Okudżawa Bułat Jeszcze pożyjesz

background image

Bułat Okudżawa
JESZCZE POŻYJESZ







To nie jest historia moich przygód. Piszę o tym, jak byłem na
wojnie. Jak dopisało mi szczęście, kiedy chciano mnie zabić.

Nie wiem nawet, komu to zawdzięczam. Może nikomu.
A zatem bądźcie spokojni. Jestem zdrów i cały. Jedni się z
tego chyba ucieszą, inni się tym zmartwią. Ale ja żyję. Trudna

rada. Wszystkim dogodzić nie sposób.

background image

SŁOMA-SIANO


W dzieciństwie często płakałem. W wieku chłopięcym — rzadziej.
W młodości — dwa razy. Pierwszy raz było to tuż przed wojną,

wieczorem. Siląc się na obojętność powiedziałem dziewczynie,
którą kochałem:

— No, cóż, w takim razie to już koniec...
— Tak, to już koniec — z nieoczekiwanym spokojem zgodziła

się dziewczyna. I szybko odeszła. Wtedy się rozpłakałem:
przecież ona odchodzi. I ocierałem łzy dłonią.

Drugi raz płaczę teraz, tutaj, w stepie mozdockim. Niosę
bardzo ważny meldunek, który mam doręczyć dowódcy pułku. Nie
mam zielonego pojęcia, gdzie jest dowódca pułku. Piaszczyste

wzgórza wyglądają kubek w kubek tak samo. Noc. A ja jestem
drugi dzień na pierwszej linii frontu. A za niewykonanie

rozkazu grozi rozstrzelanie. A ja mam osiemnaście lat.
Kto mi mówił o rozstrzelaniu? Aha, Kola Grinczenko, kiedy

ruszałem w drogę. Tak się ładnie uśmiechał, kiedy o tym mówił.
— Trzymaj się, bo cię rozwalą i koniec...
Postawią mnie pod murem. Ale skąd tu mury! Wyprowadzą mnie w

step...
Ocierałem łzy. „Wasz syn splamił się tchórzostwem...”. Tak się

będzie zaczynało oficjalne zawiadomienie... Ale dlaczego
właśnie mnie wysłano z meldunkiem? Na przykład Kola Grinczenko

— taki silny, sprytny chłopak. Już dawno byłby na miejscu.
Siedziałby teraz w ciepłej ziemiance sztabu pułku. Piłby

herbatę z kubka. Robiłby oko do telefonistek i uśmiechał się
ładnymi ustami.
A jeżeli raptem wybuchnie mina? Znajdą mnie jutro rano.

Dowódca pułku powie do dowódcy baterii:
— Lejtenancie Burakow, dlaczegoście posłali z meldunkiem

takiego niedoświadczonego żołnierza? Jeszcze się przecież nie
otrzaskał z frontem. Przez wasze niedbalstwo zginął

wartościowy człowiek.
„Wasz syn poległ śmiercią walecznych podczas wykonywania
ważnego zadania operacyjnego...”. Tak się będzie zaczynało

oficjalne zawiadomienie.
— Hej, dokąd idziesz?

To do mnie. Widzę mały rów, z którego ktoś macha ręką. Co ich
to obchodzi, dokąd idę?

— Stój — krzyczy ktoś poza mną.
Staję.

— Chodź tutaj...
Podchodzę. Ktoś siłą wciąga mnie za rękaw do rowu.
— Dokąd szedłeś? — pyta ze złością.

Odpowiadam.
— Nie wiesz, że tam są Niemcy? Jeszcze sto metrów...

Tłumaczą mi. Okazuje się, że to nasza czujka.
Potem długo prowadzą mnie do ziemianki. Dowódca pułku czyta

meldunek i przygląda mi się. Czuję się zupełnie mały i
bezradny. Patrzę na swoje niezbyt klasyczne nogi — cienkie, w

background image

owijaczach. I na potężne buty żołnierskie. To wszystko jest z

pewnością bardzo śmieszne. Przystojna telefonistka patrzy,
jakby mnie nie widziała. Rzecz jasna, gdybym miał buty z
cholewami i zabójczy oficerski płaszcz... Żeby chociaż dali

herbaty. Posiedziałbym sobie przy tym stole zrobionym ze
skrzyni. Już bym jakoś zagadnął tę piękną dziewczynę... No,

ale z moim wyglądem...
- Wracajcie do baterii — mówi ze złością dowódca pułku — i

powiedzcie waszemu dowódcy, żeby takich meldunków więcej nie
wysyłał.

Dowódca pułku akcentuje wyraźnie słowo „takich”.
— Dobrze — mówię. Słyszę przytłumiony śmiech przystojnej
telefonistki. Patrzy na mnie i śmieje się.

— Dawno jesteście w wojsku? — pyta pułkownik.
— Miesiąc.

W wojsku należy odpowiadać nie „dobrze”, ale „rozkaz”... a

w dodatku...czubki butów razem, pięty oddzielnie...

— Słoma-siano — rzuca ktoś z ciemnego kąta.
— Wiem — mówię. Potem wychodzę. Biegnę niemal.
Znowu step. Pada śnieg. Cisza. Jakoś trudno uwierzyć, że to

front, pierwsza linia, że niebezpieczeństwo czyha na każdym
kroku. Teraz już na pewno nie zabłądzę.

Wyobrażam sobie, jak śmiesznie musiałem wyglądać: rozstawione
nogi, ręce w kieszeniach płaszcza i furażerka naciągnięta na

uszy. A ta dziewczyna... I nawet nie zaprosili mnie na
herbatę... Kiedy Kola Grinczenko rozmawia z oficerami, zawsze

się lekko uśmiecha. Leciutko. Nigdy się nie sprzecza, tylko
się leciutko uśmiecha. I salutuje z gracją, mówiąc: „rozkaz”.
A ja słyszę w jego głosie: „rozkazuj sobie, rozkazuj. I tak

cię widzę na wylot”. Tak, Kola widzi ich na wylot. A buciory
mam potężne. To nawet dobrze. Solidna, męska noga. Śnieg

chrzęści. Żebym chociaż miał czapkę-uszankę — nie wyglądałbym
tak żałośnie. Zaraz przyjdę i zamelduję się. Napiję się

gorącej herbaty. Prześpię się trochę. Teraz mam do tego prawo.
Na plecach mam peem, przy boku dwa granaty, przy drugim boku
maskę przeciwgazową. Wyglądam bardzo wojowniczo. Bardzo. Ktoś

powiedział, że wojowniczość jest oznaką tchórzostwa. Czy
jestem tchórzem? Kiedy w ósmej klasie pokłóciliśmy się z

Wołodką Aniłowem, pierwszy krzyknąłem:
— Chodź się bić! — i strach mnie ogarnął. Poszliśmy jednak

za szkołę. Koledzy otoczyli nas. Wołodka pierwszy uderzył mnie
w rękę.

— Ach tak! — krzyknąłem i szturchnąłem go w ramię.
Potem długo obrzucaliśmy się wyzwiskami, nie mogąc się
zdecydować na atak.

Raptem to wszystko wydało mi się śmieszne. Powiedziałem do
Wołodki:

— Słuchaj, przypuśćmy, że dam ci w gębę...
— No, daj, daj! — krzyknął wysuwając pięści.

— Albo ty mnie. Krew pójdzie z nosa. No i co z tego?
Wołodka uspokoił się od razu. Uścisnęliśmy sobie ręce według

background image

wszelkich reguł gry. Ale już się potem nie przyjaźniliśmy.

Czy jestem tchórzem?
Wczoraj o świcie stanęliśmy wśród tych pagórków.
— No już — powiedział lejtenant Burakow — jesteśmy na

miejscu.
— Niby gdzie? — zapytano go.

— Na pierwszej linii.
Lejtenant, tak jak my wszyscy, był na froncie po raz pierwszy

i dlatego mówił tonem dumnym i uroczystym.
— A gdzie są Niemcy? — zapytał ktoś.

— Niemcy są tam.
„Tam” widać było pagórki, na których tu i ówdzie rosły
suchotnicze krzaczki.

Pomyślałem o tym, że wcale się nie boję. I zdziwiłem się, że
lejtenant tak prosto określił pozycje nieprzyjacielskie.


NINA


— Wiesz, ładny jesteś — mówił Saszka Zołotariow.
Golę się przed odłamkiem lustra. Nie ma co golić. W ziemiance

jest zimniej niż na dworze. Czerwone ręce, czerwony nos,
czerwona krew. Cały się pociąłem przy goleniu. Czy jestem

ładny? Uszy mam odstające. Nos jak kartofel.
Dlaczego się golę? Już od trzech dni jestem na pierwszej linii

— i ani jednego strzału, ani jednego Niemca, ani jednego
rannego. Dlaczego więc się golę? Wczoraj pod wieczór przed

wejściem do naszej ziemianki przystanęła ta sama przystojna
telefonistka.
— Cześć — powiedziała.

Spojrzałem na nią i zrozumiałem, że jestem nie ogolony.
Zobaczyłem siebie w jej oczach. Jak gdybym się w nich odbijał.

Takie duże oczy. Koloru nie zapamiętałem. Pomachałem jej ręką.
— Jak leci? — spytała.

— Leci — odpowiedziałem ponuro.
— Czemu jesteś taki smutny? Nie dali wam jeść?
Wyjąłem papierosy.

— Oho — powiedziała. — Papierosy.
— Co, nie masz nic do roboty? — zapytałem.

— Chodź, zapalimy — powiedziała. Sama wzięła papierosa z
paczki.

Paliliśmy w milczeniu. Potem ona powiedziała:
— Jeszcze z ciebie kijanka, co?

— Jaka kijanka?
— Taka niedorosła żabka.
Schowałem się do ziemianki, a ona stała i śmiała się.

— To Ninka przychodziła? — zapytał potem Kola Grinczenko.
— Tak. Znasz ją?

— Znam wszystkich — odpowiedział.
Już się ogoliłem. Mam jeszcze papierosy. Czuję, że ona

przyjdzie. Rozpinam kołnierz bluzy. Muszę dziarsko wyglądać.
Rozpinam płaszcz i wsadzam ręce do kieszeni. Potem staję za

background image

skrzynią z pociskami do moździerza, żeby nie było widać

owijaczy.
Kim jestem? Jestem żołnierzem z obsługi moździerza. Z baterii
moździerzy pułkowych. Narażałem życie. Może to cud, że jeszcze

nie jestem ranny. Przyjdź, telefonistko, szczurze sztabowy.
Przyjdź, poczęstuję cię papierosami. Przyjdź, jutro może będę

leżał obejmując ziemię...
— Ładny jesteś — mówi Saszka Zołotariow. Spluwam i odwracam

się. Może Saszka kpi ze mnie. Ale usta rozłażą mi się w głupim
uśmiechu.

Saszka zdrapuje kijkiem błoto z butów, a potem smaruje je
grubą warstwą towotu.
Przyjdzie czy nie przyjdzie? Powiem jej: „cześć, kijanko...”.

Będziemy palili papierosy. Potem będzie wieczór. Jeżeli to
wojna, to dlaczego nie strzelają? Ani jednego strzału, ani

jednego Niemca, ani jednego rannego.
- Czemu nie widać nikogo z dowództwa? — pytam.

— Naradzają się — mówi Saszka.
Dobrze, że przynajmniej jestem wysoki i nie taki gruby, jak
Zołotariow. Żebym jeszcze miał odpowiednio długi płaszcz.

Przychodzi Kola Grinczenko. Uśmiecha się czarująco i mówi:
— Ścierwo ten sierżant. Sobie smaży jajecznicę, a mnie daje

koncentraty. — i patrzy na mnie i na Saszkę.
— Nie rozrabiaj — mówi Saszka.

— To nie tyły, bratku. — Kolka wciąż jest wściekły — Tu nie
ma ceregieli. Kulka z tyłu — i cześć. Nikt się nie dowie.

— Idź mu to powiedz — mówi Saszka.
A sierżant stoi za plecami Koli. Na jego brodzie lśni plamka
tłuszczu.

— Ta-ak — mówi sierżant.
Wszyscy milczą. Sierżant odwraca się i idzie do swojej

ziemianki. Wszyscy milczą. Buty Saszki lśnią jak broda
sierżanta. Czuję, że ręce mi się pocą. Kola ślicznie się

uśmiecha. A z ziemianki sierżanta rzeczywiście dolatuje zapach
jajecznicy.
— Jajecznica dobra jest ze szczypiorkiem — mówi Saszka.

Podchodzi do nas Szongin. To stary żołnierz. Słynny żołnierz.
Służył we wszystkich armiach podczas wszystkich wojen. Za

każdym razem dochodził do pierwszej linii, a potem dostawał
biegunki. Ani razu nie wystrzelił, ani razu nie chodził do

ataku, ani razu nie był ranny. Ma żonę, która żegnała go przed
każdą z tych wojen.

Podchodzi do nas Szongin. Je w milczeniu rzodkiewki.
— Skąd masz rzodkiewki?
Szongin wzrusza ramionami.

— Daj

rzodkiewkę, Szongin — prosi Saszka.

— Ostatnia — mówi Szongin.

Jak to przyjemnie, kiedy nie ma nikogo z dowództwa. Nikt nie
dowodzi, nigdzie człowieka nie posyłają. Jak wtedy z tym

meldunkiem. Przecież to skandal... Jakby nie można było posłać
Koli. Kiedy mój ojciec miał siedemnaście lat, pracował

background image

nielegalnie, zakładał Komsomoł, a ja stoję, przygarbiony i

śmieszny, nic nie założyłem, chełpię się tylko swoją
szlachetnością, chociaż może wcale nie jestem szlachetny...
A Szongin wyciąga jedną rzodkiewkę po drugiej. Czerwone kulki

znikają w jego ustach, słychać chrupanie.
— Szongin, daj rzodkiewkę — proszę go.

— Ostatnia — mówi Szongin.
Wróżę sobie: jeśli Szongin wyciągnie jeszcze jedną rzodkiewkę,

to znaczy, że Nina przyjdzie. Szongin wkłada ręce do kieszeni.
Wyciąga kopciuch z tytoniem. Nie przyjdzie. I raptem Kola

mówi:
— Patrzcie,

Ninka...

Odwracam się. Nina schodzi z niewielkiego pagórka. Obok niej —

nieznajoma telefonistka. Nina idzie lekkim krokiem. Płaszcz
zapięty na wszystkie haftki. Czapka-uszanka — ech, co za

czapka — trochę na bakier. Cześć, kijanko! Wszyscy jak jeden
patrzą w jej stronę. Nina idzie.

— Aaa!
To krzyczy Szongin.

Aaa! — i pada. Saszka też pada. I Kola Grinczenko.

— Padnij!
Padam na twarz. Zaczyna się!... Bardzo daleki, krótki wybuch.

Potem szelest. A potem cisza.
Ktoś się śmieje. Przed wejściem do ziemianki stoi sierżant.

— Dość tego leżenia, jeże.
Wstajemy w milczeniu. Koli już nie ma. Biegnie w kierunku

pagórka, z którego tak lekko schodziła Nina. Widzę z daleka,
jak Nina powoli wstaje z brudnego śniegu. A ta druga leży
nieruchomo. Twarzą do góry.

Powoli, nie odzywając się ani słowem, idziemy tam. Inni
żołnierze idą razem z nami. To nasz pierwszy pocisk. Pierwszy.

Nasz.

WOJNA


Zawarłem z tobą znajomość, wojno. Mam zdartą skórę na

dłoniach i szum w głowie. Chce mi się spać. Pragniesz oduczyć
mnie od wszystkiego, do czego jestem przyzwyczajony? Chcesz

nauczyć mnie bezwzględnego posłuszeństwa? Krzyk dowódcy —
pędź, wykonuj, wrzeszcz „rozkaz!”, padaj, czołgaj się,

zasypiaj w marszu. Gwizd pocisku — zagrzebuj się w ziemi, ryj
ją nosem, rękami, nogami, całym ciałem, nie odczuwając przy

tym strachu, bez namysłu. Menażka krupniku — wydzielaj sok
żołądkowy, szykuj się do jedzenia, najadaj się, wycieraj łyżkę
o trawę. Giną przyjaciele — kop groby, zasypuj je ziemią,

strzelaj machinalnie w niebo, trzy razy...
Wielu rzeczy już się nauczyłem. Chyba już nie odczuwam głodu.

Chyba już nie odczuwam zimna. Chyba już nikogo mi nie żal.
Tylko chce mi się spać, spać, spać...

Zgubiłem łyżkę. Jak ostatni idiota. Taka zwykła, aluminiowa
łyżka, sczerniała i wyszczerbiona. Ale zawsze łyżka. Bardzo

background image

ważne narzędzie. Nie mam czym jeść. Zupę piję wprost z

menażki. A jeżeli na obiad jest kasza... Skombinowałem sobie
deseczkę, cienką jak wiórek. Jem kaszę wiórkiem. Kogo mam
prosić o łyżkę? Każdy pilnuje swojej. Nie ma głupich. A ja mam

deseczkę.
Saszka Zołotariow robi na kijku nacięcia. To na pamiątkę po

poległych.
A Kola Grinczenko uśmiecha się krzywo.

— Nie martw się, Saszka. Dla nas bab wystarczy.
Zołotariow milczy. Ja milczę. Niemcy milczą. Dzisiaj.

Lejtenant Burakow chodzi nieogolony. Dla fasonu. Jestem tego
pewien. Wydano rozkaz — nie strzelać. Odbywają się jakieś
pertraktacje. Dowódca chodzi od moździerza do moździerza.

Moździerze stoją w rowach, w dolince. Rowy są wyryte ściśle
według regulaminu. A regulaminu się nie uczymy.

Podchodzi do mnie celowniczy Gawriłow. Siada obok mnie.
Przygląda się mojemu papierosowi, skręconemu z gazety.

— Co tak palisz jak komin?
— A bo co?
— Iskry lecą z wiatrem. Już ciemno. Niemcy zobaczą — mówi i

ogląda się.
Gaszę papierosa o podeszwę. Tryska fajerwerk iskier. I

natychmiast po niemieckiej stronie odzywa się sześciolufowy
moździerz. Gdzieś z tyłu za nami z trzaskiem padają pociski.

Gawriłow czołga się po cienkim śniegu.
— A mówiłem... twoja mać! — krzyczy.

Wybuch po wybuchu. Wybuch po wybuchu. Coraz bliżej, bliżej...
Obok mnie pędzą do moździerzy moi koledzy. A ja siedzę na
śniegu... To moja wina... Jak teraz spojrzę w oczy chłopakom!

Pędzi lejtenant Burakow. Coś krzyczy. A pociski padają bez
przerwy. Wtedy wstaję, biegnę także i krzyczę:

— Towarzyszu lejtenancie!... Towarzyszu lejtenancie!...
Wali pierwszy moździerz. Od razu robi się przytulniej.

Jakbyśmy znaleźli silnych i spokojnych przyjaciół. Krzyki
ustają. Już wszystkie cztery moździerze walą z dolinki gdzieś
w górę. I tylko telefonista, chudziutki, młody Gurgenidze,

wykrzykuje z zachwytem:
— Trafił się!... Trafił się!

Robię to, co do mnie należy. Podciągam ze schronu skrzynie z
pociskami. A jednak jaki jestem silny. I wcale się nie boję.

Ciągnę skrzynie jak gdyby nigdy nic. Łoskot, wrzaski, gryzący
zapach prochu. Wszystko się przemieszało. Co za bitwa!

Gigantyczne zmagania! Zgiełk nieopisany... Zresztą to wszystko
bujda... Nie spadł na nas ani jeden niemiecki pocisk. To my
sami robimy tyle hałasu. Ale ja jestem winien. I wszyscy o tym

wiedzą. I wszyscy czekają, aż sam przyjdę i powiem, jak bardzo
jestem winien.

