Cezary Leżeński
Czy Bóg był po stronie Niemców
Wydawnictwo "Epoka”, Warszawa 1990
SPIS TREŚCI
Strachy na cmentarzu .......................................................................................................................................... 2
Aresztowanie ....................................................................................................................................................... 6
Nagana ............................................................................................................................................................... 10
Prawnuki ........................................................................................................................................................... 15
Nienawiść .......................................................................................................................................................... 22
„Korzeń” ........................................................................................................................................................... 26
A oni… .............................................................................................................................................................. 28
Nigdy ci tego nie zapomnę ................................................................................................................................ 32
Pomyłka ............................................................................................................................................................. 36
W gajówce straszy ............................................................................................................................................. 42
„Leśne echa” podchorążego „Satyra” ............................................................................................................... 46
„Słoń” ................................................................................................................................................................ 53
„Alm” ................................................................................................................................................................ 56
Odsieczy nie będzie ........................................................................................................................................... 59
Quasimodo ........................................................................................................................................................ 63
Tajemniczy wybuch .......................................................................................................................................... 67
Grzybobranie ..................................................................................................................................................... 71
Lepsza śmierć niż chłosta .................................................................................................................................. 75
Buty porucznika „Piotra” .................................................................................................................................. 78
Czy Bóg był po stronie Niemców ..................................................................................................................... 95
Tyle bohaterstwa na nic ................................................................................................................................... 109
Od autora ......................................................................................................................................................... 114
Nie poległym, lecz tym, co wbrew logice przeżyli — żołnierzom 7 Dywizji Piechoty Armii
Krajowej i innych formacji, którzy niespodzianie zaznali goryczy klęski miast słodyczy
zwycięstwa. I do dziś nie są pewni, po czyjej stronie był Bóg.
Strachy na cmentarzu
Ostatnie dni listopada 1939 roku zapowiadały ostrą i ciężką zimę. Wiatr targał drzewami,
przechylał krzewy, uderzał w okna, szarpał strzechami. Rzejowice przycichły. Mieszkańcy
niechętnie wychodzili z chałup, dzieci przestały bawić się na podwórkach, skulone z zimna
psy pochowały się w budach. Szare, grube chmury przewalały się nisko nad ziemią, starych
ludzi łamało w krzyżach — znak, że idzie odmiana pogody.
W taki to dzień kapral podchorąży Jan Kaleta, żołnierz kampanii wrześniowej, który
przybrał pseudonim „Postrach” i podporucznik rezerwy Stanisław Sojczyński „Zbigniew”
spotkali się w jednej z chałup. Było późne popołudnie. Zmierzch schodził między
zabudowania, pokrywał szarością drogę idącą przez wieś. Stojąca na stole lampa naftowa z
nie przyciętym knotem filowała zaczerniając kopciem cylinder szkiełka. Nie zwracali na to
uwagi.
— Więc to pewne? — zapytał „Postrach”.
— Tak. Wuj nigdy nie rozmijał się z prawdą. Zresztą po co by miał fantazjować? Zbyt
droga jest mu pamięć żony.
— A ten drugi?
— Przecież go znasz. To Stasiński, kierownik szkoły.
— No tak — zgodził się „Postrach”. — Mało to razy stawiał mnie do kąta. Ale nie
wiedziałem, że miał pistolet.
— Wojnar uśmiechnął się.
— Tylko głupie niedorostki chwalą się posiadaniem broni. Prawdziwy mężczyzna nigdy
o tym nie mówi.
— Szkoda, że tylko dwa — westchnął Kaleta.
— Nie. Gajewski też schował pod murem broń księdza proboszcza. Pistolet i flower.
— Też tam?
— Tak.
„Postrach” otrząsnął się.
— Chyba nie pójdziemy tam nocą?
Porucznik wstał i wyjrzał przez okno.
— Śnieg pada — stwierdził beznamiętnie. Zatarł ręce. — Pytasz, czy nocą. Oczywiście.
Ciemność to najlepsza osłona. Tylko ten śnieg…
— A cóż nam szkodzi? Przynajmniej nikt nie będzie się włóczył bez potrzeby. Każdy
butów oszczędza.
— Może i oszczędza — zgodził się porucznik — ale ślady zostaną. Łatwo będzie się
zorientować.
Podchorąży wzruszył ramionami.
— I co z tego? Uwiniemy się z robotą raz dwa. A potem szukaj wiatru w polu.
— Niby tak, ale lepiej, żeby nikt nic nie wiedział.
Następnego dnia biały puch pokrył okoliczne pola i łąki. Spiętrzył się niewielkimi
czapami na słupkach płotów, pokrył strzechy równymi, skrzącymi się płaszczyznami. Każdy
krok rzeczywiście zostawiał wyraźny ślad, ale niepokalana biel miała także swoją dobrą
stronę: już z daleka widoczny był każdy niepożądany człowiek, który by chciał ich śledzić.
Wyszli, kiedy zapadał wieczór. Lekki mróz szczypał w uszy. Na wszelki wypadek szli
osobno. Spotkali się dopiero przed bramą cmentarza. Pierwszy zjawił się porucznik
„Zbigniew”, zaraz za nim podchorąży „Postrach”, a potem Stefan Idziak „Astrzyc” i Marian
Gajewski „Sompik”.
Krzyże i nagrobki ostro odcinały się od śnieżnej białości. Nikt z nich nie wierzył w
duchy, ale zakłócenie pokoju tego miejsca to było coś, przed czym każdy wewnętrznie się
wzdragał. Tak było i teraz, choć wiedzieli, że idzie o ważne sprawy. Bardziej odczuwając niż
widząc wahanie kolegów, Sojczyński objął dowództwo. Zresztą i tak należało doń z racji jego
stopnia.
— Ja i „Astrzyc” — powiedział krótko — wchodzimy na cmentarz. „Postrach”
ubezpiecza nas od strony wioski, „Sompik” od zachodu.
— Rozkaz! — „Postrach” i „Sompik” wyprężyli się na baczność. Wszak nadal byli w
wojsku. To nic, że w cywilnych ubraniach, bez koszar i bez broni. Najważniejsze, że mają
dowódców, broń jakoś zdobędą. Teraz wykopią pistolety, a resztę, choć nie dobrowolnie,
dadzą im Niemcy.
Brama cmentarna zaskrzypiała przeraźliwie. Wśród śnieżnej ciszy dźwięk ten zabrzmiał
w ich uszach jak wystrzał. Rozejrzeli się uważnie. W duchu błogosławili biel rozciągającą się
jak okiem sięgnąć. Żaden ludzki kształt nie zakłócał jej nieskazitelnej czystości.
Ubezpieczający rozeszli się w przeciwne strony, a „Zbigniew” z „Astrzycem” podeszli do
grobu Eugenii Śliwowskiej, ciotki „Postracha”. To tu zakopane były dwa pistolety, jeden jej
męża, drugi — kierownika szkoły.
Na pozór nic prostszego niż sięgnąć i wziąć. Ale tylko na pozór. Ziemia zmarznięta. Nie
ima się jej zwykła łopata ni najostrzejszy szpadel. Przewidzieli to. Wzięli z sobą dłuto i ciężką
pałkę. „Astrzyc” ujmuje narzędzie, uderza raz i drugi. W ciszy wieczoru odgłos niesie się
daleko. Twarda, skuta mrozem ziemia dudni niczym wielki bęben.
Każdemu uderzeniu odpowiadało szczekanie rzejowickich psów. A i do ludzkich uszu
musiał docierać głośny stukot. Ale Kaleta nie martwił się o wioskę. Tam byli swoi — Polacy.
Z niepokojem spoglądał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie rozsiadła się niemiecka
kolonia Biestrzyków-Wilki. Stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo.
Aż do bólu natężał wzrok. Wpatrzony w stronę kolonii omal nie przeoczył ciemnej
sylwetki podążającej ścieżką z Rzejowic do Goszczowy. Mężczyzna to czy dziecko? Jakieś
takie małe, a przy tym robi wrażenie jakby biegło.
Ki diabeł? Człowiek to, czy…? — pomyślał. Przetarł załzawione z wysiłku oczy. Dopiero
teraz rozpoznał. Ścieżką biegł duży pies. Jeszcze chwila a minie cmentarz i poleci dalej, w
sobie tylko wiadomych sprawach. Ale pies zatrzymuje się. Węszy. Czy nie ma z nim nikogo?
Podchorąży rozejrzał się. Pies był sam. Zapewne jego niemiecki pan siedzi sobie spokojnie
przy ciepłym piecu. Podchorąży wychylił się zza dużego kasztana, gdzie obrał sobie punkt
obserwacyjny, ugniótł solidną śnieżkę. Zamachnął się i rzucił. Kula trafiła psa w nogę,
zostawiając na sierści biały ślad. Burek szczeknął, uskoczył w bok, obejrzał się i szybkim
truchtem pobiegł dalej.
Tymczasem „Astrzyc” i „Zbigniew” na zmianę kuli ziemię. Huk uderzeń niósł się przez
mroźne powietrze wywołując fale psich naszczekiwań. Ziemia niechętnie ustępowała pod
dłutem. Pistoletów wciąż nie było widać, choć miały być płytko zakopane. „Postrach” rzucił
okiem na zegarek. Nie do wiary. Minęło zaledwie parę minut, a jemu zdawało się, że siedzą
tu już całe godziny.
Uniósł spojrzenie znad tarczy zegarka. Na śnieżnej płaszczyźnie zarysowała się mała,
czarna sylwetka. Tym razem niewątpliwie był to człowiek. Od strony Rzejowic ktoś podążał
w stronę cmentarza. Podchorąży gwizdnął. Dla kopiących był to znak, że mają przerwać
robotę. Uderzenia zamilkły. Obcy minął kryjówkę podchorążego i był już na wysokości
bramy cmentarnej. Teraz Kaleta go rozpoznał: to Józef Mielczarek, gospodarz z pobliskiej
Goszczowy. Mielczarek wprawdzie wdowiec, ale kto by o tej porze wybierał się na cmentarz,
nawet na grób żony.
Istotnie. Mielczarek pewnie poszedłby dalej, gdyby nie „Zbigniew”, który przez pomyłkę
czy też przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, uderzył parę razy pałką. Dźwięk ten, nawet
w uszach podchorążego, wiedzącego w czym rzecz, zabrzmiał niesamowicie. Idący zatrzymał
się i począł nasłuchiwać, stawać na palce, chcąc zajrzeć za mur cmentarny. Ale porucznik też
połapał się, co narobił. Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na własne
oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami.
Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie
należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć, czego
tu szukają. Trzeba się go pozbyć. Ale jak? Może już raz wypróbowanym sposobem?
Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się starannie i
rzucił.
Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi na plecach. Trafiony nawet nie pomyślał, że w
nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu rąbnęła
go jakaś niewidzialna ręka. Nogi ugięły mu się z przerażenia. Ani chybi umarli wstali z
grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas.
Wyglądało to komicznie. Dorosły mężczyzna uciekał niczym wystraszony chłopak.
Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał się i
znowu padał, mimo to gnał z chyżością, której Kaleta nie spodziewał się po starym
człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił buty.
Oba, jeden niedaleko drugiego, czerniały na białej ścieżce. Uciekający nie zawrócił, nie
podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie czuł
szczypiącego w stopy mrozu.
Ledwie znikł im z oczu, „Zbigniew” z „Astrzycem” ponownie zabrali się do roboty.
Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem. Grób
Eugenii Śliwowskiej zwrócił im dwa pistolety. Niecierpliwie rozwinęli stare ręczniki i
koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń.
— Wspaniale — ucieszył się „Zbigniew” repetując pistolety. Złotawe naboje
wyskakiwały nieco w górę i bezgłośnie padały w śnieg. — Niewiele to, ale na początek
wystarczy.
„Astrzyc” z nabożnym skupieniem wziął jeden z pistoletów i obejrzał dokładnie.
Pozbierał naboje rozrzucone wokół. Rozwarł dłoń. Ładunki leżały na niej jak duże,
podługowate ziarna.
— Starczy amunicji? Nie ma więcej? — zapytywał zwracając się do porucznika. Ten
skrzywił się.
— Przecież mówię, że na początek… A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja.
Pod murem poszło już łatwiej. Flower i rewolwer leżały w wykutej w cegłach niszy,
przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w szmaty,
ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej, bo
było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości.
Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower
„Zbigniew” wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił się
„Postrach” uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu.
— A ślady? — zauważył zafrasowany. — Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy
też zainteresują się, co tu straszy.
Porucznik, choć pierwszy martwił się o demaskujące odciski nóg, teraz zbagatelizował
całą sprawę.
— I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały,
albo uznają, że z rana przyszli jacyś gapie, żeby zobaczyć, co to takiego tłukło się po
cmentarzu. A my będziemy już daleko.
— Najważniejsze — wtrącił „Astrzyc” — że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie
zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli.
Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby
nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt chyba
nic nie wiedział. A jeśli nawet, to nikomu nie przyszło do głowy, że te ciemne cmentarne
duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni.
Dopiero następnego dnia rozeszła się po Rzejowicach szokująca wieść: na cmentarzu
straszy. W nocy dobiegają stamtąd jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś coś rozbijał, a zjawy
materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi gęba
się nie zamykała.
— Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak
poczułem mokrość na kapocie, pojąłem, że to pecyna śniegu sama się ulepiła, z ziemi
podskoczyła i buch mnie w plecy…
Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco.
— A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym?
Chłop oburzył się.
— Ani kropelki nie powąchałem. Niech skonam, jeśli łżę. Najpierw na cmentarzu coś
kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się nie
bał. Ciekawość mnie jeno wzięła.
— A po coście na cmentarz wchodzili? — z głupia frant zagadnął Kaleta.
— Nawet nie próbowałem — oburzył się Mielczarek. — Akurat wtedy jęczeć między
grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem gnał,
że buty pogubiłem.
— I nie znalazły się?
— Co by nie? Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu. Najlepszy dowód, że nie stworzenia
tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku.
Aresztowanie
Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja
przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski powinien
udać się tam natychmiast, jako żołnierz Armii Krajowej, porucznik „Marcin”, powinien
jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz „Lis” miał przynieść dla niego
konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego.
— Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia — powiedział do żony — ale przecież
się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi.
Roboty przy grobli, ze względu na śnieg i mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy
leśniczy wrócił, „Lisa” jeszcze nie było. Nie zaniepokoił się tym zbytnio, bo wiedział, że
gajowy lubił po drodze odwiedzić kolegów. Zresztą w domu był inny kłopot. Żonę nagle
rozbolał ząb. Pożyczywszy z folwarku sanie zawiózł ją do odległego o parę kilometrów
Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem.
Budziłłowicza nadal nie było. Dopiero wtedy „Marcin” zaniepokoił się. Poszedł po
służbową klacz inżyniera Zielińskiego, agronoma majątku Zielona Dąbrowa. Nim znalazł
siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz ściskał
nie na żarty, zacinał ostry wiatr ze śniegiem. Ruszył wyciągniętym kłusem, pochylając się
nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem odszukiwał
drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i tam
widniały równo ułożone sągi.
Zaledwie minął polanę, od strony Raczkowic ukazały się światła jadącego z przeciwka
samochodu. Trzeba było zachować ostrożność. Mogli to być tylko Niemcy, a spotkanie z
nimi, szczególnie po nocy, mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Zjechał za sąg drewna i
ściągnął cugle. Auto z trudem przekopywało się przez biały puch. Trzeba było zaczekać.
Wychylając głowę zza sągu, by nie tracić z oczu odległych jeszcze świateł, dosłyszał jakieś
przyciszone głosy. Skierował klacz w tę stronę. Ledwie widoczny w ciemności stał wóz z
koniem, a obko dwie postacie ludzkie.
— Kto wy? — zapytał ostro.
Głosy umilkły, a po chwili jedna z postaci lękliwie odparła:
— To my, Tyrek i Rak z Olbrachcic. Świniaka wieziemy, cośmy go w Raczkowicach
kupili, a że auto na drodze, tośmy się tu ukryli. To pan leśniczy?
Przytaknął i zapytał, czy nie widzieli gajowego Budziłłowicza. Może spotkali go na
drodze z Gidel.
— Nie, bośmy tylko w Raczkowicach byli po świniaka. A jak te żandarmy przyjechały, to
trza się było chować. Szczęście, że niedługo zabawili. Kogoś tam podobno złapali w
Cielętnikach.
— Nie wiecie kogo?
— Nie.
Czarny samochód przejechał koło nich. Światła omiotły polanę, sągi drewna, przez
chwilę zawisły na odległych drzewach, a potem z wolna zaczęły wspinać się pod górę, w
stronę wsi. „Marcin” przyglądał im się z napięciem — pójdą dalej, czy zatrzymają się przed
dworską bramą. W domu została przecież żona i córka Marysia. Śnieg padał mniejszy, wiatr
ustał i nie zacinał w oczy. Widoczność była dobra.
Tarchalski przypatrywał się uważnie czarnej limuzynie, a jednocześnie narastał w nim
niepokój. Czy w Cielętnikach aby nie aresztowali „Lisa”? To niemieckie auto jadące po nocy
wśród zadymki mogłoby wtedy mieć jakiś związek z tym wydarzeniem. Jeśli samochód
skręci w bramę, będzie to znaczyło, iż jego obawy są słuszne.
Światła reflektorów zatrzymały się, potem zgasły. A może samochód po prostu wjechał
na podwórze? W każdym razie nie widać było, aby posuwał się dalej drogą prowadzącą do
wsi.
A więc stało się. Zawrócił konia i stępa ruszył w stronę dworu. Jeszcze pocieszał się, że
to, co przed chwilą wywnioskował z wieści o wizycie żandarmów, może być zbyt pochopne.
Samochód wcale nie musi należeć do Gestapo czy żandarmerii. Mimo to zachował
ostrożność. Pod dwór podjechał dnem głębokiego rowu. Konia uwiązał przy czworakach.
Rozglądając się uważnie, przekradł się do bramy. Zwykle starannie zamknięta, teraz stała
otwarta na oścież. Na podwórzu widać było czarną limuzynę ze zgaszonymi światłami. Gdzie
w końcu miała stać, jeśli widział jak wjeżdżała? Niepokojące było co innego. Ani przybramie,
ani na podwórzu nie było nocnego stróża, któremu nie zdarzało się zaniedbać w służbie.
Nigdzie, nawet w głębi dziedzińca, gdzie na wysokim słupie paliła się lampa, nie widać było
charakterystycznej sylwetki w obszernym kożuchu.
Dlaczego stróż zniknął ze swego posterunku?
Leśniczy cofnął się i poszedł na wieś, kierując się do chaty „Antoniego”. W największej
izbie akurat odbywał się wykład dla podchorążych. Przerwał zajęcia i nakazał wszystkim
wrócić do swoich wsi. Być w pogotowiu. Zabrawszy „Antoniego” i Edwarda Pietrasa,
podchorążego z kursu, na co dzień pracownika administracji dworskiej, z największą
ostrożnością ponownie zakradł się do obejścia dworskiego. Wszyscy trzej obejrzeli dokładnie
stojące na podwórzu auto i skryli się za parterową oficynę, gdzie mieściło się biuro, jadalnia i
mieszkanie „Marcina”. Świeciło się tylko w jadalni, w kuchni panowała zupełna ciemność.
Próbowali zajrzeć. Przez zamarznięte szyby nie można było niczego dostrzec. Tarchalski
nacisnął klamkę od drzwi kuchennych. Były zamknięte, ale skrzypnięcie klamki sprawiło, że
w ciemnym oknie ukazała się jakaś twarz. Zastukali. Kucharka uchyliła lufcik. Przezornie
wysunęli do przodu „Antoniego”, który zapytał stłumionym głosem:
— Co się dzieje?
— Niemcy! Po pana inżyniera — odpowiedziała szeptem kucharka i zatrzasnęła okienko.
Zawrócili pod jadalnię. Udało się im znaleźć jakiś nie oszroniony kawałek szyby, przez
który widać było dokładnie całe pomieszczenie. Wszyscy mieszkańcy oficyny stali pod
ścianą. Milczeli. Na ich twarzach malował się przestrach. Za stołem, tyłem do okna siedział
Niemiec w mundurze. W ręku trzymał pistolet.
Sytuacja była jasna — przesłuchanie. Zawrócili ku oficynie. W samą porę. Na podwórzu
rozległy się gardłowe głosy. Niemcy. Szli w ich stronę świecąc latarkami. Tarchalski i obaj
jego towarzysze cofnęli się i błyskawicznie przesadzili niewysoki mur. Gestapowcy ich nie
zauważyli. Wąskie snopy światła myszkowały na wszystkie strony.
— Co teraz robić? — zawahał się „Antoni”.
— Przede wszystkim — powiedział „Marcin” stanowczo — musimy zawiadomić
okoliczne placówki. Nie wiadomo, co się stało. Czy tylko „Lis” wpadł, czy jeszcze ktoś.
Niech Edzio zawiadomi i wraca tutaj. My z „Antonim” mamy jeszcze coś do załatwienia.
We dwóch wrócili do dworu. Samochód już odjechał, ale nocny stróż nadal był
niewidoczny. W jadalni i w mieszkaniu Tarchalskiego paliło się światło. Przez zamarznięte
szyby widać było przesuwające się cienie. Jednak nikt nie wychodził na zewnątrz. Weszli na
dach czworaków i stamtąd obserwowali podwórze i bramę. Ponad godzinę przeleżeli na
mrozie. Zmarzli na kość, ale na dziedzińcu nikt się nie zjawiał.
— Pewnie przeprowadzają rewizję — powiedział „Antoni”. „Marcin” zdrętwiał. W
mieszkaniu nie było nic kompromitującego. Ale przedwczoraj dostał parę zapalników do
granatów ręcznych. Miał je następnego dnia przekazać do magazynu. Ukryte w skrzynce z
bateriami telefonicznymi, leżały sobie spokojnie, wysoko pod sufitem jadalni.
Czy rzeczywiście spokojnie? Czy Niemcy nie odkryją ich przy rewizji?
Jak się później okazało, gestapowcy przyjechali aż z Częstochowy, aby aresztować
inżyniera Tarchalskiego. Wściekli, że im się wymknął, przetrząsnęli dwór i wszystkie
pomieszczenia. Zapalników nie znaleźli. Za to w pokoju zajmowanym przez dwóch
młodszych pracowników administracyjnych, Wiktora Jakubczaka i Jerzego Jastrzębskiego,
znaleziono w szafie pistolety. Obydwu aresztowano. Byli prawdopodobnie żołnierzami
Narodowych Sił Zbrojnych.
O tym jednak „Marcin” jeszcze nie wiedział. Jednego wszakże był pewien — powinien
stąd zniknąć i ukryć się gdzieś na dobrej melinie.
— Może w młynie u „Dęba” — zaproponował „Antoni”.
Tarchalski znał to miejsce. Był tam kiedyś na odprawie. Znał także Jana Pytlewskiego z
Koniecpola. Wyraził więc zgodę. Tymczasem wrócił Edzio Pietras. Wszystko załatwił, a teraz
miał towarzyszyć „Marcinowi” w drodze do „Dęba”. Sam też był spalony: pracował jako
trzeci w tym samym pokoju, w którym Niemcy znaleźli pistolet.
„Antoni” zawrócił do siebie na wieś. „Marcin” odwiązał klacz i puścił ją do stajni. Wraz z
Edziem ruszyli w kierunku Koniecpola. Nie była to łatwa droga. Na szosie zaspy, na
ścieżkach, którymi starali się iść, śnieg leżał grubą, sięgającą do kolan warstwą. Brnęli z
trudem wyciągając nogi, przewracając się i klnąc. W dodatku musieli omijać wioski i osady.
Wiedzieli doskonale, że poza wgłębieniami na śniegu nie może zostać po nich jakikolwiek
ślad. Nikt nie ma prawa ich widzieć, nawet z daleka. Nawet psy w zagrodach nie powinny ich
zwęszyć.
Potwornie zmęczeni, spoceni, z trudem łapiąc powietrze, około szóstej rano stanęli na
podwórzu młyna. Było jeszcze ciemno i pusto, choć przed domem i budynkiem paliło się
światło. Nie chcieli obydwaj pukać do drzwi. Nigdy nie wiadomo, kto otworzy. Po co
wzbudzać podejrzenia. Jeden obcy wystarczy. Ponieważ Edzio był niepozornie ubrany,
podszedł do wejścia, a „Marcin” w swym zakopiańskim kożuchu i futrzanej czapie skrył się w
szopie.
Na pukanie drzwi się otworzyły. Z młyna wyszedł człowiek, który zabrał się do
odgarniania śniegu. Edzio zniknął w środku. Przez kilka minut nic się nie działo, słychać było
tylko chrzęst łopaty na ścieżce. „Marcin” na wszelki wypadek cofnął się w głąb szopy. Czekał
co będzie dalej. Nie wiadomo, czy gospodarz jest w domu lub czy wewnątrz nie czyha ktoś w
zasadzce. Po pewnym czasie z młyna wyszedł „Dąb” i zatrzymał się przy odgarniającym
śnieg. Wysłał go z jakimś poleceniem do magazynu. Odczekawszy chwilę zawołał
Tarchalskiego i wprowadził go do domu.
Obaj z Edkiem, zmęczeni przeżyciami i ciężkim, nocnym marszem, przekąsili coś nie coś
i poszli spać. W południe obudził ich „Antoni”. Przywiózł trochę osobistych rzeczy
„Marcina” i wiadomość, że Niemcy wykryli pistolet i aresztowali obu żołnierzy NSZ. Ocalały
natomiast zapalniki do granatów ukryte między bateriami telefonicznymi. Tarchalski uspokoił
się i zaczął myśleć o własnym bezpieczeństwie. Jeszcze tego samego dnia pożegnawszy
„Dęba” wyruszył dalej.
Najpierw przerzucono go do młyna w Wąsoszy, stąd do młyna w Bogumiłce, a potem do
dworu w Raszkowie. W końcu trafił do majątku w Mieronicach, kiedyś należącego do Jana
Chryzostoma Paska. Tutaj, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, gdzie zakonspirował się na
stałe, przyszła przerażająca wiadomość: Niemcy mszcząc się za jego ucieczkę aresztowali
jego żonę.
W tym czasie ukochaną córkę „Marcina”, dziesięcioletnią Marysię, zabrał do siebie
inżynier Aleksander Zieliński „Włodek”, oficer AK. Jego żona, Irena, także żołnierz Armii
Krajowej, surowo przykazała Marysi nie wychodzić z mieszkania: niech Bóg broni, żeby
rozpoznał ją jakiś interesant. Ale po paru tygodniach Niemcy i tak coś zwęszyli. Zielińskiego
wezwano do Forstamtu w Częstochowie. Zawiadomił go o tym niemiecki administrator
majątku, Jensen.
Inżynier zastanawiał się: jechać, czy nie. Może to podstęp — myślał. — A nuż w
Częstochowie wiedzą już o wpadce Budziłłowicza, aresztowaniu nadleśniczego z Gidel, inż.
Pomarańskiego i poszukiwaniu ojca Marysi? Wtedy wsadzą i mnie jak amen w pacierzu.
Miejscowa placówka AK i dowództwo obwodu także odradzały jazdę do Częstochowy.
Inżynier nie mógł się zdecydować. Jensen, aczkolwiek Niemiec, nie występował otwarcie
przeciwko Polakom i na wiele rzeczy patrzył przez palce. Zieliński postanowił porozmawiać z
nim jeszcze raz. W pewnej chwili usłyszał: „Ręczę za pana bezpieczeństwo”. Jensen zdawał
sobie sprawę, że jeśli Zielińskiemu coś się stanie, on może zapłacić za to głową.
Prawdopodobnie orientował się, co jest grane.
Za zgodą inspektora AK Zieliński udał się do niemieckiego urzędu. Na wszelki wypadek
pożegnał się jednak z rodziną.
Wizyta w Forstamcie była krótka. Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Inżynier znał
dobrze niemiecki, toteż rozmowa toczyła się w tym języku. Niemiec zapytał go o
samopoczucie. Zieliński zdziwił się: wstęp był dość niecodzienny.
— A jak się czuje Marysia? — usłyszał po chwili. — Powinna koniecznie zmienić klimat
— powiedział Forstmeister. — Koledze zaś życzę powodzenia. My, leśnicy, bez względu na
to, gdzie jesteśmy, u siebie, jak ja w Austrii, czy pan tu, w Polsce, stanowimy jedną rodzinę.
Opuszczając budynek urzędu leśnego, obok którego mieściło się Gestapo, Zieliński co
chwila oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie.
Marysię odesłano najpierw do majątku Jarosława Tymowskiego — ppor. „Sasa” — w
Klesiu, potem przerzucono ją w powiat włoszczowski. Wkrótce Jensen ostrzegł Zielińskiego,
że Gestapo być może ma zamiar go aresztować. Marysia znów zmieniła miejsce pobytu. Ale
nie na długo. Po trzech miesiącach aresztu żonie „Marcina” udało się wyjść na wolność.
Zawdzięczała to sprytnemu wybiegowi: jeszcze z więzienia, przez Gestapo wniosła do kurii
biskupiej w Kielcach podanie o rozwód z mężem. Sprawę w konsystorzu załatwił „Antoni”,
wyjaśniając, o co w gruncie rzeczy chodzi. Początkowo musiała raz na miesiąc meldować się
w Gestapo. Było to denerwoujące i niebezpieczne. Dlatego po paru miesiącach uciekła.
Najpierw do Warszawy, a potem zdecydowała się dzielić z mężem jego konspiracyjne losy.
Wpadka „Lisa” skończyła się wyjątkowo szczęśliwie i bez ofiar.
Nagana
Radomsko jest takie samo jak dziesiątki podobnych miast i miasteczek byłego zaboru
rosyjskiego. Murowane domy co najwyżej dwu- trzypiętrowe, poprzetykane gdzieniegdzie
parterowymi drewniakami. Wyższych wtedy nie budowano. Szanująca się panna z dobrej
rodziny niechętnie wychodziła za kogoś z drugiego piętra — za niski status społeczny.
Preferowani byli kawalerowie zamieszkujący apartamenty na pierwszym piętrze.
Teraz, w czasie okupacji, już prawie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Zresztą ludzie
nie mają głowy do ślubów. Czasami tego czy owego dopadnie nagła, szalona miłość, ale
przeważnie wszyscy myślą tylko o tym, żeby uniknąć łapanki, rewizji i aresztowania, a
przede wszystkim — spotkania z szefem Gestapo, Bergerem, i jego zastępcą Wagnerem.
Ci dwaj byli władcami życia i śmierci aresztowanych. Mało tego. W poczuciu absolutnej
bezkarności bez powodu strzelali czasem do przechodzących ulicą. Wystarczyło, że ktoś
wydał im się podejrzany: nie zadając sobie nawet trudu, żeby go wylegitymować, po prostu
wyciągali pistolet i kładli nieszczęśnika trupem. W ten sposób zmniejszali liczbę
„nieposłusznych i buntowniczych elementów” na terenie miasta.
Nic dziwnego, że wszyscy z daleka rozpoznawali sylwetki obu gestapowców. Ich
pojawienie się na ulicy powodowało, że przechodnie kryli się po domach i bramach.
Jednak i tych okrutnych polowań było obu mordercom za mało. W całym tak zwanym
Generalnym Gubernatorstwie szerzyły się wieści o zamachach na Niemców, o wykonywaniu
wyroków śmierci wydawanych przez podziemne sądy. By wybić z głowy podobne pomysły
mieszkańcom Radomska, sterroryzować wszelkich potencjalnych zamachowców, Berger
wpadł na znakomity, jego zdaniem, pomysł.
W połowie maja w jednej z wiosek gminy Dmenin zabito w zwykłej pijackiej awanturze
jakiegoś Volksdeutscha. Berger postanowił to wykorzystać do akcji represyjnej przeciwko
Polakom. Nieważne, że zabójcą był również Volksdeutsch. Za karę szef Gestapo polecił
powiesić publicznie w Dmeninie dziesięciu przypadkowo zatrzymanych chłopców.
Na środku wsi ustawiono prowizoryczną szubienicę. Na poprzecznych belkach związano
fachowo pętle, pod nimi ustawiono dziewięć stołków. Gromada uzbrojonych żandarmów
wrzeszcząc i bijąc spędziła na mały placyk prawie całą wieś, nie wyłączając kobiet i dzieci.
Przerażeni mieszkańcy patrzyli zmartwiałym wzrokiem na toporne, drewniane rusztowanie,
na którym za chwilę miało zawisnąć dziewięciu ludzi. Nikt nie śmiał otworzyć ust. Ciszej
było niż w kościele. Tam jeszcze czasem przeleci jakiś szept, uniesie się westchnienie. Tutaj
nie słychać było nawet oddechów.
Z jakiejś komórki wyprowadzono skazańców. Szli ze związanymi rękami, potykając się,
martwo jak roboty, na próżno szukając ratunku w otaczającej ich gromadzie. Ale wszyscy
byli bezsilni wobec uzbrojonej po ząby przemocy.
Dziewięciu chłopców doprowadzono do szubienicy i siłą wpędzono na stołki. Ten i ów
opierał się, szarpał, nie chciał uczynić ostatniego kroku. Wreszcie ustawiono wszystkich,
założono im pętle na szyje, dociśnięto węzły. Stali niepewnie, jakby potrącani wiatrem, choć
dzień był łagodny, bezwietrzny.
Jeden ze skazanych krzyknął raptem rozpaczliwie: „Ludzie, ratujcie!” Ale zaraz zagłuszył
go silniejszy, bardziej zdecydowany głos: „Niech żyje Polska!” Najstarszy stopniem żandarm
kierujący egzekucją miał jeszcze odczytać wyrok i pouczenie skierowane do ludności, ale
zrezygnował. Skąd można wiedzieć, czy któryś ze skazańców nie zacznie wygłaszać
przemówienia bądź wznosić wrogich okrzyków. Wrzasnął coś po niemiecku, uniósł rękę do
góry i gwałtownie ją opuścił. Dziewięciu żołnierzy stojących przy stołkach kopnięciem
wytrąciło je spod nóg skazańców. Ciała pozbawione oparcia wygięły się gwałtownie,
zadrgały konwulsyjnie i zaczęły się huśtać, okręcając się wokół własnej osi.
Ledwie dosłyszalne westchnienie przemknęło nad tłumem. Matki zasłoniły dzieciom
oczy i same odwróciły wzrok. Ale gdziekolwiek spojrzały, wszędzie stali żołnierze i
żandarmi, sprawcy tego całego nieszczęścia. Ta świadomość była bezlitosna. Nie sposób było
o tym zapomnieć.
Niemcy zwinęli szeregi nie troszcząc się tym razem o to, czy mieszkańcy pozostaną na
miejscu, podejdą do szubienic czy rozejdą się do domów. Jedyne polecenie, które wykrzyczał
dowódca przy pomocy tłumacza, to aby „ukarani” przez trzy dni wisieli na szubienicy. Dla
odstraszenia i przestrogi.
— Jeżeli przed tym terminem ciała skazańców znikną — ostrzegł oficer — co dziesiąty
mieszkaniec Dmenina zostanie aresztowany i wysłany do obozu.
Wieść o egzekucji jeszcze tego samego dnia dotarła do Radomska. W komendzie obwodu
AK „Kuźnia” zapadła decyzja.
— Za zbrodnicze wybryki należy się odwet. Trzeba zlikwidować dziesięciu czołowych
przedstawicieli okupacyjnej władzy w powiecie, z Bergerem i Wagnerem na czele.
Do wykonania wyroku podporucznik „Zbigniew” wyznaczył podporucznika Bronisława
Skoczyńskiego „Robotnika”, syna chłopa z Rzejowic, bojowca Polskiej Partii Socjalistycznej
z 1905 roku. Oficer ten idealnie nadawał się do podobnej akcji. Miał ze trzydzieści lat, był
wysportowany, silny, odważny i doskonale strzelał.
Rozkaz dotarł do niego prawie natychmiast. Jeszcze tego samego dnia, 2 maja 1943 roku,
„Robotnik” zjawił się w Radomsku. Obejrzał dokładnie przyszły teren działania, potem
spotkał z głęboko zakonspirowanym informatorem AK pracującym w radomszczańskim
Gestapo. Informator zjawił się w lokalu kontaktowym wcześniej niż porucznik, usiadł w
najciemniejszym kącie pokoju. Mówił głosem przyciszonym, chwilami przechodzącym w
szept.
— Bergera i Wagnera najłatwiej spotkać w południe, kiedy idą do domu na obiad. Trasa
prowadzi od budynku Gestapo przy Reymonta, przez skwerek do Strzałkowskiej i
STrzałkowską, po lewej stronie, prawie do rogu Wąwozowej. Zwykle towarzyszy im dwóch
ludzi z obstawy. Obaj mają po dwa pistolety: w kaburze — „Parabellum”, w kieszeni
„walter”. Niekiedy, przy wyjazdach w teren, obaj wkładają pod mundur stalowy pancerz
ochronny, którego chyba nie przebije kula mniejsza niż 9 milimetrów.
Informacja była wręcz na wagę złota. Eliminowała jakiekolwiek zaskoczenie i
redukowała przeszkody. Mimo to podporucznik postanowił przejść się na trasę, którą zwykle
chodzili gestapowcy, przyjrzeć się im z bliska, zapamiętać jak wyglądają, jak szybko idą,
słowem, rozpoznać warunki przyszłej akcji.
Mimo iż miało to być tylko rozpoznanie, przygotował się starannie: zimowy płaszcz
zawinął w papier i obwiązał sznurkiem, ubrał się z chłopska, chcąc wyglądać jak chłop ze
wsi, który właśnie idzie do krawca poprawić palto. Wolnym krokiem minął siedzibę Gestapo.
Drzwi i okna willi były dokładnie zamknięte. Żadnego wartownika na zewnątrz — wszyscy
musieli być wewnątrz budynku.
Odnotował w pamięci tę sprzyjającą okoliczność. Willa stała w głębi ogrodu, za
parkanem, w dodatku osłonięta z boków drzewami. Obserwacja ulicy z okien była utrudniona,
jeśli nie wręcz niemożliwa. Minął willę i idąc dalej zaczął liczyć kroki. Kiedy doszedł do
trzydziestu, ujrzał obu gestapowców. To byli oni. Opis informatora był precyzyjny, każdemu
towarzyszył jeden człowiek z obstawy. Wracali z obiadu.
Teraz „Robotnik” musiał możliwie najlepiej odegrać rolę przyjezdnego ze wsi. Twarz
przyoblókł w bestroski uśmiech, zwolnił nieco kroku i rozglądając się wokół szedł dalej. Miał
do czynienia z nie byle kim: przeciwnik był wytrawny, o wyostrzonej, policyjnej czujności.
Poczuł na sobie badawcze spojrzenia. Wytrzymał je z całym spokojem i poszedł dalej.
Wkrótce miał gotowy cały plan akcji. Przeprowadzi ją w wybranym przez siebie punkcie,
jakieś piętnaście metrów przed miejscem, w którym ich spotkał. Wszystkich czterech od razu
zlikwiduje celnymi strzałami. Jego atutem będzie zaskoczenie. Broń, rzecz jasna, musi być
pewna, sprawdzona. Najlepiej polski „vis”, który potrafi przebić ewentualny pancerz
ochronny.
Miejsce, które upatrzył do ataku, było wręcz idealne. Chodnik tuż przy samym płocie
uniemożliwiał ucieczkę na boki, zakręt ulicy zasłaniał widoczność od skwerku. Również
warunki do wycofania się były niemal idealne. Można było prawie natychmiast skręcić w
ulicę Wąwozową, a stamtąd już łatwo, przebiegłszy dwa, trzy podwórka, wydostać się na pola
i okrężną drogą znaleźć się na drugim końcu miasta.
Plan nie wymagał zbyt licznej obstawy. Wystarczy sześciu. Jeden powinien strzelać z
przeciwległej strony ulicy. Drugi, stojący na rogu Strzałkowskiej i Wąwozowej, miał
ubezpieczać akcję od strony Wąwozowej i od willi, z której mogą się ruszyć wartownicy.
Trzeci, na punkcie odskoku, będzie pilnował rowerów i płaszczy, w które natychmiast
przebiorą się, aby utrudnić rozpoznanie. Trzech pozostałych będzie miało zadanie szczególne.
Zaopatrzeni w „murowane” dokumenty, zaraz po zakończeniu akcji winni rozbiec się w różne
strony, pozorując uciekających zamachowców. Zatrzymani, będą udawać przypadkowych
przechodniów, którzy przestraszyli się strzelaniny.
Przedstawiony plan zyskał akceptację „Zbigniewa”. Pozostawał jeszcze termin. Po
krótkiej dyskusji zgodzono się na 27 maja. Był to dzień targowy. Napływ ludzi do miasta i
wzmożony ruch uliczny miał utrudnić Niemcom kontrolę, a później pościg i poszukiwania.
Ważny był także element propagandowy — naoczni świadkowie zamachu rozgłoszą w całej
okolicy fakt zbrojnego wystąpienia AK, co na pewno podniesie na duchu społeczeństwo.
Bezpośrednio współdziałać z „Robotnikiem” miał podchorąży Zygmunt Czerwiński
„Staw”, pozostałych czterech stawiło się do akcji wraz z podporucznikiem Władysławem
Mazurkiewiczem „Zyndramem”, komendantem AK miasta Radomska. „Zyndram” dostarczył
„Robotnikowi” i „Stawowi” po dwa pistolety „colt” i „vis” oraz cztery granaty zaczepne.
Byli gotowi.
W wyznaczonym dniu nie jedli śniadania. Nie z nerwów, ale przy pełnym żołądku
postrzał w brzuch to pewna śmierć. Przy pustym można się jakoś wylizać. Za piętnaście
dwunasta „Robotnik” i „Staw” zajęli stanowiska wyjściowe. Był ciepły, pogodny dzień.
Wokół świeża zieleń, pierwsze intensywne zapachy wiosny. Prawie natychmiast dostrzegli
umówiony sygnał. Spokojnym krokiem zaczęli posuwać się w stronę punktu, gdzie mieli
wymierzyć sprawiedliwość. Jeszcze przystanęli czekając aż zza zakrętu ukażą się
gestapowcy. „Robotnik” odruchowo rzucił okiem na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt. Od
rozpoczęcia akcji minęło ledwie pięć minut.
Napięcie, które trzymało ich jak w kleszczach, opadło, tylko serca biły przyspieszonym
rytmem. Alarm okazał się fałszywy: z willi wyszedł jakiś inny gestapowiec. Ludzie, sądząc,
że to Berger, rzucili się do ucieczki; widząc to obstawa przekazała umówiony sygnał.
Nie było sensu tkwić dalej w tak eksponowanym miejscu. Zawrócili. Fałszywe alarmy
powtórzyły się jeszcze dwukrotnie. Dwa razy zamachowcy wychodzili na punkt i wracali. Już
zaniepokoili się, czy nie zwróci to uwagi Niemców, gdy piętnaście po dwunastej wśród
przechodniów wybuchła prawdziwa panika. Na skwerze przed kościołem, z dawnej ulicy
POW, Reymonta i Strzałkowskiej ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Chłopi zacinali
konie, po kocich łbach przeraźliwie turkotały żelazne obręcze kół.
Tym razem rzeczywiście Berger i Wagner szli na obiad. Na widok uciekających ironiczny
uśmiech wykrzywił ich twarze. Ulica Strzałkowska opustoszała. Tylko jakiś chłopak
pochylony nad rowerem coś przy nim manipulował. Pod szpitalem stała dorożka czekając na
klientów. Na rogu Wąwozowej jacyś dwaj mężczyźni tokowali zapamiętale, nie świadomi, co
się za chwilę stanie.
Na pierwszy rzut oka ani dorożka, ani rowerzysta nie mogli budzić podejrzeń. Jedynie ci
dwaj mężczyźni… Ale i to zostało przewidziane. Spostrzegłszy gestapowców „Staw” szepnął:
— Uwaga, wychodzą.
„Robotnik” kiwnął głową.
— Teraz uwaga. Liczymy kroki. Przy trzydziestym rozdielamy się. Robisz jeszcze
dziesięć…
Przerwał, jakby się nad czymś zastanawiał i tonem swobodnej pogawędki ciągnął:
— Ten od rynsztoku, to Berger, ten przy parkanie to Wagner. Za nim szofer Gestapo, a
ten niski za Bergerem to Foks — Schmalz.
— Trzydzieści — mówi szeptem „Staw” i dla pewności powtarza — trzydzieści
kroków…
Z napięcia czują wewnętrzne drżenie. To niedobrze — myśli „Robotnik” — trzeba się
trzymać w garści.
— Powiedz jakiś kawał — zwraca się do „Stawa” wybuchając śmiechem.
Obaj rechoczą głośno, jakby przed chwilą usłyszeli coś niebywale śmiesznego.
Gestapowcy przyglądają się im badawczo. Idący naprzeciw mężczyźni mają na sobie
granatowe, odświętne garnitury, czyste koszule, żółte półbuty — typowy strój na szczególne
okazje, do jakich zalicza się jarmark. Idą spokojnie, śmieją się… Chyba nie ma powodu do
obaw. Znów zaczynają rozmawiać ze sobą po niemiecku.
Pięćdziesiąty piąty krok. „Staw” podaje „Robotnikowi” rękę.
— Cześć, muszę lecieć.
— Cześć — odpowiada „Robotnik” śmiejąc się i głośno dodaje: — przyjdź w niedzielę o
piątej. Uda się!
Jednocześnie udaje, że poprawia kołnierzyk koszuli ściągniętej nieco przy pożegnaniu.
Ręka wędruje dalej w dół. Niby wciska koszulę w spodnie i nagle, błyskawicznym ruchem
wyciąga wsadzonego za pasek „visa”. Składa się i strzela do Wagnera. Siodłata czapka z
trupią czaszką leci do tyłu. Niemiec wyciąga ręce w górę jakby usiłował złapać coś w
powietrzu, palce zwierają się kurczowo i pada na wznak.
Niemal równocześnie „Staw” strzela do Bergera i szofera. Schmalz kryje się za kierowcą.
Nie widać, aby był ranny. „Robotnik” zdaje sobie sprawę, czym to grozi. Paru skokami mija
Bergera, który pochylony, trzymając się za pokrwawioną twarz, chwiejnie stara się dotrzeć do
parkanu, jakby to mogło go uratować. Nie zaprząta sobie nim głowy. Berger jest
unieszkodliwiony, powinien paść lada chwila. Szofer, trafiony w ramię i szyję, przysiada na
chodniku. Niemrawo grzebie przy kaburze. Najważniejsze, że odsłonił Schmalza, który
podnosi ręce do góry.
Nie zważając na to „Robotnik” strzela prawie nie celując z biodra. Chybia. Jednocześnie
z tyłu klaskają strzały „Stawa”. Pociski odrywają drzazgi z parkanu. A więc
niebezpieczeństwo za plecami. Odwraca się gwałtownie. Ranny w policzek Berger, w
mundurze umazanym krwią, bezwładnie oparty o parkan, mierzy wprost w niego.
Podporucznik jest szybszy. Przez ułamek sekundy celuje w pierś Niemca, kierując
muszkę ku sercu. Strzał jest celny. Gestapowiec osuwa się na ziemię. Ale teraz porusza się
leżący na chodniku Wagner. Usiłuje wyciągnąć pistolet. Jednym pociągnięciem spustu
„Staw” wykańcza gestapowca.
Już po wszystkim — myśli, nie pamiętając o obstawie obu gestapowców.
Przypomina mu o tym strzał Schmalza. Pocisk niemal muska mu głowę. Jednak obstawa
już nie próbuje walki. Rejterują ku wnęce w parkanie. Porucznk składa się, mierzy uważnie.
Nie ujdą mu. Naciska spust, ale strzał nie pada. Pistolet zaciął się.
— Odwrót — woła do „Stawa”. — Leć przodem, ja osłaniam tyły.
Szofer i Schmalz zniknęli za zakrętem. Ulica jest pusta. Mija ich dorożka. Siedzący w
niej mężczyzna robi porozumiewawczy znak. Jednocześnie chłopak, który dłubał przy
rowerze, wskakuje na siodełko i co sił w nogach pedałuje w przeciwnym kierunku. Obydwaj
mają pilne sprawy do załatwienia. Jeden jedzie po lekarza dla chorej matki, drugi wiezie
ważne listy. Obydwa fakty łatwo sprawdzić.
Nikt nie próbuje zatrzymać zamachowców. Willa Gestapo milczy. Nikt nie wychyla z
niej nosa. „Staw” i „Robotnik” bez przeszkód docierają do Wąwozowej. W przechodnim
podwórku na chwilę się zatrzymują. Z trudem łapią oddech, ocierają pot z czoła. Z dala
słychać bezładną strzelaninę. Ludzie wychylają się z okien, zaczepiają ich.
— Panowie, co się dzieje?
Wzruszają ramionami.
Nie zaczepiani przez nikogo, dochodzą do ulicy Wilsona. Tu czekają na nich z rowerami i
płaszczami Jaworski „Żydek”, Kazimierz Tkacz „Karol” i Kazimiera Czerwińska „Kalina”.
Zamachowcy nakładają palta. Wsiadają na rowery i odjeżdżają. Wyglądają jakby wracali z
jarmarku.
Skutki zamachu przeszły najśmielsze oczekiwania „Zbigniewa”. Zaledwie szofer i
Schmalz zameldowali przełożonym o tym, co się wydarzyło, wszystkim posterunkom
polecono natychmiast się zabarykadować.
— Miasto opanowali bandyci. Zachować najwyższe środki ostrożności — brzmiał
rozkaz.
Strzelanina, która tak przeraziła mieszkańców, a której odgłosy towarzyszyły
wycofywaniu się „Robotnika” i „Stawa” była kanonadą Panu Bogu w okno. Dopiero kiedy
okazało się, że w mieście nie ma ani śladu partyzanckiego oddziału i nikt ich nie ostrzeliwuje,
Niemcy urządzili łapankę, w której zatrzymano około czterystu osób.
Wszystko wskazywało na to, że represje dotkną sporą liczbę ludności. Zapewne tak by się
stało, gdyby akcja nie została przemyślana do końca, do najdrobniejszego szczegółu. Zgodnie
z poleceniem „Zbigniewa”, dwie godziny po zamachu wszyscy Niemcy otrzymali pisemne
zawiadomienia, że obaj gestapowcy zostali wyrokiem sądu Polski Podziemnej ukarani za
Dmenin, wszyscy adresaci listów będą traktowani jako zakładnicy i zastrzeleni, jeśli w
Radomsku dojdzie do jakichkolwiek represji. W efekcie wszyscy zatrzymani w łapankach
zostali po paru godzinach wypuszczeni.
Kilka godzin po akcji „Robotnik” zameldował „Zbigniewowi” o przebiegu zamachu. Szef
miejscowego Kedywu wysłuchał wszystkiego z uwagą, po czym zapytał:
— Przed akcją wypróbowaliście „visa”?
— Nie zdążyłem. Nie było kiedy.
— Za tę lekkomyślność należy się wam nagana — stwierdził krótko „Zbigniew”.
Prawnuki
U schyłku XIX wieku proboszcz Rzejowic, mąż zacny i bogobojny, prowadził kronikę.
Zapisywał w niej rzeczy błahe i ważne, codzienne i wyjątkowe. Skrupulatnie notował
odpusty, wizytacje biskupie, susze i nieurodzaje. Lecz wśród pożółkłych kart są także historie
naprawdę dramatyczne i… nie najlepiej świadczące o ówczesnych parafianach. Ktoś, kto
zadałby sobie trud otworzenia starej, skrzypiącej szafy i pogrzebania w niej, w grubym,
oprawnym w pociemniałą skórę tomie odnalazłby pod marcową datą 1863 roku zapis dziwny
i niepokojący.
