MARGARET BARKER
Kochać i stracić
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lindy głęboko zaczerpnęła powietrza, próbując opanować
zdenerwowanie, które wywołały słowa szefa:
- Pozwól, że ci przedstawię doktora Grega Daltona, na
szego nowego specjalistę od leczenia bezpłodności. Obejmie
kierownictwo kliniki, dzięki czemu ja będę m ó g ł poświęcić
więcej czasu na położnictwo - oznajmił Bradley Prestcot.
- Greg, to doktor Lindy Cash.
Ogarnęło ją przerażenie na myśl, że zgodnie z oczekiwa¬
niami Brada ma współpracować z Gregiem D a ł t o n e m , które¬
go unika od dwóch lat!
- Witam, pani doktor.
Usłyszała jego głos jakby przez m g ł ę . Wyciągnął rękę na
powitanie i nawet tym drobnym gestem przywołał bolesne
wspomnienia. Jakże dobrze pamiętała te szerokie, opalone
dłonie o długich palcach. Uśmiechał się kpiąco, jakby bawiło
go jej zakłopotanie.
- Nie trać czasu na prezentację, Brad - oznajmił Greg.
- My się znamy.
- Jeśli się nie mylę, to stanowisko m i a ł objąć Robert Vin¬
cent - powiedziała cicho, cofając d ł o ń .
- Powinienem był cię uprzedzić - wtrącił Greg.
Spojrzała na niego, ale natychmiast spuściła głowę i ner¬
wowo przeczesała ręką długie, rude włosy. Greg nie przesta¬
wał sie znacząco uśmiechać. Ten człowiek nie ma za grosz
6
KOCHAĆ I STRACIĆ
wyczucia! Przecież powinien wiedzieć, że nie mogą razem
pracować!
- To prawda, Vincent m i a ł podjąć tę pracę, ale zmienił
zamiar w ostatniej chwili - wyjaśnił Greg głębokim, nieco
ochrypłym głosem, który kiedyś uważała za niezwykle zmy¬
słowy. - Kiedy Brad do mnie zadzwonił, przyznaję, że długo
się wahałem, czy warto rezygnować z dotychczasowego sta¬
nowiska. B y ł e m zastępcą ordynatora oddziału leczenia bez¬
p ł o d n o ś c i w j e d n y m z londyńskich szpitali.
- Z pewnością nie wiesz - wtrącił Brad - że od razu chcia¬
ł e m zatrudnić ciebie, ale zarząd przegłosował wniosek, uzna¬
jąc, że trzydziestodwuletni lekarz jest za m ł o d y na to sta¬
nowisko. Po zapoznaniu się z twoimi d o s k o n a ł y m i refe¬
rencjami nabrali jednak przekonania, że jesteś najlepszym
kandydatem.
Lindy męczyła ta sytuacja. C z u ł a się bardzo niezręcznie.
Po długiej chwili wahania zdobyła się na odwagę i spojrzała
w piwne oczy Grega, a p o t e m przeniosła wzrok na błyszczą¬
ce, ciemne włosy, które inni uważali za zbyt długie jak na
lekarza mającego objąć odpowiedzialne stanowisko. Kto wie,
może i ten argument zaważył na odmownej decyzji zarządu,
kiedy rozważano jego kandydaturę?
Brad obserwował ich z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Widzę, że znacie się całkiem dobrze? - zauważył.
- Skądże! - zaprzeczyła gwałtownie.
- Owszem - oświadczył jednocześnie Greg, i to z prze¬
wrotnym uśmiechem.
- Nigdy nie pracowaliśmy razem - d o d a ł a szybko. Ledwo
wytrzymywała napięcie panujące w gabinecie. Zaczerwieniła
się m i m o woli, wspominając chwile spędzone w przeszłości
z Gregiem. - Sootkalismv sie tvlko raz i to na krótko. Prze-
KOCHAĆ I STRACIĆ
7
praszam, ale naprawdę powinnam już być na oddziale. Pacjentki
czekają i...
- Ależ Lindy, załatwiłem ci zastępstwo na p ó ł dnia - p o
wiedział Brad. - Chcę, żebyś p o m o g ł a Gregowi. Ja muszę
przeprowadzić kilka zabiegów, więc będę wolny dopiero po
p o ł u d n i u . Co się z tobą dzieje? Dobrze się czujesz?
- Oczywiście. Nic mi nie jest - skłamała, coraz bardziej
zagubiona i zdenerwowana. - Pomyślałam jednak, że...
G ł o s jej się z a ł a m a ł , gdy uświadomiła sobie, że nie może
się wycofać tuż przed rozpoczęciem dyżuru, bo przecież za
chwilę zaczną przychodzić pacjentki. Ranek szybko jednak
minie, a po p o ł u d n i u wszystko z Bradem omówi.
- W porządku, możemy zaczynać - zwróciła się do Grega.
Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, gdy wychodzili z ga¬
binetu Bradleya i szli długim korytarzem do kliniki leczenia
bezpłodności. Na drzwiach gabinetu Lindy widniała już tab¬
liczka z jej nazwiskiem.
- Rona, cieszę się, że jesteś - powitała oddziałową, która
porządkowała karty pacjentów.
Rona Phillips uśmiechnęła się.
- M i ł o to słyszeć, chociaż nie rozumiem, skąd ta radość?
- spytała zdziwiona.
- Jesteś jedną z nielicznych osób, które tu znam. Jestem
ci wdzięczna, że poprosiłaś o przeniesienie z położnictwa.
- Ma pani szczęście, że pracuje pani w takim miejscu. Tu
szybko robi się karierę.
- Też tak sądziłam, dopóki...
- Czy coś się zmieniło? - spytała Rona wyczuwając waha¬
nie w głosie lubianej lekarki. - Zawsze jest pani taka pogodna,
pełna energii. Dziś od razu widać, że coś panią dręczy, a przecież
z entuzjazmem myślała pani o współpracy z nowym specjalistą.
8
KOCHAĆ i STRACIĆ
- To prawda, ale m i a ł przyjechać Robert Vincent. Wido¬
cznie w ostatniej chwili zmienił zamiar, b o . . .
Urwała, spoglądając w kierunku drzwi.
Stanął w nich nowy szef - potężny, wysportowany, typ
boksera, chociaż wiedziała, że nie uprawia boksu, lecz gra
w rugby. R o n a patrzyła na niego, nie kryjąc podziwu.
- Przykro mi, Lindy, ale będziesz m u s i a ł a znosić moje
towarzystwo - oświadczył Greg Dalton obojętnym tonem. -
R o z u m i e m twoje rozczarowanie, skoro czekałaś na wspania¬
łego doktora Vincenta.
- Wcale nie m a m zamiaru ukrywać niezadowolenia -
przyznała, za wszelką cenę usiłując zapanować nad sobą.
R o n a Phillips zabrała papiery z biurka Lindy i zamierzała
wyjść, wcześniej j e d n a k nie omieszkała spojrzeć wymownie
na Grega, za co wynagrodził ją przemiłym uśmiechem, odsła¬
niając równe, białe zęby.
Lindy wstrzymała oddech, gdy zdecydowanym krokiem
podszedł bliżej, patrząc na nią wyzywająco. P o c z u ł a wręcz
strach, gdy drzwi się z a m k n ę ł y i nagle zostali sami.
- Nie widzieliśmy się od dawna - zaczął, nie spuszczając
z niej oczu. - Wiem od Bradleya Prestcota, że gdy w listopa¬
dzie otworzył klinikę, ty postanowiłaś zrobić specjalizację
w leczeniu b e z p ł o d n o ś c i . Od dwóch miesięcy chodzisz na
seminaria, a kilka tygodni temu skończyłaś intensywny kurs.
Szkoda mi czasu na szukanie lekarza na twoje miejsce, Lindy,
ale ostrzegam cię, że jeśli nie okażesz się dobra w tym zawo¬
dzie, zwolnię cię natychmiast...
- Za to ja oświadczam, że skoro ty tu pracujesz, ja zwal¬
niam się sama. Bez k ł o p o t u znajdę pracę w innej klinice po¬
dobnego typu albo na położnictwie. Jeśli chcesz, mogę odejść
już teraz.
KOCHAĆ I STRACIĆ
9
Wstała zza biurka i nie mogąc p o h a m o w a ć złości, zaczęła
bezwiednie szperać w szufladach, wyciągając z nich zupełnie
niepotrzebne rzeczy.
- Zachowujesz się jak dziecko - powiedział cicho i pod¬
szedł bliżej.
Oparła się o biurko, bo stał tak blisko, że niemal czuła na
twarzy jego oddech. Wystarczyło nieznaczne wyciągnięcie ręki,
by go dotknąć. Greg, mężczyzna z surrealistycznych snów, a ra¬
czej z koszmarów, stał teraz przed nią, chociaż przez dwa lata
modliła się, by nigdy więcej go nie spotkać.
Nagle p o c z u ł a na ramionach silny uścisk. Znów zawładnął
nią strach, że nie uwolni się od bolesnych wspomnień, chociaż
sądziła, że jej się to u d a ł o . Nie, tym razem się nie podda, nie
da mu odczuć, jak bardzo wciąż jeszcze na nią działa.
- Trzymaj ręce przy sobie - powiedziała spokojnie. - Nie
zachowuję się jak dziecko, ale oboje wiemy, że nie powinni¬
śmy razem pracować, więc im prędzej odejdę, tym...
- Nie zostawiaj mnie na pastwę losu w pierwszym dniu
pracy.
Odsunął się i podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz.
Stał odwrócony do niej plecami, więc bez przeszkód m o g ł a
mu się przyjrzeć. Po raz pierwszy widziała go w garniturze.
Marynarka opinała szerokie ramiona, ciemne włosy sięgały
nieskazitelnie białego kołnierzyka. Lindy z żalem pomyślała,
że żona dba o niego, za to wątpiła, by z d o ł a ł a go upilnować,
b o . . . nie miała wątpliwości, że Greg nie jest wiernym mężem.
N a d jego głową, w oddali, widniały białe wzgórza otacza¬
jące Moortown, cichą osadę pogrążoną teraz we śnie. Zimą
nikt się tam nie zapuszczał.
Był styczeń. Pozostały jej jeszcze trzy miesiące do zakoń¬
czenia stażu, zdawała sobie więc sprawę, że nie powinna
10
KOCHAĆ I STRACIĆ
z dnia na dzień porzucać pracy i narażać na szwank dobrej
opinii, na której tak jej zależało. Musi wytrzymać chociaż do
kwietnia, dopiero p o t e m może zmienić posadę. Jak majednak
pracować u boku kogoś, kto zadał jej tyle bólu?
Zaczerpnęła tchu, usiłując mówić spokojnym głosem.
- To prawda, że bardzo mi zależy na tej klinice i nie mam
zamiaru poświęcać kariery zawodowej ani dla ciebie, ani dla
kogokolwiek innego. Trzeba jednak coś postanowić: propo¬
nuję, żebyśmy zapomnieli o przeszłości i zachowywali się
tak, jak byśmy się nigdy przedtem nie znali.
- Dobrze - zgodził się natychmiast, odwracając ku niej
twarz, na której dostrzegła wyraźną ulgę. - Wobec tego
przejdźmy do mojego gabinetu. Chciałbym ci pokazać, jak
pracuję.
- M a m dzisiaj wiele pacjentek. Skoro jednak nalegasz...
- Możemy je przyjąć w moim gabinecie - powiedział to¬
nem nie znoszącym sprzeciwu.
- To tylko przedłuży czas pracy...
- Nie zapominaj, kto tu jest szefem!
- Nie musisz się tak złościć. W porządku, postaram się,
żeby wszystko poszło bez zakłóceń.
Po jego wyjściu t ł u m a c z y ł a sobie wprawdzie, że nie ma
powodu, by się tak denerwować, bo przecież na dobre zerwała
z tym, co b y ł o , i liczy się tylko przyszłość. Wyłączyła kom¬
puter i zanim zebrała papiery, zdążyła się trochę uspokoić.
Zapukała do drzwi gabinetu Grega już opanowana, bo prze¬
cież najważniejsze jest dobro pacjentek, i to, że lubi swoją pracę.
Greg przysunął jej krzesło, a sam usiadł po drugiej stronie
biurka i zajął się czytaniem kart. W rogu gabinetu Grace
Brown, sekretarka, pracowała przy komputerze.
- Grace będzie wpisywała wszystkie dane - oświadczył -
KOCHAĆ I STRACIĆ
a do nas będzie należało badanie pacjentek. Uważam taki
system za najlepszy, bo chodzi nie tylko o dokładne badanie
pacjentek, ale też o to, żeby poświęcić im jak najwięcej czasu.
Lekarz zajmujący się wypisywaniem papierków onieśmiela
chorych, a wtedy nie można się spodziewać dobrych efektów
terapii. Pacjentka musi czuć, że ma w nas przyjaciół, którzy
potrafią zrozumieć jej problemy. Nie wiem, jakie podejście
do chorych ma Bradley Prestcot, ale...
- Brad bardzo dba o swoje podopieczne - wtrąciła Lindy.
Greg uśmiechnął się i objął ją.
- Powinniśmy już zacząć. Poprośmy pierwszą pacjentkę.
Rona Phillips wprowadziła parę małżeńską, Chrisa i Fionę
Baxterów.
- Proszę usiąść - zaprosił ich Greg, wskazując fotele i sa¬
dowiąc się naprzeciw. - Nazywam się Greg Dalton, a to jest
Lindy Cash.
Lindy uśmiechnęła się zachęcająco, obserwując wysokie¬
go, ciemnowłosego mężczyznę i jego drobną, szczupłą żonę.
Mąż rozparł się wygodnie w fotelu, za to ona przysiadła
sztywno na brzeżku fotela i nerwowo zaciskała ręce.
- Napiją się państwo kawy? - zapytał Greg.
R o n a poszła po filiżanki, a Greg starał się stworzyć przy¬
jemną atmosferę. Po chwili m ł o d z i ludzie odprężyli się, choć
ręka Fiony nadal drżała, gdy odstawiała filiżankę.
- Brad wspomniał, że planują państwo powiększenie rodziny
- zaczął Greg ostrożnie. - Mam tutaj wszystkie dane, ale proszę
mi jeszcze przypomnieć, jak dawno są państwo po ślubie?
- Dziesięć lat - odparł Chris. - Przez osiem Fiona brała
pigułki, a potem uznaliśmy, że stać nas na dziecko. Próbujemy
od dwóch lat, ale nic z tego.
Greg uśmiechnął się ze zrozumieniem.
12
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Niestety, matka natura bywa niesprawiedliwa - powie
dział. - Tyle kobiet zachodzi w ciążę, wcale tego nie planując,
z drugiej zaś strony tacy wspaniali ludzie jak wy próbują
i czekają latami. Na szczęście stosowana przez nas metoda
nie jest uciążliwa. Właściwie można ją potraktować niemal
jak zabawę, prawda?
- Oczywiście. - Chris roześmiał się. - Prawdę mówiąc, są
to przecież bardzo przyjemne próby.
- Właśnie - skwapliwie przytaknął Greg. - Odpowiednia
postawa jest bardzo ważna. N i e należy się zbytnio stresować.
Pozytywne myślenie ułatwia sukces, więc cieszcie się sobą
póki można, zwłaszcza że potem dziecko całkowicie was
zaabsorbuje i niewiele czasu będziecie mogli poświęcić sobie.
Przejdźmy jednak do sedna: co się działo do tej pory?
Chris z przejęciem podawał wszelkie szczegóły, podczas gdy
jego żona siedziała z kamienną twarzą i milczała jak zaklęta.
- Oboje mamy po trzydzieści siedem lat, więc zostało
nam, a zwłaszcza Fionie, niewiele czasu - zakończył Chris ze
słabym uśmiechem.
Lindy spojrzała na F i o n ę , bo żal jej się zrobiło kobiety,
która i bez niedelikatnych uwag męża siedziała jak sparali¬
żowana.
- Mają państwo jeszcze sporo czasu - starała sie ją pocie¬
szyć, ale pacjentka nie reagowała.
- W ubiegłym tygodniu zlecono państwu pewne testy, pra¬
wda? - zapytał Greg. - M a m tu przed sobą wyniki badań pana
spermy, Chris. - Greg oparł się na krześle i pobieżnie rzucił
okiem na dokumentację. - Nie ma powodu do zmartwień, przy¬
najmniej pod tym względem. Wszystko jest w porządku, jeśli
chodzi o ilość i ruchliwość plemników. Nie będę się jednak
zagłębiał w szczegóły, chyba że państwo sobie tego życzą.
KOCHAĆ I STRACIĆ
13
Chris uśmiechnął się szeroko.
- N i e , dziękuję, doktorze. Nie ma pan pojęcia, jaka to ulga
dowiedzieć się, że z mojej strony wszystko jest w porządku.
Prawdę mówiąc, spodziewałem się takich właśnie wyników.
Lindy nie spuszczała z niego oczu, kiedy zwrócił się do
żony z pretensją:
- Tak jak przypuszczałem, to twoja wina.
- Niekoniecznie - wtrąciła szybko Lindy, która zdążyła
już przejrzeć dokumentację Fiony. - Zbadamy poziom hor¬
m o n ó w w pani krwi, żeby sprawdzić jajeczkowanie. Dzisiaj
przypada dwudziesty pierwszy dzień cyklu, więc jeśli stwier¬
dzimy wysoki poziom hormonów, to będzie oznaczało, że jest
pani p ł o d n a . Ten wskaźnik zwykle się zmniejsza przed mie¬
siączką i...
Lindy przerwała i podbiegła do kobiety, widząc, że ta osu¬
wa się na fotel. Fiona przymknęła oczy, jej twarz pokryła się
potem i pobladła. Greg natychmiast podprowadził ją do le¬
żanki.
- To nic poważnego - wtrącił Chris bezbarwnym głosem.
- Fiona nie znosi badań krwi, a właściwie żadnych badań.
Szczerze mówiąc, w ogóle nie chciała podjąć leczenia.
Fiona z wolna otworzyła oczy i spojrzała błagalnie na Lindy.
- Nic mi nie jest, naprawdę, tylko zrobiło mi się słabo.
Czy... mogłabym porozmawiać z panią doktor na osobności?
Rozejrzała się niespokojnie, przenosząc wzrok z męża na
lekarza, który nawet jeśli był doskonałym specjalistą i na
dodatek wydawał się sympatyczny, był jednak przecież m꿬
czyzną. Sytuację pogarszała poza tym obecność Grace, zajętej
wprawdzie wpisywaniem danych, ale słyszącej każde słowo.
- Przejdźmy do mojego gabinetu po drugiej stronie kory¬
tarza. T a m porozmawiamy - zaproponowała Lindy.
14
KOCHAĆ I STRACIĆ
Wzięła Fionę pod rękę, ale kobieta u p a r ł a się, że przejdzie
przez korytarz o własnych siłach.
- Fiono, o co tu naprawdę chodzi?
Kobieta wybuchnęła p ł a c z e m . Lindy czekała cierpliwie, aż
się uspokoi.
- To moja wina. Ja... - Zdesperowana pochyliła się, ści
szając głos, jakby się obawiała, że mąż usłyszy jej słowa.
- Dalej biorę pigułki.
- Dlaczego? Przecież chce pani mieć dziecko?
- Wcale nie m a m zamiaru urodzić dziecka. To Chris chce,
a ja się boję.
- Czego się pani boi?
- Jeśli zajdę w ciążę, to Chris się dowie, że... że przerwa¬
ł a m już jedną, kiedy miałam szesnaście lat.
- Nie dowie się, chyba że pani sama mu o tym powie.
W każdym razie my tego nie zrobimy.
Fiona szeroko otworzyła oczy.
- Naprawdę?
- Nie ujawniamy danych pacjentek. Przynajmniej w tym
szpitalu, jeśli kobieta powierzy położnikowi jakiś sekret, nawet
go nie zapisujemy, chyba że to coś zagrażałoby życiu. Ja z pew¬
nością nikomu nie powiem, chyba że pani mnie o to poprosi.
- M i n ę ł o tyle lat, a ja wciąż nie mogę o tym zapomnieć.
Byłam jeszcze uczennicą i przeżywałam swoją pierwszą mi¬
łość. Właściwie chciałam urodzić to dziecko, ale m a m a zmu¬
siła mnie do przerwania ciąży.
Lindy sięgnęła po chusteczki higieniczne, żeby ukryć zde¬
nerwowanie. Doskonale rozumiała F i o n ę , ale przecież nie
mogła tego okazać. Musiała być opanowana, usiłowała nie
ulegać emocjom. Liczyło się dobro pacjentki, o własnych pro¬
blemach należało zapomnieć.
KOCHAĆ I STRACIĆ
15
- A ojciec dziecka? Czy wiedział o tym?
- To był Chris. Wściekłby się, gdyby wiedział, że coś
knuję za jego plecami. Zaczęliśmy z sobą chodzić, kiedy
mieliśmy po piętnaście lat. Bardzo go k o c h a m , tylko że
o n . . . jest taki apodyktyczny. Przeraża mnie, gdy się zdener¬
wuje. Proszę mnie źle nie zrozumieć, pani doktor. Nie jest
brutalny, nigdy mnie nie uderzył, ale nie znoszę, kiedy się
denerwuje i krzyczy. Na początku byliśmy bardzo biedni
i oboje musieliśmy pracować. Nie było nas stać na dziecko.
Dopiero dwa lata temu Chris zdecydował, że możemy powię¬
kszyć rodzinę. Powiedziałam mu, że przestaję brać pigułki,
ale...
- Cóż - wtrąciła Lindy, uprzedzając kolejny wybuch pła¬
czu. - R o z u m i e m , że chce pani dziecka, tylko boi się przyznać
do tamtego zdarzenia z przeszłości?
- Oczywiście, uwielbiam dzieci. Wtedy, przed laty, też
bardzo k o c h a ł a m to maleństwo.
N i e powinnam drążyć tego tematu, pomyślała Lindy.
- Wiem o tym - zapewniła cicho. - Więc proszę przestać
brać pigułki, a my będziemy udawać, że zastosowaliśmy jakiś
cudowny środek.
Fiona wytarła oczy, rozmazując tusz po całej twarzy.
- Po dwóch latach terapii faktycznie będzie to wyglądało
na cud - stwierdziła.
- A wtedy ja zbiorę niezasłużone pochwały! - Lindy roze¬
śmiała się. - Często się zdarza, że kiedy małżeństwo decyduje
się na leczenie, kobieta zachodzi w ciążę przed jego rozpo¬
częciem. N a t u r a sama najlepiej rozwiązuje niektóre problemy,
trzeba jej jednak p o m ó c . Proszę odstawić pigułki, przestać się
tym wszystkim przejmować i... oczywiście współżyć z mę¬
żem jak najczęściej.
16
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Z tym nie będzie problemu - oznajmiła Fiona z uśmie¬
chem.
- Wspaniale. Wobec tego życzę pani, żebyśmy się niedłu¬
go spotkały na oddziale położniczym. Ale proszę pamiętać,
żeby po tylu latach nie zdradzać Chrisowi swojego sekretu.
Z tego, co mi pani mówiła i na podstawie krótkiej rozmowy
z nim wnioskuję, że nie byłby w stanie zrozumieć.
- Co ci Fiona powiedziała? - zapytał Greg około południa.
Lindy nie z d o ł a ł a mu umknąć. D o g o n i ł ją w oszklonym
korytarzu, łączącym pawilon z głównym budynkiem szpitala.
- To sprawa poufna.
- Ale ona jest moją pacjentką. Powinienem wszystko za¬
notować w jej karcie.
- Nie ma takiej potrzeby. W pewnych okolicznościach
trzeba dochować tajemnicy dla dobra sprawy.
- Lindy, spójrz na mnie - powiedział, chwytając ją za
ramię i zatrzymując w miejscu.
Spojrzała mu prosto w oczy i serce zabiło jej szybciej.
W jasnych promieniach słońca wpadających przez szybę wi
działa każdy szczegół twarzy Grega: zmarszczki na czole,
które gładziła w ową pamiętną noc, i ciemny zarost, chociaż
z pewnością golił się rano, bo czuła jeszcze zapach płynu po
goleniu. P a m i ę t a ł a ten zapach, jedynie nazwa u m k n ę ł a jej
z głowy...
- Jeśli mamy razem pracować, nie m o ż e m y mieć przed
sobą tajemnic. Powinniśmy się dzielić wszystkimi spostrze¬
żeniami - powiedział.
Wstrzymała oddech i już miała powiedzieć mu coś złośli¬
wego, gdy nagle uświadomiła sobie, że przecież rozmawiają
o pacjentce, o jej tajemnicy.
KOCHAĆ I STRACIĆ
17
-, Chyba nie potrafiłbyś tego zrozumieć. Poza tym obieca¬
ł a m Fionie dyskrecję. M o i m zdaniem ma duże szanse zajść
w ciążę.
- W porządku, skoro naprawdę nie możesz powiedzieć...
- Nie mogę - odparła stanowczo, chociaż wcale nie b y ł a
przekonana, czy robi słusznie.
Energicznym krokiem ruszyła dalej. Rozmawiali o pa¬
cjentce, ale przecież sama kiedyś przeżywała podobny prob¬
lem. Gdy znaleźli się w pobliżu bufetu, u z n a ł a , że nie chce
siedzieć przy jednym stoliku z Gregiem, w towarzystwie in¬
nych współpracowników, którzy z pewnością zaczną snuć
różne domysły, widząc ją z nowym szefem.
- Nie m a m dziś ochoty na lunch, Greg. Zresztą muszę
zadzwonić - powiedziała i zostawiła go samego.
M i n ę ł a oddział pourazowy i weszła na szerokie schody,
u stóp których znajdowała się nisza z popiersiem Aleksandra
Fleminga. Znalazła się w aneksie, w którym mieściły się mie¬
szkania dla personelu.
Z ulgą z a m k n ę ł a drzwi i p o ł o ż y ł a się na łóżku. Że też los
musiał ją rzucić tam, gdzie pracuje Greg D a l t o n ! Na domiar
złego musi wysłuchiwać skarg kobiety, która nie potrafi się
pogodzić ze stratą dziecka.
Niedawno sama była przerażona, kiedy się okazało, że jest
w ciąży z Gregiem. Właśnie wtedy dowiedziała się, że jest
żonaty. Ogromnie się tym przejęła, bo przecież gdyby był
wolny, byłaby w siódmym niebie.
Chociaż teraz wydawało się to nieprawdopodobne, napra¬
wdę zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Do tej
pory pamięta niesamowite wrażenie i reakcję wszystkich
zmysłów, gdy ich oczy się spotkały. Było w tym coś nadzwy¬
czajnego, zupełnie jakby nagle uniosła się w krainę marzeń.
18
KOCHAĆ I STRACIĆ
Z a w ł a d n ę ł y nią uczucia, nad którymi nawet nie próbowała
zapanować. K o c h a ł a się z nim zaraz p o t e m i chociaż dziwiła
się sama sobie, nie mogła temu zapobiec. D o z n a ł a szczęścia,
o jakim nie marzyła nawet w najśmielszych snach.
M i a ł a ochotę krzyczeć pod wpływem tych wspomnień. Jak
mógł ją tak oszukać? Wtuliła głowę w poduszkę, wycierając
łzy. Szkoda, że nie zdobył się na uczciwość. Chociaż... gdyby
był uczciwy, nie przeżyłaby tej cudownej, niezapomnianej
nocy. To dlatego przecież postanowiła nie przerywać ciąży.
Chciała za wszelką cenę zatrzymać t a m t o wspaniałe prze¬
życie.
P o k o c h a ł a maleństwo, które w sobie nosiła, gotowa po¬
święcić dla niego nawet karierę zawodową. Była pewna, że to
chłopiec, podobny do Grega...
- Przestań wreszcie! - krzyknęła do siebie. - Dość tego!
D r ż a ł a teraz zupełnie jak wtedy na oddziale położniczym,
kiedy jej powiedziano, że nic więcej nie da się zrobić.
- Jako lekarka wie pani najlepiej, że czasami poronienia
występują samoistnie, bez wyraźnego powodu - stwierdził
położnik ze stoickim spokojem.
- Wiem, ale wcale mi nie jest z tego powodu lżej.
D ł u g o p o t e m p ł a k a ł a z żalu, zupełnie jak teraz.
ROZDZIAŁ D R U G I
Perspektywa spędzenia kilku godzin z Gregiem na bloku
operacyjnym przerażała ją. Zresztą, on chyba też nie c h c i a ł
z nią być, bo prosił Sarę Clarkson, by mu asystowała. Nieste¬
ty, Sara p o d o b n o była chora i nie m o g ł a przyjść.
Lindy w k ł a d a ł a sterylny fartuch, kiedy Bradley Prestcot
zajrzał do sali.
- Wszystko w porządku, Lindy? - zapytał.
- Tak. Co z Sarą?
- R a n o niezbyt dobrze się czuła, więc prosiłem, żeby nie
wstawała. A propos, czy dostałaś już zaproszenie na nasz
ślub?
- Tak, dziękuję. To już za trzy miesiące, prawda? M o ż e
Sara denerwuje się przed ślubem i stąd bóle brzucha?
- Niewykluczone - odpowiedział Brad, po czym mrugnął
znacząco.
Lindy u ś m i e c h n ę ł a się. Więc o to chodzi, wspaniale!
- Czy m a m rozumieć, że należą się wam podwójne gratu¬
lacje? Ślub i...?
- I kolejne szczęśliwe wydarzenie we wrześniu.
- Brad, tak się cieszę! Powiedz Sarze, że...
- Może lepiej powiesz jej sama? K a z a ł e m jej zostać w do¬
mu cały dzień, a teraz nudzi się i złości na mnie, więc twoja
wizyta świetnie by na nią podziałała.
20
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Może wpadnę po pracy - odparła Lindy z napięciem
w głosie, bo Greg właśnie wszedł do sali.
Brad porozmawiał z nim przez chwilę, próbując uspra¬
wiedliwić nieobecność Sary.
- Lindy zgodziła się ją zastąpić, więc wszystko pójdzie
sprawnie - dodał i zniknął za drzwiami.
- Czy masz jakieś doświadczenie w mikrochirurgii? -
zwrócił się Greg do Lindy z powątpiewaniem w głosie.
- Z n a m teorię, bo uczono nas mikrochirurgii na kursie
poświęconym m e t o d o m leczenia bezpłodności - wyjaśniła
obrażonym t o n e m .
- Ale w praktyce twoje doświadczenie równa się zeru?
- Zajmowałam się chirurgią ogólną i...
- Ale nie mikrochirurgią?
- N i e , właściwie nie.
W końcu sali operacyjnej, na podwyższeniu, zebrała się
grupa studentów. Patrząc na nich Lindy z żalem uświadomiła
sobie, że jeszcze kilka lat temu ona też była w takiej grupie.
- Nasza pierwsza pacjentka, Maria T h o m s o n , ma trzydzie¬
ści cztery lata - informował Greg. - Ma niedrożne jajowody,
dlatego przeprowadzimy operację polegającą na usunięciu za¬
blokowanej części jajowodu i zszyciu z sobą zdrowych. We¬
dług aktualnej statystyki szansa Marii na zapłodnienie wynie¬
sie wtedy od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu pięciu
procent. Czy mogę prosić o skalpel, doktor Cash?
Zaskoczył ją uprzejmym tonem, zwłaszcza że pamiętała,
jak któregoś dnia m i a ł pretensje o to, że nie zastosowała się
do jego poleceń. Wprawdzie później przepraszał, tłumacząc
się napięciem i zmęczeniem, ale pozostał jej niesmak. Pomy¬
ślała wtedy, że ma kłopoty w małżeństwie. Właściwie dobrze
mu tak!
KOCHAĆ I STRACIĆ
21
Obserwowała zafascynowana, jak robi nacięcie.
- Jakie maleńkie - szepnęła.
- To zaleta mikrochirurgii - skomentował. - Zabieg trwa
nieco dłużej niż w konwencjonalnej chirurgii, ale większość
pacjentów zdrowieje szybciej. To, co robię w tej chwili, na
zywamy nacięciem bikini. Za p ó ł roku ślad po bliźnie będzie
niemal niewidoczny i Maria będzie m o g ł a bez skrępowania
chodzić na plażę.
Lindy musiała przyznać, że Greg bardzo sprawnie przepro¬
wadza operację. Tak bardzo skoncentrowała się na zabiegu,
że z d o ł a ł a zapomnieć o napięciu, jakie zwykle odczuwała
w jego obecności. Dopiero gdy wychodzili z sali, przypo¬
m n i a ł a sobie o przeszłości.
- Dziękuję, Lindy - zwrócił się do niej w drzwiach. - Jak
na nowicjuszkę spisałaś się doskonale.
- Oszczędź mi pochlebstw, Greg.
- Co robisz dziś po p o ł u d n i u ?
- Brad zaproponował mi p ó ł dnia wolnego, więc obawiam
się, że nie będę ci m o g ł a p o m ó c - odparła, przyspieszając
kroku.
- Nie chodzi mi o pracę. Myślałem, że moglibyśmy razem
obejrzeć dom, który właśnie kupuję. Poza tym uważam, że
powinniśmy porozmawiać... o nas.
- Och, nie! W czerwcu ubiegłego roku powiedzieliśmy
sobie wszystko, co mieliśmy do powiedzenia.
- Niezupełnie. To ty powiedziałaś wszystko i nie m i a ł o to
sensu.
- Dla ciebie może nie m i a ł o , ale dla mnie tak!
- Znów się złościsz. Czy nie możesz zapanować nad sobą,
Lindy? Chciałbym z tobą sensownie porozmawiać.
- M ó w i ł a m ci przez telefon, że to była pomyłka, a teraz,
22
KOCHAĆ I STRACIĆ
od chwili kiedy się znów spotkaliśmy, coraz bardziej się prze¬
konuję, że m i a ł a m rację.
Zostawiła go i poszła do swego pokoju, by zdjąć sukienkę
i wziąć prysznic. Ciepła woda nieco ją uspokoiła.
Może Greg ma rację i powinni porozmawiać? On nie wie
dział, że jest świadoma, iż jest żonaty. Kiedy zadzwonił do
niej ponad p ó ł t o r a roku temu, do d o m u jej matki w Stanach,
zaledwie kilka godzin wcześniej wróciła ze szpitala i wciąż
jeszcze była słaba i senna po znieczuleniu. G ł o s Grega w tam¬
tym momencie p o d z i a ł a ł jak dolanie oliwy do ognia. Pamię¬
t a ł a tylko, że nakazała mu, by nigdy więcej nie próbował się
z nią skontaktować, a potem rzuciła słuchawkę.
Wklepując w twarz krem i malując usta, wpatrywała się
w swoją bladą twarz.
- Przydałby ci się urlop, dziewczyno - powiedziała do
swego odbicia w lustrze.
Właściwie mogłaby wrócić do Stanów w kwietniu, po zakoń¬
czeniu stażu, ale dyrekcja szpitala włożyła sporo pieniędzy w jej
szkolenie dotyczące leczenia bezpłodności. Poza tym Brad
wspomniał, że jeśli wykaże odpowiednie zdolności i zaangażo¬
wanie, stworzą dla niej specjalny etat, a potem, jeśli się postara,
może nawet obejmie stanowisko konsultantki.
Wszystko ułożyłoby się dobrze, gdyby nie nagły przyjazd
Grega! Tak, musi porozmawiać, ale na pewno nie z nim!
Podeszła do telefonu i wykręciła n u m e r Sary Clarkson.
- Saro, to ja, Lindy. Jak się czujesz? Brad mówił, że...
- Lindy, tak się cieszę, że zadzwoniłaś. Domyślam się, co
Brad n a o p o w i a d a ł . . . R a n o rzeczywiście nie najlepiej się czu¬
ł a m , ale teraz nic mi nie dolega.
- Posłuchaj, Saro, chciałabym do ciebie wpaść dziś po
południu.
KOCHAĆ I STRACIĆ
23
- Przyjedź jak najprędzej. U g o t o w a ł a m zupę jarzynową.
Wystarczy jej dla całej armii, a przypuszczam, że nie miałaś
czasu na lunch. Teraz, kiedy jestem w odmiennym stanie...
- Moje gratulacje, Saro! Nie b y ł a m pewna, czy chcesz,
żebym się o tym dowiedziała.
- I tak szpitalna poczta pantoflowa szybko rozniesie tę
wieść. Przyjedź jak najprędzej.
Szosa do Cragdale była posypana solą i piaskiem, bo od
rana padał śnieg. Niebieski mini Lindy miał jednak dobre
opony, więc bez trudu p o k o n a ł a drogę i dotarła do wąskiej
ścieżki prowadzącej do domu Sary, leżącego na peryferiach
miasteczka. Tu omal nie wpadła w poślizg i nie zderzyła się
ze srebrnym renault espace, zaparkowanym przed d o m e m
Sary.