Robi się ciemniej. Bolą mnie plecy. Ledwo mogę nadążyć, żeby
zgarnąć i połknąć trochę śniegu.

— Przerwać ogień! — krzyczy Gurgenidze.
Powiem wszystko dowódcy baterii. Niech nie myśli, że się

background image

zapieram.

— Towarzyszu lejtenancie...
Dowódca siedzi na krawędzi rowu i wodzi palcem po mapie.
Spogląda na mnie. Rozumiem: czeka, żebym się przyznał.

— To moja wina. Wcale o tym nie pomyślałem... Róbcie ze mną,
co chcecie.

— A co mam z tobą zrobić? — pyta w zamyśleniu dowódca — Coś
przeskrobał?

Drwi ze mnie? A może zapomniał? Opowiadam mu wszystko. Tak jak
było. Patrzy na mnie ze zdziwieniem. Potem macha ręką.

— Wiesz co, idź, odpocznij sobie. Co tu ma do rzeczy twój
papieros? Po prostu zaczęło się nasze natarcie. Po prostu
trzeba było strzelać. No, idź już.

Idę.
— Uważaj, żebyś nie zasnął. Zamarzniesz.

Za godzinę znowu jesteśmy na nogach. Znowu strzelamy do
Niemców. Natarcie. Nie widzę tego natarcia. Co to za natarcie,

jeżeli siedzimy na miejscu? Czyżby tak miało być zawsze?
Łoskot, zapach prochu, okrzyki Gurgenidze „Trafił się! Nie
trafił się!”... I ta przeklęta dolinka, z której nic nie

widać. A gdzieś tam rozwija się natarcie. Suną czołgi,
piechota, kawaleria, ludzie śpiewają „Międzynarodówkę”,

padają, nie wypuszczając z rąk sztandarów.
Kiedy się robi na chwilę cicho, biegnę na punkt obserwacyjny.

Chciałbym choć rzucić okiem na to natarcie, pooddychać nim. A
punkt obserwacyjny to zwykły wierzchołek wzgórza. Na zboczu

tylko, trochę wysuwając głowy, leżą obserwatorzy, a dowódca
batalionu Burakow patrzy przez lornetę nożycową. Czołgam się
po spadzistym zboczu i wychylam się po pas. Słyszę, jak

zaczynają śpiewać ptaki. Ptaki!
Ktoś ściąga mnie w dół za nogę.

— Już ci życie niemiłe!? — syczy dowódca batalionu — Czego
się tu pałętasz?

— Chciałem popatrzeć — mówię.
Obserwatorzy śmieją się.
— Ptaki skądś się wzięły — mówię.

— Ptaki? — pyta dowódca batalionu.
- Ptaki...

— Jakie ptaki? — pyta z małego okopu telefonista Kuzin.
— Ptaki — mówię i sam już nic nie rozumiem.

- Myślisz, że to ptaki? — dowódca batalionu patrzy na mnie
zmęczonymi oczami.

— Ptaki... — śmieje się Kuzin.
Zaczynam się domyślać, co to jest. Jeden z obserwatorów wkłada
swoją czapkę na kij i podnosi ją do góry. Ptaki natychmiast

zaczynają śpiewać.
— Rozumiesz? — pyta dowódca batalionu.

Dobry z niego człowiek. Inny zacząłby tupać nogami i kląć.
Dobry człowiek z naszego dowódcy batalionu. Gdyby nie on,

byłoby już po mnie. To pewnie on ściągnął mnie za nogę.
Robi się coraz ciemniej. Szary mrok pokrywa wzgórze. Słyszę,

background image

jak gdzieś bardzo daleko bije kaem.

- Kaem! — krzyczę.
Nikt nie zwraca na mnie uwagi.
— Nasi ruszyli - mówi dowódca batalionu Burakow — zaraz

zaczynamy. — potem mówi do mnie: — Masz, popatrz.
Przywieram do lornety nożycowej. Widzę step. Na samym skraju,

na tle szarego nieba, ciągnie się pasemko jakiegoś osiedla.
Tam, jak ognie sztuczne, zawisły wzdłuż domów różnokolorowe

linie pocisków świetlnych. Słyszę trajkotanie kaemów i werbel
peemów. Nie widzę jednak natarcia. Nie widzę ludzi.

— Idą, idą! — słyszę krzyki za moimi plecami.
— Gdzie, gdzie?
I raptem widzę: po stepie tu i ówdzie posuwają się skokami

przygięte do ziemi pojedyncze figurki. W bardzo dużych
odstępach.

— Dosyć — mówi dowódca batalionu — wracaj do baterii.
Staczam się ze wzgórza. Biegnę. Na moje spotkanie wypływa,

kołysząc się na pagórkach, Willys. W Willysie siedzi generał.
Nie wiem, co mam zrobić: przebiec obok samochodu czy
przemaszerować krokiem defiladowym przykładając dłoń do

daszka..?
Generał jest purpurowy. Nie dostrzega mnie nawet. Wymachuje

rękami. Willys zbliża się do punktu obserwacyjnego. Tam już
stoi i czeka wyprężony na baczność dowódca batalionu. Chłopaki

też stoją. I lorneta nożycowa stoi nieruchomo na swoich trzech
nogach.

Generał wyskakuje z samochodu i podbiega do dowódcy batalionu.
— Do swoich strzelasz! Do swoich?!
Dowódca batalionu milczy. Tylko głowa lata mu z boku na bok.

Potem generał patrzy przez lornetę nożycową, a dowódca
batalionu coś mu tłumaczy. I generał ściska mu rękę.

— Cuda się dzieją! — myślę sobie.
- Przerwać ogień! — krzyczy do słuchawki Kuzin.

Na stanowisku baterii cisza. Wszyscy jak gdyby nasłuchują. A
moździerze jak psy przysiadły na tylnych łapach i też milczą.
— Co ci się stało z rękami? — pyta sierżant.

Ręce mam we krwi. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła krew.
Wzruszam ramionami.

— To od skrzyń z pociskami — mówi Szongin.
Zaraz zrobią mi opatrunek. Sierżant odwraca się i dokądś

idzie. Na pewno idzie po sanitariusza. Stoję z wyciągniętymi
rękami.. Ile tej krwi musiało już upłynąć! Zaraz zrobią mi

opatrunek, a potem napiszę list do domu.
— Idź, umyj ręce — mówi odwracając się sierżant — zaraz
będziemy zmieniać pozycję.


DZWONECZEK MAŁY — DAR WAŁDAJU...


Pomóżcie mi. Uratujcie mnie. Nie chcę umrzeć. Kawałeczek

ołowiu w serce lub w głowę — i koniec? I moje gorące ciało
przestanie być gorące?... Niech będą cierpienia. Kto

background image

powiedział, że boję się cierpień? To w domu bałem się wielu

rzeczy. W domu. Teraz wszystko wiem, wszystkiego
doświadczyłem.
Chyba wystarczy dla jednego człowieka? Przecież mogę się

jeszcze przydać. Pomóżcie mi. Przecież to śmieszne — zabijać
człowieka, który jeszcze nic nie zdziałał. Nie skończyłem

nawet dziesiątej klasy. Pomóżcie mi. Nie o miłość mi chodzi.
Niech ją diabli. Mogę nigdy nie kochać. Jeżeli chodzi o

ścisłość, to już kochałem. Wystarczy. Mam mamę. Co się z nią
stanie?... Czy wiecie, jaka to rozkosz, kiedy mama głaszcze po

głowie? Jeszcze się nie zdążyłem od tego odzwyczaić. Jeszcze
nigdzie nie byłem. Jeszcze nie byłem, na przykład, na Wałdaju.
Muszę przecież zobaczyć ten Wałdaj. No nie? Przecież ktoś

napisał piosenkę: „Dzwoneczek mały — dar Wałdaju...” Nawet
takiego wierszyka nie uda mi się napisać. Pomóżcie mi. Przejdę

wszystkie próby. Do samego końca. Będę strzelał do faszystów
jak strzelec wyborowy, będę staczał samotne pojedynki z

czołgami, będę głodował, męczył się, nie będę spał...
Do kogo to wszystko mówię? Kogo proszę o pomoc? Może właśnie
te belki, które umacniają schron? Pewnie wcale się nie cieszą,

że tu tkwią. Przecież tak niedawno były jeszcze sosnami i
szumiały... A pamiętasz nasz wagon — kiedy wyjeżdżaliśmy na

front? Pewnie, że pamiętam. Staliśmy w otwartych drzwiach i
śpiewaliśmy jakąś uroczystą pieśń. Z dumnie wzniesionymi

głowami. A nasz pociąg stał na zapasowym torze. Gdzie? Na
Dworcu Kurskim. Do domu nikomu nie pozwolono pójść. Udało mi

się tylko zatelefonować. Nie zastałem nikogo z rodziny.
Słuchawkę podniosła stara sąsiadka, Irina Makarowna. Wstrętna,
podła starucha. Ile krwi mi napsuła! Zapytała, gdzie stoi

pociąg.
— Jaka szkoda — powiedziała obłudnie — że mama nie zdąży się

z tobą zobaczyć.
Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do swoich. A po godzinie przed

wagonem zjawiła się Irina Makarowna i wcisnęła mi do rąk
jakieś zawiniątko. Potem, kiedy śpiewaliśmy, stała w
niewielkiej grupie kobiet, które przypadkowo znalazły się na

dworcu. Kim była dla mnie? Żegnaj, Irino Makarowna. Przebacz
mi. Czy mogłem wiedzieć? Nigdy tego nie zrozumiem... Może to

ty właśnie jesteś tą osobą, którą należy prosić o ratunek? W
takim razie ratuj mnie. Nie chcę umrzeć. Mówię o tym otwarcie

i nie wstydzę się tego...
W torbie były suchary i ćwiartka oleju słonecznikowego.

Poprzysiągłem sobie, że zachowam jeden suchar jak relikwię...
Zjadłem go. A więc nie stać mnie nawet na takie głupstwo? Po
co w takim razie te błagania? A czy to nie ja stałem na

widocznym miejscu, kiedy przyleciała „rama” i wszyscy
pochowali się w rowach przeciwlotniczych?

— Kryj

się! Prędzej! — wołano.

A ja się nie schowałem. Chodziłem sam jeden i dowcipkowałem.

Gdyby wiedzieli, co się we mnie działo. Ale nie mogłem
przecież dopuścić, żeby wszyscy widzieli, jak drżę ze strachu.

background image

Niech nikt nie wie, że się boję. Ale sobie samemu mogę chyba

powiedzieć prawdę? I właśnie mówię... Sam jestem swoim
sędzią... Mam do tego prawo. Nie jestem Fiedią Lubimowem.
Pamiętasz Fiedię Lubimowa? Pewnie, że pamiętam. Fiodor

Ławrentiewicz Lubimow, mój współlokator. Kiedy zaczęła się
wojna, przychodził wieczorami do kuchni i mówił:

Łajdaki Niemcy walą naprzód... Wszyscy musimy stanąć w

obronie. Jak tylko mi się ręka zagoi, pójdę na ochotnika.

— I tak cię zmobilizują, Fiedia — mówiono mu.
— To nie sztuka. Każdy pójdzie, jak go zmobilizują. Ale

kiedy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, nie wolno zwlekać.
Trzeba na ochotnika.
I pytał mnie:

— A ty kochasz ojczyznę?
— Kocham — odpowiedziałem. Tego nauczono mnie już w

pierwszej klasie.
Pewnego razu spotkałem go w wojskowej komisji rejonowej.

Roznosiłem wtedy wezwania do wojska. Nie zauważył mnie.
Rozmawiał z jakimś kapitanem.
— Towarzyszu kapitanie — powiedział — przyniosłem zwolnienie.

— Jakie

zwolnienie?

— Reklamację. Dostałem reklamację jako specjalista.

Przedsiębiorstwo nie chce mnie puścić. Produkcja...
— W takim razie idźcie do tamtego pokoju i zarejestrujcie

się. Jak reklamacja, to reklamacja — powiedział kapitan.
Jak reklamacja, to reklamacja. Fiedia bohater! Pracował w

zakładzie zegarmistrzowskim na Arbacie. Jaki z niego
niezastąpiony specjalista? Fiedka poszedł się wtedy
rejestrować. Przeszedł obok mnie. Zauważył. Przystanął.

Zarumienił się.
— Widziałeś? — zapytał mnie — Tak to jest. Kto chce umierać?

Na pewno do dziś korzysta z reklamacji. Jakby był znanym
konstruktorem albo wielkim artystą...

...Ten schron zbudował ktoś przed nami. To dobry schron.
Mniejszy co prawda od schronu sztabowego, w którym siedzi
Nina, ale mimo to całkiem niezły. Dawni mieszkańcy opuszczali

go widać w pośpiechu. Zostawili nawet jakąś fotografię. Młoda,
nieładna kobieta uśmiecha się z tej fotografii. Ktoś ją jednak

kocha. Czemu więc zapomniał jej zabrać?
— A ty, Saszka, starałeś się o reklamację?

— Kto mi ją da? — mówi Saszka — Reklamację nie każdemu dają.
— Dałbyś w łapę komu trzeba — mówi Kola Grinczenko — i

reklamacja w kieszeni.
— Pewno trzeba dużo dać? — pyta Saszka.
— Ze trzy tysiące. Sprzedałbyś graty, na reklamację warto.

Uzbierałbyś.
— Gratów by wystarczyło. Sama szafa warta ze trzy tysiące.

— N

O

widzisz. Dałbyś w łapę i już.

— E, tam... — macha ręką Saszka — Idź do diabła...

— A sam czemu nie dałeś? — złości się Szongin.
— Nie

miałem forsy — śmieje się Kola.

background image

— Tylko

byś gadał... — mówi Szongin.


LABA

Od ośmiu dni walą nasze moździerze. Mamy już trzech rannych.
Nie widziałem ich. Kiedy wróciłem do baterii, już ich zdążyli

wynieść. Przenosimy się z miejsca na miejsce i nie tylko nie
kopiemy ziemianek, ale nawet prowizorycznych okopów. Nie ma

czasu. Natarcie trwa. Kiedy się zaczęło, Kola Grinczenko
powiedział:

Żyć, nie umierać, chłopcy. Teraz będzie laba. Teraz

będziemy się odżywiać. Odpasiemy się na zupach wojennych. Dość
tych koncentratów.

Wszyscyśmy mu wtedy uwierzyli. Ale niesłusznie. Bo my i
artyleria zawsze przychodzimy na ostatku, kiedy już nic nie

ma.
Znowu koncentrat i suchary twarde jak kamień. Kola Grinczenko

mówi do sierżanta:
— Sierżancie, po jaką cholerę fasujemy ten koncentrat! Gdzie
racja frontowa?

— A pamiętasz, jeżu, jakeś mi groził?
— Masz świadków? — uśmiecha się Grinczenko.

— Lepiej siedź cicho — mówi sierżant.
Ma teraz w ręku groźną broń przeciwko Koli. Kola boi się go.

Widzę to. Czasami jednak zapomina, że się boi, i przechodzi do
natarcia. Bywa to niesłychanie zabawne.

Pamiętam, jak wkroczyliśmy do pierwszego osiedla, tego samego,
które widziałem z punktu obserwacyjnego. Była to zniszczona
stepowa wioska. W ocalałych chatach gospodarowali już

kawalerzyści: przebierali się, spali, grali na harmonii, a w
jednej nawet piekli bliny. Wszędzie, rzecz jasna, trafialiśmy

za późno. Co tu robić?
— Chodźmy — powiedział Grinczenko.

Saszka Zołotariow i ja poszliśmy za nim. Weszliśmy do chaty. W
chacie było gorąco. Paliło się w piecu i było pusto. Tylko
jakiś żołnierz z kozackimi lampasami na spodniach stał

pochylony nad patelnią.
— Czołem, koledzy — powiedział Grinczenko od progu — Macie

gości.
Kola umie doskonale rozmawiać z ludźmi. Tak po swojsku. I

uśmiecha się przy tym. Tak się uśmiecha, że każdy też się musi
uśmiechnąć.

Kozak odwrócił się. Ujrzałem twarz o wystających kościach
policzkowych i skośne oczy.
— To ci dopiero Kozak! — powiedział Kola — Skąd się taki

wziąłeś?
— Czego chcesz? — zapytał Kozak.

— Pewno

jesteś Kałmuk, nie Kozak. Kałmuk, co? — i Kola

powiedział do nas: — Jazda, chłopcy, zajmować miejsca. Ach, ty

Kozaku kałmucki!
Kola położył na ławie swoją torbę połową. A Kałmuk wziął torbę

background image

i rzucił ją na próg. Stanął przed wysokim Grinczenką — taki

mały, skośnooki i barczysty.
— Co, Kałmuk ci się nie podoba? To idź z powrotem.
— Ach, ty ścierwo... — na twarzy Koli wystąpiły czerwone

plamy.
— Idź, idź — spokojnie powiedział Kałmuk.

— Ja krew przelewałem, a ty mnie wypędzasz na mróz?
Saszka wziął Kolę za łokieć.

— Kola, nie wariuj.
— Zabieraj swoich ludzi — powiedział Kałmuk.

— Proszę cię, nie gniewaj się — powiedziałem do Kałmuka.
— Idź, idź...
Raptem otworzyły się drzwi i weszli Kozacy. Było ich trzech.

— Co się dzieje? — zapytał jeden z nich.
Kałmuk milczał. Sasza i ja milczeliśmy. Kola też milczał.

Potem uśmiechnął się i zapytał Kałmuka:
— Czemu nic nie mówisz, Kałmuku? — a potem powiedział do

Kozaków: — A to ścierwo... sam do pieca, a Rosjanina na mróz!
— Po co tu przyleźli? — zapytał Kozak Kałmuka.
— Już was tu nie ma, chłopaki — powiedział do nas drugi

Kozak. A trzeci powiedział do Kałmuka:
— Chodź, Dżumak, będziemy jedli obiad.

W milczeniu wyszliśmy z chaty. Na mróz. W zapadający mrok.
Gdyby Grinczenko cokolwiek wtedy powiedział, nabrałbym do

niego wstrętu. Czułem się tak, jakbym to ja sam obraził
człowieka. Kola milczał. „Krew przelewałem”... Ani razu go

nawet nie drasnęło!
Teraz ta wioska jest już za nami. Walcie, moździerze! Wiej,
wietrze! Padaj, deszczu ze śniegiem! Moknijcie, moje plecy!

Drętwiejcie z bólu, moje ręce!...
Co robić, żeby nie marzły nogi? No tak, trzeba mieć buty z

cholewami. Obszerne. O trzy numery za duże. Żeby można było
nakręcić jak najwięcej onuc... Żeby noga była jak w

gniazdku... Poza tym trzeba chodzić. A my prawie wcale nie
chodzimy. Bez przerwy zmieniamy stanowiska ogniowe. Właź,
bracie, do samochodu i jazda! Pada deszcz. Deszcz pada prosto

z nieba. Pada śnieg. Tak jakoś z boku, na ukos. A wiatr wieje
ze wszystkich stron. W dzień i w nocy przemakamy do suchej

nitki. Nad ranem zaczyna się przymrozek. Człowiekowi nie chce
się ruszać.

Myślę o Ninie. Wydaje mi się, że jedzie razem z nami, na
jednej z ciężarówek. Zginął telefonista Kuzin. Kula trafiła go

w usta. Była to już martwa kula, nie miała siły przebicia.
Zdążyła mu jednak coś uszkodzić i Kuzin umarł.

