BETTY NEELS
Mężczyzna
dla Daisy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było ciepłe lipcowe popołudnie. Promienie słońca
oświetlały nieprzerwany strumień dzieci, wylewający
się na cichą ulicę z jednego z solidnych wiktoriańskich
domów. Tak wyglądało regulaminowe wychodzenie.
Pani Gower-Jones, która była właścicielką przedszko
la i z dumą podkreślała jego przynależność do wyż
szych sfer, karciła spojrzeniem hałaśliwe dzieci. Gdy
matki i nianie podjeżdżały małymi, zgrabnymi fiata
mi, większymi mercedesami i roverami, dzieci zbierały
się na korytarzu. Wychodziły pod opieką jednej z wy
chowawczyń.
Dziś była to młoda, dość pulchna dziewczyna
o jasnobrązowych włosach, uczesanych w pleciony
kok, który nie dodawał jej uroku. Miała zbyt szerokie
usta, mały, zadziorny nos i silnie zarysowany podbró
dek. Całość uzupełniała para szarych oczu, ocienionych
gęstymi, długimi rzęsami. Pani Gower-Jones często
żaliła się najstarszej z wychowawczyń, że ta dziewczyna
nie ma stylu, ale musiała przyznać, że dzieci bardzo ją
lubią i że nawet najbardziej nieznośnego przedszkolaka
potrafi łagodnie nakłonić do posłuszeństwa.
Gdy ostatnie dziecko zostało przekazane w mat
czyne ręce, dziewczyna zamknęła drzwi i weszła do
pierwszego z pokoi, usytuowanych po obu stronach
szerokiego korytarza. Krzątały się tam dwie dziew
czyny, usuwając ślady dziecięcych zabaw. Na widok
wchodzącej podniosły głowy.
6
- Dzięki Bogu, że jutro sobota! - wykrzyknęła
starsza. - I dzień wypłaty. Ron zabiera mnie dziś do
Dover. Jedziemy do Boulogne po zakupy. A ty,
Mandy? - zapytała, zgarniając kolorowe klocki do
plastikowego wiaderka.
- W szóstkę jedziemy do Bournemouth - odpowie
działa Mandy, wycierając stolik. - Ledwo się zmieś
cimy w samochodzie, ale czy to ważne? Przecież
w Winter Gardens jest dansing.
Obie popatrzyły na dziewczynę, która właśnie do
nich dołączyła.
- A ty, Daisy? - zapytała jedna z nich.
Daisy pomyślała, że dopytują się o to w każdy
piątek nie dlatego, że naprawdę chcą wiedzieć. Po
prostu nie chcą być niemiłe.
-Och, nie wiem - odpowiedziała jak zwykłe
i uśmiechnęła się.
Przywrócenie kilku pokoi zabaw do stanu dosko
nałości, wymaganego przez panią Gower-Jones, zaję
ło ponad godzinę. Dopiero po zlustrowaniu pomiesz
czeń chlebodawczyni wręczyła dziewczętom koperty
z zapłatą, przypominając, aby w poniedziałek rano
stawiły się w pracy punktualnie o wpół do dziewiątej.
Mandy i starsza od niej Joyce wyszły w pośpiechu,
żeby zdążyć na minibus do Old Sarum, gdzie miesz
kały, a Daisy wyprowadziła rower z szopy na tyłach
budynku i pojechała do domu. Z Salisbury do Wilton
było pięć kilometrów. Przez całą drogę myślała o zbli
żającym się weekendzie i o obowiązkach, które wzięła
na swoje barki kilka lat temu, gdy umarł ojciec.
Matka rozpieszczana przez cały okres małżeństwa,
teraz czuła się całkiem zagubiona. Nie była w stanie
zająć się rachunkami, podatkami i wydatkami domo
wymi, które zawsze należały do obowiązków ojca.
Daisy obserwowała, jak matka staje się coraz bardziej
7
przygnębiona i zagubiona, aż w końcu przejęła spra
wy w swoje ręce. Utrzymywała porządek w do
mowych finansach i chroniła matkę przed zmar
twieniami.
We wszystkim pomagała jej młodsza siostra. Pa
mela miała piętnaście lat i chodziła do szkoły. Była
mądrą dziewczyną i uparcie dążyła do tego, żeby
zostać kimś, choć zdawała sobie sprawę, że nie będzie
to łatwe. Życie matki stanowiło dla niej przestrogę.
Widziała, że Daisy jest przez to nieszczęśliwa, chociaż
nigdy o tym nie rozmawiały. Jednak rozsądek pod
powiadał Pameli, że nic nie można na to poradzić.
Słodka, kochana Daisy nigdy nie miała chłopca i trze
ba przyznać, że urodą nie przypominała gwiazdy
filmowej. Pamela zaś już dawno zdecydowała, że musi
zdobyć jak najlepsze oceny, dostać się do college'u
i rozpocząć karierę naukową. Zamierzała też wyjść za
kogoś bogatego, kto rozwiąże ich problemy. Wierzy
ła, że to osiągnie, bo jest bardzo ładna i dokładnie
wie, czego chce od życia.
Kiedy Daisy weszła do domu, zastała matkę w ku
chni przy łuskaniu fasoli. Wzrostem dorównywała
starszej córce, włosy miała lekko przyprószone siwi
zną, a na ładnej twarzy malował się smutek.
-Kochanie, na kolację, miały być kotlety cielęce,
ale zapomniałam je kupić...
