Krystyna Boglar
Uśmiech
czarnej wdowy
Siedmioróg
Zacznij myśleć o śmierci,
a twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Koran
Pochyliła głowę, nasuwając skraj chusty na czoło. Czy
chciała zakryć przed niepowołanym wzrokiem grube krople
potu? A może raczej zawęzić pole widzenia na osypujący się
płat pustyni, na odłamy skalne pożyłowane smugami sza
rości i srebra. Z czarnymi szczelinami, jaskiń. Wpatrywała się
w splątaną sieć: drobne drgania nici cienkich jak włos i da
lej, w głąb, gdzie tkwiły ukryte sercowate odwłoki lekko
uniesione na niepozornych, włochatych odnóżach. Cały ten
kokon-szklarnia był tu, w drgającym od upału powietrzu,
czymś nierealnym. Czymś z gruntu obcym, niepojętym. O b
lizała usta, czując na wargach słony smak. Jej dłoń, opalo
na i smukła, wyglądała niczym nieruchomy krab. A przecież
musiała to zrobić. Wiedziała o tym od chwili, gdy spocona
i brudna przyszła do wioski. Przyszła, tak, przyszła piechotą,
brodząc po kostki w drgających ziarenkach piasku. Przemie
rzyła pustynię i góry. Starą, zdezelowaną ciężarówką i na
wielbłądzie. Jej świat zniknął za wydmami. Za wzburzoną
cieśniną pomiędzy Marsylią a portem morskim Algieru. Był,
gdzieś tam, nieważny.
Poruszyła zesztywniałym ramieniem. Otarła palcami
pot zbierający się u nasady brwi. Lepka wilgoć parowała
w ułamku sekundy. Skóra znów stała się sucha i spierzch
nięta. Mrugała powiekami, starając się niczego nie uronić.
Od absolutnej koncentracji zależało całe jej życie. Nie mia
ła innego wyjścia. Musiała sięgnąć dłonią do kopczyka zie
mi, gdzie niosące śmierć pająki uwiły sobie gniazdo. Nie
widziała ich. Czuła. Brunatny korzeń, niski i gruzłowaty, roz
przestrzeniał się wszerz i wzdłuż ścian. Zielonooliwkowe liś
cie winorośli niczym parasole przykrywały szkło. Wyglądały
nad wyraz świeżo. Jakby rosły w europejskiej winnicy, a nie
w sześćdziesięciostopniowym upale pustyni. Ale wyglądały
tak dlatego, że zraszano je wodą, o której marzyć tylko mogli
mieszkańcy innych wiosek, ich wyliniałe wielbłądy o sfilco
wanej sierści i żółtych zębach, starcy i dzieci.
Krzak, m o c n o zakorzeniony w czerwonawej glebie,
trwał. I nawet próbował owocować. Drobne, p o d o b n e raczej
do pestek owoce ciasno obsypały gałązkę. Chciały pachnieć,
pęcznieć i dojrzewać. Ale nie było im to d a n e . Nikomu nie
z a l e ż a ł o na kiści winogron. Tu stanowiły jedynie o s ł o n ę
i o c h r o n ę gniazd. Bo Latrodectus mactans mactans, zwany
czarną wdową, uwielbia żyć i kryć się w krzewach winnic.
- Darat, już czas - usłyszała cichy szept.
Odwróciła głowę. Przez pokrywającą rzęsy mgłę po
tu zobaczyła o k u t a n ą postać. Dziewczyna patrzyła ze stra
c h e m . Jej o p a l o n e stopy w skórzanych s a n d a ł k a c h błyskały
czerwonym lakierem paznokci.
- Baisza? I co?
- Mężczyźni nie m o g ą dłużej czekać. Musisz to znaleźć.
- Wiem.
- Boisz się? - stopy poruszyły się, cofnęły. Na piasek
padł cień skały.
- T a k .
- Allach jest łaskawy.
Nie o d e z w a ł a się. Zwróciła twarz w kierunku, skąd
p a d a ł cień. Skała nosiła nazwę Głowy Wołu. A p o d o b n a
była raczej do wiejskiej baby w szerokiej z a p a s c e , siedzą
cej na progu chaty gdzieś, w Czarnym Dunajcu. Nad górą
roztaczało się niebo w odcieniu spranej, niebiesko-białej
koszuli. Żółte, a raczej brunatno-kremowe głazy spiętrzały
się od wschodu. Na zachodzie słońce dotykało krawędzi
Głowy. Jeszcze m o m e n t i nagle zgaśnie. Bo tu, w sercu
pustyni, mrok z a p a d a tak gwałtownie, jakby Bóg spieszył
się na spoczynek.
- Darat, czas!
- Nie poganiaj - wyszeptała suchymi wargami. - To
może być ostatnia minuta mojego życia!
- Wiem. Ale s a m a chciałaś.
- Tak. - Poczuła skurcz w łydkach. Wolno, bardzo
wolno przysiadła na piętach. Ziarenka piasku uwierały przy
paskach starych sandałów. Wydawało się jej, że czuje każ
dy centymetr skóry. Każdy włos i kroplę potu. - Odejdź.
Baisza nie poruszyła się. Pilnowała, bo tak jej kaza
no. Rada Starców czekała w cieniu palm. Niedaleko d o m u
z b u d o w a n e g o z o d ł a m k ó w skał. Tych samych, które odry
wają się od Głowy Wołu, gdy wieje sirocco. Także, gdy raz
na dwa lata s p a d a deszcz. Hektolitry wody drążą szczeliny,
a czerwono-złote błyski m i n e r a ł ó w ukazują p r a c ę góro
tworu. Nikt by ich tam nie odkrył. Tylko wtedy ukazują całe
p i ę k n o , gdy s k r u s z o n e turlają się po piasku, zastygają
w przedziwnych formach. Tutejsi mówią: „Kolor stygnie".
Zmienia barwę w ugier, szarość lub czerń.
Kobieta znów s p o g l ą d a na krzew. Nie wie, gdzie
m o g ą być kamienie. Tuż pod tym szerokim liściem o żyłko
wanej powierzchni? A może pod korzeniem? W czerwona
wej ziemi przywiezionej z z a m o r s k i e g o kraju na z g u b ę
i trwogę?
- Allach akbar - szepce bezgłośnie. - Wiem, że mu
szę to zrobić.
Czarny odwłok na m o m e n t pojawia się w polu wi
dzenia. Ma kształt błyszczącego serca. Cienkie łapki drżą.
Gniazdo ukryte przed ludzkim wzrokiem m o ż e być na sa-
mym dnie lub tuz pod liściem. Jakim cudem te liście prze
trwały? Jak można było utrzymać przy życiu ukorzenioną
roślinę w takich warunkach? Dlaczego pająki przeżyły?
W uszach kobiety brzmią słowa profesora, niegdyś
studenta biologii. Jakby nie dzieliła ich pustynia, góry, m o
rze i tysiące kilometrów. „Jad straszliwego pająka Latro-
dectus mactons mactans,
z w a n e g o c z a r n ą w d o w ą , jest
około piętnastokrotnie silniejszy od jadu grzechotnika..."
- Jakie to ma znaczenie? - szepcze zbielałymi war
gami. - Tu i tak nikt nie ma antidotum. Żebym tylko zdoła
ła wyjąć kamienie. Ile ich jest? - marszczy brwi. Dłoń znów
zwisa nad opalizującym szkłem. - W tym duży, lśniący niby
gwiazda!
Wiatr marszczy pustynię. Kolor z szarożółtego zmie
nia się w ochrę. Niebo ciemnieje, a Głowa Wołu rysuje się
czarno na tle horyzontu. Jeszcze minuta, dwie i z a p a d n i e
mrok. Ukażą się gwiazdy. Wielkie, jaśniejące niezwykłym
blaskiem. A potem zza wydmy wypłynie rożek księżyca ko
niuszkami bodący nieboskłon. Zupełnie inaczej niż t a m ,
w kraju, którego nigdy nie zobaczy.
Chusta nasiąka potem. Sklejone włosy lgną do skó
ry głowy. Kolana drżą, uda i brzuch, dotykając się, parzą.
Nie ma czym oddychać.
Kobieta unosi p r a w ą dłoń. Obrączka lśni na ser
decznym palcu. „Dlaczego jej nie zdjęłam? To Arabki ko
chają złoto. Brzęczy im w uszach, na przegubach rąk i nóg.
Złoto mają blisko ciała, jest całym ich majątkiem. Posa
giem. Ja nie m a m nic poza tym maleńkim krążkiem. Czy
pochowają mnie razem z nim, pod skałami, z kopczykiem
ziemi, by ciała nie rozdrapały pustynne lisy?"
Czarna wdowa wysunęła głowę. A może tylko tak się
zdaje przerażonej kobiecie? Co właściwie mówił profesor?
Że jest pająkiem bojaźliwym, agresywnym tylko w stosunku
do swoich naturalnych ofiar. Przy pierwszym podrażnieniu
sieci usuwa się szybko do gniazda położonego w jej środku
i nie odważa się wyjść całymi godzinami. Atakuje znienacka.
- Darat! - głos Baiszy brzmi jak cienki pisk myszy.
Dziewczyna przestępuje z nogi na nogę. Wie, że za chwilę
nadejdzie Aziz. Z pejczem silnym i mocnym. Bo skóra, z któ
rej go zrobiono, przecina ciało do kości. Może nie dotknie
nim cudzoziemki. Tylko ją, Baiszę. A ona długo potem będzie
się zwijać z bólu, nim kobiety wetrą maść przynoszącą ulgę.
Baisza ma takie blizny poniżej pleców. Bo Aziz nigdy nie ty
ka twarzy. Nigdy. Oblicze nie może być zniekształcone, gdy
się po najdłuższym życiu stanie przed Panem. W raju wszyst
kie są piękne. A to, co na ziemi uległo zniszczeniu, przykry
je śnieżnobiała szata. Tak mówi Wielka Księga. I tak będzie.
Kobieta czuje, jak pot z czoła skapuje na szare płótno.
Kolana drżą, dłonie sztywnieją. Boże, dlaczego wpadłeś na
ten szatański pomysł, by umieścić kamienie wśród jadowitych
pająków? Ta mała karteczka wyjaśnia wszystko. Tak mała, że
z trudem ją zauważyła. Wciągnęła w nozdrza zapach płyną
cy od strony kamiennej wsi. Dym z palonego wielbłądziego
nawozu. I wiązek suchych łodyg zbieranych na pustyni. Za
pach swojski, bezpieczny. Rozpraszający strach przed dziką
zwierzyną. Pustynia nocą wyje i szczeka. Coś szeleści i ktoś się
skrada. Pustynia, najcudowniejsze miejsce na ziemi.
- Darat!
- Jeśli natychmiast nie zjedziesz, p o m i n ę cię w mo
im t e s t a m e n c i e !
Uśmiechnął się kącikami ust.
- Z a b a w n e ! To s a m o powiedziałaś przed dwudzie
stoma laty!
- Temu o k r o p n e m u kierowcy rozklekotanej cięża
rówki? Pamiętasz? - Dorota przesunęła dłonią po twarzy,
jakby chcąc z niej zetrzeć ślady owych dwóch dziesiątków
lat. C i e m n e okulary przesłaniały jej b a r d z o błękitne tę
czówki. J a s n e włosy nosiły ciepły ślad koloryzującego
s z a m p o n u .
- Wiele rzeczy p a m i ę t a m . Ostatnią wyprawę w sie
demdziesiątym ósmym szczególnie. Ranne wstawanie po
wieczornych hulankach...
- Przesadzasz, Rysiu. Wszyscy studenci pili dość ostro.
Ale patron czuwał. Od pochylania się bolał mnie kręgosłup
jeszcze przez miesiąc. Uważaj, teraz!
Łagodnie wszedł w zjazd na dwudziestym szóstym
kilometrze przed Reims. Żółty renault m e g a n e zwolnił, by
za chwilę znów przyspieszyć. Wokół rozciągały się winnice.
Wjechali w Route du C h a m p a g n e - słynną d r o g ę pośród
równo przyciętych krzewów i małych, schludnych wiosek
drzemiących w promieniach z a c h o d z ą c e g o słońca.
- Epernay. Zatrzymamy się czy jedziemy dalej?
- Pytanie z tych retorycznych. Sam wiesz, że gna nas
do w s p o m n i e ń . Znajdź jakiś hotel. Dużo się tu zmieniło...
- Co chcesz. Minęło dwadzieścia lat. Pamiętasz pa
ryską m a d a m e Duclos?
Dorota roześmiała się cicho.
- O c e n i a ł a swoich kochanków w skali Richtera. Na
litość boską, Rysiu, chyba nie wieziesz nas do Schroniska
Młodzieżowego!
- Uważasz, że jesteśmy na to zbyt starzy? Pamiętasz
tę olbrzymią salę sypialną? Spałaś obok Elki. Ja z Piotrem
pod o k n e m . Ciągnęło jak diabli.
- Bo lało jak z cebra. Cały wrzesień. Kochałeś się
wtedy szaleńczo w Elce.
Rzucił ukradkowe spojrzenie na ż o n ę .
- Wszystkim się p o d o b a ł a . To był fenomen na skalę
Trójkąta Bermudzkiego. Dobrze, że mi przeszło!
Wzruszyła r a m i o n a m i . Jej p e ł n e wargi rozjaśnił
uśmiech. Wyglądała niezwykle młodo.
- Liczba gości na jej ślubie przypominała pracę dok
torską na Wydziale N a u k Politycznych. Spójrz, wytwórnia
M u m m a ! Wygląda z zewnątrz jak jakiś skład towarowy przy
bocznicy kolejowej. Ale s z a m p a n cudowny. Pamiętasz Ma-
rie-Christine?
- Z nią nigdy nie było n u d n o !
- H u r a g a n też nie bywa nudny! - Dorota parsknęła
ś m i e c h e m . - Mówiła, że nie używa spirali, bo o d b i e r a
wszystkie europejskie stacje radiowe!
Roześmiał się. Miał delikatną bliznę poniżej dolnej
wargi: widoczną jasną nitkę na opalonej twarzy. M o c n ą
szczękę i ciemny cień zarostu. Włosy, przerzedzone nieco
w zakolach, lśniły odcieniem świeżo r o z ł u p a n e g o kaszta
na. Z kilkoma, ledwie widocznymi, p a s e m k a m i siwizny.
- Marie-Christine Robert z potężnymi udami świecą
cymi bielą nad krawędzią kadzi pełnej winogron. Do dziś
m a m ten obraz przed oczyma. To był szczęśliwy czas. Bez
troski. Jest jakiś hotel. Co o nim myślisz?
- Byle był g a r a ż albo przynajmniej porządny par
king. Tę „jajecznicę" trzeba chronić przed złodziejami. Nie
mogłeś wziąć innego wozu?
- Nie m o g ł e m . W wypożyczalni był tylko mercedes,
ciężarówka volvo albo renault. Mnie się żółty p o d o b a .
- Felgi też ma k a n a r k o w e - w e s t c h n ę ł a D o r o t a ,
przyglądając się spod oka p o m a l o w a n y m na zielono
okiennicom. - „Hotel de la Cloche"? Czy widzisz gdzieś
w pobliżu kościół?
- Dlaczego? - gramolił się, otwierając drzwiczki.
- Hotel „Pod Dzwonami". Sygnaturka może nas wy
rwać ze snu o szóstej r a n o . Idź, zobacz, jak tam jest. Ma
rzę o porządnym prysznicu.
Wysiadła, rozglądając się. Placyk okolony starymi
d o m a m i z g r u p ą kulisto przyciętych akacji. Białe ściany, tu
i ówdzie płaty o d p a d a j ą c e g o tynku. Dalekie wzgórze wi
doczne w prześwicie uliczek. N o r m a l n e , średnio z a d b a n e
francuskie m i a s t e c z k o w S z a m p a n i i . Sklep z o w o c a m i ,
rzeźnik i piekarnia, z a p a c h waniliowych ciastek. Oblizała
usta. Była g ł o d n a i zmęczona. A tak prosiła męża, by nie
jechać cały dzień. „Zapomina, że nie m a m już dwudziestu
lat. Jak wtedy, gdy byliśmy tu po raz pierwszy. Wariacka
wyprawa studentów socjologii. No, byli też prawnicy i filo
zofowie. Z trudem zdobyte paszporty i po sto pięćdziesiąt
dolarów na głowę. Tyle tylko wolno było wykupić z banku.
Boże, co za czasy! Najlepiej było na drugim i trzecim roku.
Ale trzy lata później, kiedy w kraju nastał stan wojenny,
paszporty na d ł u g o zniknęły w przepastnych szafach urzęd
ników."
- Jest pokój. Nawet sympatyczny. Z łazienką! - za
wołał Ryszard, przytrzymując drzwi wejściowe. - Zostajemy?
Odwróciła głowę.
- Zostajemy. Gdzie zaparkujesz?
- Jest strzeżone miejsce. Weź podręczne torby. Ja się
zajmę resztą bagażu. Madame chce wiedzieć, na jak długo.
- S a m a nie wiem. Jutro odwiedzimy wioskę. Zajrzy
my do Poterelów. Dwa dni?
Skinął głową. Zajął się bagażnikiem.
Weszła do c i e m n e g o wnętrza. Od razu poczuła za
pach lawendy. Wydało jej się to dziwne. Tak daleko od Pro
wansji? Kobieta za k o n t u a r e m miała czarne, gęste brwi.
I pieprzyk nad g ó r n ą wargą. Wydała się jej znajoma.
- Bonjour.
Zatrzymamy się na dwa dni. Nasze pasz
porty...
Bystre oczy omiotły twarz nowo przybyłej. Uśmiech
wykwitł na wąskich wargach.
- Po... la... cy? Ty nazywasz... Dorota? - ostre fran
cuskie „r" brzmiało zabawnie.
- Tak. M a m na imię Dorota. Mój mąż: Ryszard.
- Byłasz tutaj. W moja wioska. Ja... je suis Poterel.
Marie Poterel. - C z a r n e brwi pojechały prawie na wysokość
brązowej grzywki.
- Boże... - wyszeptała Dorota. - To niemożliwe! Pra
cowaliśmy przez trzy sezony w waszej winnicy! Vallée de
Monçon, tak?
Wszedł Ryszard objuczony torbami. Ze zdumieniem
przyjrzał się żonie tonącej w objęciach właścicielki hotelu.
- To Marie! - zawołała Dorota rozentuzjazmowana.
- Marie Poterel. Córka starego Felipe. Pamiętasz?
Pamiętał. Jak przez mgłę. Rodzina Poterelów była
bardzo liczna. Tabuny kuzynów i kuzynek. Krzykliwe dzieci,
wesoła, rozśpiewana młodzież.
- Marie? Taka m a ł a , chuda...?
- Prawda! - hotelarka klasnęła w dłonie. - Pamię
tam jeszcze polski: „Niech żyje"! „Za zdrowie pań"... tak?
- Doskonale! Marie, daj n a m ten pokój, bo muszę
iść pod prysznic. Pogadamy wieczorem. Będzie co jeść?
Plasnęła w dłonie.
- A h m e d ! - krzyknęła w głąb kuchni. - Masz świeże
ostrygi?
Zza drzwi ozdobionych przybrudzoną zasłonką w ko
lorze ugotowanych brokułów wyjrzał mężczyzna o oliwko
wej skórze i wilgotnych, arabskich oczach.
- Nie mów, że to nasz Ahmed? Też tu jest? Ahmed
Auazi?
Arab wytarł mokre ręce w biały fartuch.
- Znacie mnie? Skąd?
Marie przysunęła się do niego w czułym geście.
- Nie poznajesz, Ahmed? To nasi przyjaciele z Pol
ski. Pracowali u taty w winnicy.
- Dwadzieścia lat t e m u ! - westchnęła Dorota, wy
ciągając dłoń.
Teraz się rozchmurzył. Potrząsał ręką, zabawnie prze
wracając białkami oczu.
- Jak Marie mówi, że znam, to z n a m . W winnicy za
wsze byli jacyś cudzoziemcy. Co roku. Lubiliście tę robotę.
Dorota roześmiała się, odbierając klucze.
- Dawała n a m pieniądze na przeżycie. I pozwalała
trochę zwiedzić Francję w czasach, gdy siedzieliśmy zamknię
ci za żelazną kurtyną. Ahmed, zostałeś tu na stałe?
Czarne, przepastne oczy wydały się kawałeczkami
węgla.
- Ożeniłem się. I kupiliśmy ten hotel. Mój teść nie
jest tym zachwycony. Ale co mógł zrobić?
- Pogadamy przy kolacji. Są te ostrygi?
Ahmed skinął głową.
- Będą. I biały chardonnay. Wyrafinowany, kwiato
wy... nauczyłem się przez te lata. Już nie jestem głupim Al
gierczykiem. - Węgielki zmieniły się w bryłki lodu. Ale
uśmiech miał szczery. Prawie serdeczny. Coś z a g a d a ł
w dialekcie i zniknął na zapleczu.
Dorota wspinała się po wąskich i wysokich schodach,
uważając, by nie zaczepić o b c a s e m o brzeg c e g l a s t e g o
chodnika. Wiedziała, że w tych starych, prowincjonalnych
hotelach nikt nigdy nie słyszał o windzie. Choć ceny nie
wiele się różnią od Hiltona. Marie p o m a g a ł a Ryszardowi
dźwigać ciężką torbę.
- Zostaw, Marie - powiedział zdyszany.
- Ma/s non. To nic. Ahmad powinien p o m a g a ć , ale
dba wyłącznie o kuchnię. Tutaj. Ładny pokój.
Był typowy. Ze ścianami oklejonymi nieco zbyt agre
sywną t a p e t ą . Z d w o m a tapczanami tuż obok siebie, stoli
kami z l a m p ą i d w o m a fotelami obitymi oliwkową tkaniną
imitującą sztruks o grubym splocie. Francuski wałek pod
głowę i zielonkawa kapa.
- Pościel krochmalona - Marie zajrzała pod przykry
cie. - M a m tylko dwie sprzątaczki. Dziewczyny z winnic. Ła
zienka jest z prysznicem.
- Wspaniale - wysapał Ryszard, uwalniając się od
walizek. - Zejdę do s a m o c h o d u . Wrócę za dziesięć minut.
Marie nie odchodziła. Poprawiała firanki w kwadra
towym oknie, za którym rozciągały się ł a g o d n e wzgórza
i daleka linia drzew.
- Jesteś szczęśliwa, Marie?
Odwróciła głowę. Jej usta lekko drżały.
- Ahmed jest dobrym m ę ż e m . Ale... jak to Arab...
- Macie dzieci? - Dorota dotknęła spracowanej dło
ni. Kobieta cofnęła ją, zawstydzona.
- Nie. J e d n o było, ale poroniłam. Ksiądz mówił, że
to kara za m u z u ł m a n i n a .
Dorota objęła jej ramiona. Marie drżała, próbując
nie wybuchnąć płaczem. Suche oczy płonęły.
- My też nie m a m y dzieci. A przecież oboje jesteśmy
katolikami. Nie wierz w takie bzdury. We Francji są tysiące
mieszanych małżeństw. I żyją normalnie.
Marie wyzwoliła się z objęć. Znów była f a c h o w ą
właścicielką hotelu „Pod Dzwonami". Miała coś twardego
w ruchach, skrzywieniu ust. Jak kobieta, która najwyraźniej
dużo przeszła, ale wie, czego chce.
- Ahmed jest dobrym mężem - powtórzyła. - I cięż
ko pracuje na chleb. Pójdę już. Jakbyś czegoś potrzebowa
ła...
- Zejdę. - Dorota z uśmiechem odprowadziła wzro
kiem mocną, gibką sylwetkę Francuzki. Weszła do łazienki,
by poustawiać kosmetyki. Z lustra spojrzała na nią twarz wy
pielęgnowanej kobiety. Mimo zmęczenia podróżą nie widać
było śladu pogłębionych zmarszczek wokół oczu ani cieni
pod dolnymi powiekami. Dwa lata temu zrobiła lifting. Na
wet Ryszard o tym nie wiedział. Ani nikt z przyjaciół. Poje
chała do kliniki na Wybrzeżu. Wróciła odmieniona. Blizny,
prawie niewidoczne, długo zakrywała włosami. Teraz już nie
było po nich śladu.
Zmywała zmęczenie, stojąc n a g a pod prysznicem.
Mimo czterdziestki zachowała d o b r ą figurę.
- To ty, Rysiu? - spytała.
- Ja. Próbuję rozpakować rzeczy. Jest ciepła w o d a ?
- Jest! - odkrzyknęła, zakręcając kran. - Nawet go
rąca. Jak na francuską prowincję, rzecz niebywała.
Wycierała się szorstkim ręcznikiem, wdychając nie
uchwytny z a p a c h lawendy. Wszedł za plastikową kotarę
nagi i zgrzany. Przywarł do niej, ostro, natrętnie zrzucając
ręcznik na z a c h l a p a n e kafelki.
- Rysiu?
Nie odezwał się. Zamknął jej usta pocałunkiem. Je
go dłonie gorączkowo błądziły po mokrych jeszcze udach
i piersiach. Przyparł ją do ściany z różowych płytek. Zim
nych i śliskich. Broniła się nieudolnie, zaskoczona ostrością
a t a k u . Twarde kolana rozpychały jej nogi. P o d d a ł a się.
Niewygodna pozycja sprawiła, że nie odczuła zwykłej sa
tysfakcji. Pięty ślizgały się po mokrej powierzchni. Nacierał,
choć się nie broniła. Jego głośny oddech świszczał jej nad
uchem. Poczuła, że oddaje szybkie kołysanie ciała. Jej usta
rozwarły się. Krzyknęła.
Chwilę potem obydwoje spłukiwali z siebie pot. Nie
rozmawiali, omijali się wzrokiem.
- Przepraszam - wymruczał po dłuższej chwili. - Nie
wiem, co mi się stało.
Czesała mokre włosy wiszące w strąkach wokół szyi.
Czerwone plamy na piersiach i brzuchu rozśmieszyły ją.
- Po dwudziestu latach małżeństwa zostałam zgwał
cona.
Miał zamknięte oczy i odchyloną głowę, po której
wciąż spływały strugi wody.
- Powiedziałem: przepraszam.
Sala jadalna w „Hotel de la Cloche" wyłożona jasną
boazerią stylem przypominała słynne m a ł e hoteliki w okoli
cach Biarritz, po obu stronach granicy francusko-hiszpań
skiej. Nie wiadomo, dlaczego w rejonie Szampanii w domach
wisiały p o d o b n e do tamtych firaneczki-falbaneczki w kolo
rze bieli i złota. A na zewnątrz, oprócz solidnych okiennic,
opuszczone rolety w biało-niebieskie pasy. Cały ten zamęt
architektoniczno-kolorystyczny powodował jakiś wewnętrzny
niepokój. Jakby w drzwiach prowadzących do kuchni miał za
chwilę stanąć owinięty w serwetę patron z okrzykiem: „arre-
tez!"
„Zatrzymajcie się!"
Dorota o d ł a m a ł a kawałek skórki z pokrojonej bagiet
ki. Dobrze przypieczona chrupała w zębach. Ryszard dłubał
widelczykiem w pustych skorupkach po ostrygach. W wąskich
kieliszkach powolutku pękały małe, regularne bąbelki. Szam
pan był idealnie klarowny: żółty w całej gamie odcienia słom
kowego.
- Ma duszę - wyszeptał wpatrzony w kieliszek.
- I subtelny s m a k jabłek związanych miodowym aro
m a t e m .
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Miała jeszcze lekko
wilgotne włosy.
- Jabłek?
Kiwnęła głową. Jej cera nabierała odcienia różu.
- Nie pamiętasz, czego nas nauczył Felipe? Ojciec
Marii?
Pokręcił nóżką kieliszka. Światło wydobyło kolor bur-
- Przyznam, że część n a u k uleciała. Interesowałem
się raczej tym, ile zarobię w czasie dniówki. Czy wystarczy
na wyjazd do Paryża.
sztynu.
- I dziewczynami
Uśmiech przemknął przez wargi.
- To prawda. Dopadaliśmy każdej, która na to pozwo
liła. Z wyjątkiem ciebie i Anny. Także Teresa była poza zasię
giem. Ale tutejsze... Joel, ten Amerykanin, zaliczył wszystkie
kuzynki Poterelów.
- Marie także?
- Nie wiem. Nie pamiętam. Była chyba zbyt mała...
tak myślę. Dlaczego się do nas nie dosiądzie? Nie ma tu wiel
kiego ruchu. Raczej sami miejscowi.
Przy dziewięciu stolikach nakrytych obrusami w wielkie
słoneczniki siedziało sześć, siedem osób. Wszyscy, miejsco
wym zwyczajem, w kaszkietach na głowach. Wyglądały jak
przyrośnięte. Wraz z włosami o siwych lub rudawych kosmy
kach tworzyły jedną całość. Niczym peruki - czapki cyrko
wych klaunów. Od czasu do czasu, w milczeniu, podnosili
szklaneczki. Ale w Szampanii miejscowa ludność nie pije
trunku bogów po sześćset franków za butelkę. Ciągną swój
pastis lub ciężkie, holenderskie piwo. I tkwią w milczeniu ni
czym pnie ściętych drzew lub omszałe, przydrożne kamienie.
Marie pojawiła się wraz z m a ł ą , r u d ą dziewczyną
o śmiesznie piegowatym nosie. Dźwigały potężny półmisek,
znad którego unosiła się woń pieczonej baraniny. I karczo
chów w bazyliowym sosie.
- Boże mój! - westchnęła Dorota. - To dla nas? Tyle?
- Naturalnie - zdziwiła się Marie. - Moja matka za
wsze mówiła, że całość wygląda lepiej. To jest najmłodsza
córka Claire. Mojej siostry.
- Claire? - Ryszard zamrugał powiekami. - Czy o n a
miała długie, czarne warkocze?
Marie zacisnęła usta.
- Tak. Podobała się Amerykaninowi. Chodzili razem
na t a ń c e .
- Naturalnie! Z całej cudzoziemskiej paczki najlepiej
z a p a m i ę t a ł e m Joela.
- Zrobił jej dziecko - powiedziała Marie, stawiając
półmisek na środku serwety. - I uciekł za o c e a n .
Dorota zakrztusiła się bułką. Zaskoczony Ryszard
kręcił nóżką kieliszka.
- Tak? No... coś takiego...
Marie strzepnęła jakiś nieistniejący pyłek z fartucha.
- Wyszła potem za mąż za Bruneau. Chłopak z są
siedniej winnicy. Tato oddał im część naszej. Ale są dobrym
małżeństwem. Bastienne - pogładziła rudowłosą po policz
ku - jest ich piątym dzieckiem.
- A... co z tamtym? - Dorota uważnie n a k ł a d a ł a na
talerz porcję kruchej pieczeni.
- Z Gabrielem? Wyjechał do Sudanu.
Ryszard wreszcie odstawił kieliszek. Przyglądał się
ugotowanym karczochom tak uważnie, jakby zrobione by
ły ze szkła.
- Tak daleko?
Marie miała chłód w oczach.
- M o ż n a powiedzieć, że uciekł od Słodkiej Francji. I jej
problemów. Gabriel miał trudny charakter. Już jako nastola
tek przystał do anarchistów.
Teraz Ryszard zakrztusił się kęsem. Popił winem.
- Musisz n a m wszystko opowiedzieć, Marie - powie
działa Dorota ciepło. G e s t e m wskazała wolne krzesło. -
Usiądź.
Hotelarka potrząsnęła włosami.
- Nie teraz. Ahmed musi przygotować dania na we
sele. W kuchni jest mnóstwo roboty.
- Upiekliście cały udziec barani! - Ryszard wskazał
półmisek.
Marie zacisnęła wargi.
- To nie jest wesele francuskie. Tylko arabskie. Będzie
kuskus z kurczakami. I sos rodzynkowy.
- W samym sercu Szampanii! - westchnęła Dorota. -
Czasy się zmieniły. I ludzie. Kto teraz przyjeżdża na wino
branie? Rosjanie? Ukraińcy?
Marie o d e s ł a ł a rudowłosą do kuchni.
- Jest duże bezrobocie. Patron nie może wziąć każde
go z ulicy. Konsorcjum nakłada duże kary za pracę na czar
no. Masz rację, Dorota, nie te czasy. Nie ma już Polaków. Są
nasi. Znaczy... Algierczycy, Marokańczycy. Tak jest wszędzie.
W Szampanii, Beaujolais, Burgundii. Na plantacjach jabłek
w Normandii. Wszędzie Arabowie. Młodzi są bezrobotni od
wielu lat.
- Mówisz to jakby z żalem? - Ryszard taplał dorod
n e g o karczocha w sosie.
Marie zacisnęła wargi w wąską linię.
- Wy byliście inni. Weseli, wykształceni. Nie p o d o b a
mi się to, co jest. Mojemu ojcu także. Dobrze, że nie dożył
tych czasów. M o n t a g n e de Reims, Valee de la Marne, Eper-
nay i całe Cóte des Blancs. Nigdzie nie uświadczysz robot
ników z Europy. Albo są pieds noirs, albo oni!
- Kto?
- Przecież mówię: Arabowie. I Cyganie. Muszę już
iść. Ahmed będzie zły.
Zniknęła za drzwiami. Francuscy wieśniacy w kasz
kietach nawet nie podnieśli wzroku. Odzywali się w swoim
tutejszym szampańskim argot z rzadka. Pili piwo, maczając
w wysokich szklankach sumiaste wąsy. Niemieckie kufle
jeszcze tu nie dotarły. Na razie.
- Dziwne - wymruczał Ryszard, smakując kęs. - G o
tują dobrze, jak dawniej. Ale to już inny kraj.
- Globalna wioska. Europa się jednoczy. Kapitał i lu
dzie przepływają swobodnie niczym wytłoczyny z C h a r d o n -
nay. My też się dobijamy do ich granic.
- Ale to już nie to - Ryszard nalał wina. - Upieram
się niczym zając w kapuście.
- Może to my się postarzeliśmy. A może dręczą nas
jakieś nacjonalizmy? - upiła łyk. - Z czego to? Z Pinot czy
Meunier?
Przybliżył kieliszek do twarzy. Jego nozdrza, lekko
rozszerzone, węszyły zapachy.
- J e d n o jest p e w n e : wszyscy studenci, którzy jak my
pracowali w winnicach, na zawsze pozostaną znawcami trun
ku. Pamiętasz zapach winogron z plantacji Poterelów? Zawsze
się dziwiliśmy, że z ciemnych gron płynie jasny sok. Dopóki
nam nie wytłumaczono specjalnej metody tłoczenia win szam
pańskich. Po trzech sezonach byliśmy nielichymi ekspertami.
- I recytowaliśmy, nawet obudzeni w nocy, najważniej
sze hasło: „Wina musujące p r o d u k o w a n e są wszędzie, ale
s z a m p a n jest tylko jeden na świecie!" - Roześmiali się roz
luźnieni. Dorota dotknęła dłoni męża. - Dobrze, że zdecydo
waliśmy się na tę podróż. To o d m ł a d z a .
Ziewnął, dyskretnie przysłaniając usta.
- Nieprawda. Czuję się jak starszy pan, który musi
udać się na spoczynek. Co ty na to?
- A sery?
- Żadnych serów. Nie dzisiaj.
Nikt się nie pojawił, by przyjąć należność. Wstali, od
prowadzani wzrokiem przez milczących wieśniaków zakot
wiczonych przy stolikach chyba na wieczność.
- Marie pewnie dopisze nasz obiad do rachunku.
Zasnęli głębokim, kamiennym snem. Zmęczenie po
dróżą i suty poczęstunek zrobiły swoje. Nie słyszeli ani głoś
nych rozmów w ogrodzie, ani hałasu silnika terkocącego
z drugiej strony d o m u . Płynęli w czasoprzestrzeni łagodnie
i spokojnie niczym ptaki.
Winnica Poterelów to wąski, trzystumetrowy pas ziemi,
długi na kilometr, o b r a m o w a n y z dwu stron zalesionymi
wzgórkami chroniącymi uprawy przed wiatrem. Obok, wśród
jazgoczących tłoczni i parujących kadzi, krzątają się robotni
cy. Małe mróweczki w roboczych drelichach uwijające się, by
zdążyć na czas. Tu wszystko ma znaczenie: słońce, wiatr, stan
gleby. Rozklekotane ciężarówki zajmują miejsca na niewiel
kiej polanie pomiędzy rzędami krzewów ciężkich od owoców.
- Tu stały nasze namioty - Ryszard z a h a m o w a ł na
poboczu.
- Tak. Tam, gdzie ten obskurny autokar. Ktoś w nim
mieszka?
Ryszard wyłączył silnik. Za sennym wzgórzem stał rząd
drzew. N a d ich koronami płynęły obłoki.
- Jak się szło do d o m u Poterelów? - spytała Dorota,
rozglądając się na boki. - Nie p a m i ę t a m .
- Wszystko się nie mogło zmienić - odparł, chowa
jąc kluczyki. Chodź tędy, przetniemy winnicę.
- Alt! - głośny okrzyk i szczekanie p o t ę ż n e g o wilczu
ra zatrzymały ich na miejscu. - Tu nie wolno wchodzić. Te
ren prywatny.
Pies przywarował. Siedział u nogi, strzygąc uszami. Je
go pan, w panterce przypominającej kongijskiego najem
nika, bawił się od niechcenia twardym rzemieniem.
- Jasny gwint! - zezłościł się Ryszard. - Co się tu dzie
je? Boją się gangsterów?
Dorota uśmiechnęła się niepewnie. Wskazując dłonią
na czerwoną dachówkę widocznego w oddali domu, powie
działa spokojnie:
- Przyjechaliśmy w odwiedziny do państwa Poterelów.
- Musicie zawrócić i podjechać od strony drogi - głos
nieznajomego brzmiał sucho. Ale starał się, by to, co mówi,
brzmiało uprzejmie. - Sprzedaż wina odbywa się w piwnicy po
lewej. Ktoś do was wyjdzie.
Oddalił się, a wraz z nim szary wilczur. Pies był mło
dy, bo łapy pokrywało mu szczenięce, puchate futro. Oby
dwaj zniknęli wśród pokrytych kurzem ciemnozielonych liści.
- Wziął n a s za cudzoziemców, którzy chcą tanio ku
pić p a r ę butelek - Ryszard uruchomił stacyjkę. - Pamiętasz
tu jakieś psy?
Ruszyli p o m a ł u szutrową d r o g ą w kolorze terakoty.
Pokręciła przecząco głową.
- Nigdy nie było na plantacji obronnych psów. Tylko
skrofuliczny kot, którego panicznie bała się Elka. Wierzyła,
biedaczka, że m o ż e się od niego zarazić jakimś świństwem.
Jechali wolno, by nie wzbijać kurzu. Widać, d a w n o
nie p a d a ł tu deszcz. Ani chłodne noce nie skraplały rosy.
N a d g ł o w a m i paliło się j e s i e n n e , s z a m p a ń s k i e s ł o ń c e ,
wiatr lekko wiał od wschodu. Nie próbowali nawet wjechać
na p o d w ó r z e z a s t a w i o n e beczkami. S a m o c h ó d zostawili
w pełnym blasku. Nawet rachityczna akacja nie rzucała ani
centymetra cienia.
- Poznajesz ten barak na lewo? - spytał, lekko poru
szony. - Tu nocowali Czesi. Zawsze w oknie mieli flagę.
- Pamiętam. J e d e n z nich, Martin, zgubił paszport.
Bał się jak diabli. W tamtych czasach to było przestępstwo
przeciwko socjalizmowi.
- Więcej się tu nie pojawili. Na ich miejsce wepchnął
się Staszek i Piotr. Potem tacy dwaj ze Szczecina. Co się z ni
mi stało?
- Byli kurierami „Solidarności". Nic więcej nie wiem.
Tyle lat...
Obejście wyglądało na opustoszałe. Nikogo nie by
ło widać. Ryszard zajrzał do piwniczki. W nozdrza uderzył
znajomy z a p a c h fermentującego moszczu.
- Nikogo nie m a .
- Vouz voulez? -
głos, jaki rozbrzmiał za ich pleca
mi, należał do starszego mężczyzny z laską. Miał na sobie
zniszczony zamszowy serdak i wytłuszczony kaszkiet. Spod
nie z czarnej materii opadały, tworząc worki na wysokości
kolan.
- Jesteśmy Polakami - odezwał się Ryszard swoją
n i e n a g a n n ą francuszczyzną szlifowaną na kursach od Pau
po Sorbonę. - Moja żona i ja pracowaliśmy przez trzy se
zony u państwa Poterelów.
- Ostatni raz dwadzieścia lat t e m u ! - uśmiechnęła
się Dorota.
Starzec rozciągnął wargi, ukazując pożółkłe pieńki.
- Tylu was tu było! Polacy, Czesi, Włosi. Pamiętam.
Ale stary Felipe Poterel już nie żyje. Jestem jego kuzynem
z wioski za lasem. Drouót. Bernard Drouót.
Uścisnęli p o d a n ą dłoń. Była sucha i ciemna niczym
gałązka zmrożona północnym wichrem.
- A . . . madame Julie? Ż o n a Felipe?
- Choruje. Leży w d o m u . Już nie wstaje.
Z głębi budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna
z koszem pustych butelek. Za nim drobna dziewczyna o roz
wichrzonych, kasztanowych włosach.
- Państwo po wino? Niech się stryjek tu nie plącze po
próżnicy! Zaraz przyjedzie hydraulik. Trzeba przypilnować.
- Louis? - spytała Dorota, podchodząc. - Jesteś Louis
Poterel?
- Oui,
mais... - uważnie przyjrzał się pytającej. Ale
nie poznał.
- J e s t e m D o r o t a . A to Ryś, mój mąż. Pracowaliśmy
u was w winnicy...
Odstawił kosz. Ciemnozielone butelki zabrzęczały.
- Polacy. Tak? A gdzie ten... no, największy rozra
biaka?
Roześmiali się głośno.
- Piotr. Jest prawnikiem. Mieszka tu, we Francji.
Młoda Francuzka wycierała mokre dłonie w fartuch.
- Tato? Kim są ci ludzie?
Dorota otworzyła usta.
- Masz t a k ą d u ż ą córkę?
- Eh, bien -
potarł nieogolony podbródek. - Ożeni
łem się z Geneviève. Chcecie skosztować wina?
Ryszard zerknął na żonę.
- Wpadliśmy bez uprzedzenia. Przepraszamy.
Louis dźwignął kosz. Coś z a g a d a ł w dialekcie, cze
go nie zrozumieli. Mała śmignęła podwórzem do piwnic.
- Chodźcie. Ale nie poznacie tu niczego. Wszystko
się zmieniło.
To już nie było wnętrze, w którym Czesi barykadowali
się za patriotyczną flagą narodową. Długi stół przykryto ko
lorową ceratą. Pod ścianami stały kadzie do pierwszej fer
mentacji. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach
porzeczek, malin i kwasu winnego.
Louis uśmiechnął się zadowolony.
- Czujecie? Pachnie, jak powinno. Wino będzie miało
dobrą kwasotę i kwiatowy smak. Pofermentuje kilka tygodni.
A potem cuvée...
- Z tego, co pamiętam, chodzi o mieszanie win z róż
nych zbiorów. Tak?
Skinął głową. W długiej dębowej skrzyni leżały w ko
szyczkach butelki z szyjkami już owiniętymi srebrem i za
sznurowanymi cienkimi drucikami.
- Dla turystów - puścił oko. - Was nie oszukam. Nie
tak się przechowuje prawdziwego s z a m p a n a !
Wpadła dziewczyna. Jej zaróżowione policzki świad
czyły o tym, że się bardzo spieszyła. Miała mały, zadarty nosek
i okrągłe czarne oczy wpatrzone w Dorotę. Podała butelkę
z etykietą i trzy płaskie kieliszki n i e n a g a n n i e czyste.
- Dzięki, Nicole.
Pyknął korek i delikatna mgiełka pojawiła się nad
otworem ciemnej butelki.
- À la vôtre!
- Za c i e b i e , Louis, i
twoją rodzinę. Szkoda, że Felipe
już nie żyje. Wszystkiego nas uczył, ignorantów.
Louis zmrużył oczy. Tylko umoczył usta w kieliszku.
- Dobrze, że umarł - powiedział twardo. - To, co się
teraz dzieje, wcale by mu się nie p o d o b a ł o . Wcale.
Nie odpowiedzieli. Smakując musujący płyn, myślami
popłynęli w odległe czasy. Międzynarodowa młodzież ze
wschodu i zachodu. Tu ścierały się idee niezapomnianego
sześćdziesiątego ósmego roku. Tu walczyli na słowa francu
scy socjaliści z przybyszami zza żelaznej kurtyny. Jeśli Czesi
twardo stali na gruncie materializmu dialektycznego i włas
nej, ludowej propagandy, to Polacy, szczególnie po paru kie
liszkach „młodego", wylewali swe żale narodu tumanionego
obcą ideologią. I kłócili się zawzięcie, bo na winobraniu po
jawiały się wszystkie możliwe polskie opcje polityczne. Świad
czyły o tym dobitnie siniaki i guzy. Jednak wszyscy wczesnym
rankiem stawiali się do pracy. Z patronem nie było żartów.
Szczególnie, gdy poprzedniego dnia przez plantację przeszła
ulewa. Wtedy winne kiście zbierano z kałuż. Bo o wartości
s z a m p a n a , jak mówił Felipe, oprócz klimatu i nasłonecznie
nia stoków decyduje przede wszystkim jakość owocu i sucha
ziemia. Nawet sposób ścinania gron. A zbierać należy ręcz
nie, bo wino tym lepsze, im grona mniej uszkodzone.
- Ciężko tu pracowaliśmy - przerwał milczenie Ry
szard, odwracając wzrok od rzędu beczek.
- W tym roku też byli Polacy - powiedział Louis, do
lewając do kieliszków gości.
- N a p r a w d ę ? Więc nie tylko Algierczycy?
- A jakże. Ale oni nie byli z Polski, tylko spod Metzu
w Lotaryngii. Zamknięto tam kopalnie, w których pracowa
li. Nawet ci po czterdziestce znaleźli się na bruku. Nie na
rzekaliśmy, bo oni wiedzą, co to ciężka praca. Nocowali
w baraku. Razem z nimi zrywali Cyganie. Spali we włas
nych wozach. Kradli kury. Ciężko.
Dorota obracała w palcach pusty już kieliszek.
- Dalej należycie do kooperacji?
Przecząco pokręcił głową.
- Nie. Mamy już dość komuny. Sprzedajemy pod włas
nym nazwiskiem. Z własnymi etykietami. Maszyny mają ci
wielcy, jak Mumm. I bunkry z windami w głąb, do kadzi. Ta
kich po sześćdziesiąt hektolitrów. My, drobni, radzimy sobie
z trudem.
- Ale Związek Plantatorów nadal istnieje? - Ryszard
przysiadł na pustej beczce. Nagle odniósł wrażenie, że no
gi odmawiają mu posłuszeństwa.
- Tak. Naturalnie. Decyduje, ile w danym roku wolno
zebrać z hektara. Określają także ceny i limity powierzchni
winnic.
- A gdybym to ja - Dorota czuła lekki rausz, jaki da
ją dwa kieliszki d o b r e g o trunku - chciała kupić plantację?
Louis rozpiął górny guzik przepoconej koszuli.
- Nic z tego. Poza kastą szampaniarzy zakup ziemi
jest zabroniony. Chyba - przechylił głowę, przyglądając się
jej opalonym n o g o m - że ktoś by cię wziął za żonę.
Ryszard poklepał się po kolanie.
- To co? Robimy aukcję? Może ktoś cię kupi?
Zmrużyła oczy. Nie lubiła m a ł o wybrednego humoru.
- Zabraliśmy ci d u ż o czasu, Louis - p o w i e d z i a ł a
miękko. - Dziękujemy za poczęstunek. Gdybyś mógł n a m
sprzedać p a r ę butelek...
Poterel uśmiechnął się szeroko.
- Nicole! - krzyknął w głąb podwórza. Przez szeroko
otwarte drzwi wlewała się fala ciepłego powietrza. - Nicole!
Musiała być gdzieś blisko. Jej p o t a r g a n e strąki o p a
dały na czoło i nos.
- O U I , p a p a ?
- Ile chcecie? Butelka za sto dwadzieścia franków.
Powieka Doroty ani drgnęła, choć cena wydała jej
się h o r r e n d a l n a .
- Pięć.
- Aż tyle? - Ryszard wyszarpywał portfel z tylnej kie
szeni spodni.
- M a m t a k ą fantazję, by codziennie pić butelkę Po-
terela! Moja forsa, moje prawo!
Louis uśmiechnął się.
- To dobry rocznik. Nie było przymrozków, kiedy wi
norośl wypuszczała pierwsze listki, nie p a d a ł o w czerwcu,
kiedy kwitła, ani śladu pleśni jak w dziewięćdziesiątym dru
gim, gdy deszcze spadały na plantację. Ten s z a m p a n ma
w sobie wrześniowe słońce. I nie stał w kadziach ze stali
nierdzewnej jak u Brennerów, tylko w prawdziwych, pocz
ciwych beczkach, w których wino oddycha. Tato uważał, że
tylko tak przechowywany jest prawdziwie diabelski.
Nicole sprawnie pakowała ciemnozielone butelki do
firmowego tekturowego pudła z wizerunkiem winnej kiści
przewiązanej złotą wstążką.
- Ca y est.
Dorota wsunęła zwitek banknotów do ręki Poterela.
- Wszystkiego d o b r e g o , Louis. Aha... chciałam cię
jeszcze spytać, co w winnicy robi facet z psem? Przegonił nas,
gdy chcieliśmy pójść na skróty.
Poterel wzruszył ramionami.
- M ó w i ł e m , że się zmieniło. Dawniej nikomu nie przy
szło by do głowy wykopywać krzewy.
- Co takiego? - Ryszard podniósł głowę. Słońce od
biło się od ciemnych szkieł. - Kradną krzaki?
- Właśnie. Zaczęło się to na południu Francji. W tam
tych małych winnicach. Zwykłe krzewy... byle jakie. Właści
ciele t e r e n ó w często sadzili wokół willi trzy, cztery rzędy. Nic
wielkiego. Nagle zaczęły znikać.
- A policja?
- Długo nie mogli sobie z tym poradzić, bo nie wie
rzyli w kradzież. Dopiero, gdy winiarze z Aix-en-Provence
przyłapali trzech złodziei, sprawa n a b r a ł a rozgłosu.
- Kim oni byli?
Poterel oblizał wargi. Rozejrzał się dokoła, jakby bo
jąc się podsłuchu.
- Ci... z Algierii! - m a c h n ą ł dłonią na znak, że wię
cej nic nie powie.
Ryszard nie dopytywał. Podniósł ciężkie pudło, kie
rując się w stronę s a m o c h o d u . Dorota szła za nim.
- Jeszcze raz dziękujemy za poczęstunek. I pozdrów
od nas m a m ę . Zawsze b ę d ę pamiętała tę cudownie gęstą
zupę, którą mi gotowała.
- Dzisiaj zbieracze sami sobie gotują. Przeważnie kus
kus. Żony przywożą im w plastikowych pojemnikach kebaby
i jakieś parzone warzywa o nazwach, których żaden Francuz
nie wymówi. Jedźcie z Bogiem.
Długo jeszcze stał chudy i samotny na czerwonawej,
zakurzonej drodze. Pokryty gontami dach znikł za najbliż
szym zakrętem. Po obu stronach, jak okiem sięgnąć, ciąg
nęły się równo przycięte rzędy krzewów. Aż po horyzont.
- Dlaczego wydałaś tyle pieniędzy na s z a m p a n a nie
najlepszej marki? - spytał, gdy już skręcili na asfaltową
drogę.
- Bo to jest moja młodość. Wspomnienia. Bo pamię
tam, że b a d a ł a m każdą dosłownie gałązkę, odrzucając nie
dość dojrzałe g r o n a . Że ta szlachetna roślina jest delikatna
i w y m a g a stałej opieki, bo czyhają na nią n i e u s t a n n e nie
bezpieczeństwa w rodzaju pasożytów, c h o r ó b , mrozów,
burz i gradobicia. To są, do cholery, moje winogrona!
Roześmiał się głośno i swobodnie.
- Rozumiem. Ale i tak chciałbym kupić m u m m a . Al
bo taitingera.
- Po sześćset franków za butelkę?
- Po sześćset!
*
Marie słała przed hotelem, przesłaniając oczy dło
nią. Miała na sobie nieśmiertelny fartuch w paski i ręce
u m ą c z o n e aż po łokcie. Na widok hamującego żółtego re
naulta zaklaskała.
- Gdzie się podziewaliście?
- Byliśmy u was. Na plantacji.
- Ahmed będzie zły! - Na widok Ryszarda uginają
cego się pod ciężarem tekturowego pudła znów plasnęła
w dłonie. - M a m nadzieję, że Louis nie zdarł z was skóry?
- Zdarł - odparł Ryszard, wchodząc w drzwi przy
trzymywane przez Dorotę. - Zwykłe francuskie zdzierstwo.
Dlaczego Ahmed miałby być zły? - odwrócił głowę.
- Bo ciasto mi nie wyrośnie. Ciągle was wyglądałam.
- A l e dlaczego? - Dorota była wyraźnie zaniepokojona.
Marie wytarła ręce w fartuch. Minę miała tyleż nie
pewną, co zmieszaną.
- Pamiętacie Jusufa?
Przecząco pokręcili g ł o w a m i . Ryszard o p a r ł ciężar
o blat stoliczka.
- A kto to taki?
- Brat A h m e d a . Mieszka w Paryżu.
- I co? - dopytywała się Dorota. Koniecznie chciała zna
leźć się pod prysznicem. Południowe słońce grzało zbyt mocno.
- Przyjeżdża. Ahmed go zaprosił. Chce, żebyście po
znali rodzinę.
Ryszard chwycił pudło i zaczął wchodzić po schodach.
- Nie gniewaj się, Marie, ale myśmy tu przyjechali,
żeby trochę powspominać młodość. Dzisiejsza wyprawa na
plantację d a ł a n a m sporo do myślenia.
- Czekaj, Rysiu - mitygowała Dorota. - Nie spodzie
waliśmy się, że masz taką dużą rodzinę. No... nie wiedzie
liśmy, że wyszłaś za mąż i w ogóle...
Marie zacisnęła wargi.
- Chcesz powiedzieć, że nie spodziewałaś się, że
wyjdę za Araba?
- Nie to! - Dorota podskoczyła, chwytając ją w ramio-
na. - Źle mnie zrozumiałaś. Źle zrozumiałaś nas oboje! Nic
nie m a m y przeciwko Ahmedowi. Ani jego bratu. Ale chce
my jechać dalej. To nasz urlop. Przez ostatnie kilkanaście lat
nie było nas stać na zagraniczną podróż. Dopiero w tym
roku postanowiliśmy wypożyczyć samochód i pojeździć po
Francji. Dotrzeć także tam, gdzie nie byliśmy. Do Prowansji.
Do Owernii... rozumiesz?
Marie miała łzy w oczach.
- Więc nie zaczekacie na Jusufa? Przyjeżdża jutro.
Specjalnie. Błagam...
Coś było takiego w jej głosie, że Dorota zastygła
z n o g ą na stopniu. Uważnie przyjrzała się twarzy Francuzki.
W jej oczach dostrzegła coś, co ją zaskoczyło: strach.
- Jeśli ci tak na tym zależy...
Ryszard był już na podeście. Przechylony przez po
ręcz, zawołał:
- W takim razie zostaniemy jeszcze jeden dzień. Ale
proszę, Marie, wytłumacz mężowi i jego bratu, że m a m y
w czwartek zarezerwowany pokój w hotelu. W Paryżu.
Marie słała uśmiechy. Cień p o p ł o c h u zniknął tak
szybko, jak się pojawił.
- Och, możecie się zatrzymać u Jusufa. Po co płacić
za hotel. Wiesz, jakie są ceny w Paryżu?
Dorota powoli wstępowała na schody. Trochę ją zde
n e r w o w a ł a n a c h a l n o ś ć g o s p o d y n i . Nigdy nie korzystali
z wątpliwego dobrodziejstwa mieszkania „u kogoś". Zda
rzało się to tylko w rzadkich przypadkach, gdy w stanie wo
jennym zastała ich u przyjaciół godzina milicyjna.
- Marie, to ładnie z twojej strony, ale my wolimy nie
zależność. Poza tym będziemy bardzo zajęci. W Paryżu miesz
ka August...
Plasnęła w dłonie.
- Auguste! P a m i ę t a m ! Wasz „minister finansów",
tak? Co on robi w Paryżu?
- Został po osiemdziesiątym pierwszym - powiedział
z góry Ryszard, usiłując otworzyć kluczem pokój.
- Po czym? - nie zrozumiała Marie.
Dorota westchnęła.
- W Polsce ogłoszono wtedy stan wojenny. Ci, co byli
akurat za granicą, zostali odcięci od d o m u . Niektórzy nigdy
już do kraju nie wrócili.
- No... tak. Ja się polityką nie zajmuję... moje ciasto!
- krzyknęła, znikając w drzwiach prowadzących do części
kuchennej.
Weszli do pokoju. Rolety były opuszczone. Tylko przez
wąskie szczeliny wpadały promienie światła, rysując na pod
łodze jaskrawe linie. W półmroku pachniało lawendą i pły
nem do mycia glazury. W łazience wisiały czyste ręczniki,
a b a n a l n e kapy na tapczanach zostały zastąpione ręcznie
szydełkowanymi narzutami w kolorze ecru.
- Spójrz, Marie stara się nas u h o n o r o w a ć - zauwa
żyła Dorota.
Położył ciężkie pudło na niskim stoliku. Zdjął przez
głowę m o k r ą od potu koszulę.
- Ale upał. I to jesienią.
- To dobrze. - Dorota zrzuciła bluzkę. Pomimo prze
kroczonej czterdziestki miała piękne piersi. Ryszard zapatrzył
się, oblizując wargi. Podszedł z tyłu i m o c n o objął żonę,
przytulając opalony tors do jej nagich pleców.
- Idziemy razem pod prysznic.
Nie o p o n o w a ł a , choć zaskoczył ją już po raz drugi.
W d o m u się tak nie zachowywał. Sypiali ze s o b ą dość częs
to, ale bez specjalnych emocji. Gorący tusz pobudził obo
je. Kochali się wśród kafelków i zimnych kurków z początku
dość niezręcznie, potem już sprawnie. Ale nie patrzyli so-
bie w oczy. Potrzeba ciał zaskoczyła ich. Niecodzienność
sytuacji także.
Jusuf przyjechał potężnym pontiakiem w kolorze
musztardy. Wewnątrz auta kłębił się tłum dzieci. Wszystkie
czarnookie o ciemnej karnacji i szorstkich włosach poskręca
nych w grajcarki. Dziewczynki miały w nie wplecione korali
ki i długie sznurki z a m u l e t a m i na szyi. Były bardziej
afrykańskie niż arabskie. Wśród pisku i wrzawy Ahmed sta
rał się zaprowadzić jaki taki porządek.
- Jallaaa! - zaganiał rozbiegające się na wszystkie
strony towarzystwo. W końcu u d a ł o się jakoś rozlokować
wszystkich, nie wykorzystując hotelowych pokoi, w większoś
ci pustych o tej porze roku. Marie zajrzała do gości, gdy ro
dzina siedziała już w jadalni przy zastawionych stołach.
- Zejdźcie na kolację. Zapraszam w imieniu włas
nym i Jusufa. Nie będzie nikogo obcego.
Dorota sumitowała się, wkładając naszyjnik z bia
łych korali.
- Wiesz, Marie, jest n a m niezręcznie.
Hotelarka wzruszyła ramionami. Wyglądała na zdzi
wioną.
- Zapłacicie naturalnie za pokój, śniadania i obiady.
Kolację funduje Jusuf. Tak sobie życzy - skończyła, spusz
czając wzrok.
Ryszard trzymał w ręku krawat.
- Muszę go włożyć? W taki upał?
Dorota zerknęła na Marie.
- Powinien?
- Jusuf będzie w krawacie. Ale jeśli... - speszyła się.
Ryszard podniósł dłoń w geście p o d d a n i a .
- Rozumiem. Reprezentacja przed wygodą. Zejdzie
my za dziesięć minut.
Marie bez słowa z a m k n ę ł a za sobą drzwi.
- Nie sądzisz, że ona zachowuje się jakoś dziwnie? -
Dorota powąchała korek od buteleczki perfum. Allure pach
niał nutą brzoskwini i melona. Z odrobiną piżma i paczuli.
- Jest z d o m i n o w a n a przez męża - odparł, zawiązu
jąc węzeł krawata na błękitnej koszuli.
- Jak ja? - spytała, mrużąc oczy.
Zbliżył się, wąchając zapach, który lubił.
- Jestem porządnym mężczyzną. Żadnym dominantem.
- Porządny mężczyzna jest jak potwór z Loch Ness -
o d p a r ł a z lekką kpiną w głosie. - Wszyscy mówią, że ist
nieje, ale nikt go nie widział.
Parsknął śmiechem, całując odsłonięty kark żony.
- Tak n a p r a w d ę wolałbym pójść do łóżka niż uda
wać gościa ze Wschodniej Europy wobec arabskiej czeredy.
A w ogóle... pamiętasz tego Jusufa? Bo ja nie.
Odwróciła się, wygładzając d o p a s o w a n ą sukienkę
bez rękawów.
- Ja też nie. Ahmeda poznałam natychmiast. Był jedy
nym Algierczykiem na plantacji. Należał do tych od: przynieś,
podaj, pozamiataj. Nie obrażał się. Traktowaliśmy go jak ko
legę. I on nas lubił.
- Kto by pomyślał, że ożeni się z jedną z córek pat
rona
ze starej, s z a m p a ń s k i e j arystokracji. N o , idziemy.
Chciałbym już to mieć za sobą.
W jadalni nie było ani jednego z tutejszych. Mieszkań
cy miasteczka zniknęli w mrokach m u r ó w razem ze swoimi
kaszkietami. Nikt nie pił piwa i nie palił śmierdzących gau-
loise'ów.
Przy długim, suto zastawionym stole tkwiło kilkanaście
osób, większość dzieci. Dwie kobiety krzątały się, ustawiając
p o t ę ż n e misy ryżu o szafranowym kolorze, mięs i płaskich
placków podobnych do obwarzanków, tylko białych i pu-
chatych jak poduszeczki.
Wejście Doroty i Ryszarda spowodowało, że na chwi
lę zapadła głucha cisza. Dzieci siedziały z otwartymi buziami
niczym rząd jaskółek na telegraficznych drutach.
Marie u b r a n a w śliwkową galabiję, w której wyglą
dała dość dziwnie, oznajmiła:
- M a d a m e Dorota et Richard. Z Polski.
Ahmed popychał przed s o b ą zażywnego jegomościa
z brzuszkiem i wielką łysiną sięgającą od czoła po kark.
Wokół uszu kręciły mu się siwiejące kosmyki.
- Mój brat.
Dorota i Ryszard potrząsali rękami, nie m o g ą c się
oprzeć wrażeniu, że dłoń Jusufa jest wilgotna i miękka.
- Jusuf Auazi. Bardzo mi miło. Siadajcie. Moja żona
i siostra zaraz p o d a d z ą jedzenie.
Usiedli na wyznaczonych miejscach. Dzieci wciąż mil
czały, poszturchując się od czasu do czasu. Ich czarne, gu-
ziczkowate oczka biegały od miski do miski.
- Lubicie kuskus?
- Nie wiem. - Dorota starała się zachowywać natural
nie. To, co stało na stole, pachniało ostro i wyglądało cieka
wie. Nie chciała jednak popełnić jakiegoś nietaktu. Nie znała
smaku arabskich potraw. Wolała kuchnię włoską. A nawet
chińską. - Tak się składa, że nigdy tego nie jedliśmy.
Jusuf uniósł wzrok do nieba.
- A l l a c h ! Jak można dożyć późnego wieku bez kuskusu?
- Widać m o ż n a - uciął Ryszard urażony „późnym
wiekiem". Tym bardziej, że Jusuf był najwyraźniej dużo star
szy. - W Polsce namnożyło się ostatnio budek z orientalnym
jedzeniem, ale nigdy z nich nie korzystamy.
Cień niezadowolenia przemknął przez czoło Algierczyka.
- Wchodzimy do Europy Wschodniej bardzo powoli.
Ale za parę lat w Polsce wszyscy będą podawali kuskus z kur
czakiem i sosem!
Marie siedząca obok Doroty pochyliła się.
- Nie dyskutujcie lepiej o arabskim jedzeniu. Oni nie
znoszą najmniejszej krytyki.
- Ależ to pyszne! - uspokoiła ją Dorota, smakując
kaszę. - Prawda, Rysiu?
Oblicze Jusufa wyraźnie pojaśniało. Kobiety zajęły się
dziećmi, które, niezbyt dobrze ułożone, rozrzucały po obru
sie kawałki placków, chlapiąc dookoła brunatnym sosem.
- Podobno jedziecie do Paryża? - uśmiechnął się star
szy Auazi. - Mam tam w osiemnastej dzielnicy restaurację.
Zapraszam.
- A czym się zajmujesz? - Ryszard nadział na wide
lec kawałek kurczaka o b s m a ż o n e g o w miodzie. - Tylko re
stauracją?
Cisza z a p a n o w a ł a , jakby nożem uciął.
- Jak ci to powiedzieć... - zastanowił się, ocierając
łysinę. - Zajmuję się też skupem. Różnych rzeczy.
Ryszard przyjął odpowiedź do wiadomości. Tak na
prawdę nic go nie obchodził Jusuf Auazi ani cała jego liczna
rodzina. Zanotował jedynie w pamięci, że obsługę gości cał
kowicie przejęły na siebie żona i siostra. Marie traktowana
była jak powietrze. Nawet Ahmed siedział z dala pomiędzy
najmłodszymi.