- H a n n a h ! - zawołała, poznając wychodzącą na dwór ko¬
leżankę z pracy, która szła przed Sarą do samochodu, macha¬
jąc nosidełkiem z niemowlęciem niczym torbą z zakupami.
- Jak się miewa twoje małe? - zagadnęła Lindy, brodząc
po ścieżce ogrodowej, pokrytej roztapiającym się śniegiem.
- To już nie takie m a ł e - odparła dumna matka, podnosząc
nosidełko wysoko. - Ma już trzy miesiące. A teraz muszę
pędzić. W p a d ł a m tylko na chwilkę zobaczyć, jak się czuje
Sara.
- Nie bój się - wtrąciła Sara, widząc zakłopotane spojrze¬
nie H a n n a h . - Lindy już wie. O tym też chcemy porozmawiać
podczas lunchu. Szkoda, że nie możesz zostać, H a n n a h .
- Nie mam czasu. Pa!
- To wspaniale, że H a n n a h i mnie wszystko u ł o ż y ł o się
dobrze - skomentowała Sara, zamykając drzwi i wprowadza¬
jąc Lindy do przytulnego wnętrza. - Niestety, z tego, co m ó -
24
KOCHAĆ I STRACIĆ
wił mi Brad, wnioskuję, że ty nie jesteś zadowolona. Cieszę
się, że wpadłaś, bo prosił, żebym z tobą porozmawiała i do¬
wiedziała się, o co chodzi. Napijesz się przed lunchem trochę
sherry?
Usiadły po obu stronach trzaskającego p ł o m i e n i a m i ko¬
minka. Lindy zdjęła skórzane boty i wyciągnęła nogi w stronę
paleniska, m a ł y m i łykami popijając sherry.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że Brad coś zauważył.
- On jest dobrym obserwatorem. Ale teraz zjedzmy coś,
bo umieram z głodu. Właściwie możemy jednocześnie jeść
i rozmawiać. Przystawię tylko ten stolik do kominka i...
- Nie, to ja go przystawię - zaoponowała Lindy i wstała,
żeby pomóc Sarze, która była szczupłą blondynką, sprawiającą
wrażenie zbyt kruchej na ciążę. - Tobie nie wolno dźwigać.
- Zachowujesz się tak samo jak Brad. - Sara roześmiała
się. - Położnicy są spokojni i opanowani, dopóki sami nie
mają dzieci. Co cię trapi,. Lindy? - Z m i e n i ł a nagle temat.
- Brad domyśla się, że coś jest nie tak między tobą a Gregiem
Daltonem. Czy to prawda?
Lindy nie wiedziała, od czego zacząć. Sara p o m a g a ł a jej
od początku stażu. Przez pierwsze dni trochę się obawiała
bardziej od siebie doświadczonej lekarki, ale z czasem bardzo
się zaprzyjaźniły.
- Brad ma rację. Ja i Greg nie możemy się porozumieć
- powiedziała wreszcie, próbując zupę. - To jest pyszne.
- Dobrze ci zrobi. Jarzynowa.
Sara wyraźnie czekała na jej zwierzenia.
- Wiesz, z n a m Grega od pewnego czasu - wyznała. - Po¬
znaliśmy się w Londynie na przyjęciu, które urządziłam po
zdobyciu dyplomu. To było dwa lata temu w marcu. Greg
przyszedł nie zaproszony, ale to wyszło na jaw dopiero...
KOCHAĆ I STRACIĆ
25
później. Nie wiedziałam też, że jest żonaty. - Lindy przerwała
i zerknęła na Sarę, próbując ocenić jej reakcję.
- Czy to miało jakieś znaczenie? - spytała Sara.
- Przed końcem tamtej nocy... nie. - Przerwała na chwilę,
żeby zaczerpnąć tchu. - Wypiliśmy butelkę szampana. Bawi¬
liśmy się wspaniale, jak dzieci, nic nas nie obchodziło. Wiem,
że to niemądre, istne szaleństwo, ale czułam się doskonale i...
zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
Kawałek drewna wypadł z kominka na dywanik. Lindy
sięgnęła po szczypce.
- Pozwól, Saro - powiedziała Lindy, wkładając tlące się
polano z powrotem do ognia, zadowolona, że na chwilę może
odwrócić uwagę od przykrego tematu.
- Co było potem? - spytała cicho Sara.
- Zaprosiłam go na kawę do swojego pokoju. Chciałam, żeby
ten wieczór trwał wiecznie. Wylądowaliśmy w łóżku i... - Lin¬
dy głęboko wciągnęła powietrze, przypominając sobie owe
wspaniałe chwile. - Cóż, nigdy przedtem nie doznałam tyle
szczęścia co w tamtą noc. Wiem, że to brzmi staroświecko, ale
naprawdę byłam pewna, że jestem zakochana, że spotkałam
mężczyznę moich marzeń. Nigdy bym nie przypuszczała, że
pójdę do łóżka z dopiero co poznanym mężczyzną. Ale tu chor
dziło o coś więcej, tak mi się przynajmniej wydawało. Byłam
przeświadczona, że to coś trwałego... Pożegnaliśmy się nad ra¬
nem. Musiałam się dostać na Heathrow, żeby stamtąd polecieć
do Stanów, do mojej matki i ojczyma, z którymi miałam spędzić
wakacje. - Przerwała, przygotowując się do najbardziej bolesnej
części. - W metrze spotkałam kolegę. Zapytał, jak się czułam
w towarzystwie Grega. Ponieważ jeszcze bujałam w obłokach,
powiedziałam, że było nam jak w niebie. Wtedy on powiedział
mi, że Greg jest żonaty, więc...
26
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Ale już nie jest - przerwała Sara.
L i n d a poczuła, że serce podskakuje jej do gardła.
- N i c dziwnego! - wybuchnęła, żeby ukryć zmieszanie.
- Chyba tylko wariatka zostałaby z kimś takim jak o n !
- N i e znam szczegółów. Wiem tylko, że kiedy Brad zadzwo
nił do niego z propozycją pracy, Greg przyjął ją bez wahania,
mówiąc, że nic go już nie trzyma w Londynie. Pytał o tutejsze
agencje nieruchomości i Brad w s p o m n i a ł wtedy o domku
w Cragdale. Nikt tam nie mieszka, więc Greg wprowadzi się
w przyszłym tygodniu, gdy tylko załatwi formalności.
- R o z u m i e m - przytaknęła Lindy. Z trudem powstrzyma¬
ła podniecenie, jakie ją ogarnęło na wieść, że Greg jest wolny,
chociaż próbowała sobie wmówić, że teraz nie ma to już dla
niej żadnego znaczenia. Zbyt głęboko ją zranił. - Greg prosił
mnie dzisiaj, żebym z nim obejrzała ten d o m .
- Naprawdę? - spytała Sara t o n e m kogoś, kto doskonale
wyczuwa sytuację. - To świadczy o tym, że on dalej o tobie
myśli. M a m wrażenie, Lindy, że jesteś dla niego zbyt suro¬
wa. Małżeństwa rozpadają się; to dzisiaj niemal powszechne
zjawisko.
- Ale w tamtą noc Greg jeszcze nie był rozwiedziony.
Oszukał mnie.
- Lindy, to była j e d n a szaleńcza n o c . Ż a d n e m u z was nie
stała się krzywda, więc o co tyle szumu?
Lindy zagryzła wargi, w ostatniej chwili powstrzymując
się od wyznania, że jednak ktoś został skrzywdzony. Nagle
u z n a ł a ,
f
ż e powiedziała już dosyć. N i e t a k t e m byłoby mówić
o poronieniu koleżance, która jest w pierwszym miesiącu cią¬
ży. Zresztą, jaki sens miałoby teraz roztrząsanie okropnych
szczegółów sprzed p ó ł t o r a roku?
Wtedy u d a ł o jej się wymazać z pamięci fakt, że Greg ją
KOCHAĆ I STRACIĆ
27
oszukał. Człowiek, w którym się zakochała, pozostał wspo¬
mnieniem. Zamierzała urodzić dziecko na przekór wszystkie¬
mu i nigdy więcej nie spotkać się z Gregiem.
Zapatrzona w migoczący p ł o m i e ń pomyślała nagle, co by
się stało, gdyby tamtego nieszczęsnego dnia nie poszła na
basen. P a m i ę t a ł a ból, który p o c z u ł a wychodząc z wody
i później, gdy czekała na karetkę...
- Lindy, czy dobrze się czujesz? Czegoś mi nie powiedzia¬
łaś, prawda?
Lindy uzmysłowiła sobie, że jej twarz jest mokra od łez.
Wytarła je chusteczką.
- Masz rację, Saro. Przesadzam, niepotrzebnie dramatyzuję.
To już przeszłość i nie warto do tego wracać. Ale dziękuję, że
mnie wysłuchałaś. Teraz będę się starała po prostu dobrze wy¬
konywać swoje obowiązki i współpracować z Gregiem.
- Czy ci się to uda? - spytała z powątpiewaniem Sara.
Lindy uśmiechnęła się blado.
- To już stara historia i nigdy do niej nie wrócę.
- „Nigdy" to zbyt radykalne słowo. Brad mówił, że już
nigdy nie poślubi lekarki z powodu doświadczeń z pierwszą
żoną, a jednak zmienił zdanie. Ludzie się zmieniają, okolicz¬
ności też. Nie namawiam cię na romans, ale chyba mogliby¬
ście zostać przyjaciółmi?
- Właściwie tak, tylko że...
- Lindy, tak bardzo się zmieniłaś od czasu przyjazdu Grega
- przerwała Sara. - Nie podoba mi się. to, że tak śmiertelnie
poważnie traktujesz przygodę jednej nocy. Czy nie możesz pu¬
ścić w niepamięć przeszłości i zacząć wszystkiego od nowa?
- U d a w a ł a m niemal przez dwa lata, Saro. Byłam beztro¬
ska i oszukiwałam wszystkich, ale nie m o g ł a m oszukać sie¬
bie. To we mnie wciąż tkwi.
28
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Co w tobie tkwi? Coś ukrywasz, prawda?
Lindy skinęła głową, ale milczała.
- Nie nalegam, ale gdybyś kiedykolwiek chciała mi się
zwierzyć...
- Dzięki za to, że mnie wysłuchałaś, Saro. Nie powinnam
cię już dłużej męczyć. Pójdę na spacer na wrzosowiska, żeby
trochę ochłonąć.
- Sądzisz, że dobrze zrobisz? W górze leży gruba warstwa
śniegu i... Spójrz, o wilku mowa!
Lindy powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem. Znany jej już,
lśniący czarny samochód zatrzymywał się właśnie przed domem.
- Muszę już iść, Saro!
- Zostań jeszcze chwilę. Nie zaszkodzi wam krótkie spot¬
kanie na neutralnym gruncie.
Lindy z drżeniem serca patrzyła, jak Greg idzie ścieżką
prowadzącą do d o m u . Ubrany był w kurtkę z brązowego za¬
mszu, spod niej wystawał biały golf. Nogawki dżinsów były
wepchnięte w brązowe, skórzane boty. Był przystojny i wy¬
glądał zupełnie jak wtedy, gdy go ujrzała po raz pierwszy.
Sara otworzyła drzwi.
- Cześć, Greg. Właśnie wychodziłam - powiedziała Lin¬
dy, udając obojętny ton. - Dzięki za lunch, Saro.
Greg p o ł o ż y ł jej rękę na ramieniu.
- Brad powiedział mi, że cię tu zastanę. Pomyślałem, że
to dobre miejsce na rozmowę. Sara posłuży n a m za arbitra.
- My już rozmawiałyśmy. Sara d a ł a mi trochę dobrych
rad, a teraz chcę pójść na spacer, więc nie gniewaj się, ale...
- Wcale się nie gniewam - oznajmił, patrząc na nią prze¬
nikliwie. - Chętnie pójdę z tobą.
- To znacznie rozsądniejsze niż samotny spacer - po¬
twierdziła Sara. - Idźcie ścieżką za d o m e m .
KOCHAĆ I STRACIĆ
29
Lindy drgnęła, gdy Greg ujął ją pod ramię i skierował na
ścieżkę na tyłach domu. Wiedziała, że jeszcze nie jest za
późno na odmowę, ale Sara obserwowała ich, nie ruszając się
z progu, musiała więc zachować pozory uprzejmości.
Wyszli przez furtkę z tyłu domu i zaczęli wędrować stromą
ścieżką. Greg szedł pierwszy. Lindy obejrzała się za siebie
i zobaczyła Sarę w oknie kuchni. Sara p o m a c h a ł a jej ręką,
więc zmusiła się do uśmiechu i odpowiedziała jej tym samym
gestem. Kiedy się odwróciła w stronę Grega, patrzył na nią
z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
- Coś mi się wydaje, że nasza przyjaciółka lubi swatać,
nie sądzisz? - zauważył.
- Nic z tego! - odparła natychmiast, jakby próbowała
przekonać o tym samą siebie. - Powinniśmy to sobie od razu
wyjaśnić. Wyszłam z tobą na ten spacer, bo m u s i a ł a m .
W szpitalu będę pracowała sumiennie i będę uprzejma, ale
w życiu prywatnym, Greg, nie przeciągaj struny!
- O, rany! Nie od parady masz rude włosy i zielone oczy.
Kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, zwróciłem uwagę
właśnie na te cudowne oczy.
- Lepiej patrz na ścieżkę - odrzekła rozdrażnionym to¬
nem. -i skończ z tymi wymuszonymi k o m p l e m e n t a m i . Wy¬
b r a ł a m się na spacer dla przyjemności, a nie żeby wysłuchi¬
wać, jak wyciągasz stare historie.
Milczeli przez całą drogę prowadzącą na szczyt wzgórza.
Tu, obok jednego z wielu stosów kamieni u ł o ż o n y c h wzdłuż
ścieżki, stała drewniana ławka. Greg starł z niej śnieg i roz¬
ł o ż y ł kilka chusteczek.
- Proszę - powiedział, zataczając ręką szeroki gest.
- Jak to m i ł o z twojej strony - odparła podobnym tonem.
Spoglądając w d ó ł na piękną dolinę, przez cały czas czuła
30
KOCHAĆ I STRACIĆ
jego obecność. Pod nimi roztaczała się bajkowa kraina lodów.
D o m Sary był stąd niewidoczny. Lindy wyobraziła sobie przy
jaciółkę, jak rozmawia z Bradem przez telefon i zapewnia go,
że nie ma powodu do zmartwień, bo Lindy i Greg się doga¬
dali. Nic bardziej b ł ę d n e g o !
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Dlaczego jesteś taka
chłodna? - spytał cicho.
Odwróciła ku niemu twarz i coś chwyciło ją za serce. Na
chwilę stanęła jej przed oczami scena sprzed dwóch lat, kiedy
się poznali. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, odszu¬
kali się oczami w zatłoczonej sali. Zdarzyło się wtedy coś,
o czym często czyta się w romansach, ale rzadko spotyka
w rzeczywistości. A jednak ich naprawdę to spotkało...
Przyglądała mu się wtedy, ciemnowłosemu, przystojnemu
nieznajomemu i nagle jakiś wewnętrzny głos powiedział jej,
że są dla siebie stworzeni, że to jest ten właściwy, jedyny
mężczyzna jej życia. Pokój zdawał się wirować, nie słyszeli
nawet rozmów przyjaciół. Później, gdy leżeli w jej pokoju,
Greg wyznał, że p o c z u ł dokładnie to samo, dlatego przecisnął
się do niej przez t ł u m i powiedział: „Czy myśmy się już gdzieś
nie spotkali?"
Roześmiała się wtedy, ubawiona jego odwagą, i przyznała,
że może to i dobry, choć niezbyt oryginalny sposób na zawie¬
ranie znajomości. Greg kupił butelkę szampana i usiedli w ką¬
cie, nie zwracając uwagi na nic.
- Odpowiesz na moje pytanie, Lindy, czy będziesz tak na
mnie patrzyła bez słowa? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
- Bo tak właśnie się czuję - szepnęła, odwracając głowę.
- Ja tylko... wspominałam.
Ujął jej d ł o ń i ścisnął palce.
- Było n a m dobrze, prawda, .Lindy? - szepnął.
KOCHAĆ I STRACIĆ
31
Nie m i a ł a odwagi się poruszyć ani spojrzeć mu w twarz.
- Owszem - przyznała p ó ł g ł o s e m . - Ale potem się dowie¬
działam, że jesteś żonaty. Czy potrafisz zrozumieć, jak ja się
wtedy c z u ł a m ? Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Roześmiała
się gorzko. - Za kogo mnie wziąłeś? M a m pewne zasady i nie
lubię zabierać mężczyzn kobietom.
- To bardzo chwalebne, ale nie wszyscy są aż tak szlachet¬
ni - odparł z goryczą. - Jakieś p ó ł roku przed p o z n a n i e m
ciebie dowiedziałem się, że moja żona, Jane, ma romans z mo¬
im najlepszym przyjacielem. Bob był drużbą na naszym ślu¬
bie. Pracowaliśmy razem na położnictwie. Niczego się nie
domyślałem do dnia, w którym wróciłem do d o m u wcześniej
i zastałem ich w naszym łóżku.
- Och, n i e ! I co wtedy zrobiłeś?
- Skoro nie mogłem jej ufać, nasz związek musiał się roz-
paść.,Natychmiast wróciłem do szpitala i zamieszkałem w hote¬
lu dla lekarzy. Stamtąd zadzwoniłem do adwokata i u m ó w i ł e m
się na następny dzień, żeby założyć sprawę o rozwód.
- N i e zasypiasz gruszek w popiele.
- Nie b y ł o sensu tego ciągnąć. Sprawa rozwodowa b y ł a
w toku, mieszkałem w hotelu i w i o d ł e m żywot samotnika.
Z a m k n ą ł e m się w sobie i postanowiłem, że do końca życia
nie zaufam już żadnej kobiecie. Potem, w tę noc, kiedy po¬
z n a ł e m ciebie, pamiętam, że usłyszałem muzykę, dochodzącą
z akademika za parkingiem. Ujrzałem w oknach światła i do¬
szedłem do wniosku, że za długo żyłem sam. N a d s z e d ł czas,
żeby zacząć wszystko od nowa. Postanowiłem pójść na przy¬
jęcie bez zaproszenia. Szczerze mówiąc c z u ł e m , że to szalony
pomysł...
- Zależało ci na poderwaniu pierwszej lepszej dziewczyny...
- N i e ! Mylisz się! C h c i a ł e m tam być tylko chwilę, zapo-
33
KOCHAĆ 1 STRACIĆ
mnieć o samotności, i wtedy ujrzałem ciebie... Czy pamię¬
tasz, Lindy, jak to było?
Oczywiście, ale teraz musi o tym zapomnieć. Kiedy jednak
przyciągnął ją do siebie, nie m i a ł a siły mu się oprzeć. P o c z u ł a
jego gorące wargi, z a m k n ę ł a oczy i poczuła, że budzą się
w niej wszystkie zmysły. Z u p e ł n i e jak wtedy... Jego ręka
trafiła pod jej sweter i m i m o że w swoim marzeniu pozwalała
ponieść się fantazji, w rzeczywistości drgnęła i odsunęła się,
chcąc uniknąć cierpienia, o które już raz ją przyprawił.
Wyczuł jej napięcie i cofnął rękę.
- Przepraszam - powiedział. - Po prostu musiałem cię
dotknąć, choćby przez wspomnienie dawnych chwil. Wtedy,
kiedy do ciebie zadzwoniłem, wyraźnie dałaś mi do zrozumie¬
nia, że popełniliśmy błąd. Szkoda, że krzyczałaś na mnie
z taką złością. Ale skoro znów się spotkaliśmy i znów muszę
znosić twoje humory, to widocznie taki jest już mój los i ni¬
czego innego nie mogę się po tobie spodziewać!
Oprzytomniała natychmiast.
- Moje humory?! To co ja m a m powiedzieć o twoich?
Zawsze mnie krytykujesz, we wszystkim doszukujesz się mo¬
jej winy, podważasz mój autorytet. W tej sytuacji trudno się
dziwić, że od czasu do czasu nie wytrzymuję i zaczynam
krzyczeć!
Odsunęła kosmyk włosów z czoła i wpatrywała się w nie¬
go, jakby w ten sposób chciała stłumić podniecenie, które
przed chwilą ogarnęło jej zmysły. Greg niepotrzebnie wywo¬
ł a ł te wszystkie wspomnienia. Co on sobie wyobraża? Że ona
jest bryłą lodu?
Zdjął ręce z jej ramion i odsunął się na drugi koniec ławki.
Nagle p o c z u ł a dotkliwe z i m n o .
- Jeśli chcemy pracować razem, musimy zawrzeć umowę
K O C H A Ć I S T R A C I Ć
33
- oświadczył. - Nie możemy utrudniać sobie pracy tylko dla¬
tego, że czegoś tam między sobą nie załatwiliśmy. Będę się
zachowywał bez zarzutu, jeśli ty postąpisz tak samo. To właś¬
nie chciałem ci dzisiaj powiedzieć i musiałem wspiąć się na
szczyt wzgórza, żeby uzyskać audiencję. N i e rozumiem, dla¬
czego nie chciałaś obejrzeć mojego domu. - Zmienił nagle
temat. - Popatrz, jest tam, po drugiej stronie doliny. Widzisz
tę krętą drogę na skraju miasteczka? Za drugim zakrętem
w lewo.
- Ten różowy? - spytała, przysłaniając oczy ręką, bo na¬
gle zza c h m u r śniegowych wyłoniły się promienie słońca.
Roześmiał się.
- Właśnie. Kolor jest okropny, prawda? Chcę go przema¬
lować na b i a ł o .
- M n i e się podoba różowy. Ładnie kontrastuje z bielą
śniegu, nie uważasz? W o l a ł a m go dzisiaj nie oglądać, b o . . .
- Bo b a ł a ś się, że będę cię uwodził, tak? Że zechcę ciągnąć
to, co kiedyś przerwaliśmy?
- Coś w tym rodzaju.
Wstał i spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem.
- Przed chwilą d a ł e m się ponieść emocjom, przyznaję. Ale
zapewniam, że kiedy cię do siebie zapraszałem, nawet mi to
do głowy nie przyszło.
- Dzięki Bogu - oznajmiła, usiłując nie okazać rozczaro¬
wania.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lindy przez cały ranek pracowała na oddziale noworod
ków. Była zadowolona, że może uciec od napięcia, jakie nie
ustannie czuła w obecności Grega, gdy przebywali razem
w klinice. Przez dwa tygodnie udawało im się zachować wo¬
bec siebie dobre maniery, ale nie b y ł o to łatwe. Czasami Lindy
zastanawiała się, jak długo jeszcze zniesie taką sytuację, bo
przecież musiała nie tylko udawać uprzejmość wobec czło¬
wieka, który boleśnie ją zranił, ale również t ł u m i ć doznania,
które w niej wzbudzał.
M i a ł w sobie dużo uroku i był taki przystojny, nic więc
dziwnego, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.
Jednocześnie denerwowała się, bo zdawała sobie sprawę, że
jeśli nie zdoła poskromić swych uczuć, to wbrew sobie może
mu ulec jak wtedy. Greg wywołał przecież w jej życiu istną
burzę, która pociągnęła za sobą lawinę zmian na gorsze, i do¬
póki będą się spotykać, nie zdoła wymazać go z pamięci.
Pochyliła się nad łóżeczkiem, żeby sprawdzić tętno i od¬
dech niemowlęcia. Spojrzała na wykres pracy serca na moni¬
torze.
- S a m a n t h a trzyma się dzielnie, pani doktor - powiedziała
siostra Gregson i wstała zza biurka, szeleszcząc wykrochma-
lonym fartuchem.
Ann Gregson była pielęgniarką starej daty i odmówiła no¬
szenia nowego stroju szpitalnego, w skład którego nie wcho-
KOCHAĆ I STRACIĆ
35
dziły fartuch i czepek. M i a ł a pięćdziesiąt kilka lat i od dawna
pracowała na tym samym oddziale. Nie przyjmowała do wia
domości zmian i uważała, że obecnie pielęgniarki w tych no
wych strojach nie wyglądają tak dostojnie jak za dawnych
czasów.
- Uważam, że jest blada - zauważyła Lindy. - Czy mamy
wyniki badań?
- Właśnie przyszły. Poziom bilirubiny jest za wysoki - o¬
znajmiła siostra Gregson, podając Lindy wydruk z laboratorium.
- To żółtaczka fizjologiczna, więc nie ma powodu do
obaw. Czy matka karmi ją piersią?
- Niestety, nie. Była bardzo słaba po porodzie.
- Proszę podawać dziecku więcej płynów. Zastosujemy
też fototerapie. Proszę dokładnie kontrolować temperaturę
i dopilnować, żeby skóra zanadto się nie wysuszyła. Przygo¬
tuję wszystko, zanim pójdę na dalszy obchód.
- Doktor Dewhirst pomoże pani - oświadczyła siostra
Gregson i wyszła po stażystę.
- Dziękuję, James - powiedziała Lindy do wysokiego
szatyna, kiedy wszedł z lampą w d ł o n i . - Siostra Gregson lubi
wykorzystywać męską część personelu. Sama dałabym prze¬
cież radę.
James Dewhirst uśmiechnął się.
- Cieszę się z każdego pretekstu, który pozwala mi z tobą
pracować, Lindy. Ostatnio rzadko cię widuję. Jak ci się pracuje
na oddziale bezpłodności?
- Z pracą nie m a m kłopotów. Uwielbiam ją. Nawet chcę
zrobić z tego specjalizację. Ale chyba nie w tym szpitalu.
- Dlaczego? Musisz ją zrobić tutaj. Gdzie indziej musia¬
łabyś zaczynać wszystko od początku. Poza tym odniosłem
wrażenie, że ty i...
36
KOCHAĆ I STRACIĆ
Lindy przewróciła m a ł ą Samanthę na bok i starannie po¬
prawiła jej okulary o c h r o n n e .
- Tak będzie dobrze, maleńka - powiedziała pieszczotli¬
wie. - Pod naszą opieką jeszcze bardziej wypiękniejesz. Mo¬
żesz już włączyć lampę, James.
Wyprostowała się i spojrzała na kolegę.
- O czym to rozmawialiśmy? Zdaje się, że wspomniałeś
o jakimś powodzie, dla którego ja...
- Och, dobrze wiesz, co m a m na myśli, Lindy. W całym
szpitalu aż huczy od plotek o tobie i G r e g u . Znaliście się już
przedtem, prawda?
- Bardzo krótko - o d p a r ł a cicho, spoglądając znów na
małą pacjentkę. - Powiedz, co słyszałeś na nasz temat?
James obejrzał się, ale siostra Gregson zdążyła już wyjść.
- Wszyscy czekają, kiedy zaczniecie się ze sobą spotykać.
Mówi się, że to tylko kwestia czasu. Czy to prawda?
- Właśnie, czy to prawda? - usłyszeli za sobą męski głos.
Lindy, zwrócona twarzą w stronę drzwi, widziała, jak Greg
wchodzi do sali. U s i ł o w a ł a gestem dać znać Jamesowi, by
przestał mówić, ale nie z r o z u m i a ł jej.
- N o , s ł u c h a m , James. O czym, a raczej o kim mówiłeś?
- zapytał Greg z w y m u s z o n y m uśmiechem.
James zmieszał się.
- P o w t a r z a ł e m tylko t o , o czym mówią wszyscy... To
znaczy, zastanawiamy się, czy będzie z was para - wydusił
James z zażenowaniem.
Greg p o s ł a ł Lindy wyraźnie prowokujący uśmiech.
- Kto wie? Lindy, chciałbym z tobą dziś porozmawiać.
Teraz szukam siostry. Opiekuje się pacjentką, którą sprowa¬
d z i ł e m aż z Londynu. - Już w drzwiach odwrócił się i zawo¬
ł a ł : - O dwunastej w m o i m gabinecie, Lindy.
KOCHAĆ I STRACIĆ
37
Nie p o d o b a ł jej się uśmiech na twarzy Grega. Ten facet
najwyraźniej coś knuje. Dlaczego umawia się z nią w obecno¬
ści personelu, jeśli ich kontakty mają dotyczyć tylko spraw
zawodowych?
Reszta p r z e d p o ł u d n i a u p ł y n ę ł a jej na intensywnej pracy,
ale w wolniejszych chwilach wracała myślami do Grega.
Nie m o g ł a się pogodzić z tym, że traktuje ją w taki sposób.
Uzgodnili, że będą wobec siebie uprzejmi, ale to wcale nie
znaczy, że ma tolerować jego prowokacyjne uwagi w obecno¬
ści innych.
Weszła do jego gabinetu z oburzoną miną.
- Co ty sobie wyobrażasz, Greg?
- Uważaj, Lindy, nie zachowujesz się jak profesjonalistka.
Siadaj.
Wskazał jej krzesło naprzeciw siebie, nie przestając pod¬
pisywać dokumentów.
- James Dewhirst m ó w i ł mi właśnie, że po szpitalu krążą
plotki na temat naszego d o m n i e m a n e g o romansu, a ty wcho¬
dzisz i ni stąd, ni zowąd, w obecności kogoś postronnego,
zapraszasz m n i e do swojego gabinetu. Czy wiesz, jak ja się
czułam?
U ś m i e c h n ą ł się i o d ł o ż y ł pióro.
- N i e m a m pojęcia. Musisz mi o tym powiedzieć.
- C z u ł a m się niezręcznie - wydusiła z siebie.
Wstał i przeszedł na drugą stronę biurka.
- Cóż, musisz zachować zimną krew, jeśli chcesz utrzy¬
mać tę pracę - powiedział.
- O czym ty, do diabła, mówisz?
- Pozwól, że ci wyjaśnię - rzekł, przysuwając krzesło
i siadając obok niej. - To Brad poprosił mnie, żebym z tobą
o tym porozmawiał. N i e , pozwól mi skończyć, Lindy - d o d a ł
38
KOCHAĆ I STRACIĆ
widząc, że chce mu przerwać. - D o t a r ł o do niego, że w kli¬
nice traktujesz mnie z góry. Jak wiesz, Brad włożył dużo
wysiłku i spory kapitał w rozwój tej kliniki. Firma jego ojca
dostarczyła pieniędzy na rozruch i Brad przyrzekł, że to
przedsięwzięcie przyniesie sukces. A wszystko będzie dobrze,
jeśli pracownicy kliniki nie będą się k ł ó c i ć .
- Jesteś tak samo winien jak ja.
- Wiem. Więc m a m y dwie możliwości.
- Do czego zmierzasz? - spytała zaskoczona.
- Brad w s p o m n i a ł , że chce utworzyć specjalne stanowisko
dla młodej lekarki, która miałaby mi pomagać. Chciał ci to
zaproponować w kwietniu, kiedy skończysz staż, ale pod wa¬
runkiem, że przestaniesz mnie atakować.
Lindy z wrażenia wstrzymała oddech. Jak on śmie rozma¬
wiać o niej za jej plecami! Tego za wiele! Już ona im powie,
co myśli o tym specjalnym stanowisku!
- Jeśli o mnie chodzi... - zaczęła ze złością, ale jej przerwał.
- Zaczekaj chwilę, Lindy! Pozwól mi skończyć! Jest to
jedyna szansa w życiu dla początkującej lekarki. Nigdzie poza
tym szpitalem nie otrzymałabyś takiej oferty, więc nie odrzu¬
caj jej tylko dlatego, że jesteś obrażona.
Westchnęła ciężko. Greg ma rację. Byłaby idiotką, gdyby
odrzuciła taką szansę.
- W s p o m n i a ł e ś o dwóch możliwościach. Jaka jest więc ta
druga?
- Brad da ogłoszenie w gazecie i przyjmie inną lekarkę.
Wiem, że już wiele osób pytało o tę pracę. Mnie jest wszystko
j e d n o , kto będzie mi p o m a g a ł . Decyzja należy do ciebie.
A więc jest mu wszystko j e d n o , z kim będzie pracował?
Ogarnęło ją przygnębienie. Czy to oznacza, że ona go już nie
obchodzi? Był teraz wobec niej taki chłodny, daleki.
KOCHAĆ I STRACIĆ
39
- Jaki to wszystko ma związek z twoim dwuznacznym
zachowaniem dziś rano? - spytała posępnie.
- Wyjaśnię ci to tylko wtedy,, kiedy postanowisz tu zostać.
Więc... jaka jest twoja decyzja?
Ta propozycja pociągała ją coraz bardziej, chociaż wolała
nie dociekać dlaczego. Poza tym była ciekawa, do czego Greg
zmierza. Czy z d o ł a mu się oprzeć, gdyby znowu zaczął ją
uwodzić? Najbardziej jednak irytowało ją przeczucie, że wca¬
le nie chce mu się opierać. Kiedy patrzyła na niego, siedzące¬
go teraz tak blisko...
Skinęła głową.
- Masz rację. Gdybym zrezygnowała z tej pracy, wykaza¬
łabym się z u p e ł n y m brakiem rozsądku.
- N o , wreszcie. A teraz posłuchaj m n i e . Oboje wiemy, że
nic nas nie łączy, za to reszta personelu nie może się doczekać
kolejnego romansu. Ostatnio cieszyli się podwójnie - H a n n a h
poślubiła Simona, a Brad niedługo ożeni się z Sarą. Nagle
nastąpił zastój i wszyscy czekają na kolejną parę. Dlaczego
nie mielibyśmy ich ucieszyć i.udawać, że jesteśmy następni
w kolejce do ślubu?
- Dlaczego mielibyśmy to robić?
- To wiele ułatwi, zwłaszcza kiedy się zapomnisz i znów
wybuchniesz złością, co często ci się zdarza. Wtedy pomyślą,
że posprzeczaliśmy się, jak to zakochani, i nikt n a m nie będzie
zarzucał, że animozje przeszkadzają n a m w pracy. Zależy mi
na tej klinice nie mniej niż tobie, a jeśli do kierownictwa
dotrze, że są tu jakieś zgrzyty, wtedy żadne z nas daleko nie
zajdzie.
- Nie jestem przekonana...
- Posłuchaj, rzecz w tym, że niełatwo jest n a m współpra¬
cować i wciąż tracimy czas, siląc się na sztuczną uprzejmość.
40
KOCHAĆ I STRACIĆ
Wszyscy są przekonani, że coś nas łączy. N i e musimy niczego
udowadniać. Wystarczy nie zaprzeczać żadnym plotkom.
Przysunął się nagle, objął ją i p o c a ł o w a ł . W tej samej
chwili zauważyła, że drzwi się otwierają i staje w nich Grace.
Widocznie przyszła po dokumenty podpisane przez Grega.
Stała chwilę bez ruchu, po czym szybko wycofała się na
korytarz.
- Greg, jak mogłeś! - zawołała Lindy i odskoczyła, choć
miała wrażenie, że przez jej ciało przebiegł miły dreszcz.
- Wiedziałeś, że Grace przyjdzie po te papiery. Zrobiłeś to
specjalnie!
Roześmiał się serdecznie.
- To się już nie powtórzy, Lindy, przyrzekam. Chciałem
tylko dolać oliwy do ognia.
Nagle zadzwonił telefon i Greg niechętnie odwrócił się
w stronę biurka.
- S ł u c h a m , siostro Gregson?
Lindy obserwowała go z mieszanymi uczuciami. Żałowa¬
ła, iż tak jednoznacznie d a ł jej do zrozumienia, że nic ich nie
łączy, obiecując, że już nigdy jej nie pocałuje, nigdy nie
przytuli. Czy tego właśnie chciała? Sądziła, że tak, dopóki ich
drogi znów się nie spotkały.
- Oczywiście, już idę - powiedział do słuchawki. - Prze¬
cież przyrzekłem jej, że będę podczas porodu. Po to tu przy¬
j e c h a ł a aż z Londynu. - Zwrócił się do Lindy. - Moja pacjen
tka z a p ł o d n i o n a in vitro zaczęła rodzić. Muszę t a m iść.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - spytała machinalnie. - Je¬
szcze nigdy nie odbierałam porodu u kobiety zapłodnionej in
vitro.
- Oczywiście, chodź, ale jak wiesz, taki poród nie różni
się od zwykłego.
KOCHAĆ I STRACIĆ
41
Wyszli na korytarz i Greg prowadził ją p o d rękę również
wtedy, gdy przechodzili przez sekretariat, w którym urzędni¬
czka celowo utkwiła wzrok w komputerze. Oto początek se¬
ansu pseudomiłości, pomyślała Lindy. Tylko jak zdoła odróż¬
nić rzeczywistość od fikcji?
