Prolog
Czuła wyraźnie, że cała drży. Była ubrana w granatowy nieprzemakalny G płaszcz,
pożyczony od Annie. Jasne włosy o charakterystycznym pło¬wym odcieniu zwinęła w
węzeł i skryła pod kapeluszem Annie. Na nogach miała za duże o numer granatowe
pantofle Annie. Nie, nie zdoła ukryć się w tym przebraniu. Boyd ją złapie.
Zatrzyma.
- Nie uda mi się - szepnęła.
Jednak otworzyła drzwi apartamentu i przeszła pomiędzy Steve' em a Ri¬ckiem,
swymi potężnymi ochroniarzami. Wystarczyło, żeby jeden z nich po¬łożył ciężką
rękę na jej ramieniu i ...
Pochyliwszy lekko głowę, kiwnęła nią w kierunku dwóch mężczyzn o ka¬miennych
twarzach i jakimś cudem dotarła do drzwi windy. Drżącymi palca¬mi nacisnęła
przycisk, raz, drugi i trzeci, a potem zmówiła w duchu modli¬twę, błagaj ąc, by
Rick i Steve nie dojrzeli ostrzegawczego blasku, który musiał otaczać jej postać
niczym mrugający neon: "Zatrzymać ją! Ona ucieka!"
Usłyszała nadjeżdżającą windę i cichy stuk, z jakim zatrzymała się na piętrze;
obejrzała się ukradkiem. Nie do wiary - Rick i Steve stali ze znudzo¬nymi
minami. Kamuflaż okazał się skuteczny!
Drzwi windy otworzyły się potykając się weszła do środka. Wcisnęła guzik
parteru, po czym wbiła oczy w podłogę, jakby chciała przynaglić drzwi, żeby się
zamknęły, i to natychmiast. Jeszcze chwila i zasunęły się bezgłośnie, a winda
zaczęła zjeżdżać w dół, mijając kolejne piętra hotelu "Ritz-Carlton". Jane
odpiꬳa górny guzik płaszcza i zacisnęła palce wokół złotego wisiorka. Od
dziewięciu lat był to jej talizman i jeśli istotnie przynosił szczęście,
powinien to zrobić teraz.
Westchnęła i podniosła wzrok, dostrzegając odbicie własnej postaci w mosiężnym
obramowaniu tablicy z przyciskami. Chyba zwariowała. Prze¬cież to się nigdy nie
uda.
Winda zatrzymała się miękko, drzwi otworzyły i Jane zobaczyła Boyda, który się
do niej uśmiechał.
Gwałtownym gestem zasłoniła ręką usta, żeby zdusić okrzyk rozpaczy, i w tym
samym momencie zdała sobie sprawę, że stojący przed nią mężczy¬zna to nie Boyd.
Był o wiele wyższy. Wzięła głęboki oddech i wyszła nie¬pewnym krokiem,
zatrzymując się w podłużnym holu hotelowym. Nieznajo¬my zajął jej miejsce w
windzie. Rozejrzała się niespokojnie wokół, jakby w obawie, że Boyd wyskoczy
nagle z ja.kiegoś kąta. Dwa żyrandole oblewa¬ły ciepłym blaskiem oprawione w
ramy stare gobeliny i obrazy. Nikt na nią nie czyhał. Ruszyła po marmurowej
posadzce w kierunku wyjścia, starając się nie patrzeć w stronę nocnego
recepcjonisty.
- Dobry wieczór, panno Maguire - powiedział wysoki, przystojny por¬tier,
otwierając przed nią oszklone drzwi prowadzące na ulicę.
Opanuj się, nakazała sobie. Jesteś już prawie na wolności. Kiwnęła głową
portierowi.
- Dobry wieczór - odpowiedziała, naśladując śpiewny irlandzki akcent Annie.
- Czy przywołać pani taksówkę?
- Tak, bardzo proszę.
Od dziewięciu lat nie była nigdzie sama, a i teraz nie zamierzała chodzić
samotnie po Manhattanie, zwłaszcza w nocy. Nie była na to dość szalona czy dość
dzielna.
O tej porze na ulicach kręciło się niewiele taksówek, ale portier "Ritza" miał
specjalne możliwości. Nie minęło dwadzieścia sekund i żółta taksówka zatrzymała
się przy krawężniku. Jane wlepiła w nią oczy, drżąc z podniece¬nia. Uda się.
Naprawdę tego dokona! Portier otworzył drzwiczki samocho¬du, a ona zajęła
miejsce z tyłu.
- Pani sobie życzy? - spytał taksówkarz z akcentem rodowitego nowojorczyka
urodzonego w Bronksie. .
- Jane!
Z hotelowego holu wypadł Boyd. Obok niego biegli Rick i Steve.
- Niech pan zamknie drzwi! - krzyknęła do taksówkarza, zaciskając rękę na klamce
od swojej strony.
Wściekła twarz Boyda przylgnęła do okna taksówki. Klął, próbując na¬cisnąć
klamkę. Zaraz otworzy drzwi taksówki i wywlecze ją na ulicę. Oczy¬wiście on
wygra.
- Niech pan jedzie! - wrzasnęła do kierowcy. - Dostanie pan dodatko¬wą
pięćdziesiątkę!
Taksówka ruszyła z piskiem opon i popędziła wzdłuż pustej o tej późnej godzinie
ulicy.
Rozdział pierwszy
Duncan Lang wysiadł z żółtej taksówki, która zatrzymała się właśnie przed
ocienionym tradycyjną granatową markizą wejściem do hotelu "Ritz¬-Carl ton".
Portier w tradycyjnym granatowym uniformie otworzył przed nim oszklone drzwi.
- Miło znów pana u nas widzieć, panie Lang.
- Dzięki, Charlie - odparł Duncan, uśmiechając się przyjaźnie do portiera. - To
się nazywa pamięć!
- Był pan zawsze bardzo hojny.
Duncan zaśmiał się.
- Ech, beztroskie dni młodości. Niestety, teraz zaliczam się do grona ciężko
pracujących sztywniaków, Charlie.
- Współczuję panu serdecznie, panie Lang.
Prawdę powiedziawszy, Duncan sam sobie współczuł... aż do dzisiejsze¬go ranka,
kiedy to odebrał telefon od rozgorączkowanego Boyda Monroe.
Wszedł do niewielkiego, podłużnego holu "Ritza", chłonąc z przyjemno¬ściąjego
intymną atmosferę. Nie ma to jak spokojna i dyskretna elegancja.
Małą, wyłożoną drewnem windą pojechał na dwudzieste trzecie pię¬tro. Myślał o
dniu, kiedy znalazł się w "Ritzu" po raz pierwszy. Było to podczas letnich
wakacji. Miał dziewiętnaście lat i jechał tą samą windą do apartamentu hotelu na
nocną schadzkę z rozkoszną i doświadczoną hrabi¬ną Pichaud. Spotkali się
wcześniej na jednym z nudnych przyjęć wydawa¬nych przez jego matkę i...
przypadli sobie do gustu. Ostatnio był w "Ritzu" przed dwoma laty; spędził tu
wówczas cudowny weekend z równie roz¬koszną Charmaine Relker.
Winda zatrzymała się na dwudziestym trzecim piętrze. Duncan porzucił myśli o
pełnej fantazji pannie Relker. Miał właśnie rozpocząć pierwszą waż¬ną sprawę w
swojej tak zwanej karietze. Nie zamierzał jej sknocić, nie mógł więc sobie
pozwolić na wracanie pamięcią do własnej lubieżnej przeszłości.
I' Musiał skoncentrować całą uwagę na kliencie.
Podszedł do białych drzwi apartamentu, zapukał trzykrotnie i czekał. Po zaledwie
paru sekundach drzwi zostały otwarte gwałtownym szarpnięciem przez człowieka o
groźnym spojrzeniu. Mierzył nie więcej niż metr siedem¬dziesiąt, miał lekką
nadwagę i bardzo krótko obcięte brązowe włosy przy¬prószone siwizną. Ubrany był
w kowbojskie buty, beżowe spodnie, zieloną koszulę i brązową marynarkę o
sportowym kroju. Większość ludzi minęłaby go na ulicy, nie zwracając na niego
najmniejszej uwagi.
Jednakże życie na pasie szybkiego ruchu nauczyło Duncana tego i owego.
Dżentelmen, którego miał przed sobą, przypominał mu spotkanego niegdyś
niemieckiego hrabiego: tamten władczy cudak zażyczył sobie wówczas do obiadu
wino o dokładnie ustalonej temperaturze i zaczął krzyczeć na kelnera, ponieważ
szparagi nie zostały ułożone w odpowiedni sposób na talerzu.
- Kim pan jest, u diabła? - warknął klient.
- Duncan Lang z Colangco International, panie Monroe. Mam nadzieję, że nie
musiał pan zbyt długo czekać.
- Duncan ... ? - niemal wybuchnął Boyd Monroe. - Wcale pana nie chcę. Potrzebuję
Brandona Langa. Spodziewałem się Brandona Langa!
- Przykro mi, ale mój brat pracuje nad inną sprawą i właśnie wyjechał z miasta.
Zapewniam pana, że ja również ...
Oblicze pana Monroe przybrało niezbyt twarzową barwę żywej czerwieni.
- Słyszałem, że Brandon Lang jest najlepszy, i życzę sobie jego, a nie kogoś
innego!
Duncan słyszał ten refren wiele razy.
- Trudno, nie może pan go mieć - stwierdził. - Brandon jest związany umowąz
innym klientem. Jeśli byłby pan skłonny poczekać, żeby skorzystać z jego usług,
Brandon powinien wrócić do Nowego Jorku w przyszłym tygo¬dniu. Do widzenia panu.
- Nie, czekaj pan! - wrzasnął Monroe, chwytając go za ramię żelaznym uściskiem.
Duncan ukrył uśmiech. Lata doświadczeń w zdobywaniu względów kapryśnych kochanek
raz jeszcze okazały się bardzo użyteczne.
- Tak? - powiedział.
Boyd Monroe utkwił w nim wzrok.
- Chyba będę musiał zadowolić się panem.
- Dziękuję - odparł Duncan, wchodząc do salonu i rozglądając się wokół.
Apartament wyglądał inaczej niż przed dwoma laty. Salon był teraz fiole¬towo-
różowy z białymi wykończeniami, a przed marmurowym kominkiem ustawiono pozłacane
stylowe meble. Tylko fantastyczny widok na Central Park się nie zmienił. Duncan
zerknął przez okno na wstęgę bujnej zieleni przecinającą serce miasta. Szczerze
mówiąc, nie miał okazji podziwiać widoku z okien pod¬czas ostatni~j wizyty.
Panna Relker zajmowała go bez reszty.
- Niech pan siada i zabierajmy się do roboty - zarządził Boyd Monroe. ¬Upłynęło
prawie dziewięć godzin od zniknięcia Jane. Bóg jeden wie, co jej się mogło
przydarzyć.
Siadając na kanapie, Duncan zerknął na swojego klienta. Boyd Monroe przypominał
przerośniętego buldoga. Wyglądało na to, że praca z nim nie będzie przyjemna.
Jednak była to praca, i do tego bardzo ważna. Księżniczka Pop nie zni¬kała
codziennie. Duncan wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza mały notat¬nik i pióro
Mont Blanc, które dostał od matki na gwiazdkę, skrzyżował nogi i zrobił minę
profesjonalisty.
- Powiedział mi pan przez telefon, że panna Miller odjechała sprzed hotelu
taksówką wczoraj po północy.
- Zgadza się - burknął Monroe, siadając na krześle naprzeciwko Duncana.
- Zapisał pan numer taksówki?
-Nie.
- Może zrobili to jej ochroniarze?
- Też nie.
- Czy mógłbym zamienić z nimi parę słów?
- Wyrzuciłem ich.
- To oczywiste - mruknął pod nosem Duncan; ochroniarze mieli szczęście, że nie
zostali żywcem obdarci ze skóry. - Wspomniał pan przez telefon, że panna Miller
przebrała się, aby przejść koło ochrony?
- To właściwie nie było przebranie. Włożyła po prostu płaszcz nieprze¬makalny i
kapelusz pokojówki. Aha, miała też na sobie jej pantofle.
- Ajej pokojówką jest ... ?
- Annie Maguire. Nic panu nie da wypytywanie Annie. Leżała w łóżku z grypą,
kiedy lane uciekła."
- Może rozmawiała z panną Miller przed położeniem się do łóżka albo coś
słyszała. Chciałbym ...
- Nie - oznajmił kategorycznie Monroe.
- To już drugi raz - szepnął do siebie Duncan. - Bardzo by mi pomogło, gdyby
opowiedział mi pan o wydarzeniach wczorajszego wieczora.
Boyd rozsiadł się wygodniej w fotelu, wyciągając przed siebie nogi w dro¬gich
kowbojskich butach, i zmarszczył gniewnie brwi. Widok nie był przy¬Jemny.
- Jane miała wczoraj w Madison Square Garden koncert kończący dłu¬gie światowe
tournee.
- Czy zdarzyło się coś, co mogło ją zdenerwować?
-Nie.
Duncan słyszał to słowo zbyt wiele razy, żeby nie rozpoznać tych przypadków,
kiedy coś się za nim kryło.
- A po koncercie?
- Wróciliśmy limuzyną tutaj.
- Nie było przyjęcia z okazji końca tournee? Nie rozdawała autografów fanom?
- Nie pozwalam Jane na bratanie się z motłochem i nie dopuszczam do rozdawania
autografów. Rzuciliby się na nią i zgnietli.
- Rozumiem - mruknął Duncan. - Czy podczas powrotnej jazdy limu¬zyną panna
Miller powiedziała coś, co wskazywałoby na zamiar opuszczenia hotelu?
- Nie. Odbyliśmy taką samą rozmowę, co zawsze.
-To znaczy?
- Za każdym razem, kiedy przyjeżdżamy do Nowego Jorku, Jane chce obejrzeć
wystawy na Madison Avenue.
- A pan powiedział "nie"?
- Jasne, że powiedziałem "nie"! - warknął Monroe. - Rozpoznaliby ją w ciągu
sekundy. Poza tym nie było dość czasu. Mieliśmy lecieć dzisiaj do Los Angeles o
pierwszej po południu. Przecież ona ma się stawić jutro w studiu nagrań.
- Napięty program - zauważył Duncan.
- Do końca roku obowiązuje ją kontrakt z Sony, a jest im winna jeszcze jeden
album.
- Aha. Czy prócz tego poruszaliście jakieś inne tematy? Monroe wzruszył
ramionami.
- Jane ostatnio zupełnie sfiksowała na punkcie zmiany swojego stylu i ro¬dzaju
muzyki. Rozumie pan, kiedy ją odkryłem, miała siedemnaście lat i zamie¬rzała
zostać jakąś zwariowaną wokalistką rockandrollową. Prędko jej wybiłem z głowy
ten idiotyzm, ale co jakiś czas mrzonki na temat rock and rolla znowu jej
wracają. Próbowała nawet wykręcić się od podpisania nowego kontraktu z Sony, bo
ubzdurała sobie, że potrafi się przebić jako piosenkarka rockowa, co najlepiej
świadczy o tym, że jest całkowicie oderwana od rzeczywistości.
Przypomniawszy sobie melodyjne, bezbarwne piosenki Jane Miller, które parę razy
słyszał w radiu, Duncan skłonny był się z tym zgodzić. Dziewczy¬na wyraźnie nie
miała dobrego rozeznania we własnych muzycznych możli¬wościach.
- No dobrze, ale co się wydarzyło wczorajszego wieczoru po powrocie panny Miller
do tego apartamentu?
- Nic nadzwyczajnego. Czekała na nią Annie, która przygotowała ką¬piel i
kolację.
- Czy panna Miller wydawała się w jakimkolwiek sensie niezadowolo¬na lub
nieszczęśliwa? A może zachowywała się inaczej niż zwykle?
I- Nie, tylko zaczęła się idiotycznie spierać na temat kolacji.
- Kolacji?
- Miała zamiar posłać Annie po cheeseburgera, frytki i shake'a.
- A pan powiedział "nie"? - domyślił się Duncan, który potrafił już przewidzieć
reakcje menedżera Jane Miller.
- Jasne, że powiedziałem "nie"! Nie pozwalam jej jeść tłustej wołowi¬ny. To jest
po prostu zabójcze - i dla cery, i dla trawienia. Poza tym niepo¬trzebny jej
nadmiar kalorii, których pełno we frytkach i w shake'u.
- Nie wiedziałem, że panna Miller ma problemy z figurą.
- Nie ma, ale nie zamierzam dopuścić do sytuacji, kiedy będzie je miała.
Poleciłem Annie, żeby zamówiła sałatkę z homarów.
- A panna Miller się sprzeciwiła?
Boyd Monroe westchnął ciężko.
- Lang, niech pan zrozumie, że Jane Miller to rozpieszczone i rozkapry¬szone
dziecko. Dostaje napadu złości za każdym razem, kiedy nie da jej się tego, co by
chciała mieć. Moją sprawąjest dopilnować, żeby nie dostała cze¬goś, co może się
okazać dla niej szkodliwe. W tych warunkach konflikt jest nieunikniony.
- Rozumiem. Czy jeszcze coś się wydarzyło? Monroe naburmuszył się,
zniecierpliwiony.
- Annie zamówiła kolację i poszła się położyć. Mówiłem już, że była zagrypiona.
Przypomniałem Jane o dzisiejszym locie, powiedziałem, żeby sobie pospała rano,
ile będzie chciała, życzyłem jej dobrej nocy i wyszedłem na korytarz, po czym
wróciłem do własnego apartamentu.
- Z jakiego powodu nabrał pan podejrzeń, że panna Miller planuje ucieczkę?
- Z żadnego - odparł Monroe z niechęcią. - Po jakichś dziesięciu mi¬nutach
uświadomiłem sobie, że zapomniałem jej powiedzieć o konferencji prasowej, która
miała się odbyć bezpośrednio po naszym wylądowaniu w Los Angeles. No więc
poszedłem z powrotem do jej apartamentu. Chwi¬lę to trwało, ale w końcu Annie
otworzyła drzwi. Zorientowaliśmy się, że Jane zniknęła, więc zgarnąłem tych
dwóch kretynów ochroniarzy i zjecha¬liśmy do holu, żeby ją złapać. Akurat
wsiadała do taksówki. Krzyczałem do niej, ale odjechała.
- I to był ostatni raz, kiedy pan widział pannę Miller?
- Zgadza się.
- Czy zostawiła jakiś list?
Monroe wyciągnął z kieszeni mocno pognieciony arkusz firmowego papieru listowego
"Ritza" i podał go Duncanowi, który z niejakim trudem po¬wściągnął uśmiech.
Zorientowawszy się, że ptaszek uciekł z klatki, rozeźlo¬ny menedżer Jane Miller
musiał zmiąć kartkę z wiadomością i cisnąć nią z ca¬łej siły o ścianę.
Niewykluczone, że podeptał ją również, i to kilkakrotnie.
Duncan zdziwił się, gdy zobaczył, że pismo Księżniczki Pop jest ścisłe i
zamaszyste, wręcz kanciaste, pozbawione jakichkolwiek ozdobników czy zawijasów.
Treść też była lapidarna i rzeczowa.
Drogi Boydzie,
Uprzedziłam Cię, ie potrzebuję wakacji, i właśnie je sobie robię. W cią¬gu
najbliższych dwóch tygodni mam zamiar pojeździć trochę po kraju. Po¬tem ruszam
do Los Angeles i zrobię ten album. Nie martw się o mnie.
Harley
- Harley? - spytał Duncan, oddając list Boydowi.
- Dziewczyna nazywa się Harley lane Miller. Kiedy zostałem jej menedżerem,
powiedziałem, że ma zapomnieć o pierwszym imieniu. Nie pasowa¬ło do wizerunku,
jaki miała stworzyć na użytek publiczności, którą chciałem zapewnić Jane.
-Aha.
Harley lane Miller nazywała siebie samą Harley; jej menedżer używał imienia
lane. Interesujące. Duncan wpatrywał się przez chwilę w swoje ro¬bione na
zamówienie buty.
- Czy/panna Miller ma jakichkolwiek przyjaciół, do których mogłaby pójść lub
którzy byliby skłonni jej pomóc?
- Nie. lej praca jest tak absorbująca, że nie ma czasu na utrzymywanie kontaktów
towarzyskich.
~ A co z rodziną?
- Ma tylko matkę, która mieszka w Oklahomie. Telefonowałem do niej. Barbara nie
miała żadnych wiadomości od córki, odkąd lane uciekła.
- O ile dobrze zrozumiałem, panna Miller ma dwadzieścia sześć lat i za¬kończyła
właśnie trwające trzy miesiące międzynarodowe tournee. Wydaje się naturalne, że
chciała się odprężyć i złapać oddech przed powrotem do studia i nagrywaniem
nowego albumu.
- Mamy w planach wakacje na Wyspach Karaibskich za trzy miesiące ¬oznajmił
Monroe. - Ona o tym wie.
Mamy? Duncan przyjrzał się dyskretnie swojemu klientowi. Czyżby Boyd Monroe i
lane Miller stanowili parę? Nie widział żadnej wzmianki na ten temat w żadnym
brukowcu, a te nie pominęłyby I)awet najmniej wiarygodnej plotki. Zauważył, że
Monroe siedzi w fotelu w sztywnej pozycji rodzica-tyrana. Nie, z tego co
słyszał, a także zaobserwował, Monroe był raczej dominującym, nie znoszącym
sprzeciwu ojcem, a panna Miller buntującym się dzieckiem. Monroe nie
wykorzystywał seksu, żeby ją przy sobie zatrzymać. Postawił na układ oparty na
władzy rodzicielskiej, który do tej pory funkcjonował zgodnie z założeniami.
- Musi pan zrozumieć jedno, Lang - kontynuował tymczasem Monroe ¬Jane Miller ma
dwadzieścia sześć lat, ale to nie zmienia faktu, że wciąż jest równie niewinna i
naiwna, jak w dniu narodzin. Nie ma najmniejszego poję¬cia, jak sobie radzić w
prawdziwym życiu, więc każda minuta ucieczki grozi jej niebezpieczeństwem.
Właśnie dlatego musi pan ją znaleźć, i to natych¬miast, Lang. Daję panu
czterdzieści osiem godzin, a potem wzywam policję.
- Nie sądzę, abym miał z tym jakiekolwiek trudności - powiedział spo¬kojnie
Duncan, podnosząc się z kanapy. - Możliwości Colangco Internatio¬nal
przyprawiłyby o rumieniec wstydu Jamesa Bonda. Na początek będzie mi potrzebna
aktualna fotografia panny Miller. Najlepsze byłoby zdjęcie re¬klamowe. Zawsze
znajdzie się paru odludków, którzy nie wiedzą, jak ona wygląda.
- Chociaż billboardy na Times Square są oblepione wizerunkiem jej twarzy? -
zapytał z niedowierzaniem Monroe.
- Zdjęcie by mi się przydało.
Pomrukując pod nosem, Monroe wyciągnął ze swojej teczki lśniącą fo¬tografię o
wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. Dun¬can wziął zdjęcie i
przyglądał mu się przez chwilę. Słynne błękitne oczy Jane Miller wpatrzone były
prosto w niego. Jasne włosy swobodnie opadały poni¬żej ramion. Wyglądała
dokładnie tak, jak to określił jej niesympatyczny me¬nedżer: była słodka i
niewinna. Monroe z pewnością miał rację. Taka dziew¬czyna nie poradzi sobie
sama. Trzeba ją znaleźć jak najszybciej.
- Potrzebuje pan jeszcze czegoś? - zapytał Monroe takim tonem, jakby chciał już
zamknąć drzwi za Duncanem.
- Chciałbym rozejrzeć się przez chwilę po apartamencie, jeśli pan po¬zwoli.
-- Niczego pan tu nie znajdzie.
To musi być wygodne, pomyślał Duncan, żyć w świecie, w którym wszystko jest
takie pewne.
- Zabiorę panu dosłownie parę sekund - zapewnił, wstając.
W salonie i jadalni nie było śladu osobistych rzeczy. Drzwi prowadzące do pokoju
Annie Maguire pozostawały zamknięte. Bardziej interesująca oka¬zała się
sypialnia Księżniczki Pop. W odległym kącie pokoju spoczywała na fotelu gitara
klasyczna. Najednym ze stolików nocnych ułożone były pisma, bieżące numery
sześciu różnych magazynów informacyjnych. Na drugim le¬żały cztery książki,
wszystkie z najnowszej listy bestsellerów naukowych i po¬pularnonaukowych.
- Zdaje się, że panna Miller jest zapamiętałą czytelniczką - skomento¬wał
Duncan.
- Kładę na to duży nacisk - rzekł Monroe, który zatrzymał się w drzwiach. - Musi
umieć wypowiadać się inteligentnie i ze znawstwem na wszelkich ważnych imprezach
towarzyskich, na których jest obecna.
- Ale mówił pan, o ile dobrze pamiętam, że ona nie prowadzi życia
to¬warzyskiego.
- Bo nie prowadzi. Te przyjęcia to część jej pracy.
- Nie wątpię - mruknął Duncan do siebie.
Pomyślał, że Księżniczka Pop żyła w złotej klatce. Przejrzał zawartość szuflad w
komodzie. Prosta bielizna, majtki i staniki, nic choć odrobinę pro¬wokacyjnego.
Monroe nie dopuściłby, żeby jakikolwiek zmysłowy akcent zmącił słodki wizerunek
panny Miller.
- Czy czegokolwiek tu brakuje?
- Annie twierdzi, że nie.
- A co z pieniędzmi? Czy panna Miller ma dostęp do gotówki albo do kart
kredytowych?
- Niczego przy sobie nie ma. Ja zajmuję się jej kontami bankowymi i kartami
kredytowymi.
Duncan wątpił, czy Boyd Monroe pozwolił swojej podopiecznej dotknąć choć raz
karty kredytowej wystawionej na jej nazwisko.
- A paszport panny Miller?
- Mam go w sejfie, w moim pokoju.
- Prawo jazdy?
- Nie ma prawa jazdy.
Duncan odwrócił się od drzwi łazienki.
- Więc nie umie prowadzić? - zapytał.
- Umie. Ale jej na to nie pozwalam. Musi mieć oficjalnego kierowcę ze względu na
ewentualne próby porwania jej samej albo samochodu.
- To zupełnie zrozumiałe - mruknął Duncan.
I nie mniej chore, pomyślał. Wszedł do wykładanej marmurem łazienki.
Na półce dostrzegł szampon i odżywkę do włosów, rozmaite balsamy i pły¬ny,
buteleczki z preparatami do makijażu. Interesujące. Więc nie zabrała ze sobą
kosmetyków niezbędnych do robienia makijażu. Wzięła natomiast szczo¬teczkę do
zębów. A także szczotkę do włosów i grzebień. Tylko niezbędne przedmioty.
- Dobrze, to mi powinno wystarczyć - oznajmił Duncan, opuszczając łazienkę i
wchodząc na powrót do sypialni. - Rozumiem, że odwołał pan lot i pozostanie pan
tymczasem w"Ritzu". Będę się z panem kontaktował co najmniej raz dziennie, żeby
dać znać, jak posuwa się sprawa. Nie przewiduję żadnych problemów.
- Niech pan ją znajdzie - powiedział Monroe, gdy wracali do salonu¬i to jak
najszybciej.
- Ma pan to jak w banku - przyrzekł Duncan gładko. - Proszę tylko podpisać tę
umowę i zaraz ruszam do pracy.
Wręczył Monroe'owi standardowy dwustronicowy kontrakt. Menedżer dokładnie
przeczytał każdą linijkę dokumentu, wyjął z kieszeni marynarki złote pióro i
złożył podpis na kropkowanej linii. W uszach Duncana zabrzmia-, ło chóralne
"Alleluja". To była jeszcze ważniejsza sprawa niż ta, nad którą pracował jego
brat. Ojciec będzie wniebowzięty ze względu na międzynaro¬dową reklamę, matka
rozanielona z racji powiązań z wyższymi szczeblami branży muzycznej. Duncan
nigdy w życiu nie miał pewniejszej wygranej. Trafiła mu się w końcu szansa
udowodnienia, że potrafi odnieść sukces, sto¬sując się grzecznie do regulaminu
Colangco. Jego mętne dotychczas widoki na przyszłość zaczęły się rozjaśniać.
Włożył kontrakt do kieszeni, powiedział klientowi do widzenia i wyszedł z
apartamentu, Stojąc w holu i czekając na windę, odetchnął z ulgą. Rozsta¬nie się
z Boydem Monroe było prawdziwą przyjemnością. Życzył Harley Jane Miller, żeby
cieszyła się, póki może, wolnością. Niestety, koniec tej swobody był już bardzo
bliski.
Wskoczył do taksówki, która zawiozła go do trzydziestodwupiętrowego Sentinel
Building, wzniesionego przed drugą wojną światową na rogu Piątej Alei i
Pięćdziesiątej Piątej ulicy. Duncan nie miał nic przeciwko ruchowi i ćwiczeniom
fizycznym. Był wręcz entuzjastą ćwiczeń, ale w odpowiedniej porze i miejscu, a
to nie obejmowało godzin jego pracy. Wysiadłszy z tak¬sówki, przeszedł pod
słynnym portalem Sentinel ze złotych liści i znalazł się w równie ozdobnym holu.
Uwielbiał ten gmach. Co dzień rano błogosławił swojego dawno już zmarłego
dziadka, który dzięki fortunie zbitej na prze¬mycie alkoholu mógł zbudować
Sentinel. Ten budynek, w przeciwieństwie do domu rodziców, zawsze kojarzył się
Duncanowi z domem rodzinnym.
Wjechał windą na trzydzieste pierwsze piętro i przeszedł'przez szklane drzwi
Colangco. Stąpając bezgłośnie po wysłanym grubym dywanem kory¬tarzu i ledwie
zauważając, że tego poniedziałkowego ranka zajęta jest zaled¬wie trzecia część
biur i stanowisk pracy, układał w myślach listę podstawo¬wych czynności
śledczych. Colangco było spółką międzynarodową, dostępną dla klientów
dwadzieścia cztery godziny na dobę, we wszystkie dni tygo¬dnia. Brat Duncana,
Brandon, pracował akurat nad intratnym zleceniem na Florydzie. Ojciec wyjechał
do Denver również w interesach. Właśnie dlate¬go odnalezienie Księżniczki Pop
przypadło w udziale Duncanowi.
Wszedł do swojego biura. Niewielki pokój, gdzie wprowadzano klien¬tów, był
pusty. Asystentka Duncana, Emma Teng, nie zajmowała swego zwy¬kłego miejsca za
biurkiem.
- Em - zawołał do niej.
- Jestem tutaj - usłyszał w odpowiedzi. Głos dobiegał z narożnego gabinetu
Duncana.
. Było to przestronne słoneczne pomieszczenie. Na prawo od wejścia stała zielona
skórzana kanapa i fotele do kompletu, środek zajmował okrągły szkla¬ny stół
konferencyjny z również zielonymi krzesłami, a po lewej stronie znaj¬dowały się
biurko z tekowego drewna, krzesła dla gości oraz stolik z bardzo drogim sprzętem
komputerowym. Emma Teng, ubrana w jasnoniebieski ko¬stium, siedziała na jego
fotelu i stukała zawzięcie w klawiaturę komputera.
- Em, zostaw te gry i zabieramy się do pracy.
- Do licha, a właśnie zaczynało być ciekawie - odparła Emma z szerokim
uśmiechem, odkręcając się na fotelu, tak by znaleźć się twarzą do sze¬fa. -
Wyglądasz na szczęśliwego człowieka.
- Jestem w siódmym niebie - rzekł Duncan, opierając się o biurko.¬Pierwszy raz
dostałem szansę udowodnienia rodzinie raz na zawsze, że cał¬kowicie mylą się co
do mnie.
- Więc to jakieś sensowna sprawa? - spytała Emma.
- Nie tak zawiła i złożona, jak miałem nadzieję, ale w sumie dostatecznie
interesująca, żeby nie zasnąć przez tych kilka godzin, jakie poświęcę na jej
załatwienie.
- Jednym słowem, przyjemna i dawno oczekiwana odmiana. Duncan posłał jej
promienny uśmiech.
- Ach, Emmo, nawet nie wiesz, jak bardzo. Co znalazłaś na temat naszej małej
pieszczoszki, Księżniczki Pop?
- Oto szczegółowy raport - odpowiedziała i wręczyła mu wydruk kom¬puterowy.
- Dzięki. Zacznij od wprowadzenia tych danych - polecił, podając jej swój
notatnik. - Będziemy postępowali ściśle według przepisów, aby tata zrozumiał, że
zdaję sobie sprawę z istnienia regulaminu.
- Już się robi - odparła.
Emma rozpoczęła wprowadzanie danych, Duncan zaś usiadł przy stole konferencyjnym
i sięgnął po telefon. Zamierzał odnaleźć taksówkę, do któ¬rej impulsywna Harley
Jane Miller wsiadła poprzedniej nocy.
Pierwszą rozmowę odbył z nocnym portierem hotelu "Ritz-Carlton", który ostatniej
nocy otworzył drzwiczki taksówki przed panną Miller i które¬go wyrzucenia
domagał się Boyd. Na szczęście portier okazał się bystrym obserwatorem. Podał
Duncanowi nazwę przedsiębiorstwa, w którym praco¬wał kierowca, a także fragment
numeru samej taksówki.
- Biedactwo - westchnęła Emma, nie przerywając pracy na komputerze.
Duncan zatrzymał się w połowie wybierania następnego numeru.
- Co masz na myśli?
- Mówiłam o Jane Miller - wyjaśniła Emma, stukając w klawisze. - Jej życie nie
wydaje mi się zbyt radosne.
- Na topie zawsze jest ciężko.
Emma odwróciła się w jego stronę.
- Nie słyszałeś, że kobiety lat dziewięćdziesiątych lubią wrażliwych i czu¬łych
mężczyzn?
- Nie jestem nieczuły na ciężki los panny Miller. Mógłbym nawet ży¬czyć
dziewczynie powodzenia w ucieczce, gdyby nie fakt, że nasz klient pra¬gnie ją
odszukać. Ma zresztą wiele racji. lane jest mniej więcej tak zaradna i
samodzielna, jak ślepy szczeniak. Poza tym nie przepadam za rozpuszczo¬nymi
dzieciakami.
- To musi być piekielnie trudne spędzać życie na koncertach i przyję¬ciach.
Duncan uśmiechnął się do Emmy porozumiewawczo.
- Mnie o tym przekonujesz? Sprawa nie polega na tym, że bogate baby są naj
gorszymi wiedźmami, tylko tak się jakoś składa, że zawsze chcą mó¬wić o sobie,
zamiast o czymś rzeczywiście ciekawym, na przykład o mnie.
Emma roześmiała się i odwróciła z powrotem do komputera.
Duncan skontaktował się z człowiekiem Colangco w przedsiębiorstwie taksówkowym i
wkrótce był już w posiadaniu domowego numeru kierowcy, który poprzedniej nocy
pomógł Księżniczce Pop w ucieczce.
Perspektywa studolarowego napiwku znacząco wpłynęła na elokwencję nowojorczyka z
Bronksu, jednak informacje uzyskane od kierowcy zasko¬czyły Duncana. Odłożył
słuchawkę i zaczął postukiwać nerwowo środko¬wym palcem prawej ręki w szklany
blat stołu.
- Zmartwiłeś się - orzekła Emma.
- Co takiego?
Duncan podniósł głowę. Emma siedziała na biurku i przyglądała mu się spokojnie.
- Zmartwiłeś się - powtórzyła. - Czy taksówkarz w niczym ci nie pomógł.
- Pomógł, tylko niezupełnie tak, jak się spodziewałem. Zgadnij, dokąd zawiózł
nasze niewiniątko.
- Na Grand Central Station?
- Nic z tych rzeczy. Do jednej z tych całodobowych drogerii w górnym odcinku
Szóstej Alei, których właścicielami są Koreańczycy.
_ - Ciekawe - stwierdziła Emma, machając skrzyżowanymi w kostkach nogamI.
- Też tak sądzę.
- Czy dziewczyna źle się poczuła?
- Taksówkarz twierdził, że była spięta, ale sprawiała wrażenie zdrowej jak ryba,
kiedy ją ostatecznie wysadził przed "Sheraton Manhattan".
Emma podniosła głowę.
- A gdzie się podziały jej plany pojeżdżenia po kraju pociągiem?
- No właśnie - odparł Duncan. - Ale to nie wszystko. Panna Miller wcale nie
poszła do hotelu "Sheraton Manhattan". Zgodnie z obietnicą obdarowała
taksówkarza pięćdziesięciodolarowym napiwkiem, więc starał się zadbać o jej
bezpieczeństwo. Nie odjechał od razu. Obserwował, jak przechodzi na drugą stronę
ulicy i wchodzi do "Sheraton and Towers".
- O, robi się coraz ciekawiej.
Duncan zacisnął usta.
- Jest tu wiele interesujących aspektów dla wytrenowanego i analitycznego
umysłu.
- Powiedz mi coś jeszcze, Holmesie. Duncan posłał Emmie szeroki uśmiech.
- Ta niewinna, naiwna ptaszyna, jak mi ją opisał nasz klient, a jej mene¬dżer,
działała z pewną dozą inteligencji, żeby zatrzeć za sobą ślady. Krótko mówiąc,
nie zachowała się tak, jak przypuszczałem. To zaś jest nie tylko intrygujące,
ale także kłopotliwe.
- A mnie interesuje, dlaczego poszła do drogerii. Przecież musiała się
orientować, że w każdym przyzwoitym hotelu dostanie wszelkiego rodzaju artykuły
toaletowe.
- To elementarne, mój drogi Watsonie. Postanowiła zmienić wygląd. Wszyscy znają
twarz Jane Miller. Monroe słusznie zauważył, że jej zdjęcie znajduje się na
billboardzie na Times Square. Monroe był pewien, że gdyby została rozpoznana,
przypuszczono by do niej szturm. Jane na pewno zdaje sobie z tego sprawę. W
drogerii mogła kupić farby do włosów, kosmetyki i okulary. Nie mamy pojęcia, czy
w tej chwili nie wygląda na przykład jak mocno krótkowzroczna bibliotekarka.
Musimy przyjąć, że nasza Księżnicz¬ka Pop, jakkolwiek rozpuszczona, odznacza się
pewną inteligencją. Trzy¬maj - dodał Duncan, podając Emmie reklamową fotografię
Jane Miller.¬Wrzuć ją do komputera i wydrukuj mi wszelkie wersje koloru oczu,
koloru' i długości włosów, fryzury oraz makijażu. Aha, na wszelki wypadek dorzuć
jeszcze okulary.
- Nie ma sprawy - oświadczyła Emma, biorąc fotografię reklamową.
- A kiedy skończysz, sprawdź pociągi odchodzące z Nowego Jorku. In-teresuje mnie
wczorajsza noc i dzisiejszy ranek. Prześlij faksem jej zdjęcia i rysopis do
kierownika każdego pociągu, wszędzie tam, dokąd zdołasz, cho¬ciaż wątpię, żeby
to się na coś zdało.
- Uważasz, że list, który zostawiła Boydowi Monroe, miał być fałszy¬wym śladem?
- I to wyjątkowo wyrazistym - stwierdził Duncan, sięgając znów po słuchawkę. -
Jeszcze kilka telefonów i będę mógł zakasować Petera Wimseya. - Coś plączesz
tych powieściowych detektywów, szefie.
Duncan uśmiechnął się do niej.
- Co za szczęście, że jesteś oczytana. .
W czasie gdy Emma kompletowała galerię fotograficzną Jane Miller w swo¬im
pokoju, Duncan siedział przy komputerze i zgłębiał system rejestracji gości w
hotelu "Sheraton". Odnalazł siedem osób, które zarejestrowały się w hotelu
uprzedniej nocy pomiędzy dwunastą a drugą nad ranem. Trzy kobiety i czte¬rech
mężczyzn. Od razu wyeliminował żonę jednego z mężczyzn.
Natomiast dwie pozostałe kobiety: Janet Miller i H. Smith, były bardzo
obiecującymi ewentualnościami. Ojciec Duncana zawsze twierdził, że należy iść
oczywistym śladem, a Janet Miller niewątpliwie stanowiła wysoce praw¬dopodobną
możliwość. Toteż Duncan, omamiony wizją zakończenia całej sprawy pod koniec
dnia, udał się do hotelu "Sheraton and Towers", by na¬stępnie czekać przy
windach na osiemnastym piętrze. Czekał przez trzy go¬dziny. Kiedy panna lanet
Miller wreszcie się zjawiła i włożyła klucz do drzwi, przeżył ogromne
rozczarowanie. Nie miała stu sześćdziesięciu dwóch centy¬metrów wzrostu ani
jasnoblond włosów i błękitnych oczu. Zbliżała się do pięćdziesiątki, była tęga i
prawie całkiem siwa.
Pozostała więc tylko H. Smith, która, wedle zapisu komputerowego, opuściła hotel
tegoż ranka. Jedynym dodatkowym obciążeniem jej rachunku było skorzystanie w
nocy z usług służby hotelowej. Zamówiła do pokoju cheeseburgera, czekoladowego
shake'a i frytki. Duncan uznał, że panna Smith wykazała pewną fantazję,
wybierając potrawy będące obiektem "rodziciel¬skiej" pogardy. Kiedyś sam użył
ojcowskiej karty kredytowej, żeby odtwo¬rzyć swoją kolekcję Talking Heads, gdy
ojciec zniszczył wszystkie posiada¬ne przez niego albumy tej grupy.
Niestety panna Smith nie była tak uprzejma, aby zostawić w hotelu swój następny
adres. Dzienny recepcjonista nie pamiętał, kiedy wyszła. Pomocny okazał się
portier. Przestudiowawszy tuzin wyprodukowanych przez kompu¬ler portretów Harley
lane Miller, w które zaopatrzyła Duncana Emma, roz¬poznał piosenkarkę na zdjęciu
z krótkimi brązowymi włosami, a nie z długi¬mi jasnoblond. Błękitne oczy nadal
ją zdradzały.
Duncan polecił Emmie sprawdzić nazwisko H. Smith we wszystkich hotelowych
komputerach w centrum miasta, a następnie w odleglejszych dzielnicach. Nic z
tego nie wynikło, musiał więc wyruszyć na kolejny reko¬nesans.
Chociaż był w znakomitej kondycji fizycznej, wszelkie wędrówki uwa¬żał za dopust
boży. Wolał pracować w biurze przy komputerze. Tym razem jednak nie miał wyboru.
Chodził od hotelu do hotelu przez resztę ranka i sporą część popołudnia.
Wreszcie znalazł portiera, który rozpoznał jego zbiegłą sikorkę i nie wzbra¬niał
się do tego przyznać. Okazało się, że panna Miller ma już nie tylko brą¬mwe
włosy, ale także brązowe oczy. A zatem sprawiła sobie brązowe szkła kontaktowe.
Młody portier wpuścił ją - bez bagażu - do hotelu "RIHGA" mieszczącego się przy
Pięćdziesiątej Czwartej Zachodniej ulicy o dziesiątej lrzydzieści tegoż ranka.
Krótki telefon do Emmy i chwila pracy na kompute¬rze dostarczyły Duncanowi
najnowszego pseudonimu panny Miller: Grace Smith. Opłaciła jedną noc w hotelu,
posługując się przy tym gotówką.
To rodziło dwa pytania: skąd, u licha, wzięła pieniądze i czy zamierzała
zmieniać hotele codziennie? Jeśli tak, zasługiwała na to, by uznać ją nie tylko
za bystrą, ale za bardzo ihteligentną . Wydawało. się, że robi, co może, aby
utrudnić Boydowi -i jemu - odnalezienie Jane MIller.
Cóż, sam pragnął mieć trudną sprawę. Oczywiście znajdzie lane Miller i nie
przeszkodzi mu w tym nawet naj częstsza zmiana koloru włosów oraz po¬koi
hotelowych. Od portiera "RIHGA" dowiedział się, że zaraz po zarejestrowa¬niu się
w hotelu panna Miller wyszła z holu na zewnątrz i wsiadła do taksówki.
Rozpieszczona Księżniczka Pop buszowała samotnie po Wielkim, Złym Mieście.
Harley Jane Miller schowała hotelowy klucz do torebki i wyszła z holu "RIHGA".
Znalazłszy się na ulicy, rozejrzała się niespokojnie w prawo i w le¬wo, ale
nigdzie w pobliżu nie czyhał na nią Boyd. Kiwnęła głową młodemu portierowi w
hotelowym uniformie, a on otworzył drzwi taksówki, która za¬trzymała się przy
krawężniku.
- Dokądjedziemy? - spytał siedzący za kierownicą Paki stańczyk, kiedy znalazła
się na tylnym siedzeniu.
- Do sklepu z ubraniami, który nazywa się Canal Jean. To jest na Broad¬wayu,
między Broome i Spring.
Taksówka włączyła się w ruch uliczny ostrym zrywem. Harley złapała za rączkę od
drzwi, trzymając sięjej kurczowo. Wciąż jeszcze nie mogła się oswoić z jazdą
taksówkami. Była przyzwyczajona do eleganckich limuzyn, które nawet po
zatłoczonych ulicach poruszały się płynnie, można by rzec, . z gracją. To
zadziwiające, jak inne stało sięjej życie w ciągu niecałych dwu¬nastu godzin.
Poprzedniego wieczoru śpiewała w Madison Square Garden dla rozen¬tuzjazmowanej
publiczności. Potem, zalękniona i nieszczęśliwa, wracała z Boydem białą limuzyną
do hotelu "Ritz-Carlton".
- Pozwól mi tylko spędzić samotnie trochę czasu - powiedziała błagal¬nie po
dziesięciu minutach bezowocnej dyskusji. - Chociaż dwa tygodnie.
- Samotnie? - powtórzył Boyd z niedowierzaniem. - Nie dałabyś sobie rady w tej
dżungli nawet przez dwie minuty.
Otóż, Boyd, dałam sobie radę i nadal będę dawała.
raksówka ścięła ostro zakręt i Harley wcisnęła się w kąt tylnego siedze¬nia.
Udało jej się uwolnić od Jane Miller, ale dokąd powinna uciekać? Do własnej
przeszłości? Był to jakiś pomysł. W czasach kiedy - ku rozpaczy matki - rock and
roll przesłaniał jej cały horyzont, wiodła dość szczęśliwe życie. Barbara Miller
marzyła o córce w rodzaju Olivii Newton-John, a zmu¬szona była pogodzić się z
buntowniczym, gardłowym rockiem dobiegaj ącym z własnego garażu. Ostatecznie
nagromadzone przez lata poczucie winy, że jest rozczarowaniem dla najbliższej
osoby - matki, skłoniło Harley do wło¬żenia sukienki z falbankami i zaśpiewania
przesłodzonej ballady o miłości. Zachwyciła rodzicielkę, zdobyła główną nagrodę
na regionalnym konkursie talentów i zwróciła na siebie uwagę Boyda Monroe,
kreatora gwiazd.
Była świadoma, że sama stworzyła image, który ją teraz dusił. To praw¬da, iż
Boyd żądał wówczas, aby kultywowała ten wizerunek, ajej matka po¬pierała go w
pełni - sama zaś Harley była zbyt młoda i niedoświadczona, żeby przekonać ich do
stylu, który chciała uprawiać, toteż zgodziła się przy¬stać na rolę
zaprogramowaną przez Monroe'a. Czy jednak, mimo wszystko, nic powinna była
walczyć mężniej i nie ustępować, kiedy on uparł się, by odrzuciła swoje imię
oraz ukochaną muzykę i przeistoczyła się w delikatny kwiatek ochrzczony przez
niego Jane?
Tak czy inaczej, teraz podjęła tę walkę. Owszem, stworzyła słodką lane, ale
ostatecznie zdołała jej umknąć, nawet jeśli nie na długo.
Po dwudziestu minutach szaleńczej jazdy przez zatłoczony Manhattan taksówkarz
zahamował i zatrzymał się gwahownie przed Canal Jean.
- Dziękuję - powiedziała Harley niemal bez tchu.
Zapłaciła taksówkarzowi, dodając o wiele za hojny napiwek - bo przecież
ubezpieczenie nie wystarczy, żeby pokryć koszty wypadku, jaki go niewątpliwie
czeka - po czym weszła do sklepu. Aż zaniemówiła z wrażenia. W zasięgu wzroku
nie było ani cala koronki i niczego w pastelowym kolorze. Wszędzie widniała
czerń, czerwień, fiolet i różne inne jaskrawe barwy. Ubrania, jakie uwielbiała
jako nastolatka i jakich potajemnie pragnęła uwięziona w nudnych, grzecznych
sukienkach Jane Miller, zgromadzone zostały tutaj, w jednym sklepie.
- Po prostu raj! - westchnęła.
Rozejrzała się wokół, lustrując sprzedawców i sprzedawczynie. Wresz¬cie
dostrzegła osobę, jakiej szukała: młodą kobietę w fioletowych marten¬sach i
czarnych rajstopach na nogach, w dżinsowej minispódniczce i czarnej siatkowej
bluzce. Do tego intensywnie fioletowo-różowe włosy i makijaż typu kabuki.
Sprzedawczyni w ostrym technikolorze. Idealna.
Harley podeszła do dziewczyny szybkim krokiem, w obawie, że złapie ją wcześniej
ktoś inny.
- Witaj, Denise - powiedziała, przeczytawszy jej imię na identyfikatorze. - Będę
potrzebowała twojej pomocy przez najbliższych parę godzin.
Sprzedawczyni zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
- Powinnyśmy mieć z tego frajdę.
Harley uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby.
- Tego możesz być pewna.
Przez ostatnich dziewięć lat Boyd ograniczył Jane do bieli i bladych,
pastelowych kolorów. Teraz Harley zdecydowała:
- Zaczniemy od czerni, jako podstawy, i na tym będziemy budowały całą resztę•
Tego wieczoru Harley przemknęła przez marmurowe wejście "RIHGA" obarczona
sześcioma torbami. Miała akurat dość czasu, żeby się przebrać i zjeść szybką
kolację w restauracji hotelowej, zanim nadejdzie pora na jej pierwszy,
najpierwszy w życiu show na Broadwayu, który zamierzała obej¬rzeć. Elegancko
ubrana para w wieku około trzydziestu pięciu lat, która wy¬siadła z windy, nie
zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Jane wciąż nie prze¬stawała się dziwić, że
dzięki farbie do włosów i szkłom kontaktowym jest nie do rozpoznania i że Boyd
nie wyskoczył dotychczas zza rogu, aby zacią¬gnąć ją z powrotem do "Ritza".
Weszła do swojego apartamentu, składającego się z niewielkiego salonu w kolorach
ciemnozielonym i białym, z sypialni, w której królowało wielkie łoże, oraz z
wykończonej marmurem łazienki w tonacji brzoskwiniowej. Pa¬trząc na kanapę,
krzesła i łóżko, na których piętrzyły się stosy pudeł i toreb wypełnionych
strojami, Harley westchnęła. Będzie musiała to sprzątnąć, je¬śli w ogóle
zamierza się dziś położyć.
Jednak na razie wzięła szybki prysznic, a potem sięgnęła po czarną su¬kienkę
mini bez rękawów, którą powiesiła tego popołudnia w wyłożonej lu¬strami szafie.
Wybrała nader śmiałe czarne jedwabne figi oraz stanik, kupio¬ne w trakcie
ostatniej wyprawy; na ich widok niewinna panna Jane Miller umarłaby ze wstydu.
Stroju dopełniały czarne kowbojskie buty. Nie włoży do nich żadnych rajstop.
Tego wieczoru będzie seksowna i wyzywająca, choć¬by nawet Boyd krzyczał w jej
głowie niezliczoną ilość razy: nie, nie, nie!
Obróciła się wolno przed lustrem osadzonym w drzwiach szafy, patrząc. szeroko
otwartymi oczami na brunetkę w opinającej figurę czarnej sukience. Szokujące,
jak bardzo różni sięjej nowy wizerunek od tego, do którego przy¬wykła przez
minionych dziewięć lat. Pomyślała o Boydzie i o Jane Miller, ale po chwili
uświadomiła sobie, że chodzi przede wszystkim o jej życie.
Harley odwróciła się pospiesznie od lustra, chwyciła nowo kupiony pas na
pieniądze i zamknęła go w sejfie pokojowym. Następnie wzięła małą czar¬ną
torebkę, dobraną specjalnie do sukienki, otworzyła, żeby sprawdzić, czy na pewno
włożyła do niej dwa banknoty dwudziesto dolarowe oraz bilet do teatru, po czym
wyszła z pokoju. Nadszedł czas na spotkanie z Great Wbite Way.
Jednakże od razu napotkała na swojej drodze przeszkodę.
Zdążyła właśnie otworzyć drzwi na korytarz, kiedy tuż za nimi natknęła się na
jednego z menedżerów hotelu "RIHGA", który omal nie zapukał jej w czoło. Widząc
Harley, szybko opuścił rękę.
- Panna Miller? - zapytał.
- Tak - odpowiedziała z westchnieniem
Wcześniej zmuszona była wyjawić swoją tożsamość kierownictwu ho¬telu - z
solennym zapewnieniem dotrzymania tajemnicy z ich strony - aby dostać pokój pod
fałszywym nazwiskiem.
- Nazywam się Greg Crandell i należę do dziennego kierownictwa ho¬telu "RIHGA".
Obawiam się, że- mamy pewien problem. Kilka minut temu pytał o panią jakiś
dżentelmen.
Boyd. Harley poczuła się, jakby jej twarz stała się nagle lodowata i sztywna.
- Dżentelmen? Mężczyzna średniego wzrostu z krótko obciętymi brą¬zowymi włosami?
Noszący kowbojskie buty?
- Nie. Ten pan pasował raczej do schematu "wysoki, przystojny i ciem¬nowłosy". A
na nogach miał robione na zamówienie angielskie buty Loebsa. - I on właśnie
pytał o mnie?
- Tak. Z tego, co mówił jeden z naszych portierów, wynikałoby, że ów dżentelmen
panią śledzi.
Boyd musiał zaangażować kogoś, żeby ją znalazł. I to mu się udało. Obraz 80yda
jako bezwzględnego, nieubłaganego potwora z krwawego horroru zmroził nawet jej
oddech.
- Czy ten dżentelmen ma jakieś nazwisko?
- Duncan Lang z Colangco International.
Harley drgnęła. Można się było domyślić, że Boyd zaangażuje najlep¬szą firmę w
mieście. W ciągu ostatnich dziewięciu lat nie zdarzyło jej się wziąć do ręki
gazety albo czasopisma, w którym nie znalazłaby wiadomo¬~ci o jakimś systemie
zabezpieczającym zainstalowanym przez Colangco dla takiej czy innej sławy lub o
jakiejś sprawie właśnie przez Colangco rozwIązanej.
- Gdzie on teraz jest?
- Sądzę - odparł pan Crandell-że właśnie zmierza do restauracji "Windows on the
World" w śródmiejskim World Trade Center. W każdym razie poleciłem naszemu
starszemu portierowi, aby poinformował go, że tam się pani wybrała.
Harley chwyciła dłoń młodego menedżera i potrząsnęła nią serdecznie. - Jest pan
po prostu cudowny. Muszę się stąd zbierać, i to błyskawicz¬nie ... - urwała, bo
w głowie zaświtała j ej nagle niezwykle błyskotliwa myśl. ¬pana pomocą powinno
mi się to udać.
Tego samego wieczoru tuż po jedenastej Harley wyszła z Richard Rod¬gers Theatre
i skręciła w prawo na Czterdziestą Szóstą Zachodnią ulicę. Pod¬śpiewywała jedną
z melodii musicalu. Nie była to wielka muzyka, ale w peł¬ni zadowalająca.
Ponadto Harley zawsze lubiła, kiedy coś się dobrze kończyło. Z początku było jej
trochę dziwnie siedzieć samej w teatrze w otoczeniu se¬tek obcych ludzi, zamiast
stać na scenie i śpiewać dla nich. Przemierzyła wzrokiem rząd po rzędzie w
poszukiwaniu Boyda, ale go nie znalazła. A po¬tem przedstawienie sprawiło, że
zapomniała o sobie, a także o tym, że jest obca pośród tłumu innych obcych.
Gdyby siedzenia nie okazały się takie ciasne, czułaby się całkowicie swobodnie i
wygodnie.
-Ach!
Wkroczyła właśnie na Broadway. Recepcjonista w hotelu zapewnił ją, że będzie tu
mogła znaleźć taksówkę.
_ Ach!- powtórzyła cicho. - Zupełnie jak w czasie Bożego Narodzenia.
Chodniki Broadwayu pełne były ludzi jaśniejących od kolorowych świateł, które
były wszędzie, zamieniając noc w dzień. Elektroniczne bill¬boardy mieniły się
złocistą i srebrzystą poświatą. Na każdym budynku Ti¬mes Square, dużym czy
małym, jarzyły się neony we wszystkich kolorach tęczy. Zewsząd otaczały ją
radość i piękno. Zrozumiała teraz sens powie¬dzenia: "miasto, które nigdy nie
śpi". Bo i któż chciałby spać? Czuła się wyjątkowo i wspaniale przez sam fakt,
że stała tam w środku ciepłej nocy, patrząc na ludzi, którzy robili wrażenie
równie szczęśliwych jak ona sama, skąpani w blasku świateł, a wszędzie były
tłumy i z każdych drzwi buchał śmiech i radość. Nie przestawała się uśmiechać.
Manhattan był najwspa¬nialszym miejscem na ziemi.
Taksówka przestała być sprawą ważną. Dojdzie do hotelu pieszo. Barw¬ny, wesoły
tłum budził poczucie bezpieczeństwa. Nic jej się nie stanie.
Z pomocą Grega Crandella udało jej się przechytrzyć Duncana Langa i zatrzeć za
sobą ślady. Noc na Manhattanie i wolność należały do niej i na¬dal mogła się
nimi cieszyć.
Nocna wędrówka przez środek Manhattanu wprost uderzała do głowy.
Cudownie było wdychać prawdziwe powietrze i wilgoć. Cudownie było roz¬prostować
nogi i wymachiwać rękami, idąc ulicą, prawdziwą ulicą prawdzi¬wego miasta; o
zobaczeniu tego miasta marzyła od czasu, kiedy była ośmio¬letnią dziewczynką.
Podczas wcześniejszych wizyt w Nowym Jorku nie widywała nic poza własnym pokojem
hotelowym, wnętrzem limuzyny oraz sceną, na której śpiewała.
No, tym razem będzie inaczej! Nawet gdyby w tym celu zmuszona była wrzucić
wysokiego, przystojnego i ciemnowłosego Duncana Langa do zbior¬nika z betonem i
następnie utopić go w rzece Hudson, wykorzysta swoje dwa tygodnie, żeby poznać
miasto, które zawsze wielbiła z daleka. A Colangco International może się tą
wiadomością udławić albo się nią wypchać!
Rozdział drugi
Dochodziła siódma wieczór, kiedy Duncan - więcej niż rozeźlony bezproduktywną
wyprawą do World Trade Center i całym dniem spędzo¬nym na gonieniu po śladach
Księżniczki Pop od taksówki do sklepu, a stam¬tąd znowu do taksówki - pojechał
raz jeszcze do "RIHGA", planując obozo¬wać przed pokojem swojej nieuchwytnej
Harley do sądnego dnia, jeśli okazałoby się to konieczne. Zdarzyło mu się kiedyś
czekać trzynaście ,godził przed drzwiami pokoju hotelowego pulchnej dziedziczki
z Melbourne. Służ• ba hotelowa dostarczyła mu różnych rzeczy niezbędnych do
przetrwania, a dziedziczka sprawiła, że oczekiwanie okazało się jak najbardziej
warte za¬chodu, dostarczyła mu bowiem innych niezbędnych rzeczy. Spodziewał się,
że poszukiwania Księżniczki Pop zakończą się całkowicie odmiennie, ale równie
zadowalająco.
Wjechał windą na pięćdziesiąte piętro i zapukał do drzwi Grace Smith, inaczej
Harley Jane Miller, co dało nieoczekiwany rezultat w postaci kon¬frontacji z
mocno niezadowolonymjapońskim biznesmenem, który miał około sześćdziesiątki i
był bez marynarki, w pogniecionych spodniach i czarnych skarpetkach.
Był to ostatni widok, jakiego by się Duncan spodziewał.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział z lekkim ukłonem. - Czy to nie jest
przypadkiem pokój panny Grace Smith?
- Nie - zaprzeczył dżentelmen lodowatym tonem. - To jest mój pokój. Dobranoc.
Zatrzasnął Duncanowi drzwi przed nosem. Okoliczność, sama w sobie, nie była
specjalnie niepokojąca. Wielu ludzi - w każdym razie wiele kobiet ¬zatrzasnęło
już Duncanowi drzwi przed nosem. Zdecydowanie niepokojąca była natomiast
pewność, że Harley Jane Miller nie wróci do tego pokoju. Może Emma pomyliła się,
podając mu numer pokoju. Ale Emma nie myliła się nigdy. To się nie zdarzało.
Duncan wsiadł na powrót do windy, zjechał do holu, gdzie usiadł na
ja¬snozielonym fotelu i zadzwonił z telefonu komórkowego do swojego biura.
- Emmo? - zagadnął, modulując starannie głos, kiedy odpowiedziała za drugim
dzwonkiem.
- Cześć, Sherlocku, co słychać? - zapytała pogodnie. - Sfinalizowałeś sprawę?
- Niezupełnie. Jest pewien szkopuł. Dość istotny szkopuł. Zdaje mi się; że
popełniłaś błąd.
- Błąd? Nie popełniam błędów. Nigdy.
- Zdarzają się wyjątki od każdej reguły. Nasza poszukiwana, ostatnio notowana
jako Grace Smith, nie rości już pretensji do bycia lokatorką pokoju 5007 w
hotelu "RIHGA". Chyba że podałaś mi zły numer pokoju?
- Poczekaj, niech sprawdzę - odparła szybko. Usłyszał stuk klawiszy na
klawiaturze komputera, po chwili głos Emmy: - Ładne rzeczy.
Komentarz nie zabrzmiał specjalnie pocieszająco.
- Czy ja mam ochotę to usłyszeć? - zastanowił sie głośno Duncan.
- Wymeldowała się o szóstej dziisięć dzisiejszgo wieczora, nie zostawiając
żadnego następnego adresu. Nie przepuszczasz... Czy ona mogla się zorientować,
że ją śledzisz?
- Nie obrażaj mnie - powiedział Duncan miażdżąco. - Fakt, że przez cały dzień
deptałem jej po piętach. Ale jeśli ja jej nie widziałem, ona też nie mogła mnie
widzieć.
- Wobec tego ktoś się wygadał. Duncan zaklął z wściekłością.
- Miałem nadzieję, że nie dowie się o mnie, póki nie będę jej miał bez¬piecznie
w ręku. Musiałem nie zachować dostatecznej ostrożności w trakcie mojego
dyskretnego wypytywania.
- No, no - uspokoiła go Emma - nie bierz sobie tego tak bardzo do ser¬ca.
Podobne drobne potknięcia zdarzają się w każdej sprawie. To nie twoja wina.
- Tata by się z tobą nie zgodził - stwierdził Duncan z goryczą. - Bran¬don nie
miewa potknięć w swoich sprawach. Zrób następny wykaz rezerwa¬cji hotelowych na
Manhattanie, Em. Sprawdź wszelkie odmiany nazwisk Smith i Miller. Dla większej
pewności możesz do nich dorzucić Jones. Powi¬nienem wrócić za jakieś dziesięć
minut.
- Będę gotowa.
Duncan włożył telefon z powrotem do kieszeni płaszcza, wzdychając przy tym
głęboko. Będzie musiał znów wziąć się do sprawdzania różnych przedsiębiorstw
taksówkowych, w poszukiwaniu kursu z,jednąklientką, która miała teraz mnóstwo
bagaży i która przejechała tego wieczoru z hotelu "RIHGA" do innego miejsca
gdzieś na Manhattanie. O ile Księżniczka Pop pozostała na Manhattanie. Była dość
przewrotna, aby wybrać się ostatecznie w tę piekielną podróż pociągiem po kraju.
Duncan włożył do ust listek cynamonowej gumy do żucia i wyszedł z "RIHGA". Czuł
przygnębienie i irytację. Pierwsza duża sprawa, a on nie potrafił znaleźć jednej
nędznej istoty rodzaju żeńskiego w swoim mieście. Nie powinien był nigdy
rozpoczynać pracy w rodzinnej firmie. Ojciec miał słuszność. Duncan nie posiadał
dostatecznych zdolności, brakowało mu też wytrwałości i determinacji.
Pracowali z Emmą do ósmej wieczorem, ale niczego nie osiągnęli, więc posłał
asystentkę do domu. Potem siedział w swoim gabinecie i patrząc przez okna na
piękną linię nocnego nieba, rozmyślał o pannie Miller. Jak to możli¬we -
zastanawiał się - że naiwna dziewczyna, którą opisał mu Boyd Mon¬roe, wymykała
się skutecznie wykwalifikowanemu detektywowi przez pra¬wie dwanaście godzin?
Harley-mogła być rozpieszczona i rozkapryszona, nawet wredna, ale dzień
bezowocnych poszukiwań przekonał Duncana, że Księżniczka skrywająca się za
farbowanymi włosami i brązowymi szkłami kontaktowymi jest znacz¬nie bardziej
pomysłowa, niż przypuszczał, a to go zainteresowało. Spróbo¬wał postawić się w
sytuacji Harley Jane Miller. Gdyby sam był ptaszyną, której udało się uciec ze
złotej klatki, dokąd by pofrunął?
We wtorek rano Duncan zjawił się w biurze o siódmej rano. O ósmej do jego
gabinetu weszła Emma, kładąc z rozmachem na biurku stertę gazet.
- Już je widziałeś? - zapytała.
Duncan podniósł oczy znad raportu o Harley Jane Miller, który właśnie czytał, i
zerknął na dzienniki.
- Zauważyłem kilka bardziej krzykliwych nagłówków. KSIĘŻNICZKA POP ZNIKA! oraz
JANE MILLER PRZEPADŁA! albo ZAGINIONA! czy KSIĘŻNICZKA SIĘ WYMKNĘŁA! - głosiły
spokoj¬niejsze z tytułów prasowych.
- Czy to był twój pomysł?
- Nie, skądże. Zawsze byłem za zachowywaniem dyskrecji - odparł
Duncan, odwracając stronę raportu.
- A więc kto poinformował prasę?
- Gdybyśmy mieli pod ręką jakiegoś bukmachera - właściwie zastanawiam się,
dlaczego nie mamy - założyłbym się, że to nasz ukochany klient, pan Boyd Monroe,
zadał sobie masę trudu. Wszystkie te tytuły pachną nim na odległość.
- Powiedzmy. Ale czemu miałby powiadamiać wszystkich, że znosząca złote jajka
kokoszka mu uciekła?
Duncan rozparł się wygodniej w fotelu, podkładając ręce pod głowę.
- Pomyśl chwilę, Em. Zamiast jednego błyskotliwego detektywa Boyd Monroe zyskał
teraz, tylko w tym mieście, setki tysięcy fanów, którzy szuka¬jąjego zaginionej
kokoszki. Wiedziałem, że to chytra sztuka, kiedy tylko na niego spojrzałem.
Jednak za prasowymi tytułami kryło się coś więcej niż machinacje me¬nedżera.
Emanował z nich niepokój, graniczący niekiedy z desperacją. Czyżby Boyd obawiał
się, że Księżniczkę spotka coś złego w czasie samowolnych wakacji?
- No dobrze - powiedziała Emma - ale co mamy robić w tej sytuacji?
- Zainstalowałem już drugą recepcjonistkę, która będzie musiała się
uporać z lawiną telefonów - pan Monroe skierował wszystkich ewentual¬nych
informatorów do naszej agencji; poza tym zamówiłem karton aspiryny. - Oto
postępowanie godne prawdziwego skauta.
Duncan uśmiechnął się szeroko.
- Zostałem wyrzucony z ich grona w wielu dwunastu lat za to, że zaczą¬łem grać w
kości z paroma chłopakami podczas jakichś kolejnych idiotycz¬nych podchodów.
Emmo, do roboty. Znajdź mi hotel, w którym mieszka Harley Jane Miller.
- Tak jest, kapitanie - odparła Emma, salutując elegancko.
Duncan znów wziął do ręki jej wyczerpujący raport o Harley. Gdyby tylko mógł
rozgryźć tę dziewczynę - zrozumieć, w jaki sposób myśli i dzia¬ła - znalazłby ją
niechybnie, tego był zupełnie pewien.
Dzieciństwo spędziła w Sweetcreek, w stanie Oklahoma. To było jej miasto, czy
może raczej miasteczko, rodzinne. W przeciwieństwie do niego, Księżniczka Pop
zaczęła życie jako jedna z maluczkich. Przyjrzał się jej fo¬tografii z
ostatniego roku szkoły: krótkie, jasne włosy, śmiałe spojrzenie, twarz bez
uśmiechu. Chociaż ona była początkującą wokalistką rockową z małego miasteczka,
a on więźniem ekskluzywnej szkoły, rozpoznał bez trudu tego samego buntowniczego
ducha. Ona się ostatecznie poddała, uległa, podob¬nie jak on się poddał i uległ.
Ajakie były rezultaty? Przeglądał zdjęcie po zdjęciu, śledząc jej zawrotną
karierę, i widział nie wyrazistą, buntowniczą twarz panny Miller jako
nastolatki, ale kolejne maski do wcześniejszych fo¬tografii. Tak, w epoce PB
(Przed Boydem). Coś w Duncanie rozpoznało tę Harley Miller. Dostrzegł w niej
pokrewną duszę ... ak nadal zamierzał do¬prowadzić dziewczynę do złotej klatki,
którą sama wybrała.
Wystarczyło ją po prostu znaleźć. Duncan westchnął i jeszcze raz prze¬studiował
jej historię. Harley Jane Miller była buntowniczką z określonej przyczyny: rock
and rolla. Potem pojawił się Boyd i podciął jej skrzydła, a następnie uczynił z
dziewczyny gwiazdę pop, muzyki, którą niegdyś tak pogardzała. Zmienił jej
garderobę, fryzurę, nałożył grubą warstwę makijażu, zmienił także imię, a nawet
głos z altu na sopran i zaangażował specjalistę, żeby pozbawić ją śladów
oklahomskiej wymowy.
Duncan zaczął stukać środkowym palcem o blat biurka. Przez dziewięć lat życia w
fałszu mogło się w człowieku nagromadzić mnóstwo gniewu albo' przebiegłości,
albo też obu tych rzeczy. Coś o tym wiedział. Spędził sporą część swoich młodych
lat, na zmianę poddając się wzorcowi, jaki ustanowili dla niego rodzice, i
buntując się przeciwko niemu. A kiedy się buntował...
Duncan wyprostował się gwałtownie w fotelu.
- Nie, nie zrobiłaby czegoś podobnego! Nie mogła tego zrobić! Odwrócił się
jednym ruchem do komputera i źażądał listy rezerwacji hotelu "RIHGA". Wpatrywał
się przez chwilę w ekran, a następnie ściągnął wargi, żeby gwizdnąć z uznaniem.
Owszem, zrobiła to.
- Watsonie - zawołał - zostaliśmy wyprowadzeni w pole.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Holmesie? - zainteresowała się Emma, wstając
zza biurka.
- Posłuchaj tylko - powiedział Duncan. - Wczorajszego wieczoru, kiedy
usiłowaliśmy odnaleźć powtórnie Jane Młller, sprawdziłaś rezerwacje gości we
wszystkich hotelach na Manhattanie, tylko ani tobie, ani mnie nie przyszło do
głowy, żeby sprawdzić hotel "RIHGA". To fakt, że Grace Smith wymeldo¬wała się z
"RIHGA" wczoraj wieczorem o szóstej dziesięć, ale interesujące jest, że minutę
później zameldowała się w hotelu niejaka panna B. Monroe.
Emma zamrugała oczami.
- Użyła nazwiska Monroe?
-Tak.
- Zmieniła nazwisko i pokój, nigdzie przy tym nie idąc?
-Tak.
- Rany. Agent 007 nigdy nie natknął się na taką przestawiankę. - Emma spojrzała
na Duncana dziwnym wzrokiem. - Na miły Bóg, w jaki sposób do lego doszedłeś?
- To elementarne, mój drogi Watsonie. W czasach młodości ja również buntowałem
się przeciw władzy rodzicielskiej, zupełnie tak samo, jak panna Miller dzisiaj.
Kiedyś próbowałem uciec przed rozmową kwalifikacyjną w drugiej z moich trzech
znakomitych szkół. Użyłem wówczas danych ojca, żeby zarejestrować się w jedynym
miejscowym hotelu na trzy cudowne dni wolności. Przypuszczalnie ukrywałbym się
tam do tej pory, gdyby nie moja znana słabość do pizzy. Nie ma lepszego sposobu
zemszczenia się na władzy zwierzchniej niż posłużenie się czymś osobistym
przeciw niej, a czy jest coś bardziej osobistego od nazwiska?
- To było błyskotliwe, Holmesie.
- Dziękuję ci, Watsonie.
- Ale jak wpadłeś na to, że ona została w "RIHGA"?
- Wcale nie wpadłem - poprawił ją surowo Duncan - tylko wydedukowałem. Gdybym
był na miejscu panny Miller i powiadomiono by mnie, że zostałem odnaleziony,
czułbym złość. Miałbym ochotę odegrać się choć w cz꬜ci. Nie wiem jak ty, Em,
ale ja czuję się jak skończony dureń, że nie spraw¬dziłem wczoraj rezerwacji
hotelu "RIHGA".
- Ona jest naprawdę Świetna - stwierdziła Emma z podziwem.
- Bardzo by mi się podobała, ale w mojej sytuacji wolałbym, aby okazała się
trochę mniej przemyślna.
- Pewnie zdążyła się już wymeldować z "RIHGA"?
- Oczywiście - odparł Duncan. - Zaczynam dzisiaj od miejsca, w którym mnie
zostawiła wczoraj wieczorem, czyli znów jestem krok za nią. Pan¬na Miller
popełniła jednak pewien błąd. Przedtem była to po prostu praca. Natomiast
zamiana pokojów wprowadziła element osobisty. Słyszę, jak ona chichocze, Emmo, i
wcale mi się to nie podoba. Złapię ją, choćby użyła nie wiem ilu uników. Nawet
gdybym musiał zapomnieć o tym piekielnym regu¬laminie, oświadczam, że złapię ją
dzisiaj!
- Brawo, szefie, grunt to optymizm. Nie wolno tracić wiary. Wracam do komputera,
by kontynuować poszukiwania w hotelach.
Emma poszła do swojego pokoju, natomiast Duncan pozostał na miej¬scu. Jego palec
stukał coraz bardziej gorączkowo o blat biurka. Istniała cał¬kiem spora szansa,
że Emma nie zdoła wyśledzić Księżniczki za pomocą komputera. Wrodzona
inteligencja panny Miller zdawała się być w stadium pełnego rozkwitu. A ponieważ
Harley wiedziała już, że jest obiektem polo¬wania, zachowa tym większą
ostrożność. Chcąc odnaleźć Księżniczkę Pop, Duncan będzie musiał zrozumieć,
jakim torem biegną jej myśli.
Niestety, jak dotąd stanowiła całkowitą zagadkę, żeby zacytować króla Syjamu, w
którego wcielił się Yul Brynner. Zarabiała miliony - i to na robie¬niu tego, co
jej nakazał Monroe - od siedemnastego roku życia. Rodziło się więc pytanie:
dlaczego postanowiła zerwać się z uwięzi akurat teraz?
Dlaczego wzorem Audrey Hepbum zdecydowała się uciec od książęce¬go - tutaj
muzyczno-książęcego - przepychu, żeby zyskać jedną krótką chwilę wolności? Z
niemal każdego wiersza raportu Emmy wynikało, że jako Ksi꿬niczka Pop Jane
Miller była osobiście odpowiedzialna za zapewnienie środ¬ków utrzymania
dziesiątkom ludzi, musiała również, co wynikało z kontrak¬tu, dotrzymywać
zobowiązań wobec firmy nagraniowej i przestrzegać dat koncertów, musiała
wreszcie zadowolić miliony swoich fanów na całym świe¬cie. Wszystkiego tego była
świadoma i wypełniała swoje zobowiązania co do joty. Stosowała się do wszystkich
reguł, które stworzył Boyd Monroe, ponieważ zlekceważyć je znaczyło zawieść, a
nawet zranić, zbyt wiele osób.
Dlaczego uciekła akurat teraz, ryzykując, że zaprzepaści dziewięć lat ciężkiej
pracy? Jedyną rzeczą, jaka j ąj eszcze czekała, była sesja nagraniowa w Los
Angeles, a po jedenastu albumach, które trafiły na listę przebojów, mogła pewnie
nagrywać nawet przez sen.
A jeśli nie mogła?
W pamięci Duncana pojawił się nagle obraz gitary klasycznej Harley sterczącej
smętnie na fotelu w apartamencie hotelu "Ritz".
Z dossier przygotowanego przez Emmę wynikało, że Księżniczka Pop' jest
utalentowana, a także bez reszty oddana muzyce. Ajednak uciekając, nie zabrała
ze sobą gitary.
To prawda, że trudno byłoby jej wynieść instrument pod okiem ochronia¬rzy,jednak
z rozmów z taksówkarzami, którzy wozili ją w ciągu poprzedniego dnia, oraz ze
sprzedawcami, których obdarzyła sutymi napiwkami, wynikało, iż Harley nie
zrobiła nic, aby zastąpić pozostawioną w hotelu gitarę.
Ten fakt wydał mu się dziwny. Nie pasował do całości obrazu. Kiedyś przeżył
krótką przygodę z natchnioną skrzypaczką, która wpadała w panikę, ilekroć
znalazła się dalej niż o parę metrów od swoich skrzypiec.
A Harley przebywała już od niemal trzydziestu sześciu godzin bez ja¬kiejkolwiek
gitary w zasięgu ręki. Duncan zaklął pod nosem. Wszystko w tej sprawie -
poczynając od ostatniego koncertu Jane w Madison Square Gar¬den, poprzez gitarę,
którą zostawiła w hotelu, zmianę garderoby i powrót do wizerunku z etapu
zwariowanej nastolatki, a kończąc na studiu nagrań, cze¬kającym na nią w Los
Angeles - było związane z muzyką. Z muzyką Harley J ane Miller.
A może chodziło o jakąś blokadę psychiczną? Może Księżniczką Pop nie była w
stanie dostarczyć nowego materiału na tę sesję nagraniową? W ta¬kim wypadku
mogła się okazać dostatecznie zdesperowana, żeby umknąć od zobowiązań i
odpowiedzialności, pierwszy raz od dziewięciu lat.
Przez cały poprzedni dzień Harley unikała sklepów muzycznych l wszystkiego, co
choćby z grubsza przypominało gitarę. Duncan był pewien, że dziewczyna nie zdoła
tego wytrzymać dużo dłużej. Dobrze znał mentalność muzyków. Mark, rockandrollowy
przyjaciel Duncana z college'u, miał kiedyś podobną blokadę, nadal jednak
ćwiczył na gitarze, i to codziennie.
Tworzenie muzyki było piosenkarza czy instrumentalisty fizyczną potrzebą, wręcz
nałogiem.
Panna Miller mogła myśleć, że nie będzie potrzebowała gitary w czasie wllkacji,
ale Duncan wiedział swoje. Tylko patrzeć, a zacznąjej się trząść ręce.
Do gabinetu weszła Emma.
Poddaję się. Nie znalazłam żadnego nazwiska, które sugerowałoby obecność Jane
Miller na jakiejkolwiek liście rezerwacji hotelowych. Co mam wbić dalej?
Duncan spojrzał na fotografię Harley z ostatniego roku w szkole.
- Odszukaj wszystkie nazwiska piosenkarek rockowych, jakie kompu¬lur ma w
ewidencji - Laverne Baker, Ruth Brown, Betty Everett, Grace Slick, Patti Smith,
Linda Ronstadt, Chrissie Hynde - całej tej ferajny. A potem ze¬luw te nazwiska z
listami rezerwacji hotelowych, dobrze?
- Jasne - zgodziła się Emma tonem osoby, dla której to wcale nie jest jasne.
Duncan wyciągnął tymczasem z szuflady biurka książkę telefoniczną. Do licha z
chodzeniem. Niech teraz jego palce sobie pochodzą. Otworzył książkę na żółtych
stronach, odnalazł numery sklepów muzycznych i rozpoczął polowanie.
- Dopadłam ją! - krzyknęła Emma dziesięć minut później, wbiegając do jego
gabinetu.
Duncan szybko podniósł głowę.
- Gdzie ona jest?
- Zarezerwowała pokój w hotelu "Hilton and Towers" tuż po dziewiątej
dzisiejszego ranka, jako H. Everett. Przefaksowałam jej zdjęcie do jednego z
naszych ludzi kontaktowych z tego hotelu. To z całą pewnością ona. Skąd .
wiedziałeś, że może się posłużyć nazwiskiem Everett?
Pierwszy raz od początku sprawy Duncan poczuł satysfakcję.
- Popatrz na tę twarz - powiedział, unosząc zdjęcie Harley z ostatniego roku
szkoły. - Jeśli byłaś tego rodzaju osobą, spośród jakich nazwisk wybierałabyś
pseudonim?
- Genialne, Holmesie!
- Elementarne, Watsonie - stwierdził Duncan z nutą głębokiego zadowolenia w
głosie.
- Czyli teraz wyruszasz do "Hiltona"?
- Skądże znowu. Wyruszam do sklepu Manny's Music przy Czterdziestej Ósmej
Zachodniej ulicy.
- Dlaczego akurat tam?
- Ponieważ każdy muzyk, który jest cokolwiek wart, musi prędzej czy później
odbyć pielgrzymkę do Manny'ego; a z tego, co wyczytałem w twoim raporcie o
Księżniczce, wynika niezbicie, że Manny okaże się dla niej zbyt silnym magnesem,
aby mogła mu się oprzeć. Gra się rozpoczęła, Watsonie. Księżniczka zjawi sięu
Manny 'ego, jestem tego pewien. A kiedy to zrobi, zakoń¬czę tę cholerną sprawę.
Nawet jeśli nie zostanie rozwiązana dokładnie według regulaminu, dowiodę tacie
raz na zawsze, że potrafię sobie poradzić z tą pracą.
Harley, ubrana w nowy zielony szlafrok z puszystego aksamitu, odcią¬gnęła
brzoskwiniowe zasłony w swoim pokoju hotelowym i wyjrzała przez okno na miasto,
w którym zakochała się poprzedniego dnia.
Manhattan był odrębnym światem zamkniętym w mikrokosmosie. Ży¬ciem w
mikrokosmosie. Boyd izolował ją od prawdziwego życia przez tak długo, że nagłe
znalezienie się pośród biedy i bogactwa, pośród piękna i brzy¬doty, było dla
niej olbrzymim szokiem. Pozytywnym szokiem, ponieważ to¬warzyszyła mu rosnąca
determinacja, by nie dopuścić do głosu lęku, który mógłby spowodować to, co
robił przez tyle lat Boyd: trzymać ją odizolowaną od życia ... i siebie samej.
