ATEISTA I WIERZĄCY – KONFRONTACJA DWÓCH LUDZI
Autor Edoardo Boncinelli, George Coyne SJ
SPIS TREŚCI
3. Codzienność fizyki klasycznej
7. Zakrzywiona czasoprzestrzeń
II. ZNACZENIE „WARTOŚCI" W NAUKACH
PRZYRODNICZYCH
6. Doświadczenie judeo-chrześcijańskie
„ D w i e r z e c z y n a p e ł n i a j ą m o j e serce w c i ą ż n o w y m
i w c i ą ż r o s n ą c y m p o d z i w e m i s z a c u n k i e m im częś-
ciej i t r w a l e j z a s t a n a w i a m się nad nimi: Niebo gwiaź-
dziste nade mną, prawo moralne we mnie" — t a k
K a n t kończy s w o j ą „ K r y t y k ę p r a k t y c z n e g o rozumu".
Co do obecności w nas p r a w a m o r a l n e g o , być m o ż e
m a m y j a k i e ś wątpliwości, nie m o ż e m y j e d n a k mieć
żadnych, co do obecności i znaczenia g w i a ź d z i s t e g o
nieba nad n a s z y m i głowami. O b s e r w u j e m y je od dzie-
cka. Od z a w s z e p r z y p o m i n a n a m o n a s z y c h ograni-
czeniach i o t y m , że otaczający nas w s z e c h ś w i a t jest
n i e s k o ń c z o n y . Z u p ł y w e m w i e k ó w , o g r o m wszech-
świata s t a w a ł się coraz bardziej z a u w a ż a l n y i z każ-
d y m d n i e m budził w nas coraz w i ę k s z ą świadomość
n a s z e j m a t e r i a l n e j ograniczoności, u ś w i a d a m i a j ą c
n a m r ó w n o c z e ś n i e n i e z w y k ł o ś ć p o s i a d a n y c h p r z e z
nas możliwości poznawczych.
O b s e r w u j e m y to, co nas otacza, i nie p r z e s t a j e m y
się dziwić. Z czasem, nasze zdziwienie narasta i praw-
d o p o d o b n i e w ł a ś n i e t e r a z o s i ą g a s w ó j n a j w y ż s z y
— 7 —
poziom. Im więcej wiemy, tym więcej chcielibyśmy
się jeszcze dowiedzieć, im więcej wiemy, tym więk-
sze odczuwamy zdziwienie, zadziwia nas nawet sama
nasza umiejętność dziwienia się.
W ciągu ostatnich stu lat zarówno w dziedzi-
nie fizyki, jak i w naukach biologicznych dokonane
zostały odkrycia, które dobitnie uwiarygodniły zdanie
Hamleta: „Więcej jest rzeczy na niebie i ziemi, Hora-
tio, niż o nich śniła wasza filozofia". Niektóre z tych
odkryć wystawiły naszą wyobraźnię na dużą próbę,
sprawiając, iż zaczęliśmy się zastanawiać, czy aby na
pewno odnoszą się one do świata, w którym żyjemy.
Można zaryzykować stwierdzenie, że w naszych
czasach nauka zastąpiła mitologię. Przez wieki, zada-
niem mitów było wyjaśnianie pochodzenia świata
i jego tajemnic. Wspierały one zwyczaje i tradycje,
stanowiły podporę dla życia społecznego. Mity rozjaś-
niały nam dni i noce i nadawały sens naszej codzien-
ności. Otwierały przed naszą wyobraźnią bezkresne
horyzonty i dodawały psychicznej otuchy, dostarcza-
jąc wyjaśnień dla rzeczy, które wcześniej miały zale-
dwie jedno wytłumaczenie, bądź nie miały go wcale.
Mitologie proponowały możliwe przyczyny i roz-
wiązania, ale równocześnie dostarczały alibi dla wszel-
kiego zaniedbania i wykroczenia, oraz umożliwiały
wyjaśnienie najprostszych i najbardziej naturalnych
zdarzeń. Tak naprawdę przekształciły wszechświat
rzeczy w ogromny warsztat, w którym tworzone są
rozwiązania, skąd biorą początek najróżniejsze wyda-
rzenia, i skąd pilnie się je obserwuje, a wszystko
z pomocą najróżniejszego rodzaju mitologicznych istot.
Tak długo jak człowiek czuje się choćby niewielką
ale integralną częścią tego prężnie działającego war-
sztatu, nie czuje się samotny. Mit jest w tej kwestii
niezastąpiony. Rzeczywiście, nigdy tak naprawdę nie
- 8 -
został on zastąpiony, a jedynie przemieniony i wzbo-
gacony. Praktyczne zastosowanie nauki może wzbu-
dzać entuzjazm, niekiedy niepokój, ale niekończąca
się przygoda poznawcza nauki ma w sobie nadal
dużo elementów fantastycznych. Zawiera ona w sobie
zarówno elementy mitologiczne, jak i magiczne.
W naszych czasach, „świat mniej-lub-więcej", żeby
posłużyć się słowami filozofa nauki Alexandre'a
Koyre'a, stał się „uniwersum precyzji". Posiadamy tak
wiele informacji o świecie jako takim, a w szczególno-
ści o świecie życia; mierzymy i definiujemy, opisujemy
i wyjaśniamy. Jesteśmy w stanie opracować prognozy
tego, co się stanie i dostarczać wyjaśnień dla tego, co
się już wydarzyło. Naukowe dyskursy są więc coraz
bardziej konkretne, według niektórych osób są wręcz
zbyt niezrozumiałe i zbyt szczegółowe. Aby dojść do
obecnego stanu rzeczy, musieliśmy jednak zapłacić
dość wysoką cenę, rezygnując z niektórych, typowych
dla naszej ludzkiej natury oczekiwań i ambicji.
Przede wszystkim musieliśmy zrezygnować z bada-
nia natury wszystkiego i ze studiowania wszystkiego
naraz. Zakładając, że „wszystko" istnieje i że daje
się zdefiniować (czym jest tak naprawdę „wszystko"?),
nie jesteśmy w stanie zbadać tego dostępnymi nam
środkami. Stąd też naszą metodą postępowania jest
metoda eksperymentowania. Poza tym, tam gdzie
w grę wchodzi wiedza, którą zdobyliśmy jako ludz-
kość, często niezwykle ciężko jest nam, jako jed-
nostkom, tak naprawdę tę wiedzę sobie przyswoić;
szczególnie wtedy, gdy mamy do czynienia z tym, co
nieskończenie wielkie, bądź co nieskończenie małe.
- 9 -
Kwestie te są bardzo trudne do ogarnięcia, szczegól-
nie druga z nich, ale również w przypadku pierwszej
napotykamy na sporo problemów i, często, dużo roz-
czarowań. Nauka musi odkrywać tajemnice stopniowo,
krok po kroku. Chcąc naprawdę coś zrozumieć, trzeba
świadomie ignorować, przynajmniej w początkowej
fazie badań, wiele aspektów obserwowanych zjawisk,
aby móc się każdorazowo skupić jedynie na niektó-
rych z nich. Bardzo ważną cechą każdego naukowca
jest umiejętność dokonania wyboru pomiędzy tym,
co należy pominąć a tym, na czym należy się skupić.
A wszystko to w celu wyodrębnienia tych pytań, na
które można znaleźć odpowiedź, nie dając się zwieść
urokiem niemożliwych do rozwiązania zagadek.
Być może najsłynniejszym przykładem tego typu
chwilowego i świadomego zaniedbania jest badanie
zjawiska tarcia. Nie istnieją ruchy rzeczywiste pozba-
wione tarcia, bez tarcia nie moglibyśmy się w żaden
sposób poruszać, o czym łatwo można się na włas-
nej skórze przekonać, próbując, jedynie o własnych
siłach, przemieszczać się po tafli lodu. Niemniej jed-
nak, początkowo fizycy badali ruch ciał z pominięciem
siły tarcia. Takie uproszczenie umożliwiło wyjaśnie-
nie ogromnej liczby zjawisk, których zrozumienie
w innym przypadku nie byłoby możliwe. Ogólnie wia-
domo było, że tarcie istnieje, ale równocześnie silne
było przekonanie, że uwzględnienie go wyraźnie spo-
wolni, bądź uniemożliwi odkrycie podstawowych praw
ruchu. Rezygnacja z analizy zjawiska tarcia była oczy-
wiście jedynie chwilowa. Później tarcie zostało ponow-
nie wprowadzone do analizy problemów mechanicz-
nych i dzisiaj jesteśmy w stanie badać ruchy śmigła
czy turbiny, których działanie właśnie na tej sile się
opiera. Dziś można latać dzięki sile oporu powietrza,
a nie pomimo tej siły, jak niesłusznie utrzymywał
— 10 —
gołąb Kanta, który gdy „w wolnym locie przecina
powietrze, czując jego opór, mógłby pomyśleć, że lepiej
by mu sie łatało w pustej przestrzeni powietrza".
Zjawisko tarcia jest jednym z przykładów, potwier-
dzających jak bardzo skomplikowana jest nasza rze-
czywistość. Aby możliwe było opracowanie naukowego
obrazu praw rządzących ruchem obiektów, trzeba było
jednak początkowo wykluczyć to zjawisko z badań.
Każdy z nas od najmłodszych lat wie, że świat jest
skomplikowany, jednak wychodząc od analizy jego
ogólnej złożoności, nigdy nie zdołalibyśmy dojść do
żadnych konkretnych wniosków. Trzeba było najpierw
założyć, że rzeczy mają się zupełnie inaczej i że można
postrzegać wszechświat w sposób uproszczony. Gdy
już zdołamy pojąć najprostsze aspekty otaczającej nas
rzeczywistości, można następnie przejść do naukowej
analizy problemów bardziej skomplikowanych. Taki
proces miał miejsce jakiś czas temu w zakresie fizyki,
a dziś zachodzi on również w naukach przyrodniczych.
Są osoby, którym ta prawie że makiaweliczna strategia
zaplanowanego sekcjonowania i ponownego składania
nie przypada do gustu, jednak póki co nie znaleziono
dla niej żadnej sensownej alternatywy. Podobnie, nikt
jeszcze nie zdołał wykazać, że nauka może brać pod
uwagę rozważania dotyczące wartości. Kwestia ta jest
być może największym wyrzeczeniem nauki w całej jej
złożoności. Nauki, która każdego dnia wysila się, aby
zajmować się najbardziej poruszającymi problemami
w sposób jak najbardziej obiektywny.
Po porzuceniu marzenia o zajmowaniu się wszyst-
kim naraz, naukowcy musieli z bólem zaakcepto-
wać fakt, że aby zrozumieć pewne zjawiska, trzeba
niekiedy zrezygnować z możliwości ich wyobrażenia.
Jak do tego doszło? Wszystko wzięło się stąd, iż czło-
wiek zapragnął wyjść poza własny świat, z którym
— 11 —
ma do czynienia od tysięcy lat, aby stawić czoła temu,
co zbyt małe lub zbyt ogromne.
Z jednej strony mamy bowiem atomy, mniejsze od
jednej milionowej części milimetra, oraz ich elementy
składowe, z drugiej strony mamy gwiazdy i galaktyki,
w przypadku których mowa jest o milionach i miliar-
dach kilometrów. My znajdujemy się mniej więcej
pośrodku, mieszkamy w świecie zapełnionym obiek-
tami, których rozmiary mieszczą się w przedziale od
milimetra do kilometra, i które uczestniczą w zda-
rzeniach trwających od sekundy do kilku lat. Jest to
świat, w którym rozwinęło się życie na ziemi. Natu-
ralne jest, że wszystkie stworzenia, a wraz z nimi
również człowiek, są w stanie z łatwością zrozumieć
to, co dzieje się w takim przedziale czasowym i doty-
czy obiektów takich właśnie rozmiarów.
Nasz umysł jest w stanie bez większego wysiłku
obserwować i rozumieć zjawiska, które można mie-
rzyć w kategoriach metrów i minut. Niezbyt dobrze
nam idzie natomiast pojmowanie zjawisk, które
muszą być postrzegane w zupełnie innej skali. Co
więcej, zdziwiliśmy się bardzo, gdy fizyka atomowa
i nuklearna pokazały nam, że atomy i ich elementy
składowe nie tylko są obiektami niezwykle małymi,
ale również bardzo odmiennymi, oraz że obiekty
dużych rozmiarów, znajdujące się w otaczającej nas
przestrzeni, zachowują się w sposób zdecydowa-
nie odbiegający od normy określonej przez obiekty,
z jakimi stykamy się na ziemi.
3. Codzienność fizyki klasycznej
Zdaliśmy sobie z tego wszystkiego sprawę dość
niespodziewanie, w krótkim okresie zaledwie trzy-
12
dziestu lat — dokładnie w ciągu trzech pierwszych
dekad minionego wieku. W kolejnych dziesięciole-
ciach, docierający do nas obraz stawał się coraz bar-
dziej skomplikowany, zmuszając nas do mocniejszego
wysilania wyobraźni, coraz bardziej oddalając nas
od naturalnego dla nas sposobu pojmowania rzeczy.
Jeżeli natomiast do szokujących odkryć współczesnej
fizyki dodamy odkrycia biologii, które zmuszają nas
do rozważania wszystkiego w kategoriach ewolucjo-
nistycznych, oraz odkrycia neurobiologii, które suge-
rują brak kodu niektórych składników tożsamości,
nie możemy dziwić się poczuciu zagubienia i utracie
pojęciowych punktów odniesienia, z jakimi boryka się
współczesny człowiek. Taki jest właśnie rewolucyjny
urok dzisiejszej nauki, posługującej się często meto-
dami z przeszłości, ale oferującej dużo większy niż
kiedyś zakres wiedzy.
Każdy z nas od urodzenia posiada pewne elemen-
tarne wiadomości dotyczące własności ciał stałych,
wchodzące w zakres tej wrodzonej wiedzy, którą psy-
chologowie nazywają „fizyką naiwną". Pomiędzy tymi
podstawowymi informacjami wyróżniają się z pew-
nością: ta, dotycząca identyfikacji obiektów i oceny
ich wytrzymałości w określonych zastosowaniach,
oraz ta, dotycząca struktury i budowy ciał stałych,
na której opiera się filozoficzna definicja samej mate-
rii. Przykładem res extensa:, coś co zajmuje ograni-
czoną przestrzeń, której nie może dzielić z żadną inną
rzeczą. Już niemowlę posiada niektóre z tych wiado-
mości, kolejne zdobywa już jako dziecko, a później
jako nastolatek, obserwując przedmioty codziennego
użytku i posługując się nimi.
Zetknięcie się nowej fizyki siedemnastego wieku
z astronomią i matematyką spowodowało gwałtowny
rozwój nauk fizycznych, które osiągnęły najwyższy
- 1 3 -
poziom wraz z badaniami Newtona. Wykazał on mię-
dzy innymi, że Słońce, Księżyc, wszystkie planety
i odpowiadające im satelity podlegają tym samym
prawom, co nasze ziemskie przedmioty, począwszy
od legendarnego jabłka, które spadło z drzewa, po
spadające skały czy wiadra pełne wody w studni.
Jednym słowem, nie ma przedmiotów uprzywilejowa-
nych ani na niebie ani na ziemi, a wszystko polega na
przeprowadzeniu właściwego rozumowania i dokona-
niu stosownych pomiarów.
Zadziwiający jest fakt, że nie potrzeba żadnej
siły, aby utrzymać dane ciało w ruchu. Również przy
braku siły tarcia ciało może kontynuować swój bieg
w określony sposób, nawet jeżeli nie ma oddziaływa-
nia ze strony otoczenia. Wielka fizyka osiemnastego
i dziewiętnastego wieku bardzo wyraźnie zgłębiała
tę tematykę, podobnie jak całą naszą wiedzę o świe-
cie — wprowadzając pojęcia i wielkości opisujące
ciepło, ruch falowy, jak również elektryczność i pole
magnetyczne. Jej wnioski mogą być z łatwością przez
wszystkich zrozumiane, ponieważ nie kontrastują
zbytnio z naszym intuicyjnym postrzeganiem rze-
czywistości.
