Stało się jutro 7
Piąty stan materii—Anatolij Dnieprow
Metoda doktora Quina—Janusz A. Zajdel
Anatolij Dnieprow -
Piąty stan materii
Cienki strumień wody sięgał od
poniklowanego kranu do dna śnieżnobiałej
umywalki. Strumień znieruchomiał. Światło
lampy, stojącej na stole, srebrzyło go 2 jednej
strony, przez co wydawał się nie strumieniem
wody, lecz okrągłym, sztywnym prętem ze
szkła. Tylko tuż ponad dnem muszli rozbijał
się na .drobniutkie kropelki, które z ledwie
uchwytnym szmerem rozbryzgiwały się we
wszystkie strony. Z kąta gabinetu dobiegało
tykanie zegarka, pozostawionego przez kogoś
na stole... Życie — to ciągły ruch. A przecież
właśnie ruch fest najistotniejszą cechą jego
istnienia. Wystarczy zakręcić kran, a życie
strumienia zamrze.
Nagle ktoś wyciągnął rękę ponad moim
ramieniem i szybko zakręcił kran. W moich
oczach strumień zatrzepotał, rozleciał się na
małe kłaczki, potem na kropelki i znikł.
— Siostro, proszę jutro zawołać hydraulika. Z
tym kranem coś jest nie w porządku.
Obejrzałem się i wstałem. Przede mną stał
wysoki mężczyzna, już nie pierwszej młodości.
Był ubrany w biały fartuch. Jego zmęczone
oczy uważnie mi się przyglądały, a ręce wolno
skręcały gumowe rurki słuchawki lekarskiej.
— A więc to pan jest Samsonow? — zapytał
mnie doktor.
— Tak. A czy pan mnie zna?
— Do pewnego stopnia. Opowiadała mi o panu
pańska koleżanka.
— Jak ona się czuje? Co z nią jest? —
gwałtownie zapytałem lekarza.
— Na razie nie wiadomo. Ale jej stan jest na
ogół zadowalający. Zadowalający dla chorej,
oczywiście — poprawił się szybko.
—— Czy mogę ją zobaczyć? Doktor zezwolił
skinieniem głowy.
— Tylko niedługo. Proszę z nią 'porozmawiać
o... o czymś ciekawym. O teatrze, o piłce
nożnej. Pan Mnie rozumlie?
— A czy można o pracy?
Doktor odszedł na bok i popatrzył w okno.
— Tylko bez zbędnego filozofowania. Pan
pracuje u profesora Karnowa? Znam jego
prace. Powiedziałbym, że są bardzo wymyślne.
Ale .niech pan już idzie. Ona na pana czeka.
Obrócił się ponownie w moją stronę, dotknął
mojego ramienia i skierował mnie do drzwi, za
którymi leżała Anna. Na sali panował półmrok.
Okno było rozwarte i wdzierał się przez nie
odblask latami elektrycznych, stojących na
skwerze przed kliniką.
— Chodźżeż prędzej — półgłosem zawołała
Anna.
Podbiegłem do łóżka i chwyciłem' jej gorącą,
trochę wilgotną
rękę.
Milczeliśmy dłuższą chwilę nie wiedząc, co
powiedzieć...
— Jak mi tutaj obrzydło! — wyszeptała
wreszcie Anna.
— Doktor mówi, że twój stan jest zadowalający
— odparłem. Uśmiechnęła się smętnie.
— Zadowalający?... Przecież ja wiem lepiej...
Zresztą to wszystko głupstwo. Opowiedz lepiej,
co słychać poza tymi murami. Zacząłem
beztrosko, niemal żartobliwie opowiadać jej o
wszystkim, co się dzieje w instytucie. Mówiłem
szybko, dowcipkowałem, ale zacinałem się ze
strachu, żeby mój potok słów nie urwał się.
Zmuszałem się do uśmiechu i patrzyłem
wprost w jej wielkie, ,smutne oczy. A w tych
oczach za każdym razem, gdy milkłem na
chwilę, by zaczerpnąć tchu, zjawiał się jakiś
wyraz, od którego ściskało się ,serce.
— Przytaszczyli transformator. Waży siedem
pudów. ,Przez cały . dzień przesuwali go
lewarkami największego kalibru, dopóki nie
ustawili w kącie, obok tablicy wysokiego
napięcia. No, i co myślisz? Nagle zjawia się
kierownik administracyjny i oznajmia, że
właśnie w tym miejscu niedopuszczalne jest
takie obciążenie podłogi. Według jego
obliczeń, transformator niezawodnie musi
zwalić się do gabinetu dyrektora. Klęliśmy co
niemiara!... Miszka Graczow zmontował model
radiospektrografu. Cieszyliśmy się jak dzieci!
Włączył. I nagle Berger robi wstrząsające
odkrycie naukowe: wszystkie przedmioty —
począwszy od kromki chleba do porcelanowej
filiżanki — zupełnie tak samo pochłaniają fale
radiowe. Okazało się, że generator Graczowa
wytwarzał fale nie
teycentymetrowe,lecz półltorakilometrowe!...
Anna słuchała, nie odrywając ode mnie swoich
mądrych, wszystko
rozumiejących ocizu. W pewnej chwili położyła
swoją dłoń na
mojej. Umilkłem. . '••;••• .-
— Sierioża, czy ty mnie jeszcze kochasz? .-.
.' . l. Pochyliłem się nad nią i mocno
ucałowałem jej suchewafgl.
— Powitedz, że mnie kochasz.
— Kocham cię.
— I nigdy mnie nie zapomnisz? .
—- Coś ty, Anko! Tylko wyrwij się 2 tej nory, a
zaraz weźmiemy ślub! Prawda?
— A jeżeli się nie wyrwę?
— Niby dlaczego ? Unieś się trochę, niech d się
lepiej .przyjrzę. Jakoś nie przypominam sobie,
żeby mój zadziorny przewodniczący
Komsomoiu mówił kiedy takim tonem.
Objąłem ją i pomogłem się dźwignąć. Sztywna
szpitalna koszula. związana była z przodu na
tasiemki. . .
— To tutaj wszyscy noszą takie kifie? Chcesz, to
ci kupię jedwabny... ' • ,
— Sierioża, mam przeczucie, że .nigdy już stąd
nie wyjdę. Zaparło mi dech. - ,
— Ale dlaczego?
Oblizała wargi. Czułem, jaką trudność sprawia
]e'f mówienie.
— Jakoś nazbyt serdecznie rozmawia ze mną
doktor — wyszeptała niemal z jękiem i
podciągnęła kołdrę pod brodę. Zaśmiałem się
sztucznie. Właściwie śmiech tan był zupełnie
nie ma miejscu, ale nic innego nie mogłem
zrobić.
— Przecież on,„etatowo" musi być serdeczny w
stosunku dyny chorych. .
; .y;-.'
— Nie, Sierioża, nie o to chodzi. Jak by ci to
[powiedzieć... W tej jego uwadze, w tej
serdeczności w stosunku do mnie wyczuwa się
coś nieubłaganego, coś przerażającego.
Doznaję lęku, kiedy on się do mnie zbliża...
Siada na brzegu łóżka, długo patrzy mi w oczy,
gładzi mnie po głowie i jakimś ściskającym
serce, tkliwym tonem wypytuje mnie o
samopoczucie. A mówi wcale nie to, co się
zazwyczaj mówi chorym. Ot tak, byle co. Przy
tym patrzy przez cały czas gdzieś w bok...
Wiesz, nie dają mi żadnych lekarstw... Raczej
prawie żadnych. Trochę się orientuję w
farmakologii. Tam na przykład, w tamtej
butelce, jest mieszanka bromowa. A te pigułki
— to luminal. I to wszystko... Wstałem i
przeszedłem się po sali.
— Co za świństwo! Zaraz zrobię awanturę!
— Sierioża, błagam cię, nie trzeba... Widocznie
tak być musi. Może leczenie nie ma już sensu...
W tym momencie drzwi otworzyły się bez
szmeru i weszła
pielęgniarka.
— Młodzieńcze, chora musi spać. Spojrzałem
na Annę błagalnie.
— Już czas, już czas. Żegnajcie się. Późno!
Siostra wzięła mnie za rękę.
— Do widzenia, Sierioża — cichutko wyszeptała
Anna
i wyciągnęła do mnie dłoń.
Ucałowałem ,ją w czoło. Gdy zamykałem drzwi,
usłyszałem, jak
siostra mówi:
— No, a teraz, złociutka, zażyj tabletki i
postaraj .się zasnąć. Sen to najlepsze
lekarstwo.
Zatrzymałem się przy umywalce i popatrzyłem
na kran, z którego kapały teraz wielkie,
rzadkie krople wody.
Nasze laboratorium. Pośrodku pokoju dwa
przyrządy próżniowe, na wielkim stole
fizycznym — radiospdctrograf skonstruowany
przez Misze Graczowa, w kącie, na prawo od
drzwi — urządzenie do paramagnetycznego
rezonansu. Na lewo w ścianie głęboka wnęka.
Stoi tam laboratoryjny mikroskop
elektronowy. Ale to nie wszystko. W sąsiednim
pokoju na lewo kompletne urządzenie do
analizy widmowej. Jest tam wspaniały
samorejestrujący aparat pracujący w zakresie
podczerwieni. Georgij Aleksiejewicz Karnow,
nasz kierownik, „skrzyżował" ten spektrograf z
mikroskopem. Z dwóch przyrządów zrobił
mieszańca. Teraz można badać widma
przedmiotów mikroskopijnie małych.
Chemiczna grupa laboratorium rozlokowała
się po drugiej stronie korytarza. Zajmują się
tam analizą i syntezą, chromatografią oraz
destylacją za pomocą wymienników jonowych.
Tam też są ustawione ultrawirówki i kolumny
do wymiany jonowej. W ogóle nasze
laboratorium — to całe trzecie piętro
unstytutu. Stół, przy którym ja pracuję, stoi
obok mikroskopu elektronowego, chociaż
osobiście nie mam z nim nic do czynienia.
Moja dziedzina — to rezonans
paramagnetyczny. Nie jestem fizykiem, lecz
biologiem, ale zarażonym fizycznymi
metodami badania. Musiałem dużo nad sobą
pracować, by wyrwać się z chwytliwych objęć
opisowego sposobu myślenia biologa .i
nauczyć myśleć kategoriami ścisłej
matematyki. Jest to zasługa Anny Zoriny,
którą przed rokiem poznałem tutaj, w tej
pracowni. Ona jest fizykiem. Początkowo
koledzy przyjęli mnie do swego zespołu z
pewną nieufnością. Można było wyczuć, ze w
duszy myślą o,ifflnie:
„Ot, zaplątał się pomiędzy nas jakiś hodowca
żab". Nie obeszło się bez kpin. Śmiali ^się ze
mnie, gdy się myliłem w elementarnych
pojęciach fizycznych. Na szczęście przysizla mi
z odsieczą Anna.
— Radzę zacząć od tego — powied2iała kiedyś
najspokojniej w świecie, podając 'podręcznik
fizyki. Anna była surowym pedagogiem,
znacznie surowszym od tych, u których
zdawałem fizykę na drugim roku. Kilkakrotnie
mnie „oblewała" i musiałem kuć od początku.
Kiedyś nawet nastraszyła mnie, że postawi
sprawę mojego przygotowania technicznego na
zebraniu komsomolskim. Przecież Anna jest
naszym przewodniczącym! Było mi
niesłychanie głupio. W dodatku zdążyłem
zakochać się w moim jasnowłosym profesorze,
który lubił powtarzać, przemierzając ^okój:
— Zgodnie z prawem Fecbtera-Webera, nawet
jeśli podrażnienie wzrasta w progresji
geometrycznej, wzbudzanie rośnie tylko w
progresji arytmetycznej. Proszę wytłumaczyć,
dlaczego tak jest. Rzecz jasna, że nasze lekcje w
laboratorium odbywały się dopieito po
zakończeniu pracy. Te zajęcia zte .mną Anna
nazywała „obciążeniem", dla którego
opuszczała lekcje rytmiki. Moja prawdziwa
pasja do fizycznych metod badawczych
zrodziła się nie wówczas, kiedy oznajmiłem
Annie, że ją kocham i że nie mogę bez niej żyć,
ale znacznie później, w całkiem innych
okolicznościach. Przywieziono do pracowni
urządzenie do badań elektronowego
paramagnetycznego .rezonansu. Był to
przyrząd jedyny w swtoim rtodzaju,
skonstruowany w pracowni doświadczalnej
według projektu profesora Karnowa,
zmodelowanego przez Misze Graczowi.
Mogliśmy teraz badać własności magnetyczne
pojedynczej żywej komórki. Przyrząd
zainstalowano w dzień, wieczorem zaś
zostaliśmy z Anną w laboratorium,, żeby się
uczyć. Nagle ona zaproponowała:
— Chodź, wypróbujemy aparat.
— Zwariowałaś! Jeszcze coś popsujemy!
— Bzdura, ,ni'e popsujemy! Wiem, jak go się
włącza.
— Georgij Aleksiejewicz będzie się gniewał.
Mrugnęła do mnie łtobuzersko i zachichotała
jak sztubaczka:
— Wcale się nie dowie!
Posegregowaliśmy sznury, sprawdzili na
schemacite, podłączyliśmy końce do .tablicy,
rzuciliśmy obraz mikroskopowy ina ekran
telewizyjny, wskazania zaś magnetometru na
oscylograf.
— A teraz weźmy jakiś preparat.
— Jaki?
— Coś żywego. Co mamy żywego, Sierioża?
— Co chcesz. W termostacie zkiajduje się
hodowla bacterium coli.
— No, to dawaj te twoje „coli".
Zanim ustawiłem pod mikroskopem szkiełko
przedmiotowe, Anna włączyła ekran
telewizyjny i oscylograf. Niebawem na ekranie
ukazał się obraz bakterii.
— A teraz zobaczymy, co się z nią stanie —
powiedziała Anna,
podniecona.
Nakryliśmy preparat kołpakiem i
podłączyliśmy do niegto falowód.
Generator zahuczał. Na baterię działały
jednocześnie pola
magnetyczne zmienne o wysokiej
częstotliwości i stałe. Na
oscylografie zielona plamka wypisywała jakąś
niezwykłą krzywą.
— No ,i co dalej ? — zapytałem.
— Nie mam pojęcia. Zobaczymy.
Staliśmy, obejmując się wpół, wpatrzeni w
ekran.
Bakteria stopniowo pęczniała, wyciągnęła się,
jądrt) się
zachybotało.
— Co się z nią robi ? — zapytała ze zdziwieniem
Anna.
— Zaraz nastąpi mitoza — odparłem.
— Co to jest mitoza? Spojrzałem na nią z lekką
drwiną.
— Wiesz co, jak skończysz wykłady z fizyki,
zacznę cię uczyć 'biologii.
— Czy to nie za wcześnie! — zawołała i
roześmiała się serdecznie. Nagle schwyciła
mnie za rękę i wyszeptała: — Popatrz, popatrz,
co się dzieje na oscylografie! W miarę tego jak
przebiegał proces podziału komórki, krzywa
na oscylografie zaczęła zmieniać się
zdecydowanie, stała się wyraźni ej sza,
wypuklejsza i w chwili, kiedy jądrto bakterii
rozdzieliło się na pół, zajączek elektronowy
rozpłomienił się jaskrawię i strzelił poza obręb
ekranu, pozostawiając po sobie świecący,
zielony ślad. Podział komórki się zakończył i
zielona plamka wróciła na swoje dawne
miejsce.
— Wspaniale! — z zachwytem wyszeptała Anna.
— Zaczekajmy
jeszcze, aż się mitoza powtórzy.
Czekaliśmy cierpliwie, aż bakteria przeszła
jeszcze parę podziałów,
i za każdym razem, kiedy jej jądro rozdwajało
się, na oscylografie
odbywał się przedziwny taniec elektronowego
promienia.
Owego pamiętnego wieczoru żadne z nas nie
umiało wytłumaczyć
sobie tego zjawiska. Ale ja powziąłem w myśli
niezłomną decyzję:
wykuję się fizyki do ostatniej kropki. I za
wszelką cenę dokopię się przyczyny tego
dziwnego zjawiska. Najbardziej zdumiewające
zjawisko życia — podział komórki — dlaczegoś
wzmogło natężenie oscylografu, który mierzył
własności magnetyczne żywej materii...
Wydawało mi się wówczas, że jeżeli odkryję
tajemnicę tego zjawiska, to rozwiążę wielką
zagadkę życia, jego najtajniejszą istotę, nad
którą całe pokolenia uczonych bezskutecznie
łamią sobie głowy.
I oto teraz, kiedy przeprowadzono setki
doświadczeń, kiedy zbadano nie tylko
paramagnetyczny rezonans komórki na
wszystkich etapach jej życia, ale także
najsubtelniejszą chemiczną
i fizyczną strukturę żywej materii, kiedy cata
zawartość komórki — jądro, cytoplazma,
mitochondria, otoczka — są przeanalizowane
do najdrobniejszych szczegółów, do ostatniego
fermentu, kiedy wszystkie produkty
wchodzące w skład żywej komórki są
wyodrębnione w czystym stanie i przestały dla
nas istnieć strukturalne zagadki chemicznej
budowy żywej materii — problem życia stał się
jeszcze bardziej ciemny, mglisty, niejasny...
Na twarzy Georgija Aleksiejewicza Karnowa
ukazał się cień zmęczenia. Na początku badań
z takim entuzjazmem twierdził, że sedno
sprawy leży w strukturze, w dokładnej
analizie... Teraz wiemy o tym wszyscy...
Przeszedłem przez wiele grup w naszym
laboratorium i widziałem, jak żmudnie i
uporczywie koledzy pracowali. Biochemicy
odtwarzali mikroskopijną komórkę z tych
samych elementów, z których składała się,
kiedy była żywa. Kiedy konstruowanie
komórki było skończone, przenoszono ją do
środowiska ożywczego, ale życie nie
powstawało... Biofizycy męczyli króliki i świnki
morskie, wstawiali do ich żywych ciałek
elektrody i notowali na taśmie magnetycznej
impulsy sterujące. Potem po raz setny
stwierdzali, że żadnych sygnałów
elektrycznych, tak obficie towarzyszących
procesom życiowym, w sztucznych komórkach
nie ma...
— Niech to wszyscy diabli! — krzyczał
Arkadiusz Sawko, inasz główny biolog. —
Przecież nie robimy nic sztucznego! Przecież
bierzemy wszystko gotowe, naturalne.
Składamy to do kupy dokładnie tak, jak w
żywej komórce. I dlaczego to paskudztwo nie
żyje? Jak sobie wytłumaczyć podobne
chamstwo? Synteza nie wychodziła. Wymykało
się to, co było najpotężniejsze, najbardziej
tajemnicze.
— Można odnieść wrażenie, że ,, witaliści"
mielą rację — zauważył kiedyś z
rozgoryczeniem profesor Karnow. — Nie
wystarczy zbudować komórkę. Trzeba jeszcze
tchnąć w nią życie. Ale co to znaczy: tchnąć
życie?
Po moich odwiedzinach u Anny spotkał mnie
Wołodia Kabanow, biolog z grupy Sawki,
sekretarz naszej organizacji partyjnej.
— No, jak tam z Anną, lepiej ?
Nie mogłem go poinformować, bo sam nic nie
wiedziałem.
Myśl o wypowiedzianych przez nią słowach
boleśnie ściskała
serce.
— Jest w kiepskim nastroju — odparłem. —
Bardzo kiepskim. Nie rozumie, na czym polega
jej choroba. Na ten temat lekarze milczą
uporczywie. Mnie też nie powiedzieli...
— A może zwrócić się do szpitala oficjalnie,
przez dyrekcję?
,— To dobra myśl. Zresztą, może byśmy
zaprosili d'o niej jeszcze '.innych
specjalistów?:
— Dobrze — powiedział Wołodia — zaraz dziś
pogadam z dyrektorem. A ty nie zwieszaj nosa
na kwintę. Wobec Anny musisz trzymać się
dzielnie i być wesoły, jak nigdy. Rozumiesz?
}..— Wołodia, a co ty myślisz o naszej pracy ?
Mam wrażenie, żeśmy się znaleźli jak gdyby w
ślepym zaułku. Uśmiechnął się i podrapał po
głowie.
— Według mnie, przegapiamy jakiś haczyk,
jakiś bardzo istotny
drobiazg...
Wróciłem do swego pokoju i usiadłem przy
kombinowanym
potencjometrze-magnetometrze. Ktoś
pozostawił na
przedmiotowym stoliku mikroskopu żywą
kulturę tkanki
nerwowej, z elektrodami umocowanymi do
jądra protopla2my
komórki...
