JERZY CEPIK
(Robert D. Bart,TOM 3)
ŚMIERĆ W POŁUDNIE
1988
„KB”
ROZDZIAŁ I
Byłem niespokojny. Dlaczego? Morze szumiało, niebo było błękitne, plaża
meksykańska, a najbliższa przyszłość zapowiadała trochę pracy dla przyjemności, trochę
zagadek leżących między kulturami Majów i Olmeków. Specjalista postukałby się w
głowę. Trochę zagadek! Po prostu mroki. Ale ja lubię ciemności. Chyba w jakimś innym
wcieleniu byłem kotem. Ale wracam do sprawy. Dlaczego byłem niespokojny? Ten facet,
dobrze zbudowany doktorant z uniwersytetu’ w Berkeley, John Simon i ta jego
przyjaciółeczka Jąne, oboje przyjechali tu, aby pogrzebać w ziemi, tak jak ja, są
archeologami. Wszystko’ jest w porządku, a jednak coś się nie zgadza, Bart. Czy
powiedziałem, że czuję niepokój? Zgadza się. Ale w namiocie Simona i Jane byłem
całkiem spokojny, zachowuję się tak zawsze, gdy jestem zaskoczony. W namiocie
Simona i Jane zauważyłem pod kupą odzieży coś, co było tu zupełnie nie na miejscu:
miniaturowy komputer z rejestratorem graficznym, monitorem i mozaikową drukarką
termiczną firmy Hewlett-Packard. To ostatnie też było dziwne. Firma Hewlett-Packard
nie produkuje zabawek dla amerykańskich przedszkolaków trenujących gry wojenne.
Wypiliśmy kilka drinków, Jane była urocza i powiedziałem jej to, nawet ją
pocałowałem. Spostrzegłem, że Simon reaguje ze sztuczną wesołością. A może się mylę.
Chcę mieć święty spokój, chcę zapomnieć, że jestem gliną. Może Simon ma bzika na
punkcie komputerów? Za dużo forsy?
Zaczynałem być zły, bo czułem, że powietrze wokół mnie dziwnie gęstnieje. A
czerwiec w Meksyku zapowiadał się tak spokojnie, do chwili, gdy zobaczyłem ten
cholerny komputer.
Ledwie rozwiązałem sprawę etruskiego grobowca w mojej Italii - zawsze
nazywam tak Włochy, czy to się komuś podoba czy nie - a już spadła na mnie inna
robótka, „nieduża, niebezpieczna, ale dochodowa”, jak „określił ją mój szwajcarski
kumpel Jost, antykwariusz. Chodziło o drobiazg: wykradziony z bazy w S... szczegółowo
rozrysowany plan unowocześnionego zestawu obrony woda-powietrze Vulcan-Phalanx,
sześciolufowej armaty 20 mm o szybkostrzelności 3000 strzałów na minutę. Taka armata
to prawdziwe piekło zionące furią ognia, kierowane komputerem zdolnym do
przechwycenia każdej rakiety. Gdy wykradziono ten plan, w bazie S... wybuchła panika.
W Londynie też. To był cyklon. Kręciło się w nim mnóstwo facetów. Jost i ja mieliśmy
najwięcej szczęścia. Potem Jost poleciał do Zurychu, do swojego antykwariatu, aby zająć
się swoim zwyczajnym procederem, łobuz ma talent wynajdywania unikalnych
przedmiotów sztuki i kupowania ich po najniższych cenach. Ja poleciałem do Meksyku,
aby odświeżyć moją starą znajomość z kulturą Olmeków, tak zupełnie prywatnie. Musia-
r łem wpaść do Mexico, do Muzeum Narodowego, po certyfikat upoważniający mnie do
prowadzenia samodzielnych wykopalisk, gdziekolwiek zechcę, a wiedziałem dobrze,
gdzie zechcę. W Mexico muszę, mieć dobrą opinię, bo kiedy wyrywałem stamtąd
odrapanym, ale zupełnie sprawnym fordem i mknąłem sobie przepyszną Aleją Reformy,
w mojej kieszeni spoczywał bezcenny dla mnie kawałek papieru z mnóstwem podpisów i
pieczęci, upoważniający mnie do zupełnie legalnego przywłaszczenia sobie pewnej
części tego, co znajdę, mnie, doktora Roberta D. Barta, archeologa. Pogwizdując
pogodnie, pociągnąłem z piersiówki i jeśli po ferii zmieniałem pasy ruchu zbyt szybko,
nie miało to specjalnego znaczenia, nie rzucało się w oczy, w Mexico wszyscy prawie
jeżdżą jak „po piersiówce”. Bart, dobry Boże, będziesz miał kilkanaście tygodni słońca,
spokojnej pracy i żadnej rozróby, gliniarzu.
Z przyczepy mojego forda dobiegała do mnie melodia raegge, szkoda, że nie
wyłączyłem tranzystora, raegge wywołuje zawsze w moim mózgu widok człapiących w
piachu somnambulików, nie cierpię raegge.
Długi cień stanął pomiędzy mną, słońcem i szumiącym oceanem. Zanim
podniosłem ociężałe powieki, przyjaciółka Simona leżała już obok mnie. Spojrzałem z
ukosa na jej opalone ciało. Ładna dziewczyna, ta Jane Ławry.
•
Nie cierpię raegge - powiedziałem leniwie.
•
Och, ja też nie - pospieszyła z odpowiedzią. Cokolwiek za szybko, czego
właściwie chce ode mnie?
•
Założę się, że rzuciłaś Johna, bo zakochałaś się we mnie - powiedziałem. Jane
zaśmiała się, znowu cokolwiek za szybko. Spojrzała na błękitnego talbota-
sambę, którym przyjechała, potem na mnie.
•
John nurkuje w zatoce.
•
Co za facet. Dostał chyba udaru mózgu, jeżeli zaniedbuje taką dziewczyna.
Słońce wisiało wysoko nad nami, szum oceanu przebijał się jakby przez drgającą
zasłonę rozgrzanego powietrza. Albo się myliłem, albo Jane Ławry czegoś się bała.
Poczęstowałem ją papierosem, przyniosłem z przyczepy colę, sączyliśmy w milczeniu
zimny płyn. Przyglądając się dziewczynie powiedziałem obojętnie:
- Nie wierzę, że lubisz upał i jazdę tą małą żabą - spojrzałem na talbota-sambę
- ...no i mnie. Wczoraj piliśmy szkocką w.waszym namiocie i nic nie zapowiadało, że
złożysz mi wizytę. A jednak zdecydowałaś się przyjechać. Dziesięć mil to mało albo
dużo. Chciałaś mi coś powiedzieć?
Widziałem ‘napiętą skórę wokół kącików jej oczu, gdy popatrzyła na mnie z
wahaniem, długim wahaniem.
•
... Nie, Bart... chyba nie.
•
W porządku - nie czekałem z tym oświadczeniem ani chwili - w porządku. Ale
jeśli będziesz miała kłopoty, powiedz, tata Bart cię wysłucha. Czy nie sądzisz,
że John niepokoi się już o ciebie?
•
On? Prawie nie zwraca na mnie uwagi! - parsknęła. - Och, nie traktuj tego
poważnie, Rob. Wszystko w porządku, naprawdę.
A więc jednak były jakieś kłopoty.
•
Długo tu zostaniesz, Rob?
•
W Meksyku dwa miesiące, a tu - do jutra. Zaplanowałem sobie małe
wykopaliska, prywatne stanowisko Rob I, za zgodą Muzeum Antropologii.
Jutro po śniadaniu możesz mi powiedzieć „cześć” przez walkie-talkie, na
wzmocnionym sygnale. A gdybyś zatęskniła za mną wcześniej, to nie krępuj
się, Jane, dobrze?
Poszła bez słowa do talbota-samby. Zawarczał silnik. Ułożyłem się wygodnie,
twarzą do słońca. W nocy długo nie mogłem zasnąć, chyba za dużo piję i palę. W
przyczepie było duszno, ale ńie otworzyłem drzwi i miałem pod ręką mojego scorpiona.
Meksyk był kiedyś spokojną, dosyć obszerną dziurą, w której szanowano turystów do
tego stopnia, że tubylcy nie zaczepiali ich. Dawne, dobre dzieje. Teraz, gdziekolwiek się
pojawię, wszędzie widuję ludzi nerwowych, może to kompleks gliny? Terroryści się mną
nie interesują, bo gwiżdżę na politykę i tak dalej. Przemytnikom marihuany nie wchodzę
w drogę, a ci mogliby być groźni. Z pewnością zatem, Bart, trapi cię kompleks gliny,
spojrzyj na świat przez różowe okulary, co ci to szkodzi, nawet jeśli różni faceci
oblewają go brudnym sosem? Tak czy owak, Bart, nie otwieraj
drzwi w nocy, bo jeżeli nie kropnie do ciebie z czterdziestki piątki terrorysta czy
przemytnik, zrobi to za nich hoaguero, ra-buś grobów i postrach archeologów.
Mój plan wakacyjny był prosty. Z mojej samotni na północ od Coatzalcoalcos
chciałem przedostać się do La Venty, stmtąd przez tropiki do Salina Cruz na zachodnim
wybrzeżu. Z Salina Cruz przez Monte Alban do stanu Guerrero, gdzie spodziewałem się
zakończyć moje długo’ odkładane, któreś już spotkanie z Olmekami. Gdzieś w okolicach
Guerrero, miała być ich kolebka, mnie to wszakże nie interesowało. Polowałem, nie,
chciałem zapolować na pewne drobiazgi, na których trop wpadłem przed kilku laty. U
podnóży Sierra Mądre chciałem zakończyć włóczęgę. Na równinach nie będzie
kłopotów, temperatury czerwca nie przekraczają 30 stopni Celsjusza, czyli 80
Fahrenheita, przynajmniej w pobliżu - Pacyfiku i w Salina Cruz.
Myśląc o tym, przyglądałem się mapie. W moim małym stereo Teresa Berganza
śpiewała arię z „Carmen”, potem pieśni hiszpańskie, lubię jej głos, trochę mnie ekscytuje,
choć jest to całkiem coś innego niż uczucie, z którym pogrążam się w tej kipiącej lawie
głosu Callas. Zasłuchany, nie zauważyłem tego faceta. Wszedł cicho jak kot. Prawdziwy
meksykański Metys. Marynarkę pod lewą pachą miał wypchaną. Ktoś inny pomyślałby,
że z winy złego krawca albo portfela, ja pomyślałem, że to spluwa.
•
Mister Bart? Robert D. Bart? - spytał cichym, ochrypłym głosem, siadając
przy - drzwiach, chociaż go do tego nie zachęciłem. Dobrze zbudowany,
suchy, silny, typ gościa około czterdziestki Czarne, zaczesane gładko do tyłu
włosy, długa twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, mocny podbródek,
oczy głęboko osadzone, garbaty nos o ruchliwych nozdrzach
przypominających węszącego wyżła.
•
Może mister Bart, może nie. - Rano nigdy nie mam dobrego humoru, więc nie
byłem uprzejmy. Mój nieoczekiwany gość odwrócił głowę ku drzwiom,
chwilę przypatrywał się plaży i morzu, zanim powiedział od niechcenia:
•
Jestem z policji, z Coatzalcoalcos. W nocy otrzymaliśmy telefon z motelu w
Alvarado. Popełniono tam morderstwo.
Podałem mu bez słowa moją licencję i paszport. Nie spojrzał nawet na papiery.
- Właściwie to dobrze wiemy, kim pan jest. Je pan śniadanie? Do licha,
zapomniałem o patelni, jajecznicy i bekonie! Mruknąłem.-coś, usiadł przy stole. Nie
zadawałem pytań, on
milczał. Zjedliśmy śniadanie. Zapaliłem fajkę, mój gość wydobył ze skórzanego
woreczka kilka liści tytoniu i zwinął z nich na, udzie cygaro. Zrobił to bardzo zręcznie.
Paliliśmy przez chwilę.
- Ten zamordowany to Amerykanin, jakiś naukowiec, Johan Simon - powiedział
wreszcie przybysz.
- A dziewczyna? - spytałem.
•
Histeria, wie pan, jak to jest z kobietami.
•
Mężczyźni zachowują się niekiedy znacznie gorzej.
ROZDZIAŁ II
Metys, nieruchomy jak posąg, wpatrywał się w prostokąt otwartych drzwi, za
zieloną zasłoną palm jaśniało morze.
•
Nazywam się Raja. Diego Raja. Interesuje pana to morderstwo?
•
Ani trochę. Przyjechałem tu jako turysta.
•
Niezupełnie. Wiem od policji z Mexico, że ma pan certyfikat dyrekcji Museo
Nacional de Antropologia i wolno panu kopać, gdzie pan zechce. Niezłe
chody. Czy jednak nie chciałby pan pokopać jako cop?
•
Znudziło mi się być gliniarzem. Jak zamordowano Johna Simona?
Milczał przez chwilę. Ssałem zgasłą fajkę, zauważył to, zręcznie skręcił na udzie
cygaro. Zapaliłem i zacząłem się dławić.
•
To naprawdę dobre cygaro, doktorze Bart.
•
Raczej laska dynamitu, za chwilę obaj wylecimy w powietrze. Więc jak zginął
John Simon?
•
Zastrzelono go. Strzelano, gdy wychodził z wody. Chwiał się na nogach,
zanim upadł na twarz. Kiedy padł strzał, John Simon zatoczył się do tyłu.
Zbadałem ślady. Strzelano z odległości dwudziestu metrów, z kępy palm. W
motelu oddalonym o dwieście metrów, przeznaczonym nie dla Meksykanów,
nie było nikogo...
•
Dlaczego?
•
Miesiąc temu pojawiła się tam grupa archeologów. Zostawili część bagaży.
Pracują w innym miejscu. O której wyjechała od pana miss Jane Ławry?
•
O czwartej.
•
Nasz lekarz stwierdził, że zgon nastąpił około czwartej.
•
Kto was zawiadomił o morderstwie?
•
Miss Ławry.
•
Jakiej broni użyto?
•
Nietypowy kaliber, 11,4 milimetra. Nie spotkałem tu takiej broni. Co pan o
tym sądzi, mister Bart?
•
Jeden z moich londyńskich przyjaciół kolekcjonuje wszystko, co strzela -
miałem na myśli lorda Brooke z Ely - i widziałem u niego coś bardzo
nietypowego. Karabin webley scott, kaliber
11,4, produkowany przed rokiem 1900. Mógłbym obejrzeć pocisk, ale
wyjeżdżam.
•
Daleko, doktorze Bart?
•
Na zachód, w stronę Saliny i jeszcze dalej ku północy. Mam wakacje i nikt mi
ich nie zepsuje.
•
Siedział pan przez dwa tygodnie na Jukatanie...
•
O, do licha, więc jestem śledzony?
•
Nie, widziano pana przypadkowo, a poza tym nasza policja ma tutaj pewne
obowiązki. Wie pan, przemytnicy narkotyków i handlarze dzieł sztuki stają się
coraz bardziej bezwzględni. Powiedzmy, że ktoś zarejestrował pana pobyt na
Jukatanie, bo mamy obowiązek czuwać nad porządnymi facetami. Nie
narzucamy się, rzecz jasna, mister Bart. Zostanie pan? Proszę o pomoc.
•
Nie ma mowy, dzisiaj wyjeżdżam na zachód, a kiedy księżyc zawiśnie nad
Pacyfikiem zanurzę moje ciało w falach, wie pan, lubię ablucje. Poza tym,
dlaczego chce pan, abym się zajął tym morderstwem? To sprawa
zawodowców, a ja przyjmuję tylko prywatne zlecenia albo prywatne prośby. I
jestem wyrachowany, bo każę sobie płacić.
Nie zamierzałem zajmować się tym morderstwem, tym bardziej, że Jane nie
zawiadomiła mnie o tym, co się stało, choć miała walkie-talkie. Zresztą zajmowała mnie
zupełnie inna sprawa.
•
Powodzenia, seńor Raja. Jedno pytanie: wspomniał pan o grupie archeologów
wynajmujących motel w Alvarado. Gdzie eni teraz są?
•
W La Vencie, seńor Bart.
•
Jeszcze jedno: w namiocie Simona widziałem komputer. Bardzo ciekawe
urządzenie, w połączeniu z grafoskopem, drukarką termiczną, mozaikową,
plotterami i powiększalnikami monitorowymi może oddawać najdziwniejsze
usługi...
•
Przeszukaliśmy - namiot tej pary. Komputera tam nie było, seńor Bart.
•
Tak? No to chyba nie tam widziałem tę zabawkę. Ale czy miss Jane Ławry nie
zgłosiła żadnej kradzieży?
•
Nie. I była w szoku, gdy wybierałem się do pana, doktorze Hart. Więc nie
mogę liczyć na współpracę?
•
Ani przez chwilę, seńor Raja. W czasie wakacji jestem cięty na forsę jak
kupiec wenecki, niektórzy nawet wołają na mnie Shylock.
Diego Raja wyszedł bez słowa z mojej przyczepy. Jego mały volkswagen
zatańczył na piasku, zanim z piskiem opon znikł w głębi drogi ginącej w palmowym
gaju.
Jeszcze tego dnia opuściłem moją nadmorską samotnię. Nim usiadłem za
kierownicą, przyjrzałem się jeszcze raz morzu, omiotłem je moją lornetą. Na horyzoncie
pojawił się statek, ten sam, który widziałem przed paroma dniami. Nie było w nim nie
szczególnego poza tym, że górny pokład, przed ustawionym krzywo kominem, osnuty
był siecią anten. Podniosłem’ lornetę. Wysoko nad statkiem, jak przed paroma dniami,
przesuwała się sylwetka dwusilnikowego samolotu.
Coatzalcoalcos. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zadzwonić z La Venty - bo
miałem jechać przez La Ventę - do tamtejszej policji i poprosić o rozmowę z seńorem.
Diego Rają. Dowiedziałbym się może w ten sposób, czy Raja jest rzeczywiście
policjantem. Zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że morderstwo w Alvarado nie
interesuje mnie i w końcu nie ciekawi mnie również, kim jest Diegó Raja. Jedno pytanie
nie dawało-.mi jednak spokoju. Co chciała mi niedawno powiedzieć Jane Ławry? I czego
się bała? To ładna dziewczyna i może mieć kłopoty. Ale dlaczego kłopoty... Bart! Nie
zadawaj sam sobie głupich pytati. Po pierwsze zamordowano Johna Simona, po drugie
zginął ten komputer, po trzecie Jane Ławry boi się. Oto dlaczego jak dobry, stary pies
myśliwski przeczuwasz kłopoty, Bart.
W La Vencie odwiedziłem amerykańską misję archeologiczną w Institute for
Aztecs Research. Nie znałem nikogo z jej członków, jedynie Dorothy Parker,
absolwentka Berkeley University, zwróciła moją uwagę. Była młoda i urocza. Na małym
party zorganizowanym przez gospodarzy pod koronami palm wspomniałem inną
ekspedycję, zorganizowaną przez Institute for Andean Research, z którą spędziłem dwa
sezony w Andach, zajmując się problemami pre-Tiahuanaco i fundamentalną stratygrafią
opracowaną przez Maxa Uhle. Prace Maxa Uhle były drogowskazami na pustyni, no,
może przesadzam, lecz były diabelnie ważne, jeśli idzie o archeologię peruwiańską, i nie
tylko. Miałem swój mały udział w tej robótce ekspedycyjnej. Teraz Amerykanie z misji
w La Vencie proponowali mi udział w ich pracach. Odmówiłem. Lubię samotność w
takiej pracy. Poza tym coś sobie obiecywałem. Znałem w Anglii tylko jednego gościa
posiadającego imponującą kolekcję sztuki meksykańskiej obejmującej kilka ważnych
okresów tej wielkiej krainy, podbitej kiedyś i spacyfiko-wanej tak straszliwie przez,
Hiszpanów. Teraz miałem nadzieję, że zdobędę, coś, w co nie wierzono nawet w Museo
Nacional de Antropologia w Mexico. Wtedy, Bart, zaprosisz tego konesera i pokażesz
mu coś, co zwali go z nóg. Hasz trochę czasu, na razie ten gość,. doktor Cornelius Horn,
siedzi w ciupie, zawdzięcza to tobie i pewnie zastanawia się przy skąpej porannej
owsiance, dlaczego uważał cię za głupka.
W La Venćie widziałem Jane Ławry. Jej twarz mignęła w przejeżdżającym obok
hotelu krytym, terenowym vo.lkswagenie. Co ona tu robi? Spytałem o to jednego z
członków misji Institute for Aztecs Research, Thomasa Cally. Powiedział, że Jane Ławry
jest fizykiem i doskonale zna się na metodach badań izotopowych materiału
wykopaliskowego. Jest asystentem w pracowni założonej ongiś w Berkeley przez
profesora Libby’ego.
Nie dowiedziałem się niczego więcej, bo nie zadawałem dalszych pytań, a Jane
Ławry nie szukała mojego towarzystwa. Widziałem też Diego Raję.
- Włóczy się pan za mną? - spytałem popijając zimną colę przy ulicznym stoliku.
Odparł, że włóczy się tu i tam. Zgarbiony na swoim krześle przypominał cierpliwego
sępa Nie spojrzał nawet na mnie, ale coś mówiło mi, że barometr spada i że wkrótce
znajdę się w oku małego cyklonu. Chciałem go zapytać, z kim jeździ Jane Ławry w
terenowym volkswagenie. ma przecież talbota-sambę, ale zatrzymałem, to pytanie dla
siebie. Postanowiłem nie dać się wciągnąć w żadną awanturę. Bart, jesteś na wakacjach i
podążysz jutro do swego małego olmeckiego Eldorado. I jeszcze jedno: dlaczego
kierownik stacji w La Vencie Bill Vernon, rozmawiając ze mną o kulturze Pueblo w
Ameryce Północnej i o tym, czy wywodzi się ona z jakieś ewolucji linearnej - a twierdził,
że tak na pewno jest - pominął kultury Wyplataczy Koszyków, Basket Makers i kulturę
Cochise, co do której nie ma raczej wątpliwości, że powstawała pod kulturowymi
wpływami Meksyku? Nie wiedział o tym, zapomniał o tym, czy lekceważył mnie?
Trochę uraził mnie, pytając, czego jeszcze szukam w Meksyku, gdzie wszystkie
stanowiska są już znane, a nowych nikt nigdy nie odkryje. Nowy Meksyk i zagadki
ludów Pueblo, oto coś! Potem, gdy o tym myślałem, doszedłem do wniosku, że Bill
Vernon ma do tych spraw stosunek dziennikarski. Otóż to. Gdy opuszczę La Ventę, będę
wątpić w kompetencje naukowe Billa Vernona.
W La Vencie zdecydowałem się jednak zadać pytanie temu Metysowi Diego Rai.
Dlaczego chce, żebym zainteresował się morderstwem w Alvarado. Raja, kapitan Raja,
jak mi powiedział, po zadaniu mu tego pytania milczał dosyć długo sierdząc nad talerzem
fasoli w mojej przyczepie, a potem mruknął:
•
Słyszał pan pewnie o pobożnym kronikarzu Las Casasie?
•
Naturalnie.
- I zna pan jego słowa o prawie i szacunku dla prawa?
•
O tak. „Szanujemy prawa, ale ich nie stosujemy”. Dlatego Hiszpanie podbili
kiedyś Meksyk i dlatego historia podbojów to ciągle otwarta księga.
•
Krótko mówiąc, niektórzy rychło zapomną o śmierci Simona...
Nadal wiedziałem tyle co nic. W porządku, cześć.
Wieczorem Diego Raja pojawił się znowu. Jedliśmy gotowany maniok z mięsem
pieczonym na rożnie, ja ciągnąłem szkocką, Raja trzymał przy piersi butelkę pulque,
popijał od czasu do czasu, ja odmówiłem, kiedy mnie poczęstował, nie cierpię
sfermentowanego soku agawy.
•
Sądzę - powiedział w pewnej chwili Raja - sądzę, że gdyby zechciał pan
pojechać, na Jukatan, a nie na zachód, miałby pan więcej rozrywki.
•
Wezmę to pod uwagę, gdy będę już na emeryturze i pojawię się tu w wesołym
towarzystwie. Seńor Raja, proszę mi powiedzieć, czy pana zwierzchnicy
wiedzą o tej, no... akcji werbunkowej?
Milczał przez chwilę.
•
Nie. Jestem nieufny w ogóle i ufam tylko sobie.
•
Więc dlaczego decyduje się pan mieć zaufanie do mnie?
•
Znam kogoś w Interpolu. Facet mówi, że pan jest nie-przekupny.
- To jedno niech mi wypiszą na nagrobku. „Nieprzekupny”. Pan mi pochlebia.
•
Czy wyglądam na kogoś, kto potrafi się łasić?
•
Przyznaję, nie wygląda pan. Co pan podejrzewa w sprawie Johna Simona?
•
Co? Że jest to pierwsze morderstwo.
•
Dobra, śni się panu następny pogrzeb. A,mówiąc poważniej: kiedy zwłoki
Simona zostaną odwiezione do Stanów?
- W przyszłym tygodniu, Bart. Czy ma pan broń?
•
Broń i butelka whisky, oto moja dewiza. Czy coś mi grozi?
•
Nie wiem... Może ktoś będzie się zastanawiać, dlaczego John Simon tak
szybko zaprzyjaźnił się z panem, o czym rozmawialiście i po co przyjechała
do pana w dniu zamordowania Simona miss Jane Ławry...
•
Dziękuję za ostrzeżenie, będę strzelać do własnego cienia. A swoją drogą,
dlaczego zawsze musi mnie prześladować jakiś zawodowy glina?
Byłem zdecydowany zająć się moimi Olmekami. Chcę chwili spokoju.
Gdy odtwarzam teraz te wydarzenia, a raczej ich początek, widzę znowu moje
ostatnie spotkanie z Jane Ławry w La Vencie.-Wychodziłem właśnie z hoteliku,
dźwigając na ramionach dwa ciężkie worki z żaglowego płótna, w których miałem moją
podróżną garderobę. Walizka z rzeczami godnymi człowieka, jak oceniłaby to moja
zacna ciotka Augusta, leżała już w białym,* poobijanym fordzie. Jeśli idzie o forda, to
mogłem sobie naturalnie pozwolić na inny wóz, nowy, ale w Meksyku taki jak ja
gringo nie ma powodu wyróżniać się, zresztą Meksyk to karnawał starych
samochodów, choć nie chcę powiedzieć, że nikt nie zna tu nowych, prywatne latyfundia,
finanse, naftowy boom, przemysł, handel i tak dalej, to jedna rzeka samochodów
wylewających się i wlewających do ogromnego Mexico, ale tonąca w innej rzece wozów
bez drzwi, bez szyb, bez świateł, poruszających się dzięki łasce opatrzności boskiej Mój
grat wyróżnia się między innymi tym, że posiada jeszcze drzwi, okna i sprawne
kierunkowskazy, gorzej z hamulcem, muszę kopnąć pedał z pięć razy, zanim to pudło
raczy stanąć. Krótko mówiąc, gdy będę opuszczał Meksyk, dostanę za mojego forda
jeszcze z dwieście dolarów... Więc wychodziłem z hotelu. W drzwiach natknąłem się na
Jane Ławry.
Brązowe, smukłe ciało opięte w białe płócienne spodenki i coś, co zasłaniało
piersi, na drobnych stopach sandały, na’ włosach meksykańska chusta spadająca na
plecy. Na oczach duże, ciemne okulary.
•
Szukasz mnie?
•
Idę do telefonu.
Czułem, że kłamie. Stała bez słowa. Potem:
•
Wyjeżdżasz, Rob?
•
Jasne, lubię świat, w którym coś się dzieje. A tu, ani w pobliżu nic się nie
stało, prawda, Jane?
Zdjęła ciemne okulary. Ujrzałem jej mocno podkrążone oczy. Sięgnęła do torby
zwisającej z ramienia. Podała mi zwiniętą karteczkę.
-< To mój adres w Mexico. A gdzie ty będziesz?
•
Kręci się tu ktoś, kto chce wiedzieć to samo. Poznałaś go w Alvarado. Diego
Raja, gliniarz i niezmordowany pies gończy. Gdybyś mnie chciała widzieć,
zadzwoń do Rai, do Coatzalcoalcos. Do widzenia. Aha, czy ten adres w
Mexico to twój adres domowy?
•
Nie, pewnie wkrótce wrócę do Stanów. Buffalo, w zachodniej części stanu
Nowy Jork. Pamiętaj.
•
Zapamiętam. Mieszkałem w Nowym Jorku, ale nigdy nie byłem w Buffalo.
Czy jezioro Erie jest rzeczywiście takie ładne?
•
Raczej tylko jesienią, gdy wszyscy uciekają do miast i zapominają o
caravaningu.
•
Jeszcze jedno: kim był dla ciebie John Simon? Milczała przez chwilę.
•
Był kimś bliskim - powiedziała cicho. - Bardzo bliskim. - Miał wrogów?
•
Jeśli tak, to nigdy mi o tym nie mówił. Ani w Stanach, ani tutaj.
•
Długo znałaś Simona?
•
Ponad rok.
•
Dużo i niewiele. Miał przyjaciół w Meksyku?
•
Chyba nie. Ale gdy byliśmy w Mexico, dzwonił do Stanów. Nie pytaj do kogo,
bo naprawdę nie wiem. Wtedy... gdy wróciłam od ciebie, w naszym motelu i
w namiocie wszystko było poprzewracane.
•
Co ukradziono?
•
Tylko komputer Johna. I wiesz... zostawiono nawet jego aparat fotograficzny,
John nigdy się z nim nie rozstawał. Wyjęto tylko kasetę. Weź ten aparat,
Rob... - Jane Ławry odwróciła się, znikła, tak, odeszła tak szybko, że po prostu
znikła. Zostałem sam, z aparatem fotograficznym w ręce. Był to dobry
hasselblad, podobny do mojego. Wieczorem, gdy byłem już dosyć daleko od
La Venty, zatrzymałem forda, wlazłem do przyczepy i przyjrzałem się
aparatowi Johna Simona bardzo dokładnie. W obiektywie, którego tylne
soczewki nie były klejone, znalazłem maleńki, przezroczysty pasek z jednym
słowem i jednym numerem, zapewne telefonu. Gdy przeczytałem to słowo,
rozejrzałem się szybko po przyczepie i równie szybko ukryłem samoprzylepny
pasek znaleziony w obiektywie aparatu. Do licha, ten John Simon miał niezłe
znajomości. Groźne. Dzięki Bogu, że zajmuję się teraz Olmekami, do diabła z
Rająr
Pozostały jednak pytania. Dlaczego Jane Ławry zdecydowała się na rozmowę ze
mną, stop. Czy ktoś planuje przedstawienie z rolą dla mnie, czy mi się to podoba czy me,
stop. Czy Diego Raja o tym wie, stop. Trzeba o tym pomyśleć, Bart... Także o tym, czy
Jane Ławry wie, co ukryto w obiektywie aparatu fotograficznego, stop. I czy znalazła
mnie w La-Vencie dlatego, że boi się teraz bardziej niż w chwili, gdy znalazła martwego
Johna Simona? Stop, Bart, to pytanie może być bardziej ważne, niż ci się teraz zdaje.
ROZDZIAŁ III
Zainteresowany pytaniami, które sam sobie postawiłem, włączyłem radio, ale
prawie nie słuchałem muzyki nadawanej przez jakąś radiostację amerykańską, chociaż
grały orkiestry Artie Shawa i Lionela Hamptona. Świat jest cokolwiek zwariowany,
rozdając kolejnym graczom karty swoich przypadków. Jakiś Genueńczyk musiał
dopłynąć do wybrzeży Meksyku, w jego dziennikach są na. to dowody, jakiś Cortez
musiał podbić’ imperium Azteków, ktoś inny wymyślił archeologię, a jakiś Robert D.
Bart posuwa teraz główną drogą do Salina Cruz, czując, że ucieka przed czymś, co i tak
go dopadnie.
Usiłowałem myśleć o tym, co sobie zaplanowałem. Oto znaj-
duję się w pewnym miejscu ukrytym pośród tropikalnego lasu,.mam nadzieję, że
nie odkryli tego miejsca przemytnicy meksykańskich starożytności, dotrę do stanowiska,
które sobie wybrałem przed kilku laty i może wreszcie znajdę potwierdzenie mojego
przypuszczenia, że tradycja boga Quetzalcoatla, Pierzastego Węża, sięga starszej niż
aztecka kultury. Złote węże, które tam kiedyś znalazłem, powinny posiadać małe
platformy z wyraźnie zaznaczonymi kółkami. Dlaczego właśnie takie platformy? Nie
wiem, mam przeczucia i czasami nie lekceważę ich. Jeśli do mojego stanowiska dotarł
kto inny, to zapewne poszukiwacz tych drobnych dziwactw, których najciekawsze
egzemplarze znaleźć można w Ameryce Południowej i na Krecie. Figurki starszych
panów trzymających w objęciach małe dziewczynki. Sam znałem dwa stanowiska z
takimi figurkami i nieźle mógłbym się obłowić. Nic z tego, mam skrupuły i nie nadużyję
zaufania moich kolegów z Museo Nacional de Antropologia. Skrupuły! Pewien
kolekcjoner z Berna powiedział mi, że nie pasuję do epoki. Nowe czasy potrzebują ludzi
z rozmachem. „Doktorze Bart, nie potrzebuje pan ruszyć palcem, proszę tylko wskazać
na mapie stanowiska, a położę przed panem czek, który określi powagę naszego
interesu”. Znam też i innych, nie tylko kolekcjonerów, gotowych na wszelkie ofiary, byle
znaleźć dowody, że Charnay i Stirling mieli rację w sprawie istnienia azteckich zabawek
na, kółkach. Koło i brak koła w tej cywilizacji, sprawa spędzająca sen z powiek nawet
tym, którzy nie chcą się do tego przyznać. Sądzę, że hipotezy Charnaya nie były słuszne,
ale Charnay miał węch. Potwierdziło to odkrycie dokonane przez Stirlinga: gliniane
zwierzęta na kółkach z gliny - niektórzy nazywają te kółka „rolkami” - przymocowane do
glinianych figurek za pomocą drewnianych osi. Naturalnie nie znaczyło to, że ta zdobycz
techniki miała jakieś praktyczne zastosowanie, ale jednak to jest dowód, że Aztekowie
znali zalety koła w zabawkach, a ja twierdzę, że i w rzeźbach kultowych, i może znajdę
mojego Pierzastego Węża i jego znacznie starszych kolegów „na kółkach”. Gdybym
wygadał się, że znam miejsca, gdzie można coś takiego odkryć, miałbym teraz na karku
kilku’ gości gotowych rąbnąć mnie z czterdziestki piątki, jak w czasach gorączki złota w
Stanach. Wolałbym takich zabijaków, niż kogokolwiek związanego z miejscem, którego
nazwę wypisał John Simon na kawałku przezroczystego papieru ukrytego we wnętrzu
kamery fotograficznej...
Uciekałem od tej sprawy, ale wciąż powracało pytanie, kim był John Simon
naprawdę, kim była Jane Ławry. To było złe. Wiedziałem, że gdy zadaję sobie takie
pytania coraz częściej, to w końcu wyłazi ze mnie glina, który zaczyna węszyć.
Kilka razy przystawałem, to znowu wybierałem wiejskie drogi. Chciałem mieć
pewność, że nie jestem śledzony. Chodziło już nie tylko o to, że Jane Ławry zdecydowała
się spotkać ze mną, lecz pozostawiła mi ładunek dynamitu w postaci kartki z jednym
słowem i paroma cyframi, i że ten ładunek może mi wybuchnąć prosto w twarz.
Gwiazdy nocnego nieba prowadziły mnie do Salina Cruz.
Nie wiedziałem, dlaczego czuję się dziwnie, nieswojo. Jakieś obrazy z przeszłości
pojawiały się przed moimi oczami. Chyba było mi smutno. Dlaczego pomyślałem, że
smutek poprzedza śmierć, jak jej herold? Czyje to, Bart? Ależ, do licha, twoje. Ależ, do
licha, to banalne. Starzeję się.
O świcie, z tarasu małego domku mojego przyjaciela Fryderyka Richtera,
człowieka, który porzucił kiedyś Salzburg i tamtejszy uniwersytet, aby w Meksyku
studiować problemy pisma Majów, spoglądałem na Pacyfik. Po południu byłem już
daleko od Salina Cruz i wyciskałem z mojego forda całą moc silnika, aby znaleźć się jak
najdalej od wszystkich dróg zbiegających się z drogą do Acapulco. Rwałem na północ,
do miejsca, w którym chciałem się rozejrzeć za tajemnicą Pierzastego Węża, lub raczej
jego olmeckimi reliktami. Liczyłem na to, że jeśli zaszyję się w głębi gęstych lasów
pokrywających górskie pobocza, ten Metys Raja nie trafi na mój ślad. Czy jednak
naprawdę tego chciałem? Jeśli tak, to po co zostawiłem Richterowi „adres”? I dlaczego, u
diabła, przypuszczałem, że Diego Raja zechce mnie szukać? „Intuicja, Robertku”,
oceniłaby to moja ciotka, zacna Augusta. Cóż, chyba nie mogę ufać samemu sobie,
uciekam i chcę, aby mnie doścignięto. Richter też mi nie ufał, zastanawiając się głośno,
po co z Mexico City jechałem na południe, nad Atlantyk, potem do Salina Cruz, a teraz
chcę czegoś szukać na północy? Wyjaśnienie, że chcę ukryć przed ciekawskimi cel mojej
podróży, przekonało go tylko na chwilę, znał metody i organizację gangów
archeologicznych. Potem jednak, kiedyśmy się żegnali, jego wyrazista, długa twarz
gotyckiego świętego zdradzała, że.tai nie wierzy. Ale Richter to dyskretny facet i można,
na nim polegać.
Można też na nim polegać, gdy poda coś do jedzenia. W Salina Cruz, w
maleńkim patio domu Richtera zjadłem doskonały obiad złożony z pieczonej kaczki z
ostrym, zielonym pieprzem i camotes, słodkich ziemniaków, a także że ślimaków
hodowanych na pniach agawy z potrawką guacamole, czyli mieszaniną mięsistych
owoców avocado, pomidorów i pieprzu. Zupa. była żółwiowa, a piwo imbirowe,
amerykańskie, z puszek. Świat jeszcze nie zwariował, jeśli można zjeść taki obiad Przy
obiedzie poruszyliśmy mój ulubiony temat: zdrowie mojej małej w Szwajcarii, jej studia
w Lozannie i zainteresowanie filozofią. Fryderyk Richter, gdy to usłyszał, dołożył mi
jeszcze kaczki i avocado. Dziewczyna zabierająca się w dzisiejszych czasach do filozofii
to mędrzec i zadziwiający asceta. Rozczuliłem się. Zawsze tak jest, kiedy ktoś chwali
moją małą, można mnie wtedy nabrać nawet na pieniądze. Ale Fryderyk Richter nie
myślał o czymś tak przyziemnym. On błądził z głową wysoko podniesioną, a jego siwe
oczy wypatrywały świata Majów. Jego i mnie łączyła ta szczególna fascynacja
przeszłością i przemijaniem, transformacjami czasu, kultur i ludzi.
Jakże miałem wkrótce żałować, że nie ominąłem jego domu w Salina Cruz.
Miałem żałować czegoś jeszcze. Tego, że wspomniałem’ mu o zamordowaniu
sympatycznego Amerykanina, Johna Simona, na wschodnim wybrzeżu.
Lubię Fryderyka Richtera, ale dlaczego zadawał mi tyle pytań. Czego chcę w tym
sezonie szukać w Meksyku i kim był John Simon. „Czy znałeś go dobrze, Robercie?”
•
Trochę nurkowaliśmy razem. Dobrze pływał, poza tym nic o nim nie wiem.
•
No, tak... Słuchaj, wiem, że jesteś samotnikiem, ale w końcu, gdyby się coś
stało... Czy masz radiostację?
•
Tylko walkie-talkie, za słaba, żeby sięgnąć Salina Cruz. Nie bój się,
Fryderyku, jeszcze nie mdleję, karmiono mnie niedźwiedzim mięsem.
Przemilczałem, że w schowku forda mam radiostację i gdyby coś się stało, mogę
w każdy czwartek, w południe i o północy połączyć się z moim przyjacielem z Museo
Nacional de Antropologia w paśmie 15 hiegahertzów, tak to ustaliliśmy. Dlaczego nie
powiedziałem o tym Fryderykowi? Nie miałem pojęcia. Ale zauważyłem, że radiostacja
stojąca w pracowni Fryderyka Richtera pomiędzy dwiema potężnymi szafami
bibliotecznymi jest stacją dużej mocy i dalekiego zasięgu. Fryderyk musi mieć chody,
jeśli licencjonowano mu takiego grata. Marzyciel Richter objawił mi się jako człowiek
praktyczny - i zapomniałem o tym.
Aha, dostrzegłem jeszcze, że radiostacja Fryderyka Richtera ma niezwykle
rozbudowany zakres fal krótkich.
Pracowałem ciężko przez cały tydzień. Nie interesowałem się moją radiostacją. -
Nie miałem żadnych problemów poza jednym. Musiałem ściąć kilka młodych drzew, a
nie było to łatwe w gęstwinie pokrywającej zbocze górskie. Pnie tych drzew były ‘mi
potrzebne do umocnienia wykopu. Zacząłem kopać w miejscu, gdzie kiedyś natknąłem
się na gliniane figurki Pierzastego Węża, lub raczej przedstawienia przypominające ten.
symbol, to wcielenie Quetzalcoatla. Nie były dostatecznie stare. Moim zdaniem nie były
dostatecznie stare. Co prawda, ścisłe datowanie byłoby możliwe w Mexico, a najlepiej w
Berkeley, w laboratoriach izotopowych Libby’ego, ale nie zaryzykowałem’ tego. Te
gliniane figurki nie były podobne ani do azteckich, ani do przedstawień Quetzalcoatla
według tradycji Majów. Miałem pewność, że naprowadzą mnie na znacznie starszy trop,
a jeśli tak, to powinienem być ostrożny. Wprawdzie profesor Wrchliczka już nie żył -
niechaj bogowie oświecą jego drogą w ciemnościach Wieczystego, albo raczej pozwolą,
by nabił sobie guza w gęstej ciemności ów sławny profesor Wrchliczka mający taki
wstręt do „nowości” nie urodzonych w jego głowie - i nie obowiązywała już zasada,
którą sam sprowokował, a która brzmiała: „jeżeli znajdziesz coś rewelacyjnego w ziemi,
niechby to nawet było odkrycie tysiąclecia, zakop szybko te graty, bo jeśli zauważy to
Wrchliczka, jesteś zgubiony, a twoja kariera przekreślona raz na zawsze, zostaniesz
konserwatorem jego protez”, tak czy inaczej postanowiłem zaczekać.
Teraz mój wykop w stoku miał już długość sześciu metrów i musiałem go
obudować. Właśnie moja łopata natknęła się na mur. z kamieni. Serce zabiło mi mocniej,
jak na widok pięknej dziewczyny.
- Teraz niech Bóg prowadzi Roberta D. Barta do odkrycia jego życia, do
Niezwykłego!
Musiałem pokrzepić się, sięgnąłem zatem po piersiówkę.
Niedzielą, południe. Włączyłem radiostację, nastawiłem centralny kondensator na
moją częstotliwość, potem mały głośnik. Przyjaciel z Mexico był już na fonii. Teraz
byłem nieufny. Nie chciałem, aby nas namierzono. Rzuciłem do mikrofonu kilka słów.
Przekop wytyczony idealnie, najwięcej szczęścia mają tacy amatorzy jak, ja, dotarłem do
kamiennego, kręgu, poza nim głowy jaguara i figurki węży, reszta w Mexico, przy
szkockiej, over... Potem fonia z Mexico: pytał o ciebie przyjaciel, podałem „adres”,
powodzenia, do zobaczenia!
I cisza.
Siedziałem przez chwilę przed radiostacją, nabijając fajkę, Wiedziałem już, ze nie
wywinę się przeznaczeniu. Coś zaczyna się naprawdę.
Sprawdziłem skrytki w wozie i w przyczepie. W wozie miałem webleya, a w
przyczepie czterdziestkę piątkę z krótką lufą, kaliber 9, i przeliczyłem magazynki.
Podwieszony do skrzyni łóżka automatyczny karabinek remingtona też obejrzałem.
Starzeję się czy co?
Kim był „przyjaciel”, który wytropił mnie szukając śladu w Mexico City?
Kim był człowiek, któremu mój przyjaciel z Museo Nacional de Antropologia
powiedział, gdzie się zaszyłem?
W stoliku pod radiostacją miałem jeszcze jeden schowek. Tam ukrywałem moje
trzecie żelastwo, scorpiona. Jeszcze jakiś zły sen w nocy i będę mógł się czuć jak w
oblężonej fortecy.
Do wieczora byłem zajęty obudową wykopu. Potem, w przyczepie, zająłem się
fotografowaniem i opisywaniem znalezionych figurek węży i „głów olmeckich”, każdą z
tych głów mogłem ukryć w obu dłoniach, ale te małe rzeźby, będące jakby
zwierciadlanym odbiciem wspaniałej „głowy” przeniesionej kiedyś do Mexico, były
arcydziełami. Słońce dawno już-zaszło, gdy usłyszałem przedzierający się przez
zarośniętą ścieżkę samochód. Nałożyłem wiatrówkę, wsunąłem do pochwy pod pachą
czterdziestkę piątkę z trzycalową lufą, usiadłem na wprost drzwi i czekałem.
•
Wejść - powiedziałem krótko słysząc pukanie. Prawą rękę włożyłem w
rozpięcie wiatrówki. Drzwi otworzyły sie bardzo wolno. Stanął w nich Diego
Raja. Nic nie mówił. Czekał. Ja też czekałem. Po chwili zapytał:
•
Mogę wejść, Bart?
•
Ostatecznie, na chwilę, potem wywalę pana w kaktusy i pójdę spać. Piwa? -
Skinął głową, podałem mu puszkę wyjętą z lodówki.
- Czy pan wie, Bart, że ta dziewczyna zaginęła?
•
Skąd mam wiedzieć, kto zaginął i co to mnie obchodzi, Raja?
•
Jane Ławry. Co ona panu właściwie dała w La Vencie?
•
Chce mnie pan sprawdzać bez wyłożenia własnych kart, to głupie. Dlaczego
włóczy się pąn za mną?
•
Zadaję sobie różne pytania i włóczę się. Byłem w Mexico, tylko proszę nie
pytać, skąd wiem, że zna pan kustosza Jose Jimeneza. W Salina Cruz też
byłem. Ten Niemiec, Fryderyk Richter, nie jest rozmowny, ale ‘w końcu
połączyłem sobie to i tamto, no i jestem. Długo zna pan Fryderyka Richtera?
•
Od lat..
•
I zna go pan dobrze?
•
Czytuję jego książki o kulturze Majów. Proszę mi powiedzieć, Raja: czy chce
pan widzieć mój paszport?
•
Co pan ma na myśli?
•
Że zabierze ‘pan mój paszport do Servicio de Imigracion. Ale zapewniam, że
ze mną nie można się dogadać w taki sposób.
•
Wiem o tym, mister Bart... Człowieku - westchnął nagle - człowieku,
potrzebuję pańskiej pomocy!
-Potrzebuje pan informacji, a ja wciąż nie wiem, o co panu chodzi, Raja.
Zamordowanie
Johna
Simona
to
sprawa
tutejszej
policji, jedna z wielu banalnych spraw znanych każdej policji. Nie widzę miejsca dla
siebie, Raja. Roli dla siebie. Cześć.
Diego Raja powoli odwrócił się ku mnie i równie powoli powiedział:
•
Załóżmy, doktorze Bart, że jestem na tropie afery, wielkiej afery, węszę, mam
podejrzenia, nie ufam nikomu...
•
I przychodzi pan do mnie, Raja?
•
Znam kogoś w meksykańskim oddziale Interpolu, to przyjaciel, ale nie może
się włączyć. Mógł poufnie zwrócić się do Scotland Yardu, powiedziano mu, że
pan jest godzien zaufania, doktorze Bart.
•
Zdaję się, że chciałby mnie pan wystawić, Raja...
•
Jeszcze nie mam koncepcji, Bart.
•
Ale ja ją mam. Już widzę siebie w roli kozy przywiązanej do pala i tęsknie
beczącej w oczekiwaniu swojego lwa. Jest pan zimnym draniem i sadystą,
Raja, to fakt. Co to za afera?
•
Przypuszczam... że dotyczy nafty.
•
To nie moja branża. Proszę powiedzieć: czy to ma związek ze śmiercią Johna
Simona?
•
Możliwe. Co pan o nim sądził?
•
Co pan myśli o tym morderstwie?.
•
Błądzę we mgle, Bart. Dlaczego tak bardzo interesuje pana John Simon?
- Pan dobrze wie, co to znaczy znaleźć trop. Śmierć Simona to trop do czegoś
większego. Ale plotę głupstwa. Wie pan, czemu warto wytropić mordercę czy
morderców Simona? Bo napisał znakomitą książkę „The Maya in Aztecs Culture”.
Przeczytałem ją razem z przedmową i przypisami i to coś znaczy. Niech pan wbije sobie
do głowy, Raja: nafta nie interesuje mnie!
Patrzyliśmy sobie w oczy. Nie obchodziło mnie, czy mi wierzy, czy nie.
Jeśli zastanawiałem się, czy Jane Ławry zastawiła na mnie jakieś sidła, albo czy
chce to zrobić Diego Raja, to musiałem odrzucić taką myśl. Nie mieli motywów.
Żadnych... Simon nie żyje, Jane Ławry zaginęła, Diego Raja łazi za mną jak pies
indiański, spokojny i, cierpliwy... Spokojny i cierpliwy, znam trochę Metysów, każdy z
nich nosi w sobie ogień. A teraz jeszcze nafta. I nie chcę już nawet myśleć o tym, co
znalazłem w aparacie fotograficznym Johna Simona.
- Niech pan’posłucha, Raja. Chyba budzi się we mnie glina. Jasne?
•
Więc sojusz, mister Bart? - nieruchoma twarz Rai ożywiła się nieznacznie.
•
Nic nie wiem, może zacznę się rozglądać, a może nie. To nie brak
konsekwencji, Raja. Chodzi o to, że może zechcę panu powiedzieć, co widzę,
a może nie zechcę. Dlaczego? Nie powiedział mi pan, dlaczego nie ufa swoim
szefom.
•
Może nie chcę powiedzieć czegoś, co mogłoby panu zaszkodzić bardziej niż
wszystko inne?
•
Lepiej mieć jednego pewnego wroga, niż dziesięciu niepewnych przyjaciół.
Niech pan to weźmie pod uwagę.
•
W porządku, wezmę. Co pan zamierza teraz robić?
•
Chciałbym wiedzieć to i owo. Na przykład, gdzie widziano po raz ostatni Jane
Ławry. I kto ją widział.
ROZDZIAŁ IV
Odszukanie kogoś, kto po prostu zaginął, jest prawie niemożliwe bez pomocy
policji, a dokonanie tego w Meksyku ma takie same szanse powodzenia, jak próba
samodzielnego zrekonstruowania. Wielkiej Piramidy egipskiej w wielkości naturalnej.
Diego Raja był uparty, miał swoje powody i odmówił rozkręcenia” policyjnej maszynki.
Jeżeli zrobił to planując jakieś osobiste porachunki, musiałem być tym bardziej czujny, a
mogłem przyjąć, że takie właśnie miał powody. Konsulat czy ambasada amerykańska?
Odrzuciłem od razu tę myśl. Jeśli kartka znaleziona w aparacie fotograficznym Johna
Simona nie została mi podrzucona - a nie miałem powodu sądzić, że mi ją podrzucono -
to szukanie rozwiązań najbardziej oczywistych mogłoby wszystko popsuć, każde drzwi
mog’łyby się zamknąć przede mną, mógłbym stać się persona non grata, ale mógłbym też
wyparować tak dokładnie, że nie zostałbym znaleziony nawet jako relikt kopalny. A tego
sobie nie życzyłem.
Od czego więc miałem zacząć? Od znalezienia odpowiedzi na pytanie, kim była
ta para młodych ludzi, Simon i Ławry. I czego naprawdę szukali oboje w Meksyku. Nie
wracaliśmy na wschodnie wybrzeże przez Salina Cruz. Pamiętałem jednak, aby zapytać
Raję, co właściwie powiedział Fryderykowi Richterowi pytając o mnie.
- Potrącił pan kobietę w okolicach La Venty, doktorze.. Żadna policja nie lubi
takich numerów. To powiedziałem Richterowi.
- Zrobił jakąś uwagę?
- Żadnej. Jest bardzo opanowany. Sądzę jednak, że zaskoczyłem go.
Też tak myślałem. Richter wiedział, że jestem dobrym kierowcą, ale w końcu w
Meksyku nawet zawodowiec ze stajni wyścigowej jest bezradny jak małe dziecko wobec
zupełnej dowolności traktowania przepisów ruchu. Ostatecznie mogłem potrącić
kogokolwiek. W porządku, Raja.
Czy Fryderyk Richter wiedział o mojej znajomości z kimś z Museo Nacional de
Antropologia? Nie, nie pamiętałem, abym mu o tym mówił, a zatem mogę przyjąć, że nie
wie. Czy to ważne?. Dosyć. Kiedy zaczynam być gliną, wystarczy mi mój własny cień.
Lubię dużo wiedzieć o innych, ale nie lubię, gdy inni wiedzą dużo o mnie.
I jeszcze, Bart: rób, co chcesz, ale musisz wiedzieć, co stało się z komputerem
Johna Simona, widziałeś to pudło w jego namiocie.
Nie lubię kłopotów, a wkrótce zacznę je mieć. I sam się w nie wrobiłem. Idiota.
Zielone wzgórza sunęły po obu stronach drogi nie kończącymi się pasmatni, nacisnąłem
gaz. Jeśli to pudło rozleci się, mogę się jeszcze wycofać. Ale ford nie rozleciał się,
rwaliśmy do La Venty. Dlaczego La Venta? Nie miałem pojęcia, dlaczego wybrałem ten
punkt na mapie, aby zacząć robótkę. Czy dlatego tylko, że widziałem tam po raz ostatni
Jane Ławry? Mało ważne, gdzieś muszę zacząć, więc właśnie tam... Diego Raja milczał
przez cały czas, palił swoje, okropne cygara i milczał. Nawet nie powiedział mi, dlaczego
zostawił swój wóz w buszu. /Tu rozumiałem go. Nie dowierzał swojej kupie złomu.
Zapadła noc, gdy ujrzeliśmy na horyzoncie światełka La Venty. Wtedy
odezwałem się:
- Moglibyśmy ustalić, Raja, jak pracujemy. Wspólnie, czy każdy na swoją rękę?
- Będę miał pana na oku, Bart. Odezwę się. Która godzina?
Spojrzałem na zegarek.
•
Dziesiąta. 12 czerwca’. Zegar na tablicy jest zepsuty, zauważył pan?
•
Jest pan wściekły?
•
Jeśli dobrze pójdzie, będę miał swój Pearl Harbour. Sam tego chciałem:
•
Sam pan tego chciał - zgodził się spokojnie Raja. - Proszę zatrzymać wóz.
Wysiadam.
•
Z tego, co pan powiedział i z tego, czego pan nie powiedział, wynika, że unika
pan oficjalnego śledztwa w sprawie Johna Simona i że nie ufa pan swoim
szefom. Ale widziano pana ze mną, przynajmniej w Salina Cruz.
Czekałem na odpowiedź, Raja przez chwilę milczał, potem powiedział:
•
Mam obowiązek dbać z urzędu o cudzoziemców.
•
Poza swoim okręgiem? Bzdura.
- Załóżmy, Bart, że pracuję w wydziale specjalnym i że w pewnych granicach
mogę robić, co mi się podoba i gdzie mi się podoba. Załóżmy dalej, że podejrzewam, iż
ma pan, może pan mieć kontakty z przemytnikami i nieuczciwymi antykwariuszami.
Załóżmy wreszcie, że mogę mieć jakiekolwiek inne podejrzenia co do pana. Jeśli więc
chodzi o moich szefów, mogę w pańskiej sprawie powiedzieć cokolwiek.
•
Jasne, Raja. Wie pan, wykombinowałem sobie, że nie mówił pan tym szefom,
iż pracuje pan w wydziale specjalnym. Zgadza się?
•
Zgadza się. Będę miał pana na oku, Bart.
Wysiadł z wozu, jego wysoka postać rozpłynęła się w ciemności. Niebezpieczny
typ. Przychodzi i odchodzi cicho, jak jaguar.
Jednak, Bart, czy gdyby Raja był kimś więcej niż policjantem, szukałby pomocy
prywatnego gliny?
Myślałem o nim, jadąc powoli. Światełka La Venty były wciąż daleko. Z prawej
strony, ze zbitej masy krzewów, ponad którą unosiły się cienie koron drzew, pomknął w
stronę mojego wozu rój świetlistych punkcików, rozdarł ciemność, uniósł się nad dachem
forda, zgasł, dosłyszałem szczęk pistoletu maszynowego i znowu świecące punkciki
poleciały w stronę forda, przemknęły nad nim, ktoś, kto siedział w ciemności za żądłem
luty, mógł mnie z łatwością dostać, nie zrobił” tego. Chciał mi powiedzieć: „hombre,
jesteś śledzony, bądź grzeczny, hombre, jasne?” Jasne, Bart, po co pakujesz się w cudze
interesy? To, co odkopałeś niedawno, może być fragmentem małej piraminy grobowej,
sensacją godną pierwszych stron gazet i najlepszych godzin radia i telewizji, a te zdjęcia.
Bart, człowieku, stoisz z wypiętą piersią, trzymając przed sobą rzeźbę Pierzastego Węża
złożonego na małym wózku zaopatrzonym w rolki! Bart, zwiń manatki, zwiewaj, jeszcze
możesz to zrobić, jeszcze zdążysz? Nie, już nie zdążę. Zetknąłem się z Johnem Simonem,
z Jane Ławry i Rają, a teraz do mnie strzelano, nie, ostrzeżono mnie. To znaczy:
„hombre, wynoś się z Meksyku”. Nieznane mi typki nie pozwolą mi już kopać na moim
stanowisku. Więc co zrobisz? Albo ty kogoś wykończysz, albo ciebie wykończą, Bart,
taka może być kolej rzeczy, nie inaczej.
Nacisnąłem na pedał gazu. Droga biegła ku mnie w ciemności coraz szybciej.
Tej nocy, w hoteliku „Zapata” w. La Vencie, zdecydowałem się uruchomić moją
radiostację i nadać fonią do Mexico City, do mojego przyjaciela, w porze, którą
wyznaczyliśmy do przypadków szczególnych, kila słów: „wchodzę na trop kreta”.
Zanim zasnąłem, pomyślałem jeszcze, że Jane Ławry jest równie interesująca, jak
John Simon. Simon przedstawił mi ją jako archeologa, ona nie zaprzeczyła, a Thomas
Cally, jeden z członków misji w La Vencie powiedział, że Jane jest fizykiem i specjalistą
od badań izotopowych. Trzeba wyjaśnić, czy Jane Ławry jest fuddy-duddy czy crackpot.
Żeglowanie po knajpach i hotelach La Venty nie przyniosło nic ciekawego poza
czymś, co znałem dobrze, czyli poza kacem, który musiałem leczyć koniakiem.
Meksykanie potrafią być bardzo zamknięci i nieufni, ale przypuszczałem, że w
przypadku Jane Ławry.w La Vencie panuje zmowa milczenia. W każdym razie nie
znalazłem nikogo, kto ją widział. Nie znalazłem też terenowego volkswagena, którym
odjechała pozostawiwszy mi swój adres w Mexico City i aparat Johna Simona.
Miejscowej policji nie pytałem. Informacje z tego źródła traktuję jako ostateczność, a
teraz jeszcze musiałem pamiętać, że Diego Raja wciągnął mnie do gry, w której,
możliwe, ja miałem wyciągnąć kasztany z ognia, a on - przyjąć nagrodę. To, że porzucił
mnie przed La Ventą, też w końcu coś znaczyło. Dał mi bez słowa dodatkowe
ostrzeżenie: „żadnej pomocy, amigo, pływasz sam”... Krótko mówiąc, Jane Ławry nigdy
nie była w La Vencie, tak by się mogło wydawać.
Odwiedziłem Thomasa Cally w stacji archeologicznej. Ciekawy typ. Nie lubię
takich. Gładkie maniery, „miękki, kobiecy prawie sposób bycia, nie chcę powiedzieć, że
to jakiś transseksualista czy coś podobnego, jego sposób bycia jest niebezpieczny, może
taki być, bo za całą łagodnością, spokojem, marzycielskimi oczami może się kryć ktoś,
kto ani sobie, ani innym nie mówi: uwaga, jestem podstępny, amoralny, bezwzględny jak
skorpion, nikt mi nie może wierzyć i nikt nie wie, kiedy zarzucam sieci. Coś takiego
chyba opisał Maupassant w „Bel-Ami”.
Ale, w końcu, czy właściwie oceniam Thomasa Cally? Boli mnie głowa, mam
kaca, więc źle kojarzę i to wszystko. Przyjąłem bez wahania puszkę zimnego piwa w jego
pokoju wygospodarowanym w klimatyzowanym baraku misji. Uznałem, że nie warto
pracować tu w rękawiczkach. Zaatakowałem od razu.
- Panie Cally, mam problemy, zaginęła moja przyjaciółka Jane Ławry. Słyszał
pan o zamordowaniu Johna Simona, pracowali razem. Co pan wie o niej?
Patrzył na mnie spokojnie swoimi dużymi, marzącymi oczami.
‘ - Nic, doktorze Bart.
. - Mówił mi pan, że Jane Ławry zajmowała się problemami datowań
izotopowych, zdaje się?
•
Wie pan o tym równie dobrze, jak ja, przecież powiedział pan, że Jane jest
pańską przyjaciółką. A swoją drogą, nie lubię takich kobiet.
•
Jakich, doktorze Cally?
•
Nie ukrywała, że bardzo lubi Johna Simona. Czyż nie? Aha, pan poszukuje
przyjaciółki czy zaginionej dziewczyny?
- Nie rozumiem, panie Cally?
Rozumiałem.
•
Pyta pan o Jane Ławry jako jej przyjaciel czy prywatny detektyw? Słyszałem o
pana pozanaukowych osiągnięciach.
•
Ach tak. Oczywiście, jako przyjaciel. Chcę wiedzieć, dokąd zwiała. Ma pan
rację, jej sposób traktowania mężczyzn jest cokolwiek nierówny. - Za te
„pozanaukowe osiągnięcia” wyrżnąłbym go w szczękę, bezczelny typek.
Jednak albo się myliłem, albo dostrzegłem błysk w jego aksamitnych,
wilgotnych oczach. Zaraz potem Thomas Cally posłał mi uśmiech smutnego
skorpiona. Nie mówi, że nie widział Jane Ławry w La Vencie ani poza tym
miejscem, a ja tego pytania nie zadam.
•
Więc nic pan o niej nie wie?
•
Tylko tyle, że pracuje na uniwersytecie Berkeley w. Kalifornii. John Simon też
tam pracował.
•
Zna pan dobrze Berkeley?
- Niezbyt. Prowadzę moje prace w Yale i Princeton.
- Nie natknąłem się na pana publikacje i już żałuję. Dzięki za piwo. Cześć, Cally.