Na początku dziewiętnastego wieku można było
odnieść ogólne wrażenie, że wszystko, co dało się
odkryć, zostało już odkryte. W powietrzu jednak
można było odczuć powiew nowości. To elektron, atom
elektryczności, którego istnienie do tej pory ignoro-
wano, domagał się poświęcenia mu uwagi; był jak
postać z opowiadania poszukująca autora. W pewnej
chwili stwierdzono, że rezultatów niektórych nowych
— 14 —
doświadczeń nie można wyjaśnić za pomocą dotych-
czas stosowanych i wiele razy potwierdzanych zasad,
co spowodowało, że wspaniały pałac klasyczny zaczął
się trząść w posadach. W pierwszym odruchu można
było stwierdzić, że w takim razie wszystkie dotych-
czasowe zasady były błędne i należy ustanowić nowe;
takie stanowisko zajmuje jeszcze po dziś dzień wielka
część osób. Nie jest to jednak interpretacja właściwa.
Prawa fizyki dziewiętnastego wieku, tak zwanej
fizyki klasycznej, są, jak niegdyś, słuszne w odniesie-
niu do określonych zjawisk (szczególnie tych z życia
codziennego, dotyczących obiektów o rozmiarach
dla nas łatwiejszych do ogarnięcia). Aby zrozumieć
innego rodzaju zjawiska, odnoszące się do innych
czasów trwania zjawisk i do bardzo odmiennych roz-
miarów obiektów, należy natomiast opracować nową,
bardziej odpowiednią koncepcję badań teoretycznych
i doświadczalnych. Strategia ta mogła się różnić, i czę-
sto rzeczywiście różniła się od tej stosowanej przez
fizykę klasyczną, względnie dla nas prostej, zarówno
do zrozumienia, jak i do zastosowania.
Niebo poznania przeszyły wówczas dwie błyska-
wice. Pierwszą z nich była teoria względności, opra-
cowana przez Einsteina w 1905 roku, teoria, która
spadła na świat nauki jak grom z jasnego nieba.
Czego tak naprawdę Einstein dowiódł? Przede
wszystkim tego, że upływ czasu zależy od prędkości,
z jaką poruszają się narzędzia pomiarowe; jest on
bowiem różny dla nieruchomego obiektu i dla obiektu,
który porusza się z dużą prędkością. Szybko poru-
szający się zegar zdaje się zwalniać tempo uderzeń,
a spowolnienie to jest tym bardziej zauważalne, im
bardziej zwiększa się jego prędkość. Jeżeli poruszałby
się z prędkością światła, całkowicie by się zatrzymał,
wcale nie pokazywałby upływu czasu.
—
15 —
W przypadku poruszającego się z dużą prędkoś-
cią ciała można zaobserwować nie tylko spowolnienie
tempa jego ruchu, ale również zmniejszenie się jego
wymiarów w kierunku ruchu i zwiększenie się jego
masy; wszystko to związane jest z jego prędkością.
A to wszystko aż do momentu osiągnięcia prędkości
światła, kiedy to wymiary danego ciała maleją do zera,
a jego masa staje się nieskończona. To dlatego żadna
istota materialna nie może poruszać się z prędkością
światła ani tym bardziej prędkości tej przekroczyć,
bowiem z nieskończenie dużą masą poruszanie się
jest niemożliwe. Jedynie światło, które jest niemate-
rialne, może podróżować z taką prędkością, nie może
jej jednak przekraczać. Nie przez przypadek światło
rozchodzi się właśnie z prędkością światła.
Wszystko to wywodzi się oczywiście z prostej hipo-
tezy, która mówi, że wszystkie prawa fizyki muszą
ukazywać się jako jednakowe dwóm obserwatorom,
poruszającym się ruchem ustalonym, równolegle
jeden względem drugiego.
Jak już słusznie zauważył Galileusz, nie ma
takiego eksperymentu, który mógłby wykazać obser-
watorowi, czy otoczenie, w którym się w danym
momencie porusza, jest zupełnie nieruchome czy
też może porusza się ono ruchem jednostajnym. Aby
forma praw była ta sama, poszczególni obserwato-
rzy muszą obserwować i mierzyć różniące się między
sobą wartości odpowiadające poszczególnym wielkoś-
ciom. Otrzymuje się w ten sposób prawa sprawdzone
i odpowiadającą im miarę wielu wielkości fizycznych,
takich jak na przykład różnice czasowe, rozmiary ciał
i ich masa.
Przy niewielkich prędkościach, różnica pomia-
rów u poszczególnych obserwatorów jest minimalna.
Staje się ona warta uwagi jedynie dla układów poru-
— 1 6 —
szających się z bardzo dużą prędkością, a w szcze-
gólności dla tych, które poruszają się z szybkością
zbliżoną do prędkości światła. Dlatego właśnie, nikt
nigdy nie zdał sobie sprawy z występowania tych róż-
nic, a fizyka klasyczna jest w stanie wyjaśnić prawie
wszystkie zjawiska, z którymi mamy do czynienia na
co dzień. Niektóre z jej praw nie nadają się jednak do
opisu tych zjawisk, które zachodzą z ogromną pręd-
kością — dostarczają bowiem tylko wyników przy-
bliżonych i muszą być w związku z tym zastąpione
prawami teorii względności.
Jak już mówiliśmy, aby prawa fizyki były jedna-
kowe dla wszystkich obserwatorów konieczne jest,
aby mierzyli oni odmienne przestrzenie i odmienne
odcinki czasowe. Nie istnieje uniwersalny czas ani
uniwersalna przestrzeń. W ten sposób, poddane dys-
kusji zostaje również pojęcie jednoczesności, będące
podstawą każdego klasycznego pomiaru czasu. Dwa
wydarzenia dziejące się równocześnie dla jednego
z obserwatorów, nie muszą odbywać się równocześ-
nie dla drugiego z nich. Czas staje się zbiorem czą-
stek czasu, zależnych od pozycji w przestrzeni. Aby
uniknąć takiej sytuacji, konieczne byłoby, żeby jeden
z obserwatorów mógł natychmiastowo porozumiewać
się z drugim.
Sygnały musiałyby więc podróżować z nieograni-
czoną prędkością, co nie jest możliwe, gdyż w najlep-
szym przypadku mogłyby podróżować z prędkością
światła. Skończoność prędkości światła i niemożność
jej przekroczenia wyznaczają granice dla ujawnienia
równoczesności i ostatecznie rozbijają jedyny i uni-
wersalny czas Galileusza i Newtona w pył lokalnych
czasów. Jeżeli czas zależy od położenia, wydarzenia
mające miejsce we wszechświecie odbywają się na
scenie czasoprzestrzennej, a nie odrębnie czasowej
— 17 —
i przestrzennej, jak moglibyśmy przypuszczać w opar-
ciu o nasze obserwacje dotyczące istot ziemskich.
Jeżeli więc oddzielanie czasu od przestrzeni nie
ma sensu, możemy sobie wyobrazić czterowymia-
rowe kontinuum, czasoprzestrzeń, w której zachodzą
wszystkie zdarzenia. Wprowadzenie pojęcia czaso-
przestrzeni jest jednym z najważniejszych elementów
teorii względności. Jeżeli możliwe jest przedstawie-
nie tej abstrakcyjnej przestrzeni w czterech wymia-
rach, można w niej umieścić praktycznie wszystko,
pod postacią kropki, krzywej, powierzchni, bądź
hiperpowierzchni.
Mógłbym na przykład przedstawić samego sie-
bie, w tym momencie, jako jakiś punkt w czasoprze-
strzeni. Jutro będę w innym punkcie, a pojutrze
w jeszcze innym. Czterowymiarowa linia łącząca
punkty określające moją pozycję czasoprzestrzenną
nazywana jest moją linią wszechświata. Każda rze-
czywistość materialna ma swoją linię wszechświata,
określającą jej położenie w każdym momencie.
Jedną z najbardziej interesujących kwestii jest
nowa podstawa, na której Einstein opiera relacje
pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłoś-
cią. Mówimy tu po prostu o różnych obszarach cza-
soprzestrzeni, które nie mają obiektywnie przypisa-
nych wartości. Gdy widzimy gwiazdę świecącą na
niebie, nie widzimy wcale jej teraźniejszości, ale jej
przeszłość — z odległości lat, bądź tysięcy lat wstecz.
Jej światło potrzebowało aż tyle czasu, aby móc do
nas dotrzeć. Podobnie, gdy obserwujemy Słońce czy
jakąkolwiek planetę z naszego układu słonecznego,
—18 —
na przykład Jowisza, widzimy tak naprawdę ich
obraz sprzed, odpowiednio, 8 i 40 minut. Najbardziej
odległe galaktyki przedstawiają się nam natomiast
w postaci sprzed miliardów lat. Innymi słowy, teraź-
niejszość jednego obserwatora może być przeszłością
dla innego. Sam Einstein napisał do wdowy po jed-
nym ze swoich przyjaciół: „Rozróżnienie pomiędzy
przeszłością, teraźniejszością a przyszłością jest jedy-
nie złudzeniem, choć mocno zakorzenionym i trud-
nym do usunięcia".
Tutaj czas zlewa się z przestrzenią i zdaje się
wcale nie upływać. Taka wizja mogłaby pomóc zli-
kwidować u podstaw wiele problemów związanych
z samym pojęciem czasu, który biegnie nieodwracal-
nie w jednym tylko kierunku. Rzeczy mają się jed-
nak inaczej — kosmosem wcale nie rządzi podobna
anarchia. Przeszłość jednego z obserwatorów może
być teraźniejszością dla innego, wszystkie zależno-
ści pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami muszą
się jednak stosować do zasady przyczynowości, która
głosi, że żaden skutek nie może należeć do przeszłości
własnej przyczyny.
Dlatego właśnie, pomimo tego, co na ten temat
powiedziano w licznych opowieściach i filmach fan-
tastycznych, niemożliwe jest podróżowanie w czasie
wstecz, a tym bardziej wprzód, w przyszłość. Nie
mogę przenieść się do własnej przeszłości, aby na
przykład uniemożliwić spotkanie moich rodziców
i moje narodziny... Jest to zabronione.
W ten sposób, zasada przyczynowości stanowi
kanon niemożliwy do pominięcia, rzeczywistą przy-
czynę porządkującą wszystkie zdarzenia. Z drugiej
strony, jeżeli rzeczy miałyby się inaczej, niemożliwa
byłaby jakakolwiek forma komunikacji, zrozumienia
czy pamięci, ponieważ nie byłoby żadnego rozróżnienia
—
19 —
pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, pomiędzy
wydarzeniami a wspomnieniami o nich, pomiędzy
przyczynami i skutkami, pomiędzy przepowiednią,
oczekiwaniem a weryfikacją (czy rozczarowaniem).
Naprawdę szokującą konsekwencją tego wszyst-
kiego jest fakt, że nie ma jakiejś zasadniczej różnicy
pomiędzy materią a energią; jedna może przekształ-
cać się w drugą i na odwrót. Aby możliwe było zaob-
serwowanie tego zjawiska w praktyce, musieliśmy
czekać aż do ery reakcji jądrowych oraz transmuta-
cji atomów i cząstek składowych. Nie może nie dzi-
wić fakt, że z serii surowych równań, wynikających
z nowego sposobu postrzegania przestrzeni i czasu,
powstała najprawdopodobniej najsłynniejsza formuła
w historii Ε =mc
2
. Od tamtego momentu już nie mówi
się, że materia się tworzy albo niszczy, ale że się
przekształca. Ogólniej, mówi się, że materia/energia
trwa, to znaczy nie powstaje ani nie zanika. Zasługą
Einsteina było więc połączenie pojęć tak odmiennych
jak materia (masa) i energia, przestrzeń i czas, nie
mówiąc już o elektryczności i magnetyzmie.
Zasady teorii względności odnoszą się do ciał wsze-
lakich rozmiarów, pod warunkiem, że poruszają się
one z dużą prędkością. W naszym codziennym świe-
cie nie dzieje się to prawie nigdy, ale w przypadku
cząsteczek i galaktyk owszem, względność dotyczy
bowiem zarówno jednych, jak i drugich. Właśnie
do cząsteczek odnosi się bohaterka drugiej wielkiej
rewolucji XX wieku — teoria kwantowa.
W odróżnieniu od teorii względności, pojawienie
się teorii kwantowej nie było wcale tak zupełnie
—
20 —
niespodziewane. Z upływem lat nagromadziły się
liczne obserwacje, których teoria klasyczna nie była
w stanie wyjaśnić. Dotyczyły one przede wszystkim
nowych dziedzin fizyki atomowej i subatomowej.
Również badania nad radioaktywnością i kwestia
stałości materii stanowiły niezwykłe wyzwanie dla
koncepcji czasu. Atom, na przykład, postrzegany
był jako miniaturowy system planetarny, w którym
pewna liczba elektronów krąży wokół centralnie poło-
żonego jądra atomowego.
Nie jest to wszystko jednak takie proste. Elek-
trony mają w sobie mały, elektryczny ładunek nega-
tywny, a ładunek poruszający się po kołowej orbicie
emituje promieniowanie i stopniowo traci energię.
Jeżeli elektron zachowywałby się w taki właśnie spo-
sób, szybko straciłby całą swoją energię i w mgnieniu
oka runąłby na swoje jądro. Atomy w takim przy-
padku istniałyby tylko przez chwilę i cała materia
uległaby rozpadowi. Stół, krzesło, ściany, sufit, pod-
łoga — wszystko by zniknęło. W związku z faktem,
że tak się jednak nie dzieje, w przedstawionym rozu-
mowaniu musi być jakiś błąd.
Błędny musiał być zatem cały dotychczasowy spo-
sób myślenia o świecie atomów. Nie tylko prawa odno-
szące się do ciał skończonych rozmiarów, ale również
najbardziej podstawowe reprezentacje, jakie byliśmy
w stanie im przypisać — wszystko to zdawało się tu
nie pasować. Dziś wiemy już, że rzeczywiście trady-
cyjny opis nie miał w tym przypadku zastosowania.
To, co nieskończenie małe, posiada swoje właściwo-
ści, które odróżniają go od wcześniej poznanych przez
nas rzeczy. Fizyka kwantowa jest teorią wyjaśniającą
poszczególne ruchy cząsteczek subatomowych i ich
interakcję ze światłem. Teoria ta zyskała od razu
dużą popularność i rzuciła nowe światło na strukturę
21
atomów, a co za tym idzie, między innymi na cały
świat chemii.
Prawa tego mikroświata są bardzo odmienne od
tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, i do któ-
rych instynktownie się odwołujemy, chcąc zrozumieć
otaczający nas świat. Konsekwencje, jakie za sobą
pociągają nowe odkrycia, są bardzo odległe od tego,
co podpowiada nam nasza intuicja, i nawet wielcy
naukowcy pokroju Einsteina nigdy się z nimi w pełni
nie oswoili, akceptując je jedynie dzięki ich niezwy-
kłej trafności w wyjaśnianiu i przewidywaniu zjawisk
atomowych i subatomowych. Mechanika kwantowa
w ciągu całego swego prawie stuletniego życia nigdy
nie była podważana, a każdy przekaźnik telewizyjny,
tranzystor, telefon komórkowy, którego używamy,
jest namacalnym dowodem na słuszność tej odważnej
teorii i potwierdzeniem wynikającego z niej skom-
plikowanego obrazu otaczającej nas rzeczywistości.
Cząsteczki składowe materii, czyli cząstki z któ-
rych jest ona zbudowana, wykazują wiele nietypo-
wych cech, między innymi brak indywidualności.
Wszystkie elektrony są identyczne, podobnie jak
identyczne są wszystkie protony i neutrony. Nie-
możliwe jest, nawet dla samej tylko zasady, odróż-
nienie jednego elektronu od drugiego, niezależnie od
tego, w jakiej części wszechświata się on znajduje.
Ponadto, elektrony wcale się nie starzeją, jak anioły
ze średniowiecznej ikonografii, i podobnie jak one
mogą przemieszczać się z jednego miejsca w drugie
bez potrzeby przechodzenia przez punkty pośrednie.
Takie właśnie cechy są niezbędne dla zapewnie-
nia stabilności materii. Konieczne jest również, aby
energia, jako materia, była natury ziarnistej bądź czą-
steczkowej. Odkryto bowiem, że energia nie może być
wyzwalana czy pochłaniana w dowolnych ilościach.
- 22 -
Musi ona odpowiadać skończonym wielokrotnościom
jednostki podstawowej, zwanej kwantem energii.
Możemy mieć do czynienia z jednym kwantem, z tysią-
coma kwantami, z ich miliardem, ale nigdy z trzema
i pół kwantami, czy z szesnastoma i sześdzięsięcioma
ośmioma dziesiętnych kwanta. Gdy bierzemy pod
uwagę wyzwalaną bądź pochłanianą dużą ilość energii,
z jaką mamy do czynienia w większości przypadków
przy codziennych zjawiskach, praktycznie niemożliwe
jest zorientowanie się, iż składa się ona ze skończonej
liczby ziaren, czyli właśnie kwantów, od których teoria
ta bierze swą nazwę. Tłumaczy to, dlaczego zjawisko
to zostało zauważone dopiero w XX wieku.
