PAULA MARSHALL
Amerykanin
w Londynie
Prawdą jest powiedziane po trzykroć
Lewis Carroll
Prolog
Początek marca 1892 roku, Somerset
Lady Dinah Freville, siostra przyrodnia Violet, lady Ke
nilworth, wyrażała się o swojej krewnej z największą nie
chęcią.
- Nie chcę cię opuszczać, mamo. Wiesz przecież, że nie
cierpię Violet. Ona mnie zresztą także.
Spoglądała przez okno niewielkiego salonu w mieszkaniu
matki, w Somerset. Jej matka, wdowa po lordzie Rainsbo¬
rough, ubrana we wzorzystą suknię z jedwabiu, pochylała się
nad robótką.
Spojrzała na wyszywane kwiaty, ziewnęła lekko i powie
działa:
- Tak, tak. Jednak nie możesz tu ze mną zostać, kochanie.
Z woli mego zmarłego męża, po skończeniu osiemnastu lat
masz trafić pod opiekę swojego brata. Ponieważ on jest jesz
cze kawalerem, postanowił, że to właśnie Violet przedstawi
cię na dworze. Przy odrobinie szczęścia, być może będzie
twoją swatką. Sama więc widzisz, że nawet gdybym chciała,
nie mogę cię zatrzymać.
Dinah zmarszczyła nos.
- Nie chcę z nią mieszkać! Nie chcę bywać na dworze!
To wszystko mi się nie podoba. Jeśli już muszę cię opuścić,
wolałabym zostać z Faa.
- To niemożliwe! - zaprotestowała matka. - Nie nazywaj
profesora Fabiana tym przezwiskiem. Oficjalnie wciąż nie
wiesz, że jest twoim ojcem.
- Ładne rzeczy - powiedziała z przekąsem Dinah. - Co
za hipokryzja! Skoro lord Rainsborough nie żyje, to nie mu
szę udawać, że mnie kiedyś spłodził.
- I pomyśleć, że zdaniem Violet ciągle jesteś posłusznym
i niemrawym dzieckiem - westchnęła jej matka. - Szkoda,
że cię teraz nie widzi.
Dinah odwróciła się i spojrzała jej prosto w oczy.
- Nie dbasz o to, że cię wygnano, bo nie musisz. Miałaś
tytuł i posiadłości. A ja kim jestem? Nikim. Ile razy spojrzę
na Violet lub na kogoś z jej otoczenia, od razu wiem, co my
ślą. „O, to ten mały bękart, który zniszczył życie Charlotte
Rainsborough. Biedna Charlotte. Uwiódł ją Louis Fabian.
Rozstali się, jak tylko urodziła dziecko".
Urwała nagle, przestraszona swoją brutalnością. Obrzuci
ła spojrzeniem spokojną twarz matki.
- Dlaczego mnie nie powstrzymasz, mamo, kiedy mówię
takie głupstwa?
- Lepiej, jak wyrzucisz to z siebie. Tak zawsze powtarza
ła niania.
Dinah roześmiała się szczerze.
- Dlaczego, mamo? Dlaczego z nim nie zostałaś?
- Nie mogłam. Rainsborough odmówił rozwodu. To
mogło doszczętnie zniszczyć biednego Louisa. Nie miałam
dość pieniędzy, żeby go wspomagać. Przeżyliśmy radosne la
to, a potem... cóż, on musiał wrócić do Oxfordu, a ja przy-
jęłam rolę odtrąconej żony lorda. Wolałam to, niż dalej być
panią Rainsborough.
Umilkła, zatopiona w myślach. Wspominała odległe cza
sy, kiedy to zapałała namiętnością do pewnego młodzieńca,
który przybył do Borough Hall, aby zostać guwernerem jej
leniwego syna.
Nie, przyrzekła sobie w duchu, nie będę niczego żałowała.
Rainsborough zachował się jak pies ogrodnika. Ryknął wte
dy: „Charlotte, klnę się na Boga, że skoro ja cię nie mam, on
też cię nie dostanie! Nie rozwiodę się z tobą! A jeśli odej
dziesz, doprowadzę go do ruiny i odbiorę mu dziecko. Syn
czy córka, nieważne. Przyjmie moje nazwisko!".
Nie mogła zdradzić Louisa. On zaś bez protestów przyjął
warunki lorda. Tym to właśnie sposobem Dinah była dziś
prawdziwą damą, a nie bękartem bez nazwiska. Ale Rains
borough nigdy nie taił jej prawdziwego pochodzenia. Wie
dzieli o tym: brat przyrodni, przez wszystkich nazywany
Rainey, i siostra - wspomniana na wstępie Violet - zamężna
z lordem Kenilworthem, lecz równie chętnie bywająca w sy
pialni księcia Walii, Edwarda. Co chwila jej przypominali,
że zawdzięcza tytuł wyłącznie łaskawości lorda.
Dinah opadła na kolana i delikatnie ujęła matkę za rękę.
- Wielka miłość trwająca zaledwie pół roku. To dużo czy
mało, mamo?
Co miała odpowiedzieć?
- Zależy od ludzi, Dinah.
- Lecz mnie kochasz dużo dłużej.
- To prawda i bardzo się z tego cieszę. Teraz jednak na
deszła pora rozstania. Proszę cię, porzuć myśl o rezygnacji
z tytułu. Mój mąż cię uznał. Wobec całego świata jesteś lady
Dinah Freville. Powiem ci na koniec, że twój przypadek nie
jest wyjątkiem.
- Wiem, mamo, lecz wcale mnie to nie cieszy. Wolała
bym wyjechać do Oxfordu, wprowadzić się do Faa i rozpo
cząć studia. Płonne nadzieje, prawda?
- Tak, kochanie. Rozmawiałyśmy o tym setki razy. Mu
sisz zamieszkać z Violet, znaleźć dobrego męża i założyć ro
dzinę. Nie dla ciebie kariera naukowa.
- Faa jest innego zdania, mamo. Uważa, że mam tęgą głowę.
- Nie myśl o tym, kochanie. Wiesz przecież, że Rainsborough
ł niewiele. Zawsze żył ponad stan. Twój brat
wypłaca mi zaledwie marną pensję. Nie masz posagu, więc
jeśli nie wyjdziesz bogato za mąż, zostaniesz bez pensa przy
duszy. Dzięki Bogu, że obie nie trafiłyśmy na ulicę. Wiele
kobiet w naszej sytuacji nie miało takiego szczęścia.
Dinah podniosła się z klęczek i niespokojnie krążyła po
pokoju. Ani razu nie spojrzała w lustro wiszące naprzeciwko
okna. Wreszcie nie wytrzymała. Musiała powiedzieć to, co
od dłuższego czasu leżało jej na sercu.
- A kto mi się oświadczy, mamo? Nie jestem taka jak ty
lub choćby Violet. Brak mi urody i nie potrafię gładko się
wysławiać. W dodatku nie mam posagu.
Wiedziała, że jej wygląd nie budzi zainteresowania męż
czyzn. Nie miała ładnej buzi i blond włosów. Była szczupłą
brunetką, bez biustu i o wąskich biodrach. W niczym nie
przypominała kobiet o bujnych kształtach z witryn magazy
nów mody lub z pocztówek sprzedawanych niemal w każ
dym kiosku.
- Kochanie - ziewnęła matka - powtarzasz to za każdym
razem. Nie wracajmy do tego.
- Nie potrafię. Na pewno nigdy nie zdołam sprawić, by
Violet była zadowolona. Boże, błagam, niech książę Walii
zajmuje się nią tak ochoczo, żeby nie miała dla mnie czasu!
- A fe! - ze śmiechem zawołała matka.
Z namysłem popatrzyła na córkę. Twarz Dinah przez chwilę
jaśniała wewnętrznym światłem, zdradzając głębsze uczucia.
Gdyby częściej tak wyglądała, niejeden młodzieniec by
się za nią uganiał. Zwłaszcza taki, który chciałby przeżyć coś
poważniejszego.
Charlotte Rainsborough potrząsnęła głową. Na Boga je
dynego, skąd u mnie takie myśli?
- Ostatnia rada, moja droga - powiedziała do córki. -
Bardzo uważaj, kiedy Violet wprowadzi cię do towarzystwa.
Pełno tam takich, dla których byłabyś łakomym kąskiem.
- Nie martw się o to - z rozbawieniem odparła Dinah. -
Nikt się na mnie nie połaszczy. Ani groźny drapieżnik, ani
domowy kocur. Spróbuj sobie wyobrazić, że uwodzę księcia
lub kogoś z otoczenia Violet! Ogarnia mnie pusty śmiech.
Poza tym, zawsze powtarzałaś, że mężczyźni unikają kobiet,
które się z nimi kłócą. Wiem zatem, jak odeprzeć niewczes
nych konkurentów.
To ostatnie stwierdzenie zamknęło dyskusję. Matka zno
wu pokręciła głową. Czas na herbatę. Przyszli goście i Dinah
mogła zapomnieć o przyszłości. O przyszłości, w której ni
czym paczka miała zostać odesłana do posiadłości Violet,
w Moorings. Tam zaś czekały ją przygotowania do wejścia
w wielki świat, a potem - o czym nie wątpiła - sromotny po
wrót w cień, do domu.
Rozdział pierwszy
- Nie, Cobie, to nieprzyzwoite. Nikt nie powinien tak
wyglądać - powiedziała Susanna Winthrop, żona amerykań
skiego posła w Londynie do swojego przybranego brata, Ja
cobusa Granta, przez wszystkich zwanego Cobie.
Uśmiechnął się w odpowiedzi - i tym znów przyprawił ją
o szybsze bicie serca.
Nie chodziło wyłącznie o to, że był niezwykle przystojny,
atletycznie zbudowany, elegancki i pewny siebie. Dodatko
wo budził nieokreślone uczucie strachu u wszystkich, którzy
go trochę znali. To ją najbardziej podniecało. Kombinacja
tych cech czyniła w sercach kobiet prawdziwe spustoszenie.
Susanna niecierpliwie wierciła się na krześle. Cobie po
stanowił podrażnić się z nią jeszcze trochę.
- Daleko mi do przyzwoitości. I co z tego? - spytał pro
wokującym tonem.
- No właśnie! - z gniewem rzuciła Susanna. - Oto cała
odpowiedź. Żadnego wstydu ani skromności. Wierzysz wy
łącznie w siebie!
Kpiąco uniósł brwi. Susanna żałowała miłości, jaka ich
kiedyś łączyła. Niestety, nie wchodzi się dwa razy do tej sa
mej rzeki.
- A w kogo mam wierzyć? - zapytał z rozbrajającą, nie
mal dziecięcą niewinnością.
- Och, jesteś niemożliwy!
- To też prawda - zgodził się bez wahania.
Susanna parsknęła śmiechem. Nie potrafiła się na niego
gniewać. Kochała go od chwili, kiedy go zobaczyła po raz
pierwszy. Miała wtedy prawie dziesięć lat, a on był pulch
nym malcem. Myślała, że się dobrze znają, dopóki nie przy
jechał do Londynu. Wtedy zauważyła, że w przeciwieństwie
do niej, ogromnie się zmienił.
Nie łączyły ich więzy krwi. Dziesięć lat temu przeżyli pło
mienny romans, lecz Susanna nie zdecydowała się na mał
żeństwo z powodu różnicy wieku. Jego cielęca miłość już
dawno przeminęła, lecz w niej nie wygasło pożądanie.
Osiem lat temu wrócił z dwuletniego pobytu na amery
kańskim Zachodzie. Stał się zupełnie inny. W niczym nie
przypominał niewinnego i beztroskiego chłopca, jakim go
pamiętała. Wyszła za mąż pod jego nieobecność. Próbowała
o nim zapomnieć. W duchu żałowała jednak, że nie doszło
do ich małżeństwa.
Jej obecne zdenerwowanie było wywołane pewnym wy
darzeniem z poprzedniego wieczora, z przyjęcia, jakie wraz
z mężem wydali dla londyńskiej śmietanki towarzyskiej.
Korciło ją, żeby przedstawić dawnego kochanka lady Ke
nilworth, czyli obecnej faworycie księcia Walii. Doskonale
wiedziała, czym się skończy spotkanie tak zmysłowej pary.
Violet mogła być sobie belle amie następcy tronu, ale nie
przepuściłaby okazji, żeby zainteresować sobą Apollina -jak
w myślach Susanna nazywała Cobiego.
- To pańska przybrana siostra? - zapytała Violet na przy
jęciu, tuż po odejściu Susanny.
- Można tak powiedzieć - odparł Cobie głębokim gło-
sem. Nie mówił ani czystą angielszczyzną, ani amerykańską
gwarą. Wypracował coś pośredniego. Coś, co doskonale pa
sowało do jego osobowości.
- Można? - Violet kontynuowała swoją indagację. -
Wcale jej nie przypominasz.
- Nie - zgodził się Cobie, nie zwracając uwagi na nagłe
odstępstwo od dobrych manier. Violet, tak jak on, grała we
dług własnych reguł.
- A pani przypomina swoją młodszą siostrę, lady Kenil
worth? - spytał z uroczą bezczelnością.
Violet odrzuciła w tył kształtną głowę. Niebieskie oczy
błysnęły pod koroną jasnych włosów.
- Uchowaj Boże! - zawołała. - Jesteśmy zupełnie inne.
Może to i lepiej, moja siostra bowiem w pełni zasługuje na
miano największej nudziary na świecie. Mów mi Violet.
Jej słowa sprawiły, że w Cobiem obudziła się ciekawość.
Cóż to za siostra, która zasługuje na tak niepochlebną opinię?
Skłonił się grzecznie.
- Zatem: Violet. Wedle życzenia. Jeśli zaś chodzi o mnie,
wolałbym choć trochę być podobnym do Susanny.
- A ja nie! - zawołała wyzywającym tonem. - Nie chcia
łabym, żebyś się zmienił w smętną młodą kobietę. Wolę wy
sokich i przystojnych blondynów.
Książę Walii nie był blondynem i nie należał do przystoj
nych. Cobie już miał ciętą odpowiedź na końcu języka, ale
Violet nie dopuściła go do słowa.
- Słyszałam, że przyjechałeś ze Stanów. To twoja pier
wsza wizyta w starym kraju? Mam nadzieję, że zostaniesz tu
dłużej.
- Pierwsza długa wizyta - odparł, przeciągając zgłoski.
Uśmiechnął się pod wąsem na widok jej podniecenia, źle
skrywanego pod pozorem uprzejmej konwersacji. - Bywa
łem tu już nieraz, najczęściej w interesach.
- W interesach! - Wydęła usta. - "Wybacz, ale moim zda
niem jesteś stworzony raczej do rozkoszy.
Karty na stół, nieprawdaż?
- Dobra aparycja pomaga w karierze... - zaczął.
- Lecz tym razem jesteś tu na urlopie - przerwała, więc
zdecydował się nie kończy*;.
- Tak, to prawda. Sporo pracowałem i potrzebuję wypo
czynku.
- Amerykanie słyną z tego, że kochają pracować - po
wiedziała Violet. - Nie przyszło mi do głowy, że mogą od
poczywać. Zawsze w formie, zawsze... jak to się mówi?
Z banderą w górze!
- Ot, smutny koniec kolejnego mitu. - Cobie zaczynał się
świetnie bawić. - Przewiduję ciąg dalszy. Wszystko zależy
od tego, o jakiej banderze mówisz.
- O każdej - mruknęła Violet, na chwilę odwracając
wzrok. - Pozwolisz, że cię opuszczę. Czas porozmawiać
z innymi. Zapraszam cię do siebie, do wiejskiej posiadłości
w Moorings. Jedziemy tam za dziesięć dni. Posiedzimy parę
tygodni, zanim zacznie się właściwy sezon towarzyski. Tutaj
natomiast przyjmuję gości codziennie od drugiej. Tylko nie
przychodź dwie godziny później - o tej porze są już sami
nudziarze.
Cobie zdawał sobie sprawę, że znalazł się w centrum zain
teresowania. Jak go później podsumowała Susanna, za spra
wą lady Kenilworth oficjalnie wkroczył do salonów Londy
nu. Nie wszystkie spojrzenia były mu życzliwe. Wśród nie-
zadowolonych gości był między innymi sir Ratcliffe He¬
neage, którego mu przedstawił Arthur Winthrop.
Sir Ratcliffe pogardliwie patrzył na intruza. Reprezento
wał sobą prawdziwie angielskiego arystokratę. Był wysoki
i postawny, miał wyrazistą, jastrzębią twarz, nosił nienagan
ny strój i nie ulegało wątpliwości, że ma o sobie wysokie
mniemanie. Należał do ścisłego kręgu przyjaciół księcia Wa
lii i kiedyś był oficerem gwardii.
Cobie jednak, z właściwym sobie humorem i przenikli
wością zauważył, że sir Ratcliffe, mimo zewnętrznych pozo
rów zdrowia, lubi zaglądać do butelki.
- Jak słyszałem, jest pan krewnym sir Alana Dilhorne'a
- wyniosłym tonem powiedział sir Ratcliffe. Nie cierpiał
Amerykanów, zwłaszcza takich, którym bogactwo utorowało
drogę do sławy. Bogactwo, dodajmy szczerze, zdobyte wąt
pliwymi metodami.
- Dalekim. - Cobie umiał przemawiać równie nosowym
głosem jak sir Ratcliffe. - Tylko dalekim.
- Sir Alan się starzeje. Słyszałem, że na dobre porzucił
politykę. To pieskie życie, wie pan? Nie mam pojęcia, po co
się tym zajął. Kto by chciał siedzieć i słuchać sążnistych
przemówień? Banialuki, powiadam panu. Czy tam, u siebie,
zajmuje się pan polityką?
- To nie dla mnie - wesoło odparł Cobie. - Poświęcam
zbyt wiele czasu, by zarabiać na życie.
Ciekawiło go, skąd się bierze niechęć sir Ratcliffe'a.
- Całe dnie spędzam na wojnie. Na Wall Street.
Kłamstwo. Perfidne kłamstwo.
Sir Ratcliffe pozwolił sobie na lekki uśmieszek.
- Przedsiębiorca, hę? - powiedział. Nie było wątpliwo-
ści, co myśli o tych, którzy muszą pracować, żeby przeżyć.
- Pewnie tęskni pan za giełdą?
- Przyjechałem tutaj, by odpocząć - spokojnie wyjaśnił
Cobie. Rozmowa zaczęła go nużyć.
- W Anglii znajdzie pan dość rozrywek. Trzeba tylko
wiedzieć, gdzie szukać. Poluje pan?
- Trochę - skłamał Cobie. Był znakomitym strzelcem
i radził sobie z każdym rodzajem broni, ale nie uznał za sto
sowne, żeby się tym przechwalać. Bywało, że się zastana
wiał, czy nadejdzie taka chwila, że będzie mógł powiedzieć
prawdę i tylko prawdę!
- Trochę? Na Wall Street zapewne nie ma zbyt wielu oka
zji do postrzelania. Gdzie indziej zresztą też nie.
- Właśnie - przytaknął Cobie, chociaż miał chęć opowie
dzieć, jak to Cobie Grant, znany wówczas jako Jake Coburn,
budził strach na pograniczu swoim sześciostrzałowcem.
Sir Ratcliffe uważał go za mieszczucha. Niech będzie. Le
piej go nie wyprowadzać z błędu.
Cobie dopiero rano dowiedział się od Susanny, jakie były
prawdziwe powody niezadowolenia wyniosłego arystokraty.
- Widział, jakie wrażenie zrobiłeś na Violet. Spoglądała
na ciebie jak kotka na sperkę. Sir Ratcliffe zaleca się do niej
od miesięcy. Niestety, bez powodzenia. Zrobił z siebie durnia
nawet w obecności księcia. Mówi się też, że marnie stoi fi
nansowo. Wściekł się więc, gdy jakiś obrzydliwie bogaty
Jankes bez najmniejszego trudu oczarował Violet.
Sir Ratcliffe miał wszelkie powody do zazdrości. Susanna
zresztą także. Cobie dostał od niej solidną reprymendę za to,
że tak się zmienił.
A Cobie przy pierwszej nadarzającej się okazji przyjął za-
proszenie Violet. Zrobił to już następnego dnia po południu.
Podobało mu się w domu Kenilworthów, przy Piccadilly.
Szczerze mówiąc, wolał to, co pewna piękna i słynna aktorka
nazwała igraszkami chaise longue niż spokój małżeńskiego
łoża.
Zgodził się także, choć nie bez wahania, przyjechać do
Moorings już na kilka dni przed pozostałymi gośćmi. Violet
uśmiechnęła się do niego tajemniczo.
- Przybądź tak wcześnie, jak tylko zechcesz - powie
działa. - Będziemy mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie.
Cobie nie do końca był przekonany, czy ma ochotę na coś
więcej niż przelotny romans. Violet nie umiała go niczym
zaskoczyć. Wiedział o niej już wszystko, nie mógł jednak od
mówić przyjazdu do Moorings, bo nie chciał jej obrazić. Zda
wał sobie sprawę, że ona z kolei traktuje go jak trofeum. Cie
kawe, co na to powiedziałby książę Walii? Violet, rzecz jasna,
ani słowem nie zająknęła się na ten temat.
- Słyszałam, że w Ameryce znają cię pod przezwiskiem Do
larowy Książę - rzekła tylko na koniec. - Mam więc dwóch.
Mnie nie masz, moja droga, zamierzał jej odpowiedzieć,
ale w porę ugryzł się w język. Po co ją denerwować? Skłonił
się więc uprzejmie i wyszedł, zanim tuż przed czwartą zwalił
się tłum „nudziarzy".
Pocieszał się nadzieją, że kilka tygodni spędzi w jednej
z najpiękniejszych posiadłości w Anglii. To było warte
wszelkiego poświęcenia. Nawet z udziałem Violet.
Właśnie z tego powodu - ale nie tylko z tego - dwa dni
później opuścił bal wydany w Kenilworth House.
- Dobranoc - z galanterią powiedział do gospodyni, ona
jednak nie pozwoliła mu tak łatwo się wymknąć.
- Już wychodzisz! - zawołała. Jej piękne brwi wygięły
się w wyrazie zdumienia. - Noc wciąż młoda, a wielu star
ców może wytrzymać tu do rana!
- Cały dzień byłem mocno zajęty w City - odparł i po
nownie rozminął się z prawdą. - Tak wzmożony wysiłek mu
si mieć swoją cenę. Kenilworth bez wątpienia potwierdzi
moje słowa.
Zawsze wychodził z założenia, że warto korzystać z oka
zji. A dziś właśnie przypadkowo słyszał pewną rozmowę,
która zapadła mu w pamięć. Dlatego też po wyjściu od Ke¬
nilworthów nie od razu poszedł do Winthropów. Zwolnił po
wóz i piechotą powędrował na rzęsiście oświetlony Haymar
ket. Było tu jasno jak w dzień.
Odprowadzały go zaciekawione spojrzenia przechodniów,
ale on nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wciąż szedł, aż
znalazł się sto metrów od wejścia do Haymarket Theatre. Tu
taj zobaczył grapę mężczyzn w cylindrach i surdutach. Paląc
papierosy, stali pod lampą wiszącą na spojeniu osiemnasto
wiecznej bramy.
Był to zapewne słynny dom schadzek madame Louise.
Szyk, dyskrecja i najwyższe ceny. Cobie wystarczająco wiele
usłyszał podczas balu, żeby to pobudziło jego ciekawość.
Ukryty w cieniu, oparł się o filar. Nagle do jego uszu dobie
gły kroki dwóch nadchodzących ludzi. Stanęli obok i nie
świadomi jego obecności, rozpoczęli rozmowę.
- Wynudziłem się na przyjęciu. Ty też, Heneage? Prawdę
powiedziawszy, na początku sezonu nigdy nie bywało zbyt
wesoło.
Heneage. To ten pompatyczny dandys, którego Cobie po
znał onegdaj na równie nudnym balu u Susanny.
- Znam bardziej godziwą rozrywkę, mój drogi Darrellu
- rozległ się drugi glos. Pobrzmiewało w nim lekkie rozba
wienie. - To niedaleko. Mówiąc wprost, chodzi mi o przy
bytek madame Louise. Możesz tam wejść jedynie wówczas,
kiedy masz entree. A ja mam. Jeśli chcesz, zakończymy tam
wieczór rozpoczęty u Violet.
Darrell. To pewnie Hubert Darrell. Sęp krążący wokół bo
gaczy i arystokratów. Jeden ze statystów, którzy w odpo
wiedniej chwili stają w chórze na scenie. Z rozmowy wyni
kało, że imć Darrell miał lada chwila wejść do wewnętrznego
kręgu.
- Warto, Heneage? Tam wszędzie jest tak samo.
Heneage roześmiał się z wyższością.
- Nie u madame Louise! Ona zawsze ma asa w rękawie.
Na pewno znajdziesz coś dla siebie. Pozbądź się wszelkich
zahamowań. Dyskrecja zapewniona. Rzuć się w wir życia!
Gramy?
- Gramy. Znasz mnie przecież.
- Najpierw zrobimy małą rundkę, żeby zobaczyć, co no
wego. Słyszałem, lecz nie pytaj od kogo, że madame spro
wadziła całkiem świeży towar. Ponoć pierwszorzędny - po
wiedział tęsknie sir Ratcliffe.
Oddalili się, więc Cobie nie słyszał reszty rozmowy. Przez
chwilę zastanawiał się, co mogą znaczyć słowa: „pozbądź się
wszelkich zahamowań" i „świeży towar". Odpowiedź wcale
nie przypadła mu do gustu.
Wiedziony ciekawością wszedł do kapiącej złotem sieni
domu madame Louise. Był sam i bez stosownych rekomen
dacji, musiał więc przekupić srogich strażników. To mu za
brało trochę czasu. Pomyślał z rozbawieniem, że chyba ła-
twiej byłoby się dostać do pałacu księcia niż do londyńskiego
burdelu.
W szatni oddał cylinder i szal, lecz nie zgodził się zdjąć
peleryny. Za ten przywilej także zapłacił. Miał swoje powo
dy, żeby zostać w okryciu. Z szatni przeszedł do bogato
umeblowanego salonu.
Wszystko wokół było świadectwem wykwintnego smaku.
Nad kominkiem wisiał nawet oryginalny Gainsborough. Pa
ry gawędziły cicho na kanapach i przy stolikach. W tłumie
gości zauważył sir Ratcliffe'a. W kącie sali, za kotarą, przez
chwilę mignęła mu znajoma twarz. Mógłby przysiąc, że to
jego szwagier, Arthur Winthrop, który także wyszedł wcześ
niej z balu u Kenilworthów, narzekając na migrenę.
Madame Louise okazała się wysoką i gustownie ubraną
kobietą w średnim wieku. Za młodu musiała być bardzo
piękna. Chłodnym wzrokiem popatrzyła na intruza.
- Nie znam pana. W dodatku przyszedł pan sam, bez
przyjaciół. W jaki sposób pan się tu dostał?
- Pieniądze są najlepszym wytrychem - odpowiedział
Cobie z triumfalnym uśmiechem. - Jeśli jednak potrzeba mi
przyjaciół, to jest tu jeden. Sir Ratcliffe Heneage. Z pewno
ścią potwierdzi, że nazywam się Jacobus Grant. Szwagier
amerykańskiego posła w Londynie i daleki kuzyn sir Alana
Dilhorne'a z brytyjskiej Izby Lordów. Czy to wystarcza,
abym wzbudził pani zaufanie?
Sir Ratcliffe obserwował ich z ironicznym uśmiechem.
Cieszyło go, że cwany Jankes dostał reprymendę, chociaż
wcześniej zdobył względy samej Violet Kenilworth.
- Tak, potwierdzam - powiedział. - Byliśmy sobie
przedstawieni.
- Proszę bardzo! - zawołał Cobie. - Czyż potrzeba lep
szej rekomendacji? Mogę zostać?
- Oczywiście. Mam w zwyczaju częstować nowych go
ści kieliszkiem szampana i dyskretnie pytać o ich upodoba
nia. Zechce pan mi towarzyszyć?
Cobie skłonił się w odpowiedzi. W duchu bawiło go, że
używała słowa „gość" zamiast „klient". Kelner podał mu
szampana.
- Czy pańskie gusta są równie niezwykłe jak sposób wej
ścia, panie Grant? - ściszonym głosem zapytała madame
Louise.
- Raczej nie. We wszystkim, co robię, jestem do bólu tra
dycyjny. Niektórzy nawet zarzucają mi brak inwencji.
Wyglądał teraz tak niewinnie jak anioł z renesansowego
obrazu. Tyle że znowu skłamał. Inwencja stanowiła główny
motyw jego wszelkich działań. Wprawdzie nie wiedział je
szcze, co zdziała u madame Louise, ale podejrzewał, że
wkrótce się tego dowie.
- Rozumiem. Ma być piękna i młoda.
Cobie ponownie się ukłonił.
- Właśnie. Z lekkim posmakiem niewinności. Czuję się
nieco zmęczony i chciałbym odpocząć.
Madame z właściwą powagą potraktowała jego słowa.
Wręczył jej garść suwerenów i został wprowadzony na górę.
Tam, za kotarą, znalazł młodą dziewczynę, ubraną w myśl
najnowszej mody. Była tak piękna, że z powodzeniem zrobi
łaby furorę na Mayfair.
- Ma na imię Charlotte - od niechcenia powiedziała ma
dame.
Wystrój sypialni w niczym nie ustępował salonowi. Char-
lotte, po krótkim wahaniu, zaczęła się rozbierać. Cobie usiadł
na wielkim łożu i rzucił pelerynę obok siebie. Do tej pory
nawet nie dotknął dziewczyny.
Kiedy była już zupełnie naga, podeszła bliżej. Cobie
wciąż siedział i patrzył na nią. Powstrzymał ją uniesieniem
ręki, kiedy spróbowała go dotknąć.
- Proszę się cofnąć, panno Charlotte. Tak. I niech pani
rozpuści włosy. Chcę, żeby spadły na ramiona. A potem pro
szę z powrotem zacząć je upinać.
Zrobiła zdumioną minę, ale bez słowa spełniła jego prośbę.
Tak była nauczona. Kiedy uniosła ręce nad głowę, mruknął:
- A teraz proszę się nie ruszać.
- Na pewno? - wybąkała. - Tylko tego pan oczekuje?
Skinął głową. Z wewnętrznej kieszeni peleryny wyciąg
nął mały szkicownik i ołówek. Zaczął rysować pośpiesznie.
Z uwagą patrzył na jej kształtne ciało. Nie okazywał przy
tym żadnych uczuć. Równie dobrze mógłby szkicować mar
twą naturę, a nie żywą i ponętną dziewczynę.
Po chwili skończył. Zaskoczona Charlotte zapomniała
o ogładzie i zawołała czystym cockneyem:
- Niech skonam, to przecie ja! Ależ z pana łebski malarz!
Cobie pokręcił głową.
- Zwykły amator. Teraz usiądź. Narysuję cię w innej po
zycji.
- Ma pan tylko godzinę - powiedziała rzeczowo.
- Wiem - odparł i zaczął wodzić ołówkiem po papierze.
- Nic pan ode mnie nie chce? To znaczy nic poza tym?
Taki laluś? A może pan jest jednym z tych... No, wie pan,
co nie mogą, albo mają zgoła inne zachcianki. Nikomu nie
mówić?
Cobie roześmiał się ani trochę nie obrażony.
- Nie. Nic mi nie dolega. Przyszedłem tu, do madame
Louise, wiedziony zwykłą ciekawością. Nie mogłem jednak
tak po prostu wyjść, nie korzystając z usług żadnej z dziew
cząt. Nie zdradź mnie, że cię rysowałem, a dostaniesz sowitą
zapłatę. Zabawimy się w parę spiskowców, zgoda?
Na pięknej twarzy dziewczyny zajaśniał chytry uśmie
szek. Spodobał jej się pomysł, by oszukać madame. Chociaż
trochę szkoda, że nie będzie zabawy z tak przystojnym mło
dzieńcem.
- Jak pan chce - westchnęła. - Nie podobam się panu?
- dodała z niepokojem.
- Bardzo mi się podobasz, moja droga Charlotte. Spójrz
na mnie przez lewe ramię.
Posłuchała, lecz kiedy skończył, szybko zerknęła na ry
sunek.
- Dobre! - zawołała. - Ale z drugiej strony, prawdziwy
dziwak z pana.
- Tak o mnie mówi większość znajomych - odpowie
dział z powagą i wręczył jej oba szkice. - Masz. Możesz je
zatrzymać. Tylko lepiej ich nie pokazuj madame.
- Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - powiedziała
sentencjonalnie. Zwinęła kartki w rulon i schowała do szu
flady w kunsztownie rzeźbionej toaletce.
- To twój pokój, Charlotte? - zapytał z zainteresowa
niem.
- Tak - odparła - ale tylko wówczas, gdy przyjmuję gości.
Na co dzień, jak inne dziewczęta, mieszkam na poddaszu.
Cobie z pogardą pomyślał o świecie, w którym bez żena
dy wykorzystywano ludzi takich jak Charlotte.
Hipokryto! - skarcił się w duchu. Jesteś niewiele lepszy.
Korzystasz z bogactw, nic nie robiąc, żeby dopomóc bied
nym i skrzywdzonym. Ciekawe, ile lat ta mała tkwi w tym
interesie? Przyjdzie czas, kiedy straci świeżość i urodę,
a wówczas madame bez skrupułów przegna ją na ulicę
i weźmie młodszą.
- Gdzie są inne rozrywki? - spytał od niechcenia. - Po
wiesz mi, Charlotte?
Spoważniała.
- Mówił pan, że nie ma takich upodobań. Kłamał pan?
- Nie - odparł.
- To po co panu wiedzieć? A jak pan kłamał, to niech pan
spyta madame.
Koniec. Minęła krótka chwila wzajemnego porozumienia.
Cobie westchnął. Wiedział już, że nic więcej od niej nie wy
ciągnie.
Dziewczyna nagle pochyliła się w jego stronę.
- Kilka razy powiedział pan do mnie „Charlotte" - szep
nęła gorączkowo. - Inni widzą we mnie tylko ciało. Jak nie
chce pan wyjść przez salon, to może tylnymi drzwiami? Naj
pierw po schodach, a potem na podwórko. Stamtąd uliczką
prosto na Haymarket. Po drugiej strome korytarza są jeszcze
jedne schody. Wiodą na strych i nigdzie więcej. To wszystko.
Cobie wstał z łóżka.
- Skorzystam z twojej rady. Dobranoc, Charlotte. Byłaś
dobrą modelką. Oto twoja nagroda, za pomoc i za milczenie.
Z uśmiechem wzięła pieniądze. Potem wzruszyła ramio
nami, odwróciła się i sięgnęła po suknię. Krótkie, intymne
interludium dobiegło końca.
Cobie znalazł schody na końcu korytarza. Zarzucił pele-
rynę na ramiona. Przypomniał sobie, że cylinder i szal zosta
wił w szatni, ale nie miał zamiaru po nie wracać.
Lekkim krokiem zbiegł po schodach i znalazł się w ponu
rym świecie, pozbawionym najmniejszych nawet znamion
luksusu. W świecie oświetlonym nagim płomieniem gazo
wych latarni. Tu na podłodze korytarza leżały nagie deski.
Żadnych dywanów lub chodnika.
Z niewielkiej sieni tuż przed drzwiami prowadziły na
strych drugie schody. Charlotte też o tym wspominała. W ką
cie stała masywna mahoniowa szafa. Drzwi były zamknięte.
Cobie właśnie zdążył je otworzyć, kiedy usłyszał hałas.
Odwrócił się i w tej samej chwili wpadła na niego jakaś
mała postać. Z piętra dobiegały gniewne męskie głosy.
Cobie popatrzył w dół i zobaczył małą, może dziesięcio
letnią dziewczynkę. Czerwona na buzi, ciężko dyszała z wy
siłku. Na widok zbawcy, który w jej oczach jawił się aniołem
z nieba, uklękła i wybuchnęła płaczem.
- Boże, dobry panie, ratuj! Nie daj im mnie skrzywdzić,
tak jak skrzywdzili Clarę! Pomóż mi!
Twarz miała brudną i zapłakaną. Ubrana była w różową
sukieneczkę, ze złotą lamówką, jak w cyrku. Sukienka była
rozdarta do pasa. Na szyi i chudych ramionach znać było śla
dy silnych palców.
Cobie aż skrzywił się z niesmakiem. Dał ponieść się
wściekłości. Zawsze tak reagował na widok czyjejś krzywdy.
W gniewie potrafiłby zabić. Wiele go kosztowało, by zacho
wać spokój. Po takiej przygodzie zawsze czuł się chory.
Opanował się siłą woli i popatrzył na małą.
- Zaraz mnie złapią! - jęknęła. - Panie, błagam, nie po
zwól im na to!
Jak zwykle w takich razach, działał instynktownie,
z szybkością błyskawicy. Pochwycił dziecko z ziemi.
- Teraz ani mru-mru - szepnął.
Odwrócił się i posadził dziewczynkę na szafie. Położyła
się tam, ukryta za rzeźbionym i złoconym gzymsem. Cobie
oparł się o ścianę i wlepił przed siebie zdumione spojrzenie
człowieka, który wypił zbyt wiele szampana i zbyt namiętnie
się zabawiał ze śliczną Charlotte.
Po schodach zbiegł jakiś brutal w ubraniu robotnika. Bez
wątpienia jeden z goryli madame. Rozejrzał się po sieni. Ani
śladu dzieciaka, tylko smętny pijak.
- Gdzie ta smarkula? - krzyknął. - Nie widział jej...
pan? - Zająknął się przy drugim pytaniu i dodał „pan", bo
uświadomił sobie, że rozmawia z bogatym dżentelmenem.
Cobie miał oczy okrągłe jak spodki.
- Smar... kula - wybełkotał z trudem. - Co to... Co to?
- Nie dokończył, bo na scenie pojawił się następny aktor.
- Strasznie się guzdrzesz, Hoskyns! - zahuczał znajomy
głos. - Szlag by trafił, prawie mi odgryzła palec!
Był to sir Ratcliffe Heneage, ale w stanie, który wprawił
by w zdumienie stałych bywalców salonów Mayfair. Nad
biegał boso, w samych spodniach i rozpiętej koszuli. Cobie
postanowił, że jednak się wtrąci.
- Oooo... sir Ratcliffe! Wreszcie pana znalazłem! Zasta
nawiałem się, gdzie pan zniknął - zamruczał z artystyczną
czkawką.
- Dajże spokój, człowieku! - zawołał sir Ratcliffe. -
Przechodził tu ktoś?
Cobie zachwiał się, pomyślał chwilę, po czym nagle po
chylił się i złapał go za kołnierz. Miał szczerą ochotę udusić
starego capa. Domyślił się, co się działo na sekretnym pod
daszu przybytku madame Louise. Ciekawe, ile zapłaciłeś,
draniu, za tę małą, schowaną na szafie?
- Owszem. Jakaś dziewczynka. Pędziła niczym zając.
Zgubiłem się w tym głupim korytarzu.
Puścił sir Ratcliffe'a i mętnym wzrokiem popatrzył na
Hoskynsa.
- Pomóż mi się stąd wydostać. Zostawiłem cylinder
w szatni. Nie mam ochoty się przeziębić.
Ryzykował, że Hoskyns spełni jego prośbę i odprowadzi
go do drzwi frontowych. Dziewczynka wówczas zostałaby
całkiem sama i bezradna na wysokiej szafie.
Sir Ratcliffe jednak nie pozwolił mu na dalsze fanaberie.
- Sam sobie znajdź drzwi, Grant. A ty, Hoskyns, leć za
tą dziewuchą. Nie mogła uciec daleko. Grant, poproś ma
dame, żeby ci wezwała powóz.
Odwrócił się i powędrował po schodach na górę. Hoskyns
wzruszył ramionami, sklął w duchu wszystkich arystokratów
świata i wyszedł.
Cobie westchnął z ulgą. Rozprostował ramiona, podszedł
do szafy i zawołał cicho do dziewczynki:
- Wyciągnij ręce, mała! Zdejmę cię stamtąd i spróbuję
wynieść!
Chwilę trwało, zanim zdołał postawić ją na ziemi. Zdjąć
było ją trudniej, niż wrzucić na górę.
Dziecko zaczęło całować go po rękach.
- Dziękuję panu, dziękuję, dziękuję. Uratował mnie pan.
- Jeszcze nie - krótko odparł Cobie. - Podziękujesz, jak
będziesz bezpieczna. Nie możemy wyjść tędy, bo na pewno
spotkamy Hoskynsa. Silna jesteś?
- Tak silna, jak tylko pan sobie życzy - zawołała z prze
jęciem. - Nie mam gdzie pójść. Ojczym mnie tu sprzedał.
Co jeszcze ta noc przyniesie? - zastanawiał się Cobie. Od
rzucił połę peleryny.
- Złap się mnie - powiedział. - Obejmij mnie w pasie
nogami i głowę połóż na piersi. Siedź cicho jak myszka.
Owinę cię peleryną i spróbujemy we dwoje opuścić to par
szywe miejsce.
Energicznie pokiwała główką i przywarła do niego z całej
siły. Okrył ją i odpowiednio udrapował pelerynę. Dobrze, że
nie zabrałem płaszcza, pomyślał.
Bez trudu znalazł drogę do głównego wyjścia. Od nie
chcenia pogawędził z szatniarką i wręczył jej suty napiwek.
Na pewno doszła do wniosku, że wszyscy Amerykanie mają
więcej pieniędzy niż rozumu.
Lewą ręką nasadził cylinder na głowę i owinął szal wokół
szyi. Prawą podtrzymywał dziecko ukryte pod peleryną. Raz
jeszcze dziękował opatrzności, że uczyniła go przesadnie
czujnym. Tym razem wprawdzie nie dbał o własne życie, ale
mógł uratować dziecko.
Czuł jej oddech. Albo istotnie była tak silna, jak twierdzi
ła, albo strach potęgował jej siły. Prędzej to drugie. Cobie
spokojnie wyszedł na ulicę. Strażnicy madame Louise wy
glądali na śpiących i zmęczonych. Z chęcią się go pozbyli,
skoro już nie płacił.
Przeszedł przez Haymarket. Światła wciąż się paliły, cho
ciaż było już dobrze po północy. Cały czas niósł dziewczynkę
ukrytą pod peleryną. Wzbudzałby przecież powszechną cie
kawość, gdyby pozwolił jej iść obok siebie. Stanowiliby
osobliwą parę - wytworny dandys i dziwnie ubrane dziecko.
Zwłaszcza że Haymarket nie był zbyt bezpiecznym miej
scem. Tutaj ściągały szumowiny z innych okolic Londynu.
Stali po stronie tego, kto im lepiej zapłacił.
Cobie przystanął. Co dalej? Oczywiście! Armia Zbawie
nia. Susanna należała do tych pań z towarzystwa, które cza
sami pomagały biednym i skrzywdzonym. Powiedziała mu
kiedyś, że w Armii Zbawienia każdy znajdzie przystań, na
wet w centrum Londynu.
Słuchał jej wówczas ze znudzeniem. Zapamiętał tylko, że
jakieś schronisko było w pobliżu Piccadilly. Podparł dziew
czynkę ramieniem i ruszył w dalszą drogę.
Rozdział drugi
Schronisko mieściło się w niewielkiej przykościelnej iz
bie. Tutaj Armia Zbawienia częstowała biedaków herbatą
i niewyszukaną strawą. Tu trafił między innymi zmęczony
życiem włóczęga i prostytutka, pobita przez jednego z klien
tów. Cobie przyszedł tuż po niej.
Rzecz jasna, już od progu ściągnął na siebie wszystkie
spojrzenia, bo w niczym nie przypominał stałych bywalców
przytułku. Felczer, bandażujący rany prostytutki, popatrzył
na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Dwie dziewczyny za
jęte parzeniem herbaty zamarły w bezruchu.
Cobie wciąż trzymał dziewczynkę pod peleryną.
- Doszły mnie słuchy, że tu każdy może uratować duszę
i ciało - powiedział. Rozejrzał się wokół. - Potrzebuję po
mocy. Widzę, że dobrze trafiłem.
- To prawda - odezwał się kapitan, wychodząc na powi
tanie. Był to niczym nie wyróżniający się mężczyzna w śred
nim wieku. Przed chwilą jeszcze siedział w kącie, przy sto
liku, i pisał coś w rejestrze. - Czym mogę panu służyć? Za
wsze jesteśmy chętni ulżyć strudzonemu.
- Nie mnie potrzebna pomoc. Przynajmniej nie tym ra
zem. Obawiam się wręcz, że byłby to wysiłek z góry
skazany na niepowodzenie. Chciałbym jednak zasięgnąć ra
dy w pewnej sprawie dość delikatnej natury, więc może
przejdźmy w jakieś bardziej ustronne miejsce. Mam nadzie
ję, że znajdzie się takie.
Kapitan zmierzył go wzrokiem. Czego ów niewątpliwie
zamożny, należący do wyższej sfery człowiek szukał w ta
kim miejscu?
- Proszę za mną - powiedział. Razem przeszli do pokoi
ku przylegającego do głównej izby.
- Czym mogę panu służyć? - powtórzył.
Cobie uśmiechnął się i odchylił pelerynę.
- Jak już wspomniałem, to nie mnie przydałaby się pań
ska pomoc. Chodzi mi o to biedne dziecko. Zdaje pan sobie
sprawę, że nie możemy razem bywać w pewnych określo
nych miejscach.
Dziewczynka zsunęła się na podłogę i usiadła z cichym
westchnieniem.
- Uff. Wie pan, to była ciężka praca.
- Teraz pan chyba rozumie, dlaczego prosiłem o chwilę
rozmowy na osobności - powiedział Cobie. - Historia sama
w sobie jest dość smutna i podejrzewam, że obaj woleliby
śmy zachować ją w tajemnicy.
Kapitan skinął głową. Podsunął krzesło dziewczynce.
Sam stał nadal, podobnie zresztą jak Cobie.
- Proszę mówić. Chociaż tak po prawdzie, to wiem, co
usłyszę.
- Handel dziećmi nie jest niczym nowym i nie należy do
rzadkości. Pamiętam, że przed kilku laty Armia Zbawienia
miała moc kłopotów, kiedy próbowała ujawnić pewne fakty.
Nikt wam nie wierzył.
- Owszem - przytaknął kapitan, trochę zdziwiony, że sto
jący przed nim elegant zna tę sprawę, nie mówiąc już o tym,
że zadał sobie trud, aby uratować dziecko ze slumsów. -
Chodzi panu o tak zwaną sprawę Steada. Przygnębiające wy
darzenie. Ci, którzy próbowali uratować dzieci, trafili do
więzienia, a prawdziwi złoczyńcy pozostali bezkarni. Pan
był świadkiem czegoś podobnego?
- Proszę pana - rzekł Cobie z gryzącą ironią - niech pan
nie udaje! Mieszka pan i pracuje na progu Haymarket i usi
łuje mi pan wmówić, że o niczym nie wie?
Przerwał, bo dziewczynka wstała i pociągnęła go deli
katnie za rękaw.
- Jestem głodna, proszę pana.
Kapitan oniemiał, gdyż młody elegant przyklęknął na jed
no kolano, wyjął chusteczkę z kieszeni nieskazitelnego sur
duta i otarł dziecku buzię z łez i brudu.
- Nie wątpię - powiedział łagodnym tonem. - Może po
prosimy tego dżentelmena, żeby dał ci coś do jedzenia? Ja
w tym czasie z nim porozmawiam. Zastanowimy się, co z to
bą dalej zrobić.
Dziewczynka skinęła główką i nagle znów pochwyciła go
za rękę.
- Dobry panie, tylko mnie nie odsyłaj z powrotem! Zjem
tutaj. Jak jestem z tobą, w ogóle się nie boję.
- Nie odeślę cię. Obiecuję. Znajdę ci jakieś bezpieczne
schronienie.
Wstał. Jezu Chryste, pomyślał, zabawiam się w obrońcę
biednych, zamiast być dawno w łóżku!
- Może ją pan nakarmić? - zapytał oschle kapitana.
Ten podszedł do drzwi i krzyknął na jedną z dziewcząt.
Przyszła po chwili, niosąc talerz zupy i sporą pajdę chleba
z masłem.
- Jak się nazywasz, mała? - zagadnęła. Dziewczynka jak
zgłodniały wilczek przypięła się do talerza i siorbała zupę
bez pomocy łyżki.
- Lizzie - odpowiedziała. - Lizzie Steele. - Popatrzyła
na swojego wybawcę. - A pan?
Cobie wybuchnął śmiechem, potem spoważniał i lekko
przechylił głowę.
- A jak byś chciała?
Wyczuł na sobie spojrzenie kapitana. Lizzie skończyła
jeść zupę.
- Nie ma pan imienia? - spytała, wylizując talerz.
- Coś w tym rodzaju - odparł Cobie, po części zgodnie
z prawdą. Nie chciał, by ktokolwiek w tym schronisku po
znał jego prawdziwą tożsamość. Ostrożność nigdy nie zawa
dzi. Przekonał się już o tym nieraz.
Lizzie była bezpieczna, zapomniał więc o gniewie. Czuł
w środku przeraźliwą pustkę. Głowa zaczęła go boleć. Nie mógł
jednak wyjść, nie upewniwszy się, że dziewczynce nic nie grozi.
A ona wciąż patrzyła na niego z lekkim zakłopotaniem.
- Każdy musi się jakoś nazywać, proszę pana - powie
działa wreszcie.
- W pewnym sensie -zgodził się Cobie.
Lizzy, jedząc chleb z masłem, ciągle zerkała w jego stro
nę. Zdawał się swoją osobą wypełniać jej maleńki wszech
świat.
- Poproszę moją pomocnicę, pannę Merrick, żeby znalaz
ła dziecku coś odpowiedniejszego do ubrania. - Kapitan
przejął inicjatywę. - Chcę z panem jeszcze chwilę porozma
wiać na osobności.
- Nigdzie bez niego nie pójdę i kropka - odezwała się
Lizzie. Cobie popatrzył na nią z rozbawieniem, czym znów
wzbudził zdumienie kapitana. Zachowywał się, jakby rozma
wiał z panną z towarzystwa.
- Tu będziesz całkiem bezpieczna, panienko Steele. Ten
pan się tobą zajmie. Nie zdarzy się nic złego, nawet jak mnie
nie będzie. Masz na to moje słowo.
Wziął ją za brudną rączkę i z szacunkiem pochylił głowę.
Spojrzała na niego czujnie. Zbyt często ją zdradzano, żeby
mogła mu wierzyć bez zastrzeżeń.
- Obiecuje pan?
- Obiecuję - odparł z powagą sędziego ogłaszającego
wyrok.
Wciąż czuł na sobie wzrok kapitana. Cóż, niech się patrzy,
pomyślał. Takie dzieci jak Lizzy widywał bardzo często. Ta
kich ludzi jak ja - zapewne prawie wcale. Jedyny sprawied
liwy wśród narodów świata.
Gniew powrócił na chwilę, lecz zaraz znów przygasł. Bóg
jeden wiedział, że przed kilku laty Cobie Grant był blisko
zepsucia, gwałtu i śmierci!
Dziewczyna, która wcześniej przyniosła zupę, teraz przy
szła ponownie na wezwanie kapitana. Zabrała pusty talerz,
wzięła małą za rękę i wyszły razem - Lizzie miała się wyką
pać i przebrać.
Nie za bardzo jednak spodobał jej się ten pomysł. Zwła
szcza kąpiel.
- Pozwól im się umyć, panienko Steele - powiedział Co
bie konfidencjonalnym szeptem. - To całkiem miłe. Sam ką
pię się bardzo często.
Popatrzyła na jego wspaniałą postać.
- To widać - westchnęła. Przeniosła wzrok na dziewczy-
nę. - Pozwolę ci, żebyś mnie umyła tylko pod warunkiem,
że mi się mydło nie dostanie do oczu!
- Mówiąc krótko - odezwał się Cobie do kapitana, gdy
wyszły - wykradłem tę małą z przybytku madame Louise.
Sprowadziłem ją tutaj, bo słyszałem, że to azyl dla zagubio
nych duszyczek. Tylko cudem uniknęła najgorszego losu. To,
że w ogóle żyje, zawdzięcza przede wszystkim sobie.
- Oraz panu - z nieprzeniknioną miną dodał kapitan. Ni
komu w pełni nie ufał, nawet wybawcy dziecka. Nie był tak
że przesadnie uniżony, jak bywają ludzie z nizin społecz
nych.
- Byłem pod ręką - wyjaśnił Cobie. - Chciałbym mieć
całkowitą pewność, że już nic jej nie grozi.
- Jest pan jednym z klientów madame Louise?
- Można to tak nazwać. A teraz pomówmy o czymś in
nym. Ze słów Lizzie wynika, że to ojczym ją sprzedał.
Kapitan szczerze wierzył w zasady Armii Zbawienia, po
wstrzymał się więc od przekleństw i złorzeczeń. Mruknął tyl
ko coś pod nosem.
- Właśnie - zgodził się Cobie. - Do najwstrętniejszych
czynów dochodzi na poddaszu. Zresztą, o tym chyba nie po
trzebuję panu mówić.
- Tak, wiem. I nic na to nie poradzę. Nigdy nie zdobędę
dowodów, by wygrać sprawę w sądzie. Pan dzisiaj zrobił du
żo więcej niż ja przez całe lata.
- Dużo, ale niezbyt wiele. Wróble w locie spadają. Jed
nego złapałem, lecz nie więcej. Co teraz uczynimy z tym jed
nym wróbelkiem? - Cobie z zadowoleniem stwierdził, że
kapitan zrozumiał biblijną aluzję.
- Z tym, którego Bóg zezwolił panu uratować?
Dobrze powiedziane.
- Bóg? - Cobie zamyślił się na chwilę. - Ach, prawda.
Wszechmogący. Ten, który pozwala na tak liczne krzywdy,
i ten, który wydal Lizzie w ręce jej oprawców. Jednak nie
będę teraz dyskutował o tajnikach teologii. Pytam tylko: co
jeszcze mogę dla niej zrobić? - Uśmiechnął się zimno. - Pie
niądze nie stanowią problemu.
Włożył rękę do kieszeni, wyjął sakiewkę i otworzył ją.
Strumień złotych suwerenów spłynął na zniszczony stół,
przy którym stał kapitan.
- To tylko na początek, jako rękojmia dobrej woli.
- Kogo i co chce pan kupić? - spytał kapitan. - Boga,
zbawienie, mnie czy to dziecko?
- Wszystko naraz, łaskawy panie - odparł Cobie z sar
donicznym uśmiechem. - Najchętniej wszystko naraz. Zba
wienie też można kupić, pieniędzmi lub miłością. Jeśli jed
nak sumienie panu nie pozwala skorzystać ze wsparcia grze
sznika, zabiorę Lizzy i poszukamy całkiem innego schronie
nia. Pójdziemy tam, gdzie nas przyjmą bez większych cere
gieli.
Zgarnął złoto do sakiewki i ruszył w stronę drzwi. Co za
cholerna arogancja! - pomyślał kapitan. Zauważył jednak, że
młodzieniec powiedział „my", a zatem przynajmniej po czę
ści identyfikował się ze swoją małą podopieczną. Odmowa
była pogwałceniem chrześcijańskiej wiary i obowiązku wo
bec bliźnich.
Dziwny z niego człowiek, dumał kapitan. Gardzi światem
i ludźmi - nie wyłączając siebie. Są więc tutaj dwie dusze do
uratowania - a mała Lizzy wcale nie należała do najbardziej
cierpiących.
- Proszę zaczekać - zawołał za odchodzącym. - Znam
rodzinę, w której mógłbym ją tymczasowo umieścić. Tam
będzie bezpieczna. Brak nam miejsc stałego pobytu.
- Za dużo wróbli?
- Coś w tym rodzaju.
- Pozwoli pan, że coś zaproponuję. Weźmie pan Lizzie
Steele pod swoją stałą opiekę, a ja dam panu dość pieniędzy,
by mógł pan wybudować, urządzić i utrzymać dom dla dwu
dziestu podobnych dzieciaków. Dodajmy nawet: dom ze
szkołą, która uczyłaby ich, jak w przyszłości radzić sobie na
tym zepsutym świecie.
- Mam bez zastrzeżeń wierzyć w pańskie słowa?
- Nigdy nie złamałem żadnej obietnicy, złożonej w złej
lub dobrej wierze - posępnie stwierdził Cobie.
- Nie znam pana.
Tu tkwił problem. Cobie nie miał ochoty zdradzać swego
nazwiska, zwłaszcza tego, pod którym występował w tak
zwanych kręgach towarzyskich. Często je jednak zmieniał,
w zależności od potrzeb, i nie odczuwał żadnych wyrzutów
sumienia.
- Powiedziałem już Lizzie, że nie mam nazwiska. Takim
się urodziłem. Może pan jednak mówić do mnie...
Zawahał się. Miał ochotę powiedzieć „Dilhorne", bo tak
przecież nazywał się jego prawdziwy ojciec. Wreszcie zde
cydował się na kompromis.
- Dilley - dokończył z uśmiechem. - John Dilley.
Kapitan wiedział, że to kłamstwo. Cobie wyłożył sa
kiewkę na stół i wyjął szkicownik.
Zaczął coś pisać. W pewnej chwili uniósł głowę.
- Pan...?
- Bristow - odparł kapitan. - Ebenezer Bristow.
- Znakomicie. A zatem jutro zgłosi się do pana mój księ
gowy. O której go pan przyjmie?
- Jestem tutaj od czwartej po południu.
- Będzie o wpół do piątej. Niech pan wezwie swoich do
radców finansowych. Mój człowiek spełni wszystkie pańskie
życzenia. Przyniesie pieniądze. We wszelkich sprawach pro
szę się przez niego kontaktować. I proszę mnie nie śledzić.
Jeżeli pan mnie nie posłucha, zerwę naszą umowę. Chcę za
chować incognito. - Roześmiał się cynicznie. - Dotacja
z nieznanego źródła! Niech pan to powie swoim przełożo
nym. - Wyrwał jeszcze jedną kartkę, skreślił parę słów
i pchnął ją w stronę kapitana. - Proszę to pokazać jutro mo
jemu człowiekowi. Chciałbym znać adres domu, w którym
umieści pan Lizzie. Sprawdzę, czy jest tam dobrze trakto
wana.
Kapitan z osłupieniem sięgnął po leżącą kartkę.
- Dlaczego pan to wszystko robi, panie Dilley?
- Mam taki kaprys. Ot, i wszystko - nonszalancko odpo
wiedział Cobie.
- A reszta? Co z innymi?
- Jaka reszta?
- Inne ofiary madame Louise. Nie mają tyle szczęścia co
Lizzie.
Cobie pokazał zęby w wilczym uśmiechu.
- Nie uratuję wszystkich, ale zapewniam pana, że zarów
no kupcom, jak i kupującym słono przyjdzie zapłacić za wy
rządzone krzywdy.
Kapitan nie bardzo wierzył w te słowa. W tym okrutnym
świecie Anioł Zemsty nie zjawiał się tak po prostu znikąd,
pod postacią pięknego młodzieńca, by brać odwet za po
krzywdzone dzieci.
- Pewnie jest pan bogaty.
- O, tak - przyznał Cobie. - Obrzydliwie bogaty. Mam
więcej złota, niż może pan sobie wyobrazić. Midas i Krezus
są nędzarzami w porównaniu ze mną. Do wszystkiego do
szedłem własną ciężką pracą.
- Nie boi się pan, panie Dilley? Nie odczuwa pan stra
chu przed Bogiem, skoro ma pan tak wielką władzę nad
ludźmi?
- Nikogo nie lekceważę, drogi panie. Zdarza się, że cza
sem popchnę mały kamyczek. Tak powstają lawiny. Strach
przed Bogiem? Pozbyłem się go jakieś osiem lat temu. Wolę,
jak mnie się boją. A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę do Lizzie,
powiedzieć jej „dobranoc". Przedtem chciałbym wied2ieć,
gdzie ją pan umieści.
- U pewnego małżeństwa w Bermondsey. Od lat zajmują
się bezdomnymi dziećmi. Sea Coal Street, numer dwadzie
ścia jeden. - Kapitan zawahał się chwilę. - Mam nadzieję,
że będzie pan bardzo ostrożny. Nie chciałbym, żeby uległa
niepotrzebnym złudzeniom. Niechaj żyje w świecie, do któ
rego Bóg ją powołał.
- Bez obaw - odparł Cobie. - Nie zrobię tego, chociaż
sam Bóg oddał ją w ręce zboczeńca.
- I potem zesłał pana, by ją uratować.
Kapitan z uporem chciał mieć ostatnie słowo, ale Cobie
mu na to nie pozwolił.
- Niech pan pomyśli o tych, które tam pozostały.
W tym miejscu Ebenezer Bristow zrezygnował. Niezależ
nie od tego, co prywatnie myślał o stojącym przed nim mło-
dym dżentelmenie, musiał pamiętać o wspaniałym darze
ofiarowanym przezeń na rzecz Armii Zbawienia.
Cobie widział jego rozterkę i czuł pogardę do samego sie
bie. Jakim prawem podawał w wątpliwość wiarę tego czło
wieka, który poświęcił życie dla ratowania innych? On sam
myślał przecież wyłącznie o sobie.
Nie potrafił wyjaśnić, z jakich pobudek uratował dziecko
z łap sir Ratcliffe' a Heneage. A skoro już to zrobił, to miałby
spokojnie żyć nadal, wiedząc, co się dzieje na poddaszu szy
kownego domu zajmowanego przez madame Louise?
Zadrżał, wyjął z kieszeni wspaniały złoty zegarek i z trza
skiem otworzył kopertę.
- Późno już. Powinienem wracać. Proszę pamiętać, mój
człowiek przyjdzie jutro. Niech pan będzie gotowy. Dobra
noc panu.
Odwrócił się, żeby odejść.
Kapitan Bristow zawołał za nim, wiedziony dziwnym im
pulsem:
- Ostrożnie, panie Dilley! Ten, który lata za blisko słoń
ca, może przypalić sobie skrzydła. Boga nie można oszukać.
Cobie spojrzał przez ramię i błysnął zębami w uśmiechu.
- Nawet o tym nie marzę, panie kapitanie - powiedział
półgłosem.
Moorings wyglądało tak samo jak niegdyś. Dinah pa
miętała ciepłe popołudnia i łąki pełne kwiatów, emaliowane
tablice reklamowe, zachęcające do kupienia herbaty Maza-
wattee i atramentu Swana. Na stacji kolejowej, na zielonej
ławce, spał kot. Dróżnik Sanders jak zwykle tkwił w swej
budce.
Na widok Dinah i jej panny służebnej Pearson zerwał się,
by zabrać bagaże z peronu.
- Bardzo przepraszam, lady Dinah! Nikt nie wiedział, że
pani przybędzie tym pociągiem. Bryczka nie przyjechała je
szcze z rezydencji.
- Zaczekam tutaj, posiedzę w słońcu. To na pewno nie
potrwa długo.
Prawdę mówiąc, nie była pewna, ile jej każą czekać. Na szczę
ście już dwadzieścia minut później pojawił się niewielki powóz.
- Proszę o wybaczenie, lady Dinah - krzyknął woźnica.
- Nasza pani na śmierć zapomniała powiadomić służbę, że
pani dziś przyjeżdża. Jest teraz u nas pewien dżentelmen
z Ameryki. To jemu nagle przyszło do głowy, że pewnie pani
czeka na stacji kolejowej, i kazał mi zaprzęgać.
Violet zapomniała. To przecież nic dziwnego. Dziwny ra
czej był ów gość rodem z odległej Ameryki. Któż to taki?