ROZMOWY

To chyba pierwsza noc, kiedy śpimy normalnie. Leżymy na
podłodze opuszczonej chaty. Leżymy na płaszczach. Nie

nakrywamy się niczym, bo jest gorąco. Szongin napalił w piecu.
Napchało się nas do chaty aż za wielu. Mrok. Tylko czerwony

background image

świetlik Szonginowego skręta krąży powolnym i jednostajnym

lotem.
— Daj zapalić, Szongin — prosi Saszka Zołotariow.
Szongin milczy. Czerwony świetlik nadal krąży w mroku.

— Daj zapalić, Szongin — proszę ja. Rozpoczynamy zwykłą
zabawę. Czerwony świetlik żałośnie i nieruchomo zawisa w

powietrzu. Wpatruję się w ciemność i wydaje mi się, że widzę
uśmieszek na twarzy Koli Grinczenki, zaciśnięte wargi Szongina

i jego otwarte, mrugające oczy.
— Zapaliłbym — mówi Saszka — Chyba go obudzimy.

— Nie

budź go — mówi Kola — niech się człowiek wyśpi. Weź

sam, ile ci trzeba.
— Trzyma tytoń w masce przeciwgazowej — mówię.

— Ja wam wezmę — mówi Szongin — Sam nasypię.
— No widzicie, obudziliście człowieka — mówi Kola.

Słychać, jak Szongin chrząka.
Leżymy i ze smakiem zaciągamy się gorzkim dymem machorki.

Cisza. Potem ktoś mówi z mroku:

Żeby tak Ninka przyszła. Zrobilibyśmy szkolenie

polityczne.

Saszka Zołotariow śmieje się.

Ninka ma męża — mówię.

Saszka śmieje się.
— Ja

też mam żonę. Może Ninki mąż siedzi teraz u niej i

wcina pierogi.

Wojna — mówi Kola — wszystko się pomieszało. A w dodatku

jak się kochają, to nic nie poradzi...
Saszka śmieje się.

Świnie jesteście, chłopaki! — mówi Szongin i przewraca

się na drugi bok.
— Ja bym w cywilu z taką nie chodził — mówi ktoś z

ciemności.
A ja bym chodził.

— Miałem dziewczynę, Katia jej było na imię. Ładna jak
malowanie, warkocz do pasa. Ninka jest taka sobie...
— Nikt ci jej nie swata — mówi z irytacją Kola.

— Nie podoba się — mówię — to nie bierz. Prawda, Kola?

Ta twoja Katia ma na pewno nos jak guziczek... — śmieje

się Saszka — Ty przecież takie lubisz. Żeby miała nos jak
guziczek i żeby pachniała ciastem chlebowym...

Oj, doigrasz się, Zołotariow — grozi ktoś z ciemności.

Żyjesz jeszcze, biedna, stara matko?
I ja żyję. Pozdrowienia ślę.
Niechaj sączy się nad twoją chatką...


To śpiewa Kola.

Raptem otwierają się drzwi. W mrok wdziera się głos dowódcy
batalionu:

Kto tu rozsiewa pesymizm?

I znowu cisza.

background image

Co będzie jutro? Gdzie nas losy zaniosą? Listów z domu nie ma.

Na kijku Saszki już brak miejsca na karby. Jeżeli zostanę
ranny, pójdę do szpitala. Tam się najem. Pójdę do domu na
urlop. Przyjdę do szkoły. Wszyscy zobaczą, że chodzę o kulach

i że mam naszywkę za ranę na piersi. I medal, jeżeli go
dostanę. Przyjdzie Żenia. I już nie będzie się ze mnie

nabijać. A wszyscy będą patrzeć to na nią, to na mnie. Powiem
jej: „jak się masz, Żenia”. I pójdę sobie dalej korytarzem. A

ona dopędzi mnie. „Może wstąpisz do mnie do domu? Stęskniłam
się za tobą”. „Wstąpić do ciebie? Do domu? Coś ty? Po co? Tyle

się od tamtego czasu zmieniło”. I odejdę korytarzem. A
dziewczyny powiedzą jej szeptem: „głupia jesteś, Żeńka. To
twoja wina”.

Brzuch mnie boli od tej dyni — mówi Saszka.

W cywilu nigdy dyni nie jadłem — mówi ktoś.

Kola radzi:

A ty, Saszka, pójdź za stodołę.

— Głupi jesteś — mówi Saszka — dynia to dobra rzecz,
tylko nie na surowo.
— Lubią barszcz ukraiński — mówi ktoś z mroku — taki gęsty,

żeby łyżka w nim stała. Na pierożkach mi nie zależy.
A ja nie mam łyżki. Bez łyżki jak bez ręki. Śmieją się ze

mnie, z mojej deseczki. Sam też się z niej śmieję. Ale łyżki
nie mam... I butów z cholewami. Żebym miał takie buty, Ninko,

inaczej byś ze mną rozmawiała.
Nino, jesteś taka smukła. Oto idziemy z tobą przez miasto.

Spotykamy Żenię. Żenia domyśla się wszystkiego i milczy.
Głupia. A my idziemy. Jestem w czarnych spodniach i w białej
koszuli z wykładanym kołnierzem, na ramieniu mam Leikę. I nie

ma żadnej wojny.
— Śmietany też bym zjadł — mówi ktoś w ciemności.


NINA


Już tyle razy chodzę do sztabu, tyle razy patrzyłem na Ninę, a
ona wciąż mnie nie widzi. A chłopaki ze sztabu mówią do niej

zwyczajnie: „Nina, daj kubek...”, „zmęczyłaś się, kochanie?”,
„zapalimy?”, „cześć, Ninka! Widzisz, znów się spotykamy!...” —

i obejmują ją. A ona — podaje kubek, uśmiecha się, siada na
skrzyni, pali z nimi papierosy i całuje tych, co wracają z

zadania, całuje w nie golone policzki.
Dlatego, że to swoi chłopcy. A kim oni są, ci swoi chłopcy? To

szczury sztabowe. A ja przychodzę z baterii. Narażam życie.
Mam odrapane ręce, osmalony płaszcz i popękane wargi. Ale oni
są swoi.

Przeciskam się do schronu sztabowego. Ciepło tu. Pali się
wesoła, pękata lampa naftowa. Pachnie chlebem. Nie ma nikogo.

Tylko Nina ze słuchawkami na uszach siedzi przy nadajniku.

Don, Don, tu Moskwa... Przechodzę na odbiór. Don, Don, tu

Moskwa, jak słychać? Przechodzę na odbiór.
— Jak

się masz, Ninko — mówię niedbale.

background image

Kiwa do mnie głową. Ten ruch jest taki koleżeński, taki miły.

Taki nieoczekiwany...
— Jak mnie słychać? Teraz dobrze? Przechodzę na odbiór...
Nina zdejmuje słuchawki.

— Siadaj, wojaku, odpoczywaj.
— Nie mam czasu — mówię i siadam na pryczy. I patrzę na

Ninę. Nina się śmieje.
— No, czego się gapisz?

— Tak sobie. Już dawno nie widziałem, jak kobieta się
śmieje. Tam u nas, w baterii, nie ma kobiet. Co najwyżej

Saszka Zołotariow uśmiecha się czasem, albo Kola Grinczenko.
Ale kobiet nie ma.
Nina znowu się śmieje.

Ten wasz Kola często tu przychodzi. Ciągle mi opowiada o

swoich bohaterskich czynach. Nie lubię, jak się ktoś

przechwala.
— Przyszłabyś do nas.

— Niby

gdzie?

— Do

baterii.

— Napijemy

się herbaty?

— Posiedzimy,

zapalimy...

— Posiedzimy, zapalimy — śmieje się Nina.

Jaki ze mnie był chwat, kiedy wchodziłem do schronu. Jaki
chwat! Nawet płomień lampy zachybotał jak wściekły. A teraz

ani drgnie.
— Chcesz, dam ci herbaty.

— Nie

używam — mówię. I uśmiecham się.

— Rozumiem — mówi Nina — przywykłeś do spirytusu.
— Przywykłem — nie przywykłem, ale wolę spirytus. Herbatkę

będziemy popijać w cywilu.
Patrzy prosto na mnie, mrugając oczami, i śmieje się.

Dziwak z ciebie. Nasi zwiadowcy to taakie chłopaki, ale

herbatą żaden nie gardzi... Dziwak z ciebie. A do baterii

przyjdę. Dobrze? Posiedzimy, zapalimy... co?
— Przyjdziesz?
— Tak...

Masz

ładne oczy.

Białe skrzydła wyrastają mi u ramion. Białe, bielusieńkie.
Robi się od nich jasno jak od rakiety nad okopami... Obłęd.

— Bujasz mnie przecież z tym spirytusem.
Nina mówi z daleka. Nie widzę jej. Widzę tylko dwoje wielkich

oczu — okrągłych, szarych, drwiących.
Wchodzą jacyś ludzie. Tupią butami. Mówią rozmaite słowa. A ja

słyszę:
— Don,

Don...

masz

ładne oczy... przechodzę na odbiór,

przechodzę na odbiór.

— Od lejtenanta Burakowa? - pyta mnie ktoś.
— Tak

jest.

— Masz,

weź.

Biorę papier. Wkładam go do kieszeni. Idę do Niny.

— No, to przyjdziesz?
— Gdzie?... Ach, do baterii? Posiedzimy, zapalimy? Co?

background image

— Przyjdź.

— Ja nie palę — śmieje się Nina — Po prostu posiedzimy, co?
— Nasza Ninka uwodzi ładnych żołnierzyków? — słyszę za
plecami.

...niby spokój wszędzie i cisza, ale człowiek jakiś taki

nieswój. Mam złe przeczucia — mówi Szongin — i ta cisza mnie

nie cieszy. Nie cieszy mnie i już.
Malutki i chudziutki Gurgenidze stoi przed lejtenantem

Burakowem. Z koniuszka nosa zwisa mu kropla. Wymachuje rękami.

Puszczaj mnie do domu na cztery dni. Mój dom — Kwareli.

Przyniosę różne purmarili, jedzenie. Wino, chączapuri, łobio.
Kaszy już nie można.
Lejtenant śmieje się.

- A kto będzie się bił?
— Ja

będę — przysięga Gurgenidze — Kto będzie? Ja będę.

Jeszcze tutaj wojny nie ma.
— A jak się dostaniesz do domu?

— Co?
— Czym

pojedziesz?

Gurgenidze patrzy z politowaniem na lejtenanta.

— Daj urlop. Zrobi się.
Dowódca batalionu patrzy na nas.

— No jak, puścimy go?
— Bo to, widzicie, towarzyszu lejtenancie, taka sprawa —

mówi Szongin — niby można go puścić, ale jak się raptem
zacznie? Bez takiego telefonisty nie damy sobie rady.

— Widzisz — mówi dowódca batalionu — nie damy sobie rady bez
ciebie.
— Czemu nie dacie? — denerwuje się Gurgenidze — Dacie. Przez

cztery dni wojny nie ma.
— A ty byś, Gurgenidze, poszedł do Niemców i zapytał, kiedy

zaczną. Może będzie można pojechać — proponuje Saszka
Zołotariow.

Wszyscy się śmieją. Nie wytrzymali. Gurgenidze próbuje
zrozumieć, co się stało. Potem macha ręką.
— Eee! — i sam się śmieje.

Kropelka zwisająca z koniuszka jego nosa odrywa się i spada na
ziemię.

Dowódca batalionu mówi, tym razem poważnie:
— Odpoczywajcie. Wszyscy. Wieczorem będzie robota.

I odchodzi. Wieczorem znowu nic. Prosiłem ją, żeby przyszła do
baterii. Z jakiej racji miałaby przyjść? Po co? Co ma tu do

roboty? Zaprosiłem ją jak do parku: „niech pani przyjdzie,
pospacerujemy”. Gdyby widziała moje ręce, pokryte bliznami i
odciskami, moje odrapane ręce, których nie sposób domyć, tak

wżarła się w skórę sadza... Powiem jej: „słuchaj — najlepiej
bez żadnych numerów. Przecież wszystko widzisz, wszystko

rozumiesz. Niech będzie zupełnie zwyczajnie: ty i ja. Żebym
wiedział, że przychodzisz do mnie. Niech wszyscy widzą.

Dobrze? Słuchaj, jesteśmy z tego samego rocznika. To
zawracanie głowy, że mężczyzna musi koniecznie być starszy.

background image

Przecież znam cię od dawna, od bardzo dawna. Proszę cię, nie

rób takiej miny, jakby ci było wszystko jedno. Wiem, że trochę
ci głupio i dlatego się ze mnie wyśmiewasz.” I kiedy będę tak
do niej mówił, wzejdzie biały księżyc i śnieg się zaiskrzy, i

nikogo nie będzie dokoła, i nie będzie widać moich owijaczy.
— Czemu nie odpoczywasz? — pyta mnie Kola Grinczenko.

Co mam mu powiedzieć?
— A ja się wczoraj umówiłem z Ninką. Dzisiaj przyjdzie.

— Łżesz, Kola — mówię z ulgą — łżesz jak pies!
— Zobaczysz — mówi Kola — Trzeba korzystać z okazji.

Kola stoi przede mną. Pachnie wodą kolońską. Ogolił się.
Ogolił się? Czyżby naprawdę miała przyjść? No, oczywiście,
zażartowała sobie ze mnie, a ja...

Nad niemieckimi okopami wzbija się zupełnie biała rakieta.
Samotnie i smutno odzywa się gdzieś kaem i zaraz milknie.

Kola Grinczenko puszcza dym w dłoń zwiniętą w trąbkę. Uśmiecha
się.

— Tak, Ninka zaraz przyjdzie. Porozmawiamy sobie.
— Przecież ona ma męża — mówię — nie uda ci się.
Kola uśmiecha się i dalej pali papierosa. Potem odchodzi na

bok. Milczy. Skoro milczy, to znaczy, że mówił prawdę. To
znaczy, że Ninka przyjdzie. Ale ze mnie idiota, skończony

idiota. Prosiłem, upokarzałem się. Trzeba widocznie postępować
tak, jak mówił Grinczenko. Objąć, przycisnąć, żeby aż

kosteczki zatrzeszczały, żeby słowa nie mogła wymówić, żeby
poczuła: to jest prawdziwy mężczyzna! To one lubią. Właśnie

to. A rozmowy... komu są potrzebne rozmowy? Ach, ty Nino
szarooka! Teraz wiem, co mam ci powiedzieć...
Za schronem rozlega się warkot Willysa. Słychać kobiecy głos:

— Jak się masz? - co za uśmiech, co za uśmiech!
Nieodparty... - Przyjechałam do was w odwiedziny. Na chwilkę.

Uprosiłam majora, żeby wziął mnie ze sobą. To tak
mieszkacie... Patrzcie, Niemcy o parę kroków! Czemu nic nie

mówisz, Kola? Taki z ciebie elegant, jakby wojny wcale nie
było. Nawet się golisz. Ale macie tu takiego czarnookiego
chłopczyka, gdzie on jest?

— Jakiego czarnookiego chłopczyka? — pyta Grinczenko.
— No, takiego, co ma czarne oczy.

Słyszę jej cichy śmiech. Tak ładnie się śmieje. Podejść do
nich? Z jakiej racji mam do nich podejść? I skąd wiem, że o

mnie mowa? Przecież Gurgenidze też ma czarne oczy. I dowódca
plutonu Karpow. I dowódca batalionu...

Jej ciemna, smukła sylwetka wypływa zza schronu jak ciemny
księżyc. Przystanęła i lekko się kołysze.
— Tu jesteś, wojaku... Posiedzimy, zapalimy, co?

Zbliża się, zbliża się, zbliża się...

A to ci historia! — mówi — Mam randkę na wojnie. Czemu nic

nie mówisz? Aha, pewno napiłeś się spirytusu, co?
— Wcale nie piłem.

— No, to opowiedz coś...
— Chodźmy tam, gdzie skrzynie z pociskami, posiedzimy sobie.

background image

— Takiś prędki! Od razu do kącika.

— Co to ma do rzeczy?
— To

ma,

że każdy tego chce. A na pierwszej linii tym

bardziej. Kto wie, co będzie jutro?

— Podobasz mi się.
— Wiem.

— Wiesz? Stawiasz się tylko.
— Coś ty, coś ty, dzieciaku. Wasz Grinczenko opowiadał mi,

jak rozmawiasz ze mną we śnie.

Łże jak pies! - ktoś krzyczy zza schronu:

— Nina Szubnikowa! Do samochodu!
— No, widzisz. Muszę już iść. Nie zdążyłeś mi nawet nic
powiedzieć. Kto ty jesteś, jaki jesteś, co będziemy robić —

mówi i przesuwa dłonią po moim policzku — Żegnaj. Wiesz, jak
to na wojnie. Może się już nie zobaczymy.

— Przyjdę do ciebie jutro. Podobasz mi się.
— Niejednemu

się podobam — mówi Nina — przecież tutaj,

oprócz mnie, nie ma nikogo.
I biegnie do samochodu. Biegnie szybko. A nad niemieckimi
okopami coraz częściej wzbijają się rakiety.


ECH, MACHORKO — MACHORECZKO...


Tak z ciszy powstaje piorun, tak z szarego poranka wyłaniają

się nieoczekiwane barwy: czerwone na szarym, rude na szarym,
czarne na białym. Płomień, rdzawe poskręcane żelastwo,

nieruchome ciała.
Nina pofrunęła z majorem do sztabu. Ostatnia rakieta zakwita
nad niemieckimi pozycjami jak ostatni kwiatek. Nina woła

pewnie teraz do mikro-fonu: „Wołga, Wołga, tu Don... Jak mnie
słychać? Przechodzę na odbiór...”. A ja trzymam w rękach

grubaśny i taki łagodny pocisk do moździerza. Zaraz podam go
ładowniczemu. I moździerz stęknie przysiadając na tylnych

łapach.
Wiem, jak to będzie. Oj, jaki już jestem doświadczony! I ręce
już mnie nie bolą.

A Kola Grinczenko siedzi na podstawie moździerza. Uśmiecha się
czarująco i podśpiewuje sobie cichutko:

- Ech, machorko — machoreczko...
— Niemcy się przedarli, słyszałeś? — pyta Saszka.

— Piechota?
— Nie, czołgi.

— Na nas idą?
— Chodzą po tyłach...
— Dużo tych czołgów?

— Podobno ze czterdzieści sztuk.
Wysoko nad nami płyną niemieckie bombowce. My ich nie

obchodzimy. Zrzucą bomby daleko na tyłach. Na naszych tyłach.
— Dla doktorów szykuje się robótka — mówi Saszka.

A Kola podśpiewuje: „ech, machorko — machoreczko..”.
I wtedy, na prawo od nas, wybucha na pagórku niemiecki pocisk.

background image

W odpowiedzi zgodnie biją nasze moździerze. Wszystkie cztery.

A potem jeszcze raz. I jeszcze.
— Wymacali! — krzyczy ktoś.
Noszę i noszę pociski. Już nie myślę o niczym. Wszystko robię

odruchowo. Dziesięć kroków w tył. Wziąć do rąk zimnego
szesnastokilowego prosiaka. Dziesięć kroków naprzód. Można

nawet z zamkniętymi oczami. Kilka razy tam i z powrotem. Palce
same rozpinają haftki płaszcza. Same chwytają śnieg i wpychają

go do ust. I raptem przychodzi mi głupia myśl: jak się skończy
akcja, wezmę cukru i zmieszam ze śniegiem — będą lody...

Dziesięć kroków naprzód. Dziesięć w tył. Coraz mniej
prosiaków. Ile czasu upłynęło? Szczęśliwi godzin nie liczą...
Podmuch uderza mnie w plecy. Nie mogę utrzymać się na nogach.