W drodze do głównego budynku szpitala nakreślił jej hi
storię choroby pacjentki:
- Jill Barton ma trzydzieści kilka lat. Badania wykazały
brak jajeczkowania, więc zaczęliśmy podawać leki przeciwko
bezpłodności. Jajniki zaczęły wytwarzać jajeczka, ale nadal
nie m o g ł a zajść w ciążę. Wtedy wzięliśmy część jajeczek,
najlepsze zapłodniliśmy plemnikami jej męża, po czym prze¬
nieśliśmy najbardziej żywotne zarodki do macicy. Tak doszło
do zapłodnienia. Możesz sobie wyobrazić radość Jill! Prosiła,
żebym był obecny podczas porodu, chyba dlatego, że zajmo¬
wałem się nią od początku leczenia. Mąż przywiózł ją tutaj
kilka dni temu.
- Przyjechała tak daleko tylko po to, żebyś ty odebrał
poród? - zdziwiła się Lindy.
Weszli właśnie do sali porodowej.
- Niektórzy ludzie doceniają moje umiejętności zawodo¬
we - powiedział p ó ł g ł o s e m . - Tym trudniej jest mi zrozu¬
mieć, dlaczego tak niechętnie ze mną pracujesz.
S t ł u m i ł a gorzkie słowa, które cisnęły się jej na usta. Za
wszelką cenę musi się opanować.
Przywieziono właśnie pacjentkę i Greg podszedł do niej.
- Jak się czujesz, Jill? - spytał.
- Dzięki Bogu, że pan przyszedł, doktorze. Mój mąż
musiał wrócić do Londynu, bo ma jakieś kłopoty w pra¬
cy. On nawet nie wie, że zaczęłam rodzić. Jak długo to po¬
trwa?
42
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Sądzę, że niezbyt długo, skoro masz częste skurcze -
odparł, sprawdzając monitor. - Oddychaj przez maskę. Umyję
się jeszcze, a potem będę już z tobą przez cały czas.
Lindy wyszła z nim do umywalni. Tu pielęgniarka pomog¬
ła im włożyć wierzchnie ubrania.
- Z radością przyjmuję poród w przypadkach, które wy¬
dawały się beznadziejne - powiedział Greg, gdy wchodzili do
sali porodowej.
Z b a d a ł kobietę.
- Rozwarcie jest coraz większe - zwrócił się do Lindy.
- Przytrzymaj Jill za rękę i dopilnuj, żeby głęboko oddychała.
Wolałbym uniknąć pęknięć.
Lindy otarła twarz pacjentki kawałkiem gazy. Jill kurczo
wo uczepiła się jej dłoni.
- Dziękuję, pani doktor. Czy długo jeszcze...? Ojej...
- Oddychaj głęboko, Jill - nakazała Lindy.
- Jest już główka - rzucił Greg. - Oddychaj, Jill.
Nastąpiła przerwa w skurczach. Jill o p a d ł a na ł ó ż k o . Lindy
znów ujęła jej rękę.
- Świetnie sobie radzisz - pochwaliła kobietę. - Jeszcze
trochę i będzie po wszystkim.
Obserwowała jednocześnie Grega, który sprawdzał, czy
pępowina nie owinęła się wokół szyjki niemowlęcia. Skinął
głową na znak, że wszystko w porządku.
Po kolejnym skurczu Lindy kazała Jill m o c n o przeć. Po
chwili pojawiły się barki, a potem wydobyli m a ł e ciałko.
M a t k a uśmiechnęła się radośnie, słysząc płacz dziecka.
- Masz śliczną córeczkę, Jill - poinformował ją Greg i po¬
dał jej dziecko.
- Och, jest cudowna - zachwycała się matka. - N i e mogę
się doczekać, kiedy A d a m ją zobaczy. To prawdziwy cud! Nie
KOCHAĆ I STRACIĆ
43
wierzyłam już... - Przerwała i zwróciła się do Lindy. - Ma
pani dzieci, pani doktor?
Lindy zmieszała się. Gorycz i ból powróciły z nową siłą.
- N i e , ale potrafię sobie wyobrazić, jak bym się czu...
- przerwała w p ó ł słowa, widząc baczne spojrzenie Grega.
- Proszę się zająć dzieckiem i matką - zwrócił się do pie¬
lęgniarki.
Nagle podszedł do Lindy. Wstała, ale nogi się pod nią
ugięły. To błąd, nie powinna towarzyszyć Gregowi podczas
porodu. Musiałaby być z kamienia, żeby opanować wzrusze¬
nie. A przecież w przyszłości często będą razem odbierać po¬
rody.
C h c i a ł a wyjść, ale zanim dotarła do drzwi, Greg ją dogonił.
- Czy dobrze się czujesz? - zapytał z troską.
Objął ją ramieniem i ruszyli razem korytarzem. Czy to
kolejny popis dla personelu? Zadrżała, czując jego rękę w ta¬
lii. Doszli do umywalni, a wtedy obecna tam pielęgniarka
natychmiast zniknęła.
- Nic mi nie jest - szepnęła, niepewnie spoglądając na
Grega.
Delikatnie ujął jej twarz w swoje ręce.
- Nie wyglądasz dobrze, Lindy. Co się stało?
Odsunęła jego d ł o n i e . Ostatnią rzeczą, jakiej mogła od
niego chcieć, było współczucie. Ale ledwo dotknęła jego rąk,
ogarnęło ją podniecenie. Resztkami sił z d o ł a ł a go odepchnąć.
- Nie ma potrzeby przesadzać w tej pseudoromantycznej
udawance - oznajmiła. - Nikt nas teraz nie widzi, więc nie¬
potrzebnie udajesz zatroskanego. Jestem tylko zmęczona, po¬
za tym wszystko w porządku.
- Nieprawda! Ty coś ukrywasz. C o , Lindy?
Spojrzała mu prosto w oczy i drgnęła, bo jej ciało zdawało
44
KOCHAĆ I STRACIĆ
się roztapiać pod wpływem bliskości Grega - tak samo jak
wtedy. Nie c h c i a ł a jątrzyć ran, które usiłowała przecież zago¬
ić. Nie przyszło jej to ł a t w o , ale o d s u n ę ł a się od niego.
- Nie mogę ci powiedzieć, Greg.
Ruszyła przed siebie i tym razem nie powstrzymywał jej.
G d y weszła do swego pokoju, p o ł o ż y ł a się i zdesperowana
postanowiła, że nigdy nie powie Gregowi o stracie dziecka.
Co więcej, nie powinna sobie nic obiecywać po trosce, jaką
jej okazał. To przecież tylko gra...
ROZOZIAŁ CZWARTY
- Jakie to romantyczne - westchnęła tęsknie R o n a Phil¬
lips, pochylając się nad krzesłem Lindy, żeby wziąć dokumen¬
tację chorych z biurka. - Sara i Brad pobiorą się w ostatnią
sobotę przed Wielkanocą i będzie to już drugi ślub w ciągu
roku. H a n n a h i Simon pobrali się w kwietniu, prawda? Cie¬
kawe, kto będzie następny?
- Nie mam pojęcia - odparła Lindy obojętnie.
Mijały właśnie dwa miesiące od czasu, gdy Greg zapropo¬
nował jej, by udawali zakochanych. Coraz bardziej męczyły
ją plotki na ich temat.
Ledwo o nim pomyślała, stanął w drzwiach i zwrócił się
bezpośrednio do niej:
- Chcę z tobą zamienić kilka słów, Lindy.
- M i a ł a m właśnie wyjść, panie doktorze - powiedziała
Rona, patrząc znacząco na Lindy.
- Greg, dlaczego tak postępujesz? - spytała Lindy roz¬
drażniona.
- Jak? - U d a ł , że nie wie, o co jej chodzi, uśmiechając się
przy tym rozbrajająco.
- Dobrze wiesz! Przecież mógłbyś powiedzieć to w obe¬
cności Rony.
Spoważniał nagle.
- N i e mógłbym, bo to dotyczy naszych pacjentów, Fiony
i Chrisa Baxterów. Dzisiaj przyjeżdżają. Kiedy byli tu w sty-
46
KOCHAĆ I STRACIĆ
czniu, rozmawiałaś z Fioną i później nie chciałaś mi powie
dzieć o czym.
- Ach, tak, coś sobie przypominam - odparła wymijająco.
- Nie mogę się nimi zająć, dopóki nie p o z n a m dokładnie
całej historii.
Lindy odchrząknęła nerwowo. P a m i ę t a ł a przecież, że Fio¬
na oszukiwała męża, udając, że nie bierze środków antykon¬
cepcyjnych. Lindy zdawała sobie sprawę, jak dużo ryzykuje,
zachowując w tajemnicy ten fakt oraz wiadomość o przerwa
niu ciąży przez nastoletnią F i o n ę . Fiona zobowiązała jąjednak
do zachowania tajemnicy.
- Zaufaj mi, Greg. Powiem ci w odpowiednim czasie.
- Jeszcze nigdy nie p r a c o w a ł e m z tak upartą kobietą -
oświadczył ponuro, zajmując krzesło przeznaczone dla pa¬
cjentów. - Jesteś moją podwładną, więc jako twój przełożony
m a m prawo wyciągnąć konsekwencje za niewywiązywanie
się z obowiązków. Tym razem jednak wybaczę ci, jeśli jutro
wieczorem zjesz ze mną kolację. Jest to nudne, ale ważne
spotkanie zarządu i powinienem przyjść w towarzystwie da¬
my. Zgodnie z naszą umową jesteśmy parą, pomyślałem więc,
że mogę cię zaprosić, jeśli oczywiście będziesz dla mnie miła.
- Nie mogę...
- Czego? Pójść na kolację czy być dla mnie miła?
- J e d n o i drugie. Posłuchaj, Greg, męczy mnie już ta farsa.
Wszyscy pytają, jak się między n a m i układa, a przecież nic
nas nie łączy!
- Zawsze możemy to naprawić - oznajmił, pochylając się
w jej stronę z uśmiechem.
Wyciągnął do niej ręce. O d e p c h n ę ł a krzesło, zdając sobie
sprawę, że nawet jeśli Greg ją przytuli, będzie to tylko gra,
tymczasem jednak jego dotyk znowu nią wstrząsnął.
KOCHAĆ I STRACIĆ
47
- Czasami m a m wrażenie, że się mnie boisz i zastanawiam
się dlaczego.
W tej chwili istotnie się przestraszyła.
- Greg, bądź poważny. Ten pseudoromans wymyka się
nam spod kontroli.
- Ja nie widzę problemu. Kiedy mnie o coś pytają, uśmie
cham się tajemniczo i proponuję, żeby pilnowali swojego n o
sa. Nie zaprzeczam plotkom, ale też ich nie potwierdzam.
Martwi mnie jedynie to, że nie mogę się spotykać z żadną
dziewczyną, skoro wszyscy są przekonani o tym, że jesteśmy
razem. Również z tego powodu nie wypada mi zaprosić na
ten bankiet nikogo innego.
- To bardzo szlachetne z twojej strony! Nie zapominaj
jednak, że ja m a m podobne problemy. Ostatnio bardzo rzadko
spotykam się z przyjaciółmi, więc może dla wspólnego dobra
zrezygnujemy z tej farsy.
- Tylko pod warunkiem, że potrafisz się skoncentrować
na pracy i będziesz zachowywała się tak jak reszta personelu
- rzekł poważnie. - Kiedy tylko Brad się dowie, że stwarzasz
konflikty, pożegnasz się z pracą.
- Ty jesteś w lepszej sytuacji - wybuchnęła. - Nie musia¬
łeś przeżywać...
Nagle uświadomiła sobie, że omal się nie wygadała.
- Przeżywać czego, Lindy? - spytał, patrząc na nią prze¬
nikliwie.
Istnego piekła i powrotu z niego, pomyślała, ale nie mogła
mu przecież powiedzieć ani o dziecku, ani o poczuciu winy.
To ona zlekceważyła przestrogi lekarza, który zabronił jej
pływać przez pierwsze trzy miesiące ciąży. W tamten letni
dzień czuła się jednak doskonale, więc b y ł a przekonana, że
lekarz przesadza i dziecku nic się nie stanie.
48
KOCHAĆ I STRACIĆ
AIexa Graingera poleciłajej przyrodnia siostra, Lucy, która
pracowała jako pielęgniarka w szpitalu. Lindy zwierzyła się
jej po wykonaniu próby w szóstym tygodniu ciąży. Była wte¬
dy przerażona i nie miała pojęcia, co robić. Nie chciała o ni¬
czym mówić matce ani ojczymowi. Wolała się podzielić tą
wiadomością z Lucy, która zawsze okazywała jej życzliwość.
Po początkowym szoku, kiedy omal nie przerwała ciąży,
przypomniała sobie cudowną noc, w którą dziecko zostało
poczęte, i miłość do Grega, jaką niewątpliwie czuła, zanim
się okazało, że jest żonaty. I nagle z całego serca zatęskniła
za tym dzieckiem miłości. Westchnęła m i m o woli.
- Lindy, co się stało? Jakie przeżycia masz na myśli?
- zapytał łagodnie.
Patrzyła przed siebie nie widzącym wzrokiem.
- Koleżanki z pracy zasypują mnie pytaniami, których to¬
bie nie śmiałyby zadać - wymyśliła naprędce. - Czuję się jak
na przesłuchaniu.
- Dlaczego wciąż m a m nieodparte wrażenie, że coś przede
mną ukrywasz?
U ś m i e c h n ę ł a się gorzko.
- Na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć.
Pochylił się i ujął jej d ł o n i e . Przez chwilę nie zabierała ich,
poddając się urokowi wspomnień. Niewiele brakowało, a wy¬
znałaby mu, że to nie tylko jego wina. Gdyby ona częściej
wspominała początek ich związku, a nie jego okropny koniec,
może to wszystko tak strasznie by się nie skomplikowało.
- Wróćmy do naszych pacjentów, Fiony i Chrisa - rzekł
z n a g ł y m ożywieniem.
- Proponuję, żeby Fiona przyszła do mnie, a ty w tym
czasie mógłbyś porozmawiać z Chrisem.
Lindy b y ł a zadowolona, że mogą się teraz zająć pracą.
KOCHAĆ I STRACIĆ
49
W obecności Grega nie mogła powstrzymać fali uczuć, jakie
nią zawładnęły. Z jednej strony drażnił ją tak dalece, że nie
mogła znieść jego widoku, z drugiej jednak nie chciała się
z nim rozstawać, chociaż duma nie pozwalała jej się do tego
przyznać.
- Dobrze - przystał niechętnie. - M a m jednak nadzie
ję, że w postępowaniu z Fioną zdajesz sobie sprawę z te
go, co robisz. Wiem od Brada, że w przyszłym tygodniu wy¬
gasa twój kontrakt stażystki, więc tym bardziej zależy ci chy¬
ba na podpisaniu nowej umowy. Nie psuj sobie opinii, moja
droga.
- D a m sobie radę. Poza tym nie jestem „twoją drogą".
- Uchowaj Boże! I niech Bóg ma w swojej opiece bieda¬
ka, który zdoła cię poskromić. Ja bym wolał jakieś zajęcie
w klatce lwa!
Pochylił głowę i nagle ich twarze znalazły się blisko siebie.
Poczuła jego ciepły oddech, ale siedziała nieruchomo, zahi¬
pnotyzowana spojrzeniem jego ciemnych, pełnych wyrazu
oczu. Objął ją i wzrokiem szukał jej spojrzenia.
- Chciałbym wiedzieć, co się dzieje w tej twojej ślicznej
główce - szepnął jakby do siebie, po czym szybko pocałował
ją w usta.
U s i ł o w a ł a zwalczyć cudowne uczucie pożądania, które nią
zawładnęło. N i e wiedziała, jak długo ją obejmował, ale kiedy
się odsunął, nie czuła nic prócz tęsknoty za tym, co mogłoby
nastąpić.
- Czyżbyś czekał, że zajrzy tu Rona? - spytała, chcąc
ukryć skrępowanie.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią dziwnie.
- Nie przyszło ci na myśl, że może tym razem to wcale
nie była gra? Fakt, jesteś świetną aktorką. Gdybym nie wie-
50
KOCHAĆ I STRACIĆ
dział, że mnie nie lubisz, byłbym przekonany, że... Och,
Rona, zjawiasz się w samą porę! - powitał siostrę oddziałową.
- Chciałbym, żebyś przyszła do mojego gabinetu, kiedy przy¬
jedzie Fiona z Chrisem. Lindy chce porozmawiać z Fioną na
osobności.
- Oczywiście, panie doktorze.
Greg przystanął w progu.
- Więc jaka jest twoja decyzja, Lindy? - spytał.
- Nie rozumiem...
- Chodzi mi o jutrzejszy wieczór. Pójdziesz?
I znowu stawia mnie w kłopotliwej sytuacji, pomyślała
zdenerwowana.
- Sprawdzę w kalendarzu, czy się z kimś nie u m ó w i ł a m .
- Muszę wiedzieć po p o ł u d n i u . Jeśli nie możesz, zaproszę
kogoś innego.
Gdy wyszedł, miała ochotę rzucić czymś w drzwi.
- Ja bym tam nie musiała sprawdzać w żadnym kalenda¬
rzu - skomentowała Rona.
Lindy też nie musiała tego robić. W ciągu ostatnich dwóch
miesięcy rzeczywiście z nikim się nie spotykała, więc właści¬
wie dlaczego nie miałaby pójść na tę kolację i uczcić w ten
sposób zakończenie stażu, a być może również awans na sta¬
nowisko specjalistki w leczeniu bezpłodności? Z pewnością
nie zaszkodzi jej karierze pokazanie się u boku Grega Dalto-
na, który utrwalał sobie pozycję eksperta w tej samej dziedzi¬
nie. Potraktuje ten wieczór lekko, nawet nie dopuści myśli, że
znała Grega wcześniej.
- Zaczynamy przyjmować - oznajmiła pielęgniarce.
Z p e ł n y m zaangażowaniem zajęła się pacjentami. W dwu
przypadkach były to pierwsze wizyty, więc zleciła odpowied¬
nie badania i wyznaczyła terminy następnych spotkań. Kolej-
KOCHAĆ I STRACIĆ
51
ną parą byli państwo Baxter. Zgodnie z zaleceniem Grega,
Rona wprowadziła Fionę do gabinetu Lindy.
- M i ł o panią znów widzieć, Fiono - powitała ją Lin
dy z uśmiechem. - Proszę usiąść i powiedzieć mi, co u was
nowego.
- Zgodnie z pani zaleceniami przestałam brać pigułki
i wydaje mi się... właściwie jestem pewna, że...
Lindy spojrzała na radosną twarz kobiety.
- Jest pani w ciąży?
Fiona przytaknęła.
- Chris dziwił się, że nalegam na częste współżycie. Pra
wdę mówiąc, c z a s a m i chyba o d c z u w a ł z m ę c z e n i e . N i
gdy przedtem nie b y ł a m taka... W każdym razie kupiłam
w aptece test ciążowy i wypadł dodatnio. Chris jeszcze nic
nie wie. Wolałam najpierw skonsultować się z panią, i dopie¬
ro gdy pani potwierdzi ciążę, będziemy musiały coś wymy¬
ślić, żeby się nie dowiedział o tych pigułkach. Co m a m mu
powiedzieć?
- N i c . Zdarza się, że małżeństwo zgłasza się do kliniki
leczenia bezpłodności i w badaniu nie stwierdzamy żadnych
nieprawidłowości. Bywa, że sama świadomość, że ktoś nam
pomaga, pobudza matkę naturę do działania. Jeśli Chris będzie
nas o to pytał, odpowiemy, że cóż, widocznie tak się musiało
stać.
- On będzie w siódmym niebie! Z trudem dusiłam to
w sobie przez ten tydzień od czasu, gdy zrobiłam test.
- Sprawdźmy najpierw, czy się pani nie myli - powiedzia¬
ła Lindy, biorąc do ręki buteleczkę z moczem. - Jest jeszcze
j e d n a rzecz... Otóż potrzebuję pani zgody na wtajemniczenie
doktora Daltona. Zapewniam panią, że nikt więcej się o ni¬
czym nie dowie i nie zarejestruję tego w żadnych dokumen-
52
KOCHAĆ I STRACIĆ
tach. On jest jednak moim szefem i w tej sytuacji trudno by
mi było utrzymywać tajemnicę.
- Jeśli tylko doktor Dalton się o tym dowie, nie m a m nic
przeciwko temu. On jest wspaniały. Tak, ma prawo wiedzieć
- orzekła Fiona.
Ma prawo wiedzieć... Te słowa nie dawały Lindy spokoju.
Wracały, gdy pobierała Fionie krew, a potem dzwoniła do
laboratorium, prosząc, żeby przysłano kogoś po próbki. Tak,
Greg ma prawo znać sekrety swojej pacjentki. Co wobec tego
z jej sekretem? Przecież odmówiła mu prawa do ojcostwa,
ignorując przestrogi lekarza. U p i e r a ł a się, że da sobie radę
i sama zajmie się dzieckiem - dzieckiem Grega. Z trudem
koncentrowała się na problemach pacjentki.
Fiona nie posiadała się z radości, kiedy Lindy pokazała jej
na ekranie ultrasonografu bicie serduszka maleńkiego p ł o d u .
Wszystko wskazywało na to, że była to mniej więcej sześcio-
tygodniowa ciąża.
Po badaniu Lindy powiedziała:
- Kiedy się pani ubierze, pójdziemy do męża przekazać
mu dobrą nowinę.
- Okropnie się tego boję. Wiem, że on się bardzo ucieszy,
ale... czy na pewno się nie domyśli, że dopiero niedawno
zrezygnowałam z pigułek?
- N i e , chyba że pani sama mu powie.
- Ja na pewno tego nie zrobię. A co z tym usunięciem
ciąży?
- To przeszłość - odparła Lindy stanowczo, żałując w du¬
chu, że nie może tego powiedzieć o własnych problemach.
- Chodźmy już do gabinetu doktora Daltona.
Kiedy Lindy oznajmiła, że Fiona jest w ciąży, Greg i Chris
nie posiadali się ze zdumienia.
KOCHAĆ I STRACIĆ
53
- Fiona, k o c h a n i e . . . - Chris wstał szybko, podbiegł do
żony i objął ją. - Moja kochana staruszko...
- N o , no, nie pozwalaj sobie zanadto - roześmiała się
Fiona. - M a m dopiero trzydzieści siedem lat, tak samo jak ty.
- Muszę przyznać, że ostatnio c z u ł e m się niezbyt m ł o d o
- powiedział Chris, przytulając żonę, po czym zwrócił się do
Grega i Lindy z radosnym uśmiechem: - Ta kobieta wyczer¬
p a ł a mnie w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. Co noc wciągała
mnie wcześnie do łóżka i w żaden sposób nie m o g ł e m się od
tego wymigać!
- Ważne, że się o p ł a c i ł o - stwierdził Greg.
- Może właśnie w tym tkwił błąd, że nie dość często ży¬
liśmy ze sobą - zawyrokował Chris.
- Z pewnością - wtrąciła szybko Fiona, spoglądając spod
oka na Lindy.
Co za przedstawienie! - pomyślała Lindy. Jak ona może
tak k ł a m a ć w żywe oczy! Z drugiej strony... czyż ona, Lindy,
nie postępuje tak samo wobec Grega?
Odwróciła się, bo nagle zorientowała się, że Greg patrzy
na nią badawczo. I znów wróciły słowa Fiony, że Greg ma
prawo wiedzieć. A jednak przekaże mu tylko tajemnicę Fiony,
nigdy własną!
Porządkowała już biurko po zakończeniu pracy, kiedy
wszedł do jej gabinetu. Rona zmieniała prześcieradło na ko¬
zetce za parawanem. Greg poprosił, by szybko skończyła
i zostawiła ich samych.
- Naprawdę nie rozumiem, dlaczego znów ją wyprosiłeś -
powiedziała oburzona Lindy po wyjściu siostry oddziałowej.
- Było to konieczne i doskonale wiesz dlaczego - zaopo
nował.
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Zapewniam cię, że zupełnie nie wiem!
Oparł się o biurko. Stał teraz tak blisko, że niemal jej
dotykał udami. Lindy utkwiła wzrok w jego szarej, jedwabnej
koszuli, żeby przypadkiem nie spojrzeć mu w oczy.
- Co przede mną ukrywasz? - spytał rozdrażniony. - Wy¬
rzuć to z siebie, Lindy. Nietrudno wyczuć, że coś tam z Fioną
uknułyście i...
- Dobrze, już dobrze - odparła z uczuciem ulgi. - Fiona
upoważniła mnie do przekazania ci swojej tajemnicy. U z n a ł a ,
że masz prawo wiedzieć. D o k ł a d n i e tak to ujęła.
Kiedy opowiadała mu historię Fiony, Greg wstał i zaczął
przemierzać pokój długimi krokami. Wreszcie stanął przy
oknie. Czuła, jak w pokoju narasta napięcie.
- Chyba rozumiesz, dlaczego nie m o g ł a m ci o tym powie¬
dzieć wcześniej? - spytała zdenerwowana, bo u p ł y n ę ł a długa
chwila, a Greg wciąż milczał.
Kiedy wreszcie odwrócił się od okna, jego twarz była
nieprzenikniona. Oddychał jednak szybciej, zorientowała się
więc, że jest poruszony. Podszedł do niej i znów oparł się
o biurko, kurczowo zaciskając ręce na jego krawędzi.
- To, co spotkało Chrisa i FiOnę, wbrew pozorom zdarza
się dość często - odezwał się wreszcie. - Wciąż jednak zdu¬
miewa mnie przebiegłość niektórych kobiet, które zadają so¬
bie wiele trudu, żeby ukryć coś przed mężem. M o i m zdaniem,
jeżeli dwoje ludzi tworzy związek, powinni rozmawiać ze
sobą szczerze.
- Czy ty i twoja żona... prowadziliście takie szczere roz¬
mowy? - odważyła się zapytać.
U ś m i e c h n ą ł się niepewnie.
- Tak... W każdym razie ja na początku próbowałem. Są¬
dziłem, że nie mamy przed sobą tajemnic i tym trudniej było
KOCHAĆ I STRACIĆ
55
mi się pogodzić z tym, że ona mnie oszukuje. Zwłaszcza gdy
zdarzyło się to po raz drugi. Wtedy zrozumiałem, że musimy
zerwać.
- Po raz drugi? Chcesz powiedzieć, że miała drugi romans?
Zawahał się.
- Być może, sam już nie wiem. Najbardziej urażony czu¬
ł e m się wtedy, gdy postanowiliśmy mieć dziecko i zupełnie
przypadkiem odkryłem, że ona mimo wszystko bierze środki
antykoncepcyjne. Kiedy zapytałem ją, dlaczego tak robi, po¬
wiedziała, że nie chce dzieci, ale ponieważ wie, że mi na tym
zależy, udaje, że jest inaczej.
Lindy westchnęła ciężko. Wszystko wskazywało na to, że
był to dzień rozdrapywania starych ran.
- I co wtedy postanowiłeś? - spytała ostrożnie.
- Nie zdążyliśmy jeszcze rozwiązać tego problemu, kiedy
się wydało, że Jane mnie zdradza. C h c i a ł e m mieć dzieci i łu¬
dziłem się, że po pewnym czasie ona się zgodzi.
Przeczesał palcami włosy i stał z posępną miną, zastana¬
wiając się nad przeszłością.
- Jestem jedynakiem. Moi rodzice nie byli już młodzi,
kiedy się urodziłem, bo pochłonięci pracą naukową późno się
zdecydowali na dziecko. Oboje zmarli, kiedy m i a ł e m kilka¬
naście lat. Może dlatego tak bardzo mi zależało na dziecku?
Dalej tego c h c ę . . .
Lindy milczała. U p ł y n ę ł a długa chwila, zanim odważyła
się spojrzeć na Grega. W jego oczach dostrzegła cierpienie
i tęsknotę i ogarnęła ją zazdrość. Nienawidziła kobiety, która
zdradziła Grega, ajednocześnie była zazdrosna o miłość, któ¬
ra łączyła go kiedyś z Jane.
- Teraz rozumiesz, dlaczego w tamten wieczór zostawi¬
ł e m moją żonę z jej kochankiem - ciągnął. - C z u ł e m wtedy,
56
KOCHAĆ I STRACIĆ
że zniszczyła wszystko, co razem zbudowaliśmy. Naraziła
nasz związek na pośmiewisko, więc nic dziwnego, że posta¬
nowiłem już nie ufać żadnej kobiecie. Na moim miejscu chy¬
ba każdy mężczyzna postąpiłby tak samo.
- Rozumiem. Byłeś wzburzony i musiałeś o c h ł o n ą ć . Dla¬
czego jednak od razu postanowiłeś wkroczyć w życie innej
kobiety?
Okrążył biurko i ujął ją za ręce.
- Czy ta noc była aż tak straszna?
P o c z u ł a ciepły oddech na twarzy. Powinna się cofnąć, ale
Greg przyciągał ją jakąś magnetyczną siłą.
- Dobrze wiesz, że nie - szepnęła. - Wiesz, jak...
Nie pozwolił jej dokończyć. P o c a ł o w a ł ją tak, że natych¬
miast p o c z u ł a się tak wspaniale, jak w ową pamiętną noc.
Nagle cofnął się i znów przeczesał ręką włosy, jak zawsze,
gdy czuł, że posunął się za daleko.
- Myślałem, że się zmieniłaś, Lindy - powiedział ochry¬
płym głosem - ale to nieprawda.
- Mylisz się, na pewno się zmieniłam. Nic nigdy nie jest
takie samo...
- Daj mi znać, kiedy zechcesz porozmawiać o tym.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- M a m na myśli tajemnicę, którą ukrywasz. Chętnie wszy¬
stkiego wysłucham. Tymczasem nasz związek pozostanie pla-
toniczny, dobrze? Czy zajrzałaś już do kalendarza?
- Przecież jeszcze nie m i a ł a m ani chwili czasu! - Starała
się sprawiać wrażenie osoby rzeczowej, chociaż z trudem tłu¬
m i ł a podniecenie i radość. - Zaraz poszukam torebki.
P o t e m zajrzała dyskretnie do kalendarza, bo przyszło jej
na myśl, że Greg nie powinien wiedzieć, jak puste jest jej
obecne życie. Unikała spotkań towarzyskich, chociaż często
KOCHAĆ 1 STRACIĆ
57
się zastanawiała, jak by zareagowała, gdyby Greg zapropono¬
wał jej randkę. Właściwie zamierzała odmówić, ale...
- Tak, mogę z tobą pójść.
Przyglądał się jej z żartobliwym uśmiechem.
- Przykro mi, że zajmę ci czas n u d n y m spotkaniem ze
starymi ramolami, którzy ustroją się w wieczorowe garnitury
i będą prawili sobie komplementy. Ale może uda nam się
t r o c h ę ożywić to towarzystwo. Zresztą, później m o ż e m y
gdzieś pójść już tylko we dwoje.
- To m i ł a propozycja - usłyszała własne słowa.
U n i ó s ł jej podbródek, by spojrzeć jej w oczy, które dotąd
uporczywie wbijała w podłogę.
- Nie tracę nadziei - szepnął.
Nagle otworzyły się drzwi.
- Och, przepraszam, panie doktorze. Myślałam, że już
skończył pan rozmowę - powiedziała Rona, tłumiąc uśmiech.
Tym razem Lindy nie przejęła się oczywistą insynuacją.
Spoglądając za wychodzącym Gregiem zastanawiała się, po
czym ma poznać, kiedy on gra, ą kiedy mówi poważnie. Czuła
się nieswojo, bo stosunki między nimi znacznie się kompli¬
kowały, a tymczasem ona angażowała się coraz bardziej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W dniu bankietu L i n d y z t r u d e m s k o n c e n t r o w a ł a się
w pracy. Przed wyjściem z domu przejrzała garderobę i uzna
ł a , że nie ma co na siebie włożyć. Greg oznajmił, że wystąpi
w smokingu, a jej wystarczy jakakolwiek elegancka suknia.
Elegancka suknia! - pomyślała z przekąsem, wyjmując
kartę pierwszej pacjentki. Szkoda, że Greg nie podpowiedział,
skąd ma wziąć na nią pieniądze.
R o n a weszła do gabinetu z pozostałymi kartami.
- Jak się pani ubierze na dzisiejszy wieczór? - rzuciła od
niechcenia.
- Lepiej nie pytaj. Po p o ł u d n i u pójdę do miasta, ale nie
sądzę, żeby mnie było stać na coś naprawdę ł a d n e g o .
Odwróciła się na krześle obrotowym. Tym razem bardzo
chętnie rozmawiała z pielęgniarką.
- Mieszkasz w M o o r t o w n od urodzenia, prawda? Jak są¬
dzisz, gdzie mogę dostać elegancką, ale niedrogą suknię ko¬
ktajlową, jeśli w ogóle jeszcze takie szyją?
- Jestem pewna, że kupi ją pani bez problemu - odparła
Rona, siadając na krześle dla pacjentek, zadowolona, że może
sobie uciąć pogawędkę na babskie tematy. - W M o o r t o w n
ludzie chętnie się stroją, jeśli tylko mają Okazję, a bankiet
zarządu jest przecież wydarzeniem.
- Tym gorzej dla mnie. Gdzie mi radzisz szukać?
- W sklepie z używaną odzieżą - odrzekła R o n a bez wa-
KOCHAĆ I STRACIĆ
59
hania. - Jeden znajduje się przy głównej ułicy. Kobiety z M o -
ortown nie chcą, żeby je widziano dwa razy w tej samej
kreacji, więc oddają je albo sprzedają za bezcen do sklepów,
które uzyskane pieniądze przeznaczają na cele charytatywne.
Lindy uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Jesteś nieoceniona. Sama nigdy bym na to nie wpadła.
R o n a o d w z a j e m n i ł a u ś m i e c h , wyraźnie z a d o w o l o n a
z komplementu.
- Jak to jest naprawdę między panią a doktorem Gregiem?
- spytała znienacka.
Lindy gorączkowo zaczęła przekładać papiery na biurku.
- Sprawdź, czy przyszła już Maria Thomson, dobrze? -
poprosiła, wyjmując jedną z kart.
R o n a wyszła na korytarz, niechętnie przerywając roz¬
mowę, która nie zaspokoiła jej ciekawości. Nie można jej
się zwierzać, pomyślała Lindy. Gdy tylko powie się sło¬
wo, zaczyna się indagowanie. Z drugiej strony była Ro¬
nie wdzięczna za radę, tym bardziej że nie m i a ł a czasu na
zakupy.
- Proszę usiąść, pani Thomson - zaprosiła wprowadzoną
przez Ronę drobną, ciemnowłosą pacjentkę. - Czy mogę pani
mówić po imieniu?
Kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Bardzo proszę, pani doktor.
- Ostatnio widziałyśmy się dwa miesiące temu i wtedy
miałaś wykonany zabieg mikrochirurgiczny, żeby udrożnić
jajowody. W końcu stycznia wróciłaś do domu i...
- I u d a ł o się! - Pacjentka uśmiechnęła się radośnie.
- W tym tygodniu m a m szczęście. Dwa dni temu inna
pacjentka przekazała mi taką samą nowinę. Czy tylko domy¬
ślasz się, czy zrobiłaś próbę ciążową?
60
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Zrobiłam kilka testów, żeby się upewnić! Aż trudno mi
uwierzyć po tak długim oczekiwaniu. To istny cud!
- My też ogromnie się cieszymy, kiedy nasze pacjentki są
zadowolone. Zadzwonię do doktora Daltona. To on panią
operował, musimy go więc poinformować o sukcesie.
- Wspaniała wiadomość - skomentował Greg. - Wpadnę
do was za kilka minut.
Zanim przyszedł, Lindy zbadała Marię. Okazało się, że
była w szóstym tygodniu ciąży.
- Nie traciłaś czasu, Mario - powiedział Greg, wchodząc
za parawan. - To mi się podoba. Lubię pacjentki, które prze
strzegają zaleceń lekarzy.
- N i e wiem, jak panu dziękować, doktorze. - Maria wy¬
ciągnęła do niego rękę. - To naprawdę wygląda na cud. Ja już
zupełnie straciłam nadzieję. Myśleliśmy nawet o adopcji.
- Zanotuję oczekiwany termin porodu - zadecydował
Greg. - Wiem, że to jeszcze daleko, ale czas szybko płynie.
Ja na pewno będę wtedy w klinice, a doktor Cash... chyba
też, chociaż to nie jest takie pewne.