- zastanawiała się Dinah. Słyszała, że najbogatsi z Jankesów
byli ostatnio przyjmowani w wyższych sferach. Sami starcy.
Ten pewnie także w przypływie ojcowskich uczuć postano
wił naprawić „niedopatrzenie" Violet. Trzeba mu będzie ład
nie podziękować.
Violet nie wyszła, aby ją przywitać. W ogóle jej nie było.
Gospodyni, pani Greaves, napomknęła tylko, że lady Kenil
worth została gdzieś odwołana. Ponoć w pośpiechu zapo
mniała powiedzieć komukolwiek o przyjeździe swojej młod
szej siostry.
Nie. Jednak ktoś poza nią na szczęście o tym wiedział. Był
to pan Grant, Amerykanin, który przybył kilka dni wcześniej
niż reszta gości. To on dołożył wszelkich starań, żeby wysłać
powóz na stację.
Pani Greaves w przedziwny sposób mówiła o tym Gran
cie. Kolejny z zalotników? Chyba nie. Violet zawsze wolała
młodych i przystojnych mężczyzn.
Wszedł lokaj, Chesterman.
- Jestem przekonany, że z ogromną chęcią napije się pani
herbaty po podróży, lady Dinah. Proszę przyjąć serdeczne
przeprosiny za nasze przeoczenie. Pan Grant był tą sytuacją
mocno zbulwersowany.
Tak, lady Dinah z chęcią napije się herbaty. Dlaczego
Chesterman i Greaves z takim przejęciem mówili o Amery
kaninie? Jak się w ogóle miała zwracać do szacownego star
ca przy pierwszym spotkaniu?
Wypiła herbatę i poszła się przebrać. Wybrała dziewczęcą
sukienkę w grochy, z falbankami i niebieską szarfą. Długie
czarne włosy związała aksamitną wstążką. Wyglądała teraz
jak piętnastolatka.
Ale co robić w tym ogromnym i pustym domu? Postano
wiła iść do biblioteki. Tam, wśród książek, mogła na chwilę
zapomnieć o Violet i być z dala od Amerykanina. Tacy jak
on na pewno nie przepadają za lekturą.
Wzięła notes, piórnik i wyszła na schody. Po drodze mi
nęła galerię portretów groźnych przodków lorda Kenilwor¬
tha. Na pewno przewracali się w grobach. Ostatni z rodu był
mięczakiem. Matka jej wspominała, że dawał się jak potulne
kocię wodzić za nos pełnej temperamentu Violet.
Wreszcie stanęła przed podwójnymi drzwiami, wiodący
mi do biblioteki. Tutaj spostrzegła swą pomyłkę. Ktoś był
w środku. W dodatku grał na gitarze. Co więcej, wspaniale
grał Vivaldiego - ten sam utwór, który kiedyś słyszała na
koncercie w Oxfordzie, podczas wizyty u Faa.
Zawahała się. Miała ochotę uciec. Potem jednak ścisnęła
notes w dłoni i nieświadomie podjęła najważniejszą decyzję
życia. Otworzyła drzwi i weszła do biblioteki, żeby się prze
konać, kim jest ów tajemniczy muzyk.
Siedział na długiej niskiej ławie, pod ogromnym oknem,
twarzą do drzwi, pochylony nad instrumentem. Wciąż grając,
uniósł głowę, żeby spojrzeć, kto przyszedł. Dinah zamarła
w pół kroku, rażona jego widokiem.
Mówiąc wprost - był to najprzystojniejszy mężczyzna na
świecie. Tak piękny, że biedna Dinah była kompletnie oszołomio
na. Wyglądał niczym Apollo, którego posąg - zresztą kopię - wy
stawiono w murach Oxfordu. Miał te same szlachetne rysy i smu
kłą postać. Niebieskie oczy i złote włosy dopełniały reszty.
Ubrany był starannie. Więcej - tak starannie, że Dinah
czuła się jak w łachmanach. To nie fair, pomyślała. Gdzie tu
sprawiedliwość? Jak jeden człowiek może być tak piękny,
gdy wielu innym zbywa na urodzie?
Patrzył na nią spokojnym i uważnym wzrokiem i grał da
lej, aż wręcz po mistrzowsku dobrnął do końca. Wstał, odło
żył gitarę i podszedł do Dinah. Nie uczyniła najmniejszego
ruchu. Stała jak zaczarowana, wpatrując się w niego.
Skłonił się.
- Pani jest zapewne lady Dinah Freville, siostrą Violet.
Proszę mi wybaczyć, że nie wstałem od razu na pani powi
tanie, lecz muzyka ma swoje prawa oraz wymagania - ode
mnie i od pani.
Ujął ją za rękę i złożył na jej dłoni szarmancki pocałunek.
Potem odstąpił krok w tył i nie przestawał mówić, gdyż już
chyba zrozumiał, że potrzeba czasu, by dziewczyna ocknęła
się z oszołomienia.
W chwili gdy jej dotknął, Dinah uleciała z murów biblio
teki gdzieś w otwartą przestrzeń, w różnobarwne niebo, po
przecinane jasnymi smugami światła. Muzyk szybował koło
niej. Co go tu przywiało? A potem puścił jej rękę i byli znów
wśród książek i słuchała jego melodyjnego głosu.
- Pozwoli pani, że się przedstawię. Jacobus Cobie Grant
z Nowego Jorku. Lord i łady Kenilworth łaskawie zaprosili
mnie do swojej posiadłości. Nasze obecne spotkanie ma, hm,
nieco niekonwencjonalny przebieg, ale pocieszam się myślą,
że nie weźmie mi pani tego za złe.
Zatem to był ów stary i ponoć nudny Jankes, który pomy
ślał o jej przyjeździe!
Dinah odniosła wrażenie, że na jego widok znalazła się
pod wpływem jakiegoś tajemniczego czaru lub hipnozy. Te
raz zrozumiała zachowanie służby. Cobie Grant był zagadką
i najnowszym kochankiem Violet. Tego mogła być pewna.
- Ależ oczywiście - wykrztusiła nieswoim głosem. -
Dziękuję, że wysłał pan po mnie bryczkę na stację. Poza tym,
nie przywiązuję większej wagi do konwenansów. Pięknie pan
grał. - Urwała, lecz nie mogła powstrzymać się od pytania:
- Dlaczego w bibliotece?
Cobie uśmiechnął się nieznacznie, słysząc tę chaotyczną
przemowę. Dinah w niczym nie przypominała siostry. Co
więcej, w niczym nie przypominała osoby, której wizerunek
Violet przedstawiła w mocno niepochlebnych słowach. Była
podobna do młodej Susanny. Miała w sobie tę samą delikat
ność i zachowywała się z rezerwą. Ale Susanna zawsze zda
wała sobie sprawę z własnej wartości i urody. To dziewcząt-
ko o niczym jeszcze nie wiedziało.
Bez wątpienia uważała się za brzydulę. Rzeczywiście, by-
ła bardzo młoda i wyglądała trochę jak dorastające pisklę.
Cobie widział w niej jednak zapowiedź piękności.
- Spodobało mi się to miejsce, lady Dinah - odparł z po
wagą, żeby sobie przypadkiem nie pomyślała, że ją lekcewa
ży. - Mieszkańcy rezydencji rzadko tu zaglądają. Tak przy
najmniej słyszałem od lokaja. Wiedziałem więc, że nikt mi
nie będzie przeszkadzał.
- Grał pan Vivaldiego, prawda? Bardzo go lubię.
Umilkła, niepewna, czy wolno jej mówić dalej. Nie chcia
ła już pierwszego dnia narażać się na kpiny. Violet zawsze
wyśmiewała się z jej zwierzeń, ale Cobie na pewno jest inny!
- Jego muzyka brzmi dla mnie jak fontanna. Woda wzno
si się i opada, płynie raz szerokim, to znów wąskim strumie
niem, aż w końcu wzlatuje w górę pienistą kaskadą i znika.
Tylko ostatnie nuty, niczym maleńkie krople, pozostają w ba
senie serca.
Zwariowała chyba! Co jej strzeliło do głowy, żeby mówić
w ten sposób do nieznanego Jankesa i barbarzyńcy -jak ich
określał Rainey - a zarazem kochanka Violet? To, że zagrał
tak cudnie koncert Vivaldiego, wcale nie znaczyło, że po
dzielał jej zachwyt.
Cobie nie okazał najmniejszego zdziwienia. Wziął do ręki
gitarę - należącą do Violet - i na stojąco powtórzył najpięk
niejszy fragment.
Tym razem zrobił to z większym uczuciem. Ostatnie
dźwięki wirowały w powietrzu o wiele dłużej - niczym kro
ple wody, o których wspominała.
Cobie wciąż milczał. Uniósł tylko brwi w niemym zapy
taniu.
Dinah poczuła dreszcz przeszywający jej ciało.
- Tak - westchnęła wreszcie. - O to mi właśnie chodzi.
Szkoda, że Faa nie może teraz pana słyszeć.
Cobie pochylił głowę. Nie spytał, kim jest Faa. Domyślał
się prawdy. Violet z rozbawieniem opowiedziała mu smutną
historię przyrodniej siostry. Wcale o nią nie dbała. Pozosta
wiła ją na stacji w Moorings jak paczkę.
A niech to licho porwie! Dlaczego wysłał woźnicę, za
miast samemu pojechać? Pewnie dlatego, że przedtem nasłu
chał się opowiadań Violet i uznał to po prostu za zbędną fa
tygę.
Coraz bardziej żałował, że dał się wciągnąć w romans. Za
wsze był szczery wobec kobiet - i podobnej szczerości żądał
dla siebie.
Teraz, kiedy już miał okazję poznać tę młodą damę, żało
wał, że osobiście nie wybrał się na stację. Pod warstwą nie
śmiałości skrywała bystry i oryginalny umysł - bez wątpie
nia odziedziczony po ojcu.
- Miło mi, że moje wprawki spotkały się z pani uznaniem
- powiedział. - Obawiam się jednak, że w tych sprawach je
stem zupełnym amatorem. Co innego moja przybrana siostra,
Susanna. Znakomita pianistka, która z powodzeniem mogła
by koncertować na największych scenach. Szkoda, że kobie
tom trochę brak odwagi do takich występów.
Odpowiedź Dinah znów go zaskoczyła - nie po raz pierw
szy i nie ostatni.
- Na pewno nie jest pan amatorem, panie Grant. Powiem
więcej, jeśli wybaczy mi pan impertynencję. W niczym nie
przypomina pan Amerykanina, chociaż podobno pochodzi
pan z Nowego Jorku.
- To żadna impertynencja - uśmiechnął się Cobie.
Cieszyło ją, że nie obraził się za szczerość.
- Dziękuję pani za podwójny komplement. I proszę
o wybaczenie. Zupełnie zapomniałem o dobrych manierach.
Nie spytałem nawet, czy poczęstowano panią filiżanką her
baty po tak długiej podróży. Mam zadzwonić na służbę?
- Tak i nie - wesoło zawołała Dinah. - Tak, już piłam.
Nie, dziękuję, nie mam ochoty na więcej.
Było w nim coś takiego, co sprawiało, że chciało się
z nim rozmawiać. Potrafił słuchać. Dinah żałowała, że nie
jest równie piękna i że nie posiada tak wykwintnych manier.
Przy nim nawet Violet traciła na urodzie. Jak ułożyłoby się
moje życie, myślała Dinah, gdybym znalazła się na jego
miejscu?
Później zaśmiała się serdecznie w duchu z tych głupiut
kich marzeń. To przecież niemożliwe. Już prędzej świnie za¬
czną fruwać, jak powiadała stara niania.
- I w ten sposób wyczerpaliśmy temat herbaty - z humo
rem zauważył Cobie. - Może przejdziemy zatem do pogody?
Co sądzi pani o meteorologii? To przecież stały temat roz
mów towarzyskich. Podam przykład: czy pani zdaniem po
jutrze znowu wzejdzie słońce? A może gdzieś między wier
szami znajdzie się miejsce na bardziej osobiste pytanie? Coś
w rodzaju: a co pani robi w bibliotece?
- Właśnie - odparła poważniejszym tonem i przycupnęła
na ławce, aby Cobie także mógł usiąść. - Tym bardziej że
chwilę temu pan odpowiedział mi nadzwyczaj szczerze.
Chciałam tu popracować. Faa, to znaczy profesor Fabian,
zdradził mi, że poprzedni lord Kenilworth zgromadził tutaj
przebogatą kolekcję wspomnień i pamiętników wszystkich
sławnych mężów stanu z trzech ostatnich stuleci. Gdybym
kiedyś mogła studiować w Oxfordzie, miałabym już pewne
materiały. Zamierzałam więc tu poszperać i poczynić notatki.
A zatem lady Dinah Freville poszła w ślady ojca. Była
niezwykłą kukułką w gnieździe rodu Rainsborough. Cobie
powątpiewał jednak, że kiedykolwiek dostanie się do Oxfor-
du. Kto jak kto, ale Violet na pewno do tego nie dopuści.
- Szczytny zamiar - pochwalił dziewczynę. - Bowiem
naprawdę nie ma nic wznioślejszego niż wgląd w stare do
kumenty, sporządzone z myślą, by nowym pokoleniom przy
nieść słowa prawdy. Serdecznie pani gratuluję, lady Dinah.
Znam uczonych, którzy tego nie rozumieją.
Boże święty! Barbarzyńca Raineya przemawiał niczym
Faa w momentach uniesienia! Czyżby Violet dawała się
wciągać w dyskusje? Bardzo wątpię, pomyślała Dinah.
- Wielu Amerykanów podziela pańskie poglądy, panie
Grant? Czy amerykańscy politycy trochę przypominają na
szych? Spotkał pan tam któregoś z mężów stanu? Obawiam
się, że Nowy Jork w niczym nie przypomina Waszyngtonu.
- To prawda - odparł Cobie i skierował na nią spojrzenie
niebieskich oczu. Kiedy to robił, za każdym razem odczuwa
ła zawroty głowy. Żeby trochę ją rozbawić, opowiedział dwie
czy trzy anegdoty o amerykańskich politykach. Zaśmiała się
radośnie.
- Jest zatem, jak widzę, podstawowa różnica pomiędzy
politykami z Anglii i Stanów Zjednoczonych - zauważyła. -
Wasi są nader prości, a naszych zżera hipokryzja. Zawsze
mówiono mi, że pierwszy lord Rainsborough - nazywał się
Giles Freville - otrzymał tytuł za zasługi w dyplomacji z rąk
króla Karola II za czasów wojny z Holendrami. Wierzyłam
we wszystko, aż w końcu Faa wyjaśnił mi kiedyś, że to
zwykłe oszustwo, i wskazał, gdzie szukać prawdziwego opi
su wypadków. Przyjechał tutaj jako nauczyciel Raineya i za
nim uciekł z mamą, zdążył skatalogować część księgozbioru.
Podczas poprzedniej wizyty u Violet skorzystałam z jego
wskazówek. Znalazłam odpowiedni dokument i okazało się,
że Faa miał rację. Giles pochodził z Borough Hall i był do
branym kompanem Karola II - ciągnęła z radosnym podnie
ceniem. - Król z kolei lubił się zabawić, czym niewiele od
stawał od naszego dobrego księcia Walii.
Takich rzeczy nie mogła mówić w obecności Violet, ale
Cobie chłonął jej słowa z niewzruszonym spokojem.
- Giles niczym się nie wyróżniał z tłumu dworaków.
Pewnego razu król wybrał się na spacer. Faa wspominał, że
bardzo lubił przechadzki. Nagle zaczęło padać. Lało jak z ce
bra. Król był w lekkim ubraniu, a Giles w grubym płaszczu.
Kiedy zobaczył, że król moknie, oddał mu swoje okrycie.
Tego samego wieczoru w pałacu wszyscy się mocno upili.
Król oświadczył nagle, że Giles za swój czyn może go po
prosić o cokolwiek zechce. Ten odpowiedział na to, że swój
płaszcz na zawsze oddaje królowi i w zamian chce być hra
bią. Karol II wcale się nie obraził. Wybuchnął śmiechem i za
wołał: „Ocaliłeś mnie przed deszczem, więc dostaniesz iście
deszczowe nazwisko! Od dziś będziesz lordem Deszczu
z Borough, czyli Rainsborough!".
Giles był lekkoduchem. Nie znał się na dyplomacji ani po
lityce, jak to wszystkim próbowali wmówić jego potomko
wie. Karol II uczynił go szlachcicem wyłącznie dla żartu. Ta
kie miał poczucie humoru. To też wiem od Faa. Ale błagam,
niech pan nie opowiada tego w obecności Violet! Wątpię, by
było jej do śmiechu.
Na pewno nie, pomyślał Cobie. Podziękował dziewczynie
za ten zabawny fragment sekretnej historii rodu.
Niedługo potem mógł się przekonać, że Violet miała bar
dzo dziwne poczucie humoru, zwłaszcza w stosunku do sio
stry. Nie minęła godzina, gdy drzwi biblioteki rozwarły się
z głośnym trzaskiem. Violet, w popołudniowej sukni, stanęła
w progu.
Dinah i Cobie siedzieli roześmiani przy szachownicy, za
wsze stojącej na niewielkim stoliku przy oknie. Dinah zdą
żyła się już przekonać, że pan Grant grał znacznie lepiej niż
Faa.
Violet nie podzielała ich wesołości. Nie spodobały jej się
ani szachy, ani komitywa Cobiego i Dinah.
- Och, tu jesteś, Cobie - powiedziała, żeglując w ich
stronę niczym galeon po rozszalałych Mach oceanu. -
W bibliotece. Zaiste, dziwne miejsce jak na ciebie! Piłeś już
herbatę?
Popatrzyła na szachownicę. Czarna królowa i skoczek za
pędziły w kozi róg białą królową. Białymi grała Dinah.
- Nieźle wpadłaś, kochana! - z udawanym współczu
ciem zawołała Violet. Niecierpliwie machnęła ręką i niby to
przypadkiem strąciła część pionków i figur. - Och, przepra
szam! - W jej głosie nie było ani krzty żalu. - Nic się nie
przejmuj. Lepiej idź na górę i znajdź jakąś bardziej odpo
wiednią suknię. W tej wyglądasz, jakbyś wybierała się do
ochronki. A prawda, ładnie podziękuj panu Grantowi, że ze
chciał cię zabawiać.
Mówiła tak, jakby Dinah miała trzy lata, a Cobie był jej
podstarzałym wujem.
Cobie zaś tymczasem był z jednej strony wściekły, a
z drugiej ubawiony jej głupim zachowaniem. Milczał, bo
wiedział, że jeśli coś powie, to da powód do kolejnych ata
ków na Dinah.
Biedna dziewczyna po uszy spłonęła rumieńcem i pod
niosła się, żeby pójść na górę. Nie wiedziała, w co się ma
przebrać. Nic z jej rzeczy nie pasowało do gustów Violet.
W obecności siostry zawsze czuła się brzydka, niemodna
i głupia. Przede wszystkim głupia.
Prysł gdzieś nastrój wesołej i beztroskiej zabawy, który
odczuwała przez minioną godzinę. Pomyślała nawet, że pan
Grant z pewnością skrzętnie ukrywał znudzenie i z wytęsk¬
nieniem czekał, by ktoś go wybawił od jej towarzystwa.
- D... dobrze - wyjąkała z nieszczęśliwą miną. Pochyli
ła się, żeby podnieść białą królową, która potoczyła się aż
pod stolik. Cobie delikatnie wyjął jej figurę z ręki i odstawił
na szachownicę.
- Przy najbliższej okazji dokończymy partię - zapew
nił, patrząc jej prosto w oczy. Nie miał prawa powiedzieć
nic więcej. Nie chciał, by jego słowa stały się bronią dla
Violet.
Ta zaś przeszywającym wzrokiem wpatrywała się
w młodszą siostrę. Dinah nie rozumiała jej zdenerwowania.
- Nie trzeba, panie Grant - wymamrotała. - Nie jestem
zbyt dobrym graczem. Na pewno jest pan znudzony.
Cobie zachowywał niewzruszony spokój. Ci, którzy go le
piej znali, wiedzieli, że to zły omen.
- Wcale nie jestem, lady Dinah. Spędziłem z panią prze
miłą godzinę.
Violet niecierpliwie przytupywała nogą. Dinah wyszła,
czerwona jak burak, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
Ledwie zamknęła za sobą drzwi, Violet z gniewem zwró
ciła się do Granta:
- „Spędziłem z panią przemiłą godzinę!" Nie musisz się
tak wysilać. To tylko dzieciak. Wystarczyłoby zwykłe „dzię
kuję".
Była zazdrosna? O co? I dlaczego? Do jej przyjścia Dinah
zachowywała się swobodnie. Wprost promieniała radością.
Później wszystko z niej uleciało, jak za dotknięciem czaro
dziejskiej różdżki. Chyba nieraz już doświadczyła okrucień
stwa ze strony siostry.
Cobie z coraz większą niechęcią myślał o Violet. Instynk
townie stanął po stronie niekochanego dziecka. Przypomniał
sobie, jak przed laty bezskutecznie próbował ocalić inną bez
radną istotę. Jej śmierć miała go prześladować aż do końca
życia. Teraz mógł zrobić coś dla Dinah. Choćby w tym cza
sie, gdy był w Moorings.
Nie objawiał swoich uczuć. Nadal z kurtuazją odnosił się
do Violet, ona jednak zauważyła, że w jej obecności przestał
wspominać o Dinah. Dlaczego to ją tak drażniło? Zbliżała się
do czterdziestki, zatem zdawała sobie sprawę, że już wkrótce
nikt jej nie nazwie „nieziemsko piękną Violet Kenilworth".
Zamiast tego będą mówili „dawna piękność".
Cobie miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat. A Dinah
osiemnaście.
Rozdział trzeci
Do Kenilworthów zjechała większa część śmietanki towa
rzyskiej Londynu i co ważniejsi notable z hrabstwa War
wick. Wszyscy zebrali się w głównej sali posiadłości Moo¬
rings, na przyjęciu wydanym przez nowego lorda gubernato
ra hrabstwa, czyli samego lorda Kenilwortha.
Na szyjach pięknych kobiet połyskiwały niezliczone bry
lanty, zwiezione z kopalni aż w Afryce Południowej. Iście
królewskie skarby. Wyjątek stanowiła lady Dinah Freville.
Skromnie siedziała w kącie i obserwowała przechodzące da
my, trzepoczące wachlarzami niczym stado pawi.
Wśród gości był ktoś, kto niedawno został przedstawiony
Kenilworthom przez amerykańskiego posła. Poza posłem
i jego żoną, znał tylko gospodarzy.
Wieść niosła, że jest to jeszcze jeden nieziemsko bogaty
Jankes, pan Hendrick Van Deusen z Chicago. Nikt w zasa
dzie nie wiedział, w jaki sposób dorobił się majątku. Był bar
czystym mężczyzną, mniej więcej po czterdziestce, odzia
nym w nowy surdut, kupiony w Saville Row.
Violet wysłała mu zaproszenie, gdy tylko się dowiedziała
o tym, że ma pieniądze i że uwielbia hazard, a zwłaszcza grę
w karty. Upatrywała w tym niejaką szansę dla swojego brata,
który już roztrwonił większą część należnego mu majątku.
Van Deusen, podobnie jak Dinah - której notabene jesz-
cze nie zdążył poznać - ukrył się w małej wnęce z widokiem
na salon. Stąd mógł podziwiać różnobarwny tłum, sam nie
będąc widzianym. Mądry człowiek wie więcej, niż inni sobie
życzą. Jego przemyślność wkrótce została nagrodzona.
Dwie damy, barwne niczym dwa motyle, stanęły opodal
niego, plotkując o gospodyni.
- Popatrz, popatrz. Violet zaprosiła tutaj swojego Apolli
na - powiedziała ładniejsza z nich. W jej głosie dało się sły
szeć rozbawienie. - Słyszałam, że dostąpił zaszczytu i przy
był kilka dni wcześniej niż my.
- Fe, Emily! Nie bądź zazdrosna! Przecież nie masz naj
mniejszych powodów. On wyznaje zasadę: tylko jedna ko
chanka. W tym momencie ma Violet. Wpiła w niego pazury
jak wygłodniała kotka.
- Nie potępiam jej za to. Sama bym go złapała, gdybym
miała okazję poznać go trochę wcześniej. Powiedz mi, czy to
prawda, że on jest szwagrem amerykańskiego posła?
- W pewnym sensie, kochana - parsknęła śmiechem jej
przyjaciółka. - Tylko w pewnym sensie. Jest przyrodnim
bratem żony pana posła.
Van Deusen z zainteresowaniem słuchał tej rozmowy.
Wreszcie postanowił poszukać Apollina. Każdy, kto wzbu
dzał żądzę u tak pięknych kobiet, wart był uwagi.
Przeszedł przez salę, ukradkiem oglądając blondynów.
Zwłaszcza wysokich - bo tylko tacy wchodzili w rachubę.
W końcu zobaczył barczystego młodzieńca, stojącego doń
tyłem, zajętego rozmową z lady Violet. W pewnej chwili ów
młody człowiek odwrócił głowę i pan Van Deusen wstrzymał
oddech z przejęcia.
Nie! Niemożliwe! Nie tutaj i nie w rodzinie amerykań-
skiego dyplomaty! Przecież ten człowiek nie może być ulu
bieńcem wszystkich dam Londynu! Tej twarzy Van Deusen
nie mógł zapomnieć. Kiedy widzieli się ostatnio, było to chy
ba przed ośmioma laty na terytorium Arizony, nie sądził, że
znów się spotkają - w dodatku jako goście angielskiego ary
stokraty.
Apollo był trochę starszy, ale tak jak dawniej przyciągał
spojrzenia wszystkich kobiet. Dumny i arogancki - czym
z kolei budził niechęć wśród mniej urodziwych mężczyzn.
Czy to jednak na pewno on? A jeśli tak, to pod jakim imie
niem teraz występuje? Czy ktoś z obecnych wiedział, że po
sali krąży tygrys wypuszczony z klatki? Wątpliwe. Nikt
z szacownych gości zapewne nie podejrzewał, jakie życie pę
dzili kiedyś dwaj Amerykanie, dzisiaj z referencjami zapro
szeni do tego domu.
Van Deusen uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że za
parę minut pozna całą prawdę. Jeżeli się pomylił, z ochotą
przeprosi. Mógł się przecież mylić. Jego dawny znajomek
nigdy nie był tak czysty i tak dobrze ubrany. Nie brał także
do łóżka kochanki księcia Walii.
Stanął tuż za Apollinem. Uśmiechnął się, ukazując silne,
żółte zęby. Zwinął dłoń w pięść i wysunął dwa palce, na
kształt lufy rewolweru. Przytknął je do pleców wysokiego
blondyna i zawołał z mocnym teksaskim akcentem:
- Cześć, Jumping Jake! Nie udawaj! Wszystko się wy
dało!
Apollo zastygł bezruchu, napiął wszystkie mięśnie i do
piero po chwili powoli odwrócił głowę. Jego twarz przypo
minała nieruchomą maskę. Ani jednym gestem nie zdradził
zaskoczenia, jakie musiał odczuwać, słysząc głos, który się
Skan Anula43, przerobienie pona.
dobywał z dawno zapomnianej przeszłości. Z czasów, kiedy
był banitą na terytorium Indian.
Nie było mowy o pomyłce. A mimo to Van Deusen ze
zdumieniem usłyszał pytanie, wypowiedziane w czystej
angielszczyźnie, bez cienia naleciałości z Teksasu czy Ari
zony.
- Znamy się, mój drogi panie?
- Owszem. W dodatku jestem ci coś dłużny. To wy
starczy.
Cobie uśmiechnął się. Takiego uśmiechu jeszcze nie wi
dziano w londyńskich wyższych sferach. Był zabójczy -
a dla Van Deusena stanowił dodatkowy dowód, że świat nie
wiele się zmienił.
- W życiu miałem tylko jednego dłużnika, lecz ów dług
został
już dawno umorzony. Powinien pan o tym wiedzieć.
Przyznawał więc, kim jest w istocie - i po oczach roz
mówcy widział, że został dobrze zrozumiany.
- Nie uznaję tego umorzenia - oznajmił Van Deusen. -
Dwa razy uratowałeś mi życie. Do tej pory spłaciłem zale
dwie połowę długu. Druga połowa wciąż jest ważna.
Cobie odpowiedział mu czarującym uśmiechem. Był
wspaniały. Nic dziwnego, że wszystkie damy pożerały go
wzrokiem. Wziął Van Deusena pod rękę i w milczeniu wy
prowadził z sali. Przeszli korytarzem aż do biblioteki. Tutaj
Cobie zamknął drzwi za sobą.
- Teraz - powiedział - możemy pogadać w spokoju. Na
czym to skończyliśmy? Och, prawda. Przypomniałeś mi, że
kiedyś uratowałem twoje bezwartościowe życie. Chcesz mi
się odwdzięczyć. Chyba trudno ci będzie. Zwłaszcza tutaj.
Kawał drogi dzieli nas od San Miguel i Bratt's Crossing.
- Zatem znasz mnie.
- Pamiętasz, jak się nazywam?
- W San Miguel znany byłeś jako Jake Coburn. W Bratt's
Crossing jako Cobie Grant. Założę się, że tutaj nosisz to samo
nazwisko.
- Jacobus Grant. Wygrałeś zakład.
Cobie popatrzył uważnie na Van Deusena. Na umięśniony
tors, skryty pod eleganckim surdutem, na silne ręce i masyw
ną głowę.
- Nie mogę jednak przypomnieć sobie twojego nazwiska,
Profesorze czy - jak to mówią na Zachodzie - Profesorze.
- Nie ma takiej potrzeby. Teraz używam własnego. Je
stem Hendrick Van Deusen, ogólnie szanowany finansista, że
się tak wyrażę.
Cobie wybuchnął donośnym śmiechem.
- A to figlarz z ciebie, stary Profesorze! I jak ci się po
doba to nowe wcielenie? Wytrzymujesz takie życie?
- A ty?
Nie bardzo, pomyślał Cobie. Jednak z drugiej strony, za
żadne skarby świata nie chciałby z powrotem jako dwudzie
stolatek włóczyć się sam gdzieś na pograniczu Arizony.
- Człowiek jest kowalem swego losu - rzekł sentencjo
nalnie.
- Zwykły truizm. Patrząc na ciebie, widzę, że nic się nie
zmieniłeś. Z wyjątkiem tego, że się wykąpałeś.
Cobie wyszczerzył zęby.
- Osiem lat temu nawet bym nie uwierzył, że to w ogóle
możliwe.
- Właśnie, ale dusza pozostała ta sama. W Londynie jest
bezpieczniej, odkąd się tu zjawiłeś?
Cobie pomyślał o nocy, podczas której uratował Lizzie
Steele. Ponownie się roześmiał.
- Może tak, może nie. Chociaż czasem żałuję, że nie
mam dwóch rewolwerów, gdy chodzę po Piccadilly.
- Cóż więc robisz wśród tych ludzi?
Znów triumfalny uśmiech.
- Nic.
- Nic? W to nigdy nie uwierzę.
- Uparciuch z ciebie. Wierz, w co chcesz.
Teraz Van Deusen się uśmiechnął. Cobie znał ten uśmiech.
Widywał go już przedtem, zwłaszcza w trudnych chwilach.
Ciekawe, czy da się złapać na małą prowokację?
- A ty co tutaj robisz, Van Deusen? Dziwne, lecz wciąż
o tobie myślę jako o Profesorze.
- Profesor i Jumping Jake dawno odeszli w przeszłość -
zauważył Van Deusen.
Cobie wrócił myślami do swojej młodości.
- Dodaj przynajmniej: „mam nadzieję" - mruknął. - Pamię
tasz stare powiedzenie, że cała prawda i tak wychodzi na jaw?
- Nigdy! - gorączkowo zawołał Van Deusen. - Jestem
ogólnie szanowanym i bogatym mieszkańcem Chicago.
W przyszłych wyborach zamierzam startować do senatu.
- Profesor w senacie! W takim razie, Jumping Jake po
winien czym prędzej wżenić się w angielską arystokrację!
Cobie przerwał i zamyślił się nad swoimi słowami.
- Skąd mi to przyszło do głowy? - spytał sam siebie.
- Myślałem, że lady Kenilworth jest już zamężna - z iro
nią zauważył Van Deusen.
- To prawda, ale mam angielskich kuzynów. Lepiej od
razu ci powiem, bo jak cię znam i tak się tego dowiesz. Znany
polityk, obecnie na emeryturze, sir Alan Dilhorne, jest w pe
wien sposób ze mną spokrewniony. To starszy brat mojego
ojczyma, Jacka Dilhorne'a.
Van Deusen zagwizdał.
- Dilhorne z firmy „Dilhorne i Rutherford" z siedzibą
w Tempie Hatton, w Yorkshire?
Cobie smętnie pokiwał głową.
- Na Boga, paniczu! - zawołał Van Deusen. - Cóż więc
robiłeś na Zachodzie jako włóczęga i rewolwerowiec, kiedy
mogłeś...
Tu Cobie mu przerwał. Mówił teraz chrapliwym i świsz
czącym głosem, który budził postrach na całym pograniczu:
- Kiedy mogłem schować się za plecami ojczyma i pa
trzeć, jak bez pardonu niszczy moich wrogów? Kiedy mo
głem oddać mu władzę nad całym moim życiem? Och, Pro-
fesorze! Sądziłem, że znasz mnie lepiej. Marne grosiwo, któ
re kradłem w Bratt's Crossing i San Miguel, okazało się żyłą
złota. Wróciłem z nim na Wall Street i stałem się bogaczem.
A ty co zrobiłeś ze swoją częścią łupu?
- To samo. Posłużyła mi do pomnożenia majątku. Wró
ciłem na łono rodziny i zająłem się polityką. Przy okazji po
zbyłem się złudzeń. Republikanie są gorsi niż całe San
Miguel.
- Bo świat jest o wiele gorszy niż całe San Miguel -
z niechęcią przyznał Cobie. - Nie wyłączając mojego ojczy
ma i sir Alana.
- To co? Działamy razem czy oddzielnie?
Cobie roześmiał się serdecznie.
- Nic z tego. Odpoczywam. Od czasu naszego rozstania
praktycznie nie miałem urlopu. Ojczym chciał, żebym się
ustatkował. Sir Alan prawdopodobnie sądzi, że zrobię karierę
w Anglii. Tutaj osiadła przecież najszacowniejsza gałąź rodu
Dilhorne'ów. Prawdę mówiąc, sir Alan uważa mnie za bun
townika, lecz wcale mu to nie przeszkadza. Ojciec mojego
ojczyma w kajdanach trafił do Australii, do Nowej Południo
wej Walii - i po pewnym czasie zbił tam spory majątek. Po
dobno go przypominam.
Dobrze powiedziane, pomyślał Van Deusen.
- Swojego dziadka? - zapytał znaczącym tonem.
Cobie pokazał zęby w wilczym uśmiechu. Teraz wyglądał
tak samo jak kiedyś w San Miguel - w czasach, kiedy rządził
miastem wykolejeńców.
- Można tak powiedzieć. Daj mi swój adres, tutaj i w Sta
nach Zjednoczonych. Wrócimy do tej rozmowy. Szwagier
podejrzewa, że chcę uciec od odpowiedzialności wobec nie
go i jego żony. Widzi we mnie konformistę.
- To byłoby co najmniej dziwne - z namysłem zauważył
Van Deusen. - Chociaż na pozór w stu procentach wyglądasz
teraz na angielskiego dżentelmena, wcale nie cuchniesz jak
Wyspiarz.
- Racja - zgodził się Cobie. - Jestem wzorem kameleo
na. Wracajmy jednak do gości. Przedstawię cię nie tylko Vio
let, lecz także kilku szacownym i bardzo pięknym damom,
równie chętnym do flirtu jak dziewczyny od Kate w saloonie
„Silver Dollar". W dodatku trochę czystszym. Nie chcę, że
byś narzekał na pobyt w Londynie.
Nie będę, z radością pomyślał Van Deusen, idąc za nim
z powrotem na salę balową. Dobrze mieć kogoś takiego jak
Jumping Jake za przewodnika!
Jak na ironię losu, pierwszą damą, którą spotkali po wyj
ściu z biblioteki, była niewinna, młoda lady Dinah Freville.
Znudzona balem i udawaniem, że się dobrze bawi, uciekła
w poszukiwaniu bardziej godziwej rozrywki.
Cobie i Van Deusen szli serdecznie roześmiani. Dinah
przypomniała sobie, co Violet kilka minut temu po
wiedziała o Van Deusenie. „Jeszcze jeden prostak z Amery
ki, do którego mam stroić słodkie miny. Tak żąda Kenil
worth".
Prostak? Wątpliwe. Gdyby był prostakiem, pan Grant nie
szukałby jego towarzystwa. Dinah uśmiechnęła się.
- Też pan uciekł, panie Grant? Może mi pan przedstawić
swojego przyjaciela?
Ów „przyjaciel" rzeczywiście wyglądał osobliwie, zwła
szcza w porównaniu z Grantem. Był w średnim wieku i miał
ogorzałą twarz amerykańskiego „nuworysza", jak ich okre
ślano w Anglii. Z drugiej strony, pan Grant też do nich nale
żał, a przecież nie pasował do stereotypu.
- Lady Dinah - powiedział z uśmiechem - mam zaszczyt
i przyjemność przedstawić pani mojego starego druha, pana
Hendricka Van Deusena. Przezywają go Profesorem, gdyż li
znął niemało wiedzy. Poznałem go przed dziesięciu laty, kiedy
wybrałem się na Zachód, na długi plener malarski. Był tak miły,
że zajął się mną - żółtodziobem, jak mówią w tamtych stro
nach. Szczerze powiedziawszy, potrzebowałem opieki. To do
syć niebezpieczna okolica. Potem na wiele lat straciłem go
z oczu. Rad jestem, że ponownie spotkaliśmy się w Anglii. Wię
cej - że mogę go przedstawić siostrze gospodyni.
Oczarował ją gestem i słowem. Nawet nie podejrzewała,
że kłamał, mówiąc o swojej przeszłości.
Van Deusen skłonił się z szacunkiem. Zauważył, że lady Di¬
nah wyraźnie się różni od innych dam z towarzystwa, które zdą
żył już poznać w Anglii. Co ten Cobie w niej widzi? Nie musiał
jednak zbyt długo czekać na szczegółowe wyjaśnienia.
- Lady Dinah jest historykiem amatorem, lecz zamierza
zrobić karierę w tej dziedzinie. Pokazywała mi stare listy
i dokumenty, zgromadzone przez jej przodków. Wielu z nich
- proszę mi wybaczyć to porównanie - przypominało na
szych mężów stanu. Powinna pani wiedzieć - tu zwrócił się
do Dinah - że pan Van Deusen chce kandydować do senatu
z ramienia republikanów.
Jak zwykle w jego obecności zapomniała o nieśmiałości.
Nagle zdała sobie sprawę, że rozmawia o polityce z panem
Van Deusenem, w dodatku z taką swobodą, jakby to robiła
przez całe życie. Cobie od razu zauważył, że zachowywała
się inaczej niż przy Violet. Była teraz pełna energii i niewy
muszonej elegancji. Emanowało z niej wewnętrzne światło.
Van Deusen wpatrywał się w nią jak w obrazek.
- Nie mogę panów zatrzymywać - powiedziała na ko
niec. - Panie Grant, właśnie przypomniałam sobie, że Violet
pana szuka. Na życzenie Raineya zbierała chętnych do wista.
Sądziła, że i pan chętnie się przyłączy. Wspomniała także
o pokerze. Grywa pan w pokera, panie Grant?
- Troszeczkę - odpowiedział, czym ściągnął na siebie
ironiczne spojrzenie Van Deusena. Nie chciał jej jednak mar
twić.
- Skoro lady Kenilworth mnie wzywa - dodał pośpiesz
nie - muszę niezwłocznie wracać na salę. Proszę o wyba
czenie.
Odszedł. Lady Dinah spędziła jeszcze dziesięć minut na
wesołej rozmowie z Van Deusenem. Rzeczywiście był oczy
tany i miał szerokie zainteresowania.
Lepiej się z nim bawiła, niż stojąc pod ścianą w sali balo
wej.
Minął tydzień. Cobie siedział przy zielonym stoliku
i przegrywał w pokera. Przegrywał? Może raczej - próbował
nie wygrywać. Kilka dam, nie wyłączając Violet, kibicowało
czasem hazardzistom. Było już wpół do czwartej rano, więc
większość gości smacznie spała.
- Sądziłem, że to gra stworzona dla Jankesów - rzekł sir
Ratcliffe, zagarniając wygraną. Cobie przegrał niewiele, ale
także nie wygrał. Taka sytuacja trwała już kilka nocy.
Cobie, obdarzony szóstym zmysłem, często kierował się
w życiu wyczuciem i intuicją. Tym razem doszedł do słusz
nego wniosku, że lepiej udawać głupca.
Niektórzy goście zaczęli podejrzewać, że plotki na jego
temat zawierały część prawdy. Człowiek jego pokroju nie
mógł zbić majątku na Wall Street. Zrobili to za niego inni.
On tymczasem wszedł w rolę znudzonego playboya. Dla ko
goś patrzącego z zewnątrz wydawał się całkiem niegroźny.
Dawno już się przekonał, że w pewnych sytuacjach rola
naiwnego przynosi największe korzyści. Ludzie stają się
mniej ostrożni. Dla przeciętnego londyńczyka z wyższych
sfer Jacobus Grant był bawidamkiem, z którym przyjemnie
spędzić dwie czy trzy godziny, lecz który w gruncie rzeczy
nie wie nic o życiu. W niczym nie przypominał twardych
i czujnych Jankesów, nawiedzających czasem Anglię w po
goni za majątkiem. Oni przynajmniej wierzyli we władzę
dolara.
Cobie od dawna wiedział, że przegrywać jest znacznie
trudniej, niż wygrywać. Z wielkim wysiłkiem trzymał nerwy
na wodzy, zwłaszcza wówczas, gdy dureń, którego miał
przed sobą - a był to ni mniej, ni więcej tylko sam sir Rat¬
cliffe - popełniał kardynalne błędy. Co gorsza, po trzech,
czterech rozdaniach stało się zupełnie jasne, że sir Ratcliffe
oszukuje. Robił to w wyjątkowo nieudolny sposób, a jednak
poza Grantem nikt tego nie zauważył.
- Sądziłem, że książę zaszczyci nas swoją obecnością, la
dy K. - powiedział sir Ratcliffe do Violet podczas przerwy
w grze, gdy wszyscy wstali, by rozprostować kości i trochę
się pokrzepić winem i cygarami. Brat lady Kenilworth, Rai¬
ney, oparł się o ścianę. Był młody, ale rzadko trzeźwy, zwła
szcza po siódmej wieczór. I kiepsko grał w pokera. Jeszcze
jedna wiadomość, którą Cobie zachował na przyszłość.
- Poznał pan już księcia? - zapytał sir Ratcliffe. Cobie
popatrzył na niego i nie przyjął cygara.
- Owszem - odparł. Lecz to nie twoja sprawa, dodał
w myślach. Od dnia, w którym uratował małą Lizzie Steele,
nadał Ratcliffe'owi przydomek Rat, czyli Szczur.
Violet wyjaśniła, że książę Walii musiał pozostać w Lon
dynie ze względu na pilne sprawy państwowe.
- Nie ma pan szczęścia w kartach, co? - Ratcliffe był
bardziej wyniosły niż przedtem. - Nie pasują panu?
Cobie obdarzył go iście chłopięcym uśmiechem.
- Nie. Nawet nie wiem, po co tu siedzę. Chyba tylko dla
zabicia czasu. Z przejęciem popatrzył na Szczura. - Panu za
to powodzi się znacznie lepiej. Chyba pana poproszę o krótką
lekcję.
Uniósł głowę i napotkał baczne spojrzenie Violet. Ona
jedna - poza Van Deusenem - nie dała się oszukać. Drażniło
ją, że Cobie zaczął jej unikać po pamiętnym spotkaniu z Dinah. Chyb
zaczęła podejrzewać, że pod tą maską niewinno
ści kryje się coś więcej.
Cobie postanowił na dzisiaj zakończyć farsę.
- Mam dość - oznajmił. - Idę się położyć.
- Nie lubi pan przegrywać? - roześmiał się sir Ratcliffe.
- Rzeczywiście, Jankesi tego nie potrafią.
- Ściśle mówiąc - odparł Cobie nonszalanckim tonem,
żeby broń Boże nikogo nie urazić - nie jestem Jankesem.
Urodziłem się na Południu. Z drugiej strony przyznaję, że
mieszkam w Nowym Jorku. Sam nie wiem dlaczego.
Van Deusen parsknął cichym śmiechem. Cobie nie zwró
cił na to najmniejszej uwagi i skierował się w stronę wyjścia.
W korytarzu dogoniła go Violet.
- Cobie! - syknęła.
- Violet - odpowiedział i skłonił się z kurtuazją, jak
przystało na południowca. Potem spytał, nie mogąc po
wstrzymać się od złośliwości:
- Czym ci mogę służyć?
- Wiesz dobrze! - prychnęła jak rozzłoszczona kotka. Na
jej pięknej twarzy pojawił się grymas gniewu. - Unikasz
mnie od dnia przyjazdu Dinah do Moorings!
W ten sposób potwierdziła jego najgorsze obawy. Ani
przez chwilę nie pochwalał jej stosunku do siostry, unikał
więc ich obu w przekonaniu, że choć trochę oszczędzi przy
krości lady Dinah. Wystarczało mu to, co zobaczył i usłyszał
za pierwszym razem w bibliotece.
Dinah poruszyła moje serce, orzekł z przekąsem. Violet
jednak pozostawała stanowcza i nieczuła. Cobie czuł do niej
a
coraz większą niechęć i mocno żałował, że wdał się w ro
mans z tą kobietą.
Ostatnio zauważył, że ataki Violet stały się gwałtowniej
sze. Kogo chciała ukarać? Jego czy Dinah? Rozsądek pod
powiadał mu, że chodziło o nich oboje. Violet nie znosiła
żadnej konkurencji, a w biednej, niedocenionej dotąd Dinah
nagle ujrzała niebezpieczną rywalkę.
Cobie zachował zimną krew i szybki refleks.
- Przecież nie mogę tak otwarcie być twoim cavalier ser-
vant,
skoro Kenilworth nas ciągle obserwuje. Zrozum to,
Violet.
- Kenilworth jest zajęty własnymi sprawami. Dobrze
wie, dlaczego cię tu zaprosiłam. On z kolei ma swoją Daisy
Masham. - Wyciągnęła rękę. - Odprowadź mnie na górę.
Nasze pokoje sąsiadują z sobą.
Nic nie mógł na to poradzić. Chciał wyjechać wcześniej,
bez niepotrzebnej awantury. Teraz jednak, gdyby odmówił,
na pewno by ją obraził.
Wziął ją za rękę, chociaż każdy mięsień jego ciała prote
stował przeciwko temu. Weszli na schody.
- Och, tak zupełnie przy okazji, Cobie - odezwała się
Violet pozornie słodkim głosem, ale zaprawionym domiesz
ką jadu - chciałam cię o coś prosić. Z korzyścią dla nas
obojga.
Musnął ustami jej dłoń.
- Ależ oczywiście, moja droga Violet. Cóż to takiego?
Potrząsnęła głową.
- Niestety, znowu chodzi o Dinah. Biedne dziecko, wciąż
myśli, że coś do niej czujesz. Moim zdaniem poświęcasz jej
zbyt wiele uwagi. Gra na gitarze, partie szachów, rozmowy
w bibliotece, spacery po ogrodzie i ciągłe dyskusje o Oxfor-
dzie. Zawróciłeś jej w głowie. Powinieneś chyba wyjaśnić tę
pomyłkę. Zrób to w stanowczy sposób. Jeśli nie chcesz, to ja
to zrobię. Musi wiedzieć, że nie ma na co liczyć.
Popatrzyła na niego zimnym i bezlitosnym wzrokiem.
Zrozumiał natychmiast. Padł ofiarą szantażu. Violet na
brała przekonania, że litował się nad jej siostrą. Zagroziła mu,
że jeśli nie przestanie, Dinah zazna o wiele gorszego poniże
nia. Zazdrość potrafi nawet zabić - a Violet, co najdziwniej
sze, była bardzo zazdrosna.
Cobie przymknął oczy. Zachowanie Violet przywołało bo
lesne wspomnienia. Kiedyś obdarzył uczuciem dziewczynę
podobną do Dinah. Może bardziej samotną i może o wiele
bardziej przestraszoną niż Lizzie Steele. Był dla niej dobry
i przez to przyczynił się do jej śmierci. Dinah nie mogła
umrzeć. Co prawda, nie musiała drżeć o swoje życie, lecz
Violet próbowała ją zniszczyć. Nie wiadomo, co gorsze.
Odzyskał spokój. Stał zupełnie nieruchomo. Musiał wy
tężyć wszystkie siły, żeby zwalczyć złość, którą w nim obu
dziły okrutne słowa Violet. Był bezradny. Ona o tym wie
działa. Jej przesłanie było całkiem jasne: sypiaj ze mną i ode
pchnij Dinah - a wtedy pozostawię ją w spokoju. Musiał
więc mieć się na baczności i spełnić jej życzenia. W duchu
jednak układał całkiem nowy plan działań.
- Oczekujesz ode mnie bardzo wiele - powiedział.
- Naprawdę, Cobie? Zaskoczyłeś mnie. Nie wiedziałam,
że przepadasz za dziećmi. Sądziłam raczej, że tę dziedzinę
pozostawiasz innym.
Takim jak sir Ratcliffe i Arthur Winthrop? - pomyślał.
I kto jeszcze?
- Jest samotna - wyjaśnił łagodnym tonem - i niezbyt
szczęśliwa.
- A ty ją uszczęśliwisz? Boże, co za poświęcenie! Mówi
my jednak o mojej siostrze, nie o kimś z twojej rodziny.
To ja zajmuję się jej przyszłością. Postaraj się o tym pamię
tać. Zostaw ją i nie próbuj mnie więcej oszukiwać. Mam
swoje sposoby, żeby się dowiedzieć, czy stoisz po mojej
stronie.
Zawiesiła głos.
- Jeśli tego nie zrobisz, kochany - dodała po chwili -
odeślę ją do starej, głupiej i złośliwej ciotki, mieszkającej na
wsi. Będzie jej opiekunką aż do końca życia.
- Pokój! - zawołał z fałszywym uśmiechem i uniósł obie
ręce na znak, że się poddaje. - Wiele hałasu o nic. Niech bę
dzie po twojemu, moja droga Violet.
- Bardzo dobrze - powiedziała drwiąco. - O to mi właś
nie chodziło. A tu jest mój pokój. Masz wybór, niczym książę
z bajki: dama czy tygrysica?
- Nie mam wyboru - odparł z pozorną beztroską. - Wy
łącznie dama.
Popchnął ją, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Jeśli muszę już się poświęcać, pomyślał, to przynajmniej
w radosny sposób. Na najgorsze przyjdzie czas jutro, pod
czas rozmowy z Dinah.
W nocy spisał się całkiem nieźle. Violet była przekonana,
że go odzyskała. Nawet nie przyszło jej do głowy, że potrak
tował ją jak dziwkę.
Rozdział czwarty
Dinah zauważyła, że od kilku dni Cobie zaczął jej unikać.
Nic dziwnego, pomyślała z żalem. Przecież w gruncie rzeczy
przyjechał tu dla Violet. Usiadła w wielkim ogrodzie, urzą
dzonym w stylu elżbietańskim i nie widzącym wzrokiem po
patrzyła na kwiaty. Przypominała sobie wydarzenia dzisiej
szego poranka.
Wstała o świcie, żeby przed wszystkimi, w ciszy i spoko
ju odbyć konną przejażdżkę. Gdy wyszła na korytarz, zoba
czyła Granta wychodzącego z sypialni Violet. Właśnie zamy
kał drzwi. Wszystko wskazywało na to, że tę noc spędzili
razem.
Dinah stanęła w pół kroku, niezdolna wykrztusić słowa.
Grant jej nie zauważył. Wprawdzie wiedziała, że jest kochan
kiem Violet, lecz od spotkania w bibliotece próbowała o tym
zapomnieć. Pamiętała jedynie krótkie, miłe chwile wspól
nych spacerów i rozmów. Lubię go, pomyślała. Lubię nie za
to, że jest silny i piękny, ale dlatego, że jest mądry. Prawie
taki jak Faa.
Kiedy przysłuchiwała się rozmowom pozostałych gości -
tylko przysłuchiwała, bo prawie nikt się do niej nie odzywał
- zauważyła, że niemal wszyscy traktują go z lekceważe
niem. Ładny, ale głupi, brzmiała powszechna opinia. Skąd
się to wzięło? Przecież oprócz niemałej wiedzy, cudownie
grał na gitarze i na fortepianie. Potrafił mówić. Dinah w lot
chwytała wszelkie jego aluzje i niedopowiedzenia.
Wydawało się, że największą sympatią darzył sir Ratclif¬
fe'a Heneage. Dziwne. Ona wprost go nie cierpiała. Pan
Grant w ogóle odstawał od reszty towarzystwa. Na przykład
dosyć ciepło odnosił się do Raineya. Ten zaś wcale nie był
tytanem intelektu. Grant słuchał go cierpliwie, ale nie wda
wał się w dyskusje. Zresztą, w ten sam sposób traktował in
nych - z wyjątkiem Van Deusena.
Dinah nie była pewna, czy lubi Van Deusena. Miał w so
bie coś takiego, co budziło w niej przerażenie. Zaglądał lu
dziom w głąb duszy. Widziała go raz przy partii szachów,
którą rozgrywał z Grantem. Było to jeszcze wtedy, zanim
Cobie zaczął jej unikać. Obserwowała ich rozgrywkę, prze
konana, że Grant odniesie względnie łatwe zwycięstwo.
Van Deusen zrobił wówczas coś dziwnego. Bez losowania
odwrócił szachownicę, podsuwając Grantowi czarne pionki.
- Tylko jeden warunek, Nemo - powiedział. - Graj ze
mną uczciwie.
Nemo. Nikt. Dlaczego tak go nazwał? Grant roześmiał się
na całe gardło.
- Na pewno tego chcesz?
Van Deusen skinął głową.
- Na pewno - odrzekł grobowym głosem.
Rozpoczęli partię. Grant bardzo szybko wygrał. Raz czy
dwa - po wyjątkowo niefortunnej akcji Van Deusena - zwra
cał przeciwnikowi pionek lub pozwalał na cofnięcie ruchu.
- Przestań, Nemo - protestował wówczas Van Deusen -
graj normalnie.
Dinah podejrzewała, że żaden z nich jej nie widział. Sie-
działa cicho jak myszka w pobliżu okna i nie spuszczała oka
z graczy.
- Mat! - oznajmił Cobie.
Van Deusen z niesmakiem popatrzył na szachownicę,
a potem przeniósł wzrok na Granta.
- Zawsze to samo - burknął. - Zamiast tracić formę,
z wiekiem stajesz się coraz lepszy.
Wstał i poszedł popełnić samobójstwo. Przynajmniej tak
zapowiedział.
Grant roześmiał się, odchylił na krześle i nagle popatrzył
na Dinah.
- Na pewno tego nie zrobi - uspokoił ją. - Szachy budzą
w ludziach najgorsze instynkty.
- Tylko w przypadku przegranej - odparła.
- Nie zawsze.
- Dlatego pozwala pan niektórym wygrywać? - zapytała.
Tylko w ten sposób można było wytłumaczyć niecodzienne
zachowanie Van Deusena. Żądał od Granta uczciwości, cho
ciaż wiedział, że przegra.
- Dla mnie to bez różnicy.
- Wiedział pan, że tu jestem? - zagadnęła.
- Dobre pytanie - mruknął, zupełnie tak samo jak jej sta
ra niania.
- Dlaczego nazwał pana „Nemo"?
- Dobre pytanie - powtórzył.
Popatrzyła na niego z uwagą. Później przypomniała sobie,
że to była ich ostatnia dłuższa rozmowa. Co zrobiła, że od
następnego dnia zaczął jej unikać?
- „Nemo" to znaczy „nikt".
- Tak.
- Przecież pan nie jest „nikim".
- To prawda.
Dinah zrezygnowała. Śmiał się z niej, ale bez cienia zło
śliwości. W takich chwilach naprawdę go kochała. Nie dla
tego, że był dla niej miły, chociaż z tego powodu również.
Nie mogła mu jednak o tym powiedzieć.
- Zagra pani ze mną?
Zastanawiała się przez chwilę.
- Mógłby pan mnie czegoś więcej nauczyć o szachach.
Tu nie chodzi wyłącznie o przestawianie pionków, prawda?
Lekcja trwała przez resztę popołudnia. Cobie okazał się
niezwykle starannym i cierpliwym nauczycielem. Dinah po
myślała wówczas, że następnym razem będzie mogła skorzy
stać ze świeżo nabytej wiedzy. Niestety, była to pierwsza
i ostatnia partia, jaką rozegrali w Moorings.
Cobie wyjaśniał jej właśnie, jak ważna jest obrona środka
pola, kiedy Dinah uniosła głowę i nad jego ramieniem napo
tkała wzrok Violet. Nie spodobało jej się to, co zobaczyła.
Violet patrzyła na nią z potępieniem, jakby popełniła coś złe
go. Zwykła gra w szachy była czymś nagannym?
- Dinah! - nie wytrzymała Violet. - Ile razy ci powtarza
łam, żebyś nie zawracała głowy gościom? Kenilworth właś
nie dzisiaj chciał zabrać pana Granta na przejażdżkę. Nigdzie
go nie mógł znaleźć!
Cobie odwrócił się w jej stronę.
- To moja wina, lady K. - powiedział wesoło. - Szczerze
mówiąc, nie chciało mi się wychylać nosa z domu.
Violet obdarzyła go słodkim uśmiechem.
- Nie bierz wszystkiego na siebie. Dinah od dawna po
winna być w swoim pokoju i ćwiczyć na fortepianie. Obie-
całam mamie, że będzie to robić co dzień, co najmniej przez
godzinę. Ona tymczasem drugi dzień się leni. Zegnam, młoda
damo.
Cóż było robić? Dinah wstała od stołu i podziękowała pa
nu Grantowi. Od tamtej pory przestał się do niej zbliżać. Na
wet na nią nie patrzył. Może nie miał czasu. Violet pilnowała,
by nie zabrakło mu rozrywek.
Dla Dinah nastały wyjątkowo ciężkie dni. Wciąż dozna
wała przykrości od siostry. Wreszcie postanowiła, że jak da
lej tak pójdzie, zażąda pozwolenia na wyjazd z powrotem do
mamy lub do Faa. A jeśli Violet odmówi, po prostu spakuje
się, weźmie pokojówkę, wsiądzie do pociągu i najzwyczaj
niej w świecie pojedzie do Oxfordu.
Tak więc siedziała, zatopiona w myślach, kiedy nagle,
w głębi ogrodowej ścieżki, zobaczyła Granta. Minął trawnik
i szedł w jej stronę. Miał na sobie czarny surdut, białą koszu
lę i jasne spodnie. Wyglądał tak wspaniale, że aż jej dech za
parło. Poczuła się jak pensjonarka w biało- niebieskiej sukie-
neczce.
Grant też ją dostrzegł, ale nie zawrócił.
Nie uśmiechał się jednak. Miał smutną i ściągniętą twarz,
jakby odczuwał głęboką pogardę dla świata.
Dinah przypomniała sobie, że przed kilkoma dniami wy
glądał tak samo. Było to wtedy, gdy stanął przed oknem tuż
po odejściu Violet. Przed sekundą śmiał się, a zaraz potem
wyglądał jak pogrążony w żałobie. Dinah miała wrażenie, że
na krótką chwilę założył bolesną maskę. Co mogło powodo
wać tak głęboką przemianę?
Teraz szedł coraz wolniej, jakby z wahaniem. Zlękła się,
że jednak skręci i pójdzie inną drogą. W oddali było widać
zgrabną sylwetkę Violet. Szła pod parasolką, chociaż słońce
skryło się za obłokami.
Może właśnie jej szukał i przypadkowo trafił na mnie? -
pomyślała Dinah. Cobie zwolnił kroku, a potem, jakby pod
jął nagłe postanowienie, podszedł bliżej. Dinah uśmiechnęła
się do niego lekko, niezbyt pewna, czy on powita ją dobrym
słowem.
- Lady Dinah - powiedział z ukłonem. - Chłodno dzi
siaj. Chyba powinna pani zostać w domu.
Po tym stwierdzeniu, które w niczym nie przypominało
ich dawnych, wesołych rozmów, zapytał obojętnym i bez
osobowym tonem:
- Czekała pani na mnie?
Co miała na to odpowiedzieć? Poczuła zawrót głowy.
Czekała? Można tak powiedzieć. Wprawdzie nieświadomie,
ale jednak czekała. Wiedziała, że każdego ranka spacerował
w tej części ogrodu. Widywała go, jak szedł wzdłuż żywo
płotu aż do kutej bramy, a później nad jezioro, błyszczące
w oddali. Po pewnym czasie wracał do rezydencji.
Niektórzy z gości po cichu podśmiewali się z jego wy
praw. Skąd tyle energii w tym ospałym człowieku?
- A może jednak to prawdziwy Jankes? - szczerzył zęby
sir Ratcliffe. - Przynajmniej pod tym jednym względem!
- Nie powinna pani - powiedział Cobie do Dinah znu
dzonym głosem. - Jest pani jeszcze bardzo młoda. Proszę mi
wybaczyć, ale to bardzo nierozsądne, gdy dama w pani wie
ku ugania się za starszym od siebie mężczyzną. W ten sposób
można zniszczyć sobie reputację. Mam nadzieję, że nie ob
razi się pani za tę radę. Powiedziałbym to samo, gdyby była
pani moją siostrą.
Nie czuła się urażona jego słowami, lecz sposobem, w jaki
zostały wypowiedziane. Ten Cobie Grant zupełnie nie był
podobny do czarującego „pana Granta", którego poznała
przed kilkoma dniami.
Najpierw spłonęła rumieńcem, a chwilę później pobladła.
Wstała z ławki, mocno splotła ręce i wyjąkała:
- Sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi, panie Grant.
- Rzeczywiście - odpowiedział zimno. - Pani siostra
uprzedzała mnie, że ten stan rzeczy wynika z pani nikłego
doświadczenia.
Spod oka obserwował grę uczuć, malującą się na jej twa
rzy. Przeklinał Violet, że zmusiła go do tak niecnego czynu.
Pocieszał się jedynie myślą, że w ten sposób ratował to nie
winne dziecko przed jeszcze większym poniżeniem.
Dinah trzęsła się jak osika. Co gorsza, zobaczyła nadcho
dzącą Violet. Wzrok siostry nie wróżył nic dobrego.
- Och, tu jesteś, Cobie! - zawołała, zanim Dinah zdążyła coś
powiedzieć. - Ta mała wciąż ci się naprzykrza? Wszyscy już
o tym mówią. Oj, coś mi się zdaje, że będę z nią musiała poważnie
porozmawiać na temat zachowania dorastających panien.
Dinah patrzyła na nią bez słowa. Na nią - a właściwie na
nich. Nigdy przedtem nie była tak świadoma własnej brzy
doty i braku savoir faire, posiadanego aż w nadmiarze przez
siostrę i jej kochanka.
Oboje byli tacy piękni.
Ze zdumieniem słuchała własnego głosu:
- Piękno ciała nie ma nic wspólnego z pięknem duszy -
wyszeptała pobladłymi ustami, lecz z całkowitym spokojem.