Jeżeli jednak zaczniemy się przyglądać procesom,
które pochłaniają niezwykle małą ilość energii, ich
kwantowa natura staje się bardzo wyraźnie widoczna.
Również światło, które nie jest niczym innym jak
pewną ilością energii transportowaną przez grupę
fal elektromagnetycznych, ma strukturę ziarnistą
i składa się ze skończonej liczby kwantów, ogólnie
nazywanych fotonami. Najważniejszym przesłaniem
całej teorii jest fakt, że jeżeli materia i energia nie
miałyby natury ziarnistej, nasz świat wogóle by nie
istniał.
Wróćmy jednak na chwilę do pytania, które posta-
wiliśmy sobie wcześniej: jak to możliwe, że elektrony
krążąc wokół jądra atomu wcale na to jądro nie spa-
dają i, tym samym, nie tracą stopniowo energii? Po
pierwsze, nie krążą one w dowolnej odległości od jądra.
Każdy z nich usytuowany jest nieruchomo w danej
pozycji, będącej częścią grupy ustalonych, inaczej
mówiąc kwantowych, pozycji, i tak długo jak się na
tej pozycji utrzymuje, nie promieniuje i nie traci ener-
gii. Wyzwala lub pochłania energię jedynie wtedy,
gdy przechodzi z danego położenia w inne. I tak, gdy
—
23 —
przemieszcza się ze swojego położenia w inne, bliż-
sze jądra, wyzwala stałą ilość energii, a mianowicie
jeden jej kwant. Gdy natomiast przemieszcza się
na pozycję bardziej zewnętrzną — pochłania kwant
energii. We wszystkich innych przypadkach nie traci
ani nie zyskuje energii, ale pozostaje stabilny, nie-
kiedy na zawsze. Począwszy od największych planet
aż po przedmioty życia codziennego — wszystkie
ciała zawdzięczają swoją spójność własnej, ziarnistej
naturze i możliwości przyjęcia jedynie pewnej liczby
ustalonych pozycji, bez możliwości ciągłego przecho-
dzenia z jednej do innej.
W przypadku cząsteczek tworzących materię nie-
możliwe jest uzyskanie o nich wielu informacji jedno-
cześnie. Mogę na przykład określić pozycję, lub pręd-
kość danej cząsteczki, ale nie mogę określić obu tych
wartości równocześnie. Jeżeli mam dokładne infor-
macje dotyczące położenia cząsteczki, bez wątpienia
nie będę miał pewności, jaka jest jej prędkość. Jeżeli,
w odwrotnej sytuacji, znam jej dokładną prędkość,
będę się musiał zadowolić jedynie przybliżoną znajo-
mością jej położenia. Skąd ta jedynie cząstkowa wie-
dza? Aby skwantyfikować jakąś wielkość, potrzebne
jest odpowiednie narzędzie pomiarowe. Aby z dokład-
nością zobaczyć, gdzie znajduje się dany elektron,
trzeba w niego uderzyć przynajmniej podstawowym
promieniem światła, czyli fotonem. Czynność ta nie-
uchronnie spowoduje wywarcie pewnego nacisku na
elektron, stąd niemożliwe stanie się precyzyjne okre-
ślenie zmiany jego położenia i jego prędkości przed
wykonaniem pomiaru.
Z jednej strony, jest to niezwykle jasne, z dru-
giej, dość niepokojące. Można zrozumieć, dlaczego
nie będzie to wszystko miało żadnego znaczenia na
przykład dla kostki cukru. Jeżeli uderzymy w nią
—
24 —
kilkoma fotonami nie odczuje żadnego oddziaływa-
nia i nie spowoduje to w jej przypadku zwiększenia
prędkości, a jeżeli, to nieskończenie małe. Podobne,
wzajemne wykluczanie się można zaobserwować
w przypadku energii i czasu, niemożliwe jest ustale-
nie, jaka jest w konkretnej chwili dokładna energia
danej cząsteczki. Mogę zbadać jej energię jedynie
wtedy, gdy wezmę pod uwagę dość długi czas, jeżeli
jednak mam do dyspozycji bardzo krótki czas, muszę
zrezygnować z precyzyjnego ustalenia posiadanej
przez tę cząsteczkę energii.
Być może jednak, najtrudniejszy do zaakceptowa-
nia jest fakt, iż dana cząsteczka może się jednocześ-
nie znajdować w większej liczbie stanów, czyli w ich
mieszaninie. Nie możemy na przykład wiedzieć, po
jakim torze poruszał się elektron, o którym wiemy,
że przemieścił się z punktu A do punktu B. Zacho-
wuje się on bowiem tak, jakby przebył kombinację
różnych torów, mimo iż nie wszystkie mógł wybrać
z tym samym prawdopodobieństwem. Analogicznie,
elektron znajdujący się wewnątrz atomu może mieć
wiele różnych położeń dla różnych poziomów ener-
getycznych. Z naszym umysłem, przyzwyczajonym
do ciał względnie dużych rozmiarów i zdarzeń dzie-
jących się w stosunkowo krótkim czasie, ciężko jest
nam zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, faktem jest
jednak, że tak się dzieje.
Jeżeli dobrze się nad tym wszystkim zastanowimy,
to dochodzimy do wniosku — jak mogłoby być inaczej?
Jak to możliwe, aby nasz stół był złożony z kawałecz-
ków drewna, a wewnątrz tych kawałeczków drewna
znajdowałyby się inne, mniejsze kawałeczki, i tak
dalej, i żeby wszystkie one miały dokładnie takie
same właściwości? Dziś łatwo jest nam zrozumieć, że
świat nie mógłby wtedy istnieć, wszystko by runęło.
—
25 —
W przypadku niezwykle małych obiektów mate-
rialnych nie można uniknąć posługiwania się opisem
kwantowym, dla obiektów większych natomiast, jak
na przykład dla stolików, krzeseł czy dla ludzi, stare,
dawne formuły są zupełnie wystarczające. Istnieje
w tej kwestii zasada zwana zasadą odpowiedniości,
która nakazuje, aby każdy opis w terminach kwanto-
wych został następnie przekształcony na odpowiada-
jący mu opis klasyczny, gdy przechodzi się od bada-
nia świata w nanoskali do świata ciał o skończonych
wymiarach, a więc obdarzonych pewną masą.
Dlatego też, dla elektronu wystrzelonego w kie-
runku ściany teoretycznie nieprzenikalnej, istnieje
prawdopodobieństwo, że jak za pomocą czarodziej-
skiej różdżki, może znaleźć się on po drugiej stronie.
Zjawisko to, zwane efektem tunelowym, w świecie
cząsteczek jest zjawiskiem codziennym, a człowiek
wykorzystał je do zbudowania elektronicznego
obwodu scalonego i innych wyspecjalizowanych urzą-
dzeń. Efekt tunelowy odnosi się oczywiście również do
psów i do ludzi, jednak jego znaczenie jest znikome.
Do tej pory jeszcze nie zdarzyło się, żeby człowiek po
zderzeniu ze ścianą znalazł się po jej drugiej stronie,
oczywiście nie burząc ściany, chociaż teoretycznie nie
można tego wykluczyć. Jeżeli obliczy się prawdopodo-
bieństwo takiego zdarzenia, wynik wcale nie będzie
równy zero — w fizyce zero nie istnieje — prawdopodo-
bieństwo to jest jednak niesłychanie małe. Konieczne
byłoby więc, aby miliardy ludzi przez tysiące miliar-
dów lat zderzały się ze ścianą, abyśmy mogli być może
zaobserwować takie zjawisko. Konsekwencją rozróż-
nienia cząsteczek od ciał o skończonych wymiarach
jest na przykład fakt, że żyjemy w świecie dość deter-
ministycznym, podczas gdy mikroświat cząstek opiera
się na zasadach prawdopodobieństwa i statystyki.
—
26 —
W naszym świecie, dzięki obecności swego rodzaju
początkowych uwarunkowań, wydarzenia muszą,
przynajmniej teoretycznie, podporządkowywać się
pewnemu biegowi zdarzeń, w sposób zdetermino-
wany i przewidywalny. W świecie cząstek subatomo-
wych wszystko wygląda zupełnie inaczej. Nie można
szczegółowo przewidzieć zachowania pojedynczej
cząsteczki, nawet teoretycznie. Można przewidzieć
jedynie zachowanie się dużej liczby cząsteczek znaj-
dujących się w jednakowych warunkach. Wracając do
przykładu cząsteczki, która przemieszcza się z punktu
A do punktu B, nie możemy absolutnie przewidzieć,
jaką drogę tak naprawdę przebędzie. Możemy jedy-
nie obliczyć prawdopodobieństwo, że podąży drogą 1,
czy drogą 2, czy drogą 3, i tak dalej. Pojedyncza czą-
steczka nie podlega żadnemu obowiązkowi podąża-
nia jakimś konkretnym szlakiem, nawet tym, którego
wybór uważamy za najbardziej prawdopodobny.
Jedynie po wielokrotnym powtórzeniu powyż-
szych obserwacji, po przestudiowaniu zachowania
się dużej liczby identycznych cząsteczek można
dojść do wniosku, że najbardziej prawdopodobnym
szlakiem jest ten wybierany najczęściej, a najmniej
prawdopodobnym jest ten, który wybierany był naj-
rzadziej. Przy obserwacjach zbiorowych, prawdopo-
dobieństwo wystąpienia przekształca się w częstotli-
wość zdarzenia, a statystyczne przewidywania stają
się statystyczną rzeczywistością. Daleko nam do tej
wizji fizyki klasycznej, która chlubiła się faktem, iż
śledziła w najmniejszych szczegółach ruch danego
ciała czy jakiekolwiek inne zjawisko, niekiedy przez
długi czas. Przyszłość danego procesu była zdetermi-
nowana. Inaczej rzeczy mają się w świecie atomów —
tutaj przyszłość jest zasadniczo kwestią, która pozo-
staje cały czas otwarta.
— 2 7 —
Niektórzy utrzymują, że oznacza to, iż naukowe
poznanie otaczającego nas świata jest niemożliwe.
Oczywiście, nie jest to prawdą. Po pierwsze, to co
powiedzieliśmy dotyczy obiektów mikroskopowych
i traci jakiekolwiek znaczenie w odniesieniu do
obiektów makroskopowych, znanych z życia codzien-
nego. Po drugie, jeżeli prawdą jest, że na podstawie
tego, że pojedynczy elektron czy pojedynczy proton
znajdują się w określonym stanie, to można będzie
zaobserwować grupę elektronów w dokładnie okre-
ślonych stanach z częstotliwością bliską prawdo-
podobieństwom wystąpienia tych właśnie stanów.
Jeżeli liczba cząsteczek jest duża, nie będzie miejsca
na niespodzianki — zbiór cząsteczek zachowa się
w oczekiwany sposób i wszystko pozostanie w zgodzie
z klasycznymi kanonami naukowych przewidywań
dotyczących ciał makroskopowych, zawierających
miliardy miliardów cząsteczek.
7. Zakrzywiona czasoprzestrzeń
Mikroświat jest więc zamieszkiwany przez byty
efemeryczne i tajemnicze, które stosują się do żela-
znych, ale niezrozumiałych zasad. Co możemy nato-
miast powiedzieć o makroświecie goszczącym ogromne
obiekty, takie jak planety, gwiazdy, galaktyki i sku-
piska galaktyk? Wewnątrz ciał niebieskich znajdują
się cząsteczki, a niekiedy atomy. Zarówno jedne, jak
i drugie podporządkowują się prawom fizyki kwan-
towej, a światło, jakie niektóre z nich emitują, jest
konsekwencją działania tych dziwnych praw. Doo-
koła ciał niebieskich rozpościera się przestrzeń mię-
dzygwiezdna, dokładniej mówiąc — międzygwiezdna
czasoprzestrzeń, z wszystkimi typowymi dla siebie
—
28 —
właściwościami. W minionym wieku odkryliśmy, że
ciało o dużej masie deformuje, a konkretniej zakrzy-
wia otaczającą go czasoprzestrzeń, do tego stopnia,
że nieznacznie zmodyfikowany zostaje nawet tor
przechodzącego w jego pobliżu promienia światła.
„Czarna dziura" jest właśnie pozostałością po
takim wydarzeniu — czasoprzestrzeń zakrzywiła się
w tym miejscu do tego stopnia, że pękła i zagięła się
na danym ciele, i każdy obiekt, który przybliży się
do tego punktu, zostanie przez nią wessany. Zanika
w niej nawet światło, stąd też jej nazwa; nic nie może
się z niej wydostać, nawet światło. Najprawdopodob-
niej w centrum każdej galaktyki znajduje się taka
czarna dziura, bardzo trudno jest ją jednak zloka-
lizować. Z drugiej strony, mówi się, że jeżeli czło-
wiek zbliżyłby się do czarnej dziury i został przez
nią wessany, najprawdopodobniej nawet by się nie
zorientował. Inne osoby zaobserwowałyby, jak jego
czas stopniowo spowalnia, i jak jego rozmiar stop-
niowo się zmniejsza, jednak sama osoba świadomie
by tych procesów nie odczuwała.
Spowalniający czas i kurczące się wymiary —
przypomina nam to teorię względności. Słusznie.
Około dziesięć lat po tym, jak zaszokował cały świat
swoją teorią względności, Einstein przedstawił pra-
wie że naturalne jej rozszerzenie, pod nazwą ogólnej
teorii względności. Obserwując kosmos i rządzącą
nim siłę grawitacji, można zaobserwować dziwne zja-
wiska, o których wspomnieliśmy już wcześniej. Masy,
szczególnie wielkie masy, zakrzywiają otaczającą je
czasoprzestrzeń, powodując na przykład spowolnie-
nie zegarów znajdujących się w pobliżu. Jeżeli pole
grawitacyjne jest naprawdę silne, spowolnienie to
jest dość znaczące. Może zaistnieć również drobna
różnica pomiaru pomiędzy dwoma identycznymi
—
29 —
zegarami znajdującymi się w tym samym wieżowcu,
jednym w suterenie, a drugim na dachu. Pierwszy
z nich będzie chodził trochę wolniej, gdyż znajduje
się w silniejszym polu grawitacyjnym. Zostało to
doświadczalnie udowodnione kilka lat temu.
Koncepcja czasoprzestrzeni prezentowana przez
ogólną teorię względności jest naprawdę niezwykła
i niedościgniona. W tej, na dobrą sprawę abstrakcyj-
nej wizji, cała fizyka kosmosu zostaje sprowadzona
do geometrii, a konkretnie do geometrii czasoprze-
strzeni. Dana planeta, bądź kometa, krąży wokół
jakiejś gwiazdy, ponieważ jest to „jej droga". Czaso-
przestrzeń wokół gwiazdy jest przez nią deformowana
w taki sposób, aby planeta, bądź kometa, podążały
swoim naturalnym torem, utworzonym w lokalnej
czasoprzestrzeni.
Czas, przestrzeń, masa i grawitacja stapiają się
więc w jedno proste i niezwykłe równanie opisujące
wielką lokalną rzeczywistość i cały wszechświat. Jest
jednak pewien mały problem: rozwiązanie tego równa-
nia pokazuje bezsprzecznie, że wszechświat nie może
być statyczny, ale musi nieustająco się rozszerzać.
Z biegiem lat ogólna teoria względności otrzymała
wiele potwierdzeń, a idea rozszerzającego się wszech-
świata jest już powszechnie znana. Z drugiej strony,
fakt, że w nocy niebo jest ciemne, a nie oświetlone
oślepiającym blaskiem, nie może być wytłumaczony
w inny sposób, jak poprzez założenie, że zarówno
gwiazdy, jak i galaktyki ciągle się oddalają, od nas
i od siebie wzajemnie. Podobnie ciężko jest zrozumieć
dlaczego na dłuższą metę, gwiazdy i galaktyki na sie-
bie nie wpadają w wyniku działania siły grawitacji.
Wytłumaczyć to możemy istnieniem mechanizmu
ucieczki i rozprzestrzeniania się. Sam Einstein był
niemile zaskoczony faktem, że jego równania wyka-
—
30 —
zywały konieczność ciągłej ekspansji wszechświata
i przez lata na próżno szukał alternatywnego roz-
wiązania, które ocaliłoby drogie mu pojęcie wszech-
świata stacjonarnego i wiecznego.