Na ekranie oscylografu przepływały
elektronowe zajączki, ściśle
powtarzające jedne i te same cykle życia: mały,
średni, duży...
„Na czym polega sekret życia? Jak zazdrośnie
strzeże ono swej
tajemnicy przed samym sobą! Życie i jego
szczyty — rozum
ludzki — schowały w dziedzinę nieosiągalną
dla umysłu swoją
najskrytszą istotę. Oto dwie plamki
elektronowe o średnicy paru
mikronów, biegające jedna za drugą, jak gdyby
nigdy nic. I my
nie wiemy, dlaczego tak się dzieje..."
Na oficjalne zapytanie o stan zdrowia Anny
Zoriny odpowiedzi
nie otrzymano. Ale po kilku dniach do
instytutu przyjechał lekarz
leczący, docent Cyryl Filimonow. Najpierw
rozmawiał w cztery
oczy z dyrektorem, a potem wezwano do
gabinetu Wołodię
Kabanowa, profesora Karnowa i mnie.
Dyrektor instytutu siedział przy biurku
posępny, zamyślony,
Filimonow zaś długo chrząkał, zanim
przystąpił do nerwowego,
chaotycznego wyjaśnienia.
— Porozmawialiśmy tutaj z Aleksandrem
Aleksamdrowem
i postanowiliśmy, że... e... tego... trzeba was
poinformować
o wszystkim. Rozumiecie, sprawa jest
niezwykle skomplikowana.
Rzadki przypadek w praktyce lekarskiej...
— Czy Anna będzie żyła?... — przerwał
Kabanow.
Zapanowała cisza... Dyrektor instytutu
westchnął ciężko. Czułem,
jak po plecach ścieka mi lodowata kropelka
potu.
— Nie. Na pewno nie.
Filimonow odwrócił się. Wsadził rękę do
kieszeni, rozległ się
trzask pudełka zapałek.
— Nie ma pan prawa taik mówić! —
krzyknąłem, nie mogąc
złapać tchu.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
— Myślisz, młodzieńcze, że mi to przychodzi
lekko? Zorina już
trzy miesiące leży w szpitalu. Od dwóch
miesięcy wiem, że jej • choroba musi się
skończyć zejściem śmiertelnym, i dwa
miesiące milczę. Mógłbym tak milczeć do
końca. Ale wasz list, wasz wspaniały list w
imieniu wszystkich kolegów... Wiecie, nie
wytrzymałem... Mógłbym odpowiedzieć tak,
jak tego wymaga etyka lekarska: stan ciężki,
ale jest nadzieja... Przecież nadzieja istnieje
zawsze, prawda?... ale nie mogłem... Zadrżały
mu wargi, a pudełko zapałek w kieszeni
zatrzeszczało jeszcze głośniej.
— Co jej jest? — nieśmiało zapytał Kabanow.
— Ma uszkodzony system sygnałów regulujący
odżywianie serca. Na początku myślałem, że są
naruszone nerwy. Okazało się, że tak nie jest. A
jednak... nie są one zdolne do regulowania
życiowych procesów komórek mięśnia
sercowego.
— Ale jaka jest przyczyna? — zapytał profesor
Karnow.
— Cztery miesiące temu Zorina uderzyła się w
trzeci kręg. Ten, w którym znajdują się
zakończenia włókien nerwowych zdążających
do mięśnia sercowego. Uraz okazał się
fatalny...
— I nic się nie da zrobić ?
— Zapraszałem na konsylium najlepszych
neurochirurgów. Wszyscy jednogłośnie
stwierdzają, że neurony rdzenia kręgowego się
nie regenerują...
Nie pamiętam, Jak opuściłem gabinet
dyrektora, jak wyszedłem z gmachu instytutu,
jak się znalazłem na ulicy. Szedłem bardzo
długo i nagle zobaczyłem przed sobą gmach
kliniki, w której leżała Anna. Kiedy
wchodziłem po schodach do głównego wejścia,
ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to
Wołodia Kabanow.
— Co, chcesz, żebym do niej nie szedł? —
zapytałem ze złością.
— Pójdziesz. Ale razem ze mną...
Byliśmy jeszcze na schodach. Nogi miałem jak
z ołowiu...
Zatrzymaliśmy się na cliwilę.
— Nie wiesz o najważniejszym — ciężko dysząc
powiedział Wołodia.
— O czym?
— Anna wszystko wie... Jakaś idiotka, jej
koleżanka z akademii medycznej, przyniosła
jej podręcznik o chorobach serca. Tam Anna
znalazła swoją chorobę. Zapytała doktora
Filimonowa, co jej jest, i zażądała, żeby
powiedział całą prawdę. „Rozumiem, dlaczego
pan tak starannie bada mój trzeci kręg".
— I on potwierdził?
— Po prostu nic nie odpowiedział. Wyszedł.
Mówi, że od tej chwili boi się spotkania z tą
dziewczyną. Weszliśmy do hallu szpitalnego i
włożyliśmy fartuchy. Znów ten przeklęty, długi
korytarz z wyfroterowaną do połysku
posadzką. Nogi się pode mną uginały.
— Tylko nie trzeba rozmawiać o chorobie —
odezwał się podniecony Wołodia. — Jeśli ona...
Nie, ona pierwsza nie będzie mówiła o
śmierci... I my też nie. Będziemy mówić o
pracy, słyszysz ? O tym, jakie sukcesy
osiągamy. Wspaniałe sukcesy! Nie dziś, to
jutro zostanie odkryta tajemnica czynności
życiowych komórki. To będzie w nauce
przewrót, ważniejszy i radośniejszy niż
opanowanie energii atomowej. Rozumiesz? I
jeszcze powiemy jej, jakich mamy wspaniałych
ludzi i jak ją kochają. A ty, właśnie ty musisz jej
powtarzać, że ją kochasz. Przecież to szczera
prawda! Weź się w garść. Nie przychodzisz na
pogrzeb ani na opłakiwanie czy wyrażanie
współczucia. Idziesz po to, aby zaszczepić w
niej to, co najważniejsze — wiarę w potęgę
ludzkiego geniuszu, wiarę w jego rozum, w siłę
jego szlachetnych dążeń. Idziesz do ukochanej
dziewczyny, ażeby natchnąć ją otuchą i
męstwem... Zrozum, Sierioża, to nie są zwykłe
odwiedziny chorej. Nie! Ty niesiesz jej
nieśmiertelną wiarę w przyszłość... W pewnej
chwili zostawię was samych. Będzie to dla
ciebie straszny moment. Ale nie wolno ci
myśleć o śmierci. Powtarzaj sobie: „ona będzie
żyć, ona będzie żyć". A wtedy wszystko będzie
dobrze.
Anna leżała z założonymi pod głową rękami.
Kiedy wszedłem, przede wszystkim
zobaczyłem jej oczy. Na wychudzonej,
śmiertelnie bladej twarzy wydawały się jakieś
ogromne i jak gdyby zdziwione. Długo
całowałem jej policzki, czoło i usta, zanim
wymówiłem słowa:
— Dzień dobry, kochana.
— Dzień dobry... O, Władimir Siemionowicz
też przyszedł...
— Jak się masz, smarkata ? Czego tak długo
próżnujesz ? To bardzo niedobrze, córeczko
miła.
Wołodia był zaledwie o dwa lata starszy ode
mnie, ale niekiedy nazywał nas synkami i
córeczkami.
— Pokaż no puls — powiedział i wyciągnął rękę
Anny spod kołdry. — Proszę, jakie wspaniałe
tętno. Co najmniej dwadzieścia uderzeń na
minutę.
— Co ty gadasz! Napoleon miał najwolniejsze w
świecie tętno. Podobno czterdzieści na minutę.
A normalny człowiek ma sześćdziesiąt do
osiemdziesięciu.
— Czyżby ? — szczerze zdziwił się Wołodia. —
Nie wiedziałem. Zapanowała chwilowa cisza.
Zauważyłem, że blade wargi Anny są mocno
zaciśnięte, jak gdyby postanowiła za żadne
skarby nikomu nie powiedzieć o czymś, co
wiedziała tylko ona. .— A więc, Aniu —
zacząłem. — Przede wszystkim pozdrowienia
od wszystkich i życzenia jak najszybszego
powrotu do zdrowia.
— Dziękuję.
— Po drugie, twojej przyjaciółce, Wali
Gribanowej, przyznano
zaszczytny tytuł biojubilera. Co prawda, tytuł
ten jeszcze nie jest
zatwierdzony przez whdze, ale ona
niewątpliwie ma do niego
prawo. Dziewczęta, które montują zegarki w
pierścionkach, nie
wytrzymują żadnego porównania z naszą
Walą, która
z poszczególnych drobin montuje komórkę
dowolnej bakterii, od
jądra aż po otoczkę. Wyobrażasz sobie, co to za
sztuka ?
.— Nadzwyczajne — szepnęła z zachwytem
Anna. — I skąd to
do niej...
— Bo przed przyjściem do naszego 'instytutu
kończyła kursy hafciarskie — z całą powagą
wtrącił Kabanow. Anna roześmiała się
cichutko.
— Prawda, że do takich czynności dziewczęta
są niezastąpione? — zapytała.
— Niewątpliwie.
Mocno ścisnąłem chudziutkie ramiona Anny.
„To się nigdy nie
—stanie, nigdy!" — przemknęło mi przez
głowę.
— No, i co było potem, jak Wala zmontowała
bakterię?
— Widzisz — zaczął opowiadać za mnie
Wołodia — podczas montażu na pewno zginęła
jakaś malusieńka śrubka. Wiesz, jak to bywa z
zegarkiem. No, i maszynka na razie nie
działa...
— A może to nie śrubka, tylko sprężynka ? —
zapytała Anna.
— Może sprężynka. I znajdziemy ją na pewno.
Za jakieś dwa— trzy tygodnie. Ale zrobi się
szum, co? Jak myślisz?
— Prędzej —: odwracając się na bok wyszeptała
Anna. — Tak bym chciała, żeby to było prędzej.
Wiesz co, Sierioża?' Przeczytałam tutaj kilka
'książek medycznych, przede wszystkim z
neuropatologii. Radzę i tobie przeczytać. Tam
jet moc ciekawych badań nad komórkami
nerwowymi. Moim zdaniem, coś niecoś może
się przydać w naszej pracy.
— Na pewno przeczytam, Anusiu. A tobie
podobno nie wolno czytać ?
— Bzdura — przerwał mi Kabanow. •—Czytaj
wszystko, co jest ciekawe i pożyteczne. Jak
wrócisz do laboratorium, pomożesz
Gribanowej znaleźć Itę sprężynkę. A teraz pani
pozwoli, że ją pożegnam. A ty uważaj, nie
dokuczaj zanadto dziewczęciu! Woiodia
pocałował Annę w rękę i mocno potrząsnął
mnie 2a ramię. Zostaliśmy sami.
— Twoja uwaga o sprężynce bardzo mi się
podoba — powiedziałem, myśląc zupełnie o
czym innym. Patrzyłem w zmęczone, ale
lśniące spokojnym blaskiem oczy, i zdawało mi
się, że nigdy ich tak mocno nie kochałem jak
teraz.
— Życie to dziwna rzecz. — Anna odchyliła
głowę do tyłu. — Ostatnimi dniami dużo
rozmyślałam o istocie życia. Dlaczego ono
jest właśnie takie? Dlaczego ruch stanowi jego
niezachwianą istotę ? I doszłam do
paradoksalnego wniosiku, który w logice
formalnej nazywa się tautologią. Życie dlatego
jest życiem, że oznacza ono wieczny ruch.
Mówimy w fizyce, że nie ma wiecznego silnika i
że nie można go zbudować. A życie właśnie jest
przykładem wiecznego silnika, który zaczął
pracować przed milionami lat i nie przerwał
swojej czynności ani na chwilę.
— Słusznie — powiedziałem i przytuliłem głowę
do jej piersi.
— Śmierć natomiast jest tylko umownością...
Nie jest przerwaniem ruchu, lecz tylko etapem
nie kończącej się sztafety.
— Tak-.
Słyszałem, jak łomotało jej dzielne serce.
— I przyszła mi do głowy jeszcze jedna ciekawa
myśl. Wiesz, jaka ? Fizyka zna cztery stany
materii. Najprostszy stan — gazowy, bardziej
złożony — ciekły, jeszcze bardziej
skomplikowany — stały i wreszcie taki dziwny
czwarty stan — plazmatyczny. Otóż mnie się
wydaje, że życie jest jeszcze i,n.nym,
skomplikowanym piątym stanem materii.
Nauka straciła wiele lat na to, by wykryć
przyczyny, dlaczego jeden stan materii różni
się od drugiego. A teraz wy, a raczej my
zaczynamy szturmować piąty stan...
— To nadzwyczajne, co ty mówisz...
— Mam jakąś dziwną pewność, że kiedy uczeni
odkryją tajemnicę piątego stanu, człowiek nie
będzie znał starości. Przecież poznanie istoty
życia oznacza kierowanie nim. Zgadzasz się?
—^ Tak...
— Wydaje mi się, że teraz, w obecnej chwili,
zarówno u nas w laboratorium, jak i we
wszystkich laboratoriach na całej 'kuli
ziemskiej; gdzie bada się żywą materię, uczeni
wtargnęli do nieznanego świata i łudzą się, że
wszystko można wytłumaczyć tylko znanymi
stanami. I na pewno dlatego nie spostrzegają
czegoś niezmiernie ważnego, co stanowi o
najtajniejszej istocie piątego stanu... Oddech
Anny stał się szybki i bardzo płytki.
— Proszę, unieś mnie troszeczkę. Uniosłem i
przytuliłem do siebie.
— Wiesz, Sierioża, co mi się wydaje? Życie
musi być jakoś ściśle związane z ciągłym
ruchem czegoś... Nie przerywaj mi... Wszyscy
wiemy, że w organizmie nieustannie krążą
włóknami nerwowymi elektryczne sygnały
regulujące. Takie same sygnały krążą w postaci
—potencjałów elektrochemicznych w każdej
poszczególnej komórce.
Wydaje mi się, że gdyby do sztucznie
stworzonej komórki wtłoczyć
tę samą zasadę kierowania, zaczęłaby ona
żyć...
Odsunąłem się od Anny i uważnie spojrzałem
w jej olbrzymie
oczy.
— Powtórz, coś powiedziała — wyszeptałem.
— Mówię, że do sztucznie wytworzonej
komórki trzeba jakoś
—wtłoczyć sygnały regulowania.
— Jak ty to sobie wyobrażasz ?
— Nie wiem, Sierioża... Ale jestem pewna, że
piąty stan materii — to taki stan, kiedy materia
staje się wieczną zbiornicą praw swojej
egzystencji... Tylko nie wiem, jak to zrobić...
Ach, gdybym wiedziała...
— Anno, kochana moja! Kiedy cię słucham,
zaczyna mi się wydawać, że właśnie teraz, w tej
chwili, dotykamy palcami czegoś
.najdelikatniejszego, czegoś najważniejszego i
najbardziej tajemniczego. Piąty stan, wieczna
przechowalnia... informacji... Najdroższa
moja, jedyna... Jak tyś do tego doszła? Anna
zadowolona, radosna i dumna znów oparła się
o poduszkę.
— Któż jak nie ja ma się zastanawiać nad
sensem i treścią życia... Zresztą, czasu także
więcej mam, niż potrzeba. Miałam... — dodała
ledwie poruszając wargami.
W tym momencie nurtowała nas jedna i ta
sama myśl, ak żadne z nas najlżejszym bodaj
tchnieniem z tym się nie zdradziło. Piąty stan,
piąty stan... Wieczna przechowalnia praw
swojego własnego bytu... Anka umrze... Co to
jest życie? Wieczny ruch punktów
elektronowych na ekranie oscylografu... Cztery
poznane stany materii i piąty — nieznany?...
Straszna była ta noc po wizycie u Anny.
Widziałem w ciemności jej oczy, które
wiedziały o wszystkim do ostatniej kropki. W
mroku ^ sali szpitalnej z uporem szukała
prawdy i być może w tym poszukiwaniu kryła
się jakaś mglista nadzieja... Piąty stan...
Myślałem, że zwariuję. Jak można do sztucznej
komórki wtłoczyć informację? W jaki sposób?
W żywej komórce ona istnieje. Na to wskazują
przyrządy. Dowolnej chwili jej życia
towarzyszy potok informacji, które można
dokładnie zmierzyć, zapisać, nakreślić. Ale jak
je wtłoczyć? Czy nie ma żadnego sposobu, by
ratować Annę?
,,Zejście śmiertelne" — te Straszne słowa
wymówił doktor Filimonow, a ja nie mogłem,
nie chciałem zrozumieć ich sensu... Anna jest
fizykiem. Ale ona wybiega poza to, co jest już
wiadome, szuka nowych dróg, nie zadowalając
się przeżuwaniem termodynamiki i mechaniki
kwantów. Rozumie, że świat jest zbudowany
nie tylko na nich, że świat jest bogatszy,
bardziej skomplikowany i osobliwszy.
Znamy wszystkie środki, z których zbudowane
jest życie. I oto... Nagle wyskoczyłem z łóżka.
Ogarnęło mnie przerażenie. Nie pamiętam,
kiedy zauważyłem, że zegar w moim pokoju
stanął, i myśl, że go trzeba nakręcić, coraz to
przychodziła mi do głowy. Teraz wróciła
znowu i zatrząsłem się jak w febrze. Po
omacku zbliżyłem się do staroświeckiego
zegara, otworzyłem drzwiczki
i wstawiłem do otworu klucz'do nakręcania.
Zazgrzytała sprężyna
i zegar zaczął powoli wystukiwać sekundy...
„To niemożliwe... — wyszeptałem w myśli — ja
na pewno
dostaję obłędu... To niemożliwe..."
Zegar wolno tykał, a ja patrzyłem w ciemność i
widziałem...
„A jeżeli jednak tak jest?... Co będzie, jeżeli tak
jest?..."
Inny głos mówił:
„Bzdura! To nie jest takie proste..."
„Ale przecież nikt nie próbował..." —
przeczyłem sam sobie.
„A więc przypuszczasz, że sprężynka nie
zginęła?"
„Może nie... A może tak..."
„To jak ją zdobyć?" — nalegał wewnętrzny głos.
„Aha, już wiem... Trzeba działać natychmiast.
Rozumiesz?
Natychmiast".
Zapaliłem światło i szybko się ubrałem. Za
oknem panował
jeszcze zupełny mrok, ale to mnie nie zrażało.
Trzeba działać!
Na ulicy siąpił deszczyk. Ani autobusów, ani
trolejbusów.
Pojedyncze latarnie elektryczne. Za rogiem,
koło „Gastronoma",
automat telefoniczny. Długo nikt nie
odpowiadał. Wreszcie
odezwał się zaspany kobiecy głos:
— 2 kim pan chce rozmawiać ?
— Z profesorem Karnowem.
— Mój Boże, przecież on śpi... I w ogóle...
— Muszę natychmiast rozmawiać z profesorem
Karnowem. W bardzo pilnej sprawie.
— A nie można zaczekać parę godzin ?
— Ani jednej sekundy! — krzyknąłem z
rozpaczą.
— Jeśli tak...
Czas wlecze się potwornie wolno. Drżę cały z
zimna. Nareszcie
głos profesora.
— Słucham.
— Tu mówi Siergiej Samsonow.
— Słucham. Sierioża, co się stało ?
— Coś niesłychanie ważnego. Czy mógłby pan
przyjść zaraz do instytutu ?
— Teraz ? — zdziwił się profesor. — A cóż tam
się przydarzyło nadzwyczajnego?
— W instytucie nic... Ale ze mną... To znaczy,
znaczy, byłem u Ani Zoriny. Wypowiedziała
pewną myśl... I zdaje mi się, że...
— No, jeśli chodzi o myśli, to można by
zachować je do rana.
— Nie mogę, panie profesorze.. Do rana
zwariuję... To jak
gdyby...
Profesor chrząknął i powiedział:
— A może by pan się podzielił ze mną tą myślą
przez telefon ?
— No, to proszę słuchać. Czy pan widział
kiedykolwiek, żeby
dobry, zdatny do użytku samochód, nagle bez
uruchomienia go,
pojechał? Albo żeby pański telewizor włączył
się i zaczął
funkcjonować z własnej inicjatywy?
Profesor długo milczał. W pewnym momencie
usłyszałem.
— Dobrze. Idę do instytutu. Czekam tam 'na
pana.
Karnow mieszkał tuż obok instytutu i, kiedy
tam przyszedłem,
siedział już w swoim gabinecie i rozgrzewał
ręce nad elektrycznym
piecykiem. Ciężko osunąłem się na fotel i
mocno zacisnąłem
oczy.
— Jestem pewien, żeśmy prawidłowo
odtworzyli strukturę żywej komórki. Teraz
trzeba ją tylko uruchomić.