Tego dnia przechodziła przez wieś partia złożona z kilkunastu powstańców. Dla
rozgrzewki, a może chcąc trochę zapomnieć o swej partyzanckiej niedoli, wstąpili do
karczmy. Ciepło rozchodzące się od zwalistego pieca i szklaneczka siwuchy sprawiły, że
świat nabrał jaśniejszych kolorów. Niestraszne zdały się sołdackie roty i carscy żandarmi.
Powstańcy odpasali pałasze, odłożyli pistolety, strzelby oparli o ścianę. Między stołami
krążył arendarz, dolewał okowity, chwalił dzielność panów insurgentów, uśmiechał się
przymilnie. Spostrzegłszy, że trunek na dobre rozebrał gości, wyszedł przed karczmę, gdzie
stało kilkunastu chłopów, jakby na coś oczekujących.
— Gotowi — powiedział — możecie ich brać.
Chłopi spojrzeli po sobie z wahaniem, tylko jeden, widać odważniejszy od innych,
wysunął się naprzód.
— Co z wami? Strach was obleciał? Do baby pod pierzynę chcecie zmykać?
Buntowszczyków się boicie?
Ruszyli za nim hurmem, dobywając ukryte za pazuchą powrozy. Nie spodziewający się
niczego, odurzeni wódką i ciepłem powstańcy prawie nie stawiali oporu. Walka, a właściwie
rozpaczliwa szamotanina trwała ledwie parę chwil. Skrępowanych chłopi rzucili na podłogę
pod ściany, sami zaś zasiedli do stołów. Dopili pozostawioną gorzałkę i zaczęli zamawiać
następne kolejki na poczet spodziewanej carskiej nagrody.
Wkrótce oczy zaszły im mgłą, mowa stała się bełkotliwa. Nie wiadomo, kto rzucił hasło.
W każdym razie skrzętny proboszcz-kronikarz nie odnotował nazwiska. Zresztą to nieistotne.
Nikt nie zaprotestował. Zaczęto lżyć leżących, bić ich i kopać. Zwabione wrzaskami do
karczmy, ściągnęły kobiety. One także, jak rozjuszone furie, darły związanych za włosy,
szarpały za wąsy.
Nie koniec na tym. Powstańców przeszukano, zabierając im pieniądze, zegarki,
kosztowności. Łupy były mizerne, zdarto więc z pojmanych co lepszy przyodziewek i
łakomie spoglądano na buty. W końcu chłopi przypomnieli sobie o czekającej ich sowitej
nagrodzie. Pod karczmę zajechały furmanki. Przy wtórze radosnych pokrzykiwań i trzaskania
z biczy wrzucono powstańców na wozy, niczym kłody drewna, by zawieźć ich wprost w łapy
rosyjskich sołdatów.
Ale znalazł się we wsi jeden sprawiedliwy. Niestety wstrzemięźliwy proboszcz i jego
nazwisko pominął. Może obawiał się carskiej pomsty, a może własnych parafian. Ów
nieznany mieszkaniec Rzejowic powiadomił powstańczy obóz. Naczelnik zawrzał gniewem.
Poderwał wypoczywający po potyczkach oddział i szybkim marszem udał się w kierunku
wioski. Zamierzał ją puścić z dymem, a winnych powiesić.
Ale i tym razem ktoś uprzedził bieg wypadków. W obawie przed odwetem chłopi pod
przewodem proboszcza uszli w las, kryjąc się na Chełmowej Górze. Sam proboszcz wrócił do
wsi i wyszedł naprzeciw nadciągającego oddziału.
— Ukryłem chłopów — oświadczył uzbrojonym, przyodzianym w czamary i fantazyjne
rogatywki powstańcom — bo nie chcę, by ich zbrodniczy czyn zrodził wasz. Bóg miłosierny
brzydzi się pomstą. Nie chcę, byście na swe szlachetne sumienia brali krew braci i grzech.
Żachnął się naczelnik i z iście szlachecką porywczością już miał wydać rozkaz, by
zuchwałemu klesze, który sprzeciwiał się wymierzeniu sprawiedliwości, wlepić na gołe
siedzenie dwadzieścia pięć batogów. Lecz nieulękły proboszcz nie zważał na
zniecierpliwienie dowódcy. Mówił o nieszczęsnej doli chłopów. O przerastających ludzkie
siły pańszczyźnianych ciężarach i powinnościach, o biedzie i głodzie doskwierającym nie
tylko na przednówku, o ciemnocie swych owieczek, na której żerował zaborca.
— Ojczyzna — zakończył — nie była im dotychczas matką, lecz najgorszą macochą. I to
weźcie, waszmościowie, pod uwagę.
Dostrzegł, iż słowa jego wywarły wrażenie nie tylko na dowódcy, lecz także na
powstańcach. Być może niektórzy nie tylko z opowieści znali beznadzieję chłopskiego
bytowania.
Naczelnik niepewnie spoglądał na proboszcza. Trudno było nie przyznać mu racji. Z
drugiej strony, jakże pogodzić się z utratą żołnierzy, którzy zostaną skazani na więzienie,
zesłanie bądź nawet na śmierćć Chłopi dopuścili się jawnej zdrady. Ale kogo zdradzili?
Siebie? Na pewno nie. Ten ksiądz miał rację — o taką ojczyznę nie mieli powodu walczyć.
Spojrzał na podwładnych. Chyba żaden z nich teraz nie miał ochoty puszczać wsi z dymem
ani wieszać mieszkańców. Serca powstańcze zmiękły.
— Dobrze — skinął głową, przekrzywiając na bakier rogatywkę. Był jeszcze bardzo
młody; tym ruchem chciał dodać sobie powagi. — Zgadzam się. Może ksiądz sprowadzić
chłopów. Włos im z głowy nie spadnie. Chcę tylko do nich przemówić.
W parę chwil stanęła przed nim zwarta, nieufna ciżba. Spode łba patrzyli na
powstańczego dowódcę. Proboszcz zapewniał, że nic im nie grozi. Czego więc od nich chce
ten buntownik? Jeśli nie ma zamiaru chłostać, wieszać i palić, to po co ich wezwał? Żeby
oddali zrabowane pieniądze, zegarki, kosztowności i odzienie?
Naczelnik rozejrzał się. Naprzeciw niego stał wrogi, milczący mur. Czy potrafi przełamać
tę obojętność, trafić do serc, do umysłów?
— Bracia — zaczął wyciągając ku nim ręce jakby gestem pojednania — jesteście tak
samo Polakami jak i my. Jednaka mowa nasza i dusze takie same. Ojczyznę też mamy jedną,
wspólną. O nią walczymy.
Mówił długo, pięknie i obrazowo. W słowach pełnbych bólu i goryczy przedstawił
tragiczne losy kraju, próbował wyjaśnić, że na skutek wyrządzanych mu od wieków krzywd
lud otępiał i nie rozumie, o co toczy się walka.
— Podnosicie rękę — zakończył — na tych, którzy porwali się do nierównego boju o was
właśnie. O to, byście dostali ziemię na własność, byście nie zaznawali więcej nędzy i głodu,
byście byli wolni. A wy? Tych, którzy za was krew przelewają, pojmaliście i nie zważając, że
oni także mają żony, dzieci i rodziców, którzy po nich będą płakać, oddaliście ich carskim
siepaczom. Zdradziliście nas jako Judasz Chrystusa i wzięliście za to srebrniki.
— Nie wzięlim — odezwał się głos z tłumu.
— No to weźmiecie.
— Nie weźmiem — krzyknęli.
Tu i ówdzie rozległy się szlochy. Poniektórzy bili się w piersi i szeptali: moja wina, moja
bardzo wielka wina. Młody dowódca z satysfakcją wyprężył pierś. Udało mu się przełamać
lody, rozwiać nieufność, trafić do serc. Uśmiechnął się pod wąsem. Należało kuć żelazo póki
gorące.
— Obywatele chłopi! — zawołał gromko. — Do powstania razem z nami! Za Polskę, za
waszą wolność!
Jedyną odpowiedzią było milczenie. Płacz ucichł jak nożem uciął, słuchacze pospuszczali
głowy, unikając wzroku przemawiającego. Nieufność wróciła. Z Rzejowic do powstania nie
przystał nikt. Relacjonując to proboszcz napisał na zakończenie: „Czy daremnie leje się krew?
Czy odzyska ich jeszcze Ojczyzna?”
* * *
Od opisanych w parafialnej kronice wydarzeń minęło osiemdziesiąt lat. Przeszły cztery
pokolenia. Prawnuki tamtych pańszczyźnianych chłopów po raz osiemdziesiąty zebrały
plony. Na pozór niewiele się zmieniło. W okolicznych wsiach i gminach stale coś się działo:
napadano na posterunki, palono książki kontyngentowe, wykonywano wyroki śmierci na
zdrajcach lub karano ich chłostą. Wszystko to, jak przed ośmioma dziesiątkami lat, omijało
Rzejowice. We wsi, mówiąc językiem okupanta, panował spokój i porządek.
Jednakże sytuacja tylko pozornie przypominała tę z roku 1863. W rzeczywistości pod
pokrywką legalizmu i lojalności kwitło bujne, konspiracyjne życie. Dostrzec to mógł tylko
bystry, i związany z wsią obserwator. Jak w każdej większej społeczności, znalazł się taki w
Rzejowicach.
W środku wsi, w dawnej karczmie, w której ongiś chłopi pojmali powstańców, mieścił się
teraz sklep z wyszynkiem wina i wódki. Prowadziła go Śliwowska, ciągnąc z tego interesu
niezłe zyski. Jednakże, jak wielu pazernym na pieniądze, i tego było jej mało. Wkrótce
została niemiecką konfidentką, a że sklep był znakomitym punktem obserwacyjnym i
swoistym ośrodkiem życia towarzyskiego wsi, jej informacje okazały się bardzo cenne i
wielce przydatne.
Wachmistrz niemieckiej żandarmerii w raporcie z 1 sierpnia 1943 roku donosił szefowi
Gestapo w Radomsku: „Moja informatorka — sklepikarka z Rzejowic, zwerbowana do
współpracy w końcu czerwca w zamian za pozostawienie jej szmuglowanego towaru —
została pobita przez nie znanych jej sprawców. Była to chłosta za jej przychylny stosunek do
rządów niemieckich. Chociaż bili ją obcy ludzie, to jednak jest przekonana, że akcją kierował
ktoś z jej wsi. W Rzejowicach działa, według niej, organizacja podziemna. Nie ma na to
wyraźnych dowodów, gdyż do zmowy należy prawie cała wieś i dobrze się tym kryje, ale z
różnych oznak łatwo się można tego domyśleć. Organizacją kierują trzy osoby: Stanisław
Sojczyński, Jan Kaleta — obaj synowie chłopów, byli nauczyciele i oficerowie rezerwy,
chyba pierwsi inteligenci pochodzący z tej wsi — oraz trzeci, dawny legionista, obecnie
felczer wiejski Warwas. Poważną rolę w tej organizacji muszą odgrywać bracia Teofil i
Henryk Baryłowie, Jan Michalski, Zygmunt Koścień, Bolesław Kubicz. U Kościenia któregoś
wieczora coś po kryjomu murowano, być może ukryto w ścianie broń. Informatorka
przypuszcza, że wszystkie napady na gminy, zabieranie urzędowych pieniędzy, rzucanie
haków na szosę i niszczenie opon wojskowych samochodów czy podcinanie słupów
telegraficznych — to wszystko było kierowane z Rzejowic”.
Wachmistrz, mimo szantażu, za którego pomocą zwerbował Śliwowską, musiał być z nią
w dobrych stosunkach, bo pisał dalej, że na jego pytanie, czy wśród chłopów mogłaby
wskazać kogoś, kto byłby pomocny w wykryciu spisku, informatorka po dłuższym namyśle
wskazała Jana Lipińskiego. Uzasadniła to prawdopodobną niechęcią Lipińskiego do byłego
państwa polskiego, gdyż jest to najbiedniejszy chłop we wsi. Dotychczas orze krową. Żyje
nędznie, bardzo nędznie żył także przed wojną. Informatorka sądzi, że jako biedaka można go
będzie przekupić i zastraszyć.
Na tym raport się kończy. Jeśli uważnie go przeczytać, trzeba stwierdzić, że Śliwowska
ze swego zadania agentki-informatorki wywiązała się znamomicie, popełniając tylko jedną
pomyłkę: co do osoby Lipińskiego. Oceniła go błędnie — według swojej kupieckiej miary.
Mimo iż była obserwatorką bystrą i uważną, całej prawdy nie znała ani nawet się jej nie
domyślała. Nie wiedziała na przykład, że stodoła starego Sojczyńskiego jest siedzibą
komendy dywersji — Kedywu całego powiatu radomszczańskiego, najsprawniejszej i
najbardziej aktywnej bojowo w całym województwie łódzkim. Tu został opracowany plan
zamachu na szefa Gestapo w Radomsku i jego zastępcę. Tu zrodził się brawurowo wykonany
przez porucznika „Zana” plan zamachu na szpicla-trumniarza w Przedborzu. Śliwowska nie
wiedziała też, iż Rzejowice są ośrodkiem dużego kręgu o promieniu dwudziestu kilometrów,
w którym bardzo aktywnie działa AK. Tu już w roku 1942 odbywał się kurs podchorążych
dla rzejowickiej młodzieży oraz kurs podoficerski, a opodal, w Pile Przerębskiej, była
wytwórnia granatów.
Mimo że Śliwowska tylko w niewielkim stopniu rozszyfrowała konspirację w
Rzejowicach, meldunek wachmistrza wywołał w radomszczańskim Gestapo wielkie
poruszenie. Niezwłocznie wydano rozkaz spacyfikowania wsi. Do tej akcji ściągnięto całą
żandarmerię z Radomska, Piotrkowa, Częstochowy i Włoszczowej, uzupełnioną oddziałem
polskiej policji granatowej.
Rozkaz został skrupulatnie wykonany. 3 sierpnia około 4 rano do Rzejowic wjechała
kolumna piętnastu samochodów ciężarowych. Żandarmi jeszcze w biegu opuszczali klapy
skrzyń i wyskakiwali na pobocze, rozstawiając karabiny maszynowe i rozciągając sieć
lotnych posterunków. Zaskoczenie było całkowite. Nie spodziewający się niczego
mieszkańcy dopiero wstawali z łóżek.
Niemców nie interesowali śpieszący do porannych prac wieśniacy. Na podstawie donosu
Śliwowskiej przygotowali dokładny plan aresztowań. Wiedzieli, kogo szukać i gdzie kto
mieszka. Jednak Rzejowice to wieś rozległa, a nawoływania Niemców i warkot
nadjeżdżających samochodów zwróciły uwagę. Wszystkich nie uda się ująć.
W porę zostaje obudzony szef Kedywu, por. „Zbigniew”, który mieszka na drugim końcu
wsi, w chałupie rodziców. Sojczyński zrywa się, pakuje materiały, nad którymi poprzedniego
dnia pracował. Paczkę odda matce, która zaniesie ją do kościoła i ukryje w ołtarzu. Sam zaś
przez stodołę ucieka w pole.
Jednak kordon wokół wsi zaciągnięto szczelnie. Uciekającego dostrzega obsługa karabinu
maszynowego umieszczonego przy gminnych kamieniołomach. Otwiera ogień. Porucznik
kluczy, pada, pełza, podnosi się i znika z pola ostrzału. Jak kiedyś pradziadowie, zdąża ku
Chełmskiej Górze. Wtedy chłopi ukryli się tam przed powstańcami, dziś on usiłuje ukryć się
przed Niemcami.
Gestapo i żandarmeria to starzy fachowcy. Są przygotowani i na taką okoliczność. Za
zbiegiem puszczają psa. Przeszkolony do tropienia i unieszkodliwiania ludzi, policyjny
wilczur dopada zbiega na skraju lasu zwanego Dąbrowa Chełmska. Zwierzę jest silne, dobrze
wyćwiczone. Z rozbiegu skacze na Sojczyńskiego próbując go przewrócić. „Zbigniew” wie,
że to nie przelewki.
Rzuca się w stronę psa osłabiając jego impet. Jednocześnie stosuje wypróbowany chwyt:
zaciśniętą w pięść lewą rękę wsadza w pysk zwierzęciu, rozwiera i chwyta za jęzor. Szarpią
się przez chwilę. Pies nie może zewrzeć paszczy. Kilka sekund wystarcza, by oficer sięgnął
prawą ręką do kieszeni, wydobył nóż i z całej siły wbił wilczurowi w serce. Paszcza rozwiera
się, cielsko wiotczeje. „Zbigniew” wbiega w las, zielona gęstwina zamyka się za nim,
osłaniając przed bezładną palbą pistoletów i karabinów. Do lasu Niemcy boją się wchodzić.
Jest uratowany.
Porucznik „Postrach” zorientował się w sytuacji z pewnym opóźnieniem. Do pierwszej w
nocy pracował w budynku poczty nad sprawozdaniami dla komendy obwodu. Było tu
najwygodniej i najbezpieczniej: komu przyszłoby do głowy szukać konspiratora akurat na
poczcie. Ponieważ kierowniczka poczty, „Małgorzata”, * także należała do AK, „Postrach”
idąc spać do szwagra, wszystkie dokumenty i meldunki zostawił na wierzchu.
Pseudonim Jadwigi Bielawskiej, później Kaletowej, żony „Postracha”.
Obudzono go w ostatniej chwili. Na pocztę nie zdoła już dobiec, ale jest pewien, że
„Małgorzata” zdążyła ukryć wszystkie kompromitujące dowody. I nie pomylił się.
Kierowniczka włożyła papiery do koperty, zaadresowała i wrzuciła między listy mające
odejść do Niemiec.
Ponaglany przez szwagra Kaleta narzucił ubranie i wyjrzał przez uchylone drzwi. Na
ucieczkę było już za późno. Niemiecka tyraliera przeczesywała pole za stodołą, na głównej
ulicy patrole zatrzymywały wszystkich.
Chyłkiem przebiega przez podwórko, wpada do stodoły i chowa się w pełnym zboża
sąsieku. Przez szpary w deskach wygląda na zewnątrz. Niemcy chodzą od domu do domu i
wyprowadzają mężczyzn. Z przerażeniem widzi, że są to wyłącznie żołnierze AK.
— A więc wsypa — mruczy przez zęby. — Tylko kto mógł zdradzić?
Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Jednego tylko Kaleta jest pewien: z jego ludzi — nikt.
Ze swej kryjówki widzi wyraźnie jak z domu Kościeniów żandarmi wynoszą całe naręcza
karabinów, pistolety i skrzynie świeżo wyprodukowanych granatów. To niemal cała
partyzancka zbrojownia. Są wprawdzie niewielkie magazyny w okolicznych wsiach, ale ta
strata jest niepowetowana.
Patrzy dalej, choć serce mało nie pęka z żalu. Tyle trudu i starań włożyli w zdobycie
broni. Ale ważniejsi są ludzie. Kaleta widzi jak patrol podchodzi pod dom Lipińskiego. Tam
mieszka także Kubicz. Czy zdążył uciec? Ledwie żandarmi przekraczają furtkę, gdy w
bocznym oknie pojawia się Kubicz, skacze, biegnie do płotu, za którym rozciąga się rżysko.
Na otwartym polu nie ma szans — myśli „Postrach”. Celny strzał wali podoficera na ziemię.
Pierwsza śmiertelna ofiara pacyfikacji.
Niemcy nie przejawiają większego zainteresowania zabitym. Któryś kopie tylko
bezwładne ciało. Śpiesznie przetrząsają zabudowania. Lipiński idzie z nimi bez obawy. Jest
pewien swej niewinności, z konspiracją nie miał nic wspólnego. Nie pomyślał o Kubiczu. Ale
żandarmi wiedzą, czego szukają. W piwnicy rozrzucają starannie poukładane drewno.
Lipiński z przerażeniem widzi jak spod sterty polan wyłaniają się karabiny. Nie dowierza
własnym oczom. Wszelkie wątpliwości rozwiewają sypiące się na niego ciosy.
— Ty bandyto! — ryczą Niemcy. — Z nami chcesz walczyć?
Usiłuje coś tłumaczyć, ale nikt go nie słucha. Żandarmi składają broń w wiązki, okręcają
sznurkiem.
— Masz, będziesz z tym defilował przed całą wsią.
Wywlekają z domu żonę Lipińskiego i prowadzą obydwoje do samochodu.
Niewinnego wzięli, dranie — myśli „Postrach”. — Jeszcze się z wami policzymy, a ten
szpicel także nie ujdzie cało.
Wcisnął głowę między snopki. Nie chciał już nic widzieć ani słyszeć. To, co tyle lat z
trudem zbierali, zostało w parę minut rozbite. Z zamyślenia wyrwał go huk. W chałupie
Kościenia eksplodował granat. W górę strzelił słup ognia. Prawie natychmiast wywinęły się
szerokie jęzory ognia, liznęły dach, przerzuciły się na stodołę, grożąc sąsiedniej zagrodzie. W
ten sposób cała wieś może pójść z dymem.
Do tego Niemcy nie chcą dopuścić. Potrzebują zboża zgromadzonego w stodołach,
potrzebują młyna, do którego wcale nie tak daleko. Aresztowali czterdziestu ludzi, odkryli
magazyny broni. Na razie wystarczy. Sukces jest pełny, żeby jeszcze ci dwaj prowodyrzy,
Kaleta i Sojczyński, nie zdążyli umknąć.
Dowódca akcji pacyfikacyjnej zapędza mieszkańców wsi do walki z pożarem. Kobiety,
dzieci, mężczyźni biegną z wiadrami, niosą drabiny. Nikogo nie trzeba zmuszać. Wszyscy
rozumieją, jakie niebezpieczeństwo grozi Rzejowicom. Żandarmi nie pomagają, ale
telefonicznie wzywają straż pożarną z Radomska, Częstochowy, Piotrokowa. Między domami
biegają ludzie, nawołują się, ciągną wodę ze studni. Niemcy ściągnęli czćść posterunków,
pozostałe odpoczywają, posilają się.
„Postrach” uważnie obserwuje wszystkie te poczynania. Nieuwaga żandarmów dodaje
mu pewności siebie. Cichcem opuszcza stodołę i przyłącza się do gaszących ogień. Niby
podaje wodę, wynosi toboły z zagrożonych domów, ale tylko patrzy jak wyrwać się w las.
Wreszcie trafia się okazja. Ze stodoły, oblizywanej zęzykami płomieni ludzie wytaczają
drabiniasty wóz. Pchnięty wieloma ramionami wóz toczy się aż na pole. Kaleta korzysta z
okazji. Paroma susami dopada zarośli. Czeka chwilę, czy nie rozlegną się gardłowe wrzaski
Niemców, czy nie padną strzały. Ale ucieczka przeszła nie zauważona. Buzujący pożar
skutecznie odwrócił uwagę.
Jest wolny. Schylony biegnie do jaru, w którym płynie strumyk, przeskakuje go,
wydostaje się na pole. Spokojnym, ale szparkim krokiem kieruje się ku Tworowicom. Kiedy
jest już pewny, że z Rzejowic nikt go już nie może zobaczyć, puszcza się biegiem. Trzeba jak
najprędzej powiadomić najbliższe placówki, odbić aresztowanych.
Zwykło się sądzić, że na wsi życie toczy się powolnym nurtem, a wieści z szerokiego
świata docierają z dużym opóźnieniem. Ale wiadomości o wszelkich sąsiedzkich tragediach
szerzą się lotem błyskawicy. Tak było i wtedy. Okoliczne placówki AK już wiedziały co
zaszło. Wysłano rozkazy koncentracji i ratowania aresztowanych. Kiedy Kaleta dotarł do
pierwszych dowódców, przygotowania były w toku.
Wkrótce oddziały zebrały się w lesie tworowickim. Mimo że miał daleko, jako jeden z
pierwszych dotarł tam ppor. „Robotnik” prowadząc ze sobą dziesięciu dobrze uzbrojonych
ludzi z Przedborza. On właśnie, po rozmowie z „Postrachem” podjął decyzję odbicia
uwięzionych.
Na miejsce zasadzki najlepszy jest kodrębski las. Natychmiast wyruszają forsownym
marszem. Niestety za późno. Kolumna niemiecka wioząca zakładników już dawno
przejechała. Czterdziestu rzejowican znalazło się w więzieniu w Radomsku.
Po osiemdziesięciu latach koło historii zatoczyło pełny obrót. Tyle że teraz pojmanymi
nie byli przybysze z zewnątrz, z bronią w ręku walczący przeciw zaborcy, ale potomkowie
tych samych chłopów, którzy wtedy wydali powstańców w ręce sołdatów. Przypadek czy
ekspiacja za tamtą zdradę? Ale po latach Ojczyzna odzyskała mieszkańców Rzejowic.
Jednak wbrew powszechnemu mniemaniu, historia nie zwykła się powtarzać. Jeśli nawet
jej nawroty są do siebie jakoś podobne, poszczególne wydarzenia przebiegają inaczej. Jeśli
wierzyć kronice parafialnej, dziewiętnastowieczny arendarz nie poniósł żadnej kary. Zupełnie
inny los spotkał sprawczynię niezszczęścia z roku 1943 — handlarkę Śliwowską.
Dzięki dobrze zorganizowanemu wywiadowi, już w drugiej połowie sierpnia w rękach
„Zbigniewa” znalazł się meldunek ujawniający autora donosu. Mimo to przed przekazaniem
sprawy wojskowemu sądowi specjalnemu skrupulatnie ją zbadano. Wyrok mógł być tylko
jeden: kara śmierci.
Wkrótce też został wykonany.
Od tego czasu Niemcy nie nazywali Rzejowic inaczej niż Banditendorf — bandycka
wieś. W uszach jej mieszkańców, prawnuków tych z 1863 roku, brzmiało to jak wyraz
najwyższego uznania.
Nienawiść
Już wiadomo, że to sklepikarka Śliwowska, od imienia swego męża Bolesława zwana
Bolusiową, że to właśnie ona jest sprawczynią nieszczęścia Rzejowic. Ledwie parę dni
minęło, a już została rozszyfrowana jako informatorka wachmistrza żandarmerii, którego
raport trafił do rąk polskiego wywiadu. Szef kontrwywiadu, „Ryszard”, ustalił ponadto, że 2
sierpnia jej córka Wiesława przyjechała do Radomska, gdzie w restauracji „Nur f~ur
Deutsche” spotkała się z Volksdeutschem Schmalzem.
Dowody zdrady Bolusiowej i jej córki, a także możliwość dalszych donosów,
pociągających za sobą nowe ofiary, skłoniły sąd specjalny do orzeczenia kary śmierci.
Rozkaz wykonania wyroku dochodzi do partyzantów zgrupowanych w lasach koło
Młynic, którzy właśnie gotują się do uderzenia na więzienie w Radomsku. Jest ciemna noc,
kiedy łącznik dociera do dowódcy. Za dwanaście godzin mają oswobodzić zza krat swych
kolegów, przyjaciół i znajomych. Czy wykonanie wyroku nie może poczekać?
Nie może. Rozkaz jest rozkazem i nawet najgorsza lebiega wie, że trzeba go wykonać.
Porucznik „Zbigniew” decyduje:
— Pójdą ppor. „Robotnik” i ppor. „Poraj” z dwoma drużynami…
Porucznicy prężą się na baczność, wyrzucają z siebie sakramentalne: „Tak jest!”
— Maszerować do lasów mostowskich, duktem dojść do wsi Granica, dalej szosą, w
szyku ubezpieczonym, do Rzejowic. Jasne?
Kiwają głowami i już biegną, by poderwać ludzi. W parę minut później ruszają. W
Rzejowicach są nieco po północy. Wieś śpi. Chałupy stoją ciemne. Tylko psy ujadają w
opłotkach. Ludzie idą ostrożnie, cicho. Nie wolno wywołać przedwczesnego alarmu. Mimo to
słychać kroki, czasem szczęknie broń. Poniektórzy zastanawiają się: jakże to tak — strzelać
do kobiet?
Ale zaraz dolatuje ich woń świeżej spalenizny. Jakby przypomnienie o tym, co się tu
zdarzyło z winy Bolusiowej. Dom Śliwowskiej tonie w ciemnościach. W obejściu nie ma
nawet psa. A może, czując uzbrojonych ludzi, podwinął ogon i zaszył się w budzie?
Otaczają dom z kilku stron. Tak, aby mysz się nie prześliznęła. Kiedy wszystko gotowe
„Robotnik” podchodzi do drzwi. Towarzyszy mu plutonowy „Sokół” — Tadeusz Kromski.
Stukają zdecydowanie, ale nie za mocno. Przez chwilę nic się nie dzieje, jakby w środku nie
było nikogo. Dopiero powtórne pukanie sprawia, że w jednym z pokoi błyska nikłe światełko.
Słychać jakieś szuranie, szepty, narady. Śliwowska próbuje zobaczyć, kto stoi na zewnątrz.
Wreszcie ze środka pada niepewne pytanie:
Kto tam?
— Aufmachen! Gendarmerie!
To rozwiewa wszelkie wątpliwości Śliwowskiej, a zarazem potwierdza słuszność
wydanego wyroku — drzwi otwierają się na oścież. Śliwowska dość biegłą niemczyzną wita
przybyłych. Raptem słowa zamierają jej w gardle. W chybotliwym blasku świecy osłanianej
ręką dostrzega polskie mundury. Ostatnie złudzenia rozwiewa swobodny ton oficera:
— No, no, pani Śliwowska. Nieładnie witać Wojsko Polskie po niemiecku. Pani sprawa.
My tylko na chwilę.
Może ton jest odrobinę za swobodny jak na to, z czym przyszli, ale należy uśpić choćby
cień podejrzenia. Wszystko musi być wykonane sprawnie i szybko. Bolusiowa w narzuconym
na nocną koszulę szlafroku blednie, cofa się. Wpychają ją do pokoju. Pokój jest pusty.
Otwierają drzwi do następnego. Z łóżka unosi się młoda dziewczyna. „Robotnik” surowo
pyta:
— Wiesława Śliwowska?
Nie mogąc wydobyć głosu, leżąca potakująco kiwa głową. Podporucznik wyciąga z
kieszeni złożony w czworo papier. Zerkając na dwie strwożone kobiety czyta powoli i z
namaszczeniem: „Wyrok… w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej… sąd uznaje za winną
zdrady stanu… skazuje na karę śmierci…”
Ledwie skończył, wyszarpnął zza paska „visa” i uniósł na wysokość piersi. Przed sobą
zobaczył szeroko otwarte z przerażenia oczy i ręce skrzyżowane w geście daremnej obrony. Z
gardła Bolusiowej dobył się charczący okrzyk: „Nie, nie!”
Obaj mężczyźni wiedzą, że już nic nie można zmienić. „Robotnik” naciska spust. Błyska
płomień, huk wierci w uszach. Nikt nie liczy strzałów. Na nocnej koszuli rozlewają się
czerwone plamy. Bolusiowa osuwa się na ziemię. Jeszcze ręce wykonują jakiś spazmatyczny
gest, ciało nieruchomieje. Szklane oczy wpatrują się w przestrzeń.
Córka podciąga kołdrę pod szyję, jakby wierząc, że ten kawałek materii, osłoni ją od kul.
Jest nieprzytomna ze strachu. Ale co się dzieje z „Sokołem”? Z odbezpieczonym „mauzerem”
w ręku nie może oderwać wzroku od leżącej na podłodze Śliwowskiej.
— Strzelaj! Na co czekasz — warczy przez zęby podporucznik.
Podoficer wstrząsnął się. Jego oczy napotykają wzrok dziewczyny. Odwraca głowę, ale
poczucie obowiązku jest silniejsze niż litość. „Sokół” pociąga za spust. Ale zamiast huku i
błysku słyszy tylko ciche klapnięcie. Niewypał.
Opuszcza bezradnie karabin.
— Przeładować! — ryczy „Robotnik”.
Sprawnie jak na strzelnicy „Sokół” repetuje, automatycznie podnosi broń do ramienia.
Dziewczyna woła spazmatycznie:
— Nie, nie! Ja niewinna! Darujcie!
Tym razem „Sokół” nie odwraca głowy. Patrzy w prost na krzyczącą, ale gdyby zajrzeć
mu w oczy, można by z nich wyczytać tę samą rozpacz i przerażenie co u dziewczyny.
Ponownie pociąga za spust. I znów klapnięcie. Opuszcza karabin. Przypomina mu się, że
skazaniec, pod którym urywa się sznur zostaje ułaskawiony.
— A ta dziewczyna? — zwraca się do dowódcy, nie wiedząc nawet, czy wypowiedział
głośno swą wątpliwość, czy tylko przemknęła mu ona przez głowę.
„Robotnik” chyba myśli o tym samym. Taka młoda, jedno spotkanie z gestapowcem,
może tylko na polecenie matki… Może to za mało na wyrok śmierci. Odwraca się na pięcie.
— Ułaskawiona — mówi krótko. — Idziemy.
Dziewczyna z niedowierzaniem patrzy za nimi. Nawet kiedy zamykają za sobą drzwi,
jeszcze nie wierzy, że udało jej się uniknąć losu matki. Nie zwracając na nic uwagi
„Robotnik” głośno ściąga z posterunków ubezpieczenie. W milczeniu formuje kolumnę
marszową. Nikt nie pyta o wyniki egzekucji. Partyzant nie lubi takich akcji. Rozumie, że są
konieczne, ale woli mieć przed sobą uzbrojonego wroga.
Mimo że to dopiero sierpień, przedświt wieje chłodem. Może dlatego, że są niewyspani,
zmęczeni. Porucznik zdaje sobie sprawę, że ci sami ludzie po nie przespanej nocy będą
jeszcze musieli sprawnie przeprowadzić akcję na więzienie w Radomsku. W dwu pobliskich
chatach budzi znajomych gospodarzy i w drogę powrtoną wyruszają na dwóch podwodach. W
ten sposób udaje im się złapać trochę snu, a i zmęczenie nie wchodzi w nogi.
Nad ranem, w lesie koło Młynic, „Robotnik” melduje wykonanie rozkazu. Dla nich
sprawa jest skończona.
Nie jest skończona dla Rzejowic. Mieszkańcy wsi nie mogą, a co ważniejsze, nawet po
śmierci nie chcą zapomnieć zdrady, jakiej się dopuściła Bolusiowa. Zaraz z rana Śliwowski z
dwoma córkami i synem przygotował ciało do pogrzebu i poszedł zamówić trumnę.
W warsztacie stolarskim już wiedziano o wykonaniu wyroku. Majster tylko wzruszył
ramionami.
— Nie.
— Przecież zapłacę.
— Nie.
— Na pewno zapłacę.
— Za żadne pieniądze nie podejmę się tej roboty.
Podobnie było u grabarza.
— Nie mogę dołu wykopać.
— Dlaczego?
— Takiego ciała poświęcona ziemia nie przyjmie.
— Nie wasza sprawa — oburzył się Śliwowski.
— Może i nie moja — obojętnie przytaknął grabarz — ale moja łopata i moja praca. A o
tym ja decyduję.
— Przecież nie chcę darmo…
Grabarz popatrzył na niego niechętnie i odwrócił się tyłem.
Jedyna nadzieja w miłosierdziu Bożym i w księdzu. Kapłan nie powinien odmówić
spełnienia ostatniej posługi. Ale zapiekła ludzka nienawiść dotarła na plebanię wcześniej niż
Śliwowski. Proboszcz pospieszył z wyrazami współczucia, lecz nie kwapił się wcale
odprawiać mszy i odprowadzać ciała na cmentarz.
— Widzisz, synu — mówił dobrotliwie — zmarłą dosięgła sprawiedliwość za jej winy, za
grzechy, za to, że przez nią zginęli ludzie.
— Ale miłosierdzie Boże…
— Bóg z pewnością zmiłuje się nad tobą i nad nią, ale, widzisz, jestem pasterzem moich
owieczek. Nie mogę przeciw nim występować. Muszę dzielić ich żal.
— I nienawiść? — spytał hardo Śliwowski.
Ksiądz przeżegnał się trwożliwie.
— Co ty wygadujesz? Jaką nienawiść? Ja jej wybaczam, jako i Bóg Wszechmogący na
pewno wybyczy, ale przeciw parafianom moim nie mogę. Wierz mi, nie mogę.
Wstał, jakby czekając aż natrętny interesant opuści plebanię. Ale Śliwowski nie ruszał się
z miejsca. Ksiądz rozłożył ręce jak do błogosławieństwa, lecz zamiast tego powiedział:
— Zresztą dzwonnica zamknięta, a kościelny też na pewno odmówi.
I wyszedł z pokoju.
Wieś odwróciła się od rodziny Śliwowskich. Nawet rodzony brat Bolesława grzecznie i
taktownie, ale stanowczo odmówił pomocy w pogrzebie. Nie ziemia nie chciała Bolusi, ale
ludzie. Nikt nie chciał nawet kiwnąć palcem.
Przez całe popołudnie obie córki i mały syn zbijali wraz z ojcem trumnę. Wyszła
koślawa, nieporadna, ale zawsze ciało można było ułożyć. Na drugi dzień od rana kopali grób
na cmentarzu. Szło im niesporo, bo i nienawykli, i miejsca nie byli pewni. A nuż ktoś
przyjdzie i powie, że nie tutaj. Ale wieś rozumiała, iż nawet zdrajczyni musi swój grób mieć.
Nikt się nie zjawił, by pomóc, ale też nikt nie przyszedł, by zabronić.
Późnym popołudniem Śliwowski, jedynie z dziećmi, przewiózł wozem żonę na cmentarz
i pochował. Ale niechęć, pogarda i nienawiść wszystkich sąsiadów była taka, że musiał
porzucić swe ośmiohektarowe gospodarstwo i z pomocą Niemców, we wrześniu tego samego
roku przeniósł się na Dolny Śląsk. Do Rzejowic już nigdy nie wrócił.
„Korzeń”
„W dniu 3 sierpnia Niemcy przeprowadzili pacyfikację Rzejowic i aresztowali jej
mieszkańców oraz żołnierzy AK, najbliższych współpracowników szefa radomszczańskiego
Kedywu, porucznika „Zbigniewa”. Zatrzymanych tego samego dnia przewieziono do
Radomska”.
Ledwie meldunek ten dotarł do komendanta obwodu, majora Franciszka Polkowskiego
„Korsaka”, już zgłosił się u niego „Zbigniew”.
— Mam plan odbicia więźniów — powiedział krótko — proszę o zezwolenie i
odpowiednie rozkazy.
W pierwszej chwili major nie pojął.
— Jeszcze ich nie przewieźli do więzienia?
— Owszem, ale chcę uderzyć na miasto i rozbić więzienie.
— Czy zdaje sobie pan sprawę, jakie tu stacjonują siły żandarmerii, Wehrmachtu? Ilu jest
gestapowców?
— Wszystko wziąłem pod uwagę — odparł spokojnie porucznik. — Inaczej nie
proponowałbym podobnej akcji. Niemcy muszą wiedzieć, że ten teren należy do nas, a nie do
nich.
— W zasadzie ma pan rację — „Korsak” kiwnął potakująco głową i potarł czoło.
Zastanawiał się przez chwilę. „Zbigniewowi” zdawało się, że czas wlecze się w
nieskończoność. — Wierzę, że pan wszystko przemyślał i akcja zostanie przeprowadzona
szybko. Zgadzam się.
„Zbigniew” odmeldował się. Jeszcze tego samego dnia postawił na nogi całą łączność
obwodu. Uruchomił system alarmowy. Musi mieć samych najlepszych, w dodatku
znakomicie uzbrojonych. Zajęło to nieco czasu, ale już 6 sierpnia doborowy oddział stawił się
w rejonie Wron, w miejscu, gdzie kiedyś rósł tysiącletni dąb zwany „Wieczystym”,
pamiętający narady powstańców styczniowych. Teraz z dębu pozostał tylko pień liczący w
obwodzie osiemnaście metrów. Wokół omszałych szczątków stanęło pięciu ludzi.
Prezentowali się nieźle, cóż, kiedy broń mieli byle jaką, a w dodatku tyle jej było, co kot
napłakał. Dwa erkaemy, dwadzieścia karabinów, trochę granatów i pistoletów. Gołym okiem
widać było skutki odkrycia przez Niemców dwu rzejowickich magazynów.
„Zbigniew” rozejrzał się po przybyłych. Niedostatek uzbrojenia musi zastąpić bezbłędna
organizacja całej akcji. Przede wszystkim zaskoczenie, największy atut w każdej walce.
Spostrzegł, że jego namysł trwa nieco zbyt długo. Nie wolno siać zwątpienia w sercach
żołnierzy.
— Wieczorem odprawa dowódców oddziałów — powiedział krótko. — A teraz
czyszczenie broni i odpoczynek.
Jeszcze raz przebiegł w myśli starannie przygotowany plan. Pozycją wyjściową będzie
nowy cmentarz przy Strzałkowskiej. Na więzienie uderzy oddział ppor. „Robotnika”, na czele
grupy szturmowej pójdzie ppor. „Karol”. „Postrach” z największym oddziałem blokuje ulicę
POW, aby uniemożliwić główny atak niemiecki. Od strony Piotrkowa zaryglują dostęp ludzie
por. Jerzego Kurowskiego „Łana”, z kierunku Grzeźnicy — plut. Antoniego Nowaka
„Wilka”. Podporucznik Jan Rogulka „Grot” sprowadzi z okolicznych wsi czterdzieści
parokonnych furmanek, z którymi będzie czekał koło szpitala miejskiego. Odjadą nimi
uwolnieni więźniowie i żołnierze ranni w czasie akcji.
Sam „Zbigniew” jako dowódca całości ulokuje się na placu kościelnym obok figury
Matki Boskiej. Razem z nimi łącznicy, lekarz, dr Jerzy Kasperski „Tulipan” i sanitariusze.
Wszystko gra. Jeszcze tylko hasło. To proste. Brzmi może pretensjonalnie, ale przemawia do
każdego: „Wolność”. A odzew? Oczywiście: „Warszawa”.
Zapada wieczór. Za chwilę odprawa. Ostatnia przed akcją. Za kilkadziesiąt godzin staną
do walki, by uwolnić kolegów i znajomych.
A oni…
Stłoczeni w ciasnej celi nie mają cienia wątpliwości, że czeka ich pluton egzekucyjny.
Pytanie tylko, kiedy. Tymczasem gadają o swoich walkach z Niemcami, wspominają, ile razy
udało im się wyprowadzić ich w pole. Opowiadają głośno i z przejęciem. Chyba zbyt głośno,
byle kto mógłby ich podsłuchać. Kto by się tym przejmował. Tak czy owak trzeba do piachu.
Z przyzwyczajenia używają swoich pseudonimów: To nie było tak, „Bryndza”; pleciesz
„Mały”; pamiętasz, „Ostróg”? Nawet bracia Baryłowie ulegają temu stylowi. Choć na chrzcie
dano im Henryk i Teofil, nie mówią do siebie inaczej jak „Bąk” i „Uparty”.
Obok nich leży Jan Lipiński, ten sam, którego Śliwowska uznała za potencjalnego agenta
Gestapo. Dostał za swoje na śledztwie. W południe przyniesiono go do celi nieprzytomnego.
Ocknął się akurat, kiedy „Ostróg” mówił:
— Ja tam wierzę, że jakoś z tego wyjdziemy. Pamiętajcie, że „Zbigniew” jest na
wolności. Nie zostawi kolegów na pastwę tych drani. Na pewno coś wykombinuje.
Zdania były podzielone. Jedni chwycili się słów „Ostroga” jak deski ratunku, inni wątpili,
czy cokolwiek da się zrobić. Więzienie było za dobrze strzeżone. W ferworze dyskusji nie
zwrócili uwagi na Lipińskiego. Zapomnieli, że ten przecież nie wie o niczym. W pewnej
chwili Lipiński uniósł się na pryczy.
— Słuchajta, chłopy — powiedział ze złością — wyście pogłupieli, czy ja zdurnioł? Jak
wy do siebie mówita? Jakieś „Uparte”, „Bąki”, „Bryndze”. Po jakiemu to?
Niepohamowany śmiech przetoczył się przez celę.
— Nie wiesz, że my Wojsko Polskie i między sobą tylko po wojskowemu? — zapytał
któryś.
— To te strzelby u mnie w piwnicy też wasze? Niby polskich wojaków?
— A tyś myślał, że tureckiego sułtana? — zadrwił „Mały”.
„Ostróg” spojrzał na niego groźnie.
— Nie gadaj tyle — szepnął ze złością — gotów wypaplać wszystko na śledztwie i
będzie po was.
— Co wy… Boga w sercu nie macie? A ja to co? Germaniec jakiś? Nikogo nie wydam. A
strzelby trza było mnie dać, to bym tak schował, że sam diabeł by ich nie znalazł.
Patrzę z niedowierzaniem jak w oczach Lipińskiego pojawiają się łzy. To przez nich.
Swoim gadaniem dokonali tego, czego nie potrafiły osiągnąć gestapowskie zbiry. Cela z
sympatią patrzy na gospodarza: tyle lat niby znali człowieka, a jednak go nie poznali. W
milczeniu układają się, gdzie który może: na pryczach i na ziemi. Czas spać.
Porucznik „Zbigniew” kończył odprawę z ciężkim sercem. Niby znał stojących przed nim
ludzi, z niektórymi łączyły go nawet bliskie stosunki, ale jaką miał gwarancję, że w
decydującym momencie nie zawiodą. Chyba tylko jeden „Karol”…
W ostatniej chwili ktoś zaproponował, by „Karola” wycofać z grupy szturmowej i dać do
ubezpieczenia. Argument był nie do odparcia.
— „Karol” wiele lat mieszkał w Radomsku. Zna go tam wielu ludzi. Gdyby poległ,
Niemcy będą się mścić na rodzinie.
Oczy wszystkich zwróciły się na „Karola”, ale on roześmiał się lekceważąco.
— Jak zadecydowano, niech będzie.
— A jeśli ci się noga powinie?
— Nic mi się nie stanie. Mało to razy śmierć mi w oczy zaglądała? Znamy się z kostuchą
jak łyse konie. Wystarczy, że do niej mrugnę, i po zmartwieniu.
Czcze przechwałki. Ale na ludziach robią wrażenie. Żołnierzom imponuje pogardliwy
stosunek do śmierci. Każdy woli iść do boju mając u boku takiego twardziela. Nie to wszakże
jest teraz najważniejsze. Trzeba uzupełnić plan. Jednocześnie z atakiem na więzienie
„Zyndram” z grupą ludzi z komendy obwodu dla dezorientowania nieprzyjaciela będzie
pozorować walkę za torami kolejowymi, naprzeciw stacji. Mają już odpowiedni zapas
granatów i aminicji. Ponadto pod koniec akcji strażacy włączą syrenę alarmową na remizie.
Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że byli w zmowie z partyzantami, a jednocześnie będzie to
sygnał do odskoku.
Kiedy pod osłoną nocy „Zbigniew” zajmuje stanowisko dowodzenia koło kościoła, jest
napięty, ale zadowolony — plan można uznać prawie za bezbłędny. Patrzy na uśpione,
niczego nie spodziewające się miasto. Zaskoczenie daje mu ogromną przewagę. Nie liczy, ile
czasu minęło, bo oto melduje się pierwszy łącznik.
— Linie telefoniczne przerwane!
— Bardzo dobrze. — „Zbigniew” patrzy na zegarek, świecąc sobie latarką. „Zyndram”
już powinienem zaczynać.
Sekundy powoli zamieniają się w minuty. Nareszcie! Od dworca słychać serie
wystrzałów i huk pękających kolejno granatów. Zaraz potem od ulicy Narutowicza i od muru
kościoła Świętego Lamberta biegną ledwie widoczne w ciemnościach postacie. Na ich czele
„Robotnik” i „Karol”. Mijają główną bramę więzienia i wtapiają się w cień rzucany przez
domy. Mają atakować więzienie od tyłu i z boku, przez remizę strażacką oraz park i
ogrodzenie od strony więziennej pralni, tam, gdzie znajdują się drzwi na główny dziedziniec.
— Wyważyć — woła ktoś całkiem niepotrzebnie, atakujący doskonale wiedzą, że klucze
ma strażnik siedzący w środku.
Łomy zabrane z remizy straży pożarnej wyginają się w rękach, a cennych sekund ubywa.
Partyzanci rozglądają się wokół. W pobliżu leży wielki głaz. Dwóch najsilniejszych chwyta
go i z całej siły uderzają w drzwi. Huk niesie się po celach, ale na zewnątrz tłumią go odgłosy
strzelaniny dobiegającej od stacji. Wejście staje otworem.
— Naprzód! — woła „Robotnik”.
Pierwszy wpada „Karol”. Pokazuje na stojący po prawej stronie budynek więzienny.
Biegną hurmem. Teraz łomy wspomagane przez siekiery okazują się skuteczne. Wbiegają do
środka. Prowos, który za sowitą opłatą miał udostępnić klucze, gdzieś zniknął. Stchórzył w
ostatniej chwili lub oszukał. Nikt się nad tym nie zastanawia: klucze wiszą w gablotce na
ścianie. Ktoś gdzieś strzela, ale nikt nie zwraca na to uwagi.
Ledwie weszli do więzienia, w celach już wiedzą, w czym rzecz. Sprawdziło się to, co
przepowiadali optymiści. Zewsząd słychać krzyki, ludzie nie posiadają się z radości. Bojąc
się, żeby o nich nie zapomniano, rzucają się na drzwi celi, biją w nie pięściami, kopią, próbują
wyważyć.
Grupa szturmowa nie napotyka oporu. Strażnicy gdzieś uciekli lub się pochowali. Cele
stają otworem. Wewnątrz, poza aresztowanymi w Rzejowicach, siedzi trochę złodziei, grupy
Cyganów, sporo Żydów. Większość entuzjastycznie wita wybawców, ale niektórzy nie chcą
wychodzić. Na wolności nie mają gdzie się podziać, gdzie ukryć.
Rzejowicanie witają „Robotnika” głośnym „Hurra!”
— Wszyscy są? — pyta porucznik.
Potwierdzają ochoczo. I mylą się. Na pierwszym piętrze „u kryminalnych” siedzi jeszcze
Antoni Krogulec. Niedopatrzenie kolegów będzie go kosztowało życie. Zgninie później w
obozie koncentracyjnym. Teraz nie ma czasu na sprawdzanie.
— Uciekać przez podwórze, w kierunku szpitala — woła „Robotnik”. Tam są furmanki i
ubezpieczenie. Wywiozą was.
Posłusznie biegną ku wyjściu. Widać już drzwi prowadzące na zewnątrz. Z
przeciwległego budynku sypią się strzały.
— Żandarmi atakują — ostrzega ubezpieczenie. — Tędy nie da rady!
„Robotnik” próbuje, lecz ogień niemiecki jest zbyt silny. Przeciwnik strzela, ale nie
wychyla nosa ze swych pozycji. Wystarczy trzymać go w szachu ogniem zaporowym, a
więźniów wyprowadzić innym wyjściem. Cyganie wyskakują pierwsi. Mają znane sobie
meliny. Tylko Żydzi są bezradni. Niektórzy nie chcą opuszczać cel; kilku wyprowadzonych
na zewnątrz po paru godzinach wolności wróci pod bramę więzienną.