Opuściłem barak misji czując, że Thomas Cally nie polubił mnie zbytnio.
Dorothy Parker zajmowała się problemami kultury Tres Zapotes, La Venty i San
Lorenzo. Niesłusznie. Mogłaby się zająć mną, była urocza. Pasjonowały ją ogromne
głowy, z La Venty zwłaszcza, hieroglify kalendarzowe i religie wielkiej kultury La
Venty. Obecnie pracowała nad_ przedstawieniami sztuki religijnej, były to przedziwne
rzeźby o dziecięcych, obrzmiałych twarzach. Zacząłem się sprzeczać z Dorothy. Bo w
końcu czym my się zajmujemy? Szukamy zagadkowych Olmeków, tych praszczurów
kultur Mezoameryki, a nie wiemy, gdzie szukać źródeł. W Morelos w Gwatemali, na
górskich zboczach gdzieś na wybrzeżach Pacyfiku czy w Guerrero. Guerrero to moja
koncepcja. Dorothy skłonna jest przypuszczać, że w La Vencie, w warstwach z roku 800
p.n.e... Tu przypomniałem sobie, że Fryderyk Richter poszukiwał praprzodków kultur
środkowoamerykańskich w Morelos w Gwatemali, gdzieś w parującej dżungli.
Przez chwilę myślałem o tym, ale przekomarzając się z Dorothy Parker
zapomniałem o Gwatemali. Dziewczyna dała się wciągnąć w spór i chyba mogłem
wyciągnąć z niej to, co chciałem, a o to mi właśnie chodziło.
•
Jasne, że odwiedzałam ich w Alvarado. Zajmowali się podobno tym co i ja.
•
Dlaczego „podobno”, Dorothy?
•
W Alvarado jest kilka stanowisk. John Simon fotografował hieroglify odkryte
na fundamentach świątyni. Myślę, że wykonano je około 500 roku naszej ery.
W gruncie rzeczy interesowało go chyba coś innego.
•
Co takiego?
•
Dużo czasu spędzał na plaży. Twierdził, że lubi obserwować morze, a ja
zauważyłam, że obserwuje statek krążący w odległości kilku mil od brzegu. I
zawsze wtedy, gdy na niebie pojawiał się dwusilnikowy samolot. Ten statek
wyposażony był w nietypowe zespoły anten.
- A co robiła Jane Ławry?
•
Kilka razy zastałam ją przy małym komputerze zasilanym z baterii. Podobno
opracowywała wyniki prac Simona... Doktorze Bart, co się właściwie stało
wtedy w Alvarado?
•
Sam chciałbym to wiedzieć. Dorothy, jestem wścibski.
•
Ja też! - oznajmiła Dorothy z błyskiem w oczach, potrząsając krótko
obciętymi, jasnymi włosami. Miała dziewczęcą, trochę zbyt okrągłą twarz,
ładne usta, ładne piersi i ładne nogi, uwaga, stary człowieku! Wyciągnęła
przed siebie te nogi, bardzo smukłe, przez chwilę wpatrywała się w swoje
stopy ukryte w białych tenisówkach. - Bardzo chciałabym wiedzieć, co się
stało!.
•
Dlaczego?
•
Mamy piękną pogodę, a ja się nudzę - roześmiała się. Poza tym polubiłam
Jane Ławry, a ona przepadła bez śladu, Po raz ostatni widziałam ją w La
Vencie...
•
Kiedy?
•
Po co przyjechał pan do Meksyku?
•
Stary facet zawsze wywęszy taką zdobycz jak ty.
•
A naprawdę? - przyjrzała mi się trochę uważniej. Jej trochę, łobuzerska buzia
przybrała poważny wyraz.
•
... Thomas Cally bardzo nam się przypatruje.
•
Nie cierpię go.
Nie spytałem dlaczego.
- John Simon i jego przyjaciółka mieli starego dodge’a 7 przyczepą i namiot...
- Jane miała również błękitnego talbota-sambe. Dodge, przyczepa i namiot są w
Alvarado. Talbot przepadł, pytałam.
-Dorothy, przypomnij sobie, ale dokładnie: kiedy widziałaś Jane Ławry i jaki
miała wtedy wóz, dobrze?
Cally, wałęsający się od dłuższej chwili nad wykopem, znikł. Ponieważ Dorothy
milczała, dodałem:
•
I jeszcze przypomnij sobie” kto poza tobą odwiedzał Simona i Jane w
Alvarado. - Staruszek Bart słucha uważnie. Musi w końcu dopaść swoją Jane i
powiedzieć jej kilka słów!
•
Odwiedzali ich chyba wszyscy z naszej misji w La Vencie, a raz widziałam
wóz z tabliczką dystryktu federalnego Mexico.
•
Czy Jane często bywała w La Vencie?’
•
Prawie codziennie. Chyba nudziła się w Alvarado, miała mało pracy, tak
sądzę.
•
I zawsze cię odwiedzała?
•
Zawsze.
ROZDZIAŁ V
Dorothy Parker podobała mi się coraz bardziej, a w dodatku nie lubiła Thomasa
Cally i zgodziła się na małą wycieczkę do Alvarado. W motelu wydzierżawionym przez
misję z La Venty było cicho i pusto. W miejscu, w którym Jane Ławry znalazła zwłoki
Johna Simona i w miejscu, z którego ktoś oddał strzał z karabinu webley-scott 11,4, były
jeszcze wbite w ziemię słupki dla policyjnego fotografa. Nie interesowało mnie to, ten
trop urywa się w Alvarado. Wolę plażę i Dorothy w topless. Kiedy widziała Jane Ławry
po raz ostatni? Ależ chyba 4 czerwca, w La Vencie. Jane była ubrana tak, jakby chciała
się wybrać na plażę, 4 czerwca. I ja ją wtedy widziałem, dała mi aparat Simona i swój
adres w Mexico City, a ja powiedziałem jej, że może pytać o mnie kapitana Diega Raję z
policji w Quetzalcoalcos. 8 czerwca, jak powiedział mi Raja, Jane Ławry znikła bez
słowa.
Las za naszymi plecami był pusty, spokojny gwar ptactwa nie zapowiadał
niespodzianek, a droga do La Venty była dobrze widoczna. Przynajmniej ten skorpion o
słodkich oczach, Cally...
Nie przejmowałem się pieczęciami założonymi przez policję na drzwiach pokoi
Simona i Jane Ławry. Mam pewną wprawę w dokonywaniu drobnych włamań.
Obejrzałem też dodge’a, przyczepę i namiot. Palicja zabrała rzeczy osobiste Simona,
zapewne i jego notatki naukowe. W pokoju Jane Ławry pozostawiono wszystko tak,
jakby Jane miała za chwilę wrócić. W łazience było trochę kosmetyków, przybory
toaletowe, płaszcze i ręczniki kąpielowe, w pokoju skórzane walizki, zapasowa bielizna i
książki. W szafach ściennych odzież, Jane Ławry lubi ubierać się sportowo, to pasuje do
niej i do talbota-samby. Książki leżące na stoliku i na parapetach przeglądano, ale
pobieżnie, jak oceniłem. Wypaliłem kilka papierosów i kilkakroć pociągnąłem z
piersiówki, zanim przewertowałem wszystkie książki, strona po stronie. Na jednej z nich,
opisujących nowe metody datowania, ‘ napisanej przez Evansa, Clifforda i Meggersa, a
raczej Dorothy Meggers, dostrzegłem coś, co zwróciło moją uwagę.
Dokładnie wymazany cień słowa, pytajnik i kilka cyfr. Właściwie nie było w tym
miejscu nic widać poza lekkim postrzępieniem papieru, ale w świetle mojej małej lampki
kwarcowej mogłem odczytać: „senator? 9783650”. Zapamiętaj to, Bart, ale nie zapisuj.
Dorothy spała na łóżku Jane, zwinięta w kłębek pod prześcieradłem. Położyłem
się przy niej, przytuliła się do mnie, czułem niepokojący zapach jej gładkiej skóry.
- Ty bandyto - wyszeptała, gdy ją pocałowałem. Potem myślałem o czymś innym.
Jane Ławry zdecydowała się zniknąć, albo znikła, bo czegoś się bała. Miała mocne alibi.
Gdy w Alvara-do ktoś pociągał za spust webley-scotta 11,4, ona była u mnie, o dziesięć
mil na południe od Alvarado. Ale policja nie wyjaśniła morderstwa i jeśli Jane Ławry
ukrywa się, to działa na swoją niekorzyść. Nie jest głupia, więc musi to wiedzieć, a zatem
jest zmuszona ukrywać się... albo jest ukrywana. Tak, nie może porozumieć się ze mną,
ani przez walkie-talkie, ani za pośrednictwem Diega Rai, ani w żaden inny sposób. Jej
zniknięcie nie może być kaprysem, Bart. Hej, Dorothy, jeżeli lubisz starego papę Barta,
to pozwól mu spać, papa Bart nie jest już wyczynowcem.
Stop, Bart, jeśli Jane Ławry ukrywa się jednak, to przed kim, dlaczego, co wie?
Stop, to ważne. Z tą myślą zasypiałem, mimo że oddech Dorothy Parker był taki gorący...
Zawsze zadaję sobie różne pytania przed zaśnięciem. Ale przy takiej dziewczynie jak
Dorothy?! Bart, jesteś już wykopaliskiem, stanowczo.
W sobotę 15 czerwca wróciłem z Dorothy Parker do La Venty. W południe
zadzwoniłem do Quetzalcoalcos. Kapitana Rai nie było, ale dowiedziałem się od policji,
że mojej przyjaciółki Jane Ławry jeszcze nie odnaleziono. Wieczorem znowu
pożeglowałem do baraku amerykańskiej misji archeologicznej.
Dorothy wyznała mi jeszcze w Alyarado, że ostatnim człowiekiem, który
rozmawiał z Jane Ławry, był kierownik stacji, Bill Vernon, ten sam facet, w którego
kompetencje naukowe zacząłem wątpić po naszej pierwszej rozmowie. Umówiłem się z
nim telefonicznie. Trochę za późno. Gdy parkowałem wóz na terenie
misji, zauważyłem tańczące w ciemności światła wozów policyjnych.
Wpuszczono mnie, gdy pokazałem moją licencję. W korytarzu natknąłem się na Dorothy.
Była bardzo blada.
•
Bill Vernon nie żyje - powiedziała drżącym głosem. Milczałem patrząc na nią,
więc dodała:
•
To się stało przed godziną. Okropne, Rob...
Rob. Tak mówiła do mnie Joy, gdzie ona teraz jest... Dosyć, jesteś w Meksyku,
kolego, hic Rhodus, hic salta*. Spojrzałem na zegarek, była 21.00. Więc gdybym się
pośpieszył o godzinę czy trochę więcej, miałbym szansę pogadać z Billem Vernonem. Po
tym, co powiedziała w Alvarado Dorothy Parker, nie mógłby się wywinąć. Widział Jane
Ławry, rozmawiał z nią. Co wiedział?
Leżał w fotelu, w swoim pokoju. Z prawej skroni przed godziną wypłynęła krew,
teraz zakrzepła. Na podłodze leżała broń, z której wypadł pocisk. Magnum kaliber 9. Na
biurku przed Vernonem leżała otwarta książka, obok popielniczka, papierosy,
zapalniczka. Na stosie teczek spoczywała śmiejąca się głowa. Takie głowy widywałem w
warstwach kultury Veracruz, warstwach poołmeckich. Osobliwa rzeźba, chciałbym mieć
coś takiego w moich nędznych zbiorach. Fotograf policyjny kończył swoją pracę, ludzie
z policji krzątali się jeszcze po pokoju. Zapytałem jednego z nich, jak umarł Vernon.
•
Samobójstwo, proszę pana. To pewne.
•
Doprawdy? - rzuciłem prowokująco.
•
Co pan tu właściwie robi?
•
Rozglądam się, poruczniku.
Musiało to zabrzmieć bezczelnie, więc już byłem gotów do odwrotu.
- Ja też się rozglądam, doktorze Bart - posłyszałem za sobą głos kapitana Diega
Rai.
-
Może
pan
tu
zostać.
Poruczniku
- zwrócił się do oficera - jak długo chcecie tu jeszcze siedzieć?
Zostaliśmy sami. Raja zamknął drzwi.
•
Dzwoniłem do Quetzalcoalcos - powiedziałem. - Dzisiaj.
•
Przekazano mi, że chciał pan ze, mną rozmawiać. Mogę tylko powtórzyć, że
nie natrafiono jeszcze na ślad asystentki Johna Simona... Znalazłem się tutaj,
gdy ten Amerykanin, Bill Vernon, już nie żył. Chciałem z nim pogadać. Pan
też? Co psn myśli o śmierci Vernona? Thomas Cally twierdzi, że Vernon był,
jak zawsze, w dobrym nastroju.
•
I zapewne tak było. Widziałem Vernona, zanim wyruszyłem na zachodnie
wybrzeże. Dawno nie widziałem kogoś tak zadowolonego z siebie, jak Bill
Vernon...
-Przejdźmy na werandę. Muszę zadać tym Amerykanom kilka pytań.
Wychodząc z pokoju Vernona zadałem sobie pytanie, dlaczego moją uwagę
zwróciła rzeźba śmiejącej się głowy. Zgadza się, Bart, widziałeś już taką zabawkę w
namiocie Johna Simona w Alvarado. Przypadek, że i Simon miał coś takiego.
Gdy Diego Raja stał na werandzie, zastanawiając się w którym z licznych
trzcinowych foteli ulokować swoje długie ciało, podszedłem w korytarzu do Dorothy.
Popatrzyła na mnie. Bała się, czułem to. Wygrzebałem z kieszeni fajkę, zapaliłem.
•
Pamiętasz Dorothy, namiot Simona i Jane Ławry?
•
Chyba tak - powiedziała cicho. W korytarzu było dosyć ciemno i Dorothy
przysunęła się do mnie. Chyba tak... Ale, wiesz, to było chyba na kilka dni
przed zamordowaniem Simona. Bywałam u nich często, u Johna i Jane, i...
•
I widziałaś śmiejącą się głowę na krótko przed tamtą zbrodnią. Teraz pomyśl,
dziecko, i powiedz mi: bywałaś w pokoju Vernona?
•
Tylko służbowo, Rob, naprawdę. O co ci chodzi?
•
Bill Vernon, moje dziecko, także miał taką rzeźbę. Czy nie widziałaś jej tam,
gdy przyjechała policja?
- Nie wchodziłam tam, przysięgam ci!
- Kiedy byłaś u Vernona?
- Wczoraj... Nie, stanowczo nie było tam śmiejącej się głowy.
•
Jesteś pewna, Dorothy?
•
Naturalnie, Vernon nie miał nic takiego.
Jeśli mówiła to z przekonaniem, mogłem jej wierzyć. Kobiety są znakomitymi
obserwatorkami.
•
Kto odwiedzał Vernona dzisiaj, wczoraj?
•
Nie wiem, dużo pracuję na stanowisku czwartym, wiesz, warstwa Totonaków.
O co ci chodzi, Rob?
•
Kto pierwszy odkrył, że Bill Vernon nie żyje? Przypomnij sobie, zastanów się,
zanim powiesz. Więc?
•
Wszyscy mówili, że Thomas Cally wszedł po coś do jego pokoju i zauważył
Billa martwego.
•
O której godzinie?
•
Byłam wtedy w jadalni, gdy Cally przybiegł do nas. To było parę minut
przed* 19.00, gdy wróciłam do stacji. Wzięłam natrysk, przebrałam się i
poszłam do jadalni, tak, chyba wszyscy tam byli, Vernon też. Potem on
wyszedł...
•
O której to było?
•
Około 20.00, nie, chyba ze dwadzieścia minut wcześniej. O 20.00 poszedł do
niego Cally po jakiś wykres, chciał uzgodnić prace na następny dzień. Po
chwili przybiegł blady, wpadł do jadalni wołając, że Vernon leży martwy w
swoim pokoju.
•
Więc zginął około 20.00. Nie słyszeliście strzału?
•
Zapewniam cię, że nie, Rob! Boję’ się...
•
Czego?
- Sama nie wiem. Daj mi papierosa. Wiesz, najpierw Simon w Alvarado, potem
zaginęła Jane Ławry, a dzisiaj zabito Vernona, to okropne.
Istotnie, nie wyglądała najlepiej i czułem, że naprawdę się boi.
Sprawy też nie wyglądały dobrze. Ktoś, kto zastrzelił Simona, przepadł,
wyparował. Jak powiedział mi Raja, w miejscu, z którego strzelano do Simona, parkował
ciężki landrover, sądząc po oponach landrover 110, sześciocylindrowy, to wszystko. Jane
Ławry przepadła wkrótce potem, a Vernon zastrzelił się dzisiaj. Tylko jeśli popełnił
samobójstwo strzelając do siebie z magnum, to czemu nikt w stacji nie słyszał wystrzału?
To samo pytanie postawił zgromadzonym na werandzie naukowcom Diego Raja.
Strzał z dziewiątki daje się słyszeć, i to jak! W pokoju Vernona nie znaleziono tłumika.
Usunięcie tłumika przez kogoś nie miałoby sensu. Zresztą badania balistyczne kuli i
broni oraz denata będą przeprowadzone szczegółowo w Veracruz...
Rozpoczęte przez Raję. wstępne przesłuchanie członków misji nie interesowało
mnie teraz. Przyglądałem się ludziom, którym zadawał pytania i myślałem o dwu
śmiejących się twarzach, tej z Alvarado i tej z La Venty, o zapisce na marginesie książki
Jane Ławry - „senator” i te cyfry - o tym, co mogło łączyć Simona i Vernona, o
komputerze Simona, słowie i cyfrach zapisanych na przezroczystym papierze ukrytym w
aparacie hasselblad, i o tym dlaczego nikt w stacji nie słyszał wystrzału. Te pytania były
jak niejasne punkciki rozrzucone na nieznanej mi mapie rysującej się mętnie, płynnie i
bez objaśnień. Kiedy potem znajdę się na piętnastym piętrze wieżowca „Oil of Mexico”
w Mexico City, będę już wiedział znacznie więcej. Zazwyczaj wysokie piętra mi nie
służą, tak było podczas mojej podróży wakacyjnej do Toronto, gdy wpatrując się z
wysokości 500 metrów w przepaść wewnętrzną gigantycznej wieży telewizyjnej po-.
myślałem w pewnej chwili: Bart, stary dziadu, co za okazja, jeśli się teraz rzucisz w dół,
umrzesz ze strachu w powietrzu, to pewne, więc skacz, no już! Nie skoczyłem j
doznałem małego olśnienia w sprawie zaginięcia kanadyjskiego fabrykanta Neila
Armstronga. Ale, do diabła, nie pojadę do Toronto, aby doznać olśnienia w sprawie,
która rozgrywa się w Meksyku. Armstronga znalazłem w wewnętrznym szybie wieży
telewizyjnej, ale teraz siedzę tu, pocę się, jest upalna noc, koszula klei mi się do pleców,
chciałbym łyknąć z piersiówki i myślę, intensywnie myślę, choć odczytując to, co teraz
piszę, sam muszę przyznać: ten gość
chyba w ogóle nie umie myśleć, ma mięśnie i mózg rekina trochę większy od
mózgu żaby, toute proportion gardee.
Sześć nazwisk, sześć znaków zapytania: Bill Vernon, Thomas Cally, Dorothy
Parker, Frank Martin, Jack Mahoney, Ben Murray i Will Frost, ten ostatni - kierowca
misji.
Wszyscy byli w jadalni, gdy Vernon poszedł do swojego pokoju, nie słyszeli
wystrzału. Cally, zastępca Vernona, wrócił po kilku minutach, był wzburzony, kiedy
mówił, że znalazł Vernona z kulą w głowie, Wszyscy potwierdzili czas zdarzenia podany
mi przez Dorothy.
Jeśli kłamali, musieli być diablo zgodni, a zatem - mieli wspólny motyw.
Jeśli kłamali.
Diego Raja wydawał mi się jeszcze bardziej zamknięty w sobie, daleki, bardziej
przygarbiony. Kiwając się w swoim fotelu, zadawał pytania nie patrząc na nikogo. Do
licha, denerwujący sposób bycia. Pierwszy zdenerwował się Thomas Cally.
•
Sądzę, że pan nie ma do nas zaufania. Dlaczego pan sądzi, że ktoś z nas
kłamie?!
•
Nie powiedziałem, że tak sądzę. A co do nieufności, to nie ufam nikomu.
Sobie również. Więc jest pan, był pan zastępcą Vernona? Znakomicie. A
wasze stosunki? ‘
•
Poprawne. Tylko poprawne. Vernon był apodyktyczny. Nie lubiłem go,
przyznaję. Ale kto go lubił?
Długie skrzydła wentylatora zawieszonego nad werandą obracały się
wolno..Pytania Rai były jakby ospałe, głos znużony i obojętny, przyglądałem się tym
ludziom. Poirytowany smutny skorpion Cally, kierowca Will Frost z twarzą uformowaną
przez rękawicę pięściarską, płaską, z małymi uszkami przylepionymi do czaszki i z
owłosionymi, mocnymi rękami. Frank Martin, specjalista od inskrypcji. Jack Mahoney,
rysownik i architekt, aha, jeszcze fotograf misji, Ben Murray, Dorothy, Cally,
archeolodzy _ Najstarszym z nich był Vernon, 55 lat, potem. Frost, 46 lat, inni mężczyźni
poniżej czterdziestki, Dorothy Parker - 25 lat, cudowny wiek. Wszyscy z Yale i Berkeley,
Cally bardziej oblatany, nie może zagrzać miejsca? Jeśli tak, to dlaczego?
Wszyscy znali Simona i Jane Ławry, żadnej przyjaźni, zwykła znajomość.
Vernon nie należał do paczki, był pracownikiem Uniwersytetu Amerykańskiego w
Waszyngtonie. Zostają w La Vencie do października. „To, ca się stało, jest okropne -
mówi Cally - ale dosyć tych pytań, wszyscy są już zmęczeni, reszta, to znaczy
odnalezienie zabójcy na...”
- Przecież Vernon popełnił samobójstwo, mister Cally - prze-
rwał łagodnie Raja, nie przerywając pracy, skręcał właśnie na udzie następne
cygaro. - Prawda?
•
Ależ tak, do diabła, to zwykłe przejęzyczenie, Bill Vernon to był mocny facet i
nie mogę uwierzyć, że popełnił samobójstwo. Wszystko!
•
Oczywiście, mister Cally, dobrze pana rozumiem. Proszę się nie denerwować.
I mogą już państwo udać się na spoczynek... Ciekawe, gdzie podział się
tłumik. Jak myślisz, Bart? - zwrócił się do mnie po przyjacielsku. Chyba chciał
mi torować drogę w tym towarzystwie, dając do zrozumienia, że pracujemy
razem, choć wcale go o to nie prosiłem, ostatecznie szukam tylko Jane Ławry.
•
Czy ten magnetofon był czynny, gdy Vernon opuszczał jadalnię? - zapytałem.
Dorothy popatrzyła na mnie i klasnęła w dłonie.
•
Ależ tak! - zawołała - włączyłam magnetofon, zanim Vernon wyszedł.
•
Zgadza się - powiedział Frank Martin. Niskiego wzrostu, dobrze zbudowany.
Miła, otwarta twarz.
•
Potwierdzam - wtrącił Mahoney. - To było coś z 10 koncertu b-moll Haendla.
Czy to od niego pożyczył kilka motywów Strauss do walca „Nad modrym
Dunajem”?
Wróciliśmy do jadalni.
Raja wyszedł bez słowa. Stanąłem w drzwiach. Na końcu korytarza, przy
drzwiach do pokoju Vernona, skinął mi głową. Zwróciłem się do Dorothy i poprosiłem
ją, aby włączyła magnetofon. Tak, to ‘był 10 koncert b-mol Haendla, a te kolumny są
chyba stuwatowe. Na końcu korytarza Raja zamknął drzwi pokoju Vernona. Ja
zamknąłem drzwi jadalni. Usiadłem w swoim fotelu. Czekałem. Twarz Cally’ego była
bardzo napięta, bardzo. Minęło może dziesięć minut, gdy Raja pojawił się w jadalni. W
prawej ręce trzymał smith and wessona.
- Czy usłyszeli państwo strzał? - spytał. - Strzeliłem w pokoju Billa Vernona.
Moja broń to też dziewiątka, trochę donośniejsza niż magnum. Więc?
Milczenie przedłużało się. Ja nie słyszałem strzału, ale, jeżeli Raja nie. strzelił, a
ktoś z obecnych powie, że słyszał strzał, to wszystko, co mówili dotąd, będzie niewiele
warte...
•
Nie - odezwał się Ben Murray. Krótko ostrzyżony, chłopięcy, w wytartych
dżinsach. - Było zupełnie cicho; gdy czekaliśmy na pana.
•
W porządku. - Raja nie powiedział, czy rzeczywiście strzelił ze swojej broni. -
Jeszcze jedno: kto tu gotuje, robi zakupy?
•
Pan Frost - powiedziała Dorothy. Było mi jej żal, wyglądała na bardzo
wyczerpaną; - A czasami również ja.
- No, tak... Mister Cally, bardzo proszą, aby pan nie oddalał się z misji. To tylko
prośba. Może będę miał jakieś dodatkowe pytania, pan ostatni widział Vernona. Dobrze?
Dziękuję.
Wozy policyjne odjeżdżały już sprzed głównego baraku misji. Zatrzymałem się
przy moim fordzie. Wóz Rai zaparkowany był tuż obok.
•
Dlaczego nie przesłuchiwał ich pan osobno, Raja - spytałem.
•
Ja tylko rozmawiałem z nimi.
•
Strzelił pan w pokoju Vernona?
•
Oczywiście. Nic pan nie słyszał?
•
Nie. Nic. Jeszcze jedno, Raja. Czy w pokoju Vernona policja natknęła się na...
no, powiedzmy, ślady walki?
- Nie, Bart. Pokój był w idealnym porządku. Wie pan, Vernon był pedantem. Aha,
ostatnio dosyć dużo pił. Za dużo. Chce pan zapytać o Jane Ławry? Żadnego śladu. Bart,
jeszcze jedno...
•
Słucham?
•
Chyba wpakowałem pana w kłopoty. Chodzi o to, że w Mexico City ktoś
odstawił mnie na boczny tor. Jestem teraz gliną z Quetzalcoalcos. Może się
pan wycofać, jest jeszcze czas.
•
Przemyślę ten problem w wannie. W wannie zawsze dobrze myślę.
ROZDZIAŁ VI
Przemyślałem to, co powiedział mi Diego Raja. Nie mogłem się już wycofać.
Czułem, że Billa Vernona musiało coś łączyć z Simonem, a. gwałtowna śmierć ich obu
mogła być zagrożeniem dla Jane Ławry, jeżeli Jane jeszcze żyła. Przypuśćmy, Bart, że
Jane Ławry tylko tobie zostawiła swój adres w Mexico City, albo że tylko tobie i komuś
jeszcze. Tylko dwom ludziom. Jeśli ty jesteś jednym z nich i jeśli drugi, załóżmy, nic nie
wie o jej kłopotach, to nie ma na co czekać.
Mój wóz kaprysił w dolinach, toteż wieczorem trzeciego dnia od opuszczenia La
Venty ujrzałem Mexico. Słońce już zaszło, ale niebo paliło się jeszcze na zachodzie i
olbrzymie miasto zbudowane ongiś na rumach azteckiej kultury wyglądało bardzo
pięknie, otoczone wyniosłymi górami. Przed paruset laty żołnierze Corteza oglądali
pewnie z tego miejsca, na którym zatrzymałem wóz, miasto Tenochtitlan. Niebo na
zachodzie ściemniało zupełnie. W mroku, jak rozbity i rozrzucony diadem, zaczęło jarzyć
się tysiącami jasnych punkcików Mexico... Stop, Bart, co widziałeś, żegnając Diega Raję
przed głównym barakiem misji amerykańskiej, co wyłoniło się na chwilę z tamtej
ciemności? Ależ
. tak, chłopcze! Widziałeś blaszankę, terenowego volkswagena, taki sam wóz jak
ten, którym Jane Ławry przyjechała do La Venty, aby widzieć się ze mną, wręczyć mi
swój adres w Mexico i aparat Johna Simona!
Kolację zjadłem w jednym z lokali sieci Mac Donalda. W samochodzie
przyjrzałem się planowi miasta.
Przejechałem przez Mixcoac, Avenidą Santa Cruz dotarłem do Baja California,
trochę za daleko. Musiałem skręcić w lewo, w Avenida Hidalgo, przeciąłem Avenida
Juarez i plątaniną ulic dotarłem w pobliże starego obserwatorium astronomicznego Jadąc
bardzo powoli liczyłem numery domów. Minąłem dom, w którym być może mieszkała
teraz Jane Ławry Zawróciłem na najbliższym skrzyżowaniu, zatrzymałem forda o
dziesięć metrów od domu wskazanego w adresie pozostawionym mi przez Jane i
zgasiłem silnik. Za mną pozostały wieżowce w Tacubaya. Przyglądałem się pustej ulicy
Włączyłem radio, gdzieś wyłowiłem saksofon Grovera Washingtona juniora, rysujący
rytm samby. Zapaliłem papierosa. Światła w domu naprzeciwko zapalały się i gasły.
Przede mną, w odległości kilkunastu metrów stała oświetlona budka telefoniczna.
Wysiadłem z wozu i wolno tam poszedłem. Stojąc w budce, pomiędzy dwiema koronami
drzew widziałem dom.
Wykręcając numer przyglądałem się oknom demu, tym ciemnym. W żadnym nie
zapaliło się światło.
Nikt nie podnosił słuchawki. Sprawdziłem ten numer kilka razy. Wróciłem do
wozu. Nalałem sobie kawy z termosu, dodałem kroplę brandy. Czekałem. Świtało już, ale
nikt nie wszedł do domu naprzeciwko i nie zatrzymał się tam żaden samochód.
Objechałem najbliższe ulice, szukając błękitnego tatlbota-samby. Nie zauważyłem go
nigdzie. Nie chciałem dobijać się do mieszkania Jane w ciągu dnia. Miałem więc przed
sobą cały dzień. Uwolniłem się od przyczepy, pozostawiając ją na parkingu za torem
wyścigowym, od strony zamku Chapultepec. Miałem przed sobą cały dzień. Co z tym
zrobisz, Bart? Nie ma kłopotu. Mexico to bardzo. wielka dziura. Nie mówię tego jako
znudzony globtrotter. Nawet nie jako archeolog - mój rzymski przyjaciel, profesor Orlani
twierdzi, że stałem się dyletantem nauki, a moja przyjaciółka Joy, że jestem już
zawodowym gliną... Tak, Mexico to wielka dziura. Wystarczy wynieść się poza teren
Museo Nacional de Antropologia, poza teren budynków ustawionych w artystycznych
kompozycjach zieleni i ujrzeć plac w pobliżu katedry z odkrytym fragmentem schodów
wielkiej świątyni Azteków. Gruzy azteckich świątyń kryją największy z placów świętego
miasta Tenochtitlan, nad tym placem, na warstwie kilku metrów starożytnych gruzów
leży nowy Plac Konstytucji. Pałac
prezydencki stoi na miejscu dawnego pałacu Montezumy, pałac Sztuk Pięknych
stoi na dnie dawnego jeziora, a przepiękny park Chapultepec kryje rośliny pamiętające
czasy Azteków. Stojący na wzgórzu Chapultepec pałac gościł nieszczęsnego
Maksymiliana Austriackiego. Mogę też odwiedzić starą świątynię aztecką w Cui-cuilco,
wynurzającą się z pustyni zastygłej lawy, lubię to przedziwnie posępne i zagadkowe
miejsce mówiące rni więcej o przemijaniu niż obrazy malowane na murach przez Riverę.
Wieczorem, 20 czerwca, zatrzymałem wóz w pobliżu czteropiętrowego budynku
stojącego w dzielnicy starego obserwatorium astronomicznego. W moim fordzie miałem
worek z żaglowego płótna z bielizną, odzieżą i różnymi drobiazgami. Poza tym z
przyczepy zostawionej na parkingu przeniosłem do forda radiostację i składanego,
automatycznego remingtona.
Nie miałem jeszcze żadnego planu poza tym, aby wejść do mieszkania, którego
adres pozostawiła mi Jane Ławry. O to mi właśnie chodziło. Gdybym chciał się
przekonać, czy Jane jest w Mexico, mogłem przecież zadzwonić z La Venfy,
Quetzalcoalcos albo Veracruz.
Muszę wiedzieć, dlaczego Jane pozostawiła mi ten adres.
Nie skorzystałem z windy i poszedłem schodami na czwarte piętro klatką
wyłożoną kafelkami ułożonymi w obrazy przedstawiające sceny ze spotkania Indian z
Hiszpanami Potem w korytarzu z prawej zobaczyłem ciemne, lakierowane drzwi,
wyraźnie odrapane, stare. Zadzwoniłem dwa razy, nasłuchując. W mieszkaniu panowała
zupełna cisza. Zadzwoniłem po raz trzeci i gdy nie było odpowiedzi, wydobyłem z
kieszeni, moje małe drobiazgi. Po chwili byłem już w środku.
Jeszcze moje oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności i jeszcze nie dotknąłem
mojej latarki, gdy w głębi korytarza rozbłysło ostre światło, omiotło mnie od głowy do
stóp.
Dostrzegłem wysuwającą się z ciemności postać, a przed nią lufę strzelby, tak na
oko.może z czasów Benita Juareza. Mówię o strzelbie..
Na wszelki wypadek podniosłem ręce do góry. Wtedy pod sufitem zapaliła się
słaba żarówka. Nie umiałbym określić wieku stojącego przede mną Indianina. Był dobrze
zakonserwowany. W innej sytuacji jego nos wzbudziłby mój zachwyt, bo sięgał prawie
dolnej wargi, jak na niektórych rzeźbach Majów. Jego oczy wpatrywały się we mnie
bacznie, kłuły mnie jak ostrze obsydianowego noża ofiarnego. Bart, zmów modlitwę i
hop do nieba!
- Nie strzelisz - powiedziałem po hiszpańsku. Jego wargi
drgnęły w krótkim uśmiechu, a więc znał ten język, którym wielu gardziło, albo
co najmniej ignorowało, posługując się kiczua, misteckim albo zapoteckim. Powiedział
coś cicho w kilku krótkich, urywanych słowach. Kiedyś powitano mnie tak w wiosce
jednego z górskich plemion Meksyku, i nie było to miłe powitanie, więc powtórzyłem
znów po hiszpańsku, chociaż, czy znałem ten język czy nie, byłem paskudny gringo,
obcy - Nie strzelisz. Strzelba huczy, przybiegną ludzie, przyjedzie policja...
•
Po co przyszedłeś? - rzucił po hiszpańsku.
•
Szukam kobiety. Jane Ławry. Jestem przyjacielem. - Wszyscy gringos kłamią.
Lufa strzelby obniżyła się trochę, ale palec spoczywał na spuście.
- To moja pani - powiedział. - Pilnuję domu. Czekam.
Jego oczy rozbłysły nagle. Dostrzegły na mojej piersi pod
rozpiętą koszulą, na cieniutkim skórzanym pasku wizerunek węża Quetzalcoatla.
Bywam przesądny i wkładam ten wisiorek, gdy zaczynają się kłopoty. Śmieszne.
Lufa obniżała się wolno, ale zdecydowanie. Mogłem podejść do jej właściciela.
- Jak ci na imię? - spytałem kładąc mu rękę na ramieniu.
•
Pani Jane mówi mi Pete i tak już jest. Gdzie jest moja pani?
•
Zaginęła. Jej przyjaciel, Simon, znasz Simona?, został zastrzelony, to stało się
w Alvarado. Jak długo jesteś-służącym pani Ławry?
•
Dwa lata.
•
Gdzie mieszkasz?
•
W małej izbie.
To musiał być pokoik przy kuchni.
•
Czy twoja pani przyjmowała gości? Mężczyzn?
•
Pani Ławry nie jest taka. Jest sama - Pete obrzucił mnie pogardliwym
spojrzeniem.
•
A jej przyjaciel, Amerykanin Simon, czy nigdy tu nie był, Pete?
•
... Kilka razy. W tym roku było to pewnie w maju. Ale on nigdy tu nie spał.
Jeśli nie chcę, żeby ktoś wpakował mi tu kulę w łeb, muszę się dowiedzieć, czy
ktokolwiek poza Simonem i Jańe Ławry wie o tym mieszkaniu, to bardzo ważne.
- Kiedy po raz ostatni widziałeś swoją panią, Pete?
Popatrzył na mnie. Nie ufał mi. Zrobił nieokreślony ruch ręką.
- Niedawno - mruknął niechętnie.
•
Tydzień, dwa, trzy tygodnie temu, Pete?
•
Niedawno. Powiedziałem.
To musiało mi na razie wystarczyć. „Niedawno”... To znaczy?
•
Czy pan ma samochód? - r spytał Pete. Skinąłem głową. Powiedziałem, że mój
biały ford stoi w pobliżu domu. Pete mruknął:
•
To nie jest dobrze. Samochód trzeba przestawić. Pani Ławry zawsze
zostawiała swój samochód w innym miejscu.
•
I ja to zrobię. Twoja pani jest mądra, prawda, Pete?
•
O, tak! - przyznał Pete, a na jego kamiennej twarzy pojawił się przyjazny
zapewne
1
skurcz.
Gdy położyłem pod ścianą mój worek z żaglowego płótna, wyprostowałem się.
Na półce komody, tuż obok mojej twarzy ujrzałem ramkę, z której ktoś usunął fotografię.
Ciekawe, ale nie spytam o to, bo ten twardziel Pete i tak mi nie powie.
•
Pete - powiedziałem - posłuchaj mnie. Twoja pani zaginęła, a ja chcę ją
odnaleźć. Muszę ją odnaleźć...
•
Dlaczego? - wpił się swoimi oczami w moje. Patrzyliśmy tak na siebie przez
chwilę.
•
Twojej pani grozi wielkie niebezpieczeństwo, Pete. Muszę tu zostać jakiś czas,
może odnajdę jej ślad. Chcę, żebyś mi nie przeszkadzał.
Chyba mój amulet węża Quetzalcoatla sprawił, że Pete nie zaprotestował.
Zapytałem go jeszcze, czy od czasu wyjazdu jego pani ktokolwiek dzwonił do drzwi.
Pete zaprzeczył. A czy dzwonił telefon? Pete pokiwał głową..
•
Tylko raz - powiedział.- Wczoraj w nocy. Był to zapewne mój sygnał.
•
Dlaczego nie podniosłeś słuchawki?
•
Pani Ławry nie pozwoliła mi. Ja słucham pani Ławry.
•
Jesteś znakomitym służącym, Pete. Indianin wzruszył ramionami.
•
Pete, powiedz mi jeszcze: czy widziałeś w tym domu rzeźbę, małą rzeźbę, taka
śmiejąca się głowa...
•
Widziałem. Moja pani przywiozła.
- Kiedy, przypomnij sobie!
Znowu wzruszył ramionami.
- Niedawno, przyjechała i przywiozła... Pani nic nie mówiła o śmierci pana
Simona... Pan się naje? Pan się napije? - szedł do kuchni.
Zaczynało się przejaśniać. Jane Ławry przywiozła rzeźbę do Mexico, to zapewne
rzeźba, którą widziałem u Simona! I nie mówiła nic o śmierci Simona. A zatem była tu
przed jego śmiercią?
Byłem zmęczony, tym bardziej, że poprzedniej nocy nie spałem obserwując ten
dom. Pete wprowadził mnie do. małej sypialni i przygotował tapczan. Nigdy nie
potrzebuję liczyć baranów, ale tym razem zasnąłem jeszcze szybciej, Gdy o świcie,
21 czerwca, otworzyłem oczy, Pete siedział obok zamyślony, a jego nos wydawał
się jeszcze dłuższy. Trzymał w zębach fajkę, ale nie palił. Spojrzał na mnie, kiedy się
poruszyłem, powiedział „dzień dobry” i dodał:
- Moja pani przywiozła niedawno i to, i tamto...
Otworzyłem szerzej oczy. Na podłodze, u moich stóp, leżały graty, które
niedawno widziałem. Komputer firmy Hewlett-Packard, z przystawkami. To, co znikło z
namiotu Johna Simona w Alvarado, Obok stało pudło z kasetami. Na pudle stała rzeźba
śmiejącej się głowy.
Oprzytomniałem w jednej chwili. Później zadam sobie pytanie, dlaczego Jane
Ławry skłamała, mówiąc mi w La Vencie, że nie wie, co się stało z tymi rzeczami. Teraz
myślałem tylko o tym, co zobaczyłem. Zerwałem się z posłania, pobiegłem do łazienki
pod prysznic, po czym wróciłem do sypialni. Czułem, że jeśli znajdę kluczyk do tej
stacyjki, to uruchomię jakiś większy interes!
Przez cały dzień pracowałem przy komputerze, posługując się notatkami i
książkami, jakie znalazłem w podręcznej bibliotece Jane Ławry. Miałem coraz większy
chaos w głowie po przewerto-waniu De Lobela, Billarda, Van Hoorna, Raskinda, oraz, na
dodatek, Wikkersa „Geology in Petroleum Production”. Paliłem papierosy i fajkę na
przemian i chyba wypiłem o dwa drinki za dużo. Chyba dlatego nacisnąłem przypadkiem
trzy dwójki na klawiaturze, przeklinając całe to urządzenie, które miało chyba tylko
powłokę Hewletta-Packarda i kryło układ o wiele bardziej skomplikowany...
Trzy dwójki, jakie to było proste! W taki sposób John Simon zakodował wejście
do informacji programu! Spojrzałem na monitor i przesuwający się tekst świecący
łagodnym światłem. Miałem kluczyk!
Strzępy informacji, jakie udało mi się dotąd wydobyć z pamięci komputera, teraz
łączyły się w całość, którą zaczynałem rozumieć. John Simon nie tracił czasu w
Alvarado. Rzeczywiście, ktoś zaczął grę o naftę... Diego Raja nie mylił się, mówiąc mi
to... Na ekranie monitora często pojawiały się pauzy, zawsze wtedy John Simon
wprowadzał nowe konfiguracje jednego i tego samego tematu: „Silva, codziennie seanse
woda powietrze i różne częstotliwości, szerokie pole badanego obszaru, grupa? Kto.
ściśle? Senatorowie?”
„Senatorowie”. Sześć nazwisk i znaki zapytania. Pod jedną z konfiguracji uwaga:
„Jane myśli, że to senator”. Czyżby Jane Ławry wyselekcjonowała jedno x tych sześciu
nazwisk? Wypisałem je sobie do notesu, jutro zapamiętam te nazwiska i kilka innych
szczegółów, a potem wyrwę te kartki z notatnika i spalę, tak będzie lepiej.
„Silva”. Wiedziałem wcześniej, co to jest. Statek, który obserwowałem na
horyzoncie, gdy John Simon, żył jeszcze. „Seanse woda powietrze” - to łączność między
statkiem i dwusilnikowym samolotem, który wtedy krążył nad morzem, czesem ginął na
wschodzie Zatoki Meksykańskiej, potem znowu pojawiał się w polu obserwacji.
Na jednej z kaset John Simon zarejestrował obserwacje statku i samolotu z
uwagami: „łączność dwustronna, informację kodowane, seanse jednostronne bez
odpowiedzi, chyba sondy dna, kodowane, nieprawdopodobne, aby szukali metali na
granicy szelfu”.
Rzeczywiście, nikt nie wydałby ani dolara, ani peso, aby szukać zalegających
metali na granicy szelfu. Stawka musi być bardzo wysoka, jeżeli Simon musiał umrzeć, a
Jane Ławry zaginęła... no i jeżeli musiał umrzeć Bill Vernon. I jeżeli łDiego Raja poszedł
w odstawkę.
ROZDZIAŁ VII
Musiałem zadzwonić, ale nie chciałem skorzystać z telefonu Jane. Pojechałem na
stary dworzec. Wybrałem się tam przez Avenida Juarez i Paseo de la Reforma, na tych
ulicach mogłem obserwować, czy nie jestem śledzony. Jane Ławry musiała czuć się
bardzo pewnie w swoim mieszkaniu, jeśli przywiozła tam komputer i kasety,’ ale mogło
też być tak, że nie miała innego wyjścia. Musiałem to sprawdzić, przynajmniej
częściowo.
Na dworcu wszedłem do jednej z kabin. Pamiętałem słowo i cyfry z kartki ukrytej
w aparacie fotograficznym Simona. Wykręciłem kierunkowy numer Waszyngtonu, a gdy
usłyszałem sygnał tamtejszej centrali, minęły może dwie, trzy sekundy, zanim
zdecydowałem się wykręcić numer wypisany na kartce z hasselblada Johna Simona.
Przedtem jeszcze pomyślałem sobie, że dwie cyfry zaczynające ten numer mogą być
cyframi wejściowymi numeru. Wybrałem je, potem ten numer.
Czekałem - przez chwilę, która wydala mi się bardzo długa.
Ktoś podniósł słuchawkę. Milczałem. Spokojny, niski głos odezwał się w
słuchawce.
- Langley, słucham.
Zaczerpnąłem tchu.
- ... Mam wiadomość z Meksyku - powiedziałem cicho. Teraz facet po drugiej
stronie pomilczał przez chwilę.
- Słucham - powiedział tym samym, spokojnym tonem..
•
Chodzi o Johna Simona, komputer i Jane Ławry.
•
... Skąd pan dzwoni?
Oczywiście nie ma sensu mówić, że nie z Mexieo. W ich centrali drukarka
kontrolnego komputera łączności już pewnie wypisuje, że z Mexico. Więc
powiedziałem,. skąd dzwonię. Facet znowu milczał przez chwilę, teraz miał już pewnie
na biurku namiar z~ komputera łączności. Zapytał: „Skąd pan dzwoni” i nie zaprzeczył,
że zna Simona i Jane Ławry, W porządku, trafiłem...
- Czytam prasę, wiem, że Simon nie żyje - dodał spokojny głos. - Gdzie jest Jane
Ławry? Czy pan jest przyjacielem?
Czyta prasę, więc załóż, Bart, że Jane nie zdołała przesłać wiadomości o
zastrzeleniu Si
mona
- Szukam Jane jako przyjaciel. Może jeszcze zadzwonię.
Odłożyłem słuchawkę. Mogę przyjąć, że Jane nie mówiła nikomu o swoim
mieszkaniu w Mexico i chyba mogę tam mieć chwilowo spokój.
Wróciłem do mieszkania Jane. Zabrałem się do przejrzenia ostatniej kasety. John
Simon utrwalił na tej taśmie dodatkowe informacje uzyskane z nasłuchu rozmów
prowadzonych pomiędzy samolotem i „Silva”. Dane dotyczyły głębokości morza,
konfiguracji dna, pogody, ruchu fal, szybkości prądów, wyboru platform podnoszonych,
stalowych czy betonowych i zbiorników magazynowych. John Simon cierpliwie
analizował przechwytywane informacje, doszedł do wniosku, że istnieje możliwość
zainstalowania w obserwowanych miejscach platform wydobywczo-magazynowych ze
zbiornikami o pojemności 1 miliona baryłek ropy, czyli 160 tysięcy m
3
. „Chcą ustawić
trzy takie platformy, po dokonaniu odwiertów. Dodać urządzenia towarzyszące = wielki
interes”.
Potem informacja o helikopterze przylatującym codziennie z Veracruz i
siadającym na pokładzie „Silvy” i obliczenia boków przeszukiwanych kwadratów. Ktoś
planował bajeczny interes. John Simon wykrył to i został zastrzelony Simon musiał być
dobrze przygotowany do swojej pracy. Jego wykresy geologiczne sporządzone na
plotterze były doskonałe i nadawały się do dużych powiększeń optycznych.
Postanowiłem je ukryć. Część interesujących mnie tekstów, wykresów i obliczeń
wykopiowałem na drukarce, część sfotografowałem z małego monitora
alfanumerycznego. Byłem przekonany, że Simon to porządny gość. Teraz nie żył, jego
ciało zapewne sekcjonowano już na Florydzie. Jane Ławry zaginęła, jest albo więziona,
albo... W takim razie to, co wiem, muszę komuś dostarczyć, tak, ale nie ma wątpliwości,
że jest ktoś jeszcze, jeszcze jedna przeszkoda.
Na taśmie ostatniej z kaset John Simon utrwalił kilka informacji, które zwróciły
moją szczególną uwagę: „Sprawa koncesji.” oni się spieszą... kapitał międzynarodowy,
spółka rzekomo prywatna... senator stawia opór, kto to jest!”
Jeśli Jane Ławry nie zdołała przekazać tych danych po zastrzeleniu Simona, to
musiała być w porządnych opałach. Gdzie jej szukać?
Jeśli Jane zdecydowała się zostawić komputer Simona w swoim mieszkaniu, to
mogło tylko znaczyć, że nie miała czasu na podejmowanie innych decyzji, na dotarcie do
kogoś innego. Ale dlaczego?
Przypuśćmy, Bart, że ci, którzy wykończyli Johna Simona, zobaczyli Jane Ławry
w Mexico... Jeśli tak, to czy spodziewała się tego, była na to przygotowana? Załóżmy, że
tak. W takiej sytuacji trzeba dokładnie przeszukać to mieszkanie. W końcu Jane Ławry to
inteligentna dziewczyna i jeśli wtedy, w Layencie, zostawiła mi adres tego domu i
powierzyła mi efekty pracy swojego przyjaciela, musiała się liczyć ze wszystkim, a ja
byłem tą osobą, której w danej chwili mogła najbardziej ufać...
Kiedy Pete o niezmąconym obliczu mumii wyciągniętej z prastarych grobów
przygotowywał coś do jedzenia, ja przekopywałem mieszkanie. Doszedłem do wniosku,
że muszę dowiedzieć się czegoś więcej o Simonie i Jane. To nie było trudne,
przynajmniej w dostępnym mi zakresie. Miałem komputer Simona z wszystkimi
urządzeniami peryferyjnymi i miałem mały notatnik Jane, znaleziony w pudle z kasetami.
Między wieloma numerami telefonicznymi były w notatniku Jane dwa, które mnie
zainteresowały. Pierwszy z nich był numerem domowym w campusie uniwersyteckim w
Berkeley, drugi numer, zapisany tuż nad domowym, złożony z dwóch cyfr, był numerem
kodowym uniwersyteckiego komputera, to akurat wiedziałem stąd, że prowadząc sprawę
Armstronga zaginionego w Toronto, musiałem dobrać się do jego danych osobistych
wprowadzonych do komputera jego budy.
Połączenie końcówki teleksowej z telefonem Jane nie zabrało mi wiele czasu.
Siadłem przy klawiaturze Hewletta-Packarda, wystukałem kierunkowy, potem numer
Berkeley, potem kod komputera. Bart, jesteś specjalistą od brudnej roboty i kiedyś
zginiesz w pudle albo zapłacisz taką kaucję, że nia starczy ci na frytki i przejazd
londyńskim metrem.
Na monitorze pojawił się napis: „Wejście personalne”. I drugi napis: „Kod
otwarty”.
Położyłem przed sobą kartkę papieru. Chciałem mieć informacje o Simonie i Jane
Ławry, ale po chwili zastanowienia dopisałem dalsze nazwiska.
Przede wszystkim Thomas Cally, ten smutny skorpion. Mówił” że wykłada w
Yale i Princeton, kapelusz z głowy, Bart, to ekskluzywne uczelnie, zresztą jak Berkeley.
Potem Bill Vernon, ten był z Uniwersytetu Amerykańskiego w Waszyngtonie, ale obaj
pracowali w La Vencie wśród naukowców z Berkeley, warto zadać tamtejszemu
komputerowi kilka pytań. Potem Frank Martin, Jack Mahoney, Ben Murray, Will Frost i
Dorothy Parker. Obwód personalny pracował posłusznie, czasem coś notowałem.
Po godzinie rozmowa z komputerem z Berkeley była skończona, ale przesyłałem
mu jeszcze przez jakiś czas dodatkowe pytania dotyczące Thomasa Cally i Billa
Vernona. Nie znałem kodów komputerowych ich uczelni, ale maszynka w Berkeley i tak
wiedziała o nich dosyć dużo i posłusznie odczytywała mi ich..kartoteki”. Pozytywy nie
interesowały mnie. Szukałem negatywów. Zwłaszcza u Johna Simona i Billa Vernona.
może w negatywach znajdę motywację śmierci obu mężczyzn, niezależnie od tego, czy
na przykład Vernon zastrzelił się, czy został zastrzelony, i dlaczego ktoś musiał zabić
Simona.
Zapewne, gdybym zechciał spotkać się z kimś w Mexico, może mógłbym
otrzymać jakieś dodatkowe informacje, ale nie mogłem odkrywać kart, nie powinienem
wskazywać, kto wprowadzony jest do gry. Kiedy piszę te słowa, są one niejasne. Na razie
niech to tak pozostanie.
Moją radiostacją, przyniesioną z samochodu, przekazałem o północy krótki,
kilkusekundowy tekst. „Widzę sprawę coraz jaśniej”. Będę powtarzał ten tekst
codziennie, w południe i o północy, licząc na nasłuch ze strony dwóch ludzi.
Jeden z nich to mój przyjaciel, a drugi to przeciwnik, którego muszę dopaść.
Joy, moja przyjaciółka, powiedziałaby zapewne w tym miejscu:
•
Bart, drogi Bart. Jesteś jak tokujący głuszec, którego kropną, zanim się
zorientuje, o co chodzi!
•
Tak jest, Joy. Zanim się zorientuję, co się stało. Ale cza-sen lubię tokować.
Taki już jestem.
Jednak wcale nie byłem nieostrożny. Gdy Pete wychodził z domu, aby „kupić coś
do kuchni”, jak powtarzał, ja też wychodziłem z domu. Nie mógł mnie widzieć, ja nie
traciłem go z oczu. Przekonałem się, że mogę być go pewien. Było to trzeciego dnia po
moim zainstalowaniu się w mieszkaniu Jane Ławry Szedłem w tłumie, przeklinając
gorący dzień i błagając niebiosa o nagły deszcz zenitalny, który zatopi całe Mexico we
wzburzonych wodach. Z wozów sunących przez Avenida Jalisca wymknął się zielony
garbus volkswagen, błyskawicznie przybliżył się do krawężnika, za plecami Pete, który
podążał uroczyście przed siebie, z wielkim plecionymi koszykiem na prawym ramieniu,
nie zwracając najmniejszej uwagi na całą tę śmieszną współczesność, chociaż
sam śmieszny w swym czarnym meloniku nasuniętym na czoło, kroczył z taką
powagą, jakby oczekiwano go na świętym placu Tenochtitlan, jakby czas cofnął się o
stulecia.
Z zielonego samochodu wyskoczył mężczyzna w białym płóciennym ubraniu i
czarnych okularach na twarzy. Był mizernego wzrostu, ale niezwykle sprężysty,
samochód jechał tuż obok, przy krawężniku. Pomyślałem, że ktoś chce mieć tego
Indianina. Mały człowieczek wysunął rękę, błysnęła broń.
W tej samej chwili ktoś, na kogo dotąd nie zwróciłem uwagi, także wyciągnął
rękę, młody człowiek’ o wyglądzie studenta z Europy Nawet nie usłyszałem strzału.
Człowieczek w czarnych okularach potoczył się do tyłu, poleciał kilka kroków, na
jezdnię, jego głowa rozprysła się, uderzona zapewne miękkim pociskiem. Zielony
samochód oderwał się od krawężnika i znikł w jednej z bocznych ulic prowadzących do
ulicy Durango. Znikł również młody człowiek, a Pete z niezmąconym spokojem oddalił
się. Szedłem za nim w pewnej odległości.
Gdy z wypełnionym koszykiem wracał do domu, byłem pewien, że nie jest
śledzony. Ale to, co się stało, oznacza, że muszę wynosić się z Mexico...
To zdarzenie mówiło mi też, że jeśli Pete chciano porwać z ulicy, to Jane Ławry
jest twardą dziewczyną i umie milczeć. Jak długo jednak? jeżeli jest więziona i jeżeli jest
ktoś, kto bardzo chce wiedzieć, gdzie Jane ukryła komputer Simona i co wiedział John
Simon...
Poza tym musiałem pomyśleć o Benie Murrayu. Chłopięcy, ostrzyżony na jeża, w
starych dżinsach pracownik stacji w La Vencie jest tym, który dzisiaj ocalił Pete, czy
uniemożliwił jego porwanie. Zdecydowany typ, szybko podejmuje decyzje, bardzo
szybko. Sposób, w jaki załatwił człowieczka w czarnych okularach na Avenida Jałisca
pozwalał mi sądzić, że mogę mieć z nim kłopoty.
Dlaczego Ben Murray przyjechał do Mexico?
Przyszedł Pete ze swoimi sprawunkami. Poszedłem za nim do kuchni.
- Wszystko w porządku, Pete? - spytałem zapalając papierosa.
- Dobre zakupy - odparł zwięźle. Nie spojrzał na mnie.
- Nie miałeś kłopotów, Pete?
Teraz na mnie popatrzył.
- Pan myśli o tym człowieku z zielonego samochodu? Duchy Tenochtitlanu
stanęły w mojej obronie.
Co za zimny drań, ten Pete!
- Więc widziałeś wszystko, Pete?
- Wszystko. Człowieka z krótkimi włosami też. Nie wiem, o co tam szło.
Kpił sobie ze mnie, cholera.
•
Mnie też widziałeś, Pete?
•
Pete widzi wszystko, pan niepotrzebnie wychodzi z domu.
•
No dobrze, Pete... Wyszedłem na spacerek. Ale jest coś ważnego: czy znasz
człowieka z krótkimi włosami?
•
Nie. Wiem o co chodzi. Pan myśli, że Pete nie widzi, kto go tropi? Człowiek o
krótkich włosach nie wie, gdzie chodzi Pete, Pete umie znikać, kiedy chce. Tu
w mieszkaniu jest spokojnie, nie trzeba się bać. Teraz Pete zrobi dobry obiad,
a pan pójdzie pracować, dobrze?
•
Jednak ci ludzie z zielonego samochodu i człowiek o krótkich włosach chyba
cię szukali, nie? Tego, co dzisiaj kupiłeś, starczy na kilka dni, więc od tej
chwili będziesz siedział w domu.
•
Szkoda słów, idę robić obiad - rzekł Pete zimno i spojrzał na mnie tak, jakby
chciał jeszcze dodać: „wcale nie wiem, czy warto cię słuchać, gringo”.
25 czerwca. Jeszcze pracuję przy komputerze Simona, jakbym w plątaninie
informacji szukał czegoś, czego John Simon już mi nie może powiedzieć osobiście.
Przeszukałem mieszkanie Jane. W jednej z szuflad komody w jej sypialni znalazłem
przyklejony do górnej ścianki blankiet czekowy wystawiony na „Spółkę Bankową
Hansena” w Szwajcarii z wystawiającą „Spółką Bankową Hansena” w Mexico, czek in
blanco. Stempel i podpis. Znów jakiś fragment faktu. Nie wiedziałem, jakie wyznaczyć
mu miejsce w mojej łamigłówce. Chyba powinienem zacząć od podpisu... tak, muszę
wiedzieć, kto podpisał ten czek i dlaczego interesował on Jane Ławry do tego stopnia, że
musiała go ukryć.
- Wiedziałem, że sam nie rozgryzę tej pestki, ale w Mexico był, ktoś, kto mógłby
mi pomóc. Pracował w jednym z wydziałów kontroli ministerstwa skarbu, a poznałem go
na jednym z literackich obiadów w księgami „Bracia Foyles” w Londynie. Nazywał się
Rołando Arrabal. Chciał tam kupić jakiś zwięzły zarys dziejów chustki do nosa i rzetelną
monografię o lasce policyjnej w czasach Dyrektoriatu we Francji. Poznałem potem jego
bibliotekę w Mexico, była w rzeczy samej nadzwyczaj dziwna. I tylko „Bracia Foyles”
mogli zaspokoić kaprys Rolanda Arrabala. Jeśli ktoś z czytających te słowa zechce
kiedyś wejść w posiadanie najbardziej zwariowanej książki świata, albo wydać tysiąc
funtów za nieduży album o malarstwie Rembrandta, niech zachodzi do „Braci Foyles”,
oni zaspokoją pragnienia i ułatwią wydanie gotówki. Wydawnictwa, galerie sztuki,
miliony czyhających na klienta tomów, oto największa księgarnia świata, czyli „Bracia
Foyles”. Nazywać ją „księgarnią” to tak, jakby gigantyczne królestwo Forda nazwać
malutką prywatną budą klepiącą raz na tydzień błotniki samochodu szeryfa.
Właśnie na Charing Cross „u Foylesów” poznałem Arrabalą. Kiedyś,
nadzwyczajnie zalani, doszliśmy do przekonania, że należymy do plemienia fantastów.
Arrabal odda mi z pewnością małą przysługę
Chwyciłem za słuchawkę.
Arrabalą nie było w domu, mimo sjesty. Siedział w ministerstwie. Lubię
przyjaźnie, takie, gdy dwaj ludzie witają się po roku tak, jakby pożegnali się wczoraj.
Zwięźle opowiedziałem Arrabalowi, czego od niego oczekuję’. Wysłuchał spokojnie,
potem powiedział:
•
Mam dostęp do wydziału inspekcji bankowych, ale bilanse, obrót krajowy i
międzynarodowy to jedna sprawa, mój drogi, a przegląd kont i fotografowanie
podpisów to zupełnie inna historia. Jako urzędnik państwowy nie mam do tego
prawa.
•
Więc przestaniesz być urzędnikiem, Rolando.
•
Poza tym jestem uczciwym człowiekiem...
•
Więc cię na chwilę skorumpuję. Winę biorę na siebie.
•
Słowa. A ja wylecę z hukiem i diabli wezmą prawo do emerytury. Czy ta
sprawa jest tego warta?
•
Z pewnością, Rolando. Teraz nie powiem więcej, ale ja nie kłamię, przekonasz
się.
Arrabal milczał dosyć długo. Wreszcie usłyszałem jego głos:
•
Musimy się spotkać. Dasz mi ten czek. Trzeba sfotografować podpis.
•
Przyniosę ci zdjęcie, Rolando, dobre zdjęcie zrobione pola-roidem.
•
Gdzie się spotkamy?
•
W Bibliotece Narodowej, w czytelni czasopism. Gdybyś się nudził, nadjadę
taksówką od Avenida Salvador. Za godzinę. Cześć! Aha! Interesują mnie
przedsiębiorstwa, koncesje, spółki i tak dalej, zajmujące się naftą, chodzi o to,
czy „Spółka Bankowa Hansena” macza w tym palce w Mexico. Czy to nie
będzie zbyt trudne?
•
Jesteś łobuzem, Bart, pracujesz nad moją zgubą. Ta twoja ciekawość to chyba
coś poważnego, nie? W porządku, idę na, to i niech mnie wywalą na zbitą
twarz.
•
Ale przedtem załatwisz to, o co cię proszę. Potem powieś się.
Arrabal to facet, który nie może się zdecydować, jak ustawić swoją kolekcję. Nie
mówię o kolekcji dziwacznych książek, lecz o kobietach. Obgadaliśmy moją sprawę w
Bibliotece Narodowej,
wypiliśmy kawę w kawiarni przy Plaża Hidalgo, potem zaciągnął mnie do
swojego mieszkania w pobliżu. Miał nową dziewczynę w swej kolekcji, Anitę. Musiałem
mu powiedzieć, co o niej sądzę, ale szczerze, lubię szczerość w takich sprawach.