Padam.
— A-a-a-a-a... — krzyczy ktoś. I po chwili znowu, już

słabiej: — a-a-a-a-a...
To krzyczę ja sam. Widzę plecy kolegów. Wciąż strzelają. Nie

widzą mnie. Chwała Bogu! Wyszedłem cało, nic mnie nie boli.
Czego się tak rozwrzeszczałem? Co innego trafienie
bezpośrednie... Ale to niemożliwe. Dlaczego właśnie we mnie? A

czemu by nie? I raptem wyjątkowo silny wybuch. I znowu krzyk.
Tym razem to nie ja krzyczę. To ktoś inny. Krzyczy tak, że

człowiek musi się obejrzeć. Widzę, jak Kola podbiega do niego,
a potem zakrywa twarz rękami i biegnie z powrotem. Nie dobiega

do swego moździerza, zatrzymuje się i stoi skulony.
Kto tam był przy pierwszym moździerzu? Nie mogę sobie nikogo

przypomnieć. Nikogo. Wybici do nogi. A na kijku Saszki nie ma
już miejsca na nowe nacięcia. Dowódca plutonu Karpow krzyczy,
żebyśmy zmienili stanowisko. Wszyscy zabierają się bardzo

szybko do roboty. Prędzej, prędzej... Niemcy rozchrzanią nas w
drobny mak, jeżeli będziemy się guzdrać. Moździerze są już

przymocowane do ZIS-ów. My też wyłazimy z dolinki, w której
znajdowało się nasze stanowisko. Gdzie będzie nasze nowe

stanowisko? Co nas czeka? Wszyscy milczą. A ja mam wciąż przed
oczyma czarne plamy na śniegu, lej i postać w płaszczu, która
wlecze się ku nam. Nie chcę myśleć

o tym, ale to coś

utkwiło mi w głowie i w żaden sposób nie mogę się od niego
uwolnić.

— Już nie ma pierwszego — mówi Saszka.
— Nie ma — mówię.

— Chłopaków też nie ma — mówi Saszka.
— Cicho, nie gadaj... — nakazuje Szongin. Siedzi zgarbiony.

A samochody jadą dalej. Nie zwracam już uwagi na kanonadę.
Widzę tylko pobladłą twarz Koli, który patrzy przed siebie i
nawet się nie poruszy.

— Słuchaj, Kola — mówi Saszka — niedługo pożegnamy się z
Ninką. Przerzucają nas do innej dywizji...

Kola ani drgnie.
— Cicho, nie gadaj — mówi Szongin.

— Teraz tylko czołgów nam brakuje do szczęścia — mówi
Gawriłow — są na naszych tyłach.

background image

Przejeżdżamy obok kupy zgliszcz. Stała tu pewnie jakaś szopa.

Spaliła się. Dymią głownie. I taki przeraźliwie smutny zapach.
Zapach spalenizny... To nie jest właściwe słowo.
Otwieramy ogień do nieprzyjaciela z nowych stanowisk. Nasze

trzy moździerze porykują w kierunku wzgórz. A ja wciąż
przynoszę pociski.

Mogło przecież trafić w nasz moździerz. Nie w pierwszy, lecz w
nasz. Nie i nosiłbym teraz pocisków. Być może szedłbym przez

pole — wolno, zataczając się, a potem bym upadł. Tutaj na
razie jest spokój. Jeszcze nas nie wymacali! I znowu:

— Przerwać ogień!
I znowu do samochodów. I w noc, w noc, w ciemność.
Drepcemy w ciemności koło samochodów. Przymocowujemy

moździerze! A wysoko nad nami, w czarnym niebie, huczą
bombowce.

— Nasi

lecą.

— Jakoś w dzień ich nie widać.

— Dobrze,

że chociaż w nocy.

Podchodzi do nas dowódca plutonu, młodszy lejtenant Karpow.
Zaciera ręce. Rozciera sobie policzki. Nasz dowódca plutonu

albo zmarzł, albo jest zdenerwowany.
— Znowu gdzieś jedziemy? — pyta Saszka Zołotariow.

— A

jakże — mówi Karpow — walimy naprzód, chłopaki. Dość tego

dekowania się.

— Ładne dekowanie się — mówi Szongin — A ile ludzi
straciliśmy!

— Wojna — mówi cicho Karpow — stary z was żołnierz, Szongin,
sami rozumiecie.
Wszyscy milczą. Słowa to czyste kpiny. Rzeczywiście, wojna. Co

tu można powiedzieć? Czy to Karpow jest winien? Taki rumiany,
młody, energiczny... Czy może ja? Albo Kola?

Siedzimy w ciężarówce. Bezdroże. Ciężarówka kołysze się jak
statek. My też się kołyszemy z boku na bok. Dobrze, że w ogóle

jedziemy. Przecież roztopy mogły zalać wszystko dokoła. A
wtedy spróbuj, bracie, wyciągnąć z błota ZIS-y. Jedziemy. Pada
śnieg z deszczem. Zaczynamy powoli moknąć. Z początku to nawet

przyjemne: robi się trochę chłodniej po ciężkiej harówce.
Zimne kropelki łagodnie ściekają za kołnierz. Ale teraz już

dosyć. Wystarczy. Wiem doskonale, że za parę minut dostaniemy
dreszczy. Wtedy spróbuj się, człowieku, rozgrzać. Nogi też

kostnieją. Szybko i gruntownie. A my jedziemy w stronę nowych
walk. Już wyraźnie słychać wybuchy i trele peemów. Zza pagórka

wypływa rozjaśnione łuną niebo.

„GDZIE JEST PANI CÓRKA?...”


Jak dobrze się wszystko składa. Jutro napiszę list do domu.

Żyję. Co zostało z baterii? Dwa moździerze i ze trzydziestu
ludzi. A ja żyję. Nawet mnie nie drasnęło. Jutro napiszę list.

Do domu.
— Chodź, zapukamy... — mówi Saszka Zołotariow.

background image

Noc. Jakaś chatka. Ciemno w oknach.

Pukam w okiennicę. „Madame, czy nie zechciałaby pani
łaskawie...”. Nikt nie odpowiada. „Madame, zostałem przy
życiu. O, gdyby pani wiedziała, co tam się działo!...”. Pukam

w okiennicę. „Botforty — tutaj, mundur — do garderoby, szpadę
— na stół...”. „Stokrotne dzięki, madame... A gdzie jest pani

córka?...”.
— Spać... Spać... Spać... — mówi Kola.

Pukam w okiennicę. „Udko słonki?... Sera?... Wina?...” „O,
dzięki. Kawałeczek zimnej cielęciny i trochę rumu. Jestem

żołnierzem, madame”. Pukam w okiennicę.
— Zmarzniemy na kość.
— Chodźmy do innej chaty.

— Zapukaj jeszcze raz.
Walę w okiennicę. Saszka wali w okiennicę. Kola wali w

okiennicę.
„Oto pański pokój, kawalerze. Dobranoc.” „Dobranoc, madame. A

gdzie jest pani córka?..”.
— Czego tam?...
Drzwi uchylają się i na progu staje kobieta owinięta chustką.

— Pozwólcie nam przenocować, matko.
— Zostaliśmy przy życiu — mówię.

— Wielka mi radość — mówi kobieta — Tylko was tu brakowało.
— Można wejść? — pyta Kola.

— Bardzo zimno — mówi Saszka.
— My tylko przenocujemy i zaraz sobie pójdziemy — mówię.

W sieniach jest zimno. W izbie — ciepło. Swąd kaganka
naftowego. Ktoś przewraca się na piecu. Izba jest malutka. Jak
się wszyscy pomieścimy?

Kobieta zdejmuje chustkę. Okazuje się, że jest młoda.
— Kładź się tutaj — mówi do Koli. Wskazuje ręką kąt. Dobre

miejsce, udało mu się — A ty tutaj — mówi do Saszki.
Zołotariow kładzie się na swoim płaszczu, który rozesłał pod

stołem. Kola rozbiera się w milczeniu. Mnie przypada miejsce
na krótkiej ławce pod piecem. Można na niej leżeć tylko na
boku. Pal sześć! Grunt, żeby się położyć. Sama gospodyni

kładzie się na łóżku polowym. Łóżko przykryte jest jakimiś
łachmanami. Gospodyni włazi pod łachmany nie zdejmując

kożuszka.
Kładę płaszcz na ławce. Niebieski płomyczek kaganka gaśnie.

Czyjaś ręka głaszcze mnie po włosach.
— Właź tu do mnie — słyszę cichy głos z pieca — tu ciepło.

— Kto

to?

— Co za różnica? Właź. Tu ciepło...
— Mańka — obojętnym głosem mówi gospodyni — uspokój się...

Nie twój interes — mówi z pieca Mańka. I głaszcze, wciąż

głaszcze mnie ręką.

— Właź tu.
— Czekaj,

zdejmę buty.

— Właź. Co za różnica?
Co będzie, jeżeli usłyszą?... „Gdzie jest pani córka,

background image

madame?”. Jeżeli usłyszą... Ładna mi córka!... Przy Mańce jest

ciepło. Jeżeli jej dotknę, wszystko diabli wezmą. Mańka...
Czyżbym tak miał do niej mówić?
— Jak

się nazywasz?

— Maria

Andriejewna...

To ci los! I co teraz... Jej brzuch jest taki gorący i twardy,

a ręce małe i chwytliwe.
— Ile pani ma lat?

— Szesnaście. A bo co?
— Ci-i-icho...

— A bo co?
— Usłyszą...
— Niech

słyszą... Chodź bliżej.

— Mańka — mówi gospodyni — oj, Mańka...
— Moja rzecz — mówi Maria.

Na dole pokasłuje Saszka Zołotariow. A Kola pyta:
— A gospodyni nie zimno?...

Maria owinęła się dokoła mnie, i już nie wiem, gdzie jestem
ja, a gdzie ona. Wszystko się poplątało.
— Oj, jak ci serce wali — śmieje mi się do ucha — boisz się?

Kola pyta:
— A gospodyni nie zimno?...

Tak zwyczajnie? I Nina też tak samo? I wszystkie?...
— Co to, nieżywy jesteś?

— Puść mnie.
— Żartuję, głupi...

— Puść, Mario...
— Maria... — mówi gospodyni — Maria, akurat... Smarkula
niewypierzona, nie Maria.

— Puść, bo będzie źle.
— No to chodź, poleżymy spokojnie, dobrze?

— Puść...
— No to zjeżdżaj na swoją ławkę, jak ci z ludźmi za ciasno...

...Na ławce jest chłodnawo. Saszka pokasłuje. Kola mówi ze
swojego kąta:
— Zamarzniesz

przecież w tych swoich łachmanach. Chcesz, to

cię nakryję płaszczem?...
Ktoś chodzi po chacie. Słychać jakiś szept. Cichy, gorączkowy

szept. Nie odróżniam słów. To pewno Maria, tam na piecu. A
może gospodyni. A może to wcale nie szept, tylko cisza. Nie,

ktoś pochlipuje. Jak im musi być ciężko w tej małej wiosce. A
mnie jutro wyśmieją. Wyśmieją na amen! Dobrze mi tak, sama

prosiła, namawiała... Wyśmieją. Jutro wstanę bardzo wcześnie,
pójdę do innej chaty, albo do sztabu, albo do ciężarówek...
Była gorąca jak ogień. Maria Andriejewna. Pierwsza zacznie się

wyśmiewać. Szesnaście lat... Kola mówi o takich: „krew z
mlekiem”. Ale zdaje się, że ktoś naprawdę płacze. A może to za

oknem?
— Kto tam? — pytam.

— Czego się drzesz? — mówi gospodyni. — Położyłeś się, to
śpij.

background image

Przywidziało mi się. Jutro wyśmieją mnie na amen... A jednak

ktoś płacze. A może to Maria się śmieje?...
Rano Saszka Zołotariow mówi:
— Chyba tu posiedzimy. Dowódca je kartofle. Ciężarówki

rozwalone.
Saszka już się umył. Pachnie mrozem. Policzki ma rumiane jak u

dziecka.
Zdążył się już wszystkiego dowiedzieć. A Kola śpi. Ani Marii,

ani gospodyni nie ma w chacie.
— Co teraz z nami będzie? — pytam.

— A nic — mówi Saszka — poczekamy na nowy sprzęt i znowu w
drogę.
— Samochody rozwalone?

— W drobny mak.
— A kuchnia jest?

— Jaka tam kuchnia...
Saszka wyjmuje z torby polowej trzy paczki koncentratu

grochowego.
— Patrz, zafasowaliśmy. Będziemy gotować. Trzeba obudzić
Kolę. Wstawaj, Mykoła!

Wchodzi gospodyni. Zdejmuje z głowy chustkę. Widzę, że jest
zupełnie młoda. I ładna.

— Wstawaj, Mykoła — mówi Saszka. Ale Kola śpi.
— Po co go budzisz? — pyta gospodyni — Niech sobie pośpi.

Zmęczony jest.
Mówi surowym tonem. I wciąż patrzy na Kolę.

— Daj, ugotuję — mówi i bierze od Saszki koncentrat.
...Siedzimy w milczeniu przy stole. Jemy grochówkę. Jemy
drewnianymi łyżkami. A ja nie mam łyżki. Kiedy stąd pójdziemy,

wydostanę swoją deseczkę... A teraz podjem sobie tą drewnianą.
Dawno nie miałem łyżki... Jemy grochówkę, chleba nie ma. Kola

je powoli. Czasem spogląda na gospodynię. A ona siedzi
naprzeciw niego. Czasem też spogląda na Kolę. I na tym koniec.

Wciąż mi się zdaje, że Maria zaraz zacznie się śmiać. A ona
nawet na mnie nie spojrzy. Dopiero teraz przyjrzałem się jej.
Ma zadarty nos i szeroką twarz. Na czoło spada jej taka

śmieszna grzywka. A na nosie kilka dużych piegów czy po prostu
znamion.

— No, perkata — mówi do niej Saszka — co będziesz dalej
robić?

— Da

się radę — mówi Maria.

— Ale smaczne - mówi Kola i spogląda na gospodynię.

A dlaczego nie jesteście do siebie podobne? — pyta Saszka

— Mieszkacie razem jak rodzone siostry, ale nie jesteście
podobne.

Bo my nie jesteśmy siostry — mówi Maria — jesteśmy obce.

Po prostu mieszkamy razem.

— Grochóweczka — palce lizać — mówi Kola. I Patrzy na
gospodynię.

Gospodyni nie odzywa się.
Raptem wchodzi Szongin.

background image

— Licho go przyniosło — mówi głośno gospodyni.

Szongin siada na stołku.
— Kupę luda zabiło — mówi - Ranni też są. Już ich zabrali.
Wyjmuje kapciuch.

— Zapalimy? — pyta Saszka.

Co zapalimy? — mówi Szongin — Nawet na jednego skręta nie

starczy. — pokazuje kapciuch.
— Gdzie

spałeś, Szongin? — pyta Kola.

Wcale nie spałem — mówi Szongin — tyle było tych rannych.

Nim wszystkich zabrali, już się zrobiło widno.

— Zapaliłoby się — mówi Saszka.

Zapal, zapal — mówi Szongin i zaciąga się. Wypuszcza duże

kłęby dymu. I mówi:

— Przyszedłem zobaczyć, jak wam się tu powodzi.
Gospodyni nalewa mleka do kubków. Kola mówi:

— Słuchaj, Szongin, nie starczyło dla ciebie koncentratu.
Może napijesz się mleka?

— Kozie mleko — mówi Maria.
— Już jadłem — mówi Szongin — już jadłem. Gurgenidze ranny.
Ugotowałem zupy jemu i sobie.

Biedny mały Gruzin. Mały chłopaczek. Z wieczną kropelką na
czubku nosa. „Trafił się — nie trafił się...”.

— Mocno go raniło, Szongin?
— Prawdę powiedziawszy, niezgorzej — mówi Szongin — Leży w

samochodzie, w ostatnim. Zaraz go powiozą.
Biegnę po świeżym śniegu do ciężarówki, obok której kręcą się

żołnierze. Gurgenidze leży w tyle ciężarówki, na słomie. W
osmalonym płaszczu. Podnosi zabandażowaną głowę. Na końcu nosa
wisi kropelka.

— Trafił się — uśmiecha się smutno.
Nie przyjaźniłem się z nim. Znaliśmy się i tyle. Jego

zaczerwienione powieki drgają bez przerwy.
— Gdzie

cię tak?

— Trafił się... głowa, brzuch, noga też. Szongin mnie nosił
na plecy...

To nic, Gurgenidze. Teraz sobie odpoczniesz. Wszystko

będzie dobrze.
Motor terkoce. Gurgenidze opada na słomę. Składa ręce na

piersi.

Jaki nasz oddział? — pyta — Jaki numer?

Samodzielna bateria moździerzy, bracie.

Nie, jaki pułk?

— Zdaje

się, że 229-ty...

A jaki dywizja?

Na co ci to?

W szpitalu pytają...

Motor pracuje równo. Skrzynia drży.

— Jaki

dywizja?!

— Cholera ją wie — krzyczę.

Ciężarówka jedzie po świeżym śniegu. Ze skrzyni wystaje ręka.
To Gurgenidze żegna się z nami. Odjechał, odjechał... Ale

background image

łyżki zapomniałem u niego wyprosić!

Dowódca batalionu mówi do mnie:
— Szykujcie

się. Czas na nas. Odpoczęliśmy.

...W chacie nikogo nie ma. Za chatą, na klocu siedzi Kola z

gospodynią. Gospodyni milczy. Podparła twarz dłonią. Oczy ma
zaczerwienione. Wydyma wargi jak mała dziewczynka. A Kola pali

papierosa i też milczy.
— Już czas, Kola — mówię — dowódca kazał...

Wiem — mówi i wstaje. I patrzy na mnie.

Czekam.

Wiem — mówi Kola.

Odchodzę. Niech się pożegnają.

DROGA

— Widziałeś, jakie Niemcy mają ciężarówki? — pyta Kola —

Brezentowe plandeki i rozmaite figle. Siedzą jak w domu. A my

tutaj...
— Nóg

już nie czuję — mówi Saszka Zołotariow — Włożyłbym

teraz buty filcowe. Albo na futrze. Mniejsza o gębę, grunt to

nogi. Bo ja wiem, może już mi wielki palec odpadł? Zdejmę but,
a palec z buta wypadnie — bęc!

Co do mnie, to mogę się obejść bez butów filcowych.
Wystarczyłyby buty z cholewami. Z szerokimi cholewami. Żeby

były jak okręty. Wejdzie człowiek do wody — i nic, wejdzie w
śnieg — też nic. Można stać przez całą noc. Proszę bardzo.

Step, step, step. Kiedy się wreszcie zatrzymamy? Natarcie
trwa. Nasza bateria koczuje. Przydzielają ją to do jednego
oddziału, to do drugiego. Nie wiadomo, gdzie został nasz stary

pułk. Tam jest Nina. Tak się ładnie do mnie uśmiechałaś,
Ninko. Nie mogę o tobie zapomnieć. Kto ty jesteś i skąd się

wzięłaś? Nie mam pojęcia. Jak cię odnajdą? Wszystko przygasło
i wyblakło, wszystko, co było przedtem. Żenia też — została

gdzieś daleko, we mgle. Tylko ty jesteś, Ninko. Dlaczego tak
serdecznie ze mną rozmawiałaś?
— Czy ja mówię przez sen? — pytam Kolę.

— Raz mówiłeś. Do Ninki Szubnikowej.
- Co?

— Usiądź ze mną, Ninko. No, usiądź. Posiedzimy, zapalimy —
tak mówiłeś. Kupa śmiechu.

— A ona mówiła z tobą o mnie?
Po co go zapytałem? Zaraz się zacznie wyśmiewać. Wymyśli coś

dla draki...
— Nie, nie mówiła — zasępia się Kola — Co miała mówić? Ona
żyje z szefem sztabu pułku. Pamiętasz, taki wysoki major?