Lindy czuła, jak narasta w niej strach. Irytowało ją ciągłe
przypominanie Grega, że jest stażystką i wystarczy jeden nie¬
właściwy ruch, a straci pracę.
- Został mi tylko tydzień do końca stażu, Greg - powie¬
działa cicho, kiedy pacjentka się ubierała. - Jakie mam szanse
na pozostanie?
- Trudno przewidzieć. Uważam, że teraz masz większe
szanse niż trzy miesiące temu. Kiedy ostatni raz rozmawiałem
z Bradem, był z ciebie dosyć zadowolony.
- Nie znoszę, kiedy obydwaj oceniacie mnie jak uczennicę
na szkolnym egzaminie - odparła p ó ł g ł o s e m , żeby Maria nie
usłyszała.
KOCHAĆ I STRACIĆ
61
- Stawka jest znacznie wyższa, niż sobie wyobrażasz -
powiedział wstając. - Nie ma rzeczy pewnych.
Z trudem powstrzymała słowa, które cisnęły jej się na usta.
Zależało jej na tej pracy, musi więc podporządkowywać się
szefom.
Do końca dnia Lindy nie m i a ł a czasu na rozmyślanie
0 awansie czy nawet o Gregu. Po pracy zjadła kanapkę i u d a ł a
się do miasta. Jednak w trakcie wędrówki po sklepach wciąż
wracały do niej słowa Grega: „Stawka jest znacznie wyższa,
niż sobie wyobrażasz". Brzmiało to groźnie. Może jest zbyt
pewna tej pracy? A może powinna potraktować ten wieczór
jako pożegnalny?
Stanęła przed sklepem odzieżowym przy głównej ulicy
1 pochłonięta myślami, wpatrywała się w wystawę. Westchnę¬
ła ciężko, a wtedy usłyszała z tyłu głos:
- Kłopoty, Lindy?
- Sara! - Lindy uśmiechnęła się na widok koleżanki, która
parkowała właśnie samochód przed sklepem. - Czyżbyś też
szukała jakiegoś eleganckiego ciucha?
- Oczywiście - o d p a r ł a Sara, wpatrując się w stroje na
wystawie. - Wszystko jest na mnie za ciasne. To dopiero
czwarty miesiąc, a już nie widać talii. Latem będę jak beka.
Lindy uśmiechnęła się do drobnej, niskiej Sary. Rzeczywi¬
ście zaokrągliła się nieco, ale nogi m i a ł a nadal szczupłe,
a twarz subtelną, wyglądała więc atrakcyjnie jak zawsze.
- Sądziłam, że żony konsultantów nie kupują sukienek
w takich sklepach - powiedziała Lindy.
Sara roześmiała się.
- Wolne żarty! Brakuje nam pieniędzy tak samo jak innym
lekarzom. Chcę zrezygnować z pracy na kilka lat, żeby zająć
62
KOCHAĆ I STRACIĆ
się dzieckiem, muszę się więc przyzwyczajać do życia z jednej
pensji. W dodatku sporo pieniędzy p o c h ł o n i e wesele. Moi
rodzice organizują przyjęcie, ale Brad i ja finansujemy wszy¬
stko, bo przecież oni są na emeryturze. Wejdźmy, może cos'
wybierzemy. Przynajmniej nie będziemy sobie wydzierać
tych samych sukienek, bo ty jesteś wysoka i szczupła, a ja
niska i coraz grubsza.
- Nie mogę się doczekać waszego ślubu - powiedziała
Lindy, gdy wchodziły do sklepu po zniszczonych, kamien¬
nych schodach. Ozdobą tego lokalu były oryginalne, staro¬
modne drzwi.
- M a m nadzieję, że możesz przyjechać na naszą uroczy¬
stość do Krainy Jezior? - spytała Sara. - Chyba Greg cię
podwiezie?
- Chyba przyjadę sama. Dość dobrze znam te strony, bo
mieszka tam moja dawna koleżanka ze szkoły. Odwiedziłam
ją nawet, zanim przyjechałam do Moortown. Greg pracuje
w naszym szpitalu od niedawna, nic więc dziwnego, że chce
zostać i wszystkiego dopilnować.
- Chociaż Greg jest z n a m i od niedawna, Brad zdążył się
z nim zaprzyjaźnić i oboje mieliśmy nadzieję, że nas zaszczy¬
ci swoją obecnością - powiedziała Sara. - Ale oczywiście
ostateczna decyzja należy do niego. Z r o z u m i a ł e , że ktoś musi
zostać w klinice.
Z zaplecza wyszła elegancko ubrana, wysoka kobieta, któ¬
rej szyję zdobił naszyjnik z pereł.
- D o k t o r Clarkson! - U ś m i e c h n ę ł a się uprzejmie do Sary.
- Tak się cieszę, że znów panią widzę. Chyba powinnam pani
pogratulować...
- Ślubu czy berbecia, pani Holt? - zapytała Sara z ironi¬
cznym uśmiechem.
KOCHAĆ I STRACIĆ
63
- N o , m i a ł a m na myśli ślub, moja droga. Nie wiedziałam,
że...
- Dlatego właśnie tu przyjechałam - przerwała Sara. -
Cierpię na pogrubienie talii. Jest to dolegliwość, która w mo¬
im przypadku potrwa co najmniej do września, więc przez
najbliższe kilka miesięcy będę często panią odwiedzała. Naj¬
pierw musimy się jednak ubrać na dzisiejszy bankiet zarządu.
Moja koleżanka, doktor Cash, również się tam wybiera.
- Ojej! Trochę późno na takie zakupy.
Pani Holt przejrzała szybko sukienki na wieszaku.
- Chciałybyśmy coś niedrogiego - zaznaczyła Sara.
Lindy zmierzyła garsonkę z kremowego jedwabiu, lecz by¬
ła za duża. Obracała się przed lustrem na środku sklepu,
narzekając, że wygląda, jakby włożyła na siebie namiot.
- Kiedyś nosiłam dwunastkę, ale schudłam, odkąd zaczę¬
ł a m pracować w tej nowej klinice. Czy ma pani coś podobne¬
go, ale dziesiątkę?
- Nie. Mogłybyśmy ją zwęzić, gdyby b y ł o więcej czasu.
A jak się pani podoba ta czarna? Czerń to elegancki kolor
i dobrze wygląda przy rudych włosach i zielonych oczach.
Lindy zmierzyła suknię z czarnej tafty, sięgającą jej do
połowy łydki, związaną paskiem w talii. Przy głębokim de¬
kolcie pani Holt udrapowała różę z czerwonego jedwabiu.
- Tak, to mi się podoba - przytaknęła Lindy.
- Wyglądasz wspaniale - zawyrokowała Sara z ledwo
wyczuwalną zazdrością w głosie. - Chciałabym mieć takie
długie nogi jak ty. A co sądzisz o tym różowym szyfonie? Czy
nie wyglądam w nim jak pulchna wróżka na wierzchołku
bożonarodzeniowej choinki?
- Opuszczona talia to dobry p o m y s ł w pani stanie -
orzekła pani Holt.
Tak właśnie myślałam. W porządku, kupuję to.
Lindy była
przyjemnie zaskoczona ceną sukienki.
- Muszę tu jeszcze wrócić - powiedziała do Sary, kiedy
wyszły na ulicę.
- Możesz przyjść jutro i odnieść tę suknię. Pani Holt na
pewno przyjmie ją z powrotem. Chyba że masz zamiar czę¬
ściej bywać z Gregiem na takich nudnych uroczystościach?
- Przestań wreszcie mówić o mnie i Gregu, jakbyśmy sta
nowili parę!
P o ż a ł o w a ł a tych słów z chwilą, gdy je wypowiedziała.
Męczyło jąjuż ciągłe udawanie wobec przyjaciółki, ale z dru¬
giej strony nie m i a ł a prawa wyładowywać na niej złości.
- Przepraszam, Saro. Nie chciałam cię urazić, tylko że to
ciągłe napięcie...
Sara p o ł o ż y ł a rękę na jej ramieniu.
- Nie szkodzi, jesteś przepracowana. Brad ciągle mi po¬
wtarza, że robisz w klinice wspaniałą robotę. Masz dużą szan¬
sę na objęcie tego nowego etatu.
- Naprawdę tak sądzisz?
Sara zawahała się.
- Nie ja o tym decyduję, tylko Brad i G r e g . . . I zarząd,
oczywiście. Ale dlaczego m a m nie uważać ciebie i Grega za
parę? Wydawało mi się, że między wami jest dobrze. Brad
uważa, że jako małżeństwo moglibyście doskonale prowadzić
klinikę. Pokłóciliście się?
- Nie - zaprzeczyła szybko.
A więc pomysł Grega, by udawali zakochanych, był dobry!
Jak długo jednak uda jej się zachować pozory? I czy naprawdę
chce ciągnąć tę grę?
- Lubię niezależność i nie chciałabym, żeby Greg rządził
mną, m i m o że jest szefem.
KOCHAĆ 1 STRACIĆ
65
Sara uśmiechnęła się.
- Chyba wiem, co masz na myśli. Ale nie martw się, nie
powtórzę tego Bradowi.
- Dzięki. Naprawdę zależy mi na tej pracy, Saro.
- Powiedziałam już, że masz duże szanse. Może cię gdzieś
podwieźć?
- Nie, dziękuję. Muszę jeszcze kupić parę rzeczy.
- No to do wieczora - powiedziała Sara, otwierając drzwi
samochodu.
Lindy ruszyła do Marksa & Spencera po czarne rajstopy,
koronkowe figi i stanik bez ramiączek, bo uznała, że tylko
taki pasuje do wydekoltowanej sukni.
Zostawiła zakupy w swoim pokoju, po czym wróciła do
szpitala i całe p o p o ł u d n i e spędziła na oddziale położniczym.
Ogromnie się ucieszyła ze spotkania z Gwendoline Brown,
którą .leczyła od dawna. Najpierw Gwendoline nie m o g ł a zajść
w ciążę, potem utrzymać jej, a teraz urodziła właśnie, z po¬
mocą Jamesa Dewhirsta i p o ł o ż n y c h , półtorakilogramowego
chłopca. Wdzięczność matki dla personelu rozczuliła Lindy.
- Tak się cieszę, że m a m to już za sobą, pani doktor. Jestem
zmęczona, ale szczęśliwa, a zawdzięczam to wszystko waszej
pomocy. Czy widziała pani Darrena? Ja nigdy nie widziałam
tak małego dziecka.
- Idę zaraz do wcześniaków, więc go zobaczę. W tej chwi¬
li jest przy nim doktor Dewhirst.
Po przepisaniu leków Lindy zbadała pacjentkę.
- Wszystko w porządku, Gwen - powiedziała. - Teraz
spokojnie odpoczywaj, a my zajmiemy się Darrenem.
Kiedy Lindy zajrzała do wcześniaków, James Dewhirst
podłączał właśnie Darrenowi kroplówkę z soli fizjologicznej.
- P r ó b o w a ł e m mu podać płyny doustnie, ale jest za sła-
K O C H A Ć I S T R A C I Ć
- Wyjaśnił. - Poproszę pielęgniarkę z nocnego dyżuru, że¬
by za kilka godzin odłączyła kroplówkę i spróbowała go na¬
karmić normalnie. Ja mam zabieg na innym oddziale, ale
nocna zmiana wszystkiego dopilnuje. Czy ty też masz dyżur
wieczorem?
- Muszę być pod telefonem, ale idę na bankiet.
- Sądziłem, że stażyści na tę uroczystość nie przychodzą.
Och, przepraszam, zapewne będziesz towarzyszyć Gregowi?
- Właśnie. Jestem pewna, że nocna zmiana dobrze się
zaopiekuje Darrenem. Chciałabym go jednak zbadać, James.
James Dewhirst poszedł do innego noworodka, umożliwia¬
jąc jej zbadanie Darrena. Poza niską wagą, co było normalne
u wcześniaka, Darren sprawiał wrażenie zdrowego. Kiedy
jednak przyjrzała mu się dokładniej, zastanowiła ją pomarsz¬
czona jak u starca twarzyczka. Odniosła wrażenie, że chłopiec
odczuwa ból. O b m a c a ł a mu brzuszek, a wtedy malec zapro¬
testował płaczem.
- R a n o , kiedy Darren będzie trochę silniejszy, trzeba go
prześwietlić - zwróciła się do Jamesa. - Nadbrzusze wyraźnie
reaguje na dotyk. Wyczułam też niewielki guzek pod skórą.
- Dobrze, rano zrobimy zdjęcie - zgodził się James.
- Przez kilka dni chciałabym mieć Darrena pod swoją
opieką - oświadczyła Lindy. - Z n a ł a m go już wtedy, kiedy
był tylko migającym światełkiem na monitorze ultrasonogra¬
fu, zdążyłam go więc polubić.
- Ale ty jesteś sentymentalna...
- Po prostu lubię cudze dzieci. Własne pochłaniają za dużo
czasu.
Czy naprawdę tak myślała? - zastanawiała się, kończąc
dyżur. Czy poronienie znieczuliło ją tak bardzo, że nie będzie
się m o g ł a zdecydować na kolejną ciążę? Greg wspomniał, że
KOCHAĆ I STRACIĆ
67
chce założyć rodzinę... Może następne dziecko uleczyłoby
rany po stracie pierwszego?
Zbiegła po schodach prowadzących do części szpitala
przeznaczonej na mieszkania dla personelu, próbując otrząs¬
nąć się z przytłaczających myśli. Musiałaby pokonać tyle
przeszkód! Właściwie nic nie wskazywało na to, że Greg ją
lubi. Jedna noc, po trzech miesiącach wzajemne przekrzyki¬
wanie się przez telefon podczas rozmowy transatlantyckiej,
potem żadnego kontaktu przez dwadzieścia miesięcy i wresz¬
cie blisko trzy miesiące wspólnej pracy w ciągłym napięciu,
urozmaicone krótkimi chwilami, podczas których przyprawiał
ją o zawrót głowy.
Tak, pociągał ją m i m o wszystko, ale co on do niej czuje?
I jak by zareagował, gdyby się dowiedział, że była w ciąży?
Czy byłby wściekły? Sądząc po jego obecnym zachowaniu,
nie miała wątpliwości, że tak. Był zdruzgotany, kiedy się
dowiedział, że żona go oszukuje, więc na pewno nie wyba¬
czyłby i jej. Przecież to było również jego dziecko.
Weszła do swego pokoju i oparła się o drzwi. Oddychała
głęboko, chcąc się w ten sposób opanować, bo znów zaczęło
wirować jej w głowie. Przecież musi wziąć się w garść, zanim
spotka Grega.
Dopiero pod prysznicem nieco się uspokoiła. N o w a bieli¬
zna jeszcze bardziej poprawiła jej nastrój. Po zapięciu czarnej
sukni znów była sobą. Trwało to jednak zaledwie pół godziny,
bo potem Greg zapukał do drzwi.
Ostatnie spojrzenie w duże lustro i... powiedziała sobie
w duchu, że nie pora na rozklejanie się. Nie szczędziła prze¬
cież starań, by wyglądać jak najlepiej.
- Wyglądasz oszałamiająco. - Greg stanął w progu i z po¬
dziwem mierzył ją wzrokiem.
K O C H A Ć 1 S T R A C I Ć
Dziękuję. Ty też nieźle wyglądasz - odparła, myśląc
Jednocześnie, że to m a ł o powiedziane.
- Cóż, nie traćmy czasu - powiedział. - Samochód czeka.
- Zaczekaj, wezmę żakiet. Mogę go zostawić w samocho¬
dzie, prawda? Nie chcę korzystać z szatni.
Usiadła nieruchomo obok Grega i po chwili znaleźli się
poza bramą szpitalną. Po raz pierwszy j e c h a ł a jego czarnym
mercedesem, rozkoszując się zapachem skóry i luksusu.
- Nic nie mówisz, Lindy? - zagadnął, obserwując ulice,
gdy jechali przez Moortown.
- Szczerze mówiąc, już teraz jestem onieśmielona - roze¬
śmiała się nerwowo - wyobrażam więc sobie, jak się będę
czuła, kiedy spotkamy to wytworne towarzystwo. Przecież ja
nie m a m z nimi nic wspólnego.
- Rzeczywiście, absolutnie nic - zgodził się ze śmiechem.
- Ale to nie ma żadnego znaczenia. Jesteś ze mną. Porozma¬
wiamy z nimi trochę, a potem możemy robić, co chcemy.
Zaszyjemy się gdzieś z butelką szampana.
- Nie sądzę, żeby się tam znalazł jakiś cichy kąt - wtrąciła
szybko, aby się nie zorientował, jakie wrażenie wywarła na
niej ta propozycja.
- Na pewno znajdziemy. Poza tym... możemy sobie na¬
wet nie zdawać sprawy z hałasu. Nic do nas nie dotrze...
- Przestań, Greg - szepnęła. - Nie próbuj odgrzebywać
przeszłości.
- Myślałem o przyszłości - odparł.
Serce zabiło jej radośnie.
- N i e sądzisz, że p o w i n n i ś m y się s k o n c e n t r o w a ć na
teraźniejszości? Przeszłość minęła, a nie chcę się martwić o przy¬
szłość. Po dzisiejszym bankiecie mogę stracić pracę, jeśli pisnę
choćby j e d n o niewłaściwe słówko jakiejś grubej rybie.
KOCHAĆ I STRACIĆ
69
Wjeżdżali właśnie przed ratusz i Greg p o k a z a ł bilet
mężczyźnie obsługującemu parking. Potem wysiadł, by podać
jej rękę i pomóc wysiąść. Zostawiła na siedzeniu stary żakiet,
ale wchodząc po szerokich schodach do wysokiego holu drża¬
ła, chociaż wieczór był dość ciepły.
- Doktor Gregory Dalton i doktor Lindy Cash - zaanon¬
sował mistrz ceremonii przy wejściu do sali bankietowej.
Do świadomości Lindy z wolna d o c i e r a ł y migoczą¬
ce światła kryształowych żyrandoli, urywki rozmów, brzęk
naczyń.
Nagle stanął przed nimi kelner z tacą. Greg wziął dwa
kieliszki.
- Już mamy szampana - powiedział, wręczając jej musu¬
jący płyn. - Brakuje nam tylko spokojnego kąta.
- Doktor Dalton! Jak m i ł o znów pana spotkać! - Starszy,
siwowłosy mężczyzna wyciągnął do niego rękę.
- To jest sir Jack Hamilton, nasz prezes zarządu - powie¬
dział Greg. - Doktor Lindy Cash.
Pulchny, niski mężczyzna o różowych policzkach uścisnął
jej rękę, jednocześnie uważnie mierząc ją wzrokiem.
- Nie m i a ł e m przyjemności poznać pani podczas wstępnej
rozmowy, pani doktor. Zarząd przeprowadza rozmowę tylko
przy zatrudnianiu na wyższe stanowiska, a słyszałem, że o ta¬
kie się pani teraz ubiega.
Sir Jack Hamilton nadal trzymał jej rękę. Delikatnie wy¬
cofała dłoń w obawie, że zauważy, jak bardzo była spięta, gdy
mówił o perspektywie pracy.
- Jest pani bardzo młoda, więc m a ł o doświadczona, cho¬
ciaż mówiono mi, że wkłada pani dużo wysiłku w pracę na
rzecz naszej nowej kliniki. Na początku mieliśmy trochę kło¬
potów.. . - Przerwał, uśmiechnął się znacząco do Grega, i do-
70
KOCHAĆ I STRACIĆ
piero potem d o d a ł : - Pokonalismy je jednak i teraz praca
przebiega niemal doskonale. I d e a ł e m byłoby małżeństwo,
które by pokierowało kliniką. Świetnie się więc składa...
- Pan się myli, sir - przerwała mu pospiesznie.
- N i e sądzę. N i e wszyscy jeszcze o t y m wiedzą, ale jakiś
mały ptaszek mi zaćwierkał, że być może w niedalekiej przy¬
szłości możemy mieć trzecie ważne wydarzenie na oddziale
położniczym w szpitalu Moortown. M a m na myśli H a n n a h
i Simona Delaware, Sarę i Brada, i teraz...
- Z całym szacunkiem, sir - stanowczo przerwała Lindy
- a l e uważam, że wyciąga pan p o c h o p n e wnioski. A teraz
wybaczy p a n . . .
Zdążyła zobaczyć zmarszczone c z o ł o prezesa, gdy roztrzę¬
siona opuszczała salę.
- Lindy! - Greg dogonił ją i objął. - Nie możesz tak po
prostu wyjść.
D o t a r ł a już do drzwi. Dotyk jego ręki uspokoił ją na chwi¬
lę, ale wzburzenie nie mijało.
- Wyjdźmy, Greg. Musimy porozmawiać - zaproponowa¬
ła cicho.
Ruszyła szerokim korytarzem do tylnej części budynku,
gdzie znajdowały się drzwi prowadzące do ogrodu. Nawet
nie odczuwała różnicy temperatur, m i m o że z gorącego, du¬
sznego holu wyszli na rześkie, c h ł o d n e powietrze i usiedli na
drewnianej ławce obok stawu oświetlonego kolorowymi
lampkami.
Greg położył rękę na oparciu ławki.
- Nie powinnaś była tego robić - powiedział. - Sir Jack
Hamilton jest bardzo wpływowym człowiekiem i...
- Greg, nie mogę tak żyć. Oboje wiemy, że ten pseudo-
związek jest bez sensu. Prędzej czy później i tak musimy
KOCHAĆ I STRACIĆ
71
przerwać tę farsę, więc lepiej zrobić to teraz. Ty świetnie
potrafisz udawać, ale ja nie. Kiedy się poznaliśmy, nie m i a ł a m
pojęcia, że jesteś żonaty. Oszukałeś mnie. Nie mogę już uda¬
wać, że coś nas łączy, skoro tak nie jest. Jeśli mój awans ma
zależeć od kłamstwa, to go nie przyjmę. Chcę, żeby mnie
mianowano za moje zasługi.
Objął ją i pogłaskał po włosach. N i e zareagowała.
- Bylibyśmy doskonałą parą w pracy, Lindy - powiedział
łagodnie - i równie dobrą parą w d o m u . . . gdybyś tylko mi
powiedziała, co cię dręczy. Twierdzisz, że potrafię udawać,
ale to ty masz jakieś tajemnice. N i e rozumiem, dlaczego ko¬
biety nie są ze mną szczere.
Spojrzała mu w oczy i zamarła. M i m o przyćmionego
światła dostrzegła w nich ból i nagle znów poczuła głębo¬
ko skrywane poczucie winy. Gdyby mu powiedziała o ich
dziecku...
- Jest ci zimno - zauważył. - Masz, włóż to.
Otulił ją swoją marynarką, z której unosił się delikatny
zapach płynu po goleniu. Miała wrażenie, że marynarka prze¬
kazuje jej ciepło ciała Grega
- Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi, Lindy - szepnął
niespodziewanie.
U n i o s ł a ku niemu twarz.
- Nie wiem, Greg - odparła niepewnie.
Delikatnie pocałował ją w usta.
- Powiedziałem ci któregoś dnia, że mamy jeszcze szansę.
- Ale nie teraz, kiedy cały szpital wstrzymuje oddech,
czekając na wiadomość - powiedziała cicho, nadal czując
jego pocałunek. - Muszę cię poznać, Greg, zanim... się zde¬
cydujemy, czy...
- Lindy, całe szczęście, że cię z n a l a z ł e m ! - krzyknął Ja-
72
KOCHAĆ I STRACIĆ
mes Dewhirst, biegnąc ścieżką w ich stronę. - Ktoś zauważył,
że tędy szłaś. Czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Cho¬
dzi o tego wcześniaka, Darrena Browna. Pielęgniarka próbo¬
wała go napoić, a wtedy zaczął strasznie wymiotować. Mó¬
wiłaś coś o nadwrażliwości brzucha.
- To chyba zwężenie odźwiernika - wtrąciła Lindy. - Po¬
dejrzewałam to po dzisiejszym badaniu.
James przytaknął.
- W tej sytuacji ktoś powinien zbadać go ponownie. Być
może trzeba będzie od razu operować. Niestety, za godzinę
muszę zrobić cesarskie cięcie i...
- Ja wrócę z Lindy - zaproponował Greg. - Zajmiemy
salę n u m e r dwa, jeśli trzeba będzie operować.
Lindy wstała, a Greg za nią, nie zdejmując ręki z jej ra¬
mienia. James Dewhirst przyglądał im się badawczo, po czym
zawołał:
- Dzięki! Wspaniała z was para.
- Prawda? - Greg obdarzył Jamesa uśmiechem.
- Z n ó w to samo - szepnęła Lindy, kiedy szli korytarzem
do drzwi frontowych.
- N i e c h sobie zgadują. Co n a m to szkodzi?
- Czy ja też m a m zgadywać? - spytała.
Stanął na chwilę i odwrócił ją tak, by spojrzeć jej w twarz.
Ujął klapy marynarki, którą wciąż miała na sobie, i przyciąg¬
nął ją do siebie.
- Ty nie, Lindy. Zawsze odróżnisz prawdę od udawania.
P o c z u ł a ukłucie w sercu i nagle zrobiło jej się lżej na du¬
szy. Wciąż jednak niczego nie mówił wprost. Właściwie co¬
raz bardziej gubiła się w domysłach. Pewna była tylko włas¬
nych uczuć. Nie m i a ł a już wątpliwości, że jest w nim za¬
kochana.
KOCHAĆ 'I STRACIĆ
73
- Cześć, Greg! - krzyknął Brad z głównego wejścia, bo
właśnie wszedł z Sarą, H a n n a h i Simonem.
Lindy zdjęła marynarkę i oddała ją Gregowi.
- Chyba nie wychodzicie? - zdziwiła się Sara, kiedy spot¬
kali się w drzwiach.
- Podejrzewamy, że jeden z wcześniaków, Darren Brown,
którego James dzisiaj odbierał, ma zwężony odźwiernik. Mu¬
szę go zbadać. Greg mi pomoże.
- Na pewno nie masz nic przeciwko temu, Greg? - spytał
Brad. - W końcu to mój pacjent.
- Nie ma potrzeby absorbować znakomitego konsultanta
- odparł Greg z uśmiechem. - Jeśli się okaże, że trzeba ope¬
rować, zrobię to za ciebie.
- Ogromne dzięki. Daj znać, jak poszło.
- Szkoda, że nie masz okazji pokazać się w tej ślicznej
sukni, Lindy - powiedziała Sara. - Z m a r n o w a n a szansa!
Greg objął Lindy i zbiegli na parking.
- Wcale nie zmarnowana - szepnął. - Mnie się spodobała.
Wyglądasz olśniewająco.
W samochodzie przyciągnął ją do siebie i delikatnie poca¬
łował. N i e b y ł o w tym pocałunku żarliwości, ale poruszył nią
do głębi. Wyczuła w nim serdeczność i nagle Greg stał się jej
bliski.
Czyżby to był początek prawdziwej miłości?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy przyjechali, część świateł w szpitalu była już wyga
szona. Eva Sharp, dyżurująca pielęgniarka, niedawno zatru
dniona po długim urlopie macierzyńskim, zrelacjonowała im
pokrótce, co się dzieje z D a r r e n e m i p o d a ł a białe fartuchy.
- Przykro mi, że wywołałam państwa z bankietu - d o d a ł a
na koniec.
- Proszę się nie martwić. W s p o m n i a ł a pani, że Darren
wymiotował podczas pierwszego karmienia? - upewniała się
Lindy.
Eva Sharp skinęła głową.
- Wszystko wskazuje na zwężenie odźwiernika, siostro
- powiedział Greg. - Proszę kazać przygotować dwójkę.
Lindy wyjęła płaczącego Darrena z łóżeczka, p o ł o ż y ł a go
na kolanach i delikatnie zbadała brzuszek. Nie ulegało wąt¬
pliwości - nad odźwiernikiem był wyczuwalny guzek.
- Dotknij, Greg - powiedziała, usuwając rękę.
- To nie przejdzie samo - stwierdził Greg po chwili. -
Musimy operować.
Eva zaczęła przygotowywać Darrena do zabiegu, a Greg
i Lindy umyli się i przebrali. W sali operacyjnej czekał już na
nich niewielki zespól. Lindy zerknęła na maleństwo, leżące
na stole w jaskrawym świetle.
- Poproszę o skalpel, Lindy - odezwał się Greg.
KOCHAĆ I STRACIĆ
75
Zrobił niewielkie nacięcie w skórze brzucha Darrena i wy
jaśnił, że zamierza przeprowadzić klasyczną operację Ram-
stedta.
- Czy ktoś po raz pierwszy będzie oglądał taki zabieg?
- spytał, rozglądając się wokół.
Rachel Nutford, m ł o d a praktykantka odbywająca pierwszy
dyżur nocny, przyznała, że nigdy nie b y ł a świadkiem operacji
Ramstedta.
- Wobec tego proszę podejść trochę bliżej, siostro. Zaraz
przetnę powłokę brzuszną, żeby odsłonić żołądek.
Po zakończeniu operacji Lindy p o z o s t a ł a z D a r r e n e m
w sali pooperacyjnej. Odetchnęła z ulgą, bo oprzytomniał po
znieczuleniu i zaczął płakać.
- Przynajmniej z płucami wszystko w porządku - powie¬
dział. Greg, wchodząc do sali.
- Ma lekko przyspieszone t ę t n o , ale temperatura jest
w normie - poinformowała Lindy.
Siostra Sharp wróciła po Darrena, chcąc go zabrać na
oddział wcześniaków.
- Proszę mu nadal podawać glukozę i kroplówkę z roz¬
tworu soli, siostro - zlecił Greg. - Mniej więcej za cztery
godziny zaczniemy go karmić doustnie. Bradley Prestcot
z pewnością jutro przyjdzie go zbadać i ustali dalszy tryb
postępowania. Gdyby coś się działo w nocy, proszę zadzwonić
do doktora Prestcota. On znajdzie pani kogoś do pomocy.
- Może pani zadzwonić do mnie - wtrąciła Lindy.
- Więc nie wracają państwo na bankiet? - zdziwiła się
pielęgniarka. - Jest dopiero p ó ł n o c , a chyba miał trwać do
drugiej?
Greg uśmiechnął się.
KOCHAĆ I STRACIĆ
To
prawda, ale nie mam ochoty znów się ubierać. A ty,
Lindy? Będziesz się stroić po raz drugi?
- Nie ma mowy. Idę spać. D o b r a n o c , siostro.
Poszli po ubrania, rozdzielając się, bo szpital miał osobne
szatnie - męską i damską. Po chwili wrócili z okryciami za¬
r z u c o n y m i na ramiona. Lindy zdjęła czepek operacyjny
i wrzuciła go do kosza.
- Czuję się nieświeżo w tym zielonym mundurku opera¬
cyjnym - powiedziała, gdy szli do części mieszkalnej szpitala.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wezmę prysznic.
- Czy to aż tak pilne, że nie zdążysz się przedtem napić
ze mną kawy? - zapytał.
Z a w a h a ł a się.
- Daj mi dziesięć minut. Potem przyjdę do ciebie.
Po powrocie do swego pokoju powiesiła suknię na wieszaku.
Posmutniała na myśl, że nieprędko nadarzy się okazja do jej
włożenia. Poczuła się jak kopciuszek, którego zmuszono do
wczesnego opuszczenia balu, ale z drugiej strony perspektywa
wypicia kawy z Gregiem była może bardziej kusząca niż wąt¬
pliwe uroki nocy spędzonej w towarzystwie notabli z zarządu.
Wzięła prysznic, nie żałując żelu, i zwinęła w kłębek zie¬
lony strój operacyjny. Włożyła świeżo wyprasowane dżinsy
i bawełniane bluzkę i poszła do Grega.
G d y otworzył jej drzwi, poczuła przyjemny zapach mielo¬
nej kawy.
- Ładnie pachniesz - zauważył, wtulając twarz w jej na¬
dal wilgotne włosy i całując ją w policzek. - Teraz możemy
się odprężyć i poznać bliżej. Bo chyba dobrze pamiętam, że
pani doktor Cash chce mnie lepiej poznać, prawda?
Lindy roześmiała się. Tak jest dobrze. Jej niechęć do Grega
gdzieś się ulotniła. M o g ł a udawać, że dopiero się poznali, że
KOCHAĆ I STRACIĆ
77
nie dzielą ich animozje, że nie ma żadnego powodu, by się
nie spotykali, nikt niczemu nie jest winien, chociaż... tego nie
była pewna. D o p ó k i ma przed Gregiem tajemnice, dopóki nie
powie mu o dziecku...
- Jaką kawę pijesz?
- Czarną - odpowiedziała szybko.
- To dziwne, że muszę cię o to pytać. Właściwie powinie¬
nem to wiedzieć. Poznaliśmy się przecież dwa lata i miesiąc
temu - oznajmił, wręczając jej filiżankę i sadowiąc się na
drugim końcu kanapy.
Spojrzała na niego i nagle ogarnęło ją podniecenie. M i a ł
na sobie granatowy pulower i dżinsy z szerokim, skórzanym
paskiem z mosiężną sprzączką. W przyćmionym świetle lam¬
py wydał jej się jeszcze przystojniejszy niż zwykle.
Na oknach wisiały długie zasłony, na kanapie i fotelach
leżały miękkie puchowe poduszki, a p o d ł o g ę pokrywał puszy¬
sty dywan.
- Ten pokój nie przypomina pomieszczenia służbowego
- zauważyła. - Czy sam go umeblowałeś?
- Tak. Jane nie chciała naszych starych mebli, kiedy za¬
mieszkała z Bobem, więc je zatrzymałem.
Nagle skuliła się na kanapie. Czy Greg siedział na niej
razem z żoną? Może się na niej kochali?
Jakby czytając w jej myślach, wyjaśnił:
- Za to w nowym domu mam nowe meble.
- Ach, tak, w tym różowym. Często tam jeździsz?
- Kiedy tylko mogę. Nie odwiedziłaś mnie jeszcze.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie zapraszałeś m n i e . . . Ostatnio.
- Zdaje się, że p r o p o n o w a ł e m ci, żebyś go obejrzała. Mo¬
żemy to oczywiście naprawić, choćby zaraz.
78
KOCHAĆ I STRACIĆ
- A co z naszym wcześniakiem? - zmartwiła się.
- Jest pacjentem Brada. Zresztą James Dewhirst zapewne
już się uporał z cesarskim cięciem. Jest z nim również twój
kolega stażysta, Brian Mason.
- Nie dzisiaj - powiedziała wreszcie. - Jeszcze za wcześ¬
n i e . . .
- Za wcześnie na co? - spytał z lekko ironicznym uśmie¬
chem. - Za wcześnie na to, żebyśmy zostali razem w sytuacji,
która mogłaby się okazać kompromitująca? Dwa lata temu nie
przeszkadzało ci to.
- Wtedy się nie zastanawiałam. To był b ł ą d . . .
G ł o s jej się z a ł a m a ł , gdy dostrzegła w jego oczach ból.
- Tak mówiłaś podczas tamtej rozmowy telefonicznej, ale
ja tak nie myślałem. Byłem zawiedziony, kiedy po urlopie nie
wróciłaś do szpitala w Londynie. Dowiedziałem się, że zre¬
zygnowałaś z pracy. Zdobyłem numer telefonu w Stanach
i zadzwoniłem. Twoja matka poinformowała mnie, że jesteś
w szpitalu. Powiedz, dlaczego poszłaś do pracy w tamtejszym
szpitalu, zamiast wrócić do Anglii?
- Z m i e n i ł a m zdanie - skłamała bez zająknienia, jedno¬
cześnie zła na siebie za to oszustwo.
N i e chciała psuć nastroju - teraz, kiedy lody zaczynały
topnieć. Pragnęła, żeby wszystko było tak samo jak w ich
pierwszą, wspólną n o c .
- Mówi się, że przywilejem kobiet jest zmieniać zdanie,
to prawda, ale kiedy znów zadzwoniłem, zachowywałaś się
dziwnie: krzyczałaś, kazałaś mi się odczepić...
- Byłam chora. Tak, pamiętam, okropnie się wtedy czułam.
Wyciągnął ku niej ręce i objął ją.
- Rzeczywiście, musiałaś być chora - szepnął. - Szkoda,
że mi nie powiedziałaś.
KOCHAĆ I STRACIĆ
G ł ę b o k o zaczerpnęła tchu i spojrzała w jego ciemne oczy,
które tak bardzo kochała. Sama też ż a ł o w a ł a , że nie mogła mu
o tym powiedzieć, kiedy zadzwonił. Może nadeszła jednak
pora, żeby mu wyznać prawdę? Greg podkreślał przecież, że
nie znosi oszukujących kobiet. Właśnie za to znienawidził
swoją byłą żonę. Czy uwierzyłby jej, Lindy, że kochała ich
nie narodzone jeszcze dziecko i naprawdę nie zamierzała mu
wyrządzić krzywdy w tamten dzień, kiedy zlekceważyła prze¬
strogę lekarza? Czy byłby w stanie zrozumieć, że na początku
nie była w stanie z nim rozmawiać na ten temat?