- Ponętna barrakuda, gorąca murena, śliczna pirania, popatrz na jej zęby, Rolando.
Zanim
się
spostrzeżesz,
ogryzie
cię
do kości i rzuci. Już zginąłeś.
Anita nie rozumiała po angielsku, ale miała kobiecy instynkt. Nie patrzyła na
mnie przyjaźnie, gdy podawała nam wino. Rozpogodziła się, kiedy przeszedłem na
hiszpański i zacząłem gadać różne miłe głupstwa. Arrabal był mi za to wdzięczny, ale
odprowadzając mnie do drzwi zapytał:
•
Czy myślisz, że ona jest rzeczywiście taka ostra?
•
W każdym razie nie może wiedzieć, że ją zdradzasz. Jeśli się o tym dowie,
wyrwie ci z piersi serce obsydianowym nożem.
•
Na litość boską!
•
To nie jest dziewczyna do zabawy. Albo ją rzuć, albo się ożeń.
•
Przemyślę to. A w tamtej sprawie zadzwonię do ciebie, daj mi numer twojego
telefonu, dobrze?
•
Lepiej będzie, gdy ja zadzwonię do ciebie, Rolando. Bawię się teraz w kości,
wiesz? Jeśli wyjdzie mi kiepski rzut, to prze -
/
padnę. Czy sądzisz, że będziesz
mógł zrobić szybko to, o co cię proszę?
•
Nie wiem. To trudna sprawa.
W mieszkaniu Jane Ławry nie próżnowałem. Przekopałem je bardzo dokładnie,
również w jadalni trochę popracowałem. Zajrzałem nawet do doniczek z kwiatami, mimo
że Pete protestował bardzo głośno. Nie przepuściłem małej palmie, którą wyciągnąłem ze
skrzynki razem z ukorzenioną ziemią. Pomiędzy korzeniami tkwiła mała ampułka.
Wyciągnąłem z niej zwitek papieru. Były tam wypisane ręką Jane Ławry trzy nazwiska z
sześciu, które odczytałem po złamaniu kodu komputera Simona „Senator Ama-ta, senator
Silvestro, senator Sanchez”. Czyżby Jane dokonała tej selekcji niezależnie od Johna
Simona? Na to wyglądało. Była jeszcze jedna zwinięta kartka; ściślej - cienka, bibułka z
kalką mapy Doliny Meksyku i naniesioną na nią przy pomocy czerwonej kredki jakąś
trasą. Przyjrzałem się mapie przez szkło powiększające. Była to kopia znanej mi mapy
Milne’a, wydanej chyba w roku 1940 przez Flevetta i Bradley’a.
Pete zaglądał mi przez ramię.
•
To jest mapa - powiedział.
•
Tak - skinąłem głową - tak, okolice Mexico i góry, i święte miejsca Indian, i
wsie... Słuchaj Pete, słuchaj i pomyśl: czy pani Ławry nic ci nie powiedziała,
no, wtedy, gdy przywiozła komputer? - wskazałem na” graty Simona. Myślał
o czymś przez chwilę przyglądając mi się, potem zasypał mnie pytaniami:
- Czy pan jest policjantem? Czy pan odnajdzie moją panią? Czy pan też kopie w
ziemi, jak moja pani? Czy pan chodzi do kościoła, jak moja pani? Dlaczego nosi pan na
szyi Quetzalcoatla? Czy pan się modli?
Kiwałem potwierdzająco głową w odpowiedzi na jego pytania, ale gdy doszedł do
kościoła, miałem trochę skruszoną minę, a na pytanie o Quetzalcoatla nie potrafiłem mu
odpowiedzieć. Pete pokiwał głową jakby chciał powiedzieć: „szkoda słów”. Ale ‘ patrzał
na mnie przyjaźniej. A ja pomyślałem, że Pete potrafi mówić bardzo płynnie i
gramatycznie po hiszpańsku, gdy tego chce, łobuz.
•
Pani przywiozła to - zaczął znów po swojemu. - Pani Ławry powiedziała, że
musi czegoś poszukać, denerwowała się, mówiła, musi wrócić i szukać. Ona
zgubiła fotografię.
•
Jaką fotografię, Pete?
•
Tę, którą zdjęła ze ściany w korytarzu i zabrała wyjeżdżając z panem
Simonem... Ech, Pete nic nie rozumie, Pete idzie gotować!
Mapka znaleziona w ampułce prowokowała mnie. Zanim zapadł zmierzch, byłem
już przygotowany do drogi. Zawiozłem komputer Simona do mieszkania Arrabala. Anita
otrzymała ode mnie bukiet złożony z dwunastu pąsowych róż i była dla mnie bardzo
miła. Kasety Simona i nagrane na nich moje uwagi umieściłem w sejfie na dworcu
głównym.
Mexico płonęło wieczornymi światłami, gdy wyruszyłem w drogę moim fordem,
trasą wykreśloną na mapce Jane Ławry. Miałem niejasne przypuszczenie, że na tej trasie
mogę wreszcie natrafić na jej trop. Czy rzeczywiście wyjechała taka zdenerwowana z
Mexico, by szukać jakiejś fotografii?
ROZDZIAŁ VIII
Pete nie chciał pozostać w mieszkaniu Jane Ławry. Najwidoczniej to, co zdarzyło
się na Avenida Jalisca, zrobiło na nim jakieś wrażenie. U Arrabala nie mogłem go
zostawić. Kreole nie lubią Indian, zupełnie nie wiem czemu. Anita i Rolando Arrabal byli
Kreolami. Wcisnąłem więc Pete na tylne wędzenie forda i wyruszyłem w drogę, „na
poszukiwanie rozlewu krwi”, jak powiedziałaby moja ciotka, zacna Augusta.
Chciałem wiedzieć, czy Pete przebywał kiedykolwiek w tych
stronach z Jane, ale Indianin zaprzeczył stanowczo. To mnie zadowoliło.
W każdej innej sytuacji ta podróż byłaby przyjemna, ale teraz nie chodziło o
żadne przyjemności.
Trasa wykreślona na mapce Jane Ławry prowadziła przez Pedregal, więc
zatrzymałem się na terenie miasteczka uniwersyteckiego, aby tam o nią popytać. Nikt nie
widział ani jej, ani talbota-samby, ani blaszanej terenówki, w której widziałem ją po raz
ostatni. W Azcapotzaico, ongiś stolicy Tolteków i Tepanaków był tylko kościół
wzniesiony na szczątkach starej piramidy. Ksiądz, którego spotkałem w pobliskiej
kaplicy Dziewicy Patronki Konkwistadorów, kaplicy Los Remedios, chyba ją zapamiętał.
- Wie pan, ona rzucała się w oczy, miała ładne kasztanowe włosy i bardzo jasne
oczy.
Była
trochę
ekstrawagancko
ubrana,
ach, te Amerykanki... Dlaczego pan o nią pyta?
Ksiądz był bardzo młody i wciąż poprawiał spadające z nosa okulary o grubych
szkłach.
•
Ta kobieta zaginęła, może grozi jej niebezpieczeństwo, przyjaźniliśmy się.
Była, jest archeologiem. Gdzie ksiądz ją widział?
•
W domu bożym, naturalnie. Przyszła do mnie, aby się wyspowiadać.
•
A więc jest katoliczką. Dobre i to.
•
Co chcesz przez to powiedzieć, synu? - spojrzał na mnie karcąco zza grubych
szkieł.
•
Och, nic doprawdy. Dziękuję księdzu. Jeszcze jedno: czy ta dziewczyna była
sama?
•
Tak.
•
Czy ksiądz widział jej samochód?
•
Ależ, synu! Nie wyszedłem za nią z konfesjonału!
W małej estancji, gdzie kupiłem dwie puszki piwa, jakiś zarośnięty facet
przypatrywał mi się bacznie spod opuszczonego ronda wielkiego kapelusza. Było gorąco,
a on specjalnie wyciągnął nogi, jakby szukał zaczepki. Nie powiedziałem nic, kopnąłem
go z marszu w kostkę, zawył krótko, musiało zaboleć. Poderwał się, ale zaraz usiadł.
- Za gorąco na ring, kolego? Cześć, każ sobie przyciąć nogi, a dobrze na tym
wyjdziesz - powiedziałem i zatrzasnąłem drzwiJ
Drogą pośród zielonych wzgórz dojechałem do Tenayuca. Przebywałem tam
kiedyś jako student i uczyłem się odczytywania historii tego miasta z przekroju sześciu
świątyń, poczynając od kultury Chichimeków aż do złowieszczego roku 1520, roku
podboju. Jeśli założę, że Jane jechała tędy z La Venty do Mexico. 7 komputerem Simona,
to dlaczego tędy? Gdzie się zatrzymała? Czy przejeżdżała przez Tenayuca, aby kogoś
zmylić, „zgubie”?! Potem wraca, czegoś szuka. Tutaj?
W pobliskiej estancji było kilka pokoików do wynajęcia, wszystkie dosyć marne,
tylko jeden miał prysznic i wentylator. Wynająłem go. Zamknąłem wóz, włączyłem
sygnał alarmowy na gzy by i zamki, powiedziałem Petemu, żeby szedł za mną. Usłuchał.
Właściciel estancji popatrzył na nas zdumiony.
•
Chce pan spać z Indianinem? - spytał i zaraz uśmiechnął się przymilnie.
•
Oczywiście. Wie pan, my bardzo się kochamy i nie możemy bez siebie żyć.
Pete nie zareagował, ale musiał zrozumieć, co mówię, bo w jego gardle coś
zabulgotało. Proszę! nawet potrafię go rozśmieszyć.
Estanciero spojrzał na mnie ze zgorszeniem, na jakie mógł się zdobyć, nie
używając słów. Spytałem o Jane. Nie, nie widziano tu Amerykanki o kasztanowych
włosach i jasnych oczach. Jakiś typek siedzący w głębi sali poszedł do telefonu.
Słuchałem uważnie, gdy nakręcał tarczę, chyba chwyciłem ten numer, muszę go
zapamiętać.
Przeszukałem w nocy puste pokoje. Trochę mebli, szafy, stoliki. Nie znalazłem
nic ciekawego. Jeśli Jane przywiązywała takie znaczenie do tej fotografii, to zatrzymując
się na tej trasie musiała ją raczej ukryć i dlatego zapomniała ją zabrać. Pytanie, czy
zdążyła ją zabrać, gdy powróciła po nią z Mexico?
W Peralvilło, w dzielnicy ruder, gdy, przejeżdżałem plątaniną wyboistych uliczek
zastanawiając się, czego tu szukała Jane i czy gdzieś tutaj mogła się zatrzymać,
furgonetka pokryta karbowaną blachą trzasnęła mojego forda z prawej strony. Chciałem
jechać dalej, ale kierowca furgonetki miał widać inne plany, bo wytoczył się z kabiny
siejąc przekleństwami, jak ze sprzężonego oerlikona. Jego owłosiona łapa trzasnęła w
mój policzek. Otoczył nas tłumek postaci odzianych w malownicze lachy godne
pokazania w operze, w której byronowski bohater śpiewa: „ach, jestem zabity!”
- Tysiąc peso za uszkodzenie furgonetki - ryknęło owłosione indywiduum. Nie?
Pięć tysięcy! Płać, gringo!
„01e, Bart, oto twój byczek” - pomyślałem i szybko wkroczyłem do akcji, chcąc
uwolnić się od tego typka i tej dzielnicy. Kopnąłem go w kostkę i dołożyłem w kolano, a
zanim zdołał upaść, podbiłem jego głowę moim kolanem, to wystarczyło, by przestał
ryczeć. Krzepa wyparowała z niego i osiadł zrezygnowany na ziemi. Policjantowi,
który/dopiero teraz wyrósł jak spod ziemi, dałem dolara, pokazując swój paszport. Zaraz
zasalutował uprzejmie. Wtedy, pokazując drugiego zielonego spytałem, czy nie widział
w tej dzielnicy, niedawno, młodej Amerykanki w blaszanym volkswagenie albo w
błękitnym talbocie-sambie.
- O tak, proszę pana - policjant wpatrzył się jak zahipnotyzowany w banknot
dolarowy, którym się wachlowałem. - Wydaje mi się, że ta pani jechała w stronę
Teotihuakanu...
•
Jakim wozem?
•
Volkswagen blaszanka, taki terenowy, proszę pana.
•
Kiedy to było?
‘- O, tego nie pamiętam.
•
Oczywiście, rozumiem. - Wyjąłem jeszcze jednego dolara i wachlowałem się
dwoma zielonymi.
•
Myślę - powiedział policjant - myślę, że mógłbym sobie przypomnieć... Tak,
chyba nawet zapisałem sobie, my tutaj zważamy na bezpieczeństwo
cudzoziemców, pan rozumie, prawda?
Dostrzegłem kątem oka, że Pete przysunął się do drzwi forda i trochę je uchylił.
•
Czy zapisał pan numer wozu, rejestrację?
•
Nie... nie zdążyłem - policjant potrząsnął głową i rozłożył ręce. - Amerykanka
jechała bardzo szybko.
•
W porządku. Więc kiedy ją pan widział?
•
To było 8 czerwca - policjant zajrzał do notatnika.
Droga do piramid Teotihuakanu prowadziła przez marne indiańskie wioski.
Miałem trochę czasu, żeby policzyć: Simona zastrzelono 3 czerwca. Jane Ławry
widziałem w La Vencie 4 czerwca. Diego Raja powiedział mi, że Jane zaginęła 8
czerwca. Wynikało z tego, że musiał wiedzieć, iż tego właśnie dnia widziano ją w
Peralvillo, zatem kazał ją śledzić. 15 czerwca Bill Vernon popełnił samobójstwo w La
Vencie. Między tym ostatnim faktem a wymienionymi poprzednio nie dostrzegałem
związku, chodziło mi o coś innego. Jane powiedziała mi, że gdy wróciła w dniu
zastrzelenia Simona do Alvarado, zauważyła tylko kradzież komputera. Ja widziałem go
tam o dzień wcześniej. Pele twierdzi, że Jane Ławry nie powiedzała mu nic o śmierci
swego przyjaciela po przyjeździe do Mexico. Dalej: dostrzega brak czegoś powiedzmy -
tej fotografii, o której mówił mi Pete. Zostawia aparaturę w swoim mieszkaniu i szybko
odjeżdża. Ta fotografia musi mieć duże znaczenie... Krótko jednak mówiąc, gdy policja
odkryła zwłoki Simona w Alvarado, nie było tam komputera. Został ukryty przed
pojawieniem się zabójcy. Czy zrobiła to Jane czy Simon, w tej chwili nie miało to
znaczenia. Była nie tylko przyjaciółką, ale i wspólniczką Simona. Co dalej?
Stąd, 8 czerwca, po opuszczeniu Mexico wyjechała do Teotihua’4 kanu, i Diego
Raja, który wcześniej kazał ją śledzić, stracił ją z oczu..
Pete, który przyglądał mi się w milczeniu, powiedział:
•
8 czerwca moja pani mogła być w Peralviilo Mogła być.
•
A mówiłeś, że nie pamiętasz, kiedy przyjechała do Mexic3 i kiedy wyjechała!
- Pete czasem pamięta, czasem nie pamięta, może Pete ma słabą głowę?
Jeszcze mi nie ufał. Nie za bardzo.
•
Nie denerwuj mnie. W Teotihuakanie mogę cię zabić i posłać jako ofiarę do
komnat Quetzalcoatla!
•
E, pan tego nie zrobi, Pete wie.
Z Teotihuakanu nadałem kilkusekundową audycję z mojej radiostacji ukrytej w
samochodzie. Chyba w tym miejscu będę już mogl powiedzieć coś więcej o tej części
mojej meksykańskiej przygody. Nie lubię, grać roli faceta wystawionego na przynętę, ale
to właśnie musiałem grać. „Także”, bo przecież również sam nęciłem... Rzeczywiście
znalazłem się w Meksyku dlatego, ze chciałem znaleźć boga Quetzalcoalla na platformie
kołowej. Chciałem udowodnić paru intelektualistom, że Robert D. Bart jeszcze nie
przepił swoich szarych komórek, ani nie zmiażdżono mu głowy w jakieś bójce. A w
Meksyku wrobiono mnie w sprawę, której wszystkie aspekty krążyły na łajdackiej
orbicie i wokół łajdackiego centrum. Paru ludzi, zgromadzonych w jednej z zacisznych
sal Museo Nacionąl de Antropologia, było to wieczorem i, powiedzmy, w sali wielkiego
kalendarza Azteków, główkowało na następujący temat: jak rzucić sieci i wyłowić kogoś
odpowiedzialnego zapewne za różne świństwa. Załóżmy, mówiliśmy sobie, że istnieje
Wielkie Centrum. Syndykat Zła, z mackami sięgającymi wszędzie...
•
Nafta - wyliczaliśmy.
•
Polityka.
•
Usuwanie ludzi niewygodnych dyskretnie, skutecznie i ostatecznie.
•
Przemyt wszystkiego. Może być forsa, czysta i drukowana w Nowym Jorku,
narkotyki, dzieła sztuki, złoto, szlachetne kamienie, prawda, Bart?
To pytanie zadał jeden z tych ludzi, nazywaliśmy go Jose Jimenez. Czy było to
jego prawdziwe nazwisko? To wiedziano zapewne tylko w jednym z ministerstw i w
kwaterze głównej Interpolu w Paryżu.
•
To prawda. Dobre jest wszystko, co można zamienić na pieniądze. Ktoś, kto
kieruje tym w Meksyku, ma głowę na karku, prawda? Jest nieposzlakowany,
prawda?
•
Niczego nie można mu zarzucić. Ma potężnych przyjaciół, tu i w Europie,
doktorze Bart. Zgadzamy się, że jest to człowiek mądry i szybko usuwa tych,
którzy mogą zacząć sypać. Każe zabijać, jest bezlitosny, ale obmyśla
wszystkie kroki. Co robić? Co robić, gdy osłania go rozum i organizacja,
której zasięgu dokładnie nie znamy?
•
Taki facet, panowie, zawsze popełni pierwszy błąd, potem,
już szybciej, drugi trzeci - powiedziałem. - Czuja swoją siłą, więc staje się
zarozumiały. Można też przyjąć, że akceptuje zło, oswaja się z nim.
•
A co to może znaczyć?
•
Że się odsłoni, panowie. Trzeba go sprowokować.
- i Sądzę, że to właściwe ujęcie - powiedział człowiek, którego nazwisko
wymieniłem. - Czy mógłby pan nam pomóc?
•
Wykluczone. Świat nie jest taki zły, by opuszczać go dobrowolnie, moi
panowie. Do diabła, czego ode mnie chcecie?
•
Poniekąd mamy związane ręce, nie możemy działać jawnie, nie wiemy, gdzie
uderzyć z możliwie największym skutkiem. Poza wszystkim, doktorze Bart,
każdy sędzia odrzuci oskarżenie oparte na podejrzeniach. Niechże pan nie
odmawia pomocy. Słyszałem, że jest pan moralistą.
•
Ba! Moralizować, to jedna sprawa, a nogi w betonie, kula w głowie czy
konferencja z rekinem to zupełnie inna historia.
W sali oświetlonej dyskretnymi górnymi światłami paru facetów w łagodnie
błękitnych garniturach, w trochę już przepoconych koszulach, bo nawalała wentylacja,
osaczało mnie..Cholera, nie chcę, panowie, chcę mieć normalne wakacje. Powiedziano
mi, że mogę się zastanowić w drodze do moich wykopalisk. Uparcie jednak ci faceci
dobierali się do jednej z wad mojego charakteru. Lubię posiadać. Mówię o mojej małej
kolekcji sztuki. Doktorze Bart, moglibyśmy znacznie rozszerzyć pańską licencję
wywozową. O, jasny gwint, to byłoby miłe, ale za jaką cenę...
- Wie pan - podjął, a było już około północy, Jose Jimenez - wie pan, doktorze
Bart, otrzymaliśmy wiadomości, że Syndykat przygotowuje nową operację wie pan?
Popełniliśmy świństwo. Puściliśmy trochę farby. Ktoś gdzieś komuś powiedział, że
Robert D. Bart interesuje się Syndykatem...
•
Jesteście kupą drani, jak Bóg na niebie! Dranie!
•
Ktoś z Syndykatu wie, że będzie się pan z nami kontaktował drogą radiową...
Ale cóż, jeszcze może pan opuścić Meksyk.
Naturalnie. Wie pan, doktorze, ci z Syndykatu będą teraz siedzieli na nasłuchu, w
każdy czwartek i nie tylko. Ale może pan mieć to wszystko gdzieś i pozostaniemy
przyjaciółmi.
•
W życiu nie spotkałem takich przyjaciół. Dranie! Podcinają mi gardło,
puszczają krew i wtedy przybywa z dali wielki rekin.
•
Niech pan nie będzie małoduszny, Bart.
- „Time” ogłosi pana człowiekiem roku, to zupełnie możliwe - zauważył Jimenez,
uśmiechając się blado. Miał pożółkłe, ale mocne i ostre zęby.
- Ale ja mógłbym już tego nie zobaczyć, panowie! - powiedziałem ostro Jimenez
rzucił mi przeciągłe spojrzenie. Wahał się przez chwilę, zanim powiedział cicho:
•
... Możliwe, doktorze Bart, że ów człowiek, na którym nam zależy... ów
człowiek mógł kiedyś pojawić się w kręgu pańskich znajomych. Jeśli zada mi
pan teraz jakieś pytanie, odpowiem, iż nic więcej nie wiem. Bart! Niech pan
go sprowokuje, proszę.
•
Samotny, głupi amator, łatwy łup. Kiedy będę, wzięty na muszkę?
•
Trudno powiedzieć. Ten człowiek nie uderzy od razu. Ludzi, którzy dla nas
pracują, może kazać zabić, wiedzą to, mimo to obiecali nam pomóc. Z panem
może się bawić dłużej, jeżeli nie mylimy się do jego osoby. Dlaczego? Wielu
ludzi pana ceni, doktorze Bart. My - także... No więc, o rozszerzeniu licencji
wywozowej dla pana już wspomniałem, teraz proszę wymienić bank, który
pan najbardziej lubi. Proponuję trzydzieści tysięcy dolarów.
Myślałem przez cały czas, teraz przyśpieszyłem - Banque National w Genewie i
Banąue de Luxembourg. Imiennie. Ale mam dwie uwagi. Wystarczyłaby mi rozszerzona
licencja wywozowa na to, co wykopię w Meksyku, ale jeszcze się nie zdecydowałem i
chyba będę chciał mieć święty spokój. To po pierwsze. Gdybym zmienił zamiar i miał
nieszczęśliwy wypadek, pieniądze wzięłaby moja córka, Diana Bart. To po drugie.
Jednak wątpię, czy zmienię moje pokojowe zamiary.
Następnego dnia wyjechałem z Mexico. Myślałem o tamtej sprawie niechętnie.
Dopiero śmierć Simona, którego nazwisko wymieniono na prywatnym spotkaniu w
Muzeo Nacional de Antropologia i zaginięcie Jane Ławry, którą polubiłem,
spowodowały, że powiedziałem Rai: „zgoda”.
Naturalnie Diego Raja nic nie wiedział o propozycji, jaką mi przedstawiono w
Mexico. Nie wątpiłem jednak, że polecono mu moje usługi w sprawie zamordowania
Johna Simona.
W ostatniej audycji, jaką nadałem fonią z Teotihuakanu na przynętę dla kogoś, o
kim mówiono mi w Museo Nacional de Antropologia, użyłem słów: „zaczynam
orientować się coraz lepiej i domyślam się, o co chodziło Simonowi” Po namyśle
dodałem jeszcze: „podbijam na pięćdziesiąt”. To już dotyczyło pięćdziesięciu kawałków.
Który święty oznajmił słusznie, że za dobrą pracę należy się dobra płaca? I ta szalona
inflacja, Bart. Poza tym zaczynało być gorąco. Na turystycznym szlaku ruin, między
teotihuakańskim muzeum, nawiasem mówiąc bardzo dobrym muzeum, i miejscową
restauracją, zostałem poproszony o przysługę. Jakiś gość w białym ubraniu i kapeluszu
panama zastąpił mi drogę.
Przystanąłem. Facet strzyknął śliną na czubek lśniącego trzewika na wysokim
obcasie.
- Naplułeś na mój piękny trzewik, gnojku. Uklęknij i wytrzyj.
Gdy się uśmiechał, jego zęby przypominały wyłamaną więzienną kratę. Więc nie
miałem obiekcji i dokonałem w tej kracie dalszego wyłomu. Wtoczyliśmy się do
restauracji, wyłamując po drodze drzwi. Położyłem gościa na barze obitym miedzianą
blachą i trzepnąłem go” dwa razy w szczękę poniżej lewego ucha. Zwiotczał, wtedy go
puściłem. Siedzący przy drzwiach dwaj mężczyźni podnieśli się z krzeseł. Jeden z nich
podniósł rękę do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki. Uczyniłem ten sam ruch.
Miałem pod pachą webleya. Tamci usiedli.
Rzuciłem barmanowi dwa zielone na blat baru.
- Sorry, kolego, ja nie chciałem rozróby, jasne?
- Jasne, proszę pana.
Opuściłem restaurację i wsiadłem do wozu.
- Trzeba jechać, tu nie jest dobrze - zauważył Pete. Przyznałem mu słuszność.
Musiałem jednak pojechać do dyrekcji muzeum, aby zapytać o Jane Ławry.
Żaden z pracowników muzeum nie widział Amerykanki odpowiadającej rysopisowi, jaki
im przedstawiłem. Czy możliwe?
ROZDZIAŁ IX
Jose” Jimenez z wydziału specjalnego jednego z ministerstw w Mexico mylił się,
mówiąc, że gość, którego mam wypłoszyć, zechce się ze mną bawić dłużej, bo mnie ceni.
Przeciwnie, jeśli będzie chciał ze mną igrać, to dlatego, że czuje się zbyt pewnie, że mnie
lekceważy. I to może go odsłonić, a mnie pozwoli przeżyć. Wielki Quetzalcoatlu, oby tak
było.
Mapka Jane Ławry prowadziła do Texcoco, na południe od Teotihuakanu.
Piętrzące się wzgórza, dosyć dalekie, miałem po lewej ręce. Było bardzo gorąco, zbyt
gorąco, jak na tę porę roku, chyba powyżej trzydziestu stopni. Klimatyzacja w moim
gracie była jeszcze dość sprawna, mimo to pociłem się. Pete pozostał niewzruszony jak
posąg przeniesiony z czasów króla poety, Nezahualcoyotla, w XX wiek. Zatrzymałem się
w przepysznym cyprysowym gaju, ale otaczające nas ruiny działały na mnie
przygnębiająco. Texcoco to miasto ruin historii, mroczne, posępne. W przydrożnej
knajpce przygotowanej do obsługi zagranicz-| nych turystów, piwo, prawdziwą
niemiecką „Kaiiskrone” podawał mi kelner pocący się tak obficie, jakby przed chwilą
wyszedł z sauny.
Wydawało mi się, że nie chce ze mną rozmawiać, gdy zapytałem go o
Amerykankę o kasztanowych włosach. Możliwe, że widział blaszanego volkswagena, ale
nie jest pewien, tylu turystów, wie pan...
- Wkrótce nadejdzie Tlalok ~ powiedział z przekonaniem Pete.
Tlalok był azteckim bogiem deszczu.
Pojechaliśmy przez Huexotla do hacjendy Chapingo, gdzie mieściła się szkoła
rolnicza szczycąca się pięknymi freskami Rivery. Jane Ławry przebywała tam przez
jedną noc w internacie. Wynająłem ten pokój. Formalnie jest to niemożliwe, ale zielone
zawsze robią odpowiednie wrażenie.
•
Wkrótce nadejdzie Tlalok - podjął Pete.
•
Już to mówiłeś - zniecierpliwiłem się.
•
Gruby człowiek bardzo za gruby - oznajmił Pete, niewzruszony.
•
Pete - rzekłem nakazująco - Pete, mów po ludzku.
•
On się pocił, proszę pana, ale nie tylko z powodu upału.
•
Masz na.myśli kelnera?
•
Tak, mam na myśli kelnera. On się boi. - Czego, jak myślisz?
•
A jak pan myśli? Pan wygląda na kogoś, kto wszystko wie. Spojrzał na mnie
wyniośle, gdy obaj kroczyliśmy korytarzem.
Zarozumiały drab, ten Pete. Jeszcze trochę, a tak mi zaimponuje, że zostanę jego
służącym.
Z internatu zadzwoniłem do Mexico, do Arrabala, mieli tam wyjście
bezpośrednie, bez centralki. Arrabal podniósł słuchawkę swego domowego telefonu.
Poznał mnie od razu. Jego dziewczyna też tam była, usłyszałem jej głos, dobrze ją
oceniłem: albo ślub, albo trup. Biedny Arrabal! Zapytałem ostrożnie, czy jest gotów, bo
Anita mogła użyć drugiej słuchawki.
•
Jeszcze nie, to trudne, daj mi więcej czasu, Bart.
•
Mam go coraz mniej, Rolando, coraz mniej.
•
Chcesz, żebym harował jak wół? I te trudności... i Anita.
•
Sprawa jest poważna. Wybierz mnie, a spędzimy uroczą noc, kochanie -
rzuciłem do mikrofonu. Usłyszałem śmiech Anity, miała poczucie humoru.
Ale gdybym nie wiedział, że Arrabal umie milczeć, byłbym zaniepokojony
ciekawością dziewczyny. Arrabal musiał odczytać moje myśli, bo powiedział,
że mogę mu ufać. Nie chciałem odpowiedzieć, że z zasady ufam jedynie sobie,
a czasami nie ufam nawet sobie.
27 czerwca. Wciąż według mapki Jane Ląwry. Rozdaję napiwki w Coatlinchanie,
Tulą, Actopanie, Tulyahualco i Chalco, włóczę się pośród pól uprawianych na prawie
wyschniętym jeziorze. Zyskuję ukrywany podziw Pete, bo trochę umiem mówić
językiem nahuatl, azteckim, którym mówią wszyscy tutejsi rolnicy pracujący na swoich
pływających pólkach-ogrodach, chinam-pas, poprzecinanych gęstą siecią kanałów.
Ludzie żyją tu, pracują i porozumiewają się tak, jak za czasów ostatnich władców
azteckich, oficjalnie uznawani są za chrześcijan, ale nikt nie wie, o czym właściwie
myślą, kilkaset lat kolonizacji i cywilizacji spłynęło po nich jak woda po piórach kaczki
„Nic o nas bez nas”, mówią ludzie tu i tam, ale różni światowego formatu reformatorzy
są głusi i ślepi. Straciłem jeszcze kilkanaście dolarów, zanim dotarłem do Cuernavaca z
ogromnym fortecznym kościołem i pałacem Corteza. W Cuernavaca mogłem wreszcie
zjeść i wyspać się tak, jak lubię, na poziomie. I zastanowić się po raz któryś, po co, w
jakim celu Jane Ławry kluczyła w tej górzysto-dolinnej krainie? W pobliżu Cuernavaca
w Gualupicie, w hotelu „Selva”, znowu trafiłem na jej ślad. Przebywała w hotelu kilka
godzin.
Chciałem już jechać dalej, do Cholula. Cholula było ostatnim miastem na mapce
Jane. Postawiła tam znak zapytania. Zdecydowałem, że pojadę tam następnego dnia, choć
nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym trafić na ślad Jane w tym mieście stu kościołów.
Wynająłem w „Selvie” pokój. Za dodatkowe pięć dolarów dostałem ten sam, w
którym zatrzymała się Jane Ławry. Zwykły pokój z prysznicem, żaluzjami i
wentylatorem, umeblowany starymi gratami. Na ścianie na wprost mojego łóżka sztych,
ściślej reprodukcja starego sztychu przedstawiająca wielką świątynię w.Cholula, o której
franciszkanie powiadali, że jest to prawdziwa wieża Babel. Teraz na jej szczycie wznosi
się kościół, a wyciętymi przez archeologów tunelami można dostać się do starych
azteckich fresków i izb zawierających szczątki dawnych ofiar ludzkich.
Pete siadł nieruchomo w fotelu. Ja, leżąc na łóżku, wpatrywałem się w wiszącą na
ścianie reprodukcję. Tania, współczesna robota. Wisiała trochę krzywo. Wstałem, aby ją
poprawić, bo lubię symetrię, asymetria trochę mnie drażni... Wtedy zza reprodukcji
wypadła ta fotografia.
Znałem to towarzystwo. Wszyscy ze stacji w La Vencie. Lecz między nimi byli
także Jane Ławry i John Simon... i był ktoś jeszcze, nie, nie obcy, lecz ktoś dobrze mi
znany...
Ciekawe. Przyglądałem się fotografii uważnie, przez składane szkło
powiększające o czterokrptnym powiększeniu. Nie jestem
ślepy, choć kiedy czytam stare druki, wkładam na nos okulary, teraz chciałem się
tylko upewnić.
Z wszelką pewnością nie było przypadkiem, że Jane Ławry, Simon, Bill Vernon i
ten człowiek, znany mi dosyć dobrze, nie gapili się w obiektyw.
Wyraźnie patrzyli ku sobie. Nie wprost, ale jakby się obserwowali. Stojący z
boku, krótko ostrzyżony, chłopięcy typ, Ben Murray, patrzył na człowieka, którego
znałem. Ben Murray, ten sam, który ocalił mojego Pete w Mexico, strzelając z zimną
krwią, na ulicy, do człowieczka w ciemnych okularach!
Teraz, Bart, masz do rozwiązania zadanie. Simon i Vernon nie żyją, Jane Ławry
przepadła... Ta trójka jest sobą wyraźnie zainteresowana, ale o nic nie mogę ich zapytać.
Pozostali dwaj, Ben Murray i „mój” człowiek. Jeżeli dobrze zaczynam kojarzyć, to za nic
nie powinienem teraz pytać drugiego. Muszę dopaść pierwszego z nich, Bena Murray’a.
Bart, chłopcze, weźmiesz prysznic i pojedziesz do La Venty.
•
Pete - powiedziałem^ - musimy jechać dalej. Chcesz wziąć prysznic?
•
Pete czeka na Tlaloka.
Inaczej mówiąc, wystarczy mu deszcz. W porządku, jego przodkowie nie byli
takimi czyściochami, jak piszą o nich mężowie nauki.
Siedział wciąż nieruchomo, nie patrząc na mnie. Udawał, że nic go nie interesuje.
Podsunąłem mu pod nos fotografię. Podniósł ciężkie powieki.
•
Tak, proszę pana - powiedział.:- To jest ta fotografia z mieszkania mojej pani.
Pani ją zgubiła czy jakoś tak. Pan nia jest głupi!
•
Dzięki, Pete - odparłem z godnością, bo trochę mnie uraził.
Zaraz o tym zapomniałem, bo zanim dojadę do La Venty, muszę rozwiązać małe
równanie. „Pete + ktoś kto go szukał w Mexi-co + Ben Murray, który go przed kimś
osłonił, decydując się strzelać w biały dzień na Avenida Jalisca”. I jeszcze muszę
zastanowić się nad pytaniem, dlaczego Jane Ławry zostawiła tę fotografię w Gualupita, w
hotelu „Selva”. Na razie wystarczy jakaś konstrukcja, Bart. Załóżmy, że Jane chciała ją
zabrać, bo przecież szukała jej. Nie zdążyła? Muszę uruchomić moje zasoby i dowiedzieć
się czegoś w „Selvie”. Zakładam, że tutaj Jane została zaskoczona.
Ciekawe, czy właśnie w tych okolicach znikła z oczu Diega Rai? Zakładam, że
Raja, gdyby dotarł do „Selvy”, przeszukałby dokładnie pokój i fotografia
zainteresowałaby go z pewnością. Zatem albo on, albo jego człowiek, tak, raczej ktoś
inny, śledzący na jego polecenie Jane Ławry, stracił ją z oczu wcześniej, zanim
przyjechała do Gualupita.
Raja powiedział mi, że stracił Jane z oczu 8 czerwca, ale nie powiedział, gdzie
widziano ją po raz ostatni. On traci ją z oczu 8 czerwca, a ktoś inny zgarnia ją później.
Kiedy? To się okaże.
Zszedłem do recepcji i kazałem sobie podać księgę gości. Kosztowało mnie to
dwa dolary. Nazwiska Jane nie zapisano.
- Dlaczego?
Recepcjonista, młody człowiek o niezdrowej cerze i gęstych, poskręcanych jak
druty włosach przylegających do czaszki, unika mojego spojrzenia. Skórę na policzkach
ma błyszczącą i napiętą, więc w jego organizmie musi się dziać coś niedobrego, być
może jeszcze o tym nie wie.
•
Wtedy nie było mnie w „Selvie” - mówi niepewnie.
•
Ale ktoś pana zastępował, prawda?
•
Tak. Rzucił pracę wczoraj. Nie wiem, dokąd wyjechał, proszę pana.
Rozumiem. Nie warto pytać o nazwisko tamtego, bo recepcjonista powie mi, że
właśnie zapomniał.
•
Skąd pan w takim razie wie, że była tu ta Amerykanka? Kiedy była w
„Selvie”? Skąd pan wie, jaki wynajmowała pokój?
•
Czy ma pan prawo zadawania pytań?
Nie miałem. Wtedy, w Mexico, w Museo Nacional powiedziano mi,.że muszę
pracować na własną rękę. Raja też tu nic nie por może, a poza tym jest daleko. Może to i
dobrze... Więc wybór miałem niewielki: albo dać recepcjoniście pięćdziesiąt zielonych,
by puścił farbę, albo też chwycić go za klapy, i to szybko.
Chwyciłem go więc za klapy białej płóciennej marynarki. Poderwałem go i
przyciągnąłem ponad stołem ku sobie. To był
1
dobry argument.
•
Już mówię, już! Amerykanka mieszkała u nas kilka godzin, w pokoju, który
zawsze wynajmujemy damom. Mój kolega, ten który rzucił pracę, mówił mi,
że nie chciała, aby ją wpisano do księgi hotelowej, dobrze zapłaciła.
•
Kiedy przyjechała, mów! Lubisz policję?
Na pewno nie lubi. Meksykańskie więzienia nie są miłe. Zresztą które więzienia
są miłe?
- Ona przyjechała 10 czerwca. Nie kłamię, proszę pana. Tego samego dnia
wyjechała...
- Sama? Mów szybko, człowieku.
- Nie, nie sama, mój kolega mówił, że odwiedziło ją dwóch mężczyzn. Zapytali o
nią,
poszli
do
jej
pokoju,
wyszła
z
nimi.
Zaciekawiło mnie to, więc zapytałem o szczegóły. Wyglądało to tak, jakby ci dwaj ją
prowadzili.
To mogłoby się zgadzać. 4 czerwca Jane jest w La Yencie,
widzi się ze mną i Dorothy Parker. Potem wyjeżdża do Mexico i zostawia w
swoim mieszkaniu komputer Simona. Ale klucząc w drodze do Mexico, pozostawia w
hotelu „Selva” ważną fotografię, powiedzmy, że miała ją w La Vencie. W Mexico
zauważa jej brak, denerwuje się, musi mieć tę fotografię, to ważne! Odnajduje ją w
Gualupita, ale nie zdąży wrócić do Mexico, bo zostaje zgarnięta 10 czerwca. Dwa dni
wcześniej Raja stracił ją z oczu... Więc tego dnia, 10 czerwca, słyszy kroki na korytarzu,
zrywa się, chowa fotografię za reprodukcją wiszącą na ścianie na wprost łóżka, to
wszystko, co może zrobić. Dwaj mężczyźni muszą mieć mocne argumenty, - gdyż Jane
wychodzi za nimi posłusznie...
•
Jaki miała wóz, człowieku?
•
Terenowego volkswagena. Ale odjechała wozem tych mężczyzn, no, razem z
nimi. Powiedzieli, że przyjadą po volkswagena. Przyjechali wieczorem.
Zabrali ten wóz...
Puściłem klapy faceta. Odetchnął. Rzuciłem mu tak nieprzyjemne spojrzenie, że
znowu zaczął mówić.
•
... Następnego dnia, 11 czerwca, proszę pana, byłem w górach...
•
W jakich górach, chłopcze?
•
Prowadzę wycieczki do świątyni Tepozteco, do tych ruin...
•
Wiem, wal dalej!
•
Dorabiam do pensji, wie pan, jak to jest... W dolinie pośród głazów
zobaczyłem tego blaszanego volkswagena. To był samochód tej Amerykanki.
Czy to ważne, proszę pana?
•
Ważne jak śmierć, chłopcze. Pokażesz mi tę drogę, chłopcze, albo znajdziesz
się w bardzo ciasnym pudle.
Ja myślałem o ciupie, a on pewnie o trumnie, bo skurczył się błyskawicznie.
Blada twarz nabrała teraz - żółtych kolorów.
- Dobrze, proszę pana, pokażę - szepnął, patrząc mi błagalnie w oczy. Trochę
było mi go żal.
Jeszcze tego dnia byłem z nim w krętej dolince, nad którą wznosiły się skały
dźwigające starą świątynię Tepozteco, jej ruiny. Z drogi dla turystów volkswagen był
zupełnie niewidoczny. Ale nie był to ten wóz, który widziałem 15 czerwca, nocą, w stacji
w La Vencie. Tamten miał końcówkę 47 na tablicy, zapamiętałem to. Ten miał końcówkę
29. Tak czy owak muszę wiedzieć, od kogo Jane Ławry wzięła ten wóz i co się stało z jej
talbotem-sambą.
Sfotografowałem to miejsce i wóz, na wszelki wypadek, ale użyłem nie
hasselblada, lecz minoxa, tę miniaturkę mogę ukryć z łatwością i mogę zrobić mnóstwo
zdjęć w każdych warunkach, mając obiektyw piętnastomilimetrowy, sprzężony
światłomierz, lampkę elektronową i statyw-przyssawkę wielkości papierosa.
A teraz, Bart, co z tym fantem zrobisz? Gdzie ulokować Pete przed następnym
posunięciem? Wreszcie, czy uruchomić moją małą radiostację i nadać: „wszedłem na
trop Ławry i Simona”, co miało znaczyć, że rzeczywiście wpadłem na jakiś ważny ślad i
że posiadam coś ekstra. Moja wyobraźnia podsuwała mi w ostatnich dniach różne
nieumotywowane pomysły. Nie lekceważę takich pomysłów, więc postanowiłem, że od
tej chwili przestanę nadawać. Jeżeli miałem wywabić wilka - a może wilki? - to już na
pewno wyszedł z lasu i gdzieś w pobliżu krąży...
Postanowiłem, że zawiadomię Diega Raję o samochodzie Jana Zadzwoniłem z
„Selvy” do Quetzalcoalcos. Raja był w swoim biurze.
•
Jest pan pewien, że to wóz tej Amerykanki?
•
Całkowicie. Nie odjechała zbyt daleko od Peralvillo. Jeden z tamtejszych
policjantów zapisał sobie, że była tam 8 czerwca. Zresztą wie pan o tym, bo
tego dnia pańscy ludzie stracili ją z oczu.
•
Nie traci pan czasu, doktorze - usłyszałem spokojny głos Rai. - Jak pan wpadł
na ślad tego wozu, to ciekawe?
•
Lubię włóczyć się po ruinach, taka pasja. Zaszedłem do świątyni Tepozteco,
chciałem tam zrobić kilka zdjęć, no i zobaczyłem ten wóz.
Musiałem mu powiedzieć o recepcjoniście z Gualupity, chociaż chłopak był
przerażony. Niech Raja rozwija ten kłębek, spieszę się i nie chcę, żeby przyczepił się do
Pete. Miałem wobec Indianina inny plan. Ostatnia myśl powstała, gdy Raja powiedział:
•
Gdzie pan jest, Bart? Z pewnością znajdzie się tam jakiś równy kawałek ziemi
do lądowania. Przylecę helikopterem. Co pan na to?
•
Niech pan przyleci do Gualupity, bo na ruinach Tepozteco pan nie usiądzie. Ja
ruszam w dalszą drogę, zobaczymy się później. Cześć, kapitanie!
Szybko odłożyłem słuchawkę.
Recepcjonista chciał wiedzieć, czy będzie miał kłopoty. - Nikomu pan nie mówił
ani o Amerykance, ani o jej wozie ukrytym opodal Tepozteco?
•
Nikomu, proszę pana, przysięgam, bałem się! Mam troje dzieci...
•
Więc jeżeli ktokolwiek będzie pytał o te dwie sprawy, proszę nie milczeć, bo
mógłby pan zdenerwować kogoś, kto najpierw strzela, a potem wybacza.
Mojej wizyty w „Selvie” może pan także nie ukrywać. Gdyby o mnie ktoś
pytał.
•
Dokąd pan teraz jedzie? - Facet usiłował być sprytny.
•
Do Veracruz, chłopcze.
A naprawdę interesował mnie Jukatan. Zagubiona w wilgotnych lasach wioska
gdzieś w okolicach Yumbeten. Miałem tam przyjaciół, Indian. Nie podobna wysłowić,
jak ci ludzie potrafią być głęboko wdzięczni za każdy ludzki gest. Uratowałem tonącego
w jeziorze chłopca, a oni przysięgli mi w zamian miłość do śmierci. Sądzę, że tam Pete
będzie bezpieczny.
Miałem przed sobą kilkudniową drogę. Mogłem ją przebyć wygodniej i szybciej,
wynajmując w Puebla lub Veracruz samolot. Nie chciałem jednak, aby ktoś dowiedział
się, dokąd mnie niesie. Trzymałem teraz dobrą kartę i ode mnie zależało, z jakim
skutkiem wejdę do gry.
Miałem czas, aby zastanowić się, dlaczego Jane Ławry tak zależało na fotografii
którą znalazłem w hotelu „Selva”, czy mogła ją mieć w La Vencie, na przykład gdy
odwiedziła stację archeologiczną. Wreszcie, mogłem pomyśleć nad tym, jak dobrać się
do Bena Murray’a. Ale to akurat postanowiłem rozstrzygnąć w ostatniej chwili.
Uzależnię mój atak od jego obrony.
ROZDZIAŁ X
Zatrzymałem się na kilka godzin w Orizabie, w hotelu na jednym z przedmieść.
Stamtąd zatelefonowałem do La Venty. Pobudź krążenie, Bart, ruszaj się szybciej, albo
urządzą cię tak, że nie poruszysz się już nigdy. Miałem szczęście, bo nie chciałem
rozmawiać z nikim innym. Słuchawkę w La Vencie podniosła Dorothy Parker.
•
Cześć, kotku - powiedziałem spokojnie. - Poznajesz starego Romea?
•
Gdzie byłeś, potworze, niepokoiłam się, cały czas boję się!
•
Niepotrzebnie. Żadna nie doprowadzi mnie do ołtarza.
•
Bezczelny łotrze! Bart, kochanie, gdzie jesteś?
•
Nie udawaj, że za mną tęsknisz. Słyszę w słuchawce kołyszące rytmy. Czy to
nie ten brazylijski gitarzysta Baden Powell? Powiedz, kto położy cię do
łóżeczka? Zdradziłaś Romea, ale przybędę i moja szpada nie chybi. Co słychać
u Bena Murray’a?
•
Murray? Załatwiał jakieś sprawy w Mexico, wrócił do La Venty, ale... -
zawahała się - ale znowu wyjechał, nie wiem dokąd...
•
Dorothy, naprawdę nie wiesz, gdzie jest Ben Murray? Zanim odpowiesz,
zastanów się, to ważne. Muszę, z nim rozmawiać.
W słuchawce zapanowała długa cisza. Wreszcie usłyszałem głos Dorothy:
- Nie wiem, dlaczego mam do ciebie zaufanie, Rob... ja...
- Gdzie jest Murray?!
•
Między Campeche a Saibaplaya, nic więcej nie wiem. W Cuibo...
•
Całuję cię calutką. Mam prośbę.
•
Czego jeszcze chcesz? - burknęła do mikrofonu.
- Żebyś nikomu nie mówiła o naszej rozmowie. Nikomu, nawet Benowi.
Murray’owi, gdyby się pojawił w La Vencie. Ani kapitanowi Rai, temu wysuszonemu
sępowi, gdyby przybył do stacji.
Pojechałem na południe, zsuwającą się z gór drogą do Cuichapy i doliną Rio
Blanco do El Arenal. Mimo że drogi były stare i marne, naciskałem gaz do dechy, gdzie
tylko mogłem pozwolić sobie na większą szybkość. Byłem pokryty czerwonawym
pyłem. Pete wyglądał jak starożytny głaz, którego nie odkurzano od czasów Montezumy.
Ale nie robił mi wymówek.
Czy powiedziałem, że w Gualupicie przez chwilę rozważałem możliwość, że Jane
Ławry zagrała małą scenkę „uprowadzenia”, aby zmylić ludzi, których się bała? No więc
tak pomyślałem, ale zaraz odrzuciłem tę myśl. Jeśli Jane nie zabrała z „Selvy” tej
fotografii, dla niej tak bardzo ważnej, a mnie dającej tyle dq myślenia, tó znaczy, że moja
praca, chociaż powoli, posuwała się we właściwym kierunku: Jane została uprowadzona i
tego, Bart, musisz się teraz trzymać. Z tego też względu nie warto nawet sprawdzić, czy
Jane pojawiła się w swoim rodzinnym Buffalo w Stanach. John Simon wprowadził ją do
gry o wielką stawkę, dziewczyna zdawała sobie z tego sprawę, więc nawet gdyby
opuściła niepostrzeżenie Meksyk, to z pewnością nie wybrałaby Buffalo. Ale jednak,
Bart, tak na wszelki wypadek, gdy zadzwonisz do Langley po raz drugi, to wspomnij, o
Jane Ławry. Tak czy owak musisz zadzwonić, aby lepiej orientować się - w kartach tych,
którzy weszli do gry...
Cuibo to opuszczona wioska ukryta w - lasach. Na Jukatanie wszystkie prawie
wioski ukryte są w bujnych gąszczach. Najlepiej widać z samolotu owe małe skupiska
chat krytych strzechą, niewielkie pólka kukurydzy - i potomków Majów, kiedyś
wspaniałego ludu, dziś biedaków z punktu widzenia Europejczyka żyjącego pod kloszem
swojej cywilizacji, ale czy nie bardziej szczęśliwych niż my, niewolnicy dżungli z
betonu, stali i asfaltu? Wierzą w krzyż, Matkę Boską, magię i przodków. Wokół plantacji
agawy marne kolonie domków, chylące się hacjendy, nitki dróg giną w lasach, prowadzą
do ruin miast Majów. Im bliżej wybrzeży, tym więcej osad, „cywilizacji”, stan Jukatan
ma nawet swojej uczelnie. Ale cóż to obchodzi tych, co żyją w zgodzie z rytmem
1
natury,
wierzą w magię i krzyż, i na chwilę ożywiają się, kiedy
1
widzą dolara. Jukatan należy wciąż do tamtych Majów, chociaż ci, co żyją, nic o
tamtych nie wiedzą, patrząc z lękiem na przedziwne ruiny.
Cuibo leży blisko morza, nie ma tego miejsca na żadnej mapie, nazwa też dziwna,
choć podobna do Coby, nazwy jednego z wymarłych miast. Chaty wsparte na słupach
wchłonął las. Jest hacjenda należąca do stacji naukowej w La Vencie. Tam znalazłem
Bena Murray’a.
Siedział na przystani, przy której cumował mały jacht. Murray miał na sobie
doskonale skrojony letni ubiór żeglarski. Taki ciuch kosztuje w sklepie znanej firmy
„Henry Lloyd” w Londynie dużo forsy. Jego krótko ostrzyżona głowa zwróciła się w
moją stronę, gdy wysiadałem z forda. Byłby pewnie jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby
zobaczył Pete, ale ulokowałem go już w wiosce nad Rio Candelaria i nie sądziłem, aby
ktoś mógł go tam wytropić.
Powoli szedłem pomostem. Murray nie wstawał, ale przyglądał mi się uważnie.
Stanąłem przy nim.
•
Dzień dobry - powiedziałem. Wyciągnąłem paczkę papierosów,
poczęstowałem go i sam zapaliłem.
•
Ładny jacht - powiedziałem znowu.
•
Niezły. I nie mój, jeżeli to pana interesuje. Własność stacji. Mamy trochę
wygód, jak pan widzi. W jaki sposób trafił pan do Cuibo?
•
Lubię ciągnąć ludzi za język. Czego chcę? Chcę z panem pogadać.
•
O czym?
•
O różnych sprawach. Na przykład o śmierci Billa Vernona, o Johnie Simonie i
Jane Ławry, chcę też spytać, jak się panu podobało ostatnio w Mexico i
dlaczego interesuje pana Indianin Pete?
Szczupłe, muskularne ciało Murray’a zastygło w bezruchu. Wiedziałem, co to
oznacza i miałem się na baczności, ale nie chciałem go prowokować, wiedziałem, że
może być niebezpieczny i że podejmuje bardzo szybkie decyzje. Wyjąłem więc ż
kieszeni licencję.
•
Czasem bywam prywatnym gliną, Ben. Przyjechałem do Meksyku, aby trochę
pogrzebać w ziemi, ale ostatnio właściwie szukam tylko Jane Ławry, Jako
przyjaciel. Ta hacjenda nie jest saloonem i my nie musimy sięgać po colty, nie
będzie strzelaniny, Ben, nie chcę tego. Co pan robił ostatnio w Mexico?
•
Siedziałem cały czas w La Vencie, nie miałem czasu jeździć do Mexico -
Wpadłem tu na kilka dni, to wszystko.
•
Kłamiesz, Ben. Byłeś w Mexico. Śledziłeś służącego Jane Ławry. Pamiętasz
faceta w czarnych okularach? Wyskoczył z zielonego samochodu, chciał
porwać Pete. Ty byłeś blisko. Strzeliłeś, zabiłeś tego typka. Zielony wóz
zwiał, ty zwiałeś, a Pete wrócił tam, gdzie miał wrócić.
•
Masz gorączkę, gliniarzu.
•
Może mam. Ale ciebie widziałem, to było na Avenida Jalisca. Zabiłeś faceta
jednym strzałem w głowę i zwiałeś. Niezależnie od tego, jakie miałeś intencje,
tamtejsza policja na pewno się denerwuje Ben! Widziałem cię na Avenida
Jalisca i widziałem, jak pociągnąłeś za spust.’ Powiedz mi, kolego, co wiesz o
Jane Ławry i kim był facet w ciemnych okularach? Co sądzisz o śmierci
Vernona i Simona? Główkuję nad tym tak, że głowa mi pęka, daję słowo.
•
No i co?
•
Nic, Ben, po prostu stoję w miejscu. Ostatnio widziano Jane 10 czerwca, w
Gualupicie i stamtąd została uprowadzona - Jej samochód znalazłem w
pobliżu Tepozteco. Zajęła się już nim policja z Quetzałcoalcos, ale o tobie,
Ben, nie pisnąłem ani słowa nikomu. Nawet Dorothy Parker. To równa
dziewczyna, prawda?
•
Jest pan głupcem, Bart. Tacy jak pan powinni zajmować się elegancką,
nadzianą klientelą, dostatecznie tchórzliwą, by sypać, gdy pytania zadaje
prywatny glina.
•
Nie marzę o niczym innym jak o tym, by dobrać się do eleganckiej i nadzianej
klienteli. Ci, o których w tej chwili obaj myślimy, mają miliony, kupę
milionów. Według mojego rozeznania taka kupa milionów zawsze śmierdzi.
Czy nie uraziłem pana, wyrażając się wprost?’ Aha, zrobiłem panu zdjęcie na
Avenida Jalisca, to mógłby być ciekawy dowód, gdyby chciał pan palnąć mi w
łeb... - nie miałem czasu na zrobienie wtedy zdjęcia, ale teraz jechałem dalej: -
Nie przyjechałem tu bezbronny, jak pan słyszy. Nie przypuszczam, aby należał
pan do szajki łobuzów, Ben... Niech pan będzie rozsądny!
•
A może ja też chciałem zgarnąć tego Indianina, panie Bart?
•
To niemożliwe - pokręciłem głową. - Zupełnie niemożliwe. Gdyby tak było,
nie chciałby pan wystawić Pete jak jelenia! Czy Jane prosiła pana o opiekę nad
nim?
•
Jednak nie zaspokoję pańskiej ciekawości Bart.
•
Mam zdjęcie z Avenida Jalisca, nadające się do dużego powiększenia, Ben.
Czy wie pan, jaka byłaby kwalifikacja prawna tego, co pan zrobił? Zabójstwo
pierwszego stopnia. Z zimną krwią.
•
Szantaż?
•
Gdybym chciał dobrać się do pana inaczej, przekazałbym to, co wiem,
kapitanowi Rai z policji w Quetzalcoalcos. On też poszukuje Jane Ławry.
Jeszcze jedno: ten Indianin, służący Jane, nie był wtedy ślepy. Widział faceta
w ciemnych okularach i wi-
dział pana. Mogę spowodować, że zacznie mówić. Opiekuję, się nim.
Murray milczał, więc ciągnąłem:
•
Proszę posłuchać, Ben, ja tracę cierpliwość, a pana sytuacja nie jest dobra.
Wdepnął pan w aferę, która może pana kosztować życie. Ci z zielonego
samochodu na Avenida Jałisca widzieli pana. Mają długie ręce... Wyjechał pan
do Mexico w kilka dni po śmierci Billa Vernona, podobno, by szukać jakichś
materiałów w Bibliotece Narodowej, ale naprawdę to szukał pan Pete. O tym,
jaki pretekst wyjazdu z La Venty pan wymyślił, powiedziała mi jednak
Dorothy. W Mexico strzela pan do człowieka, zabija go pan, musi uciekać. W.
La Vencie nie czuje się pan pewnie, więc siedzi pan teraz w Cuibo, ale to
kiepskie miejsce. Wie pan, że trzeba podnieść żagle. A co ja wiem jeszcze?
Kilka lat temu był pan pewien, że zostanie mężem Jane Ławry, ale w dzień
ślubu panna młoda, zostawiła pana na lodzie, mówiąc, że wybrała Johna
Simona. Przeżywa pan to mocno, funduje sobie psychoanalityka, odsuwa się
od ludzi, zraża pan do siebie studentów w Berkeley, nie kończy pan doktoratu.
Simon daje panu szansę tu, w Meksyku. To duża szansa, a ponieważ pan nie
jest mięczakiem, więc chwyta ją. Ale w polu widzenia pojawia się Jane Ławry,
jest blisko, w Alvarado...
•
Skąd pan to wie, do cholery! - przerwał mi, blednąc gwałtownie. Nie
powiedziałem mu naturalnie, że „włamałem” się do komputera personalnego
w Berkeley.
•
Mniejsza o mnie, sądzę, że tutejsza policja zamyka już pańskie dossier,
musieli już przecież otrzymać cynk od policji kalifornijskiej i jeśli kapitan
Raja nie dobrał się do pana, to zapewne z powodu swojej sympatii do Stanów,
a może ma inne powody? Może sądzi, że pracuje pan dla jakiejś organizacji,
którą lepiej omijać z daleka... Wie pan, Ben, sądzę, że Diego Raja oskarży
pana wkrótce przynajmniej o to, że miał pan poważny motyw, żeby zająć się
Simonem i Jane Ławry. Jaki motyw? Zazdrość. Gdybym był cynikiem,
powiedziałbym, Ben, że zazdrość może być nawet czynnikiem postępu, ale
jestem sentymentalnym humanistą, więc niech pan się przede mną
wyspowiada, zanim nie jest za późno. Mógł pan mieć piękny motyw. Pan
kocha Jane, Simon też ją kocha, pan proponował jej małżeństwo, a ona woli
żyć z Simonem bez ceregieli, z miłości, ach, te kobiety, jakież one potrafią być
ufne, gotowe są grać w życiowej rulecie o wszystko, byle dostać swój typ,
obojętne, czy trzeba kogoś zranić, podciąć sobie żyły, czy w chwili
rozczarowania utopić się w wannie. A pan, Ben? Pan czuje się poniżony,
upokorzony.
•
I co robię? - spytał cicho Murray. Nie patrzył na mnie.
•
Usuwa pan Johna Simona i Jane Ławry. To proste. Diego
Raja może wystąpić z takim’ wnioskiem, jeżeli znajdzie ciało Jane Ławry. Bez
tego
ciała
motyw
byłby
wątpliwy.
Kto
wie,
może sam podsunę kapitanowi Rai taką koncepcję?
•
Jest pan diabłem, doktorze Bart, a wygląda pan tak łagodnie...
•
Wszyscy się na to nabierają, daję słowo, Ben.
•
Nie zabiłem ani Simona ani Jane Ławry. To wszystko.
-’ Wątpię, czy policja i sędziowie uwierzą w to, gdy zobaczą zdjęcia faceta,
któremu rozwalił pan łeb na Avenida Jalisca. Chociażby policyjne zdjęcia, no i protokół
sekcji zwłok. Paskudny strzał, czaszka rozleciała się jak skorupka jajka, daję słowo!
Więc dlaczego pan obronił Pete i co pan w ogóle wie o zniknięciu Jane? Myślę też sobie,
że być może Bill Vernon coś podejrzewał i dlatego musiał umrzeć.
•
Nie dam się wrobić w trzy wariackie sprawy, cholera, nie dam!
•
Więc pogadajmy o jednej, Ben.
ROZDZIAŁ XI
Trzeba wiedzieć, kiedy zaczynać i kiedy kończyć, a potem czekać... Ja
skończyłem naciskać tego dnia, gdy doszło między nami do wymiany zdań na przystani
w Cuibo. Skończyłem naciskać, bo dostrzegłem, że Ben Murray dojrzewał do gadania.
Wykluczyłem jego ewentualną współpracę z Syndykatem. Bo gdyby współpracował, nie
miałbym w rękach ani Pete, ani prawdopodobnie komputera Simona. Muszę wiedzieć, co
łączyło Bena z Ja-ne Ławry.
Haejenda w Cuibo to dobre miejsce, tylko pozornie zaniedbane. Zewnętrznie
prymitywne, to takie modne, a wewnątrz mały Hilton z pełną klimatyzacją, dobrą
kuchnią, jeszcze lepszym barem, poza tym z wszystkim, aby na Jukatanie czuć się jak w
Kalifornii, a indiańska służba wywiązuje się bez zarzutu ze swoich obowiązków. Unikam
baru, czekam. Minęły dwa dni, Ben milczy, ja nie wyjeżdżam. Wiem, że Ben zastanawia
się nad tym, co powiedziałem pierwszego dnia. Trzeciego dnia wypływamy w morze,
aby ponurkować. Wieje słaby wiatr, żagle ledwie napięte, na pokładzie jachtu mamy
aparaty tlenowe. Uznałem to za dobrą sposobność zakończenia sprawy:
Dokładnie sprawdziłem ciśnienie w manometrze, ustnik i okulary, zapiąłem
elastyczne pasy aparatu, podciągnąłem o jedno
oczko pasek pochwy noża, wybrałem jedną z ku<jz, ale zamiast zwykłego grota
dobrałem ładunek wybuchowy. Ben uśmiechnął się drwiąco, a mnie przelatywały przez
głowę wszystkie zapamiętane opowieści o rekinach, rzecz jasna te najkrwawsze.
Podobno rekiny przybrzeżnych wód Jukatanu najczęściej śpią, wisząc nieruchomo w
wodzie, przecząc zasadzie, że rekin, który nie płynie, musi utonąć. Nie lubię rekinów,
nawet śpiących.