Dorota starała się wyłuskiwać z talerza mniej tłuste
kąski. Do picia, ku jej szczeremu zdumieniu, nie p o d a n o ani
wina ani piwa. Tylko ciemną herbatę, słodką jak ulepek.
Dzieci zaś biły się o oszronione, zimne butelki coca-coli.
- Nie pijemy alkoholu - usprawiedliwił się Ahmed. -
Jako m u z u ł m a n i e żyjemy zgodnie z naszą wiarą.
Ryszard przełknął kęs.
- Rozumiem. Ale pracujecie w winnicach. A przecież
w i a d o m o , do czego b ę d ą służyły winogrona.
Ahmed zmrużył oczy.
- Pracujemy wszędzie, żeby zarobić. We Francji jest
duże bezrobocie. Nie przeszkadza n a m , że produkujemy
s z a m p a n . Nie robimy go dla swoich rodzin, tylko dla klien
tów, którzy płacą. To chyba sprawiedliwy podział?
- Oczywiście - zgodziła się Dorota. - Wżeniłeś się
w szampańską rodzinę, choć sam już nie pracujesz w winnicy.
Jusuf dał znak swej milczącej, ciemnookiej żonie, któ
ra w pośpiechu zaczęła zbierać ze stołu puste półmiski i reszt
ki jedzenia. Dzieci, rozzuchwalone tym, że nikt im nie zwraca
uwagi, przekrzykiwały się po arabsku.
Marie spod oka obserwowała kręcące się kobiety.
- Nie stawiajcie tego w kuchni na kredensie.
Jusuf uniósł dłoń.
- O n e wiedzą, co robić, Marie. Ty siedź sobie z gośćmi.
Marie zacisnęła wargi. Dorota wymieniła spojrzenie
z Ryszardem. Jusuf zachowywał się tak, jakby „Hotel de la
Cloche" należał w całości do niego i jego licznej rodziny.
Na brudny i zachlapany sosami stół wjechały wety.
Mnóstwo tłustych i słodkich arabskich przysmaków. Nie za
brakło także kandyzowanych owoców.
- Cóż za wspaniałości! - mruknął Ryszard. Jego wzrok
spoczął na ciasteczkach z orzechów i miodu.
- Rysiu, litości! - szepnęła Dorota. - Nie powinieneś
jeść cukru.
Zbagatelizował ostrzeżenie. Należał do mężczyzn-
-łasuchów. Za czekoladowe cukierki dałby się posiekać.
Dorota ostrożnie skubnęła p o d a n e ciasto. Zapachnia
ło wanilią i smakowało wspaniale. Rozpływało się w ustach,
pozostawiając na podniebieniu wspomnienie orientu.
Kolacja szczęśliwie dobiegła końca.
- Marie - powiedział Ryszard, z trudem odrywając
się od orzechów zatopionych w pomarańczowej glazurze -
przygotuj n a m rachunek. Chcemy wyjechać wcześnie r a n o .
- Rysiu, tylko nie przed ó s m ą ! - rozżaliła się Dorota.
- Miej litość. To są moje wakacje!
Ahmed dotknął dłonią czoła.
- Rachunek będzie na dziewiątą. W porządku?
Kobiety wraz z c h m a r ą dzieci zniknęły w dalszych po
mieszczeniach. Zrobiło się dużo luźniej. Przez otwarte okno
płynęło chłodne, p a c h n ą c e słodko powietrze.
- Co to za kwiaty? - Dorota pociągnęła n o s e m .
- A r a b s k i e a m a r a n t o w e bugenwille. O dziwo, przyję
ły się w naszym ogrodzie. Ale na zimę trzeba donice wsta
wiać do środka. Francuska pogoda im nie sprzyja. Może...
gdybyśmy mieszkali na południu...
Jusuf odsłonił bardzo białe zęby. Ciemny, krótko przy
strzyżony wąsik n a d a w a ł mu nieco fryzjerski wygląd. Zupeł
nie nie był p o d o b n y do swego brata, szczupłego, wręcz
ascetycznego Ahmeda.
- Gdzie się zatrzymacie w Paryżu?
- Mamy przyjaciela. Augusta. Zaprosił nas do siebie.
Jednak, na wszelki wypadek, zarezerwowaliśmy pokój w „Ave-
nir". Taki mały hotelik w okolicy St-Sulpice.
- W dobrej dzielnicy! - mruknął Jusuf. - Musicie
mieć pieniądze!
Dorota poczuła mrowienie na karku. Zawsze tak od
bierała wszelkie nietakty. Nie mieli dużych pieniędzy. Nie przy
wykli do rozmów na ten temat. Dała mężowi znak oczami.
Zrozumiał.
- Dziękujemy za wystawną kolację, Marie! - skłonił
głowę w stronę gospodyni.
Spłoszona pokręciła głową.
- To... Jusuf - wyszeptała.
- Jusuf jest bratem twego męża - powiedział, wsta
jąc. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że być może
podważa autorytet właściciela pontiaka. Ale lubił ryzyko
wać. - Ciebie traktujemy jako p a n i ą d o m u !
Starszy Auazi nie odezwał się, choć zaciśnięte szczę
ki sprawiły, że wokół wydatnych ust utworzyła się siateczka
drobnych zmarszczek.
- D o b r a n o c wszystkim! - Dorota posłała litościwy
uśmiech dwom stojącym w drzwiach Arabkom. Obie szybko
przyłożyły palce do ust i czoła. Dopiero teraz zdała sobie
sprawę, że nie odezwały się ani razu.
Kiedy wchodzili na ostatni stopień, Ryszard zapytał:
- Sądzisz, że o n e nie mówią po francusku?
- Nie m a m pojęcia. Na dzieci pokrzykiwały po a r a b -
sku. S a m e milczały jak zaklęte. Może nie wolno im odzywać
się w męskim towarzystwie? Jak oni chcą się we Francji zasy
milować?
Nie zapalił światła. Zza okna sączył się ten sam słod
ki, waniliowy zapach. Odetchnął głęboko świeżym, chłod
nym powietrzem.
- Strasznie się najadłem. To wszystko było doskona
łe, tyle że okropnie kaloryczne.
Dorota zdejmowała sukienkę.
- Możesz iść pod prysznic. Ja tylko zmyję makijaż.
Nie m a m sił. I okropnie chce mi się spać.
Odwrócił się.
- To dobrze. W d o m u niezbyt dobrze spałaś. W każ
dym razie ostatnio.
Narzuciła cienki szlafrok.
- Zauważyłeś? Rzeczywiście. Nie wiem, d l a c z e g o
budziłam się o czwartej. Potem leżałam zła jak chrzan, nie
mogąc zasnąć. Nie chciałam czytać, żeby z kolei nie obu
dzić ciebie. Koszmar. Za to teraz śpię jak suseł. Spakujemy
się jutro, co?
Skinął głową. Z pełnym żołądkiem nie czuł się do
brze. Ale za nic w świecie nie przyznałby się do tego żonie.
N a s t ę p n e g o dnia świat spowijała leciutka mgiełka.
Od strony winnic dochodziły odgłosy pracy i okrzyki mija
jących się ludzi. W miasteczku panował niczym niezmącony
spokój, jeśli nie liczyć terkotu traktora przemieszczającego
się b r u k o w a n ą uliczką.
Ryszard zszedł na dół, żeby zapłacić, zostawiając Do
rotę wśród porozrzucanych rzeczy. Tylko ona umiała je za
pakować tak, by nie wyglądały jak ciuchy wyciągnięte z dna
wora. Ku swemu zdumieniu nie zobaczył ani nawet nie usły
szał licznej rodziny Jusufa. Marie, w czystym, schludnym far
tuchu wyglądała na zadowoloną.
- Rodzina wyjechała?
- Tak. Wczesnym rankiem.
- Do Paryża?
Przecząco pokręciła głową.
- Na południe. W interesach. Mój szwagier lubi za
bierać w podróż cały harem - dorzuciła ciszej. - Oni tacy są.
Dobrze się czują w kupie.
Ryszard pozwolił sobie na dyskretny uśmiech.
- Nie przepadasz za nim?
Pochyliła głowę.
- Nie. Wszędzie się szarogęsi. Traktuje hotel jak swo
ją kwaterę! Prawda, pomógł n a m finansowo. Ale wszystko
już spłaciliśmy. Nie zdarłam z was za bardzo? - wymrucza
ła, sumując szybko na papierze.
- W porządku, Marie. Pokój był ładny, w o d a gorąca.
A p r z e d e wszystkim cieszymy się ze s p o t k a n i a z w a m i
wszystkimi. Choć to już inne czasy. Żałuję, że m a m a chora.
I że Felipe już nie żyje.
- Spóźniliście się. - Kobieta otarła łzę. - Trzeba było
przyjechać wcześniej. Nie czekać dwudziestu lat!
Mężczyzna pogładził ją po ramieniu.
- Nie mogliśmy, Marie. W kraju tyle się działo. I nie
było n a s na to stać.
- Wiem. Ale będzie lepiej, Richard. Musi być lepiej.
- Na p e w n o - zabrał p o d a n ą resztę. - Idę na górę.
Godzinę później, z b a g a ż a m i , żegnali się przed ho
telem. Marie miała łzy w oczach.
- Przyjeżdżajcie! I powiedzcie innym, że tu jesteśmy.
W „Hotel de la Cloche". Zawsze będziemy radzi starym
przyjaciołom. Nie zapominajcie o Poterelach. I ich winnicy!
Ahmed pojawił się z pakunkiem ładnie owiązanym
czerwoną, błyszczącą t a ś m ą samoprzylepną.
- Weźcie. Trochę arabskich przysmaków od Jusufa.
August je lubi. Mój brat przeprasza, że musiał wyjechać sko
ro świt. Ale interesy... rozumiecie, co?
Dorota podała dłoń.
- Dziękujemy, Ahmed. Poczęstujemy nimi n a s z e g o
przyjaciela. To miło, że z a p a m i ę t a ł e ś Augusta.
- No pewnie! Wszędzie wszystkiego pilnował. Głów
nie wypłaty! A za Dorotą chodził krok w krok. Żeby jej ja
kiś chłopak ze wsi nie zaczepił!
- Nie przesadzaj! - roześmiała się, wsiadając do au
ta. - Ale cieszę się, że go zobaczę po tylu latach. Ż e g n a j
cie! Do przyszłego roku. Oby jak najszybciej!
- Salut! Au revoir!
Żółty renault m é g a n e , migając kanarkowymi dekla
mi, wycofywał się z parkingu. Jeszcze raz pomachali dłoń
mi i miły „Hotel de la Cloche" zniknął za zakrętem.
- Marie była dziś z u p e ł n i e inna - powiedział Ry
szard, przyspieszając.
- T a k . Mam wrażenie, że niezbyt lubi rodzinę szwagra.
Choć trzeba przyznać, że Arabowie popierają się nawzajem.
- A jakże. Sprowadzają tu całe chmary ciotek, wujów
i siostrzeńców. A potem francuski prawicowiec Le Pen wygła
sza oracje pod pomnikiem Joanny d'Arc o inwazji obcych.
- A tak nie jest? - Dorota przyglądała się mijanym
winnicom. Ich ciemnozielone liście miały szarawy nalot. Kurz
czy pestycydy? Kto ich wie? Lepiej nie myśleć, pijąc boski
płyn o złocistym kolorze i smaku niepodobnym do innych.
Szampania jest pięknym krajem, a wino d a r e m bogów.
- Sprawdź m a p ę - polecił, wjeżdżając na N 3 .
- Przez C h a t e a u - Thierry. Bardzo ł a d n a górzysta oko
lica. Nie to co Alpy, ale zawsze.
- Jechałaś tędy? Kiedy? Nie p a m i ę t a m .
Założyła ciemne okulary.
- Jakże? Z Augustem i Leną. Autostopem do Paryża.
Lena wsiadła zaraz na czternastym kilometrze. Zabrała się czer
wonym bugatti. Myślałam, że ją znienawidzę do końca życia.
- A wy? - ł a g o d n e wzgórza wznosiły się po prawej
stronie drogi, przecięte korytem Marny.
- Czekaliśmy dość długo. W końcu zabrała nas ja
kaś ciężarówka z winnicy. Ale tylko do La Perte.
- I co było dalej?
- Znów ciężarówka do Creteil. To już blisko Paryża.
August miał dwa plecaki. Pamiętam, jakby to było dziś. Sta
re ciuchy i książki. Targał ze sobą chyba ze dwadzieścia to
mów poezji. I Czarodziejską górę, naturalnie.
Ryszard przyspieszył. Celowo nie wjechał na autostra
dę. Wolał gorsze drogi lokalne. Chłonął Francję taką, jaką
lubił najbardziej: zieloną, nieco prowincjonalną, pełną zde
zelowanych pojazdów, kamiennych domków i małych koś
ciółków wśród wysokich drzew. Pod C h a t e a u - Thierry musiał
przepuścić starego pasterza z kierdelem owiec. Miały szarą,
skołtunioną sierść i beczały, pobrzękując dzwoneczkami.
- Napijemy się kawy?
Dorota ucieszyła się.
- Zawsze wiesz, na co m a m ochotę!
Uśmiechnął się samymi kącikami ust.
- Nie p a m i ę t a m , żebyś mi to powiedziała choć raz.
- A m n e z j a . Warunkowy zanik pamięci. U mnie wystę
puje, gdy dzwoni urząd podatkowy.
Nie zaśmiał się. Milczał.
Spojrzała z ukosa. „Znów to s a m o ? Wścieka się, że
zarabiam więcej i m o g ę wspominać o podatkach? Że też
nie trzymam ust zamkniętych na kłódkę! A tak sobie obie
cywałam, że podczas podróży wyłączymy t e m a t pieniędzy.
Cóż, dzielenie zysków nigdy nie było jego religią. A że sta
ło się moją? Przypadek. Jeden jedyny porządny przypadek,
który trafił mi się w życiu. I ciężka praca".
Żółty renault m e g a n e p o m a ł u zjechał ku wiosce. Za
trzymał się na wprost wejścia do kafejki. Parę stolików na
zewnątrz pod parasolami. Puste krzesełka. W głębi ciem
ność o z a p a c h u świeżego pieczywa.
- Nie wiem, czy tu wolno parkować.
- Gdzieś musimy. W najgorszym razie flik wlepi man
dat. - Wyszła na chodnik, zatrzaskując drzwiczki. Zajrzała
do wnętrza knajpki. Ucieszył ją zapach kawy, oliwy i świeżej
bagietki. Nad drewnianym kontuarem niczym ze starych fil
m ó w J e a n a G a b i n a kiwało się dwóch tubylców, pociągając
pastis. Patron, owinięty białą ścierką, z a g a d a ł coś w miej
scowym dialekcie.
- Dwie kawy! - rzuciła z uśmiechem. - I dla mnie
kieliszek p o r z ą d n e g o beaujolais.
- Rocznik osiemdziesiąt pięć czy dziewięćdziesiąt dwa?
- spytał patron złośliwie.
- W dziewięćdziesiątym drugim p a d a ł o jak diabli! -
wtrącił się Ryszard, wchodząc. - Wino nie ma ani a r o m a t u ,
ani bukietu, ani koloru.
Stary otarł dłonie w leżącą na kontuarze ścierkę.
- Przepraszam - wybąkał. - Claire! - ryknął, odwraca
jąc się w kierunku zaplecza przesłoniętego czymś na kształt
rybackiej sieci. Pojawiła się wysoka, piersiasta dziewczyna
u m a l o w a n a tak, jakby szła na wieczorną galę.
- Jezu - s z e p n ą ł Ryszard, siadając przy stoliku. -
W życiu nie widziałem tak wymalowanej baby! Czym o n a to
z siebie zdziera, dłutem?
Claire, żując g u m ę , postawiła na blacie dwie malut
kie filiżanki i szklaneczki z w o d ą . Po chwili przyniosła wino.
Dorota umoczyła wargi.
- No? - w głosie patrona brzmiała n i e k ł a m a n a cie
kawość.
- Dobre! - Stary zrozumiał, że nie ma do czynienia
z cudzoziemcami, którzy popijają beaujolais coca-colą. -
Ma, tak jak powinno, lekko b a n a n o w y smak.
Ryszard wyciągnął nogi. Czuł się na luzie. Dobrze mu
się prowadziło wypożyczone auto, w perspektywie miał uko
chany Paryż, wizja miejsca pracy, szefa i kolegów uległa
szczęśliwie zatarciu. W głębi serca czuł spokój. Spojrzał na
żonę. Jej jasne włosy ładnie okalały twarz. Wiek jakby znik
nął. Prawda, kiedyś miała wspaniałą szopę. Wiecznie potar
g a n ą , splątaną, pełną igieł sosnowych i liści, gdy wyłaniała
się ze śpiwora w którejś z tatrzańskich dolinek. Kiedy to by
ło? Rok po trzeciej wyprawie na winobranie byli już razem.
Ela zniknęła z horyzontu. Wyjechała do Szwecji. Po dwóch
latach wzięli ślub. Potem z trudem wiązali koniec z końcem.
Jak wszyscy. Jak całe ich pokolenie.
Dorota uniosła wzrok.
- Dlaczego mi się przyglądasz?
- W s p o m i n a m twoją fryzurę sprzed dwudziestu lat.
Teraz tak ulizujesz włosy...
Potrząsnęła głową.
- Nie jesteśmy już dziką młodzieżą. A poza tym...
jestem starsza, Rysiu.
Patron
s t a n ą ł przy stoliku. Miał d u ż e , żółte uszy,
z których wyrastały siwe włoski.
- Jeszcze kieliszek?
- Lekkie. Smakuje prawie jak burgund.
Pokiwał głową z uznaniem.
- Bo to taki jakby burgund. Beaujolais czasem specjal
nie przesładzają, żeby uzyskać dwanaście, trzynaście procent.
- Mówiąc, starał się wyraźnie akcentować. - To co? Jeszcze?
Skinęła głową.
- A niech t a m ! Raz się żyje.
Ryszard położył dłoń na stole. O centymetr od jej wą
skich palców, na których lśniła tylko obrączka.
- Nie upij się. Spotkanie z Augustem będzie dosta
tecznie stresujące.
- Tak sądzisz? - wychyliła kieliszek, uśmiechając się
do patrona. - Zapłacimy.
Wyszli zrelaksowani, spokojni. Jakby tych dwudzie
stu lat w ogóle nie było.
Wjazd do d u ż e g o miasta zawsze jest dla cudzoziem
ca kłopotliwy. Żeby trafić na właściwą obwodnicę, trzeba
mieć oczy wokół głowy.
- Cholera, nie wiem, czy dobrze.
- Nie denerwuj się, Rysiu. Paryż jest cudowny w każ
dym punkcie. Chcesz najpierw do hotelu, czy od razu do Au
gusta? Patrz! Dobrze trafiłeś! A4. Możemy pojechać przez
Porte St.-Denis.
- I co? Bulwarem Bonne Nouvelle? Lepiej Sébasto-
polem.
- Jak wolisz. Ty znasz lepiej miasto od strony szosy.
Ja - ulic.
Migały stare arkady sklepowe ze szklanymi d a c h a
mi, galerie i sklepy.
- Pamiętasz, gdzieś tu monsieur Capia ma kolekcję
starych lalek.
- O d n o w i o n o t r o c h ę . Diabli wiedzą, w lewo czy
w prawo?
- Chyba prosto. Ale nie jestem pewna. Nigdy nie pro
wadziłam s a m o c h o d u . W dodatku wypożyczonego.
- Ale z żółtymi deklami!
Posuwali się wolno. Godzina obiadu powodowała, że
ruch na ulicach był większy niż się spodziewali.
- W lewo. Do placu Bursy.
- Cholerny August! Nigdy nie przypuszczałam, że się
uprze, by zamieszkać na ulicy Świętego Augusta. Tutaj?
- Chyba tak. Ale nie wolno parkować.
Rozglądali się nerwowo na wszystkie strony. Samochód
był na francuskich n u m e r a c h , dla których tutejsza policja
robiła czasem wyjątki. Czasem. Ale nie zawsze.
- Patrz, wyjeżdża jakiś grzmot. Robi n a m miejsce!
- Ten grzmot to najnowszy model p e u g e o t a . Chcia
łabyś nim z a d a w a ć szyku w Warszawie!
- Mówisz tak, jakbym była Elżbietą! To ona wzięła ślub
ze szwedzkim m e r c e d e s e m . A Julka wyszła za mąż za ca-
dillaca. Zmieścimy się?
Wysokie, wąskie okna starej kamienicy z paryską pa
tyną osłonięte były pięknymi, kutymi w metalu prętami. Na
parterze mieścił się sklep z bielizną i ciastkarnia. Opuszczone
żaluzje kryły niewidoczne wnętrza. Srebrzysta powierzchnia
upstrzona była kolorowymi graffiti. W powietrzu pachniało
cukrem waniliowym.
- Idź na górę, Rysiu. Nie można zostawić s a m o c h o
du w y ł a d o w a n e g o b a g a ż a m i .
- Dobrze. Masz kluczyki. Na wszelki wypadek.
- August pisał, że jest winda! - krzyknęła za znika
jącym już w bramie m ę ż e m .
Chodnikiem szła para starców. Obydwoje postuki
wali laskami. O n a , nieźle u b r a n a , on w zniszczonym palcie
od d o b r e g o krawca. Minęli Dorotę, uśmiechając się. Jezd
nią z wolna sunęły lśniące, czyste samochody, porykując od
czasu do czasu klaksonami, choć wcale nie było trzeba. Ja-
kiś chłopak pokonywał nierówności, starając się utrzymać
na deskorolce. Pies, rudy, z gęstym o g o n e m robił kupę na
środku chodnika.
Byli w Paryżu.
Po kilkunastu minutach z bramy wyłonił się Ryszard
w towarzystwie dwóch dziewczyn: brunetki o ostrych rysach
i szatynki w kapeluszu, który Dior opatrzyłby nazwą „Rajski
Ptak Skonał Mi Właśnie Na Głowie".
- Nie ma Augusta. Nie wiadomo, kiedy wróci. Ale Ivet
te mówi, że kazał nam...
- Cholera! - przerwała. - Co to znaczy: kazał n a m ?
Brunetka oparła się biodrem o drzwiczki samochodu.
Żuła g u m ę tak wolno, jakby ruszanie szczęką sprawiało jej ból.
- Nie m ó w po polsku! - syknął wściekły. J e g o oczy
zmrużyły się niebezpiecznie. Dorota wolała uniknąć a w a n
tury na paryskiej ulicy, choćby ta nazywała się St. Augustin.
- Bonjour -
uśmiechnęła się do kapelusza. Jakoś in
tuicyjnie nie polubiła tej od gumy. - Jestem Dorota.
- Ma femme -
wyjaśnił Ryszard, dokonując pobież
nej prezentacji. - Żona zmęczyła się podróżą.
Wyładowali b a g a ż wprost na chodnik. Idący ludzie
omijali walizy bokiem lub je przeskakiwali. A wszystko to
z uśmiechem pełnym wyrozumiałości. Ivette, ta w kapeluszu,
chwyciła lżejszą torbę. Dorota z prawdziwą przyjemnością
w s k a z a ł a b r u n e t c e najcięższą. Dziewczyna sprężyła się,
stęknęła i pozostała na miejscu.
- Co wy tam macie?
- A u t o m a t y c z n e pistolety m a s z y n o w e typu brow
ning, kaliber dziewięć milimetrów z tłumikiem. G r a ?
Brunetka wypluła g u m ę . Westchnęła i, ciągnąc bagaż
po chodniku, ruszyła w stronę bramy. „Dobrze, że Ryszard
tego nie słyszał", pomyślała Dorota, sapiąc. Jej walizka by
ła tylko niewiele lżejsza. „Zrobiłam sobie z niej wroga. Zapo
m n i a ł a m , że nie każdy ma poczucie humoru na właściwym
miejscu. Co mnie w niej zdenerwowało? Jej młodość? Nie
przeciętna u r o d a ? Nonszalancja?"
Do windy nie zmieścili się za jednym z a m a c h e m . By
ła to wiekowa, oszklona, żelazna klatka pełna z a p a c h ó w :
mieszaniny dobrych perfum i świeżo ugotowanych jarzyn
z p r z e w a g ą selera. Albo pora. Na piąte piętro wjechał Ka
pelusz z Ryszardem i sporą częścią bagażu.
- Tippi - powiedziała brunetka, wyciągając dłoń.
Dorota wydmuchała powietrze z płuc. Spocona i z błysz
czącym nosem czuła się nie najlepiej.
- Dorota - uścisk dłoni był męski. Mocny, bez w a h a
nia. - To imię czy nazwisko?
- Tippi Blanche. Mieszkam tu.
Dorota otarła czoło chusteczką.
- Z Augustem?
- Obok. Ale w tym samym mieszkaniu.
Żelazna klatka, sycząc, zjeżdżała w dół. Pusta. Do
rota ulitowała się, sięgając po ciężką walizę z żółtej skóry.
Przedmiot najwyższego przywiązania Ryszarda jeszcze
z przedmałżeńskich czasów. Tippi była szybsza. Władowa-
ła bagaż, robiąc miejsce dla Doroty.
- Dzięki.
- Pas de quai. Są też granaty? - jej piękne oczy błysz
czały niczym zielone latarnie.
Dorota roześmiała się.
- Nie. Trochę książek Augusta. Głównie jego ulubio
ne albumy. I rzeczy Ryszarda.
- W a s z samochód, ta... „jajecznica"? - Tippi kręciła się,
nie mogąc ustać. - Merde, nie znoszę windy. Mam tę, no...
- Klaustrofobię?
Skinęła głową. Winda jęczała i syczała, a l e uparcie
parła do góry. Na podeście piątego piętra stał Ryszard. Szar
m a n c k o zajął się walizami.
- Na prawo. I prosto.
Dorota weszła i stanęła jak wryta. Znała olbrzymie
francuskie mieszkania, gdzie nigdy nie brakowało powiet
rza. Ale to, co ujrzała, wprawiło ją w osłupienie.
- Tu... się mieszka?
Tippi z a m k n ę ł a drzwi. Od wewnątrz obito je t a p e t ą
w czarno-biały wzór przypominający skórę zebry. Pomiesz
czenie miało sto albo i więcej metrów. Oprócz zasłon na
wąskich, weneckich oknach i niewielkiego stolika ze szkla
nym blatem pokój wypełniały przedziwne ni to stwory, ni
rzeźby z c z a r n e g o metalu.
- Instalacje - uśmiechnęła się Ivette. - Za tydzień
pojadą na wystawę do Genewy. - Zdjęła kapelusz razem
z peruką, ukazując głowę o g o l o n ą do gołej skóry. - Uff!
Nie sądziłam, że przywieziecie wszystko, co macie.
- Ależ skąd! - oburzyła się Dorota. - Zostawiliśmy
k a n a p ę i trzy fotele.
Ryszard rozglądał się po wnętrzu, wyraźnie spłoszony.
- A gdzie... śpicie?
Ivette wskazała dłonią w górę.
- Na antresoli. Poza tym jest kuchnia. I dwie łazien
ki. - Tippi w o l n o odpakowywała g u m ę do żucia. Zanim
włożyła ją do ust, posłała Ryszardowi tęskne spojrzenie.
- Jeśli chcesz odpocząć, zaprowadzę cię do siebie.
Mam tapczan i butelkę czerwonego - wzięła go za rękę, pro
wadząc do kręconych, żelaznych schodków w głębi. - Ivette
zostanie z Dorotą.
Łysa o d s u n ę ł a zasłonę z biało-czarnej materii.
- Masz tu widok na paryskie dachy. Uwielbiam je.
Dlatego wynajęłam jeden z pokoi.
- Są jeszcze jakieś? - Dorota czuła się nieszczęśliwie.
Nie tego spodziewała się po Auguście.
- Są. Jeszcze dwa. Normalne. Nie przeszkadza ci mo
ja łysa czaszka? Pozowałam Francisowi do serii zdjęć. Jestem
modelką.
Dorota uśmiechnęła się kącikami ust. Żałowała, że
nie pojechali do hotelu w okolicy Saint-Sulpice. Tam mogła
by wziąć prysznic, odświeżyć się.
- Masz w s p a n i a ł ą figurę. I ładny kształt czaszki.
Ivette otworzyła drzwi ukryte w tapecie o fakturze gru
bej, supełkowej wełny.
- To mój pokój. I moja łazienka.
Dorota znalazła się w innym świecie. Wysokie okna
przysłaniały białe firanki, olbrzymi dywan w kolorze śmie
tany pokrywał całą podłogę. Na ścianach wisiały d o b r e re
pliki Braque'a. Kuliste lampy rzucały ł a g o d n e , rozproszone
światło. Szeroki tapczan przykryty w e ł n i a n ą narzutą wprost
zapraszał do wypoczynku w bezruchu i spokoju. Błyszczące
srebrem poduszki porozrzucane w artystycznym nieładzie
dopełniały wnętrza. Całość robiła wrażenie oazy ciszy. Zaj
rzała do łazienki. Tak s a m o : biel i krem. Ręczniki, akcesoria
kosmetyczne, wszystko w jednej tonacji. Ani śladu kurzu.
- Pięknie. I tak... spokojnie. Zupełnie inaczej niż...
- U Tippi? Och, jesteśmy kumpelkami, ale ż a d n a nie
wtrąca się do drugiej. W tej dzielnicy mieszkania są hor
rendalnie drogie.
- No, myślę. Taki metraż?
- Ty jesteś dziewczyną Augusta? Byłaś?
Dorota odwróciła się gwałtownie.
- Ja? Nie! Ale jeździliśmy razem do Francji na wino
branie. C a ł ą paczką. Tyle, że to było dwadzieścia lat t e m u .
Czemu pytasz?
- Bo August wiele o tobie mówi.
- Przyjaźniliśmy się. I to bardzo. Ufaliśmy sobie. Dziwię
się, że na nas nie czekał. Dokładnie podaliśmy datę przyjazdu.
Ivette ruchem dłoni wskazała poduszki.
- Usiądź. Oni pewnie zejdą za jakiś czas.
- Oni? - zdziwiła się Dorota, krzyżując nogi. Wbrew
pozorom było wygodnie. - Kto?
- Richard. I Tippi. Jeśli nie wyssie z niego całej spermy.
Dorota poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.
Chwyciła się dłonią za szyję.
- N o n s e n s - wymruczała. - Ryszard nie...
Ivette roześmiała się perliście.
- Nie znasz Tippi. To tygrysica. Mści się na mężczyz
nach za krzywdy wyrządzane kobietom od dwóch tysięcy
lat. Jest wojującą anarchistką. Na co dzień zajmuje się in
tegracją, ale od święta szaleje.
- Integracją? W jakim sensie? - Dorota marzyła o fi
liżance herbaty. I czymś do jedzenia.
- Pracuje w jakiejś fundacji zajmującej się integrac
ją cudzoziemców. Organizuje p o m o c dla tych wszystkich
rodzin murzyńskich, arabskich... no, wiesz. Francja przyjmu
je m a s ę uchodźców. Trzeba im pomóc w znalezieniu miesz
kania, szkoły dla dzieci, pracy...
Rozległo się pukanie.
- Proszę! - zawołała Ivette, nie ruszając się z miejsca.
Wszedł Ryszard w rozpiętej koszuli i przekrzywionym
krawacie.
- W y g l ą d a s z , jakby cię porwał h u r a g a n - powiedzia
ła Dorota miękko.
Miał w oczach lęk. O p a d ł na srebrną poduszkę, ob
lizując suche wargi.
- O n a . . . ona...
Ivette wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Nie obawiaj się, Richard. Tippi traktuje wszystkich
mężczyzn jednakowo. Uważa, że to ród samców stworzonych
do użytku wewnętrznego. W jej łóżku panuje większy ruch
niż w tunelu pod La M a n c h e .
Mężczyzna z trudem przychodził do siebie. Szukał po
cieszenia w oczach żony.
- No... ostro natarła. Całe szczęście, że m a m poczu
cie h u m o r u . Gdzie ten cholerny August?
- Pojechał gdzieś. W związku z wystawą instalacji -
odparła Ivette, wstając. - Chcecie się czegoś napić?
- Jeśli o mnie chodzi, to jestem g ł o d n a - wyznała
Dorota nieco wstydliwie. Mówienie o pustym żołądku po
śród artystycznych instalacji zakrawało na herezję.
- Możecie zejść do restauracji. Na rogu Saint Augus
tin i Sainte Anne jest cudowna mała knajpka „Chez Clotil-
d e " . Ciotka podaje c u d o w n e zupy.
- Ciotka? - zdziwił się Ryszard. Też był głodny.
- Tak ją nazywamy. Tante Clotilde. Często stołujemy
się u niej. Głównie August. Niczego nie gotujemy w d o m u .
- Też bym tak chciała - westchnęła Dorota.
- Nie narzekaj - skarcił ją mąż. - Dawniej przygoto
wanie posiłku wiązało się z problemami. Były kolejki, kart
ki na mięso. Ale dziś?
- Nie chodzi o produkty! - przerwała mu Dorota. -
Tylko o czas. A kartek na mięso Ivette i tak nie zrozumie.
Wstał z poduszek. Podszedł do okna i, odgarnąwszy
firankę, zapatrzył się na sąsiedni dach, po którym spacero
wało stadko gołębi. Z wdzięcznością przyjął szklankę soku
z granatów.
- Diavolo z g r e n a d i n ą ? - westchnął. - Dwadzieścia
lat temu uwielbiałem ten sok. Można rzec, piłem go z więk
szą przyjemnością niż bąbelki Don Perignon.
Do pokoju w p a d ł a Tippi. Nie z a d a ł a sobie trudu, by
zapukać. A może w ogóle nie znała tego obyczaju?
- Telefonował August. Nie przyjedzie, bo utkwił w „Truck"!
- W czym? - rozwścieczył się Ryszard. Cała przyjem
ność ze spotkania ze starym kumplem legła w gruzach.
- „Truck" to knajpa na Wyspie. August spotyka się tam
z klientelą.
- Jaką klientelą? Co w ogóle robi nasz cholerny Au
gust? - ziewnęła Dorota.
Tippi rozciągnęła w uśmiechu usta p o m a l o w a n e fio-
letową szminką. Jej czarne brwi i świetliste oczy doskonale
korespondowały z ostrym makijażem.
- Zarabia - wzruszyła ramionami, rozpakowując ko
lejną g u m ę do żucia.
- To znaczy, że w ogóle nie przyjdzie do d o m u ? - nie
mogła pojąć Dorota. Obecny August w niczym nie przypo
minał przyjaciela z dawnych lat. A przecież widzieli się za
ledwie pięć lat t e m u , gdy wpadł do Warszawy, jak mówił,
„z soboty na niedzielę". Był taki jak dawniej: miły, łagodny,
choć gruby i łysiejący. No i telefonował często. Wszystko
wiedział, wszystkim się interesował. - Może więc pójdzie
my do hotelu? Co, Rysiu?
Ryszard krążył po jasnym dywanie niczym zwierzę
w klatce.
- Sam nie wiem. Po co wnieśliśmy cały bagaż?
- Żeby go w a m nie ukradziono z s a m o c h o d u - po
wiedziała ł a g o d n i e Tippi. - Jak chcecie. Ja muszę coś zjeść.
Idę do Arabów.
- To my też - ożywił się Ryszard. - Nie możemy tu sie
dzieć jak jakaś para nieszczęśników.
Dorota podniosła się z poduszki. Czuła ścierpnięcie
p r a w e g o uda.
- Ivette, idziesz z nami? Do tej ciotki?
Zapytana pokręciła łysą czaszką.
- Nie. M a m sesję za dwie godziny. Muszę zrobić so
bie maseczkę i poleżeć w ciepłej kąpieli. Ale idźcie z Tippi.
O n a wie, gdzie dają dobrze zjeść. Niekoniecznie u ciotki.
- U Arabów. W knajpie o nazwie „Al M a m m u n " . Pro
w a d z ą ją trzej bracia. N o , ruszcie się!
W stękającej i pojękującej windzie Tippi trzymała się
ściany. Widać było, że źle się czuje w ciasnej kabinie.
- Dlaczego tu tkwisz? - spytała Dorota, gdy już wyszli
na ulicę. - Mogłabyś znaleźć sobie jakieś mieszkanie na par
terze? Co cię tu trzyma?
- August. Gdy go p o z n a ł a m pięć lat temu byłam wy
niszczoną narkotykami smarkulą. On mnie wyciągnął. Był
niczym ojciec. Merde, surowy tatunio! Potem zaczęłam pra
cować w Fundacji - mówiła szybko, przepychając się po
między zaparkowanymi na chodniku samochodami. N a d a ł a
takie t e m p o , że Dorota dostała zadyszki.
- Tippi, zwolnij!
Przystopowała. Jej niebotyczne obcasy przypomina
ły słupki krawężnikowe.
- O, m e r d e ! Zawsze się tak r o z p ę d z a m . Na czym
skończyłam?
- Na Auguście - podpowiedział Ryszard.
- No właśnie - ciągnęła, przyspieszając. - Kiedy już
m i a ł a m jakąś forsę, postanowiliśmy zmienić kanciapę na
salony. To znaczy August postanowił. Poderwał klientów
z Amsterdamu i rzeźbiarzy z M o n t p a r n a s s e . Zajął się biz
n e s e m . Dorabia gdzie się d a . August to ktoś. Mówię w a m !
- zatrzymała się obok wejścia do garaży. Widać było sa
mochody i trzech mechaników.
- Salut!
- wrzasnęła w ciemność. - Jest Boubou?
- Nie! - odkrzyknął jeden z zapytanych. - Wyszedł
na pizzę.
Wzruszyła ramionami.
- To idiotyczne, żeby Marokańczyk żarł pizzę. Tędy.
Uważajcie na kałuże. Może być trochę oleju.
Dorota z niepokojem patrzyła pod nogi. Wnętrze,
w którym znikała Tippi, nie wyglądało na restaurację. Ra
czej na miejsce, gdzie się wymienia silnik lub zawieszenie.
Spojrzała na męża, który miał równie niewyraźną minę.
- Tu mi się nie p o d o b a - wyznała, ostrożnie stawia
jąc stopy.
- Ani mnie - dorzucił cierpko. - Niech szlag trafi Au
gusta!
- Amen.
Przejście istotnie przypominało szósty krąg piekieł.
Z góry kapała woda, pod nogami walały się mokre szmaty.
Tippi kiwała na nich uśmiechnięta, stojąc obok wy
sokiego mężczyzny o czarnych włosach i potężnym nosie.
Miał zniewalający uśmiech.
- To Fernand. Szef restauracji. Najstarszy i najmą
drzejszy z braci.
Położył rękę na sercu.
- Wejdźcie. Usiądźcie. Allach w a m to wynagrodzi
w dzieciach. - O d s u n ą ł się, wskazując drzwi p o m a l o w a n e
czerwoną farbą. Za nimi ciągnęła się długa, kiszkowata sa
la oświetlona latarenkami w czerwonej zabudowie. Drew
niane boksy tworzyły zaciszne kąciki. W powietrzu unosił
się c u d o w n y z a p a c h rozgrzanej oliwy, d o b r e g o m i ę s a
z rusztu i ostrych przypraw.
Dorota pociągnęła nosem.
- Dobrze pachnie.
- A jak smakuje! - cmoknęła Tippi. - Siadajcie.
Skórzane czerwone poduchy wytłaczane w srebrny
wzór okazały się miękkie niczym pierzyny. Na stół z ciem
n e g o d r e w n a wpłynął talerz podpłomyków prosto z ognia,
miseczka z czerwonym sosem i faska z białymi grudkami.
- Co to?
- Czekadełko. Żebyście nie umarli z głodu, zanim
Fernand p o d a pilaw z ryżem, cebulą i pomidorami. Jedzcie,
póki gorące. Są i tak wliczone do rachunku.
Zatopili zęby w przypieczonej skórce. Z grudką masła
i ostrym sosem s m a k o w a ł a wspaniale. Chwilę jedli w mil
czeniu.
- Alkoholu się nie spodziewajcie. Właściciele są wie
rzącymi m u z u ł m a n a m i .
- Wszędzie króluje islam - powiedział Ryszard, prze
łykając. - N a w e t w szampańskiej dzielnicy.
Tippi zmarszczyła brwi.
- Masz coś przeciwko t e m u ? Nie lubisz cudzoziem
ców? Przeszkadza ci, że wyznają inną religię? Jesteś rasistą?
- wyrzucała słowa z szybkością karabinu maszynowego.
Dorota uniosła dłoń.
- Zaraz, zaraz! - powiedziała ostro. - Nie insynuuj
n a m czegoś, co nie zostało powiedziane!
- Ale przecież on... - d e n e r w o w a ł a się dziewczyna,
rozpinając kolejny guzik żółtej bluzki. Jej piersi falowały.
- Niczego takiego nie powiedziałem! - Ryszard bro
nił się bezradnie. - Dorota ma rację. Nic nie m a m y prze
ciwko wyznawcom islamu. Ale przyjechaliśmy do Francji po
dwudziestu latach nieobecności i wolno n a m chyba za
uważyć, że coś się zmieniło.
- Na czarno, tak? Montmartre nie jest już dzielnicą
Białego Człowieka, Clichy i plac Pigalle nie są ostoją pros
tytutek i boite de nuit. Fakt. Barbes Rochechuart to linia
metra, gdzie królują kobiety w sukniach według afrykań
skiej mody. Fakt. I co?
- I nic - powiedziała Dorota, chcąc jakoś załagodzić
niepotrzebny wybuch. - Masz jakiś problem, dziewczyno?
Pytanie zaskoczyło czarnowłosą. Odłożyła napoczę
te pieczywo, wpatrując się pustym wzrokiem w głąb zapeł
niającej się sali. Wszyscy goście pochodzili z Algieru lub
Maroka. Mówili w swoich arabskich narzeczach, gestykulu
jąc i śmiejąc się. Zachowywali się normalnie, dobrze się
czuli. I byli u siebie.
- Przepraszam, merde, zawsze coś powiem, czego
później żałuję. August chce to zwalczyć.
- Nie przepraszaj - Ryszard wpatrywał się wzrokiem
pełnym zachwytu w półmisek dobrze przyrumienionych ka
wałków mięsa w gęstym, brunatnym sosie pachnącym ko
rzeniami. W drugim parowała góra szafranowego ryżu.
- O Boże - westchnął. - M a m nadzieję, że to jest ba
ranina.
- Naturalnie! - roześmiała się Tippi. - Najlepsza ba
ranina z czosnkiem, jaką dostaniesz w Paryżu.
Konflikt narodowościowy został zażegnany. Czy na
długo?
Obudzili się prawie jednocześnie. W pokoju było ciem
no. Żaluzje nie przepuszczały światła. W powietrzu unosił się
leciutki z a p a c h palących się trociczek. Leżeli na szerokim
tapczanie niebywale miękkim i elastycznym, mając pod gło
wami tradycyjne francuskie wałki.
Dorota usiadła, przecierając oczy.
- Śpisz? - wyszeptała, kładąc dłoń na nagim ramie
niu męża.
- Nie. Zastanawiam się, gdzie jesteśmy.
Wstała, ściągnąwszy kapę, która gładko owinęła cia
ło, ciągnąc się po podłodze niczym tren. Podeszła do okna,
by podnieść rolety. Ucieszyła się, że są starego typu. Wy
starczyło lekko podciągnąć szeroką t a ś m ę obok futryny.
- Jakie to piękne miasto! - szepnęła. - Wstań, zobacz.
- Co widać? - nie chciało mu się ruszać.
- Tam, daleko, kawałek Avenue de l ' O p é r a .
- Skąd wiesz?
Uśmiechnęła się.
- Rząd białych świateł. Tam nie wolno instalować
kolorowych reklam. Nie pamiętasz?
Spojrzał na zegarek.
- Jezu! - westchnął, przewracając się na plecy. -
Wiesz, która godzina?
- Nie. Ale jak się wychylę, to może zobaczę kolumnę
na placu V e n d ô m e . Nic z tego. Jakiś dach zasłania. Co mó
wiłeś? - odwróciła głowę.
- Że jest dwudziesta druga zero trzy. A my tkwimy nadzy
w łóżku Augusta, którego nie było, nie ma i nigdy nie będzie.
- Może w ogóle nie istniał? - wróciła na tapczan. -
Wciąż masz całkiem niezłe nogi, wiesz? Jak na mężczyznę,
naturalnie.
Uniósł głowę. Coś figlarnego zabłysło w jego wzroku.
- Byłem jedynym z paczki, który miał proste nogi. In
ni wyglądali jakby całe życie spędzili na koniu. Albo sie
dząc okrakiem na beczce z winem. Co robimy?
- Chyba pojedziemy do hotelu.
- Bez b a g a ż u ?
- Z małym. Opróżnimy jedną torbę. Zabierzemy tyl
ko n i e z b ę d n e rzeczy. Kosmetyki, zmianę bielizny.
- A s a m o c h ó d ? W wąskich uliczkach Dzielnicy Ła
cińskiej możemy nie znaleźć miejsca do parkowania. Poje
dziemy m e t r e m .
Dorota kopała w wielkiej, skórzanej walizie, której nie
nawidziła z całego serca. I którą musiała akceptować od
dwudziestu lat. Bo należała do rodziców Ryszarda. A on ko
chał ich miłością bałwochwalczą. Walizę też. Wyrzuciła al
bumy dla Augusta, resztę książek, wyjęła sweter, dżinsy i kilka
bawełnianych koszulek. Także własne adidasy.
- Tak będę chodziła po Paryżu - oznajmiła z tryumfem.
- W porządku. Tu nikt na nikogo nie zwraca uwagi.
Gdzie ta paczka ze słodyczami? - rozglądał się bezradnie
wokół bagaży.
Dorota w pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym mówi.
- Jaka paczka?
- Ta, którą dostaliśmy od A h m e d a . Z a p o m n i a ł a ś ?
Skleroza?
- Musi gdzieś być. Pamiętam, że ją przyniosłyśmy.
Owiniętą czerwoną t a ś m ą .
- Nie ma. A taką m a m ochotę na coś słodkiego. Pie
cze mnie w środku od tej baraniny. Była świetna, ale zbyt os
tro przyprawiona. Do diabła! - warknął wyraźnie zły. - Nigdzie
nie ma tych ciasteczek.
Dorota zapięła z a m e k błyskawiczny w s p o d n i a c h .
Naciągnęła koszulkę z wizerunkiem wielkookiej sowy. Bar
dzo ją śmieszyła.
- Czekaj, ja znajdę.
Ale nie znalazła. Szczelnie owinięta czerwoną t a ś m ą
paczka wyparowała.
- Może wzięły dziewczyny? - wyraził przypuszczenie.
- Po co? Przecież nie wiedziały, co jest w środku. Wszyst
kie n a s z e b a g a ż e są tu. Nic nie zginęło, tylko to c h o l e r n e
rachatłukum? Rysiu, przecież wiesz, że cukier ci szkodzi?
Niechętnie przerwał poszukiwania.
- Wiem. Ale mnie denerwuje s a m o to, że czegoś bra
kuje. Myślisz, że można tu zostawić nasze rzeczy bez obawy?
Nie wiedziała. Gorzej, miała s a m e wątpliwości. Obie
dziewczyny najwyraźniej nie przywiązywały s p e c j a l n e g o
znaczenia do dóbr osobistych.
- Może jednak została w samochodzie? N o n s e n s !
Pamiętam doskonale, jak Tippi taszczyła ją w objęciach. Hej!
- odwróciła się, rozczesując włosy - ty byłeś w jej pokoju!
Wzruszył ramionami.
- Byłem. Przez pięć minut. Zdążyła się na mnie rzucić,
co zamiast nastroić mnie pozytywnie, wywołało skutek od
wrotny! Ż a d e n mężczyzna nie lubi być gwałcony na środku
podłogi.
Dorota roześmiała się nieszczerze. Wcale nie była
p e w n a , czy mąż mówi p r a w d ę i tylko prawdę. Ale to w ni
czym nie zmieniało faktu zaginięcia paczki.
- Muszę ci wierzyć. Przecież to nie szpilka, tylko ciężki
pakunek. Nieważne. Znajdzie się albo i nie. Niech zjedzą na
zdrowie! Lepiej sprawdźmy, czy w mieszkaniu jest ktoś oprócz
nas!
Zeszli z antresoli, potykając się o żelazne stopnie. Wszę
dzie panowały egipskie ciemności. Kiedy znaleźli się w sali
z instalacjami, Dorota chwyciła męża za ramię.
- Rysiu, zaczekaj!
- Co się stało?
- Jakoś się tu czuję niewyraźnie. Te cienie na ścia
nach i w ogóle...
O d w r ó c i ł g ł o w ę . J e g o oczy błyszczały iskierkami
ś m i e c h u .
- Wciąż się boisz manekinów? Zupełnie o tym z a p o
m n i a ł e m .
- Nic na to nie poradzę. To strach irracjonalny. Pa
miętasz, jakie wyczyniałam histerie w Muzeum N a p o l e o n a ?
- Nigdy t e g o nie z a p o m n ę ! Stałaś z zamkniętymi
oczyma, wyjąc jak syrena alarmowa, a my z Augustem prze
ciągaliśmy cię pomiędzy u m u n d u r o w a n ą a r m i ą w pełnym
rynsztunku. Po co w ogóle tam wchodziłaś? Uważaj, tędy.
Inaczej w p a d n i e s z na coś, co przypomina skrzyżowanie ry
cerskiej zbroi z katastrofą budowlaną. Tędy.
- Zatrzaskujemy drzwi? - spytała, nie odwracając gło
wy. Przez o g r o m n e okna wpadały do wnętrza światła Pary
ża, tworząc na ścianach przeróżne drgające cienie.
- A co m a m y zrobić? Na szczęście nikt nas nie zamk
nął na klucz.
Na klatce schodowej było czysto, jasno i zupełnie nor
malnie. Winda, skrzypiąc i sapiąc, pięła się w górę. Gdy już
do niej weszli, Dorota westchnęła:
- O wszystko mogłabym posądzać Augusta, ale nie
o to, że nas oleje.
- Też mnie to dziwi. - Szukał w kieszeni kluczyków.
- Chcesz jednak jechać a u t e m ? Sądziłam...
- Dobrze sądziłaś. Zostawimy tu n a s z e g o żółtka.
Sprawdzę, czy nie ma paczki.
Nie było. Ani na tylnych siedzeniach, ani na bagaż
niku.
- W i d z i s z . Miałam rację. Masz plan metra?
- Mam. Sprawdziłem wcześniej. Stąd jest bliżej do
stacji Bourse. Pojedziemy kawałek i przesiądziemy się w li
nię cztery. Do Saint-Sulpice.
- A kierunek?
- Porte D ' O r l é a n s , Porte de Clignancourt. Bardzo
proste. Kupimy od razu dziesiątkę biletów. Licho wie, kiedy
znajdzie się August. Zostawiłem mu kartkę z n a z w ą hotelu
i telefonem.
Szli szybkim krokiem. Na końcu ulicy wpadli w jas
no oświetlony kwartał z potężną, ciemną bryłą giełdy na
środku.
- Trochę się zmieniło - powiedziała. - Kiedyś królo
wały stare pasaże...
- Dwadzieścia lat to szmat czasu dla unowocześnia
jącego się miasta. Ale paru budowli nie ruszono: bank,
Biblioteka Narodowa...
Hotel „Avenir" okazał się miły, czysty i zadziwiająco
przytulny. Pokój, który wynajęli na trzecim piętrze wąskiej
kamieniczki z kutymi w żelazie o b r a m o w a n i a m i okien, od
znaczał się skromnym, ale wystarczającym wyposażeniem.
Cały środek i tak zajmowało o g r o m n e małżeńskie łoże.
- Właściwie jestem wyspany - wymruczał Ryszard,
zaglądając do niewielkiej łazienki. - Może byśmy ruszyli
w Paryż?
Dorota popukała się palcem po czole.
- Nigdzie nie jadę. Jest noc. Lepiej wstać wcześniej.
Tutaj nie dają śniadania. I bardzo dobrze. Znajdziemy so
bie jakieś m a ł e bistro.
Otworzył okno. W pokoju było duszno. Wychylił się.
- Widzę wieże. Kościelne.
Dorota nie odpowiedziała. Stała naga pod pryszni
cem, próbując uporządkować myśli. Nie mogła się pogodzić
z sytuacją: August, przyjaciel i najlepszy kumpel świata, tak ją
wystawił do wiatru? To wprost nie do pomyślenia! Dawniej
nigdy by się nie odważył spóźnić więcej niż dziesięć minut.
Jeśli miało być tych minut piętnaście - telefonował. I składał
się niczym scyzoryk pełen przeprosin. A potem zjawiał się
z kwiatkiem. To on zawsze czekał. Na Elkę, Zosię, Ryszarda.
I, przede wszystkim, na nią. Bo August, choć sam się przed
sobą do tego nie przyznawał, kochał się w niej od pierwsze
go roku studiów. Kochał się długo, cierpliwie i nieszczęśliwie.
Nigdy nie dała mu poznać, że o tym wie. Przeżywał wszystkie
jej zauroczenia: Karolem, Piotrem, a potem Ryszardem. Wy
płakiwała mu się w klapy marynarki, szorstkie swetry i mięk
kie kamizelki. Był na zawołanie. Zawsze. On, Gucio.
Śniadanie zjedli w bistro na rogu Vieux Colombier
nieopodal wejścia do metra. Chrupali z przyjemnością ro
galiki, popijając kawą z mlekiem. Nad dachami rozciągało
się gołąbkowoniebieskie niebo, drzewa nieco zakurzone
smętnie zwieszały jesienne już liście. Słońce z trudem prze
bijało się przez lekką mgłę czy też smog, kładąc rozmyte
blaski i cienie na starych fasadach. Paryż był piękny. Jak za
wsze. I o każdej porze.
- Dobrze, że przyjechaliśmy jesienią. - Dorota oparła
się plecami o wytarty welur kanapy. Czuła się znakomicie.
- A twoja firma nie zbankrutuje? - dopił ostatni łyk.
- Moja nie. Stworzyłyśmy ją z Ireną, bo konsulting to
zajęcie przyszłościowe. Co innego ty. Jeszcze długo będziesz
w sferze budżetowej.
Zacisnął usta. Sam był sobie winien. A tak obiecywał
sobie, w duchu, że ani słowem nie wspomni o pracy. I nie
wytrzymał! Co jest takiego w człowieku - myślał, obserwu
jąc przechodniów - że zamiast się wyluzować, z uporem
maniaka powraca do spraw codziennych, pozostawionych
przecież za trzema granicami?
- Przepraszam - wystękał. Zawsze mu to słowo przy
chodziło z t r u d e m . - Nie powinienem był...
- Co robimy? - uśmiechnęła się, ale oczy pozostały
s m u t n e .
- Nie wiem. Mówiąc między nami, sądziłem, że kil
ka pierwszych dni spędzimy z Augustem.
Kiwnęła głową.
- A gdybyśmy tak poszli teraz do księgarni?
Uderzył się dłonią w czoło.
- Jak mogłem o nich zapomnieć! Wszystko przez tego
kretyna! Jasne, że odwiedzimy Staszków. Pamiętasz adres?
Grzebała w torbie.
- M a m w k a l e n d a r z y k u . Wiem, że są na Wyspie
Świętego Ludwika. Możemy powędrować piechotą.
- Tak przypuszczałem! - jęknął, ale nie zaprotesto
wał. - Bulwarem Saint-Germain. Lubię go. Pamiętasz, jak
Elka kupowała buty?
- Twoja Elka zawsze kupowała buty. I nigdy nie mia
ła na to dość pieniędzy. Ale ich nie z a p o m n ę : czerwone
czółenka ze srebrnymi obcasami! Wyszperała je w koszu
w czasie soldów. Przez nią nie kupiłam sobie kiecki. Zabrak
ło franków. I pomyśl, że choć byliśmy wtedy tacy biedni, to
życie w Paryżu, za grosik, wydawało n a m się w s p a n i a ł e !
- Bo czekał nas powrót do realnego socjalizmu.
- Też. Ale nie wyłącznie. Byliśmy młodzi. To po pierw
sze. A po drugie, każdemu z nas się wydawało, że złapa
liśmy Pana Boga za nogi. Dzięki pieniądzom zarobionym
u Poterelów mieliśmy, każdy, na jeden bilet metra dziennie!
Wstał, kładąc banknot na stoliku. Starszy kelner su
nął z uśmiechniętą twarzą. Kłaniając się, otwierał szklane
drzwi. Wyszli na ulicę p e ł n ą ruchu i gwaru. Zatrzymywali
się przy wystawach, kluczyli, aż stanęli na moście wiodą
cym na Wyspę. Dołem płynęła Sekwana, szara z plamami
oleju. Barki p r z y c u m o w a n e przy nabrzeżu wydawały się
wymarłe. Białe, przeszklone bateaux mouche, pełne turystów
i roześmianej dzieciarni, przepływały, kierując się w dół rzeki.
Dorota oparła się o balustradę.
- Chciałabym, żeby to trwało wieki.
Objął ją ramieniem. Sam był wzruszony. Obydwoje
kochali to miasto miłością młodzieńczą. We Francji się po
znali, pokochali, porzucając dotychczasowych partnerów.
Do Francji wracali jak do drugiego, z a p a s o w e g o gniazda.
- Bądź realistką.
- Dlaczego? - oburzyła się. - Dlaczego? Masz choć
jeden powód, żebym zmieniła naturę?
Pokręcił przecząco głową. Ruszyli przed siebie, wdy
chając z a p a c h mułu, spalin i czegoś nieuchwytnego, co
znaleźć można tylko tutaj o jedenastej przed południem,
na moście De la Tournelle.
Malutka księgarenka z jednym o k n e m wystawowym
i futrynami p o m a l o w a n y m i zieloną łuszczącą się farbą
mieściła się w ciasnym zaułku pomiędzy salonem strzyżenia
psów a chemiczną pralnią. Dzwonek nad wejściem zabrzę
czał staroświecko. Wewnątrz, wokół ścian ciągnęły się pół
ki z a p c h a n e aż po sufit. Książki poniewierały się wszędzie:
na podłodze, długim stole zagracającym całkowicie przejście
i oknie. Służyły za podstawki pod zakurzony fikus i w stertach
zalegały każdy wolny centymetr. Żeby się dostać do środka,
n a l e ż a ł o wykonać kangurze skoki. Z głębi d r u g i e g o po
mieszczenia, niewidocznego spoza rudej kotary, wyjrzał wy
soki, chudy mężczyzna ze szczoteczką w ą s ó w nad g ó r n ą
wargą. Jego nos przypominał dziób krogulca.
- Służę państwu?
- Staś? - Dorota przedarła się przez stos starych rocz
ników „Figaro Literaire". - Na miły Bóg, nie poznajesz nas?
Dorota! I Rysiek!
Mężczyzna sięgnął do kieszonki, by wyjąć szkła.
Okulary sprawiły, że na suchej twarzy wykwitł uśmiech. Usta
rozciągnęły się. Był teraz podobny do chłopaka sprzed dwu
dziestu lat.
- Rany boskie, to wy?
- M y .
Rzucili się sobie w objęcia, co nie było, w tych wa
runkach, rzeczą łatwą, a tym bardziej prostą. Pod lewym
obcasem Dorota czuła jakieś wydanie z czterdziestego szós
tego. Ryszard odbijał się od Myśli Pascala. Rok nieznany, bo
bez karty tytułowej i obwoluty.
- G ó r a z górą, co? Opowiadaj, jak żyjesz? Gdzie Te
resa?
- Zaraz, zaraz - sumitował się księgarz, oblizując war
gi. - Nie wszystko naraz. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni?
Dorota zmarszczyła brwi.
- Z Teresą przed stanem wojennym. Potem już nie by
ła w Polsce.
Cień przebiegł przez czoło mężczyzny. Przygładził dło
nią suche, rozsypujące się włosy.
- Ja... nie byłem w kraju. Tak wyszło. Wejdźcie na
zaplecze. Z a p a r z ę kawę. To moja pora. Teresa przyjdzie za
pół godziny. Wciąż nie chce mi się wierzyć, że to wy! Rysiu,
świetnie się trzymasz! Na długo przyjechaliście?
Wnętrze, do którego weszli, też było zagracone. Książ
ki, stolik do kawy z zielonym blatem, duża, stara sofa z mnó
stwem poduszek i szerokie okno wychodzące na ulicę. Styl
barokowo-rokokowy ze sporą dozą art deco. Coś niepowta
rzalnego i niemożliwego do zaakceptowania. A w tym wszyst
kim ciepło i serdeczność.
- To nasza podróż do wspomnień - o d p a r ł a Dorota,
sadowiąc się na zielonej poduszce. - Tak się złożyło, że po
dwudziestu latach zarobiliśmy na tyle, by móc we Francji
swobodnie się poruszać...
- O n a zarobiła, nie ja! - wtrącił Ryszard, zapadając
się w fotel pamiętający z a p e w n e czasy kardynała Riche-
lieu. - Dorota jest kapitalistką. I dobrze się z tym czuje. Ja
nie. Wiesz, gdzie byliśmy? Na plantacji Poterelów!
- W Szampanii? N a p r a w d ę ? Chyba nie...? - zastygł
z ekspresem w ręku.
- Nie, nie ścinaliśmy winogron. Złożyliśmy wizytę.
Stary Felipe już nie żyje, jego żona choruje, a po winnicy
plączą się Arabowie.
Stanisław włożył filtr i wsypał kawę. Odwrócił się
z uśmiechem.
- Zaskoczyło to was?
- J a s n e . Pamiętaliśmy swoich kumpli. Także Cze
chów, Niemców...
Ekspres zaczął bulgotać. Trzy miniaturowe filiżanki
już czekały w pogotowiu.
- Teraz ich już nie m a . Francja boryka się z bezro
bociem. Najgorsze panuje wśród imigrantów. To oni mu
szą zarabiać. Taka jest konieczność, Dorotko.
- A l e mnie szkoda lata! - upierała się, parafrazując
słowa popularnej piosenki.
- Szkoda ci młodych lat! - postawił filiżankę, z któ
rej unosił się wspaniały a r o m a t mokki. - Pij, póki gorąca.
To najlepsza mieszanka, jaką można dostać u Fourelle'a.
Ależ zrobiliście niespodziankę! A co w kraju? Jak reszta
paczki?
- Pracują, mają dzieci, Ewka nawet wnuczkę. Czasem
się widujemy. Ale jest inaczej. Kiedyś zbliżała n a s praca
w podziemiu. Bibuła, książka, kolportaż.
- I paczki z Francji. O ile n a m wiadomo, to wasza
zasługa. Twoja, Stasiu, i Tereski.
Mężczyzna pokiwał głową, smakując gorzki płyn.
Miał przy tym jakiś smutek w oczach.
- Boże, jak to było d a w n o ! Robiliśmy, co się dało.
Zbieraliśmy dary, lekarstwa, pakowaliśmy, wysyłaliśmy. Czy
chociaż dochodziły?
Dorota otworzyła szeroko oczy.
- Jak to: czy dochodziły? Naturalnie! Rozdzielaliśmy
sami, żeby było sprawiedliwie. Wierzyliśmy wtedy w spra
wiedliwość. Masz jakieś wątpliwości?
Stanisław skubał siwiejące wąsy. Jego oczy w gru
bych okularach błądziły po wiszących na ścianie obrazkach.
- Różnie tu mówiono.
Ryszard zerwał się z miejsca. Chodził po niewielkim
wnętrzu, odbijając się od mebli.
- Co jest z nami, Polakami? Lubimy się, razem pra
cujemy, wspólnie pijemy i nagle ktoś coś powie, ktoś coś od
kogoś słyszał, że nie jest tak, jak być powinno...
- Nie denerwuj się, Rysiu! - Dorota odstawiła kruchą
filiżankę. - Staś po prostu chce wiedzieć. Ma do tego pra
wo. W końcu to on zbierał pieniądze na nasze czekolady,
świąteczne rodzynki i farbę do powielacza. Wiesz, Stasiu,
byłeś wtedy na ustach wszystkich. I do dziś jesteś. Bo choć
życie nas rozdzieliło, to ty, twoja żona, August i cała reszta
będziecie wspominani przez nas do śmierci. Na wszystkich
urodzinach, imieninach, chrzcinach...
Ryszard znów usiadł. Zapatrzył się na gołębie tupią
ce po zewnętrznym parapecie.
- Przestańcie, zanim gówno zahaczy o wentylator!
Spojrzeli na niego oboje. Jakby zobaczyli ducha.
- Aż tak źle? - Stanisław przygryzł wargi. Żałował
w duchu, że cała rozmowa nie potoczyła się inaczej, swo
bodniej. Ale widać wszystkim zależało na rozlaniu mleka.
- On przesadza - usiłowała ratować nastrój Dorota.
- Przez Polskę przeleciał h u r a g a n z gradobiciem. Niektórzy
przyjaciele się pokłócili, ale przecież nie wszyscy. No i...
r o z p a d a ł o się. A właściwie leje.
- Kiedyś zaświeci s ł o ń c e - powiedział Stanisław,
przygładzając włosy. Patrzył na zmienione twarze swoich
przyjaciół z troską, ale też nadzieją. Sam nie brał udziału
w życiu paryskiej emigracji. Znał mnóstwo ludzi, którzy tu
przychodzili po książki. Z każdym starał się p o g a d a ć , ale
n a t y c h m i a s t ucinał, gdy r o z m ó w c a przekraczał g r a n i c e
przyzwoitości. Nie dał się wciągnąć w „polskie piekło". Ani
on, ani Teresa. Byli tu, na Wyspie, malutką o a z ą spokoju.
Zdarzało się, nierzadko, że zaglądali Francuzi oczarowani
jakimś polskim filmem lub przekładem z literatury. Także
studenci. - Teresa mówi, że już tu zostaniemy. Na zawsze.
Ryszard uniósł głowę.