Pamiętam, pamiętam. Żeby Kola tego nie powiedział, byłoby
jakoś cieplej. Jeżeli ją kiedyś spotkam, całkiem przypadkowo,

przecież wszystko może się zdarzyć, wtedy jej powiem...
— Kiedy

służyłem w kawalerii — mówi Szongin — toż to było

utrapienie, nieszczęście prawdziwe. Wrócił człowiek z marszu,
ale spać nie ma prawa: konia, bracie, rozsiodłaj, napój, zadaj

background image

mu owsa, a zostanie ci trochę czasu, to możesz sam odpoczywać.

— A u Anglików żołnierzom podają do stołu kelnerki — mówi
Kola — I koniaczek jest do obiadu.
— Łżesz, Grinczenko — mruczy Szongin.

Ciężarówki stoją. Przed nami zrobił się korek. Zapada wieczór.
— Wysiadać, chłopaki. Trzeba się rozgrzać.

Listy z domu nie przychodzą. Co tam się dzieje?
— Szongin, dostajesz listy z domu? — pytam.

Przygląda mi się uważnie.
— Dostaję, a jakże — mówi. Potem wyjmuje kapciuch i daje mi

zapalić.
— Masz. Rozgrzej się.
Jeżeli będziemy tak stać do rana, można się fest przeziębić.

Jakie ten Szongin miał oczy! Serdeczne, dobre. Wczoraj, kiedy
gotowaliśmy koncentrat grochowy, wsypał mnie i Koli do menażek

po garści kaszy jaglanej. Kasza się rozgotowała — w menażce
zrobiło się gęsto. Sam podszedł do nas. „No, chłopaczki, zaraz

wam dosypię”.
— Szongin, daj zapalić — mówi Saszka.
Szongin drepce w miejscu — rozgrzewa nogi.

— Obejdzie się — odpowiada Szongin.
W mroku nie widać śniegu. Od razu robi się cieplej. Podchodzi

do nas dowódca plutonu Karpow. Zawsze ma rumiane policzki.
Widać to nawet o zmierzchu.

Karpow śmieje się.
— No co, wojacy, zmarzliście?

— Zmarzliśmy — mówi Kola — a sierżantowi ciepło. Rozgrzał
się przy motorze. Może rozpalimy ognisko, towarzyszu młodszy
lejtenancie?

— Żadnych ognisk — mówi Karpow.
Szongin jak stróż nocny drepce w miejscu i postukuje ręką w

menażkę. Podchodzi Gawriłow i mówi szeptem:
— Chłopaki, przed nami stoją samochody z jakąś kaszą...

Kierowcy śpią...
— No i co z tego? — pyta Szongin.
— A nic — mówi Gawriłow — ja tylko mówię, że kierowcy śpią.

— Warto by odsypać menażkę kaszy — mówi Saszka Zołotariow.
Odchodzi w mrok, do ciężarówek, gdzie śpią kierowcy. I wszyscy

patrzą za nim. I wszyscy milczą.
Jeżeli to kasza jaglana, to można z niej ugotować zupę. Jeżeli

gryczana, dobra będzie na mleku. Jeżeli perłowa — z cebulą.
Czy wytrzymam do rana? Przemokłem zupełnie. Do nitki. A jak

zachoruję na zapalenie płuc?
Nie ma listów z domu. Gdzie jesteś, poczto polowa?

UCZNIAKI

Ładuję magazynki do peemów. Ładuję i milczę.
— Coś taki smutny, jeżu? — pyta sierżant.

Trudno mi odpowiedzieć. Co mu powiem?
— Tak jakoś — mówię — Dom mi się przypomniał...

background image

Tobie to dobrze, sierżancie. Wcinasz jajecznicę. A my żremy

koncentrat grochowy na sucho. Tobie to dobrze, sierżancie. A
my już od tylu dni nie możemy się wyspać jak ludzie...
— Nasi są już pod Kostowem — mówi sierżant.

...Gęba aż ci się śmieje do życia. A nas jest coraz mniej. Ten
piaseczek mozdocki skrzypi mi w zębach i skrzypi w duszy.

Lepiej byś dał mi, sierżancie, buty z cholewami. W moich
amerykańskich kamaszach popękały tekturowe podeszwy. Teraz jak

zziębnę, muszę grzać nogi przy ognisku. A takie ładne były
kamasze, czerwone. Co z nich zostało?...

— Posmarowałbyś buty towotem, jeżu — mówi sierżant — Nie
widzisz, że już całkiem sparciały?
...Jakie to ja buty nosiłem, zanim poszedłem do wojska? Nie

pamiętam. Może modne czekoladowe półbuciki z kantem białym jak
smuga przypływu? A może tylko o takich marzyłem? Pewno nosiłem

zwykłe, czarne półbuciki marki „Skorochod”. A zimą wkładałem
kalosze. Tak, tak — kalosze. Na ostatnim zebraniu konsomolskim

zostawiłem je w szkole. Zapomniałem. Przyszedłem do domu w
samych butach. Już była wojna i nikt tego nie zauważył.
Opuściłem dom bez kaloszy. A miałem nowe kalosze, lakierowane.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę miał takie.
Na ostatnim zebraniu komsomolskim Żenia siedziała w kącie. Nie

odezwała się ani razu, kiedy jeden po drugim zabieraliśmy głos
i przysięgaliśmy, że oddamy życie za ojczyznę. Potem dopiero

powiedziała:

Żal mi was, chłopcy. Myślicie, że to takie proste —

walczyć? Na wojnie potrzebni są ludzie małomówni, posępni.
Żołnierze. Po co tyle krzyku? Żal mi was. Ty na przykład —
skinęła głową w moją stronę — umiesz na razie tylko czytać

książki, nic więcej. A tam jest śmierć... śmierć bardzo lubi
takie dzieciaki, jak wy.

— A ty?! — zawołał ktoś.
— Ja

też pójdę. Tylko bez hałasu i wielkich słów. Po co to?

Pójdę zwyczajnie.
— My też pójdziemy. Co nam prawisz morały?
— Musicie się wewnętrznie przygotować...

— Zamknij się, Żenia...
— ...bo nie będzie z was żadnego pożytku.

— Zamknij się!...
— Dosyć tego dobrego — powiedział nasz sekretarz komsomołu —

wrzeszczymy, jakbyśmy byli w siódmej klasie.
A kiedy w bramie pocałowałem cię tak mocno, aż jęknęłaś i sama

objęłaś mnie za szyję, co to miało znaczyć? Że umiem tylko
czytać książki i nic więcej?
— ...Jutro pojedziemy po moździerze — mówi sierżant — dziś w

nocy możesz się jeszcze byczyć, jeżu.
— Jakie moździerze? — pytam.

— Nie śpij, kiedy do ciebie mówią. Jutro przyjdzie
uzupełnienie. Będziesz uczył oseski?

— Czy potrafię?
— A co, masz przedtem trzy lata wojować, żeby uczyć uczniaków

background image

naszej roboty?

Nasza robota? Moja robota? To o moździerzach? Ja mam uczyć?
— Będę uczył — mówię.
Uczniaki. Przecież ja też byłem uczniakiem. Teraz się okazuje,

że już nie jestem. A na tamtym zebraniu byłem uczniakiem.
Kiedy zaczęły się wrzaski, ja też wrzeszczałem. Żenia

powiedziała:
— Krzyczycie jak uczniaki. A tam tego nie wolno. Tam trzeba

się trzymać w garści.
I Żenia spojrzała na mnie. Ja też na nią spojrzałem. Mówią,

że jeżeli dziewczyna kocha, to nie może wytrzymać spojrzenia —
rumieni się i spuszcza oczy. Jeżeli to prawda, to znaczy, że
mnie nie kochała. Nie kochała.

— Chodźmy całą klasą! — krzyknął ktoś.
— Chodźmy! — krzyknąłem.

— Zamknij się! — powiedział ktoś — Zamknij się, ty
krzykaczu...

Potem wszedł dyrektor szkoły i sekretarz komsomołu powiedział:
— No, wracamy do porządku dziennego.
Ale na porządku dziennym był tylko jeden punkt: postępy

komsomolców w nauce.
— ...Kiedy

skończysz z tymi magazynkami, przyjdź do mnie do

składu — mówi sierżant i odchodzi...
...Po zebraniu szliśmy wszyscy nadbrzeżną ulicą. Żenia też

szła z nami, ale nie patrzyła na mnie. Było ciemno. I jakoś
nieswojo.

— Guzik

z

dziesiątej klasy, chłopcy — powiedział ktoś. I

natychmiast zawyła syrena. A ja znalazłem się obok Żeni.
— A więc jesteśmy uczniaki? — zapytałem.

— Pewno — odpowiedziała łagodnie Żenia.
— A więc nie będzie z nas wojowników?

— Pewno.
— Wojownik musi mieć szerokie bary, tak?

— Tak — roześmiała się Żenia.
— I musi być obojętny, tak?
— Nie — powiedziała — tego nie mówiłam.

— Chodźmy tam — powiedziałem i wskazałem ręką ciemny zaułek.
Szliśmy zaułkiem. Zrobiło się jeszcze ciemniej. I jeszcze

bardziej nieswojo. Nagle z łoskotem otworzyło się okno. Na
trzecim piętrze. Posypał się śmiech. I popłynęła muzyka.

Gramofon grał stare przedwojenne tango.
— Jak gdyby nigdy nic.

— Tak — powiedziałem.
Okno zamknęło się. Muzyka ucichła. I znowu zawyła syrena...
...Załadowałem wszystkie magazynki i idę do składu. To nie

żaden skład, ale zwykła chata, w której ulokował się sierżant.
Sierżant grzeje ręce przy piecu. Nasz dowódca batalionu siedzi

przy stole. Pisze. A dowódca plutonu Karpow, taki różowiutki,
goli się koło okna. Nawet przez pianę widać, jakie ma rumiane

policzki.
A przed dowódcą batalionu stoi na baczność Saszka Zołotariow.

background image

— Kradłeś cudzą kaszę? — pyta dowódca batalionu.

— Kradłem — wzdycha Saszka.
— Zjadłeś cudzą kaszę! A czy pomyślałeś, kiedy kradłeś, że
inny będzie głodny?... Pomyślałeś?...

— Pomyślałem, towarzyszu lejtenancie.
— No i co?

— Sam chciałem się najeść...
— A wiesz, co za to możesz dostać?...

— Wiem, a jakże... — cicho mówi Saszka.
— On podzielił na wszystkich — mówię od progu.

Dowódca batalionu świdruje mnie wzrokiem. Uderzy? Żeby chociaż
uderzył.
— Łobuzy, nie bateria! — mówi.

— Rozpuścili się — mówi Karpow — Wszyscy biorą przykład z
tego Grinczenki... Bez przerwy gadają o żarciu i o babach...

— Gol się, Karpow — mówi dowódca batalionu — nie o to chodzi.
A ja chciałbym zapytać Karpowa, gdzie był, kiedyśmy pod

sowchozem Nr 3, nie mając zielonego pojęcia o wojnie, staczali
pierwszą walkę. Dostawał wtedy w szkole oficerskiej pełny
przydział żywnościowy...

— W tył zwrot — krzyczy do mnie dowódca batalionu.
Wracam do siebie. A może Żenia miała rację? Może naprawdę ze

mnie uczniak? Niedługo skończy się zima. Niedługo wrócimy na
pierwszą linię. Zobaczymy wtedy, jaki ze mnie uczniak... I

znowu spotkam Ninę. „Cześć, kijanko — powie Nina — dawno się
nie widzieliśmy. Posiedzimy, zapalimy, co?”.


ROZMOWY

Od trzech dni stoimy w rozbitym osiedlu. Był tu dawniej
sowchoz. Wielki, podziurawiony wiatrak, jak smutny ptak,

spogląda na nas z góry.
Zebrały się tu rozbite baterie, wykrwawione bataliony i

zdziesiątkowane w natarciach pułki. W dawnych schronach
urządzono składy i niewyspani intendenci przydzielają, wydają,
zaopatrują.

Prowadzą stąd drogi na północ. W tamtym kierunku poszło
natarcie. Dolatują stamtąd coraz cichsze odgłosy kanonady. A

drogami ciągną spiesznie na pierwszą linię nowe oddziały. W
nowych mundurach. Jak z igły. Nowymi ciężarówkami. Przypatrują

się nam z ciekawością i z szacunkiem, ze strachem i z
zazdrością.

Już dawno nie widziałem Niny. Już nie pamiętam jej twarzy. Już
nie pamiętam jej głosu. Jak to szybko idzie na wojnie.
Kola Grinczenko wypucował się i odespał. Znowu jest wesół.

Saszka Zołotariow co dwie godziny gotuje sobie w menażce
jakieś uzupełnienie do porcji dziennej. I śpi. Oczy ma już

całkiem malutkie. Policzki jeszcze bardziej rumiane. Teraz już
nie wiadomo, który z nich jest bardziej rumiany — on czy

Karpow. A młodszy lejtenant Karpow spaceruje dumnie w swoim
kożuszku, w czapce zsuniętej zawadiacko na bakier i z gałązką

background image

w ręce. Uderza tą gałązką po cholewach jak cielak, który

opędza się ogonem przed muchami. Głos jego rozlega się coraz
donioślej. Tak się jakoś składa, że coraz częściej dochodzi
między nami do starć.

— Nie ma nic do roboty — mówi Kola Grinczenko — dlatego
wtrąca się w nieswoje sprawy.

— Wiadomo, dowódca — mówi Szongin.
— Na pierwszej linii jakoś nie było go słuchać — mówi Saszka

— Niedługo zacznie nas wychowywać.
— Dowódca — mówi Szongin.

— Tylko

patrzeć, jak się nam do skóry dobierze — mówię — Na

Kolę już dawno patrzy wilkiem.
— Nie lubi mnie - mówi Kola — Dowódca batalionu to co innego

— ten mnie lubi. A Karpow nie.
— Dowódca batalionu to co innego, jasna rzecz — mówi Szongin

— ten nie będzie spacerował z gałązką.
- On wszystko rozumie — mówi Saszka Zołotariow.

Zbliża się do nas młodszy lejtenant Karpow. Uderza gałązką po
cholewach. Mówi do Koli:
— Grinczenko, dlaczego nosisz marynarską klamrę? Przecież

jesteś w artylerii.
- Tak jest, w artylerii — mówi Kola i uśmiecha się.

— A więc zdejm klamrę i schowaj ją sobie na pamiątkę.
— Rozkaz — Kola salutuje i uśmiecha się.

— Ja

nie

żartuję — mówi Karpow demonstracyjnie opanowanym

głosem — Co za fasony — tu jest front.

— Tak jest — mówi Kola i uśmiecha się.
Karpow lustruje nas spojrzeniem. Nie uśmiechamy się. Saszka
patrzy w bok. Szongin stoi na baczność. Ja też chcę stanąć na

baczność, ale nie mogę. To lewa noga mi się zgina, to prawa.
— Zdjąć klamrę i zameldować o wykonaniu — mówi Karpow. Smaga

gałązką po cholewie i odchodzi.
Kola pospiesznie zdejmuje klamrę z pasa. Taką ładną klamrę z

kotwicami.
— Przecież nic nie mówiłem — powiada — Co go ugryzło?
— To oficer — mówi Szongin — a ty jesteś smarkacz. Widzicie

go...
Kola odchodzi wymachując pasem.

— Jeszcze się narwie — mówi Saszka Zołotariow.
Nie wiadomo, kogo ma na myśli: Karpowa czy Kolę. Odchodzimy

również. Do naszej chaty. Tam jest ciepło.
Kola siedzi na ławie. Zmienia klamrę.

— Pójdę do zwiadowców. Ostre chłopaki — mówi.
Siedzimy w milczeniu. Znudziło się nam już to siedzenie,
milczenie — też, rozmowy — też. Uzupełnienie nie przybywa.

— Mogliby nas wysłać gdzieś dalej — mówi Saszka — i tak
siedzimy bez roboty. Pojechalibyśmy sobie do jakiegoś

miasteczka... Dostalibyśmy przepustki. W parku pewnie gra
orkiestra. Niedługo jabłonie zaczną kwitnąć...

— Dałby ci tam Karpow jabłonie — mówi Kola.
— Jabłonie bez ciebie też zakwitną — mówi Szongin — a

background image

orkiestry teraz nie grają. Niby po co... Kiedy ja szedłem na

front, wtedy grała orkiestra.
— To

była ostatnia orkiestra — mówię — potem wszyscy dostali

kaemy. Wszyscy zaczęli strzelać z kaemów.

— E-e, tylko byś gadał — mówi Szongin.
Tak, teraz orkiestry nie grają. Chyba tylko wtedy, kiedy nasi

zdobędą jakieś miasto.
...A kiedy ja szedłem na front, nie grała żadna orkiestra.

Była jesień. Padał deszcz. Staliśmy z Sieriożką Goriełowem na
przystanku tramwajowym. Mieliśmy na sobie plecaki. A w

kieszeni skierowania do samodzielnego dywizjonu moździerzy.

Sami traficie — powiedział nam oficer z komendy uzupełnień

— nie jesteście dziećmi.

Pojechaliśmy.
Nikt nas nie odprowadzał. Żenia też nie przyszła. Jechaliśmy

wieczorem przez Moskwę i nie odzywaliśmy się. Na Dworcu
Kazańskim był straszny tłok. Bardzo nam się to podobało.

Sieriożka palił papierosy i co chwila spluwał na podłogę.
Bawiliśmy się z nim w żołnierzy. Zabawa przypadła nam do
gustu. Rozglądałem się na wszystkie strony: może przypadkiem

zobaczą Żenię. Tak, orkiestry nie grały nam na pożegnanie.
Tylko na podeście stał fortepian, przy którym usiadł jakiś

wstawiony marynarz i zagrał starego walca. Wszyscy umilkli i
zaczęli słuchać. Ja też słuchałem, ale przez cały czas

rozglądałem się na wszystkie strony: czy nie idzie Żenia.
Był to jakiś nieznany walc, czuło się jednak, że to stara

melodia. Nawet płaczące dzieci przestawały płakać. A marynarz
kiwał się na krześle, długa czupryna opadała mu w dół
dotykając klawiszy.

— Tak, jesteśmy już żołnierzami — powiedział szeptem
Sieriożka.

Marynarz grał starego walca. Wszyscy słuchali. Kobiety,
dzieci, starcy, żołnierze, oficerowie... Byłem szczęśliwy, że

siedzę na podłodze na dworcu, że obok stoi mój plecak, że
jestem żołnierzem, że może już jutro dostanę broń.
Byłem szczęśliwy, że jestem razem z nimi, że wstawiony

marynarz gra na fortepianie. I bardzo pragnąłem, żeby przyszła
Żenia i zobaczyła nas w tym świecie, którego staliśmy się

cząstką i który był tak odmienny od naszych domów, od naszego
wczorajszego życia...

A marynarz grał starego walca. W sali było duszno. Nikt jednak
nie hałasował. Wszyscy słuchali muzyki. Z pewnością zdarzało

im się przedtem słuchać muzyki. I to na pewno lepszej. Ta
jednak była niezwykła. I dlatego wszyscy milczeli.
A walc rozbrzmiewał bez przerwy. Oficer z czerwoną opaską i

dwaj żołnierze z patrolu garnizonowego też słuchali. Oficer —
ponuro, żołnierze — ze zdziwieniem.

— Tak, jesteśmy już żołnierzami — powiedział Sieriożka.
A marynarz grał dalej. Jego długa czupryna zamiatała

klawiaturę. Potem nagle opuścił ręce. Same ześliznęły się w
dół i zawisły bez ruchu. A głowa opadła na klawisze i

background image

fortepian wydał dziwny, żałosny jęk. Wtedy oficer z czerwoną

opaską podszedł do marynarza, zasalutował i coś mu powiedział.
— Cóż to, bracia... — powiedział marynarz — A jak mi szkopy
matkę spaliły?...