Jedynie aresztanci z Rzejowic nie mają żadnych wątpliwości. Niosąc osłabionego
Lipińskiego biegną w stronę zbawczych furmanek. W tym momencie odzywa się strażacka
syrena: hasło do odwrotu głównych sił. Poszczególne grupy zaczynają się wycofywać. Na
skrzyżowaniu ulic dochodzi do przypadkowej strzelaniny: jeden z oddziałów wziął swoich za
Niemców. Na szczęście obywa się bez ofiar.
Oddział „Robotnika” wycofuje się ostatni. Jeszcze jedna seria strzałów, jeszcze parę
granatów do budynku obsadzonego przez żandarmerię, i w drogę. „Zbigniew” wysyła grupę
„Karola” z rozkazem ściągnięcia ubezpieczenia. Tkacz nieoczekiwanie nadziewa się na silny
ogień z budynku Gestapo. A zdawało się, nikt ich nie spostrzegł. Wycofują się bez ofiar. W
żadnym punkcie Radomska Niemcy nie odważyli się nawet wysunąć nosa z zajmowanych
domów. Strzelali tylko gęsto i odpalali w górę rakiety wzywające pomocy. Ale okoliczna
żandarmeria nie kwapiła się do działania. Obawiała się nocnej zasadzki.
Czterdzieści podwód bez przeszkód dotarło do lasu. Sukces akcji był wielki, ustokrotniła
go jeszcze plotka o siłach partyzantów. Mówiono, że miasto zaatakował cały pułk uzbrojony
w armaty. Pościg samochodów pełnych żandarmerii i Wehrmachtu rozpoczął się w godzinę
później, jeszcze przed świtem. Niemcy nie ujechali daleko. Rozrzucone na rozkaz
„Zbigniewa” specjalne kolce dziurawiące opony zatrzymały większość samochodów.
W lesie przy Trzech Stawach odbyła się uroczysta zbiórka. Z jednej strony stanęły
oddziały biorące udział w akcji — szeregi wyrównane, twarze uśmiechnięte. Z drugiej odbici
z więzienia mieszkańcy Rzejowic — pięćdziesięciu sześciu ludzi. Wśród nich niepewnie
jeszcze trzymający się na nogach po przebytym śledztwie Jan Lipiński. Na środek polany
wychodzi „Zbigniew”. Lipiński przeciera oczy.
— A dyć to Stach Sojczyński — woła ku uciesze Rzejowican.
Porucznik uśmiecha się do niego, kiwa przyjaźnie głową i zaczyna mówić o obowiązku
wobec ojczyzny, który wypełniają, o tym, że idą śladem dawnych powstańców, że nic ich nie
powstrzyma przed walką o wolność i niepodległość. Byli, są i będą partyzantami, dopóki nie
powstanie cały naród, dopóki nie zwyciężą.
Zawiesza głos, wodząc oczyma po uwolnionych.
— Pytam was: kto chce iść z nami do partyzantki, a kto na melinę? Bo do domu już nie
możecie wrócić.
Las rąk wznosi się w górę. Wszyscy chcą do partyzantki. „Zbigniew” podchodzi do
Lipińskiego.
— Dla was i dla żony przygotowaliśmy wygodną melinę.
Gospodarz niechętnie odwraca wzrok.
— Nie martwcie się — uprzedza jego pytanie porucznik. — Dzieci są w bezpiecznym
miejscu.
— Ja nie względem dzieci — odpowiada markotnie Lipiński. — Chciałbym, Stachu,
przepraszam, panie dowódco, także bić Niemców.
— A w wojsku służyliście?
— Nie. Byłem za letki.
„Zbigniew” chwilę się waha. Wraca na środek polany.
— Teraz masz już swoją wagę. Ciężar wrosłego w tę ziemię korzenia. W imieniu
Rzeczypospolitej pasuję cię na żołnierza i nadaję pseudonim „Korzeń”.
Nigdy ci tego nie zapomnę
Mimo że wydarzenia w Europie i na świecie zapowiadały rychły koniec wojny, początek
roku 1944 nie był najlepszy dla powiatu radomszczańskiego. Nasilały się represje. Okupant
chcąc zniszczyć miejscowy ruch partyzancki rozpoczął tak zwaną akcję pacyfikacyjną. Objęła
ona nie tylko lasy, lecz także leżące w ich pobliżu wsie zaopatrujące oddziały partyzanckie.
Szczególnie narażone były leśne osady, które Niemcy uważali za gniazda buntu. O
Rzejowicach nie mówili inaczej jak „Banditendorf”, okoliczne leśniczówki, gajówki i służba
leśna nosiły miano „Banditenforstwesen”.
Niewiele się mylili, choć używali niewłaściwego określenia: partyzanci Armii Krajowej
byli regularnymi żołnierzami polskiego Państwa Podziemnego, leśniczówki zaś i gajówki
pierwszymi punktami organizacji i łączności oddziałów. W lasach ukrywano broń wykopaną
po Wrześniu oraz zdobytą później na wrogu. W przemyślnie zamaskowanych leśnych
bunkrach redagowano i powielano pierwsze gazetki konspiracyjne: „Zza krzaka”, „Echa
Leśne”, „Czyn Zbrojny”, które potem kolportowano przy pomocy łączników. Bazami
partyzanckimi w powiecie Radomsko były leśniczówki i gajówki: Kobiele Wielkie, Bąkowa
Góra, Dąbrowa Zielona, Brzozówki, Niesulów, Ewina, Nurek, Gorgoń, Nowa Wieś i wiele
innych.
Do akcji przeciwko partyzantom Niemcy używali dużych oddziałów żandarmerii, SS,
czasami Wehrmachtu, wspieranych częstokroć przez broń pancerną i lekkie samoloty typu
„Storch” („Bocian”), które rozpoznawały, ostrzeliwały, a nawet obrzucały całe leśne kwartały
małymi, pięciokilowymi bombami rozpryskowymi i zapalającymi. Taktyka niemiecka była
zazwyczaj podobna: przed świtem okrążano wyznaczone wcześniej obszary leśne, a potem
pod osłoną samochodów pancernych przypuszczano atak.
Po kolejnej akcji przeprowadzonej w lasach borowskich oddział „Marcina” wymknął się
z okrążenia i przemaszerował w pobliże leśniczówki Brzozówki koło wsi Cielętniki. Tu
„Marcin” porozumiał się z leśniczym inżynierem Aleksandrem Zielińskim kapitanem
„Władkiem”. Krótka narada obu oficerów doprowadziła do zgodnej decyzji.
— Niemcy mogą planować nowe okrążenie. Trzeba odskoczyć jeszcze dalej: w lasy koło
Sekurska, potem przejść do lasów maluszyńskich i po sforsowaniu Pilicy do powiatu
włoszczowskiego.
— A więc „kaczy chód”? — zapytał „Marcin”.
— Tak. W obecnej sytuacji to najlepsze wyjście — potwierdził Zieliński. — Ruchy
oddziałów pacyfikacyjnych wskazują, że to nie koniec akcji i Niemcy mają zamiar przerzucać
się z jednego rejonu do drugiego.
Rozmowie przysłuchiwał się syn kpt. Zielińskiego, „Sęk”. Chłopak dobrze znał
określenie „kaczy chód”. Tak partyzanci określali bojowe działania mające zdezorientować
wroga: na tyłach niemieckiego kordonu organizowano pozorowane akcje zaczepne albo
demonstracyjne dyslokacje oddziałów w celu skierowania uwagi przeciwnika na fałszywe
tropy. Zabawna nazwa wzięła się stąd, że taktyka ta przypominała zachowanie dzikiej kaczki,
która chcąc odciągnąć napastnika od gniazda udaje ranną i bijąc skrzydłami o wodę oddala się
od zagrożonego miejsca.
Kiedy narada dobiegła końca, był już mrok. Na leśnym dukcie stały tabory, parskały nie
rozkulbaczone konie zwiadu. Żołnierze rozsiedli się w rowach, na poszyciu leśnym, na
ściętych pniach. Ćmili papierosy i leniwie gwarzyli. Któryś uciął sobie drzemkę, ktoś
mlaskając wcinał wyciągnięte z chlebaka zapasy. Czekali.
Rozkaz „Marcina” poderwał ich na nogi. Na wysokim niebie widać było mrugające
gwiazdy. W konarach drzew buszował wiaterek. Kompania odmaszerowała w kierunku wsi
Sekursko. Szli w kompletnym milczeniu, uważając, by broń nie szczęknęła, wóz nie
zaskrzypiał, koń nie zarżał. W pobliżu, w majątku Cielętniki stacjonował niemiecki oddział
pilnujący gorzelni i tartaku.
Wojsko odmaszerowało, ale jego dowódca kpt. „Marcin” pozostał. Usłuchał rady
„Włodka”. Był przeziębiony, kaszlał i kichał. Miał się wypocić, wygrzać, a rano pojechać
bryczką w kierunku Sekurska i dogonić swój oddział w lesie koło Meluszyna nad Pilicą.
Trudno powiedzieć, czy krótka kuracja odniosła pożądany skutek. Wcześnie rano ojciec
obudził „Sęka” i wysłał go do Cielętnik po bryczkę. W parę chwil potem Zbyszek zajechał
przed leśniczówkę głośno trzaskając z bata.
Wujek był już gotów do drogi. Młody Zieliński nazywał kpt. Tarchalskiego „Wujkiem”
nie z racji autentycznego pokrewieństwa, ale dlatego, że „Marcin” przyjaźnił się z jego ojcem.
Obaj byli leśnikami, a w owych czasach leśnicy uważali się za jedną wielką rodzinę.
— Nie martw się — powiedział „Władek”. Oddział nie może być daleko.
„Marcin” ulokował się na tylnym siedzeniu. Konie parskały i grzebały kopytami. Zbyszek
trzymał lejce z buńczuczną miną: bądź co bądź jego dzisiejsze zadanie było czymś więcej niż
tylko zwykłym przekazaniem meldunku.
— Tata — zapytał usiłując nadać głosowi dorosłe brzmienie — czy zabrać ze sobą
kopyto?
Zieliński zastanowił się chwilę. Nie lubił tego gwarowego określenia, ale w tym
przypadku nie to było ważne.
— Dobrze, weź „visa” — powiedział z naciskiem akcentując nazwę broni. — Przypadki
chodzą po ludziach. Nie sądzę, żebyście spotkali Niemców, ale może się przydać, gdyby w
drodze powrotnej ktoś chciał ci zabrać konie.
„Marcin” umościł się wygodnie. Był w mundurze: na głowie polowa rogatywka, przy
pasie kabura z bronią krótką. Wręczając synowi załadowany pistolet „Władek” spojrzał
jeszcze na przyjaciela.
— Mietek — powiedział jakby go coś tknęło. — Schowaj polówkę pod siedzenie i włóż
prochowiec. Zaraz ci go dam. Lepiej być ostrożnym. Nie wiadomo, kogo możecie spotkać.
— Ej, Oleś, Oleś, czy ty przypadkiem nie przesadzasz? Niemców tutaj nie ma.
— Być może, ale, jak mówi przysłowie, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Niech ci będzie — zgodził się „Marcin” raczej dla świętego spokoju.
Zieliński cofnął się do domu. Za chwilę wrócił niosąc płaszcz i kapelusz.
— Podnieś kołnierz i wsadź nos w klapy — pouczył kolegę podając mu prochowiec. —
Ten zielony kapelusz wygląda zupełnie jak tyrolski. A w końcu jesteś przeziębiony i musisz
trzymać się ciepło.
Roześmieli się obaj. Tarchalski chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale „Sęk” zaciął konie i
bryczka skoczyła do przodu. Wkrótce znikła między drzewami. W parę chwil minęli stawy
rybne i wyciągniętym kłusem przelecieli przez wieś. Szary świt był chłodny, na drodze ani
żywego ducha, tylko gdzieniegdzie podwórkowe kundle przeprowadzały ich obowiązkowym
szczekaniem.
Minęli wieś i spokojni, że aż do następnego kompleksu leśnego nie może spotkać ich nic
złego, nieco zwolnili. Kapitan kichał i wycierał nos, chłopak milczał dotykając od czasu do
czasu zatkniętego za pasek „visa”. Czuł się pewnie i bohatersko.
Jeszcze pewniej poczuł się, gdy na krańcach pociętych miedzami i rozjeżdżonych
drogami pól zarysowała się cienka kreseczka następnego lasu. Bór był coraz bliżej. Można już
rozróżnić pojedyncze drzewa, widać jak w koronach strzelistych sosen przelatuje wiatr.
Jeszcze kilka zawadiackich strzałów z bata i zagłębią się w zielony półmrok.
Zajęty powożeniem nie zwraca uwagi na porośnięte krzakami rowy odchodzące w stronę
pobliskiej wsi ścieżki. Przedwczesna pewność siebie zgubiła już niejednego. W ostatniej
chwili kątem oka dostrzega jakieś postacie podnoszące się z pobliskiego rowu.
— Halt! H~ande Hoch!
Jakże znajome słowa. Ostatnie wątpliwości rozwiewają zielonkawe żandarmskie
mundury z brązowymi kołnierzami i lufy pistoletów maszynowych wymierzone w jadących.
Odruchowo ściąga lejce. Zresztą puszczenie teraz koni w galop byłoby samobójstwem.
Niemcy już są przed bryczką, półkolem zamykają dalszą drogę. „Sęk” czeka na jakiś sygnał
od siedzącego z tyłu „Marcina”. Ułamki sekund stają się godzinami, sekundy całą
wiecznością. Na tylnym siedzeniu bryczki panuje cisza. Kapitan siedzi jak sparaliżowany.
Zbyszkowi brakuje tchu, ręce dygoczą jak w febrze. Po raz pierwszy w życiu czuje jak
włosy jeżą mu się na głowie. Ale obezwładniające przerażenie szybko mija. „Sęk” mobilizuje
wszystkie siły duchowe i fizyczne. Nie wypuszczając bata z rąk i nie oglądając się do tyłu
kciukiem wskazuje „Marcina”.
— Herr Treuh~ander — mówi głośno nieswoim głosem.
Ku jego zaskoczeniu te dwa słowa działają jak bajkowe zklęcie. Niemcy rozstępują się,
opuszczają lufy pistoletów.
— Jawohl. Fahren sie weiter, bitte.
Nie dowierzając własnym uszom Zbyszek popuszcza lejce: „Wio!” — cmoka. Bryczka
powoli zaczyna toczyć się naprzód. Zbyszek robi pewną siebie minę, jak przystało na woźnicę
samego pana Treuh~andera. Ale wewnątrz dygocze z napięcia: a jeśli któryś z żandarmów
zna niemieckiego zarządcę majątku? Jeśli któremuś przyjdzie do głowy przyjrzeć się bliżej?
Kapitan ani trochę nie jest podobny do Treuh~andera. Nie poganiając koni, wolno, jak może
najwolniej przejeżdża między Niemcami. Kołysząc się na wybojach bryczka ospale wtacza
się w las. Żandarmi zostają w tyle.
Wjeżdżają między drzewa. Dopiero teraz „Sęk” oddycha z ulgą. Nim zdążył się obrócić,
słyszy za plecami spokojny głos:
— Zatrzymaj konie.
Ściąga lejce. Kapitan podnosi się z siedzenia, stawia nogę na stopniu bryczki, robi kilka
niepewnych kroków i przysiada na trawiastym kopczyku.
— Jak to się stało? — mówi ocierając chustką czoło. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Nie wiem — wzrusza ramionami „Sęk” i zeskakuje z kozła. Ręce już mu nie drżą, jest
zupełnie spokojny. — Po prostu tak mi się wypsnęło. Zupełnie, jakby to ktoś za mnie mówił.
Kapitan unosi głowę.
— To ładnie, że jesteś taki skromny. Nigdy ci tego nie zapomnę. Do końca życia.
„Sęk” robi nieokreślony ruch ręką, jakby bagatelizując całe zajście.
— W każdym innym przypadku zaczęłaby się strzelanina — ciągnie „Marcin” udając, że
nie dostrzega lekceważącego gestu chłopca. — Może udałoby się nam rąbnąć ze dwóch,
trzech. Ale z nas zostałoby sito.
— No tak — potwierdza odruchowo „Sęk”. — Niewiele by z nas zostało. — I
nieoczekiwanie dla samego siebie dodaje: — Pewnie także zastrzeliliby konie. Szkoda by ich
było.
Pomyłka
— Lista zbrodni Schwarzmeiera jest długa — powiedział oficer. Co do tego nikt chyba
nie ma wątpliwości.
— Oczywiście — potwierdził kapitan Florian Budniak „Andrzej”. — Coś niecoś wie
prawie każdy, ale całość materiału jest tylko u was w wywiadzie.
Oficer skinął głową.
— Wymordował całą rodzinę Kubków w Kotfinie, w Pławnie zastrzelił naszego żołnierza
Aleksandra Truchtę, w Kozim Polu Franciszka Kisztelińskiego, w Rogaczówce Jana Bisztę,
Franciszka Falana i Piotra Kobuckiego, w Silnicy Edwarda Bednarka, Wincentego Białasa,
Józefa Bartosiaka, Kazimierza Szczepańskiego. Mógłbym długo ciągnąć tę listę. — Przerwał
a po chwili zapytał. — Mam mówić dalej?
Kapitan pokręcił przecząco głową.
— Wystarczy. Najważniejsze, czy wyrok zapadł. Bez wyroku nie mogę tego skurwysyna
zlikwidować.
— Oczywiście. Ale, mimo że w tym przypadku to tylko formalność, wyrok mamy w
ręku. Chcę tylko wiedzieć, kiedy możecie go wykonać. Muszę o tym zameldować w
dowództwie.
— Myślę, że… — „Andrzej” zawahał się — …w ciągu tygodnia. Schwarzmeiera trzeba
poddać obserwacji, przygotować zasadzkę, rozdzielić zadania…
— Zgoda. Na wszelki wypadek dodajmy jeszcze pewną rezerwę. Powiedzmy dziesięć
dni.
Oficer wstał, pożegnał się i wyszedł. Teraz rozpoczęło się najtrudniejsze. Kapitan zaczął
od wyznaczenia dwóch obserwatorów, łączników z Gidel: Czesława Bujacza „Lisa” i
Stanisława Rębielaka „Kosa”. Obaj mieli obserwować ruchy żandarmerii w Gidlach i innych
ewentualnie pojawiających się na tym terenie oddziałów niemieckich. Meldunki mieli
przesyłać wprost do Budniaka. Do przygotowań włączono także pracownika poczty,
Czesława Kowalczyka, który miał prowadzić podsłuch rozmów telefonicznych i wszystko, co
mogło mieć jakiekolwiek znaczenie dla planowanej akcji, przekazywać do sztabu.
W ciągu paru dni pchor. Tomasz Buliński „Marek” starannie zestawił informacje
dotyczące przygotowywanego zamachu. Uporał się z tym wcześniej niż przewidywano: już w
nocy 14 na 15 grudnia mógł zgłosić gotowość do rozpoczęcia akcji.
Wyznaczony oddział składał się z siedemnastu ludzi, którymi dowodzili por. Józef Kasza-
Kowalski „Alm” i „Postrach”. O zmroku wyszli w kierunku Wygody, gdzie czekał już pchor.
„Marek”, który miał poprowadzić ich do leśniczówki Klekowiec.
Opodal drogi Gidle-Radomsko oddziałek ukrył się. Zainstalowano polowy telefon,
łącznościowiec zaś idąc krok w krok za „Postrachem” i „Markiem” pociągnął linię do
wyznaczonego miejsca przy przepuście, skąd odchodziła droga na Suchą Wieś. Tam ukryto
drugi aparat. Przedzwoniono sprawdzając linię. Wszystko grało. Żadnych zakłóceń.
Teraz rozejrzeli się wokół. Drzewa uginały się pod okiściami śniegu. Biały kożuch
pokrywał pola, krzaki, maskował leśne wykroty. Mróz był siarczysty, ale rozgrzani marszem i
podnieceni przygotowaniami nawet go nie czuli. Zresztą nie było czasu. Pierwszy meldunek
przyniósł „Kos”.
— Żandarmeria z Gidel wyjechała w stronę Żytna — powiedział. Stał rozglądając się
dokoła. Przekazał co trzeba, ale wyraźnie nie miał ochoty wracać. — Może bym się wam na
coś przydał — dorzucił pytająco.
Widać było, że jest po prostu ciekaw, co dalej będzie, ale podchorąży zezwolił. Łącznik
zawsze się przyda. Przykucnęli przy telefonie w zagłębieniu za przydrożnym krzakiem i
zaczęli obserwować drogę. Ale wszędzie panowała cisza. Schwarzmeier nie zjawiał się.
„Marek” poczuł, że ogarniają go wątpliwości. Może przy ustaleniach popełniono jakiś błąd,
może ktoś czegoś nie zrozumiał, przekręcił albo źle powtórzył. Nim doszedł do jakiejś
sensownej konkluzji, zjawił się drugi łącznik.
— Schwarzmeier przyjechał pociągiem. Wysiadł w Radomsku. Nie czekał na eskortę.
Poszedł do Pławna i z majątku wziął bryczkę. Jedzie w kierunku Gidel.
Jeszcze nie skończył mówić, „Postrach” już kręcił korbką aparatu. Na drugim końcu linii
„Alm” zarządził pogotowie.
— Znakomicie — Kasza-Kowalski był zadowolony. — Z samochodem mógłby być
kłopot. Z bryczką poradzimy sobie raz dwa. Już jest nasz.
Teraz trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Choć do Radomska nie było daleko, czekali
prawie pół godziny. Chyba nigdy w życiu czas im się tak nie dłużył.
— A jeśli pojechał inną drogą?
— Nie ma innej.
— Może ktoś go ostrzegł i czeka na eskortę.
— Przecież podawali, że wziął bryczkę i wyjechał.
Gdy już zaczynali myśleć, że faktycznie coś się stało i naprawdę Opatrzność czuwa nad
Niemcem, zatętniły końskie kopyta i z mroku wyłoniła się bryczka. Wszyscy trzej natężyli
wzrok. Nie ulegało wątpliwości: na tylnym siedzeniu siedział Schwarzmeier. I bryczka była z
Pławna. Rozpoznał ją „Kos”.
Ledwie jadący ich minął i zagłębił się w las, „Postrach” zatelefonował. Meldunek odebrał
„Alm”. Mówił spokojnie, ale w jego głosie wyczuwało się lekkie napięcie.
— W porządku. Jesteśmy gotowi. Przywitamy go jak trzeba.
Odłożył słuchawkę. Obrócił się ku ludziom.
— Chłopcy, na stanowiska. Zaraz zaczynamy. Ja strzelam pierwszy.
Nie trzeba im było powtarzać. Jak tylko odezwał się telefon, sami zajęli wyznaczone
miejsca. Wszystkie oczy skierowały się w ciemność spowijającą las. Po chwili dały się
słyszeć te same odgłosy, jakie przed chwilą zaalarmowały „Marka” i „Postracha”. Z mroku
wyłoniła się ta sama bryczka z tym samym pasażerem.
Z napięciem prowadzili go na muszkach broni. Palce na spustach lekko drżały. Miejcse
na zasadzkę było wybrane doskonale. Odsłonięte pole ostrzału, krzaki ułatwiające
maskowanie, wyboista, poprzerastana korzeniami droga nie pozwalająca na szybką jazdę.
Rzeczywiście bryczka defilowała przed nimi jak na strzelnicy. Była prawie w połowie
wyznaczonego odcinka, kiedy klasnął strzał „Alma”. Chyba niecelny, ale nie sposób było to
ustalić, bo zaraz rozpętała się prawdziwa ulewa pocisków. Szaleńczą palbę usłyszeli „Marek”
i „Postrach”.
— Rozniosą go na strzępy.
Ale, jak to często bywa, gęsta, ale bezładna strzelanina przyniosła dość mizerne rezultaty.
Tylko koń zarżał rozpaczliwie i zwalił się na bok, zawisając na uprzęży. Bryczka stanęła
unieruchomiona. Schwarzmeiera pociski jakby się nie imały. Chwycił się tylko za prawy
obojczyk, lewą ręką usiłując wyciągnąć pistolet.
Zwalili się na niego. Przytknąwszy lufy do ciała obezwładnili i rozbroili. Wypchnęli z
bryczki. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Nie czuli litości. Przecież to on nie
mrugnąwszy okiem rozwalał z pistoletu ich kolegów. Bez słowa patrzył jak przeszukują jego
teczkę, wyciągają imienną listę donosicieli i żandarmskich szpiclów z całego rejonu Gidle.
Może przez chwilę łudził się, że ten papier ocali mu życie.
Ale rozkaz to rozkaz. Kazali mu ściągnąć płaszcz i mundur. Rozebrany do bielizny drżał
już nie tylko ze strachu, ale i z zimna. Może i puściliby go wolno, gdyby nie zdecydowany,
chłodny głos „Alma”:
— Wykonać wyrok!
„Alm” powiedział jeszcze coś po niemiecku do Schwarzmeiera, jakby komunikując mu
decyzję sądu albo o coś pytając, ale żandarm nie odpowiedział. Uznał pewnie, że nie ma
sensu wdawać się w jakieś dyskusje. Ruchem ręki porucznik dał znak. Odciągnięto żandarma
na pobocze. Krótka seria i bezwładny kształt zwalił się w śnieg. W podnieceniu nawet nie
zauważyli, kto strzelał Niemcowi prosto w pierś, a kto, powodowany litością, w powietrze.
Równo z ostatnim strzałem nadjechali „Marek”, „Postrach” i „Kos”. Jeden rzut oka
wystarczył, by stwierdzić, że zadanie zostało wykonane na piątkę.
— Poszło dobrze — raczej stwierdził niż zapytał „Marek”.
— To przede wszystkim wasza zasługa — odparł „Alm”. — My wykonaliśmy tylko
ostatnią fazę. Bez twoich informacji nic byśmy nie zdziałali.
W lesie jakby się przejaśniło.
— Zaraz będzie świtać — powiedział „Postrach”.
— Tak. Trzeba się zwijać. Dziś czwartek, w Radomsku jarmark — przypomniał „Kos”.
— Chłopi mogą jechać. Po co mają kogo rozpoznać.
„Alm” i „Postrach” też byli tego zdania. Zresztą na drodze mógł się też pojawić patrol
żandarmerii. Nie było sensu ryzykować. Jak dotychczas nikt nie był nawet draśnięty. Teraz
należało jak najprędzej wracać do obozowiska.
— Dobra — powiedział „zając”, którego wzięli na przewodnika. — Zaprowadzę was na
skróty. Mniej wygodnie, ale za to szybciej.
Ruszyli przodem. Jego sylwetka ubrana w płaszcz zabrany Schwarzmeierowi odcinała się
wyraźnie na tle śnieżnej bieli. Szli za nim w pewnej odległości tak, aby nie tracić go z oczu.
Przebyli może dwa, trzy kilometry, gdy gdzieś przed nimi rozszczekał się karabin
maszynowy. „Zając” zniknął, jakby się ziemia pod nim rozstąpiła. Zatrzymali się, niepewni
co robić.
Z pobliskiego lasu wyłonili się jacyś ludzie w cywilnych ubraniach. Szli tyralierą. To na
pewno nie byli Niemcy. Po chwili zatrzymali się nad nieruchomym kształtem na śniegu.
„Zając” nie dawał znaku życia.
— Kto idzie — krzyknął „Alm”.
— A kto pyta? — doleciało z oddali.
— Oddział Armii Krajowej.
— Tu Armia Ludowa. Zabiliśmy żandarma.
„Alm” zaklął głośno.
— To nasz człowiek. A płaszcz był Schwarzmeiera.
Po drugiej stronie zaległo milczenie.
Chcę rehabilitacji
Ni stąd, ni zowąd w leśnym obozowisku Jasień zjawił się granatowy policjant. Miał na
sobie przepisowy mundur z wszelkimi dystynkcjami i przewieszony przez ramię karabin. W
kaburze tkwił „Wis”. Posterunki były skonsternowane, ale ponieważ przybysz znał
obowiązujące w tym dniu hasło, wpuszczono go bez przeszkód. Policjant miał przy sobie
rozkaz „Kuźni” i ważne tajne dokumenty.
Mimo to nie pozwolono mu iść samemu. Na wszelki wypadek poprowadził go dalej
uzbrojony partyzant. Policjant zameldował się porucznikowi „Zbigniewowi”. Nazywa się
Nowak. Służył wprawdzie w policji, współdziałał z Niemcami, ale teraz chce się
zrehabilitować, walczyć w szeregach Armii Krajowej.
„Zbigniew” patrzył nieufnie na przybyłego. Nie dowierzał ludziom, którzy nagle
zmieniają przekonania. Jeśli nie dotrzymali wierności swym dotychczasowym panom, równie
dobrze mogą zdradzić po raz drugi. Mimo to niezręcznie było tak od razu odrzucić ofertę.
— Chcę się zrehabilitować — powtarzał z uporem Nowak. — Zapłacić za to, co robiłem.
Porucznik pokiwał głową.
— Dotychczas nie przejawiał pan takich chęci.
— Cóż mogłem zrobić na posterunku? Nic. Tutaj, w lesie, to co innego.
Przydałby się taki informator w policji — pomyślał Sojczyński. Ostrzegałby przed
niemieckimi akcjami. Wskazywałby konfidentów. Udał, że przyjmuje to, co mówi tamten, w
dobrej wierze. Zapytał tylko wskazując broń:
,— Ma pan do tego amunicję?
— „Wis” jest bez magazynka.
— Niech pan to na razie da zbrojmistrzowi.
— A czym będę walczył?
— Nie ma strachu. Zwrócimy. Zresztą — dodał — o ile wiem, nikomu jeszcze nie udało
się strzelać bez nabojów.
Wkrótce okazało się, że Nowak miał jednak magazynek do „wisa”, a także ukryty drugi
pistolet. Wzbudziło to pewne podejrzenia, ale nie stanowiło dowodu. Ostatecznie każdy
partyzant może mieć dodatkową broń, zwłaszcza jeśli dopiero co przyszedł do oddziału i nie
zna obowiązującego regulaminu. Tylko ten magazynek. Nowak tłumaczył, że przejęty swoją
decyzją przyłączenia się do „Leśnych” zupełnie o nim zapomniał. Wsadził go do kieszeni i po
prostu wywietrzało mu to z głowy.
„Zbigniew” wyznaczył paru rozgarniętych i niezbyt gadatliwych żołnierzy.
— Miejcie go na oku dniem i nocą — powiedział. — Pilnujcie, żeby nie zwiał. Tylko
pamiętajcie: nie może się połapać, że jest pod obserwacją.
Sojczyński słusznie zrobił, że swoimi podejrzeniami podzielił się tylko z paroma ludźmi.
Większość uznała, że Nowakowi można zaufać. Traktowano go przyjaźnie. Powszechnie
uznano, że facet faktycznie chce się zrehabilitować. Oprócz kilku żołnierzy oddziału, rozkaz
obserwowania Nowaka otrzymali pchor. „Marek” i ppor. Jurek Muskuła — „Wiesław”.
„Zbigniew” przekazał też odpowiedni raport do okręgowej komórki wywiadu.
Życie w oddziale toczyło się zwykłym trybem. „Wiesław” i „Marek” na zmianę zjawiali
się wszędzie tam, gdzie przebywał nowo upieczony partyzant. Kiedy rozmawiał z kimś na
osobności, starali się akurat przechodzić obok. Materiał z obserwacji nie nastrajał zbyt
optymistycznie. Nowak prawie z każdym usiłował zamienić choć kilka słów, życzliwie
rozpytywał, a to o zdrowie, a to, skąd kto pochodzi. Odpowiadano mu chętnie. Dopiero gdy
zaczął zagadywać o nazwiska, obruszano się. Ale jeszcze niczego nie podejrzewano. Jedynie
podporucznik i podchorąży odnotowali te fakty w pamięci.
Po paru dniach zauważyli coś więcej. To już mogło stanowić dowód. Któregoś
popołudnia Nowak udał się do latryny. Jednak zamiast robić to, co się tam robić zwykło,
wyciągnął ołówek, papier i zaczął coś rysować. Ukryty za krzakiem podchorąży nie mógł
dojrzeć, co to takiego, z pewnością nie był to pejzaż leśny. Po dłuższej chwili starannie
złożona kartka zniknęła w kieszeni Nowaka. Nadal brak więc było konkretnego dowodu,
zresztą czekano na opinię komórki wywiadu.
Tak nadszedł 11 listopada. We wszystkich oddziałach leśnych dzień ten obchodzono
szczególnie uroczyście. Zapraszano przedstawicieli placówek terenowych, podobwodów,
okolicznych dworów i wsi. Tym razem w gościnę miał także przybyć stacjonujący w
sąsiedztwie oddział Armii Ludowej.
Pod kierownictwem plut. Józefa Sojczyńskiego „Uchwyta” zbudowano piękny polowy
ołtarz. Uroczystość rozpoczęła msza święta, do której służyli „Marek” i „Karol”. Na polanie
stanęła w równych rzędach cała kompania, przed nią — jako goście — oddział AL. Przy
samym ołtarzu zasiedli co znamienitsi przedstawiciele powiatu. Żołnierski chór pod batutą
por. „Ostroga” śpiewał pieśni kościelne. Żołnierze i przyjezdni wpatrzeni w ołtarz wtopiony
w czerwonozłociste tło jesiennego lasu modlili się, każdy na swój sposób, o to, na czym im
najbardziej zależało: jedni o Polskę wolną, piękną i bezpieczną, inni o ciepły, zaciszny dom,
jeszcze inni o rodzinę i bliskich. Na zakończenie odśpiewali „Nie rzucim ziemi, skąd nasz
ród” i „Boże, coś Polskę”. Żołnierze AL wtórowali z przejęciem.
Podniosła uroczystość nastroiła wszystkich refleksyjnie. W ciszy zajmowano miejsca
przy prowizorycznych stołach. Jeden z żołnierzy odciągnął „Marka” na bok.
— Panie podchorąży, proszę na chwilę ze mną — powiedział kładąc palec na ustach.
Weszli w obsypane rudymi liśćmi krzaki. Za pobliskim drzewem stał Nowak z aparatem
fotograficznym w ręku.
— Dawno tak pstryka? — zapytał szeptem Buliński.
— Chyba od połowy mszy.
— Dobrze. Nikomu ani słowa.
Wrócili do stołu. Przyjęcie dopiero się zaczynało. Żołnierze AL pod dowództwem
„Jaszy” Solnikowa zajęli miejsca między namiotem sztabu a szałasem drugiego plutonu,
pozostali utworzyli szeroki krąg. Śniadanie było obfite i doskonale przyrządzone, suto
zakrapiane trunkami.
A oto jak wspomina je podchorąży „Marek”: Podnieceni alkoholem żołnierze
porozchodzili się po obozie. Niektórzy poszli odprowadzić gości, inni wypoczywać.
„Robotnik” i „Jasza” nawiązali rozmowę z kapelanem. Widać było, że cała trójka odnosi się
do siebie przyjaźnie, niemal serdecznie. Na koniec „Jasza” wycałował kapelana i podziękował
mu w imieniu własnym i oddziału. Potem wyściskał „Postracha”, „Alma”, „Karola”,
„Marka”, „Sokoła” — kogo tylko mógł. Niektórzy jednak przebrali miarę. Zaczęły się, jak to
po wódce, jakieś wymówki i pretensje. Widząc, co się święci, alowcy uformowali kolumnę i
spokojnie odmaszerowali. Rozeszło się — jak zwykle — o kobietę, jakąś jasnowłosą
piękność, w której podkochiwało się dwóch oficerów naraz.
Jednak najważniejsza była sprawa Nowaka, który w tym momencie stanowił prawdziwe
niebezpieczeństwo dla oddziału. „Zbigniew” z największą powagą potraktował meldunek
podchorążego.
— Stanowi on zagrożenie dla oddziału — powiedział. — Przed chwilą rozmawiałem z
szefem naszej komórki wywiadu. To, że Nowak fotografuje i prawdopodobnie sporządza
plany obozu, to jeszcze pestka — i tak nie zdoła wykonać swego zadania. Gorzej, że zanim tu
przyszedł znał hasło i drogę do obozowiska.
— Co więc robić?
— Nic. Czekać.
Jednak już następnego dnia „Zbigniew” polecił aresztować Nowaka. Policjant jakby się
zorientował, że jest obserwowany, przygotowywał się do ucieczki. Znaleziono przy nim plan
obozu i szyfrowany wykaz dowódców oddziału. Koronnym dowodem okazał się wywołany
film. Wkrótce przyszedł wyrok: rozstrzelać! Wyrok wykonano. Ciało podrzucono w pobliżu
posterunku policji z kartką: „Szpicel niemiecki”.
W gajówce straszy
Oddział stacjonował dość daleko od lasów kodrąbskich. Nie było łączności z innymi
placówkami, coraz trudniej było z lekarstwami i opatrunkami. Rozmaici agenci i niemieccy
kolaboranci także zaczęli czuć się niezbyt pewnie. Komendant „Andrzej” postanowił więc
wysłać patrol. Niech się pokaże w okolicy, nawiąże zerwane kontakty, postraszy szpiegów i
zdrajców.
— Na dowódcę patrolu wyznaczam podchorążego „Marka”. Jego zastępcą będzie kapral
„Minorek”. Dziewięciu żołnierzy na ochotnika. Wymarsz: dziś pod wieczór. Powrót: za
cztery dni.
Ruszyli zaraz po kolacji. Czerwcowy przedwieczór był pogodny i ciepły. W powietrzu
pachniało latem. Poszli lasami, omijając wioski i osady. Na ich trasie było sporo kolonii
niemieckich, poza tym wiadomość o ich pojawieniu się powinna jak najpóźniej dotrzeć do
wroga. Maszerowali szparko, nasłuchując. Ale do ich uszu dochodził tylko szum drzew.
Dopóki nie zaczęło padać, czuli się jak na wycieczce.
Niebo zaciągnęło się chmurami. Mżący kapuśniaczek rychło przeszedł w rzęsisty deszcz.
Niewielu miało peleryny lub płaszcze, ale w gruncie rzeczy różnica była niewielka: buty i
spodnie przemokły wszystkim. Wraz z ulewą niespodziewanie nadciągnął chłód. Planowali
postój o wiele dalej, ale zimno i wzmagająca się ulewa skłoniły ich do zatrzymania się w
trzech gospodarstwach na samym skraju lasów kodrąbskich.
W jednym z zabudowań mieściła się gajówka. Przed dwoma laty kłusownicy zabili w niej
gajowego. Od tego czasu mieszkała tam tylko jego matka i żona z dziećmi. Podchorąży
delikatnie zapukał do drzwi. W oknie ukazała się wystraszona twarz starej kobiety. Dopiero
na uspokajającą odpowiedź: Wojsko Polskie — przekręciła klucz w zamku.
Patrol stanął na kwaterze. W kącie kuchni rozłożono słomę, na zewnątrz wystawiono
posterunki. Mieszkańcom obu sąsiednich chałup zabroniono chodzić do wsi. Podchorąży
obszedł warty, upewniając się, czy wszystko w porządku. Noc zrobiła się czarna jak atrament.
W gajówce płonęły świeczki rzucając żółte, pełgające światło.
Podchorąży próbował jeszcze sprawdzić, czy zmoczona deszczem broń została osuszona i
wyczyszczona. Było za ciemno. Z uznaniem spojrzał na buzujący pod kuchnią ogień i suszącą
się obok odzież. Jeśli gospodyni okazała się tak uprzejma i zapobiegliwa, to może znajdzie
gdzieś lampę naftową. Zapukał do sąsiedniego pokoju. Starszej pani nie było. Z łóżka
podniosła się młoda kobieta. Nawet w niepewnym świetle świeczki widać było, że jest
niezwykle urodziwa i zgrabna. Wyciągnęła z jakiegoś zakamarka lampę i podała
podchorążemu.
— Wolałabym jednak, żeby jej pan nie zapalał.
W blasku świecy jej włosy lśniły jak naelektryzowane. Była naprawdę bardzo piękna.
Zafascynowany jej urodą udał, że nie dosłyszał.
— Nie zapalać? — powtórzył.
Skinęła głową. Migotliwa burza włosów rozbłysła jeszcze silniej.
— Tak. Bardzo o to proszę.
Po co więc mu ją daje, skoro jednocześnie zabrania używać?
— Zabrakło nafty?
— Skądże — uniosła do góry jego rękę trzymającą lampę. W zbiorniczku kołysał się
ciemnożółty płyn.
— Wobec tego nie rozumiem.
Wymiana zdań pomiędzy podchorążym a wdową obudziła dzieci. Zaczęły prosić.
— Niech pan nie zapala tej lampy. Niech pan tego nie robi.
— Muszę przejrzeć broń — zawahał się — ale…
Kobieta wyprowadziła go z pokoju, odruchowo ujmując go pod ramię. Nadal nic nie
rozumiał. Czyżby obawiała się, że jaśniejsze światło ściągnie Niemców? Absurd.
— Widzi pan — powiedziała jakby wyczuwając jego wątpliwości — to, co teraz powiem,
może się panu wydać trochę dziwaczne, ale to szczera prawda. Niemców ani bandytów się nie
boję. Ale ta lampa, proszę się nie śmiać, przywołuje ducha mego męża. Ilekroć ją zapalam, w
nocy, dokładnie o dwunastej, szkiełko rozpryskuje się w drobne kawałki jakby uderzone
kamieniem. Nie wiem, co to jest i dlaczego tak się dzieje, ale wszyscy bardzo się tego boimy.
Sceptycznie pokiwał głową.
— Proszę wrócić do łóżka i spać spokojnie. Nic złego się nie stanie.
Zapalił lampę i postawił na okapie kuchni. Kobieta zatrzymała się w drzwiach i patrzyła.
Pomyślał, że nadal się boi i znów powiedział coś uspokajającego. Tym razem szło jednak o
coś innego.
— Ja z teściową możemy spać w jednym łóżku. A pan niech się wygodnie prześpi w
drugim — powiedziała.
— Za ciasno paniom będzie.
— Nie — odparła starsza. — Ja i tak będę czuwać do rana.
Skłonił się uprzejmie.
— Nigdy na to nie pozwolę. Już dość narobiliśmy paniom kłopotu. Będę spał razem z
kolegami.
Życząc dobrej nocy zamknął drzwi od kuchni. Nim położył się na słomie, polecił
kapralowi „Żelazie”, aby o wyznaczonych godzinach dopilnował zmiany posterunków. O
lampie nie wspomniał ani słowem. Płonęła jasno, nie filując. Nie bardzo wierzył w to, co
przed chwilą usłyszał. Nie chciał też narażać się na śmiech i kpiny podwładnych. Zresztą był
zbyt zmęczony, by o tym wszystkim rozmyślać. Ułożył się wygodnie i zasnął.
Skąd mógł wiedzieć, że kiedy on rozmawiał z młodą wdową, jej teściowa zdążyła w
kuchni opowiedzieć żołnierzom całą historię z lampą. Półmrok zaledwie rozjaśniony
żółtawymi płomyczkami świec, tańczące na ścianach cienie, wiatr wyjący za oknami — w
takiej scenerii podobne opowieści wywołują wrażenie.
Tak było i tym razem. Wśród uczestników patrolu nie znalazł się ani jeden, który by nie
uwierzył w opowieść matki gajowego. Ale podchorążemu nikt nie pisnął ani słówka. Oni
także nie byli pewni, jak by na to zareagował. Zresztą nie było nawet kiedy. Zaraz przecież
poszedł spać. Oni jednak czuwali. Z napięciem czekali, co się wydarzy.
Parę minut przed dwunastą kapral „Żelazo” wyszedł zmienić posterunki. Mimo
zmęczenia nikt nie zmrużył oka. Niektórzy nerwowo spoglądali na zegarki. Nagle lampa
zafilowała jakby ktoś w nią dmuchnął, a przez kuchnię — daliby sobie głowę uciąć — coś
jakby przeleciało. I choć jeszcze przed chwilą buńczucznie obiecywali, że przepłoszą tego
jakiegoś ducha gdzie pieprz rośnie, niemęski strach ścisnął im gardła, po plecach przeleciał
dreszcz. Niemal w tej samej chwili rozległ się trzask, jakby ktoś rzucił kamieniem w lampę,
szkiełko się rozprysnęło i kuchnia pogrążyła się w ciemności. W sekundę potem huknął strzał.
Coś się posypało. Po gajówce rozszedł się dym i swąd.
„Marek” zerwał się na równe nogi. Z partyzanckiego nawyku od razu był całkiem
trzeźwy, nie zaspany. Odruchowo krzyknął: „Alarm, alarm”, ale zaraz uświadomił sobie, że
przecież nikt ich nie atakuje. Żołnierze wstali z legowisk, ale nikt, ajk zwykle w tykiej
sytuacji, nie repetował broni, nie wyskakiwał na dwór. Tylko dzieci zaczęły płakać, a śpiące
w sąsiednim pokoju kobiety nerwowo dopytywały się, co się stało.
Buliński także wyciągnął pistolet, ale zaraz go schował. Kuchnię wypełniał gwar
podnieconych głosów. Żołnierze przekrzykiwali się wzajemnie. Jak zwykle, każdy widział co
innego, każdy miał swoją wersję. Przerwał im zdecydowanie.
— Kto strzelał?
— Ja — powiedział „Sowa”.
— Do czego?
— Nie wiem. Coś chyba podeszło do lampy.
— Coś czy ktoś?
— Nie wiem. Nie umiem powiedzieć.
Zapaliwszy świeczkę dokładnie obejrzeli kuchnię. „Sowa” trafił w samo palenisko.
Pocisk rozerwał kuchenne blachy, nadkruszył cegły, sadza pobrudziła ściany. Położyli się
próbując zasnąć. Ale podniecenie wzięło górę. Komentarze i dyskusje trwały do świtu.
Dopiero kiedy nadchodzący dzień rozjaśnił okna, zasnęli.
Do południa kuchnia była naprawiona, a izba jako tako posprzątana. Zjedli jeszcze obiad i
kolację, o zmroku pomaszerowali dalej. Do oddziału wrócili w wyznaczonym terminie.
Składając „Robotnikowi” meldunek o przebiegu patrolu podchorąży wspomniał o lampie,
domniemanym duchu i strzale w kuchenny piec. Dowódca już wszystko wiedział. Z trudem
hamował wesołość.
— Wiadomość o potyczce czy niemieckiej obławie może iść Bóg wie jak długo, ale
informacja o duchach dociera jakby na miotle leciała. Chociaż tym razem nie wiedźmy ją
przyniosły…
Mimo że „Robotnik” lekko potraktował całą sprawę, podchorąży musiał stanąć do raportu
u kapitana „Andrzeja”.
— Mów, jak było — powiedział Budniak. W jego głosie nie było ani śladu rozbawienia.
Znany był z poważnego traktowania nawet najmniejszej sprawy.
Podchorążył jak mógł najkrócej zrelacjonował dokładnie nocne wydarzenia w gajówce.
Niczego nie ukrywał, nie komentował, nie wyjaśniał. Beznamiętnie meldował punkt po
punkcie — tak jak go uczono w podchorążówce: mówić to, co najważniejsze i krótko.
„Andrzej” zamyślił się. Spojrzał uważnie na stojącego przed nim zgrabnego i
przystojnego chłopaka. Podchorąży odruchowo wyprężył się na baczność. Kapitan
zastanawiał się, czy powiedzieć, co mu właśnie przyszło do głowy, ale zrezygnował.
Ograniczył się tylko do krótkiego stwierdzenia.
— Prowadziliście patrol, a dowódca odpowiada za to, co robią jego żołnierze.
Dopuściliście do tego, że jeden z nich bez potrzeby użył broni, narażając na
niebezpieczeństwo swoich kolegów. Tym razem was nie ukarzę, ale udzielam wam
ostrzeżenia.
Wyglądało na to, że sprawa z duchem zostanie ostatecznie zamknięta. Nie minęło dwa
tygodnie, kapitan ponownie wezwał podchorążego. „Marek” zachodził w głowę: o co też
może chodzić. Chyba nie o tamtego ducha…
W ziemiance zebrał się prawie cały sztab. Oficerowie wyglądali na rozbawionych albo
robili tajemnicze miny. Nawet Budniak jakby się uśmiechał.
— Wiecie, po co was wezwałem?
— Nie.
— A ten list nic wam nie mówi?
Podał podchorążemu wyrwaną z zeszytu kartkę. Na kratkowanym papierze widniało
starannie wykaligrafowanych kilka zdań. „Marek” był tak speszony, że z najwyższym trudem
pojął o co chodzi. Było to specjalnie do niego adresowane zaproszenie, aby wraz z kilkoma
kolegami przybył do gajówki pod lasem Kodrąb. List podpisany „Jadwiga”, kończył się
zagadkowym postscriptum: „Powód zaproszenia wyjawię panu osobiście na miejscu”.
— Co o tym myślicie, podchorąży? — zapytał „Andrzej”.
„Marek” zarumienił się i odruchowo przybrał postawę zasadniczą:
— Nie wiem.
Któryś z oficerów zaśmiał się i powiedział szeptem:
— Chyba tym razem nie będą wywoływali duchów.
— W porządku — stwierdził kapitan. — W końcu to wy odpowiadacie za tamte
zniszczenia w gajówce. Weźmiecie podwodę, trzech żołnierzy ubezpieczenia i odwiedzicie tę
panią tak jak sobie tego życzy. Jechać po cywilnemu, żadnych partyzanckich fasonów.
Ubezpieczać was będą żołnierze z placówki Kodrąb.
Aby nie zwaracać uwagi, bryczkę zostawili w lesie i do gajówki podeszli piechotą.
Otworzyła im młoda wdowa. Wizytę tę tak zapamiętał sam zainteresowany:
„Spotkanie i przywitanie było wprost nie do opisania. Pani Jadzia myślała, że nie zobaczy
mnie więcej i nie podziękuje za to, że duchy odeszły na zawsze. A teraz i ona i dzieci mogą
spokojnie wypoczywać. Zaproszono pozostałych sąsiadów, którzy, jak się okazało, także byli
z Armii Krajowej. Do wyzwolenia jeszcze dwukrotnie miałem okazję odwiedzić panią Jadzię,
która obdarzała mnie wielką sympatią za odstraszenie zjawy. Ale jak było naprawdę z
duchem męża i jak to się stało, że właśnie tamtej nocy zniknął bezpowrotnie — pozostaje
zagadką nie do rozwiązania”.
Koledzy-partyzanci mieli swoje na ten temat zdanie. Ale to już całkiem inna historia.
„Leśne echa” podchorążego „Satyra”
Przyszedł do oddziału w sierpniu 1943. Rozkaz „Michała” wykonał skrupulatnie. Do
chlebaka włożył dwie pary onuc, szczotkę i proszek do zębów, ręcznik, mydło, maszynkę do
golenia z żyletką „Gerlach”, zeszyt, ołówek — jako główne narzędzie walki — i furażerkę z
orzełkiem. Na siebie wciągnął granatowy dres — jedyne odzienie, które choć trochę
przypominało mundur.
Idąc leśnymi duktami, przesiekami, zagajnikami, przez niewielkie laski i poręby doszedł
do małej gajówki. Spojrzeli na niego nieufnie, ale umówione hasło rozwiało wszelką obcość.
Dzięki tym kilku słowom pozornie bez związku, stał się nagle kimś bliskim, jednym z nich.
Krętymi ścieżkami poprowadzono go do miejsca postoju oddziału noszącego kryptonim
„Wysokie sosny”. Kiedy wreszcie stanął przed dowódcą, wysokim, szczupłym oficerem,
doznał dziwnego poczucia: już nie jest jakimś zwykłym cywilem zabłąkanym w lesie, ale
kapralem podchorążym „Satyrem” skierowanym tu z określonym literacko-dziennikarskim
zadaniem.