- Niczego w a m nie doradzimy. Każdy musi sam de
cydować o własnym losie. Nie ma już Polski, którą znaliś
cie. Jest inaczej, trudniej. Chyba, że ktoś nie czyta gazet,
nie ogląda telewizji. Takich też z n a m . Nie zazdroszczę. Być
może im żyje się łatwiej.
- Nie wiem, czy łatwiej, ale na pewno nudniej. Ostat
nio nękają nas wojny mafijne. Jakiś Pruszków kontra Wo
łomin - dorzuciła Dorota. - Da się z t e g o wyżyć? - spytała
cicho, tocząc wzrokiem po stosach woluminów.
Stanisław lekko wzruszył ramionami.
- Jakoś idzie. Uwielbiam te szpargały. Kupujemy ta
nio. C z a s e m c a ł e biblioteki w y p r z e d a w a n e po śmierci
właścicieli. Zdarzają się białe kruki. Po kilka tysięcy fran
ków. O, idzie Tereska!
Zabrzęczał dzwonek, a potem wesoły kobiecy głos
przebił się przez z a g r a c o n e wnętrze:
- Wiem, wiem, wiem, kto to jest!
Rzucili się ku sobie, całując i klepiąc po ramionach.
Teresa, młodsza od męża, miała w s p a n i a ł e bujne włosy
upięte w niesforny, rozsypujący się kok, b i a ł ą karnację
i mnóstwo ciemnych piegów od czoła aż po widoczne wcię
cie dekoltu. Do t e g o uśmiech opromieniający twarz i sza
re, ł a g o d n e oczy.
- Poznałaś nas przez okno? - Dorota tonęła w ser
decznym uścisku.
- Tak. Ale nie od razu. Ryś jest jakiś taki... solidny.
Zupełnie nie przypomina rozrabiaki sprzed dwudziestu lat.
Utyłeś?
- Pewnie tak. Dorota jest znakomitą kucharką. I na
dodatek oboje uwielbiamy włoską kuchnię... Teresko, pach
niesz tak s a m o jak dawniej!
Uśmiechnęła się, wyswobadzając się z uścisku.
- Jestem wierna perfumom. Są miłością mojego ży
cia. To stara poczciwa piątka Chanel. Siadajcie, kochani.
Dostaliście kawy?
Ryszard rozłożył ręce.
- Dostaliśmy. Chcemy zaprosić was na obiad. Gdzieś
do jakiejś miłej, małej knajpki.
- Jeśli można, nie z arabskim jedzeniem! - dorzuci
ła Dorota.
Teresa zerknęła na męża.
- Właściwie... to my...
Ryszard nie pozwolił jej dokończyć.
- Litości, Teresko! Ja byłem pierwszy. Nie każ n a m
się tu czuć jak para biednych turystów zza żelaznej kurtyny.
Moja żona posługuje się kartą kredytową p o r z ą d n e g o ban
ku. Jest rozrzutna do tego stopnia, że kupiła u Poterelów
pięć butelek s z a m p a n a po złodziejskiej cenie. I już cztery
wypiła.
Przez twarz gospodyni przeleciał lekki rumieniec.
- Dorotka w roli kapitalistki? W głowie się nie mieś
ci. Pamiętam, jak szłyśmy przez cały Paryż na piechotę, bo
nie miałyśmy na metro. Ale dlaczego nie chcecie arabskiej
restauracji? Zaraz obok, za rogiem, są Algierczycy. Wspa
niała kuchnia i niedrogo. Czasem tam ze Stasiem bywamy.
Nie odpowiedzieli. Nie chcieli wszczynać dyskusji na
śliski temat, kto jest, a kto nie jest Francuzem. I dlaczego
ten Paryż po dwudziestu latach jest jednak inny. Inaczej
pachnie, smakuje, inaczej się ubiera, inaczej myśli.
Ale do Algierczyków nie poszli. Wylądowali w małej
restauracyjce „Chez C o c h o n " z patronem o łysej czaszce
i zdecydowanie prowansalskim akcencie. Jedli typowe dla
tego regionu dania, popijając ulubionym przez Dorotę beau
jolais z p o r z ą d n e g o rocznika.
- Wiecie coś o Auguście? - spytał Ryszard, ocierając
usta serwetką.
Spojrzeli po sobie. Jakiś cień przemknął przez wyso
kie czoło Stanisława.
- Mówi się tu o nim - wybąkał.
Dorota zastygła z widelcem w pół drogi.
- Co się mówi?
Teresa posłała jej łagodny uśmiech. Trzymała w pal
cach wysmukłą nóżkę pękatego kieliszka, obracając ją wol
no w palcach.
- Rzadko go widujemy. Mieszka tak daleko i... - umilk
ła wyraźnie speszona.
Ryszard kawałkiem bułki wycierał gęsty sos z talerza.
Tego też nauczył się na plantacji Poterelów.
- Słuchajcie... nie chodzi n a m o ż a d n e plotki krążą
ce po polskim piekiełku na dnie Paryża. Tylko o wiadomość.
Od wczoraj usiłujemy się z nim skontaktować. Zaprosił nas
d a w n o temu...
- Jak d a w n o ? - dopytywał się Stanisław, wycierając
mokre wąsy. - Jak d a w n o , Rysiu?
Dorota spojrzała na męża.
- Chyba z pół roku temu. Był w Warszawie, dzwonił,
rozmawialiśmy tylko przez telefon. Swoją drogą, to dziwne...
- Jeśli chodzi o Augusta, nic nie jest dziwne - wes
tchnęła Teresa, odsuwając talerz. Jej twarz ładnie się zaru
mieniła. Bez cienia makijażu wyglądała bardzo m ł o d o . -
Naprawdę nie chcę opowiadać o krążących plotkach, bo...
Ryszard skinął na kelnera.
- Napijemy się jeszcze. Co to jest jedna butelka...
Patron
kiwnął łysą głową. Już d a w n o przygotował
d r u g ą flaszkę pod k o n t u a r e m . Znał się na klientach.
- Może wystarczy? - su miłował się Stanisław. Rzad
ko kiedy przyjezdni zapraszali na obiad tubylców. - Szkoda
pieniędzy.
- Staszku! - powiedziała Dorota miękko. - Stasiu,
nie wstyd ci?
Skruszony spuścił wzrok. Nie był już tym chudziną
w okularkach wysyłanym po wódeczkę, której właśnie za
brakło. To jemu, nikomu innemu, tylko jemu, wtykano set
kę lub dwie do kieszeni. I on „skakał" czasem aż do praskiej
meliny, gdy rozpolitykowanym koleżkom brakowało czadu.
Kiedy to było? Sto lat temu. Albo przed pierwszą wojną pu-
nicką.
- To ja w a m powiem... - Ryszard przerwał, podczas
gdy łysy nalewał p a r ę kropli do jego kieliszka. - Merci. Za
jechaliśmy wczoraj do Augusta. Pod w s k a z a n y a d r e s .
Wcześniej wysłaliśmy telegram. I kto nas powitał?
- J e d n a czarna i jedna łysa - dorzuciła Dorota, za
glądając do karty. Chciała wybrać deser. - No... dwie dziew
czyny. Mieszkają t a m . Każda w swoim pokoju.
Stanisław roześmiał się. Jego śmiech brzmiał dziwnie.
- Dlaczego się śmiejesz? Co w tym złego, że August
mieszka z d w i e m a wspaniałymi dziewczynami? O b i e są
nim najwyraźniej zachwycone! - Dorota w a h a ł a się pomię
dzy k r e m e m karmelowym a zestawem serów.
- Bo August zawsze się otaczał kobietami... - zaplą
tała się Teresa. Patrzyła na współbiesiadników z lekkim prze
rażeniem.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że nasz Gucio prowa
dzi burdel. - Ryszard zakrztusił się i rozkaszlał. Dorota ude
rzyła go w kark. - No, nie chcesz...
- Stop! - Stanisław uniósł dłoń. - Koniec tematu. Nic
konkretnego nie wiemy poza tym, że August miota się po
między jakimiś skomplikowanymi interesami. Podobno fi
n a n s o w o ma się doskonale. Gdzieś inwestuje, organizuje
wystawy, jeździ do Holandii i dość rzadko spotyka się ze sta
rą gwardią.
- Chcesz powiedzieć, że on tę, jak mówisz, s t a r ą
gwardię olewa? - Dorota szeroko otworzyła oczy. - Nie
wierzę! August? Przecież nie potrafił bez kolegów obejść się
dłużej niż cztery godziny. To on skrzykiwał nas na winobra
nie! Załatwiał tysiące spraw nie do załatwienia w realnym
socjalizmie. Bez niego nie byłoby wypraw do Paryża, Nor
mandii i Gaskonii. Potrafił nawet zwędzić kilka bagietek,
gdy konaliśmy z głodu w ogrodach Wersalu. Już zapomnie
liście, Polacy?
Siedzieli wpatrzeni w puste talerze. Milczenie nie
bezpiecznie się przedłużało. Skorzystał na tym łysy patron.
- Sery?
- Sery - skinął głową Ryszard. - Wszystko, co powie
działaś, jest szczerą prawdą. Ale też faktem jest bezspor
nym, że Gucio nie czekał. I nie zadzwonił. Amen. A teraz
sery, Polacy, sery!
A jednak w hotelu zastali kartkę.
- Wiadomość - powiedziała recepcjonistka, sznuru
jąc usta w kolorze błyszczącego fioletu.
- Pewnie od Augusta! - ucieszyła się Dorota.
Ryszard przebiegł wzrokiem krótki tekst po francusku.
- Nie m a m pojęcia. Ktoś telefonował z informacją,
że m a m y się stawić wieczorem w bistro „Loulou". Tuż obok
d o m u Augusta.
Dorota zdumiała się nie na żarty. „Czy on kompletnie
zwariował?", myślała. „Co się tu dzieje? Dlaczego, zamiast
leżeć plackiem u progu mojego hotelu i sumitować się od
rana do wieczora, pozwala sobie na takie nietakty? I to
w stosunku do kogo? Do mnie, w której kochał się bezna
dziejnie przez dwadzieścia pięć lat! Do mnie, której pilnował,
by zjadła obiad, wypiła lekarstwo, zmierzyła t e m p e r a t u r ę ,
zdała egzamin z socjologii kultury i pojechała do dentysty!"
- On telefonował?
- Jakaś madame Theodora.
- Kto? - Dorota szeroko otworzyła oczy. - Jaka Teo
dora? Nie z n a m żadnej baby o podobnym imieniu!
- T h e o d o r a - przeliterował Ryszard. - Przez „a"!
Musi istnieć, skoro zostawiła wiadomość. Może też jest jed
ną z... lokatorek Gucia?
- Mów o nim August. Nie zasługuje na m i a n o Gu
cia! - Dorota wstępowała po schodach, czując narastający
gniew. Nie, nie była zazdrosna o starego przyjaciela. Nigdy
się jej nie p o d o b a ł . Ale lubiła jego m ą d r ą obecność. Bez
niego nie zdałaby tak łatwo paru egzaminów, nie znalaz
łaby pokoju na czwartym roku studiów ani nie zwiedziłaby
Francji. Na Guciu można było polegać. Kiedyś.
W pokoju było d u s z n o p o m i m o o t w a r t e g o o k n a .
Z południa wlewały się smugi światła. Nad d a c h a m i mias
ta rozścielała się lekka mgiełka. Platany na skwerku żółkły.
Dorota zaciągnęła gęstą, p o m a r a ń c z o w ą zasłonę i przyj
rzała się obrazkowi na ścianie.
- Rysiu, spójrz! Taki sam wisiał w moim dziecinnym
pokoju! - Nie usłyszał. Był w łazience. Jeszcze raz przyjrzała
się parze ślicznych dzieciaków przebiegających kładkę za
wieszoną nad przepaścią. Głęboką i niebezpieczną. Pełną
skalistych z a ł o m ó w i pogruchotanych pni. Dzieci miały na
sobie a k s a m i t n e u b r a n k a z koronkowymi kołnierzykami.
I roześmiane buzie. Za nimi, może o krok, najwyżej dwa, po-
stępował anioł z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Anioł był
bezpłciowy, choć blond loki okalały twarz bardziej kobiecą
niż męską. Długa, fałdzista biała szata z muślinu osłaniała
dość muskularne ciało. Stopy anioł miał silnie zarysowane.
Wręcz grubokościste. Może, żeby się lepiej trzymać trzesz
czącej, niepewnej kładki? O d e r w a ł a oczy od o b r a z k a .
Uśmiech rozciągnął jej wargi. - Takie reprodukcje były we
wszystkich znanych mi dziecinnych pokojach! - wyszeptała.
- Co mówisz? - mężczyzna wyszedł, rozglądając się za
wieszakiem.
- Mówię, że tu wisi obrazek z aniołem. Taki, jaki mia
łam nad swoim łóżeczkiem. W d o m u . U mamy.
Podszedł, zerknął i skinął głową.
- U Oli też taki był. Mojej przyrodniej siostry. Dener
wował mnie swoją cukierkową lirycznością. Co robimy? Idzie
my do „Loulou"? Na ulicę Augusta?
- Ale mój... - Dorota wciąż wpatrywała się w szero-
koskrzydłą postać. - Mój miał... tylko jedno skrzydło. Pa
m i ę t a m !
Ryszard zatrzymał się z koszulą w dłoni.
- Co takiego? Anioł z jednym skrzydłem nie mógłby
fruwać. Byłby złym aniołem stróżem. Chyba że... - zasta
nowił się na m o m e n t .
-
Że
co?
- Że były dwa jednoskrzydłe anioły! Objąwszy się
nawzajem, mogłyby wzbić się w powietrze!
Wydęła usta.
- Żarty się ciebie trzymają. Myślę jednak, że mój
anioł stróż mógł być niepełnosprawny.
- Sprawny inaczej.
Uśmiechnęła się. Rozumieli się w pół słowa. Jak zawsze.
- Więc pójdziemy do „Loulou"? Choć, sądząc z nazwy,
musi to być jakieś tingel-tanglowe miejsce. Słuchaj... może
August n a p r a w d ę prowadzi... agencję towarzyską?
Skrzywił się. Wyciągnął z torby czystą koszulę.
- Ż a d n a dziewczyna w burdelu nie ma prawa mieć
na imię T h e o d o r a . Przez „a". Wykluczone! I tak musimy
pójść na ulicę St. Augustin. Trzeba o d e b r a ć b a g a ż i wrócić
renaultem. Zauważyłem, że tu m o ż n a zaparkować na ty
łach sklepu z farbami. Jeśli tylko uda n a m się przekroczyć
trzy zony z z a k a z e m wjazdu!
Dorota rozważała wybór bluzki. Niestety, w torbie by
ły tylko bawełniane koszulki. Co gorsza, z wizerunkiem kota
Jinksa z disnejowskiej kreskówki. Ale nic jej nie obchodzi
ło, że biust czterdziestolatki m o ż e zbyt e k s p o n o w a ć koci
pysk. Z wąsami na pięć centymetrów.
Do placu dojechali m e t r e m . W w a g o n i e był spory
ścisk, bo Francuzi właśnie kończyli pracę. O dziwo, na tej li
nii białych twarzy było więcej niż czarnych. Ale języki mie
szały się, od dialektu Joruba po gardłową mowę urodzonych
w środkowej Afryce. I eleganckie dziewczyny z marsylskim
akcentem. Wieża Babel.
Dość d ł u g o szukali owej „Loulou". W końcu, zde
sperowani, spytali chłopaka na deskorolce.
- Tam! - rzucił od niechcenia, wskazując palcem na
obskurną b r a m ę trzymającą się na jednym, zardzewiałym
zawiasie.
Nie dowierzali. I nie mieli racji. W podwórku, dość
z a d b a n y m , ujrzeli świetlisty n e o n o barwie bleu electric.
A pod nim sylwetkę girlsy z czasów, chyba, Toulouse-Laut-
reca. To właśnie była „Loulou". Za zielonymi drzwiami ob
jawił się świat pluszów, z a c i e m n i o n y c h lóż, p ó ł n a g i c h
młodzieńców z tacami pełnymi wysokich kieliszków. I dziew
czyn w czarnych podwiązkach sprzedających papierosy.
- Jezus, Maria, Rysiu! - jęknęła Dorota, o m a l nie
spadając ze stromych schodów. - Gdzie my jesteśmy? To
jakiś tani bo/te de nuit dla rosyjskich turystów! Widzisz tego
bojara?
Był. Jak żywy. Z czarną patriarchalną b r o d ą i sobo
lowym futrem. Jego podświetlone, szklane oczy w jakiś ta
jemniczy sposób śledziły przechodzących.
- Poczekaj, wiem, że się go boisz. Wiem, że boisz się
wszystkich m a n e k i n ó w świata. - Ryszard m o c n o trzymał
ż o n ę za łokieć.
- Przepraszam - wyszeptała. Miała o c h o t ę zwiać.
Porzucić „Loulou" z jej przerażającym entouragem, wrócić
na bezpieczne Pola Elizejskie i siąść przy kawie w najdroż
szym miejscu Paryża. Za każde pieniądze. Z bezradnością
g o d n ą lepszej sprawy postąpiła o krok. Bojar trwał uparcie
na swoim miejscu. Tyle, że zaczął dziwnie mrugać. Odwró
ciła się, przytulając s p o c o n ą twarz do mężowskiej koszuli.
- Szukacie Theadory? - miły głos rozproszył trwogę.
- T a k .
- Chodźcie. Tędy.
Szli za dziewczyną, której całym o d z i e n i e m były
czarne slipki z imitacji brabanckich koronek i dwie gwiazd
ki w miejscu sutków. Ale miała miłą buzię i silikonowe pier
si n u m e r dziewięć.
Przy stoliku w końcu sali, gdzie tłok był nieco mniej
szy, siedziała d a m a w szarych jedwabiach i długim sznurze
pereł.
- M a d a m e Theodora - dziewczyna zniknęła. Gdzieś
się rozpłynęła w dymie i błyskach.
- Siadajcie - powiedziała d a m a , wetknąwszy obrzydli
wie śmierdzącego gauloise'a do długiej cygarniczki. - August
mówił mi, że będziecie to mieli.
Ryszard czekał, aż d a m a p o d a wąską, nielitościwie
upierścienioną dłoń.
- Kaliński. To moja żona Dorota. Że... co będziemy
mieli?
Kobieta miała szeroką twarz o wystających kościach
policzkowych i wyskubanych na m o d ę lat dwudziestych
brwiach. C a ł a atmosfera baru-nie baru była jakaś taka
z ancien regime'u. Zupełnie nieprzystająca do końca dwu
dziestego wieku, ery komputerów, Internetu i wiadomości
o lotach na Marsa.
- Gdzie jest August? - wyrwało się Dorocie.
Theodora rozłożyła dłonie. Z pięknych, wysmukłych
palców sypały się d i a m e n t o w e iskry.
- Nie wiem.
Spojrzeli po sobie. To już była czysta paranoja. Theo
dora zmrużonymi oczyma przypatrywała się Dorocie.
- Nie wyglądasz na taką, jaką opisał August.
Z a m r u g a ł a speszona.
- Cóż... widzieliśmy się dawno...
Ryszard machnięciem dłoni odmówił kieliszka cze
goś fiołkowego z a p r o p o n o w a n e g o przez dziewczynę z ta
cą i gołym biustem. Wszystko tu wydawało się podejrzane.
Nawet trunki.
- Widzi pani - zaczął, dobierając słowa. - Przyjecha
liśmy do Paryża nie tylko po to, żeby zobaczyć Augusta...
- Nie? - zdziwiła się d a m a , poprawiając sznur pe
reł. Jej palce wciąż były w ruchu, a twarz wręcz przeciwnie:
k a m i e n n a m a s k a bez uśmiechu. - A po co?
Dorota uspokoiła się. Bojar błyskał oczyma dosta
tecznie daleko. To wnętrze było tak nierealne, że aż śmiesz
ne. A przecież bywała, dla zabawy, w tanich „pudełkach",
których oświetlone gabloty rozciągały się niegdyś od placu
Clichy aż po Pigalle. Kilometry nocnych lokali, gdzie za ce
nę butelki „ s z a m p a n a " można było zobaczyć erotyczny ta
niec dziewczyny w pocerowanych czarnych „kabaretkach".
Tu jednak atmosfera była ciężka. Nie tylko z powodu braku
klimatyzacji. Ludzie przy stolikach mieli ponure twarze, ciem
ne kręgi pod oczyma i rozedrgane palce.
- Do Paryża przyjeżdża się na Pola Elizejskie, obej
rzeć m o d ę w wielkich magazynach i wypić p a r ę kieliszków
beaujolais - o d p a r ł a , wzruszając ramionami. - August to
tylko August. Kolega. No... przyjaciel.
Theodora zmarszczyła brwi.
- Nic z tego, moi drodzy - powiedziała, chwytając
Ryszarda za rękę. Ścisnęła ją w nadgarstku tak mocno, że
poczuł ból. - Powiecie mi, gdzie on jest. I to szybko!
Spojrzeli na siebie wzrokiem pełnym zdumienia. Za
częło się robić niemiło.
- Może... - Dorota przywołała na usta leciutki
uśmieszek - powinna pani o to zapytać policję? Komisariat
jest n i e d a l e k o . Czy przypadkiem nie pomyliła n a s pani
z kimś... całkiem innym?
Theodora cofnęła dłoń. Jej twarz nie drgnęła. Tylko
ciężkie powieki opadły na oczy. Przez m o m e n t milczała.
- Mamy... - z a w a h a ł a się - wspólne interesy. Policji
nic do tego.
- Tak myślałem - Ryszard m a s o w a ł zaczerwieniony
nadgarstek. - Zajmuje się pani sztuką?
Oczy kobiety zaokrągliły się. Teraz widać było siatkę
zmarszczek szczelnie pokrytych p o d k ł a d e m i pudrem.
- Sztuką? No cóż...
- Dowiedzieliśmy się od lokatorek Augusta, że zaj
muje się organizacją wystawy - głos Doroty ciągle przypo
m i n a ł dziecinne g a w o r z e n i e - takich... instalacji. Dla
Szwajcarów? Chyba tak, co Rysiu?
Wzruszył ramionami. Wypad do „Loulou" okazał się
jeszcze jednym niewypałem. Ale to przecież Paryż. Także
Paryż.
- Szwajcaria? - zdziwiła się d a m a , skinąwszy na kel
nerkę. - To znaczy... byliście u Augusta w d o m u ?
- Tak. Poznaliśmy Ivette i Tippi. Dwie dziewczyny, któ
re tam mieszkają. Myśleliśmy, że wiedzą, gdzie jest August.
- Powinien być w Holandii...
Sprawa zaczynała się komplikować. Dorota miała
wielką ochotę wstać i wyjść bez pożegnania. Ale t a m , za
z a ł o m e m , tkwił ten przeklęty bojar. Za nic na świecie nie
poszłaby s a m a na spotkanie z jego sobolowym futrem.
Ryszard poczuł nagle chęć pociągnięcia szarej damy
za język. W gruncie rzeczy było mu najzupełniej obojętne,
czy August organizuje wystawę żelastwa w Szwajcarii czy
w Holandii. Zainteresowała go kobieta, która p o n a d wszel
ką wątpliwość sądzi, że coś wiedzą.
- Nic nie wiemy o Auguście. I niczego dla pani nie
mamy. To najwyraźniej nieporozumienie.
Theodora upiła łyk z wysokiego kieliszka. Płyn w ni
czym nie przypominał s z a m p a n a . Raczej pastis. Napój chy
ba jej nie smakował, bo skrzywiła wargi.
- Może.
Dorota podniosła się z krzesła. Za nią Ryszard.
- Przykro n a m . Musimy już p a n i ą pożegnać.
Nie protestowała. Siedziała sztywno, a fałdy jej jed
wabnej sukni nie przesunęły się ani o milimetr. Tylko cięż
kie powieki powoli się podnosiły. Chyba była d a m s k i m
odpowiednikiem bojara.
Wyszli nieniepokojeni przez nikogo. W starej bra
mie wyminęli dwóch młodzieńców o pięknych, migdało
wych oczach. Jeden z nich, niby od niechcenia, przesunął
dłonią po pośladku Doroty. Zanim zdążyła z a r e a g o w a ć -
zniknęli.
- Nie do wiary! - wykrzyknęła, gdy już znaleźli się
na oświetlonej ulicy. - Zachowują się jak Włosi! On nor
malnie klepnął mnie po tyłku!
- Kto? - nie zrozumiał Ryszard.
- J e d e n z tych... no tam, w bramie! - Nie odezwał
się. Stał wpatrzony w rząd zaparkowanych samochodów. -
Co się stało? Na co patrzysz?
- Nie ma go - wyszeptał. - No, nie ma go.
- Kogo? - wciąż nie rozumiała.
- N a s z e g o s a m o c h o d u ! Renaulta m e g a n e zostawio
n e g o pod d o m e m Augusta!
Istotnie. Żółtka nie było. Ani pod starą kamienicą,
ani w żadnej z bocznych uliczek. „Jajecznica" wyparowała.
Razem z nieznośnie kanarkowymi deklami.
- Przecież ty masz kluczyki? - w głosie Doroty brzmia
ło przerażenie. Samochód był wypożyczony. Miał zaledwie
pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku. Stan idealny.
Ryszard u p a r c i e wpatrywał się w breloczek i trzy
srebrzyste kluczyki zwisające między palcami.
- Oczywiście, że m a m . W schowku nie było z a p a s o
wych. Chyba musimy zgłosić kradzież. Francuska policja...
Dorota oddychała szybko. W głowie czuła niezły męt
lik. Jakieś fatum prześladowało ich od początku wyprawy.
O mały włos nie spóźnili się na autobus do Metzu. Po wy
czerpującej podróży, objuczeni bagażami, nie znaleźli blisko
dworca hotelu, w którym honorowano by jej świeżo wysta
wioną kartę Visa. To już zakrawało na spisek. Bo jakże to?
Sam środek Europy? Ale hoteliki były nędzne, pokoje dość
brudne i w końcu zapłacili gotówką, wymieniając sto dola
rów Ryszarda po nie najlepszym kursie. N a s t ę p n e g o dnia
wynajęli samochód. Tam już karta zadziałała. A teraz co?
„Jajecznica" wraz z wygodnymi siedzeniami z czarnej skóry
zniknęła z ulicy St. Augustin jakby się uniosła w powietrze.
- Wejdźmy na górę! Może dziewczyny n a m coś po
wiedzą. Na policję zawsze zdążymy. A tu, gdzie stał, i tak
nie wolno było wjechać.
- Myślisz? Może to policja przetransportowała nasz
wóz na strzeżony parking?
W windzie znów czuć było gotowany seler. A może
por. Dzwonek brzęczał głucho wewnątrz mieszkania. Usied
li na podeście, gotowi czekać. Ich bagaż był w środku. Sa-
mochód zniknął. August też. Nie odzywali się do siebie, by
nie wywołać niepotrzebnej awantury. Postąpili głupio, wyła
dowując wszystkie rzeczy tutaj. W nieznanym mieszkaniu,
wśród nieznanych ludzi.
Kilkakrotnie podrywali się na dźwięk zgrzytającej
windy. Ale nie zatrzymała się na ich piętrze. Po godzinie
Dorota miała dość.
- Może się rozdzielimy, co? Ty zostaniesz tu, a ja po
jadę do hotelu. Nie wykluczam, że jest tam dla nas jakaś
wiadomość.
- Od Augusta? Z Holandii? - zdenerwował się nie
na żarty. - Co nas podkusiło, żeby zajechać do t e g o d u p
ka! Gucio zawsze był nieobliczalny. Zawsze!
- N i e p r a w d a ! - warknęła wściekła na cały świat. -
Nigdy mnie nie zawiódł! Nigdy!
Nie w i a d o m o , czym skończyłaby się ta w y m i a n a
zdań, gdyby stękająca winda nie dojechała w pewnej chwili
na piąte piętro. Z kabiny wysiadła Ivette w ogromnym ka
peluszu przesłaniającym pół twarzy i całe lewe ramię. Pod
p a c h ą miała lakierowaną, czarną torebkę i ciężką paczkę
owiniętą czerwoną, samoprzylepną t a ś m ą .
- Co tu robicie? - zdziwiła się.
- Przyjechaliśmy po rzeczy. I s a m o c h ó d . Ale go nie
ma - Dorota ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się
w paczkę.
- Jak to: nie m a ? - Ivette p o d a ł a pakunek Ryszar
dowi do potrzymania. Długo szukała kluczy.
- N a p r a w d ę zniknął - odparł z uśmiechem. - Może
policja wywiozła.
Wreszcie otworzyła zamki. Wyglądały na trudne do
sforsowania.
- Ja nic nie wiem. Daj paczkę. Wasze rzeczy są t a m ,
gdzie je zostawiliście. W pokoju Augusta. Chyba ich nie ru
szał.
- A był? - oczy Doroty zrobiły się okrągłe. - August
tu był?
- Oczywiście! - zdumienie Ivette spowodowało, że
jej brwi podjechały wysoko w górę. - Spał, gdy r a n o wy
chodziłam. Myślałam, że zadzwonił do was, do hotelu.
- Nie dzwonił! - warknął Ryszard przez zaciśnięte
zęby. Kiedy czegoś nie rozumiał, w p a d a ł w panikę. A za
chowania starego kumpla nie rozumiał.
Bagaże stały pod ścianą. Wyglądały, jakby ktoś cze
goś w nich szukał. I to nerwowo. U k o c h a n a walizka ze
świńskiej skóry otwarta i przewrócona wypluwała na pod
łogę zmięte koszule, męską bieliznę i rozdziawiony worek
z kosmetykami.
- Kto to zrobił? - zdumienie spowodowało, że głos
Doroty był lekko schrypnięty. Odwróciła się w stronę Ivette.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Co to za problem? Czy coś zginęło?
Ryszard czuł, jak do gardła podjeżdża mu wełnista
kula. Nie był przyzwyczajony do rewizji własnych rzeczy.
Tylko raz przeżył coś takiego. W czasie stanu w o j e n n e g o .
- Nie wiem, czy coś zginęło. Ale w moim kraju nie
zagląda się bez pozwolenia do cudzego b a g a ż u ! Robi to
tylko służba bezpieczeństwa!
Ivette zdjęła kapelusz. Miała pod nim perukę w ko
lorze fioletu. Proste, jedwabiste włosy niczym druty sięgały
ramion.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego się tak dener
wujesz! Często sobie pożyczamy ciuchy. Taki tu zwyczaj.
Dorota przyklękła koło torby ze swoimi rzeczami.
O dziwo, pozostała n i e n a r u s z o n a . To, co z a l e g a ł o g r u b ą
warstwą p o d ł o g ę , należało wyłącznie do Ryszarda.
- August potrzebował wody kolońskiej? - zdziwiła
się, podnosząc buteleczkę. - I dlatego wyrzucił wszystkie
swetry i koszule? Coś mi tu nie gra, Rysiu.
- Mnie też. - Uspokoił się już na tyle, że mógł m e
todycznie poskładać wszystko na miejsce. - Jesteś pewna,
że to był August?
- A któżby? - zdziwiła się Ivette, przykucając. - Radio
grało, kiedy wczoraj weszłam do mieszkania. Z a w o ł a ł a m :
to ty, August? O d p o w i e d z i a ł : tak! Bo niby kto miał być
w jego pokoju?
Dorota podniosła się z klęczek. Pamiętała wszystkie
d a w n e wyprawy z Guciem. Jakby to było dziś. Nie należał
do przesadnych czyściochów, ale nigdy, n a p r a w d ę nigdy nie
zajrzał do cudzego plecaka. A przecież zawsze stały gdzieś
obok siebie. Gdyby chciał je s p e n e t r o w a ć , miałby tysiąc
możliwości. Nic się tu nie zgadzało. Czuła, że Ryszard myś
li podobnie. A przecież nie znał Augusta tak dobrze jak o n a .
- Ivette? - spytała, przykucając obok dziewczyny. -
To w a ż n e .
- Tak? - Fioletowa grzywka zafalowała.
- Czy w i d z i a ł a ś Augusta, czy tylko go s ł y s z a
ł a ś ?
Jej usta otworzyły się, zamknęły i znów otwarły.
- No... słyszałam. Ale...
- Ale go nie widziałaś? - Ryszard podjął trop. Stał
ze zmarszczonymi brwiami, pocierając brodę. Czasem tak
robił, gdy gorączkowo myślał.
Ivette wstała z dywanu. Wachlując się olbrzymim ka
peluszem, przybrała nagle pozę uciśnionej niewinności.
- N o n s e n s ! - jej głos stał się nieco skrzekliwy. Ostro
zabrzmiał marsylski akcent. - Sugerujesz, że mógł tu spać
jakiś obcy mężczyzna? Niby skąd miał klucze, co?
- Nie denerwuj się. - Dorota uznała, że nie należy
palić za s o b ą mostów. Ivette niewątpliwie wiedziała więcej,
niż dotąd zdradziła. Mogła jeszcze być przydatna. - Jesteś
my zdenerwowani, bo przed d o m e m nie ma naszego wo
zu. A kluczyki są w kieszeni Ryszarda.
Jej okrągłe oczy nie kłamały. N a p r a w d ę była zasko
czona.
- Po co ktoś miałby kraść a u t o ?
- No właśnie. Też byśmy chcieli wiedzieć!
- Allo! - rozległo się wołanie z głębi mieszkania. -
Jest t a m kto?
- Tippi. - Ivette wybiegła, zostawiając paczkę na dy
w a n i e .
- Co ci to przypomina? - Dorota końcem pantofla
dotknęła czerwonej taśmy.
Ryszard był myślami zupełnie gdzie indziej.
- Chyba... nic nie zginęło. J e d n a k , najwyraźniej,
August czegoś szukał.
- To nie był August - o d p a r ł a z mocą. - A paczka
wygląda d o k ł a d n i e tak s a m o jak ta... której szukaliśmy. Pa
miętasz? Twoje rachatłukum czy też ciasteczka orzechowe
od rodziny Jusufa.
Podszedł, przyglądając się uważnie opakowaniu i taś
mie.
- Tylko p o d o b n a . Nasza była o p a k o w a n a w żółty
papier. Tylko t a ś m a jest identyczna. Chcesz otworzyć?
- Nie w a ż się! - syknęła.
Wpadła Tippi w zielonej minispódniczce i czarnej skó
rzanej kurtce nabijanej mnóstwem ćwieków. Tak się ubiera
ją w Paryżu dziewczyny motocyklistów. Powinna była mieć
pod p a c h ą kask. Ale nie miała.
- Przyszliście po rzeczy? Po co wypakowaliście tę wa
lizkę? - Jej twarz z ostrym makijażem p o d o b n a była do
pyszczka jakiegoś gryzonia.
Ryszard miał wyraźnie dość.
- Ktoś wypatroszył nasze b a g a ż e . Nie wiesz kto?
Jej zdumienie nie było u d a w a n e .
- W pokoju Augusta? Merde, tylko on s a m !
- Po co?
Padła na szeroki tapczan, nic sobie nie robiąc z fak
tu, że zakurzonymi butami brudzi narzutę.
- Ivette twierdzi, że August wczoraj był w d o m u . A ty
co o tym sądzisz? - Dorota stanęła jej nad głową.
- Nie wiem, dopiero wróciłam. W nocy byłam u Ad
riana.
- O naszym samochodzie też nic nie wiesz?
Nie m r u g n ę ł a nawet okiem.
- Co powinnam wiedzieć? Przecież odjechaliście nim
do hotelu, no nie?
Dorota straciła cierpliwość. Dziewczyny wydawały
się n i e p r z e m a k a l n e ; tylko wtedy, gdy chodziło o ich w ł a s n e
interesy, ich m a ł e móżdżki pracowały sprawnie. Reszta naj
wyraźniej pozostawała poza zasięgiem umęczonych sza
rych komórek.
- S a m o c h ó d został tu, pod d o m e m . Do hotelu poje
chaliśmy m e t r e m .
Ivette wsunęła się niczym kot. Z łysą głową otuloną
w kremowy ręcznik i szlafrokiem narzuconym na gołe ciało.
- T o co? Zabieracie bagaż? Zadzwonić p o taksówkę?
Tippi wstała z tapczanu. Zrzuciła buty na niebotycz
nych obcasach i boso podeszła do Ryszarda, unosząc w gó
rę wąską, lisią brodę.
- Może... chcesz pójść do mnie? Odprężysz się...
Ryszard, normalnie nieunikający delikatnych flirtów,
teraz zdawał się kompletnie nie rozumieć sytuacji. Przeros
ła go.
- C o ?
Dziewczyna ostrożnie zaczęła rozpinać mu guziki
koszuli. Miała wystudiowane ruchy striptizerki.
- Tippi! - Dorota nie czuła ani cienia zazdrości, tylko
zmęczenie i wszechogarniającą chęć opuszczenia niegoś
cinnego miejsca. - Sądzę, że mój mąż ma ochotę wyłącznie
na herbatę z cytryną. Jak go z n a m .
Nie obraziła się. Łagodnym ruchem z powrotem za
pięła guziki.
- Herbata? To jest myśl... - wyszła boso, zostawiając
t o p o r n e chodaki na środku dywanu.
Ivette telefonowała. Podała adres, równocześnie uważ
nie przyglądając się Dorocie pochylonej nad paczką.
- Mieliśmy taką... no, p o d o b n ą . - Dorota dotknęła
czerwonej taśmy. - W środku były słodycze. Od naszego
z n a j o m e g o Araba.
- Taksówka zaraz będzie - Ivette nie dosłyszała lub
nie chciała podjąć dyskusji o zgubach. - Pomożemy w a m
się zabrać.
- Jak za pierwszym razem! - dorzuciła Tippi, wcho
dząc. - M a m nadzieję, że August nie będzie się gniewał.
- Za co? - Ryszard, sapiąc, targał walizę ze schod
ków prowadzących na a n t r e s o l ę . - To my się na niego
wściekamy, że nas wystrychnął na dudka!
Winda dwukrotnie musiała wjeżdżać na górę, zanim
wszystko z o s t a ł o u p c h n i ę t e w b a g a ż n i k u taksówki. Jej
właściciel, ciemnoskóry młodzieniec z kolczykiem w uchu,
nie kiwnął nawet palcem, by pomóc.
- Dokąd? - spytał, włączając radio.
Dorota podała adres. Ivette w ręczniku, otulona szlaf
rokiem, została w bramie. Tippi, żując g u m ę , m a c h a ł a dło
nią.
- Myślisz, że to się zdarzyło naprawdę? - spytała Do
rota, gdy wjechali w szeroką arterię p e ł n ą świateł i sklepów.
- Nie - odparł zamyślony. - To się nie zdarzyło. Wy
kluczone.
Paryż n o c ą wyglądał fascynująco. Milczeli, gdy tak
sówka przemierzała most na Sekwanie, gdy spoza pożółk
łych liści p a d a ł o ukośne światło lamp. Gdy asfalt szumiał
pod kołami, a klaksony innych pojazdów wygrywały m e
lodyjne nuty. Milczeli, gdy wóz zatrzymał się pod hotelem.
Ryszard zapłacił. Chwilę trwało, zanim wyładował ba
gaż. Do recepcji wtoczyli się zmęczeni, spoceni i kompletnie
zdezorientowani. Recepcjonistka uniosła u m a l o w a n ą twarz.
- O, jak dobrze! Michel zaraz zabierze państwa ba
gaż do pokoju. Był telefon. Z Holandii.
Spojrzeli po sobie ze smutkiem. Tego się należało spo
dziewać.
- Madame
Theodora?
- Ależ nie. To był mężczyzna. Dzwonił z Amsterdamu.
Ryszard z przyjemnością o d d a ł b a g a ż Michelowi.
- Miał na imię August?
Dziewczyna z uśmiechem pokręciła głową.
- Ależ nie! To był... - zerknęła do kartki. - Mynheer
Peeperkorn.
- Kto? - jęknęli, bezsilnie opierając się o kontuar.
Tego już było stanowczo za wiele.
- Masz gdzieś piersiówkę z koniakiem? - spytał, gdy
już siedzieli w łóżku, wpatrując się pustym wzrokiem w hał
d ę bagażu.
Pogrzebała w torbie. Znalazła.
- Pijemy z gwinta. Zakrętka się nie nadaje. Jest wy
szczerbiona i m o ż n a się skaleczyć. - Przechyliła głowę, po
ciągając solidny łyk.
Ryszard poszedł w ślady żony. Po trzech nawrotach za
kręcili płaską butelkę. Wędrowała z nimi wszędzie. Od morza
do Tatr.
- Kto się tak wygłupił? - spytał w końcu. - Z tym Peeper
kornem?
- Ktoś znający lekturę Tomasza M a n n a . Rzec można
kultową książkę naszej generacji. Czarodziejską górę - od
parła, opierając głowę na wałku. Boczne światło rzucało
żółtą s m u g ę na mizerny dywanik przed łóżkiem. Półcień
wydobywał kontury sprzętów, ukrywając w mroku obie po-
stacie.
- Sądzisz, że to Gucio?
Odwróciła twarz. Jej jasne włosy pasemkami o p a d
ły na czoło. Wydawała się bardzo blada. Może zmęczona.
- A kto? Kto z naszych jest w Amsterdamie?
Położył się na plecach, zrzuciwszy buty. Wpatrywał
się w skarpetki, przebierając palcami stóp.
- On był Holendrem?
- Mynheer Peeperkorn? Naturalnie. Bogatym, na do
datek. Dlatego u d a ł o mu się uwieść madame C h a u c h a t .
Nikogo innego nie z n a m w Amsterdamie. Z tych, którzy nie
wrócili po osiemdziesiątym pierwszym, p a m i ę t a m tylko
czwórkę i wszyscy tkwią we Francji.
- Nie, czekaj! - poderwał się, przesuwając palcami
po włosach. - Ania jest w Nowym Jorku.
- Prawda. Ale wyjechała później. Cholera, zupełnie
o Ani z a p o m n i a ł a m . Jak jej się wiedzie?
- Jak większości z Greenpoint. Nieszczególnie. Więc
nie m a m y nikogo w Holandii?
Pokręciła głową. Myśli przelatywały niczym rój szer
szeni. Atakowały i znikały. Typowa gonitwa bez możliwości
ułożenia się w s e n s o w n ą całość.
- To musi być Gucio.
- Dlaczego, na Boga, tak się zachowuje? - poszukał
jej dłoni leżącej płasko na szorstkiej narzucie. Ciepło pal
ców s p o w o d o w a ł o , że się uspokoił.
- Nie wiem, Rysiu. Ale nikt inny nie przedstawiłby się
nazwiskiem b o h a t e r a Czarodziejskiej góry. Kochaliśmy tę
książkę. Ja kiedyś bezskutecznie usiłowałam mierzyć nie
istniejącą gorączkę, wkładając t e r m o m e t r do ust. Tak, jak
to robił Hans Castorp. Marzyliśmy, by się leczyć na gruźli
cę w sanatorium w Davos. A przecież nikt nie mógł mieć
gruźlicy. August znał na pamięć całe fragmenty. Nawet te
po francusku. Pamiętasz?
Westchnął, wsuwając obie ręce pod głowę.
- Zmusiliście mnie do tego. Sam wolałem G o m b r o
wicza. Ale nie mógłbym żyć wśród was bez znajomości lite
ratury szczególnego gatunku. Dotyczyło to również Kubusia
Puchatka.
I Małego Księcia.
- August potrzebuje pomocy - powiedziała, siada-
jąc. - Czuję to.
- Więc dlaczego nie powie, o co chodzi?
Spojrzała na m ę ż a . Znała k a ż d ą zmarszczkę koło
oczu. Każdy siwiejący włos. I bliznę, tę na podbródku. Za
robił ją, spadając z motoru, gdy spowodował wywrotkę. Je
wtedy nic się nie stało.
- Nie wiem, Rysiu. Z a g a d k a . Coś się stało. Augus
nigdy, no przenigdy się tak nie zachowywał. Może zadzwo-
ni jeszcze raz? Wierzysz w to, że był w nocy w d o m u ?
Pokręcił głową.
- M a m totalny mętlik. I, mówiąc między nami, jakoś
mi obrzydł Paryż, Szampania i wszystko. Wiesz co? - usiadł
chwytając ją za ramię. - Wracajmy do d o m u !
- Czym? - spytała przytomnie. - Żółtek znikł. A my
nie zgłosiliśmy policji.
- J a s n a cholera! - mruknął, zdejmując koszulę.
Zrobię to zaraz r a n o . Teraz należy mi się prysznic.
- Kolacji nie jemy? - ucieszyła się. Nie była g ł o d n a
tylko piekielnie z m ę c z o n a . - Rozpakuję b a g a ż .
Nie słyszał. Zamknął się w łazience, skąd dochodzi
już tylko jednostajny szum wody.
Ranek wstał szary i wilgotny. Nie p a d a ł o , ale ulice
były mokre. Także dachy sąsiednich domów. Temperatura
obniżyła się dość znacznie.
- Dobrze, że odzyskaliśmy nasze swetry - powie-
działa Dorota, słysząc, że mąż wstaje z łóżka. Jej samej nie
chciało się wychodzić spod ciepłego koca.
- Źle s p a ł e m - poskarżył się. - C a ł ą noc myślałem...
- O Auguście? - usiadła, przecierając oczy.
- Nie. O samochodzie. Gdzie zgłosić kradzież. W któ
rym komisariacie. Tutejszym?
- Saint Augustin leży w drugim arrondissement. Mo
im z d a n i e m trzeba tam zgłosić.
- Dobrze. Ubieraj się. Musimy coś zjeść. W brzuchu
mi burczy. Może w recepcji jest jakaś nowa wiadomość?
Tym razem od Kławdii C h a u c h a t ?
- Albo popielatej d a m y z klubu „Loulou"?
Wiadomości nie było żadnej. Wstąpili do z n a n e g o
już bistra napić się kawy i zjeść rogaliki. Metrem dostali się
w okolice Bursy.
- Zajrzyjmy jeszcze raz pod d o m Augusta. Może cud
się zdarzył i nasza „jajecznica" stoi pod b r a m ą ?
Nie stała. Przebiegli jeszcze sąsiednie uliczki. Ani śla
du. Jakoś znaleźli posterunek mieszczący się w starej, osku
banej z tynku kamienicy. Wewnątrz kłębił się tłum, przeważnie
ciemnoskóry. Flik, przeżuwając słodką bułeczkę, starał się
zrozumieć, o co chodzi. Z flegmą uspokajał kobietę uczesaną
w setkę cienkich warkoczyków.
- M a d a m e , nikt pani nie wyrzuca z domu. To tylko ak
cja odszczurzania. Ludzie, zrozumcie, chodzi o wasze zdrowie!
Najwyraźniej bali się jakiejś eksmisji. Paryska prasa
pełna była artykułów o walących się, zaniedbanych budyn
kach, braku prądu i kanalizacji.
Przeczekali cały ten rozgardiasz, oglądając ściany
posterunku, upstrzone od d a w n a nieaktualnymi zarządze
niami i lichymi fotografiami ludzi poszukiwanych.
- Państwo w sprawie? - ostatnie okruszki bułeczki
zniknęły w zatłuszczonych ustach posterunkowego. Oblizał
je, rozluźniając krawat.
- Chcieliśmy zgłosić kradzież s a m o c h o d u - Ryszard
bardzo się starał mówić wolno i poprawnie. Trwało to dłu
żej, bo flik musiał wezwać posiłki. Starszy r a n g ą miał wy
datny brzuch i niechęć do pracy. Do pracy w ogóle.
- Oui, oui
- powtarzał, ocierając twarz. Pocił się po
mimo chłodu. - Ale przecież tu nie wolno parkować. Zono
zastrzeżona dla mieszkańców. Albert! - wrzasnął w głąb
drugiego pokoju. - Albert! Sprawdź w wydziale drogowym.
Może wywieziono na parking?
- Nie stosujecie raczej blokady kół? - dopytywał się
Ryszard.
Flik miał dość wszystkiego. Także Polaków.
- Stosujemy to, co wygodne dla policji. Widzicie, jaki
tu ruch? Każdy chce mieć a u t o pod d o m e m . Każdy! A wol
no co dziesiątemu. Wy, cudzoziemcy... - zamilkł, machnąw
szy dłonią. - Albert, co t a m ?
Albert wychylił się zza biurka. Widać było tylko czu
bek rudej czupryny.
- Rien. Nikt nic nie wie.
- Sami widzicie! - Starszy r a n g ą rozłożył ręce. - No
szczęście wypożyczalnie są ubezpieczone. Musicie wypełnić
druk. Co ja mówię, dwa. Różowy i zielony.
Dorota westchnęła. Włożyła oba do torebki.
- Dziękujemy. Widać na więcej paryskiej policji nie
stać.
Brzuchaczowi nie chciało się dyskutować. Dobrze wie
dział, co ludzie myślą o francuskiej policji. Sam miał na ten
temat p o d o b n e zdanie. Wzruszył ramionami.
- Żółty? Renault m e g a n e z żółtymi deklami? Nie by
ło nic bardziej odblaskowego?
Wyszli z posterunku, skręcając w boczną uliczkę.
- Obnosisz się z cierpieniem jak ze swoją u k o c h a n ą
sztruksową marynarką! - mruknęła. - Zrobiliśmy, co do nas
należało. Wypełnimy cholerne druczki i niech się martwią!
- Chcę kary - zażądał. - Kary dla złodzieja. I kawy.
Mocnej.
To był Paryż. I kafejki jedna obok drugiej. Z szafą gra
jącą lub bez. Z pastisem i młodym beaujolais.
- Dostaniesz. Także długopis.
Usiedli przy stoliku. Wokół nich pili i gawędzili ludzie
w starszym wieku. Eleganckie panie w znoszonych, ale zawsze
doskonałych kostiumikach Chanel. I siwi, uprzejmi panowie
o napoleońskich profilach. Kelner też był wiekowy. I nad wy
raz gorliwy. Ilość serwetek, szklaneczek z wodą, dzbanuszków
do mleka była wprost proporcjonalna do doskonałości mokki.
- Kawiarnia e m e r y t ó w - p o w i e d z i a ł a u c i e s z o n a .
- Chciałabym tu przychodzić na codzienny kieliszeczek, jak
b ę d ę miała osiemdziesiątkę.
- Boże drogi! - upił łyk. - Spójrz na tego pod o k n e m .
Jest starszy od węgla i zaśnie przy pierwszej okazji. Na do
datek ma brodę jak żywopłot.
- Niestety, nie nazywa się Mynheer Peeperkorn! -
ucięła mściwie.
Wrócili na komisariat o d d a ć wypełnione druki. Różo
wy i zielony. A potem, już na ulicy, gdzie ruch był normalny,
otwarte sklepiki i gwar przewalającego się tłumu mieszał
się z klaksonami samochodów, poczuli się bardzo samotni.
- Coś zwiedzimy?
Ożywił się.
- Tylko nie Luwr, b ł a g a m !
- Grand Palais? Przeczytałam w gazecie, że wystawia
ją postimpresjonistów. Pościągali obrazy nawet z Petersburga.
Ale już za spiżowym posągiem Georgesa Clemencau,
u wejścia na Avenue Churchill, zobaczyli gigantyczną kolej
kę wijącą się do kasy.
- Nie b ę d ę stał - zaparł się Ryszard. - Nie namówisz
mnie! Mam głuchą awersję do kolejek. Jeszcze z czasów real
n e g o socjalizmu.
- Więc co zrobimy z tak ciekawie rozpoczętym dniem?
- Muszę z kimś p o g a d a ć o tym, co się dzieje. Jedź
my na Wyspę.
- Do Staszków? Sądzisz, że dobrze jest dzień po dniu
zaprzątać przyjaciołom głowę naszymi kłopotami? No... nie
wiem.
- Muszę z kimś p o g a d a ć - upierał się, maszerując
w kierunku mostu Aleksandra.
Pobiegła za nim.
- Rysiu, do metra bliżej z Pól Elizejskich! Jeśli już się
tam wybieramy, trzeba kupić jakieś wino.
Zastopował, zapatrzony w odległą rzekę. Promień słoń
ca przedarł się przez chmury i oświetlił piękne mostowe la
tarnie ozdobione galijskim kogutem, herbem Paryża, oraz
dwugłowym orłem Romanowów.
- Wciąż kocham to miasto - wyszeptał. - A o n o tak się
odwdzięcza.
Wzięła go pod ramię. Kiedy tak szli po raz ostatni?
W kraju nigdy. Mijali się w d o m u , każde zajęte własnymi
sprawami. Szczególnie od czasu, gdy Dorota zarejestrowała
w ł a s n ą firmę. Odżyła, zaczęła chodzić na m a s a ż e i do kos
metyczki. Wyremontowała, mimo protestów męża, łazienkę
i kuchnię. Wpakowała w to m a s ę pieniędzy i determinacji.
Jednakże tajemna więź, dawniej łącząca ich z przyczyn za-
wodowo-towarzyskich, a nawet politycznych, rozluźniła się
niezauważalnie. Nie było konspiry, nocnych p o g a d u s z e k
przy herbacie Yunan. Przyjaciele wpadali coraz rzadziej,
zajęci własnym losem. Zabrakło intymności.
- Rysiu, jesteśmy tu razem. Wyluzuj!
Odwrócił głowę. Jego zmrużone oczy, czerwone z nie
wyspania, dodawały mu lat. Wyglądał starzej niż powinien
w wieku czterdziestu pięciu lat.
- D a w n o już tego słowa nie słyszałem. Ale jak m a m
wyluzować, skoro łazimy pieszo zamiast jeździć samochodem,
a nocą śni mi się duch Peeperkorna?! Kobieto, czy ty nie poj
mujesz sytuacji?
Szli szybko i kompletnie bezmyślnie. Dorota już za
skrzyżowaniem chciała zawrócić, ale bała się reakcji męża.
W końcu wszystko jedno, którędy, zawsze trafią na Wyspę
Św. Ludwika. Paryż, jak mawiała Elka, jest miastem dla idio
tów. Nie sposób zabłądzić. Zawsze trafi się na jakiś most.
A rzeka? Rzeka jest jedna.
Kiedy wreszcie dotarli do małej księgarenki z zielony
mi okiennicami, było już dobrze po drugiej. Teresa, w sza
rym fartuchu, sprzątała pokoje, jeżdżąc elektroluksem po
stosach książek.
- Jesteście? - nie zdziwiła się. - Zaraz z a p a r z ę kawy.
Staszek pojechał do Defense. Na jakąś konferencję w spra
wie z a s o b ó w bibliotecznych. On jak zawsze pracuje spo
łecznie. A wy? Odpoczęliście?
- Żyjemy tak szybko, że jestem teraz młodszy niż przed
wyjazdem - mruknął Ryszard, sadowiąc się na kanapie. - Na
dodatek nie wiem, gdzie jestem. W Paryżu czy w Disneylan
dzie. Wygląda na to, że Gucio zamienił się w Mynheera Pee
perkorna i ożenił nie z Kławdią, tylko z madame Theadorą
z knajpy o nazwie „Loulou". Rozumiesz coś z tego? Nasz wy
pożyczony samochód wyparował, a policja kolekcjonuje ró-
żowo-zielone karteluszki. I opycha się bułeczkami z masłem.
Teresa zamarła ze słoikiem kawy w dłoni. Przyjrzała się
uważnie mówiącemu, potrząsnęła włosami, włączając ekspres.
- Co z nim, Dorotko?
- Wszystko w porządku. Głowimy się nad stanem na
szych umysłów. Staliśmy się w ciągu dwóch dni bohaterami
komiksu.
Ryszard przyjął p o d a n ą filiżankę.
- Tylko że bohaterowie to ludzie zbyt przerażeni, żeby
być tchórzami. A ja jestem tchórzem. Zwyczajnie się boję.
Teresa z narastającym niedowierzaniem wysłuchała
relacji o żółtku, Theodorze, Ivette i tajemniczym telefonie
z Amsterdamu. Gdy nadszedł Staszek, trzeba było wszystko
raz jeszcze powtórzyć.
- Zdumiewająca opowieść. - W jego głosie nie za
brzmiała ani jedna nuta rozbawienia. - Mam wrażenie, że
ktoś sobie was obrał za cel. Ale czego?
- Też m a m takie wrażenie - dorzuciła Dorota. Zrobiło
się ciepło, więc ściągnęła szary sweter. - Ktoś nas wpuszcza
w maliny. Tylko po co?
Staszek gryzł słone ciasteczko. Wydawał się zaintry
gowany bardziej, niż to było w jego zwyczaju.
- Cóż... m o g ę w a m powiedzieć o Gustawie wszyst
ko, co wiem...
- To są plotki, Stasiu! - Teresa uniosła ręce w górę.
Wyglądała jak człowiek postawiony pod ścianą, przed któ
rym stoi pluton egzekucyjny. - Niesprawdzone plotki.
- Niech powie, co wie! - wybuchnął Ryszard, o ma
ły włos nie tłukąc zabytkowej zastawy. - Znamy się nie od
dziś. Zawsze uważałem Augusta za wariata!
Teresa zmarszczyła brwi.
- Proszę, przestań! Nikt nie zna go lepiej o d e mnie!
Zawdzięczam mu więcej niż którekolwiek z was. Nie po
zwolę dołować faceta tylko dlatego, że na was nie czekał!
U wejścia zabrzęczał dzwonek. Teresa podniosła się
z miejsca.
- Kto to? - zdziwił się Ryszard.
- Boże, Rysiu! - jęknęła Dorota. - Jesteśmy w skle
pie. Pewnie jakiś klient.
Zza półotwartych drzwi dochodziła rozmowa. Ktoś
szukał antologii poezji średniowiecznej. Z tysiąc osiemset
czternastego roku. Staszek nasłuchiwał. Wreszcie zerwał
się z miejsca.
- Przepraszam was, ale Teresa sobie nie poradzi.
Tylko ja wiem...
- Przeszkadzamy im w pracy. Przecież muszą zarabiać
- zmartwiła się Dorota. - Może pójdziemy?
Ryszard miał minę człowieka, który chce osiągnąć
szczyt Matterhornu bez lin i haków.
- Nie ruszę się ani na krok. Dopóki nie dowiem się
wszystkiego.
Teresa weszła, poprawiając jak zwykle rozburzone
włosy. Niesforne kosmyki o p a d a ł y jej na czoło, wiły się wo
kół ust. Łagodne wysokie czoło kłóciło się z zaciśniętymi
w a r g a m i . Usiadła na wytartym fotelu, zaciskając dłonie.
- Nie wiem, czy to ma sens. To, co Staś chce powie
dzieć. My tu o sobie wiemy prawie wszystko. Myślę o polskiej
grupie, która została po osiemdziesiątym pierwszym.
- Tereniu - Dorota podeszła do fotela, pochylając się
nad siedzącą. - Nic nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Przy
jechaliśmy, bo taką mieliśmy ochotę. Imperatyw wewnętrzny.
Oddaliliśmy się od siebie d a w n o temu. Dotyczy to również
naszej paczki w kraju. Też słyszymy o nich najróżniejsze opo
wieści, które nie zawsze się potwierdzają. Nie wiem, co się
stało. Ale jest n a m źle. I nie chodzi tylko o to, kto jest kim.
Kto ma pieniądze, a kto nie. To tkwi w nas. W środku. Pew
nie tak s a m o jest na emigracji. A może jeszcze gorzej.
Staszek stał w drzwiach, wysoki, chudy, lekko po
chylony.
- Mówisz tak, jakbyś nas chciała porównać do Wiel
kiej Emigracji Mickiewiczowskiej. Nie te czasy. Inna jest
Francja, inna jest Polska.
Znów zadźwięczał dzwonek. Nikt się nie ruszył.
- Staszek, Teresa, jest tam kto?
- Po polsku? - zdziwiła się Dorota. - Kto to?
Na progu stał uśmiechnięty od ucha do ucha męż
czyzna o młodej twarzy i całkiem siwych włosach. Miał doł
ki w policzkach i eleganckie ubranie od Cardina.
- Piotr! - zawołała Teresa ucieszona.
- Piotr? - westchnęła Dorota, unosząc się z miejsca.
- Piotruś Kamiński? Prawie nic się nie zmieniłeś! Tylko ta si
wizna.
Nowo przybyły otworzył usta.
- Niemożliwe! Dorota? Rysio?
Zamieszanie sięgnęło szczytu. Wszyscy się przekrzyki
wali, całowali, ściskali, jakby świat na chwilę stanął w miejs
cu.
- A pamiętasz, jak ścinaliśmy winogrona tą cholerną
maszyną, która ani rusz nie chciała jechać prosto? A pa
miętasz, jak...
Godzinę później pamiętali już wszystko. Kto się kie
dy upił, kto wykołował Niemców, kto stracił wszystkie pie
niądze na grze w trzy karty, a kto nie wrócił do kraju.
I wtedy n a p r a w d ę zrobiło się smutno.
- Tylko August potrafił nas jakoś zebrać do kupy - po
wiedział Piotr, żeby przerwać z a p a d ł e nagle milczenie.
- Już nie wierzę - wyszeptała Dorota, ocierając łzę.
- August zniknął. Boję się, że na zawsze.
Wbrew pozorom Piotr nie wyraził zdziwienia. Lekko
się uśmiechnął, wskazując palcem ulicę za oknem.
- Nieprzystosowani, co, Stasiu? Kompletnie zagu
bieni w Paryżu lat dziewięćdziesiątych!
- Co masz na myśli? - Ryszard oblizał usta.
- To, że nikt nie jest już taki, jaki był. Kiedyś. I wy za
p e w n e zmieniliście się. Dwadzieścia lat to szmat czasu.
Można wygrać i przegrać parę wojen.
Teresa nawijała na palec p a s m o włosów. Zesznuro-
w a n e usta czyniły z niej osobę starszą i bardziej zgorzknia
łą. Drobne zmarszczki siateczką pokryły dół twarzy. Szyja
ukazała głębokie segmenty. Jak ciało dżdżownicy.
- Nie wspominajmy szalonych wakacji w winnicy Po-
terelów, tylko rozliczmy się z własnych decyzji - powiedzia
ła z wzrokiem wbitym w szary dywan.
- Jeśli mówisz o pozostaniu we Francji, to i tak daje
magiczną liczbę dwadzieścia. A dokładnie siedemnaście.
Piotr, ty najlepiej potrafiłeś się przystosować, chociaż...
- Co: chociaż? - Dorota zarzuciła sweter na plecy.
Słońce za o k n e m zgasło. Znów zrobiło się chłodniej. W po
mieszczeniu nie było ogrzewania lub nie zostało włączone.
- Ludzie! - Piotr podniósł się z krzesła, które zachy-
botało niebezpiecznie. Jak wszystkie meble w tym pokoju.
- Nie zamierzam wciąż powtarzać starych historyjek! No
tak... wy pewnie nie wiecie - jego wzrok spoczął na Dorocie
siedzącej w kącie z podwiniętymi nogami - moje małżeń
stwo z J a g o d ą rozpadło się rok po naszym tu przyjeździe.
Nie wytrzymała ciśnienia. Nie stanąłem od razu na nogi.
To trwało dobrych p a r ę lat.
- Jeśli nie chcesz o tym mówić... - Ryszard cierpiał
męki. Nie znosił, w odróżnieniu od innych, ciągłego wywle
kania spraw naprawdę osobistych. Nazywał to „wywracaniem
b e b e c h ó w " lub, bardziej obrazowo, włażeniem w kaloszach
do duszy.
Piotr z wielkim trudem krążył po pokoju. Co i rusz
potykał się o stos zakurzonych książek.
- Dlaczego? J a g o d a wróciła do kraju razem z inny
mi. Kupa przyjaciół wyjechała z Paryża. Nikt ich tu siłą nie
zatrzymywał. W Polsce skończył się stan wojenny. Wracali.
To z u p e ł n i e n a t u r a l n e . J a g o d a nie z n a ł a języka. Źle się
czuła, mieszkając w biednej, arabskiej dzielnicy.
- Chyba... łacińskiej - z a o p o n o w a ł Staszek.
- Kiedyś była łacińska. Dziś jest arabska. I, dla jas-
ności, nic nie m a m przeciwko temu. Paryż jest cudownie
wielokulturowy. I tak jest dobrze. Tak ma być.
- No... nie wiem - bąknęła Dorota. - Kiedyś, w me
trze, przyglądałam się pięknej dziewczynie o czarnej skó
rze. Nie p o d o b a ł o jej się to. Z a r e a g o w a ł a n e r w o w o ,
nazywając mnie „białą rasistką"!
Piotr wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie jeżdżę metrem. Uważam, że słynne
hasło francuskiej rewolucji: wolność, równość, braterstwo,
dotyczy wszystkich obywateli tego kraju. Ale do rzeczy. Mó
wiliśmy o Auguście.
- Właśnie. Posłuchaj, co się przydarzyło Kalińskim!
I znów trzeba było wyciągać opowieść niczym nitki
spaghetti z pomidorowego sosu. Tyle tylko że Piotr, w odróż
nieniu od innych, wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
- To wszystko pasuje do Gucia jak ulał! Nie martw
cie się. Renault m e g a n e z żółtymi deklami jeździ teraz po
Amsterdamie z naszym b o h a t e r e m w środku!
- Zwariowałeś? Dlaczego?
- Ponieważ August nie rozumuje jak wszyscy. Musiał
gdzieś pojechać, możliwe, że nagle, nie miał czym, więc
wziął tę, jak ją nazywacie, „jajecznicę".
- Ale ja m a m kluczyki! - upierał się Ryszard.
To jeszcze bardziej rozbawiło Piotra.
- Nie wiesz, jak uruchomić s a m o c h ó d bez kluczy
ków? Na jakim ty świecie żyjesz? Za sto franków dorobią ci
nowe. Może nawet za pięćdziesiąt. A dziewczyny, o których
mówicie? Z n a m Augusta. Zawsze się wokół niego plątały.
Takie lub inne.
Za oknami pociemniało. Chmury napłynęły nad mias
to, grożąc ulewą. W pokoju zapłonęło światło.
- No... nie wiem - zamruczała znowu Dorota. - Mnie
się wydaje, że albo Augustowi przytrafiło się coś złego, al
bo zmienił swoje poczucie humoru. Ten telefon z Holandii...