Ben nonszalancko opadł w wodę z burty, ja powoli zszedłem po trapie. Na
dziesięciu metrach, mając nad sobą potężną soczewkę wody, a pod sobą coś, co
przypominało podwodne lasy kalifornijskie, popłynąłem ze Benem.
Dwa razy obejrzał się za mną, zawracał, trzymając w lewej ręce kuszę. Gdybym
mu nie powiedział wcześniej, że sfotografowałem go wtedy na Avenida Jalisca i że
zdjęcia mogą znajdować się w dobrych rękach... kto wie, do czego byłby zdolny. Ben
Murray, ale oczywiście gdybym mu tego nie powiedział, spróbowałbym innej metody,
nie wystawiając się na strzał na głębokości dziesięciu metrów. Wybacz, chłopcze, kolega
Bart będzie cokolwiek brutalny, chociaż bardzo tego nie lubi.
W przeźroczystej wodzie schodziliśmy niżej, Ben ciągnął mnie na dwadzieścia
metrów wzdłuż żółtej. raty kolarowej, której szczelina biegła w dół. Przecięliśmy dwie
chmury czerwonych i niebieskich ryb rozpływające się powoli przed nami, z lewej strony
w koralowej ścianie ciemne wnęki, skierowałem tam światło i ujrzałem jedno z tych
dziwactw: śpiącego rekina. Wisiał spokojnie w wodzie jak pies, który dokładnie wylizał
miskę i nic go teraz nie obchodzi Minąłem szybko nawis. Podpłynąłem do Bena. Prawą
ręką chwyciłem jego prawe przedramię, a lewą dłoń zacisnąłem na wężu łączącym aparat
z maską. Obie nasze kusze zwisły na paskach.
Murray szarpnął się’silnie, nie zwolniłem uścisku, zaczął uderzać nogami, chcą
popłynąć ku świecącej przymglonym światłem powierzchni. Ściągnąłem go w dół.
Uspokoił się. Wtedy popłynąłem z nim powoli, z postajami ku powierzchni tuż przy
żółtej koralowej ścianie. Na powierzchni szybko zwolniłem uścisk, ciało Bena szarpnęło
się, podtrzymując go podpłynąłem do małej wysepki, gdy.on wypluwał ustnik i szybko
wciągał powietrze do płuc.
- Musimy porozmawiać, Ben, to konieczne... - powiedziałem.
Chciał się odwrócić ku mnie, nie pozwoliłem. Musiałem zejść 7. nim jeszcze dwa
razy na dziesięć metrów, zanim uznał się za pokonanego, widząc i czując, że nie mam
zamiaru żartować. Wciągnąłem go na rafę. Jacht stał w odległości może dwustu metrów.
- Ben - powtórzyłem - Ben, musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz.
Spojrzał ha mnie, jeszcze oszołomiony.
- Rób ze mną, co chesz, człowieku. Kocham Jane i nigdy nie mógłbym jej
skrzywdzić.
Od
dnia
śmierci
Simona
bała
się
bar
dziej niż kiedykolwiek. Zdołała zadzwonić do mnie z Gualupity...
.prosiła, bym przyjechał do Mexico. Wiedziałem, gdzie mieszkała, już wcześniej
wiedziałem Więc pojechałem. Jane mogła na mnie liczyć, jeśli chcesz wiedzieć.
Widziałem w Mexico ciebie i Pete, bo obserwowałem dom Jane. Po tym, co zrobiłem na
Avenida Jalisca, musiałem wiać, rozumiesz...
- Kiedy „Jane zadzwoniła do ciebie?
-_ 10 czerwca, do La Venty, rzecz jasna... Rozmawialiśmy krótko, chciała mnie
widzieć.
•
Kiedy wyjechałeś?
•
W dzień po śmierci Bilła Vernona, to było 16 czerwca, wcześniej nie mogłem.
Chczesz wiedzieć, dlaczego nie przyszedłem do tego mieszkania w Mexico?
•
Jeśli wiedziałeś, gdzie jest to mieszkanie, to zapewne znałeś Pete, więc
rozmawiałeś z nim Zgadza się? Mów dalej.
I Ben mówił dalej. Już się nie stawiał, miał dosyć nurkowania i chyba nabrał do
mnie zaufania. Zwłaszcza gdy powiedziałem mu o tej fotografii, która miała takie
znaczenie dla Jane. Powoli zadawałem mu dalsze pytania. Byłem trochę zmęczony.
Wychodzenie z głębokości dwudziestu metrów to już nie dla mnie.
Uprzedziłem kapitana Raję, że będę w La Vencie. Byłem ciekaw, czy powie mi
coś’ o samochodzie Jane, porzuconym w pobliżu Tepozteco, i czy zamknął już śledztwo
w sprawie Billa Vernona. Bena Murray’a ulokowałem tam, gdzie Pete, nad Rio
Candelaria.
Samochód Jane „wyczyszczono” dokładnie, Raja nie znalazł w nim niczego
ciekawego. Mogłem się tego spodziewać. Policja znalazła na złomowisku w Veracruz
landrovera’lio, tego samego, którym do Alvarado przyjechał zabójca Johna Simona. Ten
wóz też „wyczyszczono” przed porzuceniem. Mieszkający w Comalcalco właściciel
zeznał, że wóz został mu ukradziony. Policja w Comalcalco potwierdziła zgłoszenie.
Volkswagen znaleziony w pobliżu ruin Tepozteco należał do właściciela małego
przedsiębiorstwa rybackiego znajdującego się na północ od Alvarado, o godzinę drogi od
tamtejszego motelu. Właściciel był zdumiony, gdy Jane zaproponowała mu chwilową
zamianę tego grata na jej błękitnego talbota-sambę. Był tak zachwycony pięknym
wozem, że nie protestował, kiedy Amery-|
kanka powiedziała mu, że nie wie, kiedy pojawi się znowu w tych stronach.
Cieszył się luksusową zabawką tak szczerze, iż prawie jej nie używał poza swoją osadą.
Zrozumiałem, dlaczego Jane mogła dojechać dc Mexico z komputerem Simona.
Gdyby wyruszyła w drogę swoim talbotem, zapewne nie dowiedziałbym się tego, co już
wiem! Sprytne dziecko..Ale ślad, na który liczyłem, znowu się urwał...
Nie zapłaciłem Rai szczerością za szczerość. On też szukał komputera,
interesował się nim bardziej niż mordercą Johna Simona. O tym, że w Cuibo
rozmawiałem z Benem Murray’em i że wręczył mi coś, co musiało mieć poważne
znaczenie: dyskietkę do „mojego” Hewletta-Packarda, też mu nie powiedziałem. Jane
obdarzyła mnie ogromnym zaufaniem, dając mi pewną wskazówkę w postaci numeru
telefonicznego do Langley i swój adres w Mexico, ale dlaczego w takim razie nie dała mi
tej dyskietki? Co było na niej utrwalone? To pytanie nie dawało mi spokoju od chwili,
gdy opuściłem Cuibo, czułem, że w odpowiedzi kryje się coś ważnego. To, że Jane nie
zaufała mi całkowicie, oceniłem jako poważny błąd z jej strony.
Jednakże rozumiałem ją. Znajduje się w sytuacji podbramkowej, myśli bardzo
szybko, szybko działa, więc nie wszystkie decyzje muszą być precyzyjne, prawda, Bart?
Poza tym Bena znała dłużej. Ludzie nie mogą być ufni do końca i ja też nie ufam nikomu
do końca, w ogóle to chyba tylko ciotce, która przypomina mi co jakiś czas: „chłopcze,
na tym świecie możesz mieć zaufanie tylko do mnie!” Znaleźć się na chwilę w jej
londyńskim mieszkaniu, które jest również moim, wsunąć stopy w stare pantofle.
Marzenie, a w Meksyku mogą mnie kropnąć!
Muszę powrócić do Mexico. Muszę rozmawiać z Arrabalem i odpowiedzieć na
pytanie, co kryje dysk wręczony mi przez Bena Murray’a.
Jak na kogoś, kogo odstawiono na boczny tor, Raja nadal żywo interesował się
sprawą Simona i Vernona. Mogłem przekonać się o tym w La Vencie, gdy ponownie
przesłuchiwał członków misji amerykańskiej. Lecz jeśli o nich chodzi, mogli go zbywać.
Sprawa morderstwa w Alvarado była nadal otwarta, ale śledztwo utknęło w martwym
punkcie, zaś Bill Vernon popełnił samobójstwo i nic nie wskazywało na to, że było
inaczej. Chociaż mogło być inaczej...
•
Co przez to rozumiesz, człowieku? - zdziwił się Raja, gdy przedstawiłem mu
swój punkt widzenia. - Mogło być inaczej?
•
Udało mi się poznać życiorys Verriona - odparłem. Nabijałem powoli fajkę,
obserwując twarze zebranych w pokoju konferencyjnym członków misji. -
Zwłaszcza ostatnie dwa lata były bardzo interesujące.
•
Czy Vernon miał coś wspólnego ze śmiercią Simona? - spytał Thomas Cally.
Jego długie palce spokojnie obejmowały szklankę, z której równie spokojnie
sączył whisky.
•
Absolutnie nic. Podobnie jak nikt z państwa. Wszyscy członkowie misji byli
obecni w La Vencie w chwili, gdy w Alvarado zastrzelono Simona. Wszyscy
mają alibi, sądzę, że również moralne. Tylko Bil] Vernon mógł wiedzieć, że
Simonowi grozi niebezpieczeństwo, ale Simon też o tym wiedział... Obaj
wiedzieli, że ich życie jest zagrożone.
•
Co pan chce przez to powiedzieć?
- Czy pamiętają państwo rzeźbę śmiejącej się głowy w pokoju Vernona? Vernon
otrzymał ją w paczce na dwa dni przed swoją śmiercią.
•
Skąd pan o tym wie, do licha? - zainteresował się Raja. Jego długie ciało
wygięło się w fotelu, a w oczach zapaliło się światło, senny sęp ożywił się
nagle.
•
Mógłby coś o tym powiedzieć obecny tu Will Frost, prawda? - zwróciłem się
do kierowcy misji. W pokoju konferencyjnym zapanowała cisza i słychać było
tylko lekki szum aparatury klimatyzacyjnej za oknem. Wszyscy spoglądali na
Frosta. Jego płaska twarz zbladła trochę, ale nie wydał mi się zaniepokojony.
Spojrzał na mnie niechętnie, jak na kogoś, kto niepotrzebnie wtrąca się do
cudzych spraw.
•
Zgadza się - mruknął zapalając papierosa. - Szef wtedy posłał mnie na pocztę.
Raz w tygodniu odbierałem pocztę, każdy może to potwierdzić. Dla szefa... to
znaczy dla pana Vernona była, ta paczka. Bez adresu nadawcy. Szef
rozpakował przesyłkę, wyjął tę głowę i nic nie powiedział. Zamknął się w
swoim pokoju. Potem wezwał pana Murray’a i długo z nim rozmawiał...
•
Czy państwo o tym wiedzieli? - spytał kapitan Raja patrząc na mnie. Obecni w
pokoju konferencyjnym milczeli.
•
Myślę, że pan Murray... - zaczął Forst i urwał szybko.
•
Ben Murray? A gdzie jest pan Murray?- zainteresował się Raja. - Chce pan
powiedzieć, panie Frost, że tylko pan Murray wiedział o przesyłce?
•
Ja już nic nie wiem. Nic.
•
Oczywiście nikt z państwa nie wie, gdzie jest pan Murray? Dobrze. Panie Bart
- zwrócił się Raja do mnie - skąd pan wie, że Vernon otrzymał taką przesyłkę?
•
Kombinuję, wie pan, lubię kombinować sobie. To wszystko na razie. Mogę
tylko powiedzieć, że moim zdaniem Ben Murray to porządny gość.
- Zostawmy to na razie, doktorze. Powiedział pan, że Simon i Yernon wiedzieli,
że ich życiu grozi niebezpieczeństwo, czy tak?
•
Jeszcze nie nadszedł czas, abyśmy wyłożyli wszystkie karty, kapitanie. Ale
coś już wiemy. Na przykład te śmiejące się głowy. John Simon także miał taką
rzeźbą i jestem pewien, że i on otrzymał ją w przesyłce.
•
W dniu popełnienia zbrodni policja przeszukała w Alvarado wszystkie kąty.
•
I nie znaleziono tej rzeźby, ale ona tam była, być może jeszcze poprzedniego
dnia Simon otrzymał ją podobnie jak Ver-non, jako ostrzeżenie, powiedzmy,
zaproszenie do posłuszeństwa, do współpracy. Ale, bym mógł dodać jeszcze
kilka wyjaśnień, niech pan uspokoi obecnych tu, kapitanie, i powie, co zostało
ustalone w sprawie śmierci Vernona?
•
Mogę to powiedzieć. Zbadano ciało, broń, pocisk, tor lotu pocisku, drobinki
prochu na prawej dłoni Vernona i na jego prawej skroni, zanalizowano
położenie ciała, rewolweru, zeznania członków misji, ich alibi, wszyscy byli
wtedy w jadalni. Zwrócono się o pomoc do policji amerykańskiej. Nie
otrzymano zbyt wielu danych, w każdym razie nic obciążającego. Bill Vernon
popełnił samobójstwo, zapewne w chwili depresji.
•
Wymuszonej - wtrąciłem. Raja dokończył:
•
Jedno tylko chciałbym wiedzieć: dlaczego wszyscy obecni wtedy w jadalni
twierdzili, że nie słyszeli strzału? Poszedłem do pokoju Vernona, wróciłem,
powiedziałem, że strzeliłem z mojej broni, a nikt z obecnych w jadalni nie
słyszał strzału. To niemożliwe! Dlaczego państwo chcieli, abym sądził, że
Vernona zastrzelono?
•
Pan wtedy nie strzelił, kapitanie - powiedziałem - i zachował się pan bardzo
ładnie, udając, że wierzy, iż obecni w jadalni nie słyszeli strzału. Piękna
intuicja. A ze strony kolegów Vernona naiwność, którą pan od razu dostrzegł.
Czy wie pan, o co im chodziło? Bill Vernon ubezpieczył wysoko swoje życie
w jednym z towarzystw amerykańskich. Rodzinie samobójcy nie przysługuje
prawo podjęcia ubezpieczenia. Chodziło o ćwierć miliona dolarów. Tak czy
inaczej członkowie misji w La Vencie zachowali się do końca lojalnie,
mówiąc, że Vernon został zastrzelony. Jedynie pan Thomas Cally miał
zastrzeżenia, ale przekonano go, że powinien milczeć. Doktor Cally ma
zasady, ale gdy przekonuje go dziewczyna tak atrakcyjna, jak Dorothy
Parker...
•
Jest pan łobuzem!
Gdyby Cally skorpion mógł mnie uśmiercić, już byłbym martwy. Proszę, nawet
on zdolny jest do ludzkiego odruchu.
- Jeżeli sugerujesz... - zaczęła Dorothy, ale nagle rozpłakała się, zerwała z fotela i
wybiegła z pokoju.
- Słowo daję, drań, cholerny drań! - warczał Cally.
Wszyscy patrzeli na mnie niechętnie, nawet Raja.
Doktor Frank Martin, łysawy brunet, wyjął z lodówki butelkę szkockiej. Dobry
pomysł. Jack Mahoney, fotograf i rysownik misji chciał wiedzieć, co miałem na myśli,
mówiąc, że Simona i Vernona ktoś ostrzegał czy szantażował. Raczej to drugie, doktorze
Mahoney, ale to tylko przypuszczenia.
Nie miałem zamiaru powtarzać im rozmowy z Murray’em, który wiedział coś
więcej. Przez cały czas czułem na sobie wzrok kapitana Rai. Także wtedy, gdy zapytałem
Mahoney’a, czy stację w La Vencie odwiedzają turyści, goście,- znajomi. Zapewne lubią
się fotografować? O tak,. przyznał Mahoney, on także lubi fotografować. A w zeszłym
roku? Tak, kilka razy wykonał zdjęcia. Komu? Wymienił po chwili niezbyt długiej, ale i
nie za krótkiej, odmierzonej z namysłem, nazwiska gości stacji w La Vencie, te
oczywiście, które pamiętał. Tego jednego nazwiska, o którym myślałem i które wymienił
w Cuibo Ben Murray, Jack Mahoney nie wymienił. Nazwiska człowieka, którego Murray
rozpoznał na fotografii, jaką znalazłem w Gualupicie i którego ja znałem. Znajdujący się
w pokoju konferencyjnym mężczyźni nie zareagowali na to.
Było to prawidłowe. Tamtą fotografię Jack Mahoney wykonał w campusie
uniwersyteckim Berkeley, a nie w La Vencie.
Mahoney nie powiedział też, że po zamordowaniu Simona Jane Ławry
przyjechała do stacji i poprosiła go o dwie rzeczy Fo pierwsze, zapytała czy wie, kim jest
mężczyzna wskazany przez nią na fotografii - ten, o którym myślałem. Jeśli tak, to
Mahoney musi to powiedzieć. Po drugie, Mahoney powinien wyjechać do Stanów, na
jakiś czas... To wszystko powiedział mi Ben Murray w Cuibo. Murray i Mahoney byli
przyjaciółmi Wątpię, czy Jane rozmawiała o fotografii z innymi członkami misji.
Prawidłowe było również to, że Mahoney nie znał człowieka z fotografii i że
Murray coś o nim-słyszał, ale obaj nie kojarzyli sobie wypadków w Alvarado i La Vencie
z człowiekiem z fotografii. Czy ten człowiek może myśleć o jakimś tam zdjęciu, jeśli nie
wie, że ja myślę o nim? Mahoney może spać spokojnie.
- Jeśli tyle już pan powiedział, to niech pan zaspokoi moją ciekawość i wyjaśni,
dlaczego Vernon popełnił samobójstwo - zaproponował Raja, gdy na jego prośbę
znaleźliśmy się sami w dawnym pokoju Vernona. - Musiał mieć motyw, jeśli zdecydował
się przystawić magnum kaliber 9 do skroni. Tym bardziej, jeżeli jego śmierć miała
pozbawić jego rodzinę wysokiego ubezpieczenia. Wysunął pan jakieś przypuszczenia i
koniec na tym. Kto go szantażował? Czym? Czego od niego chciano? Jeśli cale to
towarzystwo wiedziało, że Vernon się zastrzelił i grało naiwnie na zwłokę, licząc, że
zanim policja meksykańska przekaże akta sprawy policji amerykańskiej, to rodzina
Vernona wejdzie już
w posiadanie pieniędzy - bo tak można to tylko zrozumieć - to czy wiedziało
również, dlaczego szef misji jest aż tak załamany?
•
Według tego co wiem, kapitanie, ktoś domagał się od Vernona, aby uspokoił
Johna Simona Miał mu przemówić do rozsądku, pozyskać go i zdobyć coś,
czego John Simon nie chciał wypuścić z rąk. Może jego komputer, albo lepiej
- jakąś informację, której wagę Simon ocenił bezbłędnie. Ale Simon nie chciał
się na to zgodzić, więc został zastrzelony. Jego asystentka, Jane Ławry,
zaginęła i nie wiemy, czy jeszcze żyje. Nie umiem odpowiedzieć, kto
szantażował Simona - domyślałem się, może się już domyślałem’, ale wolałem
milczeć - ale chyba wiem, jak to robiono.
•
Więc - jak?
•
Ktoś poleca w Meksyku, aby w jednym z banków w Tampa na Florydzie
otworzono Vernonowi konto na pisemne zlecenie, nie jest to znowu takie
trudne. Potem ktoś przekazuje na to konto dwa przelewy, ostatni przelew na
początku czerwca, oba po pięćdziesiąt tysięcy dolarów. I wiadomość do La
Venty,- że jeśli nie będzie, posłuszny, to kilka gazet w Meksyku i Stanach
ogłosi wiadomość, że Bill V
ernon
r
°bi w przemycie narkotyków. Dowody mogą
być „niezbite”. Otrzymuje ostatnie ostrzeżenie, rzeźbę śmiejącej się głowy,
taką samą, jak Simon. Wtedy załamuje się... Załóżmy, że tak to właśnie
wyglądało, Raja.
•
I nie powie mi pan, skąd te wszystkie bajeczki? Pozwoli pan, że będę
cierpliwy i poczekam.
Nie mogłem mu powiedzieć, że wszystko to opowiedział mi Murray.
ROZDZIAŁ XII
Nadłożyłem trochę drogi. Okrążyłem Teotihuakan, w Zurapango zaś, w
warsztacie wskazanym mi przez Murray’a wymieniłem mój samochód na niebieskiego
opla z zaświadczeniem o wypożyczeniu wozu, tak na wszelki wypadek, gdybym miał
kłopoty z policją. Potem wzdłuż jeziora Xaltocan, przez Sierra Guadal i wzdłuż jeziora
Tetzcoco pojechałem do Mexico. Był początek lipca. Niecierpliwiłem się. Chciałem
znaleźć się w mieszkaniu Arrabala, usiąść przed komputerem i dowiedzieć się jaką
wiadomość kryje dyskietka, którą Jane powierzyła Benowi Murray’owi.
Już lipiec. Diabli wzięli moje wykopaliska! A w sierpniu miałem być w
Szwajcarii, u mojej córki Diany. Obym się przedtem nie przejechał, bo stawka w
Meksyku wydaje mi się coraz wyższa. W Teotihuacanie kupiłem dla Diany kilka
„amete”, wyjątkowo pięknych. „Amete” to takie barwne rysunki na korze, sprzedawane
przez meksykańskich Indian, pełne fantazji obrazki zwierząt, natury. Małe arcydzieła
sztuki naiwnej.
Czułem, że zbliżam się do jakiegoś rozwiązania, więc teraz prowadziłem
ostrożnie moją niebieską karetę, nie chcąc tracić czasu na ewentualne rozmowy z policją.
Miałem w prawej kieszeni wiatrówki specjalną rezerwę, około stu dolarów. Mały prezent
w kolorze zielonym może być dobrze widziany. Aha, czy powiedziałem, dlaczego
zmieniłem wóz? Mój biały ford trochę rzucał się w oczy, a ja pamiętałem tych facetów w
zielonym volkswagenie na Avenida Jalisca.
Z automatu dworcowego zadzwoniłem do Buffalo. Kobieta, która podniosła
słuchawkę, powiedziała mi, że jest matką Jane. Nie, córki nie ma ani w Buffalo, ani w
Berkeley. Wyjechała do Meksyku w kwietniu...
•
Ostatnią wiadomość miałam od Jane na początku czerwca, czy pan jest kolegą
Jane?
•
Tak, proszę pani.
- Ona jest taka wrażliwa, wie pan, zawsze się o nią martwię, a kiedy w zeszłym
tygodniu...
•
Tak, słucham panią?
•
Ach, nie - głos zawisł na chwilę, wyraźnie wyczułem wahanie, potem głos
zmienił barwę, stał się opanowany, chłodny.
•
Chciałam powiedzieć, że w zeszłym tygodniu myślałam o mojej córce, ja
często o niej myślę. Czy mogę wiedzieć, jak pan się nazywa?
•
Jest możliwe, że dowie się pani. Do widzenia.
„A kiedy w zeszłym tygodniu”... Nie jestem pierwszym, który pytał o Jane
Ławry.
- Halo! Powiedziano mi, że moja córka zaginęła... Czuję się źle, odkąd to wiem,
proszę pana, czy pan coś wie, błagam niech pan coś powie! Jane nigdy nie milczała tak
długo, wie, że mam chore serce...
Tylko przez krótką chwilę była, opanowana i chłodna. Czy ktoś ją o to prosił?
Może ten gość z Langley?
- Jeszcze zadzownię. Proszę być dobrej myśli, pani Ławry.
Jane to dzielna dziewczyna i może pani być z niej dumna.
Odłożyłem słuchawkę.
W chwilę potem zadzwoniłem do Langley. Połączenie otrzymałem natychmiast.
W słuchawce usłyszałem nieznany mi kobiecy głos.
- Słucham, proszę mówić.
Nie znałem nazwiska tego faceta, z którym już rozmiawiałem. Co miałem
mówić?
•
Chcę mówić z Langley - powiedziałem z naciskiem na ostatnim słowie. - Z
Langley... - i dodałem numer zapisany na kartce papieru ukrytej w
hasselbladzie Simona. Po tamtej stronie zapanowała cisza. Czekałem. Chyba
trafiło, Bart. To takie powiedzenie mojego przyjaciela, Josta z Zurychu.
„Chyba trafiło”.
•
Słucham, proszę mówić. - Tak, ten głos znałem.
•
Rozmawialiśmy w czerwcu. Pamięta pan mój głos?
•
... Tak pamiętam. Tajemniczy człowiek z Meksyku. Niech pan mówi. Jeśli
chce pan pieniędzy, a za co, tego nie wiem, proszę także mówić.
•
Nie mam nic do sprzedania i proszę nie mówić o pieniądzach. Mam
interesujące dane z komputera Johna Simona. Przypuszczam, że Simon
pracował dla kogoś takiego jak pan. Jeśli uznam, że powinien pan te dane
poznać, pozostawię je panu i już się nie odezwę, a jeśli postąpię inaczej, to nic
pan nie wskóra. Chodzi o coś innego. Chcę dotrzeć do zabójcy albo zabójców
Simona, ponieważ go lubiłem. Trafiłem na ślad jego przyjaciółki, panny
Ławry. Możliwe, że Jane Ławry żyje. Czy ona współpracowała z Simonem
tak, jak on z panem?
•
Nie, jeśli zrozumiałem pytanie. Panna Ławry nie była z nami związana. Simon
- tak. Co pan wie?
- Posuwam się powoli, proszę pana. Ale musi pan wiedzieć, że załatwiam tu moją
sprawę. W Meksyku. Nikt nie wciągnie mnie wbrew mojej woli do żadnej gry. Załóżmy,
że chcę rozwiązać problem pewnej koncesji naftowej, bo uwielbiam meksykańskie ruiny
i kaktusy i jestem altruistą. Teraz co do Simona. Jego śmierć łączy się ze śmiercią Billa
Vernona. Zna pan to nazwisko? Czy Vernon był pańskim człowiekiem?
- Nie.
•
Więc musi pan wiedzieć, że Vernon był porządnym gościem. Szantażowano
go w Meksyku, by wydobył jakieś wiadomości od Simona. Załamał się i
popełnił samobójstwo, ale był do końca w porządku.
•
Jak go szantażowano?
•
Czekami po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na „Tampa Bank”‘ w Stanach. Ktoś
chciał go wrobić w aferę narkotykową, fabrykując na przykład „przecieki
faktów” do gazet. Jeśli ma pan możność sprawdzić pochodzenie tych czeków,
ustalić, kto się za nimi kryje, to niech pan to zrobi i wtedy może wcześniej niż
ja zatrzyma pan jakieś koło, które się już foczy tu, w Meksyku. Bill Yernon i
John Simon byli porządnymi gośćmi i należy im się pośmiertna satysfakcja.
Rodzinie Vernona też. A propos satysfakcji: gdyby usłyszał pan, że niejaki
Ben Murray z amerykańskiej misji w La Vencie zachował się niewłaściwie w
Meksyku, niech pan w to nie uwierzy, dobrze? Gdyby Murray miał jakieś
kłopoty w Stanach, na przykład z policją, to musi pan pamiętać, że w Meksyku
zachowywał się jak należy. W obronie dwojga ludzi i tajemnicy Simona.
•
Zapamiętam. A propos satysfakcji,- panie indywidualisto. Mogę panu
powiedzieć, że nie znam żadnego Bena Murray’a. Zadowolony?
•
Mam rozumieć, że Murray nie należy do pańskich ludzi? W porządku, dzięki
za wiadomość, cieszy mnie ona, bo zajmuję się sprawą Simona i Ławry
prywatnie, i nie chcę wdepnąć w pasztet. Kończę. Proszę spowodować
zbadanie przelewów na nazwisko Vernona z Mexico do „Tampa Bank” na
Florydzie i proszę nie pozwolić, aby jego rodzina musiała się wstydzić.
Vernon był czysty. Do widzenia, a może już żegnam.
•
Przyrzekam, że nie będę się starał zobaczyć z panem...
•
Szkoda czasu. Wiem, co ma pan na myśli. Jeśli ktoś, jak na przykład ja, mówi
panu o trzech gościach ze stacji w La Vencie i szuka jednej kobiety, też z La
Venty, to mógłby pan przynajmniej dowiedzieć się, jak. wyglądam, prawda?
Ale szkoda czasu. Już zwinąłem namioty i jestem wszędzie, nie ma mnie
nigdzie. Meksyk to wielki kraj i każdy tu może zginąć, gdy chce.
•
Zrozumiałem. Nie będę przeszkadzać, przyrzekam., - Na wszelki wypadek nie
uwierzę i będą uważał.
•
Simon prowadził w Meksyku sprawę na własną rękę. Niech pan się
skoncentruje na szukaniu Jane Ławry.
- Jednocześnie jednak zaufano mi i zostawiono pański „adres” - położyłem nacisk
na tym słowie. - Gdyby mi była potrzebna pomoc, to poproszę, ale bez zobowiązań.
Z dworca pojechałem w stronę Plaża Hidalgo. 2’anim zadzwoniłem do drzwi
mieszkania. Rolanda Arrabala, upewniłem się telefonicznie, czy nie będzie tam żadnej
niespodzianki. Głos Arrabala upewnił mnie, że wszystko jest w porządku. Interesowało
mnie to, bo zaraz po rozmowie z Langley wykręciłem numer telefonu Jane i ktoś w
tamtym mieszkaniu’ podniósł słuchawkę. Nie odezwałem się, słuchałem. Nie padło ani
jedno słowo. Ktoś, kto w mieszkaniu Jane trzymał słuchawkę, też nasłuchiwał.
Potem zadzwoniłem z automatu w pobliżu Plaża Hidalgo do Arrabala.
- Przyjeżdżaj - powiedział. - Już mam wyniki.
Idąc do samochodu, musiałem minąć kiosk. Kupiłem w nim popołudniową
gazetę. Zanim złożyłem ją i wsunąłem do kie-
szeni wiatrówki, spojrzałem na tytuły pierwszej strony i zdjęcia. Jeden z tytułów
zawiadamiał: „12 lipca nasz senator powraca z kontynentu europejskiego do Meksyku.
Jak zawiadamia sekretariat pana senatora, wyda on 15 lipca w salonach »Oil of Mexico<-
przyjęcie dla przyjaciół...” Nie zwróciłem na to żadnej uwagi. Ze zdjęcia pod tekstem
spojrzała na mnie mięsista, szeroka, opalona twarz ‘ mężczyzny po pięćdziesiątce. Miał
bystre oczy, zawodowy uśmiech polityka i siwe włosy.
•
Jak to zdobyłeś? - zapytałem Arrabala, gdy położył przede mną wyciągi
komputerowe kont „Spółki Bankowej Hansena”.
•
To było trudniejsze, niż sądziłem. Oficjalnie nie mogłem nic zrobić.
Wiedziałem jednak, że jeden z elektroników spółki pracuje dla mojego
ministerstwa. Bał się pracować po godzinach wyłącznie dla mnie, ale
przypomniałem mu, że wiem, iż zupełnie prywatnie i bez opłacania podatków
robi interesy na giełdzie... Oto wykazy działalności tej instytucji. Są bardzo
zajmujące. Łączą ją interesy z „Oil of Mexico” i „Oil of Guatemala”, operacje
giełdowe i pożyczki bankowe, przewozy morskie i lotnicze, towarzystwa
górnicze i plantacje, przemysł i licencje, budownictwo i inwestycje Interesy są
jawne i tajne, szybkie i na krawędzi ryzyka „Spółka Bankowa Hansena” jest
bezwzględna. Daje szybko i egzekwuje jeszcze szybciej, mając wpływy i
kapitały akcyjne w różnych krajach, od Meksyku do Argentyny, w Europie i
krajach arabskich...
•
W Stanach także?
•
Sądzę, że usiłuje tam wejść na rynek, ale bez powodzenia i perspektywy. W
Stanach patrzą na tę instytucję podejrzliwie. „Spółka Bankowa Hansena” to
dla Amerykanów coś w rodzaju włoskiej „Ośmiornicy”.
•
Syndykat zła? Tak sądzisz?
•
Chyba tak jest. Spółka ma szerokie, ale bardzo niejasne powiązania z bankami
kolumbijskimi, z którymi dokonuje poważnych operacji finansowych.
Podejrzewam, że chodzi o tamtejszy wielki rynek narkotyków. Spółka
przekazuje dość regularnie wysokie sumy do Genewy, na konto „New
Information Agency”. Odbiorcy nie są znani, wszystkie konta opatrzone
hasłami. Zapewne chodzi o finansowanie tamtejszych agentów obserwujących
rynki. Na marginesie: „Spółka Bankowa Hansena” interesuje się tamtejszym
rynkiem złota i diamentów, tak jest, wyciska pieniądze z wszystkiego. To
amoralna organizacja. Ale zwróć uwagę, że Hansen w Mexico prowadzi’
wyłącznie bardzo poważne i solidne interesy z Hansenem szwajcarskim, pełna
fair play, białe rękawiczki.
•
Czym jeszcze zajmuje się Spółka, na przykład w Meksyku? Na przykład
chodzi mi o jej wpływy w interesach naftowych. Co o tym wiesz?
•
Szuka nowych licencji i koncesji. Bez powodzenia.
•
Dlaczego?
•
Napotyka na sprzeciw w Senacie.
•
Interesujące, wiesz... Bardzo. Czy wiadomo, kto kryje, si za szyldem
Syndykatu?
•
Człowieku! Tu idzie o miliardy dolarów, mam na myśli obroty, bo prawdziwe
zyski z pewnością są utajone. Za szyldem kryją się różne grupy interesów,
mające dużo „gorącego” pieniądza i zmieniające go w najrozmaitszych
operacjach na pie-1 niądz „czysty”. Sądzę jednak, nie tylko na podstawie tych
wyciągów, ale i tego, co wiemy w ministerstwie, że w Meksyku kryje się za
szyldem najwyżej kilka osób.
•
Którym nie można niczego udowodnić?
•
Jasne, że nie.
•
A poza Meksykiem?
Rolando Arrabal przyjrzał mi się zza swoich okularów w złotej oprawie.
Uśmiechnął się i pokręcił głową. Zapewne pomyślał, że jestem idiotą.
•
Bart! Ty możesz się potknąć o górę, ale czy góra może się potknąć o ciebie?
•
Chińska gadanina. Życie zależy od ludzi, a nie od gór!
•
Bart. Ja nie jestem rewolucjonistą.
•
Mogę ci podać rękę. Szanuję ewolucję. Powróćmy do „Spółki Bankowej
Hansena” Powiedziałem, że ta instytucja szuka nowych licencji i koncesji
naftowych i że Senat jej przeszkadza?
•
Dokładnie tak, przyjacielu.
•
Nie wątpię, że ludzie ukrywający się za „Spółką Bankową Hansena” interesują
się więc polityką...
•
Nie mogą się nie interesować.
•
To jasne... A ten czek, którego fotografię dostarczyłem ci przed wyjazdem z
Mexico.. Co o nim sądzisz? Kto go wystawił?
•
Niejaki Pedro Gormaz...
•
Gormaz. Pamiętam romańskie portyki podcieniowe, godne kościołów Segowii
i Burgos, właśnie w kościele w Gormaz. Więc Pedro Gormaz, tak
powiedziałeś? Znałem kiedyś kogoś, kto prowadził wykłady z architektury
romańskiej w Hiszpanii, zanim zajął się czymś innym.
„Stop, Bart, pomyślałem, nie myśl jeszcze, że doznałeś iluminacji. Myśl wolniej,
porządkuj, i żadnych emocji.”
- Jeżeli cię nudzę... - nastroszył się Rolando. Nie poczęstował mnie papierosem,
sam
sobie
strzelił
zapalniczką.
Byłem
od niego o niebo lepszy. Wziąłem piersiówkę i nalałem szkockiej,
do szklaneczek. Rolando nie odmówił. Wypiliśmy w zgodzie, jak syjamscy
bracia.
•
Czy to prawdziwe nazwisko? - zapytałem. Siadaliśmy właśnie do stołu w
jadalni, przy którym krzątała się dziewczyna Rolanda Stół, jak wszystkie
meble w pokoju, wykonany był % ciemnego mahoniu i zasłany olśniewająco
białą pajęczyna* serwety, pośrodku której stał bursztynowy wazon pełen
kwiatów, a obok butelka starego porto. Delikatne firanki oddzielające taras od
jadalni poruszał lekki wiatr, było przyjemnie, ale mnie interesowało to
nazwisko...
•
Jak wiele innych banków, „Spółka Bankowa Hansena” prowadzi różne
rachunki. Na życzenie klienta może prowadzić rachunek na nazwisko - hasło.
Przypuszczam, że „Pedro Gormaz” to właśnie takie hasło. Popatrz.
Arrabal włączył mały automatyczny rzutnik na sąsiednim stoliku Na wiszącym na
ścianie ekranie pojawiło się zdjęcie czeku znalezionego w mieszkaniu Jane Ławry, potem
powiększony podpis Gormaza.
•
Czy możesz ustalić, jak naprawdę nazywa się właściciel konta?
•
Oczywiście, jeśli dasz mi jeszcze dzień albo dwa dni.
•
Mam przeczucie, że liczą się już godziny, mój drogi.
W milczeniu zjedliśmy kolację, potem wyszliśmy na taras, aby pod granatowym
niebem wysuszyć butelkę porto. Z głębi mieszkania dochodziła do nas łagodna melodia
„Estreiity”, starego przeboju meksykańskiego, przed laty tańczyła go, grała i śpiewała
cała Europa.
- O czymś zapomniałem - powiedział Arrabal.- - Chodź. Włączył w jadalni
automatyczny rzutnik i pokazał mi jeszcze kilka zdjęć innych czeków, wszystkie
wystawione na „Spółkę Bankową Hansena”, Podpis ten sam: Pedro Gormaz. Sumy -
duże Nazwiska odbiorców nie były mi znane. Arrabal wyświetlił kilka danych. Były to
zapisy przelewów na podstawie informacji dostarczonych z „Tampa Bank” na Florydzie.
Ujrzałem między nimi nazwisko dobrze mi znane: „Bill Vernon”, Chaos mojej mozaiki
wypełnił się w tym punkcie. Mogłem założyć, że jeśli Vernona szantażował przelewami
Pedro Gormaz, chcący pozyskać za jego pośrednictwem coś od Johna Simona, to czek
znaleziony w. mieszkaniu Jane mógł oznaczać, że otrzymał go Simon, jako, powiedzmy,
ws,tępną propozycję. Simon był twardy i „Pedro Gormaz” chciał postępować z nim
inaczej niż z Vernonera, choć skutek miał być taki sam. Simon nie był człowiekiem,
który ustąpiłby bez walki, był uparty, czegoś szukał, co wiedział? Więc zabito, go, a
potem uprowadzono jego asystentkę i szukano jej służącego Pete... Jeśli Pete potrzebny
był „Gorftiazowi”, to po co? Co może wiedzieć Indianin? No, Bart? Może wiedzieć,
gdzie jest komputer Johna Simona, albo gdzie są kasety
•
które ja teraz przechowuję w skrytce dworcowej w Mexico
•
a wreszcie, gdzie jest mała dyskietka, którą otrzymałem niedawno od Bena
Murray’a, a którą on otrzymał od Jane?... Zapewne właśnie dlatego
zapolowano na Pete na Avenida. Jalisca.. Muszę wiedzieć, kto ukrywa się za
nazwiskiem „Pedro Gormaz”. To po pierwsze. Muszę wiedzieć to, co wiedział
John Simon, więc jeszcze raz zajmę się komputerem i dyskietką, to po drugie,
I muszę to połączyć jakoś z fotografią, na której tak zależała biednej Jane
Lawry, bo mój instynkt mówi mi, że ktoś ukrywa-jacy się za nazwiskiem
Pedro Gormaz może być jednym z ludzi sfotografowanych w Berkeley w
zeszłym roku...
ROZDZIAŁ XIII
Kilkakrotnie przejrzałem na ekranie komputera zawartość kaset Simona, potem
wszystko, co otrzymałem z drukarki i wszystekie rysunki plotterowe. Jeden z nich był
ciekawy, przedstawiał schemat platformy produkcyjnej, w zasadniczej części typowy, z
pokładami latarni morskiej, radiolatarni, anlen. lądowiska dla helikopterów, elektrowni,
potem były pokłady magazynowy, załogi, produkcyjny, mieszkalny, niżej przystań
ładunkowa, wszystko w normie technicznej, wszystko z wyjątkiem obszernych
pomieszczeń dla straży, „pokład specjalny”, taką uwagę dodał do tej. części schematu
John Simon. Niezwykle rozbudowany. Dla-czego?
Sfotografowałem to wszystko minoxem, na wszelki wypadek Graty Simona
zabierały wiele miejsca, a taśmę z minoxa mogę ukryć wszędzie...
Chociaż dosyć dobrze poznałem system operacyjny tego Hewletta-Packarda, nie
potrafiłem złamać niektórych szyfrów Simona, zakodował je numerycznie. Straciłem
przy nich dużo czasu, zanim wpadła mi do głowy myśl, żeby uruchomić translator]
języka maszyny. To było już prawie to, czego chciałem... Simon był zbyt inteligenty, aby
nie wiedzieć, że jeśli grozi mu niebezpieczeństwo, to bardzo łatwo może utracić efekt
całej swojej pracy. Więc, załóżmy, Bart, że był to efekt ostatnich dni rozmyślań, zanim
ktoś użył karabinu webley-scott kaliber 11, 4, a John Simon upadł na plaży w Alvarado, z
dziurą w czole.
Tak to musiało być, spieszył się, oczekiwał, że ci, którzy mu grożą, przyjdą
wreszcie. Pracował do ostatniej chwili, potem razem z Jane Ławry ukrył maszynę, kasety
i dyski, a jeden z nich, szczególnie ważny, Jane powierzyła Benowi Murray’owi.
Kobieta potrafi grać na emocjach, mężczyzny jak wirtuoz na swoim instrumencie.
Czy kochający ją nieszczęśliwie Ben możs zdradzić?. Ależ nie, ponieważ mężczyzna,
który kocha naprawdę, pozwala się wykorzystywać i powtarza jak dziecko: „zrobię
wszystko, bo chcę abyś była szczęśliwa”, i nawet się nie zastanawia, czy kobieta
postępuje z nim etycznie, czy nie, jest mu to obojętne. Ale to sprawa Bena, nie moja. Ja
zadaję sobie pytanie: dlaczego Simon czekał do ostatniej chwili z ukryciem komputera,
przecież grozili mu, a Bill Vernon musiał mu powiedzieć, że jest szantażowany, i
powiedział to. Simon otrzymał już rzeźbę śmiejącej się głowy, wie, co to znaczy: umrze,
jeśli nie będzie posłuszny... Dlaczego nie odwołał się do pomocy Langley? Musi mi to
powiedzieć Jane Ławry, jeżeli jeszcze żyje i ja ją odnajdę.
A dlaczego czeka do ostatniej omalże chwili, gdy wyrok wisi już nad jego głową?
No, Bart, doktorku, człowieku jajogłowy, powiedz!
Otóż, kolego, Bart, dlatego, że musi czegoś się dowiedzieć. Na przykład, kolego
Bart?
Przypomnij sobie samolot krążący nad statkiem, na wysokości Alvarado... Taki
statek i taki samolot to dobre miejsce do prowadzenia rozmów, spotkań, takie rozmowy
Simon utrwalił w pamięci komputera, numerycznie, a dlaczego waruje przy tej mar
szynie jak pies? Bo chce komuś przedstawić niezbite dowody. Odważny facet. Tak,
spotkania, rozmowy przy okazji prowadzenia legalnych badań dna morskiego i morza,
zanim, ewentualnie, przystąpi się do wierceń... I ten helikopter, który sam to widziałem,
kilka razy lądował na pokładzie statku, też ciekawe.
Samolot odlatuje na wschód, helikopter może do Quetzalcoalcos, może... Ostatnie
rozmowy prowadzone między ludźmi na statku i ludźmi na pokładzie samolotu musiały
być ciekawe, tak ciekawe, że Simon musiał je wprowadzić do komputera... Myśląc o
tym, włożyłem do stacji mini-dysków dyskietkę otrzymaną od Bena Murray’a, tę, którą
ocaliła Jane Ławry. Wcisnąłem przycisk translatora i wpatrzyłem się w ekran.
Przez chwilę - świecił bladym, zielonym światłem, potem Ho zbladło i pojawiły
się na ekranie czerwone litery przetworzonej rozmowy, wybrałem takie właśnie
cieniowanie barwne, bo zapis dyskietki był interesujący. Z jakiej aparatury Simon
podsłuchał tę rozmowę? W jego samochodzie, o ile pamiętam, nie było radiostacji. W
motelu także jej nie miał, ani w swoim namiocie. Więc musiała ją mieć Jane w tablocie-
sambie. A jeśli tak, to kapitan Raja już o tym wie, z pewnością jego. ludzie rozebrali to
pudełko na czynniki pierwsze. Mniejsza o to. Wpatrywałem się w ekran.
„Sprawa koncesji naftowej przeszła w kongresie, małe opory chcieli wiedzieć, kto
daje kapitały. Opór w senacie”. „Jaka decyzja?”
„Trzeba przekonać senatora ostatecznie, powtarzam, ostateczna niedługo będzie
w Mexico. „
„Czy to konieczne?”
„Bez jego podpisu nie będzie interesu. Bez niego będzie interes”.
„Rozumiemy, Gormaz”...
Gormaz... Było mi gorąco i zimno na przemian. Duszno. Za paliłem papierosa i
wyrzuciłem go. Zapaliłem szybko drugiego i zgniotłem go w popielniczce. Nabiłem
fajkę, nalałem sobie koniaku,. na trzy palce. Wyszedłem na taras. Była noc.
Wpatrywałem się w światła ogromnego miasta, w którym żyje kilka naście milionów
ludzi, a ja muszę znaleźć jednego, tylko jednego bo już wiem, co znaczy „przekonać
senatora ostatecznie”, chyba wiem... Nie pukam do drzwi sypialni Arrabala i jego
dziewczyny wchodzę, leżą obok siebie i w sobie jednocześnie, ciało dziewczyny jest
cudowne, oto, Bart, jak trzeba spędzać noce, z dziewczyną i w żadnym wypadku nie
kupuj jej nocnej koszuli, gdy zbrzydnie, będzie miała dość czasu, aby ukrywać ter fakt.
Kotka Arrabala przebudziła się, pstryknął włącznik lampki na stoliku, zgasiła ją najpierw,
zaraz potem uznała, że jest dosyć ładni abym mógł ją obejrzeć.
. - Bezwstydna - powiedziałem bez przekonania. Zastanawiałem się, czy to łóżko
jest dostatecznie. szerokie, aby zmieścili się trzy osoby, czy o tym samym myślała kotka
Arrabala, gdy uśmiechnęła się do mnie? Chyba nie, ona chce ślubu, a ja jestem jak
huragan Josephine w Kalifornii, byłem tam w październiku a teraz nikt nie wie, gdzie
mnie szukać.
•
Coś się stało? - spytała, podciągając nagle prześcieradło pod brodę.
•
Chyba się z tobą nie ożenię - powiedział Arrabal. - Prowokujesz nawet tego.
kobieciarza, jak ci nie wstyd.
•
Wstydzę się okropnie - szepnęła kotka i ukryła buzię pod prześcieradłem,
które łagodnie otuliło jej piersi i biodra.
•
Arrabal, powiedz mi, gdzie jest gazeta, którą wczoraj przy niosłem, to ważne.
•
W moim!, gabinecie. Odczep się. Wyjdź z mojej sypialni satyrze!
•
Jeszcze tylko powiedz mi, kto w senacie jest ważny...
•
Wszyscy w senacie są ważni, mój drogi. Wynoś się!
•
Ale kto może storpedować na przykład licencje czy kon cesje?
•
Jakie licencje, jakie koncesje, mów jaśniej i odpłyń, dobrze?
- Naftowe, Arrabal, tylko naftowe.
Arrabal zastanawiał się. Usiadł na łóżku. Wziął ze stolika paczkę papierosów,
poczęstował mnie. Usiadłem na brzegu łóżka, zapaliliśmy.
•
W senacie jest jeden taki cerber pilnujący naszej nafty. Ma opinię uczciwego
patrioty. Bez jego zgody, to znaczy jego komisji, jego przyjaciół i „jego”
opinii publicznej nie zapadają żadne decyzje w przemyśle naftowym.
•
To niemożliwe.
•
Nie mam na myśli funkcjonowania przedsiębiorstw, ale istotne decyzje, na
przykład licencyjne, koncesyjne, kredytowe i prawne, oraz inne, które mogą
na przykład dotyczyć współpracy rządu z prywatnym kapitałem.
•
Krótko mówiąc różni ludzie stają się bezsilni, gdy nie-przekupny senator
powie, że się „nie zgadza”?
•
Tak, mój drogi.
•
Jak on się nazywa?
•
Rodrigo Amata. Senator Rodrigo Amata.
To nazwisko znajdowało się na kartce papieru, którą znalazłem w mieszkaniu
Jane Ławry, pomiędzy dwoma innymi nazwiskami: Silvestro i Sanchez.
•
Co wiesz, Rolando, o senatorach Silvestro i Sanchezie? - - zapytałem. W
gardle wyschło mi tak mocno, że musiałem napić się porto z butelki stojącej
na stoliku przy łóżku.
•
Tylko tyle, że obaj nie lubią senatora, Amaty, to znana sprawą. Obaj twierdzą
publicznie, że Amata to dyletant przeszkadzający meksykańskiemu
przemysłowi naftowemu.
•
Rozumiem. Śpijcie dobrze, moje dzieci.
Z sypialni poszedłem do gabinetu Arrabala. Na biurku leżała ta gazeta, której’
szukałem. Leżała pomiędzy innymi gazetami i stosem magazynów ilustrowanych
Spojrzałem na podpis pod zdjęciem przedstawiającym opalonego faceta z siwymi
włosami. „Rodrigo Amafa”. Jeszcze raz przeczytałem tekst informacji, na którą przedtem
zerknąłem tylko przypadkowo:,12 lipca nasz senator ^powraca z kontynentu
europejskiego do Meksyku. Jak zawiadamia sekretariat pana senatora, wyda on 15 lipca
w balonach «Oil of Mexico» przyjęcie dla przyjaciół”... Tyle akurat przeczytałem
wczoraj, zanim wsiadłem do samochodu i pojechałem w stronę Plaża Hidalgo, do
Arrabala. „Przypuszczamy - informowała dalej gazeta - że pan senator poinformuje
swoich zawziętych przyjaciół i równie zajadłych przeciwników o nowej sytuacji na
europejskim i światowym rynku naftowym. Naturalnie ci, którzy znają poglądy naszej
gazety, wiedzą to, co i my wiemy, że zarówno przyjaciele jak przeciwnicy pana senatora
Amaty szanują go jako polityka, znawcę problemów naftowych i Meksykanina. Wszyscy
kochamy pana senatora Amatę, chojnie wszyscy zgadzamy się z jego poglądami,
koncepcjami i metodami pracy. W związku z tym cały Meksyk - piszemy to bez obawy
posądzenia nas o przesadę - i całe, Ciudad de Mexico oczekuje niecierpliwie na chwilę, w
której senator Amata znowu; pojawi się na najbliższej sesji naszego senatu, a jego
poglądy i przemyślenia wywołają nowe burze w kongresie i przemyśle naftowym. Świat
reformuje gospodarkę naftową i związaną z nią gospodarkę pieniężną. Era szantażu
»Opec« należy do przeszłości. Tylko lojalna współpraca międzynarodowa przyniesie
korzyści i* pomyślność. »Lojalność międzynarodowa i honorowa gra poli-tyczna« to
hasła senatora Amaty, które zapewne nabrały jeszcze głębszego znaczenia po rozmowach
z europejskimi partnerami. Z niecierpliwością oczekujemy pana senatora Amaty w
salonach »Oil of Mexico«, chociaż ubolewamy, że nie zostaliśmy tam zaproszeni. Ale nie
chowamy urazy w sercu i mówimy: 15 lipca, w południe, senator Amata znowu spotka
się ze swymi gośćmi i przyjaciółmi.”
Wpatrywałem się z tarasu w światła wieżowców. Gdzieś w pobliżu jednego z
nich, Torre Latino American wznosiła się olbrzymia bryła „Oił of Mexico”, teraz
obrysowana - tylko nielicznymi światłami okien. „Opór w senacie, trzeba przekonać
senatora ostatecznie, powtarzam, ostatecznie, sprawa koncesji, przekonać ostatecznie,
czy to konieczne? Bez jego podpisu nie będzie interesu, bez niego będzie interes,
rozumiemy, Gormaz, Gormaz, bez niego będzie interes” - powtarzałem w myśli słowa,
które komputer Simona rozszyfrował z dyskietki otrzymanej od Bena Murray’a.
Stop, Bart, wróć do porządku słów, „przekonać senatora ostatecznie”, a nie
„ostatecznie przekonać”, czy to może mieć znaczenie? „Bez niego będzie interes”... bez
niego, bez niego. Bart, stop, to coś znaczy, przekonać senatora ostatecznie, bez niego
będzie interes, porządek tamtych słów ma znaczenie, słowa bez niego też mają znaczenie,
Simon musiał to zauważyć, powiedział o tym Jane Ławry, dlatego Jane powierza
dyskietkę Benowi Murray’owi, dlatego Ben decyduje się działać na Avenida Jalisca, aby
Pete nie zaprowadził tamtych facetów z zielonego volkswa-gena do mieszkania, w
którym stoi komputer... ktoś dowiaduje się, że John Simon wie coś bardzo ważnego,
powiedzmy, wiadomość z ostatniej chwili, to budzi niepokój, więc Simon, ponieważ nie
chce ustąpić, musi zginąć. Bill Vernon też musi zginąć, ale ponieważ ktoś sądzi, że
Vernon niewiele wie, albo udaje, że byłby mało przydatny, trzeba go wypróbować
szantażem, Vernon nie wytrzymuje, popełnia samobójstwo, stop. Myślę o tym
wszystkim, kłębi się to w mojej głowie, przestawiam fakty, słowa, znaczenia,
przemieszczam fragmenty i detale mozaiki... „Bez niego będzie interes, przekonać
ostatecznie”, wpatruję się w fotografię, senatora Rodrigo Amaty, szeroka twarz uśmiecha
się do mnie, oczy wpatrują się we. mnie, ‘kiedy chodzę wzdłuż biurka.
„15 lipca, w południe, senator Amata znowu spotka się ze swymi gośćmi i
przyjaciółmi” - informuje gazeta wczorajsza.
Senator Rodrigo Amata ma wielkie wpływy polityczne i w sferach naftowych.
Ktoś chce zdobyć koncesje. Badania morza na wysokości Alvarado, ze statku i samolotu,
poważne zainteresowanie, poważne inwestycje. Senator Amata ma przeciwników. Albo
śmiertelnych wrogów. Ludzie mogą być przyjaciółmi, ale gdy między nimi staje
problem, na przykład wielka forsa, a jeden z nich przeszkadza w jej zdobyciu, to musi
odejść, bo” forsa to władza... Simon rozszyfrował rozmowę, więc musi umrzeć, Jane,
jego asystentka, musi zniknąć, Vernon musi być szantażem, musi się ukrywać, ilu jeszcze
ludzi boi się, czai, czuwa? „Bez senatora Amaty będzie interes”...
•
Śmierć - powiedziałem do siebie. - Śmierć w południe. Senator Rodrigo
Amata został skazany na śmierć, to jasne. Musi odejść ostatecznie. Kiedy? 12
lipca wraca do Meksyku. 15 spotyka się z różnymi ludźmi w gmachu „Oil of
MexicO”. Który z tych dni będzie dla niego fatalny? W gazecie napisano, że
Amata z pewnością wyłoży swoje poglądy i przemyślenia, stop, Bart,
załóżmy, że ktoś czeka, czy Rodrigo Amata jest nadal patriotycznie radykalny,
a jeśli tak, to kiedy można by się do niego dobrać? 12 czy 15 lipca? Wtedy,
kiedy wygłosi przemówienie, więc 15 lipca, to jasne... Stop, Bart, jak napisano
w tej gazecie? 15 lipca w południe...
•
Śmierć w południe - powtórzyłem. Poszedłem do mojego pokoju i nalałem
sobie koniaku, ale tylko na jeden palec, i powolutku wysączyłem zawartość
kieliszka. Wróciłem do gabinetu, potem znowu do mojego pokoju i położyłem
się na łóżku, ale nie po to, aby zasnąć, mój mózg pracował szybko i sprawnie.
Ta gazeta, Bart, ta gazeta! Czy tylko przekazuje informację, jak setki i tysiące
innych informacji, czy może... stop, Bart, czy może, gdyby ktoś uznał, że nie
ma innego wyjścia, tak, czy może wskazuje datę przekonania ostatecznego
senatora Rodriga Amaty?
Nikt nie podnosi słuchawki, nikt z nikim nie rozmawia przez telefon, Syndykat
zła przekazał wiadomość gazecie, gazeta drukuje, że 15 lipca w południe senator
Amata...
Zostanie ostatecznie przekonany i bez niego „będą interesy”.
Nie jest ważne, czy ktoś - z pracowników gazety orientuje się, co znaczy ta
informacja, to mnie nie obchodzi. Sądzę, że po prostu przekazano informację, którą
gazeta wydrukowała -
a ktoś ją przeczyta. Ktoś, z kim ludzie Sydykatu zła, załóżmy, nie chcą się teraz
spotkać. Fantazja, Bart, ale tak może być.
Gmach „Óil of Mexico”, 15 lipca, południe, przyjęcie, przybywa senator Amata i
przybywa ktoś jeszcze, aby stała się śmierć w południe!
- Muszę być na tym przyjęciu - powiedziałem. – Ale dlaczego t o miałoby się stać
w
południe?
To
niewygodna
pora,
Bart, prawda?
Tym bardziej niewygodna, gdyby chodziło o kogoś, kto, na przykład, dysponuje
karabinem webley-scott kaliber 11,4... Mozaika wypełnia się, ale są to wyobrażenia.
Diego Raja nie wspomniał ani słowem, że policja jest na tropie mordercy Johna Simona.
Znaleziono landrover 110 i to wszystko, ale stop, Syndykat może mieć’ tylu ludzi
gotowych na wszystko, ilu mieć zechce... Jednak ta data, 15 lipca, nie podoba mi się, w
południe? „Przekonać senatora Amatę ostatecznie w południe”? Załóżmy, że te słowa to
znak i rozkaz, rozkaz „przekonania” Amaty. Jest 11 lipca. Jutro Rodrigo Amata
przyjeżdża do Mexico, więc od jutra muszę kupować tę popołudniówkę, która zamieściła
pierwszą wiadomość.
Musiałem zadzwonić do Langley, choć była jeszcze noc. Nie mogłem tego zrobić
z mieszkania Arrabala, pamiętając, że mieszkanie. Jane Ławry jest „obstawione”, że
nieznani mi ludzie już’ tam dotarli. Pojechałem na dworzec główny i wybrałem jeden z
automatów międzynarodowych. Dosyć długo czekałem na połączenie, wrzucając pesety,
automatyczny telefon dyżurny musiał szukać „mojego” człowieka o tej porze.
•
Zakłócam spokój, proszę wybaczyć - powiedziałem, a ten człowiek zaraz mnie
poznał. - Proszę tylko o jedną informację, jeżeli może pan jej udzielić. Jeżeli
to jest niemożliwe, proszę odłożyć słuchawkę.
•
Dobrze. Proszę pytać - padła krótka odpowiedź.
•
Czy wie pan, kto to jest Pedro Gormaz? - zapytałem.
•
... John Simon też zadawał sobie to pytanie i sądzę, że dlatego zastrzelono go.
Szybko pan się posuwa, za szybko, proszę uważać.
•
Przeciwnie, mam niewiele czasu. Więc?
•
Wiemy, że jest to nazwisko-hasło. Jeśli pan już dotarł - do tego hasła, to coś
panu powiem. Interesuje nas przemyt narkotyków, nic amatorskiego, przemyt
zorganizowany przez zawodowców mających olbrzymie możliwości. Dlatego
nasza agencja pozwoliła Simonowi przy okazji zająć się aferą naftową.
Przemyt zorganizowano na linii Kolumbia, Meksyk, Stany, ale chodzi również
o potężne importy. Ostrzegam pana, to jest przemysł, wielki przemysł, sprawa
dla fachowców i organizacji, a nie dla amatorów, bo oceniam, że jest pan
amatorem...
•
Rozumiem ostrzeżenie. Mam pytanie drugie. Czy Simon był bliski wyłamania
jakiegoś ogniwa w Syndykacie?
•
Załóżmy, że jest ‘to właściwe określenie, Syndykat. Gdybym wiedział to, o
czym Simon myślał, zanim go wykończono, mógłbym rozpocząć akcję na
szerszą skalę. ‘
•
Z tego, co odkryłem dotychczas, wynika, że Simon nie wiedział więcej niż ja
teraz. Jeszcze raz powtórzę pierwsze pytanie: czy nazwisko „Pedro Gormaz”
jest panu znane?
•
Powtarzam odpowiedź. Tylko jako hasło. Nie wiem jeszcze, kto się za hasłem
ukrywa... Halo?!<
Odłożyłem słuchawkę. Tak czy inaczej, będę sam.
Wróciłem do mieszkania Arrabala, wziąłem prysznic i pomaszerowałem do łóżka.
Arrabal i jego koteczka byli cokolwiek głośni w wyznawaniu sobie uczuć, mimo to
zasnąłem,
Koteczka Arrabala kupowała gazety, między innymi popołudniówkę, którą
chciałem mieć. 12 i 13 lipca nie znalazłem w niej ani słowa o senatorze Amacie. Byłem
niespokojny. Coś mogło się wymknąć mojej uwadze przy układaniu mozaiki. Ale co
miałem zrobić? Miałem te karty, które miałem. Do diabła! 14 lipca dziewczyna
przyniosła stos gazet, a ja rzuciłem się na nie jak Shylock na weksle. Na pierwszej stronie
zobaczyłem to samo zdjęcie Rodriga Amaty, a pod nim tekst. Zanim przejrzałem cały
tekst, wyłowiłem z niego to, co interesowało mnie najbardziej. Senator Amata powita
swoich gości i przyjaciół w salonach „Oil of Mexico” 15 lipca, jutro o godzinie 9
wieczorem, a nie w południe. Pan senator „z pewnością wybaczy naszej redakcji podaną
wcześniej informację o przyjęciu w salonach „Oil of Mexico” w dniu 15 lipca w
południe. Informacja ta była, rzecz prosta, błędna. Zauważyliśmy ją sami i
pośpieszyliśmy sprostować, niemniej serdecznie dziękujemy za uwagę nadesłaną nam z
biura pana senatora Amaty”...
To już pasowało do mojej mozaiki. Nie - południe, a wieczór. Ciemność. Teraz
już mogłem wyobrazić sobie kogoś, kto w ciemności, wprawnymi ruchami składa
nietypowego webley-scotta...
A pomyłka gazety? Miałem pewność, bez argumentów, ale jednak pewność, że to
nie była pomyłka. Była to wiadomość dla kogoś, kto umie przekonywać ostatecznie...
Pozwolenie.