Teraz jednak, gdy spotkała go po dwóch latach, jeszcze
trudniej było jej zacząć taką rozmowę. Nie chciała narażać na
rozpad tak kruchego przecież związku... Na razie był jak
embrion, który należy szczególnie pielęgnować, bo inaczej
nie przetrwa.
- Greg...
- Słucham? Lindy, jesteś blada.
G ł a s k a ł czule jej policzek. W tej chwili wydawał się taki
bliski. Czy może teraz zniszczyć tę nić porozumienia?
Przerwał jej splątane myśli długim pocałunkiem, budząc
w niej wszystkie zmysły, jak podczas ich pierwszej, wspólnej
nocy. Dwa lata odeszły w niepamięć. Z n ó w była niewinna,
wolna od zobowiązań, w ramionach najbardziej cudownego
mężczyzny, jakiego kiedykolwiek poznała.
Wziął ją na ręce i wstał.
- Tutaj będzie nam wygodniej - powiedział, otwierając
drzwi do sypialni.
Rozbierał ją bardzo delikatnie i powoli. Ogarnęło ją wzru¬
szenie, gdy w końcu, zespoleni, poruszali się we wspólnym
rytmie z taką samą pasją, jak za pierwszym razem. W chwili
ekstazy krzyknęła, a potem leżała cicho i spokojnie w jego
80
KOCHAĆ I STRACIĆ
ramionach, póki nie zasnęli. Kiedy się obudziła, nie pamiętała,
gdzie jest. Otrzeźwiała dopiero na dźwięk telefonu.
- Greg Dalton - usłyszała jego senny głos. - Tak, siostro,
wierzę, że jest pani przykro, że musi mnie pani budzić, ale
z pewnością nie aż tak jak mnie.
Chciała się wysunąć z jego ramion, lecz przytrzymał ją
mocniej, nadal rozmawiając z pielęgniarką.
- Proszę się nie martwić, zaraz tam przyjdę.
O d ł o ż y ł słuchawkę i odwrócił się do Lindy, by pocałować
ją w usta.
- Co się stało? - spytała, kiedy wstał.
- Brian Mason odłączył kroplówkę, kiedy siostra p o d a ł a
Darrenowi pierwszą dawkę glukozy z wodą. Jej zdaniem na¬
stąpiło odwodnienie, ale Brian nie chce z powrotem podłą¬
czyć kroplówki, dopóki nie zbadam dziecka. Twierdzi, że
skoro ja go operowałem, do mnie należy ostateczna decyzja.
James jest wciąż zajęty pacjentką po cesarskim, a siostra nie
chciałaby ściągać Brada z Cragdale.
- Trudno jej się dziwić. Brad nie byłby w dobrym nastro¬
ju, gdyby go ściągnęli teraz do szpitala. Wypił chyba kilka
drinków.
Greg usiadł znów na krawędzi łóżka i włożył pulower.
Przysunęła się do niego, by pogłaskać włochatą wełnę.
- Aha - mruknął, przytulając ją znów. - My wypiliśmy
tylko trochę szampana, ale za t o . . . Postaram się prędko wró¬
cić. Nie zasypiaj.
- Greg, wracam do siebie.
- Dlaczego? Myślałem...
- Muszę się trochę przespać, a jeśli tu zostanę...
Uśmiechnął się i zburzył jej włosy czułym gestem.
- .Jeśli zostaniesz, wyczerpiemy wszystkie siły.
KOCHAĆ I STRACIĆ
81
- Coś w tym rodzaju - potwierdziła. - M a m nadzieję, że
uda się pomóc Darrenowi.
- Jestem pewien, że wyzdrowieje. Jeśli rzeczywiście jest
odwodniony, podłączę kroplówkę. Jeśli nie, będziemy go na¬
dal karmili tak, jak do tej pory. Brian Mason przesadza. Na
pewno wzywa mnie tylko po to, żeby na wszelki wypadek
zasięgnąć opinii drugiej osoby.
P o s ł a ł jej pocałunek od drzwi.
- M a m nadzieję, że zastanę cię tutaj po powrocie - po¬
wiedział.
N i e odezwała się, jakby nie chciała niczym zmącić dobre¬
go nastroju. Powie mu już wkrótce, obiecała sobie, ubierając
się. Najpierw jednak musi się przekonać, że on ją kocha nie
mniej niż ona jego. Tak długo udawali, że trudno było zauwa¬
żyć, kiedy pseudoromans przerodził się w prawdziwy... Ale
czy rzeczy wiście tak się stało? Dużo by dała, żeby to wiedzieć.
Cichutko wymknęła się na korytarz, zamykając drzwi na
zamek zatrzaskowy. Teraz, nawet gdyby chciała, nie może
wejść do środka. Greg będzie rozczarowany, ale tak będzie
lepiej.
N i e zadzwonił do niej rano, chociaż się tego spodziewała.
Spała dwie godziny, a potem szybko się ubrała i poszła na
oddział. Brian Mason sprawdzał na monitorze dane Darrena.
- Cześć, Brian - powitała kolegę. - Widzę, że z powro¬
tem podłączyliście mu kroplówkę.
- Tak, bo doktor Dalton uznał, że tak będzie lepiej. Ilość
pokarmu, jaką przyjmuje doustnie, nie uchroni go przed od¬
wodnieniem.
Lindy usiadła przy łóżeczku i dotknęła pomarszczonej
twarzyczki dziecka. Tak, podawana dożylnie mieszanka glu-
82
KOCHAĆ I STRACIĆ
kozy i roztworu soli z pewnością jest niezbędna, pomyślała
po sprawdzeniu monitora. Na szczęście pozostałe objawy kli¬
niczne napawały nadzieją.
- D o k t o r Dalton nie wydawał się zachwycony, kiedy go
rano wyciągnąłem z łóżka - zauważył Brian.
- Szsz... - syknęła, widząc Grega w drzwiach.
Był nie ogolony, ubrany w ten sam pulower, który przypo¬
m i n a ł jej ich wspólną noc. Wyglądał na ogromnie zmęczone¬
go, jakby przez całą noc nie zmrużył oka. Z r o b i ł o jej się go
żal; zapragnęła podejść do niego i się przytulić.
- No no - powiedział autorytatywnym t o n e m starszego
rangą lekarza. - Czyżby skarżył się pan właśnie na to, że dziś
rano z m y ł e m panu głowę, doktorze M a s o n ?
- Ależ skąd, panie doktorze. Przecież nie wzywałbym pa¬
na, gdyby...
- Najwyższy czas, żebyście wy, m ł o d z i lekarze, byli bar¬
dziej samodzielni. Przecież pracuje pan u nas już od roku,
prawda?
- Tak, za tydzień minie rok - odparł Brian zdenerwowany.
- A p o t e m co pan zamierza?
- C h c i a ł b y m dołączyć do mojego ojca. Ma prywatną pra¬
ktykę.
— I to bardziej panu odpowiada niż praca w szpitalu?
- To będzie coś zupełnie innego. T r u d n o porównywać...
- Oczywiście - przyznał Greg, odwracając się do Lindy.
Patrzył na nią tak, jakby z trudem skrywał uczucia. - A doktor
Cash stara się o posadę w klinice leczenia bezpłodności. Miej¬
my nadzieję, że jej się to uda - d o d a ł .
- Liczę na to - rzekła Lindy cicho, czując, że jej pewność
siebie znów słabnie.
Muszę tu pracować! - powtarzała sobie. C a ł a jej przy-
KOCHAĆ I STRACIĆ
83
szłość od tego zależy, zwłaszcza teraz, kiedy Greg okazuje jej
tyle ciepła...
Do pokoju weszła siostra Gregson.
- Pora nakarmić Darrena - oznajmiła.
- Zostawiamy go w pani rękach - powiedział Greg, bio
rąc Lindy za łokieć i wyciągając ją na korytarz.
- Brakowało mi ciebie - szepnął.
- Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie przy Ann Gregson,
proszę.
- Och, jestem pewien, że jest wyrozumiała. Z pewnością
kiedyś przeżywała to samo. Wiesz, chciałem ci powiedzieć,
że w przyszłym tygodniu zbiera się komisja w twojej sprawie.
Jestem w jej składzie, ale nie pomogę ci, jeśli nie odpowiesz
na pytania. Radzę ci, żebyś ten tydzień poświęciła na wkuwa
nie wszystkiego na temat leczenia bezpłodności i... bądźmy
dobrej myśli. Staraj się być uprzejma wobec sir Jacka Hamil¬
tona. Jest przewodniczącym komisji.
- O Boże! A ja go tak wczoraj p o t r a k t o w a ł a m !
- Niestety. Miejmy jednak nadzieję, że ci wybaczy.
- Doktorze Dalton, czy moglibyśmy chwilę porozma¬
wiać?-- Siostra Gregson stanęła w drzwiach sali dla wcześ¬
niaków. - Wydaje mi się, że można już odłączyć kroplówkę
i zwiększyć ilość płynów podawanych doustnie. Ponieważ nie
ma jeszcze doktora Prestcota, proszę p a n a o zgodę.
Greg uśmiechnął się do niej czarująco.
- Zaraz do pani przyjdę, siostro - obiecał.
W ciągu kolejnych dni Lindy zdała sobie sprawę, że Greg
zmaga się ze sobą, usiłując nie okazywać, co naprawdę czuje.
Z jednej strony odpowiadało jej to, bo musiała się przygoto¬
wać do rozmowy kwalifikacyjnej, a fakt, że Greg miał być
84
KOCHAĆ I STRACIĆ
członkiem komisji, odbierał jej pewność siebie. Modliła się
w duchu, by nie popełnić jakiejś gafy.
Wieczorami ślęczała nad książkami i czasami m i a ł a ochotę
na jakąś rozrywkę. Rozumiała jednak, że powinna się dosko¬
nałe przygotować do tej rozmowy. Spoglądała tęsknie na te¬
lefon na biurku w swoim pokoju. Czy poszłaby, gdyby Greg
zaprosił ją na kawę lub na drinka? Jasne, że tak! Ale telefon
milczał jak zaklęty, więc wkuwała dalej, próbując sobie wtło¬
czyć do głowy całą wiedzę o teoretycznych i praktycznych
metodach leczenia bezpłodności.
W dniu rozmowy ubrała się szczególnie starannie. Poma¬
lowała paznokcie, starannie u ł o ż y ł a włosy i włożyła kostium.
Kupiła go dwa lata temu, tuż po poronieniu, i był teraz za
duży.
Pamiętała, jak jej przyrodnia siostra Lucy n a m ó w i ł a ją na
wspólne zakupy.
- Potrzebujesz czegoś, co ci poprawi samopoczucie, Lin¬
dy - p o w t a r z a ł a Lucy z tym swoim charakterystycznym
akcentem.
Lucy nigdy nie mogła się zdecydować, czy czuje się bar¬
dziej Angielką, czy Amerykanką. Poczuwała się do lojalności
do obydwu krajów, bo miała tę samą matkę co Lindy, Angiel¬
kę, i ojca Amerykanina.
Stało się tak dlatego, że matka Lindy, Ruth, porzuciła jej
ojca, gdy Lindy miała trzy lata. Trzydziestoletnia wówczas
Ruth zakochała się w młodszym o pięć lat, dobrze zapowia¬
dającym się amerykańskim artyście, który przez kilka miesię¬
cy mieszkał w Londynie, gdzie zorganizowano wystawę jego
obrazów. Lindy trochę pamiętała wstrząs, jaki nastąpił wtedy
w ich domu, ale sama nie przeżyła go zbyt dramatycznie.
KOCHAĆ I STRACIĆ
85
Wcześniej zamieszkała z nimi babcia, Irlandka, i ona prowa¬
dziła gospodarstwo, tak więc życie toczyło się swoim zwy¬
kłym trybem.
Jej matka była nauczycielką plastyki i Lindy spędzała wię¬
kszość czasu z babcią nawet przed rozstaniem rodziców. Oj¬
ciec, znacznie starszy od Ruth, wiódł odtąd spokojne życie
samotnika, odcinając się od spraw domowych, które jego
energiczna matka wzięła w swoje ręce.
Lindy korzystała podwójnie z przynależności do dwóch
rodzin. Czas spędzany w domu matki i ojczyma w drewnia¬
nym bungalowie nad morzem na Cape Cod był zdecydowanie
bardziej ekscytujący niż przesiadywanie w domu na przed¬
mieściu Londynu.
A potem przyszła na świat Lucy.
Lindy bardzo chętnie bawiła się z przyrodnią siostrą, młod¬
szą od niej o pięć lat. Później, gdy różnica wieku zacierała
się, zostały bliskimi przyjaciółkami, przekazując sobie z peł¬
nym zaufaniem najskrytsze sekrety.
Ojciec Lindy często zapraszał Lucy do Londynu, traktował
jąjak członka rodziny. Nigdy nie ożenił się ponownie. Z m a r ł ,
gdy Lindy m i a ł a dwadzieścia lat i to właśnie Lucy przyjechała
ją pocieszyć i pomóc w załatwianiu spraw związanych z po¬
grzebem, tak jak i dwa lata wcześniej, gdy u m a r ł a babcia
Cash.
Nic dziwnego, że kiedy Lucy namówiła ją na wspólne
zakupy, które miały tchnąć w nią nowe życie, Lindy z chę¬
cią oddała się w jej ręce. Na skraju Provincetown był mały
sklepik, wciśnięty pomiędzy dwie galerie sztuki, i tam Lucy
namówiła Lindy na kupno czegoś, co nazwała „strojem służ
bowym".
- Wiesz, Lindy, niedługo znów pójdziesz do pracy - p o -
86
KOCHAĆ 1 STRACIĆ
wiedziała. - Powinnaś starać się wyglądać na panią doktor,
która odnosi same sukcesy.
W tamtym okresie Lindy nie czuła się wartościowym c z ł o
wiekiem, a cóż dopiero mówić o wartościowej lekarce. Trzy
miesięczna przerwa w pracy znacznie uszczupliła jej i tak
niezbyt wysokie mniemanie o własnych zdolnościach, ale
skorzystała z rady Lucy, bo nie chciała jej zrobić przykrości.
Spojrzała znów w lustro na ciemnoszary kostium i białą
bluzkę z długimi rękawami, zapiętą po samą szyję. Nie po¬
dobała się sobie w tym stroju, ale kiedy podejmowała pracę
stażystki w tym samym szpitalu, również go włożyła. Może
i tym razem kostium przyniesie jej szczęście?
Ściągnęła spódnicę w talii i jęknęła. Kostium wręcz wisiał
na niej, ale może pomyślą, że po prostu lubi tak luźne ubrania?
Zerknęła na zegarek. Nie może się spóźnić, ale też nie powin¬
na przyjść za wcześnie, bo wtedy niepotrzebnie by się dener¬
wowała.
Schody prowadzące z hotelu dla personelu do głównego
budynku szpitala jeszcze nigdy nie wydały jej się tak strome.
Zatrzymała się przy popiersiu Alexandra Fleminga.
- Życz mi szczęścia - szepnęła.
- Dzień dobry, doktor Cash - powitał ją sir Jack Hamilton
uprzejmym, chociaż c h ł o d n y m tonem, wskazując dębowy fo¬
tel po drugiej stronie długiego stołu, za którym naliczyła
sześciu mężczyzn. - Proszę usiąść.
Lindy głęboko nabrała powietrza, podchodząc do budzą¬
cego respekt fotela.
- Dzień dobry - odpowiedziała pewnym siebie głosem,
skutecznie ukrywając panikę.
Kątem oka widziała Grega siedzącego niemal na końcu
KOCHAĆ I STRACIĆ
stołu między B r a d e m Prestcotem a S i m o n e m Delaware.
Wszyscy trzej wyglądali poważnie jak nigdy dotąd. Natych
miast wyczuła, że nie może liczyć na protekcję tylko dlatego,
że ma przyjaciół wśród wysoko postawionych osób.
Na drugim końcu stołu siedzieli dwaj znani jej zaproszeni
konsultanci - R a y m o n d Jackson i Vernon Driscoll, specjaliści
od położnictwa i bezpłodności. Często zasięgano ich porady
w szpitalu ogólnym Moortown - przed przyjmowaniem do
pracy i podczas egzaminów.
Sir Jack Hamilton chrząknął, spoglądając w notatki, po
czym przeniósł wzrok na Lindy.
- Kliniki leczące bezpłodność spotykają się z ogromną
krytyką, doktor Cash. Co by pani powiedziała komuś, kto
uważa je za stratę pieniędzy i czasu, ponieważ odnoszą nie¬
wiele sukcesów?
- Powiedziałabym temu komuś, że chociaż według naj¬
nowszych statystyk zaledwie trzydzieści pięć procent bez¬
płodnych par poszukujących pomocy rzeczywiście doczeku-
je się dzieci w efekcie leczenia, to jednak w kategoriach
szczęścia ludzkiego sceptykom wystarczyłaby rozmowa z ty¬
mi szczęśliwymi małżeństwami, by mogli sobie uświado¬
mić, że bycie ojcem lub matką jest jednym z najcenniejszych
przeżyć.
Przewodniczący skinął głową i na jego ustach pojawił się
niewyraźny uśmiech.
- Właśnie. Proszę mi teraz wymienić kilka badań, które
zleciłaby pani b e z p ł o d n e m u małżeństwu.
To było łatwe! Lindy szczegółowo omawiała sposoby ba¬
dań żywotności plemników i jajeczkowania u kobiet. Kiedy
wymieniła biopsję śluzówki macicy, Bradley Prestcot zapytał
ją o stosowaną metodę. Opisała więc dokładnie, jak należy
KOCHAĆ I STRACIĆ
wkładać rurkę do szyjki macicy, zwykle między osiemnastym
a dwudziestym ósmym dniem cyklu miesiączkowego.
Vernon Driscoll zaczął ją wypytywać o metodykę badań.
Czuła, że gdy odpowiadała na pytanie o laparoskopię, jej
nerwy były napięte do granic możliwości.
Później zadawali jej pytania pozostali członkowie komisji.
Zorientowała się, że nie zadawano jej pytań podchwytliwych.
Cieszyła się jednak, że poświęciła sporo czasu na powtórzenie
teorii, gdyż później sprawdzano jej wiedzę z zakresu mniej
znanych zagadnień.
Nastąpiła krótka przerwa, podczas której Lindy słyszała,
jak wiszący na ścianie zegar, podobny do tych wiszących na
dworcach kolejowych, odmierza sekundy. Nagle uświadomiła
sobie, że egzaminują ją już od półtorej godziny!
Członkowie komisji przez cały czas robili notatki. Prze¬
wodniczący p o d a ł groźnie wyglądającą kartkę papieru zapro¬
szonym konsultantom, którzy po przeczytaniu skinęli głowa¬
mi. Czy to dobry, czy zły znak? Gorąco pragnęła, żeby ktoś
się w końcu odezwał.
Wreszcie Greg zwrócił głowę w jej stronę.
- Doktor Cash...
Spojrzała na mężczyznę, w ramionach którego niedawno
spędziła noc, usiłując sobie wyobrazić, że to ktoś zupełnie
obcy.
Poprosił, by wymieniła kilka przyczyn bezpłodności u ko¬
biet. Zaczęła od problemów hormonalnych, następnie omó¬
wiła przewlekłe stany zapalne jajników,. wreszcie przed¬
wczesną menopauzę. Po kilku minutach przewodniczący jej
przerwał.
- Dziękuję, doktor Cash. To wystarczy, jeśli chodzi o wie¬
dzę kliniczną niezbędną do wykonywania tej pracy. Chciał-
KOCHAĆ I STRACIĆ
89
bym jednak wiedzieć, czy nadaje się pani na to stanowisko
z punktu widzenia osobowości.
N a b r a ł a powietrza w płuca. Więc jednak!
- Sądzę, że tak - o d p a r ł a spokojnie. - W przeciwnym wy¬
padku nie starałabym się o nie.
Kątem oka widziała, jak Greg obejmuje rękami głowę i pa
trzy w notatki. Nie powinna się teraz narażać, nawet jeśli
uważa pytanie przewodniczącego za głupie.
Przewodniczący utkwił w niej oczy jak paciorki.
- Jak pani sądzi, jakiego specjalisty poszukujemy?
Z a w a h a ł a się.
- Kogoś, kto wzbudza zaufanie, łatwo znajduje wspólny
język z pacjentami; kogoś, komu pacjent może się zwierzyć
bez obawy, że jego sekret zostanie ujawniony.
Greg podniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się lekki
uśmiech. Ich oczy spotkały się i Lindy również nie m o g ł a
powstrzymać uśmiechu. Oboje wiedzieli, o kim mowa.
- Czy mogłaby nam pani powiedzieć, co panią rozbawiło,
doktor Cash? - zainteresował się przewodniczący.
- Oczywiście - odrzekła spokojnie - choć to nic zabawnego.
Sprawa dotyczy wpólnego doświadczenia, mojego i doktora
Daltona, z pewną pacjentką. Powiedziała mi ona w tajemnicy
coś, czego nie m o g ł a m bez jej zgody nikomu wyjawić.
- Wspólne doświadczenie - powtórzył przewodniczący.
- Czy uważa pani to za plus, gdy tego rodzaju klinikę prowa¬
dzi małżeństwo lekarskie? Chodzi mi o to, czy pani zdaniem
jest to dobre dla pacjentów i dobrze przez nich odbierane?
Lindy zawahała się. N i e m i a ł a wątpliwości, że sir Jack ma
na myśli jej zachowanie na bankiecie. Nie m i a ł a odwagi spoj¬
rzeć na Grega, czując, że jest nie mniej spięty niż ona w ocze¬
kiwaniu na odpowiedź.
90
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Uważam, że pacjenci są o wiele bardziej otwarci wtedy,
gdy w klinice panuje dobra atmosfera, wynikająca z dobrej
współpracy lekarzy - odpowiedziała, zdając sobie sprawę, że
jest to dość dwuznaczna odpowiedź, ale nie zamierzała wda
wać się w szczegóły. Zresztą nie była przecież w stanie prze
widzieć, jak skończy się jej znajomość z Gregiem.
- Rozumiem - powiedział przewodniczący poważnym to¬
nem. - Czy pani zdaniem zgadza się pani w opiniach zawo¬
dowych z doktorem D a l t o n e m ?
Znów zawahała się. Nie śmiała spojrzeć na Grega.
- Nie zgadzamy się tak po prostu, automatycznie. Każdy
przypadek jest odrębny, wymaga osobnego omówienia i po¬
dejścia.
- Ale doktor Dalton, mający większe doświadczenie, po¬
winien chyba mieć prawo do odrzucenia pani opinii? - nie
ustępował sir Jack.
- To zależy - powiedziała ostrożnie. - Gdybym wiedzia¬
ła, że m a m rację, a on się myli, nie ukrywałabym tego.
- Nie wątpię - odparł przewodniczący sucho. - Dziękuję,
doktor Cash. Dziś po p o ł u d n i u powiadomimy panią o naszej
decyzji.
Boże, jak ja przeżyję te godziny? - myślała Lindy. Kiedy
wychodziła na korytarz, nogi się pod nią uginały.
- D o k t o r Cash, jest pani potrzebna na oddziale.
Spojrzała na m ł o d ą siostrę, praktykantkę, która czekała na
nią pod drzwiami starego refektarza szpitala, w którym odby¬
wała się rozmowa.
- Siostra Gregson kazała mi tu na panią zaczekać. Jedna
z pacjentek zaczęła rodzić i prosi, żeby pani się nią zajęła.
- Dziękuję, siostro. Proszę mi po drodze opowiedzieć, co
się działo do tej pory.
KOCHAĆ I STRACIĆ
91
Cieszyła się, że może powrócić do pracy. Jeżeli nie otrzy¬
ma tego stanowiska, nic się złego nie stanie. Na pewno znaj¬
dzie pracę w innym szpitalu.
A jeśli Greg naprawdę ją kocha, to chyba mu wszystko
jedno, gdzie będzie pracowała. Jeśli zaś jej nie kocha, to cóż,
będzie żyła tak samo jak kilka miesięcy temu, zanim go znów
spotkała. Da sobie radę bez niego, chociaż będzie jej znacznie
smutniej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- D o k t o r Cash, tak się cieszę, że panią widzę. Prawdę
mówiąc, wiedziałam, że nie zawiedzie mnie pani.
Czterdziestopięcioletnia Helen Ferguson rodziła właśnie
pierwsze dziecko i wyglądała na przerażoną.
- Wszystko będzie dobrze, Helen - zapewniła ją Lindy.
- Leż spokojnie, a ja sprawdzę, w jakiej fazie jest poród.
Badając pacjentkę, odtwarzała w pamięci długą i trudną
historię choroby Helen. Ona i jej mąż od dziesięciu lat próbo¬
wali począć dziecko. W tym czasie Helen miała cztery poro¬
nienia. Nie rezygnowała jednak i za piątym razem donosiła
ciążę.
Kiedy była w czternastym tygodniu, Lindy asystowała
Bradleyowi Prestcotowi przy zakładaniu szwu okrężnego na
szyjce macicy. Było to konieczne, ponieważ ciąża Helen cią¬
gle była zagrożona.
Po badaniu Lindy potwierdziła diagnozę postawioną przez
Jamesa Dewhirsta: dziecko znajduje się w położeniu miedni¬
cowym. Poród pośladkowy.
- Doktor Dewhirst zdjął szwy p ó ł godziny temu - powie¬
działa Jean Smith, położna, pochylając się nad pacjentką po
drugiej stronie łóżka. - Od tego czasu skurcze są rzadsze.
Lindy skinęła głową.
- Tak. To jeszcze potrwa, Helen - zwróciła się do zdener-
KOCHAĆ I STRACIĆ
93
wowanej pacjentki. - Powinnaś wstać i spróbować pokręcić
się trochę. Czas szybciej będzie ci wtedy p ł y n ą ł . Idź do świet¬
licy, porozmawiaj z kimś.
- Nie mogę! Dwie godziny temu c z u ł a m straszny ból. Czy
jest pani pewna, że nie urodzę zaraz?
- Jestem absolutnie pewna. A teraz ruszaj na spacer. Po¬
proszę pielęgniarkę, żeby ci zrobiła kawę.
Kiedy Jean Smith zaprowadziła Helen do świetlicy, Lindy
i James Dewhirst, który właśnie przyszedł z przychodni, prze¬
czytali dane z karty. Okazało się, że Helen początkowo m i a ł a
silne skurcze, które jednak ustały po zdjęciu szwu z szyjki.
Ale największym problemem było położenie p ł o d u .
- Sporo kłopotów jak na jedną rodzącą - orzekł James.
- Nerwowa, n i e m ł o d a pierwiastka po czterech poronieniach,
w dodatku położenie miednicowe. D z w o n i ł e m właśnie do
Brada, ale powiedziano mi, że jest na konferencji i m o ż n a go
z niej odwołać tylko w wypadku skrajnego zagrożenia.
- Wszystkie grube ryby zastanawiają się właśnie, czy war¬
to mnie zatrudnić na stałe w klinice leczenia bezpłodności
- j ę k n ę ł a Lindy.
- Jak ci poszła rozmowa kwalifikacyjna?
- Lepiej nie pytaj! Byłam zbyt szczera, co nie zawsze
popłaca. Przypuszczam, że powinnam się im raczej przypo-
chlebiać, ale to nie jest w m o i m stylu. W każdym razie, wra¬
cając do naszej pacjentki, wydaje mi się, że powinniśmy
poczekać jeszcze z godzinę, a jeśli skurcze nadal będą za
słabe, podamy jej dożylnie oksytocynę, żeby je przyspieszyć,
i wykonamy znieczulenie nadoponowe.
James Dewhirst uniósł brwi. Był wyraźnie zaskoczony.
- A jak się uporamy z położeniem pośladkowym? - spytał.
- Spróbuję wykonać obrót dziecka.
94
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Czy nie sądzisz, że łatwiej by było zrobić cesarskie
cięcie? - spytał.
- Wolę spróbować przeprowadzić normalny poród. Helen
i tak nic nie będzie czuła po znieczuleniu.
- Zapytajmy Brada.
- Wątpię, żeby ci się u d a ł o go złapać, ale spróbuj - od¬
parła Lindy, wzruszając ramionami. - Ja porozmawiam z He¬
len. Bez względu na naszą decyzję nie możemy dopuścić,
żeby się zamartwiała.
- Tak, wolałabym normalny poród, pani doktor - oznaj¬
m i ł a Helen, gdy szły korytarzem. - Chyba nie będę miała
więcej dzieci, więc tym bardziej wolę urodzić naturalnie. Ale
bardzo się boję.
- Z u p e ł n i e niepotrzebnie się martwisz, Helen. Uśmierzy¬
my ból i...
Lindy przerwała w p ó ł zdania, widząc zmierzającego
w ich stronę Grega.
- Wiesz coś? - spytała, wstrzymując oddech.
- Poproszono mnie, żebym opuścił salę na czas podejmo¬
wania decyzji. Przewodniczący uważa, że mogę być stronni¬
czy - powiedział jednym tchem, po czym zwrócił się do cię¬
żarnej: - Czy pani jest pacjentką na szczególnych prawach?
Helen czuła się wyraźnie podbudowana słowami przystoj¬
nego lekarza.
- M a m nadzieję, że tak - odparła z uśmiechem i szybko
wyrecytowała: - Nazywam się Helen Ferguson. Niewy¬
dolność szyjki, piąta ciąża po czterech poronieniach i nadzieja
na jak najszybszy poród.
Lindy zafascynowana wpatrywała się w Grega, posyłają¬
cego pacjentce rozbrajający uśmiech.
- Nazywam się Greg Dalton. Pani konsultant, Bradley
KOCHAĆ I STRACIĆ
95
Prestcot, przeprasza, ale zatrzymały go ważne sprawy. Przyj¬
dzie, gdy tylko będzie mógł. Teraz m a m y się panią zająć ja
i doktor Cash. Czy przeszła pani jakieś szkolenie medyczne?
Sposób, w jaki mi pani przedstawiła najważniejsze informa¬
cje, wskazywałby, że...
- P r a c o w a ł a m jako sekretarka medyczna w Leeds przez
piętnaście lat - wyjaśniła Helen. - Przerwałam pracę dziesięć
lat temu, bo chcieliśmy mieć dziecko, ale nic z tego nie wy¬
szło. Nie w s p o m n i a ł a m wcześniej, że p r a c o w a ł a m w szpitalu,
ponieważ niewiele już pamiętam. Poza tym postęp w medy¬
cynie następuje tak szybko...
Greg p o s ł a ł jej kolejny czarujący uśmiech.
- Podstawy się nie zmieniły. Przynajmniej nie będziemy
musieli tłumaczyć pani wszystkiego od początku, bo nie jest
pani nowicjuszką. Proszę zaczekać chwilę w świetlicy, a ja
tymczasem naradzę się z doktor Cash, jak szybko wydobyć
pani dziecko.
- Dobrze, panie doktorze - zgodziła się Helen i zostawiła
ich samych.
Lindy uśmiechnęła się do Grega z wdzięcznością.
- Dzięki. Cieszę się, że przyszedłeś. Szczerze mówiąc,
liczyłam na p o m o c przy tym porodzie.
- Skoro mamy wspólnie prowadzić klinikę...
- Och, nie zaczynaj! - przerwała mu, odwracając się. -
Co oni tam knują tak długo?
- Nie wolno mi rozmawiać na ten temat - odparł. - Jeśli
chodzi o teorię, nic ci nie mogą zarzucić. Trudno im jednak
ustalić, czy będziesz dla mnie dobrą partnerką.
- Partnerką? - powtórzyła. - To dość dwuznaczne słowo.
- Oceniali cię pod względem zawodowym, oczywiście,
ale na pewno byłoby dużym atutem, gdybyś napomknęła, że
96
KOCHAĆ I STRACIĆ
stanowimy dobraną parę i planujemy długotrwały związek,
z którego nasi pacjenci skorzystają, biorąc z nas przykład.
- Przecież k ł a m a ł a b y m , gdybym tak mówiła. Udawaliśmy
tylko...
- W zeszłym tygodniu też udawaliśmy?
- Sam sobie odpowiedz na to pytanie.
Właściwie nie wiedziała, co o tym sądzić. Ona z pewno¬
ścią nie udawała i gdyby się zdobyła na odwagę, chętnie
zapytałaby, co on wtedy naprawdę czuł. G o r ą c o pragnęła, by
jej oświadczył, że koniec z udawaniem i że to, co się dzieje
teraz, jest prawdziwe.
- Chciałbym wiedzieć, co się kryje w tej twojej ślicznej
główce - odezwał się zmienionym głosem.
- Zajmijmy się pracą - powiedziała szybko, chcąc stłumić
narastające pożądanie.
Odsunęła się i skierowała na oddział, czując, że Greg idzie
tuż za nią i niemal jej dotyka. Teraz nie pora na omawianie
spraw osobistych, postanowiła. Muszą się skupić na rozwią¬
zaniu problemu pacjentki.
Skonsultowali się pospiesznie z Jamesem Dewhirstem.
Greg zgodził się z propozycją Lindy.
- Pacjentka chce rodzić n o r m a l n i e . W tym wypadku
pierwszy poród może zarazem być ostatnim, tym bardziej
powinniśmy spróbować spełnić jej życzenie. N i e widzę po¬
wodu, dlaczego Lindy nie miałaby przeprowadzić obrotu
dziecka.
- Skoro będziesz podczas porodu, może ty to zrobisz -
wtrąciła szybko Lindy.
Greg był jednak nieugięty.
- Chciałbym sprawdzić, co pani potrafi, doktor Cash - po¬
wiedział z udawaną powagą, - Przecież chciałaś zrobić to
KOCHAĆ I STRACIĆ
97
sama. Skąd nagle taka zmiana, teraz, kiedy czujesz mój od¬
dech na szyi?
- Właśnie, trafiłeś w sedno. Będziesz mi patrzył na ręce
i denerwował mnie.
- Spróbuję zachowywać się poprawnie. Gdybyś miała ja¬
kieś trudności, przejmę poród. Zaufaj mi.
Ich oczy się spotkały
- Ufam ci. Na ogół - zapewniła.
W kącikach jego ust dostrzegła cień uśmiechu.
- Skoro wszystko uzgodnione, wezwę anestezjologa.
Niech przystąpi do znieczulenia - powiedział.
Helen Ferguson leżała bez ruchu. Widocznie środek znieczu¬
lający zaczął już działać. Lindy zbadała jej brzuch, chcąc wyczuć
zarys sylwetki dziecka. Tyle było do stracenia! Nie mogła dopu¬
ścić do tego, aby tak długo oczekiwanemu maleństwu stała się
krzywda. A fakt, że Greg przez cały czas będzie jej patrzył na
ręce, rzeczywiście ogromnie ją denerwował. Wprawdzie kilka
razy w przeszłości wykonywała już obrót zewnętrzny płodu, ale
kiedy przesunęła ręką po pośladkach maleństwa, miała wrażenie,
że wykonuje ten zabieg po raz pierwszy.
- Odpręż się, Helen. N i e zrobię ci krzywdy.
- Nie czuję nic od pasa w d ó ł , pani doktor - poskarżyła
się Helen.
- To dobrze.
Lindy mocno przesunęła główkę w stronę stóp, aż odniosła
wrażenie, że wyczuwa ją nad brzegiem spojenia łonowego.
Zerknęła na kroplówkę z oksytocyna.
- Maluchy bywają strasznie uparte - szepnęła do Grega.
- M a m nadzieję, że wyczuje, o co mi chodzi i co jest dla
niego najlepsze.
98
KOCHAĆ I STRACIĆ
Greg uśmiechnął się.
- To był dobry manewr, pani doktor. Ale gdybym to ja był
dzieckiem Helen, wcale nie chciałbym się stamtąd wydosta¬
wać. - Spojrzał na pacjentkę. - Jak pani chce nazwać dziecko,
Helen?
- Ultrasonograf wykazał, że to chłopiec, więc nazwiemy
go Michaelem, po moim ojcu. Jestem jedynaczką i wiem, że
pierwszy, długo oczekiwany wnuk będzie okropnie rozpiesz¬
czany!
- Nie m a m najmniejszej wątpliwości - usłyszeli męski
głos i mąż Helen, ubrany w fartuch szpitalny i maskę, pod¬
szedł do stołu, na którym leżała rodząca.