Daisy cmoknęła matkę w policzek.
- Zaraz po nie pojadę, mamo. Jak przyjdzie Pam,
nakryje do stołu.
Wsiadła na rower i pojechała w stronę skrzyżowa
nia. Rzeźnik miał sklep po drugiej stronie. Gdy
dojechała do świateł, zapaliło się czerwone. Zsiadła
z siodełka i niecierpliwie czekała, aż wreszcie będzie
mogła ruszyć dalej. O tej porze ruch był bardzo duży,
a światła jak na złość nie chciały się zmienić. Tuż obok
8
zatrzymał się ciemnoszary rolls-royce. Z niekłama
nym podziwem błądziła po nim wzrokiem, gdy nagle
poczuła, że kierowca na nią patrzy. Zrobiło się jej
nieswojo. Zmarszczyła czoło na widok delikatnego
uśmiechu na przystojnej twarzy tego mężczyzny o cie
mnych włosach i oczach. Szkoda, że właśnie zmieniło
się światło i samochód cicho odjechał. Daisy nie
mogła oprzeć się wrażeniu, że w tej chwili przydarzyło
się jej coś ważnego.
- Śmieszne - powiedziała tak głośno, że mijający
ją przechodzień spojrzał ze zdziwieniem.
Gdy wróciła, Pamela była już w domu i razem
zabrały się do przygotowania kolacji.
- Jaki ładny dzień. Przyjemnie go spędziłaś? - za
pytała Pamela.
-Nie najgorzej. Myślę, że nowe dzieci są w po
rządku. W tym kwartale mam ich czworo, a więc
w sumie piętnaścioro. Dwójka nowych to bliźniaki,
dziewczynka i chłopiec. Podejrzewam, że będą z nimi
kłopoty...
- Myślałam, że pani Gower-Jones przyjmuje tylko
dzieci z odpowiednich domów - zauważyła pani
Pelham.
- Ależ one są odpowiednie; ich ojciec jest baro-
netem czy kimś w tym rodzaju - powiedziała wymi
jająco Daisy. - Mają prawie po cztery lata i sądzę, że
jeszcze przed końcem kwartału doprowadzą mnie do
rozpaczy.
-A kwartał dopiero się zaczął - roześmiała się
Pamela.
Po kolacji Daisy usiadła przy stole i zajęła się
rozdzielaniem pieniędzy na dom, przejazdy szkolnym
autobusem i kieszonkowe. To, co zostało - a nie było
tego wiele - schowała do starego pudełka po herbat
nikach. Dzięki jej pensji i rencie matki jakoś dawały
9
sobie radę, choć nie było łatwo. Po śmierci ojca znalazły
się w tarapatach i wtedy matka poprosiła ją o pomoc.
Od tego czasu Daisy zawsze w piątek wieczorem
siadała przy stole i za każdym razem pilnowała się, aby
poprosić matkę o radę, jak podzielić pieniądze. Pani
Pelham niezmiennie odpowiadała, by robiła, jak uważa
za stosowne. Ale Daisy i tak czuła się w obowiązku
zapytać. Gorąco kochała matkę. Zdawała sobie spra
wę, że od dzieciństwa żyła w cieplarnianych warun
kach. Teraz też potrzebowała opieki, więc Pamela
i Daisy starały się hołubić ją najlepiej, jak umiały.
Daisy wiedziała, że za kilka lat siostra wyjedzie na
uniwersytet i z całą pewnością wyjdzie za mąż. Nato
miast nie zastanawiała się specjalnie nad swoją przy
szłością. Na razie miała dość miłą pracę, co prawda
niezbyt dobrze płatną, ale blisko domu. Największym
plusem były wakacje, podczas których mogła się
wyrwać z codziennego kieratu i zająć ogrodem.
Była rozsądną dziewczyną i nie lubiła narzekać.
Jednak czasem marzyła o mężczyźnie, który zakochał
by się w niej, poślubił i otoczył opieką. Oczywiście,
musiałby mieć pieniądze i dom z dużym ogrodem,
w którym mogłyby się bawić ich dzieci.
Jak zwykle weekend upłynął bardzo szybko i w po
niedziałek rano Daisy znów jechała do pracy. Po
parnym dniu spadł ulewny deszcz i drogi były śliskie.
Na zakręcie nagle wpadła w poślizg. Usłyszała, jak
tuż za nią hamuje samochód.
Dla utrzymania równowagi postawiła stopę na
ziemi i spojrzała przez ramię. Za nią stał znajomy
rolls-royce, a za kierownicą siedział ten sam mężczy
zna. W innych okolicznościach byłaby zachwycona
ponownym spotkaniem, tym bardziej że podczas
weekendu kilka razy o nim myślała. Ale w tej chwili
jej uczucia wcale nie były przyjazne.
10
- Zdecydowanie za szybko pan jeździ - rzuciła
surowo. - Mógł mnie pan zabić.
- Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę - odparł bez
uśmiechu - i zdaje mi się, że jednak pani żyje.
Zimne spojrzenie prześlizgnęło się po jej płaszczu
przeciwdeszczowym z niezbyt twarzowym kapturem,
obramowującym pospolite rysy. Daisy postanowiła
zignorować to spojrzenie.
- W przyszłości proszę jeździć uważniej - poradziła
mu tonem, którego zwykła używać, aby uspokoić
krnąbrne dzieci u pani Gower-Jones.