Więc jutra przekonam się, co jest grane. I albo mi się powiedzie, albo kopnę w
kalendarz, jak mawia mój przyjaciel Jost z Zurychu, to znaczy pójdę - do nieba.
Potrzebny mi jest smoking, ale zostawiłem go w mojej przyczepie przy torze
wyścigowym.
W ubranko Arrabala nie zmieszczę się, podarłbym je na strzępy,
ostatecznie mogę coś kupić w sklepie, na jeden wieczór, ale nie chciałbym się rzucać w
oczy w czymś takim. Poza tym] smoking pozostawiony w przyczepie został uszyty tak,
że mogę w dwu miejscach zawiesić dwa futerały. Temat dobry do gun story... Ale
prawdę mówiąc, nie miałem ochoty do żartów.
Wieczór, 14 lipca, parking w pobliżu toru wyścigowego w Taj cubaya.
Pojechałem tam biało-żółtą taxi i wysiadłem w odległości pięciuset metrów. Tor był
nieczynny, ale miasto nie zaczęło się jeszcze pogrążać we śnie, ulice pełne były ludzi i
zapalających się reklam. Zbliżałem się do parkingu. Szedłem spacerową aleją, w cieniu
drzew. Moja przyczepa stała pomiędzy małym renaulttem i potężnym chryslerem,
doskonale widoczna w świetle lamp jarzeniowych. Czarny zamiatacz w niebieskim
kombinezonie i czerwonej czapeczce zamiatał wąski pas chodnika oddzielający parking
od jezdni Tańcząc i podrygując sunął za swoją miotłą. Gdzieś dalej stał mały pojazd na
dużych kołach, ze szczotkami i brezentowym miechem Gdyby zamiatacz w niebieskim
kombinezonie uruchomił go, mógłby pewnie zakończyć swoją robotę w dziesięć minut.
Jednak ani chodnik przy parkingu, ani stosy śmieci nie istniały dla czarnego. Na uszach
miał słuchawki, więc w kieszeni kombinezonu musiał mieć walkmana i, słuchając czegoś
z taśmy, tańczył. Dlaczego nie uruchomi maszyny do zgarniania śmieci?
Przystawał przy samochodach nie przestając tańczyć. Wreszcie dotarł do miejsca,
gdzie zostawiłem przyczepę. Przysunął się do drzwi, dotknął zamka... Nie poruszyłem się
w ciemności. Zamiatacz obtańczył przyczepę. Sięgnął do kieszeni i włożył coś w zamek.
Co? Znowu się oddalał tańcząc. Samotny złodziejaszek amator Możliwe, że miał
wspólnika, którego ja z mojego miejsca nie mogłem dostrzec. Ale co włożył w zamek
przyczepy? Dlaczego ni^ próbował otworzyć drzwi?
Czarny w niebieskim kombinezonie udawał, że pracuje. Poczułem leciutki
dreszczyk przebiegający między łopatkami. Czyżby niebieski kombinezon miał tu kogoś
wystawić? Na przykład kogo? Na przykład mnie... Wciąż tańczył ciągnąc za sobą miotłę.
Wyglądał groteskowo. Miał chyba bardzo duże i bardzo płaskie stopy, bo jego ruchy były
niezgrabne.
Wyszedłem z cienia drzew i skierowałem się w stronę - przyczepy. Niebieski
kombinezon znieruchomiał na chwilę, i to mi wystarczyło, żebym zrozumiał zagrożenie.
Szedłem powoli, ale spokojnie, na luzie. Potknąłem się, zakląłem głośno. Schyliłem się,
udając, że poprawiam sznurowadło. Spojrzałem do tyłu. W mroku alei spacerowej, jakiś
cień trochę zgęstniał, pojawił się płomyczek zapalniczki. Przede mną, w odległości może
trzydziestu metrów, niebieski kombinezon znieruchomiał, także teraz już na coś czekał.
Jego prawa ręka spoczywała na drążku miotły, lewa zsuwała się do kieszeni. Szedłem w
stronę przyczepy. Do tylnych drzwi, przy których tamten kombinował. Poszukałem
kluczyka, podniosłem go do zamka, moja ręka znieruchomiała o milimetr od tego
lśniącego kawałeczka metalu, za to lewa ręka czarnego, którego nie spuszczałem z oka,
szybko wsunęła się do kieszeni. Jasne, Bart! Słuchawki odbierają polecenia, a walkman
w kieszeni to radiowy detonator, do diabła. To wszystko pomyślałem, odbijając się ze
wszystkich sił od asfaltu i przelatując nad dachem potężnego chryslera, odbiłem się po
raz drugi i przeleciałem nad dachem dodge’a długiego jak trumna przeznaczona dla
dinozaura.
Ujrzałem przeraźliwie jasny błysk światła. Moja długa przyczepa po prostu
przestała istnieć jak cień, który rozpłynął się w blasku jakiegoś super flesza. W
miejscach, gdzie stały renault i chrysler, płonęły już dwa czerwone, skręcające się ognie.
I wtedy dopiero usłyszałem głuchy grzmot pierwszego wybuchu, w którym utonęły dwa
mniejsze wybuchy zbiorników renaulta i chryslera.
To ja miałem przestać istnieć w tym małym piekle.
Z dwu stron przybliżały się już światła policyjnych wozów.
Przebiegłem przez gazon i znalazłem się w cieniu drzew. Na parkingu, w pobliżu
miejsca wybuchu,’ zapalił się jeszcze jeden wóz. Niezły pokaz ogni, w których ja miałem
się usmażyć. Oddalałem się szybko w stronę parku Chapultepec, ale nie biegłem, nie
chcąc zwracać na siebie uwagi. Przed Avenida Chapultepec zwolniłem kroku, potem
zatrzymałem się, przeszedłem na drugą stronę ulicy dosyć wolnym krokiem. Biało-
wiśniowa taksówka towarzysząca mi od parkingu, także zatrzymała się w pewnej
odległości. Z przeciwnej strony nadjeżdżał pesero, pognieciony mikrobus-taxi, takich
zbiorowych taxi jest w Mexico mnóstwo. Pomalowany pstrokato pesero mijał mnie, był
dosyć zatłoczony, co nie mogło być dla mnie dziwne, bo przejazd takim gratem kosztuje
jeden peso. Wskoczyłem na metalowy fotel obciągnięty dermą. Kierowca wyszczerzył do
mnie zęby.
•
Gazu, gringo - spytał przyjaźnie.
•
Gazu, amigo. - Poczęstowałem go amerykańskim papierosem.
Białó-wiśniowa taksówka ostro skręciła na jezdni i ruszyła za mikrobusem.
Zgubiłem ją, wyskakując pomiędzy Durango i Avenida Hospital. W tej plątaninie ulic
czułem się jak u siebie w domu. Mimo to odbezpieczyłem mojego webleya.
15 lipca. Pojechałem na Paseo de le Reforma, do banku „Thomasa Cooka” i w
wynajętym sejfie złożyłem materiał fotograficzny, dotąd zdobyty, łącznie z filmami z
minoxa, kasetami i dyskietką. W dziale obsługi pocztowej’ złożyłem list do Diany, z
wyjaśnieniem, że przyjadę do Szwajcarii z pewnym opóźnieniem oraz list do Josta, w
którym prosiłem go, aby dowiedział się czegoś o „New Information Agency” w Genewie.
Bank „Thomas Cook” załatwia nie tylko sprawy finansowe, jego klienci mogą liczyć
także na znakomitą obsługę pocztową wszędzie i zawsze tam, gdzie obsługa taka wydaje
się niepewna Często wysyłam korespondencję przez agencj,ę, „Thomas Cook” albo
„American Expfess”, gdziekolwiek się znajduję, lubię błyskawiczną obsługę.
Błyskawiczną i absolutnie dyskretną. W liście do Josta podałem mu adres: RDB u
„Thomasa Cooka”. Nie chciałem żeby Jost dzwonił z Zurychu do mieszkania Rolanda
Arrabala. Miałem jeszcze w oczach obraz tamtego wybuchu na parkingu i wcale nie
chciałem, żeby Arrabal i jego koteczka wylecieli w powietrze jak ów czarny zamiatacz.
Arrabal nie wyraził zaskoczenia, gdy spytałem, czy może mi pożyczyć swój
samochód, szybką, sportową mazdę, bo ni^ chciałem pojechać do „Gil of Mexico” moim
wozem Milczał, gdy sprawdzałem magazynki webleya i scorpiona. Nie powiedział ani
słowa, gdy pomagał mi w zapinaniu futerału scorpiona. Umieściłem ten futerał pomiędzy
łopatkami, ale poniżej, tak, że znajdował się na plecach dostatecznie nisko i marynarka
nie opinała broni. Wyregulowaliśmy paski z przodu i z tyłu, pod kamizelką, a jeden z
pasków podwiesiłem do kołnierzyka marynarki, tak, bym mógł, pociągając go,
wyciągnąć broń w sytuacji awaryjnej. Webleya wsadzę sobie za pasek od spodni., W
porfelu miałem kilkaset dolarów - w Meksyku jest to fura pieniędzy - angielski paszport i
licencję wydaną mi przez londyński Yard. Koteczka Arrabala także, milczała, od kilku
dni nosiła na serdecznym palcu pierścionek zaręczynowy i była szczęśliwa, tak
szczęśliwa, że stawała się coraz bardziej potulna. Ale w końcu nie byłaby kobietą, gdyby
nie zapytała:
•
Dokąd ty się wybierasz, Robercie?
•
Na dziewczynki, kochanie.
•
Z takimi armatami? - wskazała na - webleya i scorpiona.
•
Lubię takie jak ty, nie do zdobycia, kiedy wkraczam bezbronny.
- Rolando - powiedziała koteczka, przetrawiwszy moją odpowiedź - Rolando - on
chce popełnić jakieś głupstwo. Nie bądź tchórzem i przyłącz się!
- On mnie o to nie prosił, on nic nie mówi. Pomyślałem, że dziewczyna wpadła na
dobry pomysł.
•
Rolando - powiedziałem. - Myślę, że potrzebuję ciebie i twojej mazdy.
•
Pomodlę się za was do Matki Przenajświętszej - powiedziała koteczka,
cokolwiek przestraszona.
ROZDZIAŁ XIV
Moja ciotka Augusta to kobieta rozsądna i mądra, jej wadą jest tylko to, że lubi
powieści w pewnym stylu, takie, w których pełno jest „pożarów pocałunków”, a różni
starzy gentlemani „wyciągają dystyngowane ciała w starożytnych fotelach, kołysani ciszą
dumnych siedzib z czasów Wilhelma Zdobywcy” i tak dalej: Arrabal był szalenie
dystyngowany, wręcz powieściowy sylwetka romantyczna, prawie nie do wiary, że
oddycha, żuje i trawi. Koteczka patrzyła na niego z miłością i dezaprobatą, tak, jak tylko
kobiety potrafią spoglądać na swoją bezsporną własność.
•
Mam nadzieję - powiedziała koteczka - mam nadzieję, że cokolwiek się stanie,
nie stchórzysz!
•
Jak ja mam ją traktować? - rzucił mi pytanie Rolando.
•
Ona sobie za dużo pozwala!
•
Różnie. Na ogół batem i ostrogami.
•
Jesteś wielkim łotrem amigo.
•
To nie ja, to Nietzsche.
•
Musiał być chory, co?
•
Właśnie zaczął chorować nerwowo, kiedy jedna mieszczańska panna
powiedziała mu: „nie chcę”. Tobie to nie grozi, Rolando.
•
Tak sądzisz? - powiedział niepewnie Rolando, gdy byliśmy już w windzie. -
Koteczka ma zagrania, mówię ci.
Powiedział „koteczka” takim tonem, jakby chciał, bym usłyszał to słowo przez
duże k. Więc powiedziałem mu, że jego Koteczka jest cudowna. Myślałem o czymś
innym. Zakochany mężczyzna to kawał głupka. Wiedziałem coś o tym.
Zanim jednak poszliśmy z Arrabalem do windy, miałem przed sobą kilka godzin
oczekiwania na zmierzch. Nie wypiłem ani kieliszka czegokolwiek/byłem trzeźwy, jak
chórzystka Armii Zbawienia i czytałem kupioną na moją prośbę przez Koteczkę książkę
Johna Simona o kulturze Meksyku. Byłą napisana z taką pasją
i miłością do tego kraju, że mogłem prawie uwierzyć w to, co: powiedział mi
człowiek z Langley. John Simon mógł rzeczywiście zajmować się tropieniem linii
przerzutowych narkotyków via. Meksyk, a „sprawa Pedra Gormaza” mogła zająć.go z
pobudek czysto emocjonalnych. Kto umiał tak pisać o Meksyku jak John Simon, musiał
kochać Meksyk. To wzruszające i niecodzienną u areheologa-zawodowca. John Simon
nie napisze już tej książki, o której rozmawiał ze mną w Alvarado. Chciał napisać o Peru
przed Inkami. Twierdził, że znalazł dowody na to, iż kultury andyjskie imigrowały z
północy, z terytoriów zasiedlonych przez.) Olmeków. Chciał w tym dziele przedstawić
nowy porządek kuli] tur przedceramicznych całej Ameryki Południowej, według swoi jej
teorii lux ex Mexico. Chciał wstrząsnąć archeologią amerykańską. Czy zdołałby tego
dokonać? Mnie w każdym razie, jeśli, idzie o Peru, interesowałby okres inicjalny, tak
około roku 1800 p.n.e., a z epoki ceramicznej horyzont późny oznaczający okres
ujednolicenia kulturowego około roku 1534... Oto żył sobie człowiek, który chciał
opowiedzieć, jacy byliśmy na tej półkuli przed paroma tysiącami lat, ale popełnił błąd, bo
stanął na dro-j dze ludzi żyjących tylko dniem dzisiejszym, bez korzeni, prawą
J
i
moralności. I tak przygoda intelektu umarła w starciu ze stalowym pociskiem kaliber
11,4.
•
Bart, drogi Bart - powiedział Arrabal, gdy powiedziałem mu, że to bardzo
ciekawy problem. - Czyżbyś chciał zmieniał świat?
•
O nie, Rolando, nie jestem ani fanatykiem o zapadłych;; policzkach, ani idiotą.
Kto zło powstrzymuje złem, pozostawi za sobą spalony step. Cofanie świata
do pierwszego dnia tworzenia to dziecinna mrzonka, a zatem ja tylko
protestuję, gdy mam; okazję, ale „legitime”, mój drogi. Żyjemy w akwarium
pływającym w kosmosie. Czy potrafisz wyobrazić sobie, jak zabieramy się do
przebudowy tego interesu i co z tego wyniknie?
•
Wyniknie koszmar, bo wylejemy wodę i potłuczemy naczynie!
•
Otóż to, Arrabal. Dlatego wierz mi, przyjacielu, że życie jest piękne i może
takie być, gdy pozostaniemy przy drobnych zabiegach kosmetycznych.
Przypuszczam, że dzisiaj będziemy mieli taki zabieg.
- Chcesz powiedzieć, że dzisiaj spotkasz zabójcę Johna Si4J mona?
- Drogi chłopcze! Mój przyjaciel, lord Brooke z Ely powiedziałby, że twoja
ciekawość jest taka modernistyczna.
- Rozumiem. Brak mi klasy. - Rolando klapnął na fotel.
Czy myślałem o tym,- że w gmachu „Oil of Mexico” spotkałem
człowieka, który z zimną krwią zastrzelił Simona? Wtedy, w Alvarado, strzelał
zawodowiec, precyzyjnie, jak do tarczy, a Raja nie trafił na jego ślad. Jeśli nie mylił mnie
mój instynkt i jeśli dobrze ułożyłem mozaikę z faktów, do których dotarłem, dzisiaj ktoś
może zamordować senatora Amatę. Ale takich zawodowców jak strzelec z Alvarado jest
wielu, a Syndykat może ‘sobie pozwolić na każdego, cena nie ma znaczenia - Rezydenci
Syndykatu w Ameryce i Europie mają dostęp do najlepszego „materiału”.
Pojechaliśmy do „Oil of Mexico” okrężną drogą. Arrabal prowadził swoją mazdę,
ja rozglądałem się. Poczynając od Pałacu Sztuk Pięknych nie było zbyt tłoczno. Na
ulicach płonęły już wszystkie światła. Te w ostatnich oknach, na najwyższych piętrach
monumentalnych budowli wyglądały jak mikroskopijnie, zawieszone w ciemnościach
lampki. W strumieniach wozów nie dostrzegłem nic niepokojącego. Jeszcze raz
przypomniałem Arrabalowi, by nie dotykał gałki skali mojej radiostacji i zapamiętał
przełącznik „odbiór-nadawanie”, teraz w pozycji „odbiór” Zanim ruszyliśmy z Plaża
Hidalgo, dostroiłem radiostację do walkie-talkie Nie miałem pojęcia, czy będzie mi to
potrzebne, czy nie, ale chciałem mieć pewność że gdyby coś się stało, to nie będę musiał
zmykać pieszo. Zabrałem, też na wszelki wypadek minoxa, włożyłem go do paczki z
papierosami. Statyw włożyłem do kieszeni marynarki, miał wygląd automatycznego
ołówka.
Arrabal zatrzymał wóz na parkingu przed gmachem „Oil’ of Mexico”.
•
Co dalej? - spytał z ciekawością skauta biorącego udział w pierwszej nocnej
wyprawie do lasu.
•
Która godzina? Dochodzi ósma trzydzieści. Poczekamy przez chwilę.
•
Jak tam wejdziesz?
•
Nie mam pojęcia.
Banki i gmachy wielkich przedsiębiorstw są w Mexico dobrze strzeżone. W
mieście, w którym żyje więcej ludzi niż w niejednym państwie świata, może się zdarzyć
wszystko...Obserwowałem wejście do „Oil of Mexico” przez lornetkę. Schody były
dobrze oświetlone, a szklanych drzwi opatrzonych kunsztownie kutymi kratami pilnowali
faceci w marynarkach, które wydawały się źle uszyte, ale te szerokie bary nie były z
pewnością wywatowane. Oczekiwano senatora Amaty. Jeżeli sprawdzicie moje
przypuszczenie, jeżeli wiadomość wydrukowana w popołudniówce przeznaczona jest dla
mordercy, to ciekawe, którędy ten człowiek wejdzie. Boczne wejścia nie, wchodzą w
rachubę, to pewne.
•
Zastanawiam się - powiedział Arrabal zapalając papierosa - czy nie mógłbyś
pozostać przy archeologii. Marnujesz się, Robercie...
•
Zgaś papierosa. Jeśli ja obserwuję wejście do „Oil of Mexico”, to ktoś inny
może obserwować twoją mazdę... Słyszałem już w Rzymie, że się marnuję.
Dlaczego nie zostanę przy archeologii? Bo chcę przejść do historii jako glina.
•
Historia! - prychnął Arrabal.
•
Marność marności? Nie mów tak, przyjacielu. Wielcy ludzie nie odchodzą ze
wszystkim. Wolter zostawił nam zamiłowanie do wygodnych foteli, Lamartine
- do ciepłych szlafroków, a na przykład Chateaubriand do porządnej pieczeni z
mocnym czerwonym winem. Nie chcę cytować dalej, niech ci wystarczy, że
ktoś kiedyś o nas napisze jako o sprawiedliwym z Manchy i jego słudze
Sancho. Wysiadam. Nie pal papierosów, nie zapalaj światła, włącz radiostację
i czekaj.
Wesołe towarzystwo wysypało się z kilku długich amerykańskich limuzyn. Faceci
byli w smokingach, ale moje czarne ubranie szyte u londyńskiego krawca, szara
kamizelka i perłowy krawat robiły na tym tle całkiem niezłe wrażenie, bo jeden z tych
gości krzyknął do mnie:
- Cześć, George, idziesz na przyjęcie do starego?
Wyszczerzyłem zęby.
- Mam już pełny kanister - powiedziałem - i nie wiem, czy wytrzymam
dodatkowe
tankowanie.
Wracam
do
ambasady
po piersiówkę.
- Ma dosyć, a chce więcej! - zawołał jeden gość z tego towarzystwa. Otoczyły
mnie kobiety, były przedziwnie ubrane, ich suknie były długie i powłóczyste,
wieczorowe, za to na ramionach miały coś, co w Paryżu miał dopiero pokazać Montana.
Szerokie, workowate marynarki z potężnie wypchanymi ramionami. Do tego koszule w
paski i krawaty sięgające pępka. Osobliwość, czegoś takiego nie widziałem w gabinecie
figur woskowych. Ale dziewczyny były w najlepszym gatunku. Objąłem dwie z nich, bo
poruszały się trochę niepewnie. Tak weszliśmy na marmurowe schody i skierowaliśmy
się ku wielkim, szklanym drzwiom. Wiedziałem, że nie było to zwyczajne szkło, ale coś
odpornego na ‘serię z pistoletu maszynowego. Goryle stojący przed i za drzwiami
przyglądali się ponuro całemu towarzystwu, ale gdy znaleźliśmy się w ostrym kręgu
światła, rozpogodzili twarze, uśmiechając się wcale przyjaźnie. Widywali już moich
„przyjaciół” i to nie jeden raz. Jeden ze strażników podszedł do mnie, zwolniłem kroku,
płynący przodem dystyngowany facet obejrzał się i zawołał:
- Hej, George, daj gazu, jesteśmy spóźnieni, chce mi się pić i nie cierpię widoku
pustych butelek!
Strażnik zawahał się, otaczający mnie faceci pokazywali,mu niedbale jakieś
kawałki papieru, ale nie były to zaproszenia, co to było? Aha, karty identyfikacyjne. Albo
pracowali w „Oil of Mexico”, albo otrzymali takie. „przepustki”. Objąłem mocniej moje
towarzyszki, a one objęły mnie.
- Trochę wypiły - rzuciłem gorylowi - i nie wiem, co będzie za godzinę! Można
na was liczyć, chłopcy?
Ciężkie szklane drzwi rozsunęły się i wpłynęliśmy do olbrzymiego,
marmurowego hallu wyglądającego jednak jak ogród botaniczny pełen bujnej, soczystej,
tropikalnej roślinności, pośrodku zielonej murawy biła w powietrze podświetlona
fontanna, małe marmurowe ławeczki ukryte były w uroczych samotniach z zieleni i
kwiatów. Wesołe towarzystwo płynęło ku kryształowej klatce windy. Z lewej strony
drzwi windy dostrzegłem małą skrzynkę, do której ten, który nazwał mnie Georgem,
wsunął właśnie swoją kartę identyfikacyjną. A więc kryształowe drzwi zamykały
korytarz prowadzący do windy i każdy z gości musi mieć kartę identyfikacyjną.
•
Jak sądzisz, kolego - krzyknąłem - czy senator już’ na nas czeka?
•
Nie wygłupiaj się, to my będziemy czekać na niego! Podciągnij nasze panie!
•
Jedna czuje się trochę słabo, zaraz do was dołączę, chłopcy.
Odsunąłem dziewczynę obejmującą mnie z lewej strony i popchnąłem ją ku
drzwiom. Mocniej objąłem tę z prawej i pociągnąłem ją w stronę jednej z ławek
stojących w zielonych niszach. Dziewczyna była rzeczywiście zawiana. Poprosiłem jej
kartę identyfikacyjną. Dała mi ją bez oporu. Nie była to karta pracownicza ani imienna,
w porządku.
•
Poczekaj chwilkę, kochanie, zaraz wracam.
•
Nie kochasz swojej Marii, zacznę krzyczeć...
•
Uwielbiam cię, porywam cię, jutro spędzimy urocze chwile w San Francisco,
pozwól mi tylko zrobić siusiu, zaraz wracam.
Odszedłem szybko. Z dojściem do windy nie było problemu. Kryształowe drzwi
rozsunęły się przede mną, gdy włożyłem do skrzynki kartę. Ledwie przekroczyłem próg,
zamknęły się za mną błyskawicznie. Karta powodowała nie tylko ich otwarcie, lecz także
wyłączała system alarmowy. Teraz do windy Właśnie sunęła do góry. Obserwowałem
światełka skaczące nad drzwiami. Zatrzymało się na dwudziestym dziewiątym piętrze. Po
chwili zgasło. Wtedy nacisnąłem guzik z lewej strony drzwi. Winda zaczęła sunąć w dół.
Włączyłem stoper zegarka Gdy, wchodziłem do windy, zatrzymałem stoper. Nieźle.. 10
metrów na sekundę.
Szybciej niż przypuszczałem znajdę się tam gdzie chciałem być.
Z korytarza oświetlonego łagodnym światłem opadającym z witrażowego sufitu
ujrzałem z lewej strony, w głębi, ostro zarysowany prostokąt z rozsuniętymi skrzydłami,
a płynący stamtąd gwar uświadomił mi, że jestem chyba jednym z ostatnich gości, więc
pomaszerowałem tam, nie za szybko, stąpając po pomarańczowym dywanie. Brzegi
dywanu były czarne, ściany korytarza były białe, drzwi w głębi pokryte czarnym
lakierem. Drzwi do toalet po lewej stronie korytarza ukryte były za pomarańczowymi
zasłonami. Witraże sufitu, kryjące gniazda żarówek, przedstawiały azteckie hieroglify,
także pomarańczowej barwy, w czarnych obwódkach. Ładne. Gdy wybuduję sobie w
przyszłości zamek podobny do katedry, jak uczynił to kiedyś William Randolph Hearst,
to skopiuję ten pomysł, a dla gości każę wydrukować katalog kosztów, żeby wiedzieli, na
co mnie stać.
Z wysokich stołków barowych widać niekiedy świat lepiej, niż mogłoby to się
wydawać abstynentom. Siedząc na jednym z takich stołków z uznaniem przyglądałem się
wyposażeniu tego baru. Niezła pijalnia. Na wszystkich białych półkach ozdobionych
czarnymi listwami i lustrzanymi ściankami stały butelki najprzeróżniejszych kształtów i
rozmaitej, ale zawsze alkoholowej zawartości, całość ujęta w wijące się kiście bluszczów
i storczyków. W garnizonach poniżej butelek czuwały wszystkie formacje kielichów i
kieliszków, czarek i szklanek, a operujący mikserami człowiek w białym smokingu robił
wrażenie specjalisty wysokiej klasy. Zdobyłem jego uznanie, gdy odsunąłem podany mi
kieliszek whisky, mówiąc, że nie piję czegoś, co fermentowało w aluminiowym kuble,
zamiast w porządnej szkockiej dębowej beczce. Nalał mi z innej butelki. Powąchałem,
skinąłem głową i wypiłem.
- Za zdrowie senatora Amaty. Pewnie już się zbliża.
Barman uśmiechnął się uprzejmie. Miał wyrazistą twarz amanta z czasów
niemego kina i wąsik Adolfa Menjou.
- Pan senator Amata przybędzie około północy, proszę pana. Pan senator Amata
twierdzi, że szampan smakuje najlepiej o północy...
- Pan senator lubi mieć entree, prawda?
- Tak bym to chyba ujął - odparł ostrożnie barman i zwrócił lewy profil ku
dziewczynie, która podeszła do baru. Zauważyłem, że lewy profil miał lepszy od
prawego.
Zatem, kolego Bart, przyjęcie o dziewiątej wieczorem, ale senator wkroczy
teatralnie o północy... Kojarzę coraz lepiej. Ta gazeta popołudniowa nie popełniła błędu.
Najpierw podała wiadomość o przyjęciu w południe, potem sprostowanie o przyjęciu
wieczorem... to jakby zawiadomienie dla kogoś, i jakby pozwolenie na coś. „Przekonać
senatora ostatecznie”, to znaczy zabić.
Śmierć, pojawia się śmierć, ale nie w południe, nie... Wiadomóiśe przekazana
przez popołudniówkę oznacza, że to, co nazwałem „śmiercią w południe”, może
oznaczać „śmierć o północy”. Po prostu - wyrok... Jeśli tak, to mam jeszcze trochę czasu.
Jeżeli w ogóle potrafię coś zrobić. Nie wiem przecież, j a k ma zginąć senator Amata.
Czy mogę teraz prosić kogoś o pomoc? Jak? Poza tym nie ufam. nikomu.
Rozpiąłem marynarkę. Wydawało mi się, że pokrowiec wiszący pomiędzy
łopatkami wypycha materiał i że walkie-talkie w lewej kieszeni, mająca rozmiar etui od
cygar, jest stanowczo za duża.
Popijając przyglądałem się ludziom z wysokości barowego stołka. Meksykanki są
śliczne, niezależnie od tego, czy ubrane są według starej mody Chanel czy Balenciaga,
albo dadzą się nabrać na najnowsze ekstrawagancje Thierry Muglera, „Voque”, „Harpers
Bazaar”, wreszcie, kiedy już zdecydują się pokazać światu w najgorszych „rags”, czyli
różnych szmatach i nędznych ciuchach. Z jedną z nich w chwilę później musiałem
zatańczyć w salonie tanecznym. Ubrana była śmiało. Wenus wyłaniająca się 7 morskiej
piany umarłaby ze wstydu, gdyby jej dano tylko tyle materiału na kieckę. Nie była
młoda, lecz była krzepka, a zdobyczne brylanty na szyi i palcach obu rąk świadczyły, iż
była osobą zdecydowaną i mającą ustalony pogląd na życie.
Orkiestra naśladowała brzmienie Lionela Hamptona, a piosenkarka chciała
śpiewać jak Dianą Washington. Ale to nic. Podobała mi się ta piosenkarka.
W tańcu przenieśliśmy się z moją Meksykanką do sąsiedniej sali. Okna zajmujące
długość jednej ze ścian nie były zasłonięte, to naturalne na tej wysokości. Przesunąłem
się z moją partnerką wzdłuż okien i mogłem zauważyć, że gmach „Oil of Mexico” miał
kształt litery U. Przeciwległa masywna ściana wieżowca oddalona była o jakieś
czterdzieści metrów. Ściana łącząca oba skrzydła konstrukcji była dość silnie oświetlona
na różnych poziomach, zapewne w korytarzach łączących skrzydła. Za to ściana
przeciwległa była ciemna i na tle ciemniejszego jeszcze nieba wyglądała niby posępna
skała.
Zespół na tle orkiestry, dziesięciu czarnych facetów w białych smokingach,
wykrzykiwał rytmicznie przebój roku 1945, gdy ludzie znowu zaczynali się bawić po
wojnie.
•
Hejbabariba... hejbabariba!...
•
Hejbabariba! - wołała obwieszona brylantami Meksykanką.. - Hejbabariba! -
śpiewałem.
Przeciwległa posępna ściana wieżowca wyraźnie zaczynała mnie interesować.
Odholowałem brylantową damę do baru. Chciałem obejrzeć salą przylegającą do sali
tanecznej. Była to palarnia o spokojnym, szarym wystroju ścian, podłogi, wygodnych
mebli, firan, a jedyny ciepły ton wnosiły abażury lamp stojących przy kanapach, fotelach
i stolikach. Na ścianach dostrzegłem oryginalną grafikę Jose Orozca, naturalnie z
pominięciem jego rewolucyjnej tematyki. Tam, gdzie rozważane są sprawy interesów i
nafty, nikt nie przepada za rewolucją, nie dziwię się. Orozco też przestał się dziwić, gdy
zamieszkał w wygodnej willi. A obok jeszcze jedna sala o złotych parkietach,
brzoskwiniowych dywanach, na ścianach flamandzkie tkaniny, pod ścianami meble w
stylu Ludwika XV, po obu stronach drzwi wspaniałe weneckie zwierciadła. Następna
ściana, na niej dwie piękne szafy boulle’owskie z dekoracją z hebanu, kości słoniowej i
szyldkretu, a w dolnej części szaf wzory wycinane w jasnych i ciemnych płytach, ze
szczególnie pięknymi motywami ornamentalnymi w premiere-partie, jasnymi na
ciemnym tle. Contre-partie w układzie odwrotnym nie były bynajmniej gorsze. Szafy
oddzielone były dwoma oknami, pomiędzy którymi stało mahoniowe biurko chippendale,
oba okna łączyły się w tym miejscu. Biurko oświetlone było dwoma brązowymi
kandelabrami. Różnorodność stylów nie raziła tu, projektant zachował harmonię i umiar.
Za biurkiem chippendale - znowu ta posępna ściana przeciwległego wieżowca. Na biurku
przybory do pisania, wszystko w brązie, podkładka do pisania w kolorze kości słoniowej.
Przy drzwiach dwaj nieruchomi służący w brzoskwiniowych kaftanach, białych
spodenkach do kolan i czarnych bucikach ze srebrnymi klamrami, na głowach mieli małe
białe peruczki, a na twarzach skórę Mulatów. Co za dekoracja. Do jakiego występu?
Jakiej sztuki?
Posępna ściana na wprost była ciemną. Raz tylko dostrzegłem w jednym z jej
okien
krótki
błysk
światła.
Służba
nadzoru?
Ktoś zapalał tam papierosa?
Pożeglowałem do olbrzymiej sali jadalnej, w której potężny stół z czarnego dębu,
zajmujący całą jej długość służył jako bufet dań zimnych. Usiadłem na jednym z
niezliczonych gotyckich krzeseł stojących pod ścianami i przyglądałem się zastawie. Nie
umrę z głodu, to pewne. Zwłaszcza że goście, choć hałaśliwi, nie szturmują spiżarni.
Nikt się mną nie interesował. Nikt z wyjątkiem perłowej Meksykanki, z którą
pewnie bano się tańczyć. Wymówiłem się, poszedłem do następnej sali. Była pusta, a na
jednej ze ścian wisiał olbrzymi biały ekran. Usiadłem w kącie i zapaliłem papierosa.
ROZDZIAŁ XV
Kursowałem pomiędzy barem i salą tańca. Dwie panie, jedna obsypana
brylantami, a druga perłami, towarzyszyły mi. Mógłby m się bogato ożenić, a nawet
zostać bigamistą, ale cyfrowy zegar nad białym barem przypominał mi, że zbliża się
północ, a więc myślałem tylko o tym. Przyglądałem się gościom, słuchałem rozmów,
rozmawiałem-i ze mną rozmawiano. Traktowano mnie tak, jak traktuje się kogoś, kto
naturalnie musi bywać na „takich” przyjęciach i kto z pewnością należy do tego
towarzystwa. W sali tanecznej jakiś młody człowiek dopadł mnie i wyjaśniał głośno
koncepcję fresku zamówionego „właśnie dla tej sali przez Oil”. Opowiadając młody
człowiek pocierał dłonią lewe ucho, w którym tkwił mały kolczyk.
•
Co sądzisz o mojej koncepcji? - spytał biorąc mnie pod ramię. Miał mocny
chwyt, a w oczach zdrowy ogień artysty.
•
Wspaniała! - oznajmiłem. Otaczające nas towarzystwo kobiet i mężczyzn
podjęło rozmowę, meksykańscy montparnasisci.
- Hej George! - zawołał pewien gość, ten sam, który w pewnym sensie zapewnił
mi alibi przed gmachem „Oil”. Był, już ostro wstawiony.”
- Hej, stary!’ Wytrzymamy do północy?
Wycofałem się widząc, że podąża ku mnie diamentowa Meksykanka. Zgubiłem
ją, wziąłem wiatr w żagle i trzymając ster jak należy, dobiłem najpierw do bufetu w sali z
gotyckimi. krzesłami, potem do baru. Wciągnąłem się na wysoki stołek i zamówiłem
szkocką z wodą i lodem..
•
Pijak - powiedziała dziewczyna, która właśnie dobiła do mojego nabrzeża i
teraz chciała, abym przyjął rzucone cumy.
•
Abstynentka - odwzajemniłem się wyzywająco. Miała okrągłą buzię i
szelmowskie oczy, duże i ładne, ale szelmowskie. Była to towarzyszka Marii,
tej dziewczyny, którą perfidnie zostawiłem w głównym hallu „Oil”. Nie
zapytała, gdzie jest Maria. Gdzieś jest, ostatecznie.
•
Jak ci na imię? - spytała.
•
Robert.
•
Patrycja. Mogę ci mówić Rob? A może Bob? - przechyliła głowę.
•
Możesz mi mówić Rob. Bob kojarzy się z hop.
•
O czym mówisz? - zdumiała się Patrycja.
•
Wiesz, ten komik, Bob Hope, nie cierpię go, ma sztuczne zęby.
Przy drzwiach do baru zauważyłem znaczne poruszenie. Podniósł się gwar,
błyskały flesze. Dwaj ludzie, dwaj mężczyźni w nienagannie skrojonych smokingach
podawali sobie ręce. Witali się, ale powitanie wyglądało tak, jakby w tej właśnie chwili
ubijali znakomity interes.
•
Czy my ich znamy? - zwróciłem się do Patrycji. - O tej porze jestem znudzony
i nie odróżniam przyjaciela od wroga.
•
Znamy, znamy - dziewczyna skinęła głową. - To senatorowie Silvestro i
Sanchez.
Skinąłem na barmana. Posłusznie postawił przede mną pełny kieliszek. Wypiłem.
W pewnych sytuacjach po każdym następnym kieliszku trzeźwieję.
•
Czy koniecznie musisz pić sam? - zapytała Patrycja. - Jest tu wszędzie
mnóstwo luster... ale nie cierpię, gdy mężczyzna popija sam.
•
Przepraszam cię. Czego się napijesz?
•
A czego powinnam się napić?
•
Cocktail, dziecinko. Cóż my tu mamy? Martini? Za nic, ostry i niesmaczny.
Manhattan? Wonny i arystokratyczny. Alexandre? Subtelny, ale słaby.
Doradzam side-car. Coś dla sportsmenek. Ja biorę to niekiedy na kaca.
Barman, prosimy o side-car! Czego tu szukają senatorowie Silvestro i
Sanchez, Patrycjo?
•
Chcą pewnie wmówić senatorowi Amacie, że są jego przyjaciółmi, wiesz,
publiczna wymiana uścisków dłoni przed fotografami, zanim rozpoczną się
sesje kongresu i posiedzenia senatu. Polityka. Nienawidzę jej. Jest amoralna...
z pewnymi wyjątkami. Wiesz, jeszcze niedawno Silvestro i Sanchez
przekonywali Amatę, że pewne odkryte już złoża ropy można by powierzyć
„Spółce Bankowej Hansena”...
•
Jesteś doskonale poinformowana - zdziwiłem się.
•
Widocznie coś czytałam w gazecie. Daj mi papierosa. Palę tylko camele bez
filtra.
Nie zdążyłem powiedzieć barmanowi, żeby podał camele, a on już podsuwał je
Patrycji z miną człowieka padającego na brzuch. Ciekawe, dlaczego tak się płaszczy.
Zamówiłem jeszcze jedną szkocką, ale ponieważ nie dowierzam barmanom,
ostrożnie powąchałem podaną mi substancję.
•
Mój drogi - powiedziała Patrycja - mój drogi, nie jesteśmy na przyjęciu u
Borgiów. O co ci chodzi?
•
Moja droga - powiedziałem - moja droga, kiedy ktoś podaje mi szkocką, to
chcę wiedzieć, czy jest prawdziwa. Czy wyprodukowano ją przy użyciu
czarnego węgla, ropy albo dobrego, starego, szkockiego torfu. Piję tylko taką,
która zachowała zapach starego torfu.
•
Reporter z „Excelsioru”! - krzyknął jakiś facet z twarzą pokrytą kilkudniowym
zarostem. Zanim błysnął flesz, zdołałem osłonić twarz. Patrycja przeciwnie,
uśmiechnęła się uroczo. Zarośnięty strzelił kilka zdjęć, zignorowałem to
odwrócony plecami. Po chwili reporter przepadł w sąsiedniej sali.
Pomyślałem, że moja towarzyszka jest chyba kimś popularnym.
•
Ma pan wyrobiony gust - uśmiechnął się barman. Miał na myśli szkocką.
•
A ty, synu, masz wyrobiony instynkt oszusta. Podsunąłeś mi szkocką na
czarnym węglu. Jeżeli to zrobisz jeszcze raz, to zmuszę cię, żebyś ją wypił.
- Tak jest, proszę pana.
- Jeśli chcesz wiedzieć co pijesz, to trzymaj się mnie - powiedziałem do Patrycji,
ale ona zaraz gdzieś odpłynęła. Potem widziałem ją szalejącą na parkiecie sali tanecznej.
Degustowałem jakiś czas szkocką oceniając fachowość destylacji, potem przyjąłem cumy
na pokład i też odpłynąłem. Nie mogłem patrzeć na faceta, który zamówił szklankę
mleka z pływającą na powierzchni tego płynu truskawką.
W kącie sali barowej jakiś starszy gość siedzący na kanapie przywołał mnie
stanowczym gestem. Poczęstował mnie cygarem, po czym powiedział, że nie cierpi tych
cholernych Karaibów. Wpatrzył się we mnie z natężeniem, czekając na odpowiedź.
Ponieważ milczałem, jego piękne, wysokie czoło pokryło się zmarszczkami, a dwa guzy,
wysoko kiedyś ocenione przez Lombrosa uniwersalne znamiona wybitności zarysowały
się wyraźniej.
•
Te cholerne Karaiby! - oznajmił, po czym rozwinął myśl dodając: - Kiedyś je
utopimy. Wszystkie wyspy. Same kłopoty! Co pan na to?
•
Doskonały pomysł, ale kosztowny.
Starszy pan pociągnął z wysokiej szklanki. Umiał wytwornie drzemać w
towarzystwie. Wydawało się, że jest zamyślony. Ale ocknął się znowu i bardzo szeroko
otworzył usta, więc podsunąłem mu myśl.
•
Cholerne Karaiby, prawda?
•
Co? Aha... tak... jest pan przenikliwy. W co pan inwestuje?
•
W Karaiby, proszę pana.
•
Doskonale! Naturalnie! Otrzyma pan wysokie odszkodowanie, gdy już zostaną
zatopione - oznajmił wojowniczo starszy pań. Nie wiem, dlaczego niektórzy
ludzie chcą, aby sądzono o nich, że jedzą wyłącznie surowe mięso i nigdy nie
zdejmują ostróg.
•
Hej, Japs! - zawołał ktoś obok. Proszę, proszę, już drugi zaczepny i nie wiem
który wstawiony. - Hej, Japs - Tęgi - jegomość podpierał się grubą
bambusową laską, czarną muszkę pod brodą miał mocno przekrzywioną.
Gdzieś obok szalał reporter z „Excelsioru”, ale udawało mi się unikać jego
obiektywu. Mały, ugrzeczniony Japończyk, przywołany tym pogardliwym
słowem używanym podczas wojny w Azji przez aliantów, uśmiechnął się od
ucha do ucha.
•
Nazywam się Tanaga - powiedział z ukłonem.
•
E tam! W czasie wojny wszyscy byliście Japsy i koniec. Dlaczego jesteś
trzeźwy, Japs? Urządzimy wam Pearl Harbour!
Mały Japończyk rzucił mi spojrzenie, miał małe, czarne oczy, zaraz potem znikł
w tłumie.
Zbliżała się północ.
Trochę po północy ujrzałem senatora Amatę Najwyżej minutę po północy.
Spóźnił się trzy godziny. Bagatela. Miał napoleońską postawę, dużą siwą głowę, opaloną
twarz i ruchy człowieka pijącego wyłącznie sok pomarańczowy i dbającego o kondycję.
Sympatyczny typ. Ujrzałem Patrycję. Podbiegła do senatora Amaty i przytuliła się do
niego. Znowu zagrały flesze. Do licha. Dojrzały mężczyzna z takim dzieciakiem?
Dziewczyna przyprawi mu takie rogi, że rodzinne grobowce senatora zatrzęsą się do
dziesiątego pokolenia wstecz. Jako racjonalista ceniący język faktów, mogę to sobie już
teraz wyobrazić. Ale powoli. Czy rzeczy wiście ten mężczyzna o bystrych oczach
mógłby nie dojrzeć takiego zagrożenia?
•
Cześć, tato! - zawołała Patrycja.
•
Cześć, córeczko! - Amata pocałował ją w czoło. - Jak się bawisz?
Ktoś trącił mnie poufale w bok. Starszy pan, specjalista od] Karaibów. W lewej
ręce trzymał wysoką szklankę, w prawej ogromne cygaro. Trzymał się dobrze.
•
Z pewnością oddaje pan zawsze głos na partię Amaty, hę? To mocny człowiek
Meksyku.
•
Jestem człowiekiem interesu - odparłem ostrożnie. - Wiem zatem, że
ekonomia kończy się tam, gdzie zaczyna się polityka.
•
Więc co pan robi?
•
Głosuję zawsze na siebie i dobrze na tym wychodzę.
•
... Samotny?... - posłyszałem melodyjny głos z lewej strony. Jakaś nieznajoma.
Czarna suknia, czarny ogromny kapelusz, czarne oczy, blada, opanowana
twarz, ładna. Na szyi różowe perły.
•
Podobno każdy Samson trafia w końcu na swoją Dalilę, więc jestem bardzo
bojaźliwy, proszę pani.
•
Jajogłowy - powiedziała już zimnym głosem i oddaliła się. Odetchnąłem.
•
Trafił pan, młodzieńcze! - specjalista od Karaibów poklepał mnie po ramieniu.
Już nie piłem. Obserwowałem Sancheza, Silvestra i Amatę. Ci dwaj krążyli wokół
Amaty po ciasnych orbitach. Albo myliłem się, albo chcieli się znaleźć z nim w sali z
biurkiem chippendale... Amata pomknął jednak do sali z białym ęjkranem, na którym
przelatywały kolorowe slajdy z podróży senatora po Europie i, jak mogłem się
zorientować, jego pasje i jego sny. Zauważyłem, że.nie miał żadnej obstawy...Należał do
plemienia nieuleczalnych optymistów i ludzi życzliwych światu. Czyżby istnieli jeszcze
na świecie tacy politycy?... C o miało się dzisiaj stać. Jak. Kiedy., Stałem na progu sali z
biurkiem chippendale i wpatrywałem się w okno, za którym widać było tamtą
przeciwległą, posępną skałę wznoszącą się/na wysokość kilkudziesięciu pięter. Ciemną.
W żadnym z okien po tamtej stronie nie paliło się światło. W jaki sposób ktoś mógłby
dokonać zbrodni? Trucizna? Bzdura. To można zrobić wszędzie, przy każdej okazji, i
zawsze policja może dopaść podejrzanego czy podejrzanych. Policyjne metody selekcji i
redukcji podejrzeń, faktów, ludzi bywają perfekcyjne/ T o stanie się tutaj, czułem to
każdym nerwem. Strzał - tutaj? Wykluczone. Nonsens. Do takich ludzi jak Amata
zabierają się zawodowcy. Ludzie znikąd, ludzie bez nazwisk, bez twarzy, tacy, których
nikt nigdy nie może posądzić o najmniejsze lekceważenie prawa. Ludzie bez motywów,
którzy nie zaprowadzą policji do ludzi z motywami... Stop, Bart, co sądzisz o tamtej
części wieżowca? Ciemność przyciąga, wabi. Warto obejrzeć korytarze tam prowadzące,
piętra, windy, ale czy to możliwe... Jesteś sam, a tu coś musi się stać, wydano polecenie
„śmierć w południe”, jesteś już pewien, że oznacza to rozkaz - zabić. Ktoś przetnie wątłą
nić i tryskający energią człowiek przestanie oddychać, żyć, zniknie.- Będziesz w pobliżu.
A gdybyś mu powiedział o twoich podejrzeniach? Już słyszysz jego śmiech. Tacy jak on
cenią tylko fakty i dowody. I nie lękają się niczego. Są jak dzieci, które muszą wszystko
obejrzeć po raz pierwszy, zanim nauczą się żyć bezpiecznie... A jeśli ktoś, jak senator
Amata, lubi żyć szybko i mocno? Nie, nie uwierzy, cokolwiek powiesz, wrócił z Europy
z własną wizją rzeczywistości, fascynują go obrazy przelatujące przez biały ekran. Amata
ma głowę pełną nowych pomysłów, powie ci: „przyjacielu, mówisz o głupstwach!” A
policja? Do policji nie możesz się zwrócić.- Jeśli nie chciałeś zaufać kapitanowi Rai i
jeżeli jest tyle innych podejrzeń, jeśli wciąż myślisz o człowieku z fotografii Jane Ławry,
o Simonie, Vernonie, Murray’u i o tym, że brakowało doprawdy niewiele, byś wyleciał w
powietrze razem z twoją przyczepą... No to co chciałbyś powiedzieć policji? Diego Raja
dał ci jasno do zrozumienia, że on też nie ufa policji. A ci ludzie z Museo Nacional de
Antropologia, z którymi rozmawiałeś, zanim wyruszyłeś starym lordem na południe? Oni
też nie ufali. Pewnie ani policji, ani nawet sobie... I wciąż nie wiesz, kto albo co kryje się
za nazwiskiem Pedro Gormaz. Ciekawe, czy Jost dowiedział się ó nim czegoś w
Szwajcarii. Wahasz się, Bart? Chcesz podejść do telefonu? Nie zrobisz tego, jesteś sam,
ale nie podniesiesz słuchawki w boksie przy barze, przytulny właściwie gabinecik, a nie
kabina telefoniczna, nikogo tam nie ma, ale możliwe, że jeżeli tutaj musi się t o stać,
jeżeli senator Amata będzie „przekonany ostatecznie” dzisiaj, może już niedługo, to
niezależnie od tego, że jesteś sam, możesz i musisz liczyć tylko na siebie. Stop.
Uznałem moje rozumowanie za właściwe.
Gdybym nawet zaufał policji, to każdy telefon może tu być na podsłuchu. Poza
tym każdy może o mnie powiedzieć: wariat. Niebezpieczny. Odebrał pewnej dziewczynie
kartę identyfikacyjną. Dlaczego? Bo chciał znaleźć się w salonach „Oil of Mexico”.
Dlaczego?
Senator Amata „zostałby przekonany” tutaj, a Robert D. Bart musiałby gdzie
indziej oczekiwać pomocy ambasady brytyjskiej. Gdyby go dowieziono do więzienia, bo
przecież mógłby po drodze zaginąć. Wyparować.
Jestem sam i nigdzie nie zadzwonię. To była tylko chwila słabości.
W sali z białym ekranem senator Amata osobiście projektował wyświetlane
obrazy. Meksykańskie rolnictwo ma bez wątpienia przyszłość, meksykańska historia jest
podziwiana równie powszechnie jak dzieje sztuki egipskiej. Nie sądzę, aby stawianie
historii i sztuki na jednej płaszczyźnie było dobre, ale słuchałem i patrzałem. Turystyka
to bez wątpienia przyszłość tego kraju. Cuda architektury i rozwój ogólny gospodarki
proszą o publiczne oklaski... Pomyślałem słysząc to, że nie możną klaskać bez
podliczenia wydatków i długów... Kilka tysięcy lat historii, podbój, i oto, proszę państwa,
podbijający identyfikują się z podbijanymi, oto przypis do dziejów powszechnych, na
przykład do historii Grecji i Rzymu. Cokolwiek jednak można powiedzieć o wielkiej
przeszłości kraju, w którym mieszkańcy wciąż jeszcze posługują się językiem nahuatl
swoich przodków, mimo że potrafili przyswoić sobie mowę konkwistadorów, to
szczególna przyszłość należy do gospodarki naftowej. Pod Warunkiem...
- Pod warunkiem - mówił do mikrofonu Amata - że gospodarka ta będzie
kontrolowana przez kapitał krajowy. Jesteśmy otwarci, lecz chcemy kontrolować.
Wszystkie pola naftowe, te podwodne, wszystkie plany, wszystkie kapitały, wszystkie
wiercenia, wszystkie koncesje i licencje. Kongresmeni znają moją
opinię, senatorowie także. Obecni tu moi przyjaciele, Sanchez i Silvestro,
potwierdzą chętnie moje słowa. Żadnych ustępstw mimo nieskrępowanej inicjatywy.
Mówi się o projektach międzynarodowych spółek, ich specjalnością jest produkowanie
pieniędzy metodą przerzutową, od interesów do interesów. Powiadam, moi państwo: nie
będziemy pobłażać nikomu. Senat dopilnuje, aby interes gospodarki narodowej
uwzględniany był w każdej sytuacji, bez koncesji, które stanowią dla nas wyzwanie i
które nas obrażają, łagodnie mówiąc, na Boga! Widziałem w Europie wspaniałe wyniki
wysiłków w dziedzinie, która mnie interesuje. W nafcie. Meksyk może sobie pozwolić na
zbudowanie platformy wiertniczej większej od „Statfjord C”. Boże! Ta platforma jest
wyższa od katedry w Kolonii o 114 metrów. Widziałem to cudo zakotwiczone w
odległości 160 kilometrów od wybrzeży Norwegii, wznosi się 145 metrów nad
poziomem morza...
•
Gdyby dać szansę międzynarodowym spółkom w Meksyku, moglibyśmy z
łatwością zadziwić Europę i świat - wtrącił senator Sanchez. Przypominał mi
czarną jaszczurkę, nie wiem czemu, taką czarną jaszczurkę, jaką można
jeszcze zobaczyć w ścisłym rezerwacie wokół Gross-Glockner w Alpach.
•
Nigdy! - krzyknął senator Amata, odwracając się ku niemu z taką szybkością,
iż nie miałem wątpliwości, że ćwiczy karate. - Nie wierzę w uczciwość takich
spółek. Niewiadomego pochodzenia kapitały, niewiadomych poglądów ludzie,
międzynarodowe towarzystwo bez ojczyzny. Nie pozwolę. Tacy ludzie co
roku wywożą z Meksyku grubą forsę i tylko Bóg wie dokąd. I Bóg wie, co
robią z naszą naftą.,
•
Drogi przyjacielu, popieram pana - wtrącił się senator Silvestro. Był niższego
wzrostu niż Sanchez i tęgi, ale mimo to nazwałbym go bliźniakiem czarnej
jaszczurki. Tacy jak Silvestro i Sanchez ukradliby ostatnie śniadanie
skazańcowi czekającemu na krzesło elektryczne. Uprzedzam się do niektórych
ludzi od razu, nie zamieniwszy, z nimi słowa. Wystarczy, że na nich patrzę.
•
Interesy, pieniądze, nafta, a świat głoduje - oznajmił dostojnik w fioletach
nazywany Eminencją. - Pomóżmy światu. Prawda? - zwrócił się do mnie.
•
Nie jestem przekonany - odparłem - że można mu pomóc filantropią, rozdając
żywność, technikę, lekarstwa i pieniądze. W taki sposób jedynie pomnażamy
głód i nędzę oraz obojętność wobec pracy. Nauczmy pracować tych, którzy
potrafią wyciągać tylko ręce.
•
Więc do czego chce pan namawiać? Nazywam się pani Curtis! - powiedziała z
ogniem w oczach starsza dystyngowana dama.
- Do pracy. W przeciwnym wypadku wszyscy ockniemy się na Saharze. Praca.
Rolnictwo, regulacja urodzin, planowanie rodziny, równowaga biotopu. Praca, bez
liczenia na podział dochodu wypracowanego przez inne narody. Światu brakuje już
różnych rzeczy, ale te rzeczy to efekt pracy, a nie ślepego miłosierdzia. Czy wie pani,
dlaczego tacy Zulusi nie umierają na zawał serca? Bo nie pracują. W ich klimacie to
łatwe, ale gdyby Europejczyk przestał pracował, to umrze w czasie najbliższej zimy.
Fakt. Namawiam do pracy.
- Powinieneś się wyspowiadać, synu - powiedział Eminencja.
Odpowiedziałem skruszonym spojrzeniem. Nie wyspowiadam się, chociaż
wszechświat ogranicza mój umysł tak, że wobec tajemnic kosmosu czuję się
niemowlęciem nie mającym pojęcia, kto podaje mu smoczek i skąd bierze się pyszne
mleko.
•
Pan rzeczywiście myśli tak, jak mówi? - senator Amata spoglądał na mnie z
zaciekawieniem.
•
Chyba nie jest taki zepsuty - orzekł Eminencja.
•
Jestem okrutny i mściwy jak Harpagon, okrutny i mściwy przez moją
chciwość. Chciwość jest moją zaletą.
•
Rob, Rob - śmiała się Patrycja. - Tatusiu, Rob jest zalany. Dajmy mu jeszcze
szampana!,
Wypiłem szampana. Ingerencja Patrycji z pewnością odwróciła ode mnie uwagę
towarzystwa. Zresztą w takim towarzystwie łetw.o zapomina się o wszystkim z
wyjątkiem polityki i interesów. Nie zapomniała o mnie czarna dama z różowymi perłami.
Otarła si-} o mnie i od. razu poczułem się szalenie naelektryzowany. ‘ Ale nie chciałem,
aby to trwało, więc wziąłem; kurs prawo na burt i już mnie nie było. Wróciłem, gdy
senator Amata przedstawiał na ekranie plany stawiania wielkich platform wydobywczych
tam, gdzie spółki wiertnicze dokonały już wierceń na polecenie rządu meksykańskiego.
Moje. zainteresowanie wzrosło, gdy na ekranie zobaczyłem obszary morskie w pobliżu
Alvarado. A zatem komuś zależy na tym, by dobrać się do złóż ropy najmniejszym
kosztem! Rząd dysponuje’ koncesjami i licencjami, rząd może oddać w dzierżawę, wielki
interes, a na przeszkodzie stoi romantyczny osioł, senator Amata, zwolennik uczciwej
gry. To, co obserwował z wybrzeża Alvarado John Simon, było już jedynie finałem.
Ostatnią przeszkodą, poprawkami do gotowego już planu przyssania się do ropy.
Przyglądałem się Patrycji, była urocza. Pojawił się jej brat, zapewne programowy
kontestator. Z pewnością jeździ połatanym garbusem, tak, z pewnością rupieciem ze
złomowiska, za dwadzieścia zielonych, a do poduszki czyta pasjonujące działa - Harvard
Student Agencies opowiadające o tym, jak zwiedzić świat za sto dolarów mając na
koncie sto tysięcy. Jak poznawać Europę, sypiając na osiach wagonów pierwszej klasy.
Pewnie całą garsonierę ma zawaloną arcydziełami z gatunku „Let’s go: Europę and the
World”, a po obiedzie złożonym z zupy żółwia złowionego u brzegów Polinezji, trufli
bawarskich i przystawkach z astrachańskiego jesiotra czytuje księgi frachtów osobistych
„Thomas Cook Continental Timetable”, te opasłe kontynentalne rozkłady jazdy kolei i
promów. Blady intelektualista gardzący drogimi ciuchami i konwenansami, palący
szczególnie cuchnący gatunek kubańskich cygaretek. Ojciec chce wybudować drugi
Meksyk, a syn kończy ekskluzywną uczelnię, uczestniczy w marszach pokoju i z
obrzydzeniem myśli każdego dnia, że jest bogaty i że powinien utrzymywać
przynajmniej kilku bezrobotnych, którzy z obrzydzeniem myślą o jakiejkolwiek pracy...
•
Zatem, kolego, z jakim programem wkraczamy do senatu? - usłyszałem głos
senatora Silvestro.
•
Wszystko dla Meksyku. Wojna - kombinatorom.
•
Wielkie interesy to zawsze kombinacje. Czy sądzi pan, że zawsze niemoralne?
- Jeżeli przeciwne są naszym interesom – to zawsze i Oklaski.
•
Podobasz mi się - powiedziałem do Patrycji, która pojawiła się przy mnie
nagle i oparła na moim ramieniu. Przejrzyste koronki sukni tuliły się do jej
małych piersi.
•
Tak? Ożeń się ze mną. Chcę czegoś z bąbelkami, gdzie jest szampan, chodźmy
do baru ach, już widzę płynącą ku nam tacę z kieliszkami!
- Ożenię się z tobą, ale tylko w Gretna Green, to taka szkocka wioska na
pograniczu Anglii. - Dlaczego tam?
- Jestem bigamistą, a w Gretna Green kowal udziela ślubów. To celtycki obyczaj.
- Więc jesteś cyltyckim bigamistą?
- Otóż właśnie, Patrycjo.
- Wiedziałam!
•
Co takiego?
•
Jest w tobie urok, Rob.
•
Naprawdę, Patrycjo?
•
Celtyckiej ruiny! - I już jej nie było.
Otarł się o mnie mały ugrzeczniony Japończyk, ten sam, którego zaczepiał
pewien starszy gość. Był zawiany. Chciał mnie potrącić z lewej strony, ale właśnie tam
miałem webleya, więc odsunąłem się lekko.
- Hej! - zawołał przyjaźnie.
- Hej. Już po Pearl Harbour, przyjacielu?
- Jestem storpedowany.
•
Powabna sprawą.
•
Jeszcze jak. Zaraz zatonę.
Odpłynął. Pojawiła się przy mnie krucha, maleńka dama, bardo sędziwa, ukryta w
kilku pokładach sukni z czarnej mory, z siwą, rączej białą głową, szyję miała ukrytą w
starych hiszpańskich koronkach, była stara i umiała to dźwigać z łagodną rezygnacją,
kobieta z końca „pięknej epoki”, jakby wyszła z ram starego obrazu. Takie damy potrafią
płatać figle, przypomniała mi się sztuka „Arszenik i stare koronki”, więc gdy wyciągnęła
ku mnie pomarszczoną białą dłoń ze złotą tabakierką, uprzejmie odmówiłem.
•
Ktoś mi mówił, że inwestuje pan w wycieczkowce. Wie pan, za moich
młodych lat nie mówiło się „wycieezkowce”. Atlantyk pokonywały wspaniałe,
ogromne statki pasażerskie Ach, panią, wynajmowałam tam zawsze bajkowe
apartamenty. Płynęliśmy przez Marę Atlanticum, a ja tańczyłam na
marmurowych posadzkach, w tiulach i brabanckich koronkach, ach, panien
miałam wtedy ładne ciało i miałam co pokazywać, a byłam bardzo śmiała,
lecz, naturalnie, nic ponad to. Ach, panie, kochali się we mnie Caruso i Gigli.
Ach, panie! To nieprawda, że Caruso dostał wylewu krwi do gardła podczas
próby, w Metropolitan. Nie, Jego serce stanęło oniemiałe, ponieważ
powiedziałam mu: „Nie”.
•
Wstrząsające,
- Nieprawdaż? A wracając do wycieczkowców...
ROZDZIAŁ XVI
Parnie w drogocennych koronkach wyjaśniłem, że lubię podróżować tylko
luksusowymi statkami, standard pięciogwiazdkowych hoteli, o to mi zawsze chodzi. Jeśli
ktoś lubi yankesów, to proszę bardzo,- taki „Norway”, karaibski supertramwaj zabiera 2
400 pasażerów, ale są i spartańskie jednostki, jak „World Discovered”, „World
Explorer”, każdy z nich zabiera tylko po stu £o ci. Je li kto lubi europejski styl
ś
ś
ś
podró owania, to niech pami ta, e zachodnioniemiecka „Europa” jest wi ksz , od
ż
ę
ż
ę ą
„Normandie”, a luksus, a
ł skawa pani. Można tam mieć wszystko, a dla leniwych, którzy
nie lubią opuszczać łóżka, pokładowa telewizja transmituje obrazy mijanych wybrzeży,
filmy o mijanych miastach, obrazki z życia miejscowej plaży dla nudystów, programy z
kamer umieszczonych pod kadłubem statku. Są przyjęcia wydawane przez (wynajętych
arystokratów z wielkimi nazwiskami, ale bez pieniędzy. Można się wtedy wydać za mąż,
jeśli się ma pieniądze...