Patrząc na tętniącą życiem ulicę, Harley dojrzała grupę ludzi, którzy
za¬trzymali się po drodze do pracy, by posłuchać ulicznych muzyków - skrzyp¬ka,
wiolonczelisty i klarnecisty - koncertujących na rogu. Poprzedniego wie¬czoru,
kiedy wracała do hotelu "RIHGA", jej uwagę przyciągnęły przenikliwe dźwięki
kobzy. Wrzuciła jedną z dwudziestodolarówek do otwartego futera¬łu kobziarza.
Nie dlatego, że był dobry - bo nie był - ale dlatego, że wyraź¬nie kochał swoją
kobzę i mamą muzykę, którą wykonywał.
Dwie przecznice dalej wrzuciła drugą i ostatnią dwudziestkę do futerału jazzmana
grającego na trąbce, który był znacznie lepszy od kobziarza, ale dzielił z
tamtym miłość do muzyki. Zazdrościła im.
Odwróciła się od okna, pospacerowała chwilę po pokoju i zamówiła śnia¬danie.
Była głodna jak wilk, co zawdzięczała godzinie ćwiczeń w ośrodku sportowym
"Hiltona". Im szybciej zje i wyjdzie, żeby rozpocząć dzień, tym prędzej zniknie
ten stan podminowania i rozdrażnienia.
Rozejrzała się po pokoju. Na komodzie leżał jej wisiorek, obok spoczy¬wał
notatnik z programem wakacyjnym, dalej szczotka i grzebień. Dwie po¬kaźne
walizki stały przy stole. Większość pokoju zajmowało ogromnych roz¬miarów łoże,
a na reszcie wolnej przestrzeni ustawione były fotel, kanapa, stół i 'komoda.
A jednak pokój wydawał się pusty.
Popatrzyła na własne odbicie w lustrze komody. Miała na sobie gruby, puszysty
turecki szlafrok, a czuła się naga.
Czuła się tak, jakby irytacja łaskotała jej skórę.
Wtedy wreszcie zrozumiała. Była rozdrażniona - nie dlatego, że sąsied¬niego
pokoju nie zajmował Boyd czy że za ścianą nie kręciła się Annie, ale dlatego, że
w tym pokoju nie było żadnej muzyki. Brakowało jej nieodłącz¬nej części samej
siebie.
Rozległo się pukanie do drzwi. Zerknęła przez wizjer, po czym wpuściła do pokoju
kelnera, który przyniósł śniadanie. Zapłaciła mu, zamknęła za nim drzwi, a potem
usiadła i zabrała się do jedzenia. Ale każda cząsteczka jej osoby skupiona była
na gitarze, której nie wzięła ze sobą, na muzyce, która w niej umarła, i na
pustce panującej w pokoju.
Zamierzała opuścić "Hilton" tego ranka i wynająć pokój w mniejszym hotelu
"Mansfield". Ale dręczący ją niepokój nie mijał. Chwyciła mały no¬tatnik, w
którym spisała wakacyjny rozkład jazdy, i przejrzała go pospiesz¬nie. Nie była
przecież taka jak Boyd. Mogła sobie pozwolić na elastyczność. Zmieni więc plany.
Ubrała się prędko w czarne dżinsy, czarne wysokie buty i czarną koszul¬kę bez
rękawów. Zapięła wokół kostki specjalny pas na pieniądze, włożyła na szyję
wisiorek i była gotowa. Sprawdziwszy, czy w holu nie czai się przy¬padkiem Boyd,
opuściła pokój, a następnie wyszła z hotelu. Wśród ludzi tło¬czących się przy
głównym wejściu nie było Boyda. Nie było też detektywa. Nadal nic jej nie
groziło.
Uśmiechnęła się i podążyła w kierunku Szóstej Alei. Miała dziś randkę z Manny's
Music. Zwiedzi tę mekkę muzyków - potem z pewnością poczuje się lepiej, a
przecież o to chodziło.
Idąc Szóstą Aleją do Czterdziestej Ósmej Zachodniej ulicy, zauważyła, że niemal
cały odcinek między dwiema przecznicami zapełniony jest sklepa¬mi muzycznymi;
mniej więcej w połowie ulicy znajdował się minipark z fon¬lanną. Nieraz
natrafiało się na coś czarodziejskiego w najmniej spodziewa¬nych miejscach.
Wreszcie zobaczyła sklep Manny's Music. Białe pędy winorośli z kute¬go żelaza
oplatały słupki przy drzwiach, sięgając okien wystawowych, w których widniały
trąbki, bębny, saksofon, gitara elektryczna, flety i klarne¬ty. Harley doznała
nagle uczucia, że wraca do domu.
Z uśmiechem na ustach weszła pod ciemnozieloną markizę, otworzyła prowadzące do
środka drzwi i zderzyła się z szeroką klatką piersiową. Silne ramiona objęły ją,
pomagając odzyskać równowagę.
- Bardzo pana ... przepraszam - wyjąkała.
Stał przed nią wysoki, opalony mężczyzna. Miał krótkie, czarne, natu¬ralnie
kędzierzawe włosy i wyraziste czarne oczy. Ubrany był w T -shirt ko¬loru
śliwkowego i spłowiałe, obcisłe dżinsy. Wizerunku dopełniały brązowe skórzane
buty i ciemnozielona marynarka.
Serce Harley zaczęło tłuc się jak szalone.
- Och! - szepnęła z zachwytem i natychmiast się zaczerwieniła; nie była w
stanie spojrzeć wyżej niż na jego tors - fantastyczny tors. - To ... to znaczy
przepraszam, że się na pana wpakowałam.
- Nie ma sprawy - odparł.
Jego dłonie spoczywały nadal na jej ramionach. Czuła ich wagę, siłę i ciepło.
Tak dawno nie dotknął jej żaden mężczyzna. Z trudem podniosła wzrok, żeby
spojrzeć mu w oczy. Zamrugał raptownie i zrobił krok do tyłu.
- To ... była moja wina. Nic pani nie jest?
- Zależy, jak na to spojrzeć - mózg Harley nadal strajkował, odmawiając
normalnego funkcjonowania. - Czy jest pan może spokrewniony z hura¬ganem z
Oklahomy?
Miał uroczy uśmiech, przy którym marszczyły mu się kąciki ciemnych oczu.
- Moją matką była góra lodowa, a ojcem wstrząs tektoniczny. Czy za¬mierzała pani
tu wejść?
- Tak. Chciałam ... chciałam się trochę rozejrzeć.
- Mam nadzieję, że spędzi pani miło czas - powiedział, ustępując jej z drogi i
przytrzymując przed nią drzwi.
Harley przeszła koło niego, po czym odwróciła się, żeby mu podzięko¬wać, ale
mężczyzny już nie było.
Do licha. Właśnie zrobiła z siebie kompletną idiotkę przed najwspanial¬szym
facetem, jakiego kiedykolwiek spotkała. No, to jej na pewno nie popra¬wi
samopoczucia dzisiejszego ranka.
Harley od~óciła się i aż jęknęła z zachwytu. Sklep dopiero co otwarto, ale już
kłębił się w nim tłum ludzi. Na ścianach wisiały setki czarno-białych fotografii
sławnych muzyków, którzy kiedyś zawitali do Manny's Music. Wzdłuż wąskich
przejść stały dziesiątki rozmaitych wzmacniaczy i wszelkie możliwe instrumenty.
Ale do reszty oszołomiła ją prawa ściana sklepu. Umieszczono tu gitary
wszystkich kształtów, kolorów, rozmiarów i stylów.
- O ... mój ... Boże - wyszeptała.
Gitarowy raj. Wyciągnęła rękę do góry. Końcami palców musnęła lśnią¬cy wierzch
gitary Paul Reed Smith. Przeszedł ją dreszcz. Ruszyła wolno wzdłuż ściany,
patrząc z zachwytem na instrumenty Martina, Gibsona, 'Iba¬neze. Zatrzymała się
przed turkusową sześciostrunową gitarą klasyczną Washburna. Była fenomenalna.
Kilka kroków za połową długości ściany przystanęła ponownie. Znajdo¬wała się
przed niewielką wnęką wypełnioną gitarami elektrycznymi. Zwie¬szały się ze ścian
i z sufitu. Powiodła po nich spojrzeniem. I nagle dostrzegła' tę jedną• Czarny
Fender Stratocaster pośród morza innych. Najbardziej uni¬wersalna z gitar
elektrycznych, na której można było zagrać dosłownie wszyst¬ko. Gitara, którą
kochali Buddy Holly, Jimi Hendrix i Eric CIapton, wisiała dokładnie przed jej
oczami. Mogła wyciągnąć. rękę i jej dotknąć, ale nie ośmie¬liła się tego zrobić.
- W czym mogę pani pomóc?
Radey uświadomiła sobie, że koło niej stoi młody człowiek o długich rudych
włosach, zaczesanych z czoła na tył głowy.
- Czy szuka pani czegoś konkretnego? - zapytał. Radey wpatrzyła się znów w
Fendera.
- Mogłabym go dotknąć?
Młody człowiek uśmiechnął się.
- Może pani zagrać na każdej gitarze, która jest w tym sklepie. "Dziewczęta z
dobrych domów nie grają na gitarach elektrycznych!"- mawiała jej matka.
- Chciałabym spróbować .. tej tutaj - powiedziała Rarley zduszonym głosem,
wskazując na czarnego Stratocastera.
Młody człowiek zdjął Stratocastera ze ściany, jakby to była najzwyklej¬sza
gitara pod słońcem. Podłączył instrument do małego wzmacniacza i po¬dał Rarley.
- Proszę bardzo, gotowe.
Przez chwilę patrzyła na Stratocastera, a potem wzięła gitarę od młode¬go
człowieka i wolno przycisnęła do siebie.
- Boże! - wyszeptała.
Instrument był smukły, lekki i 'idealnie pasował do linii jej ciała, wypełniając
przestrzeń między dołem piersi a udami.
Trąciła strunę E, potem A i zadrżała lekko, kiedy dźwięki wypełniły alkowę.
- To lepsze niż seks, co?
Rarley spojrzała na młodego sprzedawcę. Miał około dwudziestu pięciu lat. Na
identyfikatorze przypiętym do białej koszuli napisane było "Clark".
- To jest lepsze nawet od podwójnej porcji kremu czekoladowego - odparła. Młody
człowiek roześmiał się.
- Od dawna pani gra?
- Od czternastu lat - wyznała, grając akord za akordem. - Ale na gitarze
klasycznej, nie na elektrycznej.
- Wydaje mi się, że właśnie pani znalazła swoją gitarę.
Rarley pogłaskała lśniącą czarną powierzchnię Fendera Stratocastera.
- O tak.
Dziesięć minut póżniej sięgnęła do pasa na pieniądze i wyjęła stamtąd tysiąc
sześćset dolarów, żeby kupić Stratocastera wraz z futerałem, pasem i kostkami do
grania. Potem położyła jeszcze kilka setek na jasnej dębowej ladzie w środku
sklepu, płacąc za wzmacniacz Maxi-Mouse.
W chwilę potem stała pod zieloną markizą przed wejściem do Manny's Music,
trzymając futerał z gitarą w lewej ręce, a Wzmacniacz w prawej. Nie myślała
wcale o wyprowadzeniu się z "Riltona", o Bartlett Museum, które zamierzała
zwiedzić późniejszym popołudniem, o "Cote Basque", gdzie miała zarezerwowany
stolik na kolację, ani wreszcie o przedstawieniu, na które planowała pójść tego
wieczora.
Teraz potrzebne jej było bardziej niż cokolwiek innego na świecie jakieś
miejsce, gdzie mogłaby usiąść, zanim po prostu zwali się z nóg.
Przypomniała sobie o skwerze z fontanną po drugiej stronie ulicy. Nie oglądając
się w lewo ani w prawo, przeszła przez jezdnię. Opadła ciężko na najbliższą
kamienną ławkę i pogrążyła się w rozmyślaniach.
Fender Stratocaster. Ona, ona sama;kupiła przed chwilą Fendera Strato¬castera!
Postawiła wzmacniacz na ziemi i przytuliła do siebie futerał z gitarą.
Nie była już naga ani samotna, ani pełna niepokoju. Czuła się o niebo lepiej.
- Witam panią powtórnie, panno Miller.
Harley zamarła. W uszach zaczął narastać jej szum. Odwróciła powoli głowę i
podniosła oczy. Koło ławki stał mężczyzna. Wysoki, opalony mężczy¬zna spod
Manny'ego. Najwyraźniej wiedział, kim ona jest. Patrząc w ciemne oczy,
zrozumiała od razu, że jakakolwiek próba udania idiotki byłaby daremna.
- Czy pan jest Duncanem Langiem, czyli człowiekiem, który wczoraj w hotelu
"RIHGA" zadawał różne pytania na mój temat?
- Dokładnie tym samym.
- I przysłał pana Boyd?
- Boyd mnie zaangażował. Znalazłem panią dzięki wspaniałej technice i genialnemu
rozumowaniu dedukcyjnemu.
Harley patrzyła na niego uważnie.
- Można pana przekupić?
W ciemnych oczach pojawił się wyraz rozbawienia.
- Obawiam się, że nie. Mój tata byłby bardzo zdenerwowany. Colangco cieszy się
opinią firmy nieskazitelnie uczciwej i niezawodnej. Przykro mi¬dodał, podnosząc
z ziemi jej Maxi-Mouse. - Może wrócimy do "Riltona" po pani rzeczy?
Coś podobnego, wiedział również, gdzie się zatrzymała. Rarley usiłowała myśleć,
ale jej mózg musiał się zmienić w bryłę lodu. A więc skończyło się. Nie miała
nawet dwóch pełnych dni wakacji, a już wszystko się skończyło.
- Mam dwadzieścia sześć lat, jestem dorosłą kobietą, niezależną w oczach prawa -
oświadczyła. - Nie może mnie pan tak po prostu zawlec do Boyda, jakbym stanowiła
jego własność!
- Mogę, jeśli zostałem właśnie do tego zaangażowany.
- Ale nie miałam nawet szansy wypróbow!mia mojej nowej gitary - powiedziała
Harley, a w oczach wezbrały jej gorące łzy, które stłumiła pospiesz¬nie. - Boyd
na pewno nie pozwoli mi jej zatrzymać. Nienawidzi elektrycz¬nych gitar. Uważa,
że są niekobiece.
- Co takiego?
- I nie pozwoli mi ubierać się na czarno ani na czerwono, ani nosić niczcgo, co
ma jaskrawy kolor. I żadnych dżinsów, w ogóle żadnych spodni.
- Trzyma panią na krótkiej smyczy - rzekł Duncan, siadając na ławce.
- Wysysa ze mnie wszystkie soki życiowe.
- Dlaczego mu pani na to pozwala?
- Boyd jest głuchy na wszelkie protesty z wyjątkiem własnych - odparła z
goryczą.
- A1e,jak sama pani powiedziała, ma pani dwadzieścia sześć lat i jest niezależna
w oczach prawa. Nie musi pani znosić tego wszystkiego, jeśli pani nie chce.
- A co pana to obchodzi? - spytała Rarley, patrząc gniewnie na Langa.
- Nic - odparł.- Jestem po prostu ciekawy. Świetnie sobie pani poradziła ze
schowaniem się wśród ośmiu milionów ludzi ...
- Jednak pan mnie znalazł. -
- No cóż - odparł, pochylając głowę w geście fałszywej skromności- w końcu
jestem zawodowym detektywem.
Zapewne od momentu, gdy skończył szesnaście lat, mógł oczarować swym ujmującym
uśmiechem każdą kobietę, jaka kiedykolwiek spojrzała na niego choćby spod oka.
Rarley miała ochotę zazgrzytać zębami.
- Dodam tylko - podjął Duncan - że pomimo opinii Boyda wydaje się pani
całkowicie zdolna do dawania sobie samodzielnie rady. Pozostaje zwol¬nić tego
despotę i zacząć żyć na własny rachunek.
- To nie takie proste - powiedziała Rarley, mocniej obejmując futerał z gitarą.
- Zawdzięczam Boydowi wszystko: karierę, sukces, sławę, pienią¬dze. Gdyby nie
on, byłabym nadal nic nie znaczącą prowincjuszką z Oklaho¬my. I wcale nie jestem
pewna, czy nawet teraz poradziłabym sobie sama w świecie przemysłu muzycznego.
- Rzeczywiście wygląda na to, że w panią zainwestował.
- O tak - przyznała.
- W takim razie dlaczego pani uciekła?
Harley poczuła, że żołądek jej lodowacieje, natomiast szczęki jakby zmiękły.
Patrzyła niewidzącym wzrokiem na fontannę.
- Wypaliłam się, muzyka ode mnie odeszła - wyszeptała.
- Tak właśnie myślałem - stwierdził Duncan.
Rarley odwróciła głowę i napotkała pełne sympatii i współczucia spoj¬rzenie
czarnych oczu. Prawie się rozkleiła. O Boże, jej muzyka!
- Minęły już dwa miesiące i ani jednej nuty, ani jednego wiersza. Studnia, z
której miała czerpać przez resztę życia, wyschła. Nie zostało w niej nawet
kropelki. Patrzyła ntt niego błagalnie, jakby prosiła o odrocze¬nie egzekucji.
- Pomyślałam, że byłoby wspaniale, gdybym mogła mieć parę beztro¬skich tygodni.
Parę tygodni, w czasie których nie byłabym Jane Miller. Parę tygodni życia na
luzie - i może wszystko by do mnie wróciło? Może znowu wszystko byłoby dobrze?
Wtedy poleciałabym do Los Angeles i nagrała ten przeklęty album dla Sony.
Harley o mały włos nie zakryła ust ręką. Jeszcze przed laty Boyd zabronił jej
używania jakichkolwiek mocniejszych wyrażeń, publicznie i prywatnie.
- To sensowny plan - zgodził się Lang.
- Więc niech mi pan pozwoli odejść! - powiedziała, łapiąc go za ramię. - Niech
mi pan podaruje te dwa tygodnie. Nikomu nie stanie się krzyw¬da. Potem wrócę i
dotrzymam wszystkich zobowiązań, przyrzekam.
- Przykro mi, Księżniczko, ale plany są zupełnie inne.
- Kim pan, u diabła,jest? No, jak się panu wydaje? - wybuchnęła Harley. - Nie
jest pan Bogiem. Nie ma pan prawa mówić mi, gdzie mam iść albo co robić. Jeśli
zechcę, polecę do Brazylii, i nie może mi pan w tym przeszkodzić.
- Ależ mogę, jak najbardziej - odparł.
- W jaki sposób?
- Nawet przy użyciu siły fizycznej, jeśli będzie trzeba.
Wyglądał na takiego, który może to zrobić.
- Och, nienawidzę mężczyzn - zakipiała wściekłością Harley. - Ich aro¬gancji.
Ich głupoty.
- W gruncie rzeczy jestem bardzo inteligentny - oświadczył Duncan Lang, a jego
ciemne oczy zabłysły. - Proszę nie zapominać, że panią znalazłem.
- Skoro pan mnie znalazł, równie dobrze może pan mnie zgubić.
-Nie.
- Do licha, Lang ...
- Podpisałem umowę, Księżniczko. Jestem zobowiązany jej dotrzymać.
- Ale nie dzisiaj - powiedziała błagalnie Harley. - Nie musi pan przecież
dotrzymać, jej dzisiaj ani jutro, ani nawet za tydzień, licząc od jutra. Niech
pan mi odda moje wakacje, panie Lang.
- Nic by to pani nie dało. Boyd by mnie po prostu wyrzucił...
- Zapłacę każde honorarium, jakiego zażąda pańska firma!
- ... i zaangażowałby jakiegoś innego prywatnego detektywa, który bez wątpienia
znalazłby panią, tak samo jak ja, i odstawił do Boyda - ciągnął Duncan Lang
łagodnie.
Harley poczuła, że traci resztkę sił.
- Ale przynajmniej miałabym przed sobą jeszcze parę dni wolności.
- Przykro mi, panno Miller, nie mogę ilic dla pani zrobić. Jestem odpowiedzialny
wobec mojego klienta i mojej firmy, a do tego postawiono mi coś w rodzaju
ultimatum czasowego.
.
Harley spojrzała mu w oczy.
- Nigdy w życiu o nic nie błagałam, panie Lang, ale teraz błagam pana. Niech mi
pan da wolność przynajmniej dziś do północy i dopiero wtedy za¬bierze do Boyda.
- Przepraszam, panno Miller, ale jeśli zawiozę panią do pana Monroe teraz,
zdążycie na samolot o pierwszej do Los Angeles, czyli zjawi się pani w studiu
nagrań spóźniona tylko o jeden dzień.
- O czym pan mówi? Moje plany zawodowe nie przewidują pracy w stu¬diu do połowy
przyszłego tygodnia.
Zdumiało go to jej oświadczenie.
- Jeśli tak, to czemu Boyd Monroe chce paniąznależć jak najszybciej?¬spytał.
Wzruszyła ramionami, czując nowy przypływ antypatii.
- Pojęcia nie mam. To pan jest wielkim detektywem, więc niech pan to wydedukuje.
Siedział wpatrzony w jej Maxi-Mouse.
- Skąd bierze się we mnie poczucie, że za tym wszystkim kryje się dużo więcej i
że nawet pani nic o tym nie wiadomo? - mruknął.
Najpierw była zdziwiona - o czym on, na miły Bóg, mówi? - a dopiero w następnej
chwili zrozumiała, że szansa sama puka do drzwi.
- Jeśli pan uważa, że dzieje się coś dziwnego - zaczęła - czy nie powi¬nien pan
sprawdzić, co to takiego, zanim zawiezie mnie pan ochoczo w miej¬sce, które może
okazać się jaskinią lwa? Czy nie powinien pan chronić nie¬nagannej opinii, jaką
cieszy się pańska firma, i sprawdzać wszystkiego, co wydaje się podejrzane?
- Pani chce po prostu zyskać następny dzień wolności - odparł z uśmie¬chem.
- To chyba oczywiste! - krzyknęła Harley. - Ale czy nie mam także racji?
Pomyślał, że to wcale nie jest wykluczone. Zdał sobie sprawę, że już w trakcie
pierwszej rozmowy z panem Boydem czuł, że coś tu nie gra. Dla¬;zego Boyd nie
pozwolił mu przesłuchać Annie Maguire? Dlaczego kłamał, mówiąc o tym, jaka jest
Rarley i jak nie potrafi sobie sama poradzić? Dla¬czego skłamał, podając datę
rozpoczęcia nagrań? Czemu pocił się, jakby był w popłochu? Czy mógł coś ukrywać
i czy to coś mogło zagrażać Harley?
Spojrzał na nią. Smarkula z biustem, ubrana cała na czarno. Obserwując ją
ukradkiem w Manny's Music, odczuwał dziwną fascynację. Miała w sobie coś takiego
... jak Śpiąca Królewna, która dopiero co obudziła się ze stulet¬niego snu i
odkrywa świat na nowo. Wszystkie jej myśli i uczucia rysowały się wyraźnie na
lekko piegowatej twarzy i każdy mógł je zobaczyć. Żadnego makijażu. Żadnej
maski. Wyglądała, jakby osiągnęła nirwanę, i Duncan ma¬"zył tylko o tym, żeby
móc się przy niej znaleźć.
Nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego. Tak, naturalnie, nieraz po¬ciągały go
kobiety, piękne, zmysłowe, fascynujące. Harley nie przypominała żadnej z nich.
Ona wydawała się po prostu ... jakby znajoma.
Nie, stop, nakazał sobie. Rarley Jane Miller była zadaniem, zleceniem i niczym
więcej. Była także przysłowiową kurą znoszącą złote jajka dla Boyda, a dla
niego, Duncana, szansą, by dowieść raz na zawsze całej swojej rodzi¬nie, że nie
jest nieuleczalnym leniem i czarną owcą. Tak więc zaspokoi swo¬ją ciekawość co
do ukrytych motywów Boyda Monroe, a potem przekaże raport ojcu - zadanie
wykonane w zaledwie trzydzieści sześć godzin - i wów¬czas dostanie mu się choć
cząstka respektu, na jaki zasługuje. Zaczną mu przydzielać ważniejsze sprawy.
Dorobi się w końcu własnego miejsca w ro¬dzinnej spółce.
- Dobrze, Księżniczko, umowa stoi - powiedział, decydując się nagle. ¬Ja pójdę
trochę pokopać, a pani będzie turystką albo muzykiem, albo kim¬kolwiek innym.
Ale o północy wsadzę panią do dyni i zwrócę panu Mon¬roe. - Duncan wyciągnął
rękę. - Zgoda?
Wahała się przez moment, a potem mocno uścisnęła jego dłoń.
- Zgoda - powiedziała.
Rozdział trzeci
Światła się zmieniły i Radey ruszyła na drugą stronę Szóstej Alei z grupą innych
pieszych. Wiedziała, że Duncan Lang ją obserwuje. Nadal czuła ciepło jego dłoni.
Miała ochotę odwrócić się i zapytać, jak tego dokonał. Jak zdołał ją skłonić, by
oddała mu swoje wakacje?
Dotarła do krawężnika i szła dalej po Czterdziestej Ósmej Zachodniej ulicy.
Miała ochotę się rozpłakać. Jej wakacje. Jej utracone wakacje.
Co teraz? Uciec i próbować sję ukryć? Dała słowo, że tego nie zrobi, a jeszcze
nigdy w całym swoim życiu nie złamała obietnicy. Poza tym próbo- . wała już
ucieczki, a Duncan Lang i tak ją znalazł.
Może powinna znaleźć jakiś bar i po prostu się upić? Pomysł wydawał się dość
atrakcyjny. Doprowadzić się do błogosławionego stanu odrętwienia, przekraczając
następne tabu Boyda, i to z hukiem. Sam bunt był tego wart.
A może spróbowałaby zawrzeć dwa tygodnie zwiedzania w dwunastu godzinach? Nie,
to nie dałoby jej żadnej radości.
Harley zatrzymała się na rogu Czterdziestej Ósmej Zachodniej ulicy i Pią¬tej
Alei, rozglądając się powoli, przypatrując ludziom i budynkom. Mogła spełnić
przynajmniej jedno ze swoich marzeń i pooglądać wystawy. Ale jej serce
zaprotestowało.
Spojrzała na futerał, który trzymała w lewej ręce. Fender Stratocaster.
Kupiła czarnego Fendera Stratocastera i przez najbliższe dwanaście godzin
¬choćby to było nie więcej niż dwanaście godzin - będzie należał do niej,
naprawdę do niej. Albo raczej będzie należał naprawdę do niej, jeśli ona i on
stworzą razem choć trochę muzyki.
W tym momencie Harley zrozumiała, że to jest właśnie rzecz, którą chce robić
bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Płacz i złorzeczenie, upija¬nie się i
oglądanie witryn były niczym w porównaniu z godzinami muzyki ¬napisanej przez
innych - która czekała, żeby ją zagrać.
Wzięła głęboki oddech. O tak, teraz lepiej. O wiele lepiej. Trzeba tylko znaleźć
jakieś spokojne miejsce, gdzie mogłaby zagrać na Stratocasterze. Na Nwoim
Stratocasterze. Central Park był za daleko. Wyjęła z torebki plan miasta. Tutaj!
Sześć przecznic dalej, na tyłach New York Public Library, mieścił się Bryant
Park. Radey ruszyła naprzód Piątą Aleją, a z każdym krokiem ezuła, jak
wracająjej siła i wiara w siebie.
Skręciwszy w Czterdziestą Zachodnią ulicę, przeszła przez czarną bramę z kutego
żelaza i znalazła się w Bryant Park, który sprawił jej niespodziankę. Był
rozległy i bujny. Na lewo od wejścia ciągnęły się dwa długie szeregi pot꿬nych
platanów, rzucających cień na równo poustawiane drewniane ławki z
ciem¬nozielonymi metalowymi poręczami. Środkową część parku zajmował ogrom¬ny
kwadrat zielonego trawnika z muszlą koncęrtowąna drugim końcu. Na prawo Harley
zobaczyła aleję wytyczoną przez drzewa i ławki.
Miejsce było cudowne. Doszła do połowy długiej linii ławek i usiadła.
Niemal z czcią wyjęła Stratocastera z futerału, podłączyła go do wzmacnia¬cza,
ustawiła siłę głosu na minimum, przełożyła pasek od gitary przez ramię l
przytuliła instrument do siebie.
O tak, to jest zdecydowanie lepsze od kremu czekoladowego.
Powoli ustawiła palce wzdłuż progów, po czym, z mocno bijącym sercem, dotknęła
jednej struny, następnej i jeszcze następnej. Teraz, właśnie tutaj, w tym parku
i na tej ławce, muzyka, którą zawsze chciała grać, zaczęła pływać z jej palców
na struny Stratocastera i ulatywać w powietrze wczenego popołudnia.
Rockandrollowe standardy, które tak kochała. Ale ... co teraz grała? Brzmiało
dziwnie znajomo, chociaż nie mogła sobie przypo¬mnieć ani tytułu piosenki, ani
nazwiska wykonawcy, po prostu niczego. Jej palce zamarły nagle na strunach
gitary.
To była nowa muzyka. Jej własna muzyka!
Chciała płakać. Chciała krzyczeć. Chciała tańczyć jak szalona po całym parku i
ściskać wszystkich napotkanych ludzi. Wróciła do niej muzyka!
Papier! Musiała znaleźć jakiś sposób, żeby zapisać muzykę, bo inaczej ta gotowa
przepaść. Gdyby tak mieć papier nutowy czy choćby papierowe torby, cokolwiek!
Rozejrzała się bezładnie dokoła i nagle jej wzrok padł na tani sklep ze sprzętem
audio po drugiej stronie ulicy obrzeżającej park. Wspa¬niale!
Dziesięć minut póżniej siedziała z powrotem na ławce ze Stratocasterem opartym
na kolanach i dyktafonem stojącym tuż obok; przepełniająca jej duszę muzyka
płynęła poprzez palce do gitary. Nie istniał żaden park ani niebo, ani czas.
Była tylko radość, wielka, przemożna, wszechogarniająca.
Świat zmaterializował się dopiero wtedy, kiedy przypadkiem upuściła kostkę do
gry, ajakiś młody człowiek podniósł jąz ziemi i wręczył jej, mówiąc:
- Proszę, jest tutaj. .
Rozejrzała się wokół ze zdumieniem. Otaczało ją około dwudziestu osób,
siedzących lub stojących. Skąd oni się wzięli?
- Za głośno grałam? - spytała z zażenowaniem.
- Nie - odparł młody człowiek, który podniósł kostkę do gry. - Nie dość głośno.
.
Inni roześmieli się albo uśmiechnęli i wolno zaczęli się rozchodzić.
Do licha, więc miała grono słuchaczy i nawet o tym nie wiedziała! Co gorsza,
zapadł już zmierzch. Obiecała, że spotka się z Duncanem Langiem w "Hiltonie" pod
koniec dnia. On wkrótce po nią przyjdzie. Za parę godzin, cał¬kiem niedługo,
będzie znowu zamknięta w swoim własnym, prywatnym piekle.
Z drobną pomocą starych znajomych z "Ritza-Carltona" Duncan posta¬rał się o
uniform recepcjonistki dla Emrny i posłał ją w przebraniu, żeby na¬wiązała
kontakt z Annie Maguire i umówiłająna spotkanie - ale tak, by Boyd Monroe nic o
tym nie wiedział. Duncan nie rozumiał wielu szczegółów doty¬czących Harley Jane
Miller i jej ucieczki. Miał nadzieję, że pokojówka wyja¬śni mu pewne sprawy. W
godzinę później stał na rogu Piątej Alei i Sześć¬dziesiątej Czwartej Zachodniej
ulicy, koło kamiennej budki z biletami do zoo. Nie czekał długo. Niebawem
podeszła do niego pulchna kobieta o siwie¬jących rudych włosach i dużych szarych
oczach. Odznaczała się ogromną pewnością siebie, a coś w jej postawie
przywodziło na myśl kwokę, gotową bronić za wszelką cenę swojego kurczęcia. Było
to trochę zaskakujące, zwa¬żywszy, że Annie pełniła tylko funkcję pokojówki
Harley, dziesiątej w ciągu dziewięciu lat.
- Pan Lang? - spytała z lekkim irlandzkim akcentem.
- Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać, panno Maguire - powiedział
Duncan, wyciągając do niej rękę.
Zastanowiła się przez moment, po czym uścisnęła mu dłoń. - Interesuje mnie
każdy, kto unika Boyda Monroe.
- Nie lubi go pani? - zapytał Duncan, prowadząc ją kilka kroków dalej, gdzie
stały drewniane ławki. Usiedli na jednej z nich. -Nie.
- Ale pracuje pani dla niego.
- Pracuję dla Harley. To różnica.
Duncan zwrócił uwagę, że powiedziała Harley, nie Jane. - Wydaje się pani
niezwykle opiekuńcza wobec młodej kobiety, która zmienia pokojówki jak chustki
do nosa.
- Boyd je wyrzuca, a nie Harley.
- Czy pani poprzedniczki były niekompetentne?
- Nie, po prostu zaprzyjaźniały się z Harley. Boyd nie chce, żeby była z
kimkolwiek blisko.
- Ale z paniąjest blisko, a nadal jest pani zatrudniona - stwierdził Duncan.
- To dlatego, że umówiłyśmy się z Harley od początku, że publicznie będziemy
odnosić się do siebie chłodno. I zagrało, przynajmniej do tej pory. Boyd niczego
nie podejrzewa.
Więc Księżniczka działała potajemnie. Bardzo interesujące. Duncan
uznał, że różne rozproszone wiadomości zaczynają do siebie pasować.
- Zdaje się, że panna Miller wydawała pani pieniądze; mam rację?
Annie uśmiechnęła się.
- To tylko pożyczka. Ma z czego zwrócić.
Duncan odwzajemnił uśmiech.
- Ja myślę, że ma z czego zwrócić. Czy dobrze panią zrozumiałem?
Ucieczka nie była taką improwizacją, na jaką wyglądała?
- Tak i nie. Zostałam przyjęta do tej pracy przed siedmioma miesiącami. Po
zaledwie kilku tygodniach Harley zaczęła wspominać o konieczności choć¬by
częściowego uniezależnienia się od Boyda. Potem wspomniała, że chce zrobić sobie
wakacje, samotne wakacje. Chciała wyjść na świat, na ten wiel¬ki świat wokół, i
pobyć w nim sama przynajmniej przez chwilę. Później, ja¬kieś dwa miesiące temu,
ta jej wewnętrzna studnia muzyki wyschła i Harley Hpanikowała. Szkoda, że jej
pan wtedy nie widział, panie Lang. Nie próbo¬wałby pan ciągnąć jej teraz z
powrotem do Boyda. Całe światło, które w niej było, zaczęło gasnąć. Opracowała z
tuzin różnych planów ucieczki, wymy¬ślała, jak mu się wymknąć, jak zapłacić za
te wakacje i j ak je spędzić.
- Jednak w sumie nic nie zrobiła.
- Musi pan zrozumieć - powiedziała Annie, pochylając się ku niemu - Boyd Monroe
przez ostatnie dziewięć lat starał się zniszczyć kaźdy atom wiary w siebie, jaki
Harley posiadała. Chce, żeby była od niego całkowicie zależna, więc pracował i
pracuje nad tym, aby bała się iść sama w świat.
- Hm, kobieta, którą dziś spotkałem, nie była taka.
- Naprawdę? A jaka była? - spytała Annie.
Na wspomnienie tej krótkiej chwili w drzwiach Manny's Music, kiedy trzymał
Harley Jane Miller w ramionach, Duncanowi zrobiło się gorąco. Omal nie
odpowiedział: "Cudowna", ale powstrzymał się w porę.
- Przebojowa, wojownicza i zakochana w swojej nowej gitarze - stwierdził.
- To brzmi zachęcająco .
Duncan podzielał tę opinię.
- Dlaczego zdecydowała się w końcu uciec?
- Od jakiegoś czasu była na progu ucieczki, bo musiała coś zrobić, żeby odnaleźć
swoją muzykę. I wtedy Boyd przycisnął ją za mocno i sam popchnął za ten próg.
Duncan uwielbiał chwile, kiedy okazywało się, że miał rację.
- Mówi pani o finałowym koncercie w Garden?
- Tak, właśnie. Nie pozwolił jej rozstać się z widownią, która naprawdę
zadowoliłaby się trzema bisami na zakończenie ostatniego wieczoru po
wy¬czerpującym światowym tournee. Nie pozwolił jej pójść na przyjęcie z oka¬zji
zakończenia tournee, zorganizowane przez zespół i ekipę w Radisson. Nie pozwolił
jej nawet podziękować im za ciężką pracę.
- A potem cheeseburger stał się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich?
- To pan o tym wie?
-Tak.
- Ma pan rację. Kiedy tylko Boyd wyszedł z pokoju, Harley podjęła decyzję. Dałam
jej mój płaszcz, kapelusz i pantofle, wręczyłam trzysta dola¬rów, które miałam
przy sobie, oraz kartę Visa.
- Zaryzykowała pani utratę pracy, pomagając jej w ten sposób.
- Pomogłabym Harley polecieć na Księżyc, jeśli okazałoby się to konieczne. Poza
tym myślę - dodała z porozumiewawczym uśmiechem - że ona zaangażowałaby mnie z
powrotem.
- Pomimo obiekcji Boyda?
- Musi pan zrozumieć, panie Lang, że tylko nieprawdopodobnie silna kobieta mogła
znosić Boyda przez dziewięć długich lat. Wydawało mi się, że parę tygodni
wolności uświadomi Harley tę prawdę, a przy tym da jej odwa¬gę niezbędną do
ostatecznego starcia z tym despotycznym nędznikiem.
Annie podobała się Duncanowi z każdą chwilą bardziej. Bystra i lojalna,
wspaniała kombinacja. Fakt, że była tak oddana Księżniczce Pop, prze¬mawiał
zdecydowanie na korzyść panny Miller. Annie nie była w żadnym razie głupia czy
naiwna, nie należała też do osób, które znosiłyby cierpliwie uległość,
bezwolność i brak charakteru.
- Całkiem możliwe, że ma pani rację - powiedział. - Myślę, że po upły¬wie
tygodnia czy dwóch spędzonych z dala od pana Monroe panna Miller kazałaby mu
tańczyć tak, jak ona zagra.
- I dlatego rozmawia pan ze mną, zamiast zainkasować swoją łowiecką nagrodę?
Duncan skulił się nagle. A przecież przez chwilę tak dobrze im się roz¬mawiało.
- Wcale nie - zaprzeczył. - Po prostu Boyd ogólnie mnie niepokoi. Nie chodzi mi
specjalnie o to, że terroryzuje Harley.
- Tak mi się właśnie wydawało, że pan ją polubił.
- Wcale nie polubiłem panny Miller- odparł Duncan poirytowany. - Po prostu nie
cierpię widoku jakiejkolwiek istoty ludzkiej zamkniętej w klatce, choćby nawet
była złota. Moje zainteresowanie panną Miller jest czysto zawodowe.
- Ależ naturalnie - przytaknęła Annie pojednawczo.
- Szczerze mówiąc - ciągnął Duncan zachmurzony - interesują mnie przede
wszystkim prawdziwe zamiary Boyda Monroe. Coś spowodowało, że moja antena
złapała obcy sygnał i nie przestaje wibrować jak szalona. Na razie nie wiem, o
co chodzi, więc nie spieszy mi się, żeby rzucić pannę Miller do jaskini lwa, jak
ona to ujmuje. Najpierw chcę się upewnić, że będzie tam bezpieczna.
- Boyd nigdy jej nie uderzył - stwierdziła Annie zaskoczona.
- Nie sądziłem, że to zrobił. Ale coś się kryje pod tą jego powierzchowną
dbałością o dobro Harley i obawą przed utraceniem nad nią kontroli. My¬ślałem,
że pani będzie mogła mi pomóc w dotarciu do prawdy.
- Dlaczego miałabym to robić? - obruszyła się Annie. - Ta dziewczyna nic
potrzebuje paru dni wolności, jej trzeba całego życia na wolności. Nie mam
zamiaru przykładać ręki do zamknięcia jej z powrotem w klasztorze Boyda.
Słowo "klasztor" wydało się Duncanowi nader trafne.
Próbował odsunąć od siebie tę myśl. Miał zadanie do wykonania, nieza¬leżnie od
tego, kim była czy też jaka była Harley Jane Miller. Jednak słowo ,.klasztor"
nadal go mroziło.
- Wie pani - zagadnął łagodnie - sprawy mogłyby przybrać zupełnie inny obrót.
Być może ma pani jakieś informacje, które wykażą, że nie powinienem dotrzymywać
zawartej umowy. Może jest pani osobą, dzięki której punna Miller nie będzie
musiała wracać do tego ... klasztoru.
- Gdzie ona teraz jest? - spytała Annie z wyrazem uporu na twarzy.
- W Bryant Park ze swoim nowym Fenderem Stratocasterem.
-Z czym?
- To jest gitara elektryczna.
Szare oczy Annie rozszerzyły się.
- No, to już brzmi lepiej. Nigdy nie miała elektrycznej gitary, nawet przed
poznaniem Boyda. Jej matka twierdziła, że gitary elektryczne nie pasują do
kobiet.
- Barbara Miller i Boyd Monroe wydają się ulepieni z tej samej gliny _ orzekł.
Z tej samej zresztą, co i moi rodzice, dodał w myślach.
- Faktycznie, mają podobne pomysły, jeśli chodzi o Harley - podjęła Annie -
tylko że pani Miller jest kobietą słabą. Harley opiekowała się nią przez całe
swoje życie. A Boyda nikt nie ąazwałby słabym.
- Rzeczywiście - zgodził się Duncan - ja bym nie użył takiego określenia. Urwał
i zamilkł na chwilę. To prawdziwy cud, że Harley nie sięgnęła po alkohol,
narkotyki czy nawet seks, żeby uciec przed Boydem. Nie zrobiła tego. Zafundowała
sobie tylko wakacje. Była naprawdę ... godna podziwu.
- Niech pani posłucha, Annie, wiem, że ten człowiek to despota - podjął
pospiesznie - ale czy poza tym dostrzega pani w nim coś nietypowego? Coś, co
wydaje się niezrozumiałe albo wygląda dziwnie, albo też nie pasuje do jego
pozycji czy charakteru?
Annie milczała przez dłuższy czas, rozważając pytanie.
- Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że czasem wpada w złość zupeł¬nie bez
powodu.
- Na przykład w jakich okolicznościach?
- No choćby w sprawie powrotu do Los Angeles. W sobotę w nocy, kiedy nie udało
mu się znaleźć Radey i sprowadzić jej do hotelu, pomstował i złorzeczył przez
dobre pół godziny - i nie chodziło mu wcale o to, że ona jest sama w mieście,
tylko że prawdopodobnie stracimy popołudniowy lot do Los Angeles.
- Ale studio nagraniowe było zarezerwowane dopiero na następny ty¬dzień -
zauważył Duncan i dodał: - A może chodziło o umówionąkonferen¬cję prasową w Los
Angeles?
- Nie, nie w tym rzecz - odparła Annie, marszcząc brwi ze skupieniem. ¬Nic nie
mówił o Sony czy o dziennikarzach. Wrzeszczał, że Radey popsuła mu plany, bo
przecież mieli polecieć ustalonym samolotem do Los Angeles, nie wcześniejszym i
nie późniejszym, tylko akurat tym o pierwszej.
- Ciekawe - mruknął Duncan, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w bujnie
rozrośnięte drzewa.
Boyd zrobił jakiś plan, który nie miał nic wspólnego z Radey, natomiast mnóstwo
wspólnego z dotarciem do Los Angeles konkretnego dnia o kon¬kretnej godzinie.
Duncan podniósł się nagle z ławki i wyciągnął rękę.
- Annie, pomogła mi pani ogromnie. Bardzo pani dziękuję.
- Proszę bardzo - odparła trochę zmieszana, ściskając mu dłoń i patrząc
na niego uważnie. - Co to wszystko znaczy?
- Pojęcia nie mam. Ale zamierzam się dowiedzieć. Chciał już odejść, ale nagle
znieruchomiał.
- Jaki kredyt ma pani na swojej karcie Visa? - zapytał.
- Dziesięć tysięcy dolarów. Powiedziałam jej, żeby zużyła wszystko.
- Stara się, jak może, żeby tego dokonać - oznajmił Duncan z uśmiechem.
Dziesięć minut później wszedł do pokoju Emmy, wyraźnie podekscyto¬wany.
- Em - zaczął od progu - chcę, żebyś opraeowała, dokładny co do se¬kundy,
harmonogram ostatniego światowego tournee Jane Miller.
- Oczywiście. Ale najpierw ...
- Chcę także, żebyś zdobyła informacje o stanie kont bankowych Harley Jane
Miller i Boyda Monroe.
- Dobrze. Ale musisz ...
Duncan zbliżył się do drzwi swego gabinetu.
- Potem będę potrzebował... .
Zatrzymał się nagle w pół kroku. Przy stole konferencyjnym siedzieli dwaj
niezwykle przystojni mężczyźni. Spojrzał na Emmę. Zauważył, że ma bardzo
zatroskaną minę. Powiedziała mu bezgłośnie, samym ruchem warg:
- Próbowałam cię ostrzec.
Kiwnął głową i czując sięjak mały wagarowicz, którego czeka konfron¬tacja z
dyrektorem szkoły i policjantem odstawiającym zbiegłych uczniów do szkoły,
podszedł do dwóch mężczyzn.
- Cześć, tato. Cześć, Brandon. Wróciliście wcześniej.
Brandon Lang był wyższy od swojego młodszego brata o kilka centy¬metrów. Miał
trzydzieści dwa lata, złotoblond włosy, jasnoniebieskie oczy, smukłe, świetnie
zadbane ciało w granatowym garniturze Armaniego oraz uśmiech-za-milion-dolarów,
który przez całe życie otwierał przed nim gład¬ko wszystkie drzwi. Ojciec obu
braci, Colby Lang, stanowił starszą i nieco szerszą bliźniaczą wersję Brandona.
Ubrany był w jasnoszary angielski gar¬nitur i wcale się nie uśmiechał.
- Co, u diabła, wyczyniasz, biorąc sprawę panny Miller bez mojego ze¬zwolenia? -
powitał młodszego syna.
Duncan zmrużył oczy.
- Nie mogłem się z tobą porozumieć, a to jest akurat taka sprawa, jakie mamy
ściągać do firmy. Przynajmniej tak nam zawsze wbijałeś do głów.
- Właśnie - warknął Lang-senior, wstając z krzesła i rozpoczynając spa¬cer po
pokoju. - Spartaczysz tę sprawę i wszyscy się o tym dowiedzą. Tylko zaszkodzisz
firmie. Chcę, żebyś przekazał sprawę Brandonowi. Natychmiast. - Nie - odparł
Duncan.
Jeśli Księżniczka Pop mogła się zdobyć na opór, on również mógł. Ojciec wlepił w
niego oczy.
- Coś ty powiedział?
- Powiedziałem "nie". Nie jestem dzieckiem, ojcze, choć może ci się tak wydawać.
Doprowadzenietej sprawy do końca ku zadowoleniu wszyst¬kich leży jak najbardziej
w moich'możliwościach i zamierzam tego dokonać. - Nie masz pojęcia, jak powinno
wyglądać dochodzenie - oznajmił szy¬derczo Colby. - Pracowałeś nad tym przez
dobę i założę się o wszystko, cze¬go sobie zażyczysz, że nie wiesz, gdzie jest
ta dziewczyna.
- W takim razie stracisz - stwierdził Duncan. - Wiem, gdzie ona jest. Colby
patrzył na niego przez chwilę.
- To dlaczego, u licha, nie zaprowadziłeś jej, gdzie trzeba, i nie zakoń¬czyłeś
sprawy? - zapytał.
- Ponieważ natknąłem się na rzeczy, których nie rozumiem - wyjaśnił Duncan,
wkładając ręce do tylnych kieszeni dżinsów; garderoba stanowiła jego jedyny, ale
zdecydowany przejaw buntu; po dwóch latach nawet ojciec prze¬stał się na to
uskarżać. - Zanim zwrócę pannę Miller naszemu klientowi, chcę pójść za paroma
śladami i upewnić się, że nie dzieje się nic podejrzanego.
Colby zaklął soczyście.
- Mogłem się domyślić, że kto jak kto, ale ty na pewno zrobisz z igły widły. Nic
się nie dzieje, Duncan, mamy do czynienia z bardzo prostą sprawą zaginięcia,
którą, jak twierdzisz, rozwiązałeś. Nie będzie żadnych fajerwer¬ków i innych
wielkich scen, zwłaszcza w twoim wykonaniu. Przyprowadź dziewczynę, i zrób to
teraz.
Duncan czuł, że zaczyna tracić cierpliwość.
- Bez obaw, na pewno ją przyprowadzę, ojcze.
- To dobrze - warknął Colby, zmierzając w kierunku drzwi. - Mam spotkanie o
piątej. Spodziewam się usłyszeć po powrocie, że sprawa została za¬kończona.
Bracia patrzyli przez chwilę za ojcem.
- Naprawdę wiesz, gdzie jest Jane Miller? - spytał spokojnie Brandon.
- Pewnie, że wiem! - odparł ostro Duncan, odwracając się z impetem i idąc do
biurka.
- Dobra robota - stwierdził Brandon, wstając. - Nie sądziłem, że cię na to stać.
- Wyobraź sobie moje własne zdziwienie - powiedział Duncan z goryczą, siadając
na fotelu z zielonej skóry. - Żartowałem, bracie!
Duncan zaczerwienił się.
- Wybacz, Brandon. Jestem typem nadwrażliwym.
- To musi być powód, dla którego dostawały ci się zawsze najlepsze dziewczyny.
.
Duncan skrzywił się z ironią.
- Tobie też ich raczej nie brakowało. Dlaczego tak prędko wróciłeś z Florydy?
- Ech, nic .specjalnego. Sprawa została zamknięta i ruszam szukać nowych
przygód. Normalna kolej rzeczy.
Duncan zaśmiał się bez humoru.
- Przyjemne musi być takie życie. Nigdy cię nie nudzi, że wszystko przychodzi ci
nieodmiennie tak gładko i łatwo?
Uśmiech Brandona zgasł na moment, ale zaraz ukazał się na nowo.
- Ma to swoje dobre strony.
- Owszem - choćby to, że tata nie wrzeszczy na ciebie równo co godzinę.
- Złagodnieje z czasem, Duncan. Cierpliwości.
- Dwa lata to w sumie mnóstwo cierpliwości, bracie.
- Wszyscy cię doceniają. Naprawdę, wierz mi.
- Z wyjątkiem mamy i taty. Bywają chwile, kiedy mam ci za złe status Ukochanego
Syna.
- Bywają również chwile, bracie, kiedy mam ci za złe wsZystkie ucie¬chy, jakie
przypadły ci w udziale, kiedy ja siedziałem w domu i pracowałem bez wytchnienia.
- Naprawdę? - zapytał Duncan.
- Naprawdę - potwierdził Brandon ze swoim uśmiechem za milion dolarów. - W
każdym razie zazdrościłem ci wszystkich tych zaproszeń na przy¬jęcia, jakie
dostawałeś przez wiele lat od Śmietanki Towarzyskiej.
- Nie wątpię w to ani przez chwilę.
Brandon roześmiał się.
- Słuchaj, Duncan, potrzebuję twojej pomocy. Skłoniłem Armanda Gi¬scarda, żeby
powierzył Colangco ochronę jego kolekcji diamentów, kiedy przyjadą do naszego
kraju na wystawę biżuterii w Bartlett Museum.
Duncan wyprostował się w fotelu.
- Myślałem, że zajmuje się tym Baldwin Security. Uśmiech Brandona był pełen
satysfakcji.
- Przekonałem Giscarda, że jesteśmy lepszą firmą.
- Ale Colangco nie przyjmuje klientów z mafii, nawet jeśli są Francuzami.
- Od każdej reguły robi się czasem wyjątek.
- Chodzi o reklamę?
Brandon kiwnął głową.
- To szalenie prestiżowe zadanie z zakresu ochrony, zresztą wcale nie ze względu
na powiązania Giscarda. Warta milion dolarów kolekcja diamen¬tów, która należała
kiedyś do Katarzyny Wielkiej, niecodziennie jedzie na wystawę w•Bartlett Museum.
A do tego nie co dzień trafia nam się okazja, aby ją chronić. Udało mi się
przekonać tatę, choć potrwało to chwilę, że Amerykanie nic nie wiedzą - nie mają
pojęcia, że Armand Giscard jest grubą rybą we francuskiej mafii. Nasi klienci
usłyszą imię Katarzyny Wielkiej i na niczym więcej nie będzie im zależało. Ta
sprawa będzie fantastyczną rekla¬mą dla Colangco.
- Jestem więc odpowiedzialny za bezpieczeństwo diamentów podczas ich pobytu w
kraju - kontynuował Brandon - i mam pewien problem. Gi¬scard zaangażował nas
dopiero dziś rano, a diamenty mają być dostarczone w czwartek na piątkową
inaugurację wystawy. Tkwię w tym po uszy, bo sys¬tem zabezpieczeń w Bartlett
Museum jest przestarzały o dziesięć lat. Będę zajęty dzień i noc, bo muszę mieć
pewność, że diamenty są właściwie chro¬nione. Chciałem cię spytać, czy pomógłbyś
mi w tej sprawie. Trzeba opraco¬wać plan bezpiecznego transportu diamentów z
prywatnego odrzutowca Gi¬scarda do muzeum. Zresztą wiesz, na czym rzecz polega.
Duncan osłupiał ze zdziwienia. Była to pierwsza poważna praca, jaką powierzał mu
ktokolwiek w firmie, i to Brandon grał rolę świętego Mikoła¬ja. Uznanie -
obojętne, jakiego rodzaju.,... ze strony starszego brata należało do rzadkości.
- Jasne - potwierdził, starając się nie okazywać zbytniej gorliwości. ¬Chętnie
ci pomogę. Każ przesłać wszystkie potrzebne materiały do Emmy. Opracuję ten plan
do wieczora.
- Świetnie. Wielkie dzięki, Duncan - powiedział Brandon, podnosząc od niechcenia
rękę w pożegnalnym geście i wychodząc z gabinetu.
Duncan skrzyżował ramiona na piersi i westchnął z zadowoleniem. Jed¬nak miał
rację. Księżniczka Pop okazała się bodźcem, jakiego potrzebował, żeby zdobyć
odpowiednie miejsce w firmie rodzinnej. Spojrzał na zegarek. Trzecia
trzydzieści. Ojciec będzie z powrotem koło siódmej. Czas na szybki spóźniony
lunch lub mocno przyspieszoną kolację.
Przeszedł do pokoju Emmy.
- Brandon przekaże ci różne informacje na temat ochrony diamentów Giscarda.
Kiedy tu dotrą, prześlij mi je do mieszkania, dobrze?
- Dobrze - odparła Emma. - Czy rzeczywiście przyprowadzisz Jane Miller, zanim
sprawdzimy informacje z banku i te dotyczące trasy koncerto¬wej?
- Tego by sobie niewątpliwie życzył tata - oznajmił Duncan, wycho¬dząc na
korytarz.
Było po wpół do piątej, kiedy Duncan dotarł do Bryant Park. Nie potrze¬bował
nawet pomocy radiolokatora, który podczepił ukradkiem do mini¬wzmacniacza
Harley. W ciągu ostatnich kilku godzin wykształcił się w nim rodzaj osobistego
radaru nakierowanego na pannę Miller. Siedziała ze skrzy¬żowanymi nogami na
drewnianej ławce w cieniu rozłożystych drzew, grając na swojej nowej gitarze
opartej na udach, nieświadoma otaczających ją lu¬dzi. A więc dotrzymała słowa i
nie uciekła. Interesujące.
Oczywiście, nie powinien tu przychodzić. Miał inne sprawy - na przy¬kład
opracowanie planu przewozu diamentów Armanda Giscarda. Ale sie¬dząc samotnie
przy późnym lunchu, przekonał się, że wszystkie jego myśli koncentrują się na
Harley. Pragnął ją znów zobaczyć (nie pozwolił sobie na rozważanie, dlaczego),
więc przyszedł jej śladem do parku.
Nie chciał niszczyć tej oazy, którą sobie stworzyła w przestrzeni. To było dla
niej takie ważne. Usiadł więc na ławce dwa rzędy dalej i obserwował Harley.
Zastanawiał się, dlaczego nie potrafi oderwać od niej wzroku.
Nie była piękna ani nawet ładna w tradycyjnym sensie, ale miała w so¬bie coś
niezwykle atrakcyjnego. Patrzył, jak gra na gitarze, i zaczął zazdro¬ścić
instrumentowi. Miała piękne dłonie - mocne, szczupłe i pełne gracji. Był ciekaw,
jak odczułby ich dotyk na swojej skórze. Podobała mu się rów¬nieżjej wyrazista,
lekko piegowata twarz. Ale tu chodziło o coś więcej.
Harley miała w sobie coś, co promieniowało na zewnątrz i biegło do każdego, kto
chciał spojrzeć w jej stronę. Jego prywatny świat był od tak dawna jednolicie
szary, że dopiero po dłuższej chwili zidentyfikował tę lśniącą aurę: to była
namiętność. Ta namiętność iskrzyła się w niej samej i migotała wokół niej
blaskiem, który był wręcz hipnotyczny. Namiętne dążenie do wolności. Namiętne
ukochanie muzyki, którą właśnie grała, chociaż Boyd Monroe spędził ostatnie
dziewięć lat, próbując w niej to zabić.
Duncan nigdy przedtem nie zgromadził w sobie dość energii, żeby ko¬goś
znienawidzić, ale zaczynał nabierać przekonania, że bez trudu znienawi¬dziłby
pana Monroe. Annie Maguire opisała mu dziewięć lat zabijania duszy. Pomyślał o
własnej egzystencji. Czy on robił to samo przez minione dwa lata? Zabijał własną
duszę? Czy miał w sobie wewnętrznego Boyda Monroe, który dusił w nim życie?
Przedtem nigdy nie przeszło mu to nawet przez myśl, może dlatego, że nie
rozumiał, czym jest życie i jak je można odczuwać. Teraz zaczynał to rozumieć.
Życie było tą namiętnością, która iskrzyła się w Harley i której jemu brakowało.
Było także inteligencją, zaskakującą bystrością myślenia. Życie było garścią
piegów na impertynenckim nosie, dotychczas skrzętnie ukrywanych pod warstwami
makijażu Jane Miller.
Jednak Duncan nie przyglądał się Księżniczce Pop, tej Jane Miller, któ¬ra była
zamknięta w klatce przez dziewięć lat. Miał przed sobą Harley. Har¬ley, która
doprowadzała do rozpaczy Barbarę Miller, którą pogardzał Boyd Monroe i wobec
której Annie Maguire wykazywała taką lojalność. Harley, która dopiero zaczynała
rozwijać swoje wielkie, jeszcze pomarszczone skrzy¬dła, i którą mu polecono
razem z tymi skrzydłami wepchnąć na powrót do złotej klatki.
Duncan wzdrygnął się lekko. Ile szacunku dla samego siebie mu pozo¬stanie, jeśli
zwróci ją Boydowi? Nie zasługiwała na uwięzienie, była tak peł¬na życia. Sam
wiedział doskonale, co to znaczy być zamkniętym w ciasnej klatce. Przez ostatnie
dwa lata żył w takiej klatce z własnego wyboru. Czy jego jedyną szansą na
szczęście była również ucieczka? Nie, to chyba nie¬możliwe. Dla niego wolność
była w takiej samej mierze pozbawiona satys¬fakcji, jak kamy pobyt w rodzinie
Langów.
Duncan w dość młodym wieku doszedł do wniosku, że życiem należy się cieszyć, i
zabrał się do używania go z wielkim zapałem. Szkołę średnią i college spędził na
zabawach i przyjęciach, tak że niewiele brakowało, by nie ukończył żadnej z tych
instytucji. Zamiast wstąpić na wąską ścieżkę, wytyczoną dla niego przez rodzinę
i prowadzącą prosto do narożnego gabi¬netu Colangco International, Duncan
czmychnął z Nowego Jorku, a nawet wyjechał z kraju, aby używać wina, kobiet i
śpiewu z entuzjazmem, dzięki któremu zyskał niebywałą popularność na wszystkich
zamieszkanych konty¬nentach.
Jednak po pewnym czasie takie życie zaczęło mu brzydnąć. Wszystkie jego związki
z kobietami były niezobowiązujące - przyjemne, to prawda, ale krótkotrwałe i w
ostatecznym rachunku nie dające satysfakcji. Wreszcie w wieku dwudziestu siedmiu
lat przyjrzał się sobie bacznie i nie spodobał mu się własny wizerunek: człowiek
bez zdecydowanych zasad moralnych czy etycznych, wiodący życie puste i
pozbawione celu, mający setki przyja¬ciół i jednocześnie ogromnie samotny.
Wydawało się, że jest tylko jedna droga ucieczki od tego duchowego bagna:
porzucić hulanki i pójść w ślady brata. Odkąd pamiętał, dawano mu za przykład
Brandona, syna doskonałego, idealnego. Naturalną koleją rze¬czy Duncan najpierw
zbuntował się przeciw temu ideałowi. Ale jako już do¬świadczony i zmęczony
światem dwudziestosiedmioletni mężczyzna pomy¬ślał, że może BrandQn miał
słuszność od samego początku.
Powrócił więc do rodziców. Przyrzekł, że będzie grzeczny, trzeźwy i na¬wet
zachowa celibat, jeśli trzeba, i poprosił o przyjęcie do rodzinnej firmy, gdzie
mógłby dowieść swojej wartości. Został przyjęty, ale nikt z rodziny nie uwierzył
w jego szczere obietnice. Przydzielano mu najprostsze sprawy, bo¬jąc się, że
może wpakować się w jakieś kłopoty i splamić nieposzlakowaną opinię firmy.
Po roku czuł się skrajnie znudzony, a po dwóch latach - zmęczony i wy_ palony.
Próbował iść wytyczoną drogą, myśląc, że samym uporem przekona w końcu rodzinę,
iż jest wartościowym członkiem firmy. Umawiał się nawet ze wszystkimi kobietami,
które podsuwali mu rodzice jako odpowiednie kan¬dydatki na żonę. Ale nic z tego
nie wyszło. Patrząc teraz na Harley, zrozu¬miał, że minione dwa lata były
totalną porażką.
Zdał sobie sprawę, że w całym swoim życiu nie doznał nawet jednego momentu
czystego szczęścia, które z niej emanowało, kiedy grała cicho na Stratocasterze.
Czy może to zmienić? Pomyślał ponownie o ucieczce. Ale dokąd mógłby uciec?
Duncan spojrzał znów na Harley. No tak, miał jeszcze to zadanie. Szansę, by
dowieść w kOQcu rodzinie, że jest coś wart. By zyskać choć trochę satys-
fakcji. Może dzięki Księżniczce Pop odmieni własne życie. .
Patrząc na nią, uśmiechnął się. Smarkula z piękną, smukłą szyją, którą zapragnął
nagle poczuć pod swoimi wargami. Przez chwilę miał wrażenie, że brak mu
powietrza. A potem doznał uczucia jakby gwahownego hamowa¬nia. Przyjął je z
ulgą. To nie był odpowiedni moment, żeby iść za głosem hormonów. Na miły Bóg,
przecież ona jest naiwna i niewinna, a do tego sta¬nowi jego zobowiązanie
zawodowe!
Duncan wstał z ławki, wsunął do ust listek cynamonowej gumy do żucia
i ruszył w kierunku Harley akurat w chwili, kiedy zaczęła chować gitarę do
futerału. Umyślnie nie dotrzymał ustalonego przez ojca terminu dostarczenia jej
klientowi. Zamierzał darować dziewczynie ten jeden, ostatni wieczór wol¬ności.
Dał na to słowo i nawet Colby Lang nie mógł go zmusić, żeby je złamał. Dopiero o
północy i ani minutę wcześniej zawiezie Harley do "Ritza-Carltona", zamknie
sprawę ku zadowoleniu ojca i Boyda Monroe i może, ale tylko może, zdoła
rozpocząć nowe życie.
Rozdział czwarty
- Gotowa?
Harley zamknęła futerał na gitarę i podniosła wzrok. Czarne oczy Dun¬cana Langa
uśmiechały się do niej.
- Tak - odparła, wstając pospiesznie.
Starała się nie myśleć o tym, że Duncan jest niesamowicie przystojny i niezwykle
interesujący. Jednak po chwili coś sobie uświadomiła.
- Zaraz - spytała zaintrygowana - co pan tu właściwie robi? Myśla¬łam, że mamy
się spotkać w ... - W tym momencie dojrzała mały elektro¬niczny sześcian
przymocowany z tyłu wzmacniacza. - A co to jest? - spy¬tała, odczepiając go;
wyprostowała się i przyglądała mu się przez chwilę w skupieniu, a potem nagle ją
olśniło. - To radiolokator. Namierzył mnie pan!
- Cóż ... - zaczął Duncan, czując się trochę nieswojo. Harley ogarnął
sprawiedliwy gniew.
- Dałam panu słowo, że stawię się na spotkanie o zmierzchu, a pan mi
zainstalował wykrywacz?
- Mój zawód nie należy do tych, w których polega się na obietnicach ¬wyjaśnił,
obdarzając ją ujmującym uśmiechem.
- Niech pan się do mnie nie zbliża! - krzyknęła Harley, odpychając go tak, że
zmuszony był zrobić kilka niekontrolowanych kroków do tyłu.
- Proszę postawić się w mojej sytuacji, panno Miller...
-Nie!
- Miałem przed sobą zdeterminowaną i zdesperowaną młodą kobietę - kontynuował z
uporem - która mogła stwierdzić, że złożona mi obietnica została wymuszona,
czyli jest nic niewarta i nieważna. Mogła pani na przy¬kład polecieć do
Brazylii.
- Jest pan naprawdę najpodlejszym - zaczęła z wściekłością Harley, chwytając
futerał z gitarą - najokropniejszym - dodała, łapiąc Maxi-Mouse i magnetofon -
naj obrzydliwszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek po¬znałam! - dokończyła,
kierując się sztywnym, godnym krokiem w stronę wyjścia z parku.
- W rzeczywistości - oświadczył, spiesząc, by ją dogonić - jestem uroczym i
bardzo interesującym człowiekiem, co widać przy bliższym po¬znaniu.
- Nie mam rtajmniejszego zamiaru poznawać pana bliżej!
- Wie pani, że nieraz, kiedy zj awiałem się na przyjęciu, ludzie naprawdę
cieszyli się na mój widok?
- Pewnie z myślą o tym, że nareszcie będą mogli zabawić się z panem we wzajemne
podkładanie świń.
- Wywiady, jakich pani udzieliła, nie ukazały wszystkich pani walorów
¬stwierdził Duncan z podziwem. - Jest pani bystra i wymowna ponad wszel¬kie
spodziewanie.
Harley, ogarnięta dziką furią, zatrzymała się nagle na środku chodnika, wzięła
głęboki oddech i wrzasnęła. Przechodnie obrzucili ją zaciekawiony¬mi
spojrzeniami, ale żaden się nie zatrzymał.
- Ulżyło pani? - zapytał Duncan uprzejmie.
- Bardzo - warknęła. Rzeczywiście, wyładowawszy część frustracji, poczuła się
lepiej. - W porządku, sprawdził mnie pan, jestem nadal w No¬wym Jorku i pana
cenna sprawa jest bezpieczna. Teraz może pan zacząć nę¬kać jakiegoś innego
biedaka.
- Nie da rady, Księżniczko.
- A to dlaczego? - spytała Harley, patrząc gniewnie na Duncana.
- Ponieważ protestuje pani przeciwko dozorowi elektronicznemu - wyjaśnił
łaskawie.
- I co z tego?
- To, że jeśli odłożymy na bok technologię, co nam pozostaje? Kontakt osobisty.
- Na litość boską ...
- Poza tym zgodziłem się dać pani czas do północy, aby móc zdobyć pewne
informacje. Tak się składa, że chciałem dowiedzieć się czegoś o pani. Ajak to
zrobić, jeśli nie będzie pani w pobliżu?
- To nie należało do umowy!
- Teraz już należy.
Harley poczuła się bezradna. Nie miała żadnego argumentu, którym
mogłaby się posłużyć.
- Czyli muszę zaakceptować pana towarzystwo na resztę wieczoru.
- Na to wygląda.
- Super - mruknęła.
Miała przed sobą parę godzin wolności i musiała je spędzić z dziwakiem pokroju
Duncana Langa.
- Co jest na tym magnetofonie? - spytał. - Klątwy i pogróżki?
- Moja nowa muzyka.
- Niemożliwe! Już?
Popatrzyła na niego zdziwiona, nie bardzo rozumiejąc; wydawał się szcze¬rze
uradowany.
- Chyba mi się poszczęściło - odparła. - To pewnie dzięki gitarze.
- Albo dzięki temu, że ma pani nową garderobę, że obejrzała pani The Pinnacle u
Richarda Rogersa wczoraj wieczorem i że może sobie pani kupić cheeseburgera,
kiedy się pani żywnie podoba.
Harley stanęła i przyglądała mu się przez chwilę.
- Rzeczywiście, dobrze mnie pan pilnował.
- To dlatego zarabiam taką masę pieniędzy.
- Ale czemu nie zatrzymał mnie pan wczoraj?
- Ponieważ wczoraj przez cały czas wyprzedzała mnie pani o krok. Muszę przyznać,
że znakomicie się pani ukrywała, panno Miller. Zamiana pokoi u "RIHGA" była
pomysłem wręcz błyskotliwym.
W sercu Harley zakiełkowało uczucie dziwnej przyjemności.
- Dziękuję - powiedziała. - A co sprawiło, że zaczął mnie pan szukać li
Manny'ego?
- Miałem wrażenie, że pani ucieczka w jakiś sposób wiąże się z muzy¬ką. Nie
wzięła pani ze sobą gitary, a przecież kocha pani rock and rolla¬wzruszył
ramionami. - Wszystko to doprowadziło mnie do Manny'ego.
Znowu ją zaintrygował.
- Większość ludzi nie miałaby podobnego skojarzenia.
- Nie jestem podobny do większości ludzi.
- To się raczej rzuca w oczy.
U śmiechnął się i Harley pomyślała, że jej pierwsze wrażenie było słusz¬ne: miał
bezsprzecznie uroczy uśmiech, który opromieniał również ją samą, zapraszając do
dzielenia z nim uciechy czy rozbawienia. Był to także uśmiech zdumiewająco
pociągający i zniewalający; omal sama mu nie odpowiedziała uśmiechem, na
szczęście zdołała się powstrzymać.
- Głodna? - spytał Duncan, kiedy doszli do Szóstej Alei.
Brzuch Harley zaburczał tak głośno, że musiała go dosłyszeć połowa Nowego Jorku.
Duncan wybuchnął śmiechem.
- Przyjmuję, że odpowiedź brzmi "tak".
- Nie jadłam lunchu - wyjaśniła Harley, zła, że się czerwieni. - Byłam zajęta
czym innym.
Duncan wziął Maxi-Mouse i magnetofon z jej prawej ręki.
- Wobec tego proponuję zostawić to wszystko w pani hotelu i pójść coś zjeść.
Zapraszam panią na kolację.
- W charakterze rekompensaty za to, że jestem zmuszona spędzić ostat¬nie parę
godzin wolności z panem?
- Nie. Ale uważam, że nikt nie powinien stawać przed Boydem Monroe z pustym
brzuchem.
Znowu ją zaskoczył. Przez chwilę ten człowiek, którego wysłano, żeby podciął jej
skrzydła, wydał jej się niemal... sprzymierzeńcem. No, w każ¬dym razie miał
taksówki na rozkazy. Podniósł rękę, gwizdnął i żółta smu¬ga zwolniła, dotoczyła
się do krawężnika i stanęła. Duncan otworzył przed Harley drzwi, po czym włożył
jej rzeczy do bagażnika, trzymając Stra¬tocastera tak ostrożnie, że nawet ona
nie miała zastrzeżeń. Potem zajął miejsce koło niej na tylnym siedzeniu i
taksówka ruszyła ostro w kierunku hotelu.
- Ten Stratocaster i pani wydajecie się stworzeni dla siebie - powiedział.
- O tak - odparła, czując, że zaczyna jej ciążyć znajome brzemię - tylko Boyd
nie pozwoli mi go zatrzymać.
- Ma pani dwadzieścia sześć lat i jest pani prawnie niezależna. Niech pani powie
Boydowi, że musi się pogodzić z obecnością gitary.
Kolejny raz zaskoczona, podniosła na niego oczy. Dostrzegła w jego twarzy gniew
i coś jeszcze, czego nie umiała odszyfrować.
- Nie musi mnie pan dzisiaj tam odwozić.
- Owszem, muszę.
- Ale dlaczego?
- Bo to jest moja praca, a ponadto muszę coś udowodnić.
-Komu?
- Wszystkim - odparł z goryczą.
Milczeli oboje, kiedy taksówka zatrzymała się przed wejściem do "Hii" tona".
Duncan zapłacił taksówkarzowi, a potem wysiadł i wyładował rzeczy Harley z
bagażnika.
- Zaczekam na panią tutaj - oświadczył, patrząc gdzieś poza nią. Harley przeszła
ze swoim bagażem przez hol i wsiadła do windy. Jadąc na górę, myślała o
mężczyźnie, który na nią czekał.
Najpierw podczepił radiolokator do wzmacniacza, a teraz ufał, że Har¬ley nie
ucieknie którymś z wielu innych wyjść z "Hiltona"? Ten człowiek nie był
konsekwentny.
Chociaż czekał siedemnaście pięter niżej, czuła nadal jego obecność, kiedy
weszła do pokoju. Zastanawiała się, co włożyć na ostatni wieczór wol¬ności. On
był ubrany niezobowiązująco, więc wszelkie strojne fatałaszki nie wchodziły w
grę• Wreszcie wybrała sukienkę, której Boyd z pewnością nie pozwoli jej
zatrzymać; sukienkę mini w kolorze ostrego różu, z odsłoniętymi ramionami.
Dobrała odpowiednie rajstopy i pantofle, włożyła przez głowę cienki złoty
łańcuszek z wisiorkiem, a potem stanęła przed lustrem, czesząc włosy, wciąż
jeszcze zdumiona na widok brunetki, która na nią patrzyła, i zdziwiona
łatwością, zjaką szczotka przesuwa się przez włosy.
Za dawnych czasów w Sweetcreek nigdy nie było dość pieniędzy, żeby mogła pójść
co miesiąc do fryzjera. Włosy rosły prędko, a lubiła mieć krót¬kie, więc
nauczyła się obcinać je sama. Ta umiejętność jej pozostała. W go¬dzinę po
ucieczce z "Ritza-Carltona" ciachnęła swoje długie jasne włosy i od tamtej pory
pławiła się w luksusie dwucalowej •czupryny. Boyd będzie prze¬rażony, kiedy ją
zobaczy. Na myśl o tym Harley uśmiechnęła się do siebie.
Krótkie włosy były czymś, z czego nie zrezygnuje, kiedy do niego wró¬ci.
Znajdzie jakiś sposób, żeby dopaść parę nożyc co cztery tygodnie, a on nie
powstrzyma j ej przed tym żadną siłą.
Włożyła jeszcze trochę pieniędzy i klucz od pokoju do małej różowej torebki i
zjechała windą do holu.
- Ho, ho - usłyszała, gdy wyszła z hotelu.
Duncan Lang stał przy wyjściu oparty o taksówkę i patrzył na nią z nie¬skrywanym
podziwem. Policzki jej zapłonęły. Już dawno temu straciła na¬stoletnią pewność
siebie. Nie wiedziała, gdzie spojrzeć ani' co powiedzieć.
- To jest po prostu przestępstwo ze strony Boyda Monroe, żeby ukrywać panią pod
tymi workowatymi sukienkami, które każe pani nosić - oświad¬czył Duncan,
otwierając drzwi taksówki. - Co pani myśli o włoskiej restau¬racji? - zapytał,
jakby przed chwilą nie osmalił jej gorącym spojrzeniem.
- Wspaniały pomysł - odparła, zbita z tropu jego nagłym powrotem na chłodne
wody. - Boyd nie pozwala mi jeść makaronu. Twierdzi, że jest tuczący.
- Nic dziwnego, że pani muzyka zamilkła - stwierdził Duncan, siadając koło niej.
- Została pani pozbawiona nawet najbardziej podstawowych przy¬jemności. Zamówmy
wszystkie rodzaje makaronu, jakie kiedykolwiek przy¬rządzono.
Harley uśmiechnęła się szeroko.
- Podoba mi się pański sposób myślenia, przynajmniej czasem, panie Lang.
- Mów mi po imieniu - poprosił, a kiedy kiwnęła głową, dodał ze zbolałą miną: -
"Pan Lang" kojarzy mi się z ojcem, a to nie jest skojarzenie, które poprawiłoby
mi humor. Zarezerwowałem dla nas miejsca w "Torre di Pisa". Mam nadzieję, że to
ci odpowiada.
- Tak, oczywiście - zgodziła się Harley. - "Travel &Leisure" wydało jej dobrą
opinię w zeszłym miesiącu. Myślałam nawet, żeby włączyć ją do mo¬jego rozkładu
jazdy.
Duncan podał taksówkarzowi adres, po czym zapytał.
- Jakiego rozkładu jazdy?
Harley wyjęła z torebki niewielki notatnik i wręczyła go Duncanowi.
Zaczął kartkować notes, a jego ciemne oczy iskTzyły się coraz wyraźniej od z
trudem powstrzymywanego rozbawienia. Zupełnie nie mogla zrozumieć, co go tak
śmieszy. W notatniku zapisała j edynie, co będzie robiła na Manhat¬tanie przez
następne dwa tygodnie.
- Jesteś bardzo ... zorganizowana - stwierdził.
- Uczyłam się u najlepszych - odparła, biorąc z jego rąk notatnik i chowając do
torebki. - Boyd ma manię robienia szczegółowych planów. Aja chciałam zmieścić w
tych wakacjach tyle przyjemności, ile się da.
- Nie zdarzyło mi się dotychczas planować przyjemności.
- Naprawdę? - spytała, trochę rozdrażniona. - A co sprawia ci przyjemność?
Duncan odwrócił wzrok.
-Nieważne.
Dziesięć minut później siedzieli naprzeciwko siebie w opływowych fo¬telach o
wygiętych oparciach, mając przed oczami otwartą kuchnię "Torre di Pisa" przy
Czterdziestej Czwartej Zachodniej ulicy. Harley czuła się wyraźnie nieswojo.
Kiedy ostatni raz jadła kolację sam na sam z mężczyzną, miała siedemnaście lat.
Ed Broderick zabrał ją wtedy do "Bubble's Diner" na hamburgera i shake'a, a
potem do miejscowego kina dla zmotoryzowanych na film i porcję nieco śmielszych
pieszczot.
Włoska restauracja "Torre di Pisa" nie przypominała "Buble's Diner", a Duncan
Lang nie miał nic wspólnego z chudym jak tyka, nieporadnym
dzie¬więtnastolatkiem. Harley odnosiła przemożne wrażenie, że Duncan ma na swoim
koncie morze doświadczeń w subtelnej sztuce pieszczot i innych, bardziej
za¬awansowanych poczynań. Uniosła pospiesznie kartę dań, żeby ukryć delikatny
rumieniec, którym okryły się jej policzki. Dwudziestosześcioletnia dziewica,
siedząca naprzeciw przypuszczalnego donżuana. Nie było sposobu wyrównać szans w
taki sposób, żeby zapanowała między nimi swoboda i łatwość kontaktu.
- Powiedz mi, dlaczego Harley? - zapytał.
- Hm? - mruknęła, opuszczając menu.
- Dlaczego rodzice nazwali cię Harley?
- Tata obdarzył mnie imieniem swojego ulubionego motocykla. Zawsze byłam mu
wdzięczna, że nie nazwał mnie Hog.
Duncan roześmiał się, co tylko wzmogło jej niepewność. Właśnie od¬kryła, że
śmiech i zmysłowość stanowią zabójczą kombinację.
Kelner, ubrany w czarne spodnie, białą koszulę i bordową kamizelkę, przy¬niósł
im najpierw aperitify, a po chwili wrócił do stolika po zamówienie. Har¬ley
wymieniała ciągle nowe potrawy. Jeżeli miał to być ostatni posiłek skazań¬ca,
zamieni go w prawdziwą ucztę. Pragnęła zacząć od karczochów, francuskich i
hiszpańskich, smażonych na oliwie, z tartym Parmigiano-Reggiano oraz sa¬łatą z
egzotycznymi dodatkami, doprawioną cytrynowo-musztardowym dres¬singiem. Potem,
zdecydowała, zje zupę z małży z grzankami i szafranem. Za¬chęcana przez Duncana,
który uśmiechał się szeroko, zamówiła także rigatoni i Fettuccine Rusticana, a
na koniec ravioli z nadzieniem z kurczaka oraz pomi¬dorów. Zgodziła się nawet na
butelkę włoskiego czerwonego wina, choć nie wypiła kropli alkoholu w ciągu
ostatnich dziewięciu lat.
- A teraz - rzekł Duncan, sadowiąc się wygodniej w fotelu po odejściu
oszołomionego kelnera - opowiedz mi wszystko o sobie.
- Przecież jesteś Wielkim Detektywem - odparowała. - Czy nie powi¬nieneś
wiedzieć już o mnie wszystkiego?
- Och, znam fakty - oświadczył Duncan pogodnie. - Sęk w tym, że ze¬brane razem
nie tworzą wcale obrazu kobiety, która siedzi teraz naprzeciwko mnie.
- Naprawdę? - spytała Harley chłodno.
- Tak. Opowiedz mi coś więcej o swoim ojcu. Wiem, że odszedł, kiedy miałaś dwa
lata. Trudno ci było bez ojca?
- Nie, to mi wyszło na dobre. Był bez znaczenia.
- Widziałaś go jeszcze kiedyś?
Wspomnienie bólu spowodowanego tąjedyną okazją odżyło teraz w Har¬ley. Ukryła
się przed rentgenowskim wzrokiem Duncana, pijąc parę łyków wody.
- Tylko raz - odpowiedziała niedbałym tonem. - Miałam wtedy osiem¬naście lat.
Mój drugi album dostał się właśnie na listy przebojów. Ojciec przyszedł
zobaczyć, co może z tego mieć. Oświadczyłam, że nie dam ani centa. Od tamtej
pory go nie widziałam.
- Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o większości moich krew¬nych -
stwierdził Duncan.
To rozwiało prawie cały ból i wywołało uśmiech na ustach Harley.
- Nie usłyszałam od ciebie ani jednej miłej rzeczy na temat twojej rodzi¬ny. Nie
lubisz ich?
- Nie ułatwiają mi tego - odparł Duncan z westchnieniem. - Mój brat jest wzorem
doskonałości, matka filarem towarzyskim, a ojciec traktuje mnie jak ośmiolatka,
który powinien codziennie dostawać w skórę. Nie są ani ko¬chający, ani łatwi do
pokochania.
