.
W złotej zgodzie rozstawaliśmy się z większością zebranych. Piękną chwilą
żegnała mię Warszawa. Wróciliśmy z Wackiem do domu o drugiej w nocy. Wiatr ze
śniegiem hulał po ulicach. Nie spaliśmy przez całą noc, gadając na długie
rozstanie. O szóstej wśród zimna, zawiei, huku wiatru siedzieliśmy w dorożce
dążąc na dworzec Terespolski. Pamiętam na moście chwilę, gdy przytulaliśmy się
do siebie z zimna i pod wpływem tej bezgranicznej przyjaźni, jaka nas łączy. Co
za smutna była chwila: w ciemnym półzmroku zawiei rysowały się niejasno postacie
tragarzy, woźniców od fur frachtowych, słychać było krzyki i wołania ginące w
wichrze, z Wisły ciągnął chłód ścinający krew. Zawinięty w swe nie-watowane
palto, jakie odziedziczył po mnie, unosił się Wacek nad widocznym tryumfem
naszych myśli, nad tryumfem, jaki dostrzegał w zebraniu nocnym. Ja nie widziałem
tryumfu. Ja mało dobrego widzę w ogóle.
Z dworca Terespolskiego poszedł piechotą pożyczyć rubla od Zygmunta G., ponieważ
brakowało mi cokolwiek pieniędzy. Dziwny człowiek ten kocha mię bardziej niż
Helena, bardziej niż Helunia, bardziej niż Celina. Ubrał się w moje ka-
236
DZIENNIKI, TOMIK XX
losze i poszedł piechotą na Chmielną ulicę... Wrócił, gdy już siedziałem w
wagonie.
Wieczorem tego dnia przywlokłem się do Łysowa. Stąd do Siedlec jest mil pięć...
9 grudnia (poniedz.).
Wczoraj byłem z wizytą u państwa doktorów F. w Patko-wie *. Pani doktorowa jest
rzadką kobietą, z którą mogę mówić przyjemnie. Ja nie znajduję zupełnie
przyjemności w rozmowie z kobietami. Wszystkie wydają mi się wysoce głupimi. Z
panią doktorową nie mówi się o rzeczach mądrych, lecz o rzeczach wszystkich.
Dowodziłem jej konieczności epiku-reizmu w życiu.
— Kto nie ma żadnych obowiązków, może rozumować w ten sposób — mówiła z
drastycznym półuśmieszkiem.
Pani doktorowa jest jasną blondynką z wiecznie dobrym uśmieszkiem na ustach i
przeciągłym sposobem mówienia. Pozwala całować swe łapki maleńkie w chwili
pożegnania — długo i czule. Zresztą, co mię obchodzi pani doktorowa?
Wszakże codziennie mam przed oczyma — wtedy nawet, gdy idę spać, gdy zamykam
oczy, gdy leżę bezsennie — mam w mózgu wyryte, otulone w radość rozmowy
wieczorne i gorące wejrzenia wielkich i płomiennych, mądrych i namiętnych oczu.
Dziwne wspomnienia nie to Heleny, ale uczuć dla Heleny zsiadają się w duszy jak
dawno wyparowane krople. Co to będzie? Wszystko w życiu bezmyślne, wszystko bez
sensu...
Naprzeciwko mojego okna ciągnie się płaszczyzna, oddzielona ode mnie parowem,
dalej ciągnie się wieś, a pośrodku jej — cerkiew moskiewska.
Rossija, czistaja Ruś' — o pięć mil od Siedlec. Chłopi mówią po moskiewsku w
połowie wsi, w drugiej połowie (katolicy) po polsku. Rezultat łatwo
przewidziany. Pisać nie mo-
ŁYSOW, 1889
237
gę, a rozsadza mię powieść i dolewa życie do artystycznej czary krople goryczy
przepełniające zawartość... Żal mi tego ludu!... I taki tu spokój, tak straszny
spokój, podczas gdy przewala się najstraszniejsza z kart historii:
wynarodowienie..
Studiuję prace Aera, męża pani Anieli, i poznaję z jej opowiadań historią
emigracji lat ostatnich. Nareszcie mam możność obcowania z kobietą wyższego
pokroju, z kobietą myśli większych, przyjaciółką Prusa, Kaczkowskiego, Wł.
Mickiewicza, Duchińskiej, Lea, Chmielowskiego, Konopnickiej itd. Co z tego
będzie?
Codziennie wieczorem siedzę w salonie, gdy ona gra prześlicznie godzinę, dwie,
codziennie mówię z nią dużo, nadzwyczaj dużo, o rzeczach, które zawracają mi
głowę, codziennie dzieje się wiele rzeczy zbytecznych... Co z tego będzie?
10 XII (wt).
— Czy widział pan kiedy „kwiat lotosu"?
— Powieść panny Rodziewicz? *
— Nie... kwiat lotosu? Pan wie, co znaczy w przenośni?...
— Nie wiem.
— Ha, ha... Musi pan być bardzo wrażliwy?...
— Zaczynam nim być od pewnego czasu...
— Czy to tajemnica?
— Nie wiem jeszcze, ale się dowiem. Mam zmysł spostrzegawczy.
— Ciekawa jestem...
— Czy odróżnię flirt w wyborowym gatunku?
— Flirt — od czego?
— Od złudzeń i marzeń... moich.
Socjalizm podobny jest do wody. Jeżeli pragniesz z bałwanem jej walczyć —
wypłyniesz, wyszedłszy jednak już na
238
DZIENNIKI, TOMIK XX
brzeg spostrzeżesz, że jesteś przemokły aż do szpiku kości, i znalazłszy się
wśród ludzi suchych wytykany będziesz palcami: mokry, mokry!
I tworzą się dzieje lat ostatnich, podobniejsze do poematu, do epopei... niż do
życia na ziemi... pod ich wpływem całe pokolenia rodzą się i rosną z aureolami
na czołach... z krzyżami na piersiach krwawymi... z pragnieniem męczeństw i
ofiary... pod ich wpływem wszyscy znoszą na stos palącej się ojczyzny do
ostatniej koszuli i do ostatniego dziecięcia.
Póki się żyje, cierpieć potrzeba, lepiej więc cierpieć dla przekonań, niż z
duszącego milczenia i weszłych wewnątrz oburzeń.
Rachunki T. I (1866) *l
II grudnia (środa). List odkryty Wacka:
W ostatnim numerze „Głos" drukować zaczął Z dziennika. I. Psie prawo *.
„Tygodnik" dotąd nie wyszedł.
Wacław
A więc naprawdę, panie Stefanie, według słów pani Anieli stajesz się literatem.
Kwiat lotosu M. Rodziewicz i Bez dogmatu Sienkiewicza poruszają wielkie kwestie
religijne, poruszanie których przyprawia mię o śmiech. Sądzę, że pisze się to
dla chleba tylko. Czyż to tak ważne? Na próżno zresztą mówilibyśmy o tych
ideach: świat idzie swoją drogą...
Tymczasem mnie, odzwyczajonego od tego gatunku idej i zagrzebanego duszą w
ojczyźnie i jej celach, wciągają na opuszczoną dawno drogę rozmowy z panią
Anielą. Nie mogę wyrozumieć, co ona myśli. Zdaje mi się, że rządzi się salonowym
skeptycyzmem, („duchem XIX stulecia"... Czyta np. Buckle'a...
1 W autografie omyłkowo: 1886.
ŁYSOW, 1889
239
W sąsiedztwie, u państwa F., mieszka nauczycielka*, nadzwyczajna postępowiczka,
czytująca li tylko „Prawdę". Pani Aniela subtelnie z niej szydzi badając
jednocześnie mój sposób myślenia; ale niełatwo wyrozumieć takiego jak ja żółwia.
W gruncie rzeczy — najzupełniej jest mi obojętną rzeczą, czy wierzę w Boga, czy
w paznokieć dużego palca u nogi.
Zacieśnia się między nami przyjaźń, znajdując wyraz dla siebie wtedy
szczególniej, gdy dziadzio i babcia nudzić nas przestaną. Wtedy mówiemy o
literaturze i literatach. Robi się coś ze mną: czasami wypowiadam moje plany i,
zapatrzony w czarne, smoliste oczy, mówię zbyt wiele... Trzeba zapłacić
haracz...
14 XII (sobota).
Wstałem dziś rano o zmroku, wdziałem futerał i poszedłem w pola. Dosłownie w
pole. Po zmarzniętej skorupie śniegu, zapadając co chwila, gubiąc kalosze i
dając się szarpać na wsze strony wiatrowi, skakałem jak zając z zagona na zagon,
unikając głębokich bruzd, gdzie wiązłem w zaspach. Pies Bukiet, nowy mój
przyjaciel, poprzedzał mię. ^W szczerym polu, ukryty w zaspach śniegowych,
otoczony murem kamiennym z nie spojonych głazów — czernieje cmentarz. Odsunąłem
z wysiłkiem zardzewiały wrzeciądz starych wrót i wszedłem. Stoi wiele krzyżów
próchniejących, wysokich. Pośrodku wznosi się Ikapliczkaj z ledwo ociosanych
drewien, szara ze starości; żelazny, przekreślony krzyż na jej szczycie pochylił
się na bok, okna powybijał wiatr czy kamienie, drzwi zamknięte na wielką
pierwotną kłotkę... Nagrobków tam nie ma — wyższe tylko zaspy tu i tam wznoszące
się pod krzakami każą się domyślać, że tam śpią chłopy umarłe. Na jednym z
krzyżów na czerwono pomalowanych, białą olejną farbą wypisane, stały słowa:
„Kpecry TBoeMy no-Eopwc yMep B Anpejie 1888 ro^a." Gdzie indziej
DZIENNIKI, TOMIK XX
widniała żółta blacha z napisem: „Sflecb noKOMTca <E>eo,n;op MsaHOBUH
MwKajłjioB, KpecTtHHHH flepeBHM JlbicoB — CKonnaji-ca" itd.*
Pod murem śnieg się zbił w zaspę formując szczelinę nie okrytą. Przegląda tam
żółty jak wosk pia^ej^świeżejjnogjły^. Stanąłem nad nią i oddawałem się porywom
bezsilnej rozpaczy... Przechodził nad nią, nad ona mogiłą — wiatry zimowy, nie
mówiąc jej o lepszej doli "na zTeml^teJTpTźeklętej przez Boga... W dali
czerniała wieś, niebieskie dymy znaczyły się wstęgarńTńa szarbmeWesEIm' niebie,
różowa ze złotym krzyżem cerkiew zdawała się uśmiechać i czarować wzrok...
15 XII (niedziela).
— Czy pomodli się pan za nieobecnych?
— Nie umiem modlić się skutecznie.
— Pan zapewne wcale nie umie.
— Owszem, do pięknych czarnych oczu... -
— Lepiej w takim razie być ateuszem.
Zaczynają dławić mię dawne choroby: oczy, ręka i... tego... jak się zowie...
tryperek przypomina o swyra istnieniu. Atmosfera gorączki, dreszczów, smutku
chorobliwego przesiąkać mię zaczyna. Gdyby nie pani Aniela — nudziłbym się
bardzo. W salonie jednak zapominam o chorobach. Byłem z panem Wacławem * w
kościele, a następnie w Patkowie u pani doktorowej. Pani doktorowa spała jednak
jeszcze, po-marudziliśmy więc o polityce z panami sąsiadami — Grodzic-Tcim ł
Kopciem — i wrócili na obiad do domu. Przesankowa-łem się wiorst parę — a i to
coś znaczy.
W Warszawie wychodzą moje szkice, dziś drugi już zapewne wyszedł na światło
dzienne — List miłosny*; ja ich nie oglądam i nieprędko widzieć będę.
Niecierpliwi mię to bardzo. „Tygodnika" mi Gomulicki nie przyseła, nie wiem
więc, czy Pocałunek wyszedł — mój śliczny Pocałunek, który
ANIELA Z DOBRZYŃSKICH RZĄZEWSKA
ŁYSÓW, 1889
241
powinien mi zyskać troszeczkę, okruszynkę sympatii u tych czytelników, jacy
„Tygodnik" mają.
19 XII (czwartek).
Do nikogo nie piszę, nawet do Helenki, której żal mi nawet trochę: nie wie
mojego adresu, a pisała mi, że zabije się, jeśli nie doniosę jej, gdzie
jestem... Nie zabiła się pewno, ale zawsze smutną jest doznana obojętność i
pogarda. Pragnę wyjechać do Warszawy na dni parę dla leczenia się.
Tymczasem czytam dużo, a raczej słucham czytania mojego obecnego lektora, p.
Wacława D. Szkice i opowiadania Aera robią dobre jwraż®?^ nieraz. Był to
patriota dobry, lluśza" zacna. Pani Aniela dała rnTcTcf czytania mnóstwo listów
pisanych do Aera; czytałem więc listy Konopnickiej *, hr. St. Tarnowskiego, Zyg.
Kaczkowskiego, Kraszewskiego, Asnyka, Ro-manowicza, Ochorowicza, Duchińskiej
itd. Najwięcej, bo około 40 listów, Kaczkowskiego; czytałem je z nadzwyczajnym
zajęciem, pisane są bowiem w epoce wyjścia na świat Teki Nie-czui* (od 1882—84).
Kaczkowski często wyjeżdża z Paryża, Aer zaś zarządza całym wydawnictwem Teki —
nieustanne tedy listy i zlecenia. Rzeczy osobistych prawie tu nie ma: Kaczkowski
z całą otwartością wypowiada swe poglądy, szczególniej polityczne, zwierzenia
literackie, plany dzieł nowych. Zajmują go niewymownie fakta polityczne, z
każdym słowem niemal Bismarcka się liczy, uważa na Hurkę i pluje złymi ślinami
na stańczyków. Nigdzie może tak pysznie stronnictwo to nie było wydrwione jak w
listach Kaczkowskiego. A jaki on w listach tych walny chłop! Zbliża się do Jeża.
Proszę dawać przyjezdnym z Warszawy tyle egzemplarzy Teki, ile wezmą — a może
Panu się uda znaleźć przez jakiego warszawiaka sposób przemycania jakich paruset
egzemplarzy. To by było rzeczą bardzo ważną. I tu tegoż szukam, może znajdę. (Z
Wiednia 83).
Teraz pisać trzeba rzeczy patriotyczne, bo nie masz wątpienia, że jak przyjdzie
do zaburzeń pomiędzy Austrią i Rosją, to sprawa polska na jaw wypłynie — a na
taki wypadek potrzeba koniecznie, aby Polacy stanęli
16 — Dzienniki t. VI
242
DZIENNIKI, TOMIK XX
duchowo na wyższym stanowisku, niż to, na którym ich postawili stań-czycy.
Pokorne cielę tylko w stajni dwie matki ssie, na scenie politycznej jest całkiem
przeciwnie, tam tanie mięso — psy jedzą. (Z Gasteinu 24 sierp. 83).
21 grudnia (sobota).1
Nigdy nieszczęście nie uderzyło we mnie ze straszniejszą siłą jak wczoraj.
Otworzyła się ranka jak łebek szpilczy w zagojonej ranie. Prawa ręka zaczyna mię
również boleć. Trzecia operacja jest nieuniknioną, a czwarta itd. — w
perspektywie. Jutro jadę do Warszawy. Zaledwie odrobiłem 14 rs., jakie wziąłem
naprzód, brać więcej nie chcę, bo może to już śmierć mię woła.
Wszystkie, wszystkie naraz myśli — zważyć i logicznie ułożyć trzeba w jednej
chwili. Oczy mię bolą, zdaje mi się, że dostanę influenzy, w Warszawie nie
będzie Wacka, Kosinski nie robi w tym czasie operacyj, po operacji wrócić tu
trzeba w tydzień z całym aparatem szpitalnym, jodoformem, karbolem, sublimatem,
bandażami. Zdaje mi się, że się nad głową moją pali jakiś ogień, kiedy indziej
słyszę, jakby mię ktoś wołał po imieniu, śniło mi się dziś, żem zwariował, coś
się rwie...
A zresztą — cierpię na pierwsze zjawiska miłości nowej.
W takich oto nocach bezsennych, w takie}' dmach" strasznych marzę o powieści
mojej, o jednym excelsior* mojego przeklętego życia.
26X11 (czwartek). Łyso w.
W niedzielę rano pojechałem do Patkowa Pruskiego, stamtąd z p. Kopciem do
Siedlec. W Warszawie stanąłem na dziewiątą w wieczór. Wacka nie było już:
wyjechał przed godziną. W zimnym naszym pokoju przepędziłem noc bezsenną.
Pamiętać ją będę... O, Boże!
Następnego dnia rano poszedłem na Warszawę. Przez posłańca kupiłem „Głos" z
początkiem moich szkiców. Druko-
1 W autografie omyłkowo: 22 grudnia.
ŁYSOW, 1889
243
wane dobrze i starannie, ale kiedy nastąpi ciąg dalszy, nie wiem, gdyż w
redakcji nie byłem. Gomulickiego nie zastałem również. O drugiej byłem u
Sieragowskiego. Wprowadzał mi kateter * — co miłą jest bardzo rzeczą. O czwartej
u drą Ki-jewskiego. Poczciwy mój doktor żałował mię bardzo. Ponieważ nie mogłem
zostać w Warszawie, robił mi więc opera-cyjkę na trzeźwo. W prawej ręce
trzymałem miseczkę, podczas gdy on przeciął mi nożyczkami spory kawałek skóry na
dłoni, sondował ranę, wprowadził tam łyżkę i zaczął excohlea-tionem*. Nie
drgnąłem, nie skrzywiłem się i nie wydałem głosu. Dziwił się mojej mocy i
cierpliwości. Jestem z tego dumny, bo mógłbym porządnie umrzeć pod nożem
śledczym — za ojczyznę.
O szóstej u drą Ziemińskiego. Badanie oczu oftalmoskopem, wywracanie powiek,
słowem, badanie w ciągu godziny co najmniej.
Dziwny jestem człowiek. Męczeństwem fizycznym i moralnym był dla mnie ten dzień,
a jednak nie mogłem uronić łzy nad moją niedolą, nad tego rodzaju niedolą, że
grozi mi konanie w ciągu jakiegoś czasu na chorobę gorszą niż suchoty i syfilis,
bo na próchnienie wszystkich kości — a tymczasem jeden wiersz z Pana Tadeusza
wywołuje we mnie zwykle szalony płacz...
I znowu była noc bezsenna i myśli, te myśli potworne, jakby chorobliwie
spuchnięte, straszne jak rana, idące z przemądrą logiką jedna za drugą ze
spokojem. Nad ranem usnąłem krótkim snem ludzi bardzo cierpiących, snem, który
jest jak słowo matki litościwy, który jest dobry nad wszelkie określenie, który
jest zesłańcem niebios. Obudziwszy się popędziłem na dworzec Terespolski i
wróciłem na dwunastą do Siedlec.
L W Siedlcach nająłem dorożkę jednokonną i ruszyłem. Wielki ruski koń zaprzężony
w hołoblę * rwał z kopyta, małe saneczki kute mknęły po gładkiej, ujeżdżonej
szosie. Były to dobre godziny tej jazdy. Zapomniałem o wszystkim, zamieniłem się
na
244
DZIENNIKI, TOMIK XX
artystę. Oto nasuwa się Jaśosypany śniegiem, we mgłę owinięty, ciemnopopielaty i
dziwnie fantastycznyTNIebo nie przegląda przez zwarte gałęzie, tylko nieruchomo
grupują się jedne obok drugich biało-zielone gałęzie. Brzozy ubrane w szron
podobne są do tych drzewek, jakie mróz na szybach wyciska, a świerki, nie
wiedzieć czemu, przypominają dawno gdzieś widziane piękne kobiece głowy z
włosami osypanymi pudrem. Cicho w lesie. Wiatr tam nie dostaje się. Gdy
wyjeżdżamy z lasu — nadchodzi zmrok zimowy: szare prawie zupełnie niebo nagle na
nieblesEo^śTę barwi, niebieścieje śnieg, stare, biedne, samotne, suche topole
przydrożne pogrążają się w ten żywioł. Pędem mijamy wieś szlachecką z ładnymi
dworkami, do strzech prawie zasypanymi śniegiem. Ot, zaczynają migać światełka w
oknach. To wigilia... *W miasteczku, gdzie popasam, piję w żydowskiej izbie
najpotworniejszą herbatę, bo zmarzłem w mym jesiotrowym futeraliku. W pierwszej
izbie dwu szlachty zagonowej gadają podpiwszy. Z żarłoczną ciekawością
podsłuchuję i podpatruję ich. Szkoda, że już nie będzie czasu ich odtworzyć...
Jedziemy znowu; w polu przejmuje mię wiatr. Otulam się pledem p. Anieli. Noc
czarna, wicher dmie — nic nie wi lać...
Dokąd ja to jadę? Sam jeden w tym polu, chory, umierający, bez nikogo na kuli
ziemskiej... Gdy przyjadę, skrzywią się może.
Ot — Łosice. Migają daleko światełka: wszędzie wigilia, każdy chłop u swego
domowego ogniska. Ja tylko jeden, wyklęty... Pustka w duszy, nędza, stek chorób
śmiercią grożących i jednego nie już serca, ale ręki pomocnej. Tylko zaczynają
iść znowu myśli, myśli, myśli... Och, Boże!...
Brnąc po głębokim, nie utorowanym śniegu, dojrzałem wreszcie aleję łysowska,
czerniejącą w polu białym. Gdy zajechałem, była wigilia/ Poznałem panny Helenę i
Annę Nie-pokojczyckie, Litwinki z Kobryńskiego, jakie przyjechały na święta do
Ł., doktora Tomasza F. *, panią D. *, państwa K. *, śmiałem się, byłem
dowcipny...
ŁYSOW, 1889
245
Czarne oczy patrzały tajemniczo: wróciłem tu na ich rozkaz...
29 XII.
Wczoraj dwu doktorów F. radziło nade mną. Mam pić tran i kreozot, wstrzykiwać w
ranę balsam peruwiański i subli-mat, pić mleko i jeść mięso, a ostatecznie robić
operacją. Chciałbym wykręcić się pani Anieli od tych wszelkich leków, dostać
suchot galopujących i niechby mię raz diabli wzięli. Ale nie puszcza pani moja.
Dobra. Szkoda, że ją spotkałem w końcu życia: żal mi będzie umierać z myślą, że
ona tu jeszcze zostaje. Wszystko dawne — uciekło w przepaść zapomnienia, nowe do
serca wchodzą uczucia i śmierć idzie nazbyt wolno.
Gdzie moja marzona sława?,*
30 XII (poniedziałek).
Rozmyślania o śmierci w dwudziestym piątym roku życia,/ starość, zgrzybiałość
fizyczna w młodości...
Nogi obiedwie bolą mię bardzo w stawach, prawa ręka rychło puchnąć zacznie. Noce
bezsenne, ach, te noce pełne widziadeł, rozmyślań, przewidywań, przypuszczeń,
zmartwień, chwil rozpaczy i nieczułego na nic spokoju!...
Pisałem do Helenki i do Ignacego Trepki z zawiadomieniem, że przenoszę się do
wieczności, z prośbą o nabożeństwo żałobne ze świecami i aksamitnym katafalkiem.
Powinni w imię mojego herbu — skruszyć kopią, jestem bowiem ostatnim z rodu,
bezpotomnie schodzącym. Wyprzystojniałem ostatnimi czasy tak dalece, że mogłaby
z czystym sumieniem kochać się we mnie nawet Wisnowska. Nie kocha się jednak
nikt. Ile ich było! Helena, Maniusia, Michalina, Helenka, znowu Maniusia,
Celina... Gdy wszystkie zaczną w różnych kątach kraju płakać — co to będzie za
wielki płacz! A Lucy! Zapomniałem o Lucy... Śmiech bierze...
Pani Aniela rozbita jest nieszczęściami tak jak ja, jest jed-
246
DZIENNIKI, TOMIK XX
nak w płomieniach nieszczęść tak lekkomyślną — jak ja. W Meranie, w Szczawnicy,
Zakopanem, Nałęczowie —, bawiła się w febliki i opowiada mi o nich z homerycznym
spokojem. Niezdolny jestem pokochać jej, choć mógłbym dla niej cierpieć wiele i
bardzo bym tęsknił po rozstaniu. Śmieję się, gdy dwuznacznie wabiemy ptaka
miłości bez wiary w możność jego przybycia, drwię z jej oczu ślicznych, gdy
obiecują mi czary. Bawmy się na krawędzi mogiły! Czasami wśród motylkowatego
flirtu, wśród wesołej do upojenia gawędy, wśród pociągania się ku sobie oczu i
rąk — i mnie, i jej krzywią się usta podłym znudzeniem rozpaczy;
12 stycznia 90 r.
W tych dniach jadę na operacją do Warszawy. Żyję w strasznych męczarniach duszy
i ciała. Wiem już bez złudzeń i bez przesady, że nie pożyję dłużej nad kilka
miesięcy — któż wie? — może tygodni...
• Piję tran z rozkazu-paiiL.AnielLLJcocham się woniej bez jej rozkazu. Całym
moim szczęściem w życiu obecnym jest to, że mogę ją całować po rękach. Mówię bez
przesady, że nieraz marzę tylko o tym, aby iść do niej, za nią, być przy niej,
aby uciec od siebie i myśli.
— Ach, gdy noc nadchodzi — co za rozpacz mię ogarnia!
Czemuż+^czemu,^ czemu nie mogę umrzeć ?a ojczyznę^ czemu nie zadają mi tych
katuszy Moskale, czemu nie męczą mię za czyny spełnione? /-
Processus zygomaticus * próchnieć zaczyna, górna szczęka również. Wyłusknienie
tych kości przyprawiłoby mię o ślepotę, a i tak sama ona przyjdzie...
Ale duchem jeszcze żyję, jeszcze: excelsior]
18 stycznia (piątek). Siedlce.
Czekam na pociąg w hotelu. Czas się wlecze, a chciałbym, by uchodził prędzej.
Męka czekania na wypełnienie etapów tej drogi ponurej — ohydną mi jest ł
nieznośną. W Łysowie
SIEDLCE, 1890
247
przeżyłem szereg dni, o których nic się powiedzieć nie da prócz tego, że były.
Jest to jak czarna gromada myśli piekielnych, jaka przyciska piersi.
Z panią Anielą zaszedłem bardzo daleko — do pocałunków w skroń i policzek, czego
nie spodziewałem się nigdy. Pamiętam w tej chwili jej prześliczne oczy i pąsowy
aż do skroni policzek i śliczne ręce, jakimi opiera mi się na piersiach. Była to
rozkosz... Ona jedna na ziemi może mię kochać i może będzie kochać, może
nawet... kocha. Głupstwa piszę, zdaje się, ale co mię to wszystko obchodzi.
— Będą się tu za pana, za szczęśliwy powrót, za szczęście modlić serdecznie.
Musi pan wierzyć w modlitwy takie — mówiła mi dziś raniutko, gdy wstała, aby mię
pożegnać. Słodkie jej ręce leżały na moich ustach.
Wczoraj wracaliśmy późno w nocy karetą na saniach z Pat-kowa. W budzie było
ciemno, rękę^ejTf^ylriaTeln~w^oicrrprźez całą drogę, doznając lekkiego uścisku.
Jedyna była chwila wolna od cierpienia. Dała mi swą fotografią, „abym mógł się
do czego modlić", i zapewniła, że wierzy w moją miłość.
Dziwnie zręcznie umiem kłamać, tak zręcznie, że tego rodzaju kobieta jak p.
Aniela, flirtantka wszystkich Europy wód, kobieta świata — traci świadomość
sytuacji i rumieni się jak panienka na wspomnienie o mnie, nie umie w
towarzystwie wielu osób ukryć swej sympatii, szuka mię oczami, szuka rozmów ze
mną i zazdrości...
Helenka przysłała mi swą fotografią, opatrzoną w długi i ładny list miłosny.
Stylu dziewczyna nauczyła się ode mnie dobrego. Co miałem za ów list i ową
fotografią! Niesłusznie, bo nie lubię nawet Helenki.
Tęsknię za rozmowami z tobą, śliczna wdowo... Ach, jak przyjemnie z nią
rozmawiać! Tak też robiemy w ciągu całych wieczorów.
20 styczni a. WWarszawie. Doktor Matlakowski oświadczył, że próchnieje kość
szczę-
248
DZIENNIKI, TOMIK XX
kowa — proces wędrowania tuberkułów odziedziczonych przeze mnie po matce szerzy
się po kościach — na próżno by więc robić operacje miejscowe: jod pić, tran,
kreozot, kefir, mleko, kefir, jeść i czekać... Czego czekać?...
Pamiętam tę godzinę, kiedy szedłem od doktora Faytta do Matłakowskiego, mając w
uszach słowa: operacje nad szczęką i ręką, leczenie, kuracja, słowem, trwać
musi... trzy miesiące. Trzy miesiące w szpitalu. Matlakowski wybawił mię od tego
jego konserwatywną kuracją, z której prawdopodobnie oślepnę.
Nie przepędza się bezkarnie głodowych dni: jest organizm mój po prostu
zagłodzony, a tam dziedziczne tuberkuły doko-nywują reszty.
Pół roku jeszcze życia, pół roku, pół roku, pół roku!
Jakże strasznym jest mój żal za życiem, aie-za--życiom •no— wet^leez -za—sztuką.
Nic nie czuć, nie rozumieć — umrzeć mając lat 25 i duszę w płomieniach, w
porywach, w ogniach twórczości! O, rozpaczy!
Gdy oślepnę — zostaje mi samobójstwo, bo nawet do zbrodni politycznej, do
zabicia Hurki będę niedołężnym. W tej nieustannej męczarni, w tej katordze myśli
—- z dziką, z przerażającą plastyką zjawiają się w każdej niemal minucie moje
typy, moje utwory, moje ukochane utwory...
Wczoraj z Kar.* złożyłem wizytę Marianowi Bohuszowi. Chciał mię widzieć...
Zastaliśmy go w łóżku, w prawdziwie nędznym łóżku, okrytego futerkiem. Pokój
nędzny, na czwartym piętrze, w ciemnym korytarzyku. Trzy krzesełka o pięchi
nogach, bochenek nie dojedzony chleba, marny stoliczek, dwie marynareczki na
gwoździkach zawieszone, pleciona szafka ze stosami ksiąg jak mszały...
Wstał brodaty Bohusz i oświadczył mi, że chce ze mną przeprowadzić dysputę
akademicką.
— Bien... eh bien...
WARSZAWA, 1890
249
— Dlaczego pan utrzymywałeś, że nie można pogodzić socjalizmu z patriotyzmem?
Jest to właśnie troglodytyzm patriotyczny *: zruszczenie ze sobą niesiecie...
Jakim sposobem? Czyż socjalizm nie godzi się z patriotyzmem uczciwym?
— Jak jaki!
— Co — jak jaki? A jakiż pan chcesz mieć socjalizm?
— Ja nie chciałbym żadnego, choć wiele jest gatunków.
— Nie rozumiem. Ja mówię o tym, że socjalista Polak zawsze tu w kraju może
działać skutecznie, skuteczniej niż we Francji. O cóż panu idzie?
— Idzie o to, że na Podlasiu np. niepodobna nie bić w łeb socjalisty. Tam zdarza
się czasami, że chłop umęczony karami za wiarę — przechodzi na prawosławie sam,
dobrowolnie. Ja, jeżeli mam uczciwość w sercu, winienem krzepić jego duszę
katolicką.
— W imię czego? Zadaj sobie pan pytanie w imię czego? W imię jakiejś grupy
etnicznej (!)...? Ja ze spokojem patrzeć mogę na wynarodowienie Podlasia, a za
lat piętnaście, gdy ta choroba minie, gdy będziemy mieć do czynienia z chłopem
już ruskim, wtedy...
— Wtedy weźmiemy się do niego socjalistyczną metodą... Ale tu leży różnica
socjalizmu z patriotyzmem: serce by pękło patrzeć na wynarodowienie.
— Myślisz też pan sercem, nie rozumem. A według mnie, jeśliby dziś cokolwiek na
Podlasiu robić, to tylko na gruncie ekonomicznym. Sam się pan zabijasz:
wyzyskuje chłopa pan, ksiądz, Żyd, Moskal. Buntuj go przeciw nim wszystkim — i
ot, co — masz grunt czysto kosmopolityczny. Gdyby dziś wybuchła tam zawierucha,
jakakolwiek zawierucha, choćby ju-denheca — można by z tego korzystać. Niechby
urządzili jakieś bezrobocie...
— Jakież to bezrobocie, gdzie...
— No, jakąś organizacją, jakąś gromadę... A księży wyzyskiwaczy by kilku warto
wyrżnąć...
— Moskali nie?
fe-r ^sjiJ-Ji'-^. •"'
250
DZIENNIKI, TOMIK XX
j.
— Cóż zrobisz z Moskalami? Sam pan mówisz, że wynarodowienie idzie ku Warszawie
— Warszawkę diabli wezmą, co? Hę, hę, hę... Żydów by, Żydów turnąć! * Oświatą na
nich nie oddziałasz, na chłopów za dwieście lat, jak mówi Dyga-siński... Więc
jedno jest: na gruncie ekonomicznym — przeciw panom, Żydom, księżom i Moskalom
burzyć, rozrzucać książeczki: Ojca Szymona* np.
Coś mnie targnęło za serce. Wstałem. Gadał jeszcze z godzinę o Żydach, dowodził
konieczności wygnania ich i wychodził z tej zasady, że wszczepieni są jak klin w
naszą narodowość! Logika wspaniała!
Prosił o napisanie historyjki ucisku na Podlasiu i obie- N cywał wydać ją
litograficznie, prosił o korespondencje do „Głosu", o współpracownictwo itd.
Wyszedłem chory, bardzo chory...
23 stycznia (czwartek). W Łyso wie.
Wczoraj w nocy wróciłem.
W poniedziałek wędrowałem jeszcze po Warszawie od doktora do doktora. O
pierwszej z południa byłem w redakcji „Głosu", gdzie miałem odebrać honorarium
za nowelę. Kasjer redakcji i redaktor de facto, pan Hł&sko, obsypał mię potokiem
komplementów, istnienia których nic przypuszczałem w tym państwie socjalizmu.
Mówił, że nowele moje są znakomitymi utworami, że Dygasiński umyślnie
przychodził do redakcji dla dowiedzenia się, kto to tak wybornie maluje lud, że
umyślnie cenne te prace redakcja zachowywała na koniec roku, aby „Głos" sprawiał
dobre wrażenie, że on, pan Hłasko, w imieniu redakcji błaga mię o dalsze
współpracownictwo — i że cenzura nie puściła całkowicie drugiego obrazka pt.
List miłosny, że zanotowano mię w cenzurze, jako autora niebłagonadiożnawo *, i
że trzeci zaledwie szkic — Zapomnienie przy nowym cenzorze, może być, będzie
zamieszczony w „Głosie" *. Pierwsze Psie prawo poobrzyn^no w cenzurze tak, że
formalnie wyrżnięto prawie wszystko. To
ŁU441II ,.l i HMIlill
ŁYSÓW, 1B90
251
powiedziawszy, pan Hłasko policzył wiersze mej noweli i wręczył mi rs. 8
(wyraźnie ośm!). Wątpię, czy komu płacą tak szczodrze. Są to pierwsze pieniądze
zarobione na literaturze, nie licząc „Tygodnika Powszechnego", jaki wyseła mi
pan Gomulicki w drodze honorarium.
Fotografowałem się, aby pozostawić po sobie pamiątkę tym, „co mogli pokochać
serce moje dumne..." * Wprawdzie takich nie ma prawie, lecz1 są udający miłość.
Pal diabli!
Przywiozłem ze sobą kosz lekarstw, na które wydałem wszystkie niemal pieniądze.
Na próżno!
25 I (sobota).
Pani Aniela przed kwadransem odjechała na kilka godzin do Patkowa. Pozwoliła mi
odprowadzić się do końca alei. Wyborną jest tajłuda na saniach: można się
zasłonić przed całym światem i całować wUsta, w usta prześliczne,
najśliczniejsze na kuli ziemskiej. Wczoraj się sport ten zaczął wieczorem, po
odjeździe pani doktorowej F. Zła moja krew zawrzała, gdym ją przyciskał
bezsilniejącą z każdą minutą do ust... Dziś nie broniła już ust wcale. Tak
szybko minęliśmy aleję!