Nie czekając na odpowiedź wsiadła na rower
i odjechała. Po chwili rolls-royce ją wyprzedził. Nie
spojrzała na kierowcę, choć miała na to ogromną
ochotę.
Kiedy Daisy zjawiła się w przedszkolu, pani Go
wer-Jones już wtykała swój spiczasty nos do pokoi.
Zobaczyła wychowawczynię i od razu zaczęła prze
mowę. Że pokoje zabaw są w nieładzie, że znalazła
kilka połamanych kredek świecowych na podłodze,
a pod jednym ze stołów jest brudno.
-I proszę: wpół do dziewiątej i znowu wszystkie
się spóźniacie - zakończyła.
- Przecież jestem - przytomnie zauważyła Daisy,
a ponieważ wyglądało na to, że chlebodawczyni jest
w gorszym niż zazwyczaj humorze, skłamała: -I wy
przedziłam po drodze Mandy i Joyce.
- Macie szczęście, dziewczęta, że jestem tolerancyj
na - powiedziała gniewnie pani Gower-Jones. - Mu
sicie zrobić porządek, zanim przyjdą dzieci.
Ranek źle się zaczął, a ciąg dalszy był jeszcze
gorszy. Kucharka, miejscowa dziewczyna, nie przy
szła. Jej matka zadzwoniła do pani Gower-Jones
z informacją, że córka ma zapalenie wyrostka robacz
kowego i musi natychmiast jechać do szpitala.
11
Daisy z wrodzoną cierpliwością nadzorowała właś
nie zabawy dzieci, kiedy niespodziewanie do pokoju
weszła przełożona,
- Panno Pelham, czy umie pani gotować? - zapy
tała z wyraźną irytacją.
- No, tak... Ale nic wymyślnego, proszę pani
- odparła Daisy.
- Mandy i Joyce mówią, że nie potrafią - oznaj
miła pani Gower-Jones ze złością - więc wypada na
panią. Kucharka musiała pojechać do szpitala. Muszę
powiedzieć, że to wielka nieodpowiedzialność z jej
strony. Przecież dzieci muszą zjeść obiad.
- Chce pani, żebym ugotowała obiad? - zapytała
cicho. - Ale kto dopilnuje dzieci? Nie mogę być
równocześnie i tu, i tam.
- Ja z nimi zostanę. Na litość boską, niechże pani
już idzie do kuchni i zaczyna. Jest tam dziewczyna do
pomocy, która może przygotować ziemniaki, mar
chew... i tak dalej.
Daisy pomyślała, że na miejscu chlebodawczyni
wolałaby gotować, niż pilnować gromady nie grzeszą
cych grzecznością dzieci. Zachowała jednak tę uwagę
dla siebie. Podała pani Gower-Jones fartuch, przypo
mniała, aby dzieci umyły ręce przed posiłkiem i poszła
do kuchni.
Pomoc kuchenna o imieniu Marlene bezczynnie
stała oparta o stół. Daisy przywitała ją i poinfor
mowała, że przyszła zrobić obiad. Wyrwana z marzeń
dziewczyna zaproponowała, że obierze ziemniaki
i marchew. Po chwili przywieziono mielone.
- Hamburgery wołowe - zdecydowała Daisy.
Marlene zajęła się ziemniakami i marchwią, po
czym zaczęła przygotowywać sztućce, żeby nakryć
do stołu. Daisy zaglądała do szafek i dodawała
do mięsa różnych przypraw. Na koniec wymieszała
je i rozwałkowała. Ponieważ nie znalazła nic bardziej
odpowiedniego, wycięła krążki za pomocą jednego
z najlepszych kieliszków do wina pani Gower-Jones.
Zrobiłaby frytki, ale nie było na to czasu. Odkroiła
więc solidny kawał masła i przyrządziła puree ziem
niaczane. O wpół do pierwszej obiad był gotowy.
Pani Gower-Jones z sykiem wciągnęła zapach przy
rumienionych hamburgerów.
- Naprawdę - rzuciła ze złością - nie ma potrzeby
posypywać marchwi pietruszką, panno Pelham.
Tylko tyle Daisy usłyszała w podzięce.
Następnego dnia w zastępstwie kucharki przyszła
starsza kobieta, która słabo mówiła po angielsku i,
zdaniem Daisy, nie grzeszyła czystością. Na obiad
były paluszki rybne z frytkami i groszek z puszki.
Dziewczyna pomyślała, że ta kobieta wcale nie jest
kucharką, ale pewnie pani Gower-Jones nie mogła
znaleźć nikogo bardziej odpowiedniego.
Gdy Daisy weszła do kuchni, żeby wziąć mleko dla
dzieci, zamarła. Nowa kucharka przygotowywała po
siłek wśród stosu brudnych rondli, obierków ziem
niaków i nie pozmywanych naczyń. Daisy poczuła
wdzięczność dla chlebodawczyni, że zastrzegła sobie,
aby wychowawczynie przynosiły jedzenie z domu,
i choć w jej naturze nie leżało dyskredytowanie współ
pracowniczek, poszła poszukać chlebodawczyni.
- Zdaje mi się, że nowa kucharka jest trochę
nieporządna —. ośmieliła się powiedzieć. - Kuchnia...
- Proszę lepiej pilnować swoich obowiązków
- przerwała pani Gower-Jones rozkazującym tonem.
- A kucharka doskonale sobie radzi.