- Musiało ci być ciężko - przyznała Harley. - Widzisz, ja miałam za¬wsze coś, na
co mogłam liczyć: miłość matki. Było wiele chwil, kiedy mnie niezbyt lubiła, ale
zawsze mnie kochała.
- A dlaczego czasem niezbyt cię lubiła?
- Och, po prostu okazałam się ogromnym rozczarowaniem.
- Jak to?
- Nie byłam taką dziewczyną - taką córką - jaką chciała mieć.
- Chciała mieć Jane Miller - stwierdził Duncan spokojnie.
Harley podniosła wzrok znad kawałka bułki, którą smarowała masłem, i przekonała
się, że czarne oczy patrzą na nią ciepło. On naprawdę rozumiał! - Tak. I jak na
ironię, ostatecznie ją dostała.
- Dziwne - oświadczył Duncan po dłuższym milczeniu. - Zdaje się, że każde z nas
jest czarną owcą w rodzinie.
- Na miły Bóg, a co ty takiego zrobiłeś? Zbratałeś się z jakąś subkulturą
młodzieżową czy co?
Potrząsnął głową.
- Gorzej. Miałem dziwne przekonanie, że życiem należy się cieszyć, ryzyko
podejmować, a szanse wykorzystywać. Więc wszystko to robiłem. Zamieniłem swoje
życie w nieustającą zabawę. Nie zdawałaś sobie sprawy, że siedzisz w
towarzystwie samozwańczego Bohatera vel Playboya Zachod¬niego Świata,
Księżniczko.
- Prawdę mówiąc - odparła Harley skromnie - domyśliłam się tego.
- Serio? W jaki sposób?
Znowu ten przeklęty rumieniec.
- Kobieca intuicja. Poczekaj, ustalmy, czy dobrze zrozumiałam: w cza¬sie, kiedy
ja tyrałam i harowałam w studiach nagrań i na koncertach, ty wy¬chodziłeś ze
skóry, żeby mieć tyle uciech, ile leży w ludzkiej mocy?
- Tak. I nawet myślałem, że mi się to udało - popatrzył na nią dziwnym wzrokiem.
- Ale przekonałem się, że jest inaczej - chwycił bagietkę i zaczął ją łamać na
małe kawałki. - Okazuje się, że nawet życie złożone z nieprzer¬wanego pasma
uciech może się znudzić.
- Brak wyzwań - podsumowała HarIey, kiwając głową. Duncan wyglądał na
zaskoczonego.
- Właśnie. Więc wróciłem na łono rodziny i do rodzinnego biznesu i od tamtej
pory odprawiam pokutę. Sama widzisz, że nie jesteś jedyną czarną owcą przy tym
stole.
- Ale ja zostałam wybielona - przypomniała HarIey.
- Czyżby?
- Ma się rozumieć. Zapomniałeś, że jestem teraz Jane Miller? - HarIey
nieświadomie zwinęła w pięść prawą dłoń. - Nie ma nikogo bielszego od Jane. Boyd
jest zadowolony. Publiczność kupująca płyty jest zachwycona. Moja matka także
jest zachwycona. I coraz trudniej powstrzymać krzyk, któ¬ry wzbiera mi w gardle
już od dziewięciu lat.
- Czemu go nie uwolnisz? - spytał spokojnie Duncan. - Zupełnie do¬brze ci to
poszło na Czterdziestej Zachodniej ulicy.
- To wcale nie miało tak być! - oświadczyła Harley z pasją. - Nigdy, przenigdy
nie chciałam być piosenkarką pop. Moim życiem był rock and roll. Był dla mnie
powietrzem, pokarmem i snem. Na miłość boską, jakim cudem stałam się marionetką
Boyda Monroe?
- Ten człowiek jest łudząco podobny do buldożera. A buldożerowi bar¬dzo trudno
się przeciwstawić, kiedy jest się niedoświadczoną siedemnasto¬letnią dziewczyną
z małego miasteczka.
Harley zamrugała, żeby rozpędzić nagłe łzy. Ostatnią rzeczą, jakiej mo¬głaby się
spodziewać po człowieku wynajętym do zwrócenia jej Boydowi, była łagodność i
zrozumienie.
Podszedł do nich kelner i zaczął ustawiać dania na stole: sałata, zupa i smażone
karczochy dla HarIey, kalmary z grilla i czerwona cebula z pesto oraz sałatka z
rzeżuchy dla Duncana. Kelner napełnił im kieliszki ciemno¬czerwonym winem, po
czym odszedł do innych klientów.
- To wygląda fantastycznie - szepnęła Harley, wdychając bogaty aromat potraw.
- Nie tylko wygląda.
- Byłeś tu kiedyś?
- Tak, z kobietą z funduszu powierniczego, z Long Island. Zniosłem to wyłącznie
dzięki jedzeniu. Do dzieła.
Oboje zabrali się do dzieła z zapałem.
- Wiesz, myślę, że się nie doceniasz - oznajmił Duncan, machając w jej kierunku
nadzianym na widelec kalmarem. - Stałaś się samotną Raszpunką, królewną z
wysokiej wieży, w której Boyd Monroe trzymał cię zamkniętą przez te wszystkie
lata. A jednak pobiegłaś w środek Wielkiego Miasta zupełnie sama. Większość
kobiet, zwłaszcza wybielonych, nie miałaby tego rodzaju odwagi.
- Ja też nieh byłam pewna, że ją mam.
- A teraz?
HarIey zamieszała wolno zupę.
- Teraz zaczynam wierzyć, że mam.
- Ale nie jesteś o tym jeszcze przekonana?
- Myślę ... wydaje mi się, że to był główny powód zrobienia sobie tych wakacji.
Tchórzliwy Lew wyrusza na poszukiwanie odwagi.
- Jak słusznie zauważył Czarnoksiężnik - powiedział Duncan, pochła¬niając
następny kęs kalmara - Lew był zawsze odważny, tylko po prostu o tym nie
wiedział.
- Jaki z tego wniosek?
- Że Annie Maguire ma rację: jesteś bardzo silną i odważną dziewczyną i nawet
Boyd nie zdołał w tobie tego zabić.
- Rozmawiałeś dziś z Annie? - spytała Harley zdziwiona.
- W ramach obowiązków służbowych, szanowna pani.
- I czego się dokopałeś?
- Tego jeszcze nie wiem. Dam ci znać, kiedy się dowiem.
To zdumiało HarIey. Ale też mnóstwo rzeczy związanych z tym czło¬wiekiem
zdumiewało ją lub zaskakiwało. Był znacznie bardziej zawiły, niż można by
sądzić, patrząc na jego wielce atrakcyjną powierzchowność.
- Przecież chcesz mnie dziś zaprowadzić z powrotem do Boyda. Czy to nie koniec
całej historii?
- Tylko dla niektórych - odparł, upiwszy łyk wina. - Moja ciekawość została
obudzona. Zamierzam jeszcze trochę pokopać.
- Zupełnie cię nie rozumiem.
- Więc porozmawiajmy o tym - zaproponował Duncan, zabierając się do sałatki. -
Wiesz, twoja matka myśli, że zostałaś porwana przez białych handlarzy
niewolnikami.
Harley zakrztusiła się zupą z małży.
- To do niej podobne - stwierdziła bez tchu. - Mama zawsze sobie wy¬obrażała, że
życie kobiety przypomina filmy Hitchcocka - niebezpieczeń¬stwo czyha za każdym
rogiem. Będę musiała znów do niej zadzwonić.
- Wszystko jest w porządku. Rozmawiałem z nią kilka godzin temu. Za¬pewniłem ją,
że jesteś w pełni sił i zdrowia, i nadal niewinna. Na początku myślała, że to ja
cię porwałem, ale ostatecznie udało mi się uspokoić nawet te obawy. Czy ona nie
jest trochę zbyt wrażliwa jak na sprzedawczynię ze sklepu?
HarIey zaśmiała się.
- Mama przez całe życie dostawała po głowie. Niektórzy robią się w ta¬kich
warunkach nerwowi i przeczuleni.
- Ostatnie dziewięć lat nie mogło być dla niej bardzo ciężkie. Dlaczego nadal
pracuje? Z tego, co czytałem, wynika, że zbudowałaś jej dom, kupu¬jesz jej co
dwa lata nowy samochód i dajesz tyle pieniędzy, że starczyłoby
ich na luksusowe życie dla dwunastoosobowej rodziny. A ona jak gdyby ni¬gdy nic
sprzedaje nadal wstążki do włosów i mrożone dania w Sweetcreek General Store.
Harley wzruszyła ramionami.
- Lubi się czuć użyteczna.
Duncan zagłębił się w oparcie fotela, bawiąc się trzymanym w ręce kie¬liszkiem
wina.
- Ajak ty się lubisz czuć?
- Przestałam się w tym orientować - odparła Harley, wpatrując się w sałatę. - To
jedna ze spraw, które miałam nadzieję przemyśleć w czasie moich wakacji. Czy nie
mogłabym ...
-Nie.
Zabrzmiało to zimno i nieodwołalnie, zupełnie nie w stylu czarnej owcy, która
wierzyła, że życiem należy się cieszyć, ryzyko podejmować, a szanse
wykorzystywać. I gdzie tu konsekwencja? Harley nie potrafiła zrozumieć tego
człowieka.
Westchnęła, sięgając prawą ręką do wisiorka, którym zaczęła się bawić.
- Jesteś naprawdę okropnie denerwujący.
- Już to słyszałem. Dlaczego masz go zawsze na szyi? Ten wisiorek widnieje na
każdym twoim zdjęciu, jakie oglądałem.
- Ten? - powtórzyła Harley, unosząc złotą nutę. - To talizman; przynosi mi
szczęście. Kupiłam go w dniu, w którym ukazał się mój pierwszy singiel. Musisz
przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o karierę, spisywał się całkiem nieźle.
Bez niego bałabym się, że będę miała pecha.
- Jestem zdumiony, że Boyd nie polecił ci nosić zamiast niego krzyżyka.
- Próbował - odparła, krzywiąc twarz w grymasie.
Ku jej zdziwieniu, aż do końca kolacji Duncan utrzymywał rozmowę z dala od
tematów osobistych. Mówił o szaleństwie Mardis Gras w Rio de Janeiro. Streścił
niesłychanie malowniczą scenę, wywołaną w Sydney Opera House przez pewną
australijską diwę, która sprawiła, że nawet Luciano Pavarotti za¬trzymał się w
pół arii. Opisał wille, którymi się zachwycał we Włoszech.
- Mam wrażenie, że nie przypadło ci w udziale wychowanie typowe dla klasy
pracującej - stwierdziła Harley.
Kelner postawił przed nią puchar z lodami czekoladowymi z dodatkiem wanilii i
orzechów laskowych.
- Przyznaję, że nie. Wiodłem raczej typowe: chronione od burz życie młodych
ludzi z bogatych rodzin: prywatna szkoła podstawowa, ekskluzyw¬na szkoła
średnia. A ściślej mówiąc, szkoły. Wyrzucono mnie z trzech, za¬nim dostałem
dyplom - wyjaśnił Duncan, gdy tymczasem kelner postawił przed nim bliźniaczy
puchar lodów. - Potem Harvard, skąd mnie uprzejmie wyproszono, i ostatecznie
Columbia, gdzie wreszcie udało mi się skończyć studia i zdobyć stopień naukowy.
- Dzięki czemu jesteś fachowym detektywem - podsumowała Harley z nutą
powątpiewania w głosie.
- Każdy, kto zostaje zatrudniony w naszej firmie rodzinnej, musi ukoń¬czyć kursy
w Akademii Policyjnej i uzupełniające kursy uniwersyteckie z za¬kresu
kryminologii, psychologii i korzystania z komputerów.
- l stąd wspaniała reputacja Colangco?
- Zatrudniamy jedynie najlepszych specjalistów - odparł skromnie Duncan. -
Zajadaj swoje gelato.
Jedząc deser, Harley próbowała zrozumieć człowieka, który siedział naprzeciw
niej. Młodzieńczy bunt i dorosła rozwiązłość nie były kluczem do zapalonego
detektywa, który aktualnie pochłaniał trzy gałki przepysznych lodów. Wcześniej
powiedział, że musi coś udowodnić. Ciekawe, co i komu?
Ale właściwie dlaczego traciła tyle energii na myślenie o Duncanie Lan¬gu, skoro
on już za parę godzin odda ją z powrotem Boydowi Monroe? Zdaje się, że była
równie niekonsekwentna jak Duncan. Wszystkie przyjemności tego dnia przetoczyły
się w jej pamięci - nawet niespodziewana przyjem¬ność, jaką znalazła w
towarzystwie Duncana - i zbiły w jeden kłąb nieszcz꬜cia, który pozbawił ją
dalszego apetytu.
- Skończyłaś?
Podniosła wzrok znad topniejących lodów i napotkała spojrzenie czar¬nych oczu
Duncana. Nie zdążyła nawet pójść do Central Parku ani zobaczyć Empire State
Building. Jej muzyka dopiero zaczęła się na nowo rodzić. Go¬dzina w towarzystwie
Boyda i może zniknie na zawsze.
- Tak, skończyłam.
- Zostały ci trzy godziny. Potem będziesz musiała wsiąść na powrót do dyni.
Dokąd teraz? - zapytał.
- Do Brazylii? - zaproponowała z nadzieją w głosie. Uśmiechnął się.
- Strzelaj jeszcze raz.
- Dobrze. - Zastanawiała się chwilę. - Na Manhattanie zaczęła się noc. Zróbmy
nalot na nocne kluby.
"Surrealistic Pillow" - nazwany tak na cześć jednego z klasycznych al¬bumów
rockandrollowych - mieścił się w dwupiętrowym budynku z ciem¬noczerwonej cegły i
ogłaszał się różowym neonem w tym samym odcieniu co sukienka Harley.
- Gdzie jesteśmy? - spytała, wysiadłszy z taksówki.
- W jednym z najlepszych klubów w mieście - odparł Duncan.
Weszli przez proste drewniane drzwi do holu, skąd trzy stopnie prowa¬dziły na
niższy poziom, do sali w kształcie podkowy, z prawie setką drew¬nianych stolików
i dyskretnym oświetleniem. Następne pięć schodów niżej znajdował się spory
parkiet do tańca, mocno już zatłoczony, a w głębi nie¬wielka scena.
Sześcioosobowy latynoski zespół zagrzewał wszystkich do tańca w oszałamiającym
rytmie rock and rolla oraz salsy. Harley zakochała się w klu¬bie od pierwszego
wejrzenia.
- Jakim cudem znalazłeś to miejsce? - chciała wiedzieć. Uśmiechnął się do niej.
- Mieszkam zaraz za rogiem.
- Mieszkasz w Chelsea?
- Tak.
- Dlaczego?
-Bo lubię.
Więc po prostu lubił te okolice. Syn szefa mieszkał tu, bo podobało mu się
dalekie od świetności Chelsea. Ten człowiek zdecydowanie bronił się przed
jakimkolwiek zaszufladkowaniem.
Duncanowi udało się zdobyć stolik po prawej stronie. Harley zamówiła u
wytatuowanej kelnerki wodę mineralną i sok z limonek, a potem usadowi¬ła się
wygodnie na krześle.
Muzyka grana przez zespół nie miała nic wspólnego z jej pisanymi z obowiązku i
wykonywanymi przez ostatnie dziewięć lat piosenkami. Za¬tętniła jej we krwi,
rozgrzała policzki i zdjęła ciężar z serca. Harley zapo¬mniała o Boydzie, o
północy i o studiu nagraniowym w Los Angeles.
- W spaniała grupą - stwierdził Duncan, kiedy zespół zaczął schodzić ze sceny.
- Mają ogromne możliwości - zgodziła się Harley.
- Przypominają mi trochę Miami Sound Machine. Dodają dość ostrego rocka, żeby
muzyka nabrała wyrazu.
Harley patrzyła na niego z otwartymi ustami.
- Lubisz ostrego rock and rolla?
- Oczywiście - potwierdził Duncan, opierając się wygodniej. - Jest prymitywny,
seksowny i naładowany energią, czyli ma w sobie wszystko to, czego nie cierpią
moi rodzice.
Harley roześmiała się.
- Ciekawe, jakie albumy mają w swojej kolekcji? Engelberta Humperdincka?
- Jane Miller.
Harley zgięła się wpół ze śmiechu, niemal spadając z krzesła.
- Jesteś okropny!
- Oni też mi to zawsze mówią - odparł. - Spójrz, to wygląda interesująco!
Na scenę weszła właśnie grupa zapowiedziana jako Meat-Grinder: pię¬ciu młodych
ludzi ubranych w czarne skórzane spodnie oraz wysokie buty, i nic więcej.
- Ci niczego nie ukrywają, no nie? - mruknęła Harley.
Młodzi ludzie prezentowali obfitość tatuaży oraz kolczyków. Ich muzy¬ka
eksplodowała na cały klub. Prawie cała żeńska część widowni pobiegła ku scenie.
_ Co o nich myślisz? - spytał Duncan, kiedy Meat-GriJider skończyli pierwszą
piosenkę•
_ Muzyka gorąca, ale dykcja fatalna - zawyrokowała Harley. - Jaki sens ma
pisanie tekstu, jeśli widownia nie jest w stanie zrozumieć słowa z tego, co się
śpiewa?
- Purystka - mruknął Duncan.
Harley uśmiechnęła się do niego szeroko.
Słuchali muzyki i wymieniali opinie na temat ulubionych grup rocko¬wych,
piosenkarzy i piosenek. Harley z entuzjazmem rozmawiała o muzyce i wykonawcach,
których kochała, z kimś, kto nie pogardzał jej gustem, jak Boyd, czy nie kurczył
się i wzdrygał, jak matka, kiedy wygłaszała pięciomi¬nutowy monolog o Grace
Slick, złożony z samych superlatywów. Niemal zapomniała, że jest więźniem
Duncana. Niestety, nie trwało to długo.
Ich rozmowa została przerwana burzliwą owacją, krzykami i gwizdami, którymi
publiczność żegnała Meat-Grinder. Grupę zastąpił mężczyzna zbli¬żający się do
pięćdziesiątki, a może nawet po pięćdziesiątce, z ogromnym, czarnym,
wybłyszczonym wąsem. Pod białą koszulką rysował się niewielki brzuszek, a łysa
głowa błyszczała w świetle scenicznych reflektorów.
_ Panie i panowie - ryknął do bezprzewodowego mikrofonu - macie ostatnią szansę
zgłoszenia się do naszego cotygodniowego przeglądu wyko¬nawców "Mikrofon dla
wszystkich". Grupy, duety oraz soliści mogą wyko¬nać jedną lub dwie piosenki pod
warunkiem, że materiał muzyczny nie prze¬kroczy łącznie dziesięciu minut. Mamy
jeszcze kilka miejsc, więc jeśli ktoś jest zainteresowany, niech się do mnie
zgłosi - będę siedział w barze.
Harley nie spuszczała z niego oczu, kiedy schodził ze sceny.
- O czym myślisz? - zapytał Duncan.
_ Zawsze kochałam rock and rolla i zawsze chciałam go śpiewać przed
rockandrollową publicznością.
-Harley ...
_ Boyd uważa, że nie potrafiłabym tego zrobić, że nie jestem w tym dobra.
Twierdzi, że nikt nie będzie chciał mnie słuchać, jeśli zaśpiewam coś nie
mieszczącego się w ciasnym światku muzycznym Jane Miller.
- Harley ...
_ Muszę się przekonać! - zawołała. - Muszę sprawdzić, czy on ma rację• Muszę się
dowiedzieć, czy przez ostatnie dziewięć lat chciałam czegoś, czego po prostu nie
mogę mieć, bo nie jestem dość dobra. Muszę wiedzieć, czy po¬winnam się pogodzić
z tym, że nigdy nie będę niczym więcej niż Jane Miller.
Duncan oparł łokcie na stoliku, a następnie głowę na łokciach.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, o co mnie prosisz. Ojciec ugotuje mnie w
największej kadzi z oliwą, jaka znajdzie się w jego zasięgu, a potem wy¬rzuci z
pracy. Jeśli zaś chodzi o twojego oddanego menedżera ...
- Proszę tylko o jeden dzień. Czym jest jeden dzień wobec całego ży¬cia? Po
prostu niczym. Nie jest wart nawet grosika. To nie może być przypa¬dek, że
przyszliśmy dziś akurat tutaj. To przeznaczenie, które popycha mnie do
jutrzejszego mikrofonu dla wszystkich. Nie sądzisz chyba, że zwykły śmiertelnik
może stanąć na drodze przeznaczeniu?
- Przestań, Harley - powiedział Duncan, z wysiłkiem opanowując głos. - Przestań.
- Nie rozumiesz, co dla mnie znaczy występ w mikrofonie dla wszystkich!
- Myślę, że rozumiem - odparł spokojnie, patrząc jej głęboko w oczy.
Pod wpływem tego spojrzenia poczuła się tak, jakby wciągał ją gwał¬towny wir.
- Ja dałabym ci następne dwadzieścia cztery godziny, gdybyś mnie o to poprosił -
powiedziała cicho.
- Wiem - przytaknął odwracając głowę i wpatrując się w scenę, na któ¬rej znów
się pojawił latynoski zespół. Przez moment wyglądał, jakby był niemal w udręce.
- Życiem należy się cieszyć, a szanse wykorzystywać, Duncanie. Spojrzał na nią.
- Niech cię diabli, Harley Jane Miller. Serce biło jej jak szalone.
- Czy to oznacza "tak"?
- Jasne, że to oznacza "tak"! - krzyknął i zaraz zniżył głos. - Bądź łaskawa
pomaszerować do tego piekielnego baru i zapisać się na jutrzejszy występ, zanim
zmienię zdanie.
- Naprawdę?
Popatrzył znów na nią tym przenikającym do głębi spojrzeniem.
-Naprawdę.
Harley łzy stanęły w oczach. Niebywałe, że ryzykował wyrzucenie z pra¬cy, aby
pomóc jej zrealizować to, o co prosiła. Właśnie odkryła antytezę Boyda Monroe;
Duncan sprawił, że krew zaczęła jej żywiej pulsować.
- Jesteś aniołem -powiedziała wstając. -Ja mam źlew głowie i ty masz źle w
głowie, ale nigdy tego nie zapomnę, Duncanie Lang. Nigdy.
Z duszą na ramieniu przeszła, klucząc między stolikami, do ciemnego drewnianego
baru, podeszła do łysego mężczyzny ze sterczącym wąsem, sie¬dzącego na obitym
czerwoną skórą stołku barowym, i wpisała się na wolne miejsce o dziewiątej
czterdzieści pięć.
Oszołomiona, idąc niemal po omacku, dotarła do stolika, gdzie Duncan kończył
podwójną whisky.
- Sprawiam ci kłopot? - spytała ostrożnie, opadając na krzesło.
- Niewypowiedziany ogrom kłopotów.
- Oj, przykro mi.
- Nie przejmuj się tym - odparł.
- Dlaczego ta sprawa jest dla ciebie taka ważna? - zapytała, kładąc rękę na jego
dłoni. Zaszokowała ją przyjemność, jaką odczuła pod wpływem tego dotyku.
Duncan wpatrywał się w ich ręce, jakby to było jakieś cudactwo z ko¬smosu z
wyłupiastymi oczami.
- Parę lat temu zaryzykowałem - powiedział wolno. - Ale nie wypaliło.
Myślałem, że znalazłem sposób i że się uda. Jednak wygląda na to, że się
myliłem.
- Mimo że jutro wieczorem po występie odwieziesz mnie do Boyda?
- Tak.
Czuła, że jego oczy wciągają ją znów w ten ciemny wir. Zabrała rękę z jego dłoni
i usiadła prosto, co pomogło jej odzyskać równowagę•
- Prawdopodobnie istnieją opcje, o których dotychczas nie pomyślałeś
¬powiedziała.
- Niewykluczone - przyznał, stukając gorączkowo środkowym palcem o blat stolika.
- Niemniej na razie muszę się ograniczyć do wątpliwej przy¬jemności
niespuszczania cię z oka przez cały jutrzejszy dzień.
- Co takiego? Chyba nie zamierzasz chodzić ze mnąjak cień od rana do
wieczora?
- Ależ tak, jak najbardziej.
- O nie, wybij to sobie z głowy! - odparowała.
- Zauważyłaś, że nie potrafimy odbyć jednej rozmowy, aby się nie pokłócić?
- Jestem kobietą honorową. I mam dwadzieścia sześć lat - powiedziała Harley
ostro. - Nie potrzebuję niani. Więc zajmij się tym, co zazwyczaj ro¬bisz w
chwilach, kiedy mnie nie prześladujesz, a potem możesz po mnie wpaść, gdy
skończę wieczorny występ.
- Wpadnę po ciebie jutro rano, przypilnuję, żebyś nie poleciała do Bra¬zylii i
żeby żaden z twoich fanów nie odkrył cię i nie pobiegł po nagrodę, którą oddany
ci menedżer ofiarował za twój bezpieczny powrót, następnie przyprowadzę cię
tutaj, a potem odwiozę do Boyda.
- Bardzo dobrze poradziłam sobie sama wczoraj i dzisiaj. Nikt mnie nie napadł i
nie udusił znienacka. Nikt mnie nie porwał. Nikt mnie nie rozpo¬znał. Poradzę
sobie równie dobrze także jutro.
- Zdaje się, że nie rozumiesz jednego, Księżniczko. Otóż, przyjmując tę sprawę,
stałem się za ciebie odpowiedzialny - stwierdził Duncan ponuro. ¬A to oznacza,
że muszę się trzymać blisko ciebie; muszę również dopilno¬wać, abyś wróciła do
Boyda cała i zdrowa.
Harley popatrzyła na niego z uporem.
- W takim razie mam nadzieję, że z przyjemnością zwiedzisz Central Park, Empire
State Building i Chinatown, bo właśnie tam zamierzam sięju¬tro wybrać.
- Ej, chwila moment, dziecino! A kim że to ja jestem - turystą? Harley zaśmiała
się mimo woli, zdziwiona tą nagłą zmianą nastroju.
- Jeśli ja mam być skazana na twoje towarzystwo, ty będziesz skazany na mój
program zwiedzania.
Duncan patrzył jej przez chwilę w oczy.
- W porządku, ale pod jednym warunkiem - powiedział wreszcie.
- Jakim? - spytała niepewnym głosem.
- Że zostawisz w spokoju brązowe szkła kontaktowe.
Harley doznała nagle uczucia dziwnej lekkości i zawrotu głowy.
-Zgoda.
Przez chwilę trwała cisza.
- Wobec tego postaram się wytrzymać jutro w roli turysty.
Duncan zostawił Harley przed hotelem .tuż po północy. Patrzyła przez moment, jak
wioząca go taksówka odjeżdża, a potem wsiadła do windy i po¬jechała na
siedemnaste piętro, rozmyślając, jaki będzie jutrzejszy dzień. Zna¬lazłszy się w
pokoju, zaczęła się powoli rozbierać. Myślała przy tym, że czu¬je się zupełnie
inaczej niż tego ranka, kiedy niczym uciekinierka z więzienia wymykała się z
"Hiltona". Od tamtej pory minęło niewiele ponad dwanaście godzin, w ciągu
których zdążyła kupić gitarę swoich marzeń, odzyskać swo¬ją muzykę i spędzić
wieczór w towarzystwie Playboya Zachodniego Świata.
Z ulgą zdjęła szkła kontaktowe, odłożyła je do pudełka i przyjrzała się sobie
uważnie w łazienkowym lustrze. Bił od niej blask, nie było na to lep¬szego
słowa. Nie to, żeby jaśniała czy promieniała, ale właśnie bił od niej blask.
Oczy były jakieś inne niż zwykle, a usta wydawały się pełniejsze, nii kiedy
patrzyła na nie rano.
Wróciła do pokoju i spojrzała na czarny futerał z gitarą leżący na łóżku.
W duszy pulsowała jej muzyka z ulic, parków i restauracji Manhattanu, a także
własne niezdefiniowane uczucia. Sen mógł poczekać.
Rozdział piąty
Domowa sekretarka automatyczna Duncana zarejestrowała pięć wiadomości od
Colby'ego Langa, każda następna bardziej gniewna od po¬przedniej. Poza tym
nagrane były także dwie wiadomości od Brandona; w pierwszej informował brata o
rosnącej furii ojca i błagał, by Duncan do¬starczył wreszcie Jane Miller, a w
drugiej przypominał, że potrzebuje planu transportu diamentów Giscarda i chce go
mieć na biurku z samego rana.
Wiadomości te skutecznie sprowadziły Duncana na ziemię i wytrąciły z bli¬skiego
szczęścia stanu, w jakim znajdował się po kilku godzinach spędzonych w
towarzystwie Harley Miller. I dobrze, pomyślał. Nie powinien dopuszczać do tego,
by czuć się szczęśliwy w jej towarzystwie. To kolidowało z naprawdę ważnymi
sprawami, sprawiało, że zapomniał, kitnjest i co do niego należy.
W gruncie rzeczy, jeśli miał być szczery, dziewczyna była jednym wiel¬kim
kłopotem. Przez nią zaprzepaścił szansę udowodnienia ojcu, że jest kom¬petentnym
fachowcem, którym przecież był w istocie. Odstawienie Jane Miller we właściwe
miejsce po trzydziestu sześciu godzinach byłoby imponującym osiągnięciem,
którego nawet Colby Lang nie mógłby zlekceważyć. Nato¬miast odstawienie J ane
Miller w to samo miej sce po siedemdziesięciu dwóch godzinach nie będzie już ani
trochę spektakularne.
Co gorsza, obiecał zarówno Boydowi, jak ojcu, że dostarczy Harley do "Ritza"
tego wieczoru, i nie dotrzymał obietnicy. Nigdy przedtem nie zda¬rzyło mu się
złamać danego komuś słowa. Był to zupełnie wystarczający powód, żeby
znienawidzić Harley. Przez nią miał problemy z honorem, z emocjami i hormonami,
wreszcie z planami. I bardzo mu się to nie podobało.
Wzdychając ze znużeniem, Duncan wziął do ręki plik papierów, które Emma
przesłała mu do mieszkania, i rzucił je na okrągły wiktoriański stół. Może
przynajmniej w sprawie diamentów Giscarda zdoła opracować coś rze¬czywiście
sensownego.
Diamenty należące niegdyś do Katarzyny Wielkiej były zbyt cenne ¬a ich obecny
właściciel zbyt niebezpieczny - żeby traktować sprawę lekko. Jednak ten fakt nie
musiał ograniczać jego kreatywności. Większość planów przewidywała
transportowanie klejnotów w uzbrojonych samochodach, eskor¬towanych przez służby
bezpieczeństwa i ewentualnie policyję. Francuski szef mafii nie byłby chyba
zadowolony z takiego skupienia na sobie uwagi. Wo¬lałby, aby przewóz diamentów z
jego prywatnego samolotu do Bartlett Mu¬seum odbył się w sposób dyskretny.
Należało zatem odejść od regulamino¬wych schematów i przedstawić koncepcję
nietypową.
O trzeciej nad ranem kompletny plan był już wydrukowany. Duncan nagrał na
biurową pocztę głosową Emmy listę różnych zleceń, a następnie zostawił na
sekretarce automatycznej ojca pocieszającą wiadomość, że Ksi꿬niczka Pop
dokonała niespodziewanego wypadu i że dostarczy ją Boydowi Monroe następnego
wieczoru, za co ręczy osobiście.
Wreszcie położył się do łóżka i po kwadransie już spał. Trzy godziny później
wyrwał go ze snu dźwięk budzika. Jęknąwszy, zmusił się do wstania, ubrał w strój
treningowy i wybiegł na codzienny jogging ulicami Chelsea i Greenwich Village.
Jego rodzice byli, rzecz jasna, oburzeni, że zamieszkał w niezbyt eleganckiej
części miasta. Nie rozumieli, jak mógł zdecydować się na okolicę, która nie
została jeszcze w pełni nobilitowana.
Sam Duncan lubił jednak swoje otoczenie. Podobało mu się, że żaden z budynków,
wzniesionych głównie z cegły, nie liczy więcej niż cztery pię¬tra, podobały mu
się czarne żelazne furtki, pogodne skrzynki z kwiatami oraz fakt, że dosłownie
kilka kroków od swojego mieszkania w Chelsea ma pral¬nię chemiczną, sklep
zoologiczny i naprawdę dobry sklep z gotowymi dania¬mi na rogu. Podobąli mu się
nawet inni lokatorzy z trzypiętrowego budynku, w którym mieszkał: para lesbijek
z Miami na pierwszym piętrze i małżeń¬stwo o pięćdziesięcioczteroletnim stażu:
siwowłosy weteran drugiej wojny światowej oraz jego żona, piekąca wspaniałe
szarlotki.
O siódmej trzydzieści Duncan zaniósł do gabinetu Brandona plan prze¬wozu
diamentów Giscarda. Poczuł rozczarowanie, widząc, że starszy brat siedzi jui za
biurkiem. Choćby naj ciężej pracował, choćby najbardziej się starał, Brandon
zawsze zjawiał się pierwszy i wszystko robił lepiej.
Brandon właśnie rozmawiał z kimś przez telefon. Słuchawkę trzymał w lewej ręce,
a prawą bawił się półdolarówką. Moneta na przemian ukazy¬wała się i znikała,
Brandon zaś wygłaszał kolejne kwestie w płynnej fran¬cuszczyźnie.
Sądząc, że brat konwersuje z monsieur Giscardem, Duncan usiadł w obitym na
granatowo fotelu ustawionym przed biurkiem i czekał. Półdola¬rówka znikła
kolejny raz, a Brandon mrugnął do Duncana i mówił dalej.
Brandon miał bzika na punkcie magii od czwartego roku życia. Duncan pamiętał
amatorskie zestawy do sztuk magicznych, które brat kupował z kie¬szonkowego,
pokazy, jakie urządzał dla swoich kolegów, kiedy trochę pod¬rósł, sztuczki,
które prezentował, żeby zrobić wrażenie na. dziewczynach, gdy zaczął umawiać się
na randki. Duncan próbował pójść w jego ślady, ale mu się to nie udało. Dał za
wygraną w wieku dziesięciu lat.
Duncan spodziewał się, że brat zostanie drugim Davidem Copperfiel¬dem - miał na
to wszelkie dane: wygląd, wyczucie, zręczqość, pomysłowość _ toteż wstrząsnęła
nim decyzja Brandona, który spokojnie zastosował się do woli ojca, przystępując
do spółki rodzinnej. Był to pierwszy i ostatni przypa'¬dek, żeby Brandon
zrezygnował z czegoś, czego pragnął.
Patrząc teraz na brata, który uspokajał ich nerwowego francuskiego klien¬ta,
Duncan pomyślał, że wydaje się on zadowolony ze swojego życia i pracy. Nie
dostrzegł nigdy żadnych oznak żalu za porzuconymi z konieczności dzie¬cięcymi
marzeniami. Była to zresztą następna dziedzina, w której Brandon był górą,
ponieważ Duncan coraz bardziej żałował rezygnacji ze swojego młodzieńczego
buntu.
Chociaż miał za złe Rarley, że komplikuje mu życie, obserwował, jak Księżniczka
Pop uczy się doceniać wagę buntu i wolności, i nagle zaczął się zastanawiać, czy
ta lekcja nie jest zaraźliwa.
Brandon pożegnał się z monsieur Giscardem, odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do
brata.
- Wcześnie przyszedłeś.
- Wiedziałem, że tego oczekujesz - odparł Duncan, kładąc na biurku szarą kopertę
- i wydawało mi się, że lepiej będzie przyjść, zanim zjawi się tata. - Bardzo
rozsądnie - zgodził się Brandon. - Jest rozjuszony. Jakim cu¬dem zgubiłeś Jane
Miller?
- Nie zgubiłem jej - oznajmił Duncan, który wstał z fotela i niecierpli¬wie
czekał, żeby wyjść. - Uznałem po prostu, że świat się nie zawali, jeśli
Księżniczka Pop spędzi jeszcze jeden dzień na wolności.
- Nie bądź głupi, Duncanie. Po co się narażasz na kolejną reprymendę taty?
Dostarcz tę Miller naszemu Monroe i lepiej zrób to natychmiast.
- To moja sprawa, bracie. Prowadzę ją tak, jak uważam za stosowne.
- Posłuchaj, Duncanie, Monroe jest facetem, który może nam porządnie zaszkodzić,
jeśli nie załatwimy mu sprawy wystarczająco szybko.
- Załatwię tę sprawę dziś wieczorem, ale na pewno nie wcześniej. Brandon
wyglądał, j akby miał zamiar dyskutować dalej, jednak powstrzy¬mał się od tego.
- Ty nadstawiasz karku.
- A gilotyna została starannie naostrzona. Wiem o tym - powiedział Duncan,
krzywiąc się lekko. - Nic mi nie będzie. Daj znać, co myślisz o pIa¬nie
transportu. Różni się trochę od typowych rozwiązań. Nie będzie mnie dzisiaj w
biurze, ale Emma zawsze może się ze mną skontaktować, jeśli ze¬chcesz wnieść
jakieś poprawki.
- Jestem pewien, że plan jest świetny - stwierdził Brandon gładko.
-Ja myślę.
- Naprawdę, Duncanie. Jestem ci wdzięczny za pomoc. Dzięki uwadze, jaka zostanie
poświęcona diamentom Giscarda, nazwa Colangco znajdzie się niewątpliwie w każdej
gazecie. Rozumiesz, w grę wchodzi nasza reputa¬cja, a jeśli cokolwiek się
zdarzy, ja będę za to odpowiedzialny.
- Nie denerwuj się. W sprawach, które ty prowadzisz, nigdy nie zdarza się nic
złego.
- Tak było do tej pory - odparł Brandon ponuro. - Widziałeś system
zabezpieczenia w Bartlett Museum?
Duncan uśmiechnął się szeroko.
- Tak, znalazłem go wśród materiałów informacyjnych. Jest raczej archaiczny.
Będziesz miał ręce pełne roboty, bracie.
- Dlatego jestem ci wdzięczny za pomoc.
- Zawsze do usług - powiedział Duncan, kierując się w stronę windy.
Colby Lang przychodził do biura punktualnie o ósmej, kiedy tylko był w mieście,
a Duncan nie miał ochoty na osobistą konfrontację z ojcem. Na wszelki wypadek
udał się więc na śniadanie w miejsce usytuowane o parę przecznic od Sentinel
Building. Pokrzepiwszy się kawą i bajglem z kremo¬wym serem, wyjął telefon
komórkowy i zadzwonił do Boyda Monroe w ho¬telu "Ritz-Carlton".
Było to niemal tak okropne, jak wysłuchiwanie jednej z diatryb ojca.
Odcierpiawszy dziewięć minut jadowitych osobistych przytyków i obelg, Duncan
przerwał mu w końcu, dostarczając dostatecznie dużo informacji o Harley, by
przekonać Boyda, że pracuje nad sprawą i jest o krok od osta¬tecznego osaczenia
Ks~ężniczki Pop i oddania jej w ręce menedżera.
Nieco udobruchany - przynajmniej przestał wreszcie ryczeć - Boyd wy_ powiedział
kilka gróźb, po czym rzucił słuchawką z taką siłą, że Duncanowi dzwoniło w uchu
przez dobre dwadzieścia minut po zakończeniu rozmowy. Zaczął mieć szczerą
nadzieję, że Boyd rzeczywiście coś kombinuje. Z ogrom¬nąprzyjemnością wywlókłby
wszystkie jego ciemne sprawki na światło dzienne.
Ukojony nieco tą wizją, Duncan sięgnął powtórnie po telefon komórko¬wy.
Poprzedni okres w jego życiu, spędzony na paśmie szybkiego ruchu, do¬starczył mu
- jak się okazało - nadzwyczaj użytecznych kontaktów. Odbył międzynarodową
rozmowę ze starym znajomym z Monako, następnie zatele¬fonował do Carmine
Belliniego, jednego z nowojorskich bukmacherów o wy_ jątkowo rozległych
znajomościach. Z pomocą obu powinien się dowiedzieć, czy Boyd ma jakieś długi
gdziekolwiek na świecie. Kurczowe trzymanie się podróżnych harmonogramów mogło
wiązać się ze spłacaniem długów, legal¬nych czy też nielegalnych. W każdym razie
od tego można było zacząć.
Tuż po dziewiątej zatelefonował do Emrny.
- Słyszysz te ścinające krew w żyłach ryki w tle? - spytała go przyci¬szonym
głosem. - To Colby Lang, który domaga się twojej głowy na tacy. Oddał sprawę
Jane Miller Brandonowi. Jesteś zawieszony.
- Świetnie. Przynajmniej nie będziesz musiała się wysilać i tworzyć po¬mysłowych
wymówek, żeby wyjaśnić moją nieobecność w biurze - odparł Duncan z filozoficznym
spokojem. - Poza tym dziś i jutro Brandon będzie zbyt zajęty sprawą Giscarda,
żeby poświęcić wiele czasu Harley. Ale na wszel¬ki wypadek nie podawaj mu nic
poza absolutnym minimum informacji, no i oczywiście nie wspomnij słowem o
sprawdzaniu konta bankowego Boyda Monroe, nie mówiąc już o trasie światowego
tournee Harley.
- Więc ona jest teraz Harley, tak? Co się dzieje, Sherlocku?
- Nic zdrożnego, więc nie bądź taka podejrzliwa - Duncan skulił się na dźwięk
własnej ostrej repliki i narzucił sobie natychmiast spokojny, łagodny ton. _ Po
prostu zdecydowałem, że Harley zasługuje na jeszcze jeden dzień wolności. - Na
pewno nie będę z tobą polemizowała na ten temat. Mam tu pro¬gram jej światowego
tournee. Monroe nie dał jej nawet czasu na głębszy oddech.
- Prześlij raport faksem na moje nazwisko do hotelu "New York Hilton and
Towers". Odbiorę go mniej więcej za pół godziny. Aha, i na wszelki wypadek
zarezerwuj Harley pokój w "Millenium" na Church Street. Myślę, że najlepiej
będzie przeprowadzić ją dziś rano, bo a nuż Brandon wpadnie na jej ślad. Zapłaci
gotówką, jak zwykle. Nazwijmy ją ... Babe Hitchcock.
- Załatwione. Nie daj się, Holmesie.
- To się rozumie, Watsonie.
Duncan rozłączył się z Emrną, po czym zatelefonował do Harley.
- Mam nadzieję, że jesteś spakowana - powiedział na dzień dobry. ¬Przeprowadzasz
się dziś rano.
- Już się zdążyłam spakować i sama zamierzałam przeprowadzić się do hotelu
"Mansfield".
- Nie, nie - zaoponował Duncan. - To zbyt oczywiste poruszenie w ra¬mach zbyt
podobnych hoteli. Emma rezerwuje ci pokój na nazwisko Hitch¬cock, Babe
Hitchcock, trochę dalej, w "Millenium".
- Babe? Jak w filmie "Ho g"?
- Bystra jesteś - stwierdził Duncan z mieszaniną podziwu i zachwytu.
- Uwielbiam każdy film, w którym występuje mówiąca świnia lub świnka. Kto to
jest Emma?
- Moja utalentowana asystentka. Ona wykonuje całą robotę, a ja zbie¬ram laury.
Czekam na ciebie w holu "Hiltona" za dwadzieścia minut.
Dziesięć minut później Duncan wszedł do "Hiltona" i odszukał właści¬wego
recepcjonistę, który przekazał mu faks od Emmy. Duncan wziął go, poszedł w
kierunku części holu noszącej nazwę Mirage Lounge, w pobliżu wind, usiadł pośród
marmuru, mosiądzu, brązu i zieleni i zabrał się do stu¬diowania tras światowego
tournee Harley. Uderzył go natychmiast brak logi¬ki, zdumiewający w przypadku
człowieka o doświadczeniu Boyda Monroe.
Miasta i kraje następowały po sobie we względnym porządku, ale po co pędzić
Harley do samolotu odlatującego o północy, dosłownie kilka minut po zakończeniu
koncertu w Berlinie, kiedy jej następny koncert (w Paryżu) przewidziany było
dopiero na trzy dni później? Mógł przecież pozwolić się wyspać zarówno
Harley,jak zespołowi i wszystkim osobom towarzyszącym, i wyruszyć w drogę do
Paryża następnego dnia po południu lub nawet zmi¬trężyć jeszcze jeden dzień. I
po co skracać do jednego dnia wizytę w Tokio, skoro występ w Sydney miał się
odbyć dopiero pięć dni później?
Wewnętrzna antena Duncana dygotała jak szalona. Od rozkładu podró¬ży zalatywało
taką samą histerią, jak od wybuchu Boyda na temat niemożno¬ści stawienia się w
Los Angeles ustalonego dnia o ustalonej porze. Do licha! Ten człowiek stanowczo
coś kombinował.
Duncan wyjął telefon komórkowy i połączył się z Emmą.
- Mam dobrą nowinę - powitała go. - Brandon zostawił właśnie wiado¬mość, że jest
zachwycony twoim planem transportu diamentów Giscarda i że bardzo ci dziękuje za
ciężką pracę, jaką w to włożyłeś. Nawet Colby się pod tym podpisał.
Brandon był zachwycony jego nietypowym planem?
- Hura! - mruknął Duncan i kontynuował już głośno: - Słuchaj, Em, potrzebuję
następnych szczegółów w sprawie harmonogramu światowego tournee Harley. Sprawdź,
czy zdarzyło się, że oryginalny plan uległ zmianie już w trakcie podróży.
Interesuje mnie przede wszystkim, czy Boyd zmienił w ostatniej chwili daty
konferencji prasowych, wywiadów, występów w tele¬wizji i w radiu, rozumiesz,
tego typu rzeczy. Jestem tego ciekaw, czy zmie¬niał hotele albo miejsca
koncertów.
- Jak myślisz, co on knuje?
Duncan opadł na oparcie krzesła.
- Boże drogi, nie mam pojęcia. Ale cokolwiek to jest, wydaje się związane z
trasą koncertową Harley, więc musimy iść tym tropem. Zadzwoń, jeśli na¬tkniesz
się na coś ciekawego. I nie przestawaj kopać w rachunkach bankowych. - Już się
robi.
Duncan włożył telefon do wewnętrznej kieszeni granatowej sportowej marynarki i
wstał z krzesła. Uświadomił sobie - niemal ze zdumieniem - że jest lekko
zdenerwowany, ale nie ma to żadnego związku z wściekłością ojca ani z
harmonogramem Boyda, natomiast wiąże się ściśle z ujrzeniem na nowo Harley.
Jakim cudem mógł się cofnąć w emocjonalnym rozwoju do poziomu pryszczatego
wyrostka?
- O, cześć.
Odwrócił się i zaczęło mu szumieć w uszach.
Stała przed nim smarkula w szmaragdowej, krótkiej bluzce, szortach koloru khaki
i zielonych tenisówkach. Była rozkoszna. Przez głowę Dunca¬na przemknęła myśl,
że zawodowy detektyw nie powinien używać w stosun¬ku do obiektu swoich
profesjonalnych zabiegów terminu ,,rozkoszna", ale akurat w tej chwili trudno
było mu się skupić. Duże, błękitne oczy patrzyły prosto na niego. Gdyby cios,
który mu zadały w splot słoneczny, dało się zmierzyć, jego moc równałaby się
zapewne sile piorunu.
- Dzięki za pozbycie się szkieł kontaktowych - powiedział nie bez trudu.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła ze śladem rumieńca na lekko
piegowatych policzkach. - Nigdy nie lubiłam pchać sobie czegoś do oczu.
Poleciłam jednemu z portierów załadować mój bagaż do taksówki. Je¬steś gotowy?
- Oczywiście - stwierdził Duncan, który właśnie złapał drugi wiatr w ża¬gle. -
Ruszamy. Najpierw praca, potem nuda.
- Założę się o wszystko, co zechcesz, że z przyjemnością zabawisz się dziś w
turystę.
- Boyd miał rację: rzeczywiście żyjesz w świecie fantazji.
Dwadzieścia minut później bagaże Harley spoczywały już w jednym z po¬koi hotelu
"Millenium" na Church Street, naprzeciwko World Trade Center. Meble zjasnego
drewna klonowego miały nowoczesne, europejskie linie.
Kolory obić i zasłon - beżowy, kremowy, bladoniebieski - wydawały się
spe¬cjalnie dobrane, tak by nie odwracać uwagi od oszałamiającego widoku z
du¬żych okien. A z okien pokoju Harley, położonego na trzydziestym siódmym
piętrze, widać było całe miasto.
- Nieźle - orzekła Harley, patrząc przez okno.
- Dziękuję - odparł Duncan.
- Szkoda, że nie spędzę tu nocy.
- Też uważam, że szkoda - przyznał uprzejmie.
Harley pokazała mu język.
_ Chodź już - przynagliła - mamy masę do roboty. Na początek Central Park -
zapowiedziała, prowadząc go do wind.
- Boże dopomóż! - jęknął Duncan.
Poszedł za nią przez hol wyłożony boazerią z drewna wiśniowego, uwa¬żając cały
czas, żeby dzieliło ich co najmniej półtora metra. Przebywanie w po¬koju
hotelowym z Harley nie było bezpieczne. Zaskoczenie, jakie poczuł, kie¬dy zdał
sobie z tego sprawę, prowadziło do różnych niepokojących pytań, jak choćby: co,
u licha, się z nim dzieje? Harley. była rozkapryszoną, żyjącą pod kloszem
księżniczką, ktÓra żądała, żeby wszyscy spełniali każdąjej zachcian¬kę, a przy
tym miała fatalny wpływ na jego karierę, na ciśnienie krwi jego ojca oraz na
skądinąd bardzo napięty harmonogram pracy jego brata.
Była również kimś, kogo zaczynał bardzo lubić - zdecydowanie za bar¬dzo z punktu
widzenia komfortu psychicznego i wewnętrznego spokoju. Musiał znaleźć, i to w
trybie przyspieszonym, jakiś sposób, żeby nie ulec przyjemności, jaką czerpał z
jej towarzystwa.
_ Zaczniemy od północnej części Central Parku, od wejścia przy Lenox Avenue, i
będziemy się posuwali na południe - oznajmiła Harley, kiedy wsiedli do taksówki.
_ Chyba nie zamierzasz przejść przez cały Central Park? - zapytał Duncan. - To
by nam zajęło resztę dnia.
-Naprawdę?
_ Słowo daję. Nie mogę znieść myśli nawet o połowie tej trasy.
_ Trudno, wpadłeś. Słyszałam o Central Parku przez całe moje życie i pla¬nuję
zobaczyć go tyle, ile da się pomieścić w ... cóż, powiedzmy ... połowie dnia. -
Harley spojrzała na mapę, którą wyjęła z torebki. - Zaczniemy od Osiemdziesiątej
Piątej Wschodniej ulicy. Chcę zobaczyć Great Lawn, Obe¬lisk i Belvedere Castle.
_ Starasz się zrobić wszystko, żebym cierpiał, przyznaj się•
- Oj, wyłącz się•
Ale Duncan się nie wyłączył. Narzekał przez całą drogę do Szóstej Alei.
Utyskiwał, wędrując za Harley wokół Belvedere Castle, a następnie oglą¬dając sam
zamek. Gderał, kiedy ona wypatrywała żółwi w Turtle Pond. Zni¬żył się nawet do
jęków i kwękania, kiedy zaciągnęła go do Ramble. Ale
najstraszniejsza w tym wszystkim była świadomość, że żaden z powyższych zabiegów
nie potrafił uchronić go przed rosnącą przyjemnością, jaką stało się dla niego
towarzystwo Harley.
Nigdy nie spotkał ani nie znał kogoś, kto mówiłby tyle co Harley. Usta jej się
nie zamykały. Zachwycała się wszystkim. Bujnością i przepychem drzew, trawy,
bluszczu i kwiatów. Rudymi wiewiórkami i ptakami - czerwo¬noskrzydłymi kosami,
sójkami. Bez przerwy wygłaszała entuzjastyczne ko¬mentarze. A ilekroć na chwilę
milkła, to podskakiwała, tak, podskakiwała u jego boku! Zupełnie jakby pragnęła
wzlecieć prosto w błękit nieba, które¬go piękna nie umiała wyrazić słowami.
Nigdy nie spotkał kogoś, kto umiałby w sposób doskonalszy cieszyć się chwilą.
Gotów był niemal znienawidzić ją za to, że uświadamiała mu aż tak dobitnie, jak
bardzo puste stało się jego życie.
Promieniejąc szczęściem i radością, przeszła przez Bow Bridge i skie¬rowała się
dalej na południe, wzdłuż jeziora. Wygłosiła hymn pochwalny na cześć białej
czapli, posuwającej się wolnymi, niezgrabnymi krokami przy samej linii wody w
poszukiwaniu pożywienia.
- Czaple wyglądają malowniczo - zgodził się Duncan - ale nie są
naj¬smakowitszymi ptakami. Za to kaczki ...
- Koniec. Dosyć tego! - krzyknęła niespodziewanie i popchnęła go sil¬nie,
przyciskając plecami do dorodnego wiązu. - Mam powyżej uszu tego nieustannego
sprowadzania na ziemię, tych kubłów zimnej wody, które na mnie wylewasz,
Duncanie Lang. Skończ z tym natychmiast, rozumiesz? Doceń ten czarowny dzień.
Ciesz się słońcem i pięknem, które jest wszędzie wokół ciebie - koniec, kropka!
Duncan nie zdołał się opanować i uśmiechnął się szeroko do miotają-
cych błyskawice niebieskich oczu. Kobieta o silnych emocjach. Cudowne! - Czy
wiesz, że kiedy wpadasz w złość, twoje piegi stają się wyraźniejsze? Z gardła
Harley wydobył się zduszony okrzyk frustracji.
- Słuchaj no, bracie - powiedziała, uderzając go mocno w pierś - wcale nie
chciałam, żebyś się tu dzisiaj pchał, ale się uparłeś. Nie pozwolę ci zruj¬nować
moich pierwszych i jedynych odwiedzin w Central Parku. Albo się opamiętasz i
zaczniesz zachowywać normalnie, albo utopię cię w jeziorze!
Duncan błysnął zębami w uśmiechu.
- Zrobiłabyś to?
- Bez wahania.
Duncan wybuchnął śmiechem. W ciągu wszystkich rozkosznych lat wypełnionych
kobietami, winem i śpiewem, zanim nie zapadło postanowie¬nie, że czas żyć
cnotliwie, nie spotkał osoby, która byłaby tak wspaniałym towarzyszem do śmiechu
i zabawy. Chwycił ją za rękę; w następnej chwili spojrzał zaskoczony na ich
złączone dłonie. Pasowały idealnie. Cudownie. Lepiej, niż pamiętał z
poprzedniego wieczoru.
Śmiech zamilkł, a w jego miejsce pojawiło się coś ciepłego, coś piękne¬go. Tylko
głupiec broniłby się przed przyjemnością, jaką dawało towarzy¬stwo Harley.
- Już się poprawiam - przyrzekł, pogrążając się w błękitnych głębinach.
- Dzięki - odparła bez tchu.
Pociągnęła go lekko za rękę, ale jej nie puścił, po prostu nie mógł puścić.
Wygrała. Czuł, jak kipiąca w niej radość i szczęście wkradają się do jego
wnętrza, i było mu cudownie, bo jego złaknionym krwiobiegiem popłynęło samo
życie. Marzył, by poczuć jej smukłą szyję pod swymi wargami, wziąć ją w ramiona,
obudzić się obok niej o świcie.
Puścił jej rękę dopiero wtedy, kiedy usiedli naprzeciw siebie przy ka¬wiarnianym
stoliku. Po kalorycznym szaleństwie w "Torre di Pisa" poprzed¬niego wieczora ten
wczesny lunch w "Boathouse Cafe" składał się z sałatki i wody mineralnej. Harley
co parę minut zapominała o jedzeniu, zapatrzona w Bethesda Terrace lub zajęta
karmieniem całkiem nieźle podtuczonych ryb, które podpływały do ich stolika nad
wodą.
- Nie umiem ci powiedzieć, co to dla mnie znaczy - wyznała, patrząc na lśniącą w
blasku słońca wodę. - Przez ostatnie dziewięć lat byłam wciąż za¬mknięta w
pokojach hotelowych, w salach koncertowych i w studiach na¬grań i nawet kątem
oka nie dostrzegałam nieba, drzew i kwiatów rzeczywi¬ście rosnących w ziemi. A
kiedy jeszcze pomyślę, że to wszystko znajduje się w sercu Nowego Jorku ...
- Tak, to sympatyczny park - zgodził się uprzejmie Duncan. Rzuciła w niego
rogalikiem, trafiając w środek piersi.
- Do diabła z twoją manierą wyrafinowanego, znużonego światowca, Duncanie Lang.
- Kiedy ja rzeczywiście jestem wyrafinowanym i znużonym światowcem - pożalił
się, podnosząc z kolan rogalik i odkładając go na stół.
- Jesteś także człowiekiem; a może o tym zapomniałeś?
- Nie - odparł spokojnie, patrząc jej prosto w twarz - nie zapomniałem.
Harley pierwsza spuściła oczy.
- No tak, po setkach przygód miłosnych każdy czułby się znużonym światowcem -
przyznała.
- Może nie było ich aż setek - uściślił Duncan. - A przy tym miłość miała z nimi
niewiele wspólnego.
- Dałeś się choć raz w życiu komuś pokochać? - zapytała niedbałym tonem, jakby
pytała, czy uważa, że zanosi się na deszcz.
- Nie - odparł. - Nigdy nie miałem ochoty brać odpowiedzialności za złamane
serca znaczące moje ślady.
- To szlachetnie z twojej strony - oświadczyła Harley, kiwając głową• ¬Wnioskuję
z tego, że myśl o miłości, małżeństwie i wózku dziecinnym ni¬gdy nie powstała ci
w głowie.
- Nigdy - zapewnił Duncan. - Już dawno temu zdałem sobie sprawę, że utrzymywanie
długotrwałych związków po prostu nie leży w mojej naturze. Kiedy myślę o
związaniu się z jedną kobietą, naj zwyczajniej w świecie do¬staję wysypki.
- A więc jesteś płochliwy - stwierdziła Harley, kiwając głową z mądrą
miną. - Jak to się dzieje?
- Pewnie to kwestia zapisu w moim DNA. Harley wydęła pełne wargi.
- Genetyka, co? Coś mi mówi, że przez lata prowadziłeś badania w terenie.
- Badania są moim życiem - odparł spokojnie Duncan.
Harley parsknęła śmiechem, dziwnie sugestywnym w brzmieniu, plasu¬jącym się
gdzieś między mruknięciem sytej kotki a wystrzałem z gangster¬skiego karabinu
maszynowego.
- Eh, żadna z tobą zabawa. Nie reagujesz nawet na najbardziej oczywi-
stą prowokację.
- Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się mylisz - mruknął w odpowiedzi. Harley
pospiesznie skupiła uwagę na rybie oczekującej resztek z ich stołu. Po lunchu,
kiedy zagłębili się ponownie w zieleń, kierując się ku połu-
dniowej części Central Parku, Duncan pilnował się mocno, żeby nie wziąć jej znów
za rękę. Sądził, że jest bezpieczny. Ale popełnił jedno poważne niedopatrzenie.
- Karuzela! - pisnęła Harley, zauważywszy ceglaną konstrukcję karuzeli przy
Poprzecznej Sześćdziesiątej Piątej ulicy. - Chodźmy!
- Harley ...
- Duncanie, proszę cię!
Patrząc we wzniesione ku niemu błagalnie błękitne oczy, Duncan pomy¬ślał, że
różnica pomiędzy HarIey a siłą wyższą nie jest taka wielka.
- Ja tego nie przeżyję - mruknął i zaraz zabrakło mu tchu, gdyż Harley, piszcząc
z radości, objęła go spontanicznie i mocno uściskała. Następnie pobiegła do
budki z biletami, wyraźnie nieświadoma spustoszenia, jakiego d~konała w jego
centralnym układzie nerwowym.
Kupiła im po cztery bilety i za każdą kolejną jazdą Duncanowi coraz n:udniej
było ukryć fakt, że zakochał się w tradycyjnej muzyczce karuzelo¬wej, dużych
drewnianych koniach i zaraźliwym uśmiechu Harley. Skrzywił się, potrząsając
głową nad sobą samym. Hrabina Pichaud z pewnością by go nie poznała. Sam ledwie
się rozpoznawał.
Wreszcie opuścili park, Harley bowiem zdecydowała, że lepiej unikać jego
południowej części oraz hotelu "Ritz-Carlton"; była przekonana, że Boyd się za
nią rozgląda. Oznajmiła, że obecnie ma w programie dotarcie na szczyt Empire
State Building.
- Chyba żartujesz - powiedział Duncan. - To już przebrzmiała sprawa. Widok z
World Trade Center jest znacznie bardziej spektakularny.
- I cóż z tego? - odparła. - Uwielbiam stare domy, a Empire State Buil¬ding był
sławny znacznie dłużej niż te nieludzkie, monstrualne wieżowce. Założę się, że
nigdy nie byłeś na szczycie Empire State Building.
- To oczywiste. Znużonych światowców nie bawią tego rodzaju rozrywki. Prawdę
powiedziawszy, nie był nawet wewnątrz Empire State Building, co Harley
zakwalifikowałaby bez wątpienia jako swoisty uszczerbek w jego naturze.
Parę minut po czwartej Duncan stał wraz z Harley na szczycie Empire State
Building; patrzył na rozległą panoramę Manhattanu skąpaną w letnim blasku słońca
i był zachwycony. Czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek w cią¬gu ostatnich
dwóch lat. Nie przypuszczałby, że jedna osoba może spowodo¬wać tak wielką
odmianę, tymczasem Harley tego dokonała. Chociaż jej życie było zaplanowane co
do ułamków sekundy, potrafiła się nim cieszyć.
- Wiem, że to brzmi wariacko - powiedziała, zderzając się z nim ramie¬niem - ale
zaczynam się czuć tak, jakbym wróciła do domu. Jakby tu było moje miejsce. I
ciągle myślę o tym, co Moss Hart napisał w swojej autobio¬grafii: "Najważniejsze
to nie bać się śmiałych marzeń". Kiedyś miałam ma¬rzenia, śmiałe marzenia. I
teraz zaczynam mieć je znowu. Chcę po prostu powiedzieć, że to miasto jest
natchnieniem; bo jest nim, prawda?
Nie, pomyślał patrząc na nią, ty jesteś natchnieniem.
- Chcę wrócić tu wieczorem, po wyjściu z "Surrealistic Pillow", i zoba¬czyć
miasto nocą - oznajmiła.
- Dobrze - zgodził się Duncan - to jest twój dzień i twoja trasa.
- Ale nadal zamierzasz odstawić mnie wieczorem do Boyda? - zapytała z ponurym
wyrazem twarzy. - Taka była umowa.
- Jesteś równie niewzruszony i nieczuły jak wygłodniały wilk, wiesz?
- Wielkie dzięki! - rzekł Duncan. - To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek o mnie
powiedziano.
Popatrzyła na niego z zagadkowym wyrazem błękitnych oczu.
- Naprawdę? - spytała.
- Oczywiście. Wszyscy zawsze widzą we mnie słabość, a nikt nie dostrzega stali.
- Jesteś słaby?
- Mam pewne shlbości - odparł z uśmiechem.
- Człowieku, przecież ty sam siebie nie znasz; uwierz mi!
Uratował go dzwonek telefonu komórkowego. Wyciągnął go z kieszeni i odpowiedział
za drugim sygnałem.
- Tak, Emmo, o co chodzi?
- Były trzy zmiany w planie światowego tournee Jane Miller. Przełożone zostały
loty do Paryża i Sydney, a koncert w Kairze w ogóle nie figurował w pierwotnym
harmonogramie.
- Co takiego? - Duncan spojrzał na Harley, zakrywając ręką słuchaw¬kę. - Czy
Kair nie znajdował się w oryginalnym planie koncertów twojego światowego
tournee?
- Nie - przyznała. - Boyd dorzucił ten koncert na dwa dni przed wyjazdem z Los
Angeles. Dlaczego pytasz?
Duncan odwrócił się znów do tetefonu.
- Coś jeszcze, Em?
- To na razie wszystko. Ciao.
Schował telefon do kieszeni i przez chwilę patrzył na zalane słońcem miasto.
Boyd rzeczywiście wykorzystał plan koncertów Harley do własnych ceiów. Ale
jakich? 1 czy zagrażały one w jakimś stopniu Harley?
- Gotowa do wyjścia? - spytał.
- Pewnie - odparła, zerkając na zegarek. - Zostało nam dość czasu na spacer po
Chinatown, kolację w "Rainbow Room" i mój występ w "Surreali¬stic Pillow".
- Nie ma sensu iść do "Rainbow Room" - oświadczył Duncan. - W każ¬dym razie nie
w ostatni wieczór wolności.
- Ale słyszałam, że to wspaniałe miejsce.
- To prawda, tylko widzisz, tego rodzaju wspaniałe restauracje dla
najwytworniejszej klienteli można znaleźć wszędzie na świecie. Jeśli chcesz
zobaczyć coś naprawdęjedynego w swoim rodzaju, proponuję ci "Goodies".
- "Goodies"?
- Tak to się nazywa.
- Poczekaj no - powiedziała Harley, marszcząc brwi w skupieniu. - Gdzieś już o
tym słyszałam.
- Jasne, musiałaś słyszeć. To jedno z miejsc w Nowym Jorku, gdzie możesz się
najlepiej zabawić, a wszystko jest legalne. Klub taneczny retro w stylu lat
pięćdziesiątych z fantastycznymi shake'ami mlecznymi i jeszcze lepszą muzyką.
Klasyczny rock and roll. Chciałabyś tam pójść?
Na ustach Harley pojawił się filuterny uśmiech.
- Czy dobrze rozumiem, że pytasz mnie o coś zamiast rozkazywać?
- Plan zwiedzania jest twój.
- Bez wątpienia. Dobrze, daruję sobie "Rainbow Room".
- Wspaniale! - ucieszył się Duncan. - Tylko skoro wybieramy się do "Goodies",
musimy zrezygnować ze zwiedzania Chinatown.
- Mowy nie ma - odparła. - Jest dopiero połowa popołudnia. Mamy mnóstwo
czasu ...
- Nie za bardzo, jeśli będziemy robić zakupy. A musimy parę rzeczy kupić.
Godzinę później weszli do "Goodies". Za czerwonymi drzwiami znaj¬dowało się
foyer z podłogą układaną z czerwono-białych płyt. Lokal był już w trzech
czwartych zapełniony, choć minęła dopiero szósta po południu po¬wszedniego dnia.
Wzdłuż trzech ścian znajdowały się obszerne otwarte ga¬binety z czerwonego
winylu, a pod czwartą' była scena. Środek zajmowały stoliki i rozległy dębowy
parkiet taneczny. Z ukrytych głośników rozlegał się "Surnmertime Blues" w
wykonaniu Eddiego Cochrana.
Harley odwróciła się do Duncana i położyła mu ręce na ramionach.
- Dziękuję, dziękuję, że namówiłeś mnie, aby tu przyjść!
Duncan wpatrzył się w wielkie, błyszczące błękitne oczy i zapomniał o wszystkich
przekonaniach, które żywił co do własnej osoby.
- Chodź - powiedział trochę chrypliwie, chwytając jej rękę.
Pociągnął Harley na parkiet, gdzie włączyli się do szalonego jitterbuga.
Potem tańczyli swinga przy "Goody Goody" śpiewanym przez Frankie Ly¬mon i
Teenagers. Chubby Checker zagonił ich do kręcenia biodrami w rytm twista.
Następnie byli The Penguins, Elvis i Everly Brothers.
Wreszcie popłynęło na cały klub "I Only Have Eyes for You" w wyko¬naniu
Flamingos i Duncan poczuł, że Harley lekko sztywnieje. Stanęła na parkiecie
jakby skrępowana, nie patrząc mu w oczy.
- Chodź - rzekł cicho, biorąc ją pod brodę i unosząc jej twarz - wszyst¬ko jest
w porządku.
Przez moment błękitne oczy przyglądały mu się bacznie, a potem zdarzył się cud.
Harley przywarła do niego całym ciałem i oparła mu głowę na piersi, jakby to
była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Poruszali się powoli i płynnie.
Duncan zapomniał, że musi oddychać. Dotykał Harley i czuł, jak staje się miękka
w jego ramionach. Była tam na swoim miejscu. Czuł aż do bólu, że zna ją od
zawsze.
Chryste. Co ona z nim zrobiła?
Łapiąc z trudem oddech i ledwie to maskując, zrobił szybki krok do tyłu, tak że
Harley omal nie straciła równowagi.
- Co robisz? - powiedziała takim tonem, jakby ją skrzywdził. Duncan patrzył
wszędzie wokół, tylko nie na nią.
- Przepraszam. Trochę ... trochę się zagapiłem. Usiądźmy i zamówmy coś do picia.
Pospieszna ucieczka od całkowitego postradania zmysłów, zakończona powrotem do
stolika pośród tłumu tańczących par, nie na wiele się zdała. Jej ręka w jego
dłoni wystarczyła, żeby wypełniać jedną z najbardziej przepa¬ścistych dziur w
duszy Duncana i złagodzić coś, co od bardzo dawna było w niej ostre i
poszarpane.
Opadł na krzesło z czerwonego winylu i starał się powrócić do rzeczy¬wistości.
Harley była jego przepustką do zrobienia uczciwej kariery, paczką, którą
należało doręczyć dzisiaj o północy.
Jednak trudno było skoncentrować się na rzeczywistości, kiedy Harley siedziała
naprzeciw niego z promienną twarzą, studiując menu, na którego
widok zbladłoby niewątpliwie całe Amerykańskie Stowarzyszenie do Walki z
Chorobami Serca.
Podeszła do nich kelnerka i przyjęła zamówienia na aperitify.
- Od lat nie bawiłam się z nikim tak wspaniale - rzekła Harley, kiedy kelnerka
odeszła.
Rzeczywistość uleciała w błyskawicznym tempie.
- Chciałem ci powiedzieć to samo - oświadczył Duncan. Jej policzki lekko
poróżowiały.
- No nie, chyba przesadzasz - odparła pospiesznie. - A co z tymi wszyst¬kimi
przyjęciami typu Mardi Gras i wypadami do Cannes w otoczeniu sław? Raczej trudno
byłoby mi się z tym równać.
- Rzecz w tym, że od dwóch lat nie wyjeżdżałem z Nowego Jorku.
- Dlaczego?
- Bo starałem się żyć jak należy.
HarIey zmarszczyła brwi.
- Chcesz powiedzieć, że nie można jednocześnie żyć jak należy i do¬brze się
bawić?
- W żadnym razie - przynajmniej według moich rodziców.
- Skąd to niezbite przekonanie, że twoi rodzice wiedzą najlepiej, co można robić
żyjąc jak należy, a czego nie?
- Oni sami są o tym przekonani.
- Ale ty jesteś dorosłym mężczyzną. Dlaczego tolerujesz podobne bzdury?
- A dlaczego ty je tolerujesz?
To ją zatrzymało.
- Skuj Boyda łańcuchami, HarIey - powiedział Duncan. - Załóż mu kaganiec.
- Nie wiem, czy mam na to dość siły.
- Owszem, masz - zapewnił.
Kelnerka przyniosła aperitify. HarIey mieszała przez chwilę swoje piwo imbirowe.
- Nie uważasz, że to trochę dziwne? - spytała w końcu.
- Co takiego?
- To, źe oboje byliśmy niezadowoleni z życia i oboje coś z tym zrobiliśmy: ty
zorganizowałeś sobie pracę, a ja wakacje. Chociaż ani jedno, ani drugie nie
,wypadło tak, jak sobie zaplanowaliśmy.
- I co z tego wynika?
- Że mamy taki sam problem.
- Aha. Myślałem, że to dowodzi, jak bardzo jesteśmy podobni.
- Nie, chodzi o co innego - zaprzeczyła, posyłając mu chmurne spojrzenie. - Poza
tym wcale nie jesteśmy podobni.
- Czyżby?
_ Mówię ci, że nie! Przecież pochodzimy z odmiennych środowisk, do¬staliśmy
zupełnie różne wykształcenie, mamy całkowicie różne doświadczenia życiowe ...
_ Ale oboje jesteśmy niezadowoleni z obranej drogi, oboje dostrzegamy złe strony
życia ,jak należy" i oboje czujemy się nieszczęśliwi.
_ Niech ci będzie - zgodziła się Harley. - Ale mimo wszystko mamy różne marzenia
...
- Skąd wiesz? - spytał Duncan.
_ Bo wiem - odparła z nieznacznym wzruszeniem ramion. - Ja marzę, żeby zostać
niezależną piosenkarką rockową, a ty marzysz ... o czym?
_ Nie wiem - odparł Duncan. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale właściwie
nigdy nie marzyłem, żeby stać się taką a nie inną osobą czy wyko¬nywać konkretny
zawód.
- To po prostu okropne! Każdy potrzebuje marzeń.
- Naprawdę?
- Ależ tak! To jest w pewnym sensie warunek człowieczeństwa.
_ Skoro tak twierdzisz ... Myślę, że ... Czekaj! Już mam: zawsze marzyłem o tym,
żeby być szczęśliwy. A ty nie?
- Tak, ale ...
_ Poza tym oboje kochamy ostrego rock and rolla, czarne skórzane kurtki ...
- Skąd wiesz, co ja ...
_ I jeszcze kochamy forsować swoją wolę - ciągnął nieubłaganie Duncan - no i
staroświeckie karuzele, włoskie jedzenie, cheeseburgery, czekoladowe shake'i i
"Goodies".
_ Czego próbujesz dowieść? - zapytała Harley.
Spojrzał jej prosto w oczy i odparł:
- Że jesteśmy bratnimi duszami.
_ Ale mimo to chcesz mnie dziś odwieźć do Boyda?
- Mimo to.
Nie powiedziała nic, odwróciła tylko oczy.
- Zamówmy kolację - zaproponował Duncan.
Harley spojrzała na swoje menu, po czym odłożyła je prędko na stół.
- Nie mogę nic jeść.
Była bardzo blada. Piegi odznaczały się wyraźniej. Stukała nerwowo palcami po
menu, jakby to był keyboard.
_ Musisz coś zjeść, żebyś miała siłę na resztę wieczoru - zauważył ła-godnie.
- Jeśli coś przełknę, zaraz to zwrócę•
_ Masz aż tak ogromną tremę przed występem w "Surrealistic Pillow"?
-Mhm.
_ Rzeczywiście - zgodził się Duncan - podejmujesz duże ryzyko, śpiewając rzeczy,
które kochasz, przed garstką nieznajomych, i to bez możliwości schowania się pod
bezpieczną maską, którą sobie stworzyłaś przez te wszyst¬kie lata.
- Wiem - potwierdziła Harley, wpatrując się w blat stołu.
- Ale to nie jest większe ryzyko niż odejście od Boyda i od Jane Miller i
samotna wyprawa do wnętrza największego miasta na świecie - dodał Duncan.
Na te słowa Harley podniosła wzrok.
- Tak uważasz?
- Oczywiście. Moim zdaniem twój dzisiejszy występ w "Surrealistic Pillow" będzie
o całe niebo łatwiejszy. Wiesz, co robisz, kiedy wychodzisz na scenę. Wiesz,
czego się możesz spodziewać. A nie miałaś pojęcia, do czego jesteś zdolna i
czego się możesz spodziewać, kiedy wyszłaś z "Ritza" i po¬maszerowałaś w swoje
wakacje.
- Żadnego pojęcia - zgodziła się Harley.
- No to zjedz coś na kolację.
Jej oczy zogromniały, a potem uśmiechnęła się do Duncana z ciepłem i słodyczą,
które przeszyły mu serce jak strzała.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Duncanie Lang.
Duncan poczuł, że palą go uszy, i modlił się, aby rumieniec nie objął mu całej
twarzy. Schował się za menu.
- Polecam cheeseburgery. A takie lody z bananami i czekoladą - są po prostu nie
z tej ziemi.
Nie zjadła wiele, ledwie pół cheeseburgera, ale to wystarczyło, żeby poczuła się
lepiej.
- Chcesz zostać tutaj? - zapytał ją - czy poszukać innych wielkomiej¬skich
atrakcji?
- Ani jedno, ani drugie - odparła. - Wracam do "Millenium". Muszę się przebrać i
zrobić próbę przed występem.
- Potrzebujesz może próbnej publiczności?
- Nie! - krzyknęła i zaczerwieniła się, kiedy kilka osób odwróciło się, żeby na
nich spojrzeć. - To znaczy bardzo dziękuję za propozycję, ale na¬prawdę muszę to
zrobić sama. Spotkamy się w "Surrealistic Pillow" po moim występie.
Duncanowi nie podobał się ten plan.
- W mojej opinii, a jest to opinia profesjonalisty, będziesz potrzebowała
rozsądnej dawki otuchy, zanim wyjdziesz dziś na scenę.
- Dzięki, Duncanie. Jesteś kochany, ale nie. Opuszczając "Ritza-Carlto¬na",
myślałam, że po prostu chcę sobie zrobić wakacje. Ale teraz wiem, że w
rzeczywistości chciałam się przekonać, czy potrafię sobie poradzić samo¬dzielnie
w prawdziwym świecie. Odpowiedź dostanę dzisiaj, a to oznacza, że muszę działać
sama, bez poparcia czy pomocy z zewnątrz, nawet od takie¬go szlachetnego
błędnego rycerza, jak ty.
_ Masz zdecydowanie skrzywione pojęcie o tym, kim jestem - powie¬dział Duncan,
potrząsając głową. - Cóż, jeśli zamierzasz stać się męczenni¬cą niezależności,
nie ja będę z tego powodu cierpiał.
Dwie godziny później Duncan siedział przy stoliku w "Surrealistic Pillow",
klaszcząc na zakończenie bardzo dobrego wys~ępu duetu rhytrnand¬bluesowego.
Dłonie miał zimne i spocone. W klubie było ciepło, nawet go¬rąco, a on miał
gęsią skórkę na całym ciele. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w życiu czuł taką
tremę•
Dziwił się samemu sobie. Był zdumiony, że tak bardzo go obchodzi, co
się przydarzy kobiecie, którą znał zaledwie od czterdziestu ośmiu godzin.
Maynard Kip, właściciel klubu, podszedł do samotnego mikrofonu sto¬jącego na
niewielkiej drewnianej scenie. Jego łysa głowa lśniła w świetle reflektorów.
_ Panie i panowie - ryknął do mikrofonu tak, że cały klub zatrząsł się od jego
głębokiego głosu - chciałbym, abyście przywitali teraz pannę Harley Smith!
Zebrani zaczęli posłusznie klaskać, kiedy Harley wyszła na scenę. Miała
na sobie wysokie czerwone buty, czarne spodnie i ciemnoczerwoną atłasową tunikę
przewiązaną w pasie. Czarny Stratocaster zwisał jej w poprzek brzu¬cha.
Sprawiała wrażenie trochę zdenerwowanej. Duncan miał przemożną
ochotę uciec z klubu. .
_ Witajcie wszyscy - powiedziała do mikrofonu. - Pomyślałam sobie, że zacznę od
staroci, ale pierwszej klasy. Mam nadzieję, że lubicie to tak samo jak ja.
Harley zaczęła śpiewać "Johnny B. Goodie", tylko zmieniła słowa na "Janey B.
Goodie". Duncan poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie, po¬dobnie jak to się
zdarzyło, kiedy pierwszy raz usłyszał Beatlesów śpiewają¬cych "She Loves You".
Harley była dobra! Była więcej niż dobra. Spiewała mocnym, porywającym głosem,
krańcowo różnym od delikatnego sopranu Jane Miller, i grała na gitarze jak Chuck
Berry i Eric CIapton razem wzięci. Ściągnęła trzy czwarte publiczności na
parkiet taneczny, jeszcze zanim skoń¬czyła pierwszą zwrotkę.
Duncan przez cały czas uśmiechał się od ucha do ucha. Zamiast naśla¬dować "kaczy
chód" Chucka Berry, zagrała solo gitarowe na klęczkach. Wła¬dała całym
"Surrealistic Pillow" i każdą duszą ludzką, jaka się w nim znaj¬dowała. Klub
falował, kipiał od energii i emocji, których Duncan nigdy wcześniej w nim nie
doświadczył. Harley zmieniła nieco ostatnie słowa, śpie¬wając: "Mama jej
powiedziała - złotko, a na co ci chłop, skoro będziesz mia¬ła własną grupę rock.
.. ", i wszystkie obecne w klubie kobiety krzyczały z en¬tuzjazmu do
ochrypnięcia.
Po pierwszych dwóch taktach drugiej piosenki, "Dancin' in the Street", Harley
miała dziesiątki oddanych niewolników, którzy ochoczo stworzyli jej grupę
wspierającą, jej "chórek", śpiewając słowa refrenu na cały głos.
HarIey dała im wspaniałą muzykę i czystą radość, a publiczność obdarzy¬hi ją w
zamian miłością. Ona zaś, zamiast przełknąć to gładko i zażądać wię¬cej, jak
niektórzy z wampirów estrady, odwzajemniła tę miłość, promieniejąc nią prosto do
ludzi, szczęśliwsza niż jakikolwiek znany mu osobnik. Pragł1ął nie ruszać się z
miejscą. i patrzeć na taką Harley do końca swoich dni.
Zakończyła występ radosną interpretacją "Great BaIIs of Fire" Killera.
Potem kłania się swojej publiczności przy akompaniamencie huraganu oklasków.
Wreszcie odwróciła się, by zejść ze sceny.
- Nie! - zaprotestowała chóralnie publiczność.
- Przykro mi, kochani - oznajmiła Harley do milaofonu z przepraszającym
uśmiechem - ale moje dziesięć minut już się skończyło.
Publiczność zaczęła tupać i walić w stoły ze zdwojoną siłą. Do mikrofo¬nu
podszedł Maynard Kip.
- Harley Smith, nigdzie nie pójdziesz. Wracaj tutaj i śpiewaj dla nich dalej.
Tłum powitał okrzykami entuzjazmu tę zmianę w regulaminie klubu, a Harley,
trochę oszołomiona, podeszła z powrotem do mikrofonu.
- Kochani, jesteście fantastyczni - powiedziała. - Wiecie, kupię sobie autobus i
zabiorę was ze sobą, gdziekolwiek będę jechała!
Szczęśliwy i zadowolony jak nigdy, Duncan usadowił się wygodnie w oczekiwaniu
dalszej radości. Harley kochała muzykę, uwielbiała występo¬wać i chciała, żeby
publiczność o tym wiedziała. Duncan pomyślał, że to bezcenny dar, który HarIey
ofiarowuje im wszystkim, jemu również. Boyd Monroe musiał go dostrzec, kiedy
pierwszy raz ją zobaczył.
Boyd. Pewnie dostałby apopleksji na widok HarIey, która na występie wkłada całą
duszę w to, co robi. Była absolutnym przeciwieństwem powścią¬gliwej, pełnej
słodyczy dziewczęcości reprezentowanej przez Jane Miller. Na tej scenie Harley
stanowiła uosobienie kobiecości. Duncan zaczął podej¬rzewać, że chcąc zapakować
ją na powrót do ciasnej klatki, Monroe będzie miał pełne ręce roboty.