- Panie Grant, nienawidzę pana o wiele bardziej niż mojej
przyrodniej siostry.
Drżącą ręką wskazała na Violet.
- Ona przynajmniej nigdy nie kryła się ze swą niechęcią!
A pan... pan jest potworem.
- Cóż to za melodramat? - Violet ironicznie pokręciła
głową. - Wszystko dlatego, że pewna panienka wzięła zwy
kłą uprzejmość za... jakby to powiedzieć...?
Cobie ledwo mógł tego słuchać. Całym sercem pragnął
stanąć w obronie Dinah, lecz wiedział, że to tylko pogorszy
sytuację. Położył rękę na ramieniu Violet, żeby ją uciszyć.
W gruncie rzeczy wolałby chwycić ją za szyję i udusić.
Violet odtrąciła jego dłoń i popatrzyła mu prosto w oczy,
jakby oczekując, że coś dopowie. „Zrzuciłeś na mnie całą
najgorszą robotę, kochany" - wyrzucała mu później. Cobie
widział wyraz cierpienia na twarzy biednej Dinah, ale w ża
den sposób nie mógł złagodzić jej bólu. Ukłonił się sztywno.
Podziwiał ją za godność, z jaką znosiła ciągłe upokorzenia.
- Mogę tylko powiedzieć, że mi bardzo przykro. Niepo
trzebnie uznała pani moje zachowanie za coś więcej. Proszę
to złożyć na karb mojej jankeskiej niezręczności.
Przerwał na chwilę, a potem dodał, patrząc wprost na nią:
- Cieszyłbym się, gdyby zapamiętała pani, że pozory mo
gą mylić.
To zagadkowe stwierdzenie trochę przypominało wcześ
niejsze aluzje, jakie czynił w wielu rozmowach. Co chciał
przez to powiedzieć? Co chciał jej przekazać? Tego nie wie
działa. Nie potrafiła zebrać myśli, pogrążona w rozpaczy je
go okrutnym zachowaniem.
Violet odwrotnie - nawet nie próbowała ukryć zadowo
lenia.
- Myślę, że najwyższa pora, abyś poszła już do swojego
pokoju, moja droga - powiedziała karcącym tonem, jakby
zwracała się do pokojówki.
Wzięła kochanka pod rękę i odeszli. Dinah patrzyła za ni
mi. Wciąż nie mogła przeboleć złośliwości Violet, ale o wie
le bardziej cierpiała z powodu zdrady Granta. Kochała go,
i to właśnie okazało się najgorszą pomyłką. Przecież w ogóle
go nie znała. Dwa razy widziała jego prawdziwą twarz: sro
gą, napiętą i smutną. Taki właśnie był Cobie Grant. Biedna
Dinah. Kiedy znajomość z nią zaczęła sprawiać mu kłopoty,
odepchnął ją, nie bacząc na jej uczucia.
Próbowała się nie rozpłakać przez całą drogę do pokoju.
Dlaczego na początku był wobec niej tak miły? Przecież
mógł, tak jak inni goście, traktować ją jak powietrze. Nie,
pomyślała Dinah. Nie dam po sobie nic poznać. Przyjmę to
jako cenną lekcję i w przyszłości już nikogo nie obdarzę za
ufaniem. Po takim smutnym doświadczeniu chyba nigdy wię
cej się nie zakocham.
Raz jeszcze przypomniała sobie słowa: ,,Pozory mogą mylić".
To prawda. Cobie Grant zwiódł ją wyglądem i zachowa
niem. Lecz na tym koniec. Nigdy więcej.
Po krótkim spacerze - o wiele krótszym, niż to wynikało
z jego przyzwyczajeń - Cobie przeprosił Violet i odszedł.
Z uprzejmym uśmiechem wyjaśnił, że w porannej poczcie
otrzymał plik niezwykle ważnych listów, związanych z inte
resami. Chciał je w spokoju przejrzeć.
Violet nie bardzo mu wierzyła. Cień niepokoju przemknął
po jej pięknej twarzy, kiedy patrzyła, jak odchodził. Wpraw
dzie dosyć ostro potraktował Dinah, ale coś jej podpowiada
ło, że nie był z tego zadowolony.
Z namysłem powróciła do swojego pokoju. Cobie tym
czasem, chyba po raz pierwszy, wcale jej nie okłamał. Rze
czywiście dostał pokaźny pakiet listów, na które musiał po
śpiesznie odpowiedzieć. Po drodze zastukał do swojego tym
czasowego sekretarza, Rogersa. Kazał mu jak najszybciej
przyjść do apartamentu.
Kiedy sekretarz stanął w progu, Cobie czytał właśnie pis
mo, którego autorem był Ebenezer Bristow. Na kopercie wid
niało nazwisko „John Dilley" i adres mizernego biura w Ci
ty, które Cobie wynajął wraz z przesiadującym tam na stałe
urzędnikiem. Bristow donosił, że kupił odpowiedni dom -
tuż obok Sea Coal Street numer dwadzieścia jeden - i meble
oraz że zatrudnił pracowników. Wszystko było gotowe na
przyjęcie bezdomnych dzieci.
Na koniec dodał, że panna Lizzie Steele jest szczęśliwa
w nowym otoczeniu i lubi swoich opiekunów. Ojczym nie
próbował jej szukać. Prawdopodobnie bał się popaść w kon
flikt z prawem.
- Pisz, Rogers. Będę dyktował - odezwał się oschle
Cobie. Szybko odpowiedział na list Bristowa i zanim sięgnął
po następny, rzekł:
- Obawiam się, że będziemy musieli wyjechać. W Lon
dynie czeka na mnie ekspert od spraw górnictwa. Specjalnie
przyjechał ze Stanów. Dostałem także kilka wieści z Paryża.
Być może czeka mnie podróż do Francji. Niech mój służący
spakuje na jutro bagaże i poczyni wszelkie przygotowania do
wyjazdu.
Rogers zdumiał się. Był pewien, że Apollo -jak wszyscy
nazywali Granta - wesoło spędzi w Moorings większą część
sezonu. Lady K. nie odmawiała mu przecież niczego, lord K.
nie zwracał najmniejszej uwagi na względy, jakimi jego żona
darzyła przystojnego Amerykanina.
Ciekawe, co sprawiło, że pan Grant tak nagle zmienił zdanie?
Kiedy wieść o wyjeździe dotarła już do wszystkich, Hen¬
drick Van Deusen także nie posiadał się ze zdziwienia. Nie
mówiąc już o Violet.
- To konieczne?
- Moja droga Violet, nie wywleczono by mnie stąd za
przęgiem rozszalałych koni, gdybym tylko mógł zostać. Nie
stety, w tym momencie muszę być gdzie indziej. Nie odzie
dziczyłem majątku. Do wszystkiego doszedłem wytężoną
pracą, nie chcę znowu popaść w biedę i już nigdy nie odwie
dzić Moorings. Wracam do miasta, ale przecież wcale cię nie
porzucam.
W przeciwieństwie do biednej Dinah, dodał w myślach.
Strzeż się, Violet, jeśli się kiedyś dowiem, że ją skrzywdziłaś
z zemsty za mój nagły wyjazd. Bóg mi świadkiem, że po pro
stu nie mogę tu wytrzymać. Nie zamierzam patrzeć, jak nie
winne dziecko cierpi z mojego powodu.
Violet nie odezwała się. Odeszła z obrażoną miną. Van
Deusen odwrotnie, nie powstrzymał się od pytań.
- Znudziła ci się lady K.? Masz dosyć jej wybryków?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Znam cię, Jumping Jake. Wszystkie twoje czyny są do
brze przemyślane. Jest zazdrosna o siostrę?
Van Deusen widział stanowczo zbyt wiele. A inni? Spo
strzegli coś?
- Nie, przyjacielu - powiedział Van Deusen, jakby czytał
w jego myślach. - Za mało cię znają. Przypomniała ci się Be
lka, prawda?
Cobie zareagował w taki sposób, jakby wciąż byli na pre
riach Arizony. Nikt ich nie widział. Chwycił Van Deusena za
klapy eleganckiego i kosztownego płaszcza, pociągnął go ku
sobie i rzekł groźnie:
- Na litość boską, Profesorze, nie wystawiaj naszej
przyjaźni na tak ciężką próbę! Nie wspominaj przy mnie
o Belicie. Chcę na zawsze wymazać ją z pamięci. Powiem ci
w zaufaniu, iż rzeczywiście widzę wiele podobieństw z tam
tą sytuacją, ale jeśli nadal chcesz być moim przyjacielem, nie
wymieniaj więcej imienia Belity lub Dinah Freville. Jeśli to
zrobisz znowu, nie ręczę za siebie.
Van Deusen uwolnił się z jego uścisku.
- Nic się nie zmieniłeś - powiedział kwaśno. - Jesteś je
szcze mniej ucywilizowany niż przedtem. Dam ci dobrą radę,
zanim zmienisz świat na swoją własną modłę. Nie lataj zbyt
blisko słońca. W Stanach zbiłeś majątek, lecz jeśli sięgniesz
zbyt wysoko, możesz się poparzyć. Jeśli polecisz wyżej, bę
dziesz dłużej spadał.
To było drugie ostrzeżenie! Pierwszego udzielił mu
kapitan. Jak to powiedział Lewis Carroll w jednym ze swo
ich poematów?
„Prawdą jest powiedziane po trzykroć".
Jacobus Grant dobrze znał cenę każdego zwycięstwa. Za
zwyczaj balansował na cienkiej linie pomiędzy triumfem
a klęską. Nie potrafił inaczej.
- Nie kracz, Van Deusen - powiedział z pogardą. - Sam
nie jesteś ode mnie o wiele lepszy!
- To prawda, ale w przeciwieństwie do ciebie, nie roz-
tkliwiam się nad cudzą krzywdą. I ty masz się za twardziela?
Przecież w ten sposób stajesz się łatwym celem. Lepiej się
pilnuj. Gdybyś był w potrzebie, pamiętaj, że zawsze możesz
się do mnie zwrócić.
Cobie zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego prawa
potępiać Van Deusena. Zbyt wiele mu zawdzięczał. Prawdę
mówiąc, to on był jego dłużnikiem.
- Nieraz już mnie chroniłeś - przyznał ze wstydem. -
Wybacz. Zupełnie niepotrzebnie się uniosłem.
Nie powiedział nic więcej. Van Deusen zbył wzruszeniem
ramion jego przeprosiny. Dinah o wiele bardziej zasługiwała
na jakieś ciepłe słowo. Podczas kolacji Cobie ciągle ukrad
kiem zerkał na jej smutną twarz. Violet tymczasem wcale nie
ukrywała satysfakcji.
Dinah słyszała, że Cobie zamierza wyjechać. Wmawiała
sobie, że to bardzo dobrze, ale w gruncie rzeczy wcale nie
była zadowolona. Sądziła także, że po ostatniej rozmowie
stał się jej całkiem obojętny. To też okazało się nieprawdą.
Nienawidziła go i chciała, żeby pozostał w Moorings. Żeby
na własnej skórze doświadczył jej nienawiści.
Tej nocy miała dziwny sen. Sama i przerażona błądziła
w czarnej pustce. Chwilę wcześniej była małą dziewczynką
w ogrodach Borough Hall. Szła, trzymając Violet za rękę.
Nagle ręka zniknęła i zapadły ciemności. Ogarnęło ją prze
rażenie. Zgubiła się. Nie znała drogi powrotnej do bezpiecz
nego schronienia. Biegała i wołała Violet, aż w końcu trafiła
w samo jądro mroku. Ciemność była tutaj niemal namacalna.
Spowijała ją niczym całun. Wszystko stracone, pomyślała i
w tej samej chwili ktoś zawołał ją po imieniu. Ktoś ujął jej
dłoń. Mężczyzna. Nie widziała go, ale czuła, że ma duże, sil
ne i ciepłe ręce. „Nie bój się, Dinah - powiedział kojącym
tonem - jestem z tobą". Mrok opadł i zobaczyła pana Gran-
ta. Ciągle nie miała odwagi, żeby mówić do niego „Cobie".
To właśnie on trzymał ją za rękę. W pierwszej chwili nie
mogła go rozpoznać, bo wyglądał całkiem inaczej. Nosił bro
dę, a długie i tłuste włosy wiązał na karku w gruby węzeł.
Chodził w brudnym i podartym ubraniu. Jak to możliwe?
Przecież zawsze aż lśnił czystością. Bez słowa popatrzyła na
niego. Od razu zrozumiał pytanie czające się w jej oczach.
Pokiwał głową. „Nie bój się - powtórzył - pamiętaj: pozory
mylą". Bezskutecznie usiłowała wyrwać rękę z jego dłoni.
Trzymał ją z całej siły. Ciągnął w swoją stronę i powtarzał:
„Pamiętaj, Dinah. Pozory mylą". Zanim zniknął, zauważyła,
że w lewej dłoni ściskał rewolwer.
Obudziła się, siedząc w łóżku. Przez sen krzyczała jego
imię. Wyczerpana złożyła głowę na poduszce. Noc była bar
dzo chłodna, lecz ona spływała potem. Miała mokrą nocną
koszulę i posklejane włosy. Płakała jak małe dziecko, zanim
- tam, we śnie - Cobie wziął ją za rękę. Otarła łzy z po
liczków.
Wstyd! Wstyd, że o nim śniła i że go wołała, po tym, jak
ją potraktował. Pearson mówiła zawsze, że sny mają szcze
gólne znaczenie. Że na swój sposób stanowią przesłanie na
przyszłość. Opowiadała nieraz, że jej ciotka, bardzo mądra
niewiasta, dawała młodym dziewczętom woreczek z ziołami.
Ów woreczek, włożony pod poduszkę, sprawiał, że we śnie
można było zobaczyć twarz przyszłego męża.
Dinah nie trzymała ziół pod poduszką. Wcale nie chciała
myśleć o niecnym panu Grancie. Wdarł się w jej sen, żeby
aż dwa razy powtórzyć: „Pozory mylą". Tylko dlaczego był
w łachmanach? Dlaczego z tej okazji nie włożył odświętnego
stroju, żeby swoim wyglądem do reszty ją poniżyć?
Co to mogło znaczyć? Jeśli przyjąć najprostsze rozwiąza
nie, chciał jej zwyczajnie wyjaśnić, że źle go zrozumiała i że
zupełnie fałszywie odczytała jego intencje. Naprawdę tylko
tyle?
Niczego już nie wiedziała. Położyła się i próbowała za
snąć. Potem znowu usiadła. Serce waliło jej jak młotem.
A jeśli znów jej się przyśni?
Wreszcie zasnęła. Rano - jak to zwykle bywa - nie pa
miętała, czy dalej jej się coś w ogóle śniło. Z drugiej strony,
całkiem jasno zdawała sobie sprawę, że w najgorszej chwili
Cobie pośpieszył jej z pomocą.
Wydawało jej się, że opuściła Moorings i spotkała go za
najbliższym rogiem. Czekał na nią -jak zwykle piękny i ra
dośnie roześmiany.
Rozdział piąty
Cobie nieustannie rozmyślał o Dinah Freville. Chociaż
„nieustannie" to trochę za dużo powiedziane. Równie często
wracał myślami do dziewczynki, którą uratował z rąk ma
dame Louise. Pewni ludzie zasługiwali na surową karę. Di
nah musiała poczekać...
Postanowił zajrzeć do Lizzie Steele i sprawdzić, jak się jej
powodzi w nowym domu. Miał zamiar podać się za jej krew
nego. Przyszedł późnym wieczorem, w zniszczonym płasz
czu, obszernej czapce i wysokich, sznurowanych butach. Pa
ni Hedges, opiekunka dziewczynki, a zarazem żona nadzor
cy, którego Bristow wynajął do prowadzenia sierocińca, ob
rzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. Cobie przedstawił się
jako wuj Jack, brat matki Lizzie.
- Nigdy o panu nie mówiła - zauważyła powątpiewają
cym tonem.
- Pewnie, że nie - powiedział czystym cockneyem. - Je
stem w rodzinie czarną owcą.
Niemal nie zauważył dziewczynki, która zeszła po scho
dach. Wyglądała zupełnie inaczej. Ciemne włosy miała za
czesane do tyłu. W niczym nie przypominała zapłakanego
dziecka, które kiedyś uratował.
- Przyszedł wuj Jack.
- Wuj Jack? - z niepokojem zapytała Lizzie. Zaraz jed
nak go rozpoznała i na jej buzi pojawił się radosny uśmiech.
- O, Lizzie! - zawołał Cobie. - Pamiętasz starego Jacka?
- dodał pośpiesznie, żeby go nie zdradziła.
Lizzie nie była głupia. Życie nauczyło ją ostrożności. Sko
ro elegancki i bez wątpienia bogaty pan Dilley udawał teraz
obwiesia ze wschodnich dzielnic Londynu, to widocznie
miał ku temu ważne powody. Był dla niej dobry i nie mogła
odpłacić mu niewdzięcznością.
- Pomyślałem sobie, że wpadnę i zobaczę, jak ci się wie
dzie. Jesteś zadowolona?
- Bardzo - odpowiedziała. - Zostaniesz trochę? Pani
Hedges na pewno poczęstuje cię herbatą.
- Nie mam czasu - westchnął. - Chciałem tylko na cie
bie zerknąć. Ojczym cię tu nie szukał?
Lizzie pokręciła główką. Wyciągnęła rękę, żeby go do
tknąć.
- Mam nadzieję, że przyjdziesz znowu.
- Jak tylko będę mógł - obiecał. - Właśnie wróciłem
z podróży.
Odszedł. W sercu zabrał widok jej roześmianej twarzy.
Trochę przypominała Dinah z pierwszych dni znajomości.
Tak. Lady Dinah także promieniała pięknym, wewnętrznym
światłem. Co teraz robi? Jak sobie radzi z Violet? Jak znosi
jej bezustanne złośliwości? Cobie nie miał złudzeń. Dobrze
wiedział, że nawet po jego wyjeździe Violet ani na jotę nie
zmieniła stosunku do siostry.
Zaklął pod nosem i poszedł na spotkanie z detektywem ze
Scotland Yardu. Brał on zlecenia od prywatnych osób. Rzecz
jasna, nie za darmo. Cobie od dawna szukał człowieka takie-
go pokroju. Spotkanie wyznaczono w pubie „The Jolly Wa¬
termen", nad brzegiem Tamizy.
Pub był mały, ciemny i mocno zatłoczony. Policjant
siedział w kącie sali nad szklaneczką taniej whisky. Na
głowie miał kapelusz typu derby, a na szyi - czerwony kra
wat. Na stole, obok szklanki, leżał egzemplarz dziennika
„Morning Post". To były znaki rozpoznawcze. Cobie na tę
okazję włożył grubą kurtkę i wtarł we włosy pył węglowy.
Miał brudne ręce i policzki i niczym nie wyróżniał się
z tłumu.
Usiadł koło detektywa i zagaił:
- Jestem Horne, kumpel Jacka Salmona. A pan?
- Moje nazwisko ci nic nie powie - usłyszał w odpowie
dzi. - Czego się napijesz?
- Tego samego - odpowiedział Cobie i poczekał, aż kel
ner postawił na stole drugą szklaneczkę.
Upił niewielki łyk whisky. Detektyw obserwował go
z ostentacyjnym brakiem zainteresowania.
- Jaką masz do mnie sprawę? - spytał, kiedy Cobie od
stawił szklankę.
- Chciałbym zasięgnąć kilku informacji.
- Nie wiem, czy mi się uda.
- Jeśli chodzi o pieniądze...
Tu Cobie przerwał znacząco.
- To zależy.
- Mówię o setkach lub tysiącach. Wszystko wedle
uznania.
- Pensach czy funtach?
Cobie parsknął śmiechem.
- Oczywiście, że funtach. Im więcej się dowiem, tym
więcej zapłacę. W zamian żądam bezwzględnej uczciwości.
Oszustwo się nie opłaci.
- Nawet o tym nie pomyślałem. A zatem?
- Dzieci. Nielegalny handel. Ze szczególnym uwzględ
nieniem przybytku madame Louise na Haymarket. Kto za
tym stoi? Kto płaci za ochronę? Jeśli to właśnie ty bierzesz
od nich pieniądze, przebijam to i podwyższam stawkę.
Policjant nie okazał krzty zdziwienia.
- Chcesz przejąć ten interes?
- Nie - odparł Cobie uprzejmym tonem, niemal tym sa
mym, jakim zazwyczaj mówił w salonach. - Nie. Chcę ich
zniszczyć. Wsadzić za kratki.
Tym razem detektyw popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Posłuchaj - rzekł - nie brałem i nie biorę ich parszywej
forsy, ale wiem, kto to robi. Wierz mi, są tam ludzie, którzy
w tym mieście mają niemałą władzę. Po obu stronach. Wśród
tych, którzy sprzedają, i tych, którzy kupują. Kim ty, u diab
ła, jesteś, że chcesz z nimi zadrzeć?
- Diabłem - odpowiedział Cobie. - Wiem, że nie dopad
nę wszystkich i nie zniszczę każdego siedliska rozpusty. Za
mierzam rozbić to jedno, i to w spektakularnym stylu. Liczę
na twoją współpracę i pomoc. Nie obchodzi mnie, czy byłeś
przez nich opłacany. Możesz być winny lub niewinny - to
tylko twoja sprawa.
- Po co więc ten cały kłopot?
- A muszę ci wyjaśniać?
Detektyw wzruszył ramionami.
- No dobrze. Pewnej nocy wpadłem w sam środek awan
tury. Przypadkowo uratowałem dziesięcioletnią dziewczynkę
przed człowiekiem, który na co dzień uchodzi za szanowa-
nego dżentelmena. Chcę choćby w maleńkim stopniu po
mścić dziecięce krzywdy. Zadowolony?
- Tak, Horne, czy jak się tam naprawdę nazywasz. Od
czego zaczynamy?
- Wymień dokładną kwotę, którą muszę zapłacić, żeby
policja wtargnęła na poddasze w samym środku zabawy.
Chcę, żeby winowajców przyłapano na gorącym uczynku.
Zapłacę każde pieniądze. Oficjalnie można powiedzieć, że
sprawy zaszły tak daleko, iż nie dało się uniknąć skandalu.
Że policyjny nalot był przeprowadzony dla uspokojenia opi
nii publicznej. Rozumiemy się? Nikogo nie wolno uprzedzić.
- Wiesz, ile to cię będzie naprawdę kosztować?
- Oszczędź sobie skrupułów. Powiedziałem przecież, że
zapłacę każdą wymienioną kwotę. Powiedz ile, a zobaczę, co
dalej.
Policjant zerknął spod oka na wysokiego oberwańca, któ
ry z taką swobodą mówił o pieniądzach. Rzucił cenę i z cie
kawością czekał na odpowiedź.
Cobie skinął głową.
- Podwajam tę kwotę - powiedział chłodno. - Połowa
będzie wypłacona w złotych suwerenach tuż przed akcją.
Druga połowa w czekach, z konta pana Horne'a.
- Daj spokój. Mam ci wierzyć?
Cobie włożył lewą rękę do kieszeni i wyjął na stół ciężką
sakiewkę.
- To dla ciebie. Sto złotych suwerenów na osłodę życia.
Możesz także sprawdzić w banku Couttsa, jaki jest stan kon
ta pana Johna Horne'a. Dam ci odpowiedni dokument, żeby
nie zadawali niepotrzebnych pytań. U Couttsa wypłacą pie
niądze tylko z mojego polecenia. Jutro wieczorem czekam
tutaj na twoją odpowiedź. Podasz mi dzień i godzinę rozpo
częcia akcji. Dopiero wówczas dostaniesz połowę obiecanej
kwoty. Potem już się nie zobaczymy. Nie bądź głupi i nie każ
mnie śledzić. Usunę każdego, kto będzie za mną łaził.
Detektyw zagwizdał cicho.
- A co z tym, który dzisiaj umówił nas na spotkanie? Po
wiedzmy, że policja weźmie go na spytki?
- On zna mnie tylko jako Horne'a. Adres, który mu po
dałem, od dzisiaj jest nieaktualny. Nie trać na niego czasu.
To wyłącznie pośrednik. Podobny zresztą do ciebie.
- A jeśli wezmę pieniądze i zniknę?
- To wtedy módl się. Znam cię, a ty mnie nie znasz. Zem
sta będzie szybka i skuteczna. Dosięgnie nie tylko ciebie.
Umowa stoi?
- Myślę, że tak. Bądź tu jutro, o tej samej porze.
- Żadnych szwindli?
- Żadnych. Za dużo płacisz.
Umowa została zawarta. Cobie doskonale zdawał sobie
sprawę, że wysokość zaproponowanej sumy przeciągnie na
jego stronę nawet tych policjantów, którzy do tej pory pobie
rali dodatkową pensję od madame Louise. Zapowiedział
przecież w dniu, w którym uratował Lizzie, że winni tego
niecnego procederu poniosą zasłużoną karę. Nie wyłączając
sir Ratcliffe'a. Wszystko było już gotowe do podjęcia osta
tecznych działań.
W Londynie miał przygotowaną całą sieć kryjówek. Po
wyjściu z pubu udał się do najbliższej z nich, żeby zmienić
przebranie. Był jednak czujny, bo wiedział, że ktoś go będzie
śledził. Na moście Waterloo zyskał całkowitą pewność, że się
nie pomylił. Przeszedł jeszcze sto metrów i skrył się za za
krętem. Ze zwierzyny stał się łowcą.
Wkrótce rozległy się kroki. Te same kroki, które słyszał
od chwili, kiedy wyszedł z pubu „The Jolly Watermen".
Roześmiał się w duchu. Zobaczył jakiś cień majaczący u wy
lotu ulicy. Stanął za nim i zarzucił mu szalik na szyję. Ścisnął
mocno i pociągnął ofiarę pod ścianę.
Nie zwalniając uchwytu, wyciągnął z kieszeni nóż.
- Powiedziałem twojemu szefowi, żeby nikt za mną nie
łaził. Mógłbym ci poderżnąć gardło, ale wolę, żebyś teraz do
niego wrócił i potwierdził, że zawsze dotrzymuję słowa.
Kiwnij głową, jeśli mnie zrozumiałeś.
Tamten już ledwo dyszał, ale przytaknął bez wahania.
- Dobrze. Następnego, który będzie mnie śledził, zabiję
bez ostrzeżenia. A to masz na dowód, że nie żartowałem.
Szybkim ruchem ręki odciął mu połowę zawadiacko ster
czących wąsów. Potem puścił go, podciął mu nogi i wrzucił
do rynsztoka. Zanim jego ofiara odzyskała świadomość, ci
cho i bez śladu rozpłynął się w ciemnościach. Poszedł w tę
stronę, z której przed chwilą przyszedł.
Nie chciał nikogo zabijać - zwłaszcza policjanta - lecz
musiał udowodnić, że na pewno nie warto z nim zaczynać.
W pubie „The Jolly Watermen" inspektor Will Walker
z politowaniem patrzył na stojącego przed nim sierżanta.
Podoficer zasłaniał twarz dłonią.
- Co się stało? - zapytał Walker.
- Domyślił się, że za nim idę, panie inspektorze.
Walker zmarszczył brwi. Sierżant Bates miał posiniaczo
ną twarz i szyję, a w dodatku stracił pół wąsów, z których
zawsze był bardzo dumny. Dał się wykiwać jak dziecko.
Trudno się było z niego nie śmiać.
- To już wiem, Bates. Jesteś skończonym durniem. Do
kładnie powiedz mi, co zaszło.
Bates głośno przełknął ślinę.
- Czekał na mnie w zaułku, zaraz za mostem Waterloo.
Przydusił mnie szalikiem i postawił pod ścianą. Byłem pe
wien, że nadeszła moja ostatnia chwila.
Walker przypomniał sobie gruby szalik Horne'a, całkiem
nieodpowiedni na tę porę roku. Zaśmiał się w duchu.
- I co? - burknął. - Mów, Bates, bo dokończę za niego
robotę! Powiedział ci coś?
- Przystawił mi nóż do gardła. Kazał mi powtórzyć, że
zawsze dotrzymuje słowa.
- I tak dalej - przerwał mu Walker. - Same groźby. Co
potem?
- Ostrzegł, że zabije każdego następnego, a później...
- Poderżnął ci gardło, głupi tłuściochu.
- Co takiego?!
Bates przesunął dłonią po zmaltretowanej szyi i odkrył
cienką, płytką ranę po cięciu ostrym nożem. Płynęła z niej
strużka krwi.
- Potrzebuję lekarza! - jęknął.
- Gdybyś ze mną miał do czynienia, trafiłbyś do grabarza.
Co jeszcze?
Bates zaklął w duchu. Wiedział, że ta świnia Walker wy
ciągnie z niego wszystko, do najdrobniejszych szczegółów.
- Przewrócił mnie i kopniakiem wrzucił do rynsztoka.
Uderzyłem się w głowę.
Delikatnie potarł solidny guz na czole.
- Na kilka chwil straciłem przytomność, a kiedy otwo
rzyłem oczy...
- Nie musisz kończyć. Zniknął. Powiedz, Bates, dlaczego
muszę pracować wyłącznie z idiotami? Jeszcze jedno. Nie
sądzisz, że to był dżentelmen?
- Kto? Dżentelmen? - Bates wybałuszył oczy na Walke
ra. Prawie zaczął się jąkać ze złości. - Nie wyglądał ani nie
mówił jak przystało na dżentelmena.
- O to cię nie pytałem. Zauważyłem, że był obszarpany
i brudny. Zwłaszcza ręce miał powalane sadzą. Jednego jed
nak nie mógł ukryć: paznokci. Były gładkie i równo obcięte.
Albo nigdy nie harował, albo już od wielu lat nie zajmował
się pracą fizyczną. Mówi ci to coś, Bates? Oczywiście, że nie
wiesz, o co chodzi. Nieważne. Naprawdę mógłby zabić czy
tylko tak groził?
Bates zamyślił się.
- Mógłby - powiedział po chwili. - Było w nim coś ta
kiego. Chociaż z drugiej strony, może próbował nas nastra
szyć. Przecież gdyby chciał, już dawno byłbym trupem. Coś
mi przyszło do głowy, panie inspektorze. Skąd wiedział, że
go śledzę?
- Hm. - Walker popatrzył na poobijaną twarz sierżanta.
- Na pewno zrobił to na postrach, ale w razie potrzeby nie
cofnąłby się przed morderstwem. Skąd wiedział, że za nim
leziesz? Bo swoim zwyczajem robiłeś hałas jak całe stado
słoni! Musimy jednak go znaleźć. U Couttsa bez wątpienia
niczego nam nie powiedzą. Znają jedynie pana Horne'a
i obecny stan konta. Pokaźnego konta. Nie lubię, jak ktoś ro
bi ze mnie durnia, Bates. Wcale mi się to nie podoba. Z wiel
ką chęcią dobrałbym mu się do skóry.
- Panie inspektorze - żałośnie jęknął sierżant.
- Przymknij się i idź do domu - zmęczonym głosem roz
kazał Walker. - Dosyć już szkody narobiłeś jak na dzisiejszą
noc. Posmaruj sobie jodyną to skaleczenie na gardle.
Zmaltretowany sierżant skierował się do wyjścia.
- Jeszcze jedno, Bates! - ze złośliwym uśmiechem zawo
łał za nim Walker.
Bates odwrócił się.
- Tak, panie inspektorze?
- Na miłość boską, zgól resztę wąsów, zanim stawisz się
na poranną odprawę. Wyglądasz jak półtora nieszczęścia!
Tej nocy Cobie długo nie mógł zasnąć. Nad ranem wstał
i podszedł do okna. Popatrzył na tonący w mroku Hyde Park.
Nie martwił się jednak ryzykiem, które podjął, ani przygodą
z policjantem. Sen z powiek spędzała mu tylko Dinah
Freville.
Wciąż go nawiedzała, we śnie i na jawie. Widział jej bladą
twarz, tę samą, którą zapamiętał z ostatniego dnia pobytu
w Moorings. Dlaczego go prześladowała? Czy to sprawiła
Lizzie Steele? A może nieostrożny policjant, wysłany w ślad
za nim przez ostrożnego detektywa? Jeśli będzie trzeba, my
ślał, to przekupię nawet połowę londyńskiej policji, byle tyl
ko pomścić krzywdę Lizzie i innych dzieci. Co jednak mogę
zrobić dla Dinah? Nic.
Jutro. Jutro na pewno coś wymyślę. Dowiem się, gdzie
teraz przebywa i jak jest traktowana. Przy okazji sprawdzę,
co robi Violet.
Widział teraz dwie twarze: umorusaną Lizzie i bladą jak
płótno Dinah. W przypadku Dinah to on ponosił całą winę.
Ze złością trzasnął pięścią w dłoń. Tylko w ten sposób
ujawnił dręczące go uczucia. Co dalej? - pomyślał. Znów
zajmę się policjantem. Muszę wiedzieć, czy połknął haczyk.
- Aż mi się nie chce wierzyć, Walker. Jesteś zupełnie pe
wien?
- Tak, panie komisarzu. Dzisiaj, z samego rana byłem
w banku Couttsa. Tak jak się spodziewałem, nie mogli mi
udzielić żadnych informacji na temat Horne'a. Kiedy poka
załem im pismo, które od niego otrzymałem, przyznali, że
ma u nich konto. Jutro mogą wypłacić obiecaną zaliczkę.
Oczekują tylko potwierdzenia od właściciela konta. To samo
powiedzieli o czeku.
- Nie wiesz, kim jest? Nawet się nie domyślasz? Jak czło
wiek szastający takimi pieniędzmi może spokojnie chodzić
po Londynie, ubrany jak zwyczajny złodziej?
- Nie mam pojęcia. Posłałem za nim Batesa, ale sknocił
sprawę. Wpadł w łapy tamtego i wrócił z wiadomością, że
jak to się powtórzy, to nasz następny człowiek może pożeg
nać się z życiem. Moim zdaniem, tę groźbę warto potrakto
wać poważnie.
Komisarz z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Zawsze sądziłem, że znasz każdego ważniejszego łotra,
który kiedykolwiek szwendał się po ulicach Londynu. Ten
jest nowy?
- Na szczęście mam swojego człowieka u Couttsa. Mło
dego urzędnika. Trochę mi pomógł. Rozmawiałem z nim za
raz po wizycie u dyrektora banku. Powiedział mi, że przy
padkiem słyszał coś o nowym, bogatym i dziwnym kliencie.
W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, ale teraz mógłby
odsprzedać tę wiadomość. Dałem mu tyle, co zwykle. Wspo
mniał, że pan Horne może być Jankesem. To wszystko. Żad
nych szczegółów.
- Jankes? - zdumiał się komisarz. - Z opisu, który mi po
dałeś, nic takiego nie wynika.
- Wiem. Prawdę mówiąc, sam nie bardzo w to wierzę.
Chociaż z drugiej strony, tylko Jankes mógłby od ręki dys
ponować tak ogromną gotówką. Przejdźmy jednak do rzeczy.
Przyjmiemy tę propozycję?
- Kpisz sobie, Walker? Pewnie, że przyjmiemy! Madame
Louise ostatnio stała się mniej ostrożna. Mam tam informa
tora, który mi powiedział, że przed kilkoma tygodniami
uciekła jedna z... hm... jej młodszych podopiecznych. Nikt
nie wie, w jaki sposób. Zniknęła bez śladu. Bardzo niedo
brze. Madame sama sobie napytała biedy. Nasza akcja tylko
potwierdzi, że nieostrożność nie popłaca. Nie chcemy skan
dalu, prawda? Zrobimy po prostu coś na pokaz. Inni się prze
straszą i mocniej zewrą szyki. W ten sposób upieczemy dwie
pieczenie przy jednym ogniu. Umocnimy własną pozycję
i zgarniemy niemałą nagrodę.
Walker nic nie odpowiedział, chociaż zwrócił uwagę, że
komisarz używał tych samych argumentów co tajemniczy
pan Horne.
- Z tego, co mi mówił, jasno wynikało, że to on jest od
powiedzialny za tajemnicze zniknięcie... młodej podopiecz
nej madame Louise - odezwał się po pewnej chwili. - Nie
wiem, gdzie ją ukrył, i nadal nie domyślam się jego tożsa
mości. Spotkam się z nim wieczorem i zgodzę się na jego wa
runki. Czy mam potem kogoś za nim posłać?
Komisarz zastanawiał się przez chwilę.
— Chyba nie. Wprawdzie chciałbym wiedzieć, kim jest
i jakie ma zamiary, ale to może jeszcze zaczekać. Może po
prostu usiłuje przejąć władzę nad półświatkiem? Na początek
przyjmijmy, że mówi prawdę. Robi nam dużą przysługę,
Walker. Nie chodzi tu wyłącznie o pieniądze. Miej oczy
i uszy zawsze otwarte, a może czegoś się o nim dowiesz. Jed
nak nie dzisiaj. Nawiasem mówiąc, nie bardzo wierzę, żeby
był dżentelmenem.
Ja mam mieć oczy i uszy otwarte, a ty zagarniesz dla sie
bie całą sławę, z ironią pomyślał Walker. Nie wierzysz, że
jest dżentelmenem? A ja wierzę. Sprawdzę, który z Janke
sów obracał się ostatnio wśród londyńskiej śmietanki towa
rzyskiej. Przysięgam, że go w końcu znajdę, choćbym miał
czekać do przyszłego roku. Nikt nie będzie traktował mnie
w sposób, w jaki on to zrobił. Ani mnie, ani moich ludzi!
Nie wspomniał komisarzowi o stu złotych suwerenach,
które otrzymał od Horne'a. To nie miało nic do rzeczy.
Dinah przybyła do Londynu razem z Violet, ale dotych
czas nie spotkała Granta. Poznała za to wiele osób, które nie
okazywały jej najmniejszego zainteresowania. Przecież na
wet nie miała porządnego posagu. Nie pytała siostry o Gran
ta, ale pan Hendrick Van Deusen zdradził jej w rozmowie, że
Cobie wyjechał do Paryża.
- W interesach - dodał. - Lada dzień powinien wrócić.
Dinah już dawno zmieniła zdanie o Van Deusenie. Był
wobec niej bardzo miły, a ponieważ nie budził zainteresowa
nia Violet, mogli prowadzić swobodną pogawędkę.
Miał imponującą wiedzę. W pewnych sprawach podzielał
zainteresowania Dinah i Faa. Od dnia wyjazdu Granta często
grywali w szachy i dyskutowali o tym, czy Gibbon się nie
pomylił w ocenie Cesarstwa Rzymskiego. Nie krytykował jej
też za to, że chciała wrócić do Somerset.
Pewnego dnia, gdy zasiedli przed ogromną siedemnasto
wieczną fontanną, którą jakiś przodek lorda Kenilwortha
przywiózł ze słonecznej Italii, Dinah spytała nagle:
- Długo się znacie?
Van Deusen uniósł wzrok znad książki. Była napisana po
niemiecku i wyglądała na bardzo mądrą.
- Z kim? - zapytał, chociaż znał odpowiedź.
- Z panem Grantem. Wiem, że jest pan jego przyjacie
lem. Obserwowałam was podczas partii szachów.
- Owszem, przyjaźnimy się od jakiegoś czasu. Mam wo
bec niego wielki dług wdzięczności.
Umilkł. Wyraźnie nie chciał o tym mówić.
Dinah jednak nie zamierzała poprzestać na jednym pyta
niu. Zdawała sobie sprawę, że ingeruje w prywatność, ale
pragnęła jak najwięcej dowiedzieć się o Grancie. Więcej niż
to, że był przystojny i okrutny. Zwłaszcza dla niej. Stanowił
niezwykłą zagadkę. Podejrzewała, że w rzeczywistości za
chowywał się inaczej. Ze słów, które padły między nimi pod
czas partii szachów, wywnioskowała, że Van Deusen też po
dziela jej zdanie.
- Jak pan go poznał?
Van Deusen przyglądał jej się przez chwilę. Z wielu
względów nie mógł powiedzieć prawdy.
- To był czysty przypadek - powiedział wreszcie. - Zgu
biłem drogę. Grant pomógł mi odnaleźć właściwy kierunek.
W pewnym sensie rzeczywiście nie kłamał.
- Wyglądał wówczas bardzo młodo.
Na kilka sekund pogrążył się we wspomnieniach. Znów
był w Nowym Meksyku, na skraju pustyni. Cobie Grant,
alias Jumping Jake Coburn, miał zaledwie dwadzieścia lat.
W lewej ręce trzymał sześciostrzałowy rewolwer. Ranny Van
Deusen leżał na ziemi, a nieco dalej walały się dwa trupy
bandytów, którzy czekali na niego w zasadzce za skałami.
Cobie go uratował - i ten dług, zdaniem Van Deusena, do
tychczas nie był spłacony.
- Och - szepnęła Dinah. Nie potrafiła sobie wyobrazić,
żeby jej towarzysz mógł przypadkiem zabłądzić. Zawsze
z dużą łatwością wybierał dobrą drogę.
- A pamięta pan tamtą partię szachów? - spytała. - Wy
grał pan z nim kiedyś?
Tym razem Van Deusen mógł wyznać całą prawdę.
- Nie - odparł. - Nie potrafię. Zresztą, w wielu sprawach
ludzie nie mogą mu dorównać.
- Tak myślałam - melancholijnie powiedziała Dinah. -
Chociaż z drugiej strony, nie lubi się z tym afiszować.
Zaskoczyła go, ale nie dał po sobie nic poznać.
- To prawda - rzekł. - Bystra z pani dziewczyna.
Koniec rozmowy. Dinah i tak już złamała wszelkie kon
wenanse. Nie mogła pytać dalej. Pogawędka z Van Deuse¬
nem wprawiła ją w melancholię. Czemuż bowiem ktoś taki
jak Jacobus Grant miałby się martwić brzydką panną, której
na imię Dinah Freville?
Teraz jednak Hendrick Van Deusen przejął inicjatywę.
Zanim ponownie wsadził nos w książkę, mruknął od nie
chcenia:
- Coś pani powiem, lady Dinah. Grant to człowiek, któ
remu tylko pani może bez zastrzeżeń ufać. Innym nie radzę.
- Och, nie! - zawołała. - Tu się pan chyba myli, panie
Van Deusen.
Przypomniała sobie rozmowę, którą odbyła z Grantem
w obecności Violet, zanim wyjechał z Moorings.
- Raczej nie - odpowiedział łagodnie i ponownie zajął
się lekturą. Dinah siedziała bez ruchu, z książką na kolanach.
Oczami wyobraźni śledziła bieg wypadków, które doprowa
dziły do spotkania dwóch tak odmiennych, a jednocześnie
bliskich sobie ludzi, jakimi byli Grant i Van Deusen. Zapo
mniała zupełnie o interesującej, lecz starej historii zabójstwa
Elegabalusa.
Pierwszy raz postawiła przyszłość nad przeszłością. Jaco
bus Grant ją intrygował o wiele bardziej niż zdarzenia ze sta
rożytnych dziejów. Podczas krótkiej rozmowy z Van Deuse-
nem przekonała się, że pozory naprawdę mogą mylić.
Van Deusen na swój sposób był równie ciekawym człowie
kiem. Teraz, pod wpływem nagłego impulsu, Dinah postanowi
ła wybrać się na przyjęcie do rezydencji Harrendene. Violet
wspomniała jej mimochodem, że Cobie także tam będzie.
- I nie próbuj go nagabywać - dodała, ściskając ją za rę
kę. - Pamiętaj, co ci się przytrafiło ostatnim razem.
Dinah bez słowa pokiwała głową. Włożyła dziewczęcą su
kienkę, w której -jak zwykle - nie mogła wzbudzać cieka
wości u mężczyzn. To także robota Violet. Ciekawe, co by
powiedziała, gdyby mimo zakazu próbowała porozmawiać
z Grantem?
Kiedy go jednak zobaczyła w ogromnej sali balowej Har
rendene'ów, straciła wszelką ochotę do rozmowy. Zbyt moc
no pamiętała ich ostatnie spotkanie. Nienawidzę cię, pomy
ślała, choć było to dalekie od prawdy.
Cobie w wieczorowym stroju prezentował się doprawdy
wspaniale, co tylko pogarszało sytuację. Dobrze mu było
w czerni. Violet podzielała chyba tę opinię, bo niemal go nie
odstępowała. Dinah znalazła sobie odległy i ciemny kąt,
w którym usiadła przez nikogo nie zauważona.
Co za szkoda, że nie żyjemy w czasach Henryka VIII, je
szcze przed Reformacją! - z żalem pomyślała Dinah. Violet
odesłałaby mnie do klasztoru i tam spędziłabym resztę życia
w ciszy i zapomnieniu. Nie twierdzę wcale, że byłabym tym
zachwycona, ale... Ale przynajmniej raz na zawsze pozbyła
bym się złudzeń. Grant i tak nie zwraca na mnie najmniejszej
uwagi.
Myliła się. Cobie natychmiast zauważył wchodzącą Vio
let, jej męża i idącą za nimi Dinah. Zaskoczył go jej widok.
Była ubrana zupełnie nieodpowiednio na tę okazję. Skromna
suknia skrywała wszystkie jej zalety i czyniła z niej bezrad
ną, zagubioną dziewczynkę.
Domyślał się powodów takiego stanu rzeczy. Widział jej
bladą cerę, nienaturalnie duże oczy, podkrążone niebieskimi
sińcami. To dzieło tej diablicy, Violet Kenilworth. Cały świat
wiedział, że między siostrami była dosyć znaczna różnica
wieku. Violet usiłowała się odmłodzić, przebierając Dinah za
pensjonarkę. Przy okazji pozbywała się potencjalnej rywalki.
Cobie rozmawiał i żartował z lady Kenilworth, ale kątem
oka wciąż śledził siedzącą w oddali Dinah. Zauważył, że
z melancholią pochylała głowę. Siedziała całkiem sama, lek
ko przygarbiona. Violet nie uczyniła niczego, żeby znaleźć
jej towarzystwo.
Cobie doszedł do wniosku, że nastała pora, aby jak naj
szybciej wcielić w życie plan działania pod hasłem „Przypa-
dek Dinah Freville", jak zwykł w duchu nazywać to przed
sięwzięcie. Najpierw jednak musiał dokończyć negocjacje
z policją. Nie chciał łapać dwóch srok za ogon - zwłaszcza
w tak ważnych sprawach.
Podszedł do niego Arthur Winthrop. Miał niewielką proś
bę. Susanna zabawiała właśnie rozmową księcia Walii. Ksią
żę przeniósł się z sali do niewielkiego, przytulnego pokoju,
gdzie zasiadł w otoczeniu przyjaciół, sług i pochlebców, któ
rzy towarzyszyli mu wszędzie.
- Och, Cobie. Mógłbyś mi oddać przysługę? Widzę, że
nie cierpisz na nadmiar towarzystwa.
Winthrop chciał powiedzieć w ten sposób, że ze względu
na księcia Walii lady Violet nie mogła zbyt otwarcie okazy
wać swoich prawdziwych uczuć. Nieważne.
- Tak, Arthurze? Czym ci mogę służyć?
Winthrop miał zaskakująco radosną minę jak na pięćdzie-
sięciolatka.
- Sztywno tu trochę, nieprawdaż? Nasza mała grupa wy
biera się do miasta, dla lepszej rozrywki. Mógłbyś za mnie
odwieźć Susannę do domu? Już wie o tym. Powiedziałem jej,
że wzywają mnie pilne sprawy i że się nią zajmiesz.
Cobie błyskawicznie rozważył sytuację. „Rozrywka"
oczywiście oznaczała wizytę u madame Louise. Amerykań
ski dyplomata nie mógł przecież wpaść w ręce brytyjskiej
policji! Tymczasem akcję wyznaczono na dziś po północy.
Susanna też nie powinna wiedzieć o wiarołomności
i osobliwych upodobaniach męża. I jeszcze jedno... Jaki
wpływ miałoby aresztowanie Winthropa na dalsze stosunki
angielsko-amerykańskie? Zwłaszcza gdyby go przyłapano
nagiego, w burdelu, w towarzystwie nieletniej!
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparł z niewinnym
uśmiechem. - Właśnie szedłem do ciebie, żeby cię poprosić
na partyjkę wista. Będzie nas czterech: ty, ja, Van Deusen
i jeden z jego przyjaciół. Bellenger Hodson, kuzyn prezy
denta. Bardzo chciał cię poznać. Van Deusen liczył na to, że
z tobą porozmawiam. Wiem, że dosyć późno do ciebie z tym
przychodzę, ale mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz. Za
wsze przedkładałeś obowiązek ponad przyjemności.
Arthur zawahał się. Jeśli mi odmówisz, kwaśno pomyślał
Cobie, posłużę się szantażem. Zagrożę ci, że powiem Susan
nie całą prawdę o twoich perwersyjnych przygodach. Znie
nawidzisz mnie jeszcze bardziej, ale pal to licho. Nie mogę
przecież uprzedzić cię o nalocie. Za duże ryzyko.
- No dobrze - burknął Winthrop. - Gascoigne i pozostali
muszą iść beze mnie. Obowiązek! Nie sądziłem, Cobie, że
usłyszę kiedyś, jak otwarcie mówisz o moich obowiązkach.
- Ja też nie sądziłem - rzekł Cobie i odwrócił się, by odejść.
- Pogadaj z przyjaciółmi, a ja powiadomię Van Deusena i Hod¬
sona, że wszystko załatwione. - Przerwał na chwilę. - Przyrze
kam ci, nie będziesz żałował! - dodał pod wpływem impulsu.
Van Deusen wytrzeszczył oczy, kiedy Cobie zaciągnął go
do kąta i szepnął:
- Na naszą przyjaźń, Profesorze, zrób wszystko, co po
wiem, i nie wydaj mnie przed Hodsonem! Trochę okłamałem
Winthropa. Udawaj, że to prawda.
- Znowu coś knujesz, Jake? Mam grać w wista z tym na
dętym sztywniakiem i prostakiem z głębi lasu? Weź sobie
Hodsona! Nie będę się poświęcał dla twoich kaprysów!
Cobie uśmiechnął się do niego, niczym do niesfornego
dziecka.
- Nie masz wyboru, Profesorze. Za dziesięć minut bądź
w błękitnym pokoju.
Gra była nudna. Van Deusen robił sobie wyrzuty, że dał
się wciągnąć. Żałował także, że zbyt pochopnie odstąpił Co
biemu Bellengera Hodsona. On i Cobie ciągle wygrywali.
Arthur Winthrop utyskiwał w duchu, że pójdzie z torbami,
ograbiony przez własnego szwagra.
Koło wpół do drugiej, kiedy wszyscy już padali z nudów,
wydarzyło się coś, co rozbudziło senną atmosferę. Jeden
z gwardzistów księcia, pełniący służbę na zewnątrz, wszedł
na salę i zażądał natychmiastowej rozmowy ze swoim pa
nem. Sprawa pierwszorzędnej wagi, powiedział.
W posiadłości zawrzało. Hodson, który właśnie skorzystał
z małej przerwy, żeby wychylić piwo, machnął cygarem
w stronę pozostałych graczy.
- Co się dzieje, panowie?
Cobie oczywiście wiedział, ale pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Może książę już wychodzi?
Hodson z uwagą obserwował grupkę dżentelmenów roz
prawiających z nagłym podnieceniem.
- Nie, Grant - mruknął. - To coś zupełnie innego.
Odłożył cygaro i zawołał z wyraźnie prowincjonalnym
akcentem:
- Do diabła, co jest, panowie?! Zdradźcie nam tajemnicę!
Dżentelmeni obruszyli się lekko na to nagłe wezwanie,
które w dodatku padło z ust kogoś całkiem obcego. Potem
jednak wzięła górę chęć przekazania niecodziennych nowin.
Rainey zbliżył się do stolika. Skinął głową Grantowi, Win¬
thropowi i Van Deusenowi. Ich znał. Na Hodsona zaś popa
trzył z góry.
- Nie słyszeliście jeszcze? Dziś w nocy policja wtargnęła
do... domu madame Louise przy Haymarket. Aresztowano
kilku przyjaciół księcia, sędziego Sądu Najwyższego i zna
nego aktora. Co gorsza, na poddaszu znaleziono grupę dzieci
- chłopców i dziewczynki - przetrzymywanych tam wbrew
ich woli.
Urwał. Nie musiał mówić nic więcej.
Arthur Winthrop wlepił wzrok w Granta. Cobie jednak
z nagłym zainteresowaniem wpatrywał się we fresk na sufi
cie, przedstawiający ofiarę młodej Ifigenii. Groźny Jowisz
unosił się nad dziewczęciem, trzymając piorun w dłoni. Cał
kiem na miejscu, w tych okolicznościach, z rozbawieniem
pomyślał Cobie.
- Sędzia? - wyjąkał Arthur. - Czy przypadkiem nie
sędzia Gascoigne?
Rainey kiwnął głową.
- Owszem. Wybierał się tam. Nie poszedłem z nim, bo
ostatnio madame Louise patrzyła na mnie nieco krzywo.
Nieprawda, pomyślał Cobie. Dla Raineya najzwyczajniej
w świecie było tam za drogo.
- Cobie, dzięki Bogu, że zagoniłeś mnie do stolika! - za
wołał Arthur. Polubił szwagra jak nigdy dotąd.
Tymczasem Bellenger Hodson na głos zapoznał - mówiąc
jego słowami - lorda Rainsborough i resztę gości ze swoim
zdaniem na temat wyuzdanych obyczajów angielskiej arysto
kracji. Van Deusen popatrzył ponad stołem na swojego sta
rego przyjaciela. Cobie wyglądał tak niewinnie, że w tej
chwili mógłby pozować do portretu świętego Antoniego.
Arthur, zadowolony, że uniknął straszliwej kompromita
cji, porzucił grę i poszedł podzielić się nowiną.
- Wiedziałeś, diable! Wiedziałeś! - syknął Profesor. -
Skąd? Od kogo?
- Ja? - zdumiał się Cobie. Był ucieleśnieniem niewinno
ści. - A niby skąd? Cały wieczór spędziłem razem z tobą,
zajęty własnymi sprawami i grą w wista.
- Tak? A w pozostałe dni? Czym się zajmowałeś? Po
wstrzymałeś Winthropa od wizyty u tej madame. Wiem, że
to zrobiłeś. Użalał mi się w przerwie między kolejnymi roz
daniami. Może zrozumie z czasem, że uchroniłeś go przed
skandalem, który stanąłby kością w gardle członkom Kon
gresu i prezydentowi. Kogo przekupiłeś? Ile cię to kosztowa
ło? I co najważniejsze dlaczego?
- Drogi Hendricku, chyba mnie przeceniasz.
- Nie, Jake. Nigdy. Zbyt dobrze się znamy. Za kim go
nisz? Kogo naprawdę szukasz? Nie mów mi, nie chcę wie
dzieć. Nie będę musiał kłamać, kiedy wezmą mnie na prze
słuchanie. Tutejsi policjanci w niczym nie przypominają na
szych. Są mniej skorumpowani.
- Mylisz się, przyjacielu. Są tacy sami. Nie myśl tylko,
że do czegokolwiek się przyznaję. Twoim zdaniem, kogoś
szukam? - Cobie wzruszył ramionami.
Interesowało go tylko to, czy sir Ratcliffe znalazł się
wśród aresztowanych. Jeśli tak, to po kłopocie. Jeśli nie...
Coś mu jednak podpowiadało, że wkrótce się zobaczą.
Dinah ciągle siedziała w kącie, ale wiedziała, że zaszły
niezwykłe wydarzenia. Jakiś skandal? Nikt oczywiście nie
pokwapił się w jej stronę ze stosownym wyjaśnieniem. Kiedy
spytała o to Violet, usłyszała tylko:
- To nie jest wiadomość dla małych dziewczynek. Zacze
kaj na mnie na dole. Kenilworth chce już iść do domu.
Dinah posłusznie wyszła z sali. Po drodze natknęła się na
Granta i Van Deusena. Pan Van Deusen śmiał się w dziwnie
złośliwy sposób. Nie miała jak ich wyminąć.
Zobaczyli ją i przerwali rozmowę. Ukłonili się niemal jed
nocześnie.
Dinah dobrze wiedziała, że powinna milczeć, ale nie mog
ła powstrzymać się od pytań.
Zaatakowała wyłącznie Van Deusena, jakby nie zauważy
ła Granta. Ten zaś z kolei patrzył na nią uważnym wzrokiem.
Ciekawe. Widać jej było halkę spod spódnicy?
- Panie Van Deusen! Proszę mi powiedzieć, skąd to nagłe
zamieszanie? Oczywiście, jeśli pan zechce. Książę nagle za
chorował?
Odpowiedź padła z ust Granta, gładka i spokojna, jakby
nigdy nie doszło między nimi do bolesnych nieporozumień.
- Nie, chociaż może się nieco niepokoić. Myślę, lady Di
nah, że jest pani wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, iż kil
ka dystyngowanych osób zostało aresztowanych w... hm...
jakby to powiedzieć? W kompromitujących okolicznościach.
Dinah była wystarczająco dorosła. Zrozumiała, co miał na
myśli.
Odpowiedziała mu bez wahania, usilnie próbując zapo
mnieć o poprzedniej, bolesnej rozmowie. Inaczej nie wy
krztusiłaby ani słowa.
Podobnie jak Van Deusenowi, nie uszło jej uwagi, że pan
Grant wyglądał dzisiaj zaskakująco niewinnie. Jak święty
z kościelnego fresku.
- Och, panie Grant! - zawołała z udanym zdziwieniem.
- Cieszę się, że uznał mnie pan za dość mądrą. Nie zaszkodzi
mojej reputacji, że rozmawiam z takim starcem? Wspomniał
pan kiedyś, że pozory mylą. Rzeczywiście, dzisiaj miałam
tego najlepszy dowód. Także na to, że pańskie słowa jak zwy
kle zawierają prawdę.
Van Deusen zaniósł się donośnym śmiechem. Grant był
bardziej dyskretny, ale uśmiechnął się szeroko i z szacun
kiem pochylił głowę.
- Miło mi, lady Dinah, że tak dokładnie zapamiętała pani
moją skromną wypowiedź. Chciałbym, żeby w ten sposób
postępowali wszyscy moi przyjaciele.
Dinah wykorzystała ten lapsus.
- Nie zaliczam pana do przyjaciół, panie Grant - rzuciła
już w progu. - Pańskie słowa pamiętam tylko po to, aby móc
użyć ich przeciwko panu.
Jak słusznie podejrzewała, nie wywarło to na nim naj
mniejszego wrażenia.
Skłonił się ponownie i położył rękę na sercu.
- Touche, lady Dinah. Proszę częściej mnie naśladować
i ostrzyć dowcip. Niech nic się nie marnuje! - oto moja de
wiza.
Odwróciła się bez jednego słowa, odebrała płaszcz z rąk
służącej i odeszła.
- Na Boga, Cobie, ta dziewczyna to istny skarb - szepnął
Van Deusen. - Gdybyż tylko jej uroda pasowała do intelektu.
Cobie popatrzył nań tak zimno, że Profesor urwał w pół
słowa.
- Poczekaj, mój drogi. Jeszcze trochę i naprawdę roz
kwitnie.
Rozdział szósty
Przez kilka dni w Londynie nie mówiło się o niczym in
nym tylko o aresztowaniach w przybytku madame Louise.
Złapano tam grube ryby. Rzecz jasna, każdą rozmowę toczo
no w zacisznym gronie, za zasłoną wachlarza lub w azylu
męskiego klubu.
Pearson przemyciła do domu jedną z gazet, których Dinah
pod groźbą kary nie mogła nawet oglądać. Tam też znalazły
szczegółowy opis wydarzeń, o których pan Grant mówił tak
oględnie.
Komisarz musiał zdać dokładny raport mężczyźnie dzier
żącemu w ręku ogromną władzę.
- Nie, nie! - zawołał najbardziej szczerze, jak potrafił. -
Nie planujemy żadnej większej akcji przeciwko innym
domom publicznym. Ten ruch podyktowały względy bezpie
czeństwa. Madame Louise stała się niedyskretna. Przecież
nie chciałby pan skandalu! Uciekło dziecko. Proszę o tym
pomyśleć! Co byśmy zdziałali, gdyby wiadomość o tym fa
kcie dotarła do opinii publicznej? A w ten sposób mamy
wszystkich w garści.
Ani słowem nie wspomniał o tajemniczym nieznajomym,
który szastał pieniędzmi, jakby to były kamyczki zebrane
z ulicy.
- Pamiętał pan moją prośbę, żeby przed każdym takim
posunięciem wysłać dyskretne listy w pewne określone miej
sca? - spytał mężczyzna.
Komisarz popatrzył w okno.
- Tak się też stało - odparł gładko. - Musiałem to zrobić,
gdyż w przeciwnym razie skandal objąłby zbyt szerokie krę
gi. Rozumie pan. Dymisja rządu.
Zawiesił głos i uśmiechnął się do rozmówcy. Ten szybko
spojrzał w bok.
Komisarz nie zamierzał wspomnieć, że stojący przed nim
sir Ratcliffe Heneage - jeden z najwierniejszych klientów
madame - też należał do grona szczęśliwców, którzy na swo
ich biurkach znaleźli kopertę z napisem PILNE I POUFNE.
Wewnątrz koperty był krótki list następującej treści:
„W tym tygodniu lepiej niech Pan zrezygnuje z wizyt
w pewnym przyjemnym miejscu. Chodzi o zachowanie dys
krecji".
Uzgodniona wcześniej wiadomość zawierała wszystkie
niezbędne informacje, jakie chciał znać sir Ratcliffe. Przez
kilka następnych dni częściej pojawiał się wśród przyjaciół
i wydał małe przyjęcie w swojej rezydencji. Zaprosił kilku
notabli w ten sam wieczór, w który odbywał się bal u Har¬
rendene'ów. Wiadomość o policyjnym nalocie przyjął ze sto
sownym zdumieniem. Ze smutkiem pokręcił głową i głośno
ubolewał nad upadkiem obyczajów.
Na dole Walker i Bates męczyli się nad portretem pamię
ciowym tajemniczego pana Horne'a. Portrait parle to nowa
metoda identyfikacji przestępców, stosowana już z powodze
niem przez francuską policję, ale w Scotland Yardzie dopiero
w powijakach.
Walker przystąpił do działania nazajutrz po drugim spot-
kaniu z Horne'em. Komisarz kazał zdwoić mu wysiłki, żeby
ustalić prawdziwą tożsamość krezusa. Walker długimi godzi
nami wytężał oporną pamięć.
Wreszcie wezwał na pomoc Batesa.
- Musisz przecież coś pamiętać! Coś, co nas naprowadzi
na właściwy trop.
Bates podrapał się po głowie.
- No. Był mańkutem.
Walker łypnął na niego złym okiem.
- I dopiero teraz mi to mówisz? Po tygodniu? Jesteś zu
pełnie pewien?
Bates zamknął oczy.
- Tak. Chwycił mnie prawą ręką, a lewą wyciągnął nóż.
Pamiętałem, że coś z nim nie tak.
- Wielu ludzi jest leworęcznych, ale to już coś.
Walker przypomniał sobie, że pan Horne rzeczywiście
sięgnął lewą ręką do kieszeni zniszczonego płaszcza, żeby
wyjąć sakiewkę z pieniędzmi. Brak ci spostrzegawczości,
stary, pomyślał ze zniechęceniem.
„Mańkut" - zapisał w notesie.
- Włosy, Bates. Jakie miał włosy?
- Wie pan przecież, że nie widziałem go tak dobrze -
bronił się sierżant. - A pan coś zauważył? - dodał bez krzty
szacunku.
- Niebieskie oczy. To też niewiele, bo ludzi o niebieskich
oczach jest dosłownie bez liku, ale to lepsze niż nic, Bates.
Mańkut o niebieskich oczach.