Dzieci zjadły obiad, który właścicielka przedszkola
określiła jako zdrowy posiłek z najlepszych skład
ników. Na deser były jeszcze lody. Daisy, Mandy
i Joyce jak zwykłe wymieniały się przy dzieciach, aby
13
zjeść kanapki. Później ułożyły podopiecznych do po
południowej drzemki - spokojnej godziny, podczas
której przygotowywały się do zajęć wypełniających
czas do końca dnia. Jednak tym razem nie było
spokojnie. Przed upływem godziny wszystkie dzieci
krzyczały i płakały. Czterdziestka maluchów trzymała
się za brzuszki i wymiotowała.
Daisy przerwała pani Gower-Jones popołudniową
drzemkę, którą ta zawsze sobie ucinała, korzystając
z panującej ciszy.
- Wszystkie dzieci źle się czują i wymiotują - po
wiedziała bez zbędnych wstępów. - Od czegoś, co
zjadły. Muszą pojechać do szpitala. Zadzwonię...
Pobiegła wykręcić numer pogotowia, po czym
dołączyła do zaaferowanej Mandy i Joyce. Dziew
czyny nie nadążały z udzielaniem pierwszej pomocy.
Nawet nie miały czasu dla przełożonej, która wpadła
do pokoju i czym prędzej uciekła, trzymając rękę przy
ustach. Gdy przyjechała pierwsza karetka, pani Go
wer-Jones znów się pokazała, żeby podtrzymać swój
nadwątlony autorytet.
- Będę musiała powiadomić rodziców - rzekła.
- Panno Pelham, proszę pojechać do szpitala i bez
zwłocznie mnie poinformować o stanie dzieci. Mandy,
Joyce, zostaniecie tu i posprzątacie.
Wyprowadzenie wszystkich dzieci zajęło trochę
czasu. Daisy popatrzyła na siebie z niepokojem: brzy
dko pachniała, a jej ubranie było w opłakanym stanie.
Bardzo martwiła się o swoich wychowanków. Za
trucie pokarmowe u małych dzieci nie jest błahostką,
a nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie to
spowodowało dolegliwości. Przypomniała sobie nową
kucharkę i wzdrygnęła się.
Izba przyjęć wypełniła się dziećmi. Jedne krzyczały,
inne były niepokojąco spokojne. Daisy została
14
zaprowadzona do pomieszczenia, gdzie mogła się
umyć i zmienić służbowy fartuch na plastikowy szpi
talny. Kiedy się odświeżyła, podeszła do niej młoda,
energiczna kobieta z plikiem kart przyjęć w ręku
i poprosiła o podanie nazwisk dzieci. Szło to dość
wolno, bo Daisy zatrzymywała się przy każdym zbo
lałym malcu, żeby go pocieszyć. Towarzysząca jej
młoda kobieta niecierpliwiła się, ale Daisy, której
serce cierpiało na widok biednych, białych twarzy
czek, nie dawała się poganiać. Ostatnią parą były
bliźniaki, tym razem nienaturalnie spokojne. Miały
zielonkawobiałe buzie i patrzyły na nią tak dziwnie,
że poczuła strach. Pochyliła się nad nimi.
- Szybko wrócicie do zdrowia - zapewniła je,
trzymając słabe rączki w dłoniach. - Zaraz przyjdzie
lekarz i was wyleczy.
Ktoś delikatnie ujął ją w talii i przestawił na bok.
- On już tu jest - usłyszała tuż przy uchu i zoba
czyła nad sobą twarz właściciela rolls-royce'a.
- Wujku Valentine, brzuszek mnie boli - powie
dzieli równocześnie Katie i Josh.
Nagle Katie zrobiła się jeszcze bardziej zielona
i zwymiotowała. Daisy, praktyczna osóbka, podsta
wiła swój plastikowy fartuch.
- O, nie tylko uszczypliwa, ale i rozsądna - po
wiedział mężczyzna i spojrzał przez ramię. - Siostro,
tych dwoje jest odwodnionych. Proszę podłączyć
kroplówkę, dobrze? Doktor Sims ich dopilnuje.
Gdzie jest to dziecko, które cały czas wymiotuje?
Zaraz je zbadam.
Poklepał bliźniaki po spoconych główkach, pora
dził Daisy, żeby zaraz wyrzuciła fartuch i wraz z pie
lęgniarką wyszedł z izby przyjęć.
Energiczna młoda kobieta pokazała Daisy, gdzie
wyrzucić fartuch i dała jej nowy.
15
'- Prosiłabym jednak o ich nazwiska - rzekła znie
cierpliwionym tonem. - Tych, co nazwali doktora
Seymoura wujkiem Valentine'em.
- Thorley, Katie i Josh, bliźniaki, prawie po cztery
lata - odpowiedziała Daisy. - Mieszkają w dolinie
Wylye. Zdaje mi się, że w Steeple Langford. Chciała
bym choć przez moment porozmawiać z którąś z sióstr
i dowiedzieć się, czy żadnemu dziecku nic nie grozi.
Pani Gower-Jones prosiła, żebym jak najszybciej do
niej zadzwoniła, bo musi zawiadomić rodziców.
- Myślę, że to ta pani powinna tu przyjechać
z dziećmi - prychnęła towarzyszka Daisy. - Zobaczę
jednak, czy mogę coś dla pani zrobić.
W trakcie tej rozmowy weszła pielęgniarka i młody
lekarz. Zaczęli podłączać kroplówkę, co przy dwójce
wrzeszczących i miotających się dzieciaków nie było
łatwe.