— Trzeba wprowadzić do niej informację.
—Jak?
— Tymi samymi drogami, którymi
wydostajemy ją z żywej komórki. Trzeba
uruchomić sztucznie zbudowany mechanizm
biologiczny elektrycznymi sygnałami,
biegnącymi od naturalnej żywej komórki. Za
pomocą mikroelektrod wprowadzamy impulsy
samosterowania na oscylograf po to, by je
widzieć. Spróbujmy wprowadzić te same
impulsy za pomocą łych samych mikroelektrod
do naszego sztucznego mikroskopijnego
tworu... Czy pan pamięta popularnonaukowy
film ,,Serce leczy serce?" Elektryczne sygnały
przekazywane są przewodnikiem od zdrowego
serca do chorego... I to chore serce nabiera
prawidłowego rytmu życia...
— Chodźmy do laboratorium.
Nie sposób opisać tego, co się działo od piątej
rano do dziewiątej.
Był to wybuch energii, wściekły potok, który
przerwał tamy, szał
dwóch fanatyków. I chociaż przez ten cały czas
nie zamieniliśmy ani
jednego słowa, każdy z nas dobrze wiedział, co
ma robić. Karnow
wydobył z termostatu wzorce sztucznych
komórek. Ja ustawiłem
obok nich żywy preparat. Z kolei profesor
ustawił szkiełko na
przedmiotowym stoliku telemikroskopu, ja zaś
dopasowałem
mikroelektrody.
Karnow popatrzył mi w oczy. Oczywiście!
Trzeba wyprowadzić •
potencjały żywej komórki przez wzmacniacz.
Jest wzmacniacz.
Napięcie ? Jest napięcie. Włączyć ekran
telewizora ? Jest ekran.
Prąd? Jest prąd...
Wbiliśmy wzrok w ciemne zarysy martwej
komórki. Wzmocniłem
światło ekranu. Mamy ją, szarą grudkę o
sztucznie odtworzonej
budowie. Grudkę błota, grudkę nieruchomego
śluzu... Dwie
mikroelektrody dotykają jej otoczki i jądra...
Karnow położył drżącą dłoń na podziałce
wzmacniacza i zaczął
przekazywać na martwą grudkę taki sam
potencjał, jaki
nieprzerwanie, cykl po cyklu wytwarzał się w
żywej komórce.
Nie, to nie był cud. To było właśnie to, czego
oczekiwały tysiące
umysłów, wierzących w możliwość sztucznie
stworzonego życia.
Tak, a nie inaczej powinna była na początku
westchnąć budząca się
komórka. Właśnie tak powinny przegrupować
się wewnątrz niej
ciemne i jasne ziarnistości. Jądro koniecznie
musi się zaokrąglić.
Obok niego musi się samo przez się wytworzyć
ażurowe utkanie •
mitochondrii. Otoczka powinna stać się
cieńsza i bardziej
przezroczysta...
W naszych oczach komórka nabierała życia.
Tak. To jest właściwe
określenie. Nabierała życia pod wpływem
rytmu wprowadzonego
do niej z zewnątrz: sztucznie zbudowaną,
maszynę wprawiała
w ruch maszyna żywa.
Kiedy komórka była już zupełnie przezroczysta
i zaczęła się ruszać,
profesor Karnow wyciągnął z niej elektrody.
Teraz ona egzystuje
bez obcej pomocy. Egzystuje! Szybko kapnąłem
na nią odrobinę
ciepłego bulionu. I zaczęła rosnąć! Pęcznieć!
Mitoza! Hura!
— Patrzcie, dzieli się... — usłyszałem za sobą
szepty. Nie zauważyliśmy, że do laboratorium
zaglądał biały dzień, a wokół nas zebrali się
pracownicy. Długo w milczeniu śledzili naszą
pracę, pojmując jej utajony sens. Ale teraz,
kiedy sztucznie wyprodukowane
mikroskopijne stworzenia zaczęły żyć własnym
życiem, nie wytrzymali:
— Patrzcie, dzieli się! Żyje! Żyje! W
najprawdziwszy sposób. Do tej pory nigdy
jeszcze nie widziałem, żeby jakiś naukowiec
płakał. Ale teraz płakali chyba wszyscy. Wala
Gribanowa rozszlochała się na cały głos. Łzy
jak groch spływały po policzkach poważnego i
skupionego Wołodi Kabanowa. Któryś z
kolegów podał mi chustkę do nosa.
Doświadczenie zostało powtórzone
kilkadziesiąt razy i za każdym razem z pełnym
powodzeniem. Robiliśmy je po kolei, gdyż
każdy chciał własnymi rękami stworzyć
kawałeczek życia. Nazajutrz po 'tym doniosłym
wydarzeniu, kiedy przeciskałem się przez ciżbę
pracowników instytutu, zatrzymał mnie
Wotodia Kabanow.
— Wybierasz się do Anny? ,
— No chyba! Pędzę do niej. Przecież to jej
zawdzięczamy wszystko. -
— Nigdzie nie pójdziesz.
— Nie rozumiem. '.
— Nie ma tu nic do zrozumienia. Jej teraz
najmniej potrzebne są
twoje kwiaty i miłe słowa. Bardzo jest kiepska.
Chodź do gabinetu
dyrektora. Tam się odbywa w tej chwili
posiedzenie rady
naukowej.
Na posiedzenie, oprócz pracowników .naszego
instytutu, przybyło
także dwóch przedstawicieli akademii
medycznej i doktor
Filimonow. Zebranie zagaił dyrektor.
— Koledzy! O wydarzeniu, które miało miejsce
w tych murach,
zdążymy jeszcze porozmawiać. Mamy czas.
Teraz chodzi o co innego. Musimy odkrycie
nasze natychmiast wykorzystać dla uratowania
życia człowieka. Doniesienie na ten temat złoży
nam profesor Karnow. Proszę pana, Georgiju
Aleksiejewiczu.
— Mamy teraz możliwość wytworzenia
neuronów rdzenia kręgowego, których
porażenie spowodowało tragiczny stan
zdrowia Anny Zoriny. Specjaliści mnie
poprawią, ale w moim pojęciu problem
przedstawia się następująco: potrzebne nam są
dokładne histologiczne i cytologiczne dane o
podstawowych komórkach ośrodka
nerwowego, regulującego odżywianie mięśnia
sercowego. Następnie musimy mieć materiał
do wytworzenia tych komórek. Musimy
dokładnie wiedzieć, jakiego rodzaju bodźce
wysyłają te komórki do serca. Chirurg musi
wykonać operację i wszczepić w odpowiednie
miejsca sztucznie wytworzoną tkankę
nerwową. Karnow usiadł. Zaraz po nim zabrał
głos przedstawiciel akademii.
— Dokładne dane histologiczne i cytologiczne
przedłożymy natychmiast. Trudniejsza sprawa
jest z informacją, regulującą działalność
mięśnia sercowego. Kto się zgodzi na .taką
operację, jak wprowadzenie elektrod ?
Powinna to być dziewczyna jak najbardziej
podobna do Zoriny pod względem cech
biologicznych.
— A jak to poznać?
— Trzeba zrobić szczegółowe analizy i wybrać
spośród szeregu kandydatek taką, która będzie
najbardziej do niej podobna pod względem
grupy krwi, grupy tkankowej i tak dalej. O
godzinie pierwszej, kiedy z instytutu chirurgii
urazowej otrzymano już tkankę rdzeniową i
dokładne mikroskopowe zdjęcie 'komórek
ośrodka regulującego, Wołodia Kabanow
zwołał otwarte zebranie partyjno-
komsomolskie.
— Życie naszej koleżanki, młodej uczonej Anny
Zoriny, jest w niebezpieczeństwie.
Opracowano nową metodę jej leczenia.
Potrzebna jest dziewczyna, która by się
dobrowolnie zdecydowała na pewne
nieprzyjemne doświadczenie lekarskie. To
wszystko. Parę sekund trwało uciążliwe
milczenie. Potem podeszła do stołu młodziutka
laborantka z oddziału fizjologii roślin.
—Ja.
—Ija. . . To była sekretarka
dyrektora.
— Zapiszcie mnie także — odezwała się
bufetowa, Nina Sawieijewa.
— Co tu gadać, dziewczęta, wszystkie
pójdziemy, prawda?
— Naturalnie. Po co tracić czas na jakieś
zapisywania? Dokąd
mamy iść?
Po minucie na sali nie było nikogo.
W tym czasie w naszym laboratorium wrzała
praca. Śpiewały
wirówki, huczały generatory, analitycy cedzili
płyny przez kolumny
jonowe i chromatograficzne. Strącały się
substancje. A wszystko to w jałowy cli
naczyńkach wagowych z kwarcu wręczane było
wykonawczyni, Wali Gribanowej. Uzbrojona w
potężny mikroskop biokularny, przy pomocy
elektronowego biomanipulatora budowała
mikrokroplami jedną komórkę po drugiej,
ściśle odtwarzając strukturę przedstawioną na
mikrofotografii, na której widniały wzory i
cyfry wskazujące, dokąd należy wprowadzić
odpowiednią substancję i w jakiej ilości. Była
to praca piekielna, natężona do ostatecznych
granic, ale wszystkich ogarnęło namiętne
pragnienie wykonania jej za wszelką cenę, na
przekór tym czasom, kiedy nie można było
jeszcze uratować ludzkiego życia...
O szóstej po południu z instytutu medycyny
analitycznej przyjechał zmordowany, ale
niezwykle podniecony profesor Karnow.
— No i co ? Wybrano ?
— Tak, tu jest taśma z zapisem sygnałów.
— A kogo ?
— Jak Boga kochani, nie pamiętam. Któraś z
nas. Musimy się
śpieszyć.
Pół do dziewiątej Wala Gribanowa oderwała
zaczerwienione oczy
od okularów mikroskopu.
— Już... — szepnęła.
—Czy jesteś pewna, że zrobiłaś wszystko, jak
trzeba?
— Jestem pewna. Dajcie trochę wody.
Pokryjcie preparat cysteiną. Kapnąłem na
drogocenną strukturę kropelkę ochronnego
koloidu.
— Informacja otrzymana. Teraz
wprowadzamy... Wstrzymując oddech,
przenieśliśmy preparat do sąsiedniego pokoju.
— Będziemy kontrolować?
— Oczywiście! Włączcie ekran.
Tarcze magnetofonu zaczęły się powoli
obracać, przez ekran
pobiegły zajączki. Karnow wprowadził
elektrody do komórek.
Powtórzyło się to, co widzieliśmy już
wielokrotnie. Ale tym razem
były to komórki ludzkiej tkanki nerwowej w
kształcie rombów,
z zaostrzonymi kątami i cienkimi jak kolce
wyrostkami —
aksonami. Zawierały one w sobie życie
ludzkiego serca.
Kiedy preparat zaczął żyć samodzielnym
życiem, przeniesiono go
do mikrostatu wypełnionego płynem
fizjologicznym.
— Szybko do kliniki!
Jakie dziwne jest życie! Jeszcze wczoraj
wydawało się czymś fantastycznym, że w
laboratorium można stworzyć żywą materię. -
A teraz siedziałem w samochodzie pędzącym z
olbrzymią szybkością ulicami miasta i
ściskałem w dłoniach żywą substancję,
niezbędną do tego, żeby serce mojej ukochanej
dziewczyny mogło bić. Klinika... Tym razem
nie poszliśmy długim korytarzem
o błyszczącej posadzce. Winda zwiozła nas na
dziewiąte pę.tro, gdzie pod ogromną szklana
kopułą mieściła się sala operacyjna.
— Jest już na stole — szepnął wychodząc nam
na spotkanie doktor Filimonow.
— Przywieźliśmy fkankę.
— Zaraz poproszę neurochirurga
Kałasznikowa.
Profesor Kałasznikow wyszedł, trzymając ręce
uniesione, wysoko.
— W jakim stanie jest tkanka?
— Piywa swobodnie w roztworze
fizjologicznym.
— To dobrze. Na pewno można ją wyłowić
mikropincetą. Jakie są jej rozmiary?
— Pół milimetra na milimetr.
— Oho, widzę, że zrobiliście na wyrost. Starczy
na trzy takie operacje.
— A czy pan będzie umiał odkroić potrzebny
kawałeczek ? — zapytałem, nie mogąc
wytrzymać ze zdenerwowania. Kałasznikow
był wyższy ode mnie i ze dwa razy szerszy. Z
zainteresowaniem spojrzał na mnie z góry na
dół.
— Młody przyjacielu, współczesny chirurg
powinien umieć przekroić włos wzdłuż jego
osi na dziesięć równych części. Nie wiem
dlaczego, ale te słowa uspokoiły mnie od razu.
Dziesięć minut, piętnaście. Ja i Karnow
powoli przechadzaliśmy się
—galerią biegnącą dookoła sali operacyjnej.
Minęło jedne pół godziny, potem drugie... Aż
dziwne, jaki spokój we mnie wstąpił! Po
prostu wiedziałem, że odbywa się bardzo
delikatna i skomplikowana 'operacja, która
wymaga dużo czasu. A potem krążyłem już
całymi godzinami nie po galerii, lecz po placu
przed kliniką, spoglądając w okna sali numer
14 na piątym piętrze.
Pewnego słonecznego dnia, kiedy po pracy
przyszedłem na swój codzienny spacer, jedno z
'okien na piątym piętrze nagle się otworzyło i
ukazała się w nim postać tęgiej kobiety w
białym fartuchu. Skinęła mi ręką i wskazała
drzwi wejściowe do kliniki. Frunąłem do góry
jak na skrzydłach. Nareszcie sala szpitalna.
Przez parę minut stałem niezdecydowany pod
drzwiami, które nagle otworzyły się same, i
ukazała się w nich wesoła, przyjemna twarz
pielęgniarki.
— Annie dopiero co pozwolili trochę
pochodzić. Proszę iść do
niej, póki nie ma lekarza dyżurnego.
Patrzyłem w śmiejące się, radosne oczy Anny i
bałem się jej
dotknąć.
— No! — powiedziała z kapryśną minką. — Co z
ciebie za fajtłapa! Pocałujźe mnie prędzej, bo
zaraz nadejdzie Filimonow. Powoli poszliśmy
wzdłuż ściany. Objąłem Annę i podtrzymując
ją, w takt jej niepewnych kroków szeptałem:
— Raz, dwa, raz, dwa.
Przeszliśmy potem do sąsiedniego pokoju,
obeszliśmy go dookoła
i stanęli przy umywalce. Z kranu wyciekał
strumyczek wody,
zastygły jak szklana pałeczka. Dla mnie stał się
on symbolem
wiecznego życia.
Doktsr Filimonow, który wszedł znienacka,
udał, że nas nie widzi.
Gderliwie, starczym głosem zwrócił się do
pielęgniarki:
— Siostro, kiedy siostra nareszcie wezwie
hydraulika, żeby zreperował kran?
Janusz A. Zajdel - Metoda doktora Quina
Szum silników zamarł powoli, wodolot opadł
ciężko na
rozedrganą powierzchnię oceanu. Teraz
dopiero, w zapadłej ciszy,
można było dosłyszeć tłumiony przez ściany
kabiny plusk fal
bijących o burtę. W jednej chwili wodolot
rozkołysał się, uderzany
miarowo falami przypływu. Sato
wymanewrował sterami w ten
sposób, by fala ustawiła łódź dziobem ku
brzegowi. Warknął
pomocniczy silniczek podwodnej śruby.
Sterczący ukośnie w górę
dziób wodolotu popełzł z wolna ponad płytką
woda w kierunku
piaszczystej plaży, unoszony rytmicznie krótką
falą.
— Wystarczy, Sato! — powiedziałem, gdy
płaskie dno zaszurało
o piasek.
Zdjąłem buty i podwinąwszy nogawki
wyszedłem 2 kabiny.
Przebiegłem szybko w poprzek rozgrzanego
słońcem pokładu, który
parzył bose stopy. Woda wydała się potem
przyjemnie chłodna,
choć w rzeczywistości tu, na płyciźnie, miała
temperaturę podstygłej
zupy.
Obejrzałem się. Sato kiwnął mi dłonią i
uruchomił śrubę. Wodolot
spełzał tyłem z mielizny, potem z wolna obrócił
się dziobem
w stronę morza, ukazując śmigła napędowe.
Zawył silnik, łopatki
drgnęły, potem rozmazały się w srebrzyste
pierścienie. Łódź
.y' wyrwała ostro do przodu i błyskawicznie
nabierając prędkości
' $' pomknęła, prawie nie dotykając wody. 1
Wyszedłem na brzeg i usiadłem, by założyć
buty. Nim to zrobiłem, szum silnika stopił
się w jedno z szumem morza i wiatru,
• a wodolot zniknął za białymi grzywami fal.
Upał — mimo dość • późnej godziny —
dokuczał ciągle, łagodzony tylko rzadkimi
: ; porywami wiatru od strony oceanu.
To dziwne, ale poczułem się samotnie...
Właśnie teraz, tu, na tej odosobnionej, ale
przecież nie bezludnej wysepce południowego
Pacyfiku. Po latach żeglugi w próżni uczucie
osamotnienia było co najmniej nie na
miejscu... Tam, na „Trytonie", było nas
osiemnastu... na początku... a potem
jedenastu, lecz nasza samotność — samotność
statku kosmicznego — była inna niż ta,
• którą .teraz odczułem. Tam, w próżni,
byliśmy 2agubionymi
atomami myślącej substancji, wyosobnionymi
jednostkami, w zbyt małej liczbie, by podlegać
jakimkolwiek prawom statystycznym. '• Każdy
coś znaczył, każdy miał swoje miejsce... A tu,
wtopieni w miliardowe mrowie jednostek —
byliśmy nijacy, nieporadni. Kilkadziesiąt lat
nieobecności cofało nas jakby w rozwoju. Nie
nadążaliśmy... Przez pierwsze dni
stanowiliśmy średniej miary sensację — ot,
jeszcze jedna ze starych wypraw
międzygwiezdnych wróciła na Ziemię. Nie
pierwsza i nie ostatnia, jedna z wielu.
• Wstałem, otrzepując z ubrania białe ziarnka
piasku. O kilkanaście metrów od brzegu
zaczynał się gąszcz zarośli. Idąc wzdłuż nich
odnalazłem słabo znaczącą się ścieżkę,
prowadzącą w głąb wyspy.
Poszedłem nią, odgarniając co chwila sterczące
przed twarzą gałązki. „To powinno być
niedaleko" — pomyślałem. Zarośla zrzedły
nagle, przechodząc w dość zapuszczony, ale
noszący ślady uprawy ogród. W głębi,
naświetlona ukośnymi promieniami _ słońca,
jaśniała ściana budynku. Był piętrowy,
zbudowany w jakimś śmiesznym, archaicznym
stylu. Przypominał miniaturę zabytkowego
pałacyku z końca drugiego tysiąclecia. W
środku frontowej ściany widniał ozdobny
portal z wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami.
Takich budynków prawie się już nie spotyka.
Ten jednak, jak mi się wydawało, był
budowany niedawno... Uprzedzono mnie
wprawdzie, iż nie znajdę tu niczego, co
mogłoby przypominać współczesną technikę i
cywilizację. Nie sądziłem jednak, że będzie tu
aż tak staromodnie.
— To jest specjalnego rodzaju zakład,
sanatorium czy raczej może rodzaj
„psychicznej kwarantanny" — powiedział
wczoraj pułkownik. — Ludzie, których tam
zastaniesz, skierowani zostali na kurację z
powodu zaburzeń nerwowo-psychicznych,
nabytych przeważnie na skutek długiego
przebywania w próżni, zbyt silnych przeżyć w
Kosmosie lub na samotnych stacjach
satelitarnych i tak dalej... Oderwanie ich od
współczesności, połączone z odpowiednią;
terapią — to jedyny sposób przyjścia z pomocą
tym ofiarom naszej cywilizacji. Istota metody
doktora Quina, który kieruje zakładem od
chwili jego powstania, polega na odcięciu
pacjenta od przejawów współczesnego życia.
W ten sposób izoluje się go od podłoża, na
którym powstały zaburzenia równowagi
psychicznej. Metoda daje zadowalające wyniki
w sześćdziesięciu procentach wypadków. W
czasie dotychczasowej działalności zakładu
opuściło go wielu wyleczonych pacjentów. Ci,
którzy nie rokują nadziei wyleczenia, są po
upływie dwóch, trzech lat odsyłani do
specjalnych zakładów opiekuńczych. Osoby,
które zastaniesz aktualnie w zakładzie, to,
niestety, przeważnie przedstawiciele owych
czterdziestu procent; ludzie, u których zmiany
psychiczne przekroczyły próg odwracalności.