Cobie Grant stał przed lustrem w swoim pokoju i żonglo
wał dla przyjemności najpierw trzema, a potem czterema pi-
łeczkami. Nikt z jego znajomych - poza Hendrickiem Van
Deusenem - nie potrafił powtórzyć tej sztuczki. Równie
wprawnie posługiwał się lewą ręką jak prawą, ale nie lubił
się tym chwalić. Była to jego mała tajemnica, przydatna
w wielu sytuacjach.
Widział Dinah dwukrotnie przed nocną akcją policji. Za
każdym razem kłaniał jej się z daleka. Ledwie raczyła go za
uważyć. Nie wiedziała, że działania nad „przypadkiem Dinah
Freville" były już w pełnym toku.
Na początku tygodnia do spokojnego gabinetu w Balliol,
zajmowanego przez profesora Fabiana, zajrzał woźny. Przy
niósł wiadomość o niespodziewanym gościu.
- Przyszedł pan Jacobus Grant. Chce się widzieć z profe
sorem w pilnej sprawie osobistej.
Profesor Fabian westchnął. Tego ranka chciał w ciszy
przeczytać pewien unikalny kodeks, a tu czekała go rozmo
wa z jakimś nieznajomym. W dodatku „w sprawie osobi
stej". Nie zwykł rozważać z obcymi osobistych spraw.
W końcu jednak, wiedziony ciekawością, zgodził się przy
jąć pana Granta. Pewno to jakiś syn dziedzica, pomyślał. Po
trzebuje duchowego wsparcia, zanim rozpocznie na własną
rękę „karierę" w (Mordzie. Profesor Fabian z dużym cyni
zmem odnosił się do życia, co po części wynikało z faktu, że
był jednym z najlepszych wykładowców najbardziej presti
żowej uczelni w całej Anglii.
Mimo majowej, słonecznej pogody, w pokoju profesora
wesoło trzaskał ogień na kominku. Woźny po krótkiej chwili
przyprowadził gościa. Jacobus Grant w niczym nie przypo
minał leniwego arystokraty. Antinous to czy Apollo? - zasta
nawiał się profesor Fabian, z podziwem patrząc na jego apa-
rycję. Pogański bóg, który jakimś cudem przetrwał do na
szych czasów i przywdział nowe szaty. Ale nawet surdut nie
jest w stanie ukryć idealnych proporcji muskularnego ciała.
Ciekawe, ile ma lat? Na pewno nie dobił trzydziestki.
Pan Grant mówił melodyjnym, głębokim głosem i miał
nienaganne maniery. Przeprosił profesora za nagłe najście
i nie skorzystał z propozycji, by usiąść.
- Wolałbym z panem rozmawiać na stojąco - powiedział
spokojnie. Zrozumiałe, że po tej deklaracji Fabianowi także
nie wypadało wrócić na fotel.
Cobie obserwował go spod oka. Prawdę mówiąc, właśnie
tak sobie wyobrażał ojca Dinah. Profesor Fabian był przy
stojnym mężczyzną w średnim wieku. W młodości mógł za
wrócić w głowie niejednej kobiecie. Dinah więcej odziedzi
czyła po nim niż po Freville'ach. Jeszcze jeden afront wobec
dumnego rodu i dowód na to, że w odpowiednim czasie
i przy dobrym traktowaniu, Dinah mogła stać się o wiele
piękniejsza od przyrodniej siostry.
- Nie zna mnie pan - zaczął Cobie bez zbędnych wstę
pów - postaram się więc jak najszybciej naprawić to niedo
patrzenie. Powiedziawszy wprost i bez ogródek: przybyłem
tutaj, aby prosić pana o zezwolenie na ślub z pańską córką,
lady Dinah Freville. Zanim pan odpowie, chciałem dodać, że
posiadam wystarczające środki, żeby zapewnić jej odpo
wiednią przyszłość. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczo
nych. Mój ojczym to John Dilhorne ze znanej firmy „Dil
horne i Rutherford", a zarazem rodzony brat sir Alana Dil
horne'a, o którym pan bez wątpienia słyszał, jako że przez
wiele lat był pan członkiem rządu. Mój majątek przewyższa
stan posiadania obu wymienionych krewnych.
Louis Fabian popatrzył na niego z bezbrzeżnym zdumie
niem.
- Dlaczego przyszedł pan z tym do mnie? Pozbawiono
mnie prawnej opieki nad lady Dinah Freville.
Lekko zająknął się przy ostatnim słowie.
- Dobrze wiem, że jest pan jej prawdziwym ojcem - nie
mal nonszalancko odparł Cobie. - Nie pragnąłem rozmowy
z lady Kenilworth ani z jej mężem, którzy przejęli rolę for
malnych opiekunów, gdyż wiem skądinąd, że każde z nich,
z czysto partykularnych powodów, odmówi zgody na nasz
związek. Co gorsza, nie mogę z tą propozycją zwrócić się
bezpośrednio do lady Dinah. Z pewnych przyczyn, o których
opowiem za chwilę, nie jestem przez nią lubiany. Chcę ją po
ślubić, gdyż bardzo potrzebuję żony, a przy okazji wysoko
cenię jej intelekt i uważam, że będziemy szczęśliwi. Niestety,
aby to osiągnąć, muszę zastosować pewną sztuczkę. Chodzi
mi przede wszystkim o dobro lady Dinah. Nie mogę ścier
pieć, w jaki sposób jest traktowana w domu Kenilworthów.
Obawiam się, że siostra podsunie jej najmniej odpowiednie
go kandydata na męża, czym ostatecznie ją pogrąży na całą
resztę życia. Mam nadzieję, że jako ojciec dołoży pan wszel
kich starań, by uratować córkę przed najgorszym.
Przerwał i ze zwycięskim uśmiechem czekał na odpo
wiedź profesora.
- Wspomniał pan coś o miłości? - powoli zapytał Fa
bian. - Kocha pan moją córkę?
Tym razem Cobie nie posiadał się ze zdziwienia.
- Miłość, szanowny panie? A co to ma wspólnego z mał
żeństwem? Zwłaszcza panu nie muszę tłumaczyć takich rze
czy. Szanuję pańską córkę, pragnę ją uratować i wiem, że
przy moim boku zazna po ślubie prawdziwego szczęścia. Je
żeli pan się zgodzi, zaraz panu przedstawię moją propozycję.
Jak mniemam, jest pan realistą, więc zrozumie pan, dlaczego
działam w taki, a nie inny sposób. Przymus bywa męczący,
lecz czasami jest jedynym sposobem wyjścia z niewdzięcz
nej sytuacji. Przybyłem tutaj w poszukiwaniu moralnego
-wsparcia od człowieka, o którym moi przyjaciele twierdzą,
że posiadł nie tylko rozum, ale również niezwykłe poczucie
rozsądku. To rzadkość w dzisiejszym świecie, zwłaszcza
wśród naukowców.
Louis Fabian był tak zaskoczony wszystkim, co usłyszał,
że przez kilka minut nie mógł wykrztusić ani słowa. Milczał
więc i spoglądał przez okno na dwóch swoich kolegów po
grążonych w zażartej dyskusji. Szli przez ogród, a ich czarne
togi furkotały na silnym wietrze.
- Zaciekawił mnie pan - powiedział w końcu do Granta.
- Albo jest pan bezczelnym łotrem, albo niezwykłym filan
tropem. Pański pragmatyzm mnie zadziwia. Jednak proszę
mówić dalej. Dzisiaj rano wstałem z przekonaniem, że czeka
mnie jeszcze jeden nudny dzień wśród książek. Jakże mocno
się pomyliłem!
- Z chęcią, panie profesorze - z uśmiechem zgodził się
Cobie. - Liczę na to, że dojdziemy do porozumienia. Zwła
szcza teraz, kiedy zgodnie z prawdą nazwał mnie pan łotrem.
Proszę wysłuchać mojej propozycji.
- Pod warunkiem, że pan usiądzie, panie Grant, i poczę
stuje się kieliszkiem wyśmienitej sherry. Nie co dzień mam
okazję rozmawiać z człowiekiem, który w tak nietypowy
sposób prosiłby o rękę mojej córki.
- Jak pan sobie życzy - odparł Cobie. Usiadł i przyjął
z rąk Fabiana kieliszek rzeczywiście znakomitego trunku.
Potem w rzeczowy sposób nakreślił plan działania. Profesor
przyglądał mu się z sardonicznym uśmiechem.
W końcu roześmiał się na całe gardło.
- Jest pan pewien, że to się powiedzie?'
- Bez wątpienia, panie profesorze. Nie mam co do tego
najmniejszych wątpliwości. Wszyscy będą zadowoleni. Ja
najbardziej.
- To prawda. Pan najbardziej. Zakładam jednak, że bę
dzie pan dobry dla Dinah. Kocham ją i leży mi na sercu jej
dobro. Chciałaby wrócić do Somerset, lecz na to nigdy nie
zyska zgody opiekunów. Jeśli pan ją poślubi, uwolni się przy
najmniej od nich. A to dla mnie najważniejsze.
Odstawił kieliszek, pochylił się i powiedział z powagą:
- Jestem tylko człowiekiem. Właśnie jako człowiek, z ca
łego serca życzę panu powodzenia. Niech to będzie także
choć częścią zapłaty za krzywdę, jakiej dziewiętnaście lat te
mu doznała Charlotte. Miałem zamiar porzucić karierę na
ukową, a lord Rainsborough zgodził się już nawet na rozwód.
Zmienił jednak zdanie, kiedy wyszło na jaw, że Charlotte jest
w ciąży. Zebrałem trochę oszczędności - w sam raz, żeby za
pewnić nam skromne, lecz uczciwe życie. Rainsborough nas
oszukał. Zaraz po moim wyjeździe odwołał wszelkie ustale
nia i zatrzymał Charlotte przy sobie. Chciałem, żeby odeszła
i zamieszkała ze mną. „Nie" - powiedziała. „Zagroził mi, że
cię zniszczy, jeżeli go porzucę". Boże, przebacz, że jej posłu
chałem. Najcięższa kara za nasze grzechy spadła na biedną
Dinah. Teraz pan obiecuje, że zapewni jej szczęście i przy
okazji przytrze nosa Kenilworthom. Zgadzam się i zapra
szam pana na obiad. Chcę lepiej poznać przyszłego zięcia.
Wszystko więc poszło lepiej, niż Cobie mógł przewidzieć.
Z błogosławieństwem Fabiana powracał do Londynu, żeby
podjąć walkę o Dinah.
Po kilku tygodniach pobytu w Londynie i Moorings Cobie
Grant zyskał wśród karciarzy opinię „ślamazary", ponieważ bez
protestów dawał się ograć z pokaźnych sum pieniędzy.
Tydzień po tym, jak spotkał się - i zaprzyjaźnił - z profe
sorem Fabianem, znów zasiadł do stolika. Szło mu wyjątko
wo kiepsko, zarówno w klubie, jak i w Mayfair. Bywało, że
próbując się odegrać, przesiadywał do późnej nocy.
Najwięcej wygrał od niego Rainey, chociaż sir Ratcliffe
Heneage wcale nie był gorszy. Rainey pomału zaczął mieć
nadzieję, że za pieniądze Jankesa zdoła wkrótce wykupić ro
dowy majątek Freville'ów.
- Fortuna bywa bardzo kapryśną kochanką - oświadczył
Cobie, gdy Rainey i sir Ratcliffe zgarnęli wyjątkowo wysoką
stawkę. - Chyba sam diabeł tkwi w tych kartach!
- Nie możesz mieć we wszystkim szczęścia, Grant - lek
ko protekcjonalnym tonem odparł Rainey. - Wieść niesie, że
w niektórych sprawach radzisz sobie wyjątkowo dobrze.
Znacząco mrugnął do sir Ratcliffe'a. Ten zaś był niezmier
nie kontent, że przystojny rywal, który bez większego trudu
zdobył wdzięki Violet Kenilworth, w inny sposób płacił za
swoją popularność. „Grant powinien pamiętać - mawiał nie
raz - że szczęście w kartach, to nieszczęście w miłości. I na
odwrót. Jak tak dalej pójdzie, to za jego sprawą Rainey stanie
się bogaczem".
Innym razem powtarzał: „Biedaczysko Grant musi słono
opłacać przywilej przebywania z Violet".
Rainey - zadowolony z siebie i jak zwykłe głupi - posta
nowił, że następnym razem na dobre oskubie Granta. Jego
zdaniem Apollo nie miał talentu i szczęścia, by być dobrym
graczem.
Cobie tymczasem bez żenady korzystał ze znaczonych
kart sir Ratcliffe'a i wciąż przegrywał. Mniej więcej w tym
samym czasie co Rainey doszedł do wniosku, że czas zacząć
działać. Długi powróz już ukręciłem, pomyślał. Pora zawią
zać pętlę. Teraz wystarczyło jedynie pchnąć Raineya we wła
ściwą stronę, żeby sam się pogrążył.
Zachowywał się z pełną swobodą. Przyjął zaproszenie na
kolację do sir Ratcliffe'a, który ostatnio unikał zabaw poza
domem, czekając, aż przycichnie wrzawa wywołana aferą
u madame Louise. Rainey przyszedł tam także, z mocnym
przekonaniem, że tym razem Jankes spłucze się do nitki.
- Proponuję dzisiaj podwyższyć stawkę - powiedział
przed pierwszym rozdaniem i wymienił tak niebotyczną
kwotę, że Cobie zachichotał w duchu. Tak, to była noc, którą
przewidział w rozmowie z profesorem Fabianem.
Udawał pijanego. Bełkotał i gestykulował, chociaż w rze
czywistości był zupełnie trzeźwy i czujny na każdy ruch ze
strony przeciwników. Po północy wykorzystał machlojki sir
Ratcliffe'a i zaczął wygrywać. Po pierwszym „szczęśliwym"
rozdaniu wymamrotał, że trzeba znów podnieść stawkę. Na
iwny Rainey z radością przystał na tę propozycję.
Nie upłynęło wiele czasu, a z goryczą spuścił nos na
kwintę. Sir Ratcliffe też spoważniał. Cobie natomiast zbierał
gratulacje od pozostałych graczy.
- Mam fart! - wybełkotał. - Po tylu tygodniach.
Potem wszyscy umilkli, gdyż Cobie - ciągle z pomocą
znaczonych kart sir Ratcliffe'a - zaczął wygrywać rozdanie
za rozdaniem.
Korciło go, żeby wytłumaczyć arystokracie-szulerowi,
że z tak marnymi sztuczkami długo by nie pożył na pograni
czu Arizony. W zamian jednak prawił mu rozmaite grzecz
ności.
Rainey pił jak smok i przegrywał coraz więcej. Zachodzi
ła obawa, że zwali się pod stół, zanim Cobie zada mu coup
de grace.
Jakoś jednak wytrwał aż do czwartej rano, kiedy
pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez
szpary w zaciągniętych zasłonach.
Cobie wygrał już dużo więcej niż to, co w ciągu dwóch
miesięcy przegrał do Raineya, który był zrujnowany, lecz
ciągle wierzył, że odzyska utracone szczęście.
Skrzywił się, kiedy Grant zgarnął na jeden stos wszystkie
banknoty i weksle.
- Mam dosyć! - zawołał Cobie. - Na dzisiaj koniec. Świt
już za pasem.
Rainey pochylił się nad stołem.
- Niech cię szlag, Grant! Nie możesz ciągle wygrywać.
Jeszcze jedno rozdanie.
Cobie uśmiechnął się krzywo.
- Po co? - zapytał, przeciągając głoski. - Jestem zmę
czony i śpiący.
Nie chciał, żeby ktoś potem powiedział, że Rainey za jego
namową rzucił się głową w topiel.
- Jeszcze jedno rozdanie - upierał się Rainsborough. -
Daj mi ostatnią szansę, żeby się odegrać.
Cobie chwiejnie pochylił głowę i zastanawiał się przez
chwilę.
- Dobrze, Rainey - powiedział w końcu. - Stawiam wa
runek: jeśli przegrasz, nie przyjmę już weksli.
Rainsborough odchylił się na krześle.
- Nie będziesz musiał. Nie przegram. Zaczynasz licy
tację?
- Tylko nas dwóch zostało przy ostatnim rozdaniu. Nie
chcę korzystać z żadnych przywilejów. Przełóżmy karty i zo
baczmy, kto zacznie.
Wśród zebranych rozległ się głośny pomruk aprobaty.
Rainey bez wahania przystał na tę propozycję. Cobie ukrad
kiem ułożył karty w odpowiedni sposób i pozwolił mu roz
począć.
Ze złośliwym uśmieszkiem patrzył na zadowoloną minę
Raineya. Każdy by się cieszył, gdyby od razu, z ręki, dostał
kolor. Zwycięzca mógł być tylko jeden. Zbliżał się nie
uchronny koniec.
Pozostali gracze, nie wyłączając sir Ratcliffe'a, bacznie
obserwowali grę. Promieniejący szczęściem Rainey ciągle
podbijał stawkę, aż wreszcie krzyknął:
- Sprawdzam!
Na kawałku papieru napisał oświadczenie, że w przypad
ku przegranej zgadza się zastawić Borough Hall wraz z przy-
ległościami. Był pewien wygranej.
Cobie wyłożył swoje karty. Miał cztery asy. Rainey wpa
trywał się w nie, jakby miał nadzieję, że znikną ze stołu.
- Przegrałem - szepnął.
Cobie ziewnął szeroko.
- Chyba tak. Szczęście zatem nie opuściło mnie do koń
ca. To dobrze, bo już trochę zaczynałem się martwić.
Nie wspomniał o tym, że najtrudniejszą rzeczą było nie
wygrywać. Zwłaszcza wówczas, kiedy nikt go nie znał. Do
dzisiejszego wieczora grał uczciwie, pilnując, żeby nikt go
nie złapał na najmniejszym oszustwie. Dzięki temu teraz
mógł uniknąć oskarżeń.
Podobnie jak Alan i dziadek Tom - którego tak bardzo
przypominał - Cobie nie miał najmniejszych wyrzutów su
mienia, kiedy udało mu się okpić jakiegoś szulera. Teraz zro
bił to przede wszystkim przez wzgląd na Dinah. Zarówno
Rainey, jak i sir Ratcliffe musieli ponieść zasłużoną karę. Sir
Ratcliffe także przegrał niemałą sumę i, podobnie jak Rainey,
nie miał najmniejszej szansy, żeby ją kiedyś odzyskać.
Cobie wziął do ręki leżący na stole papier.
- Jestem zupełnie zrujnowany, Grant - odezwał się Rai
ney. Twarz miał szarą jak popiół. - Co mogę teraz zrobić?
Brakuje mi pieniędzy, żeby cię całkowicie spłacić. Straciłem
dom. Dom, który od pokoleń należał do mojego rodu! Co
mam robić? Co robić?
Ostatnie pytanie powtarzał jak litanię.
Cobie wlepił wzrok w stół i na pozór zamyślił się głę
boko.
- Czy znajdzie się tu jakieś ciche miejsce? - zapytał
w końcu sir Ratcliffe'a. - Chciałbym porozmawiać z Rai¬
neyem na osobności. Załatwimy to, zanim wyjdę. Tak chyba
będzie lepiej.
Sir Ratcliffe przyznał mu rację. Wiedział, że do wieczora
wieść rozniesie się po całym Londynie, a wcale nie chciał,
by opowiadano, że to u niego jakiś Jankes obłupił ze skóry
młodego arystokratę.
- Przejdźcie do gabinetu - zaproponował. - To tuż obok.
- Dobrze. Zgadzasz się, Rainey?
- Oczywiście. Na wszystko się zgadzam. Nie, to znaczy
nie tak. Chociaż zgoda. Rozmowa mi nie zaszkodzi. Nie
wiem, co mógłbyś mi powiedzieć?
- Pogadamy tylko we dwóch - rzekł Cobie i niemal we
pchnął zdruzgotanego Raineya do gabinetu sir Ratcliffe'a.
Zamknął za sobą drzwi.
- Grant! - zawołał Rainey. - Nie mogę ci zapłacić! Nikt
mi nie pożyczy tak ogromnej sumy. Jeśli zabierzesz Borough
Hall, to będzie mój ostateczny koniec. Boże, chyba zwario
wałem! Przecież to dług honorowy, nie można go umorzyć!
- Nie biorę tego pod uwagę. - Cobie mówił spokojnie.
- Nie pragnę twojej krzywdy, Rainey. Dobrze wiem, że stałeś
u progu bankructwa już przed dzisiejszym wieczorem. Pew
nie właśnie dlatego tak bardzo pragnąłeś wygrać, żeby szyb
ko pospłacać ciążące na tobie długi. Jeśli pozwolisz, pomogę
ci, raz na zawsze uwolnię cię od kłopotów finansowych. Wy
słuchasz mnie?
- Zrobię, co zechcesz, Grant, choć nie wyobrażam sobie,
co mógłbyś zaproponować.
- Nie? To siadaj. Zaraz ci powiem.
W paru oględnych słowach wyjaśnił mu swoje zamiary.
Rainey po każdym zdaniu gorączkowo kiwał głową.
- To wszystko, Grant?! - zawołał wreszcie z ulgą. -
Masz moje słowo, że spełnię to co do joty! Inaczej nie nazy
wam się Gerald Freville!
Na tyłach domu Kenilworthów przy Piccadilly znajdowa
ła się niewielka szklarnia. Dinah zaglądała tam często, by po
móc ogrodnikowi w przesadzaniu kwiatów. Violet, chociaż
niechętnie, dała jej na to zgodę.
Dinah słyszała, że przyszedł Rainey, ale wolała go unikać.
Ostatnio ciągle jej dokuczał. Podobnie jak Violet, uznał ją za
zakałę rodziny. Poprawiła brązowy fartuszek i odgarnęła
z czoła niesforny kosmyk włosów. W głębi duszy szczerze
żałowała, że nie może być choć przez chwilę tak piękna i ele
gancka jak siostra.
Ktoś uchylił drzwi szklarni. W progu stanął lokaj Kenil¬
worthów.
- Pani brat chce się z panią widzieć, lady Dinah. Czeka
w gabinecie jego lordowskiej mości. Kazał mi powiedzieć,
żeby pani natychmiast przyszła.
Natychmiast?! Co on sobie wyobraża? Dinah ruszyła ko
rytarzem. Rainey rzeczywiście czekał z niezwykle poważną
miną w gabinecie, za biurkiem Kenilwortha. A ten gdzie się
podział?
Była za to Violet, ubrana wspanialej niż zwykle i jakby
złowroga. Razem wyglądali jak sędziowie czekający na for
malne ogłoszenie wyroku.
Rainey niedbałym ruchem wskazał krzesło. W ręku trzy
mał jakiś papier. Dinah posłusznie usiadła. Rainey z dezapro
batą spojrzał na jej fartuszek. W pośpiechu zapomniała go
zdjąć przed wyjściem ze szklarni.
- Droga Dinah - zaczął - rozmawiałem ostatnio z panem
Jacobusem Grantem, powszechnie znanym w londyńskim
towarzystwie jako Cobie Grant.
Przerwał. Dinah z zainteresowaniem czekała, co nastą
pi po tak napuszonym wstępie. Rainey nigdy nie zacho
wywał się w ten sposób. Zawsze był nonszalancki albo
wręcz beztroski jak mały chłopiec, chociaż dobiegał czter
dziestki. Nie pasowała do niego poza statecznego męża sta-
nu. Dinah z trudem powstrzymywała się, żeby nie parsknąć
śmiechem.
Milczała. Co też wspaniały pan Grant miałby mi do prze
kazania? - zadała sobie w duchu pytanie.
Rainey wyraźnie był zły, że się nie odezwała. W oczach
Violet zamigotały niebezpieczne błyski.
- Poprosił mnie o twoją rękę. Zachował się jak należy,
wziąwszy pod uwagę, że w chwili obecnej jestem twoim
opiekunem.
Dinah nie wierzyła własnym uszom. Krew odpłynęła jej
z twarzy. Na pewno się nie przesłyszała? To nie był sen? Nikt
tutaj nie zwariował?
- Cobie Grant pragnie mnie poślubić? - wyszeptała
z niedowierzaniem. - To chyba jakiś żart. Wcale go nie chcę
za męża. Ani myślę...
Urwała, bo najzwyczajniej w świecie zaniemówiła ze zło
ści. Nie wiedziała, co odpowiedzieć na tak niedorzeczną pro
pozycję.
Najdziwniejsze, że Rainey także pobladł. Chyba nie przy
szło mu do głowy, że ktoś taki jak Dinah mógłby odrzucić
oświadczyny Apollina.
- Zastanów się przez chwilę - powiedział z napięciem
w głosie. - Spróbuj spokojnie pomyśleć. Grant nie żartuje.
Masz przed sobą niezwykłą szansę. To przecież bardzo bo
gaty człowiek.
- Mówię zupełnie poważnie - odparła Dinah. Rumieniec
wypełzł na jej policzki. - Po pierwsze, nie myślę jeszcze
o małżeństwie. Po drugie, nawet gdybym myślała, za nic nie
wyjdę za Granta. Nawet gdyby był jedynym mężczyzną na
świecie!
Rainey poczerwieniał jak burak.
- Niby dlaczego?! - huknął. - To prawdziwy krezus.
W Ameryce tacy bogacze stanowią arystokrację. Wszystkie
damy z towarzystwa za nim szaleją. Poza tym jest zabójczo
przystojny. Prawda, Violet? Powinnaś się cieszyć, a nie za
chowywać się w ten sposób!
Dinah wbiła wzrok w podłogę.
- Wybacz, Rainey. Wszystko, co przed chwilą powie
działeś, to szczera prawda. Powinnam być szczęśliwa. A jed
nak nie jestem. Nie mam pojęcia, dlaczego wybrał mnie na
żonę. Całkiem niedawno poniżał mnie słowem i zachowa
niem. Violet wie o tym.
- Tak - warknęła Violet z grymasem wściekłości na twa
rzy. - I też nie rozumiem, dlaczego wybrał właśnie ciebie.
To zresztą nieważne. Zrobił to, i Rainey ma zupełną rację.
Postąpisz głupio, jeżeli mu odmówisz.
Niemożliwe! - pomyślała Dinah. I kto to mówi? Ta sama
Violet, która całkiem niedawno zabroniła mi się do niego zbli
żać, teraz namawia mnie do małżeństwa? Cóż to za nagła zmia
na? Jak to się stało, że raz w życiu poparła zdanie Raineya? Nig
dy w niczym się nie zgadzali. Diabelnie tajemnicza sprawa.
A może mam jej powiedzieć, że go nie chcę, bo był jej
kochankiem?
Przewrotna pamięć podsunęła jej widok roześmianej twa
rzy Granta. Tak wyglądał za pierwszym razem, kiedy go zo
baczyła z gitarą, w bibliotece. Co by odpowiedziała, gdyby
wtedy jej się oświadczył?
- On mnie przeraża - wyjąkała nagle, w dodatku zgodnie
z prawdą. Nie wiedziała, skąd brał się ten strach, zagnieżdżo
ny gdzieś w głębi duszy.
- Przeraża?! - zawołali chórem.
- Zupełne dziecko z ciebie - dodała Violet.
- Jest niebezpieczny - upierała się Dinah. - Naprawdę te
go nie widzicie?
Czy jej się zdawało, czy Rainey umknął wzrokiem?
- Owszem, w łóżku bywa prawdziwym tygrysem - bez
zastanowienia rzuciła Violet. - Nie sądzę jednak, byś od razu
tego doświadczyła!
- Nawet o tym nie pomyślałam - spokojnie odpowie
działa Dinah. Zawahała się chwilę. - Poza tym, mam inne
plany.
- Inne plany? - Rainey po prostu oniemiał, a potem wy
buchnął: - Co to, u licha, ma znaczyć? Jakie możesz mieć
plany?
Dinah popatrzyła na niego podejrzliwie. Skąd ta nagła de
speracja?
- Chce jechać do Oxfordu, aby zamieszkać ze znanym ci
człowiekiem i grać rolę uczonej - złośliwie wtrąciła Violet.
- Nieprawdaż, droga siostro?
Dinah skinęła głową i przełknęła łzy. Tym razem Rainey
okazał się gorszy od Violet.
- Oszalałaś - stwierdził. - Po wszystkim, co dla ciebie
zrobiliśmy, lady Dinah? - Podkreślił dwa ostatnie słowa.
- Nie jestem damą - wykrztusiła. - Nie musisz do mnie
tak mówić.
- Jesteś - wycedził Rainey. - Mój własny ojciec w świet
le prawa jest także twoim ojcem. - Przerwał, jakby nagle za
brakło mu tchu. - Hodowaliśmy cię przez lata, niczym ku
kułkę w rodzinnym gnieździe, a ty teraz odmawiasz nam po
mocy?
- A jakąż to pomocą ma być mój ślub z Grantem? Co to
wszystko znaczy? - Zerwała się na równe nogi. - Wyjadę do
Faa. Poproszę go o schronienie. Nie powstrzymacie mnie.
Nie możecie.
Violet straciła cierpliwość.
- Powiedz jej - warknęła. - Grant cię prosił, żebyś nic
nie ukrywał. Miał rację. Powiedz jej całą prawdę. Niech zro
zumie, że nie ma wyboru.
- Dlaczego? - Dinah patrzyła na nich osłupiałym wzro
kiem. - Dlaczego nie mam wyboru? Dlaczego muszę go po
ślubić?!
- Żeby nas uratować - odpowiedział Rainey. - Jestem je
go dłużnikiem. Przegrałem całe miliony. Gdybym musiał go
spłacić, stracilibyśmy dosłownie wszystko. Borough Hall,
posiadłość, dom i tak dalej. Zostalibyśmy bez dachu nad gło
wą. Jeśli zostaniesz jego żoną, zniszczy moje weksle.
- Wszystko? - z osłupieniem powtórzyła Dinah. -
Wszystko? To znaczy ile?
- Jeśli mówię wszystko, to wszystko. I tak byłem bankru
tem, zanim zastawiłem Borough Hall. Liczyłem... liczyłem
na to, że wreszcie wygram. Że karta się odmieni. Nie chcia
łem skończyć na Queer Street.
- Zgodził się zniszczyć weksle, jeżeli mnie sprzedasz?
Jak mogłeś na to pozwolić?! Nie ośmielił się, jak prawdziwy
dżentelmen, porozmawiać wyłącznie ze mną! A wiesz dla
czego? Bo zupełnie słusznie spodziewał się, że mu odmówię.
Gardzę nim! Zrobił to tylko po to, żeby zmusić mnie do mał
żeństwa! I ty, w obliczu tak bezsprzecznych faktów, śmiesz
twierdzić, że on jest niegroźny? Popierasz takie działania?
Zupełnie nie wiem, dlaczego mnie sobie upatrzył.
- Da się go polubić - wtrąciła Violet w desperackiej pró
bie uratowania brata. - Zwłaszcza w łóżku. Trafiło ci się jak
ślepej kurze ziarno.
Cobie Grant zażądał, żeby była obecna przy tej rozmowie.
Bez trudu zrozumiała jego prawdziwe intencje. W ten sposób
chciał ją ukarać za poprzednie postępowanie wobec Dinah.
Miotały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony wcale nie
pragnęła totalnej klęski Freville'ów - i Raineya, a z drugiej
- z ciężkim sercem myślała o ślubie Dinah i Apollina.
- Trafiło mi się? - bezradnie zawołała Dinah. - Mam się
poświęcić dla ratowania rodowej posiadłości? A kiedy ją
znowu przegrasz, Rainey?
- To niemożliwe - odparł ze wstydem.
Popatrzyła na niego zdziwiona. Był zupełnie zgnębiony.
- Co to znaczy?
Rainey spuścił głowę.
- Jeśli zgodzisz się go poślubić, ustanowi powiernika do
opieki nad Borough Hall. Wyznaczy mi dożywotnią pensję
i pozwoli pozostać w rezydencji. Wszystko będzie tak, jak
bym nigdy nie przegrał. Sama widzisz. Musisz zostać jego
żoną.
- Prawdziwy diabeł - szepnęła Dinah ze łzami w oczach.
- To się nazywa szantaż! Groźbą wobec ciebie zmusza mnie
do małżeństwa. Jak to osiągnął? Podejrzewam, że najzwy
czajniej oszukiwał.
- A kto to może wiedzieć? - odezwała się Violet. - Wiele
przez to osiągnął: córkę para za żonę, poważanie, pozycję
i miejsce w społeczeństwie. Wszystko za jednym zamachem.
- Poważanie? Nie musi o to zabiegać. Jego stryjem jest
sir Alan Dilhorne. To chyba w zupełności wystarcza.
- Ale nieprawdziwym! - ze złością odpowiedziała Violet.
- Grant to znajda. Został adoptowany. Nawet nie pochodzi z ich
rodu. W małżeństwie z tobą upatruje o wiele lepszą szansę.
- I dlatego to robi? - sceptycznie zapytała Dinah. Za uro
dziwą twarzą pana Granta kryje się iście diaboliczny umysł,
pomyślała. - Nie wierzę. Takie rzeczy w ogóle go nie obcho
dzą. Nie dba o opinię.
- A więc choć trochę myślisz o nim? - z drwiącym
uśmiechem powiedziała Violet.
- Owszem. - Dinah ochłonęła już ze zdenerwowania
i była teraz zimna niczym sopel lodu. - Jest inny niż wszy
scy. Skąd mu przyszło do głowy, by prosić o moją rękę?
Zwariował? Mógłby skinąć palcem, a miałby u swoich stóp
wszystkie utytułowane damy i dziedziczki Londynu. Dlacze
go chce mnie kupić? Bo to prawdziwy diabeł. Wie, że mu
nie odmówię, aby nie dopuścić do klęski Raineya. Wie także,
iż w innym przypadku na pewno by dostał kosza. - Namy
ślała się przez krótką chwilę. - Tak właśnie wygrywa. Będzie
miał żonę. Wszyscy twierdzą, że jest bogaty. Jak zdobył ten
majątek? Na oszustwach?
Przypomniała sobie słowa Van Deusena, wypowiedziane
niedawno podczas partii szachów. Van Deusen także, w wiel
ce oględny sposób, oskarżał Granta o dwulicowość.
- Co to kogo obchodzi? - opryskliwie powiedziała Vio
let. - Czy to ma znaczenie, jak doszedł do majątku? Jest bo
gaty i chce się z nami dzielić. Zgadzam się, że zwariował,
skoro ciebie wybrał. Ale to już wyłącznie jego sprawa.
- Moja chyba także, skoro mam być jego żoną - sprosto
wała Dinah. Nie wiedziała, czy powinna płakać, czy cieszyć
się z tej nowiny.
Podeszła do okna i wyjrzała na niewielki trawnik otacza
jący dom Kenilworthów. Miała utracić wolność i maleńką
szansę, że zmęczona Violet odeśle ją wreszcie do Faa. W za
mian czekał ją ślub z człowiekiem, którego się obawiała.
Dlaczego musiała się poświęcić? Ba! Żeby uratować przyrod
nią siostrę i brata, którzy do tej pory głęboko nią pogardzali
i od których nigdy nie zaznała miłości.
- Widzę, że w tej sprawie pan Grant nie pozostawił mi wy
boru. Wiedział, co bym mu odpowiedziała, gdyby do mnie
z tym przyszedł. Zrobił wszystko, żeby postawić na swoim.
Odwróciła się do Raineya.
- Zawiadom go, że może poczynić przygotowania.
Rainey nie wierzył własnym uszom.
- Zgadzasz się?
- Tak - odpowiedziała Dinah. - Wyjdę za niego.
Sierżant Bates z podnieceniem wpadł do maleńkiego po
koiku w biurze Scotland Yardu i popatrzył na siedzącego tam
Walkera.
- Chyba go znalazłem, szef... panie inspektorze!
Poszukiwanych było wielu, lecz Will Walker od razu wie
dział, o kim mowa. Wprawdzie pan Horne dotrzymał słowa
i wypłacił resztę obiecanej sumy po aresztowaniach u mada
me Louise, ale Scotland Yard nie zawiesił śledztwa. Można
powiedzieć inaczej - Will Walker wciąż go poszukiwał. Dla
czego? Dokładnie nie wiadomo. Jeszcze jedna londyńska za
gadka.
Walker zagarnął pieniądze, Bates także, więc w zasadzie
rzecz całą można było odłożyć ad acta. Obaj jednak z upo
rem godnym lepszej sprawy prowadzili własne dochodzenie.
Walker wychodził z założenia, że człowiek, który ich opłacił,
może być zdolny do wszystkiego. Wolał więc z góry wie
dzieć, na czym stoi. Przezorność nie zawadzi.
Westchnął ciężko. Entuzjazm Batesa zazwyczaj był krót
kotrwały. Na kogo padło tym razem?
- Wykrztuś to z siebie - mruknął.
- Wczoraj się dowiedziałem, że mój kuzyn Jem - ten,
który jest lokajem - dostał nową posadę u bogatego Jankesa,
który niedawno przybył do Londynu i wynajął mieszkanie
przy Half Moon Street. Niech pan zgadnie, jak się nazywa
ten Amerykanin?
- Nie mam ochoty na szarady, Bates - wycedził Walker
przez zaciśnięte zęby. - Albo mi wszystko powiesz, albo wy
noś się za drzwi. Wybieraj.
Szlag by cię trafił, pomyślał sierżant. Trudno z tobą wy
trzymać przez tę cholerną sprawę.
- Hendrick Van Deusen - powiedział. - Z Chicago.
Wszystkim dobrze wiadomo, co tam się wyprawia. Facet po
noć wygląda na niezłego zawadiakę, trzeba przyznać, że
w tych sprawach kuzynek Jem ma niezłego nosa. Nieraz już
nam pomagał.
To prawda. Zanim Walker zdążył zadać jakieś pytanie, Ba
tes znów się rozgadał.
- Jeszcze jedno, szefie... panie inspektorze. Van Deusen
pytał ostatnio, gdzie można znaleźć paru silnych chłopaków,
których dałoby się wynająć, na przykład, do ochrony. Chyba
coś kombinuje. Nikomu nie ufa. Jem myślał, że może ja wez
mę tę robotę. Myślę, że ten Van Deusen to pana człowiek.
Warto sprawdzić. - Przerwał na chwilę, po czym dodał:
- Oczywiście, nic na ten temat nie mówiłem kuzynowi.
Van Deusen. Jankes i bandyta, pozujący na dżentelmena.
To zbyt proste. Jednak Walker nie zwykł lekceważyć nawet
najlichszego tropu.
- Dobrze, Bates. Zerkniemy na to. Ja najmę się do Van
Deusena. Ty nie możesz. Nawet go nie widziałeś.
I tak, następnego dnia, stanął przed podwójnymi drzwia
mi. Miał nadzieję, że nie przyjdzie mu od razu wymachi
wać pięściami. Otworzył Jem. Walker bąknął tylko, że przy
szedł w zastępstwie Batesa, który „miał inne pilne obo
wiązki". Lokaj bez zbędnych pytań zaprowadził go do pryn
cypała.
Walkerowi wystarczyło zaledwie jedno spojrzenie, by
wiedzieć, że znów nie trafił. Van Deusen w niczym nie przy
pominał Horne'a. Miał piwne oczy, był niższy - i posługiwał
się prawą ręką.
Walker stał więc w drzwiach, z mocno skwaszoną miną,
jakby oczekiwał niemałej zapłaty za fatygę. Dla zabicia cza
su obserwował gości zgromadzonych u Van Deusena. Cieka
we, czy któryś z nich wybrałby się z wieczorną wizytą nad
brzeg Tamizy, do obskurnego pubu o nazwie „The Jolly Watermen"?
o piękne miejsce, w którym uczciwi policjanci chętnie
biorą łapówki za bitwę w burdelu.
Pan Van Deusen podszedł do niego w towarzystwie mło
dzieńca, który całkiem niedawno dołączył do grona gości.
Walker zamrugał oczami na jego widok. Nie cierpiał takich
ludzi. Wymuskany dandys, o lekko znudzonym wyglądzie,
władczy i arogancki, z ciałem o proporcjach antycznej
rzeźby, wystawianej w British Museum.
Van Deusen mrugnął do Walkera, a potem zwrócił się do
przyjaciela:
T
- Niezły nabytek, co? Wygląda jak jeden z nas, ale to
miejscowy siłacz. Wynająłem go do pilnowania kasy.
- Nikomu nie dowierzasz, prawda, Hendricku? - rzekł
elegant, z arystokratyczną dumą przeciągając głoski.
- Ty, Cobie, powinieneś to najlepiej wiedzieć - odparł
Van Deusen i machnął w jego stronę cygarem.
Chusteczka, którą miał zatkniętą w rękawie, wypadła na
dywan. Walker, nie wychodząc z roli detektywa przebranego
za strażnika, pochylił się, by ją podnieść. Dandys zrobił to
samo.
Kiedy podnieśli głowy, przez krótką chwilę patrzyli z bli
ska na siebie. Walker zamarł bez ruchu. Zobaczył bowiem
chłodne niebieskie oczy - te same, które spoglądały nań
w zadymionej knajpce nad Tamizą. Instynkt podpowiadał
mu, że nareszcie znalazł tajemniczego pana Horne'a.
Wyprostował się i wyciągnął rękę, żeby podać chusteczkę
Van Deusenowi. Dandys zaś patrzył na niego z tak bezgrani
cznym znudzeniem, że Walker stracił pewność siebie. To nie
możliwe, pomyślał. Zaczynam popadać w obłęd. Widzę wro
gów tam, gdzie ich wcale nie ma.
- Ja to wezmę- odezwał się młody dżentelmen i prawą
ręką odebrał chusteczkę od Walkera. Prawą. To na pewno nie
on, pomyślał rozczarowany detektyw.
- Włóż ją w kieszonkę, jak wszyscy! - zwrócił się do Van
Deusena. - Tylko prostacy noszą chusteczki w rękawach.
- Wszystko zależy od tego, jak spojrzeć na etykietę - od
parł nie speszony Van Deusen. Odeszli. Walker patrzył za ni
mi. Zwłaszcza za młodzieńcem. Wzrost się zgadza, oczy też
i budowa ciała. Lecz nie ta ręka i nie to zachowanie. Po
myłka.
Obserwował go niczym jastrząb. Zauważył, że wszystkie
damy niemal mdleją z zachwytu, kiedy tylko dandys zwróci
się w ich stronę. Panowie też szukali jego towarzystwa.
Po chwili zauważył przechodzącego Jema.
- Kto to jest, do diabła? - syknął mu prosto w ucho
i wskazał na jasnowłosego Apollina.
- Ten? To przyjaciel Van Deusena. Nazywa się Grant. Co
bie Grant. Jeszcze jeden Jankes, bogaty jak jasna cholera. Po
dobno nawet bogatszy od Van Deusena.
Jankes! Bogaty! Wszystko się zgadzało. Wszystko -
oprócz ręki. No cóż, trzeba będzie poważniej się tym zająć.
Pan Cobie Grant znajdzie się pod stałą obserwacją. Mimo
wszystko ten wieczór nie był stracony.
Rozdział siódmy
Cobie nie miał najmniejszych wątpliwości, że Dinah zgo
dzi się na małżeństwo. Wkrótce nadszedł list dostarczony
przez lokaja, w którym Rainey pisał, że lady Dinah Freville
zaprasza pana Jacobusa Granta w środę o trzeciej po połud
niu do rezydencji Kenilworthów. Cobie przeczytał to bez
zdziwienia.
O wiele bardziej zdumiał go widok detektywa w przebra
niu lokaja, którego zastał w domu Profesora przy Half Moon
Street. Jak on mu się przyglądał! Rozpoznał fałszywego Hor
ne'a? To możliwe. Cobie był lekko rozbawiony. Nie doceniał
londyńskiej policji. Przypomniał sobie wcześniej słyszane
ostrzeżenia.
Czyżby upojony sukcesem zapomniał o czujności? W ja
ki sposób Walker domyślił się, że Horne jest Jankesem? Kto
mnie zdradził? A jeśli sam się zdradziłem, to czym i kiedy?
Powinienem bardziej uważać, pomyślał z nagłą irytacją.
Na razie jednak musiał zapomnieć o Walkerze, gdyż miał
o wiele pilniejsze sprawy do załatwienia, głównie związane
z Dinah. Ubrał się staranniej niż zwykle i w myślach układał
przemowę.
Sprawa była trudniejsza, niż mu się wydawało. Za żadne
skarby nie chciał skrzywdzić dziewczyny. Z drugiej strony,
nie mógł jednak udawać, że prosi o rękę wyłącznie pod wpły-
wem uczuć. Wiedział, że w innych okolicznościach na pew
no odrzuciłaby jego oświadczyny. Co zrobić w takiej sy
tuacji?
Po wejściu do domu Kenilworthów oddał cylinder i laskę
lokajowi.
- Lady Dinah czeka w gabinecie, na tyłach rezydencji -
oznajmił sługa i niechętnie wskazał mu drogę.
Dinah siedziała na kanapie. Ktoś - pewnie Violet - wy
brał dla niej stosowniejszą suknię od tych, w których Cobie
widywał ją dotychczas. Skromna, niebieska.- co podkreślało
kolor oczu panny - o eleganckim kroju. Włosów jednak Di
nah nie zdołała upiąć i wciąż na czoło opadały jej zalotne
loki. Spojrzała na wchodzącego Granta z wyraźnie zagnie
waną miną.
Muszę cię rozweselić, moja droga, pomyślał Cobie.
- Panie Grant.
Wstała z kanapy i wskazała mu wolne krzesło.
- Dziękuję, lady Dinah, ale nie skorzystam. Proszę, niech
pani usiądzie. Ze względu na charakter mojej dzisiejszej wi
zyty, wolałbym rozmawiać z panią, stojąc.
Dinah, zanim usiadła, szeroko rozłożyła suknię. Pewnie
tego też się nauczyła od Violet dzisiaj rano.
- Przypuszczam, że zna pani powód mojej wizyty, lady
Dinah.
Skinęła głową.
- Tak, panie Grant - powiedziała zimno. - Wiem, po co
pan przyszedł. Chce mi pan zaproponować małżeństwo. Nie
rozumiem tylko, dlaczego właśnie mnie pan wybrał na swoją
przyszłą żonę.
W jej oczach pojawił się wyraz buntu. Cobie doskonale
zrozumiał jej słowa. W oględny sposób dawała mu do zro
zumienia, że nie pozwoli się oszukać.
- Wieści rozchodzą się w Londynie o wiele prędzej, niż
przypuszczałem - powiedział z uśmiechem. - Mam nadzieję
jednak, że udzieli mi pani pozwolenia na formalne oświad
czyny.
- Nie, panie Grant. Nie pozwolę. Nie zwrócił się pan do
mnie w ogólnie przyjęty sposób, nie widzę więc potrzeby, by
dalej grać tę farsę. Proszę przyjąć do wiadomości, że pod
przymusem zgadzam się na pańską propozycję. Nie pozosta
wił mi pan żadnej możliwości obrony. Nie chcę i nie będę
udawać, że jest inaczej.
Cobie skłonił się w milczeniu. Podziwiał jej odwagę -
i poświęcenie wobec brata, którego wcale nie kochała. Posta
nowił za szczerość odpłacić jej szczerością.
- Dołożę wszelkich starań, aby bez względu na okolicz
ności małżeństwa nasze dalsze wspólne życie upłynęło pod
szczęśliwą gwiazdą - powiedział.
Błysnęła oczami. Wyglądała teraz o wiele ładniej niż
zwykle. Przyjdzie czas, moja droga, że zaćmisz urodą inne
damy Londynu, bezwiednie pomyślał Cobie.
- Mam przez to rozumieć, że ani na jotę nie odstąpi pan
od swoich żądań? Że mam ponieść ofiarę na poczet długów
Raineya?
- Używa pani niezbyt fortunnych sformułowań - rzekł,
potrząsając głową. - Nie ma tu mowy o ofierze. W istocie
rzeczy moja propozycja jest dla pani prawdziwym wyzwole
niem. Chce pani całe lata spędzić wśród krewnych, którzy
panią gardzą? Po co? Proszę przyjąć pokorną propozycję
i zostać moją żoną. Sprawi tym pani radość co najmniej czte-
rem osobom. Ja oczywiście będę pierwszą z nich, potem
ośmielę się wymienić pani brata, który odzyska utracony ma
jątek i włości, oraz siostrę, która z pewnością odetchnie z ul
gą, kiedy odejdzie pani z jej domu. Ostatnim zaś z tej czwór
ki będzie pani prawdziwy ojciec, którego zgodę i poparcie
mam już zapewnione.
- Mój ojciec?! - wykrzyknęła z niekłamanym zaskocze
niem. - Prosił pan ojca o moją rękę?
- Oczywiście. Udałem się do niego jeszcze przed rozmo
wą z lordem Rainsborough. Brat, co prawda, jest pani praw
nym opiekunem, jednak dla mnie ważniejsze są więzy krwi.
Chciałem mieć pewność, że pani ojciec nie będzie mi prze
ciwny. Nie tylko uzyskałem jego zgodę, ale też błogosła
wieństwo - i list dla pani. - Wyjął z kieszeni kopertę.
- Niech pani to przeczyta po moim odejściu. Przekona się
pani, że mówiłem prawdę.
Nie wspomniał, że profesor Fabian znał i w pełni akcep
tował plan rozprawy z Raineyem. Obaj doszli do wniosku,
że pewne szczegóły tej sprawy powinny na zawsze pozostać
tajemnicą.
Dinah drżącą ręką wzięła list. Przyłożyła go do policzka
i powiedziała:
- Mogę panu zadać niestosowne pytanie?
Cobie skłonił się.
- Każde, jakie tylko pani sobie życzy - odparł z niewzru
szoną powagą.
- Wie pan, że jestem nieślubnym dzieckiem. Violet twier
dzi, że został pan adoptowany. Czy to prawda? Jeśli pan nie
chce, proszę nie odpowiadać.
- Ależ chcę, lady Dinah. Tak, ja również pochodzę z nie-
prawego łoża. Jestem dzieckiem przypadku, jak zawsze po
wtarzali moi rodzice. Muszę im wierzyć, prawda? Moim zda
niem stanowi to dodatkową więź między nami.
Dinah skinęła głową. Cobie był tak spokojny i poważny,
jakby czytał modlitwę z książeczki do nabożeństwa.
- Chyba tak - powiedziała z namysłem. - Czy pańskie
oświadczyny są świadectwem miłości? Sądzę, że nie, lecz
chciałabym to usłyszeć od pana.
Spojrzał jej prosto w oczy i zdecydował się powiedzieć
prawdę.
- Nie, lady Dinah. Nie kocham pani. Prawdę mówiąc,
uważam, że nie jestem zdolny do miłości. Cenię i szanuję pa
nią. Szukam żony, która byłaby prawdziwą damą i z którą
mógłbym porozmawiać. Pani spełnia oba te warunki. Czy to
wystarcza?
Dinah jedynie skinęła głową.
- Pani mnie też nie kocha - łagodnie dodał Cobie. - Są
dzę raczej, że nie jestem przez panią lubiany. Obiecuję jed
nak, że dołożę wszelkich starań, aby zapewnić pani szczęście.
Może pani wierzyć moim słowom.
Uważałam go kiedyś za szczerego i uprzejmego człowie
ka, pomyślała. Teraz udowodnił, że takim jest naprawdę. Po
ra dać mu odpowiedź.
- Jeśli nadal chce pan oficjalnych oświadczyn, to myślę,
że będę w stanie udzielić panu stosownej odpowiedzi. Nasze
małżeństwo, jak pan wspomniał, ucieszy wiele osób. To chy
ba dobry powód, by pomyśleć o ślubie.
Brawo! - zawołał w duchu. Co za dzielna dziewczyna!
Nie dał jednak nic po sobie poznać.
- Droga lady Dinah - zaczął uroczyście - proszę, aby
zgodziła się pani zostać moją żoną. Sprawi mi pani tym naj
większą radość. Znając panią, jestem przekonany, że czeka
nas szczęśliwa przyszłość.
Dinah wstała i złożyła mu wdzięczny ukłon.
- Dziękuję panu za ten zaszczyt, panie Grant. Z radością
przyjmuję pańskie oświadczyny.
Cobie pochylił głowę. Rzadko która dama ma w sobie tyle
odwagi i mądrości, pomyślał.
- Skoro formalności stało się zadość - powiedział z pro
stotą - myślę, że mam prawo usiąść. Oczywiście, za pani po
zwoleniem. W końcu jesteśmy zaręczeni, należą mi się więc
pewne względy.
Zajął miejsce obok niej, na kanapie. Dinah w pierw
szej chwili poczuła nagły przypływ strachu. Zdecydowała
jednak, że za nic tego nie okaże. W milczeniu oczekiwała,
co nastąpi dalej. Cobie powiedział jej, że ceremonia ślubna
powinna się odbyć jak najszybciej, w obecności niewielu we-
selników.
- Nie wątpię, że to będzie także po pani myśli - dodał
z uśmiechem. - Po weselu zabiorę panią do Paryża, na krótki
wypoczynek.
- Kiedy ślub? - zapytała, żeby okazać chociaż trochę
zainteresowania tą sprawą.
- W przyszłym tygodniu. Mam już wszystkie potrzebne
dokumenty. - Cobie wyjął z kieszeni spory plik urzędowych
papierów.
Dinah wstrząsnęła się ze zgrozą.
- Widzę - powiedziała słabo - że nie miał pan najmniej
szych wątpliwości co do mojej zgody.
- Tak, moja droga - odparł najłagodniej, jak potrafił. -
Skan Anula43, przerobienie pona.
W każdym z nas jest bowiem dość odwagi, aby podołać trud
nym obowiązkom.
- A pana obowiązkiem jest ślub ze mną? - zapytała chy
trze. Postanowił, że tym razem powie jej szczerą prawdę,
chociaż mogła mu nie uwierzyć.
- Tak - oznajmił. - To mój podstawowy obowiązek. Mu
szę także sprawić, aby była pani naprawdę szczęśliwa.
Pan Jacobus Grant napisał do swoich przybranych rodzi
ców, do państwa Jacka i Marietty Dilhorne'ów z Nowego
Jorku. Byli oni zarazem jego prawdziwymi rodzicami i nigdy
tak naprawdę do końca im nie wybaczył, że przez dwadzie
ścia lat ukrywali jego pochodzenie. Od dzieciństwa słyszał,
że był synem bohatera wojennego i że matka go odumarła
zaraz po porodzie.
Drogi Jacku! Droga Marietto!
Jestem pewien, że z radością przyjmiecie wiadomość, iż
zdecydowałem się poślubić prawdziwą damę. Moją narze
czoną jest lady Dinah Freville, młodsza siostra obecnego,
dziesiątego earla Rainsborough z Borough Hall, w Hamp¬
shire. Ma osiemnaście lat. Zanim przeczytacie ten list, będzie
już moją żoną. Przepraszam za pośpiech, który uniemożliwi
Wam udział w naszym weselu, ale z różnych powodów -
zbyt wiele ich, żeby wszystkie wymieniać - ślub odbędzie
się bez rozgłosu, w ciągu tygodnia od zaręczyn, za specjalną
dyspensą Kościoła. Zapewniam Was, że żaden ze wspomnia
nych powodów nie plami imienia mojej żony. Zachęcaliście
mnie do szybkiego ożenku, powinniście więc być zadowole
ni, że poszedłem za Waszą radą. Mąż Susanny będzie moim
drużbą, zaś Dinah stanie przed ołtarzem w towarzystwie
swojej siostry Violet, hrabiny Kenilworth, której mąż jest bli
skim przyjacielem samego księcia Walii. Mam nadzieję, że
oboje pozostajecie w dobrym zdrowiu i że niniejszy list spra
wi Wam niemałą radość. Uściskajcie ode mnie Jacka juniora
i resztę dzieci.
Wasz oddany pasierb
Jacobus Grant
Jack Dilhorne, wciąż przystojny i pełen wigoru, choć nie
dawno skończył sześćdziesiąty rok życia, westchnął i podał
list żonie.
- Cobie przysłał wiadomość - powiedział - w typowy
dla siebie sposób. Jeszcze jedną istotną sprawę postanowił
załatwić bez nas.
Marietta także westchnęła. Dobrze wiedziała, po kim Co
bie odziedziczył cięty język i dużą dozę złośliwości. Stracili
syna przed dziesięciu laty, kiedy ich kuzynka, Sophie Mas
singham, zdecydowała się ujawnić prawdę o jego pochodze
niu. Zrobiła to celowo, by zemścić się na Jacku.
Wątpliwe, żeby po tym wszystkim kiedykolwiek do nas
powrócił, pomyślała Marietta. Grzeczny i kochający chło
piec zniknął na zawsze po rozmowie z Sophie. Najpierw
uciekł na Dziki Zachód, a kiedy wrócił - był już zupełnie in
nym, twardym i cynicznym mężczyzną. Zmienił się tak bar
dzo, że nikt już nie pamiętał jego poprzedniego wcielenia.
- Osiemnaście lat - powiedziała. - Ciekawe, jak to bie
dactwo w ogóle z nim wytrzyma? Wżenił się w arystokrację.
Dla sportu czy z miłości?
- Po nim można spodziewać się wszystkiego - ze smut-
kiem odparł Jack. - Nigdy nie działał wprost, nie dążył do
jednego celu. Od dawna szedł najbardziej niebezpieczną
ścieżką życia. Może teraz się trochę uspokoi.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, jakby oboje nie wie
rzyli w ostatnie słowa Jacka.
- W gruncie rzeczy nie powinno nas to zaskakiwać. Co
bie postępuje tak samo jak mój ojciec, chociaż nie wiem, czy
już nauczył się współczucia.
- Dobrze chociaż, że Susanna była na tym ślubie. Przy
słała choć dwa słowa?
Przysłała. Jej list sprawił, że Jack i Marietta poweseleli
trochę.
„Słodka dziewczyna, chociaż nieśmiała i nie najwyższej
urody" - napisała. „Dama w każdym calu. Chyba sprawiła,
że w jej małżonku
obudził się instynkt opiekuńczy. Bardzo
różni się od wszystkich kobiet, które przedtem go oblegały".
Do niedawna życie erotyczne Jacobusa Granta budziło
zainteresowanie prasy równie żywe jak jego wyczyny na
giełdzie. Jack i Marietta dobrze wiedzieli, co Susanna miała
na myśli.
Wysłali więc odwrotną pocztą swoje spóźnione gratulacje,
błogosławieństwo i życzenia. Mieli nadzieję, że pewnego
dnia los sprawi, iż poznają lady Dinah Grant.
W późniejszych latach Dinah z rozbawieniem i niewiarą
wspominała swój ślub i miesiąc miodowy. Tydzień na przy
gotowania! Violet wściekała się, ale jej argumenty trafiały
w pustkę. Cobie, stwierdziła w rozmowie z księciem Walii,
był twardy jak skała Gibraltaru.
- Daj spokój - mitygował ją książę. Lubił, kiedy wszyscy
w jego otoczeniu byli naprawdę szczęśliwi. - Nareszcie bę
dziesz miała zupełnie wolne ręce. A niech ten Dolarowy
Książę bierze ją nawet dzisiaj.
Był prześmieszny, kiedy przemawiał w ten sposób, w do
datku z niemieckim akcentem. Violet wybuchnęła śmiechem
i przyznała mu rację. Przezwisko „Dolarowy Książę" stało
się równie znane w kręgach towarzyskich jak „Apollo".
Cobie też je słyszał i bardzo go to bawiło. Dinah miała
wrażenie, że wszystkim się bawił. Ona za to nie potrafiła po
zbyć się złych myśli. W ślubnej sukni, pełnej falbanek, fisz
binów, koronek, szczypanek, kokardek i wstążek, czuła się
jak choinka na Boże Narodzenie. W dodatku miała nosić
wianek z białych lilii, a w ręku trzymać wiązankę koloro
wych kwiatów! I jeszcze ta planowana podróż do Paryża!
Każda suknia, jaką przymierzała, o wiele lepiej pasowała
na zgrabną i powabną Violet.
- Nie kupuj zbyt wiele - szepnął do niej Cobie pewnego
popołudnia, gdy wstąpił na herbatę do rezydencji Kenilwor¬
thów. Violet pełniła rolę przyzwoitki, a Susanna Winthrop
przyszła po prostu pomóc.
Prawdę mówiąc, Cobie nie potrzebował pomocy. Wspo
mniał mimochodem, że Paryż jest światową stolicą mody
i tam znajdą się odpowiednie stroje dla żony miliardera.
- Nie chcę być manekinem - ze zbuntowaną miną odpo
wiedziała mu Dinah.
- Nie będziesz - obiecał, nie podnosząc głosu. - Jednak
wolałbym cię widzieć w czymś zupełnie innym niż ta suknia,
którą chociażby teraz masz na sobie. Upodobania Violet nie
zawsze pokrywają się z moimi. Wyobraź sobie, ile by było
krzyku, gdybym to ja zaczął cię ubierać.
- W co? - zapytała Dinah. Ilekroć próbowała się z nim
trochę droczyć, jej zabiegi trafiały w zupełną pustkę.
- Poczekaj, a zobaczysz - powiedział. - Tuż po ślubie
zaczniesz żyć całkiem inaczej. Nie przywiązuj się do prze
szłości.
- W tej materii masz dużo więcej doświadczenia - za
uważyła cicho.
Zdziwił się.
- Naprawdę? - mruknął z rozbawieniem. - Nie pamię
tam, żebym już kiedyś był żonaty. Przypomnij mi szczegó
ły. W tym przypadku lepiej wszystko odwołać. Za bigamię
mógłbym trafić do więzienia.
Dinah lekko uderzyła go w ramię. Chwilę potem zauwa
żyła zdumione spojrzenie Susanny i spłonęła rumieńcem.
- Dobrze wiesz, o czym mówię - powiedziała półgło
sem. - Od lat prowadzisz życie na pokaz. Umiesz postępo
wać z ludźmi. Ja tego nie potrafię.
- Nauczysz się - szepnął konfidencjonalnie, pochylając
się w jej stronę, jakby byli parą czułych kochanków. - Zjedz
ciasteczko. Musisz przybrać na wadze.
Stanowczo pokręciła głową.
- Nie, dziękuję. Nie jestem głodna.
Zdawała sobie sprawę, że w ciągu ostatniego roku mocno
schudła. W dużej mierze było to związane z zachowaniem
Violet. Nerwy, po prostu nerwy. Sama myśl o jedzeniu napa
wała ją obrzydzeniem.
- Nalegam - rzekł. Podstawił jej ciastko pod nos, jakby
była pisklęciem do karmienia. - Ładnie proszę. Uznaj to za
polecenie przyszłego pana i władcy.
Wyglądał tak zabawnie, że Dinah zachichotała. Wykorzy-
stał ten moment i wsunął ciastko w jej usta. Dinah nie zapro
testowała. Wyłącznie dla świętego spokoju, pomyślała, ale
wiedziała, że to nieprawda.
Violet przypatrywała jej się z jawnym rozdrażnieniem.
Dinah, pod wpływem niezbyt zrozumiałych uczuć, z rozko
szą mlasnęła językiem.
- Jeszcze - zamruczała niczym kotka i przysunęła się bli
żej. Cobie błysnął oczami i sięgnął po następne ciasteczko.
- Już wiem, o co chodzi - oświadczył z powagą. - Jesteś
zbyt słaba, żeby udźwignąć cokolwiek z talerza. Trzeba cię
karmić. Proszę bardzo.
Posłusznie otworzyła usta.
Violet nie wytrzymała.
- Cobie - powiedziała ze złością - co ty wyprawiasz?
Nie dość, że się zachowujesz jak rozkapryszone dziecko, to
jeszcze namawiasz Dinah, żeby cię naśladowała!