Dowódca oddziału przyjął jego meldunek. Po twarzy błąkał mu się cień przyjaznego
uśmiechu.
— Po tym, co czytałem w „Czynie Zbrojnym”, myślałem, że prezentujecie się bardziej
okazale… Marnie chyba was tam w mieście żywią. Najpierw zjedzcie coś, potem
porozmawiamy.
A potem nie było jakoś czasu. Dni podobne jeden do drugiego, wypełnione służbą,
czyszczeniem broni, chodzeniem na patrole, wlokły się ociężale, coraz krótsze i chłodniejsze.
W końcu nadeszły dżdże, słoty i prawdziwe ulewy. I wtedy się zaczęło:
Podchorąży „Satyr” tak to wspomina:
„Była jesień. Padały deszcze, w szałasach zrobiło się zimno; uszczelnialiśmy dachy
mchem, trochę gałęziami, ale powoli trzeba było myśleć o ziemiankach lub o solidniejszych
pomieszczeniach niż szałasy. Oddział szykował się do święta 11 Listopada, wiadomo było, że
będzie msza święta, będą goście z terenu, z obwodu, z pobliskich leśniczówek, kucharze
szykowali lepszy obiad, złożony z dwóch dań, liczono się, że goście zjadą ze swoim
alkoholem, bimbrem czy też innym samogonem — w oddziale też było zawsze trochę wódki,
która była wydawana przy specjalnych okazjach na rozkaz komendanta…
Na kilka dni przed świętem komendant wezwał mnie do siebie i powiedział, że trzeba by
jeszcze coś dla ducha:
— No więc widzicie, „Satyr”, trzeba pójść po rozum do głowy i coś napisać — jakieś…
jakieś wierszyki, humoreski… Papier macie? Jakieś kajety są przecież… no i ołówek… a
reszta to już wasza głowa. Chodzi o to, że — widzicie — jest słowo i tylko słowem da się
tych ludzi skleić w całość, a humor też nie zawadzi, bo wiecie, nastroje nie są tęgie… Jesień,
idzie zima…
No więc zacząłem myśleć i gryzmolić różne rzeczy… Ale na czym tu powiesić te
gryzmoły, przecież nie można przybić do sosny… Z pomocą przyszedł mi „Robotnik”, i to z
pomocą wszechstronną — przede wszystkim zbił, sklecił z kilku deseczek tablicę, na której z
łatwością dały się przyszpilić karteczki, część tekstu przepisał na maszynie (a jakże, w
„sztabie” oddziału była zdobyczna maszyna do pisania), zrobił własnoręcznie stronę
tytułową… tytuł nie był ani patetyczny, ani wyszukany: „Głos z krzaka”… trochę
dwuznaczny i realistyczny. „Robotnik” wyrysował Orła przy pomocy kredek i wypisał
dużymi literami tytuł gazetki… był to pierwszy i ostatni egzemplarz tej ściennej gazetki… A!
Zapomniałem! „Robotnik” z właściwym sobie ironicznym i czarującym uśmiechem
powiedział, że da mi do gazetki wierszyk własnego pióra — no i dał, była to fraszka „Na
Satyra”… A trzeba powiedzieć, że „Robotnik” to był prawdziwy wilk wśród partyzantów,
wspaniały, niezwykły, jedyny w swoim rodzaju człowiek.
Była msza, były przemówienia, byli goście, przyszedł oddział AL — zdaje się pod
dowództwem „Sokoła” — słuchali mszy w dwuszeregu obok naszego oddziału (uzbrojenie
mieli, podobnie jak my, dość marne). Godnie z nami świętowali, jedli i pili, a potem
odmaszerowali w swoją stronę… niezbyt pewnym krokiem. Goście się rozjechali, zapadł
listopadowy wieczór… Był rok 1943 i nasze oddziały żyły jeszcze jak dobrzy sąsiedzi, potem
zaczęło się psuć, ale to już inna historia. „Głos z krzaka” miał powodzenie u czytelników i
wywołał żywiołowe reakcje — od śmiechu aż po: „zastrzelę tego s…Syna Satyra”,
powiedziano pół żartem, pół serio”.
„Głos z krzaka” cieszył się takim powodzeniem, że wkrótce ukazał się drugi numer, z
którego, jak to zwykle bywa ze wszystkimi publikacjami, jedni się cieszyli, drudzy zżymali.
Tworzone niemal pod gołym niebem pismo było jednym z pierwszych, może nawet
absolutnie pierwszym pismem wydawanym w leśnych oddziałach Armii Krajowej. Swą
bezpośredniością chwytało za serce, swym dowcipem wzbudzało śmiech, choć zdarzało się
także, że w kimś bez poczucia humoru budziła się niechęć, a nawet złość. Czasami obrażeni
urządzali „Satyrowi” dotkliwe „kocówki”.
W ten sposób „Satyr” zaznawał pierwszych goryczy literackiego zawodu. Równocześnie
jednak chodził w glorii „człowieka pióra”, w myśl zasady, iż lepiej jak o kimś mówią źle, niż
gdyby nie mówili w ogóle. Nie wiadomo, czy inni również byli tego zdania, ale chyba coś w
tym było, bo w jednym z numerów leśnej gazetki ukazał się taki oto apel do czytelników:
„Kochani Koledzy!
Oddajemy wam do rąk pismo, które jest pisane o was, przez was, dla was. Głosy są różne.
„Głos z krzaka” ma tę zaletę, że z krzaka można mówić wszystko i o wszystkim, ponieważ
człowieka ukrytego w krzaku nikt nie pozna. W krzakach robią ludzie różne rzeczy: kupy,
dzieci itp. Obecnie będzie robione to pismo. Opiekujmy się szarym żołnierzem! Wszystkie
żale i krzywdy zanoście do redakcji, upomnimy się o wszystko. Jeśli macie do kogoś żal, jeśli
boli was żołądek, jeśli krzywdzi was kucharz, ze wszystkim chodźcie do nas. Ukoimy wasze
bóle, ukołyszemy znękane serca, ułagodzimy gniewy, zaspokoimy tęsknoty.
Redakcja”
Z tym łagodzeniem gniewów i kołysaniem znękanych serc nie było może tak najlepiej.
Na przykład strzelec „Korzeń” poczuł się bardzo dotknięty satyryczno-żartobliwymi
przytykami pod jego adresem. Ale ten prosty chłop, całe życie chodzący za pługiem, nie
bardzo umiał trzymać w ręku ołówek, a o tym, żeby zrobić z niego właściwy użytek i zręcznie
się odciąć, nie było nawet mowy. Dlatego też niewielu mogło skorzystać z redakcyjnej oferty.
Uczynił to jedynie adiutant R. zaatakowany w wierszowanych „Figlikach”. Odpowiedział
również rymowanką:
Na Satyra
Satyr — ponoć wierszokleta
składa zdania, myśl posuwa
podobną do kreta.
Spacza czyny, głosząc chwałę
prawdę przeobraża,
myśląc jutro zdobyć laury
u stopni ołtarza
„Głos z krzaka” był dla „Satyra” jakby debiutem, pierwszą literacką nobilitacją.
Wprawdzie zwykła maszyna do pisania miała zastępować drukarskie linotypy i kalandry, za
to czytelnicy byli o wyciągnięcie ręki, zaangażowani i spontanicznie reagujący. Przedtem
„Satyr” pisywał już do „Czynu Zbrojnego”, ale tu wszystko wyglądało inaczej — tam
odbiorca daleki, anonimowy, tu reakcje widoczne jak na dłoni. Odbiór, choć nieraz
diametralnie różny, ale o ileż bardziej autentyczny. A to literaci cenią najbardziej.
Już niebawem, bo w 1944 roku doznaje pokusy, by spróbować sił w czymś większym,
ważniejszym, głębszym, wymagającym znaczniejszego wysiłku. Tak rodzi się prawdziwy
debiut podchorążego „Satyra”: kilkunastostronicowy zbiorek zatytułowany „Leśne echa”. Nie
maszynopis, wystukiwany w namiocie, ziemiance czy pod sosną, ale powielony, prawie jak
drukowana książka, w wielu egzemplarzach.
Stronę techniczną wziął na siebie przyjaciel z „miastowej” konspiracji, a zarazem
gimnazjalny kolega „Satyra” — Rysio. Matryce sporządziła „Wiesława”. „Satyr” nie zdążył
nawet zobaczyć swoich utworów wydrukowanych i zszytych w małą książeczkę: zaraz po
oddaniu maszynopisu musiał wrócić do leśnego oddziału. Dopiero po jakimś czasie pierwsze
egzemplarze dotarły do jego rąk.
Każdy, kto wziął do ręki „Leśne echa” mógł przeczytać skierowane do siebie posłanie:
„Czytelniku!
Ta mała książeczka nie została napisana przy zielonym biurku przez urzędnika ani przez
zawodowego dziennikarza. Pisał ją żołnierz jednego z oddziałów partyzanckich Armii
Krajowej. Nie szukaj w tej książeczce pięknych słów, kunsztownych okresów, patetycznych
zwrotów — szukaj żołnierskiego serca, które jest otwarte, proste i gorące.
Jak w żołnierskim życiu śmierć i wesele chodzą ze sobą pod rękę, tak stronnice tej
książeczki zawierają w sobie, obok wspomnień bolesnych, opowiadania i wierszyki, które
zrodziły się z potrzeby wesela i śmiechu.
W twardym życiu partyzanta nie ma miejsca na francuski „bon mot”, gdyż nie rodzi się
on z krwi, potu i razowego chleba. Humor lasu jest prosty i zdrowy jak razowiec, jest „fifny”.
Smutek i ból mają także swe leśne cechy, nie są płaczliwe i łzawe, są ujęte w karby twardej
rzeczywistości i hartują serca żyjących. Może wśród tych słów smutnych i wesołych, wśród
tych zdań prostych, często rubasznych, usłyszysz bicie żołnierskiego serca, to serce — to
Polska właśnie.
Autor”
Ci z partyzantów, którym wpadły do ręki „Leśne echa”, czytali najpierw
mikroopowiadania, dopiero potem przeglądali utwory poetyckie. Wiersze były nieco
patetyczne i bolesno-tragiczne. Trafiały niewątpliwie w ówczesne nastroje. Jednak wszyscy
jakby chętniej wracali do prozy. Może bardziej przemawiała im do przekonania, była jakaś
prostsza, mniej skomplikowana i wzniosła, tak jak ich leśne życie.
Jednemu z czytelników książeczka sama otworzyła się na piętnastej stronie. W oczy
rzucał się tytuł: „Dwa spotkania z kapralem Dębem”. Zdawało mu się, że wie, o kogo chodzi.
Więc czytał. Stopniowo, linijka za linijką, tekst wciągał go coraz bardziej.
„Było popołudnie upalne, wrześniowe, pachnące żywicą, pełne rozgwaru. Siedziałem
sobie beztrosko na mchu (żeby nie ten mech, to by człowiek zdech) i czyściłem swoją
„luśnię”; obok siedział Bryndzuś, brunecik ognisty, i wazelinował lufę, tudzież ruchem
niewątpliwie uroczym wpychał w tęże lufę długi wycior. Gwarzyliśmy pospólnie o miłości, o
wojnie i o żarciu. Wtedy to właśnie podszedł do nas nieznajomy cywil. O nieba, był ubrany w
sztywny kołnierzyk i krawat, na głowie miał nasadzony też sztywny kapelusz. Stanął przed
nami i tak ni stąd ni zowąd przedstawił się. Zaczął się przyglądać naszej robocie, zajrzał w
Bryndzusiową lufę, rzucił kilka bardzo fachowych uwag co do konserwowania broni i z
uśmiechem, wolnym, statecznym krokiem odszedł. Popatrzyliśmy na siebie. „Tyż gienerał jak
z lipy gwóźdź” — mruknął Bryndzuś z dezaprobatą. Później dowiedziałem się, że „nowy”
nazywa się Dąb, jest kapralem i zostanie przy oddziale na stałe.
Dąb był żołnierzem dobrym i przykładnym. Z kapralstwem swoim się nie wynosił, był
skromny i bardzo cichy. Kiedy miał podoficera służbowego, dwoił się i troił, sam
wszystkiego doglądał: zarządzał co do minuty pobudkę, pilnował wzorowego porządku w
szałasach i w rejonie, niezmordowanie sprawdzał posterunki. Karabin Dęba można było
znaleźć od razu wśród stu innych, lśnił, świecił, błyszczał — ten karabin był najlepszym może
świadectwem, jakie wystawiał sobie kapral Dąb.
Dąb miał swoje wsiowe przyzwyczajenia, siadał często na ławeczce przed szałasem
komendanta, wygrzewał się na słońcu i chętnie wtedy prowadził długie, kumoterskie
pogwarki. Mówił wolno i dobitnie, brał wszystko na chłopski rozum. Wiedział, po co tu jest i
o co się bije. Gościnny był jak sam Piast Kołodziej. Dostał raz z domu jakąś skromną paczkę
z jedzeniem, chodził po wszystkich szałasach i częstował i gościł kolegów. Nie myślcie, że to
nieważne, bo i tacy się znaleźli, co spali na workach z dobrym jedzeniem i gryźli a łykali
tylko w nocy, po kryjomu. Są i takie paskudne sobki…
Szliśmy forsownym marszem. Teren bvył rozkopany i rozwalony, pełen rowów i
wilczych dołów, jakby przez diabła przeorany dla udręczenia nóg żołnierskich. Jeszcze noc
była i ćma nieprzejrzana, kiedy zatrzymaliśmy się na dłuższy postój. Zimno dokuczało, bo to
już noce szły listopadowe, pełne wichrów ostrych i złych chłodów, i wilgotne jakieś, jakby
wodą nasiąkłe. Chłopcy palili ogniska, siedzieli skuleni nad ogniem i grzali zgrabiałe ręce.
Ziemia była tu mokra, mchami miękkimi pokryta i zarosła pękami zielska leśnego.
Taki marsz! Takie „jaja”!
Każdy się kładł, gdzie i jak mógł i zapominał o Bożym świecie.
Podchorąży A. i ja stanowiliśmy siłę: trzy koce — ceratowy płaszcz-kurtka… Była to siła
nie tyle bojowa, co pełna obietnic snu rozkosznego i miękkiego. Kiedy się przebudziłem, był
świt. Obok na posłaniu nie było nikogo. Kilkanaście metrów ode mnie paliło się wielkie
ognisko. Zobaczyłem przy nim wysmukłą, wysoką postać, A. spełniał jakiś okrężny i
niekończący się toast, a mała szklaneczka szła z ręki do ręki jak fajka pokoju u Indian. Z dala
dochodził mnie gwar, to „Żelazo” i „Mały” wydawali śniadanie. Czarna, gorąca kawa, chleb i
kiełbasa. Bractwo żarło na całego. Czy jestem ostatni do garnka? Nie… pod wielką sosną,
zaraz koło mnie leży jeden śpiący rycerz. Luksusowe posłanie ho, ho, to jakiś sybaryta.
Słomy se wysoko nasłał, workiem i pasiastym chodnikiem okrył się cały razem z głową i ani
beknie.
Hm! — myślę sobie, jakże to, i kiełbasa nie porwała go do wzlotu, niemożliwe! Trzeba
będzie go obudzić, tego śpiącego rycerza, a potem to się samemu jeszcze wpakować na tę
suchutką, złocistą słomę. Pociągam gościa za nogę, ani się ruszy. Zaszedłem z drugiego końca
i ściągam chodniczek… trup… patrzę, patrzę… leży sobie kapral Dąb, biała twarz jakby
mchem porosła zielonym, na żółtowoskowe czoło kilka włosów spadło płowych, sklejonych
śmiertelnym potem, twarz przekreślona jakby na wieki siną krechą ust, z których sączy się
cienkim, czarnym strumyczkiem krew…
Koło ogniska spotkałem adiutanta, rękawy płaszcza miał do łokci poplamione krwią.
Podpierał i niósł rannego, a później robił mu opatrunek… Adiutant był dowódcą patrolu
ubezpieczającego, do którego należał kapral Dąb. Usiadłem obok adiutanta — popijaliśmy
małymi łykami gorącą kawę, zagryzaliśmy kiełbasą…
Takie było moje ostatnie spotkanie z kapralem Dębem”.
Na wielu partyzantach, nie tylko na tych z leśnych oddziałów, „Leśne echa” zrobiły duże
wrażenie. Czytali je też w okolicznych wioskach i miasteczkach. Czytali je wszyscy, którym
nieobca była dola i niedola marznących, przemokniętych, nieraz głodnych ludzi w lesie.
Przemawiały do nich prostą, pozbawioną patosu prawdą, którą mieli o wyciągnięcie ręki.
Przekonał się o tym sam autor. Jedna z takich literackich satysfakcji, z których składają się
pisarskie wawrzyny, zrobiła na nim takie wrażenie, że dokładnie ją zanotował:
„Była późna wiosna roku 1944 (maj? czerwiec?), chodziliśmy na różne akcje, wypady…
Pamiętam słoneczny dzień… Stałem na polanie, lusterko oparte o sęczek, rozrabiałem na
twarzy mydło, goliłem się. Z terenu przyjechała furmanka z mąką, kaszą, cebulą… Chłopina,
starszy już dziadek, rozglądał się po ludziach, o coś wypytywał. Wreszcie podszedł do mnie.
— Czy to pan jest ten „Satyr”?
— Ja…
— Ten, co napisał te „Echa leśne”?
— Ten…
Goliłem się i byłem lakoniczny.
Chłopina podał mi paczuszkę zawiniętą w papier.
— A to jest od mojej kobiety, w nagrodę za to pisanie. Czytaliśmy i płakali.
Przestałem się golić. Odwinąłem papier, a tam w czystej, białej szmatce (nakryta
dodatkowo chrzanowym liściem) żółciła się osełka masła.
— Dziękuję.
Chłopina popatrzył na mnie, pokiwał głową, ale już nic nie powiedział. Zawinąłem
starannie masło i odniosłem do szałasu. Byłem wzruszony, to było pierwsze honorarium, jakie
w życiu otrzymałem za twórczość pisarską — nie tylko honorarium, ale i Nagroda”.
Podchorąży „Satyr” był oficerem oświatowym w oddziale por. „Zbigniewa” dowódcy I
batalionu 27 pułku piechoty Armii Krajowej. Pod tym oryginalnym pseudonimem ukrywał się
w czasie wojny, dziś znany poeta i dramaturg Tadeusz Różewicz.
Tak być musiało — żegnaj…
Meldunek skierowany do „Kornika” z odpisem do „Gałęzi 71” był krótki: „Sprawa
organisty nabiera groźnego charakteru. Ogrodnik z majątku Garnek podaje dalsze szczegóły
jego szpiegowskiej działalności”.
Ta lakoniczna kartka trafiła gdzie trzeba. Wprawdzie adresat znał już sprawę organisty z
Garnka, mimo to wolał się nie śpieszyć. Kiedy w grę wchodzi życie ludzkie, a infamia spada
nie tylko na oskarżonego, ale na jego rodzinę, należy postępować ze szczególną ostrożnością.
Nie można zaufać jednemu czy nawet kilku meldunkom, ale trzeba wszystko dokładnie
sprawdzić.
Wygląda rzeczywiście na to, że organista jest konfidentem. Ogrodnik zna go jeszcze ze
Śląska. Na polecenie AK ma jeszcze raz dokładnie zbadać sprawę. Przez kogoś ze znajomych
próbuje zasięgnąć języka na posterunku żandarmerii w Kurzelowie. Okazuje się, że organista
faktycznie zachodzi na posterunek.
Jest to wiadomość nagląca. Nietrudno się domyślić, że celem wizyt jest informowanie o
działalności AK. Plutonowy wywiadu dla podobwodu Gidle, Antoni Szatkowski „Żukow”
otrzymuje polecenie skrupulatnego zbadania zarzutów. Przecież jest fachowcem, ma swoje
sposoby i kontakty.
„Żukow” przede wszystkim zwraca się do dawnego oddziału bojowego PPS, wcielonego
teraz do AK, którym dowodzi por. Antoni Węgrzyn „Ostróg”. Tam mają mu udzielić
wszelkiej pomocy, ale niezbite dowody musi dostarczyć sam. Po paru dniach „Żukow”
potwierdza wiadomość o kontaktach organisty z żandarmerią i dorzuca nowe, sprawdzone
szczegóły: organista bywa nie tylko na posterunku w Kurzelowie, jeździ także do
Częstochowy, gdzie często zachodzi do siedziby Gestapo.
Dowody „Żukowa” są na tyle mocne, że w nocy z czternastego na piętnasty czerwca 1944
roku „Ostróg” wysyła patrol, który po cichu, bez świadków aresztuje organistę, kiedy ten
akurat wychodzi z kościoła, i odstawia do lasów borowskich — miejsca postoju „Ostroga”.
Organista zostaje osadzony w ziemnym bunkrze. Wygląda na zaskoczonego, ale nie zadaje
żadnych pytań, nie awanturuje się, nie żąda wyjaśnień.
Mimo to „Kornik” z komendy obwodu domaga się powtórnego sprawdzenia danych.
Musi działać bez pudła. „Żukow” dwoi się i troi. Rozumie, że teraz nie może pozwolić sobie
na zwłokę. Ostatecznie, jak długo można trzymać człowieka w leśnym bunkrze? Wkrótce
obciążające meldunki leżą na stole „Ostroga”. Porucznik, na którym teraz spoczywa
największa odpowiedzialność, uważnie wertuje papiery. Na oko wszystko się zgadza. Ale od
ferowania wyroków jest wojskowy sąd specjalny, on jest tylko wykonawcą. „Żukow” kiwa
głową ze zrozumieniem.
— To także nie moja rzecz. Ja tylko dostarczam murowanych dowodów.
— I na tym właśnie stoi całe wojsko — zgadza się „Ostróg”.
Chce jeszcze coś powiedzieć, ale do ziemianki wsuwa się dyżurny podoficer. W obozie
zjawiła się ładna, młoda, modnie ubrana dama i domaga się widzenia z dowódcą. Porucznik
jest zaskoczony.
— Jakaś łączniczka z rozkazem, z materiałami?
— Nie. Nie zna hasła.
To już jest intrygujące. „Ostróg” daje znak, by wprowadzić kobietę. Nawet plutonowy
„Żukow” nie wie, co to wszystko znaczy. Po chwili u wejścia zjawia się przybyła.
Rzeczywiście ładna, elegancko ubrana, w starannym uczesaniu. Chyba nikt z konspiracji, bo
obaj widzą ją pierwszy raz w życiu. Przez moment zawahała się, ale instynkt albo wyczucie
podpowiedziało jej nieomylnie, że ważniejszy jest tutaj „Ostróg”.
— Panie komendancie — powiedziała spokojnie. — Mój mąż nagle zniknął…
— Ależ, droga pani. My nie jesteśmy od szukania małżonków, którzy dali nogę.
— Proszę nie robić sobie żartów. Jestem żoną organisty. Nikt nie wie, co się z nim stało.
Ale ludzie poradzili mi, żeby iść do partyzantów i zapytać się.
— Ktoś zdekonspirował obóz — zaniepokoił się plutonowy, ale porucznik gestem
nakazał mu milczenie.
„Ostróg” podsunął kobiecie stołek, wziął plik meldunków i beznamiętnym tonem
odczytywał jeden po drugim. Słuchała uważnie nie próbując przerywać. Kiedy skończył,
westchnęła głęboko. Porucznik, który spodziewał się histerii, awantur, spazmów, był
zaskoczony. Kobieta mówiła spokojnie, rzeczowo, konkretnie.
— Owszem. Chodził na posterunek, bywał też w częstochowskim Gestapo. Ale nie
wszystko, o co go posądzacie, jest prawdą.
Kolejno zaczęła wyliczać zarzuty, z którymi się zgadzała. Inne podważała wysuwając
trudne do obalenia argumenty. „Ostróg” spojrzał ukradkiem na plutonowego. „Żukow” nie
potrafił skontrować ani jednego. Chyba po prostu miała rację. Plutonowy mienił się na
twarzy, ale milczał. Tym bardziej że żona organisty w zasadzie nie zaprzeczyła
podstawowym zarzutom.
„Ostróg” postanowił zagrać va banque.
— A więc pani nie twierdzi, że mąż jest zupełnie niewinny i że aresztowaliśmy go przez
pomyłkę? — zapytał.
— Tego nie powiedziałam.
— Czy zatem uważa pani, że sąd, który wada na niego wyrok śmierci będzie stronniczy i
niesprawiedliwy?
Kobieta spuściła głowę. Ledwie dosłyszalnym szeptem odpowiedziała:
— Nie.
— A więc pani również podpisałaby taki wyrok?
— Tak — odparła jeszcze ciszej.
Zapadło milczenie. Obydwaj patrzyli na nią z podziwem. Uroda i elegancja nieczęsto
chadzają w parze z charakterem i zasadami. Kiedy przed paroma minutami „Ostróg” ujrzał ją
w drzwiach ziemianki, nigdy by jej o coś takiego nie posądzał. Zasługiwała nie tylko na
szacunek, ale i na uznanie. Nie wiedział jak ma to wyrazić, więc tylko zapytał:
— Chce pani zobaczyć się z mężem?
Siedziała z oczyma utkwionymi w nie okorowane bale i deski podtrzymujące ziemiankę.
Chyba nie dosłyszała pytania. Chwilę odczekał i powtórzył:
— Chce się pani z nim widzieć?
Ocknęła się, ale wzrok miała błędny, jakby zbudzono ją z długiego snu.
— Tak.
Wstali. Jeśli nawet chciała być z mężem sama, nie dała tego poznać po sobie. Jej
spojrzenie nie wyrażało ani prośby, ani pytania. Porucznik pomyślał, że w tych oczach jest
tylko straszny, mroźny chłód, a może rozpacz. Przecięli na skos polanę. Wartownik przy
bunkrze prężył się na baczność, po czym nie czekając na rozkaz zarzucił karabin na ramię i
otworzył skrzypiące drzwi. Organista zmrużył rażone blaskiem oczy.
Kobieta zatrzymał a się w progu. Mogła wejść do środka. Mogła zostać sam na sam z
mężem. Czuła to, oni zaś wiedzieli, że żaden z nich by jej w tym nie przeszkodził. Jednak nie
zrobiła następnego kroku. Pochyliła się nieco i powiedziała:
— Zawsze cię ostrzegałam.
Więzień drgnął, jakby zrozumiał, że mówiąc to kobieta potwierdza słuszność stawianych
zarzutów. Przetarł twarz ręką i szybko zamrugał oczyma. Ona też otarła powiekę, jakby
strącając nie chcianą łzę.
— Wszystko ma swój koniec. Tak być musiało. Żegnaj.
Głos jej zadrżał, załamał się. Odwróciła się, jakby nie chcąc przedłużać tej sceny i
energicznym krokiem zaczęła iść przed siebie. Wartownik pośpiesznie zamknął drzwi na
skobel. Porucznik i plutonowy ruszyli w ślad za nią. Kobieta nie odzywała się ani słowa.
Nawet gdy zaproponowali, że odprowadzą ją aż do drogi, tylko pokręciła przecząco głową.
Porucznik skinął na jednego z żołnierzy, gestem polecając towarzyszyć odchodzącej.
Czterdzieści osiem godzin później do oddziału „Ostroga” dotarł wyrok sądu: kara
śmierci. Natychmiast wyprowadzono organistę w gęstwinę. Odczytano wyrok. Nie prosił
nawet o ostatnie słowo, nie żebrał o łaskę. Osunął się na ziemię pod celnie wymierzoną salwą.
Jakby potwierdzając słuszność wyroku, w tydzień potem żandarmi, którym zapewne
doniesiono, jaki los spotkał ich konfidenta, otoczyli kościół. Z przemyślnie zamaskowanego
schowka, niewątpliwie wskazanego uprzednio przez organistę, wyciągnięto broń. Proboszcza,
ks. „Antoniego”, zamknięto w kościółku i spalono żywcem. Razem z kościołem.
„Słoń”
Mówili na niego „gestapowiec”, choć w rzeczywistości był pracownikiem
Kriminalpolizei. Ponieważ nie bardzo mu to odpowiadało, przybrał sobie pseudonim „Słoń”.
Naprawdę nazywał się Franz Willmann i był synem nauczyciela z Essen. Łączniczka Maria
Wiaderek „Mudka” zawiadomiła ich kiedyś, że Willmann szuka kontaktu z partyzantami.
Mieli już sporo takich doświdczeń i bardzo ostrożnie podchodzili do podobnych propozycji.
Nie sposób było ot, tak sobie przyjąć w swoje szeregi funkcjonariusza policji kryminalnej i po
prostu zaliczyć go w skład któregoś plutonu czy kompanii. Sprawa wymagała zgody
dowództwa i dokładnego sprawdzenia przez wywiad.
Po dość długim czasie z dowództwa przyszła akceptacja wraz z dodatkowym żądaniem:
— Niech „Mudka” każe mu wziąć ze sobą broń i listę konfidentów Gestapo.
„Słoń” nie targował się, nie mnożył trudności. Po prostu powiedział: tak. Jakby to była
najprostsza i najbardziej naturalna rzecz na świecie. To znów wzbudziło czujność
dowództwa; skwapliwą akceptację uznano za podejrzaną. „Mudce” polecono wstrzymać się z
odpowiedzią Willmannowi. Wywiad miał go nadal mieć na oku, zbadać, czy za tym
wszystkim nie kryje się jakiś podstęp.
Wreszcie dowództwo podjęło decyzję:
— Wybrać ochotnika. Niech przyjmie Willmanna razem z bronią.
Chętnych było niewielu. No bo jakże — w biały dzień zjawić się pod budynkiem Gestapo
w Radomsku i na oczach wszystkich zabrać stamtąd „Słonia”? Czyste szaleństwo. Jedni
wymawiali się brakiem środków lokomocji, inni udziałem w najbliższej akcji oddziału. Kiedy
już wyglądało, że trzeba będzie po prostu wydać komuś rozkaz, zgłosił się podoficer
gospodarczy oddziału, plut. Kazimierz Janiszewski „Orlicz”.
— Mam motocykl — powiedział jakby szło o zwykłą wycieczkę — podjadę pod Gestapo
i zabiorę „Słonia” wraz z bronią.
Z początku nie bardzo im się to podobało. Trzeba się przygotować — mówili. —
Rozejrzeć się w sytuacji, przeprowadzić obserwację…
Zastrzeżenia przekazano Willmannowi. Zlekceważył je.
— To nie zamach na Hitlera czy napad na bank. Ja będę w budynku i będę wiedział, czy z
tej strony nic nam nie zagraża. Motocyklista musi tylko mieć oczy szeroko otwarte. Zresztą
zaczekam aż gestapowcy pójdą na obiad. Gdzie tu jakie ryzyko? Po co obserwacje,
przygotowania?
I znów komenda obwodu zwleka ze zgodą. „Słoń”, „Mudka” i „Orlicz” denerwują się.
Każde inaczej, każde z innego powodu. Wreszcie zostaje wyznaczony dzień — 24 czerwiec
1944. Nareszcie.
Od rana świeci słońce. W południe jest ciepło, choć nie ma skwaru. „Orlicz” przegląda
motocykl, smaruje każdą śrubkę, czyści gaźnik i przewód paliwa, sprawdza świece. Wszystko
musi chodzić jak w zegarku. Wykonuje próbną jazdę. Gra. W ustalonej godzinie wyjeżdża na
ulicę.
Ruch o tej porze jest niewielki. Tylko umundurowanych Niemców coś jakby za dużo.
A ilu agentów w cywilu? I każdy ma broń — odpędza niespokojną myśl.
Podjeżdża pod budynek Gestapo. Przykręca manetkę gazu, silnik pyrka i smrodzi z rury
wydechowej. „Orliczowi” zdaje się, że wszyscy patrzą tylko na niego, że każdy domyśla się o
co chodzi.
W oknie miga twarz Willmanna. Czy dał jakiś znak? A jeśli tak, to co miał oznaczać?
Może wszystko wzięło w łeb i powinien jak najprędzej ulotnić się sprzed budynku? Zanim
zdołał zebrać myśli i powziąć decyzję, w drzwiach ukazał się „Słoń” dźwigając dwa pistolety
maszynowe wraz z zapasowymi magazynkami.
Spokojnie, bez pośpiechu, jakby wybierał się na spacer, wdrapał się na tylne siodełko
motocykla. „Orlicz” nie potrafił zmusić się do takiego olimpijskiego spokoju. Zanim
Willmann dobrze się usadowił, dodał gazu. Motocykl zerwał się jak koń dźgnięty ostrogą.
Skutki okazały się opłakane. Biorąc zakręt pochylił maszynę. Koła pośliznęły się na
kocich łbach i maszyna zrolowała bokiem. Obydwaj zerwali się natychmiast. Wskoczyli na
siodełka. Dopiero po chwili „Słoń” zorientował się, że na jezdni zostały zapasowe magazynki.
Zawracać było za późno, choć obu przemknęło to przez głowę.
Dobrze zrobili. Jeden z gestapowców wcześniej skończył jeść, a może po prostu nie miał
apetytu. Wkroczywszy do biura od razu zauważył brak dwu pistoletów. Natychmiast
zaalarmował kolegów. Ktoś usłużny powiedział, że widział jak Willmann wsiadał ze
„schmeisserami” na czekający na ulicy motor. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby
się zorientować, w czym rzecz. Niezwłocznie zorganizowano pogoń. Za „Orliczem” ruszyły
dwa samochody pełne uzbrojonych Niemców.
Na nic się to nie zdało. Uciekinierzy zdążyli już wydostać się z miasta. Pościg stracił ślad.
Ani „Orlicz”, ani „Słoń” nie mieli pojęcia, że to, iż nie zawrócili po zgubione magazynki
uratowało im życie.
Wkrótce dotarli do miejsca, w którym jeszcze niedawno stał oddział. Obozowisko było
puste. Willmann popatrzył podejrzliwie na „Orlicza”. Nie mógł pojąć, że tak starannie
przygotowana akcja kończy się raptem takim niewypałem. Ale konsternacja plutonowego nie
była udawana. Coś musiało się wydarzyć. Ale co?
Ustawili motocykl na nóżkach i przysiedli na skraju rowu.
— To co, mam wracać z powrotem? — spytał żartobliwie Willmann — i oddać te
pistolety? Ciekawe, jak się rozliczę ze zgubionych magazynków.
„Orlicz” milczał. Nie mógł pojąć, co się stało. Wszystko było niby zaakceptowane,
ustalone, a tu nagle taki klops.
— Może musieli się wycofać przed obławą? — powiedział niepewnie.
— Skądże. Na pewno coś bym o tym wiedział — odparł „Słoń”. — Wykluczone.
Nagle podoficer klepnął się w kolano.
— Już wiem — zawołał. Pewnie tę akcję na Dobroszyce przełożyli na dzisiaj, albo mnie
się terminy pokićkały.
— Może i tak — zgodził się Willmann. — Tylko co ja mam dalej robić? Przecież nie
zostanę tu sam. Nawet z dwoma pistoletami maszynowymi.
— Pewnie. Szkoda pistoletów — zaśmiał się „Orlicz”. Nie był to najlepszy dowcip. — Ja
to załatwię. Na razie pójdzie pan na melinę.
Niedaleko od miejsca, na którym siedzieli, mieszkała pewna kobieta. Jej mąż zaginął w
kampanii wrześniowej, może znalazł się za granicą, a może poległ. Nigdy o tym z nikim nie
rozmawiała, cały czas poświęcając swemu jedynemu dziecku. Był to wprost wymarzony
schowek dla Willmanna. Któż będzie pytał młodą wdowę, dlaczego przygarnęła jakiegoś
mężczyznę?
Niebawem „Robotnik” wezwał „Orlicza” i pogratulował mu sprawnego przeprowadzenia
akcji. A także znakomitego pomysłu z tą meliną dla „Słonia”. Zwłaszcza w tej drugiej
sprawie podobała się dowódcy szybkość, z jaką rozwiązano problem.
Obaj nie podejrzewali nawet, że jeszcze bardziej był z tego zadowolony Willmann. Czy
była to tylko sympatia, czy miłość od pierwszego wejrzenia, nikt nie wnikał. Konspiracja
nauczyła ludzi dyskrecji.
Jednakże pobyt w melinie, choćby i najlepszej, nie mógł trwać w nieskończoność.
Gestapo i policja kryminalna byli dobrymi specjalistami w swoim fachu. Wiedzieli, że
Willmann mógł uciec tylko do działających w rejonie Radomska partyzantów — z nimi
najłatwiej było o kontakt. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania obcego mężczyzny,
który w tym czasie zamieszkał w jakiejś wiosce czy osadzie.
Nim dotarli do chaty samotnej kobiety, „Robotnik”, uprzedzony przez swoich
informatorów, przerzucił „Słonia” w inne miejsce. W samą porę. Gestapo aresztowało
kobietę. Niewiele mogli z niej wydobyć, bo po prawdzie niewiele wiedziała. Zatrzymano ją w
więzieniu chyba tylko przez zemstę nad dawnym kolegą. Ale Willmann znał swoich ludzi, a
poza tym gotów był dla niej na wszystko.
Z lasu wysłał list do szefa policji i SS w Radomsku grożąc, że jeśli nie wypuści niewinnej
kobiety, która gościła go nie wiedząc kim jest, zostanie zastrzelony. Poskutkowało. W ciągu
paru dni wdowa została zwolniona.
Finałem tej romantycznej historii leśni się już nie interesowali. Wystarczyło, że „Słoń”
spisuje się dzielnie, a przyniesione przez niego „schmeissery” oddawały nieocenione usługi.
Biły dalej i celniej niż „steny” i pepesze.
„Alm”
Koniec stycznia 1944 roku nastał mroźny. Przenikający do szpiku kości wiatr zatykał
oddech, głęboki po kolana śnieg utrudniał nawet krótki marsz. Mimo to dowódca
zgrupowania, kpt. „Andrzej” rozkazał, aby dwa plutony przeszły na tereny włączone do
Rzeszy Niemieckiej.
— Pobuszujcie tam trochę — powiedział. — Waszym zadaniem jest tylko jedno: trochę
przepłoszyć Niemców, sprawić, żeby nie czuli się zbyt pewnie.
W takich przypadkach można jedynie odpowiedzieć sakramentalne: Tak jest! Rozkaz!
Porucznik „Alm”, były oficer Wehrmachtu i por. „Postrach” wyprężyli się jak struny.
Obaj przebierają się w niemieckie mundury. To samo polecają zrobić żołnierzom. Tak
będzie łatwiej się poruszać, zmylić wroga. Trasa — mówiąc po wojskowemu: oś marszu —
jest wyznaczona. Ale nikt nie wie, co ich tam czeka, kogo spotkają, jakie zasadzki będą
musieli ominąć.
Pierwszy rusza „Postrach”. Po drodze wstępuje do szkół, by zasięgnąć języka, dowiedzieć
się od nauczycieli o sytuacji panującej na pograniczu i dyslokacji i niemieckich postarunków.
We wsi Lgota Wielka szkoła znajduje się nieco na uboczu. „Postrach” naciska klamkę.
Wszędzie cicho, jakby nigdzie nie było żywego ducha. Idzie korytarzem. Z jednej z klas
dobiega stłumiony gwar.
Aha — myśli. Tajna oświata. Tylko dlaczego bez ubezpieczenia?
Otwiera drzwi. Zza katedry zrywa się jakiś mężczyzna. Bez słowa patrzy na niemiecki
mundur przybysza. A potem nagle otwiera ramiona i woła:
— Janek, ty tutaj?
To Henio Drzazga, z którym „Alm” kolegował w seminarium nauczycielskim w
Częstochowie. Poznawszy Kaletę od razu domyślił się, po co ten mundur. Oczywiście, wie,
gdzie są rozlokowane posterunki straży granicznej, zna także nieźle jej obyczaje i nawyki.
Informacje są cenne, ale na tym nie koniec. Dostaną jeszcze przewodnika, który na co dzień
trudni się przemytem.
Mimo ciemności przewodnik prowadził pewnie, kierując się sobie tylko znanymi
znakami i śladami. Szli za nim krok w krok, bacząc, żeby się nie potknąć, nie szczęknąć
bronią. Przed północą dotarli do wsi Orczuchy nad Wartą. W tym miejscu rzeka była szeroka
i głęboka. W gęstym mroku wyglądała jak trochę tylko jaśniejsza smuga.
Przewodnik poinformował szeptem, że po drugiej stronie uwiązana jest łódka. Wywiązała
się krótka sprzeczka: jedni byli pewni, że faktycznie na tamtym brzegu widać jakiś obły
kształt, drudzy twierdzili, że to tylko złudzenie. Nie było kogo zapytać — wieś spała, a
stukanie po nocy do drzwi mogło przysporzyć więcej kłopotów niż korzyści. Po krótkiej
naradzie z „Postrachem”, „Alm” postanowił zaczekać do rana.
O świcie okazało się, że łódka wcale nie była złudzeniem. Właśnie gramolił się z niej
sołtys, który przypłynął „zza granicy” po ludzi do pracy. „Alm” kazał go zatrzymać. Nie był
to najlepszy pomysł, któż mógł przypuszczać, że po pewnym czasie przybędzie po niego syn,
a potem także żona.
— Dużo ma pan jeszcze rodziny? — zapytał żartobliwie „Alm”, choć sytuacja stawała się
niewesoła.
Brak ludzi, którzy mieli się stawić do pracy, zniknięcie sołtysa i jego bliskich
zaniepokoiły żandarmów. Stojąc na drugim brzegu wypatrywali przez lornetki, potem zaczęli
wołać, by przyprowadzono im łódkę.
To mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne konsekwencje. Nie wolno było dać się
rozpoznać. „Alm” skinął na „Postracha”. Kilku żołnierzy przyodzianych w niemieckie
mundury wyszło przed chałupy. W świetle dziennym byli widoczni jak na dłoni.
Oporządzenie i uniformy fachowo dobrane przez „Alma” nie budziły podejrzeń. Po drugiej
stronie żandarmi wyraźnie się uspokoili. Dla większego prawdopodobieństwa „Alm” zaczął
besztać w nienagannej niemczyźnie.
— Po diabła się tam kręcicie? Prowadzimy ćwiczenia z ostrym strzelaniem. Jeszcze który
oberwie kulkę.
Żandarmi cofnęli się na posterunek. Od brzegu dzieliło go nie więcej jak trzysta metrów.
Aż dziw, że go dotychczas nie zauważyli. Naskoczyli na przewodnika: czemu nie puścił pary
z gęby?
Sytuacja nadal była niejasna. Nie mogli godzinami trzymać sołtysa i nie zwracać łódki.
Zapowiedziane ćwiczenia także się jakoś nie zaczynały. Zgromieni przez „Alma” żandarmi
uznali, że nie warto wtykać nosa w nie swoje sprawy i dali spokój. Zjawiła się natomiast straż
graniczna, żądając niezwłocznego odesłania łódki wraz z sołtysem i ludźmi do pracy.
— Już są spóźnieni dwie godziny — wołali — a robota stoi!
„Alm” i „Postrach” złożyli szybką naradę. Kto ma jechać na drugą stronę? Łódka
przecież sama nie popłynie. Partyzanci nie bardzo znali niemiecki, porucznik nie mógł
zostawić oddziału bez dowódcy.
Stojący obok chłopak wtrącił:
— Ja po nich popłynę, ale potem przyjmiecie mnie do swojego oddziału.
Oficerowie spojrzeli po sobie. Chłopak mógł mieć najwyżej szesnaście lat.
— Zgoda — skinął głową „Alm”. — Masz moje słowo. Płyń.
Chłopiec ujął wiosła. Zręcznymi pociągnięciami skierował łódkę na środek rzeki
przecinając główny nurt. Z drugiego brzegu zabrał dwóch strażników i po chwili wysadził ich
po stronie zajmowanej przez „Alma” i „Postracha”. Popłynął po następnych. Był akurat w
połowie rzeki, gdy pierwsza dwójka dochodziła do zabudowań wioski. Dalsze udawanie
Wehrmachtu było niemożliwe. Obydwa plutony powitały niemieckich strażników ogniem.
Widząc, co się dzieje, słysząc gwizd przelatujących nad głowami pocisków, obaj
Grenzschutse dali nura w lodowatą wodę. Ledwie dostali się na brzeg, padli w śnieg i zaczęli
strzelać. Teraz niebezpieczeństwo zawisło nad chłopcem w łódce. Jak na nie obeznanego z
walką cywila chłopak wykazał dużą przytomność umysłu. Położył się na dnie czółna i
pozwolił mu płynąć z prądem. Dopiero w pewnej odległości dobił do brzegu.
Zrobił słusznie, bo już po pierwszych strzałach mających unieszkodliwić straż graniczną,
do walki włączyli się także żandarmi. Prowadzona przez obydwie strony dość chaotyczna
strzelanina pociągnęła za sobą ofiary. Oprócz dwu Grenzschutzów zostaje zabity „Wir”,
kronikarz oddziału.
Wymiana ognia trwa. Nie obywa się przy tym bez akcentów komicznych. „Postrach”,
który wpadł do jednej z chałup, by wycofać stamtąd swych chłopaków, widzi leżące pod
ścianami dziwaczne kształty zakończone czarnymi, baniastymi łbami. Dopiero po chwili
zorientował się, że wystraszeni mieszkańcy pozakładali sobie na głowy osmolone kuchenne
garnki.
Potyczka nie zagrażała żadnej ze stron. Dzieliła je wszak trudna do przekroczenia rzeka.
Wprawdzie plutony „Alma” i „Postracha” miały znaczną przewagę ogniową nad żandarmami
i strażnikami, ale obaj porucznicy musieli liczyć się z sytuacją: wcześniejsze rozpoznanie
wykazało, że łatwo mogli zostać okrążeni. Przed sobą mieli rzekę, w Oremchach stała
żandarmeria, w Brzeźnicy Wehrmacht i straż graniczna.
Decydują się na szybki odskok. Swoje zadanie właściwie już wykonali. Zaatakowali
Niemców, napędzili im strachu, zbili z tropu. No bo jakże. Na samej granicy Reichu taka
potyczka, przy tym nie wiadomo jak silny jest przeciwnik.
— Odskok, odskok — wołają.
Aż miło popatrzeć. Jak na wzorowych ćwiczeniach jedni biegną do tyłu, drudzy leżąc
osłaniają ich ogniem. A potem zmiana. Biegną, padają. Obydwaj oficerowie patrzą z
satysfakcją. Wreszcie brzeg znika im z oczu, cichnie strzelanina. Są już poza zasięgiem
niemieckiego ognia.
Forsownym marszem pokonują ponad dziesięciokilometrowy odcinek. Dochodzą do
gajówki bezpiecznie ukrytej w lasach. Tu już nic im nie grozi. Niemcy wolą nie zapuszczać
się w leśne ostępy. Oddychają z ulgą, choć może i niektórym marzyły się jakieś bardziej
bohaterskie wyczyny. Dopiero wtedy przypominają sobie o małym przewoźniku. Widząc jego
pełen uwielbienia i zachwytu wzrok zaczynają rozumieć jak rodzą się legendy.
Odsieczy nie będzie
Upalny lipiec 1944 miał się ku końcowi. Las dyszał balsamicznym zapachem
rozgrzanego igliwia i butwiejących liści. Coś wisiało w powietrzu. Już nie tylko w sztabach,
ale i w poszczególnych oddziałach przebąkiwano o koncentracji, o generalnym powstaniu
przeciw Niemcom. Niektórzy wymieniali nawet kryptonim całej operacji — „Burza”.
Batalion „Las” dowodzony przez kpt. „Marcina” przybrał, podobnie jak pozostałe
oddziały partyzanckie, prawdziwie wojskowy wygląd. Na głowach pojawiły się furażerki
bądź czapki z orzełkami, wszyscy powkładali mundury z dystynkcjami. Pierwszy raz mogli
wreszcie zobaczyć, kto jaki naprawdę ma stopień. Leśny batalion przeobraził się w normalny
oddział wojska. Żołnierze przyglądali się sobie z dumą i zaciekawieniem.
Dowództwo batalionu zarządziło badania lekarskie. Przeprowadził je lekarz Jerzy
Kasperski „Tulipan”. Za niezdolnych do marszów i walki uznano tylko ośmiu, z których
odesłano do domu pięciu. Wkrótce potem baon, w którego skład wchodziły oddziały AK
powiatu Włoszczowa i Radomsko, był gotów do drogi. Pomaszerowano przez Antoniów,
Nową Wieś, Michałowice, Piaski i Żytno. Baon rozłożył się na kwaterach w gajówkach
leśnictwa Brzozówki, w pobliskim majątku Cielętniki i w leśnych obozowiskach.
Pierwszego sierpnia inspekcję przeprowadził świeżo mianowany dowódca zgrupowania
74 pp Armii Krajowej major Hipolit Świderski „Szary”, ten sam, który później został
dowódcą batalionu „Tygrys”. W nocy oficer dyżurny „Marek” odebrał od radiotelegrafisty
depeszę sygnowaną jako pilna i ważna: „W Warszawie wybuchło powstanie. Zarządza się
stan pogotowia. Oczekiwać dalszych rozkazów”.
Przez najbliższe dni radio BBC w języku polskim podawało komunikaty o sukcesach
powstańców. Natomiast nie było żadnych poleceń dotyczących działań AK w terenie, choć
parę dni wcześniej odebrano w okolicach Radomska i Włoszczowej zrzuty broni, amunicji i
mundurów, co zdaniem żołnierzy świadczyło, że szykuje się akcja na większą skalę i to w
całym kraju.
Wiadomość o powstaniu w Warszawie błyskawicznie rozeszła się po wszystkich
kwaterach i obozowiskach. Liczono, że po sukcesach, jakie od dłuższego czasu odnosili na
terenie powiatów Częstochowa, Włoszczowa i Radomsko, ich oddziały zostaną wykorzystane
do poważniejszych akcji skierowanych przeciw Niemcom. Ale rozkazy nie nadchodziły.
Zamiast nich zaczęły się szerzyć wieści o przygotowywanej przez Niemców obławie.
Te chwile niepewności tak wspomina kilkunastoletni wówczas łącznik „Sęk”:
„W niedzielę rano na leśnej polanie została odprawiona polowa msza święta, a następnie
miejscowy leśniczy, oficer AK wydał pożegnalny obiad. Przybyli: mjr „Szary”, kapitanowie
„Marcin” i „Andrzej”, porucznicy „Alm”, „Robotnik”, „Postrach”, „Uparty”, „Brzęk” i inni.
Przy tej okazji były ciekawe rozmowy: Co będzie dalej? Jaką strategię obierze dowództwo?…
Następnie wszyscy wyszli na obszerne podwórze, gdzie łącznicy i gońcy meldowali o
gotowości oddziałów do wymarszu. Widok był niezapomniany. Chłopcy najedzeni i
wypoczęci, pełni entuzjazmu ustawili się w dwuszeregu. Do koryta podprowadzono konie.
Żołnierze na zmianę kręcili kołowrotem wyciągając wiadra wody.
„Koncentrację odwołano i główne siły odmaszerowały w lasy gidelskie i włoszczowskie.
Na miejscu pozostał tylko oddział w sile plutonu pod dowództwem por. „Robotnika” i
„Alma”. Następnego dnia w okolicach Kłomnic i Garnka oddział rozprawił się z dużym
oddziałem żandarmerii.
„W pobliskie lasy podciągnęły oddziały por. Jerzego Kurpińskiego „Ponurego” i ppor.