- Proszę ich przytrzymać, dobrze? - niecierpliwie
błagał lekarz. - Co za parka małych utrapieńców!
- No cóż, nie czują się dobrze - tłumaczyła Daisy.
-I są jeszcze tacy mali.
Pochyliła się nad bliźniakami. Mocno je przytuliła
i usiłowała coś im cicho tłumaczyć.
Wrócił doktor Seymour, żeby ponownie rzucić
okiem na malców. Nagle zatrzymał się pełen podziwu
dla nóg Daisy. Rzeczywiście, były bardzo ładne, ale
jeszcze nikt jej tego nie powiedział.
- Potrzebują kuli i łańcucha, ale nie wątpię, że wolą
towarzystwo tej młodej osoby - stwierdził jowialnie.
- Dziękuję za pomoc - dodał, gdy przybrała bardziej
dostojną pozę. - Pracuje pani w przedszkolu? Może
pani zadzwonić do dyrektorki i zapewnić ją, że żad
nemu z dzieci nie grozi niebezpieczeństwo, choć nie
które muszą zostać do jutra. Siostra przełożona poda
pani ich nazwiska. Proszę już biec...
16
Łagodna z natury Daisy zaczerwieniła się. Roz
mawiał z nią, jakby to ona była małym dzieckiem.
-Wcale mnie nie dziwi, że bliźniaki to pana sio
strzeńcy, doktorze - oświadczyła z godnością, która
nie licowała z jej obecnym wyglądem.
Lekko skinęła głową, uśmiechnęła się do dzieci
i wyszła. Na szczęście nie widziała szerokiego uśmie
chu na twarzy lekarza.
Przez dłuższy czas była zajęta. Najpierw sporzą
dziła listę dzieci, które miały zostać w szpitalu, a po
tem rozmawiała przez telefon z panią Gower-Jones.
Przełożona kipiała z wściekłości. Przedszkole będzie
musiało zostać zamknięte na jakiś czas, ucierpi jej
reputacja...
- A wy zostaniecie bez pracy - zakończyła wywód.
Daisy zdawała sobie sprawę, że chlebodawczynią
targają silne emocje.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała spokojnie.
- Czy mogłaby mi pani jednak powiedzieć, co mam
dalej robić? Czy mam zostać z dziećmi, aż zostaną
odebrane?
- Ależ oczywiście! - odparła bez cienia wdzięczno
ści pani Gower-Jones. - Mam tu dość pracy, a Mandy
i Joyce jeszcze sprzątają. W życiu nie widziałam tak
przerażającego bałaganu. Doprawdy, jak mogłam
pomyśleć, że wy, dziewczęta, potraficie opiekować się
dziećmi.
Tę ostatnią uwagę Daisy wolała zbyć milczeniem.
Zadzwoniła do matki i wróciła do dzieci. Po chwili
zaczęły zjawiać się zaniepokojone matki i nianie.
W narastającym chaosie, związanym z wypisywaniem
dzieci, Daisy straciła poczucie czasu. Naturalnie,
wszystkie matki i nianie chciały widzieć się z panią
Gower-Jones. A ponieważ na miejscu była tylko
Daisy, więc kilka z nich dało upust swoim uczuciom,
17
bombardując biedną dziewczynę pytaniami i preten
sjami. Daisy cierpliwie odpierała ataki ostatniej z ma
tek, gdy niespodziewanie za jej plecami zjawił się
doktor Seymour.
Przez cały czas kręcił się gdzieś w pobliżu, ale ona
była zbyt zajęta, żeby go dostrzec. Teraz gładko
zastąpił ją w wyjaśnieniach.
- Najgorsze, co tylko mogło się trafić. Na szczęście
żadne dziecko poważnie nie ucierpiało, a ten młody
człowiek za kilka dni będzie się czuł doskonale - po
wiedział, patrząc na chłopczyka o wymizerowanej
twarzyczce, kurczowo trzymającego się matczynej
ręki. - Siostra przełożona poinformowała panią, co
robić, prawda? Ta pani jest wychowawczynią
w przedszkolu i w najmniejszym nawet stopniu nie
jest winna temu, co się stało. Sprawa zostanie zbadana
przez odpowiednią komisję, ale niewątpliwie przy
czyna leży w sposobie przygotowania posiłku lub
w samym jedzeniu. Proponuję, aby na ten temat
porozmawiała pani z dyrektorką przedszkola.
Daisy po raz pierwszy zauważyła, że doktor Sey
mour ma przyjemny, niski głos. Mówił wolno, jakby
z lekkim wyrzutem.
- To już ostatnie dziecko? - zapytał.
- Tak. Ale nie jestem pewna, czy nie powinnam
zostać. Przecież są jeszcze dzieci, które dopiero jutro
będą wypisane. Co prawda są tu ich matki, ale może
ktoś zechce o coś zapytać, na przykład o ubranka...
- Jaki jest numer telefonu do przedszkola?
Podała, Była zbyt zmęczona, by zastanawiać się,
po co mu to potrzebne. Marzyła, żeby znaleźć
się wreszcie w domu. Niestety, najpierw musiała
wrócić po rower. A to oznaczało spotkanie z panią
Gower-Jones, która prawdopodobnie będzie doma
gać się szczegółowej relacji z wydarzeń w szpitalu.
18
Stłumiła szerokie ziewnięcie, gdyż za plecami usłysza
ła głos doktora Seymoura:
- Pani Gower-Jones już jedzie. Prawdę mówiąc,
powinna się tu znaleźć jako pierwsza. A pani pojedzie
do domu.