Ledwie skończyła mówić, a już pożałowała swoich słów.
Cobie i Dinah nadal patrzyli na siebie. Dinah w pełni od
krywała nowe poczucie wolności, obiecane jej przez przy
szłego męża.
- Będę grzeczna, jeśli on będzie grzeczny - powiedziała
niczym niesforna dziewczynka. - Rzeczywiście zgłodnia
łam. Wiesz co, Cobie? Najbardziej lubię kremówki. Dasz mi
jedną?
Od razu wziął ciastko z talerza i wyjął je z papierka. Nie
co kremu przylgnęło mu do palców. Uniósł dłoń.
- Obliżesz ją, kochanie? Nie mogę cię przecież karmić
umazaną kremem ręką.
Ciekawiło go, jaka będzie jej odpowiedź.
Dinah zareagowała niemal instynktownie. Wysunęła ró-
żowy koniuszek języka i delikatnie zlizała krem z jego pal
ców. Cobie przełamał ciastko i podał jej kawałek.
- Mmmm... dobre! - zawołała.
Violet była zła jak osa. Susanna siedziała w milczeniu,
szeroko otwierając oczy. Dinah poczuła nagle, że ma nad ni
mi władzę.
- Dosyć tych karesów! - powiedziała poważniejszym to
nem. - Violet nam złoi skórę, jeśli nie będziemy grzeczni.
To było jedyne wesołe wydarzenie w tygodniu poprzedza
jącym wesele. Sam ślub przebiegał z należytą powagą, a Co
bie wyglądał wspaniale. Dinah przeciwnie - źle się czuła
w zbyt obszernej sukni. Violet miała własne powody do ra
dości: prezentowała się o wiele lepiej od biednej panny mło
dej.
Na krótko trwającym weselu zwyczajnie wiało nudą.
Wszyscy przemawiali, łącznie z panem młodym. Cobie grał
swoją rolę z tak ogromnym patosem, że Dinah podejrzewała,
iż coś mu się stało. Książę Walii przesłał jej za pośrednic
twem Violet gustowną broszkę, którą Cobie ceremonialnie
przypiął żonie do sukni. Szampan lał się strumieniem. Dinah
piła dużo, żeby zagłuszyć pytanie: co będzie po weselu?
Jej matka, która na tę okazję przybyła z wygnania, szep
tała ciągle:
- Co za szczęśliwy traf, moja droga! Co za partia! Mó
wiłam ci, że nie pożałujesz wyjazdu do Londynu. - Pokręciła
głową. - Cud, nie mężczyzna! A jaki bogaty!
Ciekawe, że nie dostrzegała żadnego zagrożenia. Dinah
postanowiła w duchu, że przy najbliższej okazji zapyta ojca,
co naprawdę myśli o tym ślubie. Faa oczywiście nie został
zaproszony.
Zjawił się za to sir Alan Dilhorne. Ubolewał, że Jack i Ma
rietta nie przyjechali. Znał jednak bratanka przynajmniej na
tyle, by wiedzieć, że ten musiał mieć swoje powody, aby
przyśpieszyć małżeństwo.
Na noc oblubieńcy udali się do nowego, wspaniałego do
mu przy Park Lane. Następnego ranka mieli wyruszyć pocią
giem do Paryża. Goście odprowadzili ich aż do progu rezy
dencji Kenilworthów. Rainey uścisnął dłoń szwagrowi i bąk
nął coś pod nosem o szczęściu, jakie zawitało pod dach rodu
Freville'ów.
Cobie zachowywał się nadzwyczaj skromnie i starał się
nie zwracać na siebie uwagi. Za to Rainey królował wśród
zebranych. Korzystając z okazji, że sir Ratcliffe Heneage nie
został zaproszony, szeroko opowiadał o karcianych przygo
dach Jacobusa Granta, o nocnych partiach pokera i zmien
nych kolejach losu.
Nikt nie ośmielił się wątpić w jego słowa. Jedynie Hendrick Va
Deusen, który ofiarował pannie młodej sznur pereł
i oprawne w cielęcą skórę wydanie „Schyłku i upadku Ce
sarstwa Rzymskiego" Gibbona, był - poza ojcem Dinah
i być może sir Alanem Dilhorne'em - w pełni świadom
przedślubnych manipulacji i podchodów.
A panna młoda, jak to zwykle bywa, trochę się obawiała
pierwszej wspólnej nocy. Gdy Cobie odprawił lokaja i pozo
stali zupełnie sami, zerknęła na niego z wyczekiwaniem.
Cobie obrzucił spojrzeniem jej bladą twarzyczkę i wychu
dzone, drżące ciało. Przed ślubem nie miał jeszcze sprecyzo
wanych planów, lecz teraz podjął decyzję.
- Dinah, kochanie moje, popatrz na mnie.
Uniosła wzrok. Była blada jak ściana.
n
- Cobie? - zapytała.
- Moja droga, uważam, że jeszcze nie jesteś gotowa, aby
w pełni grać rolę żony. Mam rację?
Dinah przygryzła wargi i spuściła głowę.
- Nie wiem - szepnęła. - Wedle prawa...
. Położył jej rękę na ramieniu. Usiedli na kanapie,
- Wiem. Chcę jednak, żebyś była żoną w pełnym znacze
niu tego słowa. Jeśli masz zaznać prawdziwego szczęścia, to
pewne sprawy musimy odłożyć na przyszłość. Jesteś zmę
czona i zdenerwowana. Nie znasz mnie. Kiedy o wiele lepiej
zrozumiesz moje intencje, sama podejmiesz decyzję. Nie
musi to nastąpić dzisiaj. Z drugiej strony, jeśli moje słowa
sprawiają ci jakąś przykrość...
Przerwał, lecz wiedziała, co miał na myśli.
Wzięła głęboki oddech.
- Jeszcze nie czuję się gotowa. Mam nadzieję, że wkrótce
to nastąpi.
Cobie wyłącznie dla niej podjął jedno z najcięższych po
stanowień w swoim życiu. Nie był zupełnie pewien, czy po
winien zwlekać.
- Podzielam tę nadzieję - powiedział łagodnie. - Choćby
z tego względu, że chciałbym, abyś była dobrą i czułą matką
dla moich dzieci.
Popatrzyła na niego nieśmiało.
- Naprawdę, Cobie?
Kiwnął głową.
- A teraz pora spać. Musimy zdążyć na poranny pociąg.
Paryż czeka. Jestem przekonany, że będziesz się dobrze ba
wiła.
Dinah nie wiedziała, czy ma się cieszyć z tego, że Cobie
nie żądał od niej... no... miłości. Z drugiej strony poczuła
ogromną ulgę, że zgodził się poczekać.
Paryż stał się zupełnie oddzielnym rozdziałem w jej życiu.
Pokochała to miasto od pierwszego wejrzenia, od kiedy uj
rzała je w porannych promieniach słońca. Ta miłość nie wy
gasła w niej do końca życia. Cobie urządził dla niej oddziel
ną sypialnię w domu przy Faubourg Saint Germain. Jak się
okazało, była to jedna z najlepszych dzielnic. Pierwszego
dnia pobytu zajechali powozem do niewielkiej osiemnasto
wiecznej posiadłości, ukrytej w ogrodzie za żelazną kratą.
Po kamiennych schodach dotarli do podwójnych drzwi,
przed którymi czekał już lokaj. Wprowadził ich do przestron
nej sieni i zaanonsował donośnym głosem. W polu widzenia
pojawiła się siwowłosa dama, mniej więcej pięćdziesięcio
letnia.
- Markiza de Cheverney - wyjaśnił Cobie. - Ukłoń się,
kochanie.
Dinah dygnęła wdzięcznie i poczuła na sobie baczne spoj
rzenie bystrych szarych oczu.
- Milady Grant - odezwała się markiza. Potem przenios
ła wzrok na stojącego obok Amerykanina.
- Ależ ona jest czarująca! - zawołała z wyraźnym zasko
czeniem. - Ma w sobie wiele wdzięku. I mądra, powiadasz?
Ale ten jej strój! Nie do przyjęcia! - Rozpaczliwym gestem
uniosła obie dłonie. - Musimy na to coś zaradzić, imme-
diatement.
Nie lubię swoich sukien, chciała powiedzieć Dinah. Nie
wybierałam ich. Pochodzą od Violet.
Uprzedził ją jednak Cobie.
- Madame la Marquise wprowadzi nas do tutejszego to
warzystwa - wyjaśnił. - Zadba, abyś się stała prawdziwą
ozdobą Paryża. Mam rację, madame?
Markiza skinęła głową.
- Vraiment, mon ami. - Spojrzała na Dinah. - Nie chodzi
tylko o stroje - powiedziała uprzejmym tonem - lecz także
o fryzurę, sposób chodzenia, rozmowę. O każdy szczegół.
Czeka nas trochę zabawy, ale też sporo wytężonej pracy.
Dobrze mówiła po angielsku, chociaż z wyraźnym akcen
tem. Dinah zastanawiała się, gdzie Cobie mógł ją poznać.
Wyglądali na starych przyjaciół. Zapytała go o to później.
Wzruszył ramionami.
- Poznaliśmy się pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy
przybyłem do Paryża - odparł. - Świadczyliśmy sobie na
wzajem pewne drobne grzeczności. Nie była moja. kochanką
- dodał ciszej. - Tego bym ci nie zrobił.
Markiza kazała przynieść kawę. Służba błyskawicznie
spełniała jej rozkazy. Kawa była gorąca, mocna i czarna.
- Zaczynamy od zaraz - powiedziała markiza. - Jak ro
zumiem, ten pobyt nie potrwa zbyt długo. Prawda, monsieur
Grant?
- Prawda - odrzekł Cobie. - Jednak w razie potrzeby
mogę tu pozostawić żonę na parę tygodni. Im szybciej zakoń
czy naukę, tym lepiej.
- Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć, przyjacielu -
z powagą stwierdziła markiza.
- Moja żona uczy się wyjątkowo szybko - zapewnił ją
Cobie. - Pierwszą lekcję może odbyć już dzisiaj.
„Lekcja" okazała się wizytą u krawca, który miał pracow
nię przy małej uliczce. Dinah zasiadła w salonie, a kilka
pięknych dziewcząt, ciemnowłosych jak ona, zaprezentowa
ło jej najnowsze suknie.
Mniej więcej po godzinie Cobie odezwał się znużonym
głosem:
- Zbytnio to wszystko wymyślne, Madame la Marquise.
Nam potrzeba czegoś prostszego. Skromność i umiar, oto
najlepsza dewiza.
Naprawdę? - z rozbawieniem pomyślała Dinah. Skąd on
tyle wiedział o damskiej modzie i ubiorach? Zanim jednak
zdążyła o cokolwiek spytać, Cobie wdał się w długą rozmo
wę z markizą. Ustalono, że następnego dnia wybiorą się z wi
zytą do dużo bardziej znanego domu mody, na specjalny po
kaz. Tymczasem, jak rozsądnie wspomniała markiza, mon
sieur i madame powinni odpocząć.
Dinah poszła za jej radą. Cobie nie. Wieczorem wyszedł
gdzieś i wrócił późną nocą. Bardzo dziwne. Dinah nigdy nie
przypuszczała, że ich wspólne życie będzie tak wyglądało.
Nie wiedziała także, co ją czeka następnego ranka.
Dom mody był ogromny. Posadzono ich na wyściełanych
krzesłach, a markiza przez kilka minut konferowała z kraw
cem. Cobie wzbudzał większe zainteresowanie couturier niż
skromna Dinah.
- Amerykanin?! - Krawiec szeroko rozłożył dłonie. -
Ależ, monsieur! Wygląda pan jak urodzony Francuz!
Dinah przyznała mu rację. Cobie czuł się we francuskich
strojach tak swobodnie, jakby nosił je od dziecka. Prążkowa
ne spodnie, czarny surdut, biały wysoki kołnierzyk, czarny
fular, cylinder, czarne zapinane trzewiki i laska ze srebrną
gałką. Do tego znakomicie mówił po francusku.
Nagle uświadomiła sobie, że przecież w Londynie w stu
procentach wyglądał jak angielski dżentelmen. W Ameryce
zapewne był prawdziwym Jankesem. Który z tych wizerun
ków odpowiadał prawdzie? Kim jest Cobie Grant? Zastana
wiała się nad tym już przedtem, lecz nigdy tak usilnie jak
w tej chwili.
Nie miała jednak zbyt wiele czasu na myślenie o tym,
gdyż markiza i Cobie wybrali już kilka sukien. Zaczęto więc
zabawę w przebieranki. Couturier mruczał jej, do ucha:
- Ma pani wymarzoną figurę do tych sukien, milady. Kie
dy skończę dzieło, tout Paris będzie u pani stóp.
Chyba trochę przesadza, pomyślała Dinah.
Po zakupach poszli do restauracji w ogromnym hotelu.
Dinah stwierdziła ze zdumieniem, że jest porządnie głodna.
Cobie nawet pochwalił ją za to. Potem wybrali się do fryzje
ra, gdzie jej niesforne loki wreszcie zostały ułożone.
W domu czekała ją odrobina wytchnienia. W jakiś czas
później markiza przystąpiła do dzieła. Cobie jej tylko prze
szkadzał.
- Idź i zabaw się, mój maleńki. Nas czeka teraz wytężona
praca.
Skłonił się posłusznie, czym wzbudził skrytą wesołość żo
ny, i powiedział:
- Już idę. Też mam parę pilnych spraw do załatwienia.
- Nie wracaj zbyt późno - przestrzegła go markiza. - Wie
czorem jesteśmy proszeni na przyjęcie. To chrzest milady Dinah!
Chrzest? Przyjdzie więc pora na katechizm, z cierpkim
humorem pomyślała Dinah.
Dano jej tylko pół godziny na odpoczynek. Potem wróciła
na lekcję. Przede wszystkim musiała chodzić z ciężką książ
ką na głowie.
- To po to, żeby wyprostować plecy - z powagą stwier
dziła madame de Cheverney. Krok w przód, krok w tył, mały
spacer po pokoju, ukłon i wskazówki, jak pić herbatę z fili
żanki. Proszę tu podejść, proszę siadać, proszę pozdrowić
ekscelencję i chwilę grzecznie porozmawiać. Ciągle z książ
ką na głowie!
Gruby tom często lądował na podłodze.
Markiza utyskiwała głośno.
- Będziemy to powtarzać codziennie i o każdej porze.
Nawet przy jedzeniu - oznajmiła. - Proste plecy, dumna po
stawa i śmiałe spojrzenie. A przede wszystkim spokój, moje
dziecko. Spokój. Zdaje mi się, że jesteś pełna pasji i tłumio
nych uczuć. Zachowaj to dla siebie i swojego męża. Wśród
obcych nie okazuj najmniejszych emocji.
Następnie była lekcja konwersacji. Też z książką na
głowie.
- Mów łagodnie i uprzejmym tonem. Nie wyrażaj głośno
swojego zdania. Posługuj się przypuszczeniami. W niektó
rych sprawach zasłaniaj się niewiedzą. Naucz się kilku uży
tecznych zwrotów, które stanowią podstawę każdej rozmo
wy. Nie rób z siebie naukowca!
Dinah zachichotała. Książka oczywiście spadła. Znowu!
Markiza ogłosiła przerwę i kazała podać kleik.
- Dla ukojenia nerwów, moje dziecko - powiedziała to
nem wyjaśnienia.
Tuż po przerwie wróciła w towarzystwie dziwnie smętnej
Pearson i jeszcze jednej dziewczyny, w czarnej sukni, bia
łym fartuszku z koronką i białym czepku na głowie.
- To jest Hortense - powiedziała oschle. - Będzie twoją
pokojówką. Panna Pearson może pomagać jej przy szyciu,
prasowaniu i przygotowywaniu strojów. Hortense będzie cię
czesać i ubierać. Wszystko, co teraz ustalimy, będzie obo
wiązywało także w waszym domu w Anglii.
Pearson błagalnie popatrzyła na Dinah. Markiza zauwa
żyła jej spojrzenie.
- To polecenie monsieur Granta. Wydał je w zeszłym
tygodniu, przed przyjazdem do Paryża - oznajmiła surowym
tonem. - Chciał zaoszczędzić nam kłopotów.
- Nic mi o tym nie wspomniał - sprzeciwiła się Dinah.
- Jest twoim mężem - powiedziała markiza takim tonem,
jakby to ostatecznie załatwiało sprawę.
Dinah postanowiła w duchu, że porozmawia o tym z mę
żem. Nie chciała kłócić się z markizą w obecności służby.
Podświadomie już korzystała z nauk. Przed popołudniową
lekcją na pewno doszłoby do scysji. Teraz jednak spokojnie
pozwoliła się ubrać. Markiza i Hortense przyniosły suknie.
Pearson rozpakowała resztę zakupów.
Cobie kupił żonie kilka wytwornych strojów, idealnie do
pasowanych do jej szczupłej figury. Jednym z nich była pięk
na peau de soie, w jasnobłękitne, kremowe i różowe prążki.
Miała owalny dekolt, oblamowany cienką koronką.
Hortense znalazła odpowiednią szarfę, która - zawiązana
wokół talii Dinah - pogłębiała falbany sukni i uwypuklała
kształt figury. Dół sukni zaś kończył się tuż nad kostką, uka
zując niebieskie jedwabne pończochy i zgrabne pantofelki
tej samej barwy.
Ściśle zawiązany gorset podnosił biust i podkreślał wąską
talię.
Markiza głośno wyraziła podziw nad przemianą, jaka za
szła w wyglądzie Dinah. Chwilę potem Hortense zajęła się
makijażem swojej nowej pani. Nałożyła jej na twarz warstwę
kremu, potem lekko przyprószyła pudrem i różem zabarwiła
usta. Włosy upięła wysoko, zostawiając zalotne loki przy po
liczkach.
Na zakończenie podała jej gustowny wachlarz, kremowy,
malowany w róże. Miał zwisać swobodnie na przegubie ręki
do czasu, aż w pokoju zrobi się zbyt gorąco.
- Wachluj się delikatnie, moje dziecko. Żadnych gwał
townych ruchów - upominała markiza, jakby Dinah znana
była z tego, że tłucze wachlarzem po głowach wszystkich na
potkanych gości.
Zabiegi trwały bardzo długo. Dinah ze smutkiem zrozu
miała, że nie zdąży przeczytać kolejnego rozdziału z książki
Gibbona, podarowanej jej przez pana Van Deusena. Zaczęła
się zastanawiać, czy w ogóle jeszcze kiedyś znajdzie czas na
lekturę.
Nie pozwolono jej usiąść ani spojrzeć w lustro. Znowu
z książką na głowie musiała paradować po pokoju. Pearson
łypała na nią spod oka. Markiza i Hortense cieszyły się z każ
dego udanego kroku i krzywiły, kiedy książka spadała na
podłogę.
W pewnej chwili ktoś zapukał. Markiza wepchnęła Dinah
za parawan i zawołała głośno:
- Proszę!
Wszedł Cobie.
Dinah obserwowała go przez szparę w parawanie. Miał
na sobie strój wieczorowy we francuskim stylu. Wyglądał
wprost cudownie. W ręku trzymał niewielkie skórzane puz
derko i bukiet małych różyczek.
- Czy lady Dinah już gotowa, madame?
- Owszem - odparła markiza. - Moim zdaniem, nawet
po tak krótkim czasie zauważy pan pewną zmianę. Milady
jest istotnie wspaniałą uczennicą. Cierpliwą i pojętną.
Teatralnym ruchem odsunęła parawan.
- Voila! - zawołała jak magik prezentujący efektowną
sztuczkę.
Cobie popatrzył na żonę. W niczym nie przypominała
dziewczyny, z którą wziął ślub i którą przywiózł do Paryża.
Suknia, dyskretny makijaż, starannie upięte włosy i wypro
stowana sylwetka uczyniły z niej prawdziwą damę. Po kilku
tygodniach spędzonych we Francji śmiało będziesz mogła
stanąć w zawody z Violet, pomyślał. I wygrasz.
- Wygląda pani olśniewająco, lady Dinah Grant - powie
dział z niewzruszoną powagą. Wręczył jej puzderko i bukiet.
- Moim zdaniem te dodatki podkreślą pani urodę.
Dinah ze zdumieniem wysłuchała tych komplementów.
Nie uwierzyła w nie. Cobie po prostu był uprzejmy. Nic
więcej.
Chyba zauważył jej niepewną minę, bo spytał markizy:
- Przeglądała się w lustrze?
- Nie, monsieur Grant. Zgodnie z pańskim poleceniem.
- Świetnie. Chodź tu, kochana Dinah. Obejrzyj mój pre
zent.
Ogłada przede wszystkim, przypomniała sobie Dinah.
Wzięła puzderko z rąk męża. Żadnego okazywania uczuć.
- Dziękuję, Cobie. Wyświadczyłeś mi prawdziwy za
szczyt.
Markiza aż zamruczała z zadowolenia. Cobie uśmiechnął
się lekko. Zdawał sobie sprawę, że Dinah trochę kpiła z su
rowej nauczycielki.
Dinah tymczasem, z uprzejmym zainteresowaniem, pa
miętając lekcje markizy, bez pośpiechu otworzyła puzderko
i zobaczyła cudowny naszyjnik z delikatnych różowych pe
reł. Tym razem jej zachwyt nie był udawany.
- Piękne! I jak pasują do tej nowej sukni!
W jednej chwili zapomniała o wszelkich naukach. Pod
biegła do męża i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się
jeszcze szerzej, ale ani słowem nie skomentował jej zacho
wania. Powiedział tylko:
- Owszem. Specjalnie je dobrałem. A teraz pozwól, że
włożę ci je na szyję. Zameczek jest dosyć ciasny, więc sama
nie dasz rady.
- Tak, tak! - zawołała spontanicznie, a potem ucichła na
gle. Przypomniała sobie wskazówki markizy. - Sprawisz mi
wielką radość - dodała ciszej.
Poczuła jego silne palce na swojej smukłej szyi. Kiedy już
założył jej naszyjnik, niewiele myśląc, pocałowała go W rękę.
Cobie nie cofnął dłoni.
- Lustro, s'il vous plait, Madame la Marquise.
Markiza ściągnęła zasłonę. Cobie łagodnym ruchem od
wrócił młodą żonę twarzą w stronę zwierciadła.
To była Dinah Freville? Jak mogła się tak bardzo zmienić
w ciągu zaledwie paru godzin?
Co za figura! Zręczność krawca, troskliwość Hortense
i Pearson oraz dobre rady markizy stworzyły nową, eleganc
ką postać damy, ani trochę nie przypominającej dawnej
Dinah Freville, noszącej śmieszne suknie na ogół wybierane
przez Violet.
Rzecz jasna, postać w lustrze to nie była lady Dinah Fre
ville, lecz lady Dinah Grant. O tym nie wolno zapomnieć.
Markiza i Cobie zagrali rolę wróżki szykującej Kopciusz
ka na bal. Tyle tylko, że ów Kopciuszek już miał swojego
księcia. Powóz o północy nadal był powozem i nigdy nie
zmieniał się w dynię, a siostra - chociaż rzeczywiście zła -
uchodziła za bardzo piękną.
Przez cały czas pobytu w Paryżu Dinah miała wrażenie,
że uczestniczy w jakimś przedstawieniu. Pamiętała, jak bę
dąc dzieckiem, chodziła z nianią do teatru.
Tutaj jednak nie było końca, kurtyny, płaszcza w szatni.
Nikt po zakończeniu baśni nie wracał ciemnymi uliczkami
do normalnego życia.
Żona Jacobusa Granta, lady Dinah Grant, miała zmienić
w piękną baśń całe swoje życie.
Rozdział ósmy
- Wrócił z Paryża, szefie. Bez żony. Mam go nadal śle
dzić?
Walker był przekonany, że Jacobus Grant i tajemniczy
pan Horne to jedna i ta sama osoba. Nie potrafił jednak tego
udowodnić. Co gorsza, jego śledztwo miało charakter pry
watny. Powinien zrezygnować z niego czym prędzej i zająć
się ściganiem prawdziwych przestępców. Co prawda, wczo
raj komisarz spytał go, czy poczynił jakieś postępy w sprawie
Horne'a.
- Nie, panie komisarzu - odparł Walker - ale wciąż mam
nadzieję, że go w końcu przyskrzynię.
Komisarz westchnął.
- Czeka nas o wiele pilniejsza praca, Walker - mruknął.
- Z Horne'em daj sobie spokój. Przynajmniej na razie.
Walker nie zamierzał posłuchać tego polecenia. Nie wspo
mniał Batesowi o rozmowie z komisarzem.
- Nie - powiedział teraz. - Ty jesteś spalony. Łatwo by
cię rozpoznał. Poślij za nim Alcotta. Każ mu bardzo uważać.
Pod koniec tygodnia ma złożyć raport.
Alcott był ostrożny, ale dał się przyłapać. Nim minęło
czterdzieści osiem godzin, Cobie już wiedział, że znowu jest
śledzony. Takie rzeczy wyczuwał szóstym zmysłem. Miał do
tego prawdziwy talent - coś, o czym nie wiedzieli jego przy-
jaciele z wyższych sfer Londynu. Obdarzony wspaniałą pa
mięcią - co szczególnie przydawało mu się w szachach lub
przy kartach - dodatkowo niemal bezbłędnie wyczuwał za
grożenie.
W ten sam sposób potrafił rozpoznać, że ktoś kłamie. De
nerwowało to większość osób z jego otoczenia, choćby ze
względu na źle skrywany cynizm, z jakim spoglądał na ich
poczynania.
Gdy tylko zauważył chodzącego za nim tajniaka, rozpo
czął zabawę w kotka i myszkę, lawirując po całym Mayfair.
Mijał ulice, place i skąpane w słońcu skwery. Po drodze po
stanowił dać nauczkę Walkerowi. Wiedział już nawet, w jaki
sposób. Wprawiło go to w dobry humor.
Następnego dnia włożył mniej wytworny ubiór i na nowo
wdał się w zabawę z Alcottem. Dowiedział się, że w londyń
skiej gwarze przestępcy określają policjantów nazwą rozzers.
Ten policjant poszedł jego śladem aż do fałszywego biura na
samym skraju City. Tam rozpromieniony serią podchwytli
wych pytań zdołał wreszcie ustalić, że właścicielem firmy
jest niejaki pan Dilley.
Cobie uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że tę wiadomość
w Scotland Yardzie przyjmą z niekłamaną radością. Nie po
mylił się. Alcott nie posiadał się ze szczęścia, że był w czymś
lepszy od Batesa. Po południu jak burza wpadł do pokoju
Walkera. Zastał ich obu - inspektora i sierżanta.
- Dobra robota, konstablu - pochwalił go Walker. - Oby
tak dalej. Informujcie mnie na bieżąco o nowych ustaleniach.
Po dwóch dniach śledzenia Alcott wrócił w jeszcze lep
szym nastroju.
- Dowiedziałem się od jednego z urzędników, że Dilley
interesuje się pewną nieruchomością w obrębie portu rzecz
nego. Od czasu do czasu ją odwiedza. Zdaniem urzędnika,
kroi się coś niezwykłego.
Nie za łatwo mu poszło? - zastanawiał się Walker. Zaraz
jednak odepchnął od siebie podejrzenia. Alcott tyrał jak wół,
nic zatem dziwnego, że udało mu się zebrać pewne informa
cje. Walker z lekką pogardą spojrzał na Batesa, który cały
dzień zajmował się innym śledztwem przy Leadenhall Street.
Powinien jednak coś podejrzewać. Pan Dilley to i owo
zdradził swojemu urzędnikowi i przykazał mu, by słowo
w słowo powtórzył to ciekawskiemu Alcottowi.
Cobie trochę tęsknił za Dinah, którą przecież z premedy
tacją zostawił w Paryżu, żeby nabrała ogłady pod troskliwą
opieką markizy. Prawdę mówiąc, nieco się nudził, dopóki nie
podjął rozgrywki z Alcottem.
Nieważne. Will Walker i jego sfora psów gończych wnie
śli w monotonne życie element ożywienia. Zresztą cała spra
wa i tak już zmierzała do nieuchronnego końca.
Alcott ostrożnie, metodą małych kroków, dowiedział się,
że Dilley co jakiś czas odwiedza pewne miejsce w Dockland.
Stały tam dwa duże, osiemnastowieczne domy, połączone
w jedną całość. Znajdowały się z dala od drogi. Alcott nie
wiedział nic więcej - poza tym, że mieszkająca tam para lu
dzi w średnim wieku ma całą gromadkę dzieci.
- Dzieci? - z namysłem powtórzył Walker. - To pewnie
zasłona dymna. Przykrywka. Po co miałby odwiedzać cudze
dzieci? Jesteście zupełnie pewni, Alcott, że chodzi o naszego
człowieka?
- Na mur, panie inspektorze! - Alcott już wiedział, że do
stanie awans.
- No dobrze - powiedział Walker. - Pewnie pójdzie tam
w przyszłym tygodniu. Jak zwykle w przebraniu.
Alcott za łaskawym przyzwoleniem śledzonej „ofiary"
znalazł mieszkanie, w którym Jacobus Grant przeistaczał się
w ubogiego aktora, ubranego w szerokie brązowe spodnie,
brązową marynarkę i brązowy melonik.
- Co on knuje? Sprawdzimy to miejsce, Bates, Najlepiej
w przyszłą sobotę. Zobaczymy na własne oczy, o co w tym
wszystkim chodzi. Wy też możecie z nami pójść, Alcott.
Walker wprost nie mógł doczekać się soboty. Wyznaczo
nego dnia Alcott już od rana szpiegował Dilleya. Wreszcie
całą trójką - Walker, Bates i Alcott - stanęli pod drzwiami
podejrzanego domu.
Walker zadzwonił. W progu stanął jakiś pochylony sta
rzec.
- Policja! - oznajmił inspektor. - Przynieśliśmy nakaz
rewizji.
Kłamał, ale ludzie, z którymi na ogół miał do czynienia,
o nic już nie pytali po takim oświadczeniu.
- Chcę mówić z właścicielem lub administratorem.
Starzec zamrugał.
- Poza mną nie ma tu nikogo - wychrypiał słabym gło
sem. - Pracuję tu dorywczo. Nazywam się Parker. Pan Dilley
kazał mi otwierać drzwi, bo wie, że mam kłopoty ze wzro
kiem i nie nadaję się do innej pracy. Wszyscy są w kościele,
tam, na końcu drogi.
- W kościele? Kazano mi sprawdzić, czy nikt tu się nie
ukrywa.
Walker niemal siłą wdarł się do wnętrza domu. Bates i Al
cott pośpieszyli za nim. Okazało się jednak, że starzec mówił
prawdę. Dom był czysty, ubogi, przestronny i opustoszały.
Na piętrze znaleźli sypialnie i dwadzieścia dziecięcych łóże
czek - po dwa w każdym pokoju.
Walker zbiegł po schodach.
- Gdzie ten kościół? Co oni tam robią? Co robi Dilley?
Starzec, którego pan Dilley zatrudnił osobiście, wzruszył
ramionami.
- Nie wiem.
W sercu Walkera rodziło się przeczucie, że on sam - z nie
wielką pomocą Alcotta - wpadł w bagno, przy którym nie
szczęścia Batesa wydawały się czymś niegroźnym. Inspektor
zrobił dobrą minę do złej gry, bo już czuł na sobie napięte
spojrzenia podkomendnych.
- Gdzie ten kościół? - powtórzył.
Starzec wskazał im drogę. Pobiegli w tamtym kierunku.
Jedynie Alcott, z wrodzonym sobie optymizmem, wciąż nie
domyślał się, że zmierzają prosto do klęski.
Z łatwością znaleźli kościół. Był to drewniany budynek
z zardzewiałym blaszanym dachem. Ze środka dobiegał
gwar i oklaski. W drzwiach stał duchowny o pulchnej i ła
godnej twarzy.
- Policja! - burknął Walker.
Duchowny wpuścił ich bez słowa, chociaż w duchu się za
stanawiał, czego policjanci szukają na dziecięcej zabawie.
Była to bowiem na pewno zabawa. W głównej nawie stało
pełno maluchów, nie tylko ta dwudziestka z tajemniczego
domu. Towarzyszyło im kilkoro dorosłych w mundurach
Armii Zbawienia i po cywilnemu. Ci ostatni, jak szeptem po
informował Alcott, zajmowali się budynkami odwiedzanymi
przez Dilleya. Wzdłuż ścian ciągnęły się długie stoły zasta-
wione różnymi smakołykami. Strzegła ich niewiasta o ustach
niczym pułapka na szczury.
Pan Dilley-Horne-Jacobus Grant popisywał się na zaim
prowizowanej scenie. Ciągle miał na sobie brązowy garni
tur i melonik. Wspaniałe złote włosy, które Walker pamię
tał z wizyty przy Half Moon Street, gładko zaczesał do tyłu.
W przedziwny sposób utracił władczy wygląd i prezentował
się nie lepiej niż pierwszy lepszy artysta. Publiczność z nie
kłamanym entuzjazmem przyjmowała jego występ.
Właśnie żonglował. Po skończonym pokazie wezwał do
siebie jednego z małych widzów i w magiczny sposób zaczął
mu wyjmować z nosa, ust i uszu kolorowe chusteczki. Wte
dy właśnie zobaczył skamieniałą trójcę policjantów. Schował
chusteczki, z uśmiechem skierował malca z powrotem na wi
downię i wyciągnął z kieszeni talię kart. Pomachał nimi
w powietrzu.
- Kto na ochotnika? - zawołał.
Las dziecięcych rączek wyciągnął się w odpowiedzi. Pan
Dilley, uśmiechnięty od ucha do ucha, nie zwrócił jednak na
to uwagi.
- Nie, to musi być dużo większy chłopiec - oznajmił naj
czystszym cockneyem. Walker zacisnął zęby. Był zły, że nie
docenił przeciwnika.
- A może ten pan o dużych stopach, stojący z tyłu!
Cobie wskazał na oniemiałego Alcotta. Konstabl już zro
zumiał, że nie wszystkie magiczne sztuczki odbywają się wy
łącznie na scenie.
- Zabraniam wam - warknął mu do ucha Walker. Alcott
z nieszczęśliwą miną przecząco pokręcił głową. Wszystkie
dzieci patrzyły teraz na niego.
- Wstyd, panie szanowny! - z naganą w głosie zawołał
Dilley. - Chce pan im popsuć zabawę? Poprośmy go wszy
scy, to może jednak przyjdzie! Zawołajmy chórem: „Prosimy
pana!".
- Prosimy pana! - powtórzyły dzieciaki. Wesoło macha
ły rękami do trzech ponurych mężczyzn.
- Na litość boską, idź do nich, Alcott, i skończ szybko tę
farsę. Wpakowałeś nas w to, więc teraz do roboty.
Walker zachowywał się gorzej niż zwykle, bo nie lubił
publicznie zmieniać swoich decyzji.
Alcott zapłacił za swoje. Pan Dilley miał cały zestaw sztu
czek. Przedstawienie ciągnęło się bez końca. Po kartach przy
szła kolej na kółka i monety. Dzieciarnia wciąż chichotała
z nieszczęsnego Alcotta. W punkcie kulminacyjnym, z czap
ki policjanta wyskoczył dorodny królik. Zapewne ukrył się
tam jeszcze przed wejściem Alcotta na scenę.
W nagrodę za poświęcenie dzielnego detektywa ukorono
wano wspaniałym kapeluszem z papieru. Wyglądał teraz jak
gwardzista. Dzieci aż zanosiły się ze śmiechu.
Na zakończenie wspólnie odśpiewano „Boże, chroń kró
lową". Pan Dilley akompaniował na gitarze. Pastor wspiął się
na scenę, podziękował za występ - w swoich pochwałach nie
pominął także Alcotta - i ogłosił, że czas na przekąskę.
Wszyscy rzucili się do stołów.
Jedna z dziewczynek podbiegła do Dilleya, który z gitarą
w dłoni schodził po schodkach z podwyższenia. Za nim
szedł Alcott, czerwony jak burak i wciąż jeszcze w papiero
wym kapeluszu. Dilley obiecał dziewczynce o imieniu Liz
zie, że za chwilę zagra jej ulubioną piosenkę Marie Lloyd:
„My Old Man Says Follow the Van".
Kapelusz Alcotta okropnie drażnił Walkera.
- Zdejmij to wreszcie, na Boga! - ryknął. - Przez cały
tydzień robiłeś z siebie głupca! Musisz to okazywać w tak
dosadny sposób?
Pan Dilley chłodno popatrzył na inspektora.
- Trzeba mnie było spytać - powiedział łagodnym to
nem. - Powiedziałbym panu, że finansuję działalność domu
dla sierot i porzuconych dzieci. Robię to za uprzejmą zgodą
Armii Zbawienia i obecnego tutaj ojca Anselma.
Ojciec Anselm przysłuchiwał się ich rozmowie.
- Nie mam słów wdzięczności dla pana Dilleya - oznaj
mił. - Sądzę, że wszyscy z nas mają wobec niego ogromny
dług. Wspomaga nas nie tylko pieniędzmi. Jak pan zapewne
widział, poświęca nam wiele czasu.
- Pewnie kiedyś zostanie świętym - wycedził Walker
przez zęby.
- Nie wątpię. A teraz, moi panowie, zapraszam na fili
żankę herbaty. Pan Dilley wspomniał mi, że jesteście z poli
cji. Ktoś was skierował na niewłaściwy trop, prawda? Proszę
za mną.
Zanim Walker zdołał wykrztusić słowo, parszywy zdrajca
Alcott już trzymał w rękach kanapkę i filiżankę. Bates nie
był lepszy.
Walker został nagle sam na sam z Dilleyem.
- Nie oszukałeś mnie - rzekł gniewnie - choć przyznaję,
że wodziłeś Alcotta za nos. Zanim wyszedłem na durnia,
wpierw powinienem sprawdzić jego informacje.
Cobie pokiwał głową.
- To prawda - rzekł, chwycił za gitarę i zagrał kilka ta
któw znanej wszystkim piosenki, kończącej się słowami: „Je-
śli chcesz wiedzieć, która godzina, zapytaj policjanta". Śpie-
wał przy tym czystym barytonem.
- Bardzo śmieszne - wycedził Walker. - Jesteś łotrem,
Grant, Dilley, Horne, czy jak tam się nazywasz. Wiem, że
jesteś łotrem. Pewnego dnia to udowodnię, a wówczas żaden
świątobliwy mąż nie wyciągnie cię z mamra.
- Zupełnie się z panem zgadzam - szczerze powiedział
Cobie. - Chyba nie będę świętym. Przykro mi tylko, że moje
sztuczki nie przypadły panu do gustu. Moi bracia wprost je
uwielbiali. Siostrzyczki zresztą także.
- Nie podobają mi się pańskie sztuczki, niezależnie od
tego, czy robi je pan na scenie, czy na ulicach Londynu, panie
Grant, o ile to rzeczywiście pańskie prawdziwe nazwisko.
Cobie brzdąknął w struny.
- Z tym jest kłopot, inspektorze Walker - przyznał ze
smutkiem. - Nie mam prawdziwego nazwiska. Może więc
pan zwracać się do mnie w dowolny sposób. Nie napije się
pan herbaty, jak pańscy koledzy? Poczułby się pan o wiele
lepiej. To zawsze pomaga.
- Prędzej bym się udławił - odparował Walker. - Niech
mi pan szczerze powie, w co pan naprawdę gra?
- W życie - odparł z uśmiechem Cobie. - Życie to moja
gra, Walker. Sam ustalam reguły. Podobnie zresztą jak pan.
Czy pańscy zwierzchnicy wiedzą, że wbrew ich rozkazom
ciągle pan prowadzi całkiem prywatne śledztwo? Proszę nie
odpowiadać, widzę po pańskich oczach, jak się naprawdę
sprawy mają. Jest pan tak samo zły jak ja, tylko ja potrafię
się do tego przyznać.
Walker wiedział już, dlaczego niektórzy ludzie są zdolni
do morderstwa. Odwrócił się gwałtownie i ostro przywołał
do siebie Alcotta i Batesa. Kiedy w drzwiach obejrzał się
przez ramię, Dilley siedział z gitarą i śpiewał małej dziew
czynce obiecaną przed chwilą piosenkę. Lizzie patrzyła
w niego jak w obraz.
Lady Dinah Grant ucieszyła się na widok męża. Zgodnie
z przyrzeczeniem, Cobie po trzech tygodniach przyjechał po
nią do Paryża.
Dawny kochanek markizy, kawaler de Sauk, wprowadził
ich do najlepszych francuskich domów. Dinah była stałym
gościem w rezydencjach przy Faubourg Saint Germain. Od
natłoku wrażeń kręciło się jej w głowie. Nikt nie uważał za
dziwne, że mąż ją zostawił samą, zanim upłynął tydzień mie
siąca miodowego.
Amerykanie robią takie rzeczy, brzmiała powszechna opi
nia. Wciąż gonią za pieniędzmi, jeżdżą gdzieś w interesach.
Na miłość przyjdzie czas później. Oboje przecież byli bardzo
młodzi, zwłaszcza milady.
Wszyscy zgadzali się, że milady Dinah - albo milady
Grant, jak ją często i niesłusznie tytułowano - była wprost
czarująca w niezwykle oryginalny sposób. Po codziennych
lekcjach u markizy jej wyjątkowa osobowość objawiła się je
szcze wyraźniej.
Kiedy przybył Cobie, wyszła mu naprzeciw lekko rozko
łysanym krokiem, przymknęła oczy, wyciągnęła rękę i powi
tała go z taką godnością, jakby od kilku sezonów królowała
w salonach Paryża.
Cobie pochylił głowę.
- Z całego serca gratuluję, lady Dinah. Nie zmarnowała
pani czasu.
Odpowiedziała mu po francusku. Od chwili gdy wyjechał,
nie zamieniła z nikim słowa po angielsku. Takie zostawił po
lecenie.
- Chciał, żebyś mówiła w tym języku tak dobrze jak we
własnym - oświadczyła markiza.
Dinah, zawsze chętna do pogłębienia wiedzy, poświęciła
się nauce z nie mniejszym zapałem, niżby studiowała grekę.
- Jeszcze miesiąc - wołała uradowana markiza - a wszy
scy cię będą brali za rodowitą paryżankę!
Cobie wysłuchał licznych pochwał, gdy Dinah poszła się
przebrać. Byli zaproszeni na kolację do ambasady. Ambasa
dor należał do grona przyjaciół pana Jacobusa Granta i mar
kizy de Cheverney. Jak wiele innych osób, dał się oczarować
lady Grant.
Dinah nie mogła wyjść z podziwu nad sobą. Jak staruszka
z ludowej piosenki, powtarzała ciągle: „Czy to na pewno
ja?". O to samo spytała męża, gdy wieczorem ramię w ramię
stanęli w drzwiach ambasady.
Cobie popatrzył na nią. Miała na sobie jedwabną turkuso
wą suknię, we włosach diadem, wysadzany perłami i amety
stami, ametystowe kolczyki, naszyjnik i pierścień. Kupił to
wszystko w Londynie. Tradycją rodu Dilhorne'ów było, że
każdy mąż po pewnym okresie wspólnego życia kupował żo
nie ametysty dla uczczenia pamięci Patriarchy. On to bowiem
przed osiemdziesięciu laty jako pierwszy podarował swojej
młodej wybrance garść rodzimych, australijskich klejnotów.
Cobie sam nie wiedział, dlaczego zdecydował się podtrzy
mać ten zwyczaj. Przecież nigdy otwarcie nie przyznawał się
do związków z rodziną. Gdziekolwiek poszedł, wszyscy za
stanawiali się, kim jest naprawdę. W gruncie rzeczy to go
tylko bawiło. Teraz jednak nie chciał, aby z jego powodu la
dy Dinah doznała choćby niewielkiej przykrości.
Ci, którzy widzieli stare portrety Patriarchy, nie mieli żad
nych wątpliwości, że Cobie należy do rodu. Był jakby po
większoną wersją Patriarchy.
- Pytasz, czy gdzieś tam w środku wciąż jesteś dawną la
dy Dinah Freville? - zagadnął. Jeszcze raz zdumiała ją nie
zwykła łatwość, z jaką odczytywał jej myśli.
- Tak. Właśnie tak. Nie wierzę, że zupełnie się zmieniłam
w ciągu miesiąca.
- Stroje, wykwintne potrawy, czułość - to wystarcza, że
by się zmienić. A ty się zmieniłaś, Dinah. Bardziej, niż ocze
kiwałem. Bardziej, niż mogłem sobie życzyć.
- Wiedziałeś, że tak się stanie - rzuciła tonem oskarżenia.
- Stałoby się o wiele wcześniej gdyby ktoś cię kochał i
o ciebie zadbał.
- Ty mnie nie kochasz - odpowiedziała niemal wyzywa
jąco. - Nie dbasz o mnie.
- Tak sądzisz? - spytał. - Myślałem, że jesteś bardziej
spostrzegawcza.
Miał rację. Madame dokładnie wykonała jego polecenia.
Jej następne pytanie ścisnęło go za serce.
- A jeśli wszystko zapomnę, kiedy stanę przed Violet? -
zapytała z niepokojem.
- Nie zapomnisz - zapewnił ją. - Pierwszy raz W swoim
życiu będziesz jej równa. Na przewagę przyjdzie czas
później.
Przeszli po szerokich schodach. Służba gięła się w ukło
nach. Na szczycie schodów czekał gospodarz przyjęcia. Di
nah aż zadrżała, gdy pomyślała o tym, co od paru tygodni
robiła zupełnie bezwiednie. Markiza i kawaler stali po jej
stronie, wspierali ją - lecz ich wysiłki były praktycznie ni
czym wobec władzy człowieka, który się mienił jej mężem,
ale nie kochankiem.
Nowy savoir faire, którego wciąż się uczyła, twierdził, że
Cobie w każdej chwili mógł dostać od niej przyzwolenie.
W każdym miejscu i o każdym czasie. Nie musiał nic wyjaś
niać. Wiedziała to i bez niego.
Tuż przy schodach wisiało przeogromne lustro w bogatej
złoconej ramie. Dinah spojrzała w nie - i zamarła. Cobie jak
zwykle wyglądał wspaniale. Zawsze najlepiej prezentował
się w wieczorowym stroju. Był ucieleśnieniem męskiej gracji
i elegancji. Jednak Dinah zamarła, kiedy zobaczyła w lustrze
siebie samą.
Stanowili niezwykłą parę. Jej śniada cera i czarne włosy
kontrastowały z jego złotą urodą. Jego błękitne oczy spra
wiały, że jej - ciemne - wydawały się jeszcze ciemniejsze.
Oboje mieli dumną i wyprostowaną postawę. Przygarbiona
dziewczynka z pochyloną głową i wyrazem lęku na twarzy
odeszła gdzieś w niepamięć.
- Tak - szepnął jej Cobie wprost do ucha. - Pasujemy do
siebie, prawda?
Umiesz czytać w myślach? - chciała go zapytać. To także
potrafisz? Wiedziała jednak, że tym razem niepotrzebne mu by
ły żadne magiczne sztuczki. Wystarczyło, że spojrzał w lustro
- tam bowiem stała para, którą śmiało mógł namalować James
Tissot, znany portrecista i kronikarz życia arystokracji.
Noc minęła im bez większych przygód. Dinah wmawiała
sobie, że wciąż jest na lekcji u markizy, z książką na głowie,
wśród wyimaginowanych książąt, ministrów, dyplomatów
i polityków. Przekonała się, iż rzeczywiście może dorównać
Violet.
Dopiero po balu, w powozie, opuściła zmęczone ramiona
i raz jeszcze stała się małą, wystraszoną Dinah Freville, nie
chcianą siostrą Violet Kenilworth.
Siedzący naprzeciwko niej Cobie ujął ją za podbródek
i skłonił do wyprostowania pleców.
- Nie, Dinah. Nie wolno zdejmować maski przed końcem
przedstawienia. Kurtyna jeszcze nie zapadła. Usiądź prosto
i zabawiaj męża.
- Nosisz maskę? - zapytała.
- Owszem. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że mam
ich sporą kolekcję. Większą niż inni.
- Co robiłeś w Londynie?
Nie wiedzieć czemu, ta rozmowa wprawiała ją w zdener
wowanie. Pożałowała ostatniego pytania. Chyba było nie
bezpieczne. Szczerze powiedziawszy, jej obawy okazały się
uzasadnione.
Cobie pomyślał o Willu Walkerze i uśmiechnął się w duchu.
- Uganiałem się za interesami.
Nie dodał tylko, że zamiast siedzieć w wygodnym fotelu,
w biurze „South-West Mining and Associates", ulokowanym
w cieniu katedry Świętego Pawła, tkwił w ciasnej klitce wy
najętej na nazwisko Dilley.
Nie powiedział żonie o czymś jeszcze. O spotkaniu z Su
sanną Winthrop, które miało miejsce trzy dni temu.
Po spotkaniu z Willem Walkerem i jego ogarami Cobie
wrócił prosto do domu. Przebrał się w mieszkaniu na East
Endzie. Potem pojechał do apartamentu przy Park Lane. Lo-
kaj, którego zatrudnił na czas pobytu w Anglii, powitał go
z lekka zafrasowaną miną.
- Wczesnym popołudniem przybyła pani Winthrop, sir -
powiedział. - Wspomniałem jej, że nie mam pojęcia, kiedy
pan może wrócić, ale odpowiedziała, że i tak zaczeka. Jest
w małym gabinecie.
- Podałeś jej herbatę?
- Właśnie miałem to zrobić, sir.
- Zajmij się tym natychmiast. Zanim do niej pójdę, muszę
jeszcze zajrzeć do sypialni. Powiedz jej, że zejdę za piętna
ście minut. I przyślij mi kamerdynera.
Giles już od pięciu lat pracował u Granta. Przywykł do
ciągłych eskapad swego pryncypała i żaden z reporterów
nigdy nie mógł wyciągnąć od niego ani słowa. Milczał na
temat interesów i życia intymnego pana Jacobusa.
Wszedł do sypialni w chwili, kiedy Cobie akurat zaczął
myć głowę.
- Nie mógł pan na mnie zaczekać? - spytał karcącym
tonem.
- Nie mogłem, Giles - padła szybka odpowiedź. - Mam
gościa, a przed spotkaniem muszę się trochę odświeżyć.
Najważniejsze, dodał w duchu, że zmyłem z siebie tego
okropnego Walkera.
- Skoro już jesteś, możesz mi pomóc.
Miał jeszcze mokre włosy, kiedy zszedł do Susanny. Sie
działa wtulona w fotel. Nawet nie tknęła herbaty.
- Przepraszam - powiedział. Zerwała się na równe nogi
na jego widok. - Miałem dziś ciężki dzień. Nie chciałem, że
byś mnie zobaczyła w nie najlepszym stanie.
Podświadomie wyczuwał, że wizyta Susanny nie wró-
ży nic dobrego. Zniknęło gdzieś zadowolenie wywołane roz
prawą z Walkerem i udanym pobytem wśród dzieci. Zebrał
się jednak w sobie, żeby stawić czoło nowym kłopotom
i problemom.
Wiedział, że Susanna musiała mieć ważną sprawę, skoro
przyszła bez zapowiedzi i czekała tak długo bez cienia nie
cierpliwości.
- Och, Cobie! - zawołała. Rzuciła mu się w ramiona
i ukryła twarz na jego szerokiej piersi. - Nie masz pojęcia,
jak się cieszę, że cię widzę!
Nie musiał pytać o nic więcej. Susanna, którą znał od tak
dawna, wiodła uporządkowane, spokojne życie. Teraz nic
z tego nie zostało. Drżała na całym ciele.
Cobie odsunął ją od siebie.
- Usiądź, Susanno - powiedział łagodnie. - Napijemy się
razem herbaty i opowiesz mi, co się stało.
- Nie chcę herbaty! - wybuchnęła, ale jednak usiadła
i wbiła wzrok w przestrzeń.
- Pozwól, że się tym zajmę. - Ze zręcznością kelnera na
pełnił filiżanki. Susanna, niczym manekin, bez słowa, ode
brała z jego rąk spodeczek.
Upiła mały łyk, zadrżała i odstawiła filiżankę. Cobie nie
śpieszył się. Gdyby była lepszym obserwatorem, zauważyła
by zapewne, że i on czymś się denerwował.
- O co chodzi, Susanno? - zapytał półgłosem.
Objęła głowę obu dłońmi, a potem spojrzała na niego.
Oczy miała pełne łez.
- Nie wmawiaj mi, że nic nie wiesz, Cobie - powiedziała
ochryple. - To Arthur.
- Arthur?
Odstawił filiżankę i czekał.
Susanna po pewnej chwili odwróciła głowę.
- Sądziłam, że znam go lepiej. Ze bez trudu poznam, kie
dy między nami dojdzie do nieporozumienia. Przez wiele lat
udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Przymykałam
oczy. Tak było lepiej i bezpieczniej. - Przerwała, po czym
podjęła: - Nie pytaj mnie o szczegóły. Dość, że ostatniej no
cy zupełnie przez przypadek dowiedziałam się całej prawdy.
Całej. Nie mogę o tym rozmawiać. Nie zmuszaj mnie do te
go. Na pewno wiesz, o co chodzi.
- Tak - odparł. Susanna przez cały czas patrzyła gdzieś
w przestrzeń. - Wiem o tym od dłuższego czasu. Nie mo
głem cię wcześniej przestrzec przed tym małżeństwem, ale
nigdy nie lubiłem Arthura.
- Boże, wybacz mi! Kiedy mówiłeś, że popełniam błąd,
uważałam cię za zazdrośnika! Boże! Nie rozpaczałabym tak
bardzo, gdyby mnie najzwyczajniej zdradzał! Ale dzieci?
Cobie! Dzieci! Takie jak u madame Louise! Dowiedziałam
się, że tam chodził. Bardzo krótko byłam mu prawdziwą żo
ną. Święci pańscy, co mam teraz zrobić?
Wstała.
- Muszę wracać do domu - powiedziała roztrzęsionym
głosem. - Niepotrzebnie zawracam ci głowę. Sama nie
wiem. Sama nie wiem... co myśleć.
Cobie też uniósł się z fotela. Podszedł do niej, położył jej
rękę na ramieniu i zaczął ją uspokajać, jakby miał do czynie
nia ze zrozpaczonym dzieckiem.
Susanna zadrżała znowu. Przypomniała sobie, jak kiedyś
ją obejmował.
- Dziesięć lat temu odepchnęłam cię ze względu na dzie-
lącą nas różnicę wieku. Teraz bym tego nie zrobiła, Cobie.
Nie odważyłabym się na to. - Uniosła głowę, żeby go poca
łować. - Kochaj mnie, Cobie. Kochaj mnie, a dzięki temu
przetrwam.
Z rozpaczą popatrzyła mu prosto w oczy.
Stal jak slup soli, myśląc o jej wyznaniu. Kiedyś z rado
ścią porwałby ją w ramiona, poślubił i wprowadził do włas
nego łoża.
Czuł dziwne podniecenie, wywołane nagłymi wspomnie
niami wspólnie spędzonej młodości. Objął ją, a ona przytu
liła się do niego, jakby była stęsknioną żoną, wyczekującą
powrotu męża.
Żoną! Natychmiast pomyślał o Dinah, którą pozostawił
w Paryżu. Odsunął się od Susanny.
- Nie!
Susanna przyciągnęła go mocno ku sobie i wycisnęła na
jego ustach namiętny pocałunek. Umiała całować. Wszak by
ła jego pierwszą, utraconą i nieodżałowaną miłością. Próbo
wał myśleć o Dinah, ale nie umiał zapanować nad ciałem. Za
długo żył bez miłości. Violet i inne kobiety nie mogły w nim
zaspokoić zwykłej potrzeby uczuć.
Susanna była przekonana, że jej uległ.
- Nareszcie, Cobie - wyszeptała. - Po tak wielu latach.
Jej głos wyrwał go z odrętwienia. Powoli, lecz stanowczo
uwolnił się z jej objęć. Podszedł do pianina i z całej siły huk
nął pięściami w otwartą klawiaturę. Potem nieskładnie prze
biegł palcami po klawiszach. Kakofonia dźwięków dobrze
odzwierciedlała stan jego umysłu.
Cierpiał. Zbyt często w swoim życiu stawał przed po
dobnym problem: każdy wybór był zły. Jak zatem wybrać
mniejsze zło? Jeśli weźmie Susannę do łóżka, zdradzi Dinah.
Jeżeli jej odmówi, bezpowrotnie zniszczy wątłą nić łączącą
go z przyrodnią siostrą. Decyzja więc tylko pozornie nie na
leżała do najtrudniejszych, skąd bowiem zyskać całkowitą
pewność?
- Nie, Susanno - powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Łzy płynęły po jej policzkach. - Za późno. Za późno. Chło
piec, którego znałaś i kochałaś przed laty, dawno umarł i od
szedł. Zginął w Arizonie i nigdy nie powrócił. Ten, który go
zastąpił, wie, że miałaś rację, podejmując taką decyzję. Tak,
miałaś rację, chociaż odszedł z krwawiącym sercem. Och,
Susanno. Kocham cię nad życie, ale taką miłością, jaką brat
może czuć do siostry. Gdybym wziął cię do łóżka, byłby to
jedynie akt bezmyślnej żądzy, pogłębiony zdradą wobec
młodej żony. Nie mogę i nie chcę jej zdradzić. Nie zrobię te
go nawet za cenę twojego szczęścia. Zbyt wiele już wycier
piała w swoim krótkim życiu. To wystarczy.
- Ona cię wcale nie kocha - z bólem załkała Susanna.
- Być może. Tego jeszcze nie wiem. Nie będę jednak szu
kał pocieszenia w twoich ramionach. Mam swój honor. Może
zostało go niewiele, ale powtarzam: nie zdradzę żony zale
dwie w miesiąc po ślubie. Wtedy odrzuciłaś moje oświadczy
ny. Teraz musimy oboje ponosić tego konsekwencje.
- A gdybym cię nie odtrąciła tuż po tym, jak odkryłeś
swoje pochodzenie? - zapytała. - Pewnie nigdy byś nie wy
jechał do Arizony! Nie stałbyś się tym, kim teraz jesteś. Za
biłam niewinnego chłopca! Nie wiedziałam nawet, że wróci
łeś. Co się stało, Cobie? Co się z tobą stało?
- Dorosłem - powiedział szorstko. - Ty także musisz do
rosnąć. Niech cię pocieszy, że to nie przez ciebie uciekłem
na Dziki Zachód. Powód był całkiem inny. To, co mnie od
mieniło, nie ma nic wspólnego z życiem, jakie przedtem
wiodłem w Nowym Jorku. Z tobą też nie.
Susanna nie zwracała uwagi na jego słowa.
- Chcę mieć dziecko, póki nie jest za późno! - zaszlocha-
ła. - On mi go nie da! Ty mógłbyś, Cobie. Mógłbyś.
To było najgorsze. Cobie odskoczył od niej jak oparzony.
- Co takiego?! Mam spłodzić jeszcze jednego nieszczęs
nego bękarta? Mieliśmy wybór, Susanno. Klamka zapadła.
Podjęłaś decyzję przed dziesięcioma laty i to na zawsze zmie
niło nasze życie. Nie pozwolę, by ktoś inny cierpiał tak, jak
ja cierpiałem.
- Nikt cię nie potępia - zaczęła, lecz po chwili nagle zro
zumiała, że nie pomogą dalsze błagania. Nie było już uczu
cia, które kiedyś między nimi rozkwitło.
- Prawdziwy twardziel z ciebie, Cobie - szepnęła z go
ryczą. - Prawdziwy twardziel.
Popatrzył na nią z tak niewymownym cierpieniem, aż się
wzdrygnęła.
- Nie, Susanno. A jeśli nawet jestem twardy, to chyba le
piej dla nas. Mógłbym cię pocieszyć, ale do czego doprowa
dziłoby takie postępowanie?
Usiadł.
- Herbata wciąż jest gorąca - powiedział rzeczowym to
nem. - Chcesz jeszcze trochę?
Dygotała na całym ciele.
- Powinnam już iść do domu, Cobie. Nie mogę z tobą zo
stać. Nie zobaczymy się już więcej.
Co miał powiedzieć? Co zrobić? Nic. Żadne słowa nie
miały tu znaczenia. Naprawdę wybrał mniejsze zło? Mógł
rzec: „Pewnego dnia zrozumiesz, że postąpiliśmy słusznie".
Jakie z tego w tej chwili miałaby pocieszenie?
Podał jej filiżankę.
- Wypij herbatę, Susanno. Poczujesz się trochę lepiej.
Wychyliła ją niemal duszkiem, jakby w ten sposób żeg
nała się z dotychczasowym życiem.
Cobie był teraz z powrotem z Dinah. Usiłował wymazać
z pamięci widok Susanny, w dniu, kiedy od niego wycho
dziła.
Z nadzieją popatrzył na żonę. Nie miałem najmniejszego
prawa jej zdradzić, pomyślał, nawet jeśli jej nie kocham.
Właściwie co do niej czuję? Czy wciąż muszę rozwiązywać
tak trudne dylematy?
O jednym się przekonałem: dobrze mi z nią. Czułbym się
dużo gorzej, gdybym uległ błaganiom Susanny. Kto wie?
Może już niedługo moja żona powie, że jej także jest dobrze
ze mną.
Rozdział dziewiąty
Dinah przygotowała się do snu. Musiała się rozebrać z po
mocą Hortense i Pearson, bo sama nigdy w życiu nie zdoła
łaby zdjąć wspaniałej sukni. Myślała o mężu. O nim. I o ich
białym małżeństwie.
Podziękowała mu w myślach, że nie zmusił jej do natych
miastowej uległości. Co więcej, uczynił niemały wysiłek, że
by z zahukanej i bladej Dinah Freville uczynić prawdziwie
piękną Parisienne.
Przecież wcale nie musiał tego robić. A może po prostu
z niechęcią myślał o ich wspólnym życiu. Może chciał odsu
nąć jak najdalej dzień, w którym weźmie do małżeńskiego
łoża prostą dziewczynę bez ogłady, którą poślubił tak napra
wdę z nikomu nie znanych względów? Nie przejawiała prze
cież zbytniej chęci do... do... Nawet w myślach nie mogła
wymówić tego słowa.
Jednej rzeczy była zupełnie pewna. Przyjdzie cząs, kiedy
będzie musiała zbliżyć się do męża. Co wówczas? Co jej po
wie, gdy... Zaczerwieniła się jak burak. Nie, Cobie nie był
zdolny do takiego postępowania.
Miała go uwieść? Z nieodłącznym poczuciem humoru po
myślała, że w tym przypadku potrzebny byłby jej kwiatek.
Najlepiej jaskier. Mogłaby odrywać płatki i pytać: ,,Kocha?
Nie kocha?". Albo raczej: „Powinnam? Nie powinnam?".
Niestety, na Faubourg Saint Germain nie rosły jaskry. Muszę
zatem zaczekać, aż wrócimy do domu, albo do Moorings!
- przemknęło jej przez głowę. Tam każda łąka aż skrzy się
od kwiecia.
I o to chodzi. W obcym mieście - pięknym i cywilizowa
nym, ale zawsze obcym - Dinah Freville nie mogła w pełni
stać się panią Grant.
Nawet nie wiedziała, że jej mąż, pozostający wciąż pod
wrażeniem ostatniej rozmowy ze swoją przyrodnią siostrą,
doszedł do tych samych wniosków. Postanowił zaczekać, aż
wrócą do Londynu, tak żeby Dinah znalazła się w znajomym
otoczeniu.