- Robert! Chodź, potrzymaj mnie za rękę - zawołała H e
len. - Już myślałam, że nie zdążysz. Co cię zatrzymało?
- Prosiłem pilota, ale już szybciej nie mógł lecieć - odparł
Robert Ferguson. - Mogłaś zaczekać z porodem do czasu,
kiedy wrócę z Dalekiego Wschodu.
Chociaż Robert uśmiechał się i próbował żartować, Lindy
zauważyła, że jest nie mniej zdenerwowany niż żona.
- Proszę tu usiąść, panie Ferguson - zaprosiła Lindy, podsu¬
wając mu krzesło. - Czy ma pan ochotę na kawę lub herbatę?
- Dużą whisky! - oświadczył, pochylając się nad żoną
i całując ją delikatnie w policzek.
- Nie mamy whisky - powiedział Greg, kiedy pielęgniarka
wkładała mu fartuch. - Na pana miejscu zadowoliłbym się kawą.
Skurcze stały się częstsze i dłuższe. Lindy dotknęła skóry
nad spojeniem łonowym i wyczuła, że główka wyraźnie prze¬
suwa się w d ó ł .
- Z u c h z ciebie, Michael! - powiedziała cicho, kiedy
Greg stanął w nogach stołu, gotów odebrać dziecko.
Po zadziałaniu oksytocyny cały poród trwał zaledwie kilka
KOCHAĆ I STRACIĆ
99
minut. Mięśnie macicy wypchnęły główkę, potem pojawiły
się barki i wreszcie całe ciałko.
- Michael ma donośny głos - zauważył Greg i uśmiech¬
nął się, kładąc pokrytego śluzem bobasa w ręce matki.
- Jaki on śliczny! Cudowny! Wygląda zupełnie jak Ro¬
bert, kiedy ma kaca. Och, dziękuję!
Po twarzy Helen spływały łzy, gdy przytulała do siebie
maleństwo.
- Pani też była dzielna - rzekł Greg, poklepując jej rękę.
- Pacjentka, którą można dawać za przykład. Chętnie odbiorę
następny pani poród.
- Wątpię, czy zniósłbym po raz drugi takie napięcie - po¬
wiedział dumny ojciec. - A teraz... z innej beczki. Przywio¬
z ł e m dwie butelki szampana kupione na lotnisku w Singapu¬
rze, więc gdyby państwo zechcieli mi towarzyszyć...
- Chętnie skorzystalibyśmy z zaproszenia, panie Fergu¬
son - wtrąciła Lindy - ale nie wolno n a m pić na dyżurze. Pan
może się jednak napić. Znajdziemy kieliszek i...
- Zostawię państwu jedną butelkę na później - zapropo¬
nował Robert.
Kiedy przyszła siostra Gregson, by zająć się noworodkiem,
Lindy powiedziała Gregowi, że zejdzie do portierni spraw¬
dzić, czy jest tam dla niej wiadomość.
- Do tej pory musieli już podjąć decyzję - dodała niespo¬
kojnie, dając upust zdenerwowaniu, które powstrzymywała
podczas porodu.
- Pójdę z tobą - zaproponował Greg, pospiesznie zdejmu¬
jąc fartuch i podając go jednej z pielęgniarek.
- Chyba teraz denerwuję się jeszcze bardziej niż przed
rozmową - powiedziała cicho, na próżno zmuszając się do
uśmiechu.
100
KOCHAĆ I STRACIĆ
- N i e tylko ty się denerwujesz.
Spojrzała na niego.
- A dla ciebie to coś znaczy? Przecież to nie o twoją
przyszłość chodzi.
Zatrzymał się i ujął jej ręce.
- Czyżby? - zapytał.
Spojrzała na niego, próbując odgadnąć, o czym naprawdę
myśli. Nie, to uczucie bliskości musi być prawdziwe! Teraz
z pewnością Greg nie udaje.
- Lindy! Greg! M a m dla was wiadomość!
Cofnęła ręce i odwróciła się w stronę Bradleya Prestcota,
który właśnie szedł w ich stronę.
- Chcę zobaczyć Helen Ferguson - d o d a ł Bradley. - Jak
ona się czuje?
Greg przedstawił Bradowi szczegóły porodu, a Lindy cze¬
kała z zapartym tchem na werdykt komisji.
- Coś miałeś mi powiedzieć, Brad - przypomniała.
- Ach, tak, byłbym zapomniał.
Wstrzymała oddech. Brad wcale nie zapomniał, była tego
pewna. Celowo trzymał ją w napięciu.
- Gratulacje! Sir Jack właśnie sporządza z pomocą sekre¬
tarki twój kontrakt.
- Och, dzięki Bogu! - Lindy dotknęła ręką twarzy i omal nie
zatoczyła się z wrażenia. Na szczęście Greg zdążył ją podtrzy¬
mać. - Myślałam już... że uzna, że mam niewyparzony język.
- Prawdę mówiąc, Lindy - powiedział Brad - sir Jack był
dla ciebie pełen podziwu. Podkreślił, że lubi kobiety, które
mówią, co myślą.
- Podczas rozmowy sprawiał wrażenie, że jest zupełnie
innego zdania. Przez cały czas patrzył na mnie wzrokiem
bazyliszka.
KOCHAĆ I STRACIĆ
101
- Chodź, już dos'ć się dziś napracowałaś - powiedział
Greg, biorąc ją pod rękę.
- Masz rację, Greg, musisz teraz dbać o swoją współpra¬
cownicę - rzucił Brad, odchodząc na oddział.
Lindy uśmiechnęła się, kiedy szli do hotelu dla lekarzy.
Współpracownica Grega! Czy tego właśnie chciała? Na po¬
czątek wystarczy, a później, kiedy sobie wszystko wyjaśnią,
kto wie, m o ż e . . .
- Co cię tak bawi? - zapytał, kiedy zeszli na d ó ł .
- Na razie nie mogę ci tego powiedzieć. Najpierw sama
muszę przemyśleć pewne sprawy.
- Przede wszystkim powinniśmy uczcić twój awans - po¬
wiedział, obejmując ją m o c n o . - Pojedź ze mną do różowego
domku. W lodówce chłodzi się już szampan. Zaproszę gości,
żeby uczcić twój sukces.
Zawahała się. Wcale nie miała ochoty przebywać w gronie
lekarzy i rozmawiać z nimi o sprawach zawodowych.
- Kogo chciałbyś zaprosić? - spytała.
- Tylko ciebie - odparł z uśmiechem.
H u m o r natychmiast jej się poprawił.
- Wobec tego zgoda.
- Czy będziesz gotowa za dziesięć minut?
- Daj mi p ó ł godziny.
Chciała wyglądać jak najlepiej. Po wyjściu spod pryszni¬
ca w ł o ż y ł a p ł ó c i e n n e spodnie w kolorze skóry wielbłą¬
dziej, kupione kilka dni wcześniej w sklepie z używaną o¬
dzieżą, a do tego ulubioną, choć znoszoną bluzkę z zielonego
jedwabiu. Wkładając skórzane sandały, myślała o nadchodzą¬
cym wieczorze i nagle p r z e n i k n ą ł ją dreszcz podniece¬
nia. Gdyby doszło do zbliżenia i Greg był wobec niej czuły,
czy zdobędzie się na odwagę, by mu powiedzieć o stracie
102
KOCHAĆ I STRACIĆ
dziecka? Musi mu w końcu wyznać, że p o r o n i ł a ! W ten spo¬
sób zrzuci z siebie wreszcie poczucie winy. A może Greg
bardzo by to przeżył, bo przypomniałby sobie oszustwa byłej
żony?
Ktoś zapukał do drzwi. Teraz już nie ma odwrotu. Musi
mu powiedzieć! Potrafiła stawić czoło komisji, więc chyba da
sobie radę z j e d n y m mężczyzną, zwłaszcza takim, któremu się
chyba p o d o b a . . .
Patrzył na nią z aprobatą.
- Warto b y ł o poczekać - powiedział, ujmując jej rękę.
- Chodź, nie marnujmy więcej czasu.
Dotarli do Cragdale zaledwie po kilku m i n u t a c h .
- D o m na przedmieściu to wielka wygoda - powiedział,
gdy przyjechali na miejsce. Przeszedł na jej stronę i otworzył
drzwi, pomagając jej wysiąść. Z radością wciągnęła rześkie
powietrze w płuca.
- Chociaż tak blisko stąd do Moortown, w rzeczywistości
wydaje się, jakby było znacznie dalej. M a m wrażenie, że
jesteśmy na wsi.
R o z e ś m i a ł się.
- Bo jesteśmy na wsi. Wokół nas są doliny Yorkshire.
Tylko że M o o r t o w n m i a ł o czelność ulokować się w środku
i coraz dalej zapuszcza swoje macki.
Lindy spojrzała na ogródek na stoku, w którym żonkile
i pierwiosnki walczyły o miejsce ze stokrotkami dziko rosną¬
cymi w wysokiej trawie pod zieleniejącymi krzewami bzu
i złotokapu.
- Jak tu pięknie! - rzekła z zachwytem.
- Chcesz powiedzieć, że marny ze mnie ogrodnik. -
Uśmiechnął się. - M a m jednak wymówkę, bo szpital pozo-
KOCHAĆ I STRACIĆ
103
stawia mi niewiele wolnego czasu. Ale kiedy już obłaskawię
sobie ciebie, zajmę się ogrodem.
- Nic z tego! Lepiej od razu poszukaj sobie ogrodnika
- protestowała patrząc, jak Greg mocuje się z zamkiem
dębowych drzwi, których zawiasy trzeszczały przy otwie¬
raniu.
Jasnoróżowy kolor elewacji kontrastował z ciemnym wnę¬
trzem. Dębowa boazeria w maleńkim holu robiła dość przy¬
tłaczające wrażenie. Stukając butami po posadzce, Lindy we¬
szła za Gregiem do nie urządzonej jeszcze kuchni.
- Ten d o m ma już około stu lat i, jak widzisz, niczego
jeszcze nie z m i e n i ł e m . K u p i ł e m tylko najpotrzebniejsze
rzeczy: łóżko, kanapę, dywan do salonu, i parę innych. Wszy
stko wymaga czasu, a ja go nie m a m . Zresztą nie znam się na
urządzaniu domu. Chyba m a m to po rodzicach. Przez całe
życie wynajmowali mieszkania i nigdy nic tam nie zmieniali.
Oboje byli nauczycielami. Bardziej interesowały ich książki,
które notabene zbierały kurz, niż kolor zasłon.
- Tu brakuje kobiecej ręki -. oświadczyła Lindy.
Otwierał właśnie butelkę szampana, ale odwrócił się do
niej, mówiąc:
- Czy to propozycja?
- Nie stać by cię było na mnie - zażartowała.
- Napijmy się szampana, a potem uzgodnimy warunki -
powiedział, napełniając kieliszki. - Za naszą współpracę.
U n i o s ł a kieliszek i ich spojrzenia się spotkały.
- Gratuluję, Lindy - powiedział ochrypłym głosem, tuląc
ją do siebie. - Świetnie ci dzisiaj poszło.
- Ostrożnie, rozlejesz mojego sza...
Odstawił kieliszki na drewniany stół kuchenny i przytulił
ją mocniej.
104
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Potrzebna mi pomoc w urządzeniu sypialni. Chodźmy
na górę, tam uzgodnimy warunki.
N i e protestowała. Pragnęła go tak samo jak on pragnął
jej. Od tygodnia marzyła tylko o tym, by się znaleźć w jego
ramionach. Zaśmiała się cicho, kiedy wchodzili po scho¬
dach, stukając butami, bo Greg nie przykrył jeszcze stopni
chodnikiem.
- W tym domu jest mnóstwo pracy, ale powtarzam: nie
stać cię na tak drogą dekoratorkę jak ja.
- Może zapłacę ci w naturze? - szepnął, wprowadzając ją
do sypialni.
Był to jasny, przestronny pokój, z pewnością największe
pomieszczenie w całym domu. Lindy zbliżyła się do okna,
wychodzącego na południowy zachód. Kwietniowe słońce
rozjaśniało dolinę ostatnimi promieniami. Greg objął ją od
tyłu, przyciskając ręce do jej piersi.
- Pięknie tu - szepnęła jakby do siebie.
- Więc... przyjmujesz pracę u mnie? - spytał cicho.
- To zależy od warunków umowy - odparła, uwalniając
się z jego ramion, by spojrzeć mu w oczy.
- Chodź, omówimy to w łóżku.
Ujął ją za ręce i poprowadził do szerokiego łoża z balda¬
chimem. Kiedy ją rozbierał, czuła pośpiech, natarczywość,
chociaż starał się tego nie okazywać. Lindy wiedziała jednak,
że ona też nie wytrzyma długo. Łóżko nie było posłane.
Pociągnął ją na prześcieradło obok siebie, a w chwilę później
przygarnął z całych sił. Ogarnęła ją silna fala podniecenia.
Wtuliła się w niego m o c n o , pragnąc pełnego zespolenia, jak¬
by nawet skóra stanowiła przeszkodę, oddzielającą ich ciała.
Chciała, by wziął ją natychmiast. Z niecierpliwością czekała,
aż połączy ich miłosna ekstaza. Razem osiągnęli szczyt roz-
KOCHAĆ I STRACIĆ
105
koszy, a potem Lindy leżała bez ruchu, pragnąc jak najdłużej
pozostać częścią Grega.
- Chciałem cię kochać dłużej - usprawiedliwiał się.
- I tak bym nie wytrzymała...
Gorąco pragnęła, by wyznał jej miłość. Spojrzała w górę
na baldachim z karmazynowego jedwabiu i zastanowiła się,
czy ona może się zdobyć na odwagę i powiedzieć, co do niego
czuje. Nie, jeszcze zaczeka, bo Greg może się przestraszyć,
jeśli nie jest jeszcze gotów do żadnych zobowiązań.
- Podoba mi się to łóżko - powiedziała, ganiąc się w du¬
chu za tak banalne stwierdzenie. - Gdzieś ty je zdobył?
- Było robione na zamówienie. Jest tu od niedawna. Pra¬
wdę mówiąc, czekałem na okazję, żeby je ochrzcić.
- Jest takie...
- Romantyczne? - podsunął.
Skinęła głową, czując, że ze wzruszenia nie może wykrztu¬
sić słowa. Przytulił ją mocniej, pieszcząc niespiesznie, i zno¬
wu zareagowała pożądaniem. Tym razem kochali się wolno,
osiągając jeszcze większą satysfakcję. Potem leżała wyczer¬
pana w jego uścisku i myślała, że nigdy dotąd nie była taka
szczęśliwa.
- Wypijmy za chrzest łóżka - zaproponował.
- To nie chrzest - zaprotestowała. - Chrzci się dzieci,
a łóżka są...
- Od tego, żeby się w nich kochać - dokończył. - Niepo¬
trzebnie robisz takie poważne miny. Ż a r t o w a ł e m z tym
chrzczeniem.
- Wiem - przyznała cicho.
Czy jest to właściwy moment na powiedzenie mu o dziec¬
ku, które by ochrzcili, gdyby żyło?
- Znów masz taki dziwny wyraz twarzy - zauważył. -
106
KOCHAĆ I STRACIĆ
Jakbyś się czymś martwiła. Rozchmurz się. Dzisiaj powinni
śmy świętować twój sukces. Dostałaś pracę, o której marzyłaś.
Spisałaś się doskonale. Jestem z ciebie dumny.
- N a p r a w d ę ? P o d c z a s rozmowy sprawiałeś wrażenie
zmartwionego.
- Prawdę mówiąc obawiałem się, że zrobisz złe wrażenie,
bo dasz komisji odczuć, że wciąż z sobą walczymy. I to po
tak długim udawaniu, że łączy nas prawdziwa miłość.
Zesztywniała.
- A to nie była prawda - powiedziała przygnębiona.
- Tak, ale u d a ł o nam się wszystkich nabrać.
Pomyślała nagle, że Greg oszukał... nawet ją.
R O Z D Z I A Ł Ó S M Y
- W sobotę jest ślub Sary, prawda? - zagadnął Greg, za
glądając do gabinetu Lindy w czwartek rano. - Niestety, nie
mogę pojechać, bo wszyscy koledzy Sary i Brada chcą wziąć
udział w uroczystości, a przecież ktoś musi zostać w szpitalu.
- To bardzo szlachetne z twojej strony - powiedziała, nie
podnosząc głowy znad notatek.
- Wolałem cię uprzedzić, gdybyś liczyła na to, że cię pod¬
wiozę.
Przestała wreszcie udawać, że czyta kartę chorobową. Nie
spodobało jej się słowo „liczyła". Od czasu, kiedy wyraźnie
dał jej do zrozumienia, iż bardzo niewiele zmieniło się w ich
związku, postanowiła, że już nigdy nie będzie korzystać z je¬
go pomocy.
- I tak chciałam jechać moim samochodem.
- Lindy...?
Podszedł do jej biurka. Wywierał na nią silny wpływ, po¬
ciągał ją za każdym razem, gdy się zbliżył. Marzyła, by ją
znów przytulił, ale jakże mogła mu zaufać? Przecież nie ukry¬
wał, że uważa ich związek za grę.
- Lindy - zaczął znów - co ja takiego powiedziałem, że
wtedy nagle opuściłaś mój dom? Ten nagły telefon po taksów¬
kę, kiedy miałem nadzieję, że...
- Że zostanę na noc? - spytała cicho.
- Tak myślałem. Nie miałaś powodu, żeby tak nagle uciekać.
108
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Nie uciekłam. Po prostu w r ó c i ł a m do siebie, do mojego
pokoju w szpitalu. M u s i a ł a m sobie coś przemyśleć.
- Co przemyśleć?
- Przyszli pierwsi pacjenci - obwieściła Rona Phillips,
otwierając drzwi. U ś m i e c h n ę ł a się do Grega. - Dzień dobry,
doktorze. Przygotowałam już gabinet do zapładniania in vitro.
Czy życzy p a n sobie coś jeszcze?
- N i e , dziękuję, siostro.
Tylko Lindy wyczuła jego rozdrażnienie, skrywane pod
płaszczykiem uprzejmości, kiedy wychodził z gabinetu.
- M a m nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam? - spy
t a ł a Rona. - Z a p u k a ł a b y m , gdybym wiedziała, że on tu jest.
To znaczy...
- N i e wygłupiaj się - przerwała poirytowana Lindy. -
Wprowadź pacjentów, proszę.
Lindy nie chciała odgrywać się na pielęgniarce, ale iryto¬
wało ją, że wszyscy interesują się nią i Gregiem.
Pierwsi pacjenci, D o n n a i David Powelowie, sprawiali
wrażenie bardzo zdenerwowanych.
- Proszę usiąść i nie martwić się tak strasznie - powie¬
działa Lindy z uśmiechem. - Na pewno zajmiemy się pań¬
stwem jak należy. Dokonujemy z a p ł o d n i e ń in vitro, co do¬
słownie oznacza zapłodnienie w probówce. Niektórzy ludzie
nadal używają określenia „dziecko z probówki". W rzeczywi¬
stości bardzo rzadko mieszamy spermę i jajeczka w szklanych
naczyniach, bo, jak wiemy, szkło trudno się czyści. M a ł e
naczynia plastykowe doskonale nadają się do jednorazowego
użytku, a potem je wyrzucamy.
Lindy zauważyła, że jej pacjenci z wolna się odprężają.
- Dziś David dostarczy nam spermę. N i e c h pan się nie
przejmuje - rzuciła szybko, widząc zmieszanie na twarzy
KOCHAĆ I STRACIĆ
109
mężczyzny. - Wiemy, że w szpitalu czułby się pan niezręcz
nie, dlatego przygotowaliśmy do tego celu specjalną sypial
nię. Może pan poprosić o coś według swoich upodobań. Za
pewnimy wszystko... oczywiście oprócz ładnej pielęgniarki.
- Szkoda - powiedział David z uśmiechem.
- Nie musi się pan spieszyć, nikt nie będzie panu prze
szkadzał. Najważniejsze, żebyśmy dostali odpowiednią porcję
tego magicznego płynu.
- Tobie i tak łatwiej - pocieszyła go D o n n a . - Ja za to
muszę leżeć na stole operacyjnym i znosić ból, kiedy będą
szukali jajeczek.
- To nie boli - zapewniła szybko Lindy. - Czy b r a ł a pani
lekarstwa od zakończenia ostatniej miesiączki? W takim razie
jajniki powinny bez trudu wytworzyć kilka jajeczek, a dzisiaj
jest najodpowiedniejszy dzień na ich pobranie.
Po chwili Lindy i Rona pomogły D o n n i e położyć się na stole
w pokoju lekarskim. Greg porozmawiał z nią, żeby ją trochę
uspokoić, a gdy zadziałało znieczulenie, wyjął cztery jajeczka.
- Czy to znaczy, że będę m i a ł a czworaczki? - zapytała
Donna.
- Najpierw musimy zapłodnić jajeczka plemnikami pani mę¬
ża. Za kilka dni sprawdzimy, ile zarodków mamy w plastyko¬
wych naczyniach. To nieprawdopodobne, żeby wszystkie cztery
były zdolne do życia. Czy chciałaby pani mieć bliźniaki?
- Och, jeszcze jak! Dave i ja zawsze chcieliśmy mieć dużą
rodzinę - odparła D o n n a bez wahania.
- A trojaczki? - spytała Lindy.
- Chętnie.
- To może czworaczki? - podsunął Greg.
- Prawdę mówiąc, nie jestem pewna...
- Proszę się nie martwić, nie będzie czworaczków - za-
110
KOCHAĆ I STRACIĆ
pewnił Greg z uśmiechem. - Za dwa dni wróci pani do nas
i jeśli wszystko dobrze pójdzie, umieścimy zarodki w macicy.
Jest to dość prosty zabieg. Nawet niepotrzebny będzie środek
znieczulający i wkrótce wróci pani do domu.
- Ale to wypada akurat w Wielkanoc! - uświadomiła so
bie Donna.
- Wiem - potwierdził Greg - ale my pracujemy dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Wprawdzie doktor Cash będzie wtedy
na weselu, ale zostanie ze mną siostra Phillips. Prawda, Rono?
- Oczywiście - zapewniła go pielęgniarka.
Lindy zobaczyła Grega dopiero w piątek wieczorem, kiedy
taszczyła walizkę do samochodu. Wysiadał właśnie ze swego
auta, ubrany w dżinsy i sweter.
- Pozwól, pomogę ci.
Cofnęła się, by m ó g ł włożyć walizkę do bagażnika.
- Już wyjeżdżasz? - spytał zdziwiony. - Pojedź ze mną
najpierw do różowego domku.
Ucieszyła się, widząc tęsknotę i pożądanie w jego cie¬
mnych, pełnych wyrazu oczach.
- Zjemy kolację, a p o t e m . . .
- Przykro mi, Greg, ale u m ó w i ł a m się z koleżanką. M a m
u niej zjeść kolację.
Próbowała mówić swobodnie, by nie dać mu poznać, że
sto razy bardziej wolałaby wsiąść do jego samochodu i spę¬
dzić z nim romantyczną noc. Objął ją delikatnie i p o c a ł o w a ł
w usta, przywołując wspomnienia wszystkich wspólnie spę¬
dzonych chwil. O Boże! Wcale nie miała ochoty jechać do
Krainy Jezior.
- Do zobaczenia w poniedziałek - powiedziała, wsiadając
do samochodu.
KOCHAĆ I STRACIĆ
111
- Jedź ostrożnie - poprosił.
Manipulowała jeszcze kluczykiem w stacyjce, kiedy po¬
m a c h a ł jej ręką i odjechał.
Kilkanaście kilometrów za Moortown wjechała na auto¬
stradę i j e c h a ł a nią aż do drogi prowadzącej nad jezioro Win-
dermere. F a r m a Josie była p o ł o ż o n a w małej wiosce wysoko
na wzgórzach. Zwykle Lindy odnajdywała ją bez trudu.
Po raz pierwszy odwiedziła Josie, kiedy była nastolatką.
P a m i ę t a ł a jeszcze, jak pokonywały wtedy wyboistą wąską
drogę, prowadzącą do Windermere. Josephine White, starsza
od niej o rok, była jej najlepszą przyjaciółką w internacie, nic
więc dziwnego, że nalegała, by spędziła z nią i jej rodziną
wielkanocny tydzień.
Josie i jej owdowiały ojciec Sam wyjechali wtedy po nią
na dworzec. Od tamtego pobytu Lindy czuła się u nich jak
w domu. Tak też było, kiedy przyjechała ze Stanów po poro¬
nieniu, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć.
Josie nie d a ł a jej wtedy czasu na rozmyślania. Chodziła
z nią w każdą pogodę na spacery po górach i włączyła w pra¬
cowite życie na farmie. Dzięki niej Lindy stopniowo nabierała
sił i ochoty do życia. Z a m i e r z a ł a zostać u Josie kilka tygodni,
ale w końcu m i n ę ł a jesień i cała zima, zanim wróciła do do¬
mu. Dopiero gdy pojawiły się przebiśniegi, uznała, że pora się
zbierać i na nowo stawić światu c z o ł o . Z a c z ę ł a szukać pracy
i w kwietniu przyjęto ją do szpitala w Moortown.
Minął już cały rok od tamtej wiosny, pomyślała, podjeż¬
dżając pod otwartą b r a m ę . Przez ten czas z ł o ż y ł a Josie tylko
kilka krótkich wizyt. Tym chętniej zadzwoniła do niej, kiedy
została zaproszona na wesele Sary.
- Lindy! - Josie wybiegła jej na powitanie, gdy tylko
wjechała na zabłocone podwórko. - Jak m i ł o znów cię wi-
112
KOCHAĆ I STRACIĆ
dzieć. Czy miałaś dobrą podróż? Jak się masz? Schudłaś,
chyba się przepracowujesz. Chodź do środka. Nastawiłam już
wodę na herbatę.
Lindy uśmiechnęła się. W tej przytulnej kuchni wciąż goto¬
wała się woda. Ogromny, ubrudzony sadzą czajnik stał na brzegu
pieca, w którym zawsze tlił się ogień, tak w zimie, jak i w lecie.
Sam White, wyglądający już na swoje siedemdziesiąt lat,
wstał z fotela i przywitał się z Lindy serdecznie, wyrzucając
jej, że za rzadko ich odwiedza.
- Zawsze o tobie myślę jak o drugiej córce, którą mógł¬
bym mieć, gdyby mi żona nie u m a r ł a po urodzeniu Josie
- powiedział czule.
Zjedli domową potrawę z sera i cebuli z pieczonymi zie¬
mniakami i szczypiorkiem. Potem, pijąc herbatę, przekazy¬
wali sobie najnowsze wieści.
Kiedy Sam poszedł spać, Josie zaczęła wypytywać Lindy
o pracę w szpitalu. Lindy celowo unikała tego tematu. Nie
m o g ł a się zdobyć na odwagę, by powiedzieć przyjaciółce, że
znów spotkała Grega. Zresztą, jaki sens miałoby rozdrapywa¬
nie starych ran, które kiedyś próbowała leczyć na tej farmie?
Lubiła Josie, ale nie chciała, by przyjaciółka podpowiadała jej
pomysły na rozwiązywanie problemów.
Stojący zegar wskazywał, że m i n ę ł a już p ó ł n o c .
- Powinnam się położyć - powiedziała do Josie. - Nie
mogę się rano spóźnić do kościoła.
- Czy on też tam będzie, Lindy? - cicho spytała przy¬
jaciółka.
- Kto?
- Och, nie udawaj! Jestem pewna, że poznałaś kogoś w szpi¬
talu. To się rzuca w oczy. Te urywane zdania, niechęć do opo¬
wiadania o kolegach z oddziału, ciągłe zmiany tematu i...
KOCHAĆ I STRACIĆ
113
- W porządku. Jest ktoś, ale na razie nie chciałabym o nim
mówić.
Patrząc na drobną twarz Josie, okoloną krótkimi, ciemnymi
włosami, Lindy przypomniała sobie, jak przyjaciółka podkre
ślała, że już nigdy, przenigdy nie powinna spotykać się z G r e -
giem. To on był powodem jej cierpień, więc musi go unikać
za wszelkącenę. W ciągu kilku miesięcy, które Lindy spędziła
na farmie, Greg stał się w oczach obu dziewcząt draniem i tak
Lindy myślała o nim do chwili, gdy znów go spotkała i świat
przewrócił się do góry nogami.
- Chyba się zakochałam - przyznała ostrożnie - ale to
dość skomplikowana sprawa. Josie, będziesz jedną z pier¬
wszych osób, które się dowiedzą, jeśli kiedykolwiek uda mi
się z nim dojść do porozumienia, ale na razie, proszę, nie
zadawaj więcej pytań.
- Jesteś bardzo tajemnicza. Odpowiedz mi tylko na jedno
pytanie, a przyrzekam, że p o t e m już o nie nie będę pytać. Czy
on jest żonaty?
- Nie.
- Wobec tego nie rozumiem, co cię powstrzymuje. Prze¬
praszam, obiecałam, że nie będę pytać. Temat zamknięty.
Jesteś zmęczona, więc idź spać. D o b r a n o c
Lindy nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok
w wąskim łóżku przy oknie wychodzącym na góry okalające
jeziora. Zawsze, gdy przyjeżdżała do Josie, spała w tym sa¬
mym pokoiku. Tej nocy jednak sen długo nie przychodził,
a kiedy wreszcie z d o ł a ł a zasnąć, dręczyły ją koszmary: była
w szpitalu i szukała Grega, kiedy go jednak znalazła i się do
niego zbliżała, on się oddalał. P r ó b o w a ł a biec, ale nogi odma¬
wiały jej posłuszeństwa...
114 KOCHAĆ I STRACIĆ
- Zejdź na d ó ł , Lindy. Jest do ciebie telefon.
Otworzyła oczy i zobaczyła Josie, stojącą obok łóżka. Po
chwili zeszła na d ó ł .
- Sara! Nie wierzę własnym uszom. Dlaczegóż to p a n n a
m ł o d a dzwoni w dniu ślubu!? - zdziwiła się, rozpoznając głos
przyjaciółki.
- Przepraszam, że tak wcześnie cię budzę. Ja w ogóle nie
m o g ł a m spać. M a m jeszcze tyle spraw na głowie, w ostatniej
chwili. M a m a doprowadza mnie do szału! Z u p e ł n i e jakby to
był ślub królewski. Z a m ó w i ł a za dużo s a m o c h o d ó w i przyszło
mi na myśl, że może ty dasz się n a m ó w i ć na jazdę taką
limuzyną.
- Pewnie będziesz się wstydzić, gdy przed kościołem sta¬
nie mój stary gruchot? - roześmiała się Lindy.
- Przejrzałaś mnie - również ze śmiechem odrzekła Sara.
- Ale poważnie, Lindy. Muszę znaleźć gości, którzy zgodzą
się podjechać tymi limuzynami. Wiesz, dla rodziców jest to
ważne. Ponieważ jesteś sama, pomyślałam, że m o ż e . . .
- Bardzo chętnie. Dzięki. I, Saro, życzę szczęścia!
- Oj, będzie mi potrzebne. Moja m a m a jest zła, że biorę
ślub w takiej widocznej ciąży. Kazała krawcowej poprawić
sukienkę. Zrobiłyśmy dodatkowe fałdy w talii. Muszę koń¬
czyć. Do zobaczenia w kościele. Pa.
Lindy wzięła kąpiel, zjadła śniadanie i ubrała się w oli¬
wkowy kostium, kupiony przed rokiem z okazji ślubu innej
koleżanki, w Londynie. Ledwo zdążyła się przygotować, gdy
usłyszała pisk opon przed d o m e m .
Przez okno zobaczyła wielką, czarną limuzynę i szofera
w czapce z daszkiem, rozmawiającego z Josie.
- Lindy! Twój powóz czeka! - z a w o ł a ł a przyjaciółka,
Kilka minut później siedziała w s a m o c h o d z i e , pospiesznie
KOCHAĆ I STRACIĆ
115
kończąc makijaż. Potem obserwowała wspaniały krajobraz za
oknem. Łodzie na jeziorze wyglądały z góry jak zabawki,
ślizgające się po skąpanej w słońcu tafli wody. To wspaniały
dzień na wesele i zarazem piękna oprawa ślubu, pomyślała,
wysiadając z limuzyny przed obrośniętym bluszczem kościo¬
łem z szarego kamienia.
Kościół był już zapełniony. Lindy znalazła miejsce z tyłu,
na jednej z ostatnich ławek. Na przodzie dostrzegła koleżanki
i kolegów ze szpitala. Nie była jednak sama, dołączyli do niej
Hannah z Simonem, którzy przybyli w tym samym czasie.
- Podobno Greg został na straży — szepnęła Hannah, sia¬
dając obok niej.
- Tak, ma dzisiaj zabieg in vitro i...
Obejrzała się, bo ktoś dotknął jej ramienia.
- Znajdzie się jeszcze jakieś miejsce?
- Greg! O wilku mowa... Myślałam...
- Czy zmieszczę się tu, czy nie?
Hannah uśmiechnęła się i przesunęła tak, by Greg mógł
usiąść obok Lindy.
- Jak się zdołałeś wyrwać?
- Okazało się, że Donna musi poczekać jeszcze jedną dobę
na zabieg. W szpitalu nic się nie działo, pomyślałem więc, że
przyjadę na ślub. W końcu to tylko godzina drogi i jeśli będę
potrzebny, mogą mnie wezwać telefonicznie.
Organista przerwał cichy wstęp muzyczny i zagrał pier¬
wsze akordy „Marsza weselnego". Tyle w tym było tradycji!
Lindy bywała na wielu ślubach i zawsze wzruszała się na
widok panny młodej, idącej środkiem głównej nawy.
Sara promieniała. Biała suknia leżała na niej wspa¬
niale, a dodatkowe fałdy wokół talii wyglądały całkiem natu¬
ralnie.
116
KOCHAĆ I STRACIĆ
Kiedy orszak ślubny dotarł przed ołtarz, Lindy poczuła
rękę Grega na swojej Jego dotyk wywołał w niej dreszcz.
Spojrzała w bok i pomyślała, że wspaniale wygląda w tym
ciemnym garniturze. W tej chwili gotowa była mu wszystko
wybaczyć. Czy to, co musiała przez niego przeżyć, cokolwiek
znaczyło? Tylko czy on wybaczy jej, że tak długo ukrywała
przed nim tajemnicę? Oeh, dałaby wszystko, byleby móc
stanąć z nim przed ołtarzem!
Jak przez sen słyszała pytanie księdza skierowane do Sary,
czy chce Brada za męża.
„Od dziś na zawsze, na dobre i złe..."
Wolną ręką, bo jedną wciąż trzymał Greg, starła łzę z ką¬
cika oka.
- Czy zawsze płaczesz na ślubach? - szepnął.
Opanowała się dopiero wtedy, kiedy wychodzili z kościo¬
ła. Greg puścił jej rękę na dziedzińcu, gdy sięgnęła do torebki
po konfetti.
- Sara wygląda prześlicznie - powiedziała.
- Panny młode zawsze wyglądają ładnie - odparł cicho.
- Sama perspektywa małżeństwa powoduje, że promieniują
radością. Powinniśmy to wypróbować.
Serce zaczęło jej bić szybciej, kiedy odwracała ku niemu
twarz.
- Czy to oświadczyny?
- To staromodne słowo. Obecnie wystarczy po prostu
obopólna zgoda.
- Małżeństwo to staromodna instytucja, ale niektórych...
uszczęśliwia - skomentowała załamującym się głosem bo
z trudem tłumiła wzruszenie.
- Więc co? Czy zakręcimy się wokół tej sprawy? - spytał
z uśmiechem.
KOCHAĆ I STRACIĆ
117
Stali na przedzie tłumu, a właśnie robiono zdjęcia.
- Lindy! Greg! Chodźcie, dołączcie do ogólnego zdjęcia
pracowników szpitala - zawołał Brad.
- Czekam na odpowiedź, Lindy — powiedział Greg, biorąc
ją za rękę i prowadząc w stronę nowożeńców.
- Tutaj, proszę pana, niech pan tu stanie ze swoją panią
- poprosił fotograf. - Ładna para powinna stać z przodu.
- Ciekawe, kto następny weźmie ślub? - rzuciła Sara, kie¬
dy grupa rozstąpiła się, żeby zrobić miejsce dla rodziny.
- To jak choroba... bardzo zakaźna - wtrącił Brad, ale
Sara nie podzieliła jego zdania.
- To nie jest właściwe określenie. Przecież czujemy się
świetnie. A na wiosnę przyszłego roku zapraszamy wszy¬
stkich na chrzciny.