Wszechświat rozszerza się jako całość i można
się domyślać, że był kiedyś taki moment, w którym
wszystko było skoncentrowane w jednym punkcie
o nieskończonej gęstości. Uważa się, że miało to
miejsce około czternastu miliardów lat temu. Wtedy
to właśnie miał miejsce Wielki Wybuch. Od tamtej
chwili wszechświat zaczął się rozszerzać.
Nie wiemy jeszcze, czy ekspansja wszechświata
będzie trwała zawsze czy też może dojdziemy
do momentu, kiedy przestanie się on rozszerzać
1 zacznie się kurczyć. Taki scenariusz przyprawia
o gęsią skórkę, istnieją jednak liczne badania, które
wykazują, iż rozumowanie to jest z naukowego
punktu widzenia słuszne i możliwe do zaakceptowa-
nia. Wielu autorów uważa ponadto, że zjawisko roz-
szerzania się wszechświata jest ostatnim powodem
nieodwracalności wydarzeń z naszego życia. Jeżeli
coś tak podstawowego jest do tego stopnia, ewiden-
tnie asymetryczne, nie można wykluczyć próby spro-
wadzenia do niego wszystkich innych asymetryczno-
ści czasowych.
W niezmierzonych gwiezdnych przestrzeniach
przemieszczają się więc obiekty, które samą swoją
obecnością zaginają ciągłą czasoprzestrzeń aż do jej
pochłonięcia. Na tym jednak nie koniec. Ostatnio
zaczęły się pojawiać rozważania o rzeczach jeszcze
bardziej tajemniczych i fascynujących, a mianowicie
o ciemnej materii i ciemnej energii.
Chcąc wyjaśnić, dlaczego wszechświat rozszerza
się z obecną prędkością, należy uznać, że zawiera on
w sobie dużo więcej materii niż jesteśmy to w stanie
—
31 —
zaobserwować. Ta hipotetyczna materia, która
mogłaby stanowić 90, a nawet 95 procent ogółu,
nazwana została „ciemną", ponieważ nie jesteśmy
w stanie jej dostrzec i nic o niej nie wiemy. Być może
mamy tu do czynienia z formą materii zupełnie
odmienną od wszystkiego, co do tej pory poznaliśmy.
Nasze wnuki być może będą się uczyć w szkole o tym,
że istnieją dwa różne typy materii...
Ponadto, niezależnie od wszelkich wyjaśnień,
obecna prędkość rozszerzania się wszechświata
cały czas wzrasta. Galaktyki oddalają się od siebie
z coraz większą prędkością. Musi więc istnieć coś, co
je odpycha, coś, co dorównuje, a nawet i przewyższa
siły grawitacji, które hamowałaby podobny ruch. To
wewnętrzne oddziaływanie pochodzące z fabryki kos-
mosu nazwane zostało „ciemną energią". Nikt jednak
nie wie, czym ona tak naprawdę jest.
Przy badaniu świata, tego, co nieskończenie małe,
bądź niezwykle duże, musimy zawierzyć mniej lub
bardziej odpowiednim analogiom i wyobrażeniom lub
formułom matematycznym, które nie dają się jednak
łatwo zinterpretować. Formuły te, w odniesieniu do
obiektów z naszego świata, są niczym więcej jak pod-
sumowaniem pewnej liczby doświadczeń. Jednak dla
zjawisk, które mają miejsce w tych odległych świa-
tach, stanowią one jedyną dostępną formę poznania
i jedyną podstawę do wysuwania jakichkolwiek przy-
puszczeń.
Jednym z najczęściej spotykanych tematów w trak-
tatach średniowiecznych jest przedstawianie czło-
wieka jako mikrokosmosu, wszechświata w miniatu-
—
32 —
rze i zarazem jego żyjącej syntezy. Anthrópos mikrós
kosmos — człowiek jest małym światem, wszechświa-
tem w miniaturze, według fragmentu z czwartego
wieku przed naszą erą, którego autorstwo przypi-
suje się Demokrytowi. Pojęcie to przewijało się wie-
lokrotnie w każdej epoce, ale szczególnie dużą wagę
przywiązywało do niego obdarzone dużą fantazją
Średniowiecze. Według tej właśnie wizji, człowiek
jest światem w sobie zamkniętym, ale otwartym na
nieskończoność. Jest obrazem i zbiorem wielkich pro-
jektów stworzenia, drzwiami i drogą, aluzją i stresz-
czeniem, symbolem nie dającej się zmniejszyć skoń-
czoności, która przechodzi samą siebie i spogląda
w stronę wieczności.
Dzisiaj wiele z tych koncepcji wywołuje uśmiech
na twarzy, dzięki swoistej dwuznaczności i przyzna-
waniu każdemu człowiekowi swego rodzaju tytułu
szlacheckiego. Człowiekowi, który jest jeden, ale
jest również jedyny i niepowtarzalny, tak jak jeden,
jedyny i niepowtarzalny jest wszechświat. Wywołują
one uśmiech na twarzy i być może zdarzy nam się
pomyśleć, że to wszystko już nas wcale nie dotyczy.
Czy aby na pewno?
W rzeczywistości, pomiędzy tym, co ogromnie
wielkie, co nazywać będziemy gigakosmosem, a tym,
co niezwykle małe, co nazywać będziemy nanokos-
mosem, znajduje się nasz codzienny świat, który
nazwiemy mezokosmosem. W wyniku serii szczęśli-
wych przypadków znajdujemy się w środku, a dokład-
nie — tuż nad punktem środkowym na tej rosnącej
skali. Rzeczywiście, najmniejszy dziś znany rozmiar
to ułamek metra, odpowiadający 10 do potęgi -35,
a rozmiar całego wszechświata można wyrazić jako
liczbę metrów odpowiadającą 10 do 26 potęgi. Poni-
żej metra, czyli pod nami, mamy zatem 35 rzędów
— 33 —
wielkości, a ponad nami: 26. Znajdujemy się więc
nieco powyżej średniego wymiaru.
Dokładnie po środku skali wielkości, jeżeli chcemy
być precyzyjni, znajdują się nasze komórki, obiekty
jako ogół makroskopowe, będące areną dla tysiąca
mikroskopijnych zdarzeń. Dlatego właśnie znajdu-
jemy się niewiele ponad światem rządzonym prawami
tego, co nieskończenie małe. Jesteśmy wystarczająco
duzi, aby nie musieć podlegać dziwnym nakazom
mechaniki kwantowej, ale równocześnie nie nazbyt
duzi, aby nie móc skorzystać z niektórych jej rozwią-
zań. Jesteśmy po prostu częścią codziennego świata,
ale zapuszczamy korzenie w terenie bogatym w zja-
wiska kwantowe. Krótko mówiąc, daliśmy radę prze-
trwać, choć z trudem, i obecnie staramy się utrzy-
mać równowagę na napiętej linie, która rozciąga się
pomiędzy dwoma odległymi i tajemniczymi światami.
W mezokosmosie, tym śródziemiu, znajduje się
człowiek, to dziwne stworzenie w pół drogi pomię-
dzy ziemskimi zwierzętami a niebiańskimi aniołami,
które jest w stanie zrozumieć i opisać to, co je otacza.
To właśnie jest najgłębszy sens, jaki możemy dziś
nadać wizji człowieka jako mikrokosmosu — jeste-
śmy w stanie sobie wszechświat wyobrazić, dlatego
może się on odzwierciedlać w każdym z nas.
Jesteśmy dziwnymi zwierzętami, zwierzętami cie-
kawskimi, którym mózg urósł trochę za bardzo, i które
chcą zrozumieć bardzo dużo rzeczy, czasem nawet
te, których zrozumieć nie sposób. Jakie inne zwie-
rzę dąży do zrozumienia wszystkiego? Jakie inne
zwierzę poświęca się próbie zrozumienia, jak zbudo-
— 34 —
wany jest świat i jak ono samo jest zbudowane, aż po
zagłębianie się w kwestie własnego genomu. Jeste-
śmy pierwszym i być może jedynym gatunkiem, który
potrafi wyróżnić własny genom, czyli tekst biologicz-
nych instrukcji, które czynią z nas to, czym jesteśmy.
Jesteśmy pierwszym gatunkiem, który spojrzał poza
to, co są w stanie objąć jego zmysły. Obserwowaliśmy
obiekty o rozmiarach wiele rzędów wielkości poniżej
tego, co nasze oko jest w stanie zobaczyć, i zabrali-
śmy się za badanie głębi kosmosu, przebywając odle-
głości, które są wiele rzędów wielkości powyżej tego,
czego jesteśmy w stanie doświadczyć na co dzień czy
co jesteśmy w stanie intuicyjnie zrozumieć.
Nasz umysł nie został stworzony do podobnych
zadań. Jesteśmy efektem trzech miliardów i ośmiu-
set milionów lat ewolucji biologicznej, a dokładniej,
konsekwencją kilku milionów lat ewolucji małp
człekokształtnych. Rozwinęliśmy się, aby żyć na tej
ziemi, w lesie czy na sawannie w pobliżu rzeki bądź
jeziora, aby szukać pożywienia, aby uciekać przed
dzikimi zwierzętami czy też aby rzucać się w pogoń
za piękną dziewczyną lub zwabić pięknego chłopaka,
w zależności od gustów. Nasz umysł został stworzony
do tych właśnie zadań, i w tym zakresie działa cał-
kiem nieźle. Jesteśmy dobrze przygotowani do pew-
nych rzeczy, ale nie do wszystkich. Nie jesteśmy na
przykład naturalnie przygotowani do rozwiązywania
wymagających zadań rachunku prawdopodobieństwa
czy oceny ryzyka, ani też do rozwiązywania skompli-
kowanych problemów logicznych. Podobnie, nie jeste-
śmy w stanie zrozumieć właściwości świata, którego
rozmiary są zbyt małe lub zbyt duże w porównaniu
z tymi, wśród których dorastaliśmy.
Zostaliśmy stworzeni dla świata „śródziemia", aby
skonfrontować się z rozmiarami przedmiotów, wśród
— 35 —
których żyjemy. Pomimo stworzenia cudów literatury,
dzieł architektonicznych, malarskich, muzycznych
i mechanicznych, które spotkały się z wielkim uzna-
niem wielu pokoleń, do niedawna nie byliśmy jesz-
cze w stanie wyjść poza świat obiektów odpowiada-
jących nam, przynajmniej mniej więcej, rozmiarami.
W minionym wieku nareszcie się nam to udało. Z teo-
rią względności z jednej strony i z teorią kwantową
z drugiej, wraz z niezwykłymi odkryciami z dziedziny
biologii z ostatnich pięćdziesięciu lat, weszliśmy na
zakazane pola, do życia na których nie byliśmy i nie
jesteśmy koncepcyjnie przygotowani.
Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie budowy
komórki ani niezwykłej liczby komórek, z których
zbudowane jest nasze ciało. Nawet dzisiaj, nikt z nas
nie jest w stanie samodzielnie wyobrazić sobie tego
wszystkiego. Podobnie jak nie jesteśmy w stanie
myśleć o czasie ewolucji biologicznej, który rozciąga
się na setki milionów lat. Jedynie zbiorowość ludzka,
dzięki ogromnemu wysiłkowi i przy użyciu prostych,
ale żelaznych zasad wnioskowania logicznego wspar-
tego eksperymentem, dała radę zobaczyć to, czego nie
mogła wcześniej dojrzeć, i zdołała o tym opowiedzieć.
Można zauważyć, że współcześni fizycy przyzwy-
czaili się już do nowej sytuacji. Od kilku dziesięcioleci
dołączyli do nich również genetycy. W latach trzydzie-
stych pewna grupa genetyków była nawet w stanie
z dużą pewnością i naturalnością rozmawiać o genach,
tak jakby je dopiero co dojrzeli. Po dziś dzień nikt jed-
nak ich tak naprawdę nie widział. Istnieje w człowieku,
niezależnie od tego, czy jest on literatem, artystą czy
naukowcem, ta niezwykła zdolność wyobrażania sobie,
niemożliwego wychodzenia poza domniemania, poza
codzienność, i wznoszenia się ponad własne ograni-
czenia. Niezależnie od wszystkiego.
—
36 —
Weźmy pod uwagę chociażby wymiary otacza-
jącego nas świata. Mamy pewną trudność już przy
przedstawieniu trzech z nich — narysowanie czworo-
ścianu na kartce papieru czy na tablicy nie należy do
najprostszych rzeczy na świecie, a co dopiero hiper-
sześcianu w czterech wymiarach! Tak naprawdę, ile
istnieje wymiarów? Sto lat temu powiedziano nam,
że wszechświat ma cztery wymiary. W porządku, ale
teraz mówią nam, że ma ich dziesięć, jedenaście czy
dwadzieścia sześć. Nasz mózg, pomimo dobrej woli,
nie jest w stanie sobie tego wszystkiego wyobrazić,
a pomimo to jest w stanie opracowywać teorie, spraw-
dzać je i dowodzić, że wynikają z nich tezy, które
mogą zostać potwierdzone.
Co możemy powiedzieć o wszechświecie i o jego
nieskończonych przestrzeniach? Krążą w nim obiekty
miliony milionów razy większe od tego, co nam znane,
i obiekty o niewyobrażalnych temperaturach. Zycie
obserwowane w tym świetle jest zupełną błahostką,
jest jak narośl na czubku nosa wszechświata, pewien
etap w jego historii. Znane nam życie rozwija się
w bardzo mocno ograniczonym przedziale tempera-
tur: od mniej więcej dziesięciu stopni poniżej i do
trzydziestu, czterdziestu stopni powyżej zera. Gdy-
byśmy spróbowali nagle podnieść temperaturę Ziemi
do trzystu lub trzech tysięcy stopni — nie pozosta-
łaby na niej żadna forma życia. Zawdzięczamy nasze
istnienie serii wyjątkowo sprzyjających warunków,
które zaistniały równocześnie na powierzchni tej dość
zimnej planety. Planeta nasza zachowuje praktycz-
nie stałą temperaturę, w przedziale możliwych dla
nas do zaakceptowania wartości.
Wszechświat w całej swej złożoności zbudowany
jest w większości z wodoru z domieszką helu, czyli
z dwóch niezwykle lekkich pierwiastków złożonych
— 37 —
z bardzo niewielu cząstek podstawowych. My zbudo-
wani jesteśmy natomiast z atomów dużo cięższych,
przede wszystkim z węgla. Jak to możliwe? Skąd
wzięły się atomy, z których jesteśmy zbudowani?
Wiemy, że węgiel, podobnie jak kilka innych pier-
wiastków, mógł powstać jedynie w pewnych konkret-
nych okolicznościach, wewnątrz szczególnie zbudowa-
nych gwiazd, które w pewnym momencie wybuchły,
dosłownie „wystrzeliwując" elementy składowe na
wszystkie strony, w taki sposób, że mogło pojawić się
życie, które zawładnęło tymi pierwiastkami.
Ponadto, człowiek i historia ludzkości zajmują
bardzo wąską niszę czasoprzestrzeni. Należymy do
niej i jesteśmy ją w stanie zrozumieć. Czy oznacza to,
że nie istnieją inne światy lub że nie mają one właś-
ciwości, które my im przypisujemy? Wcale nie. Samo
nasze istnienie jest najlepszym dowodem na niezbęd-
ność tego, co małe i co wielkie. Bez tych przeciwstaw-
nych biegunów nie bylibyśmy w stanie istnieć, a życie
najprawdopodobniej nie istniałoby w ogóle.
To drugie znaczenie, jakie dzisiejsza nauka może
przypisać wizji człowieka jako mikrokosmosu, oparte
jest na analogii odnoszącej się do reguł funkcjonowa-
nia prawdziwego kosmosu. Sama nasza egzystencja,
jako istot żywych i inteligentnych, stanowi gwarancję
dla istnienia gigakosmosu i nanokosmosu, a nawet
tego wymaga, jako koniecznego, jeżeli nie wystar-
czającego warunku, abyśmy mogli być takimi, jakimi
jesteśmy.
Jeżeli nie istniałoby to, co nieskończenie małe,
nie istniałaby również żywa materia jako taka. Stół,
czy skała złożone są z cząsteczek i z atomów, jed-
nak, aby móc pojąć wiele z ich właściwości, można
ten fakt chwilowo pominąć. Inaczej rzeczy mają
się w kwestii życia, a szczególnie życia inteligen-
—
38 —
tnego. Żywa istota składa się obowiązkowo z małych
komórek, które zawierają organelle i inne, jeszcze
mniejsze mikroukłady. Aby móc myśleć, istota taka
musi posiadać również dużą liczbę komórek nerwo-
wych. Komórki są rodzajem małych, zorganizowa-
nych i wystarczająco autonomicznych światów, na
które z kolei składa się duża liczba podstawowych
jednostek składowych. Jeżeli cegły świata miałyby
wymiary nam znane, chociażby z rzędu milimetrów,
istoty żywe nie istniałyby, my byśmy nie istnieli.