Zastanawiał się, czy uda mu się tego ostatecznie do¬konać. Czy Harley spędziła
dość czasu sama, oddzielona od swojego mene¬dżera, czy też Boyd styranizuje ją
bezwzględnie, jakby dni wolności nigdy nie istniały?
- Słuchajcie - powiedziała tymczasem HarIey, zakończywszy "House od the Rising
Sun"; wstawki gitarowe, którymi zastąpiła elektryczne organy użyte oryginalnie w
piosence, przyprawiły go o dreszcze na plecach. - Teraz będzie ostatni kawałek,
więc zaryzykuję i zaśpiewam coś nowego, nad czym ostatnio pracowałam. Piosenka
nazywa się "Porządne dziewczyny tak nie postępują". Posłuchajcie.
Duncan pochylił się do przodu i oparł o stolik. HarIey rzeczywiście była dziś
odważna. Zresztą nie bez powodu. Piosenka rozpaliła publiczność. Śmia¬ły, a
nawet prowokacyjny tekst wykpiwał dobre rady, jakich rodzice nie szczę¬dzą
córkom: porządne dziewczyny nie całują się na pierwszej randce, nie uma¬wiają
się z chłopcami, którzy mają tatuaże, nie pływają nago w miejscowym kąpielisku,
nie wyruszają na podbój miasta samotnie. Refren był prosty i jasny.
- Porzą-ą-ądne dziewczyny tak nie postępują - śpiewała Harley, po czym zniżając
głos do seksownego pomruku, dodawała: - Ale ja to robię!
Słuchacze wyrażali swoją aprobatę z każdym refrenem coraz głośniej. Skończywszy
piosenkę, Harley dygnęła skromnie, czemu całkowicie przeczył jej szelmowski
uśmiech, a następnie podziękowała wszystkim ze¬branym i zeszła ze sceny.
Duncan wstał i ruszył w stronę kulis, jeszcze zanim burza oklasków za¬częła
słabnąć. Małe drzwi na lewo od niewielkiego proscenium prowadziły do wąskiego,
ciasnego pomieszczenia. Duncan musiał przecisnąć się koło bardzo chudego
gitarzysty basowego, saksofonisty z bliznami po trądziku na twarzy oraz
dziewczyny o karmazynowych włosach z parą pałeczek perku¬syjnych w dłoni.
Wreszcie znalazł dość miejsca, żeby rozprężyć płuca w głę¬bokim wdechu. Trzy
metry od niego, pod ścianą z cegieł, stała Harley, a koło niej Maynard Kip.
Kiwała głową, przytakując czemuś gorliwie z błyszczący¬mi oczami. W następnej
chwili go zauważyła.
- Duncan! - krzyknęła, rzucając mu się w ramiona z impetem pocisku armatniego. -
Zrobiłam to! Udało się!
- Wiem, widziałem! - odparł, ściskając ją z całej mocy. - Byłaś fanta¬styczna.
Niewiarygodna!
- Śpiewałam moim dawnym głosem piosenki, które kocham, a jednak nadal miałam
pełen kontakt z widownią! Nie mogę w to uwierzyć. Przez wszystkie te lata ...
Boyd mnie okłamywał. Co tam Boyd, sama się okłamy¬wałam. Potrafię dać sobie radę
i śpiewać sama. Mogę stać się piosenkarką, jaką zawsze chciałam zostać, Nigdy z
życiu nie czułam się na scenie tak jak dzisiaj - wyznała, wznosząc ku niemu
płonące błękitne oczy. - To było tak, jakby wstrząsał mną przez cały czas prąd o
napięciu pięćdziesięciu tysięcy woltów, i jakbym spadała ze skały - wiesz, jak
Wile E. Coyote - i jakby mi¬liony Gwiazdek zbiły się w jedną, obłędnie dojmującą
chwilę. To było moje najbardziej niesamowite, cudowne i zdumiewające przeżycie!
Dziękuję z głębi serca, że mi je podarowałeś - zakończyła, przytulając się do
niego.
Pogładził ją po włosach.
- Cieszę się, że mogłem to zrobić.
W następnej chwili poczuł, jak Harley zdaje sobie nagle sprawę, że jest w jego
ramionach - a przecież nie tańczą; odgadł to, bo lekko zesztywniała. Pozwolił
jej zrobić krok do tyłu, sam także nieco ochłonął. Żadne nie patrzy¬ło drugiemu
prosto w oczy.
- To co, jesteśmy umówieni, Harley? - spytał Maynard Kip, podcho¬dząc do nich.
- Na mur beton - odparła, odwracając się do właściciela klubu z wyraź¬ną ulgą.
- W takim razie idę zapowiedzieć następną grupę.
Duncan odprowadził wzrokiem odchodzącego Maynarda, po czym odwrócił się do
Harley z bardzo ponurą, wręcz zaciętą miną.
- Na co jesteście umówieni? - chciał wiedzieć. Widać było, że Harley ma się na
baczności.
- Jedna z grup zaangaźowanych przez Maynarda na najbliższy tydzień, na występy
od piątku do niedzieli, odwołała przyjazd. Ja dostałam zastępstwo.
-Harley ...
Zrobiła krok do tyłu, krzyżując ramiona na piersiach z buntowniczą miną.
- Nigdy w życiu nie złamałam słowa, ale zrobię to teraz. Nie wrócę do Boyda dziś
wieczorem. Nie mogę tego zrobić po dzisiejszym występie. Nie rozumiesz, że Boyd
zmienił moje życie?
-Harley ...
Wzięła głęboki oddech i spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie wrócę tam, zanim nie wykorzystam w pełni moich wakacji.
- Zapewniam cię, że wrócisz.
- Zapewniam cię, że nie wrócę.
- Zawarliśmy umowę. Ja dotrzymałem swoich zobowiązań ...
- Wiem. Byłeś po prostu wspaniały.
- ... a teraz czas; żebyś ty dotrzymała swoich - dokończył Duncan.
- Ale nie dziś wieczorem. I nie jutro wieczorem. Nie ruszę się, zanim nie
wykorzystam moich czternastu dni.
Duncan wybuchnął. Klął ją po angielsku, francusku, niemiecku i wło¬sku, gdy
tymczasem nowa grupa, która wyszła na scenę, roznosiła klub po¬tworną ilością
decybeli. Oskarżył Harley o kaźdą zbrodnię od czasu, gdy Lizzie Borden wzięła
siekierę do ręki. Zagroził jej kajdankami i łańcuchem.
- Nie zniszczysz mi kariery! - krzyczał. - Nie zrujnujesz wszystkiegu, do czego
dążyłem przez ostatnie dwa lata, dla jakiejś błahej i egoistycznej zachcianki!
_
- Zachcianki? - zawołała oburzona Harley. - Nie mówimy o żadnej za¬chciance,
tylko o moim życiu. Chodzi o moją muzykę, moją duszę i moją wolność!
- O tym możemy pomówić kiedy indziej, Księżniczko - powiedział Duncan, chwytając
ją za nadgarstek. Natomiast teraz pójdziesz ze mną.
- Mowy nie ma! - wrzasnęła, wyrywając mu rękę ze zdumiewającą siłą. _ Nie jesteś
Bogiem. Nie możesz mi rozkazywać i oczekiwać, że będę posłuszna. Jestem żywą,
oddychającą, myślącą, wolną kobietą i nigdzie mnie nie zacią¬gniesz!
Oboje dyszeli, patrząc wściekle na siebie.
- Niech to wszyscy diabli! - powiedział Duncan i złapawszy Harley, przerzucił ją
sobie przez ramię.
- Puść mnie! - krzyknęła, skręcając się, wyrywając i walcząc. Udało jej się
uwolnić.
Rzucił się do niej znowu, ale uskoczyła do tyłu. - Poczekaj chwilę -
powiedziała.
- Jasne - odparł, usiłując ją złapać.
Umknęła z zasięgu jego rąk.
- Czekaj, Duncanie. Może uda nam się pójść na kompromis.
- Kompromis? - powtórzył tonem niedowierzania. - Dosyć mam kompromisów.
- Ale słuchaj, wydaje mi się, że wiem, co zrobić, abym ja miała swoje wakacje, a
ty nie zniszczył sobie kariery. Naprawdę.
- Jestem tego pewien.
- Duncanie - powiedziała, wyciągając obie ręce - pomyśl przez moment. Moje
wakacje, tak samo jak twoja kariera zawodowa, są związane z Boy¬dem. A on
rzeczywiście dziwnie się ostatnio zachowywał. Ty też uważasz, że coś się za tym
kryje; widziałam twoją minę dziś po południu, kiedy Emma przekazała ci
wiadomości o moim światowym tournee. Boyd cię niepokoi, i to nie tylko dlatego,
że jest władczym tyranem.
- Owszem, zgadzam się, że on coś knuje - przyznał Duncan - ale wyja¬śnienie może
być banalne, na przykład jak kochanka w każdym mieście, gdzie jest koncert. Nie
zamierzam ignorować swoich zobowiązań ...
- Zmień swoje zobowiązania.
- Co takiego?
- Zacznij pracować dla mnie zamiast dla Boyda. Zaangażuję cię. Zostanę twoją
klientką.
Duncan spojrzał jej w oczy.
- Jesteś zepsuta na wskroś - oznajmił.
- Naprawdę? - spytała.
Duncan nie wytrzymał; poddał się i parsknął śmiechem.
- Naprawdę - zapewnił ją, uśmiechając się z rozbawieniem.
Harley odpowiedziała mu uśmiechem, który uniósł jej jeden kącik ust.
- Słuchaj, nie chcę wpakować cię w nowe kłopoty. Słowo daję. Sądzę, że plan,
który przyszedł mi do głowy, powinien cię właśnie wydobyć z kło¬potów i
przywrócić do łask w Colangco. Zresztą sam pomyśl, Duncanie. Za¬cznijmy od tego,
że wykonałeś zadanie. Znalazłeś mnie. Masz mnie w ręku. Sprawa jest zamknięta. I
teraz ja ci powierzam drugą dużą i ważną sprawę. Jeśli Boyd ma na sumieniu coś
innego niż międzynarodowe amory i jeśli zdołasz to udowodnić, będziesz miał na
swoim koncie następny wielki suk¬ces. A tymczasem chyba wiem, jak przekonać do
tej myśli twojego ojca - tak żeby nie trzeba go było odwozić na ostry dyżur i
żebyś ty nie został na stałe na jego czarnej liście.
- Za późno. Już zdobyłem sobie na niej stałe miejsce.
- Jednak mogę uspokoić twojego ojca i dostarczyć waszej firmie następne
prestiżowe zadanie.
- Może i tak - mruknął Duncan, myśląc o tym, co usłyszał.
Od początku nienawistna wydawała mu się idea zamykania Rarley z pow¬rotem w
więzieniu Boyda. Teraz nie byłoby to konieczne. Przedstawiając dziewczynę ojcu,
udowodni, że rzeczywiście umiał wykonać powierzone mu zadanie. W takiej sytuacji
sprawa Giscarda byłaby ukoronowaniem całego planu. Z Rarley jako klientką będzie
miał znacznie większą szansę udowod¬nić rodzinie swoją wartość, a zarazem
rozprawić się z coraz wyraźniejszymi podejrzeniami dotyczącymi Boyda Monroe.
Skupił wzrok na uniesionych ku niemu błękitnych oczach. Tak, to była
rzeczywiście stuprocentowo pewna wygrana. Uśmiechnął się nagle.
- Boyd stanowczo cię nie doceniał - oświadczył. - Dobrze, zawieramy nową umowę:
nie zawożę cię do Boyda, zostajesz klientką firmy, osobiście przekonujesz tatę,
żeby zaakceptował tę zamianę, ratujesz swoje wakacje, a ja śledztwo, które
załatwia mi karierę.
- Podpisuję się pod tym natychmiast!
- Jest tylko jeden warunek.
- Jaki? - zapytała Rarley podejrzliwie.
- Porozmawiasz z tatą dzisiaj. Nie widzę powodu, żeby cierpiał katusze do jutra.
- Jesteś oddanym synem, Duncanie Lang.
- Po prostu nie chcę, aby ojciec padł martwy, zanim będzie miał szansę
umieszczenia mnie na powrót w swoim testamencie.
Rozdział s;zósty
Duncan uprzedził Rarley, czego należy się spodziewać, i przepowiednia okazała
się nadzwyczaj trafna. Colby i Elise L,ang mieszkali przy Sześć¬dziesiątej
Czwartej Wschodniej ulicy, pomiędzy Piątą Aleją a Madison Ave¬nue. Tutejsze domy
i rezydencje były uosobieniem bogactwa, prestiżu i elitar¬ności. Rarley czuła
się jak dziecko ulicy, które przez pomyłkę dostało się na dziedziniec pałacu
królewskiego. Elegancki czteropiętrowy dom Langów nie wydawał się gościnny.
Równie nieprzystępnie wyglądał lokaj o wąskiej, suro¬wej twarzy, który otworzył
szerokie drzwi frontowe i obrzuciwszy Duncana lodowatym spojrzeniem, zrobił krok
do tyłu, wpuszczając ich oboje do środka.
Harley poczuła się kompletnie zagubiona w gigantycznym paradnym holu z
olbrzymimi kolumnami i marmurową posadzką• Wznoszące się pośrodku holu pyszne
marmurowe schody wiodły w górę, na następne piętra.
_ Mam nadzieję, Johnson, że nie trafiliśmy na jedną z tych nudnych pro¬szonych
kolacji wydawanych przez matkę? - spytał Duncan zadziwiająco pogodnym tonem.
_ Dziś jest środa, paniczu Duncanie - oznajmił lokaj lodowato. - Jak sobie pan
zapewne przypomina, środowe wieczory są wyłączone z życia to¬warzyskiego.
_ Rzeczywiście, masz rację. Znajdziemy rodziców w salonie?
_ Państwo Lang są w bibliotece - poinformował Johnson. - Właśnie zaniosłem im
koniak.
_ Wpadliśmy w dobrym momencie, Harley - stwierdził Duncan, chwytając ją za rękę
i pociągając w kierunku schodów. - Ostatni łyk koniaku po¬przedza chwilę zwaną
pa, pa, idziemy do łózia. Bądź aniołem i zaopiekuj się tym - dodał, wręczając
Johnsonowi futerał z gitarą Rarley. - I nie zawracaj sobie głowy anonsowaniem
nas - zawołał jeszcze do niezdecydowanego lo¬kaja. - Zapowiemy się sami.
Darujemy sobie windę - dorzucił na użytek Rarley - żebyś mogła w pełni docenić
uroki rodzinnej rezydencji.
- Jejku, dzięki - mruknęła.
_ W suterenie znajduje się znakomicie wyposażona sala bilardowa oraz bar -
oznajmił Duncan, naśladując świetnie ton przewodnika oprowadzają¬cego wycieczkę
po jakimś słynnym obiekcie. - Sale jadalne, jedna na użytek rodziny, druga,
rzecz jasna, przeznaczona do przyjmowania gości, a także oficjalny salon
mieszczą się na pierwszym piętrze. Biblioteka oraz sypialnia i prywatne pokoje
pana i pani domu usytuowane są na drugim piętrze. Daw¬ny pokój Brandona i mój
własny pokój są na trzecim piętrze. I wreszcie po¬mieszczenia dla służby zajmują
czwarte piętro.
- Jak to, więc nie ma basenu?
Duncan uśmiechnął się do niej szeroko.
- Stanowczo zbyt nowobogackie jak na Langów.
Na ścianie obrzeżającej schody wisiały jeden przy drugim obrazy słyn¬nych
malarzy - Watleau, Bouchera, Fragonarda. Na podeście drugiego piętra królował
Rubens oraz dwie delikatne statuetki Celliniego na hebanowych postumentach.
_ Twoi rodzice lubią starych mistrzów - zauważyła Rarley, błogosławiąc w duchu
Boyda, który zmusił ją do studiowania historii sztuki.
_ Lubią wszystko, co sugeruje, że ich majątek jest starej daty. Dziadek zbudował
rodzinną fortunę na przemycie alkoholu w czasach prohibicji. Spół¬ka zajmująca
się z ochroną to jakby naturalna konsekwencja tamtego - ale tata woli o tym nie
pamiętać. No, jesteśmy - oznajmił, zatrzymując się przed imponującymi
dwuskrzydłowymi drzwiami. - Trzymaj się i pamiętaj, że pomysł był twój, więc nie
miej do mnie pretensji, jeśli będziesz miała potem koszmary.
Harley sięgnęła do swojego złotego wisiorka i ścisnęła go w palcach.
Nie można powiedzieć, żeby Duncan ją uspokoił.
Tymczasem on otworzył drzwi i wprowadził ją do wyłożonej boazerią, ciepło
oświetlonej biblioteki w tonach bladoróżowym i białym. Na ścianach wisiały
obrazy mistrzów z połowy i końca dziewiętnastego wieku. Podłogę pokrywał dębowy
parkiet, a meble były w stylu neofederalnym. Państwo Langowie siedzieli
naprzeciwko siebie na bliźniaczych fotelach wyścieła¬nych różowym brokatem.
Mieli na sobie stroje odpowiednie na przyjęcie na dworze królewskim.
Stojąc w swoich wysokich czerwonych butach, HarIey uświadomiła so¬bie z całą
ostrością, że zarówno ona, jak i Duncan są niestosownie ubrani.
- Jak się masz, tato, jak się masz, mamo - powiedział Duncan, ciągnąc ją
bezlitośnie w głąb pokoju. - Cieszę się, że was zastaliśmy.
Colby Lang podniósł wzrok znad książki i jego niebieskie oczy zwęziły się z
odrazą na widok młodszego syna w koszuli w lamparcie. cętki. Zerwał się z
fotela, mierząc w niego palcem z oskarżycielską miną.
- Ty wykrętny łobuzie! - powiedział grzmiącym głosem. - Jedynie proś¬bom matki,
która się za tobą wstawiła, zawdzięczasz, że nie wyrzuciłem cię natychmiast i
bezpowrotnie z naszej spółki!
- Mama zawsze miała miękkie serce - zauważył z ironicznym uśmie¬chem Duncan.
HarIey nie bardzo w to wierzyła. Nie mogła się dopatrzyć żadnych oznak miękkości
w chudej, ciemnowłosej kobiecie ubranej w srebrną suknię Gi¬venchy.
- Jak śmiesz nachodzić nas o takiej godzinie! - ciągnął Colby Lang tym samym
strasznym głosem.
- Wiem, że to niestosowne, ale pomyślałem, że oboje będziecie chcieli poznać
Jane Miller. Panna Miller, moi rodzice.
Colby osłupiał i zaniemówił, przynajmniej na chwilę. HarIey mogła tyl¬ko
podziwiać technikę Duncana.
- Jak się pan miewa, panie Lang - powiedziała, robiąc krok w jego stro¬nę i
wyciągając do niego rękę. - Bardzo mi miło, że mogę pana poznać. Ogromnie
potrzebuję pana pomocy.
Duncan wydał z siebie głos podobny do krztuszenia się, ale brzmiący jak tłumiony
śmiech. Jednak Colby wciąż był pod wrażeniem i nie zwrócił na to uwagi.
- Panna Miller! - zawołał, ściskając jej dłoń. - Doprawdy, co za niespo¬dziewana
przyjemność!
Harley skręciła się wewnętrznie. Gdyby Duncan i jego ojciec byli uzbro¬jeni,
trup słałby się gęsto.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho i dodała: - Pani Lang, cóż za uroczy dom.
- Byłby znacznie przyjemniejszy, gdyby można powstrzymać tę hała¬strę, ten tłum
nuworyszów, którzy usiłują opanować naszą ulicę - stwierdziła Elise Lang. -
Pomyśleć, że musimy się pogodzić z posiadaniem sąsiadów w rodzaju Ivany Trump!
Niezła porcja jadu jak na prostą wymianę grzeczności. Elise Lang zlustrowała
Harley krytycznie od stóp do głów. - Sądziłam, że pani jest blondynką.
- Jasną blondynką - uściśliła Harley, przejeżdżając ręką po krótkich, brązowych
włosach. - To jest mój kamuflaż, który świetnie zdał egzamin. Nikt mnie nie
rozpoznał, oczywiście z wyjątkiem pani syna. To zatrważa¬jące, jak szybko mnie
znalazł, chociaż włożyłam tyle wysiłku w zatarcie śladów.
- Może zechce pani usiąść, panno Miller - zaprosiła Elise Lang, pod¬czas gdy jej
mąż przetrawiał zasłyszaną informację, która wyraźnie była mu nie w smak.
- Powiada pani, że to Duncan panią odnalazł? - upewnił się Colby. Harley usiadła
na wyściełanej różowym brokatem kanapce, a Duncan obszedł mebel, stając
bezpośrednio za nią.
- Znalazł mnie wczoraj późnym rankiem i od tamtej pory dałam mu się porządnie we
znaki. To całkowicie moja wina, że nie odprowadził mnie do Boyda Monroe. Zresztą
właśnie z tego powodu Duncan przywiózł mnie tu dzisiaj. Mam dla pana pewną
propozycję.
Jak przewidział Duncan, Colby z miejsca odmówił porzucenia Boyda i przyjęcia
HarIey jako klientki. Użył przy tym najrozmaitszych argumentów, łącznie z
przeszkodami natury moralnej, etycznej i profesjonalnej, oraz wie¬lu innych,
których wyliczenie zabrało mu dobre dziesięć minut. HarIey sie¬działa spokojnie
przez cały ten czas, starając się wyglądać tak, jakby ją to bardzo przejmowało.
- Doskonale rozumiem pańskie stanowisko - powiedziała, kiedy udało jej się
wreszcie wtrącić słowo - mam jednak wrażenie" że nie do końca poj¬muje pan, o co
w tym wszystkim chodzi. Boyd Monroe jest w coś zamiesza¬ny - niewykluczone, że
to sprawa nielegalna i niewykluczone, że dla mnie może okazać się niebezpieczna.
Duncan dotrzymał umowy, ponieważ odna¬lazł mnie i miał mnie cały czas pod
opieką. Nie może natomiast zabrać mnie do Boyda, ponieważ nie zgadzam się tam
wrócić, a z prawnego punktu wi¬dzenia nie jest w stanie zmusić mnie do takiego
kroku.
- Tak więc jeśli uznamy tę sprawę za zamkniętą - podjęła, zanim Colby zdążył
zasypać ją nowymi argumentami - nie istnieje żadna sprzeczność inte¬resów i mogę
bez problemu zostać pańską klientką. Zapewniam pana, panie Lang, że Jane Miller
jest znacznie częściej fotografowana niż Boyd Monroe.
Colby zamknął usta. Duncan lekko ścisnął Harley za ramię. Trafiła tym argumentem
w dziesiątkę.
Colby potrzebował kwadransa, żeby przerobić jej logiczny wywód na swoją modłę i
przekonać samego siebie, że to on, a nie kto inny, był autorem pomysłu.
Skrytykował Duncana, zarzucając mu, że nie poruszył wcześniej problemu Boyda
Monroe, przeprosił Harley za niedopatrzenie syna i zapew¬nił, że Colangco
International jest tą właśnie firmą, która może pomóc jej oraz dziesiątkom jej
kolegów z branży muzycznej. W jaki sposób, myślała Harley, słuchając ciężkiego
do strawienia monologu, udało się Duncanowi przetrwać w tym domu? Jego ojciec
byłby zdolny do wyciśnięcia soków ży¬ciowych nawet z dziewięciusetletniej
sekwoi.
- Sprawę z panem Monroe trzeba będzie załatwić subtelnie - brzmiała konkluzja
Colby'ego.
- Właśnie dlatego przychodzę do ciebie, tato - powiedział Duncan, od¬zywając się
pierwszy raz od pół godziny. - Tego rodzaju sytuacja wymaga twojej ręki. Jeśli
ktoś jest w stanie uśpić podejrzenia Boyda, przekonać go, że panna Miller na
pewno wróci na swoje miejsce po skończonych waka¬cjach, i powstrzymać go od
zaangażowania innej agencji, aby ją znaleźć - to jedynie ty.
- Nie przewiduję tu żadnych specjalnych trudności - mruknął Colby, rozważając
sprawę. - Świetnie, panno Miller, firma Colangco z radością udzie¬li pani
wszelkiego typu pomocy. Przekażę konieczne informacje mojemu star¬szemu synowi
jutro rano, kiedy tylko skończy nadzorować aktualną sprawę ochrony, i Brandon
zabierze się natychmiast do pracy nad pani sprawą.
- Ale ja wcale nie chcę Brandona, tylko Duncana! - wykrzyknęła Har¬ley,
czerwieniąc się. - Duncan znakomicie wykonał zadanie dla Boyda, poza tym był ze
mną całkowicie szczery i zna na wylot całą sprawę. Chcę więc, żeby to on się
zajmował moimi problemami.
Colby chętnie by z nią polemizował, ale nie mógł stwierdzić - choć wyraźnie miał
na to ochotę - że Duncan nie nadaje się do wyprowadzania psa, a cóż dopiero do
zajęcia się jej sprawą. Podważyłoby to wiarygodność firmy oraz jego własną
decyzję o zatrudnianiu młodszego syna i przydziela¬niu mu zadań.
- Zapewniam pełną kontrolę nad pani sprawą - obiecał, nie mogąc zrobić nic
więcej.
.
- Dziękuję panu - odparła Harley, wstając z kanapy. - Nie chciałabym zabierać
państwu więcej czasu. Mam za sobą bardzo długi dzień i jestem pewna, że Duncan
pragnie zabrać się zaraz do pracy.
- Emma zgromadziła już większość informacji i zostawiła je w moim ga¬binecie -
dodał Duncan gładko, prowadząc Harley w stronę drzwi. - Zostawię ci bieżący
raport na biurku, żebyś mógł się zorientować w sprawie, tato.
-Dziękuję.
- Dobranoc, pani Lang. Dobranoc, panie Lang - powiedziała Harley spod podwójnych
drzwi. - Miło było państwa poznać.
- Panią również, panno Miller - odparła chłodno Elise Lang.
To ci dopiero kochający rodzice!, pomyślała Harley, kiedy wyszli z sa¬lonu i
Duncan zamknął cicho drzwi. Ani uścisku, ani pocałunku na powita¬nie czy na
pożegnanie syna. Nie powiedzieli mu nawet do widzenia.
- Chodź - zarządził Duncan cichym głosem - uciekajmy, póki droga wolna.
- Jak wypadło? - spytała, kiedy zaczęli schodzić ze schodów.
- Zdobyliśmy dołek jednym uderzeniem - zapewnił Duncan, biorąc ją za rękę.
Uświadomiła sobie, że nie było chwili w ciągu całej wizyty, by Duncan nie
dotykał jej w jakiś sposób, odpędzając arktyczny chłód bijący od jego rodziców i
domu.
- Powinniśmy mieć spokój od interwencji Colangco przez parę dni- dodał.
.
- A Boyd?
Duncan uśmiechnął się.
- Możesz przyjąć, że jest rozbrojony. Kiedy tata wkroczy do akcji, Boyd nie
będzie wiedział, skąd nadszedł cios.
- Z twojego taty jest niezły numer.
- Święta prawda.
Spojrzała na niego; był zupełnie spokojny, nawet pogodny. To, że przyj¬mował
rodzicielski chłód i brak uczucia za naturalne, mówiło samo za sie¬bie. To, że
nie czuł żadnych skrupułów, odsłaniając rodziców przed nią, mó¬wiło jeszcze
więcej. Widać tak wyglądało normalne życie w domu Langów.
Doszli do wielkiego holu na parterze. Harley popatrzyła na obraz Gains¬borough
na ścianie, na marmurową posadzkę pod stopami, na kryształowy żyrandol nad
głową, na piękno opanowane całkowicie przez zimną formal¬ność, która musiała
wsączyć się w fundamenty tego domu i mentalność jego mieszkańców.
- Naprawdę tu się wychowywałeś?
- I w mauzoleum w Hamptons, które żartobliwie nazywamy letnim domem.
Spojrzała na Duncana, na jego czarne kędziory w uroczym nieładzie, na koszulę w
lamparcie cętki i brązowe spodnie z lat pięćdziesiątych, totalnie nie na miejscu
w tym otoczeniu.
- Nie widzę cię tutaj.
- Ja też siebie tutaj nie widziałem - odparł, otwierając frontowe drzwi. -
Zmiatajmy z tego lokalu, zanim ściany nas nie zamkną i nie uwiężą.
Harley myślała o tym zdaniu, kiedy szli Sześćdziesiątą Czwartą W schod¬nią
ulicą, żeby złapać taksówkę na Piątej Alei. Ściany musiały zamykać się wokół
Duncana co dzień przez całe jego dzieciństwo spędzone w tym domu. Rozumiała go
teraz o wiele lepiej.
Nic dziwnego, że był uparty, silny i zdetenninowany. Musiał taki być, żeby
przeżyć w podobnej lodówce. Colby i Elise Lang byli idealnymi part¬nerami dla
siebie, ale naj gorszymi rodzicami, jakich można sobie wyobrazić, i to z tych
samych powodów: każde było identycznie zimne i ostre, osądzają¬ce i wymagające.
Poza tym postępowali karygodnie. Nieobdarzanie dziecka uczuciem było karygodne.
Podobnie krytykowanie go w co drugim zdaniu.
Trudno się dziwić, 'że Duncan pławił się w towarzyskich ekscesach przy każdej
możliwej okazji. Przecież walczył o swoje życie. Rozpaczliwie szu¬kał ludzkiego
ciepła i uczucia. Ale czy je znalazł?
Na krzyżowaniu podjechała do nich taksówka. Sadowiąc się na tylnym siedzeniu,
Harley zmarszczyła brwi. Duncan stwierdził, że życie Playboya z Zachodniego
Świata znudziło mu się. Więc nie znalazł ciepła, którego szu¬kał. Serce ją
zabolało na tę myśl. Ona była zamknięta i pozbawiona bliskich więzi z ludźmi
przez dziewięć lat; on był ich pozbawiony przez całe życie.
Zupełnie zrozumiałe, że płoszył się i unikał związków i zaangażowania ¬miał
przed oczami przykład własnych rodziców i długą listę doświadczeń, któ¬re
widocznie przekonały go, że jest niezdolny kochać i być kochanym.
Było natomiast zdumiewające, niemal nie do pojęcia, że nie stracił ła¬godności i
współczucia, fantazji i intuicji. Teoretycznie wszystko to powin¬no było zostać
zgniecione i zdławione. Powinno było stwardnieć, przeradza¬jąc się w egoizm,
okrucieństwo i nieczułość głazu.
A jednak mężczyzna, który siedział teraz koło niej, potrafił płonąć obu¬rzeniem
i gotować się z całkowicie usprawiedliwionej wściekłości na nią w jednej
minucie, a w następnej wybuchać śmiechem. Zaryzykował swój honor, żeby podarować
jej kilka bezcennych godzin wolności, ponieważ jak nikt inny rozumiał, że były
dla niej ogromnie ważne. Dodał jej pewności siebie i siły w "Goodies"; jego
czarne oczy płonęły zachętą i podporą, a tak¬że niezachwianą wiarą w nią,
Harley, przez cały czas jej występu w "Surre¬alistic PiIlow". A potem zrobił
wszystko, żeby ochronić ją przed przykrzej¬szymi aspektami towarzystwa jego
rodziców.
- Jesteś naprawdę bardzo dobrym człowiekiem, Duncanie Lang - oznajmiła, kiedy
wioząca ich taksówka skręciła w lewo, w Ósmą Wschodnią ulicę.
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Skąd taka refleksja?
-To prawda.
- Obawiam się, że moi rodzice nie zgodziliby się z tobą.
- Więc musisz zdecydować, komu zechcesz uwierzyć: dwóm lodowym rzeźbom czy
kosmicznemu bólowi głowy.
Duncan roześmiał się, a ona była ogromnie szczęśliwa, że udało jej się rozbawić
go tak prędko po wyjściu z tego koszmarnego domu.
_ Jest mi naprawdę szalenie przykro, że okazałam się przyczyną tylu kłopotów -
powiedziała. - Nie zdawałam sobie sprawy, że mój przypadek może złamać ci
karierę•
_ Ach, w tym kryło się nawet coś więcej. Byłaś autentycznym wyzwaniem, pierwszym
dużym zadaniem, jakie mi się trafiło w ciągu dwóch dłu¬gich lat. Kiedy Boyd
zatelefonował do agencji, pofrunąłem do "Ritza-Carlto¬na" na skrzydłach, nie
dotykając ziemi. Nie śniło mi się nawet...
Bardziej odczuła niż zobaczyła jego wzrok, obejmujący ją gorącym spoj¬rzeniem,
intymnym i elektryzującym, jak tornado zbierające się nad fanną w Oklahomie.
Serce biło jej w piersi jak oszalałe. Przez jedną krótką, szalo¬ną chwilę zawrót
głowy rzucił ją niemal w jego ramiona, też uniosła usta gotowe do pocałunku, ale
taksówka skręciła ostro w prawo i przyszło błogo¬sławione otrzeźwienie.
_ Co będziesz robiła teraz, kiedy masz przed sobą całe wakacje i Fendera
Statocastera w ręku? - spytał Duncan, zupełnie jakby nie odczuł tego
elek¬tryzującego momentu.
_ Wszystko, co znajduje się w moim planie wakacyjnym - odparła, odwracając głowę
i starając się ukryć rozczarowanie. - Poza tym postaram się stworzyć tyle nowych
rzeczy, żeby wystarczyło na występ w "Pillow" w przy¬szłym tygodniu.
- Wiesz, byłaś dziś po prostu fantastyczna.
Zrobił to znowu. Otoczył ją swoim ciepłem, nie dotknąwszy jej nawet.
_ Nigdy w życiu nie czułam się tak wspaniale na scenie - powiedziała spokojnie,
podnosząc na niego oczy. - Miałeś rację, że będę wiedziała, co robić. Ale
zdarzyło się coś więcej. Czułam bliski kontakt z tą widownią. Przez ostatnie
dziewięć lat wszystkie sale, w których śpiewałam, mieściły co naj¬mniej pięć
tysięcy osób. Występ dla dwustu osób jest znacznie bardziej bez¬pośredni i daje
o wiele więcej zadowolenia.
- Czas pomyśleć o nowych estradach.
-O tak.
_ Zdajesz sobie sprawę, że podróżujesz z prędkością światła? Spojrzała na niego
aKurat w chwili, kiedy taksówka zatrzymała się z piskiem opon przed hotelem.
- Tak myślisz?
Uśmiechnął się i zaraz pokazały mu się zmarszczki w kącikach oczu.
-O tak.
Harley wysiadła za nim z taksówki śmiejąc się, ale czując też lekki zawrót
głowy.
Duncan wziął ją za rękę, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem i
wprowadził ją przez szklane drzwi obrotowe hotelu "Millenium Hilton" do
eleganckiego, ciemnego w tonacji holu. Potem zaprowadził ją.do windy,
opowiadając coś beztrosko o przyjaciołach z muzycznego świata, jakby nie czuł,
że ich złączone dłonie stały się jednością, budząc pragnienie, które napinało
jej mięśnie nóg i paliło gorącem policzki.
Nie wiedziała, gdzie obrócić wzrok. Nie wiedziała, co powiedzieć, kie¬dy drzwi
windy otworzyły się na trzydziestym siódmym piętrze i Duncan pociągnął ją w głąb
korytarza. Po chwili zatrzymał się i spojrzał na nią pyta¬jąco. Zorientowała się
nagle, że stoją przed drzwiami jej pokoju. Czując się idiotycznie, podała mu
gitarę i zaczęła szukać klucza w torebce, a znalazłszy go, otworzyła niezgrabnie
drzwi. Duncan postawił gitarę zaraz za progiem.
- No to - zaczęła, patrząc w czarne oczy, które osmaliły jej duszę i wy¬paliły
wszelką spójną myśl - dobranoc.
Podniósł rękę. Ciepłe końce palców musnęły jej policzek. Wciągnęła
gwałtownie powietrze.
- Dobranoc - powiedział półgłosem. Odwrócił się i odszedł.
Minęła dobra minuta, zanim Harley oprzytomniała na tyle, żeby mru¬gnąć.
Zgodnie z obietnicą stawiła się w Colangco International następnego ranka o
dziewiątej. Ubrana była w sandały, hawajską wzorzystą bluzkę do pasa i szorty.
Czuła się w tym stroju na tyle lekko i pewnie, żeby spokojnie znieść spojrzenie
ciemnych oczu Duncana. Emma - bo to musiała być Emma ¬siedziała za biurkiem ze
słuchawkami telefonicznymi na uszach. Długie, ciem¬ne włosy zaczesane do tyłu i
przytrzymane spinkami uwydatniały drobną twarz. Miała na sobie tradycyjny szary
kostium - spódnicę z żakietem. Sze¬roko otwarte czarne oczy wpatrzone były w
ekran komputera.
-Emma Teng?
Młoda kobieta podskoczyła, a potem pospiesznie nacisnęła przełącznik przy
wtyczce telefonu.
- To pewnie panna Miller?
- Proszę, nie zwracajmy się do siebie formalnie. Mów do mnie Harley.
- Dobrze, Harley. Niestety, muszę cię uprzedzić, że trafiłaś na małe piekło.
Bezpieczniej byłoby się wycofać, póki jeszcze możesz.
-Hę?
W tym momencie usłyszała krzyki dochodzące zza wewnętrznych drzwi.
Z gabinetu Duncana. Na tabliczce widniało jego imię i nazwisko. Nawet przez
ścianę rozpoznała głos Colby'ego Langa kipiący,zimną furią.
- Co tam się dzieje? - wyszeptała.
Emma pochyliła się w jej stronę nad biurkiem.
- Zostaliśmy zaangażowani do zapewnienia ochrony kolekcji diamen¬tów, która
jechała na wystawę w Bartlett Museum. Diamenty zostały ukra¬dzione w trakcie
przewożenia przed dwiema godzinami. Osobą, która opra¬cowała plan ich
transportu, jest Duncan.
Harley zaklęła.
_ O, właśnie - przytaknęła Emma ponuro. - Słuchałam ich przez inter¬kom. Poza
Colbym, Brandonem i Duncanem są tam dwaj detektywi z policji i nowojorski
przedstawiciel naszego klienta. I wszyscy, ale to wszyscy z wy¬jątkiem Duncana
uważają, że to on zainscenizował zniknięcie diamentów.
_ Co takiego? To po prostu śmieszne! Duncan Langjest najuczciwszym człowiekiem,
jakiego kiedykolwiek poznałam!
Emma spojrzała na nią uważnie i z wyraźną aprobatą.
_ Ty o tym wiesz i ja o tym wiem, ale niestety wygląda na to, że trzeba będzie
dostarczyć wszystkim zainteresowanym dowodów jego niewinności, najlepiej od razu
w trzech egzemplarzach.
Drzwi prowadzące do gabinetu Duncana otworzyły się i do biura Emmy weszło dwóch
mężczyzn. Jeden zbliżał się do trzydziestki, drugi miał po czter¬dziestce. Obaj
byli biali, obaj mieli na sobie garnitury - młodszy ciemnobrą¬zowy, starszy
ciemnoszary. Wyglądali na policjantów.
_ Zaczniesz od Chelsea i Village - powiedział starszy, kiedy zmierzali do drzwi
prowadzących na zewnątrz - i sprawdzisz, czy jego alibi się po¬twierdza, a ja
zajmę się zbieraniem podstawowych informacji.
_ Dobra - potwierdził młodszy policjant, wychodząc za starszym na
korytarz.
Tymczasem krzyki w gabinecie Duncana przybrały na sile. Policjanci zostawili
drzwi uchylone. Harley i Emma spojrzały na siebie. Żadna nie ru¬szyła się, żeby
je zamknąć.
_ Przydzieliłem tę robotę tobie, Brandon. Tobie! - ryczał Colby. - Co ci, u
diabła, przyszło do głowy, żeby wciągać w to Duncana?
_ Jest moim bratem - odparł Brandon - a ja tonąłem w pracy po uszy.
Potrzebowałem pomocy.
- Dobrze wiesz, że nie można mu ufać!
- Przepraszam, ale ... - zaczął Duncan.
_ Dobrze, w porządku -przerwał Brandon gniewnym tonem - To wszyst¬ko moja wina.
Wezwij policjaptów z powrotem i każ mnie aresztować.
_ Co za idiotyczny pomysł - wybuchnął Colby - żeby transportować diamenty warte
milion dolarów limuzyną. Bez uzbrojonego samochodu. Bez policyjnej eskorty!
Równie dobrze można było zapowiedzieć ich przewóz w gazeCIe.
_ Brandon jechał z przodu, w prowadzącym samochodzie, a limuzyna
była opancerzona - powiedział Duncan spokojnym głosem, w którym wy¬czuwało się
lekką groźbę; Harley nigdy nie słyszała tego tonu. - W środku, w limuzynie, i
również wokół niej w nieoznaczonych samochodach mieli¬śmy naszych najbardziej
zaufanych ludzi. Brandon zaakceptował plan trans¬portu i nawet go pochwalił, a
ty, tato, podpisałeś się pod nim. To był dobry plan.
_ Owszem, jeśli miałeś zamiar ukraść diamenty! - wrzasnął Colby.
- Nie ukradłem diamentów - oświadczył Duncan.
- Chyba się nie spodziewasz, że w to uwierzę, co?
Harley patrzyła na drzwi przerażona. Nie mieściło się jej w głowie, że ojciec
Duncana, a także, jak się wydawało, jego brat mogą uważać go za zdolnego do
kradzieży diamentów. Cóż to za rodzina? Jak mogli podejrze¬wać Duncana o taką
straszną rzecz? Wpiła paznokcie w zaciśnięte dłonie. Jeśli ona tak to
przeżywała, jak musiał się czuć Duncan?
- Panowie - powiędział czwarty mężczyzna z mocnym francuskim ak¬centem - dla
mnie nieważne jest, kto ukradł diamenty. Monsieur Giscardowi zależy tylko na
tym, żeby zostały natychmiast zwrócone. Więc znajdźcie je. W przeciwnym razie
konsekwencje mogą się okazać ... zgubne.
Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich zażywny jegomość w niezwykle wytwornym
francuskim garniturze z cienkiego jedwabiu. Uchylił kapelusza w stronę Emmy i
Harley, po czym wyszedł na korytarz.
Harley spojrzała na Emmę ze zdumieniem.
- Mafia francuska - szepnęła Emma.
Brwi Harley podjechały gwałtownie do góry.
- Niech cię wszyscy diabli! - ryknął Colby do'syna. - Jesteś wylany z fir¬my!
Zabieraj manatki i żeby za pięć minut już cię tu nie było!
- Nie możesz mnie wyrzucić bez powodu - odparł spokojnie Duncan _ a nie masz
żadnego powodu, ponieważ nie jesteś w stanie mi udowodnić, że miałem coś
wspólnego z kradzieżą diamentów. Jeśli nie masz ochoty na pro¬ces - i to
solidnie nagłośniony proces - proponuję, żebyś przestał na mnie wrzeszczeć i
znalazł prawdziwego złodzieja. Mam masę pracy.
- Pracy! ~ powtórzył, niemal krztusząc się, Colby. - Nawet jeśli nie mogę cię
jeszcze wyrzucić, mogę cię zawiesić w czynnościach. Sprawę Jane Mil¬ler przejmie
Brandon.
- Mowy nie ma - oznajmił Duncan.
- Duncanie, bądź rozsądny - wtrącił Brandon. - Będziesz tak zajęty
przesłuchaniami na policji w związku z tymi przeklętymi diamentami, że nie
znaj¬dziesz sekundy, żeby pomyśleć o czym innym.
- Poza tym ja cię zawieszam - dorzucił Colby.
- Pozwólcie, że wyjaśnię wam bliżej sytuację - powiedział Duncan tym nowym,
kryjącym lekką groźbę tonem. - Nie ukradłem diamentów, więc nie mam się czym
przejmować. Policja jest na etapie .sprawdzania mojego alibi, więc nie zawraca
mi głowy. Nie mam nic do roboty poza sprawą Jane Miller. Ja ją zdobyłem, to moja
rzecz i ja ją zakończę. Ponadto panna Miller stwier¬dziła kategorycznie, że
będzie współpracowała jedynie ze mną, a nie z tobą, Brandon, czy z tobą, tato. I
nie zapominajcie, że media wezmą teraz Colang¬co pod lupę i nie zostawią nas w
spokoju, póki diamenty Giscarda się nie znajdą. Jakakolwiek zmiana w naszym
ustalonym trybie czy zmiana przy¬dzielonych spraw i mamy ich na karku.
_ Przecież nie możesz pracować w tych warunkach - oświadczył Bran¬don. - To po
prostu śmieszne. Nie zgadzam się na to. Jestem pewien, że w związku z nowymi
okolicznościami panna Miller zrozumie konieczność zmiany osoby prowadzącej jej
sprawę•
_ Panna Miller stwierdziła, że ja jestem osobą, która ma sprawdzić jej menedżera
- odparł Duncan. - Koniec, kropka. Poza tym, czy nie będziesz przypadkiem
pogrążony po uszy w rozwiązywaniu sprawy Giscarda?
- Oczywiście, ale ...
_ Ty też będziesz zajęty, tato - ciągnął Duncan. - Czyli ja jeden mogę się zająć
sprawą Jane Miller. I chciałbym się zabrać do pracy, jeśli łaskawie wyniesiecie
się z mojego gabinetu.
Colby wypadł z biura Duncana, trzaskając drzwiami z taką furią, że Emma i Harley
podskoczyły jednocześnie. Nie rzuciwszy nawet okiem w ich stro¬nę, minął obie
kobiety i wymaszerował na korytarz. Brandon wyszedł z ga¬binetu brata dużo
spokojniej. Harley wlepiła w niego oczy, osłupiała.
Był po prostu piękny! Wyglądał jak grecki bóg wyrzeźbiony ze złocistego marmuru.
- Ciężki ranek - powiedział do Emmy.
- Trudno było nie zauważyć - odparła.
Brandon uniósł brwi w niemym pytaniu.
_ To jest panna Harley Jane Miller - wyjaśniła Emma. - Panno Miller, Brandon
Lang, jeden z zastępców szefa Colangco.
- Dzień dobry - powiedziała Harley.
_ To dla mnie prawdziwa przyjemność, panno Miller - rzekł Brandon, podając jej
rękę. - Jestem pani wielkim fanem - kontynuował. - O ile do¬brze rozumiem,
zaangażowała pani naszą firmę•
- Tak.
_ Jestem pewien, że będzie pani w pełni usatysfakcjonowana. - Brandon zwrócił
wzrok na Emmę. - Nie dopuść prasy do Duncana.
- Dobrze.
Brandon uśmiechnął się do Harley i wyszedł z biura.
- Och - westchnęła Harley, kiedy drzwi się za nim zamknęły•
_ Geny Langów rzeczywiście robią duże wrażenie - zgodziła się Emma. Harley
zerknęła na drzwi Duncana.
- Czy mogłybyśmy ... ?
_ Jak najbardziej. On pewnie czuje się tak, jakby przejechały po nim dwie
lokomotywy. Może dobrze mu zrobi, jeśli się przekona, że nie jest otoczony przez
samych wrogów.
.
Harley zapukała lekko do drzwi i weszły do gabinetu; Duncan, odwró¬cony do nich
plecami, podziwiał widok z narożnych okien na East River.
- Raczej koszmarny początek dnia - zauważyła Harley.
Duncan odwrócił się i uśmiechnął, co ją szczerze zdumiało.
- Mówisz tak, ponieważ nie zdarzyło ci się nigdy obudzić po, po¬wiedzmy,
całonocnej hulance w towarzystwie roznamiętnionych narciarzy. O ile dobrze
rozumiem, zorientowałaś się w temacie mojego porannego spotkania?
- Trudno było tego nie słyszeć - wyznała Harley.
- Duncanie, ta kradzież musiała być wewnętrzną robotą, chociaż aż się wzdragam
przed taką myślą - powiedziała spokojnie Emma, opierając się o szklany stół
konferencyjny. - To musiał być ktoś z naszej strony ...
- Albo Giscarda - dokończył Duncan. - Tak, masz rację, Em. Cały kło¬pot w tym,
że za dużo osób wiedziało, jak diamenty zostaną przewiezione z lotniska do
muzeum. W związku z czym jest masa podejrzanych do zbada¬nia. Policja będzie
miała pełne ręce roboty.
- Zamierzasz zostawić policji kwestię oczyszczenia cię z zarzutów? _ zapytała
Harley z niedowierzaniem.
- Pozostawię policji znalezienie prawdziwego złodzieja czy złodziei, co w
rezultacie uwolni mnie od oskarżenia - poprawił ją Duncan. - W końcu to ich
praca. Poza tym, gdybym teraz cokolwiek zrobił w tej sprawie, wygląda¬łoby to
podejrzanie.
- Jak zacieranie śladów - powiedziała Emma tonem osoby znającej się na rzeczy.
- Właśnie, mój drogi Watsonie. Wiem, że jestem niewinny, a przy tym mam pełne
zaufanie do metod nowojorskiej policji, więc doprawdy nie ma żadnych powodów do
zmartwienia. Lepiej zabierzmy się do pracy nad Boydem Monroe. Przynajmniej w
jego sprawie możemy coś zrobić.
.
Przez następną godzinę Harley cierpliwie znosiła krzyżowy ogień py_ tań, w który
wzięli ją Duncan i Emma. Ale jednocześnie przez cały ten czas usiłowała
zrozumieć Duncana; jak mógł być taki spokojny, kiedy zdradziła go rodzina,
policja praktycznie oskarżyła o zaplanowanie i zorganizowanie kradzieży, a
przedstawiciel francuskiej mafii zagroził mu śmiercią? Czy Dun¬can przeszedł
operację usunięcia nerwów? Czy może miał skórę grubości skorupy? Albo serce
twarde jak głaz?
Wyszła ostatecznie z Colangco, żeby zdążyć na objazd dolnego i środ¬kowego
Manhattanu autobusem Grayline. Potem planowała kupić bilet do teatru, zjeść
lunch, a następnie wrócić do hotelu i zająć się komponowaniem. Po drodze wpadnie
na moment do Manny's Musie, żeby kupić papier nuto¬wy, po czym spędzi resztę
popołudnia, tworząc swoją nową muzykę. Dzień zakończą kolacja w "Rainbow Room" i
"Brat marnotrawny" w Sto James Theater.
Plan był świetny, napięty, skondensowany, mieszczący maksimum ak¬tywności
turystycznej i muzycznej w możliwie krótkim czasie. Rzecz w tym, że Harley czuła
się winna, wychodząc tak ot, po prostu, z Sentinel Buil¬dingo Duncan był w
tarapatach i to całkiem poważnych. Nie mogła odejść niefrasobliwie i zachowywać
się jak turystka, udając sama przed sobą, że nic złego się nie dzieje.
Przecież on jest dorosłym człowiekiem i do tego profesjonalistą, powie¬działa
sobie, idąc w kierunku końcowego przystanku autobusu Grayline na Ósmej Alei. Da
sobie radę.
Do licha z Duncanem Langiem! Nie powinna się o niego martwić, po¬winna cieszyć
się wakacjami! Duncan zaczął ingerować w jej plany, myśli i emocje niemal od
pierwszej chwili, a to było zdecydowanie nie fair. Prze¬cież miała zwiedzać
Manhattan sama, a tymczasem obarczona była Dunca¬nem Langiem, czy raczej jego
duchem, który narzucał się jej świadomości, jej dniom, a poprzez sny także jej
nocom.
Nie na tym polegała wolność. Nie było jej sprawą, że. w porównaniu z rodziną
Duncana potwory wydawały się dobroduszne. Poza tym, cóż mo¬gła poradzić na to,
że podejrzewano go o kradzież diamentów wartości mi¬liona dolarów?
I pomyśleć, że poprzedniego wieczoru zmarnowała mnóstwo czasu, śniąc o nim na
jawie - tak, śniąc na jawie - kiedy mogła w tymże czasie pisać pio¬senki czy
pomyśleć o przyszłości.
Znała go zaledwie dwa dni. Zgoda, to były dwa fantastyczne dni, ale mimo
wszystko nie powinien był wkraść się do tego stopnia w jej myśli i du¬szę. Nie
była przecież nastolatką - pustogłową, niezdecydowaną i sfiksowa¬ną nu punkcie
mężczyzn. Była dorosłą kobietą. Wolną i niezależną. Podjęła ważną decyzję i nie
zamierzała dopuścić, żeby jakikolwiek mężczyzna mie¬szał się do czegoś, na co
tak ciężko pracowała i dla czego tyle zaryzykowała. To byłoby naprawdę
bezsensowne. Więc skończy z tym, i to bezzwłocznie.
Kupiła bilet na objazd Manhattanu, wsiadła do czerwonego piętrowego autobusu
Grayline i starała się skoncentrować na mijanych kolejno Herald Square,
Woolworth Building i Soho. Kiedy autobus dojechał do Battery Park, Duncan Lang i
jego duch byli nieobecni, a Harley czuła się znakomicie. Była z siebie dumna.
Dokonała tego, co postanowiła. Zyskała z powrotem na wła¬sność swój dzień.
Gdy autobus dotarł do końcowego przystanku, Harley wrzuciła kilka dolarów do
puszki na napiwki, wysiadła i ruszyła chodnikiem w kierunku St. James Theater.
Miała do przejścia prawie dziesięć przecznic, ale chciała roz¬prostować nogi, a
przy tym, jeśli pójdzie skrótem do Siódmej Alei, będzie tam miała co oglądać.
Koniec lipca, jak zwykle upalny i wilgotny, nie był szczytem sezonu
turystycznego w Nowym Jorku, ale widać ktoś zapomniał poinformować o tym tysiące
ludzi kłębiących się na chodnikach.
- Kocham to miasto - mruknęła Harley, mijając Times Square z ogrom¬nym
billboardem Travisa Garnetta, najnowszej supergwiazdy rock and rolla.
Pokazała język Jane Miller królującej na równie wielkim billboardzie.
Była wolna i niezależna, a jej alter ego mogło się wypchać sianem. Skręciła w
prawo, w Czterdziestą Czwartą Zachodnią ulicę, i doszła do St. James The¬ater.
Ruszyła prosto do budki biletowej tuż przy wejściu do holu, jakby była tu stałą
bywalczynią.
- Poproszę jeden bilet na parterze na dziś wieczór - powiedziała do kasjerki,
otwierając torebkę.
- Dwa bilety - usłyszała znajomy głos. Duncan stał tuż obok.
To był szok. Harley odskoczyła gwałtownie.
- A co ty tu robisz?
Niewinna mina, którą przybrał, nie była przekonująca.
- Chciałem zobaczyć to wznowienie "Brata marnotrawnego", odkąd je zaczęto grać.
Podobno Hugh Grant jest wspaniały. No, on zawsze jest wspa¬niały. Dwa bilety,
proszę pani - zwrócił się do kasjerki.
- Jeden - sprzeciwiła się Harley, obrzucając go gniewnym spojrzeniem. _ Skąd
wiedziałeś, że tu będę?
- Pokazałaś mi przecież swój program zwiedzania miasta.
- A ty od razu go zapamiętałeś?
Duncan wzruszył ramionami.
- Rutyna zawodowa. Poprosimy dwa bilety.
- Nie możesz dziś iść do teatru - sprzeciwiła się Harley. - Zostałeś oskarżony o
kradzież, musisz też odkryć, co knuje Boyd.
- Nie ma lepszej metody na wyzwolenie umysłu od uciążliwych i natręt¬nych myśli
niż wieczór spędzony w teatrze. Nawet Sherlock Holmes pozwa¬lał sobie na chwile
wytchnienia i rozrywki, kiedy pracował nad jakąś sprawą. Poproszę dwa bilety -
powtórzył jeszcze raz, zwracając się do kasjerki.
- Mam pieniądze tylko na jeden bilet - oświadczyła Harley.
- Nic nie szkodzi. Ja mam dość pieniędzy na dwa - odparł Duncan, wręczając dwie
studolarówki kasjerce, która podała mu dwa bilety i trzy •dwu¬dziestki reszty. -
Załatwione - dodał z ożywieniem, wkładając bilety i pie¬niądze do portfela. -
Program rozrywkowy na wieczór mamy zapewniony. Pozostaje kwestia lunchu.
- Jakiego lunchu?
- Naszego wspólnego.
- Żywisz masę błędnych przekonań - powiedziała Harley, kiedy oboje wyszli przed
teatr.
- Przecież jest po dwunastej.
-Owszem.
- Nie jesteś głodna?
- Jestem.
- W takim razie powinnaś zjeść lunch.
- Ale nie z tobą - odparła Harley. - Przypominam ci, że to są moje wakacje. Nie
twoje, nie nasze, tylko moje. Liczba pojedyncza.
_ Przecież jesteś moją klientką. A to oznacza, że jestem za ciebie
odpo¬wiedzialny.
_ Jestem dorosłą kobietą. A to oznacza, że jestem odpowiedzialna za siebie.
- Jako moja klientka ...
_ Jako twoja pracodawczyni - skorygowała Harley. - Mówię ci, co masz robić, a
ozego nie, i właśnie teraz powiadam ci, żebyś znalazł sobie inną oso¬bę, jeśli
chcesz towarzystwa przy lunchu.
_ Kiedy, widzisz, muszę coś sprawdzić razem z tobą• - Sprawdź to tutaj.
- W restauracji byłoby znacznie wygodniej.
Ale Harley uparła się; tym razem nie zamierzała ulec jego ujmującemu uśmiechowi.
- Tu albo wcale. Wybieraj.
Duncan westchnął ciężko i wyciągnął z kieszeni marynarki złożony wydruk
komputerowy.
_ To jest zapis wyciągu z twojego konta bankowego. Czy cokolwiek wydaje ci się
tu niepokojące albo dziwne?
Harley przebiegła wzrokiem wydruk.
_ Wszystko się zgadza z raportem z ostatniego miesiąca - stwierdziła.
_ Łącznie z dwoma pokaźnymi depozytami w tym miesiącu?
_ To są zyski z tournee. Wygląda na to, że wszystko jest w zupełnym porządku.
_ Do licha. Miałem nadzieję, że Boyd czymś się od ciebie częstuje. To by mi
szalenie ułatwiło pracę•
_ Wydawało mi się, że szukasz trudnych i ambitnych spraw.
_ Bo tak jest istotnie. Za osobą Boyda Monroe kryje się mnóstwo nie¬wiadomych.
Malwersacja finansowa byłaby pewnie tylko wierzchołkiem g6ry lodowej, ale zawsze
stanowiłaby jakiś punkt zaczepienia, coś, czego ciągle nie mamy.
_ Na pewno coś wymyślisz - powiedziała Harley pocieszająco. - Spójrz tylko, jak
szybko i bez trudu znalazłeś pretekst, żeby dopaść mnie w trakcie zwiedzania
miasta.
Duncan uniósł brwi.
_ Mogłeś spytać mnie o wyciąg z konta wieczorem, przecież miałam skontaktować
się z tobą pod koniec dnia - ciągnęła Harley. - Zbyt długo opiekowano się mną i
chroniono mnie przed życiem, żebym nie rozpoznała oznak takiej kurateli.
Potrafię radzić sobie sarna, Duncanie Lang.
- Kto mówi, że nie potrafisz?
_ Tylko nie próbuj mydlić mi oczu! Od chwili, kiedy zaczepiłeś mnie przed
Manny's Music, praktycznie nie spuszczałeś mnie z oczu, a dzisiaj, kiedy tyle
nowych spraw powinno absorbować twoje myśli i czas, rzucasz wszystko, żeby kupić
bilet do teatru i zjeść ze mną lunch. Więc mówię ci, żebyś się uspokoił.
Duncan westchnął ciężko.
- A myślałem, że jestem taki subtelny.
- Ach, wyprzedzasz Boyda o całe lata świetlne.
- Oj! - jęknął Duncan. - Jesteś jak narowiste źrebię, Harley Jane Miller.
- Dzięki za niezwykle łaskawą opinię o mojej skromnej osobie.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, z czego tak lekko rezygnujesz. Nigdy w życiu nie
pragnąłem opiekować się inną istotą ludzką. To jest oferta jedno¬razowa. Coś, o
czym mogłabyś opowiadać swoim wnukom.
- Dorosłe kobiety nie potrzebują opiekunów, a ja dorośleję w tempie
błyskawicznym. - Nie mam nic przeciw kurtuazji i nawet ją doceniam, ale
nadopiekuńczość jest dla mnie po prostu obraźliwa.
Duncan naburmuszył się.
- Czy to znaczy, że nie idę dzisiaj na "Brata marnotrawnego"? Przyszło jej do
głowy, że walczy z przemożną siłą i traci, a nie jest z tego powodu ani w
połowie tak zła i strapiona, jak powinna być.
- Pewnie, że możesz iść dziś na Wilde'a. Spotkamy się w holu teatru o siódmej
czterdzieści pięć.
O wpół do siódmej Harley siedziała samotnie przy dwuosobowym sto¬liku w"Rainbow
Room", walcząc z zawrotem głowy, który pojawił się, kiedy spojrzała przez okno z
wysokości sześćdziesięciu pięciu pięter na ulice w dole. Przeniosła pospiesznie
wzrok na restaurację, żeby odzyskać równowagę. Ogromnie jej się podobał
elegancki wystrój w stylu art deco. Patrząc na okrągły parkiet, miała wrażenie,
że lada chwila wejdą na niego tanecznym krokiem Fred Astaire i Ginger Rogers.
Ale Harley brakowało czegoś do szczęścia.
Jadła kolację samotnie przy dwuosobowym stoliku, a w głębi serca ma¬rzyła, by
naprzeciw niej siedział Duncan Lang i utyskiwał, że rozpustne ży¬cie jest mocno
przereklamowane, czy opowiadał absurdalną historię o czło¬wieku, którego poznał
na herbatce w Kenii, czy wreszcie pozbawiał ją tchu tym spojrzeniem, które
dostrzegała coraz częściej w jego czarnych oczach, spojrzeniem oznajmiającym bez
żenady, że jego właściciel pragnie wziąć towarzyszącą mu kobietę do łóżka ...
nie raz i nie dwa.
Harley zdała sobie sprawę, że podświadomie pragnęła dokładnie tego samego, i to
od tamtej pierwszej chwili, kiedy wpadła na Duncana.
Tak więc siedziała w słynnym na cały świat "Rainbow Room" i po raz pierwszy w
życiu czuła się w pełni dojrzałą, przepełnioną namiętnością ko¬bietą. Zupełnie
nie wiedziała, czy powinna coś z tym zrobić. Namiętność i pożądanie nie
znajdowały się w jej harmonogramie. Miała rozwijać skrzy¬dła, a nie rozglądać
się za wakacyjną przygodą. Harley zmarszczyła brwi. Duncan nie robił tajemnicy z
faktu, że przez lata miał wiele uroczych przygód.
Ale ona wcale nie chciała przygody. Nie bardzo wiedziała, czego pragnie, była
jednak pewna, że nie tego.
- Do licha - mruknęła.
Rozdział siódmy
W sumie, myślał Duncan, dzień okazał się całkiem dobry. Co prawda nie mógł
zaprzeczyć, że stał się głównym podejrzanym w sprawie kra¬dzieży diamentów
wartych milion dolarów, rodzina odwróciła się od niego i nie udało mu się
niczego odkryć po ośmiu godzinach przedzierania się przez wykazy bankowe Boyda
Monroe. Jednak mimo wszystko, nie został areszto¬wany, rodzina nie wyrzuciła go
na bruk, przez cały dzień pracował nad czymś interesującym i wkrótce miał usiąść
koło Harley Jane Miller, żeby obejrzeć jedną ze swoich ulubionych sztuk
teatralnych.
To był bardzo dobry dzień.
Wszedł do Sto James Theater na piętnaście minut przed początkiem
przed¬stawienia. Tłum kłębiący się w holu wtopił się nagle w tło i zniknął.
Duncan widział jedynie Harley, stojącą w głębi, pod ścianą, Vi obcisłej
ciemnograna¬towej sukience bez rękawów. Wyglądała znakomicie.
- Idealna - mruknął do siebie.
Przekonał się ze zdziwieniem, że musi sobie utorować drogę przez ludz¬kie morze,
zanim wreszcie przed nią stanął, doświadczając z rozkoszą szo¬ku, jaki odczuł
każdy nerw w jego ciele, kiedy spojrzały na niego błękitne oczy.
Czy jakaś kobieta wywarła na nim kiedykolwiek podobne wrażenie?
- Cześć - powiedziała Harley.
- Witaj - odparł.
Uległ pokusie i podniósłszy rękę, przesuwał palcami po jej krótkich brązowych
włosach. Jakże kochał dotykać tę kobietę! Jeszcze trochę i nie bę¬dzie mógł się
bez tego obejść.
_ Wyglądasz cudownie. Chcesz już wejść do środka?
_ Tak, jak najprędzej - odpowiedziała trochę bez tchu.
Jemu samemu także brakowało tchu. Siedział koło niej w teatrze i napa¬wał się
jej śmiechem. Była życiem - słodkim, wibrującym życiem. Śmiech Harley okazał się
zaraźliwy, a kiedy zapierało jej dech, błyskotliwy dialog Wilde'a iskrzył się
jeszcze jaśniej.
_ To było po prostu fantastyczne! - wykrzyknęła, kiedy aktorzy ukłonili się po
raz ostatni i na widowni zapaliły się światła. - Chcę to obejrzeć jeszcze raz!
- Zgoda. Ale tym razem ty kupisz bilety - powiedział, biorąc ją za rękę i
prowadząc w stronę środkowego przejścia. - Zmęczona? - spytał, kiedy włączyli
się w powolny nurt ludzkiej rzeki płynącej do holu teatru.
Harley potrząsnęła głową.
- Jestem pełna energii - oświadczyła. - Chcę zobaczyć wszystkie sztuki na
Broadwayu i to natychmiast.
Przedostali się przez hol i wyszli na zewnątrz, na ciepłe nocne powie¬trze
Czterdziestej Czwartej Zachodniej ulicy. Wraz z większością tłumu skrę¬cili w
prawo, idąc wolno w stronę Broadwayu.
- Nie mogę uwierzyć, że mieszkasz w Nowym Jorku, a nie widziałeś wcześniej
"Brata marnotrawnego" - powiedziała. - Co robisz wieczorami?
Mimo nocnych cieni dostrzegł jej nagły rumieniec.
- Przepraszam! Nie chciałam być wścibska.
:
Niełatwo mu przyszło opanować wybuch wesołości ..
- Proszę, proszę, ależ ty masz bujną wyobraźnię - odparł, drocząc się z nią. -
Niestety, rzeczywistość jest daleko bardziej prozaiczna. Pracowałem do późna,
uczestniczyłem w niekończących się rodzinnych kolacjach, poka- . zywałem się na
kolejnych idiotycznych, snobistycznych przyjęciach matki i prowadzałem nudne
córki jej jeszcze nudniejszych przyjaciółek do najróż¬niejszych restauracji,
klubów i na imprezy dobroczynne.
- Ludzie, a mnie się wydawało, że to ja miałam ciężkie życie!
Duncan roześmiał się znowu. W ciągu zaledwie paru dni Harley wypę¬dziła zjego
duszy wspomnienie dwóch lat ciężkiej pracy, nudy i kłopotów. Zaczął się
zastanawiać, czy kiedykolwiek zdoła jej się za to odwdzięczyć.
- O jej! - Doszli właśnie do Broadwayu i Harley zatrzymała się raptow¬nie. - O
jej! - powtórzyła cicho. - Nic się nie zmieniło. Nadal jest tu jak w czasie
Bożego Narodzenia.
Być może była to kwestia nocnego powietrza albo tego dojmującego poczucia, że
żyje jak nigdy wcześniej, a może zasługę należało przypisać Oscarowi Wilde'owi -
tak czy owak, kiedy Duncan odwrócił się na chwilę od szczęścia, którym
promieniała Harley, i spojrzał na Times Square, zoba¬czył go nowymi oczami.
Rzeczywiście, wszystko tu było piękne i ekscytują¬ce, wręcz hipnotyczne.
Harley wytrąciła go ze stanu oczarowania, wsuwając mu ufnie rękę pod ramIę•
- Lubisz to miejsce?
- Uwielbiam ... - powiedział, wpatrując się w nią bez tchu.
Była przecudowna. Ale to nie wszystko. W tym momencie Duncan zro¬zumiał
ostatecznie, jaka niebezpieczna stała się Harley Jane Miller. Odczuł zdumienie.
Nie, to przecież niemożliwe. On nie był zdolny ... a ona była ...
Jej ręka zacisnęła się na jego ramieniu.
- Cieszę się - oświadczyła.
O Boże, ona jest niewiarygodnie niebezpieczna. Nie mógł odwrócić od niej oczu.
Niesamowite, jak bardzo chciał ją pocałować. Coś w rodzaju spe¬cjalnego pola
magnetycznego otaczało ich coraz ciaśniej i ciaśniej z każdą upływającą minutą.
Serce waliło mu w piersiach jak szalone. Nigdy w życiu nie pragnął żadnej
kobiety tak, jak pragnął Harley, teraz, już, na środku zatłoczonego chodnika.
To było coś nieznanego, coś zupełnie nowego. Dotychczas odczuwał pociąg do
takiej czy innej kobiety, a jeśli ona czuła to samo, szli do łóżka.
Ale to, co czuł do Harley, wykraczało daleko poza zwykłe pożądanie, sięgając
miejsc, w których nigdy nie był, których nie rozumiał i które mu się wyraźnie
nie podobały.
_ Jest późno - oznajmił krótko. - Trzeba odwieźć cię do hotelu.
Rozejrzał się po ulicy niemal z desperacją, dostrzegł pustą taksówkę i we¬zwał
ją po prostu siłą woli. Harley oznaczała potężne kłopoty. Musiał jej się szybko
pozbyć.
W powrotnej drodze do "Millenium" Duncan schował się umyślnie za swoją maskę
dżentelmena, człowieka kulturalnego i racjonalnego. Kiedy wznosili się w
hotelowej windzie na trzydzieste siódme piętro, gawędził uprzejmie z Harley o
innych sztukach Oscara Wilde'a. Spokojnie odpro¬wadził ją do drzwi pokoju.
Poczekał, aż Harley włoży klucz do drzwi i otwo-
rzy je.
_ Dziękuję ci za przemiły wieczór - powiedział, ściskając jej dłoń.
Myślał, że przynajmniej ten gest będzie całkowicie bezpieczny. Okazało się, że
nigdy w życiu nie pomylił się tak dalece w żadnym względzie.
Jej palce, które zadrżały w uścisku jego ręki, wywołały wstrząs elektryczny, a
ten przepalił mu mózg i wysłał same niewłaściwe polecenia do reszty jego ciała.
Stojąc na korytarzu hotelu "Millenium", podniósł jej rękę, wtulił usta w
delikatną skórę wnętrza dłoni i zobaczył, jak jej oczy rozsze¬rzają się pod
wpływem szol:ru i pożądania.
- Duncan!
To był szept, a zarazem jęk, który spełniał tyle jego marzeń.
Z nieartykułowanym pomrukiem przyciągnął ją do siebie, jedną ręką obejmując,
drugą podtrzymując jej głowę, a potem zbliżył usta do warg, któ¬re rozchyliły
się, by gwałtownie chwycić powietrze. Wypełniło go uczucie bezgranicznego
zachwytu.
Harley szarpnęła głową, jakby dotknęła ognia, uwalniając usta. Podniosła na
niego błękitne oczy, zdradzające to samo oszołomienie, które on odczuwał.
_ Przestań! - powiedziała niemal z desperacją.
W następnej sekundzie zarzuciła mu ręce na szyję, całując go z całej. mocy,
przylegając do niego całym ciałem i szokując dotykiem języka.
Głód, który trawił go od lat, wezbrał w nim teraz z wielką siłą. Harley wyginała
się, ocierając o niego, a jej usta były gorące i żarliwe; wymieniali gorączkowe
pocałunki i każdy mięsień w jego ciele był całkowicie sztywny z potrzeby tak
intensywnej, że stawała się torturą.
Nagle drzwi przy końcu korytarza zatrzasnęły się z hukiem. Odskoczyli od siebie,
ale jej gorąco nadal go wypełniało, paląc mury i sięgając miejsc, których
istnienia nawet nie podejrzewał i o których istnieniu nie chciał wie¬dzieć.
Musiał to ukrócić. Musiał zatrzymać ten rozpędzony pociąg natych¬miast, zanim
wykolei' się i zniszczy wszystko, co wiedział o człowieku, ja¬kim dotychczas
był.
- Mamy problem - powiedział, usiłując odzyskać oddech.
- Tak - zgodziła się z niewygasłą gorączką w oczach, chwiejąc jego
postanowieniem. .
Duncan jęknął.
- Zawsze działałem tak, żeby uniknąć komplikacji.
- Ja także.
Była oddalona o zaledwie kilka centymetrów. Nigdy nie pragnął tak bardzo żadnej
kobiety. Nigdy nie groziła mu tak wyraźnie utrata panowania nad sobą.
- Więc musimy z tym skończyć.
- Absolutnie.
- No to dobranoc.
- Dobranoc.
Żadne z nich się nie poruszyło.
Rozsądek Duncana szybował gdzieś wysoko, wśród chmur. Nie miał z niego żadnego
pożytku.
- Nie chcę tego - powiedział.
- Ja też nie - odparła i zobaczył w jej oczach tę samą bezradność, jaką sam
odczuwał.
Jakimś cudem udało mu się zrobić krok do tyłu. To pomogło. Mógł tro¬chę głębiej
odetchnąć.
- Oboje jesteśmy dorośli. Wiemy, jak zapanować nad własnymi hormonamI.
- Czy to sprowadza się wyłącznie do hormonów? - spytała cicho.
- Nie - powiedział Duncan przez zaciśnięte zęby - zupełnie nie.
- Tego się obawiałam.
- Ja też - włożył ręce do kieszeni marynarki. - Tylko, HarIey, ja nie wchodzę w
żadne związki. Nie angażuję się.
- Wiem.
- Oznaczam potężną komplikację, z którą nie umiałabyś sobie poradzić.
- Mnie też się tak wydaje. To co teraz?
Przez chwilę milczał. Nie mógł przecież wypowiedzieć słów, które ci¬śnęły mu się
na usta. Pozwól mi się kochać. Daj mi się zatopić w swoim słodkim ciele. Pomóż
mi spalić tę gorączkę, która mnie trawi, i powrócić do normalności.
- Teraz wejdziesz do swojego pokoju, zamkniesz drzwi, a potem prze¬kręcisz klucz
w zamku - powiedział w końcu.
- Dobrze - zgodziła się, robiąc krok w głąb pokoju. - Jesteś pewien, że tego
chcesz?
Uśmiechnął się do niej.
-Nie.
W uśmiechu, którym mu odpowiedziała, nie dostrzegł ani cienia wesołości.
- To dobrze. Ja też nie jestem pewna. Dobranoc, Duncanie.
- Dobranoc, Harley.
Zrobił następny krok do tyłu, ona również. Drzwi od jej pokoju zamknęły się
powoli. Usłyszał, jak przekręca klucz, i dopiero wtedy zdołał odwrócić się i
ruszyć w kierunku windy. Nagły zawrót głowy omal go nie powalił na kola¬na, ale
zdołał się utrzymać na nogach i szedł dalej. Normalność i bezpieczeń¬stwo
znajdowały się daleko od drzwi pokoju hotelowego Harley Jane Miller.
Wskoczył do taksówki, ale dojechawszy do Charles Street, nie mógł w niej dłużej
wytrzymać. Nie sposób było siedzieć dalej bez ruchu, więc zapłacił taksówkarzowi
i przeszedł dzielącą go od domu odległość ponad dwudziestu przecznic na
piechotę, wciągając wielkimi haustami ciepłe, wil¬gotne nocne powietrze.
Niestety, wcale go to nie uspokoiło. Powtarzał sobie wielokrotnie, że nie
powinien się czuć szczęśliwy.
Ale to również nie pomogło. Przepełniała go radość! Ten fakt zaszokował go, jak
chyba nic dotychczas. Kim jest ten gość? Nie mógł rozpoznać nowego Duncana
Langa. Właśnie postanowił, że nie pójdzie do łóżka z kobietą swoich marzeń, a
mimo to nadal kipiał żądzą, szaleństwem i - tak! - radością.
Jak mógł być radosny, skoro właśnie powiedział ,,nie" temu, czego pragnął
bardziej niż powietrza? Jak mógł być radosny, skoro Harley również
powiedzia¬ła ,,nie"? Wreszcie jak mógł być radosny, skoro wracał do pustego
mieszkania i najbliższej przyszłości, którą zakrywały niemal całkowicie czarne
chmury?
Co za niemądre pytania. Źródłem tej niepokojącej radości była namiętna i radosna
z natury Harley Jane Miller, która dawała z siebie wszystko zarów¬no w muzyce,
jak i w pocałunkach. Duncan nie miał nigdy wcześniej do czy¬nienia z tego
rodzaju szczodrością. Nigdy przedtem nie poczuł dotyku czy¬jejś duszy. Nigdy nie
został przyjęty z taką żarliwością, nigdy nie przeżył takiego przypływu uczucia.
Harley była absolutnie unikalna, a do tego stawała mu się coraz bardziej
niezbędna do szczęścia.
Ejże, czy to możliwe?
Zwolnił kroku. Jak to się stało, że różnił się tak diametralnie od człowie¬ka,
którym - jak sądził - był do tej pory?
Wytrącony z równowagi, skręcił w swoją ulicę i stanął jak wryty. Wśród
najróżniejszych samochodów z sąsiedztwa, zaparkowanych jak zwykle na swoich
miejscach, znajdował sięjeden, którego nigdy wcześniej nie widział. - A niech to
... ! - mruknął do siebie Duncan.
Przycupnął odruchowo za siedmioletnią toyotą i wychylając się ostroż¬nie zza
bagażnika, przyjrzał się amerykańskiemu samochodowi oraz czło¬wiekowi siedzącemu
za kierownicą. Kierowca patrzył w okna salonu Dunca¬na na trzecim piętrze. .
Przydałoby się teraz mieć przy sobie pistolet. Niestety, żadna ze spraw, nad
którymi Duncan pracował przez ubiegłe dwa lata, nie wymagała niczego w rodzaju
zbrojnej ochrony. Oczywiście mógł po prostu odwrócić się i znik¬nąć pośród
miasta, zanim ten człowiek go zauważy - tylko skąd będzie wie¬dział, gdzie się
ukryć, jeśli nie dowie się, przed kim ma się kryć i dlaczego?
Zastanowił się, co ma w kieszeniach: portfel, paczka jednorazowych chusteczek,
klucze ... i pióro Mont Blanc! Idealne.
Zaczął się skradać ulicą, klucząc skulony między samochodami, aż zna¬lazł się za
amerykańskim nieznajomym. Wynajęty samochód. Zapamiętał numery rejestracyjne i
firmowy znaczek wypożyczalni, a potem zaczął posu¬wać się centymetr po
centymetrze do przednich drzwi. Wreszcie sięgnął do klamki przy drzwiach.
W następnej chwili wyprostował się gwałtownie i jednym szarpnięciem otworzył
drzwi. Przycisnął pióro do skroni kierowcy, zanim ten zorientował się, że nie
jest już sam.
- Spróbujesz się ruszyć, to koniec z tobą - warknął Duncan. - Połóż ręce na
tablicy rozdzielczej, tak żebym je widział. No jużl
Kierowca usłuchał, wzdychając ciężko. Duncan dostrzegł, że jest to mężczyzna
wysoki i umięśniony; miał na sobie trzyczęściowy garnitur, który niemal
całkowicie maskował obecność kabury na szelkach.
- Kim jesteś i dlaczego obserwujesz moje mieszkanie? - zapytał Duncan, nadal
przyciskając pióro do skroni kierowcy.
- Monsieur Duncan Lang? - odpowiedział pytaniem mężczyzna. Jego francuski
zaskoczył Duncana.
- Owszem - odparł.
.
- Bonsoir, monsieur - odezwał się drugi Francuz zza jego pleców.
Diabli nadali. Nawet nie podejrzewał, że kierowca może mieć partnera, a teraz
całkiem prawdziwy pistolet cisnął go w tył głowy.
- Niech pan będzie tak dobry i oprze ręce na dachu samochodu ... - po¬lecił
uprzejmie człowiek z pistoletem. - Naturalnie po upuszczeniu pióra.
Nie wyglądało to dobrze. Duncan puścił pióro, położył ręce na dachu samo¬chodu i
próbował coś wymyślić, żeby nie zginąć w ciągu najbliższych kilku minut.
- O co właściwie chodzi? - zapytał.
W ustach miał sucho, a serce waliło mu jak oszalałe.
- Nasz pracodawca, monsieur Giscard, życzy sobie, żeby zwrócił pan natychmiast
diamenty, które mu pan ukradł - odparł kierowca. - Przyszli¬śmy, żeby je od pana
odebrać.
Duncan zaklął bezgłośnie. To już nie był problem. To była katastrofa. - Tracicie
czas - oznajmił. - Nie mam diamentów i nie wiem, kto je ma.
- No nie, monsieur, spodziewaliśmy się po panu czegoś więcej - upomniał go
stojący nadal z tyłu człowiek z pistoletem.
- Panowie, jestem niewinny - stwierdził Duncan, którego serce nadal gnało
szaleńczo. - Nowojorska policja potwierdziła moje alibi na czas kra¬dzieży.
Kiedy znajdą prawdziwego złodzieja, znajdą również diamenty i od¬dadzą je
waszemu pracodawcy. Do tego czasu monsieur Giscard będzie się musiał po prostu
uzbroić w cierpliwość.
- Niestety, monsieur - zauważył kierowca przepraszającym tonem - cierpliwość
jest cechą, której naszemu pracodawcy brakuje.
- Nawet bardzo brakuje - poparł go człowiek z pistoletem.
- Ogromnie panom współczuję - oznajmił Duncan.
W następnej chwili nadepnął obcasem na stopę człowieka z pistoletem, dźgając go
jednocześnie łokciem w przeponę. Usłyszał jęk; pistolet upadł z hałasem na
chodnik. W tym samym momencie Duncan potraktował szczę¬kę kierowcy prawym
sierpowym. Padł na chodnik, przetoczył się po nim i złapał pistolet Francuza w
obie ręce.
- Nie, nie - powiedział do byłego człowieka z pistoletem, który szyko¬wał się na
niego rzucić - cofnij się do samochodu.
Muskularny blondyn usłuchał z ciężkim westchnieniem.
- Ależ, monsieur - zaczął narzekać kierowca - to bardzo nieuprzejmie z pana
strony. Chcieliśmy tylko omówić sprawę diamentów, a pan zastoso¬wał wobec nas
przemoc.
- To nie jest gościnność amerykańska, jakiej się spodziewałem - dorzu¬cił
blondyn.
- Ja też spodziewałem się czego innego - potwierdził kierowca.
- Wybaczcie - powiedział Duncan - ale jestem zdania, że przystawianie mi
pistoletu do głowy nie przyczynia się specjalnie do zacieśniania sto¬sunków
francusko-amerykańskich!
- Kradzież diamentów naszego pracodawcy też w tym nie pomaga¬zauważył kierowca.