Przypominałem sobie informacje pułkownika,
idąc alejką w stronę budynku. Wydawało mi
się, że w kilku oknach na piętrze widzę
dyskretnie cofnięte w głąb pokoi twarze.
Pewnie dobiegi tu odgłos silnika i obudził
ciekawość pensjonariuszy. Muszą się tu
porządnie nudzić i każdy nowy przybysz
stanowi nie lada atrakcję! Moje przeczucia
okazały się najzupełniej trafne: z bocznej alejki
•wyszedł mi na spotkanie wysoki, rudawy
blondyn. Mógł mieć
najwyżej trzydzieści lat.
_ Witam! — powiedział swobodnie, jakby znał
mnie od
dawna. — Kolega do nas... sam, bez... opieki?
„To był chyba błąd — pomyślałem. — Sato
powinien był
odprowadzić mnie tutaj".
Twarz rudego nie wyraża jednak zdziwienia,
raczej zadowolenie.
— Dzieó dobry — powiedziałem bez
entuzjazmu, podając mu • dłoń. — Jak kolega
widzi, sam...
— To znaczy — ucieszył się — że 'tylko...
profilaktycznie, no
nie? — Tu zmrużył oko i ujął mnie
konfidencjonalnie pod
łokieć. — Tak samo jak ja. Przepraszam,
Lindgard jestem, Ole
Lindgard.
Szedł obok mnie i wyraźnie nie miał ochoty się
odczepić.
— Igor Kreis — powiedziałem niechętnie.
Ole zatrzymał się gwałtownie, potem dogonił
mnie jednym
susem.
— Kreis? z „Trytona"? Strasznie miło mi
poznać! Wróciliście chyba z tydzień temu, no
nie ?
— Dokładnie: dziesięć dni temu. — Byłem
zaskoczony. •— Skąd wiesz ? Słyszałem, że nie
docierają do was informacje o bieżących
sprawach ?
— Eee... bez przesady, Kreis! — Ole wydął
wargi i uśmiechnął się-protekcjonalnie. — Nie
we wszystko, co się tam mówi o zakładzie,
trzeba zaraz wierzyć. To i owo tu do nas
przecieka. Inaczej można by się na śmierć
zanudzić na tym odludziu. Tylko — dodał
—spojrzawszy na mnie poważnie — nie trzeba
się z tym zdradzać przed Quinem. On twierdzi,
że mu to zaburza kurację. Ale to i tak nie ma
znaczenia. Oprócz mnie nie ma tu w tej chwili
takich... profilaktycznych. Sami
nieodwracalni, rozumiesz ? Odsiadują tylko
przepisowy okres. Nic z nich nie będzie, mają
zupełnie pokręcone w głowie... Biedacy! A ty
wróciłeś na „Trytonie" — ciągnął po chwili
przerwy. — Świetnie. Nareszcie dowiem się z
pierwszej ręki, jak tam naprawdę było. Te
komunikaty radiowe nie podają żadnych
szczegółów, a mnie to trochę interesuje. No,
no, to ci gratka! Dawno tu nie było itakiego...
transstellarnego jak ty... Byłeś drugim pilotem,
no nie ?
Trajkotał bez chwili przerwy, pętając się wokół
mnie, wyrastając to z lewej strony, to z prawej,
to znów zastępując mi drogę. Nie przestawał
gadać nawet wówczas, gdy znaleźliśmy się w
hallu.
— Gabinet szefa jest tu — wskazał usłużnie
pierwsze drzwi po lewej stronie. — Jak z tobą
skończy, wpadnij do czytelni, pogadamy.
Wprowadzę cię w ten nasz światek... Odszedł w
głąb budynku, a ja odetchnąłem z ulgą. Jego
paplanina
— skądinąd przydatna jako źródło potrzebnych
mi informacji — przeszkadzała mi zebrać myśli
przed rozmową z doktorem. Zastukałem lekko
i popchnąłem drzwi. W pokoju, za wielkim
antycznym biurkiem, siedział łysiejący
mężczyzna. Na nosie miał druciane okulary,
nieco przekrzywione. Spojrzał sponad szkieł,
uśmiechnął się przyjaźnie na moje „dzień
dobry" i wskazał krzesło.
— Witam pana, Kreis, na wyspie Oor.
Nazywam się Quin — powiedział, gdy usiadłem.
Właśnie tak go sobie wyobrażałem, choć
opisano mi go jedynie w dwóch zdaniach. To
był rzeczywiście „poczciwy doktorek ze starego
filmu"...
— Pan wrócił z Sześćdziesiątej Pierwszej
Łabędzia... — powiedział zerkając do arkusza
leżącego na biurku. — Obserwacja stanu
psychicznego wykazała... Tak... Moi koledzy z
Kosmedu sądzą, że to nic poważnego. Pan
sobie zdaje sprawę z objawów? Tak, tu mam
podane, że został pan poinformowany... Czy to
się często powtarza ?
— W czasie powrotnej podróży powtórzyło się
kilkanaście razy, w odstępach sześcio-
siedmiodniowych. Na ziemi przyrafiło mi się
raz. To bardzo przykre uczucie, panie
doktorze: budzę się i zupełnie nie wiem, kim
jestem i gdzie się znajduję. Trwa to czasem do
kilku godzin.
— Tak, tak... — mruknął Quin. — To również
mam tu, w pańskich aktach. Proszę ze mną.
Wstał, otworzył drzwi do następnego
pomieszczenia i przepuścił mnie przodem. Gdy
stał, sięgał mi ledwie do ramienia. Pokój, do
którego weszliśmy, był prawdopodobnie
gabinetem zabiegowym. Na środku stał duży
stół z mnóstwem słoi, fiolek i narzędzi
medycznych. Wyglądało to wszystko dość
groteskowo, niczym scenografia do „Fausta".
Całe otoczenie, cały ten niezwykły zakład trącił
jakimś nieprawdopodobieństwem,
anachronizmem. Wprost trudno było
uwierzyć, że ta staroświeckość — jak izolowana
wysepka w rzece czasu — opiera się prądowi i
trwa w otoczeniu XXIII-wiecznej
rzeczywistości. Już od pierwszych chwil
czułem się jak przeniesiony w daleką
przeszłość. Metoda doktora Quina zaczęła się
przedstawiać w swoich praktycznych skutkach:
w takiej atmosferze można było pozbyć się nie
tylko urojeń powstałych na gruncie
współczesnych zjawisk społecznych i odkryć
naukowych. Tu można było w ogóle zwątpić w
realność dwudziestego trzeciego wieku.
\-_;
Moje medytacje przerwał Quin.
— Widzę pana zaskoczenie — zagadnął
jowialnie.— To normalna reakcja. Dziwi się
pan pewnie, w jaki sposób mogę tu zdziałać
więcej niż moi koledzy w Kosmedzie. Otóż nie
ma w tym żadnych czarów. Dysponuję
najnowocześniejszym wyposażeniem, lecz
ukrywam je przed okiem pacjenta. Praktyka
wykazała, że widok tych wszystkich
cefalektorów, konfliktografów i tak dalej
niekorzystnie wpływa na przebieg kuracji.
Wszystko musi być zharmonizowane z
otoczeniem... Jak pan widzi, mamy tu dość
bezładną mieszaninę stylów i epok, staram się
jednak nie wykraczać poza wiek
dziewiętnasty... oczywiście, jeśli chodzi
o zewnętr2ny efekt... To, że odnajdzie pan tu
głównie wiek XIX, wynika jedynie z moich
prywatnych upodobań... Lubię tamte czasy. To
był właściwie ostatni okres względnego
spokoju w historii ludzkości.
Mówiąc to, Quin posadził mnie na miękkim
fotelu i oplótł moj% głowę siecią elektrod i
przewodów. Przez chwilę obserwował ukryty
przed moimi oczami ekran, potem stanął
przede mną, uśmiechając się nieznacznie.
— Właściwie... wszystko w normie. Nie
zauważyłem nawet tego „zaburzenia rytmów
jałowych", o którym piszą w diagnozie...
Znajduję natomiast coś, co chyba odpowiada...
bo ja wiem? Jakby... był pan niepewny swej
osobowości... Wie pan, to można różnie
interpretować. Dodatkowe badania i
obserwacje wyjaśnią to 2 czasem. Teraz proszę
iść do pokoju piętnastego, kazałem go
przygotować dla pana. Tam też znajdzie pan
rozkład dnia i plan budynku. Gdyby się pan
nudził, można skorzystać z księgozbioru. Nie,
nie... — uśmiechnął się, uprzedzając moje
pytanie. — Książki mamy tu różne, nie tylko
dziewiętnastowieczne. Wie pan, to zupełnie
coś innego... Tekst czytany wpływa na pacjenta
inaczej niż wrażenia słuchowe i wizualne.
Wyobraźnia pracuje na bazie przeżyć
wewnętrznych... Zresztą — tu znów się
uśmiechnął — przepraszam, to już bardzo
specjalistyczne sprawy, na pewno pana
nudzę...
Wyszedłem przez gabinet. Oprócz biurka
zauważyłem tu kilka ciężkich, rzeźbionych
regałów, pełnych książek i segregatorów. Na
szczycie jednego z regałów stała potężna statua
z brązu, przedstawiająca atletę. Na drugim
zauważyłem stary zegar kominkowy zdobiony
marmurem i złotymi inkrustacjami.
Wciąż jeszcze byłem zaskoczony wyznaczonym
mi zadaniem. Wszystko stało się tak nagle...
— Z nieba nam pan spada, Kreis! — powiedział
pułkownik, gdy po wszystkich badaniach
kontrolnych zameldowałem się w dowództwie.
Pułkownika — tak się jakoś złożyło —
pamiętałem sprzed wyruszenia w Kosmos. Był
wtedy młokosem z pierwszego roku pilotażu.
Teraz wyglądał na sześćdziesiąt lat. Musiał też
latać w Kosmos, ale bliżej niż ja... Zarobiłem w
stosunku do niego lat dwadzieścia parę. Nie
było zresztą czasu na pogaduszki O przeszłości.
Przystąpiliśmy od razu do sedna sprawy.
— Spełnia pan wszystkie warunki — powiedział
pułkownik.. — Mamy właśnie taką sytuację...
Mówił wtedy dobrą gadzinę, ale gdyby mówił
jeszcze więcej, i tak nie byłbym teraz
mądrzejszy. „Sprawa jest delikatna i niezbyt
bezpieczna" — tak się wyraził. A ja, po
powrocie z piekielnie
dalekiej i niebezpiecznej podróży
międzygwiezdnej, zgodziłem się na udział w
proponowanej mi akcji. Właściwie
przysługiwał mi odpoczynek na koszt
Kosmocentrum, miałem wylatane swoje
parseki, a lata do emerytury liczą się według
ziemskiej rachuby czasu. Kiedy jednak
wyobraziłem sobie siebie w roli
czterdziestoletniego emeryta, zrobiło mi się
głupio. Czułem się -winny wobec moich
rówieśników, którzy pozostawali przez cały
czas na Ziemi i dobijali teraz do
dziewięćdziesiątki; było mi głupio, że
oszukałem czas... Postanowiłem, że nie będę
korzystał z tych wszystkich uprawnień, które
nabyłem dzięki swej podróży. Będę pracował
nadal w Kosmocentrum.
Obawiałem się tylko, że moja zeszłowieczna
wiedza nie na wiele się przyda. Kiedy więc
pułkownik uznał mnie za jedyną osobę
spełniającą wszystkie warunki dla
przeprowadzenia akcji oznaczonej
kryptonimem „Sanatorium", uchwyciłem się
ad razu tej możliwości.
W pokoju na piętrze odnalazłem przygotowane
dla mnie ubranie i domowe pantofle.
Przebierając się, obejrzałem pokój. Był duży, z
dwoma wysokimi oknami. Wnętrze było
ponure. Pod ścianą stało szerokie łoże, na
środku stół i dwa krzesła. Umeblowania
•dopełniała ogromna szafa, nie wiadomo po co
wstawiona do tego pokoju. Wszyscy kuracjusze
przybywali tu bez żadnych osobistych rzeczy.
Na stole leżał plan budynku, a obok rozkład
dnia z godzinami posiłków. Spojrzałem na
zegarek. Dochodziła piąta po południu, do
podwieczorku została cała godzina czasu. Z
westchnieniem rezygnacji postanowiłem zejść
do czytelni. Według danych, które otrzymałem
od pułkownika, kuracjuszy było aktualnie tylko
pięciu. To ułatwiało znacznie moje zadanie.
Wśród izolowanej od świata grupki ludzi
miałem zidentyfikować jedną esobę. Tylko że
każdy z tej piątki może być tym, o kogo chodzi.
Nazwiska wszystkich pięciu wraz z krótkimi
informacjami o historii choroby i życiorysami
miałem zanotowane na kilku klatkach
mikrofilmu. Idąc jednak za radą pułkownika,
postanowiłem nie zaglądać do tych notatek,
dopóki nie wyrobię sobie własnego zdania o
każdym z osobna. Miało to wykluczyć wszelkie
sugestie i uprzedzenia.
Na korytarzu parteru natknąłem się na dwóch
wysokich mężczyzn w białych kitlach —
zapewne pielęgniarzy. Odwrócili ku mnie
tępawe twarze i skłonili się uprzejmie, gdy ich
mijałem. Biblioteka nie odbiegała charakterem
od pozostałych pomieszczeń. Masywne półki
wokół ścian były pełne ustawionych ciasno
tomów. Kilka foteli z wysokimi oparciami, dwa
stoliki, na których stały
małe lampki elektryczne, lecz imitujące
naftowe. Wszystko razem wytwarzało nastrój
skupienia i trochę zapleśniałego jakby
spokoju...
Przypomniało mi się widziane w jakimś
muzeum wnętrze starej apteki: i tu na półkach
widniały białe tabliczki, z tą jedynie różnicą, że
zamiast sakramentalnych nazw różnych
„Guttae" i „Ungentia", były na nich wypisane nazwy działów księgozbioru. Ole siedział na
wprost wejścia. Oprócz niego dostrzegłem
jeszcze trzy osoby: otyłego jegomościa o trzech
podbródkach, rozpartego w inwalidzkim
wózku, oraz dwóch innych, częściowo ukrytych
w kącie poza oparciami foteli. Na moje wejście
zareagował tylko Ole. Wstał i podszedł do
mnie, a następnie, ujmując moje ramię,
przywiódł mnie przed oblicze grubego w
wózku. '
— To jest pan Igor Kreis. Pan Enor Asvitz —
przedstawił nas sobie wzajemnie, a potem, gdy
wymieniłem uścisk dłoni z grubasem, dodał: —
Igor wrócił właśnie z sektora Łabędzia!
Zauważyłem, jak w jego oczach zapalił się
złośliwy błysk. Zaraz też usiadł, jakby
przeczuwając, co teraz powinno nastąpić.
Asvitz, dotąd ospały i nieruchawy, sprężył się
nagle i szybkim ruchem przechylił się przez
poręcz wózka w moim kierunku. Derka, którą
był okryty, zsunęła się na podłogę.
Dostrzegłem, że obie nogi ma amputowane
powyżej kolan.
— Więc to pan... To pan wrócił z
Sześćdziesiątej Pierwszej Cygni?
To się doskonale składa! Pozwoli pan, że
zadam kilka pytań ? To '
dla mnie niezmiernie istotne. Proszę, niech
pan posłucha
uważnie...
Nerwowymi ruchami pulchnych dłoni ustawił
koła swego wózka '
w ten sposób, by mieć mnie na wprost siebie.
— Pan się może zdziwi... ale Chciałbym
wiedzieć... czy... czy tam, w próżni, nie odebrał
pan jakichś... sygnałów niewiadomego
pochodzenia? — Asvitz mówił coraz szybciej.—
Ja wiem, wszystko, co schodzi z anteny, jest
rejestrowane... Właśnie na to liczę i pytam, czy
pan nie wie nic o takich sygnałach ? No,
rozumie pan? Takich, które były wysłane nie
przez... ludzi? Nikt, na szczęście, nie zauważył
odruchu gwałtownego zainteresowania,
którego nie zdołałem w porę opanować.
— O jakich sygnałach pan mówi? — spytałem,
starając się nadać głosowi możliwie obojętne
brzmienie. — Czy ma pan na myśli szumy
radiowe?
— Ach, nie, nie! — machnął ze
zniecierpliwieniem ręką. — Chodzi o sygnały,
prawdziwe sygnały, z cechami prawidłowości...
• Nawet zakłócone i silnie zniekształcone, ale
prawidłowe, seryjne... „Nie — pomyślałem. —
To nie może być ten, o którego mi chodzi.
Nonsens!" '
— Niestety — powiedziałem głośno. — Muszę
pana rozczarować.
Niczego takiego nie zarejestrowaliśmy po
drodze ani też w układzie Sześćdziesiątej
Pierwszej. Pan się tym interesuje? To znaczy,
kontaktem z obcymi cywilizacjami? To bardzo
interesujące hobby, ale przyzna pan, nieco
beznadziejne. Pan wie, oprócz owej
prymitywnej, jeśli można tak ją nazwać,
„cywilizacji" na jednej z planet układu Lalande
21 185...
— Myli się pan! — Asvitz przerwał mi
gwałtownie bardzo ostrym i nie
dopuszczającym sprzeciwu tonem. — Wszyscy
się mylicie. Ale to nie jest wina obserwatoriów
i stacji naukowych. Nie może być inaczej. Ale
nie o to w tej chwili chodzi. Mam bardzo
osobiste powody, by interesować się sygnałami
z Kosmosu... Enor zamilkł, przymknął oczy i
wydawało się, że zapadł w drzemkę.
Tajemnicze sygnały z Kosmosu... Ja także
miałem powody, by się-nimi interesować...
Owszem, były takie sygnały. Skłamałem
mówiąc, że nic o nich nie wiem. Tylko że nie
„Tryton" je odebrał ani też żaden ze statków
międzygwiezdnych. Zupełnie przypadkowo
zarejestrował Je jeden z bezludnych satelitów,
automatyczna stacja pomiarowa, której
zadaniem było rejestrowanie natężenia
promieniowania kosmicznego.
To był silnie skupiony strumień energii
promienistej, emitowany na falach
najtwardszego promieniowania gamma. Gdyby
to był tylko zwykły strumień fotonów, to
zostałby uznany za jeden z potoków radiacji
galaktycznej i jako taki zarejestrowany w
archiwum służby kontroli radioaktywności.
Tymczasem — jak zauważył jeden z
pracowników KORAD-u — ów strumień
promieniowania wykazywał wszelkie cechy...
zmodulowanej wiązki fal! Dokładne badania
radiogramu wykazały, że jest to rzeczywiście
skomplikowana modulacja według nieznanego
kodu...
Po ustaleniu kierunku padania wiązki
wyznaczono nawet przypuszczalny obszar, na
który padała: niosąca nie rozszyfrowane
sygnały wiązka promieniowania ogniskowała
się na południowym Pacyfiku, tworząc na
powierzchni Ziemi „plamę" o średnicy nie
przekraczającej kilkudziesięciu kilometrów!
Bez trudu stwierdzono, że w chwili odebrania
sygnałów żaden z ziemskich statków
kosmicznych nie przebywał w tym sektorze
nieba, żaden inny sztuczny satel''ta nie
przebiegał nad tym rejonem oceanu.
Stwierdzenie to było zresztą, czystą
formalnością: żaden obiekt pochodzenia
ziemskiego nie mógł być źródłem tego rodzaju
promieniowania. Nie potrafimy dotąd w ten
sposób modulować wiązki promieniowania
jądrowego! •
Pozostało zatem jedyne narzucające się
przypuszczenie: sygnały pochodzą z głębi
Kosmosu.
Najbliższym ciałem niebieskim, leżącym na
„podejrzanym" kierunku okazała si? niewielka
czerwona gwiazda, skatalogowana jako Lacaile
9352. Przy dużej odległości od niej, wynoszącej
ponad dziesięć lat światła, trudno było
wyobrazić sobie urządzenie dające tak dobrze
skupioną wiązkę. Najlepsze z ziemskich
laserów miały o kilka rzędów wielkości gorszą
zdolność skupiającą. Nie należy przy tym
zapominać, że chodzi tu o promieniowanie
gamma! Ponadto — jak wiadomo od czasów
wyprawy Lambego — układ tej gwiazdy,
złożony z trzech maleńkich planet, pozbawiony
jest jakiejkolwiek formy wegetacji organizmów
żywych, nie mówiąc już o istotach
cywilizowanych.
Następną gwiazdą, leżącą na zbliżonym
kierunku, była wielka Fomalhaut. Nie dotarły
do niej żadne ziemskie ekspedycje — była zbyt
odległa. Z tego też względu jeszcze mniej niż
poprzednia pasowała do hipotezy kosmicznego
pochodzenia odebranych sygnałów.