Czy moglibyśmy nie być zbudowani z komórek lub
być zbudowani z komórek o większych rozmiarach?
Nie możemy tego stwierdzić z całą pewnością, ale
wygląda na to, że nie.
Aby żyć, trzeba być zbudowanym z małych części,
zawierających w sobie części jeszcze mniejsze, które
nieustannie wchodzą we wzajemne relacje. Dużo
mówi się dziś o nanotechnologii, czyli o zminiatury-
zowanych procedurach i praktykach technologicznych.
Należy w tym miejscu zaznaczyć, że biologia jest
sama w sobie „nano", ponieważ ważne procesy, które
pozwalają nam żyć, odbywają się właśnie na poziomie
„nano". Dosłownie, prefiks „nano" określa jedną miliar-
dową część czegoś, na przykład nanometr to jedna
miliardowa część metra, jedna milionowa milimetra,
wymiary garści małych atomów. Jeżeli komórki nie
byłyby złożone z małych, dobrze rozmieszczonych
i zorganizowanych części, życie nie mogłoby istnieć.
Co więcej, jeżeli komórki nerwowe nie byłyby wystar-
czająco małe, ich miliardy nie mogłyby się pomieścić
w naszym ciele i w naszej głowie, a jeżeli nie styka-
łyby się ze sobą jeszcze mniejszymi połączeniami —
nie bylibyśmy w stanie myśleć.
W naszym mózgu znajduje się sto miliardów komó-
rek nerwowych. Mamy tu więc do czynienia z liczbą
— 39 —
ogromną, w pełnym tego słowa znaczeniu — astro-
nomiczną, ponieważ w galaktyce jest sto miliardów
gwiazd i najprawdopodobniej we wszechświecie znaj-
duje się sto miliardów galaktyk. Nie wspominając
już o nieskończonej liczbie mikro połączeń, zwanych
w technicznym żargonie „synapsami", które pozwa-
lają poszczególnym komórkom mózgowym kontakto-
wać się między sobą. Przypada ich średnio dziesięć
tysięcy na każdą komórkę. Jeżeli pomnożymy dzie-
sięć tysięcy przez sto miliardów otrzymamy niewiary-
godną liczbę miliona miliardów. Nasz mózg zawiera
milion miliardów połączeń, więcej od jakiegokolwiek
obecnie istniejącego na ziemi elektronicznego kalku-
latora. Nie może więc dziwić fakt, że jesteśmy zdolni
do naprawdę zaskakujących popisów umysłowych,
i że jesteśmy tak różni jeden od drugiego. Wystarczy,
aby jedno z połączeń powstało w taki a nie inny spo-
sób i dwa mózgi nie są już identyczne, dając początek
odrębnym i autentycznie jedynym w swoim rodzaju
umysłom i rodzajom tożsamości.
Fakt, że jesteśmy żywymi organizmami i że posia-
damy dość silny mózg, zawdzięczamy istnieniu świata,
tego co niezwykle małe i wszystkim jego zadziwiającym
właściwościom. Jednak nie tylko. Jeżeli wszechświat
nie byłby tak wielki, nie miałby za sobą wystarczająco
długiej historii. Jak już wspominaliśmy, szacuje się, że
wszechświat ma mniej więcej czternaście miliardów
lat. Wszechświat fizyczny jest tak ogromny, ponieważ
od dawna się rozszerza. Jeżeli byłby mniejszy, a jego
historia byłaby krótsza, nie byłoby wystarczająco dużo
czasu, aby powstały pewne gwiazdy, które mogłyby
następnie „wystrzelić" atomy pierwiastków ciężkich.
Nie byłoby wystarczająco czasu, aby mogły powstać
planety, i żeby niektóre z tych planet mogły się ostu-
dzić na tyle, aby przyjąć życie i zapełnić się dziw-
—
40 —
nymi stworzeniami, które mogą żyć jedynie w pew-
nym zakresie temperatur i przy względnie stabilnych
warunkach środowiskowych.
Podsumowując, mamy naprawdę duże problemy
z wyobrażaniem sobie tego, co ogromnie wielkie
lub niezwykle małe, jednak sama nasza egzysten-
cja wymaga istnienia obydwu tych biegunów, i tym
samym ich istnienie usprawiedliwia. Bez tego co tak
małe, nie byłoby ani życia ani inteligencji. A gdyby
wszechświat nie był tak ogromny, nie byłoby mate-
rialnego czasu na to, aby powstał nasz wspólny
dom — Ziemia, i żeby mogła na niej zajść biologiczna
ewolucja o tak niebywałym zakresie, która dopro-
wadziła do powstania takich cudów natury jak lilie,
orchidee czy istoty ludzkie.
Krótko mówiąc, dla naszego istnienia konieczne
jest, aby świat zawierał realia, których nie jesteśmy
w stanie ogarnąć, i które będą się zachowywać w spo-
sób zupełnie dla nas niezrozumiały. Naprawdę zaska-
kujący jest fakt, że jesteśmy w stanie przynajmniej
częściowo je zrozumieć i że możemy o nich mówić.
Budzą one przy tym duży szacunek i niemalże reli-
gijny podziw.
Być może zwróciliście uwagę, że do tej pory ani
razu nie pojawiło się w tym tekście słowo Bóg. Cho-
ciaż opowiedziana przez nas historia nie wymagała
Boskiej interwencji, nie oznacza to wcale, że ja wiem,
czy że myślę, że On nie istnieje. Myślę, że już bez-
sprzecznie wykazano, że kwestia istnienia lub nie-
istnienia Boga jest sama w sobie niemożliwa do roz-
strzygnięcia. Istnieje jednakowa liczba argumentów
—
41 —
przedstawianych za i przeciw. W ciągu ostatnich
trzystu lat nauka wykazała, że z jednej strony hipo-
teza istnienia Boga nie jest niezbędna, ale równocześ-
nie nie można jej też jednak całkowicie wykluczyć.
Nauka i naukowe rozumienie świata mogą się roz-
wijać również bez odwoływania się do takiej hipotezy.
Czy mamy tu do czynienia z materializmem? Zde-
finiujmy najpierw dokładnie terminologię.
Przez wieki kierowaliśmy się podziałem na mate-
rię i niematerię. Ta ostatnia była nazywana na różne
sposoby: myśl, Byt, nous, idea, forma, dusza, duch,
umysł, energia życiowa bądź energia stwórcza i tak
dalej. Jak ogólnie wiadomo, jedną z najważniejszych
kodyfikacji wspomnianej antynomii jest ta zapropo-
nowana przez Kartezjusza, w postaci przeciwstaw-
nego dwumianu: res cogitans — res extensa, często
uważanego za paradygmat wszelkiego dualizmu.
Przez wieki głowiono się nad nadaniem nazwy
rzeczywistości niematerialnej. Przeważnie jednak
uznawano za oczywiste, że wszyscy doskonale wie-
dzą czym jest materia, czyli ta banalna część świata,
będąca często obiektem wyraźnej pogardy intelek-
tualnej. W ostatnim stuleciu materia utraciła całą
swoją spójność, a najwięcej uwagi poświęcono temu,
co niematerialne, nie rezygnując jednak przy tym
nigdy z naukowego punktu widzenia.
Spójna i rozbudowana materia, do której jesteśmy
przyzwyczajeni, rozbijała się na nieskończoną liczbę
coraz mniejszych i coraz mniej materialnych elemen-
tów: najpierw na cząsteczki, potem na atomy, następ-
nie na cząstki subatomowe, kwarki i... zobaczymy, co
będzie dalej. Co w tym wszystkim jednak niemate-
rialnego? Przede wszystkim, niewiarygodne rozmiary
poszczególnych elementów i zależność pomiędzy
„wypełnieniem" a „pustką"; po drugie, naprawdę nie-
—
42 —
spotykane właściwości tych najmniejszych elemen-
tów. Przyjrzyjmy się każdemu punktowi oddzielnie.
Cała materia: ożywiona i nieożywiona, stała, cie-
kła czy gazowa, zbudowana jest z cząsteczek, które
poruszają się z dużą prędkością, mniej więcej nieza-
leżnie jedne od drugich. Jedynie w temperaturze zera
bezwzględnego (-273 °C), przy warunku będącym
materialnie niemożliwym do osiągnięcia, cząsteczki
wcale się nie poruszają; podczas gdy przy jakiejkol-
wiek innej temperaturze pozostają w ciągłym ruchu,
drgają, wirują i przemieszczają się. Stałość materii
podstawowej jest więc jedynie pozorna. Cząsteczki
zbudowane są z grup atomów tego samego rodzaju
lub jeszcze częściej — z różnych ich rodzajów.
W dużym uproszczeniu, atom jest swego rodzaju
układem słonecznym w miniaturze, ze znajdującym
się w centrum jądrem i z krążącymi wokół niego elek-
tronami. Obiekt ten wypełniony jest głównie próżnią.
Jeżeli atom jakiegokolwiek elementu miałby wymiary
boiska do piłki nożnej, jego jądro miałoby wymiary
główki od szpilki, a elektrony nie byłyby nawet
widoczne. Widzimy więc, że każdy atom, a w konse-
kwencji — cała materia składa się w przeważającej
części z próżni, chociaż jest to próżnia wypełniona
polami siłowymi. Jeżeli następnie uwzględnimy, że
składniki jądra zbudowane są z kwarków, schodzimy
do jeszcze mniejszych, zupełnie nienamacalnych wiel-
kości. Pamiętajmy przy tym dodatkowo, iż materia
(masa) może się przekształcać w energię i na odwrót.
To jednak jeszcze nie wszystko. Podstawowe
cząstki, od protonu po elektron, posiadają pewne
szczególne właściwości, które niewiele różnią się od
właściwości dowolnie wybranych części znanej nam
materii podstawowej. Świat subatomowy wypełniony
jest zasadniczo bytami ulotnymi i tajemniczymi,
— 43 —
które podlegają ustalonym, ale niezrozumiałym pra-
wom. Działające tam cząstki nie mają nawet indy-
widualnej tożsamości: elektrony są wszystkie jedna-
kowe, podobnie jak jednakowe są wszystkie protony
i neutrony. Wiemy już, że cecha ta jest zupełnie nie-
zbędna dla stabilności znanej nam materii.
Niezbędne są również inne właściwości cząsteczek
subatomowych, jak na przykład: możliwość znajdo-
wania się w większej liczbie miejsc równocześnie
czy poruszania się równocześnie wzdłuż większej
liczby trajektorii. Być może najbardziej znaną ano-
malią omawianych cząstek jest ta opisana przez
zasadę nieoznaczoności Heisenberga, według której
niemożliwe jest uzyskanie równocześnie zbyt wielu
informacji o obserwowanej cząstce. Możemy na przy-
kład ustalić albo gdzie się dokładnie w tym momen-
cie znajduje albo z jaką porusza się prędkością. Tak
więc atom jest jeszcze bardziej pusty niż w przedsta-
wionej przez nas metaforze miniaturowego systemu
słonecznego — nie jest niczym innym, jak teatrem
wzajemnych interakcji cząstek, których nie można
nawet dokładnie zlokalizować.
Jeżeli będziemy stopniowo schodzić na niższe
poziomy, od materii podstawowej po atomy, z któ-
rych jest złożona, od atomów po cząstki subato-
mowe, wykonując serię operacji w hołdzie temu, co
zwykle określane jest jako redukcjonizm, stykać się
będziemy z właściwościami niezwykle interesującymi,
ale coraz mniej zrozumiałymi. W tej podróży współ-
czesnej fizyki i chemii, jak również współczesnej bio-
logii, zatraca się wszelki ślad materii podstawowej.
Dużo można dowiedzieć się, śledząc tę drogę
w odwrotnym kierunku: od elementów subatomo-
wych po atomy, od atomów po cząsteczki i agregaty
cząsteczkowe; a dla materii ożywionej: od elemen-
— 44 —
tów subkomórkowych po komórki, od komórek po
tkanki i organy, aż po organizmy, w całej ich złożo-
ności, i kończąc na całych narodach.
Wszystko, co zostaje utracone przy schodzeniu na
coraz niższe poziomy, zostaje odzyskane, gdy poru-
szamy się w przeciwnym kierunku, chociaż musimy
na to spojrzeć w trochę inny sposób. To ponowne
pojawianie się znanych i znajomych właściwości,
począwszy od niezwykle małych, dziwnych obiektów,
zostaje niekiedy opisane jako pojawianie się własno-
ści emergentnych, w procesie określanym jako emer-
gencja. Twardość marmuru czy przezroczystość wody
są dwoma przykładowymi własnościami emergen-
tnymi, ponieważ cząsteczki marmuru nie są twarde,
a cząsteczki wody nie są ani przezroczyste ani mokre.
Zarówno pierwsza, jak i druga własność pojawia
się i nabiera sensu jedynie wtedy, jeżeli bierze się pod
uwagę obydwa wspomniane elementy, zatrzymując się
ponad ich poziomem cząsteczkowym. W takiej optyce,
również materialna natura dobrze nam znanych
obiektów może zostać uznana za własność emergentną.
Analogicznie, zdolność rozmnażania się jest włas-
nością komórek lub organizmów, a nie ich elemen-
tów subkomórkowych. Reaktywność jest własnością
całego systemu nerwowego, a nie poszczególnych
neuronów, a wola i inteligencja są własnościami
mózgu, a nie poszczególnych układów nerwowych,
z których jest on złożony. Wznosząc się na coraz
wyższe poziomy agregacji materii można spotkać się
z własnościami coraz nowszymi i coraz mniej mate-
rialnymi, nawet bez potrzeby obierania metafizycz-
nego punktu widzenia.
Pośród najważniejszych własności emergentnych
materii organicznej, ale nie tylko, znajdują się z całą
pewnością organizacja i forma. Organizm, zbudowany
— 45 —
z jednej tylko komórki, jak na przykład bakteria, czy
z tysięcy miliardów komórek, jak człowiek, widziany
jest przede wszystkim jako materia zorganizowana.
Próbując zdefiniować tę ostatnią koncepcję nie można
nie odwołać się do pojęcia informacji, wielkiej boha-
terki naszych czasów, podobnie jak wielkim bohate-
rem dziewiętnastego wieku było pojęcie energii.
Ostatnie pięćdziesiąt lat było prawdziwym tryum-
fem informacji, będącej w stanie mierzyć, przy pomocy
bitu i jego mnogości (bajtu, kilobajtu, megabajtu,
gigabajtu...), znaczącą zawartość sekwencji genowej,
jak również wiadomości zaszyfrowanej. Stała się
ona cennym dobrem do zachowywania i chronienia
w każdej transakcji, od kontroli działania komórki aż
po działanie serwomechanizmu, od transmisji infor-
macji genetycznej z jednego pokolenia w następne,
po nagrywanie i teletransmisję dźwięków i obrazów.
W pojęciu informacji znajdujemy naprawdę niewiele
materialności, może ona bowiem podróżować z pręd-
kością światła, co nie jest dane materii.
Dzięki zastosowaniu trzech podstawowych pojęć:
materii, energii i informacji, współczesna nauka
jest w stanie wyjaśnić i badać wiele rzeczy, zarówno
materialnych, jak i niematerialnych. Nie wyklucza
to istnienia siły wyższej, ale wcale tego istnienia nie
wymaga.
Nieco inaczej mają się rzeczy wobec pytania o sens
życia, jednego z najczęściej, a jednocześnie jednego
z najgorzej stawianych pytań. Dlaczego życie mia-
łoby mieć jakiś sens? Ponieważ my uważamy, że ma.
A powody, dla których tak uważamy są takie same
— 4 6 —
jak te, które sprawiają, że nie jesteśmy sobie w sta-
nie wyobrazić hipersześcianu czy przedstawić tego,
co niezwykle małe i tego, co bardzo duże. Nasz umysł
ewoluował w pewien określony sposób i „naturalne"
wydaje się nam tylko to, co stanowi część tego procesu.