Stanisława Bączyńskiego „Basa”, które poprzednio działały w rejonie Janowa i Złotego
Potoku pod Częstochową. W drugiej połowie sierpnia oddziały te otworzyły II batalion 27 pp
AK.
„Dalsze parę dni upłynęło w gorączkowym oczekiwaniu, co będzie dalej. Komunikaty
radiowe z pomyślnych zmieniły się w tragiczne (m.in., że hitlerowcy mordują ludność
cywilną, a powstańcy opuszczają niektóre pozycje na Woli i Ochocie.”
Wyglądało na to, że powstanie w Warszawie zdąży wygasnąć zanim dowództwo AK
zdecyduje się poderwać swoje oddziały w terenie i ruszyć na odsiecz. Dopiero w połowie
sierpnia zelektryzował ich nieoczekiwany rozkaz o przegrupowaniu i mobilizacji oddziałów.
A więc jednak odsiecz!
Radość okazała się przedwczesna. Nie wszyscy mogli wyruszyć na pomoc stolicy: mieli
iść tylko najzdrowsi, którzy wytrzymają ciężki, dwustukilometrowy marsz, żołnierze
ostrzelani, zahartowani w bojach, dobrze wyszkoleni. W sumie najwyżej piętnaście procent
stanu oddziału.
Rozpoczęła się pospieszna reorganizacja, dobieranie ludzi. Wtedy też po raz pierwszy
oddziały przyjęły nazwy przedwojennych pułków stacjonujących na tym terenie, a więc 27 i
74 pp, które weszły w skład 7 Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Wyznaczono nowych
dowódców. Wszystko to wywołało nieco zamieszania; uporali się z tym w dwa dni.
Podporucznik „Marek” tak odnotował początek tego wielkiego marszu przez teren
najeżony posterunkami i oddziałami wroga:
„Siedemnastego sierpnia przystąpiono do forsowania rzeki Pilicy w okolicy Przedborza.
Wybrano dogodne miejsce do przeprawy. Oddziały piesze przechodziły po prowizorycznym
drewnianym moście (tylko dla pieszych), natomiast kawaleria i tabory przeprawiały się w
bród przez rzekę. Nocna przeprawa tak dużej liczby wojska trwała około dwóch godzin i nie
została zauważona przez nieprzyjaciela. Piaszczyste drogi i tumany kurzu dawały się
wszystkim porządnie we znaki. Na postojach często brakowało wody do picia. Nie można
było wychodzić z szeregu, gdyż każdej chwili kolumna mogła ruszyć dalej pod osłoną nocy.
Ludzie patrzyli na nas zdumieni: zaledwie przed paru dniami Niemcy toczyli tu walkę z
partyzantami, a teraz maszeruje regularne Wojsko Polskie.
„Chociaż mijaliśmy biedne wsie, ludność przyjmowała nas bardzo serdecznie, a nawet
entuzjastycznie.
„Dotarliśmy do wsi Biały Ług. Zatrzymaliśmy się nad stawem, gdzie mogliśmy
wymoczyć obolałe nogi i napić się wody w gajówce. Dowództwo dywizji widząc
przemęczenie żołnierzy zarządziło kilkugodzinny odpoczynek. Dowódcy pułków mjr8ppłk
Franciszek Polskowski „Korsak” i mjr Hipolit Świderski „Jur”, „Szary” wizytowali
poszczególne bataliony i kompanie. Uzupełniono sprzęt bojowy, prowiant i środki łączności.
Przy ognisku żołnierze śpiewali partyzanckie pieśni, w tym „Jędrusiową dolę”, której autorem
był nasz kolega Czesław Kalkusiński „Czechura”, żołnierz 74 pp AK. Miejscowe dziewczęta
bacznie przyglądały się chłopcom z lasu. Tu i ówdzie można było zobaczyć rozmawiające i
śmiejące pary. Młodość ma swoje prawa i nie zna smutku ani ponurych myśli. Spotkanie
partyzanta i miłej dziewczyny zawsze kończyło się serdecznym pożegnaniem, które pamięta
się długo, nawet w najtrudniejszych chwilach. Przy pożegnaniach były łzy w oczach.
Staruszki żegnały nas znakiem krzyża, życzyły zwycięstwa i powrotu do rodziny.”
Dziewiętnastego sierpnia pod wieczór oddziały ubezpieczane przez szpicę i szperaczy
ruszają w dalszą drogę. Przed nimi teren nie znany, odległy od rodzinnych wiosek i
miasteczek. Szerokim łukiem obchodzą wieś Radoszyce, w której stoją większe oddziały
niemieckie. Nie ma mowy o zatrzymaniu się, wytchnieniu. Nawet wodę czy mleko, które
wynosili im na drogę mieszkańcy, piją w marszu. Kompania „Robotnika” otrzymuje rozkaz
ubezpieczenia przejścia przez szosę Radoszyce — Jacentów. Mimo skrajnego wyczerpania
porucznik podrywa ludzi niemal do biegu. Wszystko idzie jak w zegarku: gniazdo cekaemu z
dobrym polem ostrzału, posterunki wysunięte w prawo i w lewo. Prawie od razu nadchodzą
główne siły. Przemarsz w poprzek drogi trwa prawie godzinę. Mimo iż cały czas nie mogli
spuścić szosy z oka, jednak trochę odpoczęli. Potem szli już w straży tylnej.
Nocny marsz dał się wszystkim we znaki, toteż wschód słońca powitali jako zapowiedź
odpoczynku. Przeszli jeszcze przez wieś. Drzewa uginały się pod dorodnymi jabłkami. Nie
wolno rwać, nie wolno wychodzić z szeregu. Krótki odpoczynek, śniadanie i znów dalej.
Minęli Miedzierze, weszli do lasów koneckich. W ostatniej, dotykającej prawie lasu wsi,
„Robotnik” kupił cały kosz jabłek i rozdzielił wśród żołnierzy. Były wonne i soczyste,
większe niż te, które nie tak dawno mijali łykając tylko ślinkę.
Całą niedzielę 20 sierpnia szli dalej. Nikt nie narzekał, wszyscy rozumieli, że konieczny
jest pośpiech. Warszawa broczyła krwią. Teren, na który wkroczyli, był trudny, bagienny,
piaszczysty. Przebywszy rzekę Czarną weszli na rozległe moczary, potem kurz wzbijany ich
własnymi nogami tworzył na przemoczonych wyżej kolan nogach obrzydliwą skorupę.
O zmierzchu musieli przeskoczyć linię kolejową Końskie — Skarżysko Kamienna.
Prowadził ich przewodnik, gajowy z miejscowej placówki AK. Niemcy nic nie zauważyli.
Równie sprawnie i bez przeszkód przeskoczyli potem szosę. Wprawdzie na polnej drodze
omal nie ugrzęzła w bagnie jedna furmanka, ale żołnierze „Robotnika” zdołali ją jakoś
wyciągnąć.
Po odpoczynku, 21 sierpnia czekał ich ostatni przed miejscem koncentracji odcinek drogi:
Lelitkowo — Lasy koło Huciska — Ruski Bród — Wawrzynów — rzeka Radomka — lasy w
rejonie Przysuchy. Tu założono wielkie obozowisko. Zdawać by się mogło, że dla tak
poważnych sił (trzy pułki, w sumie około sześciu tysięcy żołnierzy) jedynym poważnym
problemem mogą być tylko Niemcy.
Okazało się jednak, że najtrudniejszą sprawą stało się… wyżywienie skoncentrowanych
tu sił. W zasadzie każdy oddział miał swoje służby kwatermistrzowskie dbające o
zaopatrzenie. Jednak kupowanie żywności, nawet przy godziwej zapłacie, natrafiało na
poważne trudności. Chłopi musieli oddawać kontyngenty, poza tym obawiali się niemieckich
represji. Leśni przecież odejdą, a oni zostaną.
Kieleckiemu korpusowi „Jodła” — największej koncentracji wojsk Armii Krajowej poza
Warszawą — groził po prostu głód. Na domiar złego wywiad meldował, że Niemcy ściągnęli
pod Warszawę doborową dywizję „Hermann G~oring” i inne oddziały i przystąpili do
generalnego szturmu na broniące się jeszcze dzielnice miasta.
W tej sytuacji wkroczenie na otwarte podwarszawskie tereny groziło korpusowi „Jodła”
wykryciem przez nieprzyjacielskie lotnictwo, otoczeniem i rozbiciem przez siły pancerne.
Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych w Londynie i Komenda Główna AK wciąż nie
podejmowały decyzji: maszerować dalej, czy wracać do baz wyjściowych. Dowódca „Jodły”
płk Jan Zientarski „Ein” postanowił rozstrzygnąć problem na własną rękę.
W nocy z 23 na 24 sierpnia w gajówce Promień stawili się dowódcy wszystkich sześciu
pułków: 2, 3 i 4 pp Legionów 25, 27 i 74 pp. Część oficerów zasiadła za stołem, część na
zydlach, łóżkach. Jasne światło naftowej lampy padało na twarze nieco zmęczone, ale napięte,
świadome, że decyzja, dla której ich wezwano, jest sprawą życia iśmierci.
— Panowie — powiedział pułkownik — w zasadzie, zwyczajem wojskowym,
powinniśmy zacząć od najniższego stopniem i wysłuchać po kolei wszystkich opinii,
jednakże sytuacja jest szczególna. Nie jesteśmy wystarczająco uzbrojeni do otwartej walki w
polu. Żołnierz jest dobry, bojowy i przeszkolony. Ale nie mamy broni ciężkiej,
przeciwpancernej. Brak nam także amunicji.
Przerwał na chwilę i powiódł wzrokiem po obecnych. Nikt się nie odezwał. Podjął więc:
— W takiej sytuacji dalszy marsz na Warszawę graniczyłby z samobójstwem. Wiem, że
wszyscy jesteśmy gotowi oddać życie. Jesteśmy żołnierzami i zawsze się z taką
ewentualnością liczymy. Nie o nas tu wszakże chodzi, ale o młodzież, która wyginie i to bez
większego sensu. Na nasze meldunki dowództwo ma tylko jedną odpowiedź — czekać.
Wobec tego przerywamy dalsze działania. Rozwiązujemy zgrupowanie. Oddziały powrócą na
swoje tereny i tam przystąpią do wykonywania akcji „Burza”. Czy ktoś ma inne propozycje?
Znów milczenie było jedyną odpowiedzią. Właściwie wszyscy — z wyjątkiem kilku
wyższych oficerów — zgadzali się, choć niektórych ogarniało rozgoryczenie: taki szmat
drogi, tyle wysiłku, a tu nagle — zawracać. Szczególnie młodsi, niezbyt dobrze orientujący
się w sytuacji, byli zrozpaczeni. Wielu skłonnych było nawet posądzać dowództwo o zdradę.
A Warszawa płonęła. Czy jednak niemal pewna hekatomba korpusu na przedpolach mogła
zmienić losy stolicy?
Odpowiedź była tylko jedna: nikt poza armią radziecką, która na rozkaz Stalina
wstrzymała ofensywę, nie mógł odwrócić klęski powstania. Ale front stanął na drugim brzegu
Wisły. W tej sytuacji Komenda Główna AK rozumiejąc motywy, jakimi kierował się płk
Zientarski, zatwierdziła decyzję odwołującą odsiecz.
Decyzja o wstrzymaniu marszu nie była łatwa, ale jak się okazało, dekoncentracja
oddziałów i powrót do baz wyjściowych także nie były proste. Niemcy zorientowani w
przypuszczalnych kierunkach ruchu oddziałów partyzanckich zmobilizowali znaczne siły. W
drodze powrotnej leśni musieli stoczyć ciężkie walki w rejonie Rudy Pilczyckiej, Radoszyc,
nad rzeką Czarną i Pilicą oraz w powiatach Włoszczowa, Końskie i Radomsko.
Jeden z uczestników koncentracji kieleckiego korpusu „Jodła” do końca życia będzie
pamiętał scenę, jakiej był świadkiem. Po latach tak o tym powie:
„Kiedy w połowie września wracaliśmy do rejonu, skąd wyruszyliśmy w lasy
radomszczańskie — i zwartym oddziałem maszerowaliśmy przez Cielętniki, jakaś kobieta
wyskoczyła z chałupy, uklękła na drodze i krzycząc: O boże! Mnie hitlerowcy wywieźli po
upadku Woli i wszystkich straciłam… To u nas chłopcy z butelkami w ręku szli na czołgi, a
tu prawdziwe Wojsko Polskie…
„W naszych szeregach panowało milczenie — smutek i łzy były wyrazem tragedii, jaką
przeżyliśmy.”
Quasimodo
Latem 1944 roku, może trochę wcześniej albo później, jakoś ludziom to z głowy uleciało,
po wsiach zaczął chadzać żebrak. Niewielkiego wzrostu, prawie karzeł, z nieproporcjonalnie
dużą głową i garbem czy też skrzywieniem ramienia, wyglądał nieszczęśliwie i pokracznie.
W Żytnie, Sekursku, Cielętnikach, Raczkowicach, Garnku czy Nowej Wsi gospodynie o
miękkich sercach wciskały mu pajdy chleba z masłem, czasami boczkiem, niekiedy parę
złotych, co hojniejsi kawałek kiełbasy. Dziękował wylewnie, ogarniając swe łachmany, jakby
się ich wstydził, jakby czuł się obco w podobnym stroju.
— Musi, co on z panów, a teraz zepsiał i niesporo mu chodzić po prośbie — mówiono.
Zaglądał też do dworów, leśniczówek i folwarków. Ktoś bardziej oczytany nadał mu
przezwisko Quasimodo. Na wsiach powtarzano dziwne słowo, nie bardzo wiedząc, skąd się
wzięło. I tak już zostało. Karzeł musiał jednak miewać okresy sytości, bo zdarzały się całe
tygodnie, czasem miesiące, kiedy w ogóle się nie pojawiał.
Jedni o nim nie pamiętali, inni dziwili się, że jakoś nie przychodzi, ale nikt nie zastanowił
się, gdzie karzeł mieszka, skąd się wziął i czy w ogóle potrafi sam zjeść to wszystko, co
wyżebrze. Tylko nieliczni zastanawiali się, że pojawienie się Quasimoda dziwnie czasem
wiąże się z niemieckimi pacyfikacjami lub obławami.
Pierwszy zwrócił na to uwagę Władysław Gieysztor, administrator Cielętnik należących
do owdowiałej pani Steinhagenowej. Stefan Steinhagen poległ w obronie Warszawy. Pan
Władysław, oficer artylerii konnej, uważał, że do jego obowiązków należy nie tylko
kierowanie gospodarką dworską, lecz ścisła współpraca z placówkami Armii Krajowej.
Jego meldunek został przyjęty z należytą uwagą. Jednakże były to tylko poszlaki. Nikt
Quasimoda nie złapał na gorącym uczynku, a każde, nawet najzręczniejsze wyciąganie go na
słówka okazywało się bezowocne. Albo żebrak był rzeczywiście niespełna rozumu, albo po
mistrzowsku grał swoją rolę. I właściwie na tym się skończyło. Wszyscy mieli ważniejsze
sprawy na głowie. Najpierw w Warszawie wybuchło powstanie. Wiele oddziałów miało iść
na pomoc stolicy. A potem, na oczach stojących za Wisłą wojsk, wykrwawieni powstańcy
poszli do niewoli. Ewakuowana z miasta ludność zalała okoliczne wioski i majątki.
I wtedy sprawa Quasimoda odżyła.
W październiku Rosjanie zrzucili w okolicznych lasach paru spadochroniarzy, by zasilić
jakiś swój oddział partyzancki, który zabrnął w te strony. Niemcy zaalarmowani przez swych
informatorów uznali, że coś się szykuje. Obecność kilku plutonów z 27 i 74 pp AK i jednego
oddziału AL zdawały się te obawy potwierdzać.
W parę dni później około dwa tysiące Niemców otoczyło lasy. We dworze w
Cielętnikach stanął sztab z generałem w płaszczu z czerwonymi wyłogami. Nad polnymi
drogami niósł się warkot ciężarówek, samochodów pancernych i motocykli. Zewsząd
dobiegało gardłowe naszczekiwanie komend. Wzięto kilkudziesięciu zakładników, przede
wszystkim spośród uciekinierów z Warszawy.
— Jeśli zginą nasi żołnierze, jeśli bandyci będą strzelać do nas zza węgła, zostaniecie
rozstrzelani.
Stłoczeni przy ogrodzeniu parku, pod lufami cekaemów, zakładnicy z zapartym tchem
nasłuchiwali, czy nie dojdą do nich odgłosy walki. Jakiekolwiek straty niemieckie mogły dla
nich znaczyć tylko jedno — wyrok śmierci. Ale nad lasem wisiała cisza. W oddali płonęła
tylko leśniczówka Brzozówki zbombardowana z powietrza i ostrzelana pociskami
zapalającymi. Lekki swąd spalenizny docierał do zakładników wzmagając ich niepokój.
Niemal równocześnie z podpaleniem Brzozówek na dworskie podwórze wtoczyła się
kolumna samochodów pancernych. Pilnujący gorzelni żołnierze Landwehry bez większego
zainteresowania patrzyli na łaciato malowane pojazdy z czarno-białymi krzyżami. Tylko
chłopaki z czworaków i ze wsi zaciekawieni podchodzili coraz bliżej. Nie odpędzani przez
załogę zaczęli nawet wspinać się do włazów, zaglądać do szpar strzelniczych.
Pierwsi zobaczyli go chłopcy Pietrasa, Falany, Musiała czy Skolimowskich. Siedział w
pancerce ubrany w mundur Wehrmachtu. Inni żołnierze kręcili się na zewnątrz,
rozprostowywali kości, ćmili papierosy. On tkwił nieruchomo, zerkając tylko przez niewielki
wizjer z uchyloną klapą. Choć otwór był mały, a w środku było prawie ciemno, nie było
wątpliwości: to był on, żebrak Quasimodo.
Jeszcze paru skrupulantów idzie niby to prosić o puste, błyszczące pudełka po
papierosach „Juno”. Jeden nawet podchodzi bliziutko i choć karzeł gniewnie zatrzaskuje
okienko, chłopaki są absolutnie pewni — duża głowa, charakterystyczne skrzywienie ramion.
O pomyłce nie może być mowy. Chłopcy wycofują się. Efektowne opakowania od
papierosów ciskają ze złością do gnoju.
Leśniczówka dogasa. Resztki dymu rozwiewa jesienny wiatr. Ostrzeżone w porę oddziały
partyzanckie rozproszyły się, wymknęły z sieci obławy. Uderzenie przygotowane z takim
nakładem sił trafiło w próżnię. Wieczorem sztab z generałem wsiadł do samochodów i
odjechał, za nim ruszyły ciężarówki z piechotą i wozy pancerne. Zakładników-uciekinierów,
miejscowych leśniczych, gajowych i robotników rolnych zwolniono, niektórych skierowano
do kopania rowów przeciwpancernych i strzeleckich nad Pilicą.
Nad lasami znów zawisła jesienna cisza; w nieruchomym powietrzu bezgłośnie
szybowały opadające z drzew liście, czasem wysoko w konarach zaszumiała przelotna ulewa.
Meldunki o roli, jaką odegrał Quasimodo, trafiły gdzie trzeba. Cóż z tego, kiedy żebrak, jakby
coś przeczuwając, zniknął jakby się zapadł pod ziemię. Do czasu.
Nadmierna pewność siebie, a może przekonanie, iż nikt nie zdołał go rozpoznać w
mrocznym wnętrzu pancerki wzięły górę nad ostrożnością. Pewnego dnia Quasimodo znów
pojawił się w okolicy. Nie zmienił nawet przebrania. Pierwszy zobaczył go „Sęk”. Z początku
chłopak nie dowierzał oczom.
Jak on śmie? — pomyślał. Ale zaraz się zreflektował. Przecież to wymarzona okazja,
żeby się z nim rozprawić.
Skoczył do domu po rower i udając, że ma coś pilnego do załatwienia, popedałował w
las. Wyprzedził Quasimoda, który szedł w kierunku gajówki Nowa Wieś, ale zarazem stracił
go z oczu. Nie było to najzręczniejsze. Zatrzymał się, udając, że poprawia coś przy rowerze.
Żebrak minął go obojętnie. Fortel się udał. „Sęk” wskoczył na rower. Ale Quasimodo
posuwał się bardzo powoli. Ileż razy można poprawiać łańcuch czy majstrować przy wentylu?
Już miał powtórzyć swą pantomimę, gdy w pobliskiej przesiece zobaczył kręcących się
żywiczarzy. Znał ich. Niektórzy byli żołnierzami AK z okolicznych placówek. Wysłuchawszy
go rozłożyli bezradnie ręce.
— Tu blisko nie ma żadnego naszego oddziału. A my nie mamy broni. Trudno będzie go
ująć.
— Dobra — zgodził się. Ja się tym zajmę. Tylko uważajcie, dokąd pójdzie.
W kilka minut był pod gajówką Nowa Wieś. Zameldował gajowemu, kogo spotkał na
deodze, że nadał sprawę i że trzeba się śpieszyć.
— To prawda — przytaknął Walczak — wszystkie oddziały stąd odeszły. Ale przez
placówkę w Przyrowie lub Dąbrowie Zielonej można zawiadomić oddział „Ponurego” albo
„Twardego”. Na pewno coś wykombinują.
„Sęk” uczynił ruch, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale Walczak przerwał mu.
— Jadę tam. A ty zostaw rower, weź Musiała, i obaj miejcie go na oku. Jak zobaczy, że
mnie nie ma w gajówce, na pewno pójdzie do Antonina. Dam znać, żeby go tam dobrze
ugościli.
Leśniczym w Antoninie był Aleksander Steinhagen, rodzony brat poległego w 1939 roku
Stefana, również żołnierz AK. Opowieść Walczaka nie zaskoczyła go.
— Od początku gość wyglądał mi podejrzanie. Ta cała żebranina to wielka lipa.
Zieliński i Musiał nadłożyli sporo drogi, przedzierając się przez mokre chaszcze.
Przemoczeni do nitki wynurzyli się z lasu tuż za Quasimodem. Niewiele brakowało a byłby
ich spostrzegł. W ostatniej chwili uskoczyli za drzewo. Walczak miał rację — fałszywy
żebrak zmierzał do leśniczówki Antonin. Nie odwracał się, nie rozglądał się na boki, co w ich
mniemaniu powinien robić każdy szpicel. Szedł jak prawdziwy żebrak, z lekka powłócząc
nogami, ni to zmęczony, ni to zrezygnowany.
— Jakbym nie wiedział — szepnął „Sęk” — tobym nie uwierzył. Gra jak stary aktor.
— Długo sobie nie pogra — powiedział Musiał. — Już go tam nasi wezmą w obroty.
Kiedy zobaczyli, że szpicel skręcił na drogę prowadzącą wprost do leśniczówki Antonin,
przystanęli za ułożonymi na wysokość człowieka sągami świeżo ściętych pni. Stąd widzieli
jak na dłoni podwórze i wszystkie zabudowania. Sągi były tuż obok traktu; tędy powinien
nadejść patrol lub oddział, który miał ująć Quasimoda.
Czekali niecierpliwie, niemal z zapartym tchem. Co będzie, jeśli szpieg wyjdzie
wcześniej? Czy mają się na niego rzucić z gołymi rękami? A jeśli ma przy sobie broń?
Jednak Steinhagen pamiętał o instrukcji. Gościł obdartusa szczodrze, i wciąż napomykał
o partyzantach, o jakichś bliżej nie określonych akcjach. Karzeł pozornie nie okazywał
zainteresowania, ale chcąc zdobyć jak najwięcej informacji jadł za dwóch: siorbał zupę,
zagryzał chlebem, prosił o dolewkę, choć widać było, że już nie może więcej.
Chłopcom dłużyło się niepomiernie. Przestępowali z nogi na nogę, rozglądali się, czy nie
widać obiecanego przez Walczaka patrolu. Kiedy już zdawało się, że żadne sztuczki
Steinhagena nie zdołają zatrzymać szpicla w leśniczówce, na rozmiękłej od deszczu drodze
zaciamkały kroki. Nad przycupniętymi za sągiem chłopcami pochylił się oficer w
wojskowym płaszczu i polowej rogatywce. Za nim stało trzech również umundurowanych i
uzbrojonych żołnierzy.
— Jeszcze jest? — zapytał dowódca.
„Sęk” wyprężył się na baczność.
— Melduję posłusznie, panie poruczniku, że jest. Jużeśmy myśleli, że nie zdążycie.
— Nie ma strachu. Na wszelki wypadek pokażcie, który to.
— Zaraz go…?
Oficer popatrzył niechętnie na Zielińskiego.
— A co to my jakieś bandziory, żeby ludzi jak kuropatwy strzelać? Idzie tylko o to, żeby
nam się nie wymknął. Głupio by było capnąć nie tego, co trzeba.
Chłopcy ze zrozumieniem kiwnęli głowami. „Sęk” chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w
tej samej chwili drzwi leśniczówki skrzypnęły i na progu stanął Quasimodo. Rozejrzał się
dokoła jak człowiek, który sprawdza, jaka jest pogoda. Przeszedł spokojnie przez podwórze,
otworzył furtkę i znalazł się na drodze. Kiedy mijał sągi drewna, wyrośli przed nim dwaj
żołnierze z gotowymi do strzału pistoletami, trzeci zaszedł go od tyłu.
— H~ande hoch!
Posłusznie podniósł ręce do góry. Nie miał przy sobie broni ani żadnego dokumentu,
który mógłby stanowić jakąś poszlakę. Na wszystkie pytania odpowiadał niezmiennie:
— Nie mam z czego żyć, to i chodzę po ludziach.
Nie sposób było nawet ustalić, gdzie mieszka. Z uporem utrzymywał, że raz tu, raz tam
zawsze go ktoś przygarnie. Gdzie i kto go ostatni raz przygarnął, nie umiał powiedzieć.
— Ja prosty człowiek, pamięci nie mam.
— A tego, żeś w szkopskim mundurze na obławę przyjechał też nie pamiętasz? — nie
wytrzymał któryś z żołnierzy.
Porucznik uciszył go gestem dłoni.
— Nie przed nami się będzie tłumaczył. Myśmy zrobili swoje. Idziemy.
Skinęli chłopcom i wkrótce zniknęli w jesiennej mgle. Quasimoda chłopcy już nigdy nie
zobaczyli. Nawet im nie powiedziano, że po wyroku sądu wojennego został rozstrzelany i
zakopany gdzieś w lesie. Po wsiach i wśród partyzantów długo krążyły opowieści, że był
Volksdeutschem, strażnikiem, niektórzy mówili, że katem w piotrkowskim więzieniu.
Dodatkowo dorabiał sobie jako szpicel. Gdyby nie jeden jedyny błąd, jaki popełnił w czasie
obławy, pewnie nigdy by go nie zdołano zidentyfikować. Odszedł w niepamięć tak, jak z niej
wychynął, niczym pokraczny gad, którego ukąszenia niosły śmierć.
Niektórzy zadawali sobie tylko pytanie, czy to przezwanie zaczerpnięte z wielkiej
literatury nie było dla niego zbyt wielkim wyróżnieniem. Ale zastanawiali się nad tym tylko
nieliczni, prostoduszni byli przekonani, że właśnie tak brzmiało jego nazwisko.
Tajemniczy wybuch
Siódmy czerwca 1944 był nie tylko słoneczny i ciepły — w powietrzu czuć było
zbliżające się lato — ale także radosny i pełen optymizmu: poprzedniego dnia alianci
wylądowali we Francji. A inwazja na kontynent oznaczała początek końca Trzeciej Rzeszy.
Tego właśnie dnia zdarzyło się coś, o czym „Sęk” miał pamiętać do końca życia.
Słońce stało w zenicie przypiekając solidnie. Zanim wyprowadził rower z sieni
leśniczówki, „Sęk” rzucił okiem na zegarek. Dochodziła druga. Rozkaz, który miał zawieźć z
leśnictwa Brzozówki do Cielętnik, był wystarczająco wyżny, by ani chwili nie zwlekać. Był
krótki i zgodnie z konspiracyjną praktyką chłopiec nauczył się go na pamięć: „Rozpoznać
teren przed przemarszem oddziałów partyzanckich w lasy Sekurska i Żytna”.
Wyjeżdżając na otwartą przestrzeń koło stawów rybnych w Cielętnikach „Sęk” powtarzał
sobie w myślach meldunek. Nagle usłyszał nisko nad głową przeraźliwy świst. Odruchowo
pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Niewąski kaliber! — przemknęło mu
przez myśl. — Szczęście, że szedł górą.
Nie zdążył zeskoczyYć z roweru, gdy powietrzem targnął głuchy huk. Zadzwoniło mu w
uszach. W oddali trysnął potężny kłąb dymu. „Sęk” zahamował starając się zapamiętać
miejsce, w którym nastąpił wybuch. Dym powoli się rozwiewał. Chłopiec odczekał jeszcze
chwilę, ale eksplozja się nie powtórzyła.
Co to mogło być? — zastanawiał się. — Przecież nie samolot. Pocisk wielkiego kalibru?
Może to ma jakiś związek z inwazją aliantów?
Mógł tak stać nie wiadomo dokąd, wymyślając coraz to nowe koncepcje. Odczekał, aż
przestanie mu dzwonić w uszach, wskoczył na rower i co sił w nogach popedałował w
kierunku Sekurska i Soborzyc, gdzie unosiły się jeszcze nikłe smużki dymu. Po drodze
spotkał kumpla. Mały Skolimowski był równie zaciekawiony jak on.
Po paru minutach byli na miejscu. W ziemi widniał olbrzymi lej. Miał chyba z dziesięć
metrów głębokości i prawie czterdzieści średnicy. Dla pewności obeszli go dookoła, licząc
kroki. Wyszło im około stu.
— Do diabła — powiedział Heniek z niedowierzaniem. — Jak żyję, czegoś takiego nie
widziałem.
— A ile razy byłeś pod ogniem artylerii? Dużoś widział lejów po wybuchach? —
zainteresował się „Sęk”.
Heniek bezradnie rozłożył ręce.
— Ani jednego.
Roześmieli się obaj.
— No cóż. Trzeba migiem zrobić szkic i pozbierać trochę części. To może być ważne.
Usiedli i starannie narysowali wyrwę w ziemi, starając się dokładnie odwzorować
postrzępione, nierówne brzegi. Skończywszy zabrali się do poszukiwania odłamków i części
tego, co eksplodowało. Fachowcy pewnie zorientują się, co to było. Odłamki stali i
aluminium leżały porozrzucane w promieniu prawie stu metrów. Ze zdziwieniem stwierdzili,
że stojąca niedaleko stodoła była nietknięta.
Schowali szkic i zawinęli pozbierane odłamki w koszulę z zawiązanymi na supeł
rękawami. Już mieli odchodzić, gdy koło leja pojawił się por. Karol Kutnicki „Kruk” z trzema
żołnierzami. Oddział jego stacjonował we wsi Sekursko; oni także wyraźnie słyszeli wybuch.
Po chwili nadeszli por. Aleksander Arkuszyński „Maj” i pchor. Jan Kozieł „Orzeł”, których
oddział został na skraju lasu, aby ubezpieczać odwrót w przypadku pojawienia się
żandarmerii.
Stojących przy leju oficerów wkrótce otoczyli mieszkańcy okolicznych zabudowań,
głośno rozprawiając o tym, co się stało. Z niepokojem myśleli, co się tu będzie działo, gdy
zjawią się Niemcy. Jakby dla potwierdzenia tych obaw, nisko na niebie ukazał się
zwiadowczy samolot typu „Storch”.
Najbardziej doświadczony „Kruk” nakazał partyzantom wycofać się, a ludziom wracać
do domów. Był najwyższy czas. Na szosie koło Cielętnik ukazała się kawalkada czterech
motocykli i trzech samochodów ciężarowych. Przez lornetkę można było dostrzec zielonkawe
mundury żandarmerii.
„Sęk” i Skolimowski zawrócili do leśniczówki Brzozówki. Na widok syna z kolegą,
kapitan „Władek” uniósł brwi ze zdziwieniem i dezaprobatą.
— Przekazałeś meldunek?
Chłopiec przecząco pokręcił głową. Zaszły ważne okoliczności. Może eksplozja i
zainteresowanie, jakie ona wywoła, w ogóle uniemożliwią przemarsz oddziałów
partyzanckich? Dokładnie zreferował ojcu sprawę; wygrzebał z kieszeni szkic leja, wysupłał z
koszuli skręcone i poszarpane odłamki. Kapitan z uwagą pochylił się nad zeszytową kartką i
metalowymi kawałkami.
— Ciekawe — mruczał. — Bardzo ciekawe. To potwierdzałoby nasze przypuszczenia.
— Jakie przypuszczenia? — nie mógł się powstrzymać „Sęk”. Z przekrzywioną głową
przyglądał się ojcu.
Zieliński zawahał się.
— I tak już wiesz dużo — zdecydował. — Poza tym to nie nasza, ale niemiecka
tajemnica.
Chłopcom aż zaświeciły się oczy.
— A więc nasz wywiad — powiedział kapitan — jeszcze w zeszłym roku otrzymał
wiadomość, że gdzieś w południowej Polsce znajduje się wyrzutnia tajemniczej broni, której
pociski eksplodują w różnych częściach kraju. Wszystkie nasze placówki i oddziały
partyzanckie miały meldować o każdym zauważonym wybuchu lub jakichkolwiek
działaniach, które mogły mieć związek z niemieckimi eksperymentami. Chodziło głównie o
ustalenie kierunków, z których nadlatywały pociski, opisy eksplozji oraz zbieranie i
przekazywanie wywiadowi pozostałych po wybuchu części. Więc nieświadomie postąpiliście
akurat tak, jak nakazywała instrukcja. Należy się wam pochwała.
Kapitan wyciągnął mapę swojego rejonu, sporządził odrys na kalce i oznaczył miejsce
eksplozji. Dołączył meldunek spisany według opowieści syna i zebrane odłamki pocisku.
Jeszcze tego samego dnia pojechał do Częstochowy, aby przekazać materiały do inspektoratu
AK. Komendant inspektoratu, mjr Tadeusz Król „Dołęga” natychmiast dostarczył je do
komendy okręgu.
W dwa dni później „Sękowi” polecono wziąć bryczkę i udać się na stację kolejową
Julianka koło Złotego Potoku. Miał stamtąd zabrać „instruktora żywicowania”. Dziwnego
leśnika piastującego oficjalny urząd należało powitać umówionym hasłem; pośród
wysiadających „leśnik” miał się wyróżniać tyrolskim kapelusikiem z piórkiem.
Pociąg przyjechał punktualnie, wysiadło tylko kilka osób. Mężczyzna w kapelusiku był
jeden. Pomyłka była niemożliwa, ale zgodnie z rozkazem trzeba się było upewnić. „Sęk”
podszedł do przyjezdnego.
— Czy pan w sprawie żywicowania?
Przybyły potwierdził. Obydwaj wymienili hasło i odzew obowiązujące tego dnia.
Chłopiec wskazał oczekującą bryczkę, ale „urzędnik” jeszcze się rozglądał. Po chwili skinął
na kogoś. Do bryczki zbliżył się mężczyzna ubrany w marynarkę w kratkę, spodnie spięte
poniżej kolan, tak zwane pumpy. Na głowie miał cyklistówkę z daszkiem przysłaniającym pół
twarzy.
Chłopiec był zaskoczony. Miał przywieźć jednego, a tu raptem zjawia się dwóch. Nie
odezwał się ani słowem — nie jego rzecz. Pomyślał tylko, że sprawa musi mieć wielkie
znaczenie, skoro przyjechało aż dwóch oficerów. Że byli to oficerowie nie ulegało żadnej
wątpliwości, i to dość wysokiego stopnia.
W czasie jazdy obaj przyjezdni milczeli, „Sęk” jako zdyscyplinowany żołnierz także nie
wdawał się w żadne rozmowy. W połowie drogi „kraciasty” szepnął coś do współpasażera,
uścisnął mu dłoń i wysiadł. Po chwili instruktor żywicowania wchodził do leśniczówki.
Oczekiwał go kapitan „Władek”, Jan Walczak, Antoni Rak, Stanisław Turski i jeszcze kilku
partyzantów w mundrurach. Na biurku leżała rozłożona mapa z dokładnym oznaczeniem
miejsca wybuchu.
Widocznie tajemnica obowiązywała nadal, bo ojcie odprawił Zbyszka.
— Odprowadź konie do dworu — zadysponował. — To rozkaz! — dodał nie zwracając
uwagi na błagalne spojrzenie syna.
„Sęk” omal nie wyparł tchu z koni, ale po powrocie nie zastał już zakonspirowanego
wysłannika. Ojciec milczał, najwidoczniej nie miał zamiaru wracać do utajnionej sprawy.
Zresztą bieżące wydarzenia jakby odsunęły eksplozję na dalszy plan.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprzedzając spodziewaną pacyfikację, znaczne siły
partyzantów przeszły w lasy koło Gidel i Żytna. Następnego dnia jeden z oddziałów
zaatakował Przedbórz. Zniszczono tartak i niemiecki oddział wartowniczy. Akcją dowodził
por. „Alm” słynący z brawurowej odwagi. Zwycięska potyczka obeszła się bez większych
strat.
Po paru dniach leśni upewniwszy się, że na dawnych kwaterach nic im nie zagraża,
wrócili do lasów cielętnickich. 17 czerwca zaatakowali oddział Wehrmachtu w miejscowości
Garnek koło Kłomnic, zadając nieprzyjacielowi — jak brzmiał meldunek — poważne straty
w ludziach i sprzęcie.
Jako łącznik „Sęk” przenosił meldunki. Partyzantka była dla niego przygodą, która
wciągała go bez reszty. Jednak przez cały czas nie wychodziła mu z głowy tajemnicza
eksplozja i wieści mówiące o jakiejś nowej niemieckiej broni. Miało upłynąć jeszcze wiele
miesięcy zanim chłopak dowiedział się, czego naprawdę był świadkiem.
To, co eksplodowało nie opodal drogi, którą wówczas jechał, to była niemiecka rakieta
V-2. W przeciwieństwie do V-1, która była właściwie bezpilotowym samolotem odrzutowym,
V-2 miała wiele lat potem zrobić światową karierę jako rakieta wyposażona najpierw w
głowice klasyczne, a następnie atomowe. Był to także prototyp pojazdów wystrzeliwanych w
kosmos.
Zaintrygowanie „Sęka” nie było więc bezpodstawne. Wiedział wprawdzie, że Niemcy
bombardują Londyn jakimiś pociskami o dużej sile wybuchu, ale nie kojarzył sobie tego z
eksplozją koło Sekurska. No bo i jak? Tam, w Anglii waliły się domy, padali ludzie, a tu
nawet nie ruszyło stodoły. Podmuch przeszedł po prostu między szparami w deskach. Ale o
tym „Sęk” nie mógł wtedy wiedzieć.
Długo nie bardzo dowierzał, że był świadkiem eksplozji rakiety V-2. Dopiero po latach
przyszło mu do głowy, że dokonując prób z nową bronią Niemcy nie wyposażali jej w
normalny ładunek wybuchowy. Prawdopodobnie było go tylko tyle, aby zniszczyć samą
rakietę, nie demolować zaś zabudowań, które tak czy owak mogły się przydać. Okupacja
jeszcze trwała.
Ale skąd ten niesamowity lej? To pytanie zostało bez odpowiedzi. I właściwie do dziś
pozostaje zagadką.
Grzybobranie
Jesienią lasy cichną. Milknie natrętny świergot ptaków, czasem tu i ówdzie przemknie lis,
zatupie jeleń lub zwalisty dzik. W łagodnym słońcu opadają pierwsze liście, sennie ścielą się
opalizujące smugi mgły — zwiastun zimowego bezruchu. Tylko grzybiarze nawołują się po
chaszczach, polach i przesiekach.
W lasach radomszczańskich październikowe dni roku 1944 były niespodziewanie gwarne.
Do wioski i majątku Cielętniki z rykiem silników, kolebiąc się na boki, wtaczały się wielkie
ciężarówki. Wysypywało się z nich wojsko w mundurach feldgrau i baniastych hełmach.
Brzęk broni, gardłowe nawoływania podoficerów górowały nawet nad szczekaniem
wioskowych kundli. Pod dwór zajechały samochody osobowe z oficerami. Wyniesiono
polową radiostację i maszyny do pisania. Sztab rozpoczynał pracę.
Niemal równocześnie w powietrzu zaterkotały lekkie samoloty zwiadowcze „Storch”,
wypatrujące partyzanckich obozowisk. Pierwsze bomby zapalające spadły na folwark na
skraju lasu. W kilka minut potem na leśniczówkę.
Śmierrcionośny taniec samolotów nad wierzchołkami drzew obserwowali z wieży
kościelnej kilkunastoletni łącznicy Armii Krajowej: Witek Wujcikowski, Henio Skolimowski
i Leszek Jarząbek. Po jakimś czasie Leszek zbiegł na dół do Zbyszka Zielińskiego. On jeden
miał rower.
— Jedź do obozu. Zawiadom naszych. Niemcy okrążają las.
Nie zastanawiając się „Sęk” porwał rower i podskakując na poprzerastanej korzeniami
leśnej ścieżce popedałował w gęstwinę. Jeszcze nigdy tak prędko nie dotarł do oddziału.
Leśniczówka już stała w ogniu. Płomień łakomie oblizywał suche deski, cienki welon jasnego
dymu wzbijał się nad korony drzew, ciągnął duktem, szczypał w oczy, wywoływał kaszel.
Nie było czasu gasić. Meldunek „Sęka” i tak był spóźniony. Partyzanci pospiesznie
zabierali broń, sprzęt i uchodzili w las. „Polcia”, kuchmistrzyni leśnego obozowiska, na co
dzień Apolonia Wawrzyńczyk, ładowała na wóz zapasy żywności i zwoje jedwabiu
spadochronowego. Pomagała jej w tym córka gajowego, Regina Rak.
Dopiero teraz „Sęk” uświadomił sobie, że droga, którą przyjechał, jest już zapewne
obsadzona przez Niemców. Bez namysłu wrzucił rower na furmankę.
— Idę z wami!
„Polcia” nie miała czasu odpowiedzieć. W przelocie tylko skinęła głową. Nadbiegł jeden
z oficerów.
— Gotowi do odjazdu?
Przytaknęli.
— Potrzebuję ochotników, ale cywilów, nie żołnierzy, żeby w razie czego mogli się
wyłgać, że szukają grzybów albo zabłądzili w lesie.
Spojrzał na młodych badawczo, jakby chcąc wymusić ich zgodę. „Sęk” i „Polcia” prawie
chórem krzyknęli:
— Co trzeba zrobić?
— W jednym bunkrze została maszyna do pisania, w drugim dokumenty.
Bez słowa skinęli głowami i puścili się biegiem. Las był pełen dziwnych trzasków i
nieznajomych odgłosów. Do bunkrów było może kilometr, ale zza drzew lada chwila mogła
wyłonić się niemiecka tyraliera. Dobiegli. Zarośla już zaczęły płonąć, ale bunkry z solidnych
bali, przykryte ziemią i gałęziami trwały.
Wpadają do środka, chwytają maszynę, papiery… Przy drzwiach piękne, mało używane
siodło. Szkoda, by wpadło w szkopskie łapy. Co sił w nogach biegną za uchodzącymi
partyzantami. Przecinają niewielką polanę, po której już zaczynają pełzać płomyki ognia.
Zanim zdążyli dopaść przeciwległej ściany lasu, znad drzew wyskoczył samolot i siekąc z
karabinu maszynowego przeleciał nad polami. Padli na ziemię. Ściegi pocisków wyrywały
darń niepokojąco blisko ich głów.
Zerwali się i wpadli między gęste drzewa, krzewy. Tu już lotnik nie mógł ich dojrzeć.
Kolana i dłonie piekły od tlącego się poszycia.
Wkrótce dotarli do Brzozówek. Wrzucili na taborowy wóz maszynę do pisania i siodło,
które porządnie dało im się we znaki. Dokumenty oddali oficerowi. Oddział cofał się.
Napływające meldunki potwierdzały, że pierścień okrążenia zdążył się zamknąć. Oficer, który
ich wysłał do bunkrów, zaaferowany podrapał się w głowę.
— Jakbyście tak spróbowali jeszcze raz… Nie wyglądacie na partyzantów.
— Z powrotem do bunkrów?
— Nie. Do Cielętnik i Raczkowic. Przekazać meldunki do naszych placówek. Niech nas
wspomogą przy wychodzeniu z okrążenia.
Zgodzili się bez namysłu. Znali tu każdą ścieżkę, każdą kępę drzew, każdą groblę. Na
moście i na śluzie na pewno byli już Niemcy. Na razie postanowili przedzierać się każde na
własną rękę. W ten sposób przynajmniej jedno z nich dotrze do celu i wykona zadanie.
— A przez rzekę? — spytała „Polcia”.
— Też osobno.
— Ja nie umiem pływać. Musisz mi pomóc.
— Dobrze — decyduje „Sęk”. — Spotkamy się w budce rybaka.
Wyszli z lasu wprost na stawy rybne. Na groblach rosły tylko pojedyncze drzewa i kępy
krzaków nie stanowiące żadnej osłony. Po krótkiej naradzie zadecydowali, że „Polcia” okrąży
stawy od strony łąk, a „Sęk” bliżej posterunków niemieckich.
Chłopak machnął jej ręką i nie czekając, aż zniknie mu z oczu, puścił się biegiem.
Przybrzeżne sitowie gęsto tu rosnące powinno choć na chwilę zasłonić go przed oczami
wroga. Przebiegłszy kilkadziesiąt kroków, poczuł się trochę pewniej i wyprostował się.
Niemcy byli czujni: niemal rnównocześnie z mostku od drogi na Cielętniki zaterkotały serie z
broni maszynowej.
Zerwał się niczym koń pchnięty ostrogą. Kątem oka dostrzegł, że od strony tamy na rzece
wybiegło trzech żandarmów, starając się przeciąć mu drogę. Przystanął. Nie wiedział, co
robić — cofnąć się do lasu, czy ryzykować, że go ustrzelą.
Żandarmi byli już na drodze. Dzieliło go od nich nie więcej niż sto metrów. Widział ich
wykrzywione wściekłością twarze. Nie strzelali, chcieli go wziąć żywcem. Zdawało się, że
nie ma wyjścia. Wtedy przypomniał sobie scenę z „Trylogii”.
Jasne. Najlepiej skoczyć w trzciny. A właściwie wśliznąć się tak, żeby nawet woda nie
plusnęła.
Schylił się i pod osłoną najbliższej kępy krzaków wszedł do stawu. W nogach poczuł
tysiące kłujących szpileczek. Zadygotał od przejmującego chłodu. Zmusił się do zrobienia
jeszcze paru kroków, byle dalej od brzegu. Zielonkawa toń sięgała mu już do piersi, muł
wsysał stopy. Już myślał, że go wciągnie, gdy stopy trafiły na twardy grunt. Przechylił głowę
do tyłu, wystawiając na powierzchnię tylko oczy, nos i usta.
Na grobli zatupotały żandarmskie saperki. Niemcy przebiegli nie zatrzymując się. Po
chwili stanęli, niepewni, w którym miejscu chłopak zniknął im z oczu. Rozglądali się czujnie.
A on cierpł ze strachu i zimna. Miał wrażenie, że lodowate cęgi wykręcają mu palce u nóg i
szarpią łydki.
Niemcy poszwargotali coś między sobą. Doszli widać do wniosku, że zbieg musiał
umknąć do lasu. Przysłaniając oczy od słońca zaczęli wpatrywać się w odległe drzewa. W
końcu zawrócili w stronę mostku. Może, gdyby było ich więcej, zaryzykowaliby.
Był najwyższy czas. „Sękowi” zdawało się, że jeszcze chwila a będzie wolał dostać się w
ręce wroga niż tkwić w lodowatym mule. Z trudem wyczołgał się na groblę i zaczął rozcierać
zdrętwiałe stopy. Uznawszy, że może się poruszać, na czworakach dopełznął do budki
rybaka.
„Polcia” już czekała. Martwiła się nawet, że go tak długo nie widać. Szczękając zębami
wskazał ręką na rzekę.
— Trzeba migiem na drugą stronę — wymamrotał niewyraźnie.
Rozłożyła bezradnie ręce.
— Wiem. Wiem. Ściągaj sukienkę. Będę ją trzymał nad głową. Jakoś to pójdzie. W razie
czego złapiesz się mnie — chłopiec choć młodszy, przejął rolę dowódcy. „Polcia” zgodziła
się bez słowa sprzeciwu.
Weszli do rzeki. Na szczęście w tym miejscu woda sięgała im tylko do piersi, czasem
tylko omywając szyję. Ostrożnie stawiając stopy pokonali leniwy nurt. Na brzegu dziewczyna
włożyła prawie suchą sukienkę, ale „Sęk” wyglądał niczym świeżo wyłowiony topielec.
Oboje drżeli z zimna. Co tchu pobiegli w kierunku Raczkowic. W obejściach i na głównej
ulicy panował spokój. Przed chwilą Niemcy odeszli stąd w stronę lasu chcąc zamknąć
pierścień obławy. Mieszkańcy ukradkiem wyglądali zza firanek. Nawet groteskowy widok
przemokniętej pary kroczącej środkiem wsi nie skłonił nikogo do wyjścia: jak czegoś
potrzebują to sami zastukają, a tak, nie wiadomo — może to jaki nowy szwabski podstęp.
Chłopiec zakołatał do właściwego domu. Otworzył mu sam komendant placówki. Nie
pytając o nic kazał żonie rozpalić pod blachą, dać obojgu jakieś suche odzienie. Kiedy się
przebrali, nalał każdemu po małym kieliszku wódki. Dopiero po tym wysłuchał meldunku.
— A jakbyście wpadli? — zapytał rzeczowo.
— Tobyśmy powiedzieli, że szukamy grzybów — odparł chłopak. — Po mnie już nawet
leciało takich trzech, alem się wywinął. A co z tymi, co ich okrążyli?
— Nie martw się. Łącznicy już poszli. Chyba będzie się można przemknąć na Złoty
Potok. Dadzą sobie radę. Ale z wami mogło być krucho.
— Przecież my tylko na grzyby… — upierał się „Sęk”.
— Nieźle pomyślane — zaśmiał się komendant — tylko gdzie macie koszyki i choć parę
gąsek czy opieńków?
Obława niemiecka — prawie dwa tysiące uzbrojonych po zęby żołnierzy korzystających
ze wsparcia samolotów — zamknęła się niczym niewód na pustym jeziorze. Partyzanci
wydostali się z okrążenia bez strat. To, co zapowiadało się na krwawą masakrę, okazało się
całkowitym niewypałem.
Na prośbę pani Steinhagenowej i inż. Gieysztora (stryja prof. Aleksandra Gieysztora)
Niemcy zwolnili wszystkich wziętych uprzednio zakładników, wśród nich ojca „Sęka”, a
także inż. Mariana Klonowskiego, oficera WP, przd wojną wybitnego specjalistę od
materiałów wybuchowych, Romana Rogowskiego, Stanisława Pszczółkowskiego i kilkunastu
innych. Byli naprawdę dobrze zakonspirowani, dlatego Niemcy potraktowali ich jako
zwyczajnych robotników rolnych bądź miejscowych chłopów.
Skąd mieli wiedzieć, że zaledwie kilka kroków od ich sztabu, w szklarni pod stertą zieleni
leżał ranny spadochroniarz radziecki!
Gigantyczna obława również nie poniosła żadnych strat, z wyjątkiem jednego żołnierza,
który przez nieostrożność spowodował wybuch własnego granatu.