- Cest vrai - zgodził się blondyn. - Jeśli zwróci je pan natychmiast, harmonia
między naszymi dwoma narodami może zostać zachowana.
Duncan miał okropne uczucie, że traci do reszty rozum.
- Słuchajcie, powtórzę wam to jeszcze raz: nie mam diamentów, nie ukradłem
diamentów, nie wiem, gdzie się teraz znajdują. Przekażcie Giscar¬dowi, że goni
za niewłaściwym człowiekiem, i poproście, żeby wskazał wam kogoś innego do
trzymania na muszce.
- Ależ, monsieur - powiedział surowo kierowca - nie musi nas pan za¬raz obrażać.
- Chcemy tylko załatwić z panem tę drobną sprawę - dodał blondyn. Duncan
zrozumiał teraz, dlaczego Rarley zatrzymała się na chodniku koło Bryant Park i
wrzasnęła.
- Nie mam tych diamentów!
- Monsieur, jesteśmy ludźmi rozsądnymi - zapewnił kierowca.
- Nie chcemy się wcale z panem kłócić - rzucił blondyn.
- Ale dostaliśmy rozkaz, monsieur. Niech pan zwróci diamenty albo straci pan
głowę.
- Naprawdę wolelibyśmy, żeby pan zwrócił diamenty. Byli grzeczni, ale nieugięci.
Co za ohydna kombinacja.
- Mam dla was nowy rozkaz - poinformował ich Duncan. - Zostawcie mnie w spokoju.
Jeśli zobaczę was w pobliżu mojego domu albo biura, będę strzelał najpierw, a
zadawał pytania później. Zrozumiano?
- Zrozumiano - odpowiedzieli jednym głosem.
- To dobrze. Teraz ty - polecił Duncan, celując pistoletem w blondyna - do
samochodu. Do tyłu, na podłogę.
Blondyn wykonał polecenie, znów ciężko wzdychając.
- Adieu, messieurs - powiedział Duncan, wymierzając pistolet w kie¬rowcę•
- Powiedzmy raczej au revoir - odparł kierowca, ruszając i kierując się w stronę
Dziesiątej Alei.
Duncan nie pozwolił sobie nawet na ten luksus, żeby zacząć się trząść.
Wcisnął pistolet za pasek dżinsów i zaczął biec w kierunku Ósmej Alei. Nie
przypominało to w niczym jego porannychjoggingów po Chelsea. Biegł szyb¬ko i
zawzięcie, a serce waliło mu w piersi. Mając wyraźną przewagę na po¬czątku, miał
także nadzieję, że uda mu się pożyć dość długo, by rozwiązać tę sprawę•
Rozdział ósmy
Harley obudziła się po nocy wypełnionej szokująco zmysłowymi snami, I L w
których główną rolę grał nieodmiennie Duncan Lang, i zaczęła się zastanawiać,
czy zdoła kiedykolwiek pozbyć się zdradliwego rumieńca na ich wspomnienie.
Prysznic i dostarczone do pokoju śniadanie pomogły jej w znacznej mierze
odzyskać zachwianą równowagę. Doszła do wniosku, że oboje z Duncanem zachowali
się poprzedniego wieczora jak para nadzwyczaj dojrzałych i odpowiedzialnych
dorosłych, kiedy zgodzili się nie kontynuować czegoś, co stanowczo nie powinno
być kontynuowane. W końcu on miał swoje problemy, a ona swoje. On mieszkał na
wschodnim wybrzeżu, natomiast ona na zachodnim. On był Playboyem Zachodniego
Świata, a ona dziewiczą we¬stalką świata pop music.
W tej sytuacji czystym szaleństwem byłoby dopuścić, by coś się między nimi
wydarzyło albo, co gorsza, rozwinęło. Była zadowolona, że poprzed¬niegó wieczora
oboje się opamiętali. Naprawdę się z tego cieszyła.
I nie zamierzała o nim myśleć. Ani trochę.
Postanowiła, że zacznie akcję niemyślenia o Duncanie od telefonu do mamy i - po
raz trzeci, odkąd zaczęły się jej wakacje - uśmierzy kolejną, najnowszą porcję
obaw Barbary Miller na temat losów córki.
Dziesięć minut zajęło jej zapewnienie matki, że nie ma zamiaru porzu¬cić
kariery, ogolić głowy i wstąpić do świątyni New Age. Następne pięć mi¬nut zeszło
jej na przekonywaniu rodzicielki, że naprawdę nie powinna oglą¬dać wieczornych
wiadomości w telewizji. Powtórzyła jedyne kłamstwo, jakiego się dopuściła wobec
matki - że mieszka bezpiecznie i spokojnie u przyjaciół, w ich domu z ochroną na
Long Island. Barbara Miller nie potra¬fiłaby zaakceptować prawdziwej sytuacji
Harley.
Pięć minut zużyła, żeby się dowiedzieć o zdrowie matki i upewnić, że zażywa ona
regularnie swoje lekarstwo na nadciśnienie. Potem przez dzie¬sięć minut
wysłuchiwała naj nowszych złych wieści ze Sweetcreek: farmerzy byli przekonani,
że słoneczne lipcowe dni zapowiadają suszę; uwielbiani pił¬karze z drużyny
futbolowej miejscowego uniwersytetu zbili dwa okna wy¬stawowe sklepu w trakcie
całonocnej pijatyki; Abby Chandler umarła, a jej pierworodna córka uciekła z
człowiekiem, który był od niej o dziesięć lat starszy; begonie ledwie się
trzymały.
Wreszcie Rarley powiedziała do widzenia i odłożyła słuchawkę z po¬tężnym
westchnieniem ulgi. Potrzeba było niemal siedemnastu lat, aby zro¬zumiała, że
matka jest szczęśliwsza, gdy może się o coś, o cokolwiek, mar¬twić. Mimo to
przez następne dziewięć lat Harley nie zdołała pogodzić się z jej
czarnowidztwem. Gdyby wierzyć we wszystkie przepowiednie Barbary Miller
dotyczące życia córki, Harley powinna teraz leżeć skacowana na ty¬łach jakiegoś
baru dla motocyklistów, w towarzystwie stroniącego od mydła wyrzutka
społeczeństwa, którego sama poderwała poprzedniego wieczora.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze - krótkie brązowe włosy, czerwo¬na sukienka
mini bez rękawów, czerwone kowbojskie buty, piegi nie zakryte warstwą makijażu -
i uśmiechnęła się szeroko. Rodzice - zwłaszcza ci, któ¬rzy uwielbiali
przestrzegać - nie zawsze mieli rację.
Sięgnęła po słuchawkę i zadzwoniła do Annie, aby się zorientować, czy nie zaszło
coś nowego, a potem wyszła z pokoju. Nadszedł czas, żeby ruszyć znowu w miasto i
znaleźć materiał na następne zwrotki piosenki "Porządne dziewczyny tak nie
postępują".
Niestety, ledwie wyszła z hotelu, drogę zagrodzili jej dwaj bardzo wyso¬cy i
bardzo umięśnieni mężczyźni w drogich trzyczęściowych garniturach. Przypominali
jej byłych ochroniarzy, z tym że raczej nie należeli do ochrony, ale byli parą
płatnych zbirów. Choć żyła w zamknięciu przez ostatnie dzie¬więć lat,
natychmiast wychwyciła tę różnicę. Odczuła szaloną ulgę na myśl, że nie zostali
przysłani przez Boyda, i nie przestraszyła się nawet, kiedy zła¬pali ją za
łokcie z obu stron i zaprowadzili do jednej z betonowych ławek ustawionych
wzdłuż fasady hotelowego budynku.
- Bonjour, mademoiselle Hitchcock - zagadnął masywny blondyn, któ¬ry nieco
utykał.
- Może pani usiądzie - zaproponował muskularny brunet z wielobarw¬nym śladem na
szczęce.
- Jesteśmy cudzoziemcami w pani pięknym kraju - podjął blondyn - i potrzebujemy
pani fachowej pomocy.
- Polegamy na pani, mademoiselle - dodał brunet.
- Zabierzemy pani nie więcej niż minutę - uzupełnił blondyn.
- Najwyżej dwie - poprawił brunet.
- Słuchajcie no - powiedziała Harley, uwalniając energicznym ruchem łokcie z ich
krzepkich rąk - o co tu w ogóle chodzi? Kim jesteście?
- No, coś takiego! Zapomnieliśmy o wymogach dobrego wychowania! ¬zawołał blondyn
z całkowicie, jak się wydawało, szczerą skruchą. - Proszę nam wybaczyć,
mademoiselle. Jestem Desmond Farrar.
- Aja - oznajmił brunet - nazywam się Louis Mercer. Bardzo nam miło panią
poznać.
Harley patrzyła na tę dziwaczną parę z rosnącym rozbawieniem.
- Jestem po prostu uszczęśliwiona - powiedziała z nieco krzywym uśmiechem. - Ale
czego właściwie ode mnie chcecie?
- To jest zupełnie nieskomplikowane - zapewnił ją Desmond.
- Właściwie chodzi o błahostkę - uściślił Louis.
- Chcielibyśmy tylko ustalić miejsce pobytu monsieur Duncana Langa - wyznał
Desmond.
- Jego aktualny adres byłby mile widziany - dorzucił Louis. W głowie Harley
zapaliło się ostrzegawcze światełko.
- Ale ja nie wiem, gdzie on mieszka.
- Pani nas źle zrozumiała, mademoiselle - powiedział Louis. - My wiemy, gdzie on
mieszka.
- Wczoraj wieczorem mieliśmy nadzieję, że odbędziemy z nim prywat¬ną rozmowę -
wyjawił Desmond.
- Niestety, monsieur Lang miał co do tego pewne obiekcje - dodał Louis. Harley
wlepiła w niego oczy. Boże drogi, czyżby oni wdali się w bijaty¬kę z Duncanem?
- Właśnie dlatego zwróciliśmy się do pani - oznajmił Louis.
_ Chcemy się dowiedzieć, gdzie on obecnie przebywa - uzupełnił Desmond.
- Ale ja tego również nie wiem - powiedziała Harley. Desmond spojrzał na Louisa.
- Ona twierdzi, że nie wie.
_ Co jest dla nas ogromnym rozczarowaniem - odpowiedział mu Louis.
Desmond obrzucił Harley smutnym spojrzeniem.
- Obawiam się, że będziemy zmuszeni narzucić pani nasze towarzystwo do czasu,
kiedy się pani tego dowie, mademoiselle.
Harley wpatrzyła się bezradnie w umięśniony duet.
_ Ależ mówię prawdę! Znam Duncana niewiele ponad trzy dni. Ńie mam pojęcia, kim
sąjego przyjaciele ani gdzie mógł się zatrzymać, skoro go nie ma w mieszkaniu.
Słowo!
Desmond potrząsnął głową.
- Taka niewinna twarz, a skrywa tyle fałszu.
_ Świat jest smętnym miejscem, mon ami - zgodził się Louis ze zrozumieniem.
_ Mademoiselle - zwrócił się do niej Desmond - chciałbym pani powiedzieć, że
wiemy, iż pani stosunki z monsieur Langiem bynajmniej nie są luź¬ne. Wczoraj
wieczorem pani go pocałowała.
- I to z zapałem, którego możemy tylko pozazdrościć - dodał Louis.
Harley zbladła.
- Obserwowaliście nas!
~ Niestety, mademoiselle, na tym polega nasza praca - pospieszył z wy¬jaśnieniem
Desmond. - Nasz pracodawca polecił nam odnaleźć, śledzić i schwytać monsieur
Langa. Nie powiodło nam się tylko to ostatnie.
- Nasz pracodawca jest bardzo niezadowolony - westchnął Louis.
_ W porządku, rozumiem - powiedziała Harley. - A kto jest waszym pracodawcą?
- Armand Giscard, oczywiście - odparł Desmond. Harley otworzyła szeroko oczy.
- Więc wy myślicie, że Duncan ... chodzi o tę kradzież ... ?
- Ah oui, naturellement - potwierdził Louis.
- Ale Duncan nie ma diamentów.
- Ukradł je zaledwie wczoraj i już je zdążył sprzedać? - zdumiał się Desmond.
- Nie, nie! Chodziło mi o to, że Duncan nie ukradł diamentów.
Louis popatrzył na nią pełen oburzenia.
- Więc ten cochon Lang popełnił następną zbrodnię, kłamiąc tak pięknej i uroczej
mademoiselle?
- Dla takiego człowieka nie ma usprawiedliwienia - zawyrokował Desmond.
- Ale on wcale nie kłamał!
- Jakże smutno, że to nam przypadło w udziale odsłonić przed panią całą perfidię
człowieka, którego pani tak namiętnie pocałowała - wyraził swój żal Louis.
- Mężczyźni zawsze byli zwodzicielami - orzekł Desmond. W Harley oburzenie
walczyło o lepsze z rozbawieniem.
- Słuchajcie no, daję wam słowo, że Duncan nie jest tym szubrawcem, którego
szukacie.
- Qu 'est-ce que c 'est szubrawiec? - zapytał Desmond Louisa.
- Łobuz, zbój, le scelerat - wytłumaczył Louis.
- Ah oui. Mademoiselle, on jest tym szubrawcem, którego szukamy, bo właśnie jego
chce dostać w swoje ręce nasz pracodawca - wyjaśnił jej Desmond.
- I dlatego zwróciliśmy się do pani - dokończył Louis.
- Rozumiem - powiedziała wolno Harley.
Rozumiała przede wszystkim, że musi się liczyć z niemożnością pozbycia się panów
Desmonda i Louisa przez resztę życia, jeśli nie znajdzie, i to prędko, sposobu
przekonania ich o swojej ignorancji. Rozumiała także, że Duncan wpadł w ogromne
tarapaty i ona powinna pomóc mu się z nich wydobyć. Kwestia polegała na tym,
żeby jakoś pogodzić te dwa sprzeczne dążenia.
- Chciałabym wam pomóc, naprawdę bym chciała - oznajmiła i wtedy nagle ją
olśniło: - Hamptons!
- Quoi? - spytali jednocześnie Desmond i Louis.
- Dowiedziałam się od Duncana, że jego rodzina ma letni dom w Hamptons! Czy to
nie idealne miejsce, żeby przeczekać, zanim cały rwetes nie ucichnie?
Przez dłuższą chwilę Desmond i Louis naradzali się półgłosem w swo¬im ojczystym
języku.
- Dobrze, mademoiselle - oznajmił wreszcie Desmond. - To jest kryjówka, której
nie braliśmy pod uwagę. Poza tym pani przypomina Louisowi jego siostrę, więc on
pragnie pani wierzyć.
- Marie-Louise nie skłamałaby w żadnej ważnej sprawie - zapewnił Louis.
- Ja też jestem skłonny sądzić, że dostarczyła nam pani żądanej informacji.
Wobec tego powiemy pani au revoir. .
- Nie adieu? - spytała Harley tonem pełnym nadziei.
- Obawiam się, że nie - odparł Desmond.
- Możliwe - wysunął przypuszczenie Louis - że jeśli nie znajdziemy monsieur
Langa prędko, on skontaktuje się z panią, a w takim wypadku ...
- Zobaczymy się znowu - dokończył Desmond. - Jeśli spotkałaby się pani z
monsieur Langiem wcześniej niż my, proszę mu przekazać od nas wia¬domość.
- Niech mu pani powie - obwieścił Louis - że jeśli zwróci nam diamen¬ty jeszcze
dzisiaj, darujemy mu życie.
Harley wzdrygnęła się patrząc, jak francuskie zbiry kłaniają się, a na¬stępnie
ruszają Church Street. Śledziła ich wzrokiem, czując się tak, jakby znalazła się
w środku całkowicie niezrozumiałego awangardowego filmu fran¬cuskiego, gdzie
nikt się nie bawi w subtelności. Ale heca! Stanowczo nadszedł czas, żeby wezwać
posiłki.
Harley wróciła pospiesznie do hotelu. Sięgnęła po telefon, zanim drzwi zamknęły
się za nią na dobre.
- Colangco International, biuro Duncana Langa - usłyszała w słuchawce głos Emmy.
- Emma! Tu Harley Miller. Duncan jest w tarapatach.
- Skąd o tym wiesz? - zapytała Emma.
- Ponieważ dopiero co zaczepiło mnie dwóch francuskich zbirów, którzy go
szukają.
- O mój Boże! Nic ci się nie stało?
- Nic - zapewniła ją Harley. - Ale ci dwaj ... oni wyglądali, jakby brali udział
w jakiejś bójce. Powiedz, czy z Duncanem wszystko dobrze?
- Naskoczyli na niego wczoraj wieczorem, ale udało mu się odwrócić role. Będzie
mocno niezadowolony, że zostałaś wplątana w tę aferę.
- Tak myślisz? - upewniła się Harley, dziwnie ucieszona opinią Emmy.
- Jestem tego pewna. Ja też nie jestem z tego powodu szczęśliwa. Lepiej cię tu
ściągniemy.
- Co to znaczy "ściągniemy"? - zapytała Harley.
- To znaczy, że trzeba cię ukryć, dopóki ta afera nie zostanie rozwiązana.
- Nie ma mowy!
- Harley ...
- Dopiero co wydostałam się z jednego więzienia i odmawiam zamknięcia w drugim.
Poza tym nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
- Ale te dwa francuskie zbiry ...
- Lubią mnie.
Po drugiej stronie linii zaległa na chwilę cisza.
- No bo czemu mieliby nie lubić? - powiedziała w końcu Emma.
- Zresztą posłałam ich do Hamptons.
- Posłałaś ich ... ?
- Do Hamptons. Duncan powiedział mi, że Langowie mają tam letni dom. Desmond i
Louis chcieli szukać Duncana, więc wydało mi się, że to zupełnie niezłe miejsce,
w jakie można ich wysłać, żeby dali mu na jakiś czas spokój.
- Znasz ich imiona? - zapytała Emma ze zdumieniem.
- Przedstawili mi się. Są naprawdę bardzo sympatyczni jak na zbirów.
Emma zaśmiewała się po drugiej stronie linii.
- Och, Duncan umrze ze śmiechu!
- O Boże! - wykrzyknęła Harley w nagłej trwodze - a co będzie, jeśli on
rzeczywiście pojechał do Hamptons? To tak, jakbym go wydała!
- Nie pojechał, więc nic się nie stało. Odetchnij parę razy głęboko i zrelaksuj
się.
- Odetchnąć głęboko, mówisz? Już się robi. Przerwało jej mocne, zdecydowane
pukanie do drzwi.
- Słuchaj, Emmo, ktoś czeka za drzwiami. Muszę iść. Jesteś pewna, Że z Duncanem
wszystko w porządku?
- Absolutnie. Zadzwoń później, a nuż dowiemy się czegoś ciekawego o Boydzie
Monroe.
- Zadzwonię - obiecała Harley. Rozległo się ponowne pukanie do drzwi.
- Już idę! - zawołała.
Przeszła przez pokój i zerknęła przez mały wizjer w drzwiach. Zrobiło jej się
niemal niedobrze. Wolno, niechętnie, otworzyła drzwi.
- Jak się masz, Boyd.
Stał przed nią w swoich kowbojskich butach, zwykłych spodniach i sportowej
marynarce, ale wydawał się niższy, niż pamiętała, mniej szy.
- Wyglądasz jak dziwka! - wybuchnął.
- Donna Karan nie zgodziłaby się z tobą - odparła Harley.
Otworzył szeroko oczy.
- I jeszcze zmasakrowałaś sobie włosy! Niczego się nie nauczyłaś przez te lata?
- W sumie nauczyłam się całkiem dużo - odparła, dygocząc wewnętrz¬nie. - Chcesz
wejść czy wolisz stać na korytarzu i ubliżać mi tak, żeby wszy¬scy słyszeli?
W jego stalowoszarych oczach zamigotało nagłe zdziwienie i niepewność.
Minął ją i wszedł do pokoju. Harley zamknęła za nim drzwi drżącymi rękami.
Odwróciła się i przekonała, że Boyd stoi z wlepionymi w nią oczami.
- Czas skończyć z tym absurdem - oznajmił. - Zachowujesz się nie le¬piej niż
pięcioletnia dziewczynka, która ucieka z domu, a potem bawi się w przebieranie.
Niszczysz sobie karierę - mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. A co z
twoją matką? Ona dzwoni do mnie codziennie płacząc. Czy pomyślałaś kiedykolwiek,
co jej robisz? Mój .Boże, gdy zobaczy cię w tym stanie, będzie musiała zażyć
leki uspokajające!
- Dość tego, Boyd - powiedziała Harley, w której wezbrał gniew. ~ Jeszcze jedno
słowo i wezwę ochronę hotelową, a oni natychmiast cię stąd wyrzucą.
Boyd zaczął coś mówić, ale zaraz urwał.
- Masz rację. Przepraszam.
Harley spojrzała na niego prawdziwie zaskoczona. Tych trzech słów nie
wypowiedział do niej ani razu w ciągu dziewięciu lat wspólnej pracy.
_ Piekielnie się o ciebie martwiłem - ciągnął tymczasem Boyd - a ujrzenie cię w
takim stanie jest poniekąd szokiem.
Harley pomyślała, że to za słabe określenie.
_ Czy Colby Lang nie zapewnił cię, że jestem zdrowa i mam się dobrze? _ Jestem
twoim menedżerem, Jane. Praktycznie pełnię funkcję twojego ojca. Musiałem
przekonać się o tym na własne oczy.
_ W porządku. Więc zobaczyłeś mnie na własne oczy i upewniłeś się, że nie mam
tatuaży, nie przekłułam nosa i nie zamieszkałam z którymś z Hell's Angels. W
związku z tym może pojechałbyś do Los Angeles, pogrzał się kil¬ka dni na słońcu
i zrelaksował? A ja dołączę do ciebie za tydzień czy coś w tym rodzaju.
_ Nie! - powiedział Boyd ostro. Wziął głęboki oddech, po czym zrobił
wysiłek, by rozluźnić zaciśnięte ręce. - Nie, chcę być w pobliżu na wypadek,
gdybyś mnie potrzebowała.
_ Świetnie sobie radzę sama, Boyd. To jest jedna z wielu rzeczy, co do których
się myliłeś.
Boyd zaprezentował jeden ze swoich pseudozakłopotanych uśmiechów, których zawsze
nienawidziła.
_ Wiem. Byłem tyranem, byłem ślepy i właśaiwie w związku z tym do ciebie
przyszedłem. Chcę, żebyś wróciła ze mną do "Ritza", Jane.
- Mam na imię Harley, a moja odpowiedź brzmi "nie".
Zrobił krok w jej kierunku. Harley wyczuła wyraźnie napięcie ściskają¬ce jego
ciało, coś, czego nigdy przedtem nie było.
_ Posłuchaj, obiecuję nie interweniować w sprawie reszty tych twoich wakacji.
Nie będę się w ogóle do nich mieszał. Chodź, dokąd zechcesz, rób, na co masz
ochotę. Chciałbym tylko wiedzieć, że jesteś w pobliżu każdego wieczoru. Nie
miałem racji w bardzo wielu sprawach, L. Harley, ale myślę, że jesteś mi winna
to, o co proszę•
Serce biło jej teraz gdzieś w gardle. Właściwie co złego było w powro¬cie do
"Ritza"? Boyd miał rację, była mu winna niejedno, w każdym razie na pewno spokój
ducha.
Ale wewnętrzny głos podpowiada' jej: Nie! Nie ustępuj mu! Nie rezygnuj z
wolności!
_ Przykro mi, Boyd. Nie mogę. To znaczy nie chcę. Mam dwadzieścia sześć lat.
Najwyższy czas przeciąć pępowinę. .
- Do diabła, Jane ... to jest Harley ... - warknął 'lo twarzą pociemniałą od
gniewu - proszę cię tylko, żebyś odstawiła swoje walizki w miejsce, w któ¬rym
powinny się znajdować.
- Powinny się znajdować tutaj albo w "Motel Six" czy gdziekolwiek, dokąd zechcę
je zabrać.
Stalowoszare oczy świdrowały ją twardym spojrzeniem.
- To jest nie do przyjęcia, moja panno!
W przeszłości to zdanie dławiło każdy plan, każdy argument, każdy bunt.
Niewiarygodne, jak bezradnie i żałośnie zabrzmiało teraz w uszach Harley. - Może
dla ciebie jest nie do przyjęcia, Boyd - odparła - niemniej robię, co chcę, i
dokonuję własnych wyborów.
Podeszła do drzwi i otworzyła je.
- Do widzenia, Boyd. Zobaczymy się za dziesięć dni w Los Angeles.'
- Harley ...
- Wyjdź! - rozkazała i patrzyła, nawet bez zdumienia, jak posłuchał jej bez
słowa.
Zamknęła za nim drzwi i dała się na chwilę owładnąć drżeniu. Obejmu¬jąc się
ramionami, podeszła do łóżka i usiadła.
Nie bardzo mogła wierzyć w to, co się wydarzyło. Boydjej groził, ale ona mu się
nie poddała. Wyrzuciła go nawet z pokoju. Skąd wzięła się u niej tego rodzaju
siła i determinacja? Czyżby Annie i Duncan mieli rację? Czy te cechy
rzeczywiście zawsze w niej istniały? I czy istotnie potrzeba było znacznej siły
wewnętrznej, żeby przeżyć dziewięć lat bezwzględnych rządów Boyda?
Zaczęła się skłaniać do tego punktu widzenia. Przypomniała sobie wszyst¬kie
pochwały, jakimi obsypał ją Duncan za to, że odważyła się ruszyć samot¬nie na
Manhattan w niedzielę wieczorem, i doszła do wniosku, że na nie za¬sługuje.
Uciekła od Jane Miller, odrzuciła nadopiekuńczą postawę Duncana, stawiła czoło
dwóm francuskim zbirom, a wreszcie stoczyła potyczkę z czło¬wiekiem, który
dotychczas rządził każdą sekundą jej życia ... i wygrała.
W ciągu pięciu dni od chwili, kiedy opuściła hotel "Ritz-Carlton", za¬szła jakaś
swoista reakcja alchemiczna. Była kobietą, bardzo różną od tamtej, zdesperowanej
dziewczyny. Zasługiwała na nagrodę za osiągnięcie dojrzało¬ści wewnętrznej, a
lody z bananami oraz sosem czekoladowym nie wydawa¬ły jej się wystarczające.
Pojechała więc do Metropolitan Museum of Art na Piątej Alei. Jednak na miejscu
złapała się na nieustannym patrzeniu przez ramię i zaglądaniu do kątów, gdzie
spodziewała się ujrzeć utkwione w siebie oczy Boyda albo Desmonda i Louisa.
Po godzinie dała za wygraną i ruszyła po Madison Avenue, jak to sobie od dawna
wymarzyła. Przeszła koło szarego bunkra mieszczącego Whitney Mu¬seum,
usadowionego wielce uroczyście i tchnącego poczuciem artystycznej war¬tości
pośród jaskrawych kolorów i eleganckich fiywolności tuzina niewielkich butików
reprezentujących światowej rangi nazwiska: Versace, Chanel, Gucci, Yves Saint
Laurent. O ileż zabawniej byłoby iść tędy u boku Dlincana, słucha¬jąp jego
kostycznych komentarzy na temat snobistycznej godności tych przy¬bytków,
będących, na dobrą sprawę, niczym więcej jak sklepikami kramarzą¬cymi takim czy
innym towarem, na którym starały się zbić jak najwięcej grosza.
Duncan. Wczorajszego wieczoru zaatakowało go dwóch zbirów, którzy nie zachowali
się w stosunku do niego zbyt uprzejmie. Został zaatakowany ...
Harley westchnęła. Duncan ma się świetnie, jest bezpieczny, pracuje, a ona wcale
nie powinna o nim myśleć. Ajuż na pewno nie powinna tęsknić za jego
towarzystwem. Przecież miała napawać się wolnością.' Nie planowała natomiast
rozpamiętywania wyrazu jego oczu, kiedy stali wpatrzeni w siebie zeszłego
wieczora na hotelowym korytarzu. W końcu zawsze była przeciw¬na wakacyjnym
przygodom.
Harley wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w jedną z wystaw sklepu Polo,
mieszczącego się na rogu Siedemdziesiątej Drugiej Wschodniej ulicy i Madison
Avenue w zdumiewającej kamiennej budowli w stylu zamków nad Loarą. Całowała się
z wieloma chłopcami ze szkoły, ale Duncan pokazał jej, na czym polega różnica
między chłopcem a mężczyzną. Cudownie było czuć jego umięśnione ciało, słyszeć
bicie jego serca przy swoim i czuć gorąco, kiedy jego usta wpiły się chciwie w
jej usta.
_ Przestań! - syknęła do siebie karcąco. - Przestań pragnąć tego, czego nie
możesz mieć.
Może gdyby zeszłego wieczoru zaciągnęła Duncana do pokoju i poszła z nim do
łóżka, zdołałaby wyrzucić go ze swoich myśli. Miała jednak dziw¬nie mocne
przekonanie, że Duncan nie jest rodzajem kochanka, o którym łatwo zapomnieć.
Spojrzała na zegarek. Zbliżało się południe. Obiecała Emmie, że się odezwie.
Mogła to zrobić równie dobrze teraz, jak później ... i przecież nie szu¬kała
pretekstu, żeby porozmawiać z Duncanem. W żadnym razie.
Nie próbowała nawet udawać, że jej rozumowanie jest przekonujące.
Wyjęła po prostu jego wizytówkę z torebki i rozejrzała się za automatem
ulicznym.
_ Świetnie, że dzwonisz! - powitała ją Emma. - Duncan chce się z tobą zobaczyć w
biurze dzisiaj wczesnym popołudniem, koło drugiej. Potrzebuje¬my twojej pomocy.
_ W jego biurze? To jest chyba pierwsze miejsce, do którego zajrzą Desmond i
Louis.
_ Już zajrzeli i miałaś rację: rzeczywiście są w pewnym sensie sympatyczni. Byli
trochę zirytowani bezproduktywną gonitwą, jaką odbyli tego ranka do Hamptons -
zdaje się, że nie lubią helikopterów - ale przy tym mili. Grunt, że to jest
chroniony budynek i jeszcze bardziej chronione biuro. Duncan bę¬dzie tu
całkowicie bezpieczny ... dopóki nie zacznie wchodzić w drogę Col¬by'emu.
Wydawałoby się, że ojciec powinien odczuwać ulgę i radość, kiedy policja
potwierdza alibi jego syna.
_ To znaczy, że Duncan został uwolniony od podejrzeń w sprawie diamentów?
_ Hm, mam wrażenie, że policja jest nadal trochę podejrzliwa, ale teraz zaczęli
rozglądać się i patrzeć w różne inne strony.
_ Żeby tylko Desmond i Louis zechcieli zrobić to samo.
- No nie wiem. Myślę, że trochę by mi ich brakowało. Po pewnym cza¬sie człowiek
się do nich przyzwyczaja.
Harley też zaczynała do nich przywykać. Odłożyła słuchawkę i wydało jej się, że
widzi ich stojących przed surową katedrą Calvina Kleina; a znów potem miała
wrażenie, że dostrzega ich kontemplujących okropne malowi¬dła przedstawiające
klaunów, ocean i Johna Wayne'a, które artysta zamoco¬wał na żelaznym ogrodzeniu
ciągnącym się wzdłuż chodnika i które miała okazję obejrzeć, skręcając w
Pięćdziesiątą Dziewiątą Wschodnią ulicę, w ru:o¬dze do Piątej Alei.
Ale, rzecz jasna, to nie byli oni.
Harley wpatrywała się przez chwilę w "Waldorf Astorię" i złote orły lśnią •. ce
w promieniach słońca. Była niespokojna, nerwowa i wiedziała, że znajdu¬je się o
wiele za blisko hotelu "Ritz-Carlton" - oraz Boyda - by czuć się swobodnie.
Wreszcie przyszło jej do głowy, że ma, bądź co bądź, wakacje i może robić, co
jej się żywnie podoba. A chciała być po prostu w Sentinel Building z Duncanem i
zupełnie się nie przejmowała, że zjawi się tam o dwie godziny za wcześnie.
Zaczęła więc przemierzać Piątą Aleję, ignorując Bergdorfa Goodmana i
Tiffany'ego. Jej myśli skierowane były w zupełnie inną stronę.
- Hej - powiedziała, wchodząc do biura Emmy i łapiąc oddech po szybkim marszu.
Emma uniosła głowę znad ekranu komputera.
- Hej - odparła. - Przyszłaś wcześnie.
- Przepraszam. Chętnie poczekam. Kim jest ten wspaniały chłopak? _ spytała
Harley, opierając się o biurko Emmy i wskazując ruchem głowy zdjęcie w ramce,
przedstawiające bardzo poważnego młodego człowieka.
- To mój narzeczony, Lam Ying.
- Jesteś zaręczona?
- Z pierścionkiem i całym kramem - poinformowała Emma, uśmiechając się z
zadowoleniem i błyskając przed oczami Harley niewielkim szma¬ragdem.
- Kiedy ślub?
- Nazajutrz po dostaniu należącego mi się od dawna awansu i podwyżki pensji.
- A kiedy to ma nastąpić?
- Słyszałaś może, jak duża jest szansa, że piekło zamarznie? Pracuję dla
Duncana, a on wyraźnie nie jest tu ukochanym synalkiem.
- W takim razie jesteś w pewnym sensie napiętnowana.
- Właśnie. Jakbym miała, powiedzmy, chorobę wściekłych krów.
- Ciężki los.
- Nie jest tak strasznie. Dzięki Duncanowi warto tu pracować. A skoro jesteśmy
przy tym temacie: nie musisz spędzać najbliższych dwóch godzin oparta o moje
biurko. Podejrzany jest w swoim gabinecie i wierz mi - Emma pokazała zęby w
uśmiechu - nigdzie się w najbliższym czasie nie wybiera. Więc idź tam i czuj się
jak u siebie w domu.
- Dzięki.
Harley weszła do gabinetu Duncana niepewna i trochę zakłopotana. Jak się powinno
rozmawiać z obiektem pożądania? Boyd nie poruszył nigdy tego zagadnienia podczas
pobytu Harley w jego prywatnej szkole ogłady.
Duncan siedział za biurkiem tonącym w papierach, zagłębiony w lektu¬rze jakiegoś
raportu. Tego dnia ubrany był na czarno. Podwinięte rękawy czarnej koszuli
odsłaniały muskularne przedramiona, czarne spodnie opina¬ły kusząco nogi, a
czarne włosy były z lekka zwichrzone, jakby wielokrotnie przejechał ręką po
krótkich kędziorach. Wyglądał jak latynoski kochanek, który mógłby stanowić
niebezpieczną konkurencję dla Antonio Banderasa.
- Czy mam rozumieć - powiedziała Harley, przerywając ciszę - że bie¬gi i uniki
stosowane przez ciebie w celu umknięcia niebezpieczeństwu są efektem odznaczeń,
jakie zdobywałeś w szkole za osiągnięcia na bieżni i na boisku?
Duncan podskoczył lekko, podniósł oczy i uśmiechnął się do niej.
- Chyba żartujesz. Uparcie odmawiałem regularnego uprawiania jakiej¬kolwiek
dyscypliny, żeby doprowadzić tatę do szału. I w pełni mi się to uda¬ło. Niemniej
wczoraj wieczorem musiałem przebiec ponad kilometr w czasie poniżej czterech
minut.
Harley zrobiła krok do przodu.
- Na miłość boską, Duncanie, nic ci się nie stało?
-Absolutnie. Przysięgam. Ale ty ...
- Ze mną też wszystko jak najlepiej. Oni mnie lubią.
Duncan wyraźnie się odprężył.
- Któż by miał im to za złe? Ale czy mimo wszystko nie uważasz, że powinnaś się
przyczaić ...
-Nie.
Duncan westchnął.
- Już wszystko rozumiem. Bogowie zesłali cię, żeby mnie wypróbować. Harley miała
ochotę zapytać, jaki rodzaj prób ma na myśli, ale dowcip-
kowanie na ten temat nie wydawało się rozsądne, biorąc pod uwagę, jak bar¬dzo
była świadoma każdego centymetrajego ciała i jak silnie jej ciało reago¬wało na
tę świadomość. Usiadła w zielonym fotelu stojącym przed biurkiem i założyła nogę
na nogę. Żałowała, że zdecydowała się ubrać w czerwoną sukienkę. Dotychczas
czuła się w niej świetnie i nawet seksownie, ale teraz sukienka jakby nagle ją
odsłoniła i wystawiła na wszelkie ciosy.
Duncan otworzył jedną z szuflad biurka.
- Przynajmniej noś to przy sobie - powiedział, podając jej mały telefon
komórkowy. - Jeśli coś ci się przytrafi, będziesz w stanie wezwać pomoc.
- Dobrze - zgodziła się Rarley, chowając telefon do torebki. - Co się właściwie
wydarzyło wczoraj wieczorem? - spytała i zaczerwieniła się. - To znaczy z
Desmondem i Louisem.
- Nic specjalnego - odparł Duncan, wzruszając ramionami. - Rozma¬wialiśmy o
diamentach.
- Ciekawe. Desmond kuleje, a Louis ma pokiereszowaną szczękę. To nie są skutki
zwykłej rozmowy.
- No bo - zaczął Duncan, który poczuł się wyraźnie nieswojo - zagrozi¬li mi
pistoletem i ...
- Pistoletem?!
- Nic się nie stało! Zapytali mnie o diamenty, odpowiedziałem, że ich nie mam,
oni się ze mną nie zgodzili i wtedy udało mi się odwrócić role.
- W jaki sposób? - zapytała ponuro.
Posłał jej następny olśniewający uśmiech.
- Tak się składa, że w ciągu tych wszystkich lat, kiedy podróżowałem po świecie,
nauczyłem się paru sztuczek z zakresu walk ulicznych. Ku moje¬mu wielkiemu
zdziwieniu, naprawdę poskutkowały. Niemniej gdyby zdarzy¬ło się to w jasnym
świetle dnia, nie zostawiłbym Desmonda i Louisa'potłu¬czonych i kulejących.
Zamiast tego po prostu bym usiadł.
- Nie wierzę.
- Naprawdę. To najlepszy sposób obronienia się przed napaścią na ulicy.
Oczywiście wiem, że ktoś taki jak mój ojciec, znalazłszy się w niebez¬piecznej
sytuacji - nie, żeby miał się kiedykolwiek w niej znaleźć - wybrał¬by
niewątpliwie metodę grzmocenia i rąbania, ale ja wolę używać głowy niż
. pięści. Siadanie jest jedną z najlepszych taktyk obrony ulicznej. Jako zabieg
niespodziewany, wytrąca z równowagi napastnika, jako akcja niezwykła, ścią¬ga
uwagę na osobę atakowaną, a tego napastnik z pewnością sobie nie życzy, wreszcie
niesłychanie utrudnia napastnikowi urzeczywistnienie wszelkich poważnych gróźb.
Aha, należy też, rzecz jasna, posłużyć się podniesionym głosem, żeby przykuć
uwagę ludzi, ale nigdy słowami typu: "Ratunku!" czy "Policja!". Taki okrzyk jest
gwarantowaną metodą przepłoszenia wszystkich poza napastnikiem. Lepiej posłużyć
się czymś całkowicie neutralnym i niewinnym. Pewnego razu zdarzyło mi się
śpiewać i to prawie bez fałszowania "Buttons and Bows" w mocno niemiłej
sytuacji, co miało wprost czarodziej¬ski efekt. Nie zapomnij o tym, jeśli
Desmond i Louis zaczepią cię kiedyś
powtórnie.
- Mam usiąść i śpiewać.
- Właśnie.
- Rozumiem. Nie przeszkadzało ci, że robisz z siebie głupca, śpiewając "Buttons
and Bows"?
- Przeszkadzałoby mi bardziej, gdybym miał w perspektywie wypatro¬szenie przez
zazdrosnego męża. Tak czy owak prosiłem cię, żebyś tu dziś przyszła, ponieważ
razem w Emmą dokopaliśmy się do każdego dokumentu finansowego i każdego
rachunku, jakiego Boyd Monroe kiedykolwiek doty¬kał - powiedział Duncan,
rozpierając się wygodnie w fotelu - i nic podejrza¬nego w nich nie znaleźliśmy.
Zilch. Nada. Nic.
- Czy myślisz, że to, w co zamieszany jest Boyd, wiąże się z pieniędz¬mi? -
spytała Rarley rozczarowana, że rozmowa przybrała nagle taki facho¬wy ton.
- Jeśli ktoś jest tak zestresowany jak pan Monroe, sprawa musi wiązać się albo z
pieniędzmi, albo też z ciałem ofiary pogrzebanej w piwnicy. Do¬szedłem do
wniosku, że twój menedżer mieści się w tej pierwszej kategorii. - To bądź co
bądź pewna ulga.
Nieco wymuszony uśmiech Duncana sprawił, że serce zabiło jej żywiej. - Miło mi,
że tak to traktujesz - odparł - niemniej mamy pewien pro-
blem. Jeśli Boyd jest napięty i podminowany z powodu czegoś, czegokol¬wiek, co
łączy się z pieniędzmi, i jeśli te pieniądze nie znajdują się na jego
oficjalnych kontach, to musiał je gdzieś ulokować - prawdopodobnie poza
granicami tego kraju. Masz jakieś sugestie na temat miejsca, w którym mógł¬by
ukrywać tajne konto bankowe?
- Mnóstwo i poproszę o następne równie proste pytanie, bo na razie leżę i
kwiczę.
- Wybacz - odpowiedział Duncan, pokazując zęby w uśmiechu - ale i Emmie, i mnie
zabrakło już pomysłów. Teraz twoja kolej.
- Skandal - westchnęła Harley. - Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli so¬bie
pochodzę?
- Chodź do woli.
Rarley wstała z fotela i zaczęła wędrówkę po gabinecie Duncana. Gdzie mógłby
Boyd ukryć nielegalnie zarobione pieniądze? A przede wszystkim w jaki sposób je
zarobił? I kiedy ona sama nauczy się ignorować palące spoj¬rzenie czarnych oczu
Duncana przesuwających się po jej osobie?
- A program mojego światowego tournee w niczym nie pomógł?
- Nie. Boyd nie zrobił żadnego tajnego wypadu, żeby odwiedzić jakiś bank
szwajcarski, australijski zresztą także nie.
- Czyli musiał być ze mną - mruknęła Harley, wpatrując się we wzór na dywanie -
kiedy wpłacał na to konto lub pobierał z niego wypłatę, o ile w ogóle robił
jakieś wpłaty i wypłaty podczas tournee. - Spacerowała w mil¬czeniu przez
następne osiem minut. - Już wiem, Bermudy!
- Co takiego?
- Bermudy - oznajmiła Rarley żywo, dopadając biurka Duncana i zaciskając na nim
mocno ręce, żeby powstrzymać się od drżenia z podekscyto¬wania. - Od wielu
miesięcy błagałam Boyda o wakacje, a on wciąż powta¬rzał, że dostanę je, kiedy
pojedziemy w październiku na Bermudy. Zawsze jeździmy w czasie naszych wakacji
na Bermudy. Zawsze. Ja chcę jechać do Francji, on nalega na Bermudy. Ja chcę
odwiedzić Disneyland, a on znów, że Bermudy! Boyd jeździ tam nawet samotnie parę
razy do roku, wtedy kiedy ja odwiedzam matkę.
Duncan wstał, chwycił ją za ramiona i pocałował w czoło. - Jesteś geniuszem! -
powiedział. - Emmo!
Emma weszła do gabinetu i została spiesznie powiadomiona o odkry¬ciu, co dało
Harley szansę odzyskania utraconej równowagi. Czoło. Pocało¬wał ją w czoło, a
pod nią wciąż trzęsły się kolana.
- W porządku - stwierdziła Emma - zacznijmy od Bermudów. Ale Boyd Monroe byłby
ostatnim głupcem, zakładając konto na swoje prawdziwe na¬zwisko, a zdążyliśmy
sięjuź zorientować, że głupi nie jest.
- Czyli trzeba rozejrzeć się za fałszywym nazwiskiem - podchwycił Duncan i
zwrócił się znów do Harley. - Jakiego nazwiska użyłby Boyd?
Harley nie potrzebowała wiele czasu do namysłu. Po chwili zaśmiała się
cicho.
- To proste - oświadczyła. - Travis Garnett.
- Gwiazda rocka? - spytała Emma z niedowierzaniem.
-Ten sam.
- Ale dlaczego? - zdumiał się Duncan.
- Dlatego, że Boyd riienawidzi Travisa Garnetta. Gdyby te tajne pieniądze kiedyś
odkryto i dowiedziono, że zostały nielegalnie zarobione, Travis miałby niemałe
kłopoty - przynajmniej na początku - a to by ogromnie od¬powiadało Boydowi.
- Dlaczego? - chciał wiedzieć Duncan.
- Ponieważ kilka lat temu Boyd zobaczył Travisa śpiewającego w jakimś barze w
San Antonio i zapragnął zrobić z niego drugiego Gartha Brooksa. Garnett odrzucił
jego ofertę. Nie był zainteresowany country. Ani menedżerem despotą. Rok temu
Gene Farlow został jego menedżerem i dzięki Travisowi już stał się milionerem. A
Boyd wpada w szał, kiedy tylko usłyszy nazwisko Travisa.
- Warto spróbować - zgodziła się Emma.
Przez następną godzinę Emma i Duncan pracowali bez wytchnienia na Duncanowym
komputerze, podłączając się do kolejnych banków na Bermu¬dach. Harley usiadła z
powrotem na fotelu i przyglądała się ich działaniom ze skupieniem fana drużyny,
która rozgrywa akurat decydujący mecz na mi¬strzostwach świata.
- Bingo! - zawołała nagle Emma.
- Uwielbiam się włamywać - mruknął Duncan, wpatrując się w ekran komputera.
Odsunął Emmę na bok i wystukał szybko jakieś polecenia. W następnej chwili z
jego ust wydobył się przeciągły gwizd.
- Jak ja lubię mieć rację!
Drukarka zaczęła wypisywać informacje widniejące na ekranie.
- Co odkryliście? - spytała Harley.
Wstała i pochyliła się nad biurkiem, próbując odczytać dane na ekranie
komputera.
- Blisko piętnaście milionów dolarów - odparł Duncan.
- Żartujesz - wyjąkała Harley.
- Ani trochę.
- Może to jakaś pomyłka.
- Nie - zaprzeczył Duncan, sięgając do drukarki po kilka stron wydruku, które
jej następnie wręczył.
Harley patrzyła z niedowierzaniem na rejestrację wpłat, dokonywanych przez wiele
lat, z których żadna nie była mniejsza niż dwieście tysięcy dola¬rów, a kilka
przekraczało milion.
- Jasny gwint! - mruknęła pod nosem.
- Czy to jest defraudacja? - zainteresowała się Emma, wpatrzona nadal w
informacje bankowe na ekranie komputera.
Duncan potrząsnął głową.
- Zbadaliśmy drobiazgowo wszelkie operacje finansowe na kontach Harley. Wszystko
tam jest w porządku. Fundusze pana Monroe pochodzą z innego źródła. Mamy tu duźo
transferów telegraficznych. Em, zobacz, czy nie udałoby się dotrzeć do ich
źródła. W końcu przychodzą skądś i od kogoś.
- Narkotyki? - spytała Emma, zaciekle stukając w klawiaturę.
- To pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy. Tournee Harley byłyby idealnym
kamuflażem dla procederu przemycania narkotyków.
- No nie wiem - stwierdziła Harley, która nadal czuła się trochę oszoło¬miona. -
Boyd zawsze był wielkim przeciwnikiem narkotyków. Sprawdza każdego, kto dla mnie
pracuje, dwa razy do roku.
- To właśnie brzmi jak dobry kamuflaż - oświadczył Duncan.
- Rzeczywiście - przyznała żałośnie Harley.
Jeśli Boyd wplątał ją w sprawę przemytu narkotyków ... Przeszedł ją dreszcz.
- Dobrałam się do konta w banku szwajcarskim - oznajmiła Emma z ro¬snącym
podnieceniem.
- A to niespodzianka - odparł Duncan, pochylając się nad jej ra¬mlemem.
Komputer pisnął znienacka.
- Wpakowaliśmy się w program zabezpieczający - powiedziała Emma naglącym tonem.
- Namierzają nas!
- Uciekaj! - krzyknął Duncan.
Palce Emmy frunęły po klawiaturze i komputer się wyłączył. Duncan wydał potężne
westchnienie ulgi.
- Mało nie wpadliśmy. Dobra robota, Emmo.
- Wiesz, szefie, po zakończeniu tej sprawy będziesz musiał zafundować mi pobyt
wypoczynkowy w jakimś miejscu, gdzie jest ciepło i spokojnie¬poinformowała go.
- Załatwione - obiecał z uśmiechem. - Emmo, spróbuj później jeszcze raz. Jeżeli
uda nam się dotrzeć do źródła tych lewych zarobków Boyda, bę¬dziemy ...
Telefon Duncana odezwał się niespodziewanie. Wpatrzyli się w niego wszyscy
troje. Po chwili zadzwonił jeszcze raz. Duncan podniósł słuchawkę.
- Colangco International, tu Duncan Lang. Agent Sullivan? Dzień.dQ¬bry panu.
Mhm. Mhm. No tak. .. rozumiem, To jest dość długa historia. Chce pan? Dobrze,
chętnie wpadnę, powiedzmy, za godzinę. Tak, tak, wiem, gdzie jest pańskie biuro.
Dobrze. Do widzenia.
Duncan odłożył słuchawkę.
- I co? - zapytała Emma.
Twarz Duncana wykrzywił grymas.
- FBI. Chcieli wiedzieć, dlaczego próbowałem się dostać do jednego z kont w
banku szwajcarskim, należącego do Angela Maurizio.
Rarley zbladła.
- Maurizio? Szef mafii?
-Ten sam.
- Do licha - wtrąciła Emma - co za interesy mogą łączyć z nim Boyda?
- Myślę, że wcale nie chcę tego wiedzieć - oświadczyła Rarley.
- Skoro zaczęliśmy, trzeba iść dalej - zaoponował Duncan. - Za godzinę spótykam
się z agentem Alanem Sullivanem, szefem grupy specjalnej do spraw rodziny
Maurizio. A tymczasem muszę dokładnie ustalić, co mu po¬wiedzieć. Mogę? - dodał.
- Tak, oczywiście - powiedziała drętwym głosem, podając mu wydruk komputerowy z
banku na Bermudach.
Czy Boyd wplątał ją w sprawki z mafią?
W gabinecie panowała cisza poza okazjonalnym szelestem papieru, kie¬dy Duncan
odwracał stronę wydruku. Jego koncentracja była niemal zatrwa¬żająca;
intensywność, z jaką chłonął wiadomości zawarte na kartkach, stano¬wiła prawie
namacalną siłę. Nie miał w sobie ani cienia miękkości.
- O, to jest interesujące - mruknął.
- Co takiego? - spytały jednym głosem Rarley i Emma.
Spojrzał na Harley, a ona o mało nie zrobiła kroku do tyłu.
- Od jak dawna Boyd wyjeżdża na Bermudy? - zapytał.
- Odkąd podpisał ze mną pierwszą umowę przed dziewięciu laty - odparła.
- To konto zostało otwarte blisko dwanaście lat temu. Czyli w cokol¬wiek
Boydjest zamieszany, nie zaczęło się to z twoim pojawieniem.
- Hm, to już jest coś.
_ Boyd wpłacał parę depozytów rocznie, niektóre bezpośrednio w go¬tówce,
prawdopodobnie z końcem każdego twojego tournee. Emmo, potrze¬buję analizy tych
danych - powiedział, zerkając na asystentkę. - Musimy udokumentować każde
poruszenie Boyda.
_ Już się do tego zabieram - odpowiedziała.
_ Więc chodzi o przemyt narkotyków? - powtórzyła Rarley znękanym głosem.
_ Przypuszczalnie - zgodził się Duncan. - Wszystkim wiadomo, że klan Maurizio
zajmuje się dostarczaniem heroiny. Ale może to być również broń. Lub coś
zupełnie innego. O cokolwiek chodzi, Boyd jest w to wmieszany i już choćby
dlatego powinien się znaleźć w więzieniu z wyrokiem dożywocia.
Rarley podniosła oczy i zdała sobie sprawę, że Duncan jest rozgniewa¬ny. Ten
gniew, choć trzymany ściśle pod kontrolą, był nieprzejednany; w tej chwili
Duncan wydawał się naprawdę groźny.
_ Zabieram się do pracy - oznajmiła półgłosem Emma i wróciła do własnego biura,
zamykając za sobą drzwi. .
Intensywność, z jaką Duncan zgłębiał kilka chwil wcześniej informacje z banku
Boyda, skierowana została obecnie na Rarley. Spowiła ją całą, aż Rarley straciła
poczucie, żę stoi nogami na ziemi.
_ Przykro mi, że miałaś taki okropny początek dnia - powiedział.
_ Przynajmniej był inny niż zwykle - odparła Rarley z grymasem. - Ale jeśli
miałabym wybierać, stanowczo wolę Desmonda i Louisa od wizyty Boy¬da. Zresztą on
zawsze bywał w naj gorszym humorze rano.
_ O czym ty mówisz? - zapytał Duncan ostrym tonem, okrążając biurko i
zatrzymując się przed nią•
Podniosła rękę, jakby była w stanie go powstrzymać czy odepchnąć.
_ Nic się nie stało. Dziś rano do mojego pokoju hotelowego przyszedł Boyd ...
_ Co takiego? Jakim cudem zdołał się dowiedzieć, gdzie mieszkasz?
_ Nie mam pojęcia - odparła Radey, wzruszając ramionami. - Pomyślałam, że pewnie
poinformował go o tym twój ojciec. - I czego chciał?
Rarley skrzywiła się•
_ Żebym wróciła z nim do "Ritza".
- Dlaczego?
_ Powiedział, że martwi się o mnie. Naturalnie odmówiłam, więc spieraliśmy się
przez chwilę. Wytłumaczyłam mu, że jestem wolna i niezależna, po czym wyrzuciłam
go z pokoju. Koniec historii.
Duncan przejechał obiema rękami przez swoją czarną czuprynę• Czuła niemal
namacalnie napięcie, jakie z niego emanowało.
_ Najpierw ludzie Giscarda, potem Boyd. Umieścimy cię w jednym ze strzeżonych
domów firmy do czasu całkowitego zakończenia sprawy ..
- Nie - oznajmiła Harley, mając dziwne uczucie, że stoi z boku i słucha Duncana
i siebie samej. - Nie dam się znowu zamknąć w klatce.
- Aja nie dopuszczę, żebyś była narażona na ataki ludzi Giscarda oraz twojego
kochanego menedżera! On ma powiązania z Angelem Maurizio, Har¬ley. Zamieszkasz w
domu pod ochroną i to bez odwołania.
- Wykluczone - odparła Harley. - Nie możesz mi dyktować, co mam robić.
- Jesteś moją klientką. Czyli odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. I...
- Jedyna rzecz •. za którą odpowiadasz, Duncanie Lang, to odkrycie machinacji
Boyda. Koniec, kropka.
- Do licha, Harley - powiedział Duncan, łapiąc ją za ręce - to nie jest film
Hitchcocka. Mamy do czynienia z rzeczywistością, a ci ludzie są na¬prawdę
niebezpieczni.
- Zdaje się, że coś umknęło twojej uwadze - stwierdziła Harley, uwal¬niając się
z jego uścisku. - Mianowicie fakt, że poradziłam sobie świetnie z całą trójką
dzisiejszego ranka. Nie potrzebuję twojej pomocy ani opieki. Jestem całkowicie
samowystarczalna, jeśli chodzi o dawanie sobie rady.
Duncan zaklął i odwrócił się od niej. Przez chwilę chodził po gabinecie, a potem
zatrzymał się i wlepił w nią znów gniewne oczy.
- Pozwól mi przynajmniej przydzielić ci paru ludzi do ochrony.
-Nie.
Z ust Duncana wydobył się dżwięk będący połączeniem jęku i zduszo¬nego okrzyku
wściekłości.
- Jesteś najbardziej upartą, nierozsądną i denerwującą kobietą, jaką zdarzyło mi
się spotkać! - powiedział.
-Dziękuję•
Wziął jej twarz w obie dłonie.
- Nie dociera do ciebie, że jesteś kimś specjalnym i ważnym i że nie chcę, aby
coś ci się stało?
Dokonał tego znowu. Zmienił niespodziewanie jej emocjonalne biegi, zaskakując ją
całkowicie.
- Dzięki - wyszeptała, czując, że promienieje szczęściem.
On też musiał to czuć, to pragnienie, które paliło ją bezlitośnie, tę więź,
która zdawała się pulsować pomiędzy nimi i w ich wnętrzu.
Duncan cofnął nagle ręce, jakby go coś sparzyło. Odwrócił się od niej raptownie.
- To wszystko moja wina - mruknął. - Powinienem był odkryć, co knu¬je Boyd, już
dawno temu. Wtedy nie byłby zagrożeniem. A ludzie Giscarda wcale by cię nie
zaczepiali, bo nie widzieliby cię wcześniej w moim towa¬rzystwie, ponieważ po
prostu byś w nim nie była.
- Duncanie - odparła spokojnie - Desmond i Louis zachowywali się w stosunku do
mnie jak prawdziwi dżentelmeni. Daję ci słowo, że nie zrobią nic, żeby mnie
skrzywdzić czy choćby wystraszyć.
_ Harley - powiedział Duncan, odwracając się do niej gwałtownym ru¬chem - bardzo
cię proszę, dostarcz mi jakiegoś powodu, żebym cię zaczął unikać.
- Dlaczego?
_ Bo jeśli przestanę cię widywać, to może - może - uda mi się w końcu nie myśleć
o tobie w absolutnie każdej minucie dnia!
_ Och! - westchnęła, przeniknięta do głębi uczuciem szczęścia. Duncan podszedł
do niej i zaczął całować. Tak, o tak! - Harley otoczyła go ramionami, oddając
pocałunek. Przylgnęła do niego całym ciałem.
_ Boże! - szepnął Duncan, kiedy przestali się całować.
Nadal tulił ją ciasno w ramionach. Stała oparta policzkiem o jego szero¬ką
pierś, słuchając galopującego rytmu jego serca. Zamknęła oczy, marząc, żeby ta
chwila trwała wiecznie.
_ Nigdy mi się coś podobnego nie przydarzyło - stwierdził Duncan z nutą
zdumienia w głosie. - Stanowisz straszliwe zagrożenie dla wszelkich prze¬konań,
jakie żywiłem dotychczas na własny temat. Zupełnie nie wiem, co robić.
_ Ze mną jest tak samo - szepnęła Harley, chłonąc całym ciałem jego ciepło i
siłę. - Myślałam o tobie nieustannie, jadąc autobusem, zwiedzając muzeum, a
także oglądając bardzo złe malowidło przedstawiające Johna Wayne'a.
Zaśmiał się, łaskocząc ją tym śmiechem w ucho. Potem odsunął głowę, by mogli
spojrzeć sobie w oczy.
- Właściwie ledwie się znamy - zauważył.
_ Czy ja wiem? - odparła Harley, wpatrując się w czarne oczy. - Może nie znamy
się bardzo dobrze, ale myślę, że jednak się znamy.
_ Jesteś naprawdę niebezpieczna - mruknął Duncan, pieszcząc lekko kciukiem jej
wargi. - Tylko musisz pamiętać, Hariey, że ja stanowię wprost gigantyczną górę
kłopotów.
-Wiem.
_ Pomijając fakt, że wszelkie związki, jakie mnie kiedykolwiek z kimkolwiek
łączyły, można określić jedynie słowem "luźne" czy ,,niezobowiązujące" ...
- A ja wcale tego faktu nie pomijam.
_ To dobrze. W porządku. Powinnaś również pamiętać, że mam na karku policję, a
także francuską mafię•
- Wygląda na to, że przydałaby ci się przyjazna dusza. Oczy Duncana pociemniały,
a jej zabrakło nagle tchu.
- A jeśli przydałaby mi się raczej kochanka?
Harley zadrżała lekko w jego ramionach. Miała ochotę odpowiedzieć mu na tyle
różnych sposobów.
_ Niewykluczone, że oznaczam oderwanie i rozproszenie, na które nie możesz sobie
teraz pozwolić.
Jego palce musnęły jej policzek i prześlizgnęły się przez włosy. Naprawd~
uwielbiała, kiedy ją dotykał!
- Ustaliliśmy już, że myślę o tobie w każdej .minuCie dnia, niezależnie od tego,
czy jesteś obok czy też nie. Rzeczywiście stanowisz oderwanie i roz¬proszenie, a
moje życie jest w tej chwili jedną wielką gmatwaniną, ale brak twojej obecności
staje się nie do zniesienia.
-Duncan ...
Z aparatu telefonicznego na biurku rozległ się dźwięk przypominający buczek
przeciwmgielny.
- A co to takiego? - zdumiała się Rarley, kiedy Duncan posadził ją po¬spiesznie
na krześle.
- Urządzenie ostrzegawcze zamontowane dla mnie przez Emmę _ wy_ jaśnił zwięźle,
siadając na rogu biurka przed nią. - Tata nadchodzi.
Drzwi gabinetu otworzyły się z impetem i do pokoju wkroczył Colby Lang. Na widok
Rarley zatrzymał się.
- Dzień dobry, panno Miller.
- Dzień dobry. Miło znów pana widzieć - odparła spokojnie Harley,jakby przed
chwilą nie znajdowała się w ramionach jego syna.
- Zapewne rozmawiała pani o swojej sprawie.
- Tak. Wszystko nabrało tempa, sprawy toczą się naprawdę wartko. Duncan jest
wspaniałym fachowcem. Musi pan być z niego bardzo dumny.
Duncan zwrócił ku ojcu twarz z uprzejmie-obojętną miną i przyjął wy_ czekującą
postawę• Rarley zdołała powściągnąć uśmiech tylko dzięki latom pracy nad sobą.
- Istotnie, mój syn ma pewne ... możliwości - przyznał Colby Lang. _ Duncanie,
chciałbym zamienić z tobą słowo, kiedy znajdziesz stosowną chwilę.
Powiedziawszy to, wyszedł dostojnym krokiem. Zamknął za sobą drzwi daleko
spokojniej, niż je otworzył.
Harley podniosła oczy na Duncana, wpatrzonego w te zamknięte drzwi.
- Sprawa diamentów? - spytała.
Odwrócił się do niej z posępnym uśmiechem.
- Obawiam się, że tak. Chyba będę musiał przyłożyć się do rozwikłania tej
zagadki. Nad policją i własną rodzinąjestem w stanie zapanować, ale kie¬dy mafia
francuska chce wyciągnąć ode mnie diamenty, których nie mam, i zaczynają
zaczepiać ciebie, żeby dotrzeć do mrlie, wypada znaleźć praw¬dziwego złodzieja,
i to szybko.
Harley kiwnęła głową.
- Czas zaplanować własną przyszłość.
Czarne oczy zwęziły się.
- Nie wchodzę w żadne związki, Harley.
- Tak, wiem, naturalnie - mruknęła.
- Posłuchaj - powiedział z miną człowieka znękanego i wytrąconego z rów¬nowagi -
usiłuję zachować się w tej sprawie szlachetnie. Próbuję cię przekonać, że
stanowię zagrożenie dla twoich wakacji, twojej niezależności i nawet dla
two¬jego serca, gdybyś okazała się na tyle nierozsądna, żeby obdarzyć mnie
uczu¬ciem. Powinnaś się z tego wycofać, Rarley. Powinnaś zmykać natychmiast.
Rarley zdawała sobie sprawę, że uśmiecha się od ucha do ucha jak istota
niespełna rozumu, ale nie mogła się powstrzymać. Zdawała sobie również sprawę,
że nie powinna czuć się taka szczęśliwa. Przeszłość Duncana, które¬go dewizą
było "kochaj i rzuć", nie stanowiła ani obietnicy, ani nadziei. Dun¬can nie był
typem opiekuńczym, jak Boyd. Wprost przeciwnie. Nie należało się po nim
spodziewać stałości ani bezpieczeństwa. Był istotnie jednym wielkim problemem,
nie ze względu na francuską mafię, ale na całkiem nowe uczucia, jakie w niej
wzbudził, a także na ryzyko, które pragnęła podjąć.
- Życiem należy się cieszyć, ryzyko podejmować, a szanse wykorzystywać -
powiedziała cicho.
Oczy Duncana rozszerzyły się. Zeskoczył z biurka.
- Harley?
- Zjedz dziś ze mną kolację. O siódmej. W twojej kryjówce, gdziekolwiek się
mieści.
Duncan nie spuszczał z niej oczu.
- Na samej górze budynku. Uprzedzę o twoim przyjściu moich ludzi z ochrony ...
Harley, jesteś pewna?
- Jasne, że jestem pewna! - odparła wesoło, wstając i kierując się w stronę
drzwi; każdy krok był zwycięstwem w walce z pragnieniem, które burzyło jej krew
w żyłach. - Jestem przekonana, że świetnie gotujesz, ale jeśli się mylę, możemy
zawsze zamówić coś na wynos. Powodzenia z diamentami i agentem SulIivanem.
- Harley - powiedział, łapiąc ją za rękę. Spojrzała mu prosto w oczy.
- Duncanie, jeśli mnie natychmiast nie puścisz, dowiodę ci, że jestem
rzeczywiście groźna.
Czarne oczy zamrugały. Dłoń Duncana powoli oswobodziła jej ramię.
- Do siódmej zostało ile? Sześć godzin?
- Trochę ponad pięć.
- W porządku. Postaram sięjakoś wytrzymać.
Udało jej się jakimś cudem wyjść z gabinetu i zamknąć za sobą drzwi. Teraz mogła
znów głębiej odetchnąć.
- Doprowadzisz się do przewentylowania - skomentowała Emma. Harley spojrzała na
asystentkę Duncana.
-Naprawdę?
- Tak - Emma zlustrowała ją od stóp do głów, nie kryjąc rozbawienia. - Wszystko
przez to pasmo szybkiego ruchu, po którym pędzisz.
Harley popatrzyła na nią z zainteresowaniem. Emma Teng była fascynującą i bardzo
spostrzegawczą młodą kobietą.
- Uważasz, że powinnam się wycofać?
- Zamorduję cię, jeśli to zrobisz.
To zabrzmiało zagadkowo.
- Dlaczego?
- Ponieważ pracuję z Duncanem już ponad dwa lata i nigdy przedtem nie był
szczęśliwy. .
Harley podeszła do biurka Emmy, wyciągając rękę.
- Zostaniesz moją przyjaciółką? - zapytała.
Emma uśmiechnęła się porozumiewawczo i uścisnęła jej dłoń.
- Nie pozbędziesz się mnie do końca życia.
Rozdział dziewiąty
Dochodziła czwarta po południu, kiedy Duncan podniósł głowę znad raportu
policyjnego na temat kradzieży diamentów Giscarda i zoriento¬wał się, że na
progu gabinetu stoi Emma.
- Dlaczego się tak uśmiechasz? - spytał.
- Dlaczego się jak uśmiecham?
Emma weszła do gabinetu i położyła na jego biurku kartonową teczkę.
- To jest taki rozanielony rodzaj uśmiechu, takie a-ja-wiem-coś-czego- ty-nie-
wiesz-aha!
- A, o to ci chodzi. No więc owszem, coś wiem. Tu znajdziesz zapis moich rozmów
z ludźmi, którzy stanowili ochronę diamentów w trakcie trans¬portu - wyjaśniła,
stukając palcem w teczkę.
- Nigdy nie myślałem, że ulegniesz azjatyckiemu stereotypowi i staniesz się
nieprzenikniona i tajemnicza, Em - pożalił się Duncan.
- Wierzę święcie, że należy używać takich metod, które dają najlepsze skutki.
Rozmawiałam z większością ludzi Giscarda, którzy byli zatrudnieni przy przewozie
diamentów do tego kraju. Na razie niczego nie odkryłam.
Emma wyszła spokojnie z gabinetu. Duncan, w marnym humorze, od¬rzucił policyjny
raport, który zdążył przeczytać siedem razy, i sięgnął po teczkę z rozmowami.
Środkowym palcem prawej ręki stukał pospiesznie o blat biurka przez następną
godzinę, zwalniając jedynie wtedy, kiedy w jego myśli wdzie¬rała się HarIey,
czyli przy co drugim zdaniu zapisków. Co jakiś czas przekli¬nał, ale czytał
nadal. Nie pozwoli sobie na myślenie o tym, jak wyglądała kusząca postać HarIey
rozpartej w fotelu przed biurkiem i ubranej w tę czer¬woną sukienkę mini, która
robiła szokujące wyłomy w jego równowadze psychicznej. Nie będzie również myślał
o jej gorących ustach odpowiadają¬cych na jego pocałunek. A już na pewno nie
będzie myślał o dzisiejszej kolacji.
Nie będzie się zastanawiał, czy podać Pinot Grigio czy też Orvieto do Iinguini z
sosem mięczakowym, co zaplanował na tę kolację. Pewnie powi¬nien też zrobić
włoski dressing do sałaty. Następnie była kwestia kawy. Nie wiedział, czy Harley
lubi klasyczną kawę czy może cappuccino albo espres¬so, lub też ...
Duncan opamiętał się nagle.
- Do diabła! - powiedział na głos.
Zmusił się do ponownego przeczytania zapisków Emmy z rozmowy z Mi¬kiem
Gonzalesem, kierowcą limuzyny, która wiozła diamenty. Ale w mo¬mencie, kiedy
dotarł do ostatniego zdania na ostatniej stronie, wyobraźnia natychmiast
podsunęła mu z powrotem HarIey. Ogarnęło go na nowo zdu¬mienie, że ona pragnie
go tak dalece, żeby nie domagać się żadnych gwaran¬cji. Myśl była dziwnie
niepokojąca. Próbował zachować się szlachetnie i wiel¬kodusznie i starał się ją
zniechęcić, a ona mimo wszystko zdecydowała się kontynuować to, co między nimi
istniało. Jego poczucie odpowiedzialności powinno więc wygasnąć na dobre. Mógł
się skoncentrować wyłącznie na oczekiwanej przyjemności. Tymczasem myślał o
ryzyku, na jakie się naraża¬ła, i zastanawiał się, czy ma prawo iść dalej.
HarIey była przypuszczalnie dziewicą, co oznaczało, że ma przed sobą pierwszy
związek, a on nie nada¬wał się dla początkującej dziewczyny. Choć z drugiej
strony, ona nie nada¬wała się dla niego, ponieważ stanowiła autentyczne
zagrożenie. Wzbudzała w nim pragnienie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Poruszała jego serce w sposób, jakiego nigdy dotąd nie znał.
Marszcząc brwi, dołożył zapis rozmowy z Gonzalesem do rosnącej ster¬ty papierów
po prawej stronie biurka. Emma wysunęła głowę zza drzwi.
- Jest piąta trzydzieści, szefie. Idę do domu. Potrzeba ci jeszcze czegoś? Piąta
trzydzieści! Dziewięćdziesiąt minut dzieliło go od zobaczenia Harley, dotknięcia
Harley, usłyszenia jej głosu ...
- Przydałby się kaftan bezpieczeństwa - mruknął.
- Słucham?
- Idź do domu i zaaplikuj sobie codzienną dawkę CNN. Do zobaczenia rano.
- Jesteś w fatalnym stanie, szefie - stwierdziła Emma z uśmiechem. Duncan
jęknął.
- Sam wiem. Lepiej zmykaj, zanim cię poślę do apteki po jakąś nielegal¬ną
farmaceutyczną pomoc na kryzys duchowy.
- Już mnie nie ma - odparła Emma i istotnie zniknęła.
Duncan wstał z westchnieniem, przeciągnął się i zrobił ogromny wysiłek, by
ruszyć normalnym, niespiesznym krokiem do mieszczącej się za biurem ojca windy,
którą można było dotrzeć do strzeżonego przez ochronę mieszkania na szczycie
gmachu. Nie musiał się obawiać, że niespodziewanie wpadnie na ojca. Colby
podkreślał zawsze z dumą, że codziennie opuszcza biuro punktu¬alnie o godzinie
piątej.
Duncan przechodził właśnie koło gabinetu brata, kiedy Brandon zaprosił go do
środka. Z ociąganiem skręcił i wszedł do środka. Nie rozmawiali ze sobą wie¬le
od czasu kradzieży. Duncan aż się kulił na myśl, że jego idealny brat -
czło¬wiek, któremu miał za złe tę doskonałość, ale którego również podziwiał -
uwa¬ża go za winnego. Brandon siedział za biurkiem i podpisywał jakieś umowy.
- Doszło do mnie, że interesujesz się sprawą Giscarda - powiedział, odkładając
pióro i opierając się wygodniej w fotelu.
- Jestem, zdaje się, jedyną osobą, której zależy na udowodnieniu wła-
snej niewinności, więc przyłożenie się do tego wydaje się sensowne. - To moja
sprawa, bracie, i nie podoba mi się twoja interwencja. Czarne brwi Duncana
powędrowały do góry.
- Czyżbyś się bał, że skradnę część należnej ci sławy, znajdując praw¬dziwego
złodzieja?
- Nie - warknął Brandon. - Boję się, że doprowadzisz do furii tatę i ściągniesz
na swoją głowę jeszcze więcej podejrzeń.
- Twoja troska została oficjalnie odnotowana, bracie.
- Do licha, Duncanie, to nie zabawa! Tkwisz po uszy w tarapatach. Dla-
czego się upierasz, żeby jeszcze zaostrzyć sytuację?
- Wydawało mi się, że jeśli podejdziemy do sprawy z dwóch różnych pozycji,
łatwiej złapiemy prawdziwego złodzieja.
Brandon spojrzał na niego ze smutkiem.
- Nie możesz się zdobyć na szczerość nawet ze mną?
Duncan zesztywniał.
- Wiesz co? Zdumiewa mnie, że ktoś, kogo poznałem zaledwie cztery dni temu,
wierzy w moją niewinność, podczas gdy własna rodzina gotowa jest odegrać role
sędziego, ławy przysięgłych i kata.
- Gdybyś przynajmniej mógł przedstawić j\lkieś dowody ...
- Moje słowo ci nie wystarcza? - zapytał Duncan, czując, że coś w nim umIera.
- Duncanie, musisz zrozumieć, że wziąwszy pod uwagę twoj ą przeszłość, nawet
brat potrzebuje czegoś, na czym mógłby się oprzeć.
- Czyli alibi potwierdzone przez policję ci nie wystarcza?
- Mogłeś pracować z kimś do spółki.
- Ach tak, teoria współsprawcy czy współwinnego, którą policja prześladowała
mnie ponad dwie godziny dzisiejszego ranka. Cóż, wielkie umy¬sły rozumują widać
podobnie. Dobranoc, bracie.
- Pozbądź się przynajmniej tej panny Miller. Rozprasza cię i odrywa od tego, co
ważne, a naprawdę ci tego nie potrzeba. Odeślij ją do Boyda Mon¬roe, gdzie jest
jej miejsce.
-Nie.
- Do diabła, Duncanie, powinieneś się skupić na swoich problemach, nie na jej!
Ona jest całkiem zbędnym kłopotem.
Duncan uśmiechnął się bez cienia wesołości.
- Wiem.
- To się jej pozbądź.
- Nie ... teraz.
- Duncan ...
- Idę na górę, Brandonie. Mam randkę, a przedtem muszę jeszcze mnóstwo zrobić.
- Randkę? - niemal wybuchnął Brandon. - Kiedy cała twoja przyszłość staje pod
znakiem zapytania?
- Jestem świadomy własnej przyszłości i nie znajduję w niej żadnych znaków
zapytania. Mówię ci, że mam dziś randkę. Do zobaczenia, Brando¬nie. I pociesz
się, żejeśli mnie zaaresztują i skażą za kradzież, firma zostanie przynajmniej
uwolniona od mojej osoby i zapanuje w niej wreszcie spokój.
Duncan czuł sięjak zbity pies; zastanawiał się kolejny raz, co takiego¬ukrytego
dla oczu jego własnej rodziny - dostrzegła w nim Harley, że uwie¬rzyła jego
słowu.
Emma też mu wierzyła. Pomyślałby, że chodzi o kobiecy punkt widze¬nia, gdyby
jego matka nie wyraziła ostatnio nadziei, że Duncan odda się w ręce policji,
zanim firma i rodzina zostaną narażone na jeszcze gorszy szwank.
Rozważał to niezrozumiałe zjawisko, próbując zignorować ból w sercu, i w
rezultacie o mało nie wpadł na umundurowanego strażnIka, który stał na
posterunku w pobliżu windy jeżdżącej do mieszkania na górze.
- Cześć, Pete - powiedział, wstukując z roztargnieniem kod bezpieczeń¬stwa na
tablicy przy drzwiach windy. - Coś się ostatnio działo?
- Było całkiem spokojnie - odparł ochroniarz. - Po południu Gwen przy¬łapał w
garażu dwóch Francuzów, ale zmyli się bez zamieszania. Od tamtej pory nikt ich
nie widział.
- Świetnie - pochwalił Duncan, wchodząc do windy. - Mogą się kręcić koło panny
Miller, która przyjdzie tu trochę później. Powiedz wszystkim, żeby mieli oczy
otwarte.
- Jasne, przekażę.
Drzwi zasunęły się same. Winda wjechała piętro wyżej i otworzyła przed następnym
umundurowanym strażnikiem.
- Dobry wieczór, panie Lang - powiedział młody adept akademii poli¬cyjnej,
stając na baczność.
- Tom, będziesz się musiał nauczyć, że mówi się do mnie Duncan, bo inaczej
nabawię się kompleksów.
Młody człowiek zaczerwienił się.
- Przepraszam ... Duncanie. Odruchy ciężko wykorzenić.
- Nie ma sprawy - oświadczył Duncan, wkładając swoją kartę w zamek drzwi do
mieszkania. - Na razie, Tom.
Kiedy drzwi zostały zamknięte i alarm włączony, Duncan natychmiast przestał
udawać, że jest spokojny i opanowany. Popędził pod prysznic, zrzu¬cając w biegu
ubranie.
Dwadzieścia minut później czysty i suchy przeżywał straszliwą rozter¬kę, nie
wiedząc, co włożyć ... i śmiał się z siebie samego. Rzeczywiście nie¬źle go
wzięło. W tym .momencie usłyszał dzwonek do drzwi.
Spojrzał na niewielki zegar łazienkowy. Była dopiero szósta. Do licha! To mógł
być ojciec, który pewnie postanowił, że trzeba go jeszcze trochę pomę¬czyć, albo
też Tom, który chciał powiadomić go o jakimś nowym zamieszaniu. Ajemu została
zaledwie godzina na ubranie się i zrobienie kolacji.
Duncan westchnął, wciągnął na chybił trafił jedne z rozważanych wcze¬śniej
dżinsów i poszedł boso do drzwi. Uruchomił specjalny monitor i w na¬stępnej
chwili spojrzał w twarz Harley Miller, która wyglądała na spiętą. Otwo¬rzył
drzwi jednym szarpnięciem.
- Harley! Co jest? Co się stało?
Miała na sobie Tę Czerwoną Sukienkę. Spojrzała na jego półnagą po¬stać i jej
oczy rozszerzyły się.
- Przepraszam - powiedziała, mijając go sztywno i wchodząc do miesz¬kania. -
Wiem, że przyszłam o godzinę za wcześnie. Próbowałam doczekać. Naprawdę
próbowałam. Ale po prostu nie mogłam dłużej wytrzymać.
Zamknęła za sobą drzwi. A potem pozbawiła go kompletnie tchu, popy¬chając i
przyciskając do ściany; przylgnęła do niego całym ciałem, a jej usta wpiły się w
jego usta z desperacją balansującą na granicy gwałtowności.
W żyłach Duncana zatętniła nagle radość, jakiej nie zaznał nigdy w życiu,
wypędzając z jego duszy cały ból, żal i wszelkie troski. Objął Harley i
przytulił najbliżej, jak się dało. Chwyciwszy dłońmi jej jędrne pośladki,
przyciągnął mocno do swego rozpaczliwie spragnionego ciała. Jęknęła cicho, a po
chwili jej usta odnalazły jego ucho. Przesunęła po nim najpierw zębami, a potem
wil¬gotnym językiem, doprowadzając Duncana niemal do szaleństwa.
Odpiął zamek błyskawiczny na plecach sukienki i jego dłonie przylgnꬳy do
ciepłego, jedwabistego ciała.
Nie nosiła stanika. Powiódł dłońmi od karku w dół i wsunął palce pod figi.
Powtarzała szeptem jego imię, a jej głos, natarczywy, napięty, rozpalał go
dodatkowo. Że też zdołał ją doprowadzić do takiego stanu ... Jego ręce były w
stanie wywołać aż takie podniecenie ... Sięgnęła ustami do jego ust, zatapiając
się w nich językiem.
Zaszokowała go znowu, kiedy poczuł jej ręce na suwaku dżinsów; od¬pięła je i
zsunęła mu z bioder. A potem poczuł jej dłonie na pośladkach.
Ręce Harley, jej piękne ręce, pieściły go, prowokowały, elektryzowały. Chwycił
jej sukienkę i pociągnął do góry.
- Och, tak! - westchnęła, kiedy jej nagie piersi dotknęły pierwszy raz jego
nagiego torsu. - O Boże, Dunqanie, gdzie jest twoja sypialnia?
Roześmiał się, zdejmując jej sukienkę i wisiorek, a następnie rzucając je na
podłogę. Jego język obmył j eden z twardych jak kamyki sutków. Potem przesunął
się wolno w dół, po żebrach i miękkim brzuchu, rozkoszując się jej jękiem.
Duncan czuł się tak, jakby sam pierwszy raz poznawał miłość. Drgnęła gwałtownie,
kiedy jego dłonie zsunęły wolno skąpe czerwone figi.
- Tak jest o wiele lepiej - wyszeptał oszołomiony i niepewny siebie, po¬nieważ
nigdy w życiu nie przeżył czegoś podobnego. - Boże drogi! - jęknął.
Nie był przygotowany na zachwyt, jaki czuł, dotykając Harley. Ani na płomień,
który rozpalił się w jej błękitnych oczach.
- Mam nadzieję, że trzymasz w tym miejscu masę prezerwatyw - po¬wiedziała
niskim, namiętnym głosem, pod wpływem którego omal nie stracił panowania nad
sobą.
Poszukał ulgi, wtulając wargi w jej odchyloną do tyłu szyję. Wessał się w nią.
- Jedyna coś warta rzecz, jakiej się nauczyłem jako skaut, to być zawsze w
gotowości - mruknął z ustami tuż przy jej rozpalonej skórze, skupiony tyl¬ko na
tym, by chłonąć całym sobąjej jedwabiste ciało.
- Ja jestem gotowa. Przysięgam. O Boże, Duncan! - krzyknęła, kiedy jego
opanowanie stanęło w płomieniach.
Uświadomił sobie z uczuciem uniesienia, że mógłby jąmieć już w tej chwi¬li, w
przedpokoju, z Tomem po drugiej stronie dźwiękoszczelnych drzwi, i ona by się
tym upajała ... ale trzymał w ramionach Harley. Oszałamiającą, przecu¬downą
Harley. Pragnął wielu nieprzerwanych godzin rozkoszowania się nią. Posadzka w
przedpokoju nie była najlepszym miejscem na początek tej uczty.