' Nie byłoby zresztą powodu do robienia wokół
tej sprawy tak wielkiego szumu w
Kosmocentrum, gdyby nie fakt, że w rejonie
Pacyfiku, na który skierowana była wiązka
sygnałów, nie było ! żadnej wyspy, oprócz tej
jednej, samotnej i maleńkiej, na które;
znajdował się zakład rehabilitacyjny doktora
Quina...
Na sygnały z Kosmosu oczekiwano wszak od
wieków —- bez
najniklejszego rezultatu... A teraz, gdy przyszły
takie sygnały, nic
były one najwyraźniej adresowane do
ludzkości... A w każdym
razie — nie do całej ludzkości!
Któż jednak mógł być tym tajemniczym
adresatem, znajomym —
czy może emisariuszem — nieznanych istot z
Kosmosu?
Fakty same układały się w kuszącą hipotezę: na
wyspie,
w zakładzie Quina, przebywali kuracjusze,
którzy mieli w swym
dotychczasowym życiu takie czy inne kontakty
z Kosmosem.
Niewykluczone, że któryś z nich zetknął się w
swej podróży
poza Układ Słoneczny z jakimiś obcymi
istotami, które... uczyniły
go — świadomym lub nieświadomym — swoim
szpiegiem,
dywersantem czy może po prostu tylko
obserwatorem
w społeczności ludzkiej... Przyjęcie takiej
hipotezy pociągało za
sobą wyjaśnienie istoty sygnałów: były one
informacją
przeznaczoną dla tego właśnie człowieka albo
po prostu
,,impulsami zdalnego sterowania" jego
osobowością.
Hipoteza miała słomiane nogi, dlatego też nie
można było sobie
pozwalać na zbytnie rozbudowywanie
wypływających z niej
wniosków. Położenie źródła sygnałów, jak
również rolę owej
tajemniczej „wtyczki" w ziemskie sprawy, jaką
stanowił
hipotetyczny odbiorca sygnałów —
pozostawiono do dalszego •
wyjaśnienia. Na razie chodziło o stwierdzenie,
co dzieje się w zakładzie i czy ktoś 2 jego
pensjonariuszy nie zachowuje się
podejrzanie...
To był właśnie powód, dla którego znalazłem
się na wyspie. Misja moja, tajna do tego
stopnia, że wiedziały o niej oprócz mnie tylko
trzy osoby, miała na celu odnalezienie tego
człowieka. Dzięki temu, że powróciłem właśnie
2 podróży międzygwiezdnej, mogłem znaleźć
się tutaj nie budząc niczyich podejrzeń, jako
zwykły kuracjusz, 2 odpowiednio oczywiście
zredagowaną opinią lekarzy — psychiatrów z
Kosmedu.
„Kto z kuracjuszy zachowuje się podejrzanie"
— to łatwo powiedzieć! Ale odnaleźć takiego
wśród ludzi z mniejszymi lub większymi
zaburzeniami pamięci czy równowagi
psychicznej — to było zadanie graniczące z
beznadziejnością... Podstawowym warunkiem
powodzenia mojej misji była oczywiście
ostrożność w postępowaniu, aby nikt
niepowołany nie dowiedział się, że sprawa
tajemniczych sygnałów przestała być tajemnicą
Ich nadawców i odbiorcy. Tę właśnie zasadę
ostrożnej indagacji najtrudniej było zachować.
Opanowanie zdziwienia i zaskoczenia
niespodziewanymi słowami rozmówcy, w
pierwszej chwili wydającymi się doskonale
przystawać do sprawy, którą miałem
zaprzątniętą głowę, nie należało do rzeczy
najłatwiejszych •w mojej sytuacji.
Wbrew pozorom Asvitz nie zasnął. Po chwili
otworzył oczy.
— Taak... — mruknął. — Mam swoje prywatne
powody, by się interesować sygnałami z
Kosmosu.
— Jakież to powody ? — rzuciłem niedbale.
— O, to dłuższa historia — powiedział
melancholijnie, mrużąc
oczy i rozpierając się wygodnie w swoim
wózku.
Nie zważając na ironiczny uśmieszek
Lindgarda, udałem żywe
zainteresowanie.
— Wie pan, dlaczego nie mam nóg ? — zaczął
Enor cicho. — Nie, na pewno pan nie wie, skąd
mógłby pan wiedzieć... To było na Księżycu.
Baza Selen-2, zna pan?
— Ależ... — wyrwałem się. — Bazę Selen-2
zlikwidowano siedemdziesiąt lat temu!
— No to co ? — Enor popatrzył na mnie z
pobłażliwym uśmiechem. — Ja byłem tam
jeszcze w dwa tysiące trzecim!
— Ach, więc... pan latał do gwiazd?
— Latał nie latał... W pewnym sensie! —
zarechotał nieprzyjemnie, aż jego toy
podbródki zadrgały nad tłustą szyją. —
Poniekąd, poniekąd... — powtórzył, jakby
bawiąc się brzmieniem tego słowa. — Słuchaj
pan dalej.
Otóż, pracowałem na Selenie od początku.
Byłem szefem łączności, uważa pan? Wtedy to
był jeszcze przeraźliwy prymityw. Te ówczesne
radioteleskopy, śmieszne... Ale w dwa tysiące
trzecim... zostałem porwany! Tu, w naszym
systemie, przebywał wówczas statek
kosmiczny z Deneba, z Alfy Łabędzia!
— Nie przypominam sobie — wtrąciłem
chłodno. — W dwa tysiące sto trzydziestym
drugim studiowałem kosmikę u Ciantiego w
Rzymie. Nic nam nie mówiono o takich
odwiedzinach!
— Ech, panie Kreis! — Enor skrzywił się z
niesmakiem. — Pan
—wie, jakie to były czasy: te śmieszne
radioteleskopy, zupełnie ślepe ' na
grawiwektor trójpola zespolonego... Nie
wykryli niczego. Tamci, to znaczy Denebici,
przysłali zwiad na Księżyc, porwali mnie i
zabrali ze sobą!
— Na Deneba?
— No, a dokąd ? Pewnie, że do układu Deneba.
— A później ? Odwieźli pana z powrotem?
— Niezupełnie. Na Księżycu pozostawili
uprzednio urządzenie rekonstrukcyjne, a
mnie... przetransmitowali! Rozumie pan ?
Rozłożonego na impulsy, na ciągi falowe,
przesłali na Księżyc, a odbiornik odtworzył
mnie w postaci materialnej. Tylko, jak pan
widzi, trochę się to nie udało. Widocznie część
fal rozproszyła się, uległa odbiciu czy coś w
tym sensie. Zostałem odtworzony •
niekompletnie... Moje nogi... błąkają się gdzieś
w przestrzeni... Gdybym choć mógł polecieć na
Księżyc... To ich urządzenie musi tam jeszcze
być, ukryłem je na zboczu Hipparcha, w
szczelinie skalnej... Oni na pewno zorientują
się i doślą brakujące części mego faloplanu! Na
pewno to zrobią, muszą to zrobić! Twarz Enora
nabrzmiała, oczy nabiegły krwią, jakby się
dusił.
— Prosiłem... — krzyczał — wszystkich
prosiłem: uważajcie, rejestrujcie sygnały! Na
pewno gdzieś w próżni krążą, zabłąkane...
Odbijają się od planet i gwiazd, uginają na
mgławicach, interferują między ramionami
galaktyk... Zarejestrować, zarejestrować,
potem odtworzyć... i będę znów mógł chodzić...
Rzucał słowa chaotycznie i bez sensu. O ile na
początku wszystko, co mówił, miało jakieś
pozory prawdopodobieństwa, o tyle teraz
najwyraźniej bredził. Spojrzałem na Olego,
lecz on siedział •-"• spokojnie, kiwał tylko
uspokajająco głową. Enorowi zresztą
rzeczywiście po chwili przeszło. Opadł
bezwładnie na oparcie fotela, potem odetchnął
kilka razy głęboko i popatrzył na mnie
znacznie przytomniejszym wzrokiem. Mimo że
wyglądał odrażająco ze swą napuchłą,
czerwoną twarzą, trudno było nie współczuć
temu biedakowi, którego kalectwo przyprawiło
o takie maniackie urojenia...
— Panie Asvitz! — zacząłem łagodnie. — Czy nie
próbował pan używać protez? Są przecież
doskonałe, kierowane bioprądami...
— Bzdury! — przerwał ostro. — Żadna proteza
nie zastąpi nogi!
— No, niby racja! — zgodziłem się. — Ale poza
tym przecież... chirurgia plastyczna i
regeneracyjna... chyba w tej chwili jest już
zdolna...
— Odtworzyć? — zarechotał. — Owszem,
proponowano mi... Nie zgodziłem się.
— Dlaczego?
— Niech pan pomyśli logicznie: przypuśćmy, że
się zgodzę. Odtworzą mi nogi. A jeśli wówczas
Denebici odeślą mi moje własne? Oni to na
pewno zrobią, wcześniej czy później... Oni
potrafią to zrobić. I muszą, powinni. To
przecież ich wina, że tak się stało. Powinni byli
od razu przesłać serię zdublowaną, a nie
pojedynczy ciąg impulsów! Pomyśl pan, Kreis:
jeżeli dam sobie odtworzyć nogi, a oni odeślą
mi moje własne... to co wtedy? — Tu Enor
zaryczał szyderczym śmiechem. — Po diabła mi
cztery nogi, Kreis? No po co? Czy ja jestem
krowa? Albo pies? Widzisz sam, że nie!
Porażony żelazną logiką szaleńca patrzyłem
bez słowa, jak zanosząc się od spazmatycznego
śmiechu wytacza swój wózek w kierunku
wyjścia. Echo jego rechotu brzmiało jeszcze
długo w pustym korytarzu.
Ole spojrzał na mnie i puknął się znacząco w
czoło. Z fotela w kącie podniósł się jakiś
drobny, niepozorny mężczyzna. Szedł w
kierunku drzwi, lecz mijając mnie, jakby coś
sobie przypomniał, zatrzymał się nagle i
zwrócił twarz w moją stronę.
— Ten znowu opowiada... — powiedział
ściszonym głosem. — Niech pan nie wierzy ani
jednemu jego słowu. Jemu się wszystko
pomieszało po tym wypadku. Bredzi tak od
czasu do czasu, a ja najlepiej wiem, że to
wszystko bzdura i zmyślenia... W układzie
Deneba nie ma żadnych rozumnych istot,
żadnej cywilizacji! Cztery gołe planety, wielkie
jak wystygłe słońca, na których sama
grawitacja rozgniotłaby człowieka na placek...
— A skąd pan o tym wie ? — zdziwiłem się.
— Wiem. — Powiedział to twardo i
zdecydowanie. — Jestem Ansat Czwarty
Quandr — dodał, wyciągając w moją stronę
drobną dłoń. — To moje nazwisko. Poza tym
scientor kosmognozji... To tytuł naukowy.
Dziwi to pana? Ale mnie nie dziwi to pańskie
zdziwienie. Nie będę panu tłumaczył. Pan
wybaczy, ale t® bezcelowe. I tak nie uwierzyłby
pan i.;, nie zrozumiał... To się nie mieści w
waszych pojęciach. To tak, jakby pan,
przepraszam, chciał tłumaczyć troglodycie
rachunek różniczkowy, nie, nawet nie,
powiedziałbym: małpie — ogólną teorię
grawitacji... Tak, dobrze ująłem dystans, jaki
nas dzieli. Przepraszam... Powiedziawszy to,
skłonił się z wyższością i wyszedł z biblioteki.
— Nie łudź się, że cię ominie ta Jego idiotyczna
hisftyjka —• mruknął Ole. — On ją wcześniej
czy później każdemu opowiada
— Tobie powiedział?
— Oczywiście. Przecież siedzę tu od pół roku, a
en co najmniej rok!
— Io czym to on opowiada?
— Jeszcze gorsze brednie niż Enor. „Ansat
Czwarty Ouandr";
też sobie wymyślił! — parsknął Ole. — Cała
reszta też z palca wyssana. On twierdzi,
wyobraź sobie, że zabłąkał się tu z...
przyszłości! Brał udział w wyprawie
międzygalaktycznej, która wyruszyła z Ziemi w
dwudziestym szóstym wieku! Za trzysta lat,
uważasz ? Opowiada, że dostał się w obszar
jakiegoś „czasu ujemnego"... nie, on to nazywa
„izolowanym obszarem antyczasu"... mądrze,
co ? No, i zamiast trafić w swój dwudziesty
szósty, cofnęło go i wylądował w dwudziestym
trzecim. Zupełny absurd, no nie?
— A tak... naprawdę, to kto on jest?
— To... jakaś mętna sprawa... — odparł Ole z
wahaniem. — On przyleciał na Ziemię jakimś
statkiem. Sam jeden. A tego statku nie
odnaleziono w rejestrach. Musiał być bardzo
stary, dawno wysłany... Wiesz, jaki bałagan
panował w tamtym okresie. Każdy ośrodek,
każde najmniejsze nawet państewko
poczytywało sobie za naczelny cel i punkt
honoru wysłać własną ekspedycję
międzygwiezdną. Archiwa z tamtych czasów to
jeden wielki śmietnik. Musiały zaginąć akta
wyprawy, a na samym statku nie znaleziono
żadnych danych, które mogłyby umożliwić
identyfikację. Pewnie ten wariat je poniszczył.
Jego towarzysze musieli zginąć gdzieś w
próżni, a on sam przehibernował mnóstwo
czasu, a potem obudził się i dostał kręćka z
nudów...
— Więc on twierdzi — podjąłem — że jego
wyprawa dopiero... wyruszy za trzysta lat?
— Właśnie. On ogromnie biada nad tym, że
wpadł w pętlę czasową; po pewnym czasie
umrze, potem znów się narodzi w wieku
dwudziestym szóstym, by zacząć od nowa swą
podróż z, wiadomym skutkiem. I tak, w
kółko...
— Trzeba przyznać, że pomysł oryginalny.
— O, tak. Oni zawsze wpadają na wspaniałe
pomysły. Nie można im tego wybić z głowy. To
są skutki samotności w próżni... Milczeliśmy
dłuższą chwilę.
— A ty, Ole? — zapytałem wreszcie ostrożnie. —
Ty także latałeś?
— Tak, trochę. Ale niedaleko. Odbywałem
praktykę, potem loty egzaminacyjne. Tylko
tyle. Na tym się skończyło. Ale moja historia w
niczym nie przypomina fantastyczności
opowiadań tamtych biedaków. Moja historia
jest w całości prawdziwa, dlatego
nie tak atrakcyjna l barwna... Po prostu
miałem szok, teraz wracani do równowagi i
tyle... Lekarze mówią, że znów będę- mógł
latae^ '•' w Patrolu. Wiesz, to paskudnie nudna
robota, aleco-robić, skoró1-^1-
wyprawy'międzygwiezdne .wyruszają tak
rzadko! To w tej chwili'"' jedyna poza
normalną komunikacją mnędzyplanelariią, a
to jeszcze"^ nudniejsze, możliwość latania...
Jeśli chcesz, opowiem ci, w jaki'"" sposób
znalazłem się w tym zakładzie. To dość krótka
-: '•• ••• i nieskomplikowana historia...
••'" Powiedziałem, że chętnie posłucham.
Lindgard skinął głowa, poprawił się w fotelu i
rozpoczął monotonnym, ściszonym -głosem: -
-, ..,.._.- .... ,;•:. ,..- . _
— Byłem już na trzecim stopniu wyszkolenia,
gdy przydzielono2"' mnie na „Kraba". To taki
dwumiejscowy, niewielki patrolowiec13'
średniego zasięgu. Miałem do wylatania ileś
tam jednostek ''••-'•' astronomicznych, potem
egzamin i licencja samodzielnego pilota
Patrolu.
Mojego instruktora poznałem dopiero w
kabinie „Kraba"... Siedział na prawym fotelu.
Na powitanie wyciągnął do mnie dłoń. Głos
miał przyjemny, równy, dźwięczny... Tylko tyle
potrafiłem powiedzieć o jego
powierzchowności po pierwszym locie.
Obszerny skafander i wielka hauba na głowie
kryły dokładnie jego postać, tak samo zresztą,
jak i mnie... Był doskonałym dowódcą i
pilotem o niespotykanych umiejętnościach. To
rzucało się w oczy już przy pierwszych
trudniejszych manewrach nawet mnie,
nowicjuszowi... Przez cały czas, gdy
prowadziliśmy rakietę wspólnie, dłonie jego
spoczywały miękko na dźwigniach dublujących
moje urządzenia sterownicze. Każdy jednak
mój niewłaściwy ruch wyzwalał
natychmiastową reakcję tych na pozór
niezgrabnych, odzianych w grube rękawice
dłoni. Czasem wydawało mi się, że przeczuwa
moje błędy i poprawia, zanim jeszcze zdążę je
popełnić. To było. niesamowite 'i dopiero po
kilku manewrach zdołałem się do tego nieco
przyzwyczaić. Ta jego narzucająca się obecność
dawała •• poczucie stuprocentowej pewności
lotu. Przy nim, nawet gdy bezwładnie
spoczywał na swym fotelu i zdawało się, że śpi,
czułem się zawsze bezpiecznie. Nie wiem, czy
spał, i nieraz zdawało mi się, że nie zasypia
nigdy albo drzemie niezwykle czujnie. Każde
drgnienie kabiny, każdy trzask wykrywacza
pyłów powodowały jego natychmiastowe
przebudzenie. Sztywniał z dłońmi na sterach, "
V'-gotów przyjść mi z pomocą w razie
kłopotów... '"^'^ Nigdy nie widziałem go
jedzącego. Sądziłem, że posiłki spożywa,-'" gdy
ja śpię. Pierwszy wspólny rejs trwał dwa
tygodnie. W drugim zapuściliśmy się w rejon
pasa planetoid — tam miałem wykazać się
swymi umiejętnościami nawigacy j
nymt.Program egzaminu przewidywał
lądowanie na Cererze, demontaż jednego
z zasobników paliwowych, potem kilka jeszcze
testów i czynności w warunkach ograniczonej
łączności. Poszło mi nadspodziewanie dobrze.
Obecność dowódcy działała na mnie jak środek
uspokajający. Nie popełniłem chyba żadnego
błędu. Gdy weszliśmy na kurs powrotny,
powiedział tylko:
„Zdałeś". Byłem mu wdzięczny za to, że zawsze
zachowywał s-ię tak powściągliwie — zarówno
wobec błędów, jak i wobec sukcesów.
Nie widziałem go nigdy bez skafandra ani poza
kabiną rakiety. Gdy opuszczałem ją po rejsie,
on w niej jeszcze pozostawał, sprawdzając
jakieś szczegóły w dzienniku pokładowym.
Jego sumienność i dokładność były
zadziwiające. Teraz, po zdanym egzaminie, gdy
wracaliśmy znanym i oblatanym przez
dziesiątki rakiet kursem ku Ziemi, pomyślałem
sobie, że nie potrafię mu nigdy dorównać...
Poczułem się zupełnie głupi wobec jego
umiejętności. Pomyślałem nawet, że nie
powinni dawać takich 'instruktorów młodym
adeptom pilotażu. Przy takim pilocie traci się
poczucie własnej wartości, zyskując w zamian
pewność, że nie może się stać nic złego, dopóki
on jest w rakiecie... Któregoś dnia, gdy rakieta
wciąż, jak na smyczy, szła w kierunku Ziemi i
nie działo się właściwie nic, zaproponowałem
mu, jak zwykle w takich sytuacjach, partię
szachów. Zgodził się. Graliśmy w pamięci, bez
szachownicy. Mnie sprawiało to nie lada
trudność, lecz starałem się nie dać tego po
sobie poznać. On natomiast grał wspaniale.
Potrafił przy tym równocześnie mieć na oku
tablicę kontrolną i zauważać każdy,
najmniejszy nawet szczegół na ekranach.
Prawdę powiedziawszy, nie udawało mi się z
nim nigdy wygrać, ale z tym pogodziłem się
szybko. Jego umysł był niedościgniony i w tej
dziedzinie... Po którymś z kolei moim ruchu
czekałem dość długo na jego odpowiedź. Nigdy
przedtem nie namyślał się tak długo.
Pomyślałem, że zasnął lub zamyślił się nad
czymś innym, i nie przerywałem jego
milczenia. Dopiero po dwudziestu minutach
powiedziałem coś. Nie odezwał się.
Zaniepokojony przechyliłem się przez poręcz,
ale pasy nie pozwoliły mi sięgnąć do jego dłoni.
Odpiąłem je i pożeglowałem w powietrzu,
czepiając się uchwytów, w jego stronę. Ująłem
spoczywającą na sterze dłoń. Była bezwładna!
Szybko przysunąłem się w kierunku jego
twarzy i zajrzałem pod haubę. Pierwszy raz
widziałem jego twarz w takim zbliżeniu.