To było polecenie, a nie propozycja. Odwrócił się
na pięcie i... stanął.
- Jak? - zastanowił się głośno.
-W przedszkolu mam rower... - Zawahała się.
-I moją torebkę, i rzeczy.
- Jutro rano też tam będą. Wtedy je pani zabierze.
Przedszkole przez jakiś czas będzie zamknięte. Tak
pani przyjechała? - Spojrzał na nią wymownie.
- Tak. - Zmarszczyła czoło.
- Odwiozę panią do domu. Proszę ze mną.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała oschle. Ale to była
tylko strata czasu.
- Niech pani nie będzie niemądra - rzucił doktor
Seymour, wziął ją za rękę i wyprowadził ze szpitala.
Po chwili siedziała już w rolls-roysie. Wciąż za
stanawiała się nad stosowną ripostą. W końcu żadna
kobieta nie lubi, gdy ktoś jej mówi, że jest niemądra.
- Dokąd?
- Do Wilton.
- W którym miejscu w Wilton?
- Jeśli wysadzi mnie pan w okolicy rynku...
- W którym miejscu w Wilton? - powtórzył z wes
tchnieniem.
-Box Cottage, przy drodze do Burcombe. Ale
mogę równie dobrze pójść pieszo...
Nawet nie zadał sobie trudu, żeby coś powiedzieć.
W ciągu kilku minut dojechał do Wilton i skręcił
w lewo na skrzyżowaniu koło targu.
- Po prawej czy po lewej? - zapytał.
- Po lewej. Ostatni dom przy tej ulicy.
19
Zwolnił i zatrzymał samochód. Ku zdziwieniu Dai
sy wysiadł, aby otworzyć jej drzwi. Otworzył też
furtkę do ogródka, co dało pani Pelham dość czasu,
żeby wyjść przed dom.
- Kochanie, co się właściwie stało? Mówiłaś, że
dzieci są chore - przywitała córkę. - Czy ty też jesteś
chora? Wyglądasz, jakbyś źle się czuła...
- Nie ja, mamo, tylko dzieci. Ja jestem zdrowa.
-' Ponieważ doktor wciąż stał za nią, przypomniała
sobie o dobrych manierach i przedstawiła go. - Dok
tor Seymour był łaskaw mnie odwieźć.
- Jak to miło z pańskiej strony. - Matka Daisy
uśmiechnęła się czarująco. - Serdecznie zapraszam na
filiżankę kawy.
Zauważył minę Daisy i wykrzywił wąskie usta.
- Obawiam się, że muszę wracać do szpitala. Może
innym razem...
- Zawsze będzie pan mile widziany - odparła
swobodnie pani Pelham, ignorując grymas na twarzy
córki. - Czy mieszka pan w Wilton? Nie przypomi
nam sobie, żebym widziała pański samochód...
- W Salisbury, ale mam siostrę w dolinie Wylye.
- No cóż, nie będziemy pana dłużej zatrzymywać.
Dziękuję za podwiezienie Daisy do domu.
Dostrzegła, że doktor uniósł brwi na dźwięk jej
imienia. Daisy - stokrotka - było śmiesznym imie
niem i zapewne go rozbawiło. Oschłym tonem pożeg
nała się, powtarzając jak echo matczyne podziękowa
nia. Nie lubiła go. Zachowywał się wobec niej arogan
cko. Nie oszczędził jej nawet za to, że nie chciała się
zgodzić na podwiezienie. W myślach pomijała fakt, że
gdyby nie jego propozycja, jeszcze jechałaby na rowe
rze z Salisbury.
- Cóż za miły człowiek - zauważyła matka. - Jak
ładnie z jego strony, że cię odwiózł. Musisz nam
wszystko opowiedzieć, kochanie. -Pociągnęła nosem.
-ALe pewnie wolałabyś się najpierw wykąpać?
Kiedy następnego ranka Daisy przyjechała do
przedszkola, zastała panią Gower-Jones w okropnym
nastroju. Kucharka gdzieś zniknęła i policja usiłowała
ją odnaleźć. W kuchni nieznani ludzie robili inspekcję
i wciąż zadawali pytania. Przedszkole miało być
zamknięte do czasu zakończenia kontroli i doprowa
dzenia go do stanu idealnej czystości. Kwestia kilku
tygodni, a może miesięcy.
- A więc może pani dostać tygodniowe wypowie
dzenie -powiedziała pani Gower-Jones. -Z pozostały
mi dziewczętami już rozmawiałam. Proszę nie oczeki
wać, że będzie pani mogła tu wrócić. Jeśli kiedyś znowu
otworzę przedszkole, rodzice nie zechcą tu widzieć
żadnej z was, zawsze będą na was nieufnie patrzeć.
- Przypuszczam - zaczęła Daisy rezolutnie - że to
raczej na panią będą nieufnie patrzeć. W końcu to
pani zatrudniła tę kucharkę.
Pani Gower-Jones zawsze uważała Daisy za cichą,
zgodną dziewczynę. Teraz patrzyła na nią ze zdumie
niem, a jej twarz powoli czerwieniała.
- Panno Pelham, jak pani śmie mówić w ten sposób?
- No cóż, to prawda - odparła Daisy bez cienia
złośliwości. - Zresztą i tak nie chciałabym wrócić tu
do pracy. Byłabym równie podejrzliwa jak rodzice.