Piotr spojrzał na zegarek.
- Muszę lecieć, kochani. Biznes czeka. Ale słuchaj
cie... chciałbym was zaprosić na kolację. Znacie „La Cou-
pole"?
Ryszard zaśmiał się cicho.
- Stary, nie rżnij kapitalisty. Wiemy, jakie ceny są
w „La C o u p o l e " . U „Maxima" także. Chcesz się postawić?
Jak prawdziwy Polak? Może wystarczy jakaś porządna, ma
ła knajpka w czwartej dzielnicy?
Staszek wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia. Dzwo
nek raz po raz a n o n s o w a ł klientów.
Piotr wcale się nie obraził. Poklepał kolegę po ramieniu.
- Cholera, wciąż zapominam, że przyjechaliście z kra
ju. Tylko tam ludzie zaproszeni do porządnej knajpy rozdrab
niają racje jak sałatkę z majonezem! Jeśli proponuję „La
Coupole", to nie dlatego, żeby się pokazać. Jestem tam co
najmniej dwa razy w tygodniu. Nie należę do najbiedniej
szych, to prawda. Chcę, żebyście poznali moją dziewczynę.
Francuzka. Chodzi na wybiegu u Armaniego.
- Modelka?
- T a k . Wspaniała. D o d a m , że kończy filozofię na Sor
bonie. Mieszkamy razem od trzech lat. Podrzucić was do
kądś? M a m s a m o c h ó d dwie przecznice stąd.
- Nie chcielibyśmy... - zaczęła Dorota.
Piotr wyraźnie się zdenerwował.
- Skończcie z tą polską m e g a l o m a n i ą ! Jeśli was Fran
cuz zaprasza, to należy z tego skorzystać. Jeśli odzyskacie,
w co nie wątpię, swoją „jajecznicę", chętnie się z wami prze
jadę. A teraz, rodacy, za m n ą ! Mam spotkanie z klientem.
Bogatym jak szejk. I chyba nawet nim jest.
Teresa wyglądała na rozkojarzoną. Chciała jak najprę
dzej pomóc mężowi w obsłudze klientów. Lubiła Piotra, ale
nie jego złotowłosą Nicole, paplającą częściej o nowym pod
kładzie pod makijaż niż o świeżo przeczytanej lekturze. Jed-
nakże nieczęsto bywała w apartamencie przy Avenue Kléber
w najelegantszej i jednej z najdroższych dzielnic Paryża. Piotr
radził sobie wspaniale. W ciągu dziesięciu lat stał się jednym
z najbardziej wziętych prawników. Wśród paryskich polonu
sów miał opinię człowieka twardych zasad. Nigdy nie poży
czał pieniędzy. Ale niejednemu pomógł w znalezieniu pracy
czy taniego pokoju.
Wyszli, żegnając się swoim: do n a s t ę p n e g o ! Z ulgą
i d u ż ą przyjemnością wsiedli do c i e m n o g r a n a t o w e g o mer
cedesa. Piotr prowadził szybko i pewnie.
- Gdzie w a s podrzucić?
- W okolice Saint Sulpice. Mieszkamy w małym ho
telu - Ryszard oparł głowę na szarych poduszkach. - A tak
n a p r a w d ę , to co myślisz o Auguście?
S a m o c h ó d wjechał na most. Sekwana miała ten ko
lor szarości, jaki tworzy stadko gołębi. Jej nurt ł a g o d n i e
przemieszczał się między białymi bateaux mouche i barka
mi wyładowanymi kontenerowym dobytkiem. Asfalt cichut
ko szumiał, drzewa na nabrzeżu zasnuwała mgiełka.
- Wiem jedno: August prowadzi jakieś rozległe inte
resy. Niektóre mają poparcie a g e n d pozarządowych. Robi
gigantyczne wystawy, organizuje plenery. Ale jest też coś,
o czym nie mówi.
- Handluje kokainą? - warknęła Dorota.
- Nie sądzę, by w grę wchodziły narkotyki.
- Tylko co? - zdenerwował się Ryszard. - Powiedz
wreszcie! Chcę to wiedzieć. Zrozum, my nie z a m i e r z a m y
tkwić w Paryżu. Chcemy jeszcze sobie pojeździć. Dorota ma
pieniądze, ale nie aż tyle, żeby przejadać je bez sensu.
Wjeżdżali w tę część miasta, gdzie bez względu na po
rę dnia samochody utykają w gigantycznych korkach. Posu
wali się metr za metrem.
- Myślę, że to może mieć związek z kamieniami.
- Z czym? - nie zrozumiała Dorota.
Piotr niepotrzebnie naciskał klakson. Ale robili to
wszyscy kierowcy d o o k o ł a . Hałas p o t ę g o w a ł się, dopóki
nie minęli skrzyżowania.
- Diamenty.
Ryszard usiadł wyprostowany. Jego mózg pracował
na najwyższych obrotach.
- Jasne, stąd... Amsterdam! - wyszeptał. - Możliwe,
że madame Theodora też tkwi w podobnym biznesie.
Dorota miała już wszystkiego dość. Piotra, m e r c e d e
sa, w ł a s n e g o męża, a przede wszystkim podejrzeń zasnu-
wających Augusta pajęczą siatką.
- Zwariowaliście wszyscy! August nie ma pojęcia
o d i a m e n t a c h . Kończył socjologię. I robi wystawy. Nigdy nie
uwierzę, że...
S a m o c h ó d h a m o w a ł za skrzyżowaniem placu Saint
Sulpice z ulicą Bonapartego.
- Tu was wyrzucę. Dajcie mi telefon do hotelu. - Grze
bał w schowku. - Masz, zapisz.
Dorota wzięła gruby notes w złotej oprawie. Ołówek
był chyba czternastokaratowy. Zapisywała drobnym drucz
kiem, nie omieszkając dorzucić nazwiska. W notesie było
ich parę dziesiątków.
- Dziękujemy, Piotrusiu. I, jeśli to możliwe, nie za
praszaj n a s do „La C o u p o l e " . Nie miałabym co na siebie
włożyć. Hej!
Deszcz w z m a g a ł się. Nie mieli parasola. Nie ogląda
jąc się na g r a n a t o w e g o mercedesa, pobiegli przez kałuże.
- Czy cały Paryż jest zamieszany w aferę Augusta?
- spytał, gdy dopadli drzwi.
- Nie wiem jak ty, ale ja m a m alibi!
C a ł ą noc n a d Paryżem kłębiły się chmury sypiące
grubymi kroplami. Gdzieś daleko, p o n a d kasztanowcami
O g r o d u Luksemburskiego, zapalały się i gasły błyskawice.
Jesienna burza nie jest niczym nadzwyczajnym na tej sze
rokości geograficznej. Dorota budziła się i zasypiała, śniąc
o jednoskrzydłym aniele stróżu z dziecięcego obrazka. Prze
kraczała jakieś niebezpieczne uskoki, z mozołem wspinała się
na potężne odłamy skalne, z których spadały rzęsiste wodo
spady. Słyszała szum tego jedynego skrzydła za plecami i to
d o d a w a ł o jej sił. Ale zbudziła się i całe baśniowe otoczenie
zniknęło razem z opierzonym młodzieńcem o dziewczęcych
rysach. Leżała, kuląc się pod kocem, trochę zmarznięta,
trochę zesztywniała. Wałek pod głową w niczym nie przypo
minał warszawskiej puchowej poduszki. Przez m o m e n t za
tęskniła do bezpiecznego wnętrza z ulubionymi grafikami
na ścianach i seledynową, świeżo wyremontowaną łazienką
p e ł n ą znanych i lubianych, a przede wszystkim przyjaznych
przedmiotów. Przez chwilę pomyślała o Irenie pozostawionej
na straży firmy. Dochody wspólnego przedsięwzięcia wzras
tały sukcesywnie od czterech lat. Nie żeby nie doceniała
wspólniczki, znały się dostatecznie długo. Każda wiedziała
o drugiej dokładnie to, co wiedzieć powinna. Ale pomysły
należały do niej, do Doroty. Irena tylko wprowadzała je w ży
cie. Z precyzją i pełnym poświęceniem. Wyjazd, nawet na
miesiąc, nie narażał ich na straty. Co innego Ryszard. Jako
pracownik instytucji państwowej zależny był od wielu, może
nawet zbyt wielu, szefów i ich dobrej lub złej woli. Ale Ry
szardowi o d p o w i a d a ł a taka sytuacja. Nie lubił ryzyka. Wo
lał wykonywać czyjeś p o l e c e n i a . Pod jednym wszelako
warunkiem: że miały ręce i nogi. Lubił pracę zespołową.
Dobrze się czuł otoczony ludźmi. Umiał stworzyć wokół sie
bie atmosferę zaufania. Taki był zawsze. Nawet wtedy, gdy
za „nielegalne zgromadzenia" groziła kara więzienia. Zu
pełnie naturalnie wszedł w robotę konspiracyjną. Jak resz
ta ich paczki. Nigdy nie był internowany. Widać władze
uznały go za płotkę n i e g o d n ą odosobnienia. Ale ani na
m o m e n t nie zaprzestał p o m a g a ć tym, których dotknął los.
Organizował pieniądze, paczki, transport. Jeździli z Piotrem
i Staszkiem od obozu do obozu, gdy tylko ustalili, kto gdzie
siedzi. Potem wypijali razem grzane wino i rozchodzili się do
domów, uważając, czy nie wloką za s o b ą n i e p o ż ą d a n e g o
„ogona". Kiedy skończył się stan wojenny, spotykali się rza
dziej. Kontakty słabły. Każdy musiał jakoś zarobić na kart
kowe przydziały. Gdy inni zaczęli wyjeżdżać, Ryszard ostro
i zdecydowanie negatywnie wypowiedział się w tej sprawie.
To poróżniło go z częścią środowiska. Dorota starała się ła
tać, zszywać i dziergać zerwane nici. Potrzebowała „swoich".
Wtedy jeszcze pracowała w wydawnictwie. Ale przyjaciele
rozsypywali się niezależnie od jej starań. Czasem dlatego, że
zbyt fundamentalistyczne poglądy denerwowały pozostałych.
Zrywały się nawet więzy krwi. Chaos przetoczył się przez róż
ne środowiska niczym t o r n a d o . Nie wszyscy uszli z życiem.
Było p a r ę ofiar skazanych na towarzyski ostracyzm. Męczy
ły się obie strony. Ż a d n a nie była skłonna ustąpić. August
przyjechał ratować roztrzaskany obóz harcerski. Tym razem
mu się to nie u d a ł o . Przetoczyła się wojna na górze, tłukąc
garnki na dole. Trup słał się gęsto na bitewnych polach.
Kto żyw, wiał w oczerety. I tam przeczekiwał. Dla niektó
rych t a k ą ziemią o b i e c a n ą stała się Francja. Ich Francja.
Kiedy August znów odleciał, na warszawskiej agorze zrobi
ło się pusto i s m u t n o . Ale życie potoczyło się dalej. Bo, jak
mawiali starożytni, panta rhei. Wszystko płynie.
Budzik zapiszczał dokładnie o ósmej trzydzieści. Ry
szard tylko naciągnął prześcieradło na głowę. Powiedział
twardemu, francuskiemu wałkowi coś, co najprawdopodob
niej było jednym z nielicznych niecenzuralnych słów, jakie
znał. Wyglądało na to, że piątek, szesnasty września, nie bę
dzie jego ulubionym dniem.
A jednak się mylił.
- Rysiu, wstań - zabiadoliła Dorota, szeroko ziewa
jąc. - Deszcz przestał p a d a ć . Niebo się przejaśnia. Wiesz,
co mi m a m a mówiła, gdy nie c h c i a ł a m r a n o zwlec się
z pościeli?
- Co?
- Usiądź, córeczko, a zobaczysz pogrzeb swego wroga!
Podniósł głowę. Rozczochrane włosy sterczały jak
rogi. Przypominał diabła Rokitę.
- Dobre. Ale lepsi byli starożytni Mongołowie. Oni
po prostu wrogów zjadali.
Wstała. Podeszła do okna, rozsuwając żółtą zasłonę
we wzorek przypominający kępki polanego majonezem jar
mużu.
- Świat jest piękny. Najważniejsze, że się jeszcze nie
pokłóciliśmy.
- O co? - przyglądał się własnym bosym stopom. -
O Augusta? O k a z a ł o się, że s u m a jego współczynników in
teligencji nie przekracza poziomu naleśnika.
Roześmiała się. Miała dość ponurych snów. Wizja
rozświetlonych słońcem paryskich d a c h ó w nie pozwoliła jej
tkwić w m a r a z m i e .
- Idziesz pod prysznic?
- Idę, choć szkoda mi zmyć twoje odciski palców.
Prychnęła. Wczoraj się nie kochali. Byli zbyt spięci. Zbyt
zmęczeni. Grzebała w granatowej torbie, szukając sukienki.
Dzień, p o m i m o p o r a n n e g o chłodu, zapowiadał się ciepły.
Znalazła ją na dnie, strzepnęła, żeby sprawdzić, czy zagnie-
cenia nie są trwałe. Starała się zabrać tylko te rzeczy, które
nie wymagają prasowania. Bawełna w czarno-biały wzór wy
dawała się idealna. Słyszała głośny szum prysznica. Ale dłu
go nie reagowała na ciche pukanie do drzwi.
- Madame
Kalin... sky...! Telephone!
Zarzuciła szlafrok. To był tani hotel. Nie miał telefonów
w pokojach. Zbiegła po schodach pewna, że dzwoni August.
Ale w słuchawce zabrzmiał cienki głosik Tippi.
- Dorota? Może chcecie pójść z Richardem na pokaz
mody Teda Lapidusa? Ivette zostawiła mi zaproszenie, ale
ja nie m o g ę . M a m spotkanie z g r u p ą imigrantów.
- Gdzie jest pokaz?
- W salonie na Saint Honore. Metro Concorde. Zapro
szenie zostawię u patrona w „Cafe Dragon". Zaraz obok. Bę
dą na nazwisko Richarda.
- To jest również moje nazwisko - mruknęła, zawija
jąc się szczelnie. W holu było kilka osób.
- Co? Nie rozumiem. Będę...
- Tippi! - w r z a s n ę ł a , jakby d o p i e r o teraz obudziła
się z głębokiego snu. - Czy August się pojawił? Hej, słyszysz?
Po drugiej stronie rozległ się przerywany dźwięk.
Wbiegła po dwa stopnie. Ryszard wkładał spodnie.
- Gdzie zniknęłaś? Policja odezwała się w sprawie
s a m o c h o d u ?
- Nie, to nie policja. Telefonowała Tippi.
- Nie m ó w mi, że z poleceniem od Augusta.
- Nie mówię. Pytała, czy chcemy iść na pokaz mody
Teddy'ego Lapidusa na Saint...
- Kogo?
Westchnęła. Ryszard nie mógł wiedzieć, kim był La-
pidus. W kraju nie chodziło się do pracy w takiej odzieży.
- Rysiu, Paryż ma kilkunastu znanych projektantów.
A także przyjeżdżają tu Włosi i Amerykanie. Chodzi o to,
czy w ogóle masz ochotę na pokaz mody.
- A ty?
Wystawiła głowę zza plastikowej zasłony.
- J a s n e . Taka okazja!
Zjedli śniadanie w swojej kafejce. Patron już ich roz-
poznawał. Kiwał z uśmiechem głową, wskazując na butel
kę pastisu. Ale grzecznie odmawiali. Dorota nie znosiła
smaku i z a p a c h u anyżku.
- Postaraj się być na luzie - przełknęła kawałek ro
galika.
Uniósł oczy. Były tak czyste i błękitne jak koszula roz
pięta pod szyją.
- Kto? Ja?
- Ty. Wczoraj o m a ł o nie pobiłeś Piotra.
Wzruszył ramionami. Rzucił okiem na leżący na kon
tuarze egzemplarz „Paris Matin" i zamarł z filiżanką w dło
ni. - Co się stało? Zobaczyłeś d u c h a ?
Wstał, prosząc patrona o gazetę. Przerzucał niecierp
liwie strony, aż znalazł. Było to duże zdjęcie eleganckiej
starszej pani w towarzystwie dwóch a g e n t ó w w cywilu. Wy
smukłe dłonie d a m y spięte były bransoletkami szczególne
go rodzaju.
- Widzisz to s a m o co ja?
Zajrzała przez ramię. W pierwszej chwili nie rozpo
znała osoby na zdjęciu. W drugiej - cała krew odpłynęła jej
z serca.
- Madame
Theodora? Tak?
Przebiegł wzrokiem d r o b n e rządki tekstu.
- Aresztowana. Za nielegalny przerzut diamentów.
Z Holandii.
- I co ty na to? Jeśli policja odkryje, że byliśmy w „Lou-
lou", to...
- Dlaczego się boisz? Mnóstwo ludzi bywało w tej
spelunie! Nic nie zrobiliśmy.
- O tym wiesz tylko ty i ja. Co robimy? - Dorota stra
ciła chęć na drugiego rogalika.
- A cóż możemy robić? Sprawa jest z a g m a t w a n a . Nie
wiadomo, jaka jest w tym wszystkim rola Augusta. Nie daj
my się zwariować. Jedźmy po te zaproszenia.
- Wiesz co? Podjedziemy metrem do Opery. A potem
przejdziemy się piechotą. Tak lubię Avenue de l ' O p e r a !
I pewien mały „Prisunic", w którym chciałabym kupić parę
drobiazgów.
Nie oponował. Sam lubił spacery po Paryżu. Wytrzy
mał nawet buszowanie po „Lafayette". Tego nauczyła go El-
ka. Dziewczyna, dla której niegdyś stracił głowę. Na całe trzy
lata.
Gdy wychodzili z metra po kamiennych schodach,
mając za plecami potężny gmach starej Opery, Ryszard na
gle z a m a r ł w pół kroku.
- Co się stało?
- Spójrz w prawo. Tam, przy chodniku! - nerwowo
bódł palcem powietrze.
- Ale o co ci chodzi? O „Cafe de la Paix"?
Bez słowa pociągnął ją za rękę. Tak mocno, że zabo
lało. Zrobiła cztery kroki i wtedy go zobaczyła. Stał, świeżo
umyty, tuż przy chodniku słynnej kawiarni. Ich renault me-
g a n e z żółtymi deklami.
Ryszard gorączkowo szukał kluczyków w kieszeni
kurtki.
- Nasz. Zgadzają się numery!
Od s a m o c h o d u odgradzała ich tylko szeroka jezd
nia, po której pędziły samochody. Trzeba było czekać na
zmianę świateł. I właśnie wtedy ktoś wyszedł z bramy, pod
szedł do żółtego wozu, otworzył go i wsiadł.
Ryszard nic nie mógł zrobić. Policjant regulujący
płynność na jednym z najruchliwszych skrzyżowań miasta
nie miałby litości. Tuż za „jajecznicą" stała taksówka. Właś
nie wysiadł pasażer.
- Jadę za nim! - wrzasnął, rzucając się przez jezdnię.
Rozległ się pisk hamulców i ryk klaksonów. Przebiegł jednak
szczęśliwie, ocierając się tylko biodrem o rozpędzonego fiata.
Dorota stała jak w m u r o w a n a .
- Rysiu, nie! - wrzasnęła. Nie mógł jej usłyszeć. Nie
zareagowałby nawet na ostrzeżenie anioła stróża, gdyby
ten szumiał mu za plecami obojgiem skrzydeł. Została na
chodniku, wpatrując się z niedowierzaniem, jak renault
włącza się do ruchu. Widziała desperacki skok Ryszarda do
taksówki. O b a wozy zniknęły w zatłoczonym bulwarze Ka
pucynów.
- Merde!
- warknęła, wypatrując zielonego światła.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko samotnie kontynu
ować wędrówkę. Całkiem z a p o m n i a ł a o „Prisunicu". I la
kierze do paznokci w kolorze rodzynkowym. Szła przez
Paryż, mając w oczach obraz obu samochodów. - Czy go
dogoni - myślała, skręcając w rue Saint Honore.
Zaproszenie było na dwudziestą. Wypiła kawę i wol
no p o m a s z e r o w a ł a z powrotem. - Czy uda mu się odzys
kać a u t o ?
Ryszard nie spuszczał z oka tylnej szyby renaulta.
Kierowca taksówki miał, na szczęście, duszę komisarza
Maigreta. Był stary i znudzony. Gonitwa za żółtym samocho
d e m wniosła do jego życia odrobinę fantazji.
- Pan jest pewien, że to ten ukradziony?
Ryszard wyjął z portfela dowód rejestracyjny.
- Niech p a n sam sprawdzi.
Kierowca tylko zerknął. Był starym wyjadaczem i wie
dział, że francuska policja nie będzie miała pretensji o po
ścig nawet przez pół Paryża.
- Zna pan kierowcę? - rzucił przez ramię.
- Nie zauważyłem. - Ryszard z tylnego siedzenia wi
dział mniej.
- To Arab. M o g ą być problemy.
Ryszard nie o d e z w a ł się. Nie chciał się w d a w a ć
w politykę.
- Do diabła, gdzie on jedzie?
- Jeśli w p a d n i e w rozwidlenie pomiędzy quai Saint-
-Bernard i ulicę des Fossés, to domyślam się, dokąd zmie
rza. Mówiłem, że Arab.
- Dobrze, ale co tam jest?
Taksówkarz na m o m e n t odwrócił głowę.
- Ich święte miejsce. Instytut Świata Arabskiego. G a
zety piszą, że to centrum tych... no, fundamentalistów.
Istotnie, żółty renault wcisnął się w puste miejsce tuż
przed e l e g a n c k ą bryłą ze szkła i aluminium. Dziwny, no
woczesny kształt architektoniczny, jakby rozszczepiony na
dwoje, z częścią nadrzeczną przypominającą dziób ptaka.
Szeroką południową fasadę zdobiły tysiące światłoczułych
żaluzji, zamykających się lub otwierających w zależności od
natężenia światła.
- Wysiada pan? Monsieur?
Ryszard kątem oka dostrzegł mężczyznę gramolące
go się z a u t a . Poznał go dopiero, gdy odwrócił twarz.
- Toż to... Jusuf!
Taksówkarz odliczał resztę.
- Zna go pan? Złodzieja? Należy się napiwek.
- W porządku. Niech pan jeszcze m o m e n t zaczeka.
Chcę, by facet zniknął. No... poszedł sobie.
Stary kiwnął głową ze zrozumieniem. Obaj przyglą
dali się, jak Jusuf wchodzi przez szklane drzwi.
- Teraz! Kluczyki pan m a ?
- M a m .
Taksówka błyskawicznie wykręciła i odjechała. Wi
dać jej właściciel nie chciał być świadkiem zdarzeń. Ryszard
rozejrzał się uważnie. Oprócz dwojga nastolatków i trzy
mającej się za ręce pary nie było nikogo. Raz jeszcze uważ
nie sprawdził tablice z n u m e r a m i . Wszystko się zgadzało.
Ostrożnie podszedł do wozu. Jusuf nawet nie przykręcił
szyby. Z a m e k p o d d a ł się tak łatwo jak zawsze. Na siedze-
niu obok kierowcy leżała para skórzanych rękawiczek i spo
ry zwitek czerwonej samoprzylepnej taśmy. Silnik zaskoczył
natychmiast. Ryszard sprawdził w lusterku. Nikogo. Ruszył
ł a g o d n i e , kierując się ku Saint-Germain. Dziesięć minut
później, wygodnie rozparty na siedzeniu, przestał się bać.
Przełknął dwa razy ślinę i odetchnął całą piersią.
- Do diabła z Auazim! - wymruczał półgłosem.
Dorota chodziła t a m i z powrotem wzdłuż uliczki,
przy której stał ich hotel. Ryszarda nie było od dobrej go
dziny. Wyobraźnia podsuwała jej straszne wizje: od śmierci
m ę ż a w s p o w o d o w a n y m pościgiem wypadku, przez ko
nieczność zwiedzenia wszystkich paryskich szpitali, komisa
riatów policji i Bóg wie czego. Gdy spostrzegła u wylotu
żółty wóz, w p a d ł a w panikę. Biegła chodnikiem, potykając
się i wołając zupełnie bez sensu.
Ryszard z a h a m o w a ł i otworzył drzwi.
- Wsiadaj. Trzeba to dokładnie przemyśleć.
Zjechali do podziemnego parkingu cztery przecznice
dalej. Opłacił trzy doby i nakazali uwagę. Wysoki rudzielec
w kombinezonie Shella kiwał ze zrozumieniem głową.
- Tak, proszę p a n a . Założymy blokadę. Nikt go nie
ruszy.
Kiedy wyszli na słoneczną ulicę, obojgu puściły ner
wy. Obejmowali się, całowali, Dorota płakała niczym bóbr.
- Uspokój się - powiedział, przyglądając się ze zdu
mieniem własnym rozdygotanym dłoniom - już po wszyst
kim. To był Jusuf.
- Co? - nie wierzyła własnym uszom.
- Jusuf Auazi. Brat A h m e d a . Poznałem go, gdy wy
siadł. Poczekałem, aż wejdzie do Instytutu. Potem odjecha
ł e m . Długo krążyłem po mieście, by zmylić e w e n t u a l n y
pościg. Ale, tak n a p r a w d ę , to z wrażenia zgubiłem drogę.
- Wiesz co? Chodźmy coś zjeść. Muszę się napić wi
na. W środku m a m glinianą kulę zamiast żołądka. Co ma
Jusuf do naszego auta? Fakt, widział, czym jeździmy. U Ma
rie. Ale... - rozłożyła ręce - jak nas znalazł w Paryżu? Nie
podawaliśmy adresu.
- Jesteś t e g o p e w n a ? - Ryszard otworzył drzwi przy
tulnej knajpki przy małej uliczce Lobineau. Wewnątrz było
kilka stolików nakrytych obrusami w kratkę i długi kontuar,
nad którym wisiały atrapy westfalskich skrzynek, wianki czosn
ku i cebuli. Zajęli miejsce w niszy pod oknem. - Jesteś tego
p e w n a ?
Dorota zmarszczyła brwi.
- Nie. Nie jestem. Zamów mi zupę cebulową. Zaraz
wrócę.
Zeszła po schodkach do toalety. Myjąc ręce, przyjrzała
się w ł a s n e m u obliczu w lustrze. Ślady ostatnich przeżyć wi
d o c z n e były jak na dłoni: p o d p u c h n i ę t e oczy, siateczka
zmarszczek i oczy bez blasku. Twarz kobiety po czterdziestce.
Nie d a ł o się ukryć. Wyjęła z torebki podkład i wklepała de
likatnie pod oczy. Jeszcze odrobina pudru, szminka i parę ru
chów grzebieniem. Potrząsnęła włosami. Ale nie odmłodniała
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie tym razem.
Na stoliku stał koszyczek chrupiącego pieczywa i po
jemnik z p a c h n ą c ą oliwą, która miała kolor bursztynu i ca
łe słońce południa.
Ryszard żuł przypieczoną skórkę. O d e z w a ł się, gdy
usiadła.
- Nie p a m i ę t a m . Sam chyba powiedziałem Marie,
że jedziemy najpierw do przyjaciela na Saint Augustin. Jes
tem t e g o niemal pewien.
- Ale Jusuf pojechał z tą swoją czeredą na południe
Francji - z a o p o n o w a ł a .
- Tak ci powiedział Ahmed. A prawdę zna tylko Allach.
I miał rację.
Wieczorny p o k a z przy Saint H o n o r e z e b r a ł c a ł ą
śmietankę Paryża. Gęsto ustawione foteliki i przytłumione
światła stwarzały atmosferę zbytku, luksusu, dużych pienię
dzy i pewnej tajemniczości. W pierwszych rzędach zasiadły
p a n i e g r u b o po pięćdziesiątce z brylantowymi bufonami
w uszach i migocącymi karatami na palcach. Ich twarze
z naciągniętą skórą p o d o b n e były raczej do nieruchomych
masek.
- Ostatnio pozują już tylko rentgenowi! - mruknął
Ryszard, siadając w ostatnim rzędzie. Widok na wybieg dla
modelek zasłaniał mu ogromny kapelusz z czarnej słomki.
- Stare próchna!
- Jestem od nich niewiele młodsza - syknęła Dorota.
Światła jeszcze bardziej przygasły. Rozległa się nie
co zbyt g ł o ś n a muzyka, w takt której wpadły na zielony
chodnik przedziwne postaci: miały na sobie różnokolorowe
szorty, czarne, zdobione cekinami bluzki i... jednakowe bia
łe maski na twarzach!
Natychmiast wybuchły oklaski.
- Jak z karnawału w Rio! - rzucił ktoś ze środka sali.
- Raczej z kostnicy! Te nieruchome twarze przypomi
nają trupiarnię - skomentował inny głos.
Dorota w duchu przyznała rację. Przez cały pokaz
ż a d n a modelka nie odkryła oblicza. Stroje zmieniały się
z dziennych na wieczorowe, ślubne i wielką galę. Ale bia
łe maski z otworami na oczy i usta robiły wrażenie, jakby
należały do innego świata.
- O b ł ą k a n y pomysł - westchnął Ryszard znudzony.
- Ciekawsza jest publiczność.
- Dlaczego?
- Tam, na lewo, któryś z szejków przyprowadził chy
ba swój cały h a r e m .
Dorota spojrzała we wskazanym kierunku. Rząd za-
kwefionych niewiast sprawiał niezwykłe wrażenie.
- Wyobrażasz je sobie w pomarańczowych szortach?
- zachichotała.
Nie odpowiedział. Od kilku sekund wpatrywał się
w ciemny róg sali oddzielony srebrzystą kotarą od reszty
pomieszczenia.
- Tippi. J e d n a k przyszła.
- Niemożliwe? - zdziwiła się Dorota. - Gdzie?
Pokręcił głową.
- Widziałem ją tylko przez m o m e n t . Zniknęła.
- Może masz wizje? F a t a m o r g a n a ?
Pokaz kończył się silnymi akordami muzycznymi. Na
wybieg ruszył sam Ted Lapidus. W jedwabnych, nieco bufia
stych spodniach i żółtej marynarce ze stretchu. Słał gościom
uśmiechy i słowa podzięki. Oklaski przyjmował naturalnie.
Sala zajaśniała światłem.
- Jedziemy metrem czy a u t o b u s e m ?
Tippi wyłoniła się zza kurtyny. Skinęła na Dorotę.
- Jak się p o d o b a ł pokaz? Rozpoznaliście Ivette? -
Tippi żuła g u m ę b a l o n o w ą z szybkością młota parowego.
- Nie poznalibyśmy nawet prezydenta, gdyby to on
się ukrył za białą m a s k ą - powiedział Ryszard wpatrzony
w głęboki dekolt. Tippi nie nosiła stanika. Jej prawie gołe
piersi przykrywała cienka siateczka. Długie nogi tkwiły
w obcisłych spodniach wciąganych chyba łyżką do butów.
Dorota zmrużyła oczy. Nie zdziwił jej zachwyt męża. Dziew
czyna była bajecznie z b u d o w a n a . O wiele lepiej od m o d e
lek spacerujących lisim krokiem po zielonym chodniku.
- Czy August się odnalazł? - spytała, gdy już znaleźli
się na ulicy.
- A co? - zdziwiła się Tippi. - Zginął?
Ryszard wzniósł oczy do nieba.
- Nie zauważyłaś, że go szukamy od kilku dni?
- Doprawdy? Jak ten czas leci. Nie, nic nie wiem na
t e m a t Augusta. Zaczekajmy na Ivette.
Stali przyciśnięci do oświetlonej wystawy, na której
skąpo odziane manekiny prezentowały część kolekcji.
- T i p p i - Ryszard poczuł, jak biodro dziewczyny przy
lega do jego nogi. Zrobiło mu się gorąco. Przełknął ślinę
- ty znasz trochę tutejszy świat arabski, może...
Dorota zmarszczyła brwi.
- Rysiu, nie zawracaj jej głowy. Musimy odnaleźć na
sze auto...
Spojrzał na żonę zaskoczony.
- Ale przecież...
Nie pozwoliła mu dokończyć.
- To jest wyłącznie nasza sprawa. I policji.
Na szczęście pojawiła się Ivette. Znów miała kapelusz
w stylu „Rajski Ptak Skonał Mi Właśnie Na Głowie". A pod
nim grzywkę czarną jak h e b a n . I usta pociągnięte żałobną
szminką.
- Cześć! Wciąż szukacie Augusta?
Ryszard zmełł jakieś nieprzyzwoite słowo.
- Już n a m przeszło - Dorota promieniała ciepłym
uśmiechem. - Wstąpimy gdzieś na kieliszek?
- Czemu nie? - obie dziewczyny puściły się p ę d e m .
Ryszard pociągnął żonę.
- Dlaczego m a m przed nimi ukrywać prawdę o aucie?
- Nie dowierzam im. Nie zapominaj, że Tippi ma ja
kieś powiązania ze światem arabskim. Choćby z racji pracy.
- Sądzisz...
Nie o d p o w i e d z i a ł a . Dziewczyny kiwały zza szyby
bistra. Weszli do środka i usiedli przy żelaznym stoliku.
- Pastis?
- Nie! - zaprotestowała Dorota. - Nie cierpię anyżku.
- Upiła się kiedyś ouzo. W Grecji. Od tego czasu nie
lubi nawet mleka. Dla mnie piwo.
- Poproszę campari soda.
Tippi wyjęła g u m ę z ust, przylepiając ją pod blatem
stolika.
- Długo będziecie w Paryżu?
Dorota przymknęła oczy.
- Tego jeszcze nie wiemy. Policja wciąż nie trafiła na
ślad a u t a .
- Czemu nie wypożyczycie innego? - Ivette oblizywa
ła usta. Na brzeżku szklaneczki została ciemna, tłusta smuga.
- To nie takie proste. Zresztą w Paryżu jest jeszcze
wiele miejsc do zwiedzania - powiedział Ryszard wpatrzo
ny w różowe sutki widoczne pod siateczką. Fascynowały
go. - Podobno jest tu nawet meczet.
- Zawsze był - Ivette pudrowała nos. - W mieście
jest kilkadziesiąt tysięcy m u z u ł m a n ó w . Muszą się gdzieś
modlić. Wybudowali sobie nawet wielki instytut. Tippi zna
go najlepiej.
Dorota zwróciła wzrok w stronę dziewczyny.
- Można go zwiedzić?
- Naturalnie. Codziennie z wyjątkiem poniedział
ków. Od trzynastej do dwudziestej. Wstęp kosztuje czter
dzieści franków. Przy Pont de Sully.
- Jesteś d o s k o n a l e zorientowana - Ryszard drążył
temat.
- O n a oprowadza tam cudzoziemców! - Ivette grze
bała w torbie wielkości kosza na śmieci. - Dorabia.
Dorota wymieniła z m ę ż e m ostrożne spojrzenie.
- Może byśmy się wybrali jutro? Co, Rysiu?
Tippi tępo patrzyła w okno, za którym przelewał się
uliczny tłum. Wyglądała jakby nieobecna d u c h e m .
- Jeśli Tippi się zgodzi? A co tam właściwie jest? - de
likatnie dotknął k o l a n e m jej nogi. Natychmiast z a r e a g o
wała.
- Co jest? Wystawa szkła, dywanów, ceramiki. No...
także pięknie malowane manuskrypty, rzeźby w metalu... ca
ły orient. Chcecie? Może... poznam was z moim guru...
- Guru? Oni bywają raczej w Indiach! - roześmiał
się Ryszard.
- Wiem. Ale mufti jest świętym m ę ż e m . Wie wszyst
ko. Czyta z duszy. I rozumie kobiety. Nie to co Ramiz. Jego
sługa i podnóżek. A lis.
- Lis? Dlaczego?
Tippi zacisnęła wargi. Czuła, że powiedziała za wiele.
- Bo jest przebiegły jak lis. A mufti to prawdziwie
święty mąż. Mieszka w podziemiach instytutu. Kiedy przy
jeżdża do Francji. Mufti promieniuje jak światło.
- A nie mówiłam? - roześmiała się Ivette, wstając.
Jakiś c h ł o p a k na motorze kiwał d ł o n i ą . Miał na głowie
czarny kask kosmity.
- Lecę. Gay czeka.
Tippi też wstała. Ż a d n a z dziewcząt nawet nie pró
bowała sięgnąć do portfela, troskę o rachunek zostawiając
Ryszardowi.
- Jutro o p r o w a d z a m . Od czternastej. Merde, jak już
p ó ź n o ! - zniknęła w drzwiach o d p r o w a d z a n a wzrokiem
prawie wszystkich mężczyzn.
Dorota dopiła campari. Lubiła jego specyficzną go
ryczkę.
- Nie wiem, czy to dobrze, że ciągnie cię do Jusufa.
- Ciągnie? M a m nadzieję, że się czegoś dowiem.
Ukradł n a m s a m o c h ó d . Dlaczego?
- Sądzisz, że da ci na to odpowiedź? Na p e w n o jest
wściekły. Nie wie, co się stało z a u t e m . To się robi niebez
pieczne, Rysiu. Tak czuję.
- Znów te twoje słynne przeczucia! - ż a c h n ą ł się,
wyjmując portfel. - Kończą się pieniądze.
Skinęła głową.
- Jutro wyjmę z b a n k o m a t u . Słuchaj... może byśmy,
jakby nigdy nic, zaszli do jego restauracji? Mówię o Jusu-
fie. Przecież nas zapraszał.
Zapatrzył się w ciemność za o k n e m . I tłum młodzie
ży wędrującej ciasnym chodnikiem Saint H o n o r e .
- Pamiętasz adres?
- Nie.
- No to jak m a m y się tam zjawić?
Przyjrzała mu się. Miał zmęczone oczy. I zaciśnięte
usta. Wyglądał starzej niż wczoraj.
- Zadzwonimy do Marie. Do Epernay.
- Nazywa się „Szaffara". Ta restauracja Auazich -
powiedziała Dorota, wchodząc do pokoju. Paliła się tylko
jedna boczna l a m p k a . Ryszard w n a r z u c o n y m na plecy
swetrze przeglądał plan miasta.
- To coś znaczy?
Dorota przysiadła na łóżku. Nie przyznała się, jak
dalece jej telefon skonfundował Marie. Trzy razy pytała, czy
aby na p e w n o chcą odwiedzić jej szwagra. Pierwszy raz ze
szczerym zdziwieniem. Następnie z trwogą w głosie.
- Marie powiedziała, że to syrena. Albo gwizdek.
Coś takiego. S a m a dokładnie nie wie. Po arabsku zna za
ledwie kilka słów.
- Gdzie się ta „syrena" mieści?
- W osiemnastce. Przy rue du Nord.
- C h o l e r n i e z a k a z a n e miejsce. Czekaj, s p r a w d z ę
metro. No tak! Marcadet-Poissoniers. Masz ochotę? Bo ja
n a p r a w d ę chciałbym zagrać w ciuciubabkę ze złodziejem.
- Przyznam, że idąc tam, wiele ryzykujemy.
- Co? - podniósł wzrok znad płachty.
- Rysiu, m a m złe przeczucie.
Prychnął jak rozzłoszczony kot. Sam miał wątpliwoś
ci. Ale u p a r t e „przeczucia" żony zaczynały go n a p r a w d ę
d e n e r w o w a ć . Teraz już nie ustąpi. Choćby z czystej prze
kory.
- Zrobimy tak: zjemy rano większe śniadanie, o dru
giej zgłosimy się do Instytutu Arabskiego, zwiedzimy tam, co
się da, łącznie ze świętym muftim w podziemiach, a wieczo
rem złożymy Auaziemu niezapowiedzianą wizytę.
Dorota włożyła szlafrok.
- Jak chcesz. Uważam, że już najwyższy czas zasta
nowić się, co dalej. No... co dalej z naszym urlopem. Zaczął
się wspaniale, ale jest coraz... dziwniej. I bardzo niebezpiecz
nie. Bardzo.
Wzruszył ramionami.
- Wszystkiemu winien twój August. A raczej jego brak.
Nie odpowiedziała.
Szli bulwarem, wpatrzeni w leniwy bieg rzeki. Od wie
czora nie poruszali więcej t e m a t u Jusufa. Ryszard nie przy
znał się, że o sześć dni przedłużył żółtkowi miejsce w garażu.
To całkowicie wyczerpało jego własne zasoby gotówkowe.
Był na utrzymaniu żony. I to nie poprawiało mu nastroju.
Nigdy nie należał do gatunku h o m o m a c h o , który uważa
utrzymanie rodziny za swój wyłączny obowiązek. Dawniej,
gdy obydwoje pracowali na państwowych p o s a d a c h , żad
ne z nich nie robiło problemu, na co przeznaczyć pienią
dze. Tym bardziej że starczały z trudem na czynsz, telefon
i butelkę czerwonego wina do niedzielnego obiadu. Od kil
ku lat sytuacja się zmieniła. Firma konsultingowa Doroty
kwitła, przynosząc coraz większe dochody. Mógł pracować
razem z nią, ale odmówił. Musiał przez p a r ę godzin być
w innym towarzystwie. Dla psychicznego komfortu.
- Dziwna budowla - podjęła wątek, by przerwać nie
przyjemne milczenie.
- Niektórym się podoba. Jak piramidy przed Luwrem.
Ale to nie mój Paryż. Przeczytałem w przewodniku, że na
dziesiątym piętrze jest kawiarnia. I wjeżdża się do niej naj
szybszymi windami w mieście.
Tippi zebrała już sporą grupę. Z uśmiechem przywi
tała Ryszarda. Dziś miała ramiona i dekolt szczelnie przy
kryte. Pewnie z szacunku dla arabskich zasad. Dość szybko
obejrzeli c u d o w n e szkło i wyroby ze srebra. Przebiegli salę
dywanów i rzeźb z drewna. N a p r a w d ę zaciekawiły ich tyl
ko przyrządy naukowe ze świata islamu. A potem pojechali
na górę, by przy kawie czarnej jak smoła i gorącej jak piek
ło oglądać przez krystalicznie czyste szyby jeden z najpięk
niejszych widoków na Sekwanę.
- A gdzie twój guru?
Tippi upiła łyk czegoś z wysokiej, oszronionej szklanki.
- Mufti Hasan ben Halil teraz odpoczywa. Za godzi
nę otworzą się kute w miedzi drzwi. Jeśli przejdziecie po
wspaniałych dywanach dwie sale i jeden wąski korytarz,
możecie posłuchać jego nauk. Ale jednego nie wolno...
- Czego? - Ryszard poczuł jej ciepłą dłoń na swoim
udzie. Oblał go żar tak silny, jak nigdy dotąd.
- Wtrącać swoich trzech groszy. Trzeba słuchać. I tyl
ko słuchać.
- Arabskich recytacji Koranu? - zwątpiła Dorota. Nie
zauważyła szybszego oddechu męża ani jego rozdygotanych
nagle rąk.
Tippi przesunęła miękko palce wyżej. Bawiło ją wpra
wianie w drżenie mężczyzny dwukrotnie starszego, całkowi
cie nieprzygotowanego na atak.
Ryszard chrząknął, odsuwając krzesło. Jego filiżanka
niebezpiecznie zachwiała się, grożąc stłuczką.
- Rysiu, uważaj! To niezwykle delikatna arabska por
celana. Nie powinieneś się zachowywać jak słoń.
Nie powinien. Ale już się stało. Jeśli o czymś myślał,
była to wizja leżącej na miękkim wschodnim dywanie na-
giej dziewczyny. Ten cudowny obraz zmącił widok dwóch
mężczyzn o południowej urodzie wpatrzonych tępym wzro
kiem w ich stolik
- Kto to? - szepnął suchymi wargami.
Tippi z uśmiechem uniosła dłoń.
- Mój przyjaciel Selim. Razem pracujemy na rzecz
uchodźców. Drugi to Rachman. Facet zajmujący się d o
stawą... wszystkiego - dorzuciła niefrasobliwie. - Selim,
usiądź z n a m i !
Chłopak miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Mocno
zarysowany p o d b r ó d e k i cudownie lśniące orzechowe oczy.
Przyglądał się Dorocie może nieco zbyt natarczywie. Głów
nie jej cienkim niczym przędza, jasnym włosom.
- Rachman musi już iść. Nie ma czasu. Co, Rachman?
- Ton jego głosu był szorstki, władczy.
R a c h m a n n a w e t się nie zbliżył. S e n n e spojrzenie
czarnych i ostrych jak szpileczki oczu utkwił w Tippi.
- Przywiozłem - powiedział samymi wargami.
Skinęła głową.
- To dobrze. Spotkamy się o dziewiątej. Zaczekaj! - ze
rwała się od stolika, odtrącając lekko Selima. Podbiegła do
Rachmana, niemal ocierając się biustem o jego bark. Był
niższy i szczuplejszy.
- M o ż e p a n usiądzie? - Dorota zamrugała. Strasznie
ją d e n e r w o w a ł a erotyczna niefrasobliwość Tippi. Dziewczy
na sprawiała wrażenie osoby kompletnie nierealnej, pod
dającej się wyłącznie swoim nastrojom, oczekującej pełnej
akceptacji tego, czego się w normalnie uładzonym świecie
akceptować nie dało.
Selim przecząco pokręcił głową. Nagłe zniknięcie Tip
pi chyba go nieco zdenerwowało. Kątem oka obserwował
nachyloną ku sobie parę.
- Właściwie nad czym pracujecie? - Ryszard miał
minę p o r z u c o n e g o kochanka i niezbyt uprzejmy ton głosu.
- My? Z Tippi? - Selimowi zadrgał podbródek. - Wie
p a n , co to jest Fundacja na Rzecz Integracji Europejskiej
z Krajami Północnej Afryki?
- Nie. Nigdy o tym nie słyszałem.
- Jak to, Rysiu? - zdziwiła się Dorota. - Przecież Tip
pi n a m o p o w i a d a ł a , że wyszukuje imigrantom mieszkania,
pracę...
Selim lekko oparł dłoń o blat stolika. Nachylił się nad
uchem Doroty. W jego głosie brzmiały ciepłe tony.
- Ci z nas, którzy tu przyjechali, byli już wcześniej oby
watelami kraju. Ale w koloniach, madame. Bo Słodka Fran
cja miała na kontynencie afrykańskim mnóstwo wspaniałych
kolonii. A w nich wojsko, urzędy, kopalnie i tak dalej. Teraz
już nie ma kolonii. No, może jedną czy dwie. Ale został
problem: my! Przyjeżdżamy tu z paszportami Republiki Fran
cuskiej. A potem z rozpaczą stwierdzamy, że nie potrafimy
rozwiązać swoich podstawowych problemów życiowych. Że
tutejsze społeczeństwo wyrzuca nas poza nawias. Jesteśmy
na marginesie cywilizacji. To nie jest sprawiedliwe.
- Mogliście zostać - wymruczał Ryszard, s a m niezbyt
przekonany do własnych racji. - U siebie.
- Tam jest czarna dziura, monsieur. Nikt nie może
żyć tak jak w Europie. Nie ma pracy, nie ma chleba. Tylko
r e a l n e z a p o t r z e b o w a n i e na ideę a b s o l u t n ą . Taką, która
zdejmie z nas obowiązek myślenia i wszelką odpowiedzial
ność. Taka idea absolutna uwalnia nas od konieczności do
konywania wyboru. Bo my, monsieur, nie nauczyliśmy się
dokonywać wyboru...
- O jakiej idei pan mówi? - Dorota przyglądała się
jego śniadej, szczupłej dłoni z dwoma złotymi pierścieniami
na wskazującym i serdecznym palcu. Te palce oparte o szkło
stolika były w ciągłym ruchu. Leciutko bębniły w takt nie
słyszalnych werbli. A może bębnów.
- Ta idea to fundamentalizm. Nie tylko islamski. Każdy.
- Zaraz, zaraz - Ryszard poprawił się na krześle. -
Nie rozmawia pan z prymitywnymi ludźmi. Coś niecoś czy
tamy. Ludność cywilną w Algierii masakrują odsunięci od
władzy radykalni islamiści. I proszę nie z a p o m i n a ć , że
o gwałcenie praw człowieka oskarżane jest również wojsko
i uzbrojone przez władze lokalne milicje!
Selim wyprostował się. Z jego twarzy nie zniknął ciepły
uśmiech. Ale orzechowe oczy lśniły niczym damasceńska stal.
- Może z a d a mi pan raczej inne pytanie? Ilu jest imi
grantów we Francji? Pytanie tylko na pozór jest proste. Ale
z t e g o , co wiem, p o n a d cztery i pół miliona! Znakomita
większość przyjechała tu, by uciec przed przemocą, o której
pan już wspomniał. Ale i tu dogania nas i d e a . Codzien
nie wąskim strumykiem napływają nielegalni uchodźcy. Nie
tylko z Algierii. Najwięcej z Północnej Afryki. Razem z Tur
kami jest nas tu, wyznawców Proroka, przeszło trzy miliony.
Jesteśmy d r u g ą co do wielkości g r u p ą wyznaniową. I ten in
stytut m a m y po to, by nas integrował. To chyba jasne...
- Oprócz idei jest jeszcze coś, co was łączy ze Słod
ką Francją - powiedział zgryźliwie. - Czarny rynek!
Selim zaciął usta. Chwilę przyglądał się Ryszardowi,
jakby ważąc myśli. Wypowiedzieć je czy nie.
- Tak - przyznał wreszcie. - To prawda. Sposobem
na życie wielu z nas, szczególnie tych bezrobotnych, staje
się t r a b e n d o . Przemyt pomiędzy Francją i Północną Afryką.
Ale nie jest to najgroźniejsze dla Białego Człowieka...
- Proszę - Dorota złożyła dłonie w nieco teatralnym
geście - niech n a s p a n nie traktuje jak rasistów. To nie jest
problem Europy Wschodniej.
Selim zmrużył oczy. O d s u n ą ł krzesło, siadając na je
go brzegu. Niczym ptak gotujący się do natychmiastowego
odlotu, gdy coś mu zagrozi.
- Jeszcze nie, madame. Bo nie wiecie, co to u m m a
islamija! To wszechogarniająca świat wspólnota muzułman-
ska. A nie uznaje o n a ani granic, ani rozdziału życia poli
tycznego i religijnego.
Ryszard poruszył się niecierpliwie.
- Sądzę, że owa u m m a już przejęła kontrolę n a d
stowarzyszeniami społecznymi. Nie tylko we Francji. Także
w Anglii, Niemczech.
Selim wstał, przepuszczając powracającą Tippi.
- Bo Europa jest częścią islamu, a islam częścią Eu
ropy - powiedział, szczerząc zęby. - Staliśmy się w krajach
katolickich drugim co do liczebności wyznaniem. I w prze
ciwieństwie do chrześcijan, proszę wybaczyć truizm, dyna
micznie się rozwijamy. Za dziesięć lat w Europie, także
w pańskim kraju, przybędzie około ośmiu milionów wy
znawców Proroka.
- Wybudujemy meczet - wzruszyła ramionami Do
rota. - Jeśli będzie trzeba.
- Trzymam za słowo! - Selim uniósł dłoń w pożeg
nalnym geście. - Ale najpierw dowiedzcie się, czym jest is
lam. Warto!
Trójka siedzących wymieniła spojrzenia. Tippi szpe
rała w torbie, szukając świeżej gumy do żucia.
- To bardzo wykształcony chłopak - powiedziała. - Za
wsze potrafi znaleźć rozwiązanie. Bez niego byłabym ślepa
i głucha.
- A Rachman?
Wzruszyła ramionami.
- Jest odpowiedzialny za kasę. Zdobywa szmal. Bo
p a ń s t w o francuskie, choć ma na s z t a n d a r a c h „równość,
wolność i braterstwo", nie lubi dotować swoich braci w po
trzebie.
Ryszard udał, że szuka pieniędzy, by zapłacić rachu
nek. Dorota, świadoma sytuacji, szybciej znalazła portfel.
- My dopiero stanęliśmy przed p r o b l e m e m uchodź
ców - powiedziała, kładąc banknot na talerzyku.
- Wszystko przed wami! - Tippi ruszyła do wyjścia. -
Teraz guru! I Allach akbar!
Nic bardziej nie sprzyja uciszeniu serc i ducha jak
właściwe otoczenie. A to było d o s k o n a ł e . Białe marmury
tchnęły spokojem. Zieleń roślin i krzewów bujnie wypełniała
wszelkie załomy ogromnej przestrzeni pełnej barw i światła.
Z sadzawki unosił się orzeźwiający wodny pył, a rzeźbione
w metalu trytony wypluwały z ogromnych paszcz strugi wo
dy. Oddychało się pełną piersią niczym w rajskim ogrodzie.
Na podwyższeniu zarzuconym poduszkami stały nargile
i mosiężny, pięknie inkrustowany m a s ą perłową stolik na ni
ziutkich nóżkach. Starzec, odziany w śnieżnobiałą szatę i haf
towane złotą nicią pantofle, przypominał raczej filmowego
szejka z krainy, która wydała l a m p ę Alladyna, Sindbada
Żeglarza i dżina wprost z butelki. Wrażenie było tak silne, że
Dorota zatrzymała się w pół kroku.
- Boże, gdzie my jesteśmy?
- W świecie czystości i spokoju. Proszę, siadajcie.
Rozejrzeli się zdziwieni, że oprócz nich nie ma niko
go więcej. Zajęli miejsca na niskich skórzanych pufach.
Ż a d n e nie wiedziało, jak się zachować. I nikt nie mógł im
tego podpowiedzieć, bo w zaułkach, które minęli, zniknę
ła też Tippi - przewodniczka.
Jak duch pojawił się mały chłopczyk w białym ubra
niu i takim samym zawoju na głowie.
- Kawy? - zaszemrał. - Rachatłukum?
Skinęli głowami, niezbyt sobie zdając sprawę z tego,
gdzie są. I po co.
Starzec nie usiadł na podwyższeniu. Skinieniem dło
ni nakazał dwom innym malcom czyhającym na rozkazy,
by przenieśli jego fotel, ustawiając go n i e o p o d a l gości.
Gdzieś w górze rozbłyskiwały światełka niczym na nocnym
nieboskłonie. A przecież wokół było jasno. Skądś nadleciał
wiaterek. A może tylko włączono klimatyzację.
Dorota przymknęła powieki.
- Przyjemnie tu, prawda? - Starzec miał ciemną cerę,
gorejące oczy i głos o aksamitnym brzmieniu. Mówił po fran
cusku wolno i niezwykle starannie. Tylko czasem pobrzmie
wało obco gardłowe „h". - Witam was. - Skinęli głowami.
Ż a d n e z nich nie miało odwagi, by cokolwiek powiedzieć.
- Czy wiecie, że M a h o m e t wychowany w piekle pustyni opi
sał raj jako chłód na górze?
- Przewidział... klimatyzację - Ryszard ocknął się.
Wziął do ręki malutką filiżankę z ciemnym niczym otchłań
płynem pachnącym goździkami i k a r d a m o n e m .
Starzec uśmiechnął się. I wtedy cała jego twarz stała
się światłem. Promieniał dobrocią i świętością. Dorota aż
otworzyła usta.
- Tu n a p r a w d ę jest jak w... raju - wyszeptała.
Starzec wyciągnął dłoń. Była mała, krucha, o szczup
łych palcach. Na serdecznym lśnił złoty, płaski pierścień.
- W języku, który jest moim światłem, mówi się al-
- J a n n a h . O g r ó d . Muzułmanie wierzą w osiem ogrodów.
Pierwszy to O g r ó d Wieczności. Ósmy - Raj Jako Taki.
Ryszard poruszył się. Nie w i a d o m o , czy to podziała
ła tak kawa, ale poczuł przypływ niezwykłej odwagi.
- Macie także Ogród Rozkoszy. W waszej religii raj
jest n a g r o d ą wyłącznie dla mężczyzn. O ile pamiętam, prze
chadzają się po nim hurysy.
Starzec roześmiał się cichutko.
- Musi pan przeczytać Koran. A w nim surę o kobie
cie. Sądzicie, jak wielu, że islam jest religią dogmatyczną.
Tymczasem europejska demokracja jest z islamem do po
godzenia...
Ryszard czuł, jak mu bije serce. Nie wiedział, czy to na
skutek napoju, wrażenia czy magicznego wpływu starca.
- Wiem, że islam jest trzecią wielką religią naszego
globu. O p a r t ą zresztą na chrześcijaństwie i judaizmie.
Blask czarnych oczu miał siłę reflektorów.
- A b r a h a m jest dla wyznawców islamu ważnym pro
rokiem. Podobnie jak Issus, syn Miriam...
- Jezus? Syn Marii? - zdumienie Doroty było ogrom
ne. Niewiele dotąd czytała o wyznawcach Proroka.
- Tak. Mahomet podkreślał jednak, że judaizm i chrześ
cijaństwo, czerpiąc z tego s a m e g o boskiego źródła obja
wienia, są n i e p e ł n e i niekompletne... jak masz na imię,
córko?
- Dorota.
- Darat. To coś znaczy.
- C o ?
- Dowiesz się we właściwym czasie - jego uśmiech
uspokajał. Sprawiał, że chciało się być blisko. Czarował.
Ryszard otrząsnął się z zauroczenia. Chciał dyskuto
wać. Nie być wyłącznie pouczanym.
- Ja myślę, że zauważalny obecnie powrót świata do
islamu to jednak raczej poszukiwanie własnej odrębności.
Własnej tożsamości. A nie integracja.
Starzec skinął na chłopca. Ten w pośpiechu ustawił
talerz pełen arabskich przysmaków.
- Integracja, mówisz, synu... weź orzech w miodzie.
Wiem, że lubisz słodycze.
Dorota roześmiała się.
- Skąd?
- Mówią, że jestem świętym mężem. Ale to niepraw
d a . Choć umiem czytać w duszach. Nad złymi unosi się au
ra c i e m n a niczym c h m u r a g r a d o w a . N a d dobrymi lekko
fioletowa. Jak te kwiaty w wazonach. Rozumiesz?
- Tak. I co z tego? - Ryszard zaciął usta. Czuł, że mu
si wyrzucić to, co mu leży na duszy. Do końca. Może nie czuł
by takiej agresji, gdyby nie Jusuf... - Wasi ludzie zabijają.
Ogłosiliście fatwę. Ogłaszacie dżihad. Jaką a u r ę dostrze
gasz, święty mężu, nad wiernymi synami Allacha?
Starzec nawet nie zmarszczył czoła. Dłonią wskazał
zielony sztandar ze złotymi napisami wiszący na jednej ze
ścian.
- A wiesz ty, synu, co to dżihad? To znaczy dosłow
nie „wielki wysiłek". I jest aktem świętym. Nawraca innych
lub odbiera im życie. To nie ty zabijasz. To Allach.
- Dlaczego musicie zabijać? - spytała Dorota cicho.
- Dlaczego? Nasza wiara na to nie zezwala. Dziesięć przy
kazań...
- Przemoc jest dla nas jedynie e l e m e n t e m teatral
nym. Ma budzić lęk.
- Chrześcijanie mieli ten sam problem. Ale w średnio
wieczu. Inkwizycja zabijała w imię Pana. Święte Oficjum...
Starzec uśmiechnął się promiennie. Pomimo odmien
n e g o stroju był podobny do Jezusa ze świętych obrazów. Ta
s a m a słodycz. Ten sam gest błogosławieństwa.
- Masz rację, synu. Islam przeżywa d o p i e r o swój
wiek czternasty. I można rzec... czeka na oświecenie i re
nesans. Prawdą jest jednak, że nic nie zatrzyma mojej wia
ry. Choć giną miliony wyznawców. I miliony wrogów.
- Nie bierzecie jeńców - powiedział Ryszard chłod
no. W ustach czuł słodką lepkość zaklejającą zęby.
- Prawo islamskie nie przewiduje takiej kategorii jak
„jeniec".
- Bardzo wygodne prawo. Jednak dżihad jest wyzwa
niem dla świata. Musimy mu sprostać. My, chrześcijanie.
- Nie masz racji. Jako taktyka dżihad - święta woj
na - jest starszy od islamu. Pochodzi ze zwyczajów ple
miennych sprzed narodzin M u h a m m a d a . - Oczy starca
wciąż tchnęły łagodnością. Wypluwał słowa delikatnie ni
czym pestki daktyli. - Pamiętaj, że wojna na pustyni była
koniecznością ekonomiczną.
- Jak to? - Dorota starała się n a d ą ż a ć za tokiem
myślenia świętego męża.
- Umożliwiała rabunek. I zaspokajała potrzebę zem
sty. A także, Bi ismul Allach, rachmani, rachimi, w pierwszych
wiekach przyniosła jednoczenie się plemion. Napijcie się le
moniady. Jest taka ożywcza.
Już po trzecim łyku Dorota usłyszała dziwny łopot. Ni
to skrzydeł, ni chorągwi. Czuła ciężar ciała i niezwykłą jas
ność umysłu. „To mój anioł stróż o jednym skrzydle. Moja
życiowa ostoja" pomyślała. Ale wzrok, zamglony i nieostry,
d o s t r z e g a ł kształty hurysy. Oprócz cienkiej niczym mgła
opończy nic nie okrywało jej nagiego ciała. Tańczyła zmys
łowo i miała twarz Ivette.
Ocknęła się. Spojrzała na męża. Siedział z rękami
złożonymi jak do modlitwy. Jego oczy wpatrywały się nieru
c h o m o w ścianę. Fotel świętego starca był pusty. Lekko
chwiała się gałązka kwitnącej pomarańczy. Jakby ją ktoś po
trącił miękką szatą. W uszach brzęczały ostatnie słowa: - My
nie stosujemy szantażu. Po prostu potrzebujemy pieniędzy!
Wstała z pufu, czując mrowienie w łydkach. Dotknę
ła ramienia męża.
- Rysiu, idziemy.
Wstał zdziwiony. Ocierał suche czoło, jakby odpędza
jąc rój myśli kłębiących się pod czaszką.
- To była... dziwna rozmowa. Bardzo dziwna. Wiesz,
nawet nie zauważyłem, kiedy zniknął.
- Może go w ogóle nie było?
Szli zaułkami odprowadzani przez m a ł e g o chłopacz
ka w białym burnusie. Tuż przy wyjściu odwrócił się, zatapia
jąc w nich spojrzenie swoich gorejących oczu.
- Był. Szarif.
- Co to znaczy?
- Szlachetny. I mądry. Alim, nie to co n a s a r a ! - mruk
nął pogardliwie.
- Kto?
- N a s a r a . Chrześcijanin.
W hotelu czekała na nich wiadomość. Recepcjonist
ka, dziś starsza kobieta w czerni, potrząsała kartką.
- Był tu ktoś do państwa.
- Kto?
- Monsieur
Jusuf Auazi.
Wymienili spojrzenia. Na kartce widniał tylko a d r e s
restauracji. Ten sam, który znali. „Szaffara". W osiemnastej
dzielnicy.
- Wygląda na to, że wieczór spędzimy w ciemnym
i m a ł o bezpiecznym zaułku Paryża - powiedział, wchodząc
po schodach. - Przyjmuję wyzwanie!
Dorota czuła dziwny zamęt w głowie. Wydawało jej
się, że wciąż śledzą ją hipnotyczne oczy świętego starca. Że
odczuwa chłód i orzeźwiający pył z fontanny. Bajkowej fon
tanny. Tej z Bachczysaraju. Wróciły wspomnienia Baśni z ty
siąca i jednej nocy.
Lektury dla smutnych dzieci. Była jednym
z nich. Kiedyś. Bardzo dawno.
- Może nie idźmy t a m ? - wyszeptała.
Otwierał pokój przyjemnie przyćmiony zasuniętymi
żaluzjami. W nozdrza uderzył słaby z a p a c h cytryny. Ale nie
pochodził z kwitnącego krzewu, lecz ze środków do czysz
czenia posadzki.
- Teraz już nie możemy nie pójść. - Rzucił się na łóż
ko, zdjąwszy tylko buty. - Telefonowaliśmy do Marie. On
mnie prowokuje. Jusuf.
Też się wyciągnęła, czując ból w kręgosłupie. Długie
siedzenie na skórzanym pufie bez oparcia zrobiło swoje.
- Może Marie powtórzyła mężowi. A on zawiadomił
Jusufa? Podałam nazwę naszego hotelu. I adres.
- Po co?
Zdziwiła się. Odwróciła głowę.
- Bo pytała.
Odpoczywali do wieczora. I choć głodni, nie zeszli
na posiłek do pobliskiego bistra. Mieli przed s o b ą wizję
arabskiej kolacji z jej ciężkim, tłustym m e n u .
Wbrew pozorom ciasna i potwornie brudna uliczka
nie stwarzała większego niebezpieczeństwa. Nikt ich nie
zaczepił. Dzielnica, bardzo „czarna" i jednocześnie wyrafi
n o w a n i e a r a b s k a , wypełniona była w b r e w przewidywa
niom ludźmi mówiącymi po francusku. Zachowującymi się
normalnie i swobodnie. Gdy ich ktoś niechcący potrącił -
przepraszał d ł u g o i cierpliwie. Z uśmiechem na ustach.
„Szaffara" okazała się sporą knajpką o dwóch dużych
i czystych witrynach od ulicy, trzech zastawionych drewnia
nymi stolikami, każdy z lampką przykrytą abażurem z ara
beskowo wygiętego metalu. Ciepłe, p o m a r a ń c z o w e światło
promieniowało gdzieś z boku. Wewnątrz, z dala od stoli
ków, widać było ogromny piec, wcale nie elektryczny, i od
kryte palenisko. Całość robiła wrażenie. Człowiek czuł się tu
nieco pierwotnie. Jak praprzodek przy ognisku. Wrażenia do
pełniały prawdziwe wędliny i kawał czerwonego mięsa przy
g o t o w a n e do serwowania „wprost ze świętego ognia".
- Czy zastaliśmy monsieur Auazi? - spytał Ryszard,
wybrawszy stolik nieco na uboczu. Za jego plecami wisiała
duża, plastyczna m a p a pustyni i jakichś tajemniczych gór.