Wydała mi się jakaś nienaturalna. Oczy były
otwarte, lecz jakby martwe, nieruchome i bez
wyrazu. Szarpnąłem bezwładną dłoń. Żaden
ruch nie mącił martwoty tej nieludzkiej
woskowej maski. Nagle bezwładna dotąd dłoń
poczęła z wolna obejmować przebug mojej
ręki. Twarde palce zacisnęły się kurczowo, aż
krzyknąłem z bólu. Reszta.
postaci nie drgnęła nawet, łylko ta ręka, jakby
samodzielna, żyjąca
własnym życiem.
Szarpnąłem się do tyłu, usiłując wyrwać dłoń z
bolesnego uścisku.
Bez skutku. Zaciśnięta rękawica więziła mój
przegub. W nagłym ataku strachu chwyciłem
wolną dłonią skafander na piersi dowódcy.
Pod palcami poczułem, zamiast miękkiej
wyściółki, sztywną, metalizowaną tkaninę.
Szarpnąłem z całej siły, zapięcie puściło... I
wtedy... wtedy oczom moim ukazało się
wnętrze kombinezonu... Zamiast spodziewanej
ludzkiej postaci ujrzałem... sploty kabli i
przewodów hydraulicznych, mechanizmy
wykonawcze, elementy elektroniczne...
Straciłem panowanie nad sobą... Szarpiąc
wciąż uwięzioną dłonią, wyskoczyłem na fotel
i, waląc na oślep okutymi butami, miażdżyłem
kukłę, która była moim dowódcą... Jakiś
przewód pękł, tłusta plama oleju wykwitła na
tkaninie skafandra. Uścisk osłabł, potem
martwa mechaniczna dłoń puściła mój
przegub... To była maszyna! Nie człowiek, lecz
makieta, mechanizm wykonawczy, połączony z
elektronowym kalkulatorem rakiety! To miał
być eksperyment, rozumiesz ? To właśnie tę
maszynę, nie mnie egzaminowano ze
sprawności pilotażu... A ja... ja miałem
zachowywać się, jakbym miał obok siebie
doświadczonego pilota... Dlatego musiała być
ta kukła symulująca człowieka... Dlatego nikt
mi o niczym nie powiedział! I ta właśnie kukła
zawiodła... Ja byłem jej dublerem, na wypadek,
gdyby to się stało... Cała moja pewność siebie
zniknęła jak miraż... Roztrzęsiony do ostatnich
granic, zdołałem jakoś wejść na orbitę
satelitarną, skąd zdjęli mnie drugą
patrolówką... Ole przerwał, zapatrzony w jakiś
punkt na ścianie.
— Takiego miałem dowódcę patrolu... —
ciągnął po .chwili z nutą ironii w głosie. —
Właściwie to bardzo go polubiłem. Był dla
mnie wzorem do naśladowania,
niedoścignionym ideałem. Polubiłem go, a to
był wstrętny, mechaniczny manekin, robot...
Ole przeniósł spojrzenie na moją twarz, badał
ją przez chwilę z wyrazem dziwnej jakiejś
podejrzliwości. Nagle oczy jego rozszerzyły się,
zapłonęły dzikim blaskiem i, zanim zdołałem
się zorientować, sprężył się i skoczył w moim
kierunku.
— A ty? Ty?! — wrzeszczał, targając mi ubranie
na piersi. — Ty też jesteś robot!
Nieprzytomnie szarpał mi klapy marynarki.
Chcąc uwolnić się od niego, machinalnie
chwyciłem jego przegub, usiłując oderwać
zaciśniętą dłoń od mego ubrania. Wtedy
wybuchnął nową falą spazmatycznych
wrzasków.
— Precz, precz!!! — wył w najwyższym
przerażeniu. — Puść, natychmiast puść! Ty
wstrętny automacie! Wyłącz się, natychmiast
wyłącz się! Ty jesteś sztuczny!
Odskoczy}, ^wyrywając' swoją dłoń 2 mojej.
Tuż za nim niespodziewanie wyrósł
czarnowłosy olbrzym — to musiał być ten
człowiek, który siedział dotąd w kącie pokoju.
Chwycił Olego pod ramiona i wrzeszczącego
wywlókł na korytarz. Słyszałem, jak zawołał
głębokim basem:
— Pielęgniarz! Lindgard znowu dostał szału.
Zabierzcie go! Po chwili wrócił i, kłaniając się
niezgrabnie, powiedział:
— Nie przejmuj się, to u niego normalne... Z
każdym nowym musi to powtórzyć... Za
godzinę mu przejdzie i nie będzie o niczym
wiedział. Nazywam się Conti — dodał po chwili,
wyciągając dłoń. Potem, nachylając się nade
mną, wyszeptał:
— Ale to wcale nie jest moje prawdziwe
nazwisko. Mnie w ogóle nie ma! To znaczy...
jestem, ale nie człowiekiem! — dodał, widząc
mój źle ukryty odruch przestrachu. — Ja
jestem podmieniony, rozumiesz? Właściwy
Conti został na szóstej planecie układu Vegi.
Zamiast niego przysłali mnie! Ale... — tu
położył palec na ustach
— nic, nikomu! Wiem, że ty też... tego...
rozumiemy się? Galaktyci, tak ? Ciebie też, ja
wiem! Takiego, to ja zawsze poznam;
nie bój się! Ale ci, tutaj, nie poznają, nie
wiedzą... Musimy się
trzymać razem! — tu huknął mnie dłonią po
ramieniu, aż się
zachwiałem.—No, w porządku? Już my ich...
Zrobił nieokreślony ruch dłonią i uśmiechając
się konspiracyjnie
mrugnął jeszcze okiem, i wyszedł.
Zostałem sam w bibliotece.
Usadowiwszy się wygodnie w kącie,
wydobyłem mikrofilmy
1 lupę. Wybrałem charakterystyki trzech
poznanych przeze mnie
osobników. Czwartego Quandra nie mogłem
odnaleźć, nie znając
jego prawdziwego nazwiska. Ole twierdził, że
on się nazywa
inaczej...
Co do Olego Lindgarda, sprawa przedstawiała
się nader
przejrzyście. To, co o nim napisano, pokrywało
się w zupełności
2 tym, co opowiadał. Jego przypadek
określono jako „uraz skojarzeniowy,
wyzwalający reakcję histeryczno-lękową".
Według Quina po upływie roku wszelkie
objawy winny ustąpić. Do chwili obecnej
osiągnięto już to, że Lindgrad tylko nowe,
pierwszy raz widziane osoby podejrzewał o
„sztuczność". Początkowo bowiem atakował
nawet starych znajomych, i to po kilka razy z
rzędu, gdy rozmowa zeszła na sprawy
związane z jego służbą kosmiczną.
Historia choroby Enora w niewielkim tylko
stopniu zgadzałasię z jego opowieścią. Enor
nie latał nigdy dalej niż na Księżyc. Służył
rzeczywiście w Selenie, ale przez bardzo krótki
okres, jako młody praktykant. Obecnie miał
sześćdziesiąt dwa lata biologiczne. W chwili
gdy nastąpiła owiana dotąd tajemnicą,
legendą i mgłą nie wyjaśnionych zagadek
katastrofa bazy Selen liczył sobie niewiele
ponad dwadzieścia lat. Wskutek eksplozji
srracił obie nogi. Odnaleziono go w niewielkiej
odległości, kilkadziesiąt metrów od ruin bazy,
u stóp Hipparcha. Był w stanie drugiego
stopnia śmierci klinicznej, z
zapoczątkowanymi zmianami strukturalnymi
w mózgu. Wielokrotne próby przeszczepów i
odtwarzania tkanki mózgowej nie dawały
zadowalających rezultatów. Gdyby w takim
stanie przywrócono go do przytomności, byłby
niezdolny do życia. Odłożony w stanie
anabiotycznym do przetrwalnika, oczekiwał
przez lat dwadzieścia na postęp w dziedzinie
regeneracyjnej chirurgii mózgu. Późniejsze
próby przyniosły znacznie lepsze wyniki.
Przywrócony do czynnego życia Enor zdawał
się być najzupełniej normalny. Gdy jednak
zaproponowano mu regenerację utraconych
kończyn, zaprotestował. Odtąd też zaczął
opowiadać ową niesamowitą historię o swych
kontaktach z mieszkańcami układu Deneba.
Przez pewien czas pracował w służbie
łączności kosmicznej na Ziemi, coraz częściej
jednak domagać się zaczął wysłania go na
Księżyc. Potem stan jego pogorszył się, zaczął
zaniedbywać swe obowiązki.
Skierowano go na obserwację do zakładu
Quina. Pięć lat kuracji specjalnymi metodami
nie przyniosło ani śladu wyników: Enor wciąż
opowiadał swą urojoną historię, uzupełniając
ją o coraz to nowe szczegóły.
Na koniec odnalazłem kartę Contiego.
Czytałem z rosnącym
zainteresowaniem:
„Al Conti, uczestnik wyprawy »Korala« do
układu Kriiger 60. Planetolog. Na trzeciej
planecie układu zaginął wraz z pilotem
rOtoplanu, Lorantem. Po upływie
przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzin
zaniechano bezskutecznych poszukiwań. Conti
zjawił się niespodziewanie sam, w kilka godzin
później. Zdradzał oznaki silnego wyczerpania,
rozstroju psychicznego i selektywnego zaniku
pamięci. Pytany o pilota i rotoplan, nie potrafił
udzielić żadnych wyjaśnień. Wznowiono
poszukiwania w promieniu dwakroć większym
niż dystans, jaki Al mógł przebyć pieszo w
czasie osiemdziesięciu godzin. Żadnych śladów
rotoplanu nie
odnaleziono. Powołana komisja przyjęła
wersję, według której Lorant miał pozostawić
Contiego w niewielkiej stosunkowo odległości
od bazy, a sam odlecieć dalej. Po Contiego miał
wrócić, lecz wskutek awarii czy wypadku nie
zgłosił się w umówionym czasie. Należy dodać,
że łączność była tego dnia fatalna, silne
zakłócenia atmosferyczne (rzecz typowa w
układzie Kriiger 60) niweczyły wszelkie próby
nawiązania kontaktu z rotoplanem już w
kilkadziesiąt minut po jego starcie. Conti
dotychczas nie złożył zadowalających zeznań.
Zmieniał
kilkakrotnie wersje swoich wyjaśnień, żadna z
nich jednak nie
wytrzymywała krytyki.
Do zakładu doktora Quina skierowany został
wkrótce po powrocie.
Przebywa tam przeszło pół roku. Dotychczas
nie zaobserwowano
poprawy stanu jego pamięci".
Doczytawszy do końca, zastanowiłem się raz
jeszcze nad każdym
z tej trójki.
„Czy któryś z nich może być... agentem obcej
cywilizacji? Równie
dobrze każdy, jak... żaden. Przecież
»werbunek« do takiej roli nie
musiał nastąpić w odległym układzie
planetarnym. Tak więc
wszyscy są w jednakowym stopniu
podejrzani".
Jak spośród wszystkich pensjonariuszy
zakładu wyłowić tego —
czy może tych? — do których adresowane są
owe tajemnicze
sygnały z Kosmosu, zogniskowane bez wyjątku
na tej właśnie
samotnej wysepce?
Czy nadawca tych sygnałów nie zorientował się
jeszcze, że jego
depesze zostały odkryte i przechwycone? Czy
są to tylko
jednostronnie przekazywane instrukcje, czy
może regularna,
obustronna wymiana informacji? Sygnałów
emitowanych
w przeciwnym kierunku dotychczas nie
zaobserwowano...
Moje rozmyślania przerwał pielęgniarz, który
zawiadomił mnie
o podwieczorku. Jedzenie podano mi do
pokoju. Obok nakrycia
znalazłem kartkę z notesu, na której widniało
kilka słów,
nakreślonych w pośpiechu:
„Był dla Pana radiogram z Dowództwa.
Przyznano Panu trzecią grupę pilotażu trans
stellarne go. Ponadto przekazano
pozdrowienia od pani Kay.
Quin"
Z ożywieniem przeczytałem dwa razy tę krótką
notatkę. „Pani Kay" — to były sygnały, „trzecia
grupa" zaś oznaczała czas ich pojawiania się.
Sprawdziłem w mojej tabelce szyfrowej — tak,
to oznaczało czas między piąta a wpół do
szóstej... Zatem już po moim przybyciu do
zakładu, w czasie gdy rozmawiałem... zaraz, z
kim rozmawiałem w tym czasie?
Pamięć mam dobrą, a w tym wypadku
pilnowałem się specjalnie. Do biblioteki
wszedłem dokładnie o czwartej pięćdziesiąt
cztery. Od tej chwili miałem na oku całą
czwórkę, Enor opuścił pokój w dziesięć minut
później. W jakieś dwie minuty po nim wyszedł
Ouandr (jakże się on, u licha, nazywa
naprawdę?). Conti wyprowadził Olego chyba
ze dwadzieścia po piątej... „Psiakrew! —
pomyślałem. — Żadnego nie miałem na oku
przez pełne pół godziny". Zadzwoniłem na
pielęgniarza. Przybył po minucie. Poprosiłem
go,
aby zszedł do gabinetu doktora i zapytał o
szczegóły mojej nominacji. Nim skończyłem
jeść, wrócił z odpowiedzią.
„Dowództwo wyjaśnia, że otrzymał Pan
zaszeregowanie według paragrafu
osiemnastego, punkt czwarty, z wszystkimi
wynikającymi stąd uprawnieniami.
Quin"
Spojrzałem w tabelkę. Osiemnastka — to
minuty od dziesiątej do piętnastej. Cztery — to
pierwsza minuta... A więc dokładnie:
siedemnasta dziesięć do siedemnastej
jedenaście. O tej porze odebrano sygnały... W
tym czasie rozmawiałem z Olem... Zatem on
raczej nie mógł być ich odbiorcą. Ale wszyscy
pozostali ? Zapukano do drzwi. Ledwie
zdążyłem schować swoje notatki, ukazała się
czarna czupryna Contiego.
— Chodź! — powiedział, mrużąc oko.
Nie pytając o nic, poszedłem za nim.
Poprowadził mnie
korytarzem. Pchnął któreś z rzędu drzwi i
przepuścił mnie
przodem.
Na środku pokoju siedział w swym wózku
Enor. Drgnął
gwałtownie, gdy weszliśmy. Usiłował skryć coś
pod pledem,
którym był okryty. Spod koca wystawał
kawałek drutu.
— Nie bój się, stary. Sami swoi! — uspokoił go
Al, zamykając
drzwi.
Spojrzałem na wysuwającą się spod koca dłoń
Enora. Trzymał
w niej sklecony prymitywnym sposobem
odbiorniczek radiowy.
— Enor jest elektronikiem — wyjaśnił Al. —
Dzięki temu prawie
z niczego zrobił ten odbiornik. Słuchamy sobie
wiadomości
ze świata. Tu daje się odbierać Nową Zelandię i
część Antarktydy.
Jest to, co prawda, surowo zabronione...
Jedyny odbiornik
i nadajnik znajduje się u szefa, i to pod
kluczem.
— Stary popełnił jeden błąd — zaśmiał się
Enor. — Poprosił mnie kiedyś o naprawienie
tego swojego odbiornika. Nie takie aparaty się
reperowało! Zmieniłem nieco schemat i
zostało mi tych kilka elementów...
— Jakie pasma chwyta ten odbiornik? —
zapytałem, siląc się na obojętny ton.
— A jakie pan chce? — uśmiechnął się dumnie.
— No... żadne, tak pytam...
— Mogę służyć zakresem do pięciuset
megaherców.
— Chyba fale ultrakrótkie z najbliższych
rozgłośni nie docierają na wyspę Oor? —
zauważyłem. Enor uśmiechnął się chytrze.
— Myśli pan, że ja tak dla przyjemności radia
sobie słucham? Panie, ja wiem, co robię i po
co... Oni transmitują zwykle na
najkrótszych pasmach! Wie pan, ci z Deneba, o
których panu mówiłem. Muszę pilnować,
nasłuchiwać...
— Dobra, dobra! — przerwał mu Al, trącając
mnie przy tym porozumiewawczo łokciem. —
Dawaj Nowa Zelandię, zaraz będą wiadomości!
Odbiornik zaskrzeczał, a potem zabrzmiał
nadspodziewanie wyraźnym głosem spikera.
„Więc to tędy przeciekają tu wieści ze świata!"
— pomyślałem, a głośno spytałem:
— Czy wszyscy kuracjusze korzystają z tego
źródła, informacji?
— Wszyscy, z wyjątkiem tego idioty Lobnera...
— Który to?
— No, ten, co się podaje za Ansata Czwartego
Ouandrą. JE jeszcze jeden jest taki, do którego
nie mamy zaufania — wyjaśnił Enor. -Jest tu
dopiero cztery dni. Nie widziałeś go pewnie,
siedzi stale u siebie w pokoju i patrzy w sufit
albo w okno... .
— Jak on się nazywa?
— Nie wiem dokładnie. Na imię ma Bert.
Podobno z którejś
z dawnych wypraw. Dopiero teraz coś mu się w
głowie przekręciło.
— On się nazywa Bert Zahtl czy coś w tym
rodzaju— mruknął
Al. Drgnąłem. To imię i nazwisko były mi
znane!
— Czy on nie jest z wyprawy Branta, z dwa
tysiące sto ósmego?
— Zdaje się... — zastanowił się Al. — Tak chyba
mówił doktor, kiedy go pytałem, co to za jeden.
Tak... to mógł być ten Bert, którego znałem.
Wyruszył rok przede mną, ale w przeciwnym
kierunku. Miał krótszą podróż, mógł wrócić
znacznie wcześniej. Muszę go zobaczyć!
— W którym pokoju mieszka ten Zahtl? —
spytałem po cierpliwym wysłuchaniu
komunikatów radiowych, które mnie w tej
chwili nic a nic nie obchodziły.
— W czternastce, obok ciebie — wyjaśnił Al. —
Nie radzę ci jednak chodzić do niego. Diabelnie
nudny facet. Nikogo, zdaje'się, nie zauważa.
Ciężki przypadek melancholii.
— Dawno on wrócił? — indagowałem dalej. —
Nie zdążyłem
jeszcze przejrzeć ostatnich roczników
biuletynu... Nie mam pojęcia, które wyprawy
wróciły i w jakim składzie... Bo ten Bert to
chyba mój znajomy z Ośrodka Szkoleniowego.
Razem kończyliśmy studia...
— Ekspedycja Branta wróciła trzy lata, temu.
Mieli duże straty w ludziach — powiedział
Enor, chowąjąc swój odbionrik za oddarte
obicie wózka.
— To ja już pójdę — powiedziałem niepewnie.
— Zaczekaj, do czego się tak śpieszysz ? -
zatrzyamł mnie Alf — Samemu, nudno!
Rozmowa nie kleiła się jednak i po chwili
pożegnałem Enora. Al wyszedł ze mną.
Myślałem, że wróci do swych tajemniczych
informacji, jakimi raczył mnie w bibliotece,
lecz on odprowadził mnie tylko do drzwi
mojego pokoju. Gdy mijaliśmy czternastkę,
wypadł stamtąd jeden z pielęgniarzy. Klął pod
nosem, kierując się ku schodom.
— Co tam u niego? — rzucił za nim Al.
— A niech go diabli porwą! — burknął
pielęgniarz. — Od dwóch dni nie chce niczego
jeść. Niech sobie szef z nim radzi. W moim
pokoju paliło się światło. Na stole stała
przyniesiona niedawno kolacja. Al pożegnał
mnie w progu i poszedł do siebie, na parter.
,,Dziwny ten Al! — pomyślałem. — Zachowuje
się przecież zupełnie normalnie i nawet jest
dość sympatyczny. A jednak... Nie potrafiłem
sobie tego sformułować, ale... wydawało mi
się, że człowiek ten kieruje moimi krokami,
pilnuje mnie czy śledzi. Być może wskutek
ciągłego napięcia i świadomości mojej tajnej
misji byłem na tym punkcie przewrażliwiony ?
Poczucie, że jestem kontrolowany, nie
opuszczało mnie ani na chwilę... Po kolacji
położyłem się i chyba od razu zasnąłem.
Obudził mnie" jakiś dźwięk. Nie poruszyłem
się, starając się utrzymać równy oddech.
Nadsłuchiwałem chwilę w ciszy i ciemności.
Nic. Widocznie jakieś senne złudzenie...
Nagle, jakby tuż przy moim posłaniu,
zadreptało coś po podłodze. „Szczur —
pomyślałem. — Albo coś z lasu weszło przez
uchylone okno. Jaszczurka! Nie... Za głośno
tupie. Trzeba się przekonać". Błyskawicznym
wyrzutem dłoni trafiłem w przycisk nad głową.