Nasz mózg nieustannie wysila się, aby zrozumieć
przyczynę naszego działania, ale przede wszyst-
kim zachowań innych osób, i aby łączyć przyczyny
i skutki, oraz, aby celom przyporządkowywać strate-
gie zastosowane do ich osiągnięcia. Jest to dla niego
działanie naturalne, również wtedy, gdy nie znajduje
ono usprawiedliwienia. Nasz umysł nie przyjmuje do
wiadomości, że na przykład w świecie atomów nie ma
połączenia pomiędzy przyczyną a skutkiem, że nie
ma połączenia typu deterministycznego. Podobnie jak
nie pojmuje, dlaczego jakaś rzecz miałaby nie mieć
sensu, czyli przyczyny i celu.
Problem w tym, że jeżeli zadawanie sobie pytań
o sens danej czynności czy strategii dobranej do dłu-
gotrwałego działania ma sens, pytanie się o sens
czynności nieświadomych, lub jeszcze gorzej —
o sens wszystkiego... nie ma żadnego sensu. Mamy
tu do czynienia z niepoprawną, chociaż zrozumiałą
ekstrapolacją. Jest to pytanie w pełni zrozumiałe dla
pewnych konkretnych i ograniczonych sytuacji, ale
zupełnie nie na miejscu dla tak ogólnej kwestii, jaką
jest egzystencja.
Tak naprawdę, wiele z napotykanych przez nas
trudności koncepcyjnych i filozoficznych wynika
z niesłusznej ekstrapolacji kwestii jak najbardziej
trafnych w jakimś zakresie szczegółowym, które są
przywoływane również w rozważaniach bardziej ogól-
nych, a nawet totalizujących. Jedną z zasług nauki
było rozpoznanie, że każde wytłumaczenie (i każda
teoria) ma swój zakres obowiązywania — w jego
— 47 —
obrębie wytłumaczenie to jest ważne i zasadne, poza
nim jednak staje się ledwie przybliżone lub zupełnie
niewystarczające. Jak ogólnie wiadomo, ta świadoma
rezygnacja nauki z absolutnej, ogólnie obowiązującej
prawdy stała się przedmiotem licznej krytyki.
To wszystko jest jednak częścią gry. Człowiek chce
pewności i obietnicy. Nauka nie dostarcza ani jed-
nej ani drugiej. Naturalne jest więc, że pojawiają się
inne osoby, które zagospodarowują pozostałą, wolną
przestrzeń.
Podstawową wartością nauk przyrodniczych,
podobnie jak wszystkich innych dyscyplin nauko-
wych, jest wrodzone prawo człowieka do poszukiwa-
nia prawdy. Nikt nie może pozbawić nas prawa do
poszukiwania prawdy, tak jak nikt nie może pozbawić
nas prawa do życia. Prawa te opierają się na samej
naturze człowieka. W poszukiwaniu prawdy, poprzez
rozwijanie coraz bardziej skomplikowanych dyscy-
plin naukowych, człowiek prześciga królestwo zwie-
rząt i dochodzi do punktu, w którym, dzięki swojej
inteligencji, jest w stanie stworzyć kulturę. Ponadto,
w poszukiwaniu tym często wychodzi poza czysto
kulturowe aspekty, aby zapuścić się w sferę życia
duchowego. Relację człowieka ze wszechświatem cha-
rakteryzuje fakt, że człowiek, podobnie jak wszyst-
kie otaczające nas obiekty, jest wynikiem ewolucji
wszechświata, która rozpoczęła się 13,7 miliardów lat
temu. Z biegiem lat, w ewoluującym wszechświecie
— 49 —
powstawały początkowo najbardziej podstawowe czą-
steczki, 3,8 miliarda lat temu prymitywne organizmy
żyjące i wreszcie — człowiek. Oczywiście, wszech-
świat podlega ciągłej ewolucji i na podstawie takiej
właśnie, naukowej wizji ewolucji, która zmierzała
w kierunku pojawienia się człowieka, opieramy pod-
stawową wartość — pełne prawo do poszukiwania
prawdy.
Poza tą naturalną podstawą budowania wartości,
poszukiwania prawdy opartej na naturze człowieka,
osoba wierząca mogłaby przyjąć również podstawę
objawioną, opartą na słowie Bożym. Pierwsze chrześ-
cijańskie rozważania dotyczące wydarzeń historycz-
nych, szczególnie te zawarte w Ewangelii św. Jana,
podkreślają interwencję Bożego planu, Bożej myśli,
Bożego słowa (św. Jan używa odziedziczonego po
Grekach słowa lógos-Słowo), w naszym wszech-
świecie: „Słowo Ciałem się stało". Chrześcijańskie
doświadczenie z mocą oznajmia wcielenie się Bosko-
ści, a w związku z faktem, że Bóg jest źródłem zna-
czenia wszystkich rzeczy, również samo to znacze-
nie staje się ciałem. Aby móc docenić wagę tej wizji,
przyjrzyjmy się również tym ją poprzedzającym.
Wszystkie starożytne cywilizacje, zarówno w Egip-
cie, w Mezopotamii, w Grecji czy w wielu innych częś-
ciach świata, pozostawiły po sobie ślady pierwszego
stadium rozwoju intelektualnego, w którym kwestia
natury wyrażana była we wspólnym języku komu-
nikacji międzyludzkiej. W konsekwencji, natura
postrzegana była jako swojego rodzaju społeczność
lub wszechogarniający stan, zarządzany przez pewną
- 50 -
liczbę bardziej lub mniej potężnych bóstw, duchów
i demonów. Arbitralna wola bóstw natury była pod-
stawą dla wszelkiej rzeczy, dostarczając w ten spo-
sób ludziom rozumowe, a przynajmniej zrozumiałe
wyjaśnienia dotyczące otaczającego ich świata. Nie
istniał rozłam pomiędzy naturą a kulturą.
Starożytna, mitologiczna koncepcja natury zaczęła
stopniowo ustępować miejsca nowej, według której
zjawiska natury nie były konsekwencją boskich decy-
zji, ale wynikały z obiektywnej konieczności, która
sprawiała, iż działy się one w taki a nie inny spo-
sób. Takie podejście było ewidentnym zaprzeczeniem
wiedzy z lat poprzednich i jako takie spowodowało
radykalną zmianę w sposobie myślenia. Wszystkie
kolejne „rewolucje naukowe" były jedynie lekkimi
załamaniami na powierzchni oceanu myśli, począt-
kowo zainspirowanego przez grupę filozofów określa-
nych mianem jońskich Presokratyków.
Istniejący język nie był w stanie wyrazić stop-
niowo opracowywanych przez filozofów pojęć. Dlatego
też nowe ujęcie mogło okazać się projektem niemożli-
wym do wprowadzenia w życie i skazanym na niepo-
wodzenie. Nie ma jednak żadnego dowodu na to, że
jońscy myśliciele przedstawiali napotkany problem
za pomocą zbyt wielu słów; próbowali go rozwiązać
na dwa różne sposoby: metaforą i matematyką.
Na przestrzeni wieków, greccy filozofowie wyko-
nali wiele doświadczeń dotyczących metaforycznego
zastosowania wspólnego języka. Powstał w ten spo-
sób nowy słownik pojęć technicznych, którego meta-
foryczne początki zostały zapomniane w trakcie
— 51 —
długiego procesu asymilowania przez grecki świat
idei dotyczącej innego niż mitologiczne wyjaśnie-
nia świata natury. Wcześniejsza, mitologiczna kon-
cepcja natury wpisana została w codzienny język
ludzki, w którym po prostu nie było słów wyraża-
jących idee abstrakcyjne, charakterystyczne dla
nowego sposobu rozumowania. Podsumowując, słow-
nik codziennego użytku został wyrwany ze swojego
bieżącego kontekstu i wykorzystany na innym polu
myślowym w sposób metaforyczny. Wszystko to po
to, aby wyrazić pojęcia nie mające odpowiednika
w języku wspólnym. Istnieją setki podobnych przy-
kładów. Podstawowa koncepcja właściwej naturze
konieczności, fundamentalna dla nowego dyskursu,
wyrażona została dzięki słowu ananke, które to okre-
ślenie zostało, wraz ze znaczeniem, zaczerpnięte
z codziennego języka. Jego pochodzenie odsyła nas
do opowiedzianej przez Herodota historii o pasterzu,
który popełnił zbrodnię i został aresztowany przez
strażników, a następnie został zmuszony do przyzna-
nia się do winy „przez naglącą konieczność ananke".
Ogólnie, pojęcie ananke używane było dla określenia
wszystkich środków — od perswazji aż po torturę —
używanych, by zmusić zbrodniarza do przyznania się
do winy, środkami, którym nie można się było oprzeć.
Nowi filozofowie natomiast posługiwali się tym poję-
ciem do wskazania ukrytej zależności między siłami
natury, dzięki której zjawiska naturalne miały nie-
odmiennie miejsce.
Pitagorejczycy wybrali natomiast rozwiązanie
bardzo odmienne od metafory. Alternatywą dla
—
52 —
metafory stała się dla nich matematyka. Od tam-
tej pory nauka nigdy już nie zapomniała, że procesy
zachodzące w naturze rządzone są prawami koniecz-
ności, które mogą zostać wyodrębnione i opisane
jedynie przez matematykę. Nowa wizja musiała jed-
nak mocno walczyć o przetrwanie. Już sam Arysto-
teles opierał się na wszelkie możliwe sposoby przed
zastosowaniem matematyki w dyskursie dotyczą-
cym natury. W końcowym rozdziale Metafizyki ostro
krytykuje on numerologiczne spekulacje, a czyni
to w sposób bardzo mocno kontrastujący z właści-
wym mu stylem, co mogłoby sugerować jego emocjo-
nalne zaangażowanie w poruszaną kwestię. Jest to
zapewne wynikiem arystotelesowskiego pojęcia wie-
dzy ogólnie mówiąc filozoficznej, a w szczególności
znajomości natury. Kluczowym słowem jest dla niego
„przyczyna". Każde rozumowanie dotyczące natury
jest niepełne, jeżeli nie bierze się pod uwagę choćby
jednej z czterech kolejnych przyczyn: materialnej,
formalnej, sprawczej lub celowej. Jeżeli filozof nie
odkryje wszystkich czterech przyczyn, oznacza to,
że nie osiągnął pożądanego rezultatu. Co prawda,
przyczyny celowe nie są kompetencją matematyka,
ale filozof natury ma jednak obowiązek studiowania
wszystkich czterech rodzajów przyczyn. Arystoteles
w końcu odmówił wstępu do „królestwa przyczyny
celowej" nie tylko matematykom, ale również fizy-
kom matematycznym, stwierdzając, że czysto mate-
matyczny dyskurs o naturze niczego nie wnosi do
poszukiwania mądrości, a ponadto nie jest w stanie
w żaden sposób wyjaśnić ostatecznych kwestii życia
ludzkiego. Arystoteles odniósł sukces, ponieważ zdo-
łał zidentyfikować swojego Boga nie tylko z Pierw-
szą Siłą Sprawczą i z Pierwszą Przyczyną świata,
ale również z Najwyższym Dobrem i z samym
—53 —
Życiem, utrzymując, że było to źródło zarówno jed-
ności wszechświata, jak i etycznej teorii istnienia
człowieka. Niezależnie od tego wszystkiego, trzeba
przyznać, że arystotelesowski Bóg pozostał czystą
konstrukcją rozumową, i że nie zdołał wedrzeć się
do religijnej świadomości mas.
Nie można zrozumieć tego co miało miejsce
zarówno w hellenistycznej, jak i w późniejszej nauce,
bez wzięcia pod uwagę istnienia innej wielkiej tra-
dycji, która słusznie bierze swą nazwę od imienia
Archimedesa. Tradycję tę charakteryzuje posługiwa-
nie się językiem matematycznym i ogólna obojętność
wobec rozważań przyczynowych i teleologicznych.
Myśl Archimedesa została przejęta przez średnio-
wiecznych naukowców i okazała się bardzo płodną —
zarówno Galileusz, jak i Kepler oparli się na niej,
kładąc fundamenty pod współczesną astronomię
i mechanikę. Mimo iż Archimedes nie poddał się pre-
sji Arystotelesa w kwestii wyjaśnień przyczynowych
jako gwarancji jakości opisu naukowego, nie można
pominąć faktu, że na przestrzeni wieków tradycja
archimedejska była w stanie opracować coraz więk-
szy zespół teorii odnoszących się do połączeń zjawisk
naturalnych, teorii zbudowanych dzięki dyskursowi
matematycznemu, których nie dałoby się osiągnąć
ani wyrazić w żaden inny sposób. Zastanawia rów-
nież fakt, że rezultaty osiągnięte przez Archimedesa
w zakresie mechaniki są nadal aktualne, podczas gdy
rozważania Arystotelesa dotyczące działania przy-
czynowego zostały już w dużej części zapomniane.
Podsumowując, grecki kosmos był rozumową kon-
strukcją, opartą na podstawowym założeniu, zgodnie
z którym wartości stałe opierały się na połączeniach
lub koniecznych relacjach właściwych samej naturze,
oraz że pozorne nieregularności musiały być w jakiś
— 54 —
sposób sprowadzalne do praw koniecznych i regu-
larnych. W konsekwencji, zadaniem filozofa natury
było znalezienie środków na wyjaśnienie material-
nej konieczności występowania zjawisk natury za
pomocą logicznej konieczności zastosowanej w dys-
kursie o naturze.
Przez wieki trzy różne koncepcje konkurowały
ze sobą o honorowe miejsce w dziedzinie filozofii
natury. Pierwsza z nich stworzona została przez
Platona, który doskonale znał pitagorejskie odkrycia
z zakresu fizyki i był pod dużym wrażeniem rozwoju
greckiej matematyki i jej umiejętności dowodzenia
prawdziwości stwierdzeń jedynie za pomocą rozumu.
Był jednak uwarunkowany doktryną eleacką, według
której Istnienie, to, co jest naprawdę, musiało być
absolutnie niezmienne. Dlatego też, zjawiska będące
częścią świata zmysłów nie mogły być niczym wię-
cej jak jedynie pozornymi, niedoskonałymi, mate-
rialnymi przedstawieniami niezmiennych „idei"
lub „form" istniejących w świecie niematerialnym,
w świecie „oddzielnym", o którym prawda dostępna
była jedynie dla rozumu. Obiekty matematyczne,
które zajmują miejsce pomiędzy doskonałymi „for-
mami", są jedynie w przybliżeniu zarysowane w zna-
nych nam formach rzeczy materialnych; na przykład
nieregularny brzeg koła zaledwie przypomina ide-
alny okrąg. Oznacza to, że natura daje się opisać
w sposób matematyczny. Innymi słowy, „formy" czy
wcześniej istniejące matematyczne struktury, znane
jedynie rozumowi, używane są do odkrywania właś-
ciwości zjawisk występujących w naturze. Przykła-
— 55 —
dem może być fakt, że materia złożona jest z czte-
rech podstawowych elementów (ognia, powietrza,
wody, ziemi), wywodzi się od geometrycznych właści-
wości pięciu regularnych wielościanów lub, w innym
wyjaśnieniu, od pewnych algebraicznych zależności
pomiędzy liczbami a opisywanymi przez nie wielkoś-
ciami. Innymi słowy, myśl Platona proponowała filo-
zofię natury, w której matematyka pełniła a priori
rolę systemu prawd czysto intelektualnych, a opis
natury musiał zgadzać się z tym, czego doświadczały
zmysły, czy z eksperymentem w sposób w pełni nie-
zależny.
W tradycji arystotelesowskiej mamy natomiast do
czynienia z bardzo odmiennym obrazem rzeczywisto-
ści. Według Arystotelesa nie było żadnego „oddziel-
nego" świata idei do rozważania. Wszelkie poznanie
wywodziło się według niego tak naprawdę z doświad-
czenia. Innymi słowy, abstrakcyjne i dedukcyjne zdol-
ności umysłu opracowywały tysiące wrażeń zmysło-
wych w taki sposób, aby mogły ujrzeć światło dzienne
,formy" odpowiadające poszczególnym elementom
natury. Również formy matematyczne ukazują
się a posteriori, gdy badaniom poddaje się obiekty
materialne z jakiegoś szczególnego punktu widze-
nia, nie skupiając się na ich strukturze materialnej
i fizycznej, ale na określonych własnościach, takich
jak liczba, rozmiar, forma. Dalsze, abstrakcyjne
myślenie prowadzi do bardziej ogólnych i dopasowu-
jących się do każdej istoty zasad „metafizycznych",
wśród których pojęcia „przyczyny" i „skutku" służą
do zilustrowania koniecznych relacji występujących
w naturze. „Każdy gatunek obdarzony zdolnością
poznawania rozumowego — utrzymuje Arystoteles —
ma do czynienia z przyczynami i normami", a „nauka
filozoficzna zajmuje się przyczynami zjawisk". Pełne
—
56 —
wyjaśnienie danego zjawiska zakłada znajomość
przyczyn je wywołujących, a konkretniej — przyczyn:
materialnej, formalnej, sprawczej i celowej. Wydarze-
nia, którym nie można przyporządkować przyczyny,
występują „przypadkowo" i nie posiadają nauko-
wego wyjaśnienia. To właśnie był jeden z powodów,
dla którego Arystoteles odrzucił hipotezę atomistów
mówiącą, że podstawą wszystkiego jest przypad-
kowy ruch atomów poruszających się w próżni. Od
tamtej chwili, taka właśnie koncepcja nauki będącej
poszukiwaniem wyjaśnienia przyczynowego całkowi-
cie zdominowała naukę. Trzeba dodać, że koncepcja
ta zupełnie zignorowała problemy przez nią samą
generowane, udając, że wcale nie istniały. Ujrzały
one dużo później światło dzienne, wywołując kolejne
trudne do rozwiązania problemy.