Kelner w zielonym, haftowanym złotem kubraku i fran
cuskiej białej ścierce wokół bioder skinął głową. Zanim za
wołał szefa, przyniósł gorące, chrupiące placki i miseczkę
z ciemnym, zawiesistym sosem.
Dorota łapczywie zanurzyła w nim kęs placka i o ma
ły włos nie straciła o d d e c h u . Łapała powietrze otwartymi
ustami niczym ryba wyrzucona na piasek.
Jusuf, który bezszelestnie nadszedł zza przepierze
nia, błyskawicznie p o d a ł jej szklankę wody. Wypiła. Wtedy
wróciły jej rumieńce.
- Nie powinien podawać wam tego sosu. Przepraszam.
- Nie szkodzi. Dorota s a m a jest sobie winna. Dosta
tecznie długo żyje na świecie, żeby nie brać do ust jedzenia,
którego nigdy przedtem nie widziała na oczy. Witaj, Jusuf.
- Bądźcie pozdrowieni - Auazi złożył dłonie. Miał na
sobie szerokie spodnie i d ł u g ą bluzę w czerwony rzucik.
Dorota odchrząkiwała. I choć przełyk przestał przy
pominać wnętrze piekła, wciąż jednak czuła spływające aż
do żołądka gorąco.
- Co to było, Jusuf?
Usiadł przy stoliku.
- Sos. Z pestek pewnej rośliny, która udaje się tylko
w górach na pograniczu Algierii i Maroka. Jej owoce są trochę
podobne do kaparów. - Wskazał m a p ę za plecami Ryszarda.
- Jest tam pewna dolina. Dzika i sucha. Ale starożytne koczow
nicze plemiona znalazły i wodę, i spory spłachetek uprawnej
ziemi. Żyją od wieków w cleniu góry zwanej Głową Wołu.
- Pochodzisz s t a m t ą d ? - Ryszard gryzł placek, nie
mając odwagi umoczyć go w piekielnym sosie.
Skinął głową.
- Tam jest mój d o m .
- I rodzina? - spytała Dorota, dochodząc już do siebie.
- Cała starszyzna - uciął sucho. - Co zjecie?
- Jakieś mięso. Ale, na litość Boską, takie, które da
się przełknąć. Może kuskus? Mówiąc między nami, nigdy
specjalnie nie szalałem za w a s z ą u l u b i o n ą g r a n u l k o w ą
kaszką. Choć słyszałem, że w Paryżu można zamówić kus
kus z owocami morza...
Jusuf rozpromienił się.
- Homar, krewetki, przegrzebki i mule! Przyprawio
ne pachnidłami z Arabii z kminkiem na czele. O to chodzi?
- Dobrze. Strasznie jesteśmy głodni. - Dorota wpy
chała do ust kawały przypieczonego placka.
Auazi klasnął w dłonie. Coś powiedział do obsługi.
Tłumaczył kucharzowi, gestykulując. O g r o m n y Arab, przy
pominający nieco mistrza walk s u m o , kiwał z przejęciem
głową. Tymczasem na stół wpłynęły oliwki różnych kolorów
i rozmaicie z a p r a w i o n e m u t t a b a l e m , czyli p a s t ą z bakłaża
nów, oraz m a r c h e w k ą d u s z o n ą z kminkiem. Zagryzali je
z przyjemnością ciemnawym, płaskim chlebem arabskim.
W jego wnętrzu tkwiły zapieczone rodzynki.
- Jak w a m się wiedzie w Paryżu? Wczoraj zadzwonił
do mnie mój brat, Ahmed. Mówił, że o mnie pytaliście.
Ryszard przerwał jedzenie.
- Wybacz. Nie tyle o ciebie, ile o twoją restaurację.
Mieszkamy w dzielnicy, gdzie nie uświadczysz arabskich
przysmaków!
Uśmiechnął się. Ale oczy pozostały zimne.
- Wszędzie już są n a s z e r e s t a u r a c j e . Jedziecie
gdzieś? Poza Paryż?
Dorota przełknęła kęs.
- Mamy kłopot. Ktoś n a m ukradł a u t o !
Jusuf nie mrugnął okiem.
- Coś takiego! I co zrobiliście?
Ryszard zapatrzył się w ogień. Płomień to przygasał,
to znów leciał prawie pod sufit. Widok był zaiste niezwykły.
- Zawiadomiliśmy policję. Ale nie znaleźli. Pewnie
go specjalnie nie szukają.
Auazi pokiwał głową.
- Strasznie kradną. Wszyscy. Był ubezpieczony?
- Wypożyczony w Metzu. Własność Francuzów. Ale
szkoda, bo nie bardzo wiemy, co robić.
Wjechała micha kuskusu p a c h n ą c e g o słoną w o d ą ,
skorupiakami i tą niepowtarzalną wonią śródziemnomor
skiego wiatru, gdy wieje od afrykańskiego brzegu.
Jakiś czas jedli w milczeniu. Jusuf odchodził, wyda
wał polecenia, a potem wracał.
- Co zjecie na deser?
Ryszard oblizał wargi. Były słonawe. Jakby połykał
w ł a s n e łzy.
- Może... no nie wiem. Pamiętasz, dałeś nam na dro
gę paczkę ze słodyczami...
- Ja? Kiedy?
- Tam, u Marie, w Epernay - przypomniała Dorota.
- Niestety, nie wiemy nawet, co w niej było. Zginęła.
Jusuf wyszczerzył zęby.
- Jakiś pech w a s prześladuje? Kradną w a m a u t o
i arabskie ciasteczka z miodem?
Ryszard bacznie przypatrywał się jego twarzy. Gdyby
s a m nie widział, kto jeździł żółtym renaultem m e g a n e , mo
że by i uwierzył w niewinność Jusufa Auazi. Nawet nie drgnę
ła mu powieka.
Dorota ze zmrużonymi oczyma lustrowała wnętrze.
Zaobserwowała, że nie było w nim kobiet. Sami mężczyźni.
Niektórzy w europejskich strojach, inni w narodowych. Roz
p o z n a ł a tyleż marokańskich fezów, ile białych turbanów.
Dwóch młodych chłopaków o przepięknych rysach twarzy
nosiło czarno-białe „arafatki".
- Powiedz - spytała, popijając małymi łykami gorą
cą kawę - dlaczego tu nie ma kobiet?
Zdziwił się. Gorzej, wyglądał na kompletnie zasko
czonego.
- Bo ja wiem... Arabowie nie chodzą do knajp z żo
nami. To nie w naszym stylu.
- Koran nie zabrania, prawda? Wiesz, poznaliśmy
dzisiaj w s p a n i a ł e g o starca. W Instytucie Arabskim. Taka
piękna budowla nad Sekwaną. Oprowadzała nas znajoma.
Tippi Blanche. Może znasz?
Jusuf z a m k n ą ł oczy. Pochylił głowę jak do modlitwy.
- Święty starzec z Gór. Nasz duchowy przywódca.
Dlaczego w a s przyjął?
- Nie wiemy. Od początku naszej wizyty we Francji
zdarzają n a m się rzeczy niewytłumaczalne. Może święty
starzec chciał porozmawiać z niewiernymi? Lub nawrócić
nas na islam?
Otworzył oczy. Były niczym bryły lodu.
- Tylko niewierni uważają, że istnieje jakieś zagro
żenie dla świata ze strony islamu. Wymyślili to Amerykanie.
Wiecie, dlaczego Amerykanie nienawidzą islamu?
- Nie.
- Bo nie kontrolują irańskiej ropy.
Dorota wytarła usta.
- Ale iracką ropę kontrolują. I też uważają Irak za
s w e g o w r o g a .
- To co i n n e g o - wtrącił Ryszard, gryząc migdały
w miodzie. - Irak jest zagrożeniem dla c a ł e g o świata. Ma
ją broń biologiczną.
- Nikt t e g o nie dowiódł. - Auazi pocierał dłonie.
- Dobrze. A Algier? - Dorota koniecznie chciała po
ciągnąć Jusufa za język. Zauważyła, jak skutecznie kontro
luje każde w y p o w i a d a n e przez siebie słowo.
- Algier jest powiązany z Europą. Zwłaszcza z Francją.
Mamy ropę.
Ryszard wzruszył ramionami.
- Wiesz, nie z n a m się na tym. To jakieś zawiłości po
lityczne. Wiem jedno: będzie problem z waszymi funda
mentalistami. Już jest.
Jusuf wstał. Średniego wzrostu, z wydatnym brzuchem,
jak na restauratora przystało.
- My potrzebujemy pieniędzy. Nie stanowimy zagro
żenia społecznego. Ale nasza młodzież nie ma pracy. Ten,
jak go nazywacie, fundamentalizm jest produktem nędzy.
Europa już nigdy nie będzie żyć spokojnie. Chcemy wnieść
bardziej uniwersalistyczne wartości, których nie z n a c i e .
Narzekacie, że mordujemy niewinnych. A przecież to nie
kto inny, tylko katolicy dawniej mordowali Żydów. Muzuł
m a n i e umieli żyć z nimi w symbiozie. Choćby w Hiszpanii.
Dorota pokiwała głową, sięgając po portfel. Jusuf
podniósł dłoń.
- Nie. Jesteście moimi gośćmi. Mam nadzieję, że nie
widzimy się po raz ostatni - zwrócił się z uśmiechem do Ry
szarda. - Arab zawsze znajdzie się na grzbiecie wielbłąda.
Nawet po śmierci. I pamiętaj - wyszczerzył żółtawe jedynki
jak królik - nic tak nie dokucza jak ból zęba i zła żona! Tak
mawiają u nas. W dolinie wadi. U stóp Głowy Wołu.
- Nie sądzisz, że on coś n a m chciał d a ć do zrozu
mienia? - powiedziała Dorota, gdy już siedzieli w metrze.
Ryszard przestał czytać reklamy umieszczone n a d
drzwiami.
- Nie wierzę, żeby wiedział, kto mu zabrał renaulta.
A raczej o d e b r a ł .
Pokiwała głową. Metro szumiało.
- Coś wie. Ale co? Zna Augusta?
Tego nie wiedzieli. Ale w holu czekała kartka od
Piotra.
- Zaprasza n a s jutro. Na kolację. Do siebie.
- Podał chociaż adres? - Ryszard już na schodach
ściągał blezer. Jak to on: przez głowę.
Adres był. Wspaniały. S a m a nazwa ulicy, nie wspo
minając już o najbogatszej dzielnicy miasta, przyprawiała
o ciarki rozkoszy: a v e n u e Carnot, o rzut kamieniem od Łu
ku Triumfalnego.
- Ten wie, gdzie stoją konfitury - wymruczała Doro
ta, otwierając drzwi do łazienki. - Coś takiego? Zmienili
ręczniki!
*
N a s t ę p n e g o dnia Ryszard wstał wcześnie. Chciał za
jrzeć do garażu, nie mówiąc o tym żonie. Bał się, że Dorota
zaraz zacznie protestować. Ukryte a u t o wprawiało ją, nie
wiedzieć czemu, w drżenie serca. Idąc czysto wymytym chod
nikiem, zastanawiał się, dlaczego nie sprawdził dokładnie
samochodu. Nie zajrzał do bagażnika. Przecież Jusuf mógł
tam coś zostawić. Coś, czego teraz beznadziejnie szuka.
- Człowiek zaczyna wariować - wymruczał, przy
spieszając kroku. G a r a ż był tuż, za rogiem.
Dorotę zdziwiła nieobecność męża. Powoli wciągała
dżinsy, zastanawiając się nad kolorem swetra, chociaż wie
działa, że na paryskiej ulicy nikt nie zwróci na nią uwagi.
Nawet jeśli włożyłaby jeden z tych kapeluszy Ivette. Była
g ł o d n a . Zawsze r a n o miała apetyt. Choć wczorajsza kola
cja napełniła żołądek, ranek d o m a g a ł się kawy i rogalików.
Zeszła do holu, sądząc, że może Ryszard przegląda gazety.
„ F r a n c e - M a t i n " zawsze leżał na stoliku pod wybłyszczonym
fikusem.
- Czy mój mąż gdzieś wyszedł? - spytała recepcjo
nistkę. Dziś była inna, z długim nosem podobnym do dzio
ba papugi.
- Tak. Pozdrowił mnie.
Zdziwiła się jeszcze bardziej.
- Pewnie nie mógł się doczekać kawy. Prawdopo
dobnie znajdę go w bistro.
Ale go nie było. Atmosfera paryskiej kafejki zawsze
wprawiała Dorotę w dobry nastrój. Nawet dwadzieścia lat
temu, gdy stać ich było tylko na m a ł ą czarną w „Tabacu",
gdzie kawa bywała najtańsza. Przypomniała sobie, jak z za
chwytem przyglądali się razem z Augustem dobrze ubra-
nym ludziom siedzącym przy wiklinowo-szklanych stolikach
w „Cafe de la Paix". - My też tu kiedyś zasiądziemy! - powie
dział wtedy Gucio z mocą. - My też! Zobaczysz, stara, za kilka
lat! „I miał rację" pomyślała, zamawiając to, co zawsze. - Ale
wtedy nikt poza nim w to nie wierzył. Gdzie jesteś, Guciu?
Kelner p o d a ł szklaneczkę wody i gazetę. Przerzucała
płachtę zła, nie bardzo wiedząc, co robić. Czekać tu? Jak
długo? Na szóstej stronie ujrzała znajomą twarz. Theodora
w rozmowie z a d w o k a t e m . Nagłówek wybity g r u b ą czcion
ką głosił: „Policja francuska w p a d ł a na trop przemytników
d i a m e n t ó w . Kamienie szły starym europejskim k a n a ł e m
z Amsterdamu przez Paryż do Marsylii. Tam odbierali je Ma
rokańczycy i sprzedawali kupcom z USA, Kanady i Australii.
Pieniądze przeznaczone były na zakup broni dla oddziałów
D ż a m m a al Islamija oraz Al dżihadu. Ciężarówkę przez trzy
tygodnie obserwowała policja, która przebyła za nią c a ł ą
trasę z Paryża na południe i z powrotem. Wieziony ł a d u n e k
wydawał się normalny: owoce, słodycze kandyzowane dla
arabskich sklepików i worki z orzeszkami. Tylko że niczego
z niej nie wyładowano. Niczego prócz paczki oklejonej czer
w o n ą samoprzylepną taśmą...".
Dorota poczuła, że się poci. Spojrzała w okno, są
dząc, że może nadchodzi Ryszard. Chciała się z nim natych
miast podzielić tą wiadomością. Bo przecież nie chodziło
wyłącznie o madame Theadorę. Także o paczkę zaklejoną
czerwoną taśmą. Taką, jaka zniknęła z ich samochodu. Na
chyliła się nad drobniejszym drukiem: „Po raz pierwszy po
licja namierzyła ciężarówkę na granicy z Belgią szóstego
września i podążała za nią do Marsylii. Ponieważ cały ładu
nek wrócił do Paryża, zdziwiło to inspektorów n a d z o r u .
Jeszcze bardziej ich zdziwiło, gdy zaczęto ładować paczki
wynoszone ze z n a n e g o lokalu o nazwie „Loulou". Właściciel
ka posługująca się paszportem holenderskim, znana z handlu
d i a m e n t a m i i m a r i h u a n ą , została zatrzymana. Oprócz niej
aresztowano sześć osób, w chwili gdy spotkały się ze znany
mi handlarzami bronią w jednym z mieszkań na paryskim
przedmieściu."
O s z o ł o m i o n a oderwała wzrok od gazety. O d s u n ę ł a
filiżankę z wystygłą kawą i skinęła na kelnera.
- Koniak proszę!
Piła małymi łykami, rozgrzewając alkoholem żołądek.
Zawsze tak robiła, gdy tylko czuła, że nerwy nie wytrzymu
ją. Nauczył ją tego Gucio. Dwadzieścia parę lat t e m u !
- Czy on jest w to zamieszany? - wymruczała półgło
sem. Ten telefon od Mynheera Peeperkorna? Co miał znaczyć?
Że jest w Holandii? A Theodora? Dlaczego nas wezwała?
Żeby spytać o Augusta? Boże, czy to się jakoś wyjaśni? Szmug-
lowała diamenty, żeby kupić za nie broń arabskim fundamen
talistom? Jakim? Czy święty mąż ma coś z tym wspólnego?
- na wszystkie te pytania nie potrafiła odpowiedzieć. Chciała
porozmawiać z mężem. Wyrzucić z serca straszliwą obawę.
Kobiecą intuicją czuła, że wszyscy są w to jakoś zamieszani.
Oni też. Bo niby dlaczego właśnie im skradziono wóz? I dla
czego Jusuf nim jeździł? W dodatku wczoraj udawał, że nic
o kradzieży nie wie. „A jeśli ktoś nas śledził?" Pot wystąpił jej
na czoło. Zawsze się pociła, gdy działo się coś niezrozumia
łego. „Jeśli nas śledzili i wiedzą, gdzie stoi żółty renault?
i czy Ryś sprawdził bagażnik? A gdyby tak...
- Jeszcze jeden koniak! - wyszemrała, patrząc na
kelnera w niemym przerażeniu.
- Czy coś się stało? - zaniepokoił się, widząc, jak
poszarzała na twarzy.
- Nnnie. Gdyby... gdyby mój mąż przyszedł na śnia
d a n i e , proszę mu powiedzieć, że... zresztą nic!
Zanim zaczęła odchodzić od zmysłów, zrobiła w hote
lu pranie i pedicure. Pomalowała paznokcie, wysuszyła włosy.
To wszystko zajęło jej przedpołudnie. Gdy jednak Ryszard
nie pojawił się do obiadu - jadali w knajpce pomiędzy trzyna-
stą a czternastą - zeszła do telefonu. Wydzwaniała po kolei:
do mieszkania Augusta, gdzie nikt nie odbierał, do Piotra,
gdzie odezwała się automatyczna sekretarka, i do Staszków.
Tam słuchawkę podniosła Teresa.
- Czy m o ż e jest u was Rysio? - spytała, oddychając
głęboko. - A m o ż e był?
Teresa, szczerze zdziwiona, zaprzeczyła. A następnie,
słysząc z d e n e r w o w a n y głos Doroty, zaczęła metodycznie
wypytywać. Gdy już wyjaśniły sobie prawie wszystko, Teresa
odparła ciepło:
- Dorka, nie wariuj. Zdarza się, że Paryż połyka ludzi
na chwilę. A potem ich wypluwa. Nie jest w porządku, że cię
nie uprzedził, ale s a m a wiesz, ile razy w życiu tak robił.
Dorota potrząsnęła włosami. Zacisnęła dłoń na słu
chawce.
- Rysio nigdy nie...
- Przestań! Już z a p o m n i a ł a ś , jak uciekł a u t o s t o p e m
do Reims, nic nikomu nie mówiąc? W środku szczytu wino
g r o n o w e g o ? Potem tłumaczył wściekłej Elce, że przyśniła
mu się koronacja francuskiego monarchy w największej go
tyckiej katedrze Francji. I on musiał to natychmiast zoba
czyć! Pamiętasz?
- Elce mógł takie rzeczy robić. Ale nie mnie.
- W a r i a t k a ! Mężczyźni długo pozostają dziećmi. I nic
tu nie ma do rzeczy upływ czasu. Chodzi o to, że takie nu
mery już odstawiał. Nie wmówisz mi, że było inaczej.
- Ale teraz... - Dorota z przerażeniem obserwowała
świetliste cyferki na tarczy telefonicznego a u t o m a t u . Karta
zaraz się skończy. - Tereniu, czy wy... to znaczy, czy Piotr
was też zaprosił na wieczór?
- Tak. Zupełnie go nie poznaję. Mieszkamy w Pary
żu tyle lat i nigdy u niego nie byliśmy. Widać nagle coś mu
odbiło. Podobno ściąga naszych nawet z Pirenejów.
- Skąd? - Dorota nie dosłyszała.
- Wiesiek mieszka w Roquebrun. Gdzieś w górach
Langwedocji.
- Wiesiek Richter? Nie w i e d z i a ł a m . M a m się nie
martwić?
Teresa nie n a d ą ż a ł a za tokiem myśli przyjaciółki.
- Martwisz się, że przyjedzie Wiesiek?
- Nie, że Rysio zniknął. Wiesz, ja...
Karta się skończyła. Dialog został przerwany. Dorota
otarła spocone czoło. Mimo wszystko rozmowa dobrze na
nią wpłynęła. Teresa zawsze „łagodziła obyczaje". Jak jej
muzyka. Bo Teresa została wchłonięta przez całą ich paczkę
dużo później. Kończyła Akademię Muzyczną. Miała plany
podboju świata, choć w klasie fortepianu była co najmniej
setka równie zdolnych. Wypadek tramwajowy zniweczył
wszystko. Pogruchotane kości udało się poskładać, ale do
fortepianu nie zasiadła już nigdy. Zerwała z własnym śro
dowiskiem. Przylgnęła do nich, wciągnięta przez Elkę, która
w Warszawie znała wszystkich. Wszystkich tego wartych. El-
ka też nie wywodziła się z socjologii, jak reszta. Nie zdała
do Szkoły Teatralnej, bo zabrakło nie tyle urody, co wiedzy.
Nie dostała się także do Akademii Sztuk Pięknych, bo choć
na Krakowskim Przedmieściu należała do najlepiej ubra
nych dziewczyn, nie umiała rysować. Elka była duszą towa
rzystwa. Umiała pić i tańczyć do białego rana. I nikt do dziś
nie wie, z czego się utrzymywała na, dość w końcu kosz
townej, warszawskiej powierzchni. Mówiono, że ma tatę
dentystę, co okazało się informacją z gruntu fałszywą. Po
tem d o r a b i a n o jej gębę, że finansuje ją jeden ze znanych li
teratów. Ale okazało się rychło, że ów pisarz poza maszyną
nie ma nawet drugiej koszuli na zmianę, a wszystkie zarob
ki topi w „Ścieku", ekskluzywnym klubie filmowców. Tak
więc to Elka ściągnęła Teresę. I to także ona owinęła sobie
Rysia wokół m a ł e g o palca. Długo stanowili efektowną parę.
Umiała zmusić m ł o d e g o socjologa do większej dbałości,
a raczej artystycznej niedbałości w sposobie ubierania się,
mówienia i organizowania kolejnych szaleństw. Spośród
wszystkich tylko Ryś i Teresa mieli własne mieszkania. Re
szta tkwiła w a k a d e m i k a c h lub wynajmowanych kątach.
August, niekoronowany przywódca stada, przez pół roku
wynajmował pracownię od z n a n e g o malarza, przechodzą
cego akurat długi i trudny odwyk. To właśnie tam, na piątym
piętrze starej, czynszowej kamienicy, doszło do „wymiany"
par. Elka, ze zwykłą sobie nonszalancją, zamieniła wierne
go Rysia na złotoustego filozofa z głębokiej konspiry. Ponie
waż stale dreptała za nim milicja lub cywile z podniesionymi
kołnierzami płaszczy, trzeba było tłumu ludzi, by go prze
rzucać niepostrzeżenie z miejsca na miejsce, w możliwie bez
pieczny dla wszystkich sposób. Elka okazała się w tym nie
do pobicia. Zachowywała się tak, jakby przeżyła na własnej
skórze te wszystkie lata okupacji hitlerowskiej o g l ą d a n e
wciąż w kinach. Nazywano ją nawet „królową konspiry".
Potem wyszła za mąż i wyjechała. Ale wcześniej zraniony
Rysio przylgnął do porządnej, cichej i spokojnej Doroty. Ku
wściekłości Augusta. „Kiedy to było?", myślała, leżąc wy
ciągnięta na tapczanie. „Zaledwie dwadzieścia dwa lata te
m u ! " Znała szaloną Elkę lepiej niż własnego męża. Choć
studiowała z nim na jednym roku. „Rysio nie wydawał się
mężczyzną mojego życia. Miły, kulturalny, nieco chaotyczny
w ruchach. Miał ł a d n ą twarz i nieco zbyt krótki tułów. Tkwił
w cieniu szalonej blondynki o nogach do samej szyi. I nie
najlepszej reputacji. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie? Na
czwartym roku? Po pamiętnym sylwestrze w pracowni ma
larza alkoholika. Wtedy pojawił się Zbyszek i jego wierna,
milicyjna eskorta. Najpierw tylko ich to bawiło. Ale pewne
go dnia Zbyszek został ciężko pobity. Za »niewinność«.
I wtedy paczka zwarła szeregi. To był sygnał. Jak czerwona
raca wystrzelona z tonącej łodzi..."
Pukanie do drzwi przerwało nić wspomnień.
- Madame
Ka... linski, telefon!
Zbiegła na dół, skacząc po dwa stopnie. Wokół nóg
powiewały niezapięte poły szlafroka. W myślach już słysza
ła złowrogą informację: jest w szpitalu, miał wypadek...
Kiedy w słuchawce usłyszała głos Piotra, przez chwilę nie
potrafiła wymówić słowa.
- Dorka, jesteś t a m ? Co się dzieje? Teresa dzwoni
ła, że się niepokoisz...
- Ryś... on nie wrócił - wyszeptała.
- Nie wrócił? Skąd?
Wzięła się w garść. Rozumiała, że jej niepokój nie
którym może się wydać przesadny. Ot, facet wyszedł r a n o
w Paryż i gdzieś się zawieruszył. Znajdzie się. Człowiek nie
szpilka.
- Przepraszam - wychrypiała - m o ż e rzeczywiście
w p a d ł a m w nerwy. Ale Ryś tak się nie zachowuje. N a w e t
jeśli go pamiętacie z dawnych lat. No, jesteśmy starsi o te
dwadzieścia... on by mi nie wyciął takiego n u m e r u . Tyle
godzin, Piotr?
- M i a ł jakieś pieniądze? - głos Kamińskiego brzmiał
spokojnie.
- Nie. D a w n o mu się skończyły. To ja m a m kasę.
Znaczy... kartę kredytową.
Cisza przedłużała się.
- Ma tu jakichś znajomych? Z dawnych lat?
Dorota przełykała ślinę.
- Tych samych co ja.
- Dorota, nie wściekaj się. Myśl spokojnie i bez ner
wów. Z a d a m ci trudne pytanie, ale...
- Kobiety? Sądzisz? No... poznaliśmy tu takie dwie.
Mieszkają razem z Augustem. Tippi Blanche, dość a g r e
sywna osóbka. Ryś się jej spodobał. I druga. Modelka. Ivet
te jakoś t a m .
- Zadzwoń do nich.
Westchnęła.
- Już to zrobiłam. Nikt nie podnosi słuchawki.
Piotr milczał przez chwilę.
- Słuchaj, zrobimy tak: jeśli się nie znajdzie do wie
czora, weźmiesz taksówkę i przyjedziesz do nas. Adres pa
miętasz?
- T a k .
- Na wszelki w y p a d e k zostaw w recepcji kartkę,
gdzie jesteś. I żadnych wymówek. Rozumiemy się?
- T a k .
- G r z e c z n a dziewczynka. Razem coś wymyślimy.
Bądź pa!
- Bądź.
Zawsze się tak żegnali. „Bądź pa". Łzy zakręciły się jej
w oczach. Nie chciała się pokazywać obcym w porannym
stroju z podpuchniętymi oczyma. Wbrew nerwom i despe
racji poczuła głód. „To nienormalne", pomyślała. „Ryś gdzieś
tam, może w niebezpieczeństwie, a ja... a jeśli pojechał do
Tippi? Nie uszło mojej uwadze to przyciskanie kolan pod
stolikiem w kawiarence. Na zewnątrz frazesy o arabskim
fundamentalizmie, a pod blatem erotyka".
Tippi miała na niego ochotę. Od początku. Od pierw
szego dnia! Telefon w mieszkaniu Augusta dalej nie odpo
wiadał. Dorota powoli wchodziła na schody. Obejrzała się,
gdy mijała ją roześmiana para, papląc coś po hiszpańsku.
A może portugalsku? „Wszystko ci daruję, Rysiu", myślała,
„tylko wróć! Słowa złego nie powiem, nawet jeśli się z nią
przespałeś. Nieważne. A co jest dla mnie naprawdę ważne?
Nasze mieszkanie, filiżanki, które lubimy. Sałata z czosnkiem
i czerwone wino. Nasz słownik, którego nikt postronny nie
rozumie, miłosne czułości i zwykła rozmowa o zmroku.
Grecki kilim na ścianie i zwykły dotyk palców. Chcę tam wró
cić. Do d o m u ! Razem z tobą!", rzuciła się na tapczan. W po
koju czaił się mrok. Nie wiedziała nawet, kiedy nadleciał ów
anioł o jednym skrzydle. Ten z dziecięcego obrazka. Tylko że
na głowie miał arabski zawój. Mówił jak zawsze ze słodyczą:
„Z tej społeczności wyjdzie człowiek - mesjasz. To będzie anty
chryst. Charyzmatyczny mówca zdolny podbić ludzkie serca.
I umysły. Rozdział trzynasty Apokalipsy. Ten mesjasz będzie
opętany przez szatana. Będzie czczony jak Bóg. I p o d p o
rządkuje sobie wszystkie religie świata. Również n a u k ę Jezu
sa. Proroctwo Daniela! Daniela!".
Zbudziła się zlana potem. Długo nie mogła się zorien
tować, gdzie jest. Rzut oka na tapetę przypomniał jej. „No tak,
Paryż. I Rysia wciąż nie ma. Która godzina? Ó s m a ? Boże, jak
późno! Całe dwanaście godzin. Coś się musiało stać. Ale co?"
Zerwała się z tapczanu, czując charakterystyczny ból
nad lewą skronią. Tak się zaczyna migrena. Potrafi trzymać
trzy dni. Wyjrzała przez okno. Na miasto schodził mrok. Cza
ił się w zaułkach pomiędzy dachami, otulał rząd rozłożystych
platanów. Miasto pobłyskiwało neonami. Było ciepło, wiatr
gdzieś szedł górą, okręcał gałęzie, szemrząc jesiennymi liść
mi. Wyglądało, że nadejdzie deszcz. Sypnie grubymi kropla
mi, zmyje nieczystości, wybłyszczy chodniki.
Makijaż robiła wyjątkowo starannie. Nie mogła do
puścić, żeby przyjaciele zobaczyli jej postarzałą twarz. - Ca
łe szczęście, że nie będzie Elki - wyszeptała, rozcierając na
policzkach beżowy p o d k ł a d . - Chociaż to zostanie mi
oszczędzone. Jej sarkastyczne spojrzenie spod nieprzyzwoi
cie długich rzęs i rzucona od niechcenia, w stronę mężczyz
ny, uwaga: „Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że spaliśmy ze
sobą. To byłoby straszne, gdybym tego nie zauważyła!". Ca
ła Elka. Ale dziś nie zniosłabym jej obecności!
Zeszła na dół. W recepcji zostawiła kartkę: „Jestem
u Piotra. Dołącz do nas. Całuję. Dorota".
Kamienica przy C a r n o t była j e d n ą z elegantszych
w Paryżu. Wejścia bronił portier w służbowej czapce ze zło
conym otokiem i dwie potężne donice z kwitnącymi krze
wami. Marmurowy hol, wybłyszczony i pachnący cedrowym
płynem, prowadził do trzech wind wyłożonych ciemnozielo
nym aksamitem. Dorota dostrzegła w dużym, kryształowym
lustrze swoją niezłą sylwetkę. Dobry, żółty żakiet z żółto-fio-
letową bluzką. Biała spódnica dopełniała reszty.
- Może być - wymruczała, gdy drzwi otwarły się
automatycznie.
Piotr witał ją w progu, rozglądając się za Ryszardem.
- Nie ma go? - spytał półgłosem.
- Minęło trzynaście godzin.
- W e j d ź . Proponuję, żebyśmy rozmowę na ten t e m a t
zostawili na później.
Obrzuciła go smutnym spojrzeniem.
- Nie chcesz... niepokoić swoich gości?
Ujął jej twarz w swoje ręce. Poczuła woń doskonałej
wody kolońskiej.
- Nie, Do. Chcę tylko, by sprawa nie została po
t r a k t o w a n a jak sensacja towarzyska. Niepokoję się bar
dziej, niż sądzisz. Znam to miasto. I jego zagrożenia.
Duży salon w biało-beżowej tonacji tchnął elegan
cją i spokojem. Młoda kobieta w przepięknej sukni koloru
przylaszczek podniosła się z fotela.
- Nicole. Mieszkam tu.
To było bardzo francuskie. I p o d o b a ł o się Dorocie.
W lewym rogu na szklanym blacie stała pokaźna bateria
doskonałych alkoholi. Drobne kanapki, bardzo kolorowe,
przyniesiono z a p e w n e z pobliskiej garmażerii. Były zbyt
p r a c o c h ł o n n e , by zajmowała się nimi pani d o m u .
- Czego się napijesz?
- C a m p a r i s o d a - powiedziała, lustrując wnętrze.
Niewiele się różniło od tych znanych z tygodników poświę
conych architekturze i ogrodnictwu. Kwiaty stały wszędzie.
W ceramicznych donicach i wazonach o cudownie prostych
kształtach.
Z drugiego pokoju, oddzielonego rozsuwanymi drzwia
mi, wyszedł wysoki, lekko przygarbiony mężczyzna z czarny
mi, zrośniętymi brwiami.
- Witaj, dziewczyno! Weszłaś z t a k ą s a m ą klasą jak
nasza k o c h a n a madame C h a u c h a t do jadalni s a n a t o r i u m .
Czy mnie pamiętasz?
- Wiesiek, Boże, jak d a w n o się nie widzieliśmy?
- Dwadzieścia lat. Z hakiem - ucałował jej policzki.
- Ty się nic nie zmieniłaś!
- Ależ tak. Jak wszyscy.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Dla niektórych czas się zatrzymuje. Dla innych nie.
Widziałaś pewnie Augusta?
Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie. Jeszcze nie. Gdzieś... wyjechał.
- Cały August. Kiedyś zaprosił mnie w Brukseli na
obiad i w ogóle nie przyszedł. Siedziałem jak głupi w naj
droższej restauracji, zastanawiając się, ile będzie wynosił
mój rachunek.
Wzięła p o d a n ą szklaneczkę. W rubinowym płynie
grzechotały dwie kostki lodu.
- Co właściwie robisz? Mieszkasz w Pirenejach. Tyle
wiem.
- W Roquebrun. Jest tam stary kościół, do którego
ksiądz przyjeżdża raz w miesiącu. Jest wieża zegarowa. I win
nice. Moja też.
- Uprawiasz wino? Poważnie?
- Tak. Ale to raczej hobby. Jestem prawnikiem. Tam
tejsza społeczność to właściciele małych domków. Ludzie
gór. Wynajmują turystom, co się d a . Mają problemy podat
kowe. Zimą czytają książki, palą ogień w kominkach, popi
jają szklaneczkę. Czasem palą trawkę. To głównie dawni
hippisi. Nie wiem, czemu przyciągnęła ich Langwedocja.
Na szczęście mają mnóstwo problemów prawnych.
Nadeszli Lipowscy. Staszek w starym, powyciąganym
swetrze z p l a m ą na rękawie. Teresa w sukni sprzed dwu
dziestu lat. Obydwoje ucieszyli się na widok Richtera.
- Mówił ci, Dorotko, że wynajmuje do swojej winnicy
sezonowych robotników? Tylko nie Polaków.
- Dlaczego?
- Dziś jest inna młodzież. Nie przepadają za ciężką
pracą. Nie to co nasze pokolenie. Harowaliśmy od świtu do
zmierzchu. Szanowaliśmy patrona. Poterelów traktowaliś
my nieomal jak rodzinę. A ci młodzi...
- A wiesz ty, że n a r z e k a n i e na młodzież postarza?
- roześmiał się Staszek, biorąc Dorotę pod łokieć. - Ryszar
da nie m a ? Jeszcze nie wrócił? - spytał szeptem.
Potrząsnęła przecząco głową.
- A p r o p o s Poterelów - p o w i e d z i a ł a , patrząc na
Wieśka. - Czy wiesz, że byliśmy t a m ? Tydzień t e m u . Marie
wyszła za mąż za A h m e d a Auazi.
- Tego m a ł e g o Algierczyka, którego wysyłaliśmy po
kolejne butelki?
- Tak. Ale nie wydaje się szczęśliwa.
Richter wzruszył ramionami. O p a d ł na jeden z bia
łych, skórzanych foteli porozstawianych artystycznie w pra
wie pustej przestrzeni.
- W moich górach są rdzenni Francuzi. To społecz
ność związana politycznie z Frontem Narodowym.
- Nawet ci... byli hippisi?
Roześmiał się.
- Oni przede wszystkim. Choć przyświeca im hasło:
„Bez cywilizacji, bez telewizji, bez informacji, łazienki...
czyż nie jest d o b r z e ? " . To jednak najchętniej również bez
kolorowych. Wiecie, szkoda, że nie ma dziś Augusta.
Teresa ze Staszkiem wymienili spojrzenia.
- Nie ma też Ryszarda - powiedziała cicho Dorota.
- Mojego męża.
Piotr skinął na Nicole.
- Słuchajcie, miało być miło, wspominkowo, ale - za
w a h a ł się - nie będzie. Rysio gdzieś n a m się zawieruszył od
rana. I do tej pory nie dał znaku życia.
Richter z a m a r ł z k a n a p k ą w palcach.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Wyjaśnianie wszystkich zawiłości zajęło przeszło go
dzinę. Wypito trzy butelki demi-sec, zjedzono chipsy i fistaszki.
Z a p a n o w a ł a atmosfera z n a n a im z dawnych czasów: każdy
przekrzykiwał każdego. Snuto domysły i wyrażano opinie.
- Ludzie, nie jesteśmy na Muranowie w kawalerce Ry
szarda. Ani w pracowni alkoholika - t e m p e r o w a ł spokojny
Richter. - Jesteśmy w Paryżu. Inne są czasy. I my jesteśmy inni.
Jeśli Rysio zniknął, to nie dlatego, że łazi za nim bezpieka!
- Przestań nas pouczać! - warknął Staszek, nerwo
wo przeczesując przerzedzoną czuprynę. - Z a p o m n i a ł e ś ,
że robiliśmy dla ciebie, co tylko było m o ż n a . Narażaliśmy
siebie i swoje rodziny!
- I dzięki w a m za to! - odstawił kieliszek, bacząc, by
nie spadł ze szklanego blatu. - Dlatego dziś siedzę w m o
jej winnicy. I przyjmuję do pracy Holendrów.
- Staszek chciał powiedzieć, że teraz ty powinieneś
zrobić coś dla n a s ! - warknęła Teresa, obciągając przykrót-
kq spódnicę.
- To znaczy: co? - wstał, wysoki i smukły. - M a m
schować do z a k o n s p i r o w a n e g o mieszkania Dorotę? Żeby
ją uchronić przed zemstą Auazich? Po co w ogóle się z nimi
zaprzyjaźniali?
- Nikt się nie zaprzyjaźniał! - Piotr chciał zachować
jaki taki spokój. - Tak wyszło. Zastanówmy się, jak p o m ó c .
- Ty masz układy w Paryżu - powiedział Richter. - Ja
na prowincji. Kto może bardziej pomóc? Pogadaj z kimś.
- To znaczy z kim? - Piotr nalał wina. - Z ministrem
spraw wewnętrznych?
- My byśmy to zrobili - wycedziła Dorota. - Wtedy.
W kraju. Gdyby było trzeba.
Richter ze zdumieniem kręcił głową.
- Ludzie, jest rok dziewięćdziesiąty ósmy! A my nie
jesteśmy politycznymi opozycjonistami. Nawet w kraju nikt
was dzisiaj nie wpuści do ministra. O czym wy mówicie? Ry
szard wyszedł r a n o . Dziś r a n o . Żeby coś tu wskórać, musi
minąć co najmniej czterdzieści osiem godzin. I policja pa
ryska ma takich zgłoszeń setki dziennie.
- Więc nie trzeba nic robić? - Teresa gniotła papie
rową serwetkę. Cały czas rozmawiali po polsku. Zdegusto
w a n a Nicole siedziała, m n ą c rąbek sukni. Ani razu nie
włączyła się do rozmowy.
- Nie twierdzę, że nic - Piotr pił więcej, niż powi
nien. - Ale p o w t a r z a m : ż a d e n komisariat nie przyjmie
zgłoszenia przed upływem doby. Dotarło?
Chyba dotarło, bo nikt się nie odezwał. Nicole coś
szeptała Piotrowi do ucha.
- Słuchajcie - zwrócił się do przyjaciół - dziewczyna
twierdzi, że należało przede wszystkim sprawdzić garaż.
- Jaki garaż? - zdziwił się Staszek. Robił wrażenie
człowieka n i e o b e c n e g o .
- Ten, w którym stoi „jajecznica" - odpowiedział Piotr.
- Oni tak nazwali żółtego renaulta.
Richter sięgnął po butelkę. Otworzył ją delikatnie,
by korek nie wyskoczył z hukiem. Tego się nauczyli w win
nicy. S z a m p a n ma wydać tylko cichutkie syknięcie. I smuż
kę gazu.
- Przecież Dorota mówiła, że s a m o c h ó d . . . zaraz,
chcesz powiedzieć, że nie zajrzeliście do bagażnika?
Dorota rozłożyła dłonie. Doskonale p a m i ę t a ł a , mi
nuta po minucie, co robili i mówili w podziemnym garażu.
- Nie. Na pewno nie. W każdym razie przy mnie te
go nie zrobił. Może wcześniej? Wątpię. Nie było czasu...
i te nerwy.
- T r z e b a tam natychmiast jechać! - mruknął Staszek.
- I co? - Dorota upiła łyk. - Przecież dokumenty ma
Ryś. I kluczyki.
No tak. To komplikowało sprawę. Teresa wyglądała
na lekko wstawioną. Jej twarz nabrała rumieńców, włosy
w nieładzie o p a d a ł y na oczy.
- Garażowy cię pozna? A ty jego?
Dorota usiadła wygodniej. Szampan w kieliszku d e
likatnie szemrał bąbelkami.
- Nie wiem. Ludzie, byłam zdenerwowana jak diabli!
Godzinę czekałam na ulicy! Ten facet w garażu miał czer
wony kombinezon.
- Wszyscy pracownicy mają takie s a m e .
- I był... rudy!
Wiesiek zaklaskał w dłonie.
- To już coś. Proponuję następujące działanie: ze
zgłoszeniem na policję czekamy. Do garażu, z Dorotą, po
jadę ja. Piotr weźmie na siebie rolę centrali, do której spły
wać b ę d ą meldunki. Ale co z Augustem? On byłby szalenie
przydatny.
- August to z a g a d k a n u m e r jeden - powiedział Piotr.
- Sądzę, że wszystkie nici prowadzą do niego.
- I jego ciemnych interesów! - dorzucił Staszek. Pra
wie wcale nie pił wina, pogryzając wyłącznie słone orzeszki.
- Przestańcie! A ty, Staszku, milcz! - Wykrzywiona
twarz Teresy wyrażała to wszystko, o co dotąd nikt jej nie
posądzał. - Nienawidzisz Augusta. Od zawsze! Od czasu,
gdy przyjechał nad Sekwanę. Nienawidzisz go, bo...
Lipowski chwycił ż o n ę m o c n o za rękę.
- Teresa, natychmiast się o p a n u j !
Ale było już za późno. Lata uległości i milczenia, wy-
pity alkohol i r o z d r a p a n e rany sprawiły, że ta spokojna,
dyskretna kobieta-mól, cicha żona i ł a g o d n a towarzyszka
niedoli wybuchła niczym źle otwarta butelka m u m m a .
- Nie! I nikt mi już nie zamknie ust. Powiem, bo mnie
to męczy. Bo chcę wyrzucić z duszy gorycz i z serca cierń...
Staszek nie ustępował. Z niespotykaną siłą wepchnął
ż o n ę w głęboki fotel.
- Nie dramatyzuj. A poezję zostaw poetom.
Piotr w pierwszej chwili nie protestował. Wybuch za
wsze cichej Teresy zaskoczył wszystkich. Ale brutalności
Staszka nie zamierzał tolerować.
- Stach, jak ty się, u Boga Ojca, zachowujesz? Jeśli
Teresa ma coś do powiedzenia, niech mówi!
- Bo to są bzdury. I plotki. Nie pozwolę... - Lipowski
zacietrzewiał się coraz bardziej, aż Wiesiek musiał potrząs
nąć nim niczym drzewkiem oliwkowym. Wtedy oklapł. Z twa
rzą s c h o w a n ą w dłoniach i pochyloną głową przypominał
świątka z kapliczki w Murzasichlu. Tej, którą tak lubili. Oni
wszyscy. Cała paczka.
Teresa wypiła do d n a . Niezręcznie odstawiony kieli
szek rozbił się w drobny mak. Nikt się nie ruszył. Nawet Ni
cole.
- To wszystko jest nie tak. Nie tak, jak myślicie. Źle
oceniacie Augusta. On jeden ofiarował n a m pomoc. To za
jego pieniądze kupiliśmy księgarnię. I mieszkanie nad nią.
Staszek nie chciał się zgodzić. Twierdził, że to jakaś lewa
forsa. Może i była lewa. Nie wiem. Ale dzięki niemu żyjemy.
Na wiele nas nie stać - rozejrzała się po pięknym salonie.
- Mamy stare meble ze śmietników! To prawda. Ale to Au
gust p o m a g a ł je gromadzić. I on, za d a r m o , przywiózł na
Wyspę pierwszą partię książek. Z licytacji. Gdyby nie on... -
rozpłakała się głośno. Stała na środku pokoju, w biednej
sukni, ze zniszczonymi rękami, a łzy grube jak groch toczyły
się po policzkach.
Staszek nie wytrzymał. Zerwał się z fotela i wybiegł do
przedpokoju. Za nim pognał Piotr. Słychać było ich wrzaski.
Obydwaj w doborze słów przekroczyli wszelkie granice przy
zwoitości. Nicole łagodnie uspokajała Teresę. Dorota ser
wetką zbierała odłamki szkła. Tylko Richter siedział z głową
odrzuconą na oparcie i lekkim, cynicznym uśmiechem na
ustach.
- Doprawdy... ukochani rodacy zawsze tak kończą
sentymentalne spotkania po latach. Teraz rozumiesz, Do
rota, dlaczego nie zostałem w Paryżu? W Roquebrun jes
tem jedynym Polakiem.
Spojrzała na niego smutno.
- To chyba przesada, Wiesiu. Jesteśmy, jacy jesteś
my. Przed dwudziestoma laty też skakaliśmy sobie do oczu.
Czyżbyś już z a p o m n i a ł ?
- Skakaliśmy - odezwała się Teresa. Siedziała skulo
na, z a ł a m a n a , z włosami w nieładzie. - Ale o co innego.
Wtedy kłóciliśmy się, kto z nas ma pomóc. A dziś? Prze
praszam za swój wybuch. Ale nie m o g ę pozwolić, by szka
lowano jedynego przyjaznego n a m człowieka. Augusta.
Nicole coś jej zaszeptała do ucha. Obie udały się w kie
runku drzwi prowadzących w głąb mieszkania. Z przedpo
koju wrócił Piotr, ciągnąc za ramię opierającego się Staszka.
- Proponuję kieliszeczek na wzmocnienie - powie
dział, wciskając Lipowskiego z siłą w głęboki fotel. - I rozejm.
Richter zaklaskał.
- Jak za dawnych, dobrych lat. A propos Augusta... czy
ten telefon od Mynheera Peeperkorna już się nie powtórzył?
Dorota pokręciła głową. Nie wiedziała, co zrobić
z kupką szkła zawiniętą w serwetkę.
- Nie. Ale jestem nieomal pewna, że zarówno Tippi
Blanche, jak Ivette nie mówią całej prawdy.
- A posterunek policji w drugiej dzielnicy? Nie o d e
zwał się?
- Nie. M a m wrażenie, że w ogóle nie szukają sa
mochodów. Mają sporo innych problemów. To trudna dziel
nica.
Wróciła Teresa. Odświeżona, uśmiechnięta.
- Przepraszam - powiedziała głośno. - Ale nie za
bardzo.
Roześmieli się wszyscy z wyjątkiem jej męża. Staszek
znów przypominał świątka. Teraz jeszcze bardziej widocz
ne było spustoszenie, jakie czas uczynił na jego głowie.
Piotr objął na chwilę Nicole. Jego gest wyrażał ogrom uczuć.
Nigdy się tak nie zachowywał w stosunku do Jagody. Swo
jej byłej żony. Paryż zmienia obyczaje. Także zestresowa
nych Polaków.
- M a m nieodparte wrażenie, że diabeł, który miesza
w tym kotle, jest pochodzenia arabskiego.
- No... nie wiem - Dorota otarła czoło. Było jej go
rąco. Nie wiedziała, czy to pod wpływem s z a m p a n a , ner
wów czy babskich hormonów. - Zemsta Auazich? Za co?
Że posyłaliśmy kiedyś A h m e d a po piwo? Jest Francuzem.
Przeszkadzają mu Polacy... bo są obcy? A propos, jakie ma
cie obywatelstwo?
- Polskie - odrzekł Wiesiek.
- Francuskie - powiedział Piotr. - Tak mi wygodniej.
- A wy? - spytała Dorota, patrząc w kierunku Li
powskich.
Staszek uniósł głowę.
- Nigdy nie o d d a ł e m paszportu. I nie o d d a m . Tym
się różnię od Augusta!
Teresa zasłoniła uszy. Nowa a w a n t u r a wisiała w po
wietrzu. Na szczęście właśnie weszła Nicole z d e s k ą serów.
- Przepraszam, że tak późno. Ale... całkiem zapo
m n i a ł a m o swoich obowiązkach. Coś mówiłaś o lvette... że
ma głowę o g o l o n ą na kolano. Czy o n a pracuje u Tristana
W e b b e r a ? Tego dziwaka?
- Nie wiem, czy on się nazywa Webber. Ja widziałam
ją na pokazie Teda Lapidusa. Dziewczyny na wybiegu miały
białe maski. Znasz ją?
Nicole leciutko uśmiechnęła się samymi w a r g a m i .
- Na giełdzie dziewczyny mówią, że ona... - umilkła.
Piotr położył jej dłoń na ramieniu.
- Mów, co wiesz, kochanie. Świat modelek w Pary
żu to o s o b n a klasa. Można rzec - kasta.
Dziewczyna zmrużyła o g r o m n e zielone oczy. Miała
o w a l n ą twarz z lekko skośnymi kośćmi policzkowymi. Teraz
przypominała kotkę.
- No więc... mówią, że o n a jest... terrorystką!
Spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.
- Kim?
Nicole spłoszyła się. Otworzyła usta, zerkając na
Piotra. Ten pocałował ją w kark.
- Mówią, że była zamieszana w zamach bombowy
w metrze. Pod stacją Saint Michele. Przesłuchiwano ją. Tak
słyszałam.
Staszek roześmiał się. Potrząsnął głową, wstając
z miejsca.
- Nie! - powiedział cicho i wyraźnie. - „To nie wyzwo
lenie i rozwój jednostki stanowią tajemnicę i nakaz naszych
czasów. Tym, czego one potrzebują, czego pragną, tym, co
tworzą, jest - terror!"
- Brawo, Stasiu! Pamiętasz to? Bo ja świetnie! Wiecie,
z czego był cytat? Tak w Czarodziejskiej górze powiedział
pokraczny jezuita o nazwisku Naphta do... no, do kogo?
- Do Settembriniego! - zawołali chórem.
Przyjaźń Polaków została u r a t o w a n a .
W taksówce Wiesiek nachylił się do ucha Doroty.
- Słuchaj, mieszkam na Montparnasie w „Hotel du
Parc". Zawsze się tam zatrzymuję, kiedy przyjeżdżam do
Paryża. Patron jest przemiłym facetem. Ale sądzę...
- Dasz mi n u m e r telefonu? - Dorota znów czuła
ogromny niepokój. Rozstali się prawie pogodzeni, dość zwar
ci. Dziękowała więc opatrzności, że nie jest w Paryżu s a m a
z własnymi problemami.
- Słuchaj, babo, i nie przerywaj! - trzepnął ją delikatnie
po dłoni. Tak jak dawniej. Przed laty. - Odwiozę cię do twoje
go hotelu i przy okazji dowiem się, czy mają jakiś wolny pokój...
- Chciałbyś? - przytuliła g o r ą c ą twarz do jego ma
rynarki. - Zrobiłbyś to? Nie byłabym taka s a m o t n a . . .
Taksówka stanęła przed oświetlonym wejściem. Męż
czyzna zapłacił.
- Tani hotelik, ale nie najgorszy - powiedział, wcho
dząc do holu.
Dorota o d e b r a ł a klucz. Jej kartka do męża wciąż
tkwiła w przegródce.
- Nie wrócił - wyszeptała. Wciąż nie mogła zrozu
mieć, co się stało. Czekała, aż przyjaciel załatwi sprawę
z recepcjonistką. Odwrócił się z uśmiechem na ustach.
- Wyobraź sobie, że mają tu a p a r t a m e n t . Jeden je
dyny. Ale za to z telefonem.
Dorota poczuła, jak s p a d a jej kamień z serca. Gdyby
Wiesiek nie zdecydował się tu zamieszkać, pewnie by zwa
riowała od ciśnienia złych myśli i bezsenności. Nie mogła
zmienić hotelu. Ryszard znał tylko ten adres.
- Dzięki Bogu - wyszeptała suchymi wargami. - Jak...
jak długo zostaniesz w Paryżu?
Pokręcił głową.
- Nie wiem. Kilka dni na pewno. Musimy parę spraw
wyjaśnić: policja, szpitale, kliniki, a przede wszystkim ten
cholerny garaż. Idź teraz do siebie. Ja w e z m ę taksówkę
i załatwię przeprowadzkę. Mój pokój ma numer... - zerknął
na klucz - sto piętnasty. Zapamiętasz?
Skinęła głową. Uśmiechnęła się blado. Recepcjo
nistka, dziewczyna z czarnym makijażem, oparta na dłoni
wpatrywała się zachwycona w n o w e g o gościa. Nie dość, że
bez mrugnięcia okiem wziął a p a r t a m e n t za sześćset fran
ków, to jeszcze nosił płaszcz od Gianniego Versace.
Dorota zapaliła boczne światło. Przebrała się, wkłada
jąc d o m o w ą sukienkę. Szampan wciąż szumiał jej w głowie
niczym skrzydło anioła stróża.
- Niech on wróci! Niech wróci! - mamrotała, stukając
palcem w szkło. W miejscu, gdzie anioł unosił dłoń. - Niech
mu się nic nie stanie. Amen.
Zasnęła, u b r a n a , na szerokim tapczanie tak mocno,
że w ogóle nie usłyszała cichego pukania. Po drugiej stro
nie drzwi Richter przetarł zmęczoną twarz.
- I bardzo dobrze. Wypoczynek należy się wszystkim.
N a s t ę p n e g o dnia Dorotę zbudziło gruchanie syno
garlicy. Ptak siedział na parapecie, strosząc szare piórka.
Kręcił przy tym głową, łypiąc czerwonym oczkiem. Zerwała
się z p o s ł a n e g o tapczanu, czując w głowie narastający ból.
Wzięła gorący prysznic, dwa proszki i dopiero wtedy spoj
rzała na zegarek.
- Dopiero ósma. Wiesiek pewnie jeszcze śpi - powie
działa do własnego odbicia w lustrze. Dziwne, ale odczuła
pewną ulgę. Skoro Ryś do tej pory nie wrócił, czekanie na
niego przestało mieć sens. Trzeba natychmiast organizować
pomoc. Robić coś konkretnego, bo czas ucieka. Postanowiła
zatelefonować do Polski. Do Ireny. Musi jej przekazać wszyst
kie informacje. Wspólniczka powinna wiedzieć, że sytuacja
stała się nienormalna. Jej powrót do kraju w uzgodnionym
terminie może okazać się niewykonalny. No i sprawa pie
niędzy. Gdy skończy się prywatna gotówka, może zaistnieć
konieczność użycia służbowej karty kredytowej. Chwała Bogu
że jq m a . Ale Irena musi o wszystkim wiedzieć. Grzebała
w torbie, szukając notesu, gdy rozległo się pukanie.
- Dorota? To ja, Wiesław.
Wpuściła go, choć nie zdążyła zrobić makijażu. Mi
mo wszystko była stuprocentową kobietą. Babą.
- Przepraszam, s p a ł a m długo, bo wczoraj wzięłam
proszek.
Kiwnął głową ze zrozumieniem. Usiadł w fotelu pod
o k n e m .
- Ciszej tu niż na Montmartre. Słuchaj, obdzwoniłem
już największe szpitale. Nie ma go. Pod n u m e r e m inter
wencyjnym policji, który zbiera wszystkie ważniejsze mel
dunki o kataklizmach, katastrofach i samobójstwach, nie
ma danych Ryszarda.
- To właściwie dobra nowina - wyszeptała. I nagle,
zupełnie niespodziewanie, rozpłakała się w głos.
Mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Siedział, czekając,
aż Dorota się uspokoi. Wiedział, że płacz minie, a pociesza
nie, że nic się nie stało, jest zwyczajnie bez sensu. Znał ko
biety. Miał ich wiele. Tam, w kraju, i tu, we Francji. Wszystkie
chciały związać się na stałe. I wszystkie twierdziły, że ma za
twardziałe serce. I zły charakter. Z pierwszym się zgadzał.
Z drugim nie. Po kilku minutach wstał.
- No dobrze. Umyj nos. Jedziemy do garażu.
Uniosła twarz zalaną łzami. Teraz wyglądała na swoją
czterdziestkę. I wiedziała o tym. Zniknęła w łazience, a kiedy
stamtąd wyszła, nikt nie poznałby, że płakała. Podkład pod
oczy działał cuda. Szczególnie ten w bardzo dobrym gatunku.
Wyszli zjeść coś w bistro. Patron zdziwił się. Richter
w niczym nie przypominał Ryszarda. I nie miał na palcu ob
rączki. Ale z tym samym zawodowym uśmiechem postawił
na stoliku kawę i rogaliki.
- Dla p a n a coś jeszcze?
- Tak. Miód.
W g a r a ż u dwóch młodzików w czerwonych firmo
wych bluzach pucowało błyszczący lakier m e r c e d e s a z bry
tyjską rejestracją.
- Szukamy waszego kolegi - powiedział Richter, sze
leszcząc pięćdziesięciofrankowym b a n k n o t e m .
- Jak się nazywa? - obaj prawie stanęli na baczność.
- Ma rude włosy - Dorota próbowała uśmiechnąć
się ciepło, ale wyszedł z t e g o grymas.
- Jojo! - wrzasnęli w głąb tunelu. - Do ciebie!
Oprócz rudych włosów Jojo miał również piegi i oczy
niemal całkowicie pozbawione rzęs.
- Alors?
- Byliśmy tu z m ę ż e m p a r ę dni temu - powiedziała,
wpatrując się w jego blade oczy - zostawiliśmy żółtego re
naulta m e g a n e . Miał też okropne, żółte dekle.
- Alors? -
chłopiec ciągle nie rozumiał, czego od
niego chcą.
- Czy s a m o c h ó d wciąż stoi w garażu? - Wiesiek wło
żył b a n k n o t do kieszonki na piersiach chłopaka. J e g o oczy
zrobiły się okrągłe. Wyglądał jak zdumiony kogut.
- Ależ nie! Monsieur z a b r a ł r e n a u l t a . Czy coś się
stało?
Dorota znów posłała mu serdeczny uśmiech.
- Nie. Wszystko w porządku. Ale czy na p e w n o o d e
brał go mój mąż? Może ktoś inny?
Chłopak kręcił szyją niczym na meczu pingpongowym.
- Było ich dwóch. Właściciel z kluczykami. I ten drugi.
- Jak wyglądał? - Richter nachylił się nad rudziel
cem. Ten cofnął się o krok.
- To pani nie wie, jak mąż wygląda? - wysapał.
- Męża z n a m - wyjęła z torebki zdjęcie zrobione
w Metzu.
Stali oboje obok stosu bagaży. - To ten. Pytamy, jak
wyglądał ten drugi.
- Zwyczajnie. Jak Arab.
- Jusuf! - wymamrotała, chowając zdjęcie. - Auazi!
- Jak się zachowywał? - spytał Richter, szczerząc zę
by do rudzielca.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Zwyczajnie. Otworzył bagażnik.
Drugi banknot zaszeleścił w dłoni mężczyzny. Chło
pak aż otworzył usta ze zdumienia.
- Może... tak przez przypadek... widziałeś, co było
w bagażniku?
- Ja nic nie wiem! - wrzasnął. - Nic nie wiem!
- Synu, nie denerwuj się! - roześmiał się Richter. - To
nic z d r o ż n e g o . M a m y m a ł e n i e p o r o z u m i e n i e . . . m ę s k o -
-damskie. Rozumiesz?
Chłopak wyglądał na uspokojonego. Męsko-damskie
sprawy dla każdego Francuza, nawet rudego i pozbawione
go rzęs, nie przedstawiają problemów. Nie p a c h n ą z reguły
ani policją, ani kłopotami. Wziął bez oporu banknot.
- Więc było tak. Pamiętam. Mąż pani przyszedł z tym
Arabem. Naprzód się o coś kłócili. Potem, kiedy sprawdzili,
że z bagażnika nic nie zginęło, wsiedli. I odjechali.
- Co było w bagażniku, synku?
- Dwie paczki. Długie.
- O w i ą z a n e czerwoną t a ś m ą ? - spytała Dorota.
- Nie, o p a k o w a n e w brezent.
Wiesiek położył dłoń na ramieniu Doroty.
- Jeszcze tylko jedno pytanie: kto prowadził?
- Znaczy... kto siedział za kierownicą? Ten Arab. Ro
bił tyle szumu...
Wyszli z c i e m n e g o garażu na z a l a n ą słońcem ulicę.
Platany wyglądały, jakby je ktoś poobdzierał z kory. Dzieci
bawiły się na sąsiednim skwerku wysypanym d r o b n y m ,
białym żwirem. Kafejki tętniły życiem, psy podskakiwały,
jezdnią sunął z wolna zielony miejski a u t o b u s .
- No to już wiemy, że żyje. I że jest w rękach jakiejś
organizacji.
- Dlaczego tak myślisz? - Dorota drobiła, nie m o g ą c
wpaść w rytm kroków mężczyzny.
- „Ależ owszem, m ł o d a d a m o - rzekł, zdejmując bi
nokle. - Proszę bardzo bynajmniej".
- Boże, Wiesiek! Mówisz jak Mynheer Peeperkorn!
Posterunek policji w szóstym arrondisement różnił się
od tego z „dwójki". Na korzyść. Pokoje były świeżo odnowio
ne, a policjanci sprawni i uprzejmi. Dorota i Wiesiek, poda
wani z rąk do rąk, dotarli wreszcie do komisarza Paupina.
Miał czarne oczy, białe zęby i szerokie wargi. To, że był Mu
rzynem, nie miało ż a d n e g o znaczenia. Wskazał przybyszom
krzesła i bez jednego pytania pozwolił im się wygadać. Na
wet nie spojrzał na zegarek. Uzgodnili, że niczego nie b ę d ą
ukrywać. Również historii ze skradzionym i odbitym renaul
tem. Raz tylko komisarz wezwał przez interkom podwładnego.
- Napijecie się państwo kawy?
Skinęli głowami. Nie zauważyli, by coś notował.
- To tyle - powiedziała Dorota, nerwowo kręcąc ob
rączkę. - Czy spisze pan jakiś... protokół?
Pokręcił głową. Miał krótkie, gęste i bardzo skręco
ne włosy.
- Nie trzeba. Nagrywałem pani wypowiedź. To nie
codzienny przypadek, ale nie chcę przez to sugerować, że
wcześniej nic takiego się w Paryżu nie zdarzało. Porywa się
tu ludzi z różnych przyczyn: politycznych, finansowych - dla
okupu lub dlatego, że organizacje przestępcze nie m o g ą
zostawić człowieka na wolności. Co nie znaczy, że ich mor
dują. Czasem przetrzymują.
- W Paryżu?
Komisarz ruszył brwiami.
- Niekoniecznie. Jeśli jest w to zamieszana GIA...
- Co to takiego? - Richter zacisnął dłonie.
- Islamska Grupa Zbrojna. Mają swoje kryjówki w ca
łej Europie. To są terroryści algierscy. Centralę mieli w Lon
dynie. Wczoraj rozprawiono się z nimi w Brukseli. Policja
wzięła szturmem ich kryjówkę w Ixelles. Przy pomocy, na
turalnie, brygady antyterrorystycznej. Żandarmi obezwład
nili siedmiu poszukiwanych...
- Panie komisarzu! - przerwała D o r o t a . - To się
działo w Belgii. A my jesteśmy w Paryżu!
Abbé Paupin uniósł dłoń ze srebrnym pierścieniem
na serdecznym palcu.
- Proszę o cierpliwość. Chcę państwu wyjaśnić pod
łoże tych spraw. W Brukseli z ł a p a n o tylko siedmiu. Ósmy,
Farid Melouk, skazany we Francji na siedem lat więzienia,
ostrzeliwał się przez dwie godziny z k a ł a s z n i k o w a . Ale
w końcu, r a n n e g o , dopadli. Być może on właśnie jest klu
czem do naszej zagadki.
- Nie Jusuf Auazi?
Komisarz wyjął z sejfu plik papierów.
- Sprawa, z którą państwo tu do mnie przyszliście,
pasuje do całej układanki.
- Litości! - Dorota przygryzła wargi. - Chodzi o życie
mojego męża!
- Wiem. Staram się panią uspokoić. Sądzę, że mąż
jest gdzieś przetrzymywany. Bez zrozumienia sytuacji może
cie mu tylko zaszkodzić. Od dziś włączam rodzinę Auazich
do danych komputerowych. Przekażę t a ś m ę odpowiednim
służbom. Państwo rozumieją... są zagadnienia, które wy
kraczają poza posterunek policji...