— Dekuje się taki na tyłach — powiedział Sieriożka —
Poszedłby tam, to by go nauczyli chodzić z opaską...

— Co on od niego chce? — powiedziała jakaś kobieta.
I wtedy ja podbiegłem i krzyknąłem do oficera:

— Ty, szczurze sztabowy, co się czepiasz ludzi?
Oficer nie usłyszał tego. A jeden żołnierz z patrolu

powiedział do mnie zmęczonym głosem:
— Idź, mały, do domu.
...Frontowy zmierzch włazi przez okno. Nie zapalamy światła.

— Kiedy

służyłem w kawalerii — mówi Szongin — to jakeśmy

wrócili z marszu i nakarmili konie — zaraz zaczynaliśmy

gotować kaszę.
— A sierżant znowu nam dziś dał za mało cukru — mówi Kola.

— Żona mi się wciąż śni po nocach — mówi Saszka Zołotariow —
nie dadzą nam urlopów, chłopaki, szkoda gadać.
— Kiedy

byłem w ósmej klasie — mówię — mieliśmy matematyka.

Taki śmieszny. Jak się odwrócił do tablicy, zaraz zaczynaliśmy
podpowiadać, a on za to kropił dwóje, ale zawsze nie temu, co

przeskrobał...

DROGA

Jedziemy do bazy zaopatrzeniowej armii po moździerze. My — to
znaczy młodszy lejtenant Karpow, sierżant, Saszka Zołotariow i
ja.

Karpow pakuje się do szoferki, a my we trójkę lokujemy się w
skrzyni naszej starej półtoratonówki.

Ciężarówka jedzie. Obrzydło mi to głupie siedzenie w osiedlu.
Znacznie przyjemniej gdzieś jechać. Chłopakom też obrzydło.

Uśmiechamy się z Saszką i mrugamy do siebie.
Sierżant ulokował się koło samej szoferki na miękkim siedzeniu
z pustych amerykańskich worków. Oparł się o szoferkę, złożył

ręce na brzuchu i przymknął oczy.
— Jedziemy,

jeże — mówi — Uważajcie, żebyście nie wypadli,

kiedy będę drzemał.
Jedziemy.

Może spotkam gdzieś Ninę. Ciężarówka toczy się lekko, bo był
przymrozek. Wbiega spiesznie ze wzgórza na wzgórze. Przed nami

też są wzgórza. Za nimi — następne. Mamy zaledwie czterdzieści
kilometrów jazdy. Zupełna drobnostka. Zobaczę, jak tam ludzie
żyją na dalekich tyłach.

Na drodze panuje ścisk. Ciężarówka za ciężarówką... Jadą
czołgi. Idzie piechota. Wszystko — na pierwszą linię.

— A pod Moskwą Sybiracy dali Niemcom bobu — mówi Saszka —
Żeby nie oni, to kto wie, jak by się skończyło.

— Wszyscy Sybiracy są jednakowego wzrostu — mówię — Metr
osiemdziesiąt. Specjalnie dobierani.

background image

— Głupiście — mówi sierżant nie otwierając oczu — Co ma

piernik do wiatraka? Pod Moskwą o wszystkim zadecydował
sprzęt.
Nie warto się z nim sprzeczać. Niech sobie gada. Dobrze wiem,

jak tam było. Opowiadali mi świadkowie naoczni. Kiedy Sybiracy
szli do natarcia, Niemcy wiali na zachód aż się kurzyło. Wiem

dobrze. Bo Sybiracy walczyli na śmierć i życie. To myśliwi
jeden w jednego, chodzą na niedźwiedzia. Od dzieciństwa patrzą

śmierci w oczy. Są przyzwyczajeni. A my? Taki Saszka albo ja.
Czy my tak potrafimy? Przecież jakby na nas ruszyły czołgi, od

razu zamknęlibyśmy oczy. I nie dlatego, że z nas tchórze. Po
prostu nie jesteśmy przyzwyczajeni... Czy zdołam rzucić się na
czołg? Nie, nie zdołam. Z moździerzami sprawa jest prosta.

Stąd daleko do pierwszej linii. Strzelaj sobie, bracie, to tu,
to tam, zmieniaj stanowisko ogniowe. Ale oko w oko... Dobrze,

że nie jesteśmy w piechocie.
Nasza ciężarówka nagle staje. Droga przed nami jest wolna.

Tylko gdzieś bardzo daleko stoi samotnie mały żołnierzyk i
spogląda w naszą stronę. Sierżant śpi. Zeskakujemy z Saszką na
drogę. Młodszy lejtenant Karpow śpi w szoferce. Dolna warga

zwisa mu jak staremu dziadowi. Szofer podnosi maskę.
Żołnierzyk biegnie ku nam. Mały żołnierzyk. Mniejszego trudno

sobie wprost wyobrazić. Biegnie ku nam i wymachuje rękami.

Patrz, patrz — mówi Saszka — Sybirak leci.

Śmieje się, bo żołnierzyk jest doprawdy malusieńki. Oto
podbiega do nas i raptem widzę, że to dziewczyna. Płaszcz

wojskowy, starannie ściągnięty pasem, na ramionach naszywki
sierżanta. Twarz także drobniutka, a na niej nos jak maleńki
pagóreczek.

— Podrzućcie mnie, chłopcy. Stoję tu od godziny. Wszystkie
samochody jadą na front, ale z powrotem ani jeden. A ja mam

strasznie pilne sprawy — mówi dziewczyna.
Pomagam jej wdrapać się do skrzyni. Oddajemy jej nasze płachty

namiotowe. Dziewczyna siada na nich.
— Skąd jedziecie, chłopcy?
Wskazujemy głowami w kierunku frontu.

— A

piętnasta już odeszła?

Wymieniamy z Saszką spojrzenia i wzruszamy ramionami.

Nasza ciężarówka wreszcie rusza. Sierżant śpi. Chrapie nawet
przez sen.

Fantastyczne! — mówi ze śmiechem nasza towarzyszka podróży

— Chrapie jak na piecu.

Lubi sobie pospać — mówi Saszka.

Kiedy dziewczyna się śmieje, kąciki jej warg wyginają się ku
górze. Jak u klowna. Sierżant! A ja jestem szeregowcem. Dokąd

tak się spieszy — taka malutka, takie dziecko? Co to się
dzieje, co za siła porwała wszystkich, uniosła,

przemieszała... Uczniacy czołgają się po okopach, umierają z
odniesionych ran, wracają do domu bez rąk, bez nóg... Mała

dziewczynka zostaje sierżantem... Co się dzieje?
— Przedwczoraj

czterdzieści junkersów zrobiło nalot na naszą

background image

bazę — mówi — Fantastyczne! Nóg potem nie czuliśmy.

— A co byś robiła na pierwszej linii? — pyta Saszka — Tam
bywają gorsze rzeczy.
— Pewnie bym płakała — mówi dziewczyna i śmieje się.

...Co się dzieje?... Pewnie by płakała. Przecież ja też o mały
włos nie płakałem. Przed wojną byłem raz na filmie. Tam

wszyscy żołnierze byli jak żołnierze: dorośli, doświadczeni,
wiedzieli, co i jak. A ja nic nie wiem, Saszka nic nie wie, ta

dziewczyna nic nie wie... A sierżant śpi, Karpow też śpi...
Tylko kierowca patrzy przed siebie. Co innego dowódca

batalionu — to prawdziwy dowódca, chociaż taki ponury...
— Mam na imię Masza — mówi dziewczynka — Jestem sierżantem
służby sanitarnej. Biłam wszystkich chłopców w naszej klasie.

— Samochwała z ciebie, sierżancie — mówi Saszka.
Nasz sierżant budzi się. Długo przygląda się Maszy.

— A ty skąd się wzięłaś? — pyta.
— Tylko nie „ty” — mówi spokojnie Masza.

Sierżantowi czapka zjeżdża na tył głowy.
— Jak ty ze mną rozmawiasz?
— Kompletny analfabeta! Fantastyczne! — zwraca się do nas

Masza.
Chce mi się śmiać. Sierżant długo przypatruje się Maszy i

wreszcie dostrzega jej naszywki.
— Pytam was, towarzyszu sierżancie, skąd się tu wzięliście?

Ciężarówka znowu staje. Kierowca znów podnosi maskę. Z
szoferki wysiada Karpow.

— Co słychać? — pyta nas.
— Wyście sobie spali, a tu wasi żołnierze zmarzli na kość —
mówi Masza.

— Oho! — mówi Karpow — Co za miły pasażer. A wyście nie
zmarzli?

I zaprasza ją do szoferki.
Masza leciutko wyskakuje ze skrzyni. Macha nam życzliwie ręką.

Jak tam musi być ciepło w szoferce. Silnik grzeje, siedzenie
jest miękkie, drogę widać jak na dłoni.
Karpow chce wsiąść za Maszą do szoferki.

— Nie, nie, towarzyszu młodszy lejtenancie — mówi Masza —
Może lepiej będzie, jak wrócę do skrzyni?

— Siedźcie już — mówi ozięble Karpow i wdrapuje się do
skrzyni.

— Coś się tak rozkraczył, Zołotariow? — mówi do Saszki — Nie
umiesz siedzieć po ludzku?

...Jedziemy. Robi się ciemno. Jeżeli za pół godziny nie
dojedziemy do bazy, zamarznę na śmierć. Saszka okutał się
cały, tylko nos mu wystaje. Czerwony, mięsisty nochal.

— Człowiekowi potrzebne jest łóżko, nie skrzynia — mamrocze
Saszka — i ciepły piec, i dobre jedzenie, i miłość...

— A kto będzie pracował, jeżu? — pyta sierżant.
— Kiedy

wrócę do domu, będę się dobrze uczył. Będę kładł się

spać o dziesiątej wieczór. Zimą będę nosił futro, żeby mnie
żadne licho nie wzięło...

background image

Zatrzymujemy jakiś samochód. Pytamy o drogę. Okazuje się, że

do bazy mamy jeszcze około osiemdziesięciu kilometrów.
— Jak to? — dziwi się Karpow — Przecież mówili, że
czterdzieści.

— Trzeba

było jechać inną drogą — odpowiadają z samochodu.

— Zasnął, ofiara, i przegapił drogę — syczy Saszka.

— Teraz to zamarzniemy — powiada sierżant.
Z szoferki wysiada Masza.

— Tu, za pierwszym zakrętem — mówi — jest sowchoz Nr 7.
— Naprawdę? — cieszy się Karpow.

— Przyjmijcie do wiadomości, że zawsze mówię prawdę.
...Niewiele domów ocalało w tym sowchozie. Niewiele. Ale kiedy
skostniały palce, zdrętwiały wargi i zesztywniały nogi — co za

różnica, ile domów ocalało. Domy są, właściciele nie bronią do
nich wstępu, w domach jest ciepło i można napić się wrzątku.

Karpow wybiera największy i najmniej uszkodzony dom, zaprasza
do niego Maszę.

— Tu wam będzie wygodniej.
I zwraca się do nas:
— A wy, przyjaciele, idźcie, gdzie świeci się w oknie.

— Ja na razie zostanę przy samochodzie — mówi kierowca —
Potem któryś mnie zastąpi.

Czuję, że wytrzymam najwyżej jeszcze jedną minutę. Pędzimy z
Saszką do domu. Otwiera nam dziewczynka. W chustce i w butach

filcowych.
— Kto

przyszedł? — pyta ktoś z pokoju.

— To nasi, mamo — mówi dziewczynka.
Dziewczynka ma na imię Wika. Jej matka też ma chustkę na
głowie i szal na ramionach. Podobna jest do mojej matki.

Bardzo. Zaprasza nas do pokoju. Zdejmujemy płaszcze.
— Czy nie można by dostać trochę wrzątku? — pytam

zdrętwiałymi wargami.
Wysypujemy na stół nasze kamienne suchary.

— Nic więcej nie mamy, pani gospodyni — mówi Saszka — Radzi
byśmy...
— To

głupstwo, to głupstwo — mówi matka Wiki — Zaraz wam dam

jeść.
— Karpow

polazł do Maszy — mówi Saszka — i wziął ze sobą

sierżanta, żeby go mieć na posługi.
Siedzimy przy stole. Wika też siedzi i patrzy na nas wielkimi

oczami. Jej matka stawia na stole patelnię. Na patelni dymi
pieróg. Jasny gwint! Jaka podobna do mojej matki...

— Stał tu szpital — mówi — Dali mi buteleczkę spirytusu.
Wypijcie, chłopcy, rozgrzejcie się.
Ma ciemne sińce pod oczami. Nie wzbraniamy się przed

poczęstunkiem. Wypijam swój kieliszek i czuję, że tracę
oddech. Siedzę z otwartymi ustami. Kobieta śmieje się.

— Trzeba

było przed wypiciem zrobić wydech. Zapomniałam was

uprzedzić. Zagryźcie pierogiem.

Jem pieróg. Jaka podobna do mojej matki. Kręci mi się w
głowie. W głowie mi się kręci.

background image

— Zrobiłam go z waszych sucharów — mówi gospodyni.

— Rąbniemy jeszcze po jednym? — pyta Saszka.
— Rąbniemy — mówię.
Gospodyni nalewa nam spirytusu.

— Pani gospodyni też powinna się napić — mówi Saszka.
Uśmiecha się i kiwa przecząco głową. A mnie kręci się w głowie

coraz bardziej.
— Mamie nie wolno — mówi Wika.

— Kropelkę — prosi Saszka.
— Mamie nie wolno — mówi — Coś się przyczepił?

Gospodyni głaszcze mnie po głowie i dokłada mi pieroga. Kręci
mi się w głowie. Robi się gorąco. Saszka odsunął się gdzieś
daleko. I Wika. I mama... Odsunęli się, żeby mi nie było tak

gorąco...
— Czy pani tu mieszkała przed wojną? — pyta Saszka.

— Jesteśmy z Leningradu — mówi Wika.

Co za miła niespodzianka — mówię — A ja jestem z Moskwy.

Co za zbieg okoliczności... Co za spotkanie... W takiej
zapadłej dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc... Bardzo mi
przyjemnie, bardzo mi przyjemnie... Jeżeli pani będzie jechała

do Leningradu przez Moskwę, to bardzo proszę zadzwonić do mnie
do domu...

Saszka je pieróg. Zanim go zje, zdrzemnę się trochę. Położę
głowę na stole i zdrzemnę się.

— Czekaj — mówi Saszka — zaprowadzę cię.
Układa mnie na rozesłanym płaszczu.

— Jakoś jestem zmęczony — mówię.
— Spij,

chłopcze, śpij — mówi mama. Stoi nade mną.

Mamo — mówię — jestem zdrów i cały. Niedługo wrócę... Jako

zwycięzca ...
...Nazajutrz rano cisza w pokoju. Na miejscu Saszki śpi

kierowca. W domu nie ma nikogo. Wkładam płaszcz. Biegnę do
ciężarówki. Dokoła niej chodzi Saszka z peemem na piersi.

— A ja? — pytam — Dlaczegoś mnie nie obudził?
— Boś spał jak zabity — mówi Saszka — Dałeś wczoraj w gaz i
śpik cię zmorzył.

— A ty wciąż tu chodzisz? Sam?
— Już się wyspałem — mówi Saszka — Dobra, pochodź trochę,

pójdę się ogrzać.
Jestem podłym nędznikiem. Na jego miejscu z pewnością

budziłbym aż do skutku. Na pewno nie chodziłbym dłużej, niżby
na mnie wypadło. Jestem bydlakiem. Warto mi dać nauczkę.

Jestem zdrajcą. Żeby przynajmniej ktoś zaczął skradać się do
ciężarówki, przeszyłbym go serią z peemu.
Z domu wychodzi sierżant.

— Jak tam, jeżu, wszystko w porządku?
Nie odpowiadam. Sierżant nie czeka zresztą na odpowiedź. Włazi

do skrzyni i ziewa szeroko.
— Idź wołać chłopaków. Trzeba jechać.

— Poczekajcie

chwileczkę — mówi do nas matka Wiki — Pieróg

kartoflany zaraz będzie gotów.

background image

— Dziękujemy, na nas już czas — mówię.

— Zjedzcie z córeczką ten pieróg za nasze zdrowie — mówi
Saszka.
Idziemy do ciężarówki. W skrzyni siedzi Masza i uśmiecha się

do nas.
— Dowiedzieliśmy się dokładnie. Jeszcze trzydzieści

kilometrów do bazy — mówi kierowca.
— Fantastyczne! — mówi Masza.

— Wszyscy się załadowali? — pyta Karpow wychylając się z
szoferki.

Raptem widzę: z domu wybiega Wika i pędzi do nas przez drogę.
Podaje nam jakieś zawiniątko. Udaje mi się złapać je w biegu.
— To pieróg! — krzyczy Wika — Do widzenia!

Wymachujemy rękami na pożegnanie.
— Jak

się spało? — pyta Saszka Maszę.

Mnie i gospodyni — świetnie — śmieje się Masza — ale zdaje

się, że towarzysz młodszy lejtenant wcale nie spał.

— Towarzysz

młodszy lejtenant spał — mówi sierżant.

W takim razie wyście nie spali — mówi Masza do sierżanta.

— Ktoś trzy razy budził nas w nocy, pukał do drzwi: „Masza,

muszę z wami porozmawiać!”.
— Ja nie pukałem — mówi sierżant.


NINA


Karpow wychodzi ze sztabu dywizji. Patrzymy na niego.

— Uzupełnienie już poszło do nas — mówi — Minęliśmy się. Nie
zaczekali na nas.
— To i dobrze — mówi sierżant — Mniej kłopotu.

— Jedziemy

odbierać amerykański transporter — mówi Karpow —

Maszyna daj Boże zdrowie. Sierżancie, fasujcie buty w

magazynie, ładujcie na ciężarówkę i jazda. My pojedziemy
transporterem.

Buty! Nareszcie są. Prawdziwe buty z cholewami. Teraz dopiero
zacznie się prawdziwe życie. Buty z cholewami... Tyle czasu
chodzę w owijaczach jak ostatnia łazęga z taborów. Wstyd

doprawdy! Peem i owijacze. Teraz pokażę, co potrafię.
Karpow idzie załatwiać rozmaite formalności.

— Jak

się ma buty z cholewami, można nakręcić na nogi szmat

do cholery — mówi Saszka — żaden mróz nie da rady.

— I nie przemokną — mówię.
— Byczo — mówi Saszka — posmaruje się towotem i spokój.

— I

łyżkę można wetknąć za cholewę — mówię.

— Wkładać takie buty to frajda — mówi Saszka — raz się
pociągnie i gotowe.

— Trzeba

ciągnąć za ucha — mówię.

— Pewnie,

że za ucha — mówi Saszka i idzie szukać znajomych.

Krajanów. Ja też się przejdę. Zobaczę, jak się tu ludziom
powodzi.

Trwa wojna. Trwa bez chwili przerwy. Robi swoje i na nikogo
się nie ogląda. Trwa wojna. Mój peem rdzewieje. Nie

background image

wystrzeliłem z niego ani razu.

— Boże kochany, skąd ty tutaj?! — słyszę głos za moimi
plecami.
To Nina! Jest w samej bluzie. W ręku trzyma pustą menażkę. To

naprawdę Nina...
— Przyjechałeś w odwiedziny?

— Szukałem ciebie — mówię — Od tamtego czasu wciąż cię
szukam.

Nina śmieje się. Jest uradowana. Widzę to.