Niekiedy historycy filozofii wykazywali tendencję
do przyporządkowywania innych filozofów i naukow-
ców albo tradycji platońskiej albo tradycji arystote-
lesowskiej. Był to jednak podział zbyt uproszczony,
istniał bowiem jeszcze trzeci rodzaj filozofii natury.
Reprezentowany był on przede wszystkim przez
badanie zjawisk akustycznych, prowadzone przez
Pitagorejczyków, ale został doprowadzony do per-
fekcji dzięki badaniom Archimedesa w zakresie
mechaniki, poświęconym równowadze ciał stałych.
Również astronomia Almagestu Tolomeusza była
częścią tej tradycji, którą można by nazwać trady-
cją archimedejską. Jej charakterystyczną cechą było
połączenie pierwiastków matematycznego i empi-
rycznego. Nie wykorzystywała ona matematyki
a priori, jak zalecał Platon, ale posługiwała się nią
a posteriori, jako narzędziem do odkrywania istnie-
jących w naturze relacji za pomocą obserwacji lub
eksperymentów. Z drugiej strony, zupełnie pomijała
— 57 —
kwestie wyjaśnień przyczynowych, które Arystoteles
uważał za tak niezwykle istotne. W konsekwencji,
była niezależnym i odróżniającym się od innych spo-
sobem odczytywania księgi natury przy użyciu języka
matematyki. Historia nauki uczy nas, że tradycja ta
była niezwykle popularna. Od początku proponowała
ona hipotezy, których nie dało się opracować w inny
sposób, a jej rezultaty w większości bardzo dobrze
przetrwały próbę czasu. Odkryta przez Archimedesa
zasada działania dźwigni, pomimo metafizycznej pro-
stoty jest po dziś dzień aktualne.
6. Doświadczenie judeo-chrześeijańskie
Chrześcijaństwo pojawiło się w Palestynie,
w świecie podzielonym przeciwstawnymi wizjami,
dotyczącymi właściwego podejścia do natury i do
autentycznych relacji pomiędzy Boskością a czło-
wiekiem. Na początku wydawało się, że tradycja ta
będzie się trzymała z dala od wojny filozoficznej, jak
wojownik zupełnie niezainteresowany naukowymi
zdobyczami Greków. W Nowym Testamencie nie ma
żadnego traktatu o kosmologii i bardzo niewiele jest
odniesień do poszczególnych elementów greckiej wizji
wszechświata. Wszystkie wysiłki mają zatem służyć
utrwaleniu przekonania, iż narodziny, życie i śmierć
Jezusa radykalnie odmieniły sposób postrzegania
relacji Boga ze światem.
Chrześcijaństwo odziedziczyło po religii Izraela
również przekonanie, że jedyny Pan świata jest rów-
nież jego Stworzycielem. Stary Testament wielokrot-
nie powtarza, że świat został stworzony. Stwierdzenie
to prawie zawsze interpretowane jest w następujący
sposób: świat powstał niezależnie od człowieka i bez
—
58 —
jego udziału. „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?
(Hi 38,4) to pytanie, z którym Bóg zwraca się do
Hioba. Biblijna doktryna zdaje się jednak zawierać
pewien paradoks. Z jednej strony, pomiędzy Panem
a Jego stworzeniem rozciąga się przepaść, a w natu-
rze nie ma nic Boskiego, z drugiej zaś strony, mówi
się, że stworzenie jest świadectwem Boskości jego
Stworzyciela. Bóg musi być obecny w świecie w taki
sposób, aby człowiek mógł rozpoznać, że świat został
stworzony. Początek Ewangelii św. Jana dostar-
cza nam rozwiązania tegoż właśnie dylematu: „Na
początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem
było Słowo..." (J 1,1-3). Tutaj paulińska deklaracja,
głosząca, że Jezus jest zbawicielem świata, została
dopełniona przez konkretny dyskurs św. Jana, opi-
sujący Jezusa jako Boskie Logos (Słowo). Początek
czwartej Ewangelii: „Na początku było Słowo" może
w pierwszej chwili przywodzić na myśl wstęp do gre-
ckiego traktatu filozoficznego o arche czy początku
wszechświata. Użycie tego właśnie słowa w kontek-
ście chrześcijańskim było ważnym krokiem na dro-
dze do przyswojenia koncepcji świata rozumianego
jako struktura racjonalna, według podstawowych
zasad greckiej filozofii. Ciężko wykluczyć możliwość,
że chrześcijaństwo poprzez określenie Jezusa jako
uniwersalne i Boskie Słowo i, jako takiego, jako pod-
stawę wszelkiego stworzenia, przynajmniej po części
przyjęło grecką koncepcję wszechświata jako struk-
tury racjonalnej.
Pomimo pozornego braku zainteresowania wiedzą
naukową, Nowy Testament przedstawia chrześcijań-
stwo w sposób łączący w sobie pewne idee, z których naj-
prawdopodobniej wywodzi się powstałe później połą-
czenie naukowego dyskursu dotyczącego praw natury,
z religijnym credo, według którego prawa natury są
— 59 —
objawieniem Boskiego planu. Wiara w jednego Boga
zakładała odrzucenie dyskursu o naturze jako micie.
Fakt, że natura została stworzona, oznaczał, że jej
wewnętrzne zależności zostały ustanowione bez inter-
wencji człowieka, który musiał je jedynie przyjąć, gdy
zostały mu one objawione. Ponadto, transcendencja
Boga niejako oddaliła strach przed wkroczeniem na
zakazany teren, czy też lęk przed naruszeniem świę-
tości poprzez poddawanie praw natury badaniom
naukowym. Na koniec, chrystologia Słowa sprawiła,
że idea wszechobecnej racjonalności była dobrze
zadomowiona w religii, głoszącej, iż Chrystus to Pan
świata. Ciężko nie zauważyć związku pomiędzy takim
sposobem myślenia a pojawianiem się w nauce metod
doświadczalnych.
W kolejnych wiekach jednak pojawiły się trady-
cje chrześcijańskie, które miały odmienne podej-
ście do kwestii racjonalnej struktury wszechświata.
Św. Tomasz z Akwinu, na przykład, kładzie nacisk
na stwierdzenie, że do naturalnego poznania Boga
należy dojść w taki sam sposób, jak w każdym innym
procesie poznawania. Oznacza to, że „nie wykracza
ono poza ten typ poznania, którego doświadczamy
za pomocą zmysłów". Bonawentura w swoim Itinera-
rium mentis in Deum proponuje bardziej tradycyjną
koncepcję teologiczną, która przyporządkowuje natu-
ralnemu rozumowi bardziej ograniczoną sferę. Mamy
tu zatem do czynienia z konfliktem pomiędzy dwoma
odmiennymi spojrzeniami. Bonawentura bardzo obfi-
cie czerpie z augustyńskiej koncepcji wewnętrznego
światła, którym Bóg oświeca duszę w taki sposób, iż
nie może ona spoglądać na świat inaczej, jak tylko na
coś z Nim połączonego. Było to stanowisko świado-
mie polemiczne wobec św. Tomasza, który utrzymy-
wał, iż ludzki rozum jest autonomiczny w zakresie
—
60 —
przypisanych mu ograniczeń, bez szczególnej obec-
ności łaski.
Inną wielką tradycją myśli chrześcijańskiej jest
myśl Jana Dunsa Szkota. Arystoteles wskazał jako
największe ludzkie szczęście — intelektualne pozna-
nie boskości. Jan Duns Szkot był tego świadomy, ale
podkreślał również, że ten typ poznania nie pokrywa
się w pełni z ewangeliczną Dobrą Nowiną, dotyczącą
zbawienia od grzechu i życia przed błogosławionym
obliczem Boga, ale jest pozycją zdecydowanie teolo-
giczną, która nie może być oparta na czysto filozoficz-
nych racjach. Faktem jest, że osoba wierząca bierze
pod uwagę elementy, które filozofowie po prostu igno-
rują. Łatwo to zauważyć przyglądając się na przy-
kład doktrynie stworzenia. Filozof nie jest w stanie
opisać stworzenia inaczej jak za pomocą zależności
przyczyny i skutku, dochodząc w konsekwencji do
stwierdzenia, że świat z konieczności wywodzi się od
Boga. Z drugiej strony, teolog wie, że świat powstał
dzięki dobrowolnemu aktowi działalności Boga, tak
jak człowiek został ocalony dzięki darowanej mu
łasce. Oznacza to, że prawa natury są takie a nie
inne w wyniku dobrowolnej decyzji Boga. Prawa
te byłyby inne, jeżeli inna byłaby wola Boga. Roz-
poznanie przypadkowości praw natury w zależności
od Boskiej woli było czymś więcej niż tylko częścią
wywodu teologicznego — miało ono natychmiastowe
konsekwencje w charakterze naukowego podejścia do
natury.
Podsumowując wcześniejsze teorie, którym dopiero
co się przyjrzeliśmy, można stwierdzić, że wiele osób
dostrzega w chrześcijańskim credo podstawę współ-
czesnej nauki. Próba obserwowania wszechświata
w sposób systematyczny i analizowania tych obserwacji
poprzez racjonalne działanie zostanie wynagrodzona
— 61 —
jego zrozumieniem, ponieważ struktura wszechświata
jest strukturą racjonalną i czeka, aż zostanie odkryta
przez ludzką ciekawość. Bóg zamieszkał między nami
w swoim Synu, dlatego my możemy odkryć sens
wszechświata, a przynajmniej nabrać przekonania,
że dążenie do jego odkrycia ma sens, ponieważ żyjąc
we wszechświecie, wykorzystujemy naszą inteligen-
cję. W taki sposób, religijne doświadczenie dostarcza
inspiracji do badań naukowych.
W naszych badaniach musimy jednak zawsze mieć
na uwadze pewien oczywisty fakt: nasze poszukiwa-
nie prawdy nigdy nie będzie miało końca. Za naszym
pośrednictwem wszechświat może sam się nad sobą
zastanawiać. Jego ewolucja już nie jest procesem
ślepym, nieświadomym i niezrozumiałym, jeżeli kie-
dykolwiek takim była. Dzięki człowiekowi ewolucja
wszechświata staje się podróżą, w której jest miejsce
na odcinki trudne ale również na spokojniejsze prze-
rwy na refleksje. Poruszamy się wprzód i w tył, sta-
rając się zrozumieć wszechświat i naszą w nim rolę,
i działamy przy tym zawsze z determinacją. Mimo,
iż jesteśmy niezmiennie świadomi własnej niewiedzy,
odkrywamy, że mamy jeszcze silniejsze poczucie, że
są rzeczy i zjawiska, których nie znamy. Świadomość
naszej niewiedzy popycha nas do pielęgnowania coraz
silniejszego pragnienia ciągłego poznawania i zdaje
się, że jest w tym wszystkim nawet coś więcej niż chęć
prostego zrozumienia nieznanego. Mamy dokuczliwe
przeczucie, że nasze poznawanie nie będzie nigdy
poznaniem pełnym, i że nasza droga ku zrozumie-
niu otaczającego nas świata nie będzie miała końca.
—
62 —
Wcale nas to nie zniechęca, ale raczej mobilizuje nas
to do zastanawiania się nad tym, dlaczego tak właś-
nie jest, zapuszczając się w ten sposób coraz dalej
w dążeniu do odkrycia „wszystkiego", nigdy jednak do
całkowitego zrozumienia świata nie dochodząc.
W świetle naszego niekończącego się poszukiwa-
nia prawdy, tytułem eksperymentu umysłowego dla
połączenia naszego rozumienia praw natury z celo-
wością istnienia wszechświata, postawmy sobie naj-
ważniejsze pytanie, mające w sobie zarówno cechy
definitywności, jak i tajemniczości. Jeżeli posiada-
libyśmy początkowe parametry fizyczne opisujące
rozprzestrzeniający się wszechświat w epoce bliskiej
Wielkiemu Wybuchowi (niewielkie ułamki czasu
Plancka, czyli najmniejsza część sekundy), to czy
bylibyśmy w stanie przewidzieć narodziny życia? Czy
to właśnie życie jest skutkiem tak wielu rozwidleń,
typowych dla nieliniowej termodynamiki? Czy jednak
nie bylibyśmy w stanie przewidzieć jego pojawienia
się, nawet gdybyśmy znali wszystkie prawa nauki
w skali mikroskopowej i makroskopowej?
Jest to pytanie w pewien sposób różniące się od
kwestii, która pojawiła się w zasadzie antropicznej,
zarówno w wersji słabej, jak i w wersji silnej. W tam-
tym przypadku, pytanie odnosiło się do interpreta-
cji i/lub wyjaśnienia zgodności wszystkich stałych
wartości i warunków niezbędnych dla pojawienia się
życia. Pojawia się tutaj następujące rozumowanie:
załóżmy, że mielibyśmy określone wszystkie stałe
wartości i znalibyśmy warunki niezbędne dla poja-
wienia się życia dzięki naszej wiedzy a posteriori,
bylibyśmy zatem w stanie przewidzieć jego pojawie-
nie się? Po prostu tak się zdarzyło, że pojawiło się
życie, czy też przy spełnieniu określonych warunków
wiadomo było, że musiało się ono narodzić? Czy poja-
—
63 —
wienie się życia było z góry zapisane w naturze? Czy
też zostało stworzone z rozmysłem? Współczesna
nauka, w szczególności nowa fizyka, poddaje naszej
uwadze fakt, jak ważne jest rozpoznanie właściwego
wszechświatowi indeterminizmu.
Narodzinom współczesnej nauki towarzyszyła
natrętna myśl, jak miało to już miejsce w przypadku
Pitagorejczyków, że fizycy odkrywają niezwykły,
wymykający się zwykłemu ludzkiemu doświadcze-
niu obraz, będący integralną częścią wszechświata.
Na przykład, jak mieliśmy już okazję zobaczyć, kon-
cepcja Słowa zakorzeniona w Ewangelii św. Jana
była wyjątkowo trafna i odnosiła się w jakiś sposób
do pitagorejskich i platońskich koncepcji świata nie-
zmiennych idei i transcendentalnego charakteru
matematyki. Można rzeczywiście stwierdzić, że New-
ton, Kartezjusz, Kepler i inni w ten właśnie sposób
podchodzili do fizyki i matematyki. Kepler na przy-
kład uważał, że Bóg podczas stworzenia oparł się na
pewnym modelu geometrycznym. Posunął się nawet
jeszcze dalej, uznając okrąg za transcendentalnie ide-
alny, linię prostą za w pełni stworzoną i określoną,
a elipsę za połączenie dwóch wcześniejszych, będące
w naszym świecie odzwierciedleniem idealnej geome-
trii ruchu ciał niebieskich w świecie idealnym. Proste
równania, za pomocą których Newton wyraził prawo
grawitacji i prawa ruchu, ukierunkowały na nowo
rolę matematyki w fizyce na kolejne wieki. Matema-
tyka nie była już odtąd jedynie opisem tego, co obser-
wowane, ale stała się sposobem na dochodzenie do
prawdziwej natury rzeczy.