- Rodzina Auazich sięga korzeniami do Algierii, tak
sądzę - Wiesiek zwrócił się do Doroty. - To ma znaczenie?
Komisarz rozciągnął o g r o m n e usta w uśmiechu.
- Francja ma problemy z Algierią. I to od d a w n a .
Władze t e g o kraju twierdzą, że skrajni islamiści działający
w GIA, jest to zresztą najbrutalniejsze ugrupowanie, mają
tu r o z b u d o w a n ą sieć kryjówek. Nazywają je „ g r u p a m i
wsparcia". Rząd w Algierze uważa, że Francja jest krajem
przerzutu broni i pieniędzy.
- To, co było w bagażniku renaulta m e g a n e , wyglą
da mi na dobrze o p a k o w a n ą broń.
Dorota czuła, że denerwuje się coraz bardziej. Ja
kieś niezidentyfikowane grupy zbrojne przetrzymują Ry
szarda w okropnych w a r u n k a c h . Może związanego, bez
jedzenia i picia...
- Panie komisarzu, co m a m robić? - z jej oczu po
ciekły łzy.
- Nic. Nie wolno pani działać na w ł a s n ą rękę. Pro
szę nie ruszać się z Paryża. Czy ma pani pieniądze?
Skinęła głową.
- Na jakiś czas. Mieszkam...
- Wiem. Proszę nie zmieniać hotelu. Panu radzę wra
cać do siebie. Niewiele może pan tu pomóc. Poza... moral
nym wsparciem. I jeszcze jedno...
Spojrzała na niego z nadzieją.
- T a k ?
- Proszę nic nie dać po sobie poznać tym panienkom
z mieszkania przy Saint Augustin. Rozumiemy się?
- Chce p a n n a m dać do zrozumienia, że Tippi oraz
Ivette b ę d ą o b s e r w o w a n e ?
Nie odpowiedział.
- To są... sprawy operacyjne. Dziękuję za współpracę.
Wyszli trochę podniesieni na d u c h u . Nie d l a t e g o ,
że wyobrażali sobie natychmiastowy szturm na więzienie
Ryszarda. Raczej p o d b u d o w a n i s p o s o b e m przyjęcia i po
ważnym stosunkiem do z a g a d n i e n i a .
- Ciekawe, ile mają takich zniknięć rocznie? - wy
szeptał Richter już na ulicy.
Spojrzała na niego przez łzy.
- Jak myślisz, znajdą go?
Położył jej dłoń na ramieniu. Nie zamierzał pocieszać.
Nie sądził, by francuska policja zadziałała błyskawicznie.
Wiedział, że zniknięcia męża nie traktuje się tu zbyt poważ
nie. No i ta przysłowiowa biurokracja...
- Posłuchaj, jeśli zgarnęli go rzeczywiście ludzie zwią
zani z GIA, to z pewnością są od dawna infiltrowani przez
francuskie służby specjalne. Wszystkie rządy europejskie tak
robią. Pomaga też Interpol. I sieć wywiadu, kontrwywiadu...
diabli wiedzą kto jeszcze. Ten komisarz wydawał się nie
zwykle kompetentny. I nie musiał nam zdradzać szczegółów.
Mógł ci wmawiać, że Ryszard prysnął gdzieś z kochanką na
Baleary.
- Przecież bym w to nie uwierzyła! - stali na rogu, za
stanawiając się, co zrobić z rozpoczętym dniem.
- Nieważne, czy byś uwierzyła. Słuchaj, jesteś pewna,
że rodzina Auazich to Algierczycy? A nie na przykład Maro
kańczycy?
- Tak ich przedstawiła Marie. Wiesiu, dwadzieścia lat
temu na plantacji nic nas Ahmed nie obchodził. Wiedzieliś
my, że jest Arabem. I to wystarczało. Jego pochodzenie nie
miało dla n a s znaczenia. Akceptowaliśmy go. Nieważne,
czy Arab, Murzyn czy Chińczyk. Co robimy dalej?
- Pójdziemy coś zjeść.
- Nie jestem g ł o d n a . Może... powłóczymy się trochę
po Paryżu.
- Albo pojedziemy do mieszkania Augusta! - zawró
cił ją z przejścia. - Coś mnie w tym wszystkim niepokoi.
- C o ?
- A choćby to, że obie dziewczyny tak bezczelnie łżą.
Przy Saint Augustin nie było nikogo. Winda cuchnąca
gotowanymi porami zwiozła ich z powrotem na ulicę. Stali
przed ciastkarnią, z u p e ł n i e nie wiedząc, co robić dalej.
Richter pociągnął nosem.
- Ale pachnie! Spójrz! Mają tu moje ulubione kruche
ciasteczka z m a s ą orzechową. Wejdźmy!
Co miała robić. Znała to z autopsji. Ryszard też mie
wał n a p a d y łasuchowania. I nie p o m a g a ł a siła perswazji ani
wizja dodatkowych kilogramów.
Wewnątrz było urokliwie i pachniało wszystkimi przy
prawami, od indyjskich korzeni po imbir i wanilię z gorzkimi
migdałami włącznie. Za ladą ze szkła stała pulchna sprze
dawczyni w n i e n a g a n n i e czystym, białym fartuchu. Miała
ciepły, matczyny uśmiech i dołeczki w policzkach. Wygląda
ła jak reklama własnych wyrobów, których było w bród. Dwa
m a ł e stoliczki z krzesłami jak dla liliputów dopełniały w n ę -
trza-bombonierki.
Wybierali długo, sprzeczając się o nazwy.
- Podać kawkę? Malutką? - zachęcała właścicielka
z rozbrajającym uśmiechem. - M a m tu ekspres dla stałych
klientów.
Dorota zatrzymała się z talerzykiem w dłoni.
- Zna tu pani wszystkich? Mamy przyjaciela w tym
d o m u . August...
Klasnęła w pulchne dłonie.
- Monsieur
Auguste? Z piątego piętra? Mój najlepszy
klient!
Wiesiek wbił zęby w okrągłe ciastko z migdałem po
środku. Żuł chwilę, czując boski s m a k rozpływający się
w ustach.
- Dawno go pani widziała? - wykrztusił.
Dorota oparła się o kontuar.
- Nie możemy go zastać w domu. Byliśmy już kilka ra
zy. Dziś także. I telefon nie odpowiada.
S p r z e d a w c z y n i ściereczką z m i a t a ł a n i e w i d o c z n e
okruszki z lady. Zastanowiła się na m o m e n t .
- Rzeczywiście. Monsieur Auguste d a w n o już nie brał
rożków. Madame wie, tam mieszkają jeszcze dwie dziew
czyny... ale o n e nigdy niczego u mnie nie kupują. J e d n a jest
m o d e l k ą . Odwozi ją do d o m u b a r d z o przystojny facet.
Arab. Ma motocykl. Druga gdzieś pracuje. Często ją widuję
z właścicielami restauracji. Państwo wiedzą? Za g a r a ż e m ,
w bramie, jest restauracja marokańska. Dziewczyna spędza
tam dużo czasu. Może o n a coś wie o monsieur Auguste?
Prawda, że pyszne ciastka?
Wyszli, oblizując wargi.
- Niewiele się dowiedzieliśmy.
- Niewiele. Tylko tyle, że Augusta rzeczywiście nie ma
od d a w n a . Słuchaj, wracaj teraz do hotelu. Ja muszę coś za
łatwić. Dobrze?
Skinęła głową. Wiedziała, że nie będzie mógł po
święcić jej c a ł e g o dnia. Musiał mieć jakieś swoje sprawy.
Nie gniewała się.
- Dobrze, Wiesiu. Spotkamy się wieczorem.
Nie p o w i e d z i a ł a , że pojedzie t e r a z do Instytutu
Świata Arabskiego. Ani dlaczego to zrobi. Coś ją tam ciąg
nęło. Niczym m a g n e s .
Sekwana miała kolor herbaty z mlekiem. Szerokie
barki płynące z nurtem rzeki, mijając się, buczały. Załado
w a n e kontenerami, wyglądały niczym potężne cielska za
nurzone po szyję w niezbyt czystej wodzie. N a d Paryżem
rozpinało się szare niebo, z chmurkami poszarpanymi wiat
rem. Obrośnięte zielonym mchem kamienne o b r a m o w a n i a
rzeki oddawały cichy chlupot wody.
Dorota stała skulona i nieszczęśliwa. Od czasu do
czasu schylała się po mały kamyczek, który wrzucony pod
skakiwał, zostawiając drobny wir. Zastanawiała się, co robić.
Ze sobą, z życiem, z przyszłością. Wyjazd, który miał być, po
latach, przyjemnością, stał się nagle koszmarem. Niewyob
rażalnym horrorem niczym film z nocnego kina. Tylko że po
filmie m o ż n a napić się herbaty i pójść do łóżka. A r a n o
wszystko będzie jak było. Zniknięcie Ryszarda może trwać
i trwać. Dwadzieścia minut rozmawiała z Ireną, zanim ta
zrozumiała całą tragedię. A i tak do końca pytała z uporem:
- Dorota, czy ty się dobrze czujesz? - Jakby skarżąca
się na zły los wymyśliła tę c a ł ą historię, aby postraszyć
wspólniczkę. Albo wręcz z niej zakpić. Irena w końcu pojęła,
że nikt sobie z niej nie żartuje. Chciała nawet przylecieć.
- Nie możesz mi tu pomóc - tłumaczyła Dorota przez
łzy. - Siedź i pilnuj firmy. Jeśli moje wydatki okażą się zbyt
duże - odpracuję.
Ale Irena nie martwiła się o finanse. Tylko o przyja
ciółkę.
- Niech diabli w e z m ą forsę! - mruczała. - Po to jest!
Nie martw się. I nie zrób, b ł a g a m cię, niczego głupiego!
A właśnie coś przeraźliwie głupiego chodziło jej po
głowie. Coś tak idiotycznego, jak tylko m o ż n a sobie wyob
razić. W snach albo w powieści szpiegowskiej. Dorota nie
rozumiała, dlaczego coś ją ciągnie do tego dziwnego bu
dynku skupiającego świat islamu, świat zupełnie jej dotąd
obcy. Wspomnienie świętego starca nie d a w a ł o spokoju.
Czuła, że musi raz jeszcze z nim porozmawiać. Opowie
dzieć o tym, co ją spotkało. Pożalić się. Na cały świat. Nie
miała pojęcia, dlaczego właśnie tu, a nie na przykład pod
gotycką n a w ą Notre D a m e . Z jej chrześcijańskim Panem
Bogiem unoszącym się między mrokiem a światłem p a d a
jącym na wielkie filary prezbiterium. Z a n i o ł e m stróżem
o jednym lub dwóch skrzydłach trzepocącym się gdzieś
w górze, na tle rozet w kolorze królewskiej purpury. Albo
w Sainte Chapelle, gdzie ma się nieodparte wrażenie za
mknięcia wśród skrzydeł miliona motyli w kolorze błękitu,
czerwieni i zieleni pól.
Ale przyszła tu. Do budynku w kształcie mihrabu -
arabskiego balkonu o k r a t o w a n e g o delikatną siecią rzeźby.
W przestronnym holu nie było nikogo, jeśli nie liczyć trzech
zakwefionych kobiet. Białe tułuby z siateczką w miejscu oczu.
Relikt przeszłości czy przyszłość świata? Stały oparte plecami
o lśniący m a r m u r niczym nieruchome rzeźby. Na co czekały?
Mały chłopczyk w białym zawoju, o dziecinnych, bo
sych, różowych stopkach, dał znak skinieniem dłoni. Tułuby
oderwały się od ściany, ruszając truchtem. Dorota bez na
mysłu poszła za nimi. Nikt jej nie odganiał, nikt nie odpę
dzał. Szły korytarzem do schodów wiodących w dół. Poznała
salę oświetloną rozproszonym blaskiem płynącym z ze
wnątrz. I podest, na którym stał fotel. Trzy kobiety uklękły,
dotykając czołami barwnego dywanu. Zastygły tak bez naj
mniejszego ruchu. Tylko podeszwy sandałów starte od pa
ryskich bruków, wąskie i zszarzałe, przypominały, że to nie
posągi, lecz ludzkie istoty. Dorota usiadła po turecku. Była
pewna, że zaraz nadejdzie święty mąż. Ale nic się nie dzia
ło. Mijały minuty, a fotel wciąż pozostawał pusty. Nagle po
czuła na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciła się z lękiem.
- Proszę ze m n ą - powiedział anioł stróż bez skrzyd
ła. Jego uduchowiona twarz wyrażała s a m o piękno. I sło
dycz. I łagodność. Był mężczyzną o wybitnej urodzie, choć
czarne brwi zrośnięte u nasady nosa przekreślały nieskazi
telny rysunek czoła. Biała, misternie upięta chusta posze
rzała lekko twarz, czyniąc z niej rysunek wręcz doskonały.
Miał prosty nos i miękkie, nieco kobiece usta.
- Kim p a n jest? - wyszeptała, czując, jak jej serce
kołacze. - Ja się chciałam spotkać z... - z trudem przypo
minała sobie imię starca.
- Z muftim H a s a n e m ben Halilem? - głos anioła miał
nieco zbyt wysokie brzmienie. Lepiej by było, gdyby mówił
barytonem.
Skinęła głową.
- Tak. M a m sprawę. M a m kłopot.
- Wiem. Chodź ze m n ą . I nie bój się. W tym świętym
miejscu nikomu nic nie grozi.
„Skąd wie?" - kołatało się w głowie Doroty. „Skąd
wie? Czyżby Jusuf? On mnie tu zobaczył? Muszę im o p o
wiedzieć o Ryszardzie. Niech p o m o g ą ! Niech coś zrobią!
Jeśli są winni..."
Dała się prowadzić niczym jagnię na rzeź. Ani przez
chwilę nie podejrzewała, by ten piękny mężczyzna mógł
nagle wyrwać zza pazuchy damasceński miecz i odciąć nie
wiernej głowę. Szła, nie pamiętając drogi. Pomiędzy ażuro
wymi ścianami ścigały ją dziesiątki oczu. Zakwefione postacie
przemykały t a m i z powrotem w jakimś dziwnym, opęta
nym tańcu. Przemierzała sale i zielone oazy. Ciągle w dół.
Niczym na d n o świata. W ostatnim pokoju, niewiele więk
szym od hotelowego, ale urządzonym z widocznym zbytkiem,
czarnobrewy anioł wskazał niski puf wytłaczany czerwienią
i złotem.
- Poczekaj. Napij się lemoniady. Odpocznij.
I zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Dorota potrząsnęła głową. Zbudziła się z dziwnego
snu. S a m a w wybitym dywanami pomieszczeniu. Na stoli
ku ze szklanym blatem stał kryształowy dzbanek i wysoka
szklanka. Żółty płyn przypominał sok pomarańczowy wy
ciśnięty ze świeżych owoców. Poczuła silne pragnienie. Tak
silne, że bez zastanowienia napełniła szklankę. Miał smak
owoców m a n g o z dodatkiem fig. I odrobiny k a r d a m o n u .
Piła z rozkoszą, czując, jak umysł jaśnieje, lecz dłonie i stopy
drętwieją. Miała uczucie szczęścia. Prawdziwej nirwany. Ni
gdy i nigdzie dotąd nie doznała takich wrażeń. Strach minął,
czas przestał mieć z n a c z e n i e . Z a p a d a ł a w odrętwienie.
A może sen. Kobieta, która nadeszła, była u b r a n a w błękit
ną szatę h a f t o w a n ą srebrem. Z jej h e b a n o w y c h włosów
spływała zasłona niczym utkana z mgły. Miała rysy M a d o n
ny z ołtarza w kościele Mariackim. I tak s a m o złożone dłonie.
- Jestem Beseba. Córka świętego męża. Dobrze się
czujesz?
- Wspa... niale - wyszeptała D o r o t a w p a t r z o n a
w migdałowe oczy rozmówczyni. Kobieta nie była m ł o d a .
Ciężkie powieki zdradzały wiek. Mimo m o c n e g o makijażu.
- Mój mąż zniknął.
- Nikt nigdy nie znika - uśmiechnęła się. - Mężowie
są po to, by bronić rodziny. Kraju. Religii.
- Twojej czy... mojej? - słowa wychodziły z gardła
z niejakim trudem. Dorota sięgnęła po szklankę. Ale Bese
ba o d s u n ę ł a dzban. Klasnęła w dłonie. Pojawił się kolejny
mały chłopiec o różowych bosych piętach. Przyniósł tacę
z kawą w maleńkich czarkach. I puchar czystej wody. Do
rota piła, oblizując usta. Czuła w żołądku dziwny niepokój.
I suchość gardła. Jakby nagle zabrakło jej śliny.
Beseba cierpliwie czekała. W końcu podniosła obie
dłonie. Były po wewnętrznej stronie p o m a l o w a n e jakąś far
bą lub wywarem z roślin. Jej paznokcie w kolorze karma-
zynu pobłyskiwały. Sześć lub osiem cieniutkich bransolet
leciutko podzwaniało na przegubie.
- Twój mąż jest potrzebny. Nie odmówił naszej prośbie.
Włos mu z głowy nie spadnie, jeśli nie skontaktujesz się z po
licją. Francuska policja to banda głupców. Niczego nie rozu
mieją. I nic im się nie uda. Mogą rozbić jedno gniazdo ptaka.
Ale na jego miejsce pojawi się siedem innych - mówiła
m o n o t o n n i e z lekkim chrapliwym akcentem. - Rozumiesz?
- Tak. M a m nie mówić policji. Kiedy on wróci? Mój
mąż?
Błękitna podniosła się.
- Dostaniesz wiadomość. Dziś albo jutro. Albo za
trzy dni. Czekaj. My też czekamy. Wierzymy, że sprawiedli
wość zwycięży.
- Jusuf... on jest z wami?
Kobieta zacisnęła wargi. Dłonie ukryła w rękawach.
- Jest z doliny. Rozumiesz? Tam jest „Ogród Alla
cha". Pustynia. Allach stworzył ją dla siebie, by móc się prze
c h a d z a ć w spokoju. Ale są tacy, którzy zakłócają nasz
spokój. I u d e r z a j ą w n a s z ą świętą w i a r ę . Zginą. Z g i n ą
wszyscy. Prorok powiedział: bramy pustyni tak jak bramy
snów nigdy się nie zamykają. Zapamiętaj to. A teraz idź.
I czekaj. I czekaj, jak każe Bóg. Kobieta ma czekać.
- Na powrót mojego męża? - Dorota potarła spo
cone czoło. Bolała ją głowa i wciąż czuła suchość w ustach.
- Na wszystko. Rolą kobiety jest czekać. Jak wadi - wy
schłe koryto potoku. Odejdź. I więcej tu nie przychodź.
- Ale ja chciałam...
Beseba ścisnęła jej ramię do bólu.
- Nieważne, co chcesz. Jesteś tylko ziarenkiem pias
ku, który tworzy pustynię. Ziarenko nie ma nic do powie
dzenia. Nic.
Zniknęła za drzwiami ukrytymi w tapecie. Mały chłop
czyk podał Dorocie dłoń.
- Chodź. Jesteś n a s a r a . Nic tu po tobie.
Ruszyła, czując, że nogi ma jak z waty. Zatoczyła się,
ale malec chwycił ją wpół.
- Co mi jest? - mrugała powiekami.
- To nic. Przejdzie. Teraz oddychaj głęboko.
Szli w górę. A potem przez patio, gdzie z fontanny
unosił się orzeźwiający w o d n y pył. Jeszcze pół minuty
i znalazła się w chłodnym holu pełnym turystów mówiących
różnymi językami.
- Wie p a n , co lubią wielbłądy? - usłyszała głos prze
wodniczki. Nie była, nią Tippi, lecz m a ł a blondynka z du-
żym biustem. - Mielone łupiny orzeszków ziemnych zmie
szane z oliwą.
Wysoki, ciemnoskóry mężczyzna wskazał Dorocie
drzwi. Pamiętała go. Nazywał się Selim. Nie poznał jej lub
udał, że nie poznaje. Wyszła na chwiejnych nogach. Niebo
nad miastem miało kolor spranej koszuli. W niczym nieprzy-
pominającej sukni tej dziwnej kobiety. Rzeka płynęła szara
i pomarszczona. Nad głową, wysoko, przelatywał samolot.
- Czy to na p e w n o dwudziesty wiek? - wyszeptała,
grzebiąc w torebce. Znalazła chustkę, by wytrzeć łzawiące
oczy. - Czy to koniec dwudziestego wieku?
Do hotelu d o t a r ł a późno i b a r d z o g ł o d n a . Czuła
ucisk w uszach jak przy wjeździe kolejką linową. Przełyka
nie śliny niewiele p o m a g a ł o . W pokoju Wieśka nie było ni
kogo. Telefon w mieszkaniu Augusta wciąż milczał. Położyła
się na tapczanie, połknąwszy uprzednio proszek. Ale sen
nie nadchodził. Za to napływały obrazy: suchego piasku,
skalistych głów w kolorze ochry i czystego, świetlistego nie
ba. Nie zdawała sobie sprawy, czy są to refleksy niegdyś
obejrzanych filmów, slajdów czy fatamorgana spowodowa
na zmęczeniem. Na przeciwległej ścianie, gdzie nie sięgało
światło sączące się przez żaluzje, migały kolorowe koła ob
racające się niczym żarna mielące świetliste punkciki. Mia
ła zamknięte oczy, ale to niczemu nie przeszkadzało.
- Mielone łupiny orzeszków ziemnych zmieszane z oli
wą - mamrotała, przekręcając się na wznak. - Kto to lubi?
Obudziło ją uporczywe pukanie. Potem ktoś walnął
pięścią w drzwi. Chciała wrzasnąć, że już idzie, ale gardło
miała suche.
Zwlokła się otworzyć.
- Co z t o b ą ? - Teresa Lipowska potrząsała jej nagim
ramieniem. - Śpisz?
- No... już nie... - wychrypiała.
Teresa nie spuszczała z niej oka.
- Piłaś?
- Co? - zdziwiła się Dorota.
- Upiłaś się? Masz kaca? - Lipowska p o m o g ł a jej
usiąść w fotelu.
- Nie. Chodzi ci o alkohol? Nie.
- Wyglądasz jak po solidnej balandze. Takiej, jaką
urządziliśmy na odjezdnym. W winnicy Poterelów. Pamiętasz?
Dorota skinęła głową.
- Chyba mi czegoś dosypali do lemoniady - potrząs
nęła włosami. - Czuję się jak po ciężkiej chorobie. Albo nar
kotyku.
- Kto? Kto ci dosypał?
Dorota w s t a ł a . Przeszła do łazienki obmyć twarz
w zimnej wodzie. Pomogło.
- Byłam tam. U Arabów - powiedziała, wycierając czo
ło. Krople wody spływały na szyję. Ręcznik zamarł w jej ręku.
- Gdzie? Dorota, albo powiesz mi wszystko, albo
wychodzę!
Teresa wyglądała na zmartwioną. Ale o n a zawsze
tak wyglądała. Jej włosy o p a d a ł y na twarz. Wymykały się
spod dziesiątków spinek i klamerek. Była blada, bez maki
jażu. I wyglądała starzej niż powinna. Typowa kobieta bez
krzty wdzięku.
- Nie m a m o czym, Tereniu - odparła Dorota, kła
dąc głowę na oparciu fotela. - Nie wiem, co robić. Byliśmy
z Wieśkiem na policji...
- Wiem. Telefonował do nas. Powiadomił też Piotra.
Staszek ze m n ą nie przyjechał, musi być w księgarni. Nie
możemy jej z a m k n ą ć . Rozumiesz?
- Naturalnie. Musicie z czegoś żyć. Jestem ci wdzięcz
na, Tereniu. Bo czuję się strasznie samotna. I okropnie się bo
ję... - łzy jak groch sypały się z jej oczu. Zachłysnęła się nimi.
Teresa uklękła obok fotela. Gładziła jej ręce. Pocie
szała.
- Nie powinnaś się bać. To najgorsze. I nie pozwól,
żeby fantazja zjadła ci rozum. Nie kręć filmów na t e m a t Ry
szarda. Nie wyobrażaj go sobie martwego. Nie wolno. Jak
długo jest nadzieja, trzeba wierzyć.
- Łatwo mówić - westchnęła, ocierając palcami łzy.
Wstała odszukać z a p a s chusteczek. Teresa podniosła się
z klęczek.
- Nie możemy ci p o m ó c finansowo - powiedziała ci
cho. - Piotr może. I chyba Richter. Rozumiesz?
Dorota objęła jej pochyloną głowę.
- Nie trzeba. M a m w a ż n e karty kredytowe. Nikt nie
musi pożyczać n a m pieniędzy. Mnie się ostatnio nieźle po
wodzi. No, nie chcę zapeszać, ale ta firma, którą prowadzę
razem z przyjaciółką, dobrze, odpukać, prosperuje.
- To ktoś z naszej paczki?
Dorota potrząsnęła włosami. Spokój d u c h a p o m a ł u
wracał.
- Nie. Irenę p o z n a ł a m później. Studiowała zarzą
dzanie i bankowość. S a m o t n a , m ą d r a i bez kompleksów.
I, co najważniejsze, lojalna. Ale - roześmiała się cichutko
- nie ma pojęcia, że s z a m p a n , w którym zupełnie nie ma
likieru, nazywa się extra-dry lub brut!
Teresa też się uśmiechnęła.
- Pamiętasz jeszcze nauki starego Felipe? - Blanc de
Blanc wytwarza się tylko z białej winorośli, moje dzieci.
C h a m p a g n e Rose otrzymujemy przez d o d a n i e odrobiny wi
na czerwonego, ale... ale co, pamiętasz?
- Ale wytworzonego również na terenie Szampanii!
- odpowiedziała jak uczeń na egzaminie.
- No widzisz. Tyle lat, a my o b u d z o n e w środku no
cy możemy recytować, ile razy dziennie trzeba w piwnicach
obracać butelki!
- Tylko że świat już jest inny. Coś się stało przez te
dwadzieścia lat.
D o r o t a wyciągnęła nogi. Przez żaluzje w p a d a ł y
ukośne cienie. Nie chciało jej się ruszać z fotela.
- W Polsce? Myślisz o Polsce?
- O Francji też. Słyszałaś, że ktoś kradnie krzewy?
- Co robi? - Teresa przysiadła na tapczanie. Z osłu
pieniem wpatrywała się w Dorotę.
- Tam, w winnicy Poterelów. Facet z psem, wygląda
jący niczym najemnik z Afganistanu, mówił, że ktoś kradnie
krzewy. Nie tylko w Szampanii. Także na południu.
- Po co? - zdziwiła się. - Przecież szczepy można kupić.
Dorota wzruszyła ramionami.
- Po co wydawać forsę, skoro m o ż n a ukraść! O tym
mówię. Świat się zmienił. Pełno w nim ludzi bez zasad. Nie
k r a d n ą z biedy. Tylko dlatego, że chcą. M a m nadzieję, że
niejeden złodziej natknie się na gniazdo czarnej wdowy!
Teresą wstrząsnął dreszcz.
- Pamiętam, jak baliśmy się tych cholernych pają
ków. A najbardziej straszył nas mały Ahmed. Mówił, że są
lata dobrych plonów i mnóstwa pająków i lata złe, ale bez
pieczne. Tak n a p r a w d ę tylko raz widziałam czarną wdowę.
Kiedy Elka narobiła wrzasku. Stary Felipe przybiegł z łopa
tą. Zatłukł pająka i zniszczył gniazdo. Ale wszyscy umierali
ze strachu.
Dorota kiwała głową.
- Ja się na to świństwo nie natknęłam. Słyszałam jed
nak, że na południu robotnicy strasznie się bali. Wierzysz, że
czarna wdowa zabija?
Teresa położyła się na wznak. Jej kolana sterczały
spod nieco zbyt krótkiej sukienki. W połowie uda widać by
ło w rajstopach dziurę zaszytą na okrętkę.
- To nie jest kwestia wiary. Tylko trucizny. Poterelowie
mieli szczepionkę. Wszyscy w winnicach je mają.
- Wiesiek też? Tam, w Pirenejach?
Teresa nie odezwała się. Paznokciem skrobała jakąś
starą p l a m ę na narzucie.
- Tam jest zimniej. Nie ma pająków. Wiesz... on ja
koś od nas odstał. Nie lubi rodaków. Ma uraz.
- Dlaczego? Jak sądzisz? - Dorota poczuła, jak mi
ja ból głowy. N a d okiem krew nie pulsuje, wraca niewraż-
liwość na światło.
- Podobno miał jakąś niemiłą przygodę. Po tym, kie
dy uruchamialiśmy z Paryża pomoc dla was. Myślę o tej cię
żarówce z darami, która pojechała nie tam, gdzie trzeba.
- To stare dzieje, Tereniu. Nie powinien się tak przej
mować. Kawa i czekolada dotarły do innych potrzebujących.
W stanie wojennym nie takie cuda się zdarzały.
Teresa usiadła. Jej włosy przypominały zakończenie
miotły, jaką sprząta się polepę po pracy. Przed rozłożeniem
na niej śpiworów i materacy. Jak t a m , w Epernay. Dwa
dzieścia lat t e m u .
- Wiesiek był wściekły. Twierdził, że dary gdzieś zgi
nęły, nasi nie dopilnowali... cholery można dostać. Czepiał
się Augusta.
Dorota wzruszyła ramionami.
- Nie wracajmy do tego. Wiesiek nie ma nikogo?
- Myślisz o kobiecie? Miał liczne i głośne r o m a n s e .
Kiedy studiował prawo na Sorbonie. Brunetki, blondynki,
Francuzki, Egipcjanki. Podobno nawet Jagoda...
- Była żona Piotra?
- Tak. Ale to plotka. Na stałe ż a d n a przy nim nie za
c u m o w a ł a . Przystojny jest, prawda?
- Tak. Dobrze się prezentuje. Jak my wszyscy.
Teresa prychnęła niczym rozzłoszczona kotka.
- My? Wszyscy? Spójrz na mnie! Dziesięć lat m a m tę
kieckę! Nie kupiłam sobie kosmetyków od czasów prezy
d e n t a Mitterranda. N a m z trudem starcza na czynsz, świat-
ło i sobotnią gazetę. Nie m a m y telewizora ani pralki. Nic.
Po tylu latach...
Dorota nie śmiała podnieść wzroku.
- Mówiłaś, że August...
- Tak. Gdyby nie on, mieszkalibyśmy pod Pont-Neuf.
Staś zupełnie się zatracił. I niewiele do niego dociera. Ca
ły dzień siedziałby w fotelu z wyrwaną sprężyną i czytał
Kafkę w oryginale. August chciał go wciągnąć do jakiejś
sprawy...
Dorota z a m a c h a ł a dłońmi.
- Nie ważcie się współpracować z Guciem! Zostaw
Staszka w spokoju. Przynajmniej nie zniknie jak... oni obaj:
August i Ryś! Ta cała afera d i a m e n t o w a , w którą zamiesza
ny jest najwyraźniej nasz Mynheer Peeperkorn i madame
Theodora, d o p r o w a d z ą ich do jednego miejsca: więzienia
o zaostrzonym rygorze! Murzyn mądrze mówił...
- Murzyn? - zdumiała się Teresa. - Jaki Murzyn?
- Komisarz z „szóstki". Nazywa się Abbé Paupin. Jest
czarny i okropnie mądry. Wie wszystko o przemycie kamie
ni z Holandii. Sprzedają diamenty w Marsylii i kupują broń.
- Kto?
- GIA. Islamiści algierscy. Terroryści. Ci, co wysadzili
stację metra w Paryżu. I mają swoje komórki w całej Euro
pie. August jest na p e w n o z a m i e s z a n y w ten przemyt.
Z A m s t e r d a m u albo z Antwerpii. Zamieszane są też jego
współlokatorki. W tym jedna modelka. Nie wiem, czy Gu
cio z nią sypia.
- Nie - o d p a r ł a Teresa. - Sypia ze m n ą .
Jeszcze długo po wyjściu Teresy Dorota nie mogła
przyjść do siebie. „Jak to się wszystko poplątało! Nie ci męż
czyźni, nie te kobiety! August z Teresą? Świat się wali i pora
umierać! August, choć miły i opiekuńczy, nigdy nie przypo-
minał Apolla z Bellac. Miał jednak spore powodzenie. I ten
szczególny rodzaj męskiego wdzięku, który pociąga kobiety
młode i piękne. Ja s a m a miałam do niego stosunek ambi
walentny: uwielbiałam jego bezustanną adorację, ale nigdy
nie poszłabym z nim do łóżka. Z Augustem? Nie, to nie
możliwe! Był na każde zawołanie, to prawda. Organizował
nasze szaleństwa w sposób perfekcyjny. Ale z kim wtedy sy
piał? Dwadzieścia lat temu? Na Boga, nie wiem!"
Richter wyciągnął ją dopiero wieczorem. Przyszli ra
zem z Piotrem i Nicole. Wyglądali na zmartwionych i lekko
wstawionych.
- Idziemy na kolację! - oświadczyli twardo. - Masz
być gotowa za dziesięć minut.
- Dobrze. Jestem głodna. Nic od r a n a nie jadłam.
Była Teresa.
Nicole została z Dorotą. Usiadła w fotelu, rozgląda
jąc się z niedowierzaniem.
- Są jeszcze w Paryżu takie hotele?
- Znam o wiele gorsze - wymruczała Dorota, wkle
pując krem. Była blada. Podkrążone oczy postarzały twarz.
- Wiesz, czego modelki używają pod oczy? Maści na
hemoroidy.
Dorota parsknęła śmiechem.
- Żartujesz?
- Nie. Fantastycznie ściąga skórę. Znikają wszystkie
zbyteczne podpuchnięcia. Słuchaj, nie chciałam mówić przy
mężczyznach... ale czy ty wiesz, że Ivette sypie w śledztwie?
Takie pogłoski chodzą w naszym światku. Już parę osób po
licja przesłuchała.
- W jakiej sprawie?
- Przemytu brylantów. A raczej diamentów. Z An
twerpii do Francji. Podobno s p r z e d a w a n o je nawet podczas
pokazów mody! Na lewo. Świat się kończy! Nigdy dotąd
ż a d n a dziewczyna na wybiegu nie odważyłaby się na coś
podobnego. My przecież znamy wszystkie najbogatsze klient
ki. Także te z szejkanatów.
- Rozumiem, że chciały zarobić. Ale kto im te kamie
nie dostarczał?
- Tacy... różni dostawcy. Zawsze się kręcą wokół do
mów mody. Była już afera z prostytutkami, teraz z d i a m e n
tami. U n a s też... jedna dziewczyna h a n d l o w a ł a . Piękna
Algierka. Zjawiskowa. Wiesz, wśród nas panuje spore bez
robocie, dziewczyny chcą się utrzymać na wybiegu jak długo
się da. Ale przychodzą coraz młodsze. Już szesnastolatki.
Taka była Baisza.
- I co? Siedzi?
- Nie wiem. Zniknęła. Podobno jej rodzina to prze
mytnicy. Broni. Kupują ją w Chinach i sprzedają, nie uwie
rzysz, do Iranu, Libanu, Algieru. Pieniądze są z kamieni.
- Skąd są te... diamenty? Z kradzieży?
- Mówią, że z Rosji. Też działa przemyt. Jak kokaina.
Mój świat to nie pensjonarki z Sacre Coeur. Twarde, zdecy
d o w a n e na wszystko dziewczyny. Każdy sposób jest dobry.
Każde świństwo. Walczą jak tygrysice. Szczególnie o finał
pokazu.
- Jest taki ważny? - Dorota podniosła żaluzje. Na ze
wnątrz był mrok. Chłodne powietrze wtargnęło do środka.
- Naturalnie! To przeważnie suknia ślubna albo na
wielki bal. I prezentacja z szefem. Takie zdjęcia idą na
okładki. A twarz z okładki to pieniądze. Duże pieniądze.
Coraz większe. Zastanawiam się, czy się nie wycofać.
- Ty? - Dorota spojrzała na dziewczynę. Jej świetlis
ta twarz miała w sobie coś z anioła i coś z s a m e g o d n a pie
kieł. - Dlaczego?
- Bo m a m już dwadzieścia osiem lat. I chciałabym...
chciałabym...
Dorota podeszła do fotela. W ciemnej sukni wyglą
dała smukło.
- Zapnij mi zamek, dobrze? Chcesz wyjść za mąż, tak?
Nicole mocowała się z suwakiem.
- Musisz go zmienić. Źle chodzi. Tak, chcę wyjść za
mąż. Tylko Piotr o tym nie wie.
- To niech się dowie! - Dorota wkładała żółty żakiet.
- Powiedz mu. Sam się nigdy nie domyśli.
Nicole podeszła do okna. Na niebotycznych obca
sach chwiała się niczym trzcina na wietrze.
- Nie m o g ę . To delikatny problem. On wciąż ma ja
kiś uraz po wyjeździe byłej żony. Znałaś ją?
- T a k . Co prawda, nie należała do naszej paczki... no,
nie studiowała na uniwersytecie. Ale była ciekawą osobo
wością. I miała ogromny wpływ na Piotra. Zbyt duży. Wie
rząca i praktykująca. Nieprzejednana w sprawach wiary.
Wręcz fanatyczna. Ale Piotra fascynowała. Dziś powiedziała
bym o niej: integrystka. Albo lepiej - fundamentalistka.
- Piotr lubił kobiety zaborcze? - Nicole przesunęła
dłonią po włosach upiętych misternie na czubku głowy.
- Nie wiem, czy wszystkie. O n a taka była.
Kolacja w jednym z tych miłych lokalików w Dzielni
cy Łacińskiej upłynęła w atmosferze co najmniej przyjaznej.
Obaj p a n o w i e zamawiali trunki, wykazując się o g r o m n ą
ich znajomością.
- Już zawsze będziemy niewolnikami dobrych rocz
ników win, co, Dorotko?
Uśmiechnęła się. W chwilę potem zmartwiała. W wą
ski m przejściu pomiędzy schodkami a balustradą ozdobioną
rzeźbą podtrzymującą lampę, o kilka zaledwie stolików dalej,
stała Tippi, żując gumę. Jej wzrok wbił się w twarz Nicole. Ru
szyła, nie bacząc, że czarna wypchana torba obija siedzącym
plecy. Stanęła na rozstawionych nogach, w tym swoim skó
rzanym mini, nawet niezakrywającym majtek, i wysyczała:
- Nic w a m nie przyjdzie z d o n o s ó w na policję!
- Kto to jest? - zdziwił się Wiesiek. Ale u w a ż n i e
obejrzał dziewczynę od stóp do głów.
- Tippi Blanche. Mieszka z Augustem. - Dorota wsta
ła. - Może ty coś wiesz o Rysiu? Moim mężu?
Tippi z hałasem odsunęła jedno z krzeseł. Siadła okra
kiem, wpatrując się wciąż w bladą Nicole niczym wąż w spa
raliżowanego kurczaka.
- Jeśli nie odczepicie się, organizacja w a s zniszczy.
Ja to mówię!
- Jaka organizacja? - Richter położył dłoń na jej ko
lanie obciągniętym czarnymi rajstopami. Nie o d s u n ę ł a się.
Jej zęby błyszczały w na wpół rozchylonych ustach.
- GIA. To, że wsadzili Ivette, nic nie znaczy, merde!
Jedna mniej, jedna więcej. Rien. Ale Augusta nie pozwolę
zniszczyć, rozumiecie? - wysyczała, ani na chwilę nie prze
stając żuć gumy. Balonowej. Pękała między krwistymi warga
mi z cichutkim trzaskiem. - August ma się dobrze. Schowany,
że mysz go nie znajdzie. Ale potrzebujemy forsy... ty mi ją
dasz! - jej palec wycelowany był w kremową koszulę Piotra.
- Trzysta tysięcy na pokrycie kosztów!
- Jakich?
- Gdybym to wiedziała, nie byłoby żadnych kosztów!
- bąbel gumy pękł między zębami.
Ale Piotra nie tak łatwo było zastraszyć.
- W porządku. Trzysta tysięcy franków dla n a s z e g o
przyjaciela Gucia. Daj na to jakieś zabezpieczenie. Bo ja
wiem... diamenty albo najlepiej... „Kometę Halleya". Wiesz,
co to jest?
- Nie.
- Największy opal świata. C e n a wywoławcza sie
d e m s e t siedemdziesiąt siedem tysięcy. Dolarów, oczywiście.
- Merde,
nie pieprz... - chciała wstać, ale obaj męż
czyźni przytrzymali ją siłą.
- Nikt cię tu nie zapraszał, dziecino. Ale skoro już
przyszłaś, mademoiselle Blanche, to wysłuchaj, co ci m a m y
do powiedzenia.
- Merde,
nie będę...
- A l e ż będziesz... - Piotr najwyraźniej dobrze się bawił.
- Więc ta „Kometa Halleya" ma niezwykle rzadko spotykany ko
lor: czerni z błękitnym i pomarańczowym pobłyskiem, co - jak
twierdzą znawcy - sprawia wrażenie iskier w kocich oczach...
- Merde,
ktoś na mnie czeka! - wysapała. Cała jej
agresywność nagle prysła. Niczym bąbel gumy do żucia. - Lu
dzie, oni mi d a d z ą popalić...
- Kto? Twoi przyjaciele z GIA? Terroryści poszukiwani
przez wszystkie policje Europy? Chcesz nas zastraszyć tylko
dlatego, że biedny August, idiota, przyjął cię na mieszkanie?
- Wiesiek ściskał jej udo, aż się skrzywiła z bólu. - Zapamię
taj sobie, m a ł a . Z Polakami trzeba uważać...
- Zabiją mnie.
- I bardzo dobrze! - wrzasnęła Dorota. - Powinniś
cie wszyscy zniknąć z powierzchni ziemi! Za to, że w biały
dzień porywacie ludzi!
- Cicho, usiądź! - uspokajał ją Piotr. - Ją tu ktoś
przysłał. Kto?
Tippi wyjęła g u m ę z ust. Bez niej wydawała się cał
kowicie b e z b r o n n a .
- Przywódca. Jusuf...
- Jusuf Auazi? Tak? - Dorota trzęsła się ze złości. - Cho
lerna rodzinka! A tacy byli przyjacielscy tam, w Epernay! Dali
n a m nawet na drogę orzechowe ciasteczka...
Tippi wybałuszyła oczy.
- Jakie ciasteczka, ty idiotko! W tej paczce nie było
chałwy ani waszej pieprzonej „Komety Halleya", tylko dia
menty Alorsy.
- Co to jest? - Dorota ciężko oddychała.
- Firma. Rosyjski producent diamentów. Sprzedaje
swój towar na lewo. Wolą to niż obowiązkową korporację.
Byliście przemytnikami, wioząc je swoją „jajecznicą"!
Wiesiek puścił udo dziewczyny. Sięgnął po kieliszek.
Na jego ustach igrał wesoły uśmieszek.
- Napijmy się, kochani rodacy! A ty, mała, powiedz
swoim, że nie należy zadzierać z Polakami. Bo to dzielny na
ród. Zrozumiałaś? A co do Augusta... nie wierzę w ani jedno
twoje słowo! W coś go może wplątaliście. Ale nie jest z wa
mi! Jeśli go jednak spotkasz, nie zapomnij mu powiedzieć, że
„Mynheer Peeperkorn z podniesionym kołnierzem płaszcza,
położywszy kapelusz na ziemi, pił porto, wychylając raz po
raz srebrny kubek z monogramem". Zapamiętałaś?
Tippi stała z otwartymi ustami. Kilka razy oblizała
wargi.
- To... jakieś hasło? August zrozumie?
- O, tak! - powiedziała Dorota z namysłem. - Dodaj
jeszcze, że „madame C h a u c h a t śmiała się z papierosem
w ustach, tak że jej tatarskie oczy prawie się mrużyły...",
Tippi zmarszczyła brwi. Odchodząc, odwróciła głowę.
- Powiem mu. Jak go spotkam. Słowo w słowo!
- Ludzie! - westchnął Piotr, unosząc w g ó r ę kieli
szek. - Na co n a m przyszło, cher monsieur M a n n !
- Słuchaj - powiedział Richter, gdy wróciwszy do ho
telu, zasiedli w jego apartamencie. - Sprawa się komplikuje
Dorota czuła w głowie alkoholowy szum. Miała ocho-
tę na jeszcze jeden kieliszek wytrawnego veuve mussat. Ob-
lizywała usta, wpatrzona w akwarelę wiszącą nad barkiem.
O b r a z przedstawiał sielsko-anielski pejzaż chyba z okolic
Dol-de-Bretagne.
- C a ł e moje życie się skomplikowało. Chyba pójdę
do siebie - wymruczała, wstając z fotela. - Chcesz wrócić
do d o m u , prawda?
Nie odpowiedział od razu. Nie chciał kłamać. Nigdy
t e g o nie robił.
- Tak. Niestety, nie m o g ę ci w niczym pomóc.
- Wiem. I rozumiem.
Potrząsnął głową. J e g o dłoń zacisnęła się na plu
szowej poduszce.
- Nie sądzę, żebyś n a p r a w d ę rozumiała. Chcę ci ja
koś pomóc. Bardzo was lubię. Ciebie i Ryszarda. Ale przez
te lata trochę odstałem...
- Od polskiej mentalności? N o n s e n s ! To, co powie
działeś tej małej terrorystce, świadczy o czymś wręcz prze
ciwnym.
- Tylko słowa, Dorotko. Echa dawnych dni. Dziś mie
szkam wśród ludzi bardziej na luzie. Oni nie roztrząsają
każdego zdania. Każdego znaczenia. Nie międlą problemów,
których nie ma. Nie wymyślają przeszkód nie do p o k o n a n i a .
Nie wywracają wszystkiego podszewką do góry. - Wstał.
Chodził z kąta w kąt, wymachując dłońmi. - Wiem, że znik
nięcie Ryszarda to całkiem co innego, ale... tym się musi
zająć policja. Ludzie profesjonalni. Nie Piotr, Staszek czy
Teresa. August zawsze był szalony. Wcale mnie nie dziwi
fakt, że przekroczył granice prawa...
- Nic nie wiemy o Auguście! - zaprotestowała.
- A dziewczyna? Z g u m ą balonową?
- Tippi? Wydaje się jej, że go zna. Ale Augusta nikt
nie zna. Nawet ja.
Richter znów usiadł. Położył głowę na oparciu kana
py. Obicie miało dziwny, zielonkawy kolor. I plamy po ja
kichś bachanaliach.
- C h c ę wrócić do d o m u . Tam wszystko jest jasne
i proste. Wybacz.
Podeszła do drzwi.
- Wybaczam. N a p r a w d ę . S a m a doskonale wiem, że
ani ty, ani Piotr, nie wspominając o Staszkach, nie jesteście
mi w stanie p o m ó c . Może Murzyn. Ale też nie jestem t e g o
p e w n a . Sprawa wymknęła się spod kontroli. Wszystkich.
Jeśli ktoś coś może, to... oni.
- Kto? Terroryści?
- Ich duchowy przywódca. Mufti H a s a n ben Halil.
Zamknął oczy. Nie wiedziała, czy słucha, czy już śpi.
Wyszła na korytarz, ostrożnie zamykając za s o b ą drzwi. By
ła dziwnie spokojna. Prawie pogodzona z losem. Ani jedna
łza nie spłynęła po policzku. Zdawała sobie sprawę, że czas
pracuje na jej niekorzyść. I że nikt nie może nic zrobić. Nikt
z przyjaciół. O dziwo, zasnęła natychmiast i nie śnił jej się
żaden anioł. Nawet ten z jednym skrzydłem. N a s t ę p n e g o
dnia wstała spokojna, chłodnym umysłem analizując sytu
ację. „Ktoś się odezwie. Tak mówiła córka świętego męża
w arabskim centrum. Zrobię wszystko, czego zażądają. Jeś
li tylko będzie choć cień nadziei na ocalenie Rysia. Bo tak
n a p r a w d ę - tylko on się liczy".
W recepcji czekały na nią dwie wiadomości. J e d n a
dobra, druga zła.
- Monsieur
Richter wyjechał. Zostawił list.
- Tak, wiem.
- I jest jeszcze drugi. W szarej kopercie.
Wzięła oba, ważąc je w ręku. Ten w szarej wydał jej się
ważniejszy. Ale nie otworzyła żadnego. Wyszła na ulicę, kie
rując się do znajomego bistra. W ostrym, świeżym powietrzu
oddychało się lżej. Usiadła przy stoliku. Nawet uśmiechnęła
się do patrona. Chrupiąc z apetytem świeżutkiego croissanta,
rozdarła kopertę. Wewnątrz była niewielka kartka z adresem
w okolicy placu Maubert. Przyjrzała jej się ze zmarszczonymi
brwiami. Znała dobrze stację metra Maubert-Mutualite przy
bulwarze Saint-Germain. Wysiadali tam często z Augustem,
by po raz kolejny zwiedzić urokliwe muzeum Cluny, w którym
czasami odbywały się koncerty światła i cieni. Laserowe pro
mienie szalały pomiędzy niebem a ziemią wśród ruin rzym
skich łaźni pałacu Cluny; podobno paryskiego pied-à-terre
o p a t ó w
potężnego klasztoru. W muzealnym ogrodzie na jed
nej z ławek kłócili się zażarcie o koty. Te, których nie było na
dość nędznych reprodukcjach obrazów. Dopiero oglądając
w Luwrze oryginał „Olimpii", zobaczyli u jej stóp czarnego ko
ta, który na zakupionej kartce zniknął całkowicie zlany z tłem.
Kot miał żółte oczy i zadarty ogon. Drugi zniknął z obrazu Ve
ronese „Gody w Kanie Galilejskiej". A raczej z fragmentu te
go dzieła ukazującego orkiestrę malarzy. Bardziej od głów
koronowanych i kardynałów artysta wyeksponował swego
brata z kielichem w dłoni i rozbawionego kota. Kot był na
oryginale. Na reprodukcji zniknął. - Czy to możliwe, żeby zni
kały tylko koty? - denerwował się August. - Psy są! A kota nie
ma! Dlatego że czarny?
- Jeszcze kawy? - spytał patron.
Skinęła przyzwalająco głową. Pamiętała czasy, gdy
stać ich było tylko na jedną filiżankę dziennie. I jeden bilet
metra. Drugi list był od Richtera. Eleganckim pismem prze
praszał za wszystko: siebie, Paryż, jesienny wiatr i arabskich
terrorystów. Wraca do domu. W Pireneje. W jego winnicy już
po zbiorach, ale trzeba tego i owego dopilnować. Nie cierpi
Paryża i jego dzisiejszego oblicza. Tam, w górach, jest po
wietrze i wolność. Tu - rządzi wyłącznie wielki pieniądz
i przemoc, której nie znosi. Od której zawsze uciekał.
Westchnęła, wsuwając kartę do koperty. Potem podar
ła ją metodycznie na drobne strzępki. Zapłaciła i kierowana
jakimś szóstym zmysłem wróciła do hotelu, by uregulować
rachunek.
W południe, z m a ł ą torbą, wstępowała po niewy
godnych schodach na drugie piętro szarej kamienicy. Resztę
rzeczy
zostawiła w przechowalni na G a r e St. Lazare. Tylko
dlatego, że było najbliżej. Taksówkarz pomógł zanieść cięż
ką skórzaną walizę Ryszarda. Nie miała ż a d n e g o planu.
Spokojnie, m o ż n a rzec, flegmatycznie, podporządkowała
się przeznaczeniu. - Kismet- powiedziała w przestrzeń klat
ki schodowej. - Przeznaczenie po arabsku znaczy: kismet.
Mieszkanie było duże i ładnie urządzone. Kręciły się
po nim dwie kobiety. J e d n a , w muzułmańskiej chuście na
głowie, nie wyglądała na Arabkę. Druga, koścista, w czer
ni. Miała o g r o m n e palące oczy w ciemnogranatowej opra
wie. I paznokcie p o m a l o w a n e jaskrawą czerwienią. Obie
dobrze mówiły po francusku.
- Tu zostaw rzeczy. Przebierzesz się.
- Dlaczego?
- Nie pytaj. Przyszłaś z własnej woli. Nikt cię nie zmu
szał. Jeśli chcesz dołączyć do męża, słuchaj. I nie protestuj.
Nigdy. Nasi mężczyźni nie znoszą oporu.
Dorota przetarła twarz. Pomimo chłodu czuła, że poci
się jej nos. I dłonie.
- Koran nie daje mężczyźnie władzy nad kobietą - po
wiedziała cicho.
- Koran jest świętą księgą muzułmanów. Nie znasz
jej. Nic nie wiesz o naszej wierze w jednego, wiecznego i mi
łosiernego Boga. Koran mówi, że kobieta jest tylko połową
mężczyzny. A nasz Bóg jest łącznikiem ośmiuset pięćdziesię
ciu milionów ludzi wierzących. I szarijat. Nasze prawo kano
niczne. - Kobieta w czerni ustawiała talerz. Z kuchni płynął
ciężki zapach duszonego mięsa.
Dorota poczuła ostry głód.
- Niewiele o was wiem. Na filmie widziałam święty
głaz z czarnego meteorytu zwany Kaabą.
- Milcz! - kobieta zacisnęła pięści. - Ani słowa wię
cej. Słuchaj tylko. Inaczej nasi mężczyźni p o z b ę d ą się cie
bie. Będą zmuszeni. Rozumiesz?
Nie rozumiała. Ale czuła, że musi się na jakiś czas
pożegnać z prawami Boga chrześcijan. I poddać woli tego
drugiego, a może tego s a m e g o , który w dniu Sądu Osta
tecznego wynagrodzi sprawiedliwych i ukarze winnych, sto
sownie do ich uczynków.
Trzecia kobieta wychynęła zza kotary oddzielającej
inną, n i e z n a n ą część mieszkania. Dorota poznała ją na
tychmiast.
- Ty jesteś ż o n ą Jusufa, prawda?
Skinęła głową.
- Tak. Nazywam się Mora Auazi. Wiedziałam, że
zmądrzejesz i tu przyjdziesz. Obowiązkiem każdej kobiety
jest iść za m ę ż e m . Zawsze i wszędzie.
- Nie jestem m u z u ł m a ń s k ą kobietą.
- To będziesz. Jeśli chcesz przeżyć. I zobaczyć swego
mężczyznę. - Mora położyła na krześle tłumok odzieży. - Prze
bierz się w te rzeczy.
- Po co? - Dorota walczyła bez żadnych szans.
- Tak trzeba. Wyjedziesz z Francji jako jedna z nas.
- Wyjadę z Francji? - Dorota zdejmowała kostium.
Suknia pachniała czyimś potem i miała tłuste plamy. Tak
s a m o szal i chusta z białego płótna. - Dokąd?
- Na pogranicze. W góry. Do naszej doliny.
- Do... Algierii? Jak? Mój paszport...
Mora o d d a ł a czekającej dziewczynie w chuście kos
tium i bluzkę Doroty.
- Schowaj to, Leila. Może jeszcze być potrzebne.
Dziewczyna zniknęła w głębi mieszkania, stukając
obcasami po kamiennej posadzce.
Mora przyglądała się bieliźnie Doroty, dotykając ko
ronkowego stanika i małych fig.
- Trudno. Na razie będziesz chodzić w tym, co masz.
Ale tam, na miejscu, dostaniesz to, co noszą kobiety a r a b
skie. Krwawiłaś już?
- Co takiego? - Dorota z przykrością wciągała przez
głowę obszerną suknię zakrywającą kostki.
Mora wyjęła z szuflady paczkę podpasek.
- O to pytam. Tam, w górach, nie kupisz ich.
Zaskoczyła. W ogóle nie myślała o kobiecych przy
padłościach.
- T a k . Będą mi potrzebne. Mam pieniądze... ja...
- Zapomnij o swoich pieniądzach. Już ci nie b ę d ą po
trzebne. Mamy ich dość. N a m nie potrzeba pieniędzy. Tylko
karabinów.
- Chcecie popchnąć świat w ślepy zaułek?
Wróciła czarna wrona o palącym spojrzeniu.
- Co ty wiesz, nieszczęsna! Cywilizacja zawdzięcza
islamowi swój największy dorobek: arytmetykę, algebrę,
chemię, fizykę i medycynę! Jeden jest Bóg, a M a h o m e t jest
jego prorokiem.
- Wykorzystujecie religię do umacniania władzy - upie
rała się Dorota, walcząc z o p o r n ą chustą.
- Wy także. A szczególnie Watykan. Papież chce rzą
dzić całym światem.
- Nie warto z nią rozmawiać, Karim - powiedziała
Mora, rozkładając talerze. - Jest chrześcijanką. Wrogiem.
- Nie jestem niczyim wrogiem! - Dorota plątała się
w zbyt obszernej szacie. - Nie wiem, co chcecie ze m n ą
zrobić, ale wierzę, że mój Bóg nie opuści mnie. Ani męża.
- Jedyny Bóg to Allach. Jest s a m w sobie raz na za
wsze ustanowioną prawdą. Islam to jednocześnie państwo,
prawo, obyczaje i g o s p o d a r k a . Zrozumiesz, jak poznasz.
Dorota oddychała głęboko. Czuła jakieś mrowienie
w lewej dłoni, dziwny niepokój w okolicy serca.
- Polska, z której pochodzę, jest krajem d e m o k r a
tycznym. Religia nie rządzi państwem - wyszeptała.
Karim roześmiała się szczerze. Jej dłonie złożyły się
jak do modlitwy.
- Demokracja to dzieło szatana! Najgorsza plaga,
jaką Zachód chce zaszczepić społeczności muzułmańskiej.
A wiesz, po co to robi? - efektownie zawiesiła głos. - W jed
nym, jedynym celu: zniszczenia jej od wewnątrz i unicest
wienia jej pradawnych wartości!
- Wartości chrześcijańskie są starsze.
- To twój punkt widzenia, nieszczęsna! Teraz właśnie
odbywa się nasz zjazd islamistów. Wiesz gdzie? We francu
skim mieście Halluin. Na granicy z Belgią. Pojechali tam naj
mądrzejsi mułłowie. Także mufti Hasan ben Halil. Mój ojciec.
Dorota spojrzała na nią z zainteresowaniem. Tak, te
s a m e oczy pod lekko opuszczonymi powiekami. Wąski nos
i palące spojrzenie.
- M a s z jeszcze siostrę. Besebę? Poznałam ją w a r a b
skim centrum...
- M a m jeszcze trzy siostry.
Biała kobieta w muzułmańskiej chuście wniosła mis
kę z pilawem. Tłuste kawałki mięsa topiły się w burym so
sie. Ryż był sklejony w jedną, żółtą od szafranu bryłę.
- To Elena. Jest Bułgarką. I jedną z naszych najbar
dziej zaufanych kobiet - powiedziała Karim, wskazując Do
rocie krzesło. - Jest wykształcona i należy do czołówki
Ruchu Młodzieży Islamskiej. Werbuje m ł o d e Francuzki, któ
re potem szkolą się do działalności obronnej w Maroku.
- Chcecie przekształcić Królestwo Maroka w p a ń
stwo islamskie?
- Taki jest nasz cel. Szkolimy młodzież także w Af
ganistanie. I nie tylko.
Dorota u g n i a t a ł a w palcach kulkę z ryżu. Kobiety
jadły rękoma, maczając ryż w sosie i wkładając do ust. Na
serwetę kapał tłuszcz i okruchy białej bułki.
- Dlaczego mówicie mi to wszystko? Nie zamierzam
strzelać w imieniu Allacha. Nie d a m się wciągnąć w wasze
gry polityczne. Chcę się spotkać z mężem. Tylko to jest ważne.
Mora wskazała miskę. Dorota przecząco pokręciła
głową. Widok tłuszczu powodował skurcze żołądka. Bała się,
że zwymiotuje.
- Ważne jest, żebyś przewiozła to, co masz przewieźć.
A twój paszport posłuży komu innemu. To dobry paszport.
Jest honorowany we wszystkich krajach Europy.
- Co m a m przewieźć? - przestraszyła się nie na żarty.
- Kamienie. Tylko kamienie. Dostaniesz na szyję ład
ny, długi sznur plastikowych korali. To fałszywka. W środku
są diamenty. Jasne?
Spuściła głowę. Myśli galopowały. „A jeśli mnie zła
pią? Jak się d o s t a n ę do Maroka, skoro mój paszport po
służy komu i n n e m u ? " Wolała na razie nie pytać.
- Gdzie jest mój mąż?
- W dolinie. Już ci mówiłam. Został kurierem. Jak ty.
- Rysio? Zgodził się?
- Nikt go o to nie pytał. Robi, co mu każe Jusuf.
- Nie wierzę. Nigdy nie będzie strzelał. Znam go le
piej niż ty.
Mora otarła usta rękawem. Jadła tak jak Beduinki
na pustyni pozbawionej kropli wody. Spojrzała na Dorotę
z szerokim uśmiechem.
- Zrobi wszystko. A wiesz dlaczego? Mogę jej powie
dzieć, Karim? - Czarna sowa zmarszczyła brwi. Ledwo do
strzegalnie skinęła głową. - Bo Jusuf mu zagroził, że zabije
ciebie. Twój mąż wie, że jesteś w naszych rękach. Nie wie
tylko, że przyszłaś tu dobrowolnie. Jusuf powiedział, że trzy
m a m y cię w mieszkaniu, którego nasi wojownicy używają
jako kryjówki. Zrobimy ci zaraz zdjęcie polaroidem. W tym
stroju. Specjalna przesyłka dla twojego męża! Wie, że do
póki będzie posłuszny, dopóty twoja głowa jest cała.
Dorota przełknęła kęs. Ryż bez soli był prawie nie
jadalny. Mogła sobie tylko wyobrazić, co czuje Ryś. I jak bar
dzo musi się starać, by jej ocalić życie. Łzy wypełniły jej
oczy. Nienawidziło tych kobiet najbardziej ze wszystkiego
na świecie. Ale rozsądek podpowiadał, że nie powinna dać
się sprowokować. „Muszą uwierzyć, że się podporządko
w a ł a m . Muszą mieć pewność, że ich nie wydałam policji.
Nigdy się nie przyznam do rozmowy z komisarzem Abbé
Paupinem. Ani do tego, że wiem, co było w bagażniku żół
tego renaulta m é g a n e . Z a p o m n ę na jakiś czas, że jestem
Europejką. Wyrzucę z serca i duszy anioła o jednym skrzyd
le. Najlepiej wszystkie anioły!"
Dzwonek u drzwi zajęczał ostrzegawczo. Równo
cześnie rozległo się trzykrotne p u k a n i e . Kobiety błyska
wicznie zaciągnęły Dorotę do pokoju obitego dywanami.
Nie było w nim okna. Tylko jedna m a ł a lampka paląca się
żółtawym światłem.
- Tu siedź. I ani się rusz. Od tego zależy twoje życie.
Dorota przyłożyła ucho do szpary w drzwiach. Były
zasłonięte dywanem jak wszystko w pomieszczeniu. Nie
wiele widziała, ale m o g ł a coś niecoś usłyszeć. Niestety,
mężczyzna, który wszedł, mówił po arabsku. Kobiety od
krzykiwały, wyraźnie niezadowolone. Tylko zwracając się do
Bułgarki, powiedział po francusku z silnym gardłowym „h":
- Ty, Elena, będziesz miała polski paszport. Zdjęcie się
zmieni. Naucz się od niej kilku słów. I nowego nazwiska.
- T a k .
- Czy protestuje?
Bułgarka zaśmiała się cicho.
- Chce do męża. Zrobi wszystko.
- To dobrze. W końcu się spotkają. Na pustyni. A ich
kości bieleć b ę d ą na pożytek Allacha. Na razie muszą żyć.
Obydwoje.
Dorota zdjęła chustę. Otarła czoło z potu. „Więc Ry
szard żyje. To najważniejsze. Co będzie potem... nie ma
znaczenia. Może zdarzy się cud i wyjdziemy z tego cało.
A m o ż e zwykły los. Arabski kismet?" O d s u n ę ł a się od
drzwi, słysząc kroki. Bułgarka uśmiechnęła się do niej, wy
ciągając obie dłonie.
- M a m na imię Elena. A ty?
- Dorota.
Usiadła na dywanie, uklepując przyjaźnie j e d n ą
z p o d u s z e k . Było ich m n ó s t w o . Wszystkie kolorowe.
I wszystkie przerażająco b r u d n e . Dorota przycupnęła na
piętach.
- Jak będzie po polsku: jadę do Maroka w celu tu
rystycznym?
Dorota wzruszyła ramionami.
- Po co po polsku? Wystarczy, że powiesz po fran
cusku. Ale jeśli chcesz, nauczę cię paru słów w moim ro
dzinnym języku.
Elena złożyła dłonie jak do modlitwy.
- Żeby to tylko nie były... brzydkie słowa! Oni i tak
sprawdzą. Kupili słownik.
Teraz Dorota roześmiała się głośno.
- S a m a wiesz, że są takie słowa, których nie znaj
dzie się w żadnym słowniku. Kto to był? Ten mężczyzna?
Dziewczyna przygryzła wargi.
- Abdullah. Przyjaciel Jusufa. Nie m o g ę ci wszyst
kiego mówić. Nie wolno.
Dorota skinęła głową.
- Nie chcę wiedzieć wszystkiego. Tylko trochę. Jeśli
zostanę ciemna jak t a b a k a w rogu, m o g ę niechcący po
pełnić jakiś błąd. Rozumiesz?
- Rozumiem. - Wydłubywała spomiędzy zębów reszt
ki jedzenia. Wydała się Dorocie sympatycznym zwierzątkiem
na smyczy islamskich terrorystów.
- Powiedz mi coś o sobie. Masz rodziców? Chłopaka?
Oczy Eleny pociemniały.
- Już nie żyją. Bracia także. J e d n a siostra wyemig
rowała do Turcji.
Dorota jak przez mgłę przypomniała sobie cykl arty
kułów w prasie o bułgarskich Turkach przemocą zmusza
nych do zmiany imion i nazwisk.