Druga dziewica w moim życiu, pomyślał. Pierwsza była
już po trzydziestce, a on był od niej dziesięć lat młodszy. Tak
jak Susanna poprosiła go, żeby został jej kochankiem. Na
jedną noc. Zgodził się, bo po pierwsze zawdzięczał jej życie,
a po drugie - nikogo nie zdradzał.
Wspomniał ją po raz pierwszy po wielu, wielu latach.
Miała na imię Liz i w niczym nie przypominała Dinah.
Ciekawe, co się z nią stało? Potrząsnął głową. Dość wspo
mnień. Wkrótce wracamy do Londynu. A tam... co będzie,
to będzie!
Sir Ratcliffe Heneage nabrał ostatecznego przekonania, że
wprost nie cierpi Jacobusa Granta. Sporo do niego przegrał
przed jego ślubem z Dinah Freville, w noc, kiedy Cobie do
szczętnie opróżnił kieszenie biednego Raineya. Sir Ratcliffe
stracił wówczas wszystko, co zagarnął wcześniej w pokera
i bakarata. Co gorsza, nie miał najmniejszych szans, żeby się
odegrać. Był prawie bankrutem.
Od dawna już nie wierzył w złą passę Granta. Pewien
przyjaciel z Ameryki, świeżo przybyły do Londynu, zdradził
mu, że na Wall Street Cobie nosił przydomek „Tygrys".
Wprawdzie nie było żadnych dowodów, że Cobie oszukiwał
w kartach, ale...
- Grant to niesamowity człowiek - powiedział Ameryka
nin. - Wydaje się, że na wylot zna wszystkie twoje myśli.
Jest bezwzględny. Bierze wszystko, co chce. Pieniądze, ko
biety. Żegluje na skrzydłach wiatru.
Po tej rozmowie sir Ratcliffe Heneage nabrał przekonania,
że klęska Raineya nie była dziełem przypadku. Doszedł do
wniosku, że Grant bardzo sprytnie wykorzystał znaczone
karty. Karty, które sfałszował on sam, sir Ratcliffe! Przy sto
liku działy się dziwne rzeczy. Grant kilkakrotnie przegrał,
choć wygraną miał praktycznie w ręku.
Zatem udawał. Zgrywał naiwnego jedynie po to, by uśpić
czujność przeciwnika. A potem działał z zaskoczenia. Zabi
jał wedle własnej woli. Sir Ratcliffe pogrążył się w zadumie.
Nie, nie było choćby najmniejszej okazji, aby Cobie osobi
ście podmienił karty.
W dodatku na samym początku zdobył względy Violet
Kenilworth. Zrobił to w tym samym czasie, gdy sir Ratcliffe
nabrał pewności, że piękna dama w końcu ulegnie jego na
mowom. Sprzątnął mu ją sprzed nosa! Nie musiał się wysi
lać. Violet sama padła mu w ramiona. Przyjaciel z Ameryki
twierdził, że to niemal reguła.
Później wszystkich zaskoczył i poślubił Dinah Freville.
Brzydką, chudą i zamkniętą w sobie. Natrętna plotka głosiła,
że niemal szantażem zmusił Raineya, by ten udzielił mu po
zwolenia na małżeństwo z przyrodnią siostrą.
- Tak? - zdumiał się Amerykanin. - Zatem Cobie Grant
wie o niej coś, o czym nikt z was nie wie.
- A co tu wiedzieć? - zaperzył się sir Ratcliffe. - Biedna,
smętna i na pewno w łóżku zimna jak lód. Za to jej siostra...
- Oblizał usta.
Dowiedział się jeszcze czegoś. Grant utrzymywał bardzo
ścisłe stosunki ze swoją starszą siostrą.
- Roztoczył nad nią opiekę - dodał Amerykanin.
Sir Ratcliffe milczał. Dużo rozmyślał ostatnimi czasy. Żył
o wiele spokojniej niż przez minione lata. Zrezygnował
z wielu przyzwyczajeń. Od feralnego dnia u madame Louise
bał się zaglądać do podobnych przybytków. A jeśli znów po
licja knuje jakąś akcję? Gdyby jednak Hoskyns znalazł mu
tę małą! Ha! Wówczas sprawy przybrałyby inny obrót.
Od dawna miał chrapkę na Susannę Winthrop. Przypadła
mu do gustu. Niezbyt krągła, o niemal chłopięcej figurze
i spokojnych manierach. Violet Kenilworth, choć piękniej
sza, zachowywała się zbyt hałaśliwie. Jego własna żona -
z którą od dawna już nie sypiał, chociaż zabierał ją z sobą na
różne przyjęcia i bale - była blada i wystraszona. Poślubił ją
wyłącznie dla pieniędzy. A te już dawno wydał.
Na Susannę spoglądał od chwili, kiedy stracił Violet, a
później stadko nieletnich chłopców i dziewcząt. Lubiła dżen
telmenów - a on był przecież stuprocentowym dżentelme
nem. Przynajmniej na początku.
Odwiedził ją tego samego dnia, gdy Grant wyjechał po
nownie do Paryża. Pocieszył ją i chyba przez to zyskał jej
niekłamaną wdzięczność. Nim wieczór dobiegł końca, gawę
dzili swobodnie jak starzy przyjaciele.
Zaprosił ją na przyjęcie u Hertfordów. Obiecała, że przyj-
dzie. Kilka dni później ktoś mu wspomniał, że Grant z żoną
są już z powrotem w Londynie. Tym lepiej. Grant będzie
świadkiem jego zwycięstwa nad Susanną. Wyśmienicie.
Niestety, Cobie pozostał obojętny na jego podboje.
Przyszedł z żoną, wyraźnie rozbawiony licznymi cieka
wskimi spojrzeniami. Dinah była ubrana w jedwabną suknię,
tak dobrze skrojoną, że ukrywała wszelkie wady jej figury.
Hortense upięła jej włosy według najnowszej mody. Wysoki
kok odsłaniał piękny zarys szyi. Kroczyła dumnie jak uro
dzona dama.
Zamiast diademu, tego wieczora nosiła nad samym czo
łem, na wąskiej srebrnej wstążce, wspaniałą gwiazdę z topa-
zów, z brylantem pośrodku. Brylanty i topazy miała też
w kolczykach, w naszyjniku i w bransoletce na lewym ręku.
Klejnoty były niezbyt duże, bez krzty pretensjonalności, ale
sprawiały oszałamiające wrażenie. Spod paryskiej sukni wy
glądały srebrzyste, zgrabne pantofelki.
Wachlarz z barwionych piór pasował do koloru sukni. Co
bie i markiza dobierali go najdłużej, podobnie jak długie
wieczorowe rękawiczki. Biżuterię kupiono później.
- Uśmiechnij się - szepnął do niej Cobie. - Wywołałaś
sensację. Markiza zasłużyła na Legię Honorową za cud, ja
kiego dokonała w tak krótkim czasie.
- A ja na co zasługuję, Cobie? - spytała także szeptem.
- Powiedz.
Uśmiechnął się prowokująco.
- Zaczekaj, aż wrócimy do domu, droga żono. Wtedy się
dowiesz.
Dinah oniemiała. Wydawało jej się, że zrozumiała, co
miał na myśli. Z lekkim zdenerwowaniem czekała na koniec
wieczoru, ale swoje uczucia dobrze skrywała pod maską
uprzejmości.
- Nie porywaj się na zbyt wiele - pouczył ją Cobie, za
nim wkroczyli na salę. Przypomniał sobie jej pobladłą twarz
i słowa: „Boję się", które szepnęła mu przed wyjściem.
- Z nikim nie musisz rozmawiać - powiedział. - Uśmie
chaj się i mrucz: „Doprawdy?". Pamiętaj o lekcjach. W razie
czego zasłaniaj się wachlarzem i uśmiechaj lekko. Od pięk
nych kobiet nie oczekuje się poważnych rozmów.
- A czego? - zapytała znaczącym tonem.
Ujął jej drżącą dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek.
- Z przyjemnością cię tego nauczę. Już niedługo.
Zatem ta chwila była coraz bliżej. Dinah jednak nie miała
czasu na zmartwienia, bo już w jej stronę nadciągała Violet,
cała w różowych i kremowych barwach, z marsem na pięk
nej
twarzy.
- Proszę, proszę - wycedziła zaraz po powitaniu. - To
przecież Louis Pontadour, nieprawdaż? - Wskazała na suk
nię siostry. - Jak go przekonałeś, żeby ją ubierał?
- Zapłaciłem mu. - Cobie uśmiechnął się beztrosko. -
Potem jednak, gdy tylko rzucił okiem na Dinah, był najszczę
śliwszy, że to właśnie ona będzie nosić jego stroje.
- Ciekawe - mruknęła Violet.
Niemal dławiła się ze złości, widząc nową Dinah.
- Każda zmiana, choćby najmniejsza, wyjdzie ci na dobre
- powiedziała do siostry. - Przynajmniej nie wyglądasz już
jak pokojówka. Co za ulga!
Życie u boku męża, chociaż tak krótkie, wywarło już po
ważny wpływ na zachowanie Dinah. Wiedziała, że wiele
słów ma ukryte znaczenie..
Rozpostarła wachlarz, pozornie nie zauważając gniewne
go spojrzenia Violet. Ziewnęła ukradkiem, przesłaniając usta
i zaszczebiotała:
- Tak, Violet, kochanie. Myślę o tym, żeby następnym ra
zem wyglądać jak kucharka albo garderobiana. Musisz mi
zdradzić tajemnicę, jak ty to robisz.
- Dobry Boże! - Violet spojrzała na Granta. - Dałeś kot
ce pazury. A mówiąc o kotkach: widziałeś dziś Susannę
Winthrop? Nie, raczej nie. W czasie, gdy byłeś w Paryżu, za
opiekował się nią Ratcliffe Heneage.
- Naprawdę? - spytał Cobie. Udało mu się zachować nie
wzruszony spokój, chociaż w duchu aż kipiał z gniewu i nie
pokoju. - Nowy przyjaciel domu?
- O wiele więcej - odparła Violet. - Wiesz przecież, że
jej mąż to stary nudziarz. Nie muszę ci tego mówić. Nic
dziwnego zatem, że Susanna próbuje jakoś osłodzić sobie
życie.
- Oczywiście - zgodził się z nią Cobie. - Cieszę się, że
przyszła. W gruncie rzeczy nieważne, czy sama, czy z sir
Ratcliffe'em. Myślałem tylko, że to twój wielbiciel, moja ko
chana Violet.
Ona też tak myślała. Rzuciła go dla Granta, ten zaś okazał
się człowiekiem zupełnie pozbawionym gustu i poślubił tę
małą Dinah. Kiedy chciała powrócić do sir Ratcliffe'a, on
kręcił się już przy Susannie. Też sobie wybrał partię! Bóg
jeden wie, dlaczego tak postępuje.
Kolejna klęska, za którą kiedyś miał zapłacić pewien
Amerykanin. Violet uznała, że najwyższa pora zakończyć tę
rozmowę. Odeszła na bok i spod oka obserwowała Grantów.
Susanna Winthrop także na nich patrzyła, i to z większym
bólem niż lady Kenilworth. Postanowiła w duchu, że Cobie
się nie dowie, jak bardzo cierpiała. Kiedy krążył wśród tłumu
gości, miała wrażenie, że ktoś wbija jej nóż w serce. Pamię
tała go, jak był niemowlęciem na rękach Marietty. Cała mi
łość, którą do niego czuła przez wszystkie lata, w jednej krót
kiej chwili zmieniła się w nienawiść, tak jak mleko kwaśnie
jące w dzbanku.
Uśmiechnęła się do Ratcliffe'a, patrzącego na nią z dum
ną miną zdobywcy. Wielu gości przyglądało im się w nader
znaczący sposób.
Cobie podszedł do niej mniej więcej w połowie przyjęcia.
Zostawił Dinah na chwilę, żeby porozmawiać z jednym ze
znajomych. Widział ją, siedzącą prosto jak świeca, i uśmie
chnął się w duchu. Postępowała zgodnie z radą, którą jej dał
przed wyjściem z domu. Podczas rozmowy lekko zakrywała
usta wachlarzem. Zachowywała się doskonale, jakby nie od
miesiąca, ale od lat znała zasady savoir faire.
Susanna próbowała powitać go uśmiechem. Pierwszy raz
zwracała się do niego w taki sposób, jakby był dla niej kimś
zupełnie obcym.
Cobie przyglądał się jej z bólem. Obserwował ją już
wcześniej, gdy gawędziła z sir Ratcliffe'em. Nie była już tą
samą kobietą, którą znał niegdyś. Grała, żeby tylko zwrócić
na siebie uwagę. Patrz, mówiła. Dla nich wciąż jeszcze je
stem atrakcyjna. Lubię to. Zwłaszcza że wzbudziłam podziw
twego najgorszego wroga.
Musiał ją ostrzec przed Ratcliffe'em, choć zdawał sobie
sprawę, że to niebezpieczne i niemądre. W obecnym stanie
ducha mogła mu nie uwierzyć. Cóż z tego? Należało jednak
spróbować. Wiedział zbyt dużo, żeby milczeć.
- Dobrze się bawisz, Susanno?
- Wyśmienicie! - odparła wyzywającym tonem. - Mam
nadzieję, że ty także. Zawsze byłeś prawdziwą duszą towa
rzystwa.
Nie zaprzeczył.
- Radziłbym ci jednak nieco staranniej wybierać partne
rów - powiedział cicho.
Roześmiała się piskliwie.
- Najpierw mnie odtrąciłeś, a teraz chcesz mi dyktować,
z kim mam przestawać? Ależ, Cobie! Sir Ratcliffe jest cza
rującym i mądrym człowiekiem. Chyba żona cię szuka. Idź
do niej. Masz wobec niej wiele obowiązków. O mnie się nie
martw.
Niczego nie rozumiała.
- Jeśli musisz już kogoś mieć, Susanno, znajdź stosow-
niejszego wielbiciela niż sir Ratcliffe Heneage - zaczął z de
speracją.
Wzruszyła ramionami.
- Nie rozumiem cię, Cobie. Sir Ratcliffe jest ministrem
i przyjacielem księcia Walii. Ma powiązania z większością
wielkich rodów w kraju. Jest uroczy i pełen ogłady. Wystarczy?
Starannie dobierała słowa, żeby mocno go zabolały. Stra
cił ją. Ukłonił się jak obcej osobie.
- Nie sądziłem, że do tego dojdzie, Susanno. Życzę ci
szczęścia. Nie będę cię więcej ostrzegał.
- Mam nadzieję. A teraz wybacz. Widzę, że sir Ratcliffe
kieruje się w tę stronę. Po wszystkim, co mi powiedziałeś,
myślę, że nie chcesz z nim rozmawiać. Twoja żona wygląda
świetnie, lecz bez wątpienia wciąż jeszcze potrzebuje twojej
pomocy. Zajmij się nią.
Odwróciła się i odeszła. Kilka par oczu śledziło ich spot
kanie. Nikt jednak nie wiedział, że w tej właśnie chwili część
życia Jacobusa Granta legła w gruzach na błyszczącym par
kiecie sali balowej w rezydencji Hertfordów.
Dinah obserwowała go z daleka. Podświadomie wyczuła,
co się dzieje. Cobie śmiał się, rozmawiał i żartował przez ca
łą resztę wieczoru, lecz ona dostrzegała w nim ciągłe napię
cie. Nie zapytała o nic.
Nie miała zresztą czasu. Wkrótce przybyli książę i księżna
Walii. Jego wysokość zażyczył sobie poznać żonę pana Gran
ta. Dinah złożyła mu głęboki ukłon, a on ujął jej maleńką
dłoń i zahuczał:
- Po co te rewerencje, moja droga?
Niektórzy szeptali, że po niemiecku mówi o wiele lepiej
niż po angielsku.
Dinah była mocno przejęta, pamiętała jednak,- co jej po
wiedział Cobie, że książę Walii, mimo niewyszukanych ma
nier, nie należy do głupców i dobrze wie, czym się naprawdę
kierują ludzie w jego najbliższym otoczeniu. Pamiętała także
o jego związku z Violet. A jeśli teraz na nią zwróci baczniej
szą uwagę? Jeśli zacznie ją adorować? Co wtedy powinna
zrobić? Jak zachowa się Cobie? Na pewno nie przyjmie roli
uległego męża, jak to było w przypadku choćby Kenilwor-
tha. Ten się nawet cieszył, że jego piękna żona stała się fa
worytą księcia.
Książę tymczasem zachwycił się wyglądem Dinah. Cobie
usłyszał kilka pochwał, a oboje dostali zaproszenie do Marl
borough, czyli do londyńskiej rezydencji Jego wysokości.
- Dopilnuj, żeby przyszli - powiedział książę do niskie
go, niepozornego mężczyzny, którego zawsze miał przy swo-
im boku. Państwo Grant ściągnęli na siebie zazdrosne spoj
rzenia.
- To twój największy triumf - szepnął Cobie do żony po
zakończeniu konwersacji. - Zdobyłaś względy księcia, masz
więc zapewnioną przyszłość, pod warunkiem, że nie pogwał
cisz zasad protokołu. Nie nosisz się z tym zamiarem, praw
da? Pozwól jednak, że dam ci dobrą radę. Łaska pańska na
pstrym koniu jeździ. Ci, którzy jej nie dostąpili, będą ci za
zdrościć. Każdy sukces ma dwa oblicza. To drugie nie należy
do najprzyjemniejszych.
Dinah niewiele wiedziała o sukcesie. Była tak zdenerwo
wana, że nie potrzebowała dodatkowych ostrzeżeń. Resztę
wieczoru spędziła jak we śnie. Kiedy wśród gości rozeszła
się wieść, że książę zaszczycił Grantów swoją łaską, wiele
znanych i wpływowych osób postanowiło z nimi porozma
wiać. Dinah czuła się zmęczona. Życie towarzyskie okazało
się o wiele trudniejsze, niż przypuszczała.
Wreszcie, po pożegnaniu z lordem i lady Hertford, Cobie
postanowił wrócić do domu. Znów znaleźli się na ogromnych
schodach. Po wspaniałym czerwonym dywanie przeszli do
drzwi frontowych i pod osłoną baldachimu dotarli do po
wozu.
Był blady świt, a jednak kilku wiernych widzów, skrom
nie stojących z boku, obserwowało wychodzących gości.
Cobie spojrzał w ich stronę i zaśmiał się cicho.
Pomógł żonie wsiąść do powozu.
- Przepraszam cię na chwilę, kochanie - powiedział pół
głosem i podszedł do krępego człowieka, trzymającego się
na uboczu grupy. Ten w pierwszej chwili próbował się ukryć
w mroku.
Chyba był przerażony. Cobie spokojnie położył mu rękę
na ramieniu, powiedział kilka słów i wcisnął mu coś do ręki.
Potem wrócił. Dinah spojrzała na niego pytającym wzro
kiem. Pokręcił głową.
- Nic się nie stało, moja droga - powiedział uspokajają
co. - To tylko pourboire dla biedaka, który niezmiernie po
trzebował mojej skromnej pomocy.
Cobie Grant nie był najłatwiejszym obiektem inwigilacji.
Posterunkowy Alf Alcott miał z nim wiele kłopotów. Cobie
odwrotnie - zdawał się nigdy nie męczyć. W dodatku wie
dział, że jest śledzony. Od czasu do czasu bezczelnie mrugał
okiem do zmaltretowanego policjanta.
Tego wieczora Alcott poszedł za Grantami aż pod sam
próg wspaniałej rezydencji Hertfordów i czekał, póki nie wy
szli.
- Gdzie w tym sens, panie inspektorze? - narzekał. -
Facet wciąż się bawi. Na pewno mamy coś lepszego do ro
boty.
- Alcott, leniwa łajzo, ty mówisz o robocie? Bez gadania
masz spełniać wszystkie moje rozkazy. Nikt poza tobą się nie
skarży. Wynoś się!
Wreszcie zobaczył wychodzących Grantów. Ona wspiera
ła się na ramieniu męża. Cobie na głowie miał cylinder, a na
szyi - biały jedwabny szal. Nie musiał przez całą noc ster
czeć na ulicy.
Nuda i zmęczenie sprawiły, że Alcott stał się mniej ostroż
ny. Grant go zauważył. Wsadził żonę do powozu i przeszedł
przez ulicę. Alcott nie miał gdzie się schować.
- Och! To przecież posterunkowy Alcott! Mam rację?
Wierzę, że chcielibyście znaleźć coś na ząb i łyk dobrego
piwa. Proszę. To wam pomoże zabawić się przy śniada
niu. Coś mi się zdaje, że w Scotland Yardzie nie płacą wygó
rowanej pensji za długie godziny służby w przejmującym
chłodzie.
Cobie wsunął w dłoń policjanta złotego suwerena.
- Powodzenia w dalszych przedsięwzięciach. Na pewno
się wam przyda.
A to bezczelny łotr! Cobie odwrócił się i lekkim krokiem
powrócił do czekającej żony.
Nie było sensu go dalej śledzić. Gdyby tylko chciał, z ła
twością mógłby zgubić każdy pościg.
Alcott próbował następnego ranka wytłumaczyć to Wal
kerowi. Inspektor go po prostu wyśmiał.
- Kpi sobie z nas, panie inspektorze - z szacunkiem po
wiedział Alcott. Bates stał za Walkerem. Przytaknął skinie
niem głowy.
- Naprawdę - ciągnął Alcott z rosnącą desperacją. -
Niech pan spojrzy. Zapłacił mi zeszłej nocy. Dał pieniądze.
- Wyjął z kieszeni suwerena. - Żarty sobie stroi dosłownie
w żywe oczy.
- Sam jesteś kiepskim żartem - burknął Walker, wydy
mając usta. - Nie potrafisz się porządnie ukryć.
- To niech pan pośle za nim kogoś, kogo on nie zna. Mo
że będzie miał więcej szczęścia.
- Nie mam nikogo innego, Alcott. Wracaj do obowiąz
ków. Wieczorem zdasz mi raport.
Alcott mruknął coś pod nosem i wyszedł. Na pocieszenie
miał monetę, znów bezpiecznie ukrytą w kieszeni.
- Próba przekupstwa? Alcotta?
Milczący dotąd sierżant Bates chrząknął nagle i powie
dział ugrzecznionym tonem:
- Nie chodzi wyłącznie o niego, szefie.
- Co to ma znaczyć, Bates?! - ryknął Walker.
- Wie pan przecież, że moja stara jest w ciąży. Dwa dni
temu wracam z roboty, patrzę, a ta przynieśli jakąś paczkę.
Tajemnicza sprawa, mówi żona. Czytam załączoną kartkę
i widzę, że wcale nie taka tajemnicza. W paczce była wypra
wka dla dziecka. Cudo. Z pozdrowieniami od pana Dilleya.
Powiedziałem żonie, że to od kumpla, którego niedawno po
znałem. Musi być bogaty, na to moja stara. Ona zna się na
rzeczy. O co w tym wszystkim chodzi, panie inspektorze?
Może pan mi wyjaśni?
Walker nie umiał na to odpowiedzieć, bo najzwyczajniej
w świecie sam nie wiedział.
W drodze powrotnej od Hertfordów Cobie siedział w po
wozie naprzeciwko żony. Dinah nisko zwiesiła głowę i za
mknęła oczy. Ogarnęło ją zmęczenie.
Mimo to wyglądała wspaniale. Jej delikatna uroda, którą
zauważył już w Moorings, zaczęła rozkwitać na dobre. Wie
dział już, że postąpił słusznie, kiedy podjął decyzję, że się
z nią ożeni i wprowadzi w wielki świat. Dalsza „opieka"
Violet i niechciany mąż byłyby dla niej równoznaczne z uni
cestwieniem. A on przecież obiecał ojcu Dinah, że da żonie
wiele powodów do radości.
Zamyślił się głęboko. Czy to była właśnie miłość? To, że
chciał dawać radość i patrzeć, jak pod jej wpływem pąk roz
kwita i zamienia się w piękny kwiat? Co miłość miała wspól
nego z pożądaniem? Kochał czy pożądał Dinah? W obu
kwestiach odpowiedź brzmiała: nie. Nie mógł jej kochać,
chociaż pragnął - zgodnie z odwiecznymi prawami natury -
zapewnić jej spokojne życie i obdarzyć potomstwem. Wie
dział, że Dinah będzie najwspanialszą matką.
Violet Kenilworth miała dzieci, ale nigdy ich z nią nie wi
dziano. Dorastały z dala, raz na dzień zaledwie witane przez
matkę, która tylko w ten sposób dawała im do zrozumienia,
że naprawdę do niej należą. Potem wracały pod opiekę niań
ki, guwernantki i nauczyciela.
Cobie już dawno postanowił, że żadne z jego dzieci nie
zazna podobnego losu. Nie będzie też ich okłamywał, jak
sam był okłamywany. Z tego samego względu był szczery
wobec Dinah. Kłamstwo oznaczało kłopoty w przyszłości.
Szczery? Zaśmiał się bezgłośnie. Wolne żarty. Oszukiwał
ją przecież bez przerwy. Nic nie wiedziała o jego prawdzi
wym życiu i kontaktach z brutalnym światem. Nie znała jego
przeszłości i nie miała pojęcia o przestępstwach, jakich się
dopuścił za młodu.
Nieważne. Pochylił się i ułożył śpiącą Dinah w nieco wy
godniejszej pozycji. Już marzył o dzieciach, a przecież do tej
pory nie była jego prawdziwą żoną!
Dojechali do domu. Dinah ciągle spała. Delikatnie wziął
ją na ręce, wysiadł z powozu i skierował się w stronę scho
dów. Z tyłu człapał zaspany lokaj i ziewający kamerdyner.
Cobie przeczącym ruchem głowy odesłał Gilesa z powro
tem do pokoju. Dinah otworzyła oczy i popatrzyła nań pół
przytomnym wzrokiem.
- Cobie? - powiedziała niewyraźnie. Zabrzmiało to jak
pytanie. Pewnie śniło jej się, że znowu jest dzieckiem i że to
ojciec niesie ją do sypialni. Kochała ojca. On też ją kochał.
Cobie minął jej buduar i kopniakiem otworzył drzwi do
swojej sypialni. Świece wciąż się paliły - przed wyjściem
wydał polecenie, aby ich nie gaszono. Elektryczne światło,
które dopiero wkraczało do wielu domów, wydawało mu się
zbyt jaskrawe. Pokój tonął w półmroku. Przez chwilę widział
swoje własne odbicie w szybie, z żoną uśpioną w ramionach.
Ostrożnie położył ją na łóżku.
Westchnęła cicho, ułożyła się na boku i wsunęła dłoń pod
policzek.
- Dobranoc - mruknęła przez sen. Cobie nie był pewien,
czy zwracała się właśnie do niego.
Ściągnął krawat i rozpiął sztywny kołnierzyk koszuli. Po
tem zdjął obcisły frak. Bywały chwile, gdy nie cierpiał cias
nych ograniczeń miejskiego życia i miejskich strojów. Dzi
siaj też tęsknił za swobodą.
- Powinniśmy być teraz sami, pod rozgwieżdżonym nie
bem - powiedział na głos. - Z dala od wszystkiego, owiani
rześkim wiatrem. Tam nauczyłbym cię najskrytszych tajni
ków miłości.
Tak bardzo pragnął znów znaleźć się na Zachodzie, że nie
mal czuł słodki zapach prerii, widział ośnieżone góry, czer
wony blask wschodzącego nad horyzontem słońca i barwne
wstęgi światła, otaczające księżyc.
Usiadł obok śpiącej żony. Zza okna dobiegały odgłosy
ogromnego Londynu. Zniknęły stepy Arizony. Dinah go nie
słuchała. Spała, zatopiona w swoich własnych marzeniach.
Cobie Grant nawiedzał ją z nieodgadnioną twarzą i z rewol
werem w lewej dłoni: „Pamiętaj, Dinah" - mówił. „Pozory
mogą mylić". Potem znikał, a ona była w tajemniczym miej
scu, którego nigdy przedtem nie widziała. Leżała na ziemi.
Wokół niej tańczyły dziwne cienie, sylwetki gór odcinały się
na tle nieba, skąpane w srebrnym blasku księżyca. Wszystkie
kolory tęczy migotały na niebie i ktoś cicho wypowiedział
jej imię.
Leżała w sukni, na łóżku. Ale to nie było jej łóżko. Zna
lazła się w sypialni męża. To on do niej właśnie mówił. Pokój
drżał cały w migotliwym świetle kandelabru.
Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, co się stało.
Bal u Hertfordów, powrót do domu.
- Chyba zasnęłam w powozie - powiedziała. Wsparła się
na łokciu i spojrzała na siedzącego obok męża. - Jak się tu
znalazłam?
- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem. Mówił do
niej bardzo czule. Bez fraka, w rozpiętej koszuli, był jeszcze
bardziej urodziwy.
- Przyniosłeś mnie.
Usiadła, opierając głowę na kunsztownie rzeźbionym
wezgłowiu. Wiedziała, że łoże pochodziło z jednego z pała
ców Florencji. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Trochę się bała
siedzieć tutaj, w szarej godzinie świtu, a trochę jakby ocze
kiwała. Na co? Zadrżała - ale nie z zimna.
Cobie odwrócił się od niej, wstał i odszedł w głąb mroku.
Po chwili wrócił, niosąc dwa kieliszki szampana. Podał jej
jeden, a drugi postawił na nocnym stoliku.
- Za chwilę - powiedział - wzniesiemy toast.
- Toast?
- Tak. Chcesz wiedzieć jaki, Dinah?
Bez słowa skinęła głową. Kieliszek trzymała delikatnie,
żeby broń Boże nie uronić ani jednej kropli.
- Proszę bardzo. Za nas. Za nasze małżeństwo.
Z powrotem usiadł obok niej. Trącili się kieliszkami.
- Za naszą noc - dodał.
- Noc? - powtórzyła i znów zadrżała.
Cobie zazwyczaj znał jej myśli, ale tym razem się pomylił.
Widział tylko strach. Nie dostrzegł oczekiwania.
Zamknął oczy, otworzył je i odstawił kieliszek. Dinah wy
chyliła szampana jednym haustem. Chyba nawet nie wiedzia
ła, co robi. Cobie lekko dotknął jej dłoni. Zadygotała.
Przygarnął ją do siebie, jakby był jej starszym bratem.
- Bałaś się dzisiaj swojej siostry, prawda? - powiedział
łagodnie. - Wredna baba.
Dinah w milczeniu pokiwała głową. Pamiętała uszczypli
we uwagi Violet sprzed ślubu. Oskarżenia rzucane pod adre
sem Granta.
- Powiedziała ci pewnie, że jestem tygrysem w łóżku?
Nie mogła już dłużej milczeć. Musiała wreszcie coś od
powiedzieć.
- Tak. Skąd wiesz?
- Potrafię czytać w myślach - powiedział lekkim tonem,
lecz w duchu przeklinał Violet. - Dodała też, że z tobą nie
zaznam rozkoszy?
W jaki sposób się tego dowiedział? Naprawdę był jasno
widzem? Nie pierwszy raz podczas ich małżeństwa dawał
dowód, że rzeczywiście znał myśli i uczucia innych. Do tej
pory nigdy się nie pomylił.
- Tak - odpowiedziała, z trudem poruszając ustami.
- Przy tobie nie będę tygrysem, Dinah. Mam nadzieję, że
mi wierzysz.
Ujął jej twarz w obie dłonie i złożył na jej wargach deli
katny, braterski pocałunek.
- Nie zrobię ci żadnej krzywdy, ale... ale bywają chwi
le, że należy zapomnieć o subtelności. Rozumiesz mnie,
Dinah?
Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, a wówczas znów ją
pocałował. Tym razem mocniej.
Serce waliło jej jak młotem. Cobie miał wrażenie, że trzy
ma wystraszone pisklę. Wierciło się w jego dłoniach i usiło
wało wyfrunąć na wolność. Przemawiał łagodnym głosem,
bo chciał je uspokoić.
Przyciągnął żonę ku sobie. Zesztywniała lekko, ale nie
stawiała najmniejszego oporu. Wplótł ręce w jej włosy. Zno
wu ją pocałował. Jedną ręką pogładził ją po karku. Dinah
miała wrażenie, że gwałtowny płomień przeszył jej całe cia
ło. Zadygotała.
Leżała teraz na plecach. Cobie pochylał się nad nią.
- Mamy na sobie tyle ubrań. - szepnął. - Nie mogę jed
nak wezwać służby, żeby pomogła nam się rozebrać. Co za
tem proponujesz?
Zapadła chwila ciszy.
- Zdajesz sobie sprawę, co zrobimy dzisiejszej nocy? -
wyszeptał jej wprost do ucha.
- Tak - odpowiedziała również szeptem. - Violet mi po
wiedziała.
Drżała na całym ciele.
- Ale nie wyjaśniła ci powodów. - Cobie uśmiechnął się
z przekąsem, lecz w jego błękitnych oczach nie było odrobi
ny złośliwości. - Będziemy dla siebie dobrzy. Będziemy cie
szyć się sobą. Z naszej radości powstanie nowe życie. Rozu
miesz mnie?
Tak, rozumiała. Nie mogła sobie jednak wyobrazić, co to
naprawdę znaczy. Z drugiej strony chciała go zamknąć w ra
mionach.
- Mogę... mogę się rozebrać? - zapytała wstydliwie.
Zabrzmiało to, jakby mówiła: „Chcesz mnie przywiązać
do łóżka?" - kwaśno pomyślał Cole.
- To mój przywilej - odparł cicho. - A w zamian pozwo
lę ci na to samo.
Dinah zamknęła oczy.
- Jak chcesz - szepnęła bezwolnie.
- Chcę. - Uśmiechnął się i na chwilę wstał z łóżka.
- Podnieś się, Dinah, i popatrz na mnie. Powinnością mę-
ża jest sprawić, aby jego żona poczuła się szczęśliwa.
Posłuchała go bez protestu. Cobie zdjął jej balową suknię
Zrobił to o wiele zręczniej niż Pearson lub Hortense.
W takiej chwili żadna z pokojówek nie próbowała cało
wać swojej pani. Cobie gładził ją po całym ciele, nawet w in
tymnych miejscach. Dinah wbrew sobie poczuła, że ogarnia
ją przedziwna rozkosz. Westchnęła głośno. Zawirowało je
w głowie.
Była naga, z wyjątkiem naszyjnika, bransoletki i pierście
ni. Wciąż czuła dłonie męża, wędrujące po jej gładkiej skó
rze. Cobie roześmiał się na całe gardło i - nie przerywając
pieszczot - odwrócił ją w stronę lustra. Sam stanął za nią.
Czy to była Dinah Grant? Czy zupełnie inna dziewczyna
boginka z głębi lasu, z włosami rozpuszczonymi swobodnie
na ramiona, wtulona w objęcia mężczyzny? Sama nie wie
dząc, co czyni, Dinah z nagłą ekstazą zawołała: „Cobie!"
i mocno zacisnęła powieki.
- Otwórz oczy! - rozkazał. Zrobiła to - i zobaczyła jego
twarz tuż przy swojej.
Pieścił ją bardzo długo. Zaznała takiej rozkoszy, że ledwie
stała na nogach.
- Widzisz? - wyszeptał w końcu. - Nie było się czego
obawiać. A to dopiero początek. Teraz musimy podzielić się
tym uczuciem. Rozbierz mnie.
Dinah pozbyła się złych myśli. Zapomniała o strachu.
Działała odruchowo. Nie drżała już, a serce biło jej spokoj
niej. Cobie stanął przed nią. Rozpięła mu koszulę, zdjęła ją,
zsunęła czarne spodnie. Stali teraz zupełnie nadzy, niczym
Adam i Ewa u zarania świata.
Westchnęła z zachwytem, gdyż nagi Cobie był jeszcze
piękniejszy niż w ubraniu. Nareszcie w pełni zrozumiała
gniew i zazdrość Violet. Wciąż trochę się obawiała jego wy
bujałej męskości, zazwyczaj skrzętnie skrywanej pod grubą
warstwą ubrań. Nie była przygotowana na tak niecodzienny
widok.
Cobie widział jej reakcję. Pochylił się i wziął ją w ramio
na. Stali przed lustrem, przytuleni jak para bezwstydnych ko
chanków.
- Dobrze ci ze mną, Dinah? - zapytał.
- Wiesz, że tak - odpowiedziała szeptem.
- Zdajesz sobie sprawę, że ty także możesz mi dostarczyć
ogromnej przyjemności?
Delikatnie zsunął w dół jej rękę.
Zaskoczona Dinah głęboko wciągnęła powietrze. Poczuła
coś ciepłego, gładkiego jak aksamit. Instynktownie poruszyła
dłonią.
- Tak! -jęknął Cobie. - Pieść mnie, jak ja cię pieściłem!
Posłuchała. Początkowo z obawą, lecz potem coraz sil
niej. Cobie dyszał ciężko. Teraz on drżał i jęczał, z twarzą
ukrytą w jej włosach. Wołał ją po imieniu. Dygotał tak silnie,
aż musiała go przytrzymać.
Zapadła chwila ciszy.
- Widzisz, Dinah - szepnął zmęczony Cobie. - Widzisz,
co ze mną zrobiłaś? Mimo całej mojej siły, jestem bezradny
w twoich rękach.
- A ja w twoich - odpowiedziała. Udzieliło jej się jego
podniecenie.
Ostrożnie położył ją na łóżku i sam legł obok. Tym razem
ona pierwsza się przysunęła. Poczuła jego ciepłe ciało.
Miała ochotę go dotykać, pieścić i całować. Roześmiał się
cicho i zagarnął ją pod siebie.
- Niecierpliwa jesteś, moja nimfo! - zawołał. - Twój sa
tyr potrzebuje czasu, żeby trochę odzyskać nadwątlone siły.
Bądź czuła, a zaraz dojdę do formy.
Rzeczywiście. Nie trwało długo, a Dinah znów w ekstazie
wołała jego imię.
- Tak, Cobie! Tak, tak, tak!
Cieszyło go, że jego młoda żona wreszcie pozbyła się stra
chu. Stopili się w jedną całość, a Dinah odkryła rozkosz
ukrytą pod powłoką bólu.
- I gdzie tu tygrys? - szepnął Cobie, kiedy wreszcie znie
ruchomieli. - Raczej dwa szczeniaki, baraszkujące z sobą.
Miłość to nie pole bitwy. To pałac szczęścia i radości.
- Więc dlaczego płakałam? - spytała go nieco później.
Czuł słony smak jej łez na języku.
- Silne emocje, moja droga, objawiają się w ten sam spo
sób. Cienka linia dzieli łzy od śmiechu.
To prawda, pomyślała. Dlaczego się go bałam? Teraz je
dynie podziwiała jego niezwykłą zręczność, z jaką odsłonił
przed nią tajemnice zmysłowej miłości. Nigdy przedtem nie
doświadczyła czegoś tak pięknego.
Powiedział jej kiedyś, że nie jest zdolny do prawdziwej
miłości. Ona jednak wyczuwała niekłamaną pasję w jego za
chowaniu. Zrozumiała, że powstrzymał uczucia na wodzy,
aby sprawić jej jak największą przyjemność. Chciał, by
w możliwie najłagodniejszy sposób stała się prawdziwą ko
bietą.
Po pieszczotach zasnęli. Tuż przed snem Dinah zauważyła
coś jeszcze: Cobie miał poranione plecy. Pod palcami wyczu
wała liczne blizny i szramy. Nic nie powiedziała, lecz ukrad
kiem zerknęła na niego, kiedy wstał, żeby narzucić szlafrok.
Przeraził ją ten widok.
W odróżnieniu od Violet nie zadawała mu żadnych pytań.
I w odróżnieniu od Violet od razu wiedziała, że to ślady po
okropnej i brutalnej kaźni. Na pytanie Violet Cobie odpowie
dział szybko, że przy próbie ujeżdżania spadł z dzikiego mu
stanga. Dinah nigdy w życiu nie uwierzyłaby w to kłamstwo.
Kochała go. Kochała choćby za to, że był dla niej tak do
bry. Wszystkie ostrzeżenia siostry okazały się zwykłym oszu
stwem. Kto mógł być tak okrutny wobec niego?
Podświadomie zdawała sobie sprawę, że wprawdzie oka
zywał jej czułość, ale w istocie rzeczy nie żywił dla niej głęb
szych uczuć. Dlaczego więc kupił ją od Raineya? Była mu
wdzięczna: za wyrwanie z rąk Violet, za okazywane względy
i za lekcję namiętnej miłości.
Pamiętaj, Dinah, nakazała sobie w duchu przed samym
zaśnięciem. Pozory mogą mylić.
Nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy.
Rozdział dziesiąty
Walker spotkał się z jednym ze swoich informatorów
w niewielkiej knajpce na Strandzie. Był to dziwny człowiek,
znany pod pseudonimem Kapitan Legge. Widywano go na
przyjęciach w męskim towarzystwie, miał wstęp do wszyst
kich znanych klubów, lecz nie był zapraszany na wystawne
bale, choćby takie jak u Hertfordów.
Mimo to znał najświeższe plotki z Mayfair i Belgravii.
Niektóre z nich miały większą wagę niż oficjalne doniesie
nia. Przed kilkoma tygodniami Walker poprosił go, żeby ze
brał jak najwięcej informacji o amerykańskim finansiście,
Jacobusie Grancie. Oczywiście obiecał, że zapłaci.
Kapitan Legge siedział już przy kuflu piwa, kiedy wszedł
Walker.
- Jesteś, Will - mruknął jowialnie. - Coś do picia?
Walker skinął głową. Pociągnął łyk ze swojego kufla i za
pytał:
- Wiesz coś?
- Nawet sporo. Jaką to ma wartość?
Walker wymienił kwotę. Informator roześmiał się chytrze.
- Więcej. Co najmniej dziesięć funtów.
- Dziesięć?! Chyba kpisz sobie! Scotland Yard to nie or
ganizacja dobroczynna.
- Taka cena, kolego. Poznałem jego dzieje. Nie ty jeden
interesujesz się jego przeszłością. Są tacy, którzy też chcą le
piej poznać pana Granta. Zapłacą mi bez szemrania, skoro ty
nie chcesz.
Podniósł się, żeby odejść.
- Zgoda! Dostaniesz pieniądze. Lepiej jednak, żebyś miał
dla mnie coś naprawdę ciekawego.
- Ten twój pan Grant to przedziwna postać. Powiada się,
że jest adoptowanym synem Jacka Dilhorne'a z amerykań
skiej firmy „Dilhorne i Rutherford". Kimś z kręgu Vander-
biltów i Rockefellerów. Chodzą pogłoski, że urodził się
przed ślubem Marietty Hope ze wspomnianym Jackiem Dil¬
horne'em. Jej ojciec to senator Jacobus Hope, rozumiesz? To
chyba wiele tłumaczy. Pan Grant jako żywo przypomina Ja
cka oraz jego brata, sir Alana Dilhorne'a z Tempie Hatton,
byłego członka rządu. Nigdy jednak nie został uznany za le
galne dziecko.
- Dilhorne - mruknął Walker. Pan Dilley i pan Horne.
Człowiek, który śmiał się z niego, przyznając, że jest łotrem.
- Mów dalej. To bardzo ciekawe.
- Dorastał w rodzinie prawdziwych bogaczy. Ukończył
uczelnię w Yale i jest znakomitym sportowcem. Ma dyplom
inżyniera górnictwa. Powiadają nawet, że kilka firm czekało,
aż ukończy studia, żeby natychmiast zaproponować mu pra
cę. On jednak, nagle i bez ostrzeżenia, rzucił wszystko i po
śpiesznie wyjechał do Arizony. Tam objął posadę w maleń
kiej kopalni, w osadzie zwanej Bratt's Crossing.
Po sześciu miesiącach zniknął. Minęło półtora roku, za
nim pojawił się w Nowym Jorku. Był już bogaty. W krótkim
czasie stał się znany na Wall Street. Nie uszczknął ani centa
z majątku ojca. Podobno rządzi na giełdzie.
- Skąd wziął pieniądze? - zapytał Walker zaciekawiony
historią, zdawałoby się rodem z tanich powieści sensacyj
nych.
- Kto wie? Moi znajomi twierdzą, że ostatnio na Dziki
Zachód pojechał agent Pinkertona. Bratt's Crossing jednak
od dawna stoi puste i nikt nie pamięta, co się tam działo przed
dziesięcioma laty. Mniej więcej rok po zniknięciu Granta
w kopalni nastąpił wybuch podczas rozprawy z bandytami.
Miejscowy ranczer, niejaki Blenkiron, nawiasem mówiąc
pracodawca Granta, zginął, zastrzelony przez dwóch rewol
werowców. Jego ochroniarz, Greer, znany rozrabiaka, został
ranny, a potem po prostu gdzieś przepadł. Nikt go nie może
znaleźć. Po śmierci ranczera i zniszczeniu kopalni przypad
kiem odnaleziono pewną kobietę, która w tym czasie wyda
wała lokalny biuletyn. Poślubiła właściciela niewielkiego
sklepu i razem zamieszkali na dawnym ranczo Blenkirona.
Oboje zgodnie twierdzą, że nie wiedzą, dokąd wyjechał
Grant z Bratt's Crossing. Nigdy nie wrócił. Ich zdaniem, zna
lazł pracę w jakiejś innej kopalni. Jedyna, jaka istniała wów
czas w okolicy, była w San Miguel, w Nowym Meksyku.
Agent pojechał tam, żeby trochę popytać. Nikt nigdy nie sły
szał o Grancie i nikt go nie rozpoznał na sztychu. Zdaniem
agenta, kobieta z Bratt's Crossing, Liz Jackson, kłamała. Nie
chciała jednak powiedzieć nic więcej. Co najdziwniejsze,
w San Miguel także był wybuch, tylko wcześniej. Mimo spo
rych zniszczeń kopalnia działa nadal. Jaka jest prawda - nie
wiadomo. W każdym razie Grant z pieniędzmi wrócił do No
wego Jorku. Tam zdobył dość szczególną reputację. Na Wall
Street stał się popularny, kiedy przejął ster władzy nad kom
panią South-West Mining, a jej dawnego prezesa wysłał do
więzienia za defraudację. Kopalnia w San Miguel należy te
raz do Granta. Co porabiał przez wspomniane wcześniej pół
tora roku? Czy obie eksplozje w kopalniach były tylko dzie
łem przypadku? Co z tym ma wspólnego afera w South-West
Mining?
- Ciekawe - powiedział Walker. - Nie wiem, z której
z tych wiadomości mógłbym skorzystać. Jest uczciwy?
Kapitan Legge parsknął krótkim śmiechem.
- Uczciwy?! Jak może być uczciwy człowiek, który w ta
jemniczy sposób dorobił się fortuny na Dzikim Zachodzie,
stał się multimilionerem, bogatszym od swojego domniema
nego ojca? Z ojcem zresztą niemal nie utrzymuje kontaktów.
- Odnoszę wrażenie, że pan Grant po prostu bawi się ze
światem - zauważył Walker. - Nie wierzę takim. Wiesz coś
więcej o wydarzeniach w San Miguel?
- Tyle tylko, że na nic nie ma najmniejszych dowodów.
Wielu młodych śmiałków zapuszczało się na Dziki Zachód
z nadzieją, że zdobędą fortunę. Niektórym z nich rzeczywi
ście się udało. Spotkałem Granta kilka razy, już tutaj, w Lon
dynie. Nie pasuje do pogranicza.
Walker pomyślał o ponurym Dilleyu-Hornie, który potra
fił się wtopić w tłum w podrzędnej londyńskiej knajpie, któ
ry dusił policjantów w zaułkach i który co chwila zmieniał
brzmienie głosu.
A może w przebraniu wybrał się do San Miguel? Może
przedzierzgnął się w bandytę i terroryzował miasta Arizony?
Kto wówczas by uwierzył, że to ten sam światowy i eleganc
ki pan Jacobus Grant? Z drugiej strony po co młody i bogaty
Jacobus Grant miałby być bandytą?
- To wszystko wydarzyło się dziesięć lat temu - wesoło
dokończył Kapitan Legge. - Od tamtej pory pan Grant zdą
żył już zostać kochankiem lady Kenilworth i wżenił się
w arystokrację. Książę Walii zaliczył go do grona przyjaciół.
Dlaczego miałby dążyć do czegoś zupełnie innego?
- Nie wiem - ponuro mruknął Walker. - Nie wiem.
Mógł już teraz uwierzyć we wszystko. W każdą sztuczkę
Dilleya. Nawet w to, że za młodu był kimś w rodzaju legen
darnego Billy'ego Kida, choćby nie wiadomo jak niewiary
godnie to brzmiało.
Dinah Grant nic nie wiedziała o sztuczkach męża. Naza
jutrz po balu, od niechcenia spytała go przy śniadaniu:
- Dlaczego mnie poślubiłeś, Cobie? Bo przecież nie
z miłości.
Jeśli nawet poczuł się zaskoczony, to nie dał po sobie nic
poznać.
- Z wielu powodów, Dinah - odpowiedział powoli. - Nie
wszystkie z nich były podyktowane logiką. Wyjaśniłem ci to
już przed ślubem. Uważałem, że będziesz dobrą żoną i ko
chającą matką dla moich dzieci. W tym się chyba nie pomy
liłem. Zawsze będę cię szanował, chociaż nie zamierzam uda
wać, że cię naprawdę kocham. Wierzę też, że w odróżnieniu
od innych kobiet nie chcesz, żebym cię okłamywał.
Dinah w milczeniu skinęła głową. Nie spodziewała się ni
czego więcej. Wspomniał przecież, że nie potrafi kochać ani
jej, ani nikogo innego. Wtedy uważała, że w ten sposób pró
bował jej wytłumaczyć swoje oschłe zachowanie, teraz jed
nak doszła do wniosku, że tak jest naprawdę.
- Musisz bardzo cierpieć - powiedziała po chwili. - Cały
czas żyjesz ze świadomością, że jesteś niezdolny do miłości.
- Być może - odparł krótko. Czyżby zauważyła cień go
ryczy w jego głosie? - Chociaż z drugiej strony wolałbym,
abyś ty też mnie nie kochała. Kobiety, które w przeszłości
były na tyle głupie, żeby obdarzyć mnie uczuciem, zapłaciły
za to wysoką cenę.
Wciąż pamiętał o Belicie, która przez niego straciła życie.
Dinah początkowo była do niej podobna. Miała to samo za
gubione spojrzenie i wylękniony wyraz twarzy. Teraz się
zmieniła. A Liz? A Susanna? Zwłaszcza Susanna, której po
stępowanie zdradzało skrajną desperację. O ileż byłaby
szczęśliwsza, nie znając Cobiego Granta!
Był przyjacielem swojej żony. Nie chciał, żeby miłość
skomplikowała ich wzajemne więzi. Zamierzał jej to powie
dzieć, ale po chwili uznał, że byłoby to zbyt brutalne. I tak
wykazała niemałą odwagę, zgadzając się go poślubić. Jak so
bie poradzi?
Dobrze - brzmiała jedyna sensowna odpowiedź.
Minął tydzień od czasu, kiedy stali się prawdziwym mał
żeństwem. Dinah żyła jak we śnie. Tego dnia, o czwartej po
południu, leżeli obok siebie na łóżku w jego sypialni. Ranek
i wczesne popołudnie spędzili w zoo.
- Co takiego?! - zawołał ze zgrozą. - Nigdy nie byłaś
w ogrodzie zoologicznym?
Natychmiast sprowadził powóz i przez parę godzin podzi
wiali różne egzotyczne zwierzęta. Wiedział o nich prawie
wszystko. Dinah słuchała go bez zdziwienia. Widocznie już
przywykła do jego encyklopedycznej wiedzy.
Potem poszli do restauracji i zjedli obiad na tarasie z wi
dokiem na Tamizę. Cobie zamówił wino. Pił więcej niż zwy
kle. Ona także, na jego prośbę, spełniła kilka toastów.
Rozanielona, w szampańskim humorze, ruszyła w drogę
powrotną przez Londyn, w otwartym landzie. Siedziała pod
parasolką, a jej mąż, usadowiony po przeciwnej stronie, mó
wił półgłosem:
- Co dalej, Dinah? Powinniśmy to jakoś uczcić. Już
wiem! Wspólnie...
Przerwał i znacząco uniósł brwi. Zachichotała.
- ...poczytamy księgę kazań - dokończył z powagą. -
Chyba mam ją u siebie w pokoju.
Wyprostował się. Wyglądał jak niewiniątko. Do tego też
już przywykła. Wiedziała, że w takich chwilach pan Jacobus
Grant planuje najbardziej niestosowne rzeczy.
Co dziwniejsze, tak samo wyglądał w zoo. Skręcili za róg
jakiejś klatki i zderzyli się nagle z barczystym, posępnym
mężczyzną, który na ich widok cofnął się kilka kroków
z wyraźnym zakłopotaniem.
- Och, przepraszam bardzo! - głośno zawołał Cobie. Był
ucieleśnieniem taktu i niewinności. - Nie zauważyliśmy pa
na, prawda, kochanie? Proszę przyjąć najszczersze przepro
siny za naszą niezręczność. To stało się przypadkiem. Piękny
dzień, nieprawdaż? Pan też lubi zwierzęta? - zakończył lżej
szym tonem.
Obcy wpatrywał się w nich z wyraźnym przerażeniem.
- Nie bardzo - wymamrotał i przestąpił z nogi na nogę.
Miał bardzo duże stopy. - To znaczy...
- Powinien pan zobaczyć lwy - wesoło paplał Cobie. -
Zaraz pora karmienia. Oczywiście, w dzisiejszych czasach
nie dają im chrześcijan ani kryminalistów. Takie zwyczaje,
dzięki Bogu, skończyły się dawno temu. Nie przeszkadzamy.
Kiedy odeszli już w głąb alejki, Dinah, wiedziona impul-
sem, w pewnej chwili spojrzała za siebie. Obcy stał tam,
gdzie go zostawili. Patrzył za nimi z tępym wyrazem twarzy.
Spytała odruchowo:
- To jakiś twój znajomy, Cobie? Bacznie ci się przy
glądał.
- Kto, kochanie? - Skierował na nią spojrzenie niebie
skich oczu. - A... tamten. Nie. Raczej nie można powie
dzieć, żeby mnie wcześniej poznał.
Dziwna odpowiedź, pomyślała Dinah. Jeszcze jedna z je
go ulubionych, dwuznacznych zagadek.
Po powrocie do domu odrzucił wszelkie dwuznaczniki.
Najpierw przez godzinę zabawiał lady Dinah, która, otulona
w japońskie kimono, słuchała, jak grał. Nie na gitarze, i nie
na fortepianie. Na banjo.
Wygodnie wyciągnęła się na łożu. Cobie usiadł naprze
ciwko i zaśpiewał piosenkę z amerykańskiego Południa, pod
tytułem „The Devil Take the Blue-tail Fly".
Śpiewał głębokim, gardłowym głosem, zupełnie niepo
dobnym do przyjemnego barytonu, którym popisywał się
podczas poprzednich występów wokalnych. Mimo to
Dinah słuchała go z rozkoszą. Miała wrażenie, że próbu
je jej pokazać dziksze oblicze pasji. Nie zamierzała się opie
rać.
- Gdzie się tego nauczyłeś? - spytała sennie.
- W Yale. Byłem gwiazdorem uczelni.
Tak się składa, że wszędzie mógłbyś być gwiazdorem, po
myślała Dinah, zamykając oczy. Gdybyś tylko zechciał.
- Jest coś, czego nie potrafisz? - spytała, kiedy pieśń do
biegła końca. Uchyliła powieki.
Cobie skinął głową.
- Rodzić dzieci - odpowiedział sprytnie.
Trąciła go bosą stopą.
- Nie o to chodzi, głuptasie.
Lubiła się z nim droczyć. On chyba też to uwielbiał.
- Mogę cię jednym obdarzyć - powiedział. - Dobrze ci?
A co powiesz na kąpiel? Chyba się spociłem.
- Ja też - odparła Dinah. - Pójdę do siebie i powiem
Pearson, żeby zagrzała wodę.
- Sam ją zagrzeję - zaproponował. Zaczął grać i śpiewać,
ale nie wiedziała o czym, bo wciąż przerywał, żeby jej coś
powiedzieć.
- Po co sprawiać kłopot Pearson? Przecież możemy wy
kąpać się razem.
Wreszcie rozpoznała piosenkę z wodewilu, kończącą się
słowami: „Jeśli chcesz wiedzieć, która godzina, zapytaj po
licjanta".
Coś jej się przypomniało.
- Tak wyglądał ten człowiek, którego potrąciłeś W zoo.
To był policjant.
- Bystra dziewczyna - leniwie przytaknął Cobie. - To
samo sobie pomyślałem. Kogo chciał aresztować? Lwa? Ty
grysa? A może mnie lub ciebie?
Dinah jednak myślała już o jego poprzednich słowach.
- Mamy się kąpać... razem?
- Dlaczego nie? - Przesunął dłonią po jej łydce. - Mo
glibyśmy przy okazji przedyskutować tajemnicę życia.
Dinah nigdy przedtem nie prowadziła tak niedorzecznych
rozmów. Cobie sam żartował i pozwalał jej żartować do wo
li. Nie mówił: „Nie bądź głupia" jak wszyscy dotąd - z wy
jątkiem Faa.
- Ciekawe.
Podniósł się giętkim ruchem i poszedł do łazienki. Kazał
ją urządzić, gdy tylko kupił dom przy Park Lane.
Zaczął napełniać wannę.
- Powiedz mi, kochanie - zawołał, wysuwając głowę
przez drzwi - czy wierzysz w wędrówkę dusz? To chyba do
bry początek dyskusji.
Dinah jednak znowu myślała o policjancie.
- Nie chciał mnie aresztować.
- Kto? Prawda, policjant. Chodź, Dinah. Nie wolno mar
nować wody. Wtedy na pewno cię zamkną.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w ramiona, zdjął
jej kimono i wrzucił ją do kąpieli. Chwilę potem sam wśliz
nął się do wanny.
- Dobrze, że kazałem ją zrobić taką dużą - powiedział.
- Chyba z myślą o tobie. A teraz, droga lady Dinah...
Pochylił się w jej stronę.
Zapanowało zamieszanie. Woda bryzgała z wanny.
- Leżę głową w dół, Cobie! - w pewnej chwili pisnęła
Dinah. - Utonę!
- Nie utoniesz - wysapał. Uniósł ją nieco.
- O nie... nie... nie przestawaj! - krzyknęła.
- Nie mam zamiaru - jęknął. - Podniecające, prawda?
Prawda.
Znów polały się z wanny strugi wody. Dinah szamotała
się na wszystkie strony. W końcu Cobie zakrył jej usta ręką,
kiedy krzyczała w ekstazie.
Potem położyli się na ręcznikach rozłożonych na mokrej
podłodze. Co służba o tym pomyśli?
- Robiłeś to już kiedyś, Cobie? - zapytała Dinah z lek-
kim wahaniem, bo nie było to pytanie, jakie młoda żona po
winna zadawać mężowi. Zaraz jednak wybuchnęła głoś-
nym śmiechem.
- Głupia jestem! Pewnie, że robiłeś! Nie musiałam pytać.
- Tak - odpowiedział szczerze. Pogłaskał ją po mokrych
włosach i pocałował w ucho.
- Z Violet? - zagadnęła. Nie, tylko nie z Violet, jęknęła
w duchu.
- Nie - odparł. Przytulił ją do siebie. - Nie z Violet.
Raz, i to dawno temu. Kiedy byłaś jeszcze maleńką dziew
czynką.
Dobrze pamiętał Jenny. Prowadziła burdel w Bratt's Cros
sing. Nigdy jej nie doceniał, a przecież to właśnie ona po
mogła mu odzyskać godność odebraną przez Greera. Dzięki
niej na nowo uwierzył w siebie. Co jej dał za to? Wspólną
kąpiel. Pierwszy i ostatni raz w życiu... aż do teraz.
- Dawno temu - powtórzyła Dinah, a potem, niespodzie
wanie, pod wpływem przeczucia, dodała: - To było wtedy,
kiedy ci poraniono plecy?
Cobie przestał ją głaskać i popatrzył na nią ze zdu
mieniem.
- Tak - powiedział bardzo powoli. - Dzięki temu wy
zdrowiałem.
- Och! - Dinah usiadła. Twarz jaśniała jej dziwnym bla
skiem, a oczy migotały jak gwiazdy. - Połóż się. Leż spokoj
nie. Na pewno jesteś zmęczony. Pozwól, że teraz ja się tobą
zajmę.
Pierwszy raz podczas ich wspólnych zabaw przejęła ini
cjatywę. Wdrapała się na niego, pocałowała prosto w usta
i zaczęła go pieścić. Robiła to bez pośpiechu, jakby się trochę
z nim drażniła. Cobie patrzył na nią z niekłamanym zachwy
tem. W niczym już nie przypominała wystraszonej dziew
czyny, którą poznał w Moorings.
A później nie mógł już nawet myśleć. Dinah zakryła mu
usta, gdy zaczął głośno jęczeć.
Wreszcie owinięci czystymi i suchymi ręcznikami zasnęli
na podłodze spokojnym, szczęśliwym snem, pozbawionym
marzeń.
Kamerdyner Giles popatrzył na zegar. Cobie powie
dział mu wcześniej, że wraz z lady Dinah wybiera się na ko
lację do pana Van Deusena. Stroje miały być gotowe dokład
nie na szóstą wieczór. Giles był jednak dyskretny. Wiedział,
że pan i pani zniknęli w sypialni zaraz po powrocie z zoo
i nie zeszli na dół nawet na herbatę, która czekała na nich
w gabinecie. Służba wymieniała porozumiewawcze spoj
rzenia.
Minęła szósta, a pan Grant ciągle nie dzwonił. Hortense
poszła na górę, do pokoju lady Dinah.
- Nie ma jej tam - oznajmiła po powrocie. - Pewnie są
razem. Spóźnią się.
- Nie sądzę, żeby się tym przejęli - mruknął Boots, za co
dostał burę od starszej służby.
O wpół do siódmej Giles wsunął głowę do sypialni Gran
ta. Łóżko było zupełnie puste, w pokoju panowała cisza.
Podkradł się do drzwi łazienki, otworzył je po cichu i zajrzał.
Dinah i Cobie owinięci w ręczniki spali na mokrej podłodze.
Giles uśmiechnął się i na palcach cofnął do pokoju.
Zatem milord - bo tak w myślach nazywał swojego pana
- zabawiał się z młodą żonką równie pięknie jak dawniej
z kochankami. Trzeba jednak będzie go jakoś obudzić, bo
w przeciwnym razie, jak wiadomo z doświadczenia, nie zej
dą na dół nawet do północy.
Od czasów Arizony Cobie sypiał wyjątkowo lekko, usłyszał
więc cichy skrzyp drzwi zamykanych przez Gilesa. Usiadł,
zerknął na śpiącą żoną. Szybko się uczyła sztuki miłości. Tak
szybko, że czasami za nią nie nadążał. Obudził ją pocałunkiem.
- Pora wstawać - powiedział. - Świat nas oczekuje.
- To strata czasu, szefie - odezwał się Bates. - Wyśmie
wa się z nas w żywe oczy, i tyle. Wpadł dzisiaj na mnie
w zoo. Uważał to za dobry dowcip. Nie zrobi najmniejszego
błędu, póki będziemy go śledzić.
Walker popatrzył na niego z przygnębieniem. Dziś rano
miał poważną rozmowę z komisarzem.
- Wciąż śledzisz tego, który nas przekupił, Walker? -
cierpko spytał komisarz. - I nie możesz się pochwalić żad
nymi sukcesami? Masz z tym skończyć. To rozkaz.
Walker chciał mu powiedzieć, że ustalił tożsamość podej
rzanego. Nie miał jednak dowodów na to, że Horne-Dilley-
-Grant dopuścił się przestępstwa.