- Proszę natychmiast wyjść! - krzyknęła chleboda-
wczyni. - I proszę nie oczekiwać referencji. Czek
prześlę pani pocztą.
- Zaczekam, aż pani wypisze - powiedziała ła
godnie,
Jadąc z powrotem do Wilton myślała o przyszłości.
Będzie musiała jak najszybciej znaleźć pracę. Renta
matki nie wystarczy na utrzymanie całej rodziny,
21
a Pamelę czekały jeszcze co najmniej dwa lata szkoły.
Wszystkie liczyły na pensję Daisy, dzięki której jakoś
mogły związać koniec z końcem. Co prawda ojciec
zostawił kilkaset funtów w banku, ale te pieniądze
przeznaczone były na czarną godzinę.
W domu Daisy wyjaśniła wszystko matce. Bardzo
się starała, żeby nie okazać ani odrobiny niepokoju.
Przez tydzień łub dwa będą mogły żyć jak dotychczas,
a wkrótce na pewno uda się jej znaleźć pracę. W du
chu żałowała, że nie miała żadnego konkretnego
zawodu. Za życia ojca, kosztem wielu wyrzeczeń,
chodziła do dobrej szkoły. Ponieważ dobrze się uczy
ła, rodzice posłali ją na studia, po których miała
zostać nauczycielką. Przedwczesna śmierć ojca zbu
rzyła wszystkie plany. Po pierwszym roku Daisy
zrezygnowała z uniwersytetu i wróciła do domu, żeby
wziąć na swoje barki nowe obowiązki i podjąć pracę
w przedszkolu.
Cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania ma
tki. Następnie wyszła kupić gazetę i przejrzała ogło
szenia o pracy. Nic dla niej nie było, więc zdecydo
wała, że następnego dnia pojedzie do Salisbury od
wiedzić agencje i biuro pracy.
Wszędzie mówiono jej, że to zła pora roku na
poszukiwanie pracy. Gdyby pytała na początku sezo
nu, na pewno by się coś znalazło. Miło było słyszeć
te zapewnienia, ale niczego to nie zmieniało w jej
sytuacji.
Pod koniec tygodnia jej optymizm całkowicie stop
niał, chociaż nie okazywała tego przed matką i Pame
lą. Właśnie siedziała przy biurku i pisała ofertę na
ogłoszenie o pomoc do dziecka, gdy usłyszała pukanie
do drzwi. Pamela była w swoim pokoju i najpraw
dopodobniej się uczyła, a matka wyszła po zakupy.
Daisy poszła więc otworzyć drzwi.
ROZDZIAŁ DRUGI
Natychmiast rozpoznała osobę stojącą w drzwiach.
-Lady Thorley! Proszę wejść. Czy bliźniaki już
dobrze się czują?
- Niemal całkowicie wróciły do zdrowia - odparła
ich matka. - Chciałabym z panią porozmawiać...
Daisy zaprowadziła lady Thorley do małego, ład
nie urządzonego saloniku. Była przekonana, że ta
wizyta ma związek z przedszkolem. Może zgubiła się
jakaś część garderoby...
- Jest pani bez pracy? - Lady Thorley uśmiechnęła
się życzliwie. - Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale
pani Gower-Jones poinformowała mnie, że zamyka
przedszkole na dłużej.
- No cóż, zgadza się. Wszystkie dostałyśmy tygo
dniowe wymówienie...
-A więc skoro nie jest pani zajęta, czy nie ze
chciałaby trochę popracować u nas? Bliźniaki są
niesforne i nie zawsze sobie z nimi radzę, ale panią
bardzo lubią. Jeżeli trafi się pani jakaś lepsza propo
zycja, w każdej chwili będzie pani mogła odejść...
Spadłaby nam pani z nieba, gdyby zgodziła się zająć
dziećmi, dopóki nie znajdę dla nich guwernantki...
Tylko że nie chcę się spieszyć z poszukiwaniami, bo
zależy mi na tym, żeby wybrać odpowiednią osobę.
- Miałabym przychodzić codziennie?
-Tak. Mieszkamy w Steeple Langford; około
trzech kilometrów stąd. Czy kursuje tu jakiś autobus?
23
- M a m rower.
- Zgadza się pani? Czy wpół do dziewiątej to
nie za wcześnie? Do piątej. Wiem, że to długo,
ale będzie pani miała wolne soboty i niedziele.
- Zawahała się. - No, może czasami zostałaby
pani na noc... Ale tylko wtedy, gdy będziemy wy
chodzić gdzieś wieczorem. Mamy bardzo dobrą słu
żbę, ale wołałabym, żeby to pani zostawała z dziećmi.
- Ponieważ Daisy milczała, lady Thorley dodała:
- Nie wiem, jakie wynagrodzenie otrzymywała pani
u pani Gower-Jones, ale ja proponuję normalną
stawkę.
Wymieniła taką sumę, że Daisy mimowolnie unio
sła brwi. Było to dwa razy tyle, ile otrzymywała u pani
Gower-Jones. Podzieliła się tą uwagą z lady Thorley.
- Po tygodniu sama pani przyzna, że w pełni
zasługuje na takie wynagrodzenie. Dotychczas miała
pani bliźniaki tylko przez kilka dni, a na dodatek
w grupie z innymi dziećmi. Natomiast same są po
prostu straszne. - Lady Thorley uśmiechnęła się
czarująco. - Ale ponieważ gorąco je kocham, nie
jestem dla nich dość stanowcza.