_ Zdajesz sobie chyba sprawę - wyszeptał jej prosto do ucha - że umiar nie jest
moją mocną stroną?
- Dzięki Bogu - odparła żarliwie.
Uśmiechnął się, muskając palcami jedwabiste ciało.
_ Materiał zebrany przez Colangco wskazuje, że to twój pierwszy raz. Więc
mogłabyś teraz żałować tego, w co się wdałaś. Mogłabyś poczuć się przestraszona
albo spięta.
- Czy wyglądam na przestraszoną albo spiętą? - spytała, oplatając nogą jego
nogę•
- Jesteś wprost... niewiarygodna - mruknął Duncan, unosząc ją. Jednym
energicznym ruchem zrzuciła swoje wysokie czerwone buty i oplotła nogami jego
talię, a moc tego uścisku stanowiła potężny afrody¬zjak. Tak zaniósł ją w głąb
mieszkania.
Pieściła i ssała jego ucho z intensywnością, która wystawiła na poważną
próbęjego opanowanie. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymał się od rzuce¬nia jej na
podłogę i wzięcia natychmiast. Dotarł do łóżka i upadł na nie ra¬zem z nią,
lądując na atłasowej kapie.
Dygocząc, wpił się w jej usta z desperackim pragnieniem, uwięził ją siłą
własnego pożądania, tak potężną, że aż zatrważającą. Jej ciało żyło pod nim,
pulsujące, nieopanowane,jakby już się w niej znalazł.
Nigdy przedtem nie pragnął równie mocno dać tyle i takiej rozkoszy, ile tylko
potrafi znieść kobiece ciało. Okrzyki i jęki Harley, kiedy raczył się jęj
ciałem, przeszły wszelkie fizyczne doznania, jakich wcześniej doświadczył. Nic
nie mogło się równać ze świadomością, że to z jego przyczyny i pod nim ciało
Harley skręca się i wypręża.
Pieścił jej piersi, a potem wędrował powoli w dół liżąc, ssąc i delikatnie
gryząc. Przekonał się, że jej biodra są tak samo wrażliwe,jakjego uszy. Przez
moment myślał, że doprowadzi ją do szczytu, kiedy wessał się w nie.
Ześlizgnął się jeszcze niżej, obsypując pocałunkami miękką skórę we¬wnętrznej
strony ud, rozdzielając palcami delIkatne fałdy płonącego ciała. Był pijany jej
zapachem, jej gorącem, jej wilgotnością. Z jękiem dotknął ję¬zykiem sedna jej
pragnienia i zadygotał w odpowiedzi na jej głośne jęki.
Harley przeklinała, błagała, dyszała półsłowami i niemal zwierzęcymi okrzykami,
które jeszcze słowami nie były.
Napawał się świadomością, że potrafi doprowadzić ją do stanu półprzy¬tomnego
nieopanowania.
Cudownie było czuć żar jej rosnącej namiętności. Zachwycała go pulsu¬jąca więź,
wibrująca pomiędzy nimi. Każde zduszone słowo, nagły urywany okrzyk mówił mu,
kiedy roznamiętniać ją mocniej, a kiedy powściągnąć za¬pał i przej ść do
łagodnych pieszczot - aż żadne nie mogło tego dłużej znieść i Duncan objął
złaknionymi ustami nabrzmiały, twardy pąk.
Zatonął w jej szczodrym ciele, w jej frenetycznej walce, by dojść do speł¬nienia
i zaspokojenia, jakiego nigdy nie zaznała. Fakt, że mógł dać jej to, cze¬go
łaknęła, był najcudowniejszym, najpiękniejszym doznaniem w jego życiu. -
Kochanie moje - szepnął niemal z bólem, muskając ustami jej ciało. Dotknął
palcami jedwabistego gorąca i Harley osiągnęła szczyt ze zdu¬szonym jękiem.
Zadygotał, wstrząśnięty do głębi duszy, a ona zaczęła wspinaczkę do następnego
szczytu.
- Nie mogę ... - to był niemal skowyt. - Błagam cię ... Duncan! - krzyk¬nęła,
kiedy wessał się w nią mocno.
Rozprysnęła się na szczycie na milion drobnych strzępów, które posypa¬ły się jak
grad na pokój i na niego. Dygocząc, wrócił do góry, wspinając się po napiętym
ciele Harley, rozumiejąc napięcie i ruch jej niecierpliwych dło¬ni,
przesuwających się po nim, chwalących go, błagalnych. Oderwanie się od niej i
poszukiwanie pudełka prezerwatyw były może najtrudniejszą rzeczą, na jaką się w
życiu zdobył.
Uklęknąwszy tyłem do niej, wciągnął drżącymi rękami śliski lateks.
W następnej chwili poczuł, jak jej miękkie ciało przylega do jego pleców i
napiętych ud.
_ Najwyższy czas - szepnęła mu do ucha.
Roześmiał się, odwracając i tonąc w jej pociemniałych oczach.
_ Poniosło mnie - wyjaśnił, przyciągając jej słodkie wargi ku sobie i wsysając
ją w siebie tak, jak ona wciągnęła go przedtem w siebie.
_ Aha - powiedziała rozedrganym głosem - więc to się nazywa, że cię poniosło?
Wyprężyła się z powrotem na łóżku, pociągając go na siebie. Prowokujące błękitne
oczy spojrzały na niego śmiało.
- Jakieś- wariacje na temat główny?
Wpatrzył się w nią, w usta płonące od jego pocałunków, w jedwabistą plątaninę
włosów, w wyrazistą twarz zdradzającą głębię namiętności, jakiej nie dała mu
nigdy żadna kobieta.
Chwała Bogu, pomyślał. Chwała Bogu, że Boyd Monroe i Barbara Miller, a także
Księżniczka Pop ponieśli porażkę w swoich brutalnych próbach zabiCia tej
namiętności, która płonęła w niej dla niego - ponieważ nie straciła jej i mogła
go nią obdarzyć. Ponieważ mógł teraz zatonąć w Harley i w jej namiętności.
_ Znam dziesiątki wariacji - mruknął, wtulając usta w kremową skórę jej szyi. -
I nie ruszymy się z tego łóżka, póki ich wszystkich nie wypróbujemy.
Jej okrzyk, kiedy zagłębił w nią zęby, był mieszaniną śmiechu, ulgi i
niespodziewanej rozkoszy.
Jakim sposobem udało mu się trzymać od niej z daleka przez tak długi czas?
_ Do licha, Duncanie - powiedziała z sercem bijącym przy jego sercu ¬zrób coś z
tym głodem, który rośnie za każdym razem, kiedy mnie dotykasz.
Ujął w ręce jej twarz i patrzył jej w oczy, wślizgując się wolno w głąb drugiej
połowy swojej duszy. Ból i namiętność przeszywały jąz równą siłą•
- Ooo! - westchnęła.
Poruszyła się lekko, żeby przyjąć go całego w siebie.
- Zrób to jeszcze raz.
Zaczął się wolno poruszać; przeżywał zachwyt kobietą, która przyjmowała go z
rosnącą gorliwością, śledząc każdy wyraz jej twarzy, kiedy uczyła się tej nowej
rozkoszy, a potem zwielokrotniła ją, odkrywając, jak dopasować do jego ruchów
swoje własne.
Nie był nigdy z kobietą, która w trakcie kochania się dawałaby z siebie wszystko
w taki sposób, jak robiła to Harley. Było w tym coś błogiego i zara¬zem
dojmującego; była w tym liryka, a zarazem drapieżność. Duncan chciał oddać się
Harley bez reszty, by choć w części podziękować jej za ten dar, którego nie
umiałby nawet nazwać.
Narodziła się między nimi alchemia, przeistaczając fizyczną rozkosz, którą
przeżywał uprzednio wielokrotnie, w coś głębokiego i autentycznego, coś
jednocześnie zatrważającego i perfekcyjnego.
_ Kochanie moje - szepnął, kiedy Harley oplotła go nogami, wciągając do samego
wnętrza.
Powtarzała jego imię niemal ze szlochem, wpijając mu palce w plecy, zadając
cudowny ból. Połączyły się ich ciała, ich serca, ich dusze. Nigdy nie doznał
takiego zachwytu. To była magia. To była Harley. To była świętość.
- Harley - jęknął, a jej nogi zacisnęły się wokół niego, prowokując
następnyokrzyk: - Harley! Spójrz na mnie. Spójrz na mnie!
Uniosła głowę i jej oczy otworzyły się wolno, a on po prostu się w nich zagubił.
Poruszał się tera;z szybko, mocnymi pchnięciami. Czuł, jak jej gorączka i
szaleństwo rosną i ogarniają ją ze wzrastającą siłą. Ująwszy jego głowę w
zadziwiająco mocne dłonie, poruszała się razem z nim, czując, jak pęka ostatnia
dzieląca ich dotąd przegroda.
- Daj mi więcej - powiedziała, oplatając się cała wokół niego, wchła¬niając go
we własne miękkie, ciepłe ciało, które wybuchło prosto w niego.
Minęło dobrych kilka minut, nim Duncan odzyskał pełnię świadomości.
Dochodził do siebie drobnymi, rozkosznymi falami, wciągając zapach Harley z
każdym oddechem i czując jej ciepło w każdym calu przytomniejącego ciała.
Trudno przyszło mu otworzyć oczy, za to cudownie było zobaczyć ją skulo¬ną u
swojego boku, pogrążoną we śnie. Patrzył na nią z podziwem i zachwytem.
Prawda dotarła do niego nagle i bez uprzedzenia. Harley pokazała mu właśnie,
jaka jest różnica między kochaniem się a seksem.
Nigdy przedtem z nikim się nie kochał, ponieważ nigdy przedtem nie był
zakochany. Teraz był. Kochał Harley. Było to dla niego szokiem, bo daw¬no temu
przekonał samego siebie, że nie jest zdolny do żadnych głębszych uczuć, nie
mówiąc już o miłości do kobiety, miłości tak wielkiej i radosnej, że nawet teraz
trudno mu było ją ogarnąć.
Kochał Harley.
Kochał kobietę smakującą pierwsze chwile wolności i niezależności, i upajającą
się nimi. Kobietę, która straciła całe lata życia, egzystując w spe¬cyficznym
zamknięciu.
Kochał kobietę, która zaangażowała się właśnie w pierwszą przygodę i miała zbyt
namiętną naturę, żeby nie zapragnąć więcej.
Kochał kobietę, której nie mógł zatrzymać.
Rozdział dziesiąty
Harley obudziła się z cudowną świadomością, że Duncan pieści jej biodro. Jej
dłoń odnalazła go w pełnej gotowości, gorącego tak, że niemal spaliła sobie
palce.
Uniosła głowę, żeby pieścić jego tak bardzo wrażliwe ucho.
- Chodź - wyszeptała.
Zadygotał, czując jej oddech. Wypowiedział z jękiem jej imię, kiedy poprowadziła
go do swojego łaknienia, które podwajało się z każdym ude¬rzemem serca.
- Czy tego chcesz? - zapytał, wślizgując się w nią.
- Tak - odparła bez tchu.
- I tego? - mruknął, wchodząc trochę głębiej.
- Tak.
- I tego? - upewnił się z mocnym, głębokim pchnięciem.
- O tak! - krzyknęła, lgnąc do niego gwałtownie, biorąc go w siebie całego,
zaszokowana na nowo perfekcją tego złączenia ich gorących ciał.
Pragnęła odkryć podczas swoich wakacji, co jej się najbardziej podoba i jak lubi
się czuć. Teraz już wiedziała. Lubiła się czuć właśnie tak. Uwiel¬biała ciepło
skóry Duncana. Uwielbiała jego niski pomruk, kiedy oplatała nogami jego mocne
biodra. Uwielbiała ten stan, kiedy nie mogła złapać tchu.
Cudownie było odpowiadać na jego nieme wyzwanie, żeby pójść dalej, podjąć
największe ryzyko, skoczyć z nim z Mount Everestu w sam środek sza¬lejących
płomieni, które spalały cały świat wokół nich. Cudownie było słyszeć jego ostry,
triumfalny krzyk, który oznaczał również jej oszałamiający szczyt. Cudownie było
potem, kiedy lądowali bezpiecznie w swoich ramionach i szep¬tali wzajemnie swoje
imiona, powierzając je sobie jak talizman.
Nie wiedziała, że można doznać takiego zaspokojenia.
Nie wiedziała, jak wspaniale jest znaleźć się w silnych ramionach, czu¬jąc
ciepło męskiego ciała, twardego i miękkiego zarazem.
Nie wiedziała, że seks ma zapach, że jest śliski, wilgotny od potu, splą¬tany i
pochłaniający bez reszty. Nie miała pojęcia, że w trakcie można się śmiać,
płakać i przeklinać; że można czuć i doznawać tak wiele i nadal żyć.
Duncan poruszył się przy niej i odwrócił lekko, zdejmując prezerwatywę.
- Następna - mruknęła.
Jego niski, gardłowy śmiech połaskotał jej wargi.
- Jeśli okażesz się maniaczką seksu ... - zaczął.
- Tak?
- To umrę szczęśliwy.
Harley uśmiechnęła się szelmowsko, patrząc w piękne, błyszczące, czarne oczy.
- Tak się wstydzę.
- A to dlaczego? - zainteresował się, przeczesując palcami jej włosy.
- Dlatego, że nie jestem wcale zaszokowana własnym zachowaniem.
- A powinnaś być?
- No jak to! Dziewica? Delikatne dziewczątko z Oklahomy rzucające się na
mężczyznę i zmuszające go niemal pod groźbą pistoletu do zgwałcenia jej na
miejscu? Ktoś powinien być głęboko zaszokowany - oznajmiła Harley.
Duncan wybuchnął śmiechem, otaczając ją silnymi ramionami.
- Chciałbym wiedzieć z czystej ciekawości - bo zapewniam cię, że je¬stem więcej
niż wdzięczny - ale właściwie dlaczego rzuciłaś się na mnie o godzinę wcześniej?
Posłała mu ten sam szelmowski uśmiech.
- To całkowicie twoja wina.
- Więc powiedz mi, co zrobiłem, żebym mógł to jak naj prędzej powtórzyć.
Harley parsknęła śmiechem.
- Pocałowałeś mnie - a jesteś mistrzem w tej dziedzinie, przytuliłeś mnie - a
fantastycznie jest czuć cię blisko, stwierdziłeś, że potrzebujesz ko¬chanki, a
wtedy moja wyobraźnia i libido dostały nagle popędu i myślałam tylko o tym, jak
by to było. Potem odkryłam, że siedzę w pokoju hotelowym i piszę niesamowicie
erotyczne piosenki, walcząc pierwszy raz w życiu z po¬tężnym atakiem pożądania i
ponosząc sromotną klęskę. Z nadejściem piątej trzydzieści nagromadziłam w sobie
dość energii seksualnej, żeby dostarczyć mocy Las Vegas, i to do dwudziestego
drugiego wieku. Musiałam ją gdzieś ukierunkować.
- I wybrałaś mnie. To ładnie z twojej strony. Jestem ci wdzięczny. Na¬prawdę,
słowo.
- Aja jestem zadowolona, że byłeś w domu i nie miałeś nic przeciw kobiecie,
która robi pierwszy krok.
Duncan roześmiał się i pogładził ją po szyi.
- Moja słodka dziewczyno, to nie był żaden krok, tylko frontalny atak!
- A masz coś przeciw temu? - spytała Harley, opadając na niego.
- Czy wyglądam, jakbym miał? - odparł.
- Wyglądasz ... fantastycznie - mruknęła, pochylając usta do jego ust.
I znów nastąpiło to samo, to oszałamiające połączenie, zlanie się ener¬gii,
kiedy jego usta wessały się łapczywie w jej wargi, wiążąc ją ze sobą
nierozerwalnie. Nie była w stanie się oswobodzić. Nie chciała się nigdy
oswo¬bodzić.
Chwilę trwało, nim Harley zorientowała się, że jej ciało wygina się ku niemu, że
on znów jest gotowy, a serce wali mu równie mocno jak jej, że ogarnia ich ta
sama gorączkowość.
- Nie jesteśmy normalni - oświadczyła.
- Normalność jest mało zabawna - odparł. - Wierz mi.
Popatrzył jej w oczy wygłodniałym spojrzeniem, które ją hipnotyzowało.
- Teraz ty mnie kochaj - powiedział.
Oblało ją gorąco. Wariacje na temat główny. Pragnęła go już, w tej chwili.
- Cierpliwości - mruknęła, zsuwając się wolno wzdłuż jego ciała, za-chwycona, że
potrafi wywołać jęk rozkoszy.
Przekonała się, że jego biodra są równie wrażliwe jak jej. Ale wkrótce
zafascynowało ją coś innego. Jakiś artykuł w którymś z bardziej otwartych i
śmiałych magazynów kobiecych zalecał traktowanie tego jak lizaka. Inny
proponował technikę loda w rożku. Zdecydowała spróbować obu sposobów.
Jego zduszone okrzyki upewniły ją, że podjęła słuszną decyzję•
Upłynęło kilka godzin, zanim weszli pod kołdrę, i następnych kilka, za¬nim
zgodzili się ostatecznie, że ponieważ żadne nie jest w stanie poruszyć nawet
palcem u nogi, powinni złapać parę godzin snu.
Harley nigdy przedtem nie dzieliła z nikim łóżka. Zdumiało ją, jakie to proste,
jak wspaniale do siebie pasują, jakie naturalne i właściwe jest leżenie w
ramionach Duncana. Nie miało to nic wspólnego z seksem, natomiast mnóstwo
wspólnego z człowiekiem, który jej kiedyś powiedział, że są brat¬nimi duszami.
Zapragnęła wtopić się w jego ciało. Przylgnęła do niego, wsuwając nogę między
jego nogi, z głową opartą o jego gładką pierś, on zaś objął ją tak ściśle, jakby
nigdy nie zamierzał jej uwolnić.
Nie wiedziała, że istnieje tyle rozmaitych rodzajów doskonałości. Obudziła się
parę godzin później. Słońce świeciło jej prosto w oczy.
Zeszłego wieczoru nie poświęcili wiele uwagi zasłonom. Harley odwróciła głowę od
dwuskrzydłowych szklanych drzwi i stwierdziła, że ledwie się poruszyli podczas
snu. Uśmiechnęła się•
Nawet występ w "Surrealistic Pillow" nie dał jej szczęścia, jakie ją teraz
ogarnęło i wypełniło, otaczając całą niczym cudowny złocisty obłok.
Nie przeszło jej nawet przez myśl, że wakacje doprowadzą ją do tego
fantastycznego momentu. Ale też nie znała jeszcze Duncana, kiedy pla¬nowała
ucieczkę. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który wzbudziłby w niej tak przemożne
pragnienie, by pchnąć go do ściany i przypuścić do niego atak.
Harley zadrżała. Dzięki Bogu Duncan nie wyśmiał jej, nie popatrzył tak, jakby
była obłąkana, i nie zapytał uprzejmie, co ona, u licha, wyprawia.
Z powodów, których nie potrafiłaby wymienić, stało się tak, że Playboy
Zachodniego Świata pragnął jej równie gwałtownie, jak ona pragnęła jego.
A ona nadal go pragnęła.
Szokujące było, że po nocy spędzonej na kochaniu się we wszelkich
wariantach głód i pożądanie paliły się w niej wciąż tym samym gorącym
pło¬mieniem. Myślała, że przeminą, kiedy zostaną nasycone. Sądziła, że gdy
do¬stanie wszystko, czego łaknie, jej nagląca potrzeba zniknie.
Okazało się jednak, że nie miała racji.
Obudziła Duncana i oznajmiła mu to, odkrywając - ku swemu zdziwieniu - że on
myśli i czuje w identyczny sposób.
Dwie godziny później Duncan opuścił ogromne łoże mimo jej prote¬stów. Powrócił
po kilku minutach i udało mu się ją zaskoczyć. Wziął ją na ręce i zaniósł do
łazienki, gdzie znajdowała się wpuszczona w podłogę, wy¬posażona w wir wodny
wanna, teraz napełniona po brzegi. Duncan ostrożnie zanurzył Harley w gorącej
wodzie. Uśmiechnął się, kiedy wydała lekki okrzyk, a następnie posadził na
półkolistej marmurowej ławce. Woda sięgała jej do brody.
- Wierz mi - powiedział, sadowiąc się koło niej - że tego ci właśnie potrzeba.
Zdążyła dojść do tego wniosku sama. W ciągu ostatnich czternastu go¬dzin
zużywała energię mięśni, których istnienia nie podejrzewała. Gorąca woda i piana
uśmierzały mnóstwo drobnych ognisk bólu i sztywności.
Siedząc koło Duncana, dotykając udem jego uda i ramieniem jego ra¬mienia,
pomyślała, że żadna właściwie nie powinna się czuć tak swobodnie w towarzystwie
swojego pierwszego kochanka.
A jednak nigdy w życiu nie czuła się równie zrelaksowana i nieskrępo¬wana. Czy
ten mężczyzna miał jakąś magiczną moc, czy też pięć dni wystar¬czyło, aby
stworzyć tak silną więź między nimi?
Wzięła Duncana za rękę i położywszy ich złączone dłonie na swoim udzie, oparła
się o niego.
- Czy to jest zawsze takie fantastyczne?
Milczał, więc podniosła na niego wzrok. Zatonęła w oczach, które wciągnęły ją w
galaktyczny wir.
- Nie - odpowiedział cicho. - Nigdy. Poczuła ból w klatce piersiowej.
- Ale ja jestem taka niedoświadczona.
- A cóż to ma do rzeczy? - zapytał niskim głosem.
Patrząc w niezgłębione czarne oczy, uwierzyła mu, bo taka była również jej
prawda. Duncan okazał się niewiarygodnie zręcznym i wprawnym ko¬chankiem, ale
moc ich aktu miłości zrodziła się z uczucia, które kryło się w nich obojgu. Nie
chciała pytać o to uczucie ani nawet go badać. Było zbyt
. nowe, a ona sama trochę stremowana na myśl o tym, co mogłaby znaleźć w swoim
aż nadto przepełnionym sercu.
Dotarł do niej wreszcie sens słów: "przeżywaj każdy kolejny dzień, w miarę jak
przychodzi". Nie zamierzała martwić się na zapas ani wnikać w swoje wnętrze.
Istniało dziś, teraz, istniała ta jedna chwila w czasie, z m꿬czyzną, który
uczył ją takich prawd o sobie, o jakich nawet nie wiedziała. Wzbierało w niej
poczucie mocy, niemal potęgi, które dało jej śmiałość i wol¬ność w tej właśnie
chwili - i to ją ogromnie satysfakcjonowało.
Wsunęła dłoń między jego uda.
- Harley!
Uśmiechnęła się, stając pomiędzy jego kolanami, zanurzona po talię w wodzie, z
drugą ręką nadal uwięzioną w jego dłoni.
- Jak sam zauważyłeś ... no ... jakieś siedem czy osiem godzin temu, bywają
sytuacje, kiedy prezerwatywy nie są potrzebne.
- Co ty ze mną wyprawiasz - mruknął.
Palce jego wolnej ręki wślizgnęły się do jej wnętrza, jedynie kciuk po¬został na
zewnątrz, żeby gładzić, naciskać i drażnić. Marmurową łazienkę wypełniły ich
jęki, aż w końcu pozostało im tylko tyle siły, żeby się wzajemnie podtrzymać na
nogach i tym sposobem uratować od utonięcia.
Wreszcie wyszli ze znacznie już płytszej wody, stąpając między kałuża¬mi na
marmurowej posadzce i kierując się do ręczników i płaszczy kąpielowych.
Brzuch Harley zaburczał nagle głośno i przeciągle, i Duncan zaczął się śmiać.
_ Jak śmiesz! Nie masz prawa! - zawołała oburzona, ciskając w niego ręcznikiem,
przed którym się uchylił. - Obiecałeś mi wczoraj wieczorem kolację i nie
dotrzymałeś słowa.
_ Raczyłaś się innymi delicjami - uśmiechnął się, wywołując pierwszy raz tego
ranka rumieńce na jej policzkach.
- Jesteś mi winien kolację - oznajmiła.
- Przyrzekam naprawić swój błąd wieczorem.
Ulga wezbrała w niej falą ciepła, która ogarnęła jej ciało. Odwróciła się, żeby
nie mógł zobaczyć triumfu w jej oczach; a więc dla niego było to rów¬nież czymś
więcej niż jedną nocą rozkoszy, teraz zyskała pewność.
_ Może zaczniesz od nakarmienia mnie tego ranka - zaproponowała lekkim tonem.
_ Możesz zjeść, cokolwiek zechcesz, wszystko, co znajdziesz w lodówce -
oświadczył uroczyście. - Wszystko, co moje, należy do ciebie.
Harley wyjęła z solidnie zaopatrzonej lodówki dwa melony, dużego ana¬nasa i
kobiałkę truskawek, a także masło, długą bułkę i kilka rodzajów słod¬kich
bułeczek. .
_ Co będziesz jadł? - spytała, wkładając dwa kawałki bułki do tostera.
- Resztki po tobie?
Uśmiechnęła się szeroko, słysząc jego pełen nadziei ton.
- Zachowam dla ciebie parę okruchów.
Było to najwspanialsze śniadanie, w jakim uczestniczyła, nie ze wzglę¬du na
jedzenie, które okazało się pyszne, ale dzięki Duncanowi; opowiadając jej
komiczne historie o różnych nieudanych eskapadach miłosnych, odbywa¬nych w
innych krajach" sprawił, że czuła się całkowicie swobodna i rozluź¬niona w ten
ranek po pierwszej nocy.
Pod koniec śniadania jej stopa wędrowała w górę i w dół po jego nodze.
_ Przestań natychmiast! - zażądał z szalenie poważnym wyrazem twarzy.
_ Dlaczego? - spytała łobuzerskim tonem. - Podobało ci się to wczoraj wieczorem.
Udało mu się utrzymać tę uroczystą powagę•
_ To było wczoraj wieczorem, a teraz mamy poranek.
- Co z tego?
- To, że muszę się zabrać do pracy, a ty musisz wrócić do zwiedzania i do
komponowania muzyki.
- Jedno i drugie może poczekać jeden dzień - stwierdziła z nowo naby¬tym,
lubieżnym uśmiechem.
Duncan zamrugał i zerwał się ze stołka kuchennego.
- Za to ja nie mogę czekać. Tak się składa, że pracuję - jak sobie pewnie
przypominasz - nad dwiema bardzo ważnymi sprawami i naprawdę powi¬nienem się za
nie wziąć ..
- Ale dziś jest sobota. Weekend.
- Nie sądzę, żeby Boyd albo ludzie Giscarda zwracali na to większą uwagę•
- Ee, nie ma z tobą żadnej zabawy - powiedziała Harley z nadąsaną miną. W
następnej chwili znalazła się w ramionach Duncana, a jego usta, czu¬łe i
kuszące, dotknęły jej ust.
- Nie ma? - szepnął.
- No, chodziło mi o to, że nie ma w tym momencie - wyjaśniła oszołomiona.
Duncan zaśmiał się i uwolnił ją.
- Zamierzam się ubrać, potem pójść do pracy, a jeszcze później zrobić ci
kolację. Natomiast ty możesz robić, co ci się żywnie podoba, pod warun¬kiem, że
nie będzie w pobliżu innych mężczyzn.
Brwi Harley powędrowały do góry.
- Czy masz na myśli ... - trudno było złapać oddech i zmusić struny gło¬sowe do
normalnego funkcjonowania. - Czy mam rozumieć, że chcesz za¬strzec sobie prawo
wyłączności do mnie?
Wyraz czarnych oczu znów uniemożliwił jej oddychanie. - Dokładnie to chciałem ci
powiedzieć.
- Och ...
Nie było słów zdolnych wyrazić radość, jaka ją ogarnęła. Duncan odwrócił się
raptownie i zaczął zbierać niezjedzone bułeczki.
- Przynajmniej dopóki nie dostaniesz lepszej propozycji.
To nią wstrząsnęło. Dopiero co zostali kochankami, a on już mówił o jej odejściu
do innego mężczyzny?
- Nie sądzę, żeby to było możliwe - stwierdziła spokojnie. Zesztywniał na
moment, po czym wrócił do pakowania bułeczek.
- Za wcześnie o tym mówić - oświadczył i spojrzał na nią przez ramię. _ Zdaje
się, że miałaś się ubrać?
Powietrze wokół nich wibrowało od głębokich emocji oraz myśli, w których Harley
nie mogła się połapać, których nie była w stanie pojąć. W tym momencie pierwszy
raz autentycznie nienawidziła Boyda, ponieważ przez ostatnie dziewięć lat
pozbawił ją możliwości zgromadzenia doświadczeń życiowych, których rozpaczliwie
teraz potrzebowała, żeby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Bała się
odezwać, aby nie powiedzieć czegoś nie¬właściwego, nawet nie wiedząc, co jest
niewłaściwe.
- Czerwona sukienka niewątpliwie mnie wyda, kiedy stąd wyjdę - powiedziała w
końcu.
Odwrócił się, a jego oczy przesunęły się po niej czujnie, szukając czegoś, czego
nie chwytała.
- Martwi cię to? - chciał wiedzieć.
- Nie. Czuję się tak, że chętnie krzyczałabym o wszystkim na cztery strony
świata. A ciebie to martwi?
Siła czarnego spojrzenia uniosła ją niemal w powietrze.
- Nigdy! - powiedział z mocą.
O Boże, czy można było odczuwać podobne szczęście i nadal pozostać
wśród żywych?
- Mimo iż dla twojego taty to będzie jeszcze jeden powód do wściekłości na
ciebie?
Duncan uśmiechnął się•
- Tata zwiądłby i umarł, gdyby nie mógł się poczuć co dzień urażony przynajmniej
dwiema rzeczami, jakie popełniam. A teraz zabierz pokusę z kuchni i idź się
ubrać.
- Uważasz, że jestem kusząca?
-Bardzo.
Harley potrząsnę.ła głową, zafascynowana tym faktem.
-Och.
Ubrała się szybko w samotności, co było pewnym rozczarowaniem. Miała ochotę
zobaczyć, jak Duncan wkłada skarpetki i slipy, dżinsy i koszulę. Chcia¬ła
popatrzeć, j ak czesze suche już teraz włosy, i przekonać się, czy zdarza mu się
podziwiać swoje odbicie w lustrze. Jednak ubrała się sama i przeszła do salonu,
akurat kiedy on wyszedł z kuchni.
_ Zdumiewające - oświadczył, lustrując ją z góry na dół i z dołu do góry gorącym
wzrokiem, który czarodziejsko podniósł jej własną temperaturę•
- Co takiego? - zapytała lekko zdyszanym głosem.
- Ta sukienka nie straciła nic ze swojej siły rażenia.
- Naprawdę? - spytała z niewinną miną, obracając się przed nim w kółko. - Podoba
ci się?
Opasał ją ramionami.
- Jeszcze bardziej lubię osóbkę, która ledwie się w niej chowa.
Zamknął jej usta pocałunkiem, długim, miękkim i wolnym, po którym jej kolana
kompletnie straciły moc.
- A mnie się podobało właśnie to - oświadczyła z uszczęśliwionym wes¬tchnieniem,
przytulając policzek do jego piersi i słuchając szybkiego rytmu Jego serca.
Przejechał palcami po jej włosach.
- Powiedziałem ci, że jesteśmy bratnimi duszami.
- To prawda. Jesteś pewien, że musisz dziś pracować?
- Absolutnie.
- Ściskasz mnie strasznie mocno jak na człowieka, który jest taki pewien.
Jego niski śmiech zabrzmiał jak pomruk.
- Owszem, jestem pewien, ale to nie znaczy, że łatwo mi przyjdzie cię puścić.
- Mówisz mi takie fantastyczne rzeczy.
- A w dodatku wszystkie są prawdziwe - odparł z nutą podziwu w głosie.
Podniosła na niego oczy. Ach, na ileż sposobów umiał poruszyć jej serce!
- Nigdy mi nie skłamałeś, prawda? Nawet wtedy, kiedy byłoby to dla ciebie o
wiele wygodniejsze. Nigdy nie spotkałam kogoś tak uczciwego i pra¬wego.
Kąciki jego ust uniosły się w nieco ironicznym uśmiechu.
- To dlatego, że do tej pory mogłaś łowić tylko w małej sadzawce. W wielkim
jeziorze życia jest znacznie więcej odmian i gatunków.
Skrzywiła się.
- Oj, zaczynamy filozofować. Lepiej już sobie pójdę.
- Znacznie lepiej - zgodził się, przytulając ją nadal mocno.
- Muszę pisać muzykę.
- Tak - potwierdził, całując ją ciepłymi wargami w czubek głowy.
- Ty też masz pracę.
- Mnóstwo - przyznał, całując ją w ucho.
Zaczęło w niej znów narastać pragnienie.
- Duncan?
- Mm? - wymruczał, pieszcząc jej szyję.
- Jeśli nie przestaniesz, będę musiała zwalić cię na podłogę i po prostu
zgwałcić.
- Zawsze mi mówisz takie przemiłe rzeczy.
To ją rozśmieszyło i zdołała uwolnić szyję od jego erotycznych zaku¬sów.
Uśmiechnęła się szeroko do rozbawionych czarnych oczu.
- Zachowaj tę myśl do kolacji. To znaczy do po kolacji. Tym razem chciałabym coś
zjeść przed deserem.
- Postaram się pohamować ... swój apetyt. Rumieniec zaróżowił jej policzki.
- Tak, zrób to - powiedziała pospiesznie, uwalniając się z jego ramion i
kierując w stronę drzwi wejściowych.
To w tych drzwiach stał Duncan poprzedniego wieczora z nagą piersią i
muskularnymi ramionami. Spojrzała wówczas na niego i rozwiały się wszyst¬kie jej
wcześniejsze wątpliwości i rozterki.
Gdy teraz przypomniała sobie, co czuła, kiedy przycisnęła go do ściany, zdała
sobie sprawę, że musi zrobić to ponownie. Natychmiast.
- Duncan - powiedziała.
Jęknął za jej plecami, objął od tyłu i przyciągnął do siebie.
_ Jedno z nas musi wykazać choć trochę samokontroli.
- Dlaczego?
Przez chwilę trwała cisza.
- Poczekaj moment, myślę•
Znów ją rozśmieszył. Obróciła się w jego ramionach i pocałowała go w czubek
nosa.
- Do zobaczenia o szóstej.
- Nie o siódmej?
_ Na jakiej podstawie uważasz, że dzisiaj uda mi się dotrwać do siódmej, skoro
wczoraj mi się to nie udało?
_ Wobec tego do szóstej - powiedział, uśmiechając się do niej z oczami pełnymi
szczęścia.
Rzeczywiście był niebezpieczny, bez cienia wątpliwości. Uwolniła się niechętnie
z jego ramion i ponownie skierowała do drzwi.
- Harley.
Odwróciła się pełna nadziei.
- Tak? - odparła gorliwie.
_ Ponieważ i ludzie Giscarda, i Boyd wiedząjuż, gdzie się zatrzymałaś, nie od
rzeczy byłoby zmienić hotel.
_ Aha - mruknęła, próbując ukryć rozczarowanie. Powrót do rzeczywistości wcale
nie był zabawny. - Dobrze, oczywiście.
_ Nie mów nikomu oprócz mnie, dokąd się przeprowadzasz. Emma ma numer,twojej
komórki na wypadek, gdyby musiała się z tobą skontaktować.
_ W porządku. To do zobaczenia o szóstej.
Harley wyszła z mieszkania na niewielki korytarz, gdzie znajdowała się winda.
Stał koło niej ochroniarz, wprawdzie inny niż zeszłego wieczoru, ale to i tak
nie miało znaczenia. Wychodziła z mieszkania jego szefa tuż przed dziewiątą
rano. Konkluzja była oczywista.
Nigdy w życiu nie czuła się bardziej niezręcznie.
_ Cześć, John - odezwał się Duncan zza jej pleców. - To jest panna Miller... to
jest Smith ... to znaczy Hitchcock. ..
_ Miller zupełnie wystarczy - wtrąciła pospiesznie Harley, czerwieniąc się• _
Niezależnie od tego, jak się akurat nazywa - oświadczył Duncan, a w jego głosie
słychać było rozbawienie - ma pełną swobodę poruszania się•
- Tak, naturalnie - odparł John.
W tym momencie otworzyły się drzwi windy. Harley weszła do niej, nie śmiąc
spojrzeć ani na Johna, ani na Duncana. Przycisnęła guzik parteru, modląc się,
żeby drzwi się zamknęły. Ale one nadal stały otworem.
- To wcale nie jest tak, jak myślisz, John - kontynuował Duncan z bar¬dzo
poważną miną.
- Nie, nie, oczywiście, że nie - odparł równie poważnie John.
Harley podniosła oczy znad czubków swoich wysokich czerwonych bu¬tów i spojrzała
gniewnie na Duncana, który prawie się trząsł od powstrzymy¬wanego śmiechu.
- Dzisiaj wieczorem będziemy grali w warcaby - poinformowała go tuż przed
zamknięciem drzwi windy.
Policzki Harley zdążyły właśnie odzyskać normalny kolor, kiedy wiozą¬ca ją
taksówka zatrzymała się przed gmachem hotelu. Weszła przez obroto¬we drzwi do
wyłożonego wiśniową boazerią holu "Millenium" i w tymże momencie uchwyciły ją z
obu stron męskie ręce. Zanim zdołała wziąć głęb¬szy oddech, została doprowadzona
do foteli stojących na prawo od wejścia.
Uniosła głowę. A potem uniosła jąjeszcze wyżej.
- Bonjour, mademoiselle Hitchcock - powiedział Desmond.
- Może pani usiądzie? - zaproponował Louis; jego uszkodzona szczęka nabrała
sinawego odcienia.
- Nie, dziękuję - odparła Harley, czując suchość w ustach. - Jak się macie?
- Pana Langa nie było w Hamptons - poinformował ją Desmond.
- Nie? - spytała słabym głosem.
-Nie.
- Mademoiselle, jak mogła pani tak nas potraktować? - pragnął dowiedzieć się
Louis.
- Czy zrobiliśmy pani kiedykolwiek coś złego? - dorzucił Desmond. Harley uginała
się pod ciężarem winy.
- Przepraszam was, bardzo mi przykro. Naprawdę nie wiem, co mnie naszło.
- Musiał panią kierować l 'instinct d 'amour - stwiet:dził Louis z
westch¬nieniem.
- My, Francuzi, rozumiemy takie rzeczy - oświadczył D~smond. - Tyl¬ko dlaczego
pani instynkt musiał się ujawnić akurat teraz, kiedy nasz praco¬dawca domaga się
bezwzględnie zwrócenia tego, co mt:fśię prawnie należy? - Hej, ja też jestem jak
najbardziej za tym, żeby pan Giscard odzyskał swoje diamenty - zauważyła Harley.
- Słowo ,daję ..
- W takim razie - odparł Louis - ponieważ spędziła pani ostatnio tyle czasu w
towarzystwie pana Langa, może byłaby pani uprzejma poinformo¬wać nas, gdzie
znaleźć diamenty.
- Duncan pracuje nad tym, panowie. Mówię szczerze.
- Jeżeli monsieur Lang naprawdę bada tę sprawę, to dlaczego jeszcze nie
dostarczył tego, czego poszukujemy? - zainteresował się Desmond.
- Bo pracuje też nad inną sprawą, a te rzeczy wymagają czasu.
_ Monsieur Giscard oświadczył nam przed godziną, że nie mamy czasu - powiadomił
ją Desmond.
_ Nasz pracodawca nie odznacza się cierpliwością - wyjaśnił Louis.
- W najmniejszym stopniu - dodał Desmond.
_ Jeżeli diamenty nie zostaną nam zwrócone do jutra rana, zajdzie ko¬nieczność
zastosowania środków odwetowych, mademoiselle - oznajmił Louis.
_ Niech pani będzie taka dobra i przekaże to panu Langowi - dorzucił Desmond.
_ Przekażę na pewno - obiecała Harley z mocno bijącym sercem.
- Świetnie - odparł Louis.
- Adieu - uzupełnił Desmond.
I już ich nie było.
Ci Francuzi naprawdę wiedzieli, co zrobić, żeby oczy dziewczyny przestały
błyszczeć jak gwiazdy. Harley skierowała się w stronę windy. Lepiej przekazać
wiadomość od nich Duncanowi, i to jak najszybciej.
Weszła do pokoju i zobaczyła Stratocastera leżącego na łóżku, tam gdzie go
zostawiła. Musnęła palcami lśniącą czarną powierzchnię. Ach, słodka
normalności!
Zatelefonowała do biura Duncana i trafiła na Emmę•
_ Czy wy wszyscy pracujecie w sobotę? - spytała.
_ Tylko wtedy, kiedy w grę wchodzi reputacja firmy - odparła Emma. ¬ Te
piekielne diamenty po prostu zapadły się pod ziemię•
- A propos diamentów ... - Harley przekazała Emmie groźbę Francu¬zów. - Powiedz
Duncanowi, żeby się mną nie martwił. Zaraz znajdę nowy hotel. Czy nadal jesteśmy
umówione na lunch?
- Jasne. Wpadnij po mnie do biura.
Harley odłożyła słuchawkę i rozejrzała się po pokoju. Był uroczy, jed- nak
Duncan miał rację. Najwyższy czas się przeprowadzić.
Zapach Duncana utrzymywał się nadal na jej skórze, a jego smak trwał najej
ustach. W takiim stanie niczego dzisiaj nie dokona. Poza tym jej brunatna
płukanka zaczęała blaknąć, a kamuflaż nie przestał być istotny. Co prawda Colby
Lang i Boyd Monroe zorganizowali konferencję prasową, na której ogłosili, że
Jane Miller jest cała i zdrowa i korzysta z krótkich wakacji, aby odpocząć po
wyczerpującym światowym tournee - to jednak nie znaczyło, że nie będzie
oblegana, jeśli ludzie ją rozpoznają.
Harley wzięła prysznic i powtórnie zastosowała brunatną płukankę do włosów, po
czym ubrała się w dżinsy i tenisówki oraz dzianą koszulkę w ko¬lorze płomiennej
czerwieni. Jeśli miałaby słuchać własnych uczuć, powinna nosić coś czerwonego co
dzień do końca życia. Zajrzała do swojego progra¬mu wakacyjnego w notatniku i
uśmiechnęła się• Te plany przestały się li¬czyć. Jej priorytety się zmieniły.
Ona sama się zmieniła.
Wyprowadzenie się z "Millenium" i wprowadzenie do hotelu "Loews" przy Lexington
Avenue nie zajęło jej więcej niż pół godziny. .
Usadowiwszy się na nowym łóżku ze Stratocasterem, wróciła do pracy nad
piosenkami, które zaczęła poprzedniego dnia. Rzecz w tym, że były sza¬lenie
erotyczne, a przez to jej myśli skupiały się na fantastycznym obiekcie jej
natchnienia.
Uściskała Stratocastera i w końcu pozwoliła sobie na przyznFlnie, jak bardzo
czuje się nowa, inna, lżejsza. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek była tak mocno
świadoma każdego centymetra swego ciała.
Autorzy romansów, jak się okazało, mieli słuszność. Doświadczenia sek¬sualne
rzeczywiście pociągały za sobą zmianę wyglądu - w jej wypadku rów¬nież, ponieważ
żywiła teraz zupełnie inne uczucia na temat swojego ciała i swojego serca, a to
musiało znaleźć odbicie w jej obrazie zewnętrznym.
Była nadal zdumiona, że Duncan pragnąłjej poprzedniego wieczora i tego ranka z
namiętnościąrównąjej własnej. Nie była wcieleniem zmysłowej ko¬biecości. Nie
była piękna. I przysporzyła mu nieskończenie wiele kłopotów.
A jednak wciąż miała w uszach jego jęki rozkoszy i pożądania, kiedy dotykała go
i pieściła.
Gorąco rozpaliło na nowo jej ciało. Nie ma sensu, myślała, pragnąć cze¬goś
nieosiągalnego, a Duncan był dla niej nieosiągalny aż do szóstej wieczo¬rem. Do
tego czasu powinna włożyć całe gorąco w swoją muzykę.
Nie przeszkodziło jej to popatrzeć z nadzieją na zamknięte drzwi jego gabinetu,
kiedy zjawiła się w biurze Emmy tuż po dwunastej.
- Duncan rozmawia przez telefon z jakimś człowiekiem w Monaco ¬poinformowała ją
Emma, wstając i wyjmując torebkę z szuflady biurka.¬Dostałam polecenie
niewpuszczania absolutnie nikogo.
- I tak będzie z pewnością najlepiej - zgodziła się Harley z westchnieniem.
- Nie miałaś żadnych kłopotów po drodze?
- Przyjechałam ta"ksówką pod drzwi.
- Świetnie. Chodźmy. Umieram z głodu, a ty stawiasz lunch.
- Ja? - zdziwiła się Harley.
- Ty jesteś bogata, aja mam informację, która cię interesuje.
Harley obrzuciła posępnym spojrzeniem stojącą przed nią szczupłą ko¬bietę.
- Zamierzam wymaglować cię bezlitośnie.
- No właśnie. Więc ty stawiasz. Zarezerwowałam nam miejscaw "Manhattan Ocean
Club".
- Nie znasz umiaru, ot co. Zawsze idziesz na całość?
- Harley, ten człowiek wkroczył dzisiejszego ranka do biura promieniejąc. Pro-
mie-nie-jąc. Więc zdaje się, że to ty nie znasz umiaru i zawsze idziesz na
całość.
Ten okropny rumieniec znowu się pojawił.
- Duncan jest no ... jest inspirujący.
Emma parsknęła głośnym śmiechem i wzięła Harley pod rękę•
_ Idziemy. Mój notatnik jest pusty, a czeka mnie dziś długi raport.
Kiedy Harley wróciła wreszcie do "Loews", nikt nie czaił się na nią za krzakiem
czy za portierem i nikt nie próbował jej atakować. Spędziła resztę popołudnia na
pisaniu piosenki, która była tak przesycona erotyzmem, że nie powinna wykonywać
jej publicznie. Co tam. Zaśpiewają Duncanowi i może piosenka rozpali w jego
oczach ten gorący płomień, który sprawiał, że zupełnie traciła głowę.
Rozdiał jedenasty
Harley obudziła się w ramionach Duncana. Nie wyobrażała sobie, by mogło istnieć
coś wspanihlszego niż zasypianie koło niego po nocy wypełnionej rozkoszą•
Dżinsy i wysłużona bawełniana koszulka, w których zjawiła się poprzedniego
wieczora, nie osłabiły w najmniejszym stopniu zapału Duncana. Gwał¬townie
wciągnął Harley do mieszkania, zatrzasnął drzwi, a potem przycisnął ją mocno do
ściany, przy której stała, i obsypał wygłodniałymi pocałunkami; pod ich impetem
cały świat wokół niej stał się jednym wielkim wirem. Roz¬dzielił ich dopiero
głośny sygnał kuchennego minutnika. Przypominał Dun¬canowi, że tym razem obiecał
ją nakarmić.
Dotrzymał słowa. Harley nigdy o tym wcześniej nie pomyślała, ale było
coś bardzo budującego, a zarazem erotycznego w fakCie, że mężczyzna szy¬kuje
kolację dla kobiety. Do tego Duncan okazał się zadziwiająco dobrym kucharzem.
Cudownie było usiąść razem przy stole i J,ozmawiać o jego pra¬cy i jej muzyce, a
także o sztukach, które oboje chcieli' zobaczyć, kiedy tylko Desmond i Louis
wrócą do Francji. Atmosfera była przyjacielska i pełna cie¬pła, jak z Emmą, a
jednak różna, ponieważ pod rozmową z Duncanem pły¬nął głęboki nurt pożądania,
którego na mocy obopólnej niemej umowy na razie nie dotykali. Niemniej nadał on
wszystkiemu swoisty blask, podobnie jak świece, które zapalił Duncan; dzięki
temu Harley uświadomiła sobie ist¬nienie różnych poziomów porozumienia, jakie
stworzyli razem, i to w niebywale krótkim czasie.
Z przebłysków zdziwienia, radości i niepewności, jakie zaobserwowała, Harley
odgadła, że to wszystko jest dla Duncana nowe. Nie miał na swoim koncie przeżyć
w dziedzinie intymnej zażyłości i bliskiego związ¬ku, był w tym względzie
jeszcze bardziej niedoświadczony niż ona. To ją ogromnie satysfakcjonowało.
Cieszyła się, że jest jego pierwszą prawdzi¬wą kochanką, podobnie jak on był jej
pierwszym kochankiem. Byli po¬krewnymi duszami. Wiedli równoległe egzystencje.
Jakieś potężne pole magnetyczne przemieściło się tak, aby mogli spotkać się i
być razem - a była pewna, że powinni być ze sobą.
Jakże mogliby nie być? Oto leżeli tuż przy sobie, ajego skóra wnikała niemal w
jej skórę, podobnie jak wcześniej jego życie wniknęło w jej życie. Byli ze sobą
związani, ona i Duncan Lang. Pytanie, które odsuwała od siebie przez poprzednie
dwa dni, pojawiło się znowu. Jak długo będą pozostawali razem? Duncan nie
powiedział, co do niej czuje, ale wiedziała, że to coś więcej niż pociąg
fizyczny. Mówiły jej o tym jego pocałunki, sposób, w jaki jej dotykał, kiedy się
kochali czy siedzieli naprzeciwko siebie przy stole. Niemniej Duncan przypominał
jej wielokrotnie skrupulatnie, że nigdy w ży¬ciu nie związał się z żadną
kobietą.
Jakkolwiek można by określić ich stosunki, nie towarzyszył im żaden rodzaj
gwarancji. Jej matka byłaby przerażona. Ale przecież jej matka miała gwarancję w
postaci małżeństwa, przypieczętowanego ceremonią w koście¬le, przysięgą
wierności i gośćmi weselnymi - a wszystko to ostatecznie stra¬ciło wszelkie
znaczenie. Matka została sama. Pozostawała sama przez dwa¬dzieścia cztery z
dwudziestu sześciu lat życia Harley i przez cały ten czas była zbyt
przestraszona, żeby wpuścić do swojego życia następną miłość.
Czując ciepłe ciało Duncana przylegające szczelnie do jej ciała, Harley
zaczynała w pewnej mierze rozumieć ten strach. Okropna była myśl, że mo¬głoby
jej nagle zabraknąć tej miłości i tego szczęścia. Rzeczywiście, stwo¬rzenie
warunków do powtórzenia się podobnej sytuacji mogło się komuś wydać
przerażające. Jednak Harley nie była swoją matką. Spędziła nawet sporą część
własnego życia, usiłując stać się kimś zupełnie różnym od matki, ponieważ strach
Barbary Miller przed życiem przerażał ją bardziej niż zanu¬rzenie się w
największą nawet głębię uczucia.
Starała się odrzucić to ostatnie sformułowanie, nie dlatego, aby się go bała,
ale dlatego, że trwożyły ją jego implikacje. Sugerowało ono miłość, a do tego
nie zamierzała się przyznać nawet przed sobą, nie mówiąc już o nim. Duncan
płoszył się na samą myśl o związku czy zaangażowaniu, nie wie¬działa więc, jak
by to przyjął. Ona również wykazywała pewną płochliwość wobec czegoś, co było
zupełnie nowe w jej życiu, więc również nie wiedzia¬ła, jak by to przyjęła.
Duncan przeciągnął się lekko u jej boku i mruknął przez sen coś, co zabrzmiało
cudownie, bo podobnie do jej imienia. Miała wrażenie, że całe jej ciało
promienieje. Hm. Wyglądało na to, że reaguje na tę całą hecę z iniło¬ścią
zdumiewająco dobrze ..
Duża ciepła dłoń przesunęła się do jej piersi, obejmując ją, a kciuk i pa¬lec
wskazujący zajęły się głaskaniem raptownie twardniejącego sutka.
- Dzień dobry - powiedziała bez tchu, po czym skwapliwie skoczyła w uczuciową
głębię.
Kilka minut po siódmej siedziała na kuchennym taborecie, podczas gdy Duncan
prowadził instruktaż na temat właściwego postępowania przy robie¬nia omletu
doskonałego. Ogromnie jej się podobał rozmach, z jakim krajał jarzyny, zmysłowy
sposób, w jaki poruszał okrężnym ruchem rozgrzaną pa¬telnią i topiącym się w
niej masłem, zręczność przy rozbijaniu jajek i odrzu¬caniu pustych skorupek.
- Jesteś takim samym pasjonatem w gotowaniu jak w pracy - poinfor¬mowała go,
patrząc, jak sprawnie ubija miskę surowych białek na pianę.
Duncan podniósł na nią oczy ze zdziwieniem, zaburzając na moment rytm ubij ania.
- Nie jestem pasjonatem w pracy.
- Ależ jesteś, jak najbardziej - odparła. - Jesteś pasjonatem w życiu, Duncanie,
nie wiedziałeś o tym?
Duncan pozwolił sobie być innego zdania ... rozwodząc się na ten temat szeroko.
- Dobrze, dobrze, poddaj ę się! - powiedziała, podnosząc obie ręce w ge¬ście
osoby zwyciężonej i zatrzymując go w połowie racjonalnego wywodu negującego
obecność choćby jednej komórki pasjonata w całym jego ciele. ¬Fakt, że
zapominasz o jedzeniu, kiedy pracujesz nad jakąś sprawą - mówiła mi o tym Emma -
i że koncentrujesz się bez reszty na jej naj drobniej szych szczegółach, że z
wściekłą determinacją usiłujesz dowieść prawdy, nie ba¬cząc na koszty, że
myślisz o tej sprawie nawet przy myciu zębów - wszystko to nic nie znaczy.
Podobnie jak nic nie znaczy pełne zaangażowanie w to, co robisz, widoczne
zawsze, kiedy gotujesz. Teraz wreszcie zrozumiałam. Nie jesteś typem pasjonata.
- Właśnie - przytaknął, zsuwając idealnie przyrządzony omlet na talerz, który
jej następnie wręczył.
. Harley odwróciła się do kuchennego blatu i wciągnęła głęboko zapach omletu.
Przepyszny! Zaangażowałaby Duncana z miejsca jako kucharza, gdyby nie był oddany
duszą i ciałem swojej pracy.
Duncan usiadł obok i zaczął wyłuszczać swój plan.
- Mam pomysł - oznajmił, przełknąwszy łyk soku ze świeżo wyciśniętych
pomarańczy.
- Tak? - spytała Harley z nadzieją w głosie.
- Dotyczący Boyda - powiadomił ją, gasząc tę nadzieję.
- Aha - westchnęła. - No dobrze, więc o co chodzi z Boydem?
Duncan odkroił kawałek omletu.
- Boyd trzyma się kurczowo"Ritza-Carltona". Nie widuje się z nikim poza
Brandonem, który najwyraźniej stara się go uspokajać, by nie nagadał prasie
brzydkich rzeczy o Colangco. Interesujący wydaje się fakt, że raz na dzień Boyd
wychodzi, aby odbyć jednominutową rozmowę z publicznego aparatu telefonicznego,
za każdym razem innego. Nie zdołaliśmy ustalić, dokąd telefo¬nuje. I nie
jesteśmy w stanie złapać go z ręką w pudełku czekoladek Maurizia, skoro on
trzyma się cały dzień "Ritza". Biorąc pod uwagę te jego telefony i zszarpane
nerwy, jestem przekonany, że Boyd nie dotrzymał jakiegoŚ ważne¬go terminu. I
myślę, że jeśli przyciśniemy właściwe guziki, on popędzi skontak¬tować się ze
swoim człowiekiem w organizacji Maurizia; a to z kolei powinno nam wyjaśnić, w
jaki sposób Boyd zarobił te piętnaście milionów dolarów.
Harley patrzyła n'a Duncana w milczeniu, aż wreszcie odłożył nóż i wi¬delec,
spoglądając na nią pytająco.
- Jesteś w tym bardzo dobry, wiesz?
- Zawsze lubiłem bawić się w "po nitce do kłębka" - przyznał. - Potrafiłem nawet
pobić Brandona.
- Chodzi mi o to - powiedziała Harley, kładąc mu rękę na policzku - że jesteś
bardzo dobry w tym, co robisz, Duncanie Lang. I kochasz to, co robisz.
Wciągnął gwałtownie powietrze.
- Dziękuję.
Prawie jej uwierzył; widziała to po jego oczach.
Pocałowała go, delikatnie, czule, a potem podniosła głowę z uśmiechem.
- Nie ma za co. Powiedz mi, czy spośród tych wszystkich nudnych spraw, jakie
prowadziłeś w Colangco przez ostatnie dwa lata, którąś sfuszerowałeś?
- Nie - odparł ze zdziwioną miną.
- Czy w ankietach na temat opinii klientów o pracy firmy były jakieś zażalenia
na ciebie?
- Nie - powtórzył, a zdziwienie zaczęło się przekształcać w czujność.
- A czy Emma mówiła prawdę, twierdząc, że ponad trzy czwarte twoich klientów,
zwracając się do Colangco powtórnie, z następną sprawą, prosi o cie¬bie
personalnie?
- Do czego zmierzasz?
- Wiem, że nie mam dyplomu z Columbii - oznajmiła skromnie - ale w moim pojęciu
wykazałeś, i to wielokrotnie, że potrafisz wykonywać swoją pracę i w dodatku
robisz to znakomicie.
- I co z tego?
- Słuchaj - stwierdziła z szerokim uśmiechem - kiedyś mi powiedziałeś, że musisz
czegoś dowieść swojej rodzinie. Uważam, że się mylisz. Zdaje się, że jedyną
osobą, której musisz czegokolwiek dowieść, jesteś ty sam.
Duncan spiorunował ją wzrokiem.
- Lepiej zjadaj omlet.
Uśmiech Harley pojaśniał.
- O co chodzi, panie Lang'? Nie potrafi pan strawić paru słów szczerej prawdy
raz na jakiś czas?
- Rozmawialiśmy o Boydzie.
- Rzeczywiście - przyznała Harley ze skruchą.
- Tak czy owak - stwierdził Duncan, patrząc na nią gniewnie - zamierzam skłonić
Boyda do skomunikowania się ze swoim człowiekiem. To za¬początkuje łańcuch
wydarzeń, które są nam potrzebne do sfinalizowania ca¬łej sprawy.
- Podoba mi się ten pomysł. Jak go zrealizujesz?
- Powiem Boydowi prawdę. Wyjaśnię, że zaangażowałaś mnie, abym się zorientował,
co on knuje. Wspomnę mimochodem o jego koncie w banku na Bermudach. Szepnę słowo
o programie twojego światowego tournee. Zro¬bię aluzję do ciepłych stosunków
łączących Colangco z krajową i międzyna¬rodową policją. Po czym pożegnam go
uprzejmie.
- Nieźle - skomentowała Harley. - On zwariuje.
- O to chodzi - stwierdził Duncan, uśmiechając się z satysfakcją. - Możemy
zdublować wrażenie, jeśli będziesz ze mną. To powinno mu uzmysłowić jeszcze
dobitniej, że zawzięłaś się na niego i wszystko jest skończone.
- Hm - mruknęła Harley - zastanawiam się, w czym powinnam wystą¬pić na tej
konfrontacji.
Wybrała czarną sukienkę do kolan i czarne pantofle.
Harley weszła do biura Emmy dziesięć minut przed terminem. Zastała drzwi od
gabinetu Duncana zamknięte.
Emma gwizdnęła cicho z wrażenia.
- To go zabije.
- Kogo? - spytała Harley.
-Obu.
- Świetnie - stwierdziła Harley z przesadnie szerokim uśmiechem, siadając na
krześle przy biurku Emmy. - Co Duncan znów kombinuje?
- Studiuje po raz tysięozny kasety wideo z przewozu diamentów Giscarda.
- Kasety wideo?
- Nagrywamy wszystko, co robimy, jako materiał dowodowy na wypadek, gdyby coś
się nie udało, i jako obronę przed ewentualnymi niesłuszny¬mi oskarżeniami o
nielegalną działalność.
- Włamywanie się do komputerów bankowych nie jest nielegalne?
- Tego nie nagrywamy.
- Jasne, że nie - zgodziła się Harley z uśmiechem. - Czy Duncan znalazł już
jakiś trop?
- Nie - odparła Emma z westchnieniem. - Nie odkrył absolutnie niczego. Policja
też nie. Byli tu znów dziś rano i maglowali go na nowo.
Ręce Harley zesztywniały.
- Ale nie mogą aresztować go tylko na podstawie podejrzeń, prawda?
- Prawda.
Drzwi do biura Emmy otworzyły się nagle. Boyd Monroe wkroczył do środka,
zatrzymał się i spojrzał z odrazą na Harley.
Boyd był ubrany jak zwykle w coś nie rzucającego się w oczy, ale Har¬ley nie
widziała go nigdy w takim stanie. Krótko obcięte brązowe włosy mia¬ły jakby
więcej siwych pasm. Krępa postać była tak napięta, że rozpadłaby się zapewne w
kawałki, gdyby ktoś jej dotknął - takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Boyd był
rzeczywiście przerażony:
- Widzę, że nadal ubierasz się jak flądra - powiedział szyderczym to¬nem,
podchodząc do niej.
- A ty nadal myślisz, że jesteś w stanie zastraszyć mnie i zmusić dopod¬dania
swojej woli - odparła.
- Nie uprawiaj ze mną gier słownych, mała. Nauczyłem cię wszystkiego, co umiesz.
Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna. Twoja matka wpadła w hi¬sterię, kiedy
jej powiedziałem, że biegasz całkiem sama po Nowym Jorku.
- Powiedziałeś jej?! - wykrzyknęła Harley.
- Ktoś musiał to zrobić.
- Nie miałeś prawa!
- Miałem prawo! - zawrzał gniewem Boyd, chwytając ją za ręce powyżej łokci. -
Spędziłem ostatnie dziewięć lat, chroniąc cię. Trzymałem cię z dala od
narkomanów i mężczyzn, którzy interesowali się tobą wyłącznie ze względu na
pieniądze albo na sławę. To ja dałem ci te pieniądze i tę sławę, a także
uwielbienie tłumów. Nie masz się na co uskarżać.
- Zabierz ręce, Boyd - rozkazała Harley cichym, władczym głosem, ja¬kiego nigdy
u siebie wcześniej nie słyszała.
- Nie mów do mnie takim tonem, mała - warknął, ściskając jeszcze moc¬niej jej
ramiona. - Zapomniałaś, kto nauczył cię wszystkiego, co dziś umiesz?
Zapomniałaś, że to ja zapewniłem ci sesje nagraniowe, koncerty i występy w
te¬lewizji, które wpisały twoje imię na muzyczną mapę świata? Ty ...
- To jest twoja ostatnia szansa, Boyd.
- Próbujesz mi grozić? - zapytał z rozbawieniem. - Nie zapominaj, Jane, że
potrzebujesz mnie, żeby dostać się do studia nagrań. Potrzebujesz mnie również,
żeby wyjść na scenę. Beze mnie jesteś szarą, bezradną prowincjuszką z
piaszczystej Oklahomy. Jesteś nikim.
- Zwalniam cię - powiedziała Harley spokojnie, zdumiona, że może dosłyszeć
własny głos poprzez łomot serca tętniący jej w uszach.
Zaszokowany, zrobił mimo woli krok do tyłu, puszczając jej ręce, ale zaraz się
opanował. .
- Czyżbyś znowu miała swoje dni? - zapytał szyderczo.
Harley miała wrażenie, że stoi pośrodku kabiny izolacyjnej. Żaden ze skutecznych
dotychczas pocisków Boyda nie potrafił jej ugodzić.
- Mój księgowy wyśle ci pocztą procent od zysków z tournee. Oczywi¬ście
dostaniesz również procent od następnego albumu, a potem jesteśmy kwita.
- Nie masz najmniejszej szansy na nagranie tego albumu beze mnie, mała -
wycedził Boyd.
_ Owszem, mam - odparła.
Nie planowała tego. Nie wyobrażała sobie nawet takiej sceny. A teraz przeżywała
ją w rzeczywistości. Sama ją powodowała. I miała rację• Dowo¬dził tego spokój,
który ogarnął ją pośród morza emocji.
_ Byłeś dobrym nauczycielem, Boyd, i jestem ci za to wdzięczna. Zrobiłeś ze mnie
gwiazdę, i za to również jestem ci wdzięczna. Ale i ty stałeś się bogaty i na
swój sposób także sławny. Nie będziesz miał żadnych kłopotów ze znalezieniem
innych piosenkarzy, którzy chętnie oddadzą swoje losy w twoje ręce.
Złapał ja obiema rękami za ramiona.
_ Nie możesz tego zrobić, Jane!
_ Mam na imię Harley i owszem, mogę to zrobić. Emmo - zwróciła się do asystentki
Duncana, która siedziała cicho przy biurku obok - czy byłabyś taka dobra i
napisałabyś mi krótkie zwolnienie z pracy dla Boyda? Wystarczą dwa zdania.
_ Z przyjemnością - oświadczyła Emma, odwracając się do komputera.
_ Będziesz tego żałowała do samej śmierci - wysyczał Boyd, świdrując ją szarymi
oczami.
_ Zamierzam świętować rocznicę tego dnia różowym szampanem do samej śmierci -
powiedziała Harley cicho.
W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu Duncana.
_ Panie Monroe - Duncan mówił oficjalnym tonem, w którym Harley dosłyszała gniew
- miło mi pana powitać. Zapraszam do gabinetu.
Boyd patrzył na nią gniewnie przez następne kilka sekund, po czym pu¬ścił j ą
nagle i pomaszerował dumnym krokiem do gabinetu Duncana. Czarne oczy skupiły się
na niej.
_ Nic ci nie jest? - spytał Duncan półgłosem.
Mogła znów normalnie oddychać. Nie zorientowała się nawet, że wcześniej
wstrzymywała oddech.
_ Nie, nie, wszystko jest w porządku - powiedziała, podchodząc do niego. _ Nigdy
nie czułam się lepiej. Słowo daję. Chodź, napędzimy mu porządnego stracha.
Zajęło im to zaledwie pięć minut. Duncan był bezlitosny mimo przyjaznego, nawet
jowialnego tonu, jakiego używał w rozmowie. Harley nigdy przedtem nie widziała,
żeby Boyd się pocił. A teraz krople potu wystąpiły mu na czoło. Nigdy przedtem
nie widziała, żeby się z czymkolwiek zdradzał. A teraz jego dłonie były
zaciśnięte na poręczach fotela, zbielałe i zesztyw¬niałe, kiedy trzymał się
mebla kurczowo. Głos miał zduszony, a ciało zdawa¬ło się zapadać w fotelu. Kiedy
Duncan skończył, Boyd podjął słabą próbę odegrania się na nim, grożąc procesem o
zniesławienie oraz oczernieniem dobrego imienia Colangco w prasie. Na Duncanie
nie zrobiło to żadnego wrażenia, z czym się bynajmniej nie krył.
Wymienił wolno wszystkie cyfry składające się na numer konta w ban¬ku na
Bermudach.
- Może to coś panu mówi?
Boyd dosłownie wyskoczył z klaustrofobicznego uścisku fotela i poru¬szając się
gwałtownymi, niezgrabnymi krokami, skierował się do wyjścia. - Niech was oboje
diabli porwą! - wrzasnął, po czym otworzył szarp¬nięciem drzwi i zniknął za
nimi.
HarIey patrzyła za nim, zdumiona uczuciem litości, jakie się w niej zro¬dziło.
Boyd naprawdę dużo dla niej zrobił. Nie było przyjemnie oglądać go pogrążonego w
takim upodleniu i strachu ze świadomością, że sama się do tego przyczyniła.
- Poszło całkiem dobrze - oświadczył Duncan ożywionym głosem.
Harley zdobyła się na uśmiech.
.
- Jesteś bezwzględnym przeciwnikiem, Duncanie Lang.
- Przy poruszaniu się w paśmie szybkiego ruchu zdobywa się zadziwiające
umiejętności.
- Czy Boyd nie weźmie po prostu tych piętnastu milionów i nie umieści ich w
innym banku?
- Nie może tego zrobić. Zamroziłem jego konto na Bermudach.
- Do licha - powiedziała HarIey, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. -
Rzeczywiście jesteś bezwzględny. A nie powinieneś śledzić Boy¬da, żeby zobaczyć,
co teraz zrobi?
- Zadbałem o to z góry - Duncan nacisnął guzik na biurku koło telefo¬nu. Panele
ścienne za biurkiem uniosły się do góry, odsłaniając trzy monitory ustawione
rzędem jeden koło drugiego. - Zleciłem naszym ludziom śledze¬nie go i nagrywanie
każdej minuty dnia. Złapiemy go, HarIey, i to niedługo, obiecuję. Kiedy będziemy
wiedzieli, o co tu chodzi, damy znać FBI, a wtedy oni się włączą i zrobią swoje.
- O Boże, Duncan - Harley nie spuszczała oczu z monitorów - przecież ty mógłbyś
rozpracować szajkę międzynarodowego handlu bronią, nie wychodząc nawet z
gabinetu!
- Lubię ten gabinet. A chodzenie - wyjaśnił z szerokim uśmiechem¬uważam za
dopust boży.
- No proszę, a jednak chodziłeś moim tropem.
- Wcale nie chodziłem twoim tropem - sprostował, przybierając ton wyższości. -
Po prostu pracowałem nad sprawą, która wymagała opuszcze¬nia biura od czasu do
czasu.
HarIey uśmiechnęła się i pocałowała go.
- Oczywiście.
Chciała podnieść się z jego biurka, na którym przysiadła, ale chwycił ją ręką za
nadgarstek i przytrzymał. Spojrzała na niego z ciekawością. Wyda¬wał się spięty!
- Pomyślałem - zaczął, nie patrząc jej prosto w oczy - że może powin¬naś ... no,
przenieść wszystkie swoje rzeczy do mieszkania na górze budynku. To byłoby po
prostu wygodniejsze - dodał pospiesznie - i... hm ... nie musie¬libyśmy się
obawiać, że Desmond i Louis znów cię gdzieś zaczepią. Ale, oczywiście, jeśli
wolisz zachować prywatność, jaką daje pokój hotelowy, zro¬zumiem to.
HarIey nie była w stanie przerwać tej chaotycznej przemowy, ponieważ miała
całkiem ściśnięte gardło. Playboy Zachodniego Świata chciał, żeby się do niego
wprowadziła!
- Chodzi mi o to - mówił dalej - że właściwie dopiero rozwijasz skrzy¬dła i
próbujesz niezależności, więc ... rozumiesz ... przeniesienie się do miesz¬kania
na górze ...
- Do ciebie - zdołała wtrącić HarIey.
- Tak. .. do mnie. Więc może potrzeba ci teraz czegoś zupełnie innego.
HarIey zamrugała, żeby powstrzymać łzy, które zakręciły sięjej w oczach.
- Jeszcze tego nie zrozumiałeś? - spytała cicho, siadając mu na kola-
nach i zarzucając ręce na szyję. - Chcę spędzać z tobą każdą chwilę, w dzień i w
nocy. Z radością zamieszkałabym z tobą do końca życia na bezludnej wyspie.
Niczego nie pragnę bardziej niż wynieść się z hotelu i wprowadzić do mieszkania
na górze.
Na potwierdzenie swoich słów pocałowała go mocno. Przez moment trwał zupełnie
nieruchomo. A potem objął ją i mocno przytulił.
- Przyrzekam, że nie zostawię ani trochę miejsca w szafie na twoje rze¬czy -
wyszeptała bez tchu, odginając do tyłu głowę, kiedy przylgnął warga¬mi do
gorączkowo pulsującego miejsca u nasady jej szyi.
- Dzięki - wyszeptał, przyciągając na powrót jej usta do swoich.
- Co ty sobie, do wszystkich diabłów, myślisz? - ryknął Colby Lang od drzwi.
Harley popatrzyła na niego mało przytomnym wzrokiem. Ojciec Dunca¬na stał na
progu, wlepiając w nich oczy, purpurowy z wściekłości.
- Całuję moją klientkę - odpowiedział mu spokojnie Duncan.
- Nie, nie - zaprzeczyła HarIey z równym spokojem, chociaż zmagała się
rozpaczliwie ze wzbierającym w niej śmiechem. - Ja pocałowałam go pierwsza.
Następnie on mnie pocałował, potem znowu ja i znowu on. Wyda¬je mi się, że taki
był właściwy przebieg wypadków.
- Mogę to potwierdzić - mruknął Duncan.
Colby zatrzasnął drzwi z hukiem i podszedł do nich sztywnym krokiem.
- Panno Miller - oznajmił głosem wrzącym z oburzenia - w tej firmie obowiązują
pewne reguły, których nie wolno pogwałcić nikomu, zwłaszcza mojemu własnemu
synowi!
- Cóż - odparła Harley żywo - Duncan nie miał żadnego wyboru. Obstawałam przy
tym.
Colby zacharczał coś niezrozumiale.
- To była obopólna inicjatywa - poprawił Duncan, trzymając ją nadal na kolanach
i opasując ramionami.
- Mogę cię za to wyrzucić z pracy, młody człowieku - zagroził mu Colby.
- Ale nie zrobi pan tego - wtrąciła Harley - bo wówczas byłabym zmuszona
powierzyć moje sprawy komu innemu i wypowiedzieć się bardzo nie¬pochlebnie o
Colangco na łamach prasy.
- Nie zrobisz tego również dlatego, że wywołbyś burzę publicznych podejrzeń, i
to tuż po kradzieży diamentów Giscarda - dodał Duncan. - Ostat¬nią rzeczą,
jakiej mógłbyś sobie życzyć, tato, są publiczne spekulacje i do¬mysły na temat
jednego z twoich synów, podejrzanego o okradzenie klienta firmy. Nasza reputacja
zostałaby zszargana. Nasze dochody natychmiast by spadły. To niefortunny pomysł,
z której strony byś na to nie spojrzał.
- Nie pozwolę się szantażować własnemu synowi! - ryknął Colby.
- W takim razie nazwijmy to przymusem - zaproponował ugodowo Duncan.
Colby Lang wybuchnął obraźliwą dziesięciominutową tyradą, w której przypisał
swojemu młodszemu synowi każdą zbrodnię popełnioną kiedykol¬wiek przez rodzaj
ludzki, po czym wypadł gwałtownie z biura Duncana, trza¬skając drzwiami.
- Tym biednym drzwiom naprawdę nieźle się ostatnio oberwało - za¬uważył Duncan.
- Cóż za okropny człowiek - powiedziała Harley.
Siedziała na kolanach Duncana, więc ich oczy znajdowały się na rów¬nym poziomie.
Musnęła palcami jego twarz.
- Jeśli uwierzysz choćby w najdrobniejszą część tej trucizny, którą cię
obsmarował od stóp do głów, to znaczy, że mu się udało.
Czarne oczy napotkały jej spokojne spojrzenie. W ich głębi, niewidocz¬ne dla
nikogo z boku, czaiło się cierpienie, które od lat skrywał.
- A jednak jego główne oskarżenie jest słuszne - powiedział matowym głosem. -
Nie jestem dobrym człowiekiem. Mam na koncie różne rzeczy ...
- Masę rzeczy - poprawiła go Harley, zakrywając mu ręką usta - ale żadna z nich
nie została zrobiona po to, żeby zranić drugiego człowieka. Twój ojciec nie może
powiedzieć tego o sobie. Wychodził ze skóry, aby zranić cię przy każdej
sposobności.
- Harley ...
- Mam pewne doświadczenia w tej materii, Duncanie Lang. Mogę mnóstwo zarzucić
mojej mamie, ale dla nas obu było i jest absolutnie jasne, że matka zawsze mnie
kochała i kocha do dzisiaj. Często mnie raniła, ale nigdy nie chciała zrobić mi
krzywdy. Natomiast twoi rodzice sprawili, że uwierzy¬łeś w wierutne bzdury.
Wmówili ci, że nie jesteś dobrym człowiekiem. Nie mogę cię przekonać, że jest
inaczej. Nikt tego nie dokona. Ty sam musisz tego dowieść przed sobą samym.
Postaraj się to zrobić, Duncanie - wyszep¬tała, przesuwając ręką po
kędzierzawych czarnych włosach. - Nie zasługu¬jesz na tego rodzaju tortury.
- To nie jest takie straszne.
- Owszem, jest.
Przez chwilę siedział sztywny i nieruchomy.
- Jak to się dzieje, że widzisz tak dużo?
- Bo pokazujesz mi tak dużo.
Spojrzał jej w oczy.
- Jesteś naprawdę taka niebezpieczna, jak myślałem. - Pocałował wnę¬trze jej
dłoni. - Jakim cudem trafiłaś do mojego życia?
- Wystarczy stąpnąć na nową ścieżkę; nie odgadniesz, do jakich miejsc może cię
doprowadzić - odparła, a potem przyciągnęła go do siebie i złączy¬li się w
namiętnym pocałunku.
- Poślę ci Johna i Emmę do pomocy, kiedy będziesz się wyprowadzała z hotelu -
powiedział Duncan, pieszcząc wargami jej policzek. - Na wszelki wypadek, abyśmy
byli pewni, że ludzie Giscarda nie zechcą cię zaczepiać. -Emmę?
Poczuła, że Duncan uśmiecha się z ustami przytulonymi do jej szyi.
- Emma ma czarny pas ósmego stopnia w karate i strzela najlepiej w ca¬łej
firmie. Dałaby radę naszym francuskim zbirom z zawiązanymi rękami.
- Do licha! - mruknęła Harley, poddając się z zachwytem ruchom cie¬płych rąk
pieszczących jej ciało. - Nie wyobrażałam sobie nawet, że mam taką groźną
przyjaciółkę od serca.
- Poczekaj tylko, aż zobaczysz jej narzeczonego. Jackie Chan wygląda
przy nim tak, jakby się poruszał w zwolnionym tempie.
- Wygląda na to, że mamy fantastycznych kompanów na podwójną randkę. Duncan
zaśmiał się i żartobliwie chwycił ją zębami za brodę•
- Dowiem się, kiedy mają wolny wieczór.
Rozległo się lekkie pukanie do drzwi.
- Jesteście w przyzwoitym stanie? - upewniła się Emma.
- Tak - zawołał Duncan, udając poirytowanie.
Harley uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo.
- Rzeczywiście masz niezgorszą reputację•
- To nic nowego - odparł Duncan, akurat kiedy Emma weszła do gabinetu.
Nawet nie mrugnęła na widok Harley siedzącej na kolanach Duncana. - Agent
Sullivan przesłał raport FBI dotyczący ostatnich posunięć An¬gela Maurizio.
Pomyślałam, że będziesz chciał go od razu zobaczyć - wyja¬śniła, kładąc teczkę
na jego biurku.
- Dzięki, Em - powiedział Duncan, a widząc, że asystentka waha się, czy wyjść,
czy zostać, dodał: - Coś się stało?
- Właściwie nic takiego - odparła Emma, robiąc krok w kierunku drzwi.
-Emmo!
Młoda kobieta skrzywiła się.
- Chodzi o parę drobiazgów, które ... nie dają mi spokoju.
- Na przykład?
- Na przykład, jeśli jesteśmy jedynymi dwiema osobami w Colangco, które pracują
nad sprawą Boyda Monroe, to dlaczego ktoś trzeci ściągnął cały plik z jego
danymi?
- Pewnie tata nas sipieguje. Wiesz, jak się troszczy o tę sprawę. Poza tym
obiecał Radey, że będzie sprawował nad nią nadzór.
- W porządku, ale to nie jego komputer ściągnął ten plik. Właściwie, o ile się
dobrze orientuję, żaden z komputerów Colangco nie jest za to odpo¬wiedzialny.
Harley poczuła, że Duncan sztywnieje.
-To dziwne.
- Tak też pomyślałam - zgodziła się Emma, krzyżując ręce na piersiach. -
Powiedzieć ci coś jeszcze dziwniejszego? Chociaż sprawa Radey została zamknięta
już dobre kilka dni temu, nasz komputerowy szpicel również ją ściągnął.
- Kiedy? - zapytał Duncan z napiętym wyrazem twarzy.
- Wczoraj, kiedy jadłyśmy z Radey lunch.
- Niech to diabli!
- Oczywiście to może być Colby pracujący na nowym komputerze ...
- Ale niekoniecznie - stwierdził Duncan ponuro. - Bardzo mi się to nie podoba.
- Więc dobrze, że się przeprowadzam - wtrąciła się do rozmowy Rarley.
- Tak, to dobry plan - przyznała Emma. - Dokąd się przenosisz? Do jednego ze
strzeżonych domów Colangco?
- Można to tak nazwać - odparła Rarley, prezentując szeroki uśmiech.
- Emmo - zaczął Duncan z dość posępnym rozbawieniem - chciałem cię prosić o
przysługę.
Jeszcze przed opuszczeniem hotelu Rarley skorzystała z wydziału public relations
w Colangco, wydając oświadczenie dla prasy, w którym stwierdzała, że ona i jej
menedżer rozstali się na mocy obopólnego przyjacielskiego poro¬zumienia. Boyd
mógł powiedzieć, co mu się podoba, kiedy dziennikarze go dopadną, było jej
wszystko jedno. Podała do wiadomości podstawowe fakty. Jej fani i przemysł
muzyczny zrobią z nimi, co zechcą.
Następnie z pomocą Emmy i Johna Radey przeniosła swoje rzeczy z ho¬telu "Loews"
do mieszkania na górze, myśląc przy tym ze złośliwą satysfak¬cją, że Colby Lang
pęknie z wściekłości, kiedy się o tym dowie.
Gdy tylko Emma i John zniknęli za drzwiami, Radey zatelefonowała do matki.
Chciała naprawić przynajmniej w części szkodę, jakiej narobił Boyd, ale starała
się na próżno. Matka zawsze czuła się uszczęśliwiona, kiedy mo¬gła myśleć
najgorsze. Radey odłożyła słuchawkę z potężnym westchnieniem ulgi i
zatelefonowała do Annie Maguire, którą Boyd zdążył wyrzucić, żeby ją ponownie
zatrudnić.
Potem zabrała się do pracy.
Kiedy się rozpakowała, gromadząc ubrania Duncana w ciasnym zakątku podwójnej
szafy, usiadła po turecku i próbowała komponować. Muzyka jej umykała, natomiast
zjawiły się słowa. To było dość niezwykłe; z reguły muzyka inspirowała tekst.
Ale Radey napisała mnóstwo piosenek w ciągu minionych lat, więc wiedziała, że
powinna podążyć za tym twórczym nur¬tem, który akurat jej się objawił. Jeśli
zdobędzie się na cierpliwość, odpo¬wiednia muzyka do piosenki "Bez gwarancji"
przyjdzie do niej z pewnością.
Siedziała więc po turecku na łóżku i pracowała nad tekstem do "Bez gwarancji", a
następnie do "Życia na całego". Zamierzała odwdzięczyć się za poprzedni wieczór
i zrobić kolację dla Duncana, ale jak to się często zda¬rzało, kiedy piosenki
płynęły przez nią swobodnie, całkowicie straciła po¬czucie czasu. Zorientowała
się, że Duncan wszedł do mieszkania, dopiero gdy stanął przy łóżku i cicho
kaszlnął.
Podskoczyła, a on się roześmiał.
_ Cześć, skarbie, wróciłem! - powiedział.