- Niech mi pan pozwoli działać przynajmniej do końca
tygodnia - poprosił. - Potem o wszystkim zapomnę.
To było oczywiście kłamstwo. Nie potrafił tak szybko za
pomnieć o Dilleyu.
- Nie, Walker. Dzisiaj koniec. Słyszałeś? Wykonaj polecenie.
Słyszał. Jak struty wrócił do siebie i przekazał rozkazy
Batesowi i Alcottowi.
- Nie będzie więcej prezentów - rzekł Bates - ale też nie
będę musiał sterczeć na ulicy w nocy i na deszczu.
Nie tylko on i Alcott otrzymywali niespodziewane dary.
Pewnego dnia Walker po powrocie do domu zastał żonę kro
jącą olbrzymi ananas. Rzadki nabytek. Do kosza pełnego eg
zotycznych owoców dołączony był krótki liścik: „Od wiel
biciela". Żona Walkera nie posiadała się ze szczęścia, więc
on sam musiał się przemóc i zjeść kawałek ananasa. Stawał
mu kością w gardle.
- Z jego sprytem bez trudu mógłby nam umknąć, gdyby
planował coś zdrożnego - powiedział Bates do Alcotta, za
nim przystąpili do nowych obowiązków. - Jednak nie chciał.
Dlaczego? Bo nie jest przestępcą.
Dwa dni wcześniej śledził Dilleya. Cobie spędził wieczór
u Van Deusena, a potem razem odwiedzili kilka restauracji
i klubów na Haymarket. Van Deusen wyraźnie chciał popró
bować smaku angielskiego półświatka.
Bates z dużym zadowoleniem przyjął rozkaz komisarza.
Wreszcie mógł wrócić do domu, przebrać się i zapomnieć
o wszystkich Dilleyach świata.
Okazało się jednak, że cieszył się przedwcześnie. Kiedy
następnego ranka przyszedł do Scotland Yardu, Walker przy
witał go z rozpromienioną twarzą.
- Przełom, Bates! Gdyby ten głupiec z góry nie zakazał
nam dalszych działań, wiedzielibyśmy dużo więcej! Parszy
wa sprawa, to prawda, ale... O ile znam Dilleya, może być
jeszcze gorzej. Coś mi podpowiada, że to go zdenerwuje.
Z satysfakcją zatarł ręce i roześmiał się na całe gardło.
- Co się stało? - spytał Bates. Walker miał denerwujący
zwyczaj zatrzymywania niektórych wiadomości dla siebie.
Trzeba go było prosić, żeby coś powiedział.
Tym razem bez ociągania przekazał sierżantowi nowinę.
Bates skinął głową.
- Na pewno mu się to nie spodoba, panie inspektorze -
potwierdził. - Prawdę mówiąc, mnie też się nie podoba - do
dał z lekkim wahaniem.
- Mnie też nie, Bates, mnie też nie - zapewnił go Walker.
Znów się roześmiał. - Przyjdzie pora, że przyłapiemy go na
gorącym uczynku!
Cobie spędził ranek w eleganckim nowym biurze South¬
-West Mining w City. Ubrany był zwyczajnie, bez ekstrawa
gancji.
Czytał właśnie kolejne sprawozdanie, kiedy do gabinetu
wszedł sekretarz.
- Na dole jest jakiś człowiek, sir. Chce rozmawiać z pa
nem Dilleyem. Twierdzi, że to bardzo ważne. Podobno w na
głych przypadkach miał się kontaktować z panem.
- Nagłych? Na pewno powiedział „nagłych", Rogers?
- To jego własne słowa.
- Gdzie jest teraz?
- W małym gabinecie obok największej sali.
- Dobrze. Powiedz mu, że zaraz przyjdę.
Nagły przypadek. Cóż to mogło być takiego? Lepiej się
nie zastanawiać, tylko sprawdzić - i być gotowym na naj
gorsze.
Mężczyzna zatrudniony przez pana Dilleya z niepokojem
spojrzał na gniewną i wyniosłą postać, wkraczającą do po
koju. Gdzie się podział jego wesoły pracodawca? Głośno
przełknął ślinę i powiedział tonem usprawiedliwienia:
- Nie przychodziłbym tutaj bez ważnego powodu.
- Rozumiem. Chciałbym jednak, żeby zachował pan peł-
ną dyskrecję. Zresztą dlatego pana wybrałem. Płacę panu, że
by w razie potrzeby umiał pan zapamiętać moje polecenia,
a innym razem - żeby o wszystkim pan zapomniał. Teraz
słucham.
- Chodzi o dziecko, panie Dilley. O małą Lizzie Steele.
Tę, którą pan umieścił w naszym sierocińcu. Zaginęła wczo
raj. Dzisiaj rano, kiedy przyszedłem do biura, już czekał tam
kapitan Armii Zbawienia, Bristow. Zawiadomił policję i...
i... chyba ją znaleźli. O szóstej rano wyłowili z Tamizy
zwłoki dziewczynki. Są pewni, że to ona. Kapitan Bristow
sądził, że powinien pan wiedzieć.
- Lizzie nie żyje. - Cobie ze zdumieniem słuchał włas
nego głosu. Zawrzał gniewem, powstrzymał jednak emocje
i powiedział: - Miał pan na moje polecenie zbierać wiado
mości o pewnym człowieku, nazwiskiem Hoskyns, który
kiedyś pracował u madame Louise. Wie pan coś o nim?
Mężczyzna skinął głową. Nie był zaskoczony tym pozor
nie dziwnym pytaniem. Na tyle zdążył poznać pana Dilleya,
że rozumiał niektóre jego posunięcia.
- Siedzi go jeden z moich ludzi, proszę pana. Hoskyns
prowadzi własny dom, nad rzeką. Pełna dyskrecja. Sami
dżentelmeni, raczej powiedzmy, tak zwani dżentelmeni.
Cobie skinął głową.
- Proszę chwilę poczekać - powiedział chłodno. - Muszę
pomyśleć.
W żaden sposób nie dał po sobie poznać, że coś go gnębi.
Od dawna nauczył się panować nad sobą. Gdy był młody,
gniew miał wyraźnie wypisany na twarzy. Ludzie po prostu
się go bali. Teraz też kipiał ze złości, lecz na pozór zachował
niewzruszoną minę.
- Dokąd ją przewieźli?
- Do kostnicy w Limehouse, w pobliżu Tamizy. Znaleźli
ją w tamtym rejonie. Krótko leżała w wodzie.
Cobie podszedł do drzwi.
- Niech pan na mnie zaczeka - rzucił krótko.
Wbiegł na piętro, pokonując po dwa schodki naraz.
- Rogers! - krzyknął po drodze. - Pożycz mi swój stary
płaszcz, ten, który zakładasz, gdy schodzisz do piwnicy. Wy
ślij posłańca na Park Lane, do lady Dinah. Przekaż jej moje
przeprosiny i powiedz, że przez cały dzień będę zajęty inte
resami. Wrócę wieczorem, żeby zabrać ją na kolację do lady
Kenilworth. Gdybym jednak nie zdążył, niech weźmie po
wóz i jedzie sama.
Zarzucił płaszcz Rogersa. Przez całą drogę do kostnicy
czynił sobie wyrzuty, że nie upilnował Hoskynsa. A może
naprawdę był ojczym Lizzie? Może sir Ratcliffe Heneage?
Śmierć dziewczynki nie była przypadkowa. Za dużo wie
działa. Powinien być bardziej ostrożny. Mógł przecież ode
słać ją gdzieś na wieś. Ona jednak była szczęśliwsza tutaj,
w znanym sobie otoczeniu.
Bzdurne rozważania! - pomyślał z nagłym gniewem. Za
stanów się, człowieku, nad dalszym postępowaniem!
Bristow czekał na niego na posterunku. Był szary jak po
piół ze zdenerwowania.
- Wiedziałem, że pan natychmiast przyjedzie, panie
Dilley - powiedział.
- To Lizzie, prawda? - sucho spytał Cobie.
Bristow pochylił głowę.
- Tak. Widziałem ją. - Przerwał na chwilę. - Zgroza.
Przed śmiercią była strasznie traktowana.
- Domyślałem się tego - odparł Cobie. Rozejrzał się, gdy
tylko wszedł na posterunek. Wiedział już, że od wczoraj nikt
go nie śledził. Zastanawiał się, co będzie dalej. Przecież Wal
ker bez wątpienia usłyszy o morderstwie popełnionym na
dziecku. Jednak w obliczu śmierci Lizzie sprawa z detekty
wami wydała mu się czymś całkowicie nieważnym.
Bristow podprowadził go do kilku policjantów. Jeden
z nich przedstawił się jako inspektor Jordan.
- A to pan Dilley - powiedział Bristow. - Filantrop i za
łożyciel ochronki, w której mieszkała Lizzie. Chciał osobi
ście zidentyfikować zwłoki, chociaż wcześniej zrobił to już
opiekun sierocińca.
Cobie był tak wstrząśnięty, że pierwszy raz zapomniał
o czujności. Nie zauważył nawet, że znów jest śledzony - nie
tylko przez Batesa i Alcotta, ale także przez samego Walkera.
Inspektor stał za uchylonymi drzwiami kostnicy.
Lizzie została porwana, prawdopodobnie przez Hoskynsa,
wywieziona w ukryte miejsce i wykorzystana przez któregoś
z klientów. Zginęła w trakcie szamotaniny. Zwłoki wrzuco
no do rzeki. Zabójca nie spodziewał się, że zostaną tak szyb
ko znalezione.
Zimny drań, pomyślał Walker, patrząc na kamienną minę
Dilleya. Nie miał najmniejszego pojęcia, co się naprawdę
działo w sercu tego człowieka. Zauważył za to, że Dilley pod
zniszczonym płaszczem nosił eleganckie ubranie.
Cobie spojrzał na opiekuna sierocińca.
- Jak do tego doszło? - spytał.
- Po lekcjach poszła z koleżankami na spacer - smętnie
odparł Hedges. - Nagle zniknęła. Bawiły się nad rzeką, kiedy
zauważyły, że jej nie ma. Szukały jej przez chwilę, potem
wróciły do domu. Myślały, że pobiegła przodem. Wszyscy
poszliśmy jej szukać. Sądziłem, że zabłądziła. Wieczorem
zawiadomiliśmy policję. Rankiem latarnik wyłowił jej zwło
ki z rzeki.
Cobie spędził wczorajszy wieczór na wesołych igraszkach
z Dinah. Lizzie w tym samym czasie umierała okropną
śmiercią.
- Nie wie pan, dokąd ją zabrano? - spytał inspektora. -
Ze stanu ciała jasno wynika, co z nią zrobiono.
- Nie mam pojęcia, proszę pana - odparł Jordan. - Nie
musiała trafić do domu publicznego. Ktoś mógł ją zawieźć
do jakiegoś prywatnego mieszkania. To nie pierwsze dziec
ko, jakie wyłowiliśmy z Tamizy w całkiem podobnych oko
licznościach.
- Wierzę - burknął Cobie, jakby mówienie sprawiało mu
trudność. - Nie o to chodzi. Inicjator lub inicjatorzy porwa
nia dokładnie wiedzieli, co robić. Nie wywieziono jej zbyt
daleko. Ile domów publicznych w Londynie trudni się hand
lem dziećmi?
- Robimy co w naszej mocy, proszę pana - niemrawo od
powiedział policjant.
- Wiem - warknął Cobie. - O nic pana nie obwiniam.
Rzeczywiście zrobił pan wszystko, co było w pańskiej mocy.
O wiele więcej ode mnie.
Walker przypatrywał mu się z napięciem. Ten Dilley
w niczym teraz nie przypominał błazna, kpiącego z wysił
ków policji.
- To właśnie on wyniósł tę małą od madame Louise -
szepnął jeden z policjantów stojących obok Walkera. - Tak
przynajmniej powiedział kapitan Armii Zbawienia. Umieścił
ją w sierocińcu i łożył na jej utrzymanie. Myślał, że jest bez
pieczna. Wie pan, co teraz czuje?
Walker przypomniał sobie, że Dilley faktycznie mówił coś
o uratowanym dziecku.
Miał więc nowy powód do zmartwienia. Skoro Dilley
zapłacił fortunę za zamknięcie przybytku madame Louise,
co zrobi teraz z ludźmi, którzy porwali i zabili małą Lizzie
Steele?
Prawie udusił Batesa. Innym też groził śmiercią. Trzeba
go znowu śledzić, i to przez całą dobę.
Cobie spokojnym głosem ciągle rozmawiał z inspekto
rem, z Bristowem i z Hedgesem. Oświadczył, że pokryje ko
szty pogrzebu Lizzie i zapewnił Hedgesa, że nie ma do niego
żalu.
Wreszcie, gdy wszystko już zostało ustalone, zabrał za
trudnionego przez siebie mężczyznę i razem wyszli.
- Proszę mi pokazać dom, który prowadzi Hoskyns - po
wiedział. - Mieszka na miejscu?
Urzędnik skinął głową.
- Nad bawialnią, jeśli tak można powiedzieć. Nasz czło
wiek sporządził dokładny plan wnętrza. Poszedł tam jako
zwykły klient. Wie, gdzie są trzymane dzieci i starsze dziew
częta. Wszyscy, razem z Hoskynsem, mieszkają na pod
daszu.
- Dobrze.
Poszli razem do biura Dilleya. Cobie zabrał plan. Nie mi
nęło jeszcze południe, a był przekonany, że najlepiej będzie
zaatakować jak najszybciej, póki zabójcy Lizzie wciąż są
pewni bezkarności.
Nie zamierzał mówić policji, że znalazł nową kryjówkę
Hoskynsa. Niech sami zajmą się śledztwem. Słusznie podej
rzewał, że sir Ratcliffe i kilku innych dygnitarzy dostało sto
sowne ostrzeżenia przed akcją u madame Louise. Hoskyns
mógł mieć dostęp do podobnych źródeł informacji.
Walker raczej nie oszukiwał. Nie. To któryś z jego tajem
niczych zwierzchników miał „przyjaciół" w tak zwanych
wyższych sferach. Lepiej więc działać na własną rękę i sta
wić czoło konsekwencjom - o ile takowe będą.
Dzięki Bogu, że przynajmniej nikt już za mną nie łazi,
westchnął w duchu Cobie. Pojechał na Half Moon Street, do
Hendricka Van Deusena. Na szczęście zastał go w domu.
Na szczęście! Jak tu mówić o szczęściu, skoro Lizzie zgi
nęła! W szczęście nie warto wierzyć. Dobrze, że znał już me
chanizmy rządzące światem. Łatwiej mu będzie opracować
skuteczny plan działania.
Van Deusen wprowadził go do gabinetu. Od razu wie
dział, że Cobie zamierza go poprosić o pomoc w jakiejś spra
wie. W niebezpiecznej sprawie i może... nie całkiem zgod
nej z prawem.
- Potrzebna mi ochrona, Profesorze - bez zbędnych
wstępów oznajmił Grant. - Mogę na ciebie liczyć?
Van Deusen o nic nie pytał.
- Powiedz tylko słowo, Jake - rzekł. - Powiedz tylko
słowo!
- Dziękuję. Teraz posłuchaj.
Szybko wtajemniczył go w szczegóły planu. Van Deusen
kiwał głową i od czasu do czasu wtrącał jakieś zdanie.
Po rozmowie wyszli razem i przez resztę popołudnia włó
czyli się po różnych restauracjach i klubach. Cobie ostrożnie
udał się do swojej kryjówki, tym razem do tej, która mieściła
się na poddaszu, niedaleko domu Hoskynsa.
Miał tam ubranie na zmianę - i coś więcej. We wnęce mię
dzy sufitem i dachem leżał starannie ukryty jeden z rewol
werów, razem z kaburą i pasem, oraz pudełko nabojów. Był
to colt, kaliber 44, a nie 45. Wielu rewolwerowców prefero
wało ten kaliber. Cobie zatem nie należał do wyjątków.
Przebrał się szybko. Zapiął pas i kawałkiem rzemienia
przywiązał kaburę do uda. Potem włożył postrzępiony
płaszcz. Niemal bezwiednie, szybkim, płynnym ruchem wy
dobył rewolwer z kabury. Zaraz, zaraz. W Limehouse nie bę
dzie to potrzebne. Miał nadzieję, że w ogóle nie dojdzie do
strzelaniny.
W rękawie ukrył nóż ostry jak najlepsza brzytwa. Pochwę
miał przymocowaną do prawego przedramienia. Szyję owi
nął czarnym, brudnym, choć jedwabnym szalikiem. Za gorą
co było na wełniany.
Wziął do ręki plan domu Hoskynsa. Obejrzał go raz jesz
cze i przeczytał notatki, dopisane z boku niewątpliwie ręką
agenta.
Był wczesny wieczór. Ponury, anonimowy człowiek prze
mknął przez doki i zlał się z tłumem podobnych sobie obdar
tusów, wypełniającym nędzną tawernę nad brzegiem Tamizy.
Czekał na właściwy moment.
W ślad za nim powoli podążał powóz. Stanął w pewnej od
ległości od tawerny. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że
to sprawka policji. W powozie siedział bowiem pan Hendrick
Van Deusen, zwany Profesorem, znawca zarówno prawa, jak
i bezprawia. Palił grube cygaro -jak to miał w zwyczaju.
Hoskyns liczył pieniądze. Ostatniej nocy trafił na to, co
u Jankesów nazywają „bonanzą". Początkowo żałował, że
stracił dobrą posadę u madame Louise. Teraz jednak przynaj
mniej był na swoim - a policja go jeszcze nie znalazła. Dom
otwierał dopiero o dwudziestej trzeciej. Bezpieczniej było
działać pod osłoną nocy.
Podliczył wpływy, sprawdził i przeszedł się po pokojach,
patrząc, czy wszystko jest na swoim miejscu. Właśnie zapalał
lampę, kiedy nagle stanął twarzą w twarz z Nemezis. Chwilę
przedtem stał jeszcze z zapaloną zapałką w dłoni, aż coś
pchnęło go na ścianę i przydusiło. Nawet nie zdążył krzyk
nąć. Stracił przytomność. Poczuł tylko, że ktoś go wlecze
przez korytarz do pokoju.
Kiedy w pełni odzyskał przytomność, siedział na krześle.
Miał zawiązane oczy i ręce skrępowane na plecach. Ktoś
odebrał mu klucze.
- Drzwi są zamknięte, Hoskyns - usłyszał chrapliwy
szept. - Nikt tu nie wejdzie, dopóki nie powiesz mi całej
prawdy.
Zerwano mu opaskę z oczu. Niewiele to pomogło, bo
człowiek, który stał naprzeciw, miał twarz ukrytą pod maską,
ściśle przylegającą do głowy.
- Nie znasz mnie, Hoskyns. Ja za to dobrze znam ciebie.
Chcesz uratować życie? To mi powiedz, kto ci kazał wczoraj
porwać dziewczynkę. Kto ją zabił? Dlaczego? Wiesz prze
cież, że została wrzucona do Tamizy.
- Bóg mi świadkiem... - zaczął Hoskyns.
- Bóg? A któż to taki? Powiedz raczej: diabeł. Diabeł ci
świadkiem, że nie będziesz kłamał. Bo jeśli skłamiesz, to wy
kończę cię tym nożem. Tu i teraz. Będzie bolało.
Obcy pokiwał ostrzem w stronę swej ofiary. Podszedł bli
żej i rozpiął mu marynarkę.
- Mam zacząć? Przecież to dom rozkoszy. Nie pozbawisz
mnie chyba przyjemności.
- Nic nie wiem o dziewczynce! - krzyknął Hoskyns. -
Prowadzę legalny interes.
Nóż niebezpiecznie zbliżył się do jego gardła. Hoskyns
usiłował odchylić głowę.
- Siedź spokojnie, człowieku. Wiem, że kłamiesz. U ma
dame Louise zajmowałeś się dostarczaniem dzieci do pokoju
sir Ratcliffe'a Heneage'a. Jedno dziecko ci ukradziono, za
nim on zdołał się nim zająć. Nie mów więc, że nic nie wiesz.
Znałeś ją i wczoraj widziałeś jej zwłoki, prawda? To nazy
wasz legalnym interesem?
Człowiek w masce przesunął ostrzem noża po piersiach
Hoskynsa, który znów krzyknął.
- Mów, Hoskyns. Nie będę dłużej czekać. Powiedz praw
dę. Kto był z nią zeszłej nocy? Kto ją zabił?
Spod noża pociekła strużka krwi.
Hoskins jęknął cicho. Wreszcie zrozumiał, że to nie są żar
ty.
- To on - wymamrotał. - Ten, którego nazwisko padło tu
przed chwilą. Heneage. Wściekł się, że mu uciekła u mada
me. „Nie powinna chodzić na wolności" - powtarzał. „To
zbyt niebezpieczne!" Szukałem jej z jego polecenia. Boże,
nie wiedziałem, że ją zamorduje. Naprawdę nie wiedziałem!
Potem mi powiedział.
Umilkł. Siedział usmarkany i zalany łzami.
Nóż błysnął ponownie.
- Igrasz z losem, Hoskyns - wycedził człowiek w masce.
- Co ci powiedział? Gadaj, bo ci wypruję flaki i stracisz cen
ne życie.
- Powiedział, że załatwił dwie sprawy za jednym zama
chem - szlochał Hoskyns. - Zabił ją dla przyjemności i przy
okazji pozbył się niewygodnego świadka. Przysięgam, że nie
pomyślałem nawet...
- Kłamiesz. Znowu kłamiesz - przerwał mu Cobie. -
Z pewnością pomyślałeś. Skoro jednak byłeś ze mną szczery,
dam ci szansę, której nie miała Lizzie Steele. Podpalę ten
dom, ale wpierw cię uwolnię, żebyś mógł uciec. Szansa
wprawdzie niewielka, ale zawsze.
Rozplątał sznur mocujący nogi Hoskynsa do krzesła. Ho
skyns nie czekał dłużej. Oszalały ze strachu, usiłował go
ugryźć. Cobie odruchowo zadał mu cios w szczękę i powalił
bez czucia na brudną podłogę.
- Mniejsza, ale wciąż szansa - rzucił w jego stronę.
Zeznanie Hoskynsa przeciwko sir Ratcliffe'owi nie miało
żadnego znaczenia w świetle prawa. Zeznania dzieci też były
nieprzydatne. Wątpliwe, czy któreś z nich znało nazwisko
swego kata.
Cobie wybiegł z pokoju. Kluczem zabranym Hoskynsowi
otworzył drzwi na poddasze i uwolnił grupkę chłopców
i dziewczynek, zamkniętych w niewielkim pomieszczeniu.
Dzieci patrzyły na niego z przerażeniem. Uniósł lampę wy
soko nad głowę.
- Uciekajcie! - rozkazał. - Strażnika już nie ma. Popro
ście o schronienie w przytułku Armii Zbawienia, po drugiej
stronie mostu Waterloo. Nie ufajcie nikomu innemu.
Żadne z nich nie wykonało najmniejszego ruchu. Kuliły
się, przerażone jego maską. Cobie pomyślał przez chwilę.
Nagle doznał olśnienia. Szybko otworzył drzwi następnej iz
by. Tym razem znalazł grupkę dziewcząt. Żadna z nich nie
przekroczyła szesnastego roku życia.
- Kim pan jest? - zapytała najodważniejsza. Powstrzy
mywała swoje koleżanki przed nie kontrolowaną ucieczką
z zamknięcia. Mówiła z poprawnym akcentem. Jakie pokręt
ne koleje losu przywiodły ją do tego miejsca, w którym od
bywały się najohydniejsze orgie?
- Diabłem - bez namysłu odpowiedział Cobie.
- Witaj, lordzie Szatanie - zawołała dziewczyna. - Dia
beł nas tu sprowadził, więc tylko diabeł może nas uwolnić.
- Uciekajcie! Dzieci trzymane obok są zbyt przerażone,
żeby same wyjść. Pora stąd znikać, zanim nadbiegną straż
nicy Hoskynsa. Idźcie do najbliższego schroniska Armii Zba
wienia. I pilnujcie maluchów!
Zbiegł po schodach do drzwi frontowych. Dzieci popędziły
za nim. Na górze słychać było jęki i krzyki Hoskynsa, który
zdołał już chwiejnie stanąć na nogach i szukał drogi ocalenia.
Cobie spostrzegł, że ostatnie dziecko już było na ulicy.
Rzucił na schody płonącą lampę. Ogień natychmiast zaczął
lizać spróchniałą boazerię. Dom był zatęchły i stary; pożar
rozprzestrzeniał się nadzwyczaj szybko.
Najodważniejsza z dziewcząt nie pobiegła za innymi. Za
miast tego wpadła do kuchni, gdzie Cobie rozbił następną
lampę. Wyciągnęła długi nóż z szuflady kredensu.
- Po co ci to? - zapytał Cobie.
- Zabiję go - zawołała z ponurym uśmiechem. - Zabiję
tego łotra, który mnie tu przywiódł i trzymał w zamknięciu,
ku uciesze innych. Jest mój - chyba że już nie żyje.
- Nie. - Cobie pokręcił głową. - Powiedział mi, co
chciałem wiedzieć, więc go oszczędziłem. Nawet diabeł ni
kogo nie zabija z zimną krwią.
Prawda jednak wyglądała odrobinę inaczej. Zabijał w ży
ciu tyle razy, że nie wiedział, jak sobie poradzi z jeszcze jed
ną śmiercią.
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem i wskazała na szczyt
schodów.
- Idzie!
Był to Hoskyns, wciąż z rękami związanymi na plecach.
Biegł do drzwi. Prawie mu się udało.
- Pomóż mi! Pomóż! - zawołał na widok dziewczyny.
Roześmiała mu się prosto w twarz.
- Tak jak ty mi pomogłeś.
Nie bacząc na szalejące wokół morze ognia, wbiła mu nóż
prosto w serce. Kopnęła padające ciało.
Dom zmienił się już w prawdziwe piekło. Cobie złapał
dziewczynę za ramię i odciągnął od trupa.
- Chodź! Nie mamy czasu! Zemściłaś się! Chodź, bo
spłoniemy żywcem!
- Niby dokąd? Żeby znaleźć drugiego takiego jak on?
Kto po tym wszystkim, co przeszłam, zechce mnie wziąć pod
opiekę?
Przez kuchenne drzwi wyniósł ją na zewnątrz. Na ulicy
stał już tłum gapiów, zwabionych pożarem. Jedni głośno
wzywali straż pożarną, a inni policję.
Kilku podbiegło, żeby ratować dziewczynę. Cobie ode
pchnął ich.
- Nic jej nie jest! - zawołał.
Przepchnął się przez ciżbę. Wszyscy chcieli zobaczyć po
żar i nie zwracali na niego uwagi.
Oddalił się i postawił ją na ziemi.
- Posłuchasz mnie, jeśli ci powiem, dokąd jechać, i wsa
dzę cię do dorożki?
Popatrzyła na niego.
- Powiedziałeś, że jesteś diabłem. Mogę ci ufać?
- Tak samo jak każdemu. Pojedziesz do domu dla sierot.
Powiesz tam, że przysłał cię pan Dilley. Nie mów, że byłaś
u Hoskynsa. W ogóle nie mów prawdy. Mam wrażenie, że
potrafisz o siebie zadbać.
- Tak? Dobrze. Wierzę ci.
- Znakomicie.
Wziął ją pod rękę i poszli w głąb ulicy. Szalejący pożar
odbijał się w mętnych wodach rzeki. Stos pogrzebowy dla
łotra.
Znaleźli się na Embankment. Cobie dostrzegł w oddali
powóz Hendricka Van Deusena. Zatrzymał przejeżdżającą
dorożkę, wsadził dziewczynę do środka, zamknął drzwiczki
i dopiero wówczas ściągnął wełnianą maskę.
- Do domu Armii Zbawienia na Sea Coal Street. Szybko!
Podwójnie zapłacił za przejazd. Dorożkarz strzelił z bata
i pośpiesznie odjechał.
Cobie popatrzył za nimi. Jak zawsze w podobnych przy
padkach miał już zawroty głowy, mdłości i dreszcze. Wzru
szył ramionami i ociężałym krokiem powlókł się do powozu
Profesora.
Siadł w kącie i zaczął się przebierać. Van Deusen próbo
wał mu pomóc. Lekko się zdziwił na widok pasa i sześcio¬
strzałowca. Woźnica wiózł ich tymczasem spokojnie w stro
nę West Endu, do Belgravii. Tam dzieci sprzedawano po dużo
wyższych cenach, niż Hoskyns mógł to sobie wyobrazić.
- Znowu naprawiasz czyjeś interesy, Jake? - spytał Pro¬
fesor. Wskazał na łunę za nimi.
- Można tak powiedzieć.
Cobie z trudem dopiął koszulę. Okropnie bolała go głowa.
- Zrobisz nowe nacięcia na kolbie? - W głosie Van Deu¬
sena pobrzmiewał cień drwiny.
- Pół. Drań zginął z rąk kogoś, kto miał o wiele większe
prawo do sprawiedliwej zemsty - odparł Cobie i umilkł.
- Dokąd jedziemy? - Profesor nie nagabywał go więcej.
Wiedział, że Jake opowie mu o wszystkim, jeśli tylko ze
chce. Jeśli nie, to trudno.
- Tam, gdzie będziemy dobrze widoczni. Przyda mi się
odrobina wytchnienia
- To ci mogę obiecać - wesoło powiedział Van Deusen.
Z tyłu, za nimi, płomienie strzelały w niebo. Potem zgasły
i tylko księżyc oświetlał grupę policjantów i strażaków bro
dzących w gorącym popiele. Wreszcie któryś z nich znalazł
zwęglone ciało Hoskynsa - z nożem wbitym wprost w serce.
Rozdział jedenasty
- Musiało to się zdarzyć właśnie wtedy, kiedy go nikt nie
śledził?
Głos Walkera pobrzmiewał bardziej niechęcią niż gnie
wem. Dochodziła już trzecia rano. Walker i Bates stali na
zgliszczach domu Hoskynsa.
- Ależ, szefie - bąknął Bates, który uważał, że Walker
zupełnie niepotrzebnie podejrzewa Dilleya. - Moim zdaniem
on nie ma z tym nic wspólnego.
Walker milczał przez chwilę. Wyrwano go z łóżka, żeby
powiedzieć mu o pożarze i o śmierci Hoskynsa. Komisarz
dodał, że ów Hoskyns był jednym z tych, którzy uniknęli
aresztowania u madame Louise i że „wyższe czynniki" umo
żliwiły mu poprowadzenie własnego interesu.
- Pewnie, że ma - odpowiedział Walker na sugestię Ba
tesa. - Widziałeś, jaką miał minę wczoraj rano?
Bates przypomniał sobie Dilleya, stojącego bez ruchu
w kostnicy nad zwłokami małej dziewczynki.
- Za bardzo to go nie obeszło - zauważył. Inni w takich
razach najczęściej płakali, modlili się lub przysięgali zemstę.
- Było mu wszystko jedno.
- Głupiś, Bates - burknął Walker. - To niebezpieczny
człowiek.
- Jak pan uważa. To co mamy robić?
- Dobre pytanie.
Sierżant spojrzał na niego niepewnie. Kpił czy mówił po
ważnie?
- Najpierw trzeba ustalić, co szanowny pan Dilley robił
po wyjściu z kostnicy. Na pewno postarał się o jakieś alibi.
Udowodnię mu, że kłamie, albo nie nazywam się Walker. Nie
będzie więcej mordował tuż pod nosem policji.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że raczej wyświadczył policji
przysługę - orzekł Bates. - Skąd dowiedział się o Hoskyn¬
sie? W Scotland Yardzie nic o tym nie mówiono aż do chwili
pożaru. Teraz też powiadają, że to konkurencja, panie inspe
ktorze.
- Mylą się. Jedziemy na Park Lane. Sprawdzimy, gdzie
dziś bywał.
- O tej porze? - Bates spojrzał na zegarek. - Właśnie mi
nęła trzecia. Nie powinniśmy chyba go nachodzić. Nie dość
mamy kłopotów?
- Biorę odpowiedzialność na siebie, Bates. Nawet jeśli
nam nie wyjdzie, chcę, żeby wiedział, iż mnie nie wykiwał.
Dinah poczuła się rozczarowana, kiedy Cobie nie zjawił
się o wyznaczonej porze, aby wraz z nią pojechać na kolację
do Violet. Przyjęcie było niewielkie, zaledwie dla rodziny,
i Violet mogła się krzywić na jego nieobecność. Z chęcią jed
nak podejmowała siostrę, z mężem czy bez męża.
Tak, z chęcią, bo nie dało się ukryć, że lady Dinah Grant
zrobiła wielką karierę w londyńskich wyższych sferach. Sam
książę był jej przychylny, a czarem i dowcipem zjednała so
bie resztę śmietanki towarzyskiej. Violet nie mogła jej doku
czać, jeśli chciała zachować swą pozycję.
- Dokąd się wybrał? - spytała nadąsanym tonem, zanim
goście zasiedli do stołu.
- Poszedł gdzieś w interesach.
Dinah stała się równie lakoniczna jak Cobie. Im mniej
słów, tym mniej wyjaśnień.
- O tej porze? - parsknęła Violet.
Dinah uznała, że tym razem potrzebna jest niewielka im
prowizacja.
- Chyba ci mówiłam, że Amerykanie rzadko przesiadują
w biurze. Wszelkie sprawy lubią załatwiać „na mieście", jak
to powiadają. Zwłaszcza w takich miejscach, do których nie
chadzają damy.
- Wiem - oznajmiła Violet. - Dziwne tylko, że tak szyb
ko po ślubie wrócił do dawnych przyzwyczajeń - dodała
zjadliwym tonem. - Och, ci mężczyźni!
Dinah posmutniała nieco. Przy kolacji siedziała obok ku
zyna Kenilworthów. Nawet się nie umywał do jej męża.
W ogóle przyjęcie było bardzo nudne.
Po kolacji podszedł do niej Rainey.
- A gdzie twój mąż? Mam nadzieję, że cię nie zanie-
dbuje.
Co mogła na to odpowiedzieć? Wciąż miała w pamięci
wspólnie spędzoną noc, poranny pocałunek i obietnicę dal
szych rozkoszy. Milczała. Niech Rainey, Violet i pozostali
myślą sobie, co zechcą! Sprzedali ją, nie pytając, co ją na
prawdę czeka.
Po kolacji pojechała powozem do domu. Cobie jeszcze
nie wrócił. Bez niego dom wydawał się wyjątkowo pusty. Co
go mogło zatrzymać? Co sprawiło, że tym razem nie dotrzy
mał słowa? Wiedziała, że musiało to być coś ważnego, w głę-
bi ducha jednak odczuwała żal, że nie był z nią zupełnie
szczery.
Czekała ją samotna noc. Zawsze musi być pierwszy raz,
pomyślała przygnębiona. Zasnęła z ciężkim sercem, tuląc do
siebie poduszkę.
Obudziło ją pukanie do drzwi. Na dworze było jeszcze
ciemno, chociaż blady świt wstawał już nad horyzontem.
Weszła Pearson, w brązowym szlafroku narzuconym na
nocną koszulę.
- Lady Dinah! Przysłał mnie pan Chandler. Jest tu poli
cja. Chcieli rozmawiać z panem Grantem, ale on jeszcze nie
wrócił. Powiedzieli, że w takim razie żądają widzenia
z panią.
Jeszcze nie wrócił?! Dinah zbladła jak kreda. Co policja
ma z tym wspólnego? Może mu się coś stało? Była bliska
paniki. Coś drapało w krtani.
- Wyjdzie pani do nich, lady Dinah? Czy mam im powie
dzieć, żeby przyszli rano? To chyba niedobra pora na takie
wizyty.
- Nie ma go tu, nic więc nie powie - przytomnie zauwa
żyła Dinah, chociaż mówiła z trudem przez ściśnięte gardło.
- Zawiadom Chandlera, że zaraz zejdę. Niech zaczekają na
mnie w gabinecie. Przynieś mi popołudniową suknię i pan
tofelki. Potem mnie uczeszesz. W takim stanie nie mogę roz
mawiać z policją.
Zjawiła się w gabinecie starannie ubrana i spokojna, jak
by chodziło o zwykłą pogawędkę przy herbacie. Niezadowo
lony Chandler zaanonsował ją inspektorowi.
Policjantów było dwóch: obaj w cywilnych ubraniach.
Mieli zacięte twarze. Dinah szalała z niepokoju. Jakiś wypa-
dek? Cobie zginął? Nie, to niemożliwe. Nie przeżyłaby tego.
Przecież właśnie teraz jej dziewczęce uwielbienie, jakie za
pamiętała jeszcze z Moorings, zmieniło się w prawdziwą mi
łość. W coś, o czym przedtem czytała, lecz nie miała nadziei,
że stanie się jej udziałem.
Sama umrę, jeśli się dowiem, że nie żyje, pomyślała. Nie
chcę żyć bez niego.
Nie zapomniała jednak o lekcjach u markizy. Popatrzyła
na policjantów i wskazała im krzesła. Nie chcieli usiąść. Ten
wyższy, starszy i lepiej ubrany, powiedział oschle:
- Proszę wybaczyć to najście, lady Dinah, lecz miałem
nadzieję, że uda mi się zobaczyć z pani mężem.
Nerwowo zacisnęła dłonie i przerwała mu w pół zdania:
- Zatem nie chodzi o wypadek? Nic mu się nie stało?
- Och, nie, lady Dinah. Chciałem mu zadać kilka pytań
związanych z pewnym wydarzeniem, które miało miejsce
przed paroma godzinami. Podejrzewamy, że coś widział. Lo
kaj poinformował nas, że pan Grant jeszcze nie wrócił. Czy
to normalne, lady Dinah? Pani mąż często zostaje na noc po
za domem?
Żył. To było najważniejsze.
- Prawdę powiedziawszy - nie, inspektorze. Zdarzyło się
to pierwszy raz, odkąd jesteśmy małżeństwem.
Walker skinął głową. To on nalegał na rozmowę z żo
ną Dilleya. Słyszał, że jest młoda, lecz nie przypuszczał, że
aż tak młoda. Bates próbował mu wyperswadować ten po
mysł.
- Ona nic nie wie, szefie. Nic nam nie powie.
Mylił się. Sam widok lady Dinah już coś mówił Walkero
wi. Bez wątpienia kochała męża. Z niepokojem wyczekiwała
na wieści o nim i westchnęła z wyraźną ulgą, usłyszawszy,
że nic mu się nie stało.
- To wszystko? - zapytała milczącego Walkera. Mógł jej
zaoszczędzić nerwów i pośpiechu w środku nocy. - Jeśli
tak...
- Nie weźmie nam pani za złe, jeśli przesłuchamy teraz
służbę?
Zrobiła zdumioną minę.
- Oczywiście, że nie, inspektorze, chociaż nie rozumiem,
co chce pan przez to osiągnąć.
Zachowywała się niemal tak samo jak Dilley. Była pod
jego wpływem.
- Praca w policji polega na wyciąganiu wniosków z każ
dej sytuacji, lady Dinah - powiedział Walker, siląc się, żeby
zabrzmiało to jak najuprzejmiej.
Wyszli na korytarz. Dinah zamierzała wrócić do sypialni,
a Walker i Bates skierowali się w stronę pomieszczeń dla
służby.
Nagle zazgrzytał klucz w zamku drzwi frontowych. Roz
legło się kilka głosów. Drzwi stanęły otworem i weszło
trzech mężczyzn.
Albo raczej - dwóch weszło. Trzeci, zazwyczaj trzeźwy
i rzeczowy, zwisał pomiędzy nimi, niezdolny zrobić kroku
o własnych siłach. Był to Cobie Grant. Musiał mieć ciężką
noc za sobą! Na milę śmierdział whisky, zresztą specjalnie,
żeby nie zalatywał od niego swąd spalenizny.
Z jednej strony podtrzymywał go Hendrick Van Deusen,
sam też mocno wstawiony. Drugim był Bellenger Hodson.
Dinah wiedziała o nim tylko tyle, że jest bogatym Ameryka
ninem, od pewnego czasu osiadłym w Londynie.
Cobie mętnym wzrokiem popatrzył na żonę.
- Co, do diabła, Dinah, moje ty kochanie? O tej porze
zabawiasz panów policjantów?
Nawet w tym stanie był złośliwy. Walker łypnął ponuro
w jego stronę.
Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedził go
Van Deusen.
- Proszę o wybaczenie, lady Dinah. Tak się stało, że po
łączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Zawarliśmy pewien
korzystny układ z Hodsonem i potem musieliśmy to oblać.
Pani mąż okazywał nadmierny entuzjazm, a niestety, nie
przywykł do mocniejszych trunków.
Była w tym część prawdy. Spotkali Hodsona w klubie,
przeprowadzili z nim pośpieszne „negocjacje" i zawarli
umowę. Później Cobie po prostu się upił. Zrobił to specjalnie,
żeby choć na chwilę zapomnieć o tragicznej śmierci Lizzie
Steele i o wydarzeniach w domu Hoskynsa.
- Powiedziałem mu, że po cichu odwieziemy go do do
mu. Nie przyszło mi do głowy, że będzie pani na nogach
o tak wczesnej porze.
Walker zacisnął zęby. Dilley znowu wymykał mu się
z rąk.
- Przez całą noc byli panowie razem? - zapytał głuchym
głosem.
- Oczywiście! Prawdę mówiąc, pan Grant nie odstępował
mnie ani na chwilę od wczorajszego przedpołudnia. Naj
pierw interesy, a potem przyjemność. Prawda, Hodson?
Hodson energicznie pokiwał głową. Zgadzał się wyłącz
nie z ostatnią częścią wypowiedzi Van Deusena, ale Walker
o tym nie wiedział.
- Połóżmy go do łóżka, inspektorze - poprosił Van Deu
sen. - Ja też z chęcią się prześpię.
Cobie zwisał bezwładnie, podtrzymywany z trudem przez
obu przyjaciół. Oczy mu wpadły w głąb głowy. Nie był aż
tak pijany, jak na to wyglądał, ale nie miał najmniejszej ocho
ty na pogawędkę z inspektorem.
Dinah wkroczyła między nich.
- Zanieście go do sypialni - powiedziała stanowczym to
nem. - Zadzwonię po Chandlera i po któregoś z pokojo
wych. Pomogą wam. Później - spojrzała na Van Deusena
i Hodsona - możecie tu zostać do rana. Mamy dość łóżek,
by przenocować cały oddział wojska.
Załatwiwszy tę kwestię, odwróciła się do wyraźnie zgnę
bionego Walkera i skrycie rozbawionego Batesa.
- Pan, inspektorze, musi zawiesić dalsze przesłuchania
do czasu, aż mój mąż będzie w stanie udzielić panu rozsąd
nych odpowiedzi. Proponuję, żeby odwiedził pana w Scot
land Yardzie jutro, o piętnastej. Pozwolą panowie, że teraz
pójdę się położyć. Dobranoc wszystkim.
Odeszła szybkim krokiem, furkocząc crupe de chine
spódnicy.
Przedtem jednak zdążyła zauważyć, że Cobie otworzył
oczy i uśmiechnął się do niej z wdzięcznością.
Dobrze znała tę minę! W co on się znowu wplątał? Bez
wątpienia działał ręka w rękę z Van Deusenem. Nie wierzyła
im ani na jotę. Ani na jotę!
Następnego ranka Cobie siedział na łóżku z potwornym
bólem głowy. Poza tym bolała go jeszcze ręka i w ogóle całe
ciało. Co gorsza, kiedy próbował myśleć, cierpiał o wiele
bardziej. Wstał, zdjął szlafrok, spojrzał na szarą twarz w lu
strze, nalał do wanny zimnej wody i zanurzył się w niej po
szyję. Aż mu załomotało w mózgu. Na chwilę wróciła mu
pamięć: zobaczył nieludzko zmaltretowane zwłoki Lizzie
Steele w kostnicy w Limehouse.
Zamknął oczy, lecz to nic nie pomogło. Schował głowę
pod wodę, potem wstał, parsknął, wyszedł z wanny i zaczął
się wycierać.
Nie mógł się obwiniać o śmierć Lizzie. Raz ją ocalił
i z całych sił próbował jej zapewnić w miarę normalne życie.
Nie przewidział jednak wszystkiego. Ciągle jesteś chłopcem,
łajał się w duchu. Wciąż nie znasz własnych wad i ograni
czeń. Hendrick ma rację: próbuję nagiąć świat do własnych
upodobań. Susanna też mi to mówiła przed kilkoma laty.
Życie natomiast jest brutalne. Cóż za ironia losu, że właś
nie teraz pomyślał o Susannie. Przecież to właśnie ona ob
darzyła względami mordercę Lizzie, sir Ratcliffe'a Henea¬
ge'a. Ile dzieci zginęło przez niego? Jak mógłbym go osta
tecznie zniszczyć?
W San Miguel, w Nowym Meksyku, po prostu bym go
zabił. Co mam jednak uczynić tutaj, w „cywilizowanym"
Londynie? Przecież muszę go jakoś powstrzymać.
Detektyw Walker dobrze wiedział, komu przypisać pożar
z zeszłej nocy. Był przekonany, że to Dilley zabił Hoskynsa.
W pewnym sensie miał rację. Przecież nieszczęsna młoda
dziewczyna bez pomocy nie wykończyłaby silnego chłopa.
O, właśnie, pomyślał Cobie. Trzeba sprawdzić, czy dzieciaki
bezpiecznie dotarły na miejsce.
Czego Walker nie wiedział? Na pewno nie znał roli sir
Ratcliffe'a we wszystkich wydarzeniach. Nie domyślał się
nawet, że domy schadzek zazdrośnie są strzeżone przez sław
nych i bogatych. A wszystko po to, by paru arystokratów
mogło tam bez przeszkód oddawać się wyuzdanym przyje
mnościom!
Gdyby teraz ktoś zginął, zwłaszcza z otoczenia Grantów
- a sir Ratcliffe, z powodu swojej znajomości z Susanną,
niewątpliwie należał do tego kręgu - Walker zacząłby upar
cie tropić Jacobusa, niczym terier w zawziętej pogoni za
szczurem.
Cobie wytarł się do sucha. Wreszcie pozbył się wstrętnej
woni spalenizny i alkoholu. Nagi usiadł na łóżku, skrzyżo
wał nogi i zamknął oczy. Najpierw zamyślił się, potem
oczyścił umysł ze wszystkich doznań i uczuć, uwolnił jaźń
i odpłynął w nicość w ten sam sposób, w jaki robili to In
dianie.
Rozsądek podpowiadał mu, że nie musi zabijać sir Rat
cliffe'a żeby dopiąć celu. Istniało wiele sposobów, żeby ko
goś zniszczyć, zwłaszcza w tak skomplikowanych stosun
kach społecznych, jakie panowały w Anglii. Mógł zrujnować
go finansowo, a potem skompromitować w towarzystwie. To
chyba było gorsze od fizycznej śmierci, ofiara bowiem umie
rała boleśnie i powoli, zamiast zginąć od sznura lub kuli. Jak
tego dokonać?
Cobie wciąż był pogrążony w głębokiej medytacji. Wy
zwolony umysł podsuwał mu różne możliwości, o których
nie pomyślał wcześniej. Przyjemnie było tak siedzieć, nic nie
robiąc, zwłaszcza po ciężkiej nocy, cuchnącej wódką i odo
rem śmierci.
Czuł się lekki, jakby dryfował w powietrzu. Patrzył na
siebie z lotu ptaka. Naga postać na łóżku, zatopiona w sobie,
na wpół martwa, a jednak żywa, powracająca powoli do pra
wdziwego życia.
Dinah wydała ścisłe polecenie, żeby mu nikt nie przeszka
dzał. Odesłała z powrotem Gilesa, który wbrew rozkazom
jak co dzień zmierzał do pokoju pana z kawą i świeżym pie
czywem na srebrnej tacy.
- Nie teraz, Giles. Zostawmy go w spokoju. Na pewno
zadzwoni, jeśli będziesz mu potrzebny.
Służący niechętnie zawrócił z drogi. W końcu Dinah mu
siała wziąć na siebie obudzenie męża. Minęło już południe,
a przecież o piętnastej Cobie miał się stawić w Scotland Yar
dzie. Dinah wprawdzie nie miała doświadczeń z pijakami,
lecz przecież każdy - pijak czy nie pijak - musiał kiedyś
wstać i wrócić do obowiązków.
Długą drogę przeszłam w tak krótkim czasie, pomyślała,
nauczyłam się podejmować decyzje.
Zapukała do sypialni męża. Bez wahania, ale też nie na
gląco.
Cobie był w świecie pustki, w miejscu, w którym zazwy
czaj przebywał krótką chwilę, zatopiony w transie. Gdy usły
szał pukanie, nagle poczuł, że spada, i zbudził się, czujny
i przygotowany do natychmiastowej akcji. Ból głowy znik
nął. Ciekawe, jak długo tym razem to trwało?
- Proszę! - zawołał. To pewnie Giles. Przyszedł, żeby go
ogolić.
Weszła Dinah. Wyglądała prześlicznie. Była starannie
ubrana w prostą paryską suknię, w beżowym odcieniu. Po
ruszała się z wdziękiem. Od dawna się już nie garbiła.
Nagi Cobie wciąż siedział bez ruchu na łóżku. Wilgotne
włosy spływały mu w nieładzie na kark i czoło. Nie znać by
ło po nim śladów nocnej eskapady. Niebieskie oczy spoglą
dały gdzieś w przestrzeń, w głąb świata, w którym Dinah
czuła się intruzem.
- Widzę, że się już obudziłeś - powiedziała ostrożnie
do dziwnego stworzenia na łóżku. - To dobrze. Chciałam
ci przypomnieć, że ubiegłej nocy obiecałam w twoim imie
niu, że wraz z panem Van Deusenem pojawisz się w Scotland
Yardzie o trzeciej po południu. Wymyśliłam to przede
wszystkim po to, żeby jak najszybciej pozbyć się policji
z domu.
- Dobrze pani zrobiła, lady Dinah Grant - odparł zupeł
nie poważnie. - Byłbym niemądry, gdybym nie spełnił pani
żądań. Proszę powiadomić Gilesa, żeby do mnie natychmiast
przyszedł. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest zbyt późno.
Rzadko zwracał się tak oficjalnie w stosunku do żony.
Dinah pochyliła głowę.
- Zgodnie z życzeniem. Każę też przygotować powóz.
Nie wiem tylko, co z panem Van Deusenem. Wczoraj był
także w nie najlepszym stanie, lecz mimo to postanowił, że
wróci do siebie. Zapewnił mnie, że o wyznaczonej porze
spotkacie się w Scotland Yardzie.
Cobie kocim ruchem zerwał się z pościeli i włożył szlaf
rok. Podszedł do niej. Ujął ją ręką pod brodę i pocałował -
łagodnie, ale czule.
W jego oczach błysnęły iskierki dawnego humoru. .
- Jesteś prawdziwym skarbem, moja droga. Żadnych wy
rzutów i wymówek, chociaż złamałem daną ci obietnicę
i wróciłem dopiero nad ranem w stanie, za który należą ci się
najserdeczniejsze przeprosiny. Nie zasługuję na ciebie. Mogę
tylko dodać na swoją obronę, że zmusiły mnie do tego wy
jątkowe okoliczności.
- Wiem, Cobie - odparła krótko.
- Niewątpliwie - powiedział powoli. - Tym większy skarb
z ciebie. Powinnaś była wyjść za kogoś lepszego ode mnie. Idź,
przyślij Gilesa. Powiem policji wszystko, co chcą wiedzieć.
Dinah skinęła głową i podeszła do drzwi.
- Nawet nie spytasz, dlaczego mnie szukali? - zagadnął,
gdy już była w progu.
Uśmiechnęła się tak samo, jak on się uśmiechał.
- Jeśli zechcesz, na pewno mi o tym opowiesz bez pyta
nia - odpowiedziała. Popatrzył na nią z podziwem.
Zamknęła drzwi. Cobie roześmiał się na całe gardło. A to
szelma! - pomyślał. Miał najlepszy dowód, że w zasadni
czych sprawach lady Dinah Grant brała przykład z męża.
Walker nie patyczkował się z podejrzanymi. Zaczął od
osobnych przesłuchań, w obecności Batesa. Ciekawe, co po
wiedzą, nie słysząc się nawzajem? - zastanawiał się, mając
na myśli Granta i Van Deusena. Na pewno nie byli razem od
wczorajszego przedpołudnia do porannego powrotu na Park
Lane. Kłamali.
Niestety, ich zeznania były prawie identyczne. To „pra-
wie" najbardziej denerwowało Walkera. Gdyby mówili zu
pełnie to samo, mógłby podejrzewać, że wcześniej ustalili
treść zeznań. A na to nie mieli czasu. Ludzie Walkera śledzili
ich od rana. Nie zauważyli niczego niezwykłego. Grant w ża
den sposób nie próbował skontaktować się z przyjacielem.
Stawił się w Scotland Yardzie dopiero dwadzieścia minut po
Van Deusenie.
Hendrick Van Deusen wyglądał dużo gorzej niż w nocy.
Natomiast Jacobus Grant zjawił się świeży i wesół jak sko
wronek. Jakby w ogóle nie pił. Walker aż zgrzytał zębami
z wściekłości.
Zostawił ich w oddzielnych izbach. Grant wpatrywał się
w srebrną gałkę laski, jakby spoglądał w kryształową kulę
zawierającą tajemnice świata. Van Deusen jak zwykle palił
grube cygaro. Nawet nie usiadł, lecz nonszalancko oparł się
o ścianę.
- Para cholernych łotrów! - burknął Walker do Batesa po
przesłuchaniu Hendricka.
- On też? - ze zdumieniem zawołał sierżant. Pomyślał
sobie, że Walker zaczyna tracić rozum, żyjąc w ciągłym stre
sie. - Przecież Van Deusen to niegroźny stary ramol. Po pro
stu gruby Jankes.
Twarz inspektora pociemniała z gniewu.
- Tak sądzisz? To się mylisz. To nie tłuszcz, Bates. To
mięśnie. Takie same jak Dilleya. Tym razem im się udało.
Piło z nimi chyba pół Londynu. Same szychy. Tak, byli na
Embankment w chwili pożaru. Nawet zaciekawiło ich, co się
dzieje. Nie podjechali jednak bliżej, bo tę noc postanowili
spędzić bez kobiet. Uważają mnie za skończonego głupca!
- Huknął pięścią w stół. - Bo jestem głupcem, Bates. Nie
mogę żadnego z nich zamknąć. Nie mam żadnych dowodów.
Jeden fałszywy ruch z mojej strony i pożegnam się z pracą.
Nie wolno mi zadzierać z jankeskim plutokratą, który wdarł
się w łaski naszego księcia.
Myślał przez chwilę, przygryzając palec.
- Przyprowadź ich tu, Bates! - ryknął nagle. - Tym ra
zem obu!
Zadziwiająca para przestępców, pomyślał sierżant. Złoto
włosy pan Grant, z miną niewiniątka, i stateczny pan Van
Deusen, ze średniej klasy, w średnim wieku. Przypomniał so
bie Dilleya i jego magiczne sztuczki. Pozory mogą mylić,
zwykł powtarzać Will Walker. Nawet nie wiedział, że cytuje
ulubione powiedzenie Granta.
- I co? - groźnie warknął Walker. - Namyśliliście się?
Powiecie mi całą prawdę?
Cobie schował laskę za siebie.
- Ależ powiedzieliśmy, inspektorze - oznajmił lekkim
tonem. - Po co więc mamy się namyślać? Szkoda, że wesoła
noc skończyła się w ten sposób. Wolałbym spędzić popołud
nie w domu. Czuję się trochę zmęczony.
Popatrzył na Walkera „w ten sposób", jak powiadała jego
żona.
- Masz prawo być zmęczony, Grant, Dilley, Horne, czy
jak tam się nazywasz - pieklił się Walker. - Ciężko się na
pracowałeś. Nie wiem tylko, czy twój graby kompan poma
gał ci w morderstwie, czy w pożarze. Na pewno kłamie, że
byś miał alibi.
- Tego już trochę za wiele - rzekł obrażony Van Deusen.
- Nie ma pan żadnych dowodów, inspektorze. A przy okazji,
proszę mnie nie nazywać grubym. „Postawny" to chyba dużo
lepsze określenie.
- Gruby czy chudy - warknął Walker - nie mogę was za
trzymać. Ostrzegam jednak: od tej pory będę miał na was
oko. Jeśli zabiłeś Hoskynsa, Grant, dopilnuję, żebyś zadyndał
na szubienicy.
Van Deusen wyczuł, że Cobie zesztywniał. Nie zdziwił się
też, gdy usłyszał z ust przyjaciela słowa wypowiedziane gło-
sem, który przypomniał mu San Miguel i młokosa z rewol
werem w ręku. Młokosa, któremu zawdzięczał życie.
- Cieszę się, inspektorze, że tak sumiennie spełnia pan
swoje obowiązki. Że zamierza pan poświęcić resztę życia na
pogoń za zabójcą łotra, który porywał dzieci dla zaspokoje
nia wyuzdanych zachcianek bogatej klienteli. Czy pan po
święci również chwilę czasu, żeby znaleźć ludzi stojących za
morderstwem popełnionym na Lizzie Steele? A może ona nie
mieści się w pańskich wielkich planach?
Bates miał wrażenie, że Walker uderzy Granta. Stojący
obok Van Deusen uważnie obserwował tę scenę. Walker opa
nował się z najwyższym trudem.
- Precz! - szepnął w końcu. - Wynoś się, jankeska świ
nio, zanim stracę cierpliwość. Bates, odprowadź ich do bra
my. A ty, Grant, pilnuj się! Jeden fałszywy ruch i wpadniesz
w moje ręce.
Dinah ze znudzeniem słuchała paplaniny Violet.
- Słyszałam, że twój Apollo wreszcie odstawił herbatkę.
- Violet uśmiechnęła się, postawiła filiżankę i sięgnęła po
ciastko. - Wstał już? Podobno wczorajszą noc spędził w to
warzystwie amerykańskiego przyjaciela. Odwiedzili niemal
każdą spelunkę w Londynie.
- Owszem. - Dinah odpowiedziała jej uśmiechem i prze
sunęła bliżej cukiernicę. - Jeszcze cukru? Tak mało w tobie
słodyczy.
Lekcje markizy nie poszły na marne. Dinah już nie tylko
dorównywała siostrze w drobnych uszczypliwościach, ale
wręcz biła ją na głowę.
- Wprawdzie wrócił późno, jednak od rana jest już na no-
gach. Wyszedł w interesach. Nie może się wciąż bawić. Musi
dbać o swój majątek. Nie wzbogacił się jak my wszyscy.
Przepraszam, nas to nie dotyczy.
Niełatwo było zmusić ją do płaczu czy choćby do smutnej
miny. To jego szkoła, pomyślała Violet. Przeklęty Cobie
Grant. Zupełnie stracił jej sympatię. Postanowiła zadać jesz
cze jedno pchnięcie.
- A co z jego siostrą, Susanną Winthrop? Ktoś mi opo
wiadał, że przed wielu laty, kiedy jeszcze mieszkali w Sta
nach, byli sobie o wiele bliżsi niż rodzeństwo. Nie zazdrosz
czę ci. Pewnie musisz na niego wciąż uważać.
Wyczekująco popatrzyła na Dinah.
Cios chybił. Dinah zjadła ciasteczko.
- Zbyt wiele się nie różnimy, Violet - powiedziała weso
ło. - Ja też ci nie zazdrościłam, kiedy mieszkałyśmy razem
i wciąż musiałaś uważać na Kenilwortha. Ale od kiedy to
prowadzi się takie rozmowy? Gawędzimy jak dwie kucharki.
Czy to najnowsza moda wśród przyjaciół księcia? Och, mu
sisz mnie w to wtajemniczyć! Muszę przecież być a la mode.
W przeciwnym razie, co by powiedział Cobie?
Nie wierzyła w plotki dotyczące Susanny. Z drugiej stro
ny wiedziała, że była zżyta z Grantem. Nie, to kolejna intry
ga Violet.
Tymczasem Violet zaczęła zbierać się do wyjścia. Ete
ryczna Dinah - w ślicznej sukni - nie dała się pokonać.
Chciała jej zadać ostatnie, złośliwe pytanie: „Udowodnił
ci już, że w łóżku jest tygrysem?", ale w porę ugryzła się
w język.
- Zobaczymy się zatem wieczorem w Marlborough - po
wiedziała. - Książę bardzo go ceni.
Jeszcze jeden powód, żeby w stosunkach z Dinah zacho
wać szczególną ostrożność. Książę nie lubił, gdy ktoś źle się
odnosił do jego najbliższych przyjaciół, a ostatnio faworyzo
wał nie tylko Cobie Granta, ale i jego delikatną młodą żonę.
Ledwie Violet zdążyła wyjść, Cobie wrócił z wizyty
w Scotland Yardzie.
- Herbata! - zawołał i opadł na głęboki fotel. Dinah za
uważyła, że wyglądał na mocno zmęczonego. - Chyba wi
działem wychodzącą Violet.
Podała mu herbatę. Najlepszą, chińską, od Fortnuma.
- Owszem. Była tutaj, zamierzała mi dokuczyć, ale nic
z tego nie wyszło, więc poszła.
Cobie nie odpowiedział. Siedział z zagadkowym wyra
zem twarzy i popijał herbatę. Dinah chciała coś powiedzieć,
ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Najwyraźniej coś go
dręczyło od czasu, kiedy wrócił nad ranem, prawie przynie
siony przez Van Deusena i Bellengera Hodsona.
Nie dawał po sobie nic poznać, ale uważny obserwator
- jakim była Dinah - mógł zauważyć w nim pewną zmianę.
Na pozór zachowywał się jak zwykle - z pewnością siebie
i spokojem. Rano jednak, w sypialni, stał się innym człowie
kiem. Wrócił wówczas z wyjątkowo długiej podróży do
miejsc, w których jej nie było. Jej ani innych ludzi.
Być może rzeczywiście posiadał szósty zmysł, o którym
tak często rozprawiano? Nagle uniósł głowę, popatrzył na żo
nę i spytał:
- Czym się martwisz, Dinah?
Co miała na to odpowiedzieć? Tobą, Cobie. Mam wraże
nie, że coś ukrywasz przed światem. Tylko Van Deusen zna
twój sekret. Nie mam pojęcia, czy ktoś poza nim wie, kim
naprawdę jesteś. Co mógłbyś mi powiedzieć o waszej wspól
nej przeszłości?
- Myślałam o inspektorze, który odwiedził nas dziś rano
- odrzekła rzeczowym tonem, żeby broń Boże nie zauważył
jej rozterki. - Wiem, że nie powinnam wtrącać się w twoje
sprawy, ale zastanowiło mnie, skąd brała się niechęć owego
policjanta. Wyraźnie cię nie lubi.
Znowu go zaskoczyła. Musiał być bardzo ostrożny. Nie
chciał jej obarczać ciężkim brzemieniem spraw, w które był
uwikłany. Nie powinna wiedzieć o jego drugim życiu, o woj
nie z sir Ratcliffe'em Heneage'em i o śmierci małej Lizzie.
Uśmiechnął się czarująco.
- Spotkaliśmy się parę razy i coś mi się zdaje, że zabrakło
mi odrobiny taktu. Z drugiej strony podejrzewam jednak, że
pała nienawiścią do wszystkich ludzi z wyższej sfery. Tak to
już bywa. Biedaczysko.
Skłamał, chociaż w jego słowach kryło się ziarenko praw
dy. A ponieważ sam z łatwością wyczuwał czyjeś kłamstwo,
zdawał sobie sprawę, że Dinah nie uwierzyła w jego wyjaś
nienia.