- Mieszkałaś przy granicy z Turcją?
- Tak. W wiosce. Bułgarzy przyszli n o c ą i zabili
wszystkich. Ja się schowałam w chlewiku. Przeżyłam.
Dorota położyła jej dłoń na ramieniu.
- Takie były czasy. Rządziła Moskwa. W moim kraju też.
- Ale u was nie zabijali ludzi za to, że są innej wiary.
Nie zabijali. To prawda. Kościoły były otwarte. Ale nie
tylko o wiarę chodziło. Do więzienia szło się za brak akcep
tacji systemu. Za słuchanie zachodniego radia, za dowcip
o przywódcy. Za każdy przejaw oporu. Co miała powiedzieć
tureckiej Bułgarce? Że ją rozumie?
- Powiedz mi, czyje to mieszkanie. I czy ty możesz
stąd wyjść?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem, czyje. Wyjść m o g ę . Posyłają mnie do in
nych kryjówek. W Paryżu jest ich wiele. Czasem policja je
przetrząsa. Wtedy są spalone. Opuszczamy je.
- Często się to zdarza?
Dziewczyna odsunęła chustkę z czoła. Wyjrzały kos
myki jasnych włosów.
- To się nazywa „operacja przeciw islamistom". Naj
gorzej jest w Marsylii i Nicei. W ogóle na południu. Tutaj,
w Paryżu, aresztowali dwadzieścia osób. Nie całej jak trzy
dni t e m u .
- Kogoś z twoich przyjaciół? Nie boisz się?
Uśmiechnęła się.
- Dżihad to święta wojna. Allach wie, co robi. Nie
dobrze tylko, że znaleziono fałszywe dokumenty. Pozwalały
przewozić z Holandii przez Francję broń dla Algierczyków.
Twój paszport bardzo się przyda. Ja m a m jasne włosy. Wi
dzisz?
*
Do wieczora nic się nie zmieniło. Dorocie bardzo
doskwierał brak gazet, radia i telewizji. Nie wiedziała, co
się dzieje. Wyłożony dywanami dzienny pokój dla kobiet
nie wystarczał jej. Przyzwyczajona do swobody poruszania
się i działania, nie potrafiła przestawić się z dnia na dzień
na sposób życia m u z u ł m a n e k . Czuła się jak w haremie,
choć na szczęście nie było p a n a i władcy, który zmusiłby ją
do seksu. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłoby się
tak stać. Jednak przychodząc tu, o d d a ł a się całkowicie w ich
ręce. Mogli z nią zrobić, co chcieli. Ale ludzie Auaziego byli
przede wszystkim terrorystami. Dla nich liczyła się tylko broń.
Z rozmów wynikało, że organizowali przerzut dużej ilości
AK-47. Dopiero później dowiedziała się, że chodzi o popu
larne „kałasze".
- Terroryści kupują je chętnie - mówiła Elena, pogry
zając orzechowe ciasteczka. Nawet się nie zająknęła przy
słowie „terroryści". W jej ustach brzmiało jak „przyjaciele
ludzkości". Piły słabą herbatę. Zaledwie kilka listków zale
wanych wciąż nową porcją wrzątku. - Znam się na tym.
- Umiesz strzelać?
Elena roześmiała się, radośnie wyciągając wąskie,
białe dłonie. W odróżnieniu od Arabek nie malowała paz
nokci.
- Jestem mistrzynią! Trafiam serią z odległości pię
ciuset metrów. Przeszkolono mnie na pustyni.
- W Maroku?
Dziewczyna przechyliła głowę.
- Słuchaj, nie wyciągniesz ze mnie zbyt wiele. Wiem,
co ci m o g ę powiedzieć, a czego nie. Tamte kobiety zajmu
ją się sprawami domowymi. Oprócz Karim. O n e nic nie
wiedzą. Tylko rodzą dzieci. Ja jestem do z a d a ń specjalnych.
Mnie nie może wziąć do łóżka każdy, kto tego zechce.
Dorota napełniła ponownie filiżankę z cienkiej porcela
ny. Cieszyła się, że jest czysta. Widać kobiety jej nie używały.
- Nie masz ż a d n e g o chłopaka?
Elena przymknęła oczy. Jej usta zacięły się w grymas
goryczy.
- Już nie. Zginął w czasie obławy w Marsylii.
- Był Arabem?
- Tak. Algierczykiem. Poznałam go trzy lata t e m u .
Razem przewoziliśmy ł a d u n e k kutrem z Marsylii. Kochałam
go. Teraz jestem s a m a . Oni to szanują.
- Oni?
- Organizacja. Przecież wiesz.
Dorota o p a r ł a się na łokciu. Dziękowała Bogu za
obecność Eleny. Oszalałaby, gdyby ją tu zamknięto s a m ą ,
w pokoju bez okna.
- Kim dla organizacji jest święty starzec? Ojciec Karim?
- Mufti Hasan ben Halil? Jest u l a m e m . Mędrcem.
Szanują go ci z D ż a m m a al Islamija i ci z Dżihadu. Jest sza-
rif - szlachetny. Zna świętą księgę i umie ją interpretować.
On wyznacza... jak by ci to powiedzieć... ramy ideologii.
Co wolno, a czego nie. Nic nie wie o broni. Ani o d i a m e n
tach. Jest... p o n a d .
- Może... nie chce wiedzieć? - Dorota przesunęła
dłonią po włosach. Były przetłuszczone i sztywne.
- Nie. Ktoś tak mądry, światły i blisko Allacha nie
może zajmować się b r u d n ą robotą. Jak ja, ty i twój mąż.
- Co o nim wiesz?
Elena uśmiechnęła się.
- Jest ciężko przestraszony. Ale posłuszny. Przejął
część przemytu.
- Tych kałasznikowów?
Dziewczyna sięgnęła po słodycze leżące w dużej,
pstrokatej misce.
- Kupujemy je chętnie. Może dlatego, że mają taki
groźny wygląd, a może z tej racji, że to dobra broń, warta
swojej ceny. Mamy też colty M-l6 Armalite. Z różnych klubów
strzeleckich w Belgii, Londynie i Amsterdamie. Oni je często
trzymają w szufladach biurek! Nietrudno zdobyć. W Belgii
prawo nie ogranicza w żaden sposób handlu bronią. W Pary
żu niektóre rodzaje kupuje się swobodnie w supermarketach.
To p o m a g a uniknąć kosztów zalegalizowania takiej transakcji.
Dorota szeroko otworzyła oczy.
- Chcesz powiedzieć, że każdy, pierwszy lepszy z uli
cy, może tu sobie kupić karabin?
Elena poklepała Dorotę po dłoni, zostawiając lepki
ślad po kandyzowanej gruszce.
- Wykorzystujemy do tego n i e - A r a b ó w . Ludzi takich
jak twój mąż. Wyglądających na przyzwoitych, zastraszo
nych mieszkańców lepszych dzielnic. Ale nawet on nie ku
pi dla n a s reaktora neutronowego ani rakiet z głowicami
jądrowymi z K a z a c h s t a n u . W Algierii m a m y już rakiety
ziemia-ziemia i migi 29 z Czech.
- Przecież tam jest normalny, demokratyczny rząd!
Wojskowi na to pozwalają?
- Nikt ich nie pyta. Są winni śmierci tysięcy islamis-
tów. Są winni zabójstw politycznych. Przeciwko wszystkim
wojskowym działa dżihad - święta wojna. Na nich mufti
Hasan ben Halil rzucił fatwę.
- Klątwę?
- Tak. Wolność wyjdzie z naszej doliny.
- O n a się jakoś nazywa? Ta dolina?
Elena pokręciła głową.
- To tajemnica. J e d n a z tych, których nikomu nie
wolno zdradzić. Mufti mógłby nie zezwolić...
Trzasnęły drzwi w głębi mieszkania. Jakiś poirytowa
ny męski głos wrzeszczał coś o oktawę za głośno. Elena za
cisnęła pięści. Słuchała ze zmarszczonym czołem.
- Coś się stało? Ty znasz arabski? Co? - Dorota pytała
natrętnie, spodziewając się spontanicznej odpowiedzi. Czuła
ssanie w dołku. Czasem jej się to zdarzało. Gdy się bała.
- Ciii! - syknęła Elena. - To Ramiz. Dostawca. I szef
przerzutu. Merde! Na czesko-niemieckim przejściu granicz
nym w Zinnwald u d a r e m n i o n o naszym przemyt tysiąca ka
rabinów maszynowych produkcji rosyjskiej. Wpadł kurier.
Na szczęście to płotka!
Do wieczora nie wypuszczono Doroty z pokoju obi
t e g o dywanami. Cieszyła się, że nie choruje na klaustro-
fobię. Ale wiedziała już, że czeka ją bardzo trudne zadanie.
Czas przystosowania, całkowitego posłuszeństwa i nieza-
d a w a n i a żadnych pytań. Wszystko po to, by Ryś nie stracił
życia. Taką miała nadzieję.
W nocy, śpiąc na łóżku sąsiadującym z chrapiącą Ka
rim, miotała się na przemian ze strachu, to znów z powo
du nieznośnego gorąca. Nigdy niewietrzone pomieszczenia
cuchnęły zatęchłym odorem jedzenia, niezgarniętych odpad
ków i nagromadzonych śmieci. Czuła ból w plecach, suchość
w ustach i nosie. Za oknem zasłoniętym burym kocem czai
ła się późnowrześniowa noc paryska. Ulicami z szumem kół
przemykały normalne auta normalnie żyjących ludzi. Latarnie
pobłyskiwały sodowym światłem. Reklamy zachwalały fran
cuskie towary, a bistra pełne były spóźnionej klienteli. Za
brudnymi szybami żyło normalne, europejskie miasto.
Wstała w środku nocy napić się czegoś w kuchni. Prze
chodząc obok drzwi na korytarz, natknęła się na leżące cia
ło. Wrzasnęła, zanim zdążyła pomyśleć. Sądziła, że to trup.
Znużony chłopak w białym zawoju błyskawicznie przystawił
jej do brzucha lśniący sztylet.
- Stój!
O p a r ł a się o ścianę. Oddychała z trudem.
- Chcę się tylko napić wody.
Z sąsiedniego pomieszczenia wyjrzała zaspana Mora.
W długiej sztywnej koszuli, z rozburzonymi włosami wyglą-
d a ł a jak G o r g o n a . Kosmyki niczym kłębowisko węży opla
tały b l a d ą twarz.
- Co się stało?
- Nic. Chcę się napić wody.
- Przepuść ją.
Chłopak odsunął broń. Znów się ułożył na podłodze,
podkulając nogi w czarnych pepegach. Natychmiast zasnął.
Dorota zapaliła światło. Spod nóg pryskały olbrzy
mie czarne karaluchy. Robactwo rozpełzło się po ścianach
i szafkach. Odechciało jej się soku, po który sięgnęła. Ot
worzyła kran, czekając, aż popłynie zimniejsza w o d a . O b
myła czoło i szyję. Napiła się ze stulonych dłoni. W końcu
oparła się o krzesło i z a p ł a k a ł a . Mora podeszła bliżej. Jej
bose stopy zostawiały ślady na wilgotnej posadzce. Pogłas
kała Dorotę po włosach. Objęła silnym ramieniem i przy
tuliła niczym m a ł e dziecko płaczące z braku miłości.
- Ja chcę do d o m u ! Chcę do d o m u !
- Wiem - głos Mory zabrzmiał głucho. - Wiem. Też
chcę do d o m u .
Dorotą wciąż wstrząsało łkanie. Czuła chłód na ple
cach i zalanych łzami policzkach. Jak na filmie przesuwały
się przed jej zaciśniętymi powiekami obrazy d o m u : nowe
firanki, wazon kupiony przez Rysia na pchlim targu, jego ma
rynarka rzucona na oparcie fotela i brudna koszula w łazien
kowym koszu. W tym samym, który przywieźli z nowotarskiego
targu. Widziała twarz męża tuż nad swoją, gdy kochali się
w rozrzuconej pościeli, i okruchy po torcie urodzinowym. Na
wet do połowy wypalone świeczki. Był tak blisko i tak dale
ko: mąż i dom. Ich spokój i szczęście.
- Ty masz swój d o m ! - wyszeptała, odsuwając się.
- Nie. Mój d o m jest w dolinie. Tam są nasi. Starcy
i młodzi. Trzy pokolenia w jednym kamienistym podwórku.
Opuncje rosną. I pasie się stadko kóz. Francja to obcy kraj.
Obcy ludzie. O b c e sprawy.
Dorota szukała czegoś, co nadawałoby się do otarcia
nosa i policzków. Mora domyśliła się. Wyszarpnęła z rolki
kuchennej jeden z papierowych ręczników. Sama starannie
wytarła jej mokrą twarz. Robiła to delikatnie i umiejętnie. Jak
kochająca matka jednemu ze swoich umorusanych, zasmar
kanych dzieci.
- Gdzie Jusuf? Twoje dzieci?
Mora spojrzała na zmięty papier. Rzuciła go w kąt.
- W innym mieszkaniu. Z moją siostrą. I bratem męża.
- A h m e d e m ?
- Nie. Ahmed pilnuje hotelu. Przecież wiesz.
Już nic nie wiedziała. Wszystko było snem. „Biedna
Marie Poterel", pomyślała, uspokajając się. Serce już biło nor
malnym rytmem. Tylko ciągle chciało jej się pić. „Wszyscy jes
teśmy biedni. Głównie Rysio!" Zobaczyła cytryny w koszyku.
- Chcę lemoniady.
Mora skinęła głową. Sprawnie wycisnęła owoc do
kubka. Nalała wody.
- Pij. Jutro czeka cię ciężka droga.
- Dokąd?
- Do Marsylii. Ja tu zostaję. Muszę pilnować tego
mieszkania. I paru innych.
Dorota ciężko usiadła na krześle. „Do Marsylii? Po
co?", myślała, pijąc kwaśno-gorzki płyn. „Boże, po c o ? "
Zwykły mikrobus, nieco zdezelowany, z bocznymi
napisami na granatowym tle, mknął przez Auxerre, Dijon
w kierunku Lyonu. Kiedy wjechał w dolinę Rodanu, główny
trakt z północy na południe, za oknami zaczęły się przesu
wać na przemian tereny rolnicze i zakłady przemysłowe
rozlokowane wzdłuż biegu rzeki.
Dorota leniwie przyglądała się mijanym krajobra
z o m . Nie z n a ł a tej części Francji. Zawsze woleli ciepłą,
ukwieconą Prowansję i Lazurowe Wybrzeże. Nie trafili na
wet do Awinionu. Nie zdążyli. Teraz, bez jej zgody, sfaty
g o w a n y busik wiózł ją w n i e z n a n e . Bo Marsylia z jej
dokami, starą, sypiącą się z a b u d o w ą nie leży na trasie tu
rystycznej. Mało kto się t a m zapuszcza. Dotyczy to także
policji i służb przybrzeżnych.
Dorota nie pożegnała się z nikim. Ani z Morą, ani
z Eleną. Nawet Karim nie odprowadziła jej do drzwi. Wprost
z paryskiego mieszkania, ubrana od stóp do głów w arab
skie ciuchy, wsiadła do stojącego przy krawężniku mikrobu
su. Oprócz kierowcy w ciemnych okularach rozsiewającego
wokół z a p a c h wody lawendowej było ich trzech: Ibrahim
- młody, przystojny chłopak z koszulą wydętą nad paskiem,
jakby nosił tam pistolet z zapasowym magazynkiem, Abdul-
lah - łysiejący, w nieokreślonym wieku, wyraźnie cierpiący
na przypadłości gastryczne, i Selim. Ten sam, którego po
znała, gdy z Rysiem zwiedzali po raz pierwszy Instytut Arab
ski. Spotkanie ani trochę nie speszyło chłopaka. Zachowywał
się jak gdyby nigdy nic. Jakby n a g ł e przeobrażenie Polki
w Arabkę było czymś naturalnym, właściwym i pożądanym.
- Selim - szepnęła, gdy zajął miejsce za jej plecami.
- Wiesz coś o moim mężu?
Wąskie wargi skrzywiły się jakoś tak lisio.
- Spotkacie się. Za parę dni. Może tygodni.
Odwróciła głowę pełna przerażenia.
- Jak to: tygodni? Musimy wracać do kraju. Do do
mu. Tam czeka praca...
- Tu też czeka praca.
- Zmuszacie nas do niej siłą. To niedopuszczalne!
Żyjemy w wolnym kraju!
Selim wzruszył ramionami. Miał na sobie elegancki
sweter z szetlandzkiej wełny w kolorze palonej cegły. Dzień
był dość chłodny, choć słoneczny.
- Nikt cię do niczego nie zmuszał. A co do twego
męża... po co uganiał się za s a m o c h o d e m ? Dlaczego go
zabrał Jusufowi?
Wściekła się. Arabowie, których dotąd poznała, mieli
dość niemiły zwyczaj odwracania kota o g o n e m . Własnymi
winami zawsze obarczali przeciwnika.
- To Jusuf ukradł naszego renaulta!
Selim wyjął mandarynki. Pod siedzeniem stała ich ca
ła skrzynka. Drugą, pełną puszek fanty, umieszczono w tyle.
- Chcesz? Dobre, bez pestek. Marokańskie.
Dorota postanowiła za wszelką c e n ę zachować zim
ną krew. Już w nocy, leżąc bezsennie w dusznym pokoju,
obiecała sobie, że nie da się sprowokować. C e n a mogła
być zbyt wysoka. Może jej zachowanie wpłynie na los Ry
szarda. Rozsierdzeni islamiści mogliby się okazać bardzo
niebezpieczni. Domyślała się, że chodzi im o zgromadzenie
jak największej ilości pieniędzy. Dopóki zajmują się dia
m e n t a m i , frankami i dolarami, nic jej nie grozi. Denerwo
wało ją, że nie zna roli, jaką jej przeznaczyli. Po co taszczyli
ją w arabskim przebraniu do Marsylii?
Obierała m a n d a r y n k ę , nie wiedząc, gdzie wyrzucić
skórki.
- Nie macie tu jakiegoś pojemnika na śmieci?
Selim roześmiał się. Miał białe, równe zęby pomię
dzy może zbyt pulchnymi wargami.
- Rzuć na podłogę. Ja tak robię.
Obruszyła się niepotrzebnie. Jej własne poczucie este
tyki kłóciło się ze zwyczajami ludzi, którzy ją ostatnio otaczali.
- Nie rozumiem was. Dlaczego czystość jest czymś
złym?
Spoważniał.
- Czystość ciała jest ważna dla każdego muzułmanina.
- Ale otoczenie? Nie przeszkadza w a m żyć w brudzie,
wśród robactwa?
Znów wzruszył ramionami.
- Od dzieciństwa żyliśmy wśród, jak to nazywasz, ro
bactwa. Także węży, jaszczurek, karaluchów. W afrykańskim
klimacie nie da się ich wyplenić. Czy wiesz, że w Maroku ka
raluchy fruwają? Tak, wlatują do d o m ó w z ogrodu. Gnijące
odpady są ich siedliskiem. Afrykańskie owoce są ł a d n e tyl
ko świeżo zerwane z drzew. Potem rozkładają się. Jak mię
so, padlina... z tym żyjemy od pokoleń.
Odwróciła twarz. Usiadła bokiem. Chciała mu patrzeć
prosto w oczy.
- W Afryce to co innego. Ale taki sam śmietnik robi
cie w Paryżu. I nie tylko.
Sok pociekł mu aż na piersi, plamiąc sweter. Strzep
nął dłonią, jakby odtrącając łażącą mrówkę.
- Nie bardzo wiem, o co ci chodzi. Żyjemy tak, jak
chcemy. W pałacu muftiego, na marmurowych schodach,
nie znajdziesz nawet plamki. Jego dywany są białe niczym
górski śnieg. Wokół kwitną kwiaty, a w o d a szumi w fon
tannie. Nigdzie nie leżą porzucone skórki z b a n a n a . Służ
ba sprząta wszystko. Zmiata pył spod nóg świętego męża.
Zaciekawiła ją opowieść. Selim, mówiąc o starcu,
miał u d u c h o w i o n ą twarz. I głos cichy niczym struna liry.
- Gdzie jest ten pałac?
Rzucił jej na kolana kilka m a n d a r y n e k . Pachniały
urzekająco. Były cudownie słodkie, soczyste i orzeźwiające.
- Daleko. W dolinie.
O b i e r a ł a , uważając, by nie brudzić rąk. Rano umyła
się bardzo dokładnie.
- Wszyscy coś mówią o dolinie. Ale gdzie o n a jest?
Na m a p i e ?
Znów się roześmiał szczerze i głośno.
- Tego miejsca nie ma na żadnej mapie. Nawet szta
bowej. Wciśnięta pomiędzy górami, z rzeczką płynącą zimą,
a znikającą latem. Są tam również winnice. Szampańskie.
- Winnice? W górach?
- T a k . Na południowym zboczu p o s a d z o n o prawdzi
we s z a m p a ń s k i e szczepy. Mufti tak zarządził. Nie chodzi
o wino, którego muzułmanie nie piją. Tylko o owoce. Muf
ti wierzy, że mają c u d o w n ą moc.
- Skąd wzięliście szczepy? I czy zimą nie przemarzają?
Spoważniał. Przestał żuć. Zapatrzył się w migocący za
oknami krajobraz.
- Wszystko można zdobyć. Jak się chce.
Dorota ugryzła się w język. W mgnieniu oka przypo
mniała sobie człowieka z psem. Tego, który pilnował win
nicy Poterelów w Epernay. „Do licha! To oni kradną krzewy?
Dla zachcianki starego człowieka, który uwierzył w tajemni
czą moc winnych gron?" Nie znała położenia geograficzne
go owej tajemniczej doliny, której obraz przewijał się przez
cały ich pobyt w Paryżu. Nagle przypomniała sobie m a p ę
plastyczną wiszącą w restauracji Jusufa. „Tak! To ta dolina!
Szkoda, że się bliżej nie przyjrzałam. Z tego, co mówili, leży
gdzieś w górach na pograniczu Maroka i Algierii. Tam jest
z a p e w n e baza terrorystów. I pałac świętego męża? Zdumie
wające!"
- Czy t a m , w dolinie, jest mój...
Ścisnął jej ramię, aż zabolało.
- Ani słowa więcej. Dojeżdżamy do Lyonu. To są
przedmieścia. Mamy tu sporo do załatwienia. Ty to zrobisz.
Wjeżdżali z dużą prędkością Autostradą Słońca. Do
rota miała wrażenie, patrząc na n i e z n a n e miasto, że zbie
ga się tu kilka rzek i krzyżują niezliczone szosy. Bandy
odgradzające wiadukty od przepaści przybliżały się niebez
piecznie, to znów oddalały. Zastanawiała się, czy olbrzy
mie, błyszczące w słońcu silosy to zboże czy ropa naftowa.
Kierowca odwrócił głowę. O d e z w a ł się po raz pierwszy od
wyjazdu z Paryża.
- Przez Perroche?
- Tak - skinął głową milczący dotąd Ibrahim. Chyba
cały czas spał skulony na tylnym siedzeniu. - Inaczej nie
wydostaniemy się z tej błędnej autostrady.
Bus jechał nad stacją kolejową i dalej, wzdłuż wschod
niego brzegu, obok targowiska. Sunął gładko w kierunku
wzgórza Fourviere, na prawy brzeg rzeki Saóne. Zatrzymali
się tuż za katedrą, naprzeciwko mostu Bonapartego, u stóp
stacji kolejki linowej. Zanim mężczyźni wysiedli, Selim po
uczył Dorotę:
- Idziesz krok za m n ą . Jak każe prawo. Kobiecie nie
wolno nigdzie wchodzić pierwszej. Nie pomyl się. Nikt cię
nie może rozpoznać. Do toalety będzie ci towarzyszył Ibra-
him. No, nie do środka. Ale zawsze będzie w pobliżu. Nie
wolno ci podchodzić do telefonu.
- O d d y c h a ć mi wolno? - zdenerwowała się, zabie
rając torbę.
- Tak - odparł poważnie. - Jeść będziesz w mieszka
niu, do którego cię zaprowadzimy. Kobiecie arabskiej nie
wolno przyglądać się obcemu mężczyźnie.
- Biedaczki! - warknęła, naciągając chustę na czoło.
Nie odpowiedział. Miał swoje instrukcje i stanowczo
się ich trzymał.
- Wychodzimy!
Ostre powietrze uderzyło w nozdrza. Czuło się od
dech Alp. W wysokich górach od d a w n a było już mnóstwo
śniegu. „Dobrze, że m a m z a p a s o w e swetry!" pomyślała,
wstrząsnąwszy się. Szli stłoczonymi, blisko siebie położonymi
uliczkami starego miasta. Wiekowa kamienica z odłażącym
tynkiem otworzyła czarną otchłań d a w n o niesprzątanej bra
my. Minęli wewnętrzne podwórka i weszli na trzecie piętro
przez nikogo nieniepokojeni. Mieszkanie stanowiło nie
zwykły kontrast: duże czyste szyby, przestronny hol wyłożo
ny b i a ł o - c z a r n ą ceramiką, pokój jaśniejący promieniami
słońca. Ani śladu kurzu, czy odpadków. Sterylność pod każ
dym względem. Z głębi wyszedł niski mężczyzna o sporym,
wystającym brzuchu, ze złotą dewizką w kieszonce kamizel
ki. Szeroki uśmiech powitał przybyłych:
- Dobrze, że jesteście. D a m a może chciałaby się od
świeżyć?
Dorota posłała mu słaby uśmiech. Wprost marzyła
o łazience. Mężczyźni nie protestowali. Tam, gdzie ją wpro
wadzono, błyszczały złote kurki, w a n n a wpuszczona w po
d ł o g ę miała kształt serca, a ręczniki pachniały kwiatem
pomarańczy. Postanowiła, że nie wyjdzie stąd, dopóki się po
rządnie nie wykąpie. Butelki z solą i wonnościami ustawione
były na trzech szklanych półkach.
- Jeśli arabski raj tak wygląda - powiedziała głośno,
zamykając drzwi - to chcę tu zostać.
Niestety, po pół godzinie ktoś załomotał do drzwi.
- Już czas!
Wyszła z wody, sięgając po kąpielowy ręcznik. Zmę
czenie długą podróżą ustąpiło. Czuła się dobrze. Tak dobrze,
że zaczęła być głodna. W kuchni nie było nikogo. Na pod-
grzewarce stał dzbanek kawy, w koszyczku leżało świeże pie
czywo. Resztę znalazła w lodówce. C h r u p a ł a bagietkę,
wpatrzona t ę p o w gołębie stukające dziobami w zewnętrzny
parapet. Wszedł gospodarz domu. Mówił miękką francusz
czyzną z jakimś obcym akcentem. Wcale nie arabskim.
- Madame
przebierze się w swoje rzeczy.
- Przestaję być Arabką? Mogę włożyć dżinsy?
Nie uśmiechnął się. Sprawnie sprzątał ze stołu. Wi
dać było, że robił to nie po raz pierwszy.
Pokręcił przecząco głową.
- Nie. Madame ma być elegancką d a m ą . Przez go
dzinę.
- Co? - zdziwiła się, dopijając łyk kawy. Była mocna
i gorąca. Niestety parzona po arabsku, z cukrem, czego nie
znosiła.
- Spotkanie w interesach. Wszystko wytłumaczę. -
Usiadł na taborecie, splatając i rozplatając pulchne dłonie.
Jego oczy, z sennie opuszczonymi powiekami, przypominały
guziki obciągnięte brązowym zamszem. - W Lyonie skupuje
my broń. Ładunek przyjechał z Włoch. Z Genui przez Turyn.
Potem alpejskim przejściem granicznym do Grenoble. Stąd
już szosą A 43 do Lyonu.
Dorota zastanowiła się.
- Po co mi pan daje szczegóły? I tak ich nie zapa
miętam.
- Radzę je dobrze przyswoić. To pani jest zaintere
s o w a n a k u p n e m .
- Ja?
- Tak. Jest pani obywatelką Łotwy. Paszport i inne
dokumenty dostanie madame razem z torebką, chustecz
kami i kosmetyczką. Także mały pistolet.
- Po co? Nie z a m i e r z a m do nikogo strzelać! Nie
umiem!
- Oczywiście. Źle by się stało, gdyby musiała pani
sięgnąć po to damskie cacko. Ale ci, z którymi będzie pani
rozmawiać, madame, powinni wiedzieć, że ma pani broń.
Dorota szczelnie owinęła się płaszczem kąpielowym.
Znalazła go w łazience, leżał elegancko opakowany w plas
tik. Użyła, bo uznała, że coś się jej należy po koszmarnie
brudnym paryskim mieszkaniu, gdzie nic nie działo się nor
malnie.
- Powie mi pan, kim są ludzie, z którymi m a m roz
mawiać? I o czym? Kupuję kałasznikowy? Z n a m tylko tę
nazwę.
Wydął p e ł n e usta.
- Świat poszedł dalej, madame. Nas interesuje die-
m a c o z Kanady. Produkują na licencji M-16. Sprzedają
w Holandii i Danii. Także GIAT Herstala, niestety obecnie
w poważnych kłopotach finansowych. Jest jeszcze Heckler
und Hoch z Niemiec - czołowy producent broni półauto-
matycznej, TAAS z Izraela i SIG ze Szwajcarii. Ten ostatni,
niestety, nie sprzedaje broni za granicę.
- Ja m a m to wszystko kupić? Za co?
Westchnął, unosząc wzrok w górę.
- O to niech panią, madame, głowa nie boli. Pójdzie
pani w towarzystwie księgowego.
- Z walizką pieniędzy? Jak na gangsterskim filmie?
Uśmiechnął się z wyższością.
- Z czekiem. Poświadczonym przez Bank Nowojorski.
- Jak m a m o d e b r a ć te... karabiny? Będą w koszu po
kijach golfowych?
Mężczyzna miał dość. Albo brakowało mu poczucia
h u m o r u , albo czas naglił.
- To nie pani problem, m a d a m e . Ktoś to odbierze,
załaduje do mikrobusu i powiezie dalej, do Marsylii.
- M a m nadzieję, że w Marsylii nie będzie na n a s
czekała francuska policja z kajdankami i dziesięcioletnim
wyrokiem! - Dorota wstała. - Gdzie są te rzeczy?
- W sypialni. Zaprowadzę.
Cisza panująca w mieszkaniu wskazywała, że zostali
sami. Arabowie zniknęli. Dorota z przyjemnością wkładała
własne ciuchy. Szeroką spódnicę z kieszeniami, którą wozi
ła na wszystkie wycieczki, bluzkę w kolorze maliny i czarny
żakiet z cienkiego stretchu. Torebka, ł a d n a , z lakierowanego
plastiku na złotym łańcuszku, leżała na posłanym tapczanie.
Zajrzała do środka. Mały pistolet z oksydowaną lufą tkwił
w jednej z przegródek. Chciała go wziąć do ręki, ale w po
rę przypomniała sobie, że nie trzeba zostawiać własnych
odcisków palców. Nie w i a d o m o , do czego ta broń może
jeszcze posłużyć. Nie bała się. Od czasu wyjazdu z Paryża
o g a r n ą ł ją dziwny spokój. N a w e t twarz m ę ż a zniknęła
z nocnych snów. Zachowywała się niczym dobrze naoliwio
ny a u t o m a t . „Mam to zrobić, więc zrobię", pomyślała, prze
rzucając torbę przez ramię.
Mężczyzna zapukał do drzwi.
- G o t o w a ?
- Tak. A gdzie są dokumenty? Nawet nie wiem, jak
się teraz nazywam.
Wręczył jej gruby portfel z cielęcej skóry. W przegród
kach był nowiusieńki, łotewski paszport na nazwisko Ligi Ar-
kas, prawo jazdy, karta kredytowa Banque de Suisse i złożona
na pół karta z a d r u k o w a n a tajemniczymi symbolami.
- Ten papier położy pani na stoliku. To komputerowy wy
druk. I jednocześnie coś w rodzaju potwierdzenia zamówienia.
- Gdzie m a m spotkanie?
Mężczyzna przesunął dłonią po pulchnych policzkach.
Musiał coś jeść, ponieważ do dolnej wargi przykleiły mu się
okruszki.
- Pojedzie pani s a m o c h o d e m .
- Mikrobusem?
- Nie. Tam nie może się pojawić żaden Arab. Nawet
jako kierowca. Broń jest dla Łotwy. Dla Europy, jasne?
- T a k .
W mercedesie wyściełanym eleganckim popielatym
zamszem było wygodnie i pachniało dobrym tytoniem. Męż
czyzna siedzący obok miał wytworny garnitur i n i e n a g a n n e
maniery. Po francusku mówił z wyraźnym wschodnim akcen
tem. - Pewnie jest Łotyszem! - pomyślała.
Przejechali most na Rodanie, kierując się na północny
wschód. Za oknami mignął walcowaty budynek z zaostrzonym
dachem oraz inne, wzniesione na wzór Manhattanu, konstrukcje.
- To jest La Part-Dieu - odezwał się po raz pierwszy. -
Jedziemy do parku Tête d'Or. Tam są przepiękne stawy i ró
ż a n e ogrody. A także główna kwatera Interpolu.
Odwróciła ze zdziwieniem głowę.
- Handlujemy pociskami rakietowymi pod bokiem In
terpolu?
Roześmiał się, odsłaniając białe, d r o b n e zęby.
- Pod latarnią zawsze najciemniej!
Wysiedli niedaleko wejścia do przestrzennej, jaśnie
jącej słońcem restauracji. Dorota skierowała się do w a h a d
łowych drzwi. Jej towarzysz uważnie lustrował otoczenie.
- Na p e w n o jesteśmy tu bezpieczni? - nagle poczu
ła, że zęby jej dzwonią. Wzięła głęboki oddech.
- Żartuje pani? To najniebezpieczniejsze miejsce
pod słońcem. Przez godzinę p o n a d stolikami przepływa ty
le gotówki, że z trudem zmieściłaby się w podziemnych sej
fach wszystkich szwajcarskich banków.
- Interpol o tym wie?
- Ależ wie. Tylko nie umie sobie poradzić. Dlatego
wciąż szukamy nowych twarzy. Jak pani.
Przy stoliku wskazanym przez kelnera stała potężna
donica ze sztuczną zielenią. Liście wyglądały jak prawdziwe.
Dorota miała nieodparte wrażenie, że każdy z nich jest ukry
tym mikrofonem lub okiem niewidzialnej kamery. Stanowczo
zbyt wiele naoglądała się filmów szpiegowskich.
Podano sałatkę z krewetek, kieliszek białego wina
o smaku tych produkowanych po włoskiej stronie granicy
i kartę. Piła ostrożnie, by nikt nie usłyszał cichutkiego szczę
kania zębów. Po kilku minutach do stolika podszedł mały
g r u b a s e k w białym golfie i szarym, cudownie skrojonym
garniturze. Na widok Doroty szeroko rozłożył krótkie ręce.
- Witam panią, jak podróż?
- Doskonała - poczuła dwa cmoknięcia w o b a po
liczki. - A pańska?
Rozsiadł się w fotelu, kiwając na obsługę.
- Tylko kawę i campari soda. Co słychać na północy?
- jego jasne oczy płonęły dobrocią. Sam urok, sam czar.
- Zimno.
Otworzyła torebkę. W tym samym momencie grubas
sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Gest był tak fil
mowy, że Dorota dostała ataku śmiechu.
- Prze... przepraszam - wykrztusiła, wyjmując złożo
ny na pół papier. Siedzący obok „księgowy" nie odezwał się
ani słowem. Ale jego źrenice miały barwę stali. - To stan
mojego konta! - jeszcze raz się roześmiała.
G r u b a s zerknął wyraźnie rozpromieniony. Wyglądał
teraz jak n a d m u c h a n y sylwestrowy balonik.
- Wspaniale, madame... - zawiesił głos.
- Nazywam się Liga Arkas. Z a p o m n i a ł p a n ?
G r u b a s wypił campari prawie jednym łykiem.
- Nigdy nie z a p o m i n a m twarzy, madame Arkas.
Szczególnie pięknych kobiet z północy. I bogatych. Te cenię
najwyżej. Czy wszystko się zgadza? - podał „księgowemu"
jakiś blankiet.
- Tak. Z całym szacunkiem potwierdzam.
G r u b a s wstał. Ucałował z galanterią dłoń Doroty.
- Miłego dnia, madame Arkas. I proszę pozdrowić
rodzinę.
- Dziękuję, nie omieszkam - mruknęła, o d p r o w a
dzając wzrokiem krępą sylwetkę znikającą w drzwiach. -
Szczególnie mojego męża.
Słońce wyszło zza drzew ogrodu, rozświetlając prze
strzeń. Mężczyzna siedzący obok położył jej dłoń na ra
mieniu.
- Jest takie arabskie przysłowie: Chcąc zmierzyć się
z wężem, trzeba pełzać po ziemi.
Westchnęła. Dopiła łyk zimnej kawy. Jej nerwy były
napięte niczym postronki.
- Idziemy? Chcę stąd wyjść.
Po niecałych dwóch godzinach znów przeobraziła
się w Arabkę. Na d o d a t e k powieszono na jej szyi niezwyk
le długi sznur białych plastikowych korali.
- Biżuteria nie najwyższej klasy - westchnęła.
- Ale warta parę milionów dolarów! - mruknął Se
lim. - Wpuść korale pod bluzkę i od tej pory nie odzywaj
się ani słowem.
- Bo co? Dostanę nożem pod żebro?
Wzruszył ramionami.
- Zapomnij o tym, że jesteś Europejką. Zapomnij na
długo. Mikrobus prowadzi Algierczyk, który nie może się ni
czego domyślać. To leży w twoim interesie. Chłopak łatwo
sięga po broń. I nie chybia.
- Wszyscy łatwo sięgacie po pistolety! - wrzasnęła.
S a m a się zdziwiła w ł a s n ą reakcją. Ale zdenerwował ją aro
gancki ton.
- Bo musimy! Zmuszają nas do tego wasze rządy,
które nazywacie demokratycznymi! Chcemy tylko, by kraje
muzułmańskie mogły żyć zgodnie z Koranem. Siedzimy na
ropie naftowej. A bez niej wasz świat nie może się rozwijać.
Mimo to utrudniacie n a m !
- Bo mordujecie b e z b r o n n ą ludność! W Algierii sa
mych siebie.
- To nie my. To rząd. Junta idąca na pasku świato
wego imperializmu! - mówił głośno, zacietrzewiony.
- Jakbym to już gdzieś słyszała! - Dorota owijała
trzykrotnie szyję s z n u r e m dziwnych korali. - Ale lubicie
wszystkie nowinki techniczne! Nawet imperialistyczne! Wasze
kobiety nie rozpalają ognisk, tylko włączają gaz. W lodów
kach macie coca-colę, klasyczny produkt amerykańskiego
imperializmu! A sam nosisz dżinsy zamiast tej, no... białej
koszuli!
Nieoczekiwanie Selim wybuchnął śmiechem.
- Galabija. Nie koszula. Wracając jednak do polityki,
musisz zrozumieć, że dla nas demokracja jest formą ate-
izmu! Jedynie islam stwarza szansę na prawdziwą wolność.
- Islam jest religią jak każda inna.
Zmrużył oczy. Spoważniał.
- Nie. Islam - to p o d d a n i e się woli jedynego Boga,
który w dniu sądu o s t a t e c z n e g o wynagrodzi sprawiedli
wych i ukarze winnych.
- Mój Bóg także.
- Twój nie wspomina o pięciu głównych z a s a d a c h is
lamu, którymi są: wiara, modlitwa, post ramadanowy, jał
mużna i pielgrzymka do Mekki, czyli hadż.
- Chodzi o wasz święty kamień?
- Nazywamy go G ó r ą Jasności. Tam właśnie archa
nioł Gabriel objawił Mahometowi pierwsze fragmenty Ko
r a n u . Rozumiesz? Ten k a m i e ń to Kaaba, p o t ę ż n a bryła
kilkunastometrowej wysokości. Nasz Dom A d a m a .
Skinęła głową. O islamie wiedziała niewiele. Ale ów
czarny monolit pokazywany był niejednokrotnie w telewizji.
- Mówią, że to meteoryt.
- Niewierni mówią różne głupstwa. No, dosyć już.
Schodzimy. Twoją torbę wziął Ibrahim.
- Co z d o k u m e n t a m i ? - spojrzała na torebkę leżącą
na stole.
- Już zrobiły swoje. Zostają. Od tej chwili jesteś mo
ją siostrą. I ż o n ą człowieka z doliny.
- Jakoś się nazywam? - Miała całkowicie obojętny
stosunek do rodzeństwa. Całe życie była jedynaczką.
Zastanowił się.
- Darat. Masz na imię Darat. To wystarczy.
- Zapamiętam - obejrzała się, chcąc pożegnać gospo
darza, ale po grubasie nie było śladu - podobne do Doroty.
Dwadzieścia minut później mikrobus, z boczną re
klamą ekologicznych produktów zbożowych, mknął Auto
stradą Słońca w kierunku Valence, Awinionu, by głęboko
na południu, minąwszy pola obsiane w e r b e n ą i lawendą,
dotrzeć do Marsylii. Jej brudnych portów, ponurych bloko-
wisk mieszkalnych w zaduchu martwych ryb. Nie, Marsylia
nie jest miastem, które chciałoby się zwiedzać.
Furgonetka zatrzymała się w starym porcie. O d ó r spa
lin był tak silny, jakby skoncentrowało się tu stężenie całego
globu. Na Quai des Belges prosto z łodzi wyładowano ryby.
Selim dotknął ramienia Doroty, mówiąc głośno po arabsku.
Nie zrozumiała, ale jego gest wyjaśniał wiele. Pokazywał
drzwi. Wysiadła, usiłując nie potknąć się na rybich wnętrz
nościach. Ogarnęło ją obrzydzenie. Czuła, że zwymiotuje. Na
szczęście Selim przytomnie chwycił ją za ramię.
- Do s a m o c h o d u ! - szepnął.
Podreptała posłusznie. Jej pantofle, arabskie klapki na
zbyt wysokim koturnie, haftowane złotą nicią, były piekielnie
niewygodne. Ślizgały się po wilgotnej nawierzchni. Samochód
okazał się starym rzęchem chyba z czasów pierwszej wojny świa
towej. Bucząc i charcząc, mknął w kierunku Le Canebiere - gra
nicy między Marsylią mieszczańską a algierską. Trójkątny obszar
na północ od bulwaru okazał się niezwykle barwnym bazarem
świata arabskiego. Tutaj czuło się oddech północnej Afryki.
W powietrzu unosił się nawet pustynny pył, zgrzytając w zębach.
W jednym z obskurnych domów, pełnych porozrzucanych skó
rek z owoców i zapachu gorącego oleju, z chmarami czarno
okich chłopców w nieokreślonym wieku, znaleźli pomieszczenie
kropka w kropkę p o d o b n e do tego, które zostawili w Paryżu.
Ściany pokryte łuszczącą się tapetą, brudny dywan z resztkami
jedzenia, śmierdzące łojem skórzane poduszki.
- Ty zostajesz - powiedział Selim. Klęczącej kobiecie
z twarzą zakrytą czarną chustą coś dodał po arabsku. Głosem
ostrym, nieznoszącym sprzeciwu. - Zjesz, co dadzą. Nie roz
mawiaj. O n a nie rozumie po francusku.
Dorota zacięła usta.
- Nie usiądę, jeśli nie dostanę czystego krzesła. I chcę
do łazienki. Też czystej.
Miejsce, do którego ją z a p r o w a d z o n o , wyglądało
jeszcze gorzej. Mokre, rozwieszone pranie parowało jakąś
nieznośną wonią: ni to kadzidła, ni to potu. Ale miska by
ła czysta. I w o d a także. Znalazła też kawałek mydła.
Czarna wrona przyniosła d z b a n e k z sokiem. Wyglą
dał na pomarańczowy. Ale miał dziwny, nieco gorzkawy
smak. Wypiła i natychmiast poczuła s e n n o ś ć . Z a p a d a ł a
w nicość rozrywaną błyskami kolorowych świateł. Ni to rac,
ni to ogni sztucznych. Ciężka głowa s a m a o p a d ł a na po
duszkę. Pojawił się anioł z jednym skrzydłem i o p a s k ą na
włosach. Kiedy się jej przyjrzała dokładnie, stwierdziła ze
zdziwieniem, że są w nią w t o p i o n e kolorowe kamyki.
Ozdabiały czoło anioła, wydając cichy, metaliczny dźwięk.
Inne odgłosy, zbliżone do ludzkiej mowy, cały czas huczały
w jej uszach. Niczego nie rozumiała. Nie znała tego języ
ka niebios. Nie miała też pojęcia, jak długo trwała w tym
dziwnym transie. Parę godzin, czy p a r ę dni. Kiedy się ock
nęła z umysłem jasnym niczym p o r a n e k na morskiej plaży.
Za oknami stała ciemność. Wewnątrz pomieszczenia pełga
ły tylko płomyki oliwnych lampek. W pierwszej chwili pomyś
lała, że znajduje się wewnątrz egipskiej piramidy. Ściany
lekko falowały przed oczyma. Ale w końcu ustabilizowały
się na d o b r e . Poznała brudny dywan i czarną postać skulo
ną pod ścianą. Wyglądała, jakby tkwiła tu od narodzin pro
roka. Z opuszczoną głową i rękami złożonymi na podołku.
Poczuła pragnienie. O b o k stała butelka wody mineralnej
i taca z górą owoców. Nie znalazła żadnej szklanki. Piła pros
to z butelki, a chłodna woda ciekła jej po szyi. Zdecydowała
się zjeść b a n a n . Miał smak południa. Tak s a m o jak świeże
figi o zielono-fioletowej skórce. Najsmaczniejsze były jednak
winogrona. Wielkie, ciężkie kiście żółtych podłużnych owo
ców bez śladu pestek. Zanim zdążyła się zaniepokoić sytu
acją, nadeszli obaj: Selim i łysiejący Abdullah.
- Zbieraj się. Idziemy.
- Gdzie?
Uniósł wzrok w górę. Na brudny sufit, po którym
spacerowały jakieś stworzonka p o d o b n e do stonóg. Tylko
o wiele większe.
- Naucz się nie pytać, Darat. Inaczej zginiesz. Wy
chodzimy w morze za dwie godziny. Jak już będzie całkiem
ciemno.
Sto razy mógł żądać, żeby nie pytała. Wszystko na nic.
Nie czuła się Arabką, lecz Europejką, której równe trakto
wanie g w a r a n t o w a ł a konstytucja. Niestety, oni o tym nie
wiedzieli. Jej dłoń zacisnęła się na sznurze dużych, plasti
kowych korali owijających trzy razy szyję.
- A ty zapamiętaj: robię to dobrowolnie. Jeśli jesz
cze raz każesz mi zamilknąć, wrzucę te przeklęte diamenty
do morza!
Abdullah zatrzepotał rękami.
- Nie wolno! Nie wolno tak mówić!
- Wolno. Mnie wolno. A teraz, Selim, odpowiadaj:
dokąd płyniemy?
C h ł o p a k walczył z wściekłością. Nie był z u p e ł n i e
przygotowany na opór. Okiełznanie tej nieszczęsnej nie
wiernej stało się dla niego celem samym w sobie. Ale jesz
cze nie tu. Nie we Francji. Kiedy się już znajdą na burzliwych
wodach Morza Śródziemnego, powie głupiej, zawziętej ko
biecie, żeby poszła do wszystkich d i a b ł ó w ! Teraz musi
ścierpieć. Jeszcze trochę. W imię Allacha i Wielkiej Sprawy.
Teraz, kiedy kuter czeka załadowany bronią aż po burty,
nie wolno mu stracić głowy. Cedząc słowa przez zęby, rzu
cił w przestrzeń:
- Płyniemy do brzegów Algierii. Kutrem bez świateł.
Przemytniczym szlakiem, który doskonale znają obie straże
przybrzeżne: francuska i algierska. Każdy błąd szypra kosztu
je czyjeś życie. Na tej wodzie zginęło już wielu naszych. I wie
le towaru wpadło w głębinę. Mnie się to nie może przydarzyć.
Szarif nie pozwoli.
- Szarif? - co to znaczy?
- Szlachetny. Nasz święty mąż. Płynie z nami.
Dorota podniosła się z poduszki. Czuła zawroty gło
wy, jakby po kilku kieliszkach s z a m p a n a .
- M u f t i ? Mufti Hasan ben Halil?
- Tak. Ale się z nim nie spotkasz. Święty mąż po
trzebuje spokoju. Do modlitwy.
- Dlaczego płynie kutrem? I to z t a k ą ilością prze
mytu? Nie boi się?
Selim spojrzał na nią z politowaniem.
- Mufti nic nie wie o broni. To nie jego działalność.
Święty mąż nie ma z tym nic wspólnego. Ale jego los jest
w moich rękach. To zaszczyt. Czy już rozumiesz?
- Tak. Jesteś gotów na śmierć. Dżihad to święta woj
na. Pamiętam. I w obronie starca poświęciłbyś mnie bez
zmrużenia powiek.
- Exactement.
Godzinę później, zamknięta w malutkiej kabinie
z ogarkiem świecy przylepionym do wieka jednej ze skrzyń,
Dorota po raz pierwszy od opuszczenia Paryża przeraziła się
tym, co zrobiła. „Może jestem głupia, poświęcenie nie pomo
że Rysiowi, może stracę życie i niczego nie zyskam?", myśla
ła gorączkowo. „Ale tak naprawdę, czego się spodziewałam?
Że francuska policja uwolni nas od terrorystów? Handlarzy
bronią i diamentami? Cóż by to była za wiara w służby spe
cjalne Unii Europejskiej! Przecież od wielu lat walczą z fun
damentalistami. Czasem ich łapią, częściej to oni podkładają
bomby na stacjach metra. Moja sprawa nie jest najważniej
sza dla Abbé Paupina - czarnoskórego komisarza z „szóstki".
Ma takich setki. Cóż dla nich zaginięcie dwojga Polaków?
W nieustępliwej walce z gangami wszelakiego autoramentu
zawsze giną jacyś ludzie. Przede wszystkim policjanci, żan-
darmi i ci cywile, którzy znaleźli się o niewłaściwej godzinie
w niewłaściwym miejscu. Ten kuter też znajduje się zapewne
w zasięgu radaru służb przybrzeżnych. Ale czy będzie im się
chciało zatrzymać jednostkę, tylko dlatego, że płynie w stro
nę Afryki?" Wyjrzała przez bulaj. Nic. Czerń wody i odblask
świateł z brzegu. Wciąż są w granicach Francji. Rozległo się
nagle głośne buczenie. Jakby ostrzegawcze. Dorota mocniej
naciągnęła chustę na twarz. Może jej nie rozpoznają, choć
cerę ma białą, a resztki letniej opalenizny dawno zeszły. Cze
kała na coś, co powinno się stać. Ale nic nie nastąpiło. Ku
ter przyhamował, kołysząc się na wzburzonej fali. Słychać
było jakieś gwizdki, głośną rozmowę p r o w a d z o n ą po a r a b -
sku. Ż a d n e kroki nie zadudniły po stromych schodkach. Mi
nutę później zagrały maszyny. Łódź popłynęła w nieznane.
Sen zmorzył ją dość n a g l e . Przed zamkniętymi oczyma
przesuwała się niczym w zwolnionym filmie twarz d a w n o
nieżyjącej matki. Coś mówiła ze śmiechem. Miała tak deli
katne włosy: istna szara pajęczyna. I błękitne oczy. Pod nie
co zbyt ciężkimi powiekami. - M a m o , gdzie jest ojciec? -
pytała, wyciągając dłonie. - Ojciec? Siedzi t a m , w fotelu.
Pali fajkę. - Jaką fajkę? Nigdy nie palił! - Co ty też, Dorot
ko? Nie pamiętasz tatusia? - Fotel przybliża się, jakby pły
nął w powietrzu. Ale to nie ojciec na nim siedzi, tylko
August! I wcale nie trzyma fajki, tylko szklaneczkę brzęczą
cą kostkami lodu. - Gucio? Nareszcie! Co się z t o b ą dzia
ło? Zaprosiłeś nas do Paryża i zniknąłeś? Dlaczego? Powiedz
coś! - August otwiera i zamyka usta. Wygląda jak na filmie,
gdy wyłączy się głos. - Nie słyszę cię, Guciu! Co się dzie
je? - Fotel oddala się, jakby jechał na szynach. Odpływa
gdzieś daleko, znika we mgle, a może w o p a r a c h dymu
z fajki? Pojawia się twarz. Ogromna, straszna. Dorota kuli się
w sobie. Ale twarz rośnie. Ma puste oczodoły i siwe, rozrzu
cone włosy zasłaniające czoło i uszy. Twarz jest znajoma. -
Kto? Dlaczego? Kim jesteś? - Jak to? Nie poznajesz mnie?
Ryszard. Twój mąż! - Dorota kuli się, zasłaniając uszy. - Nie
chcę! Co oni z t o b ą zrobili? Zabili cię? - Twarz podjeżdża
tak blisko, że poprzez puste oczodoły widać wzgórza w ko
lorze ochry. I sypki piasek. Coś zgrzyta, coś puka. Obraz zni
ka. Sen się urwał.
Dorota czuje potworny strach. Płomyk świecy pełga
w niskiej miseczce z gliny czy terakoty. Za chwilę zgaśnie,
by pogrążyć wnętrze we wrogiej ciemności. Serce jej koła
cze. Usta ma suche, a na języku brak śliny. G a r d ł o niczym
pusta rura. Koszmar.
Zgrzyta z a m e k . Ktoś wchodzi. C i e m n a postać ma
bose stopy, silne ramiona osłonięte przepoconą, p o d a r t ą
koszulą. Czuć od niej zapach smaru i d a w n o niemytego
ciała. Na głowie czapka z czerwonej wełny. Ręce wyciąga
w jej kierunku.
Nigdy w życiu tak nie krzyczała. Wrzask był wprost
nieludzki. I przywołał skądś Selima. Ten jednym celnym
kopniakiem w krocze powalił napastnika. Padły wyzwiska.
Człowiek w czerwonej czapce z głuchym jękiem wycofał się
za drzwi. Selim posłał za nim wiązankę tak nieprzyzwoitych
francuskich słów, jakich Dorota nie słyszała od czasu pierw
szego winobrania u Poterelów. Wtedy, gdy stary Felipe po
ganiał pijanych osiłków - wozaków.
- Nie bój się - usłyszała. - Ale wrzeszcz, gdy trzeba.
Nasze kobiety na ogół są posłuszne. Z jednym wyjątkiem:
gdy po nie sięga obcy mężczyzna. Wtedy m o g ą zabić.
- Nie m a m czym - wychrypiała.
- Nie d a m ci pistoletu. Jesteś nieobliczalna. Ale masz
nóż - rzucił jej do stóp wąską klingę z czarną rękojeścią.
Ostrze przez sekundę kołysało się pomiędzy jej stopami.
- Mogłeś mnie zranić - wymamrotała.
- Mógłbym. Gdybym chciał. Ale ja umiem posługi
wać się nożem. Ćwiczyłem to razem z kolegami w arabskiej
dzielnicy Paryża. Tam, gdzie bezrobocie, brak szkół i brud.
Gdzie bezpańskie psy roznoszą śmieci z nigdy nieopróżnia-
nych śmietników. Ale ty nie znasz takiego Paryża. Ani takiego
Lyonu. Ani Marsylii. Nie wiesz co to głód, chłód i bezdom
ność.
Spojrzała na niego wściekła.
- Wszystko usprawiedliwiasz nędzą? Myślisz, że w mo
im kraju nie ma bezrobocia, bezdomnych i głodnych? Są ca
łe pijane wsie po PGR-ach. Wiesz, co to takiego? Nie wiesz.
Ale każdy ma obowiązek coś dla siebie zrobić. Nie czekać, aż
mu państwo da. Bo nie da.
Wzruszył ramionami, chmurny i zły. Wychodząc, rzucił
cicho:
- Przyniosą ci jedzenie. I przysięgam, nikt cię nie tknie!
Ten, który przyniósł tacę, nie wszedł normalnie. Tylko
padł na kolana i posuwał się wraz z posiłkiem centymetr po
centymetrze. Miał nisko opuszczoną głowę o k u t a n ą czarną
od smaru szmatą. Widać było, że umiera ze strachu.
Nie pożałowała go wcale. Jeszcze brzmiał jej w uszach
własny przeraźliwy wrzask. Palcem wskazała miejsce, do któ
rego wolno mu było się doczołgać. Zostawił suty posiłek
i zniknął.
Z przyjemnością ł a m a ł a gorący arabski podpłomyk,
maczając go w sosie. Kawałki mięsa uduszono fachowo,
prawie bez tłuszczu. Zmiotła miskę ryżu z orzechami i ro
dzynkami, lepkie od miodu płaskie ciastka przypominające
naleśniki. Na owoce już nie znalazła miejsca. Dostrzegła też
grubą świecę obok zamierającego płomyka. Wstała, by ją
zapalić. Wtedy też przyjrzała się pomieszczeniu. Kajuta, ni
ska i ciasna, zastawiona była dodatkowo wielkimi skrzyniami
spiętrzonymi jedne na drugich. Wymalowano na nich czar
ną farbą numery i symbole. Starała się je zapamiętać. Po co?
Kto wie, co może się w życiu przydać. Nie miała najmniej
szej wątpliwości, co zawierają: broń. Karabiny, naboje,
wszystko, co sieje śmierć. A dla niektórych oznacza szansę
na wolność. Znów poczuła senność. Zapewne z przejedze
nia. Żołądek ciążył niczym ołów. Zapadła w nicość, tym ra
zem bez snów. Daleki chlupot ciemnej, nieprzyjaznej fali
oddalał się bezpowrotnie.
Nie słyszała niczego. Ani skrzypienia burty ocierają
cej o skałę, ani zduszonych okrzyków załogi, którym o d p o
wiadały takie s a m e z lądu. Liny sprężały się w silnych
dłoniach. Kuter z wyłączonym silnikiem dopływał do brze
gu. A raczej do małej zatoczki okolonej ostro spadającymi
ku morzu kamiennymi gigantami o poszarpanych brzegach
i sterczących w niebo iglicach. Plusk czarnej, nieprzejrzystej
wody odbijał się echem. Nie słyszała tego. Zaczęło się ostroż
ne i wielogodzinne wyładowanie. Nikt nie podnosił głosu.
Ludzie byli silni, sprawni i nawykli do ciężkiej pracy. Żadna
skrzynia nie spadła w odmęty. Żadna się nie rozbiła. Nie
miała prawa.
Słońce stało już wysoko, gdy Dorota otworzyła oczy.
Czuła ból w uszach i słoną suchość w ustach. Przestrzeń
wokół niej powiększyła się tak znacznie, że długo nie mog
ła się zorientować, gdzie jest. W kabinie nie było ani jed
nej ze skrzyń. Tylko na podłodze dojrzała ślad rozlanego
oleju. Leżała na kocu pod bulajem z dala od miejsca, gdzie
zmorzył ją sen. Nie było świecy ani kotary w głębi.
- Co, do diabła! - zerwała się, przecierając oczy. -
Gdzie ja jestem?
- Czas, Darat! - usłyszała łagodny głos Selima. Miał
dwudniowy zarost, czerwone z niewyspania oczy i brudny,
szetlandzki sweter w kolorze cegły. Ten sam, który tak się
jej podobał, gdy jedli mandarynki w mikrobusie na trasie
Paryż-Lyon.
- Co?
- Dopłynęliśmy.
- Policja n a s nie zatrzymała? - jej wzrok ciągle jesz
cze nie mógł się przyzwyczaić do jasności dnia.
Roześmiał się ochryple.
- Starzy łapówkarze! Nasz szyper wie, ile komu trze
ba d a ć w ł a p ę . Francuska straż przybrzeżna myślała, że
przemycamy papierosy. To stały punkt programu tego kutra.
- Wychodzimy.
- A święty mędrzec? Co z nim?
Selim zatrzymał się zdziwiony.
- Często o nim mówisz. Dlaczego?
Wstała, ogarniając spódnicę. Zawiązała chustę.
- Bo zrobił na mnie wrażenie. Tam, w Instytucie Świa
ta Arabskiego. Byliśmy u niego razem z m ę ż e m .
Nie odezwał się. Szedł po zewnętrznej stronie burty,
kuląc się w morskim powiewie. Dorocie tchnienie wiatru spra
wiało przyjemność. Wiał od lądu. I rozbijał fale na białą pia
nę. Doszli do trapu i musiała teraz uważać. Był tylko zwykłą,
chybotliwą deską przerzuconą na skalisty grunt. Selim podał
jej dłoń. Uchwyciła się, jakby od tego miało zależeć jej życie.
W dole pieniła się kipiel. W dali majaczyło pasmo gór.
- Gdzie jesteśmy?
Selim przyłożył lornetkę do oczu.
- W Algierii. Na wschód od miasta Sakikda. Niezbyt
daleko od granicy z Tunezją.
- Na co czekamy?
Przyjrzał się jej bladej twarzy.
- Na ciężarówkę. Jeśli masz jakąś potrzebę, idź tam,
między te drzewa oliwkowe. Potem długo nie będzie okazji.
Przed nami przeprawa przez góry.
Posłała mu słaby, wdzięczny uśmiech. Istotnie, czuła
potrzebę. Wzięła torbę i oddaliła się w gąszcz starych drzew.
Za nią, w pewnej odległości, jak duch posuwał się strażnik.
Ale starał się nie przeszkadzać. Gdy wróciła, zbiegła po wiel
kich głazach tuż nad s a m ą wodę. Była tam maleńka zatocz-
ka z drobnym żwirem. Umyła twarz, szyję i dłonie. Robiło się
gorąco.
Z wąskiej, szutrowej drogi powoli spełzała o d r a p a n a
ciężarówka. Jej potężne, grube opony przypominały s a m o
lotowe. Coś wnoszono do środka. Ale nie były to skrzynie
z bronią. Raczej żywność, owoce i dwie przeraźliwie beczą
ce kozy.
- Idziemy! - Selim stał na kamieniu, zapatrzony w po
łyskującą taflę morza. Miał na sobie żółtawą, czystą gala-
biję. I zawój z białej bawełny.
- Zmieniłeś się! - Dorota przyjrzała mu się uważnie.
- Czy możesz mi powiedzieć, dokąd jedziemy?
Chwilę myślał. Z paryskiego chłopaka nagle stał się
prawie szejkiem. I tak się chyba czuł.
- Nie rozmawiaj po francusku. Nie jesteśmy bez
pieczni. Jeśli zaczepi nas algierska policja w ogóle nie ot
wieraj ust. Gdyby się dowiedzieli, że przybyłaś z Europy!
Zabiją cię jako szpiega. I nikt na to nie będzie miał wpływu.
- Wiem. Tu panuje bezprawie.
- Tu rządzi wojsko. Jak trzeba, mordują rodaków, by
zrzucić winę na D ż a m m a al Islamija. Te korale włóż pod
suknie. Są zbyt c e n n e . Nikt ich nie powinien zobaczyć.
- Chcę wiedzieć, dokąd mnie zabieracie.
- Tam, gdzie jest twój mąż. Do doliny.
Łzy ukazały się jej w oczach. S a m a nie wiedziała, czy
to nagła tęsknota za Rysiem, czy piekące słońce.
- Daleko?
Skinął głową.
- To dziki kraj. I dzika przyroda. Góry, które widzisz,
nazywają się Dżebel a l - A u r a s . Ponad dwa i pół tysiąca
metrów. Teraz jedziemy do Kasantiny. Złą drogą. Bardzo
złą. Pamiętaj, co mówiłem: nie ruszysz się, zanim po ciebie
nie przyjdę. Algierska kobieta zawsze czeka na mężczyznę.
Wzruszyła ramionami. Denerwowało ją ciągłe po-
uczanie, co wolno, a co z a k a z a n e .
- Mufti H a s a n ben Halil mówił, że w Koranie nie ma
różnic między mężczyzną a kobietą. Jest nawet sura o ko
biecie.
Selim przyłożył dłoń do czoła.
- Jest jeszcze szarijat. Arabskie prawo kanoniczne.
O n o wyjaśnia szczegóły. Święty mąż byłby zadowolony, że
coś z jego nauk z a p a m i ę t a ł a ś . Odjechał wczesnym świtem.
- Żeby nie oglądać skrzyń? Tak? Nie wie, co prze-
szmuglowaliście z Marsylii.
Selim spoważniał.
- Nie wie.
- Czym odjechał po tak złej drodze?
- Na ośle.
Dorota szeroko otworzyła oczy.
- Wysłaliście świętego męża na ośle?
Selim tracił cierpliwość. Ale z jakichś bliżej niezna
nych przyczyn zachowywał się poprawnie.
- C a ł e życie spędził w dolinie. Od dziecka jeździł na
wielbłądach i osłach. To naturalny środek lokomocji. Także
dla n o m a d ó w . Berberów.
Wspinali się ścieżynką między skałami. Dorota czuła,
jak pot spływa jej wzdłuż grzbietu. Już się martwiła, jak zdo
ła wytrzymać jazdę w ciężarówce, która o klimatyzacji nawet
nie słyszała.
- Czy kierowca wie, kim jestem?
- Tak. Ale nie mówi po francusku. Zresztą nie bę
dziesz jechała w kabinie.
- Na workach? Tam? Z tyłu, z kozami?
S a m o c h ó d krztusił się spalinami. Kierowca z trudem
nawracał.
- Tak. Jak wszystkie nasze kobiety. Ale zrobiłem coś
w rodzaju namiotu. Z płótna.
Dorota z trudem wspięła się na koło. O p o n a była tak
gorąca, jakby właśnie wyjęto ją z pieca. W pewnym wieku
nie jest się już tak sprawną fizycznie. Selim podtrzymał ją
wpół. Była wdzięczna.