— Z dużej chmury mały deszcz — zwięźle podsumowano niemiecką akcję. A ci, którzy
wiedzieli, co przytrafiło się „Polci” i „Sękowi” dodawali ze śmiechem:
— Chyba nawet małego deszczu nie było, bo grzyby całkiem nie obrodziły.
Lepsza śmierć niż chłosta
Znaleźli go w kopie siana. Chudy jak szczapa, zmizerowany, w brudnych łachmanach,
które kiedyś były wojskowym mundurem, spał zmorzony głodem i długą wędrówką. Okazało
się, że uciekł z obozu jenieckiego gdzieś pod Szczecinem. Miał dwadzieścia dwa lata. Mówił
tylko po rosyjsku, ale jakoś się zrozumieli. Patrol przyprowadził go do leśnego obozowiska.
Przydzielony do plutonu por. „Postracha” okazał się żołnierzem dzielnym i walecznym.
Trochę nauczył się po polsku. Wkrótce wszyscy go polubili, stał się po prostu jednym z nich.
Ale nie zapomniał skąd jest i gdzie są jego rodzinne strony. Gdy raz „Postrach” specjalnie
złapał Moskwę i z radia popłynęła melodia kremlowskich kurantów, zwilgotniały mu oczy.
— Wot bije serce Moskwy — powiedział.
W plutonie nadano mu pseudonim „Wiktor”; imię trochę polskie i trochę rosyjskie. O
nazwisko nikt go nie pytał — w partyzantce i w konspiracji nie pyta się o takie sprawy.
„Wiktor” zachowywał się jak trzeba. Wkrótce był za pan brat ze wszystkimi żołnierzami
kompanii „Robotnika”. Jak w każdym regularnym wojsku, za dobrą postawę należała mu się
przepustka. Jako drugi otrzymał ją młodziutki „Kurz”. Umyli się, odsztyftowali, wzięli broń i
poszli. W którejś chacie poczęstowali ich wódką, potem jeszcze gdzieś się napili. Poczuli, że
świat do nich należy. Zaczęli się przechwalać, jakie to z nich znakomite wojaki. Na dowód
wystrzelili parę razy z pistoletów.
Rozrabiali w sposób urągający elementarnym zasadom konspiracji. Mogło się to źle
skończyć. Miejscowa placówka zawiadomiła macierzysty oddział. Natychmiast wysłano
patrol, który obydwu rozbroił i dostarczył do obozowiska.
„Robotnik” był twardy i nieugięty.
— To nie przelewki. Muszą ponieść odpowiednią karę. Ja się tym nie będę zajmował,
niech zadecyduje sąd polowy. Na razie zamknąć ich w bunkrze.
W ziemiance za stołem skleconym z nieheblowanych desek zasiedli oficerowie. Dyskusja
była długa, wytaczano różne argumenty. Najpoważniejszym, przemawiającym na korzyść
oskarżonych, była ich waleczność i wspaniała postawa żołnierska. Z drugiej strony, złamali
dyscyplinę, zdradzili miejsce obozowania narażając całe zgrupowanie na nieprzyjacielski
atak. Czas uciekał, a sąd wciąż nie mógł dojść do zgody. Obiektywnie rzecz biorąc, powinien
orzec karę śmierci, choćby dla przestrogi innym. Ale najwyższy wymiar kary orzeka się tylko
wobec zdrajców, konfidentów sprzedawczyków. A to przecież dobrzy żołnierze.
Dobiegała końca druga godzina narady. Wreszcie „Robotnik” zdecydował się przeciąć
bezpłodne dyskusje:
— Sąd postanawia — powiedział twardo — skazać ich na karę śmierci z zamianą na
chłostę przed frontem oddziału.
Zapadła cisza. Taki wyrok był chyba najlepszym rozwiązaniem. Ocalał życie obydwu
partyzantom. Kara za lekkomyślność była może niezbyt surowa, ale przypominała, że dla
następnych nie będzie litości. Wszyscy zgodzili się na takie rozwiązanie. Porucznik poczuł się
jak Salomon.
— Idziemy odczytać wyrok.
— Ale przed frontem całej kompanii — upewnia się „Postrach”.
— Oczywiście. Wyrok jest bardziej dla wszystkich, niż dla tych dwóch.
Oddział staje w dwuszeregu. Jak to w wojsku, wieść o wyczynach „Wiktora” i „Kurza”
zdążyła już obiec wśród chłopaków, wyolbrzymiona, nieco podkoloryzowana. Teraz wszyscy
czekają, co z tego wyniknie. Nikt nie wątpi, że obaj rozrabiacy zostaną ukarani. Tylko jak?
„Robotnik” spojrzał po twarzach żołnierzy wyprężonych na baczność. Wszystkie oczy
zawisły na jego ustach. Co ma im do powiedzenia? Ale porucznik wiedział jak stopniować
napięcie dydaktycznego przedstawienia, które miał zamiar zainscenizować ku przestrodze
obecnych.
Uniósł rękę. Na ten znak dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach otwarło drzwi od
karnego bunkra. Mrużąc odwykłe od światła oczy, oskarżeni wyszli na zewnątrz. Ustawiono
ich frontem do stojącej jak pod sznur kompanii. Nie przeczuwając, o co chodzi, rozglądali się
zdziwieni. Dobra, zaprószyli się trochę, chociaż nie powinni, strzelali na wiwat, chociaż to
niedopuszczalne marnowanie amunicji. Należy im się kilka dni ścisłego, ale żeby zaraz ciągać
ich przed całą kompanię…
Jeden z oficerów rozwinął kartkę papieru, gdzie zgodnie z wszelkimi zasadami prawa
widniał wystylizowany wyrok. Na dźwięk słów: sąd polowy, „Kurz” drgnął. Tego się nie
spodziewał. Twarz mu skamieniała. „Wiktor” nie rozumiejąc jeszcze dobrze po polsku nie
chwycił pierwszych zdań odczytywanych z kartki. Dopiero usłyszawszy: „Skazuje się na karę
śmierci” pobladł i ukradkiem rozejrzał się dookoła. Nie uszło to uwadze „Postracha”: ani
chybi „Wiktor” bada możliwość ucieczki. Ale na ucieczkę nie było szans. Były czołgista z
rezygnacją opuścił głowę. Chyba nawet nie zrozumiał ostatniego zdania, które w karnym
dwuszeregu wywołało westchnienie ulgi.
„Z uwagi na dotychczasową wzorową postawę obydwu żołnierzy sąd postanowił
orzeczoną karę śmierci zamienić na karę chłosty przed frontem kompanii.”
„Wiktor” poczuł, że coś się zmieniło. Zobaczył rozciągnięte w uśmiechu twarze kolegów,
rozjaśnione oblicze „Kurza”. Jeszcze nie pojmował. Z tyłu usłyszał głos „Robotnika”:
— No, według alfabetu, ty, „Kurz”, kładź się pierwszy.
Z rozradowaną gębą młody partyzant postępuje do przodu. Przeskok spod luf plutonu
egzekucyjnego wycelowanych prosto w serce, do rózeg, wymierzonych w zupełnie odwrotną
część ciała, był doprawdy zbyt nieoczekiwany. Kładzie się na zawczasu przygotowanej
ławce. Dwóch kolegów chwyta brzozowe rózgi i zaczyna rytmiczną młóckę. „Robotnik”
odwraca się udając, że nie widzi jak rózgi ledwie muskają siedzenie „Kurza”. W szeregach
słychać tłumione śmiechy. Aby i tego nie dostrzec, „Robotnik” wdaje się w pogawędkę z
„Postrachem”, ale widać, że jeszcze chwila a wybuchnie. Wreszcie cała ceremonia dobiega
końca. Dowódca odwraca się i przez zaciśnięte zęby rzuca:
— Następny!
Rosjanin robi się biały jak papier, bielszy niż przed chwilą, gdy zrozumiał odczytywany
mu wyrok. Pręży się na baczność. Widać, że ciężko mu, ale że już się zdecydował.
— Pan komandir — mówi wyraźnie, choć głos chwilami odmawia mu posłuszeństwa —
ja akańczał dwadcat adin goda i mienia nikt nie bił. Razstrelat, pażałsta, ale bić niet.
Na polanie robi się cicho. Wszystkie spojrzenia kierują się w stronę, gdzie stoi porucznik.
W „Robotniku” jakby coś zawrzało. Widząc to „Postrach” przysunął się do swego dowódcy,
by nie dopuścić do czegoś, czego wszyscy mogliby potem żałować.
— Wybieraj — zwraca się po rosyjsku do „Wiktora” — chłosta lub jamku.
Z głuchą determinacją w głosie „Wiktor” odpowiada:
— Jamku.
„Postrach” zagryza wargi. Z niepokojem patrzy na dowódcę. Ku swemu zdumieniu widzi
jak na obliczu porucznika pojawia się uśmiech. Twarda sztuka z tego „Wiktora”. Niewielu
stojąc przed plutonem egzekucyjnym byłoby zdolnych do takiej decyzji. A on sam, oficer,
dowódca kompanii, jak by on się zachował? Co by wybrał? Śmierć czy życie za cenę paru
rózeg. Oby nigdy nie musiał dokonywać takiego wyboru…
— Dobra — mówi — ani chłosta, ani jamka, ale od dzisiaj jesteś skreślony z naszego
oddziału. Zdaj broń i zabieraj się!
Kompania rozeszła się do swoich zajęć. Markotny „Wiktor” zaszył się w jakiejś
ziemiance. „Kurz” także wolał nikomu nie pokazywać się na oczy. W porównaniu z tym, jak
zachował się Rosjanin, on sam nie wypadł zbyt godnie.
Po paru dniach relacja o wydarzeniu dotarła do komendy obwodu.
W obozowisku zjawił się komendant obwodu, ppłk „Korsak”, późniejszy dowódca 27 pp
AK.
— Chciałbym przeprowadzić dochodzenie — oznajmił bez ogródek. — Doszły mnie
słuchy, że zdarzyło się tu coś, co nie powinno się zdarzyć w naszych szeregach.
Zaczęły się wyjaśnienia; wskazywano na konieczność przestrzegania dyscypliny i zasad
konspiracji. Pułkownik zgadzał się ze wszystkim, kiwał głową, ale nie aprobował rodzaju
kary. Wreszcie, w ścisłym gronie oficerów zwrócił się wprost do „Robotnika”:
— Dziwię się mocno, że wy, poruczniku, jako socjalista stosujecie w wojsku
średniowieczne metody. Za takie postępowanie udzielam wam nagany.
„Robotnik” nie odpowiedział. Stanął tylko na baczność.
— Oczywiście, „Wiktor” zostanie przeniesiony do innego oddziału. Mam nadzieję, że
podobny przypadek więcej się nie powtórzy.
Porucznik w milczeniu stuknął obcasami. Na pewno się nie powtórzy — pomyślał w
duchu. To, co zaaplikowałem tym dwom, będzie wystarczającą przestrogą dla wszystkich
amatorów ubawu na przepustce. Przynajmniej w moim oddziale.
Buty porucznika „Piotra”
Zapis w kronice 74 pułku piechoty Armii Krajowej kryptonim „Chrobry”:
„Dnia 25-28 października 1944. Krzepin koło Włoszczowej: Bitwa z pacyfikacyjnymi
jednostkami niemieckimi złożonymi z oddziałów SS, żandarmerii i własowców. Straty
własne: 3 poległych — pchor. „Kłos”, pchor. „Jagiełło” i kpr. „Szczerba”. Ranni: por.
„Andrzej” i por. „Rak”. Straty nieprzyjaciela: 30 zabitych, 3 rannych, 99 wziętych do niewoli.
Całością 74 pułku AK dowodził mjr Adam Szajna „Roztoka”, a batalionem „Las” kpt.
Mieczysław Tarchalski „Marcin”. Do okrążenia i wzięcia do niewoli większości Niemców
przyczyniły się plutony ppor. „Upartego”, „Szarego”, „Robotnika” i „Alma”. Zdobyto 12
erkaemów, 30 peemów, 80 karabinów, 1 moździerz i 2 wozy amunicji”.
W boju pod Krzepinem uczestniczył także podporucznik „Piotr”; był dowódcą jednego z
plutonów. Największe wrażenie na młodym oficerze, absolwencie podchorążówki artylerii z
Włodzimierza Wołyńskiego, wywarł jednak nie tyle sam bój, w którym wielu partyzantów
miało okazję wykazać prawdziwą odwagę i determinację, ale to, co stało się potem.
W dwa dni po bitwie do oddziału zgłosiło się kilkunastu żołnierzy w mundurach
niemieckich, z bronią, z nowiutkim, pachnącym świeżością wyposażeniem. Szczególnie ich
buty mogły przyprawiać o zazdrość: o ile partyzanckie przeważnie świeciły dziurami,
przybysze paradowali w czymś zgoła idealnym, jakby stworzonym do długich marszów,
odpornym na pluchy, kałuże i chłody.
Żołnierze, którzy przyszli do leśnych, służyli przedtem w Armii Czerwonej. W czasie
walk z Niemcami dostali się do niewoli; może poddali się nie chcąc walczyć o sprawę, której
nie uważali za swoją, może nie chcieli mieć za plecami morderczego cienia Stalina. A może
chcieli po prostu ocalić życie. W każdym razie zgłosili się do armii formowanej przez gen.
Własowa. A teraz postanowili zerwać także z nią.
Czy ppor. „Piotr” z nimi rozmawiał? Zapewne tak. W każdmy razie ludzie, którzy zjawili
się w leśnym obozowisku, byli przedmiotem wielu komentarzy. Wtedy jeszcze nikt nie
przewidywał, jaki będzie koniec nieoczekiwanych sojuszników. A to właśnie stało się dla
ppor. „Piotra” ważnym problemem moralnym. Nie bohaterstwo kolegów, nie przelana krew,
nie śmierć najodważniejszych, ale właśnie to, co obojętne sformułowanie jednego z
meldunków określiło jako „zlikwidowany incydent”.
Po zajęciu terenów Polski przez armię radziecką ppor. „Piotr” przywdział cywilny strój,
wrócił do normalnego życia. Ale sprawa, której był świadkiem, nie przestała go nurtować.
Powstająca literatura pełna była opisów bohaterstwa i ofiarności partyzantów: obowiązywał
pewien schemat myślenia o wojnie, wspominania niedawnej przeszłości. Kto mógł, chwytał
za pióro i wypełniał ten schemat słowami, opisywane wydarzenia były podobne do siebie jak
dwie krople wody.
„Piotr” czytał je, ale wciąż tkwiła w nim tamta sprawa. W końcu zdecydował się. Jedno z
pierwszych jego opowiadań zamieszczone w ukazującym się w Krakowie katolickim
tygodniku nosiło tytuł „Buty”. Wielu kolegów z lasu, z 74. Pp Armii Krajowej, nie
podejrzewało nawet, że o autentycznym wydarzeniu z powiatu włoszczowskiego opowiada
były dowódca trzeciego plutonu I kompanii. Odkładając pachnący świeżą farbą drukarską
numer katolickiego tygodnika pomyśleli pewnie, że coś im ta historia przypomina, że wojna
to nie tylko poświęcenie, bohaterstwo, śmierć i rany, ale także, a może przede wszystkim,
problemy i rozterki moralne.
„Szarego aż ścisnęło w gardle oszałamiające doznanie uroku. Obojętna na pozór noc
wezbrała namacalnym niemal poczuciem skupionego ludzkiego czuwania. Uśpiony las
poprzecinany był niewidocznymi strunami bacznych spojrzeń, sprężony zabójczą siłą
przyczajonych w mroku pocisków.
— Kto na czujce? — zapytał łagodnie.
Hawajczyk.
Znowu niemiłe zakłopotanie, niejasne wspomnienie jakiejś winy, na którą nie ma rady.
Hawajczyk, siedemnastoletni rozczochrany smarkacz z zadartym nosem, który dołączył
miesiąc temu na leśniczówce Klekot. Skrzetuski, jakby odgadł ten nastrój, natarł nagle na
swego dowódcę charczącym szeptem.
— Panie poruczniku, ten chłop się zmarnuje. Bez butów na takie zimno! Nie można
przecież ludzi niszczyć.
— Tak… wiem — przyznał bezradnie oficer. — Buty będą — dodał po chwili bez
przekonania. — Obiecali przysłać w tych dniach z „Uprawy”.
Leżące w jamie postacie poruszyły się, jak gdyby skurczem oburzenia czy protestu.
Sierżant chrząknął niemal głośno.
— „Uprawa”… Pan w to wierzy, panie poruczniku? Tam już Barcz na pewno sprzedał
wszystko na lewo, sukinsyn. Zresztą teraz żaden z nich się nie pokaże, szkoda gadać! Oni
mają niucha! Jak tylko jaki smród w powietrzu, to już ich nie ma. Wszystkie palcówkowicze,
intendenty, sztabowce! Dlaczego od wczoraj żaden łącznik nie przyszedł na m.p.? Przedtem
to latali, panie poruczniku, jak wściekłe psy. A teraz, odkąd zrobili koncentrację we
Włoszczowej — klapa! Poumierali wszyscy: no, nie tak jest? (…)
— Aha, panie sierżancie — zagadnął swobodnie, jak gdyby tamtych słów nie dosłyszał
— chciałem panu przypomnieć, żeby pan zwracał dzisiaj baczną uwagę w kierunku m.p., jak
na przedpole. Rozumie pan?
— Rozumiem, panie poruczniku… chodzi o kałmuków, prawda?
— Tak, nie mają prawa wyjść z obozu, niech pan pamięta.
— Nie wyjdą, niech się pan nie obawia…
— Diabelskie kałmuki. Jeszcze tego nam brakowało. Po jaką ciężką cholerę ich ten
Hawryś przyprowadził? — Jeszcze raz znudzony nocnym wypatrywaniem Skrzetuski wikłał
porucznika w rozmowę, której ten nie potrafił przeciąć dość energicznie. Zamiast odejść, stał
teraz ponad przydrożnym rowem, zastanawiając się nad motywami postępowania Hawrysia.
— No cóż? — rzekł. — Cóż mógł Hawryś innego zrobić? Wyszło na niego dwudziestu
sześciu uzbrojonych drabów; był całkiem w ich mocy. Wielkie szczęście, że chcieli tylko do
lasu. Mogli go ukatrupić.
— Ta, ta, ta… to są wszystko bajki, panie poruczniku. Hawryś już się dawno z nimi
zmówił. Dlatego tak się wpraszał na ten patrol. Myślał, że jak przyprowadzi bandę
czubaryków, to zaraz dostanie jaki medal. Bohaterem chciał się zrobić. A teraz tylko kłopot z
tego. I to w takim czasie.
— Trudno. Jak już są… — zastanawiał się chcąc znaleźć jakąś dobrą stronę tej sprawy.
— W każdym razie dwadzieścia sześć karabinów i około pięćdziesięciu granatów to też coś
znaczy — zakonkludował.
Zatajona w cieniu placówka ożywiła się nagle szmerem szeptów. I ci w okopie, i ci
między drzewami, wszyscy mieli tu coś do powiedzenia. Skrzetuski, jak zawsze, wiernie
reprezentował pogląd swojej drużyny.
— Te ich luśnie, to dziadostwo — mówił — to stare „bertiery”, panie poruczniku. Ale
buty… widział pan ich buty?
— Nowiućkie, jesce cołkiem zółte ze spodku — zasyczał erkaemista Buczek z jamy.
— A płaszcze, jakie fajne — szeptał ktoś inny.
— A koce… z czystej wełny!
— A bielizna.
— Onuce.
— Skarpetki!
Licytowali się teraz, rozbierali tych obcych ludzi, roztrząsali zazdrośnie każdy szczegół
ich nędznego dostatku. Szary przeraził się nagle sensu tej rozmowy. Nie przyszło mu dotąd
do głowy, że kwestia kałmuków może posiadać taki jeszcze aspekt. (…)
Szary nachylił się ku jego twarzy, rozpoznawał przez chwilę białe płaszczyzny i czarne
cienie, wśród których jak ciemne, okrągłe paciorki błyszczały uważne oczy.
— Aha, Szatan. Dobrze. Słuchaj, Szatan — kałmuki śpią?
— Śpią, panie poruczniku.
— Na kwaterach, które im wyznaczyłem?
— Tak jest, panie poruczniku.
— Nie łazili, nie zmieniali miejsc?
— Nie zmieniali, panie poruczniku.
— W porządku.
Zastanawiał się przez chwilę, potem zboczył nagle z wioskowej ulicy, przeszedł między
plecionymi płotami w rozległe podwórze, gdzie na środku, z opuszczonym na ziemię
dyszlem, stał pusty wóz drabiniasty. Zatrzymał się przed ogromnymi drzwiami stodoły. Z
wnętrza słychać było chropawy szmer głębokich oddechów, czuć było ciepły odór
spoczywających ciał ludzkich. Uchwycił ostrożnie drąg tarcicowych dźwierzy i zaczął
pomaleńku ciągnąć ku sobie. Po tamtej stronie coś jakby dgnęło, jakby sprężyło się obronnie.
Pociągnął mocniej i całym ciałem szybko wsunął się w szparę.
Wewnątrz była ciemność i chóralny sen, ale na samym skraju klepiska, przy drewnianej
zagrodzie tkwił jakiś nienaturalnie wyprostowany cień, który sztuczną sztywnością starał się
unieważnić dopiero co wykonany skok. Szary chlusnął w niego niespodziewanie białym
światłem elektrycznej latarki.
Żołnierz. Wyprężony jak na baczność, w szarym niemieckim mundurze, wspięty lekko na
palcach. Ręce ukryte za plecami. Okrągła egzotyczna twarz o płaskim nosie i szeroko
rozstawionych, skośnych oczach, pełnych zwierzęcego przerażenia.
— Czemu nie śpisz? — rzucił mu ostrym głosem pytanie. Nie odpowiedział nic. Policzki
tylko zadrgały mu drobno, mrugnął parę razy i z krótkim chrząknięciem opuścił się na pięty.
Szary ułaskawił go na chwilę powrotem mroku. Przeniósł smugę jasności na śpiących.
Leżeli pokotem, wszyscy ubrani, wszyscy w butach. Przy każdym karabin, wsparty lufą o
pierś lub biodro. Twarze przypominały jakieś dawne, romantyczne historie z dzieciństwa.
Cienkie, opadające wąsy wokół rozchylonych ust połyskujących równymi zębami, wysoko
podgolone, gęste czupryny o granatowym połysku, wydatne kości policzkowe napinające
gładko ciemną skórę.
Powędrował znowu światłem ku tamtemu w kącie.
— Warum schlafst du nich? — powtórzył pytanie po niemiecku.
Żołnierz zwiotczał już nieco w sobie, opanował wyraz paniki na tępej gębie. Ręce jednak
ciągle ukryte miał za sobą. Najwyraźniej nie potrafił wymyśleć żadnej odpowiedzi.
Szary uśmiechnął się z politowaniem. Chciał mu powiedzieć, żeby odłożył trzymany za
plecami granat, ale rozmyślił się. Ta mała złośliwość mogła powiększyć trudności. Zamiast
tego, przekrzywił głowę, podłożył pod nią płasko lewą dłoń i chrapnął przeciągle,
przymykając oczy.
— Spać, spać… schlafen — przemówił na pół żartobliwie, na pół poważnie, tak jak się
mówi do kapryśnego dziecka.
Zgasił latarkę i na powrót zasunął ciężkie drzwi. (…)
— Panie poruczniku — głos Szarego zabrzmiał niemal poufnie — chciałem panu
przypomnieć o butach. Idzie jesień, a moi ludzie chodzą boso na służby. Dosłownie boso.
— Hm… nie tylko pańscy. Mówiłem już panu, że posłałem zapotrzebowanie do
„Uprawy”. Jak tylko przyjdą, to panu przydzielę. Zresztą… — przestał się drapać i
przekrzywił głowę, jak gdyby przypominając sobie coś ważnego. — Zresztą może poradzimy
sobie bez „Uprawy”. Tak, może się to da zrobić znacznie prędzej i prościej.
Ożywił się nagle i bez dalszych wyjaśnień zmienił temat:
— Jak tam kałmuki?
— Kazałem im skrobać ziemniaki. Są bardzo posłuszni… Ale boją się. Kontrolowałem
dziś w nocy. Wie pan: trzymają wewnętrzne warty na kwaterach.
Raf zaśmiał się po swojemu, przelotnie i chicho.
— Skurczybyki. Oni nie tacy głupi jak się zdaje.
Usta Szarego wypełnił niesmak tamtej nocnej rozmowy na placówce.
— Właśnie chciałem się zapytać — rzekł — co z nimi zrobić.
Myślałem, że najlepiej chyba zorganizować ich jako oddzielny pluton.
— Ech! — Raf machnął lekceważąco ręką. — Ja bym ich w ogóle nie trzymał. Co to
można wiedzieć? Co to za ptaszki?
— W każdym razie przyszli do nas dobrowolnie.
— Tak, przyszli. I co z tego? Najpierw zdradzili Rosjan, teraz Niemców…
— To nieszczęśliwi ludzie, panie poruczniku. Zdezorientowani…
— Ho, ho, ho! Niech pan lepiej nie rozczula się nad nimi — przerwał. (…)
— P. O. A. — sylabizował Hawryś wodząc palcem po naszywce na rękawie tamtego —
A-zjer-biej-dżjan: Azerbiejdżjan, choroszo?
— Azerbiejdżjan, da?
Własowiec był pięknym mężczyzną. Miał twarz mroczną, o wielkich, surowych brwiach,
rysy pozbawione niemal cech mongolskich, nos prosty.
— Gdzie to? — indagował Hawryś — Daleko?
— Azerbejdżan?
Sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął złożoną gazetę pokrytą misternym gąszczem
krętych, wężykowatych znaków. Pieczołowicie rozłożył je na stole, wygładził zgięcia dłonią.
— Smotri! — palcem zdobnym we wspaniały złoty pierścień stuknął w papier.
Szary wstał i usiadł na wolnym krześle obok nich. Była tam nieduża mapka. Zagęszczenie
drobnych kresek rysowało zawiłe pasma gór. Giętkimi liniami wiły się rzeki. Ten wątły kraj,
wciśnięty w szpalty dziwacznego druku musiał być miejscem częstych pielgrzymek. Cały
kwadracik mapy śliski był i szary od licznych dotknięć, zdeptany pochodem imaginacyjnych
powrotów.
— Tut Kaspijskoje morie. Tut Aras… rieka — złoty pierścień wędrował powoli — tut
moja dierewnia, znajesz? — wypowiedział gardłowo jakiś posępnie brzmiący wyraz.
Jeszcze kilku żołnierzy podeszło ciekawie, obstąpili stół, zawiśli spojrzeniami ponad
daleką, kaukaską dierewnią. Cudzoziemiec uniósł głowę znad gazety, pytającymi oczyma
obiegł słuchaczy. Nagle szybkim ruchem rozpiął mundur na piersi, wyłuskał i rzucił na stół
gruby portfel. Zdjęcia. Rozkładał je, podsuwał każdemu. Rodzina, kobiety. Nie tylko jest się
szeregowcem beznadziejnie zbłąkanej obcej armii — jest się też człowiekiem, mającym
swoje miejsce na ziemi, swój dom, bliskich, którzy śnią się tęsknie po nocach.
— Wot moja żena — śmieszna, przysadzista dziewczynka w nędznej fabrycznej
sukienczynie, z buzią wykrzywiąoną w płaczliwym śmiechu.
— Mat' moja… Mutter — pełne zmarszczek, niskie czoło, sterczące ostro kości
policzkowe, z których skóra zbiega ku ustom drobniutkimi fałdami. Na głowie jakiś dziwny
czepiec, skonstruowany przemyślnie z płótna, paciorków i paseczków rzemieni czy sukna.
Oczki maleńkie, podobne do ziarnek kminku.
Te oczy mają jednak spojrzenie matczyne — pomyślał Szary.
— Obiad będzie za pół godziny — oznajmił Sowa.
Aha! Czas zdać służbę. Szary spojrzał na zegarek. Wskazywał pięć po dziesiątej. Stał.
— Chłopcy, która godzina?
Nikt nie wiedział, nikt nie miał zegarka.
— Kotoryj czas? — pospieszył z pomocą goniec Zych.
Kilku własowców sięgnęło do kieszeni, ale ten przy stole był najszybszy. Wydobył
staroświecki, pękaty chronometr w złotej kopercie z brylantem osadzonym pośrodku.
Otworzył go z dumą. Wzrok Szarego padł przypadkiem na wewnętrzną stronę koperty.
Wokół stołu zapanowała cisza. Wszyscy zauważyli, wszyscy, wszyscy zmieszani i milczący,
odczytywali połyskliwą kreską wyryty, zdobny w secesyjne wywijasy napis: „Drogiemu
Karolowi w dniu ślubu — rodzice. Warszawa 1905 r.”
Człowiek z Azerbejdżanu poruszył się niespokojnie: ciemną dłonią zakrył zegarek.
— No cztoż? — rzekł po chwili — ja kupił.
Właściwie Szary przeczuwał, że tak będzie. Jednak zwyczajem ludzi miękkich odkładał
to w sobie i jakoś tuszował. Teraz decyzja dowódcy batalionu, którą zakomunikował mu Raf,
ogłuszyła go dosłownie.
— Rozwalić wszystkich!
Przez długą chwilę, nie mógł zdobyć się na słowo, które by określało jakoś jego stosunek
do tej sprawy.
— Rozwalić? — powtórzył tylko jak słabe echo. — …Panie poruczniku, dlaczego?
Przecież ci ludzie przyszli do nas…
— No, więc co z tego? To są bandyci i dranie, każdy z nich zapracował na kulę.
— Bez sądu… Panie poruczniku… — Widząc zimne spojrzenie Rafa, Szary zmieszał się.
Z wiru chaotycznych pomysłów, którymi próbował jeszcze zażegnać ten fakt, wyłowił
propozycję tak wykrętną i naiwną, że już przy pierwszych słowach sam zaczerwienił się jak
sztubak.
— Może by ich przekazać spadochroniarzom sowieckim? — wybąknął.
Raf roześmiał się ironicznie.
— Pan mówi śmieszne rzeczy, panie Szary. Czy pan myśli, że ich tam spotka coś
lepszego? I czy pan myśli, że oni o tym nie wiedzą? Bez żadnego gadania poszliby pod
trawnik. W ogóle nie ma o czym mówić. Niech pan teraz słucha, bo szkoda czasu…
Szary jednak skonsolidował się już do dalszej obrony. Podniósł się z niskiego zydla za
stołem i na środku pustej izby leśniczówki stanął naprzeciw tamtego, z rękami założonymi za
plecy, w postaci już nie podwładnego, ale raczej studenta podejmującego dyskusję.
— Panie poruczniku, w tego rodzaju sprawach nie wystarczy arbitralny rozkaz. To jest
kwestia sumienia. Bardzo możliwe, że część tych ludzi popełniła przestępstwa. Trzeba to
udowodnić. Trzeba to udowodnić przede wszystkim nam, którzy mamy podjąć taką decyzję
— spojrzał z niepokojem na twarz Rafa. Jasne oczy skoczka błądziły niecierpliwie i
nieobecnie po ścianach oblepionych ruchliwymi rojami much.
Szary sięgnął z wysiłkiem po argumenty, beznadziejnie banalne, gdy przychodziło je ująć
w słowa, argumenty, których przejmującego znaczenia nie potrafił wyrazić. Widział teraz
znowu przed sobą płaczliwie uśmiechniętą twarz ciemnej dziewczyny, zmarszczone troską
czoło staruchy, o oczach jak ziarna kminku. Jak to powiedzieć, że ci młodzi ludzie nie wylęgli
się w jakichś masowych koszarach, że mają jakieś zwyczajne, niewojenne życie i swoje
określone miejsca, do których chcą wrócić?
— Gdzieś tam czekają na nich rodziny, tak samo jak na nas — mówił — cierpiąc nad
bladością własnych słów — bierzemy na siebie ciężką odpowiedzialność, panie poruczniku.
— Czy pan miał kogoś w Warszawie? — przerwał mu Raf spokojnie.
— Tak: matkę i siotry.
— Czy miał pan od nich wiadomość od czasu powstania?
— Nie.
Serce Szarego ścisnęło się tą samą goryczą, która zalewała go przez wszystkie owe dni
bezsilnego nasłuchiwania, kiedy melodia strasznej pieśni sączyła się kropla po kropli w głąb
piersi jak zmieszana „z kurzem krwi bratniej” trucizna.
— Więc dla spokoju pańskiego sumienia — ciągnął Raf — niech się pan dowie, że ci
ludzie, których rodziny tak bardzo pana obchodzą, to są członkowie brygady Kamińskiego.
Może to pan sprawdzić w ich papierach. Poza tym, niech mi pan powie, jak pan sobie
wyobraża sąd w tych warunkach. Przypuśćmy, że części z nich nie udowodnimy winy, że nie
znajdziemy przy nich zrabowanych pierścionków, zegarków… że potrafimy przedstawić
jakieś przemawiające za nimi dowody. Co wtedy? Czy jednych zabić, a innych — tych
„sprawiedliwych” zatrzymać w grupie? Czy może puścić ich luzem w las? No? Niech pan
pomyśli nie kategoriami humanitarnych autorów, ale kategoriami naszej leśnej
rzeczywistości, naszego bezpieczeństwa. Zresztą, proszę pana, ta rozmowa nie zmieni
niczego. Stańczyk kopie już rowy w zagajniku… a pan musi mi pomóc. Chciałem właśnie
panu powiedzieć (…)
Za plecami Szarego zatupotały w ogródku nowe ciężkie kroki. Nadzieja wyprowadzał
swoich więźniów.
Tłum przewalił się w stronę lasu, otoczony aureolą jasnego pyłu, w którym niskie
promienie zachodu rozszczepiały się tęczowo. Znikli za węgłem ostatniego domu i tylko kurz
pozostał ponad ulicą jak subtelna złotawa mgła.
Z głębi wsi nadbiegł jeszcze szef kompanii, stary chorąży Mieszko. Śpieszył się bardzo,
kusztykał z wysiłkiem na swojej krótszej nodze, sapiąc chwytał powietrze w bezzębne usta.
— Pan nie idzie, panie poruczniku? — wymamlał i pognał dalej, bardzo przestraszony, że
nie zdąży.
Szary wyjął z kieszeni pudełko z machorką. Skręcił papierosa, zapalił. Kiedy wciągał
głęboko w płuca pierwszy łyk gryzącego dymu, tam w lesie klasnęło krótko. Raz, drugi, trzeci
— parabelka Dryblasa. Potem mocniej karabin.
Ludzie umierają — pomyślał Szary. Puścił dym nosem.
Znowu karabin; znowu… i znowu — kilka naraz. Potem pośpieszne ta ta ta! — krótka
seria — to nowy „schmeisser” Prostego.
Umierają.
Jakiś cień przyćmił Szaremu łagodny blask wieczoru. Podniósł głowę. Na karym,
lśniącym koniu stał przed nim Raf, w luźno rozpiętym płaszczu i renesansowym berecie,
opadającym na ucho.
Szary powstał niezręcznie, położył papierosa na brzegu ławki.
— Panie poruczniku, melduję…
Raf uciszył go skinieniem ręki.
— Dobrze, w porządku. — Przekrzywił głowę nasłuchując. — Żadnych przykrości? —
spytał po chwili. Spojrzał w zmienioną twarz Szarego, uśmiechnął się nieobecnie i chrząknął.
— Mamy ostre pogotowie — rzekł. — Niemcy obsadzili dziś Radków.
Z gęstniejącego nad lasem cienia zaczęły wynurzać się pojedyncze sylwetki. Szli wolno,
niosąc w ramionach jakieś bezkształtne łachy. Wśród nich sztywna, uklecona niezdarnie
postać Dryblasa. Uginał się. W zwisających małpio rękach dygował dwa ciemne snopy
powiązanych za „uszy” butów”.
Kiedy byli partyzanci Armii Krajowej z rejonu włoszczowskiego i radomszczańskiego
odłożyli przeczytane opowiadanie, zastanowili się. Opis wydarzenia jakby przypominał to, co
zdarzyło się u nich w lesie. Niby to samo, a jednak coś innego. Spojrzeli na to jakby innymi
oczyma — podporucznika „Piotra”.
Pod opowiadaniem widniało prawdziwe imię i nazwisko autora. Tylko nieliczni
przyjaciele i najbliżsi znajomi wiedzieli wtedy, w lesie, jak naprawdę nazywa się
podporucznik. A już naprawdę nikt nie mógł przypuszczać, że w jednej ziemiance spali z
ostatnim prezesem Związku Literatów Polskich (przed jego rozwiązaniem w dwa lata po
ogłoszeniu stanu wojennego), późniejszym uczestnikiem rozmów przy Okrągłym Stole.
Czy to wojna była okrutna?
Chyba jakoś na wiosnę zjawił się w oddziale „Kruka” czarnowłosy Gruzin, zbieg z
jenieckiego obozu. Z początku trudno się było z nim dogadać, ale wkrótce nauczył się kilku
słów po polsku. Mówił wprawdzie z komicznym akcentem i niezbyt gramatycznie, ale
wszyscy rozumieli o co chodzi. Przybysza zatrudniono w polowej kuchni: szybko wrósł w
oddział, stał się jego cząstką. Dał się lubić.
Jesienią 1944 w obozowisku zjawili się inni. Jedenastu Ukraińców w niemieckich
mundurach lotniczych i z bronią. Pochodzili gdzieś znad Donu. Wzięci na przymusowe
roboty, z początku wcieleni do batalionów pracy Organizacji Todt, potem przemundurowani,
pełnili służbę wartowniczą na polowym lotnisku w Śleścinie. Nie mieli więcej niż
osiemnaście — dwadzieścia lat. Nawiązali kontakt z placówkami Armii Krajowej w Trzcińcu,
partyzanci namówili ich do ucieczki. Przeszło tydzień ukrywali się u mieszkańców wsi.
Formalnie byli już leśnymi ludźmi, teraz trzeba ich było jeszcze przekazać do odpowiednich
oddziałów.
Okazja nadarzyła się niebawem. Kapral podchorąży Stanisław Janowski „Topór” został
wysłany po uzupełnienia: trzeba było wymienić chore i poodparzane konie, zarekwirować
potrzebne do wyżywienia oddziału krowy. „Topór” wziął sobie do pomocy Tadeusza
Jabłońskiego, który akurat przebywał w Sieńsku na partyzanckim urlopie.
Bryczkę i konia zarekwirowali w zarządzanym przez Niemców majątku Knelów. Drugą
parę koni wzięli z majątku Radziwiłłów w Nagłowie. Na noc stanęli w gospodarstwie
Strzałkowskiego w Ostoi, między Jaronowicami a Sieńskiem. Tu właśnie spotkali Ukraińców.
Podchorąży „Topór” zgodził się, żeby zbiegowie dołączyli do nich pod warunkiem, że
placówka AK da mu ludzi do pędzenia bydła.
Ta ostatnia rekwizycja była stosunkowo prosta. Administratorem majątku w
Jaronowicach był Daszkiewicz, Polak wysiedlony z Poznańskiego. Bydło miało zostać
wysłane na pastwisko pod las, gdzie już czekali ludzie z powrozami. Nie wtajemniczony w
sprawę pastuch myślał, że to złodzieje. Uprowadzenie jałówek odbyło się sprawnie; żaden
postronny obserwator nie mógł dostrzec nic podejrzanego.
Chłopcy z AK wzięli bydło na postronki i skrajem lotniska udali się do Radkowic.
Wyglądali zupełnie jak inni wracający do swych zagród chłopi. Wszystko poszło jak trzeba.
Bydło i prowadzący je żołnierze z placówki w Trzcińcu skręcili w stronę leśnego obozu,
podchorąży z Jabłońskim wsiedli do bryczki, Ukraińcy w mundurach i z bronią załadowali się
na chłopską podwodę. Sypały się dowcipy. Wszystkich rozpierała radość, że wreszcie idą do
partyzantki, będą walczyć, a nie kryć się po sąsiekach i chłopskich alkowach.
„Topór” był zadowolony. Zadanie wykonał sprawnie i szybko. Jałówki i konie tak jakby
były już na miejscu, a do tego jeszcze jedenastu zbrojnych ludzi — poważne wzmocnienie
oddziału. Czuli się całkiem bezpiecznie. Jeżeli nawet natkną się gdzieś na Niemców, to ogień,
jaki otworzą mołojcy znad Donu ostudzi nawet najbardziej zaciętego wroga.
Konie parskały, źle nasmarowane koła poskrzypywały monotonnie, zapadając się w
nierówności polnej drogi. Podchorążemu oczy same się zamykały, głowa opadała na piersi.
Zady końskie i przydrożne krzaki rozmywały się w mgliste obrazy. Ocucił go głuchy tętent
koni. Momentalnie wytrzeźwiał.
Zza niewielkiego lasku wyjechał oddział kawalerii. Znakomicie skrojone i dopasowane
mundury, rogatywki z orzełkami. Na czele kłusował major jak z przedwojennego obrazka. Na
widok wozu pełnego niemieckich lotników ręce kawalerzystów powędrowały ku broni, ale
spokojne, wręcz rozradowane miny Ukraińców ostudziły ich zamiary. Otoczyli pierścieniem
bryczkę i furę. Niedoszli kandydaci na partyzantów przyglądali im się z ciekawością. Pewnie
dotarli na miejsce, a ci ludzie to właśnie oddział, do którego zdążali.
Jedynie podchorąży czuje, że coś tu nie w porządku. Oddział jest bardzo pewny siebie,
ale o ile wie, takiej kawalerii w ich rejonie nie ma. Skąd więc się wzięli. Kim są? Major
uprzedza te wątpliwości:
— Kim jesteście? Co tu robicie? Co to za Niemcy?
„Topór” melduje się wymieniając swój stopień i oddział oraz cel całej eskapady. Oficer
podnosi rękę do daszka, przedstawia się:
— Major Lubicz z Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Nie kwestionuję
tego, co pan mówi — dodaje. Jednakże dla wyjaśnienia sprawy muszę panów prosić o
podjechanie do wsi, gdzie stoi sztab.
Rzeczywiście, w Wiśniczu, koło zwalistej stodoły stał namiot, wokół kręciło się paru
oficerów. Bez dyskusji rozbrojono Ukraińców i zamknięto ich pod strażą. „Topór”
protestował i żądał zaprowadzenia go do dowódcy. Po chwili zjawił się jakiś młody, czupurny
podporucznik. Wysłuchawszy skarg, oznajmił krótko:
— Was nie zatrzymujemy. Możecie się zabierać i wziąć ze sobą broń tych jedenastu.
— A co z Ukraińcami?
— Nie wasza sprawa. Zostaną rozstrzelani.
— To niemożliwe — obruszył się podchorąży. — Mam rozkaz doprowadzić ich do
oddziału. A pan porucznik doskonale wie, co to znaczy niewykonanie rozkazu.
— Wiem — skrzywił się młodziak. — Ale to polecenie moich przełożonych, a oni mają
prawo…
Urwał zdając sobie sprawę, że to wszystko nie bardzo trzyma się kupy.
Chciał odejść. „Topór” uznał, że nawet zła rozmowa jest lepsza niż żadna.
— Panie poruczniku — powiedział jak mógł najuprzejmiej — czy to prawda, co ludzie
mówią, że współpracujecie z Niemcami?
— Kto wam to powiedział?
— A tak… Różnie gadają.
— To robota tych z AL. To oni rozpuszczają takie plotki. Ale sami nie załatwili nawet
jednego procentu tych szkopów, których myśmy zlikwidowali.
Przerwał i odwróciwszy się na pięcie odszedł. Podchorąży przysiadł na wywróconym
korycie i wsparłszy głowę na rękach oddał się niewesołym rozmyślaniom. Tak zastał go
Wiesław Karbownicki, kolega ze szkoły, a obecnie żołnierz Brygady. Miał niewysoki stopień,
ale niezłe znajomości. Zniknął na kilka minut i oto ku zdumieniu „Topora” porucznik zjawił
się ponownie w bardziej ugodowym nastroju.
— Rozumiem wasze obiekcje — powiedział. — Każdy żołnierz musi wykonywać
rozkazy przełożonych. Proponuję wam pewien kompromis.
— Wypuścicie Ukraińców — ucieszył się „Topór”.
— Jakby to powiedzieć… I tak, i nie. Rzeczywiście ich zwolnimy. Wsadzimy na wóz i
odjedziecie. Koło lasku pod byle pretekstem oddalicie się od furmanki, a my niby to z
zasadzki wystrzelamy ich do nogi. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni.
— Ukraińcy też? — spytał ironicznie „Topór”.
— Oni może najmniej — zaśmiał się porucznik — ale sprawa będzie załatwiona correct.
— Nie! — krzyknął niespodziewanie głośno „Topór”. — Tak nie wolno robić.
— Jak sobie chcecie — porucznik wzruszył ramionami.
— Ja też mam rozkaz nie wypuścić ich żywych.
— Będę musiał o tym zameldować.
— Meldować trzeba, panie podchorąży — porucznik lekceważąco machnął ręką. — A
czy coś z tego wynika, to inna sprawa.
Oficer uznał sprawę za skończoną. Dzięki wstawiennictwu dawnego kolegi „Toporowi”
udało się jednak dotrzeć do samego dowódcy brygady. Pułkownik „Bohun” kwaterował w
niewielkiej chacie. „Topora” wprowadzono do izby; na wielkim łóżku piętrzyły się wysoko
poduszki, jedną ścianę zdobiły święte obrazy. „Bohun” siedział przy stole, żółtawe światło
naftowej lampy ledwie rozpraszało mrok. Słysząc meldunek ledwie uniósł głowę.
— Znam sprawę — powiedział szorstko nie pozwalając „Toporowi” dokończyć
wyjaśnień. — Poleciłem wydać wam wszystko, co wasze: bydło, konie i uprząż, wozy i broń
Ukraińców. Ale ci ludzie zostaną tu.
W podchorążym zagotowało się. Wyprężył się na baczność.
— Panie pułkowniku — powiedział, nie bacząc na przepastną różnicę stopnia. —
Chcecie, abyśmy szanowali wasze rozkazy, to szanujcie nasze. Chyba jesteście wojskiem, a
nie bandą.
Pułkownik zerwał się na równe nogi. Na ścianach zakołysały się cienie. Z ręką
wyciągniętą w kierunku drzwi ryknął aż płomień zafilował w szkiełku:
— Wyjść!
„Topór” z nawyku strzelił obcasami i zasalutował. Zrozumiał, że tę rundę przegrał. Życie
chłopców, którzy zaufali Polakom, zawisło na włosku. Ale to jeszcze przecież nie koniec.
Wprost z chałupy skierował się do stodoły, gdzie zamknięto Ukraińców. Przyglądali mu się z
napięciem, jakby czuli, że coś nie jest w porządku.
— Nie martwcie się — powiedział spokojnie. — Jadę do naszego dowództwa. Wszystko
się zaraz wyjaśni.
Nie wiadomo, czy uwierzyli, ale nastrój w stodole zdecydowanie się poprawił.
Podchorąży wyszedł na podwórze ze ściśniętym sercem. Wcale nie był pewien, czy zdąży na
czas. Jeszcze usiłowano mu wcisnąć nie te konie, które miał, i jakieś zdezelowane wozy
zamiast bryczki i fury. Odmówił także zabrania koni Ukraińców. Z trudem odszukał majora,
który ich zgarnął. Lubicz spał u siebie na kwaterze.
Powtórzył mu to samo, co pułkownikowi:
— Czy to jest wojsko, czy banda, która nie słucha rozkazów swych dowódców?
Lubicz spojrzał na niego z wściekłością, ale nie odezwał się ani słowa. Narzucił mundur,
wciągnął płaszcz i kazał zaczekać. Okazało się, że „zapobiegliwi” żołnierze brygady zdążyli
już rozdrapać konie, uprząż i bryczkę. Przy pomocy jakiegoś wychmistrza z trudem
skompletowano zaprzęg. Major znalazł się na tyle po dżentelmeńsku, że przeprosił ich za
„nieporozumienie”. „Topór” z Janowskim ujęli lejce i odjechali.
Do Lipna, gdzie mieścił się sztab batalionu, dotarli późnym wieczorem i niezwłocznie
zameldowali o wszystkim kpt. „Marcinowi”. Tarchalski próbował interweniować, ale było już
za późno. Wkrótce po odjeździe podchorążego usiłowano wyprowadzić Ukarińców ze
stodoły. Nie wiadomo, czy zaskoczenie się nie udało, czy przygotowania trwały zbyt długo,
ale zastrzelono tylko ośmiu. Trzem udało się uciec, mimo że pruto za nimi z broni
maszynowej.
Zdezorientowani, nie mogąc zrozumieć co się stało, błąkali się po okolicy, nie mogąc się
zdecydować, co robić. Niemcy natychmiast oskarżyliby ich o dezercję, mało prawdopodobne,
żeby udało im się wyłgać jakąś historyjką o tym, że zostali wzięci do niewoli. U partyzantów
nie mieli czego szukać — jedni chcieli ich zabić, drudzy nie potrafili temu zapobiec.
Skierowali się w stronę lotniska, tego samego, z którego uciekli. Nie opodal Trzcińca znaleźli
melinę u jednego z żołnierzy placówki AK. Przesiedzieli u niego parę dni.
Opowiedzieli chłopinie o tym, co ich spotakło. Przecież chcieli dobrze. Za cóż więc
zostali tak strasznie ukarani? Gospodarz zgadzał się, współczuł. To jeszcze prawie dzieci —
myślał. — Jak można było z nimi tak postąpić? Rozstali się jak przyjaciele.
Odeszli nie wiedząc, że idą ku swemu przeznaczeniu. Wkrótce potem do podchorążego
„Topora” dotarła wieść, że partyzanci w obawie przed dekonspiracją melin, na których
przebywali trzej Ukraińcy, po cichu zaszli ich gdzieś w lesie i zastrzelili. Wolał nie
sprawdzać, czy to była prawda. Miał już dość tych wszystkich bezsensownych śmierci.
Mniej więcej w tym samym czasie z wojska niemieckiego zdezerterowała jeszcze inna
grupa. Też Ukraińców, tyle że starszych. Niektórzy mówili po polsku. Wszyscy zgodnie
twierdzili, że mundury włożyli tylko po to, by wydostać się z obozu, w którym ich trzymano,
i pójść do partyzantki. Przyjęto ich z otwartymi rękami. Wcielono do oddziałów. I wszystko
byłoby dobrze, gdyby ktoś nie zauważył u jednego z nich fotografii: człowiek w mundurze
morduje dziecko rozbijając mu głowę o mur. Nietrudno było poznać, że człowiekiem tym jest
właściciel zdjęcia.
Natychmiast rozdzielono grupę i każdego osobno przesłuchano. W czasie Powstania
wszyscy byli w osławionej brygadzie Kamińskiego, której ofiarą padła nie tylko Wola.
Wyrok zwołanego pośpiesznie sądu mógł być tylko jeden: rozstrzelanie! Ale to była całkiem
inna sprawa. Jedenastu mołojców znad Donu naprawdę nie zasłużyło sobie na swój los.
Gdyby nie to, że wojna rzuciła podchorążego „Topora” gdzie indziej, może byłby
świadkiem jeszcze jednego trudnego do pojęcia wydarzenia. I mimo że zobaczyłby to na
własne oczy, równie trudno byłoby mu się z tym pogodzić.