Równocześnie z trzaskiem kontaktu szurnęło
coś po podłodze:
Zabłysła lampa. Oślepionym wzrokiem
omiotłem wszystkie kąty. Nic. Jeśli to szczur,
to skrył się w jakąś dziurę. Spojrzałem na
resztki kolacji, których nikt jakoś nie przyszedł
sprzątnąć. Pozostawiony kawałek chleba był
nietknięty... „Na pewno szczur" —
uspokoiłem sam siebie, gasząc światło.
Spojrzałem w ciemności na fosforyzujący zegar
ścienny. Dochodziła dwudziesta trzecia.
Spałem zatem ledwo godzinę. Myśl o obecności
szczura w pokoju nie dawała mi zasnąć. Po
omacku sięgnąłem w kierunku stolika.
Zmacawszy dłonią widelec, położyłem go sobie
w zasięgu ręki, na podłodze. Na korytarzu
słychać było kroki. Po chwili skrzypnęły drzwi
sąsiedniego pokoju. Usłyszałem wyraźny głos
pielęgniarza:
— Panie Zahtl, doktor prosi, aby-pan szedł do
niego, do gabinetu. Nie chciałby długo czekać.
Czy pan pó}dzie sam, czy mam pana
sprowadzić? Kroki pielęgniarza
zastukały znów po korytarzu, widocznie Zahtl?
zgodził się iść dobrowolnie.
„Świetna okazja, by go sobie obejrzeć!" —
pomyślałem.
W tej samej cKwili w kącie pokoju zatupało
znowu.
— Nie zasnę z tym szczurem — mruknąłem
wstając i naciągając
szlafrok.
Na korytarzu rozległo się człapanie miękkich
pantofli. To Zahtl
szedł do szefa. Podszedłem do drzwi i, nie
zapalając światła,
uchyliłem je ostrożnie. Niestety, otwierały się
w takim kierunku,
że przez szparę nie widziałem tej części
korytarza, w której znalazł
się idący. Widziałem za to drzwi czternastki.
Pozostawił je nie
zamknięte, w środku paliło się światło.
Chwilę stałem niezdecydowanie w nie
domkniętych drzwiach
swego pokoju. Za wszelką cenę chciałem
zobaczyć Zahtia, gdy
będzie wracał.
Od strony schodów posłyszałem ciężkie kroki.
Po chwili w polu
widzenia pojawił się pielęgniarz, a za nim
nosze, po Itrzymywane
przez drugiego. Na noszach leżał człowiek.
Jego profil mignął
mi w szparze przez tak krótką chwilę, że nie
mogłem nawet
stwierdzić, czy kiedykolwiek widziałem tę
twarz.
Pierwszy pielęgniarz otworzył nogą drzwi
czternastki. Wnieśli
nosze, a po chwili wyszli, gasząc światło i
zamykając pokój.
Gdy mijali moje drzwi, jeden 2 nich domknął je
cicho.
Przypomniałem sobie e szczurze i o tym, że
powinienem był
zawołać na pielęgniarzy, by go przepłoszyli lub
dali mi inny
pokój.
Wyszedłem z pokoju. Chwilę jeszcze wahałem
się, by wreszcie
zdecydowanie skierować się ku drzwiom
czternastki.
„Trzeba wreszcie to załatwić. Zdaje się, że dali
mu jakieś środki
uspokajające — pomyślałem. — Zobaczę go,
dopóki śpi.
W pokoju było ciemno. Smuga światła z
korytarza padła na twarz
leżącego na łóżku człowieka. To mi
wystarczyło. Ten człowiek nie
był Bertem Zahtiem z wyprawy Branta! Oczy
miał zamknięte, ręce
ułożone równo na kołdrze. To na pewno nie był
tamten .Bert...
Tym niemniej widziałem już kiedyś tę twarz.
Trudno przypuszczać,
by był to któryś ze starych znajomych sprzed
mojej podróży.
Musiałem widzieć go już po powrocie, tylko...
gdzie? Na pewno
mignął mi gdzieś w tłumie...
„Dziwne — pomyślałem. — Dlaczego znajduje
się tutaj pod
cudzym nazwiskiem? Muszę jak najszybciej
ustalić jego
tożsamość!"
Odruchowo sięgnąłem do kieszeni,
zapominając, że jestem
w szlafroku i nie mam przy sobie notatek.
Zamknąłem cicho drzwi i poszedłem w
kierunku schodów. Gdy
przechodziłem koło drzwi gabinetu Quina na
parterze, wydało mi
się, że słyszę za nimi szmer rozmowy.
W pokoju pielęgniarzy nie było nikogo.
Zapukałem do gabinetu
i nie czekając odpowiedzi nacisnąłem klamkę.
Quin stał przed ogromną szafą wypchaną
ustawionymi ciasno segregatorami. Obok
niego stał wysoki mężczyzna, sięgający na
najwyższą półkę szafy. Spojrzeli równocześnie
w moją stronę. Quin wydał mi się nieco
zmieszany. Spojrzałem na tego drugiego i z
ledwością opanowałem zdumienie: przede
mną stał ten sam rzekomy Zahtl, którego przed
minutą widziałem głęboko uśpionego w pokoju
czternastym. „Są tylko jedne schody —
przemknęło mi przez myśl. — Nie mógł zejść tu
po mnie!"
— Pan... nie śpi — Quin uśmiechnął się z
przymusem.
— Nie mogę — powiedziałem, usiłując nadać
głosowi nieco senne brzmienie. — Szczury
spacerują po moim pokoju.
— Szczury?! — zdumiał się doktor. — Widział je
pan?
— Nie. Było ciemno, a kiedy zapaliłem światło,
uciekły.
— Ach, uspokoił mnie pan! Jeszcze tylko
szczurów by nam tutaj brakowało! — Quin
odetchnął z wyraźną ulgą. — Pan się myli. To
nie były szczury. Na pewno nie zamknął pan
okna. Zapomniałem panu o tym powiedzieć.
Trzeba zamykać okna albo wstawiać w nie
siatkę. W przeciwnym razie będzie pan co noc
narażony na wizyty. To koala, rodzaj małych
niedźwiadków... Ktoś je sprowadził tu z
Australii. Zaaklimatyzowały się i rozmnożyły.
W ogrodzie jest sporo eukaliptusów. One żywią
się liśćmi eukaliptusa. Najadają się do granic
możliwości, a potem popadają w stan upojenia
i wiszą na gałęziach nieprzytomne do tego
stopnia, że można je rękami zbierać. Dopiero
pod wieczór trzeźwieją i zaczynają myszkować
za przekąską. Mają swoje tajne przejścia do
budynku i czasem nawet siatki w oknie nie
pomagają. Są zresztą zupełnie nieszkodliwe i
skądinąd bardzo miłe. Cóż mogę panu
poradzić ? — Quin odwrócił się w kierunku
biurka i z szuflady wydobył mały pulweryzator
do wody kwiatowej. — Niech pan to rozpyli w
pokoju. Trochę pachnie, ale dla człowieka
znośnie, a one tego nie lubią.
— Dziękuję! — powiedziałem, patrząc z ukosa
na fałszywego • Zahtia. — Dobranoc panom!
— Chwileczkę... — zatrzymał mnie Qum. —
Chyba miałem coś do
pana...
Odwrócił się i wyszedł do laboratorium,
zamykając starannie
drzwi za sobą. Na chwilę zostałem oko w oko z
osobnikiem
o podejrzanej tożsamości i dziwnej własności
przebywania w dwóch
miejscach na raz.
— Przepraszam, czy pan Bert Zahtl z wyprawy
Branta? — rzuciłem z uprzejmym uśmiechem.
Spojrzał na mnie ponuro i odburknął:
— Tak. Bo co?
— Pan sobie mnie nie przypomina ? —
spytałem z naciskiem.
—Nie. A pan mnie;? .;;;..
—Także nie! .rinir' ... . •'• . .:'... . ,;
.r.;.:.';. •
— No, to w porządku... — posiedział, a twarz
rozkurczyła; rn^ si.ę;
v ironicznym uśmiechu. ' .r,;^., ;:'-'- „-
.;..'-; :-". ilsi^.;1
— Nie wszystko jest w porządku. Znałem Berta
Babtła, n^s;-.;: , wyruszył w stronę
..FomaJhauti- ;-.;;:. ;;.;. ..L;::-.: :o;R;.i:n„L
Spojrzał na mnie z wrogim błyskiem w oczach.
W; ,tę| .samej chwili
wrócił doktor. . .L1;'-;'^ •;.•-
../o'"';' .:.
— Przepraszam pana, Kreis. Może załatwimy
to jutrp);oie mogę
znaleźć klucza do szafy. Pan też może wrócić
^o-siebie,. panie . Zahtl. Dobranoc panom!
.•.•'.., :.•„'••• •,•.'-—•;,..:•:. •.:'•.'. . Skłonił się uprzejmie i otworzył przed nami drzwi. Zahtl
wyszedł pierwszy. Pogoniłem za nim. Na
schodach zatrzymał się nagłe, odwrócił w moją
stronę i patrząc z góry, syknął stłumionym
szeptem: -
— Jestem Bert Zahtl! Zapamiętaj to sobie!
Potem odwrócił się plecami i powoli poszedł
dalej. Gdy zbliżył się do swoich drzwi i położył
dłoń na klamce, zamarł nagle w bezruchu.
Patrzył na drzwi w końcu korytarza — jedyne w
ścianie zamykającej korytarz tego piętra.
Klamka tych drzwi unosiła się powoli, jakby
ktoś cicho zamykał je od wewnątrz. Zahtl
rzucił krótkie spojrzenie w moją stronę, a
potem nagłym ruchem';, otworzył swoje drzwi
i zniknął we wnętrzu pokoju. Zauważyłem^ że
w pokoju paliło się światło... .;' LK
:'•• Gdy drzwi zamknęły się za nim, podbiegłem
do nich i otworzyteai je szybko. Zahtl siedział
na brzegu łóżka i zdejmował pantofle. Bezi
słowa zamknąłem drzwi, nim podniósł głowę.
:,- . ..••b.ud W moim pokoju nic się nie
zmieniło. Nawet widelec leżał na .:••.!:.;
podłodze, jak go zostawiłem. Nacisnąłem
rozpylacz i pociągnąłem^
nosem. Ciecz miała bardzo słaby zapach, który
z niczym mi się nie
kojarzył. Rozpyliłem nieco tej substancji na
parapecie okna i po
kątach.
,,Zahtl jest najbardziej podejrzany —
pomyślałem, leżąc już,.C;
w łóżku. — Chociaż... przybył tu cztery dni
temu, a sygnały .:.::';
pojawiły się po raz pierwszy przed
tygodniem... Może to jednak, znaczyć, że
przybył tu właśnie po to, by je odebrać. Może
tak był umówiony ze swymi mocodawcami...
Gdzie ja go już widziałem?" ',
Budziłem się z trudem, powieki opadały
ciężko, choć dochodzUab;.::
dziesiąta. Śniadanie przynoszono zwykle o
ósmej, toteż zdziwifem. się, że kawa w
porcelanowym dzbanku jest gorąca. . , .;-
;'J:.:';
„Przed chwilą przyniesiona —: pomyślałem, —
Skądwiedzieli,^;/
będę dłużej spał?"
Jedząc, przypomniałem sobie wydarzenia
wczorajszego wieczora.
Szczególnie te drzwi w.końcu korytarza nie
dawały m; spokoju. Jak zdołałem się
zorientować uprzednio, oprócz mnie i sąsiada
spod czternastki nikt więcej nie mieszkał na
tym piętrze. Próbowałem uprzytomnić sobie,
co znajduje się bezpośrednio pod tym,'.'.,; ;•'....
pomieszczeniem, na parterze. Czyżby było tam
jakieś dodatkowć zejście na parter? To by
tłumaczyło wczorajsze pojawienie się::. Zahtia
w gabinecie... Znaczyłoby to jednak, że Zahtl
działa w jakiejś zmowie z Quinem... Z drugiej
strony jednak ton, jakim wmawiał mi na
schodach, że jest naprawdę Zahtiem, zdaje
się,:
świadczyć, iż wie on to samo, co ja, i wie, że ja
wiem... -Zaczęło mi się wszystko plątać, gdy
nagła myśl olśniła mnie błyskawicą:
„Czyżby ten... Zahtl był tu w roli podobnej do
mojej? Siedzi kogoś z polecenia dowództwa?
Czyżby... mnie?" Wysłano mnie tu z „misją"
odnalezienia adresata tajemniczych sygnałów.
Ale równie dobrze może być odwrotnie. Może
to ja jestem tym adresatem ? Wysłano mnie tu,
na odludzie, by mnie tym łatwiej obserwować.
Dla uśpienia mojej czujności wymyślono całą
tę „tajną misję"... Albo może... jestem po
prostu chory psychicznie ?
Pełen tego rodzaju przypuszczeń sięgnąłem po
charakterystykę Zahtia. Z kilkunastu zdań,
zanotowanych na klatce mikrofilmu, wyłaniał
s.'ę obraz tego Zahtia, którego znałem: wrócił z
wyprawą Branta, pracował w Służbie
Lunarnej... Tylko ta twarz! To zupełnie inr.y
człowiek...
Postanowiłen- sprawę zdecydowanie wyjaśnić.
Jedyna możliwość sprowadzała się do
rozmowy z pułkownikiem. Mieliśmy ustalony
system porozumiewania się, a nawet
możliwość osobistego kontaktu bez
niepotrzebnego zwracania czyjejkolwiek
uwagi. ;
Zszedłem do Quina i siląc się na przesadną
grzeczność, prosiłem.. go o przekazanie do
Europy telegramu z życzeniami urodzinowymi
dla pewnej pani. ; , Quin
uśmiechnął się obleśnie i pogroził mi palcem,
^'ij/ii. — Oj, panie Kreis! — powiedział
jowialnie. — Moja metóda^bc kuracji polega
na zupełnym odizolowa"'1 pacjenta od tego :
o:;^, okropnego młyna dzisiejszej cywilizacji.
Pan nie może się jakoicAd tego oderwać...
Powinien pan zapomnieć, że mam tu
radiostacja! No, dobrze, niech będzie jeszcze
tym razem... .. ,?f;r;;
Wziął kartkę z depeszą i po chwili zniknął w
drzwiach /•:' sąsiadującego z gabinetem
pomieszczenia radiostacji. Wyszedłem przejść
się po ogrodzie. Dochodziło południe, słońce
grzało silnie. Na ławce, w cieniu krzewów,
drzemał ktoś z odchyloną do tylu., , głową. Gdy
go mijałem, poruszył się i spojrzał w moją
stronę. To, był Zahtl... Odprowadził mnie
wzrokiem do zakrętu alejki. ,,.• Obchodząc
budynek dokoła, natknąłem się na obu
pielęgniarzy. :
Wracali z głębi ogrodu, niosąc na ramionach
uwalane świeża ziemią łopaty.
— Czy to panowie utrzymują ogród w takim
stanie? —
zagadnąłem.
Wyższy — miał na imię, zdaje się, Filip —
zatrzymał się
i rozglądając się po klombach, powiedział:
— O, proszę pana. Gdyby nie my, puszcza
wchłonęłaby to w ciągu
jednego lata. Poza tym... — dodał po oliwili —
trzeba coś robić.
Inaczej człowiek na śmierć by się zanudził.
Drugi pielęgi/arz zatrzymał się o kilka kroków
dalej, ale nie
odzywał się, tylko końcem buta grzebał
niecierpliwie w żwirze
alejki.
— Panowie dawno tu pracują?
— Prawie od roku — powiedział Filip. —
Naszych poprzedników doktor zwolnił. Mieli
rodziny i za często wyjeżdżali. A tu trzeba być
stale, szczególnie gdy jest więcej kuracjuszy.
— A panowie nie macie rodzin?
— Nie. Ja jestem samotnym kawalerem, a Rudi
wdowcem. Pokiwałem głową i, nie mając już o
co pytać, poszedłem dalej wzdłuż żywopłotu
okalającego dom.
— Proszę się zbytnio nie oddalać! — zawołał za
mną Filip. —
W lesie trafiają się węże.
Odwróciłem się i pokiwałem głową. Nie
zamierzałem się oddalać
z tej prostej przyczyny, że spodziewałem się
rychłej reakcji
pułkownika na moją depeszę.
Za domem, pośrodku dużego, kolistego
kwietnika, sterczał sporych
rozmiarów smukły pomnik czy obelisk.
Wysoka na kilka metrów
strzelista konstrukcja, wykonana z kamienia
czy może
z patynowanego w specjalny jakiś sposób
metalu, kojarzyła się
nieodparcie z lotem w Kosmos, stanowiła
jakby syntezę czystego
ruchu, zaklętego w bryłę materii.
„To musi być pomnik ku czci kosmonautów!"
— zdecydowałem po
kilkuminutowych jego oględzinach ze
wszystkich stron. Nie
podchodziłem bliżej, by nie podeptać
kunsztownych rabat
i gazonów wokół pomnik." T jąć dalej
obszedłem całą część ogrodu
położoną na tyłach domu. Kluczyłem po
ścieżkach, pomiędzy
eukaliptusami, na których gałęziach widziało
się rzeczywiście
zabawne pijane niedźwiadki koala, o których
mówił wczoraj
doktor. Wracając w kierunku domu miałem
jednak dziwne
wrażenie, że nie odnalazłem w ogrodzie
czegoś, co powinno tam
być. Dręczyła mnie ta myśl aż do chwili, gdy
zobaczyłem
wychodzącego z budynku Filipa.
Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi tam,
w ogrodzie: na
żadnej z rabat nie spostrzegłem śladów świeżej
pracy łopatą...
Filip zbliżył się do mnie, gdy wchodziłem na
schody.
— Będzie inspekcja z Kosmedu — powiedział
zniżając konfidencjonalnie głos. — Doktor
prosi, by się nie oddalać z budynku.
A więc sygnał mój wywarł zamierzony skutek!
Z zaaranżowaną na poczekaniu inspekcją
pojawi się pułkownik i będzie okazja
zamienienia 2 nim kilku zdań. Nie wiedziałem
jeszcze, jak się to odbędzie i... co mu właściwie
powiem. 2e ten Zahtl to nie żaden Zahtl ? I cóż
z tego, co ja o nim wiem ? Tyle że przeszedł w
tajemniczy jakiś sposób z piętra na parter.
Przypomniałem sobie znów o tajemniczych
drzwiach w końcu korytarza. Gdyby choć
wiedzieć, co się za nimi kryje... Wyjrzałem z
pokoju i upewniwszy się, że w korytarzu nie
ma nikogo, powoli, niby spacerując tam i sam,
zbliżyłem się do owych drzwi. Obejrzałem się
raz jeszcze za siebie i szybko nacisnąłem
klamkę. Nieoczekiwanie drzwi ustąpiły.
Pomieszczenie wyglądało na graciarnię pełną
skrzyń i szaf. Oprócz dużego okna nie było stąd
żadnego wyjścia ani też spodziewanego zejścia
na parter. Poczułem się zawiedziony: jeśli
pokój nie jest zamknięty, nie zawiera z
pewnością niczego nadzwyczajnego. Bo też i
moje podejrzenia co do jego zawartości
zrodziły się na bardzo kruchych podstawach;
przecież wtedy, wieczorem, mógł tam właśnie
wchodzić jeden z pielęgniarzy. To już raczej
dziwne zainteresowanie Zahtia tymi drzwiami
było konkretniej szą poszlaką...
Prawie bezmyślnie uchyliłem jedną z szaf i
zajrzałem do środka. Odskoczyłem
gwałtownie, uderzając plecami o kant skrzyni.
Z wnętrza szafy spojrzała na mnie ludzka
twarz. Moja twarz! W następnej chwili
wiedziałem już, że było to lustro, ale pierwsze
wrażenie było piorunujące. To zakrawało na
celową złośliwość. Po co umieszczono lustro
we wnętrzu szafy? W następnej szafie nie było
nic, w trzeciej z kolei — znów lustro. Miałem na
tym poprzestać, lecz uległem pokusie, by
otworzyć czwartą. Spojrzała na mnie twarz, ale
tym razem nie moja! To był Zahtl. Stał we
wnętrzu szafy, z palcem położonym na ustach i
oczami utkwionymi we mnie nieruchomo,
jakby nakazując mi milczenie. Nie
zastanawiając się, zatrzasnąłem szafę i szybko
wycofałem się na korytarz, gdyż równocześnie
dało się słyszeć tupanie nóg na schodach.
„Czyżby... Zahtl był moim sprzymierzeńcem? A
może tylko udaje takiego! Wie, że tylko ja znam
tajemnicę jego tożsamości, i jak gdyby daje mi
do zrozumienia, że mam nie zwracać na niego
uwagi..."