Ruszyli, parskając żwirem. Zanim znalazła miejsce,
dwa lub trzy razy straciła równowagę. Skrzynia ciężarówki
przypominała do złudzenia jeżdżące po Polsce w latach
pięćdziesiątych drewniane paki na podwoziu Stara. Pomię
dzy workami oliwek, prosa i sorgo Dorota rozpoznała też ku
kurydzę. Manioku nie znała. Nawet nie wiedziała, co to jest.
Droga do Kasantiny nie była tak tragiczna, jak się
obawiała. Płócienny daszek chronił jako tako od słońca.
Tylko dłużyła się nieludzko. Dorota siedziała na skórzanym
pufie, podskakując na wybojach. Kozy beczały.
Miasto okazało się typowo arabskie. Wszyscy snuli się
po wąskich ulicach, mijając się z okrzykami. Mężczyźni nosi
li towary na głowach. Kamienne domy spiętrzały się w zauł
ki. Śmierdziało uryną i korzennymi przyprawami.
Selim zaprowadził ją do pomieszczenia, w którym sta
ło wyszczerbione wiadro i miska z w o d ą na dnie. Zrozumia
ła. Mycie się w tych w a r u n k a c h sprawiało prawdziwą
przykrość. Ze złością pomyślała o hotelowej łazience. Pozo
stanie na długo europejskim wspomnieniem. Całe szczęście,
że zabrała spory zapas higienicznych chusteczek. To na razie
ratowało. Już siedząc na pace ciężarówki, dostała kubek ka
wy. Mocnej i przeraźliwie słodkiej. Także kawałki podpłomy
ka. Były niestety suche i twarde. Przypominały żołnierską
rację żywnościową. Tuż przed odjazdem Selim p o d a ł jej
dwulitrową butelkę wody.
- Prawdziwa mineralna - szepnął. - Oszczędzaj.
Kiwnęła głową spod nisko nasuniętej chusty.
Przejeżdżali wysokie p a s m o gór. Dołem, po ziemi,
ciągnęła się strefa szarozielonej roślinności. W palącym słoń
cu wirowały roje much. Małych, upartych, wszędobylskich.
Na szczęście nie siadały na człowieku. Następne duże mias-
to okazało się Batiną.
- Góry Atlas - powiedziała s a m a do siebie, pociąga
jąc łyk ciepłej wody. Miała smak stęchłych wodorostów. Ale
gasiła pragnienie. - Ile razy o g l ą d a ł a m je na m a p i e . Ich
ciemny brąz połatany był szarością. Zaczęła z a p a d a ć w jakiś
nieznany stan: odrętwienia, półświadomości, półsnu. Cięża
rówka trzęsła. Krajobraz usypiał. Skały sięgały nieba. Od
Batiny do Biskry zjeżdżało się w dół. Ostre zakręty, ryk klak
sonu. Dwa samochody nie mogłyby się wyminąć. Zapewne
była to kiedyś ścieżka dla osłów. Świst wiatru w uszach za
pierał dech. Zatrzymali się w jedynym do tego przystosowa
nym miejscu. Pod wysoką, groźnie nachyloną skałą.
- Piknik pod wiszącą skałą - powiedziała, gdy Selim
p o m ó g ł jej zejść z paki. Czuła się marnie. Poobijana, pra
wie uduszona, g ł o d n a .
- Co?
- Nic. Taki film. Dzieje się w Australii. Muszę odejść
na bok.
- Tam. Za skalny blok. Nazywa się Abu S a n a m . Oj
ciec Garbu.
Za ojcem był syn. Pewnie też g a r b u . Wspinaczka
bardzo ją zmęczyła. Ale znalazła kotlinkę z s u c h ą trawą
p a c h n ą c ą m o c n o piołunem. I sporo cienia. Nie chciało jej
się wracać. Na tej wysokości powiewał ciepły wiatr. Zoba
czyła jakieś zwierzątko przyglądające jej się oczkami ni
czym paciorki. Czarna mysz szurnęła między trawy.
Dorota wróciła jednak do ciężarówki. Kierowca maj
strował coś przy silniku. Selim leżał na ziemi, wachlując się
złożoną gazetą. Nie była francuska. Miała arabskie czcionki.
- Za dwie godziny zrobi się ciemno - powiedział.
Nie uwierzyła. Słońce stało wysoko.
- Zostaniemy na noc w jakimś mieście?
Potrząsnął głową.
- Wykluczone. Zbyt niebezpieczne.
- Dlaczego? - przysiadła obok niego, uważnie zbie
rając fałdy sukni.
- Bo nikt nie ma prawa nas widzieć. Ani wiedzieć, do
kąd zmierzamy. Ciężarówka pojedzie na zachód.
- A my? - zdziwiła się.
- Przesiądziesz się na wielbłąda.
Otworzyła szeroko oczy. „Żartuje czy co? Przecież się
nie utrzymam! Nie umiem jeździć na wielbłądzie! Zapo
mniał, że nie spędziłam dzieciństwa na pustyni!", pomyślała
ze strachem.
- Nie jestem Beduinką! - warknęła.
- Ależ jesteś. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Zjedziemy
przez Wadi Dżaddi do Szott Marvan. Parę dni drogi.
Teraz przeraziła się naprawdę. Jazda ciężarówką, na
wet starą, należała, bądź co bądź, do podróży w europejskim
stylu. Pojazd mechaniczny to coś innego niż szorstki garb
wielbłąda. Te ostatnie widziała w zoo.
- Mówisz poważnie, czy tylko mnie straszysz?
Odwrócił twarz. Miał surową minę. Ale wesołe oczy.
- Allach stworzył wielbłąda z chmury. Kiedy nie było
jeszcze ziemi. Więc Bóg stworzył ziemię, żeby się zwierzę nie
męczyło zawieszone w powietrzu. Rozumiesz?
Skinęła głową.
- T a k .
Pojęła, że musi się kolejny raz przestawić. Zapomnieć
na dobre o stacji metra Saint-Sulpice, błyszczących, mok
rych chodnikach Paryża, niefrasobliwym życiu i zapachu ka
wy w maleńkim bistro tuż obok sklepu z biżuterią.
- To dobrze. - Jego oczy zwęziły się w szparki. - Mo
że chcesz uprawiać miłość?
- Nie.
Nie zdziwiła się. Ani nie obraziła. Zapytał tak, jak się
pyta człowieka, czy ma ochotę na lody. Nie miała.
*
Od Biskiry, gdzie pożegnali ciężarówkę, aż do Alwad
ciągle posuwali się na wschód. Dorota, ku własnemu zdziwie
niu, wcale nie czuła się źle na grzbiecie płowego wielbłąda,
którego w myślach ochrzciła „wujem Szczepanem". Miał takie
s a m e żółte, o g r o m n e zęby i biały nalot w kącikach warg. Od
wuja różnił się krojem oczu i nozdrzy. Wielbłąd, a raczej dro
mader, co po arabsku znaczy „szybko biegnący", sunął do
stojnie przez piaski, okazało się jednak, że duszę ma leniwą.
I nie lubi, gdy się go zmusza do pośpiechu. Winna była za
to Szczepanowi serdeczną wdzięczność. Problemem było tyl
ko usadowienie się w bardzo miękkim siodle. Moment, gdy
zwierzę wstawało, najpierw na przednie, potem na tylne no
gi. Bez pomocy Selima lub jednego z dwóch poganiaczy łatwo
mogła przekoziołkować przez łeb zwierzęcia. Potem już nie
miała problemów. Szczególny chód „okrętu pustyni" usypiał
ją. Nad głową powiewał mały, rozpięty palankin z grubego
płótna. Chronił przed palącymi promieniami słońca.
Trzydniowa podróż przez pustynię okazała się tyleż
męcząca, co ciekawa. Gotowaniem zajmował się stary Mah-
di z jednym okiem przysłoniętym skrajem brudnego turbanu.
I, o dziwo, robił to znakomicie. Dorota polubiła cienkie plac
ki m a c z a n e w gęstym sosie z mięsa i fasoli. Nauczyła się też
gryźć surową, n i e s p a r z o n ą cebulę o słodkawym s m a k u
i ciemnoczerwonych łuskach. Mahdi co prawda nigdy nie
mył drewnianych misek, ale cóż, oszczędzali wodę.
- Kirba pusta - mawiał młodszy poganiacz o zbójec
kim spojrzeniu.
- Co?
- Kirba to skórzany bukłak na w o d ę - tłumaczył Se
lim. - Trzeba odszukać studnie.
Nie zrobili tego ludzie, lecz wielbłądy. Jakimś zmysłem
wyczuwały wodę nawet z odległości dwudziestu kilometrów.
Piły powoli i stosunkowo mało. Chętnie ogryzały kolczaste,
wyschnięte krzaki.
Teren, po którym się posuwali, nie wyglądał jak pus
tynia. Wokół stały góry. Ziemię, tu i ówdzie, porastała dziw
na szara roślinność. Pojawiały się, choć z rzadka, zwierzęta.
Mahdi brał strzelbę i polował.
- Aszkar - mówił, powiewając zdobyczą.
- Aszkar znaczy rudy. Upolował lisa. Zjemy go.
Dorota przymknęła oczy. Wolała nie wiedzieć, z cze
go zrobiony jest wieczorny posiłek.
- Kurfaf - Mahdi złożył się jak do strzału. - Jego się
nie je. Śmierdzi.
Spojrzała na Selima. Siedział obok ogniska strzela
jącego iskrami.
- Hiena. Kurfaf. Chcesz kawy?
Przecząco pokręciła głową. Ciemność ogarnęła ziemię
bez reszty. Nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Noc za
padła nagle. I od razu robiło się czarno. Żadnego zmierzchu,
żadnej szarej godziny. Wtedy pustynię ogarniał ziąb. Przeraź
liwy, czysty, ożywczy ziąb. Owijała się w miękki dywan niczym
mumia. I zasypiała. Czasem słyszała dziwne dźwięki, szeles
ty. Pustynia nocą żyła. Na szczęście nie pełzały tu węże. Tylko
szarozielone, szybkie jak błysk noża, jaszczurki.
Brzasku też nie było. Słońce podnosiło się równie na
gle jak znikało. Zza skały lub wprost z piasku. I od razu roz
jarzało świat. Ziąb ustępował upałowi. A ten był morderczy.
Czwartego dnia w oddali zamajaczyła f a t a m o r g a n a .
Ukazało się wielkie jezioro. Przesuwało się w rytm kroków
pięciu wielbłądów i czworga jadących ludzi. Za jeziorem ry
sowały się z a m a z a n e sylwetki zwierząt.
- Azalaje - powiedział zbój, szczerząc białe, okrutne
zębiska.
- Wielka k a r a w a n a soli. Jedzie na zachód.
- To nie jest f a t a m o r g a n a ? Zwid pustyni?
- Jezioro tak. Ludzie i wielbłądy nie.
Porę dnia wyznaczały nie tylko posiłki. Także czas
modlitwy: o brzasku, którego nie było, po południu, po za
chodzie słońca i późnym wieczorem, który tak n a p r a w d ę
był nocą.
Czwartego dnia podróży, tuż przed kolacją, na nie
bie nagle ukazał się helikopter. Zwierzęta przestraszyły się
hałasu, ale zbój umiał je uspokoić wrzaskiem i garścią su
szonych daktyli.
- Helikopter? Tutaj? - zdziwiła się Dorota.
Mahdi spojrzał na nią jednym okiem. J e g o dłonie
złożyły się do modlitwy.
- Wad a n - N a d ż m a .
- Kto?
- Inaczej: Syn Gwiazdy. Święty mąż.
- Mufti Hasan ben Halil? Przecież mówiłeś, że po
dróżuje na ośle?
Selim skłonił głowę.
- Nic nie rozumiesz. Na ośle pojechał do Annaby.
Ale stamtąd, po załatwieniu spraw, helikopterem do doliny.
Mufti dobrze żyje z armią. Już niedaleko, Darat.
Ucieszyła się. Choć szczerze polubiła S z c z e p a n a ,
choćby za to, że jej nie opluł, chciała już zejść na d o b r e
z szaroburego grzbietu. Od kołyszącego chodu „okrętu pus
tyni" miewała wieczorami zawroty głowy.
- To on mnie nazwał Darat - westchnęła. - Ale nie
powiedział, co to znaczy.
- W klasycznym arabskim: korona. Także a u r e o l a .
W narzeczu berberyjskim - świetlisty krąg.
- Czuję się niemal jak Roger Moore. Inaczej „Święty".
Selim skrzywił usta.
- Głupi film. O g l ą d a ł e m w dzieciństwie. W osiedlu
było kilka telewizorów. Czarno-białych. Siadaliśmy z chło
pakami w kręgu. Na podłodze. Każdy chciał być „Świętym".
Żeby p o k a z a ć tym cholernym ż a b o j a d o m , gdzie ich m a .
A potem pójść w bogaty Paryż, zaciskając pięści.
- To dlaczego mieszkasz t a m , a nie tu? W dolinie?
Chwila upłynęła, zanim odpowiedział.
- Nie każdy może tu żyć. To teren specjalny. Święty
mąż decyduje. To ma być oaza szczęśliwości. Potrzeba ludzi
tylko do uprawy ziemi, zbierania daktyli i oliwek. Do win
nicy. Mufti nie płaci pieniędzmi. Dzieli to, co wypracują.
- Każdemu według jego pracy - zaśmiała się Doro
ta. - Skądś to z n a m .
Otarła pot gromadzący się na brwiach. Jak okiem
sięgnąć szarość i ochra.
- Kiedy się urodzi za dużo dzieci, muszą wyjechać -
powiedział s m u t n o .
- Słuchaj, Selim, słyszałam gdzieś o winnicy. Jak tu,
w afrykańskim klimacie, krzaki znoszą upał? Znam się na
tym. Przez kilka sezonów pracowaliśmy z m ę ż e m w Szam
panii. Dwadzieścia p a r ę lat temu.
- M ó w i ł e m , że to specjalne miejsce. Mikroklimat. Częs
to padają deszcze. Dolina jest z obu stron otoczona górami.
Wiatr, północny, przynosi chmury. Ale to nie wszystko. Zimą
winnica jest okrywana. Ulam nauczył ludzi. Teraz już wiedzą,
co robić.
Pokręciła głową. Słyszała o winnicach w północnym
Maroku. Gdzieś niedaleko Marrakeszu. I trudnościach z ich
utrzymaniem.
- Robicie wino?
- Ulam nie pije wina. Tylko źródlaną w o d ę . Winnica
jest na chwałę Allacha.
- Kupujecie szczepy? Przecież owoce z Szampanii
nie n a d a j ą się do jedzenia. Tylko na przerób. Wiem, bo...
- Przestań, Darat. Nie wolno muftiego p o d d a w a ć
krytyce. Tobie się zdaje, że zjadłaś wszystkie rozumy. Wy,
Europejczycy, uwielbiacie wszystkich pouczać. Jeśli ulam
chce mieć winnicę, to jq m a . Ciągle przywozimy n o w e
krzaki...
Dorota pokiwała głową. Zrozumiała już dziwne kra
dzieże. I rolę pilnującego winnicy człowieka z psem.
- Selim, chcę tylko zrozumieć, jak szampańskie krze
wy m o g ą rosnąć na piaskach.
Roześmiał się szczerze.
- Ziemia też jest francuska. Taka, jak trzeba. I spe
cjalny system irygacyjny.
Zbój nagle wysforował się do przodu. Jego ogrom
ny d r o m a d e r leciał pustynią niczym ptak. Spod szerokich
jak łopaty kopyt pryskały ziarna piachu.
Selim przyłożył lornetkę do oczu.
- Nasi. Widać pilot helikoptera zawiadomił, że pus
tynią jadą ludzie. Z a p e w n e Aziz. Naczelny nadzorca. Z nim
trzeba uważać. Potrafi swoim bykowcem zerwać z człowie
ka skórę. Tak musi być, jeśli się chce zachować porządek.
O b a jadące sobie naprzeciw wielbłądy zatrzymały
się. Potem zgodnie ruszyły w wąwóz pomiędzy trzydziesto-
metrowymi skałami.
- To już dolina?
- Tak. Zaraz zobaczysz Głowę Wołu.
- Ryś t a m będzie? - spytała, czując, jak serce pod
jeżdża jej do gardła. Opowieść o nadzorcy z bykowcem nie
wróżyła niczego d o b r e g o .
- Nie wiem. Ty jedziesz, bo...
- Bo chcę!
- Nie. Nie dlatego. Twój mąż zrobił coś, czego nikt
się nie spodziewał.
- Co takiego? - jej oczy zaszkliły się łzami. Pewność
siebie zniknęła jak zdmuchnięta powiewem pustynnego si-
rocco.
- Nie pytaj. J e d n o ci powiem: uważaj. Twój mąż nie
chce wskazać miejsca...
- Selim, jakiego miejsca? Powiedz mi. Pomóż!
O p a l o n a dłoń chwyciła czerwoną uzdę Szczepana.
- O p a n u j się, Darat. Nie pozwól, by nerwy o d e b r a
ły ci rozum. Sprowadzili cię tu, bo on tego chciał.
- Ryszard?
- Tak. Bał się o twoje życie. W Paryżu.
- Ma tu coś do powiedzenia? W dolinie świętego
męża?
- Tak się stało. Błąd.
Wjechali przez skalne wrota. Oczom Doroty ukazała
się długa, wąska oaza zieleni. Skupiska palm daktylowych,
uprawne poletka ryżu czy też manioku. Góry z lewej, góry
z prawej, a pośrodku wilgoć. Skąd się brała? Suchy piasek
zmieniał się w lepką ziemię. Jak okiem sięgnąć, rozciągała
się zieleń. Tylko na lewo, tuż nad dachami kamiennych do
mów, pochylała się skała.
- To Głowa Wołu. Jesteśmy na miejscu.
Rozglądała się z wysokości grzbietu wielbłąda. Ale
nigdzie nie dostrzegła ludzi. Tylko rzędy d o m ó w z płaskimi
d a c h a m i spiętrzone na zachodnim zboczu. I studnie. Wie
le kamiennych kręgów.
- Gdzie mój mąż?
Selim zeskoczył. Kazał Szczepanowi uklęknąć. Zwie
rzę spełniło rozkaz z cichym stęknięciem. Widać czuło, że
dotarło d o d o m u .
- O nic nie pytaj. Jeśli chcesz żyć.
- Zwariowałeś, Selim? Dlaczego mi ciągle powta
rzasz, że ktoś czyha na moje życie. Kto?
Nie odezwał się. Zza kępy b a n a n o w c ó w obsypanych
białymi kielichowatymi kwiatami o słodkim z a p a c h u wy
szedł wysoki mężczyzna w burnusie i białym zawoju. Miał
czarną brodę i takież wąsy. Oczy niczym szpilki wbiły się
w kobietę.
- To o n a ?
Selim skinął głową. Wielbłądy odchodziły z poga
niaczami. Zostali sami. Dorocie nie p o d o b a ł się nowo przy
były. Miał na nadgarstkach szerokie skórzane ochraniacze.
- Chciałabym...
Szpicruta przecięła powietrze o milimetr od jej twa
rzy. Zaskoczona, nie zdążyła się przestraszyć.
Mężczyzna mówił coś g a r d ł o w ą arabszczyzną. Selim
ulegle potakiwał.
- Masz się nie odzywać! - warknął. - Ani słowem.
Aziz zadecyduje, gdzie cię umieszczą. Nie masz prawa sa
ma poruszać się po wiosce. Nie wolno ci wchodzić t a m ,
gdzie znajdują się mężczyźni. Każdy z nich m ó g ł b y cię
zgwałcić. Bo takie tu jest prawo: kobieta, która porusza się
bez męskiej opieki, należy do wszystkich. Zrozum to wresz
cie!
Dorota naciągnęła chustkę na czoło. Dopiero teraz
zdała sobie sprawę, jak bardzo europejski był jej dotych
czasowy towarzysz. Selim traktował ją prawie jak równą
sobie. Też mógł ją zgwałcić lub o d d a ć poganiaczom. Nie
obroniłaby się s a m a na pustyni. Podziękowała mu smut
nym uśmiechem.
- Dziękuję.
- Kobieta, która tu nadchodzi, ma na imię Baisza.
Przez jakiś czas była w Paryżu modelką.
- Słyszałam. Podobno należała do znanych policji
terrorystek.
- To prawda. Jest jedną z naszych najlepszych a g e n
tek.
Dziewczyna, okutana od stóp do głów w czarną sza
tę, zbliżała się lisim krokiem. Stawiała stopy tak, jak to ro
bią modelki na wybiegu.
- To jest Darat - powiedział Selim.
Aziz dotąd przysłuchiwał się z przymkniętymi oczy
m a . Teraz odszedł bez jednego słowa.
Baisza uśmiechnęła się samymi oczyma.
- Wiem. Witaj.
- Dobrze, że mówisz po francusku.
Dziewczyna wyciągnęła dłoń. Na nadgarstku lśniły
złote obręcze.
- O d d a j je.
- C o ?
- Korale, które przywiozłaś.
Dorota sięgnęła za pazuchę. Mokre od potu p o d a ł a
dziewczynie.
- Przez te cholerne diamenty nie m o g ł a m się myć!
Baisza zmarszczyła brwi. Miała n i e p r a w d o p o d o b n i e
długie rzęsy. Gęste jak szczoteczki.
- To największy nasz majątek. Chodź ze m n ą . Ty, Se
lim, masz się zjawić w Radzie.
Skinął głową. Odszedł, nie oglądając się.
- Czy... mogłabym dostać jakąś czystą odzież? - Do
rota oblizała spieczone usta. - Albo odzyskać swoje rzeczy?
Dziewczyna wskazała dłonią kierunek.
- Tak. Wykąpiesz się i dostaniesz czystą suknię. Two
je rzeczy są pod opieką starej.
- Kogo? - szła, lekko się zataczając. Przyzwyczajona
do grzbietu d r o m a d e r a , musiała rozruszać mięśnie ud.
- Nazywa się Karam. Jest stara, głucha i niebez
pieczna. Nie próbuj ucieczki. Rzuca nożem z dokładnością
do dwóch milimetrów.
- Gdzie mogłabym uciec, Baisza? S a m a przez pus
tynię? Przyjechałam dobrowolnie. Nikt mnie nie porwał.
Chciałam być t a m , gdzie jest Ryszard. Mój mąż.
Baisza położyła palec na ustach.
- Nigdy głośno nie wymawiaj jego imienia. To nie
bezpieczne!
- A oddychanie? Chodzenie, spanie? Jest tu bez
pieczne?
Dziewczyna p o p c h n ę ł a ją w kierunku jednego z ka
miennych domków. Przy wejściu leżał duży, beżowy pies.
- Nic nie jest bezpieczne. Ale przeżyjesz, jeśli się zasto
sujesz do rozkazów Aziza. Masz tu swoją rolę do spełnienia.
- Jaką?
Baiszą wstrząsnął dreszcz. Jej piękne, wąskie palce
o czerwonych paznokciach zacisnęły się.
- Nie wolno mi powiedzieć. Dowiesz się we właści
wym czasie.
Wewnątrz k a m i e n n e j budowli p a n o w a ł c u d o w n y
chłód. Stara kobieta o ostrym, krogulczym nosie i sporej tu
szy coś powiedziała do Baiszy. C i e m n ą dłonią wskazała na
sąsiednie pomieszczenie.
- M a m tam wejść? - spytała Dorota.
- Tak. To twój d o m . Karam śpi tutaj.
- Gdzie? Na progu? Nie ma ż a d n e g o posłania.
Baisza ścisnęła Dorotę za ramię.
- Jej niepotrzebna pościel. I nie gadaj tyle. U nas ko
biety mówią m a ł o .
Tyle już wiedziała. Ale wciąż nie potrafiła zapomnieć,
że jest Europejką, decyduje s a m a o sobie, w portfelu nosi
kartę kredytową, umie prowadzić samochód, choć tego nie
lubi, i wydaje dziesiątki poleceń swoim pracownikom. Tu,
w dziwnej, zielonej oazie, nagle to wszystko straciła, stając
się zwykłym popychadłem. I, co gorsza, nie wiedząc nawet,
jaką rolę przewidział dla niej m u z u ł m a n i n z bykowcem.
Myśli, czarne niczym ptaki, odpłynęły dopiero na widok tyle
zabawny, co wymarzony: pod ścianą stał potężny cebrzyk
wypełniony po brzegi wodą. I to gorącą, o czym świadczyła
mgiełka pary unosząca się w powietrzu.
- Mogę się wykąpać?
- Karam p o d a ci mydło i ręcznik. Będzie tu z tobą.
Nie możesz jej odesłać.
- Nie przywykłam do obecności obcej kobiety.
- Przyzwyczaisz się. Wolałabyś mężczyznę? Co? -
Baisza parsknęła śmiechem. - Na razie!
Dorota marzyła tylko o jednym: zrzucić z siebie prze-
pocone, zniszczone w długiej drodze ciuchy, które od po
czątku były brudne. Zdejmowała je z furią. Potem, nie bacząc
na wbity w siebie wzrok staruchy, zanurzyła się po szyję
w ciepłej wodzie. Mogłaby tam tkwić dwie doby. Albo i trzy.
Wzięła z rąk starej m a ł e , p a c h n ą c e m a g n o l i ą mydło, by
umyć nim ciało i przetłuszczone włosy. Parskała, do złudze
nia przypominając odgłosy wydawane przez „wuja Szczepa
n a " , gdy d ł u g o nie d o s t a w a ł karmy. Kiedy się w końcu
podniosła, stara przybiegła z ręcznikiem. Dorota po raz
pierwszy w życiu poczuła się jak mieszkanka haremu przy
gotowywana na wizytę u padyszacha.
Dostała nową, żółtą suknię do ziemi i czystą chustkę na
głowę. Odzież pachniała ziołami, ale nie był to zapach przy
kry. Podano posiłek złożony z gorącego ryżu, kawałków kur
czaka i duszonych jarzyn. Jadła ze smakiem, wyrzucając kości
wprost na podłogę, skąd porywał je natychmiast płowy pies.
Stara kobieta wskazała na rząd poduszek pod ścia
ną o z d o b i o n ą pięknym jasnokremowym dywanem. Z a p a d
ła w sen tak nagle, jak na pustyni z a p a d a noc.
I była noc, gdy do jej komnaty weszło trzech mężczyzn
w białych galabijach. Każdy z nich miał za pasem srebrną klin
gę z rękojeścią wysadzaną kamieniami. Coś poszeptali i odeszli.
Świt wstał gwałtownie. Jasność za oknem obudziła Do
rotę. Podniosła się, niepewna, gdzie jest. Trwało chwilę, zanim
przypomniała sobie o dolinie pod Głową Wołu.
- I co teraz? - wymruczała, przecierając oczy. Od
rzuciła miękkie koce, pod którymi spała. - Kto mnie przy
krył? I kiedy?
Starucha pojawiła się niczym duch. Ustawiła na in
krustowanym stoliczku jedzenie: świeżo wyciśnięty sok z po
marańczy, placki kukurydziane, słodkie ciastka z orzechami
i owoce w szklanej misce. Na samej górze leżała m a ł a kiść
winogron. Były ciemne, drobne, o dziwnie znajomym zapa
chu. - Te s a m e , które rosną w Epernay! Szampańska od
m i a n a d o b r a na wytrawny brut: krągły, cielesny, bardzo
wykwintny. Tak mówił stary Felipe. I, na Boga, miał rację!
Obracała w dłoni m a ł ą gałązkę. Wąchała, przytulała
do warg. W zielonych listeczkach tkwiły wspomnienia: rados
ne, kolorowe i tak odległe jak planety w kosmosie. Widziała
twarze Augusta, Ryszarda, Staszka i Teresy. Przesuwał się
Richter i dwaj Czesi śpiewający nocami ludowe pieśni. Mały
Ahmed Auazi biegający po coraz nowe butelki. Auazi.
- W s z y s t k i e m u winien ten cholerny, zafajdany Auazi!
- wykrzyknęła z furią.
Karam podniosła głowę. Jej wzrok był pusty.
Baisza nadeszła we właściwym momencie. Dorota,
rozczesując włosy, zastanawiała się, w jaki sposób skontakto
wać się z Ryszardem. Choćby dać mu znać, że tu jest. Że cier
pi. Nie głód ani chłód. Tylko przeraźliwą samotność. Tęsknota
za dawnym, normalnym życiem powróciła ze zdwojoną mo
cą. Żałowała, że nie ukradła ze ściany paryskiego hotelu ob
razka z aniołem stróżem. Byłby pociechą w smutkach. Jak za
dziecięcych lat w domu, na trzecim piętrze starej warszaw
skiej kamienicy. Której już nie ma. Jak tylu innych. Poszły pod
młotek, gdy do miasta wkroczyły nowoczesne wieżowce, biu
ra i banki. Dawna Wola zniknęła z powierzchni ziemi, przy
tłoczona eleganckim szkłem i m a r m u r e m . Od czasu ślubu
z Ryszardem i śmierci matki nie bywała na Woli. Jakoś nie
chciała wspomnień. Dziś dzieciństwo stanęło jej przed oczy
ma wyjątkowo wyraźnie.
- Darat, trzeba, żebyś wysłuchała Rady.
- Kogo?
- Tutejszych władz.
Dorota skinęła głową. Im wcześniej się dowie, dla
czego ją tu przywieziono, tym lepiej.
- Dobrze. Ale najpierw muszę zobaczyć męża. Ina
czej nie ruszę się nawet na krok.
Baisza przykucnęła. Jej wąskie, piękne stopy w skó
rzanych s a n d a ł a c h miały na paznokciach lakier w kolorze
rodzynków. Najmodniejszy w tym roku w Paryżu. Pokręciła
głową jak nauczycielka, której przyszło tłumaczyć niesforne
mu dziecku, że nie dostanie świadectwa bez zdania egzaminu.
- Chyba nie rozumiesz swojej sytuacji. Selim uprze
dził mnie, że się buntujesz.
- I miał rację.
- Ale ty jej nie masz. Jeśli będziesz stawiać warunki,
Aziz wychłoszcze cię swoim bykowcem.
- Nie wierzę! - upierała się, niezdolna do logiczne
go myślenia. - Nie ośmieli się!
Baisza uniosła suknię. Jak wszystkie kobiety z ludu nie
nosiła bielizny. O n a , modelka największych d o m ó w mody
Paryża, Londynu i Rzymu. Obnażyła ciało powyżej ud. Od
końca pleców do brzucha biegły głębokie, czerwone szramy.
Zagojone. Lecz nie do końca.
- W i d z i s z ? To pejcz Aziza. Powód był drobniuteńki jak
ziarnko ryżu. On nigdy nie bije w miejscach widocznych. Ina
czej nie mogłabym nosić sukien Ungaro. Oszczędza też mo
ją twarz. Ale tylko moją. Rozumiesz?
Spuściła głowę. Nie mogła patrzeć. Łzy napłynęły jej
do oczu. Zaszlochała nagle przerażona i już uległa. Płakała,
bo wiedziała, że nie potrafi znieść bólu. I jeszcze dlatego, że
o d e b r a n o jej coś szalenie ważnego: godność. Prawo wybo
ru. Wszystko, co człowiekowi gwarantuje konstytucja. Gdzieś
tam, w Europie. W świecie.
- Czego może chcieć o d e mnie Rada? I kto w niej
uczestniczy?
Baisza owinęła łydki suknią.
- Za dużo pytasz, Darat. Czy Selim ci tego nie mówił?
- Mówił. Ale widocznie do mnie to nie dociera.
- Więc lepiej niech d o t r z e . Pójdziemy do D o m u
Prawdy. Tak się nazywa miejsce, gdzie z a p a d a j ą najważ
niejsze decyzje.
- D ż a m m a al-lslamija?
- T a k . Usiądziemy pod ścianą. Ja b ę d ę tłumaczyć py
tania. Ty odpowiadaj tylko: tak lub nie. I ani słowa więcej.
- Znów straszysz? - Dorota walczyła, jak mogła. Ale
zdawała sobie sprawę, że już nic nie może. - Nie przero
bicie mnie.
- Nie m a m y zamiaru. Ale od twojego zachowania
zależy... życie Richarda. Nie przesadzam. Uwierz mi.
Spuściła głowę. Imię męża wyzwalało morze myśli.
Tak bardzo chciała dotknąć jego dłoni. Wpleść się w ramio
na, poczuć znany zapach skóry. Jeszcze nigdy, w całym swym
życiu, nie tęskniła tak bardzo za mężczyzną. Tym jednym
jedynym. Znanym od lat.
- Dobrze. Choć niczego nie rozumiem.
- Zrozumiesz.
Wyszły odprowadzane ciężkim spojrzeniem staruchy.
Tuż za progiem pojawiło się dwóch mężczyzn z bronią prze
rzuconą przez plecy. Nic nie mówili, konwojując obie kobiety
odprowadzane w bezpiecznej odległości przez chmarę dzie
ciaków, które nadbiegły nie wiadomo skąd. Sami czarnoocy
chłopcy w wieku dziesięciu, dwunastu lat. Wrzeszczeli coś,
wygrażając pięściami, dopóki jeden z mężczyzn nie strzelił
w powietrze. Wtedy jakby się zapadli pod ziemię. Dorota wo
lała o nic Baiszy nie pytać, choć bardzo chciała. Spod głębo
ko na oczy nasuniętej chusty obserwowała otoczenie: domy,
żwirowane podjazdy dla ciężarówek, jakieś tajemnicze urzą
dzenia irygacyjne i błyszczące w słońcu potężne zbiorniki.
Wyglądało na to, że z w o d ą nie mają tu żadnych kłopotów.
I że stacje jej uzdatniania są najnowocześniejsze na świecie.
Na końcu ulicy stał budynek odróżniający się od innych spa
dzistym dachem i pomalowanymi na ciemnoniebiesko drew
nianymi okiennicami. Przypominał jeden z d o m ó w w dalekiej
francuskiej Prowansji. Nawet kwitnący różowo krzew był po
dobny. „Cóż", pomyślała. „To była kiedyś francuska strefa
wpływów. Należy zawsze o tym pamiętać. Generał de Gaulle
dał im wolność. Algierczykom. Ale oni z czasem wszystko
schrzanili. I dlatego tu jestem. No, może nie całkiem dlatego!"
Czuła, jak serce jej bije. Bała się spotkania z nieznanym. Pod
skórnie przeczuwała jednak, że coś tu od niej zależy. Ale co?
Bodygardzi w zawojach nie weszli do środka. Baisza
ścisnęła jej ramię, szepcząc:
- Nie zawiedź. Bo ja też m o g ę zginąć!
Stała w ciemnym pomieszczeniu. Zza zamkniętych na
głucho okiennic nie docierał najmniejszy promyk światła. Ja
kiś mężczyzna kazał jej usiąść. Następnie zawiązał jej oczy
bardzo ciasną, złożoną na pół chustą. Kiedy podniosła ręce,
by ją sobie nieco poluzować, poczuła silny ból. Syknęła i od
chyliła głowę. Obok, na małym stołeczku, przycupnęła Baisza.
Dorota czuła jej strach. Wydzielał się niczym pot. Postanowi
ła wziąć się w garść. „Tylko spokojnie. Już gorzej być nie mo
że!", przekonywała s a m ą siebie, nie m o g ą c o p a n o w a ć
drżenia kolan. „Nie daj się! Gdzie ten cholerny anioł stróż?
Z jednym czy dwoma skrzydłami! No gdzie on jest?"
Do pomieszczenia wchodzili ludzie. Nie widziała ich,
ale słyszała szuranie sandałów. Ktoś, nie wiadomo kto, podał
jej kubek soku. Zimnego jak lód. Podał jej wprost do ręki. Za
cisnęła palce. Zapach świeżych owoców przywrócił równowa
gę. I uzmysłowił, że to nie przesłuchanie Świętej Inkwizycji.
A ona nie jest J o a n n ą d'Arc.
„To mnie bardzo uspokaja - odparła, wydychając przy
każdym słowie wciągany w płuca dym - kiedy słyszę, że pan
nie jest namiętny. A zresztą, jakżeby mogło być inaczej? Mu
siałby pan zmienić skórę. Namiętność: to znaczy żyć dla ży
cia..." - szeptała samymi wargami. Nie rozumiała, skąd się
wzięły w mózgu słowa Tomasza Manna. Madame Chauchat
była kiedyś jej rolą. Utożsamiała się z ekscentryczną kobietą.
Szczególnie gdy August odgrywał rolę Mynheera Peeper-
korna. Rysio ze Staszkiem zwykle przerzucali się słowami
Naphty i Settembriniego. „Boże, czy ja całkiem zwariowa
ł a m ? Przecież Kławdia nie przeżyłaby ani dnia na pustyni!
A może się mylę? Może pomimo słabych płuc była najsilniej
szą z silnych? Czyżby zostali mi tylko oni: bohaterowie Cza-
rodziejskiej góry
i niepełnosprawny anioł?"
Jakiś niski, męski głos mówił coś gardłowo.
Dorota ściskała w palcach kubek, nie wiedząc, co z nim
zrobić. Bała się rozlać płyn. Bała się drgnąć.
- Hadżi pyta, czy pracowałaś w winnicy.
- Tak - wyszeptała. - W Szampanii.
- Z m ę ż e m ?
- Tak. Obrywaliśmy owoce. Ale dlaczego...
- Milcz! - Baisza syknęła ostrzegawczo.
Mężczyzna znów mówił. Tym razem ostro, prawie krzy
cząc.
- Twój mąż - dziewczyna tłumaczyła wolno, jednostaj
nie, bezbarwnie - razem z ludźmi Jusufa przeszmuglował z Fran
cji woreczek diamentów wielkiej wartości. Nie oddał go...
- Co? - szepnęła.
- Nie przerywaj! Ukrył gdzieś w winnicy. Nie chce po
wiedzieć gdzie. Boi się, że coś ci się stanie. Twoje życie - za
klejnoty!
- Boże! - jęknęła Dorota. - Ja nie... - uderzenie przy
szło skądś, z góry. Było tak silne, że na sekundę straciła przy
tomność. Ocknęła się, mając sztywny kark. Ból przeraźliwie
krótki docierał koniuszkami nerwów do palców stóp. Facet
musiał być specjalistą od z a d a w a n i a ciosów.
- Masz znaleźć te diamenty.
- Tttak. - Zęby szczękały, ktoś podsunął do jej warg
brzeg kubka.
Stopy znów szurały. W końcu wszystko ucichło. Z twa
rzy zdjęto jej opaskę. Zamrugała jak człowiek, któremu na
gle przywrócono wzrok. Baisza podała jej rękę.
- Wstań. Wychodzimy.
- M o g ę o coś zapytać?
- T a k .
Były już na zewnątrz. Słońce świeciło, ogrzewając ska
ły i południowy stok winnicy. W powietrzu, choć to dziwne,
unosiły się drobiny wody. Jakby skądś spadała rosa.
- Dlaczego sami nie znaleźli tych cholernych kamie
ni? Mogli przecież w jedną noc przekopać całą winnicę!
Baisza zatrzepotała dłońmi.
- Oszalałaś, Darat? Nikt nie ośmieliłby się tknąć świę
tego miejsca! Mufti jest w pałacu. Codziennie wizytuje winni
cę. Ten skrawek Francji to d u m a i spokój ulama.
- Mufti Hasan ben Halil jest mądrym człowiekiem.
Mógłby wezwać mnie i męża, a...
- On nic nie wie o diamentach. Ani o broni.
Dorota walczyła z natłokiem myśli. „Jak długo terro
ryści nie wiedzą, gdzie Ryś ukrył diamenty, tak długo będzie
żył. I ja także. Kamienie są naszą przepustką w przyszłość.
Jeśli jednak je znajdę, prawdę mówiąc, nie wiem jak, stanie
my się zbyteczni. Nikt nie zagwarantuje, że wszystkiego nie
opowiemy policji. Bez sensu".
- Mogłabym się dostać do muftiego?
Baisza spojrzała na nią jak na ducha.
- T y ?
- Tak. Rozmawiałam już ze świętym mężem w Paryżu.
Prawie mnie nawrócił na islam.
Zatrzymała się. Dwóch mężczyzn z bronią także przy
stopowało.
- Słuchaj, ty zwariowałaś! Mowy nie ma o wizycie. Nikt
z nas nigdy nie rozmawiał z Szarifem!
Dorota ruszyła. Było bardzo gorąco. I wilgotno niczym
w tropiku.
- Bo jesteście terrorystami! A ja nie. Mam usposobie
nie pokojowe. Ze m n ą święty mąż porozmawia.
Baisza traciła spokój. I cierpliwość. Zaklęła coś pod
nosem po arabsku.
- Przypominam ci, że jesteś w naszych rękach. I twój
mąż także. Nie jesteśmy idiotami, żeby pozwolić ci na roz
m o w ę z u l a m e m . To święty człowiek. Ale dolina jest źród
łem życia nie tylko jego. Stała się także naszym.
Dorota otarła pot rąbkiem chusty. Chciała jak najszyb
ciej znaleźć się gdzieś, gdzie jest chłodny cień i rześki powiew
wiatru. Na przykład w małej dolince pod Wrotami Chałubiń
skiego. W Tatrach.
- Baisza - powiedziała u g o d o w o - ja chciałabym
wiedzieć, gdzie jest Ryszard. Zrobię, co chcecie. N a p r a w d ę .
Weszły do kamiennego domu. Otoczyła je ciemność
i chłód. Zdjęły chusty, by dać odpocząć włosom. Stara, jak
zwykle, siedziała bez ruchu. Niczym kamień przydrożny.
- N a p r a w d ę zrobisz to?
- Chodzi ci o diamenty? Tak. Ale nie przekopię s a m a
winnicy. Mąż musi mi powiedzieć, gdzie je ukrył. Przynaj
mniej w przybliżeniu. Powiedz, gdzie on jest?
- Trzymają go razem z trzema innymi. To Arabowie,
którzy odmówili pracy w winnicy.
- Dlaczego? We Francji pracują całkiem chętnie.
Baisza wzięła z kosza p o m a r a ń c z ę . Chwilę obierała
ją ostrożnie, by nie p o ł a m a ć długich, lakierowanych paz
nokci.
- Chodzi o pająki.
- Wiem, są w winnicach. Niektórzy robotnicy sezo
nowi się ich boją. Wiem także, że nazywają się c z a r n e
wdowy. U Poterelów mieli nawet szczepionkę. Ale s a m a wi
działam je tylko raz.
Baisza p o d a ł a jej owoc na otwartej dłoni.
- Tu przyjechały razem z sadzonkami i ziemią. Przez
nieuwagę, głupotę czy przypadek. Przez lata wytworzyły ko
lonie. To są... tak mówi znawca, genetycznie skażone potwo
ry. Śmiertelnie niebezpieczne. Tutejszy klimat, ekstremalne
warunki... no, s a m a wiesz...
Dorota spojrzała spłoszona. Pionowa zmarszczka prze
cięła jej czoło.
- Tak. To możliwe. Kiedyś opowiadał o nich profesor
Gajewski. Biolog. On też w młodości jeździł na winobranie.
Na południe Francji. Twierdzi, że czarna wdowa już się tak
zaaklimatyzowała, że nie ginie nawet w czasie mrozów. Moż
liwe, że tutaj... w tej temperaturze... chcesz powiedzieć, że
wszyscy boją się wejść do winnicy?
- Tak. Arabowie boją się nieznanego. Pająków szcze
gólnie. Nasze dwie kobiety zmarły w strasznych męczarniach.
- Mufti Hasan ben Halil o tym wie?
Potrząsnęła włosami. Widać, że były kiedyś farbo
w a n e . Na końcach lśniły r u d a w ą czerwienią.
- Mówiłam już. On nic nie wie. Kocha dolinę. Chce,
by promieniało stąd światło islamu. Na cały glob.
Dorota gorzko skrzywiła wargi.
- A wy zrobiliście mu tutaj centralę Dżihadu! Ośro
dek świętej wojny!
- Tak trzeba. Pójdziesz do winnicy?
Dorota spojrzała na nią z ukosa.
- Powiedziałam, że pójdę. Ale muszę wiedzieć, gdzie.
Choćby w przybliżeniu. Jeśli i ja umrę w śmiertelnych męczar
niach, mój mąż nic wam nie powie. Diamenty na wieki sta
ną się zabawkami potomstwa czarnej wdowy. Tak będzie.
Baisza wstała. Włożyła chustę.
- Przed z a c h o d e m słońca. Kiedy upał zelżeje.
Wyszła tym swoim lisim krokiem, o d p r o w a d z o n a
nieruchomym wzrokiem staruchy. Dorota podeszła do miski
z wodą. Opłukała twarz, szyję i odsłonięte piersi. Od wyjaz
du z Paryża nie nosiła stanika. Nie był potrzebny. Obszer
ny arabski strój zakrywał wszelkie kobiece krągłości. W tym
upale każdy skrawek d o d a t k o w e g o materiału stawał się
zbędny. Godziny płynęły jak jej myśli: czarne i s m u t n e .
Właściwie straciła nadzieję. Jeśli odmówi wykonania roz
kazu - zabije ją Aziz. Jeśli znajdzie diamenty - także. Dzi
wiła się w d u c h u , że strach ją opuścił. Została jedynie
apatia. Może z powodu gorąca, wilgoci i bezruchu. Zapa
d a ł a w sen lub coś, co sen przypominało. Ocknęła się, po-
czuwszy ostrą woń pieczonego mięsa. Nie miała ochoty na
jedzenie. Ale stara tkwiła przed jej nosem niczym posąg. By
go oddalić, wyciągnęła dłoń do miski z ryżem. Nauczyła się
jeść palcami. Tam, na pustyni, było to z a b a w n e . Podpatry
wała w tym celu obu poganiaczy. I Selima, który z Francu
za znakomicie posługującego się na co dzień szczypcami
do owoców morza, z dnia na dzień stał się Beduinem.
Ryż był lepki, żółty od szafranu. Bez soli.
Do późnego popołudnia obijała się po zaciemnionej
komnacie. Sześć kroków w lewo, sześć w prawo. I dwanaś
cie w przód. Wyjście do toalety przerażało ją. Nie wiedziała,
jak się zachować nad wykopaną czarną dziurą. Na dodatek
obserwowana przez okropną kobietę o wadze lokomotywy.
Baisza nadeszła cicho jak śmierć. Dorota zatrzyma
ła się w pół kroku.
- Już? Wiesz gdzie?
Dziewczyna skinęła głową.
- Powiedział? Ryszard powiedział? Po co?!
- Przestań pytać. On też t a m będzie. Niedaleko.
- Zobaczę go? Powiedz, zobaczę? - szarpnęła suknię
Baiszy, chcąc za wszelką cenę poznać prawdę. Czuła, że jest
oszukiwana.
Dziewczyna o d s u n ę ł a się na bezpieczną odległość.
Ostrym głosem powiedziała coś do starej.
- Jeśli się jeszcze raz tak zachowasz, Karam wbije ci nóż
w gardło. Powstrzymałam ją, ale drugi raz może mi się nie udać!
Dorota oddychała ciężko. Kątem oka dostrzegła lśnią
ce ostrze w rękawie staruchy. I jej kamienny wzrok.
- Boże, oszczędź! Niech się już to wszystko skończy!
Już nie chcę niczego, niczego...
Baisza, kołysząc biodrami, zbliżyła się na tyle, by jej
zaszeptać do ucha:
- A l l a c h każe nigdy nie tracić nadziei. Chodź, już czas.
Szły samotnie drogą przez wieś. Ani jednego mężczyz
ny z karabinem. Ani dziecka, ani psa. Wyglądało tak, jakby
e w a k u o w a n o wszystkich ludzi przed atakiem a t o m o w y m .
W powietrzu czuło się wilgotne tchnienie wiatru. Gdy wyszły
poza zabudowania, oczom Doroty ukazał się nasłoneczniony
stok. Na nim w karnych szeregach rosła winnica. Od francu
skiej różniła ją tylko wielkość i stopień zachwaszczenia. Pędy
dawno nie były przycinane, z drutów wytyczających kierunek
zwisały brunatne, zeszłoroczne liście. To nie była winnica, tyl
ko jej nieudolna karykatura. Ziemia, lepka i brunatna, nosiła
ślady zapiaszczenia. Im dalej, tym więcej piasku. Więcej pus
tyni. Pędy winorośli nadludzkim wysiłkiem owocowały. Lecz
wielkością przypominały garść rodzynków. Widać było, że sys
tem zraszania działa. Lecz nikt nie przyłożył ręki, by przyciąć
to, co zbędne.
Dorota przykucnęła. To, co zobaczyła z bliska, przypra
wiło ją o drżenie ciała. Wszędzie, głęboko, pomiędzy korze
niami snuły się pajęcze nici. Widać czarna wdowa czuła się tu
jak w raju.
- Uważaj, gdzie stąpasz - powiedziała Baiszy. - O n e
pierwsze nie atakują. Ale jeśli wdepniesz w gniazdo...
Baisza cofnęła się. W jej oczach po raz pierwszy za
lśnił strach. Wskazała na grupę palm rosnących u wylotu.
- Tam są. Nasi. I twój mąż.
Dorota przesłoniła oczy dłonią. Widziała tylko białe
burnusy, zarośnięte, jednakowo wyglądające twarze. Zbyt
daleko, by kogokolwiek rozpoznać.
- Idź do nich. Zobacz, czy tam jest mój mąż!
Baisza ostrożnie przeskoczyła w bezpieczne miejsce.
Biegła piaskiem z dala od rzędów winorośli. Dorota szła wol
no i ostrożnie. Nagle dostrzegła coś, co wprawiło ją w osłu
pienie. To lśniło jak szkło. I było szkłem. Uważnie stawiając
stopy wśród uschniętych liści, podeszła do małej szklarni.
Część najnowszych szczepów, o zielonych błyszczących liś
ciach i pięknie owocujących gronach, tkwiła we francuskiej
glebie rodem z Szampanii, dobrze nawodnionej i nawiezio
nej. Pochyliła się, dostrzegając to, o czym nikt poza Ryszar
dem nie wiedział: m a ł ą karteczkę na patyczku, jakie wiesza
się na gałązkach sadzonek, by określić gatunek, nazwę lub
kolor. Tekst pisany drukowanymi literami brzmiał: Mynheer
Peeperkorn. Poniżej znajdował się kopczyk niedbale przysy
pany ziemią.
- Tutaj - wymruczała. - Dał mi znak.
Dotknęła ręką liścia i z a m a r ł a . Czarny odwłok poja
wił się niczym Nemezis. Srebrzyste odnóża przestały prząść
śmiertelną p u ł a p k ę . Przez u ł a m e k sekundy spoglądały so
bie w oczy. A może to tylko złudzenie? Gra światła i cienia.
Krople wody?
Baisza wróciła. Jej błyszczące oczy ze s t r a c h e m
wpatrywały się w odblask ostatnich promieni na szkle.
- Darat! On tam jest.
Więcej nie zdążyła powiedzieć. To, co się zdarzyło, wy
glądało na scenę z wojennego filmu. Zza wzgórza, ponad
Głową Wołu, wyłoniło się stado helikopterów. Z wizgiem ob
racały łopatami, czyniąc nieznośny hałas, huk i terkot. Grupa
mężczyzn w cieniu palm najpierw przyglądała się maszynom
ze zdumieniem i strachem. Potem w ich dłoniach pojawiły się
karabiny maszynowe. Ale nie zdążyli ich użyć. Prócz ataku
z powietrza na dolinę spadł obłok mgły czy też dymu. Z sza
rej, po brzegach białawej poświaty wychynęły płowe mundu
ry. Desant wojsk sprawnie otoczył wieś.
Dorota zastygła w bezruchu. Obok niej przykucnięta
Baisza lamentowała, zatkawszy uszy. Hałas był tak wielki, że
prawie nie słychać było wystrzałów. Ludzie z Dżamma al Isla-
mija wyskakiwali z kamiennych domów, gubiąc się natychmiast
w szarej mgle. Nie wiedzieli, gdzie swój, a gdzie wróg. Po pół
godzinie było po wszystkim. Wojsko sprawnie likwidowało
punkty oporu. Dowodzący desantem musiał doskonale znać
teren. Mężczyzn, tych, którzy przeżyli, oddzielono od kobiet
i spędzono w jednym miejscu. W kamiennym Domu Rady.
Odebrano broń, noże i wszystkie ostre narzędzia. Z kobietami
rozprawiono się równie sprawnie, choć lamentowały, rozdzie
rając szaty. Popełniono wszakże błąd: nie przeszukano ich.
Dorotę i Baiszę jakiś czteroosobowy oddział odprowa
dził z winnicy do wsi. Usiłowały się porozumieć z żołnierzami.
Na próżno. Nie odpowiadali. Nawet na informację, że jedna
z nich jest cudzoziemką.
- Co z nami zrobią? - d e n e r w o w a ł a się Dorota.
- Zabiją. Wojsko algierskie morduje wszystkich na
szych. Od lat trwa wojna d o m o w a . Ale tu nie byli nigdy!
Dorota nie miała pojęcia, co mogło się stać z Ryszar
d e m . Jeśli to p r a w d a , że był w grupie tych, których d o
strzegła pod palmami, mógł zginąć. W jej głowie kołatała
się myśl, że nie umarła, chociaż diamenty pozostały w sreb
rzystych łapkach czarnej wdowy. „Boże, co dalej?"
Stały zbite w tłumie lamentujących w głos muzułma-
nek. Zupełnie, jakby im odebrało rozum. Kobiety rozrywały
szaty na piersiach, raniąc ciało paznokciami i zawodząc ni
czym c m e n t a r n e płaczki.
Dorota trzymała się kurczowo Baiszy wierząc, że dziew
czyna będzie próbować ją wybronić. Dobrze wiedziała, że
Polka nie należy do grupy terrorystycznej z doliny. Że jest cu
dzoziemką podstępnie zwabioną do Algieru. Rozglądając się
dookoła, nie zauważyła starej kobiety o kamiennym spojrze
niu z nożem w rękawie, która również postępowała krok
w krok za nimi. W pewnym momencie poczuła jej silny uścisk.
Karam trzymała ją za wykręcone ramię, wpijając palce niczym
żelazne imadło.
- Puść! - wrzasnęła po polsku.
Baisza coś ostro powiedziała, ale starucha nie ustąpi
ła. Mruczała coś po arabsku, jakby odprawiała różaniec. Do
rota wzięła oddech i nie namyślając się, kopnęła ją z całych
sił w brzuch. Stara ryknęła, machnęła nożem w powietrzu
i padła na ziemię. W tej samej chwili skądś huknął strzał. Je
den, ale ugodził leżącą w sam środek czoła.
Dorota puściła się p ę d e m w stronę drzwi. Kobiety,
wrzeszcząc, szarpały ją za suknię. Zdarły chustkę, ale żołnierz
w panterce wyciągnął dłoń. Drugi puścił serię w powietrze.
- Jestem Polką. Trzymają mnie tu wbrew mojej woli! -
powtarzała po francusku.
G r u p a wojskowych nad czymś dyskutowała. Dorota
stała w miejscu, nie wiedząc, co robić.
Ten, który nadszedł, wiedział.
- Czy to pani jest cudzoziemką?
- T a k .
- Proszę ze m n ą .
Szli przez pustą wieś do domu o szeroko otwartych ok
nach. Wysoki, brodaty Arab z twarzą pokrytą bliznami, w butach
komandoskich i kurtce z niezliczoną ilością kieszeni, z których
wystawały dodatkowe magazynki, i ona, drobna Polka w po
dartej sukni, zakrywająca rękami dziury na piersiach. Nie od
zywał się. O n a także. Lecz gdyby jej teraz kazał wyjąć diamenty
z owłosionych łapek pająka - zrobiłaby to. Bez namysłu.
- Dorota!
- Ryś!
Padli sobie w objęcia na progu. O n , brodaty, w bur
nusie, spod którego sterczały połatane dżinsy, i ona, bez chus
ty, ale wciąż w plączącej się wokół kostek sukni. Stali złączeni
uściskiem, nic nie słysząc, nic nie widząc. Oboje płakali, nie
wstydząc się łez. Nikogo to nie obchodziło. Byli wolni.
- Bustani fil tiiz bani-al-kalb! - warknęła, gdy nagle
obcy metalowy wózek uderzył w jej bagaż. Młody chłopak
z czarną czupryną stanął jak wryty. Nagle chwycił swój pojazd
i pomknął, przerażony, na drugi koniec lotniska.
Ryszard spojrzał na żonę.
- Co ty mu powiedziałaś?
- Pocałuj mnie w d u p ę , ty psi synu! Nauczył mnie te
go Selim. Po berberyjsku.
- O p a n u j się, Dorota. Wracamy do cywilizacji.
- Bez paszportów, biletów i słów przeprosin?
Pocałował ją w czoło. Jego zmęczona twarz wypogo
dziła się.
- Wszystko n a m przyniosą. Tymczasowe paszporty
także. Byle do Paryża. Tam już wszystkim zajmie się twój
przyjaciel.
- August? Boże, nareszcie August!
Ryszard usiadł na plastikowym krzesełku. Mocno kulał
od czasu, gdy go przykuto za kostkę nogi do m e t a l o w e g o
uchwytu w ścianie. Tam, w piwnicy. W dolinie. Rana nie za
goiła się. Dopiero w stolicy Algieru jakiś wojskowy lekarz za
łożył opatrunek, mrucząc wściekle o głupich cudzoziemcach
plączących się nie tam, gdzie trzeba.
- Nie August.
- To kto?
- Niejaki Abbé Paupin.
- Murzyn? Komendant z „szóstki"? A co on...
- Tylko jemu zawdzięczamy to, że żyjemy. I ulamowi.
Dorota przykucnęła.
- Mówisz o muftim Hasanie ben Halilu? Władcy do
liny pod G ł o w ą Wołu?
- Tak. Wszystko ci opowiem. W samolocie.
O d p r a w a przebiegła bez problemów. Ich tymczasowe
dokumenty dostarczyli jacyś żołnierze. Bo w tym kraju rządzi
wojsko. I zawsze ma rację.
Powietrze mieniło się srebrem i błękitem. Wilgoć pa
rowała ze świeżo zlanego w o d ą pasa startowego. Stara da-
cota powarkiwała silnikami. Oprócz nich leciało do Paryża
kilka osób z personelu a m b a s a d . Kobiety z dziećmi i trzech
muzułmańskich duchownych.
Zanim wystartowali, Dorota ścisnęła męża za rękę.
- Rysiu, czy wiesz, że znalazłam Mynheera Peeperkorna?
- W winnicy?
- Tak. Ale strasznie mnie przeraziły pająki. Miliony pa
jąków.
- W szklarni nie powinno ich być.
- Były.
- Nie myśl już o tym.
Silniki dacoty zawyły p e ł n ą mocą. Samolot sunął po
płycie lotniska. Dorota patrzyła przez okienko na wieżę
kontrolną i g r u p ę czołgów. Albo pojazdów opancerzonych
z lufami skierowanymi w niebo. Całe zachodnie skrzydło
portu lotniczego p o s y p a n e było piaskowymi m u n d u r a m i
wojska.
- Nie sądziłam, że wyjdziemy z tego cało.
- A ja wierzyłem. Wiedziałem trochę więcej niż ty.
- Skąd?
Patrzyła na twarz męża z czułością. Silna opalenizna
nikła w okolicach brody i nosa. Ryszard zgolił zarost natych
miast, jak się tylko dorwał do maszynki.
- Od jednego Francuza, który pracował dla Auazich.
Cały czas był ze mną. To on mi poradził, żebym schował prze
mycone diamenty, nie mówiąc gdzie. Pomógł mi.
- Dlaczego?
- Bo znał prawdę. Mufti został przesłuchany już w Pa
ryżu. Przez Interpol i twojego przyjaciela z „szóstki".
- Ale skąd Paupin...
Ryszard położył rękę na jej niespokojnych palcach.
- Nie przerywaj, kobieto, gdy mówi mężczyzna! Nie
znasz Koranu?
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Mów.
- Mądry Paupin kazał cię śledzić. Cały czas byłaś pod
obserwacją. Aż do Marsylii.
- Widzieli, jak w Lyonie, pod bokiem Interpolu, h a n d
lowałam bronią?
- Naturalnie. Dzięki tobie powyłapywali bossów -
przemytników - całą tę lyońsko-marsylską grupę. Zgubili cię
dopiero w porcie. Ale dopadli Auazich. Świętemu mężowi
z Arabskiego Instytutu przedstawili wszystkie dokumenty.
Wyszło na jaw, co się wyczynia w pewnej spokojnej dolinie -
oazie islamu. Że to nie ziemia święta, lecz gniazdo muzuł
mańskiego fundamentalizmu. I że jego rodzina, obie córki,
w tym uczestniczą. H a s a n ben Halil został zakładnikiem
francuskiej policji. Żeby nie robić afery na cały islamski
świat, pozwolono mu wrócić do Algierii. Ale tutejsze władze
nie miały wyjścia. Chcieli za wszelką cenę zachować twarz.
Prezydent, premierzy, wszyscy generałowie. Stąd dobrze zor
ganizowany atak na dolinę.
- Ale dlaczego ty się zgodziłeś? Tam, jeszcze w Paryżu.
- Bo chciałem przeżyć. I uchronić ciebie.
- Myślałeś o mnie?
- Miewałem koszmary, fakt.
- Świnia!
Pogłaskał ż o n ę po policzku. Był wilgotny.
- Pamiętałem. Cały czas. Przez wszystkie te dni i go
dziny. Wiesz, jak Arabowie sobie życzą? Obyś miał wszystko
tak długie jak pamięć!
Samolot wyszedł na p u ł a p dziesięciu tysięcy metrów.
Pod nim, w dole, chlupało Morze Śródziemne. Wcale nie
błękitne. Z tej wysokości zielone.
Trzy dni później stali z bagażami pod hotelem „Avenir"
w szóstej dzielnicy Paryża. Wymaglowani przez policję, żan
darmerię i dziesięć innych rodzajów służb specjalnych plus,
naturalnie, Interpol, mieli serdecznie dość La belle France, jej
winnic, pająków i pochowanych w zaułkach fundamentalistów.
Pożegnali się ze wszystkimi przyjaciółmi prócz... Augusta.
- Rysiu, myślisz, że on istnieje?
- August?
- Tak. Moja f a t a m o r g a n a ?
Objął żonę ramieniem. Ulica tętniła porannym życiem.
- Dzwoniłam o ósmej. Automatyczna sekretarka po
wiedziała, bez wątpienia jego głosem, że, cytuję: „To ja. Ale
mnie nie ma. Będę w piątek. Proszę zostawić wiadomość po
sygnale..."
- Znów wyjechał? Piotr, który osobiście go nie widział,
twierdzi, że organizuje jakiś plener pod H a g ą dla rzeźbiarzy
z G a b o n u . Wierzysz w to?
- A nie powinnam? Zawsze twierdziłam, że August
jest poukładany niczym puzzle. I akuratny jak szwajcarski
budzik. - Westchnęła. Ziąb wciskał się pomiędzy cienki swe
ter i letnią wiatrówkę. Nie przewidziała późnych, jesiennych
chłodów. - Zmieniam zdanie. Augusta nie ma i nigdy nie
było. Przyśnił mi się niczym mój niepełnosprawny anioł.
Taksówka h a m o w a ł a przy krawężniku. Spojrzeli na
nią, na siebie i porwawszy b a g a ż e runęli na d r u g ą stronę
ulicy. Wiali, aż się kurzyło. Gdy oprzytomnieli, wybuchnęli
śmiechem.
- To było silniejsze o d e mnie. Od rozsądku.
- Jasne. Kto mógł przypuszczać, że nadjedzie żółty
renault m e g a n e ?
Rechotali ku zdumieniu przechodniów, sprzątacza
i załatwiającego się na środku chodnika psa.
- Już nigdy więcej „jajecznicy"!
- Nawet jeśli nie będzie miała kanarkowych dekli!
Z pobliskiej kafejki Ryszard zadzwonił po inną tak
sówkę. Nadjechała stosunkowo szybko, błyszcząc srebrnym
metalikiem. Wsiedli, każąc się wieźć na lotnisko Roissy.
- Słuchaj, co właściwie stało się z naszym wynajętym
s a m o c h o d e m ? Murzyn nic o nim nie wspominał?
- Znaleźli go ci z „dwójki". Został zwrócony wypoży
czalni. Kosztami obarczono Auaziego lub jego ferajnę.
- Albo rząd francuski. Rysiu?
- Chcesz zapytać, kiedy będziemy w d o m u ? Za jakieś
cztery godziny.
- A m a m y tam gdzieś d o m ?
- Mamy. Trzeba tylko wytrzepać dywan. Jak sądzisz,
kto to zrobi?
- Pytek!
Lotnisko przytłaczało o g r o m e m . Samoloty wszyst
kich linii startowały jeden po drugim. G a t e s 46 miał krze
sełka z żółtego plastiku. Na wszelki wypadek nie usiedli.
- Kocham cię, Rysiu! - Dorota przytuliła twarz do
szorstkiej marynarki. - Gdyby nie ty...
Objął ją ramieniem. W jego oczach zapaliły się is
kierki śmiechu.
- Co m a m powiedzieć? My n a m e is Bond. James Bond!
Ryk startującej maszyny zagłuszył jej śmiech. Ale pod
powiekami miała pustynię: żółtoszary piasek i skały. Tak już
będzie zawsze. W każdym razie bardzo długo. „Będziemy
wracać przez dziesięć lat jak Odyseusz z wojny trojańskiej",
pomyślała leniwie. »Proszę krzyczeć, proszę krzyczeć, Ma
d a m e . Brzmi to przenikliwie, ale jest w tym życie!« Tę część
życia trzeba zamknąć, Kławdio Chauchat. Zatrzasnąć i wy
rzucić klucz".
- Jakie m a m u ciebie szanse? - wysapała z nosem
w klapie jego szarej marynarki.
- Jak drużyna bobsleja z Jamajki!
Uśmiechnęli się do siebie. I to było najlepsze, co
m o g ł o się zdarzyć. Na lotnisku Roissy, naturalnie.