W oddziałach 7 Dywizji Piechoty AK walczyło sporo Rosjan. Ich postawa nie budziła
żadnych wątpliwości. Uciekli z niemieckiej niewoli, długo błąkali się po lasach, z początku
chcieli przedzierać się do swoich, w końcu trafili do oddziałów leśnych. Byli bitni,
koleżeńscy, odważni. Ceniono ich i lubiano. Ale gdy po wejściu armii radzieckiej gen.
Okulicki rozwiązał Armię Krajową, dowódcy oddziałów ufnie i naiwnie przekazali Rosjan
czerwonym.
Decyzja „Komandirów” niczym nie różniła się od tej, jaką wydał płk „Bohun” z Brygady
Świętokrzyskiej NSZ: Rozstrzelać! Ani jeden Rosjanin nie został przy życiu. Wszyscy poszli
do piachu. Dostanie się do niewoli było, według Stalina, największą zbrodnią, której nie
mogła okupić ani ucieczka, ani walka w szeregach polskich partyzantów spod znaku AK.
Zresztą, kto wie, czy to ostatnie nie było równie wielką przewiną.
Jedynie gruziński kucharz od „Kruka” myślał, że jakoś się wywinie. Wprawdzie jak inni
dostał się do niewoli, wprawdzie uciekł Niemcom i służył w Armii Krajowej, ale przecież nie
walczył — gotował. Kiedy pochlapane na biało czołgi poszły dalej na zachód, zgłosił się
pełen dobrej woli i nadziei. Nie pytano go o nic. Nie na wiele się zdało, że wydał
zamelinowany magazyn broni.
„Starszina” z dwoma innymi wyprowadzili go za chałupę. Zaniepokoił się, ale to jeszcze
nie był strach. Dopiero jak krzyknęli: „rozbieraj się!” i stuknęli pod żebra lufami pepesz,
zrozumiał. Drżąc bardziej z lęku niż z zimna powoli zrzucał z siebie partyzanckie odzienie:
kurtkę, ręcznie dziergany sweter, koszulę, spodnie, kalesony. Został w samych butach. Nie
darowali i butów. Śnieg począł piec w gołe stopy. Przez chwilę podskakiwał zabawnie, potem
pochylił się, żeby je rozetrzeć. Wtedy pociągnęli za spusty. W bolesnym piruecie zakręcił się i
zwalił w biały puch znacząc go czerwonymi śladami. Nawet się nie obejrzeli. Zarzucili
pepesze na ramiona i chuchając w zziębnięte ręce wrócili do ciepłej izby.
Tego podchorąży „Topór” nie widział. Nie był też świadkiem rozstrzeliwania młodych
Ukraińców. A mimo to leśna wojna pozostawiła w nim dojmujący ból niepotrzebnej śmierci. I
tego uczucia już nigdy nie zdołał w sobie zatrzeć.
Sześciu z misji „Freston”
W drugi dzień Bożego Narodzenia na lotnisku Brindisi w pomieszczeniach meteo rudawa
Angielka z Pomocniczej Służby Kobiet odebrała meldunek o pogodzie w rejonie
Częstochowy: „zamiecie i zawieje ustały, widoczność dobra, wiatr zachodni umiarkowany”.
Niosąc te parę słów zanotowanych na karteluszku nie zastanawiała się, skąd pochodzą. A
nawet gdyby jej ktoś powiedział, że kilka minut temu nadała je polska radiostacja pracująca
dla potrzeb RAF, zapewne by nie uwierzyła.
Natomiast wieża kontrolna wiedziała doskonale. Na płycie startowej czekał „Liberator”,
którego załogę stanowili płk D. T. Hudson jako szef, mjr Peter Solly-Flood, mjr Peter Kemp,
kpt. Tony Currie (nazwisko to przybrał sobie Polak, Antoni Pośpieszalski), sierżant D.
Galbraith oraz kpt. Alan Morgan (ten ostatni na jakiś czas przed wyznaczonym terminem
rozchorował się i zrezygnował z udziału w wyprawie). Wchodzili oni w skład misji
wojskowej pod kryptonimem „Freston”, która miała zostać zrzucona na spadochronach w
okupowanej Polsce, by naocznie zbadać sytuację, jaka wytworzyła się w wyniku ostatnich
działań niemieckich i posuwającej się ziemiami polskimi ofensywy radzieckiej.
Trzy starty zostały odwołane. Teraz znów załogę postawiono w stan pogotowia w
oczekiwaniu na ostateczny rozkaz. W godzinach popołudniowych rozkazy zostały wydane.
„Liberator” zaczął rozgrzewać silnik. Grupie zrzutowej towarzyszyło kilku wyższych
oficerów RAF i wywiadu angielskiego oraz oficerów łącznikowych ze sztabu Naczelnego
Wodza w Londynie. Świadomi niebezpieczeństw — podobne sprawy często kończyły się
tragicznie — przed odlotem członkowie misji zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie.
Samolot oderwał się od pasa startowego i obrał kierunek na północny wschód. Była to
trasa numer 3 licząca 1400 kilometrów nad Adriatykiem, środkową Jugosławią, Węgrami i
Słowacją. Na zrzutowisku „Ogórki” zarządzono kolejne pogotowie. Miejsce zrzutu określone
tym kryptonimem znajdowało się w rejonie działania 7 DP AK, około 30 kilometrów na
wschód od Częstochowy w pobliżu miejcowości Żarki-Janów.
Na czele oddziału mającego odebrać Anglików stał kpt. Stanisław Wencel „Twardy”,
osłonę zrzutowiska powierzono ppor. Janowi Dziatkowskiemu „Drużbie”. Zapasowy punkt
odbioru znajdował się koło Bąkowej Góry na północny wschód od Radomska.
O godzinie #/21#30 z ciemnego nieba nad Żarkami i Janowem dobiegł potężniejący z
minuty na minutę warkot. Na ziemi zapalają się światła w kształcie strzały — znak gotowości
odbioru. Z głośnym warkotem „Liberator” przelatuje nad polaną. Na niebie wykwitają czasze
spadochronów. Jeszcze jeden nawrót i zrzut zasobników z bronią, sprzętem i dwoma
radiostacjami do łączności misji z Londynem.
Na ziemi witają gości oficerowie z częstochowskiego inspektoratu Armii Krajowej.
Kapitan Pośpieszalski Alias Tony Currie, nie zdradzając na razie, kim jest, z poważną miną
korzysta z pomocy tłumacza, cierpliwie wysłuchując angielskiego przekładu polskich słów.
Misję przywitano serdecznie, ale dłuższej rozmowy nie było. Jeszcze zanim zacznie
świtać trzeba odskoczyć z miejsca zrzutu i dotrzeć w lasy w rejonie Radomska.
Załadowano się na chłopskie furki i w drogę. Trasa prowadziła koło Przyrowa, Dąbrowy
Zielonej, potem przez Cielętniki, Żytno, Gidle, Kobiele Wielkie i Katarzynę. Rozstawieni na
trasie łącznicy mający zapewnić kolumnie bezpieczeństwo w obrębie swych wsi i lasów nie
mogli się nadziwić, kogo to przyszło im tak troskliwie eskortować.
Nie mieli odwagi zadawać pytań wyższym szarżom, niższe zaś tyle samo co oni
wiedziały. Wobec placówek terenowych AK, które mijali, i łączników obowiązywała ścisła
tajemnica. Byle nieopatrzne słowo mogło dotrzeć do Niemców, spowodować obławę,
uniemożliwić misji wykonanie zadania.
Przed świtem dotarli do wsi Katarzyna. Ostatni łącznik, który ich tu doprowadził,
odmeldował się i zniknął za opłotkami zabudowań. Wioska jeszcze spała, tylko podwórzowe
kundle zajadle oszczekiwały kawalkadę. Wjechali w bramę prowadzącą do dworku pani
Dembowskiej i zatrzymali się na podjeździe. Okna już błyszczały światłem, z komina snuł się
dym świadczący o przygotowywanym posiłku. Tu zameldował się dowódca kompanii
osłonowej misji — ppor. Józef Kotecki „Warta”.
Pułkownik Hudson pozwolił swym oficerom na całodzienny odpoczynek i
leniuchowanie. Służba wychodziła wprost ze skóry, aby dogodzić egzotycznym gościom.
Następnego dnia od rana rozpoczęły się spotkania i rozmowy z oficerami i żołnierzami
AK oraz przedstawicielami różnych środowisk społecznych. Misja miała przecież możliwie
wszechstronnie zorientować się w sytuacji w Polsce, poznać nastroje społeczeństwa i zbadać
stosunek Polaków do wkraczających wojsk sowieckich. W depeszy ze sztabu Naczelnego
Wodza w Londynie skierowanej do płk. Zientarskiego, a za jego pośrednictwem do gen.
Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka” zadania misji sprecyzowano jak następuje:
„1. Misja ma obserwować działalność AK i melodować władzom brytyjskim w Londynie
o sytuacji, planach, nastrojach i potrzebach AK.
2. Misja ma meldować o stosunku AK do innych zgrupowań partyzanckich i armii
sowieckiej. Ma dokładać starań dla usprawnienia łączności w granicach działań wojskowych
pomiędzy AK a tymi oddziałami.
3. Misja podlega władzom brytyjskim w Londynie, ale administracyjnie przydzielona jest
do AK. Przebywać ma przy dowódcy AK, wydzielając podkomisje do dowódców okręgów.
W razie dostania się pod władzę sowiecką misja ma rozkaz pozostawania przy dowódcy AK
lub okręgu aż do otrzymania dalszych instrukcji angielskich.
4. Misji nie wolno brać udziału w walkach inaczej niż w obronie własnej.
5. Misja ma własne środki łączności, z których może dowolnie korzystać w granicach
bezpieczeństwa oddziałów.”
Generał Okulicki nie był zadowolony z przybycia Anglików. Doskonale wiedział, że
pomysł ten narodził się już w lutym 1944, a więc prawie rok temu, i że zaproponował to
Churchillowi premier Mikołajczyk. Anglicy odmawiali, dając do zrozumienia, że wysłanie
misji nie jest możliwe bez zgody władz sowieckich. Dla strony polskiej było jasne, że takiej
aprobaty się nie uzyska.
Dopiero 5 października Anglicy poinformowali Polaków o decyzji natychmiastowego
wysłania grupy obserwatorów brytyjskich do dowódcy Armii Krajowej. Sukces zabiegów
premiera Mikołajczyka był tylko pozorny. Szef misji, ppłk Hudson odbył przed odlotem dwie
poufne rozmowy z samym Churchillem. Ponieważ spotkania nie były protokołowane, można
się tylko domyślać, że pułkownik otrzymał podobne instrukcje jak przy swej poprzedniej
misji w Jugosławii, której efektem było wycofanie poparcia brytyjskiego dla królewskich
wojsk Draży Michajlowicia i opowiedzenie się po stronie silniejszych — komunistycznych
partyzantów marszałka Tito. Z angielskiego punktu widzenia było to znacznie bardziej
opłacalne.
Czy i w tym przypadku nie będzie podobnie? Obawy gen. Okulickiego, już wcześniej
przekazywane do Londynu, nie były bezpodstawne. Dla każdego, kto jako tako orientował się
w polityce międzynarodowej, było oczywiste, że Churchill szuka jakiegoś kompromisu ze
Związkiem Radzieckim, jedyną zaś poważną przeszkodą jest Armia Krajowa i rząd polski w
Londynie.
Ale o tym wiedzieli tylko nieliczni. Żołnierze i niżsi dowódcy AK patrzyli na Anglików z
uwielbieniem. Niewątpliwie Brytyjczycy zjawili się tylko po to, aby rozwiązać wszystkie
problemy podziemnej armii i uchronić ją od losu, jaki zgotowano powstańcom w Wilnie i we
Lwowie. Hudson i jego koledzy nie robili nic, aby rozwiać te naiwne oczekiwania.
W rozmowach korzystali z pomocy nie tylko ppor. „Jerzego” i „Warty” czy kpt.
Zielińskiego, lecz także innych oficerów AK, którzy znali język. Zarówno tłumacze, jak i
rozmówcy Brytyjczyków byli głęboko przekonani, iż każda opinia, niemal każde
wypowiedziane słowo zaważy na decyzjach międzynarodowych, ba — na postępowaniu
samego Churchilla. Co o tym myśleli Anglicy, trudno było dociec. Nawet kapitan Currie,
który w końcu ujawnił swe prawdziwe nazwisko, nie miał zamiaru wypowiadać się na ten
temat.
Nikomu zresztą nie przychodziły do głowy żadne wątpliwości, a jeśli nawet — zaraz
tłumił je w sobie. W sytuacji, w jakiej znalazła się Armia Krajowa, po uwięzieniu żołnierzy
powstania wileńskiego i lwowskiego, po nieudzieleniu pomocy powstańcom Warszawy, tym
ludziom pozostawała już tylko wiara w brytyjskiego sprzymierzeńca. Szczere rozmowy i
zadawane przez Anglików pytania jeszcze bardziej umocniły to przekonanie. Czyż można
było oczekiwać innej postawy? Czy za wieloletnie zmagania z wrogiem, cierpienia, przelaną
krew, nie należała się im bodaj nadzieja?
Ponure myśli pierzchły w migotliwym blasku świeczek płonących na choince.
Świąteczny nastrój kazał wierzyć i ufać wbrew faktom. W wieczorze sylwestrowym wzięli
udział nie tylko goście, ale także przybyli do dworku wyżsi oficerowie Komendy Głównej i
Komendy Okręgu Radomsko-KIeleckiego, krewni właścicielki majątku. Pod choinką, przy
śpiewie kolęd nawet przysłowiowa angielska powściągliwość zdawała się jakby znikać. Por.
„Warta” rozstawił wokół wsi wzmocnione posterunki z bronią maszynową i pistoletami.
Pani Dembowska poprosiła gości do jadalni. Nakryty bielusieńkim obrusem stół uginał
się od smakowitych potraw. Na ich widok wszyscy poczuli iście wilczy apetyt. Pod ścianami
ustawiono dodatkowe krzesła i ławy, mimo to część zaproszonych stała w drzwiach lub
rozsiadła się w sąsiednim pokoju. O ile jadła było wbród, napitki były raczej symboliczne;
dowództwo prosiło, aby — z wyjątkiem kilku toastów — nie podawać alkoholu. Zresztą
Anglicy prawie nie pili. Z zainteresowaniem przyglądali się ludziom, wsłuchiwali w melodie
kolęd i partyzanckich piosenek. Wszystko było dla nich dziwne, obce, by nie rzec egzotyczne.
Właśnie umilkła popularna „Szturmówka”. Ktoś jeszcze nieporadnie tłumaczył na
angielski refren: „Kto na drodze, granatem wal w głowę, bywaj zdrów i prowadź nas Bóg!”
W obcym języku słowa traciły swą moc, pozbawione kontekstu, jaki je zrodził, brzmiały
jakoś naiwnie. Gdzieś wyparowała cała ich patriotyczna magia.
Hudson czuł, że ci ludzie chcą mu coś ważnego przekazać, coś, czego on, mimo
najszczerszych chęci, nie może pojąć. Wolał przejść na bezpieczniejszy, bardziej dla
wszystkich zrozumiały grunt. Wstał, ujął w rękę kieliszek. Gwar rozmów i szczęk sztućców
stopniowo milknął. Jeszcze tu i ówdzie brzęknął talerz i rozległ się głośniejszy śmiech, ale
wkrótce i to ucichło. Pułkownik powiedział coś krótko po angielsku.
— Pyta, czy może pierwszy wznieść toast — przetłumaczono natychmiast.
Aprobujące okrzyki nie pozostawiały żadnej wątpliwości, nawet dla nie znających języka.
Anglik wyciągnął kieliszek ku wszystkim siedzącym za stołem i tłoczącym się w drzwiach
biesiadnikom.
— Proponuję — powiedział — wypić za zdrowie przywódców koalicji antyhitlerowskiej,
którzy prowadzą nas do zwycięstwa: za Stalina, Roosewelta i Churchilla!
W pokoju zaległa głucha cisza. Oficerowie brytyjscy rozglądali się wokół usiłując coś
wyczytać bodaj ze wzroku zebranych. Spojrzenia mówią czasem więcej niż słowa. Na próżno.
Wszyscy siedzieli ze spuszczonymi głowami, niektórzy uśmiechali się ironicznie. Tylko
Currie-Pośpieszalski jak prawdziwy Anglik zachował kamienną twarz. Nie miał zamiaru
niczego wyjaśniać ani nikomu niczego sugerować. Niech oficerowie misji „Freston” sami
dojdą, jaką gafę strzelił ich dowódca. On nie będzie ich w tym wyręczał.
Nikt nie ruszył się z miejsca, nie wzniósł kieliszka. Pragnąc zatrzeć niezręczność
popełnioną przez Anglika wstał jeden z polskich oficerów.
— Podejmując na naszej ziemi angielskich przyjaciół powinniśmy zrobić wszystko, by
czuli się jak u siebie w domu. Panowie, za króla i Angilę!
Tym razem tłumacz nie miał kłopotu z przekładem. Sakramentalne „The King!”
poderwało wszystkich z miejsc. Toast przyjęto oklaskami. Aby do reszty zatrzeć złe wrażenie,
jeden z oficerów zawołał: „Niech żyje mijsa aliancka „Freston”.”
Anglicy nie pozostali dłużni. Następną kolejkę spełniono za żołnierzy Armii Krajowej. W
przeciwieństwie do pierwszego wystąpienia, te słowa pułkownika Hudsona przyjęto gromkim
aplauzem. Pułkownikowi nie dawał jednak spokoju sposób, w jaki zareagowano na jego
pierwszy toast. Dlaczego spotkał się z tak zimnym, wręcz wrogim przyjęciem?
Wytłumaczono mu po prostu:
— Wiemy, co Stalin zrobił z żołnierzami Armii Krajowej w Wilnie i we Lwowie. Nas
czeka to samo.
Anglik obruszył się.
— Przecież to są nasi sprzymierzeńcy…
Dalsza dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Co pułkownik mógł z niej zrozumieć?
Sylwestrowy wieczór zakończył się w parę minut po północy. Pierwsi wstali od stołu
oficerowie, za nimi cała reszta. Zmieniono warty. Anglików wraz z obstawą zakwaterowano
w dworku pani Dembowskiej, polscy oficerowie poszli do wsi, gdzie ulokowali się u
poszczególnych gospodarzy.
Rok 1944 zakończył się dobrze i wesoło. Co miał przynieść następny? Zarówno dla
Polaków, jak i dla Anglików jedno nie ulegało wątpliwości: przejdzie on do historii jako data
ostatecznej klęski Trzeciej Rzeszy.
Pierwszy dzień nowego roku zapowiadał się pogodnie. Wiatr ustał. Słońce skrzyło się na
pokrywającym pola śniegu, domy i drzewa rzucały długie i ostre cienie. Było zupełnie cicho,
tylko gdzieniegdzie ujadały psy. W obejściach obrządzano bydło i trzodę.
Oddziałem osłaniającym misję dowodził por. Karol Kutnik „Kruk” i ppor. Józef Kotecki
„Warta”. Czterdziestopięcioosobowa grupa była doskonale wyekwipowana i uzbrojona, nie
brakowało nawet przeciwpancernych „Piatów” ze zrzutu. Przez całą noc na posterunkach
otaczających dworek i wieś czuwały warty. Rano, mimo pozornego spokoju, rozesłano w
teren patrole: ostatnio Niemcy z upodobaniem urządzali obławy w dni świąteczne. Jeden z
patroli wrócił niemal natychmiast. Z trudem łapiąc oddech plutonowy zameldował:
— Drogą zbliżają się trzy czołgi, kilka transporterów z piechotą i motocykliści.
„Warta” złapał pas z pistoletem i co sił w nogach pobiegł do dworku. Pułkownik Hudson
właśnie się golił. Na wieść o zbliżającej się kolumnie pancerno-motorowej zareagował z iście
angielską flegmą. Nie odrywając żyletki od twarzy spytał:
— Jakie są siły niemieckie? Co ma do dyspozycji polski oddział osłonowy?
Usłyszawszy odpowiedź, skinął głową i nabierając na pędzel nową porcję mydła
powiedział:
— Rozkazuję zniszczyć szyfry i obydwie radiostacje. Poddajemy się.
Kiedy przetłumaczono to stojącemu obok „Krukowi”, porucznik zatrząsł się ze złości.
— Tu jest Polska, nie Anglia. Odpowiadam za bezpieczeństwo misji — taki mam rozkaz
i muszę go wykonać. Sądzę, że jako żołnierz pan pułkownik rozumie, że tutaj ja wydaję
rozkazy. O żadnym poddaniu się nie ma mowy. Niemcy nie cackaliby się z nami, ale
rozstrzelali na miejscu.
Odwrócił się na pięcie i nie czekając na reakcję pułkownika i pozostałych Anglików
wypadł na dwór. Człogi, transportery i motocykle były już dobrze widoczne. „Kruk” i
„Warta” błyskawicznie ocenili siły nieprzyjacielskie. Jego przewagę stanowiła gruba
pancerna blacha, atutem Polaków było całkowite zaskoczenie wroga. Ale czy rzeczywiście?
Czy Niemcy znaleźli się tutaj tylko przypadkiem, zmierzając gdzieś dalej, czy też ich celem
był właśnie dworek i jego goście? Nigdy nie można przecież wyłączyć jakiegoś przecieku lub
zdrady.
„Warta” rozejrzał się. Żołnierze osłony zajęli już swoje pozycje, obsługa rusznic
przeciwpancernych czekała tylko na sygnał, by ostrzelać drogę. Jeszcze chwila a nieprzyjaciel
zniknie im z oczu między opłotkami wiejskich zabudowań. Może pojedzie dalej?
Podporucznik nie może ryzykować. Unosi rękę do góry. Najbardziej wysunięta do przodu
obsługa „Piata” nie spuszcza z niego wzroku. Energicznym ruchem wskazuje im posuwające
się drogą czołgi.
Celowniczy przywiera do kolby, naprowadza rusznicę na cel i pociąga za spust.
Powietrzem wstrząsa głucha detonacja. Z gałęzi, pod którymi przycupnęli, sypią się kiście
śniegu, przed kolumną z trzaskiem wali się grube drzewo, częściowo tarasując drogę. Pudło.
Albo odległość była za duża, albo podnieconemu żołnierzowi drgnęła ręka. Niemcy
zatrzymują się, z czołgów i transporterów sypią się bezładne serie z broni maszynowej.
Dowódcę odpoczywającej po długiej służbie drużyny kpr. Mirosława Gaczkowskiego
„Józefa” zaalarmowano niemal w ostatniej chwili. Ledwie zdążył krzyknąć: „Alarm!
Niemcy!” a już wszyscy porwali broń i wybiegli z chaty. Z drogi dobiegł warkot silników, ale
zbliżająca się kolumna nie była jeszcze widoczna. Oddział zajął stanowiska. Od lasu dzieliło
ich nie więcej jak pięćdziesiąt metrów, ale aby je pokonać trzeba było przebiec przez drogę.
Zanim „Józef” zdążył wydać rozkaz, na szosie ukazali się Niemcy. Prawie równocześnie coś
błysnęło i powietrzem targnął huk eksplodującego pocisku „Piata”.
Kapral skorzystał z okazji. Poderwał drużynę i w kilkanaście sekund przebiegli dzielącą
ich od lasu przestrzeń. Niemcy pruli za nimi długimi seriami. Nikt nie został nawet draśnięty.
Zapadli za najbliższą nierówność terenu. Tu otrzymali nowy rozkaz „Warty”. Oddział
osłaniający misję miał się podzielić na dwie grupy. Jedna, do której należała drużyna kpr.
„Józefa”, pozorowanym uderzeniem od strony lasu miała ściągnąć na siebie uwagę
nieprzyjaciela, druga miała zaatakować od pola i zabudowań gospodarczych i wyprowadzić
misję z okrążenia.
Replika, jakiej „Kruk” udzielił pułkownikowi Hudsonowi, zaimponowała chyba
Anglikom. Skończywszy golenie spakowali sprzęt i ze spokojem oczekiwali na rozwój
wydarzeń. Tymczasem Gaczkowski ze swymi ludźmi zajął stanowisko w przesiece, skąd jak
na dłoni widać było folwarczne zabudowania, do których właśnie podchodziłyl niemieckie
czołgi. Karabin maszynowy umieszczono na niewielkim kopczyku, który w lecie był pewnie
mrowiskiem. Pierwsze serie zdezorientowały wyskakujących z transporterów Niemców. Z
odległości stu metrów widać było, że ogień jest celny: w śnieg osunęło się kilku zabitych, a
może tylko rannych. Silna, lecz chaotyczna strzelanina nieprzyjaciela dowodziła całkowitego
zaskoczenia i braku rozeznania co do liczebności sił polskich.
Serie cięły po gałęziach osypując śnieg, świstały partyzantom koło uszu. Ale żołnierze
„Warty” nie byli nowicjuszami. Mieli, jak to się mówi, oczy wokół głowy. Ani na chwilę nie
przestając strzelać widzą, że Niemcy lisimi skokami próbują obejść ich z flanki.
— Uwaga! — krzyczy „Warta”, choć wie, że to niepotrzebne. — Chcą nas okrążyć.
Jednak wróg popełnia błąd. Na strzechy stodół dworskich i chłopskich, na pobliski stóg
słomy lecą pociski zapalające. Bucha płomień, który ma wypłoszyć Polaków. A na otwartej
przestrzeni nie będą mieli szans. Plan jest na pozór dobry i sprytny. Nie przewiduje tylko
jednego — wiatru. Wieje akurat z tej strony, co trzeba, rozwlekając dymy płonących
zabudowań. Od strony pól stopniowo tworzy się nieprzenikniona zasłona. Teraz można już
bezpiecznie ewakuować misję.
— Za mną! — ile sił w płucach woła podporucznik. W tej samej chwili zostaje raniony.
Dowodzenie przejmuje „Kruk”.
Strzelanina przybiera na sile, ale to wszystko pozory. Ślizgając się po śniegu Anglicy
znikają w kłębach dymu. Za nimi rusza oddział „Kruka”. Na podwórzu zostaje porzucony
jeden wóz taborowy i polowa radiostacja, ale Anglicy wyszli z opresji bez szwanku.
Obawiając się zasadzki, Niemcy nie kwapią się z pościgiem, poza tym chyba rzeczywiście
zmierzali gdzie indziej. Musieli także zabrać swoich zabitych i rannych. Po stronie
partyzantów poległ tylko jeden żołnierz, celowniczy kaemu, kapral „Newada”.
„Warta” i „Kruk” mieli powód do dumy. Potyczka z wielekroć silniejszą kolumną
pancerną została uwieńczona powodzeniem: misję „Freston” wyprowadzono w bezpieczne
miejsce. Porucznik spodziewał się wprawdzie, że Hudson złoży na niego skargę z powodu
jego dość bezceremonialnej odpowiedzi na propozycję poddania się. Polskie dowództwo ani
chybi go ukarze. Jednak Anglicy okazali się prawdziwymi dżentelmenami. Nie tylko nie
złożyli skargi, ale wyrazili największe uznanie dla żołnierzy wspaniałej Home Army.
Potwierdzili to jeszcze w najbliższym raporcie przekazanym do Londynu.
Trzeciego stycznia misja „Freston” spotkała się z komendantem głównym Armii
Krajowej Leopoldem Okulickim „Niedźwiadkiem” i wyższymi oficerami Radomsko-
Kieleckiego Okręgu AK. Przy tej okazji przeprowadzono inspekcję oddziałów osłonowych z
27 pp AK, raz jeszcze stwierdzając znakomitą postawę i sprawność bojową żołnierzy
stanowiących osobistą ochronę Anglików.
Mimo wzajemnej sympatii, miłych słów i kurtuazyjnych gestów jasne było, że zadanie
misji „Freston” nie zostanie wykonane zgodnie z oczekiwaniami dowództwa Armii Krajowej.
I że na przeszkodzie bynajniej nie staną Niemcy.
Za kilka dni miała ruszyć radziecka ofensywa zajmując tereny radomszczańsko-
częstochowskie. Wszelkie poczynania Brytyjczyków okażą się bezprzedmiotowe.
Dowództwo Armii Krajowej za pośrednictwem łącznika z Armii Ludowej zawiadomi
komendanturę radziecką o angielskiej misji. Pułkownik Hudson i jego świta na wszelki
wypadek zostaną zamknięci i dłuższy czas spędzą w pilnie strzeżonej piwnicy w majątku
Żytno.
Do Londynu via Moskwa zostanie skierowane zapytanie, czy prawdą jest, że na terenie
kielecko-częstochowskim przebywa sześciu oficerów angielskich. W brytyjskim sztabie
operacji specjalnych zapanuje konsternacja, ponieważ wiadomo, że szósty, kapitan Morgan,
pozostał w Brindisi. Ale Anglicy nie są drobiazgowi. Potwierdzają obecność sześciu.
Po kilku tygodniach misja „Freston” okrężną drogą przez Moskwę powróci do Anglii.
Jednym z jej członków okaże się znakomicie mówiący po angielsku ppor. „Jerzy”, który w
ten sposób uniknie smutnego losu, jaki stanie się udziałem wielu oficerów i żołnierzy Armii
Krajowej.
Czy Bóg był po stronie Niemców
Pierwsze przymrozki, pierwsze śniegi pokrywające pola, drzewa i strzechy były
sygnałem, że najwyższy czas podjąć decyzję: gdzie i jak ma przezimować batalion?
Ziemianki i leśne obozowiska nie wchodziły w grę. Front radziecki był coraz bliżej, teren, na
którym operował batalion, stawał się powoli bezpośrednim zapleczem niemieckich armii,
każdy ruch partyzanckiego oddziału stawał się coraz trudniejszy. Oficerowie i szeregowi
zdawali sobie z tego sprawę, ale rozkazy nie nadchodziły, a bez rozkazu, wiadomo, nawet
dobry żołnierz nic nie poradzi.
Decyzję podjęto z początkiem grudnia. Trzy czwarte batalionu rozchodzi się na meliny
bądź do domów. W oddziale zostaje tylko kilkudziesięciu ludzi: jedni nie mają odpowiednich
dokumentów, drugich front odciął na razie od rodzinnych domów. Rannego w starciu z
Niemcami ppor. „Wartę” zastępuje na początku roku 1945 równie doświadczony partyzant
„Kruk”, który obejmuje dowództwo oddziału.
W pierwszych dniach stycznia na spotkanie z misją „Freston” przybył gen. Okulicki.
Towarzyszyli mu: płk Mieczysław Jan Zientarski „Fin”, komendant Okręgu
Radomszczańsko-Kieleckiego Armii Krajowej mjr Franciszek Polkowski „Korsak”, dowódca
27 pp AK i inni oficerowie. Do chaty koło wsi Katarzyna, gdzie miało odbyć się spotkanie,
przyjechali saniami. Rozmowy polsko-angielskie trwały kilka godzin, po czym wszyscy udali
się na pokrytą puszystym śniegiem leśną polanę. Tam zameldował się „Kruk” i „Warta”
jeszcze z ręką na temblaku. Zarówno oni sami, jak ich chłopcy prezentowali się wspaniale:
prawie wszyscy mieli na sobie naglieskie zrzutowe battle-dressy. Anglicy nie szczędzili im
słów uznania. Mieli jeszcze w pamięci bohaterski bój, jaki oddział osłonowy misji stoczył z
niemieckim batalionem pancernym. Gen. Okulicki spod przymrużonych powiek patrzył
ciepło na swoich chłopców. „Kruk”, „Warta” i inni oficerowie, a także żołnierze otrzymali
awanse; przedstawiono ich też do odznaczeń bojowych. Płk. Hudson zapowiedział nadanie
medali brytyjskich.
Ale dalsze odpowiadanie za angielską misję nie było prostym zadaniem. Teren był
dosłownie naszpikowany oddziałami niemieckimi. „Kruk” miał nadzieję, że unikając
głównych dróg i osad, w których stali Niemcy, zdoła jakoś przemknąć niepostrzeżenie.
Siedemnastego stycznia od strony Maluszyna doleciał huk dział i serie karabinów
maszynowych. Po pewnym czasie pojawiły się człogi, za którymi sunęły tyraliery radzieckich
żołnierzy z długimi sztykami na karabinach, z workami na plecach.
W dwa dni później oddział osłonowy otrzymał rozkaz rozwiązania się; misja „Freston”
udała się do majątku Żytno, aby nawiązać kontakt z dowództwem radzieckim. Żołnierze
„Kruka” skombinowali sobie jakieś cywilne łachy i zakwaterowali się bądź w samej wsi, bądź
w pobliskiej kolonii Rędziny. Tam też w szopie jednego z gospodarzy złożyli broń kompanii.
Schowek zamaskowali deskami, słomą, sianem. Patrząc na swoje dzieło, z trudem mogli
uwierzyć, że właśnie tu znajduje się cały ich arsenał.
„Kruk” skontrolował wszystko dokładnie. Przeszedł się po kwaterach bacząc, czy ktoś nie
zachował sobie rogatywki, pasa koalicyjnego lub innego drobiazgu mogącego wskazywać na
partyzancką przeszłość właściciela. W zasadzie wszystko było w porządku. Tylko niektórzy
wołyniacy, uciekinierzy z niemieckiego obozu dla przyszłych policjantów pozostali w swoich
węgierskich, wojskowego kroju kożuszkach. To wszakże nie musiało mieć związku akurat z
Armią Krajową. Porucznik uznał, że wszystko gra i spokojnie udał się na swoją kwaterę w
Żytnie.
Na drugi dzień nadeszła pierwsza niepokojąca wiadomość: „Blondyn” zdradził Rosjanom
schowek z bronią. Enkawudyści przyjechali kilkoma furmankami i wygarnęli wszystko.
Czarny jak smoła Gruzin, uciekinier z niemieckiej niewoli, którego zapewne przez
przekorę przezwano „Blondynem”, chciał się pewnie zrehabilitować, wkupić w łaski NKWD.
Myślał, że w ten sposób ratuje życie. Nie na długo…
Likwidacja schowka wydawała ich na łaskę i niełaskę wroga czy choćby zwykłych
rabusiów. Nie mogli także wykonać żadnego rozkazu dowództwa, któremu składali przysięgę
wojskową, reprezentującego jedyny legalny rząd w Londynie, nadal uznawany przez
wszystkie państwa antyniemieckiej koalicji; wszystkie — z wyjątkiem Związku
Radzieckiego.
W dodatku, jeśli „Blondyn” będzie dalej sypał, wszyscy zostaną zgarnięci i oskarżeni,
podobnie jak oficerowie i żołnierze Armii Krajowej z Wileńszczyzny i Lwowa. W
najlepszym razie wcielą ich do armii gen. Berlinga, w najgorszym… Ale „Blondyn” okazał
się na tyle lojalny, że nic więcej poza ukrytą bronią nie zdradził. A może po prostu nie
zdążył…
Na trzeci dzień do Żytna przybiegł jeden z wołyniaków, blady i przerażony. Z trudem
można było coś z niego wydobyć.
— Zabili, zastrzelili, nawet nie mieliśmy czym się bronić…
„Kruka” opanowała lodowata wściekłość. Za co? Jak stał tak pobiegł na kolonię Rędziny.
Jego żołnierz leżał na śniegu w kałuży marznącej krwi. Opodal stali niezbyt trzeźwi
krasnoarmiejcy. Skoczył ku nim.
— Czemuście go zabili? On także walczył z Niemcami!
— Niet, niet — potrząsnął głową jeden z czewonoarmistów. — Eto Giermaniec.
— Taki sam Giermaniec jak ty — wrzasnął „Kruk” szarpiąc tamtego za kołnierz.
— Job twoju mać — zaklął zaatakowany usiłując ściągnąć dyndający na ramieniu
karabin.
Pozostali rzucili się na pomoc koledze. Nie wiadomo, czym by się to skończyło dla
„Kruka”, gdyby nie jego żołnierze, którzy otoczyli go kołem i wprowadzili między opłotki.
— Panie poruczniku — tłumaczyli — co można było poradzić? Zobaczyli ten węgierski
wojskowy kożuszek. Musieli takie widzieć jak bili się z Honwedami. I od razu trzask, prask
— Giermańca ubili. To frontowcy, najpierw strzelają, potem myślą.
„Kruk” pokiwał głową.
— Trudno. Co się stało, już się nie odstanie. Szkoda tylko, że tak głupio i niepotrzebnie
zginął.
— W dodatku z ręki sojuszników — dorzucił któryś.
Porucznik spojrzał na niego, ale nie podjął tematu.
— Trzeba go po chrześcijańsku pochować — powiedział. — Idę po księdza.
Przed plebanią stał wojskowy łazik. U księdza kwaterowało paru rosyjskich oficerów.
Wszędzie unosiła się ostra woń machorki. Ksiądz zaprosił „Kruka” do kancelarii. Mówił
konspiracyjnym szeptem.
— Oczywiście, zabitego trzeba pogrzebać w poświęconej ziemi. Zajmę się tym. Ale pan,
poruczniku, na litość boską, co pan tu jeszcze robi? Trzeba uciekać.
— Przed kim? Przed sojusznikami? — „Kruk” powtórzył bezwiednie zdanie swego
podwładnego.
— Sojusznicy? Wyzwoliciele? Być może, ale ci, co mieszkają u mnie, to oficerowie
kontrrazwiedki. To po ichniemu kontrwywiad. Z tego, co zdołałem usłyszeć, wiem, że zaczną
się aresztowania.
— Może — przytaknął „Kruk”. — Ale najpierw muszę pochować swego żołnierza.
Wyszedł z plebanii. Wsiadający do samochodu oficerowie bacznie mu się przyglądali.
Jeszcze idąc ulicą czuł na sobie ich badawczy wzrok. Gdzieś się podziała cała jego
poprzednia pewność siebie. Był wprawdzie w cywilnym ubraniu, ale wysokie buty mogły go
zdradzić. Z przeciwka nadchodziła grupa radzieckich żołnierzy. Odruchowo nasunął na oczy
kapelusz.
Nie uszedł nawet paru kroków, gdy od idących odłączył się człowiek w szynelu i uszance
z czerwoną gwiazdą. Ze zdziwieniem rozpoznał w nim jednego z partyzantów Armii
Ludowej, z którą współdziałał. Już chciał wyciągnąć rękę na powitanie, gdy tamten odwrócił
się i zawołał:
— To dowódca.
Obskoczyli go, niedwuznacznie unosząc lufy pepesz.
— Gdie żywiosz?
— Tam — pokazał pobliską chałupę.
— Zdawaj arużje.
— Nie mam. Całą broń już zabraliście.
— Tak pajdiom.
Zabrali go do majątku, gdzie w dworze pod strażą siedziała już cała misja „Freston”;
wśród nich ppor. Jan Zaremba „Jerzy”, przebrany w angielski mundur, udający, że ani w ząb
nie rozumie po polsku ani po rosyjsku. „Kruk” zdołał mu tylko szepnąć:
— Powodzenia. Ja wylądowałem chyba gorzej.
Niebawem Anglików wsadzono do piwnicy, a „Kruka” odwieziono do Radomska. Jadąc
przez znajome ulice zastanawiał się, czy od razu wsadzą go do więzienia, czy najpierw
odbędzie się jakieś przesłuchanie. Wojskowy łazik zatrzymał się przed gimnazjum Niemca.
„Kruk” nigdy nie wiedział, czy było to nazwisko właściciela czy dyrektora, a może tylko tak
je nazywano. Nie miał pojęcia, co teraz było w klasach i pokojach nauczycielskich, ale
piwnice miał poznać aż nadto dobrze. W niewielkich pomieszczeniach po obu stronach
korytarza siedzieli aresztowani. Sklecone z desek drzwi miały spore szpary; korytarzem tam i
z powrotem spacerował żołnierz bacząc, by więźniowie nie kontaktowali się ze sobą.
W tej piwnicy porucznik spędził cztery dni. W tym czasie Często prowadzony był na
piętro. W niewielkim pokoju za biurkiem siedział oficer z błyszczącymi pagonami majora. W
kółko powtarzały się te same pytania: imię, nazwisko, czy występował przeciw armii
radzieckiej. Przez cały czas major przygładzał rudawą czuprynę wbijając w „Kruka”
przenikliwe, badawcze spojrzenie. Na poruczniku nie robiło to żadnego wrażenia. Był pewny
siebie, niczym przecież nie zawinił.
Kiedy kolejny raz wprowadzili go do pomieszczenia na piętrze, rudy major uchylił drzwi
do sąsiedniego pokoju. Tam, przed podobnym biurkiem siedziała obrócona do nich bokiem
kobieta.
— Kto to jest?
— Siostra właściciela majątku Młyniec — odpowiedział „Kruk” zgodnie z prawdą.
Nie wiadomo, czy tym razem śledczy mu uwierzył. Machnął tylko ręką.
— Odprowadzić.
Jeszcze tego samego dnia razem z wieloma innymi wywieziono Kutnickiego do
Bełchatowa, a następnie do Częstochowy i umieszczono również w gmachu gimnazjum w
Trzeciej Alei. Wśród aresztowanych był także Bolesław Morawski pseudonim „Morga”,
właściciel huty szkła w Radomsku. Od niego porucznik dowiedział się, że gen.
„Niedźwiadek” specjalnym rozkazem rozwiązał Armię Krajową. Kutnicki był dociekliwy:
— Rozwiązał czy zdemobilizował?
„Morga” nie umiał nic dokładniej powiedzieć. O wszystkim dowiedział się od kogoś
innego, ale sam fakt nie ulegał wątpliwości. Tego Morawski był pewny. Sprawa była ważna,
ale wkrótce i ona utonęła w powodzi codziennych dolegliwości.
W pomieszczeniu, w którym ich zamknięto, siedzieli także Niemcy. Ale nie to najbardziej
dawało się we znaki. Oprócz Niemców byli także własowcy. I właśnie oni, nie wiadomo
dlaczego, mieli wszy. Zapewne cofając się wraz z załamującym się niemieckim frontem nie
mieli nawet czasu umyć się ani zmienić bielizny. Wszy błyskawicznie przeniosły się na
wszystkich więźniów, stając się nie lada utrapieniem.
Po paru dniach „Kruka” zabrano od własowców i Niemców, ale dokuczliwe insekty
powędrowały wraz z nim do Krakowa. W więzieniu przy ul. Montelupich spotkał wielu
swoich żołnierzy. Zgarnięto ich później niż jego i także bez żadnego powodu. Siedzieli w
domach, oddziały były rozwiązane. Co to miało za znaczenie. Stalinowska machina
podejrzliwości i terroru zaczynała funkcjonować na terenach Polski tak samo sprawnie jak w
Związku Radzieckim.
Przez celę porucznika przewinęli się pchor. Kazimierz Dębski „Dzwon”, Kazimierz
Janiszewski „Orlicz” i jeszcze kilku innych partyzantów. Nocą w więzieniu słychać było
pojedyncze strzały. Mówiono, że rozstrzeliwują akowców. „Kruk” i jego koledzy przekoni, że
to ich ostatnie chwile, wydrapywali swoje nazwiska na ścianach celi. Ale tym razem śmierć
nie była im jeszcze pisana. Wyprowadzano ich na spacery, karmionjo regularnie. Niektórym
zabrano tylko buty z cholewami. „Krukowi” udało się je zachować w dość prosty sposób —
spodnie wypuścił po prostu na wierzch.
Po dziesięciu dniach, 17 lutego, kiedy Kraków, Częstochowa czy Radomsko próbowały
już żyć normalnie, z więzienia wyprowadzono kolumnę trzystu kobiet i mężczyzn. Jakby
obawiając się odbicia czy masowej ucieczki, ulice prowadzące do dworca obstawiono
żołnierzami uzbrojonymi w pepesze i ręczne karabiny maszynowe.
Na dworcu czekały na bocznicy wagony towarowe zamykane na wielkie, przesuwane
drzwi. Nie wiedzieć czemu Rosjanie nazywali je „tiepłuszkami”, choć w mrozy, jakie akurat
panowały, było w nich niesamowicie zimno, a w czasie jazdy wiało wszystkimi szparami.
W grupie wyprowadzonej z Montelupich Kutnicki rozpoznał kilku znajomych akowców.
Większości ludzi jednak nie znał. Po załadowaniu i zamknięciu wagonu okazało się, że byli to
Niemcy, Czesi i Słowacy. Za co ich aresztowano? Trudno zgadnąć.
W „tiepłuszce” były także kobiety. Niektóre nawet ładne i młode. Wszystkie czynności
fizjologiczne trzeba było załatwiać przez jedyny otwór w podłodze. Już po paru dniach
wszyscy zapomnieli o wstydzie. Zresztą nie było to największe zmartwienie. Podstawą
pożywienia był chleb. Ze względu na duży mróz trudno go było podzielić, więzień zaś nie
może mieć noża. W kącie wagonu znaleziono kilka gwoździ — haków używanych do robót
torowych. Tymi hakami rozcinano, a właściwie rozszarpywano bochenek.
Podróż trwała dwa tygodnie. Często całymi dniami stali na bocznicach na małych
stacyjkach, przepuszczając ważniejsze transporty. Wreszcie 3 marca odplombowano drzwi.
Strażnik z karabinem na ramieniu z zupełnie nie zamierzoną ironią stwierdził dobrodusznie:
— Sczcas wy damoj prijechali. Nada wygruzowywatsia.
Niewielka stacyjka o ukraińskiej nazwie, mimo pierwszych dni marca zaśnieżona i
oblodzona, nie wyglądała zachęcająco. W niczym też nie przypominała zapowiadanego
„domu”. Okazało się, że to nie koniec podróży. Trzeba było jeszcze pokonać dobre pięć
kilometrów rozkisłego pod śniegiem stepu. Buty przemokły już po paru krokach.
Wycieńczeni niedostatkiem jedzenia, usłabieni wielodniowym brakiem ruchu, nie potrafioli o
własnych siłach przejść nawet tych paru kilometrów. Porucznik wraz z kolegą prowadził pod
ręce, chwilami dosłownie wlókł człowieka, który potem okazał się dyrektorem krakowskich
zakładów chemicznych Solvay.
Tak doszli do Lidiewki. Właściwie nie była to miejscowość, lecz spory łagier. Weszli
przez bramę z wieżami strażniczymi. Za drewnianym, wysokim płotem z nieheblowanych
desek widniał szeroki na trzy metry pas starannie zaoranej ziemi, wzdłuż której ciągnęły się
druty kolczaste. Niemal wszyscy pomyśleli to samo — w takich warunkach ucieczka jest
wręcz niemożliwa. Gdyby nawet dało się pokonać wszystkie przeszkody, uśpić czujność
strażników na wieżach, trzeba by jeszcze pokonać kto wie ile jeszcze kilometrów stepu, bo o
wyjeździe ze stacji, na której ich wyładowano, nie było oczywiście mowy.
Rozglądali się wokół z pewnym zaciekawieniem, jeszcze ufając, że to chwilowe, że za
parę dni wszystko się wyjaśni i zostaną odesłani z powrotem do swych prawdziwych domów
w Polsce. Jakby w odpowiedzi na to zaprowadzono ich do baraku; w jednej jego części
wydawano zwykłe worki jutowe, w drugiej słomę do ich napełnienia. Potem rozlokowano ich
na piętrowych bryczach w drewnianych barakach wielkością przypominających dworcową
poczekalnię. Worki miały służyć jako sienniki.
Po paru dniach zaprowadzono ich do innego budynku. Odebrano ubrania i bieliznę, które
powędrowały na wiszące pod powałą haki. W prymitywnych piecach zapłonął ogień. Ogrzane
do prawie stu stopni powietrze w ciągu półtorej godziny wygubiło wszystkie dokuczliwe
insekty. Po raz pierwszy od czasu aresztowania Kutnicki odetchnął z ulgą. Poczuł się niemal
szczęśliwy. Jak niewiele potrzeba człowiekowi — pomyślał ze zdziwieniem.
Więźniów podzielono na grupy robocze. Kutnickiemu, może z uwagi na jego prawdziwie
oficerską postawę, powierzono stanowisko brygadzisty. Zatrudnieni w tartaku pracowali na
tak zwanej przez miejscowych „piloramie”. Potężne sosny dostarczane tu ponoć aż z Puszczy
Białowieskiej zamieniały się na grubsze i cieńsze deski.
Przy tartaku była także fabryczka wytwarzająca drzwi i ramy okienne. Obok —
wytłaczarnia oleju, w której także pracowali więźniowie. Ta olejarnia, a właściwie
zatrudnieni w niej Rosjanie, uratowała życie „Krukowi” i jego towarzyszom. Dzienna racja to
było dwieście gramów na głowę chleba i miska cienkiej zupki. Z olejarni przemycano dla
Polaków wytłoki zwane makuchami. Makuchy miały w sobie resztki tłuszczu i znakomicie
wypełniały żołądek.
W niedzielę pracy nie było. Z początku Polacy odpoczywali każdy na własną rękę.
Później, chcąc dodać sobie ducha, ugruntować się w przekonaniu, że przecież nie będą tu
siedzieć do końca życia, zaczęli zbierać się na korytarzu. Ktoś wygłaszał jakąś pogadankę,
przeważnie historyczną, na zakończenie śpiewano „Boże, coś Polskę”.
W łagrze liczącym około trzech tysięcy więźniów obowiązywał podział według
nomenklatury wojskowej. Dowódcą batalionu, w którym byli Polacy, był Obersturmf~uhrer
SS. Niedzielne zebrania na korytarzu z polskimi pieśniami narodowymi i historycznymi
prelekcjami stawały mu kością w gardle. Z tego, co mówił Lorczyk, wynikało, że esesman
rozpoczął już odpowiednie przeciwdziałania w radzieckiej komendanturze obozu. Jakie
dokładnie — tego były wehrmachtowiec nie wiedział.
W myśl starej zasady, iż najlepszą formą obrony jest atak, po krótkiej naradzie
postanowiono wystąpić o oddzielenie się od Niemców i podporządkowanie polskiej grupy
roboczej czy batalionu Polakowi. Ten postulat przedłożono komendantowi obozu, starszemu
lejtnantowi Korabielnikowowi. Sprawa była o tyle delikatna, że Korabielnikow miał wyraźną
słabość do Niemców; wyróżniał ich i popierał na każdym kroku.
Komendant przyjął delegację względnie uprzejmie. Wysłuchał ich uważnie, kiwając
głową, co równie dobrze mogło oznaczać potakiwanie, jak użalanie się nad ich naiwnością.
Nic nie obiecywał, ale też niczego nie zakazywał. Wyszli bez większych nadziei na
jakąkolwiek odmianę losu.
— Będzie tak, jak mówił Lorczyk — powiedział któryś pesymistycznie. — Nawet tutaj
Niemcy nas wykończą.
Jakiś czas żyli w napięciu, ale nic się nie działo. Za to rozeszły się pogłoski, z których nie
wiadomo było, czy się cieszyć, czy martwić: łagier ma zostać podzielony: Polaków,
Czechów, Słowaków i Rumunów przerzuci się do pobliskiego Jenakiewa. Będą tam pracować
przy odwadnianiu zatopionej kopalni.
Jedni mówili, że to kara za interwencję w komendanturze, inni dowodzili, że upominać
się o swoje prawa trzeba zawsze, bez względu na wyniki. Gorzej i tak nie będzie, a nuż coś
się poprawi. Okazało się jednak, że ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. W nowym łagrze
również nie brakowało Niemców. Pełnili różne funkcje porządkowe i techniczne. Praca także
nie okazała się lżejsza. Aby zaś nikomu nie przewróciło się w głowie, na Wigilię dostali po
jednym zgniłym kartoflu i kawałku ryby na twarz.