Ach, ty moje złotko... Prawdziwy z ciebie przyjaciel. Więc

nie zapomniałeś o mnie?
Drży z zimna. Nie można stać na takim mrozie i wietrze.
— Chodź, zjemy coś. Pogadamy o wszystkim, dobrze?

Ciągnie mnie za rękę. Idę za nią. Idę za nią...
Siedzimy w stołówce sztabowej. W baraku. Nie ma nikogo.

— Wszyscy

już są po obiedzie — mówi Nina — tylko ja się

spóźniłam. Zaraz poprosimy Fiedię, żeby dał nam dodatkową

porcję.

Fiedia — mówi przez okienko do kucharza — daj trochę zupy.

Widzisz, przyjechał do mnie chłopiec z frontu...

Fiedia nalewa mi pełną miskę zupy. A Nina odłamuje kawałek
chleba ze swojej racji.

— Od każdego po trochu? — pyta z okienka czarnowłosy, wąsaty
Fiedia.

— Ciepło tu — mówię.
— No, co tam u was słychać? — pyta Nina — Co porabia Kola?

— Ninko — mówię — przecież ja cię naprawdę szukałem.
Myślałem o tobie bez przerwy... Dlaczegoś nie pisała?
— Teraz sobie zjemy, a potem zapalimy, tak?

— Dlaczegoś nie pisała?
— Jak bym nie poszła na obiad, to byśmy się pewnie nie

spotkali.
— Teraz

widzę, jakie masz oczy. Zielone. Bo nieraz chciałem

sobie przypomnieć, ale nie mogłem. Jakiego są koloru? Jakiego
koloru? Teraz nareszcie wiem.
— Jedz, jedz, bo wystygnie. Ciężkie tam macie życie?

— Wiesz,

kiedyś to sobie wyobraziłem, jak się spotkamy po

wojnie. Ty — w różowym żakieciku, bez żadnej czapki...

— Bez żadnej?
— ...Idziemy sobie Arbatem...

— Jedz, jedz. Zupa już pewnie całkiem wystygła, co?
— Muszę zaraz jechać. Z powrotem. Chcesz, napiszę do ciebie?

— A ja tu opowiadałam dziewczynom. Mam na pierwszej linii
chłopaka, mówię. Czarnookiego. Jednego na całą wojnę. Nie
wierzyły mi, śmiały się. A ty o mnie nie zapomniałeś, prawda?

— Dlaczego mówisz, że jednego? Nie masz innych?
— Tym innym chodzi o co innego...

Wąsaty Fiedia przygląda mi się uważnie. Dlaczego się tak
przygląda? Może żałuje, że nalał mi zupy? A może to właśnie on

jest tym „innym”?...
— Posłuchaj, przecież ja to wszystko na serio. Myślałem o

background image

tobie. Nigdy o nikim tak nie myślałem, jak o tobie.

— No, masz, ty też zaczynasz... — usta Niny wyginają się w
podkówkę — A tak było dobrze...
...Na samym końcu miski zawisła jak robaczek nitka makaronu.

Taka biała i smutna. A Nina podparła policzek piąstką i patrzy
gdzieś poza mną.

W jej zielonych oczach widzę okno baraku. Za oknem zapada
zielony zmierzch.

— Tu nawet strzałów nie słychać — mówi Nina — Raz tylko był
nalot.

— Nina,

posłuchaj — mówię — Chcesz, to będę do ciebie pisał?

Zwyczajne listy. Jak się nam powodzi... Bo znów mi zginiesz.
Gdzie cię potem szukać?

Niemądra! Czy naprawdę nie rozumie? Czy to ze mnie jakiś
uwodziciel?... Wojna. Z Żenią było co innego. Wtedy wszystko

mi się tylko zdawało. Ale teraz to naprawdę. Czy ona tego nie
widzi? Ja teraz wszystko rozumiem. Niemądra...

— Myślisz, że jestem taki, jak inni? Możesz się przekonać.
Chcesz, to w tej chwili napiszę o wszystkim do domu. Sama
wyślesz list...

Wąsaty Fiedia wciąż się na mnie patrzy. Co to, nie ma nic
innego do roboty?

— Widzisz, znów mamy randkę... tak?
— ...kiedy

się wojna skończy, pojedziemy razem...

— Mamy

randkę w samym środku wojny. Tylko brak lodów.

Fiedia, nie masz przypadkiem lodów?

— A

jakże, dla Ninusi mam wszystko — mówi Fiedia — Tyle, że

gorące. W postaci wrzątku.
— Kiedy przed wojną wychodziłam na spacer, zawsze mi

kawalerowie kupowali lody. A jeden taki się trafił, co nie
kupił. Zaraz go przepędziłam... W naszym mieście był park...

— Ninko,

muszę zaraz jechać.

Szkoda mi cię — mówi Nina — nie dla ciebie ta wojaczka...

Dużo ty zwojujesz, sam powiedz? Tylko się nie gniewaj. Ja nie
mówię, że nie potrafisz. Tylko po co ci to? Rozumiesz?
— A tobie?

— Mnie tym bardziej. Fiedia na przykład pracował w
restauracji. Restauracja „Spławik”. Prawda, Fiedia? Smażył

sznycle. Robił sałatki...
— Zaraz

będę musiał jechać — mówię — Powiedz, napiszesz do

mnie? Łatwiej mi będzie żyć.
— Napiszę — mówi Nina — Napiszę.

Idziemy do wyjścia. Łyżka podzwania w menażce.
— Słuchaj, Nina, a tamten major. Czy to...
— Tamten?

— Tak, tamten...
— Patrzcie, zauważyłeś go.

Znowu zatrzymujemy się przy drzwiach. Nina stoi obok mnie. Tuż
obok. Z bliska jest taka drobna, delikatna, szczupła. Taka

bezbronna. Przygarnę ją za ramiona, za jej krągłe ramiona...
Pogłaszczę po głowie. Niech się nie tłumaczy. Nie chciałem

background image

pytać, nie chciałem.

— Litujesz się nade mną, tak?
— Nie, ale ty się też nade mną nie lituj, Nino.
— No, a co teraz zrobisz?

— Będę czekał na twoje listy.
— A jak się nie doczekasz? Na wojnie różnie bywa...

— Doczekam się. Przecież mi obiecałaś.
— Po co ci to, głuptasie...

Głupi jestem, głupi. Źle coś powiedziałem. Nie to, co trzeba.
— Patrz, masz okruszynę na policzku — mówię.

Nina śmieje się. Strzepuje ręką okruszynę.
— Czas już na nas. Gotowi cię szukać.
— Niech szukają — mówię — Niech szukają. Raz kozie śmierć.

— Odważnego mam chłopaka — śmieje się Nina. I przesuwa ręką
po mojej głowie.

Wchodzimy do przedsionka. Dotykam jej ramienia.
Odsuwa moją rękę. Bardzo czule ją odsuwa.

— Nie trzeba — mówi — Tak jest lepiej.
Całuje mnie w czoło. I znika w rozpoczynającej się zamieci.
...Przed sztabem dywizji stoi transporter opancerzony. Saszka

chodzi naokoło i ogląda go.
— Zaraz ruszamy — mówi.


KUPA ŚMIECHU


Transporter opancerzony to bardzo wygodna maszyna. Przypomina

szarego żuka. Wszędzie się przedostanie i zewsząd się
wykaraska. Wewnątrz jest przytulnie i ciepło. Piecyk
elektryczny działa. Można się nawet w drodze przespać.

Ja nie śpię. Drzemię tylko chwilami. Co będzie wieczorem,
kiedy dopędzimy naszą baterię? Może trafimy na ciężkie

walki?... Może nikogo już nie znajdziemy?... Jak będziemy na
miejscu, zacznę czekać na listy od Niny... Saszka śpi mocnym

snem. A Karpow siedzi obok szofera i nie wiadomo, czy śpi, czy
tylko gapi się na wyboistą drogę.
...A sierżant przywiózł buty. Co będzie, jeżeli dla mnie nie

starczy?
— Towarzyszu

młodszy lejtenancie — mówię — gdyby droga była

dobra, to byśmy pewnie dali gazu.
Karpow nie odpowiada. Chyba jednak śpi.

— Fiedosjew — mówię do kierowcy — dobry teraz macie wóz, co?
— Nie jestem Fiedosjew — mówi kierowca — jestem Fiedosiejew.

Fiedosiejew jestem. Wszyscy przekręcają moje nazwisko. I
Fiedoskin mówią na mnie, i różnie. A ja jestem Fiedosiejew.
Albo to się można na wojnie połapać: Fiedosjew czy

Fiedosiejew. Raz to mnie nawet Fiediszkinem nazwali. Kupa
śmiechu. Bo ja jestem Fiedosiejew. Od czterdziestu lat jestem

Fiedosiejew. Jak to się mówi — odkąd ujrzałem światło dzienne.
Wieziemy beczkę wina. To racja frontowa. Dla całej baterii.

— Ale winkiem pachnie — mówi Fiedosiejew.
Beczka jest wielka. Otwór zatkano drewnianym szpuntem. Na

background image

fest. Wybić nie da rady. Zresztą, gdyby się nawet udało wybić,

to i tak nie wiadomo, jak się dostać do wina. A w baterii
teraz przyjmują chyba uzupełnienie. Na pewno młode chłopaki,
żółtodzioby. Stoją, rozglądają się. Kupa śmiechu. Szczeniaki.

Kola Grinczenko pewnie popisuje się przed nimi. A Szongin
pewnie pali skręta i mówi do Koli: „tylko byś gadał,

Grinczenko..”. A sierżant przywiózł buty. Co będzie, jeżeli
dla mnie nie starczy?

— A jak dodać gazu — pytam — to co będzie, Fiedosiejew?
— Będzie zwiększenie szybkości — mówi Fiedosiejew — Szybkość

się zwiększy, jak dodać gazu. Ale tu nie można. Kiepska droga.
Jak dodać gazu, będzie trzęsło...
— Niech trzęsie.

— A po co?
— To zabawne, kiedy trzęsie...

— Szkoda wozu. I ludzie śpią. Niech sobie śpią. To my nie
śpimy. A oni śpią. Niech tam.

A jeżeli nie dostanę butów? Mnie to ci nie żal? Dałbyś gazu,
Fiedosiejew, do deski. Może jeszcze zdążymy...
— Ale winkiem pachnie — mówi Fiedosiejew.

Rzeczywiście, pachnie winem. Z beczki wydobywa się aromatyczna
woń. I chce się jeść. Ale wina się nie napijemy. Wino jest w

beczce, a szpunt jest wielki jak pięść.
— Szpunt można wyciągnąć — mówi mi do ucha Saszka.

Żeby tylko Karpow nie usłyszał. Dałby nam bobu.
— Pewnie, że można — mówi Karpow nie odwracając głowy.

— Tylko wydajcie rozkaz, reszta to głupstwo — mówi
Fiedosiejew.
Zjeżdżamy z drogi i zatrzymujemy się przy samotnym słupie.

Wybijamy szpunt. Wychodzi z otworu leciutko jak po maśle.
Obłoczek winnych oparów toruje sobie drogę w mroźnym

powietrzu. Coraz mocniejszy zapach.
— Niech każdy wypije swoją rację — mówi Karpow — nie więcej.

— Warto by czymś zakąsić — mówi Saszka.
— Zakąsimy w baterii — mówi Karpow.
Fiedosiejew ma prosty sposób. Bierze szlauch do przetaczania

benzyny i wkłada jeden koniec do beczki.
— Podstawiajcie

menażki — śmieje się Saszka — bo się wyleje

na ziemię.
Złociste wino leje się do podstawionych menażek. Saszka

pociąga łyk na próbę. Patrzymy na niego.
— Śmierdzi benzyną — mówi.

— To nic — mówi Karpow — to nic.
I wypija parę łyków.
— Zupełna benzyna — mówi i spluwa.

— Na to nie ma rady — mówi Fiedosiejew — Przecież to
szlauch. Teraz ja spróbuję.

Wypijamy porcję przeznaczoną na kosztowanie. Wino jest mocne,
to się czuje od razu.

— Trzeba wstrzymać oddech, kiedy się pije — mówi Saszka.

Zapach benzyny — mówi Fiedosiejew — to samo zdrowie. Żadna

background image

choroba człowieka nie złapie. Trzeba się tylko przyzwyczaić.

Ja już mogę bez wstrętu. Przyzwyczajenie. Daj no mi, bracie,
menażkę...
— No, teraz nalejcie każdemu podług normy i koniec — mówi

Karpow.
— A jaka jest norma? — pytam.

Nikt nie może wyjaśnić, jaka jest norma.
— Póki się daje pić — mówię.

— No, no — mówi Karpow — tylko bez kawałów!
Zrobi mi się gorąco, słabo i dziwnie.

Nie pij za dużo, Fiedosiejew — mówi Karpow — Prowadzisz

samochód.

Woda — mówi Fiedosiejew — Tego specjału mogę wypić dwa

litry i będę trzeźwy jak szkiełko. Woda.

Tak — mówi Saszka — to ci nie wódka, bracie. To woda.

Ja już nie mogę pić. W menażce jest jeszcze dużo wina, ale ja
już nie mogę. Wargi jakoś mi ściągnęło. Nie mogę otworzyć ust.

A Saszka ma całą brodę w winie. Łapie oddech — i znowu do
menażki. Karpow już się trzyma ręką za transporter.

Cholera jasna — mówi — osłabł człowiek zupełnie z tego

głodu.
— Czas

jechać — mówi Fiedosiejew i włazi do szoferki.

— Ale

znalazł miejsce na postój — mówi Karpow — same

wyboje. Nogi nie ma gdzie postawić. Widzisz, tam jest równiej.

— Opiłeś się jak bąk — mówi Saszka do Karpowa.

Co to jest dla mnie. Potrafię pić czysty spirytus — mówi

Karpow.

A jak ci na imię? — pyta Saszka.

Aleksy — mówi Karpow.

Policzki ma czerwone jak burak. Saszka też. Wyglądają jak dwaj
bracia.

Pakujemy się do transportera.
— Nalać ci jeszcze, Alosza? — pyta Saszka.

Karpow potrząsa głową. Saszka ssie szlauch. Wino płynie do
menażki.

Masz, napij się — Saszka wpycha Karpowowi menażkę —

Napij się, Alosza, tej wody...
Saszka ma ręce krótkie jak dwa kikuty i beczkę wina zamiast

głowy. To mi dopiero głowa!

A gdzie wsadzisz szpunt? — śmieję się — Do ust, co?

Saszka kiwa swoją beczką, ale nic nie mówi.

Gdzie szlauch? — pyta Fiedosiejew.

W beczce — mówi Saszka.

— Kąpie się — wołam ze śmiechem.
— Kąpie się? — pyta Karpow — Wcale nie widziałem.

Oj ty, Alosza — śmieję się.

Dobry chłop z tego Karpowa, niepotrzebnie się na niego

złościłem. Wydyma wargi, jakby mu ktoś zrobił krzywdę.
Łaskoczę Karpowa w szyję.

Alosza — mówię — nie martw się...

Saszka złożył głowę na beczce i śpi. Niech sobie śpi. Z Saszki

background image

też jest dobry chłop. Wszyscy są dobrzy. A jak mi dadzą buty,

to dopiero pokażę, co jestem wart.

Saszka — mówię — zatkaj beczkę, bo śmierdzi.

Saszka płacze. Jak dziecko. Grube łzy spływają mu po

policzkach.
— Dokąd jadę? — pochlipuje — Po jaką cholerę jadę z wami?!

Kława na mnie czeka... Gdzie ty jesteś, Kława?...
Jaki ohydny smród. Mieszanina wina i benzyny. A gdyby zmieszać

perfumy z brzoskwiniami? Też byłaby ohyda. A gdyby tak róże z
pastą do butów?... Jedyny sposób to zacząć cichutko jęczeć,

cichutko i żałośnie jak komar — wtedy jest trochę lżej.
— Niedobrze ci, chłopie? — pyta Fiedosiejew.
Nie jest mi niedobrze. Tylko taki wstrętny zapach. I nóg nie

można wyciągnąć. Ciasno.
— Wpadnij do mnie — mówi Karpow — Pokażę ci mojego psa.

— Gdzie mam przyjść?
— Wołżańska osiem.

— Kupa śmiechu — mówi Fiedosiejew.
Saszka płacze grubymi łzami. Przypomina sobie swoją Kławę. I
ociera łzy rękami. A mnie się nie chce płakać. Po co

płakać?... Saszka znowu ma beczkę zamiast głowy. Beczka kręci
się jak szalona.

— Kławusiu, zapomnisz o mnie przez tych szkopów... Kup mi na
pamiątkę paczkę „Nordów”... Pożegnamy się z tobą przed

progiem. Kława, kup sobie kolorową chustkę — rozlega się z
beczki — a jak przyjdziesz, to znowu dam ci pieniędzy...

Ja nie płaczę. Lepiej sobie zaśpiewam. Lżej mi będzie
oddychać. Bo ten wstrętny zapach... Przebacz mi, Nino.
Szczuplutka, maleńka, taka dziwna... nieznajoma... przebacz

mi.
— Dokąd jedziemy? — pyta Karpow.

— Do baterii — mówi Fiedosiejew — Już tam lecą, lecą.
— Pijany

jesteś, Fiedosiejew?... Kto leci? Rakiety? Wieziesz

mnie na pierwszą linię?
— Aha. To już parę kroków stąd.
— A po diabła mi ta pierwsza linia, Fiedosiejew?

— ...nie mam tam nic do roboty.
— Zawracaj, pojedziemy do mnie na herbatę...

Też bym się napił herbaty. Ten przeklęty zapach...
...Otwieram oczy. Nasz transporter stoi. Słychać już wyraźnie

strzały. W głowie mam zamęt. Saszka śpi. Karpow śpi. Głowa
odrzucona w tył, otwarte usta. Piliśmy wino. Ohyda...

— Dlaczego stoimy?
— Jesteśmy na miejscu. Ale baterii nie ma. Nikogo nie ma —
mówi Fiedosiejew — Front się przesunął. Musimy dopędzić... A

tyś się nielicho zalał. Jak to cię tak rąbnęło?
Transporter rusza naprzód. Światła zgaszone. Pada śnieg. Lecą

wielgachne płatki i oświetlają wszystko dokoła. Taka widmowa
poświata. Jak we śnie. Coś mi się śni. A może jeszcze nie

wytrzeźwiałem? Zaczęło się natarcie, a myśmy się upili. To
pijackie majaczenie — ta biała stojąca przed nami postać. Stoi

background image

na drodze. Podnosi ręce. W jednej trzyma peem, w drugiej

latarnię naftową. Żółty płomyk nic nie oświetla.
— Zatrzymaj, Fiedosiejew — mówię.
Transporter staje. Karpow budzi się. Przygląda się białej

postaci. Sięga ręką do kabury.
— Przecież to nasi — mówi Fiedosiejew — Trzeba się

dowiedzieć, co się dzieje.
A jeżeli to Niemcy? Gdzie jest mój peem? Nie ma mojego peemu.

Leży gdzieś pod beczką. Pod beczką z winem. Postać podchodzi
coraz bliżej. Fiedosiejew otwiera drzwiczki.

— Ludzie kochani! — krzyczy postać — Pomóżcie nam! Naszych
chłopaków pozabijało. Trzeba zakopać...
Postać zbliża się do transportera. To żołnierz. Cały oblepiony

śniegiem. Połę płaszcza ma oderwaną.
— Czym pozabijało? — pyta Karpow i ziewa.

Ziewa, jakby zlazł z pieca. Ziewa, kiedy tam leżą zabici!
Pijany jest ten Karpow.

— Kulami pozabijało — mówię.
— Nie

wtrącajcie się do nie swoich spraw — mówi Karpow —

Gdzie są zabici?