Wynagrodziła mu tę nieobecność duchem, klękając na łóżku i obdarza¬jąc
wspaniałym, potężnym uściskiem, który skończył się pół godziny póź¬niej. Kartki
papieru nutowego leżały na podłodze razem z ich ubraniami, oni zaś leżeli nadzy,
trzymając się w objęciach i próbując odzyskać normalny oddech.
_ Będę musiał posłużyć się tą kwestią jeszcze raz - stwierdził Duncan, na co
Harley się roześmiała.
_ Niestety, nie mam instynktu gospodyni - wyznała. - Zapomniałam o kolacji.
_ Nie szkodzi. Masz inne zalety, które to kompensują• Poza tym postanowiłem, że
dziś wyjdziemy.
_ Wyjdziemy? - powtórzyła Radey ze zdziwieniem, opierając się na łokciu i
patrząc na niego z konsternacją. - A co z Louisem i Desmondem, któ¬rzy czyhają
na ciebie z bronią?
_ Zapewniłem rozrywkę naszym dwóm francuskim cieniom. Będziemy bezpieczni.
Godzinę później, kiedy Duncan wziął ją w ramiona na parkiecie tanecznym w
"Goodies", zapomniała całkowicie o Louisie i Desmondzie. Odkryła, że taniec z
Duncanem, z którym zagłębiła się w miłosną przygodę, różni się zasadniczo od
tańca z Duncanem sprzed okresu intymności. Teraz był znacznie bardziej zmysłowy,
radosny i beztroski niż piexwszym razem, kiedy przyszli do "Goodies". Tak, tak,
stanowczo nieźle jej się szło tą nowo obraną ścieżką. - Świetny zespół -
zawyrokowała Harley, kiedy wreszcie wrócili do swojego stolika za
przepierzeniem.
Czarnoskóra gitarzystka basowa była jedyną kobietą w grupie Rockin' Robins.
Towarzyszyli jej biali mężczyźni i latynoski perkusista. Widać było, że
członkowie zespołu ogromnie się lubią oraz kochają muzykę, słychać to było w
każdej granej przez nich nucie.
- Przypuszczałem, że ci się spodobają. Podobają się również paru firmom
nagraniowym. Zaczynają robić karierę. - Duncan patrzył na nią przez chwi¬lę. -
Czy trudno było znaleźć się nagle na topie w charakterze Księżniczki Pop?
Harley myślała przez chwilę o siedemnasto letniej dziewczynie, którą niegdyś
była.
- To było zdumiewające, niesamowite, wręcz nierealne. Przez pierwsze parę lat
świat jakby wypadł ze swojej osi, a kiedy się wyprostował... byłam już osobą,
której nie znałam.
- Nie sądzę, żebyś zagubiła się tak bardzo, jak ci się wydaje - powiedział,
biorąc ją za rękę. - Wiem, że nie żywisz wiele szacunku dla osoby Jane Miller,
ale przez parę ostatnich dni słuchałem jej piosenek i przekonałem się, że
cha¬rakteryzuje je siła i moc, nawet z tym lirycznym tłem smyczkowym. Nie
zosta¬łabyś wyniesiona na wyżyny - i nie zdołałabyś się tam utrzymać przez
dzie¬więć długich lat - gdyby twoje utwory nie były znakomite. Twoi słuchacze
nie są głupi, Harley. Umieją rozpoznać wysoką jakość. Niezależnie od tego, jaką
muzykę będziesz grać, pop, rock czy jeszcze inną, utrzymasz się na topie.
- Wiesz, to dziwne - odparła, marszcząc bxwi - ale od momentu, kiedy kupiłam
Stratocastera, nie martwiłam się ani przez chwilę, czy utrzymam się na topie.
Martwiła mnie tylko myśl, czy nie zawiodę moich fanów. Nie masz pojęcia,
Duncanie, jacy są wspaniali, aja tu zamierzam zrobić im głupi ka¬wał i zupełnie
zmienić styl. Fani Joni Mitchell zbuntowali się, kiedy nagrała album bluesowy.
Fani Neila Diamonda spalili jego kukłę, kiedy wydał album country. Do licha,
przecież nawet Bob Dylan został wygwizdany, gdy zamie¬nił gitarę klasyczną na
elektryczną, jeszcze w latach sześćdziesiątych.
- Nie możesz się martwić o to, jak zareagują ludzie. Nie masz nad tym żadnej
kontroli. Możesz tylko pisać i wykonywać ten rodzaj muzyki, który jest ci
naprawdę bliski.
- Potrzebuję trochę czasu, żeby się z tym oswoić - wyznała Harley.
- Z czym mianowicie?
- Z towarzystwem kogoś, komu autentycznie leży na sercu moje szczęście, a nie
tylko jego własny rozkład zajęć.
Zespół zakończył swój ostatni numer i miał przexwę. Główny wokalista i zarazem
gitarzysta grupy podszedł do ich stolika i przystanął, targając rado¬śnie czarne
kędziory Duncana.
- Sie masz, Duncan. Fajnie cię znów zobaczyć.
Harley podniosła wzrok na muzyka i zdecydowała, że zyskuje oglądany z bliska.
Jego orzechowe oczy były ciepłe i przyjazne, a strój retro, składają¬cy się z
rozszerzanych dżinsów, czexwonej koszuli i skórzanej kamizelki ozdo¬bionej
długimi frędzlami, oblekał szczupłą postać, bardziej twardą i żylastą niż
umięśnioną. Złotobrązowe, sięgające ramion włosy przytrzymywała skó¬rzana
przepaska. Ten człowiek musiał mieć tabuny wielbicielek. I tak się zło¬żyło, że
znał Duncana.
- Mark! - wykrzyknął Duncan z radością, strząsając rękę przyjaciela z włosów. -
Ja też się cieszę, że cię widzę. Byłeś po prostu fantastyczny.
_ Naprawdę super - dodała szczerze Harley. - Wasza wersja "Let's Go" podobała mi
się znacznie bardziej niż oryginał Ritchiego Valensa.
_ Dziękuję - powiedział Mark z uroczym uśmiechem. - Ty musisz być Harley. Duncan
wspomniał przez telefon, że też występujesz.
Harley posłała Duncanowi zaskoczone spojrzenie, a potem odwróciła się znów do
Marka.
- Trochę - przyznała.
_ Może miałabyś ochotę przyłączyć się do nas w drugiej części występu?
- Co takiego? - spytała Harley ogromnie zdumiona.
- Śmiało - zachęcił ją Duncan. - Będziesz miała znakomitą zabawę•
Harley wlepiła w niego oczy. On to zrobił naumyślnie!
- Nie mam ze sobą gitary.
_ Chodzi może o to? - zapytał Mark, wyciągając zza pleców jej czarnego Fendera
Stratocastera.
Spojrzała na Marka, a potem na Duncana.
- Jak ci się ta sztuczka udała?
Duncan uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Ma się te znajomości.
- Ale w jakim celu to zrobiłeś?
_ Kierowały mną całkowicie egoistyczne pobudki - zapewnił ją• - Ni¬gdy nie
widziałem kogoś tak szczęśliwego, jak ty na scenie "Surrealistic Pil¬low", i
potrzebowałem następnej dawki tego samego.
_ Chodź, Harley - powiedział Mark i ująwszy jąza łokieć, zaczął nakła¬niać, żeby
wstała od stolika. - Susan potrzebuje towarzystwa.
- Jeśli się zbłaźnię, całą winę zrzucę na ciebie - powiadomiła Duncana, wstając.
- Nie zrobisz tego - odparł. - To znaczy nie zbłaźnisz się•
Czas stanął na ułamek sekundy, kiedy ich oczy się spotkały. Harley po¬czuła
niemal namacalnie więź, która musiała istnieć, zanim się poznali, i od tamtej
pory stawała się mocniejsza z każdą chwilą.
W następnym momencie ktoś ją potrącił i czar prysł. Czas powrócił do swojego
rytmu, a Mark poprowadził ją w kierunku tłumu na parkiecie.
- Musisz mieć bezgraniczne zaufanie do Duncana, żeby zaakceptować mnie tak bez
słowa - oświadczyła Harley Markowi po paru minutach przeci¬skania się przez
tłum.
- Ufam mu - potwierdził, prąc naprzód.
- Jak to możliwe?
- Nigdy w życiu nie złapałem go na kłamstwie. Twierdzi, że należysz do
najlepszych, więc mu wierzę.
- Duncan uważa, t.e należę do najlepszych? - powtórzyła ogromnie prze¬jęta, z
rumieńcami na policzkach.
- Tak - odparł Mark, pociągając ją na niewielkie schodki prowadzące na scenę.
- Ten człowiek nie przestaje mnie zadziwiać.
- Mnie również.
Harley spojrzała na niego z zaciekawieniem, a Mark uśmiechnął się do niej w
odpowiedzi.
- Znam Duncana od czasu naszych burzliwych lat na uniwersytecie Co¬lumbia. Nigdy
nie chciał mi przedstawiać swoich dziewczyn. Nigdy. A to oznacza, że różnisz się
od całej reszty i jesteś kimś specjalnym, co tylko po¬tęguje moją ciekawość.
Więc dobrze, zobaczmy, co potrafisz. Możesz się podłączyć do tego wzmacniacza -
dodał, wręczając jej czarny przewód.
Harley, trochę oszołomiona, podłączyła Stratocastera 'do wzmacniacza, po czym
Mark przedstawił ją reszcie zespołu.
- Najwyższy czas - stwierdziła Susan z uroczym jamajskim akcentem, potrząsając
zdecydowanie głową. - Tłumaczę tym facetom od lat, że w na¬szym zespole jest
stanowczo za dużo testosteronu.
- Zrobię, co mogę, żeby ci pomóc - obiecała Harley.
Nastroiła pospiesznie gitarę w czasie, kiedy Mark podszedł do mikrofo¬nu i
przedstawił jeszcze raz cały zespół, a następnie ją samą. Tłum był goto¬wy
przyjąć ją na słowo. Cokolwiek robił Mark, w pełni ich zadowalało.
- Zaczniemy od jakiegoś kawałka Beach Boysów, żeby wprawić was wszystkich w
odpowiedni nastrój - oznajmił Mark. Potem pochylił się w stro¬nę Harley, która
stała na niewielkiej scenie przed mikrofonem dzielonym z Susano - Dołączysz do
podkładu, Harley.
- Tak jest - potwierdziła zwyczajnie, jakby niepewność i nerwy nie wę¬drowały
jej w postaci dreszczy po kręgosłupie. .,
Śpiewała jako solistka przez wiele lat i obawiała się, że wystawi na szwank
dobre imię pani Shepherd, swojej nauczycielki chóru ze szkoły śred¬niej. Fakt,
że nigdy nie występowała w charakterze członka zespołu, nie zwięk¬szał jej
pewności siebie. Czuła, że twarz jej sztywnieje.
- Od czego zaczynamy?
- Oczywiście od "Dance, Dance, Dance" - odpowiedział Mark z szerokim uśmiechem.
- Jasne, niemądra jestem - oświadczyła, zwracając się do Susan.
Mark rozpoczął gitarowy wstęp do piosenki. Harley zachowywała się ostrożnie
przez cały czas trwania "Dance, Dance, Dance" i "Go od Lovin'" Rascalsów,
dostrajając się muzycznie do gitary prowadzącej Marka, basowej Susan oraz gitary
klasycznej, łącząc i zlewając swój głos z głosem Susan, bo tak było
najbezpieczniej. Ale kiedy zaczynali "Twist and Shout", czuła się już swobodnie
i pozwoliła sobie na kilka gitarowych wstawek. Kiedy zespół rozpoczął "This Is
Dedicated to the One I Love", Harley zaznała pierwszy raz od dziewięciu lat
przyjemności tworzenia harmonii, zdumiona faktem, że tak dobrze i gładko pracują
razem z Susan.
- Poproszę teraz do przodu naszego gościa - powiedział Mark do mi¬krofonu,
wyciągając rękę i łapiąc Harley za łokieć. - Niech nam zaśpiewa następną
piosenkę. Wybór należy do ciebie - oświadczył jej, zamieniając się z nią
miejscami.
Harley czuła na sobie wzrok Duncana i wiedziała, że nie opuści jej od¬waga.
- Może "Somebody .to Love" Jeffersona Airplane'a - zaproponowała zespołowi
półgłosem.
Brwi Marka skoczyły gwahownie do góry; w turkusowo-błękitnej sUkni Diora z lat
pięćdziesiątych Harley nie wyglądała na dziecię hard rocka - ale mimo to nie
wyraził sprzeciwu.
Wzięła głęboki oddech ... i rzuciła się w piosenkę ... a już pod koniec
pierwszej zwrotki była po prostu w swoim żywiole. Cudownie było stanowić część
zespołu, ich energia i kunszt muzyczny podnosiły jej własne umiejęt¬ności. Miała
ochotę rzucić się Duncanowi w ramiona i podziękować mu za tę radość milionami
pocałunków, ale najpierw musiała skończyć piosenkę i występ.
Owacja, którą została nagrodzona, niemalją ogłuszyła. To było prawie¬choć może
niezupełnie - tak wspaniałe, jak kochanie się z Duncanem. Roze¬śmiana, ruszyła z
powrotem do Susan i nagle zdała sobie sprawę, że reszta zespołu również ją
oklaskuje. To było tak niespodziewane, że stanęła jak wryta i wlepiła w nich
wzrok, jakby zostali nagle pozbawieni rozumu.
- Posłuchajmy jeszcze jednej piosenki w wykonaniu Harley Smith¬zapowiedział Mark
przez mikrofon, który dzielił chwilowo z Susano
- Masz dla nas jakieś następne niespodzianki? - zapytał Harley.
- To była niespodzianka? - zdziwiła się, nie bardzo rozumiejąc.
- Grace Slick nie ośmieliłaby się zaśpiewać znów tej piosenki, gdyby cię
usłyszała, panno Miller.
- Coś takiego! - odparła Harley, czerwieniąc się.
I nagle uświadomiła sobie, że Mark nazwał ją panną Miller.
- A niech to diabli ... ! - wykrzyknęła i natychmiast zakryła gwahownie usta
ręką. - Jak się domyśliłeś? - wyszeptała zgnębiona.
- Dobra gra na gitarze jest jak odcisk linii papilarnych - rozpoznaje się ją bez
pudła. Jeśli dodasz do tego ten szczególny odcień błękitnych oczu, którym się
odznaczasz, sprawa staje się bezwzględnie oczywista, zwłaszcza kiedy stary
kumpel z college'u mruknie coś na ten temat - wyjaśnił Mark, pokazując wszystkie
zęby w uśmiech~.
- Ach tak! - Harley wróciła do centralnego mikrofonu i wzięła głęboki oddech. -
Dobrze, kochani - oznajmiła. - Następną piosenkę dedykuję pew¬nemu ważniakowi z
firmy Colangco International, który ma za długi język i którego gościmy dziś na
sali. Ten J;lUmer jest dla ciebie, pleciugo - dodała jeszcze, rozpoczynając
gitarowy wstęp do "Secret Agent Man".
Mark parsknął śmiechem.
Harley spędziła resztę swojego czasu na scenie u boku Susan, rozkoszu¬jąc się
tym, że łączy swój głos z innymi członkami zespołu, aby stworzyć coś jeszcze
lepszego. Kiedy Mark spojrzał prosto na nią i zaczął "DeviI with a Blue Dress",
śmiała sięjak szalona z tej diablicy i niebieskiej sukienki przez całą piosenkę.
A kiedy poprosił ją do przodu na ostatni kawałek, spojrzała prosto na Duncana
Langa i zaśpiewała "Desperado", mając nadzieję, że we¬źmie sobie jej radę do
serca i pozwoli, aby go kochała.
Gdy skończyła, poprosiła zespół, żeby zagrał coś dla niej, zeszła ze sce¬ny,
złapała Duncana i pociągnęła go na parkiet do tańca. Przylgnęła do niego cała,
czując mocne bicie jego serca, a Mark zaczął śpiewać "Time in a Bottle" Jima
Croce'a.
.
- Dziękuję - wyszeptała w ciasnym uścisku ramion Duncana.
Rozdział dwunasty
Duncan usłyszał krzyk Harley, chociaż z prysznica lał się silny strumień wody.
Wyskoczył cały mokry, złapał pistolet, który schował wcześniej w szafce pod
umywalką, i wpadł do zalanego słońcem pokoju przygotowany na wszystko ... z
wyjątkiem tego, co zastał.
Harley - jedynie w figach i jednym z jego zielonych T -shirtów - stała wciśnięta
plecami w ścianę. Patrzyła na łóżko- a raczej na gitarę leżącą na środku łóżka -
z przerażeniem na twarzy.
- Co jest? Co się stało? - zapytał.
Harley wskazała na czarną gitarę drżącym palcem.
- To było country. Moja nowa muzyka okazała się country!
Duncan roześmiałby się, gdyby nie to, że nadal dochodził do siebie po szeregu
koszmarnych wizji - Harley porywanej, Harley śmiertelnie rażonej prądem, Harley
mordowanej za pomocą zatrutej strzały.
- Tylko tyle? - spytał, opuszczając pistolet i opierając się bezwładnie o
framugę drzwi.
- Tylko tyle?! - wybuchnęła Harley. - Ty nic nie rozumiesz. Okazało się, że
tworzę muzykę, przeciwko której buntowałam się przez całe życie!
- I to cię tak bardzo dziwi?
Harley wydała z siebie zduszony okrzyk frustracji.
- A więc to cię rzeczywiście dziwi - uznał Duncan.
Upewnił się, że automatyczny browning jest zabezpieczony, i odłożył go na półkę
w łazience. Podszedł do Harley, zaprowadził ją do miękko wy¬ściełanego fotela
stojącego przy dwuskrzydłowych szklanych drzwiach pro¬wadzących na taras i
posadził. Następnie usadowił się naprzeciwko niej, na równie miękko wyściełanym
podnóżku, stanowiącym komplet z fotelem.
- Pomówmy o kwestii zahamowanego rozwoju - zaczął.
- Ja cię chyba stłukę, Duncanie Lang - stwierdziła Harley, grożąc mu pięścią z
gniewną miną.
Duncan nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jeszcze z nikim nie czuł się tak cudownie.
- Uważam, że nadszedł czas, żebyś spokojnie usiadła i wysłuchała kil¬ku mniej
lub bardziej gorzkich prawd.
Harley skrzyżowała ręce na piersiach z wyrazem tępego uporu.
- Ja też mogę ci zaserwować parę prawd: jesteś nagi i zaraz przemo¬czysz na
wylot ten podnóżek.
- Onjest samoschnący, podobnie jak ja. Gorzka Prawda Numer Jeden: pochodzisz z
miasteczka Sweetcreek w Oklahomie i twoimi muzycznymi korzeniami są country i
rockabilly. Nie, nie, nie - dodał podnosząc rękę, żeby powstrzymać argumenty,
które już miała wypowiedzieć. - To jest szczera prawda i sama doskonale o tym
wiesz. Gorzka Prawda Numer Dwa: każdy nastolatek buntuje się przeciwko czemuś-
tam w istniejącym stanie rzeczy. Nie ma nic dziwnego w tym, że ty, ze swoją
muzyczną duszą, zbuntowałaś się właśnie w dziedzinie muzyki, zwracając się w
kierunku hard rocka. Gorzka Prawda Numer Trzy: Boyd Monroe zahamował twój
muzyczny rozwój, zmu- . szając cię, żebyś stała się i pozostała jednowymiarową i
bezbarwną Ksi꿬niczką Pop przez dziewięć lat... a ty wcale nie jesteś małą
słodką Jane Mil¬ler ... za co Bogu niech będą dzięki. Gorzka Prawda Numer
Cztery: nie jesteś również Patti Smith, Grace Slick, Chrissie Hynde czy nawet
Pat Benatar. Gorzka Prawda Numer Pięć: przez ostatnie siedem dni z każdą
piosenką, którą śpiewałaś i śpiewasz, Sweetcreek coraz wyraźniej wkradało się do
tego, co robisz.
- Naprawdę? - zapytała cicho.
- Tak. Sposób, w jaki zaśpiewałaś wczoraj "That'll Be the Day", był bardziej
odkrywczy niż spojrzenie w kryształową kulę, panno Harley Jane Miller. Gorzka
Prawda Numer Sześć: te wakacje pomagają ci odnaleźć twoje prawdziwe ,ja", co
oznacza, że nie ma - przynajmniej dla mnie - nic dziw¬nego w fakcie twojego
powrotu do muzycznych źródeł, mianowicie country i rockabilly; to z kolei
doprowadza nas, po zatoczeniu pełnego koła, do Gorz.¬ki ej Prawdy Numer Jeden.
Zgrabnie wyłożone, przyznasz, choć może nie powinienem się sam chwalić.
Harley, nachmurzona, posłała mu gniewne spojrzenie. - Jesteś w dalszym ciągu
nagi i mokry.
Duncan wstał, pochylił się nad nią i pocałował czubek lekko piegowate¬go nosa.
- Ale przy tym mam rację i ty o tym dobrze wiesz.
- Mhm - mruknęła, wciskając się jeszcze głębiej w fotel - tylko że nie musi mi
się to wcale podobać.
Uparta do końca. Nic dziwnego, że tak bardzo ją kochał.
Kiedy pół godziny później wychodził z mieszkania, Harley nadal siedzia¬ła w
fotelu ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i chmurnym wyrazem twarzy.
Dobrze, że każde z nich miało coś do roboty, bo inaczej Duncana cze¬kałby bardzo
nieprzyjemny poniedziałkowy ranek. Na szczęście miał przed sobą perspektywę
rozkosznego zajęcia, jakim było wzięcie pod lupę samolotu należącego do
Giscarda. Oznaczało to konieczność odwrócenia kolejny raz uwagi Louisa i
Desmonda, ale zespół, który dostał za zadanie śledzenie każde¬go ruchu
francuskiej pary, zaczął traktować swoją misjęjak rodzaj wyzwania. Oznaczało to
również pogodzenie się z obecnością osobistego "opiekuna" z ra¬mienia firmy,
któremu polecił pilnowanie własnych pleców, póki sprawa Gi¬scarda nie zostanie
rozwiązana. Nie lubił czuć się obserwowany przez cały dzień, ale jeszcze
bardziej nie lubił przemocy w jakiejkolwiek formie, stoso¬wanej na własnej
osobie.
- Nie dość, że trzeba pracować' w czasie weekendu - zaczęła się żalić Emma,
kiedy wchodzili po wąskich schodkach do bocznych drzwi odrzu¬towca Giscarda - to
jeszcze musieliśmy tu przyjść przed ósmą rano; dla¬czego?
- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - oznajmił Duncan, wchodząc do samolotu.
- W tym wypadku: kto rano wstaje, temu się dostaje. Od narzeczonego.
- Twoja obowiązkowość jest znana i doceniana, wierz mi.
- Nawet jeśli w biurze jest znana i doceniana; Lam Ying zaczyna znać i doceniać
zimne prysznice! - wybuchnęła Emma.
- Coś podobnego - westchnął Duncan, spoglądając na nią ze szczerą troską. - Czy
twoja rodzina wie, że jesteś kobietą upadłą?
Emma potrząsnęła głową z wyraźną niechęcią.
- Okropnie denerwujący z ciebie gość, Sherlocku.
- Słyszałem już gdzieś ten refren, Watsonie. Ty zaczynasz od kabiny pilota, ja
od ogona, i oboje dążymy do środka.
_ Holmesie - powiedziała Emma, wzdychając ciężko - policja przeszu¬kiwała ten
samolot z pełnym rynsztunkiem, od promieni Roentgena i fluoro¬skopów do ekip z
psami. Gdyby coś tu było, na pewno by to znaleźli.
_ Ale nie znaleźli - stwierdził Duncan, wkładając do ust listek cynamonowej gumy
do żucia.
- Tylko dlatego, że nie było nic do znalezienia!
_ Emmo, diamenty były całe i zdrowe, kiedy kurier Giscarda wsiadł na pokład tego
samolotu w Paryżu. Natomiast nie było ich, gdy otwarto teczkę w Bartlett Museum.
To znaczy, że zostały z niej zabrane, kiedy znajdowały się w tym samolocie, albo
też ukradziono je jakimś sposobem w limuzynie, podczas jazdy do muzeum, a
limuzynę już przeszukałem i niczego nie zna¬lazłem.
_ Dzisiaj też skończysz poszukiwania z pustymi rękami - oświadczyła kwaśno Emma.
_ Posłuchaj no, jeśli jednak kradzieży dokonano w samolocie, istnieje całkiem
spora szansa, że znajdę tu coś, co naprowadzi nas wreszcie na wła¬ściwy trop.
Emma westchnęła ponownie, kierując się do kabiny pilota.
_ Przeczytałeś zbyt dużo opowieści o Sherlocku Holmesie za wrażliwych
młodzieńczych lat.
Godzinę później, idąc z przeciwległych stron, zbliżyli się do siebie na jakieś
dwa metry.
_ Do licha! - powiedział Duncan, leżąc na plecach i badając w tej pozycji spód
wyściełanego fotela pilota.
- O co chodzi? - spytała Ęmma.
- Harley miała rację: naprawdę lubię tę pracę•
Rzeczywiście odnalazł swoje życiowe powołanie w ciągu ostatnich kil¬ku dni -
mimo że czekało na niego praktycznie od dnia narodzin. Praca w fir¬mie
rodzinnej, którą się kocha; świadomość, do czego chciałby w niej dojść. To była
sfera marzeń. Niewjarygodna sprawa.
A przecież prawdziwa.
Zdumiewające. A więc okazało się, że on także ma swoje marzenie - pragnie stać
się najlepszym detektywem ... i dzielić życie z Harley. Problem pole¬gał na tym,
że pierwsze było zagrożone, a drugie niemożliwe. Harley wyjedzie wkrótce z
Nowego Jorku. I nie powróci do niego. Prqbował odwrócić uwagę od nagłego ukłucia
ostrego bólu, badając ponownie fotel pilota.
_ Ciekawe, czy udałoby mi się namówić tatę, żeby utworzył w firmie wydział badań
kryminalnych na pełną skalę i pozwolił mi go prowadzić.
_ Chętnie będę ci towarzyszyła w dniu, kiedy pojawi się przed tobą do¬bra
wróżka, która machnie czarodziej ską różdżką i oświadczy, że spełni każ¬de twoje
życzenie.
Duncan podniósł głowę i uśmiechnął się do Emmy.
- Wezmę cię ze sobą na pewno.
Pół godziny później stał na szczycie pasażerskich schodków, patrząc na pas
startowy, inne prywatne odrzutowce i hangary za nimi. On i Ernma nie znaleźli
niczego. Co gorsza, wyobraźnia nie podsunęła mu żadnego genial¬nego pomysłu.
Jego wysiłek zaowocował totalną pustką. Cztery dni temu Brandon stanął na tych
samych schodkach z czarną skórzaną teczką Giscar¬da. Czy już wtedy była pusta?
Czy diamenty zapadły się jakimś cudem pod ziemię na tylnym siedzeniu limuzyny
Colangco? Czy też Giscard płatał im figle? Może zamierzał użyć wystawy klejnotów
w Bartlett Museumjako pa¬rawanu dla oszustwa ubezpieczeniowego i wysłał kuriera
z Paryża tym sa¬molotem z pustą teczką?
- Duncanie - powiedziała Emma zza jego pleców - czas wracać do biura.
- Przepraszam, Em.
Schodząc ze schodów, przeglądał na nowo w pamięci nagrane przez nich taśmy
wideo, które studiował tyle razy. Brandon wziął teczkę, zszedł ze schod¬ków,
zrobił trzy kroki, po czym podał teczkę dwóm pracownikom Colangco czekającym w
limuzynie. Strażnicy oraz kierowca byli długoletnimi pracow¬nikami firmy,
godnymi całkowitego zaufania. Duncan sam ich wybrał. Poza tym Ernma zbadała ich
niezwykle drobiazgowo.
Brandon wrócił potem do swojego samochodu i poprowadził minipro¬cesję do miasta.
Po drodze do Bartlett Museum limuzyna jechała przez jakiś czas przez bardzo
zatłoczone ulice i zatrzymywała się co chwilę, ale nikt nie zbliżał się do
samochodu, nikt też z niego nie wysiadł. Limuzyna zatrzymała się nad płytą, pod
którą znajdowało się wejście do kanałów, ale trwało to zaledwie kilka sekund.
- Za dużo myślisz, Holmesie - stwierdziła Ernma, kiedy szli przez małe lotnisko.
- Przestań się tym zadręczać. Daj odpocząć swojej głowie. To pod¬czas relaksu
przychodzi zazwyczaj rozwiązanie problemu. Tak było w przy¬padku Alberta
Einsteina - on preferował metodę prysznica - i może stać się również w twoim.
- Jak myślisz, gdzie się podziały diamenty? - spytał, otwierając przed nią i
przytrzymując szklane drzwi.
- Każdą hipotezę, którą zdążyłam sformułować, obalały nasze kasety ¬wyjaśniła
Emma, idąc w stronę postoju taksówek. - Zaczynam wierzyć, że jest to albo
kwestia projekcji astralnej, albo też nagłe zaburzenie w kontinu¬um
czasoprzestrzennym.
- To brzmi o wiele lepiej niż wszystko, co mi się udało wymyślić - stwier¬dził
Duncan, sadowiąc się koło niej na tylnym siedzeniu żóhej taksówki. ¬Miałem
wrażenie, że jakaś dobra wróżka była lekko zawiana w czwartek rano i postanowiła
spłatać komuś figla.
Ernma prychnęła.
- I co, nadal kochasz tę pracę?
Duncan westchnął, kładąc głowę na oparciu siedzenia.
_ Tak. Wychodzi na to, że moi rodzice mieli od początku rację• Rzeczywiście
jestem chory umysłowo.
_ Nie przeszkadzaj im w to wierzyć, Holmesie. Zaśmiał się i ścisnął na moment
jej rękę•
_ Załatwię ci awans, choćby mnie to miało zabić.
Gdy dotarli do biura, Duncan wziął kolejny raz kasety wideo, puścił pierwszą na
środkowym monitorze, po czym usiadł wygodnie, przygotowa¬ny na jeszcze jedną
długą sesję. Coś mu umykało. Wiedział o tym. Czułto po
prostu w kościach.
Ale co to takiego było?
Harley patrzyła gniewnie na swoją gitarę od przynajmniej dwóch go¬dzin.
Próbowała zrzucić całą winę na nią, a potem na Duncana, usiłując wy¬kręcić się
od wyciągnięcia pewnych oczywistych wniosków - wszystko na próżno. Wreszcie z
pomrukiem irytacji podniosła się z fotela i skierowała w stronę kuchni. Jej
matka zwykła mówić: jeśli masz dylemat, weź się do pieczema.
Jednak już wyrabiając ciasto drożdżowe, była świadoma, że tojej nie
wystarczy. Będzie musiała ruszyć z miejsca, jeśli ma kiedykolwiek osiągnąć
spokój i rodzaj zgody pomiędzy istotą, którą była, i tą, którą chciała być, a
także tą, którą się stała - jako kobieta i jako muzyk. Poczekała cierpliwie, aż
bułki będą gotowe, i wyjąwszy je z piekarnika, wróciła do sypialni, żeby się
przebrać. Następnie poszła do łazienki i sięgnęła po szczotkę, która jed¬nak
gdzieś się zapodziała. Całkiem jak ona, Harley. Przejrzała półkę, znala¬zła
szczotkę i przejechała nią dwukrotnie po włosach. Potem wyszła z miesz¬kania i
zjechała windą do holu. Opuściwszy Sentinel Building, skręciła w lewo na Piątą
Aleję i szła dalej przed siebie.
Zmagała się z Gorzkimi Prawdami, myśląc właściwie tylko o tym, że
idzie przed siebie chodnikiem i nie zwraca uwagi na ludzi wokół. Szła ma¬chając
rękami, a wystawy mijanych sklepów zlewały się w jeden barwny ciąg.
Nagle jacyś dwaj mężczyźhi - którzy jednak nie byli Desmondem i Louisem -
złapali ją za ramiona.
_ Koniec wakacji, panno Miller - powiedział typ z prawej strony, który wyglądał,
jakby udało mu się ocaleć z jakiejś grubszej bijatyki.
A więc wiedzieli, kim ona jest!
_ Do samochodu - zarządził człowiek po lewej i obaj zaczęli ją ciągnąć w
kierunku obszernego amerykańskiego auta.
Harley otrząsnęła się z odrętwienia.
_ Zostawcie mnie! - wrzasnęła, kopiąc i gryząc niespodziewanie, co zaskoczyło
obu mężczyzn.
Puścili ją na moment, co wystarczyło, żeby nogi się pod nią ugięły. Klap¬nęła
ciężko na chodnik z mocno bijącym sercem i zaczęła śpiewać na cały głos "When
the Saints Go Marching In".
Była to jedyna piosenka, która przyszła jej w tym momencie na myśl. Mężczyźni
patrzyli na nią - oraz na dziesiątki przyglądających im się przechodniów - z
jawnym przerażeniem. W następnej chwili rzucili się do samochodu, który ruszył
natychmiast z piskiem opon i zniknął u wylotu Pią¬tej Alei.
Harley śpiewała nadal. W końcu była profesjonalistką, a profesjonalista zawsze
kończy piosenkę, jeśli posiada audytorium. Zaczęła sobie niejasno uświadamiać,
że myśli ma zmącone, że dopiero teraz reaguje na szok i że zaczyna się trząść.
Skończyła piosenkę, podniosła się z niejakim trudem, ukłoniła, ponie¬waż ludzie
wokół k~askali, i wyciągnęła z torebki telefon komórkowy. Nie miała pojęcia, że
zapamiętała numer Duncana, póki nie usłyszała sygnału, a następnie energicznego
głosu Emmy:
- Colangco International, biuro Duncana Langa.
- Emmo - powiedziała Harley, a własny głos wydał jej się dziwny i obcy - dwóch
ludzi próbowało ... to jest... no, właściwie można powiedzieć, że chcieli mnie
porwać.
- Boże drogi! Nic ci się nie stało?
- Jestem mocno wystraszona, ale wydaje mi się, że ... bezpieczna.
- Gdzie jesteś? - głos Emmy był napięty, naglący.
- Na ... - Harley rozejrzała się dookoła, teraz już trochę przytomniej. - ... na
Piątej Alei, niedaleko Czterdziestej Trzeciej ulicy.
- To zostań, gdzie jesteś. Pilnuj, żeby w pobliżu było dużo ludzi. Zaraz tam
przyjadę.
Ale to Duncan wyskoczył z taksówki, która pięć minut później zatrzy¬mała się
przy krawężniku z piskiem bpon. To Duncan, dygocząc, złapał ją i przycisnął
mocno do siebie. .
- O mój Boże, Harley, nic ci nie jest? Nic ci nie zrobili?
Minione pięć minut wystarczyło, żeby jej nerwy znalazły się na powrót pod
kontrolą. Ujęła jego twarz w obie ręce.
- Nic mi nie jest, Duncanie, daję ci słowo.
- Boże! - powtórzył, zamykając ją w ramionach i tuląc z całej siły. - Nie
powinienem był zostawiać cię samej. Powinienem był zostać z tobą ...
- Byłeś ze mną, Duncanie, naprawdę - zapewniła go Harley. - Jesteś we mnie.
Usiadłam i zaczęłam śpiewać, i ci dwaj po prostu uciekli, dokład¬nie tak, jak
powiedziałeś.
Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Widziała, że robi wielki wysiłek, aby
się uspokoić. .
- Śpiewałaś?
.
_ "When the Saints Go Marching In". A potem dostałam całkiem niezłe oklaski od
przechodniów.
_ Ja myślę - powiedział Duncan, tuląc ją znowu. - Czy stoisz, czy siedzisz, twój
talent jest zawsze widoczny i słyszalny. Nie masz nic przeciwko temu, żebym
przydzielił ci kilku ochroniarzy, którzy będą za tobą chodzili, póki ta
przeklęta sprawa nie zostanie rozwiązana?
_ Chętnie się zgodzę na całą hordę ochroniarzy i bardzo ci dziękuję.
_ Załatwione. Nigdy nie przypuszczałem, że Louis i Desmond zrobią ci taki kawał.
- Ależ to nie byli oni.
- Niemożliwe! Jesteś pewna?
- Bezwzględnie.
Duncan zastanawiał się przez chwilę•
_ Mogli ściągnąć wyspecjalizowanych drabów. - Uśmiechnął się lodowato. - Kiedy
ich znajdę, będzie z nimi koniec.
Pocałował ją mocno, a potem oparł się czołem o jej czoło.
_ Wracaj do Colangco, panno Miller, dostarcz Emmie rysopisy tych mężczyzn, a
potem siedź w domu!
- Z przyjemnością.
Zostawienie Harley w biurze Emmy, gdzie panie zajęły się tworzeniem
komputerowych wizerunków dwóch napastników, i przejście do własnego gabinetu,
jakby nic się nie stało, było dla Duncana jednym znajtrudniejszych zadań do
wykonania. Teraz stawka była znacznie wyższa. Harley ... Musiał znaleźć diamenty
Giscarda, i to znaleźć je natychmiast. Włączył znów cen¬tralnyekran z kasetą
wideo i obserwował kolejny raz, jak kawalkada Co¬langco podjeżdża do odrzutowca
Giscarda. Kasety kryły w sobie rozwiąza¬nie, a on był zdecydowany je znaleźć.
Dopiero blask lamp rozjaśniających pokój odciągnął jego wzrok od ekranu.
- Co u ... ?
Rozejrzał się po gabinecie. Na zewnątrz, za oknami, zmrok wieczoru zastąpił
jasność dnia ... a w progu stała Harley.
- Cześć - powiedziała przyjacielskim tonem.
Rozchyliła granatowy płaszcz przeciwdeszczowy. Pod spodem miała na sobie czarny
gorset... i nic więcej.
- Obiad gotowy. I deser.
Ekran magnetowidu zgasł, a Duncan zerwał się z fotela.
_ Działasz skuteczniej niż najlepszy szwajcarski budzik - zawyrokował, wychodząc
w ślad za nią z biura.
_ Dzięki - odparła, idąc przodem w kierunku windy.
- Wszystko w porządku?
_ Mam się naprawdę znakomicie, Duncanie. Słowo honoru. Wszyscy są po prostu
fantastyczni.
- A właściwie co robiłaś dziś rano poza mieszkaniem?
- U siłowałam myśleć. - Harley zatrzymała się przy drzwiach windy. - Jeśli nie
jestem Jane Miller i nie jestem również Patti Smith, to co powiesz na country-
ladacznicę?
- Dla mnie brzmi świetnie.
Przytulił ją mocno szczęśliwy, że w ogóle może ją tulić. Harley miała rację.
Rzeczywiście był człowiekiem namiętnym, pasjonatem, przynajmniej w tym, co
dotyczyło jej samej oraz pracy. Pokrewne dusze, szepnął do siebie. Każde z nich
obalało ustalone i, jak się okazało, fałszywe pojęcia drugiego na temat własnej
osoby.
Wzruszyło go, że po wszystkich przejściach tego dnia Harley zrobiła dla niego
kolację. I nie było to wcale danie na wynos zamówione w chińskiej restauracji.
Na stole w jadalni czekała duża miska wypełniona bogato przy¬braną sałatą i
plastrami pieczonego kurczaka, a z boku leżały świeże bułki. Duncan patrzył
przez moment na chrupiącą bagietkę.
- Upiekłaś je?
- Musiałam coś zrobić, żeby nie oszaleć - wyjaśniła Harley, siadając przy stole
w skromnie zapiętym płaszczu. - Ci mężczyźni ...
- Ach nie, nie - zaprzeczyła z uroczym uśmiechem.
Duncan odprężył się.
- W takim razie co cię do tego sprowokowało?
- Ty, rzecz jasna. Gorzkie prawdy bywają rzeczywiście gorzkie.
Uśmiechnął się do niej szeroko. Uwielbiał ten miękki akcent rodem ze Sweetcreek.
- Przykro mi.
- Nie, miałeś całkowitą rację - oświadczyła, wbijając widelec w sałatę. - Tylko,
widzisz, byłam głęboko przekonana, że dobrze wiem, kim je¬stem; doznałam szoku,
zrozumiawszy, że rock and roll przestał zajmować centrum mojego życia i że
zrobiłam krok, aby stać się czymś innym.
- Ale jak doszłaś do country-ladacznicy?
- No więc wzięłam moje korzenie country, wymieszałam je ze szczyptą buntu
nastolatki i z odrobiną słodyczy Księżniczki, i voild! Tylko to nie za¬gra,
rzecz jasna - zakończyła ponuro.
- Nie?
Duncan był zawiedziony.
Harley wydała ciężkie westchnienie i oparła się o krzesło.
- Nie. Okazało się, że mam dość mocny kręgosłup moralny, który nie pozwała mi
wykreować obrazu taniej, rozwiązłej dziewczyny i narzucić go wrażliwej wyobraźni
moich młodszych fanów.
- Ciężka sprawa.
- Pewnie.
- Wobec tego kim będziesz?
Harley westchnęła ponownie i wróciła do dźgania sałaty widelcem.
_ Osobą zrodzoną z country-rockabiIly, kiedy ustalę sama ze sobą, kim ona
dokładnie jest i co to oznacza.
O Boże, a kiedy to się dokona, mnie już dawno przy niej nie będzie, pomyślał
Duncan.
_ Jak to się ma do ostatniego albumu, który jesteś winna Sony na mocy kontraktu?
- zapytał.
_ Nie wiem. - Harley patrzyła przez chwilę w przestrzeń, a potem potrząsnęła
głową. - W najgorszym wypaDku mogę zrobić wiązankę najwięk¬szych hitów. To ich
zadowoli.
- Ciebie również?
Podniosła na niego wzrok, a w błękitnych oczach malowało się zaskoczenie, nie
tyle pytaniem, ile - jak się wydało Duncanowi - faktem, że je zadał, jakby nadal
nie rozumiała, że jej szczęście i zadowolenie są dla niego tak niezbędne, jak
powietrze.
_ Nie - odpowiedziała - ale ostatnio nic mnie już nie potrafi zadowolić ...
oczywiście poza tobą•
_ Dzięki - odparł zdziwiony, że tą jedną odpowiedzią tak go uszczęśliwiła.
_ Chyba udało mi się to okazać w ciągu ostatnich kilku dni?
Wspomnienie Harley wyprężonej, wygiętej ku niemu rozlało się ciepłem po całym
jego ciele.
- O tak - potwierdził.
Uśmiechnęła się do niego promiennie i wróciła do sałaty.
- To dobrze. Jak upłynął ci dzień?
Zamierzał ograniczyć się do krótkiego streszczenia swoich posunięć, ale Harley
przerywała mu wciąż pytaniami, co prowadziło do bardziej szcze¬gółowych
wyjaśnień. Duncan uzmysłowił sobie ze zdumieniem, że ona jest autentycznie
zainteresowana tym, co myślał na temat sprawy, nad którą pra¬cował. Przedtem
właściwie nie dopuszczał do siebie tej świadomości. Była zbyt niepokojąca. Pod
jej wpływem zaczął wątpić, czy istotnie jest człowie¬kiem, za jakiego uważał się
przez większość życia, ponieważ Harley Jane Miller nie byłaby zainteresowana
takim człowiekiem, a nim, Duncanem, wyraźnie była. Mimo wszystko nie powinien
mieć nadziei, że Harley zosta¬nie, kiedy jej wakacje dobiegną końca.
Oddalała się z prędkością światła od więzienia, które tworzyła wraz z Boydem
przez ostatnie dziewięć lat, a on, Duncan, po prostu hamował jej rozwijające się
skrzydła. Potrzebna jej była niezaleźność i pełnia wolności. Zamiast tego on
wciągnął ją w swoje życie, w sprawę, która stawała się co¬raz bardziej
niebezpieczna, wziął ją do swojego łóżka i swojego tymczasowego domu.
I gdzie tu była wolność?
Tak, ona musi wzlecieć wolna, a on nie będzie jej zatrzymywał, nie może jej
zatrzymywać, ponieważ sam żył zbyt długo, nie znając siebie, by odma¬wiać Harley
jej lotu.
Obraz przed jego oczami zamazał się. Duncan mrugnął, pqkonując nie¬spodziewane
łzy, zdumiony mocą uczucia, które narodziło się w tak krót¬kim czasie; zdumiony,
że jest gotów wyrzec się tego, czego tak bardzo łak¬me.
Miałjeszcze dzisiejszy wieczór i noc. Skoncentruje swoje myśli właśnie na tym. I
znajdzie sposób, żeby znieść perspektywę rozstania. Będzie musiał przygotować
się na to, czego niepodobna uniknąć. Ale na razie był wieczór. Miał więc ten
wieczór, żeby chłonąć ją bez ograniczeń i dać jej w zamian, ile zdoła. Jutro
poszuka w sobie odwagi.
Wstał i obszedł stół, zatrzymując się przy Harley.
- Gotowa na deser?
Spojrzała na niego i wyraz błękitnych oczu pozbawił go tchu.
- Tak, z rozkoszą.
Nie mówiąc nic więcej, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.
Gdzieś bardzo, bardzo daleko dzwonił telefon. Duncan zmusił się do uniesienia
powieki, spojrzał błędnym wzrokiem na budzik przy łóżku. Trze¬cia dwadzieścia.
Zasnęli przed niecałą godziną.
- Powiedz, żeby sobie poszedł - wymamrotała Harley.
Duncan zaozął macać po stoliku nocnym i wreszcie jego ręka zderzyła się z
telefonem.
- Mam nadzieję, że to coś ważnego - burknął do słuchawki.
- Myślę, że to zależy od punktu widzenia - odpowiedział mu męski głos.
Duncan wytrzeźwiał w ciągu sekundy.
- Carmine?
- Powiedziałeś, żebym dzwonił natychmiast, kiedy coś znajdę - przypomniał
bukmacher w charakterze przeprosin.
- I mówiłem poważnie. Masz coś na temat Boyda Monroe? Poczuł, że Harley jest
całkowicie rozbudzona.
- Nie, nie na jego temat - odparł Carmine Bellini. - Ale coś właśnie wypłynęło i
wydawało mi się, że powinieneś się o tym dowiedzieć.
Duncan jeszcze nigdy nie słyszał takiego zatroskania w głosie starego
przyjaciela.
- Jestem ci bardzo wdzięczny, Carmine. Więc o co chodzi?
- Wiadomość dotyczy twojego brata.
Duncan wyprostował się gwałtownie.
- Brandona?
- Przykro mi, amico. Nie ma sposobu, żeby obejść prawdę, więc po¬wiem ci to
prosto z mostu: Brandon jest winny rodzinie Maurizio trochę po¬nad osiemset
tysięcy.
Duncan poczuł nagle w ustach smak zimnego metalu.
- Jakim cudem? - zdołał zapytać.
- Hazard. Zakłady.
- To niemożliwe. Ktoś się musiał pomylić. Brandon nie gra i nie jest
hazardzistą.
- Owszem, przyjacielu, gra. O duże stawki. Powiedziałbym, że gra bar¬dzo wysoko.
Okazuje się, że to jedna z najlepiej utrzymanych tajemnic w mie¬ście. Ale
dowiedziałem się o tym od samego Dante Maurizia, a wiesz, że on zajmuje się
wszystkimi sprawami rodziny Maurizio związanymi z hazardem. Twój brat miał do
czynienia z Maurizio od lat; dlatego pozwolili mu zacią¬gnąć długi na tak
ogromną sumę. Tylko że Angelo zażądał zwrotu. Są całko¬wicie pewni, że dostaną
całą spłatę.
W głowie Duncana wirowały okropne myśli, chociaż jego serce krzyczało, że żadna
z nich nie jest możliwa.
- Maurizio są bezwzględni?
- Si, molto bezwzględni.
- Boże! - jęknął Duncan.
- Dam ci znać, jeśli usłyszę coś więcej.
- Grazie - Duncan miał wrażenie, że jego głos dochodzi gdzieś spoza jego ciała.
- Przykro mi z tego powodu, amico.
- Nie, nie, jestem ci naprawdę wdzięczny, Carmine.
Duncan patrzył na własną rękę odkładającą słuchawkę. Nie był w stanie myśleć.
Nie mógł się poruszyć. Brandon?
- Duncanie, co się stało? - spytała Harley.
Klęczała na łóżku, przylegając do jego uda, żeber, ramienia, ale nie czuł jej
wcale.
Rozproszone strzępy myśli dziurawiły mu kolejno mózg. Jeśli to Bran¬don, jeśli
on naprawdę ... Nie, niemożliwe. On nie mógł tego zrobić. To by wbiło nóż w
serce ich rodzicom i przekręciło go, żeby ból był jeszcze strasz¬niejszy.
Brandon taki nie był. To nie leżało w jego naturze. Poza tym w grę wchod:liła
spółka rodzinna. Dziedzictwo Brandona. Był bezpośrednim spad¬kobiercą. Nigdy nie
zrobiłby czegoś, co naraziłoby Colangco. Samo my¬ślenie o tym było szaleństwem.
A także nielojalnOścią, okrucieństwem i złem.
- Duncanie - powiedziała Harley nagląco. - Czy Brandon ma kłopoty? Duncan wciąż
nie mógł się otrząsnąć z oszołomienia. Osiemset tysięcy dolarów. Osiemset...
tysięcy ... dolarów. Brandon prędzej włożyłby lufę pisto¬letu do ust, niż
dopuścił, aby ojciec odkrył prawdę. A może nie? W końcu Brandon nie musiał się
nigdy wdrażać do samopoświęcenia. To słowo, na dobrą sprawę, nie figurowało
nawet w jego słowniku.
Duncan oswobodził się z objęć Harley i stanął na podłodze.
- Duncan? .
- Idę do biura - wyjaśnił wkładając dżinsy, które ściągnęła z niego zaledwie
kilka godzin wcześniej. - Muszę nad czymś popracować.
- Powiedz mi, co złego się zdarzyło.
Nie mógł na nią spojrzeć. Nie mógł sobie pozwolić na szukanie pociechy.
- Może nic - powiedział, wkładając koszulę. - A może bardzo wiele. Naprawdę
muszę iść.
Wsunął bose stopy w mokasyny i wyszedł z sypialni. Samotnie. Czuł się bardziej
samotny niż kiedykolwiek w życiu. Nienawidził w tym momencie siebie samego
intensywniej niż kogokolwiek przedtem.
Zjeżdżając windą do biura, nie dopuścił do siebie żadnej myśli. Potem poszedł
korytarzem, minął biura ojca i Brandona i dotarł do własnego pogrą¬żonego w
ciemnościach gabinetu. Stał przez chwilę, patrząc na częściowo oświetlone
drapacze chmur za oknem. Boże, więc naprawdę będzie to badał. Zapalił światła w
gabinecie i usiadł za biurkiem.
Włączył komputer, a potem odkręcił się razem z fotelem i włożył kasetę z
lotniska do magnetowidu. Przewinął ją na podglądzie i zatrzymał w mo¬mencie,
kiedy Brandon miał wysiąść ze swojego czarnego as tona martina, zaparkowanego
przed limuzyną Colangco.
Duncan patrzył,jak Brandon -jego wysoki, złotowłosy, piękny brat - idzie po
płycie lotniska, pokonując niewielką odległość od samochodu do wąskich schodków
odrzutowca. Patrzył, jak wchodzi na schodki, wita kuriera Giscarda i bierze z
jego rąk czarną teczkę. Patrzył, jak Brandon dziękuje kurierowi, od¬wraca się,
schodzi ze schodków i zmierza do limuzyny. Patrzył, jak Brandon wręcza czarną
teczkę dwóm strażnikom czekającym na tylnym siedzeniu. Pa¬trzył, jak Brandon
wsiada do astona martina i wyjeżdża z lotniska.
Duncan zatrzymał taśmę i przewinął ją do momentu, kiedy Brandon miał wysiąść ze
swojego samochodu. Brandon przeszedł po płycie lotniska, wszedł . na schodki,
przywitał kuriera, wziął teczkę ...
Duncan znów zatrzymał taśmę. Jego brat trzymał teczkę za rączkę, ale przed sobą,
a nie z boku. Teczka nie była widoczna na taśmie. Brandon mógł to roz¬myślnie
zaplanować. Duncan drżącą ręką puścił taśmę w zwolnionym tempie. - Nie! -
wyszeptał.
Kurier odwrócił się pierwszy, wracając do samolotu, zanim Brandon odwrócił się
także i zaczął schodzić z wąskich schodów.
- Brandon, nie! - powiedział błagalnie Duncan.
Nagle pamięć podsunęła mu kilka strasznych faktów. Odwrócił się do komputera i
odszukał raport ze sprawy Giscarda. Wiedział z góry, co w nim znajdzie.
Nie mylił się. To Brandon skontaktował się z Giscardem. Brandon na¬mówił
Giscarda, żeby wypożyczył diamenty Bartlett Museum, mimo iż Fran¬cuz odmawiał
uprzednio przez blisko rok ponawianym prośbom muzeum. I Brandon przekonał
Giscarda, że firmą, która powinna ochraniać diamenty,
jest Colangco.
Brandon wręczył nawet Giscardowi specjalną ochronną teczkę, w której miały
spoczywać diamenty podczas podróży.
Duncan odwrócił się z powrotem do ekranu i przewinął taśmę wideo w zwolnionym
tempie do chwili, kiedy Brandon stał na górze schodków, trzy¬mając teczkę przed
sobą, a kurier robił krok w kierunku wejścia do samolo¬tu. Potem puścił taśmę w
normalnym tempie, zatrzymując ją w momencie, kiedy Brandon skończył się
odwracać, żeby zejść ze schodków.
Trzy sekundy. Dość czasu dla takiego utalentowanego magika amatora jak Brandon,
pod warunkiem, że ma w ręku odpowiednie narzędzie.
W tym momencie Duncan stracił brata, a z nim kawał przeszłości. Zgroza zmieszana
z wściekłością ścisnęła mu gardło. Jego brat... Ten 'dobry syn ... Złotowłosy
Chłopiec ... Ideał, przeciwko któremu się buntował, ale który jednocześnie
próbował gorliwie naśladować ... Jego brat ukradł dia¬menty warte milion
dolarów, żeby spłacić długi pochodzące z hazardu; naraził honor rodziny,
reputację Colangco oraz - zlecając Duncanowi opracowanie planu transportu
klejnotów - zrobił z młodszego brata kozła ofiarnego.
Brandon z premedytacją zdradził własną rodzinę•
Duncan dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że po twarzy płyną mu łzy. Otarł je
pospiesznie, wciąż nie mogąc uwierzyć w to wszystko do końca. Brandon ... jego
rodzony brat nie tylko ukradł diamenty Giscarda, ale spo¬kojnie wskazał Duncana
rodzicom, francuskiej mafii i nowojorskiej policji, jako najbardziej
podejrzanego o dokonanie kradzieży.
Duncan zerwał się z krzesła, miotany bólem, gniewem i rozpaczą• Chciał kogoś
uderzyć, czymś rzucić, zrobić coś, cokolwiek, żeby ugasić pożar sza¬lejący mu w
sercu. Odwrócił się gwałtownie ... i zobaczył Harley siedzącą spokojnie na
fotelu gościnnym po przeciwnej stronie biurka. Patrzyła na nie¬go w milczeniu i
bez ruchu.
Z trudem złapał powietrze.
- Od jak dawna tu jesteś?
_ Przyszłam mniej więcej minutę po tobie - odparła cicho. - Duncanie, czy
Brandon ukradł diamenty Giscarda?
Pytanie Harley pozbawiło go sił. Wściekłość i gniew opuściły go, pozostało tylko
cierpienie.
- Tak - potwierdził.
- I wyznaczył ci rolę ofiary?
- Tak.
_ I nie jest tym człowiekiem, za którego go zawsze miałeś?
-Nie.
Harley wstała, obeszła biurko i wzięła go za rękę.
- Chodź tutaj.
Zaprowadziła go do zielonej skórzanej kanapy. Usiadł na niej bokiem, podciągając
kolana, nadal sztywny i drętwy od szoku. Harley przysiadła po turecku między
jego kolanami i oplotła go ramionami.
-Opowiedz.
Słowa wylały się z niego nagle, jakby nastąpiło gwałtowne oberwanie chmury.
Opowiedział jej, w jaki sposób Brandon ukradł diamenty i dlaczego je ukradł.
Mówił jej także o wielu innych rzeczach. Opowiedział, jak miał pięć lat i
wielbił swojego siedmioletniego brata bawiącego się z kolegami z drugiej klasy
na boisku prywatnej szkoły. A potem jak miał czternaście lat i zazdrościł
swojemu złotowłosemu bratu, wokół którego kręciły się wszyst¬kie dziewczyny ze
szkoły.
Opowiedział jej, jak był szęsnastolatkiem, oszołomionym i zafascyno¬wanym, kiedy
Brandon podzielił się z nim swoją pierwszą kochanką: bardzo kosztowną i
utalentowaną call girl, którą znalazł za pośrednictwem małego czarnego notesu,
ściągniętego jednemu z bliskich przyjaciół ojca. Mówił, że zawsze był
przekonany, iż nigdy nie zdoła dorównać Brandonowi. Powie¬dział o powrocie do
domu po blisko pięciu latach z mocnym postanowie¬niem, aby jeszcze raz spróbować
dorównać bratu.
Kiedy Duncan skończył, świat za oknem jego gabinetu był już szary, nie czarny, a
ostry ból w sercu został zredukowany do głuchego ćmienia.
- Co teraz zrobisz? - spytała Harley.
Ach, ta słodka, wyrazista twarz. Mógłby patrzeć na nią nieustannie.
- Dowiodę, że mój brat jest złodziejem - odparł, wstrząsając się lekko.
Westchnął, kiedy przytuliła mu rękę do policzka w geście troski. Pocałował
wnętrze jej dłoni i przytrzymał tę dłoń.
- Kaseta wideo niczego nie dowodzi. Nie liczy się to, co sam wiem, będę musiał
dostarczyć dowodu, żeby przekonać Giscarda, policję ... i wła¬snych rodziców.
- To jest chyba niewykonalne.
- Ech, nie - powiedział ze smutnym uśmiechem. - Wiem, jak to zrobić.
- Duncan? - zagadnęła z wahaniem.
Zdziwiło go to wahanie.
- Tak?
- Coś mnie męczy.
- Co takiego?
- Cała ta sprawa Giscarda - zaczęła ze strapionym wyrazem twarzy. - Kradzież
diamentów nie dawała mi spokoju od samego początku, wydawa¬ła się trochę zbyt
oczywista, zbyt dogodna. No bo popatrz na synchroniza¬cję: kradzież zdarzyła się
akurat wtedy, kiedy zostałeś zatrudniony, żeby mnie znaleźć, a potem zmieniłeś
klienta i zacząłeś pracować dla mnie. Naj¬pierw wydawało mi się, że po prostu
myślę jak egocentryczka - wiesz, ro¬zumowanie osoby wokół-której-świat-się-kręci
- ale teraz wcale nie jestem
tego pewna.
_ Harley, Brandon naprawdę ukradł te diamenty. Mogę tego dowieść.
_ Wiem. Ale nie myślisz, że diamenty mogły być kamuflażem? . Duncan spojrzał na
nią szeroko otwartymi oczami.
_ Nie myślisz, że w tej kradzieży diamentów nie chodziło o pieniądze? ¬ciągnęła
uparcie. - Nie sądzisz, że celem mogło być odciągnięcie cię od mojej sprawy?
- Niby dlaczego? - zapytał.
-Nie wiem.
Ale Duncan jej nie słuchał. Czuł, że przelewa się przez niego nowa fala szokowa.
Wbił wzrok w jakiś punkt na ścianie, gdzieś ponad prawym ramie¬niem Harley.
Brandon i Maurizio. Boyd i Maurizio. I Harley. Spojrzał na nią•
_ Ajeśli nie myślisz jak egocentryczka? - powiedział. - Ajeśli byłaś łączącym
ogniwem w tej grze, i to od samego początku?
- Dobrze, ale w jaki sposób?
_ Hasłem są pieniądze - odparł, zrywając się na nogi i zaczynając krążyć po
pokoju. - Jeśli chodzi o Boyda i Brandona, pieniądze są kwestią za¬sadniczą.
Wróćmy do początku, Harley. Kiedy zniknęłaś z "Ritza-Carltona", Boyd był
niespokojny i zły, ponieważ nie mógł stawić się na czas w Los Angeles. Co
oznacza, że miał spotkanie, przypuszczalnie z przedstawicie¬lem Maurizio na
zachodnim wybrzeżu Stanów. Był umówiony na doręczenie czegoś, co przywiózł do
kraju z twojego światowego tournee. - Duncan prze¬rwał i spojrzał na Harley,
jakby ją widział pierwszy raz w życiu. - Wiesz¬podjął wolno - zdaje mi się, że
nie pojąłem wcześniej pełnej wagi i znacze¬nia faktu, że Boyd tkwi uparcie w
"Ritzu". Opuściłaś go, a on nie pojechał na spotkanie w Los Angeles. Z tego
wynika, że nie mógł się na nie stawić, ponieważ zabrałaś ze sobą to, co on miał
dostarczyć ludziom Maurizia. Dla¬tego tak rozpaczliwie starał się ściągnąć cię z
powrotem. Aby odzyskać to, co miał do oddania, musiał najpierw odzyskać ciebie!
Harley była bardzo blada.
_ Ale ja, wychodząc, nie zabrałam żadnej rzeczy należącej do niego!
_ Owszem, zabrałaś. Tylko po prostu o tym nie wiedziałaś. Chodź - po¬wiedział,
wyprowadzając ją z gabinetu.
Parę minut później stali oboje w głównej sypialni mieszkania na górze i
wpatrywali się w rzeczy, które Harley ułożyła na ogromnym łożu: granato¬wy
nieprzemakalny płaszcz, kapelusz, za duże o numer pantofle i karta Visa,
wszystko to należące do Annie Maguire, oraz luźna beżowa sukienka i bieli¬zna,
które miała na sobie tego wieczora, a nawet agrafki, którymi podpięła sukienkę,
żeby ta nie wystawała poniżej płaszcza. Niebieska szczoteczka do zębów i komplet
składający się ze szczotki do włosów oraz grzebienia uzu¬pełniały ekspozycję.
- Nie jest tego dużo - skonstatowała Rarley.
- Ale w tym kryje się odpowiedź, której szukamy, jestem tego pewien _ odparł
Duncan. - Zaczynamy.
Wolno i metodycznie rozpruli płaszcz, kapelusz i pantofle, tak że zostały z nich
kawałki, oglądając każdy cal materiału w poszukiwaniu czegoś odbie¬gającego od
normy. Niczego nie znaleźli. Podobnie postąpili z sukienką i bie¬lizną Rarley.
Nic. Posłużyli się szkłem powiększającym, żeby zbadać szczo¬teczkę do zębów,
szczotkę do włosów i grzebień Rarley. Kolejna porażka.
Zaczęli jeszcze raz od początku. A potem kolejny raz. Nie znaleźli abso¬lutnie
niczego.
- Jesteś pewna, że to jest wszystko, co ze sobą zabrałaś? - zapytał Dun¬can,
kiedy siedzieli zmęczeni i zniechęceni na brzegu łóżka. - Nie miałaś spinek do
włosów? Ani pasty do zębów?
- To jest wszystko, co ze sobą wzięłam. Przysięgam - odparła. Odwrócił w jej
kierunku głowę, żeby coś powiedzieć, i nagle znieru¬chomiał.
- Nie, nieprawda - zaprzeczył schrypniętym głosem. Wyciągnął rękę i chwycił za
wisiorek w kształcie złotej nuty, który nosiła na szyi. - Miałaś na sobie to!
O mało jej nie udusił, ściągając złoty łańcuszek okalający jej szyję. Pal¬ce mu
drżały, kiedy oglądał najpierw ogniwa, a potem wisiorek przez szkło
powiększające.
- Aha - mruknął - i cóż my tu mamy?
Wisiorek rozdzielił się na dwie połówki połączone ukrytymi zawiasami,
odsłaniając małą wewnętrzną komorę.
Duncan odetchnął głęboko. - Uwielbiam mieć rację.
- Co tu jest? - chciała wiedzieć Rarley.
- Chip komputerowy - wyjaśnił Duncan. - Mogą się na nim znajdować tajemnice
rządowe albo zapiski tajnych technologii czy coś w tym rodzaju. Cokolwiek tu
jest, wystarczy, żeby Boyd bał się śmiertelnie, i aż nadto wy_ starczy, żeby
Maurizio wpadł w furię, że chip nie dotarł jeszcze do jego ludzi z zachodniego
wybrzeża.
- Więc dlatego Boyd usiłował mnie zmusić, żebym wróciła z nim do "Ritza" -
powiedziała Rarley, patrząc na chip. - To była jego jedyna szansa, żeby położyć
rękę na wisiorku. Jak go otworzyłeś? - spytała.
Duncan pokazał jej, posługując się paznokciem kciuka, maleńki ukryty zameczek z
tyłu wisiorka, w pobliżu jego prawej krawędzi.
- Tego tam nie było, kiedy kupowałam wisiorek - stwierdziła Rarley.
- Zatem Boyd zamówił duplikat wisiorka, a potem je zamienił.
- Ale dlaczego akurat mnie wybrał na swojego tragarza?
- Wiedział, że zawsze nosisz wisiorek, i doszedł do wniosku, że to idealne
miejsce do ukrycia przemycanych tajemnic. Przynajmniej tych
super¬skondensowanych, zajmujących minimum miejsca. Wszelkie większe rze¬czy
ukrywał prawdopodobnie w instrumentach zespołu albo rekwizytach scenicznych.
Stanowiłaś naprawdę idealny parawan dla tego rodzaju operacji.
- Czuję, że zaraz zrobi mi się niedobrze - uprzedziła Rarley drżącym głosem.
- Nie teraz, moja country-ladacznico - sprzeciwił się Duncan, pociąga¬jąc ją za
rękę i podnosząc z miejsca. - Chodźmy zobaczyć, co się na tym znajduje.
Zainstalowanie chipa potrwało zaledwie kilka minut. Potem Duncan włączył na nowo
komputer. Wpatrzyli się oboje w ekran, na którym pokaza¬ły się niezrozumiałe
znaki.
- Co się dzieje? - spytała Rarley.
Duncan opadł na oparcie fotela; zniesienie kolejnego rozczarowania wydawało mu
się niemal ponad siły. W następnej chwili doznał olśnienia.
- Bo do tanga trzeba dwojga.
Harley patrzyła na niego przez moment.
- Czy chodzi o coś w rodzaju bliźniaczych chipów komputerowych?
- Właśnie. Jeden nie może działać bez drugiego.
- No więc my mamy jeden. A gdzie jest... - Oczy Rarley rozszerzyły się. -
Duncan! Czy możliwe jest, żeby Brandon miał drugi chip?
- To jest nawet wysoce prawdopodobne - odparł, walcząc z nowym ata¬kiem mdłości.
Wszystkie kawałki puzzle'a zaczynały mu się układać w gło¬wie w jedną całość. -
Dwa chipy, dwa wejścia, dwaj kurierzy; czyli system dostawy opracowany przez
człowieka myślącego.
Zerwał się gwahownie z fotela i zaczął chodzić po pokoju. Nie mógł usiedzieć na
miejscu. Wydawało mu się, że już nigdy nie będzie potrafił si e, dzieć bez
ruchu.
- Scenariusz hył taki: Brandon wpada w szpony hazardu, co się kończy
gigantycznym długiem wobec rodziny Maurizio. Oni, oczywiście, każą mu zapłacić,
bo inaczej ... rozumiesz. Brandon odpowiada, że nie ma takiej sumy pieniędzy,
oni naciskają coraz mocniej, on jest coraz bardziej zdesperowany. Wówczas Angelo
Maurizio występuje z inicjatywą, która jest dla Brandona ratunkiem. Musi tylko
wykonać małą robotę dla Maurizia na Florydzie, a dług zostanie skreślony.
- Na Florydzie?
- Mhm, tak sądzę. Sprawa w Miami zawsze mi. się wydawała dziwna. Była szalenie
prosta, wystarczyło działać zgodnie z regulaminem. Normal¬nie podobne zadanie
dostałoby się komuś młodszemu rangą albo mnie, aleBrandon uparł się wykonać je
osobiście.
HarIey usiadła na fotelu i patrzyła na chodzącego po gabinecie Duncana. -
Dobrze, więc Brandon odbiera drugi chip. I co dalej?
T -shirt Duncana był coraz bardziej wilgotny od zimnego potu.
- Myślę ... myślę, że miał polecieć do Los Angeles, gdzie powinien był się z nim
skontaktować Boyd, a następnie dostarczyć chipy. Miał daleko więk¬szą swobodę
poruszania się, ponieważ Boyd zarządzał twoim życiem.
- Wydaje mi się, że od tego czasu minęły całe wieki - powiedziała Harley cicho.
- Tak - potwierdził Duncan, patrząc przez okno gabinetu na blady świat poza nim.
- No więc Boyd ma swój chip i Brandon ma swój chip, i wszystko jest w porządku.
Aż do chwili, kiedy opuszczam "Ritza-CarItona".
- W tym momencie Boyd wpada w panikę, i wcale mu się nie dziwię _ stwierdził
Duncan, potrząsając głową. - Nikt nie zadziera z rodziną Mauri¬zio. Musiał już
wtedy wiedzieć, że ma się skontaktować z Brandonem, więc robi najnaturalniejszą
rzecz pod słońcem. Telefonuje do' Colangco przekona¬ny, że dotrze do Brandona,
który pomoże mu odnaleźć ciebie. Pamiętam, że Boyd był bardzo niemile
zaskoczony, kiedy przyjechałem, żeby się z nim spotkać po raz pierwszy.
Stwierdził prosto z mostu, że chce mojego brata i że spodziewał się mojego
brata. Boże, musiałem być chyba ślepy.
- O ile dobrze rozumiem, to była akurat normalna reakcja wszystkich, którzy
widzą cię po raz pierwszy - skomentowała HarIey.
Duncan prawie się uśmiechnął.
- No więc jestem niemiłym zaskoczeniem dla Boyda, niemniej mogę się przydać. A
nuż cię odnajdę. Ale Boyd nie może ryzykować. Znajduje sposób, żeby skontaktować
się z Brandonem, albo też przekazuje sprawę tego kontaktu Maurizio. Moim zdaniem
zrobił to Maurizio. Wystarczyło, aby zatelefonował do Brandona, wypowiedział,
swoim zwyczajem, kilka gróźb, przykazał mu załatwić sprawę i voilil! Starszy
Brat pojawia się w mieście pełen energii wcześnie rano w czwartek i zastaje na
miejscu kłopoty. Nie robię tego, czego Brandon i Boyd ode mnie oczekują: nie
zwra¬cam cię razem z twoim wisiorkiem Boydowi. Może mi się to jeszcze udać, ale
na wszelki wypadek Brandon opracowuje dodatkowy, pomocniczy plan.
Nie, niemożliwe, żeby tak to istotnie wyglądało, pomyślał. Brandon nie mógł
manipulować nimi wszystkimi od samego początku. To było po prostu chore.
- Plan był taki: Brandon przejmie sprawę, znajdzie cię i dostarczy Boy¬dowi całą
i zdrową. Co oznaczało, rzecz jasna, odsunięcie mnie od sprawy.
Duncan zaklął cicho. W poprzednim tygodniu nie było dnia, żeby Bran¬don nie
usiłował namówić go na oddanie mu sprawy Harley lub przekonać, aby zwrócił
Księżniczkę Boydowi.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego Brandon wybrał do swojego pomocni¬czego planu
diamenty Giscarda - oświadczyła HarIey. - Czy to nie była lek¬ka przesada?
Duncan wzruszył ramionami, broniąc się tym gestem przed narastają¬cym uczuciem
klaustrofobii.
- Nie, dlaczego. Sądzę, że Brandon wybrał akurat tę sprawę, ponieważ nawinęła mu
się pod rękę. Poza tym diamenty Giscarda miały dużo plusów. Po pierwsze, ich
kradzież wprowadzała na scenę zarówno policję, jak i Gi¬scarda; w tej sytuacji
byłbym ogromnie zajęty i wydawałoby się zupełnie naturalne, że Brandon włączy
się do akcji i przejmie twoją sprawę. Po dru¬gie, tata z pewnością wyrzuciłby
mnie z firmy albo w najlepszym wypadku zawiesił w czynnościach z chwilą
zniknięcia diamentów, co również spowo¬dowałoby oddanie twojej sprawy
Brandonowi. Ale myślę ... mam nadzieję, że Brandon wybrał to, ponieważ mógł
poczekać do ostatniej minuty przed faktycznym dokonaniem kradzieży. Gdybym
odwiózł cię do Boyda w jakim¬kolwiek terminie do czwartku rano, Brandon nie
ukradłby diamentów, przy¬najmniej tak mi się wydaje. Ale nie dostarczyłem cię,
więc je ukradł.
- To wyglądało gorzej, niż mówisz - powiedziała Harley cicho, podno¬sząc się z
fotela i podchodząc do Duncana. - W środę wieczorem umówili¬śmy się z twoim
ojcem, że nie zostanę odstawiona do Boyda, a do tego Col¬by wyraził zgodę, abyś
go sprawdził. Colby przypuszczalnie zatelefonował od razu do Brandona i
opowiedział mu o tym. Ostatnia rzecz, jakiej mógłby sobie życzyć Brandon, to
detektyw na tropie Boyda. On cię musiał zatrzy¬mać, Duncanie.
- Ach tak - odparł Duncan, wciskając drżące dłonie do tylnych kieszeni dżinsów.
Harley przesunęła końcami palców po jego zesztywniałej twarzy.
- No więc Brandon kradnie diamenty, a policja i ludzie Giscarda zwalają ci się
na głowę, jak to zaplanował. Jego problem powinien być w tym momen¬cie
rozwiązany. Jednak tak ,się nie dzieje; twój brat nie spodziewał się, że
bę¬dziesz się upierał, aby trzymać się mojej sprawy, a już na pewno nie
przypusz¬czał, że przekonasz ojca i dopniesz swego. No i nie sądził, o to mogę
się założyć, że będziesz miał przyzwoite alibi, które policja następnie
potwierdzi.
- Tak - przyznał Duncan, a jego głos brzmiał dziwnie, jakby dochodził z głębi
ogromnej góry lodowej. - Wiedząc, jak żyłem od lat, mógł liczyć na brak
jakiegokolwiek wiarygodnego świadka, który byłby w stanie potwier¬dzić, gdzie
znajdowałem się w chwili kradzieży.
- Czyli nic się nie dzieje tak, jak zaplanował - podsumowała HarIey, patrząc na
niego spokojnie i ciepło błękitnymi oczami. - Ty badasz Boyda, a ja nadal
przebywam na wolności.
- A w piątek Maurizio musiał mocno naciskać i Boyda, i Brandona ¬Duncan usłyszał
własny śmiech, który zabrzmiał paskudnie. - Brandon był codziennym gościem
Boyda, jego jedynym gościem w "Ritzu" od wielu dni. Przyjąłem automatycznie, że
tata wysyłał go tam w celu ugłaskiwania Boy¬da. Tymczasem w rzeczywistości
spotykali się, żeby razem znaleźć jakieś wyjście z tej zagmatwanej sytuacji.
- Tak, sprawy wyglądają z każdą chwilą coraz gorzej. Ty mówisz Boy¬dowi bez
ogródek, co zamierzasz, a ja go zwalniam. Do tego Brandon nie może się ciebie
pozbyć. To znaczy, że obaj są teraz zdesperowani, i sądzę, że właśnie ta
okoliczność wypchnęła Brandona z ukrycia. Duncanie, a może to on ściągnął pliki
z twoimi sprawami w sobotę wieczorem? Wiedział, że musi mnie znaleźć, zabrać mi
wisiorek i pozbyć się Boyda, ale mnie już nie było w "Millenium". Przeniosłam
się do "Loews" w sobotę rano.
- Ach, nie mam wątpliwości, że to sprawka Brandona - stwierdził Duncan z
goryczą.
Rarley zaczęła gryźć dolną wargę.
- Czy myślisz, że on mógł przeszukać mieszkanie na górze?
- Nie ma mowy, żeby ...
- Brandon zna systemy ochronne Colangco w najdrobniejszych szczegółach -
przypomniała mu bezlitośnie Rarley - a poza tym następnego ranka po wieczorze w
"Goodies", gdzie wciągnąłeś mnie podstępem w śpiewanie z Ro¬ckin' Robins, różne
rzeczy wydawały się niezupełnie na miejscu. Takie głup¬stwa, wiesz, na przykład
moja szczotka do włosów były jakby trochę ... obok.
- Więc dobrze! - warknął Duncan i pospiesznie złagodził ton. - To możliwe. Ale
wewnętrznie był już tego zupełnie pewien.
Z twarzy Rarley odpłynęła nagle cała krew.
- Duncan! Czy myślisz, że ... Założyliśmy, że ci ludzie, którzy próbowali mnie
wczoraj złapać, zostali nasłani przez Giscarda. Ale może to Brandon ich wynajął
i polecił im odstawić mnie z powrotem do Boyda?
Prawdopodobieństwo, że tak właśnie było, i koszmar tej wizji skręciły go
wewnętrznie.
- Harley - wyrzucił z siebie - to byli ludzie z obstawy, przypuszczalnie z
obstawy Maurizia.
Na samą myśl o tym wezbrała w nim wściekłość, oślepiając go, chwyta¬jąc za
gardło. Kiedy pomyślał, co jej się mogło stać ... W tym momencie go¬tów był
zabić własnego brata gołymi rękami.
- Duncan. Duncan!
Zrobił wysiłek, żeby wydobyć się z tego morderczego zaślepienia. Har¬ley stała
przed nim, opierając mu ręce na ramionach, a on nawet nie czuł ich dotyku.
- Na pewno nie zostali wysłani po to, żeby zrobić mi krzywdę _ oznaj¬miła, nie
spuszczając z niego spokojnego spojrzenia błękitnych oczu. ~ Po¬wiedzieli mi:
"Koniec wakacji". Sądzę, że polecono im odprowadzić mnie na właściwe miejsce,
czyli do Boyda, i nic więcej.
Duncan starał się uspokoić oddech.
- Czyż to nie ironiczne? - spytała Harley cicho. - Gdybym nie wyrwała się na
wolność, Brandon i Boyd mogliby po prostu dostarczyć chipy kompu¬terowe i nikt
by się o niczym nie dowiedział. Ty nie 'byłbyś oskarżony o kra¬dzież diamentów,
ponieważ ta kradzież wcale by nie miała miejsca. - Ciepłe spojrzenie błękitnych
oczu topiło lód wokół jego duszy. - Ale stało się.
Duncan odetchnął głęboko, a potem wolno wypuścił powietrze.
- Ale stało się - powtórzył; trudno, to było piekło i nic na to nie mógł
poradzić. - Wiem, jak udowodnić, że Brandon ukradł diamenty. Wiem, jak wykazać
powiązania Maurizia z Boydem i z Brandonem. Będę potrzebował twojej pomocy,
Harley.
- Zrobię wszystko, co zechcesz - zapewniła, całując jego gorące, suche powieki.
- Od czego zaczniemy?
- Będę musiał porozmawiać z FBI. Od lat usiłują wsadzić za kratki An¬gela
Maurizio, naj chętniej na dożywocie. Trzeba ich będzie skłonić do szyb¬kiego
działania.
- Ale Brandon ... !
Brandon. Boże wielki, Brandon. Duncan zmusił się, żeby spojrzeć w za¬troskane
błękitne oczy Harley.
- Zamierzam powiedzieć im wszystko.
Rozdział trzynasty
Nie mogła tego dłużej wytrzymać. Minęły całe godziny i ani słowa. Har¬ley
przeszła długi korytarz, minęła puste biuro Emmy i weszła do gabi¬netu Duncana.
Siedział przed komputerem, zapomniawszy o bożym świecie. Dostrzegła cierpienie w
zastygłych rysach jego twarzy.
- Ślęczysz tutaj od świtu, prawda? - spytała.
- Słucham? - spojrzał na nią. - O, cześć, Harley. Tak, zdaje się.
- Jadłeś coś?
-
- Co takiego? - powiedział roztargnionym głosem; jego palce biegały po
klawiaturze.
- Jedzenie. Rozumiesz, pokarm. Pożywienie.
- Chyba jeszcze nie pora na lunch?
- Duncanie - przemówiła Harley łagodnie - jest po drugiej. Zamówię coś i
będziesz jadł, nawet jeśli miałabym cię karmić.
Duncan znieruchomiał, po czym odwrócił się do niej zaskoczony i jed¬nocześnie
uszczęśliwiony.
- Lubię, kiedy się o mnie troszczysz!
Harley miała ochotę śmiać się i płakać. Pomyślała, że przez długie lata był
pozbawiony czyjejkolwiek troski.
- To się dobrze składa - odparła lekkim tonem - bo lubię się o ciebie troszczyć.
Jak ci idzie? .
Duncan westchnął i opadł na oparcie, zwrócony częściowo w jej stronę.
- Emma odnalazła producenta teczki, w której przewożono diamenty. To mały sklep
w Brukseli, który spełnia oryginalne zachcianki pewnego typu kryminalistów z
wyższych sfer - Duncan urwał. - Śmieszne, pierwszy raz nazwałem mojego brata
kryminalistą.
Godziny spędzone na zamartwianiu się doprowadziły nagle Harley do wybuchu.
- Do licha, Duncan! Przykułbyś go lepiej łańcuchem do ściany i rozje¬chał
porządnie samochodem. To by nam dało znacznie więcej satysfakcji!
- Ale okropnie by wyglądało - odparł Duncan, odwracając się z powro¬tem do
komputera. - Moi rodzice cenią sobie nade wszystko dyskrecję.
- Niech to diabli - mruknęła Harley.
Nie chciał żartować, nie chciał się wyładować, nie chciał płakać. Nie chciał
nawet jeść. No, z tym ostatnim mogła przynajmniej coś zrobić. Się¬gnęła po
telefon stojący na stole konferencyjnym i zamówiła dużą pizzę oraz napoje.
Kiedy spóźniony lunch został dostarczony, Harley zaciągnęła Duncana do szklanego
stołu konferencyjnego, posadziła na krześle, rozkazała jeść i stała nad nim,
żeby dopilnować, że to robi. Telefon na biurku zadzwonił, kiedy Duncan dopijał
ostatnie łyki piwa imbirowego. Podniósł słuchawkę za dru¬gim dzwonkiem.
-Lang.
Odłożył słuchawkę po dziesięciu sekundach. Wyglądał w tym momen¬cie jak żywa
śmierć.
- Co się stało? - spytała Harley.
- Nic - odparł, odwracając się do niej i siląc się na nonszalancję. -
Telefonowała Emma. Ludzie z FBI właśnie zainstalowali niezbędną aparaturę
podsłuchową w apartamencie Boyda, kiedy wyszedł, żeby wykonać swój codzienny
telefon do Maurizia. Jesteś gotowa do akcji?
-O tak.
- Spowodujemy ostateczny upadek Boyda - ostrzegł ją Duncan. .
- To dobrze. W najlepszym wypadku wykorzystał mnie z zimną krwią. W naj gorszym
- zdradził swój kraj, sprzedając przez lata jego tajemnice. Chcę pomóc we
wsadzeniu go do więzienia.