I tak rzeczywiście było. Chciałabym, żebyś chociaż raz
był ze mną zupełnie szczery, pomyślała z goryczą Dinah.
Zrobiło jej się przykro. Być może jestem młoda, ale nie je
stem już dzieckiem. Mógłbyś mi zaufać.
- Tak - powiedziała w zamyśleniu. - Możesz budzić za
zdrość. Na pozór masz przecież wszystko.
Chyba całkiem świadomie przejęła jego sposób bycia.
Ciągłe niedomówienia. Cobie nawet miał ochotę wyznać jej
wszystko - ale po tylu latach ukrywania uczynków i uczuć
nie potrafił tak szybko się przełamać.
Po chwili wyszedł. Na pożegnanie zdawkowo pocałował
ją w czubek głowy. Nagroda dla mądrego dziecka, pomyślała
cierpko. Usiadła i próbowała uporządkować własne myśli.
Najwyższa pora, żeby dokonać analizy stanu własnych
uczuć. Przed ślubem Cobie Grant był dla niej bohaterem, po
stacią z bajki - a potem wrogiem. W tym ostatnim wcieleniu
wystąpił za namową Violet.
W snach jawił jej się jako awanturnik z powieści przygo
dowych. Teraz, jako mąż, stał się jej partnerem w zmysłowej
grze miłosnej. Grze, bo dla niego była to tylko gra, pozba
wiona głębszych uczuć.
Dokonał czegoś, co wykraczało poza wszelkie przyjęte
konwencje. Zmienił niezbyt ładną, zastraszoną Dinah Fre
ville w piękną kobietę, dowcipną, wierną, inteligentną i pew
ną siebie. W dodatku zakochaną. Kiedy wychodził, nie- mog
ła się doczekać jego powrotu. Zazdrościła wszystkim rywal
kom, z którymi kiedyś coś go łączyło. Co najgorsze, nie
chciała spojrzeć na żadnego innego mężczyznę.
Pierwszy raz w pełni zrozumiała powody zazdrości Violet
i zagniewane spojrzenia innych dam z towarzystwa.
Usiłowała sobie wmówić, że to wszystko głupota. Cobie
jest tylko człowiekiem, ma swoje zalety i wady. Przecież na
wet bogowie bywają małostkowi. Na próżno. W jej oczach
na zawsze stał się ideałem. W dodatku ostatnio połączyły ich
mocne więzi.
Rankiem, kiedy ujrzała go na łóżku, wiedziała, że odbył
wyjątkowo daleką podróż. Ona też doświadczyła kiedyś po
dobnego wrażenia. Pewnego razu, po nocy pełnej miłości,
w momencie uniesienia, dotknęła go - i zniknął. On, łóżko,
pokój. Wszystko odeszło w nicość.
Skan Anula43, przerobienie pona.
Znalazła się w przedziwnym świecie, znanym jej tylko
z marzeń. Nad głową miała niebo, malowane barwami tęczy.
Panował upał. Księżyc rzucał niesamowite cienie na twardą,
pustynną ziemię.
Nagle nie było już pustyni. Dinah biegła wąską uliczką.
Uciekała. Przed kim? Nie wiadomo. Znalazła się w jakimś
pokoju, patrzyła na coś. Nie! - krzyknęła w duchu.
I znów była w łóżku, obok męża.
- Co ci jest? - spytał z wyraźnym niepokojem. - Przez
chwilę miałem wrażenie, że straciłaś przytomność. Chyba
dziś trochę przesadziłem - dodał ze skruchą w głosie.
Usiadła, chociaż to sprawiło, że poczuła zawroty głowy.
- Nie, Cobie - powiedziała stanowczo. - Było mi cu
downie. Tak cudownie, że cała zatraciłam się w sobie.
Z jakiegoś dziwnego powodu nie chciała mu się przyznać
do swojej wizji. Na pewno to była moja wizja? - zastanawia
ła się teraz. A może jego?
Pamiętała, że ją pocałował i roześmiał się cicho. Obraz
jednak pozostał i umocnił łączące ich więzi. Nie mogło stać
się inaczej, bo dla Dinah Grant mąż był całym światem.
Rozdział dwunasty
- Przyszedłem tu tylko po to, żeby pana ostrzec. Najważ
niejsza jest dyskrecja.
Niepozorny mężczyzna stał przy oknie w bibliotece sir
Ratcliffe'a Heneage'a i spoglądał w dół, na ulicę.
- Moi pracodawcy nie chcą jawnego skandalu. Powinien
pan to zrozumieć. W pewnym stopniu ochraniają pana. Zna
pan przecież powody ich postępowania.
Sir Ratcliffe udawał, że o niczym nie wie.
- Przepraszam, lecz nie pojmuję, do czego pan zmierza
- powiedział oschłym tonem.
- Nie? Sądzę raczej, że tym razem rozminął się pan z pra
wdą. Ostatnio nie popisał się pan ostrożnością ani dyskrecją.
Zbyt mocno pan uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę i bez
karność. Dom, który pan odwiedził, nie był pod ochroną.
W odróżnieniu od przybytku madame Louise.
- Madame Louise! - W głosie sir Ratcliffe'a zabrzmiała
nuta gniewu. - A kto tam pełnił straż? Dobry los sprawił, że
mnie nie aresztowano!
- To nie ma nic wspólnego z losem - odparł niski męż
czyzna. - Otrzymał pan list z ostrzeżeniem, żeby przez ty
dzień nie bywać w pewnych miejscach. Wiem, co w tym li-
ście było napisane, bo sam go wysłałem. Nie zrobiłbym tego,
gdybym wówczas znał prawdę, że do policyjnej akcji doszło
za pana przyczyną, po ucieczce dziecka.
- W niczym nie zawiniłem - powiedział sir Ratcliffe
przez zaciśnięte zęby. - To Hoskyns skrewił.
- I zapłacił za to życiem. Najpierw sprowadził tę małą do
pańskiego pokoju, a potem ją znów porwał, zaledwie przed
tygodniem. Dobry Boże, człowieku! To przecież tylko przez
ciebie jej zwłoki wyłowiono noc później z Tamizy.
Gość zauważył błysk strachu w oczach sir Ratcliffe'a,
- Nie wiedział pan, że tak szybko znaleziono trupa? Że
Hoskyns zginął i że jego burdel spłonął w pożarze? Nie wy
kluczamy podpalenia.
Sir Ratcliffe skulił się z przerażenia.
- Jest pan pewien?
- Uważa mnie pan za głupca równego sobie? Oczywi
ście, że jestem pewien. Wiem również, kto wyniósł dziecko
od madame Louise i kto je umieścił w sierocińcu Armii Zba
wienia. Ten sam człowiek podłożył ogień i chyba zabił Ho
skynsa, kiedy się dowiedział o śmierci dziewczynki. Pan bę
dzie jego następnym celem.
- Policja - wycharczał sir Ratcliffe. - Muszą go aresztować
za morderstwo. Skoro pan zna nazwisko zabójcy Hoskynsa, jak
to się dzieje, że ten człowiek wciąż jest na wolności?
- Ponieważ nic nie można mu udowodnić. Był na tyle
sprytny, że zapewnił sobie żelazne alibi. Tamtej nocy widzia
ło go w różnych miejscach Londynu co najmniej kilkudzie
sięciu świadków. Jestem tutaj jedynie po to, żeby skłonić pa
na do ostrożności. - Zapadła chwila milczenia. - Informacje,
które posiadam, są ściśle tajne i pochodzą z niezbyt legal
nych źródeł.
- Bądź pan człowiekiem! - zawołał sir Ratcliffe. - Chcę
znać jego nazwisko!
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Tego nie mogę zdradzić. Niech pan będzie ostrożny.
Wątpię, by był pan zdolny do uczciwego życia, ale w obliczu
śmierci może warto spróbować?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Obiecuję - przy
rzekł sir Ratcliffe, wiedział jednak, że bywają chwile, kiedy
zupełnie nie jest w stanie zapanować nad swoimi odruchami.
- Wiem, że byłem lekkomyślny - zapewnił swojego roz
mówcę. - To już się nie powtórzy.
Mężczyzna patrzył na niego z ledwie skrywaną pogardą.
- Mam nadzieję, że tak się stanie - powiedział. - Mam
nadzieję. Znając pańskie dotychczasowe wyczyny, trudno
mi uwierzyć, żeby w przyszłości mogło się coś zmienić.
Proszę to potraktować jako ostatnie ostrzeżenie. Do tej pory
moi zwierzchnicy tolerowali pańskie wybryki, nie można
jednak dopuścić, aby zhańbił pan dobre imię kraju i naszego
rządu.
Sir Ratcliffe musiał przełknąć tę gorzką pigułkę. Czło
wiek, który z nim rozmawiał, nawet nie był arystokratą. Do
padnę tego łotra, który ośmielił się mnie prześladować, po
myślał sir Ratcliffe. Zniszczę go, bez względu na to, co po
wiedzą bezimienni „zwierzchnicy".
Walker powiadomił komisarza o swoich podejrzeniach.
Komisarz zaś przekazał jego raport wyżej, a tam wysłuchano
go z wielką uwagą. Cobie oczywiście o tym wszystkim nie
wiedział.
Wiedział za to, że nie doceniał swojej młodej żony. Szyb-
ko się uczyła! Po prawdzie liczył na to, że dojrzeje po ślubie,
ale nie przypuszczał, że aż w takim tempie.
Nie spodziewał się, że Dinah bez trudu zauważy jego taj
ny układ z Hendrickiem. Postanowił jednak, że dla jej dobra
nie zdradzi żadnych szczegółów. Nie mogła przecież znać
prawdy o śmierci Hoskynsa. Stałaby się zbyt łatwym celem
dla sir Ratcliffe'a. Ciągle istniało podejrzenie, że łotr dowie
się o wszystkim, a wówczas... Cobie zadygotał ze zgrozy.
Hendrick także nie wiedział wszystkiego, ale o nic nie py
tał. Nie interesowało go, dlaczego Cobie podpalił dom scha
dzek ani z jakiego powodu zamordował Hoskynsa.
- Nic mi nie mów, Jake - poprosił, kiedy wyszli ze Scot
land Yardu. - Im mniej będę wiedział, tym mniejsza szansa,
że się przypadkiem wygadam. Uważaj na siebie. Wal do mnie
jak w dym, jeśli znów będziesz potrzebował wsparcia.
Raport Walkera potraktowano z odpowiednią uwagą, lecz
komisarz otrzymał rozkaz, by niezwłocznie zakończyć śledz
two. Poinformował o tym inspektora.
- Boże, ale on się wściekał! - powiedział Bates do Alcot
ta. - Wykrzykiwał, że na własną rękę dopadnie tego choler
nego Granta. Myślałem, że mi odgryzie głowę, bo przydybał
mnie, jak czytałem książkę, którą mi pożyczyłeś. Inna spra
wa, że robiłem to, zamiast pisać raport. Chciał ją wyrzucić,
ale mu powiedziałem, że to twoja własność.
Bates rzeczywiście po kryjomu czytał tanie powieści
przygodowe, sprowadzane z Ameryki.
- Co ty tu robisz, zafajdany leniu?! - ryknął Walker, któ
ry właśnie wrócił z rozmowy z komisarzem. Chwycił książ
kę. - Za to ci płacą?! Do roboty! A książka powędruje do
kosza!
- To nie moja - ze strachem zawołał Bates. - Pożyczy
łem ją od Alcotta.
- On także czytuje te bzdury? I na pewno w godzinach
pracy. Czy muszą mnie otaczać sami idioci?
Rzucił książkę na biurko. Na okładce widniały nieudolnie
odtworzone postacie dwóch rewolwerowców na tle pustyn
nego krajobrazu i tytuł: „Dziki Zachód".
Walker przypomniał sobie, co pewnego razu powiedział
mu niejaki Kapitan Legge: że Cobie Grant spędził młode lata
wśród wyrzutków i wykolejeńców, gdzieś w Nowym Mek
syku. Do tej pory nie zastanawiał się nad tą informacją, bo
nie była mu na nic przydatna.
Wziął książkę do ręki i zaczął ją przeglądać. Same stare
dzieje. Davy Crockett i Alamo, Dziki Bill Hickock i Buffalo
Bill, właściciel cyrku, o którym głośno było nawet w Scot
land Yardzie.
Ostatni rozdział nosił tytuł: „Młodociani rewolwerowcy:
Billy Kid i jego banda oraz tajemniczy Jumping Jake Coburn
i napad na San Miguel".
San Miguel! Przecież to nazwa miasta właśnie w Nowym
Meksyku, w którym, jak mówił Legge, kiedyś bywał Cobie
Grant. Walker szybko przerzucił kilka kartek i spojrzał na
koniec rozdziału. Coburn był młodzieńcem niespełna dwu
dziestoletnim. Przybysz znikąd. Pewnego dnia pojawił się
w Nowym Meksyku i dołączył do bandy podobnych sobie
opryszków. Ukrywali się w dolinie o nazwie Hell's End. Sze
fem bandy był słynny Blake Underwood. Coburn rabował
banki i wysadzał pociągi, aż wreszcie, w San Miguel, zabił
notorycznego bandytę, Big Bena Hawke'a, i po nim przejął
władzę nad całym miastem. Któregoś dnia odjechał w nie-
znanym kierunku i więcej się nie pojawił. Od tamtej pory
nikt o nim nie słyszał.
Nieznane było jego pochodzenie. Zniknął dosłownie bez
śladu, jakby zapadł się pod ziemię. Chodziły słuchy, że zagi
nął gdzieś na pustyni. Co najciekawsze, dodawał anonimowy
autor książki, był leworęczny. Tak jak Billy Kid.
Mańkut! Grant też używał lewej ręki. Nie. Obu rąk. Na
imię miał Jacobus. W skrócie: Jake. Połowa nazwiska „Co¬
burn" jest identyczna z połową słowa „Cobie". A Jumping
Jake? To dobre określenie Granta, zwłaszcza w chwilach,
gdy nie pozował na arystokratę, lecz krążył po Londynie,
przebrany za Dilleya!
Dwudziestolatek. Wydarzenia opisane w książce miały
miejsce dziesięć lat temu. To też się zgadza. Grant w tym cza
sie rzeczywiście był w Nowym Meksyku. Zbyt dużo tych po
dobieństw.
Walker popatrzył na sztych przedstawiający długowłose
go młodzieńca z rewolwerem w ręku. We łbie mu się już
chyba pomieszało, że nawet w książkach widywał postać
Granta? Bates i Alcott od dawna mieli go za wariata. Rów
nież komisarz zaczął podejrzewać, że z nim jest coś nie tak.
A jednak. Walker pokręcił głową. Nie zaszkodzi potrakto
wać Granta w taki sposób, jakby rzeczywiście był Cobur¬
nem. Do diabła z komisarzem i jego rozkazami, pomyślał.
Nie odpuszczę. Scotland Yard może sobie oficjalnie zakoń
czyć śledztwo, ale ja będę nadal czuwał.
Sir Alan Dilhorne zaprosił Grantów na niewielkie przyję
cie do swojego pałacu przy Piccadilly. Z wyraźnym zadowo
leniem stwierdził, że to już jego ostatni sezon w Londynie.
Przed dwoma laty pochował ukochaną żonę i nosił się z za
miarem, żeby na stałe osiąść w Yorkshire.
Dinah ze skrytym rozbawieniem obserwowała swego mę
ża i Van Deusena. Prawie nie pili, co w porównaniu z ich sta
nem przed kilkoma dniami dawało dużo do myślenia. Dzi
siejszego wieczoru zachowywali się niemal nienagannie. Di
nah z uśmiechem wspominała niedawne wydarzenia.
Przez całe popołudnie państwa Grant oficjalnie „nie było
w domu". Schronili się w sypialni, gdzie Cobie, który już od
robinę doszedł do siebie po śmierci małej Lizzie, przez chwi
lę przygrywał na banjo, a potem z nową energią oddał się in
nym rozkoszom.
Poza nimi, sir Alan zaprosił Hendricka Van Deusena
i Bellengera Hodsona z żoną. Van Deusen, jak zawsze cie
kaw świata, bez trudu odkrył, że ojciec sir Alana razem
z transportem więźniów trafił do Australii, gdzie zdobył ma
jątek i stał się założycielem rodu.
Przed kolacją wszyscy zasiedli w gabinecie. Van Deusen
uważnie patrzył na ogromny portret arystokraty o nazwisku
sir Beauchamp Hatton, wiszący na honorowym miejscu nad
kominkiem. Portret wprawdzie powstał w drugiej połowie
osiemnastego wieku, lecz równie dobrze mógłby przedsta
wiać - z uwzględnieniem różnicy stroju - pewnego odważ
nego rewolwerowca, znanego później pod nazwiskiem Jaco
busa Granta. Te same rysy twarzy i buńczuczna postawa.
Sir Alan dostrzegł zainteresowanie gościa. Van Deusen
z kolei bez trudu zauważył, że mimo podeszłego wieku sir
Alana cechowała bystrość i miał wybitnie rozwinięty zmysł
obserwacji. W tym także przypominał Jake'a.
- Widzę, że pan podziwia moje malowidło - powiedział.
- To autentyczny Gainsborough. Jeden z dwóch portretów,
na których uwiecznił przodka mojej żony, sir Hattona. Drugi
obraz, nieco większy, wisi w posiadłości w Yorkshire. Niech
pana nie zmyli uroda tego młodzieńca. Gardził zniewieścia-
łością. Zdarzało się, że w trudnych chwilach był zdolny do
okrucieństwa.
Czyżby przypadkiem w tej samej chwili sir Alan spojrzał
na bratanka?
Ciekawe, dumał Van Deusen. Sir Beauchamp, sir Alan
i Cobie Grant. Co sprawia, że tak bardzo są do siebie podo
bni? Niegrzecznie było zapytać, zwłaszcza że w tamtych cza
sach arystokraci pozwalali sobie na różne wybryki. Podobnie
zresztą jak teraz.
Van Deusen spytał sir Alana o ojca. Tego, który w kajda
nach popłynął do Australii. Sir Alan mówił o nim z niekła
maną dumą.
- Nazywamy go Patriarchą - oznajmił. - Był niezwyk
łym człowiekiem.
Jego słowa przykuły uwagę obecnych.
- Tuż przed śmiercią matka wyznała mi prawdę o ich
małżeństwie. Pochodziła z dobrego rodu, lecz była bardzo
biedna, mój ojciec praktycznie uratował ją od nędzy. Dzieliła
ich różnica wieku i pochodzenia: ona była szlachcianką, on
- skazańcem, do czego otwarcie się przyznawał. Długo po
ślubie zwlekał, zanim uczynił ją prawdziwą żoną. Prawdę
mówiąc, użył niezbyt uczciwej sztuczki, żeby skłonić ją do
małżeństwa. Potem jednak kochali się prawdziwą miłością.
Rzadka rzecz w tamtych czasach - a jeszcze rzadsza dzisiaj.
Przerwał, zatopiony we wspomnieniach. Cofnął się my
ślami o ponad pół wieku.
- W pewnym sensie przypominała twoją żonę, Jacobusie
- powiedział powoli i zauważył, że bratanek posłał mu
szczególne spojrzenie. Patriarcha w pewnych sytuacjach
spoglądał w ten sam sposób.
Tak, tak. Ojciec był diabelnie sprytny, a ty jesteś do niego
podobny, młodzieńcze, pomyślał sir Alan. Z wyglądu i z cha
rakteru. Przypomniał sobie zaprawione goryczą słowa Jacka,
wypowiedziane kiedyś w rozmowie: „Kiedy Cobie jest bli
sko, mam wrażenie, że Patriarcha zstąpił z powrotem na zie
mię. Kłopot w tym, że mój syn przewyższa go bezwzględ
nością".
Prawdziwy dziedzic dawnej chwały. Żaden z synów
i wnuków sir Alana nie przypominał Patriarchy. Tylko ten
bękart, który teraz, z rozbawioną miną, siedział po drugiej
stronie pokoju.
- Mój ojciec ustanawiał własne prawa - z zadumą powie
dział sir Alan. - To trudniejsze w dzisiejszym, cywilizowa
nym świecie. Przed osiemdziesięciu laty Australia przypomi
nała dzikie pogranicze. Całkiem niedawno podobna sytuacja
panowała na amerykańskim Zachodzie.
- To prawda - odezwał się Cobie. Samotnie popijał bran
dy. Zupełnie jak jego dziadek, który swoją żonę zdobył
w równie podstępny i niezwykły sposób. - Sądzę jednak, że
nawet dzisiaj da się żyć wedle własnych reguł.
- Być może - w zamyśleniu przytaknął sir Alan. - Po
zwól jednak, że dam ci pewną radę, młodzieńcze. Mój ojciec
miał szczęście. Nie wszyscy, którzy latają blisko słońca, mo
gą się potem tym pochwalić.
Pan Van Deusen powiódł ciekawym wzrokiem po twa
rzach rozmówców.
- Przyganiał kocioł garnkowi, jeżeli można tak powie
dzieć - wtrącił ze znaczącym uśmiechem.
Sir Alan roześmiał się.
- Rzeczywiście! Ma pan rację. Cóż, starość sprawia, że
stajemy się ostrożniejsi. Nie wolno mi o tym zapomnieć. Po
winienem raczej wspominać młode lata. Tu, w Anglii, ramię
prawa jest o wiele silniejsze niż w Australii lub Stanach
Zjednoczonych.
Cobie wychylił kieliszek do końca. Otrzymał trzecie
ostrzeżenie. „Prawdą jest powiedziane po trzykroć". Naj
pierw kapitan z Armii Zbawienia, potem Hendrick, a teraz
stryj. Nie wolno mi zapominać, pomyślał, że sir Alan przez
pięćdziesiąt lat zasiadał wśród ludzi rządzących Brytanią. Na
pewno zdołał ich poznać. Nie zerwał wszystkich kontaktów.
Wie więcej, niż mówi. Dobrze zatem. Posłucham jego ostrze
żenia, ale i tak zdobędę skalp sir Ratcliffe'a Heneage'a. Po
trzebna mi cierpliwość i odrobina szczęścia. Rumak, którego
niegdyś dosiadałem, niespodziewanie do mnie wrócił.
- Oczywiście odwiedzicie nas w Moorings, zaraz po se
zonie. Kenilworth na to nalega. - Bóg raczy wiedzieć, po co,
dodała w myślach. - Potem dołączymy do księcia w San¬
dringham. Jeszcze później cała kompania, nie wyłączając
księcia, przeniesie się na północ, do Markendale.
Violet spotkała Grantów na balu u Leominsterów.
- Mam nadzieję, że nas nie zawiedziecie.
Bal u Leominsterów od stu lat był jednym z najważniej
szych wydarzeń towarzyskich w Londynie. Obecna lady
Leominster bardzo przypominała swoją antenatkę, która kró
lowała w czasach Regencji w angielskich salonach, nie czu-
jąc respektu przed nikim, niezależnie od majątku i stanu. Co
bie żartował nawet, że w atmosferze domu Leominsterów
musi być coś takiego, co zmienia kobiety w smoki.
A smok właśnie rozmawiał z Dinah.
- Moja droga, jesteś sensacją sezonu. Wszystko przez to,
że masz tak przystojnego męża!
Komu innemu taka uwaga pewnie nie uszłaby na sucho.
- Mnie też to mówił - odparła Dinah.
Hrabina zaśmiała się trochę skrzekliwie i lekko uderzyła
ją wachlarzem w ramię.
Dinah czytała niedawno wydany zbiór listów z okresu Re
gencji. Była tam mowa o ekstrawaganckich przodkach lady
Leominster. Podejrzewała w duchu, że hrabina wzorowała
się na niektórych opisach.
- Zrozum, Dinah - powiedział Cobie, zanim nadeszła
Violet, spragniona, by choć na chwilę znaleźć się w ich bla
sku - jeśli chcesz, żeby cię uważano za prawdziwą ekscen-
tryczkę, musisz być outre wobec wszystkich, bez wyjątku.
Półśrodki nie popłacają. Zachowuj się jak lady Leominster
i dwie lub trzy podobne jej damy, a staniesz się postacią
przez wszystkich podziwianą. Jeśli zamieszkasz na West En
dzie, będą mówić z zachwytem: „Ach, to jedna z tamtych!".
Tutaj natomiast powiadamy: „Typowa lady L. Ciekawe, co
jeszcze wymyśli!".
- Skąd to wiesz, Cobie? - zapytała z przekorą. - Och, ro
zumiem.
- Niegrzeczna mała - szepnął jej do ucha. - Przypomnij
mi, żebym cię ukarał po powrocie do domu. Teraz tego nie
zrobię. Wystraszyłbym lokaja.
Dinah zaczerwieniła się i parsknęła śmiechem. Violet po-
patrzyła na nią ze zdumioną miną, ale nie odważyła się nic
powiedzieć.
- Oczywiście, że przyjedziemy do Moorings - ochoczo
zapewnił ją Cobie. - I do Markendale. Prawda, kochana Dinah?
c w świecie nie stracilibyśmy tak cudownej okazji.
Mam nadzieję, że Hendrick też dostał zaproszenie. Mógłby
się z moją żoną ukryć w bibliotece, żeby wspólnie poczytać
Gibbona.
Dinah trzepnęła go wachlarzem w ramię. Zawsze to
chciała zrobić od czasów lekcji u markizy.
- A ty, mój drogi, co wówczas będziesz robił? Chyba nie
powinnam pytać.
- Będę was obserwował - odparł - żebyście nie udawali,
że czytacie.
Obdarzyła go szczerym uśmiechem.
- Pozwolisz zatem, że też was popilnuję, kiedy się znów
wybierzecie na jakąś eskapadę?
Violet wpatrywała się w nich z najwyższym zdumieniem.
Nie dziwiło jej, że Cobie przekomarzał się z żoną, ale to, że
ona nie pozostawała mu dłużna. Byli jak para zawodników
na meczu tenisowym. Bawili się przy tym znakomicie.
- Prawdę mówiąc, przyszłam, żeby wam przekazać za
proszenie księcia - powiedziała w końcu. - Jest w żółtej sa
li. Ostatnio nieco mniej tańczy. Chyba polubił twoje towa
rzystwo, Cobie.
Nie dodała, że polubił także towarzystwo Dinah.
- Nawet nie przypuszczałem, że z niej taka ładna szel
mutka - wzdychał. - Inaczej wyglądała, kiedy mieszkałyście
razem, lady K.
W jego głosie kryła się lekka nagana. Violet wolała nie
drążyć tej kwestii. Przeciwnie, jak zatroskana kwoka zapę
dziła Grantów do saloniku, w którym czekał książę w oto
czeniu dobranej grupy przyjaciół.
- Aaa, Grant. Jesteś wreszcie. Wiedziałem, że lady K.
znajdzie cię bez kłopotu.
Na pozór nikt nie zwrócił uwagi na ten dwuznacznik.
- Siadaj, Grant. Siadaj. Pani też, lady Dinah. Proszę zająć
miejsce koło mnie. Pani widok to prawdziwa rozkosz dla ste
ranego wiekiem serca.
Wskazał niski stołeczek obok swojego fotela. Dinah skło
niła się i wdzięcznie ułożyła fałdy sukni, by usiąść.
- Cudownie. Teraz mam pytanie do pani męża. Nie cho
dzi o to, w jaki sposób dokonał w pani tej przemiany. Tę
odpowiedź na pewno wszyscy znają. Nie, mam inne pytanie,
związane z interesami. I znów, nie z interesami dworu, lecz
z twardym życiem na Wall Street, w świecie komercji i hand
lu. Jak tam przeżyć? Może pan na to odpowiedzieć?
Cobie zajął miejsce naprzeciwko księcia, który tego wie
czora objawiał wyjątkowo dobry humor. Uśmiechnął się
i pochylił głowę w ukłonie.
- To proste: wystarczy zastosować kilka ciosów poniżej
pasa. Bolesne, lecz skuteczne.
Książę wybuchnął gromkim śmiechem i spojrzał na pięk
ną sąsiadkę.
- Lady Dinah, czy z pani męża zawsze taki dowcipniś?
Jak pani znosi ten typ bon mot? Co pani wówczas odpo
wiada?
Uśmiech Dinah był równie słodki jak Granta.
- Zazwyczaj odpłacam mu tą samą monetą. Po tym, co
teraz usłyszałam, powiedziałabym pewnie: „Cobie, następ-
nym razem zabierzesz mnie na zakupy. Zastosuję się do two
jej rady".
Książę aż zamachał cygarem z zachwytu. Zebrani zawtó
rowali mu śmiechem.
- Brawo, lady Dinah. - Popatrzył na Granta. - Często
chodzicie razem na zakupy?
Cobie znów się ukłonił.
- Tylko na początku, tuż po ślubie. Potem, kiedy wtaje
mniczyłem żonę w pewne sprawy, uznałem, że niepotrzebne
jej są dalsze rady. Sama potrafi zadbać o siebie.
Znów głośny wybuch śmiechu. Tak łatwo być dowcip
nym? - ze zdumieniem pomyślała Dinah. Violet i Rainey pa
trzyli na nią, jakby miała dwie głowy. Sir Ratcliffe gapił się,
jakby w tejże chwili wyrosła jej nawet trzecia!
Książę nie przerywał rozmowy.
- Słyszałem, drogi Grancie, że jest pan człowiekiem
o rozlicznych talentach. Potrafi pan nie tylko zarabiać pie
niądze. Po sezonie wybieramy się do Sandringham. Mam
nadzieję, że zgodzicie się mi towarzyszyć. Przez cały tydzień,
jeśli łaska. Sprawicie mi wielką radość. Potem wyjeżdżam
do Markendale, do posiadłości Kenilworthów, na północy.
Tam też was zapraszam, chyba że lady K. zrobiła to już prze
de mną.
- Tak, Wasza wysokość - pospiesznie, zbyt pospiesznie,
zaszczebiotała Violet. - Zgodzili się.
- Dobrze. Cudownie. Liczę na twoje towarzystwo, Grant.
Wiem, że jesteś niezrównany w kartach, chętnie zagram z to
bą w robra lub wista - jako twój partner oczywiście. Lady
Dinah! Wydałem polecenie, aby pani przyjaciel, pan Van
Deusen, trafił do biblioteki Leominsterów. Mają tam wspa-
niałą kolekcję szkiców i rysunków Rembrandta. Co prawda
jej nie widziałem, bo nie przepadam za malarstwem, ale sły
szałem, że jest naprawdę świetna. Pani także powinna ją zo
baczyć. Każę tam podać kawę i wino. Beauchamp odprowa
dzi panią oraz dopilnuje, żeby niczego państwu nie zabrakło.
Machnął dłonią w stronę niepozornego, niskiego mężczy
zny, który zawsze stał przy nim.
- Wedle życzenia, Wasza wysokość - odpowiedział tam
ten jak zwykle.
- Kiedy już skończą oględziny, sprowadź ich oboje tutaj,
Beauchamp. Chcę, by mi przedstawiono pana Van Deusena.
Z tego co słyszałem, warto go poznać. Zwłaszcza że obecny
tu pan Grant zalicza go do swych przyjaciół.
Cobie z rozbawieniem słuchał tej przemowy. Książę zno
wu poprzestawiał pionki na szachownicy życia.
Dinah uśmiechała się skrycie, z lekką ironią. Sprawiła mu
tym niekłamaną radość. Pamięć podsunęła mu na chwilę inne
wydarzenia. Kilka dni po pożarze odwiedził sierociniec przy
Sea Coal Street, żeby sprawdzić, czy trafiła tam dziewczyna,
którą wyniósł z domu Hoskynsa.
Zastał także Bristowa. Kapitan Armii Zbawienia podzię
kował mu serdecznie. Większość dzieci przeszła przez most
Waterloo i bezpiecznie dotarła do schroniska. Dziewczyna
też znalazła drogę na Sea Coral Street.
- Jest w kuchni, razem z moją żoną - powiedział nadzor
ca Hedges. - Chce pan się z nią zobaczyć?
- Owszem, chcę - odparł Cobie. - Co pan zamierza z nią
zrobić?
- Początkowo była nieco dzika i jakby zagubiona, panie
Dilley. Odżyła na dobrym wikcie. Był u niej lekarz. Opatrzył
jej siniaki i stwierdził, że poza tym jest zupełnie czysta, jeśli
rozumie pan, co mam na myśli. Powiedział, że potrzebuje
czułej opieki. Ponieważ jest dużo starsza od pozostałych
dzieci, żona pomyślała, że weźmie ją do pomocy. Nasza po
kojówka wkrótce nas opuszcza. Ta się chyba nada, zwłaszcza
że chętnie się uczy. Nie powiedziała nam ani słowa o swojej
rodzinie, więc nie możemy jej odesłać. Być może wcale jej
nie chcą. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe tego,
co zrobiłem.
- Ani trochę - odpowiedział Cobie.
Wstał, kiedy dziewczyna weszła, wprowadzona przez żo
nę nadzorcy.
- To panna Mary Connor - powiedziała pani Hedges.
Dziewczyna spoglądała na niego spod oka. Był w zwy
kłym ubraniu.
Cobie ukłonił się.
- Witam, panno Connor.
- Uratował mnie pan - odezwała się po dłuższej chwili.
- Chyba powinnam panu podziękować. Nie nazywam się
Connor, ale to bez różnicy. Po co pan przyszedł?
- Zobaczyć, czy jesteś bezpieczna i zadowolona.
- Zadowolona, owszem. Dlaczego pan się o mnie trosz
czy?
- A nie powinienem?
Roześmiała się nagle.
- Lubię pana. Nie jest pan kaznodzieją próbującym ocalić
moją duszę. Ich też lubię. - Ruchem głowy wskazała na Hed¬
gesów. - Będę u nich pracować. Lepiej mi tutaj niż na pod
daszu u Hoskynsa. O wiele lepiej.
- To dobrze.
Pocałował ją w rękę. Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Wiedziała, że tak traktuje się damy z towarzystwa, a nie ku
chenne dziewki.
- Życzę pani szczęścia w nowym życiu, panno Connor.
Będę o pani pamiętał. Obiecuję.
Uśmiechnęła się do niego. Lekko i niepewnie, lecz jednak
uśmiechnęła.
Na swój sposób przypominała zmarłą Lizzie. I Dinah Fre
ville - wtedy, gdy ją zobaczył w Moorings. Dziwne - dumał,
krocząc przez Sea Coal Street w stronę domu.
Nagle czyjś ostry głos wdarł się w jego myśli:
- Wiedziałem, że cię tu spotkam, Grant. Znowu bawisz
się w filantropa? A co z twoimi innymi, mniej szacownymi
zajęciami?
Był to Walker.
Cobie powitał go uśmiechem.
- Jest pan na służbie, inspektorze, czy poświęca pan wol
ny czas na pogoń za mrzonkami? Doprawdy nie wiem, co
pan chce osiągnąć.
- Nie wiesz? - z udawanym zdumieniem powtórzył in
spektor. - Może chcę sprawdzić, czy naprawdę byłeś w bur
delu Hoskynsa. A może szukam związków pomiędzy obecną
sprawą i twoimi wyczynami na amerykańskim Zachodzie?
Prawda, tam działałeś pod nieco innym nazwiskiem. Bandyci
bardzo często zmieniają nazwiska. Na jakie mam wystawić
nakaz aresztowania, kiedy już zyskam dowód, że zabiłeś Ho
skynsa? Bo w końcu na pewno dojdzie do tego, jak nie teraz,
to później.
Cobie pomyślał szybko: ten gliniarz nie jest durniem.
Skąd tyle wie o mojej niechlubnej przeszłości? Zdemasko-
wał także Hendricka? Jeśli nie, to muszę bardzo uważać, że
by go nie skierować we właściwą stronę. Im mniej się dowie,
tym lepiej. I tak może narobić nam kłopotów.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, inspektorze. Są
dzę, że za dużo pan czyta powieści zeszytowych. Niestety,
treść tych „utworów" sensacyjnych zwykłe ma niewielki
związek z prawdą.
Cobie był tak wyniosły, że na pewno zrobiłby wrażenie
nawet na ławnikach. Walker jednak pozostał nieczuły.
- Powiedzmy - mruknął. - Nie będę cię ścigał za to, co
zrobiłeś przed dziesięcioma laty, ale mam lepsze pojęcie, do
czego jesteś zdolny.
- Wątpię - z niewzruszonym spokojem odpowiedział
Cobie. - Za pańskim pozwoleniem zaoszczędzę panu wysił
ków i powiem, gdzie w najbliższym czasie będzie można
mnie znaleźć. Dziś wieczorem idę na bal do Leominsterów.
Tam prawdopodobnie spotkam się z księciem Walii. Jutro
wraz z żoną udamy się nad Tamizę, a stamtąd, z innymi
gośćmi, wyruszymy łodzią na piknik do Hampton Court. Jak
pan widzi, w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin
nie będę miał okazji, aby zabawiać się w przestępcę, chyba
że chciałbym popełnić jakiś straszny czyn na oczach połowy
Londynu. Jak pan sądzi? To całkiem inny świat niż ten, który
można znaleźć na Sea Coal Street.
- Trudno się z tym nie zgodzić - burknął Walker. - Go
rzej, kiedy zaczynasz działać po kryjomu.
Cobie westchnął ze znużeniem.
- Rad jestem, że tak dobrze się rozumiemy. Wybaczy pan,
inspektorze, lecz chyba już sobie pójdę. Mam jeszcze kilka
spraw do załatwienia w City. Zapomina pan, że muszę zara-
biać na życie, a na to potrzeba czasu. Życzę panu powodzenia
w dalszych działaniach. Och, i proszę ode mnie pozdrowić
Batesa i Alcotta. Trochę za nimi tęsknię.
Odwrócił się i odszedł. Czuł na plecach badawczy wzrok
Walkera. Szkoda, że tak dzielny człowiek poświęcił się nie
właściwej sprawie. Ze swoim rozumem i zapałem mógłby
dokonać wiele dobrego. Powinienem docenić go wcześniej.
Po części to moja wina.
Walker w zasadzie był w porządku. Prawdziwa zbrodnia
czaiła się wśród tych, którzy go zatrudniali.
Cobie potrząsnął głową. Wrócił do rzeczywistości. Znów
siedział za zielonym stołem, z kartami w ręku, naprzeciwko
księcia Walii.
Jedynie kilka mil dzieliło go od sierocińca przy Sea Coal
Street w londyńskiej dzielnicy Docklands. A były to - jak
powiedział Walkerowi - całkiem różne światy.
Rozdział trzynasty
- Sądziłam, że to przyjęcie, a nie zjazd rodzinny - po
wiedziała Dinah na drugi dzień po przyjeździe do Moorings.
- Ja też - przyznał Cobie.
Stał przed ogromnym lustrem w sypialni żony. Wyglądał
jak wzór angielskiego dżentelmena na wiejskich wakacjach.
W przeciwieństwie jednak do ludzi ze swojej sfery, noce
spędzał w pokoju żony, a nie we własnym - lub cudzym.
- Z drugiej strony, nie ma się czym przejmować - powie
dział. Popatrzył na Dinah, zajętą staranną toaletą. - Tak jest
łatwiej.
- Słusznie. Szczerze mówiąc, byłam już trochę zmęczo
na. Te ciągłe bale i krąg przyjaciół księcia. Oczywiście bar
dzo się cieszę z perspektywy wyjazdu do Markendale. Po
dobno jest wspaniałe. Violet nigdy nie chciała mnie tam za
brać. A zmęczenie to chyba cena, jaką muszę płacić za po
pularność. To samo zresztą tyczy się Sandringham, choć za
proszenie księcia jest prawdziwym zaszczytem.
- Mam nadzieję, że znajdziesz tam chwilę wytchnienia
od tłumów - roześmiał się Cobie. - A jeśli nie, Jego wyso
kość na pewno coś wymyśli! Tak jak u Leominsterów!
Teraz już śmiali się oboje.
Po południu Dinah z książką w ręku wyszła do parku.
Usiadła na ławeczce, pod krzewami z tyłu domu, twarzą do
jeziora. Tęskniła trochę za Van Deusenem, który na kilka dni
wyjechał do Brighton w towarzystwie Bellengera Hodsona.
Mieli się znowu spotkać dopiero w Sandringham. Poza tym,
nic nie brakowało jej do szczęścia. W Moorings oprócz
Grantów przebywali jedynie Violet z mężem i Rainey, który
zawsze korzystał z okazji, żeby żyć na czyjś rachunek.
Pensja, którą wypłacał mu Cobie, nie była zbyt wysoka.
Nie mógł też brać kredytu, bo bank, na polecenie Granta, do
liczał mu stosowny procent.
Dinah niedługo była sama. Ciepły powiew wiatru przy
wiał w jej stronę lorda Kenilwortha.
- Pozwolisz? - spytał uprzejmie i usiadł koło niej.
Zamknęła książkę.
- Oczywiście. I tak czytałam już zbyt długo.
Skłamała, ale było to zdawkowe kłamstwo, w duchu nauk
markizy. „Łyżka oleju w trybach życia" - zwykła mawiać.
Przed ślubem Dinah niewiele miała do czynienia ze szwa
grem. Uważała go raczej za tępaka. Potem odkryła jednak,
że pod maską ospałości krył się bystry umysł. Lord Kenil
worth ze swej strony był niezmiernie kontent, że lady Dinah
jest nie tylko piękna, ale też rozsądna.
Wkrótce zrozumiał, dlaczego Cobie Grant zwrócił na nią
uwagę i dlaczego pojął ją za żonę. Mądrość i rozwagę odzie
dziczyła pewnie po swoim prawdziwym ojcu. Teraz, pod
wpływem męża, umiała w pełni korzystać ze swych nieco
dziennych przymiotów.
- Zaprosiliśmy twoją matkę, by do nas przyjechała -
oznajmił. - Violet pewnie ci o tym nie mówiła. Skoro lord
Rainsborough nie żyje, nie ma najmniejszego powodu, żeby
wasza matka wciąż żyła na wygnaniu.
- Ależ to cudownie! - zawołała Dinah. Słusznie podej
rzewała, że zaproszenie wyszło raczej od Kenilwortha niż je
go żony, ale wolała o tym nie wspominać.
Kenilworth lekceważąco machnął ręką.
- Nic takiego - powiedział. - Nie uważasz, że wielkie ro
dzinne waśnie są raczej głupie? Pora zapomnieć o przeszło
ści. Zwłaszcza wówczas, kiedy ktoś tak jak ty stał się ozdobą
towarzystwa.
Trochę przesadzasz, pomyślała Dinah. Podziękowała mu
uśmiechem.
Znów machnął dłonią.
- Cieszę się, że twój mąż przyjął zaproszenie do Marken¬
dale. Bałem się, że interesy zatrzymają go w City. Zapewnił
mnie jednak, że na razie ma wszystko pod kontrolą. Jeśli
więc nawet coś się zdarzy, to pracownicy wiedzą, gdzie go
szukać. Za żadne skarby świata nie chciałby stracić możliwo
ści ujrzenia cudów Markendale. To jego własne słowa. No
i poza tym są wyścigi.
- Właśnie, wyścigi - uprzejmie potaknęła Dinah. Nigdy
przedtem nie była na wyścigach i nie wiedziała, czy Cobie
lubi ten typ rozrywki. Dzisiaj markiza byłaby z niej dumna!
- Jest tylko jeden mały kłopot - ciągnął Kenilworth. -
Książę kazał mi zaprosić do Markendale także sir Ratcliffe'a
Heneage'a. Nie przepadam za nim, ale co mam zrobić, skoro
sam Beauchamp przekazał mi wolę księcia? Co o tym są
dzisz?
Dinah zrobiła zdziwioną minę.
- Dlaczego książę sam cię nie poprosił? Musiał wysłać
Beauchampa?
Lord Kenilworth parsknął śmiechem.
- Nie, nie, moja droga. Beauchamp to prawa ręka księcia.
Zaufany sługa do najskrytszych poruczeń. Wykonuje całą
brudną robotę. Książę dobrze wie, że nie lubię Ratcliffe'a.
Nie chciał więc sprawiać mi kłopotu osobistymi żądaniami.
Łatwiej było wysłać Beauchampa. Nie mam jednak pojęcia,
po co mu w Markendale Ratcliffe.
Dinah niewiele rozumiała z makiawelicznej polityki
władców tego świata. Cobie musiał być bardzo sprytny, skoro
potrafił się wśród nich obracać.
Postanowiła zadać szwagrowi jedno bardziej osobiste
pytanie.
- Powiedziałeś mi, że nie lubisz sir Ratcliffe'a. Co są
dzisz o moim mężu?
- Gdybym go nie lubił, to by go tu nie było. Wbrew ży
czeniom księcia nie zaprosiłem Ratcliffe'a do Moorings.
Markendale to co innego. Bardziej muzeum niż dom rodzin
ny. Tu trafiają wyłącznie moi przyjaciele. Szkoda, że wpu
ściłem go na wiosnę. To zwykły prostak. Od tamtej pory
Moorings jest dlań zamknięte. W twoim mężu natomiast coś
mnie intryguje. Ciekawa postać. Budzi mój szacunek. Podo
bno kiedyś powiedziałaś Violet i Raineyowi, że pan Grant
może być niebezpieczny. Wyśmiali cię. Życie udowodniło
jednak, że miałaś zupełną rację. Lekko wysunął pazury, gdy
ograł sir Ratcliffe'a, prawda? Poza tym nigdy nie zdobyłby
majątku, gdyby sypiał na piecu. Mam rację?
Zachichotał z własnego żartu. Dinah mu zawtórowała.
- Masz! - zawołała. - Sam to zresztą potwierdził w roz
mowie z księciem Walii, na balu u Leominsterów.
- Tak, słyszałem o tym od Sykesa. Wraz z Liptonem
przegrali do księcia sporą sumkę w wista. Inna rzecz, że ksią-
żę grał do spółki z twoim mężem. Sam nie należy do naj
lepszych karciarzy. Ma inne talenty.
Tak. Lord Kenilworth był zupełnie inny, niż wszystkim
się zdawało. Szkoda, że Violet tego nie zauważała. Dinah
rozmawiała z nim z wielką przyjemnością. Kenilworth po
wiadomił, że jej matka przybędzie jutro.
- Widziałem ją ostatnio na twoim ślubie. Violet jest do
niej podobna.
To prawda.
- Ja nie - ze smutkiem powiedziała Dinah.
Uśmiechnął się.
- Nie jesteś podobna do nikogo, droga szwagierko. Jeśli
to prawda, co mówią, że wiele dziedziczysz po ojcu, to tym
lepiej. Twój widok sprawia, że chciałbym być ze dwadzieścia
lat młodszy. A teraz wybacz. Pójdę już. Mam kilka listów do
napisania.
Pocałował ją w rękę, wstał i odszedł.
Dinah odprowadziła go wzrokiem. O co w tym wszyst
kim chodzi?
Jednak nie miała czasu zastanawiać się nad tą zagadką, bo
chwilę potem stanął przed nią inny, nie mniej tajemniczy
człowiek.
Był to Cobie, także z książką pod pachą.
- Tu jesteś, moja droga. Właśnie spotkałem Kenilwortha,
który zdradził mi, gdzie cię szukać. Nie mogłem uwolnić się
od. Violet. Sugerowała, że moglibyśmy choć trochę przypo
mnieć sobie nasz dawny pobyt w Moorings. Odpowiedzia
łem jej najgrzeczniej, jak umiałem, że wtedy byłem kawale
rem, a teraz mam młodą żonę. Być może nie znasz poematu,
którego autorem jest A. H. Clough. Powiada on między in-
nymi: „Nie cudzołóż. Nie przyjdzie ci nic z tego". Oto jedna
z naczelnych zasad dobrego wychowania! Nie mogę jednak
powiedzieć, żebym stosował ją w przeszłości.
Dinah rzeczywiście nie czytała przedtem tego poematu.
W duchu ubolewała nad przewrotnością Violet i podziwia
ła męża, który wyraźnie nie zamierzał odnawiać starego
związku.
- Chciałem cię także powiadomić, że jutro twoja matka
przyjeżdża do Moorings. To już zapewne wiesz od Kenil¬
wortha. Dość stanowczo oświadczył Violet, że przeszłość na
leży do przeszłości.
- Tak, wspomniał mi o tym, ale moim zdaniem, to właś
nie tobie należą się podziękowania. Znów mam wobec ciebie
ogromny dług wdzięczności.
- Mądre dziecko - zamruczał i wyciągnął się obok ławki
na trawie. Zaczął czytać na głos fragmenty epickiego poema
tu „Don Juan" pióra lorda Byrona.
- Słowo nauki o zwyczajach panujących wśród możnych
- powiedział, zanim na dobre wziął się do lektury. - Nic się
nie zmienia, oprócz strojów. Wszyscy ludzie od wieków są
tacy sami, chociaż udają całkiem innych.
- Ty też udajesz, Cobie - odparła śmiało. - Wiem o tym.
Posłał jej przepraszający uśmiech.
- Domyślam się, że wiesz. Najważniejsze jednak, że nie
kłamię przed sobą samym. To prosta droga ku zagładzie.
Umilkł i pogrążył się w lekturze.
Dobrze będzie, jeśli zapamiętam swoje słowa, kiedy na
stępnym razem spotkam sir Ratcliffe'a lub Walkera, po
myślał.
Matka przybyła nazajutrz, zgodnie z obietnicą Kenilwor-
tha. Cobie i Dinah wyjechali po nią na stację.
Przystanek w Moorings wyglądał dokładnie tak samo jak
wczesną wiosną, w dniu przyjazdu Dinah.
Kot spał na słońcu, wśród starannie wypielęgnowanych
rabatek, a dróżnik siedział w swej budce. Jedyną rzeczą, któ
ra się zmieniła, była Dinah Freville. Zmieniła się za sprawą
człowieka, który właśnie teraz pomagał jej matce wysiąść
z wagonu. Pocałowała go na powitanie w policzek.
- Witaj, kochanie - powiedziała do córki. - Cieszę się, że
oboje po mnie wyszliście.
Cobie przeniósł bagaże z peronu do czekającej bryczki.
- Co za cudowny dzień! Jak pięknie wyglądasz!
Matka pochyliła się w stronę Dinah.
- To jego dzieło, jak sądzę - szepnęła. - Prawdziwy ty
grys. Piękny i groźny, prawda?
- Bez wątpienia - potwierdziła Dinah. Jak to dobrze, że
mama nic się nie zmieniła! Była mądrzejsza od Violet. Ta
przecież nigdy nie uważała Granta za groźnego i nie wiedzia
ła, co naprawdę odmieniło jej siostrę. Myślała wyłącznie
o łóżku.
Teraz jednak z zapałem grała rolę troskliwej gospodyni.
Do matki zwracała się per „lady Rainsborough". Czasami
także nazywała ją „mamą", czego nie czyniła już przez długie
lata. Kenilworth chociaż raz wziął sprawy w swoje ręce.
- Spodziewam się, że będziesz grzeczna dla matki i sio
stry w czasie ich pobytu w Moorings - powiedział. - Nic nie
osiągniesz, jeśli im zaczniesz dokuczać. Rozumiesz mnie,
kochanie? Mam swoje powody.
Tak, Violet doprawdy świetnie go rozumiała. On też wpadł
w sidła magii otaczającej jej siostrę. Nie było sensu go draż
nić. Dinah więc bez przeszkód cieszyła się rodziną. Było tak,
jakby jej matka nigdy nie uciekła z młodym guwernerem
i nie miała nieślubnego dziecka. Jakby Cobie nie romanso
wał z Violet i jakby panna z nieprawego łoża nie wyszła za
Jankesa z podejrzaną przeszłością, który szantażował jej bra
ta, by doszło do wesela.
Tragikomedia, tyle że bez trupów na scenie.
Czas mijał im beztrosko, tym bardziej że Moorings
nie było tak wielkie i stare jak Markendale. Cobie i Dinah,
każde na swój sposób, z lubością oddawali się lenistwu, ko
rzystając z chwilowej przerwy przed powrotem do realnego
świata.
Cobie leżał na słońcu, w słomianym kapeluszu nasunię
tym na oczy, i myślał. O wszystkim. O niezwykłym triumfie
towarzyskim, który sprawił, że wszedł do grona najbliższych
przyjaciół księcia Walii. I o tym, że sir Ratcliffe uniknął
sprawiedliwej kary i wciąż był u steru władzy. Pewnie śmiał
się teraz, ufny we własną siłę.
Ktoś przecież jednak musiał pomścić śmierć Lizzie. Jak
jej mordercę postawić przed sądem?
Pomyślał o Walkerze i o jego ostentacyjnie okazywanej
uczciwości. Temat na zupełnie inną opowieść. Więcej mamy
wspólnego, niż ktoś by się spodziewał, przemknęło mu przez
myśl. Gramy według własnych reguł.
Wystarczająco ciężko było zapanować nad przebiegiem
obecnych wydarzeń. Jak zatem zdobyć władzę nad przyszło
ścią? Przecież to dziewiczy kraj, zmienny pod najlżejszym
tchnięniem i drżący jak galareta. Może więc najlepiej nicze
go nie planować, lecz chwytać w obie garści szatę kapryśnej
boginki Fortuny, tańczącej wśród śmiertelników, zrodzonych
dla jej zabawy?
Po chwili jednak przepędził precz Fortunę i sir Ratcliffe'a.
Pomyślał o Dinah. Ku własnemu zdumieniu - a rzadko się
czemuś dziwił od czasu, kiedy wrócił z Zachodu - zauważył,
że z każdym dniem zmieniają się jego uczucia do żony.
Ocalił ją, wiedziony zwykłą litością. Nie miało to nic
wspólnego z miłością lub pożądaniem. A jednak, kiedy pa
trzył na nią, jak rozkwita i krzepnie u jego boku, działo się
z nim coś dziwnego.
Czym było to nowe i nie znane mu uczucie? Z początku
sądził, że to tylko opiekuńczy odruch wobec słabej, bezbron
nej i kruchej istoty, obdarzonej jednak dowcipem i intelek
tem. Co go najbardziej pociągało? To, że dał jej możliwość,
żeby sama odkryła drzemiące w niej możliwości? Była po
jętną uczennicą. Pożądał jej, lecz za tym kryło się coś więcej.
Przy całym swoim sprycie nie znalazł określenia, by zde
finiować te uczucia. Może to była miłość? Jeśli tak, to nigdy
przedtem nie znał prawdziwej miłości. Nie kochał nawet Su¬
sanny, choć sądził, że jest inaczej. Chyba że wówczas, przed
laty, kochał jak mały chłopiec. Miłość do Dinah wydawała
mu się czymś dojrzalszym.
Nagle usiadł, odsunął kapelusz z oczu i popatrzył na dru
gą stronę ogrodu, tam, gdzie Dinah rozmawiała z matką.
Wcale tego nie pragnął. Nie chciał miłości. Nie po to ją
kiedyś odrzucił! Miłość nakłada więzy i liczne obowiązki,
a to było mu niepotrzebne. Dziesięć lat budował fortecę sa
motności. Teraz miał ją porzucić? A jednak Dinah z wolna
rozbijała mur, który postawił, żeby odgrodzić się od innych,
i chronić samego siebie.
Dawno temu, na rozpalonej słońcem pustyni, miał ponieść
okrutną śmierć z rąk człowieka, który w ten sposób chciał
ostrzec innych, by nie myśleli o wolności.
Miłość i przyjaźń sprawiły, że jednak przeżył. Poprzysiągł
wówczas, że nigdy więcej nie podda się czyjejś władzy. Sam
będzie swoim panem. Nawet z pomocą innym śpieszył
w myśl własnych reguł.
I co mu z tego przyszło? Niemal przypadkiem kupił sobie
żonę i przy okazji odkrył, że tym nie przemyślanym czynem
zburzył wszystkie zasady rządzące jego światem. Że jego tak
starannie zaplanowana przyszłość zwyczajnie legła w gru
zach. Zatracił sens życia i włóczył się po bocznych drogach,
niepewny, czy podąża we właściwym kierunku.
Potrząsnął głową i z powrotem położył się na trawie. Ktoś
powiedział kiedyś: „Od myślenia doznał pomieszania zmy
słów". Kto to był? Nieważne. Cobie zamknął oczy i wpro
wadził się w stan uśpienia. Wiedział, że gdy po pewnym cza
sie przebudzi się z transu, odnajdzie stare kłopoty.
Dinah wciąż prowadziła szczerą rozmowę z matką. Kilka
miesięcy temu, niemal w tym samym miejscu, Cobie, pod
wpływem Violet, wyrządził jej wielką krzywdę. Teraz wyda
wało się to tak odległe. A przecież całkiem niedawno opuści
ła dom matki, przestraszona, nie wiedząc, co ją czeka. Nawet
nie pomyślała, że jakiś mężczyzna właśnie dla niej porzuci
piękną i dumną Violet.
Prawdę mówiąc, wciąż nie wiedziała, dlaczego postąpił
w ten sposób. To zresztą nie miało najmniejszego znaczenia.
Zrobił to - i basta.
- Jesteś szczęśliwa? - zapytała matka. - Wyglądasz na
szczęśliwą.
Dinah zastanawiała się przez chwilę.
- Tak, jestem. Może nie do końca, ale przecież nie można
oczekiwać za dużo.
Pomyślała o mężu. O tym, że może kiedyś pokocha ją tak
mocno, jak ona jego kocha. Jej miłość była całkiem zrozu
miała, bo wynikała z głębokiego poczucia wdzięczności.
Może się więc zdarzyć, że w najbliższym czasie ja też doko
nam czegoś doniosłego? - pomyślała. Czegoś, co rozbudzi
jego głębsze uczucia? Tylko co to będzie? Jak słaba Dinah
Grant, dawniej Dinah Freville, mogłaby uratować swojego
wszechwładnego męża?
Nie potrafiła o tym wszystkim opowiedzieć matce.
- Nie można - zgodziła się lady Rainsborough. - Wiem
od Violet, że stanowisz największą atrakcję sezonu. Twój
mąż także. W jego przypadku to raczej całkiem zrozumiałe,
ale w twoim? Kto by się spodziewał? Z drugiej strony, gdy
dzisiaj na ciebie patrzę, niczemu już się nie dziwię.
- Niesamowite, prawda? - niemal ze wstydem zapytała
Dinah. - Nie jestem pewna, czy to lubię. Ludzie stają na
krzesłach, żeby mnie zobaczyć. Nie jestem aż tak piękna.
- Jesteś inna - odpowiedziała matka. - Ludzie zawsze
szukają odmiany.
- Oraz dziwadeł - dodała Dinah. - Byłabym pewnie bar
dziej popularna, gdybym, na przykład, miała ze dwie głowy!
- Owszem - przytaknęła matka. - Od pewnych spraw już
nie uciekniesz. Violet mi powiedziała, że w kioskach z gaze
tami sprzedają pocztówki z twoją podobizną. Aż dziw bierze,
że na to przystałaś.
- Nic podobnego. Pewien fotograf zrobił mi bez zezwo
lenia zdjęcie podczas Regat Henleya. Miałam wówczas na
głowie kapelusz z przebiśniegiem. Jakiś czas później wydał
pocztówkę z podpisem „Angielski przebiśnieg". Cobie na
wet zamierzał wytoczyć mu proces i wycofać kartkę ze
sprzedaży, ale potem na wszystko po prostu machnął ręką.
To dobra nauczka dla Violet, powiedział. Niech się w końcu
dowie, że i dragą z sióstr Freville uważają za skończoną
piękność.
- Zuch chłopak - powiedziała matka. - Nie zaszkodzi,
jeśli Violet nieco spuści z tonu. Wyjdzie jej to na dobre, Kie
dy była dzieckiem, rozpieszczaliśmy ją z lordem Rainsboro-
ugh. Niemądre postępowanie. Z tobą nie popełniłam tego
samego błędu.
- Rzeczywiście - roześmiała się Dinah. - Byłaś kochają
ca, lecz stanowcza. Zupełnie jak Cobie.
- Dobrze ci z nim? Chyba tak.
- Bo tyle dla mnie uczynił? Nie, kocham go z dziesiąt
ków innych powodów.
- A książę? Violet powiedziała mi, że zaliczył was do
swego najbliższego grona. Nie narzucał ci się?
- Nie. Jego wybranki są na ogół starsze i nieco grubsze.
Mnie potraktował raczej jak córkę. Cobie budzi w nim wielki
podziw, bo przybył z Ameryki, lecz mówi i postępuje jak
prawdziwy angielski dżentelmen. Tak czy owak, jesteśmy
parą dziwaków.
Lady Rainsborough wybuchnęła śmiechem.
- Och. Teraz już rozumiem, skąd się bierze twoja popu
larność. Pozwól jednak, że wrócę do pokoju. Stara jestem,
słońce trochę mi dokucza. Ty, jak sądzę, wolisz pozostać
w ogrodzie.
Dinah impulsywnie pocałowała ją w policzek.
- Tak się cieszę, że Violet cię tu zaprosiła! Owszem, zo
stanę dłużej.
Popatrzyła za odchodzącą matką, a potem przespacerowa
ła się ścieżką do miejsca, gdzie w marcu podszedł do niej
Cobie.
Widziała go z daleka, leżącego w cieniu wierzby na ma
łym trawniku, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Nie chciała
mu przeszkadzać. Wiedziała już, że bywały chwile, kiedy po
trzebował samotności. Tak jak teraz.
Usiadła na trawie i potoczyła wzrokiem po ogrodzie. Za
stanawiała się nad swoim życiem - i nad miłością do męża.
Swoich uczuć była zupełnie pewna. Kochała go prawdziwą
i zmysłową miłością.
A on? Czy też ją kochał? Trudne pytanie.
Być może, najzwyczajniej w świecie, odczuwał jedynie li
tość. To przecież siostra miłości. Ona jednak oczekiwała cze
goś więcej - choćby namiastki uczucia. Rozsądek podpo
wiadał jej, że na wszystko potrzeba czasu. Niech więc będzie
cierpliwa lub coś dla niego zrobi. Ale co? Tego wciąż nie
wiedziała.
Cierpliwość - powtórzyła w myślach. Przez całe swoje
krótkie życie wprawiała się w cierpliwości. Miała więc do
świadczenie.
Jeszcze raz spojrzała wokół siebie. Wśród tymianków wy
rastał samotny, spóźniony jaskier. Przypomniała sobie pobyt
w Paryżu. Na Faubourg Saint Germain nie było żadnych ja
skrów. A tutaj, w Moorings, gdzie cierpiała i gdzie poznała
miłość swego życia - zakwitł jeden.
Ostatni jaskier.
Przepowiednia? Być może.
Zerwała go, zanim w pełni zdała sobie sprawę, co robi.
Popatrzyła na niego. Na małą podobiznę słońca, którym rzą
dził boski Apollo. Zaczęła odrywać płatki.
- Kocha. Nie kocha - szeptała cicho, gdy zwiewne pła
tki kwiatu spadały na jej kolana.
I tak to trwało, dopóki nie zerwała ostatniego płatka.
- Kocha - powiedziała z cichym triumfem.
Na pewno pokocha.
Jej usta poruszyły się w bezgłośnej modlitwie, a płatek
wiotkim ruchem, powoli spłynął na ziemię i po chwili uleciał
dalej, na skrzydłach lekkiego wiatru.
Cobie poruszył się. Sam nie wiedział, co go wyrwało
z transu. Pomału wracał do rzeczywistości. Myślał. O czym?
Nie, coś poczuł. Co? Przesunął ręką po policzku i zgarnął
maleńki płatek. Lekki wiatr powiewał od ogrodu. Cobie
przymknął oczy. Zanim zapadł w sen, jak zwykle po wyjściu
z transu, przez głowę przemknęły mu dwie myśli:
Czy jestem zdolny do miłości?
I czy pokocham Dinah? Tę Dinah, którą bez wątpienia po
winienem pokochać?