•
Jeśli jednak - mówiłem - ktoś lubi żaglowce, to polecam „Sea Cloud of Grand
Cayman”, pełny przepych i komfort z Gza-sów złotych lat Hollywoodu,
prawdziwy old-timer. Ludzie nowocześni mogą korzystać z żaglowców z
ożaglowaniem modułowym, sterowanym przez komputery. Gdyby Kolumb
dożył naszych czasów i ujrzał żagle sterowane komputerami, bez majtków na
romantycznych rejach, mój Boże!
•
Czy tam także można się wydać za arystokratę? - spytała koronkowa dama.
- Naturalnie. Ale kosztuje to górę złota.
Zauważyłem, że otacza mnie duże towarzystwo. Senator Amata stał tuż przy mnie
i przypatrywał mi się.
•
Mam przyjaciela w Hamburgu - wtrącił. - W stoczniach Lindenaua, Bremer
Vulkan, Sloman Neptun i Laeisz powstają cuda techniki, żaglowce początków
XXI wieku. Świat jest wspaniały, bo ludzie powracają do żaglowców. Lubi
pan żaglowce?
•
Żaglowce, konie i kobiety, panie senatorze.
•
Ba! Musimy o tym wszystkim porozmawiać. Wie pan, chciałbym
zrekonstruować stary „Cutty Sark”. Co pan o tym sądzi?
•
Najpiękniejsze ożaglowanie w dziejach żaglowców. Ale mnie wystarczyłby
„America I”, ten przedwojenny.
•
Rozumiem pana, to była klasa, rasowy projekt. Żaglowce i kobiety. Musimy o
tym pogadać.
„Wcisnął mi jakąś kartkę i znikł w tłumie gości, w którym przeważały kobiety w
sukniach obnażających co się dało, widocznie w tym roku jeździły tylko do Paryża i
tylko do Niny Ricci, bo wszystkie w opiętych sukniach, bardzo sexy, w amarantach,
czerwieniach, turkusach i fioletach, jedwabiach, aksamitach, niektóre pomysły, te w
czerni i bieli, nawet mi się podobały. Spojrzałem na kartkę podaną mi przez senatora
Amatę. Było to zaproszenie na prywatne spotkanie do jego rezydencji położonej na
jednym ze wzgórz otaczających Mexico. Zaledwie zaznajomiłem się z tym faktem,
znowu otarła się o mnie bardzo elektryzująco czarna dama z różowymi perłami, ona też
podała mi kartkę. Przeczytałem. „Jutro w »Parnasse«„. „Parnasse” była. to. kawiarnia,
intelektualistów przy placu Coyocan.
Silvestro i Sanchez byli ‘serdecznymi przyjaciółmi Amaty, właśnie usłyszałem,
że biurko chippendale zostało przez nich zakupione w Londynie. Prezent dla drogiego
Amaty. Wabili go do sali, w której stał ten wielki grat, Amata ociągał się, otoczony
gośćmi, ożywiony, wręcz tryskający witalnością, mówił o swoich planach politycznych,
przede wszystkim o nafcie. Zadłużenie Meksyku? Bzdura! Inteligentna gospodarka
naftowa i walka wydana różnym szulerom i szantażystom naftowych giełd, ostrożne
operowanie koncesjami - to proste wyjście z kryzysu.
Duże, prostokątne drzwi sali, gdzie stało biurko chippendale. Senatorowie
Sanchez i Silvestro, i ich sekretarz zapraszają Ama-tę. Ten się wymawia. Jeszcze tylko
ten jeden film w sali z ekranem. Film o starych żaglowcach. Około trzydziestu minut.
Potem...
- Potem przyjmę wasz miły prezent i uściśniemy sobie ręce przed kamerami,
przyjaciele...
Wtedy właśnie pomyślałem, że t o musi się stać w tej sali, przy biurku
chippendale. Obojętne, czy senatorowie Silvestro i Sanchez zamieszani są w spisek czy
nie... Już byłem o tym przekonany, lecz jeszcze nie wiedziałem, jak to się stanie. I wtedy
przyszła mi do głowy myśl. Popatrzyłem na przeciwległą ścianę wieżowca należącą do
„Oil of Mexico”. Na ciemne okna tej posępnej ściany. To proste. Śmierć przyjdzie
stamtąd Niespodzianie. Jak w Alvarado. W Alvarado Johna Simona zabił zawodowiec.
Jednym celnym strzałem. Teraz to się powtórzy. Za jednym z tych czarnych prostokątów
podniesie się długa, oksydowana lufa i jeden strzał oddany przez zawodowca zakończy
wszystkie kłopoty przeciwników senatora Amaty Ile mam czasu? Film o starych
żaglowcach ma trwać około pół godziny Potem Amata podejdzie do biurka chippendale,
stanie na tle okna, a w tamtej części wieżowca, w jednym z pustych pokoi biurowych
zawodowy morderca spokojnie naciśnie na spust, trzymając \v lunecie głowę senatora
Amaty.
Nie miałem problemu z otwarciem ciężkich rozsuwanych drzwi do korytarza,
który prowadził do przeciwległej części wieżowca. Wsunąłem się tam, zamknąłem za
sobą rozsuwane drzwi. Korytarz oświetlony był tylko lampkami awaryjnymi przy
drzwiach po obu jego stronach. Gruby dywan skutecznie tłumił moje kroki. Szedłem
szybko i cicho. Po kilkudziesięciu metrach korytarz skręcił pod kątem prostym w prawo.
Znowu długi szereg drzwi. Liczyłem te drzwi, obserwując jednocześnie klosze świateł
wind. Nie zaświeciły się ani razu. Przystanąłem. Teraz powinienem znajdować się na
wprost apartamentów „Oil”.
Nie nacisnąłem klamki. Przez chwilę stałem przed tymi drzwiami. Wciąż
obserwowałem światła awaryjne wind, świeciły słabo, prawie niewidocznie, natomiast
światła sygnalizacji ruchu były martwe. Czyżby cała ta część gmachu była pusta?
Wyjąłem z kieszeni krótką, gumową rurkę z obu stron zakończoną gumowymi muszlami,
jedna z tych muszli łączyła się z rurką - metalowym, prostokątnym pudełeczkiem, druga
muszla była przyssawką. W części metalowej mieścił się maleńki układ scalony, a całość
była bardzo skutecznym elektrofonem pozwalającym słyszeć każdy dźwięk za drzwiami,
każdą rozmowę w promieniu dziesięciu metrów. Drzwi czy ściana nie stanowiły
przeszkody. Po włączeniu stopnia wzmocnienia mogłem zwiększyć promień podsłuchu.
Za drzwiami panowała zupełna cisza. Nacisnąłem klamkę. Wszedłem. Znalazłem
się w dosyć obszernym pokoju biurowym, pełnym aluminiowych segregatorów.
Podszedłem do okna, rozchyliłem żaluzje. Widziałem okna salonów „Oil”. Również okna
sali z biurkiem chippendale. Ale biurka nie było widać. Gdyby morderca chciał oddać
strzał z tego miejsca, to mógłby trafić senatora Amatę. Odległość czterdziestu metrów.
Drobnostka. Ale jeżeli chciał mieć pewność, że trafi, że w polu jego lunety nie pojawi się
nagle inny człowiek, to musiał wybrać inne miejsce. Z pewnością już je wybrał.
Czy w tej chwili znajduje się w wieżowcu? Muszę przyjąć, że tak. Jeżeli otrzymał
rozkaz wykonania zadania, to nie pozwoli na to, aby jakiś przypadek pokrzyżował jego
plan. Czy posługuje się, tak jak ja teraz, elektrofonem? Mogę przyjąć, że nie.
Przygotowano mu wszystko. Musi tylko celnie strzelić. Ale powinienem być ostrożny.
Jakie miejsce wybrał morderca? Z pewnością nie na tym samym poziomie co
salony „Oil of Mexico”. Gdybym ja na przykład miał się podjąć takiego zadania,
pomyślałbym, że skośny tor lotu pocisku zapewni skuteczność wykonania zadania, nawet
gdyby w moim polu obserwacyjnym pojawili się koło senatora Amaty inni ludzie
Spośród kilku głów widocznych w polu obserwacji łatwo jest trafić tę wybraną. Pocisk
będzie stalowo-rozpryskowy, z łatwością przebije grube szyby ze sztucznego szkła,
mówię, z łatwością, to znaczy, że wybije w nich tylko okrągły otwór i najpierw
rozpryśnie się głowa senatora Amaty, zanim otaczające go towarzystwo posłyszy
uderzenie pocisku o szybę. Zapewne zawodowiec użyje broni dającej pociskowi znaczną
szybkość początkową, więc musi być tak, jak sobie kombinuje. Z pewnością człowiek,
którego szukam, posłuży się również tłumikiem. Jest przewidujący, przewidział
wszystko. Czy przewidział, że może mu przeszkodzić inny człowiek?
Wydawało mi się, że czas biegnie coraz szybciej, że fosforyzująca wskazówka
sekundnika kręci się z coraz większą szybkością. Włączyłem stopień wzmocnienia
elektrofonu i przyłożyłem słuchawkę do ucha. W wieżowcu panowała cisza, w tych
pomieszczeniach, które mnie interesowały. Co dalej, Bart?
Poszedłem do jednej z wind, jej drzwi były blisko pokoju, z którego
obserwowałem salony „Oil”.
Otworzyłem drzwi, gdy klatka windy stanęła na 29 piętrze. Wszedłem.
Zamknąłem drzwi. Wyszedłem na 30 piętrze. Znowu posłużyłem się elektrofonem.
Pracowałem szybko, ale ostrożnie. Pokoje tego piętra należały zapewne do działu
kierownictwa, przynajmniej te, z których znowu obserwowałem salony „Oil”. Były
umeblowane ciężkimi, kosztownymi meblami, miały skomplikowane zestawy
telefoniczne, wizyjne i intercomy, ściany dotykające ściany nośnej korytarza zabudowane
były wielkimi ‘ szafami bibliotecznymi, małe sejfy ukryte były w rzeźbionych szafach
stojących za ogromnymi biurkami. Jeden z tych pokoi był miejscem, z którego można
było strzelić do senatora Amaty bez obawy popełnienia błędu.
Usiadłem w głębokim fotelu, przy uchylonych na korytarz drzwiach. Z tego
miejsca widziałem drzwi windy. Na długim korytarzu były jeszcze dwie inne windy.
Jeżeli morderca użyje nie tej, której drzwi widziałem, to mój elektrofon usłyszy to, a jeśli
ten człowiek wybierze pokój na 29 piętrze, to na obudowie górnej muszli elektrofonu
zapali się maleńkie zielone światełko sygnalizujące pochwycone dźwięki. Będę wtedy
miał dosyć czasu, aby zjechać piętro niżej...
Ciekawe, czy ten człowiek ukrywa się teraz na dolnych czy na górnych piętrach?
Stop, Bart! Dlaczego ten człowiek nie czuwa na stanowisku? Przecież t o miało
stać się wcześniej... Senator Amata spóźnił się, ale morderca powinien czekać, powinien,
chyba... Chyba że ma wspólnika, czy wspólników w salonach „Oil”... W takim razie jest
teraz gdzieś w pobliżu. Spokojny i pewny siebie. Nie, z pewnością nie myśli d
przeszkodach. Na trop jego mógł wpaść tylko taki amator jak ja. No, bez przesady, Bart,
nie jesteś ostatnim osłem. Robótka przygotowana przez Syndykat i kogoś, kto ukrywa się
za pseudonimem „Pedro Gormaz” jest wprost koronkowa, musisz przyznać. Stop! Muszę
przeszukać sąsiednie pomieszczenia... Pomieszczenia... Poszedłem tam. Znalazłem
toaletę i łazienkę z białego i czarnego marmuru, po drugiej stronie małego korytarza
salonik i małą sypialnię, jeszcze jeden korytarzyk i pokój sekretarek. Sprawdziłem drzwi.
Zamknięte. Wróciłem do gabinetu z oknami na wprost okien salonów „Oil”, przez cały
czas starałem się niczego nie dotykać. Położyłem na parkiecie elektrofon, drzwi na
korytarz pozostały uchylone na tyle, bym mógł widzieć migocące światełko windy,
gdyby ktoś ją włączył. Nasłuchiwałem.
Dlaczego ten człowiek jeszcze nie przyszedł? Byłem już pewien, że musi. mieć
wspólnika informującego go o sytuacji.
Wstałem z fotela. Podszedłem do jednego z długich okien. Wydawały się
szczelnie zamknięte, ale jedno z nich, prawe, obok drewnianej krawędzi boazerii,
uchylało się, wychodziło na mały taras. Okna piętra poniżej nie miały takiego tarasu. W
porządku. Facet będzie strzelać chyba z ‘tego miejsca.
Wróciłem na swoje miejsce. Na prawej piersi miałem małą, zgrabną, srebrną
piersiówkę, prezent od moje] przyjaciółki Joy Galson Nie dotknąłem piersiówki. Znowu
wstałem, podszedłem do okna. W sali z biurkiem chippendale był już tłum gości.
Widziałem sylwetki senatorów Silvestra i Sancheza, mignęła mi postać Partycji. Teraz...
Spojrzałem na elektrofon. Zielone światełko migotało ostrzegawczo, alarmowało.
Spojrzałem przez szparę w drzwiach. Światełko windy; którą widziałem z mojego
miejsca, spływało szybko w dół. A więc morderca czekał na jednym z górnych pięter...
Za chwilę miałem go zobaczyć.
Nałożyłem tłumik i odbezpieczyłem webleya. Miałem go przedtem na prawej
łydce, zamocowany elastycznymi zapinkami. Rozsunąłem drzwi do korytarzyka
prowadzącego do prywatnych pomieszczeń, wziąłem z podłogi elektrofon. Wsunąłem się
do. korytarzyka.
Czekałem.
Blisko.za drzwiami usłyszałem szelest kroków. Do diabla! Zapomniałem je
zamknąć! Teraz facet wycofa się.
Wyciągnąłem webleya. Jeżeli „on nie wejdzie do gabinetu, ja będę musiał wyjść...
Przez chwilę, bardzo długą chwilę nic się nie działo. Zastanawiał się, czy wejść.
Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Dobrze widziałem drzwi.
Przylgnąłem do ściany korytarzyka, gdy tamten wszedł.
Zamknął drzwi. Jego sylwetka przesuwała się na jaśniejszym tle ściany. Nie
zapalił światła. Stanął przy oknie. Otworzył drzwi-prowadzące na taras. Poszedł w głąb
pokoju. Wrócił, postawił przy drzwiach tarasu mały stolik. Czuł się jak u siebie. Był
przygotowany.
Postawił na stoliku walizkę. Otworzył ją. Szybko wyjmował z niej jakieś
przedmioty. Naturalnie, części broni. Pracował sprawnie, zwrócony twarzą w stronę
tarasu. Z przeciwległej części wieżowca, z salonów „Oil” dobiegały dźwięki muzyki.
Ucichły. Mężczyzna stał nieruchomo na tle otwartych drzwi tarasu. Czekał. Był dosyć
wysoki i barczysty. Błysnął płomyk’ zapalniczki. Poczułem zapach dobrego tytoniu.
Potem przybysz zgasił papierosa. Podniósł złożoną broń. Obserwował tamto okno przez
lunetę, krótko, fachowo, opuścił broń. Wciąż czekał. Powoli wyciągnąłem
odbezpieczonego webleya. Myśli przelatywały przez moją głowę. Obezwładnić go,
zanim podniesie karabin po raz drugi? Co potem? Gdyby moi przyjaciele, z którymi
niedawno rozmawiałem w Museo Nacional de Antropologia, chcieli posłużyć się policją,
miałbym teraz święty spokój i pracowałbym na moim stanowisku archeologicznym na
zachodnim wybrzeżu... John Simon dostał kulę w czoło, Jane Ławry zaginęła, Vernon
popełnił samobójstwo, Murray musi się ukrywać, mnie chciano wyekspediować w
powietrze. Na co mogę liczyć? Tylko na siebie.
Mężczyzna wyciągnął rękę po leżący na stoliku karabin. Podniosłem lufę
webleya. Gdy repetował broń, pomyślałem, że mogę go’ powstrzymać, unieszkodliwić,
ale strzelę w ostateczności. W obronie własnej. Bardziej interesują mnie odpowiedzi na
pytania, które chciałbym mu zadać. Wydawało mi się, że przestałem oddychać i,
rzeczywiście, oddech mój stał się tak płytki i ostrożny, że mogłem sobie powinszować
ciśnienia i krążenia. W walizce leżącej > na stoliku zamigotało światełko. Nie
dosłyszałem fonii. Widocznie ktoś, wspólnik tego gościa, dawał sygnał, uruchamiając w
odbiorniczku leżącym w walizce świecącą diodę. Dranie mają wszystko dopracowane.
Ostrożni do końca. Przewidujący wszystko. Ale nie przewidzieli mnie. Ten świetlny
sygnał mógł oznaczać tylko jedno. Mogłem sobie wyobrazić, że Silvestro, Sanchez i
Amata podchodzą do biurka chippendale... Mężczyzna na tle okna tarasu znieruchomiał.
Czarna linia lufy obniżyła się trochę...
- Rzuć broń! - powiedziałem szybko, wyraźnie. Celowałem w jego sylwetkę
wzdłuż lufy webleya.
Nie posłuchał.
Był bardzo szybki.
Zwinął się jak przygotowany na odparcie ataku kot.
Byłem o ułamek sekundy szybszy. Strzeliłem. Zwinął się na tle okna tarasu w
ogniu z mojej broni. Strzału prawie nie było słychać. Nie zdołał nawet nacisnąć na spust
karabinu. Upadł
Przez chwilę stałem u wejścia do korytarzyka. Potem, trzymając webleya w
wyciągniętej ręce, podszedłem powoli. Uklęknąłem przy leżącym, przyłożyłem lufę na
jego karku, prawą stopą nacisnąłem mocno na jego lewe ramię. Poszukałem tętna. Nie
żył. Wyjąłem z jego prawej ręki karabin. Składany, bardzo precyzyjny grat. Miał kaliber
webley-scotta, 11,4, ale poza tym w niczym nie przypominał tamtej broni. Doskonała,
współczesna produkcja na specjalne zamówienia, robota w krótkich seriach, ceny bardzo
wysokie. Tylko dla fachowców i znawców. Luneta o. czternastokrotnym przybliżeniu. W
magazynku pięć stalowych pocisków ze specjalnymi koszulkami rozpryskowymi na
czubkach. Podszedłem do okna, podniosłem karabin, spojrzałem na przeciwległą ścianę
wieżowca. Amata, Sanchez i Silvestro ściskali sobie dłonie. Popatrzyłem na nich przez
lunetę karabinu. Głowę senatora Amaty miałem jak na dłoni. Piękna rzecz taka luneta.
Odłożyłem karabin. Przedtem wyjąłem pocisk z komory i pięć pocisków z magazynku.
Odwróciłem leżącego na plecy. Wróciłem do okna, zamknąłem drzwi prowadzące na
taras i żaluzje. Poszukałem tastru lampy na biurku, zapaliłem lampę. Jeszcze raz
podszedłem do mężczyzny leżącego na dywanie Jego twarz, gdyby nie zastygły na niej
wyraz zaskoczenia, byłaby twarzą człowieka przeciętnego, miłego sąsiada i kogoś, kto
bardzo regularnie płaci podatki, nigdy nie przekracza dozwolonej szybkości na drodze i
nie wydaje pieniędzy w sposób rzucający się w oczy. Cera blada, twarz gładko wygolona,
ciemne włosy zaczesane do tyłu, ciało muskularne, dłonie o długich palcach. Nie miał
przy sobie innej broni. Portfel... Bruno Menotti, komiwojażer, czeki podróżne, ponad
tysiąc dolarów gotówką, obywatel jednej z republik w środkowej Ameryce, urodzony we
Włoszech. Z pewnością poza wszelkimi podejrzeniami, żadnych konfliktów z prawem.
Syndykat meksykański kierowany przez kogoś o nazwisku Gormaż musiał dobrze
wybrać, za pośrednictwem innego Syndykatu... Mniejsza o nazwisko, ten gość mógł ich
mieć bardzo dużo. Paszport? Także bez znaczenia. Coś takiego można zdobyć, kupić...
Na wszelki wypadek sfotografowałem moim minoxem tego Bruna Menottiego i
wszystkie, dokumenty, jakie miał w portfelu.
Skończyłem i byłem gotów do wyjścia. Podszedłem do okna. W salonach „Oil of
Mexico” bawiono się jeszcze. Mam ochotę zatańczyć z Patrycją.
Wyszedłem na taras. Zapaliłem papierosa. Zatem wrócę tam. Nawet nie
zadzwonię anonimowo na policję. Ktoś wejdzie tu jutro i znajdzie jakiegoś Menottiego z
dziurą w czole, a obok precyzyjny karabin kaliber 11,4. Jutro? Już dzisiaj, za kilka
godzin, pierwsze przychodzą tu zapewne sekretarki. Zgasiłem papierosa, w zasadzie było
błędem, że zapaliłem go na tarasie, ale sprzymierzeniec zabójcy, przebywający w
salonach „Oil of Mexico”, mógł dojrzeć to maleńkie światełko w ciemności, i mógł
pomyśleć o człowieku, który teraz już nie żył. Czy się znali? Wątpliwe. Sprzymierzeniec
z salonów „Oil”. miał tylko nadać sygnał oznaczający, że senator Amata zbliża się do
biurka chippendale. Menotti, czy jak tam nazywał się ten facet, nie życzył sobie żadnych
przypadkowych świadków, znajomości i z pewnością nie życzył, ich sobie Syndykat...
Stop, Bart, myślisz stanowczo zbyt wolno. Trzej senatorowie wymienili serdeczny uścisk
dłoni, reporterzy krążyli wokół nich, błyskały flesze, a gdzieś w Mexico, albo poza
Mexico ktoś czekał na telefon... Nie” nie na telefon, zapewne na poranną prasę, aby
dowiedzieć się o zabójstwie senatora Amaty... ale mogło też być i tak, że ktoś teraz dziwi
się, dlaczego Amata żyje, dlaczego nie padł strzał? Czy może tak być, Bart?
Powinieneś stąd szybko zniknąć, chłopcze.
Zamknąłem drzwi tarasu, żaluzje, zasunąłem ciężkie firany, zapaliłem lampkę na
stoliku przy drzwiach w korytarzyku prowadzącym do prywatnych pomieszczeń,
padające stamtąd światło wystarczyło mi, bym uporządkował wszystko, to znaczy usunął
wszystkie ślady, jakie mogłem zostawić w tym pokoju i na składanym karabinie.
Byłem odwrócony plecami do drzwi. Błąd. Powinienem zablokować zamek.
Schowałem już mój elektroniczny aparacik nasłuchowy. Błąd. Gdy posłyszałem szelest
za plecami, było już
ZA
późno. Nie odwróciłem się nawet. Karabin z pustym
magazynkiem trzymałem w prawej ręce.
•
Broń... - posłyszałem cichy głos. Rzuciłem karabin na podłogę.
•
Podnieść marynarkę! Podnieść prawą rękę, wyżej, lewą powoli ujmuj broń,
rzuć ją. - Puściłem webleya. - Lewa ręka do góry.
Lekkie kroki na dywanie. Poczułem twardy ucisk pod lewą łopatką. Zostałem
pozbawiony pistoletu wiszącego na plecach. Kroki w stronę biurka. Skrzypnięcie
obrotowego fotela.
- Proszę się odwrócić.
Wykonałem polecenie. Nie za szybko, aby nie sprowokować porcji ołowiu.
Chyba obaj byliśmy zaskoczeni, ale on bardziej niż ja.
•
To pan?!
•
Ja, panie Jimenez.
•
Jakże mi przykro, podwójnie przykro, doktorze Bart.
•
Wiem. Teraz już wiem.
•
Co pan wie?
•
Wyobrażam sobie, że wypuścił pan psa na trop... Chodziło o komputer Johna
Simona, jego obserwacje i dyskietki, o których musiał się pan dowiedzieć.
Wyobrażam sobie, że ktoś obawiał się, iż sprawa „ostatecznego przekonania”
senatora Amaty przestała być tajemnicą i ja miałem być tym facetem, który się
dowie, czy jest tak rzeczywiście. Wykończono Sitndna, ponieważ był uparty i
uczciwy. Wykończono Vernona, ponieważ nie zgodził się na współpracę. Jane
Ławry milczała zapewne, nie chciała sypać przyjaciela, więc pozwolił mi pan
pracować dalej. Doktorek Bart ma dobry węch, znajdzie co trzeba, a potem
dostanie prezent, kaliber 11,4. Zgadza się?
Jose Jimenez milczał. Siedział sobie w fotelu i milczał. Wysoki urzędnik ważnego
urzędu, który był między ludźmi namawiającym mnie w Museo Nacional de
Antropologia do współpracy, do sprowokowania Syndykatu...
•
Czy jest pan w tej chwili bardzo zaskoczony, Bart?
•
Nie, panie Jimenez.
•
Podejrzewał mnie pan?
•
To nie byłoby aż tak proste. Ale skojarzyłem sobie... tak, coś sobie
skojarzyłem...
•
Co na przykład?
•
Nalegał pan wtedy, w Mexico, abym pozostawał z wami w kontakcie
radiowym. Nie wydało mi się to słuszne jako metoda sprowokowania kogoś z
Syndykatu. Chciał pan mieć mnie na muszce, co? To właśnie sobie
skojarzyłem z faktem, że gdzieś, kiedyś, widziałem coś, co wzbudziło moje
podejrzenie. Krótko mówiąc, od samego początku ktoś znany panu i mnie znał
częstotliwość mojej radiostacji. Łatwo sobie wyobrazić, że prowadził nasłuch.
Sydykat uznaje rozum, interes i logikę. Żadnych sentymentów, żadnej etyki,
słabszy przegrywa, prawda? Przez cały czas miałem być na muszce. Ale nawet
to, że moja przyczepa pozostawiona w Mexico została nafaszerowana
plastikiem i wyleciała - w powietrze - z pewnością miała wylecieć razem ze
mną - nie dałoby mi jeszcze dowodu przeciw panu. Dowód dałby mi może
ktoś inny, panie Jimenez...
•
Któż, panie Bart?
•
Czy mogę opuścić prawą rękę i wyciągnąć z lewej kieszeni marynarki
fotografię?
•
Co to za fotografia, panie Bart?
•
Została wykonana w Berkeley, panie Jimenez. Jedna ze sfotografowanych tam
osób mogłaby mi coś o panu powiedzieć - Proszę mi dać tę fotografię.
Szybciej, albo strzelam! Miał piękną berettę z tłumikiem, bardzo długim
tłumikiem.
Duży kaliber.
Rzuciłem fotografię na biurko. Jimenez spojrzał na nią. Musiała zrobić na nim
wrażenie. Duże wrażenie.
- Jak pan do tego doszedł, do diabła?
-’ Amatorszczyzna, wie pan, zasadniczo jeszcze nie porzuciłem marzeń o
zrobieniu kariery w archeologii. Przypadek, daję słowo. Zawsze muszę trafić na jakiś
przypadek. To nieznośne. - A jak pan doszedł do wniosku, że dzisiaj... że tej nocy ma
zostać zabity senator Amata? - Jimenez przechylił się przez olbrzymie biurko, jego twarz
wyrażała niekłamaną ciekawość. Beretta spoczywała pewnie w jego lewej ręce. Prawą
zapalał papierosa.
•
Czy mogę usiąść? Będę grzeczny.
•
Proszę stać! Więc - jak?!
- Po pierwsze wiadomości zgromadzone przez Simona. - Nie powiedziałem, że
również przez Ławry, bo nie wiedziałem, czy dziewczyna jeszcze żyje, jeżeli żyje, to nie
mogę powiedzieć
czegoś,
GO
mogło sprowadzić na nią śmierć. - Po drugie, jego dyskietka z nagraną
rozmową, w której padają słowa o „ostatecznym, przekonaniu senatora Amaty”. Kojarzę
to sobie z wielką forsą, naftą, upragnionymi przez Syndykat koncesjami, ale jeszcze nie
mam pewności. Wpada mi do ręki gazeta, popołudniówka, o powrocie senatora Amaty
do Meksyku. Dowiaduję się, kim jest Amata, jakich ma przyjaciół i jakich przeciwników.
Dalej, dowiaduję się, że Amata ma wydać przyjęcie w południe 15 lipca. Kojarzę coraz
szybciej. Śmierć w południe. Propozycja dla kogoś. Potem czytam sprostowanie. Że
przyjęcie odbędzie się wieczorem. Jestem jak dziecko zaczytane w komiksach. Wbijam
sobie do głowy, że to jest rozkaz dla wynajętego mordercy. Zabić senatora Amatę.
Przychodzę na przyjęcie, na ogól bywam na przyjęciach wyłącznie po to, aby degustować
- alkohole. Przypadkowo, daję słowo, trafiam na trzydzieste piętro i widzę gościa
składającego karabin. Wyraźnie „interesuje go to, co dzieje się w salonach „Oil of
Mexico”. Proponuję mu, żeby był spokojny, ale on jest bardzo niespokojny i bardzo
szybki, więc muszę strzelić. Strzelam. On pada. Nazywał się Bruno Menotti, ale czy to
ważne, pewnie nawet w kwaterze Interpolu w Paryżu nic o nim nie widzą. W każdym
razie fantazjuję dalej: Menotti został wynajęty przez Syndykat, aby zabić Amatę.
Przeszkodziłem mu w tym. To dobry uczynek i będzie mi kiedyś policzony, gdy zalany
pojadę do nieba...
•
A co pan powie o mnie?
•
Mógłbym założyć, że zjawił się pan tu przypadkiem, ale to byłby żart. Ta
część gmachu jest pusta, a pan jest dobrym znajomym Amaty, więc byłby pan
teraz na przyjęciu, a nie tutaj. Chciał pan się upewnić, czy Menotti wykonał
zadanie? Nonsens, Jimenez. Kojarzę dalej... Pan chciał go po prostu zabić.
Zgadza się? Pewne ważne sprawy załatwia pan osobiście, co?
•
Właśnie tak, doktorze Bart. Wykończy! pan doskonałego fachowca i
pokrzyżował pan moje plany i plany innych ludzi. Źle, Bart. Czy domyśla się
pan, co będę musiał zrobić?
. - Jasne, Jimenez.
•
Więc co zrpbię?
•
Zabije mnie pan. Smutny koniec Roberta - D. Barta. Zawsze chciałem umrzeć
w ciepłych pantoflach i przy kominku. Czy może pan odpowiedzieć na jedno
moje pytanie, Jimenez?
•
Proszę pytać, Bart.
- Czy ten Menotti zabił Johna Simona w Alvarado?
Jimenez uśmiechnął się lekceważąco.
- Pan nie docenia Syndykatu, doktorze. John Simon był płotką, która natknęła się
na
wielki
łup.
Chcieliśmy
go
pozyskać.
Odmówił. Żądaliśmy, aby oddał nam swoje „dowody”. Odmówił.
Z ramienia kilku agencji amerykańskich zajmował się śledzeniem dróg przemytu
narkotyków z Kolumbii przez Meksyk do Stanów. Na sprawę senatora Amaty i nafty
wpadł przypadkowo, przynajmniej tak twierdził, chociaż ja i moi przyjaciele sądzimy, że
było inaczej, że otrzymał od kogoś informacje...
•
Powiedzmy, że Langley, panie Jimenez?
•
Powiedzmy, że z Langley - głos Jimeneza był bardzo poważny. Bardzo
chłodny. - Pan dużo wie, Bart. Szkoda, że nie pracuje pan dla Syndykatu. A
może...?
•
Nie, Jimenez. Jestem konserwatystą i miewam skrupuły moralne.
•
W dzisiejszych czasach?!
•
Niestety, to głupie, ale już taki jestem. A wracając do zabójcy Johna Simona?
•
Syndykat ma mnóstwo możliwości. Po prostu ktoś strzelił. Kaliber, ten sam,
ale Menotti nie strzelał. Sprawa Amaty to co innego, musieliśmy to
zaplanować. Wynajęliśmy człowieka i dostarczyliśmy mu broń.
•
Rozmowy prowadzono może w Szwajcarii? Może w „New Information
Agency”?
•
Zaczynam pana doceniać. Pan umie się domyślać. To sztuka. Do diabła, nie
sądziłem przedtem, że ktoś taki jak pan pokrzyżuje nasze plany!
•
Sądzę, że ktoś jeszcze będzie ogromnie zawiedziony, panie Jimenez.
Ostatecznie Jimenez strzeli. Więc niech przynajmniej dowiem się jak najwięcej.
Po co? Nie wiem. To już nie będzie mi potrzebne.
•
Kogo pan ma na myśli, doktorze?
•
Powiedzmy... powiedzmy, panie Jimenez, że. mam na myśli kogoś, kto tu i
ówdzie występuje jako Pedro Gormaz.
Jimenez zesztywniał w swoim fotelu.
Nie opuszczając rąk zrobiłem dwa kroki, lufa beretty podążyła za mną. Usiadłem
w fotelu na wprost biurka i położyłem nogi na blacie.
- Ostatni papieros, Jimenez? Jesteśmy przecież cywilizowanymi barbarzyńcami,
co?
Pchnął ku mnie skórzaną papierośnicę z wytłaczanym złotym wzorem. Stara,
hiszpańska robota. Że też taki głupek jak ja musi do końca analizować, co jest co. „Co
mnie obchodzi ta skórzana papierośnica.
•
Proszę wyłożyć wszystko z kieszeni.” Nie lubię nieboszczyków.
•
Są nieprzyjemni - przyznałem uprzejmie. - Tacy... no, chłodni, nieprawdaż?
Wyłożyłem minox, statywik, elektrofon, walkie-talkie, papierosy i parę innych
drobiazgów. Moja broń była już w posiadaniu Jimeneza. Rzuciłem na biurko kartę
identyfikacyjną odebraną tamtej dziewczynie.
•
Co pan wie, Bart, o człowieku, którego nazwał pan Pedro Gormaz?
•
Może coś wiem...
- Proszę powiedzieć, jeszcze pan żyje i może żyć.
Pokręciłem głową.
•
Chce pan dopaść moich przyjaciół. Fatalny ruch, Jimenez. - Żegnam doktorze.
- Beretta uniosła się lekko, zaraz ukąsi. Za plecami coś usłyszałem. Jimenez
patrzał wciąż na mnie.
•
Proszę wejść, kapitanie - powiedział. - Będzie pan musiał tu posprzątać.
ROZDZIAŁ XVII
Człowiek, który wszedł do pokoju, milczał. Stał przy drzwiach, nie mogłem go
widzieć.
- Sądzę, doktorze Bart - powiedział Jimenez - sądzę, że miał pan przed sobą
przyszłość. Naprawdę nie byłem do pana uprzedzony, ale należy pan do tych graczy,
którzy nie potrafią wycofać się z gry w odpowiedniej chwili. Wiedział pan przecież, że
jeżeli ktoś staje na drodze takiej organizacji jak Syndykat, nie może liczyć na względy.
Mamy taką piękną noc, a ja muszę strzelić...
Rzeczywiście, nie mogłem liczyć na żadne względy. Wprawdzie moja walkie-
talkie była włączona przez cały czas od chwili, gdy Jimenez poprosił mnie, abym
podniósł ręce i rzucił broń. Udało mi się dotknąć kontaktu nadajnika i potrafiłem
wyobrazić sobie minę Arrabala siedzącego teraz w swoim samochodzie i słuchającego z
zapartym tchem mojej rozmowy z Jimenezem. Gdyby na jego miejscu był mój przyjaciel
Jost, z pewnością znalazłby sposób, aby tu przyjść, może za późno, ale z pewnością
rąbnąłby Jimeneza. Arrabal to kochany chłop, ale poza tym mimoza. Mimo to zachowuje
się znakomicie, pozostając na odbiorze i nie włączając mojego nadajnika. Będzie mógł
powiedzieć to i owo w ambasadzie brytyjskiej, jestem, pewien, że tam pójdzie. Moja
mała w Szwajcarii będzie wiedziała, że jej tata nie leżał na brzuchu, przed jakimś tam
Syndykatem, do pioruna! Gdybym uprzedził o mojej eskapadzie mojego kumpla,
kierownika działu kultury Majów w Museo Nacional de Antropologia... Ale nie ufałem
nikomu, wolałem działać sam i teraz, płacę... Ciekawe, że
taki inteligentny facet jak Jimenez nie dostrzegł, że walkite-talkie jest włączona.
- Nie jest panu przykro, Bart? - Jimenez bawił się ze mną. To nie świadczyło o
jego klasie.
•
Posłuchaj, Jimenez, co ci powiem. Wymieralność gatunków zwierząt
przebiegała w normalnych warunkach z częstotliwością jeden gatunek na
tysiąc lat. W naszych czasach jeden gatunek wymiera w ciągu jednego roku.
Zakłócenie równowagi środowiskowej i tak dalej, kapujesz? Załóżmy, że
należę do specjalnego gatunku, więc odejdę trochę szybciej.
•
Znam kogoś - odezwał się Jimenez - kto także ubolewa nad wymieralnością
gatunków. To wielki myśliwy. Ale nie przypuszczam, aby ubolewał nad twoją
śmiercią.
Rany boskie! Teraz miałem już absolutną pewność, że wiem, kto kryje się za
dwoma słowami: „Pedro Gormaz”.
•
To ktoś ważny? - spytałem.
•
Bardzo. Najważniejszy. Tyle możesz wiedzieć. I koniec.
•
Koniec. Strzelaj.
Wskazujący palec spoczywający na spuście beretty drgnął.
Facet stojący za moimi plecami musiał zrobić coś nie tak, bo na twarzy Jimeneza
pojawiło się nagle ogromne zdumienie. Jednocześnie usłyszałem strzał, ale nie był to
strzał z beretty, która razem z bezwładną ręką Jimeneza opadła na biurko. Jimenez
siedział wciąż w fotelu, ale już nie żył. Czerwona plama na jego białej koszuli
powiększała się szybko. Zdecydowałem się zapytać, czy mogę się odwrócić. Byłbym
absolutnie zdumiony, gdybym zobaczył Arrabala,i, naturalnie, to nie był on.
•
Dobry wieczór, Metysie - powiedziałem.
•
Dobry wieczór, gringo - powiedział kapitan Raja. Ten - cholerny, cierpliwy
sęp Diego Raja. Byłem wypompowany. Sięgnąłem po piersiówkę, widząc, że
Raja chowa broń, ale przedtem, nim dotknąłem piersiówki zawierającej pewną
ilość szkockiej destylowanej na prawdziwym szkockim torfie, wyłączyłem
wal-kie-talkie.
Raja przyniósł sobie jakieś krzesło i usiadł przy mnie.
•
To był dobry pomysł - powiedział.
•
Pomysł z czym?
•
Z walkie-talkie. Mam coś takiego. Jimenez też miał. Powinienem przyjść już
po wszystkim tak sobie życzył, ale kiedy usłyszałem twój głos, uznałem, że
muszę się spieszyć.
•
Wiedziałeś, że ktoś poluje na senatora Amatę? Brałeś udział w tym świństwie,
Raja? Jeżeli tak, to jesteś największym bydlakiem spośród wszystkich
Metysów.Cygaro? - spytał Raja. Odmówiłem.
•
Powiedziałem, to było chyba w czerwcu, że należę do służby specjalnej?
Zgadza się, doktorze Bart? Potem, chyba w Ła Vencie, gdy zastanawialiśmy
się nad śmiercią Billa Vernona, powiedziałem panu - Raja traktował mnie
teraz z chłodną uprzejmością, czuł się urażony tym, co powiedziałem mu
przed chwilą, winny czy nie, Metys to człowiek dumny -’ powiedziałem więc
panu, że odstawiono mnie na boczny tor. Nie byłem dostatecznie ugodowy i
upierałem się, że muszę wyjaśnić sprawę Johna Simona i zaginięcie Jane
Ławry. Miałem też podejrzenia dotyczącego tego, co dzieje się na morzu, na
wysokości Alvarado. Ten Simon był bardzo nieufnym gościem, ale powiedział
mi kiedyś, że „przygląda się aferze”, tylko tyle powiedział. Możliwe, że
wiedziałem mniej niż on,)ale wcale nie chciałem być ślepy. Mam zasady,
chociaż to pewnie - brzmi dziwnie w tym miejscu, W obecności dwu
nieboszczyków...
•
Ja strzeliłem w obronie własnej, Raja! - powiedziałem ostro.
•
Tak czy inaczej chciał pan unieszkodliwić tego człowieka. Ja strzeliłem z
premedytacją.
•
Kropnął pan swego szefa. Dlaczego?
•
Powiedziano mi tu, w Mexico, że Jose Jimenez, wysoki urzędnik państwowy,
wykonuje ważną pracę. Nie był moim szefem, ale zajmował tak wysokie
stanowisko, że wezwano mnie, abym go chronił, gdyby miało go spotkać coś
złego. Jimenez twierdził, że Amata szkodzi naszym interesom naftowym, ze
jest skorumpowany. Nie mogłem w to uwierzyć... Kiedy nadał mi pan sprawę
samochodu Jane Ławry porzuconego w pobliżu Tepozteco, postanowiłem już
nie spuszczać pana z oczu. Wiedziałem, żo póii też’interesuje się szaradą
rozwiązywaną przez Jorna Simon,? Był pan sprytny i zgubił pan moich ludzi
po opuszczeniu Gualupity. Podejrzewałem, że wie pan coś o tym archeologu z
la Venty, Benie Murray’u, ale ukrył go pan diabelnie dobrze. Szedł pan na
całego” tak sobie pomyślałem. Moi ludzie trafili na pana w Mexico, przy
parkingu, na którym wyleciała w powietrze pańska przyczepa. Naturalnie
wiedziałem, że zmienił pan wóz. Pomogło to panu o tyle, że straciłem pana z
oczu w okolicy placu Hidalgo. Musiał się pan dobrze zadekować, a swój nowy
wóz zostawił pan dostatecznie daleko od miejsca, gdzie pan się zatrzymał, nie
mogłem przeczesać całej dzielnicy. Zresztą, nie miałem takich możliwości
jako - policjant, a moja zbytnia ruchliwość wzbudziłaby czujność ludzi
Jimeneza. Wie pan, w pewnej chwili nie wiedziałem, komu bardziej ufać.
Jemu czy na przykład panu...
•
I lak pan z tego wybrnął?
Raja wydmuchnął kłąb dymu z cygara. Wzruszył ramionami.
- Słyszałem, że ma pan opinię uczciwego gościa. O Jimenezie słyszałem, że jest
bezwzględny i twardy jak głaz. Gdy otrzymałem polecenie stawienia/się w wieżowcu
„Oil of Mexico”, nie wiedziałem, o co chodzi. Jimenez powiedział mi tylko, że
cokolwiek się stanie, nie wolno mi mieć wątpliwości, że wypełniam właściwe polecenia.
Wiedziałem, że w wieżowcu jest jeszcze jeden zaufany człowiek Jimeneza... nie, nie
wiem kto to jest, nigdy go nie widziałem, może zresztą Jimenez kłamał, nie mając do
mnie pełnego zaufania, on podobno ufał tylko sobie.:- Dobra zasada. Co dalej?
•
Czekałem w tej części wieżowca na wezwanie Jimeneza. W jego gabinecie na
trzydziestym pierwszym piętrze. Czy pan wiedział, że Jimenez jest jednym z
udziałowców „Oil of Mexico”?
•
Nie. Ale teraz już wiem. Wal pan dalej, Raja.
•
Kiedy Jimenez zjechał na trzydzieste piętro, włączyłem moją waikie-talkie.
Takie dostałem polecenie, nie chciał używać telefonów. Miałem przypadkowo
taką samą częstotliwość jak pan. Więc czekałem w ciemnym pokoju. I wtedy
usłyszałem pana rozmowę z Jimenezem. Nie miałem już wątpliwości.
Żadnych.’ Ja, wie pan, doktorze, też potrafię myśleć. To przyjęcie w salonach
„Oil”, dwuznaczna rola Jimeneza, moje podejrzenia, podejrzenia Simona,
nafta, senator Amata i pan, doktorze. I pańska sytuacja. Jeśli Jimenez chciał
pana rąbnąć, to znaczy, że słuszność była po pańskiej stronie, a on jest łotrem!
•
Słuszne rozumowanie. Dobrze się stało, że zdążył pan przyjść. Zawdzięczam
panu życie, kapitanie Raja.
•
Również swojej przytomności umysłu. Włączył pan waikie-talkie Ale na co
pan liczył, na miłość boską?
•
Na nic, albo że ktoś zdecyduje się coś zrobić... Nie, chyba chodziło mi o to,
żeby nie poddać się do końca.
Nie chciałem powiedzieć Rai, że Arrabal czeka na mnie w swoim samochodzie.
Sprawą, która mnie pociągnęła, to ciemny wir, a Arjrabal powinien powrócić do swej
uroczej Ko teczki. Dosyć nagrzeszył, teraz powinien zaopiekować się urzędowo porządną
dziewczyną. Bo Koteczka jest porządną dziewczyną. Mam nosa w takich sprawach,
nigdy się nie mylę. A jeżeli się pomylę, to i tak nie przestanę być feministą.
•
Tak czy owak - powiedziałem - przybył pan w ostatniej chwili, Beretta
Jimeneza już miała mnie ukąsić. Kapitanie, szalenie nie lubię uczucia
wdzięczności...
•
Uratował pan senatora Amatę. To ja jestem panu wdzięczny!
•
Więc obaj będziemy sobie wdzięczni, ale to takie niezręczne.
Cierpliwy sęp Raja uśmiechnął się. Po raz pierwszy tej nocy.
•
Więc co pan proponuje? - spytał uważnie przyglądając się koniuszkowi swego
cygara.
•
Cóż. Zostańmy przyjaciółmi. Co pan na to?
•
Hm... Dobrze, gringo.
•
Cóż... dobrze, Metysie. Co dalej? Właściwie, czy musiał pan strzelić? Chcę
wiedzieć, czy Jimenez zdecydowałby się zabić mn«e, gdyby mu pan
powiedział: ręce do góry, gra skończona?
•
Kie wiem, przyjacielu. Ale wiem, że był dostatecznie potężny, by pogrążyć
mnie i utrzymać się na powierzchni. Załóżmy: Jimenez nie strzela, odbieram
mu broń, mam nawet świadka, pana, pan dużo wie... Ale ja, przyjacielu, nie
miałbym żadnej pewności, że Jimenez stanie przed sądem. Tacy jak on kierują
sędziami. A ja doszedłem do wniosku, że taki łotr jak - Jimenez musi ponieść
karę. Wymierzyłem ją. Może mnie pan potępić. Nic mnie to nie obchodzi.
•
Nie jestem sędzią. Pytanie: co zrobimy ze zwłokami Jimeneza i tego drugiego?
•
Co ja zrobię. Bo pan musi się ulotnić. Wróci pan do salonów „Oil of Mexico”,
a ja sprowadzę tu dyskretnie policję Martwy Jimenez nie może mnie
zaatakować ani jutro, ani pojutrze. Nie wiem, co uczynią jego przyjaciele
Nie-
:
znam ich. Ale Jime-.. nez jest martwy. Amata jest żywy Więc co uczynią
przyjaciele Jimeneza i ci, którzy wynajęli zabójcę?
•
Sądzę, że będą. siedzieć cicho. Ale pańska kariera, Raja, wy-i daje mi się
skończona. I pozostanie Syndykat, który zmiata ze swojej drogi każdego
robaka. Musi pan o tym pamiętać.
•
Mam rodzinę. Trochę się boję, ale czuję się również dobrze, bo kiedy jutro
zabiorę się do golenia, będę mógł spojrzeć sobie w oczy. Jak myślisz,
przyjacielu, czy to takie ważne w dzisiejszych czasach?
•
Zwłaszcza w dzisiejszych, przyjacielu... Mam myśl.
•
Słucham cię uważnie.
•
Jest fotografia, a na’ tej fotografii ktoś, kogo Jimenez uznał za nadzwyczaj
ważną osobę. Sądzę, że wiem, gdzie szukać tej osoby. Jimenez powiedział o
niej „to wielki myśliwy”... Zakładam, że gdyby udało mi się unieszkodliwić
tego człowieka, miałby pan - w Meksyku spokojniejsze życie.
Wziąłem z biurka fotografię, którą pokazałem Jimenezowi. Raja przyjrzał się
człowiekowi, którego na niej wskazałem. Podniósł głowę i popatrzył na mnie ze
zdziwieniem.
- Znam go - powiedział. - Błądzisz, przyjacielu.
- A jeżeli nie błądzę, przyjacielu?
•
Potrzebujesz mojej pomocy?
•
Czułbym się raźniej.
- ..... Dobrze. Teraz zjeżdżaj stąd, a ja zastanowię się, co powiedzieć policji.
•
Wyobrażam to sobie tak: dzwonisz do kwatery policji i meldujesz o śmierci
Jimeneza, został zastrzelony na posterunku, gdy usiłował przeszkodzić
zastrzeleniu senatora Amaly. Na miejscu jest również trup zawodowca. Mogę
zostawić broń, z której go kropnąłem, a ty możesz ją wcisnąć do ręki
Jimeneza. Ale kto za-zbił Jimeneza? Policja znajdzie twój pocisk, wystrzelony
z twojej broni i weźmie cię w obroty. Jeżeli Jimenez był tak wpływowy jak
mówisz, to wyjdzie na bohatera, a ty wyjdziesz na mordercę. Kto wie, że
towarzyszyłeś tej nocy Jimenezowi?
•
Nikt. Tak powiedział. Miał jeszcze kogoś w tym gmachu, ale to tylko płotka z
dalszej obstawy.
•
Dawno znałeś Jimeneza?
- Tacy jak on lubią mieć pod ręką różnych ludzi. Szefowie policji w Veracruz i
Quetzalcoalcos to jego ludzie. Moje śledztwo prowadziłem na własną rękę.
•
Więc nie wierzę, aby nikt nie wiedział, że przyjechałeś do gmachu „Oil” z
Jimenezem. Pozostaje sprawa twojej broni.
•
Mogę ją wyrzucić, to nierejestrowany colt. Nie użyłem służbowej broni.
- Daj mi to żelastwo. Ja zmykam, ty robisz swoje.
Dał mi numer swojego telefonu w hotelu. Wyszedłem z gabinetu. Miałem
wątpliwości co do takiego rozwiązania. Zamknąłem drzwi. W głębi korytarza paliła się
tylko jedna lampa nad drzwiami windy. Figura, która potoczyła się w moim kierunku,
zaskoczyła mnie. Co tutaj robi ten cholerny Japs?! Szedłem wolno. Mała kula w białym
smokingu, z ciemnymi gładkimi włosami na czubku głowy wciąż toczyła się ku mnie.
Mały Azjata z salonów „Oil”. Był pijany, uśmiechał się szerokim, przyjacielskim, ale i
pijackim uśmiechem.
- Hej, Japs! - zawołał bełkotliwie. - Stary pan zwyciężył, dużo i szybko pił, byłem
grzeczny
i
też
piłem.
Pearl
Harbour
na niekorzyść Japsów.
Zachwiał się na nogach. Byłem czujny, ale Japs poderwał się nagle w powietrze.
Poczułem straszliwy ból w pobliżu mostka, mimo że zdołałem ustawić się bokiem. Potem
jeszcze dwa następne wybuchy bólu w nerkach sparaliżowały mnie na kilka sekund.
Tymczasem to żółte jajo uderzyło jeszcze dwa razy z piekielną precyzją i zdumiewającą
siłą. Nogi ugięły się pode mną, moja głowa była pusta, serce było z ołowiu. Zobaczyłem
w mdłym świetle lampy windy błysk stali. Ratuj się, Bart, człowieku! Udając, że padam
na podłogę, osunąłem się na prawe kolano i z podpartej prawej ręki kopnąłem
Japończyka w nadgarstek. Wypuścił rewolwer, wrzasnął. Wyrwałem jego webleya i
wtedy, gdy miałem nacisnąć spust, posłyszałem cichy szczęk zapadki drzwi. Z boku
wyrósł wysoki, chudy cień Diega Rai. Błysnął długi ogień z jego broni i biały smoking
znieruchomiał na podłodze. - Możesz iść o własnych siłach? - spytał Raja..
•
Z pewnością. O, do diabła, łobuz był dobrze wytresowany... Kręcił się
przedtem w salonach „Oil of Mexico”...
•
Szukał swojego pana zapewne.
•
Jimeneza?
•
Oczywiście.
•
Słuchaj, Raja, mamy już trzech nieboszczyków. Zostaję tul to znaczy zrobimy
szybko przegląd tego piętra, potem ja zawiadamiam senatora Amatę i
przychodzę tu z nim, a ty dzwonisz po swoich kumpli. Tak będzie chyba
najlepiej I musimy się spieszyć. Nie mam wcale pewności, że tylko ty
odebrałeś z nasłuchu moją rozmowę z Jimenezem. - Znowu nie powiedziałem
o Arrabalu, chciałem go trzymać z daleka od tej sprawy.
To był najlepszy z możliwych pomysłów Senator Amata ściskający rękę kapitana
Rai na polu bitwy, na tle gości z salonów „Oil”, policji, dziennikarzy, których z
pewnością będzie chciał widzieć tej nocy, i to wszystko beze mnie, bo nie chcę, aby moje
zdjęcie obejrzał w porannej gazecie człowiek z fotografii Jane Ławry, któremu muszę
złożyć wizytę. Przyrzekłem Benowi Murray’owi, że uczynię wszystko, aby odnaleźć
Jane. Biedny chłopak jeszcze wierzył, że dziewczyna żyje. A ja wierzyłem, że człowiek,
którego chcę odwiedzić, wie, co się stało z Jane i że jest odpowiedzialny za wszystko, co
wydarzyło się dotąd.
Tej nocy mogłem przyznać, że senator Amata to właściwy człowiek na
właściwym miejscu. Przyjęcie w salonach „Oil of Mexico” nie zostało niczym zakłócone.
Amata obejrzał osobiście pole bitwy na trzydziestym piętrze, nie przybył, naturalnie,
sam. Poczekał na przybycie policji Sfotografował się z Rają, ale beze mnie, bardzo go o
to prosiłem. Gazety poranne przyniosły pierwsze doniesienia i zdjęcia. Pojawiły się
fotografie Menot-tiego i Jose Jimeneza. Pierwsze artykuły o Syndykacie dążącym do
zdobycia koncesji nowych pól naftowych. „Kto za tym wszystkim stoi” - wołały tytuły
gazet. „Nie pozwolimy na naruszanie naszych narodowych interesów” - oznajmiał
senator Amata i wierzyłem, że tacy jak on dotrzymają słowa. Więcej takich jak Amata, a
nie będzie tego całego gadania o fin de race, czy fin du globe, są jeszcze ludzie, którzy
potrafią walczyć o poszanowanie prawa i zwykłą przyzwoitość. Powiedziałem o tym
mojej przyjaciółce Joy, do której zadzwoniłem, aby powiedzieć jej to i owo. Była w
Szwajcarii, nad Lugano. Czasami muszę z nią pogadać, mimo że okazało się, iż mamy
bardzo różne osobowości.
•
Świat może spać spokojnie - oznajmiła mi Joy - gdy żyją jeszcze tacy jak ty,
Rob. Ja też będę sypiała spokojniej.
•
Sypiasz sama?
•
Co cię to obchodzi, ty wstrętny kobieciarzu?
•
Joy - powiedziałem - Joy, jeżeli się z tobą ożenię, to tylko w Anglii i
zamieszkamy tylko w Anglii.
•
Nie cierpię cię, Robercie D. Bart i tylko przez zwykłą ciekawość pytam,
dlaczego chcesz się ze mną ożenić w Anglii?
•
Bo funkcjonuje tam prawo sprzed 350 lat, wyobraź sobie, prawo z XVII
wieku, zabraniające mężczyznom bicia żon między 9 wieczorem a 6 rano.
Podobno powstało i utrzymywane jest dlatego, że hałas spowodowany biciem
żon zakłóca spokój sąsiadom. Więc w nocy będę dla ciebie bardzo miły,
przyrzekam.
Odłożyłem słuchawkę.
Pojechałem do banku Cooka po dwu dniach od owej nocy. Zawiózł mnie tam
Arrabal. Biedak był jeszcze trochę niespokojny. Tamtej nocy siedział w swoim wozie,
czekał na mój sygnał i słuchał z przerażeniem mojej rozmowy z Jimenezem. Zażądałem
od niego, by na mnie czekał i nie wywoływał mojego sygnału, wypełnił to żądanie
dokładnie, wyobrażając sobie, że asystuje już przy moim pogrzebie. Powiedziałem mu,
że gdyby wtedy włączył fonię i zaczął nadawać, że się poci ze strachu, to naprawdę
miałby możność ujrzenia moich zwłok wynoszonych z wieżowca „Oil” do karetki
pogotowia.
Patrycja i jej brat szukali mojego towarzystwa, ale nie chciałem się afiszować.
Miałem jeszcze do załatwienia to i owo. Senator Amata żył i był bezpieczny. Ale śmierć
Simona, samobójstwo Vernona, zaginięcie Jane Ławry... czyż nie musiałem o tym
myśleć? Musiałem.,
W banku Cooka czekała już na mnie depesza od Josta. Depeszował z Genewy.
Tamtejsza prasa już pisała o próbie zamachu na życie senatora Amaty i o tajnej
działalności Syndykatu. Jost donosił mi, że w tym samym dniu, w którym gazety
przyniosły wiadomość o Syndykacie i Jimenezie, zwinęła swoją działalność, New
Information Agency” i jej szef Gantsakis ulotnił się ze Szwajcarii. To już nie była moja
sprawa, ale te dwa fakty potwierdzały moje przypuszczenia, że działalność owej agencji
była związana z działalnością „Spółki Bankowej Hansena”. Bo „Spółka” zawiesiła swoje
interesy w Mexico i Genewie jednocześnie. Nie” byłem tak naiwny aby sądzić, że
Syndykat likwiduje swoje interesy. Takie potęgi mogą ulec destrukcji, ale nie popełniają
samobójstwa. Są zbyt silne i mają zbyt wiele możliwości reorganizacyjnych. W każdym
razie dobrze namieszałem w tym kotle.
Jost dodawał w swej depeszy z Genewy coś jeszcze. Jest to wielki cwaniak i ma
niemożliwe chody. Potwierdzał to, czego dowiedział się w Mexico Arrabal...
Potwierdzał, że Pedro Gormaz w rzeczywistości nazywa się...
Do pioruna, może założę jakąś spółkę z Jostem? Jest przydatny!
W mieszkaniu Arrabala przy Płaza Hidalgo jeszcze raz przyjrzałem się fotografii
tak ważnej dla Jane Ławry.
ROZDZIAŁ XVIII
Dobrze mi się powodziło. W rezydencji senatora Amaty witany byłem jak
domownik. Patrycja była dla mnie czarująca, nawet jej brat gotów był ofiarować mi
swoje najcenniejsze trampy, stare, idealnie sprane dżinsy. Ale w kilka dni po
wydarzeniach w wieżowcu „Oil of Mexico” musiałem im powiedzieć, że mam jeszcze do
załatwienia jedną sprawę. „Szukam kobiety - powiedziałem Patrycji - i wyjaśnienia
czegoś jeszcze”. Ponieważ Patrycja była śliczną dziewczyną, więc zapamiętała tylko, że
szukam kobiety i nie zwróciła uwagi na „coś jeszcze” Nie pomógł obiad w dobrej
restauracji włoskiej, rizotto z szampanem, łososiem i truflami, ani piękny bukiet „Gou
Lafontanelle Margaux”, rocznik 1906, zapłaciłem za ową butelczynę bardzo dużo
pieniędzy. Patrycja była smutna. Diego Raja ofiarował mi swoją pomoc, ale nie byłem
zdecydowany. Wydawało mi się, że ta sprawa była wyłącznie moją. sprawą. Aha, czy
powiedziałem, że Raja odwiedził mieszkanie w dzielnicy starego obserwatorium?
Poprosiłem go, aby to zrobił bardzo szybko, zanim jeszcze gazety podały wiadomość o
próbie zamachu na senatora Amatę. Goście którzy zadekowali się w mieszkaniu Jane
Ławry, nie chcieli poddać się dobrowolnie, zatem wyniesiono ich nogami do przodu. Nie
wątpię, że byli ludźmi Syndykatu. Ale nie mogli mówić, niestety. Wątpię zresztą, czy
chcieliby mówić...
Ciekawiło mnie, na kogo tam czekali. Na mnie? Na jakiegoś przyjaciela Simona i
Jane Ławry? Albo na Jane... Miałem przeczucie, że Jane żyje. Wiem, ile warte są
przeczucia, ale moje sprawdzają się bardzo często, więc ich nie lekceważę.
Mój przyjaciel z Museo Nocional de Antropologia chciał mi wmówić, że
zdemaskowanie i unieszkodliwienie Jose Jimeneza powinno mi wystarczyć, wychodzę z
gry w dobrym stanie Byłem innego zdania. Jimenez był figurą w Syndykacie Ale
człowiek siedzący w środku tego wszystkiego był nadal szefem, a ja nie wywabiłem go z
ukrycia, jeszcze nie wybiegł ku mnie, jak przyczajony pająk.
•
Co z tego wynika? - spytałem.
•
No co?
•
Że muszą się podłożyć.
•
Kolego! To niebezpieczne, to wręcz głupie, nie jest pan zawodowym
policjantem.
•
Ale mam ambicje zawodowca. I zdobędę te pięćdziesiąt kawałków, które mi
przyrzeczono. W Szwajcarii cholernie lubią pieniądze. Akurat starczy na
postawienie chaty, drewnianej, ale mocnej, na podmurówce z kamienia.
Zawsze marzyłem o czymś takim. Czy wyobraża pan sobie, jak może
smakować fajka i szkocka w takiej chacie z widokiem na góry? Niech pan
weźmie przykłady z historii. Taki Wilhelm Zdobywca na przykład. Facet bał
się kąpieli jak diabeł wody święconej, podobno nigdy się nie mył. A jednak
przepłynął La Manche i zdobył Anglię. W jaki sposób ja dojdę do mojej
drewnianej chaty, jeżeli nie przepłynę mojego kanału? Londyn staje się
okropną dziurą i przypuszczam, że nawet Jej Królewska Mość myśli o
przeniesieniu się na prowincję.
Patrycja, miłe dziecko. Pożegnałem ją w małej hacjendzie ofiarowanej jej przez
ojca w jednej z dolin La Cima. Przyrzekłem, że jeszcze się zobaczymy. Miałem taką
nadzieję... Człowiek, z którym chciałem się spotkać, należał do tych ludzi, którzy sądzą,
że świat to zaledwie półprodukt, który można i należy kształtować na maszynie - dziejów
sterowanej przez wybranych sterników, nie dbając o cierpienia bliźnich.
•
Oto powód, kochanie - powiedziałem Patrycji, a potem senatorowi Amacie. -
Nie cierpię ludzi nieczułych na cierpienia innych. Mam robótkę. Może się
jeszcze zobaczymy. Nie, przyrzekam, że się zobaczymy.
•
Jeśli będzie pan miał kłopoty - żegnał się Amata - to zna pan drogę do mnie.
W dzień i w nocy, niech pan o tym pamięta, doktorze!
•
Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? - denerwował się Arrabal.
v
•
Jeżeli nie doniesiesz, że wykopuję topór wojenny, to wrócę, żeby wytrąbić
cały zapas twojego porto.
•
Wiesz, że umiem milczeć!
•
Wiem, wiem. Pamiętasz, jak Arystofanes donosił w swoich’ „Chmurach” na
Sokratesa? Ty nie pisujesz komedii. Nie martw się o mnie i pomóż mi w
przewiezieniu tych gratów Johna Simona do rezydencji senatora Amaty.