- Sara! - upomniała ją matka, ale uradowana panna młoda
nie zareagowała.
Przyjęcie zorganizowano z wielką pompą. Podano obiad
złożony z trzech dań dla ponad stu osób. Długie stoły pokry¬
to śnieżnobiałymi obrusami, a przed każdym nakryciem po¬
łożono kartkę z imieniem i nazwiskiem gościa. Greg dyskret¬
nie porozmawiał z kelnerką i załatwił sobie miejsce obok
Lindy.
- Nie odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie - szepnął,
gdy zaczęli jeść przystawkę z łososia.
- Czy mógłbyś je sprecyzować? - spytała. — Nie jestem
pewna, czy mi odpowiada to „kręcenie się". Brzmi tak, jakbyś
mnie zapraszał tylko do tańca, a nie na całe życie...
Celowo grała na zwłokę. Wprawdzie Greg zaproponował
jej coś, czego pragnęła ponad wszystko, ale nie mogła przyjąć
oświadczyn, dopóki mu nie wyzna prawdy.
- Omówimy to później, Greg, dobrze?
118
KOCHAĆ I STRACIĆ
Dostrzegła rozczarowanie w jego oczach.
- Co tu jest do omawiania? - spytał, ponieważ jednak
z tyłu stała już kelnerka, gotowa wymienić naczynia, zgodził
się, aczkolwiek niechętnie: - Dobrze, porozmawiamy wie¬
czorem po powrocie z wesela.
Kelnerki zaczęły ustawiać półmiski z kurczakami w wa¬
rzywach. Wśród brzęku naczyń i gwaru trudno było rozma¬
wiać na osobiste tematy.
- Nie wracam od razu do domu. Spędzę jeszcze jedną noc
u mojej przyjaciółki, Josie. Umówiłam się już - powiedziała.
- Zostawiłam u niej samochód i ubrania.
- Nie widzę problemu. Pojadę tam z tobą po rzeczy.
Podano właśnie desery, ale Lindy straciła apetyt. Pokrojo¬
no tort weselny, przełknęła jednak zaledwie kęs i wypiła kilka
łyków szampana. Zauważyła, że Greg w ogóle nie pije alko¬
holu. To dobrze, powinien być trzeźwy, kiedy mu przekażę tę
nowinę, pomyślała.
Miała wrażenie, że przemówienia i toasty nigdy się nie
skończą, ale wreszcie nowożeńcy wstali, by pożegnać gości.
Jakaś daleka krewna Sary spytała Lindy, czy przypadkiem nie
wie, gdzie Sara i Brad wybierają się w podróż poślubną. Od¬
powiedziała, że nie wie.
- Chyba do Cragdale? - przypomniał sobie Greg, kiedy
starsza pani odeszła.
Lindy uśmiechnęła się.
- Cicho. To tajemnica, że spędzili miesiąc miodowy
w Boże Narodzenie. Nie psujmy nastroju. Po co rozczarowy¬
wać tradycjonalistów?
Greg wziął ją pod rękę i pociągnął w stronę drzwi.
- Brad mi powiedział, że przez kilka najbliższych dni
będzie tapetował pokój dziecinny - powiedział cicho.
KOCHAĆ I STRACIĆ
119
- Cóż, na tym właśnie polega małżeństwo - stwierdziła
Lindy, przygotowując się psychicznie do rozmowy, którą mu¬
siała wreszcie przeprowadzić.
Nie mogę mu powiedzieć tego w samochodzie, zreflekto¬
wała się, spoglądając na Grega wpatrzonego w wyboistą dro¬
gę, gdy pokonywał ostry zakręt.
Zdenerwowała się na dobre, gdy w oddali ukazały się bu¬
dynki gospodarcze. Nie mogła przecież dopuścić do spotkania
Grega z Josie, zanim z nim nie porozmawia.
- Lepiej nie wjeżdżaj na podwórze. Tam jest straszne bło¬
to, ubrudziłbyś samochód - powiedziała jednym tchem.
- Nieważne.
Ktoś już otwierał bramę.
- Zakręć tu, na skraju tego pola, i jedź do Moortown. Ja
wezmę swoje rzeczy i zobaczymy się, gdy tylko wrócę do
szpitala. Prowadzę znacznie wolniej niż ty - tłumaczyła się
nieporadnie.
Nie zważając na jej słowa Greg jechał prosto w stronę
bramy.
- Zachowujesz się, jakbyś się mnie chciała pozbyć. Uwa¬
żam, że powinniśmy razem wrócić do Moortown.
- Nie wjeżdżaj na podwórze, Greg - powiedziała zdespe¬
rowana. - Pełno tu kur i...
Powoli wprowadził samochód przed dom i zatrzymał go
pod oknem kuchni. Objął ją i przyciągnął do siebie, aby zło¬
żyć na ustach czuły pocałunek.
- Jakoś nie widać tych kur - mruknął, uśmiechając się dziw¬
nie, gdy się od niej odsunął. - O co chodzi, Lindy? Znów masz
taką przerażoną minę. Dlaczego nie chciałaś, żebym tu przyje¬
chał? Czy to tutaj ukrywasz swój sekret? Może męża i dzieci?
120
KOCHAĆ I STRACIĆ
Początkowo żartował, ale zauważyła, że w pewnej chwili
naprawdę się przejął.
- Lindy, wróciłaś! Nie r o z p o z n a ł a m samochodu.
Wejdźcie oboje, proszę - zapraszała Josie, wychodząc
z kuchni i wycierając ręce o sztruksowe spodnie do jazdy
konnej.
- Mój kolega musi wracać do szpitala - zaczęła Lindy,
patrząc błagalnie na Grega.
- Nieprawda, nie muszę - powiedział, wysiadając z samo¬
chodu. - Dzień dobry. Jestem Greg.
Pod Lindy ugięły się nogi. Kątem oka widziała, jak Greg
z czarującym uśmiechem wyciąga do Josie rękę. Zauważyła
też, że serdeczność Josie nagle zniknęła.
- To urocze miejsce - powiedział z uznaniem, rozglądając
siędokoła. - Często myślę, że gdybym nie poszedł na medy¬
cynę, zostałbym farmerem.
Josie wpatrywała się w niego zdumiona.
- To pan jest Greg Dalton? - spytała.
- O, wreszcie jestem sławny. To znaczy, że Lindy mówiła
coś o mnie?
- Nie... Przynajmniej nie ostatnio - odparła Josie chłod¬
no. - Nie przypuszczałam, że to pan, bo przed chwilą w sa¬
mochodzie wyglądaliście na szczęśliwych. Wyglądałam aku¬
rat przez okno i widząc was, pomyślałam: Och, jak dobrze,
Lindy przywiozła swoją sympatię i...
- Josie, musze coś powiedzieć -zaczęła Lindy, marząc,
by przyjaciółka przestała mówić, dopóki ona nie wyjaśni całej
sprawy.
- Ależ wszystko już jasne - uparcie paplała Josie. - Znów
jesteście razem i Lindy wszystko panu powiedziała. Czy bar¬
dzo był pan zaskoczony, gdy...
KOCHAĆ I STRACIĆ
121
- Przestań! - krzyknęła Lindy. - Nic mu jeszcze nie po¬
wiedziałam!
- Uważam, że powinnaś - zganiła ją Josie. - Przecież
to dotyczy was obojga. Czy on ma pojęcie, co przez niego
przeszłaś?
Lindy zakryła twarz rękoma. Miała wrażenie, że śni się jej
koszmarny sen. Kiedy Josie była pewna swojej racji, nie
sposób było jej powstrzymać.
- Czy pan ma pojęcie, jak strasznie Lindy cierpiała po
poronieniu, doktorze Dałton? - wyrzuciła z siebie Josie.
- Poronieniu?-Greg był oszołomiony.-Czy to...?
Lindy skinęła głową.
- Tak, twoje. Byłam w trzecim miesiącu, kiedy...
- Przez trzy miesiące nosiłaś moje dziecko i nic mi nie
powiedziałaś? - spytał podniesionym głosem. - Czy nie są¬
dzisz, że miałem prawo wiedzieć? Nie przyszło ci na myśl,
że chciałbym być ojcem? Wiesz, jak kocham dzieci. Lindy,
jak mogłaś trzymać to w tajemnicy?
Nagle urwał i głęboko wciągnął powietrze, jakby w ten
sposób usiłował otrząsnąć się z szoku. Po chwili odezwał się
łagodniejszym tonem:
- Przykro mi, że cierpiałaś, ale powinnaś mi była powie¬
dzieć. Ja...
- Co tu się dzieje? - zdziwił się ojciec Josie, stając
w drzwiach kuchni. - Dlaczego nie wejdziecie do środka?
- Muszę wracać do szpitala, proszę pana - powiedział
Greg, otwierając drzwi samochodu.
Sam White potrząsnął głową i zniknął w kuchni. Pojęcia
nie miał, o co w tym wszystkim chodzi, lecz uznał, że to nie
jego sprawa. Niech młodzi sami rozwiązują swoje konflikty.
- Wezmę swoje rzeczy, Josie - zaczęła Lindy.
122
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Możesz tu zostać, jak długo zechcesz - powiedział
Greg, a gdy spojrzał na nią, dostrzegła w jego oczach ból
i niepewność. - Masz dyżur dopiero w poniedziałek.
- Wracam do szpitala jeszcze dzisiaj - zdecydowała na¬
gle. - Chcę ci wyjaśnić, co się stało. Chciałam ci powiedzieć
wcześniej, ale...
Przerwała w pół zdania Wszystkie powody ukrywania pra¬
wdy teraz wydały jej się bezsensowne. Dlaczego tak długo to
ukrywała? Byłby na nią zły, ale nie zaskoczony tak jak teraz.
- Przepraszam, Lindy - odezwała się Josie, kiedy Greg
odjechał. - Skąd mogłam wiedzieć...
- To nie twoja wina - odrzekła Lindy znużonym głosem.
- Powinnam była mu powiedzieć. Przecież i tak prędzej czy
później... Czekałam tylko na odpowiedni moment. Widzisz,
jego poprzednia żona nie była z nim szczera. On bardzo chciał
mieć dziecko, a ona oszukiwała go, biorąc pigułki antykon¬
cepcyjne. A potem odkrył, że ona ma romans z jego najle¬
pszym przyjacielem. Był tak zdruzgotany, że minęło pół roku,
zanim się pozbierał. Tego dnia, kiedy postanowił zacząć żyć,
poznaliśmy się.. .1 od razu zaszłam w ciążę.
- Jest znacznie sympatyczniejszy, niż myślałam - stwier¬
dziła Josie. - Znienawidziłam go za to, że tyle przez niego
wycierpiałaś i dlatego tak na niego napadłam. Teraz tego ża¬
łuję. To o nim wspomniałaś wczoraj wieczorem, prawda?
W nim jesteś zakochana?
Lindy skinęła głową. Bała się, że się rozpłacze, jeśli za¬
cznie mówić.
- Czy sądzisz, że zdołacie się jakoś pogodzić? - spytała
Josie niepewnie.
- Nie wiem - szepnęła Lindy. - Ale na pewno spróbuję
z nim porozmawiać. Wybacz, Josie, ale chyba zaraz pojadę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kiedy Lindy zadzwoniła do pokoju Grega w hotelu dla
lekarzy, nikt nie odpowiadał. Pomyślała, że zastanie go w ró
żowym domku, ale kiedy odezwała się sekretarka automaty
czna, zrezygnowała z dalszych poszukiwań. Skoro nie chce
się z nią kontaktować, nie będzie się narzucała. Było jej zim
no, więc nastawiła termostat na wyższą temperaturę i weszła
do łóżka, szczelnie otulając się kołdrą.
Obudził ją telefon. Która to może być godzina? - zastana¬
wiała się. Przez szczelinę w zasłonach wpadało nikłe światło.
Machinalnym gestem podniosła słuchawkę.
- Słucham?-spytałazaspana.
- Lindy?
- Greg? Gdzie... ?
- Wiem, że to jest twój wolny weekend, ale czy nie mo¬
głabyś popracować kilka godzin? Zarodki są już gotowe i na¬
leży je jak najszybciej wszczepić. Zadzwoniłem do Donny,
już jest w drodze. Wiesz, że mamy mało personelu z powodu
tego wesela i Wielkanocy.
- Przyjdę mniej więcej za pół godziny, dobrze?
- Dzięki.
Greg był uprzejmy, ale jednocześnie chłodny i nieprzystę¬
pny. Pomyśleć, że nie dalej jak wczoraj oświadczył się jej!'
Dzisiaj dzieliła ich ogromna przepaść.
Kiedy weszła do pokoju lekarskiego, Donna leżała już na
124
KOCHAĆ I STRACIĆ
stole, a siostra Jean Smith sprawdzała wysterylizowane narzę
dzia. Lindy umyła ręce i Jean pomogła jej włożyć fartuch.
Greg był wyraźnie spięty. Tylko wobec pacjentki zacho
wywał się bardzo uprzejmie. Lindy najwyraźniej stanowiła
dla niego jedynie koleżankę z pracy. Nie zwracał na nią wię
kszej uwagi niż na pozostałych pracowników zespołu.
Lindy zbadała pacjentkę, po czym wprowadzono zarodki
do macicy.
- Czy dobrze się czujesz, Donno? - spytał Greg.
- Dobrze, doktorze. Jak długo to potrwa?
Greg uśmiechnął się, a wtedy obserwującej go Lindy wy
dało się, że słońce wychodzi na niebo po burzliwym dniu.
- Skończyliśmy. Zarodki są już w środku - wyjaśnił. —
Kiedy wrócisz za dwa tygodnie, będziemy mogli Stwierdzić,
czy zabieg się udał.
- Dziękuję, jesteście wszyscy wspaniali. Czy Dave może
wejść i dotrzymać mi towarzystwa?
- Oczywiście - zgodziła się Lindy, zdejmując fartuch
i wrzucając go do kosza. - Za chwilę będę przechodziła obok
poczekalni, więc go poproszę.
Była w połowie drogi, kiedy usłyszała za sobą znajome
kroki. Nie odwróciła się jednak do chwili, gdy Greg stanął tuż
za nią przed poczekalnią.
Zajrzała do środka i powiedziała mężowi Donny, że może
pójść do pokoju lekarskiego.
- Czy już jestem ojcem? - spytał z uśmiechem.
- Mamy nadzieję, że wkrótce pan nim zostanie - odpo
wiedziała.
Greg patrzył na nią z zagadkowym wyrazem twarzy.
- Tak sobie myślę - zaczął wolno - że wczoraj chyba
zareagowałem zbyt pochopnie. Byłem wstrząśnięty. Dopiero
KOCHAĆ 1 STRACIĆ
125
w drodze do domu zrozumiałem, jakim okropnym przeży¬
ciem musiało być dla ciebie to poronienie. Josie wspomniała,
że cierpiałaś.
- Owszem - przyznała, usiłując zapanować nad smut¬
kiem. - Słuchaj, nie możemy tutaj o tym rozmawiać.
- Wobec tego chodźmy na spacer na wzgórza. Tam nikt
nam nie będzie przeszkadzał.
- To chyba dobry pomysł - przyznała.
- Za dziesięć minut?
- Dobrze. Włożę wygodniejsze buty i zobaczymy się na
parkingu.
Niebo pokryło się chmurami, gdy wybrali się na spacer po
wzgórzach okalających Cragdale. Greg zaproponował, aby
zostawili samochód pod domem i ruszyli w górę kamienistą
ścieżką, zaczynającą się tuż za rogiem budynku.
Nawet nie zaprosił jej dD środka na kawę. Mimo to pomy¬
ślała, że jeśli tylko uda im się porozumieć tu, w górach, to
wrócą do domu w lepszym nastroju, a potem na pewno się
pogodzą. Miała nadzieję, że Greg też tego chce. Przecież
mogli pójść na spacer gdziekolwiek indziej, ale on wybrał
ścieżkę za różowym domkiem. Uznała to za dobry znak.
W miejscu, gdzie ścieżka schodziła w dół do następnej
doliny, Greg stanął i wytarł ręką powierzchnię skały.
- Gzy możemy tu usiąść?
- Dobrze.
Poranne słońce ogrzało kamień. Trudno było mówić o wy¬
godzie, ale przynajmniej roztaczał się stąd wspaniały widok.
Panorama gór, rozciągających się jak okiem sięgnąć, spowo¬
dowała, że Lindy poczuła się odprężona. Tak, nareszcie była
w odpowiednim nastroju, by raz na zawsze uporządkować
126
KOCHAĆ I STRACIĆ
sprawę z Gregiem. W końcu teraz, gdy wyszło szydło z wor
ka, i tak nie miała nic do stracenia.
Siedział oddalony od niej o kilka centymetrów, kurczowo
zaciskając rękę na skalę. Odwróciła się ku niemu i na chwilę
zbił ją z tropu poważny wyraz jego twarzy.
- Powiedziałabym ci wcześniej, ale...
- Opowiedz mi teraz - przerwał jej z chłodnym spoko¬
jem, który nie wróżył niczego dobrego. - Wyjaśnij mi, jak to
się stało, że dwa lata temu nie mogłaś mi powiedzieć, że jesteś
ze mną w ciąży.
Nagle dała upust swej długo skrywanej frustracji.
- To chyba jasne! Następnego dnia, zaraz po tej nocy,
pewien kolega powiedział mi, że jesteś żonaty. Byłam wściek¬
ła i rozgoryczona, że mnie oszukałeś. Kiedy się okazało, że
jestem w ciąży, nawet mi na myśl nie przyszło, że może cię
to obchodzić. Żonaty mężczyzna, który...
- Że może mnie obchodzić! - przerwał oburzony. - Mo¬
głaś zadzwonić, to byś poznała moją reakcję. Nawet kiedy się
spotkaliśmy ponownie tutaj, w Moortown, i dowiedziałaś się,
że nie jestem żonaty, też nie raczyłaś mi nic powiedzieć.
- Wobec tego jesteśmy kwita, prawda? Oszukaliśmy sie¬
bie nawzajem - zauważyła.
Przez chwilę siedzieli, nie odzywając się i nie dotykając,
oddaleni od siebie zaledwie o kilka centymetrów, ale w grun¬
cie rzeczy Lindy miała wrażenie, że dzielą ich kilometry.
- Oboje jesteśmy uparci - przyznał.
Nagle przysunął się i objął ją. W pierwszej chwili zesztyw¬
niała, zbyt dumna, by ulec, ale jak zwykle uległa pod wpły¬
wem jego uroku. Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy.
- Zacznijmy od początku, dobrze? - szepnął i wolno po¬
chylił się, by ją pocałować.
KOCHAĆ I STRACIĆ
Nie poruszyła się, ciesząc się pojednaniem, pełna nadziei,
że kiedy odkryje przed nim wszystkie karty, nastąpi nie tylko
chwilowe zawieszenie broni. Musi mu powiedzieć wszystko
do końca, ale jak ma znaleźć właściwe słowa?
- To poronienie było straszne - zaczęła cicho. - Wyzdro¬
wiałam pod względem fizycznym, ale męczy mnie poczucie
winy. Ja...
- Winy? Lindy, chyba nie...
- Ależ nie, oczywiście nie zrobiłam nic, co mogłoby wy¬
wołać poronienie... to znaczy, nie zrobiłam nic celowo. Ko¬
chałam to maleństwo i nie chciałam mu wyrządzić krzywdy.
- Więc skąd poczucie winy?
- Uznałam, że mój lekarz przesadza, zabraniając mi pły¬
wać podczas trzech pierwszych miesięcy ciąży. Czułam się
przecież doskonale. Pod koniec drugiego miesiąca poszłam
na pływalnię ze swoją siostrą przyrodnią, Lucy, i zaczęłam
krwawić, więc wezwano karetkę i...
Greg przytulił ją mocniej, bo nagle po jej twarzy popłynę¬
ły łzy.
- Moje biedactwo. To musiało być dla ciebie straszne.
- Więc nie jesteś na mnie zły? Za to, że postąpiłam lek¬
komyślnie?
Nie takiej reakcji się spodziewała, więc nie wiedziała, co
0 niej sądzić. Jakimś szóstym zmysłem wyczuwała, że to cisza
przed burzą. W jego oczach wyczytała przecież przerażenie
1 oszołomienie. Szeptał coś, jakby chciał ją pocieszyć, ale sam
nie mógł się uporać z własnymi odczuciami.
- Jestem zawiedziony, ale nie chcę, żebyś nadal cierpiała
- powiedział beznamiętnym tonem. - Przykro mi, że straciłaś
dziecko, ale przede wszystkim chciałbym, żebyś bardziej dba¬
ła o siebie.
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Wiedziałam, co myślisz. Bałam się ci powiedzieć, bo
zdawałam sobie sprawę, że twoje rozczarowanie jeszcze spo¬
tęguje moje poczucie winy.
- Lindy, przestań się dręczyć. Przeżyłaś straszną rzecz, ale
spróbuj myśleć rozsądnie. Czy po poronieniu twój lekarz
przeprowadził dokładne badanie histopatologiczne?
Wzdrygnęła się pod wpływem wspomnień: ten kłujący ból,
gdy pływała, a potem wychodziła na brzeg basenu. Później
zwijała się z bólu, leżąc na podłodze, owinięta ręcznikami.
Lucy zadzwoniła na pogotowie i...
- Nie, to nie było możliwe. Zresztą wtedy chciałam po
prostu o tym zapomnieć, więc już u niego nie byłam. Uzna¬
łam, że gdyby chciał mi przekazać coś ważnego, co jego
zdaniem powinnam wiedzieć, skontaktowałby się ze mną.
- Niekoniecznie.
- Przecież my tutaj, w Moortown, tak właśnie byśmy po¬
stąpili - próbowała się bronić.
- Czy na pewno nie straciłaś kontaktu ze swoim lekarzem
celowo, bo wiedziałaś, że miałby do ciebie pretensje, że nie
zastosowałaś się do jego rady?
- Być może - szepnęła na wpół do siebie.
- Lindy, gdybyś mi wtedy powiedziała!
- Przestań, Greg! Wciąż rozważamy to samo. Przecież nie
cofniemy czasu. Właśnie dlatego nie powiedziałam ci wcześ¬
niej: wiedziałam, jak się będziesz złościł.
- Więc obwiniasz mnie? Gdybym wtedy mógł się tobą
opiekować, może dziecko by...
- Przestań wreszcie, Greg!
Miała wrażenie, że jego słowa ranią ją śmiertelnie.
- Przepraszam. - Tulił ją do siebie, dopóki nie przestała
drżeć. - Chodźmy do domu - szepnął.
KOCHAĆ I STRACIĆ
129
Schodząc w dół wzgórza po wyboistej ścieżce, z żalem
spoglądała na jego pochyloną sylwetkę. Czy pomogłaby jej
wizyta u położnika? Może udzieliłby jej informacji, tak jak
Greg sugerował? Może za długo chowała głowę w piasek
i teraz nadszedł czas na stawienie czoła prawdzie?
Pamiętała, że w tamten feralny dzień podczas ostatniego
badania ultrasonograficznego nie mogła dostrzec płodu
z miejsca, w którym leżała na kozetce. Zapamiętała, że Alex
Grainger przesłonił nagle swoją postacią monitor i wyłączył
aparat.
Wtedy pomyślała po prostu, że się spieszy. Znała to uczu¬
cie, gdy pacjenci zatrzymują lekarza, zalewając go potokiem
pytań. A jednak powinna była się dowiedzieć, dlaczego w jej
przypadku był przesadnie uważny. Wtedy tłumaczyła sobie,
że taki jest wobec wszystkich pacjentek, ale kto wie, może
był jakiś inny powód?
Siedząc przy stole kuchennym nad grzankami z serem
i herbatą, powiedziała Gregowi, co zamierza zrobić.
- Zadzwonię do Stanów i zapytam Lucy, czy Alex Grain¬
ger pracuje jeszcze w tym samym szpitalu. Chcę się z nim
skontaktować.
- Możesz tak zrobić, chociaż jest dosyć późno. Minęły już
dwa lata od czasu, gdy byłaś jego pacjentką.
Odwróciła głowę. Wydawał się przybity jak nigdy. Miała
nadzieję, że kiedy podzieli się z nim swoją tajemnicą i winą,
oboje odczują ulgę, a tymczasem wszystko się pogorszyło.
- Chodź do łóżka - zaproponował. - Zapomnijmy o tym,
co nas dzieliło. To jedyne miejsce, gdzie całkowicie się z sobą
zgadzamy.
Nie miała ochoty kochać się z nim w takiej chwili.
130
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Greg, wolę wrócić do szpitala. Jestem zmęczona i...
Zakrył jej usta dłonią.
- Szsz. Wystarczająco długo już walczymy. Pora na za¬
wieszenie broni.
Uległa pod wpływem czułości, którą dostrzegła w jego
oczach. Wstał i podał jej rękę, by wstała, a potem zaniósł ją
na górę, położył na łóżku i szybko rozebrał.
Gdy pieścił rękoma jej skórę, ogarnęło ją podniecenie, a gdy
poczuła go w sobie, zadrżała. Poruszał się najpierw wolno, po¬
tem coraz szybciej, doprowadzając ją do ekstazy. Później leżała
wtulona w niego, odprężona i zarazem silniejsza. Wiedziała, że
zawsze będzie kochać Grega, bez względu na to, co się stanie.
Spojrzała mu w oczy i znów dostrzegła w nich ból.
Czy naprawdę jej wybaczył? I jak by zareagował, gdyby
się okazało, że poronienie spowodowało jakieś trwałe uszko¬
dzenie? Ta myśl od dawna nie dawała jej spokoju. A jeśli się
okaże, że nie będzie mogła dać mu dziecka? Przecież powie¬
dział, że uwielbia dzieci i chce mieć rodzinę. Dlatego powin¬
na sprawdzić, czy może urodzić dziecko. Skontaktuje się
z tym lekarzem jak najszybciej.
- Muszę jechać do szpitala - oświadczyła nagie.
- Naprawdę? - zdziwił się. - Czy...
- Muszę zrobić mnóstwo rzeczy.
- Na przykład co? - zapytał przeciągle, wyciągając do
niej ręce.
Odsunęła się jednak.
- Och, nie chcę cię zanudzać długą listą niewdzięcznych
zadań.
- Dobrze, pani doktor. - Uśmiechnął się do niej. - Widzę,
że rzeczywiście masz ochotę na pracę, więc nie będę cię
zatrzymywał. Odwiozę cię. Ale, Lindy...
KOCHAĆ I STRACIĆ
131
- Słucham?
- Nie odpowiedziałaś wczoraj na moje pytanie.
- Potrzebuję trochę czasu. Muszę pomyśleć...
- O czym? Chyba nie...
- Greg, muszę sprawdzić, dlaczego położnik był taki
ostrożny w moim przypadku. Jeśli jestem chora, muszę o tym
wiedzieć, zanim... postanowię wyjść za mąż.
Objął ją, jakby w ten sposób chciał powstrzymać jej łzy.
- Chcę móc dać ci dzieci. Wiem, jak bardzo pragniesz
mieć rodzinę, Greg, i...
- Kochanie, chcę tylko ciebie. Owszem, wspaniale byłoby
mieć dzieci, ale.
- Mówisz tak teraz, ale jak byś się czuł po kilku latach bez
dziecka?
- Lindy, nie zamartwiaj się. Najpierw musimy sprawdzić,
czy jesteś zdrowa i...
- A jeśli jestem bezpłodna? - spytała cicho, patrząc mu
w oczy.
- Cóż, sprawdzimy wszystkie możliwości. Przecież pra¬
cujemy na właściwym oddziale.
- To prawda.
Zadrżała mimo woli, przypominając sobie małżeństwa,
które odchodziły z ich oddziału z kwitkiem. Ci ludzie leczyli
się przez długie lata, a kiedy ich wreszcie informowano, że
nic się nie da zrobić, byli ogromnie zawiedzeni.
Czy gdyby to spotkało ją i Grega, zdecydowaliby się na
adopcję? To bardzo trudny proces, poza tym chciała mieć
dziecko z Gregiem. Nie, jeśli się okaże, że jest bezpłodna, nie
wyjdzie za niego. Nie zniosłaby faktu, że pozbawiła go rodzi¬
ny, o której tak marzy.
Uwolniła się z jego ramion.
132
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Odwieź mnie już - szepnęła, całując go w policzek.
Uniósł jej twarz i delikatnie pocałował w usta.
- Nie martw się przedwcześnie - poprosił.
W drodze do Moortown milczeli. Greg wysadził ją na
parkingu i od razu zawrócił do Cragdale.
Zadzwoniła do Stanów zaraz po wejściu do mieszkania.
Odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. Lindy odłożyła
słuchawkę, nie nagrywając odpowiedzi. Poczeka, aż Lucy
wróci do domu. Spróbuje nazajutrz rano. Cóż, tym razem nie
udało się, ale przynajmniej podjęła próbę.
W wielkanocny poniedziałek w szpitalu panował spokój.
Greg uprzedził ją, że spędzi ten dzień w Cragdale. Tęskniła
za nim tak bardzo, że z trudem koncentrowała się na pracy.
Siostra Gregson wróciła wreszcie do kliniki po weekendzie
spędzonym u Sary i pod koniec dyżuru zaprosiła Lindy na
kawę do swojego pokoju.
- Sara wyglądała prześlicznie, prawda? - zachwycała się,
podając Lindy filiżankę. - Prawdę mówiąc, w pewnym sto¬
pniu przyczyniłam się do tego, że ona zaczęła interesować się
Bradleyem Prestcotem. Często zapraszałam oboje na kawę,
a potem przyglądałam się, jak wychodzą razem, trzymając się
za ręce. Och, jakie to było romantyczne! Właściwie od samego
początku słyszałam dzwony weselne, chociaż czasem się kłó¬
cili, jak to zwykle bywa.
Lindy wypiła łyk kawy, patrząc na ożywioną twarz siostry
Gregson.
- Ależ z pani romantyczka, siostro! - powiedziała.
- To prawda. W wolnych chwilach, kiedy nie mam dyżu¬
ru, czytam romanse. Jednak czytanie to nie to samo, co rze-
KOCHAĆ I STRACIĆ
133
czywistość, prawda? Kiedyś ja też o mało nie wyszłam za
mąż. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat. Zostałam właś
nie wykwalifikowaną pielęgniarką, a on pracował jako urzęd¬
nik w administracji szpitala. Później został burmistrzem Mo-
ortown, wyobraża pani sobie? I nadano mu tytuł szlachecki
za zasługi. Niestety, pokłóciliśmy się. Teraz nawet nie pamię¬
tam o co. On był uparty i nie chciał mnie przeprosić, a ja
nie ustąpiłam, bo moim zdaniem wina leżała po jego stro¬
nie. Byliśmy ulepieni z tej samej gliny, oboje zbyt dumni.
W każdym razie praca pochłaniała nas tak bardzo, że w końcu
przestaliśmy się spotykać. - Siostra Gregson uśmiechnęła się,
udając zakłopotanie. - Nie wiem, po co ja to pani doktor
mówię.
Lindy też tego nie wiedziała. Trudno Uznać za optymisty¬
czną historię pary, która się rozstała.
- Nikomu jeszcze o tym nie mówiłam. Wszyscy uważają
mnie za starą nudziarę, ale duszę mam młodą jak kiedyś
- podkreśliła Ann, wsuwając posiwiały kosmyk włosów pod
wykrochmalony, śnieżnobiały czepek. - W każdym razie ni¬
czego nie żałuję. Przeżyłam wspaniały romans. I uważam, że
lepiej kochać i stracić, niż w ogóle nie kochać.
Przez chwilę milczały. Zza drzwi dochodził gwar z oddzia¬
łu, płacz jakiegoś dziecka, rozmowy matek. Tutaj, w cichym
biurze Ann Gregson, Lindy mogła wreszcie dokonać rachun¬
ku sumienia.
Czy w przyszłości, jeżeli nie pobiorą się z Gregiem, będzie
w stanie tak filozoficznie podchodzić do tego, co przeżyła?
Czy z takim samym spokojem, jak siostra Gregson, powie
„lepiej kochać i stracić"?
- Pewnie mówię o tym dlatego, że wszyscy na oddziale
szepczą o bliskich ślubach - oznajmiła siostra Gregson, wra-
134
KOCHAĆ I STRACIĆ
cając do tematu. - Najpierw Hannah i Simon, potem Sara
i Bradley, a przeczucie mi mówi...
Przerwała. Na jej twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech
i przechyliła głowę na bok, jakby oczekiwała, że Lindy do¬
kończy za nią rozpoczęte zdanie.
- Co mówi pani przeczucie, siostro? - spytała Lindy, sta¬
rając się ukryć napięcie.
- Ależ proszę się nie przejmować. Skoro nie chce pani
0 tym rozmawiać...
- Racja. Nie chcę o tym rozmawiać - zdecydowała Lindy,
wstając. - Dziękuję za kawę.
- Zauważyłam, że coś panią trapi, moja droga - powie¬
działa siostra Gregson. - Tak naprawdę to chciałam pani po¬
wiedzieć, że byłoby mi niezmiernie przykro, gdyby pani ze¬
rwała z Gregiem, tak jak ja się rozstałam z Jackiem.
Sir Jack Hamilton, prezes zarządu! Odznaczony za dzia¬
łalność społeczną. Jasne! Człowiek, który tak ją zmęczył pod
czas rozmowy kwalifikacyjnej.
Oczy Ann Gregson zabłysły, gdy dostrzegła zdziwienie
Lindy.
- I proszę to zachować dla siebie.
- Niech się pani nie martwi, siostro. Nikomu nic nie powiem.
Gdy wieczorem po dyżurze wróciła do siebie, zdjęła buty,
położyła się na łóżku i sięgnęła po telefon. Odezwał się sygnał
1 nagle wyraźnie wyobraziła sobie mały, pomalowany na biało
drewniany bungalow nad morzem na półwyspie Cape Cod.
Zerknęła na zegarek - pięć godzin różnicy w czasie. Tam jest
dopiero wczesne popołudnie.
Uśmiechnęła się, słysząc głos matki, zdyszanej, jakby
biegła do telefonu.
KOCHAĆ I STRACIĆ
135
- Lindy! Co za niespodzianka! Właśnie jemy lunch
w ogrodzie i rozmawiamy o tobie.
- Widocznie telepatia. Mamo, czy Lucy jest w domu?
- Oczywiście. Nie pracuje w Wielkanoc. Zaraz ją popro
szę, poczekaj chwilę.
- Lucy, czy jesteś jeszcze w kontakcie z Alexem Grainge-
rem? - spytała Lindy, kiedy już porozmawiały o błahostkach.
- Chodzi ci o tego położnika? - zdziwiła się Lucy.
- Tak, chciałabym z nim porozmawiać.
- Lindy, chyba nie jesteś... ?
- Ależ nie! To dotyczy mojej pracy.
Niewinne kłamstwo przyszło jej bez trudu. Tłumaczyła
sobie w duchu, że nie powinna denerwować Lucy. Siostra
oceniała Grega tak samo jak Josie, więc Lindy celowo pomi
nęła fakt, że znów się spotkali.
- Przestał pracować w naszym szpitalu rok temu. Czy to
ważne? Może ktoś inny ci pomoże? To znaczy... Nie udawaj,
proszę, mnie nie oszukasz. Wiem, że to ma jakiś związek
z twoim poronieniem.
Lindy zawahała się. Przed Lucy trudno było cokolwiek
ukryć. Ale jak dalece ma ją wtajemniczyć? W każdym razie
na pewno nie może wspomnieć o Gregu.
- W porządku, Lucy, przyznaję, że to dotyczy poronienia.
Potrzebne mi są pewne informacje medyczne.
- Alex Grainger wspominał, że tak się może zdarzyć. Po¬
wiedział, że wiele jego pacjentek nie chce w ogóle rozmawiać
o przebytym poronieniu. Starają się o tym zapomnieć, udają,
że to nigdy nie miało miejsca. Ty też tak się zachowałaś.
Powiedział mi, że jeśli będziesz chciała coś na ten temat
wiedzieć, mam go natychmiast powiadomić. Ale ty milczałaś,
więc wątpię, żeby mógł ci pomóc po upływie dwóch lat.
136
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Czy wiesz, gdzie go mogę znaleźć?
- Nie mam pojęcia, ale spróbuję się dowiedzieć.
- Jesteś wspaniała. Tylko proszę, Lucy, nie mów mamie.
Martwiłaby się niepotrzebnie. Pamiętasz, jak się przejęła tym
poronieniem? To dlatego tak szybko wróciłam do Anglii i za¬
mieszkałam u Josie.
- Nic jej nie powiem - zapewniła Lucy. - Do widzenia.