- I ty twierdziłaś, że to ja jestem groźny.
- Nieładnie jest robić sobie kpiny z Księżniczki Pop - stwierdziła Harley ze
zmarszczonymi brwiami, ukrywając radość na widok uśmiechu, któ¬rym jej
odpowiedział.
Nie była pewna, czy jes,zcze kiedyś zobaczy jego uśmiech. Wpiła pa¬znokcie we
własne dłonie. Miała wielką ochotę rozszarpać Brandona na strzę¬py za to, co
zrobił bratu!
Ale najpierw trzeba było załatwić sprawę Boyda.
W pół godziny później weszli do "Ritza-Carltona". Harley nie zwróciła uwagi na
marmurowy hol. Ledwie zdawała sobie sprawę, że winda wiezie ją znów na
dwudzieste trzecie piętro, gdzie rozpoczęła się ta niebywała przygo¬da. Teraz
myślała wyłącznie o Boydzie.
Zdumiewające, jak łatwo przyszło jej zdecydować się na udział w zde¬maskowaniu
człowieka, który sprawował drobiazgowe rządy nad jej życiem przez dziewięć
długich lat, a przy okazji wykreował ją na gwiazdę. Cała li¬tość, jaką czuła do
niego w niedzielę, kiedy go zwolniła, została wypalona przez gniew, który
ogarniał ją teraz na myśl o tym, jak podle i w jak straszli¬wym celu została
wykorzystana. Jakie inne tajemnice nosiła dla niego wokół własnej szyi? Ilu
ludzi cierpiało, może nawet zginęło z powodu tego, co krył jej wisiorek-
talizman?
Czuła, że złoty łańcuszek pali jej skórę niby kwas, kiedy oboje z Dunca¬nem
zostali wolno i metodycznie przeszukani przez czterech ochroniarzy sto¬jących na
posterunku przed apartamentem hotelowym Boyda. lak by go mo¬gli ochronić przed
Mauriziem! Upewniwszy się, że żadne z nich nie ma przy sobie broni i że Boyd
istotnie ich oczekuje, ochroniarze otworzyli wreszcie drzwi i wpuścili ich do
środka.
Podobieństwo do apartamentu, z którego udało jej się uciec przed dzie¬więcioma
dniami, było czymś w rodzaju koszmarnego deja vu. Razem z Dun¬canem przemierzyła
marmurową posadzkę holu i weszła do salonu, gdzie podłogę pokrywał bladozielony
dywan. Zasłony przy oknach oraz szklanych drzwiach balkonowych wychodzących na
południową część Central Parku były zasunięte. Apartament sprawiał wrażenie
ciemnawego i zastałego od narastającego w nim przez dni strachu. Boyd stał przy
barze, nalewając sobie whisky. Przedtem nie pijał nigdy w godzinach pracy czy
załatwiania intere¬sów. Szklanka pełna whisky zaszokowała Harley nie mniej niż
ziemista twarz Boyda. Wyglądał jak śmierć na chorągwi.
- Postanowiłaś wrócić z podkulonym ogonem, lane, czy też zamierzasz rzucić na
mnie nowe oszczerstwa? - zapytał, odwracając się do nich.
Szklaneczka whisky zachwiała mu się niebezpiecznie w palcach. Wzrok miał wbity w
wisiorek. Harley włożyła do dżinsów czarną koszulkę z dużym dekoltem, żeby Boyd
nie mógł go nie zauważyć.
- Ani jedno, ani drugie - odparła, wchodząc głębiej do pokoju i czując wsparcie
Duncana, który szedł tuż za nią. - Przeżyliśmy sporo razem, Boyd. Nie
chciałabym, żebyśmy się rozstali w złości. Jadęjutro do domu, do Sweet¬creek, i
przyszłam, żeby się normalnie pożegnać.
Boyd wpatrywał się przez chwilę w bursztynowy płyn w szklaneczce.
- To miło z twojej strony, Jane ... a raczej Harley. Uważałem cię prak¬tycznie
za córkę. Bardzo bym nie chciał rozstawać się z tobą jak z wro¬giem.
- Dzięki - powiedziała.
Zmusiła się, żeby podejść do niego bliżej.
- Chciałam spytać, czy nie podarowałbyś mi jednego ze swoich słyn¬nych złotych
piór. Rozumiesz, na pamiątkę, jako wspomnienie wspólnych czasów i wszystkich
kontraktów, które dla mnie podpisałeś.
- Oczywiście - odparł. Jego szare oczy wpiły się palącym spojrzeniem w wisiorek,
kiedy sięgał do wewnętrznej kieszeni marynarki, żeby wyjąć z niej złote pióro.
Wyciągnął je w kierunku Harley, ale cofnął, kiedy podniosła rękę.
- A może byśmy się wymienili? - zaproponował, oblizując nerwowo spierzchnięte
wargi.
- Wymienili?
- Tak, pamiątka za pamiątkę.
- Jasne, Boyd. Co tylko zechcesz.
- Wiesz, ilekroć o tobie myślę, zawsze stajesz mi przed oczami w tym wisiorku na
szyi. Więc może byś mi go dała?
- Wisiorek? - powtórzyła Harley niepewnym tonem. - No nie wiem, Boyd. Ten
wisiorek dużo dla mnie znaczy.
- Kupiłaś go, gdy podpisałaś ze mną umowę, więc wydaje się słuszne, żebyś
pozbyła się go teraz, kiedy ... nasze drogi się rozchodzą.
- Masz rację - zgodziła się Harley, zdejmując wisiorek i wręczając go Boydowi. -
Weź go z moim błogosławieństwem.
Widziała, ile go kosztuje, żeby nie wyrwać jej pamiątki z ręki. Opano¬wał się
jednak. Wręczył jej pióro, potem wziął wisiorek. Wszystko odbyło się szalenie
kulturalnie.
Przejechał gorączkowo kciukiem po tyle złotej nuty.
- Mam nadzieję, że przyszłość przyniesie ci wszystko, na co zasługujesz, Boyd -
powiedziała cicho.
- Dziękuję ... Harley. Odezwij się od czasu do czasu - odparł.
- Oczywiście.
Jakoś udało jej się przebyć drogę powrotną i wyjść z apartamentu. Duncan trzymał
ją za rękę, kiedy wsiadali do windy.
- Jak smakuje zemsta? - zapytał.
- Okropnie - wyszeptała.
- Myślę, że agent Sullivan ma rację - powiedział, ściskając jej dłoń dla dodania
odwagi, kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy. - Nie będziesz musiała zeznawać
przeciwko Boydowi w sądzie. Ci z FBI skonfrontują go z Mauriziem. Na pewno
przyzna się do winy.
- To nie ma znaczenia. On naprawdę był dla mnie jak ojciec.
Nie przypuszczała, że zapłacze. Ale też nigdy w życiu nie została okła¬mana i
zdradzona ... dopiero teraz. Dopiero przez Boyda. To było doprawdy wyjątkowo
ohydne uczucie. Duncan wziął ją w ramiona i trzymał blisko, wchłaniając w siebie
jej cierpienie, zupełnie tak samo, jak ona to zrobiła wobec niego tegoż ranka.
Drzwi windy otworzyły się. Wyszli do hotelowego holu i w tym momencie zadzwonił
telefon komórkowy Duncana. Wyjął go z kieszeni.
- Halo - powiedział.
Słuchał przez chwilę z twarzą bez wyrazu, a potem skończył rozmowę.
- Brandon już jedzie. Musimy się stąd zmywać.
Podniosła wolną rękę i musnęła jego policzek.
- Duncanie, tak mi przykro.
Jego uśmiech był wymuszony.
- To nic, mówi się trudno, Harley.
Wrócili taksówką do Sentinel Building. Żadne nie miało nastroju do roz¬mowy.
Pozbyć się Boyda ze swojego życia, zwalniając go, to była jedna spra¬wa; zdać
sobie sprawę, że Boyd spędzi resztę swoich dni w więzieniu fe¬deralnym, było
czymś całkowicie odmiennym. Harley podniosła oczy na Duncana, zastanawiając się,
co on czuje. Ale jego twarz nie zdradzała niczego.
Była zaskoczona, kiedy odmówił pójścia z nią do mieszkania na górze. - Muszę
skończyć raport w tej sprawie - oznajmił, kiedy stanęli pod zło¬tolistną kopułą
holu Sentinel Building.
- Ale jest już po szóstej - zaprotestowała Harley. - Raport może pocze¬kać do
jutra. Potrzebujesz chwili wytchnienia.
- Nie może czekać do jutra. Twój udział w sprawie nie będzie skończo¬ny, póki
nie napiszę ostatecznego raportu, a ja chcę tę sprawę zamknąć. To nie powinno
zająć więcej niż dwie godziny. Potem zrobię sobie chwilę wy¬tchnienia. Zjemy
kolację. Zamów, na co masz ochotę.
Harley patrzyła na niego, usiłując przeniknąć mur, który nagle wyrósł między
nimi.
- Co się dzieje, Duncan?
- Nic - odparł, wchodząc do windy. - Po prostu wykonuję swoją pracę. Wiesz, tę,
którą się tak pasjonuję.
Drzwi windy zamknęły się i Duncan zniknął jej z oczu.
Harley odwróciła się wolno w stronę windy jadącej do mieszkania na górze i
stojącego przy niej umundurowanego strażnika.
- Dobry wieczór, panno Miller.
- Cześć, John - odpowiedziała, chociaż ledwie zarejestrowała jego obecność.
Duncan odcinał się od niej w momencie, kiedy najbardziej jej potrzebo¬wał, a ona
nie wiedziała, dlaczego. Brandon miał się tego wieczora znaleźć w pułapce i myśl
o tym musiała palić duszę Duncana żywym ogniem. Więc dlaczego nie pozwalał, żeby
ofiarowała mu pociechę, której potrzebował? Dlaczego wzmagał własne cierpienie
przez to, że ją odpychał?
- Dlaczego to robisz? - spytała wiele godzin później, kiedy Duncan wstał od
kolacji, której żadne z nich nie zjadło, i włożył na powrót swoją granato¬wą
marynarkę.
- Ponieważ muszę - odparł. Objęła go i przytuliła.
- Nie musisz skazywać się na takie katusze. FBI da sobie radę z Brando¬nem i
Mauriziem, nie musisz być przy tym obecny.
- Brandon jest moim bratem, Harley - powiedział Duncan, uwalniając się
delikatnie z jej uścisku. - Muszę zobaczyć na własne oczy, że on to robi,
inaczej nigdy do końca nie uwierzę. Poza tym obiecałem Giscardowi, że oso¬biście
zajmę się diamentami i dopilnuję, aby Louis i Desmond dotarli z nimi bezpiecznie
do Bartlett Museum.
- W takim razie pozwól przynajmniej, żebym z tobą pojechała.
-Nie.
- Duncanie, nie skazuj się na przeżywanie tego w samotności. Proszę cię.
- Nie będę sam. Będzie mi towarzyszył agent SulIivan.
- Przecież wiesz, o co mi chodzi! - powiedziała Harley, w której nagle zakipiał
gniew.
Duncan wypraszał ją ze swojego życia. Rozmyślnie zamykał przed nią drzwi.
- Nic mi nie będzie.
- Przeżyjesz piekło. Pozwól mi sobie pomóc.
- Powiedziałem, że nie - odparł kategorycznie i zaczął iść w kierunku drzwi
frontowych.
Harley zaklęła głośno, co wreszcie zwróciło jego uwagę.
- Co jest, do cholery?! - wrzasnęła. - Czy nagle odezwały się w tobie instynkty
szowinistyczne? A może uważasz, że prawdziwy mężczyzna nie powinien szukać
pomocy i wsparcia u kobiety?
- To nie to. Po prostu nie chcę szukać wsparcia tam, gdzie jutro nie będzie
nikogo.
- Ale ja tu jutro będę.
- Mówiłem metaforycznie.
- Do licha, Duncan, nie wykluczaj mnie z tego!
- To jest sprawa rodzinna, Księżniczko - wyjaśnił zimnym tonem _ i zamierzam
ograniczyć ją do rodzinnego kręgu.
Harley poczuła się tak, jakby ją uderzył. Wstrząs był na tyle silny, że na
moment zabrakło jej tchu.
- A kim ja jestem? - spytała wreszcie cichym, napiętym głosem.
- Moją aktualną kochanką .. To spora różnica. Ale sama o tym wiesz, Księżniczko.
Zmusiła się do zignorowania bólu, do pomyślenia logicznie, rozsądnie.
- Nigdy w życiu nie zraniłeś rozmyślnie drugiego człowieka, Duncanie Lang. Więc
dlaczego robisz mi to teraz?
Popatrzył na nią czarnymi oczami bez wyrazu.
- Ponieważ muszę.
Otworzył drzwi frontowe i wyszedł, zamykając je cicho za sobą.
Duncan wysiadł z taksówki przed eleganckim czteropiętrowym domem rodziców.
Spojrzał na niego, myśląc, że w gruncie rzeczy kryje się w tym wszystkim spora
doza ironii. Przez całe życie pragnął od swoich rodziców miłości i szacunku.
Nigdy go tym nie obdarzyli, a teraz zamierzał zrobić coś, co sprawi, że również
w przyszłości nigdy tego nie uczynią. Zamierzał roz¬bić ich świat w drobny mak,
w ruinę, która ich pogrzebie, i nienawidził się za to, ponieważ dobrze wiedział,
co się wówczas czuje, i nikomu nie życzył podobnego cierpienia.
Przeszedł kamienną ścieżkę i zapukał do drzwi frontowych. Jego ojciec polecał
zmieniać zamki co pół roku. Kiedy Duncan wyjechał do szkoły z in¬ternatem w
wieku czternastu lat, Colby przestał mu dawać klucze od domu. Od tamtego czasu
musiał pukać .
Drzwi otworzył Johnson, który powitał go z chłodnym zdziwieniem i pewną
surowością. Jego opinia była raczej oczywista: no proszę, syn mar¬notrawny
odwiedza rodzinne progi dwukrotnie w ciągu tygodnia. Apokalip¬sa musi czaić się
za najbliższym rogiem.
- Zdaję sobie sprawę, że jest wtorkowy wieczór, Johnson - powiedział Duncan,
stąpając po układanej w szachownicę posadzce paradnego holu¬ale sądzę, że
rodzice są w domu.
- Owszem, zastał ich pan, paniczu Duncanie - odparł lokaj z angielskim akcentem.
- Są w bibliotece?
- Tak, sir.
- Nie musisz mnie anonsować - oświadczył Duncan, wchodząc na schody.
Z przyjemnością poczuł pod dłonią znajomą gładkość mahoniowej po¬ręczy. Miłe
uczucie niemal równoważyło chłód, który panował w całym domu i przenikał przez
jego marynarkę oraz koszulę, wywołując gęsią skórkę na ramionach.
Harley, pomyślał nagle z ostrym bólem, ale w następnej sekundzie bez¬litośnie
wyrzucił jej obraz z mózgu. Dotarł do trzeciego piętra. Poszedł wol¬no otwartym
korytarzem do drzwi biblioteki.
Wszedł do biało-różowego pokoju spokojnie, bez zwykłego rozmachu.
Tego wieczoru nie miał z czym walczyć ani czego świętować. Stąpając po dębowym
parkiecie, zbliżył się wolno do pary ludzi siedzących naprzeciw
.201
siebie, zajmujących takie same fotele. Elise Lang miała na sobie różowy
pe¬niuar. Colby ubrany był w jedwabny szlafrok. Oboje pogrążeni byli w lektu¬rze
i nieświadomi jego obecności. Jeszcze nigdy nie marzył bardziej o utrzy¬maniu
takiego stanu rzeczy.
- Dobry wieczór, mamo. Dobry wieczór, tato - powiedział.
Rodzice podnieśli oczy, każde znad swojej książki; na twarzy matki malował się
wyraz zdziwienia, na twarzy ojca - odrazy.
- Nie masz stroju wieczorowego, Duncanie - zauważył Colby szyder¬czym tonem. - I
gdzie jest kobieta, z którą się zazwyczaj prowadzasz?
- Uważałem, że to, co mam do powiedzenia, jest sprawą prywatną¬odparł spokojnie
Duncan. - Rozwiązałem zagadkę kradzieży diamentów Giscarda, tato.
Colby wytrzeszczył na niego oczy z niedowierzaniem.
- Miałeś rację - oświadczył Duncan, podchodząc do kremowej szafki i otwierając
górne drzwiczki, za którymi kryły się telewizor oraz magneto¬wid. - To
rzeczywiście była wewnętrzna robota. Tylko wybrałeś niewłaści¬wego syna do roli
złodzieja.
Przez chwilę cały pokój wibrował szokiem.
- Duncanie Lang, nie pozwolę, żebyś stał sobie jak gdyby nigdy nic i rzu¬cał
oszczerstwa na własnego brata - oznajmiła Elise Lang lodowato.
- Rozumiem, mamo - odpowiedział Duncan, wkładając kasetę do ma¬gnetowidu. -
Dlatego pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli Brandon osobi¬ście wyjaśni całą
rzecz.
Colby i Elise Lang zaczęli jedno przez drugie zaprzeczać i wymyślać mu
jednocześnie. Chwilę potem na ekranie pojawił się obraz; zobaczyli swo¬jego
starszego syna, który ściskał dłoń Angela Maurizio. Zamilkli nagle, a Duncan
poczuł, że ma zupełnie sucho w gardle. Na miły Bóg, czy on to zdoła przeżyć?
Oddalił się na 'parę kroków od kremowej szafki i patrzył nie na ekran, ale na
swoich rodziców. Zobaczył na ich twarzach niedowierzanie, przekonanie, że ta
okropna kaseta musiała zostać w jakiś sposób sfabrykowana. Rozumiał ich. Sam
miał podobne wrażenie, kiedy zobaczył, jak jego własny brat wyjmuje z kieszeni
pudełeczko od szkieł kontaktowych, otwiera je i kładzie dwa komputerowe chipy na
dłoni Angela Maurizio.
- Dostarczone zgodnie z umową - powiedział Brandon.
- Chociaż trochę późno i nie na tym wybrzeżu - stwierdził Maurizio, badając
uważnie chipy.
Siedział elegancki i dostojny za ogromnym mahoniowym biurkiem, a Brandon stał
przed nim jak poddany.
- Niech pan posłucha - rzekł Brandon - to nie moja wina, że Boyd Monroe pokpił
sprawę. Obiecałem, że dostarczę panu chipy, i dotrzymałem słowa. Czy to pokrywa
osiemset tysięcy, które jestem panu winien?
- Naturalnie - stWierdził gładko Maurizio. - W końcu umowa jest umową.
_ Świetnie. A tu jest takie głupstwo w charakterze zaliczki.
Brandon wyjął z kieszeni garnituru Armaniego aksamitny woreczek i wy¬sypał na
dłonie Angela Maurizio diamenty Giscarda.
_ Są wycenione na milion dolarów - wyjaśnił. - Może pan wezwać do¬wolnego
eksperta, wedle uznania, żeby potwierdził ich autentyczność. Prze¬kona się pan,
że mówię prawdę.
_ Istotnie są wspaniałe - zgodził się Angelo, podnosząc do góry jeden z
największych kamieni i oglądając go z pełną aprobatą.
- Rozumiem, że to są diamenty Giscarda, które zniknęły tydzień temu w drodze do
Bartlett Museum?
_ Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko przyjęciu czegoś, co stanowi
własność pańskiego rywala?
_ Absolutnie nic - zapewnił go Angelo. - Posiadanie czegoś tak bardzo cennego
dla Armanda Giscarda jest dla mnie czystą przyjemnością. Proszę mi powiedzieć,
jak pan to zrobił? Policja i ludzie Giscarda są przekonani, że diamenty ukradł
pana brat.
Brandon wzruszył ramionami.
_ Tak to zaplanowałem. Z uwagi na swoją przeszłość Duncan był nabardziej
oczywistym kandydatem. Nietrudno było rzucić na niego podejrze¬nia. Posłużyłem
się starąjak świat sztuczką magiczną, aby sprawić wrażenie, że diamenty
zniknęły, podczas gdy faktycznie były cały czas ukryte w tajnej przegródce
teczki kuriera. Założyłem, że wszyscy wpadną w panikę, kiedy teczka zostanie
otwarta, a diamentów w niej nie będzie - i tak się rzeczywi¬ście stało. Wyjęcie
ich z tajnej przegródki zajęło mi dosłownie sekundę•
_ Imponujące; jest pan zdolnym młodym człowiekiem, panie Lang¬mruknął Angelo,
nie podnosząc opuszczonych powiek. - Z przyjemnością myślę o kontynuowaniu
naszej obustronnie owocnej współpracy.
Brandon uśmiechnął się radośnie, niczym dziecko w dzień gwiazdkowy.
_ Uprzedzi pan swoich ludzi, że znowu mogą przyjmować ode mnie zakłady?
Maurizio uśmiechnął się również.
_ Powiem im, że ma pan limit w wysokości miliona dolarów. Powinni pana przyjąć z
otwartymi ramionami.
Duncan zatrzymał taśmę i nacisnął przewijanie. Przerażenie na twarzach
rodziców zmieniło się tymczasem w rodzaj sztywnej akceptacji. Rozumieli, że tym
razem zaprzeczanie na nic by się zdało. Duncan stał przed nimi, zaci¬skając
mocno ręce za plecami. Po chwili spokojnie zaczął im wyjaśniać cały pokrętny
plan Boyda-Brandona, nie oszczędzając brata.
_ To jest zaledwie część kasety, którą nagrało dziś FBI- stwierdził.¬Całość
zostanie użyta w sądzie, gdzie ma pomóc w skazaniu Maurizio za długą listę
przestępstw.
- O mój Boże! - wychrypiała Elise Lang.
- W zamian za chipy komputerowe oraz dowody, które zebrałem na te¬mat Boyda, i w
zamian za zeznania przeciw Boydowi Monroe i Angelowi Maurizia FBI zgodziło się
uwolnić Brandona od zarzutów. Na szczęście był wysłannikiem Maurizio tylko w tej
jednej sprawie. FBI zgodziło się też po¬wiedzieć mediom, że Brandon, na ich
własną prośbę, zagrał rolę podwójne¬go agenta, aby zdobyć ostateczne dowody,
potrzebne do wsadzenia Maurizia za kratki na dożywocie. W tej chwili Brandon
składa zeznania.
- O mój Boże - wyązeptała Elise.
- Wszystko jest w porządku, mamo. Brandon wyjdzie z tego w charakterze bohatera.
- Duncan nie zdołał powściągnąć uśmiechu, który wykrzywił mu wargi. - W końcu
dlaczego ta sprawa miałaby się różnić od innych? Prze¬kazałem diamenty ludziom
Giscarda, a oni z kolei dostarczyli je przed go¬dziną do Bartlett Museum.
Rozmawiałem z Giscardem, a on rozmawiał z no¬wojorską policją, która zgodziła
się zamknąć śledztwo. Poza tym załatwiłem przy pomocy Carmine Belliniego ...
mojego znajomego, kwestię spłacenia długu Brandona rodzinie Maurizio, więc ta
sprawa nie będzie nas więcej niepokoiła.
- Posłużyłeś się funduszami Colangco bez mojego pozwolenia? - wy¬buchnął Colby.
- Nie, użyłem własnych funduszy z majątku po dziadku.
- Nie przypuszczasz chyba, że uwierzę w cuda; czyżbyś nie przehulał całego
majątku?
- Sprawdź konta bankowe, tato - Duncan zmusił się do uśmiechu. - Przekonasz się,
że potrafię naprawdę bardzo dobrze zarządzać pieniędzmi.
Colby milczał przez chwilę.
- Zwrócimy ci to, oczywiście.
- Nie. - Duncan zmusił się, żeby mówić spokojnie, nawet pogodnie. - Nie chcę
twoich pieniędzy, tato, i nie chcę, żeby ucierpiało na tym Colangco, nie
zamierzam ogołocić konta firmy. Dostałem nauczkę i zapłaciłem za nią, więc
uważam to za właściwie wydane pieniądze. W ten sposób - stwierdził, zanim Colby
miał możność wystąpić z następnym popisowym aktem - pozo¬staje nam odpowiedzieć
na jedno pytanie: co zrobimy z Brandonem?
- Nic mu nie grozi ze strony policji i tego okropnego mafioso - powie¬działa
słabym głosem Elise Lang. - Więc nie musimy niczego robić z Bran¬donem. Wszystko
może toczyć się tak, jak dotychczas.
- O nie - odparł kategorycznie Duncan. - Brandon jest nieuleczalnym hazardzistą.
Tkwi w zgubnym nałogu, do którego nie chce się przyznać. Po¬zostawiony samemu
sobie, wpadnie znowu w długi i posłuży się kolejnym klientem Colangco, żeby się
z tego wydobyć. Brandon jest w szponach ha¬zardu. Musi być pod kontrolą.
Elise histerycznie wymyślała Duncanowi przez dobre pięć minut, ska¬cząc mu do
oczu jak kura broniąca pisklęcia. Duncan nie oczekiwał niczego innego. Brandon
był jej Ukochanym Synem. Nigdy nie próbowała tego ukryć. Nawet kiedy została
zmuszona spojrzeć prawdzie w oczy, nawet kiedy ją zaakceptowała, nie mogła
ścierpieć, żeby ktoś kwestionował charakter jej dziecka.
_ Tato, jesteś gotów zaryzykować reputację Colangco, nawet samo istnienie firmy,
zdając się na los szczęścia i wierząc, że w zakładach Brandon potrafi zawsze
postawić na zwycięską drużynę koszykarską? - zapytał Dun¬can, kiedy matka
wybuchnęła płaczem i wróciła w objęcia fotela.
_ Nie - odparł Colby łamiącym się głosem. Odchrząknął. - Nie - oznaj¬mił już
pewniej. - Brandona trzeba będzie wysłać gdzieś daleko.
Elise zerwała się niczym furia, wrzeszcząc na męża, że zdradza ich syna i chce
go wyrwać z jej ramion.
Ostre spojrzenie Colby'ego zatrzymało ją w pół zdania.
_ Musimy to zrobić, Elise, i zrobimy jak najszybciej. Gdyby Duncan nie wtrącił
się do sprawy, Brandon doprowadziłby swoją działalnością do ruiny Colangco i
zszargał nazwisko Lang. Mogłoby nawet dojść do tego, że zostałby aresztowany,
osądzony i skazany. Pomyśl o prasie, Elise. Pomyśl o plotkach.
Elise Lang opadła nagle na fotel, blada i drżąca.
_ W przyszłości Brandon nie może mieć żadnej szansy na zrujnowanie nas -
oznajmił Colby, który postarzał się o dziesięć lat w ciągu ostatnich kil¬ku
minut. - Nie może mieć absolutnie żadnej szansy. Wyślę go do Australii, pod
pozorem otworzenia nowej filii naszej firmy. Wyznaczymy mu pensję. Zorganizuję
mu nadzór, ludzi, którzy będą czuwali, żeby znów nie zabrnął w jakieś kłopoty.
Po roku ogłosimy formalnie jego odejście z firmy. Do tego czasu już nikt nie
będzie pamiętał Maurizia czy diamentów Giscarda. Nikt nie pomyśli, że jego
rozstanie z Colangco jest w jakimkolwiek stopniu po-
dejrzane.
_ To, co mówisz, pokrywa się niemal dokładnie z moim własnym planem - stwierdził
Duncan.
Colby obrzucił go twardym spojrzeniem.
_ Zdaje się, że załatwiałeś ostatnio mnóstwo różnych spraw.
- Rzeczywiście, to był pracowity dzień.
- Być może ... myliłem się co do ciebie.
_ To niewykluczone - zgodził się Duncan. - Ale co zrobi Brandon? - zajęczała
Elise.
_ Może ostatecznie zostanie magikiem o międzynarodowej sławie, cze¬go mu kiedyś
zabroniliście - odpowiedział jej Duncan. - A nuż uda mu się zarobić tyle, że
będzie mógł wywiązywać się z bieżących zobowiązań u swoich bukmacherów.
_ Nie pozwolę, żebyś mówił takie odrażające rzeczy o Brandonie! - zawołała
Elise.
- Czasem prawda bywa odrażająca, mamo.
- Przypuszczam - zaczął Colby, niezdolny ukryć pogardy widocznej w
bladoniebieskich oczach - że teraz będziesz chciał zająć miejsce Brando¬na w
firmie.
- Nie - zaprzeczył Duncan, zaskakując ojca. Nawet teraz uwielbiał to i ro¬bił,
ilekroć było można. - Zgodzisz się chyba, że na dobrą sprawę uratowałem firmę od
katastrofy. Oczywiście mógłbym opowiedzieć o wszystkim prasie, ale w
przeciwieństwie do mojego brata, wierzę w lojalność i honor. To jednak nie
znaczy, że nie należy 'mi się coś za całą ciężką pracę i za milczenie.
- Czego chcesz? - zapytał Colby posępnie.
Rozgrzeszenia? Spokoju ducha? Czego chcę? Ojciec nigdy w życiu go o to nie
spytał.
- Chcę kierować nowym działem Colangco, zajmującym się dochodze¬niami
kryminalnymi - oświadczył Duncan spokojnie. - Chcę, żeby Emma Teng dostała awans
na samodzielnego detektywa, żeby została moją partner¬ką i mogła korzystać z
pełni przywilejów łączących się z tym stanowiskiem. Chcę mieć wolną rękę w
kierowaniu nowym działem, swobodę angażowania i zwalniania pracowników oraz
wyboru spraw, którymi będę się zajmować. Możesz wyszkolić, kogo zechcesz, na
miejsce Brandona, z tym że muszę zgodzić się na twojego kandydata; dalej, ten
twój wybranek musi rozumieć, że jego pozycja wiąże się jedynie z pensją i
premią, bez żadnych nadziei .na ewentualne prawa własności - ponieważ Colangco
jest moje, tato. Jest teraz moim dziedzictwem, moją przyszłością. Jest wyłącznie
moje. Chcę, żebyś zmienił testament i wszystkie niezbędne dokumenty Colangco,
tak żebym odziedziczył firmę po twoim przejściu na emeryturę lub po twojej
śmierci.
- Czy to wszystko?
Duncan otwarcie i śmiało spojrzał ojcu w oczy.
- To wszystko.
W oczach Colby'ego pojawił się przelotny wyraz niepewności. Widać było, że
spodziewał się znacznie bardziej wygórowanych żądań.
- Dobrze, zgadzam się. Załatwię wszelkie konieczne formalności jutro ... po
rozmowie z Brandonem.
Zimny wyraz twarzy zmącił się na chwilę.
Duncan odwrócił prędko wzrok. Dobrze wiedział, jak straszne jest to wszystko dla
ojca; nie musiał przekonywać się o tym naocznie.
- Przyjdę podpisać wszystkie papiery, które będą wymagały mojego podpisu -
powiedział. - Dobranoc, mamo. Dobranoc, tato.
Opuściwszy bibliotekę, zszedł ze schodów i po chwili zamknął za sobą frontowe
drzwi domu rodziców. Zdołał dojść do chodnika, zanim nogi się pod nim ugięły.
Opadł ciężko na krawężnik, patrząc na jasno oświetloną, spokojną ulicę. Dawne
życie - życie, jakie dotąd znał - właśnie dobiegło końca.
Rozdzial czternasty
Przez następne kilka dni, we wszystkich chwilach wolnych od tworzenia muzyki,
Harley kochała się z Duncanem. Kochali się rano. Potem Dun¬can szedł do pracy, a
ona zajmowała się muzyką. Wracał do niej w porze lunchu i znów się kochali. Po
południu szedł ponownie do pracy, a ona wra¬cała do muzyki. Po kolacji kochali
się przez całą noc.
Te dni były cudowne, poza tym, że w pieszczotach Duncana kryło się coś
specyficznego, jakby smakował ostatni łyk wina, zanim butelka będzie pusta. Nie
rozumiała tego. Pragnął jej tak samo silnie jak ona jego. Osiągał zadowolenie
równie głębokie i pełne jak ona. Ale ponad tym drzemało to uczucie ... niemal
desperacji.
Podobnie jak wisiorek, Duncan krył w swoim wnętrzu zamkniętą tajem¬ną przegrodę,
do której Harley nie miała dostępu. Od dnia, w którym powie¬dział rodzicom
prawdę o Brandonie, ta zamknięta przegroda tkwiła między nimi. Harley nie mogła
jej otworzyć. Nie potrafiła jej ruszyć. Duncan nie chciał o niej mówić; to był
największy p(Oblem. Nie chciał w ogóle z nią rozmawiać, ani o Brandonie, ani
nawet o błahostkach. I choćby waliła w tę dzielącą ich ścianę ze wszystkich sił,
nie umiała zrobić w niej wyłomu. Dun¬can uciszał ją, narkotyzując pocałunkami i
dotykiem rąk, a potem brał ją do łóżka. Nawet w momentach ekstazy miała ochotę
wykrzyczeć to nowe cier¬pienie, ten ból wykluczenia. Ale on, ukazując jej drogi
do świata rozkoszy, których istnienia nie przeczuwała nawet w marzeniach, nie
dopuszczał, aby dotknęła go sercem tak głęboko i tak intymnie, jak on jej
dotykał.
Fizycznie dawał jej z siebie wszystko, ale w zamian nie chciał przyjąć jej
całej, ciała i duszy. Maleńkie, ukryte gdzieś w jego wnętrzu drzwi pozo¬stawały
zamknięte, nieruchome, głuche.
Przerażało ją to i gniewało, przyprawiając zarazem o dezorientację. Dun¬can miał
tajemnicę, która zdawała się dotyczyć jej, Harley, i nie chciał o tym mówić.
Jedynym balsamem dla jej udręczonej duszy było mocne poczucie łą¬czącej ich
więzi, obecne w każdej chwili, czy spędzali ją razem czy nie. Byli ze sobą
związani, i to nie tylko fizycznie. Jego milczenie nie mogło tego zmienić. Ta
więź niosła ze sobą wiarę, ufność i oparcie, które czuła wyraź¬nie, wchodząc na
małą scenę "Surrealistic Pillow" w piątek wieczorem, peł¬na obaw i tremy, bo
miała przedstawić swój nowy materiał. Spojrzała na salę i zobaczyła wszystkich
członków zespołu Rockin' Robins. No, ci nie będą dla niej dbciążeniem. A potem
poczuła na sobie wzrok Duncana, od którego zrobiło jej się ciepło. Spojrzała
powtórnie na salę i odnalazła go bez trudno¬ści. Uśmiechnął się spokojnie, jakby
był jej absolutnie pewien, po czym do niej mrugnął.
Niech go Bóg błogosławi! Harley roześmiała się i zaczęła swój występ piosenką
"Porządne dziewczyny tak nie postępują". Teraz już sama słyszała w swoim głosie
echo Sweetcreek. Słychać je było zresztą coraz wyraźniej z każdą następną
piosenką, którą pisała. Toteż była trochę niepewna reakcji tego rockandrolIowego
audytorium. Byli jej próbną publicznością, jej mu¬zycznymi królikami
doświadczalnymi. Jeżeli oni kupią tę muzykę, może bę¬dzie miała również szansę
na poparcie starych fanów, a także różnych no¬wych, zalegających przęcież
tłumnie rozległy, szeroki świat muzyki.
Do własnych rzeczy dołączyła kilka starych piosenek rockowych, "I Can't Help
Falling in Love with You" Elvisa i "I Feel the Earth Move" Carole King, ponieważ
kochała je i wiedziała, że publiczność podziela jej uczucia, a także dlatego, że
chciała je zaśpiewać dla Duncana. Wciągnęła nawet na scenę Marka, żeby razem z
nim wykonać piosenkę duetu Marvin Gaye- Tammy Tyrell "Ain't No Mountain High
Enough". Gdy śpiewali, uśmiechała się sze¬roko, a on odpowiadał jej tym samym.
Publiczność wpadła w szał radości i w tym nastroju trwała. Hmm ... Może naprawdę
byłaby w stanie zmienić swój muzyczny styl i nie zaprzepaścić kariery?
Kiedy zakończyła występ, Mark, Susan i reszta Rockin' Robins obstąpi¬li stolik,
przy którym siedziała z Duncanem, i wszyscy z wyjątkiem niego mówili jedno przez
drugie. On siedział sobie po prostu wygodnie oparty, obserwując ich w milczeniu,
śmiejąc się z ich dowcipów i ... promieniejąc. Trudno byłoby znaleźć na to
lepsze określenie. Ich spojrzenia spotkały się i Harley nagle' zabrakło tchu, bo
w tym momencie duchowego zespolenia zrozumiała, że on jest szczęśliwy, ponieważ
ona zanurzyła się po szyję we wspaniały świat nowych przyjaciół i nowej muzyki,
nie mający nic wspólne¬gQ z tym, czego żądał od niej Boyd i czego pragnęła
matka.
Łzy zakręciły jej się w oczach, więc pospiesznie odwróciła wzrok. Na ile różnych
sposobów mogła kochać tego człowieka? I jak miała sforsować tę nową dzielącą ich
ścianę, żeby przekonać go o swojej miłości, a przy tym nie odstraszyć?
Kiedy wracali taksówką do mieszkania na górze, j ego ręce i usta wędro¬wały po
niej swobodnie, wzbudzając gorączkę, która płonęła w niej potem przez całą noc.
Więc następnego wieczoru w "Surrealistic Pillow" zaśpiewa¬ła mu "Fever" Peggy
Lee. Tego wieczoru przed klubem czekała na nich li¬muzyna Colangco. Harley
wkrótce zrozumiała, dlaczego. Kiedy tylko za¬mknęli drzwi i samochód ruszył,
Duncan wziął ją na skórzanym tylnym siedzeniu; ciemna szyba pomiędzy nimi a
szoferem wytłumiła jej krzyki i za¬słoniła wijące się ciało; nie była w stanie
myśleć ani mówić, ani robić czego¬kolwiek, skupiona wyłącznie na tym, żeby czuć
go każdym calem ciała i duszy.
W niedzielę wieczorem Harley wyszła z "Surrealistic Pillow" z głową w chmurach,
szcżęśliwsza niż kiedykolwiek w ciągu dziewięciu lat występo¬wania na estradzie.
Tym razem to ona dopadła Duncana na tylnym siedzeniu limuzyny. Popchnęła go na
skórzane siedzenie i kochała się z nim, wkłada¬jąc w to całą energię, jaką
publiczność klubu świeżo w nią wlała.
Kiedy limuzyna zatrzymała się przed Sentinel Building i szofer otwo¬rzył tylne
drzwi, wyglądali jak każda inna elegancka para, która spędziła przyjemny wieczór
na mieście ... z wyjątkiem tego, że zdarte z niej figi spo¬czywały w kieszeni
jego marynarki; trzymał tę marynarkę przed sobą, aby ukryć przed ewentualnym
przechodniem fakt, że tuż przed zatrzymaniem się limuzyny doprowadziła go znów
do stanu pobudzenia ...
_ Zapłacisz mi za to - uprzedził, kiedy szofer otwierał tylne drzwi.
_ Mam nadzieję - brzmiała jej rozradowana odpowiedź.
Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi windy, przycisnął ją do ściany, przylegając
ustami do jej szyi i rozrywając jednocześnie jej skórzaną kami¬zelkę, tak że
guziki posypały się na podłogę. Zacisnął dłonie na jej piersiach, obejmując je i
unosząc do ust, najpierw jedną, poteIll drugą• Palce Harley wpiły się
spazmatycznie w jego plecy.
Ręce Duncana powędrowały pod krótką spódniczkę ze skóry.
_ Duncan - wyszeptała, a serce biło jej w szalonym rytmie. - Duncan! Płonące
czarne oczy osmaliły ją spojrzeniem.
- Płacisz pełną kwotę, skarbie.
Uniósł ją do góry. Wciągnęła gwałtownie powietrze, a potem znów, nie¬mal ze
szlochem, kiedy w nią wszedł. Następne pchnięcie i oplotła go noga¬mi, mówiąc
"tak" temu bezwzględnemu aktowi miłości, niepodobnemu do żadnego, jakiego
dotychczas doświadczyli. Wciskał ją w ścianę windy ryt¬micznymi pchnięciami, jej
nagie piersi ocierały się o jego jedwabna koszulę, jej zęby paliły dotykiem jego
uszy; jego jęki przeniknęły ją całą, kiedy drzwi windy się otworzyły.
Byli sami. Po powrocie Louisa i Desmonda do Francji nie było potrzeby
utrzymywać straży przed drzwiami mieszkania.
Zatopiony głęboko w jej gorącym wnętrzu, Duncan wyniósł Harley z win¬dy i
otworzył drzwi mieszkania. Zrobił z nią dwa kroki w głąb korytarza i tam się
zatrzymał. Harley wyciągnęła rękę, by zatrzasnąć frontowe drzwi.
Zdawała sobie niejasno sprawę, że przyciska ją silnie do ściany w przed¬pokoju.
Szybkie pchnięcia przesłoniły teraz wszelkie inne doznania, wszyst¬ko prócz tego
burzliwego, prymitywnego zespolenia. Jej palce wpijały się w jego skórę, a ciało
otwierało się przed nim coraz bardziej.
Gardłowym głosem wypowiadał jej do ucha lubieżne słowa zachęty• Dyszał płytko,
urywanie. Dochodził do szczytu, zagarniając ją ze sobą• Osiągnął go, zatapiając
się w niej głęboko, jakby nigdy nie chciał jej puścić; wy¬krzyczał jej imię,
kiedy zatrzęsła się i rozpadła w jego ramionach.
Oparł się o nią ciężko, bezwładnie; ich ,oddechy były równie chrapliwe, a
mięśnie równie bezsilne, kiedy jej nogi zsunęły się wzdłuż jego nóg, aż oparła
się stopami o podłogę.
- o Boże, Duncan - powiedziała w końcu - gdzie, u licha, jest twoja sypialnia?
Zaśmiał się i zabrał ją do łóżka.
Wydawało się, że cała dzikość i gwałtowność już się w nim wypaliły, ale ogień
płonął dalej. Pieścił ją i kochał godzinami z przeszywającą serce czułością,
doprowadzając do kolejnych, powolnych szczytów, niepodobnych do żadnych
poprzednich. Narastały niespiesznie, niemal w półśnie, żeby wybuchnąć nagle,
gwałtownie i przejść w następne równomierne narastanie rozkoszy, które zdawało
się nie mieć końca. Zaczęła zanurzać się i wynurzać na przemian ze świadomości;
otrzeźwiała ją raptownie ostra rozkosz, koił na powrót pieszczotliwy dotyk
dłoni. Poczuła jeszcze jego wargi na wnętrzu swej dłoni, a potem zapadła w sen.
Następnego ranka budziła się równie powoli. Czuła jeszcze własny uśmiech na
ustach. Nie czuła natomiast obecności Duncana u boku.
Wówczas ocknęła się gwałtownie i rozejrzała niespokojnie po pokoju, który okazał
się pusty.
- Duncan? - zawołała wystraszona, nie wiedząc, czemu się boi. Duncan wszedł do
sypialni przez drzwi prowadzące z salonu. Miał na sobie czarne dżinsy i czarny T
-shirt. Był boso. Czarne włosy sterczały nie¬równo. Czarne oczy nie zdradzały
żadnych uczuć.
- Już się obudziłaś? - spytał.
Zatrzymał się w drzwiach. Twarz miał stężałą, bez wyrazu. Jak maska.
Nie zamierzał podejść do niej, dotknąć jej, przytulić, pocałować na dzień dobry.
Lodowaty dreszcz zmroził jej skórę.
- Co się stało? - wyszeptała, przyciskając srebrną kapę do piersi.
- Minęły dwa tygodnie, Harley. Wakacje się skończyły.
Zdała sobie sprawę, że dygocze. Przez chwilę nie mogła odetchnąć.
- Wakacje się skończyły - powtórzyła.
To musiał być rodzaj kodu.
- Nadszedł czas, żebyś się spakowała i zaczęła coś robić ze swoim życiem -
powiedział spokojnie.
- Aha - odparła cicho. Więc dlatego odpychał ją od siebie przez ostatnie kilka
dni. - Zawsze wiedziałam, że przyjdzie dzień, kiedy się mną znudzisz, tylko nie
sądziłam, że to się stanie tak prędko.
Trudno było wypowiedzieć słowa, kiedy usta.były zupełnie sztywne.
- No tak, ale ja nie jestem hrabiną Pichaud. A może po prostu wyczerpa¬liśmy
wszystkie wariacje na temat główny i poczułeś, że nadszedł czas na zmianę
partnerki? Nie, nie odpowiadaj na to. Idiotka ze mnie. Po prostu przestałeś mnie
chcieć i tyle.
-Harley ...
- W porządku, spodziewałam się tego - przerwała mu, czując, że powoli umiera. -
Nie zrobię ci sceny. Nie będę również robiła z siebie widowiska. Nie mogę
sprawić, żebyś mnie chciał, jeśli czujesz, że nic nas już nie łączy.
- Harley, zamkniesz wreszcie usta? - huknął na nią Duncan. Podsko¬czyła na
łóżku, patrząc na niego ze zdziwieniem. Wydawał się taki rozgnie¬wany! - To nie
ma nic wspólnego z chceniem cię czy niechceniem - poinfor¬mował ją. - Sprawa
polega na tym, że zaplanowałaś dwutygodniowe wakacje i dwa tygodnie właśnie
minęły. Przyszedł czas, żebyś poleciała do Los Ange¬les i nagrała swój album.
Harley miała wrażenie, że zdrętwiały jej zęby, jakby próbowała się na próżno
przegryźć przez skałę.
- Tak zdecydowałeś?
- Taki był od początku twój plan, Harley. Aja pomagam ci po prostu dotrzymać
terminów.
Nie spuszczając oczu z maski, w którą zastygła twarz Duncana, Harley wstała z
łóżka, wzięła z fotela stojącego w rogu pokoju swój zielony szla¬frok i włożyła
go; trzęsła się przy tym jak w ataku malarii.
- Nie wiedziałam, że my również mieliśmy jakiś określony termin.
- Letnia przygoda jest z założenia krótka i urocza.
Harley poczuła się tak, jakby dostała cios w splot słoneczny. - Więc jestem dla
ciebie letnią przygodą?
- Nie. Ja jestem letnią przygodą dla ciebie.
Harley zamrugała. A potem ogarnęła ją furia. - A kto ci to, u licha, powiedział?
- spytała.
- Jestem detektywem, więc wywnioskowałem. Zajmuję się wyciąganiem wniosków.
- To wyciągnąłeś zły wniosek. Jak śmiesz tak po prostu decydować, co ja czuję i
czego potrzebuję? Wyobraziłeś sobie, że jesteś Panem Bogiem na wysokościach,
dyktującym mi, co mam zrobić, a czego nie! No więc ja na to nie idę,' Duncan.
Słyszysz?
- Harley - odparł tym irytująco spokojnym głosem - żyłaś przez dzie¬więć długich
lat bez romantyzmu i przygody. Uciekasz wreszcie na wolność i co robisz?
Znajdujesz kochanka. Pierwszego. Zaczynasz nowe życie i no¬wą karierę. Nie
potrzeba mieć specjalnie bujnej wyobraźni, żeby sobie uzmy¬słowić, że w tym
nowym życiu będziesz chciała mieć również nowych ko¬chanków.
- Wiesz co? - powiedziała Harley, zbliżając się do niego sztywnym kro¬kiem -
czasem rzeczywiście z przyjemnością bym ci dołożyła.
- Tylko dlatego, że mam rację i dobrze o tym wiesz.
- Nic nie wiem i w żadnym razie nie masz racji! - krzyknęła, zaciskając dłonie w
pięści. - Słuchaj no, jak już raz źle weźmiesz zakręt, to pędzisz dalej bez
zastanowienia. Nie jesteś i nigdy nie byłeś dla mnie przygodą, Duncanie Lang!
Jesteś moją miłością. Jesteś moją drugą połową. Jesteś człowiekiem, dla którego
chcę śpiewać przez resztę życia. Czy to do ciebie nie dociera, ty skoń¬czony
tumanie? Kocham cię.
Maska zsunęła się na moment, ale po chwili znów szczelnie zakryła mu twarz.
Jednak nawet ten krótki moment wystarczył, by Harley wszystko zror zumiała. To
nie było rutynowe pozbycie się przygodnej partnerki. On prze¬żywał katusze.
- Duncanie - powiedziała miękko, wodząc końcami palców po pięk¬nych liniach jego
twarzy .- jak mogłeś pomyśleć, że będę się z tobą kochała, nie kochając cię?
Zrobił szybko krok do tyłu, żeby umknąć jej ręce.
- Pierwsza przygoda miłosna jest zawsze traktowana niesłychanie uczu¬ciowo -
stwierdził. - Namiętność i emocje są autentyczne, ale z czasem się wypalają,
Harley. Wypalają się aż za prędko.
- Miałeś mnóstwo doświadczeń z przygodami, z tą pierwszą i z następ¬nymi - wiem
o tym dobrze. Ale to, co nas łączy, jest inne. Nie jestem podob¬na do tamtych
kobiet. Jestem twoją bratnią duszą.
Wyciągnął rękę, jakby chciałjej dotknąć, ale opuściłją w następnej chwili. - Aja
jestem po prostu pierwszym z twoich wielu kochanków.
Harley miała ochotę wrzasnąć.
- Słuchaj, nie przyszłam do ciebie jako niewiniątko. Dziewica nie musi być
naiwną dziewczynką. Miałam wielu chłopaków w szkole średniej. Do¬świadczyłam na
własnej skórze, co to znaczy pożądać i co to znaczy kochać się w chłopaku.
Przeżywałam wakacyjne miłości. Nawet jeśli Boyd uchronił mnie od ewentualnych
kochanków, poznałam setki mężczyzn w ciągu ostat¬nich dziewięciu lat i żaden -
ale to żaden - nie dotarł do mnie, nie poruszył mnie ani nie związał tak jak ty,
Duncanie. Żaden z nich nie pociągał mnie tak jak ty, i to od pierwszej chwili,
kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Wiedzia¬łam niemal od samego początku, że
jesteś miłością mojego życia, i to prze¬konanie umacniało się we mnie z każdym
dniem.
- Harley, nie jestem mężczyzną dla ciebie.
- Bzdura.
Duncan wyglądał tak, jakby się czepiał paznokciami tej dzielącej ich ściany.
- Potrzeba ci kogoś pewnego i solidnego, kogoś, na kim można się oprzeć i komu
można zaufać, a nie mężczyzny, który miał kobiet na pęczki i nie potrafił
związać się z żadną z nich na dłużej niż trzy dni.
- Czekaj, ty tępa głowo, czy naprawdę jeszcze tego nie zrozumiałeś? Na
wszystkich tych zabawach, przyjęciach i balach, którymi wypełniłeś sobie ży_
cie, desperacko szukałeś szczęścia. Ale nie musisz tego dłużej robić, ponieważ
znalazłeś mnie i ze mnąjesteś szczęśliwy. Emma to mówi. Ja to mówię.
- To jest bez znaczenia. - Jego ręce drżały; schował je za plecami, żeby Harley
ich nie zobaczyła. - Miałaś całkowitą słuszność, Harley, kiedy uciekłaś od
Boyda, z tego więzienia, do którego wpakował cię razem z Księżniczką Pop. Miałaś
absolutną rację, zwalniając Boyda i zrywając z nim na dobre. Świetnie zrobiłaś,
wchodżąc na nową drogę, po której teraz idziesz, i wyzna¬czając osobiście taki a
nie inny kurs swojego życia. Zdążyłaś zaledwie łyk¬nąć wolności i niezależności.
Twoje serce i twoja dusza łakną tego więcej, sama o tym wiesz. Musisz
wystartować w życie od nowa, nie potrzebujesz kogoś, kto by cię chronił,
kierował tobą czy powstrzymywał cię w jakikol¬wiek sposób od podejmowania
własnych decyzji. Annie Maguire miała ra¬cję. Potrzebujesz życia na wolności, a
ja nie chcę stawać ci na drodze. Dlate¬go pakujesz się i opuszczasz mnie
dzisiaj.
Harley zaczęła się pierwszy raz obawiać, że nie zdoła go przekonać.
Zrobiła szybkim krokiem kółko po pokoju, a potem zatrzymała się i wlepiła w
niego gniewny wzrok. Niech go diabli!
_ Akurat w tej chwili powstrzymujesz mnie od powzięcia samodzielnej decyzji na
temat, gdzie będę żyła, j ak będę żyła i z kim. Czy możesz, chociaż na jedną
krótką chwilę, przestać się bawić w Boga i posłuchać, kiedy ci mó¬wię, że cię
kocham? Czy możesz uwierzyć, że cię kocham i że pragnę zacząć to moje nowe życie
nie gdzie indziej, ale u twojego boku?
Udało mu się uśmiechnąć jednym kącikiem ust.
_ A jak sądzisz, na ile będziesz się czuła niezależna, walcząc dzień i noc z
moimi boskimi skłonnościami?
Harley otworzyła usta i zamknęła je znowu.
_ Jak możesz być wolna - mówił dalej cichym głosem - skoro chcesz trzymać się
mojego boku? .
- Niech cię piekło pochłonie - powiedziała z goryczą•
- To już się stało.
Przyjrzała mu się uważnie, a to, co zobaczyła, odebrało jej po prostu oddech.
Maleńka ściana w jego duszy pękła i tajna przegroda stanęła otwo¬rem. Znalazła
tam strach i brak nadziei, które ukrywał przed nią od bardzo dawna. Autentycznie
wierzył, że nie zdoła jej mieć w swoim życiu.
_ Ty draniu! - wykrzyknęła. - Przecież ty mnie kochasz! Powiedz mi to . Powiedz!
- Harley ...
_ Mój Boże - westchnęła, przepełniona zdumieniem - więc ja myślałam tylko o tym,
że nie możesz mnie kochać albo nie potrafisz mnie kochać, albo że będę musiała
znaleźć jakiś sposób, żeby zatrzymać cię przy sobie każdego dnia od nowa, aż
zbudujemy wspólne życie, a tymczasem ty mnie kochałeś przez cały ten czas!
- Nigdy nie powiedziałem ... - zaczął sztywno.
- Ależ tak, powiedziałeś - odparła Harley, promieniejąc wewnętrznie na samą myśl
o cudowności tego odkrycia. - Mówiłeś mi to za każdym razem, kiedyśmy się
kochali, i za każdym razem, kiedy dotykałeś mnie poza tą sypialnią, i kiedy na
mnie patrzyłeś. Mówiłeś mi to również za każdym razem, kiedy dawałeś mi oparcie,
żebym mogła podjąć następne ryzyko, wykorzystać następną możliwość. Mówisz mi to
w tej chwili. Tylko m꿬czyzna, który naprawdę kocha, odesłałby kobietę, którą
kocha, dla Jej wła¬snego dobra.
- Należy ci się szansa ułożenia sobie własnego życia - stwierdził bez¬radnie. -
Kiedy cię poznałem, oświadczyłaś mi, że zrobiłaś sobie wakacje, ponieważ
chciałaś się przekonać, czy poradzisz sobie sama w prawdziwym świecie. No więc
nadszedł czas, Harley, żebyś nadała kształt swojej nowej karierze, żebyś zaczęła
się spotykać z innymi mężczyznami, żebyś podró¬żowała i występowała, i
doświadczyła wszystkiego, co życie ci daje, no i wreszcie żebyś dowiodła sobie
samej, że potrafisz stanąć na własnych nogach.
Boże, na ile różnych sposobów, na ile więcej sposobów mogła kochać tego
człowieka?
- Nigdy nie myślałam, że można odczuwać tyle szczęścia i tyle rozpaczy
jednocześnie.
- Szczęścia? - zapytał zupełnie zbity z tropu.
Uśmiechnęła się do niego z czułością, muskając palcami jego policzek.
- Oczywiście. Ponieważ mnie kochasz.
Stał przed nią całkowicie nieruchomy.
- A rozpaczy?
Serce galopowało jej w piersi. Trudno jej było uwierzyć w to, co sama robiła.
- Ponieważ masz rację i rzeczywiście spakuję manatki i wyruszę w świat, żeby
ułożyć sobie własne życie.
- Ach tak? - powiedział.
Ogarnął ją smutek. Podniosła rękę i odgarnęła mu czarne pasma włosów z czoła.
- Nie jesteś Bogiem, Duncan, ale masz rację. No, powiedzmy, w prze¬ważającej
części. Rzeczywiście muszę sobie udowodnić pewne rzeczy. Mu¬. szę znaleźć swój
prawdziwy głos i zdecydować, jak ma wyglądać moja ka¬riera. Muszę nauczyć się
żyć w prawdziwym świecie bez ochrony Boyda. I muszę ci dowieść, że naprawdę
jesteś miłością mojego życia. Jak długo ma to potrwać? Ile czasu muszę być
daleko od ciebie, żyjąc własnym życiem i nie przestając cię kochać, żebyś
uwierzył, że cię kocham?
Zobaczyła to w jego oczach; nie wierzył, że jeśli odejdzie od niego,
kiedykolwiek wróci.
- Sześć miesięcy - oświadczył.
- Och, daj mi jakąś szansę. Miesiąc.
- Ty mi daj szansę. Nie zdążysz nawet zrobić trzech kroków. Pięć miesięcy.
-Dwa.
- Cztery.
Zastanowiła się. W ciągu czterech miesięcy zdąży dokonać mnóstwa rzeczy i może
zdoła wytrwać przez ten czas bez Duncana.
_ Umowa stoi - zgodziła się, wyciągając do niego rękę•
Popatrzył na nią podejrzliwie, po czym ujął jej dłoń. Natychmiast po¬jawiło się
między nimi to uderzające do głowy pole magnetyczne, odczu¬walne, ilekroć się
dotykali. Chciał oswobodzić dłoń, ale trzymała ją w mocnym uścisku.
_ Dobrze, a teraz druga część tej umowy - powiedziała surowo. - Kiedy wrócę do
ciebie po długich czterech miesiącach, będziesz musiał mi uwie¬rzyć, jeśli ci
powiem, że cię kocham, i będziesz musiał coś z tym zrobić.
_ Jak sobie życzysz, Księżniczko.
Harley westchnęła, uwalniając jego rękę•
_ Jesteś z pewnością najbardziej irytującym, upartym i nieustępliwym
człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałam.
_ Co jest niewątpliwie jednym z wielu powodów, dla których mnie kochasz.
_ Mhm. Chcesz, żebym ci powiedziała, dlaczego cię kocham?
_ Nie! - krzyknął, przestraszony nie na żarty.
Z ust Harley wydobył się niski, gardłowy śmiech, jakiego nigdy u siebie nie
słyszała.
_ Gorzkie Prawdy nie są nigdy łatwe do przełknięcia, co? W porządku, zachowam to
dla siebie ... na razie. Pod jednym warunkiem.
_ Jakim? - zapytał podejrzliwie.
_ Masz powiedzieć mi tu i teraz, że mnie kochasz.
- Harley ...
_ Potrzebuję czegoś, czego będę się mogła trzymać przez następne czte- ry
miesiące.
Zawahał się. Odgadła, dlaczego: jeśli wypowie słowa na głos, staną się
rzeczywistością i ból rozstania będzie jeszcze bardziej dotkliwy, ponieważ
Duncan nie wierzył w jej powrót .
_ To nic _ szepnęła, dotykając końcami palców jego zaciśniętych ust - nie musisż
tego mówić. Wiem, że mnie kochasz, i tylko to jest ważne. Zacznę się pakować.
_ Harley - złapał ją za ramię, kiedy odwróciła się w stronę szafy.
Spojrzała na niego zaskoczona niemal fanatycznym blaskiem w jego oczach.
-Tak?
_ To prawda; kocham cię, Harley. - Uwolnił jej ramię i skierował się sztywnym
krokiem do kuchni. - Zrobię ci coś na śniadanie w czasie, kiedy będziesz się
pakowała.
Rozdział piętnasty
JANE MILLER PORWANA PRZEZ KOSMITÓW!
.
KSIĘŻNICZKA POP PRZEŻYWA PŁOMIENNY ROMANS Z KSIĘCIEM WALII!
HARLEY JANE MILLER DECYDUJE SIĘ NA LECZENIE - STAN BEZNADZIEJNY, TWIERDZĄ
LEKARZE.
HARLEY NOSI NIEŚlUBNE DZIECKO GARTHA BROOKSA.
- Nie wiem, dlaczego trzymasz te okropne plotkarskie artykuły _ po¬wiedziała
Barbara Miller, siedząc koło córki na podłodze salonu w mieszka¬niu Harley i
pomagając jej w porządkowaniu fantastycznej kartoteki.
- Dlatego, że mnie bawią - odparła Harley z szerokim uśmiechem. _ Ten ostatni
domowy test ciążowy przekonał cię chyba bez cienia wątpliwości, że nie noszę
niczyjego nieślubnego dziecka, co?
- Och, Harley - westchnęła Barbara Miller z rumieńcem na policzkach _ jak mogłaś
przypuścić, że uwierzę w taką tanią sensację?
- Mamo, w zeszłym tygodniu zatelefonowałaś do mnie o trzeciej nad ranem,
szlochając, że jesteś za młoda, żeby zostać babcią. .
-Bo jestem.
- Wiem - zgodziła się Harley z uśmiechem, pochylając się ku matce i całując ją w
policzek. - A ja akurat teraz jestem za bardzo zajęta, żeby zajmo¬wać się
pieluchami i karmieniem o północy.
- Tak bym chciała, żebyś choć trochę zwolniła tempo. Ciągle jesteś za¬jęta.
Koncerty, benefisy, sesje nagraniowe. I te tuziny mężczyzn, z którymi się
umawiasz ...
- Nie tuziny, mamo - mruknęła Harley z przewrotnym uśmiechem. _ Było ich tylko
dwudziestu sześciu ... jak dotąd.
- Ale czemu, dziecino? - chciała wiedzieć Barbara Miller. _ Nigdy nie szalałaś
do tego stopnia za dawnych czasów w Sweetcreek.
- Bo widzisz, musiałam coś udowodnić - wyjaśniła Harley, próbując ukryć uśmiech.
- Udowodnić komu? Anonimowym Erotomanom?
Harley wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili weszła do pokoju Annie Maguire -
obecnie jej osobista asystentka - z bezprzewodowym telefonem w ręku.
- Mam na linii Carol Fielding - oznajmiła. - A ona ma na linii agenta Davida
Lattermana. Chodzi o to, że Travis Garnett musiał odwołać swój dzi¬siejszy
występ, bo zachorował - ma zapalenie płuc. Chcesz go zastąpić?
- Jasne - odparła Harley z ożywieniem. - David jest wspaniały. Podo¬bam mu się w
nowym wydaniu.
- Tylko to oznacza, że musisz być w Ed Sullivan Theater za niecałe trzy godziny
- ostrzegła Annie.
- To żaden problem. Możemy przełożyć naszą wycieczkę po Manhatta¬nie z Circle
Line na inny dzień, prawda, mamo?
- Naturalnie, dziecino - zgodziła się Barbara Miller.
- Dzięki - uśmiechnęła się do niej Harley, a następnie zwróciła się do Annie: -
Wciągnij ten występ do harmonogramu.
- Dobrze - odparła Annie, wracając do biura z telefonem przy uchu.
- Twoja sekretarka jest szalenie kompetentna - stwierdziła Barbara Miller takim
tonem, jakby jej było trochę nieswojo.
- Asystentka, mamo, nie sekretarka. Tak, jest bardzo kompetentna.
- Masz wokół siebie tylu nowych ludzi - pani Miller była wyraźnie strapiona. - A
Carol Fielding jest twoją ... agentką?
- Tak. Dale Hampton jest moim nowym menedżerem, a Iris McCraig ¬wydawcą.
- Nigdy ich wszystkich nie spamiętam.
- Nie szkodzi, mamo - powiedziała Harley, ściskając ją. - Tylko ja muszę się w
nich orientować.
- Naprawdę znasz Davida Lattermana?
- Mamo, występowałam u niego - bo to jest jego show - trzy razy w ciągu
ostatnich czterech miesięcy. Pewnie, że go znam. Uwielbia mnie od momen¬tu,
kiedy usiadłam mu na biurku i zaśpiewałam "Redneck Blues" w tym przed¬stawieniu.
Nie oglądałaś go?
- Oglądałam, rzecz jasna - odparła Barbara Miller. - Tylko mówisz o tym tak po
prostu, od niechcenia.
- Bo to jest ktoś, kto wykonuje swoją pracę, zarabiając przy tym na życie,
całkiem jak ja.
- Ale zakładam się, że on nie pracuje ani w połowie tak ciężko, jak ty. Nikt nie
pracuje tak ciężko, jak ty. Martwię się tym, dziecino. Przysięgła¬bym, że przez
cały tydzień, odkąd tu jestem, żadnej nocy nie spałaś dłużej niż cztery godziny
z rzędu.
-Ależ mamo ...
Harley wypiła litry kakao, wysłuchała tuzinów relaksujących taśm, pra¬cowała w
dzień do stanu wycieńczenia. Nic nie pomagało. W momencie, kiedy jej głowa
dotykała poduszki, w myślach i sercu pojawiał się Duncan; jej ciało przypominało
sobie każdy cal jego ciała, jej ramiona tęskniły za jego dotykiem, usta czekały
najego pocałunki, a ona leżała bezsennie w sa¬motności.
- To samo się działo, kiedy byłam tu poprzednio - obstawała przy swoim Barbara
Miller. - Pamiętasz, kiedy przyjechałam na ten chiński ślub we wrześniu.
- Pamiętam, mamo. I naprawdę nic mi nie jest.
Harley była druhną na uroczystym ślubie Emmy. Śpiewała na tym ślu¬bie. Starała
się nie szukać wzrokiem Duncana, starała się nie czuć jego spoj¬rzenia,
muskającego jej skórę przelotnie, okazjonal~ie, starała się nie spoty¬kać jego
oczu. On też wyraźnie się starał. Ich spojrzenia ani razu nie spotkały się
bezpośrednio. Ani przez moment nie stali bliżej niż pięć metrów jedno od
drugiego. Nie zamienili ze sobą ani słowa, nawet się nie przywitali.
Obie z mamą porządkowały nadal wycinki z gazet i czasopism, doty¬czące życia
Harley przez ubiegłe cztery miesiące. Jednakże w tych relacjach brakowało
autentycznej treści jej dni. Przeżyła ogromną radość, kiedy osta¬tecznie
rozwinęła w pełni skrzydła i poszybowała ku wolności, niezaleźno¬ści, pełnej
odpowiedzialności za własne życie. Przeżyła wiele bólu i cierpie¬nia, kładąc się
każdego kolejnego wieczoru samotnie do łóżka. Nigdy nie doświadczyła takiego
szczęścia jak wtedy, kiedy zaczęła występować jako Harley Jane Miller; śpiewała
nową muzykę, która była nią samą, a publicz¬ność przyjmowała jej piosenki,
cieszyła się nimi i śpiewała je dla Harley ra¬zem z oklaskami. Nigdy nie
odczuwała takiego ostrego żalu jak wtedy, kiedy patrzyła na swoją publiczność
wieczór po wieczorze i nigdzie nie widziała czarnych oczu uśmiechających się do
niej ciepło.
Mimo że praktycznie nie było tygodnia, aby jej wizerunek nie znalazł się na
okładce jakiegoś czasopisma czy magazynu, Harley wyruszała samot¬nie na wędrówki
po Manhattanie, by obejrzeć wystawy na Madison Avenue, spacerowała po Central
Parku, wstępowała do sklepów z nagraniami. Wy¬chodziła bez przebrania, jako
Harley, ze swoimi charakterystycznymi płowo¬blond włosami i błękitnymi oczami, i
bardzo prędko przekonała się, że Boyd mylił się również w tym względzie. Nie
była oblegana ani tratowana. Ow¬szem, ludzie podchodzili do niej, niektórzy
prosili nawet o autograf. Jednak większość pragnęła jej tylko powiedzieć, jak
bardzo podobały im sięjej nowe piosenki, i to było cudowne. Gniewało ją, że Boyd
pozbawiał ją tak długo podobnej przyjemności.
Gniewało ją, że tak długo pozbawiał ją prawdziwego życia.
Ale teraz miała wreszcie to życie, i do tego w pełnym wymiarze. Doko¬nała
wszystkiego, o czym marzyła, i wszystkiego, czego od niej oczekiwano. Jednak to
nie było dosyć.
I w końcu nadszedł czas, żeby coś z tym faktem zrobić.
- Mamo - powiedziała wolno - będę chciała ci kogoś przedstawić.
- Przyszła do ciebie paczka, partnerze.
Duncan podniósł oczy znad raportu dotyczącego sprawy Kramera o pod¬palenie, żeby
spojrzeć na sporą paczkę, którą Emma kładła mu właśnie na biurku.
- A gdzie jest Diane?
_ Twoja asystentka zajmuje się w tej chwili zastraszaniem i szantażowa¬niem
Interpolu, próbując wydobyć od nich wszelkie wiadomości o Hansie
Hubercie, potrzebnych do sprawy Dietricha.
_ W takim razie może wiesz, co to jest? - spytał, trącając palcem pudełko
opakowane w urodzinowy papier.
_ Chcesz posłuchać mojej prywatnej opinii? Duncan spojrzał nieufnie na swoją
partnerkę. _ Wybierz najlepszą z opcji.
_ To elementarne, drogi Holmesie. W pudełku jest bomba zegarowa - oznajmiła
Emma, po czym wyszła wolnym krokiem z zalanego słońcem, narożnego gabinetu,
zamykając za sobą drzwi.
Duncan otworzył pudełko, zajrzał do środka i w pełni podzielił jej opinię.
Ostrożnie, jakby spodziewał się w każdej chwili potężnej eksplozji, wy¬jął z
warstw czerwonej bibułki sporych rozmiarów album. Na okładce nale¬piony był
obrazek przedstawiający wielki tort urodzinowy z płonącymi świeczkami.
Kapitalne. Superdowcipny prezent. Akurat coś, co sobie wyma¬rzył na trzydzieste
urodziny. Zajrzał na pierwszą stronę albumu. JANE MILLER NA SCHADZCE O PÓŁNOCY Z
GWIAZDĄ ROCKA krzyczał nagłówek. Duncan jęknął głośno. Znał tę historię na
pamięć.
Przeglądając wolno następne strony, przekonał się, że zna każdą kolejną historię
na pamięć. Znał nazwisko każdego mężczyzny, z którym Harley po¬kazała się w
ciągu ostatnich czterech miesięcy. Dwudziestu sześciu mężczyzn, według jego
obliczeń, a wszyscy bogaci i cenieni w swoich dziedzinach, i do tego przystojni.
Nienawidził ich wszystkich. Wiedział, w jakich klubach Harley z nimi tańczyła,
na jakich premierach pojawiała się w ich towarzy¬stwie, do jakich restauracji
zabierali ją na kolacje. Znał twarze tych m꿬czyzn, ich wiek i stan majątkowy.
Pamiętał, co powiedzieli dziennikarzom na temat Harley: że jest zabawna i miła,
że świetnie całuje, że lubi zabierać ich na nocne przejażdżki za miasto, kiedy
przyciska gaz z całej mocy i mkną przed siebie w blasku gwiazd.
Rzuciła się na kolejnych kochanków jak wygłodniały niedźwiedź, który obudził się
ze snu zimowego i rzuca się na łososie w rzece. Duncan nienawidził myśli, że
miał rację•
Znał także wszystkie historie związane ze zwrotem o sto osiemdziesiąt stopni,
jakiego dokonała w swojej karierze. W jego pamięci zapisane były sylwetki całego
zespołu jej nowych menedżerów. Zdążył niemal przetrzeć na wylot kompakty jej
dwóch najnowszych albumów: '"Bez Gwarancji", płyta koncertowa, która zakończyła
jej kontrakt z Sony, oraz "Dedykowane Temu, Którego Kocham", album nagrany z
nową firmą - Lyon Records - do spółki z Rockin' Robins, tworzącymi tło i
dzielącymi honorowe miejsce na okład¬ce. Dwa albumy w cztery miesiące. I cóż z
tego, że oba utrzymywały się na¬dal na czołowych miejscach list przebojów. Ta
kobieta miała źle w głowie.
Doszedłszy do strony, na której wklejony był program z uroczystości ślubnych
Emmy, Duncan zatrzymał się w pół gestu. Świadomość, że Harley znajduje się w tej
samej świątyni, a potem na tej samej sali balowej, była torturą. Przeżywał męki,
słuchając jej prowokującego głosu, kiedy śpiewała dla nowo zaślubionych.
Wiedział, że może na nią popatrzeć, ale się nie ośmie¬lił; wiedział, że może jej
dotknąć, ale tego nie zrobił; wiedział, że może po¬wiedzieć coś, cokolwiek, a
ona odpowie i będzie mógł znów Usłyszeć ten miękki akcent z Oklahomy - wszystko
to było więcej, niż mogło znieść jego serce.
Tej samej nocy wsiadł w samochód i pojechał do AtIantic City, gdzie upił się
niemal do nieprzytomności i w takim stanie pozostał przez cały week¬end spędzony
w tym mieście.
Wcale mu to nie pomogło.
Nic nie było mu w stanie pomóc w ciągu tych ostatnich czterech miesię¬cy.
Zagrzebał się po uszy w nowej pracy; pracował w Colangco nawet wie¬czorami i w
czasie weekendów, czerpiąc z tego ogromną satysfakcję. Ale w końcu zawsze wracał
do pustego mieszkania w Chelsea, kładł się samotnie do łóżka i czuł, jak bardzo
brakuje mu Harley.
Fakt, że Harley mieszka na Manhattanie, doprowadzał go do obłędu, ponieważ w
czasie swoich porannych biegów po Chelsea i Greenwich Vil¬lage nabrał odruchu
zaglądania każdemu w twarz, w nadziei, że może zoba¬czy ją kiedyś choć
przelotnie; wypatrywał jej pośród tłumu na Times Square, kiedy szedł kupować
bilet do teatru, rozglądał się za nią, kiedy spacerował po Central Parku.
Był idiotą, jak mu to nieustannie przypominała Emma, idiotyzmem było również
studiowanie tego piekielnego albumu. Ktokolwiek go zrobił i mu przysłał, musiał
cierpieć na zaburzenia umysłowe. Może pochodził od jednej z wielu kobiet,
którymi wzgardził w ciągu minionych czterech miesięcy, albo od jednego z
podejrzanych, których pomógł wsadzić za kratki.
Doszedł do ostatniej strony i z wrażenia zabrakło mu tchu. HAPPY BIRTHDAY!
grzmiał jaskrawoczerwony napis, i dalej: "Jak się miewa kom¬pleks Boga? Kocham
Cięjuż prawie pięć miesięcy. Mam za sobą szmat dro¬gi. Czy jesteś gotów
dotrzymać naszej umowy?"
Tekst podpisany był z fantazją i rozmachem "Księżniczka-Narzeczona".
- Podobało ci się?
Duncan podniósł papierowo bladą twarz fzobaczył Harley Jane Miller, która stała,
opierając się o zamknięte drzwi jego gabinetu. Płowoblond wło¬sy zaskoczyły go,
pomimo wszystkich zdjęć, które obejrzał od czasu, kiedy od niego odeszła.
Błękitne, szeroko otwarte oczy miały niewinny wyraz. Ubrana była w Tę Czerwoną
Sukienkę.
Czy to piekielne serce musiało mu walić w piersi jak szalone? Wycelo¬wał w nią
palec, mówiąc oskarżycielskim tonem:
- Jesteś sadystką.
- Nie. Tylko akurat z czymś skończyłam - wyjaśniła, podchodząc do niego. -
Miałam coś do zrobienia i chciałam to zrobić dobrze.
- A przy tym utrzeć mi nosa.
- Oj, Duncanie, Duncanie - powiedziała irytująco spokojnym tonem, sadowiąc się
na blacie jego biurka i zakładając nogę na nogę - jesteś wspa¬niałym,
błyskotliwym detektywem. Twoje detektywistyczne analizy są opar¬te na faktach,
spisanych czarno na białym, a do tego w trzech egzemplarzach. Chciałeś mieć
dowody, że będę się spotykała z innymi mężczyznami, że będę podróżowała,
występowała i samodzielnie projektowała swoją karierę oraz zdobywała
doświadczenia życiowe. Więc tu masz te dowody.
- Wiem doskonale, jakie żniwo zebrałaś, idąc zamaszystym krokiem przez życie i
zagarniając również wszystkich bardziej reprezentacyjnych kawale¬rów z tego
miasta oraz kilku innych.
- Śledziłeś moje ruchy! - stwierdziła Harley, wydymając lekko dolną wargę. - Jak
uroczo.
Duncan gotów był w tym momencie udusić ją gołymi rękami.
- Powiedziałem ci kiedyś, że będziesz miała innych kochanków. A ty do¬wiodłaś,
że się nie myliłem; to miło z twojej strony - oświadczył z goryczą.
- Duncanie - Harley położyła mu prawą rękę na ramieniu - umawianie się z
mężczyzną nie musi oznaczać, że ma się z nim romans.
- Nie? - spytał zimno, zmuszając się, żeby nie ulec nerwom i nie strącić
stanowczo jej ręki.
- Nie. Daję ci słowo honoru prawdziwej córki Oklahomy, że nie po¬szłam z żadnym
z tych mężczyzn do łóżka. Z ani jednym. Żyłam przez ostat¬nie cztery miesiące w
takim samym celibacie jak ty i gdybyś myślał trzeźwo i logicznie - a nawet mnie
trochę dziwi, jak bardzo się cieszę, że nie jesteś w stanie - rozumiałbyś to
sam.
- Ach - westchnął Duncan i przez chwilę nie miał nic więcej do powie¬dzenia.
Potem dodał: - Skąd możesz wiedzieć, że żyłem w celibacie?
- Wiem, ponieważ mnie kochasz i wierzysz w takie rzeczy jak wierność i honor.
- Tak?
- Tak. Poza tym Emma mi powiedziała.
Zaskoczyła go tym, zmuszając do mimowolnego uśmiechu. A przecież polegał na
swoim sprawiedliwym gniewie, który miał go uchronić od okaza¬nia radości, że
znów ją widzi i czuje, i słyszy.
- Dlaczego tu przyszłaś? - zapytał. -I co cię skłoniło do przysłania mi tego ...
tego okropieństwa?
Harley uśmiechnęła się.
- Postanowiłeś, jak widzę, że sam nie zdejmiesz nawet jednej cegły z te¬go muru,
jakim się ogrodziłeś, tak? Słuchaj, Duncan, czy ty naprawdę nic rozumiesz?
Dedykowałam ci mój ostatni album. Napisałam i nagrałam dla ciebie piosenki o
miłości. Cztery miesiące temu obiecałam ci dowieść, że cię kocham i chcę z tobą
spędzić resztę życia. Zauważ - Harley postukała w al¬bum z wycinkami - że niemal
wyszłam z siebie, aby dotrzymać tej obietnicy. Zapewniłam sobie mnóstwo czasu,
żeby móc o tobie zapomnieć. Spotyka¬łam się z wieloma mężczyznami, a z
niektórymi nawet się całowałam. Za¬projektowałam swoją karierę i nowe życie
całkowicie samodzielnie - doda¬ła, pochylając się ,ku niemu i ohejmując go drugą
ręką za szyję. - A teraz będziesz musiał dotrzymać swojej obietnicy i uwierzyć
mi, kiedy cię zapew¬niam, że cię kocham. - Usta Harley znalazły się tuż koło
jego ust. - Ja na¬prawdę cię kocham, Duncanie Lang. Zrobisz z tym coś, jak
obiecałeś?
Duncan patrzył w błękitne oczy i czuł, jak jej miłość zaczyna go napeł¬niać. To
uczucie przeniknęło go do głębi. Zabrakło mu tchu, kiedy pojął osta¬tecznie, że
Harley Jane Miller go kocha, że do niego wróciła i chce z nim zostać, że
wystarczy wyciągnąć rękę, a wszystkie jego sny i marzenia się speł¬nią. Musiał
tylko powiedzieć ...
-Tak!
Sięgnął do tych pełnych obietnic ust, tak jak wyobrażał to sobie każdej nocy w
ciągu minionych czterech miesięcy. W jego żyłach popłynęło znów życie, kiedy
Harley wygięła się ku niemu gorączkowo, oddając pocałunki.
Jego ręce błądziły ślepo po jej ciele, jakby musiał się upewnić, że ona
rze¬czywiście jest tu, w jego ramionach, że szaleje w jego objęciach i że go
kocha, Oderwał usta od jej ust i wciągnął głęboki haust powietrza.
- Powiem ci, co zamierzam z tym zrobić - oznajmił trochę chrypliwie. ¬Pobierzemy
się dzisiaj w Paryżu, czy ci się to podoba, czy nie! .
Harley wybuchnęła śmiechem, a jego duszę wypełnił znów słoneczny blask.
- Och, co ja z tobą będę miała! - westchnęła, kręcąc nad nim głową. ¬Nie dość,
że mnie kochasz, to planujesz za mnie ślub moich marzeń, całujesz mnie, aż tracę
całą siłę i moc ... Zupełnie nie wiem,jakja to zniosę.
Uśmiechając się szeroko, Duncan ściągnął ją z biurka na swoje kolana. - Nigdy
nie mówiliśmy o żadnych praktycznych szczegółach.
- Na przykład? - spytała, pieszcząc wargami jego ucho.
Wciągnął gwałtownie powietrze.
- Na przykład ... no ... dzieci.
-Mhm.
Harley zabrała się do ssania ucha.
- Więc ile? - zdołał zapytać.
- Proponuję zacząć za dwa lata z myślą o trójce, a o resztę martwić się później.
.
Harley zmieniła pozycję na kolanach Duncana, żeby móc się zająć jego drugim
uchem.
- Dobrze - zgodził się. - Gdzie ... Harley! ... Gdzie będziemy mieszkali?
- Oczywiście na Manhattanie.
- W t-t-twoim mieszkaniu czy w moim?
Harley znów zmieniła pozycję, obejmując jego kolana nogami, i zaczęła obsypywać
pocałunkami jego policzki i oczy.
- Znajdźmy coś, co będzie nasze wspólne.
- Znakomity pomysł - powiedział niemal z jękiem.
- Jest tylko jedna sprawa - wyrzuciła z siebie bez tchu.
Duncan spojrzał w pełne namiętności błękitne oczy.
- Wszystko, co zechcesz - zapewnił ją.
Uśmiechnęła się szelmowsko, a jego serce wypełniło się po brzegi czystym
szczęściem.
- Będziesz musiał poznać moją mamę. Odwzajemnił jej uśmiech.
- Czegokolwiek zażądasz, Księżniczko.
Drzwi gabinetu otworzyły się z impetem, ale oni nawet nie drgnęli.
- Niech to diabli, Duncanie, czy ty nie masz żadnego poczucia przy¬zwoitości?
Odwrócili jednocześnie głowy. Colby Lang wlepił w nich gniewny wzrok, stojąc na
progu pokoju.
- Nie może być mowy o poczuciu przyzwoitości - oświadczył Duncan ¬kiedy twoja
przyszła synowa siedzi mi na kolanach.
Po raz pierwszy w swoim życiu Colby Lang po prostu zaniemówił.