Od początku roku 1946 wyżywienie systematycznie się pogarszało. Lidiewkę wspominali
jak oazę dobrobytu. Niektórzy upatrywali w tym jakąś zemstę Korabielnikowa, ale porucznik
zdawał sobie sprawę, że problem tkwi gdzie indziej. Głód i wywołane nim choroby i zgony
nie leżały w interesie komendanta Jenakiewa.
„Krukowi” powierzono pluton techniczny, czyli w nazewnictwie obozowym
„mechanicznyj wzwod”. Z tej racji „Kruk” często kontaktował się z innymi więźniami i
wreszcie doszedł, co się dzieje z racjami żywnościowymi. Magazynem żywności rządziło
kilku Słowaków i Czechów, zgrana szajka bezlitośnie okradająca innych więźniów i
handlująca zdobytym w ten sposób jedzeniem.
Wewnętrznym komendantem wyłonionym spośród więźniów był kpt. Pawłowicz z 5 pp
Legionów. Jemu to Kutnicki zameldował o całej sytuacji. Pawłowicz natychmiast udał się do
radzieckiej komendantury. Zaopatrzenie odebrano złodziejom i powierzono najuczciwszym
spośród Polaków. Było to o tyle słuszne, że innym narodowościom, szczególnie zaś Niemcom
i tak nie powodziło się najgorzej… Odtąd życie zaczęło płynąć znośnie, choć odwodnienie, a
potem wyszlamowanie kopalni nie było zadaniem łastwym ani lekkim.
Nadeszła Wielkanoc. Powiewy wiosny niosące zapowiedź lata budziły optymistyczne
nastroje. Wraz z pierwszą nieśmiałą jeszcze zielenią pojawiły się rozmaite pogłoski,
przepowiednie, a nawet rzekomo pewne wiadomości, że latem wrócą do kraju, że skończy się
niewola.
Wkrótce te nadzieje zostały dość brutalnie zniweczone. Na drugi dzień świąt — tu
zwykły dzień roboczy — komendant łagru, kapitan Antonow zarządził apel całego obozu. Na
placu stanęły wyrównane szeregi więźniów w podartych cywilnych ubraniach z rzadka
przetykanych mundurami. Dowódcy zameldowali stany obozowe oddziałów i wszyscy
zamarli w oczekiwaniu.
Tu i ówdzie zafalowały szepty: „Wracamy do domu”. „Będą zwalniać”. „Wreszcie ktoś
się o nas upomniał”. Fala szeptów wzbierała, obejmowała coraz nowe szeregi. Zgasiła je
dopiero komenda: „Smirno!” — Baczność!
Na środek wyszedł Antonow. Jego przemówienie było krótkie:
— Oto, co czeka każdego, kto nie będzie przestrzegał zarządzeń i nie wykona jakiegoś
rozkazu.
Skinął dłonią. Oczy wszystkich zwróciły się w bok, skąd kilku przygarbionych więźniów
wlokło po ziemi trzy podługowate, utaplane w krwi i błocie kształty. Westchnienie
przerażenia wydarło się z dziesiątków ust. Trzy nieforemne tłumoki to były trzy trupy.
Zabitych przywleczono pod stopy Antonowa.
Komendant podniósł głowę i zimnym wzrokiem powiódł po stojących na baczność
szeregach.
— Zostali zastrzeleni — powiedział głośno, dobitnie akcentując każde słowo — bo
podrzucali miejscowej ludności węgiel. A węgiel to własność państwa.
Odwrócił się i opuścił plac apelowy pozostawiając osłupiałych i przerażonych więźniów.
Trzy trupy dla przestrogi zostały w błocie tam, gdzie je rzucono. Byli to Rosjanie, którzy
usiłowali pomóc swym ziomkom wegetującym równie nędznie jak cały łagier, w dodatku bez
żadnej nadziei na zdobycie jakiegokolwiek opału.
Ta scena wstrząsnęła por. Kutnickim; zaczęły go nurtować coraz czarniejsze myśli.
Niestety, wkrótce złe przeczucia miały się sprawdzić.
W komendanturze obozu pracowało dwóch oficerów NKWD — Alster i Horoweć. Obaj
pochodzili gdzieś spod Lwowa i dobrze znali język polski. W parę dni po pamiętnym apelu
jeden z nich podszedł do „Kruka” i dość zagadkowo powiedział:
— A ciebie to szkoda.
— Tak — potwierdził „Kruk” — szkoda, że nie pracuję dla swej ojczyzny.
Porucznik zachodził w głowę, o co mogło chodzić enkawudyście. Nie minął tydzień, gdy
otrzymał zakaz wychodzenia do pracy poza obóz. Zrozumiał, że jest źle.
Ten stan niepewności trwał pół roku. Żadnych przesłuchań, ale i żadnych wyjaśnień.
Wreszcie któregoś dnia wezwano wszystkich więźniów na plac apelowy. Pisarz
komendantury wyciągnął listę i zaczął czytać nazwiska. Tego jeszcze nie było. Nikt nie
wiedział, co by to mogło znaczyć, ale spodziewano się najgorszego.
W głuchej ciszy padały nazwiska: Królikowski, Kutnicki, Wawrzon. Lista była długa.
Wreszcie padał komenda:
— Wszyscy wyczytani wystąp!
Ruszyli szeroką ławą. Stanęli po środku placu, dokładnie tam, gdzie pół roku temu leżały
trzy rosyjskie trupy.
— Jesteście aresztowani. Odprowadzić do dyspozycji NKWD.
Najpierw zamknięto ich w ciasnej komórce pod schodami pomieszczenia komendantury.
Po paru godzinach spędzonych w ciemności i zaduchu przewieziono ich do normalnego
więzienia. Przed umieszczeniem w celach dokładnie zrewidowano, zaglądając w każdy szew
ubrania i bielizny, w każdy zakamarek ciała. Rewizja nie dała żadnych rezultatów. Ktoś
świadom obyczajów NKWD przestrzegł:
— Tym gorzej. Jeśli nic nie znaleziono, może to stanowić okoliczność obciążającą.
Przewidywania potwierdziły się. Każdy otrzymał kartkę z pytaniami, na które trzeba było
udzielić pisemnych odpowiedzi. Kutnicki przezornie wykuł je na pamięć. Wiedział, że cała
procedura na pewno zostanie powtórzona, i to nie raz, a cała uwaga śledczych skupi się na
wyławianiu różnic. Nie pomylił się. Na drugi dzień wręczono im nową kartkę. Pytania były
edentyczne. Później zaczęły się przesłuchania. Przeważnie nocne, o dwunastej, pierwszej,
drugiej. Reflektor w oczy i znów te same podchwytliwe pytania padające z ciemności, spoza
jasnego kręgu światła.
Dopiero teraz ze sposobu, w jaki prowadzono śledztwo, można było się zorientować, o co
ich podejrzewano. W łagrze miała jakoby działać tajna organizacja wymierzona przeciwko
Związkowi Radzieckiemu. Pierwszym śladem były niedzielne pogadanki i śpiewy w
Lidiewce, drugim interwencja u Korabielnikowa, potem już nawet drobiazgi mnożyły się,
urastały do monstrualnych rozmiarów. Na przykład te aluminiowe pudełka z
wygrawerowanymi ozdobami i inicjałami właścicieli. „Kruk” i jego koledzy organizowali
blachę i drut, Gałecki zajmował się produkcją. Czyż to nie dowód? Nieważne, że sprzedawali
je strażnikom.
Skrupulatnie protokołowane przesłuchania ciągnęły się siedem miesięcy. Wreszcie
Kutnickiego dostarczono przed oblicze samego naczelnika więzienia, majora Lermana. Kiedy
o pierwszej w nocy wywołano go z celi, myślał, że chodzi o kolejne przesłuchanie. Ale tym
razem wprowadzono go do dużego pokoju. Za stołem nakrytym czerwonym suknem siedział
Lerman w otoczeniu Alstera i Horowecia. W czterech kątach pokoju stali żołnierze z bronią.
Niepewny, czy to już sąd, czy jakieś specjalne przesłuchanie, „Kruk” zatrzymał się w
progu. Pchnięty przez eskortę poleciał na środek. Bez żadnych wstępów major zapytał
podniesionym głosem:
— Dlaczego nie piszesz prawdy?
— Wszystko, co napisałem, to prawda. Kłamać nie umiem i nie będę.
Major pogrzebał w rozłożonych na stole papierach. Wyjął czystą kartkę i podał
Kutnickiemu.
— Siadaj i pisz, kto się z kim kontatkował. Na środku swoje nazwisko, a po rogach
członków organizacji.
„Kruk” wziął kartkę i obejrzał ją uważnie, jakby spodziewał się znaleźć tam jakieś
interesujące informacje, i położył z powrotem na stole. W pokoju zaległa pełna oczekiwania
cisza. Nawet uzbrojeni strażnicy nastawili uszu.
— Nie mogę pisać o czymś, czego nie było.
Lerman uniósł się z krzesła i pochylił do przodu jakby chciał zdzielić „Kruka” pięścią.
Przez chwilę trwał w takiej pozycji, w końcu opadł z powrotem na siedzenie. Wyciągnął z
kabury rewolwer i położył go przed sobą. Ciemny, oksydowany kształt znalazł się w zasięgu
ręki „Kruka”. Złapała go szalona chęć złapać rewolwer, sterroryzować straż i strzelić w pierś
prześladowcy.
— Majorze Lerman — cofnął się krok do tyłu, ostentacyjnie zakładając ręce za siebie. —
Po co te prowokacje? I tak wiem, że nie nabity.
Alster zerwał się z krzesła, chwycił rewolwer i uderzył nim Kutnickiego w głowę. Cios
był niezbyt silny. Nie tylko nie zamroczył „Kruka”, ale przeciwnie, rozwścieczył go do
nieprzytomności. Nie myśląc, co robi, sięgnął po stojącą karafkę i charczącym głosem
wrzasnął:
— Ja ci pokażę, parszywcu!
Oficer cofnął się bez słowa i odłożył broń. Żołnierze zniżyli karabiny, ale major wstał i
skinął ręką.
— Wyprowadzić — rzucił krótko.
Było to ostatnie przesłuchanie. Potem były już tylko pogróżki: „Zniszczymy cię. Będziesz
tu siedział do końca życia. Nigdy nie zobaczysz rodziny”.
— Trudno — odpowiadał niezmiennie — ale ja nic nie powiem, bo nie wiem.
Dziesiątego grudnia 1946 roku rozpoczął się w Garłówce proces przed trybunałem
wojennym: oskarżonymi — poza Karolem Kutnickim — byli Edmund Bystrzycki, Orest
Bałko, Kazimierz Dębski, Zygmunt Króliwoski — w sumie dziesięciu żołnierzy Armii
Krajowej. Za ławą oskarżonych — żołnierze z karabinami.
Pierwszy zabrał głos prokurator. Rozłożył przed sobą gazetę i zaczął czytać. Z początku
nikt nie mógł się połapać, o co chodzi. Okazało się, że było to… sprawozdanie z
moskiewskiego procesu gen. Okulickiego. Prokurator przeczytał całość od deski do deski, po
czym bodąc palcem w stronę oskarżonych wydeklamował patetycznie:
— Mamy tu przed sobą ludzi tego samego pokroju. Walczyli przeciw własnemu
narodowi, występowali z bronią w ręku przeciwko polskiej władzy ludowej i armii
radzieckiej. Okulickiemu i jego grupie udowodniono takie właśnie zbrodnie. Również wina
tych oskrażonych nie ulega wątpliwości. Dlatego nie mogą się znajdować wśród żywych.
Dla Bystrzyckiego i „Kruka” prokurator zarządał kary śmierci, dla pozostałych pięciu po
piętnaście lat więzienia. Tylko Kazimierz Dębski i dwóch innych miało zostać
uniewinnionych. Dziwiło ich, że prokurator zabiera głos już na początku rozprawy, co więcej,
od razu przesądza o winie i jeszcze przed zakończeniem postępowania sądowego domaga się
kary dla oskrażonych.
Mimo że mowa prokuratora z góry rozstrzygała sprawę, sąd zarządził przesłuchanie
świadków. Najpierw zeznawali Bolesław Morawski i Mieczysław Brzuchania, dawny
żołnierz majora „Hubala”. Jednak ich słowa nie zrobiły na sędziach żadnego wrażenia.
Dopiero następnych świadków oskarżenia zaczęto słuchać z uwagą.
Słowak Zima potwierdził, że oskarżenie organizowali zebrania i wygłaszali podburzające
przemówienia. Wyraził też swe najgłębsze przekonanie, że to niebezpieczni nacjonaliści. W
podobnym tonie było utrzymane wystąpienie innej więźniarki — Węgierki.
Przewodniczący jedynie z obowiązku zapytał, czy ktoś z oskarżonych chce zabrać głos.
W zasadzie nie spodziewał się, aby ktoś skorzystał z ostatniego słowa. Rzeczywiście, nikt się
nie kwapił. Tylko Kutnicki podniósł się z ławy. Ponieważ dotychczas wszyscy łącznie ze
świadkami używali języka rosyjskiego, „Kruk” zdecydowanym głosem oświadczył, że będzie
przemawiał po polsku.
— Każdy ma prawo — powiedział — występować przed sądem w swoim ojczystym
języku. Tylko w ten sposób może uniknąć błędu, który może obrócić się przeciwko niemu.
Nie znam na tyle rosyjskiego, dlatego proszę o tłumacza.
O dziwo, jego prośba została spełniona i więzień znający biegle oba języki przekładał
wszystko dokładnie. „Kruk” mówił długo. Współwięźniowie słuchali go z zapartym tchem,
sędziowie z pewnym zniecierpliwieniem, ale nie przerywał mu nikt.
— Los zrządził, że jestem tutaj, ale moje miejsce jest w Polsce, ponieważ nie jestem
sowieckim obywatelem i nie występowałem przeciw waszej armii ani waszemu państwu. Jeśli
walczyłem, to tylko z Niemcami i przelewałem krew w obronie mego własnego kraju. To był
mój obowiązek. Zaszczytny obowiązek. Zarzuca mi się nacjonalizm i sabotowanie waszych
zarządzeń. To nieprawda. Ja tylko troszczyłem się o moich rodaków. Zarzuca mi się
organizowanie ucieczek. Tak, pomagałem kolegom, ponieważ jako żołnierz uważam, że
moim obowiązkiem jest ucieczka z niewoli. Sądzę, że każdy z panów sędziów na moim
miejscu postąpiłby tak samo. Tym bardziej że aresztowany zostałem bezprawnie i bezprawnie
wywieziony z mojego kraju.
Odetchnął, by zaczerpnąć powietrza. Sędziowie słuchali uważnie, tylko żołnierzom
stojącym za ławą oskarżonych wyraźnie kleiły się oczy. Rozbierało ich ciepło idące od pieca.
Prokurator wpatrywał się w „Kruka” zimnym, wężowym wzrokiem, ale widząc, że sąd nie
reaguje, on także nie odważył się przerywać.
Zbijając punkt po punkcie zeznania świadków oskarżenia Kutnicki nie omieszkał
ustosunkować się do wystąpienia oskarżyciela.
— Prokurator — powiedział — nie mając żadnych dowodów przeciwko mnie i moim
kolegom posłużył się materiałami z procesu gen. Okulickiego. Również major Lerman opisał
schemat jakiejś podziemnej organizacji nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Bez
zbadania sprawy, nie przedstawiając żadnych wiarygodnych dokumentów oskarżyciel
posłużył się takimi naiwnymi chwytami. Przeczy to i rozsądkowi, i logice. W Polsce takiego
prokuratora posłano by do łopaty. Bo tylko do takiej roboty się nadaje.
Skończył i nie kłaniając się sędziom usiadł na swoim miejscu.
Prokuratorowi krew uderzyła do głowy. Wyglądał jakby zaraz miał go szlag trafić.
Zerwał się chcąc coś powiedzieć, ale uprzedził go przewodniczący.
— Rozprawa skończona. Wyrok będzie ogłoszony jutro. Odprowadzić więźniów.
Następnego dnia odczytano wyrok. Był dokładnie taki, jakiego już na wstępie żądał
prokurator: dla Bystrzyckiego i Kutnickiego kara śmierci, pięciu innych po piętnaście lat,
trzech wolnych od winy i kary.
Zaraz potem z aresztu śledczego przewieziono ich do więzienia. Mimo
trzynastostopniowego mrozu pozostawiono ich w samych tylko drelichach, załadowano w
„czornyj woron” i powieziono do Stalino, sporego miasta w ukraińskim zagłębiu węglowym.
Tu rozdzielono ich. Bystrzyckiego i Kutnickiego zamknięto w celi śmierci. W niewielkim,
może ośmiometrowym pomieszczeniu tłoczyło się piętnastu skazanych. W dzień ledwie
mogli przysiąść na betonowej podłodze, w nocy spali tylko na jednym boku ściśnięci jak
sardynki. Co rano zjawiała się kontrola z młotami. Starannie opukiwano ściany, czy nie ma
gdzieś podkopu.
Cela żyła w nieustannym napięciu: nasłuchiwano każdego kroku na korytarzu, zgrzyt
klucza w zamku przyprawiał o łomotanie serca. Niemal namacalna ręka strachu dławiła
gardło. Próbowano rozładowywać napięcie niby to obojętnymi rozmowami, ale zdania co
chwilę rwały się, albo wszystko schodziło na jeden, przerażający temat.
Tylko jednemu z więźniów nigdy nie przerywano. Razem z nimi siedział okupacyjny
burmistrz miasta Stalino. Pochodził z nadwołżańskich Niemców, którzy osiedlili się tu przed
dziesiątkami lat. Mówił po rosyjsku płynnie i bez akcentu, nie szczędząc wstrząsających
szczegółów:
— Prowadzą cię korytarzem długim, bardzo długim, ale ty chciałbyś, żeby ten korytarz
ciągnął się w nieskończoność. Potem otwierają się jakieś drzwi i stajesz na progu dużej sali.
Silny snop światła w oczy. Cofasz się odruchowo. Nie wiesz po co i na co to. I już nigdy się
nie dowiesz. Strzelają ci w tył głowy. Koniec. Sala drewnem wyłożona. Deski tak
naszpikowane kulami, że nawet drzazgi nie odstają.
Słuchaczom zdawało się, że to właśnie oni idą długim korytarzem, wdhodzą przez drzwi
w strumień jaskrawego światła…
— Nie — przerwał „Kruk” widząc czające się w oczach więźniów przerażenie. — Nawet
za Niemców tak nie było.
— Co ty wiesz? — odezwał się ktoś lekceważąco. — Myślisz, że zwykłego szefa
miejscowej policji, a w dodatku Rosjanina, o wszystkim informowali?
— A teraz to niby informują? — odciął się „Kruk”. — Skąd on to może wiedzieć? Też
nigdy nie szedł tym korytarzem.
Zapadło milczenie. Gdzieś w głębi gmachu na piętrze trzasnęły drzwi. Z ulicy dobiegł
warkot zapuszczanego silnika, potem przerywany dźwięk klaksonu. Właściwie nikt nie miał
ochoty dociekać, jak to będzie.
Nagle wszystko stało się nieważne. Na korytarzu rozległy się kroki dwóch czy trzech
ludzi. W zamku zgrzytnął klucz.
— Bystrzycki i Kutnicki z rzeczami — beznamiętnie oznajmił czerwonoarmista z
bagnetem na karabinie.
„Kruk” musiał podtrzymać kolegę. Pomógł mu zebrać parę drobiazgów — nędzną
więźniarską własność.
— Gdzie ten korytarz — szeptał bezwiednie.
Obu więźniów poprowadzono ku wyjściu, potem przez ośnieżony dziedziniec przed
komendanturę. Pozwolono im usiąść na ławce, poczęstowano machorką. Bystrzyckiemu ręce
drżały tak, że rozsypał połowę skręta, w końcu zrezygnował z palenia.
— Nie bój się — pocieszał go „Kruk”. — Już nas nie rozstrzelają.
Miał rację. Niebawem wprowadzono ich do gabinetu naczelnika. Rozparty za biurkiem
oficer nie podnosząc się z miejsca machnął ku nim jakimś świstkiem.
„Na podstawie decyzji Wierchownogo Komitieta kara śmierci została zamieniona na
siedem lat ciężkich robót.”
Od razu ich powieźli. Najpierw do Mariampola nad Morzem Azowskim, do fabryki
czołgów. Wkrótce zostali przerzuceni za Ural. Zamieszkali w tajdze, w barakach. Pracowali
przy wyrębie lasu. Buty z cholewami, które przeszły z „Krukiem” tyle opresji, były już tylko
wspomnieniem. Ukradli mu je współwięźniowie Niemcy jeszcze w Lidiewce. Trzewiki, które
sobie z trudem zorganizował, także się ulotniły. W tajgę chodził w łapciach. Nawet były
wygodne.
Warunki egzystencji nie były najgorsze. Jedynie przyroda uwzięła się na ludzi. W maju
zaczynało się lato, ale już w sierpniu przychodziły chłody. Paromiesięczne dobroczynne
ciepło niosło ze sobą najgorszą plagę: chmary czarnych muszek i komarów. Cięły po
twarzach i rękach, właziły do ust, nosa i uszu. W barakach cały czas palili hubę. Przynosiło to
nieco ulgi, ale nie odstraszało zjadliwych owadów.
Groźniejsi byli niektórzy więźniowie. Wraz z nimi siedział bandyta, który miał już na
sumieniu trzech współtowarzyszy.
Był przekonany, że wszystko ujdzie mu bezkarnie. Bali się go nawet strażnicy. Kutnicki
starał się omijać go z daleka. Pewnego dnia wypadło im razem korować drzewa. Oprych
rozsiadł się wygodnie na pieńku.
— Bierz się do roboty — powiedział wskazując palcem „Kruka”.
Ale „Kruk” nie popuścił.
— Popracujesz ty, popracujemy i my.
Kryminalista spojrzał na stojących wokół Polaków i zmełł przekleństwo w zębach.
Podniósł siekierę. Jeszcze chwila a rozpłatałby porucznikowi głowę. „Kruk” schylił się
niby w oczekiwaniu na uderzenie, złapał grube polano i uprzedzając cios łupnął potężnie. Nie
jęknąwszy nawet, bandyta osunął się na ziemię. W szpitalu przeleżał trzy miesiące.
Kutnicki został wezwany do komendantury łagru. Poszedł spokojnie, świadkowie gotowi
byli potwierdzić, że działał w obronie własnej. Trzy poprzednie morderstwa oprycha też
miały swoją wymowę. Na wszystkie pytania odpowiadał z uporem:
— Ratowałem tylko życie.
Argumenty uznano widać za wystarczające, bo dano mu spokój. Przez jakiś czas chodził
po obozie w glorii pogromcy oprycha, potem całe zajście poszło w niepamięć. Zanim bandyta
wrócił, „Kruka” przeniesiono do innego łagru, gdzieś pod Stalingrad. Może chciano uratować
go przed zemstą, a może był to tylko przypadek.
W nowym łagrze siedziało wielu Niemców, przeważnie z armii gen. von Paulusa, który
poddał się zamknięty w stalingradzkim kotle. Kutnicki biegle mówił po niemiecku i z
łatwością porozumiewał się z jeńcami. Nie okazywali żadnej wrogości i dobrze odnosili się
do Plaków. Wkrótce sam miał się o tym przekonać.
Kiedyś wyładowywali drewno. Grube bale z hukiem staczały się po pochylni, niektóre
leciały ukośnie, grożąc zmieceniem stojącym w pobliżu ludziom. I wtedy to się zdarzyło.
Wychylony do przodu Niemiec nie dostrzegł niebezpieczeństwa. W ostatniej chwili Kutnicki
zdążył szarpnąć go w bok. Obydwaj potoczyli się po ziemi.
„Kruk” pozbierał się pierwszy i powiedział po niemiecku:
— Gdzie ty masz oczy? Zabiłoby cię jak nic.
Był to zwykły, ludzki odruch. Jeden więzień po prostu ocalił życie drugiemu. Ale wieść o
tym szybko rozeszła się po łagrze zjednując „Krukowi” uznanie Niemców. Miał je odczuć
wtedy, gdy dom, który wznosili przy fabryce traktorów imienia Dzierżyńskiego nagle się
zawalił, i wtedy, gdy taszczyli na kurhan Mamaja ciężkie worki z cementem na postument
pod powstający pomnik.
Z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Jednym z nich był pułkownik von Sierakowsky. Mimo
polskiego nazwiska pułkownik nie czuł się Polakiem. Pochodził wprawdzie z Polski, ale w
zamierzchłych czasach za przynależność do sekty socynian rodzina jego została skazana na
banicję. Sierakowscy osiedli w jednym z krajów cesarstwa i ulegli zniemczeniu.
Pułkownik z uznaniem wyrażał się o polskim żołnierzu.
— Nigdy nie widziałem tylu poległych naszych żołnierzy co w Gdańsku podczas walk o
Westerplatte. A wasza kawaleria! Wspaniale wyszkolona, o niespotykanej woli walki,
odważna. Natomiast piechota, przynajmniej ta, z którą miałem do czynienia, miała spore
braki.
Z sympatią odnosił się do Kutnickiego także były aptekarz Eschke oraz jeszcze jeden
oficer, w cywilu dyrektor opery berlińskiej, którego zmienne koleje wojny zagnały w końcu
na front wschodni. Najwięcej serdeczności okazywał mu jednak niejaki Schubert. Jego
delikatność i nienaganne maniery były przedmiotem nieustannych żartów kolegów. „Kruk” za
nic nie mógł zrozumieć, dlaczego to właśnie specjalnie drażni Niemca, który skądinąd miał
spore poczucie humoru i był bardzo koleżeński. Częściej niż inni dzielił się z porucznikiem
paczkami, przysyłanymi przez Niemiecki Czerwony Krzyż. Na swoje urodziny Kutnicki już z
samego rana dostał wiele podarków, które Niemcy zebrali między sobą.
Po jakimś czasie widząc, że porucznik nie dostaje żadnych paczek żywnościowych,
Schubert napisał do rodziny, aby wciągnięto Polaka na listę. Odtąd regularnie zaczęły
napływać paczki zaadresowane Herr Karl Kutnicky. To mu pozwoliło przetrwać. Aby się
odwdzięczyć, zbierał dla Schuberta i innych kartki do korespondencji, które każdy więzień „z
prawem korespondencji” otrzymywał raz na miesiąc z komendantury łagru. „Krukowi”
pierwotnie skazanemu na karę śmierci nie wolno było — i jeszcze kilku innym — pisać do
domu. Wszyscy Niemcy mogli korespondować bez przeszkód.
Wkrótce też wyszło na jaw, czemu Schubert tak źle nosił dogadywania i docinki kolegów
na temat swej subtelności i delikatności.
— To głupie aluzje — zwierzył się kiedyś „Krukowi” w przystępie szczerości. — Musisz
wiedzieć, że ten mundur Wehrmachtu to tylko przebranie. Wolałem nie ryzykować, że mnie
rozstrzelają albo oddadzą pod sąd.
— A co, służyłeś w SS?
— Nie, w Gestapo. Ostatnio w Zamościu. Pod Stalingrad trafiłem tylko przez
nieporozumienie.
„Kruk” spojrzał na niego podejrzliwie.
— I nikt cię tu nie sypnął?
— Jedni nie mają o tym pojęcia, a ci, co wiedzą, uważają, że wszyscy jedziemy na
jednym wózku.
— Znaczy się zamykałeś i zabijałeś moich kolegów?
— Nic podobnego. Ja tylko przesłuchiwałem. Bili inni.
Kutnicki zamilkł. Nie bardzo wiedział, jak się zachować. Jeszcze niedawno walczył z
Schubertem na śmierć i życie, a teraz tamten ratuje go od głodu. Co tu się bardziej liczy?
Schubert jakoś inaczej zrozumiał jego milczenie. Schylił głowę jakby w niemym hołdzie.
— To byli dzielni ludzie — powiedział z przekonaniem. — Raz przyprowadzono mi
jakiegoś oficera Armii Krajowej. Żebyś ty wiedział, jak on wyglądał. Nie mógł utrzymać się
na nogach. Chyba uznał, że więcej nie wytrzyma. Wyskoczył przez okno i zabił się na
miejscu.
— Masz szczęście, żeśmy się wtedy nie spotkali — pozornie obojętnym tonem rzucił
Kutnicki.
— Znienawidziłbyś mnie?
— Po prostu bym cię zabił.
Na twarzy gestapowca odbiło się zastanowienie.
— Pewnie masz rację. Wróg to wróg, a ty jesteś żołnierzem. A tak naprawdę, to za co cię
zamknęli?
— Bo walczyłem z Niemcami. A ciebie?
— Bo biłem się z Rosjanami.
— To przynajmniej jest jakaś racja — zaśmiał się Kutnicki.
Problem zdawał się nie do rozwiązania ani dla Polaków, ani dla Niemców. Prawie
wszystkich wziętych pod Stalingradem oddano pod sąd i prawie wszyscy zafasowali po
dwadzieścia pięć lat więzienia za rzekome rabunki na ludności cywilnej. Na tej podstawie
można było nie zwalniać jeńców mimo zakończenia działań wojennych.
Sytuacja zmieniła się dopiero po śmierci Stalina. „Kruka” wraz ze Słowakami,
Rumunami i Węgrami przewieziono do miejscowości Płyćwa pod Moskwą. Nie musieli już
pracować, nie przesłuchiwano ich, ale też nie udzielano żadnej informacji. Trwało to siedem
miesięcy.
W końcu zbuntowali się. Nie był to pierwszy bunt, ale nigdy nie było takiej
jednomyślności i zdecydowania. Trzeciego dnia głodówki zjechała komisja z Moskwy:
generał, prokurator i paru oficerów. Jeszcze niedawno podobna reakcja władz była nie do
pomyślenia. Najpierw spróbowano starych metod: wykryć prowodyrów.
— Kto was namówił?
— Nikt nas nie namawiał. Wszyscy zdecydowaliśmy.
— Wyłońcie delegację, która pokieruje protestem.
— Nie ma co wyłaniać. Wszyscy protestujemy.
Komisja zmieniła ton.
— Dlaczego urządziliście głodówkę?
— Bo chcemy wrócić do Polski.
Generał i oficerowie milczeli. Może zastanawiali się, co sami zrobiliby na miejscu
więźniów? Sytuację usiłował ratować prokurator.
— My byśmy was odesłali, ale ojczyzna się was wyparła, rodziny milczą.
Kutnicki, który należał do głównych organizatorów głodówki, spostrzegł, że wszystko
wymyka im się z rąk, że niektórzy gotowi są uwierzyć w to oczywiste kłamstwo.
— Jeśli tak, to pozwólcie nam napisać do rodzin. Niech sami odpowiedzą, że nas nie
chcą.
Prokurator położył uszy po sobie. Komisja wyjechała. Żadnych sankcji nie było.
„Kruk” nie przypuszczał, że była to jego ostatnia batalia o powrót do ojczyzny. W
styczniu 1954 roku wysiadł z pociągu na dworcu w Brześciu. Po jednej stronie zostawał,
skrupulatnie sprawdziwszy wprzód jego dokumenty, oficer radziecki. Po drugiej stronie
szlabanu witał go oficer w polskim mundurze i czapce z orzełkiem, ale… mówiący po
rosyjsku. Nareszcie w kraju.
Rankiem szesnastego stycznia znalazł się na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Od
chwili, kiedy znajomy z partyzantki wskazał go funkcjonariuszom NKWD, minęło prawie
dziewięć lat. Rozejrzał się dokoła. Stojący na peronie mówili po polsku, czytali polskie
gazety. Poczuł, że coś go ściska w gardle.
A jednocześnie w głębi serca zbudziła się gorzka wątpliwość. Czy rzeczywiście
zwyciężyli w tej wojnie? A może — choć zakrawało to na bluźnierstwo — Bóg był po stronie
Niemców?
Tyle bohaterstwa na nic
Chłopiec wychylił się przez okno. Przesiane przez drzewa słońce migotało po ścianach
korytarza i przedziałów, raziło w oczy. Młoda blondynka zaniepokojona pociągnęła małego
za kurteczkę. Nawet nie poczuł, zapatrzony w szary majaczący między krzakami kształt.
— Pieczarkarnia, w lesie? — zawołał zdziwiony.
Za oknem mignął ledwie wystający z leśnego poszycia omszały ze starości, zarośnięty
bunkier. Siwy mężczyzna uniósł wzrok znad gazety.
— Tam nigdy nie hodowano grzybów. Takie bunkry służyły zupełnie innym celom:
miały chronić linie kolejowe przed atakami partyzantów.
Blondynka odebrała jego słowa jako wyrzut i pośpieszyła z wyjaśnieniem:
— To jeszcze dziecko, wielu rzeczy nie rozumie. A poza tym to już tyle lat.
— Tak. Wiele wiosen i jesieni — powiedział z zamyśleniem mężczyzna. — Dla niego to
tylko historia. Będzie musiał się jej uczyć.
— A pan — zawahała się — pan był jednym z nich?
W milczeniu skinął głową. Bunkier dawno został za nimi. Chłopiec zapomniał, o co pytał.
Liczył teraz wielkie ciężarówki-chłodnie na szosie biegnącej równolegle do toru.
— To tak jak mój dziadek — powiedziała — ale on chyba był starszy od pana. Zresztą
nie wiem. Nie znałam go. Zginął pod koniec wojny. Ta miejscowość nazywała się Gidle.
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Może go znałem. Ja też…
— Może — przyznała obojętnie, jakby to ją specjalnie nie interesowało. Całą uwagą
skupiła na chłopcu, który wciąż tkwił przy oknie. Usłyszawszy ostatnie słowa nieznajomego
usiadł naprzeciw siwego mężczyzny. Przyglądał mu się z zaciekawieniem.
— To pan też siedział w takiej piwnicy? Ona się nadaje tylko na pieczarki. Wujek mi
mówił, a wujek się na tym zna.
— A co on robi, ten twój wujek?
Chłopczyk wydął wargi pogardliwie.
— Nie domyślił się pan? Oczywiście, że hoduje pieczarki. Nie bardzo pan bystry.
— Józiu! — zgromiła go matka. I zwracając się do nieznajomego dodała: — Bardzo pana
przepraszam. Gdzieś coś usłyszy, a potem powtarza jak papuga.
Mężczyzna pokiwał głową wyrozumiale. Nie wyglądał na dotkniętego dziecinną
paplaniną. Raczej sprawiał wrażenie, że myśli zupełnie o czymś innym.
— Tyle lat, tyle lat — powiedział. — A mnie się ciągle zdaje, że to było wczoraj.
Musiałem znać pani dziadka. Nawet na pewno. Jaki miał pseudonim?
— Nie wiem — bezradnie wzruszyła ramionami. — Z początku nigdy się o tym nie
mówiło. W tamtych czasach niedobrze było mieć kogoś w AK, nawet jeśli ten ktoś już nie
żył. Ojciec robił karierę — dodała w formie wyjaśnienia. — A potem jakoś się zapomniało.
Wie pan, jak to jest.
— Wiem — skwitował krótko. — Każde pokolenie ma swoje kłopoty. My mieliśmy
swoje, wy macie swoje. I niech mi pani wierzy, że przez wiele lat bardzo zazdrościliśmy
takim jak pani dziadek.
— To znaczy jakim?
— Poległym.
Spojrzała na niego sądząc, że żartuje. Ale jego twarz była poważna i smutna.
— To, co robiliście… — zaczęła. — Niedawno sporo o tym czytałam, po prostu chciałam
dowiedzieć się, co czuli i myśleli tacy jak mój dziadek. To było naprawdę bohaterstwo.
Narażaliście życie, nie zastanawialiście się nad tym, co was czeka. Jak pomyślę, że miałabym
robić coś, za co mnie pewnie zabiją, nie… za nic na świecie.
— Czasem nie śmierć jest najgorsza — powiedział siwy mężczyzna. — Z tym człowiek
się liczy od samego początku. Dlatego powiedziałem, że pani dziadek miał szczęście, że
zginął i nie doczekał się najgorszego.
— Cóż może być gorsze od śmierci?
— Krzywda. Oskarżenie o zdradę i kolaborację. Oplucie tych, jak pani powiedziała,
bohaterów. Oficjalne stwierdzenie, że nawet jeśli otwarcie nie kolaborowali i tak są
zdrajcami.
— Zdrajcami? — powtórzyła zaskoczona.
— Pewnie nie widziała pani tego afisza. A ja do dziś mam go przed oczyma. Wielki
żołnierz w rogatywce pędzi z bagnetem na wroga, a pod nogami pęta mu się mały, odrażający
człowieczek wyraźnie usiłujący zawrócić go z drogi. I podpis: „AK, zapluty karzeł reakcji”.
Dawne czasy. Ale dla takich, jak ja, dawno to jakby dziś. Nie sposób zapomnieć o
przeszłości, zwłaszcza jeśli była wielka. A wyrządzona krzywda trwa w człowieku.
Chłopiec przeglądający jakiś ilustrowany tygodnik uniósł głowę w zaciekawieniu.
— To pan strzelał do Niemców? Tak jak w telewizji? Tratatata — obiema rękami zrobił
półkolisty ruch siejąc z wyimaginowanego pistoletu maszynowego.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Może niezupełnie tak, ale strzelałem.
— Proszę, niech pan opowie — chłopiec odrzucił tygodnik i wpatrzył się w siedzącego
pełnym zachwytu wzrokiem. Całkiem zapomniał, że przed chwilą niezbyt pochlebnie ocenił
nieznajomego.
— Ja też bardzo proszę — powiedziała blondynka wcale nie zdawkowo. — Nigdy nie
miałam okazji porozmawiać z kimś, kto mógł znać mego dziadka.
— Wie pani — siwy mężczyzna potarł ręką czoło. — Kto może wiedzieć, czy pani
dziadek nie ma swojego udziału w tej historii.
Nie była pewna, czy mówiąc to chce jej tylko sprawić przyjemność, czy rzeczywiście to
prawda.
— Byłem wtedy porucznikiem — zaczął zwracając się do chłopca.
— A jaki pan miał pseudonim?
— „Siwy”.
— To teraz pan jest siwy, ale wtedy… wtrąciła blondynka.
— Oczywiście. Wtedy byłem jeszcze szatynem. Ale miałem takiego ukochanego siwka.
Chodził za mną jak pies. I właśnie na jego cześć… Oczywiście, miałem też inne. Trzeba je
było często zmieniać.
— I co dalej? — niecierpliwił się chłopiec.
Z Piotrkowa do Częstochowy trzeba było przerzucić pieniądze. Dość dużo pieniędzy.
Przy okazji doszły jeszcze dwie walizki z granatami. Najlepiej byłoby mieć jakiś samochód z
dobrym schowkiem. Ale nie było ani schowka, ani samochodu.
Roześmiali się. „Siwy” mówił dalej.
— Dobrałem sobie dwóch młodych chłopaków spod Gidel. Może jednym z nich był
właśnie pani dziadek.
Kobieta nie odpowiedziała. Jej dziadek pochodził z Radomska, pod Gidlami tylko poległ.
To na pewno nie był on. Ale czy to teraz miało jakiekolwiek znaczenie?
— Na tej linii — ciągnął nieznajomy — pociągi nie były specjalnie kontrolowane. W
dalekobieżnych i pośpiesznych nie przemycano mięsa i żywności, a to przede wszystkim
interesowało Niemców. Broni szukano rzadko, tylko wtedy, kiedy jakiś konfident dał cynk.
Tak więc szanse były, tym bardziej że walizki wyglądały wręcz okazale. Takich handlujący
rąbanką raczej nie używali.
Pasażer zamilkł na chwilę, jakby czekał na dodatkowe pytania. Chłopiec chłonął każde
jego słowo. To, co mówił ten pan, było o niebo bardziej interesujące niż film w telewizji.
— W Piotrokowie wsiedliśmy bez specjalnych trudności. Żandarmi nie legitymowali
nikogo, stali obojętnie z boku, przyglądając się niezbyt zresztą licznym podróżnym. Z
początku myślałem, żeby wziąć broń, uznałem jednak, że mogłoby to niepotrzebnie
skomplikować sytuację. W razie kontroli, do walizek można się po prostu nie przyznać, a
pieniądze zawsze można mieć przy sobie. Natomiast pistolety to co innego. Były zbyt cenne,
żeby je porzucić, a w tłumie nie sposób ich użyć, zawsze można niechcący kogoś postrzelić.
Chłopcy zgodzili się ze mną. Zresztą dałem im wyraźny rozkaz.
— Rozkaz? — zdziwiła się blondynka. — Przecież szło o ich życie.
— Tak, proszę pani. W wojsku nikt nie pyta podwładnych o zdanie. Oni mają tylko
wykonywać rozkazy. To jest podstawa każdej armii.
— Czy to znaczy, że mój dziadek mógł zginąć wykonując rozkaz, z którym się nie
zgadzał?
— Możliwe.
— I co dalej? — niecierpliwił się chłopiec.
— Wsiedliśmy do pociągu. Każdy do innego przedziału, ale tak, by można się było w
każdej chwili skontaktować. Podróż minęła bez żadnych niespodzianek, nie było nawet
kontroli biletów. Dopiero gdy wagony wtoczyły się na peron w Częstochowie, wyjrzałem
przez okno i zdrętwiałem.
— Czemu? — spytał mały.
— Cicho bądź, zaraz się dowiesz — zgromiła go matka. Ona też słuchała z rosnącym
zainteresowaniem.
Jakby wciągnięty przez własne wspomnienia, nieznajomy mówił coraz barwniej i
sugestywniej.
— Przed budkami bileterów i na peronach kłębił się zdenerwowany tłum pasażerów.
Baby wiejskie z tobołami, chłopi w wysokich butach, podejrzane typki, być może
złodziejaszki lub po prostu zwykłe pijaczki. Jakieś dostatnio ubrane paniusie z mężami.
Wszyscy niespokojnie wpatrywali się w kordon żandarmerii. Kontrola była dokładna,
szczególnie skrupulatnie przetrząsano bagaże. Nie mieliśmy żadnych szans. Powiedziałem do
chłopaków: „Walizki zostawcie w pociągu. Wychodzimy!” Młodszy — więc to chyba nie
mógł być pani dziadek — twardo się postawił: „Tyle granatów, panie poruczniku. Szkoda tak
zostawić. Nasze chłopaki czekają na to, jak na zbawienie”. „Zostawcie!” — powtórzyłem —
„to rozkaz!” Wtedy ten młodszy łap walizkę i mruga na drugiego, może właśnie pani dziadka.
Nie chciałem się z nimi szarpać, jeszcze zlecą się żandarmi. Patrzę, a oni idą wprost na
kordon. Nawet nie będę mógł im pomóc — pomyślałem. Sam kazałem zostawić broń.
Kobieta i dziecko nie spuszczali zeń oka. Za oknem migały domy, lasy, uciekały do tyłu
pola. A oni widzieli tylko ten kłębiący się tłum, zielonkawe szeregi żandarmów, pobladłą
twarz „Siwego”, który idzie za dwoma chłopcami o zaciśniętych wargach.
— Ruszyliśmy wprost na żandarmów. Musieliśmy wyglądać jakoś osobliwie, bo ludzie
bez słowa rozstępowali się dając przejście. Wreszcie Niemcy zauważyli, że dzieje się coś
niezwykłego. Nie, żeby się spłoszyli — byli zbyt pewni siebie. Chłopak, który odmówił
zostawienia walizek, dotarł do wyjścia pierwszy. Przed nim stało dwóch zwalistych
żandarmów z „bergmanami”. Automaty nie były gotowe do strzału, ale wystarczył jeden ruch
ręki, by poderwać je i puścić serię w obu chłopców, we mnie, w cały ten tłum. Nie miałem
pojęcia, jak chłopak chce przejść przez kontrolę: zamarkuje ucieczkę czy rzuci granat.
Przecież nawet nie zdąży odbezpieczyć… On jednak zatrzymał się przed Niemcami. Postawił
walizkę na ziemi, szarpnął wieko i odsłaniając jej zawartość powiedział po polsku: „Jest nas
tu dziesięciu. Jak nas nie przepuścicie, odpalimy to i wszyscy zginiemy”. Żandarmi cofnęli
się o krok, ale żaden z nich nie uniósł pistoletu. Krew odpłynęła im z twarzy. Stojący w
pobliżu ludzie najpierw skamienieli ze strachu, a potem w panice rzucili się naprzód
rostrącając żandarmów. W przejściu zakotłowało się. W ciągu paru sekund znaleźliśmy się
poza obrębem dworca. Skręciliśmy w boczną uliczkę, przebiegliśmy jedno, drugie
podwórko… Byliśmy bezpieczni. Czekająca na nas pod dworcem obstawa i łącznicy
oniemieli z wrażenia.
— I już? — zapytał zawiedziony chłopiec.
— Tak.
— A co z pradziadkiem?
— Wcale nie jestem pewien, czy to był on.
— Szkoda — powiedział mały. Ale jeszcze nie dawał za wygraną. — Dużo Niemców pan
zabił?
— Nie wiem. Chyba kilku.
— Jak ja bym był partyzantem, tobym sobie robił nacięcia na kolbie karabinu. Tak jak
tamten szeryf. Widziałem w telewizji.
— Ja nie miałem karabinu, tylko pistolet.
Blondynka uciszyła małego gestem ręki.
— A tamten chłopak? Dostał odznaczenie za to, co zrobił?
— Najpierw dostał naganę i karny raport za niewykonanie rozkazu. Dopiero potem
przedstawiłem go do odznaczenia.
— Bo to naprawdę było bohaterstwo — powiedziała cicho.
— Chyba tak… — odparł niepewnie mężczyzna. — Tylko czy to miało jakiś sens?
— Jak to? — obruszyła się. — Walka z okupantem? I właśnie pan to mówi?
— Proszę pani. Wtedy walczyliśmy dla siebie, dla Polski i Polaków. A kto nas później
aresztował? Także Polacy. Temu chłopcu zapłacili za jego, jak to pani nazywa, bohaterstwo,
mnie — za służbę i leśną poniewierkę, a nam obu — za Armię Krajową.
— A pan nie uważa się za bohatera?
— My obaj, i ten chłopak i ja, wykonywaliśmy tylko nasz obowiązek wobec kraju. I za to
właśnie nas zamknięto. A ilu moich kolegów i znajomych, którzy tylko się dekowali, nie
chcieli słyszeć o żadnej organizacji, doszło po wojnie do wysokich stanowisk! Jak pani myśli,
za co ich wynagradzano? Za bierność! A nas ukarano za walkę.
— Tak nie wolno mówić. Wasze dzieci… — zająknęła się spojrzawszy na jego siwą
głowę — wasze wnuki nigdy o waw nie zapomną.
— Nasze wnuki… — powiedział z goryczą. — One już nie potrafią odróżnić
niemieckiego bunkra od pieczarkarni, a porucznika AK od szeryfa…
— Gorycz przez pana przemawia. Może jakby pan też do czegoś doszedł, jak tamci
pańscy koledzy…
— Myli się pani. Mnie nie chodzi o stanowisko, uznanie, podziw. Za lata partyzanckiej
poniewierki chciałem tylko jednego — chciałem być żołnierzem armii, która wygrała. A tak
się nie stało. Wygrali Amerykanie, wygrali Anglicy, wygrali Rosjanie… A my? My
przegraliśmy. Bo zwycięzców się nie aresztuje. Za kraty i druty wsadza się tylko pokonanych.
Milczała patrząc na niego ze smutkiem.
— Więc mój dziadek… nie byłby…
— Nie — powiedział twardo. — Sądzę, że też wsadzono by go do więzienia. A tamten
chłopak przesiedział pięć lat w łagrze, w dalekiej tajdze.
— A pan?
— Ja tylko rok, za to w celi śmierci. Trzysta sześćdziesiąt dni umierałem ze strachu
nasłuchując przed świtem trzasku drzwi i kroków na korytarzu. Umierałem jak tchórz
dziesiątki razy, a nie jak bohater — raz. W lesie często byłem o włos od śmierci. Może pani
nazwać to bohaterstwem. Ale to bohaterstwo na nic się nie zdało. Nikomu do niczego nie było
potrzebne. A mnie nie uchroniło tam, w więzieniu, od strachu przed śmiercią. Strachu
człowieka, któremu odebrano broń, który nie ma szans walczyć o swoje życie…
Pociąg zwalniał, postukiwał na złączach szyn. Po chwili wjechał w głęboki wykop pod
wiaduktem na Alei Najświętszej Maryi Panny i wtoczył się na peron. Był to ten sam peron, z
którego przed laty porucznik „Siwy” wyszedł ze swymi dwoma żołnierzami wprost na kordon
żandarmów. Wagony zatrzymały się z piskiem. Mężczyzna wstał, zdjął teczkę z półki i z
lekkim ukłonem wyszedł. Co można było jeszcze powiedzieć? Kiedy tak szedł przez peron,
sprawiał wrażenie znacznie starszego niż w rzeczywistości. Idąc poruszał bezgłośnie ustami,
jakby coś do siebie mówił.
To rzeczywiście bardzo stary człowiek — pomyślała kobieta biorąc dziecko za rękę.
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś za jej plecami uparcie powtarza z goryczą: Tyle
bohaterstwa na nic. Obejrzała się. Ale na peronie nie było nikogo. Obory 1987-1989
Od autora
Wszystkim, których relacje, rady i materiały pomogły mi w napisaniu tej książki,
serdecznie dziękuję.
Szczególnie wdzięczny jestem tym, których relacje ustne i pisemne wzbogaciły moją
wiedzę o losach żołnierzy 7 Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Są to: Teofil Baryła (por.
„Uparty”), Florian Budniak (kpt. „Andrzej”), Tomasz Buliński (por. „Marek”), Stanisław
Janiszewski (kpr. „Kodak”), Stanisław Janowski (pchor. „Topór”), Romuald Jędrychowski
(sierż. „Jacek”), Jan Kaleta (por. „Postrach”), Mirosław Gaczkowski (kpr. „Józef”), Józef
Kotecki (por. „Warta”), Karol Kutnicki (por. „Kruk”), Aleksander Rdesiński (por. „Szary”),
Leon Staroszczyk (kpr. pchor. „Smolicz”), Kazimierz Tkacz (por. „Karol”), Lucjan
Witkowski (str. strz. „Prusak”), Zygmunt Wojtasiński (kpr. pchor. „Zemsta”), Zbigniew
Zieliński (łącznik „Sęk”).
Wielce pomocne okazały się także książki: Wojciecha Borzobochatego „Jodły”,
„Gniewnie szumiał las” (wspomnienia leśników polskich 1939-1945), Romana Rogowskiego,
„Powrót do rodzinnego domu”, Tedeusza Różewicza, „Echa leśne”, Jana Józefa
Szczepańskiego, „Buty i inne opowiadania”.
Dziękuję wszystkim, którzy udostępnili mi niezmiernie cenne, dotychczas nie drukowane
opracowania monograficzne. Ich autorami są: Tomasz Buliński („Marek”) „7 Dywizja
Piechoty Armii Krajowej w walce w latach 1939-1945” (1983, maszynopis), Jan Kaleta
(„Postrach”) „Banditendorf Rzejowice” (zbiór opowiadań z okresu okupacji niemieckiej —
1971, maszynopis), Bronisław Sojczyński („Robotnik”) „Kompania „Buk”„ (1945,
maszynopis), Mieczysław Tarchalski „74 Pułk Piechoty Armii Krajowej obwodu
włoszczowskiego „Kaktus”„ (1971, na prawach rękopisu) oraz Zbigniew zieliński autor
artykułów i wspomnień publikowanych w prasie codziennej, tygodniowej oraz radiu i
telewizji.