Zamknąłem starannie drzwi i zacząłem się
znów przechadzać po korytarzu. Od strony
schodów nadciągał orszak złożony 2 kilku
starszych panów. Na końcu pięcioosobowej
grupki kroczył Quin,
przecierający nerwowo okulary. Mijałem ich
obojętnie, bacząc • pilnie, by ani na chwilę nie
zatrzymać wzroku na twarzy -'';! pułkownika,
który — w cywilnym ubraniu oczywiście —•
kroczył pośród innych członków szanownej
komisji. Ku mojemu zdziwieniu pułkownik
stanął nagle, odwrócił głowę i przyglądając mi
się ':: :;J natarczywie, zrobił trzy kroki w moją
stronę, 'n;:':.
— Słowo daję! — zakrzyknął nagle, wyciągając
do mnie obie-"?^ '• dłonie. — Przecież to
Kreis? Chyba się nie mylę! — a Zwróciwszy się
do Quina:—Nie spodziewałem się spotkać tu
starego :-'[;• znajomego! Czy to coś poważnego,
doktorze? .:;r;;cc?';-.;
Quin przestał trzeć chustką szkła i, włożywszy
je na nos; toźłózył ręce.
• : .•:-:.;::.:..•!i•^ '
— Nie wiem jeszcze... Pan Kreis przybył tu
dopiero wczora^gśt •'• na obserwacji. Jeśli
panowie chcą porozmawiać, to proszę ws-ib
bardzo... .;;ln;Ki3t
— Ależ tak, tak, oczywiście! — pułkownik był
cały w uśmiećBaełi, ściskał moje dłonie i
naprawdę wyglądał na wielce uradowanego. —
Okropnie długo nie widzieliśmy się z Kreisem!
Ujął mnie za ramiona i, potrząsając, patrzył mi
w oczy.
— No, i co, stary ?! — piał radośnie. —
Poznajesz mnie chyba ? Objął mnie czule i
przycisnął do piersi, klepiąc dłonią po karku.
— Jestem tu służbowo. Taka tam inspekcja z
Kosmedu. Ale co tam. Koledzy poradzą sobie
beze mnie. Nie co dzień spotyka się człowieka,
którego się nie widziało od setki lat z okładem!
Quin, choć usiłował to ukryć — był wyraźnie
zadowolony z pozbycia się jednego członka
uciążliwej dla niego grupy inspekcyjnej. Musiał
być niezupełnie w zgodzie z przepisami, bo
zachowywał się dość nerwowo i wyraźnie
nadskakiwał inspektorom.
Schodząc do ogrodu rozmawialiśmy z
pułkownikiem podniesionymi głosami i tak,
jakbyśmy nie widzieli się naprawdę od stu lat.
Dopiero na odosobnionej ławce pułkownik
zmienił ton.
— O co chodzi, Kreis? Nie możemy za długo
gadać, streszczaj się.
— Doskonale pan zagrał to spotkanie! —
powiedziałenu-r.;!:' z uznaniem. — A poza tym
mam pewne wątpliwości.... [IŁ- ':.•
—To jeszcze nie powód... — wtrącił, ^w:^^ -
.'."A .ainos:-'
— Wiem. Ale wątpliwości są
szczególnegOEtodzajtr. Pieiwsa^o;
z nich rozproszył pan swoim przybyciem..;'::-
'..'.'.•!.- -,- '^bn w.''
— Nie rozumiem. : ;qs r^c-n i/^ i '-.'N
...•{ds7S^
— Myślałem, że... ja tu siedzę na
takt)^',»llie^7|asai?ie,r^fc'<^tó kuracjuszy,
albo jeszcze gorzej... .: !i:;?i~i:rso's o;: ^i ajeb
w-{
— Co to za głupstwa? Czy sądzisz, że jesteśmy
usposobieni do idiotycznych żartów ? Dla
jakichś- tam przywidzeń ściągasz mnie tu na
gwałt, jakbyś co najmniej odkrył jakieś ważne
poszlaki. Wiesz „ przecież, że ten numer z
komisją jest niepowtarzalny! Nie dość, że
musiałem częściowo wtajemniczyć w/nasze
sprawa •^żefu-^Soifiledtó/ to jeszcze.'robimy
zamieszanie na wyspise^0or/-<ai sptttWŹfe
fftóHinyró pomaga! .sices-J
matnia stW w Wyjaśniłem'szybko, że i
owszem, są posałdki^-ithoć-nwWiadddo,-czy
dotyczą interesującej nasSprawy.
P&wi<Bd2M|!Sai,iC8(WiętB? '''•'«' o Zahtiu.
' : ••i '" etii^w' ról uw\ srt^^i .; •' Pułkownik zmarszczył się i pokręcił głową. '•'s Y('' ••'' \
:
— Informacje czerpaliśmy z Kosmedu. Podali
nasi i 'tego ZahUa. Że wrócił z Brantem i tak
dalej. Kosmed wie to, co mu podano' w
skierowaniu. Zahtl pracował w Służbie
Lunarnejh- '
— Proszę dyskretnie sprawdzić na Księżycu.
Myślę, że wciąż tam pracuje albo... ..;-••
, .
— Rozumiem. Myślisz, że... zniknął i kteś
pożyczył sobie jego tożsamość? Dobrze,
sprawdzę to.
Pułkownik był niezadowolony. Milczał 4}uga
chwilę, ważąc w myślach moje doniesienia.
' . :
.—Czy naprawdę nikt oprócz nas i Sato nie wie
o mojej misji? — spytałem tknięty nagłą myślą.
— Nikt. Szef Kesmedu wie coś niecoś, ale nic
konkretnego.
— A sygnały? Kto je pierwszy odkrył?
— Mówiłem już: zarejestrował je bezludny
satelita,
a zainteresowali się nimi pracownicy KORAD-
u. Zaraz potem
przejęliśmy cały materiał my, to znaczy
dowództwo Kosmocentrum.
— Tak czy inaczej, sprawa sygnałów przeszła
przez kilka par rąk i nie można uważać jej za
tajemnicę?
— Nno... raczej nie.
— A wyprawa Branta, ta, w której brał udział
prawdziwy Zahtl, nie dotarła, o ile wiem, do
Fomalhaut?
— Nie. Zawrócili z przyczyn technicznych.
— Jeszcze tylko jedno pytanie —
przypomniałem sobie. — Czy przedtem nie było
tego rodzaju sygnałów? Myślę o
przypadkowych obserwacjach na przykład z
pokładu rotoplanów, przelatujących nad tym
rejonem Pacyfiku...
—- Nie. Od roku obowiązuje zakaz przelotu nad
wyspą i w jej rejonie. Quin zażądał tego,
podobno szum silników szkodliwie wpływał na
pacjentów. Quin ma duże wpływy w
Kosmedzie, więc robią, co chce.
— Wpływy? Jakiego rodzaju?
— Ma kilku przyjaciół na wysokich
stanowiskach. Niektórych, zdaje się, leczył...
Pułkownik wstał gwałtownie i ruszył w
kierunku domu. Poszedłem za nim,
rozumiejąc, że rozmowa skończona. ' ;
—Rób dalej swoje, Kreis — powiedział
półgłosem. —Jeśłi nie wskórasz nic w ciągu
tygodnia, wyciągniemy cię stąd. Wokół wyspy
niepostrzeżenie rozmieściliśmy pływające
stacje
retransmisyjne, które przekazują nam dane o
pojawianiu się sygnałów gamma. Powtarzają
się one codziennie, mniej więcej w tym samym
czasie.
— Jak sądzicie — spytałem — czy możliwe jest,
by oni sterowali tymi sygnałami kogoś na
Ziemi, sami będąc w odległości dwudziestu
paru lat światła? To chyba raczej mało
skuteczna metoda. Choćby ze względu na czas
przelotu sygnałów...
— Oczywiście, bierzemy to pod uwagę. Okolice
Ziemi są ściśle patrolowane.
— Sądzicie więc, że może krążyć w naszym
układzie ich statek
międzygwiezdny ?
Uciszył mnie syknięciem, bo zbliżaliśmy się do
drzwi wejściowych.
Zdejmowałem właśnie lewy but, gdy zastukał
Filip i powiedział, że
doktor prosi mnie na dół. Spojrzałem na zegar.
Dochodziła
dziesiąta. Odczuwałem dziwny niepokój —
może przez skojarzenie
z wydarzeniami wczorajszego wieczoru?
Wczoraj doktor wspominał
wprawdzie, że ma do mnie jakąś sprawę...
Rzuciłem okiem w stronę drzwi czternastki.
Dziurka od klucza
świeciła, Zahtl był u siebie.
Poczłapałem, hałasując pantoflami po
korytarzu, w stronę
schodów, a gdy znalazłem się na dole, zdjąłem
pantofle i po cichu
wróciłem na piętro. Kątem oka dostrzegłem
postać, niknącą
w drzwiach toalety. Stałem cicho przez chwilę,
nadsłuchując. Nagle
otworzyły się drzwi -w końcu korytarza.
Wyszedł z nich Filip i,
zobaczywszy mnie, zatrzymał się, jakby nieco
stropiony, a potem
zamknąwszy drzwi, ruszył w moją stronę.
Wydało mi się, że przed
zamknięciem drzwi mruknął coś pod nosem.
— Był pan już u doktora? — spytał.
— Nie. Właśnie idę.
Poszedłem, a on zawrócił powoli i zniknął w
drzwiach najbliższego
pokoju. Quina zastałem w gabinecie.
— Przepraszam, że fatyguję pana o tej porze —
powiedział Quin, jak zwykle w uśmiechach. —
Zechce pan usiąść, to potrwa kilka minut.
Chciałbym uzupełnić dane dotyczące pańskiej
osoby... Podszedł do regału i, wspinając się na
palce, sięgnął na półkę. Ręką usiłował chwycić
jeden z segregatorów, lecz był za niski i nie
zdołał go wydobyć. Wstałem, by mu pomóc.
— O, to, to! — pokazywał, podskakując
śmiesznie.
Jego łysina znajdowała się teraz na wysokości
mego ramienia.
Podałem żądaną teczkę. Zajrzał do niej i
przepraszając oddał mi.
— Nie ta, pomyliłem się! — powiedział. — Ta z
lewej... Sięgnąłem raz jeszcze, by wstawić
pierwszy segregator. W tej
samej chwili Quin runął całym ciałem na regał.
Mebel zachwiał się gwałtownie i uderzył o
ścianę, od której był nieco odsunięty.
Odruchowo chwyciłem za brzeg półki i w tej
samej chwili dostrzegłem kątem oka, jak
stojąca na wierzchu regału statua atlety traci
równowagę. Półświadomym odruchem
wyrzuciłem łokieć w górę, chroniąc głowę
przedramieniem, i odskoczyłem od regału.
Ogromna bryła brązu zawadziła o moją rękę i
runęła na łysą czaszkę Quina, a odbiwszy się od
niej, trzasnęła z hałasem o posadzkę. Doktor
zachwiał się i upadł. Skoczyłem, by go
podnieść, lecz on, jakby nigdy nic, powiódł
dłonią po łysinie, a potem, gramoląc się z
podłogi i mamrocząc: „To nic, to nic", .
wyprostował się i stanął przede mną z
niezmiernie zakłopotaną miną.
Na głowie nie miał nawet śladu guza czy
zadrapania! A przecież widziałem dokładnie,
jak ciężka statua wylądowała na jego głowie.
Powinien mieć co najmniej rozłupaną czaszkę!
Drzwi otworzyły się szeroko. W progu gabinetu
stał Filip, a za nim Rudi, niosący zwinięte
nosze. Spojrzawszy na nas i na leżącą na
podłodze statuę przestąpili niezdecydowanie
drzwi. Rudi usiłował ukryć nosze, odstawiając
je wreszcie pod ścianę korytarza.
„Usłyszeli huk, przybiegli... ale dlaczego
przynieśli nosze? — pomyślałem, zupełnie
zdezorientowany. Dalej myśli moje pobiegły
błyskawicznie: — Łopaty! Łopaty i brak śladów
kopania w ogrodzie! Oni kopali grób!"
Wykorzystując zmieszanie pielęgniarzy i
niezdecydowanie Quina, który stał wciąż z
głupawą miną i powtarzał: „Nic się nie stało!",
dając przy tym ukradkowe znaki Filipowi,
schyliłem się nagle i chwytając doktora obiema
rękami poniżej kolan, uniosłem go nieco i
cisnąłem w stronę stojących. Był cięższy, niż
się spodziewałem. Runął im pod nogi. Filip
skoczył w moim kierunku, lecz trzasnąłem go
w brzuch. Cios odrzucił go w tył tak, że podciął,
padając, Rudiego i obaj zwalili się na leżącego
na środku gabinetu Quina. Rudi, który był na
wierzchu, wygramolił się pierwszy. W tej
samej chwili za jego plecami z otworu drzwi
wynurzył się Zahtl.
„Koniec — pomyślałem. — Ich jest czterech..."
Światło Zgasło. W słabym odblasku, idącym od
okna, dostrzegłem, jak Rudi, podcięty od tyłu,
runął z powrotem na wstającego z podłogi
Filipa. Rozległ się ostry gwizd. Zahtl
wyszarpnął spod szlafroka krótki miotacz i
kierując go w znieruchomiałą na podłodze
stertę ciał, rozkraczył się w drzwiach, tarasując
przejście. W tej samej chwili, za jego plecami w
mroku korytarza smyrgnęły nisko po podłodze
trzy białawe cienie, jak ogromne szczury czy
sporych rozmiarów koty. Zahtl odwrócił się i
strzelił, a potem klnąc
straszliwiie,:,popędził za nimi do drzwi
wyjściowych.- :Nim zdołałem cokolwiek zrobić,
z kłębowiska ciał, leżących wciąż jak martwe
na środku pokoju, wyplątały się jeszcze trzy
takie same jasne kłębki'-• i umykając przez
otwarte drzwi zniknęły w mroku sieni. Teraz-1-
'Ja-' wybiegłem przed dom. Dwa razy jeszcze
huknął gdzieś za .ia-i* żywopłotem pistolet
Zahtia, a po chwili on sam wynurzył się zW01
węgła. , • ..żisaai
— Cholerra! — ryknął chwytając mnie za ramię
i wtłaczając na?2 v powrót w drzwi
wejściowe.;— Diabły! Piekielne diabły! '-''o<•l °
Straszliwy huk targnął powietrzem, posypały
się szyby, a ośłćpfty^r blask odbił się łuną na
ścianie zarośli i chmurnym niebie. Huk''-^ B
przeszedł w ogłuszające, przeciągłe wycie.
Dopiero gdy ścichł riftW, Zahtl puścił moje
ramię i wypadł przed budynek. Pobiegłem
Z&111111 nim:i idąc za jego spojrzeniem,
uniosłem twarz ku niebu; ^ m Przez;niskie
obłoki przebijała jasna plama światła, jakby
drugi^^ jaśniejszy księżyc pojawił się nad
wyspą. Świetlisty krąg słabł wo1! i malał w
oczach. Zahtl bez słowa obszedł budynek.
Udałem się^ś? nim, nie pytając o nic. Z jego
zachowania odgadłem, że jeślił tnln w ogóle
można było coś przedsięwziąć, to w tej chwili
było jużt.łin i tak za późno,
i&wołizu W miejscu gdzie wspaniały klomb
otaczał były „pomnik i,xifił'(ioil Kosmonauty",
widniał teraz krąg spalonej na czarny żużel
gi<e(fefU« W samym środku pogorzeliska ziała
czarna wyrwa p dość^.l^noci regularnym,
kolistym kształcie. :.;•• : wr.łi^id
— Przeliczyłem się! — powiedział Zahtly-4- Co
za perfid&KiiSO w Zamiast ukryć, postawili
swój kostopio^ffarsrodku.' klooabatWO^W •
•rnin f wi.':-'-. •> v.i3w }.!;•*(• 'fió:bl
^,.-' •yu^ ' '.•: ! ;!-)Yl V.VK] ;li!ii!ib
W korytarzu Zahtl przekręcił główny wyłącznik
oswietIehIi^Y''''1'''1 i światło zapłonęło w całym
budynku. Obok drzwi gabinetu leżał'•'1
Lindgard. Gdy odwróciłem go na wznak,
spostrzegłem, że -ma; ""i'' rozpruty brzuch.
Pochyliłem się nad nim i dopiero wtedy
dostrzegłem, że jest pusty wewnątrz. Był po
prostu kukłą sterowaną od środka. Podobne
kukły Quina i pielęgniarzy znaleźliśmy w
gabinecie. Kukły Contiego i Lobnera leżały
porzucone na schodach. Manekin Asvitza
spoczywał na wózku, w jego pokoju. Skóra,
pokrywająca kukły, była wspaniałą imitacją
ludzkiej. Twarze, na których pozostały
przypadkowe grymasy, nawet teraz wyglądały
jak żywe.
— Sami byli za mali i za słabi, by cokolwiek
zdziałać! -^- mruczał Zahtl — kryli się pod
postaciami ludzi z zaburzeniami pamięci i
psychiki. To ich zwalniało od pamiętania całej
„swojej" przeszłości... Ciekawe, ilu takich
zdążył „doktor Quin" wysłać stąd w świat...
Doskonała robota! — powiedział z uznaniem,
unosząc puste truchło Lobnera, jak starą
kapotę, za kark i oglądając ze wszystkich stron.
-—. Popatrz;'tu w środka jest cała
sterownia i miejsca tyle, co dla kota. ' ','-' •;'
.
— Byli właśnie tej mniej więcej wielkości.;.-.—
powiedziałem ' w zamyśleniu. — A ty... jesteś
z Czwartego Wydziału? '
— Major Toox, do usług! — uśmiechnął się
rzekomy Zahtl-i przyjął postawę zasadniczą. —
A ty? Od pułkownika Krone, Z Dwójki, no nie?
: '. •: , , :,;
— Zgadłeś. Teraz wiem już, gdzie cię
widziałem: w sztabie Ochrony.
. -. ... ••
— Oto, do czego prowadzi zbytnie utajnienie.
No, i brak ;/ koordynacji poziomej. Ze
wszystkich tutejszych mieszkańców mv'":
dwaj byliśmy najbardziej podejrzani dla siebie
nawzajem...
— Podejrzewałeś mnie? — spytałem.
— Oczywiście.
— Ja ciebie od pierwszej chwili. Zachowywałeś
się dziwnie, a potem to... to nazwisko.
— Pech. Pytałem się Zahtia, czy ktokolwiek
może go tu znać. Zapewniał, że jego znajomi
wymarli pół wieku temu.
— Więc on jednak żyje ? Wrócił z tej nieudanej
ekspedycji Branta ?
— Wrócił.
— No, to chyba... napiszemy raport wspólnie...
Trzeba zameldować dowództwu...
— Nie śpieszmy się. I tak ich nie złapią. Przejdą
w nadświetlną i szukaj wiatru w polu.
— Sądzisz, że rozwijają nadświetlne prędkości?
Przecież to niemożliwe!
— Ach, prawda! Ty nic nie wiesz, bo wróciłeś
niedawno i od razu zagonili cię do tej
paskudnej roboty! — zaśmiał się Toox.
— Nie wiesz nic o Teorii Zweisteina i
paradoksie trojaczków! To na razie tylko
teoria, której nie potrafimy zastosować w
praktyce, ale oni...
— Do licha z nimi — powiedziałem. — Myślę, że
nie dadzą tak łatwo za wygraną, jeśli nasza
Ziemia stała się obiektem ich pożądań...
Szliśmy powoli korytarzem pierwszego piętra,
gdy nagle przypomniałem sobie o czymś.
— Słuchaj, Toox. Teraz chyba możesz mi już
powiedzieć, co robiłeś wczoraj w szafie?
— Gdzieee ? — Toox stanął jak wryty.
— W szafie, w tamtym pokoju!
Zerwał się i pobiegł. Gdy wpadłem za nim, stał
przed otwartą
szafą.
— Ależ to... lustro!
— Sadzisz, że patrząc w lustro, zobaczyłem...
ciebie? — powiedziałem ze śmiechem. —
Otwórz trzecią szafę. Z szafy wypadła kukła.
Miała twarz Tooxa.
— O, do diabła! — powiedział. — Niewiele
brakowało...
— W lesie, za domem, są, zdaje się, dwa
przygotowane starannie doły — powiedziałem,
gdy on oglądał swego sobowtóra.
— Trzeba będzie przekopać kawał puszczy,
żeby poodnajdywać tamtych — mruknął,
wychodząc za mną na korytarz. Przechodząc
koła drzwi swojego pokoju otworzyłem je i
zamarłem z dłonią na klamce.
Na łóżku, okryta pledem, leżała moja kukła.
Nowiutka i zupełnie nie używana...