Śmierć Jimeneza z pewnością rozdrażniła tych’z Syndykatu. Nie chcę, żeby
Koteczka odprowadzała cię na cmentarz, przyjacielu.
•
Chcesz teraz przedstawić senatorowi wszystko, czego dowiedział się John
Simon, zanim zginął?
•
Nie mam czasu. Zrobię to, gdy wrócę do Mexico. A gdybym miał kłopoty...
na, wtedy senator Amata ma wolną rękę. Pomożesz mu w odczytaniu całego
materiału, Arrabal. Przyrzekasz?
•
Przyrzekam - powiedział Arrabal. - Ale jeżeli nie wrócisz?
•
Ech, najwyżej zbankrutuję. I wiesz, co wtedy zrobię? Będę żebrał na Oxford
Street w Londynie.
•
Dlaczego na Oxford Street?.
•
Jest tam mnóstwo przeróżnych magazynów i najczęściej można tam kupić
całkiem dobre rzeczy z przeceny. Pamiętaj, jeżeli kupujesz coś z przeceny, to
wal na Oxford Street. Ja to zrobię, zamieszkam tam, będę żebrał, kupował z
przeceny i oszczędzę wydatki na metro i autobus. Stanę się człowiekiem
jednej ulicy.
Pojechałem na dworzec główny i zadzwoniłem do córki. Musiałem usłyszeć jej
głos. Diana przebywała w Lozannie, u rodziny Josta.
•
Tato! - usłyszałem jej głos. - Cześć, tato!
•
Cześć córeczko. Wszystko w porządku?
•
Nie bardzo, tato.
•
Do licha, co się dzieje, nie denerwuj starego ojca!
•
Rozmyślałam o filozofii, tato, i... i chyba nie chcę jej studiować.
‘- Dlaczego, dzieciaku?
•
Chyba wolę historię sztuki. Myślę o tym, odkąd pokazałeś mi Fryburg i
witraże tego Polaka, Mehoffera Źle, tato? Powiedz.
•
Dobrze, dziecko^ Tylko sztuka pozwala zbliżyć się do utraconego czasu. Więc
- dobrze. Kto powiedział to o sztuce?
•
Proust, tatku?
•
Chyba, nie pamiętam, możliwe. Całuję cię i do zobaczenia. Kochasz mnie?
•
Szaleję za tobą.
•
I ja za tobą, moje serce.
•
A filozofia, tatusiu?
•
Zostaw ją starcom. To przelewanie z pustego w próżne. Z tego powodu
zwariował Schopenhauer, a Sokrates wymykał się na potańcówki, udając, że
chce głęboko myśleć w samotności. Zostań przy sztuce. Daje radość
•
Tak jest, mistrzu!
•
Doskonale. A teraz powiedz mi, że lubisz prezenty.
•
Och, przepadam. Mów zaraz, mów.
•
Dostaniesz go może w miejscu, które lubisz. Zgaduj: południe Alp, Jura,
wodospady Renu...
•
Engandyna, szwajcarski park narodowy, och, cudownie!
•
Tam nas nie wpuszczą, kochanie. Ale gdzieś w pobliżu wąwozów rzeki Inn.
Jeżeli mi się powiedzie. Chata z grubych modrzewiowych bali, z dużym
kominem i własną krową.
•
Odtańczę dziki taniec!
•
Tylko uważaj na meble. Rodzina Josta gotowa jest toczyć wojny w obronie
wolności, własności i franka szwaj carskiego.
Jak przyjmie mnie człowiek, przed którym chciałem stanąć? Czy to, że miałem w
ręku graty Simona, dyskietkę z dyspozycją „przekonania” Amaty i* kilka, innych faktów
z komputera, czy to mogło mi gwarantować bezpieczeństwo? Raczej nie. Zadzwoniłem
do tego człowieka. Nikt w jego domu nie podnosił słuchawki. Byłem uparty. Dzwoniłem
tam przez trzy dni. Czwartego dnia służący powiedział mi, że jego pan wyjechał do
Gwatemali. To było prawdopodobne. A zatem nie mam gwarancji bezpieczeństwa. Stop,
Bart, to wcale nie jest, pewne. Przecież ten człowiek nie może wiedzieć, nie może
przypuszczać nawet, że jakiś gliniarz, amator rozszyfrował zagadkę Pedra Gormaza.
Zatem? Zatem może sądzie, że nikt nie wiąże „Gormaza” ze sprawą Jimeneza. Ale jeśli
tak, to, dlaczego wyjechał do Gwatemali?
Jeśli tam teraz’ był, to zapewne w Huehuel; Gdzieś w pobliżu Huehuel w swojej
hacjendzie. Poprosiłem - Diega Raję, aby ułatwił mi zamówienie połączenia pośredniego.
Z Mexico do stolicy, do Guatemali, a stamtąd radiotelefonicznie do hacjendy. Czułem, że
Raja jest bardzo zainteresowany moimi najbliższymi planami. Zapytał jednak tylko, czy
nie moglibyśmy zrobić czegoś wspólnie Odmówiłem. Oznajmiłem mu, że mam kilka
problemów naukowych i nawet nie śni mi się przekraczanie granicy. Chcę spotkać się z
kimś w pobliżu granicy, w Tapachula. Przez kilka godzin czekałem na połączenie.
Człowiek, z którym chciałem rozmawiać, nie podszedł do telefonu, ale polecił przekazać
mi, że z przyjemnością spotka się ze mną w Tapachula. Wyznaczyliśmy sobie to
spotkanie na 25 lipca. Zapakowałem manatki do samochodu. Miałem przed sobą kawał
drogi, ale zasadniczo nie ufam liniom lotniczym i unikam ich usług, jeśli to tylko
możliwe.
•
Zatem chcesz coś zrobić sam, przyjacielu? - upewnił się Diego Raja;
•
Słuchaj, kapitanie, to skomplikowana sprawa. Muszę tam jechać sam. Każde
towarzystwo mogłoby wzbudzić nieufność. Chcę tego gościa wywabić z
Huehuel do Tapachula i przypuszczam, że jeżeli nie mylę się co do niego, to
po telefonicznej rozmowie ze mną wydał już polecenia, aby mnie śledzić.
Może mieć do dyspozycji wielu ludzi. Przez cały czas mojej drogi będzie
otrzymywał wiadomości, źe jadę sam. Przypuszczam dalej, że wcale nie
podejrzewa mnie o współudział w zlikwidowaniu tego zawodowca i Josś
Jimeneza. To ty pozowałeś fotografom i udzielałeś wywiadu, przyjacielu, i
twoje jest zwycięstwo. Musisz się trzymać ode mnie z daleka, jeżeli sieć ma
się ostatecznie zamknąć.
•
Ale przyznałeś mi się, że łączysz tego człowieka ze sprawą senatora Amaty.
Powiedziałeś też, że być może właśnie ten człowiek postarał się, za
pośrednictwem Jimeneza, abyś dotarł do tego, co widział John Simon. Poza
tym nie mamy pewności, ze on nic nie wie o tym, co zrobiłeś w wieżowcu
„Gil of Mexico”. Zlikwidowałeś wynajętego zabójcę, Jimenez nie żyje” ten
Japończyk też nie żyje, ale czy Syndykat miał wtedy w gmachu „Oil” tylko
tych ludzi? Masz taką pewność?
•
Ależ nie mam! Czy muszę ci tłumaczyć, że nie mam innego wyboru? Muszę
się wystawić na strzał, a ten człowiek przez cały czas powinien myśleć, że
jestem sam. Czy jest inna możliwość dowiedzenia się, kto kieruje Syndykatem
jako Pedro Gormaz i jaki jest związek Gormaza z całą aferą naftową i
senatorem Amatą? Jeżeli człowiek z Huehuel nie jest tym, na którym nam
zależy, to nic mi nie grozi. Stawię się na towarzyskie spotkanie i pogadam z
facetem.
•
A jeżeli ten człowiek to Pedro Gormaz?
•
Wtedy, przyjacielu, chciałbym mieć gdzieś w pobliżu kilku sprawnych
policjantów. Przyznaję.
•
Słuchaj, doktorze. Tacy jak ty i ja to właściwie nikt. Ten człowiek, nawet
jeżeli nazywany jest w Syndykacie „Pedro Gormaz”, może cię zlekceważyć.
Nawet jeżeli wie, że udaremniłeś zamach na życie senatora Amaty. Dla niego
ważne jest, aby pozostawał w cieniu. A jeżeli tego chce, to nic się nie stanie.
Ty go nie zdemaskujesz i on się nie zdemaskuje.
•
Przemyślałem wszystko. Wiem, że muszę go sprowokować. Wiem, że ukrywa
w sobie coś, Co mąci jego logiczny rozum. Pychę.- Jeżeli go przekonam, że
właściwie to ja wygrałem w tej grze, nie wytrzyma. Będzie chciał mnie
ukarać. A jeżeli dodam, że mam dowody, iż Pedro Gormaz to on, że w ogóle
do tego doszedłem, że to było możliwe, że znalazłem potwierdzenie w Mexico
i w Genewie, to... poza tym on popełnił kilka błędów i nie przypuszcza, że ja
je zauważyłem. Przyjacielu, mamy szansę.
•
Słucham uważnie i zaczynam rozumieć, że to ty jesteś pyszałkiem.
•
Dlaczego?
•
Nie chcesz mnie prosić, abym był w pobliżu! - Raja* zaśmiał się. - W
porządku, będę w pobliżu.
•
Ale dyskretnie. Nie chciałbym być ustrzelony wcześniej,
niż to będzie konieczne. Najpierw muszę zaspokoić moją ciekawość.
Raja przypatrywał mi się. Siedzieliśmy w pokoju hotelowym i sączyliśmy moją
szkocką. W pewnej chwili Diego Raja rzucił to pytanie.
•
Powiedz, doktorze: dlaczego mi ufasz? Przecież byłem...
•
Wspólnikiem Jimeneza? Wierzę, że grałeś podwójną rolę i że zagrałeś ją
dobrze. Raja, jesteś dobrym Meksykaninem. Ty naprawdę nienawidziłeś
Jimeneza. Gdybyś chciał mnie sprzątnąć, zrobiłbyś to tamtej nocy. Jedna kula
dla Jimeneza, druga dla mnie, czyż-nie? Powiedziałem senatorowi Amacie, że
obaj, ty i ja polujemy na ważnego faceta, na głowę Syndykatu, każdy na
własną rękę właściwie, ale że możemy się zderzyć i wtedy zostanie ze mnie
kupka złomuj Wydaje mi się, że senator Amata zrozumiał od razu moją myśl.
Drogi Diego. Gdyby mi się coś stało teraz czy wkrótce, to musiałbyś zwiewać
z Meksyku.
•
Ty łotrze! - Raja zaśmiał się znowu. Jego wysoka postać, zgięta w’ fotelu,
przechyliła się ku mnie. - Ty łotrze. Dobrze się z tobą pije.
•
Jasne, moją szkocką. Czy zdajesz sobie przynajmniej sprawę, jaki to rocznik?
Kroplę tego rocznika wożę ze sobą zawsze i piję tylko wtedy, gdy coś się
dzieje. Rocznik 1886, człowieku. Nie myśl sobie, że wydaję forsę na coś
takiego. To prezent od kogoś, kto może sobie pozwolić na dobre trunki.
Miałem na myśli mojego przyjaciela, amatora archeologii i kolekcjonera, lorda
Brooke z Ely w Anglii. Brooke ma rzeczywiście ładne zbiory archeologiczne i niemniej
ładną, kolekcję pełnych butelek. Jest zazdrosny o swoją piwnicę jak mężczyzna o
kochankę. Stary sknera.
Wypiliśmy jeszcze trochę i Diego Raja wyznał mi, że jest z całą pewnością
potomkiem Azteków. Zgodziłem się bez sprzeciwu, ja też miałem już trochę w czubie.
To jednak nie prze - szkodziło mi poprosić go, aby trzymał się ode mnie dostatecznie
daleko Jeżeli ktoś zachce mnie obserwować, to musi mieć wrażenie, że podróżuję sam.
Wszystkie graty, jakie miałem, pozostawiłem Rai. ‘Niech wlecze je za mną, byle
z daleka. W skórzanej wiatrówce miałem tylko moje dokumenty, w pasku wiatrówki
miałem minoxa z nowym ładunkiem taśmy, w podwójnej kieszeni dżinsów otwieranej po
rozpięciu paska - pesety i dolary, moją licencję i pozwolenie na posiadanie broni, a pod
pachą webleya Remingtona też zostawiłem Rai Pilnuj go, bracie Azteku. Samochód
wymieniłem na landrovera 110, szary kolor, silnik bardzo dobry, blacha skopana, coś
takiego na meksykańskich drogach nie rzuca się w oczy. Potem postanowiłem, że nie
zostawię remingtona Rai. Arrabal polecił mi mały warsztat samochodowy w dzielnicy
Atzapotzałco. Kazałem dospawać w landroverze skrytkę pod podłogą, zmieściłem tam i
remingtona, i pudełko naboi. Pożegnałem się z Rają w mieszkaniu Arrabala. Zdaje się, że
Raja chciał mi przemówić do rozsądku.
•
Nieźle zamieszałeś tym z Syndykatu. Nie darują ci tego.
•
Myślisz, że powinienem wrócić do Europy?
•
Strzał w dziesiątkę. Chyba tak myślę.
•
Zastanowię się, ale przedtem pojadę do Tapachuli. Chodzi mi o coś dużego,
Raja. Interesuje mnie duża ryba, kapitanie. Słuchaj, czy to prawda, że rekin
przypływa zawsze wtedy, kiedy wyczuje krew?
;- Skąd mam wiedzieć, do diabła?!
•
Nigdy nie moczyłeś spracowanych nóg policjanta na jukatańskim brzegu?
•
Ty uparty ośle - powiedział Raja i poklepał mnie po ramieniu.
Gdy ominąwszy Salina Cruz znalazłem się na nadmorskiej drodze prowadzącej
prosto do Tapachuli, ciągnąłem już równo moim landroverem. Kilka razy uzupełniłem
benzynę, bo silnik dużo palił. Raz zdrzemnąłem się na parkingu w La Puerta, ale co to
był za wypoczynek. Wkrótce ruszyłem dalej Wiatr wiejący od Pacyfiku orzeźwiał mnie.
Zielone równiny wydymały się, podnosiły i opadały, marszczyły się wzgórzami z lewej
strony drogi gdzieś dalej, by w kierunku Huehuel, poza tropikalnymi lasami, podnieść się
do wysokości czterech, tysięcy metrów już na terytorium Gwatemali.
ROZDZIAŁ XIX
Wątpię, czy nie dostałbym po łbie, gdybym przyjechał do Tapaehuli w ciągu dnia.
Poza tym numer był prosty i dobry. Ładna indiańska dziewczyna dawała mi znaki, stojąc
przy drodze. Dźwigała na głowie duży. koszyk. Zatrzymałem wóz Był wieczór.
Widziałem tę Indiankę w światłach landrovera. Pomyślałem, że jest naprawdę ładna. W
tym momencie potężny żółty dodge zajechał mi drogę. Nie mogłem liczyć na
wyminięcie. Wokoło było pusto. Do Tapaehuli był jeszcze kawałek. Ledwie pomyślałem,
że zapasowy kluczyk mojego wozu mam przyklejony plastrem do uda, dwaj nieźle
zbudowani faceci wyciągnęli mnie na drogę. Zrobili to wprawnie i bez zbytecznej
brutalności. Załadowali mnie do dodge’a, z którego wysiadł jeszcze jeden. Ten miał z
pewnością małpich przodków i wcale nie chciałem, by jego długie łapy zbliżały się do
mojej twarzy, zwłaszcza, że nie mogłem się bronić.
- Panowie - powiedziałem - panowie, mam w Tapachuli spotkanie z kimś
ważnym.
Właśnie wtedy dali mi trochę po łbie i powiedzieli, że oni wiedzą, że ja mam
spotkanie. Zapewne byliby grzeczni, gdybym się trochę nie szarpał, udając, że jestem
zaskoczony. Potomek małpich przodków nie wtrącał się. Zajął miejsce za kierownicą
mojego wozu. Widocznie wkraczał do akcji tylko w sprawach godnych jego długich,
owłosionych ramion. Co za okaz. Gdyby go wypchać i przesłać - w skrzyni do Londynu,
wzbudziłby taką samą sensację, jak pierwszy wykopany z ziemi Neandertalczyk. Żuchwę
miał nawet większą, podobną do żuchwy „człowieka z Heidelbergu”.
W żółtym pudle zrewidowano mnie, ale zabrano mi tylko broń. A potem
ruszyliśmy tak szybko, że światła Tapachuli zostały za nami i przepadły.
Nie pozwolono mi kontemplować drogi. W każdym razie nie za długo.
Jechaliśmy w stronę granicy z Gwatemalą, ale zanim ją zobaczyłem, otrzymałem potężny
zastrzyk, po którym straciłem zdolność kojarzenia. Płynąłem, w powietrzu, moja głowa
była ciężka jak ołów, nie wiedziałem kim jestem i gdzie jestem, chyba położono mnie na
rozkładanym fotelu, ale może mi się to tylko zdawało. Miałem mdłości, płuca nie chciały
się rozszerzać, a serce waliło jak młot, kontury widzianych rzeczy zatarły się, płonęły
jakimiś barwami, szarzały, ciało moje było bezwładne, lekkie, jakby chciało się oddzielić
od głowy, walczyłem o każdy skrawek myśli, nie wolno przestać myśleć, nie wolno,
najdziksze fantazje „pojawiały się w moim mózgu, usiłowałem je kontrolować, wyrywały
się, porywały mnie, rzucały w przestrzeń, jakaś twarz dzieliła się na wiele rozdętych,
wykrzywionych twarzy, poruszałem się w światach krzywych zwierciadeł, było mi coraz
zimniej, bardzo zimno, głosy, które rozróżniałem, przemieniły się w szum, zacząłem
spadać w przepaść, bezradny, bez krzyku. Gdy otworzyłem oczy, uderzyło mnie ostre
światło, chciałem krzyknąć, ale moja krtań była sparaliżowana skurczem, nie mogłem
przełknąć śliny, miałem martwe’ wargi, po dłuższej chwili moje oczy przyzwyczaiły się
do światła, wcale. nie było ostre, leżałem pod moskitierą, za którą w górze poruszały się
pióropusze palm, kłaniały mi się jak ciche i posłuszne niewolnice. Miałem okropny ból
głowy, ale myślałem poprawnie. Poruszyłem dłońmi, podniosłem ręce, potem nogi,
jednak nie mogłem wstać, byłem zbyt słaby. Przypomniałem sobie wszystko. Indiankę,
żółtego dodge’a, tych krępych facetów, którzy mnie wyciągnęli z wozu. Poruszyłem
głową, jakieś ptaki wrzeszczały nade mną, były to papugi.
Powietrze było parne, ciężkie, ale wilgotne tą wilgotnością deszczu, nie wiem,
dlaczego przypomniałem sobie Pete, służącego Jane Ławry, to on powtarzał, że spadnie
wielki deszcz. Doczekałem się. Słyszałem potężny szum deszczu, jeżeli to był deszcz
zenitalny, to spóźniony, ale był. Powoli sprawdzałem, czy mam coś’ przy sobie. Miałem
wszystko z wyjątkiem - webleya. Usiadłem na posłaniu. Moskitiera odchyliła się, młoda
Indianka podała mi wodę w szklance pokrytej rosą. Piłem łapczywie. Przychodziłem do
siebie po tym, co zrobił mi któryś z tych bydlaków z dodge’a. Możliwe, że wpakował mi
końską dawkę amfetaminy...
Położyłem się, oddychając miarowo, głęboko pracowałem płucami i przeponą.
Indianka wpatrywała się rozszerzonymi oczami w moją pierś pod rozpiętą
koszulą. Mówiono mi kilkakroć, że jestem uwłosiony w sam raz, tyle, ile trzeba, więc o
co chodzi, chyba nie spaceruje po mnie „czarna wdowa”? Rany boskie! Znieruchomiałem
idealnie. W chwilę potem zorientowałem się, że dziewczyna wpatruje się w wisiorek na
mojej szyi. Pete też go podziwiał, mojego małego Quetzalcoatla.
•
Mówisz po hiszpańsku? - spytałem cicho. Indianka skinęła głową.
•
Gdzie jestem?
•
W lasach, gdzieś tam jest Huehuel.
Moskitiera opadła. Dziewczyna uciekła. Papugi nade mną znowu darły się.
Gdzieś szumiał deszcz, dlaczego nie padał na mnie? Pomyślałem, że widocznie mam
jeszcze bzika po zastrzyku. Bzika w Gwatemali, w lasach gdzieś koło Huehuel. W
porządku. Teraz chce mi się spać. Huehuel? A więc znalazłem się tam, gdzie chciałem.
Do licha! Sprawdziłem portfel. Miałem w nim reprodukcję fotografii, której szukała Jane
Ławry. Zrobiłem tę reprodukcję w mieszkaniu Arrabala w Mexico. Mam to, a zatem,
można rzec, jestem tu na prawach gościa. Potraktowano mnie wprawdzie krótko i
węzłowato, ale żyję. Giekawe czy przeżyję, kiedy powiem: „dzień dobry, Pedro
Gormaz!”.
Jeżeli mnie przyjmie. Ale dlaczego nie miałby ze mną pogadać, jeśli
przywieziono mnie tu z takim pośpiechem i. jeżeli jeszcze nie jestem trupem?
Następnego dnia byłem już w niezłej formie. Zjadłem dużo fasoli i sałatkę
sporządzoną z mięsistych avocados, pomidorów i ślimaków. Do tego biały chleb i piwo.
Nieźle. Pozwolono mi wyjść z chaty przylepionej do górskiego - zbocza, otoczonej
gęstym wieńcem drzew. Szum, który wziąłem Za zenitalny deszcz, był szumem.
wodospadu opadającego gdzieś dalej, za ścianą
drzew, w przepaść. Potężny bicz spienionej wody chłostał głazy leżące sto
metrów niżej. Indiańska dziewczyna idąca za mną ścieżką prowadzącą od chaty do
wodospadu odezwała się do mnie. Muszę wracać, koniecznie. Przypomniałem sobie
potomka małpich przodków, rezydującego w chacie sąsiadującej z moją. Nie byłem
jeszcze w takiej formie, aby, się. od niego uwolnić, gdyby zechciał być natrętny. Jeszcze
nie byłem dość szybki. Wróciłem zatem z dziewczyną do chaty. Miała łóżko w izbie
przylegającej do werandy. Przygotowywała moje posiłki, przynosiła wodę i była bardzo
małomówna. Potomek małpich przodków przyczepiał się do niej, ale musiała mieć tu
jakiś status, bo nie pozwalał sobie na nic więcej.
Minął jeszcze jeden dzień, nadszedł wieczór. Wtedy przyszli po mnie. Ci sami,
którzy zatrzymali mnie przed Tapachulą. Towarzyszył im potomek małpich przodków.
Pomyślałem, że cokolwiek się teraz stanie, Diego Raja nie ma już żadnej szansy niesienia
mi pomocy. W Tapachuli, na terytorium meksykańskim miał taką szansę. Zatem jestem
zdany na własne siły.
Wąską ścieżką wzdłuż urwiska, do którego wpadał wodospad, doszliśmy do
drogi. Wpakowano mnie do wozu terenowego i ruszyliśmy. Jazda trwała około dziesięciu
minut. Wóz zatrzymał się na skraju osiedla otoczonego ciemną ścianą lasu. W jego
centrum rozłożył się niski, piętrowy budynek przypominający bardziej kamienny bunkier
niż siedzibę mieszkalną. Wnętrze było jednak zupełnie inne, utrzymane w kolonialnym
stylu hiszpańskim. Zewnątrz forteca, wewnątrz wygodna siedziba złożona z szeregu
obszernych komnat, sal łączonych korytarzami i schodami na zróżnicowanych
poziomach, pełna starych mebli, rzeźb, obrazów eksponowanych łagodnymi, dobrze
dobranymi światłami.. Siedział za długim, czarnym, lśniącym biurkiem, na którym stała
alabastrowa lampa z żółtym kloszem. Pod ścianami stały kanapy obite czarną skórą.
Pośrodku, pomiędzy kanapami, leżał wielki dywan w białe, żółte i czarne pasy. Ściany
ponad kanapami zabudowane były półkami pełnymi starych skorup. Ujrzałem tam niezłe,
polichromowane wazy, naczynia cylindryczne, wazy trójnożne, naczynia i świeczniki
figuralne, plakietki z jadeitu, figurki kobiece i męskie. Na ścianie za biurkiem wisiała
barwna, powiększona fotografia hieroglifów Majów. Gdybym miał sądzić według
rysunków towarzyszących hieroglifom, powiedziałbym, że jest to powiększona fotografia
„Kodeksu Drezdeńskiego”, prawdopodobnie z IX wieku. Pod tą fotografią oprawioną ze
smakiem w prostą ramę z surowego drewna wisiała szklana, zamknięta półka. Stały w
niej szeregiem złote figurki. Piękny zbiór. W jednym z kątów tego pokoju stała brązowa,
zwyczajna szafa. Zapewne kryła szafę pancerną. Nie zauważyłem telefonu, ale biurko,
przy którym siedział, było olbrzymie i mogło kryć mnóstwo różnych rzeczy.
•
Nieźle mieszkasz - powiedziałem przysuwając sobie jedyny w tym pokoju
fotel, także obity czarną skórą. Przesunął się bardzo łatwo, był na kółkach.
Usiadłem, nie pytając o zgodę i nie czekając na zaproszenie. - Jasne, że w
Salina Cruz nie mogłeś pokazywać takiej kolekcji. Rozumiem, że chciałeś ją
ukryć. A propos, czy nadal sądzisz, że kolebek Majów można szukać w
Gwatemali? Nie jestem bynajmiej pewien, czy mógłbyś przedstawić
dostatecznie dobre argumenty.
•
Witaj, mój drogi Robercie - powiedział uprzejmie swoim niskim,
modulowanym, spokojnym głosem. Wstał zza czarnego biurka i podszedł do
mnie. Wyglądał na człowieka niepraktycznego, > z głową w chmurach, ale w
jego siwych oczach zawsze kryło się coś twardego. Wstałem, podałem mu
rękę i opadłem na fotel. On wrócił za swoje czarne biurko.
•
Dobry wieczór, Fryderyku - powiedziałem spokojnie. Ostatecznie, jeślibym
zaczął się denerwować, nic by mi to nie pomogło.
Mój przyjaciel Fryderyk Richter uśmiechnął się.
•
O ile pamiętam, umówiliśmy się w Tapachuli - rzekłem. Fryderyk wyciągnął
ku mnie ponad biurkiem rękę ze złotą papierośnicą.
•
Istotnie, ale zmieniłem w ostatniej chwili zamiar. Najpierw chciałem z tobą
tylko porozmawiać, ale w ostatniej chwili dowiedziałem się, że nie było
żadnego przypadku w tym, iż nie pozwoliłeś umrzeć senatorowi Amacie. Mam
z twojego powodu wiele kłopotów i rozczarowałeś mnie jako przyjaciel.
Spojrzałem do tyłu Obite czarną skórą drzwi były zamknięte. Byliśmy sdmi, ale
to nie miało znaczenia. Ten pokój nie miał okien, miał za to doskonałą klimatyzację.
•
Dlaczego nie chciałeś się ze mną spotkać w Tapachuli? - spytałem.
•
Jestem ostatnio ostrożny. Tutaj czuję się lepiej, Robercie;.. Moi ludzie
potraktowali cię ostro, nie chcieli mieć kłopotów Nie na granicy, bo z tą
sprawą nigdy nie mam zmartwienia. Nie chcieli mieć kłopotów z tobą.
Przepraszam za nich. Czujesz się dobrze, prawda?
•
Dziękuję. Znośnie, jak na kogoś w moim wieku i po takim zastrzyku. Czy to
była amfetamina?
•
Tak - Fryderyk skinął głową. - O czym chciałeś ze mną rozmawiać w
Tapachuli?
Zastanawiałem się przez chwilę, zanim odpowiedziałem.
•
Mam kilka spraw..
•
Wymień pierwszą, Robercie.
•
Amerykanka. Jane Ławry.
•
Nie znam. Wymień drugą sprawę.
•
Najpierw odpowiedz na pierwsze pytanie.
•
Dlaczego kojarzysz mnie z jakąś Amerykanką? Czego się napijesz? - Nacisnął
taster na biurku.
- Poproszę o sok pomarańczowy. Więc co z tą Amerykanką?
Teraz on milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.
•
Byłem właśnie zajęty uzupełnianiem mojej kolekcji porcelany i szkła. Czy
pamiętasz może serię talerzy wielkanocnych Rosenthala?
•
Chyba tak. Projektował je Bjórn Windblad. Szczególnie seria z roku 1976
wzbudziła powszechne zaciekawienie znawców. Dlaczego pytasz?
•
Trafiłem na ślad jednego z tych talerzy, gdy wydarzyły się te sprawy. Wiesz,
nie lubię, kiedy mi ktoś przeszkadza. Więc chcesz, abym ci odpowiedział na
pytanie o Amerykankę?
•
Stanowczo, Fryderyku.
•
Podziwiałem zawsze twoją inteligencję. Ale czy zauważyłeś, że dopiero
połączenie inteligencji z pieniędzmi i władzą czyni człowieka wolnym tak
naprawdę?
•
Zależy od punktu, widzenia. Wolnym albo niewolnikiem.
•
To rzeczywiście tylko punkt widzenia. To, co powiedziałeś, Robercie. Szkoda,
że nie jesteś takim realistą jak ja. Chociaż, kto wie, może mógłbym cię
przekonać, że moja racja ma więcej punktów dodatnich, niż twoja. Wciąż
czekasz na odpowiedź?
Skinąłem głową.
•
Powiedziałem, że zawsze, podziwiałem twoją inteligencję, ale mimo to muszę
cię urazić, Robercie. Z punktu widzenia mojej organizacji...
•
Syndykatu.
•
Niech będzie. Z punktu widzenia Syndykatu, to jest z uwagi na jakość
organizacji, jesteś zerem. I pomyśleć, że takie zero pokrzyżowało nasze
plany!,
•
Jako amator jestem istotnie nieobliczalny i można spodziewać się po mnie
wszystkiego i czegokolwiek.
•
Czy pomylę się, jeżeli powiem, że nie liczysz na żadne względy?
•
Nie liczę na żadne względy. Kto wchodzi w drogę takim jak ty, musi zniknąć.
•
Doskonale. A więc... ta Jane Ławry...
•
Dlaczego jeszcze żyje?
•
Tego nie powiedziałem. I nie powiedziałem, że ją znam.
•
Tracimy czas. Właściwie już nie żyję, więc możesz być szczery, Fryderyku.
•
Interesowałeś się nią?
- I nadal interesuję. Jestem kobieciarzem i muszę ją mieć. Nie zabiłeś jej,
Fryderyku, ponieważ nie dostałeś tego, co chciałeś dostać. Komputera i dyskietek Johna
Simona. Nie mogłeś go kupić, przekonałeś się, że nie wszystko można mieć za pieniądze.
Nie udało ci się również z Vernonem. Nadal liczysz, że zapisy Simona wpadną w ręce
twoich ludzi, może szczególnie teraz, gdy twój przyjaciel, organizator zamachu na życie
senatora Amaty nie żyje, a sam senator wkrótce rozpocznie kampanię przeciw takim jak
ty. Prasa już szumi, a to dopiero początek. „Spółka Bankowa Hansena” w Mexico i
Szwajcarii zwinęła błyskawicznie żagle, jej szwajcarski szef Gantsakis zaginął bez
wieści, mu siało być gorąco, prawda? Ty sam opuściłeś Salina Cruz. Naturalnie prasa
jeszcze o tobie nie pisze, Fryderyku, nikt nie łączy twojego nazwiska z całą tą aferą i z
wieloma innymi...
Twarz Fryderyka stała się czujna, oczy miały teraz zimny, bardzo zimny blask.
- Czy sądzisz, że prasa może o mnie pisać? - spytał bardzo cicho.
- Sądzę, że może. - Dlaczego?
•
Nie jestem idiotą zupełnym. Wprawdzie zaskoczyłeś mnie w Tapachuli, ale o
tyle tylko, że zaskoczyłeś mnie tam. Jestem ubezpieczony na życie. Nawet
jeżeli uważam się już za martwego. Komputer, zapisy, dyskietki są w moim
posiadaniu. Mam, świadka, który dużo rozmawiał z Billem Vernonem i może
stanąć przed sądem (miałem na myśli Bena Murray’a, lecz nie wymieniłem
jego nazwiska). Jose Jimenez nie może już mówić; ale kropnął go wasz
człowiek, kapitan Diego Raja, on żyje i dużo wie i nie dostaniecie go...
•
Raja wiedział tylko tyle, że senator ma zostać zastrzelony.
•
Wie znacznie więcej, pracował na własną rękę, chociaż bał się Syndykatu i
Jimeneza. Ale, ale, przyznałeś, że miałeś udział w tym wszystkim!.
•
To nie jest już ważne. Mam ciebie i ty dasz mi wszystko” czego nie dostaliśmy
od Simona. A ja sam, Robercie, pozostanę poza wszelkim podejrzeniem. Ja
jestem poza wszelkim podejrzeniem.
•
Ostatecznie - powiedziałem - ostatecznie mógłbyś zwiać do twoich
^przyjaciół. Powiedzmy, do Pabla Escobara czy tego łotra Louisa Suareza. Jak
ich nazywają ludzie?. Baronami kokainy? Właśnie tak, przypomniałem sobie!
To twoi kolumbijscy przyjaciele, oni też należą do Syndykatu.
Strzeliłem na chybił trafił, ale właśnie coś sobie skojarzyłem.
•
W ogóle nie znam tych ludzi.
•
Po pierwsze to nie ludzie, to bestie w ludzkiej skórze i policja w końcu
znajdzie na nich sposób. Moi przyjaciele w Yardzie i kwaterze Interpolu
twierdzą, że są cierpliwi i chociaż Escobar i Suerez pracują w białych
rękawiczkach, to pewnego dnia wpadną. Aha,’ dlaczego kojarzę twoje
nazwisko z nazwiskami baronów kokainy? Otóż dlatego, że John Simon
pracował w Meksyku nad problemami przemytu narkotyków. Pomyślałem
sobie, że to jest co najmniej dziwne. Dziwne, że gość zajmujący się
przemytem kolumbijskich trucizn do Stanów, archeolog, ale pracownik
Langley, powtórz to sobie, Fryderyku: Langley, takie błogosławieństwo miał
Simon, zaciekawił się jakimiś koncesjami naftowymi u wybrzeży Meksyku i
robi tę nową robótkę tylko dlatego, że kocha Meksyk. Otóż pomyślałem dalej,
że te koncesje to tylko wstępny stopień i coś w rodzaju zasłony dymnej.
Oczywiście, Syndykat wie, że ta nafta to wielka forsa, ale jeśli założyć, że
senator Amata zginie, że kilku innych senatorów przeforsuje koncesje, nowe,
korzystne koncesje, na przykład senatorowie Silvestro i Sanchez - tylko tak
sobie kombinuję - to pewne fragmenty wschodniego szeflu meksykańskiego
mogłyby stać się doskonałymi punktami przeładunkowymi różnych towarów.
Nie sądzisz” Richter? Dlatego John Simon był taki uparty i dlatego jako
archeolog był pracownikiem Langley. A potem przyjeżdżam ja, wielki frajer z
Europy i pakuję się w cały ten kram i wprowadzam wielkie zamieszanie, tak
wielkie, że wielki Fryderyk Richter, człowiek nieposzlakowany, profesor
europejskich i amerykańskich uczelni zwiewa z Salina Cruz, gdy dowiaduje
się, co się stało w gmachu „Oil of Mexico”. Ładny numer, co? Więc jeszcze
raz: gdzie jest Jane Ławry. Kiedy Robert D. Bart chce mieć jakąś cizię w
łóżeczku, to nie ma na niego sposobu: Już taki jest.
•
Czynie sądzisz, że mylisz mnie z kimś innym?
•
Daj spokój. Nie miałem do ciebie zaufania od czasu, kiedy przed laty
powiedziałeś mi, że nienawidzisz myśliwych i zabijania zwierząt. Wkrótce
potem musiałem
prowadzić pewną sprawę w Afryce, chodziło o zamordowanie profesora Garricka,
ale nie tylko. Miałem tam trochę czasu, szperałem w bibliotece profesora, oczywiście za
zgodą jego żony Emmy Garrick, i wyobraź sobie, co znalazłem! Publikację „Rowland
Ward Club w Londynie, księgę niezwykle, ekskluzywnego towarzystwa myśliwych, do
których należał również Garrick. Znalazłem tam opisy najwspanialszych trofeów i
nazwiska zdobywców. Twoje nazwisko też tam było, Fryderyku. Razem z opisem
wspaniałej antylopy kudu, miała przepiękne rogi, zdaje się, że więcej niż trzy i pół skręta,
prawda? Unikat. Podobno takie kudu nie biegają już po afrykańskiej sawannie. I co
powiesz? Kiedy prowadzono mnie do twojego gabinetu, widziałem piękne kolekcje
trofeów. Te rogi były między nimi. Trzy i pół skręta. Naturalnie, to żaden dowód przeciw
tobie poza tym, że okłamałeś mnie, mówiąc, że nie zabijasz zwierząt, a ja nie ufam
ludziom, którzy mnie okłamali.
•
I co z tego, Robercie? Okłamałem cię. Co dalej?
•
Dalej? Gdy dowiedziałem się... nie, inaczej...- Gdybyś mnie wtedy nie
okłamał, może błąkałbym się jeszcze przez jakiś czas, frajer z Europy. Ale ja
już wiedziałem, że kłamiesz. Więc kiedy powiedziano mi, że pewien facet
ukrywa się pod pewnym pseudonimem i podpisuje pewne czeki tymże
pseudonimem... i że kryjąc się za nim kieruje chyba wielkim Syndykatem,
uwierzyłem. Ściśle mówiąc, powiedziano mi, i w Mexico i w Szwajcarii, że
ten pseudonim i twoje nazwisko to jedno i to samo Potem już kombinowałem,
że Syndykat to przede wszystkim ty. Romantyczny, szlachetny Fryderyk
Richter z Salina Cruz. Trochę pomogła mi pewna fotografia, którą zgubiła
Jane Ławry, a której szukali twoi ludzie. Jane Ławry i John Simon też wpadli
na ten trop, musiałeś się domyślać, jak sądzę...
•
Jaka fotografia
•
Znalazłem ją w Gualupicie. Zwykłe zdjęcie wykonane w Berkeley. Gromadka
naukowców, teraz pracujących w La Vencie. Na tym zdjęciu znalazłem ciebie,
Fryderyku. I już nie miałem wątpliwości.
•
Jakich?
•
Że profesor Fryderyk Richter i Pedro Gormaz to jedna i ta sama osoba!
Umarły się broni. Ma dowody. Zabezpieczone. Jeżeli mnie zabijesz, jeżeli
zniknę bez śladu, to wtedy ludzie, których nie znasz, uruchomią machinę prasy
i policji, nawet Interpolu. Będziesz musiał zniknąć z tego świata. ‘Nie będzie
problemu dla kogoś, kto dysponuje setkami milionów dolarów, a majątek
Syndykatu i wszelkie interesy dzisiejsze, jutrzejsze i przyszłe może oceniać na
miliardy. Naturalnie wiem, to wszystko nie jest twoje, tylko twoje, to wielki
byznes, ale zawsze stać cię na to, aby robić co zechcesz i gdzie zechcesz.
Zmieniasz miejsce pobytu, twarz, jakaś mała operacja plastyczna, jakieś
poważne, legalne interesy, jakiś nowy życiorys... Ale zniknie Fryderyk
Richter, wielki znawca Majów, badacz ich pisma... chyba posunąłeś się
naprzód?... Ach, Fryderyku, byłeś ulubieńcem europejskich uniwersytetów,
znam, studentki, które nie chciały się kochać we mnie, gdy opowiadałem o
Aztekach i już przewracały oczami, zanim ty zacząłeś mówić o tych
cholernych Majach Miałeś powodzenie, Fryderyku, jak na faceta w twoim
wieku. Zauważyłeś, że mówię w czasie przeszłym?
•
Tak.
-To dobrze, bo będziesz musiał zniknąć, Pedro Gormaz. Powiedz mi
przynajmniej, co z tą Amerykanką?
-... Żyje. Jest w złym stanie, ale żyje. Sam nie wiem, dlaczego nie kazałem jej
usunąć. Liczyłem, że się załamie, że dostanę ten komputer Simona. Teraz to już nie ma
znaczenia. Rzeczywiście, lubię kobiety i niektóre z nich zawsze lubiły mnie...
Więc trafiłem! A tacy jak on nie lubią się przyznawać do słabości. Tacy
„mężczyźni”. Stal.
•
... Zapewne dlatego Jane Ławry jeszcze żyje. Masz mocne atuty, doktorze
Bart, ale ponieważ Fryderyk Richter zniknie dla ludzi, więc twoje atuty nie są
ważne. Teraz mogę usunąć tę Ławry i ciebie. Ale szkoda mi mojej pozycji, tej
oficjalnej. Mam olbrzymią władzę w Syndykacie, ale ten głupi świat nie
miałby zrozumienia dla Gormaza. Znaczę coś jako Fryderyk Richter... Kapitan
Diego Raja... Czy nie sądzisz, że można by go sprzątnąć? Innych też, jeżeli
coś wiedzą. Jeszcze nie puściłeś w ruch twojej maszynki, możesz wrócić do
świata.
•
A co w zamian?
•
Zastanówmy się. Senatora Amatę można uciszyć. Popełniłem błąd chcąc
uderzyć w niego. Ma córkę, zdaje się, Patrycję? Można mu zagrozić. Tylko to
wystarczy. Wydasz mi komputer i dyskietki. Podasz nazwiska ludzi, którzy
wiedzą, że Richter i Gormaz to ten sam człowiek. Nazwiska wszystkich,
którzy wiedzą cokolwiek...
•
Zaraz - przerwałem - zaraz. Wtedy mógłbyś mnie usunąć w każdej chwili..
•
Potrzebny mi jest mózg taki jak twój. Teraz mówię otwarcie, bez gwarancji,
możesz wierzyć albo nie. Syndykat ceni organizację. Ty będziesz organizował.
W zamian życie, udziały w kilku przedsiębiorstwach, żadnych kawałów, obrót
czystą gotówką wybraną w różnych operacjach finansowych. I pensja. Sto
tysięcy dolarów rocznie. Na początek.
•
Wspaniale. Ale musiałbym zniknąć. Dla Yardu, dla Interpolu, dla kilku kumpli
i dla mojej archeologii. Jest też ktoś w Langley, kto z pewnością nie sypia po
nocach i chce wiedzieć, jaki gość prowadzi w Meksyku robótkę Johna Simona.
Musiałbym się zdecydować na dwie operacje, przyjacielu.
•
Jakie?
•
Najpierw na plastyczną. Musiałbym zmienić twarz. A potem musiałbym
zoperować sumienie.
•
Sumienie?! A cóż to jest, Bart!
•
Właśnie. Tego nikt nie wie, ale to coś funkcjonuje. W ogóle jestem
nienormalny i uważam, że miał rację Abraham Lincoln, mówiąc, że żaden
człowiek nie jest tyle wart, aby rządzić drugim człowiekiem bez jego zgody.
Ty w to nie wierzysz, a ja wierzę. Poza tym muszę coś napisać, proponują mi
serię wykładów w uniwersytecie Stanforda w San Francisco. W San Francisco
lubię dwie rzeczy: cable carr, tę kolejkę, i tamtejszy brunch, takie połączenie
śniadania z lunchem. Mam jeszcze inny problem. Moją starą ciotkę. Ona
mieszka w Londynie i jeśli nie powrócę do domu, staruszka zwariuje, już
ostatnio wykazywała pewne odchylenia. Czy wiesz, gdzie przebywa
najczęściej? Na Kings Road, w dzielnicy sklepów młodzieżowych. Uznaje
tylko wściekłe kolory, styl „brudna szmata do wycierania ubikacji” i nakaz:
wszystko, co moje, noszę na sobie! - Przestań, Bart. Przecież nie masz szans.
- Ty też nie masz, Richter. Musisz zniknąć. A zapowiadałeś się całkiem dobrze.
Gdyby
jeszcze
udało
ci
się
złamać
szyfr
pisma Majów.
Przypatrywał mi się podpierając podbródek zaciśniętymi pięściami.
- Jesteś złośliwy - szepnął. - Zanim cię usunę, chyba cię ukarzę. Chciałem tak
ukarać tę Ławry, ale ty będziesz tam lepszy. Wiesz, mamy tu w pobliżu starą drogę
wojskową. Co jakiś czas, ale dosyć często, pojawia się na niej nieprzyjaciel. Milczysz?
Nie pytasz? To solenopsis invicta, Bart.
Przełknąłem ślinę, może cokolwiek za głośno. Jasny gwint.
- Solenopsis invicta, czyli mrówka niezwyciężona, mała mrówka czerwona rodem
z
Brazylii,
atakuje
wszystko,
co
żyje,
zasadą
jej życia jest agresja, celem ostatecznym zniszczenie. Jad paraliżujący, atak
błyskawiczny. Cóż, zrobię siusiu i zamknę oczy, jak normalny skazaniec. Ale przedtem
pokaż mi Jane Ławry. Szaleję za nią. Richter! Ty nosisz w sobie szaleństwo władzy i
forsy, a ja jestem kobieciarzem. Czy nie dojdziemy do porozumienia? Ja też jestem
szalony.
Na co liczyłem? Przecież nie na desant kierowany przez Raję. Richter miał mnie i
trzymał mocno.
ROZDZIAŁ XX
W ciągu tej długiej nocy musiałem opowiedzieć, jak ułożyłem sobie tę szaradę.
Fryderyk Richter był ciekawy, ciekawy i próżny zapewne nie wyobrażał sobie przedtem,
że jakiś prywatny londyński gliniarz, nawet jeśli w święta zajmuje się problemami
kultury Azteków, może w końcu dotrzeć do sedna sprawy Opowiedziałem więc
Richterowi to i owo. ale przede wszystkim dlatego, że chciałem w końcu’ zobaczyć Jane
Ławry Naturalnie, nie byłem zakochany w Jane i wcale nie wiedziałem, w jaki - sposób
mógłbym jej pomóc, ale musiałem ją zobaczyć, zatem odpowiadałem na pytania
Fryderyka. Nie na wszystkie. Sądził chyba, że się bardzo boję i zapytał mnie, czy tak jest.
Odparłem:
- Jako rzekł sławetny Colas Breugnon, ludzie wielcy tworzą prawa, a ludzie mali
„muszą
im
podlegać.
I
tak
ja
podlegam
twojemu prawu, choć jest to prawo dżungli.
Skinął głową.
•
Gdybyś miał podsumować swoją robotę, Bart, to jakie popełniłem błędy, te
najważniejsze, twoim zdaniem?
•
Jak już powiedziałem, po raz pierwszy było to w Afryce. Wtedy spostrzegłem,
że kłamiesz, a więc, że nie można ci ufać, już to mówiłem. Ujrzałem twoje
nazwisko i opis kudu w księdze trofeów „Rowland Ward Club”. A przecież
powiedziałeś mi przedtem, że nie cierpisz zabijania zwierzyny. Więc
zapamiętałem sobie, że kłamiesz. Tylko tyle.
•
A poza tym?
•
Jeden z moich meksykańskich przyjaciół powiedział mi w rok później, że
jesteś podejrzany o udział w brudnych interesach. Tylko podejrzany, bo
świadek, który mógłby coś powiedzieć w sądzie, umarł w więzieniu na atak
serca. Nasze prywatne spotkanie w Museo Nocional de Antropologia, na które
zaprosiliśmy także Josś Jimeneza, jedną z wielkich figur w Mexico, dało
początek sprawie. Gdy namawiano mnie, abym wystawił sam siebie przeciwko
komuś z Syndykatu, odmówiłem. Nie choruję na przerost ambicji. Dopiero
śmierć Simona, zaginięcie Jane Ławry i namowy Rai zmobilizowały mnie.
•
Kiedy zacząłeś podejrzewać Jimeneza?
•
Konkretnie dopiero w Salina Cruz, w twoim domu. Zadałem sobie pytanie,
dlaczego Jimenez chciał utrzymywać ze mną kontakt radiowy przez cały czas.
Oczywiście po to, aby mnie mieć na oku i wyłączyć z gry w każdej dogodnej
chwili. Przyjrzałem się twojej radiostacji i spostrzegłem, że nastawiona była
na tę samą częstotliwość, co moja. Czyż to nie dziwna zbieżność? Wtedy
właśnie po raz pierwszy połączyłem Jimeneza z-tobą, a wyeliminowałem
mojego przyjaciela, szefa działu sztuki Majów w muzeum.
•
Inne pytanie, jeśli pozwolisz...
- Ależ bardzo cię proszę, z ochotą.
•
Jak wpadłeś na trop Jane Ławry?
•
Przez śmierć Johna Simona, to jasne. Ale rozwinę temat. Miałem w rękach
pewne poszlaki mówiące, że sprawa jest ważna, bardzo ważna. Zginął jego
komputer, miałem jego telefon do Łangley, wiesz, że Langley to nie kabaret,
prawda? Potem wpadłem do mieszkania Jane.w Mexico.. To było przed
ludźmi z Syndykatu, prawda? Służący Jane, Indianin Pete po prostu pokazał
mi to, czego ty szukałeś. Zadałem sobie trud złamania informacji
gromadzonych przez Simona i zdobyłem te informacje. Opuściłem mieszkanie
Jane, zanim ludzie Syndykatu tam dotarli, zwłaszcza spłoszył mnie pewien
facet, który chciał w biały dzień dostać Pete, za co ktoś inny rozwalił mu
głowę jednym strzałem. Odszukałem fotografię, którą zgubiła Jane Ławry.
Popełniłeś następny błąd fotografując się z tymi naukowcami z Berkeley, tym
większy, że w tym roku wszyscy oni pracowali w La Vencie, a jeden z nich,
Bill Vernon popełnił samobójstwo. Był szantażowany, podobnie jak Simon.
Wiesz, kto to robił? Pedro Gormaz. Kazałem dokładnie zbadać kilka spraw w
kilku bankach i dowiedziałem się dużo. Pomyślałem sobie, że Pedro Gormaz
to Fryderyk Richter, genialny gość, ale łajdak nieprzeciętny. Teczeki
podpisywane pseudonimem-hasłem bankowym to był następny błąd, Richter.
Długo myślałem, dlaczego słowo „Gormaz” nie jest mi obce i znalazłem
odpowiedź. Przypomniałem sobie, że przed kilku laty napisałeś ciekawy
artykuł o jednym z najciekawszych kościołów romańskich w Hiszpanii,
właśnie o kościele w Gormaz!...
•
Nieźle - szepnął Richter. Był zamyślony. Nieruchomy w swoim fotelu. -
Doskonale kojarzysz oderwane fakty. Ale jak dotarłeś do zapisów bankowych,
do „Spółki Bankowej Hansena” w Mexico i Szwajcarii?
•
Mam czasami wspólników, dorabiają do pensji, takie czasy. Moją kolekcję
uzupełniła dyskietka, którą Jane powierzyła pewnemu porządnemu facetowi.
Nie powiem komu, bo Syndykat ma długie ręce. Gdy odczytałem tę dyskietkę,
nie miałem już wątpliwości, że Pedro Gormaz to groźny gość i że szykuje się
coś obrzydliwego. Zamach na senatora Amatę. Amata mógł nic nie wiedzieć o
tobie, Richter, ąle był zawziętym wrogiem ludzi, którzy forsowali nowe
koncesje na wschodnim wybrzeżu, naftowe koncesje. Nie można go było
przekonać i, co gorsza, był nie-przekupny. Co robi Pedro Gormaz? Wydaje
polecenie „ostatecznego przekonania” Amaty... a John Simon nagrywa
polecenie. Nie możesz wydrzeć mu tego dowodu, jeżeli o nim wiesz, więc
Simon zostaje zastrzelony na plaży w Alvarado.
•
Jak doszedłeś do wniosku, że chodzi o Amatę?
•
Pośrednio, Richter, tylko pośrednio. Jane Ławry to inteligentna dziewczyna.
Zostawiła mi wiele wskazówek, mimo że chyba nie ufała mi do końca, nikomu
nie ufała do końca. Ona i Simon wypisali sobie kilka nazwisk, nie zapominaj,
że mieli większe możliwości, byli pracownikami Langley...
•
Ona chyba nie.- Mów dalej.
•
Gdyby nie wiadomość w popołudniówce wydawanej w stolicy i gdyby nie to,
że przypadkiem kupiłem tę gazetę, może senator Amata miałby mniej
szczęścia, prawda?
•
Z pewnością mniej! Zostałby zastrzelony.
•
To nie jest takie pewne. Kapitan Raja, wasz człowiek, miał skrupuły. W końcu
to on kropnął Jimeneza, gdy ten przebywał w gmachu „Oil”, aby dopilnować
osobiście roboty zawodowego mordercy. Kto wie, co zrobiłby Raja... chociaż
masz rację, Richter. On nie zdążyłby, nawet gdyby jego skrupuły były
zupełnie nadzwyczajne. To ja zdążyłem. Pilny czytelnik pewnej
popołudniówki skojarzyłem sobie podaną tam wiadomość o przyjęciu
wydawanym przez Amatę z rozkazem zamordowania go. I zatrzymałem
pocisk’kaliber 11,4 w lufie. Nie, nie chciałem zabić tego typa, ale ponieważ on
zabiłby mnie, więc nie miałem wyboru. Strzeliłem pierwszy i nie mam
wyrzutów sumienia.
•
Jak doszedłeś do wniosku, że Amata ma zostać zastrzelony tego wieczoru?
Mógł zginąć w jakikolwiek inny sposób i i nie tam.
•
Z pewnością. Ale zamach na Amatę to poważna sprawa. Chodziło zatem o to,
aby nie pozostawić policji żadnych śladów. Bo kimże jest taki zawodowiec,
Richter? Człowiek Syndykatu wiedziałby za dużo, zawodowiec nie stawia
pytań i nie interesują go motywy. Planuje wykonanie zadania, po czym znika i
nawet nie wie, z jakiego źródła pochodzi forsa, którą dostanie, nie wie nawet,
kto go wynajął naprawdę, bo wszystkie ślady są starannie zatarte. Działa sam,
jest spoza Meksyku, nigdy nie zwraca na siebie uwagi, regularnie płaci podatki
w swoim kraju, żyje z legalnych interesów, nie kupi luksusowego samochodu,
nie afiszuje, się z kosztowną kochanką, jest przykładnym ojcem i mężem,
kocha zwierzęta i policja nie trafi na jego trop, bo on nie miałby żadnego
motywu, bo przeciw nieniu nikt nie postawi świadka. Zresztą po co ci to
mówię, przecież sam jesteś szefem Syndykatu i wiesz, jak trzeba usuwać ludzi
i jak ich wynajmować chociaż na twoich wyżynach nie potrzebujesz się o to
martwić.
•
Dobrą robota, doktorze Bart. - Fryderyk Richter zapalił długiego papierosa,
błękitny dym uderzył w moje nozdrza. Richter podsunął mi uprzejmie
papierośnicę. - Bardzo dobra robota. Nie będziemy mogli współpracować, to
jasne, ludzie często zmieniają poglądy, ale nie potrafią zmienić siebie. Ty
nigdy się nie zmienisz...
•
Aforyzmy, jak - ja to lubię! Zgrabne absurdy życia, urocze kłamstewka i tak
dalej. Bawią. mnie, ale im nie wierzę. Nie rozśmieszaj mnie i nie bądź. taki
nadęty. Chcę rozmawiać i Jane Ławry, przyrzekłeś mi, że ją zobaczę.
•
Nie pamiętam.
•
Więc i ją kazałeś zabić?
- Jedno życie mniej czy więcej, daj spokój. Ale ona żyje. Dostanę komputer i
dyskietkę Simona?
Myślałem błyskawicznie.
- Zastanowię się - powiedziałem ostrożnie, jak kupiec badający aktywa i pasywa,
lecz chodziło mi o to, żeby zyskać na czasie.
Gdy ujrzałem Jane, zapomniałem o solenopsis invicta i o tym, jak wykańcza się
organizm sparaliżowany jadem, pokryty gorącym płaszczem bąbli, i ropy. Gdzie
dziewczyna, której przyglądałem się na plaży w Alvarado i w mojej pobliskiej samotni?
Jane Ławry była w bardzo złym stanie. Jej domek w głębi osady, ukryty za gęstwą drzew,
był do ostatniej chwili niewidoczny, dopiero po zejściu z wąskiej ścieżki i przeciśnięciu
się przez skalny przełom można było ujrzeć klatkę Jane, po prostu klatkę z pni młodych
drzew, pokrytą wielkimi, szerokimi liśćmi, ustawioną na palach wystających z ziemi na
wysokość około metra. Na werandzie leżał w hamaku jakiś człowiek. Gdy się podniósł,
aby przyjrzeć się ludziom idącym przez polanę, zdawało mi się, iż wypełnił sobą całą
przestrzeń werandy. Podniósł leniwie lewą ręką pistolet maszynowy z podłogi, oparł się o
jeden ze. słupów podtrzymujących dach klatki. Wyjątkowy drągal Takich typków
zauważyłem w osadzie wielu, czyżby Richter miał upodobania różnych Fryderyków
Wilhelmów? Z pewnością. I mógł sobie na to pozwolić. Tamci płacili za jednego drągala
więcej niż siedem tysięcy talarów, Richter zdobywa ich zapewniając bezkarność i
utrzymanie, w zamian wymaga tylko posłuszeństwa. Ślepego.
Weszliśmy po kilku schodkach na werandę. Ktoś podsunął Richterowi krzesło. Ja
musiałem stać. Otworzono drewianą kratę. Wszedłem do klatki. Jane Ławry początkowo
nie poznawała mnie. Przeguby rąk i kostki u nóg miała pokryte strupami krwi i
wrzodami. Gęste, dawno nie myte włosy spadały jej na twarz, zasłaniały oczy, odgarniała
włosy powolnymi ruchami rąk, kołysząc się na drewnianej pryczy i coś mrucząc.
•
Używałeś wobec niej siły, Richter?
•
Tylko kilka klapsów przed śniadaniem i przed zaśnięciem, aby nie
zapominała, gdzie jest. Teraz jest osłabiona, od dwu dni nie dostaje jedzenia.
Uparta dziewczyna. Poproś ją, aby powiedziała, co Simon wiedział o
Syndykacie, kto poza nim wiedział, jeżeli powie, zastanowię się i może ją
ułaskawię. Ciebie też, Bart.
•
Nie wierz mu - odezwała się Jane. Mówiła cicho, ale wyraźnie. - Tacy jak on
pozbywają się niewygodnych świadków. Syndykat zabija szybko. Jeżeli ja
jeszcze żyję, doktorze, to tylko dlatego, że przecież powinnam się załamać...
•
Jesteś dzielną dziewczyną, Jane.
- A ty jesteś głupcem, Bart - wtrącił się Richter. - Co cł mówi twój rozum, do
diabła?!
•
Coś mówi. Ale poza tym mam jeszcze sumienie, Richter.
•
Najważniejsza jest odwaga rozumu, Bart!
- Hm, czytasz Immanuela Kanta. Ja go nie lubię i nie czytam od dawna. Ktoś
powiedział, że Kant był większym terrorystą od Robespierre’a. Nie lubię terrorystów.
Zaczął padać deszcz. Nagle. Spóźniony deszcz zenitalny, o którym niedawno
mówił Pete. Zupełnie zwariowana historia, ta hiszpańska forteca w dżungli, małpy, które
nagle ucichły, i wymiana opinii o Kancie. Jeżeli mamy się wygłupiać, to proszę bardzo.
- Wiesz, Richter, dlaczego jesteś złym człowiekiem? Nie wiesz? Ja mam na ten
temat ledwie niejasne poglądy, ale Bruno Bettelheim z uniwersytetu w Chicago twierdzi,
że aby ludzie byli dobrzy, trzeba im w dzieciństwie czytać bajki. Ty więc musiałeś mieć
ponure dzieciństwo i nikt ci nie czytał bajek. Czytaj do poduszki „Freud and Man’Soul”
* Bettelheima. Choć osobiście wątpię, czy to ci pomoże... Słuchaj, Richter. Jeśli chcesz
zabić tę dziewczynę, to nie zwlekaj, a jeżeli nie chcesz, ‘to zwróć uwagę na rany na jej
rękach i nogach. Z pewnością masz tutaj gdzieś lekarza. Przywołaj go, draniu.
Richter milczał, przyglądał mi się. Jane znowu kołysała się na swoim legowisku,
patrząc tępo przed siebie. Dotknąłem jej ręki, ścisnęła mi ją leciutko palcami. Była więc
zupełnie przytomna! Naprawdę dzielna dziewczyna.
Wyjąłem z kieszeni małe pudełeczko, a z niego flakonik olejku z rośliny hohoba.
Noszę to przy sobie, bo nie lubię ukłuć meksykańskich kaktusów. Olejek hohoba to
znakomite lekarstwo na przeróżne choroby skóry, eliksir, moim zdaniem..: Zająłem się
rękami i nogami Jane. Jeden z goryli Fryderyka postąpił ku mnie, ale Richter
powstrzymał go.
•
Bart, po co to wszystko? Nie ustąpicie - zginiecie. Jesteś śmieszny, jeśli
liczysz na cud.
•
Nie możesz wiedzieć, na co liczę. A co do śmieszności, to mogę cię zasypać
cytatami na ten temat. Jakie wolisz, cudze czy moje? Na przykład Stendhal
powiedział - lubisz Stendhala? - ja bardzo go cenię - że śmieszność, musi mieć
świadków, w przeciwnym razie nie istnieje. Ja i Jane Ławry nie jesteśmy
śmieszni, zachowujemy się bardzo poważnie i w ogóle jesteśmy poważni.
Więc chcesz nas wykończyć. Stary problem. Kto nie potrafi przekonać - zabija
albo przeszkadza żyć. Zwróciłeś uwagę na tych facetów z czasów rewolucji
francuskiej? Gdy nie mogli dojść do porozumienia, obcinali sobie nawzajem
głowy. Osobliwe!
- Ratuj mnie - usłyszałem cichy szept Jane. Dobre, daję słowo. Już byłem gotów
odejść z tą odrobiną godności, na jaką mnie stać po tylu latach życia, tylko uperfumuję
chustkę, bo nie znoszę zapachu krwi, a tu kobieta apeluje do mojej rycerskości!
- Nic mi nie przychodzi do głowy poza tym, że jesteśmy w Gwatemali.
Richter zszedł z werandy, jego goryle też. Chodził w strugach deszczu, a oni za
nim. Było mi bardzo duszno. Chyba naprawdę się starzeję i moje serce nie nadąża już za
moimi myślami.
- Możesz chodzić? - szepnąłem, nacierając olejkiem hohoba ramiona Jane.
- Chyba nie, jestem bardzo słaba... - Teraz wymasuję ci nogi i natrę je olejkiem.
Muszę – ci zdjąć spodnie, pozwolisz? Chyba nie chodzisz bez majtek, jak tę wszystkie
podfruwajki... Słuchaj, nawet jeśli wypowiem tu wojnę i zwyciężę, to nie poniosę cię na
rękach do granicy, jesteś za duża, uprzedzam, że będę brutalny i powlokę cię za włosy.