Żołnierz macha latarnią.
— Tamój, tamój — mówi — wszyscy siedmioro... A żywych tylko

nas dwóch. Pomóżcie, ludzie kochani.
— Tam nasi się biją — mówi Karpow — Nie możemy się spóźnić.

— I tak się spóźnimy — mówi Fiedosiejew.
— Nie trzeba było chlać — mówię i sam się dziwię własnej

odwadze. Karpow patrzy na mnie i milczy. Nic nie mówi, bo nie
ma nic do powiedzenia.
— Schlaliśmy się jak świnie, a nasi tam się biją — mówię

bardzo głośno — No, Fiedosiejew, idziemy?
Gramolimy się z transportera. Karpow też. Bez słowa. Zaspany

Saszka na końcu. Bierzemy łopaty, łom i idziemy za żołnierzem.
— Co tu się wyrabiało, co tu się wyrabiało — mówi po drodze

żołnierz — Od samego początku czegoś takiego nie było. Przez
sześć godzin walili do siebie. Potem dopiero poszli naprzód.
Idziemy po ośnieżonej grudzie. To nie sen. Tam przed nami

straszliwa bitwa toczy się dalej. Słyszę wyraźnie. Popisał
się, Ninko, twój wojak, nie ma co! A pod niewielkim pagórkiem

uderza łopatą w zmarzniętą ziemię samotny żołnierz. Ten, co
szedł z nami, mówi:

— Widzisz, Jegorow, przyprowadziłem pomoc. Teraz pójdzie raz
dwa. Wal, Jegorow, wal, bracie. Zaraz się wszyscy weźmiemy do

roboty.
A tuż obok leżą ciała zabitych. Przysypane śniegiem. Białe
płaszcze, białe twarze. Siedmiu białych ludzi leży i milczy.

To nie żaden sen. To zabici. Swoi. A myśmy pili wino.

Ładny dowódca — mówię do Saszki — sam się urżnął i nam nie

przeszkodził.
— Stul gębę — mówi Saszka.

— Bierzcie się do łopaty — mówi Karpow.
— Wszyscy muszą się wziąć — uśmiecham się drwiąco.

background image

Saszka i Fiedosiejew patrzą na mnie.

— Ja też się biorę — mówi spokojnie Karpow — Widzisz, też mam
łopatę. Siedmiu ludzi leży bez ruchu, jakby to nie o nich
chodziło. Kopiemy dół w milczeniu. Godzinę, może dwie. Ziemia

ustępuje niechętnie. W końcu jednak ustępuje. Za chwilę
będziemy grzebać zabitych. Jak na nich spojrzę?

— Zgaś tę latarnię — mówi Karpow.
Jegorow gasi latarnię. Nic to nie zmienia, bo i tak prawie nie

świeciła. Co temu Karpowowi strzeliło do głowy, że kazał
zgasić latarnię?...

Dół jest głęboki. I oto pierwszy żołnierz włazi do środka.
— No, dawaj, Jegorow — mówi. Rozumiem, co to znaczy. Jegorow
daje nam znak, idziemy za nim. Czyżbym miał teraz brać

martwych rękami i dźwigać ich do grobu?! Saszka i Jegorow
biorą pierwszego. Niosą go. Fiedosiejew pochyla się nad

drugim. Karpow patrzy na mnie. A dlaczegóż bym nie miał wziąć?
Wezmę za nogi. To przecież nie głowa. Muszę wziąć. Właśnie ja.

Nie Karpow, ale ja. Biorę zabitego za nogi. Niesiemy go.
— Ostrożnie, chłopcy — mówi z dołu pierwszy żołnierz — Nie
upuśćcie — To Lonia — mówi Jegorow, przechodząc obok nas.

— To nasz Lonia — mówi pierwszy żołnierz — Kładźcie go tutaj.
Bierze od nas ciało Loni i troskliwie układa je w dole.

Przynosimy potem następnego, potem jeszcze jednego.
— Sałtykowa kładźcie na wierzchu. Młody był — mówi pierwszy

żołnierz — lżej mu będzie leżeć.
— Nie mógłbyś tak nie gadać? — pyta Karpow.

— Toć im to nie przykre, towarzyszu młodszy lejtenancie —
mówi żołnierz — ale mogę nie gadać, pewno.
Układamy starannie wszystkich. Leżą w płaszczach. Leżą w

butach. Wszyscy mają nowe buty z cholewami. W milczeniu
wywijamy łopatami. Robimy wszystko, co należy. Wszystko, co

należy. Buty zniknęły już pod warstwą ziemi. Na pagórku leży
hełm. Czyj — nie wiadomo...

...Znowu jedziemy przed siebie, w kierunku strzałów. Nikt się
nie odzywa.

OTWARTY RACHUNEK

...Czy kto zliczył, ile razy zmienialiśmy stanowiska? Czy kto
zliczył? A ile prosiaków podałem naszemu ładowniczemu, Saszce

Zołotariewowi? Jak mnie bolą ręce... To nie jest przecież
zwyczajna zmiana pozycji, byle zmienić. Idziemy naprzód.

Mozdok pozostał w tyle, gdzieś za naszymi plecami. Naprzód!
Teraz już na pewno zdobędę łyżkę. Będę miał świetną, nowiutką
łyżkę. A jak się skończy bitwa, sierżant wyda mi buty z

cholewami.. Jak się skończy. Ale kiedy się skończy?... Kola
Grinczenko kłania się bez przerwy. Przypada do celownika.

Zgina się cały, bo jest wysokiego wzrostu.
— Pluto-o-on!... — krzyczy Karpow. Jest zupełnie blady i

wymachuje gałązką — Ognia!...
Saszka Zołotariow rzucił płaszcz i rozpiął waciak. Usta ma

background image

zbielałe. I tylko wkłada pociski do lufy, wkłada pociski. I

stęka za każdym razem. Moździerz też stęka.
Wśród salw i wrzasków słychać, jak po niemieckiej stronie
zaczyna chrząkać „Krowa”. Po chwili gdzieś za naszą baterią

padają jej straszliwe pociski.
— Żeby tylko nas nie wymacał — mówi Szongin. Właściwie to

krzyczy, ale ledwo go słychać — Jak wymaca, to koniec!
— Przerwać ogień! — krzyczy Karpow.

— Chwała Bogu — mówi z żałosnym uśmiechem Saszka — ręce już
mi odpadają. Nie mam zapasowej pary.

Z ukrycia podjeżdżają ZIS-y. Doczepiamy moździerze. I znowu
słyszymy pochrząkiwanie „Krowy”, świst pocisków nad głową i
ich zgrzyt z tyłu, za plecami. Nie trafiło. Znowu nie trafiło.

Jaka ohydna jest bezradność. Czy jestem królikiem? Dlaczego
mam czekać, aż we mnie rąbnie? Czemu nic ode mnie nie zależy?

Stoi sobie człowiek na twardym gruncie i raptem — masz ci
los... Lepiej już do piechoty, lepiej do piechoty... Tam idzie

się do ataku, a-a-a-a. I kto pierwszy... i nie czujesz strachu
— masz nieprzyjaciela przed sobą. A tu walą w ciebie, a ty
żegnasz się: może nie trafi... Teraz znowu. „Krowa” chrząka

natarczywie, z coraz większym uporem. Coraz głośniej padają
pociski, coraz bliżej. Przeraźliwie ryczą ZIS-y, usiłując

wydostać się ze strefy ognia... Prędzej, do diabła!
Znowu słychać pochrząkiwanie. Takie dobroduszne. I jeszcze

raz. I wycie...
— Padnij!...

Za mną Szongin kręci się w kółko.
— Grzyby zbieracie?! — krzyczy Karpow.
— Owijacz...

Szongin wciąż kręci się w kółko, stara się złapać owijacz,
zupełnie jak kotek, który bawi się kłębkiem.

Coś uderza mnie w bok. Koniec?... Słyszę, jak biegną ludzie.
To do mnie. Nie, do kogoś innego. Żyję! Mamusiu kochana...

żyję... Znowu żyję... żyję... jeszcze żyję... mam pełne usta
ziemi, ale żyję... To nie ja zostałem zabity.
Wszyscy przebiegają obok mnie. Wstaję. Nic mi się nie stało.

Mamusiu kochana, nic mi się nie stało. Parę kroków dalej leży
Szongin. Nad nim stoi Saszka. Złapał się ręką za brodę, ręka

mu się trzęsie. To nie Szongin leży, to strzępy jego
płaszcza... A gdzie Szongin? Nic nie rozumiem... Tam leży jego

menażka, peem... łyżka!... Lepiej nie patrzeć, lepiej nie
patrzeć.

— Trafienie bezpośrednie — mówi ktoś.
Kola bierze mnie za ramiona i prowadzi. Idę z nim.
— Wypluj ziemię — mówi — bo się udławisz.

Idziemy do ZIS-ów. Ciężarówki ruszają. Przy Szonginie zostaje
kilku ludzi.

— Pakuj się, pakuj — Kola pomaga mi wsiąść.
— Wszyscy są w porządku? — pyta Karpow.

— Tak, cała reszta — mówi Kola.
...Wieczorem wjeżdżamy do jakiegoś osiedla. Zatrzymujemy się

background image

tam. Czyżby na tym miało się skończyć? Czyżbyśmy mieli pójść

spać? Nadjeżdża kuchnia polowa. W brzuchu pusto, ale jeść się
nie chce.
Siedzimy we trójkę na jakimś klocu. Łykam zupę wprost z

menażki.
— Bronią się szkopy — mówi Saszka.

— Teraz już się ruszyło — mówi Kola.
— Teraz nasi zaczęli latać nawet w dzień — mówię.

— A głowę masz w porządku? — pyta Kola.
— Głowę ma jak kocioł. Wszystko wytrzyma — mówi Saszka. I

śmieje się. Cichutko. Sam do siebie.
— Szkoda Szongina — mówię.
W milczeniu kończymy zupę.

— Wiesz, tobie nawet lepiej jest bez łyżki — mówi Kola —
Parę łyków i po wszystkim. A tak to zanim człowiek zaczerpnie,

zanim doniesie do gęby, zawsze połowę rozleje...
— Widziałem tu gdzieś niemieckie łyżki — mówi Saszka —

Nowiutkie. Poniewierają się. Trzeba ci przynieść.
Wstaje i rusza na poszukiwanie łyżek. Będę miał łyżkę!
Wprawdzie niemiecką, ale co za różnica... Tyle czasu męczyłem

się bez łyżki! Za to teraz będę miał własną łyżkę.
Łyżki rzeczywiście są porządne. Aluminiowe. Cały pęk.

— Myte — mówi Saszka — Szkopy lubią czystość. Wybieraj, którą
chcesz.

Trzymam łyżki w ręku.
— Myte — mówi Saszka.

Łyżek jest dużo. Mogę wybrać, którą zechcę. Po jedzeniu trzeba
ją starannie wylizać i schować do kieszeni. Niemiec też ją
wylizał. Miał na pewno grube, wilgotne wargi. A kiedy

oblizywał łyżkę, to wybałuszał oczy...
— Myte — mówi Saszka.

...Potem wkładał łyżkę za cholewę. A pod cholewą miał
przepocone onuce. Potem znów wkładał łyżkę do kaszy i znów ją

oblizywał... Na jednej łyżce została przyschnięta grudka
pożywienia.
— No, co tak stoisz? — pyta Kola.

Oddaję łyżki Saszce. Nie mogę nimi jeść. Nie wiem dlaczego...
Siedzimy i palimy.

„Rama” zabawia się — mówi Kola i spogląda do góry. Nad

nami lata niemiecki samolot zwiadowczy.

Nasi strzelają do niego leniwie. Ale jest wysoko, a poza tym
zapada zmierzch. On też strzela do nas od czasu do czasu.

Słychać bardzo przytłumione serie jego kaemu.
— Cholera

faszystę trzęsie — mówi Kola — Przecież wczoraj

jeszcze spacerował sobie po tej ulicy na nogach.

Saszka ciska przed siebie łyżki. Po jednej, z rozmachem. Naraz
jedna łyżka trafia mnie w nogę. Nie mogę zrozumieć, jak to się

stało.
— Boli — mówię — Co tak rzucasz te łyżki?

— Nie w ciebie rzucam — mówi Saszka.
Noga boli mnie coraz bardziej. Chcę wstać, ale nie mogę

background image

wyprostować lewej nogi.

— Co ci jest? — pyta Kola.
— Jakoś nie mogę wyprostować nogi — mówię — Boli mnie jak
cholera.

Kola ogląda moją nogę.
— Ściągaj watowane spodnie — rozkazuje.

— Coś ty, coś ty — mówię — Po co? Przecież nie jestem ranny,
nawet mnie nie drasnęło... — ale już mnie łapie strach. Gdzieś

tam w środku, pod sercem, wzbierają wstrętne mdłości.
— Ściągaj, powiadam, taka twoja!...

Rozpinam watowane spodnie. Lewe biodro jest zakrwawione. W
białej nogawce kalesonów widać małą czarną dziurkę, z której
wypełza strumyk krwi... Mojej krwi... Ból powoli ucicha...

tylko w głowie mi się kręci. I trochę mnie mdli.
— To ja cię tak łyżką? — pyta przerażony Saszka — Jak to

możliwe?
— „Rama” — mówi Kola — Dobrze, że nie w głowę.

Jestem ranny! Jak to się stało? Nie było walki, nic nie było.
Wśród wieczornej ciszy. Nie rzucałem się piersią na
nieprzyjacielski bunkier. Nie chodziłem do ataku na bagnety.

Kola znika gdzieś, potem wraca, potem znowu znika. Noga nie
daje się wyprostować.

— Przebita żyła — mówi Saszka.
— Czemu nikt nie przychodzi? — pytam — Wykrwawię się do

reszty.
— Nic nie będzie, krwi wystarczy. Ty się tu oprzyj i poleż.

Przychodzi Kola i przyprowadza sanitariusza. Sanitariusz robi
mi zastrzyk.
— To, żeby tężca nie było.

Potem robi mi opatrunek. Układają mnie na czyimś płaszczu.
Ktoś przychodzi i odchodzi. Wszystko jakoś przestaje mnie

obchodzić. Leżę tak przez długi czas. Nie czuję zimna. Słyszę,
jak Kola krzyczy:

— Zamarznie człowiek! Trzeba go zawieźć do lazaretu, a
sierżant, ścierwo, nie daje samochodu.
Z kim Kola rozmawia? Aaa, to dowódca batalionu podchodzi do

mnie. Nic nie mówi. Patrzy na mnie. Może powiedzieć mu, żeby
kazał mi wydać buty z cholewami?... Zresztą, po co mi teraz

buty z cholewami?... Podjeżdża półtoratonówka, załadowana
żelaznymi beczkami po benzynie.

— Trzeba go będzie ulokować między beczkami — słyszę głos
dowódcy batalionu.

Co za różnica, gdzie mnie ulokują.
Wpychają mi do kieszeni jakieś papiery. Nie mogę się
zorientować, kto mi je wpycha... Zresztą, co za różnica?

Układają mnie w skrzyni ciężarówki. Puste beczki otaczają mnie
jak wartownicy.

— Bądź zdrów — mówi Kola — Droga niedaleka.
— Bądź zdrów, Kola.

— Bądź zdrów — mówi Saszka Zołotariow — Niedługo się
zobaczymy.

background image

— Bądź zdrów — mówię — Na pewno się zobaczymy.

Samochód odjeżdża. To wszystko. Śpię, dopóki jedziemy drogą,
którą posuwałem się na północ. Śpię. Nic mi się nie śni. Jest
mi ciepło i miękko. Otaczają mnie beczki.

Budzę się na parę minut, kiedy niosą mnie do baraku, w którym
znajduje się lazaret. Kładą mnie na podłodze. Zasypiam znowu.

...Jestem w pięknym, wielkim pokoju. Oszklone okna. Ciepło.
Pali się w piecu. Ktoś mnie tarmosi za ramię. To siostra w

białym fartuchu, narzuconym na waciak.
— Dawaj dokumenty, kochany — mówi siostra — Trzeba załatwić

skierowanie do pociągu sanitarnego. Zawiozą cię na tyły.
Wyciągam z kieszeni dokumenty. Razem z nimi wypada łyżka.
Łyżka?!...

— Uważaj, zgubisz łyżkę — mówi siostra.
Łyżka!... Skąd się wzięła łyżka?... Podnoszę ją i przysuwam do

oczu. Stara, wytarta łyżka aluminiowa. Na trzonku — wydrapane
nożem nazwisko „Szongin”... Kiedy zdążyłem ją podnieść?

Szongin, Szongin... Oto pamiątka po tobie. Nic nie zostało,
tylko łyżka. Tylko łyżka. Tyle wojen widział, a ta była
ostatnia. Zawsze jakaś musi być ostatnia. A jego żona o niczym

nie wie. Tylko ja wiem... Schowam dobrze tę łyżkę. Będę ją
zawsze nosił przy sobie... Przebacz mi, Szongin — stary

żołnierzu...
Siostra zwraca mi papiery.

— Spij — mówi — śpij. Czemu ci usta drżą? Teraz już po
strachu.

Teraz już po strachu. Teraz to głupstwo. Teraz nic mi nie
trzeba. Nawet butów z cholewami. Teraz jestem zupełnie sam. A
może nagle wejdzie Kola i powie: „zaczęło się natarcie. Teraz,

chłopaki, będzie laba. Teraz będziemy popijali koniaczek...”.
A może wejdzie Saszka Zołotariow: „ręce mi już odpadają, a nie

mam zapasowej pary...”. A Szongin powie: „tylko byście
gadali... Świntuchy z was, chłopaki...”. Szongin teraz nic nie

powie. Nic. Jaki ze mnie żołnierz — ani razu nawet nie
strzeliłem z peemu. Nie widziałem ani jednego faszysty. Jaki
ze mnie żołnierz? Nie mam żadnego orderu, ani nawet medalu...

Obok mnie leżą inni żołnierze. Słyszę jęki. To prawdziwi
żołnierze. Wszystkiego doświadczyli. Wszystko widzieli.

Do baraku wnoszą nowych rannych. Jednego z nich kładą obok
mnie. Ranny patrzy na mnie. Opatrunek zsunął mu się z czoła.

Ranny poprawia go. Klnie wszystko w żywe kamienie.
— Zaraz, kochany, zaraz — mówi siostra.

— Odwal

się, już mam wszystkiego dosyć — mówi żołnierz. I

patrzy na mnie. Oczy ma duże, złe.
— Z

moździerzy? — pyta.

— Tak — mówię — Skąd wiesz? Znasz naszych chłopaków?
— Znam, znam — mówi — Wszystkich znam.

— Kiedy

cię trafiło?

— Dziś rano. Teraz. Niby kiedy miało trafić?

— A Kola Grinczenko?...
— Twojego

Kolę też.

background image

— I

Saszkę?!

— I

Saszkę też. Wszystkich. Do nogi. Ja jeden zostałem.

— I

dowódcę batalionu?...

Żołnierz wrzeszczy na mnie:

— Wszystkich, powiadam! Wszystkich! Wszystkich!
Ja też wrzeszczę:

— Łżesz! Łżesz!
— Łże — odzywa się ktoś — Nie widzisz, jakie ma oczy?

— Nie

słuchaj go — mówi siostra — On jest nieprzytomny.

— Tylko by gadał — mówię — Nasi idą naprzód.

Zbiera mi się na płacz. Nie dlatego, że żołnierz mi nagle tak
powiedział. Ale dlatego, że można płakać nie tylko z
rozpaczy... Płacz, płacz... Nie jesteś ciężko ranny, uczniaku.

Masz jeszcze przed sobą kawał drogi. Jeszcze pożyjesz,
bracie...



Sierpień 1960 — luty 1961

Przełożył Ziemowit Fedecki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron