225 Harlequin Romance Neels Betty Mezczyzna dla Daisy

background image

BETTY NEELS

Mężczyzna

dla Daisy

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Było ciepłe lipcowe popołudnie. Promienie słońca

oświetlały nieprzerwany strumień dzieci, wylewający

się na cichą ulicę z jednego z solidnych wiktoriańskich

domów. Tak wyglądało regulaminowe wychodzenie.

Pani Gower-Jones, która była właścicielką przedszko­

la i z dumą podkreślała jego przynależność do wyż­

szych sfer, karciła spojrzeniem hałaśliwe dzieci. Gdy

matki i nianie podjeżdżały małymi, zgrabnymi fiata­

mi, większymi mercedesami i roverami, dzieci zbierały

się na korytarzu. Wychodziły pod opieką jednej z wy­

chowawczyń.

Dziś była to młoda, dość pulchna dziewczyna

o jasnobrązowych włosach, uczesanych w pleciony

kok, który nie dodawał jej uroku. Miała zbyt szerokie

usta, mały, zadziorny nos i silnie zarysowany podbró­

dek. Całość uzupełniała para szarych oczu, ocienionych

gęstymi, długimi rzęsami. Pani Gower-Jones często

żaliła się najstarszej z wychowawczyń, że ta dziewczyna

nie ma stylu, ale musiała przyznać, że dzieci bardzo ją

lubią i że nawet najbardziej nieznośnego przedszkolaka

potrafi łagodnie nakłonić do posłuszeństwa.

Gdy ostatnie dziecko zostało przekazane w mat­

czyne ręce, dziewczyna zamknęła drzwi i weszła do

pierwszego z pokoi, usytuowanych po obu stronach

szerokiego korytarza. Krzątały się tam dwie dziew­

czyny, usuwając ślady dziecięcych zabaw. Na widok

wchodzącej podniosły głowy.

background image

6

- Dzięki Bogu, że jutro sobota! - wykrzyknęła

starsza. - I dzień wypłaty. Ron zabiera mnie dziś do

Dover. Jedziemy do Boulogne po zakupy. A ty,

Mandy? - zapytała, zgarniając kolorowe klocki do

plastikowego wiaderka.

- W szóstkę jedziemy do Bournemouth - odpowie­

działa Mandy, wycierając stolik. - Ledwo się zmieś­

cimy w samochodzie, ale czy to ważne? Przecież

w Winter Gardens jest dansing.

Obie popatrzyły na dziewczynę, która właśnie do

nich dołączyła.

- A ty, Daisy? - zapytała jedna z nich.

Daisy pomyślała, że dopytują się o to w każdy

piątek nie dlatego, że naprawdę chcą wiedzieć. Po

prostu nie chcą być niemiłe.

-Och, nie wiem - odpowiedziała jak zwykłe

i uśmiechnęła się.

Przywrócenie kilku pokoi zabaw do stanu dosko­

nałości, wymaganego przez panią Gower-Jones, zaję­

ło ponad godzinę. Dopiero po zlustrowaniu pomiesz­

czeń chlebodawczyni wręczyła dziewczętom koperty

z zapłatą, przypominając, aby w poniedziałek rano

stawiły się w pracy punktualnie o wpół do dziewiątej.

Mandy i starsza od niej Joyce wyszły w pośpiechu,

żeby zdążyć na minibus do Old Sarum, gdzie miesz­

kały, a Daisy wyprowadziła rower z szopy na tyłach

budynku i pojechała do domu. Z Salisbury do Wilton

było pięć kilometrów. Przez całą drogę myślała o zbli­

żającym się weekendzie i o obowiązkach, które wzięła

na swoje barki kilka lat temu, gdy umarł ojciec.

Matka rozpieszczana przez cały okres małżeństwa,

teraz czuła się całkiem zagubiona. Nie była w stanie

zająć się rachunkami, podatkami i wydatkami domo­

wymi, które zawsze należały do obowiązków ojca.

Daisy obserwowała, jak matka staje się coraz bardziej

background image

7

przygnębiona i zagubiona, aż w końcu przejęła spra­

wy w swoje ręce. Utrzymywała porządek w do­

mowych finansach i chroniła matkę przed zmar­

twieniami.

We wszystkim pomagała jej młodsza siostra. Pa­

mela miała piętnaście lat i chodziła do szkoły. Była

mądrą dziewczyną i uparcie dążyła do tego, żeby

zostać kimś, choć zdawała sobie sprawę, że nie będzie

to łatwe. Życie matki stanowiło dla niej przestrogę.

Widziała, że Daisy jest przez to nieszczęśliwa, chociaż

nigdy o tym nie rozmawiały. Jednak rozsądek pod­

powiadał Pameli, że nic nie można na to poradzić.

Słodka, kochana Daisy nigdy nie miała chłopca i trze­

ba przyznać, że urodą nie przypominała gwiazdy

filmowej. Pamela zaś już dawno zdecydowała, że musi

zdobyć jak najlepsze oceny, dostać się do college'u

i rozpocząć karierę naukową. Zamierzała też wyjść za

kogoś bogatego, kto rozwiąże ich problemy. Wierzy­

ła, że to osiągnie, bo jest bardzo ładna i dokładnie

wie, czego chce od życia.

Kiedy Daisy weszła do domu, zastała matkę w ku­

chni przy łuskaniu fasoli. Wzrostem dorównywała

starszej córce, włosy miała lekko przyprószone siwi­

zną, a na ładnej twarzy malował się smutek.

-Kochanie, na kolację, miały być kotlety cielęce,

ale zapomniałam je kupić...

Daisy cmoknęła matkę w policzek.

- Zaraz po nie pojadę, mamo. Jak przyjdzie Pam,

nakryje do stołu.

Wsiadła na rower i pojechała w stronę skrzyżowa­

nia. Rzeźnik miał sklep po drugiej stronie. Gdy

dojechała do świateł, zapaliło się czerwone. Zsiadła

z siodełka i niecierpliwie czekała, aż wreszcie będzie

mogła ruszyć dalej. O tej porze ruch był bardzo duży,

a światła jak na złość nie chciały się zmienić. Tuż obok

background image

8
zatrzymał się ciemnoszary rolls-royce. Z niekłama­

nym podziwem błądziła po nim wzrokiem, gdy nagle

poczuła, że kierowca na nią patrzy. Zrobiło się jej

nieswojo. Zmarszczyła czoło na widok delikatnego

uśmiechu na przystojnej twarzy tego mężczyzny o cie­

mnych włosach i oczach. Szkoda, że właśnie zmieniło

się światło i samochód cicho odjechał. Daisy nie

mogła oprzeć się wrażeniu, że w tej chwili przydarzyło

się jej coś ważnego.

- Śmieszne - powiedziała tak głośno, że mijający

ją przechodzień spojrzał ze zdziwieniem.

Gdy wróciła, Pamela była już w domu i razem

zabrały się do przygotowania kolacji.

- Jaki ładny dzień. Przyjemnie go spędziłaś? - za­

pytała Pamela.

-Nie najgorzej. Myślę, że nowe dzieci są w po­

rządku. W tym kwartale mam ich czworo, a więc

w sumie piętnaścioro. Dwójka nowych to bliźniaki,

dziewczynka i chłopiec. Podejrzewam, że będą z nimi

kłopoty...

- Myślałam, że pani Gower-Jones przyjmuje tylko

dzieci z odpowiednich domów - zauważyła pani

Pelham.

- Ależ one są odpowiednie; ich ojciec jest baro-

netem czy kimś w tym rodzaju - powiedziała wymi­

jająco Daisy. - Mają prawie po cztery lata i sądzę, że

jeszcze przed końcem kwartału doprowadzą mnie do

rozpaczy.

-A kwartał dopiero się zaczął - roześmiała się

Pamela.

Po kolacji Daisy usiadła przy stole i zajęła się

rozdzielaniem pieniędzy na dom, przejazdy szkolnym

autobusem i kieszonkowe. To, co zostało - a nie było

tego wiele - schowała do starego pudełka po herbat­

nikach. Dzięki jej pensji i rencie matki jakoś dawały

background image

9

sobie radę, choć nie było łatwo. Po śmierci ojca znalazły

się w tarapatach i wtedy matka poprosiła ją o pomoc.

Od tego czasu Daisy zawsze w piątek wieczorem

siadała przy stole i za każdym razem pilnowała się, aby

poprosić matkę o radę, jak podzielić pieniądze. Pani

Pelham niezmiennie odpowiadała, by robiła, jak uważa

za stosowne. Ale Daisy i tak czuła się w obowiązku

zapytać. Gorąco kochała matkę. Zdawała sobie spra­

wę, że od dzieciństwa żyła w cieplarnianych warun­

kach. Teraz też potrzebowała opieki, więc Pamela

i Daisy starały się hołubić ją najlepiej, jak umiały.

Daisy wiedziała, że za kilka lat siostra wyjedzie na

uniwersytet i z całą pewnością wyjdzie za mąż. Nato­

miast nie zastanawiała się specjalnie nad swoją przy­

szłością. Na razie miała dość miłą pracę, co prawda

niezbyt dobrze płatną, ale blisko domu. Największym

plusem były wakacje, podczas których mogła się

wyrwać z codziennego kieratu i zająć ogrodem.

Była rozsądną dziewczyną i nie lubiła narzekać.

Jednak czasem marzyła o mężczyźnie, który zakochał­

by się w niej, poślubił i otoczył opieką. Oczywiście,

musiałby mieć pieniądze i dom z dużym ogrodem,

w którym mogłyby się bawić ich dzieci.

Jak zwykle weekend upłynął bardzo szybko i w po­

niedziałek rano Daisy znów jechała do pracy. Po

parnym dniu spadł ulewny deszcz i drogi były śliskie.

Na zakręcie nagle wpadła w poślizg. Usłyszała, jak

tuż za nią hamuje samochód.

Dla utrzymania równowagi postawiła stopę na

ziemi i spojrzała przez ramię. Za nią stał znajomy

rolls-royce, a za kierownicą siedział ten sam mężczy­

zna. W innych okolicznościach byłaby zachwycona

ponownym spotkaniem, tym bardziej że podczas

weekendu kilka razy o nim myślała. Ale w tej chwili

jej uczucia wcale nie były przyjazne.

background image

10

- Zdecydowanie za szybko pan jeździ - rzuciła

surowo. - Mógł mnie pan zabić.

- Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę - odparł bez

uśmiechu - i zdaje mi się, że jednak pani żyje.

Zimne spojrzenie prześlizgnęło się po jej płaszczu

przeciwdeszczowym z niezbyt twarzowym kapturem,

obramowującym pospolite rysy. Daisy postanowiła

zignorować to spojrzenie.

- W przyszłości proszę jeździć uważniej - poradziła

mu tonem, którego zwykła używać, aby uspokoić

krnąbrne dzieci u pani Gower-Jones.

Nie czekając na odpowiedź wsiadła na rower

i odjechała. Po chwili rolls-royce ją wyprzedził. Nie

spojrzała na kierowcę, choć miała na to ogromną

ochotę.

Kiedy Daisy zjawiła się w przedszkolu, pani Go­

wer-Jones już wtykała swój spiczasty nos do pokoi.

Zobaczyła wychowawczynię i od razu zaczęła prze­

mowę. Że pokoje zabaw są w nieładzie, że znalazła

kilka połamanych kredek świecowych na podłodze,

a pod jednym ze stołów jest brudno.

-I proszę: wpół do dziewiątej i znowu wszystkie

się spóźniacie - zakończyła.

- Przecież jestem - przytomnie zauważyła Daisy,

a ponieważ wyglądało na to, że chlebodawczyni jest

w gorszym niż zazwyczaj humorze, skłamała: -I wy­

przedziłam po drodze Mandy i Joyce.

- Macie szczęście, dziewczęta, że jestem tolerancyj­

na - powiedziała gniewnie pani Gower-Jones. - Mu­

sicie zrobić porządek, zanim przyjdą dzieci.

Ranek źle się zaczął, a ciąg dalszy był jeszcze

gorszy. Kucharka, miejscowa dziewczyna, nie przy­

szła. Jej matka zadzwoniła do pani Gower-Jones

z informacją, że córka ma zapalenie wyrostka robacz­

kowego i musi natychmiast jechać do szpitala.

background image

11

Daisy z wrodzoną cierpliwością nadzorowała właś­

nie zabawy dzieci, kiedy niespodziewanie do pokoju

weszła przełożona,

- Panno Pelham, czy umie pani gotować? - zapy­

tała z wyraźną irytacją.

- No, tak... Ale nic wymyślnego, proszę pani

- odparła Daisy.

- Mandy i Joyce mówią, że nie potrafią - oznaj­

miła pani Gower-Jones ze złością - więc wypada na

panią. Kucharka musiała pojechać do szpitala. Muszę

powiedzieć, że to wielka nieodpowiedzialność z jej

strony. Przecież dzieci muszą zjeść obiad.

- Chce pani, żebym ugotowała obiad? - zapytała

cicho. - Ale kto dopilnuje dzieci? Nie mogę być

równocześnie i tu, i tam.

- Ja z nimi zostanę. Na litość boską, niechże pani

już idzie do kuchni i zaczyna. Jest tam dziewczyna do

pomocy, która może przygotować ziemniaki, mar­

chew... i tak dalej.

Daisy pomyślała, że na miejscu chlebodawczyni

wolałaby gotować, niż pilnować gromady nie grzeszą­

cych grzecznością dzieci. Zachowała jednak tę uwagę

dla siebie. Podała pani Gower-Jones fartuch, przypo­

mniała, aby dzieci umyły ręce przed posiłkiem i poszła

do kuchni.

Pomoc kuchenna o imieniu Marlene bezczynnie

stała oparta o stół. Daisy przywitała ją i poinfor­

mowała, że przyszła zrobić obiad. Wyrwana z marzeń

dziewczyna zaproponowała, że obierze ziemniaki

i marchew. Po chwili przywieziono mielone.

- Hamburgery wołowe - zdecydowała Daisy.

Marlene zajęła się ziemniakami i marchwią, po

czym zaczęła przygotowywać sztućce, żeby nakryć

do stołu. Daisy zaglądała do szafek i dodawała

do mięsa różnych przypraw. Na koniec wymieszała

background image

je i rozwałkowała. Ponieważ nie znalazła nic bardziej

odpowiedniego, wycięła krążki za pomocą jednego

z najlepszych kieliszków do wina pani Gower-Jones.

Zrobiłaby frytki, ale nie było na to czasu. Odkroiła

więc solidny kawał masła i przyrządziła puree ziem­

niaczane. O wpół do pierwszej obiad był gotowy.

Pani Gower-Jones z sykiem wciągnęła zapach przy­

rumienionych hamburgerów.

- Naprawdę - rzuciła ze złością - nie ma potrzeby

posypywać marchwi pietruszką, panno Pelham.

Tylko tyle Daisy usłyszała w podzięce.

Następnego dnia w zastępstwie kucharki przyszła

starsza kobieta, która słabo mówiła po angielsku i,

zdaniem Daisy, nie grzeszyła czystością. Na obiad

były paluszki rybne z frytkami i groszek z puszki.

Dziewczyna pomyślała, że ta kobieta wcale nie jest

kucharką, ale pewnie pani Gower-Jones nie mogła

znaleźć nikogo bardziej odpowiedniego.

Gdy Daisy weszła do kuchni, żeby wziąć mleko dla

dzieci, zamarła. Nowa kucharka przygotowywała po­

siłek wśród stosu brudnych rondli, obierków ziem­

niaków i nie pozmywanych naczyń. Daisy poczuła

wdzięczność dla chlebodawczyni, że zastrzegła sobie,

aby wychowawczynie przynosiły jedzenie z domu,

i choć w jej naturze nie leżało dyskredytowanie współ­

pracowniczek, poszła poszukać chlebodawczyni.

- Zdaje mi się, że nowa kucharka jest trochę

nieporządna —. ośmieliła się powiedzieć. - Kuchnia...

- Proszę lepiej pilnować swoich obowiązków

- przerwała pani Gower-Jones rozkazującym tonem.

- A kucharka doskonale sobie radzi.

Dzieci zjadły obiad, który właścicielka przedszkola

określiła jako zdrowy posiłek z najlepszych skład­

ników. Na deser były jeszcze lody. Daisy, Mandy

i Joyce jak zwykłe wymieniały się przy dzieciach, aby

background image

13

zjeść kanapki. Później ułożyły podopiecznych do po­

południowej drzemki - spokojnej godziny, podczas

której przygotowywały się do zajęć wypełniających

czas do końca dnia. Jednak tym razem nie było

spokojnie. Przed upływem godziny wszystkie dzieci

krzyczały i płakały. Czterdziestka maluchów trzymała

się za brzuszki i wymiotowała.

Daisy przerwała pani Gower-Jones popołudniową

drzemkę, którą ta zawsze sobie ucinała, korzystając

z panującej ciszy.

- Wszystkie dzieci źle się czują i wymiotują - po­

wiedziała bez zbędnych wstępów. - Od czegoś, co

zjadły. Muszą pojechać do szpitala. Zadzwonię...

Pobiegła wykręcić numer pogotowia, po czym

dołączyła do zaaferowanej Mandy i Joyce. Dziew­

czyny nie nadążały z udzielaniem pierwszej pomocy.

Nawet nie miały czasu dla przełożonej, która wpadła

do pokoju i czym prędzej uciekła, trzymając rękę przy

ustach. Gdy przyjechała pierwsza karetka, pani Go­

wer-Jones znów się pokazała, żeby podtrzymać swój

nadwątlony autorytet.

- Będę musiała powiadomić rodziców - rzekła.

- Panno Pelham, proszę pojechać do szpitala i bez­

zwłocznie mnie poinformować o stanie dzieci. Mandy,

Joyce, zostaniecie tu i posprzątacie.

Wyprowadzenie wszystkich dzieci zajęło trochę

czasu. Daisy popatrzyła na siebie z niepokojem: brzy­

dko pachniała, a jej ubranie było w opłakanym stanie.

Bardzo martwiła się o swoich wychowanków. Za­

trucie pokarmowe u małych dzieci nie jest błahostką,

a nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie to

spowodowało dolegliwości. Przypomniała sobie nową

kucharkę i wzdrygnęła się.

Izba przyjęć wypełniła się dziećmi. Jedne krzyczały,

inne były niepokojąco spokojne. Daisy została

background image

14

zaprowadzona do pomieszczenia, gdzie mogła się

umyć i zmienić służbowy fartuch na plastikowy szpi­

talny. Kiedy się odświeżyła, podeszła do niej młoda,

energiczna kobieta z plikiem kart przyjęć w ręku

i poprosiła o podanie nazwisk dzieci. Szło to dość

wolno, bo Daisy zatrzymywała się przy każdym zbo­

lałym malcu, żeby go pocieszyć. Towarzysząca jej

młoda kobieta niecierpliwiła się, ale Daisy, której

serce cierpiało na widok biednych, białych twarzy­

czek, nie dawała się poganiać. Ostatnią parą były

bliźniaki, tym razem nienaturalnie spokojne. Miały

zielonkawobiałe buzie i patrzyły na nią tak dziwnie,

że poczuła strach. Pochyliła się nad nimi.

- Szybko wrócicie do zdrowia - zapewniła je,

trzymając słabe rączki w dłoniach. - Zaraz przyjdzie

lekarz i was wyleczy.

Ktoś delikatnie ujął ją w talii i przestawił na bok.

- On już tu jest - usłyszała tuż przy uchu i zoba­

czyła nad sobą twarz właściciela rolls-royce'a.

- Wujku Valentine, brzuszek mnie boli - powie­

dzieli równocześnie Katie i Josh.

Nagle Katie zrobiła się jeszcze bardziej zielona

i zwymiotowała. Daisy, praktyczna osóbka, podsta­

wiła swój plastikowy fartuch.

- O, nie tylko uszczypliwa, ale i rozsądna - po­

wiedział mężczyzna i spojrzał przez ramię. - Siostro,

tych dwoje jest odwodnionych. Proszę podłączyć

kroplówkę, dobrze? Doktor Sims ich dopilnuje.

Gdzie jest to dziecko, które cały czas wymiotuje?

Zaraz je zbadam.

Poklepał bliźniaki po spoconych główkach, pora­

dził Daisy, żeby zaraz wyrzuciła fartuch i wraz z pie­

lęgniarką wyszedł z izby przyjęć.

Energiczna młoda kobieta pokazała Daisy, gdzie

wyrzucić fartuch i dała jej nowy.

background image

15

'- Prosiłabym jednak o ich nazwiska - rzekła znie­

cierpliwionym tonem. - Tych, co nazwali doktora

Seymoura wujkiem Valentine'em.

- Thorley, Katie i Josh, bliźniaki, prawie po cztery

lata - odpowiedziała Daisy. - Mieszkają w dolinie

Wylye. Zdaje mi się, że w Steeple Langford. Chciała­

bym choć przez moment porozmawiać z którąś z sióstr

i dowiedzieć się, czy żadnemu dziecku nic nie grozi.

Pani Gower-Jones prosiła, żebym jak najszybciej do

niej zadzwoniła, bo musi zawiadomić rodziców.

- Myślę, że to ta pani powinna tu przyjechać

z dziećmi - prychnęła towarzyszka Daisy. - Zobaczę

jednak, czy mogę coś dla pani zrobić.

W trakcie tej rozmowy weszła pielęgniarka i młody

lekarz. Zaczęli podłączać kroplówkę, co przy dwójce

wrzeszczących i miotających się dzieciaków nie było

łatwe.

- Proszę ich przytrzymać, dobrze? - niecierpliwie

błagał lekarz. - Co za parka małych utrapieńców!

- No cóż, nie czują się dobrze - tłumaczyła Daisy.

-I są jeszcze tacy mali.

Pochyliła się nad bliźniakami. Mocno je przytuliła

i usiłowała coś im cicho tłumaczyć.

Wrócił doktor Seymour, żeby ponownie rzucić

okiem na malców. Nagle zatrzymał się pełen podziwu

dla nóg Daisy. Rzeczywiście, były bardzo ładne, ale

jeszcze nikt jej tego nie powiedział.

- Potrzebują kuli i łańcucha, ale nie wątpię, że wolą

towarzystwo tej młodej osoby - stwierdził jowialnie.

- Dziękuję za pomoc - dodał, gdy przybrała bardziej

dostojną pozę. - Pracuje pani w przedszkolu? Może

pani zadzwonić do dyrektorki i zapewnić ją, że żad­

nemu z dzieci nie grozi niebezpieczeństwo, choć nie­

które muszą zostać do jutra. Siostra przełożona poda

pani ich nazwiska. Proszę już biec...

background image

16

Łagodna z natury Daisy zaczerwieniła się. Roz­

mawiał z nią, jakby to ona była małym dzieckiem.

-Wcale mnie nie dziwi, że bliźniaki to pana sio­

strzeńcy, doktorze - oświadczyła z godnością, która

nie licowała z jej obecnym wyglądem.

Lekko skinęła głową, uśmiechnęła się do dzieci

i wyszła. Na szczęście nie widziała szerokiego uśmie­

chu na twarzy lekarza.

Przez dłuższy czas była zajęta. Najpierw sporzą­

dziła listę dzieci, które miały zostać w szpitalu, a po­

tem rozmawiała przez telefon z panią Gower-Jones.

Przełożona kipiała z wściekłości. Przedszkole będzie

musiało zostać zamknięte na jakiś czas, ucierpi jej

reputacja...

- A wy zostaniecie bez pracy - zakończyła wywód.

Daisy zdawała sobie sprawę, że chlebodawczynią

targają silne emocje.

- Tak, oczywiście - odpowiedziała spokojnie.

- Czy mogłaby mi pani jednak powiedzieć, co mam

dalej robić? Czy mam zostać z dziećmi, aż zostaną

odebrane?

- Ależ oczywiście! - odparła bez cienia wdzięczno­

ści pani Gower-Jones. - Mam tu dość pracy, a Mandy

i Joyce jeszcze sprzątają. W życiu nie widziałam tak

przerażającego bałaganu. Doprawdy, jak mogłam

pomyśleć, że wy, dziewczęta, potraficie opiekować się

dziećmi.

Tę ostatnią uwagę Daisy wolała zbyć milczeniem.

Zadzwoniła do matki i wróciła do dzieci. Po chwili

zaczęły zjawiać się zaniepokojone matki i nianie.

W narastającym chaosie, związanym z wypisywaniem

dzieci, Daisy straciła poczucie czasu. Naturalnie,

wszystkie matki i nianie chciały widzieć się z panią

Gower-Jones. A ponieważ na miejscu była tylko

Daisy, więc kilka z nich dało upust swoim uczuciom,

background image

17

bombardując biedną dziewczynę pytaniami i preten­

sjami. Daisy cierpliwie odpierała ataki ostatniej z ma­

tek, gdy niespodziewanie za jej plecami zjawił się

doktor Seymour.

Przez cały czas kręcił się gdzieś w pobliżu, ale ona

była zbyt zajęta, żeby go dostrzec. Teraz gładko

zastąpił ją w wyjaśnieniach.

- Najgorsze, co tylko mogło się trafić. Na szczęście

żadne dziecko poważnie nie ucierpiało, a ten młody

człowiek za kilka dni będzie się czuł doskonale - po­

wiedział, patrząc na chłopczyka o wymizerowanej

twarzyczce, kurczowo trzymającego się matczynej

ręki. - Siostra przełożona poinformowała panią, co

robić, prawda? Ta pani jest wychowawczynią

w przedszkolu i w najmniejszym nawet stopniu nie

jest winna temu, co się stało. Sprawa zostanie zbadana

przez odpowiednią komisję, ale niewątpliwie przy­

czyna leży w sposobie przygotowania posiłku lub

w samym jedzeniu. Proponuję, aby na ten temat

porozmawiała pani z dyrektorką przedszkola.

Daisy po raz pierwszy zauważyła, że doktor Sey­

mour ma przyjemny, niski głos. Mówił wolno, jakby

z lekkim wyrzutem.

- To już ostatnie dziecko? - zapytał.

- Tak. Ale nie jestem pewna, czy nie powinnam

zostać. Przecież są jeszcze dzieci, które dopiero jutro

będą wypisane. Co prawda są tu ich matki, ale może

ktoś zechce o coś zapytać, na przykład o ubranka...

- Jaki jest numer telefonu do przedszkola?

Podała, Była zbyt zmęczona, by zastanawiać się,

po co mu to potrzebne. Marzyła, żeby znaleźć

się wreszcie w domu. Niestety, najpierw musiała

wrócić po rower. A to oznaczało spotkanie z panią

Gower-Jones, która prawdopodobnie będzie doma­

gać się szczegółowej relacji z wydarzeń w szpitalu.

background image

18

Stłumiła szerokie ziewnięcie, gdyż za plecami usłysza­

ła głos doktora Seymoura:

- Pani Gower-Jones już jedzie. Prawdę mówiąc,

powinna się tu znaleźć jako pierwsza. A pani pojedzie

do domu.

To było polecenie, a nie propozycja. Odwrócił się

na pięcie i... stanął.

- Jak? - zastanowił się głośno.

-W przedszkolu mam rower... - Zawahała się.

-I moją torebkę, i rzeczy.

- Jutro rano też tam będą. Wtedy je pani zabierze.

Przedszkole przez jakiś czas będzie zamknięte. Tak

pani przyjechała? - Spojrzał na nią wymownie.

- Tak. - Zmarszczyła czoło.

- Odwiozę panią do domu. Proszę ze mną.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała oschle. Ale to była

tylko strata czasu.

- Niech pani nie będzie niemądra - rzucił doktor

Seymour, wziął ją za rękę i wyprowadził ze szpitala.

Po chwili siedziała już w rolls-roysie. Wciąż za­

stanawiała się nad stosowną ripostą. W końcu żadna

kobieta nie lubi, gdy ktoś jej mówi, że jest niemądra.

- Dokąd?

- Do Wilton.

- W którym miejscu w Wilton?

- Jeśli wysadzi mnie pan w okolicy rynku...

- W którym miejscu w Wilton? - powtórzył z wes­

tchnieniem.

-Box Cottage, przy drodze do Burcombe. Ale

mogę równie dobrze pójść pieszo...

Nawet nie zadał sobie trudu, żeby coś powiedzieć.

W ciągu kilku minut dojechał do Wilton i skręcił

w lewo na skrzyżowaniu koło targu.

- Po prawej czy po lewej? - zapytał.

- Po lewej. Ostatni dom przy tej ulicy.

background image

19

Zwolnił i zatrzymał samochód. Ku zdziwieniu Dai­

sy wysiadł, aby otworzyć jej drzwi. Otworzył też

furtkę do ogródka, co dało pani Pelham dość czasu,

żeby wyjść przed dom.

- Kochanie, co się właściwie stało? Mówiłaś, że

dzieci są chore - przywitała córkę. - Czy ty też jesteś

chora? Wyglądasz, jakbyś źle się czuła...

- Nie ja, mamo, tylko dzieci. Ja jestem zdrowa.

-' Ponieważ doktor wciąż stał za nią, przypomniała

sobie o dobrych manierach i przedstawiła go. - Dok­

tor Seymour był łaskaw mnie odwieźć.

- Jak to miło z pańskiej strony. - Matka Daisy

uśmiechnęła się czarująco. - Serdecznie zapraszam na

filiżankę kawy.

Zauważył minę Daisy i wykrzywił wąskie usta.

- Obawiam się, że muszę wracać do szpitala. Może

innym razem...

- Zawsze będzie pan mile widziany - odparła

swobodnie pani Pelham, ignorując grymas na twarzy

córki. - Czy mieszka pan w Wilton? Nie przypomi­

nam sobie, żebym widziała pański samochód...

- W Salisbury, ale mam siostrę w dolinie Wylye.

- No cóż, nie będziemy pana dłużej zatrzymywać.

Dziękuję za podwiezienie Daisy do domu.

Dostrzegła, że doktor uniósł brwi na dźwięk jej

imienia. Daisy - stokrotka - było śmiesznym imie­

niem i zapewne go rozbawiło. Oschłym tonem pożeg­

nała się, powtarzając jak echo matczyne podziękowa­

nia. Nie lubiła go. Zachowywał się wobec niej arogan­

cko. Nie oszczędził jej nawet za to, że nie chciała się

zgodzić na podwiezienie. W myślach pomijała fakt, że

gdyby nie jego propozycja, jeszcze jechałaby na rowe­

rze z Salisbury.

- Cóż za miły człowiek - zauważyła matka. - Jak

ładnie z jego strony, że cię odwiózł. Musisz nam

background image

wszystko opowiedzieć, kochanie. -Pociągnęła nosem.

-ALe pewnie wolałabyś się najpierw wykąpać?

Kiedy następnego ranka Daisy przyjechała do

przedszkola, zastała panią Gower-Jones w okropnym

nastroju. Kucharka gdzieś zniknęła i policja usiłowała

ją odnaleźć. W kuchni nieznani ludzie robili inspekcję

i wciąż zadawali pytania. Przedszkole miało być

zamknięte do czasu zakończenia kontroli i doprowa­

dzenia go do stanu idealnej czystości. Kwestia kilku

tygodni, a może miesięcy.

- A więc może pani dostać tygodniowe wypowie­

dzenie -powiedziała pani Gower-Jones. -Z pozostały­

mi dziewczętami już rozmawiałam. Proszę nie oczeki­

wać, że będzie pani mogła tu wrócić. Jeśli kiedyś znowu

otworzę przedszkole, rodzice nie zechcą tu widzieć

żadnej z was, zawsze będą na was nieufnie patrzeć.

- Przypuszczam - zaczęła Daisy rezolutnie - że to

raczej na panią będą nieufnie patrzeć. W końcu to

pani zatrudniła tę kucharkę.

Pani Gower-Jones zawsze uważała Daisy za cichą,

zgodną dziewczynę. Teraz patrzyła na nią ze zdumie­

niem, a jej twarz powoli czerwieniała.

- Panno Pelham, jak pani śmie mówić w ten sposób?

- No cóż, to prawda - odparła Daisy bez cienia

złośliwości. - Zresztą i tak nie chciałabym wrócić tu

do pracy. Byłabym równie podejrzliwa jak rodzice.

- Proszę natychmiast wyjść! - krzyknęła chleboda-

wczyni. - I proszę nie oczekiwać referencji. Czek

prześlę pani pocztą.

- Zaczekam, aż pani wypisze - powiedziała ła­

godnie,

Jadąc z powrotem do Wilton myślała o przyszłości.

Będzie musiała jak najszybciej znaleźć pracę. Renta

matki nie wystarczy na utrzymanie całej rodziny,

background image

21

a Pamelę czekały jeszcze co najmniej dwa lata szkoły.

Wszystkie liczyły na pensję Daisy, dzięki której jakoś

mogły związać koniec z końcem. Co prawda ojciec

zostawił kilkaset funtów w banku, ale te pieniądze

przeznaczone były na czarną godzinę.

W domu Daisy wyjaśniła wszystko matce. Bardzo

się starała, żeby nie okazać ani odrobiny niepokoju.

Przez tydzień łub dwa będą mogły żyć jak dotychczas,

a wkrótce na pewno uda się jej znaleźć pracę. W du­

chu żałowała, że nie miała żadnego konkretnego

zawodu. Za życia ojca, kosztem wielu wyrzeczeń,

chodziła do dobrej szkoły. Ponieważ dobrze się uczy­

ła, rodzice posłali ją na studia, po których miała

zostać nauczycielką. Przedwczesna śmierć ojca zbu­

rzyła wszystkie plany. Po pierwszym roku Daisy

zrezygnowała z uniwersytetu i wróciła do domu, żeby

wziąć na swoje barki nowe obowiązki i podjąć pracę

w przedszkolu.

Cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania ma­

tki. Następnie wyszła kupić gazetę i przejrzała ogło­

szenia o pracy. Nic dla niej nie było, więc zdecydo­

wała, że następnego dnia pojedzie do Salisbury od­

wiedzić agencje i biuro pracy.

Wszędzie mówiono jej, że to zła pora roku na

poszukiwanie pracy. Gdyby pytała na początku sezo­

nu, na pewno by się coś znalazło. Miło było słyszeć

te zapewnienia, ale niczego to nie zmieniało w jej

sytuacji.

Pod koniec tygodnia jej optymizm całkowicie stop­

niał, chociaż nie okazywała tego przed matką i Pame­

lą. Właśnie siedziała przy biurku i pisała ofertę na

ogłoszenie o pomoc do dziecka, gdy usłyszała pukanie

do drzwi. Pamela była w swoim pokoju i najpraw­

dopodobniej się uczyła, a matka wyszła po zakupy.

Daisy poszła więc otworzyć drzwi.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Natychmiast rozpoznała osobę stojącą w drzwiach.

-Lady Thorley! Proszę wejść. Czy bliźniaki już

dobrze się czują?

- Niemal całkowicie wróciły do zdrowia - odparła

ich matka. - Chciałabym z panią porozmawiać...

Daisy zaprowadziła lady Thorley do małego, ład­

nie urządzonego saloniku. Była przekonana, że ta

wizyta ma związek z przedszkolem. Może zgubiła się

jakaś część garderoby...

- Jest pani bez pracy? - Lady Thorley uśmiechnęła

się życzliwie. - Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale

pani Gower-Jones poinformowała mnie, że zamyka

przedszkole na dłużej.

- No cóż, zgadza się. Wszystkie dostałyśmy tygo­

dniowe wymówienie...

-A więc skoro nie jest pani zajęta, czy nie ze­

chciałaby trochę popracować u nas? Bliźniaki są

niesforne i nie zawsze sobie z nimi radzę, ale panią

bardzo lubią. Jeżeli trafi się pani jakaś lepsza propo­

zycja, w każdej chwili będzie pani mogła odejść...

Spadłaby nam pani z nieba, gdyby zgodziła się zająć

dziećmi, dopóki nie znajdę dla nich guwernantki...

Tylko że nie chcę się spieszyć z poszukiwaniami, bo

zależy mi na tym, żeby wybrać odpowiednią osobę.

- Miałabym przychodzić codziennie?

-Tak. Mieszkamy w Steeple Langford; około

trzech kilometrów stąd. Czy kursuje tu jakiś autobus?

background image

23

- M a m rower.

- Zgadza się pani? Czy wpół do dziewiątej to

nie za wcześnie? Do piątej. Wiem, że to długo,

ale będzie pani miała wolne soboty i niedziele.

- Zawahała się. - No, może czasami zostałaby

pani na noc... Ale tylko wtedy, gdy będziemy wy­

chodzić gdzieś wieczorem. Mamy bardzo dobrą słu­

żbę, ale wołałabym, żeby to pani zostawała z dziećmi.

- Ponieważ Daisy milczała, lady Thorley dodała:

- Nie wiem, jakie wynagrodzenie otrzymywała pani

u pani Gower-Jones, ale ja proponuję normalną

stawkę.

Wymieniła taką sumę, że Daisy mimowolnie unio­

sła brwi. Było to dwa razy tyle, ile otrzymywała u pani

Gower-Jones. Podzieliła się tą uwagą z lady Thorley.

- Po tygodniu sama pani przyzna, że w pełni

zasługuje na takie wynagrodzenie. Dotychczas miała

pani bliźniaki tylko przez kilka dni, a na dodatek

w grupie z innymi dziećmi. Natomiast same są po

prostu straszne. - Lady Thorley uśmiechnęła się

czarująco. - Ale ponieważ gorąco je kocham, nie

jestem dla nich dość stanowcza.

- Kiedy miałabym zacząć? - zapytała Daisy.

-Przedtem pewnie będzie pani chciała zobaczyć moje

referencje?

- Och, nie - energicznie zaprzeczyła lady Thorley.

- Valentine określił panią jako rozsądną dziewczynę

o uczciwej twarzy, a on nigdy się nie myli.

Daisy zarumieniła się. Pomyślała, że jeśli lekarz

tylko tyle mógł o niej powiedzieć, to lepiej byłoby,

gdyby zachował to dla siebie. Która dziewczyna

chciałaby zostać tak podsumowana? Nawet jeśli to

prawda... Przez chwilę miała chęć zmienić zdanie

i odrzucić propozycję, ale przypomniała sobie wspa­

niałe warunki finansowe...

background image

24

- Bardzo się cieszę - wymamrotała i zgodziła się

przyjechać do Steeple Langford następnego ranka.

Lady Thorley wkrótce pożegnała się i wyszła.

Daisy podarła ofertę na ogłoszenie o pracę, po czym

zaczęła uważnie liczyć. U państwa Thorley nie będzie

pracować wiecznie. Może miesiąc, a może półtora...

Ale te pieniądze wystarczą na zapłacenie rachunków

i jeszcze zostanie na porządne zimowe buty dla mamy,

wymarzony obszerny sweter dla Pameli, a dla niej...

Daisy w zamyśleniu zaczęła ssać długopis. Marzyła

o eleganckich butach na wysokim obcasie, których

pewnie nigdy nie będzie miała okazji włożyć, ale

rozsądek podpowiadał kupno wygodnych kozacz­

ków. Buty, które nosiła ostatniej zimy, już nawet nie

nadawały się do naprawy. Wróciła matka z Pamelą,

a Daisy wciąż rozważała, co kupić. Wiadomość o pra­

cy podniosła matkę i siostrę na duchu. Pani Pelham

przyniosła butelkę sherry, trzymaną na specjalne oka­

zje, i napiły się po kieliszku.

Dom państwa Thorley znajdował się w dalszej

części Steeple Langford. Nie wyróżniał się niczym

szczególnym w tej okolicy: obszerny, z licznymi du­

żymi oknami, werandą i gankiem. Kiedy Daisy pod­

jechała bliżej, przez otwarte drzwi wybiegła dwójka

dzieci i czarny labrador.

- Witajcie - przywitała ich radośnie. - Jak się wabi

wasz pies?

- Boots. A ty też masz psa? - zapytały bliźniaki.

- Nie, ale mieliśmy, gdy byłam mała. Teraz mamy

kota o imieniu Razor.

-Dlaczego się nazywa jak brzytwa?

- Bo ma bardzo ostre zęby...

- Czy możemy go zobaczyć? - z nadzieją zapytały

bliźniaki.

background image

25

- Może pewnego dnia mama pozwoli wam go

odwiedzić. Zobaczymy.

- Dlaczego wszyscy dorośli mówią „zobaczymy"?

Od udzielenia odpowiedzi wybawiło Daisy nade­

jście lady Thorley, ubranej w piękną sukienkę z cien­

kiego dżerseju.

- Dzień dobry. Czy mogę mówić ci po imieniu?

Wejdź do domu i rozejrzyj się. Właśnie skończyliśmy

śniadanie, ale jest jeszcze kawa, jeśli masz ochotę.

Daisy podziękowała, oparła rower o ganek i weszła

do domu w towarzystwie bliźniaków.

W środku było bardzo ładnie. Umeblowanie zdra­

dzało dużą klasę właścicieli, a pewien nieporządek

wskazywał na obecność w domu dzieci i psa. Pokój

bliźniaków znajdował się na pierwszym piętrze. Był

duży. Wszystkie ściany zdobiły nisko usytuowane

półki na zabawki. Stolik i krzesełka też były do­

stosowane do wzrostu dzieci. Całość uzupełniały dwa

wygodne krzesła dla dorosłych.

- Wolą bawić się na powietrzu - wyjaśniła matka

bliźniaków. - Są tacy energiczni. Oprowadzę cię po

ogrodzie, a później zostawię z nimi, dobrze? - Za­

prowadziła Daisy na dół. - Dzieci piją mleko około

wpół do jedenastej. W tym czasie Jenny przyniesie ci

kawę. Tuż po dwunastej jedzą lunch, ze mną i oczy­

wiście z tobą. O piątej jest pora podwieczorku,

a o szóstej idą do łóżek... - Lady Thorley zawahała

się. - Czasami jadam lunch poza domem... - Popat­

rzyła niepewnie na Daisy.

- Na pewno Josh i Katie dotrzymają mi towarzy­

stwa pod pani nieobecność - odparła rzeczowo Daisy.

Lady Thorley odetchnęła z ulgą, a jej twarz wyraź­

nie się rozjaśniła.

-- Do niedawna dzieci miały nianię - zwierzyła się.

- Była... była bardzo sroga.

background image

1

26

- Nie wiem, czy jestem sroga, czy nie - wesoło

odparła Daisy, po czym zwróciła się do dzieci: - Bę­

dziemy musieli sprawdzić, prawda?

Pozostałą część poranka spędziła w ogrodzie razem

z bliźniakami i Bootsem. Podczas lunchu dzieci były

niemożliwe. Wybrzydzały, grzebały w talerzach, ko­

pały w krzesła, przewróciły solniczkę, a kiedy rozlały

sok, obrzuciły matkę szelmowskim spojrzeniem.

- Kochani, zachowujcie się przyzwoicie - bezradnie

poprosiła lady Thorley, a dzieci udały, że nie słyszą.

- Zastanawiam się - zaczęła łagodnie Daisy - czy

nie byłoby dobrze, gdyby przez kilka dni Josh i Katie

jedli lunch sami w swoim pokoju... Naturalnie, była­

bym z nimi.

- Doskonały pomysł - podchwyciła entuzjastycz­

nie lady Thorley. - Że też wcześniej nie przyszło mi

to do głowy! Zaczniemy od jutra.

Dzieci wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

- Nie chcę - zaprotestował Josh.

- Nie chcę - jak echo powtórzyła Katie.

Ich miny wskazywały, że są gotowi do buntu.

- No cóż - powiedziała Daisy -jeżeli naprawdę nie

chcecie, to czy możecie zachowywać się przy stole jak

dorośli?

-Jesteś sroga...

- Wcale nie. Kiedy będziecie odpoczywać, prze­

czytam wam, co tylko chcecie.

W drodze do domu Daisy stwierdziła, że dzień był

wyczerpujący, ale dał jej dużo satysfakcji. Bliźniaki

okazały się miłe, choć rozpuszczone przez matkę

i zapewne zbyt surowo wychowywane przez nianię.

Zaczęła planować porządek dnia, który choć częś­

ciowo by to naprawił.

Jadąc do pracy pod koniec tygodnia Daisy przy­

pomniała sobie, że lady Thorley wychodzi na lunch.

background image

27

Dzień był piękny, więc wymyśliła, że zrobi bliźniakom

w ogrodzie piknik. Na pewno przekona kucharkę

i pokojówkę, że to lepsze niż zwyczajny posiłek.

Bliźniaki już czekały i Daisy od razu zabrała je do

dziecinnego pokoju na godzinną zabawę połączoną

z nauką. Właśnie sprzątali plastelinę, kredki i karto­

ny, gdy weszła lady Thorley i poinformowała, że

wychodzi na lunch. Wyglądała bardzo elegancko.

Daisy pomyślała, że pan Thorley na pewno jest

dumny z takiej żony. Matka pocałowała bliźniaki,

poprosiła, żeby były grzeczne i powiedziała Daisy,

żeby bez skrępowania korzystała z pomocy służby.

Cała trójka odprowadziła lady Thorley do drzwi

i pomachała na pożegnanie.

- Kto idzie pomóc przygotować piknik? - zapytała

Daisy, widząc, że Katie ze smutkiem pociąga nosem.

- Patrzcie, kucharka przygotowała stół. Rozłóżmy

talerze, noże i wszystko, co nam będzie potrzebne,

a później pójdziemy do kuchni i przyniesiemy je­

dzenie.

Wracała do ogrodu z tacą pełną smakołyków, gdy

zobaczyła doktora Seymoura siedzącego na trawie.

Dzieci też go dostrzegły. Josh rzucił koszyk z jabł­

kami, Katie upuściła plastikowe kubki i oboje pognali

w jego stronę z okrzykami radości. Doktor Seymour

wstał i przywitał się z dziećmi.

- Czy mogę zostać na lunchu? - zapytał Daisy.

- Oczywiście, doktorze. Lady Thorley wyszła, ale

wróci na podwieczorek. - Postawiła tacę. - Przyniosę

resztę jedzenia...

Poszła w stronę domu, a za nią doktor Seymour

w towarzystwie bliźniaków i Bootsa.

- Zadowolona z pracy? - zapytał.

- Tak, dziękuję.

- A z ponownego spotkania ze mną?

background image

28

Daisy pomyślała, że ten doktor jest okropnie próż­

ny i bezczelny.

- A powinnam?

- Po namyśle stwierdzam, że chyba nie.

Doszli do kuchni. Kucharka zdążyła zauważyć

samochód doktora i właśnie robiła kanapki z wo­

łowiną.

- Będzie pan głodny - rzekła. - Jajka na twardo

i kiełbaski na szpadkach to, bez obrazy, niezbyt

odpowiednie pożywienie dla mężczyzny pana postury.

Doktor ugryzł kanapkę.

- Czy kiedykolwiek kwestionowałem pani zdanie,

pani Betts? A jeżeli nie będę mógł ich zjeść, to na

pewno Daisy mi pomoże.

A więc ona była „Daisy", tak? Nie miała zamiaru

jeść jego kanapek z wołowiną. Jednak nie odezwała

się, tylko zmierzyła go lodowatym wzrokiem.

Nie potrafiła długo zachować chłodu. Bezwiednie

przyczyniły się do tego bliźniaki. Od momentu, gdy

dowiedziały się, że ich ukochany wuj będzie uczestni­

czył w pikniku, zachowywały się najlepiej, jak potrafiły.

Posiłek okazał się niepowtarzalnym sukcesem. Josh

zjadł wszystko, co dostał. Katie, która zawsze naślado­

wała brata, też ładnie jadła, nie trzeba więc było jak

zwykle namawiać ich do jedzenia. Doktor zabawiał ich

dowcipami i niewiarygodnymi historyjkami, przy któ­

rych nie sposób było zachować powagę. Daisy napraw­

dę świetnie się bawiła i zapomniała nawet o antypatii

do doktora. Sielanka trwała do końca posiłku.

- M a m nadzieję, że Meg wzięła cię w wieczystą

dzierżawę.

- W wieczystą dzierżawę...? - Daisy posłała dok­

torowi zdziwione spojrzenie.

- Odnoszę wrażenie, że odziedziczyłaś wszelkie

predyspozycje na rodzinną nianię.

background image

29

Łagodna z natury Daisy zakrztusiła się z obu­

rzenia.

- Nie mam zamiaru nią być.

- Nie? Planujesz zamążpójście?

- Nie. I, jeśli wolno, chciałabym zauważyć, że to

nie pańska sprawa, doktorze Seymour.

- Nie, nie. Oczywiście, że nie. Proszę to złożyć na

karb ciekawości.

Jak na swoje cztery lata Josh był bardzo bystry.

- Ty też nie jesteś żonaty, wujku Vał. Wiem, bo

mama powiedziała, że już najwyższy czas, żebyś o tym

pomyślał.

Doktor Seymour kończył ostatnią kanapkę.

- Mama ma rację. Muszę o tym pomyśleć.

Daisy zaczęła sprzątać ze stołu.

- Każdy coś bierze - zarządził doktor — i odnosi

do kuchni. Jakie są dalsze plany? - Popatrzył pytająco

na Daisy.

- Przez godzinę odpoczywają, a ja im czytam.

- Och, to dobrze. Drzemka dobrze by mi zrobiła.

Z pewnością wszyscy się zmieścimy na hamaku. Oczy­

wiście, ty nie. Jaką perłę literatury teraz czytasz?

- Baśnie braci Grimm. Dzieci codziennie wybierają

inne opowiadanie.

Nie bardzo wiedziała, jak zareagować na uwagi

doktora. Odnosiła wrażenie, że stroi sobie z niej żarty.

Może nie ze złośliwości, ale ku własnej uciesze. No

cóż, nie zamierzała dać się zirytować.

- Może pan chciałby dziś wybrać? - zapytała, gdy

szli w stronę hamaka, zawieszonego w cieniu drzew.

Podsunął jej wyściełane krzesło, po czym razem

z bliźniakami ułożył się wygodnie w hamaku.

- „Wierny John" - odparł bez namysłu.

Otworzyła książkę.

- To długa baśń - rzekła z wahaniem.

background image

30

- Przypuszczam, że zanim dojdziesz do połowy,

będziemy już spać.

Zamknął oczy. Dzieci leżały spokojnie. Nie pozo­

stało jej więc nic innego, jak tylko zacząć czytać.

Miał rację. Josh zasnął pierwszy, później Katie.

Przypuszczała, że doktor też śpi, bo nie otwierał oczu.

Zamknęła książkę, zrzuciła sandały i oparła się o podu­

szki. Liczyła, że pośpią choć pół godziny, a to oznacza­

ło masę czasu na zajęcie się własnymi myślami.

Doktor Seymour otworzył jedno oko.

- Nie lubisz mnie, prawda, Daisy? - łagodnie

zapytał.

Choć całkowicie ją zaskoczył, Daisy, zgodnie ze

swoją naturą, zastanowiła się nad postawionym py­

taniem.

- Nic o panu nie wiem, doktorze - odrzekła.

- Niezaprzeczalny fakt. Ale nie odpowiedziałaś na

moje pytanie.

- Odpowiedziałam. Nie znam pana na tyle dobrze,

żeby wiedzieć, czy pana lubię.

- Nie? Jeśli o mnie chodzi, to od razu wiem, czy

kogoś lubię, czy nie. Wystarczy, że na niego spojrzę.

Przypomniała sobie zimny wzrok na skrzyżowaniu

w Wilton i pomyślała, że ona pewnie należy do tych,

których doktor nie lubi.

- Widać bardzo się różnimy. Nie sądzi pan? - pod­

kreśliła z premedytacją.

Spojrzał na nią z rozbawieniem w oczach, a ona

się zarumieniła. Doktor pomyślał, że wcale nie jest

taka brzydka, jak mu się wydawało.

Bliźniaki obudziły się. Bawiły się piłką aż do

przyjścia matki. Kiedy ją zobaczyły, rzuciły się w jej

kierunku z okrzykami radości.

-Val, miło cię widzieć. Chciałam z tobą poroz­

mawiać... - zaczęła lady Thorley. Zobaczyła Daisy

background image

31

i zwróciła się do niej: - Kochanie, możesz iść do

domu. Musisz być wykończona. Ja po kilku godzi­

nach z tą dwójką padam ze zmęczenia. - Uwolniła się

z objęć dzieci. - Kochani, odprowadźcie Daisy do

furtki, a później idźcie do kuchni i poproście panią

Betts o herbatę dla mnie.

Daisy wstała. Pomyślała, że lady Thorley bardzo

grzecznie ją pożegnała. Przecież była tylko pomocą

do dzieci, a tutaj traktowano ją z dużo większym

szacunkiem niż u pani Gower-Jones. Mimo wszystko

wolałaby, żeby nie było przy tym doktora.

Cicho się pożegnała.

- Będę jutro o wpół do dziewiątej, proszę pani

-powiedziała i poszła razem z bliźniakami w kierunku

furtki.

Doktor Seymour patrzył za odchodzącą.

- Co mi chciałaś powiedzieć, Meg? - zapytał.

- Dzwonił Hugh, że rozchorował się człowiek

w Hadze. Chyba na żółtaczkę... Hugh ma go zastąpić

na czas choroby. Mówi, że jest tam bardzo ładne

mieszkanie służbowe i chce, żebyśmy pojechali razem.

Dziś wieczorem będzie w domu i chciałby usłyszeć

twoje zdanie na temat bliźniaków. Oczywiście pojadę

z nim, ale co z dziećmi? Poważnie zastanawiałam się,

czy nie byłoby lepiej, gdyby zostały z Daisy... O ile

ona zgodzi się tu przenieść...

-Dlaczego nie miałabyś wziąć ze sobą dzieci

i Daisy?

- No cóż, to byłoby wspaniałe. Jest dla nich taka

dobra, a one za nią przepadają. Ale może nie zechce

pojechać...

- Dlaczego po prostu nie zapytasz jej o to? A co

mówi Hugh?

- Mówi, żebym zrobiła to, co uważam za stosow­

ne. Pod warunkiem, że dzieci będą zadowolone.

background image

32

- Moja droga, Holandia nie jest zacofaną Afryką,

a na dodatek to tylko godzina samolotem. - Wstał.

- Muszę wracać do miasta. Jesteś zadowolona z Daisy?

- O, tak. To bardzo miło z twojej strony, że mi

o niej powiedziałeś. Jest taka rozsądna i dobra.

Szalenie trudno znaleźć taką dziewczynę jak ona.

Szkoda, że nie grzeszy urodą; byłaby wspaniałą żoną.

- Odprowadziła brata do samochodu. -Może znalazł­

byś chwilę czasu, żeby nas odwiedzić w Hadze?

- Bardzo możliwe. Mam wykłady w Szkole Medy­

cznej w Leiden, a w Utrechcie odbędzie się seminarium

dla pediatrów. Tylko nie pamiętam dokładnie, kiedy.

Lady Thorley wspięła się na palce i pocałowała

brata w policzek.

- Świetnie. Porozmawiam z Daisy... albo lepiej

niech Hugh to zrobi.

- Dlaczego by nie? Kiedy wyjeżdża?

- Najwcześniej za dwa tygodnie. Musi pojechać jak

najszybciej, ale uważa, że pakowanie zajmie mi co

najmniej dwa tygodnie. - Nieoczekiwanie przerwała.

- Och, a co zrobimy z Bootsem? Nie możemy go tu

zostawić tylko z panią Betts...

- Wezmę go do siebie. - Spojrzał na zegarek. - Na

mnie już czas, moja droga. Zadzwoń do mnie, gdy

wszystko będzie załatwione.

Nieświadoma tego, co ją czeka, Daisy jechała do

domu i rozmyślała o doktorze. Nie wiedziała, czy go

lubi. Uczciwie przyznawała, że to dlatego, że trudno

go rozgryźć. Miał świetne podejście do dzieci, zapew­

ne był doskonałym pediatrą, ale odpychał arogan­

ckim sposobem bycia. Na domiar złego, miał brzydki

zwyczaj szydzenia z niej...

Następnego ranka Daisy jak zwykle przyjechała

do Steeple Langford. Zdziwiła się, że sir Hugh

jest w domu.

background image

33

- Czy moglibyśmy porozmawiać? - zapytał, wcho­

dząc do dziecinnego pokoju, gdzie bliźniaki pod

czujnym okiem Daisy lepiły fantastyczne rzeczy z pla­

steliny.

Serce dziewczyny zamarło. Pewnie przyszedł jej

powiedzieć, że nie jest już potrzebna, bo znaleźli

guwernantkę. Oczami wyobraźni widziała, jak od­

wiedza kolejne agencje pracy i zostawia swoje dane.

- Zostałem oddelegowany do Hagi. Zastanawialiś­

my się, czy zgodziłabyś się pojechać z nami i opieko­

wać dziećmi. Niestety, nie wiem na jak długo. Mam

tam zastąpić chorego kolegę.

- Ja? - spytała zaskoczona Daisy.

- Jeżeli tylko zechcesz. Mamy dostać apartament

w willowej części miasta. Sądzę, że jest tam ogród.

Powiedziano mi, że w pobliżu są parki i oczywiście

w każdej chwili można wybrać się nad niedalekie

morze.

- Nie mówię po holendersku - rzekła Daisy.

- Ja też nie. - Uśmiechnął się lekko. - Ale sądzę,

że prawie wszyscy mówią po angielsku. Na pewno

mieszka tam wielu Anglików, a bliźniaki będą miały

towarzystwo innych dzieci. Jestem przekonany, że

wśród młodych Angielek nie będziesz się czuła samo­

tnie. - Wciąż wahała się, więc dodał: - Powiedziano

mi, że to nie potrwa dłużej niż miesiąc lub półtora.

- Czy mogłabym porozmawiać z mamą i dopiero

wtedy dać panu odpowiedź?

- Oczywiście. Będę tu przez większą część dnia.

- Wstał. - Oboje z żoną żywimy głęboką nadzieję, że

się zgodzisz. Czy jutro rano dasz mi odpowiedź?

- Tak, proszę pana. Jeśli o mnie chodzi, to chciała­

bym pojechać, ale nie mogę sama decydować.

W ciągu dnia wielokrotnie wracała myślami do tej

rozmowy. A więc poza przyjemnością zwiedzenia

background image

34

obcego kraju, będzie miała zagwarantowaną pracę

jeszcze co najmniej przez miesiąc. Musi tylko zapytać

Pam, czy poradzi sobie z domowymi obowiązkami.

W domu nowiny zostały przyjęte z miłym za­

skoczeniem. Matka oświadczyła, że pod nieobecność

córki doskonale sobie poradzą.

- To wspaniała okazja - dodała z radością. - Kto

wie, kogo tam poznasz? - dorzuciła entuzjastycznie.

- Sir Hugh pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicz­

nych, prawda? Na pewno będą tam różni urzędnicy...

- Tak, mamo, na pewno - zgodziła się Daisy.

Pozwalała matce pomarzyć, choć doskonale zdawa­

ła sobie sprawę ze swoich niedostatków. Wiedziała, że

nawet najniższy rangą urzędnik nie zechce na nią

spojrzeć. Ale nie rozczulała się nad sobą z tego powodu.

Przez cały wieczór przeczesywała zawartość szafy w po-

szukiwaniu odpowiednich strojów. Bez większych suk­

cesów. Dopiero Pamela przypomniała sobie o malino­

wych zasłonach z brokatu, które matka dostała w spad­

ku po jakiejś ciotce. Były prawie nowe. Pamela rozłoży­

ła je na podłodze w saloniku i uważnie obejrzała.

- Spódnica - zadecydowała. - Weźmiemy dobry

wykrój i... Mamo, masz białą bluzkę z szerokim

kołnierzem, której nie nosisz, prawda?

- Czy to mi się przyda? - z powątpiewaniem

spytała Daisy.

-Może nie, ale musisz coś mieć na wypadek,

gdybyś została gdzieś zaproszona. To będzie twój

strój wyjściowy.

Następnego ranka Daisy spotkała sir Hugha. Wia­

domość, że zdecydowała się jechać z bliźniakami do

Hagi, przyjął z wyraźną ulgą. A lady Thorley nie kryła

radości.

- Nie mogłam spać - wyznała - i cały czas zastana­

wiałam się, czy zgodzisz się z nami pojechać. Josh

background image

35

i Katie będą bardzo szczęśliwi. Muszę cię jednak

uprzedzić, że będę dość często wychodzić, bo Hugh

mówi, że tam kwitnie życie towarzyskie. Nie będzie ci

to przeszkadzało, prawda?

Oczywiście Daisy zapewniła, że ani trochę.

Na dwa dni przed planowanym wyjazdem doktor

Seymour pojawił się znowu. Tego dnia padał ulewny

deszcz. Lady Thorley pakowała się, a Daisy siedziała

z bliźniakami w pokoju dziecinnym. Doktor wszedł

tak cicho, że nikt go nie zauważył.

- Nie tylko niania, ale i artystka? - szepnął do ucha

Daisy, zauważywszy leżące przed nią rysunki.

Z wrażenia ołówek wyślizgnął się jej z rąk i ucho

królika, które właśnie rysowała, uległo zdeformo­

waniu.

- Dzień dobry, doktorze - przywitała go, wytarła

ucho królika i narysowała je na nowo. W tym czasie

Josh i Katie już przytulali się do wuja.

Doktor Seymour usiadł obok Daisy, wziął ołówek

i dorysował królikowi wąsy i brodę.

- Gotowa do wyjazdu? - zapytał.

- Tak. Czy mam pójść po lady Thorley?

- Nie. Przyszedłem zobaczyć się z dziećmi. Są

grzeczne, prawda? Nie siwieją ci od nich włosy ani nie

tracisz przez nie na wadze?

Skąd wiedział, że nie cierpiała swoich jasnobrązo-

wych włosów i że wstydziła się zbyt obfitych kształ­

tów? Co za szczęście, że nie będzie go widywać przez

najbliższe sześć tygodni.

- Nie - odparła. - Są grzeczne.

Było to niezupełnie zgodne z prawdą, ale Katie

słysząc to zarzuciła Daisy rączki na szyję.

- Kochamy Daisy. Jest piękna i dobra, jak księż­

niczka z bajki, co czeka na księcia, który przyjdzie i ją

uratuje.

background image

36

- Dlaczego by nie? - zapytał od niechcenia doktor

i wstał z krzesła. - Idę zobaczyć się z waszą matką,

ale przed wyjściem jeszcze się z wami pożegnam.

Gdy Daisy wychodziła od Thorleyów, doktor Sey­

mour jeszcze u nich był. Patrzył przez okno na

odjeżdżającą na rowerze dziewczynę.

W dwa dni później Daisy pożegnała się z matką

i Pamelą, przytuliła Razora i poszła do stojącego

przed wejściem samochodu, w którym czekała na nią

łady Thorley z bliźniakami.

Po krótkiej podróży na lotnisko Gatwick i umiar­

kowanie spokojnym locie wylądowali na Schiphol.

Powitał ich tam kierowca o nienagannym wyglądzie

i zaprowadził do błyszczącego, staromodnego sa­

mochodu.

Po godzinie jazdy zatrzymał wóz przed solidnie

wyglądającym budynkiem z czerwonej cegły. Wysiadł,

otworzył drzwi i poprowadził podróżnych do wejścia.

Na spotkanie przybyłym wyszła portierka.

- Mam nadzieję - powiedziała lady Thorley - że

już się dla nas gotuje woda na herbatę. Musimy się

napić. - Uśmiechnęła się do Daisy. - Na pewno jesteś

zmęczona, bo ja bardzo.

Trzymając bliźniaki za ręce Daisy tańczyła z rado­

ści. Pomyślała, że dopóki nie położy dzieci do łóżek,

nie będzie mogła poddać się zmęczeniu.

- Z przyjemnością napiję się herbaty - odparła

radośnie.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Portierka, wysoka, koścista kobieta z orlim nosem

i lekkim zezem, poprowadziła ich przez szeroki hol

w stronę zdobionej windy. Bliźniaki przyglądały się

przewodniczce z rosnącą radością.

- Czy ona jest...? - zaczął Josh.

- Nie, kochanie - przerwała mu Daisy, zanim

znalazł właściwe słowo. - To jest pani, która się

opiekuje mieszkaniami w tym domu...

- Juffrouw Smit -przedstawiła się portierka i wpro­

wadziła ich do windy, którą wjechali na pierwsze piętro.

Korytarz miał szerokość holu na parterze, po obu

stronach znajdowały się drzwi. Kobieta otworzyła

jedne z nich.

- Apartament - poinformowała i wprowadziła całą

czwórkę do środka.

Mieszkanie było duże, wysokie, z ogromnymi ok­

nami i balkonem, z którego schody prowadziły do

pokaźnych rozmiarów ogrodu.

- Ogród jest wasz - Juffrouw Smit wskazała ręką.

- Och, jak to dobrze - powiedziała niepewnie lady

Thorley. - A kto mieszka piętro niżej?

Juffrouw Smit wzruszyła ramionami.

- To bardzo małe mieszkanie i zajmuje je tylko

jeden urzędnik.

Daisy wyjrzała przez balkon. Mieszkanie na par­

terze oddzielały od ogrodu metalowe sztachety, które

trudno byłoby pokonać.

background image

38

Widać było, że Juffrouw Smit szykuje się do

kolejnej przemowy swoim uproszczonym angielskim.

- Kucharka i pokojówka czekają w kuchni.

Ogromna kuchnia była dobrze wyposażona, przy­

najmniej Daisy odniosła takie wrażenie. Dwie odziane

w białe fartuchy tęgie kobiety o sympatycznych,

okrągłych twarzach uśmiechnęły się, kiwnęły głowami

i uścisnęły ręce przybyłych.

- Witamy - powtórzyły kilka razy.

Starsza z nich wskazała na siebie.

- Mien - powiedziała, po czym wskazała towarzy­

szkę: - Corrie. Trochę mówimy po angielsku i rozu­

miemy. - Znowu się uśmiechnęła. - Ja robię herbatę?

Robię dobrą angielską herbatę...

- Och, cudownie - odparła łady Thorley. - Proszę

podać w saloniku. - Zwróciła się do Juffrouw Smit:

- Dziękuję za pomoc.

- Do usług, lady Thorley. W każdej chwili służę

pomocą - powiedziała portierka i wyszła majestatycz­

nym krokiem.

- N o cóż, chodźmy do saloniku i napijmy się

herbaty, a później rozpakujemy bagaże. Hugh po­

winien niedługo przyjść. Daisy, zajmiesz się kolacją

dla dzieci i ułożeniem ich do snu. Muszę przyznać,

że mieszkanie jest całkiem przyjemne. Podoba ci

się twój pokój?

- Tak, jest bardzo ładny.

- To dobrze.

W saloniku wypiły herbatę, a dzieci mleko. Później

Daisy zabrała bliźniaki do pomocy przy rozpakowy­

waniu, bo bardzo nalegały. Gdy skończyli, nadeszła

już pora spania. Lady Thorley nie pokazała się, choć

z drugiej części mieszkania dochodziły odgłosy roz­

mów. Daisy poszła więc z bliźniakami do kuchni.

Mien właśnie kończyła sałatkę.

background image

39

- Czy dzieci mogłyby dostać kolację? - zapytała

Daisy.

- Ty mówisz, ja robię - powiedziała usłużnie Mien.

- Mleko? - Daisy rzuciła okiem na niezadowolone

miny dzieci. - Tosty z masłem? - zaproponowała.

- Jajka? Jogurt?

Josh spojrzał na nią z wdzięcznością.

- A może jeszcze makaronu? Makaron z masłem?

-zapytała z nadzieją.

- Tak, mam - przytaknęła Mien. - Oraz tosty

z masłem i specjalnym sosem. Za piętnaście minut

przyniosę do pokoju zabaw, panienko.

Daisy odetchnęła z ulgą. Mien świetnie mówiła po

angielsku. Co prawda z okropnym akcentem, ale to

nie miało znaczenia. Szeroko uśmiechnęła się do

kucharki, wróciła do pokoju, wykąpała dzieci, ubrała

w szlafroczki i w tym momencie przyniesiono kolację.

Bliźniaki były głodne i prawie kończyły makaron,

kiedy weszli ich rodzice.

-Daisy, świetnie się spisałaś. Dzieci czują się jak

u siebie w domu. Jak porozumiałaś się z kucharką?

- Ona dobrze mówi po angielsku i jest bardzo

życzliwa. Maluchy są już gotowe do spania. Muszą

tylko skończyć kolację. Pomyślałam, że wcześniejsze

pójście do łóżka...

- Masz rację. Jak tylko położysz je spać, przyjdź

do saloniku na kolację.

Thorleyowie przez chwilę porozmawiali z dziećmi,

po czym wyszli. Katie i Josh -chcieli się jeszcze poba­

wić, ale Daisy kazała im pójść do łóżek i poczytała

trochę na dobranoc. Kiedy zasnęli, szybko się prze­

brała i udała się do saloniku.

- Pomyśleliśmy, że dziś tutaj zjemy kolację - za­

częła lady Thorley - bo jest nas tylko troje. Hugh

mówi, że będziemy często wychodzić. Mam nadzieję,

background image

40

Daisy, że nie będzie ci przeszkadzać, jak od czasu do

czasu zjesz kolację w pokoju zabaw?

- Nie, skądże - odparła Daisy. - Poza tym sąsia­

duje z pokojem dziecinnym, więc będę w pobliżu, na

wypadek gdyby dzieci się obudziły.

-Tak? To świetnie. - Lady Thorley odetchnęła

z ulgą. - Oczywiście, o ile nie przyjdą goście, lunch

będziesz jadała ze mną. A teraz musimy jeszcze

ustalić twoje dni wolne... Jeden z kolegów Hugha ma

nianię, która ma wolne w środy. Zaproponował,

żebym wspólnie z jego żoną opiekowała się wtedy

dziećmi. Ty tylko ubrałabyś je, a ja zajęłabym się

resztą. Miałabyś cały dzień do swojej dyspozycji.

Mogłabyś wyjść i wrócić dopiero wieczorem. - Za­

czerpnęła powietrza i dodała przepraszającym tonem:
- Wiem, że gdzie indziej dostałabyś więcej wolnego.

Ale za to możesz robić z dziećmi, co chcesz. Tylko

prosiłabym, żebyś mówiła, dokąd się wybieracie.

Bliźniaki oszaleją na punkcie plaży... O, a czasem

w niedzielę zabierzemy je gdzieś i wtedy będziesz

mogła iść do kościoła...

- Dziękuję bardzo, lady Thorley. Bardzo mi to

odpowiada. Codziennie będę informować panią o na­

szych planach.

Wypiła kawę i wstała, tłumacząc się, że chciałaby

jeszcze napisać list do domu...

- W holu jest telefon - zaproponował sir Hugh.

- Zadzwoń do mamy, to nie będziesz musiała od

razu pisać.

Daisy miała wielką chęć poplotkować z matką

i Pamelą, ale ograniczyła się tylko do poinformowa­

nia, że dojechała szczęśliwie i wszystko jest w porząd­

ku. Obiecała, że wkrótce napisze, po czym poszła do

swojego pokoju.

Thorleyowie wciąż siedzieli w saloniku.

background image

41

- Niedługo przyjedzie Val — usłyszała Daisy prze­

chodząc obok uchylonych drzwi. - Z pokojem dla

niego nie będzie żadnego problemu. Zaprosimy kilka

osób...

Daisy w zamyśleniu szykowała się do spania. Nie

bardzo wiedziała, czy ma ochotę na ponowne spot­

kanie z doktorem Seymourem, choć musiała przy­

znać, że to interesujący mężczyzna. Przypuszczała, że

nie będzie go często widywać, bo przecież nie uczest­

niczyła w życiu towarzyskim Thorleyów, co zresztą

wcale jej nie przeszkadzało. Z tą myślą zasnęła.

Następny dzień upłynął na zwiedzaniu najbliższych

okolic. Po śniadaniu Daisy poszła z bliźniakami do

parku, a po południu wyszli przyjrzeć się tramwajom

jeżdżącym do Scheveningen. Daisy uznała, że jazda

na plażę tramwajem sprawi bliźniakom większą przy­

jemność niż wyprawa samochodem. Ciekawa była,

czy sir Hugh się na to zgodzi. Wieczorem ułożyła

dzieci do snu w poczuciu dobrze spełnionego obowią­

zku. Mien przygotowała do jedzenia dokładnie to, co

trzeba, Corrie nie miała nic przeciwko przyniesieniu

kolacji dla Daisy do pokoju zabaw, a i bliźniaki przez

cały dzień zachowywały się wyjątkowo dobrze.

Większą część następnego dnia Daisy spędziła

z dziećmi w Scheveningen, dokąd zawiózł ich kie­

rowca z ambasady brytyjskiej. Sir Hugh życzliwie

odniósł się do pomysłu Daisy jazdy tramwajem,

ale uznał, że najpierw powinien zasięgnąć rady ko­

legów... Ale i tak dzień na plaży upłynął wspaniale.

Budowali zamki z piasku, weszli po kostki do chło­

dnej morskiej wody i zjedli smakowity lunch, skła­

dający się z kanapek, słodkich bułeczek i chipsów

ziemniaczanych. Po powrocie do domu dzieci bez

protestów położyły się do łóżek. Lady Thorley przy­

szła do nich na podwieczorek.

background image

4 2

- Ale pracowity dzień - powiedziała. - Szkoda, że

nie mogłam wybrać się z wami na plażę. Daisy, na

pewno jesteś zmęczona. Wychodzimy dziś na kolację,

ale jak zjesz, bardzo proszę, możesz obejrzeć w salo­

niku telewizję i choć na godzinę wyjdź do ogrodu.

Wieczór był piękny i nie sprzyjał siedzeniu przed

telewizorem, więc Daisy zarzuciła płaszcz na ramiona

i zeszła do ogrodu delikatnie pachnącego lawendą

i goździkami. Spacerowała, rozkoszując się pięknem

otoczenia, gdy nagle z zadumy wyrwał ją głos zza

żelaznych prętów.

- Widziałem cię wczoraj, ale byłaś z dziećmi.

- Uśmiechnięta twarz patrzyła na nią przez sztachety.

- Jestem Philip Keynes. Mieszkam tutaj. To bardzo

małe mieszkanie, ale jestem tylko urzędnikiem w am­

basadzie i mieszkam tu sam. Ogromnie się cieszę, że

mam nad sobą sąsiadów. Czy jesteś ich córką?

-Ja? Nie. Pełnię obowiązki niani, do czasu aż

znajdzie się odpowiednia guwernantka dla Josha i Ka-

tie. Nazywam się Daisy Pelham.

Popatrzyli na siebie przez sztachety.

- Nie czujesz się samotna? - zapytał.

.- Nie, nie. Nie mam na to czasu. Cały dzień jestem

z bliźniakami.

- Masz wolne?

- W ciągu dnia nie, a wieczorami sir Hugh i lady

Thorley często wychodzą, więc też tutaj jestem.

- Ale masz dzień wolny?

- O , tak. W środy. Tu jest mnóstwo rzeczy do

zwiedzania, prawda? Mam nadzieję, że zostanę na tyle

długo, że zdążę wszystko obejrzeć...

- Z przyjemnością bym cię oprowadził - zaczął

nieśmiało. - Gdybyś tylko chciała. Zawsze mogę się

wyrwać po południu. Może w najbliższą środę?

- N o cóż, byłoby mi miło...

background image

43

Wyczuł wahanie w jej głosie.

- Sir Hugh mnie zna... - rozwiał jej wątpliwości

i uśmiechnął się. -Jeżeli chcesz, poproszę go, żeby nas

odpowiednio przedstawił.

- Nie trzeba. - Daisy roześmiała się. - Będzie mi

bardzo miło, jeśli pokażesz mi Hagę.

- Dobrze. W środę będę wolny o wpół do pierwszej.

Myślisz, że możemy się spotkać? Naprzeciwko Bijen-

korf, takiego dużego domu handlowego w centrum,

jest brązowa kawiarenka. Na pewno ją zauważysz.

- Tak, oczywiście. Muszę pójść i zobaczyć, czy

wszystko w porządku z dziećmi.

Pożegnała się i weszła po schodach na balkon. Na

chwilę zatrzymała się i spojrzała na ogród. Dostrzegła

światło padające z mieszkania Philipa. Nie wiedzieć

czemu, widok ten dodał jej otuchy.

Środa nadeszła błyskawicznie. Całkowicie pochło­

nięta życiem towarzyskim lady Thorley rzadko poka­

zywała się, ale tego ranka przyszła do pokoju zabaw

i zajęła się śniadaniem dzieci.

- Poprosiłam Corrie, żeby zaniosła śniadanie do

twojego pokoju - powiedziała na wstępie. - Możesz

wyjść, kiedy tylko zechcesz. Późno wrócisz?

- Nie sądzę. Pewnie wrócę zaraz po zamknięciu

sklepów.

- W takim razie poproszę Mien, żeby zostawiła dla

ciebie kolację w kuchni. Miłego dnia, Daisy. Będzie

mi ciebie brakowało.

Daisy szybko zjadła śniadanie i wyszła. Była

lekko podekscytowana. W portmonetce miała ty­

godniową wypłatę, a w perspektywie poranne zwie­

dzanie sklepów i popołudniową niespodziankę. Wsia­

dła do tramwaju.

Zwiedzanie sklepów całkowicie ją pochłonęło. Nie

kupiła wiele, ale chodzenie i wybieranie w myślach

background image

44

prezentów, które chciałaby zawieźć do domu, spra­

wiało jej ogromną przyjemność. O wpół do pierwszej

weszła do brązowej kawiarni. Philip Keynes już

tam był.

W pierwszej chwili Daisy poczuła się trochę za­

wstydzona ponownym spotkaniem. Ale Philip okazał

się sympatycznym chłopcem i szczerze cieszył się na

myśl, że pokaże jej Hagę, więc szybko się rozluźniła.

Powiedział, że pochodzi z Bristolu, ale dobrze zna

rodzinne strony Daisy. Przy kawie i kaas broodjes

rozmawiali o podróżach.

- Mam dobrą pracę - przyznał Philip - ale jak

tylko awansuję, wrócę do domu. A ty, Daisy? Chcia­

łabyś podróżować, zanim się ustatkujesz?

- Niekoniecznie. Cieszę się, że mogłam tu przyje­

chać, ale jak wrócę do domu, poszukam pracy na

miejscu.

Szybko zjedli lunch, bo Philip chciał zrealizować

cały plan zwiedzania. Obejrzeli Ridderzaal i Maurits-

huis ze słynnymi obrazami, gdzie Daisy chciała spę­

dzić trochę więcej czasu, ale Pbilipowi zależało, żeby

jeszcze zdążyli do Kloosterkerk. Stamtąd rzucili

okiem na osiemnastowieczny pałac Kneuterdijk, po

czym wpadli na herbatę do kawiarni w Noordeinde.

Właśnie wychodzili, kiedy Daisy dostrzegła doktora

Seymoura. Na ulicy panował tłok, a on szedł drugą

stroną, więc chyba jej nie zauważył. W pierwszej

chwili poczuła radość, która natychmiast ustąpiła

miejsca refleksji, że może jednak nie będzie okazji do

spotkania, kiedy doktor przyjdzie w odwiedziny do

siostry, bo przecież Daisy jadała kolację sama...

- N i e pogniewasz się, jeżeli odprowadzę cię do

tramwaju? - Głos towarzysza przywołał ją do rzeczy­

wistości. - Muszę jeszcze iść na jedno z tych oficjal­

nych spotkań w ambasadzie. Popołudnie było cudów-

background image

45

ne. Musimy się jeszcze spotkać. Nie miałaś żadnych

planów na wieczór? - zapytał z niepokojem.

- Nie. Zapowiedziałam, że wrócę po podwieczor­

ku. Mam jeszcze całą masę rzeczy do zrobienia. - Na

ładnej twarzy chłopca dostrzegła ulgę. -I nie musisz

odprowadzać mnie do tramwaju. Wiem, w co wsiąść.

Nie chciał o tym słyszeć. Na przystanku pożegnała

się. Nie bardzo wierzyła, że Philip ponowi zapro­

szenie, bo pewnie była dość nudną towarzyszką...

Mimo wszystko miło spędziła czas, więc podzięko­

wała mu za to.

- Mówiłem poważnie - usłyszała zaskoczona - że

musimy się znowu spotkać. Może poszlibyśmy do

kina?

- Z chęcią.

Wsiadła do tramwaju i pojechała do domu.

W drzwiach przywitała ją uśmiechnięta Corrie

i swoim śmiesznym angielskim poinformowała, że

zaraz poda kolację. Daisy podziękowała i poszła do

swojego pokoju, ale zatrzymał ją głos lady Thorley,

dochodzący przez uchylone drzwi salonu.

- Daisy? - zawołała. - Wejdź, proszę, i opowiedz,

jak spędziłaś dzień.

Posłusznie weszła i natychmiast dostrzegła doktora

Seymoura. Stał oparty o ścianę i trzymał w dłoni

kieliszek, a obok niego siedziała uderzająco piękna

kobieta około trzydziestki.

- Znasz już doktora Seymoura - zaczęła lady

Thorley. - A to jest Mevrouw van Taal.

- Miło panią poznać - powiedziała Daisy, a z dok­

torem wymieniła uprzejme dobry wieczór.

- Czy miło spędziłaś dzień? - dopytywał się sir

Hugh. - Haga jest bardzo ciekawym miastem. Oczy­

wiście, gdybyś miała przewodnika, zobaczyłabyś

więcej...

background image

46

MĘŻCZYZNA DLA DAISY

Daisy rzuciła okiem na doktora. Patrzył na nią

i uśmiechał się jakoś dziwnie. A więc jednak ją

widział. Już miała na końcu języka, że spędziła więk­

szość dnia w towarzystwie Philipa Keynesa, ale mo­

głoby to zabrzmieć zarozumiale. Odparła więc cicho,

że to rzeczywiście bardzo ciekawe miasto i samo

pobieżne zwiedzanie zajmie jej kilka dni.

Zapadła cisza, którą przerwała Mevrouw van Taal

nienaganną angielszczyzną.

- No cóż - rzekła przesłodzonym tonem - jak

nie masz nic lepszego do roboty, możesz i tak

spędzać czas.

- Jak najbardziej - zgodziła się Daisy. - Dobranoc,

lady Thorley. Dobranoc, sir Hugh. - Uśmiechnęła się

do doktora i Mevrouw van Taal, po czym wyszła,

delikatnie zamykając za sobą drzwi.

- Życzę mu z nią wszystkiego najlepszego - mruk­

nęła, wchodząc do swojego pokoju.

Bliźniaki spały i mogła spokojnie zjeść kolację.

Właśnie przyszła Corrie z tacą. Przyniosła smakowitą

zupę, kurczaka po królewsku, szparagi, a na deser

mus czekoladowy i kawę. Daisy kończąc posiłek

pomyślała, że życie nie może być już piękniejsze.

Natychmiast przemknęło jej przez głowę, że jednak

jest samotna, ale czym prędzej odegnała natrętną

myśl. Pewnie zdziwiłaby się, gdyby usłyszała doktora

siedzącego przy stole.

- Czy Daisy nie jada z wami posiłków? - zapytał

— Prawie zawsze jemy razem lunch: my dwie i dzie­

ci. Oczywiście Daisy mogłaby jeść z nami kolację,

gdyby tylko chciała, ale woli być w pokoju zabaw na

wypadek, gdyby dzieci się obudziły.

Lady Thorley mówiła, jakby chciała się uspra­

wiedliwić.

background image

47

- No cóż, trudno, żeby niania z nami jadła, pra­

wda? - odezwała się Mevrouw van Taal, a lady

Thorley zmarszczyła czoło. - Poza tym pewnie nie

ma odpowiedniego ubrania. Te opiekunki do dzieci

i pomoce domowe gustują w tanich, pretensjonalnych

strojach.

Doktor Seymour zachował kamienną twarz.

- Trudno powiedzieć o Daisy, że jest preten­

sjonalna.

Przypomniał sobie wszystkie spotkania. „Nijaka"

byłoby właściwszym określeniem. I ten okropny, plas­

tikowy płaszcz przeciwdeszczowy...

Daisy, nieświadoma faktu, że doktor nocuje w mie­

szkaniu, usnęła dosyć szybko. Domownicy byli jesz­

cze pogrążeni we śnie, gdy lekarz wyszedł do ogrodu.

Nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. To lokator z par­

teru przyglądał mu się zza sztachet. Pozdrowił go

i przypomniał sobie, że widział go poprzedniego dnia

z Daisy.

- Czy nie korzysta pan z ogrodu? - spytał uprzej­

mie. Wyciągnął dużą, zadbaną dłoń i przełożył przez

ogrodzenie. - Vaientine Seymour, brat lady Thorley.

Jestem tu od kilku dni. Widziałem pana wczoraj

z Daisy.

- Philip Keynes. - Chłopak uścisnął wyciągniętą

dłoń. - Jestem urzędnikiem w ambasadzie. Pokazy­

wałem Daisy Hagę. Jest opiekunką do dzieci, ale pan

o tym oczywiście wie.

towarzystwa. T r u d n o nie zgubić się w obcym mieście.

- Doktor oparł się o sztachety. - Od dawna pan

tu jest?

- Prawie rok. Mam nadzieję, że awansuję i będę

mógł wrócić do domu. Pan nie jest z ambasady,

prawda?

background image

48

- Nie. Jestem pediatrą. Mam tu wykłady i opiekuję

się małymi pacjentami. Na stałe mieszkam w Lon­

dynie, ale mam dom w Salisbury i Southampton.

- Spojrzał na zegarek. - Muszę iść. Tuż po dziewiątej

mam być w Utrechcie. Na pewno się jeszcze spo­

tkamy.

Wszedł po schodach w momencie, gdy ubrane już

maluchy wypadły na balkon. Na widok wuja wydały

okrzyk radości. Za nimi wyszła Daisy. Przywitała się

z dystansem.

- Dzieci muszą zjeść śniadanie - wyjaśniła.

- Ja też. Może zjedlibyśmy razem?

Krzyki bliźniaków zagłuszyły odpowiedź Daisy.

Zresztą doktor i tak nie zwróciłby na nią uwagi.

Poszedł z dziećmi do pokoju zabaw. Corrie właśnie

nakrywała do stołu. Na wieść, że przybędzie jeszcze

jeden stołownik, kiwnęła głową z uśmiechem, po­

łożyła dodatkowe nakrycie i poszła do kuchni po

jedzenie. Po chwili wróciła z półmiskiem pełnym

szynki i sera, koszykiem bułek i rogalików oraz

dużym dzbankiem kawy.

Daisy posadziła dzieci, zawiązała im śliniaczki

i podała zupę mleczną. Doktor stał oparty o ścianę

i obserwował ją. Kiedy skończyła, podsunął jej krze­

sło i usiadł naprzeciwko.

Musiała przyznać, że lekarz ma podejście do

dzieci. Przypuszczała, że, podobnie jak ona, czują

przed nim respekt. Ale wszyscy znakomicie się bawili

i zaśmiewali z niewiarygodnych historyjek, które

opowiadał.

- Powinnaś częściej się śmiać, Daisy - nieoczeki­

wanie rzucił półgłosem. - Dodaje ci to uroku.

Śmiech zamarł na jej ustach. Zarumieniła się.

- Jeżeli to miał być komplement, to mógł go pan

sobie oszczędzić, doktorze.

background image

49

- Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Stwierdziłem

tylko fakt.

Przemówił tak łagodnym głosem, że poczuła się

nieswojo. Jeszcze mocniej się zaczerwieniła, widząc

uśmiech na jego twarzy.

- Rozmawiałem z Keynesem. To rozsądny, młody

człowiek; szkoda, że jest uwięziony za tym żelaznym

ogrodzeniem. Czy przyjemnie spędziłaś z nim popołu­

dnie, Daisy?

-Tak. On świetnie się tu orientuje... Skąd pan

wiedział?

- Przecież widziałem was. A poza tym zapytałem

go dziś rano. \

Daisy zadrżała z oburzenia.

- Nie moja sprawa, co? - dorzucił, zanim zdołała

cokolwiek z siebie wykrztusić. - Jak się czujesz

w roli niani?

- Bardzo dobrze, doktorze - odparła z całym

spokojem. Wstała, wytarła dzieciom buzie i rozwią­

zała śliniaczki. - A teraz proszę nam wybaczyć...

- Zostałem przywołany do porządku, czy tak?

- Wstał, obiecał bliźniakom, że następnym razem

przyniesie im cukierki i poszedł w stronę drzwi.

Zawrócił, podszedł do Daisy i podniósł jej twarz tak,

że musiała na niego popatrzeć. Przez chwilę przy­

glądał się jej.

- Pocałuj Daisy na do widzenia - zapiszczała

Katie, która, jako przedstawicielka płci pięknej, już

w wieku czterech lat była romantyczką.

- Nie tym razem - odparł wuj i powoli wyszedł

z pokoju.

Daisy nie odezwała się, choć ogromnie ją korciło.

Ale bliźniaki były wyjątkowo bystre i mogły po­

wtórzyć wszystko rodzicom. W duchu powtarzała

sobie, że jak znowu zobaczy doktora, czym prędzej

background image

50

gdzieś ucieknie. Miała jednak nadzieję, że nie bę­

dzie takiej potrzeby, bo on wkrótce wracał do

Anglii.

Z ulgą przyjęła słowa lady Thorley, że jej brat

wyjechał do Utrechtu. Nie wiedziała jednak, że

wieczorem znowu przyjedzie.

Dzień spędziła z dziećmi na plaży. W powietrzu

wyraźnie czuło się powiew jesieni. Za kilka dni

zaczynał się październik. Zamykano nadmorskie

sklepiki z wiaderkami, łopatkami i pocztówkami.

Daisy pomyślała, że już niedługo zostanie im tylko

park lub pokój zabaw. O ile tu jeszcze będzie, w co

wątpiła. Przypuszczała, że do tego czasu wróci do

Wilton. Albo z Thorleyami, albo, jeśli znajdzie się

nowa guwernantka, sama i bez pracy.

Po powrocie bliźniaki zjadły podwieczorek w po­

koju zabaw w towarzystwie matki. Ku zaskoczeniu

Daisy lady Thorley zapytała, czy dziewczyna nie

zechciałaby zjeść z nimi kolacji.

- Tylko my - wyjaśniła. - Spędzimy przyjemny

wieczór. Jutro idziemy na przyjęcie, więc znowu nas

nie będzie. Daisy, jesteś bardzo dobra i cierpliwa, że

zostajesz z dziećmi. Zupełnie nie wiem, co byśmy bez

ciebie zrobili. Pani Perry opowiadała mi o Kat­

wijk-aan-zee. To niedaleko stąd i podobno jest tam

dużo ładniej niż w Scheveningen. Pomyślałam, że

mogłabym was tam zawieźć, zanim zrobi się zimno.

Pewnie nie będę mogła spędzić tam całego dnia, ale

po południu was przywiozę.

Daisy zgodziła się, bo widziała, że tego oczekuje

od niej lady Thorley.

Położyła dzieci do łóżek i czytała im, aż zasnęły.

Zmieniła bluzkę i spódnicę, staranniej niż zwykle

umalowała się i uczesała, po czym wyszła na balkon.

Czekała na dzwonek oznajmujący kolację. Po pięk-

background image

51

nym dniu nadszedł uroczy zachód słońca, w świetle

którego ogród wyglądał wręcz zachwycająco. Daisy

oparła się o balustradę. Właśnie zastanawiała się, czy

starczy jej czasu, żeby zejść na dół, kiedy obok stanął

doktor Seymour.

- Uroczy wieczór - zauważył, udając, że nie widzi

zdziwienia na jej twarzy. - W Holandii jest takie

czyste niebo, prawda?

- Nie wrócił pan jeszcze do Anglii? - zapytała

oszołomiona Daisy.

- Chyba takiej właśnie reakcji powinienem się po

tobie spodziewać, Daisy.

Odwrócił się do niej z uśmiechem. Pomyślała, że

jest bardzo przystojny.

- Zaskoczył mnie pan - usiłowała się tłumaczyć.

- Z ulgą przyjmuję to do wiadomości. - Uśmiech­

nął się znowu. - Jesteś dziś bardzo elegancka. Mar-

garet mówi, że jesz z nami kolację.

Przyjrzał się pięknie wyprasowanej bluzce, z całą

pewnością nienowej i zdecydowanie niemodnej,

i spódnicy, która, o ile się nie mylił, uszyta została

z czegoś, co dziwnie przypominało zasłonę...

-Tak, lady Thorley zaprosiła mnie, ale... gdyby

wiedziała, że pan przyjdzie...

-- Och, wiedziała. Po prostu będzie okazja poroz­

mawiać o bliźniakach.

- To bardzo miłe dzieci. - Nic więcej nie przy­

chodziło jej do głowy i z ulgą przyjęła dzwonek

wzywający na kolację.

Poszli razem. Doktor zaczekał, aż Daisy zajrzy

do bliźniaków. Zanim usiedli do stołu, wypili w sa­

loniku po kieliszku sherry. Z zadowoleniem zauwa­

żyła, że lady Thorley też włożyła bluzkę i spódnicę.

Co prawda całkowicie różniącą się od jej stroju

- góra z perłowej satyny i cienka, czarna spódnica

background image

52

ze zdobionym paskiem - ale najważniejsze, że ona,

Daisy, była odpowiednio ubrana.

Zasiedli przy stole przykrytym białym adamasz­

kowym obrusem, na którym błyszczały srebra i nie­

skazitelnie czyste kieliszki. Obiad był wspaniały: zupa

z langusty, perliczka z ziemniakami z wody, kar­

czochy i szparagi. Do tego podano białe bordo.

Z puddingiem serwowano białe słodkie wino, ale ona

nie miała na nie ochoty. Po obiedzie przyszedł czas

na kawę i brandy. Daisy uznała, że nianiom nie

przystoi picie brandy, a poza tym nie była pewna, czy

smakowałoby jej, więc podziękowała.

Z podziwu godnym wyczuciem uczestniczyła

w rozmowie. Chętnie też słuchała innych. Gdy po­

żegnała się i wyszła, sir Hugh stwierdził, że towa­

rzystwo Daisy jest bardziej interesujące niż Mevrouw

van Taal.

- Widać, że jest dobrze wychowana - dodał. - Pra­

wda, Val?

- Rzeczywiście. Znaleźliście prawdziwy skarb...

Szkoda, że nie na stałe.

- Och, dobrze, że mi przypomniałeś - odezwała się

lady Thorley. - Rozmawiałam dziś z panią Ross. Jej

mąż został oddelegowany do Brukseli, a ich guwer­

nantka chce wrócić do Anglii. Podobno jest wspania­

ła, cudownie radzi sobie z dziećmi i może je uczyć aż

do chwili, kiedy pójdą do szkoły. Może dobrze byłoby

dowiedzieć się o niej czegoś więcej? Osoba polecona

przez kogoś jest bardziej godna zaufania niż znalezio­

na z ogłoszenia.

- To brzmi zachęcająco - zgodził się sir Hugh.

- Dowiedz się jak najszybciej, kochanie. Będę tu

jeszcze miesiąc. Ten skarb mógłby objąć posadę,

kiedy wrócimy do Anglii... - Przerwał na chwilę.

- Będzie mi przykro rozstać się z Daisy.

background image

53

- Mnie też. Jest taka miła, delikatna i dobra.

Zasługuje na dobrą posadę. Dam jej doskonałe refe­

rencje.

Doktor bez słowa przysłuchiwał się tej części roz­

mowy. Zaś Daisy, całkowicie nieświadoma tego, co ją

czeka, położyła się i spokojnie zasnęła.

background image

r

ROZDZIAŁ CZWARTY

Daisy obudziła się przyjemnie podniecona perspek­

tywą zobaczenia doktora. Spodziewała się, że przy­

jdzie przywitać się z bliźniakami i może zostanie na

śniadaniu. Ale nie pojawił się, a lady Thorley, która

przyszła zobaczyć dzieci, nie wspomniała o nim ani

słowem. Po śniadaniu Daisy zabrała podopiecznych

na spacer do Scheveningse Bos. Dopiero podczas

lunchu lady Thorley wspomniała, że brat wrócił do

Anglii.

- Bardzo ciężko pracuje - narzekała. - Mówię mu,

że powinien się ożenić, ale zawsze odpowiada, że nie

ma na to czasu. Co za nonsens... Pewnego, dnia

zakocha się i wtedy znajdzie czas.

O ile nie zakocha się w kimś takim jak Mevrouw

van Taal, pomyślała Daisy. Zastanawiała się, dlacze­

go właściwie to ją interesuje. Przecież wciąż nie była

pewna, czy go lubi. Na dodatek doktor był dorosły

i z pewnością dość mądry, żeby samodzielnie zadbać

o swoje sprawy.

Dzięki codziennym obowiązkom dni mijały szy­

bko, aż znowu przyszła środa i Daisy pojechała

do centrum. Poprzedniego wieczora widziała się

z Philipem Keynesem. Umówili się o czwartej na

herbatę, a później mieli pójść do kina. Postanowiła

więc przeznaczyć wolne przedpołudnie na zakupy.

Wzięła pieniądze i udała się na poszukiwanie pre­

zentów.

background image

55

Dla matki znalazła srebrną broszkę, a dla Pameli

jedwabną apaszkę. Oszczędzając czas i pieniędze zre­

zygnowała z lunchu. Popołudnie spędziła na zwiedza­

niu miasta. Widok patrycjuszowskich domów przy­

pominał jej własny dom i poczuła nieprzepartą chęć

zobaczenia matki i siostry. Ale rozsądek mówił, że

jeszcze nie czas. Przecież każdy tydzień to dodatkowe

pieniądze. W ciągu miesiąca, a może nawet półtora,

odłoży więcej niż przez cały okres pracy w przed­

szkolu.

W kawiarni Philip już na nią czekał. Wyraźnie

ucieszył się z ponownego spotkania. Wypili herbatę,

zjedli ciastka z kremem i poszli do kina.

Po filmie wpadli jeszcze na kawę i pojechali tram­

wajem do domu. Pożegnali się przed wejściem do

mieszkania. Daisy pomyślała, że już dawno tak miło

nie spędziła czasu, a za Philipa chętnie wyszłaby za

mąż, bo dobrze się czuła w jego towarzystwie. Nie

pozwalał sobie na sarkastyczne uwagi i nie był aro­

gancki. Stanowił całkowite przeciwieństwo doktora

Seymoura, którego nienaganny wygląd irytował ją.

Weszła do mieszkania, spędziła dziesięć minut na

pogawędce z Thorleyami i poszła do swojego pokoju.

Nie minęło pięć minut, kiedy zapukała Mien

i wniosła tacę z zupą, szynką, sałatką i kawą w ter­

mosie. Pochłaniając kolację Daisy uznała, że to wyjąt­

kowo przyjemne zakończenie dnia. Po posiłku za­

jrzała do dzieci i poszła spać.

Pogoda się popsuła. Zaczął wiać dokuczliwy wiatr

i na domiar złego rozpadało się. Zgodnie z oczekiwa­

niami, bliźniaki stały się niemożliwe: odmawiały zro­

bienia czegokolwiek i przez cały czas domagały się

pójścia na plażę.

Lady Thorley w końcu uległa prośbom dzieci.

background image

56

- Daisy, czy mogłabyś z nimi pojechać? - zapytała.

- Choć na godzinę... Może jeżeli pójdą raz i przemok­

ną, to im przejdzie.

Ubrała więc dzieci w płaszczyki przeciwdeszczo­

we, sama włożyła swój plastikowy płaszcz, zabrała

wiaderka, łopatki i pojechali tramwajem. Morze

było szare i groźne, a piaszczysta plaża całkiem

wyludniona. Ponure niebo miało kolor morza. Ca­

łość robiła imponujące, ale i nieco przerażające

wrażenie...

Daisy uklękła i zgodnie z instrukcjami Josha bu­

dowała zamki z piasku. Właśnie formowała mur

ostatniego z nich, kiedy Katie wydała przeszywający

pisk. Dzieci z okrzykami radości rzuciły się w stronę

zbliżającego się doktora Seymoura. Daisy wstała

i otrzepała piasek z mokrych kolan. Wyglądała wyjąt­

kowo nieciekawie: z głowy zsunął się jej okropny

kaptur, więc miała mokre włosy i twarz.

Kiedy doktor podszedł bliżej, przywitała się. Spo­

kojnie wytrzymała badawcze spojrzenie, choć dobrze

wiedziała, że wygląda jak straszydło, i czuła się

okropnie.

- Dzień dobry, Daisy. - Uśmiechnął się. - Cóż za

wspaniałe zamki z piasku. W zamierzchłych czasach

sam takie budowałem.

Kucnął, obejrzał ich dzieło, poprawił most zwodzo­

ny, dobudował imponującą wieżę i wstał.

- Podwieźć was? - zapytał. - Trochę za wcześnie

na lunch, ale pewnie najpierw będziecie się musieli

umyć, prawda?

Obrzucił dziewczynę takim spojrzeniem, że aż pod­

niosła głowę. Niechby tylko spróbował się uśmiech­

nąć... Ale nie uśmiechnął się. Poszli plażą w stronę

promenady. Między nimi radośnie podskakiwały

dzieci, hałasując przy tym tak okropnie, że Daisy nie

background image

57

musiała podtrzymywać rozmowy. Było jej to na rękę,

bo nic sensownego nie przychodziło jej do głowy.

Rolls stał na ulicy. Siedziała w nim Mevrouw

van Taal.

- Panie znacie się, prawda? - swobodnie zauważył

doktor, pomagając dzieciom usadowić się na tylnym

siedzeniu. - Daisy, usiądź z nimi.

Mevrouw spojrzała na przybyłych przez ramię.

- Cóż za dziwny sposób spędzania poranka - rzu­

ciła kwaśno. -Ale tobie to pewnie nie przeszkadza, bo

nie musisz dbać o swój wygląd.

Daisy przemknęło przez myśl kilka uszczypliwych

odpowiedzi, ale nie zdążyła otworzyć ust, bo dzieci

ją wyręczyły. Niegrzecznie krzyczały na Mevrouw

van Taal i zachwalały, że plaża w deszczu to naj­

wspanialsza rzecz, jaką znają. Przytaknął im wuj,

który zdążył już wsiąść do samochodu, dostrzec

obrażoną minę Daisy i gładko przejąć rozmowę.

Bliźniaki, uciszone przez opiekunkę, uspokoiły się,

pozwalając wujowi na kurtuazyjną rozmowę z Mev-

rouw van Taal. Kiedy dojechali do domu, Daisy

natychmiast zabrała dzieci na górę. Były tak za­

chwycone perspektywą posiłku w towarzystwie wuja,

że zapomniały o Mevrouw van Taal. Ale kiedy

weszły do jadalni, widok tej kobiety przy nim wywo­

łał grymas na ich twarzyczkach.

- Dlaczego...? - zaczął Josh, ale Daisy czym prę­

dzej go uciszyła.

- Opowiedz mamusi o zamkach z piasku, które

dziś budowaliśmy - zaproponowała błyskawicznie.

Chłopiec nie dokończył pytania, ale po jego minie

było widać niezadowolenie.

- Myślałam, że wujek Val je z nami lunch, a nie

z nią - niespodzianie odezwała się Katie piskliwym

głosem.

background image

58

- No cóż, wszyscy razem jemy lunch - odparła

Daisy. - Opowiedz tatusiowi o znalezionym przez nas

krabie.

Dostrzegła wzrok doktora. Zauważyła, że śmiał się

cicho. A niech mu będzie, pomyślała i odwróciła oczy.

Przy stole Mevrouw van Taal zajęła miejsce na­

przeciwko dzieci. Siedząca między nimi Daisy bez

patrzenia wiedziała, że przez cały czas świdrują ją

dużymi niebieskimi oczami. W każdej chwili mogły

powiedzieć coś niestosownego...

- Przypomniało mi się - odezwał się doktor - że

coś dla was mam. Ale, o ile wasza mama pozwoli,

dostaniecie to dopiero po lunchu i tylko pod warun­

kiem, że będziecie teraz idealnie grzeczni.

Daisy odetchnęła z ulgą, po czym szybko wciągnęła

powietrze, bo dostrzegła, że doktor mruga do niej

porozumiewawczo. Rzeczywiście był nieobliczalny.

Czym prędzej zajęła się dziećmi, które zachowywały

się jak aniołki. Aż ich ojciec przerwał w połowie

zdanie i zapytał, czy przypadkiem nie są chore.

- Dokonałaś z nimi cudu, Daisy - powiedział

łagodnie. - Miejmy nadzieję... - dostrzegł wzrok żony

- że to nie jest tylko chwilowe - dokończył banalnie.

Biedak zapomniał, że Daisy nic nie wie o nowej

guwernantce.

Dzieci skończyły pudding, więc pozwolono im

wstać od stołu. Pocałowały rodziców i kamiennym

spojrzeniem obrzuciły Mevrouw van Taal, mamro­

cząc przy tym coś, co Daisy wolała uznać za uprzejme

pożegnanie.

- Biegnijcie z Daisy, kochani - poprosiła matka.

- Wypijemy kawę w saloniku, dobrze? - zapropono­

wała pozostałym.

Doktor Seymour wstał, otworzył drzwi, po czym

pochylił się nad Joshem.

background image

59

- Zaczekajcie w przedpokoju. Zaraz do was przy­

jdę.

Wrócił do pokoju. Zostawił uchylone drzwi, więc

stojąca koło schodów Daisy doskonałe słyszała głos

Mevrouw van Taal.

- Urocze dzieci i tak dobrze wychowane. Ta dziew­

czyna, ich niania, jest raczej spokojna, prawda? I na

dodatek brzydka. - Mevrouw van Taal roześmiała się.

- Miejmy nadzieję, że jest tak samo spokojna i dobra,

gdy jest z dziećmi sam na sam...

Oburzona Daisy usłyszała protesty Thorleyów.

- Och, nie chciałam was urazić - mówiła dalej.

- Jestem pewna, że to bardzo dobra dziewczyna, ale

czasem słyszy się takie historie...

- Nie o Daisy - przerwał doktor lodowatym to­

nem, aż dziewczynę przeszedł dreszcz. - Jestem pe­

wien, że nie miałaś nic złego na myśli, Reno, ale to

niezbyt mądrze oceniać osobę, o której się nic nie wie.

Nie sądzisz?

W chwilę później wyszedł do przedpokoju. Tym

razem zamknął za sobą drzwi.

- Przykro mi, jeśli słyszałaś tę rozmowę. Jestem

przekonany, że Mevrouw van Taal nie miała ciebie

na myśli.

- Nie obchodzi mnie, kogo miała na myśli - ka­

miennym tonem odparła Daisy. - Bardzo proszę jej

nie usprawiedliwiać. Gdyby pan był tak dobry i dał

dzieciom prezent, zabrałabym je na górę i wtedy

moglibyście państwo bez skrępowania podyskutować

o mojej osobie.

- Złośnica - powiedział łagodnie doktor Seymour

i dodał: - Masz śliczne oczy.

- Och, zapomniał pan dodać: i brzydką twarz...

- Porozmawiamy kiedyś na ten temat. - Uśmiech­

nął się dobrotliwie, a Daisy poczuła, że zbiera się jej

background image

60

na płacz, co jeszcze bardziej ją rozgniewało. - Na

stoliku w przedpokoju leży małe pudełeczko - zwrócił

się do dzieci, - Czy mógłbyś je przynieść, Josh?

Prawdę mówiąc, pudełko było dość duże. Doktor

otworzył je, wyjął z niego dwa mniejsze i podał

dzieciom.

- Nie wolno ich otwierać, dopóki nie położycie

się do łóżek. - Pochylił się, pocałował podniecone

twarzyczki i po chwili zastanowienia pocałował

także Daisy.

- Zaraz wyjeżdżam - oświadczył. - Cieszysz się,

prawda?

- T a k - odparła Daisy, choć dobrze wiedziała,

że to nieprawda. Odwróciła się i zaprowadziła dzieci

na górę.

W pudełkach były pozytywki z tańczącymi fi­

gurkami. Bliźniaki wpadły w taki zachwyt, że za­

pomniały zaprotestować przeciwko popołudniowej

drzemce. Dzięki temu Daisy miała chwilę wytchnie­

nia, więc zabrała się za pisanie listu do matki.

Chciała jak najszybciej zająć się czymś, co odwró­

ciłoby myśli od pocałunku doktora. Wiedziała, że

w identyczny sposób pocałował małych siostrzeńców,

ale miała nadzieję, że nie zrobił tego z litości. Miała

też nadzieję, że gdy znowu zejdzie z dziećmi na

dół, nie zastanie go już.

Los zawsze sprzyja nieszczerym życzeniom. Gdy

dzieci zeszły na podwieczorek, po doktorze nie było

śladu. Lady Thorley powiedziała, że jest już w drodze

do Anglii.

- Ale niedługo przyjedzie na kilka dni - dodała

- na jakieś sympozjum w Leiden.

W środę padał deszcz. Pomimo brzydkiej pogody

Philip pożyczył od kolegi samochód i zabrał Daisy do

Arnhem, gdzie znajdował się imponujący skansen.

background image

61

- W przyszłym tygodniu też się postaram o samo­

chód - obiecał, kiedy rozstawali się przed domem.

-I wybierzemy się na północ do Alkmaar i Leeuwar-

den. Nie wracasz jeszcze do Anglii, prawda?

- Nie, nie sądzę. Słyszałam, jak sir Hugh mówił,

że prawdopodobnie zostanie jeszcze miesiąc, a może

nawet dłużej.

- To dobrze. Zobaczymy się w przyszłym ty­

godniu.

Daisy zadzwoniła do drzwi i popatrzyła na wsia­

dającego do samochodu Philipa. Spędziła cudowny

dzień. Philip był niezbyt wymagającym towarzyszem

i zawsze chętnie przystawał na jej propozycje. Pomyś­

lała, że byłby wspaniałym bratem. W tym momencie

Mien otworzyła drzwi. Wzięła od niej mokre rzeczy

i wskazała głową na górę, skąd dochodziły rozeźlone

dziecięce głosiki.

- Dobrze, że wróciłaś. Lady Thorley jest wy­

kończona. Dzieci... - Podniosła ręce i przewróciła

oczami.

Daisy pobiegła na górę i zastała lady Thorley przy

próbie uspokojenia rozwrzeszczanych dzieci.

- Jeżeli będziecie cicho - powiedziała - opowiem

wam, gdzie dziś byłam. Pożegnajcie się grzecznie

z mamusią i połóżcie do łóżek.

Lady Thorley rzuciła jej pełne wdzięczności spo­

jrzenie, pocałowała dzieci i podeszła do drzwi.

- Poproszę Mien, żeby za pół godziny przyniosła

tacę z kolacją. Czy miło spędziłaś dzień?

- Cudownie, dziękuję. Dużo lepiej niż pani.

Lady Thorley zrobiła wymowną minę.

- Potrzebują smoka do opieki. Dobranoc. Bardzo

ci dziękuję, Daisy.

Następnego dnia wiał chłodny wiatr, ale nie pada­

ło, więc Daisy zabrała bliźniaki do parku, żeby się

background image

62

wyszalały. Trzy dni minęły pod znakiem względnego

spokoju. Czwartego ranka dzieci właśnie kończyły

śniadanie, kiedy do pokoju zabaw wszedł doktor

Seymour.

Bliźniaki ucieszyły się na jego widok. Daisy też,

choć nie chciała się do tego przed sobą przyznać.

- Popilnuję tej dwójki - zwrócił się na powitanie

do Daisy. - Margaret prosiła, żebyś przyszła do

salonu, bo chciałaby z tobą porozmawiać.

Lady Thorley już wcześniej wspominała o koniecz­

ności kupienia cieplejszych ubrań dla dzieci, więc

Daisy układała w myślach listę niezbędnych zakupów.

Lady Thorley siedziała przy stole, przy którym

zazwyczaj spożywano śniadanie. Sir Hugh też tam

był. Daisy przywitała się i usiadła. Wciąż rozważała,

czy lepiej kupić ubranka firmy Chilprufe, czy La-

dybird.

- Chcieliśmy z tobą porozmawiać - zaczęła lady

Thorley i spojrzała wymownie na męża.

- Hm... no cóż... - Sir Hugh chrząknął. - A więc

tak, Daisy... - Chrząknął znowu. - Oczywiście pa­

miętasz, że zatrudniliśmy cię czasowo. Chcieliśmy,

żebyś była z nami do chwili powrotu do Anglii, ale

mojemu koledze przedłużono pobyt, a jego guwernan­

tka do dzieci nie chce dłużej zostać w Holandii.

W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że mogłaby przejąć

twoje obowiązki po powrocie, ale dla wszystkich

będzie lepiej, jeżeli zrobi to od razu. Gdyby zaczęła

pojutrze, mogłabyś spędzić z nią jeden dzień i wpro­

wadzić w nowe obowiązki, a następnego dnia wróci­

łabyś do domu. Oczywiście, załatwimy wszystkie for­

malności związane z podróżą i, ma się rozumieć, damy

ci jak najlepsze referencje.

- Bardzo mi to na rękę, sir Hugh - odparła

uprzejmie Daisy. - Cieszę się, że znaleźliście państwo

background image

63

guwernantkę. Dużo lepiej mieć kogoś poleconego,

prawda?

Wiedziała, że takiej właśnie odpowiedzi oczekują

od niej Thorleyowie, ale w duchu nie mogła pogodzić

się z niemiłą niespodzianką. Myślała, że jeszcze co

najmniej przez miesiąc ma zapewniony byt i zupełnie

nie była przygotowana na tego typu decyzję ze strony

chlebodawców.

- Wiesz dobrze - dorzuciła szybko lady Thorley,

odgadując myśli Daisy - że przez cały czas byliśmy

z ciebie bardzo zadowoleni. Cudownie radzisz sobie

z bliźniakami. Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie

zrobiła...

- Opieka nad nimi była przyjemnością, lady Thor­

ley. Jeżeli to już wszystko, pójdę i przygotuję dzieci

na spacer. - Daisy wstała. - Oczywiście wiecie pań­

stwo, że doktor Seymour jest z bliźniakami?

- Tak. Po południu ma być w szpitalu, a wie­

czorem wraca do domu. - Lady Thorley uśmie­

chnęła się do Daisy. - Biegnij, kochanie. Jeśli nie

zobaczymy się podczas lunchu, przyjdę na podwie­

czorek.

Doktor z dziećmi siedział przy stole. Na widok

Daisy trzy głowy podniosły się z zaciekawieniem.

- Jak pójdziecie do przedpokoju - powiedział

- znajdziecie coś w parasolu przy drzwiach. Zanieście

to do rodziców i zapytajcie, czy możecie zatrzymać.

Dzieci czym prędzej wybiegły. Doktor wstał zza

stołu i podszedł do Daisy.

- Zaskoczona? - zapytał.

- Wiedział pan, że wracam do Anglii?

- Tak. Kiedy Hugh pierwszy raz usłyszał o gu­

wernantce, pytał mnie d zdanie. Uważam, że to

doskonały pomysł, bo tym dzieciom potrzebny jest

żandarm w spódnicy, który utrzyma je w ryzach.

background image

64

Jesteś cudowną nianią, ale zbyt dobrą i wyrozumiałą.

W ciągu kilku miesięcy owinęłyby sobie ciebie wokół

palca.

- To, co pan mówi, jest bardzo nieuprzejme - od­

rzekła chłodno Daisy - ale sądzę, że tylko tego można

się po panu spodziewać. Wiem, że ma pan o mnie

niezbyt dobre mniemanie... Co prawda nie dbam

o to... - Wciągnęła powietrze. - Żal mi będzie rozstać

się z dziećmi, ale za to ogromną przyjemność sprawi

mi świadomość, że nigdy więcej pana nie zobaczę.

-Podeszła do drzwi. -Proszę mi wybaczyć, doktorze,

ale muszę iść do dzieci. - Trzymając rękę na klamce,

spojrzała na niego przez ramię. - Mam głęboką

nadzieję, że Mevrouw van Taal osiągnie cel i usidli

pana. Jesteście siebie godni.

Wyszła dostojnym krokiem.

Doktor wciąż stał w tym samym miejscu. Wyraz

oburzenia, malujący się na jego twarzy, powoli ustę­

pował miejsca szerokiemu uśmiechowi.

Daisy pozapinała dzieciom ubranka i zabrała na

spacer, choć najchętniej usiadłaby i zastanowiła się

spokojnie nad obrotem spraw. Wiedziała, że jest

zatrudniona czasowo, ale spodziewała się wymówie­

nia z większym wyprzedzeniem, co dałoby jej moż­

liwość zaplanowania poszukiwań pracy po powrocie.

Choć oszczędziła prawie wszystkie pieniądze, obawia­

ła się, że może upłynąć wiele tygodni, zanim znów

znajdzie posadę. Od posępnych myśli oderwały ją

bliźniaki, które jak najszybciej chciały dotrzeć do

parku i zobaczyć, czy jest tam któryś z ich małych

kolegów. Ich ciągłe paplanie nie pozwalało Daisy na

chwilę zastanowienia.

Dzieci miały zostać powiadomione w momencie

przyjścia nowej guwernantki, więc Daisy normalnie

wypełniała swoje obowiązki, choć cały czas zastana-

background image

65

wiała się, czy polubią nową opiekunkę. Przecież dok­

tor Seymour określił ją mianem żandarma w spód­

nicy... Daisy starała się nie myśleć o lekarzu i wciąż

powtarzała sobie, że nie chce go więcej widzieć.

Żandarm w spódnicy przyszedł następnego dnia po

śniadaniu. Daisy właśnie przygotowywała w pokoju

zabaw farby i książeczki do malowania. Ranek był

wyjątkowo ponury i dzieci z łatwością dały się prze­

konać, że lepiej będzie później wyjść na spacer. Kiedy

ich matka weszła do pokoju w towarzystwie nowej

guwernantki, właśnie wykłócały się, kto powinien

dostać większą paletę z farbami.

Daisy postawiła na środku stołu, w bezpiecznej

odległości od dzieci, słoik z wodą, uśmiechnęła

się do lady Thorley i przywitała jej towarzyszkę.

Nowo przybyła była znacznie starsza od Daisy,

wysoka, szczupła i ładna. Robiła bardzo sympatyczne

wrażenie.

- Daisy, to jest Amy Thompson - przedstawiła

lady Thorley.

Guwernantka wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła

dłoń Daisy. Dzieci natychmiast przytuliły się do

opiekunki i podejrzliwie przyglądały nieznajomej.

- Podejdźcie i przywitajcie się z panną Thompson

- przymilnie odezwała się matka. - Panna Thompson

będzie nam dziś towarzyszyć przez cały dzień...

- Dlaczego? - zapytał Josh, po czym, ponaglony

przez Daisy, podał pannie Thompson rękę.

- No cóż - zaczęła lady Thorley - panna Thomp­

son jest waszą nową guwernantką i będzie was uczyć

w domu, co jest dużo przyjemniejsze niż chodzenie do

szkoły...

Katie też podała przybyłej rękę i dokładnie się jej

przyjrzała.

- Lepiej zatrzymajmy Daisy - zasugerowała.

background image

DO

- Rzecz w tym, kochani - odezwała się Daisy,

widząc nie wróżącą nic dobrego minę Josha - że

muszę wrócić do mamy i siostry...

Katie się rozpłakała, a Josh rzucił się na podłogę

i zaczął kopać i krzyczeć. Daisy klęknęła obok niego.

- Posłuchaj, Josh. Dalej będziemy się spotykać.

Wiesz, że mieszkam bardzo blisko was. Pewnie cza­

sem panna Thompson zaprosi mnie na herbatę i po­

zwoli wam odwiedzić Razora.

- Obiecujesz? - Chłopiec otworzył jedno oko.

Daisy spojrzała na pannę Thompson, która

z uśmiechem przytaknęła.

- Obiecuję - powiedziała Daisy. - A teraz, jeśli

wstaniesz, a Katie przestanie płakać, pobawimy się

w pokazywanie pannie Thompson, gdzie co jest, w co

się ubieracie na spacer i co najbardziej lubicie jeść. Na

początku będziecie musieli jej trochę pomóc, tak jak.

mnie, kiedy przyszłam po raz pierwszy.

Udobruchanie dzieci zajęło trochę czasu, ale pan­

na Thompson była w tej dziedzinie prawdziwą mist­

rzynią. Podczas lunchu była już z nimi w dobrej

komitywie i tylko jeszcze od czasu do czasu bliź­

niaki rzucały jej podejrzliwe spojrzenia. Po podwie­

czorku pożegnała się, obiecując, że wróci następ­

nego ranka.

Daisy ułożyła bliźniaki do snu, spakowała się,

umyła włosy, sprawdziła zawartość torebki i zeszła na

kolację do saloniku. Sir Hugh wręczył jej bilet.

- Kierowca zawiezie cię do Schiphol - oznajmił.

- Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jak polecisz lotem

przedpołudniowym. Panna Thompson przychodzi

o dziesiątej, więc może będzie lepiej, jeżeli wyjdziesz

niedługo po jej przyjściu, na wypadek, gdyby dzieci...

Nie dokończył.

- Tak, oczywiście. Rozumiem - zgodziła się Daisy.

background image

67

Sir Hugh zaproponował, żeby zadzwoniła do do­

mu, ale postanowiła tego nie robić, bo nie bardzo

wiedziała, o której dotrze na miejsce, a nie chciała,

żeby matka się martwiła. Przy kolacji Daisy uczest­

niczyła w rozmowie w swój zwykły, spokojny sposób.

Jednak w duchu wciąż nie mogła uwierzyć, że za

kilkanaście godzin znów będzie w domu i po raz

kolejny znajdzie się bez pracy.

Przykro jej było zostawiać dzieci, chociaż nie wąt­

piła, że panna Thompson będzie dla nich dobra

i należycie zadba o ich edukację. Jednak rozstanie

sprawiało jej ból, tym większy, że przy pożegnaniu

musiała zachować pogodną twarz. Rano znów padał

deszcz i odjeżdżając Daisy widziała dwie twarzyczki

przyciśnięte do mokrej szyby w pokoju zabaw. Prze­

stała machać, gdy samochód skręcił w ulicę. Kierowca

nie przejawiał chęci do rozmowy, więc droga na

lotnisko upłynęła jej na rozmyślaniach na temat pra­

cy. Może znowu posada niani? Albo pomocy domo­

wej? A jeśli nie, to może praca w sklepie? Ale czy nie

powinna mieć doświadczenia jako sprzedawczyni?

Kiedy dojechali do Schiphol, wciąż się nad tym

zastanawiała. Kierowca odprowadził ją do stanowis­

ka odprawy bagażowej. Podziękowała mu, dała napi­

wek i dołączyła do kolejki pasażerów odlatujących

w różne strony świata.

Lot przebiegł bez zakłóceń. Na lotnisku w Gatwick

odebrała bagaż, przeszła przez stanowisko odprawy

celnej i poszła do wyjścia. Przed terminalem stały

taksówki, a nieco dalej autobus. Niespodziewanie

ktoś wyjął jej walizkę z ręki.

- Samochód czeka - usłyszała cichy głos doktora

Seymoura.

Odwróciła się i popatrzyła na niego ze zdziwie­

niem.

background image

68

- T o moja walizka - rzuciła ostro - i nie jadę

samochodem. Stąd jest autobus... - Wciągnęła po­

wietrze. - Skąd pan się tu wziął i po co?

- Co za powitanie. - Wziął ją pod rękę. - Jadę do

Salisbury. Margaret dzwoniła do mnie dziś rano

i wspomniała, że lecisz tym samolotem. Tylko po­

czucie zdrowego rozsądku kazało mi ciebie zabrać.

Doszli do samochodu. Doktor otworzył drzwi,

pomógł jej wsiąść, po czym zajął miejsce obok. Kiedy

samochód ruszył, Daisy wciąż zastanawiała się, co

powiedzieć.

- Przyjemny lot? - zapytał od niechcenia.

- Tak. Dziękuję - odpowiedziała z przekąsem, bo

przypomniała sobie właśnie, że przecież nie chciała go

więcej widzieć.

- Ciągle zła?

Co za okropny człowiek.

- Nie wiem, co pan ma na myśli i proszę, żeby nie

czuł się pan zobowiązany do... do zabawiania mnie

rozmową. Nie chciałam z panem jechać. Wydaje mi

się, że wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie chcę

pana widzieć...

- Tak, tak. Wiem. Jeżeli tak bardzo trzymasz się

swoich surowych zasad, nie odezwę się ani słowem.

Możesz siedzieć i udawać, że mnie nie ma.

Dotrzymał słowa. W milczeniu dojechali do Wil-

ton. Doktor zatrzymał samochód przed domem, wy­

siadł, wyjął walizkę i pomógł jej wyjść.

- Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Daisy.

- Czy chciałby pan napić się kawy lub... lub herbaty?

Zatrzymała wzrok na wysokości krawata doktora,

po czym ukradkiem spojrzała mu w twarz. Patrzył na

nią rozbawiony.

- Moja droga Daisy, czy to gałązka oliwna? - Od­

wrócił się w stronę drzwi, które właśnie się otworzyły.

background image

MĘŻCZYZNA DLA DAISY 69

Pani Pelham wydała okrzyk radości.

- Daisy, kochanie, co za niespodzianka!

Popatrzyła ze zdziwieniem na doktora.

- Witaj, mamo - odezwała się Daisy. - To jest

doktor Seymour, który był tak łaskaw i podwiózł

mnie do domu...

- To już drugi raz - odparła matka i uśmiechnęła

się do niego. - Proszę wejść na filiżankę herbaty.

- Z miłą chęcią, pani Pelham, ale jestem umó­

wiony.

- No cóż, oczywiście. - Pani Pelham pokiwała

głową ze współczuciem. - Wy, lekarze nie macie zbyt

wiele wolnego czasu, prawda?

Układnie się pożegnał, choć utkwione w Daisy

oczy były zimne i twarde jak granit.

Poczekały, aż rolls znajdzie się na końcu ulicy

i dopiero weszły do domu.

- Co za wspaniała niespodzianka - powiedziała

matka. - Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez

kilka tygodni, kochanie.

- No cóż, ja też tak myślałam, ale przyjaciele

Thorleyów mieli guwernantkę, która zgodziła się za­

jąć bliźniakami.

-Wstawię wodę na herbatę i wszystko mi opo­

wiesz. Pam zaraz wróci. Bardzo się ucieszy...

Pani Pelham poszła do kuchni.

- Ten miły doktor tak po prostu przywiózł cię do

domu. Spotkałaś go na lotnisku?

- Wybierał się do Salisbury. Thorleyowie mu po­

wiedzieli, którym samolotem lecę.

- To się nazywa życzliwość. Musiało wam się

wspaniale podróżować razem.

Daisy zdjęła kurtkę.

- O, tak, oczywiście. - Kłamstwo tak gładko prze­

szło jej przez gardło, że prawie sama w nie uwierzyła.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pamela wróciła do domu, kiedy Daisy była w poło­

wie opisu pobytu w Holandii. Musiała więc zacząć od

, początku.

- Powiedz - zapytała siostra, zanim Daisy zaczęła

znowu - czy ten Philip, o którym pisałaś, jest miły?

Spotkasz się z nim jeszcze?

- Możliwe. Jeżeli przyjedzie na urlop i nie zapomni

o mnie.

- A widzisz - powiedziała matka. - Wiedziałam, że

poznasz kogoś miłego.

- To tylko przyjaźń, mamo. Myślę, że czuł się tam

bardzo samotnie i oprowadzanie mnie po Hadze spra­

wiało mu przyjemność.

Matka była wyraźnie rozczarowana.

- Tak, kochanie... może był tam jeszcze ktoś?

-Przyjaciele państwa Thorleyów... i doktor Sey­

mour. Często jeździ za granicę i kilka razy ich odwiedził.

- Nie towarzyszył ci przez całą drogę?

- Nie. Mówiłam ci przecież, mamo. Wracał z Lon­

dynu do Salisbury i lady Thorley powiedziała mu, że

będę wracać samolotem przed południem.

- Jak to miło z jego strony - skomentowała matka.

- Cudownie, że jesteś w domu. - Spojrzała na Pamelę.

- Sądzę, że radziłyśmy sobie całkiem nieźle.

- Wiedziałam, że sobie poradzicie. A ja przywio­

złam prawie wszystkie zarobione pieniądze i jutro

wpłacę je do banku.

background image

71

Kiedy Pam poszła spać, a matka siedziała i robiła

la drutach, Daisy zajrzała do domowej skarbonki

przejrzała księgę przychodów i wydatków. Nawet

gdy była w Holandii, pieniądze rozchodziły się w za­

straszającym tempie. Musiała więc jak najszybciej

rozejrzeć się za pracą.

Kilka dni spędziła w domu. W tym czasie roz­

wiązała parę matczynych zmartwień, zapłaciła zapo-

nniany rachunek, nadrobiła zaległości w plotkach

zrobiła porządki w ogrodzie. Obiecała sobie, że po

weekendzie zacznie szukać pracy.

W sobotniej gazecie nic nie znalazła, więc w ponie-

łziałek rano pojechała na rowerze do Salisbury.

Kupiła wszystkie pisma, w których ukazywały się

ogłoszenia o pracy i odwiedziła dwie agencje. W żad-

nej nic dla niej nie było. Widać nikt nie potrzebował

pomocy domowej, niani ani niewykwalifikowanej

przedszkolanki.

- Gdyby potrafiła pani pisać na maszynie i steno­

grafować - zasugerowała energiczna kobieta w dru-

giej agencji - miałabym kilka ciekawych propozycji.

A tak mogę pani tylko doradzić ukończenie jakiegoś

kursu i ponowne zgłoszenie się do nas. W ostateczno­

ści zawsze jest sprzątanie biur we wczesnych godzi-

nach porannych...

Daisy pomyślała z obawą, że może dojść i do tego.

Co za szczęście, że miały jeszcze w banku kwotę

wystarczającą na przeżycie najbliższych tygodni.

Kolejne dni upłynęły na wysyłaniu ofert na ogłosze-

nia, których nie dość, że było niewiele, to na dodatek

żaden z potencjalnych pracodawców nie zadał sobie

trudu, żeby odpowiedzieć. Usiadła więc i napisała

ogłoszenie do gazety. Musiała przyznać, że nie posiada

lic, czego wymaga się od poszukiwanych pracownic.

Jednak wysłała ogłoszenie i poszła do biura pracy.

background image

72

Tam też nic nie mieli. Wyglądało więc na to, że jest

bezrobotna. Ale mimo wszystko nie było tak źle, bo

miejscowa piekarnia poszukiwała na dwa tygodnie

pomocy na piątki rano i soboty po południu. Praca

była dość ciężka i Daisy nie radziła sobie zbyt dobrze

z obsługą kasy, ale za to pieniądze, choć niewielkie,

bardzo się przydały.

Zbliżał się październik, więc Daisy zamówiła wę­

giel. Po zapłaceniu na koncie w banku zostało ujem­

ne saldo, które należało jak najszybciej pokryć.

Znów pojechała na rowerze do Salisbury i poszła do

obu agencji. W pierwszej nie było zupełnie nic,

w drugiej zaproponowano jej posadę pomocy do

szóstki dzieci na farmie w Old Sarum. Musiałaby się

tam przenieść, a i wynagrodzenie było niewielkie.

Powiedziała, że zastanowi się i mimo braku pieniędzy

poszła na kawę. Gdyby tak coś się wreszcie wydarzy­

ło, pomyślała.

Nie wiedziała, że doktor Seymour też pije kawę

- w kuchni jej matki.

- Moja siostra na pewno chciałaby wiedzieć, czy

Daisy znalazła pracę - wyjaśnił. - Niedługo u niej

będę, więc przekażę nowiny.

Pani Pelham poczęstowała doktora drugą filiżanką

kawy i herbatnikami.

- Znowu pojechała do tych dwóch agencji w Salis­

bury... Wciąż nic dla niej nie ma. Nie wyobraża pan

sobie, jak trudno dziś o pracę, a na dodatek moja

ukochana córka nie ma żadnego konkretnego zawo­

du. Bo, widzi pan, po śmierci mojego męża było tyle

spraw, a ja nie mam głowy do interesów i zaczęło nam

brakować pieniędzy, więc Daisy podjęła pracę u pani

Gower-Jones. Akurat razem z moją rentą starczało

na życie.

- A więc Daisy wciąż nie ma pracy?

background image

7 3

- No cóż, przez dwa tygodnie pomagała w miej­

scowej piekarni, ale to w sumie były tylko dwa

przedpołudnia i dwa popołudnia. - Pani Pelham

przerwała. - Właściwie nie bardzo wiem, po co

pana tym zajmuję...

- Chyba mogę pomóc, bo przypadkiem wiem, że

w szpitalu brakuje salowych. Sądzę, że godziny pracy

są rozsądne i wynagrodzenie adekwatne do obowiąz­

ków. Daisy mogłaby się zaczepić do czasu, aż znajdzie

coś bardziej odpowiedniego.

- Nie jest wymagane doświadczenie? - zapytała

entuzjastycznie pani Pelham.

- Nie - odrzekł łagodnie. - Tylko zdrowy rozsądek

i dobre serce, a to Daisy na pewno posiada.

- Powiem jej natychmiast, jak przyjdzie...

- Dlaczego nie? Ale lepiej niech pani nie wspomina

o mojej wizycie ani o tym, że to ja powiedziałem

o pracy. Mam wrażenie, że Daisy nie cierpi niczego,

co zakrawa na jałmużnę, a mogłaby to tak odebrać.

Proszę powiedzieć córce, że słyszała pani o pracy

w szpitalu od jakiejś przyjaciółki czy znajomej.

- N o . . . dobrze, zrobię tak. Rozumiem, co pan

ma na myśli. Daisy jest bardzo kochana, ale taka

niezależna.

Wypili kolejną filiżankę kawy i rozstali się w jak

najlepszej komitywie. Pani Pelham przećwiczyła, co

ma powiedzieć córce. Na chwilę przerwała rozmyś­

lania, bo zrobiło się jej żal, że doktor nie interesuje

się Daisy. Mówił o niej tak obojętnym tonem. Zresztą,

dlaczego miałoby być inaczej? Daisy nie grzeszyła

pięknością, a na dodatek była szczera, co nie zawsze

zjednywało sympatię. Może doktora czymś uraziła...?

Jeżeli tak, to bardzo ładnie z jego strony, że zadaje

sobie trud znalezienia pracy dla Daisy. Najpraw­

dopodobniej robi to na prośbę swojej siostry.

background image

74

Po powrocie do domu przybita niepowodzeniem

Daisy z rosnącym entuzjazmem słuchała nowin.

- Spotkałam panią Grenvilłe. Pamiętasz ją, kocha­

nie? Mieszka gdzieś w Salisbury. Była na targu i za­

mieniłyśmy parę słów. Powiedziała, że w szpitalu

poszukują salowych. Mają dać ogłoszenie, ale gdybyś

poszła od razu, miałabyś większe szanse, niż gdy

anons ukaże się w prasie.

V - Pójdę jutro rano. Jeżeli naprawdę są wolne etaty,

złożę podanie.

Obudziła się w środku nocy, bo przypomniała

sobie, że w tym szpitalu pracuje doktor Seymour.

Sennie pomyślała, że to fatalnie, ale w porównaniu

z perspektywą stałej pracy to niewielka przeszkoda.

Rano zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że

kandydatki na salowe będą wzywane na rozmowę

i może przyjść o drugiej z referencjami. Trochę speszył

ją fakt, że jest jedną z wielu kandydatek, z którymi

będzie przeprowadzana rozmowa.

Odpowiadając na pytania, zadawane przez kobietę

o srogim wyglądzie, Daisy pomyślała, że ma małe

szanse na tę pracę. Nie wiedziała, że ową kobietę

dyskretnie poinformowano, że za pannę Daisy Pel-

ham, o ile zgłosi się na rozmowę, osobiście ręczy

doktor Seymour. Jego zdaniem to odpowiedzialna

i pracowita osoba, która poprzednio pracowała u jego

siostry i tylko dlatego odeszła, że dzieciom już nie była

potrzebna niania.

Kobieta o srogim wyglądzie nie wspomniała o tym,

bo tak ją poinstruowano. Powiedziała jedynie, że

Daisy zostanie powiadomiona, czy jest przyjęta.

- Nie mam zbyt wielkiej nadziei - przyznała pod­

czas kolacji przed matką i siostrą. - Było nas kilka­

naście i większość sprawiała wrażenie, że jest stwo­

rzona do tej pracy.

background image

75

- Poczekamy i zobaczymy - łagodnie odrzekła

matka.

Nie musiały długo czekać. Następnego dnia przy­

szedł list, potwierdzający zatrudnienie. Poczynając od

poniedziałku miała codziennie, oprócz sobót i nie­

dziel, przychodzić do pracy o wpół do dziewiątej, a raz

na cztery tygodnie wypadał jej weekendowy dyżur.

Wynagrodzenie było znośne. Daisy policzyła, że aku­

rat wystarczy na wszystko, choć nie uda się nic

odłożyć.

Podczas śniadania panował nastrój podniecenia.

- Cieszę się, że dostałaś tę pracę, Daisy - powie­

działa Pamela - ale nie będziesz salową ani dnia dłużej,

niż jest to konieczne. Jak tylko trafi się coś lepszego...

Czy ta praca nie będzie zbyt okropna? Sprzątanie po

pacjentach i pomaganie pielęgniarkom...

- Na pewno będzie ciekawa - odparła Daisy.

Kiedy pojawiła się w poniedziałek rano w różowym

fartuchu, stwierdziła, że praca jest nie tylko ciekawa,

ale wręcz zadziwiająca. Miała pracować na żeńskim

oddziale razem z drugą salową - kobietą po trzydzies­

tce, która, zdaniem Daisy, wykonywała obowiązki

z pewnego rodzaju zawziętą sumiennością, a pacjentki

traktowała jak powietrze. Równie dobrze łóżka mo­

głyby stać puste; pewnie nie dostrzegłaby różnicy.

Przyjacielska z natury Daisy uśmiechała się do pa­

cjentek, podsuwała szklanki z wodą, żeby były w za­

sięgu ręki, podnosiła upuszczone robótki i przynosiła

gazety.

- Nigdy nie skończysz, jak będziesz marnować czas

na zajmowanie się nimi - rzuciła pani Brett z nie­

smakiem. - Zbierz tylko naczynia i wynieś do kuchni.

Wózek jest przy schodach.

Daisy zebrała naczynia i poszła wykonać polece­

nia siostry przełożonej, która podczas powitania

background image

76

ograniczyła się tylko do zapytania dziewczyny o na­

zwisko i zalecenia, aby robiła wszystko, co każe pani

Brett. Ta zaś, wykorzystując swoją przewagę, wyda­

wała Daisy całą masę ogłupiających poleceń. Miała

przerost ambicji kierowniczych, a zabiegane pielęg­

niarki nie zwracały na to uwagi...

O wpół do pierwszej Daisy poszła do stołówki na

lunch. Widok kilku sympatycznych dziewcząt w jej

wieku podniósł ją na duchu. Zwłaszcza gdy dowie­

działa się, że też są salowymi. Kiedy powiedziała,

gdzie pracuje, pulchna dziewczyna z miękkim wiej­

skim akcentem stwierdziła życzliwie, że praca z panią

Brett to prawdziwe nieszczęście.

- Niestety, gdy raz się trafi na oddział, już się tam

zostaje. Ale może ci się poszczęści i zostaniesz prze­

niesiona.

Wróciła do pracy w lepszym nastroju. W końcu to

dopiero pierwszy dzień. Może przy bliższym poznaniu

starsza koleżanka okaże się sympatyczniejsza... Jed­

nak pani Brett z natury nie była życzliwa, a w miarę

upływu dnia stawała się coraz gorsza.

Po pracy Daisy pojechała do domu. Przed matką

i Pamelą udawała zadowolenie. Powiedziała, że praca

jest ciekawa i na pewno ją polubi. Na nagabywania

matki, czy spotkała na oddziale jakiegoś lekarza,

odparła, że nie; jeszcze nie. Nie chciała martwić

rodzicielki, że lekarze, nawet stażyści, nie patrzą na

nią z zainteresowaniem. W końcu jest tylko salową...

Pod koniec tygodnia Daisy doszła do wniosku, że

pani Brett, przy całym swoim despotyzmie, nie jest

dobrą organizatorką i mnóstwo czasu marnuje na

bezproduktywną krzątaninę, a przed przełożoną pie­

lęgniarek odgrywa rolę bardzo pracowitej, kompeten­

tnej osoby. Gdy tylko siostra przełożona siadała

w gabinecie, by wypełniać dokumenty, pani Brett

background image

77

natychmiast biegła do niej z herbatą i bez wahania

wykonywała wszystkie polecenia.

Po tygodniu Daisy wracała do domu z wypłatą

w kieszeni i przeświadczeniem, że nawet jeżeli nie lubi

nowej pracy, to dzięki niej może utrzymać rodzinę,

a przy okazji pomóc niektórym pacjentkom.

- Czy widziałaś może doktora Seymoura? - zapy­

tała tego dnia matka.

- Jego? - Daisy właśnie umyła włosy i owijała

głowę ręcznikiem. - Nie, ale przecież wiesz, że on

pracuje w Londynie. Pewnie przyjeżdża do Salisbury

tylko w razie potrzeby.

- Szkoda, ale za to pewnie spotkasz się z Thor-

leyami, gdy wrócą, prawda?

- Pewnie tak. Obiecałam dzieciom, że je odwiedzę.

Pomyślała, że jednak z Joshem i Katie było jej

bardzo dobrze. O doktorze też nie potrafiła za­

pomnieć, choć przecież powiedziała, że nie chce

go widzieć. Za to on już na pewno o niej nie

pamiętał...

W połowie następnego tygodnia wracając z lunchu,

stanęła twarzą w twarz z doktorem. W pobliżu nie

było nikogo. Zanim zdążyła się zastanowić, czy nie

zatrzymać się i nie porozmawiać, doktor uśmiechnął

się chłodno, kiwnął głową i poszedł dalej. Daisy stała

i patrzyła za nim, aż zniknął z pola widzenia. Nie

wiedziała dokładnie, jakie stanowisko w hierarchii

szpitalnej zajmuje doktor Seymour, ale uznała, że

skoro stażyści nie dostrzegają salowych, to starszy

personel medyczny rozmawia najwyżej z pielęgniar­

kami. Mimo wszystko jednak doktor mógł coś powie­

dzieć - choćby przywitać się.

Podczas krótkiej przerwy pochłaniała chleb z ma­

słem i popijała mocną herbatę. Nagle uświadomiła

sobie, że salowe rozmawiają o doktorze Seymourze.

background image

7 8

- Ma cudowne podejście do dzieci - usłyszała.

- Szkoda, że rzadko tu bywa. Przyjeżdża dwa razy

w tygodniu na obchód oddziałów. Zawsze jest taki

uprzejmy. Mówi grzecznie dzień dobry, a nie jak

niektórzy inni...

Dziewczęta roześmiały się.

-A czego ty się spodziewasz? Nikt nie zwraca

uwagi na takie jak my. Ale on jest inny... prawdziwy

dżentelmen.

- Żonaty? - zapytała jedna z dziewcząt.

- No... nie znam go na tyle dobrze, żeby zapytać...

Pośmiały się jeszcze trochę i rozeszły do swoich

obowiązków.

Daisy szybko poszła na górę. Po drodze przyszło

jej do głowy, że doktor pewnie jej nie lubi. Jak inaczej

wyjaśnić, że pozdrawia inne salowe, a jej nie? W myś­

lach pominęła fakt, że przecież to ona niedwuznacznie

dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie go widzieć.

Kiedy po południu wracała na rowerze do domu,

cicho przemknął koło niej rolls. Na drodze panował

duży ruch, więc doktor patrzył przed siebie i nawet

jej nie zauważył. A Daisy tak bardzo pragnęła, żeby

choć podniósł rękę w geście pozdrowienia.

- Kochanie, dzwoniła lady Thorley - od progu

przywitała ją matka. - Dzisiaj wrócili i dzieci chcą się

z tobą zobaczyć. Powiedziałam, że masz wolne tylko

weekendy. Obiecała, że jeszcze zadzwoni. - Spojrzała

na twarz córki. - Miałaś okropny dzień, prawda?

Chodź i usiądź, a za sekundę będzie kolacja. Powin­

naś odwiedzić te dzieci. Ich matka mówi, że wciąż za

tobą tęsknią.

Lady Thorley zadzwoniła po kolacji. Dzieci czuły

się dobrze i świetnie się dogadywały z panną Thomp­

son, ale chciały zobaczyć Daisy. Dziewczyna zgodziła

się więc przyjść w sobotę na podwieczorek. Ode-

background image

7 9

tchnęła z ulgą i jednocześnie poczuła się rozczarowa­

na, że lady Thorley będzie sama.

- Hugh wraca dopiero w niedzielę. Poplotkujemy

sobie, a i panna Thompson ucieszy się z twoich

odwiedzin.

Daisy odłożyła słuchawkę. Pomyślała, że w sobotę

doktor na pewno będzie w Londynie.

- To dobrze - mruknęła do Razora.

W sobotę od rana padało, ale Daisy wcale się tym

nie martwiła. Najważniejsze, że przez dwa dni nie

będzie musiała słuchać gderania pani Brett. Zjadła

śniadanie, odprowadziła Pamelę na spotkanie z przy­

jaciółmi, razem z matką sporządziła listę zakupów

i poszła do centrum Wilton. Po godzinie wróciła

obładowana zakupami. Matka wzięła się za przygo­

towanie lunchu, a Daisy poszła do swojego pokoju

i przebrała się w granatową sukienkę z dżerseju, którą

kupiła na styczniowej wyprzedaży. Sukienka była

elegancka, dobrze skrojona i uszyta. Ładnie na niej

leżała, choć kolor nie dodawał jej uroku. Ale kiedyś

pewna życzliwa koleżanka dała jej delikatnie do zro­

zumienia, że nie grzeszące urodą dziewczyny najlepiej

robią nosząc stonowane, nie zwracające uwagi stroje.

Świadoma swoich niedostatków Daisy wzięła sobie tę

radę do serca.

Bliźniaki zgotowały jej entuzjastyczne powitanie.

Równie ciepło przywitała ją lady Thorley i panna

Thompson. Ucięły sobie dłuższą pogawędkę, po czym

lady Thorley poszła do saloniku, a panna Thompson

i dzieci zabrały Daisy do dziecinnego pokoju, by

pochwalić się figurkami z plasteliny.

- Nie mam talentu do robienia takich rzeczy

- przyznała panna Thompson, gdy usiadły przy stole.

- Mogę od biedy ulepić psa lub kota, ale Josh

chce miniaturowy pałac Buckingham. - Podała Daisy

background image

80

ciężką grudkę. - Dzieci powiedziały, że ty jesteś

w tym dobra...

Rozpoczęła więc lepienie królewskiej siedziby,

a bliźniaki z wysuniętymi językami przygotowywały

różne wersje postaci królowej i księcia Philipa.

- Daisy, mam do wysłania kilka listów - powie­

działa cicho panna Thompson. - Czy bardzo by ci

przeszkadzało, gdybym teraz wyszła? Josh i Katie są

z tobą tacy szczęśliwi... Gdyby nie padało, moglibyś­

my wszyscy pójść...

Po wyjściu panny Thompson na prośbę Josha

Daisy przerwała lepienie i narysowała Razora, ale

jeden rysunek nie zadowolił dzieci, więc zrobiła całą

serię i dała im do kolorowania. Oczywiście Katie

malowała na swój ulubiony różowy, a Josh w cętki

i prążki. Dobrze, że Razor, dostojny zwierz, tego nie

widział.

Właśnie kończyła wąsy kota na kolejnym rysunku,

gdy usłyszała konspiracyjny szept bliźniaków. Zanim

zdążyła podnieść wzrok, dwie duże chłodne dłonie

zakryły jej twarz.

- Zgadnij, kto to? - zapytał głos, który tak bardzo

chciała wymazać z pamięci.

- Nie wiesz, prawda, Daisy? - krzyknęły radośnie

bliźniaki, więc nie musiała wysilać się na odpowiedź.

- Pomożemy ci zgadywać...

Powinna rozgniewać się, ale dotyk rąk doktora

przyprawił ją o przyjemne mrowienie, a na dźwięk

dobrze znanego głosu przeszedł ją dreszcz. Nie roz­

gniewała się więc. Tym bardziej że rozczarowałaby

dzieci.

- Święty Mikołaj? - zapytała.

Josh wybuchnął śmiechem.

- Niemądra Daisy! Jeszcze nie Boże Narodzenie.

- Zostały ci dwie próby - powiedziała Katie.

background image

81

- Pan Cummins? - Daisy przypomniała sobie męż-

czyznę, który całe dnie spędzał w przedszkolu, na-

prawiając kaloryfery.

- Ostatni raz - krzyknął Josh.

- Doktor Seymour. - Głos Daisy był całkiem

opanowany.

- Chcesz powiedzieć: wujek Val. Zgadłaś; nie mu-

sisz dawać fanta.

- Wielka szkoda - stwierdził doktor i opuścił ręce

ramiona Daisy, co przyprawiło ją o jeszcze większy

pokój. - Nie mam nic przeciwko temu, że wzięłaś

de za Świętego Mikołaja, ale co do tego nie znanego

pana Cumminsa mam mieszane uczucia.

- Hydraulik - wyjaśniła, marząc, żeby doktor wre-

szcie zdjął ręce z jej ramion.

Nie tylko że nie zabrał rąk, ale jeszcze zaczął

kciukiem gładzić jej szyję. Choć było to ogromnie

przyjemne, Daisy czym prędzej wstała, przerywając tę

szczotę. Właśnie zastanawiała się, co począć dalej,

kiedy ku jej uldze weszła panna Thompson, a za nią

lady Thorley.

- Może wszyscy zjemy tu podwieczorek? - zapytała

retorycznie lady Thorley.

- Powiem kucharce - rzuciła panna Thompson.

Daisy zajęła się uprzątaniem plasteliny ze stołu,

doktor trzymał bliźniaki na kolanach, słuchał mono-

logu siostry i obserwował dziewczynę.

Podwieczorek był uroczy i, mimo niepokojącej

obecności doktora, Daisy świetnie się bawiła i zupeł-

nie zapomniała o upływie czasu. Kiedy spojrzała na

zegarek, właśnie minęła szósta.

- Muszę już iść - powiedziała, patrząc na lady

Thorley. - Obiecałam, że wrócę około szóstej... - Pod-

niosła z kolan wielką głowę Bootsa i pomimo protes-

v dzieci wstała. - Posłuchajcie - zaproponowała

background image

82
- jeśli wasza mama i panna Thompson pozwolą,

możecie przyjść do mnie na podwieczorek i poznać

Razora.

- Kiedy? - zapytał Josh.

- W którąś sobotę. Tylko nie w najbliższą, bo

pracuję.

Najdłużej trwało pożegnanie z dziećmi. Serdecznie

pożegnała się z panną Thompson i chłodno z doktorem.

- Odprowadzę cię do drzwi - zaproponowała lady

Thorley.

Na chwilę zatrzymały się w holu i Daisy włożyła

plastikowy płaszcz. Trzymała rękę na klamce, kiedy

dołączył do nich doktor. Zdjął jej dłoń z klamki

i otworzył drzwi.

- Gotowa? - zapytał energicznie, po czym zwrócił

się do siostry: - Zaraz wrócę, Meg.

Daisy wyszła na ganek i dopiero wtedy odzyskała

mowę.

- M a m tu rower... pojadę na nim do domu... nie

mogę go tu zostawić; jest mi potrzebny...

Doktor otworzył drzwi samochodu i po chwili

Daisy znalazła się w środku.

- Najpóźniej jutro rano będziesz miała swój rower,

więc nie zawracaj głowy.

Wsiadł do samochodu, zapiął jej i swój pas bez­

pieczeństwa i gładko ruszył.

- Zadowolona z nowej pracy? - zapytał.

- A więc widział mnie pan wtedy - rzuciła z roz­

drażnieniem. - Chociaż popatrzył pan na mnie, jak­

bym była powietrzem. Dziękuję, podoba mi się ta

praca. I lubię pacjentów...

- Ale?

Głos doktora brzmiał tak zachęcająco, że przez

chwilę zapomniała, że nie chce mieć z nim nic

wspólnego.

background image

83

- Pani Brett, druga salowa, pracuje tam od dawna

i trochę popadła w rutynę. Odnoszę wrażenie, że

opiekowała się już tyloma pacjentkami, że w końcu

przestała je dostrzegać.

-I co w związku z tym zamierzasz zrobić?

- Ja? Nic. Jestem tam dopiero kilka tygodni i za­

leży mi na tej pracy. A poza tym nie mam prawa jej

krytykować. Po prostu staram się, żeby pacjentki

miały wszystko w zasięgu ręki, kroję im mięso,

podnoszę z podłogi robótki... - Przerwała i zaru­

mieniła się. - To brzmi zarozumiale. Nie wiem, po

co właściwie to panu mówię. Przecież to nie ma

znaczenia.

- Dlaczego nie postarasz się o przeniesienie na inny

oddział? - zapytał od niechcenia.

- Salowe są przydzielane na oddziały i przenoszone

odgórnie. - Patrzyła przed siebie. - Nie mamy dużego

wyboru. Kiedy pan wraca do Londynu?

Zdawało jej się, że zachichotał.

- Niedługo. Cieszysz się, prawda? Nie będziemy

musieli udawać, że się nie zauważamy.

To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi.

Przez całą drogę prowadzili nic nie znaczącą roz­

mowę. Gdy dotarli na miejsce, doktor wysiadł, ot­

worzył jej drzwi, przytrzymał furtkę, żeby mogła

przejść i zamknął za nią, dając do zrozumienia, że nie

musi się wysilać na zaproszenie go na herbatę, bo i tak

nie skorzysta z propozycji. Podziękowała więc za

podwiezienie, pożegnała się i weszła do domu.

f Czy to ty, kochanie? - zawołała z kuchni matka.

- Jesteś bardzo przemoknięta?

- Zostałam podwieziona - odparła i zdjęła zniena­

widzony płaszcz. - Jutro ktoś mi dostarczy rower.

- Kto cię podwiózł? - Matka wysunęła z kuchni

głowę.

background image

84

- Doktor Seymour był na podwieczorku i przy­

wiózł mnie - odpowiedziała Daisy i zupełnie niepo­

trzebnie dodała: - Pada deszcz.

Pani Pelham rzuciła córce zamyślone spojrzenie.

- Tak, moja droga. - Otworzyła szerzej drzwi.

- Jest trochę jabłek, może zrobiłabyś szarlotkę?

Dziesięć minut później Daisy robiła ciasto i za­

stanawiała się, czy doktor Seymour mieszka u siostry,

a jeśli nie, to gdzie? Przecież musi gdzieś mieszkać.

W Londynie? Skoro pracuje i tutaj... Pewnie ma jakiś

dom i w Londynie, i w Salisbury.

Zmarszczyła czoło, bo przypomniała sobie, że mia­

ła się nim nie interesować.

Wypoczęta po weekendzie spędzonym w domu,

Daisy w poniedziałek pojechała do pracy z mocnym

postanowieniem, że nie da się zdenerwować pani

Brett. W odpowiedzi na uprzejme dzień dobry usły­

szała burknięcie i polecenie, żeby posprzątała przed

obchodem.

-I nie trać czasu na podnoszenie robótek i tym

podobne bzdury. Postaraj się, żeby napoje były po­

dane na czas. Nie chcę, żeby się ktoś czepiał.

Daisy też nie chciała, ale, korzystając z chwilowej

nieobecności pani Brett, podniosła z podłogi wszy­

stkie robótki i zdjęła z głów dwóch pacjentek wałki

do włosów.

Nadzieje na lepsze stosunki z koleżanką spełzły

na niczym i wszystko wskazywało na to, że ona

założyła sobie, że nie polubi Daisy. Kiedy rozstawały

się w piątek po południu, pani Brett była pełna

obaw, jak młodsza koleżanka poradzi sobie podczas

weekendu.

- Nie będziesz miała nikogo do pomocy - uprze­

dziła. - Będziesz musiała pracować za dwie i Bóg

background image

85

jeden raczy wiedzieć, co tu zastanę w poniedziałek

rano.

- Tak, pani Brett - przytaknęła Daisy. - Do

widzenia pani.

Następnego dnia Daisy odkryła, że praca bez

stojącej nad głową koleżanki sprawia jej przyjemność.

Ze zdziwieniem dostrzegła, że ma wszelkie predys­

pozycje, żeby być salową: jest rozsądna, szybka

w działaniu i życzliwa. Dobrze radziła sobie z obo­

wiązkami i nawet miała czas na spełnianie próśb mniej

sprawnych pacjentek. Późnym popołudniem skończy­

ła pracę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku,

choć porządnie bolały ją nogi.

W niedzielę było jeszcze lepiej, bo przełożona

pielęgniarek zaczynała pracę o pierwszej, więc na

oddziale panował wyjątkowy spokój.

Po pracy szła głównym korytarzem w stronę

wyjścia, gdy dostrzegła doktora Seymoura. Stał,

rozmawiając z jednym z lekarzy i patrzył na Daisy

nad głową rozmówcy. Natychmiast odwróciła

wzrok, szybko wyszła z budynku, wsiadła na rower

i pognała do domu, jakby ją kto gonił. Ale

rolls-royce nie przemknął obok niej. Zadyszana do­

jechała do domu. Było jej okropnie głupio. Czego

właściwie spodziewała się ze strony doktora? Że

z nią porozmawia? Otworzy jej drzwi? Czy może

uśmiechnie się?

W poniedziałek miała wolne. Pomogła matce w do­

mu, uporządkowała ogródek i wypożyczyła książki

z biblioteki.

We wtorek rano w drodze do pracy zastanawiała

się, czy znów zobaczy doktora.

- Szczęściara z ciebie - zagadnęła ją w drzwiach

jedna z dziewcząt. - Zostałaś przesunięta na oddział

dziecięcy. Irma mi o tym powiedziała.

background image

r

86

- Ja? - zdziwiła się Daisy. - Myślałam, że nie

można się przenieść...

- Zdaje mi się, że ktoś poszedł na zwolnienie

lekarskie. Ciesz się, Daisy, bo to najlepszy oddział

w całym szpitalu.

Rzeczywiście, miała się zgłosić na oddziale dziecię­

cym. Radośnie pokonywała korytarze i wahadłowe

drzwi; nigdy więcej z panią Brett... Otworzyła ostat­

nie drzwi i przypomniała sobie, że na oddziale dzie­

cięcym pracuje doktor Seymour. Porozmawia? Ot­

worzy jej drzwi? Czy może uśmiechnie się?

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W porównaniu ze spokojem panującym na od­

dziale kobiecym oddział dziecięcy pulsował życiem:

słychać było płacz dzieci, krzyki, radosne głosiki,

którym w tle towarzyszyła muzyka, na tyle głośna, by

wprawić wszystko w wesoły gwar. Tuż za drzwiami

Daisy zatrzymała się, nie bardzo wiedząc, dokąd

pójść. Po obu stronach szerokiego korytarza znaj­

dowało się kilka par drzwi. Pomyślała, że powinna

zgłosić się do przełożonej pielęgniarek...

Bardzo ładna młoda kobieta wyjrzała na ko­

rytarz.

- Jesteś naszą nową salową? - zapytała przyjaznym

tonem. - Wejdź, proszę. Chciałabym zamienić z tobą

kilka słów...

Siostra Carter różniła się od przełożonej z oddziału

kobiecego jak dzień od nocy. Była niewiele starsza od

Daisy i miała kręcone włosy okalające śliczną twarz.

Poprosiła nową salową, by usiadła.

- Dzień dobry, siostro przełożona - grzecznie po­

wiedziała Daisy siadając. - Jestem salową; mam na

imię Daisy.

- Bardzo ładnie, na pewno się dzieciom spodoba.

- Spojrzała na dokumenty na biurku. - Wiem, że

pracowałaś w przedszkolu. Właśnie potrzebujemy

kogoś takiego. - Uśmiechnęła się. - Ale tu jest dużo

brudnej pracy.

- Nie mam nic przeciwko temu.

background image

88

- To dobrze. Chodź, poznasz Maisie, naszą drugą

salową.

Maisie na klęczkach sprzątała rozlaną przez jakieś

dziecko owsiankę. Wstała, ukazując okrągłą, pogod­

ną twarz.

- Znowu on, siostro - stwierdziła bez cienia złości.

- Niegrzeczny chłopiec - skwitowała pielęgniar­

ka. - Maisie, to Daisy, twoja nowa współpracow­

niczka.

- Witaj, kochanie. Cieszę się, że jesteś. Jedna para

rąk nie poradzi sobie z tym wszystkim. - Obrzuciła

Daisy przyjacielskim spojrzeniem. - Lubisz dzieci?

- Tak - odparła zapytana.

- A więc świetnie sobie razem poradzimy - oświad­

czyła Maisie. - Pomóż mi sprzątać po śniadaniu, a ja

tymczasem wszystko ci wyjaśnię.

Daisy jeszcze nigdy nie była tak zadowolona.

Spędziła cały dzień na sprzątaniu, sortowaniu czystej

pościeli, ładowaniu do toreb brudnej, roznoszeniu

posiłków i słuchaniu rad Maisie. Nowa koleżanka

była prawdziwym skarbem ze złotym sercem i aniels­

ką cierpliwością. Pielęgniarki też były bardzo miłe.

Błogosławiła nie znaną osobę, dzięki której znalazła

się tutaj, i zastanawiała się, kto to może być.

Nie znana osoba siedziała tymczasem w gabinecie

siostry Carter i przeglądała karty małych pacjentów,

popijając z kubka mocną herbatę.

- Jak radzi sobie nowa salowa?

- Daisy? Świetnie. I jest bardzo miła. Pan ją pole­

cił, prawda? Ma doskonałe podejście do dzieci, a Ma­

isie zapewnia, że jest bardzo solidna. Właśnie poszła

na herbatę. Czy chce pan ją widzieć?

- Nie. Była nianią dzieci mojej siostry. A wracając

do pacjentów: co z małym George'em? Lepiej zróbmy

mu jeszcze jedno prześwietlenie. Wracam dziś do

background image

89

miasta, ale przed wyjazdem porozmawiam z dok­

torem Dowlingiem. - Wstał. - Dziękuję za herbatę.

Późnym wieczorem opuścił szpital, przejechał przez

miasto, średniowieczne bramy dziedzińca katedral­

nego i zaparkował przed zabytkowym domem o gre­

goriańskiej fasadzie. W drzwiach przywitała go wyso­

ka, koścista kobieta w bliżej nieokreślonym wieku. Na

widok doktora jej twarz z ostro zakończonym nosem

rozjaśniła się.

- A więc jest pan. Obiad czeka i przed wyjazdem

do Londynu musi pan zjeść... Zapakowałam pana

rzeczy... - Przerwało jej gardłowe szczekanie. - To

Belle. Jest zamknięta w ogrodzie, ale i tak wie,

że to pan.

- Przepraszam za spóźnienie, pani Tramp. Proszę

mi dać pięć minut, dobrze? I dziękuję za spakowanie.

Pójdę teraz na chwilę do Belle; przyda mi się trochę

świeżego powietrza.

Doktor otworzył drzwi na końcu korytarza i wy­

szedł do okazałego ogrodu, gdzie radośnie powitał go

złoty labrador. Po chwili gospodyni poprosiła go na

obiad. Razem z psem poszedł do wyłożonej boazerią

jadalni, w której stał mahoniowy stół i wypolerowany,

wiekowy kredens. Sztućce i kieliszki błyszczały w ła­

godnym świetle kinkietów. Zjadł samotnie smakowity

posiłek, wypił kawę i w towarzystwie Belle poszedł do

gabinetu. Zabrał stamtąd niezbędne dokumenty,

wziął z sypialni torbę i zszedł na dół.

- Nie będzie mnie prawie przez cały tydzień - wy­

jaśnił pani Trump. - Zresztą zadzwonię do pani.

Gwizdnął na Belle, wsiadł do samochodu i od­

jechał. Przez całą drogę mimo woli myślał o Daisy.

Daisy też o nim myślała. Cały dzień przeżywała

katusze w nadziei, że zobaczy go na oddziale. Ale ani

nie było go widać, ani nikt o nim nie wspominał.

background image

90

No i dobrze - mruknęła do siebie. - Im rzadziej się

widujemy, tym lepiej. Jego obecność mnie peszy.

Na szczęście w domu czekał na nią list od Philipa,

który całkowicie oderwał jej myśli od doktora. Philip

przyjechał na urlop i pytał, czy mogliby się zobaczyć.

Proponował, że przyjedzie z Bristolu do Wilton i za­

bierze gdzieś Daisy na cały dzień, a jeśli to niemoż­

liwe, to chociaż na lunch. Prosił, żeby zadzwoniła,

jeżeli ma chęć na spotkanie.

Matka i Pamela były zachwycone, kiedy Daisy

przeczytała im list.

- Od razu zadzwoń - ponaglała Pamela. - Przecież

masz wolny weekend, prawda? Mogłabyś spędzić

z nim cały dzień. Włożysz coś ładnego. W Debenhams

jest właśnie wyprzedaż; możesz sobie coś kupić. Na

przykład jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrą­

głym dekoltem. Możesz pożyczyć od mamy perły...

Philip ucieszył się z jej telefonu, zapewnił, że nie mógł

się doczekać ponownego spotkania i zaproponował

w sobotę wypad za miasto. Po krótkiej rozmowie Daisy

odłożyła słuchawkę z uczuciem niekłamanej radości.

Tej nocy leżała i myślała o Philipie. Cieszyła ją

perspektywa ponownego spotkania, bo był on bardzo

sympatycznym towarzyszem i doskonale się rozumie­

li. Zupełnie inaczej niż z doktorem Seymourem, z któ­

rym w ogóle nie potrafiła znaleźć wspólnego języka.

Ku jej zdziwieniu senne myśli krążyły nie wokół

Philipa, lecz przystojnego lekarza.

Przez cały tydzień ani razu go nie spotkała. W tym

czasie opiekę nad pacjentami sprawował młodziutki

lekarz. Daisy zapytała Maisie, kto to jest.

- To doktor Dowling, zastępca doktora Seymoura.

Opiekuje się dziećmi, gdy jego dostojność wyjeżdża.

- Maisie rzuciła okiem na współpracowniczkę. - Masz

chłopca, Daisy?

background image

91

-Ja? Nie...

- Nie gadaj; taka miła dziewczyna jak ty.

- No cóż, to prawda. -Daisy pomyślała o Philipie.

- Chociaż w sobotę wychodzę z kimś, kogo niedawno

poznałam w Holandii. Ale tylko na lunch.

-W Holandii? Byłaś za granicą? Zawsze marzy­

łam, żeby podróżować. A więc to Holender?

- Nie, on tylko tam pracuje. Przyjechał teraz

na urlop.

- Nasz doktor Seymour też czasem jeździ do Holan­

dii. To bardzo mądry człowiek i świetnie radzi sobie

z dziećmi. Nawet mówi innym lekarzom, co mają robić.

Daisy właśnie ustawiała w łazience kubki do płu­

kania zębów. Pomyślała, że mówienie innym, co mają

robić, jest całkiem w stylu doktora. Stłamsiła w sobie

chęć porozmawiania o nim i zaproponowała, że teraz

pójdzie do kuchni przygotować wózek do rozwożenia

obiadu.

- Czy wolisz, żebym najpierw zrobiła coś innego,

Maisie?

- Biegnij, Daisy, i weź się za przygotowania. I nie

zapomnij o tacy dla siostry przełożonej, dobrze? Lubi

się napić herbaty po obiedzie.

W końcu przyszła sobota. Daisy wcześnie wstała

i wyjątkowo starannie się ubrała. Do kostiumu włożyła

gładką jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrąg­

łym dekoltem, którą kupiła za namową siostry. Perły

dodały jej elegancji, a przynajmniej tak się spodziewała.

-Miejmy nadzieję, że czeka cię wspaniały lunch

- odezwała się Pam podczas skromnego śniadania,

- Czy wiesz, dokąd się wybieracie?

- Nie mam zielonego pojęcia. Jeżeli jeszcze nigdy

nie, był w Salisbury, to pewnie będzie chciał zwiedzić

katedrę.

background image

92

-Ależ to wcale nie jest romantyczne - rzuciła

przerażona Pamela.

- Nie nastawiam się na romans - odparła Daisy.

Miała dziwne przeczucie, że gdyby na miejscu

Philipa był doktor Seymour, nawet pobyt w kopalni

węgla byłby romantyczny. Zmarszczyła brwi; dopra­

wdy, pozwalała całkiem absurdalnym myślom za­

przątać sobie głowę.

Philip zjawił się punktualnie. Z radością przywitał

Daisy, wypił kawę przygotowaną przez panią Pelham,

po czym zaprowadził dziewczynę do małego, czer­

wonego samochodu.

Nie zamierzał zwiedzać katedry, lecz zaplanował

wycieczkę przez Fordingbridge i Ringwood na wy­

brzeże.

-Dobrze byłoby dotrzeć aż do Beaulieu, ale

boję się, że nie starczy nam czasu, bo muszę być

wieczorem w domu.

- Tak, oczywiście, ale przedtem wpadniesz do nas

na herbatę.

Właśnie wyjeżdżali z Salisbury, kiedy minęli ja­

dącego w przeciwnym kierunku doktora. Zajęci roz­

mową nie zauważyli rollsa, za to doktor zdążył

się dokładnie przyjrzeć roześmianej Daisy i Phi-

lipowi.

Po dziesięciu minutach lekarz zapukał do domu

Daisy. Pani Pelham rozpromieniła się na jego widok.

- Jak miło znowu pana widzieć! - wykrzyknęła.

- Czy chciał się pan widzieć z Daisy? Niestety, przed

chwilą wyszła. - Szerzej otworzyła drzwi. - Ale

serdecznie zapraszam na kawę; właśnie zaparzyłam.

-Z przyjemnością - odparł układnie. - Jadę do

siostry.

Po niewielkiej zachęcie ze strony doktora pani

Pelham opowiedziała szczegółowo o wizycie Philipa.

background image

93

- Przyjechał aż z Bristolu - podkreśliła. - Wybrali

się na wybrzeże... Powiedziałam Daisy, żeby zaprosiła

go na herbatę. Wydaje mi się, że to bardzo miły młody

człowiek.

- Tak, to prawda - zgodził się uprzejmie doktor.

- Poznałem go w Hadze; to rozsądny młody człowiek.

- Odstawił filiżankę. - Muszę już jechać. - Czy

Daisy jest zadowolona z pracy? - zapytał podczas

pożegnania.

- O, tak - odrzekła radośnie pani Pelham. - Zo­

stała przeniesiona na oddział dziecięcy. To pana

oddział, prawda? Pewnie pan ją spotka... - Zawahała

się. - Ale jest przecież salową, a lekarze chyba nie

rozmawiają z salowymi.

- No cóż - zaczął z powagą - w zasadzie stykam

się tylko z lekarzami i pielęgniarkami. Ale będę musiał

zwrócić na nią uwagę.

- Tak, bardzo proszę - odparła pani Pelham. - Na

pewno się ucieszy.

Przez grzeczność przytaknął, ale pomyślał, że ra­

dość na twarzy Daisy jest ostatnią rzeczą, jakiej

mógłby się spodziewać.

W samochodzie przekonywał się, że ta dziewczyna

tak często gości w jego myślach, bo nie chce go

polubić. Chyba nawet znalazła idealnego kandydata

na męża w osobie młodego Philipa: odpowiedzial­

nego, zapracowanego, który nie będzie miał czasu na

romantyczne bzdury.

- No cóż, jeśli tego chce... - mruknął ze złością.

Pewnie sprawiłoby mu ulgę, gdyby wiedział, że

Daisy nigdy nie myślała o Philipie jako o kan­

dydacie na męża. Gdyby mogła mieć brata, bardzo

chciałaby, żeby był taki jak Philip - miły, wesoły

i rozmowny. Przeuroczo spędziła dzień w jego towa­

rzystwie.

background image

94

- Musimy znów się gdzieś wybrać - stwierdził

Philip w drodze powrotnej. -Mam dwa tygodnie. Czy

jesteś wolna w każdy weekend?

- Raz na cztery tygodnie mam w weekend dyżur.

Teraz wypada mi za dwa tygodnie, bo zostałam

przeniesiona na inny oddział, a tam jest inny grafik.

- Następny weekend spędzę z przyjaciółmi w Ches-

hire i wyjadę, zanim znów będziesz miała wolne. Czy

mogę odwiedzić cię w szpitalu?

- Na Boga, nie! To znaczy, nie tak bez powodu.

Przypuszczam, że musiałoby się stać coś nie cier­

piącego zwłoki lub wyjątkowo ważnego. - Potrząs­

nęła głową. - Ale w żadnym innym wypadku.

- Przyjadę do domu na parę dni na święta Bożego

Narodzenia. Musimy się wtedy spotkać. - Uśmiech­

nął się po bratersku.

- Tak, będzie mi bardzo miło - odrzekła.

Cudownie spędzili czas przy herbacie w towarzyst­

wie matki Daisy i Pameli. Pani Pelham, która liczyła

na coś więcej niż tylko przyjaźń między młodymi, była

bardzo rozczarowana. Córka traktowała Philipa tak

prozaicznie, a i on zachowywał się w stosunku do niej

jak brat.

Wkrótce Philip pożegnał się i wyszedł. Na wąskich

uliczkach Wilton minął rollsa doktora, ale znów go

nie zauważył. Na szczęście nie dostrzegł też chmur­

nego spojrzenia, jakim został obrzucony. Doktor

Seymour spędził kilka godzin u siostry, po czym

wymówił się wieczornymi obowiązkami i pojechał do

domu. W poniedziałek rano miał konsultację w szpi­

talu, więc nie było sensu wracać do Londynu. Gdzieś

w głowie kołatała mu myśl, że w niedzielę mógłby

zabrać Daisy na obiad i wykorzystać całą siłę per­

swazji na skierowanie jej uwagi, a może nawet sym­

patii na swoją osobę. Ale rozsądek natychmiast pod-

background image

95

powiedział, że to bezsensowny pomysł. W zamyśleniu

przywitał się z gospodynią, zjadł kolację, poszedł do

gabinetu, usiadł, z Belle u stóp i pogrążył się w roz­

myślaniach o Daisy.

Tłumaczył sobie, że myślenie o tej dziewczynie to

tylko strata czasu, czego dowodziły suche fakty.

Widać było, że nie lubi go, zresztą sama to przyznała,

prawda? Był dla niej zdecydowanie za stary, a na

dodatek, gdyby dowiedziała się, że pracę w szpitalu

zawdzięcza jego protekcji, na pewno od razu by się

zwolniła. O ile dobrze się orientował, Daisy nie

wiedziała, że to on poprosił siostrę o przyjęcie dziew­

czyny jako niani. Nie wiedziała też, kto jej załatwił

przeniesienie na oddział dziecięcy, i doktor miał na­

dzieję, że nigdy się nie dowie. To, co na początku było

życzliwym gestem wobec dziewczyny, która intrygo­

wała go, przerodziło się w obsesyjną chęć ułatwiania

jej życia.

Było dobrze po północy, gdy wreszcie położył się

spać z mocnym postanowieniem wymazania Daisy

z pamięci. Miał dość spraw, które go zaprzątały: pracę,

czasem aż za bardzo absorbującą, wielu przyjaciół

i rodzinę. Kiedyś znajdzie sobie żonę i się ustatkuje.

Doktor, mężczyzna o błyskotliwym umyśle, kopalnia

wiedzy, szczycący się logicznym spojrzeniem na świat,

nie miał pojęcia, jak niemądre jest jego postanowienie.

Przez cały tydzień Daisy ani razu nie widziała

doktora Seymoura. Nie bardzo wiedziała, czy cieszyć

się, czy niepokoić, gdy po wolnym weekendzie przy­

szła do pracy i dowiedziała się od Maisie, że doktor

kilka razy był na oddziale w sobotę i niedzielę, ale już

wrócił do Londynu.

- Przyjeżdża tylko w weekendy? - zapytała Daisy,

siląc się na swobodny ton.

background image

96

- Broń Boże, nie... Przyjeżdża, gdy jest potrzebny,

kiedy jest coś, z czym nie może sobie poradzić jego

zastępca. Poza tym regularnie robi obchód oddziału

i bada pacjentów. Jest bardzo zajęty.

Tym razem Daisy pracowała w weekend. Jechała

do pracy z nadzieją, której nie była w stanie stłumić.

Maisie mówiła, że doktor czasem przyjeżdża w sobotę

lub niedzielę, więc może...

W sobotę nie pokazał się; jego zastępca kilka razy

przychodził na oddział zatroskany stanem niektórych

pacjentów. Siostra przełożona też dużo czasu spędziła

przy ich łóżeczkach. Daisy bardzo chciała dowiedzieć

się, co się dzieje z malcami, ale siostra była zbyt zajęta,

żeby niepokoić ją pytaniami. Zresztą Daisy miała pod

dostatkiem pracy, bo wypełniała obowiązki swoje

i Maisie. Niedziela była równie pracowita. Na szczę­

ście na oddziale panował spokój. Pod koniec pracy

Daisy wzięła tacę z herbatą dla siostry przełożonej.

Zatrzymała się przed drzwiami jej gabinetu i stanęła

twarzą w twarz z Philipem.

- Witaj - odezwał się z werwą. - Czy tu jest gabinet

siostry przełożonej? Przyjechałem się z tobą zobaczyć.

Jestem pewien, że nie będzie miała nic przeciwko

temu, jeśli chwilę porozmawiamy. Przywiozłem kole­

gę, bo chciał odwiedzić w szpitalu babcię, która była

niedawno operowana.

- N i e możesz... - zaczęła Daisy, ale było już

za późno. Philip zapukał do drzwi. Siostra przełożona

poprosiła, żeby wejść.

Później Daisy usiłowała zrozumieć, co się właściwie

stało. Siostra Carter podniosła wzrok znad biurka i po

prostu patrzyła na Philipa, a Philip na nią. Oboje

wyglądali, jakby właśnie odkryli coś, czego poszuki­

wali przez całe życie i przez mgnienie oka Daisy była

całkiem pewna, że żadne z nich nie miało pojęcia,

background image

97

gdzie jest i co robi. Czekała, aż ktoś się odezwie

i w końcu postawiła tacę na biurku siostry przełożo­

nej. W tym momencie siostra Carter poruszyła się.

Philip też drgnął.

- Przywiozłem odwiedzającego - zaczął pierwszy

- i pomyślałem, że mógłbym zamienić kilka słów

z Daisy; poznaliśmy się w Holandii. -Wyciągnął rękę.

- Philip Keynes...

Siostra przełożona zarumieniła się.

- Beryl Carter. Jest pan przyjacielem Daisy? W za­

sadzie nie wolno odwiedzać personelu, ale skoro już

się pan tu znalazł...

- Nieważne - odparł Philip, bez zastanowienia

wyrzucając Daisy z pamięci i życia. Dziewczyna wy­

ślizgnęła się i wróciła z drugim nakryciem do herbaty.

- Proszę usiąść, panie Keynes - usłyszała słowa

siostry. - Z daleka pan przyjechał?

Daisy jeszcze do dzisiaj nie wierzyła w miłość od

pierwszego wejrzenia. Pomagając jednej z pielęgnia­

rek zmienić pościel, pomyślała, że będą ładną parą.

Była głęboko pogrążona w zadumie, kiedy siostra

przełożona pojawiła się w drzwiach oddziału.

Koło drzwi wahadłowych stał gotowy do wyjścia

Philip.

- Daisy, tak się cieszę - odezwał się dziwnym

głosem - że przyszedłem cię odwiedzić. - Przytaknęła,

a on mówił dalej: - Jutro ma dzień wolny, więc ją

gdzieś zabiorę...

- Świetny pomysł - odparła Daisy. - Wierzę, że

będziecie się doskonale bawić. Ona jest taka miła,

Philipie.

-Miła? Ona jest aniołem... Od razu wiedziałem

gdy tylko ją zobaczyłem...

Daisy zorientowała się, że Philip jest na najlepszej

drodze, żeby zacząć opisywać zalety siostry Carter.

background image

98

- Ale masz szczęście - grzecznie ucięła. - Muszę

już iść. Daj mi znać, co się dalej wydarzy, dobrze?

Wróciła na oddział. Została jeszcze prawie godzina

do końca pracy.

Siostra przełożona była na oddziale przy jednym

z chorych pacjentów, kiedy cicho wszedł doktor Sey­

mour. Daisy szła korytarzem z naręczem pieluch. Na

widok doktora zatrzymała się, ale on tylko obrzucił

ją lodowatym spojrzeniem. Zastanawiała się, dlacze­

go; co prawda nie spodziewała się uśmiechu, ale oczy

lekarza były jak stal. Nie dziwiłaby się, gdyby wie­

działa, że przed paroma sekundami widział opusz­

czającego oddział Philipa. Młodzieniec nie zauważył

lekarza, bo był w stanie takiej euforii, że nie widział

niczego. Doktor wszedł na oddział z kamienną twa­

rzą, ale w środku rozsadzała go złość.

Gdy Daisy kończyła pracę, jeszcze był na oddziale.

Pożegnała siostrę przełożoną i cicho wyszła. Szkoda,

że następnego dnia miała wolne, bo niewykluczone,

że doktor Seymour będzie w szpitalu, ale jeśli ma na

nią patrzeć takim wzrokiem, to może lepiej, żeby jej

nie było. Zmarszczyła brwi; przecież podczas ostat­

niego spotkania rozmawiali dość miło, chociaż z dys­

tansem. Odegnała nieuchwytny żal i zaczęła planować

wolny dzień.

Dobrze było spędzić dzień w domu, zająć się

ogrodem, pomóc matce w domu i zrobić zakupy. Po

kolacji usiadła przy biurku i dokładnie sprawdziła

stan domowego budżetu. W banku było bardzo mało,

ale przynajmniej na bieżąco płaciły rachunki i co

tydzień odkładały trochę na coś, co nazywała „wsią­

kającym funduszem", a co naprawdę oznaczało ksią­

żki dla Pameli, naprawę butów i ewentualnie palto na

zimę dla matki. We wtorkowy poranek zjawiła się

w pracy z uczuciem, że życie nie jest złe, a po paru

background image

99

miesiącach stałego zatrudnienia będzie nawet lepsze.

Chociaż perspektywa, że mogłaby być salową do

końca życia nie napawała ją optymizmem.

Sprzątała szafki przy łóżkach starszych dzieci,

kiedy wszedł doktor Seymour ze swoim zastępcą,

siostrą przełożoną, drugą pielęgniarką i kilkoma in­

nymi osobami. Wniósł ze sobą atmosferę pewności

siebie zgrabnie połączoną z życzliwym, dobrotliwym

sposobem bycia. Podniosła się z kolan i dyskretnie

zniknęła w najbliższej umywalni. Maisie już pier­

wszego dnia powtarzała, że salowe nie powinny po­

kazywać się na oddziale podczas obchodu.

Maisie była na przerwie, więc Daisy znalazła się

w umywalni sama. Stanęła przy drzwiach i obser­

wowała doktora. Musiała przyznać, że ma podejście

do dzieci; potrafił uspokoić i rozbawić nawet tych,

którzy krzyczeli.

Cała grupa przeszła dalej, więc otworzyła szerzej

drzwi umywalni. W tym momencie doktor zatrzymał

się, podniósł wzrok i spojrzał prosto na nią. Na

twarzy miał wymalowaną obojętność, więc dlaczego

odniosła wrażenie, że w głębi duszy się śmieje? Pat­

rzyła na niego, niepewna, co ma ze sobą począć.

Problem rozwiązał się sam, bo doktor poszedł dalej,

schyliwszy głowę, żeby słyszeć, co mówi siostra prze­

łożona.

Po pracy wróciła do domu. Właśnie nakładała

Razorowi jedzenie do miski, gdy rozległo się gwałtow­

ne stukanie kołatką. Pamela w swoim pokoju od­

rabiała lekcje, a matka sporządzała listę zakupów.

- Kochanie, ktoś puka - rzuciła w roztargnieniu.

Daisy odłożyła puszkę i poszła otworzyć drzwi.

Przed drzwiami stał doktor Seymour.

- Ach, to pan - rzekła zaskoczona Daisy.

Doktor nie tracił czasu na uprzejme powitania.

background image

100

- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział.

- Proszę wejść, doktorze. - Głos Daisy był cierpki;

zresztą dlaczego miałby być inny? Nie miała pojęcia,

po co chciał się z nią widzieć, ale gdyby powodem

była nagana za złe wykonanie obowiązków, zrobiłaby

to siostra przełożona, której bezpośrednio podlegała.

- Byłaś w kuchni?-zapytał i zanim odpowiedziała,

wszedł do kuchni. Z właściwym sobie wdziękiem

przywitał zaskoczoną panią Pelham.

Matka Daisy odłożyła ołówek.

-Doktor Seymour... co za miła niespodzianka.

Czy chce pan porozmawiać z Daisy? Zaraz zrobię

kawę. - Uśmiechnęła się życzliwie. - Proszę siadać.

Usiadł i podziękował za kawę.

- Przyszedłem prosić Daisy o przysługę.

Dziewczyna wciąż stała przy drzwiach, więc lekarz

też wstał. Co za ogłada, pomyślała pani Pelham i dość

ostro poprosiła córkę, żeby usiadła.

-Moja siostra prosiła, żebym przyszedł, bo nie

może zostawić dzieci, a panna Thompson musiała

pojechać do domu zająć się chorą matką. Siostra

uważa, że wszystko wyjaśnię lepiej, niż gdyby roz­

mawiała z Daisy przez telefon. Ona i jej mąż mają

wziąć udział w jakiejś uroczystości w następną sobotę.

Nie mają z kim zostawić dzieci i będą musieli wziąć

je ze sobą. Siostra ma nadzieję, że jeżeli masz wolne,

może zgodziłabyś się pojechać z nimi i zająć się

dziećmi... tylko w sobotę i niedzielę. Oczywiście,

zawieźliby cię i przywieźli samochodem. - Popatrzył

na Daisy. - Zdajemy sobie sprawę, że to wysokie

wymagania, bo masz bardzo mało wolnego. Ale dzieci

bardzo cię lubią, a Meg ma do ciebie zaufanie, Daisy.

Otworzyła usta, żeby odmówić, ale zaraz zamknę­

ła. Przecież doktor tylko przekazywał wiadomość od

siostry. Nie miał z tym nic wspólnego, a lady Thorley

background image

101

zawsze była dla niej bardzo życzliwa. Spojrzała na

matkę, która lekko uśmiechnęła się.

- Dlaczego by nie? - zapytała retorycznie pani

Pelham. - To będzie miła odmiana, a poza tym lady

Thorley zawsze była dla ciebie taka dobra.

Ale Daisy wciąż się wahała. Może nawet odrzuciła­

by propozycję, gdyby nie Pamela, która usłyszawszy

głosy zeszła zobaczyć, kto przyszedł. Z niekłamaną

sympatią przywitała doktora.

- Założę się, że chce pan wypożyczyć Daisy - po­

wiedziała i przysunęła krzesło do stołu. - Proszę się

przyznać. Co się tym razem stało? Świnka?

Lekarz roześmiał się.

- Nie mam z tym nic wspólnego; przekazuję tylko

prośbę. Moja siostra chciałaby, żeby Daisy pojechała

z nią i dziećmi do Londynu na weekend, bo guwer­

nantka musiała na kilka dni pojechać do domu.

- Świetny pomysł. Zawiezie ją pan?

- Ja?... nie. Nie będzie mnie tutaj. O ile Daisy się

zgodzi, zabierze ją moja siostra.

- Oczywiście, że się zgodzi - zapewniła Pamela.

- Prawda, Daisy?

Daisy nie przychodził do głowy żaden kontrargu­

ment, więc przytaknęła.

Doktor wstał i pożegnał się. Jak zwykle zachowy­

wał się nienagannie i mówił dokładnie to, co trzeba.

Daisy odprowadziła go do wyjścia.

- Widziałaś się znowu z Philipem? - beztrosko

zapytał, stając w drzwiach.

Posłał jej przyjazny uśmiech i zupełnie zapomniała,

że wcale nie zamierzała być dla niego miła.

- Tak, przyszedł odwiedzić mnie dwa dni temu...

Ale spotkał siostrę Carter. - Przez chwilę zapomniała,

z kim rozmawia. - To było takie dziwne... To znaczy,

po prostu patrzyli na siebie, jakby znali się przez całe

background image

102

życie. Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego

wejrzenia, ale teraz zmieniłam zdanie.

Spojrzała na niego i dostrzegła uśmieszek. Poczuła,

że pieką ją policzki.

- Dobranoc, doktorze Seymour - powiedziała

chłodno i otworzyła szeroko drzwi.

- Dobranoc, Daisy - odparł ze szczególną grzecz­

nością i wyszedł.

Stała w drzwiach, nie patrząc, jak wsiadał do

samochodu. Dopiero gdy odjechał, przesadnie cicho

zamknęła drzwi, żeby przypadkiem nie trzasnąć nimi

z całej siły. Zrobiła z siebie idiotkę, rozmawiając z nim

w ten sposób. Pewnie teraz doktor siedzi w samo­

chodzie z tym obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy...

Na samą myśl o tym zrobiła się purpurowa.

Doktor rzeczywiście uśmiechał się, ale łagodnie.

Wyraźnie odmłodniał. Jechał do siostry cicho pogwiz­

dując, aż siedząca z tyłu Belle poczuła, że jej pan jest

zadowolony z życia i zaczęła merdać ogonem.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy Daisy rano przyszła do pracy, doktora nie

było. Nie bardzo wiedziała, czy czuje z tego powodu

ulgę, czy raczej rozczarowanie. Oddział obszedł dok­

tor Dowling ze stażystą i pielęgniarką zastępującą

siostrę Carter, która miała wolne i niewątpliwie spę­

dzała dzień z Philipem.

W domu Daisy przeczesała zawartość szafy i wy­

brała kilka rzeczy niezbędnych na dwudniowy wyjazd.

- Czy sądzisz, że zostaniesz gdzieś zaproszona?

- zapytała matka z nadzieją w głosie.

- Nie, mamo. Kiedy państwo Thorleyowie wyjdą

na przyjęcie, będę pilnować dzieci. Pewnie zabiorę je

rano na spacer, a po południu wrócimy tutaj. Taki

wyjazd będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością

- dodała rozsądnie.

Siostra Carter przyszła następnego dnia do pracy.

Miała rozmarzone oczy i wyglądała jeszcze ładniej niż

zwykle. Poprosiła Daisy do gabinetu.

- Wczoraj Philip mi o tobie opowiedział - za­

częła wesoło. - Wiesz, Daisy, naprawdę nie powin­

naś być salową. Czy nie możesz iść na kurs dla

pielęgniarek?

To pytanie tak zaskoczyło dziewczynę, że nie od

razu odpowiedziała.

- Myślę, że bardzo by mi to odpowiadało - prze­

mówiła cicho. - Ale dopóki moja siostra nie skończy

szkoły, muszę pracować, a wynagrodzenie uczącej się

background image

1 0 4 MĘŻCZYZNA DLA DAISY

pielęgniarki będzie za niskie... poza tym ja... ja muszę

mieszkać w domu.

- Jak długo potrwa nauka siostry? - zapytała

życzliwie pielęgniarka.

- Jeszcze trzy lata. Ale wciąż będę nadawać się na

kurs. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, więc nie

będę za stara...

Wiedziała, że to tylko marzenia; matka nie może

zostać sama, a Pamela będzie na uniwersytecie. Jed­

nak nie było sensu zawracać tym głowy siostrze

przełożonej.

- Szkoda, że nic się nie da w tej chwili zrobić. Ale

mam nadzieję, że jest ci tu dobrze?

- Tak, bardzo dobrze, siostro. - Daisy pomyślała,

że chociaż to jest prawdą.

- No cóż, zobaczymy - powiedziała niejasno pie­

lęgniarka. Nagle się uśmiechnęła. - Za trzy lata

pewnie już nie będę tu pracować, ale przed odejściem

dopilnuję, żebyś otrzymała doskonałe referencje.

- zawahała się. - Czy skończyłaś jakiś kurs, Daisy?

- Nie. Po śmierci ojca musiałam podjąć pracę.

- Bardzo mi przykro. W każdym razie, jeśli zdecy­

dujesz się na kurs, zawsze możesz na mnie liczyć.

Daisy wróciła na oddział z przeświadczeniem, że to

mało prawdopodobne.

W sobotę było chłodno, ale bardzo słonecznie.

Daisy wcześnie się obudziła, wyjrzała przez okno

i stwierdziła, że pogoda jest odpowiednia na kostium.

Lady Thorley się spóźniła. Usprawiedliwiała się, że

to przez bliźniaki.

- Czy mogłabyś usiąść z nimi z tyłu, Daisy? - za­

pytała. -Obrazili się, bo nie wzięliśmy ze sobą Bootsa.

- Z nadzieją dodała: - Zazwyczaj cię słuchają.

Początkowo dzieci nie były w nastroju do słuchania

kogokolwiek, nawet Daisy, którą przecież bardzo

background image

105

lubiły, ale po pewnym czasie postanowiły zachowy­

wać się grzecznie i pozostała część podróży upłynęła

we względnej harmonii.

- Jesteśmy na miejscu - stwierdziła lady Thorley,

zatrzymując się przed jednym z domów na zadrzewio­

nej ulicy Londynu. Przez ramię popatrzyła na bliź­

niaki. - Oboje byliście bardzo grzeczni. Daisy, jesteś

zmęczona?

- Nie, lady Thorley. Czy mam zająć się bagażem,

czy pilnować dzieci?

- Lepiej dopilnuj dzieci. Trim wniesie bagaże.

Drzwi domu otworzyły się i starszy, bardzo żwawy

mężczyzna podszedł do samochodu.

- Trim, jak miło cię znowu widzieć. Zajmiesz się

naszymi bagażami? To panna Daisy Pelham, która

była tak dobra i zgodziła się przyjechać i zaopiekować

dziećmi.

Trim z szacunkiem uścisnął dłoń Daisy, serdecznie

przywitał się z dziećmi, po czym wziął od lady Thorley

kluczyki od samochodu.

- Miło panią widzieć, droga lady - powiedział.

- Pani Trim już czeka.

Daisy weszła za lady Thorley do domu. Na ich

powitanie pospieszyła tęga kobieta w średnim wieku

o nieprawdopodobnie czarnych oczach i włosach. Jej

okrągła twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Dzieci

podbiegły do niej z okrzykami radości.

-Ach, moi kochani, ależ urośliście. - Objęła je

i podeszła do lady Thorley. - Witam, droga lady.

Przygotowałam te same pokoje, co zawsze, a dla panny

Pelham pokój sąsiadujący z dziecinnym. - Spojrzała na

Daisy i uśmiechnęła się. - Na pewno będzie pani

chciała do nich zajrzeć. Czy zechce pani, droga lady,

pójść do saloniku, to pokażę pannie Pelham pokoje?

Za parę minut będzie kawa, a o pierwszej lunch.

background image

106

Poprowadziła Daisy i bliźniaki eleganckimi scho­

dami i wąskim korytarzem.

-Tutaj zazwyczaj śpią dzieci - powiedziała ot­

wierając drzwi dużego, widnego pokoju z dwoma

łóżkami i białymi meblami. - Pani pokój będzie tu,

panno Pelham.

Gospodyni wprowadziła ją do uroczego pokoju

wyposażonego w łóżko i toaletkę z drzewa klonowego

oraz krzesło i komodę. Kapa na łóżku i zasłony miały

odcień delikatnego różu, a dywan był intensywnie

kremowy i bardzo miękki.

- Tam jest łazienka. - Pani Trim otworzyła kolejne

drzwi. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani, że

dzieli ją z dziećmi.

Daisy kiwnęła głową i pani Trim pospieszyła

w stronę drzwi.

- Na pewno zechce się pani napić kawy. Będzie

przygotowana w saloniku na dole.

Kiedy Daisy weszła z dziećmi do okazałego, ume­

blowanego antykami saloniku, lady Thorley siedziała

przy kominku.

- Chodź, moja droga, napijesz się kawy - za­

prosiła. - Josh, Katie, pani Trim specjalnie dla was

zrobiła lemoniadę. Usiądźcie koło Daisy i wypijcie.

Przy kawie lady Thorley przedstawiła plany na

wieczór.

-Bankiet zaczyna się o dziewiątej, ale przedtem,

o ósmej, jest powitanie. Wyjdziemy piętnaście po

siódmej. Dopilnuj, proszę, żeby dzieci zjadły kolację

i położyły się do łóżek. Dla ciebie pani Trim przygo­

tuje kolację około ósmej. Wrócimy bardzo późno,

więc na nas nie czekaj. Rano dasz bliźniakom śnia­

danie, zjesz z nimi i zabierzesz je na spacer na pół

godziny. Przypuszczam, że lunch będzie o pierwszej

i wyjedziemy około trzeciej.

background image

107

Daisy napiła się kawy. Była doskonała.

- Świetnie, proszę pani. Mogę zjeść kolację z dzie­

ćmi, jeśli tak będzie wygodniej.

- Nie, nie. Należy ci się godzina lub dwie spokoju

i ciszy. Trim zajmie się tobą. - Lady Thorley spojrzała

na zegarek. - Lunch jest już pewnie gotowy.

Popatrzyła na dzieci, które potulne jak baranki

siedziały obok Daisy i popijały lemoniadę.

- Macie się grzecznie zachowywać przy stole...

- Bo jeśli nie - odezwał się doktor Seymour od

drzwi - to wyrzucę was do ogrodu, ale oczywiście nie

ciebie, Daisy.

Wszedł do pokoju, pocałował siostrę w policzek,

wytrzymał szturm ze strony siostrzenicy i siostrzeńca

oraz uprzejmie przywitał Daisy.

- Mieliście przyjemną podróż? - zapytał. - Hugh

powinien przyjść lada moment. Powiem Trimowi,

żeby podał lunch w dziesięć minut po powrocie

Hugha; tym sposobem będziemy mieć czas na kieli­

szek sherry.

Daisy nie odezwała się ani słowem. Była zaskoczo­

na, uradowana i jednocześnie zaintrygowana, bo dok­

tor zachowywał się, jakby ten dom należał do niego...

Dostrzegł jej spojrzenie.

- Witaj w moim domu, Daisy - powiedział i uśmie­

chnął się tak czarująco, że zamrugała ślicznymi ocza­

mi i oblała się rumieńcem.

- Zaczerwieniłaś się - powiedział Josh, zanim ma­

tka zdążyła zwrócić mu uwagę.

Do zebranych dołączył sir Hugh i podczas ogól­

nego zamieszania, połączonego z podawaniem napo­

jów, Daisy udało się dojść do siebie. W trakcie lunchu

była zbyt pochłonięta pilnowaniem, żeby dzieci jadły

i należycie się zachowywały, aby czuć się zażenowana.

Maniery doktora były bez zarzutu. Kiedy tylko mógł,

background image

108

starał się włączyć Daisy do rozmowy. Dziewczyna

udzielała uprzejmych odpowiedzi, a przez resztę czasu

milczała, dzięki czemu mogła się nieco rozejrzeć.

Jadalnia znajdowała się za salonikiem. Na wyłożo­

nych boazerią ścianach wisiały obrazy, głównie port­

rety, a mahoniowy stół i komoda pochodziły z okresu

regencji. Na adamaszkowym obrusie połyskiwały sre­

brne nakrycia ozdobione herbem i kryształowe kieli­

szki. Zarówno zupa jak i ragout z kurczaka podane

zostały na talerzach z Worcester. Ze względu na dzieci

na deser był biszkopt z lukrowanymi wiśniami i bitą

śmietaną, który bliźniaki zjadły bez żadnego nama­

wiania. Po skończonym posiłku Daisy przeprosiła,

zabrała dzieci od stołu i zaprowadziła na górę, gdzie

obietnicą opowiedzenia bajki nakłoniła je do położe­

nia się do łóżek. W ciągu dziesięciu minut spały.

Wyglądały jak. dwa cherubinki. Dziewczyna usiadła

przy oknie, a ponieważ nie miała nic do roboty,

zamknęła oczy i zdrzemnęła się.

Kiedy się obudziła, doktor siedział na łóżku Josha

w towarzystwie bliźniaków. Cała trójka przyglądała

się jej z krępującą intensywnością.

- Chrapałaś - odezwał się Josh.

- Nigdy nie chrapię - obruszyła się Daisy, świado­

ma, że jest na straconej pozycji.

- Nie, nie. Oczywiście, że nie - starał się załagodzić

doktor. - Josh, żaden dżentelmen nie mówi kobiecie,

że chrapie; to świadczy o złych manierach.

Daisy wyprostowała się.

-Przepraszam, że zasnęłam...

- Wcale nie musisz przepraszać. Podejrzewam, że

wcześnie wstałaś, a nawet dwie godziny z tymi dziećmi

uwięzionymi w samochodzie wystarczą, żeby odczuć

potrzebę drzemki. Ale cieszymy się, że się obudziłaś,

bo właśnie zastanawialiśmy się, czy nie wybrałabyś się

background image

109

z nami do zoo. - Spojrzał na zegarek. - Jeszcze nie

ma trzeciej. Spędzimy tam godzinkę i wrócimy na

nieco późniejszy podwieczorek. - Nie czekając na

odpowiedź dodał: - Przygotuj dzieci i oczywiście

siebie do wyjścia i zejdź za dziesięć minut na dół.

Samochód będzie czekał.

Wyszedł, zanim zdążyła się odezwać.

Chociaż raz bliźniaki zmobilizowały się i przed

upływem wyznaczonego czasu zeszli na dół, gdzie

zastali doktora i lady Thorley.

- Wspaniale, że jesteście gotowi. Meg, wrócimy

około piątej. Powiedz pani Trim, żeby przygotowała

dla dzieci podwieczorek, dobrze? A ty zjedz, kiedy

będziesz chciała.

Poprowadził całą trójkę do samochodu. Dzieci

usadowił na tylnym siedzeniu, a Daisy poprosił, żeby

usiadła obok niego.

Po drodze niewiele rozmawiali, o ile oczywiście nie

liczyć entuzjastycznej paplaniny bliźniaków. Kiedy

dotarli na miejsce, natychmiast podjęli decyzję, co

należy zwiedzić.

- Węże i skorpiony, rekiny i tygrysy ludojady

- zażądał Josh, ale siostra momentalnie mu przerwała.

- Niedźwiedzie i słonie - rzuciła zdecydowanym

tonem - i wielbłąda.

- No cóż, śmiem przypuszczać, że starczy nam

czasu na obejrzenie tych wszystkich stworzeń, o ile nie

będziecie za długo stać w jednym miejscu. Zacznijmy

od węży i skorpionów, dobrze?

Daisy, która początkowo była oburzona, że doktor

zaplanował czas nie pytając jej o zdanie, stwierdziła,

że złość ustępuje na widok szczęśliwych twarzyczek

dzieci i szczerego entuzjazmu lekarza. Węże i skor­

piony wywołały uzasadnione drżenie, niedźwiedzie

podziw, a wielbłądy zachwyt. Starczyło nawet czasu

background image

110

na przejażdżkę na słoniu. Bliźniaki nie należały do

tchórzy i zapewniły wuja i opiekunkę, że nie po­

trzebują niczyjej pomocy.

- Nic im się nie stanie? - spytała Daisy, obserwując

z niepokojem potężne zwierzę. - Są tacy mali...

- Oczywiście, że są mali; przecież to dzieci, praw­

da? - W głosie doktora wyczuwało się irytację. - Czy

sądzisz, że pozwoliłbym im się przejechać, gdybym nie

był całkiem pewien, że nic im się nie stanie?

- No, nie - odparła pojednawczo. - Na pewno by

pan nie pozwolił.

Spojrzał na nią.

- Jak tam praca?

- Bardzo dobrze, dziękuję. - Zastanawiała się, czy

nie powiedzieć o propozycji siostry Carter, ale uznała,

że lepiej nie, bo doktor mógłby to poczytać za zaro­

zumialstwo.

-Przypuszczam, że nie będziesz tam zbyt długo

pracować - rzucił mimochodem, wprawiając Daisy

w stan przerażenia.

- Dlaczego? Nie nadaję się? Wiem, że nie jestem

taka szybka jak Maisie...

- Nie nadajesz się? Och, nadajesz się świetnie. Ja

tylko głośno myślałem.

Nie powiedział nic więcej. Daisy pomyślała, że

lepiej by było, gdyby nie wyrażał głośno swoich

sądów.

Dzieci wróciły z przejażdżki i nie było już okazji

poprosić doktora o wyjaśnienie. Lekarz obiecał bliźnia­

kom, że następnym razem, kiedy będą w Londynie,

znów wybiorą się do zoo, po czym wszyscy wsiedli do

samochodu. Przez całą drogę powrotną Daisy milczała.

W domu pani Trim przygotowała wspaniały posi­

łek: ulubione potrawy bliźniaków, dzbanek herbaty

dla Daisy i talerz z ciastkami.

background image

111

Na chwilę wpadła lady Thorley.

- Właśnie idę się przebrać - zwróciła się do Daisy.

- Wychodzimy gdzieś za godzinę. Poradzisz sobie,

prawda? Wiem, że Val prosił Trimów, żeby o ciebie

dbali. -' Przytuliła dzieci. - Przed wyjściem przyjdę

was pocałować. Tata też wpadnie.

Były porządnie zmęczone, a po wspaniałym po­

siłku śpiące. Daisy zaprowadziła je na górę, ro­

zebrała i namówiła na kąpiel. Bliźniaki były gotowe

do spania, gdy przyszli rodzice i wuj, żeby życzyć

im dobrej nocy. Lady Thorley wyglądała rewela­

cyjnie w czarnej sukni z szyfonu ozdobionej ce­

kinami, sir Hugh też wspaniale prezentował się

w białym krawacie i fraku, ale doktor ich przebił.

Jego strój wieczorowy był niezwykle elegancki, krój

płaszcza podkreślał szerokie ramiona, a wysoki

wzrost przyciągał wzrok. Daisy spojrzała na niego,

lecz szybko odwróciła głowę. Lekarz przyglądał się

jej z tym swoim uśmieszkiem, który wywoływał

zakłopotanie. Zresztą nie mogła długo patrzeć, po­

nieważ była całkowicie pochłonięta powstrzymywa­

niem bliźniaków przed zbyt mocnym przytulaniem

się do matki.

-Jeśli położycie się do łóżek - zaproponowała

spokojnie - gwarantuję, że wszyscy pocałują was na

dobranoc. I jeszcze będzie dość czasu na kolejny

rozdział „Pierścienia i róży".

Dzieci uwielbiały tę książkę, a lady Thorley na

szczęście nie zapomniała jej przywieźć.

Ukojone ulubioną opowieścią zasnęły. Daisy zeszła

do opustoszałej jadalni, gdzie czekał na nią Trim.

-Może kieliszek sherry, panienko? Mały Josh

i Katie są w stanie wymęczyć. - Ponieważ Daisy

wahała się, dodał: - Doktor powiedział, że powinna

się panienka napić kieliszek przed kolacją.

background image

112

- Naprawdę tak powiedział? - zapytała Daisy. - To

miło z jego strony. W takim razie napiję się.

Trim zaprowadził ją do stołu.

- Och! - wykrzyknęła na widok adamaszku, sreber

i kryształów. - Nie powinniście zawracać sobie tym

głowy! Mogłam coś zjeść w swoim pokoju.

- T a k sobie życzył doktor, panienko - wyjaśnił

Trim. -I muszę dodać, że to dla nas przyjemność. Pani

Trim przyrządziła specjalną kolację i ma nadzieję, że

będzie panience smakować.

Zniknął i po chwili wniósł apetycznie pachnącą

zupę-krem z porów, która równie wyśmienicie smako­

wała. Po niej przyszła kolej na idealnie upieczoną na

ruszcie solę, ziemniaki saute i duszone selery. Gdy Trim

zaproponował białe wino, Daisy przytaknęła, całkiem

oszołomiona nieoczekiwanym przyjęciem.

- Specjalność pani Trim - powiedział Trim, za­

bierając pusty talerz i stawiając suflet z kremem cze­

koladowym. - Kawę podam w saloniku, panno Pe-

lham. - Ponieważ znów zawahała się, dodał: - Doktor

miał nadzieję, że panienka dotrzyma trochę towa­

rzystwa Belle.

- No, tak - zgodziła się. - I bardzo proszę po­

dziękować pani Trim za wspaniałą kolację.

Belle ucieszyła się na widok Daisy i ani na krok nie

odstępowała jej podczas zwiedzania pokoju. A było co

oglądać: delikatna porcelana i srebra w przeszklonym

kredensie oraz mnóstwo obrazów, głównie portretów.

Daisy przypuszczała, że są na nich uwiecznieni przod­

kowie doktora, bo niektórzy mieli takie same ciemne

włosy i oczy, a nawet cień uśmiechu, który wprawiał ją

w takie zakłopotanie.

Po godzinie pożegnała się z Belle i wyszła z saloniku.

Zastanawiała się, czy powinna powiadomić Trima, że

idzie spać. Jakby w odpowiedzi na jej wątpliwości Trim

background image

113

cicho wyszedł z jadalni, zapytał, czy sobie czegoś życzy

i ojcowskim tonem poinformował, że jeżeli dzieci

wcześnie się obudzą, on lub pani Trim będą w kuchni

1 przygotują im przed śniadaniem mleko.

Daisy podziękowała, pożegnała się i poszła do

pokoju. Bliźniaki mocno spały, więc spokojnie wyką­

pała się, położyła do cudownie wygodnego łóżka i za­

mknęła oczy. Zanim zapadła w sen, zastanawiała się,

co robi doktor i w czyim jest towarzystwie. Ze smut­

kiem pomyślała, że pewnie z jakąś piękną młodą

kobietą, ubraną z takim samym wyrafinowanym sma­

kiem jak lady Thorley. Była zbyt zmęczona, by zasta­

nawiać się, dlaczego ta myśl przyprawia ją o smutek.

Obudziły ją bliźniaki, które wdrapały się na jej łóżko

i natarczywie prosiły, żeby się obudziła.

• - Chcemy iść do ogrodu z Belle - wyjaśnił Josh.

Daisy usiadła na łóżku i odgarnęła z twarzy

gęste włosy.

- Nie za wcześnie? Nie lepiej, żebyście wskoczyli

pod pierzynkę, a ja wam przeczytam kawałek „Pierś­

cienia i róży"?

Katie spodobał się ten pomysł, ale Josh wysunął

dolną wargę i pokręcił głową.

- Chcę pójść do ogrodu...

- Pójdziesz, kochanie, ale dopiero jest po szóstej.

Nawet nie jest jeszcze całkiem widno...

- Belle też chce iść. - Patrzył na Daisy zdeterminowa­

ny. -Jedziemy dziś do domu i szybko jej nie zobaczymy.

- Och, na pewno zobaczycie. Wuj często was od­

wiedza. Bądź grzecznym chłopcem i zostań tu z Katie,

a ja przyniosę książkę.

W domu panowało przyjemne ciepło, a kiedy wstała

w poszukiwaniu książki, pod bosymi stopami poczuła

miękki dywan. Wróciła po minucie, ale Josha już

nie było.

background image

114

- Josh powiedział, że wychodzi do ogrodu - wyjaś­

niła Katie. - Ja też chyba tam pójdę.

- Pójdziemy razem - rzuciła zdesperowana Daisy

- tylko daj mi chwilę czasu, żebym włożyła mu buty

i szlafrok. Zostań tu, kochanie, a obiecuję ci, że zaraz

pójdziemy razem.

Katie schowała się pod pierzynę, gotowa spełnić

prośbę opiekunki. Daisy wypadła z pokoju i zbiegła

po schodach, kierując się w stronę, skąd dochodził

cichutki głos Josha. Na dole zatrzymały ją słowa

doktora. Opierał się o balustradę i patrzył na nią

z zaciekawieniem. *

-Dzień dobry, Daisy - przywitał ją łagodnie.

- Cóż za miła niespodzianka tak wcześnie rano...

- Och, błagam, niech pan będzie cicho - rzuciła

Daisy z rozpaczą. - Josh idzie do ogrodu, a jest

w samej piżamie... - Nie zauważyła, że ma na sobie

niewiele więcej.

Doktor zszedł ze schodów. Ubrany był we wspa­

niały szlafrok, a na nogach miał miękkie kapcie. Od

dawna nikt mu nie powiedział, żeby był cicho, a z całą

pewnością nie dziewczyna w nocnej koszuli. Zaintry­

gowało go to.

- Zabiorę go z kuchni - obiecał, patrząc na Daisy

w sposób, który utwierdził ją w przekonaniu, że nie

dostrzegł, w co jest ubrana. - I przyprowadzę do

pokoju. Jak ubierzesz tę dwójkę, to wszyscy razem

wyjdziemy do ogrodu.

Daisy była już w połowie schodów, kiedy zatrzy­

mała się i odwróciła.

-Ale czy nie jest pan zmęczony? - wyszeptała.

- Nie chce się pan jeszcze położyć?

- Na oba pytania odpowiedź brzmi: tak. Więc po

prostu bądź grzeczną dziewczynką i zrób to, o co

proszę.

background image

115

Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że nie jest żadną

jego grzeczną dziewczynką, ale doktor już poszedł

w stronę kuchni.

Katie była zachwycona perspektywą spaceru po

ogrodzie w towarzystwie wuja.

- Za minutę cię ubiorę - obiecała Daisy, po czym

sama błyskawicznie się ubrała, umyła twarz, zęby

i rozczesała włosy. Wyglądała jak strach na wróble,

ale przynajmniej przyzwoity... Katie chociaż raz była

zadowolona z faktu, że się ubiera. Daisy właśnie

zapinała jej buty, kiedy w drzwiach stanął doktor.

W rękach trzymał tacę z herbatą i dwoma kubkami.

Tuż za nim szedł Josh i Belle. Doktor przydzielił

każdemu zadanie. Dzieci musiały wypić mleko, a Josh

miał spróbować samodzielnie się ubrać.

- A my napijemy się herbaty -powiedział do Daisy.

Belle usadowiła się na łóżku obok Katie, a ponie­

waż doktor nie miał nic przeciwko temu, Daisy nie

odezwała się, tylko wzięła filiżankę.

- Załóż coś ciepłego - poradził doktor, kończąc

herbatę. - Dołączę do was za dziesięć minut.

Daisy wciąż się nie odzywała. To nie był najlepszy

moment na uprzejmą pogawędkę, a myśl, że doktor

widział ją w koszuli nocnej, napawała ją wstydem.

Kiedy wyszedł, zajęła się należytym ubraniem Josha:

sweter był tył na przód, odwrotnie założone buty,

a włosy sterczały w nieładzie.

Zanim doktor wrócił, zdążyła związać włosy.

Wszyscy zeszli cicho na dół i kuchennymi drzwiami

wymknęli się do ogrodu. W powietrzu czuło się lekki

przymrozek, choć słońce już wzeszło i słychać było

śpiew ptaków. Daisy stanęła i pomyślała, że aż trudno

uwierzyć, że są w sercu Londynu, taka tu cisza.

Nie dane jej było długo tak stać. Doktor wziął ją

pod rękę i poprowadził ścieżką w stronę uroczej

background image

116

wiejskiej chatki o półkolistych drzwiach i małych

okienkach.

- Dom czarownicy - wyjaśnił, kiedy dzieci weszły

do środka.

Delikatnie popchnął Daisy przed siebie i posadził

na stojącej przy ścianie ławce, po czym usiadł obok.

Dzieci nie miały zamiaru siadać; jak zwykle dokładnie

wszystko zwiedzały. Każda rzecz musiała zostać do­

tknięta i obejrzana. W końcu Josh podszedł do Daisy.

- To jest dobra czarownica - powiedział z przeko­

naniem. -Dobra dla zwierząt i dzieci. Jak rzuca czary,

to to są dobre czary.

- Rzeczywiście, wygląda na to, że to bardzo dobra

czarownica. Czy ona tutaj jada posiłki?

Josh razem z Katie, która zawsze mu wtórowała,

puścił wodze dziecięcej fantazji. W tym czasie doktor

obserwował twarz Daisy, rozjaśnioną zainteresowa­

niem dla sposobu żywienia czarownicy. Widać było,

że dziewczyna całym sercem weszła w dziecięcy świat.

Z przyjemnością patrzył na całą scenę.

- Lepiej chodźmy na śniadanie - odezwał się

wreszcie.

Wyszli do ogrodu i wrócili identyczną ścieżką po

drugiej stronie trawnika. Po drodze dzieci tańczyły

razem z Belle.

- Ma pan uroczy ogród - powiedziała Daisy, żeby

przerwać milczenie.

- T o wielki plus Londynu. Ten dom jest w posia­

daniu rodziny od wielu lat. Zdaje mi się, że od czasów

Jerzego IV. Wtedy ogrody były małe, ale dla mnie

najważniejsze, że jest tu cicho i spokojnie.

Zabrała dzieci na górę, umyła rozjaśnione twarzy­

czki, uczesała im włosy i przygotowała do śniadania,

które mieli zjeść w towarzystwie doktora i sir Hugha.

Lady Thorley jadła śniadanie w łóżku.

background image

117

Siedzące po obu stronach Daisy dzieci jadły tak

przykładnie, że ojciec nie mógł powstrzymać się od

pochwał.

- Wracamy do domu zaraz po lunchu - zapowie­

dział. - Co chcecie robić przed południem?

- Przejechać się autobusem - rzucił Josh, jak zwyk­

le w imieniu swoim i siostry.

- Och, co za wspaniały pomysł - podchwyciła

Daisy, widząc brak entuzjazmu ze strony obu dżen­

telmenów. - Gdyby pan nam powiedział, w który

autobus wsiąść i o której mamy wrócić...

Poczuła się rozczarowana, że doktor nie zapropo­

nował swego towarzystwa. Pomyślała, że sir Hugh

oczywiście zechce zostać z żoną, ale lekarz na pewno

dysponuje godziną czasu...

- Z Trafalgar Square kursuje autobus wyciecz­

kowy; podrzucę was tam - powiedział od niechcenia

doktor. - Ale nie będę mógł was stamtąd zabrać, więc

z powrotem weź taksówkę, Daisy. - Spojrzał na nią.

- Czy starczy ci pieniędzy?

Zarumieniła się. Pytanie zabrzmiało tak, jakby

była służącą.

- Nie mam pojęcia, ile zapłacę za kurs, ale nie

sądzę, żeby mi starczyło.

Sir Hugh wyjął portfel, wyciągnął kilka banknotów

i podał jej.

- To powinno w zupełności wystarczyć.

Obaj mężczyźni wygodnie oparli się, jakby uznali

rozmowę za zakończoną, a ponieważ dzieci zaczęły

się niecierpliwić, Daisy przeprosiła i zabrała je na

górę. Nie wierzyła w obietnicę doktora i szykując

bliźniaki do wyjścia zastanawiała się, jak odszukać

przystanek autobusowy i dojechać na Trafalgar Squ­

are. W dziesięć minut później cała trójka wyszła

z domu.

background image

118

Doktor opierał się o błyszczący bok samochodu

i niewątpliwie na nich czekał. Belle siedziała już na

tylnym siedzeniu i dzieci natychmiast do niej dołączy­

ły. W przeciwieństwie do Daisy ani przez chwilę nie

wątpiły w obietnicę wuja.

Otworzył drzwi samochodu.

- Nie uwierzyłaś mi, prawda? - Zabrzmiało to jak

lekka drwina. Daisy momentalnie się zarumieniła.

- No, nie. Na pewno wrócił pan późno w nocy,

a wstał bardzo wcześnie.

Usiadł obok niej.

- Ale było warto - zauważył z całą łagodnością.

Na samo wspomnienie dziewczyna zarumieniła się

ponownie.

W trakcie zwiedzania powiedziała sobie, że ten

epizod powinien pójść w zapomnienie.

Podczas lunchu doktor prawie się nie odzywał.

Daisy spojrzała na niego ukradkiem i dostrzegła na

przystojnej twarzy zmęczenie. Pomyślała, że chętnie

już by ich pożegnał. Dobrze wiedziała, że bliźniaki

potrafią porządnie dać w kość swoją obecnością,

a poza tym bardzo wcześnie zaczęli dzień.

Po lunchu zapakowała bagaże swoich podopiecz­

nych, ubrała ich i zebrała swoje rzeczy. Lady Thorley

umieściła wszystko w bagażniku i pożegnała się. Nie

było mowy o tym, czy doktor wraca do Salisbury. Stał

przy drzwiach i trzymał Belle za obrożę.

- Było mi miło. - Tylko tyle usłyszała Daisy z jego

ust w odpowiedzi na swoje podziękowania.

Wsiadła do samochodu, przysięgając w duchu, że

nie życzy sobie więcej go widzieć.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Bliźniaki były rozdrażnione i skore do kłótni,

więc Daisy odetchnęła z ulgą, kiedy zatrzymali się

przed jej domem. Grzecznie pożegnała się i wysiadła

z samochodu.

W domu zastała tylko Razora, a z kartki na stole

dowiedziała się, że matka poszła do kościoła, a Pa­

mela spędza dzień w towarzystwie najlepszej przyja­

ciółki i wróci po ósmej. Daisy zaniosła torbę na górę,

zdjęła płaszcz, zrobiła sobie herbaty i nakryła do

kolacji.

Wkrótce wróciła matka.

- O, jesteś już - przywitała córkę. - Kochanie, nie

pamiętałam, o której przyjeżdżasz z Londynu i pomy­

ślałam, że wybiorę się na wieczorną mszę. Dawno

wróciłaś?

Przy kolacji Daisy opowiedziała o weekendzie.

Matka słuchała z wielkim zainteresowaniem.

- Doktor Seymour to taki dobry człowiek - wes­

tchnęła pani Pelham. - Opowiedz mi coś więcej o jego

domu; na pewno jest piękny.

W tym momencie weszła Pamela i zaczęła opowia­

dać o wrażeniach z całego dnia. Na jakiś czas doktor

ze swoim domem poszli w zapomnienie. Dopiero

kiedy Daisy szykowała się do spania, pozwoliła, by

jej myśli powróciły do przystojnego lekarza.

Zobaczyła go pod koniec następnego dnia. Roz­

mawiał na korytarzu ze swoim zastępcą i z siostrą

background image

120

przełożoną. Stał z rękami w kieszeniach odwrócony

do Daisy plecami. Dziewczyna zatrzymała się i popat­

rzyła na jego potężną postać; instynktownie czuła, że

doktor jest śmiertelnie zmęczony, choć wcale tego po

sobie nie pokazywał. Nagle zapragnęła jakoś mu

pomóc. Przez chwilę nie mogła złapać powietrza.

Kiedy lekarz odwrócił głowę i na nią spojrzał, niemal

przestała oddychać. Wiedziała już, co to za uczucie.

To miłość, nieświadoma i niespodziana, która nie

mogła przyjść w bardziej nieodpowiednim i niezręcz­

nym momencie. Daisy chciała się uśmiechnąć, ale

wzrok doktora był zamyślony i poważny. A przez

chwilę wyobrażała sobie, że jest w raju... dla naiw­

nych. Czym prędzej odwróciła głowę i szybko poszła

w przeciwny koniec oddziału, gdzie Maisie upychała

do worków brudne rzeczy do prania. Czuła się okro­

pnie. Najchętniej schowałaby się w cichym i ciemnym

kącie, gdzie mogłaby się porządnie wypłakać. Zamiast

tego wzięła pusty worek i zaczęła wkładać brudną

pościel.

- Co cię gryzie? - zapytała Maisie, nie przerywając

pracy. - Wyglądasz, jakby ci się przyśniło coś okro­

pnego; jesteś biała jak te prześcieradła.

- Nic mi nie jest - odparła Daisy.'— Tylko trochę

boli mnie głowa...

- Ból głowy to czasem pożyteczna rzecz - powie­

działa Maisie - bo to zręczna wymówka. Przyjechał

doktor Seymour. Wygląda na zmęczonego. To ciągłe

bieganie nie wychodzi mu na dobre. Nie rozumiem,

dlaczego to robi; ma przecież ładny dom przy kościele.

Czego więcej można chcieć?

- Och, nie wiedziałam, że mieszka i w Londynie,

i w Salisbury.

- Słyszałam, że ma tam bardzo elegancki dom.

Zresztą trudno się dziwić. Przecież tak ciężko pracuje.

background image

121

- Maisie zawiązała troki przy ostatnim worku. - Zda­

je mi się, że poszedł. To dobrze. Wyniesiemy worki

i pójdziemy do domu.

Wychodząc ze szpitala Daisy dokładnie się roze-

jrzała. Ale nigdzie nie było widać ani rolls-royce'a,

ani jego właściciela. Nie wiedziała, że doktor zapar­

kował samochód na tyłach szpitala i że właśnie stoi

przy oknie dziecięcego oddziału i ją obserwuje.

Uśmiechnął się, widząc, jak dziewczyna niespokoj­

nie rozgląda się na wszystkie strony, po czym

wsiada na rower i odjeżdża. Przez cały dzień miał

ochotę wejść na oddział i wziąć ją w ramiona, ale

wiedział, że Daisy wciąż nie jest pewna swoich

uczuć. Odwrócił się od okna i próbował o niej nie

myśleć.

Daisy w drodze do domu oddała się słodkim

marzeniom. Wiedziała już, że jest zakochana, i mu­

siała zastanowić się, co z tym począć. Rozsądek

mówił, że najlepiej będzie znaleźć pracę jak najdalej

od doktora, ale perspektywa, że już go nie zobaczy,

wywołała taki dreszcz, że o mało nie spadła z roweru.

Z drugiej strony zastanawiała się, czy będzie w stanie

spokojnie wytrzymać widywanie go w szpitalu.

Oczywiście, nie będą ze sobą rozmawiać ani nawet

się uśmiechać, a pewnie za jakiś czas doktor

ożeni się...

Kiedy weszła do domu, matka właśnie robiła pasz­

teciki.

- Witaj, kochanie - przywitała radośnie córkę.

- Na kolację będą paszteciki. Rano przyszedł rachu­

nek za gaz; mniejszy, niż się spodziewałyśmy. Muszę

przyznać, że od czasu, kiedy masz pracę, życie stało

się dużo łatwiejsze. Wiem, że powinnaś zająć się czymś

lepszym, ale może później...

Daisy pocałowała matkę i zdjęła płaszcz.

background image

122

- To wspaniale, że rachunek za gaz nie jest duży

-powiedziała z zadowoleniem. - Zapłacę go w drodze

do pracy, to oszczędzimy na opłacie pocztowej.

- Miałaś udany dzień, kochanie? - zapytała pani

Pelham.

Daisy udzieliła odpowiedzi zgodnej z oczekiwania­

mi matki i pomyślała, że dopóki nie znajdzie stałej

pracy za takie wynagrodzenie, jak w tej chwili, będzie

musiała zostać w szpitalu. Porozmawia z Pam i zo­

rientuje się, czy nie mogłaby w czasie przerwy świąte­

cznej poszukać pracy w niepełnym wymiarze godzin.

Gdyby tylko mogły odłożyć choć trochę pieniędzy...

- Co cię dręczy, Daisy? - zapytała po kolacji

Pamela. - Jesteś taka małomówna. Czy to ta praca

jest taka okropna? Mam zrezygnować po zakończeniu

semestru i pójść do pracy? Przecież to nie w porządku,

że nas utrzymujesz.

- N i e waż się wygadywać takich rzeczy. Jeszcze

parę lat, zaczniesz robić karierę i wtedy przyjdzie

twoja kolej. A moja praca wcale nie jest złą i prawdę

mówiąc, bardzo ją lubię.

- Taak? A jednak nie wyglądasz tak, jak zawsze.

Jest ci przykro z powodu Philipa?

- Na Boga, nie! Lubię go, ale nic poza tym. On

i siostra przełożona są dla siebie stworzeni. Mam

nadzieję, że lada dzień dowiem się o ich zaręczynach.

- Jednak coś jest nie tak.

- Zostało nam trochę pieniędzy - zmieniła temat

Daisy - bo rachunek za gaz jest niższy, niż przy­

puszczałyśmy. Na koniec semestru ma być dysko­

teka... nie chciałabyś na tę okazję kupić sobie czegoś

nowego?

- Nie, ty sobie coś kup.

- Może w przyszłą sobotę zabierzemy mamę do

Salisbury, żeby sobie coś wybrała?

background image

r

123

- Wystarczy na sukienkę?

- Obawiam się, że nie... na bluzkę albo kapcie, bo

jej stare już całkiem się zniszczyły...

- W porządku - odpowiedziała z zadumą Pamela.

- C z y myślisz, że kiedyś przyjdzie taki moment, że

będziemy mogły pójść do sklepu i kupić coś bez

względu na cenę?

- Oczywiście, tylko daj mi trochę czasu, żebym

znalazła i poślubiła milionera.

Obie roześmiały się, choć Pamela w zamyśleniu

popatrzyła na siostrę, której śmiech zabrzmiał dziwnie

nieszczerze.

Kiedy Daisy przyszła do pracy następnego ranka,

Maisie nie było.

- To do niej zupełnie niepodobne - skomentowała

siostra przełożona. - Nigdy nie zdarzyło jej się nie

przyjść. Mam nadzieję, że nie jest chora; nie ma

telefonu.

- Może zaspała albo poszła na przyjęcie - zasuge­

rowała druga pielęgniarka.

Dzień mijał, a Maisie wciąż nie było. Późnym

popołudniem siostra przełożona odszukała Daisy.

- Mam adres Maisie. Powinnam sama pójść i ją

odwiedzić, ale dziś przyjeżdża Philip.

Daisy popatrzyła na zatroskaną twarz przełożonej.

- Wpadnę do niej w drodze do domu, siostro.

Pewnie nie ma powodu do zmartwienia. Mam rower,

więc nie zabierze mi to dużo czasu. - Dostrzegła

ulgę w oczach siostry Carter. - Czy mogłabym

tylko zadzwonić do mamy i uprzedzić, że trochę

później wrócę?

- Tak, tak, oczywiście. Jestem ci taka wdzięczna,

Daisy.

Maisie mieszkała na samym końcu uliczki, którą

Daisy codziennie mijała. Szeregowe domy przechodziły

background image

124

tam w opuszczone zabudowania, stare szopy i po­

niszczone płoty. Daisy oparła rower o zakurzone

sztachety i zapukała brudną mosiężną kołatką. Po

długiej chwili drzwi otworzyła młoda kobieta z ró­

żowymi plastikowymi wałkami na głowie, ubrana

w podkoszulek i legginsy. Pod pachą trzymała brudne

dziecko.

- Dobry, wieczór - zaczęła grzecznie Daisy i przy­

pomniała sobie, że nie ma pojęcia, jak Maisie ma na

nazwisko. - Przyszłam zobaczyć się z Maisie; czy ona

tu mieszka?

- Jasne, że tak. Panna Watts. Frontowy pokój na

górze. Cały dzień jej nie widziałam.

Wąski korytarz był ciemny, schody też. Na małym,

ciemnym półpiętrze Daisy zobaczyła trzy pary drzwi.

Zapukała w te od strony ulicy, a ponieważ nikt nie

odpowiadał, nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się

i dziewczyna znalazła się w małym pokoju, zadziwia­

jąco jasnym i intensywnie pachnącym pastą do mebli.

-Maisie? - Daisy podeszła do stojącego przy

ścianie łóżka, na którym siedziała oparta o poduszki

Maisie. Miała intensywne rumieńce, wskazujące na

wysoką temperaturę i nawet nie zauważyła, że ktoś

wszedł. Obok niej leżał zwinięty w kłębek bury kot,

a w nogach mały, warczący pies. Daisy pochyliła się

nad koleżanką.

-Maisie - rzuciła - co się stało? Boli cię coś?

Przewróciłaś się?

Maisie otworzyła oczy.

- Ból w piersiach - wymamrotała. Wyciągnęła rękę

i dotknęła kota. - Zaopiekuj się nimi, Daisy...

Sprowadzić lekarza, pomyślała Daisy, a jeszcze

lepiej odesłać do szpitala, gdzie wszyscy ją znają.

- Zwierzęta... trzeba im dać kolację - mamrotała

Maisie.

background image

125

W oddzielonej zasłoną wnęce była kuchnia. Daisy

znalazła tam jedzenie dla psa i kota, nałożyła im do

misek, po czym nalała wody do szklanki i podała

Maisie.

- Idę sprowadzić lekarza - wyjaśniła. - Zaraz

wrócę.

Budka telefoniczna była w głębi ulicy. Zadzwoniła

na oddział dziecięcy w nadziei, że tam ktoś na pewno

pomoże zorganizować przewiezienie chorej koleżan­

ki do szpitala.

Siostra Carter była jeszcze w pracy. Daisy nie

marnowała słów.

- Siostro przełożona, tak się cieszę, że to pani.

Maisie jest chora. Skarży się na ból w klatce piersio­

wej i okropnie wygląda. Co mam robić?

- Zostań z nią, Daisy. Postaram się jak najszyb­

ciej wysłać ambulans. Czy był u niej lekarz?

- Nie, chyba nie...

Odłożyła słuchawkę i szybko wróciła. Zastała

chorą dokładnie tak, jak ją zostawiła. Zwierzęta

zjadły wszystko z misek i znów usadowiły się na

łóżku. Daisy ostrożnie wzięła Maisie za rękę i wy­

szukała tętno. Było szybkie i słabe. Maisie chyba

spała, choć od czasu do czasu sen przerywał kaszel.

Przetarła rozpaloną twarz chorej wilgotną ścierecz-

ką. Siostra Carter na pewno wysłała już pomoc, ale

zanim przyjedzie ambulans może upłynąć co naj­

mniej dziesięć minut. Może powinna najpierw za­

dzwonić na pogotowie...

Za jej plecami cicho otworzyły się drzwi, więc

odwróciła się. Jeśli to młoda kobieta, która ją wpuś­

ciła, mogłaby zapytać, kto jest lekarzem Maisie.

Doktor Seymour spiesznie wszedł do pokoju.

- Byłem w gabinecie siostry przełożonej, kiedy

zadzwoniłaś - wyjaśnił cicho, momentalnie

background image

126

rozwiewając jej obawy. - Karetka jest już w drodze.

Czy Maisie ma lekarza?

- Nie wiem, ale powinna to wiedzieć kobieta,

która mnie wpuściła.

- Nie zawracaj sobie tym teraz głowy. Dowiemy

się później.

Pochylił się nad Maisie, zbadał jej puls i zaczął

z nią cicho rozmawiać.

- Wszystko będzie dobrze, Maisie - zapewnił ją

rzeczowym, spokojnym tonem. - Pojedziesz teraz do

szpitala i tam się tobą zaopiekujemy.

Maisie otworzyła oczy i złapała lekarza za rękę.

- Milly i Whiskers... -Zakaszlała. - Nie mogę ich

zostawić.

- Zabiorę je do siebie.

- Obiecuje pan? - Oczami poszukała Daisy. - Sły­

szałaś, co doktor powiedział, Daisy? One są dla mnie

wszystkim...

- Nie martw się, Maisie. Jak doktor Seymour

mówi, że zaopiekuje się nimi, to na pewno to zrobi.

A ty tylko postaraj się szybko wyzdrowieć.

Przyjechała karetka. Doktor zabrał zwierzęta do

samochodu i osobiście dopilnował zniesienia Maisie

na dół, a Daisy została, żeby zrobić w pokoju

porządek. Po chwili doktor bezszelestnie wrócił.

- Maisie będzie na oddziale kobiecym. Uprzedzi-

łem personel, że to zakaźne zapalenie płuc. - Roze­

jrzał się po pokoju. - Zostaw to teraz, Daisy. Dopil­

nuję, żeby ktoś tu rano przyszedł i posprzątał. Może

byłabyś tak dobra i pojechała ze mną, żeby pomóc

mi przy tych zwierzętach?

- Mam tu rower. A dokąd one pojadą?

- Oczywiście do mojego domu. Bóg jeden raczy

wiedzieć, co powie Belle, jak je zobaczy. - Wes­

tchnął. - Chodź, nie masz tu już nic więcej do roboty.

background image

127

Na dole zapukał do pierwszych drzwi. Młoda

kobieta otworzyła i popatrzyła na niego z tępym

uśmiechem.

- Pozbyłeś się jej, co? Biedna dziewczyna...

- Panna Watts - wyjaśnił gładko doktor - została

zawieziona do szpitala, w którym jest bardzo cenio­

ną pracownicą. Zabieramy jej psa i kota, a rano ktoś

przyjdzie sprzątnąć pokój. I jeszcze jedno: czy jest tu

ktoś, kto mógłby pojechać na rowerze do Wilton?

Ta młoda osoba pojedzie teraz samochodem, ale

rower będzie jej potrzebny jutro rano.

Włożył rękę do kieszeni i wyjął banknot.

- Mój mąż to zrobi; tylko podaj adres.

Doktor napisał coś w notesie i wyrwał kartkę.

- Czy pani mąż... jest tutaj?

Młody mężczyzna stanął w drzwiach.

- W porządku, wszystko słyszałem. Odwiozę ro­

wer, chociaż też miałem dzisiaj ciężki dzień.

- Może to panu zrekompensuje - powiedział dok­

tor, podając banknot i kartkę z adresem. - T o bardzo

ładnie z pana strony i jestem szczerze zobowiązany.

- Jesteś lekarzem, co?

- Tak, rzeczywiście.

Mężczyzna roześmiał się.

- Lepiej żyć w zgodzie z lekarzami, bo nigdy nic

nie wiadomo.

- Zapewniam, że jeśli kiedykolwiek pan lub ktoś

z pańskiej rodziny będzie potrzebował naszej opieki,

otrzyma jak najlepszą - odparł poważnie doktor,

pożegnał się i zaprowadził Daisy do samochodu.

Zwierzęta siedziały na tylnym siedzeniu. Na wi­

dok tych dwóch opuszczonych stworzeń Daisy nie

wytrzymała i łzy pociekły jej po policzkach. Przez

całą drogę nie odezwała się ani słowem. Wydarzenia

potoczyły się tak szybko, że już dłużej nie była

background image

128

w stanie się opanować. Doktor też się nie odzywał,

ale na pewno widział jej łzy. Kiedy dojechali przed

dom, podał jej pięknie wykrochmaloną chusteczkę

i zaczekał, aż wytrze twarz.

- Czy możesz wziąć kota? - zapytał rzeczowym

tonem, nie odwracając się w jej stronę. - Zabierzemy

je prosto do kuchni i zobaczymy, czy pani Trump

znajdzie dla nich coś do jedzenia. Maisie o nie dbała,

ale podejrzewam, że od czasu choroby nie była

w stanie się nimi zająć.

- Ja im dałam jeść - wyjaśniła Daisy przez łzy.

- Maisie bardzo się o nie martwiła.

- To dobrze.

Zachowanie doktora było wyjątkowo na miejscu,

a krótkie spojrzenie, którym ją obrzucił, podniosło

ją na duchu. Może nie wyglądała aż tak okropnie,

jak się czuła.

Kiedy weszli do domu doktora, z kuchni wynu­

rzyła się gospodyni.

- Dobry wieczór, pani Trump - odezwał się le­

karz. - Mamy dwóch lokatorów, którzy przez kilka

dni będą dotrzymywać Belle towarzystwa. Ich właś­

cicielka jest chora.

-Chyba będą chciały coś zjeść... - powiedziała

łagodnie pani Trump.

Spojrzała na stojącą obok doktora Daisy.

- A to jest panna Daisy Pelham - przedstawił

lekarz. - Dzięki jej rozsądkowi właścicielka tych

biedaków już jest w szpitalu. - Położył dłoń na

ramieniu dziewczyny i lekko popchnął ją przed sie­

bie. - Daisy, to jest pani Trump, moja gospodyni

i długoletnia przyjaciółka.

Daisy wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się. Pani

Trump odwzajemniła uśmiech i zdecydowanie uścis­

nęła wyciągniętą dłoń.

background image

129

• - A co z pańskim obiadem, doktorze?

- Och, niech pani przygotuje dla dwóch osób, jeśli

można. Panna Pelham ze mną zje i dopiero odwiozę

ją do domu.

Było to tak despotyczne z jego strony, że Daisy

już miała ochotę zaprotestować, ale doktor ubiegł ją.

- Zjesz ze mną, prawda, Daisy? - zapytał z nie­

wymuszoną uprzejmością. - Musimy porozmawiać,

co zrobić z Maisie. Zaraz zadzwonisz do mamy.

Wziął od niej kota i zniknął za drzwiami kuchni.

Wrócił tak szybko, że Daisy nawet nie zdążyła zebrać

rozbieganych myśli.

- Poproszę kurtkę. - Zanim zdążyła się odezwać,

rozpiął jej kurtkę i położył na krześle. - A teraz

chodź do salonu i zadzwoń do matki.

Duża, delikatna dłoń poprowadziła ją do ogrom­

nego i tak wspaniale umeblowanego pokoju, że

zaparło jej dech w piersiach. Ściany były obite

jedwabiem w kolorze burgunda, sufit belkowany.

Wysokie okna i przeszklone drzwi wychodziły na

ogród. Po obu stronach kominka stały masywne

kanapy i stoliki, a w rogu sofa w stylu Wilhelma III

Orańskiego i trójnożny stolik. W przeciwległym koń­

cu pokoju znajdował się mały fortepian, kilka foteli

ustawionych wokół stolika z czasów regencji, a w ro­

gu kwietnik z kutego żelaza z ogromnym wazonem

pełnym chryzantem.

- Co za piękny pokój - z podziwem westchnęła

Daisy. - Pana londyński dom jest wielki i równie

piękny, ale ten to dopiero prawdziwy dom...

- Bo tak naprawdę jest.

Wykręcił numer telefonu pani Pelham i podał

Daisy słuchawkę.

- Mamo - zaczęła Daisy i cierpliwie odczekała aż

pani Pelham zada całą masę dociekliwych pytań.

background image

130

- Nie, czuję się całkiem dobrze. Doktor Seymour

zaraz mnie odwiezie. Wszystko ci wytłumaczę, jak

wrócę do domu. Naprawdę nic mi nie jest. Do

zobaczenia. - Odłożyła słuchawkę.

Doktor poprosił, żeby usiadła na kanapie, a sam

zajął miejsce naprzeciwko.

- Po obiedzie odwiozę cię do domu - powiedział.

- Później odwiedzę Maisie, a jutro złapię doktora

Walkera i poproszę, żeby się nią zaopiekował. Jeżeli

to wirusowe zapalenie płuc, a z pewnością tak jest,

Maisie dostanie serię antybiotyków, poleży z dziesięć

dni w szpitalu, a później dostanie zwolnienie. Nie­

wątpliwie zgodzisz się ze mną, że trzeba jej znaleźć

jakieś inne lokum. Ten pokój jest okropny.

- Ale idealnie czysty - stwierdziła Daisy. - Wie

pan, że wynajęcie pokoju jest bardzo kosztowne.

Wstał i podszedł do barku.

- Napijesz się kieliszek sherry? - zapytał z uśmie­

chem. - Sądzę, że dobrze ci zrobi.

Poczuła, że pieką ją policzki. Musiała okropnie

wyglądać: włosy w nieładzie i pewnie czerwony nos

od płaczu.

- Tak, dziękuję - odparła sztywno.

- Popytam wśród znajomych. Na pewno znajdzie

się gdzieś bardziej odpowiedni pokój niż ten, w któ­

rym dotychczas mieszkała. Nie wiesz, czy meble

należą do Maisie?

- Nie, nie wiem, ale myślę, że chyba tak, bo były

tak pięknie utrzymane... - Napiła się łyk sherry.

- A co z Milly i Whiskers?

- Mogą tutaj zostać. Pani Tramp ma złote serce,

Belle będzie zachwycona, że może im matkować, i na

pewno spodoba im się ogród.

- Ale pan nie zawsze tu jest - powiedziała i na­

tychmiast tego pożałowała, bo doktor uśmiechnął się

background image

r

131

i nic nie odpowiedział. Pewnie pomyślał, że jest

okropnie wścibska. Cisza trwała odrobinę za długo.

Kiedy Daisy głowiła się nad jakąś stosowną uwagą,

weszła pani Trump oznajmiając, że podała zupę.

- Te dwa biedactwa zasnęły - dodała. - Są wy­

kończone.

Stół był nakryty z taką samą elegancją jak w Lon­

dynie. Doktor pomógł Daisy usiąść, a potem sam

zajął miejsce obok niej. Podana w porcelanie z Wor-

cester kremowa zupa z porów i ziemniaków była

znakomita, a dla pieczonej kaczki z pomarańczami

Daisy wprost nie znajdowała słów zachwytu. Czegoś

tak wspaniałego jeszcze nigdy nie jadła. Na deser był

doskonały pudding z kremem.

- To najwspanialszy obiad, jaki kiedykolwiek ja-

dłam - powiedziała nieśmiało, kończąc deser.

- Po prostu pani Trump jest doskonałą kucharką.

A jakie jest jedzenie w szpitalu?

- Naprawdę bardzo dobre, chociaż oczywiście

gotowanie dla kilkuset osób to nie to samo co dla

jednej, prawda? - Zastanowiła się przez chwilę.

- Dostajemy mielone z kapustą i ziemniakami,

a w piątki rybę i czasem pieczeń. - Przerwała w oba­

wie, że go nudzi. - Jeżeli nie ma pan nic przeciwko

temu, to pojadę już do domu...

Ale doktor wcale nie był znudzony. Siedział i pa-

trzył na ładną twarz dziewczyny, słuchał miłego

głosu i myślał, jaka to czarująca osóbka. Nie dał

jednak nic po sobie poznać.

- Co powiesz na kawę? Napijemy się w salonie,

rzucimy okiem na zwierzęta Maisie i odwiozę cię

do domu.

Daisy miała za sobą długi dzień i kiedy piła kawę,

zamknęły się jej powieki. Doktor ostrożnie wyjął z jej

rąk filiżankę i spodek. Wyglądała dokładnie tak, jak

background image

132

powinna. Mały nosek błyszczał, pomadka z ust już

dawno się starła, a włosy wymagały porządnego

uczesania. Na dodatek lekko rozchyliła usta i wyda­

wała coś na kształt cichutkiego chrapania. W tej

małej osóbce był jakiś ujmujący urok. Delikatnie

dotknął jej ramienia i Daisy otworzyła oczy.

- Zasnęłam - powiedziała prozaicznie. - Najmo­

cniej przepraszam; to przez sherry. Co też musiał pan

sobie o mnie pomyśleć?

Usiadła prosto, a doktor uznał, że lepiej nie

odpowiadać na to pytanie.

- Musisz być zmęczona - odparł łagodnie. - Od­

wiozę cię do domu. Pracujesz jutro?

- Tak.

Doktor odwiózł Daisy. Przed domem wysiadł

z samochodu, zapukał do drzwi, zapewnił panią

Pelham, że nie ma powodu do obaw i się pożegnał.

- Był pan taki dobry, doktorze. - Daisy wyciąg­

nęła rękę. - Dziękuję za obiad i opiekę nad zwierzę­

tami. Czy Maisie wyzdrowieje?

- Tak, obiecuję. Dobranoc, Daisy.

Wsiadł do samochodu, a Daisy weszła do domu,

opowiedziała matce i siostrze o wydarzeniach dnia

i położyła się spać.

Następnego dnia podczas przerwy na kawę poszła

odwiedzić Maisie. Czuła się dużo pewniej niż wtedy,

kiedy pierwszy raz przyszła na oddział kobiecy.

Zapukała do gabinetu siostry przełożonej.

- O, Daisy - powściągliwie przywitała ją pielęg­

niarka. - Poinstruowano mnie, że mam pozwolić ci

na odwiedzanie Maisie, kiedy tylko zechcesz. - Po­

chyliła głowę nad rozłożonymi na biurku papierami.

-Leży na końcu oddziału.

W połowie drogi Daisy spotkała panią Brett.

background image

133

• - A ty co tu robisz? - chciała się dowiedzieć

dawna koleżanka.

- Przyszłam w odwiedziny - słodko odparła Daisy

i poszła dalej.

Chora siedziała na łóżku. Wyglądała dużo lepiej

niż poprzedniego dnia, ale i tak była cieniem dawnej,

pogodnej Maisie.

- Witaj, Maisie - wesoło przywitała się Daisy.

- Wyglądasz już dużo lepiej. Wolno mi cię od­

wiedzać, kiedy tylko mam czas. Pewnie się ucieszysz,

że Milly i Whiskers czują się świetnie. Gospodyni

doktora Seymoura jest bardzo miła i na pewno

będzie się nimi dobrze opiekować.

Maisie kiwnęła głową.

- Wczoraj wieczorem doktor do mnie przyszedł.

Nie czułam się zbyt dobrze, ale pamiętam, że po­

wiedział, że się nimi zaopiekował. A co z moim

pokojem?

- Doktor Seymour obiecał, że się tym zajmie. Czy

przynieść ci coś?

- Tak, koszulę nocną i torebkę.

- Wezmę je w drodze do domu. Czy nie będzie ci

przeszkadzać, że przyniosę dopiero jutro rano?

- Nie, kotku.

Gdy Daisy opuszczała oddział, przez myśl jej

przeszło, że miło byłoby spotkać doktora. Ale ni­

gdzie nie było go widać. Wróciła więc do pracy,

starając się wykonywać obowiązki swoje i Maisie.

Ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że pomagają jej

pielęgniarki. Ale i tak wsiadając po pracy na rower

czuła zmęczenie. Gdy zapukała do drzwi domu,

gdzie mieszkała Maisie, przypomniała sobie, że prze­

cież doktor zamknął pokój na klucz. Będzie więc

musiała zapytać właścicielkę domu, czy nie ma dru­

giego. Nie było jednak takiej potrzeby.

background image

134

- Proszę iść na górę - rzuciła niechętnie młoda

kobieta - jest otwarte. Może jeszcze ktoś przy­

jdzie? Nie mam zamiaru przez całą noc otwierać

drzwi.

Daisy wymamrotała słowa przeprosin, poszła na

górę i weszła do pokoju Maisie. Na fotelu siedział

doktor Seymour.

- Och - powiedziała Daisy, świadoma uczuć, jakie

wzbudził jego widok. - Nie wiedziałam... to znaczy

Maisie poprosiła mnie, żebym wzięła jej torebkę, ale

kiedy tu przyjechałam, przypomniało mi się, że nie

mam klucza...

Lekarz wstał i wyjął klucz z kieszeni.

- Byłem u niej dziś po południu i mi powiedziała.

Pomyślałem, że skoro mam klucz, powinienem tu

przyjść. A przy okazji: pani Trump mówi, że jedna

z jej znajomych, wdowa, mieszka przy Churchfields

Road i chciałaby wynająć część domu. Przyszło mi do

głowy, że moglibyśmy pojechać i obejrzeć. Może jutro

wieczorem?

-Ja?

Doktor usiadł w podniszczonym fotelu i obser­

wował Daisy.

- Na pewno lepiej ode mnie wiesz, co by od­

powiadało Maisie.

- Czy ona o tym wie? To znaczy, czy nie będzie

miała nic przeciwko temu?

- Sugerowałem, że dobrze jej zrobi przeprowadzka

gdzieś, gdzie będzie ogród dla Milly i Whiskersa.

Maisie spędzi w szpitalu dziesięć dni. Powinniśmy

postarać się znaleźć jej coś, zanim wyjdzie i pójdzie

na zwolnienie. - Zaskoczył ją nieoczekiwanym pyta­

niem. - Jak sobie radzisz, Daisy?

- Ja? Świetnie, dziękuję. Pielęgniarki są cudowne

i podobno przyjdzie ktoś do pomocy na czas nieobec-

background image

135

ności Maisie. - Doktor przytaknął, więc Daisy mówi­

ła dalej: - Nie chcę pana zatrzymywać. Gdyby dał mi

pan klucz...

- Tak ci spieszno, żeby się mnie pozbyć? - zapytał

dobrotliwie i uśmiechnął się, a Daisy odwzajemniła

uśmiech. - Zapakuj co trzeba, to zabiorę te rzeczy do

szpitala.

Daisy znalazła dużą plastikową torbę, włożyła

wszystko, czego mogła potrzebować Maisie, a na

wierzchu położyła torebkę.

- Ale nie ma pan samochodu.

- Nie szkodzi, dziesięciominutowy spacer dobrze

mi zrobi. -Wziął torbę od Daisy. - Będę czekał jutro

przed szpitalem. Pojedziemy samochodem, bo mam

jeszcze później spotkanie. Zostaw rower w szpitalu...

Możesz rano przyjechać autobusem?

- Tak.

Zeszli po schodach. Młoda kobieta wysunęła głowę

zza drzwi i dopytywała się, ile razy jeszcze zamierzają

przyjść.

- Czynsz jest opłacony do końca tygodnia. Jak

w sobotę nie dostanę pieniędzy, wynajmę pokój.

- Gzy meble należą do panny Watts?

- Tak, oprócz dywanu i lamp. Wyprowadza się,

co? Wcale nie będę żałować... jej ani tych zwierzaków.

Zupełnie nie wiem, dlaczego przez cały czas jej wyna­

jmowałam.

- Jutro ktoś przyjedzie po meble. Pewnie będzie

pani chciała być przy tym obecna. Do widzenia.

Puścił Daisy przed sobą i wyszli. Drzwi za nimi

zatrzasnęły się.

- Pamiętaj, nigdy nie przychodź tu sama - powie­

dział zdecydowanie. - Ja się wszystkim zajmę. Wsia­

daj na rower i jedź do domu. - Poczekał aż odepnie

łańcuch z roweru. - Dobranoc, Daisy.

background image

136

Jego pocałunek był takim zaskoczeniem, że mało

nie spadła z roweru. Mruknęła coś i w szalonym

tempie odjechała. Usłyszała za sobą śmiech doktora.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Przez całą drogę powrotną Daisy zastanawiała się

nad tym śmiechem. Co mogło być takiego śmiesz­

nego? Czyżby tak zabawnie wyglądała na rowerze?

A może powiedziała coś niemądrego? Z niemałym

wysiłkiem przestała o tym myśleć, ale za to zupełnie

nie mogła zapomnieć o pocałunku. Wmówiła więc

sobie, że to przejaw zwykłej życzliwości, jak po­

klepanie psa czy pogłaskanie kota.

W domu Pamela odrabiała przy stole lekcje, a mat­

ka siedziała w saloniku.

- Kochanie, znów jesteś tak późno - przywitała

córkę. - Już się zaczynałam martwić.

- Będę wracać tak późno, dopóki nie przyjmą

kogoś do pomocy. A teraz musiałam jeszcze pojechać

do domu Maisie i wziąć jej parę rzeczy.

- Ale nie jechałaś z powrotem do szpitala?

- Nie, doktor Seymour tam był i mnie wyręczył.

Dostrzegła zadowolenie na twarzy matki i bezgłoś­

nie westchnęła, bo rodzicielka znowu oddawała się

marzeniom, na dodatek nierealnym.

- Jakiż to dobry człowiek. Często go widujesz,

prawda, Daisy?

- Nie - odparła córka rzeczowo. - Tylko wtedy,

kiedy chodzi o Maisie. Poprosił mnie, żebym pojecha­

ła obejrzeć jej nowy pokój, bo tamten jest okropny

i Maisie nie może tam wrócić. Obiecałam, że pojadę

jutro po pracy.

background image

138

Nie wspomniała o doktorze Seymourze, żeby nie

podsycać matczynych mrzonek.

Pamela uważnie przyglądała się siostrze.

-Dzwoniła lady Thorley. Zaprasza cię w sobotę

na herbatę. Powiedziałam, że oddzwonisz.

- Może lepiej od razu zatelefonuję...

- Panna Thompson ma urodziny i pomyśleliśmy,

że można z tej okazji zrobić małe przyjęcie. Przyjadę

po ciebie około trzeciej - powiedziała pani Thorley

przez telefon.

Następnego dnia Daisy wyszła z pracy pół godzi­

ny później niż zwykle, bo jeszcze nie przyszedł nikt

do pomocy. Była głodna, ponieważ w trakcie prze-

rwy obiadowej poszła odwiedzić Maisie, więc do­

słownie połknęła mielone z marchwią i nie zdążyła

nawet zjeść puddingu. Wcale nie miała ochoty ni­

gdzie jechać, ale przecież obiecała, więc musiała

dotrzymać słowa.

Doktor Seymour czekał na nią przy wejściu.

- Pracowity dzień? - zapytał.

- Tak - odparła sucho.

- Widziałaś Maisie?

-Tak. Już z nią lepiej, prawda?

- Tak. Poszłaś do niej podczas obiadu?

- Tak. - Daisy czuła, że jej odpowiedzi nie są zbyt

błyskotliwe, ale była za bardzo zmęczona, żeby się

tym przejmować.

- Na pewno jesteś głodna. - Podniósł słuchawkę

telefonu w samochodzie. - Pani Pelham, właśnie

zabieram Daisy na obejrzenie pokoju dla Maisie.

Rozumiem, że pani o tym wie? - Zamilkł na chwilę,

a Daisy skuliła się ze wstydu. Matka na pewno nie

omieszka wyjaśnić, że jej droga córka nie wspomniała,

że jedzie z doktorem. Po chwili mówił dalej. - Od­

wiozę ją, więc proszę się nie martwić.

background image

139

Odłożył słuchawkę i bez słowa uruchomił samo­

chód, a Daisy uparcie wyglądała przez okno i marzy­

ła, żeby znaleźć się gdzieś daleko.

Po krótkiej podróży zatrzymali się na cichej ulicy

przed zadbanym domem.

- To chyba bardziej odpowiednie miejsce dla Ma-

isie, prawda? - zauważył doktor. - Zaraz się prze­

konamy...

Drzwi otworzyła pulchna kobieta w średnim wie­

ku.

- Doktor Seymour? - spytała. - Pani Trump mnie

uprzedziła. Proszę wejść.

Popatrzyła pytająco na Daisy.

- To panna Pelham - przedstawił doktor. - Pracuje

razem z panną Watts. Pomyślałem, że zapewne będzie

lepiej niż ja wiedziała... - Uśmiechnął się.

- Oczywiście - odparła pani King.

Skinęła przyjaźnie głową w stronę Daisy i po­

prowadziła oboje w głąb domu. Dziewczyna pomyś­

lała, że pokój, do którego zaprowadziła ich pani King,

jest wprost idealny. Drzwi na końcu prowadziły do

cieplarni, z której wychodziło się do długiego ogrodu.

W kącie pokoju stał piecyk gazowy, malutka kuchen­

ka i umywalka.

- Mój mąż długo chorował przed śmiercią i ten

pokój był zaprojektowany specjalnie dla niego. Ła­

zienka z prysznicem jest na końcu korytarza. Czy ta

pani ma własne meble?

- Tak - odparła Daisy. - Ma też psa i kota,

przyzwyczajonych do mieszkania w domu. Nie będzie

to pani przeszkadzało?

- O ile nie są kłopotliwe. Dobry pies nie zawadzi...

trochę się boję, zwłaszcza w nocy.

- To bardzo ładny pokój - zauważyła Daisy. - Nie

wiem tylko, czy Maisie będzie stać na wynajęcie go...

background image

140

- Pracuje w szpitalu, tak? Pani Trump mówiła,

jakie tam są zarobki. Co powiedziałaby na...? - Pani

King zawahała się, po czym wymieniła sumę' dużo

niższą od tej, której spodziewała się Daisy.

- Przypuszczam, że będzie mogła sobie pozwolić

na taki wydatek. Czy mogę dać odpowiedź jutro? Bo

nie będę się z nią już dzisiaj widziała.

Doktor stał odwrócony do rozmawiających ple­

cami.

- N i e martw się tym, Daisy. Czy zgadza się pani

na opłacenie teraz czynszu za miesiąc z góry?

- Czy to nie było zbyt apodyktyczne, doktorze?

- zapytała Daisy, kiedy jechali do Wilton. - Skąd pan

wie, że ten pokój spodoba się Maisie?

- Gdybyś była Maisie, spodobałby ci się? - od­

powiedział pytaniem.

- O , tak...

- No to masz odpowiedź.

Zatrzymał samochód przed jej domem i wysiadł,

żeby jej otworzyć drzwi.

- Dziękuję za odwiezienie - powiedziała i otworzy­

ła furtkę.

- Twoja mama zaprosiła mnie na kawę - odrzekł

łagodnie i zapukał do drzwi.

Otworzyła Pamela.

- Proszę wejść - zaprosiła. - Kawa jest gotowa,

a mama umiera z ciekawości.

Pani Pelham wyciągnęła najlepszą porcelanę i po­

stawiła na stole talerzyk babeczek. Doktor zdjął

kurtkę i usiadł. Z przyjemnością odpowiadał na pyta­

nia pani Pelham. Daisy pomyślała, że gdyby ktoś go

teraz zobaczył, uznałby, że to stary przyjaciel rodziny.

Kiedy wychodził, odprowadziła go do drzwi.

- Rano odwiedzę Maisie, ale dobrze by było, żebyś

i ty do niej wpadła. Prędzej ją przekonasz, że to

background image

141

idealne miejsce dla niej i dla zwierzaków. Jak tylko

się zgodzi, dopilnuję, żeby przewieziono meble.

- Dobrze - odparła Daisy.

Poczuła się zakłopotana, kiedy poklepał ją do­

brodusznie po ramieniu i stwierdził, że jest grzeczną

dziewczynką. Następnie pożegnał się, wsiadł do samo­

chodu i odjechał.

- Co za uroczy człowiek - oświadczyła pani Pel-

ham, zbierając filiżanki po kawie. - Kolacja gotowa.

Czy sądzicie, że smakowały mu babeczki?

- Zjadł prawie wszystkie, więc musiały mu smako­

wać - stwierdziła Pamela. - Aż trudno uwierzyć, że

to taka znana postać w medycznym świecie.

Daisy odwróciła się.

- Na jakiej podstawie tak mówisz? - spytała.

- Bo tak jest naprawdę. Zajrzałam do „Kto jest

kim?" z zakresu medycyny. Przy jego nazwisku jest cała

masa tytułów naukowych i informacji o jego osiągnię­

ciach. - Zerknęła na siostrę. - Nie interesuje cię to?

- Nie bardzo - skłamała Daisy.

Następnego dnia podczas lunchu Daisy poszła

odwiedzić Maisie. Wcale nie musiała jej przekonywać,

bo zrobił to już doktor Seymour i wszystko, jak to

określiła Maisie, było w dechę.

- Niech was oboje Bóg błogosławi - oświadczyła

- że się wszystkim zajęliście. Ja, Milly i Whiskers

jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Nawet będę miała

prysznic i kawałek ogrodu. Za tydzień wrócę do

domu i nie będę musiała się martwić. A ty jak

sobie radzisz, kotku?

- Po prostu świetnie. Obiecano kogoś do pomocy

na dzień lub dwa, a poza tym nie ma dużo roboty.

- Ale coś marnie wyglądasz. Za ciężko pracujesz.

Jak wrócę, to weźmiesz sobie parę dni urlopu.

background image

142

Daisy wróciła na oddział i zajęła się pracą, zado­

wolona, że to ją odrywa od innych myśli. Kiedy pod

koniec dnia poszła powiedzieć siostrze przełożonej, że

skończyła, ta przywitała ją nowiną, że zaręczyła się

z Philipem.

- Poinformuję wszystkich jutro rano, ale chciałam,

żebyś ty pierwsza się dowiedziała, Daisy. Oboje mamy

nadzieję, że przyjdziesz na nasz ślub.

Daisy pogratulowała pielęgniarce, zachwyciła się

brylantowym pierścionkiem zaręczynowym i pojecha­

ła do domu. Wiadomość o zaręczynach szczerze ją

ucieszyła. Liczyła, że na miejsce siostry Carter przy­

jdzie ktoś równie miły. Zresztą z całą pewnością

doktor Seymour będzie miał w tej sprawie coś do

powiedzenia.

Cały dzień go nie widziała, więc przypuszczała,

że pojechał do Londynu. Rzeczywiście, kiedy po

pracy wychodziła ze szpitala, portier wręczył jej

nieczytelnie zaadresowaną kopertę. W środku był

list od doktora, bardzo krótki i bardzo konkretny.

Doktor pytał, czy byłaby tak dobra i pojechała

do nowego domu Maisie, żeby sprawdzić, czy wszy­

stko jest na miejscu? Odcyfrowanie pisma zajęło

Daisy ładnych parę minut.

Chyba pisane odwrotną stroną długopisu i z za­

mkniętymi oczami - powiedziała do siebie, ale scho­

wała list, a w nocy włożyła go pod poduszkę.

W nowym domu Maisie Daisy zastała wszystko

w idealnym porządku. Nie pozostało jej więc nic

innego, jak tylko podziękować pani King.

- Przygotowałam wszystko razem z panią Trump

- usłyszała w odpowiedzi. - Doktor Seymour prosił,

żeby ten pokój wyglądał jak prawdziwy dom. - Pani

King nachyliła się do ucha Daisy. - Pan doktor to

dżentelmen w każdym calu.

background image

143

W sobotę po południu Daisy udała się na urodziny.

Pojechała na rowerze, ponieważ rano zadzwoniła lady

Thorley z przeprosinami - musiała oddać samochód

do naprawy. Było sucho, więc pomimo zimna Daisy

włożyła swoje najlepsze buty... W duchu liczyła, że

u Thorleyów zastanie doktora Seymoura, choć nawet

przed samą sobą nie chciała się do tego przyznać.

Nie było go jednak. Zastała tylko bliźniaki, guwer­

nantkę i lady Thorley, od której dowiedziała się, że

sir Hugh wróci wieczorem, a doktor bawi w Lon­

dynie, gdzie zapewne udziela się towarzysko. Pomimo

pewnego rozczarowania, Daisy bardzo miło spędziła

popołudnie. Podwieczorek był wspaniały, a tort uro­

dzinowy imponujący. Musiała koniecznie obejrzeć

prezenty, z których najwspanialszy, zdaniem panny

Thompson, był naszyjnik z paciorków nanizanych

przez Katie i tekturowe pudełko z Belle, ulepioną

przez Josha z plasteliny.

Kiedy następnego ranka Daisy jechała do pracy,

w Salisbury panował niewielki ruch: parę osób szło

do kościoła, niektórzy, podobnie jak ona, do pracy,

z rzadka przejeżdżał samochód. W szpitalu też było

wyjątkowo cicho. Tylko na oddziale dziecięcym pa­

nował zwykły hałas.

Podczas lunchu Daisy poszła odwiedzić Maisie.

Zastała ją siedzącą na łóżku. Wyglądała już jak

dawniej.

- Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdę - zwie­

rzyła się Maisie. - Pielęgniarki są w porządku, ale

siostra przełożona to prawdziwy potwór. Za żadne

skarby nie chciałabym tu pracować.

- Na szczęście nie musisz - odparła Daisy. - Sios­

tra Carter nie może się doczekać twojego powrotu.

- Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Brakuje nam

ciebie, Maisie. Naprawdę.

background image

144

Maisie zrobiło się bardzo miło.

- Nie opowiadaj. Wczoraj przyszła do mnie pani

Tramp. To bardzo ładnie z jej strony, nie sądzisz?

Pomyślała, że pewnie chcę wiedzieć, co porabiają

Milly i Whiskers. - Z tęsknotą w głosie dodała:

- Chciałabym je wreszcie zobaczyć...

- Już niedługo, Maisie, już niedługo...

Po południu pielęgniarki zajęły się przygotowa­

niem dzieci do mycia, kolacji i spania. Daisy biegała

z czystymi prześcieradłami, zbierała i wkładała do

worków zużytą pościel, kiedy usłyszała odległy łoskot.

Ale to nie była burza. Brzmiało to jak odgłos potęż­

nego tłumu, w którym wszyscy równocześnie coś

mówią. Wkrótce krzyki stały się wyraźniejsze.

-Jakaś demonstracja lub wyścigi - stwierdziła

pielęgniarka zastępująca nieobecną siostrę Carter.

- Daisy, czy mogłabyś zejść do magazynu i przy­

nieść Dettol, który zamówiła siostra przełożona?

Nie przynieśli dzisiaj, a może być potrzebny na

nocnej zmianie.

Daisy zeszła po schodach i przeszła kilkoma kory­

tarzami.

Magazynier właśnie wybierał się do domu i mru­

czał coś z niezadowoleniem, podając Daisy butelkę.

- Nie rozumiem, co tu się dzieje - wymamrotał do

siebie, więc uznała, że nie musi odpowiadać. Powie­

działa dobranoc i ruszyła z powrotem.

Doszła do wniosku, że szybciej będzie, jeśli pójdzie

głównymi schodami. Co prawda regulamin na to nie

zezwalał, ale w pobliżu nie było nikogo, a w ten

sposób mogła sobie oszczędzić drogi. Przez cały czas

nadsłuchiwała zbliżających się odgłosów z ulicy i mia­

ła nadzieję, że tłum szybko przejdzie dalej.

Stanęła na pierwszym schodku głównych schodów

i uświadomiła sobie, że krzyki i wycie słychać teraz

background image

145

bardzo blisko - tłum musiał być na dziedzińcu,

W tym momencie podwójne drzwi otworzyły się

i do szpitala wpadło kilkunastu młodzieńców. Śmia­

li się i krzyczeli. Wyraźnie coś knuli. Daisy spo­

jrzała w stronę portierni. Zawsze ktoś tam był;

mógłby zadzwonić po pomoc, wezwać policję...

Ale jak na złość portiernia była pusta. Podobnie

jak korytarze po obu stronach holu i gabinet le­

karza, pokój administratorki, sekretarki, sala kon­

ferencyjna.

Niektórzy młodzieńcy trzymali w rękach kije, a je­

den z nich, całkiem łysy, obłupywał popiersie nieży­

jącego już, zasłużonego dla szpitala lekarza. Na samą

myśl o tym, jakie szkody może spowodować, Daisy

zrobiło się niedobrze. Chłopak miał nóż. Zatrzęsła się

ze strachu. Panicznie bała się noży. Zaschło jej w gar­

dle. Splotła przed sobą ręce, żeby opanować drżenie.

Mimo to nie ruszyła się z miejsca.

- Wyjdźcie stąd! - zawołała przeraźliwie drżącym

głosem. - To jest szpital...

Chuligani wybuchnęli ochrypłym śmiechem.

- A ty jesteś siostrą przełożoną?! - wrzasnął jeden

z nich. - Spróbuj nas powstrzymać...

Podchodzili coraz bliżej. Po drodze zaatakowali

kolejne popiersie, tym razem założyciela szpitala.

Daisy, która przed chwilą postawiła butelkę Det-

tolu, żeby odwrócić się i zobaczyć, co to za zgiełk,

teraz podniosła ją i mocno ścisnęła w obu dłoniach.

Nie była to najlepsza broń, ale jak rzuci... Wściekłość

pozwoliła jej Opanować strach.

- Wynoście się, łobuzy! -wrzasnęła. -Zaraz będzie

tu policja!

W odpowiedzi usłyszała drwiny i przekleństwa,

z których niewiele zrozumiała, ale domyśliła się, że są

niecenzuralne.

background image

146

Chuligan, który niszczył marmurowe popiersia,

zbliżył się. Daisy drżącymi dłońmi mocniej przytrzy­

mała butelkę...

Nagle silna ręka objęła ją w talii, delikatnie

podniosła i z równą delikatnością postawiła z tyłu

za sobą.

- Zdążyłem na czas - stwierdził spokojnie lekarz.

- Nie wątpię, że nie zamierzałaś zmarnować butelki

Dettolu.

-Valentine - wymamrotała bez namysłu i Bóg

jeden raczy wiedzieć, co by jeszcze powiedziała, gdyby

lekarz jej nie przerwał.

- Wezwij pomoc, moja najdroższa - poprosił nor­

malnym głosem - i zawiadom policję, na wypadek

gdyby jeszcze nie wiedzieli...

- Zabiją pana - rzuciła. - Nie zostawię pana

samego...

- Rób, co mówię, Daisy. Biegnij.

Nie było sensu dyskutować. Odwróciła się i pobie­

gła na męski oddział.

- Panie Soames - zaalarmowała dyżurnego pielęg­

niarza - do szpitala wtargnęła banda chuliganów. Są

w holu. Jest tam też doktor Seymour. Potrzebuje

pomocy. Prosił, żebym wezwała policję.

- Zadzwoń na policję, do pokoju portierów i do

domu administratorki. Numery są kolo telefonu na

moim biurku.

Soames zabrał po drodze dwóch pielęgniarzy

i wyszedł. Kiedy otworzył drzwi oddziału, Daisy

wyraźnie usłyszała opanowany głos doktora Sey­

moura. Weszła do gabinetu Soamesa i zadzwoniła

na policję, do pokoju portierów i do administrato­

rki. Wciąż miała ze sobą butelkę Dettolu. Ostrożnie

zaniosła ją na górę na oddział dziecięcy i wręczyła

pielęgniarce.

background image

147

- Słychać przerażający hałas - powiedziała młoda

kobieta - a ciebie nie było całe wieki, Daisy.

- Chuligani wtargnęli do szpitala. - Daisy nie była

w stanie wydusić z siebie nic więcej, tylko stała biała

jak ściana i patrzyła na pielęgniarkę.

- Zaraz ci przyniosę herbaty - powiedziała młoda

kobieta. - Usiądź. Widziałaś ich? -Kiedy dziewczyna

kiwnęła głową, dodała: - Dobrze, że już kończysz

pracę. Posiedź tu chwilę... To musiało wytrącić cię

z równowagi.

Przyjrzała się bladej twarzy Daisy i doszła do

wniosku, że musi zaczekać, aby dowiedzieć się czegoś

więcej. Słychać było okropne hałasy, męskie głosy

i tupot nóg, na szczęście nie na tyle blisko, by

przeszkadzały dzieciom.

Daisy wypiła herbatę. Wszystko wydarzyło się tak

szybko i wciąż nie mogła dojść do siebie, ale jedno

pamiętała z wyjątkową wyrazistością: odezwała się do

doktora po imieniu, a on nazwał ją swoją najdroższą.

„Wezwij pomoc, moja najdroższa" powiedział, ale to

chyba tylko po to, żeby go usłuchała...

Zadzwonił telefon i Daisy pomyślała, że powinna

odebrać.

- Zostań tam, gdzie jesteś, i zaczekaj, aż przyjdę

- usłyszała głos doktora.

Nagle zachciało jej się płakać.

Po chwili wróciła pielęgniarka.

- Lepiej się czujesz? - zapytała życzliwie. - Doktor

Cowie był przed chwilą na oddziale. Powiedział, że

już wyrzucono tych łobuzów. Byłaś bardzo dzielna,

Daisy, że stałaś tam sama i powiedziałaś im, żeby

sobie poszli. Nie bałaś się?

- Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bałam.

Chyba bym uciekła, gdyby nie przyszedł doktor

Seymour.

background image

148

- Powiedział, że byłaś wspaniała. - Pielęgniarka

popatrzyła Daisy prosto w twarz. - Ja na twoim

miejscu od razu bym uciekła.

- Za bardzo się bałam - przyznała. - Nie byłam

w stanie się ruszyć. - Uśmiechnęła się do pielęgniarki,

której przyszło do głowy, że siostra Carter miała

rację, że Daisy nie pasuje na zwykłą salową. Za­

stanawiała się, dlaczego dziewczyna zdecydowała się

na tę pracę...

Otworzyły się drzwi i spokojnie wszedł doktor

Seymour.

-Weź płaszcz - zwrócił się do Daisy. - Zawiozę

cię do domu. Lepiej się czujesz?

Daisy ściągnęła brwi. Tak to powiedział, jakby

przeszła atak histerii.

- Czuję się doskonałe, dziękuję, doktorze.

- To dobrze. Za pięć minut będę w głównym holu.

- Otworzył jej drzwi, więc pożegnała pielęgniarkę

i przeszła obok niego z podniesioną głową.

- Co się stało z tymi wszystkimi chuliganami?

- zapytała w samochodzie.

- Policja złapała kilku z nich, a reszta uciekła.

Tylko paru było miejscowych.

Mówił od niechcenia, tak bardzo bezosobowo, że

Daisy poczuła się zbyt onieśmielona, żeby odezwać

się znowu. Kiedy zatrzymali się przed jej domem,

chciała energicznie wysiąść, ale doktor powstrzymał

ją opierając rękę o drzwi.

- Nie tak szybko. Idę z tobą.

- Nie ma potrzeby - zapewniła go, ale to była tylko

strata czasu.

Doktor wysiadł, otworzył jej drzwi i zaprowadził

ją do domu.

Zanim Daisy zdążyła otworzyć usta, matka wy­

rzuciła z siebie potok słów.

background image

149

- Och, kochanie, czy nic ci się nie stało? Co za

okropne wydarzenie... Bardzo się bałaś? Doktorze

Seymour, jak mam panu dziękować za uratowanie

mojej córki?

- Trudno nazwać to ratowaniem, pani Pelham.

- Delikatnie wypchnął Daisy przed siebie. - Akurat

przypadkiem przechodziłem, ale jestem przekonany,

że ona świetnie by sobie poradziła także bez mojej

pomocy.

- No tak, oczywiście, jest przecież bardzo rozsądna

- zgodziła się matka. - Mimo wszystko dziękuję.

- Zawahała się. - Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale

może napiłby się pan kawy...?

- Z prawdziwą przyjemnością.

Daisy nie odezwała się ani słowem. Doktor wciąż

trzymał dłoń na jej ramieniu. Obrócił ją, rozpiął

i zdjął jej płaszcz, ściągnął rękawiczki z jej rąk,

energicznie zaprowadził do kuchni, posadził na krześ­

le, po czym sam usiadł i wdał się w wesołą rozmowę

z Pamelą.

- Bałaś się, Daisy? - zapytała siostra, kiedy matka

podała kawę i ciasto.

Daisy ostrożnie odstawiła filiżankę, Wybuchnęła

płaczem i wybiegła z pokoju. Pani Pelham przeraziła

się, Pamela zdziwiła, a doktor pozostał niewzruszony.

- Nie, pani Pelham, proszę przez chwilę zostawić

ją w spokoju. Wszystko będzie dobrze. Przeżyła ok­

ropny szok i to jest naturalna reakcja. Była niezmier­

nie odważna; może pani być z niej dumna. Do jutra

dojdzie do siebie, a teraz najlepszym miejscem dla niej

jest łóżko. Przed spaniem nie zaszkodzi dać jej coś

ciepłego do picia. - Życzliwie dodał: - Nie powinna

się pani martwić.

-Jest taka kochana... - cicho powiedziała pani

Pelham.

background image

150

- Tak, to prawda - zgodził się doktor. W jego

głosie zabrzmiało coś takiego, że Pamela uważnie mu

się przyjrzała.

- Jest pan w niej zakochany? - zapytała, udając,

że nie widzi wzroku matki.

- O, tak - odparł uprzejmie lekarz i uśmiechnął się

do Pameli. - Muszę już iść. Kawa była wspaniała,

pani Pelham.

Pożegnał się i Pamela odprowadziła go do drzwi.

- Nic jej nie powiem - obiecała.

Lekarz uśmiechnął się znowu i pocałował dziew­

czynę w policzek, po czym wsiadł do samochodu

i odjechał.

Oczywiście, miał rację; Daisy przespała całą noc

jak niemowlę, zjadła śniadanie i pojechała do pracy.

Znów była normalną, rozsądną dziewczyną. Wstyd jej

było z powodu nagłego płaczu w obecności doktora

i obiecała sobie, że jak tylko go zobaczy, przeprosi

go. Wielka szkoda, że tak bezmyślnie zwróciła się do

niego po imieniu, ale z pewnością zdawał sobie spra­

wę, że była w wielkim stresie. Po drodze przećwiczyła,

co ma mu powiedzieć.

Dopiero pod koniec dnia siostra przełożona w obe­

cności Daisy wspomniała, że doktor pojechał do

Holandii.

- Ma wykłady czy coś w tym rodzaju - wyjaśniała

drugiej pielęgniarce. - Ależ on umie sobie radzić,

prawda? Bardzo chciałabym widzieć, jak mówi tym

łobuzom, gdzie mogą pójść:..

Daisy zbierała pościel i zastanawiała się ze smut­

kiem, kiedy znów go zobaczy.

Stało się to wcześniej, niż przypuszczała. Dwa dni

później zbierała kubki po porannym mleku, kiedy

jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że jest proszona

do gabinetu siostry przełożonej. Salowa odłożyła tacę,

background image

151

poprawiła fartuch i zapukała do drzwi gabinetu.

Ponieważ nie było słychać odpowiedzi, zajrzała

do środka. Jej oczy natknęły się na spojrzenie

doktora Seymoura, więc nie mogła wycofać się

bez słowa.

- Och, przepraszam pana - odezwała się. - Powie­

dziano mi, żebym tu przyszła, ale nie ma siostry

przełożonej... - Przerwała, nie bardzo wiedząc, co

dalej mówić. Chciała jak najszybciej odejść, choć serce

biło jak oszalałe.

- Nie, nie ma - zgodził się cicho lekarz. - Wejdź,

Daisy,

Wstał z krzesła za biurkiem i zamknął za dziew­

czyną drzwi.

- Usiądź, proszę - powiedział, a kiedy potrząsnęła

głową, podszedł do niej tak blisko, że przed sobą

widziała tylko ciemnoszarą kamizelkę z doskonałej

wełny. Policzyła guziki i podniosła wzrok na tyle, że

mogła przyjrzeć się krawatowi z pięknego jedwabiu

w ledwo widoczne prążki. Bez wątpienia włoski. Nie

miała odwagi spojrzeć wyżej.

Usiłowała przypomnieć sobie mowę, którą przygo­

towywała z takim namaszczeniem.

- Nie miałem pojęcia - zaczął w końcu doktor

- że zabieganie o względy młodej kobiety może

być takie trudne. Zastanawiam się, jak to możliwe,

że potrafię rozpoznać początki choroby Heinego

i Medina, świnki, wodogłowia, grypy, zwykłe prze­

ziębienia... a wciąż nie jestem w stanie znaleźć od­

powiednich słów?

Uśmiechnął się.

- Och, niech pan uważa, co pan mówi - powie­

działa Daisy bez tchu -. bo będzie pan żałował.

Obawiam się, że chyba jest pan przemęczony... - Szy­

bko dodała: - Jestem salową...

background image

152

Roześmiał się.

- O , nie, nieprawda. Jesteś Daisy, moja Daisy,

moja najukochańsza na świecie. Jestem w tobie zako­

chany, moja najdroższa, od chwili, kiedy cię pierwszy

raz zobaczyłem...

Spojrzała mu prosto w twarz.

- Ale nigdy... - zaczęła.

-Doszłaś do wniosku, że nie darzymy się sym­

patią, prawda? Czasami, moje serduszko ukochane,

jesteś niemądra. - W jego ustach zabrzmiało to jak

komplement. - Uważałem, że muszę być ostrożny.

- Objął ją. - Zwróciłaś się do mnie po imieniu

i chciałaś ze mną zostać. Patrzyłaś na mnie tymi

ślicznymi szarymi oczami i wtedy pojąłem, że bez

względu na to, co mówisz, ty też mnie kochasz.

- Ale ja jestem... - zaczęła Daisy, po czym powie­

działa: -Tak, kocham cię...

Nie dokończyła, bo przerwał jej pocałunkiem.

-Wyjdziesz za mnie, najdroższa? - zapytał po

chwili. - Jak najszybciej.

Podniosła głowę z jego ramienia.

- Obowiązuje mnie tygodniowe wypowiedzenie.

- Nonsens. Załatwię to od razu.

-Ale nie możesz...

- O, tak. Mogę i zrobię to. Odejdziesz jeszcze dziś.

-Pocałował ją delikatnie. -Kochanie, zostaw to mnie.

Niezdecydowanie uśmiechnęła się.

- Muszę iść, Valentine... kubki po mleku...

Jeszcze raz ją pocałował i otworzył drzwi.

- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - powiedziała.

- Co wszyscy powiedzą?

Wziął ją za rękę i przez chwilę przytrzymał.

- Zapytamy ich na naszym ślubie. Będę dziś czekał

na ciebie przed szpitalem, moja najdroższa. - Uśmie­

chnął się. - To wreszcie koniec mojego czekania.

background image

153

Daisy przytaknęła, a głowę już miała pełną wizji

wspaniałej przyszłości. Wspięła się na palce, pocało­

wała doktora w policzek i szybko poszła do swojej

tacy z kubkami. Ale nie na długo.

/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
275 Harlequin Romance Neels Betty Szczescie bywa tak blisko
096 Harlequin Romance Neels Betty To sie zdarza tylko raz
Standard Patti Harlequin Romance 481 Mężczyzna w naszym domu
Ćwiczenia Kegla dla mężczyzn, dla mężczyzn, Ćwiczenia
Neels Betty Zakochany Profesor
Neels Betty To się zdarza tylko raz
Dieta dla mężczyzn, dla mężczyzn, Ćwiczenia
Neels Betty Poszukujące serca 01 Propozycja
Neels Betty Staromodna dziewczyna
Ćwiczenia tylko dla mężczyzn, dla mężczyzn, Ćwiczenia
Ćwiczenia Kegla dla mężczyzn, dla mężczyzn, Ćwiczenia
Murray Annabel Harlequin Romance 40 Zmęczony pocał‚unkami
0129 Neels Betty Staromodna dziewczyna
Neels Betty Gwiazdka miłosci 1999 Gwiazdkowe oświadczyny
Denton Kate Harlequin Romance 251 Sprzeczne zamiary

więcej podobnych podstron