- Wszystko, co zechcesz... - Uważaj, mogę to wykorzystać.
- Dobrze, doktorze - powiedziała Jane posłusznie.
- Gdybym ci teraz dał szminkę z firmy „Aster” i ciuchy z firmy „Ricci”,
mogłabyś pewnie tańczyć - mruknąłem zmieszany. Była naprawdę osłabiona”
wychudzona, a sine plamy na
/jej ciele świadczyły, że naprawdę bito ją w tej cholernej dżungli. Jest kilka
rzeczy na tym świecie, których nienawidzę i którymi się brzydzę. Jedną z nich jest
przemoc wobec kobiety. Spojrzałem na Richtera. Wciąż przechadzał się w strugach
deszczu, a świta jego goryli ciągnęła za nim. Lampa z odrutowanym kloszem kołysała się
nad werandą, rzucając chwiejne światło.
- Słuchaj, Richter - powiedziałem prostując się. - Doszliśmy do wspólnego
wniosku,
panna
Ławry
i
ja,
że
chyba
dostaniesz
naszą odpowiedź, powiedzmy jutro wieczorem.
- To rozsądne, Bart. Mogę poczekać. Oczywiście nie dam wam żadnych
gwarancji. Wy powiecie wszystko, co wiecie na temat Syndykatu i oddacie mi komputer
Simona, a ja zastanowię się, jak wam wyrazić moją wdzięczność, jasne?
- Jasne, Richter.
Ani przez sekundę nie liczyłem na jego wdzięczność. Wiedziałem, że gdy już
dostanie to, co go interesuje, zechce pozbyć się świadków. Więc po prostu chciałem
zyskać na czasie. Myślałem tak szybko, że czułem się jak facet rozgrywający
symultankę. Richter naturalnie, nie jest głupi, ale moją szansą może być właśnie
beznadziejność mojej sytuacji.
- Czy on naprawdę nie ma broni? - usłyszałem głos Richtera. - Obejrzyjcie go
jeszcze raz!
Dwa goryle wskoczyły lekko na werandę. Potężne łapska obmacały mnie, ale
pobieżnie. Richter wszedł na werandę, stanął przede mną i długo mi się przyglądał.
Podano mu mój portfel, przetrząśnięty dokładnie. Szukano tam trucizny czy co? Richter
przyglądał się dwu zdjęciom. Zawsze je noszę przy sobie, ale oryginały chowam w
londyńskim mieszkaniu. Nie, nie są to zdjęcia mojej córki Diany. Ją trzymam pod
każdym względem z daleka od moich spraw. Na jednym zdjęciu jest spitfire z polskiego
dywizjonu, a przy nim pilot, który od dawna spoczywa już na lotniczym cmentarzu w
Newark w Anglii. To mój ojciec. Na drugim zdjęciu jest fragment dworu z czterema
kolumnami przy wejściu, oplecionymi bluszczem. Tuż przy schodach stoi fotel, w fotelu
siedzi starsza pani, na nosie ma pincenez, a u szyi i u rękawów ciemnej sukni jasne
koronki. Obok stoi młoda kobieta w jasnej sukience. Starsza pani to moja babka, a młoda
kobieta to moja matka, obie spoglądają na leżące w dolinie, otulone drzewami miasto,
nad doliną podnosi się wysoki cień. góry Królowej Bony, a w jednym miejscu fotografii
musi być park otaczający mury starego liceum. Na odwrocie tej fotografii napis:
„Krzemieniec, lipiec 1937”. Dwa zdjęcia zrzucono z werandy, fale deszczu przydusiły je
do ziemi, skoczyłem z taką szybkością, na jaką było mnie stać, porwałem zdjęcia i
schowałem w kieszeni dżinsów. Z góry usłyszałem śmiech Fryderyka Richtera.
•
Chciałem się przekonać, Robercie, czy masz dobrą kondycję. Przepraszam, że
w taki sposób poruszyłem struny twoich wspomnień. Myślę, że do jutra
wieczora będziesz jednak lepiej pilnowany.
•
Z całym uznaniem dla twojej inteligencjii, Richter - mruknąłem. W tej chwili
mógłbym go po prostu zabić.
- Sądzę, że mógłbyś mieć u mnie nawet więcej niż sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie
bez opodatkowania. Przemyśl to, Bart.
•
Właśnie skończyłem myśleć. W tej sprawie powiedziałem już wszystko.
•
Zobaczymy. A teraz pożegnaj pannę Ławry, Zobaczycie się jutro wieczorem.
Poszedłem do Jane, pochyliłem się nad nią i pocałowałem, ją w czoło.
•
Trzymaj się, dziecko. Stary Bart może coś wymyśli. Bądź posłuszna, oddychaj
głęboko i masuj łydki, bo jeżeli wpadnę na jakiś pomysł to będą ci potrzebne
sprawne nogi. W nagrodę rzucę do twoich stóp wszystkie goździki, róże, bzy i
lawendy ogrodów Generalife, w Hiszpanii, koło Alhambry. Byłaś tam? Nie!
Więc zapraszam cię na słoneczne lato do Andaluzji.
•
Ale przedtem musimy stąd uciec, prawda? - zauważyła rzeczowo. Była nawet
spokojna, ale tym spokojem, pod którym kryje się niezwykłe napięcie. John
Simon ^był idiotą, wciągając tę dziewczynę w swą niebezpieczną grę, ale Jane
Ławry znalazła się na wysokości zadania. To pewne.
Lubię deszcz, ale bez przesady. Richter lubił przesadnie, a ja przebijałem się za
nim przez chmurę wodną, zastanawiając się głośno, czy nie byłoby dla mnie lepiej,
gdybym wyleciał w powietrze razem z moją przyczepą na parkingu w Mexico. Richter
przyznał mi rację, dodając, że nie zwrócił uwagi na naleganie Jimeneza, twierdzącego, że
wymykam się spod kontroli i że trzeba mnie sprzątnąć.
•
Gdybym posłuchał Jimeneza, sprawa senatora Amaty byłaby zakończona
pomyślnie dla Syndykatu, to fakt. Bomba kontaktowa, podłożona w twojej
przyczepie, to dzieło ludzi Jimeneza. Nasz wspólny przyjaciel wyprzedził
moją decyzję. - Dlaczego? Instynktownie czułem, że jeszcze powinieneś żyć.
Gdy twoja radiostacja zamilkła, czułem, że coś knujesz. Gdy nasi ludzie
odnaleźli wreszczie mieszkanie Jane Ławry w Mexico, ciebie już tam nie było.
Zauważono cię w pobliżu, ale zwiałeś. Czekano, ale na próżno. Kazałem
polować na ciebie, chociaż mogłem tylko wyobrażać sobie, co wiesz. Po
zlikwidowaniu naszego człowieka w wieżowcu „Oil” i zastrzeleniu Jimeneza,
i jego sekretarza Japończyka...
•
Tego Japsa?
•
Tego Japsa... pomyślałem, że muszę pogadać z tobą osobiście. Muszę. Nie
sądziłem jednak, że będziesz tak głupi, aby pchać się w moje ręce jak
bohaterski skaut.
•
Jestem ubezpieczony, nie pamiętasz? Jeśli to, co wiem, i to, co wiedział
Simon, dostanie się do prasy, to Fryderyk Richter będzie musiał zmienić twarz
i nazwisko.
•
Syndykat pozostanie, a Syndykat to ja, obojętne, gdzie jestem i jak wyglądam.
Przyznam jednak, że dla mnie osobiście nie jest obojętne takie zniknięcie ani
zamiana twarzy, to prawda... Jeżeli jutro wieczorem nie dojdziemy do
porozumienia, moi ludzie zabiorą się najpierw do dziewczyny, na twoich
oczach. Potem zajmą się tobą. Powiecie wszystko, a następnie pożegnam was.
Lubiłem cię, Bart, i miałem dla ciebie pewne względy, ale teraz już nie mam.
Po prostu nie mam, nie mogę mieć. Nie wyobrażasz sobie, głupcze, co to jest
Syndykat.
- To taka południowoamerykańska ośmiornica, wiem raczej dobrze. Rozumiem,
że
historia
Roberta
D.
Barta
dobiega
końca.
Mój Boże! Jaki człowiek ginie wraz ze mną!
Richter zaśmiał się głośno.
•
Tak, historia dobiega końca... Obaj jesteśmy historykami i wiemy, że historia
jest jak gazeta, której kuchnia rzadko ukazuje się czytelnikowi. I tak skończysz
się. ty. „Zaginął bez wieści”. Koniec. Powiedz, Bart, ale szczerze, w tej chwili.
Potępiasz mnie? Nie rozumiesz rzeczywiście tej radości, jaką może dawać
władza nad Syndykatem?
•
Rozumiem, że chcesz mieć tyle wolności, ile zdołasz jej odebrać innym. To
stary problem, Richter. Przyznaję, że groźny. Powiedziałbym, że jest to
problem langusty.
•
Langusty? - Fryderyk stanął przede mną. Deszcz zwalał się potokami z
czarnego nieba, lampy osadzone w zagłębieniach wykutych w skale ledwie
jarzyły się. Przysunął się bardzo blisko, bo deszcz oślepiał nas. - Langusty?
•
Tak; Langusta długo korzysta z osłony jeżozwierza, a kiedy jest już duża,
bardzo duża” brutalnie atakuje i pożera swojego opiekuna.
•
Ciekawe! - wykrzyknął Fryderyk. Chmura deszczu zgęstniała nagłe, więc
musiał krzyknąć. - Ile ty musisz czytać! Ale wkrótce odpoczniesz, przyrzekam
ci to!
ROZDZIAŁ XXI
Umiem zapadać w sen, kiedy zechcę i budzić się, kiedy chcę. Byłem zmęczony,
było mi wciąż duszno, a potem, kiedy deszcz przestał padać, mogłem znowu oddychać.
Zamknąłem oczy. Spałem tylko pół godziny, co do minuty na moim zegarku. Czułem się
źle w przemoczonej odzieży. Miałem w ciągu owych trzydziestu minut sen. Pamiętałem
w szczegółach, że miałem niezłą końcówkę szlemika, grając pod gołym niebem z
potomkiem małpich przodków, moim dozorcą, pamiętam, że było nas tylko dwóch, więc
jakże mogłem mieć szlemika? Padał deszcz, przebiłem króla i odebrałem obrońcom atu,
zaraz, był tylko jeden obrońca, ta bryła mięśni o kwadratowej gębie, co dalej? Mała
przerwa w pamięci, wyrzucam karo i trefle, wygrywam,
potomek małpich przodków wścieka się, chwyta mnie za gardło, dusi, jestem
półprzytomny, on trzyma mnie jedną łapą i wali drugą. Znowu gramy, znowu szlemika,
nienawidzę kart, co za strata czasu, i znowu łobuz będzie mnie bił! Przebijam trefla,
ściągam damę pik, przebijam karo, zgrywam atuty, wsiadam na króla kier i dostaję się na
stół, to nie koniec, bo muszę wykorzystać asa i króla karo, ale mój dozorca zaczyna
ryczeć, bo nie lubi przegrywać, znowu mnie bije, rzucam na stół wszystkie pieniądze, ale
on nie chce tego widzieć... No i przebudziłem się, spojrzałem na zegarek i czułem się źle
w przemoczonej odzieży. Musiałem krzyczeć czy co? Chyba tak, bo wielki cień pochylił
się nade mną, zawisł jak głaz, który mnie zaraz przydusi.
•
Ty - usłyszałem - ty, nie wrzeszcz, jest noc, a ja chcę spać. Jeżeli - nie
będziesz spokojny, przykuję cię do łóżka tak ciasno, że nie dozipiesz do jutra
wieczora. Jasne, co?
•
Jasne, co - odparłem machinalnie. Potomek małpich przodków wciąż wisiał
nade mną, może wykombinował sobie, że chcę z niego kpić. Coś musi się kryć
w teorii bardzo niskiego czoła, bo wyglądał całkiem głupio. I zachował się
bardzo nieostrożnie, nie przyszło mu do głowy, że ja mogę być
nieodpowiedzialny. Rzeczywiście, postanowiłem taki być. Ilekroć taki jestem,
- Opatrzność czuwa nade mną. Facet miał rewolwer za szerokim pasem
opinającym wydęty brzuch. Zamrugałem oczami. Bardzo poręczna broń
kaliber 38, z krótką lufą, ulubiona armata policjantów, smith and wesson.
Przez sekundę wspominałem okrwawione kosteczki Jane Ławry, w ułamku
następnej pochwyciłem kolbę rewolweru. Góra mięsa znieruchomiała.
Podniosłem lufę, a goryl podniósł ręce, bardzo wysoko. Wstałem, obszedłem
go, uderzyłem dwa razy kolbą. Upadł, odpiąłem z karabinka jego pasa cienkie,
stalowe kajdanki. Unieruchomiłem,z tyłu jego ręce. Ściągnąłem prześcieradło,
podarłem je jak należy, związałem mu nogi, przygiąłem je, podciągnąłem na
kawałku prześcieradła do pasa, przywiązałem po raz drugi, potem koniec
prześcieradła przerzuciłem przez jedną z grubych belek, sufitu i zacisnąłem
kilka pętli, podciągnąwszy kolosa tak’, że podbródkiem wspierał się o
podłogę. Następnie nie zapomniałem o solidnym kneblu. Facet wisiał jak
porządna tusza eksportowa. Jeszcze był nieprzytomny i nie było w tym nic.
dziwnego. Zajrzałem do izdebki, w której spała Indianka. Nie, nie spała,
musiała wszystko widzieć, bo ściana dzieląca jej izdebkę od mojej\ izby
wykonaną była z cienkich pali.
Siedziała na łóżku i miała okrągłe ze strachu oczy. Ze strachu lub ze zdumienia,
bo nie krzyczała. Położyłem palec na ustach. Ochoczo skinęła głową.
- Jesteś mądra i dobra - powiedziałem i położyłem rękę
na jej głowie. Wpatrywała się w Quetzalcoatla wiszącego na mojej szyi. Zdjąłem
wisiorek i włożyłem na szyję dziewczyny. Jej oczy rozbłysły.
•
Nie będziesz krzyczeć?
•
Nie. Pan ucieka, prawda?
•
Tak. Czy pozwolisz, że cię zwiążę? Nie chcę, żebyś miała kłopoty.
Pozwoliła się związać, była raczej spokojna. Nie lubi chyba Richtera i jego
hołoty.
•
Ilu strażników pilnuje hacjendy? - spytałem. Myślała przez chwilę.
•
... Ośmiu w domu i ośmiu w osadzie. Ci pewnie śpią, panie. Jeśli będziesz
uciekał wzdłuż wąwozu, dojdziesz skalną ścieżką do bramy, tam jest zawsze
czterech strażników. Skalna droga prowadzi do innej drogi, a ta skręca na
wschód, do granicy z Meksykiem. Ale bez wozu nie uciekniesz, panie, to
daleko... Twój samochód, taki szary, tak? on stoi za domem szefa, ale, jest
zamknięty.
Nic nie szkodzi, mam jeszcze kluczyki, które przykleiłem do uda, zanim
dojechałem do. Tapachuli.
Wziąłem w obie ręce małą, brązową łapkę Indianki i złożyłem na niej pocałunek.
Zmieszała się, odwróciła głowę.
•
Naprawdę nie będziesz krzyczeć?
•
Ach, panie, nie!
•
I nie polecisz do szefa?
•
Ach, panie, ja nigdy nie kłamię!
•
A wtedy, przed Tapachulą?
•
A czy powiedziałam wtedy choć słowo? - błysnęła zębami w uśmiechu.
- To prawda. Tylko zatrzymałaś mnie na szosie. Ja też nie kłamię, wiesz? Jesteś
wspaniała. Do widzenia, dziewczyno...
•
Będę się modliła do Najświętszej Marii, niech nad panem czuwa.
•
I nad tobą, dziewczyno.
Jaki los związał ją z Richterem czy z tym miejscem? Nie zapytałem. Czasami nie
wolno zadawać żadnych pytań.
Wyszedłem z izby. Potem minąłem hamak goryla i, nie wchodząc w światło
żarówki jarzącej się słabo, zeskoczyłem z werandy. Poczułem pod stopami miękką,
wilgotną trawę. Przez chwilę nasłuchiwałem. Wokoło panowała cisza. Osada spała.
Ledwie doszedłem do tego wniosku, objęła mnie w pół gruba, owłosiona łapa, potem
druga owinęła się wokół mnie i zostałem poderwany z ziemi. Strażnik nawet nie podniósł
wrzawy, pewny swojej przewagi. Chciałem rozluźnić mięśnie i w ten sposób „wypaść” z
tego uścisku, nie udało mi się. Więc tak szybko, jak tylko mogłem, poderwałem obie nogi
zgięte w kolanach i udało mi się dosięgnąć podbrzusza atakującego. Nie było to zbyt
mocne uderzenie, bo facet trzymał mnie ciasno, ale wystarczające, aby mnie puścił,
zwinął się i padł na kolana. Uderzyłem, go w kark kolbą rewolweru. Leżał zupełnie
spokojny, rozciągnięty w trawie. Wciągnąłem go pod werandę. Przez chwilę
nasłuchiwałem. Było cicho. Poszedłem dalej, unikając, o ile to było możliwe, mdłego
światła lamp. Szedłem raczej bardzo szybko i wkrótce znalazłem się w pobliżu
spadającego w przepaść wodospadu. Wąska droga była pusta. Zapamiętałem ją dobrze,
kiedy prowadzono mnie do Richtera. Zacząłem biec. Jeśli ten drugi goryl, leżący teraz
pod werandą, nie optrzytomnieje zbyt szybko, to przyrzekłem sobie, dam. dolara na
Światowy Fundusz Dzikich Zwierząt.
Strażnikowi Jane rozbiłem głowę chyba zbyt gruntownie. Chciał krzyczeć, nie
mogłem mu na to pozwolić. Jane Ławry była rzeczywiście za duża, by ją nosić na rękach,
musiałem to jednak zrobić. Była zbyt osłabiona. Nie pytała, czy mamy jakąkolwiek
szansę, choćby jedną ńa sto. Miała dosyć tej dżungli, tej hacjendy,. codziennych
przesłuchań i Richtera. Była taka jak ja, a ja nie lubię czekać na przykrości i nawet kiedy
nie mam żadnej szansy, próbuję ich unikać.
Omijając oświetlone miejsca, dotarłem z nią do bunkra-hacjendy. Fryderyk
Richter musiał się czuć niesłychanie pewnie w swojej gwatemalskiej siedzibie, bo poza
dwoma typami, których musiałem unieruchomić na dłużej, nie spotkaliśmy nikogo.
Okrążyłem hacjendę. Mój szary landrover stał tam, gdzie widziała go indiańska
dziewczyna. Rozpiąłem spodnie, szarpnąłem warstwę przylepca, pod którą ukryłem
kluczyki. Otworzyłem drzwiczki z lewej strony i pomogłem Jane wdrapać się na
siedzenie. Zapiąłem jej pas, okrążyłem, wóz, siadłem za kierownicą z prawej strony i nie
zapalając światła rozejrzałem się w sytuacji, świecąc małą latarką wyjętą ze schowka.
Wsunąłem kluczyk do stacyjki, lekko rozjarzyła się tablica wskaźników. Akumulator i
paliwo, to najważniejsze... Do licha! Wyskoczyłem z wozu, wsunąłem się pod podwozie,
szarpnąłem za zatrzask skrytki, którą kazałem dospawać przed wyjazdem do Tapachuli.
Remington był na miejscu. Wyjąłem karabin, sprawdziłem magazynek, wziąłem trzy
pudełka amunicji, zamknąłem schowek, wróciłem za kierownicę, odblokowałem - ręczny
hamulec, włączyłem napęd na wszystkie koła i przekręciłem kluczyk stacyjki do oporu.
Silnik zaskoczył cicho „i od razu. Ruszyłem powoła w kierunku polany i drogi, ze
zgaszonymi światłami, wytężając wzrok, aby nie wpakować się w jakąś dziurę.
- Umiesz obchodzić się z karabinem? - rzuciłem nie patrząc na Jane.
•
Chyba tak - odpowiedziała. Głos drżał jej, gdy wysunęliśmy się zza mniej
więcej bezpiecznej ściany hacjendy.
•
Przesuń się na tylne siedzenie, usiądź na ławce p© mojej stronie i uchyl tylne
okienko...
Wykonała posłusznie moje polecenie. Samochód sunął powoli przez polanę.
•
Załaduj karabin. Wiesz, gdzie jest bezpiecznik? To jest automatyczna broń,
rozumiesz?
•
Samopowtarzalna, rozumiem.
•
Doskonale. Słuchaj, dziecko. Jeśli coś za nami wyskoczy, zaczniesz
-
strzelać.
Tylko nie w koła, bo nie jesteśmy na strzel^ nicy. Musisz celować po prostu
„w środek”. Jeśli to będzie człowiek, nie zawahaj się. Jeśli samochód, będziesz
miała ułatwione zadanie, musisz tylko strzelać trochę powyżej maski. A teraz
trzymaj się!
Dodałem gazu, rzuciłem landrovera w lewo, na drogę biegnącą w dół wzdłuż
szczeliny wąwozu, w którym huczała woda. Dopiero teraz zapaliłem reflektory. Wtedy
od strony hacjendy rozległ się wystrzał. Goryle mają jednak niesłychanie twardy żywot!
Za nami pojaśniało, chyba tamci zapalili reflektory. Z góry pobiegły ku nam ogniste
smugi, widziałem je w wewnętrznym lusterku, huk krótkich serii, rozdzierał ciszę,
zdawało mi się, że ciszę, bo byłem tak napięty, że nie słyszałem. pracującego silnika.
Wrzuciłem drugi bieg, na którym sprawdziłem hamulce i dodałem gazu. Poszukałem na
desce włącznika reflektora zamontowanego na zewnątrz wozu. Jane nie strzeliła ani razu,
opanowana dziewczyna...
•
Jadą za nami! - zawołała Jane. Obróciłem reflektor zewnętrzny, dałem pełne
światło i puściłem ku tamtym kilka silnych, krótkich błysków. To był także
landrover Gdy prowadzono mnie do siedziby Richtera, widziałem ten duży,
biały samochód. Czyżby sam Richter pofatygował się, aby mnie ustrzelić?
•
Zwalniają - woła Jane. - Zwalniają!,
•
Oślepiłem ich, zaraz ruszą do ataku. Mamy chyba szczęście, bo ta droga jest
tak wąska, że nikt nie może nas wyprzedzić...
•
Wspaniale!
•
Ale mogą nas ustrzelić. Poza tym gdzieś w dole drogi czuwa przy barierze
kilku uzbrojonych facetów. Zawiadomiono ich o ucieczce z hacjendy, już
widzę, jak wyciągają spluwy!
Droga opadała w dół bardzo stromo, potem raptem skręcała ostro w prawo, wciąż
wzdłuż szczeliny wąwozu. Przesunąłem zewnętrzny reflektor i ciarki przebiegły mi po
grzbiecie gdy ujrzałem ostre pętle zakrętów, zwiniętych tak ciasno, że z tej odległości
wydawało się, iż przy dużej szybkości wypadnę z któregoś z nich. Wypadnę - i spadnę do
wąwozu pełnego wodnych grzmotów dobywających się z głębi.
- Widzę ich znowu! - zawołała Jane.
Wprowadziłem już landrovera w pierwszy ostry zakręt. To była bagatela w
porównaniu’ z tymi” które były przed nami. Przesunąłem zewnętrzny reflektor do
przodu, zapaliłem światła przeciwmgłowe, bo dżungla wokół nas parowała. Z tyłu
odezwały się strzały, potem Jane strzelała dwa razy.
•
Zgasiłam im jedno światło!
•
Tylko tak dalej, dziewczyno, pozwalam ci zgasić następne. Pół godziny
wariackiej jazdy, nie wierzyłem, że jeszcze żyjemy.
Jane była ranna w ramię i już nie mogła strzelać. Zawiązała sobie opaskę
uciskową, posługując się jedną ręką i zębami. Klasa dziewczyna, już się nie dziwiłem, że
Ben Murray nie mógł o niej zapomnieć, a co lepsze, pozostawał jej wierny!
Za nami chlasnęły serie z pistoletu maszynowego, ale już wchodziłem w następny
zakręt. Te, które pokonałem kiedyś z zepsutymi hamulcami w Taorminie, pomiędzy Via
del Castello i Monte Ta.uro, były dziecinnie łatwe! Naprzód, doktorku! Będziesz miał
grzmiący pogrzeb. Tylko szkoda dziewczyny, więc nie zamykaj oczu. Wszystko we
właściwym porządku.
Zobaczyłem barierę i dwu facetów. Jeden z nieb umknął gdzieś w bok, drugi
plasnął o maskę, i przemknął gdzieś z boku, z tej strony, skąd strzelano, to inni strażnicy
ukryci w skałach. Rąbnąłem w barierę i poniosłem ją, nie wiem już, jak daleko.
- Są za nami... - ten biały wóz! - zawołała Jane. Ja mam szczęście i oni mają
szczęście, to fakt. Usłyszałem gdzieś blisko strzał.
•
Zgasiłam drugie światło - wołała Jane. Znowu mogła strzelać. Boska
dziewczyna. - Teraz się zatrzymają, prawda?
•
Nie licz na to. Mają przed sobą nasze światła.
•
Słyszysz, jak krzyczą?
- To megafon. Mają wszystko, czego potrzeba na pikniku. Tak jest. Poznałem
głos Richtera.
- Wykończę cię osobiście! - wrzeszczał Fryderyk. Ostatecznie mogłem go
zrozumieć. Zarwałem mu noc i na dodatek mam zamiar zwiewać.
Biała bryła jego wozu pchała się na nas, doganiała, była coraz bliżej. Droga
wznosiła się i opadała, zakręty układały się coraz ciaśniej, przy tej szybkości oznaczało
to, że mój wóz wkrótce utraci kontakt z drogą. Jej nitka rozszerza się, ujrzałem to z
wysokości następnego wzniesienia. Richter też musiał to dostrzec. Usłyszałem serię
strzałów. Jane krzyknęła, że strzelają po kołach. Zaraz utracimy przyczepność i wiem, co
wtedy zrobi Richter. Rozkaże swojemu kierowcy, aby ten wcisnął białego landrovera
pomiędzy skały i moje pudło. Jego wóz jest dwukrotnie cięższy od mojego, zepchnie
mnie jak nic w przepaść, wtedy, do licha, żegnaj życie i żegnaj piersiówko. Już nas mieli.
Uderzenie zderzakiem w tylne lewo koło było zapowiedzią tego, co się stanie. Jane
wpełzła na siedzenie obok mnie. Jasny gwint, dlaczego nie mogę nic zrobić!?
Pracowałem przy kierownicy jak automat, nowe uderzenie rzuciło moim wozem w
prawo, potem otrzymaliśmy cios wagi ciężkiej w tylny zderzak, ale zneutralizowałem to
częściowo dodając gazu. Zaczęliśmy wyścig, odpowiadałem uderzeniem za uderzenie, za
chwilę łoskot zderzających się blach urwie się nagle, a jeden z wozów przeskoczy przez
kamienną barierę i runie w dół, w ciemność. Operowałem kierownicą i gazem, i
hamulcem, ale zdaje się, że miałem jeszcze jakieś dodatkowe ułamki sekund, żeby
chwytać za rączkę zewnętrznego reflektora. Następny zakręt leci wprost na mnie,
ocieram się o kamienny murek z’ prawej, słyszę przeraźliwy zgrzyt dartej blachy,
wylatuję z wirażu, słyszę obłędny jęk kół, spadam po pochyłości na tylne koła, jestem na
następnym wzniesieniu, dwa wiraże, lewy i prawy, Jane, trzymaj się pasów i zamknij
oczy, jakiś ciężar wgniata mnie w fotel, chcę być mały, jak najmniejszy, to już koniec, z
wściekłością rzucam wóz w lewo, landrover Fryderyka leci na skały, ale wciąż dobrze się
trzyma, drań! Przede mną równy odcinek drogi, dosyć długi, widzę to w światłach.
Hamulce, sprzęgło, zmiana biegów, hamulce, mam jeszcze jedną szansę, ale już ostatnią,
mogę ostatecznie spróbować wrzucić tylny bieg na wszystkie koła, ale jeśli to zrobię, to
ta buda rozleci się na kawałki, więc ponieważ nie ma przede mną żadnej przeszkody, nie
zrobię tego. Wciąż kontroluję szybkość. Jeśli wóz zacznie sypać poza kontrolą, wówczas
nie zatrzymają go już ani hamulce, ani żadne sztuczki. Dobry, długi odcinek, dodaję
lekko gazu, droga pnie się w górę, puszczam pedał, pompuję hamulec, przed następnym
zakrętem odbijającym w prawo wgłębienie skał z lewej, przestrzeń awaryjna. Kopię gaz,
hamulec, długa droga, skała leci na nas, rośnie, to już koniec! Jeszcze nie, czuję, że moja
buda, która wyskoczyła przed wóz Richtera, wyraźnie zwalnia, jeszcze trochę w lewo.
Uderzenie w skałę jest ostre, ale kontrolowane, teraz nadleci wóz Richtera, otarł się z
prawej o moją budę, słyszę łoskot, potem widzę jak na zwolnionym filmie: landrover
Fryderyka Richtera wzlatuje ponad kamienną barierę, przecina strumień światła mojego
reflektora zewnętrznego, obraca się ociężale, niechętnie wokół swojej osi, znika w
przepaści. Mój silnik milczy, słyszę zwielokrotnione echo uderzeń, coraz mniej głośne.
Potem ciemność leżącą nad wąwozem trochę rozjaśnia się. To po wybuchu paliwa. Jane
obejmuje mnie ramionami, płacze bezradnie jak dziecko.
Nic nie mówię. Drążącymi palcami szukam w kieszeniach wiatrówki paczki z
papierosami. Zapalam papierosa, zaciągam się kilka razy głęboko. Nie wiem, jak długo
siedzimy bez ruchu. Nad wąwozem i lasem niebo trochę jaśnieje. Z oddalenia biegną
jacyś ludzie, mają broń, strzelają. Teraz nie pozwolę się wykończyć i Jane też musi żyć,
w każdym razie nie dostaną nas łatwo. Ciężko, za wolno, przechodzę do tyłu wozu, biorę
remingtona i paczkę naboi, uzupełniam magazynek, otwieram dach i, jak na strzelnicy,
zaczynam strzelać.
Potem znowu cisza. I Jane znowu płacze. Podnosi ku mnie mokrą od łez twarz,
obrzękłą, brudną, zaczerwienioną. Wpatruję się w nią z otępieniem, a Jane mówi - ach, te
kobiety! - więc mówi:
•
Chyba wyglądam okropnie, prawda Rob?
•
Jak czarownica - odpowiadam leniwie i ćmię papierosa. - Papieroska, Jane?
Jesteś wręcz brzydka, ale nie martw się. Wystarczy jedna kąpiel, trochę
ciuchów i jak nic trafisz na trzecią stronę londyńskiej „The Sun”, ja się o to
postaram, jeśli chodzi o ciuchy i. resztę. Ciuchy oczywiście w najlepszym
gatunku.
•
Jakie? - pyta Jane.
•
Babki występujące na trzeciej stronie „The Sun” mają na sobie nic, albo tylko
slipki, naturalnie przejrzyste. Po tym co przeżyłaś, zarobisz kupę forsy, nawet
gdybyś miała udzielać wywiadów tylko w majtkach. Zresztą, o ile nie
popełniłem błędu w obserwacji, to mogę powiedzieć, że znam kogoś,’ kto
powiedziałby ci teraz, że jesteś piękna i nadzwyczajna i że w ogóle głupieje za
tobą. Naprawdę, chłopak marnuje się.
•
O kim mówisz Rob? - zdziwiła się serio Jane. Wyciągnęła rękę po mojego
papierosa. - O kim ty mówisz?>
•
A jak myślisz? Zgadnij.
•
Tej nocy modliłam się o szybką śmierć, a teraz, po tym wszystkim, mam
pustkę w głowie.
•
Jednakże sądzę, że on będzie na ciebie czekał. Nawet przyrzekłem mu, że
zrobię wszystko, aby cię odnaleźć. To porządny gość. Ben Murray. Kombinuję
sobie, jak przebić się przez granicę i powiedzieć Murray’owi: „część, chłopie,
dotrzymałem słowa”. Co ty na to?
Jane patrzyła przed siebie. Milczała. Co mogła myśleć o Murray’u po śmierci
Johna Simona?
- Jak oceniałeś Simona, Rob? - spytała bardzo cicho. Zacisnęła mocno dłonie,
jakby chciała ukryć ich drżenie. Zastanawiałem się przez chwilę, zanim odpowiedziałem.
- John Simon też był w porządku, ale myślę, że to był gracz, przede wszystkim.
Nie pytam, co was łączyło, nie moja sprawa...
•
Gdzie jest teraz Ben Murray?
•
W indiańskiej wiosce gdzieś nad Rio Candelaria, na Ju-katanie. Musiałem go
tam ukryć, bo w Mexico kropnął na ulicy, w biały dzień, faceta, który chciał
sprzątnąć twojego służącego.
•
Pete!?
•
No właśnie. Pete też siedzi nad Rio Candelaria. Miałaś zupełnie dobry pomysł,
zostawiając dyskietkę z komputera Simona w rękach Murray’a. Dzięki niej
znacznie rozjaśniło mi się w głowie i mogłem wykombinować sobie, że
Syndykat planuje zamordowanie senatora Amaty w „Oil of Mexico”, W ogóle
zostawiłaś mi bardzo dużo wskazówek w swoim mieszkaniu w stolicy i udało
mi się znaleźć fotografię z Berkeley, którą połączyłem z innymi faktami i tak
trafiłem do Fryderyka Richtera. Muszę ci to dokładnie opowiedzieć, ale nie
teraz, bo chyba musimy ruszyć w dalszą drogę. Ale powiedź mi: czy Simon
naprawdę nie znał adresu twojego mieszkania w Mexico? Tak twierdził Pete.
•
To prawda, że tam nie bywał. Adres znał. Żądał ode mnie pełnej konspiracji.
•
Dodzwoniłem się do Langley. Oni tam chyba, żałują Simona, co?
•
Zdaje się, że był jednym z ich najlepszych pracowników... Pete pokazał ci
komputer, prawda?
•
Nawet udało mi się odczytać zgromadzone przez Simona informacje, to
poszerzyło moje horyzonty. Sprzątnąłem te graty, zanim ludzie z Syndykatu
tam wpadli... Powiedz mi: czy ci w Langley znali twój adres?
•
Nie. Simon nie chciał mnie wciągnąć do tej pracy. W sprawie Syndykatu
pomagałam mu dobrowolnie. Po prostu kochałam go... Gdy został zastrzelony,
chciałam ocalić przede wszystkim komputer i dyskietkę, na której komuś
bardzo zależało.
•
Czy Bill Vernon współpracował z Simonem?
•
Nie. Byli przyjaciółmi..
•
Vernona usiłowano szantażować, załamał się, popełnił samobójstwo w La
Vencie.
•
... Biedny Bill.. Lubiłam go, bardzo. Czy natrafiłeś na ślad zabójcy Simona,
Rob?
•
Myślę, że jednak był nim pewien facet do wynajęcia. Nakryłem go, kiedy
przygotowywał się w „Oil of Mexico” do zastrzelenia senatora Amaty.
•
Aresztowano go?
•
Nie. Musiałem go zastrzelić. Nie lubię używać broni, ale gdybym ja nie
strzelił, on nie zawahałby się ani sekundy. Jego broń, godna zawodowca, miała
ten sam kaliber, 11,4.
•
Czy wydałeś policji wszystko, co zdołałam wywieźć z Alva-rado po
zamordowaniu Johna?
•
Nie wiem, doprawdy, co z tym zrobić, poza tym, że różne rzeczy opowiem
senatorowi Amacie, żeby wiedział, na jakim świecie żyje. Decyzję w sprawie
komputera podejmiesz ty. Ja nie mam żadnych zobowiązań wobec Langley.
•
Ja też nie!
- W każdym razie zrobiłem swoje. A teraz chce cię odholować nad Rio
Candelaria. Po co? Żebyś sobie porozmawiała z Mur-ray’em. Ludzie muszą czasami
pogadać z sobą.
•
Może masz rację...
•
Z pewnością mam rację i postawisz mi za to drinka, ale w butelce. Goryle
Richtera zabrali mi piersiówkę. Jak ja nie lubię, gdy byle łobuz trąbi najlepszą
szkocką. Szkoda, że miałaś do mnie ograniczone zaufanie. Gdybyś wcześniej
opowiedziała mi o paru sprawach, miałbym ułatwione zadanie...
Gadałem, gadałem i obserwowałem Jane Ławry. Milczała, myślała o czymś albo
o kimś. Gotów byłem założyć się, że kiedy znajdzie się nad Rio Candelaria, dojdzie do
wniosku, że niepotrzebnie porzuciła Murray’a. Tacy jak Ben Murray trafiają się rzadko,
rzadziej niż tacy jak John Simon. Niektóre kobiety potrafią to ocenić w samą porę, a inne,
na przykład, muszą to sobie’ uświadomić w Gwatemali. Taka Koteczka, na przykład,
czuwa teraz w Mexico nad każdym krokiem Arrabala i wyliczyła sobie dokładnie drogę
do ołtarza. Ślub pewnie odbędzie się w katedrze, bo Arrabal to figura, a Koteczka chce
się pokazać całej stolicy, dumna, stanowcza, urocza i bardzo zasadnicza. Jej oczy będą
mówiły – „biada każdej, która zapomni, że jest mój”! Jedne Koteczki. są szybkie, a inne -
powolne, ale wszystkie zdobywają nas jak chcą i kiedy chcą, zasadniczo.
Pędziłem na najwyższym biegu ku granicy z Jukatanem. Nad lasami podniosła się
jasność. Mój landrover podskakiwał na drodze, jak stara beczka spuszczona z
Matterhornu. Byłem jeszcze trochę spięty po nocnych wydarzeniach i moja dusza
siedziała mi uparcie na ramieniu. Ale gdy znajdzie się nad Rio Candelaria, na pewno
poszuka wygodniejszego schronienia.
•
Czy nie doszłaś do wniosku - spytałem Jane - czy nie” doszłaś do wniosku, że
jestem niezrównany? Wprost nadzwyczajny?
•
W życiu nie spotkałam podobnego zarozumialca.
•
To zrozumiałe. Świat jest duży, ludzi dużo, a Bart jeden.
Granicę przejechałem w pobliżu Rio Chiapas. Gotów byłem staranować budę
urzędu granicznego i zwiać. Na terytorium Meksyku dałbym sobie już radę. Miałem też
inny plan. Argument remingtona i argument forsy. Wszystko to okazało się niepotrzebne,
gdy z daleka ujrzałem zgarbioną postać cierpliwego sępa. Kapitan Diego Raja palił
długie, obrzydliwie cuchnące cygaro. Jego miedziana twarz wydawała się niewzruszona,
ale jego oczy śmiały się do mnie przyjaźnie.
- Wiedziałem, gringo, że jeżeli zdecydujesz się zwiać Richterowi, to nie
pojedziesz drogą do Tapachuli. Niebezpieczna. Ale w mieście mam kilku ludzi, czekają
tam na ciebie. Ja postanowiłem czekać przy tym przejściu. Liczyłem, że wpadniesz na
jakiś dobry pomysł.
•
Niewiele brakowało, a przeliczyłbyś się. Dlaczego nie pomogłeś mi
wcześniej?
•
Najpierw ludzie Richtera uprzedzili mnie. A potem nie’ byłem gotów, by
dokonać inwazji.
•
Skąd wiedziałeś, że byłem u Fryderyka Richtera?
•
W wieżowcu „Oil” tamtej nocy widziałem przez chwilę zdjęcie wykonane w
Berkeley. Znałem tych ludzi. Richtera może też... Chociaż on chyba o mnie
nie słyszał. Stoi zbyt wysoko.
•
Już nie stoi. Leży w bardzo głębokim wąwozie pod stosem żelastwa spalonego
wybuchem paliwa.
•
Znakomicie! Wypadek, doktorze Bart?
•
Fryderyk Richter chciał mnie zabić, więc musiałem się bronić. A poza tym w
tym przypadku nie miałem skrupułów. Słuchaj, Metysie, nie wierzę, że
skojarzyłeś sobie jakiegoś typa z fotografii z Richterem!
•
Dobrze, wygrałeś. Mieliśmy kontakt ze Stanami. Z Langley. Oni już wiedzieli,
kto stoi na czele Syndykatu i.wskazali nam jego zapasową siedzibę w
Gwatemali Chcieliśmy rozpocząć akcję oficjalnie, gdy dostaliśmy radiotelefon
z okolic Ełuehuel, że zwiałeś Więc postanowiłem poczekać i usadowiłem się
w pobliżu Rio Chiapas. Trafiłem w dziesiątkę... Czy wiesz coś o Jane Ławry?
-
•
Siedzi w moim landroverze. Jest bardzo” osłabiona, ale spisywała się bardzo
dzielnie. Czy wiesz, że dzisiejszej nocy mieliśmy umrzeć?
•
Ale żyjecie i to się liczy. - Chce mi się pić, Metysie!
•
Zimno ci?
•
Zauważyłeś, że się trzęsę,’ prawda? Miałem trochę gwałtownych przeżyć i
jeszcze jestem zdenerwowany. Muszę się napić, bo jeśli tego nie zrobię, to
wpadnę w taką wibrację, że sie rozlecę. Nie będziemy mieli kłopotów na
przejściu granicznym?
•
Rozmawiałem, z kim trzeba.
•
To za mało, Metysie. Syndykat ma wpływy, o jakich nam się nie śniło.
•
I ostatnio poważne kłopoty. Poza tym, czy widziałeś tego gościa siedzącego w
wielkim wozie marki pontiac?
Przyjrzałem się gościowi. Był ubrany elegancko, w kolorze piaskowym. Ubranie,
koszula, krawat, buty, skarpetki pewnie też. Tylko chusteczka w kieszonce była koloru
ciemnobrązowego. Na głowie miał słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Twarz
wąska, gładko ogolona, oczy ciemne, w wąskich wargach fajka. Siedział w odkrytym
samochodzie i przypatrywał mi się, a ja przypatrywałem się jemu. Po chwili wstał. Był
mizernego wzrostu i wagi, ale poruszał się w sposób, który od razu oceniłem. Był kimś,
kto coś znaczy. Z pontiaca wyskoczyło kilku drągali, ale ci nie podchodzili. Piaskowy
gość podszedł, stanął przede mną. Wyciągnął rękę.
- Halo.
- Halo - powiedziałem. Czekałem, co będzie dalej.
- Nie przypuszczał pan chyba, doktorze, że wystarczą mi pańskie telefony do
Langley? Szalenie chciałem pana poznać. Mam przyjaciół w Meksyku, w stolicy także,
oczywiście. W końcu my też szukaliśmy tego, co pozostało po Johnie Simonie. Poza tym
chcieliśmy odnaleźć Jane Ławry. Trzeba też było załatwić wszystko,.co dotyczyło Billa
Yernona i Bena Murray’a. A propos, czy nie wie pan, gdzie jest Murray?
- Robert D. Bart - powiedziałem. - Możliwe, że wiem.
- Allan Carpenter. Miło mi usłyszeć, że pan może wie.
ROZDZIAŁ XXII
Piaskowy gość z Langley pojechał z nami na Jukatan, nad Rio Canderaria. Długo
rozmawiał z Benem Murray’em, ale w końcu musiał się pogodzić z faktem, że Ben nie
zajmie miejsca Simona. Interesowała go czysta nauka. Niektórzy twierdzą, że coś takiego
w ogóle nie istnieje. Doprawdy? Sądzę, że jednak istnieje. W przypadku Bena Murray’a
mógłbym wziąć ewentualnie poprawkę i dodać, że poza archeologią interesuje go, a
nawet pasjonuje coś jeszcze, lecz tylko to. Jane Ławry. W tym sezonie Ben Murray miał
dość grzebania w ziemi, chciał wrócić, ale nie sam, do Stanów. Jane musiała się
domyślać, o co mu chodzi, bo powiedziała, że ostatecznie mogą odbyć tę podróż razem.
Na razie nie mówiła nic więcej, ale przeczuwałem, że jednak powie, gdy ochłonie po
swoich przygodach w Meksyku. Pożegnam ich pewnego dnia, rano, o godzinie 8.40, gdy
na pokładzie boeinga linii „Mexicana” odlecą do Kaliforni. Sielanka, daję słowo. W La
Vencie zauważę, iż Dorothy Parker też ma dosyć tego sezonu wykopaliskowego i uwodzi
tego smutnego skorpiona, Thomasa Cally, a on wódzi za nią oczami jak noworodek. Ach,
te kobiety. Nic poza takim banałem nie przychodzi mi w tym miejscu do głowy.
Zdrajczyni, Zapomniała, że całowała się ze mną. Zresztą cóż to znaczy, że całowała
mnie, jeśli chce, aby taki Cally opiekował się nią przez całe życie. Udane polowanie.
Koteczka zaciągnie Arrabala do katedry, a ja będę jednym ze świadków. Można
wyć z nudów.
•
Jak się czujesz, mój drogi? - pytał troskliwie Arrabal.
•
Jak chorągiew husarska, która przejechała się po garbatym Turku. Żadnych
wstrząsów. Nawet nie zauważono przeciwnika.
Zanim to się zdarzyło, mieliśmy wypadek na Jukatanie. Potężna ciężarówka
uderzyła w samochód Diega Rai. Było to już po wyjeździe piaskowego faceta, Murray’a i
Jane Ławry do Mexico. Włóczyliśmy się trochę z Rają, aby pogadać o tym i owym. To
zderzenie nie mogło być przypadkowe, tym bardziej że kierowca ciężarówki zwiał z
miejsca wypadku, choć widział, jak wóz kapitana Rai zapalił się. Raja był tak poważnie
ranny, że nawet nie mógł zapalić swego ulubionego cygara skręcanego na udzie Miał
szczęście podwójne. Po pierwsze, z powodu Wywrotki wyleciał z wozu, a po drugie, że
byłem dość blisko, aby go odwlec od miejsca, w którym zaraz potem nastąpił wybuch
benzyny. Mój landrover też został stuknięty, ale zdołałem nad nim zapanować. W
każdym razie nie mogłem go ruszyć z miejsca. Miałem w nim jednak moją radiostację.
Te głupki z hacjendy Fryderyka Richtera były tak pewne siebie, że nie wyłuskały jej z
wozu. Sprawa wydawała mi się poważna. Raja miał zapewne uszkodzony kręgosłup, nie
mógł poruszać nogami: Powiedział mi to, kiedy zaczął myśleć przytomnie. W tym stanie
rzeczy potrzebna była szybka pomoc lekarska i jeszcze szybszy, ale łagodny przewóz do
szpitala.
Raja był zupełnie przytomny. Podał mi częstotliwość i klucz wywoławczy
radiostacji policyjnej w Veracruz. Poprosił, abym mu skręcił nowe cygaro. Nie było to
łatwe. Skórzany, duży portfel, w nim plik liści odpowiednio przygotowanych, „nie mogą
być zbyt wysuszone, rozumiesz”, z których starałem się skręcić. Coś, co mogłoby
przypominać cygaro, ale liście rozsypywały się w moich palcach. Raja przyglądał się
moim wysiłkom z ironicznym uśmiechem. Wreszcie udało mi się zwinąć coś na kształt
cygarka, podałem niu ten produkt i podsunąłem ogień. Zaciągnął się kilka razy głęboko,
po czym powiedział, że teraz mogę zająć się radiostacją.
Połączyłem się - minęła chyba godzina - z Veracruz. Ktoś, kto odebrał moją
fonię, obiecał wysłać helikopter.
Zapadał zmierzch. W oddali, ponad granicą morza i lądu pojawiło się słabe
światełko. Znikło. Potem pojawiło się znowu, zaczęło się zbliżać. Usłyszeliśmy ciężko
pracujący silnik. Zmierzch kończył się szybko, niebo stawało się granatowe. Moja
radiostacja nadawała sygnał ciągły na wskazanej częstotliwości. Nie miałem pojęcia, czy
pilot odbiera ten sygnał, więc rozpaliłem przygotowany wcześniej stos gałęzi. Helikopter
przeleciał dosyć wysoko nad naszymi głowami, zatoczył krąg i skierował się ku pełnemu
morzu.
- Nie rozumiem - odezwał się Raja. - Maszyna z Veracruz ma inne oznakowania
świetlne, poza tym to „westland”, a ten gość to chyba typ „puma”. Nie widywałem
czegoś takiego w Veracruz...
Helikopter nadleciał znowu z północy. Leciał nisko. Ujrzałem ostry błysk ognia.
Kule przeorały piasek plaży. Maszyna zwinęła się w ciasnej pętli, a siedzący obok pilota
facet jeszcze raz posłał nam długą serię czerwonych pocisków. Biegłem już do Rai,
ciągnąłem go ku drzewom, potem biegłem do landrovera po remingtona, i na plażę,
helikopter znów nadlatywał. Nie czekałem. Strzelałem, celując w szyby kabiny, aż do
wyczerpania magazynka, załadowałem karabin. Maszyna znów zwinęła się w pętli,
pojawiła się nade mną jak ciężka ważka, czekałem na następny nawrót, znowu zacząłem
strzelać.
- Dostałeś drania! - krzyknął Raja w ciemności.
Helikopter zadarł ciężki, tępy pysk, jego dwa reflektory przednie zaświeciły
krwawo w mroku, przez sekundy wzbijał się pod ostrym kątem w niebo, zdawało się, że
znieruchomieje i zsunie się „po ogonie”, runie na plażę. Nic z tego. Usłyszałem
wzrastający grzmot silnika, pilot musiał być ranny, lecz zapanował nad maszyną i
otwierał przepustnicę. Maszyna zniknęła W ciemności leżącej między palmowym lasem i
morzem.
•
Ty cholerny gringo! - posłyszałem głos Diega Rai. Nie pozostałem mu dłużny.
•
Jak ja nie cierpię Metysów, daję słowo! Przekonałem się wielokrotnie, że
dobry człowiek, to głupi człowiek, wiesz? Wykorzystywany przez bliźnich.
Ale dobrze. Będę dobrym człowiekiem, widocznie taki się urodziłem. Nie
zostawię cię czerwonym mrówkom.
Usiadłem na piasku. Odłożyłem remingtona.
•
Masz ciężkie życie, Bart - powiedziałem głośno. - Ale to już końcówka.
Zjeżdżam z tej górki. To już ostatni szus. Jak myślisz, Raja, czy te dranie
wyślą tu jeszcze jednego łobuza?
•
Nadaj jeszcze jeden komunikat, Zobaczymy. Myślę, że nie wszyscy policjanci
są członkami Syndykatu. Masz dużo amunicji?
•
Wystarczy na krótkie oblężenie, a potem pomaszerujemy do nieba.
•
Ja się nie ruszę. Nie mogę.
- Dobry, głupi człowiek pozostanie przy tobie, kapitanie. Idę do radiostacji i
opowiem tym facetom z Veracruz o tym, co się tu stało. Ale uprzedzę ich, że mamy dużo
amunicji.
- Przestań. Tam jest wielu moich kolegów, to porządne chłopy - Jasne. Wszyscy
są potomkami Azteków! Zobaczymy. Nawiasem mówiąc, Raja, czy nie sądzisz, że twoi
przodkowie byli cokolwiek stuknięci? Te rytualne noże obsydianowe, misy pełne
dymiących serc i tak dalej. Raja, powiedz mi, czy ty też chowasz w domu, pod poduszką,
kawałek ostrego obsydianu?
Raja usiłował się roześmiać, ale posłyszałem jego jęk. Stanowczo potrzebował
pomocy.
Miałem szczęście. Niektórzy potomkowie Azteków są porządnymi ludźmi.
Zawieźli Diega Raję do Mexico i tam powiedziałem mu „cześć”, aby zajrzeć do hacjendy
w La Cima, gdzie przebywała córka senatora Amaty, Patrycja. Zostawiłem Raję na
wygodnym, szpitalnym łóżku, w gipsowych pieluchach, i pojechałem do La Cimy
samochodem Arrabala.
•
Zajmij się mną - powiedziała po prostu Patrycja. Byłem zakłopotany.
•
Zastanawiam się, Patrycjo, co z tobą zrobić. Chyba będę musiał poczytać
Fenelona, „0 wychowaniu młodych dziewic”...
•
Widzę to troszkę inaczej.
•
To znaczy - jak?
•
... Moglibyśmy poczytać razem.
Nie wątpiłem, że możemy rozpocząć lekcje bez obawy, że ktoś nam przeszkodzi.
La Cima należała do Patrycji, a senator Amata zapowiadał telefonicznie każdy przyjazd.
Ostatnio, mówiła Patrycja, tata jest nieprawdopodobnie zajęty, od chwili, gdy w jego ręce
wpadło w końcu wszystko, co John Simon, Jane Ławry i ty wiedzieliście o „Spółce
Bankowej Hansena”, Fryderyku Richterze i Syndykacie. Tata zwija się teraz jak
rozgniewana kobra - mówiła mi Patrycja. Nie wątpiłem w to. Mając w rękach taki
wybuchowy materiał, senator Amata miał wielkie pole do popisu.
Pobyt w La Cima był niesłychanie romantyczny i mógłby trwać, ale musiałem w
końcu zlikwidować wszystkie moje sprawy w Mexico. Nie zapomniałem też o tym, co mi
obiecano w czerwcu, na pewnym prywatnym spotkaniu w Museo Nacional de
Antropologia. W „Excelsiorze” ukazało się kilka wzmianek o mnie. Byłyby dłuższe, lecz
sobie tego nie życzyłem. Chciałem wycofać się ciszej z tego, w co sam wdepnąłem. Ale
wzmianki wyciąłem dla mojej małej. Już ją widziałem czekającą na mnie pod opieką
Josta na genewskim lotnisku Cbintrin. Nie zapomniałem o pięćdziesięciu kawałkach
zielonych. Należą mi się. Jednak nie przekażę ich w całości na moje szwajcarskie konto,
o którym przypominam sobie tylekroć, ilekroć chcę zapomnieć o angielskich podatkach.
Podatki w Anglii! To okropność! Jakby nic się nie zmieniło od ponad dziewięciuset lat,
gdy na rozkaz Wilhelma Zdobywcy założono na wyspie „Księgę Wieczystą”, wpisując
do niej wszystko, co nadawało się do opodatkowania. W tym, co opowiedziałem o moim
pobycie w Meksyku, już chyba kilka razy wymieniłem Wilhelma, więc chyba mam do
niego uraz z przyczyny podatkowej... Ale do rzeczy: zabiorę sobie tylko dwadzieścia pięć
kawałków zielonych. Drugą część sprezentuję kapitanowi Rai. Uratował mi życie w „Oil
of Mexico”.
Raja, jak przystało na potomka Azteków, to człowiek dumny. Z całą pewnością
nie wziąłby ode mnie takiej forsy, zwłaszcza po tym, czego się wyrzekł strzelając do
Jimeneza. Musiałem całą sprawę przemyśleć. Był już początek sierpnia, gdy umówiłem
się z Patrycją. Pojechaliśmy do szpitala, w którym Diego Raja odpoczywał sobie jeszcze
w gipsie. Musiałem mu dokładnie opowiedzieć o pewnej wiosce w pobliżu
szwajcarskiego parku narodowego, w której kupiłem już kawałeczek ziemi,
wystarczający, aby postawić chatę z grubych bali albo z piaskowca i głazów. Ściany
grube na metr, pokoiki jak ptasie dziuple, kominek godny tamtejszej zimy. Gdzieś w
pobliżu gnieździ się - ptak oryginał, orzechówka, to dziwadło potrafi’zebrać przed zimą
do stu tysięcy nasion, zakopuje je, a potem wariuje, bo nie może znaleźć tego, co
zakopała. A w studni, Raja, wyobraź sobie” woda, jakiej nie znajdziesz ani w Meksyku,
ani nigdzie w Europie. Mineralna. Pije ją bydło i piją ludzie. Raj z czasów przed
wygnaniem pierwszych grzeszników. Zimą jest kupa roboty, bo w oborzę trzeba
dokarmiać jelenie przychodzące z parku narodowego. Ale po robocie, drogi Raja, po
robocie zaszyję się w pościel i będę spał jak świstak, oddychając dwa razy na minutę... -
Ty wariacie! - ocenił mnie Raja. Paliliśmy ukradkiem jego okropne cygara, a Patrycja
pilnowała drzwi. - Kiedy się zobaczymy?
- Bóg raczy wiedzieć.
Mieliśmy się spotkać w Mexico wkrótce po wielkim trzęsieniu ziemi, gdy w
tajemniczych okolicznościach przepadła część złotych skarbów Majów z Museo
Nacional de Antropologia...
Patrycja wręczyła Rai czek na dwadzieścia pięć kawałków zielonych. Patrycja
umie być miła
;
więc Diego Raja nie protestował. Wydaje mi się, że nawet był wzruszony.
•
Bądź zdrów, Metysie - powiedziałem. - I uważaj na siebie.
•
Bądź zdrów, gringo. Słuchaj taty i mamy i nie wychodź z domu wieczorami.
Potem szedłem z Patrycją długimi szpitalnymi korytarzami. Patrycja oczywiście
zwracała uwagę, bo miała na sobie, mimo dobrej pogody, lekkie futro z szynszyli.
Zwariowana dziewczyna. Mój przyjaciel Jost twierdzi, że coś takiego musi kosztować ze
sto tysięcy zielonych. Dowodził mi kiedyś, że takich futer jest na świecie nie więcej niż
pięćdziesiąt sztuk... Zanim pożegnałem Raję, zadałem mu dwa pytania, aby
uporządkować już wszystko. Pierwsze pytanie: dlaczego pozostawił swój samochód na
zachodnim wybrzeżu, wtedy, kiedy.przyjechał, aby mnie przekonać, że powinienem się
włączyć do sprawy Johna Simona i Jane Ławry. Zacny Raja odpowiedział mi, że jako
człowiek Jimeneza już wtedy myślał, jak go wykończyć.
•
Zależało mi na twoim zdrowiu, Bart, więc chciałem być blisko ciebie.
Wiedziałem, że jesteś obserwowany, a jednocześnie chciałem, żebyś się
włączył do gry.
•
A te strzały... Pamiętasz serię, jaką posłano za mną zaraz potem, gdy
wysiadłeś z mojego wozu przed La Ventą?
•
To było moje pierwsze szczere powitanie w Meksyku, doktorze!
- Ty zwariowany Metysie.
•
Ty stuknięty gringo.
•
Jesteś tu bezpieczny?
•
Tak. Mam pod ręką radioalarm, a przed drzwiami widziałeś moich kolegów.
•
Sami potomkowie Azteków?
•
Wyłącznie. - Raja popatrzył na mnie tak, jakby się zastanawiał, czy z niego
kpię. Doszedł do wniosku, że nie kpię, bo dodał: - Mam wiadomości...
Syndykat likwiduje swoje interesy w Meksyku. Na razie. Siedziba Fryderyka
Richtera w Gwatemali wyleciała w powietrze. Jego dom w Salina Cruz spłonął
doszczętnie.
•
A teraz różni porządni obywatele tego kraju zajmą się wyłącznie przerzutem
kapitałów, czy tak? Powiedzmy, że tak...
Szedłem sobie długimi szpitalnymi korytarzami 1 myślałem, że długo będę
wspominać pewien sezon wykopaliskowy w Meksyku. Obok mnie dreptały wdzięcznie
szynszyle za sto kawałków zielonych. Naprawdę, Bart, nie masz prawa narzekać, że
żyjesz.
W windzie Patrycja oznajmiła mi, że chciałaby się już znaleźć w La Cima. Była
bardzo słodka. Całowała mnie, nie zwracając
uwagi na jakiegoś bubka w białym wdzianku stażysty. O tym, że był stażystą,
informowała plastikowa tabliczka identyfikacyjna w lewej górnej kieszonce. W lewej
dolnej kieszeni miał elegancki fonendoskop, na nosie okulary w złote] oprawie. Podniósł
rękę do fonendoskopu, wsunął Ją do kieszeni... Zdołałem odepchnąć Patrycję, upadła na
ścianę windy mknącej w dół. Stażysta wyciągnął mały browning z tłumikiem. Uderzyłem
stopą w ten oksydowany punkt, gdy z lufy wytrysnął blady ognik. Widziałem, że
Patrycja...
Nic już nie widziałem.
Gdy otworzyłem oczy i rozejrzałem się powoli, ujrzałem z lewej strony sępi profil
kapitana Rai leżącego na, łóżku, a z prawej strony siedzącą przy mnie Patrycję Bo ja też
leżałem w łóżku Była bez szynszyli. Pod drzwiami dwoili się i troili w moich oczach
jacyś ludzie. Gdy przyjrzałem im się uważniej, wycofali się, chyba za drzwi, bo już ich
nie widziałem.
Miałem ciężką jak ołów głowę, zawroty i mdłości. Czułem się obrzydliwie.
•
Cześć, doktorze - usłyszałem głos Rai.
•
Cześć, kapitanie. O co właściwie chodzi?
- Jesteś po operacji. Wszystko w porządku. Kula przeszła o centymetr od serca.
Zdążyłeś podbić łobuzowi kopyto, ale stał zbyt blisko, więc jednak trafił.
•
Patrycja też stała za blisko. Dlatego mnie dostał...
•
Milcz, człowieku. Ta dziewczyna ma klasę. Uratowała ci życie.
- Jak to zrobiłaś, Patrycjo?
•
Wiesz... kopnęłam go... no, wiesz, gdzie... i od razu się zwinął. A’ potem
włączyłam sygnał alarmowy i krzyczałam. Nie miałam pojęcia, że potrafię tak
krzyczeć...
•
Przypuszczam, że w ogóle było dużo wrzawy?
•
I reporterów, kochanie! Mam z tobą śliczne fotki we wszystkich dziennikach!
•
Czy ten łobuz był rzeczywiście stażystą?
•
Nie - odezwał się Raja. - Nie, skądże. Z pewnością człowiek wysłany przez
Syndykat. Szkoda, że nie może i już mówić.
:- Dlaczego?
•
Tak się o ciebie bałam - wtrąciła Patrycja - że podniosłam jego broń i
strzeliłam, a potem opróżniłam cały magazynek.
•
Dzielna, mała Patrycja, szynszyle za sto kawałków, sześć strzałów i jeden trup
w windzie, nie licząc krwawiącego gliny. Kiedy zemdlałaś?
•
O - powiedziała Patrycja - o, dopiero wtedy, gdy zrobiono nam zdjęcia i
odpowiedziałam na różne pytania.
•
Jaka przytomna. Cudowny dzieciak - oznajmiłem słabym głosem. - Czy jest
szansa, że umrę?
•
Jeszcze tylko zaśpiewaj arię i pomyślę, że jesteśmy w operze - odezwał się
Raja. - Wyjdziemy stąd na własnych nogach. Masz końskie zdrowie,
przyjacielu.
•
I odpoczniecie w La Cima - powiedziała Patrycja głosem nie znoszącym
sprzeciwu. Spoglądała na mnie, a ja czytałem w jej oczach: „chciałeś mi się
wymknąć i uciec do Europy, j ale to wcale nie będzie takie proste”.
„KB”