Nazajutrz Lindy pracowała razem z Gregiem w klini¬
ce. Przeprowadzili kilka rutynowych testów na bezpłod¬
ność i dwa zapłodnienia in vitro, pobrali też nasienie od
dawcy.
Była tak zmęczona, że zrezygnowała nawet z lunchu
w czasie przerwy. Zamiast do bufetu, poszła do swego pokoju.
Ledwo przekroczyła próg, gdy zadzwonił telefon.
- Lindy? Tu Lucy...
- Pewnie wiesz coś o Aleksie Graingerze? - rzuciła pod¬
niecona.
- Pracuje w szpitalu w Londynie, ale ma również prywat¬
ną praktykę.
- Wspaniale! Czy wiesz gdzie?
- Nie, ale powiedziano mi, że na ulicy, gdzie mają gabi¬
nety wszyscy najbardziej wzięci specjaliści.
- Może Harley Street?
- Musisz to sama sprawdzić, Lindy.
Ktoś zapukał do drzwi.
- Dzięki, jesteś kochaną siostrzyczką. Przepraszam, Lucy,
muszę kończyć. Ktoś czeka za drzwiami. Proszę wejść!
- Szkoda, że nie ufasz mi na tyle, żeby powiedzieć, o co
w tym wszystkim chodzi - powiedziała Lucy z żalem.
Lindy trzymała jeszcze w ręku słuchawkę, kiedy drzwi
KOCHAĆ I STRACIĆ
137
otworzyły się i wszedł Greg. Usiadł wygodnie w fotelu i ge¬
stem dał jej znak, by nie przerywała rozmowy.
- Lucy, muszę kończyć. Ktoś przyszedł.
- I ten ktoś zapewne ma związek z twoim nagłym zain¬
teresowaniem tym lekarzem?
- Przykro mi, Lucy, ale muszę kończyć. W każdym razie
dzięki za pomoc. Pa.
- Czy to była twoja siostra? - spytał Greg.
- Tak, wytropiła tego lekarza. On ma prywatną klinikę
w Londynie, chyba na Harley Street albo gdzieś w pobliżu.
Wstał i podszedł do niej, by pochylić się nad łóżkiem, na
którym nadal leżała, wygodnie oparta o poduszki. Delikatnie
pocałował ją w usta.
- Nagle uświadomiłam sobie, że bardzo chcę zapomnieć
o przeszłości, a nie mogę tego zrobić, dopóki nie poznam
całej prawdy - powiedziała cicho.
- Musisz być przygotowana na to, że on ciebie nie pamięta
- powiedział, siadając obok i całując jej ręce. - Minęły ponad
dwa lata, więc nawet nie ma twoich danych w rejestrze.
- Muszę jednak spróbować. Przeczucie mi mówi, że nie
zapomniał. Podobno powiedział Lucy, żeby się z nim skonta¬
ktowała, gdybym kiedyś chciała poznać szczegóły dotyczące
poronienia. Czekał, aż się zgłoszę. Podobno mówił, że wiele
pacjentek nie chce wiedzieć...
- Ale ty jesteś lekarką, Lindy! - Greg wstał i podszedł do
okna. - Czy naprawdę nie chciałaś poznać prawdy?
- W tamtych chwilach nie czułam się jak lekarka - sze¬
pnęła. - Czułam się jak bezradne dziecko. Nic się dla mnie
nie liczyło. Chciałam umrzeć.
- Kochanie, przepraszam!
Greg podszedł i objął ją. Głaskał jej włosy i chował w nich
138
KOCHAĆ I STRACIĆ
twarz, delikatnie całując ją w policzek. Nagle odsunął się
i spojrzał na nią zatroskany.
- Ten lekarz powiedział Lucy, żeby się z nim skontakto
wała, gdybyś potrzebowała więcej informacji?
Nagle poczuła chłód w sercu.
- Myślisz o tym samym co ja, Greg, prawda?
- Przypuszczam, że jako lekarze oboje doszliśmy do takiego
samego wniosku. Z pewnością było w twoim przypadku coś, co
by ci powiedział, gdybyś wykazała zainteresowanie.
- Tak właśnie pomyślałam - szepnęła.
- Cóż, powinniśmy jak najszybciej go odszukać - zdecy
dował Greg.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Niełatwo było znaleźć Alexa Graingera. Greg musiał po¬
święcić sporo czasu i odbyć wiele rozmów telefonicznych ze
znajomymi w Londynie, zanim zdobył jego adres. Nalegał, że
będzie towarzyszył Lindy podczas wizyty w Londynie i tak
zorganizował pracę, aby oboje mogli wziąć dwa dni wolne.
Przed wizytą zostawili bagaże we wcześniej zarezerwowa¬
nym hotelu.
- Chciałabym już mieć to za sobą - powiedziała Lindy,
gdy wchodzili po schodach do kliniki Alexa Graingera.
- Denerwujesz się? - spytał Greg, wsuwając jej rękę pod
ramię.
- Umieram ze strachu.
- Teraz przynajmniej wiesz, jak się czują twoje pacjentki.
Nam się wydaje, że to proste badania, a dla nich jest to wielkie
przeżycie - powiedział cicho, naciskając przycisk domofonu.
Po chwili zostali wpuszczeni do środka przez pielęgniarkę
w białej sukience i czepku.
- Pan Grainger już na panią czeka, doktor Cash - powie¬
działa do Lindy, a potem zwróciła się do Grega: - Czy zechce
pan zostać w poczekalni?
- Wolałbym towarzyszyć doktor Cash.
- Jak się pan nazywa?
- Greg Dalton. Jestem lekarzem.
- Proszę za mną...
140
KOCHAĆ I STRACIĆ
Nogi uginały się pod Lindy, kiedy wchodzili za pielęgniar
ką na piętro.
- Wszystko w porządku? - zapytał Greg, obejmując ją.
- Tak. To tylko zdenerwowanie.
- Nie ma powodu do zmartwień - zapewniła pielęgniarka.
- Alex Grainger jest bardzo delikatny w stosunku do swoich
pacjentek. Poza tym przecież pani sama jest lekarką.
Lindy nie odezwała się. Cierpiała jak każda kobieta. Przecież
fakt, że jest lekarką, wcale nie oznacza, że ma nerwy ze stali.
Pielęgniarka wprowadziła ich do przestronnego pokoju
i przedstawiła położnikowi. Alex Grainger wskazał na skó¬
rzane fotele stojące przed mahoniowym biurkiem, po czym
zerknął do notatek i powiedział:
- Proszę zająć miejsca. Mam tu jedynie pani imię i nazwi
sko, doktor Cash. A pan, doktorze Dalton? Nie bardzo rozu¬
miem, dlaczego pan do mnie przyszedł.
- Proszę, pozwól, że ja to wyjaśnię - uprzedziła Lindy
Grega. - Byłam pańską pacjentką w szpitalu Markham Me¬
moriał - zwróciła się do położnika. - Moja siostra, Lucy
Spencer, pracuje tam jako pielęgniarka. Dwa lata temu,
w czerwcu, poroniłam, i przywieziono mnie do pana karetką.
Zauważyła błysk przypomnienia w oczach lekarza.
- Lindy Cash, oczywiście. Bardzo się pani zmieniła, wy¬
szczuplała. .. A jak się miewa Lucy?
- Dobrze, dziękuję.
- Przez pewien czas utrzymywałem z nią kontakt, ale
później powiedziała mi, że wyjechała pani do Anglii. Posta¬
nowiłem nie wracać do sprawy, dopóki pani sama się z tymi
do mnie nie zwróci.
- Właśnie dlatego tu przyjechałam. Chciałabym wiedzieć,
czy było coś szczególnego z moją ciążą i poronieniem.
KOCHAĆ I STRACIĆ
141
Alex Grainger odchylił się do tyłu i skierował wzrok naj¬
pierw na Lindy, a potem na Grega.
- Czy pana interesuje ta sprawa z powodów zawodowych,
czy osobistych, doktorze Dalton?
- Z obu. Pracuję teraz z doktor Cash, ale też byłem ojcem
jej dziecka.
- Rozumiem, że nastąpiło pojednanie - rzekł lekarz. - Pa¬
miętam, że mówiła mi pani, że ojciec nie chce uznać dziecka.
- Nie wiedziałem, że Lindy jest w ciąży - wyjaśnił Greg.
- Byłem wtedy w trakcie rozwodu z pierwszą żoną.
- Pańską pierwszą żoną? To znaczy, że teraz jesteście
małżeństwem...
- Nie! - przerwała Lindy.
- Jeszcze nie - równocześnie powiedział Greg.
- Cóż, w takim razie - podjął Alex Grainger - mogą pań¬
stwo zostać oboje. Bardzo dobrze pamiętam ten przypadek.
Kiedy po raz pierwszy pani do mnie przyszła, potwierdzi¬
łem sześciotygodniową ciążę. Zleciłem badanie ultrasono-
graficzne i może pani pamięta, że nie mogliśmy dostrzec bicia
serca. Ale oboje uznaliśmy, że w szóstym tygodniu jest to
normalne.
- Doktorze Grainger, czy wykrył pan coś, o czym mi pan
nie powiedział?
- Owszem, ale w tym stadium ciąży miałem wątpliwości.
Dopiero kiedy przyszła pani do mnie na drugie badanie, w je¬
denastym tygodniu, moja diagnoza się potwierdziła. Miała
pani defekt chromosomów, zwany też trisomią. Wiedziałem,
że muszę przerwać tę ciążę. Pamiętam, że wyznaczyłem ko¬
lejną wizytę za tydzień, ale karetka przywiozła panią tego
samego dnia. Natura sama rozwiązała problem.
- Doktorze Grainger - ostro wtrącił Greg - czy nie pomy-
142
KOCHAĆ I STRACIĆ
ślał pan, że Lindy może chcieć wiedzieć, że jej płód nie jest
zdolny do rozwoju?
Lekarz zmienił pozycję.
- Świadomie podjąłem to ryzyko. Wiedziałem, że doktor
Cash będzie zrozpaczona, kiedy jej o tym powiem. Miałem
również nadzieję, że jej przyjaciel pojawi się, żeby jej pomóc,
kiedy stanie się to, co nieuniknione.
- To, co nieuniknione - powtórzyła Lindy na wpół do
siebie. Nagle opuściło ją poczucie winy. - Gdybym wiedzia¬
ła, że noszę embrion z defektem chromosomów, nie zarzuca¬
łabym sobie, że wywołałam poronienie pływaniem. Prze¬
cież i tak bym nie urodziła tego dziecka. Ale dlaczego ukry¬
wał pan to przede mną? Uważałam pana za doskonałego
położnika...
- Nie byłem pewien słuszności diagnozy w szóstym tygo¬
dniu ciąży, chociaż przeczuwałem, że coś nie jest w porządku.;
Poza tym Lucy mi powiedziała, że pani partner na pewno
wkrótce się zjawi. Zapewniała, że nadal bardzo go pani kochaj
chociaż nie zdaje sobie pani z tego sprawy. Miałem nadzieję,
że tak właśnie się stanie. Przecież wie pani z własnej praktyki
że mężczyzna często wraca do kobiety, kiedy się dowiaduje
o dziecku. Nie znalem szczegółów waszego związku, ale
sprawiała pani wrażenie tak szczęśliwej, że nie wątpiłem, że
ojciec dziecka pojawi się lada chwila.
- Lepiej późno niż wcale - rzekł Greg wzruszonym głosem!
- Ale za późno na tamtą ciążę, doktorze Dalton - zauwa¬
żył położnik.
- Lecz nie na następną. A poza tym, czy nie uważa par
że możemy przestać być oficjalni? Na imię mi Greg. Lind
zdążył pan już poznać wcześniej, więc...
- Proszę mi mówić Alex. Wobec tego proponuję, żebyśm-
KOCHAĆ I STRACIĆ
143
omówili sprawę ewentualnej kolejnej ciąży. Bo rozumiem, że
zechcesz mieć kiedyś dzieci, Lindy.
Skinęła głową potakująco. Nie śmiała przy tym spojrzeć
na Grega.
- Zakładam, że zdajesz sobie sprawę, że sytuacja może się
powtórzyć?
Ponownie skinęła głową.
- Wiem, że kobietom, które poroniły z powodu trisomii,
grozi drugie poronienie - powiedziała cicho. - To samo może
się powtórzyć w trzeciej i czwartej ciąży, tyle że do tego czasu
zwykle rezygnuje się z planowanego potomstwa.
Greg położył swoją dłoń na jej ręce. Czuła, że zaciska
palce, mówiąc spokojnym głosem:
- To znaczy, że podczas następnej ciąży będziemy musieli
objąć Lindy szczególną opieką, bo jest nieco podwyższone
ryzyko rozwoju nieprawidłowego płodu.
Alex Grainger skinął głową.
- Tak. W połowie ciąży należy pobrać próbkę płynu pło¬
dowego, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Czy
chcesz, żebym cię teraz zbadał?
- Sądzę, że byłoby to wskazane - odrzekła.
Greg zszedł na dół do poczekalni. Gdy Lindy wyszła z ga¬
binetu, czekał na nią u stóp schodów.
- I jak? - spytał, kiedy stanęli na skwerku przed domem.
- Co powiedział?
- Jego zdaniem macica nie została uszkodzona, jednak nie
można przewidzieć, czy podczas kolejnej ciąży znów nie wy¬
stąpi defekt chromosomów, więc...
- Zapewnimy ci troskliwą opiekę - przerwał jej. - Wcześ¬
nie wykryjemy ewentualną nieprawidłowość i...
144
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Greg, nie chcę wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Nie
należy się spieszyć.
- Oczywiście. Nie próbuję wywierać na ciebie presji. Po
myślałem tylko, że choć Grainger jest dość sympatycznym
facetem, nie chciałbym, żeby się tobą zajmował podczas na
stępnej ciąży. Nie pochwalam lekarzy, którzy nie informują
pacjentów o ich schorzeniach. W pewnych sytuacjach nie
trzeba wszystkiego mówić wprost, ale na ogół lepiej jest
w pewnym momencie powiedzieć prawdę. Wybierzemy ko
goś bliżej domu, na przykład Brada lub Simona. Bo ja sam
bałbym się podjąć tego zadania w twoim przypadku. Zresztą,
lekarze nie powinni leczyć swoich żon, ponieważ...
- Greg, nie uprzedzaj faktów! Nie znoszę takiego wybie
gania w przyszłość. Jeśli nie mogę mieć pewności, czy będę
miała dzieci, nie wyjdę za ciebie za mąż. To nie byłoby fair.
Uniósł jej twarz. Południowe słońce raziło ją w oczy, przez
chwilę miała nawet wrażenie, że głowę Grega otaczają pło¬
mienie. Zamknęła oczy, żeby nie widzieć tego oślepiającego
światła, a wtedy poczuła gorący pocałunek.
- Doszedłem do wniosku, że niczego na tym świecie nie
możemy być pewni - szepnął jej we włosy - ale chcę zary¬
zykować, jeżeli się zgodzisz.
- Małżeństwa nie należy budować na ryzyku - powiedzia
ła cicho.
Policjant, który akurat przechodził obok, uśmiechnął się na
ich widok. Szary wróbel, najwyraźniej czujący się całkiem
swojsko w środku miasta, pofrunął w górę na stary dąb i spo¬
glądał na nich z gałęzi.
- Wiele ludzi ryzykuje - tłumaczył Greg.
- I potem się rozwodzi. Z różnych powodów, a niemoż¬
ność posiadania dzieci może być powodem bardzo ważnym.
KOCHAĆ I STRACIĆ
145
Nagle z twarzy Grega zniknęła beztroska.
- Zawsze mielibyśmy siebie - przekonywał. - Ty mi wy
starczysz.
- Teraz tak mówisz. Gdybym tylko mogła ci uwierzyć...
Chodźmy na spacer - postanowiła. - Muszę to przemyśleć.
- Tylko nie myśl zbyt długo. Chcę usłyszeć odpowiedź
jeszcze dzisiaj.
Opuszczali skwer przytuleni, a potem wędrowali po uli
cach Londynu, trzymając się za ręce. Przy wejściu do Regent's
Park Greg kupił dwa hamburgery z dużą ilością cebuli i ke
czupu.
- Musisz mieć siłę do podjęcia ważnej decyzji - powie¬
dział, wręczając jej papierową torebkę.
Weszli do parku, ścieżką dotarli do stawu i tu usiedli na ławce.
- Więc jak? - zapytał. - Skoro tak długo nie możesz się
zdecydować...
- Już postanowiłam. Rozmawiałam niedawno z Ann
Gregson. Ona mówiła, że lepiej jest kochać i stracić, niż nie
kochać w ogóle. Podobno wiele lat temu miała romans i cho¬
ciaż w końcu nic z tego nie wyszło, to jednak cieszy się, że
to przeżyła.
W oczach Grega wyczytała niepewność.
- Lindy, mamy siebie. Nasz związek się nie rozpadł.
- Ale zdajemy sobie sprawę, że zawsze istnieje ryzyko, że
możemy się rozstać. Gdy się okaże, że nie mogę mieć dzieci,
nie będę cię zatrzymywać. Ale nawet gdybyśmy się rozstali,
uznam, że mimo wszystko warto było to przeżyć. Więc jeśli
mnie poprosisz jeszcze raz, to chyba się zgodzę- powiedziała,
odkładając na wpół zjedzonego hamburgera.
- Jesteś trudną kobietą - orzekł z uśmiechem.
Zwinął papier, wrzucił go do kosza, po czym uklęknął na
146
KOCHAĆ I STRACIĆ
kamienistej ścieżce i ujął jej ręce. Lindy z trudem powstrzy
mywała śmiech, patrząc na otaczające ich gołębie, które zbie¬
rały okruchy.
- Powołuję te ptaki na świadków, że to poważne oświad¬
czyny - powiedział Greg. - Lindy, czy wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Wracajmy do hotelu zamówić szampana. Musimy to
uczcić.
Pomógł jej wstać.
- Mam ochotę zanieść cię na rękach, ale wolę oszczędzać
siły.
Kiedy tylko znaleźli się za bramą parku, Greg zatrzyma
taksówkę.
Pokój hotelowy był przestronny i wygodny. Lindy weszła
do łazienki i podziwiała pozłacane krany, zdobiące wannę
z masażem wodnym.
- Nigdy czegoś takiego nie miałam - oznajmiła.
- Wobec tego muszę cię nauczyć, jak z tego korzystać
- powiedział, wchodząc za nią do wanny i wręczając jej kie¬
liszek z szampanem.
Chociaż nie przyszło jej to łatwo, postanowiła wyzbyć się
wszelkich przykrych myśli. Liczyła się tylko chwila obecna,
a teraz była przecież w siódmym niebie. Zamknęła oczy, żeby
jeszcze bardziej cieszyć się szczęściem. Miała przed sobą całą
noc z Gregiem i na tę myśl drżała z podniecenia. Otworzyła
oczy, gdy dotknął jej ręki.
- Chcesz jeszcze szampana? - spytał.
Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
- Cóż, w takim razie odstaw kieliszek i kochajmy się, za¬
nim te bąbelki doprowadzą mnie do szału.
KOCHAĆ I STRACIĆ
147
Przyciągnął ją do siebie i gładził powoli jej skórę, a kiedy
poczuła go w sobie, krzyknęła z radości. Oparta o niego, tu¬
liła go i całowała, aż wstrząsnęła nią fala spełnienia.
Nie, bez względu na to, jak się wszystko między nimi
ułoży, nigdy nie będzie żałowała, że była z Gregiem. Nie
będzie wybiegać myślami w przyszłość. Pragnie się cieszyć
szczęściem, jak długo będzie ono trwało.
Następnego wieczoru, gdy dojechali taksówką do szpitala
w Moortown, euforia Lindy zaczęła się ulatniać.
- Nie ogłaszajmy jeszcze naszych zaręczyn, Greg. Nie
spieszmy się z wyznaczaniem daty ślubu.
- Przestraszyłaś się, zaczynasz wątpić. To się zdarza każ¬
demu, kiedy ma nastąpić duża zmiana. Wyśpisz się i...
- Nie, Greg, mówię poważnie. Nie chcę tego jeszcze roz¬
głaszać.
Stali przed recepcją szpitala.
- Idź się przebrać, a ja zaraz po ciebie wpadnę i pojedzie¬
my do różowego domku - zaproponował.
- Muszę iść na oddział. Chcę sprawdzić, jak się czują moje
pacjentki. Na razie chciałabym, żeby wszystko było po stare¬
mu. Nie pytaj, proszę, skąd taka potrzeba, bo sama tego nie
rozumiem. Byliśmy bardzo szczęśliwi w Londynie, ale teraz
znów musimy się zająć pracą.
Stanął na podeście i odwrócił ją ku sobie.
- Nie nalegam, żebyśmy od razu ustalali datę ślubu. Mo¬
żemy być nadal razem bez oficjalnych zapowiedzi, jeśli tego
chcesz.
- Tak będzie lepiej.
- Dobrze - odparł pojednawczym tonem. - Czy zosta¬
niesz tu na noc?
148
KOCHAĆ I STRACIĆ
Skinęła głową, przyglądając mu się badawczo. Miał rację,
mówiąc, źe ona boi się małżeństwa. Było to duże ryzyko.
Gdyby mogła przewidzieć przyszłość i przekonać się, czy...
- Do zobaczenia jutro - powiedział, pochylając głowę, by
ją pocałować w policzek.
Zeskoczyła lekko ze schodów, nie oglądając się. Wycho¬
dząc zostawiła w pokoju bałagan, więc szybko posprzątała,
a później wzięła prysznic i przebrała się w bawełnianą su¬
kienkę i biały żakiet, po czym poszła na oddział.
W szpitalu nie działo się nic pilnego, Lindy szukała jednak
pretekstu, by uciec od Grega. Spędzi noc w swoim pokoju,
a mogłaby leżeć w jego ramionach. Mogłaby z nim spędzać
wszystkie noce tak długo, jak długo będą razem. Co ją po¬
wstrzymuje?
Kiedy przechodziła obok pokoju siostry Gregson, usłysza¬
ła najpierw śmiech kobiety, a wkrótce potem stłumiony
śmiech mężczyzny.
- Doktor Cash! - zawołała ją jedna z dyżurujących pie¬
lęgniarek. - Siostra Gregson pyta, czy nie zechciałaby pani
na chwilę do niej zajrzeć.
- Zdaje się, że ona ma teraz gościa. Wychodzę już, więc
jeśli to nic ważnego...
Otworzyły się drzwi wahadłowe.
- Greg! Skąd się tu wziąłeś? - zawołała uradowana.
- Siostra Gregson chciała się ze mną zobaczyć.
- Z tobą też? - zdziwiła się. - Ciekawe, o co jej chodzi.
Kiedy wchodzili do gabinetu, Greg objął ją. Pragnęła być
z nim sam na sam, powiedzieć mu, że gotowa jest pójść z nim
przez życie, byle tylko byli razem. Im szybciej uda im się
opuścić oddział...
Ujrzała niezwykłą scenę: siostra Gregson siedziała bez
KOCHAĆ I STRACIĆ
149
czepka, ukazując siwiejące, niegdyś kasztanowe włosy, luźno
okalające twarz. Jej suknia była odpięta pod szyją, a fartuch
leżał starannie złożony na krześle. Tuż obok siedział niski,
dosyć pulchny mężczyzna o zaróżowionych policzkach i głę¬
boko osadzonych oczach, które teraz połyskiwały zupełnie
inaczej niż wtedy, gdy go widziała wcześniej.
- Z pewnością znacie sir Jacka Hamiltona - oznajmiła
siostra Gregson z nienaturalnym uśmiechem.
- Mówcie mi po imieniu - oświadczył prezes zarządu,
z przyzwyczajenia przejmując kierownictwo w swoje ręce.
- Ann i ja mamy coś do zakomunikowania i wam pierwszym
chcielibyśmy to powiedzieć. Ann była jeszcze młodsza niż ty,
Lindy, kiedy zaczęliśmy się spotykać, ale była uparta...
- Do rzeczy, Jack - przerwała mu Ann z czułym uśmiechem.
- W każdym razie straciliśmy kontakt, ja się ożeniłem, a Ann
poświęciła się wyłącznie pracy. Moja żona umarła pięć lat temu.
Przed dwoma tygodniami zaprosiłem Ann na kolację i wszystko
zaczęło się od nowa. Czuliśmy się tak, jakbyśmy się nigdy nie
rozstawali. Wczoraj poprosiłem ją o rękę, a ona wyraziła zgodę.
Zapraszamy was na ślub w przyszłym miesiącu.
- Och, cudownie! - ucieszyła się Lindy.
- Wspaniale! - dodał Greg.
- Pamiętasz, Lindy, tamten dzień, kiedy mówiłam o... No,
wiesz... - Ann spuściła oczy, zażenowana. - Poprzedniego
wieczora Jack zadzwonił do mnie i zgodziłam się na spotka¬
nie, ale nie byłam pewna, czy dobrze zrobiłam.
- Znam pewną kobietę, która też nie może się zdecydować
- wtrącił Greg.
- Właśnie dlatego was tu poprosiliśmy - powiedział sir
Jack. - Rozmawialiśmy dzisiaj z Ann o was i uznaliśmy, że
za długo zwlekacie. Jak tak dalej pójdzie, staniecie się sobie
150
KOCHAĆ I STRACIĆ
obcy i spędzicie całe życie z niewłaściwym partnerem albo
w samotności.
- Może to i lepiej, że się kochało, chociaż później straciło,
ale z pewnością o niebo lepiej jest w ogóle nie przestawać
kochać - nieśmiało powiedziała Ann.
- Też tak uważam - przyznał Greg. - W każdym razie
dziękuję - dodał, podając rękę sir Jackowi. - Nie mogę sam
niczego ogłaszać, ale jeśli uda mi się przemówić tej upartej
kobiecie do rozsądku, dowiecie się o tym pierwsi.
Sir Jack uśmiechnął się domyślnie.
- Powodzenia! Jeśli Lindy da tak porywające przedstawie¬
nie, jak podczas rozmowy kwalifikacyjnej, to nie będzie to łatwe.
Greg objął ją i wyprowadził na korytarz.
- Greg! Czy ja nie mam nic do powiedzenia w tym spi¬
sku? - spytała, gdy zamknęli drzwi.
- Cii... Obudzisz pacjentów. Porozmawiamy w domu.
Dom! Jak to się wspaniale kojarzy. Łoże z baldachimem,
cała noc razem. Oparła głowę na ramieniu Grega i tak szli na
parking. Mijali ich pracownicy nocnej zmiany, ale Lindy nie
dostrzegała nikogo.
- Ann Gregson podobno mówiła, że kiedyś kogoś kochała,
a potem go straciła - powiedział Greg już na dworze. - Wte¬
dy wydawało mi się, że to trochę zbyt romantyczne jak na nią.
Przypuszczam, że teraz będzie mówić o odzyskanej miłości.
- Bo czyż to nie raj odzyskany?
- Masz rację - rzekł, przyciągając ją do siebie w samo¬
chodzie. - Wiesz, że cię nie puszczę. Nie chcę stracić najle¬
pszych lat życia z niewłaściwą partnerką.
Samochód ruszył i Lindy oparła się na siedzeniu, zamyka¬
jąc oczy. Po chwili zasnęła.
KOCHAĆ I STRACIĆ
151
Obudziła się, kiedy Greg otworzył drzwiczki, wziął ją na
ręce i wniósł do domu.
- Nie martw się. Zrobię to samo po ślubie - zapewnił ją,
idąc na górę do sypialni.
Położył ją na karmazynowej kapie łóżka.
- Kupiłeś nową narzutę! - zauważyła, gładząc dłonią tka¬
ninę w kolorze dobranym do barwy zasłon.
- Zatrudniłem pomoc domową. Nie chciałem, żeby moja
narzeczona niszczyła sobie ręce, kiedy będzie wracała z pracy
do domu, zwłaszcza wtedy, gdy zajdzie w ciążę
- Ale nie spodziewam się dziecka i właściwie nie jestem
jeszcze twoją narzeczoną.
- Nie widzę problemu w żadnym wypadku - powiedział,
podnosząc ją, aby odsunąć kapę. - Schowajmy się tu, w po
ścieli, zanim spróbujemy jakoś rozwikłać nasz problem. Naj¬
pierw wydostanę cię z tego płaszcza, potem z sukienki...
- Greg... ? - zaczęła niepewnie, próbując stłumić dreszcz,
przebiegający jej ciało pod wpływem jego dotyku.
Chciała z nim porozmawiać, zanim się zaczną kochać, bo
wiedziała, że potem, gdy zawładną nią zmysły, nie będzie
w stanie myśleć racjonalnie.
- Kiedy byłam dziś na oddziale, uświadomiłam sobie, że
pragnę być z tobą, nawet jeśli się to wiąże z ryzykiem... Cho¬
dzi mi o dziecko - powiedziała ostrożnie. - Przeżyłeś już roz¬
wód, więc nie traktujesz małżeństwa tak poważnie jak ja,
ale...
- Mylisz się! - Spojrzał na nią z bólem w oczach.
- Greg, chciałam tylko powiedzieć, że...
- To małżeństwo... nasze małżeństwo będzie trwałe.
Skończy się dopiero, kiedy jedno z nas umrze. Nie żartowa¬
łem przecież, kiedy mówiłem, że powinniśmy zaryzykować.
152
KOCHAĆ I STRACIĆ
Byłem absolutnie pewien swoich uczuć, miałem wątpliwości
co do twoich. Nasze małżeństwo będzie udane, bo będziemy
je pielęgnować przez całe życie.
Przytulił ją mocniej, a wtedy poczuła, jak bardzo jest pod¬
niecony.
- Kochanie, odłóżmy tę rozmowę na później - szepnął.
- Chciałbym się zdobyć na więcej cierpliwości, ale jeśli cię
zaraz nie będę miał, to...
- A już myślałam, że nigdy o to nie poprosisz - odparła
cicho, gdy powiódł palcami po jej drżącej skórze...
Leżała wyczerpana w jego ramionach, spoglądając na kar-
mazynowy baldachim.
- W ten sposób osiągnęliśmy porozumienie w pierwszej
części, prawda? - mruknął. - Wkrótce zostaniesz moją narze
czoną. Ustalimy datę, gdy tylko będziesz gotowa. Czy odpo¬
wiada ci kościół w Cragdale?
- Doskonale!
Natychmiast stanął jej przed oczami maleńki kościółek nad
rzeką, przepływającą przez miasteczko.
- Zaprosimy Lucy, moją mamę i ojczyma. Czy znajdzie¬
my tu dla nich miejsce na nocleg?
- To zależy od tego, jak szybko się pobierzemy. Powinni¬
śmy zacząć przygotowywać pokój dziecinny.
- Och, Greg! Nie uprzedzajmy faktów. - Na chwilę ogar¬
nęła ją panika. - Może jestem przesądna, ale naprawdę wolę
nie kusić losu.
Pocałował ją w policzek.
- Jak chcesz. I, kochanie, jeśli naprawdę wolisz nie zacho¬
dzić w ciążę, to...
- Wiem, jak bardzo pragniesz dzieci, więc..
KOCHAĆ I STRACIĆ
153
- Nie chcę postępować egoistycznie po tym wszystkim,
co przeszłaś, ale byłby szczęśliwy, gdybym miał dziecko.
Dlatego powiedz mi szczerze, jakie jest twoje zdanie.
Położyła się wygodnie i po chwili wyobraźnia podsunęła
jej obraz chłopczyka o ciemnych włosach Grega. Biegał
wśród kwiatów w ogrodzie okalającym różowy dom.
- Jeśli to będzie chłopiec, to czy pomalujemy pokój na
niebiesko? - spytała cicho.
- Tak bardzo cię kocham - szepnął, chowając twarz w jej
włosach. - Czy to znaczy, że mogę wyrzucić prezerwatywy?
- zapytał po chwili.
- Dobrze, ale w takim razie powinniśmy szybko wyzna¬
czyć datę ślubu.
- I natychmiast przystąpić do dzieła - dodał, przyciągając
ją do siebie. - Pamiętasz, co powtarzamy wszystkim pacjen¬
tom naszej kliniki: „Starajcie się, a będą efekty".
EPILOG
Lindy wybrała ścieżkę wśród pierwiosnków. Chciała na¬
rwać trochę żonkili, dziko rosnących przy żywopłocie, by je
postawić na stole kuchennym.
Uśmiechnęła się, gdy dostrzegła z oddali czarny samo¬
chód, który jechał drogą pod górę. Po chwili skręcił w aleję
i zatrzymał się przed domem ze skrzypieniem opon.
- Wcześnie wróciłeś! - zawołała do Grega, kurczowo
trzymając żonkile i biegnąc mu na spotkanie.
Objął ją i czule pocałował w usta.
- Czy jesteś pewna, że dobrze zrobiłaś, wychodząc po
kwiaty? W marcu jest jeszcze chłodno i nie chciałbym, żebyś
się przeziębiła.
- Nic mi nie będzie. Jestem odporna.
Oparła głowę na jego ramieniu i weszli do domu.
- Przyjechałem, żeby ci pomóc w przygotowywaniu ko¬
lacji. Mam wątpliwości, czy to dobry pomysł: wydawać przy¬
jęcie tak szybko po...
Przerwał w pół zdania i twarz mu się ożywiła, gdy usłyszał
płacz dziecka.
- Czy mam go znieść na dół, Lindy?
- Tak. Jest pora karmienia. Greg, nie martw się przyję¬
ciem. Przecież zaprosiliśmy moich ulubionych pediatrów: Si¬
mona, Hannah, Brada i Sarę. Cóż złego może się stać?
Greg zatrzymał się u stóp schodów.
KOCHAĆ I STRACIĆ
155
- Ale dlaczego zaprosiłaś Jacka i Ann?
- Sir Jacka, Greg, i lady Ann - poprawiła go z uśmie¬
chem. - Zaprosiłam ich, bo okazali mi tyle dobroci. Odkąd
przeprowadzili się do Cragdale, ciągle tu wpadają, żeby
sprawdzić, czy czegoś mi nie trzeba ze sklepu i w ogóle.
Zaoferowali nawet opiekę nad małym, gdybyśmy chcieli
wyjść. Ann twierdzi, że tęskni za dziećmi, odkąd po ślubie
opuściła szpital. Nie może się doczekać, kiedy jej pozwolę
zająć się moim synkiem.
- Naszym - poprawił ją z czułym uśmiechem. - Nie za¬
pominaj, że ja też mam swój udział w poczęciu tego dziecka.
- Jakżebym mogła zapomnieć!
- A propos opieki, Rona powiedziała, że bardzo chętnie
przyjedzie pomóc, kiedy nie będzie miała dyżuru.
Płacz zaczął narastać. Greg pognał na górę, przeskakując
po dwa stopnie naraz. Kiedy wrócił, niosąc syna na ręku,
Lindy siedziała na swym ulubionym krześle przy kominku.
Było to niskie, bardzo wygodne do karmienia krzesełko, które
Greg wynalazł gdzieś w sklepie z używanymi meblami. Kazał
zrobić nową tapicerkę i podarował je Lindzie kilka dni po
tym, kiedy mu powiedziała, że jest w ciąży, a stało się to
w czerwcu, w dniu ich ślubu.
Delikatnie podał jej dziecko, które natychmiast zaczęło ssać.
- Wkrótce będziemy musieli wybrać mu imię - powie¬
dział Greg, ze wzruszeniem patrząc na żonę i syna. - To już
przecież dwa tygodnie. Mam nadzieję, że zdążymy go jakoś
nazwać, zanim pójdzie do szkoły podstawowej w Cragdale.
Lindy roześmiała się.
- Jak ci się podoba Jonathan?
- Nie, wolę Michaela albo może Simona? Twój położnik
by się ucieszył. A może...
156
KOCHAĆ I STRACIĆ
- Gdyby to była dziewczynka, nie mielibyśmy trudności.
Podoba mi się tyle żeńskich imion! - westchnęła Lindy.
- Zachowaj je na później.
Lindy wolną ręką chwyciła poduszkę i wycelowała nią
w głowę Grega.
- A przecież mówiłaś, że to takie łatwe jak łuskanie gro¬
chu - powiedział, uchylając głowę.
- Faktycznie, nie było trudne - odparła z uśmiechem. -
Nigdy bym nie przypuszczała... - Jej oczy przybrały nagle
nieobecny wyraz.
Greg podszedł, uklęknął na dywanie i objął żonę i synka.
- Czego byś nie przypuszczała, Lindy?
- Nie przypuszczałam, że mogę być taka szczęśliwa - sze
pnęła.
Greg objął oboje jeszcze mocniej i pocałował żonę.