Dzień prześliczny. Na śniegu świeżo upadłym tarza się ciepłe słońce, pola widać
jasnobiałe na wielkiej dalekości aż do lasów niebieskich, jakby w jesieni.
Ciepło i wesoło. Ileż bym dziś czuł szczęścia w piersi, gdybym był zdrowy! Ale
oto oczy bolą... Za kilka tygodni wszystko się skończy: oślepnę. Cóż znaczą
rozkoszne pocałowania w koralowe usta?
Z pokoju pani Anieli, gdzie najczęściej siedzę, roztacza się ogromny krajobraz.
Dwór stoi na tarasie wysokim na kilka-naściejokci. Z okna- widzieć
można^grcSBnie dTugą aleję" grabową, dzielącą stary, zapuszczony, dziki, czarny
ogród na dwie połowy; aleja ta zbiega po pochyłości wzgórza i dźwiga
252
DZIENNIKI, TOMIK XX
się znowu pod górą, na której wyciągnęła się wieś ozdobiona cerkwią. Brązowe
drzewa ogrodu pociągają wzrok i wtrącają myśli w pusty kraj smutku. Jedyną
ozdobą są dwa wielkie świerki, stojące na straży ogrodu. Za ogrodem chaty,
chaty, chaty... Dym nad nimi wije się wysokimi słupami, jak dym ofiary Abla...
Śnieg je zasypał i jakby z ziemią zrównał. Czasami tylko między tymi białymi
wzgórzami przesuwa się człowiek czarny.
Tam dalej pole, na którym słabo zarysowują się ślady zagonów, gruszki
osierociałe tu i tam — i las, jak obręcz ściskająca to koło. Cicho i pusto. Lecz
nagle, gdy pogrążasz się w zadumie rzewnej z Czołem przyciśniętym do szyby okna,
rozlega się w ciszy tej dźwięk, jeden, drugi, trzeci, przeszywa powietrze jak
krzyk rozpaczy, jak wołanie o pomoc, uderza cię w serce jak ostrze noża: k'
wieczernie zwoniat w cierkwi...*
Nad polską wsią ukrytą w głębi lasów ten dźwięk... O, chaty, chaty...
— Les cabanes...* — mówi pani Aniela.
„Wynarodowienie do Warszawki się zbliża, co? Hę, hef hę..." — mówi p. Bohusz.
28 I (wtorek).
Nazwałbym zawracaczem gitary każdego, kto przed dwoma dniami utrzymywałby był,
że to tak będzie. A jednak... Tak było: w niedzielę wieczorem miała miejsce
pierwsza miłosna poza. W zimie nosi się pąsowe flanelowe majteczki i wysokie do
kolan, nawet za kolana, kamasze włóczkowe. Co za boskie biodra!
Wczoraj rano daną mi została moralna nauka, następnie instrukcja co do schadzki.
Nie myślałem, aby to tak było!...
O jedenastej w nocy ubrałem się ciepło, wziąłem kij w rękę i poszedłem. Noc była
diabelnie ciemna, wicher dął z piekielnym wygwizdywaniem, drzewa mię biły po
twarzy idącego przez ogród po śliskim lodzie, deszcz ze śniegiem zacinał.
Przeszedłem przez sztachety dzielące ogród od po-
ŁYSOW, 1890
253
dwórza i znalazłem się w tyle dworu, gdzie nigdy jeszcze nie byłem. W jakimś
zagłębieniu muru miały być małe drzwiczki, nie mogłem ich jednak dojrzeć w
ciemności. Macając rękami wynalazłem nareszcie. Nacisnąłem klamkę — ustąpiły,
skrzypiąc diabelnie. Znalazłem się w jakiejś sionce: głową dostawałem do sufitu
i wyciągając ręce dotykałem zimnych ścian. Natrafiłem znowu na jakieś drzwiczki
i otwarłszy je, wszedłem na zimny korytarz, ciemny wściekle i wybrukowany
jakimiś starymi płytami marmurowymi, między które zapadały nogi. Stanąłem, nie
wiedząc — co dalej. Nareszcie, wpatrując się w przeciwległą ścianę czy
przestrzeń, dostrzegłem światełko przedzierające się dziurką od klucza.
Zapukałem. Dały się słyszeć cichutkie kroki: poznałem jej kroki. Drzwi się
otwarły i stanęła w nich moja Angela— cała w płomieniach. Weszliśmy na korytarz,
gdzie stałem, a stamtąd do jakiegoś pokoiku mającego małe i osłonięte okienko.
Nie było tam ani łóżka, ani nawet stołka. Usłałem posłanie z mojego futra, jak w
chacie Eskimosa, i rzuciliśmy się na nie z radością, że jest nareszcie i takie.
Świeca stała na ziemi. Aniela broniła się przez chwilę, potem oszalała niemal w
tym uścisku. Jak żyję na tym padole płaczu i bałamucę cnotliwe niewiasty, nie
widziałem i widzieć nie będę takiej namiętności, takiej boskiej namiętności. Co
za bez-wstydność w pieszczeniu, co za szepty i pocałunki, jaka sztuka dla
sztuki!
Toteż to już i ostatnie w życiu...
30 stycznia (czwartek).
Wczoraj chodziliśmy na .spacer w_pjustą aleję grabową w ogrodzie,. Dziwny huk w
gołych konarach i suclryeh gałęziach zdawał się śmiać okrutnie ze słów kłamanej
miłości, jakie ja mówiłem i jakie rumieniąc się mówiła pani Aniela. Ach, jakie
puste jest serce moje, jak już stoczone przez robaki, jak nie można wierzyć jego
porywom! Przed kilkoma dniami, nim mi się oddała, byłem niemal pewny, że się ko-
254
DZIENNIKI, TOMIK XX
cham; wczoraj — z ukrytym śmiechem najgorszego cynizmu mówiłem frazesy, o jakich
wiem z doświadczenia, że podobać się muszą, wypróbowane frazesy miłosne.
Podle, podle, podle!...
/ Głupie są kobiety, nawet tak niebywale światowe, tak wy-/ flirtowane, tak
czysto high-life'owe jak p. Aniela. Czymże je można złudzić? Lada zgrabnym
kłamstwem../' Żałuję złudzeń moich, wiem bowiem, że po drugim, trzecim rendez-
vous zbrzydnie mi ta piękna i jeszcze będzie mi gorzej i ciemniej, niż było.
Samotność, piekielnie ciemna, nieprzebyta samotność, wieczna i posępna!
2 luty (niedziela).
Nadmiar namiętnych uniesień sprowadza do serca gorycz i znudzenie, sto razy
gorsze od braku kobiet. Dzieje się to wtedy nawet, gdy miłość jest prawdziwą —
cóż dopiero mówić o flircie, który nie wiedzieć jak i kiedy zamienił się w
somatyczny szał... Ciągle jesteśmy razem, nieustannie \ całujemy się i
dusiemy w uściskach, nie ma kąta, fotela, po- / koju, gdzie nie powtarzałoby się
to samo . Chodziemy iiie--raz dwakroć dziennie na spacer w grabową i lice, aby
tam okłamywać się, na zimno znużonymi ustami przysięgać miłość do grobu...
Jest w człowieku ogromny kawał świni. Bo z kobietą tak inteligentną, tak znającą
świat, z którą można prowadzić rozmowy mające pożytek w sobie, mówić o
głupstwach, wyciągać z niej pornografią, jeśli tak powiedzieć można, mogąc mówić
o Szekspirze mówić o spodniach i babskich majtkach — nie jestże idealnym
świństwem?
Kilka dni temu zaproszony zostałem na pogrzeb staruszki,
której nie znałem nawet, pani D. Jechałerr^jz panią Anielą
w zakrytym szczelnie powozie. Wesoła była jazdanTTTak na-
•'miętnej kobiety nie widziałem jeszcze i chwalić Boga, że
jedna tylko jest może taka.
ŁYSOW, 1890
255
Czytam Rachunków tom czwarty z 68 r.*, przeglądam prace nie wydane Aera, pisane
jeszcze za czasów jego uniwersyteckich i późniejszych, ogromny rękopis marnego
studium o Mickiewiczu, listy pani Anieli miłosne i niemiłosne, czasami nawet
dziobę po okruszynce noweletkę moją pt. Typ.
Nic moje zdrowie się nie polepsza, czekam niemal już ze spokojem końca, bawię
się, dowcipkuję — aż miło.
Pani Natalia ma dziś przyjechać... Pamiętam nasz powrót z kościoła do Patkowa,
gdy otulaliśmy się jakimś pledem -— ja ją, a ona mnie. Była wtedy daleko
łaskawszą, niż myślałem o niej. Pani doktorowa ma mój szacunek, czemuż nie
miałaby posiadać serca? To zdobywa się tak łatwo: dość otworzyć nóżki. A bardzo
ładna jest pani doktorowa.
W Patkowie Pruskim poznałem jninósiwo szlachty. Jest ona lepszą niż w
n~aśzyTH~1nfakowskim lub sandomierskim województwie, choć nie przekracza
zwykłego aż nadto szablonu. Trochę tu więcej rozumu, rozsądku i taktu. Nie
poważy się żaden dobrze wspomnieć o chłopie, obojętną im jest unia i
wynarodowienie — sami jednak mają trochę więcej ciekawości i wolą mówić o
poważnych rzeczach niż o koniach, jak to ma miejsce w naszych Oleśnicach,
Kurozwękach etc.
5 II (środa). '
Sam nie wiem dobrze, co się ze mną dzieje. Świat moralny wewnętrzny, którym z
przyjemnością zajmować się można czasu zdrowia, w warunkach moich ustępuje na
plan drugi, zatraca się i ginie. Cóż to wszystko warto w porównaniu z konaniem
fizycznym?
Z p. Anielą przeżyliśmy w ciągu tygodnia całe miesiące, całe lata. Taka szybkość
musi sprowadzać wyczerpanie. Po jakiego diabła człowiek się babrze w takie
rzeczy? Śliczny
256
DZIENNIKI, TOMIK XX
mógł być stosunek na metę daleką — obecnie zbliżenie takie, nie ustając,
przyprawiłoby nas o znudzenie nieopisane. A jednak jest to może jedyna kobieta,
która może kochać z cicha, z daleka, kochać poświęceniem, siebie całej ofiarą,
rozkoszą służenia i potrzebą cierpienia. Jak zmienił się nasz stosunek!...
Szkoda, szkoda! Obecnie ja jestem wyrocznią, mogę rozkazywać, jestejow^kochanym.
Zauważyć się da, że kochamy dotąd, póki jest w przedmiocie miłości naszej coś
niedostępnego, choćby jedna jakaś tajemnica serca; powiedzieć by można, że
kochamy w kobietach tajemniczość ich. Same sobie winny, jeśli za wcześnie
ciekawość naszą zaspokoją. Czyż nie tak — Angelo?
6 II (czwartek).
Prześliczny dzień. Drzewa całego ogrodu bielą się od szronu. Ubielony nim las na
końcu pola wydaje się niższym niż zwykle. Gdy wiatr poruszy wierzchołkami drzew,
sypią się białe kryształki migocąc w słońcu. Świerki na dziedzińcu kołyszą się
wraz ze szronem i, Bóg wie czemu, przypominają jakąś serdeczną piosenkę
Skowrona...
Miejscowy nauczyciel wiejski — Timosza — ma mię skarżyć do jakiegoś urzędu za
przebywanie na Podlasiu *. Niechaj skarży. Chciałbym przy końcu życia zaznać
pieszczoty z ręki Moskali/O, jakże pragnę męczeństwa z ich ręki! Rodzi się w
duszy nagły a nieustanny popęd wyzwania ich i wycierpienia tej miary męczarni,
jakiej zasługuje szlachetność duszy mojej. Pragnę, do upojenia pragnę wylania
oburzeń i nieznośnych pogard dla nich, wyrzucenia z duszy gnijących gnojów
wstrętu i nienawiści, wyskrobania i ekstyr-pacji tego miliona na dzień boleści,
jaki się wchłania tu co dzień, patrząc na wynarodowienie ludu, na upodlenie i
upadek moralny klas przemożnych i na brutalną przemoc, chodzącą w biały dzień.
NATALIA Z DOBRZYŃSKICH FAYTTOWA (ZDJĘCIE Z LAT PANIEŃSKICH)
]
i
ŁYSOW, 1890
257
Patrzę i słucham, i dowiaduję się powoli — a robi to wszystko takie wrażenie,
jakby związano człowieka, rozpruto mu żyły, wysączano krew — ot, i tam, gdzie
ona zapulsuje, gdzie drgnie wena — pilni felczerzy badają dobrze, otwierają nową
ranę i tę podłą, zastygłą, skrzepłą, nieżywą, plugawą krew wyciskają
urm'ejętnie.[...]
11 II (wtorek).
Z panią Anielą przychodzi nieraz do dysput politycznych i społecznych. Staram
się załatwić je szybko z tego względu, że pani A. jest arystokratką. Czasami
jednak słowa goryczy wyrywają się same wtedy, gdy słuchać trzeba napaści
poniżających usta tego, kto je wygłasza — na lud podlaski. Daw-niej szanowałem
patriotyzm arystokratyczny, obecnie przybyło mi bólu i z tego względu, że gardzę
tym patriotyzmem. Dla nich dobry jest nacjzeJtojkJKutamjkjJonieważ „dla szlachty
ma szacunek — on sobie tylko chłopów dusił i ciągnął na prawosławie: ale to
trudno..."
Pan Wacław bywa np. u popa miejscowego, a ten darowuje mu na pamiątkę „Chołmskij
Narodnyj Kaliendar'" *, gdzie podane są święta katolickie na sposób moskiewski i
są rozprawy nawracające katolików... Przynosi również Ziznie-opisanije
Impieratoia Aleksandra * i (hańba pisać) syn szlachecki czeladzi dworskiej,
pisarzom i ekonomom to czyta i tłumaczy; nie przez podłość, ale przez głupotę.
Proboszcz K. w Niemojkach bierze za pogrzeby od chłopa po 30 rubli, wyzyskuje
wszelkimi sposoby, siedząc na pieniądzach; nie zapłaci 50 rubli kary, woli nie
święcić np. na Wielkanoc szlachcie i chłopom, choć mu nikt tego nie bronił.
Natomi^5tjproboszcz,którego imię z miłością tu piszę, vksr~S~z~p~f~yV gl e r z
Gorelb— nie boi się wywiezienia,
17 — Dzienniki t. VI
258
DZIENNIKI, TOMIK XX
nie boi się kary pieniężnej, pójdzie na Sybir. Żyje jak apostoł w jednej
sutannie, zasilany przez parafian, głosząc jawnie, że nie odepchnie unity, gdy
ten doń przyjdzie na spowiedź, że nie posłucha nikogo, prócz głosu sumienia. U
niego kościół w niedzielę oblężony, unitów schodzi się moc taka, że żandarmi
rady dać sobie nie mogą.
— Co mi zabiorą? Tej jednej sutanny nie zabiorą. Dusza — bo,ża. Z nią pójdę i na
Sybir. Chcecie, panowie — mówił na pewnym zebraniu — mieć święcone, przyślijcie
po mnie. Ja się nie boję pana naczelnika. Wywiozą — pójdę przynajmniej czysty...
Cześć, chwała, pozdrowienie!
W niedzielę zaszedł do mojego pokoju pisarz prowento-wy — chłop ogromny, wąsaty,
lat pod czterdzieści, istny ko?, los w butach do jajek. Pan Wacław
nadowcipkowawszy się o dziewczynach wyszedł.
— Proszę pana, nigdy my to się już nie weźmiemy do tego plugastwa?
— Do jakiego to plugastwa?
— A jakież tu jest inne psubractwo, jak nie te, psia jego mać... — Pokazał na
cerkiew błyszczącą z de. i. •— Jak tak dziesięć lat jeszcze pójdzie, tak na nic,
na nic; chłop, proszę pana dobrodzieja, nie wytrzyma, zmięknie. Ja to czytałem w
jednym kalendarzu krakowskim, że tam radzą nad tym w Krakowie, ale jak nie
widać, tak nie widać, a tu psubrat gniecie na amen... To by trza bić, nie
czekać!...
— Gdyby nie te diable ich powstania, wszystko by dziś było inaczej, ani tych
prześladowań, ani tych podatków — mówi pan D. * W podatkach źródło patriotyzmu
wielkich panów.
Gdyby można to uogólnić, gdyby można powiedzieć, że
ŁYSOW, 1890
259
złość i nienawiść powstańcza wsiąka głębiej, do pisarzów prowentowych i od nich
ciec będzie coraz niżej; gdyby można raz na rok około dnia trzeciego maja marzyć
na jawie, że pójdzie i rozpłodzi się nienawiść, wyciągając noże z ukrycia,
kłonice i widły, gdyby można raz nareszcie zaznać rozkoszy w piastowaniu
nadziei, że się krew wyleje za nią...
12 II (środa).
Z wolna i nieznacznie otaczać mię zaczynają fale mistycyzmu dziwnego w swej
treści. Wierzyć zaczynam w wielką, biblijną moc ofiary jednostkowej na
odkupienie gromadnej całości. Wierzyć zaczynam w rozkosz, jaką przynosić musi
męczeństwo z ręki wrogów ojczyzny. Wierzyć zaczynam w chrystusostwo życia, w
naśladowanie Husa, w naśladowanie wygnańców naszych. Och, bo czyż nie wygnaniem,
pełnym po brzegi nostalgii do umiłowanej, do wyśnionej ojczyzny, jest życie
nasze? Dziwne się w tych czasach dzieją rzeczy z pozytywistami wczorajszymi...
Cnoty, więcej cnoty w codziennym życiu!
14 II (piątek).
Właśnie wieczorem tego dnia, w którym o południu pisałem: „cnoty, więcej
cnoty!..." — powtórzyło się to samo, co było 27 stycznia. Nie jestże to podłość?
Nikt nie może przeczyć, że kobiety są winne swego upadku. Ja chcę być uczciwym i
namiętność kiełznać, ale czy ona nie powinna być silniejszą jeszcze przez takie
niszczenie jej energii? Kobieta powinna być silniejszą, niż jest w biernym swym
oporze. Gdyby to uchodziło, plunąłbym sobie co dzień rano, w południe i na
wieczór w oczy. Udaję już tylko i to nędznie udaję jakąś miłość... Rad bym
jednak wcale nic nie udawać i oddać się pracy. P. Aniela kocha mię do znudzenia,
do egzaltacji, robi mi sceny zazdrości (eheul) o doktorową... Nie darmo jestem
„ładnym chłopcem"... Mam pani Anieli fotografią z Merami. Otrzymałem ją na
spacerze do lasu, pod-
J7»
DZIENNIKI, TOMIK XX
czas którego milczałem i miałem chęć ze złości chodzić na czworakach. Dziś
jestem znowu słaby, zły, podły, świnia...
16 II (niedziela).
Ziemia martwa, ziemia skrzepła...
Młode życie by jej wrócić,
Jarzmo lodów by z niej zrucić,
Nie dżdżu łez, nie westchnień ciepła •
Ognia trzeba, ognia trzeba,
Z piekła, gdy nie można z nieba!
Potrzeba pieśni rozpaczy, Straszliwej jak bezdeń piekła, Co by pierś ziemskich
tułaczy Dopóty kąsała wściekła — Poty, aż plemię skarlałe Od bólu wściecze się
całe.
Aż ta wściekłość w kształt piorunu Spróchniałym zatrzęsie światem, Krwi go
obmyje szkarłatem... Piorunu trzeba, piorunu! Niech pół ziemi w proch obróci, A
niech reszcie wolność wróci!...
R. ZMORSK •
Otrzymałem od pani Anieli listy ciekawe: Kraszewskiego, nowe Kaczkowskiego,
Asnyka, Konopnickiej, Chmielowskie go, Romanowicza, Wł. Mickiewicza, Meyeta,
Zatheya, Estrei-chera, Sarneckiego, Sulimierskiego, Ed. Chojeckiego. Najcie-j
kjawsze zawsze Kaczkowskiego z 84 roku.
Czytam poezje Zmorskiego. Dzielny chłop!
17 II (poniedziałek).
Wczoraj jeździłem „na pączki" do Patkowa z panią Anielą. W powozie — o,
rozpaczy! — znowu to samo. Przebierasz, Stefeczku, już miarkę!... W powozie,
podczas przechylania się
?o,-7 ie-/
ŁYSOW, 1890
261
na wyrwach fatalnej drogi... Śmiech bierze i gorsza bierze jeszcze złość. A pani
doktorowa darowała mi wczoraj tyle wejrzeń marzących. Czy i ona myśli kochać się
w tej lichocie, jaką jestem? Paluszki jej ściskały mię tak serdecznie...
Ta moja obecna „pani Davis" * gotowa wyssać ze mnie życie. Dwa razy — tam i na
powrót. To nadto i to świństwo. A zresztą będą jeszcze jakie następstwa...
22 II (sobota).
Rozkosze i przyjemności, dopóki je goniemy, uciekają przed nami; gdy zechcemy je
porzucić — zaczną gonić za nami...
Dopóki trwało bałamucenie — opierała się, kiedy ja, jak wszyscy zresztą noszący
spodnie, uciekam od niej za dziesiąte drzwi — stara się mnie przyciągać. Biedne
są kobiety: mogą wtedy dopiero narzucać swe uczucia, gdy zostały zbałamucone,
czyli gdy są już niemiłe; mężczyźni narzucają się wtedy, gdy im to sprawia
rzeczywistą przyjemność — w przededniu. Aniela jest piękną, inteligentną i dobrą
kobietą, podobała się, była kochaną będąc uczciwą kobietą; upadła w ramiona
takiej dopiero chorej moralnie żaby, jaką ja jestem. Dziwnie jestem sprytny!
Niejednokrotnie, gdy znudzony jej rozmową, jej pieszczotami, jej spojrzeniami i
cukrowymi słowami, wstaję, aby dać poznać, że mi jest obojętną, czuję taki
serdeczny żal, jakbym uderzył w twarz dziecko. Muszę wtedy znosić jej spojrzenie
żałosne, rzucane mi z gorzkim wyrzutem niemym, zza łez.
Tylko człowiek moralnie chory może popełniać tego rodzaju kazirodztwa duchowe:
zbałamucić dla 'samej przyjemności bałamucenia, zrujnować kobietę, sprowadzić do
stóp swoich — i nie być w stanie nawet śmiać się z tej hecy, lecz czuć gorzką
boleść, współczuć jej, a nie być w możności ofiarowania jej jednego ciepłego
pocałunku. Na próżno mówią o fizjologii tylko w miłości. Są tu uczucia, których
brak w stosunku bliskim mści się na nas okropnie.
262
DZIENNIKI, TOMIK XX
Na takie oto doświadczenia wyczerpałem serce. Strach pomyśleć, że nie zostawię
po sobie dobrego wspomnienia w sercu żadnej kobiety, które... kochałem.
To powiedziawszy przystępują z całą i rzetelną przyjemnością do wspomnienia o
kilku bytnościach w Ł. pani doktorowej. Nie kocham pani doktorowej, tej ładnej
wniebowstępu-jącej pani Natalii. Podpba mi się i ma takie nóżki, że... Jezus!
Dla tej to przyczyny wpatruję się oszalałym z. beznadziejnej miłości wzrokiem,
gdy się zjawia, mówię z nią i pieszczę wzrokiem. Gdyby jej można dostać,
dostawałbym chętnie, a później — znowu rozpacz! Wieprz sentymentalny^
P. Zygmunt Sarnecki, redaktor „Światu" w Krakowie, pisał, że oczekuje na moje
nowele. Tymczasem ja napisałem dotąd jedne lichą nowelkę pt. Niedobitek* i to
nie do „Światu", lecz do Warszawy. W każdym razie pisać muszę. P. Aniela pomaga
mi w zbieraniu materiałów do kwestionariusza.Judowego. Taki to będzie i
kwestionariusz! YiTkażdym razie pomoże mi do napisania jakiegoś szkica
etnograficznego.
Pisać mogę obecnie tylko we dnie; wieczorea piszę ołówkiem na dużych arkuszach
papieru z zamknięiymi oczami. Wiersze włażą na siebie, litery na litery! Taki to
i literat: sam się często nie może przeczytać.
25 II (wtorek).
W niedzielę zgromadzeni ad hoc obywatele podlascy poddany sobie mieli do
rozpatrzenia kwestionariusz ludowy z prośbą o wyjaśnienie niektórych kwestyj im
jedynie wiadomych. Jeden z nich jest doktorem, drugi sędzią gminnym, trzeci zna
lud dobrze.
— Tu są takie pytania, jak to: „jak się zapatruje lud na powstanie 63 roku" —
winszuję sobie! Nie, ja tego nie tknę!
ŁYSÓW, 1890
263
— Wiecie, panowie, to jest znowu to samo, co było przed powstaniem!
— To powstańcze sztuczki!
— Znamy to, znamy! Caca, caca!
— Nie, stanowczo, żadnych wskazówek — to prowadzi do powstania i basta!
6 marca (czwartek).
Wysłałem do redakcji „Światu" w Krakowie dwie nowelki: 1) Pocałunek *, jakim
zachwycała się moja śliczna pani doktorowa, i 2) Niedobitek, jakim nikt się nie
zachwycał. Podpisałem się fantastycznie Stefan Omżerski. Prosiłem listownie
Wacka o odebranie z przeklętego „Głosu" nowelki ślicznej Zapomnienie* i
przesłania jej do „Ogniska". Czy co z tego będzie — diabli raczą wiedzieć.
10 III (poniedz.).
Do czego to już doszło — wstyd pisać. Schadzki, schadzki i schadzki! Tego
rodzaju kobiety nie miałem jeszcze przyjemności widzieć. Jeżeli poprosić, by
zdjęła majtki — w tej chwili zdejmuje majtki; jeżeli chcieć, by się ułożyła w
pozie czarującej — układa się w tak czarującej, że aż krzyż boli. W sobotę...
Jestem wściekły. A doktorowa — ten mój anioł, nie przyjeżdża, aby me parszywie
rozwiedzione myśli oderwać od tej Messaliny.
Być zdolnym do obrabiania jednej damy i zachwycania się najbardziej
platonicznego niebieskimi oczami drugiej, z jedną się wyniszczać, trzymać ją na
kolanach i marzyć z przymkniętymi powiekami o tym, ażeby, gdy przyjedzie tamta,
pocałować ją w rękę czulej, ażeby zdobyć się na odwagę uściśnienia jej paluszków
przy pożegnaniu — to sztuka.
Polska i Rosja w 1872 r. przez Radcę Stanu*. Pamiętnik chłopca Edmunda de Amicis
*.
264
DZIENNIKI, TOMIK XX
Zmorskiego Poezje (Wrocław) *.
Na Ukrainie Sowińskiego *.
O6pycume/iu JlaHCKoń*.
Bez dogmatu Sienkiewicza (tom I) *.
Hist. powst. list. Barzykowskiego (tom IV).
Nie wydane studium Aera o Mickiewiczu.
Konopnickiej W piwnicznej izbie*.
Tyle przesylabizowałem ostatnimi czasy. Same fatałaszki i marnostki. Prześliczny
jest Pamiętnik chłopca. Ot, to pisarz! Ot, to poeta, ot, to człowiek! Czytam
również w rannych godzinach ze słownikiem, gdy mniej mię oczy bolą, Numa Rou-
mestan Daudeta*. Pierwsza książka po francusku.
12 III (środa).
Zdobyłem się na odwagę, oświadczyłem się doktorowej i... zostałem przyjęty. Co
za śliczny był wczoraj wieczór! Przyjechała około ósmej sama, bez nudnego
doktora, a zabawiła do dwunastej. Byliśmy tylko we troje, gdyż państwa „starych"
obojga nie ma. Aniela strzelała oczami za mną i śliczną Natalią jak żmija, ale
mimo to „uhopyłem" * minutkę, aby zbliżyć się, gdy siedziała ślicznie rozparta w
fotelu obok fortepianu. Jej cudna, delikatna, podobna do serca talia w
aksamitnym staniku odrysowywała się na b słym tle. Poniosłem małe rączki do ust.
— Co pan robi, co pan robi, co pan robi?!
Wówczas nachyliłem się nad białą szyją, którą poeci tak słusznie nazwali liliową
— i zacząłem pić „słodycz ustami pełnemi" *. Później, gdy nadchodząca Aniela
spłoszyła z powiek złoty sen szczęścia, mówiliśmy dwuznacznymi zdaniami:
— Więc pan utrzymuje, że można będąc mężatką broić?
— A czyż to „brojenie"?
— Początek...
— I koniec zapewne.
— Według mnie, kobieta powinna itd.*
ŁYSOW, 1890
265
Według mnie, pragnąc mieć chwile zadowolenia szczerego, bez wyrzutów sumienia,
potrzeba bałamucić mężatki i doprowadzać znieprawianie do pierwszego tylko
pocałunku — i halt. Co za przyjemny jest rumieniec i pomieszanie, i subtelne
frazesy, mówione dla zagłuszenia bicia serca... Słuchajcież, ja, stary łajdak,
wyznaję z pokorą, że nad rozkosze pieszczenia się namiętnego przekładam bicie
serca kobiecego dla mnie, choćby tylko na krótką i przelotną bijącego minutę.
Onegdaj doktorowa przywiozła mi z Warszawy zakład przegrany: pudełko cukierków.
W takich wypadkach głupieję w sposób aż nieprzyzwoity. Wiem, że to zrobione dla
przyciągnięcia mię, ale nie cierpię wszelkich podarunków. Zdaje mi się, o honor,
że jestem wówczas panną na wydaniu lub młodzieńcem ubogim na utrzymaniu.
Wymagani tylko twojej fotografii, śliczna Nato, którą obiecałaś dać, gdy
ubierając cię w futro całowałem ozłoconą jasnymi włosami skroń twoją.
Stąd do Patkowa — dwiewiprsty, a tak rzadko widuję doktorową. Zawsze i zawsze ze
świadkami — jedyne wczoraj, gdy byliśmy sami, strzeżeni tylko przez Anielę,
która kością w gardle mi już stoi z jej dla mnie niesłychaną zazdrością,
miłością, namiętnością itd. Dziś mam sceny zazdrości, jakbym był jej mężem.
Smutny list Helenki przyniosła mi dziś poczta. Dwa tygodnie temu posłałem jej
fotografią z nieczułym, obojętnym, pogardliwym listem. Pisze:
Prawdopodobnie zostanę żoną nie pana M., jak to Pan łaskawie ułożył, lecz
zupełnie kogoś innego; kto nim jest — nie będzie Pan zapewne ciekawy wiedzieć,
to tylko pewna, że będę daleko od wspomnień smutnej młodości mojej.
Nie odpiszę jej już więcej. Po cóż mam zakrwawiać jej serce, szerokie jak droga
publiczna — tym więcej, że mię znudziła. Bądź zdrowa, dziewczyno, którą, zdaje
się, kocha-
266
DZIENNIKI, TOMIK XX
łem onego czasu. Gdybyś ty widziała uśmiechnięte usta i marzące oczy doktorowej
Natalii — nie miałabyś do mnie żalu za zdradzenie cię. „Idź Waćpanna do
klasztoru! Po co ci mnożyć grzeszników?"* Najlepiej zrobisz, jeśli pójdziesz za
mąż.
15 marca (sobota).
Drugi dzień wiosenny. Wczoraj pierwszy raz od sześciu tygodni wyszedłem w aleję.
Na polach nie ma już śniegu, gdzieniegdzie tylko w rowach, pod wysmukłymi
wzgórzami kryją się czarne jego kłaki. Na drodze, przerżniętej głębokimi
kolejami, stoi woda czarna. W ciągu całej niemal godziny zajęty byłem
spuszczaniem tej wody na pole, patrzeniem na migotanie strumyka zbiegającego
bruzdą po pochyłości, po ściernisku. Migotanie to sprawia takie wrażenie, jak
powtarzające się, bezmyślne, ciągłe i, licho wie dlaczego, wesołe aż do śmiechu
allegro, wygrywane na wiolinie fortepianu. Wczoraj słyszałem pierwszego
skowronka.
C Dziś rano było jeszcze cieplej. Poszedłem aż za gorzelnię, drogą w górę ku
cmentarzowi prawosławnych. Przejeżdżają obok mnie fury, zaprzężone w jednego
konia i hołoblę. Gdy mię mijały, czekałem...
— Pochwalony... — mówił chłop.
Wtedy witałem się z nim, rozmawiałem. Niejedna jednak przejeżdżała obok mnie nie
witając. Na wozie siedział wtedy brodaty chłop, „kuszakiem" * podpasany. Ciepły
opar wstawał z ziemi. Na grobli stoją kałuże czarnego błota. Woda płynie
wszędzie, szumi ledwie dosłyszalnie. Oziminy się „ruszają"...
Na wzgórzu stoi wiatrak. Wszedłem nań, aby się przyjrzeć wynurzającej się
pierwszy raz okolicy. Lasy poprzerzynane smugami łąk ciągną się ku Bugowi —
rzece, za którą już nie ma Polski...
I wieś jakby urosła, jakby się wyprostowała. Wyższą zdaje się cerkiew i szereg
długi chat słomą okrytych, ciągnący się ł aż do lasu.
ŁYSOW, 1890
267
I oto znowu naleciało to dziwaczne męczeństwo. Jakbym nagle zobaczył zdradę
kobiety, którą kocham — zaczyna mię tłuc niecierpliwość, wściekły gniew, jakaś z
miłości bez granic pogarda dla tej wsi: „Zeschizmatycz się, ty podła!..."
Zbiegam szybko ze schodów i idę w świat bez celu, ściskając pięście... o
próchniejących kościach. Po co? Na co? — Wszakżeż, jeżeli nawet odrzuciemy
oczekiwanie spokojne p. M. Bohusza na wynarodowienie, to i tak musiemy czekać,
żaden bowiem socjolog nie wytknął drogi, nie podał sposobu życia narodowego,
któremu by ogół rozumnych przyklasnął... Czekajmy ze spokojem, aż socjologia coś
zadecyduje, a tymczasem milczmy, czekajmy i pracujmy legalnie w naszych
gabinetach.
Niechaj czeka również, aż socjologia coś zadecyduje, i Fra-_ nek Bryniuk^jz
którym prowadziłem wczoraj rozmowę. Franek jest stróżem folwarcznym, wodzi za
sobą gromadę psów. Jest wielki, brodaty, z ogromnym łbem kudłatym, w
straszliwych do kolan zacieranych w gnoju butach, w burej sukmanie, z pałą w
czarnej pięści.
— Tyś żonaty, Franek?
— Żonaaty...
— Z Rusinką?
— Z jaką to Rusinką znowu, pan się pyta?
— Z prawosławną?
— Ale co?! Jebał ją pies, prawosławną Rusinkę; ja j e znać nie chcę!
— A nie żenią się u was na wsi z prawosławnymi?
— Ono to się żenią, ta świniarze.
— Jak to świniarze?
— A takie podlecy, to takie świniarze. Taki świniarz, to on do cerkwi pójdzie z
tą swoją Rusinką i tam ich „złodziej" pomamra — ono to łajdactwo! I jaki to ślub
się nazywa, jak Moskal szczeka, szczeka, a na Polaków nabrecha *, na księży, na
katolicką wiarę.
DZIENNIKI, TOMIK XX
Wczoraj była pani Natalia. Nie broniła mi ust swoich i rąk.
— Zmuszony będę ukraść fotografią z albumu w Patkowie. W nocy przyjdę...
— To na nic. Patków jest dobrze strzeżony: nie ukradnie pan w Patkowie... W tej
chwili Adaś * czytał w Panu Tadeuszu te słowa:
Na tutejszej grzędzie Nie dla waszeci owoc — nic z tego nie będzie.*
Zaśmiała się serdecznym swoim a skrytym śmiechem, patrząc mi w oczy z wyrazem
ironii, której jednak nie powinny okazywać piękne mężatki nigdy tym, kogo
bałamucą w sposób wołający o pomstę do nieba.
17 III (poniedziałek).
Wczoraj sam wieczorem pojechałem do Patkowa. Dziwna rzecz, gdym pędził w mgle
wieczornej, w szumie wichru — lasem, śmiałem się do siebie z radości, że ją
zobaczę. W domu została pani Aniela, która mię kocha i czyni ze swych uczuć
ofiarę największą pozwalając mi przez dziwną zemstę nede mną szaleć za p.
Natalią. Doktora nie było w domu, N. była sama w salonie. Oczekiwała na gości,
jacy przejechać rmeli. Siedziałem naprzeciwko niej na fotelu, pojąc si<= jej
obecnością. To właśnie jest umiejętnością wyzyskiwaiia z rodzących się uczuć
miłosnych możliwie najogromniejszej sumy zadowolenia. Potęsknić w ciągu dwu,
trzech dni i rozmawiać — pół godziny sam na sam w salonie oświetlonym, a więc
broniącym jej od nadużyć i eo ipso — od znudzenia się nią. Bo niepodobna mi już
nie znudzić się kobietą...
Gdy pochyliła się ku mnie i pozwalała całować i pieścić swe ręce, pytała mi się
z właściwym jej spokojem:
— Dlaczego stara się pan bałamucić mię?
— Nie mam środków starania się o to; robię to, co robią bezwiednie wszyscy
kochający szalenie...
ŁYSOW, 1890
269
— Ile razy powtarza pan już ten frazes?
— Pierwszy raz w życiu powtarzam go dla stwierdzenia prawdy.
— A Aniela?
— Pani Anieli nie mówiłem wcale...
— Ach, panie, panie... Ciekawam wyrazu twarzy mego męża, gdy przyjedzie i
zastanie nas we dwoje...
— To znaczy, abym sobie pojechał?
— Ech, niechaj pan mię nie gniewa — muszę przecież pomyśleć, co zrobić, gdyby
mąż zobaczył przez okno taką oto scenę.
— Cóż pani zrobi?
— To moja tajemnica...
Wicher szumiał straszliwie, zginając wielkie topole, jakich tam rośnie mnóstwo —
zdawało nam się, że ktoś nadjeżdża, zdawało nam się wtedy, gdy wpatrywaliśmy się
sobie w oczy z rozkoszą i utęsknieniem, gdy paluszki jej obejmowały moją rękę
tak serdecznym pościskiem, jakiego nie zapomnę długo...
20 III (czwartek).
Przedwczoraj jako kawaler seivante towarzyszyłem paniom do Patkowa Pruskiego
pana Adolfa Kopcia. Wracaliśmy późno w nocy. Co za miła, tajemnicza rozmowa z
Natalią, rozmowa symboliczna... Jakże lubię twoje porównania, twoją wesołość i
spokój, śliczna Nato!... Jeden tylko pocałunek szybko ukradziony, gdy
wsiadaliśmy^..
Dziś chodziłem_sam do lasu, zwjinego(Rogaczem*J pod sam Patków Ruski.
Widać~jak~na dłoni dom, okna, ganek — a jej nie było, nie było, choć ukryty za
sosną czekałem z godzinę...
Gdy idę sam drożyną między polami, w bruzdach których stoi jeszcze woda, gdy
skowronki ogłuszająco zawodzą pieśni nadziei — myślę o moich górach rodzinnych,
o tych strumieniach z pianą i szumem rzucających się z urwisk gliniastych, o
lasach naszych nieprzejrzanych i o tobie, ojcze
DZIENNIKI, TOMIK XX
mój święty... Pamiętam cię jeszcze wyraźnie, uśmiech twój, twoje siwe wąsy,
przepiękną polską twarz — choć tak dawno już porzuciłeś ziemię...
Tu, na Podlasiu, zyskałem sobie taką przyjaźń i takie współczucie, że mógłbym
być dumnym. Mam cztery zaproszenia do wyboru — co do przepędzenia lata, jestem
wszędzie widziany dobrze, zapraszany i obdarzany mnóstwem współczucia. Ponieważ
muszę pić kefir ze świeżego mleka, przyseła mi je więc pani Zofia D. *, pani
Aniela fabrykuje kefir, a p. Natalia obarcza mię — szynkami, ponieważ muszę
zjadać dziennie trzy funty mięsa. Mimo to jednak — choróbki moje ani o jedne nie
zmniejszyły się jotę, owszem, idą crescendo. Przyjaźń ludzka — czczy wyrazów
węzełek — sprawia tylko smutek i podrażnia dumę, gdy muszę za jakieś mleko,
które mi bez mej wiedzy przysełają o cztery wiorsty, mieć tę — między ludzkim
stadem zwaną — wdzięczność. 1
21 III (piątek).
Chodziłem rano pod wieś na spacer. Obok stawu, za płotem ogrodowym płynie
strumień w wąwozie. Na dnie jego prały w strumieniu dziewczęta. Jednocześnie
chłop wyjeżdżał z wozem pod górę z wąwozu. Z wozu zaczęły zlatywać jedna po
drugiej deski, jakie wiózł. Jedna z dziewczyn dostrzegła to i zawołała:
— Wasili! smotri, doski u tiebia z wożą letiat — smotri, Wasili, smotri!*
22 III (sobota).
Wczoraj nareszcie Natuś pozwoliła mi pocałować się w usta. Kryła je długo,
odwracała głowę płonąc — aż wresz-
1 Tu wycięta jedna karta, bez śladów zapisania przy grzbiecie.
ŁYSOW, 1890
271
cię spotkały się jakby przypadkowo, nieumyślnie. Mówiła mi następnie ze
zmarszczonymi brwiami, że zniewagą jest dla mężatki być pocałowaną w usta...
— Czym ja jestem w myślach pana w takim razie?
— Moim aniołem Gabrielem.
— Aniołów nie całuje się w usta.
— Nie będę więc całował w usta, tylko w oczy...
— Nie wolno!
— Ależ nie w prawe oko, wcale nie! — w lewe!
— Prawe dla kogóż pan zostawi?
— Dla męża.
— Dla męża wszystko, tylko dla męża — dla pana jest tylko szacunek, jaki wolno
czasami wyjawiać z odległości trzystu metrów!
Wszystkiego tego domyśla się lub widzi — Aniela. Biedna, biedna Aniela! Nie
kocham jej, nie lubię, nie znoszę, ale tak mi jej żal, że z uciechą uciekałbym
od niej, aby nie widzieć jej smutku, jej wybuchów, które dławi dumą i
rezygnacją. Musi patrzeć na rozwijające się uczucia moje dla N., dostrzega
wszystko w rozmiarach kolosalnych i nieraz łzy ma w oczach, gdy udaje wesołość.
Podły jesteś, Stefusiu!
29 III (sobota).
We czwartek jeździłem z dr F. do Siedlec, Byłem w tym żydowskg-moskiewskim
mieście przez cały dzień. Wracaliśmy już nocą, a o jedenastej stanęliśmy z
puwrolem w Patko-wie. N. czekała. Była niewymownie ładna z zamglonymi oczami.
Cudownie umie mówić tymi oczami: na ciebie czekałam, chciałabym, abyś pocałował
mię, ale nie można, nadaremnie pragniesz... Byłem tam z dziesięć minut na
herbacie — konie na mnie czekały, pojechałem. Dziś znowu na chwilę zajechała.
Nie rozbierała się, siedziała w swym obłożonym czarnym futrem długim palcie, w
aksamitnej czapeczce na puszystych, jasnych włosach... Lubi, kiedy ja mówię,
lubi mię słuchać. Jaka to radość patrzeć na nią, na jej oczy bez
272
DZIENNIKI, TOMIK XX
koloru, bez żadnej nazwy szaroniebieskie, podobne do piany wodnej. Zdaje się, że
patrzysz w jakiś odległy smutny krajobraz, znany ci od dawna ze słodkich,
sennych marzeń...
Grzmotnąłem się całym mózgiem w politykę. Bismarcka diabli wzięli *. Po skórze
przechodzi dreszcz namiętny: gdyby to wojna!...
2 kwietnia (środa).
Kilka razy w przeciągu ubiegłego czasu widziałem N. W niedzielę byliśmy tutaj
prawie sami, ponieważ p. Aniela wyjechała szczęśliwie z wizytą do Ruskowa *. Co
za ładny był dzień! Ludzka wola jest słabą jak kwiaty rośliny „dziad" * —
strzępy jej obrywa każdy podmuch wiatru. Wtedy gdy siedząc sam na sam w salonie
zapewniam N. o czystości moich uczuć i robię to z tak katolickim płomieniem w
oczach, że niewinna mężateczka zaczyna wierzyć w moje kłamstwa, dostrzegam na
gzemsie nogi stołu oparte jej pantofelki, całuję je wzrokiem i udzielam zachwytu
nad nóżkami i jej samej do tego stopnia, że jakoby i ona zachwycała się swymi
nóżkami.
Wtedy to umówiliśmy się o rzecz następującą. W Rogaczu na małej polance
otoczonej wielkimi drzewami leżą trzy wielkie głazy. Pod jednym z nich istnieje
otwór iujkowaty, nakryty niby daszkiem — krawędzią kamienia. Pani doktorowa
chodzi codziennie do Rogacza na spacer ze swymi córeczkami i nauczycielką,
obowiązkiem więc moim jest nie dopuścić do tego, aby się na spacerze nudziła.
Mam więc zostawiać w „lwiej paszczy" jakąś cząstkę mego dziennika lub list po
prostu. JW poniedziałek rano wysłałem tym sposobem na pocztę pierwszego gołębia
miłości. Gdy przyszedłem nad wieczorem, znalazłem w umówionym miejscu w nagrodę
jej fotografią. Co to za miły spacer...
Wczoraj wieczorem, gdy położyłem się spać, wbiegł lokaj „Jóżo" z wieścią, że
pani doktorowa prosi mię o zwrócenie „Prawdy", której kilka numerów mi
pożyczyła. Ubrałem się
DWOREK INŻYNIERA GÓRSKIEGO W NAŁĘCZOWIE
*•»
ŁYSOW, 1890
273
szybko i wyszedłem. Siedziała już na wózku. Rozmawialiśmy kilka minut — pierwszy
raz otrzymałem serdeczny uścisk bez prośby.
Dziś w południe jeździłem do Pałkowa, aby się poradzić doktora F., jestem bowiem
od paru dni chory na ucho. Przez chwilę byliśmy z Natuchną sami w gabinecie
eskulapa. Zbliżyła się i pozwoliła bez przeczenia obejmować i tulić do serca
talią, jakiej nie ma drugiej na świecie, gibką i wąską jak wiklowy pręt. Jaka
słodka dobroć maluje się w jej oczach! Kocham w niej nie piękne, delikatne,
przejrzyste i zamglone rysy, nie tę rzewność oczu i melancholią ust, ale raczej
dobroć. Wszak mówią o doktorowej, że jedyną jej wadą jest nadmiar dobroci...
A zresztą jest to serce młode i czyste, proste jak modlitwa. Zbałamucić — no, do
tego jeszcze daleko! Teraz cnota, cnota!
3 kwietni a.
Kobiety biorą nas za aniołów, a potem musiemy z największym wysileniem grać
komedią, aby się utrzymać na jednej nodze na wysokiej kolumnie, na której nas
postawiły. Każde słowo rzucamy z bojaźnią, aż nareszcie znudzeni rzucamy się z
kolumny w błoto...
SŁOWACKI w Horsztyńskliml •
Nie, o ile ja sądzę, Sienkiewicz za mały jest do kończenia Horsztyńskiego. Można
mieć styl, można sobie powiedzieć: Słowacki zdarł skórę z Hamleta i wdział ją na
Szczęsnego, * ale można nie mieć w ręku piorunu poezji i wtedy można przykryć
najlepszą tragedią wielkiego poety rzeźbionym w esy floresy łajnem. Sienkiewicz
nie znajdzie w skarbnicy słów swoich — takich:
Ojcowie nasi mieli prawo zabijania, a my nie możemy wystawić teatru gladiatorów
na zahartowanie serca dzieci naszych? Powiedzcież, żaden z was nie doznał
niebieskiej rozkoszy, nie czuł się wyższą istotą, kiedy go chłopi wioski jego
czcili jak Boga i przyznawali zwierzęcym instynk-
18 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XX
tem wyższość natury? Szaleńcy i przeklęci, co chcą pozbawić następne pokolenia
tego uroku, tej puścizny, dawanej przez los szczęścia, zaczętego w kołysce, a
skończonego wspaniałością marmurowych grobowców!...*
5 IV (Wielka Sobota).
Prawdopodobnie mam suchy katar prawego ucha. Nieustanny i nieprzerwany szum
jakby płynącej w oddali rzeki odbiera mi przytomność umysłu, męczy i ogłupia. Co
za męczarnie! Tracę jednocześnie wzrok i-słuch... Łoże Prokrusta! Czasami, gdy
otwieram wieko tego grobu, gdy męczę się jak zraniony ptak, nabieram tej jedynie
pociechy, że umrzeć mi będzie łatwiej. Nawiasem mówiąc, jeśli choroba ucha i eo
ipso — uszu rozwinie się zbyt szybko, to mogę dostać pomieszania zmysłów. Gdy
oślepnę i ogłuchnę, wówczas adieu — piękna Natalio!
6 IV (Wielkanoc, w nocy).
Od bardzo dawna doznałem dziś uczucia zazdrości. Uczucia moje można dziś jedynie
wprawić w ruch żrącymi środkami. Był młody doktor W. * i N. cokolwieczek
flirtowała z nim. Zapalił mi się też na małą chwilkę rad głową dawny ogień
zazdrości, pod wpływem którego oaógibym popełnić zbrodnię. Dobra, miła,
serdeczna... Gdy zauwiuyłe., że jestem podobny do nocy — nie mówiła z nim,
unikała go, nie pozwoliła zająć miejsca obok siebie. Podłe, plugawe życie! Po
cóż to — kiedy pojutrze mógłbym ją porzucić i złamać jej życie ze spokojem
zwierzęcia. Nie jedno, ale dwa zwierzęta są w jednym człowieku.
Głuchnę, otacza mię noc straszliwa.
9 IV (środa).
Wczoraj w ciągu całego prawie dnia byłem w Pjatkowie^, Poszedłem tam rano
piechotą, ponieważ trzech doktorów miało zbadać błony-jQOje_w__u.szach. Okazało
się," żeTpTSwdo-pbdoBHie""jest to dalszy ciąg mojej choroby kostnej. Szum
ŁYSOW, 1890
275
w uszach zwiększa się, podwajają się kłujące bóle, boli głowa, mam gorączkę.
Młodą tylko i zdrową jeszcze jest myśl o Natalii. Słodkie wy usta, wy oczy
podobne do powietrza — jakże was wspominam. Naznaczyła mi rendęz-vous na 25
kwietnia w Rogaczu. Ma być jedno jedyne/vLecz Rogacz... źródłosłów tego wyrazu
fatalny jest, a przynajmniej być może dla doktora. Zmieniliśmy miejsce
przechowywania naszych listów. Będzie nim obecnie stary, wypróchniały pień
ukryty w cieniu jałowcówJjsosen, na prawo od drożyny w lesie najgęstszym, idącej
w ^ół. JDziś zostawiłem w „lwiej paszczy" długi list. Czy go znajdzie? Za
wskazówkami moimi idąc odszukała wczoraj nad wieczorem poczciwy pień i na znak
oderwała parasolką kawałek kory. Gdy idę do lasu i spotykam na białym, sypkim
piasku ścieżki ślady jej pantofelków — czuję w sercu tę dawno zapomnianą
słodycz, jaka gościła tu niegdyś.
Cóż mam robić? Czyż nie szczęście dla mnie, że mogę mieć to uczucie i wypełniać
nim dzień mój straszny, wielkie i gnębiące przeczucie zbliżającej się śmierci" •
łagodzić obrazem tej pięknej i dobrej dla mnie istoty? Nie mogę pracować, nie
mogę pisać, nie mogę czytać, męczę się nad wyraz po nocach. Przyjdzie chwila, że
duch złego zagasi w duszy mojej ten płomyk i zacznie się ostatnia godzina,
cienia królestwo. Moja powieść, moje nie dokończone dwie nowele... Nie napiszę
ich już. I oto kilka już razy przeszła mi przez myśl nie chęć, nie zamiar, ale
błysk myśli o śmierci, która jest końcem cierpienia. Gdy mię opuści Natalia, a
opuścić mię musi— wówczas...
P. Aniela! Ta kobieta jest chodzącym za mną krok w krok wyrzutem, głosem: podły,
podły! Przed chwilą płakała jak dziecko, rzucała się, rozpaczała, szalała. Znam
tę mękę zamkniętą w sercu, tę siłę druzgoczącą serce, to namiętne ko-
18'
276 _____________________________________ DZIENNIKI,
TOMIK XX
nanie z łez — iż pogodną twarzą rzucani jej zimne frazesy, obojętne tyrady o
obowiązku, depcę ją za jej dobroć, za miłość, za uprzedzanie mych myśli, za
zasypywanie mi fiołkami stolika, za zdeptanie jej honoru, za uwiedzenie jej, za
jawne, w oczach jej dokonane zdradzenie jej — dlatego tylko, że zapragnąłem ust
innych. Taką jest dobroć nasza. Co prawda, w niedzielę ' kokietowała ad absurdum
dr W,., co prawda, mówiła wczoraj pani K.* rzeczy, których mówić nie miała
prawa, co prawda... przeszkadza mi swobodnie kochać się w Natuchnie. Ach, warto
opuścić to wszystko — warto umrzeć bez myśli, że życie jest ciekawe i piękne.
14 IV (poniedziałek).
Przed moim oknem skaczą wróble, leżą białe smugi ciepłego słońca, zieleni się
młodziutka murawa na krawędziach rabat kwiatowych. Pachną mi bukiety fiołków
przysłane przez kobietę kochającą mię do szaleństwa — a ja marzę o śmierci...
Tęskno mi za tobą, Natalko...
Wczoraj ją widziałem dwa razy. Onegdaj widziałem ją także, słyszałem jej słowa w
lesie, ukrytym będąc w zaroślach, aby nie budzić czyhających na nas bajek
sąsiedzkich. W ciągu pięciu czy sześciu wizyt nie mogę ponowić z nią sam na sam
ani jednego słowa. Co za niecierpliwa złość! Jej „powłóczyste" spojrzenia wzięły
już na języki damy sąsiedzkie... Czytała moje listy długie znalazłszy je w
naszej kryjówce. Z listów tych wysnuwa się czasami rozmowa prowadzona wyrazami z
nich zapożyczonymi, otwierając pole jej jasnemu, cokolwiek zgryźliwemu
dowcipowi. Kiedy ją znowu zobaczę?
P. Jan Karłowicz, redaktor „Wisły", zachęcał mię listownie do prac
etnograficznych, za wzór wskazując Jagodne
IN
ŁYSOW, 1890
277
Zygmusia W.y Co za preferans! O słowniku niemiecko-ru-sińskim nie mogę myśleć,
tym więcej że małą liczbą wyrazów miejscowych dopełnić by go można.
16 IV (środa).
Dzień piętnastego kwietnia nie przeszedł anormalnie... Zacząłem brać słone
kąpiele z ługiem ciechocińskim. Nic to nie pomoże. Cierpienia przylgnęły do mnie
na zawsze.
Smutek jak cesarz samowładny ogarnął mi duszę. Noce bezsenne, dnie bez słońca i
uśmiechu, wieczna niedola i smutek, smutek, smutek...
17 IV (czwartek).
/Prawdziwa zaczęła się wiosna. Ciepło, gorąco... Roje os brzęczą za otwartym
oknem, wróble świegocą, jakaś dszalała z radości mucha wbiega z brzęczeniem do
pokoju i wylatuje z powrotem na słońce. Jaki niesłychanie ciepły i łagodny wiatr
porusza, niby melodia struny — suche jeszcze pręty topoli!...
W ogromnej głębi ogrodu na brązowym tle drzew rozlała się żółtozielona piana
rozpuszczających się listków, przez drzewa przegląda murawa ciemnozielona, na
rabatach kwiatowych powyrastały nagle ogromne liście nie znanych mi roślin. Za
ogrodem na dalekiej przestrzeni widać zielone od ozimin wzgórze, objęte pasem
granatowego lasu. Na jego skraju z aż czarnej głębi gęstwiny wysuwa się szereg
świerków pojedynczo, jeden za drugim stojących. Na wprost nich zachodzi słońce w
wielmożnym płomieniu zorzy. Wydaje się, że to z głębin leśnych wyszedł szereg
kapłanów lasu w kapach lasowych i oddając pokłon zachodzącemu, mówi: „Święty,
święty, mocny a nieśmiertelny!"
Tuż pod oknem na żółtym, suchym piasku przechadza się pliszka usiłując ukraść
kawałek bułki pozostawiony przez Adasia. Zapewne niemożność ukradzenia sprawia
jej boleść, choć to ładnie wygląda..w
278
DZIENNIKI, TOMIK XX
Dostałem dziś od Natuchny bukiet fiołków. Była tutaj pieszo. Jestem chory, nie
mogłem jej odprowadzić, nie będę widział prędko. Może to jedyna i ostatnia
pamiątka od niej, która ma w mym sercu miejsce poczestne. Nie wiem, czy mię
nawet lubi. Śmiech, sam śmiech!
21 IV (poniedziałek).
Wczoraj byłem w Patkowie. Przed kawą Natuchna, zostawszy ze mną na chwilę samą,
obiecała mi oddać Larika, którego jej kilka dni temu pożyczyłem. W książeczce
tej zanotowałem kiedyś alfabet więzienny, znaleziony przeze mnie w Pamiętnikach
Gordona. Przyjechaliśmy razem do Łysowa. Siedziałem przy jej nóżkach, obok
śledziła nas p. Aniela. Była jednak minutka, że mogłem uścisnąć jej prześliczny
pantofelek... Zmarszczyła brwi... W Łysowie oddała mi Larika. Do pierwszej
stronicy przyczepioną była karteczka z tajemniczym napisem:
B-ę-d-ę w R. w-e w-t-o-r-e-k o g-o-d-z-i-n-i-L c-z-w-a-r-t-e-j.
Drżę z obawy, aby mi nie stanęło co na przeszkodzie w dniu jutrzejszym i nie
wydarło najmilszej chwili w smutnym potwornie życiu.
Gdy odjeżdżała, pani Aniela proponowała na wtorek spotkanie w Rogaczu. Pamiętam
wyraz twarzy Natusi, gdy rzuciwszy na mnie przelotne spojrzenie, które było
jednym promieniem słońca, mówiła:
— Nie, we wtorek nie wyjdę na spacer wcale, mam wiele zajęcia, lepiej w środę.
Tak, w środę...
Słodkie kłamstwo łechczące miłość własną, miłe kłamstwo
LYSOW, 1890
279
prześlicznego serca. Tak, bo choć naznacza mi schadzkę — kazała przysiąc na
słowo honoru, że będę uczciwym i szlachetnym...
— Proszę przysięgać: — Daję...
— Daję...
— Słowo...
— Słowo... V
— Honoru...
— Honoru...
— Że...
— Że...
— Będę...
— Będę...
— Się...
— Się...
— Zachowywał...
— Zachowywał... itd.
Dziś p. Jan Karłowicz przysłał mi Kwestionariusz ludowy Grabowskiego * i Jagodne
Zygmusia, jako materiały do prac etnograficznych. Gdybym był zdrów, ach, gdybym
był zdrów!
Obecnie pomaga mi pani Aniela. Jeden z synów unity, prawosławnego chłopa
LeoniUka, umiejący pisać i czytać po polsku i po rusku, zbiera dla mnie pieśnie
ludowe, bajki i opowiadania. Serce bije z radości! Chłopak ten ma ze dwadzieścia
lat, uczył się w miejscowej szkole wiejskiej u pana Ti-moszy, padalca
moskiewskiego, jest prawosławny —: i oto on, nowe pokolenie, nie chodzi do
cerkwi, nie spowiada się u po-pa, idzie z ojcem i braćmi do spowiedzi o
ośmnaście mil stąd, za Warszawę... * On to prenumeruje wraz z kilkoma innymi
„Gazetę Świąteczną" i... nienawidzi Moskali! Oto jest błogosławiona nagroda tego
małego płomyka oświaty, jaki mu oświecił czoło! Oto jest nasza niezwyciężona w
walce ze zwierzęciem moskiewskim broń. Gdy pani Aniela prosiła go
280
DZIENNIKI, TOMIK XX
o zbieranie pieśni, zgodził się chętnie, prosząc tylko, aby nikomu o tym nie
wspominać. Gdybym mógł znaleźć takich Leoniuków więcej... Gdybym mógł znaleźć,
wiedziałbym, że oni sami już idą, bez nas.
Odebrałem list z Chobrzan. Janina idzie za mąż za jakiegoś pana Majewskiego.
Proszą mnie na drużbę. Nie pojadę. Biedna Jania! Kochała się w Teodorze P.* —
idzie za mąż bez miłości, aby wyjść.
22 kwietnia (wtorek).
Budzę się rano, podnoszę głowę i słucham w półśnie rozkosznej pieśni słowika,
zanoszącego się od słodkich westchnień tuż pod moim oknem, w zaledwie
rozpuszczającym listki krzaku bzu. Lecz co to? — Deszcz...
Ogarnia mi serce dziecinny, naiwny, śmieszny, łez pełen smutek. Nie zobaczę dziś
Natuchny, nie pocałuję ust słodkich... Przeczułem, że ta minutka marzonego
szczęścia odjętą mi będzie.
23 IV (środa).
Jeden z najładniejszych dni przeżyłem wczoraj. Do godziny drugiej po południu
padał deszcz. Chodziłem od okna do okna, od barometru do barometru w
rozdrażnieniu nerwowym. Dostrzegłem nareszcie na wschodnim skraju nieba wą-
ziuchny paseczek błękitu, przedostający się z nawały chmur burych. Paseczek
zaczął się rozszerzać i podnosić w górę. Piać zaczęły koguty... Deszcz ustał.
O pół do czwartej mogłem iść, świeciło olśniewająco, prze-cudownie słońce. Pod
lasem ciągnie się łan ozimego żyta, wysokiego jak wspaniałe futro. Wiatr już nim
kołysze i ta płachta zieleni gnie się i migoce w słońcu. Co za radość w sercu!
Jakieś uczucie tamuje oddech, jakiś strach wstrzymuje kroki. Las nasz tuż. Na
igłach sosen, na jałowcach, na murawie leżą
ŁYSOW, 1890
281
perły kropel, wszystkie brylantowe od słońca. Zda się, że las się umył i teraz
młody i silny woła cię: pójdź, pójdź... Jaką to tajemnicę chowa głąb ciemna tego
lasu?
/Wszedłem, o czymś nieznanym, dalekim a słodkim zadumany głęboko... Idę głębią
lasu, leśną drogą, zarosła trawą, porytą przez korzenie drzew. Cichy las, niemy
i serce mi bije w tej ciszy nieznośnie. Daleko krzyczą ptaki, zdaje mi się, że
słyszę jakieś nawoływania, jakieś odgłosy tajemnicze, a słońce tu i tam na
murawie rzuca wielkie białe plamy świetliste. Nie ma jej jeszcze, nie ma długo,
smutnie, boleśnie niemal długo. Ze wzgórza widać drogę całą od wrót jej dworu —
pusta droga, niema i nieznośna...
Nagle przecieram oczy, ktoś idzie... Serce nie chce uderzać: — Natuchna. Za
kilka chwil widzę ją na wzgórzu w grupie sosen, w ciemnej głębi krzaków. Idziemy
razem zarośniętą drogą, podobny do korytarza, daleko w las. Jest tam prze-
(ślicznylwjwóz^iocieniony krzewami. Nie mogę sobie przypomnieć, o czym mówiliśmy
wśród radosnego śmiechu. W wąwozie usiedliśmy w długiej szyi, podobnej do
wspaniałego, po królewsku ozdobnego łoża. Słodkie, miłe, namiętne pieszczoty
zabrały nam wiele czasu, wiele chwil słodkich. Wczoraj zobaczyłem, że jestem
kochany. Jak jej oczy mdleją z uniesień, jaka ona dobra i delikatna, ile
subtelnej dystynkcji posiadają jej myśli! Na pochwałę siebie muszę powiedzieć,
że dotrzymałem danego jej słowa, choć zaszliśmy tak daleko w pieszczotach. Nie
chcę, choć raz, kończyć brutalnym zadowoleniem zmysłów ślicznego chóru, jaki
rozlewa melodią w duszy. Jest tak bezsilną, słabą i... namiętną, że prawie
miałem zgodę na uwieńczenie schadzki; jak dobrze, że rozeszliśmy się z uśmiechem
życzliwości i z nie wypitą kroplą pragnień!
Ze smutkiem trzeba było dla uniknienia podejrzeń rozejść się. Pokazałem jej
przyszłą naszą „lwią paszczę" — stary pień jodiowy-^Mam tam znaleźć w tych
dniach karteczkę,"pisaną tajemniczym językiem Laiika. Czy ją dziś zobaczę? Jest
DZIENNIKI, TOMIK XX
w duszy smutek miłosny, ta tęskna pokora, która graniczy z miłością.
W nocy.
Smutek wypija mi serce, wszystko skończone! Krótkie są radości serca... Jak
kropla żywicy wytaczają się na czarną korę życia, zamigocą, zapachną i upadają w
otchłań zgniłej ziemi...
Poszedłem dziś do Rogacza, gdyż N. wczoraj mówiła, że może będzie, jeśli p.
Aniela nie odwiedzi Patkowa. Ponieważ ta ostatnia nie miała tam być, co
wysondowałem z rozmów, lasami więc przekradłem się o czwartej na nasz wzgórek i
czekałem. Zaczął padać drobny deszcz. Czekałem, aż przejdzie, a potem
skierowałem się ku domowi. Na skraju już lasu, obejrzawszy się, rażony zostałem
radością: N. szła sama...
Spotkaliśmy się w zaroślach i mogłem czytać w jej oczach, jak jej jestem miły.
Zaświeciło słońce i znowu, jak wczoraj, zapachniał żywicą las osłaniając urokami
nasze pocałunki. Przepędziliśmy w naszej dolince około pól godziny. Słodkie,
ukochane usta... Mówiliśmy o nowych spotkaniach.,. Stawaliśmy się sobie duchowo
coraz bliższymi. Narysowała się już w naszych rozmowach zanurzonych w pocałunki
pewna linia wyraźna, dzięki której niepodobna już o sobie zapomnieć. Wiedziała i
przekonała się, że można mi ufać, że nie o nie-prawienie jej mi idzie, i serce
jej miękło jak wosk przy moim. Zarzucając mi ręce na szyję z ufnością, pytała:
— Kiedy się zobaczemy znowu?
/Byliśmy sami, otoczeni lasem i ciszą, ukryci, porywani wyzwaniami uczuć,
spleceni w uścisku,,— i zostaliśmy czystymi. Jaka to była śliczna godzina! Nie
bała się pieszczot moich, pozwalała całować swe nóżki przecudne, upajać się
sobą...
Trzeba było rozejść się, był czas. Na jutro naznaczone było spotkanie.
ŁYSOW, 1890
283
/ Na brzegu gęstych zarośli, obok pnia był ostatni pocałunek długi, to splecenie
się ust, dla którego nie ma nazwy i porównania... Nagle N. drgnęła i cicho a
przejmująco krzyknęła. Za nami o kilkadziesiąt kroków skradała się między
drzewami p. Aniela.
— Czuła scena! Brakuje tylko małżonka! — zawołała z dala z przejmującym
szyderstwem. Szła do nas szybko, blada, z rozchylonymi wargami, wściekła. N.
podeszła do niej. Biedna, ukochana moja — na co ją naraziłem! Zbliżyłem się i
spojrzałem w oczy pani A. tak, że zamilkła. Byłem zupełnie spokojny, wiem, że
mnie się boi.
— Mąż byłby tu zbyteczny — mówiłem ze śmiechem — ale szpieg zawsze jest na swym
miejscu...
— Rendez-vous... — wyszeptała przeszywając wzrokiem nienawiści Natuchnę.
Wyszliśmy na drogę.
— Żegnam panią — powiedziałem do N. i pocałowałem ją w rękę pieszczotliwie.
Potem odszedłem wiedząc, że nic przecież Natuchnie nie zrobi. Szedłem z wolna do
domu.
Oto, jak wszystko, co jest piękne, musi być trywialnie ośmieszone, co drogie,
musi podlegać zrzeczeniu się, co serdeczne, musi być wyrzucone z serca.
'Co z tego będzie? Nie daruje tego Aniela, będzie szukać skrytych sposobów
zemszczenia się, może nawet uwiadomi doktora. Ale jest mi najzupełniej wszystko
jedno. Czeka mię oddalenie od N., długie, bolesne, może wieczne, wtedy gdy
rozdrażnione jest serce i tak jej pragnie jak wody spieczony język. Smutno mi i
ciężko, nieznośnie jak w hańbie.
Biedna moja słodka, moja serdeczna, moja dobra gołąbka, która mi ubierała myśli
w kwiaty, która świeciła w ciemności mych dni bez jutra. Tak ją zbezcześciłem.
Pragnę z duszy, aby się dowiedział doktor, może się uniesie honorem rycerskim i
w łeb mi strzeli. Raz skończyć.
Przy herbacie byłem krotofilnie wesoły i dowcipny, aby dokuczyć „pani Davis",
anegdotki wesołe opowiadałem
284
DZIENNIKI, TOMIK XX
panu L. * Jak teraz żyć bez ciebie, słodyczy mojej duszy, piosenko w mojej
niedoli, radości moja? O tej porze ona może nie śpi, gryząc się tą
najnieznośniejszą dla kobiety troską: świat może wiedzieć. Siostrą jej jest pani
Aniela, ale N. zabrała jej mnie, zwyciężyła ją, nie daruje jej... Ach, gdybym to
mógł naprawić!
24 kwietni a.
Wiedziałem, że się tak stanie... Będzie szukać skrytych dróg, intrygować, rzucać
dwuznaczne słówka, każe się domyślać czegoś wszystkim. Co dziś mówiła na N.!
— Chcę wierzyć, że siostra moja nie jest jeszcze zupełnie upadłą kobietą,
dlatego zmuszę ją do zerwania zupełnego z panem.
— Siostra pani nie tylko nie jest upadłą kobietą, ale jest milion razy więcej
warta od pani. Co do mnie, nie tylko nie proszę o żadne łaski, lecz pozostawiam
pani otwartą wszędzie do doniesień drogę. Będzie to konsekwentne postępowanie w
kierunku, jaki pani sobie obrała. Nie tylko nie zerwę nic, ale jawnie pani
mówię, że robić będę, co zechcę — pani pozostawiam swobodę działania.
Pojechała dziś do Patkowa. Dziś też wróci doktor. Zapisuję ze czcią dla siebie
fakt, że jestem niemal konient, że się to na moją niekorzyść zakończy. Natusi
nic grozić nie będzie, cała bowiem rzecz zamykać się będzie w ustach trzech
osób: Anieli, Natusi i doktora. N. musi znieść wiele rzeczy przykrych, ponieważ
jednak szpieg nic nie widział oprócz pocałunku, łatwo więc kobiecym instynktem
wytłomaczyć jej się przyjdzie. Wiem, że takie doniesienia nie mają dostatecznej
siły drażnienia umysłów tępych, jak doktora. Zresztą Aniela nie powie
wszystkiego, gdyż zawsze będzie się mnie bała. Napomknie tylko, z czego wyniknie
moja rozprawa z doktorem. Jaka ona będzie? Może być tylko hańbiąca mię.
Toteż, gdy się wszystko skojarzy tak, że nie będzie wyjścia, gdy przekonam się,
że doniosła, że nie przyjmie len
ŁYSOW, 1890
285
cymbał pojedynku — wtedy... tam, w miejscu naszych spotkań...
To, co przeczuwałem, że zgaśnie, zgasło. Zostało mi nieznośne, natrętne, plugawe
udręczenie duchowe. Myśl o sztuce już mię nie ratuje. Wzmagają się choroby i
prawie fizyczny ból serca mię ściska.
[
26 IV (sobota).
Kobiety naszych czasów umieją tylko być małodusznymi. Pani Aniela bała się
zrobić szczerego doktorowi wyznania ze względu zapewne na to, że była moją
kochanką i nie jest pewną, czy przez zemstę nie wyniósłbym naszych schadzek na
światło dzienne. Zbyteczne obawy! Milczałbym jak grób, oddając jej jedyne tylko
ukaranie: wstręt. Natomiast rzuca pani Aniela dwuznaczne zestawienia pragnąc mię
zmusić do strachu. Za wszystko odpłacam jej uśmiechem politowania. Rozumiem aż
nadto dobrze stan jej duszy, widzę, jak jest bladą, wzburzoną, zmęczoną,
rozgoryczoną, ale ja nie mniej znoszę. Każde jej słowo przeceniam bólem i
wściekłym, utajonym gniewem.
Natusia była wczoraj. Ani jednego słowa, ani jednego wyrazu... Ale ty nie
zapominasz o mnie, ty mię pamiętasz, widzę ze spojrzeń ukradzionych obserwacji
całego stada kujo-tów, nie wiedzących, o co chodzi.ybziś chodziłem do Roga-,
cza, aby sobie lepiej dokuczyć widokiem tych miejsc, gdzie zostało wspomnienie
pieszczot... Tam tuliłem ją siedzącą na moich kolanach, tam mówiliśmy
pocałunkami ukryci w gęstwinie choiny, tam ostatnie — do widzenia...
27 IV (niedziela).
/ Byłem w Nłemojkach w kościele. Siedziałem w zakrystii. W połowie nabożeństwa
ktoś lekko zastukał we drzwi. Dreszcz, jaki mię przejął, dał mi znać, że to N.
Weszła. Była w letnim paltocie jasnopopielatym. Była nad wszelki wyraz piękną.
Na widok tych subtelnych rysów, tak nieskalanie
286
DZIENNIKI, TOMIK XX
przeczystych i szlachetnych, na widok rysunku kibici, który mą w swej treści coś
skłaniającego do płaczu — wyszło na jaw z duszy złe zwierzę, wściekłe z
rozpaczliwego szamotania się. Ani razu nie podniosła oczu nie tylko na mnie, ale
w moją stronę. I długo, gdy grały organy, patrzałem, próżno wzywając całą mocą
duszy: usłysz moją prośbę, spojrzyj...
Gdy wyszliśmy z kościoła, nie zwracała na mnie uwagi, śmiała się z panem Adolfem
*. Śmiały się jej usta szyderczo, gdy wsiadałem do powozu z panią Anielą. Ta
ostatnia nie mówi jednego słowa, aby mi nie dokuczyć.
— Ma soeur viendia ce soir, je la prierai...*
Przed chwilą umyślnie nie chciała jechać do Patkowa, aby Natusia nie mogła dziś
przyjechać.
A zresztą — N. musi mię unikać, musi mną pogardzać, musi zapomnieć, wszystko się
skończyło.
Tylko nieustannie w głębi mej istoty wre niecierpliwość i burzy się wszystko, co
jest niebezpieczne. Zdaje się, że za chwilę olbrzymia góra oberwie się we mnie i
rozgniecie wszystko na zawsze. Zdawało mi się, że uspokoiłem się raz na zawsze,
straciwszy Helenę, że minęło we mnie to wzburzone morze, że stałem się
człowiekiem rozsądnym. Gd:de tam! Jestem tak samo głupi, gotów rozwalić głowę o
byle jaki mur, dla jednego rozchylenia się jakichś ust.
28 IV.
Wczoraj wieczorem była z mężem. Ani jednego słowa i, co milion razy smutniejsze
— ani jednego spojrzenia... Na pożegnanie podała mi rękę szybko niesłychanie.
/Dziś rano o szóstej poszedłem do lasu, zdawało mi się bowiem, że tam będzie
jakieś słowo pociechy w umówionym miejscu. Nie było nic|/O, pani Anielo — jakże
mi za to wszystko drogo zapłacisz!
ŁYSOW, 1890
287
Wczoraj pani Natalia przeglądała tom pośmiertnych poe-zyj Słowackiego, jaki
leżał na stole. Dziś ja go wziąłem do ręki. Zagiętą była kartka na tym
przecudnym i tak harmonizującym ze stanem mojej duszy wierszu:
Przeklęta! Ty wydarłaś ostatnie godziny Szczęścia mego na ziemi, ty żądłem
gadziny Wygnałaś na samotność! Bądź wiecznie przeklęta! Każdy mój jęk zna
ciebie, każda łza pamięta!
Bo kiedy nieszczęśliwy zaklinałem ciebie, Abyś mi dała nieco przyjaźni i ciszy,
Toś ty mi łzy w powszednim podawała chlebie I jęcząc, z jękiem w sercu mówiłaś:
niech słyszy!
Cierpiałem i uległem. — Dziś samotny jestem, Lecz wiedz, że w samotności, okryty
żałobą, Oczy błędne obracam za każdym szelestem: Czekam — ale nie ciebie,
tęsknię — nie za tobą.
Tej czekam omamiony, tej samotny płaczę, Która mi była siostrą na wygnania
ziemi, Myśląc, że kiedyś duszy oczyma zobaczę Tę, co w duszę oczyma patrzy
anielskiemi,
A nigdy serca mego nie umiała krwawić;
A tak się ze mną duszą i myślami dzieli,
Ze już dziś sami boscy nie wiedzą anieli,
Czy ją dla mnie potępić, czy mnie dla niej zbawić.
A ty! a ty, co lałaś żółciowe gorycze,
Skoro się otwierała serca mego rana,
O, gorzej niż przeklęta — widmo tajemnicze
Złej przeszłości — przeklęta bądź i zapomniana! *
O parę wierszy wyżej znajduje się ta strofka, pełna łez:
A ty — wiecznie zagasłaś nad biednym tułaczem; Lecz choć się nigdy, nigdzie
połączyć nie mamy, Zamilkniemy na chwilę i znów się wołamy Jak dwa smutne
słowiki, co się wabią płaczem.*
288
DZIENNIKI, TOMIK XX
29 IV (wtorek).
Tydzień temu... Och, wspomnienie, wspomnienie!... W nocy bezsennej i obecnie, i
zawsze, jak zaczarowany, widzę drogę pod Patkowem żółtą od piasku, oświetloną
przez słońce, wygrodzoną plecionym płotem. Między jednym słupem płota a drugim
przesuwa się Natusia. To ona, ta sama, której rysów przypomnieć sobie nie mogę,
ta sama... Czy ten sen, czyż to miało miejsce ze mną, który jestem jej dziś tak
obojętny, daleki, dziwnie nieznany?... A potem rosa na trawie, śpiew ptaków i
uśmiechy, które z serca płyną, i słowa, które są dźwiękami radości tylko...
Drobny deszcz zacina w moje okno, wiatr szarpie świerki rosnące za oknem, na
dalekich równych polach opasanych lasem leży jakaś warstwa deszczu i mgły. Dzika
niecierpliwość skacze z serca do głowy i przez usta tej rany, jaka jest w sercu,
wylewa się ciągłe, bolesne westchnienie. Każdy szelest mię trwoży, każdy turkot
zmusza do załamania rąk. Daremnie, daremnie, daremnie...
30 kwietnia.
Oto trzy dni minęło w tęsknocie, trzy dni tak nieskończenie długie, tak smutne.
Z panią Anielą nie mówię prawie zupełnie. Ona, jeżeli się zwraca do mnie, to
:tiy>;a z szyderstwem o N. Dziś mi mówiła, jakoby N. przyznała się jej do tego,
że podczas schadzki ze mną gotowa była oddać mi się i jeżeli to nie nastąpiło,
to dzięki temu tylko, że ja ją szanowałem.
Niskie kłamstwo o tobie, Natuchno...
Chodzę czasami do Rogacza i patrzę na drogę, błąkam się\s po miejscach
pamiętnych, a dziś tak bezlitośnie pustych... Tak blisko jest, ot, tam za
wzgórzem, słychać szczekanie psów, tylko jej nie widać, a daleką mi jest tak
bezmiernie, j jakby już umarła...
3 maja (sobota).
Nie opiszę, w jakim żyję smutku... Tęsknota, miotanie się,
t»U4J». ł l UIUIKII
OKTAWIA Z RADZIWIŁŁOWICZOW RODKIEWICZOWA (ZDJĘCIE Z LAT PANIEŃSKICH)
i
ŁYSOW, 1890
289
niecierpliwość, gwałtowne rozgoryczenie strawiły mię tak, że zacząłem, nie mogąc
dać sobie rady, grać komedią. Ku-glarstwem, upodleniem duszy dokazałem tego, że
Aniela zaczęła przypuszczać, jakobym ostygł dla N. Tego potrzeba mi tylko było —
wyciągnąłem ją na spacer do Rogacza, a stamtąd zaszliśmy do Patkowa. Dnia tego
musiałem widzieć za jaką bądź cenę Natuchnę, gdyż coś we mnie wrzało i targało
się niebezpiecznie. Pamiętam, gdy zaszliśmy tam i ja czekałem w salonie na
pojawienie się N. Przerzucałem „Tygodnik Ilustrowany" — i drżałem, całym ciałem
drżałem. Cicho... gdzieś na końcu domu słychać jakiś szelest... Nie, to
złudzenie... Po chwili ktoś mówi: nie ona; znowu jakiś odgłos: nie ona. I wtedy
dłonie podnoszą się do skroni koniecznym ruchem, aby ścisnąć skronie, gdyż boli
coś, boli, boli... Nagle słyszę: idą...
Wtedy jak młotek uderza w czaszkę — nienawiść. Gdyby nóż — skoczyć do
zjawiającej się we drzwiach ze słodkimi oczami i zabić!
Zabić raz i iść do wszystkich piorunów! Jest, witając się ze mną, dziwnie
grzeczną, zimno uprzejmą. Mówi z Anielą o rzeczach obojętnych. Napada mię
milczenie takie, że gotów jestem dać sobie uciąć nos, a nie powiem ani jednego
słowa.
Po co tu przyszedłem? Po co, po co? — oto jedyne myśli. Nagle, gdy przegląda
album — spogląda na mnie poważnie przez sekundę, potem w oczach jej coś się
dzieje, jakaś boleść czy uśmiech, jakaś niezgłębiona tajemnica...
Zaczynam nagłe być wesołym i tak dowcipnym jak Prus... / Odprowadziła nas za
las. Szła zawsze przodem, ale raz, gdy mijaliśmy krzak jakiś — została przez
mgnienie oka w tyle za Anielą. Wtedy wsunąłem jej w rękę karteczkę. Zgrabnie jak
wiewiórka zasunęła ją pod rękawiczkę. Gdy rozstaliśmy się, gdy musiałem udawać
idąc z Anielą wesołość, w płaczu prawie — oglądałem się na bladoniebieską suknią
Natuchny idącej obok lasu< Odwracała głowę...
19 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XX
Nazajutrz miała być tutaj. Chodziłem do Rogacza i leżałem tam jak dzikie
zwierzę, patrząc na słońce po to, aby godziny oczekiwania skrócić, liczyłem
godziny, kwadranse, minuty. Miała być o siódmej.
Gdy po obiedzie grałem z Anielą w szachy, najniespodzie-waniej rzekła:
— Glaukopis *... będzie dziś...
Glaukopis — to epitet Natuchny, jakiego użyłem w jed-
nym z listów pisanych do niej. Zrozumiałem. Chcąc się bro-
nić, N. pokazała moje listy Anieli. Nie powtórzę, co mi było.
Poszedłem do lasu — leżeć jak dzikie zwierzą zranione, pa-
~
W lesie, gdym myślał licho wie o czym, wybiegł z gęstwiny Tyran, pies p. Anieli,
a za nim wyszła ona. Szukała mię obawiając się, abym się nie powiesił... Sceny i
sceny. Powiedziałem jej, żeby nie była Telimeną i dała mi pokój. Płakała,
przysięgała, że żadnych listów nie czytała — poszła wreszcie szczęśliwie. O
siódmej nie przyszła Natuchna. Aniela, chcąc naprawić zło i przeczuwając, że
jestem do nocy podobny, pojechała do Patkowa.
Co ze mną było! — W liście bowiem do Naci pisanym prosiłem ją na wszystko, aby
częściej bywała w Ł,, tłomaczyłem nawet moje podłe kłamane umizgi do Anieli ILa
uśpienia jej czujności, tymczasem... nie przyjechała umyślnie...
Leżałem u siebie na łóżku, gdy wtem wszed; lokaj z zaproszeniem mię do salonu.
Wściekły jak pies wszedłem do stołowego pokoju. Aniela z lisim uśmiechem prosi
mię, bym chciał wypić w jej towarzystwie herbatę. Przeczułem coś, więc się
zgadzam. W kilka chwil później słyszę w sali cichy szelest i znany, miły,
delikatny chód pantofelków — to Na-tuś... Przyjechała tak cicho, że nie
słyszałem... Zbladłem podobno jak ściana, gdy wchodziła do pokoju. Wypiliśmy
herbatę i zaproponowano mi, aby towarzyszyć Anieli odwożącej Natuchnę. Zgodziłem
się — ja myślę, że się zgodziłem!...
Wieczór był cudowny, nieopisany... Z wysokości nieba
ŁYSÓW, 1890
291
świecił majestatyczny księżyc. Siedziałem na koźle wolanta, one obiedwie z
odkrytymi głowami. Gdy wsiadać mieliśmy, Natusia tym zgrabnym kocim ruchem, jaki
ona zna tylko, podsunęła się do mnie, gdy strzegąca nas jak oka w głowie Aniela
wyszła na sekundę — i szepnęła:
— Dam panu w tych dniach odpowiedź, dziś nie mam i nie mogłam...
Jakże wesoło było jechać! W piaszczystej kolei na brzegu Rogacza wolant posuwał
się wolno z tym chwierutaniem się leniwym tam i nazad^-w głębi lasu, w olszynach
nad rzeczką śpiewało naraz z dziśsięciu słowików tworząc w lesie echa pieśni po
prostu boskie, wiatr cichy i leniwy, dający się tylko w muskaniu czuć, jakby
mówił: jestem — odganiał z czoła Natusia włosy, w lesie były białe luki
światła... Zdawało się, że serca dotykają się jakieś rozkochane w nim usta,
zdawało się, że nic już nie może być lepszego po tej nocy... Było tak jasno, że
odwracające się automatycznie za nią oczy widziały każdy blask w jej źrenicach i
na ustach jej rzewny uśmiech, który jest taki, jakby był na poły łzą, na poły
pocałunkiem. Nie odrywała ode mnie oczu wiedząc nawet, że ją śledzi wąż w oczach
jej siostry ukryty.
Za chwilę wracaliśmy z panią Anielą. Zdawało się, że słowiki zanoszą się od
płaczu.
4 maja.
Wczoraj ją widziałem na nabożeństwie majowym w Nie^ mojkach — w "ciągu
kiikuIiSfemd przed kościołem. Słodyczy kpejrzeńia jej nie można opisać... Jak
gdyby óćży"~te patrzały z jakiejś nieznanej, niewiadomej, nieobjętej głębiny i
dale-kości, są jednocześnie smutne i zadumane wtedy nawet, gdy wesoło mówią ci
coś na pocieszenie. Są to oczy jastrzębia-or-lika, wiecznie — zda się —
spokojne, zimne, niewzruszone, oczy przepaści... W przepaść też, w otchłań gotów
jesteś skoczyć, byleby te zimne jak krynica oczy zmusić do schylenia się nad
tobą z uśmiechem miłości.
19*
«?;:
292 DZIENNIKI, TOMIK XX
Dziś ją może zobaczę w Patkowie, mamy bowiem jechać z p. Anielą. Czy będzie
odpowiedź?...
5 maja.
Wczoraj była wieczorem. Gdy na chwilę Aniela wyszła, otrzymałem odpowiedź:
Czy się to godzi za prawdziwą życzliwość i sympatią odpłacać niczym nie
uzasadnionymi podejrzeniami i docinać w tak dotkliwy sposób, jak to miało
miejsce w piątek w Ł. Na prośbę Pana w podobnych warunkach żadną a żadną miarą
zgodzić się nie mogę. Kiedy otrzymam karteczkę?
Głowa opada na piersi ze smutku. Nie zobaczę jej aż we czwartek...
7 maja (środa).
Znowu trzy dni mija... Całą mękę sprawia to, że jest tak blisko, bo stąd do
Patkowa nie ma dwu wiorst.* Dwa razy dziennie Idę ,do lasu -r.,rano_i nad
wieczorem. Ogród patkow^" ski dzieli od lasu tylko łąka; widać, jak się tam
drzewa poruszają, czerwienią tulipany, bielą kwitnące wiśnie. Ona tam jest, może
jest w ogrodzie... Bywa w Rogaczu zawsze wieczorem z panną G. *, aby posłuchać
słowika, ja jej widzieć nie inogę. Aniela nie prosi jej umyślnie, oddają
sobie /^ujemnie ceremonialne tylko wizyty. Do wyjazdu mojego zostało 21 dni...
Wprawdzie w niedzielę, gdy nie było Aniel: przy nas, spytałem cichym szeptem,
czy jej nie zobaczę już nigdy.
— Może... może.. — odpowiedziała również cicho. Wiem jednak, że mię unika, nie
chce spełnić próśb, o które błagałem w listach z całej duszy, nie chce
mianowicie pozwolić mi widywać ją częściej.
Droga-do lasu_jest^tgiaz_j)rześliczną, dobiegają bowiem do niej ze stron obu
łany dojrzewającego, lecz jasnozielonego jeszcze żyta. Idzie się w zapachu
zbożowej trawy, która jest ożywczą i zdrową, dalej ten śliczny las... Nad naszym
wąwozem rozrosły się teraz brzozy i leszczyny osłaniając jego dno
ŁYSOW, 1890
293
troskliwie. Śpiewają nad nim ptaki, kukają kukułki, wabią się leśne słowiki,
ćwierkają zięby... Gdy siedzę tam i czekam nie wiedzieć na co, poddając się
tylko nałogowi oczekiwania, choć wiem, że będzie bezowocne, patrzę na dwór w
Patko-wie, na ogród, na wznoszący się żuraw studni... Po niebie przepływają
łagodne chmurki białe, „wełna baranka", sosny pachną, roje much kołysząl się w
słońcu — a mnie tak smutek dojada, rozniecierpliwia i wysysa tęsknota, jak tęcza
wypijająca wodę w legendzie ludowej.
Czasami na naszym pniaku zostawiam bukiet narcyzów. Raz tylko został znaleziony.
Dostałem zań powietrzny pocałunek w niedzielę/
A w Ł.! W Ł. pani Aniela szalejąca z namiętnej dla mnie miłości. Aby jej
udowodnić, że nie powinna łatwych rzucać potępień na „upadek" swej siostry —
zacząłem ją bałamucić. W ciągu jednego dnia doprowadziłem ją do tego, że w
gabinecie papy ukazała mi się bez wstydliwości w stroju nowo narodzonej Ewy.
Wątpię, czy jest namiętniejsza i bezwstyd-niejsza od niej kobieta. Zmusza mię
np. do gry w szachy, podczas której zakłada mi na kolana nogi i odgina suknią
obnażając się jak odaliska. Śmiech mię bierze, gdy rozna-miętniona i rozjątrzona
moją obojętnością prosi na wszystko o pieszczoty. Naznacza mi schadzki w
najrozmaitszych pokojach; na pochwałę siebie powiedzieć jednak muszę, że nie
obłapiam jej nie kochając, choć mię roznamiętnia, i uciekam od niej za dziesiąte
granice — mówię jej zresztą wprost i uczciwie, że kocham Natusię. Jakąż obrazą
dla tej ostatniej wydaje mi się rozmawianie z Anielą, jej ściganie mnie, spacery
w grabowej alei. Gdybyś tu była!
Wczoraj Aniela wyjawiła mi mniej więcej takie życzenie: czy mogę do pańskiego
pokoju przyjść dziś wieczorem?...
Wstałem i wyszedłem.
1 W autografie: kołysze.
294
DZIENNIKI, TOMIK XX
Tak potargane mam nerwy, popsute myśli, rozstrojone uczucia, że nic nie wiem.
Tym się różnię od rozmaitych chorych ludzi współczesnych, że nic a nic nie umiem
analizować siebie *. Zresztą może oni, ci mędrcy zgłupiali, analizą nazywają i
zbierają chętnie a skwapliwie najrozmaitsze odruchy, cierpienie po prostu nad
sobą, walki i udręczenia. W każdym razie jest to, że nawet doznając radości,
lecąc za jakimś popędem, doznaje się jednocześnie cierpienia.
9 maja (piątek).
Wczoraj po południu, korzystając z dnia świątecznego uwalniającego mię od
lekcyj, poszedłem około godziny piątej do lasu. Szedłem moją drożyną zamyślony i
smutny, gdy nagłe tuż obok, za krzakami dał się słyszeć śmiech Sowio-okiej.
Zaraz też podbiegły ze szczekaniem ku mnie psy: była z panną G. na popołudniowej
sjeście. Siedziały na murawie tuż obok pnia, na którym odpoczywam zawsze.
Podszedłem po to naturalnie, aby posłuchać paplania panny G., paplania, które
sprawia ból w nerkach, ponieważ na rozmaite głupie pytania sroki potrzeba
odpowiadać. Natusia siedziała, tyłem zwrócona do mnie, nie podnosiła głowy — raz
chyba tylko spojrzała. Mówiłem bardzo niedowcipnie, odpowiadając na pytania
sadzącej się na wykwintność wyrażeń p. i.i, u wreszcie targnął mię smutek —
Natuchna śmiała się z po\v edzeń sroki. Po czterech dniach męki słyszeć
obojętny, wesoły, pusty śmiech... Wynalazłem pretekst oddalenia się, ten
mianowicie, że zawiadomię panią Anielę o bytności w Rogaczu tych pań, i
pożegnałem je. Szedłem lasem, byle prędzej iść... Nagle usłyszałem wołanie
Natuchny. Zawróciłem i zatrzymałem się na brzegu polanki. Natusia podniosła się
i podeszła do mnie.
— Czy Aniela przyjedzie na pewno?
— Prawdopodobnie, pani.
— A pan?
— Ja nie.
— Dlaczego?
ŁYSOW, 1890
295
— Dla niczego...
Wówczas posunęła się o krok i do śmierci nie zapomnę tego wejrzenia, z jakim
wymawiała wyrazy:
— Proszę przyjechać, proszę przyjechać, proszę, proszę...
Nie, nie jest kokietką. Jestem podejrzliwy i nie wierzę w uczucia kobiet, a
jednak wczoraj w tym spojrzeniu znalazłem odruch długo i skrycie, i głęboko
tajonego uczucia. Nie mogę odegnać od siebie tego spojrzenia i nie zapomnę go
nigdy. Zdaje się, że te oczy odsuwają się od ciebie na długą chwilę w jakąś
daleką przestrzeń, zaszklają się i gasną... Ten raz jeden pamiętać będę,
ponieważ powiedziała mi wczoraj tak patrząc, że jestem jej miły.
Poszedłem, zimno się ukłoniwszy. Na wieczór, pomimo że nie miałem zamiaru być w
Patkowie, pojechałem tam z panią Anielą.
Pamiętam, gdy chodziemy z doktorem i p. Adolfem oglądać jakieś źrebaki do
stajni, Natusię, która chodzi z Anielą między zaroślami bzów kwitnących.
Wydawała się w sukni niebieskiej jak obłoczek, który wyszedł o poranku na
lazurowe niebo i sam się w lazurze roztopił. Jej delikatna talia, ta prześliczna
talia, którą strach by było przycisnąć do serca, tak jest wiotką — rysuje się
niejasno na tle drzew... Czasami, gdy zauważy, że jej nie strzegą niczyje oczy —
odwraca głowę jasną. Chodziliśmy następnie do ogrodu.^Daleko na jego końcu, w
wysokim parkanie od strony lasu i łąk, dostrzegłem furtkę. Dziwny traf!
Przeczułem, że ta furtka tam jest, i pisałem o tym do Natusi w liście przesłanym
naszą pocztą. Myśląc nieustannie o Glaukopis wyobrażałem sobie, jak wyjdzie
przez tę furteczkę w ciemną noc, gdy śpiewać będą w lesie słowiki. Och — Boże...
Nie mówiliśmy ani jednego słowa. Tylko gdy wracaliśmy do salonu, gdy nadjechali
państwo Gr.*, gdy ja zdejmowałem w przedpokoju palto, stanęła obok mnie na małą
sekundę, wyciągnęła do mnie ręce... Przez sekundę też leżały usta moje na jej
ustach. W czasie rozmowy w salonie, która jest ka-
DZIENNIKI, TOMIK XX
tuszą, oczy jej spełniały czasami nad chorą śmiertelnie duszą moją miłosierną
posługę. A potem pożegnanie zimne i... pani Aniela.
W nocy.
W cierpieniu, wyprężonym jak struna a ciągłym i pod chmurami jak wysokie góry
granice mającym, są urwiste przepaście, w które zlatuje się nagle, w mgnieniu
oka. Oto dziś przyszła na mnie taka chwila: zachciałem wyrzec się doktorowej
Natalii. Co za bezsens! Wyrzec się nie jej pocałunków, możności widzenia jej
oczu, rozmów, spotkań, ale wyrzec się myśli o niej. Po prostu to, co jest w
sercu, własnoręcznie wyrwać za jednym zamachem, z całej brutalnej siły. Za wiele
cierpię. Jak pociąga nas wysoki górski szczyt lub stare ruiny z daleka widne,
tak pociąga jakieś cierpienie, którego się jeszcze nigdy nie doświadczyło.
Nasuwa się natrętne pytanie: co by było, gdybym ją zapomniał, i ciekawość,
której jednak nie radzę próbować: co wtedy uczuję, gdy się zapamiętam w jakiejś
głupiej dumie tak, że mogąc widzieć, słyszeć, oddychać powietrzem, ktcrym ona
oddycha, zamknę się w sobie i będę myś :ił r algebraicznym zadaniu o posłańcach?
* Równa się to n. ;mal takiej odwadze, jaką mieć trzeba, aby odwieść kurek
rewolwerowy, przyłożyć do lewego boku i, to najmniejsza, pociągnąć, a trzeba
pociągnąć z całej siły...
Taką odwagę wyrabiać sobie trzeba — szczególnie mnie. Nauka odwagi trwać długo
nie może, trzeba też prowadzić ją forsownie. Na złość samemu sobie, na złość
wszystkiej fili-strii, na złość stadom trznadli ćwierkającym o prawach życia i,
o śmiechu, o prawach moralnych — są prawa tajemnicze, ukryte w głębiach duszy,
pod skorupą takich cierpień, jakie nie każdemu z ludzi udaje się w ciągu całego
życia dostrzec. Czasami one wychodzą z pieczar i stają w straszliwej grozie
przed obliczem duszy.
ŁYSOW, 1890
297
Jestem chory na nowo i, co szczególna, wszystkie choroby zbiegają się naraz —
wtedy, gdy jestem w kryzysie choroby moralnej. Bo czyż miłością nazywać można
moją dla Matusia? To choroba, którą panom medykom — wszystkim, nawet tym, którzy
najmniej mają bystrości umysłu, polecić mam zamiar jako mój wynalazek. Mam prawo
go nazwać; będzie się nazywał: „moibus animae ustae * — Natalia". Gdyby dziś ta
sama śliczna kobieta chciała, abym ją zabawił wesołą rozmową, i obiecywała za tę
cenę sprzedać mi swe oczy, poszedłbym do mojego pokoju męczyć się w samotności.
Ach — wyrzekam się ciebie. Zadaję duszy mojej, spalonej żądzą i nieszczęściem,
zadanie tak trudne: zapomnij.
Pierwszy lepszy idiota orzekłby, że sumienie mię ruszyło, zaczynam być uczciwym
filistrem. Ani trochę! Po prostu chcę w ranę włożyć sondę, zobaczyć, jak jest
głęboką, zobaczyć, że jest nieuleczalną, rozszerzyć ją i — nie leczyć. Oto jest
jedno z ślepych cięć praw, które zaliczamy do praw moralnych.
10 V (sobota).
Dzień szary, chłodny; nad ziemią wisi jedna wielka kopuła niezmiernej chmury. Po
wczorajszej ulewie — rozrosły się drzewa, po drogach stoją kałuże, na trawach
leży rosa. Szedłem rano nie ulubioną drogą, nie do Rogacza, ale gdzie indziej —-
ku Niemojkoro. Na rozmokłym, podziurkowanym przez deszcz i me stężałym jeszcze
piasku znać było świeże ślady bosych nóg, głęboko w piasek wryte. Były to
naturalnie ślady nóg chłopa: palce przy samej stopie, w dół powyginane od
„zbijania" ich na kamieniach, pięty płaskie i w tył odepchnięte. Siad ten
naprowadził mię na ślad dawnych myśli, do których nie mam siły powrócić,
przypomniał mi treść mojego myślenia, zgubioną w pogoni za widmem, którego ani
ująć, ani nazwać, ani określić, w które nawet szczerze uwie-, rzyć — nie można.
Przypomina mi stan mojej duszy pewien epizod z dziecin-
DZIENNIKI, TOMIK XX
stwa. Byłem na polowaniu z nieboszczykiem ojcem. Byłem wówczas mały jeszcze —
nie dawano mi wiać fuzji. Ktoś postrzelił lisa, ogary go goniły. Na górze
Radostowej obok Łysicy, na ścieżce między leszczynami ja stałem w ukryciu
słuchając grania ogarów, które się zbliżało ku mnie*. Nagle zaszeleściały
gałązki i o kilka kroków przede mną przywlókł się lis z odstrzelonymi nogami.
Szedł ze łbem śmiesznie wysuniętym naprzód, z wywieszonym językiem, wsunął się w
krzak jałowca i patrzał na mnie zimnym, obojętnym, szklanym wzrokiem, pysk
położywszy na ziemi. Ogary nadbiegały, on już się nie ruszał, czasami tylko
dźwigał w górę łeb i, jak dziś pamiętam, coś jakby uśmiech przesuwało się po tej
chytrej fizjognomii. Za chwilę psy go podarły.
Pragnąłbym w tej chwili tak właśnie wsunąć się w jakiś krzak, który by mię przed
ludźmi ukrył, pogardzić wszystkim i czekać śmiejąc się z samej śmierci. Samemu
się zabić — to pewna sztuka. Gdy się bierze w rękę rewolwer, najgorsze katusze
maleją i ostatnia minuta jest wolą tylko. Umrzeć wtedy, gdy uciska duszę
męczarnia, nie babrząc się w odważne nastroje ducha — to śmierć najlepsza. Ach —
spokoju, odpoczynku!
11 V (niedziela).
Wczoraj wieczorem, wchodząc na herbatę, kiedy najmniej się tego spodziewałem,
usłyszałem w salonie śpiewną, podlaską, przepiękną mowę Natusi. Jakaż to rzewna
melodia te j&] pieściwe przeciągania, ten dobór wyrazów harmonijnych i
wymawianych z dziwną poezją.1^
Byłem niewymownie smutny, tym smutkiem, którego nawet oczy jej nie mogą odegnać.
Nie patrzyłem na nią zupełnie, oddając się na pastwę posępności. Po kolacji raz
przelotnie spojrzałem na nią. Nie umiem nazwać wejrzenia jej inaczej jak
wejrzeniem rozkochanym. Czułem, że usilnie wpatruje się we mnie, czułem to,
jakby coś ciężkiego i słodkiego zarazem, co mi przygniata powieki. Była różową
od jakichś wzruszeń,
ŁYSOW, 1890
299
które zrozumiałem później... Gdym powtórnie kradł jej spojrzenie, te zamglone,
rozmarzone, zakochane oczy zakryły się z lekka rzęsami, jakby po nich i z nich
do mnie szedł pocałunek. Była jakaś niespokojna i raz po raz na blade jej
policzki uderzał płomień. Zaraz po herbacie kazała zajechać i zabierać się
zaczęła do odjazdu. Ubierając się podeszła do zegara i głośno wymówiła:
„dziewiąta".
Żegnała się kolejno ze wszystkimi, na ostatku ze mną. Wtedy zrozumiałem: w ręce
mej zaszeleściała karteczka. Nie możemy obecnie przy Anieli ani sekundy
rozmawiać, stąd ten dziecinny sposób...
Stojąc już we drzwiach, mówiła do kogoś:
— Mąż mój, zdaje się, wyjedzie dziś wieczorem do Adolfa...
Gdy odjechała, pobiegłem do siebie, zapaliłem drżącymi rękami lampę i rozwinąłem
drogi papier:
Ogród. 10 wieczór. Dziś.
Ubrałem się co tchu i bez laski nawet poszedłem. Noc była ciemna choć oko wykol,
wiatr dął, mżył drobniutki deszczyk. Stąd do owej wymarzonej furtki w ogrodzie
patkowskim będzie wiorst trzy. Minąłem Rogacz i musiałem podejść pod sam
folwark, aby wyminąć rzeczkę, jaka przecina łąkę. Za mostern_skie^__ rowałem się
na lewo i na oślep, gdyż nigdy tam nie byłem, po najobrzydlrwsżych wertepach
szedłem w kierunku czerniejących w ciemności topól ogrodu. Szedłem po jakichś
zagonach, kępach, rowach, zaroślach — aż namacałem wreszcie parkan ogrodowy.
Drzewa, wielkie topole huczały w wichrze. Szedłem obok parkanu macając rękami
furtki, szedłem bez końca po jakimś urwistym brzegu rowu, między dzikimi różami.
Furtki nie było i być nie mogło, gdyż w ciemności zaszedłem za daleko. To mię
zgubiło, zanim bowiem mogłem się zorientować, minęło zapewne z pół godziny.
Natrafiłem wreszcie na właściwy kierunek i odnalazłem furtkę: była otwarta.
Zacząłem czekać... Drzewa szeleszczą
DZIENNIKI, TOMIK XX
i w szeleście tym słychać kroki — nie, to złudzenie; ktoś woła — i to
złudzenie... Nie ma, nie ma, nie ma...
W oknach się świeciło dworskich. Stopniowo światła gasły, pozostało tylko jedno
okno oświetlone i zasłonięte niebieską storą. Zrozumiałem: doktor był w domu, w
jego bowiem tylko pokoju widziałem niebieską storę. Podszedłem aleją ogrodową
pod sam dwór i dostrzegłem cień doktora przechadzającego się po pokoju. Nie było
co czekać: pospacerowałem tu i ówdzie po tym olbrzymim ogrodzie — i poszedłem. O
pierwszej powróciłem do domu.
15 maja (czwartek).
Niedziela, poniedziałek, wtorek, środa — jeden za drugim, straszne, długie,
przewlekłe bez końca dnie... W niedzielę, przesypując kali hipermanganicum,
zaprószyłem sobie w prawe oko pyłek tego świństwa, rozpuściło się na białku,
utworzyło czarną plamę. Ból był wściekły, odbijający się aż w mózgu. Lecząc to
oko nie mogłem wychodzić, Natusi tu nie było i nie było. Aniela dokuczała mi jak
diabeł...
Nareszcie wczoraj nad wieczorem Natuś zajechała w nowym kapelusiku — aż jej nie
poznałem, tek wyśliczniaia. Co za oczy, co za oczy niemiłosiernie cudne!;..
Były chwile, że gdy podnosiła na mnie s "e przecudowne źrenice z uczuciem
miłości, nie mogłem patrzeć, doznając niemal bólu. Jest w tych oczach jakaś
zachwycająca, nieprzerwana rzewność, jakiś smutek, na który zgodziły się te .
oczy od dawna — ach, a gdy się podnoszą łagodnie i miłośnie patrzą, gdy w nich
przechodzi cień radości i tajemniczo dumają — wtedy ogarnia mię chęć uciekania,
skrycia głowy w poduszkę... Aniela była jak chmura, każde jej słowo było
jadowite i złe. Zgrabnym ruchem, gdy przechodziła przez salon — Natusia
zostawiła na fortepianie karteczkę, ukradłem ją niewymownie zgrabnie:
Znajdzie Pan jutro odpowiedź w ogrodzie, o godzinie 10 wieczorem.
ŁYSOW, 1890
301
Wkrótce potem rozmawiała z panią D. * o gospodarstwie, o ogrodzie itd. Pani D.
mówi:
— Czemu, Natusiu, nie wypuścisz ogrodu Żydom? Nie ma go komu pilnować, wróble
czereśnie objedzą, owoce rozkrad-ną złodzieje. Kto ich upilnuje — powiedz...
Wtedy dolna warga ślicznych ustek Natuchny skrzywiła się od tajemniczego
uśmiechu i podnosząc na mnie oczy zamglone mówiła Natuś: *
— Cóż robić? Nie może być inaczej...
Notuję to, bo rzadko radość taka nawiedza serce człowieka.
A więc to dziś, wieczorem... Deszcz pada, na polach mgła wisi. Czekam, czekam
wieczora, cały dzień czekam... Aniela wyjeżdża dziś na imieniny pani Zofii
wieczorem, doktor jedzie, noc ciemna i — ta miłość' w sercu.
Rzucam się w nią na łeb na szyję i, choćby mię diabli wziąć mieli, płynął będę.
Za trzynaście dni jadę stąd na zawsze, żegnam Natuchnę n,a zawsze i — ale nie
myślę nic. Dusza zanosi się od pieśni.
16 maja (piątek).
Wczoraj przed wieczorem odjechała z wizytą do D. * pani Aniela, za nią pojechał
doktór-szlachcic, nastawał wieczór. Piłem herbatę w niewymownie dobrym humorze,
śmiałem się śledząc jednocześnie wskazówki zegarowe./Cdy zbliżały się do
dziewiątej — wyszedłem. Przekradłszy się obok gazonu i przez podwórze, wyszedłem
w aleję, między zboża. Mżył jak na złość drobny deszcz majowy, wiatr huczał w
starych lipach. Njc milszegona świecie nad szmer ledwo dający się złowić uchem,
szmer małejjo^eszczuTszeleszczący po dojrzewającym zbożu w szczerym polu,
obsianym żytem jak okiem sięgnąć — szczególniej, jeśli się idzie ogromnym polem
na schadzkę z kobietą umiłowaną... Oto droga zapada w wąwo-zik pod lasem, las z
nocy się wysuwa i zbliża ku mnie... Szum wielki — i serce bije... Mijam las, we
mgle dostrzegam olszy-
DZIENNIKI, TOMIK XX
ny na grobelce czarnoziemnej, trafiam omackiem na mostek, przeskakuję przez
płot, jestem na łąkach. Wybrzeżem ich, obok pola zasianego owsem, idę aż do kępy
olszyn. Znam tam już ułamaną żerdź, od której moja droga skręca na prawo i
prowadzi mię środkiem zboża na ostrokół otaczający ogród. Co chwila staję
nasłuchując: szereg topól szumi tyrn^jłzyw1 nym,
przerażajaLy3iL_sjŁttHł«m_w;ielkich drzew^vkxiemną noc, łs$ory przypomina
dzieciństwo i dziecinny strach... Trafiam wprost na kąt parkanu i brnę bruzdą.
Gałązki malin i żywopłotu biją mię po twarzy, gdyż ich widzieć w ciemności nie
mogę.
Nareszcie furtka. Próbuję otworzyć: zamknięta! Otaczają mię bzy rozkwitłe,
jaśminy, chwasty. Czekam... Zdaje się, że mijają całe godziny, serce bije szybko
i ściska gardło żal, że jej nie ma, że nie przyjdzie... Z liści na ścieżkę
padają ciężkie krople, światła we dworze błyszczą, przesłaniane gałęziami...
Wtem, jakby spod ziemi wyrósł cień jakiś... Zbliża się do furtki ostrożnie i
słyszę, jak wymawia:
— St.
Otwiera furtkę — idziemy w głąb ogrodu. Ma głowę osłoniętą grubą chustką, nie
mogę widzieć jej oczu, których szukają usta stęsknione od tylu tygodni. Ach, cóż
za niepojęta rozkosz, nie namiętność nawet, tylko : .zk.osz tulić ją do siebie,
łagodną i cichutką Glaukopis... Poć. kasztanem rozłożystym jak dom usiedliśmy na
darniowej otomance na długie, radosne, niewysłowione i bezmowne pieszczenie się.
Tysiące pytań, ważnych kwesty j, z którymi przyszedłem, uwię-zgły gdzieś w
niepamięci — nic nie wiem, nic nie mogę przypomnieć sobie... Powtarzała czas od
czasu, gdym prosił o to i owo:
— Wróci pan jeszcze do Ł. z Kielc, proszę dać słowo, proszę...
Na moje pytania poplątane nie ma czasu odpowiedzieć, bo zabierają wszystek
szalone, mdlejące ze szczęścia pocałunki. Co jakiś czas chodziliśmy ulicą
ogrodową pod dwór, aż do
7
TliiiHIltiłt
ŁYSOW, 1890
303
balkonu, patrzeć, czy kto nie idzie, wracaliśmy na ławeczkę, tulili się pod
drzewami. Deszcz był nacichł, wiatr tylko strząsał z liści potoki kropel.
Dostałem od N. klucz od furtki, którym mogę ją otwierać codziennie; Sowiooka co
dzień będzie w ogrodzie, dłużej jednak można się będzie widywać tylko wtedy, gdy
mi da znać. O czym mówiliśmy — nie pamiętam... Czasami zakrywała twarz rękami,
mówiąc:
— Nikczemna jestem, nikczemna...
Na pytanie, czy kocha — mówiła tak słodko:
— Lubię, bardzo, bardzo... kocham...
Po jakiejś gddzinie trzeba było wracać do domu. Pożegnania, pożegnania...
Nareszcie odprowadziła mię do furtki i kazała iść — było późno. Dobrze, że nie
było nic złego, choć... być mogło... Wracałem upojony i wskutek tego gubiłem
ciągle kalosze. Około dwunastej wróciłem do domu przez nikogo nie dostrzeżony.*
W przeszłą sobotę była, a ja, baran nad baranami, łaziłem wtedy szukając furtki
z przeciwnej strony ogrodu!...
20 maja (poniedz.).
Od czwartku nie widziałem N. do wczorajszego wieczora. W sobotę chodziłem sam do
Niemojek myśląc, że będzie na nabożeństwie — nie byłaT"~Napatrzyłem się tylko
chłopów modlących jsię./Wczoraj widziałem ją tylko — w licznym bardzo
towarzystwie, nie mogliśmy zamienić ani spojrzenia. Był doktor Tomasz *, a
zresztą Aniela dopiekała tak docinkami, że sam pragnąłem prędzej z Patkowa
jechać dla uchronienia Natusi od przykrości. Gdy wychodziłem już, aby odjechać,
szepnęła:
— Proszę być dziś...
Nie mogłem pójść, gdyż Wacek * zjawił się zaraz po moim przyjeździe. Pójdę dziś,
choć mam jakieś złe przeczucie. /Chodzę teraz w zboża. Moja droga wije się
między żyta-, mi, tak wysokimi jak ja. Gdy fale po nim idą, jest stalowe, '
ciemne, podobne do młodzieńca mającego dziewiętnaście
DZIENNIKI, TOMIK XX
lat. Czuję w piersiach, żem młody i Polak, gdy patrzę na zboża, gdy nurzam się w
nie i oddycham nimi. Cudowna wiosna! Ziemia zmoczona deszczami jest w upalnym
słońcu podobna do świeżo upieczonego chleba. Dziś w nocy — jakże słodko marzyć o
tym! — iść będę do Natusi, choć przeczuwam, że jej nie będzie.
21 V (wtorek).
Wyszedłszy wczoraj na spacer w lipy nad wieczorem, spotkałem całe towarzystwo:
panią Anielę, Natalią, doktora Tomasza, odpoczywających. Pani Aniela naznaczyła
Natuch-nie schadzkę w Rogaczu dlatego naturalnie, że był dr Tomasz... Mnie o
niej nie uwiadomiła. Gdyby chociaż odczepiła się ode mnie i przylgnęła sobie do
wysmukłego Tomcia!...
Ponieważ Niutka * była słabą, pani Aniela wróciła do domu, a ja odprowadziłem
Natusię i Tomasza do lasu. Siedzieliśmy tam na moich kamieniach. Natalia była
obojętną i zimną dla mnie, nie patrzyła na mnie. Nic w tym dziwnego: Aniela
swymi półsłówkami powiedziała Tomaszowi prawie wszystko. Ile mi ona wyrządza
przykrości — nie umiem opisać... W rozmowie, jaką wtedy prowadziliśmy,
podkreśliłem wyraz dzisiaj, lecz po kilku sekundach odebrałem przeczący ruch
główki z maleńkim uśmiechem, & ? i tak m cienkim jak błysk słońca.
Wróciłem do domu smutny jak zwykle, chodziłem późno w wieczór na spacer... dla
pozorów i zasnąłem jakiś nieswój. W ciągu całej nocy śnił mi się doktor Michał,
podsłuchujący moją serdeczną rozmowę z Natusią. Nagle rano, około godziny
piątej, wpadł lokajczyk i wyśpiewał po podlasku:
— Oach, w Patkowie złodzieje okradli dwór u pana doktora, wszystkie śrebła z
kredensu wynieśli, oknem wleźli, przez furtkę się do ogrodu dostali!... Trzech
było itd.
Ubraliśmy się z p. Wacławem i ruszyli do Patkowa. Złodzieje weszli moją furtką,
wyłamawszy ją poprzednio, po gzemsie dostali się do okna stołowego pokoju,
otwarli je
TTlIIHIIiiii,,, !
STEFAN 2EROMSKI W GRUPIE ZNAJOMYCH W PARKU W NAŁĘCZOWIE W R. 1891
ŁYSOW, 1890
305
i zabrali dwie szuflady ze srebrem. Z tego wszystkiego sens się moralny wywodzi,
że ze spotkań kwita. Rozmawialiśmy właśnie o świeżym wypadku, gdy weszła Natuś.
Wstała tak rano, usłyszawszy mój głos. Jak to miło całować ją oczami różową ze
snu, promieniejącą pięknością. Bardzo jest przyzwoicie, że łóżko jej znajduje
się w pokoju dziecinnym, łóżko zaś doktora — w jego gabinecie o dwa pokoje i
sień odległym... Natuś śmiała się jak zwykle i tym tajemniczym jej śmiechem,
który jest dla mnie.
— Oto katastrofa — mówiła, mówiła tak ślicznie z akcentem nad o, podając mi swą
łapeczkę lilipucią, mięciutką jak bukiet fiołków — która aż pana do nas
sprowadziła. Gardzi pan Patkowem....
Jednocześnie oczy jej śmieją się za mgłą tej rzewności, której nie umiem
dostatecznie wystawić1... Jest ona prawdziwą kobietą high-Iife'u: wtedy się
śmieje najweselej, gdy najbardziej jest dotkniętą. Pamiętam jej spokojny śmiech,
gdy Aniela w niedzielę przy panu Adolfie prorokowała w wieszczym natchnieniu:
— O, pani Natalia jest mądrą! Umie tak zgrabnie bałamucić doktora W., pana X,
pana Y, że żaden z nich nie może pojąć swej roli, roli łupu zgrabnej kokietki...
Dziś również zachowywała ten spokój, mówiła ze mną o rzeczach najweselszych —
póki był doktor. Gdy wyszedł z miłym panem Waciem, odpięła od stanika wielką
żółtą różę i oddała mi „na pamiątkę do Kielc". Rzuciliśmy się do rozmowy na
gwałt, gdyż ci panowie mogli zaraz wrócić.
— Wróci pan, proszę mówić, proszę dawać słowo...
— Przepadły spotkania w furtce?
— Naturalnie, czujność będzie podwojona. Zobaczemy się... dalej...
— Gdzie?
— W... Warszawie.
1 Możliwe tu jest inne odczytanie autografu: wysławić.
20 — Dziennik! t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XX
— Napisze pani do mnie choć raz jeden?
— A zostawi pan adres?
— Nie mogę zostawić dziś, gdyż sam go nie znam jeszcze.
— Wróci pan, ja proszę...
— Nie spotkamy się w ciągu tych ośmiu dni w Rogaczu?
— Będę z Ireną... Ma pan złe zamiary?
— Nie mam złych. Dziś mogę przyjść?
— O której godzinie?
— O dziesiątej...
— Nie wiem, może na chwileczkę wyjdę. Aniela wie, że pan wychodził z domu
wieczorem we czwartek...
— Ach, ta pani Aniela!...
— To nic, ale niech pan sobie wyobrazi moje przerażenie wczoraj, gdy ze dwunastu
posłańców z kagańcami, na koniach leciało szukać złodziei tą drogą, którędy pan
chodzi. Gdyby pana złapano... no!...
— To cóż?
— Ach, jakby źle było ze mną... .— Cóż złego? Rozwód...
— Tak, tak, [i]ettatore *... Czarny szatan z pana. Umie pan kusić tylko...
Wszedł doktor, powtarzający ciągle:
— Najmniej sześćset rubli szkody — słowo uczciwości, najmniej sześćset...
Wkrótce wyszliśmy z p. Waciem. Natuś wyszła za nami na ganek i, gdy pan W. się
gdwrócił, szepnęła:
— Dziś niech pan nie przychodzi. Powiem kiedy...
Wróciłem do domu posępny. Ta stracona furtka, ta fatal-ność ujawniająca złote
miejsce niebezpiecznych rozkoszy — stracone, na zawsze stracone! Nadzwyczajnie
dobry jest ten Natuś. Dobroć większą w niej jest nawet niż miłość. Ileż razy po
tylu bolesnych, ale bolesnych nad wszelki wyraz dokuczaniach Anieli, prosiła
mię:
— Proszę, niech pan będzie dla Anieli lepszym. Najlepiej jest wszystko
przebaczyć...
ŁYSÓW, 1890
307
22 V.
/ Rano idę wielkimi kroki do ogrodu na półfilozoficzne rozmyślania. Chodzę po
wielkiej alei grabowej, ciemnej jak podziemie. Słońce, jak złote ziarna przez
przetak liści prze-
ne, migoce na szerokiej czarnoziemnej glebie ulicy. Spie-' wają słowiki,
kosy, wilgi, zięby, wróble, brzęczą komary i stada much, kołyszą się w
łagodnym wietrze drzewa. Filozofia polega na zakrywaniu rękami twarzy i
powtarzaniu wyrazu: nie ma Natuś, nigdy.../
Za siedm dni jadę stąd prawdopodobnie na zawsze. Trzeba myśleć o tym, że
wypadałoby wynaleźć sobie jakiś dach nad głową, jakieś łóżko do spania i jakieś
pieniądze na lekarstwa. Nie mogę z rozkazu lekarzy zupełnie mieszkać w mieście,
gdyż kiwnę, powinienem wyjechać bezwarunkowo do Rabki, Ciechocinka lub Odessy,
muszę jeść trzy funty mięsa dziennie, dużo mieć powietrza, zupełny spokój
moralny, mało pracować. Oczy mię bolą, w uszach wieczny, zwiększający się szum,
czaszka nieustannie boli. Jestem rozstrojony nerwowo jak stary fortepian, a
zresztą cała moja istota złamaną jest na dwoje jak suchy kij.
Gdy to piszę, nasuwa mi się imię kobiety, którą ubóstwiam; za sześć dni opuszczę
ją na zawsze i muszę myśleć z całą świadomością, że gdy stąd odejdę, nad
wszystkimi chorobami górować będzie nieuleczalna tęsknota w ciągu długich
tygodni, samotnych, biednych, nędznych. Trzeba wlec życie jak łańcuch, wlec...
upadając w głupiej pracy...
Otóż widzę przechadzając się po ciemnym szpalerze, że nie mam siły... odjechać.
Człowiek zakochany jest bezsilnym; gdy mu przyjdzie torować sobie drogę łokciami
w tłumie pod okiem stójkowego i gdy w dodatku jest beznadziejnie chory — po
prostu nie ma idei torowania sobie drogi. Zmordować się po to, aby było za co
napić się obrzydliwej herbaty w cukierni, troskać się o swe choroby i być
zmęczonym wszystkim, nie wierzyć w nic i wiedząc dobrze, że mi-
20'
DZIENNIKI, TOMIK XX
łość jest hipokryzją zmysłów, z idealnej tęsknoty mieć wiecznie oczy zalane
łzami — głupio, głupio...
Wtedy nasuwa się do mózgu pragnienie, może nawet śmieszne dla żołądków i
pugilaresów, pragnienie ubrania się w czystą bieliznę, nową brązową żakietę,
palto angielskie, uczesania włosów, wsadzenia w kieszeń rewolweru, pójścia do
Rogacza i wypalenia sobie w łeb * w tym miejscu, gdzie dotykało" się ustami ust
Natalii, pod cieniem łagodnym leśnych jałowców i leszczyny.
/Wychodzę z ciemnego tunelu drzew na wysoki taras: przede mną ciemna od
zieloności głąb ogrodu rozbija się o brzeg wielkich grabów. Za nimi leży staw w
otuleniu wierzb i sito-wiów, dalej wieś z cerkwią moskiewską i pola, na których
płowieje żytojaż tam, gdzie wzrok widzi tylko mgłę i las niebieski,
nieskończony. Ogromna przestrzeń niebios zlewa się z ogromem ziemskiej
przestrzeni. Cudowny krajobraz. Drzew tyle, kwiatów, powietrza, zboża... / ""
Podobnie jak kochamy matkę — mówi Heine — tak samo kochamy ziemię, na której
urodziliśmy się, tak samo kochamy kwiaty, wonie, język i ludzi, którzy z tej
ziemi wyrośli; żadna zaś religia nie jest tak złą ani żadna polityka tak dobrą,
ażeby w sercach naszych nriość ową zniszczyć mogła.*
Nie tylko tyle — nie ma nieszczęścia, które l y zdołało zatrzeć w ustach naszych
ten wjy^z_b^Lży:ojczy;aia. Och, być z nią razem jako proch, który się w ziemię
rozsuł, jako krew, która w nią wsiąkła, jako ostatnie słowo w łańcuchu stworzeń,
które do niej wróciło po to, aby w łonie jej odnaleźć bezświadomość, jedyne
lekarstwo na straszliwą mękę żywota. Jestem bez przerwy w stanie oburzenia na
wszystko, oburzenia bolesnego i zagrzebanego pod osłoną wysiłków młodości. Każdy
człowiek do mnie podobny musi zdziczeć z bólu lub zapisać się na służbę
trawiącym dobrze spożyte w podłości jadło żołądkom — nie ma innej drogi.
Nazywają to pesymizmem...
ŁYSOW, 1890
309
23 V (czwartek).
Jest to prawie ostatni dzień mojego szczęścia. Jutro przyjeżdżają do Patkowa na
Zielone Świątki: doktor W., drugi jakiś Żydziak-doktór i doktor Tomasz.
Naturalnie, że pani Natalia nie będzie zwracać na, mnie uwagi przy doktorze
Lejbie W. Jeśli jej nie zobaczę dziś na osobności, to i nie zobaczę więcej...
Wczoraj blisko cztery godziny leżalejfflLW lesie czekając na coś, choć
wiedziałem, że nic być nie może, dziś rano to samo. Po prostu męczę się sam
dobrowolnie. Widać z mojego schronienia pod: sosnami furtkę, ścieżkę, którą
szedłem, złamaną żerdź, od której szło się na prawo. Słychać, jak w ogrodzie
śpiewają dzieci, widać unoszoną wiatrem firankę w którymś oknie. Nie spuszczam
oczu z drogi czekając na coś, na jakiś przebłysk szczęścia. W Ł. Niunia choruje
na dyfterytys, nikt więc z Patkowa nie bywa tu, jutro przyjeżdżają tamci,
zabawią pewno do czwartku, a we czwartek ja jadę stąd na zawsze. Nie zobaczę
Natusi aż może w niedzielę, gdy będzie „słodki" bawić doktora W. Ostatnie dnie
takie!
Miłe złego początki, lecz koniec żałosny! Nie mogę pójść pod furtkę, bo chodzi
teraz w nocy dokoła ogrodu dwu stróżów. Sam los przeciwko mnie i Natuś —
przeciwko mnie. Oto w jakich myślach zatopiony przepędzam dnie i noce. Te nici
pajęcze tak są mocne, że nie rozerwie ich siła żadna na świecie, mocne są jak
nerwy oplatające serce. Gdy zobaczę, że kokietuje doktora W., że mną bawiła się
tylko, kto wie, czy nie zrobię ostatniego głupstwa. Ach, umrzeć!...
24 maja (piątek).
Po południu wczoraj, o godzinie piątej, poszedłem do lasu z zamiarem „leżenia"
tam i czytania/ Larika.JBył śliczny od-wieczerz: słońce szło wolno spać, ani
jeden oddech wiatru nie ruszał gałązek, w lesie pachniały konwalie, wiklina,
same sosny, zioła zresztą nieznane. Leżałem jak zwykle na wzgórzu patrząc na
bramę patkowską i drogę. Mija jedna godzi-
310
DZIENNIKI, TOMIK XX
na — nie idzie tą drogą ani żywa dusza, słyszą tylko, że Ajaks, pies Natusi,
szczeka w ogrodzie: ona tam być musi. Wsłuchuję się w to szczekanie doznając
takiego wrażenia, jakbym w nieznanym mi mieście, znużony i umęczony, spotkał
kogoś blisko znajomego...
Ktoś nagle wychodzi z bramy i idzie szybko drogą: serce mi bije, gdy wypatruję
oczy — to dziewczyna wiejska. Gdy ona idzie, śledzę każdy jej krok marząc jakoś
dziwnie szybko o tym, że to Natuś tam idzie, przesuwa się między słupami
parkanu... I znowu nastaje cisza i pustka. Wiwilgi krzyczą, piszczą kanie,
kukułki, zięby, grzywacze, gdzieś daleko za lasem pastusi śpiewają pieśń
pobożną, monotonnie smutną. Leżę na wznak nie patrząc umyślnie na drogę, ażeby
nagle się podnieść i w przeciągu pół sekundy, nim całą drogę przejrzę, mieć
półnadzieję, że Natusia idzie. Nie idzie nikt — pustka... Ogarnia mię tak
nieznośny żal... Jutro przyjeżdżają inni, z kim będzie się flirtować wesoło...
Szczekanie Ajaksa rozlega się coraz głośniej i wychodzą z bramy dwie osoby:
jedna w pąsowym staniku, druga w sukni niebieskiej. Staję na czworakach i mam
zamiar ma-gać kozły, kręcić się w kółko, włazić na drzewa! W tej ciszy słyszę
już jej głos wesoły, śpiewny, wiozę poruszenia głowy. Nie samą jest, ale ją
zobaczę na tle dri;.;w, usłyszę ten głos, o którym mi się śni nocami, zobaczę te
oczy, jak źródło czyste. Zbliżają się i wkrótce panna G. wydaje okrzyk.
Powitania, usiadają na trawie, ja na pniaku, ćmię papierosy dla odegnania
komarów. Panna G. roztacza przede mną swą erudycją, dowcip, bierze mię nawet za
cel swych wystrzałów — czego nie słyszę, mam bowiem do patrzenia na Natusia tak
mało czasu. Chodziliśmy po lesie aż do wąwozów, w których marzę od tak dawna o
całowaniu Natusi; gdybyż to tam była ze mną sama!
Na chwilę pannica oddaliła się dla wyszukania miejsca, gdzie nie ma komarów,
wtedy Natuchna mówiła szybko, oglądając się na wszystkie strony:
ŁYSOW, 1890
311
— Proszę przyjść dziś wieczorem o dziesiątej punktualnie...
— Ja jutro jadę na zawsze do Warszawy.
— Dlaczegóż to tak!
— Byłoby nas za wiele — jutro, pojutrze...
— Ach, pan z tym W. zawsze... Nie pojedzie pan... po cóż to robić?
Nadeszła wysmukła dziewa i poszliśmy dalej. Natuś niosła jakąś książkę, między
kartki której włożony był bukiecik niezapominajek.
— Proszę mi nieść tę książkę — rzekła podając mi ją, gdyśmy mijali wąwóz.
Zabrałem kwiatki. Słońce zachodziło, gdyśmy okrążyli las dokoła i wrócili drogą
od żyta. Pożegnałem je i poszedłem do domu. Po drodze spotkałem psa Tyrana: pani
Aniela wracała inną drogą z Rogacza, śledziła mię.
Wypiłem herbatę i poszedłem. Księżyc świecił, było zupełnie widno. Iść wczoraj
do furtki, podczas gdy chodzi tam na warcie dwu drabów, świeci księżyc, biegają
psy — było rzeczą co najmniej odwagiyGdy minąłem las i doszedłem dOr zanurzonego
w bagnie mostku, stanąłem: cała łąka i pole zasiane owsem było zupełnie
oświetlone, tak że widziałem każdą czarniejszą kępę zboża. Jest jednak jakaś
pociągająca rozkosz w niebezpieczeństwie tego rodzaju. Wiedziałem, że doktor
jest w domu, słyszałem świstawkę stróża... Wyszedłem na łąkę i ruszyłem,-
doszedłszy do olszyn słuchałem znowu; gdy odgłos świstka się oddalił w inną
stronę folwarku, ruszyłem przez zboże. Szybko doszedłem do płotu i zmęczony
stanąłem przy furtce. Była otwarta.
Wszedłem do ogrodu. Było w nim tak widno, że dostrzegałem każde drzewo. Chwile
te były podobne do zaglądania w krater wulkanu, gdyby mię bowiem złapano, doktor
przez zemstę mógłby mię zaskarżyć o ukradzenie sreber... Czekałem, czekałem przy
odgłosie bicia serca. Chwile zdawały się być wiekami. Nareszcie słyszę odgłos
kroków i przybiegają
DZIENNIKI, TOMIK XX
do mnie psy: Natuś przemądra zabrała ze sobą wszystkie psy. Pociągnąłem ją za
sobą za furtkę, między żywopłot i utonęliśmy w pieszczotach, w pocałunkach, w
rozkosznych słowach. Mogła być tylko bardzo krótko, szeptaliśmy więc na gwałt:
— Kogo pani kocha — doktora W.?
— Dla kogo tu przyszłam pod grozą hańby? Dla kogo?
— Dla zabicia czasu.
— Panie Ż., jaki pan niewierny...
— Nie jestem panem Ż.
— Tylko?
— Nazywam się inaczej...
— Pan Stefan?...
— Nie.
— Stefan?
— Kochany... Stefan... — szepce po chwili cichutko, zamykając mi usta takim
serdecznym pocałunkiem, po którym nie warto już żyć. W dziurkę od guzika wpięła
mi bukiecik aka-
— Nie będzie pani bałamucić Lejby?
— Nie.
— Słowo?
— Słowo... Czyż ja go bałamucę?
— Proszę napisać, gdy wyjadę do Kielc.
— A adres?
— Poste-restante...
— Zobaczemy, zobaczemy...
— Nie zobaczę w Rogaczu samej Glaukopis?
— Boję się; gdy złapią szpiegi, niech pan powie, wszak wszystko przepadnie.
— Tak, jutro będzie kto inny, z kim będzie się chodzić sam na sam, słodkie
wyrazy i słodkie oczy rzucać pod stopy pięknemu Żydowi.
— Nie, nie...
Jeszcze raz w samej furtce tulimy się jak naprawdę żako-
ŁYSOW, 1890
313
chani. Miała na sobie bluzkę tylko i gorset; pieszczoty... pieszczoty... Nie
zgadza isiię na... słodycze... choć, gdyby tylko czasu była po temu chwila,
zgodziłaby się. Rozeszliśmy się. Byłem upojony jak nigdy. W uczucia moje dla
niej wplotła się już i namiętność. Pożądanie, marzenie krwiożercze szarpie mię,
gdy myślę o tych ramionach ciepłych, o nóżkach, które usuwają się rękom i
mdleją...
Wróciłem o jedenastej. O pół do dwunastej wszedł do mego pokoju ze świecą lokaj,
zobaczywszy zaś, że jestem, cofnął się. Pani Aniela szpieguje mię.
27 V (poniedziałek).
Cztery dni minęło od tej złotej chwili, którą pamiętam jeszcze całą duszą.
Chodziłem do lasu na próżno, tęskniłem...
W sobotę przyjechał dr W. i doktor Tomasz. Ani wieści z Patkowa, ani odgłosu. W
niedzielę powiedziano mi, że Na-tusia była sama w kościele z doktorem W. Zaczęła
mię trząść prawdziwa febra. Nie wiem, z czego dostałem gorączki, nie mogłem jeść
i szalałem. Jest to stan nie dający się nazwać. Po prostu chce się uciekać
dokądś, tarzać się po ziemi, iść i zelżyć ją...
Jak w ogrodzie żmija Dwoistym żądłem zioło zatrute wypija, Potem zwinie się w
kłębek i na drodze legnie Grożąc stopie, co na nią nieostrożnie biegnie.*
Tak i ja — „opiły" byłem „trucizną zazdrości"...* Idąc po południu na spacer
spotkałem doktora W. konno. Jechał z wdel-kiem precyzjom, z wielkiem pompiem...
Witał się ze mną jak hrabia galicyjski, z taką swadą mówił o koniu jak
rzeczywisty rycerski syn. Pożegnałem go niezwłocznie i poszedłem sobie.
Wieczorem patii Aniela jechała do Patfcowa z panią Ade-lą K. Panie te namawiały
mię, abym jechał koniecznie, tym usilniej, że na moje śmiertelne utrapienie
obiedwie zakochane
314
DZIENNIKI, TOMIK XX
są we mnie. Nie pojechałem dlatego, że jedno słowo Naci wymówione do doktora —
mogło rozpętać moje wściekające się spazmy.
Nie spałem przez całą noc, myśląc nad isobą. Och, myśli, myśli w gorączce, w
wyniszczającym duszę smutku! Czekałem dnia dzisiejszego z namiętnością prawie,
wiedziałem bowiem, że mają tu być te szczygły i Natusia. Rano pand Aniela ze
zwykłą złośliwością namawiać mię zaczęła, abym jechał z nią do Falatycz, gdzie
„będą wszyscy"... Za dwa dni jadę stąd — i oto tak robi moja ukochana...
Zaciąłem się w złości i smutku, poszedłem do siebie i zacząłem isię wynosić nad
zgniliznę padołu...
Ponieważ ja postanowiłem nie jechać do Falatycz, nie chciała jechać i pani
Aniela, włóczyła mię ze sobą w szpalery męcząc wyznaniami, żalami, skargami.
Winienem sdę zastanowić nad nią, nad jej namiętnie szalonym dla mnie uczuciem,
ale nie mogę. Po obiedzie uciekłem znowu do siebie.
Od dawna żyję w światach dalekich, w myślach o pracach zamierzonych — i nie mam
siły poruszyć się z tego jedynego punktu: Natusia. Musiałem myśleć, że rozmawia
z tym Ży-dziakiem, słucha jego napuszonej elokwencji, darowuje mu swe bezcenne
uśmiechy, swe słodkie słowa i te tajemnicze cienie na jej cudnej twarzy, których
zapomnieć nie można. Musiałem myśleć, że rozbawioną tak będąc ani myśli o mnie,
zapomniała. I wszystkie złudzenia zaczynają ur mgnieniu oka próchnieć... Kryję
głowę w poduszkę i duszę się żalerji, rozpaczą prawie, łkającą bieganiną myśli.
Nagle coś zaturkotało. Natuś w niebieskiej sukni, z odkrytą głową zajechała
jednym koniem i małą hryczułką. Wezwano mię do salonu. Zbladłem w ciągu tych dni
i pomiizerniałem jak Piotrowin. Gdy wszedłem, przywitała mię tym niemym głosem
oczu wyznających jakieś słowa ukojenia, pociechy, nadziei. Nie patrzyłem na nią
i dużo a wesoło mówiłem. Gardzę tobą — niby miało to znaczyć. Uczepiła się nagle
mej febry i na gwałt namawiać poczęła, abym się Tomasza poradził. Odpar-
ŁYSÓW, 1890
315
łem, jak Pitt młodszy *, że zbytecznie bym jechał etc. Koniec końców — musiałem
przystać. Oczy te mówiły: dla ciebie przyjechałam, dla ciebie, czyż nie
rozumiesz, chciałam cię pocieszyć, nie smuć się...
Wsiedliśmy. Bryczka jest tak maleńką, że z trudnością mieści się na niej dwie
osoby, nas siedziało troje: ja, Natuś i „głupi" span Wacław, który ma plecy o
szerokości sporej komody. Siedział przed naimi w kucki, powożąc. Gdy
zanurzyliśmy się w wąwóz i z okien dworu już nas widać nie było, zdjęła
rękawiczkę i przyłożyła mi do ust białą rękę swoją. Co za rozkoszna jazda! Koń
ledwo nas ciągnął po piasku, jechaliśmy noga za nogą, Wacio gapił się na konia,
a my za jego plecami jak za murem fortecznym całowali się oczami i ustami. Czyż
ona mogłaby tak kłamać?
Nie można było mówić zupełnie otwarcie, tylko urywanymi dwuznacznikami
zrozumiałymi dla nas. Co za nieopisana rozkosz! Gdy mijamy Rogacz, wskazuję nań
oczami i mówię:
— Jutro, o dziesiątej rano pewno jadą doktorowie medycyny?
— Nie wiem... — odpowiada patrząc niemal błagalnie, aby po tym nie smutnym nie
być.
4 Gdy zjeżdżamy ze wzgórza Jku, mostkowi, patrzy z uśmiechem na łąkę, którą na
schadzki chodzę, i kiwa główką z powagą komicznąJOdpiąłem jej od piersi kilka
gałązek konwalii, zabrałem rękawiczkę... Zajeżdżamy przed dwór, Wacuś idzie do
ofiicyny do drą Tomasza, a ja zostaję z Natusią w salonie sam.
— W środę, wieczorem, o dziesiątej, dobrze? — mówi przechylając głowę i
zakrywając oczy rzęsami.
— W Rogaczu nie można?
— Nie mogę, naprawdę nie mogę — później... zobaczemy...
Zbliża się do mnie i pozwala całować oczy i usta, i czoło jak śnieg białe. Jest
na to sekund kilka, gdyż fajfry * idą głośno gadając.
— Spieszy się pani do Falatycz?
316 DZIENNIKI, TOMIK XX
— Muszę tam jechać...
— „Słodki" mus...
— Za co pan mnie ma? Za co?
— A no cóż? Na co dzień nosi się inne rękawiczki, na Zielone Świątki — inne.
— Nie mówię z panem!...
Odwraca się, aby wyjść. We drzwiach już:
— To tak za wszystko?
— O pół do jedenastej w środę?
— Tak... — mówi cichutko, wychodząc.
Za chwilę odjechałem. A teraz — mam te same co dawniej myśli, choć tak ślicznie
konwalie pachną. O, Gminet, Gminet, Ouinet, mądry Ouinet! *
Nie piszę teraz, co czytam, co piszę, nad czym myślę. Ale co to wszystko warto!
Czyż nie mądrze jest szukać w tym życiu chwil szczęścia, jakich udziela jedna
jedyna rozkosz życiowa — miłość?
' Miłość do Natusi splotła się z powieścią Sienkiewicza Bez dogmatu. Każdy numer
czytanym jest przeze mnie i Natusię ze skwapliwością nadmierną. Jest to ta
chwila w powieści, kiedy Płoszowski, kochając idealnie Anielki; zaczyna jej
pożądać — „cudzej żony", jak mówi rozszerza jąć: groźnie powieki Natuś. To samo
ze mną i to samo tak, i;e moja miłość postępuje jednocześnie z rozwojem uczuć u
powieści. Był któryś dzień, że gdy przyniesiono z poczty „Słowo", czytałem Bez
dogmatu tak jak list od Natusi. Nie mówiąc o tym do siebie, czekamy, co będzie z
Anielką... Ach, gdybyż ją Sienkiewicz oddał Płoszowskiemu! Jest tak, że
otwierając numer drżę z niecierpliwości. Tę niemą wymianę pożądań — czy i ona
przebywa, ta przesławna Glaukopis?
Dziś, gdyśmy jechali, mówiła:
— Niech pan przeczyta 66 numer...
Co to znaczyło?
ŁYSOW, 1890
317
29 maja (środa).
Wczoraj namówiłem p. Anielę na spacer do lasu. Poszliśmy z Adasiem. Temu
ostatniemu pić się w lesie zachciało, poszedłem więc z mim do Patfcowa. Aniela
została na skraju lasu. Doktorzy odjechali byli przed godziną — kamień mi się z
ipiersi zwalił. Natusła zostawała samą... Poprosiła mię do salonu i ofiarowała
swe usteczka karminowe. Ale we mnie jest teraz coś niebezpiecznego... Czułem
obok niej — wtedy nawet gdym ją, kochaną, przyciskał do serca — zapach Ży-dziaka
i dziurawiła mi mózg myśl, że wczoraj on mógł ją tak przyciskać. Zaczynałem
szydzić drąc pazurami własne serce. Wyszliśmy z P. i szli tą piaszczystą drogą z
góry, którą tak znam. Mówiłem ze śmiechem o Żydziaku. Wtedy zauważyłem, że N.
milczy, gdy o nim źle mówię. Ach, ja ją znam! Ona go bardzo lubi... Opowiadano
mi, że w Falatyczach z nim mówiła ciągle, wiem, że jest w niej zakochany...
Spotkaliśmy się z panią Anielą i przyszliśmy razem do Ł. Po drodze mówiłem znowu
ze śmiechem o dżentelmenizmie doktora W., o jego arystokratycznych pojęciach.
Wtedy zaczęła go bronić.
— Jest dobrym Polakiem, wesoły, przyjemny, dowcipny, wykształcony. Nie wie
biedny pan W., że jest tak szamerowany * tutaj, na tym Podlasiu, które tak
lubi...
Wściekłem się w ciągu jednej minuty. Byłem już zimny, zamknięty, choć N. zrywała
po drodze akacje i ukradkiem podawała mi, choć cicho, jak tylko ona umie,
mówiła:
— Punktualnie jutro... o pół do jedenastej...
Podrywała mię zazdrość i unosiła jak porwanego wichrem. Noc przepędziłem do
białego dnia bezsenną. Rano już usnąłem i miałem straszny sen.
Byłem jakoby na jakimś koncercie, „Lutni" bodaj, bo śpiewano chórem. W długiej
jakiejś, podobnej do .ogromnego korytarza sali tłoczyło się mnóstwo osób znanych
mi. Szli wszyscy parami, podczas gdy ja wchodziłem na <ówą salę. Stałem w tłumie
studentów — nagle ktoś mię, zdaje się, że pani
318
DZIENNIKI, TOMIK XX
Aniela, poprowadził do jakichś drzwi i za nimi umieścił. Przez uchylone drzwi
widziałem znowu przesuwające się mnóstwo osób. Wtedy to zobaczyłem jedną parę
idącą osobno: Natuś i Wolberg. Szli objąwszy się wpół. Całował ją w usta.
Pamiętam aż do tej chwili tę straszną, dziką, przeszywającą mię jak szpada
boleść, jaką czułem wyszedłszy z ukrycia i stanąwszy przed nimi. Podnieśli na
mnie oczy i rozśmieli się oboje, a potem, nie obejrzawszy się na mnie, wmieszali
się w tłum zbity, w mnóstwo osób. Kilkunastu moich kolegów-studentów zaczepiało
mię, mówili do mnie, ja rwałem się ku drzwiom przez ten tłum bezlitosny,
szukając jej, szalejąc z bólu. Oparłem się ramionami o drzwi, szarpałem się w
tłumie i wyjść nie mogłem...
Obudziłem się -doznając nieskończonego szczęścia z tegp, że to był sen.
Siedziałem na łóżku z zakrytą twarzą. Sen dopowiedział, czego nie powiedziały
nerwowe, ekstatyczne podejrzenia. O, rozpaczy! Pojutrze jadę na zawsze.
Otóż rano napisałem do N. zimny, grzeczny, przedziwnie grzeczny list, w którym
oddaję pochwały doktorowi W., przepraszam ją uprzejmie za przykrości, jakie
wyrządziłem jej wczoraj, źle o „panu doktorze W." mówiąc, zrzekam się
dzisiejszej schadzki, żegnam ją dziękując za wszystko dobro, prosząc o
wspomniende życzliwe d zwrot listó\v rnoich, które — obawiam się — mogłyby ją
skompromitować, przyrzekam zwrócić jej karteczki, naprawić, ile sił i mocy ducha
starczy, złe stosunki między nią d p. Anielą, oddaję jej rękawiczkę... List
napisany jest przepysznie.
Idziemy dziś z p. Anielą na pożegnanie do P. List ten oddam, a w piątek randutko
— jadę. Za chwilę idę. Jeżeli list ten oddam i nie pójdę dziś na schadzkę — będę
dzielnym człowiekiem. Lecz... O, męczarnio!
30 rnaja (czwartek).
Wczoraj poszliśmy do Patkowa z p. Anielą. jOstatni raz /mijałem Rogacz
kochany, pełen zadum moich, smutka i ra-
ŁYSOW, 1890
319
dości przelotnych, na które zarabiać trzeba całym oceanem łez.|
W czasie pożegnalnej wizyty, w obecności doktora Michała, nie mówiłem rzecz
prosta z Natalią otwarcie. Byliśmy tam dwie godziny, w czasie których
prowadziłem ze sobą namyślanie się: potargać te nici, w których rwę się i
szamocę jak w kajdanach, czy nie... Gdy podnosiłem oczy, spotykało mię zawsze
czujne, jasne wejrzenie, niekłamanie prawdziwe, serdeczne i żałosne. Nie mogłem!
Gdy wychodziliśmy około godziny piątej, odprowadzała nas N. za Rogacz... Szliśmy
razem, na ścieżce jednak zostawała umyślnie za panią Anielą, aby zerwać bukiecik
niezapominajek w rowie. Pod lasem — wiedziałem o tym — wybrała taką ścieżkę, po
której mogliśmy iść tylko jedno za drugim. Pragnęła mi go dać, że jednak Aniela
oglądała się co chwila, nie mogła. Na drodze bukiecik ten przyciskała do ust na
długą chwilę i przyglądała mi się z przechyloną na bok główką swym dobrym
półuśmiechem. Na drodze już między żytem, gdzie nic nie rozchodzi się głos
między ścianami wyższego ode mnie zboża, namawiać mię zaczęły te panie, abym
powrócił do Ł. Odpowiadałem wątpiąc, bo czyż ja wiem cokolwiek?
Pożegnaliśmy się przy Anieli, a więc obojętnie zupełnie. Któż wie, czy to nie
było po raz ostatni.
Wieczorem nie poszedłem na schadzkę, gdyż byli panowie K. *, z pokoju wyjść nie
mogłem, zresztą była iśoie wiosenna ulewa. Potoki deszczu lały się z nieba
wtedy, gdy trzeba było iść właśnie o 10 wieczorem. Wściekły z ibólu, chodziłam
od okna do okna czekając, czy nie nacichnie — na próżno. Nie poszedłem...
A dziś rano? Dziś rano pani Aniela przytoczyła mi takie słowa N., powiedziane do
niej wczoraj:
— Sądzisz, że mi chodzi o niego, że obchodzi mię cokolwiek? Bawię się nim i,
jeżeli mu się podoba, niech się mną bawi tak samo. Nie ja winnam, że rozpacza i
szaleje. Mo-
DZIENNIKI, TOMIK XX
żesz inu to powiedzieć, bawię się nim jak Wolbergiem i innymi. Nie obchodziłoby
mię wcale, gdyby sobie wyjechał; proszę go, żeby został, bo czasem jest jakaś
rozrywka...
Jest prawda w tych słowach, zrozumiałem, że jest prawda, dlatego że fałsz nie
rani tak zabójczo. Zdawało mi się, że straciłem oddech, że nie żyję, że umieram.
Wyszedłem z pokoju, żeby rzucić się u siebie na łóżko i szarpać zębami poduszkę.
Gadałem do siebie, żem dawno wiedział o tym, choć wqale o tym nie wiedziałem.
Wiedziałem, ale nie chciałem samemu sobie, własnym domysłom wierzyć. Przyszła
chwila, żem musiał uwierzyć.
Jutro o piątej rano jedziemy.
31 maja (piątek). Godz. 5 rano.
Gdym napisał wczoraj powyższe słowa, poszedłem ostatni raz do Rogacza — tym
chętniej, że wiatr i deszcz ustał, zajaśniała pogoda i... pani Natalia miała
przyjść do Ł. sama. Miałem taką w głowie nadzieję, że ją spotkam na drodze, że
pomówię z nią, że ooś zrobię, może ją tam uśmiercę kamieniem. Droga rozmokła
była, wielkie żyto pachniało, gdym je mijał w ismutku bez granic/Wszedłem w las,
między zmoczone sosny i znajomymi ścieżkami wlokłem się na moje wzgórze. Nie
dojrzałem z niego nic: pusta l*łn droga kochana. ../Żal nieskończony rwał mię na
sztuki. Machnąłem ręką A zawróciłem, aby do domu iść, diabłu wszystko na
pamiątkę oddając. Wychodząc z lasu napotkałem panią Anielę. Szła z rozognionymi
oczami, pewna bowiem była, że mnie i Na-talkę znowu na gorącym uczynku złapie.
— Na połów? — zapytałem szydersko.
— Nie, wcale...
Poszła na brzeg lasu sądząc widocznie, że zobaczy niewierną moją kochankę
wracającą do domu. Zobaczywszy, że nie ma nic, szła ku domowi, -dokąd ja
maszerowałem we wściekłości.
Gdym wrócił do domu, zaczął inię zjadać ten żal btizlito-
IHliil.i,
JADWIGA TRUSZKOWSKA (Z PRAWEJ STRONY) Z SIOSTRĄ HELENĄ
r
ŁYSÓW, 1890
321
sny, gorycz najgorsza wzgardzonych. Pragnąłem z całej duszy zobaczyć jeszcze
Natusię, popatrzeć w te oczy i wyczytać w nich potwierdzenie lub zaprzeczenie
wczorajszych słów.
Nareszcie ujrzałem ją. Przyjechała. Gdy weszła do sali, uśmiechała się tak
poczciwym uśmiechem, że zacząłem szaleć. Nie było pod tę chwilę nikogo. Podała
mi rękę na pocałunek i była na poły smutna, jak zawsze. Gdy weszła * pani Aniela
— jak to mówią — „wziąłem" i zapytałem wprost Natusię, czy mówiła takie a takie
słowa. Pani Aniela uderzyła w elokwencją, Natuś milczała, milczała, a wreszcie
rzekła:
— Mówiłam...
— Te wszystkie wyrazy?
— Te wszystkie wyrazy.
Pani Aniela w tryumfie na chwalę wyszła, a wtedy Natuś podeszła do mnie blisko i
mówiła z najładniejszym na świecie uśmiechem:
— Mówiłam, gdyż przyciśniętą byłam do muru. Przyjdzie pan dziś wieczorem do
furtki? Dlaczegóż wczoraj pan nie był? Zmokłam czekając...
Wleciałem na głowę w taką wesołość, że o mało tam, na miejscu, nie złapałem jej
w pazury. Przy herbacie bawiłem całe towarzystwo. I ja mogę być przyjemnym w
towarzystwie, jeżeli mi złe ptaki nie dziobią serca.
Natuś odjechała o ósmej.
O dziewiątej, gdy było jeszcze widno zupełnie, wyszedłem z domu. Księżyc jak wół
stał na bezchmurnym niebie i oświecała drogę zorza. Gdym doszedł do Rogacza,
postanowiłem zaczekać, aż się ściemni, gdyż (niepodobieństwem było iść. Ale mię
już ogarnęło zatracenie: gdybym na szubienicę za to miał iść — pal diabli!
Nastał wieczór, tak jednakże widny, że szpilkę znajść było można.
1 W autografie: wyszła.
21 — Dzienniki t. VI
DZIENNIKI, TOMIK XX
Gdym czekał na skraju lasu i zabierałem się już do spuszczenia się w parów —
dostrzegłem daleko na drodze posuwający się cień jakiś. Ukryłem się w lesie jak
złodziej i przepuściłem o kilka kroków od siebie... ekonoma z Pałkowa. O minutę
chodziło i mogłem się dać złapać jak baran na środku łąki. Prowadziłem go oczami
do wrót folwarku, a potem bez cienia trwogi poszedłem, czapkę po zawadiacku
przesunąwszy na ucho. Przy mostku w olszynkach stanąłem znowu./Na łące
błyszczało w księżycowym świetle mleko^ rosy, widno było jak w dzień, cicha,
prześliczna noc stała. Derkacze wołały tuż, o kroik ode mnie, świstały
przeciągle kuliki, rechotały żaby. Las z cicha szumiał i wydawało się, że
słychać w tym szumie turkot bryczki... /Poszedłem przez łąkę ostro,
postanowiwszy dać w pysk każdemu, kto mi, nie daj Boże, nawinie się pod rękę.
Owies na polu od ostatniej schadzki podrósł bestyja i do pasa mi sięgał.
Postanowiłem okrążyć cały jego łan, aby nie wychodzić w szczere pole, gdzie nogi
mogły się w forsownym marszu w owsie zaplątać. Szedłem tedy brzegiem owego
stajania, które zdawało się mieć około miliona morgów — wciąż obok płotu. Z łąki
wyszedłem na pastwisko i ścieżkami wydeptanymi przez bydło okrążałem pole. D:!
ai;em nareszcie do rzędu topól, skąd widać było jak na dłoni całe gumno w
Patkowie. Gdyby się tam wypadkiem ktokolwiek był znajdował, dostrzegłby mię
również. Ale plunąłem na wszystko: do Natusi idę i bast!
Skręciłem na prawo i bruzdeczką między grządkami ogórków, starając się im
krzywdy nie robić, stanąłem przy fur-teczce. Mróz mi łaził po skórze, było
bowiem nie już zupełnie, ale piekielnie widno. Księżyc wylazł tuż nad moją głowę
i zdawał się wołać i śmiać, i wskazywać palcem na mnie. Z drugiej strony było to
o tyle dobre, że widziałem oałą ulicę ogrodową aż do balkonu. Czekałem z
kwadrans.
Nareszcie zatupały nóżki Natusi na bocznej uliczce. Przyszła do furtki i nie
otwierając jej pytała:
ŁYSOW, 1890
323
— Wróoi pan do Ł.?
— Proszę otworzyć...
— Nie otworzę, dopóki pan nie powie, że wróci.
— No, wrócę...
Otwarła cicho i wyszła. Czyżby kokietka, nie kokietka — ale czyż jaka kobieta
naraża się na tyle niebezpieczeństw nie lubiąc?
— Bawi się pani mną?
— Kocham, kocham... — mówiła cichuteńko, gdym ją miał na ustach.
— Gdy pan wróci wcześniej od Anieli, to będę i w Rogaczu, będziem się widywać...
dobrze?
— Ba, ja myślę, że dobrze.
— Tak, panu idzie tylko o swe przyjemności. A gdyby tu mnie spotkano, ładnej
nabrałabym opinii. W dodatku wierzy pan każdemu słowu Anieli. Czyżbym tu
przychodziła, gdyby nie ten terror, jakim nas pan zwycięża. No, wróćcie nazad...
— Czy Wolberg tu był?
— Ach, za oo mnie pan ma?
— Więc tak.
Chciała iść, ale jeszcze została na pieszczoty długie i serdeczne. Jak w
marzeniu moim dawniejszym, gdyśmy zapomnieli o świecie, zatopieni w pocałunku,
gdzieś daleko w lesie rozlegać się zaczęła pieśń słowicza i szła po rosie aż do
nas.
Za chwilę Natuś wyrwała mi się. Czas był rozejść się. Gdym szedł obok płotu,
rozchyliła przy końcu ogrodu maliny.
— Wróci pan?
— Wrócę.
— Słowo?
— Słowo.
Znikła * za chwilę. Widziałem tylko przez sztachety ciem-
1 Od tego wyrazu aż do końca tomiku tekst został wpisany na wewnętrznej stronie
tylnej okładki dzienniczka.
DZIENNIKI, TOMIK XX
na plamę na ścieżce iprzez chwilkę. Ruszyłem nazad z fan-tazyjką wielką. Nikt
mię nie spotkał. Audaces fortuna iuvat... *
Za godzinę jadę do Siedlec, stamtąd do Łukowa, gdzie z pociągu na pociąg czeka
się godzin cztery. Złożę wizytę pani naczelnikowej — Helenie. Dziwne sądy boże!
Dwa lata temu szalałem za nią, a dziś nareszcie, po tylu cierpieniach
zniesionych dla pani Heleny, widzdeć ją będę pierwszy raz w życiu obojętnie,
mając w pamięci — Natucbnę.
Adieu — Glaukopis...
[TOMIK DWUDZIESTY PIERWSZY FRAGMENT*
od 9 września 1891 r. do 11 października 1891 r.]
A teraz, gdy siedzę przy stoliku *, gdzie tyle przepędziłem samotnych nocy —
ogarnia imię żal jak zimna fala. Ja, zdaje się, już bym nie mógł kochać
kobiety .po prostu, ipo ludzku — lecz jakimś smutkiem, wciskającym [się] do
duszy jak strumień łez. Żal mi nieskończenie wyśnionej p. Jadwigi *, a ona nie
domyśla się nawet, że ją lubię, pewną jest, że jej unikam. Zresztą kobiety są
kobietami i nie mogą być tylko uosobieniem jakichś naszych upodobań. Cóż
poczniesz, nudna kreaturo swego czasu, nerwie chory?... Uszanuj nawet szczere
porywy uczuć tej szlachetnej dziewczyny i, znając siebie, odejdź z zakrytą
twarzą w twój półmrok. Mech ci za nagrodę służy pewność, że ona warta pamięci,
że gdy uczynisz coś dobrego, usłyszy i przypomni cię świetlistym wspomnieniem.
Oto miłość jedna jeszcze, jaka mię może spotkać. Poza taką już, bracie, niie
szukaj niczego. Prosty ii prawidłowy poryw młodego serca zepsułbyś, znieczulił
twym kaimertonem diabelskim, twą nadczułą, chorą, robaczywą uczuciowością, zabił
zazdrością...
Ach, ale smutno, smutno podle rozstawać się z tym, co jeszcze mogłoby rozegnać
mgłę, jak wiosenny promień słońca...
9 IX (środa).
Odebrałem listy od Zygmunta * d z redakcji „Głosu" z pieniędzmi. Przysłano mi 25
rubli. Pisał Hłasko z pieszczotami, prośbami, namawianiami do drukowania nowych
rzeczy u nich. Teraz nic niie mam gotowego — tylko w głowie mi się roi Agentura,
Poganin *. Zygmunt wybiera się do Krakowa, aby posłuchać prawa zwyczajowego i
zacząć pisać o kulturze pierwotnej.
DZIENNIKI, TOMIK XXI
W dzisiejszym numerze „Głosu" jest artykulik bezimiennego *, będący odpowiedzią
na pierwiszy list Zygmunta. Znowu gadanie ma temat Obareckiego. Wychodzi na to,
że Oba-reoki jest typem *, i jest nim rzeczywiście. Jako taki może mię postawić
na nogi. Trzeba by tylko dodać do niego kilka innych...
10 IX.
Jutro rano odjeżdżają do Warszawy nasi medycy — Józef i Tomasz *. Ten ostatni
zabiera Michałka *. Matka chłopaka płacze, ojciec płacze, ja sam się boję. Pcham
to dziecko do tej kultury, która druzgoce, rozszarpuje duszę, unosi jak młyn
diabelski w górę i ciska nagle.
Zaiste * — kultura współczesnego świata ma pozór rzeczy ohydnej. Wynieść
chłopskie dziecko ze zdrowego powietrza, oderwać od jego uczciwej, prostej
pracy, od jego bądź jak bądź zdrowia i siły, i wprząc go do kieratu wyrobników
myśli czy rąk — to odwaga. Ale w tym steku ohydy jest i święta idea ojczyzny, i
święta idea oświaty. Cóż poczniemy, jeśli nie będziem iść tą drogą? Jakaż jest
inna?!.. Może źle zrobiłem, może, ścigając chimerę młodości, złamię życie
człowieka, ale — w imię prawości duszy robiłem. Szczęść ci Boże, dziecko!
Ponieważ spoczęła na głowie tego malca ręka Prusa, Pani R.*, panny Faustyny *,
Tomasza, panny Jadwigi — coś mi mówi, że będzie z niego dobry i rozumny
człowiek.
A zresztą płakać mi się chce i dziwna wściekłość rozjada duszę. Jak żebrakowi,
rzuca się złotówkę na tę „oświatę ludową" z uśmiechem politowania, dużo się mówi
o bezowocności usiłowań, ale reuniony * — to zupełnie co innego... Złudzenia
nasze wielbiemy w ludziach wielbionych i w sobie nawet. Czyż przeto nie jesteś
nieskończoną prawdą, ty boska i święta ideo?
1 Od tego wyrazu zaczyna się fragment odnaleziony w Archiwum Głównym Akt Dawnych
w Warszawie.
NAŁĘCZÓW, 1891
329
Byliśmy wszyscy na pożegnalnej kolacji u pand R. Zacna to kobieta. Taka zacna,
że ją się rzeczywiście bezwiednie uważa za kolegę i mówi otwarcie o wszystkim.
Tylko że ona Prusa myślami mówi. Prus wyjechał do Warszawy, chociaż ma jeszcze
powrócić na dni parę. Kiedy to ja opuszczę Nałęczów? Dziś rok upłynął od mojego
przyjazdu. Malaria powróciła, kaszel, ból boku — natryski rzuciłem. Dyrektor *
kazał mi brać znowu nacierania, ale to wszystko po próżnicy. Zima mię zagryzie —
daleko, daleko, na „obczyźnie"...*
11 IX (piątek).
Oto — jak niespodziewanie, na skrzydłach podbiegła jesień!... Już jesień...
Odprowadziliśmy dziś na stacją Tomasza, Józefa i Michał-ka. Nad tym ostatnim
płakali jego rodzice: stróż Marcin i jego kobiecina. Zaziębiłem się, mam kaszel,
w piersiach jakby nożami krajał — malaria, gorączka, głowa boli. Hydro-patia *
nie hartuje takich jak ja pacjentów.
Byłem z Kaźmierzem * u pani Oiktawii przez całe popołudnie, gadaliśmy o miłych
wędrowcach w drodze sezonowej *. Zdrowa to była dusza, jaka odbiła się w
słowach: „Samotności wzgardzona..." * Ja się boję samotności, jakkolwiek nade
wszystko ją lubię. Gdyby mię zamknięto w więzieniu, pewno czułbym się dobrze,
lecz między ludźmi nie umiem utrzymać stosunku zimnej grzeczności: zbyt wiele
oddaję, a zbyt mało biorę — stąd gdy powracam do siebie, czuję samotność. Każdy
wyjeżdżając z Nałęczowa jedzie do swoich, ja tylko jeden wyjeżdżając z obcego
miejsca jadę do obcego — toteż żal mi ł tego obcego.
Tu góry i doliny, drzewa i ludzie mają na sobie jakby znaki moich myśli i
cierpień. Gdy patrzę zza szyb już mojego balkonu na żółknące liście akacyj —
wiem, ile razy patrzałem na nie w otchłani rozpaczy i podczas czarodziejstwa
młodości. To dziwna: rok przeminął i nie zostawia mi pamię-
330
DZIENNIKI, TOMIK XXJ
ci żadnego kobiecego imienia — panna Jadwiga... Ach, odeszła w swoją drożynkę,
odeszła na zawsze...
13 IX (niedziela).
Dziś rano odprowadziliśmy z Kaźmierzem pandą Oktawią i Helenę *, które pojechały
do Warszawy. Zabrały metrykę Michałka, nasze bukiety...
Jaka to dobra kobieta — ta pani R! Polubiła mię za to, że — jak mówi — oceniłem
p. Jadwigę, jak na to zasługuje. Wywiązał się stosunek koleżeński: siadywaliśmy
tam, ćmili papierosy, pili herbatę, gadali o wszystkim, mówili o tym nawet, że
mnie się podoba p. Jadwiga, a Kazikowi Helena, a pani Oktawią wszystkim itd.
Dziś rano szczególniej gadaliśmy sobie otwarcie, a w wagonie, dokąd je
odprowadziliśmy, jeszcze otwarciej. Coś nawet takiego było w spojrzeniach...
Podobno podobny jestem do Witkiewicza, a pani Oktawią * — no, ale nie plećmy
głupstw...
Smutno ohydnie. Na drzewach już leży starość, dnie zimne, słońce zamglone,
nasturcje tylko czerwienią się. Płakałbyś nad czymś... I oto teraz właśnie niie
ma nikogo. Latem, kiedy ci sama przyroda wystarczy — pełno kobiet. Najgorzej, że
nie mogę nic pisać ani czytać. Głucha cisza mię dopiero obejmuje, a nie
przywykłem jeszcze d«: miej — dlatego też nie umiem uciekać od tej ciszy do
książek, i nie mogę stwarzać sobie swego izolowanego świata. Ilekroć chcę zabrać
się do robót pisarskich — nie mogę nie pisać o tym nie-ujętym żalu, nie mogę nie
myśleć o pannie Jadwdni.., Nie kochaim jej wcale, ale szkoda mi jej. Czemu jej
nie ma?...
14 IX.
Szelma czas ucieka niepostrzeżenie: już 14 września... Dziwna tęsknota za
serdeczniejszymi ludźmi łazi za tobą z kąta w kąt. Jestem chory zupełnie, jak
byłem rok temu: kaszel, gorączka, znużenie, ból głowy i boku. Piję wodę sał-
cerską z mlekiem, piwo. Siedzę w czytelni sani jeden i czy-
NAŁĘCZÓW, 1891
331
tam a czytam wszystkie gazety, tygodniki, miesięczniki, jakie tylko są — aż do
ogłoszeń, potem patrzę niby wrona, jak malarz Ok.* maluje portret jakiegoś
faceta, potem idę na werandę hotelową i patrzę na pola zorane, zabronowane,
zasiane — popielate wszerz i wzdłuż. Owa smutna, śliczna hrabina, o jakiej raz
tu pisałem *, tak podobna do mojej matki — umarła. Nie wiedzieć oo — i to
sprawia smutek...
Wczoraj spotkała mię panna Faustyna. Była zmęczona, z wypiekami -na twarzy i
rozszerzonymi oczami.
— Czy pan nie słyszał — podobna J.L.P. * aresztowany?
— Jak to, ,,Jaś rozczochrany"? Co pani rnówii?
— A tak... Pan nie wie?
— Nie.
Idę dalej prawie jej nie żegnając. Dobrze idzie. To znaczy, że „Głos" diabli
wezmą wkrótce albo już wzięli.
16 IX (środa).
Dziś rano, gdym ledwo otworzył oczy i poczuł, że mam gorączkę, że głowa mi cięży
kamieniem — uchyliła drzwi służąca i oddała mi list od Józefa i Tomasza:
Michałek już umieszczony u pana Ł.*, chodzi do szkoły; przykrzy mu się tak, że o
mało nie da dęba do Nałęczowa, ale to minie itd.
A więc przynajmniej to jedno. Niech mu Bóg da szczęście, zdrowie, naukę i
zachowa go w uczciwości duszy.
Słońce już nie grzeje — świeci niby przez jakąś zasłonę, drzewa szarpie wiatr
ostry — a ja chory, chory... Rozdrażnia Mię widok tych drzew i krótki dzień, i
ta szczególna, jesienna przejrzystość przestrzeni, jaka zdaje się ze smutną
litością radzić, aby wytężać wzrok i może ujrzeć twarze kochane. Gdy te twarze
znikły — znikła i ociapinka zdrowia. Ach, ale nie wyrzekajmy: dobrem jest i to,
że chwilkę były przy mnie te cienie świetliste, że uszlachetniły myśli moje
obecnością swoją, która wypędzała za bory, za lasy każdą zgryzotę...
DZIENNIKI, TOMIK XXI
Nawet doktorzy już wyjeżdżają: jutro odjeżdża Chł.* Byłem wczoraj u niego —
zważył mię (168 fn.) *, wymacał, wysłuchał, kazał nacierać się samemu zimną
wodą, dużo jeść, pić piwo i koniak — a zresztą cóż on może zrobić? Zacny, dobry
człowiek. Zaszedłem dziś do natrysków; tydzień temu z górą skakałem w cysternę
pełną wody 9° i siedziałem pod prysznicem d natryskiem 18 sekund — dziś
najlżejszy wiatr sprawia mi ból, wzbudza obrzydliwy kaszel, dreszcze nieznośne.
Oto horoskop!
A no, cóż robić! Otwieram moją tekę, wyjmuję naszą zbiorową fotografią i oglądam
— pannę Jadwigę, Helenę, Julią, Józefa, panią Oktawią, Heniusię, pannę Idalią,
profesora,* Ka-zika — słowem całą pakę. Jest to dobra pamiątka — szkoda tylko,
że się wplątało kilka osób nie to niemiłych, ale obojętnych, jak p. Maria Ż.,
student C.*
17 IX (czwartek).
Ukończywszy lekcje idę na chwilkę do parku i zmiatam stamtąd niezwłocznie:
okropnie pusto. Aleje jakby się wydłużyły, gdzieś tam przy końcu idzie postać
ludzka — a nuż to jaki znajomy?— Okazuje się, że to cywilizowany szajgec w
modnym jeszonowym paltocie * wywija laseczką i pogwiz-duje walca z Ptasznika *.
Na stawie kołyszą się puste łodzie, opuszczone przez wszystkich, uczepione
szeregiem przy po-mostku, gdzie tyle było słów słodkich, uścisków rąk przy
wsiadaniu. Żółte liście zlatują na brudną, czarną od cienia chmur wodę
wzburzoną. I niesłychany ismutek — twój własny i narzucony ci nieobecnością
panienek wsącza się w duszę. Uciekać — czterma końmi uciekać!
Uciekałbym stąd choćby dziś, gdyby nie to, że mój majster nie wraca z Besarabii
*, a bez niego pieniędzy — ani poświeć.
Dawniej wytrzymałbym był nie wiem jaką samotność — teraz za nic. Jesień w
Nałęczowie! Nie — nie podołałbym, zdaje mi się, że by mi mózg z nudów nosem
wyleciał. Nie-
NAŁĘCZÓW, 1891
333
daleko, o jedne stacją, jest p. Jadwiga — można by do Lublina często... tego.
Nie, bracie — „próżne pożądania" *... Zresztą mnie się chce trochę ją olśnić,
trochę jej pokazać, że... że co? A no nic — tak w ogóle.
Ein Fichtenbaum steht einsam Im Norden auł kahler Hoh'. Ihn schliiteit; mit
weisser Decke Umhullen ihn Eis und Schnee.
Er traumt von einer Palmę, Die, !ern im Morgenland, Einsam und schweigend
trauert Aui biennender Felsenwand.
HEINE •
18 IX (piątek).
Drobny deszcz z zajadłością nienasyconą trzepie w szyby. Popołudnie zaledwie, a
zmrok już panuje. Ten daleki i przecudny krajobraz, jaki stąd widać, z okien
mojego drugiego piętra — powleczony już posępną szarzyzną... W załamaniach
filarków balkonu gwiżdże wicher, ten podlec-wicher, bez którego niepodobna sobie
przedstawić wal. Na drogach stoją w kolejach błyszczące smugi wody. „Las
chłopski" zaczyna rdzawieć: kilka buków czerwienieje. To ten zapewne, pod którym
romansowałem z panią „Dorą" *... Polanka na górze Zakładowej stała się jakby
aksamitną, ciemnozielonkawą.
Sztuko — to ty nawiedzasz mój opuszczony pokój! Jak ślimak wciągam siebie w
skorupę i zaczynam rozpatrywać, co się tam dzieje w tym ciasnym domu. Jest to
podobne do wałęsania się po jakimś niezmierzonym lochu w kształcie lejka. Mrok
wszędzie, tylko w niezmiernej oddali świeci otwo-rek — tamtędy można wyjść, a
choćby tylko patrzeć. Ale trzeba tam dowlec się, dopełznąć po linii spiralnej,
obchodząc pole lejka dokoła.
Jesień zgadza się z moim charakterem. Lubię tę jesień
DZIENNIKI, TOMIK XXI
dżdżystą i posępną, ale wtedy tylko, jeśli przychodzi na mnie mania pisania.
Zawinąć się w stare palto, zadymić pokój papierosami, kasłać swobodnie i łapać z
gwizdania wiatru i szelestu deszczowego myśli półironii i półdobroci. Jest to
także pewnego rodzaju zdrowie duszy, dlatego że płynie naturalnie z człowieka —
naturalnie jak... kaszel.
i
Mein siisses Lieb, wenn du im Grab, Im dunkeln Grab wirst liegen, Dann will
ich steigen zu dir hinab, Und will mich an dich schmiegen.
Ich ktisse, umschlinge und presse dich wild, Du Stille, du Kalie, du Bleiche!
Ich jauchze, ich zittre, ich weine mild, Ich werde selber żur Leiche.
Die Toten stehn aut, die Mitternacht rult, Się tanzen im luttigen Schwarme: Wir
beide bleiben in der Grult, Ich liege in deinem Arme.
Die Toten stehn aut, der Tag des Gerichts Rult się zu Qual und Vergnugen; Wir
beide bekummern uns um nichts, Und bleiben ruhig liegen...
HEINE «
Co może być piękniejszego w sztuce europejskiej nad ten poemat w ośmiu
wierszach:
Am leuchtenden Sommermorgen Geh' ich im Garten hetum. Es llustern und sprechen
die Blumen, Ich aber, ich wandle stumm.
Es ilustern und sprechen die Blumen, Und schaun mitleidig mich an:
NAŁĘCZÓW, 1891
335
„Sej unserer Schwester nicht bose, Du trauriger, blasser Mann!"
51. Lyrisches Intermezzo *
21 IX (poniedziałek).
Jeszcze tu siedzę — i licho wie, kiedy wyjadę. Chory jestem coraz gorzej.
Czasami w nocy miewam paroksyzmy takiego kaszlu, że chyba w piekle go słychać.
Raz przez całą noc miałem taką gorączkę, że traciłem świadomość, gdzie jestem.
Była to noc dziwnie ind tkwiąca w pamięci. Z wieczora zasnąłem na jakieś dwie
godziny; obudziłem się nagle około północy — ciskało mną, ręce leciały co
chwila, rzucałem się, było mi nieznośnie to zimno, to gorąco. Noc była jasna i
gdym spojrzał przypadkiem w okno — wstałem i stałem boso i w koszuli długo przed
oknem.
Cały Nałęczów, wyraźnie cała dolina z drzewami, z budynkami — znikła. Mgła była
tak gruba, gęsta, sięgała w górę tak wysoko, że zaledwie uparcie się wpatrując
mogłem dojrzeć okna pałacu w postaci cieniów prostokątnych. We mgłę wpadała
jasność księżycowa sprawiając jakiś blask matowy, nigdy nie widziany, mdły,
mistyczny, przerażający. To światło rozproszone, a jednak przesycające
przestrzeń, uprzytomniało nieskończoność, zdawało się, że to pustka bezmiaru,
gdzie idzie się płacząc, wołając, we łkaniu, w rozprzężeniu władz duszy, w
niezmiernym ucisku. Byłem zlany potem — i byłbym dał nie wiedzieć co, aby się to
widowisko raz skończyło... Nareszcie nad ranem zasnąłem twardym, niezdrowym
snem.
Dopiero w niedzielę rano powróciła z Warszawy pani Okta-wia. Przywiozła mnóstwo
wiadomostek: ,,Jaś rozczochrany" wcale nie był aresztowany; Michałek ma się
dobrze, chodzi do szkoły, uczy się, ma stancją u pani S. Cała nasza studenteria
z Prusem i p. Oktawią zebrała się u Toura — Tomasz przyprowadził Michałka i tam
go przedstawiano emancypantkom. Maskarady, rozumie się, badanie ludu w cukierni
u Toura — no, ale niech tam. Zawszeć poszedł chłopaczyna i może się
336______________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XXI
•a*
czego nauczy dlatego właśnie, że będzie się czuł samotnym i w nauce musi szukać
lekarstwa,
Pani Oktawia przywiozła mi rezolucją paczki tego brzmienia: mam zostać
nauczycielem ludowym i ożenić się z... p. Jadwigą. Co więcej — ona gotowa w czyn
swaty wprowadzać, bo oto jutro jedziemy do Lublina: ja, Kazik, pani Oktawia — po
majówkowemu, tj. wozem drabiniastym. Po co ja tam jadę? Aby się lepiej zaziębić
i zdobyć nowy zapas żalu ii tęsknoty, tęsknoty podobnej do tej nocy mglistej;
aby zrozumieć, że sam jestem w tej mgle bez końca, wpół oświetlonej przez
znikome światło.
Rok ten przepędziłem w samotności wyjątkowej, pod koniec dopiero bowiem z ludźmi
się (spotkałem. Co gorsza, zerwałem zupełnie dawne związki i zaleciałem za
daleko. Teraz czyja-kołwiek życzliwość podbija mię i wzrusza. Pani Oktawia — to
złota kobieta. Mam wiele dla niej wdzięczności za to, że często ze mną po
koleżeńsku rozmawia, że mię przyciąga i po prostu chce „zrobić ze mnie istotę
ludzką". Jest to dziwny stosunek. Mówi dziś Kazik o mej rozrzutności, o tym, że
wydałem w tych dniach 25 rubli na nic.
— Może pan na kobiety dużo traci? — pyto zupełnie serio i poważnie moja swatka.
— To niedobrze, nie powinien pan, szkoda marnować sił.
U niej to nie jest cynizmem, lecz właśnie koleżeństwem. Kiedyś mi się pytała,
czy naciągnąłem panią „Dorę". Rozumie się, zarumieniłem się jak ksiądz.
Wczoraj w nocy przeczytałem Chama Orzeszkowej *. Dużo by o tym pisać... Ona
sprawia wrażenie pięknej muzyki na wiolonczeli językiem i podnosi myśli. Ale —
to nie jest psychologia. Nie umiem tego określić, lecz tam czegoś brakuje.
Jeszcze u niej jest ten ton nie to romantyczny, ale powieś cio-
RUINY ZAMKU W WOJCIECHOWIE (TZW. WIEŻA ARIAŃSKA)
IłlłllUlłlllil,
NAŁĘCZÓW, 1891
337
wy i, pomimo zupełnie realnego usiłowania, jest coś powieściowego,
melodramatycznego nie w treści nawet, lecz w formie. Jakimże głuptasem wobec
niej jest Sienkiewicz, o ileż więcej ona warta jako malarka — a jednak nie... I
Sienkiewicz w Chamie takim wyrzuciłby tu i ówdzie ooś, coś pod-malował,
poskrobał — i zrobiłby rzecz olbrzymie wzniosłą. Kobiety-płsarki nie utrzymują
miary artystycznej, tej miary, którą Turgieniew zrównywał z twórczością
przyrody. Zanadto dużo uogólnień, nic humoru — patos nawet tam, gdzie idzie opis
potocznej chłopskiej rozmowy. Robi to wrażenie, jakby znakomita pisarka zmuszała
się do realizmu, przez mus, przez niechęć odtwarzała grube rysy.
Gdy odtwarza, jak woda płynie w Niemnie, to nic nie ma lepszego pod słońcem.
Każde słowo jest w tym opisie jak nowy szczegół w widoku rzeki. Im lepiej się
wpatrujesz, tym więcej uczuwasz prawdy i piękna. A gdy tylko rybak na ten Niemen
wypłynie — już jest powieść...
23 IX (środa).
Sodoma, Gomora, Adama, Seboim!...*
Żenię się.
Wypadałoby postawić kropkę i czekać, aż mi kto da w mordę. Ale co mi tam: żenię
się i cała rzecz. Sam dzisiaj rozmyślając ze sobą, takem sobie właśnie
powiedział: żenię się z p. Jadwigą i cała rzecz. Wczoraj o drugiej po południu
wyjechaliśmy stąd wozem drabiniastym do Lublina — pani Okta-wia, Kazik, panna
„Żenią" i ja. Przez całą driogę nic tylko o tym mi gadała pani Oktawia:
— Jak się pan nie ożeni, to pan umrze. Musi pan jechać do Krakowa, popisać tam
różne rzeczy, zostać troszkę „naszym znanym", wyszumieć się w tych
społecznościach, jakich się panu chce, a potem zacząć serio robić dla
społeczeństwa — no, nauczycielem ludowym choćby być, chałupkę sobie zamieszkać z
kimś. No — mówże pan, diabelski Stefanie, no, no!...
22 — Dzienniki t. VI
338 DZIENNIKI, TOMIK XXI
— Nie mogę, proszę pani, dla dwu przyczyn: raz, że jestem orangutan, po wtóre
dlatego, że jestem leniuch wstrętny, po trzecie, że jestem suchotniik, po
czwarte, że ze mną anioł by dostał histerii w chatce mieszkając, po piąte...
— Ja się pana nie pytam, co pan jest, i wiem dobrze, jaki pan jesteś — ja się
pytam, czy pan chce być szczęśliwym w życiu?
— No, to chcę.
— A więc rzecz skończona. Teraz niech pan siedzi spokojnie i nie depcze mię. W
Lublinie zaś niech pan sobie ostrzyże to brodzisko, niech pan mówi o
literaturze, o sprawie społecznej, ale przecie wszystko słodko, ładnie, patrząc
w oczy, nie tak znowu, jak to pan mówić umie, że panu żar z nozdrzy wybucha i
dziewczyna może myśleć, że ją pan chce obcasami podeptać. No, niech pan pokaże,
jak się robi słodkie oko.
Tu robię słodkie oko.
— No, dajmy na to, że dobrze, ale przecie można jeszcze ładniej. Ale, ale — jak
panu będą np. mówić: „pańska Siłacz-ka * bardzo mi się podobała" — to niech pan
nde odpowiada według zwyczaju: „ij — proszę pani, co to udawać — świństwo, nie
nowela", lecz ooś innego, w rodzaju: „dziękuję pani, panno Jadwigo", albo:
„pragnąłbym, ć.żeby .się tylko pani podobała" — o, w tym rodzaju. Przecież sobie
tpan może ob-myśleć coś takiego.
— Tak, u siebie, w domu, to obmyślę, ale na razie...
— No, trudnoż znowu, żeby gdy panu powiedzą coś słodkiego, lecieć do domu do
Nałęczowa obmyślać odpowiedź.
— A no, widzi pani sama, że nic z tych swatów nie może być.
— Właśnie, że rnusi. I niech tylko pan nie robi słodkich oczu, to, jak Henię
kocham, opowiem, że pan w wakacje włóczył się po alejach z panią S. — dobrze? Co
kto lubi...
Zaczynam ją lizać po łapach i liżę tak, jakby to była sama panna Jadwinia, aż do
samego Lublina. Gdyśmy przyjechali, kazała nam z Kazikłem iść się oczyścić i
umyć, a później cze-
•nciiłiiiini
NAŁĘCZÓW, 1891
339
kac u Semadeniego *. O szóstej czekaliśmy pod werandą. Patrzę — idą obiedwde z
Jadwigą. Panienka witając się była zmieszana tak, że GOŚ strasznego. Rumieniła
się i bladła.
— No — szepce mi Kazik — dopiero jej nagadała o was!
Robiliśmy sprawunki we czworo i pani Oktawła ciągle wytrzeszczała na mnie oczy i
tupała nogą, aby mówić słodko. Rozumie się, żem nic nie mówił, ale ja szalenie
lubię pannę Jadwigę. Patrzysz na nią i ciągle myślisz, że jest w niej wszystko
naturalne, szczere, prawdziwe i prawdomówne, a jednocześnie ona jest jedna,
odrębna, zupełnie nie taka jak inne kobiety. Nie jest ani emancypantką, ani
społeczniczką, ani działaczką par excellence — a jednak we wszystkim, co robi
dobrego, jest i emancypacja, i społecznikostwo, i socjalizm. Ona jest „panna
Jadwiga" — oto wszystko.
Lubiłem patrzeć, dopóki tu był Prus, na rozmowę jego z panną Jadwigą. Słuchał
zazwyczaj tego, co mówiła, uważnie, jakby analizował każdy dźwięk jej głosu,
wiedziałem, że zagląda do jej duszy i że sobie ją notuje w pamięci; nigdy jej
nie mówił komplementów i żarcików i nigdy nie oponował, gdy dowodziła, bo jak w
jego umyśle, tak w umyśle moim, Tomasza, Józefa, Teodora, Kazika panna Jadwiga
jest typem streszczającym w sobie cechy, które się ubóstwia, nikomu tego nie
mówiąc. Toteż każdy z nas, bez wyjątku, jest de facto zakochany w Jadwidze.
Nasze wycieczki, rozmowy, śpiewy, marzenia obracały się dokoła niej, dokoła
czegoś nieujętego, niesłychanie sympatycznego i drogiego. Panna Jadwiga w chacie
Wójcika, w Puławach, przy fortepianie — któż o tym zapomni?
Ponieważ wiedziałem, że lubi Tomasza — rozmawiałem więc z nią o nim, gdy nas
zostawiano we dwoje, po trosze dlatego, aby jej nie krępować obawą, że się nagle
oświadczę, po trosze zaś na przekór sobie, jak zwykle... Rozmowa ta robiła jej
przyjemność i zbliżała nas. Czasami, gdyśmy np. stawali na przeciągach w
sklepie, usuwała siię w kącik mówiąc:
22*
mm
340 DZIENNIKI, TOMIK XXI
— Proszę się usunąć, przeciąg panu jeszcze bardziej zaszkodzi. Kaszle pan
bardzo...
Mówiła to z rumieńcem, który u <nłej jest zjawiającym się i niknącym płomieniem,
ze ślicznym zakrywaniem oczu rzęsami. I oto cały postęp swatów p. Oktawii.
Zaproszeni na herbatę, poszliśmy do matki panny Jadwini. Rozmawialiśmy o
Michałku. Czemu na stoliku, gdzieśmy siedzieli (tj. przy którym, dajmy na to),
leżał Rok 2000 * — nie wiem. I jest to pierwsza skaza na niepokalanej. Kto wie,
czy to nie było zrobione z zamiarem pokazania, że między jej książkami pierwsze
miejsce należy się tej książce? Choć nie mogła wiedzieć, że usiądę przy tym
właśnie stoliku, i nieprawdopodobną jest rzeczą, aby ona robiła coś na efekt.
Po herbacie poszliśmy we czworo do teatru na Teścia *, rozumie się, na balkon
numerowany. Pani Okcia była, rozumie się, w tym, abym siedział przy „Jamiole" *.
Jaka to jest nie-zepsuta dziewczyna — to strach doprawdy. W głupiej komedii są
miejsca tłuste, aż kapie, z których śmiała się szczerze i dopiero gdy my z
Kazikiem robiliśmy miny wołów, przestawała się śmiać i z przerażeniem, pytająco
spoglądała na swatkę. A tamta, bestia, tylko oko przymrużała i za plecami „Ja-
mioła" pokazywała na nią. Gdy przyniosjutt cukierii w antrakcie, zwymyślały mię
— t j. nie tak zzaowu od świń, ale zawsze.
— Nie sądziłam, żeby pan robił takie rzeczy — mówiła p. J. — myślałam, że
jesteśmy kolegami, a pan damy koniecznie z nas robi...
— To St. Tomaszowi * wolno było w Warszawie sprzedać kości z całego kościotrupa
na kupienie pudełka cukierków, a mnie nie?
— Toteż obadwaj jesteście niespełna rozumu — wali p. Oktawia.
Bawiliśmy się na teatrze pysznie. Przezwały mnie .ananasem i rododendronem",
ponieważ w komedii teść wysławia-
ini
NAŁĘCZÓW, 1891
341
jąć w mówce zięcia — przyrównuje dobroć jego do ananasa, a wspaniałomyślność do
rododendrona.1
Odprowadziwszy J. do domu i pocałowawszy ją w rączkę, otrzymawszy zaproszenie na
nied-zielę do Lublina, ruszyliśmy na banhof. Szedłem pod rękę z panią Oktawiią,
zawiązany z nosem i gębą w szal p. Jadwigi. Po drodze oddaliśmy jakimś państwu
odpowiedź na kwestionariusz w sprawie czytelnictwa kobiecego w Lublinie,
sporządzony przez „Jamioła". Ona, braciszku, zrobi kwestionariusz, gdy się
podejmie, zrobi poza lekcjami, siedząc po nocach...
Pociąg się spóźnił o dwie godziny blisko — siedzieliśmy więc na sali i gadkę
sobie prowadzili. Pani Oktawia ma o czym mówić; wychowywała się w domu,
członkami którego prawie byli tacy ludzie, jak Sienkiewicz, Prus, Witkiewicz,
Sygietyński, Gierytnscy, Spasowicz, panny Szetkiewiczów-ny *, gdzie bywało
mnóstwo ludzi wybitnych i oryginalnych — rozmowa więc z nią jest nadzwyczaj
przyjemną, tym więcej, że sama ona jest tak oryginalną (a nawiasem mówiąc, tak
ładną i pociągającą), że się może zagadać taki nawet mówca, jak ja. Siedliśmy w
kącie kanapy, zbili się w kupkę i trarararara... ze trzy godziny.
Przyszedł nareszcie pociąg o trzeciej w nocy, wsiedliśmy, powyciągali się na
ławach i leżąc gadali w dalszym ciągu. Przyjechawszy do Nałęczowa nie zastaliśmy
na stacji koni. Phi... Deszcz tnie, wicher domy wywraca. Nareszcie jakiś
zwrotniczy wynajął konie i wasąg, ale czekaliśmy na to do pół do piątej. Pani
Oktawia chodziła gdzieś do jakichś dróżników, naznosiła kożuchów chłopskich,
derek, chustek i zaczęła mię obwijać — najprzód derkami, potem chustkami, potem
kożuchem.
Uparłem się i powiedziałem, żeby sobie nie pozwalała znowu z tą dobrocią, bo mi
się na płacz zbiera. Gdzież — kobieta
1 Tu kończy się fragment odnaleziony w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie.
342
DZIENNIKI, TOMIK XXI
mię ma znowu okrywać i za co jest tak dobra, jak najlepsza, najserdeczniejsza
siostra?
— Cicho, smarkaty!
— Ja mam 26 lat, a pani 24.
— Zamknąć gębę, zdjąć kapelusz i zawinąć całą głowę w szal, żeby ani powąchać
wiatru.
Wwalili mię jak barana w nogi wózka, nakryli jeszcze z wierzchu derkami,
trzymali futro. Wicher był straszny. Sama pani Oktawia była w płaszczyku letnim.
Zacząłem wrzeszczeć spod spodu, że nie pojadę, jeśli się ona nie okryje.
Przycisnęła mię pięścią jeszcze bardziej na spód i rób, co chcesz. Wydostałem
jakoś głowę z futer, odnalazłem rękę mojej drogiej przyjaciółki i już jej nie
puściłem od ust przez całą drogę. Nie broniła ini tego, bo jest to dobre,
wybuchowe, namiętnie prawe serce, dzika natura, zdrowa dusza, kobieta ze krwi, a
męska szczerość. Czasami po prostu mówiła mi — ty.
— Słuchaj n<o — jak ty jeszcze będziesz mówił i łykał wiatr, to zaraz powiem
Jadwidze o adwokatowej *. Słyszysz?
— Nie będę.
— No, to siedź pod futrem i całuj sobie rękę.
— Jak to? swoją rękę?
— Nie swoją, tylko moją — trzymaj...
Gdyśmy zajechali wreszcie w aleję lipową A/J siadłem z Ka-ziikieim do jego
willi, gdyż do domu iść nie mogłem w obawie psów. Szczęście, że się tak stało,
gdyż pani Oktawia chciała na gwałt, abym szedł nocować do pokoju Prusa *, spał
na jego łóżku i aby mię to natchnęło do napisania noweli dla p. Jadwigi.
— Niech pan idzie prosto, tam klucz wisi z boku na gwoździu. Otworzyć, rozebrać
się zaraz i spać.
Szczęście, że nie poszedłem, na prośbę Kazika, tej nocy bowiem przyjechała żona
Prusa *. Byłbym się wwalił pysznie. Rozbieram się zwykle po ciemku — byłaby więc
kapitalna rzecz wleźć z nagła do literatowej. Nocowałem tedy u Kazika — tj. nie
nocowałem, tylko dniowałem, bośmy spali od piątej rano do jedenastej.
NAŁĘCZÓW, 1891
343
Rano (o 11) dziś poszliśmy odnieść szale pani Oktawii. Taka dobra kobieta, że aż
coś dziwnego. Małe, drobne usługi, troskliwość siostry, dziwna braterskość,
współczucie, okazywane szorstko, naturalnie.
Ni z tego, ni z owego zapyta cię:
— Mój panie Stefusiu, czy pan nosi w zimie całe tamto ubranie wełniane,
jagerowskie *? Trzeba koniecznie. Niech się pan nie czerwieni — ja nieraz
kupowałam takie ubranie Witkiewiczowi, w którym się troszkę kochałam, a pan
ogromnie, rażąco podobny do Witkiewicza. Wydać kilkanaście rubli — bo to trzeba
nie jedno kupić, ale przynajmniej dwa garnitury. Długie buty pan ma, o kożuchu
już słyszałam. Ja nie dlatego mówię, żeby pan Jadwidze uciekł na tamten świat,
ale dlatego, że żal by mi było pana, naszego „szuwaksicharakte-ru" *, „ananasa i
rododendrona". Chełchowskiego umyślnie się pytałam w Warszawie, czy to pan ina
jakie dziury w płucach. Powiedział, że pan jesteś hipokondryk i wymyślasz sobie
licho wie jakie choroby. Z kaszlu się wyleczyć, na co przepisuje się o, taka
rzecz...
I wsuwa mi w kieszeń fotografią Jadwigi. Śliczne, spokojne, zamyślone oczy
patrzą z tej fotografii dobrej dziewczynki...
— Będzie pan pisywał do nas z Krakowa? *
— Moja złota pani — to będzie moja radość cała — jeśli tylko pa...nie zechcą
czytać moje listy...
— No, ja tam może nie będę czytała — osobliwie, jeśli wierszami... Może tam
nabazgrzę panu czasem słówko jakie — nie wiem...
A taką mam, ścierwa, naturę, że dostrzegam teraz w pani Oktawii mnóstwo rzeczy,
jakich dawniej nie dostrzegałem... Co dziwniejsza, strasznie lubię ją całować po
rękach.
24 IX (czwartek).
Zaprosiła nas dzisiaj pani Oktawia na herbatę. Poszliśmy o piątej, a wyszli — o
jedenastej. Jak wizyta, to wizyta...
344 DZIENNIKI, TOMIK XXI
Co za miła kobieta! Taka dobra, oryginalna, tak z nią miło gadać, że gadałoby
się od świtu do nocy. Właśnie rozmowa z nią, gadka — miłą jest strasznie.
Mówiliśmy np. o Grottgerze. I ona pojmuje swym szczerym, prostym, porywczym
poczuciem całą tragedię Lituanii. Mówiliśmy o „twórczości artystycznej" — nie
wydanym dotąd dziele Prusa * — i cała dysputa, potem o malarstwie — więc o
Gierymskłm, Witkiewiczu, Chełmońskim, o Orzeszkowej i Sienkiewiczu. Rzadko mi
się zdarza, abym się tak wywnę-trzał, tak rozmachiwał w gadaniu. Była panna
Eugenia, lecz ta myśli więcej o swym narzeczonym, niż mówi.
Prus sprowadza się do Nałęczowa na stałe, żona jego wynajmuje dziś mieszkanie w
willi Kazika, sam kronikarz ma przyjechać za parę dni. Otóż pani Oktawia namawia
mię uparcie, abym nie wyjeżdżał, obiecuje mi, że będziemy urządzać sobie
wieczorne rozmowy z Prusem, że będę mógł słuchać jego wykładów właśnie o
twórczości, że urządzimy sobie życie piękne... Gdyby tak rok temu... Żal mi
teraz okropnie wyjeżdżać, a prawdopodobnie nastąpić to musi niezadługo, gdyż
jutro majster przyjeżdża. Pójdę w świat, pewno na głód, poniewierkę, nędzę i
samotność.... Jak dziwnie mię wszystko omija. Rok ten przepędziłem strasznie, a
gdy ja wyjeżdżam, można tu pędzić takie oto boskie żyć o.
Cóż robić? Trza iść pod wiatr swoją stromą ścieżyną. Trzeba tylko, ażebym zawsze
zostawiał za sobą godne łez zjawiska ł miejsca — dlatego też przy końcu mojego
pobytu tutaj otoczyły mię panna Jadwiga, pani Oktawia i Prus.
Nikt nie wie, ile jest serca w murach, duszy w drzewach, kiedy się z nimi
żegnamy...
Czytam Heinego i znajduję taką piosenkę, jakiej mi było potrzeba. Zdaje mi się,
że trzeba by ją podpisać na fotografii panny Jadwini...
NAŁĘCZÓW, 1891
345
Mit deinen grossen, allwissenden Augen Schaust du mich an, und du hast Recht:
Wie konnten wir zusammen taugen. Da du so gul, und ich so schlecht!
Ich bin so schlecht und bitterblutig, Und Spottgeschenke bring' ich dar Dem
Madchen, das so lieb und giłtig, Und ach! sogar auliichtig war. *
26 IX (sobota).
Dobrze jest człowiekowi być otoczonym ludźmi, ale nieskończenie doniosłym dobrem
jest być otoczonym kobietami, obecność których i dobroć krzepi ci duszę i
podnosi. Na dowód, że są takie kobiety, muszę sobie przytoczyć list, wyjątki
którego pozwoliła mi przeczytać pani Oktawia. List jest od p. Jadwigi — o mnie.
Listownie i ustnie pani Oktawia naopowiadała pannie J. rozmaitych rzeczy.
Naopowiadała jej więc, że jadę do Krakowa, tam się pouczę trochę, a potem osiądę
jako nauczyciel wiejski w Tatrach.* Stamtąd, z tych Tatr, zstąpić mam pewnego
pięknego poranku, wziąć za rączkę p. Jadwigę i zaprowadzić do onej chaty... Oto
plan cały.
W odpowiedzi na tę ddyllę p. Jadwiga pisze prosto, jasno i szczerze (do pani
O.), że być żoną nauczyciela ludowego, być pomocnicą w dobrej pracy i być
jeszcze żoną takiego człowieka kochającą — zgadza się.
W panu Ż. nie kocham się, jeśli więc możesz uczynić dla mnie tyle, abym go
pokochała dla mego szczęścia — to zrób to, ale w każdym razie bez myśli o mnie
postąp, jak ci doradzi twoje dobre serce...
Można było przewidzieć bez odczytywania tego listu, że ona to napisze — ona
jedna tylko; można było wiedzieć nawet, że ona to napisze tak prosto i
naturalnie jak wzór kaligraficzny. Czyż dziwota pannie Jadwidze — zrobić
wszystko dla szlachetnych daleko rozległych celów ofiarą ze siebie? Ale takie
serca nie mogą mieć nabywcy we mnie. Nie pokochasz mnie, dziecinko, bo lepiej
nagrodzi cię los — za to
346_________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XXI
właśnie, że z prostotą oddajesz wszystko. Będę szczęśliwy, jeśli p. Jadwiga
wyjdzie za mąż za Tomasza, dajmy na to. Broniłbym jej jednak pazurami od głupca
lub nikczemnika. Toć jedne taką widziałem w życiu na tysiąc głupich i pustych.
Jakaż by była szkoda, gdyby pokochała jednego z tych błaznów, jacy zaludniają
świat współczesny, albo jednego z tych, jacy kłamstwo noszą na ustach i pustkę w
sercu. Powinno panować w tej mierze prawo naturalnego doboru i taka istota, taka
promienista dusza powinna iść przy boku człowieka wysokiej wartości moralnej.
Nauczyć nie wierzyć to serce, posiać w takim ziarna nizoty * czy choćby goryczy
— cóż by za ohyda była!
Zamknijmy tedy skrzynkę myśli i marzeń ł rzućmy klucz od niej na dno wiru
wodnego. Trzeba tylko, panno Jadwigo, napisać na wierzchu skrzynki na ostatnią
pamiątkę: „nigdy twych marzeń o mnie ani myśli twych o mnie nie zawiodę, nie
zmylę, nie obrócę w śmiech."
A przecież zostanie mi po tym wszystkim ogromna lichwa. Gdy umrę — to serce
pożałuje mnie choćby dlatego, że wielbiłem jego święte płomienie.
Czytaliśmy dziś u pani O. listy Prusa i Witkiewicza do niej. Listy Prusa są
nieraz boskie — a pokazują jednocześnie na szlachetny stosunek dwojga tych
przyjaciół: pani Oktawii i mistrza „Ołesza" *.
27 IX (niedziela).
Z zakurzonymi włosami i oczami siadam pisać późno w nocy po powrocie z
Lublina... Znowu dziś odbyliśmy wycieczkę tą samą czwórką. Wyjechaliśmy rano.
Drogą pani Oktawia opowiadała mi historią pisania Placówki. Motywy wzięte były
ze wsi Przybysławic i kolonii niemieckich, obok których się jedzie do Lublina.
Pani Oktawia jeździła tam we dwójkę z Prusem, kiedy gromadził materiały.
Chodzili tedy po cha-
NAŁĘCZÓW, 1891
347
tach i nad rzeczkę, o której mowa w Placówce, siadywali po pół dnia u Niemców.
Pisał Gł. w Nałęczowie zamknięty na klucz w swym pokoju na dole.
Gdyśmy zajechali — znowu, jak poprzednio, poszliśmy się myć i czesać
naznaczywszy sobie iendez-vous w katedrze. O oznaczanej godziwie zjawiły się na
placu przed katedrą. Panna Jadwiga w jesiennym płaszczyku ciemnopopielatym i
kapeluszu stożkowatym skromniutkim wyglądała jak dziarski kozaczek ukraiński.
— Widzisz ty, patrzaj no, a patrząjżeI — szturchał mię Kazik.
Rzeczywiście była niesłychanie ładniutka. Poszliśmy zwiedzać katedrę, zakrystię
akustyczną *, krzyż z drzewa kościoła S[wię]to-Michalskiego, ornaty i infuły
istare, obrazy, freski, pomniki Klonowicza, Pola, biskupów *. W zakrystii
sławnej pani O. umieściła nas w kątach przeciwległych i kazała mi spowiadać się
przed ip. Jadwigą.
— Czy przyjedzie pani do Nałęczowa?
— Nie wiem... Ale może panu wystarczy, gdy przyjedzie p. Helena... Nie gadałem
więcej, słuchałem tylko szeptu pani Oktawii:
— Niech pan powie, jak przystało na spowiedź, czy pan kocha Jadwigę?
I znowu nic nie powiedziałem.
Długo bawił nas stary zakrystian, bardzo dowcipny i oczytany, prawił dowcipki, z
których śmieliśmy się do rozpuku.
Wyszedłszy po zwiedzeniu katedry — poszliśmy na obiad z Kazikiem do Belle-vue,
panie zaś do pani T.* Potem byliśmy tam na herbacie. Panna Jadwiga śpiewała
Marzenie, Stacha i Oj, czemuż wy, chłodne rosy, padacie... To ostatnie śpiewała
prześlicznie z tym jej głuchym matem w melodii, jaki mocnym uderzeniem w nerwy
obejmuje cię całego. Aż dotąd dźwięczą mi w uszach pojedyncze ułamki strof,
star-czące za całe poematy.
Zaraz po herbacie zabraliśmy pannę Jadwigę i poszliśmy
DZIENNIKI, TOMIK XXI
do panny Julii. Idąc wysunęliśmy się naprzód z panną J. i zaczęliśmy romansować.
Coś bosko komicznego, widać bowiem, jak w każdej chwili dziewczynka obawia się,
że się oświadczę. Czarne płomienie co chwila pałą się na jej policzkach, oczy,
ilekroć je podnosi na mnie, mają wyraz przedziwny, niepojęty, zachwycający. W
Ogrodzie Saskim *, dokąd zeszliśmy nad samym już wieczorem, mówiliśmy już
otwarciej — drogą bowiem mówiła bez przerwy o p. Helenie, wychwalała ją z
zapałem, nie dając mi przeczyć. Obeszliśmy cały park dokoła, P. Julia, pani
Oktawia i Kazik oraz Franuś, brat p. J. — szli z dala za nami. Mówiemy tedy o
charakterach i ja potępiam w czambuł piękne plany i zamiary młodzieńców,
twierdzę, że prawie nie ma takiego, który by pięknych przyrzeczeń dotrzymał.
— To niedobrze. Ja sądzę, że jeśli się sobie coś przyrzecze — dotrzymać trzeba,
nie trzeba także tracić wiary w siebie. Im więcej wiary w swe dobre myśli, tym
więcej się robi.
— Czasami, proszę pani, dobrze jest, jeśli się wierzy w kogoś, bo to podnosi
chore dusze.
— W kogoś?
— Tak, w prześliczne serce kobiece np. Milczenie.
— Czy pan pamięta naszą podróż do Pułav , (l:ogę do Beł-życ i prośbę zanoszoną
do kogoś o pamiątkę? Mogłabym ostatnie powiedzenie pana zasypać całą masą
argumentów, faktów, dowodów...
— Nie będę się wcale bronił, muszę tylko nadmienić, że zły z pani psycholog.
— Nie moja wina, że nie zrobił pan ani jednego poruszenia ręką, aby mię zrobić
dobrym psychologiem.
Mówi to odwracając główkę, z cudownym uśmiechem na ustach.
— To prawda, ale... zawsze z pani zły psycholog.
— W takim razie muszę przypuścić, że mieszka w panu usposobienie pana Józefa S.
*
NAŁĘCZÓW, 1891
349
Zaczynamy się śmiać — i taki jest nasz nastrój, że możemy śmiać się z jej słów.
— Powinien pan agitować, aby Helenka przyjechała w niedzielę na wycieczkę do
Maciejowie *, sprawi to panu przyjemność.
— Tak pani sądzi?
— Nie inaczej, nie inaczej.
Zbliża się tamta gromadka. Ktoś oskubuje listki akacji, szepcąc: kocha, lubi,
szanuje...
— A pan nie spróbuje? — pyta mię pani O.
— Nie, bo wiem rezultat.
— To ty, Jadwichno, wyręcz pana Stefana.
— To nieszczęście — mówię ze śmiechem — że panna Jadwiga nie wie, jaki wypadnie
rezultat.
Dziewczynka oblewa się pąsem aż do brwi. Skubie mi jednak w oczach listki,
szepcąc drżącymi wargami: kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje,
kocha, lubi... *
Zmrok zapadł, konie nasze podeszły pod park, trzeba było wsiadać. Zaczęliśmy
żegnać się. Przy wózku mówi „Jamioł":
— Otóż agitujemy, panie Stefanie, aby Hela przyjeżdżała w niedzielę...
— Powodując się altruizmem czy własnym pragnieniem zadowolenia pand? Wyrzućmy,
panno Jadwigo, ten altruizm za płot — już raz.
Zamyśliła się na chwilę, a potem mówiła z przelotnym wejrzeniem, jakie aż dotąd
trzymam pod powiekami i pieszczę się [nim]:
— Zobaczę, zobaczę w... niedzielę. Gdym jej uścisnął rękę, dodała spiesznie:
— Zresztą, łudzę się, bo może pan w niedzielę wdziać sukienkę jezuicką.
— I w jakim celu, nie wie pani czasem?
— W jakim celu?...
Pocałowałem jej rączkę i wsiadłem. Ruszyliśmy — wiatr siię zerwał. W drodze pani
Oktawia była smutna jakaś. Czy
350 _____________ DZIENNIKI, TOMIK XXI
ja nie za bardzo podobny jestem do Witkiewicza? Mówiliśmy z nią o wielu, wielu
rzeczach. Co ja robię, co ja wyrabiam?
Byłem na herbacie u pani O. po przyjeździe. Twierdzi mi ciągle, że nie można
nigdy wierzyć nam, że kłamiemy zawsze, my szczególniej, rozmaici artyści...
Pannie Jadwidze podobała się bardzo nowela moja z r. 89 pt. Z dziennika.
Zdziwiłem się, gdy ipani Oktawia dała jej dziś do czytania Siłaczkę, jakiej
skądś dostała.
A więc dziś p. Jadwiga czyta Siłaczkę, czyta ipo naszej rozmowie — oto
najpierwszy, największy, niesłychany, za oklask całego świata starczący mi mój
tryumf literacki. Co pomyśli po przeczytaniu? Kto wie, czy ta nowela nie odegra
w mym życiu ogromnej, decydującej roli...
Jutro po południu przyjedzie tutaj na kilka godzin — od czwartej do ósmej.
Dowiem się, co zrobiła z jej duszą Siłacz-ka. Ach, jakiż to śliczny dzień mojego
życia, dzień dzisiejszy!
Strzeż się, bracie! Jeślibyś rozbudził uczucie w tym sercu i uczucie to rzucił
na drodze, ulegając wiecznie nowym porywom — postąpiłbyś jak złodziej, gorzej:
jak zdrajca idei. Takich dusz nie wolno świętokradzko dotykać.
28 IX.
Na próżno jeździliśmy dziś na stacją *: nie przyjechała. Szkoda wielka...
Z powrotem jechaliśmy na Las Czesławicki i wioskę Cynków. W lesie było wesoło —
całowałem po łapach panią O., aż się rumieniła. Potem byliśmy tam na herbacie aż
do przyjścia pani Prusowej. Jest to dama nudnego autoramentu, ciężko na podziw
kombinująca — wynieśliśmy się też niezwłocznie. Wychowaniec Prusa, mały urwis *,
tak staje na głowie, że przy nim wysiedzieć trudno.
Trzeba się zbierać, obliczać — i jechać. Trzeba jechać, jechać...
Jeszcze chwileczkę, jeszcze odrobineczkę...
NAŁĘCZÓW, 1891
351
Ruch nigdy nie przeobraża się w myśl, lecz tylko w jakąś inną dającą się
wymierzyć (faktycznie lub w teorii) postać ruchu, który odbywa się w przewodach
i ośrodkach nerwowych. Nie myśl to, ale czynność nerwowa towarzysząca myśli jest
istotnie przeobrażonym ruchem.
Te czynności psychiczne (myśl, uczucie, świadomość) nie wchodzą do obiegu, ale
stoją poza nim tak, jak odcinek koia mógłby znajdować się poza nim, poza częścią
jakiegoś obwodu z nim współśrodkowego.
Teoria współzależności i równowagi sił nie daje bynajmniej poparcia
materializmowi — przeciwnie, oczywistym z niej wywodem jest to, iż życie duchowe
nie może być li tylko wytworem czasowych przemieszczeń materii.
Doktryna ewolucji znosi pojmowanie świata jako machiny, Boga czyni ona stałą
naszą ucieczką i podporą, przyrodę istotnym jego objawieniem, gdyby zaś
wypowiedziano wszystkie jej domniemania religijne, ujrzelibyśmy, iż jest ona
najpotężniejszym sprzymierzeńcem chrystia-nizmu w sprawie podnoszenia ludzkości.
Ku jakiejkolwiek dziedzinie przyrody skierujemy nasze badanie, im głębiej
przenikniemy prawa jej i sposoby działania, tym jaśniej widzimy, że wszystkie
jej obszary są częściami jednej organicznej całości, ożywionej jednym jedynym
pierwiastkiem nieskończonym i wiecznym. Nieskończona i wiekuista potęga,
ożywiająca wszechświat, musi być z natury swej duchową i wszelka próba
sprowadzenia jej do siły mechanicznej musi skończyć się na niedorzeczności.
JOHN FISKE Geneza i znaczenie iilozoiii Spencera »
Pisał dziś do rodziców swych Michałek. Donosi, że zdrów, uczy się i że mu dobrze
— ale pisze jeszcze jak kura pazurem.
29 IX (wtorek).
Jestem cokolwiek podcięty, a kiedy się jest podciętym dobrym starym winem —
okropnie jest słodko w sercu i coś jest w wargach, spragnionego ładnych,
mdęciutkich, białych rączek. Jezus — jak mnie się chce całować!
Co za diabeł taki „konwersja pożyczki"? Jeden gruby szlagon mówi o potrzebie
„konwersji pożyczki" *, drugi oponuje i głęboko wydymając brzuch dowodzi
zbyteczności „konwersji pożyczki"... Ciągle jakaś konwersja.
lis
352
DZIENNIKI, TOMIK XXI
Nie kapują — i cała rzecz. Żebym był zupełnie trzeźwy — zaraz bym skapował, ale
tak... Jezus — jak mnie się chce całować!
Dziś otrzymałem od pani O. bilecik maluteńki, tyci, taki maciutki, że to
przechodzi ludzkie pojęcie. Zaczyna się tak:
Nieznośny z pana chłopiec...
Gdyby to nie była taka późna godzina, zaraz bym poszedł do pałacu, żeby ją
zobaczyć, żeby popatrzeć, jak ona się pieści z Heniusią — moja złota, najlepsza,
najukochańsza...
Zaraz — coś tu napisałem szelmowskiego, a nie mam kogo poprosić, aby mię
strzelił pałaszem w czerep. Podły jestem, że o niej piszę takie rzeczy! Ja
jestem uczciwy chłopiec, a że mię lubi — to nie żadne są romanse, tylko
przyjaźń. Jakby na nią kto słowo powiedział, to psubratowi grdykę podłą własnymi
zębami przegryzę. Całuję ją po rączkach, bo ją czczę za dobre serce i za to, że
i ona wraz ze mną kocha się w Jadwini. Jadwinia — sam wiatr szepce to imię, same
li-steczki drzew mówią sobie na uszfco to imię, same trawki, umierające pod
deszczem surowej ei.ienir umierają szeleszcząc ostatnim westchnieniem: Jadwima,
Jadwinia...
Du Lilie meiner Liebe, Du stehst so traumend am Bach, Und schaust hinein so
triibe, Und Iliisterst: Weh und Ach.'
„Gen tort mit deinem Gekose! Ich weiss es, du lalscher Mann, Dass meine
Cousine, die Rosę, Dein falsches Herz gewann". *
A właśnie, że nieprawda! Nie żadne gewann. Inną kę! — (Choć i ta ładna...)
STEFAN ZKROMSK1 Z OKTAWIĄ RODKIEWICZOWĄ
NAŁĘCZÓW, 1891
Ich hab' im Traum geweinet, Mir traumte, du lagest im Grab. Ich wachtę aul, und
die Trane FIoss noch von der Wange herab.
Ich hab' im Traum geweinet, Mir traumt', du verliessest mich. Ich wachtę aul,
und ich weinte Noch lange bitterlich.
Ich hab' im Traum geweinet, Mir traumte, du bliebest mir gut. Ich wachtę aui,
und noch immer Stromi meine Ttanenilut. *
30 IX (środa).
Kazio T. * pojechał — ostatni... Śliczny dzień — ostatni wrzesień. Słońce
ostatni raz ogląda się po letniemu za ziemią i odejść nie może. Czerwone,
rdzawe, brunatne, jasno-żółte, płomieniste barwy okryły las liściasty, w parku
liście suche lecą z drzew, promienie słoneczne krzywo idą wzdłuż szarych smug po
polach, wzdłuż niwek ozimin jasnozielonych, wzdłuż zeschłych badyli na
kartofliskach i ścierniach. W przestrzeni czystej, na niciach pajęczyn leży ta
melodia Szopenowa:
Próżne pożądania —
jt Wszystko skończy się / W niezmąconej ciszy, W nieprzespanym śnie...
Pani Okławia, z którą nie rnogę sdę widzieć, ponieważ są u niej wysoko
arystokratyczne i niesłychanie nudne „ciocie Olcie" z Wysokiego * — przysłała mi
znów karteczkę na pociechę oraz list Prusa do niej (wczorajszy) z nadmienieniem,
że przyseła mi go na pociechę „do soboty". Niektóre ustępy tego listu malują
zarówno jego, jak ją i pokazują, jakie to dusze boże. Prus zawsze oryginalny:
23 — Dzienniki t. VI
354______________________________________________DZIENNIKI, TOMIK XXI
Szanowna Pani i równa boginiom Osobo!
Za Szym. i Tomaszem Staw. * już chodziłem i zrobiono mi nadzieję, że na wpis
będą mieli. Korepetycję dla Szym. obiecał Lag. * i jemu zapewne uda się to
łatwiej, gdyż ja w tej sferze nie mam stosunków. Gdybym miał tej zimy odczyty na
Tow. Dóbr.*, zastrzegłbym kilkadziesiąt rubli dla Szym. Zaczepiałem też kilka
osób o palto dla chłopczyny (Michałka), może dostanie takową odzież, ale u nas
wszystko idzie powoli. Ja przyjadę, ale jeszcze nie zaraz, bo muszę zacząć
robotę na dobre, za to posiedzę dłużej, choćby nawet śnieg padał w październiku.
Wychodzę z domu rzadko i na żadnej wesołości nigdzie nie byłem...
W ogóle Warszawa wygląda marnie, ludzie coraz mocniej sowiej ą i kto wie, czy
mój pomysł usunięcia się z niej na kilka lat nie jest wspaniały. Szczerze mówię,
że bardzo już chciałbym siedzieć w Nałęczowie, przypuszczam nawet, że
podziałałby on korzystnie na moją wytwórczość, pod warunkiem jednak, ażeby Pani
nie robiła mi strasznych awantur, nie rwała się do bicia itp.
Sługa wierny, ale zanadto rozpuszczony
AL Gł.
P.S. Czy „Psujak'' nie udręczył Heni? O ile wiem, młodzian ten zrywa się
niekiedy do bicia.
„Psujak" jest wychowańcem Prusa, ma lat z dziewięć. Wczoraj odkręcił wszystkie
krany w Hydropatii pod nieobecność kąpielowych — i drapnął. Woda o mało nie
zatopiła zakładu.
W nocy.
Niedawno zaszedł do mnie stróż Marcin, aby mi o^dać list od Kazia — z Iwangrodu
ołówkiem pisany. Żegna mię serdecznie. Szkoda, że go już nie ma. Dobry chłop —
choć uczuciowiec, a ja... nie mogę patrzeć na taki gatunek. Z kartki tej widać,
jak mu żal i mnie, i Nałęczowa, i naszych wycieczek. Lubią mię ludzie — za co?
Za proch, za popiół, za łzy... Musi jednak we mnie być coś, co po bliższym
poznaniu zniewala ich.
Marcin prosił, ażeby list napisać do Michałka w jego i matki imieniu. Kpy
twierdzą, że chłopi nie kochają ;>wych
NAŁĘCZÓW, 1891
dzieci. Ten prawie żebrak, dzieci stado — a płacze chłopo-wina:
— Jak ta już pan napisze, to niby na końcu choć trza dopisać, że jakby mu, niby
Michałkowi, tam źle było, to niech se uprosi, żeby go puścili do dom... Kobieta
tak płacze, że to okaz...
l października.
Leży przede mną list panny Jadwigi do pani Oktawii. Czytam go wielekrioć...
\
Gdyby to było łatwe — zabrałabym panu "L. najpierw ten szkaradny pesymizm, z
jakim patrzy na siebie. W jakim usposobieniu jest po powrocie z Lublina?
Powinien by być w dobrym, bo chyba całą swoją ponurość mnie zostawił, tak mi
jest smutno od Waszego wyjazdu. Chciałam serdecznie go rozweselić, a
niezadowoloną jestem z mojej z nim rozmowy. W ogóle mówię sobie ciągle od Waszej
tu bytności, że nie warto sobie głowy zaprzątać tym, co jest może tylko
literacką fantazją. Wyidealizował mnie sobie zapewne, a po mojej niemożliwej
wesołości w katedrze i niemądrej rozmowie już i ochłódł, zobaczywszy przeciętną
sobie dziewczynę. Nie powiem, by się nie chciało usłyszeć zaprzeczenia temu: z
pewnymi myślami tak łatwo i miło się oswoić... Powiedz p. Stefanowi, że zupełnie
inne zakończenie ułożyłam dla jego noweli, sam pewno przyzna, że mój pomysł
lepszy... Jak długo może on jeszcze zostać w Nałęczowie?
Oto wyjątki z tego listu. Rzeczywiście, że to jedyny mój tryumf... literacki.
Ale za to jaki tryumf! Nie ma słów w mowie ludzkiej na określenie tego tryumfu.
Panna Jadwiga poznała, co jest lepszego we mnie: to wyższe, szczytne dążenie z
noweli. Siedziała cichutko chciwie czytając i ona jedna pojmowała głęboko
straszną męczarnię Obareckiego i uczucia artysty. Jest pewna sprawiedliwość we
wszystkim. Pisałem Si-łaczkę w bólu, trwodze, ucisku — i oto taka nagroda. Można
oszaleć z myśli, jak wielką jest moja nagroda. Wszystko wyśnione pojęte przez
nią było w sposób wyśniony, gwałtowne w gwałtowny, gorzkie w gorzki.
356
DZIENNIKI, TOMIK XXI
Ach, dosyć! Nie napiszę tego...
Jeździliśmy dziś na spacer „trupiarką" * do Wojciechowa we troje: pani Oktawia,
panna Żenią i ja. Jechaliśmy łąkami, drożyną, jaką wielekroć już opisywałem —
wpółzarosłą chwastem, idącą popod lasem, nad rzeczką Wojciechówką tuż tuż, nad
wartką, zakrętami idącą rzeczką. Olszyny, tataraki, chwasty. Dzień był
przecudny, najpiękniejszy, jaki być może.
Nie będę próbował opisywać krajobrazu, bobym go sobie popsuł, wolę, niech trwa
przywarty do pamięci, trwale wrosły w mózg. Pojmuje przyrodę pani Oktawia —
najbardziej dziką, zapadłą, głuchą, kocha ją jak ja, jak istotę, zna się z nią
jak z bratem. Zaszyć się w gąszcz na skraju lasu, uwalić się ł patrzeć sobie —
oto wszystko. Czy powtórzę cię, dolino Wojcie-chówki, pod smutnym niebem jesieni
roztwartą jak ramiona?
Z Wojciechowa jeździliśmy na banhof, a potem cały wieczór aż do jedenastej byłem
u niej. Nie będę pisał, o czym mówiliśmy — to tylko trzeba napisać, że nie
zapomnę już nigdy tych kobiet szczególnych, tych dobrych dusz, tych ludzi. O,
lalki, mumie, małpy i samice, jakim przysięgałem niegdyś miłość, jakże wami
pogardzam! Ileście zabrały ze mnie prostoty, wiary, złudzeń i uczuć — i jakeści?
plugawię mię wykształciły. Za jedne szlachetną rozmową :, panią Oktawia oddałbym
miesiące rozkoszy z wami, wszystkie te tryumfy roznamiętnionego barana, całe
ryzy waszych listów i wszystkie wasze dusze mieszczańskie i głupie rozumy!
2 X (piątek).
I dziś jeździliśmy we troje — na spacer w świat. Po prostu w świat. Jedziemy pod
Wąwolnicę, potem skręcamy na boczne drożynę w las i jedziemy tą drożyną nad
urwiskami cudnych parowów lubelskich, gdzie różnobarwny las liściasty tworzy
przecudne panoramy. Za lasem wyjeżdżamy na pola, gdzie kopią kartofle. Cudne
jesienne krajobrazy, jakich nie opisać — ale i nie zapomnieć! Z pól zjeżdżamy na
pastwiska
NAŁĘCZÓW, 1891
i jedziemy bez drogi, gadając wesołe i serdeczne gadki. Zajechaliśmy wreszcie
pod chłopską stodołę i tam pod wrótnią droga się urwała. Co śmiechu! Nazad tedy
pastwiskami, a potem w las, w ciemny liściasty Bór Wojciechowski. Bezdroża
pokazują cudowne oblicza niwek, zarośli, zaszytych leszczyną i ostami a
paprociami pustoszy, dokąd mogą zajść tylko takie cygańskie natury, jak moja i
pani Oktawii. Słońce zaszło i ogarnęła nas gruba, wilgotna, zimna ciemność
starego lasu. Owinięty w pledy wyglądałem jak Kaifasz.
Oddałbym za te włóczęgi wszystko. Tak dobrze mieć obok siebie duszę pokrewną,
piękną i dobrą, dobrą nad wyraz. Nie chciałbym zakochać się w pani Oktawii na
śmierć, bo byłoby to zaiste na śmierć... Gdy coś się zepsuło w kole, złazimy z
bryczki i idziem sobie polną drogą zawaloną perzem, parowami po wymytych przez
wodę kolejach.
Wieczorem byłem na herbacie u siebie, .aby języki nie zanadto znowu mełły, a
potem poiszedłem tam. Pamiętam jedne sekundę. Czytaliśmy z jednej książki
wyjątki z Anielki Prusa i gdym pochylił bliżej głowę, uczułem delikatny zapach
jej twarzy, włosów, ciała... Usunąłem się. A jednak diabeł nie śpi. Rozmawiając
z ożywieniem, rzuciłem okiem pod stół i zobaczyłem nóżkę, odchyloną suknię — i
zamroczyło mię moje dawne, diabelskie łechtanie w gardle. A przecież nigdy,
przenigdy nie znieważyłbym jej nawet prośbą o pocałunek.
Ale w pani Oktawłi można kochać się na śmierć.
Jutro przyjeżdża panna Jadwiga.
5 X (poniedziałek).
Mam zapisać ładny dzdeń wczorajszy — i ręce mi opadają... Czyż nigdy nie zginie
we mnie pies nie człowiek, to bydlę bez rogów, jakie ryjem swym musi zepsuć,
zwalać, oplugawić wszystko — i jeszcze mieć zupełną świadomość swego uczynku?
Widać nie zginie...
W sobotę wieczorem przyjechała panna Jadwiga. Chodziliśmy na jej spotkanie aż
pod Antopol. Byłem w dziwnym
mx
DZIENNIKI, TOMIK XXI
nastroju: dziewczynka spoglądała na mnie z ufnością, z niecierpliwym
oczekiwaniem — czy ja wiem — może z miłością... Tyle razy już odbierałem takie
spojrzenia, że powinienem znać się na tym. A jednak nie znam się, bo to jedno w
życiu byłoby miłością, gdybym... chciał. Nie chcieć, aby mię kochała panna
Jadwiga — to dość zabawne. Ale ze mną ja sam nie poradziłbym. Co nie stanowi
czegoś nieosiągnionego, zakazanego, niebezpiecznego, groźnego, to mię nie porwie
i nie pociągnie — to darmo. Uwielbiam ją w każdym ruchu, w każdej myśli — ale
nie kocham. Co dziwniejsza: nie zapomnę o niej nigdy aż do końca życia; wiem, że
byłbym z nią szczęśliwy — ale nie szaleję, a bez szaleństwa, bez wbijania sobie
gwoździ za paznokcie — nie mogę się zakochać.
W niedzielę rano wyjechaliśmy we trójkę na zwiedzanie Maciejowie — pani Oktawia,
p. Jadwiga i ja. Jedziemy tedy na kolej, koleją na Iwangród do Sobolowa. W
Iwangrodzie zjawia się... Kazio z pudłem cukierków. Hycel z Radomia przyleciał
myśląc, że będzie p. Helena. A no — frajda! Wesoło — aż wre.
Wysiedliśmy w Sobolewie i zaczynamy koni szukać. Żadnych koni naturalnie nie ma,
znajduje się wreszcie tzw, „linijka" — wózek jednokonny, na którym zgrabo'
kawalerowie siadają okrakiem. Kawalerowie tedy siadają okrakiem, a kobietki —
boczkiem. Jest nas pięć osób z furmanem, którego pasiemy cukierkami — koń
zarabia się w szarym, mazowieckim piachu, ale wesoło za to jak w raju. Śpiewamy
i Mać/ca, ł Preludium, i Krakowską *, i Chłodne rosy, i Stacha — co dusza chce.
Trzymamy się za ręce, aby nie spaść. Pierwszy raz rączka panny Jadwigi spoczywa
w mojej podłej, plugawej racicy. Okolica jest po Lubelskiem na ton wymiotowy
nastrajająca: piach, mdłe oziminy, powycinane lasy i równia senna — „siedm mil
niczego".
Nareszcie majaczeją jakieś wielkie, przepyszne grupy drzew — to park w Podzamczu
Zamoyskich. Wjeżdżamy tam w ten, tj. park, zabieramy manatki i idziemy. Co za
parki
NAŁĘCZÓW, 1891
Jak żyję nie widziałem nic podobnego. Coś jak sen. Jakie tam są świerki,
cyprysy, sosny Duglasa *, zatoki drzew i polany, gdzie kryją się posągi z
kararyjskiego marmuru — tu Tankred i Rozamunda, tam sarkofag Czartoryskich * —
gotyckie domki, zabudowania w kształcie baszt, pałacyk, oficyny i oranżerie.
Zawracanie głowy jest Wilanów albo Opi-nogóra wobec tego parku. Tam jest coś
tęsknego, jakaś melancholia posępna i cicha.
Zwiedziliśmy szkółki drzew dzikich, park, pogadali z chłopami ubranymi w czamary
szare i nająwszy w zarządzie bryczkę — pojechaliśmy do Maciejowie. Miasteczko
ubożuchne, liche, zatopione w piachach. Tam nie ma piasków, lecz piachy,
gruboziarniste, głębokie wydmy szare. Wiózł nas chłopak młody w czamarce.
Początkowo nie kapował, dokąd chcemy jechać, aż wreszcie skapował.
— Ehe, do Kościuska, na Krępe...
Jedziemy tedy w bok, o jakie dwie wiorsty od Maciejowie. Okolica — choć wyj z
żalu! Mijamy wreszcie folwark Za-moyskich, Krepę, i stajemy poza ogrodem
folwarcznym. Jest za tym ogrodem kawałek trzęsawisk porosłych olszyną, ogrodzony
zmurszałym płotem. Stare wrota wlazły w ziemię, pochyliły się, zabito je
gwoździami, zawalono tarniną. Przeskoczyliśmy przez płot — chłopak prowadził.
Ścieżka zarosła pokrzywami, ostem, zielskiem łopianu, na rowie zgniła kładka.
Tam to właśnie zleciał z konia Kościuszko. Stoi kopiec niewysoki śród kęp ostu,
niskiej olszyny — porosła na nim paproć, pokrzywa, krwawnik i piołun. Na
szczycie rośnie dziki głóg, krzak uschnięty. Obok kopca stoi krzyż drewniany,
modrzewiowy, a na nim napis:
Na cześć braci poległych za Ojczyznę w dniu 10 października 1794 roku. *
Dokoła trzęsawisko, śród którego na kępkach rośnie olszyna i chwast
wodny. Z jednej strony płot od ogrodu
360 ___DZIENNIKI, TOMIK XXI
z tarniny. Nikt tam nie przychodzi — ścieżka ginie w trawie.
Nieznacznie uklękła pani Oktawia, pochyliła twarz do samej ziemi i nieznacznie
całowała ten szary piach kopca; panna Jadwiga klęczała cichutko, zakrywszy twarz
rękami — długo klęczała.
Jest coś strasznie uciskającego w tym miejscu, w tym opuszczeniu, w tych
chwastach porastających kopiec i ścieżkę. Oto wszystko, co nam zostało z
ojczyzny...
Nasz furman uzbierał nam ziemi z kopca i zabraliśmy ją wraz z kawałkami
próchniejącego krzyża. Gdym stał odwrócony — panna Jadwiga zerwała kilka liści
paproci, wyjęła mi nieznacznie z kieszeni paltota książkę jakąś i między jej
kartki powsuwała te liście. Zrobiła to nieznacznie, po cichutku — ale zgadłem
jej myśl... A przecież — po 99 latach niewoli są na tej ziemi takie
kościuszkowskie dusze, jak p. Ja-dwjiga i pani Oktawia. I zaprawdę — póki takie
są — nie ma Finis Poloniae*. Przez ich dusze widzisz, że... „Jeszcze Polska nie
zginęła!"
Poszliśmy w milczeniu. Przeszło między nami coś, jakby spójnia, jakby widmo.
Mówiliśmy między sobą cichą, poufną, braterską gadkę i nie zapomniemy już o
sobie w życiu — a;; do śmierci.
Powróciwszy do Sobolewa — piliśmy cokolvieczek na stacji, tj. ja piłem
cokolwieczek za wiele. Widziałem, że na skrzydłach leci do mnie pewna dusza i
znając siebie, swą czczość i marność — niemal drżałem z obawy, z bojaźni, z
żalu. Dlatego piłem kilka kieliszków. W wagonie nic, prawda, nie powiedziałem,
nie oświadczyłem się, ale... całowałem i pieściłem rączki. Chwilami nawet było
mi tak dobrze, że całowałem raz ręce pani O., drugi raz panny J. — a
jednocześnie dławiło mię poczucie jakby niewoli.
Nie — zbyt to jest wszystko subtelne i smutne, ażeby opisać. Biedna panna
Jadwiga! Zepsuty jestem, zepsuty, nędznie zepsuty, jeśli ją potrafiłem nie to
oddalić od siebie, ale jakoś
lir
NAŁĘCZÓW, 1891
szczególnie zdradzić... Czemu nie pozostaliśmy obcymi, czemu nie dano nam tylko
wiedzieć o sobie i z daleka, bez słów, po cichu wielbić się może nawet
wzajemnie? Chciano, ażeby została moją żoną, i posiano już tym samym we mnie
obawę, obawę tego, że może popełnię krzywdę, jeśli ją odsunę, a może popełnię
podłość, jeśli ją pociągnę.
To wahanie się, to kołysanie było nad wyraz bolesne. Chodziło o jedno
spojrzenie, o coś tak nikłego jak ziarenko szaleju, ale to ziarenko było...
decyzją. Ważyć w ręce serce panny Jadwigi — cóż za nękająca praca. Mówiłem jej,
że jestem zły, nic niewart, zepsuty, gnuśny, chory, zdenerwowany, a ona tuliła
się do mojego ramienia i wsuwała mi rękę pod ramię. I gdyby była niedostępną,
zimną, pogardliwą — byłbym pewno dziś narzeczonym; a że czekała i mówiła:
„niecierpliwość i oczekiwanie męczą mię" — zatonąłem w zwątpieniu, a co już
najdziwniejsza — zdaje się, że zakochałem się w kim innym moją miłością znaną
mi, miłością mojego serca, które nie znosi prostoty, prawdy, ciszy, spokoju,
szczęścia, lecz^ łaknie troski, niepokoju, zgryzot, żalów, beznadziejności i
rozpaczy. Jest to szczera prawda i — jak ja nad nią boleję!
Przebacz, panno Jadwigo...
Wyjechała tej nocy zapewne w podobnym nastroju jak ja. Dlaczego ją zasmuciłem?
Ale lepiej, że się stało tak, niż poprowadzić ją ze sobą do lisiej nory, gdzie
ja przebywam i gdzie tylko ja mogę wyżyć w zmierzchu. Zresztą — czyż podobna
żenić się mając takie jak ja dochody, takie zdrowie i taki charakter? Stanowczo
nie. Chciałbym tylko, aby to najczystsze dziecię ziemi, ten zaszczyt natury
ludzkiej, ta czysta dusza — zapomniała o mnie, choćby nawet miała pogardzić...
Nie jest to z mej strony podłością, lecz jest bez wątpienia krzywdą, wyrządzoną
samemu sobie.
7 X (środa).
Ta tylko kobieta pozyska moje nerwy na własność, która
DZIENNIKI, TOMIK XXI
mię napoi goryczą, która mię zmusi, abym dla niej samej coś wycierpiał, która
mię będzie odpychać ze świadomym czy bezwiednym uporem. Pierwszy ból jest i
pierwszym uczuciem miłości. Mnie pociąga pomimo mej woli wszelkie n i e. Gdy
weźmie na paluszek delikatne włokienka moich nerwów i będzie je skubać i
wyciągać — wtedy dopiero drga we mnie dreszcz tajemniczej rozkoszy, wtedy
dopiero wszystka dusza moja woła: ach, ty moja, ty istoto mojego rodzaju i
gatunku — znam cię, kocham!... Pijak tak poznaje wódkę, albo muzyk — dźwięk.
Lichy jestem człowiek...
8 X (czwartek).
Około ośmiu godzin dziennie spędzam w towarzystwie pani R. — więc mogę ją albo
zanudzić sobą, albo strasznie się do niej przywiązać. Myślę już dziś o tym, że
gdy mojej chorej duszy zabraknie tego najlepszego przyjaciela — będzie strasznie
źle i smutno. Szczególniej teraz. Codziennie jeśli nie jedziemy, to idziemy we
troje na spacer. Dwa dni temu poszliśmy na dworzec boczną drogą na Cynków.
Rozumie się, tak się zmiarkowałem w lesie, żeśmy wyszli na bagna, zgubili drogę
i w nocy szli wprost przez poorane świeżo role bruzdami i zagonami *, gdzie nogi
grzęzły. Jest to jeszcze młodość — obcowanie z głuchą i pustą naturą, z polem
nie upiększonym ozdobą żadną, z kątem, gdzie cicho swobodnie.
Wczoraj znowu byliśmy piechotą w Wąwolnicy. Wyszliśmy już nad wieczorem, mrok
nas zastał zaraz na wzgórzu. Przed nami zachodziło słońce za nisko obwisłe nad
ziemią chmury. Blaski jasnoniebieskie stały nad tymi chmurami, a niski,
purpurowy zachód rzucał na nie refleksy brunatne. Gdy nastała noc, byliśmy w
parowach pod miasteczkiem. Słaby, mdły i zimny odblask na brzegu stawu wsiąkał w
ciemność szuwarów tak grubą, że nie dostrzegało się nic. Co za piękno!
Jak dobrze i głęboko kocha przyrodę pani Oktawia. To
NAŁĘCZÓW, 1891
miłowanie jest jej własne, artystyczne, a jednocześnie tak proste i naturalne.
Lubię słuchać, gdy ona mówi, szczególniej wtedy, gdy — no, ale nie zdradzajmy
tajemnicy pleda...
Dziś odprowadzaliśmy Kazia do jego willi — jutro wyjeżdża. Jak mi dobrze w
obecności pani Oktawii. Nie tylko ją uwielbiam, nawet kocham, ale strasznie ją
lubię.
9 X (piątek).
Dzisiaj poszliśmy na spacer między dwunastą a pierwszą tylko we dwoje — do
chłopskiego lasu. Weszliśmy na polankę, potem parowem za mleczarnią przez cały
las. Pamiętam, że rok temu, kiedym tu przyjechał, w ostatnich dniach września
chodziłem tam sam jeden i myślałem, jak dobrze musi być rozmawiać z kimś dobrym
i drogim w tej dolince, nad którą zwieszają się pokrzywione w dół lipy i klony.
Szczelina ta chowa się w ramiona dwu odkosów gliniastych, suche liście
szeleszczą pod nogami, zeschłe trawy migocą w ciepłym słońcu. Na wygiętym na dół
pniu jakiejś drzer winy usiadła zmęczona — i rozmawialiśmy o czymś. Ale o czym?
Natura ludzka tak potrzebuje oddać komuś nieograniczenie swą ufność, że ten stan
otwartości zbliża się do najbardziej nierozwikłanego kłębka uczuć miłosnych.
Pamiętam, że sprawiało mi rozkosz zaufanie „paniusi" — to, że nie obawiała się
być ze mną w pustym lesie, to, że nie ma mię za psubrata, który będzie się
uważał za zdobywcę serc.
Obeszliśmy las i wrócili drugą poprzeczną doliną, rozdo-łem przecinającym górę.
Otóż to właśnie jest cechą wyższości kobiecej i ludzkiej pani Oktawii, że nie
boi się pozorów, a nawet nie pozorów, lecz nie podlega okłamywaniu samej siebie.
Żadna dama nie poszłaby z młodym drabem do lasu, gdyby się nawet w nim kochała,
gdyby mu się nawet oddawała i gdyby wiedziała, że jej drab nic w lesie nie zrobi
— po prostu dlatego, że dziedzicznie ma w nerwach napisane: nie pójdziesz do
lasu z drabem. Słodka moja przyjaciółka...
364____________________________________ DZIENNIKI, TOMIK XXI
Nigdy nie miałem w życiu takiej, nigdy też nie miałem w sobie takiego
zadowolenia ze swych uczuć jak teraz. Mogę jeszcze bóg wie jak szaleć za panią
O., a przecież nie zepsuje mi to pierwszych, tak świetlistych momentów tej...
przyjaźni.
A w liście panny Jadwigi, jaki mi darowano, są takie zdania:
...przed paru tygodniami jeszcze obojętny człowiek obchodzi nas do tyła, że
wiele by się dało, by go widzieć zawsze wesołym i szczęśliwym...
Com ja tu porobił, com porobił — jeżeli to prawda. Po co to, po co?
W niedzielnym numerze „Głosu" był jeden z moich głupich Odruchów *. Nie jest tak
głupi jak Przeczucie *, dajmy na to, ale zawsze w miarę. A teraz pisać mi się
nie chce. Chcę sobie żyć, wewnętrznie, w tajemnicy przed całym światem odrobinką
szczęścia.
11 X (niedziela).
Takiej jesieni jak obecna nie widziałem jeszcze: dnie prześliczne, pogodne,
prawie upalne. Z mojego okna widać cały park — jasnożółty teraz. To tło jaskrawe
przerzynają tu i ówdzie ciemnobrunatne jak świeża krew, więdnące liście sumaków
* i dzikiego wina. Jest to podobne do lecącego po szczytach wzgórz płomienia.
Jesień dziwnie mię nastraja i za ten nastrój najbardziej lubię jesień. Gdyby
odrobina zdrowia!
Pani Oktawia pojechała dziś do Puław. Wyszedłem po południu przejść się, bo mię
zmęczyło pisanie szkicu Agenci — i szedłem po alejach zasypanych żółtymi liśćmi.
Nagle mię przeniknął żal nieujęty — i gdyby go nie wiem jak badać i sondować,
zawsze wypadnie... jedno.
NAŁĘCZÓW, 1891
Wczoraj — był ładny, bardzo ładny dzień, jeden z najpiękniejszych. Czy też
powróci jeszcze kiedy podobny?
... Bon vieux marin! iranc capitaine de haut hord, vous dormiez la nuit, vous,
et, le jour, vous vous battiez! Vous n'etiez pas un Paria intelligent comme
I'est devenu votre pauvre eniant. Voyez-vous, voyez-vous ce papier blanc? s'il
n'est pas rempli demain, j'irai en prison, mon pere, et je n'ai pas dans la tśte
un mot pour noircir ce papier, parce que j'ai laim... Mais, vous qui etiez vieux
et qui saviez qu'il laut de 1'argent pour vivre, et que vous n'en aviez pas d me
laisser, pourquoi m'avez vous cree?...
DE VIGNY Chatteiton *
Te słowa przypominają mi najwcześniejsze dzieciństwo — wstępną klasę. W
notatniku mojej matki był ten sam ustęp i zachwycał moją wyobraźnię dziecinną,
jako coś tajemniczego. Przez ileż lat pamiętałem te słowa aż dotąd. Ileż to razy
deklamowałem go sobie, upajając się samym szelestem bujnych wyrazów. Dziś marny
dramat romantyczny nudzi mię, a tylko te słowa jak robaczek świętojański świecą.
Moje góry, mój staw, moja rzeka, moja matka — i przeczucie, przedpojęcie
sztuki... +1
1 Tekst przerwany w połowie stronicy; zarówno strona veiso tej kartki jak i
cztery kartki następne nie są zapisane.
SPIS TREŚCI
TOMIK XIX (23 XI 1888 — 23 VI 1889) TOMIK XX (16 VII 1889 — 31 V 1890) TOMIK XXI
( 9 IX 1891 — 11 X 1891)
S
183
325
SPIS ILUSTRACJI
s. 4/5 Stefan Zeromski w Nałęczowie w latach 1891—92 (ze zbiorów Muzeum St.
Zeromskiego w Nałęczowie)
s. 48/49 Karta tytułowa I wydania Humoresek z teki WorszyMy Henryka Sienkiewicza
s. 80/81 Sukiennice (Swiaf w obrazach)
s. 112/113 Grobowiec Kościuszki na Wawelu (fot. T. Przypkowski)
s. 144/145 Krużganki dominikańskie (fot. T. Przypkowski)
s. 192/1,93 Początek i zakończenie korespondencji Zeromskiego Spod Siopnicy
w ,,Głosie" 1889 r.
s. 208/209 Szkic Zeromskiego Ach, gdybym kiedy doży! tej pociechy... w
„Tygodniku Powszechnym" 1889 r.
s. 224/225 Jelita, herb Zeromskich (fot. T. Przypkowski)
s. 240/241 Aniela z Dobrzyńskich Rzążewska (ze zbiorów Muzeum St. Zeromskiego w
Nałęczowie)
s. 256/257 Natalia z Dobrzyńskich Fayttowa (zdjęcie z lat panieńskich)
s. 272/273 Dworek inżyniera Górskiego w Nałęczowie
s. 288/289 Oktawia z Radziwiłłowiczów Rodkiewiczowa (zdjęcie z lat panieńskich)
s. 304/305 Stefan Zeromski w grupie znajomych w parku w Nałęczowie w r, 1891 (ze
zbiorów Muzeum St. Zeromskiego w Nałęczowie)
s. 320/321 Jadwiga Truszkowska (z prawej strony) z siostrą Heleną (ze zbiorów
Muzeum St. Żeromskiego w Nałęczowie)
s. 336/337 Ruiny zamku w Wojciechowie (tzw. wieża ariańska) (fot. T.
Przypkowski)
s. 352/353 Stefan Zeromski z Oktawia Rodkiewiczowa i jej córką Henryką w
Nałęczowie (ze zbiorów Muzeum St. Zeromskiego w Nałęczowie)
STEFAN ŻERDMSKI
DZIEEft
NOWELE I OPOWIADANIA
1. ROZDZIÓBIĄ NAS KRUKI, WRONY...
2. OPOWIADANIA • UTWORY POWIEŚCIOWE
3. ARYMAN MŚCI SIĘ • GODZINA • POWIEŚĆ
O UDAŁYM WALGIERZU • DUMA O HETMANIE
4. SEN O SZPADZIE • SEN O CHLEBIE • POMYŁKI • WSZYSTKO I NIC • ECHA LEŚNE •
PUSZCZA JODŁOWA • ELEGIE
5. WIATR OD MORZA • WISŁA • MIĘDZYMORZE
POWIEŚCI
1. SYZYFOWE PRACE
2. PROMIEŃ
3. LUDZIE BEZDOMNI 4—6. POPIOŁY 7—8. DZIEJE GRZECHU 9. URODA ŻYCIA
10- WIERNA RZEKA
11—13. WALKA Z SZATANEM 14. PRZEDWIOŚNIE
DRAMATY
1. RÓŻA
2. SUŁKOWSKI • TUROŃ
3. GRZECH • BIAŁA RĘKAWICZKA
4. PONAD ŚNIEG • UCIEKŁA MI PRZEPIÓRECZKA
PISMA RÓŻNE
1. WSPOMNIENIA
2. PISMA LITERACKIE I KRYTYCZNE
DZIENNIKI
1—6. DZIENNIKI TOM l, 2, 3, 4,