— 64 —
Jak zawsze w przypadku rewolucji naukowych,
znaczenie procesu „matematyzacji" fizyki zostało
w pełni zrozumiane dopiero po jego wypełnieniu
się. Doszło do domyślnego zaakceptowania trójpo-
ziomowej koncepcji wszechświata, po części odzie-
dziczonej po tradycji platońsko-pitagorejskiej, która
to koncepcja dojrzewała wyjątkowo powoli. Istnieje
poziom czystej matematyki — matematyczne struk-
tury, z których tak naprawdę składa się świat. Na
drugim poziomie znajdujemy matematykę opraco-
waną przez ludzi — struktury, które w znaczeniu
platońskim są jedynie odbiciami poziomu pierw-
szego. W końcu, na poziomie trzecim, w konkretnej
rzeczywistości, znajdują się obrazy autentycznych
struktur matematycznych, które ludzie starają się
pojąć za pomocą swojej matematyki, będącej odbi-
ciem tej prawdziwej. Tak czy inaczej, pojawia się
tu również pewien proces, dobrze opisany przez
Michaela Hellera, w którym, na drugim poziomie,
matematyka nie jest jedynie językiem czy narzę-
dziem interpretacji fizyki (formalnym przedmiotem
w szkolnej terminologii), ale staje się również „mate-
rią" idealnego świata fizyki (materialnym przedmio-
tem w szkolnej terminologii). W takim historycznym
kontekście, „materia" ta pozostaje poddana empi-
rycznej weryfikacji: na przykład, na poziomie trze-
cim, obrazy w konkretnej rzeczywistości stanowią
test prawdziwości struktur opracowanej przez nas
matematyki.
Na początku XX wieku, narodziny mechaniki
kwantowej i teorii względności szybko osłabiły
powiązanie pomiędzy dopiero co opisanym drugim
i trzecim poziomem, wzmacniając związek pomię-
dzy poziomem pierwszym i drugim. Obrazy w kon-
kretnej rzeczywistości zdawały się nie być zbytnio
—
65 —
przydatne dla testowania matematycznej „materii"
idealnego świata fizyki. W naturze nie istnieją ani
właściwe obrazy ani reprezentacje, które odpowia-
dałyby „przestrzeniom Hilberta", czyli matema-
tycznemu „substratowi" teorii kwantowej. Podczas
gdy ogólna teoria względności przetrwała wszyst-
kie dotychczasowe eksperymenty, mające na celu
weryfikację jej empirycznych przewidywań, nie
istnieją odpowiednie obrazy czy działania, które
odpowiadałyby ruchom odbywającym się z prędkoś-
cią względną lub przy działaniu bardzo potężnych
pól grawitacyjnych. W swojej „najczystszej" formie,
zarówno fizyka świata subatomowego, jak również
fizyka „ultrawzględna" są ściśle matematyczne,
zgodnie z tradycją Platona i Pitagorasa, i najwi-
doczniej mają niewiele wspólnego z jakimikolwiek
innymi treściami.
Istnieje również inny, znaczący element nowej
fizyki. Badanie dynamiki układów nieliniowych dało
początek teorii chaosu i złożoności. W pewnym sen-
sie, oznacza to powrót fizyki kwantowej do świata
fizyki makroskopowej. Jest to też w pewnym stopniu
apologia arystotelesowego punktu widzenia, według
którego świat zmysłów jest zbyt rozbudowany, aby
mógł zostać opisany przez matematykę lub być w niej
zawarty. We współczesnej nauce, pośród tego wszyst-
kiego, co zostało powiedziane o nowej fizyce, zdają
się występować dwa sprzeczne nurty. Z jednej strony,
mamy do czynienia z matematyzacją fizyki i z jej
pozornie słabszym związkiem z doświadczeniem zmy-
słowym. Z drugiej strony, mamy do czynienia z przy-
jęciem faktu, że świat doświadczeń zmysłowych cha-
rakteryzuje wrodzona nieprzewidywalność, która
nie pozwala mu na podporządkowanie się determi-
nistycznej analizie matematycznej.
— 66 —
9. Kryterium prawdziwości nauk
Skierujmy teraz naszą uwagę na inną dyscyplinę
naukową i zastanówmy się, jakie są w naukach przy-
rodniczych epistemologiczne kryteria oceny popraw-
ności danego modelu naukowego bądź danej teorii?
Moim zdaniem są to: 1) prostota bądź ekonomia;
2) trafność przewidywania; 3) piękno; 4) moc łączenia.
Zawsze, zanim jeszcze zacznie się wyjaśniać
zebrane dane, trzeba przyjąć pewne założenia. Według
kryterium prostoty — ta zasada lub ta teoria, która
wymaga jak najmniejszej liczby założeń, uważana
jest za najbardziej wiarygodną. W historii nauki kry-
terium to znane jest jako zasada „brzytwy Ockhama".
Trafność przewidywania (kryterium numer 2) jest
być może najbardziej znanym kryterium stosowanym
w naukach przyrodniczych. Dowodem na to jest na
przykład odkrycie najbardziej oddalonych planet,
których położenie przewidziano na podstawie prawa
grawitacji Newtona; czy też określenie pozycji gwiazd
widocznych na brzegu słońca w czasie eklipsji, jako
potwierdzenie względności Einsteina itd. To kryte-
rium podkreśla znaczenie świata zmysłów uznawa-
nego przez naukę.
Mimo iż jest to kryterium trudne do zastosowa-
nia, piękno (kryterium numer 3) zawsze prowadziło
do ważnych odkryć w badaniach naukowych. Piękno
przedstawia się nam na wiele sposobów: poprzez
symetrię, prostotę i uniwersalność teorematu mate-
matycznego, poprzez uśmiech Giocondy, poprzez
kolory tęczy. W żadnym z tych przypadków piękno
nie zostaje zawłaszczone, nie zostaje też w pełni
przyjęte przez pozostałe przypadki. Piękna uśmiechu
Giocondy nie da się wyjaśnić za pomocą matematycz-
nych formuł; piękna tęczy nie można w pełni wyrazić
—
67 —
analizą odbijania i załamywania się fal świetlnych
w kroplach wody.
W biblijnej opowieści o stworzeniu, w Księdze
Rodzaju, po każdym akcie Bożego stworzenia przy-
toczony zostaje komentarz: „...i widział, że było
dobre", tak naprawdę, hebrajski termin użyty w zna-
czeniu słowa „dobry" ma silną konotację estetyczną.
Można by więc prawdopodobnie przetłumaczyć go
jako „piękny", w ten sposób powyższy komentarz
brzmiałby „...i widział, że było piękne". Możemy stąd
wywnioskować, że każdy akt tworzenia jest generato-
rem piękna. Jest nim również akt budowania nowych
teorii naukowych i ich doskonalenia.
Ze Starego Testamentu dowiadujemy się, że pierw-
sze rozważania ludu żydowskiego koncentrowały się
wokół faktu, iż wszechświat jest źródłem chwały ofia-
rowywanej Bogu, który uwolnił go z niewoli i wybrał
go na swój lud. Podobne stwierdzenie odnajdujemy
również w Księdze Psalmów, która w dużej mierze
powstała przed Księgą Rodzaju: „Góry skakały jak
barany, a pagórki — niby jagnięta" [(Ps 114 (113), 4.6];
„Niebiosa głoszą chwałę Boga, dzieło rąk Jego niebo-
skłon obwieszcza" [Ps 19 (18), 2]. Jeżeli stworzenia
wszechświata wielbiły Boga, musiały one być zarówno
dobre, jak i piękne. Kontemplując ich piękno i dobroć,
lud wybrany przez Boga wyczuł, że musiały one
pochodzić od Boga. Do takiego samego wniosku docho-
dzą opowieści z Księgi Rodzaju, w której na koniec
każdego dnia Bóg oświadcza, że to co stworzył jest
dobre (piękne). Dlatego właśnie Księga Rodzaju mówi
więcej o samym Bogu niż o wszechświecie i o jego
początku, nie kładzie szczególnego nacisku na opis
początków stworzonego świata, ale na jego piękno,
i na źródło tego piękna, czyli na Boga. Wszechświat
jest piękny i chwali za to Boga, a jest piękny dla-
— 68 —
tego, że właśnie przez Boga został stworzony. W tych
prostych stwierdzeniach można odnaleźć podstawy
nauki Zachodu. Piękno wszechświata zachęca nas do
lepszego jego poznania, a dążenie poznawcze dowodzi,
że jest w tym wszechświecie wrodzona racjonalność.
W związku z faktem, że pod koniec poszukiwania
prowadzonego w obrębie jakiejkolwiek dyscypliny
naukowej okazuje się, że prawda jest tylko jedna,
poszukiwania w obrębie jednej dyscypliny muszą, na
tyle na ile to możliwe, łączyć się z poszukiwaniami
prowadzonymi również w innych dyscyplinach (kry-
terium numer 4). Kryterium połączenia zdaje się
rozciągać epistemologiczną naturę nauk przyrodni-
czych w stronę innych dziedzin, takich jak filozofia
i teologia. Koncepcja ta ma na celu tylko i wyłącz-
nie połączenie wszystkich źródeł wiedzy i ciężko jest
się jej oprzeć. Problemy pojawiają się przy próbach
zastosowania tego kryterium, szczególnie wtedy, gdy
łączenie źródeł wiedzy zamiast służyć powstawaniu
prawdziwej jedności, zaburza proces poznania. Dzieje
się tak, gdy próbuje się ocenić rezultaty badań z jednej
dziedziny posługując się założeniami zaczerpniętymi
z innej dziedziny wiedzy. Historia pełna jest tego typu
epizodów i to z tego właśnie powodu naukowcy pod-
chodzili do stosowania tej metody z lekką nieufnoś-
cią. Kryterium to jednak, gdy stosowane poprawnie,
jest jednym z najbardziej przydatnych na drodze roz-
woju nauki. Jego podstawą jest założenie, że istnieją
wspólne fundamenty naszego poznania, a w związku
z tym, iż podstawy te nie mogą być sprzeczne same
ze sobą, to, co uda nam się poznać dzięki jednej gałęzi
wiedzy, jest dopełnieniem tego, co poznajemy dzięki
wszystkim innym jej dziedzinom. Przyjmując istnie-
nie wspólnych fundamentów pozostaje się wiernym
własnej dziedzinie, niezależnie od tego czy mamy
—
69 —
do czynienia z naukami przyrodniczymi, z socjologią,
filozofią, literaturą, teologią itd. W praktyce oznacza to,
że zachowując to kryterium, akceptując prawdy jednej
dziedziny, jesteśmy w stanie przyjąć i zaakceptować
również wyniki badań z innych dziedzin. Nie chodzi
tu o bierną akceptację, czyli o nie negowanie wyni-
ków badań innych dziedzin naukowych, ale o aktywne
przyjęcie, czyli dopuszczenie możliwości połączenia
tych wyników z wynikami, które osiągnęło się we
własnej dziedzinie. Nie oznacza to oczywiście, że nie
będzie żadnych konfliktów i sprzeczności pomiędzy
wynikami badań z różnych dziedzin, szczególnie, jeżeli
każda z nich jest świadoma faktu, iż sama nie może
wypowiedzieć ostatecznego słowa nie tylko w kwe-
stiach ogólnych, ale nawet dotyczących własnego
pola badawczego. Fakt, że badania naukowe nadal
istnieją i są w stanie dostarczać rezultatów dowodzi,
iż tak naprawdę to właśnie pojawianie się potencjal-
nych konfliktów, również w obrębie danej dyscypliny,
stymuluje proces poznawczy. Jeżeli zaakceptuje się
istnienie wspólnych fundamentów, o których przed
chwilą wspominaliśmy, konflikty i sprzeczności stają
się tymczasowe i pozorne. Mogą służyć za motywację
dla tworzenia nowych, lepszych metod badawczych,
gdyż próba zestawienia ze sobą zróżnicowanych wyni-
ków z całą pewnością prowadzi do lepszego i bardziej
spójnego obrazu poznania rzeczywistości.
W łączeniu odkryć i rezultatów badań różnych dzie-
dzin naukowych trzeba jednak pamiętać o tym, żeby
nie przeskakiwać zbyt gwałtownie z jednej dziedziny
w drugą. Wieki po Archimedesie i odkrytej przez niego
zasadzie działania dźwigni, Newton, jeden z pionie-
rów współczesnej nauki, zaprezentował swoją wizję
praw natury, która zrodziła bardzo dyskusyjną kon-
cepcję „Boga wypełniającego luki". Newton utrzymy-
—
70 —
wał, że natura wykazuje pewną liczbę zjawisk mecha-
nicznych, dla których nie można znaleźć żadnego
wyjaśnienia teoretycznego w zakresie teorii mającej
opisywać wszystkie ruchy we wszechświecie. Opie-
rając się na takich właśnie założeniach, opracował
on argumentację dotyczącą istnienia Boskości, której
bezpośrednia interwencja mogłaby wyjaśnić niektóre
braki obecne w dyskursie teoretycznym. Taki sposób
rozumowania uczynił teologię natury Newtona nie-
zwykle delikatną. Jego sposób rozumowania utracił
zdecydowanie na sile w momencie, gdy dyskurs zaczął
kierować się w kierunku samodzielnego uzupełnia-
nia braków. W astronomii taka sytuacja miała już
miejsce w XVIII wieku, gdy kilku genialnych fizyków
matematycznych zastosowało prawa ruchu Newtona
do opracowania bardzo wyszukanej mechaniki nieba.
Zdawała się ona rozwiązywać te problemy, które
zasady Newtona pozostawiły bez odpowiedzi. Na
początku XIX wieku, badania Laplace'a i jego kolegów
pokazały, że tak naprawdę sama mechanika Newtona
jako taka była w stanie wypełnić braki, w których on
umiejscowił Boskość. Stąd zrodziła się słynna aneg-
dota mówiąca o tym, że Napoleon pytając Laplace'a
dlaczego w swojej Mecaniąue celeste (1799) nie mówi
o Bogu, otrzymał odpowiedź: „Proszę Pana, ja wcale
nie potrzebuję takiej hipotezy".
Celem badań naukowych jest również opracowa-
nie wyników badań pod kątem praktycznego zasto-
sowania praktycznej wiedzy. To właśnie na tym eta-
pie pojawiają się często dylematy etyczne i moralne.
Należy przypomnieć, że samo poszukiwanie prawdy,
—
71 —
będącej wartością samą w sobie, nie ma żadnego
odniesienia etyczno-moralnego. Etyka zyskuje ważny
wymiar dopiero w zastosowaniach technologicznych
i w metodach badawczych. W takiej perspektywie
człowiek ma obowiązek okazywania szacunku natu-
rze, której sam zresztą jest częścią. Podejście czło-
wieka do otaczającego go wszechświata musi być
naznaczone nie tylko szacunkiem, ale wręcz miłoś-
cią. Nieskończone bogactwo kosmosu, rozciągającego
się od mikrokosmosu po makrokosmos, ujawnione
nam przez naukę, namiętne i niegasnące pragnienie
poznania i zrozumienia go, tajemnice i paradoksy,
które nieustannie pojawiają się w trakcie badań,
niezmienne wrażenie, że badania naukowe nigdy
nie będą miały końca — wszystko to może zapro-
wadzić nas do źródła, które wykracza poza ludzkie
zrozumienie, do którego łatwiej się przybliżyć, jeżeli
myślimy o nim jako o miłości. Miłość ta uwidacznia
się we wszystkich, nawet najmniejszych dylematach
dzieła Stwórcy i prowadzi nas nie tylko do zrozumie-
nia istoty rzeczy, ale raczej, lub być może, głównie do
tego, abyśmy nauczyli się kochać. Być może komuś
wyda się dziwne, że rozważania o badaniach nauko-
wych dążących do poznania wszechświata i nas
samych doprowadziły nas do tego punktu. Wydaje
nam się jednak, iż mamy wystarczająco dużo przesła-
nek, które pozwalają nam z przekonaniem pozostać
przy takim właśnie przekonaniu.
Podstawową wartością nauk przyrodniczych jest
samo poszukiwanie prawdy, będące wrodzonym pra-
wem człowieka. Jedynie wówczas, gdy w grę wcho-
—
72 —
dzą metody badawcze czy praktyczne zastosowanie
wyników badań, należy również wziąć pod uwagę
kwestie etyczno-moralne. Oczywiście, takie kwestie
są niezwykle ważne, jednak nie mogą one odciągać
naszej uwagi od najważniejszej wartości samego
poszukiwania prawdy, tej prawdy, której nigdy się
w pełni nie dochodzi, ale której ciągle się poszukuje.
Przegląd historii trzech największych tradycji pod
kątem sposobu rozwijania metod naukowych pomaga
docenić wartość badań naukowych jako takich. Kry-
teria prawdziwości metody naukowej pozwalają zdo-
być zaufanie do wyników badań i skłaniają nas do
podejmowania prób połączenia zdobytej w ten sposób
wiedzy ze zdobyczami naukowymi innych dziedzin.