- Kiedy miałabym zacząć? - zapytała Daisy.
-Przedtem pewnie będzie pani chciała zobaczyć moje
referencje?
- Och, nie - energicznie zaprzeczyła lady Thorley.
- Valentine określił panią jako rozsądną dziewczynę
o uczciwej twarzy, a on nigdy się nie myli.
Daisy zarumieniła się. Pomyślała, że jeśli lekarz
tylko tyle mógł o niej powiedzieć, to lepiej byłoby,
gdyby zachował to dla siebie. Która dziewczyna
chciałaby zostać tak podsumowana? Nawet jeśli to
prawda... Przez chwilę miała chęć zmienić zdanie
i odrzucić propozycję, ale przypomniała sobie wspa
niałe warunki finansowe...
24
- Bardzo się cieszę - wymamrotała i zgodziła się
przyjechać do Steeple Langford następnego ranka.
Lady Thorley wkrótce pożegnała się i wyszła.
Daisy podarła ofertę na ogłoszenie o pracę, po czym
zaczęła uważnie liczyć. U państwa Thorley nie będzie
pracować wiecznie. Może miesiąc, a może półtora...
Ale te pieniądze wystarczą na zapłacenie rachunków
i jeszcze zostanie na porządne zimowe buty dla mamy,
wymarzony obszerny sweter dla Pameli, a dla niej...
Daisy w zamyśleniu zaczęła ssać długopis. Marzyła
o eleganckich butach na wysokim obcasie, których
pewnie nigdy nie będzie miała okazji włożyć, ale
rozsądek podpowiadał kupno wygodnych kozacz
ków. Buty, które nosiła ostatniej zimy, już nawet nie
nadawały się do naprawy. Wróciła matka z Pamelą,
a Daisy wciąż rozważała, co kupić. Wiadomość o pra
cy podniosła matkę i siostrę na duchu. Pani Pelham
przyniosła butelkę sherry, trzymaną na specjalne oka
zje, i napiły się po kieliszku.
Dom państwa Thorley znajdował się w dalszej
części Steeple Langford. Nie wyróżniał się niczym
szczególnym w tej okolicy: obszerny, z licznymi du
żymi oknami, werandą i gankiem. Kiedy Daisy pod
jechała bliżej, przez otwarte drzwi wybiegła dwójka
dzieci i czarny labrador.
- Witajcie - przywitała ich radośnie. - Jak się wabi
wasz pies?
- Boots. A ty też masz psa? - zapytały bliźniaki.
- Nie, ale mieliśmy, gdy byłam mała. Teraz mamy
kota o imieniu Razor.
-Dlaczego się nazywa jak brzytwa?
- Bo ma bardzo ostre zęby...
- Czy możemy go zobaczyć? - z nadzieją zapytały
bliźniaki.
25
- Może pewnego dnia mama pozwoli wam go
odwiedzić. Zobaczymy.
- Dlaczego wszyscy dorośli mówią „zobaczymy"?
Od udzielenia odpowiedzi wybawiło Daisy nade
jście lady Thorley, ubranej w piękną sukienkę z cien
kiego dżerseju.
- Dzień dobry. Czy mogę mówić ci po imieniu?
Wejdź do domu i rozejrzyj się. Właśnie skończyliśmy
śniadanie, ale jest jeszcze kawa, jeśli masz ochotę.
Daisy podziękowała, oparła rower o ganek i weszła
do domu w towarzystwie bliźniaków.
W środku było bardzo ładnie. Umeblowanie zdra
dzało dużą klasę właścicieli, a pewien nieporządek
wskazywał na obecność w domu dzieci i psa. Pokój
bliźniaków znajdował się na pierwszym piętrze. Był
duży. Wszystkie ściany zdobiły nisko usytuowane
półki na zabawki. Stolik i krzesełka też były do
stosowane do wzrostu dzieci. Całość uzupełniały dwa
wygodne krzesła dla dorosłych.
- Wolą bawić się na powietrzu - wyjaśniła matka
bliźniaków. - Są tacy energiczni. Oprowadzę cię po
ogrodzie, a później zostawię z nimi, dobrze? - Za
prowadziła Daisy na dół. - Dzieci piją mleko około
wpół do jedenastej. W tym czasie Jenny przyniesie ci
kawę. Tuż po dwunastej jedzą lunch, ze mną i oczy
wiście z tobą. O piątej jest pora podwieczorku,
a o szóstej idą do łóżek... - Lady Thorley zawahała
się. - Czasami jadam lunch poza domem... - Popat
rzyła niepewnie na Daisy.
- Na pewno Josh i Katie dotrzymają mi towarzy
stwa pod pani nieobecność - odparła rzeczowo Daisy.
Lady Thorley odetchnęła z ulgą, a jej twarz wyraź
nie się rozjaśniła.
-- Do niedawna dzieci miały nianię - zwierzyła się.
- Była... była bardzo sroga.
1
26
- Nie wiem, czy jestem sroga, czy nie - wesoło
odparła Daisy, po czym zwróciła się do dzieci: - Bę
dziemy musieli sprawdzić, prawda?
Pozostałą część poranka spędziła w ogrodzie razem
z bliźniakami i Bootsem. Podczas lunchu dzieci były
niemożliwe. Wybrzydzały, grzebały w talerzach, ko
pały w krzesła, przewróciły solniczkę, a kiedy rozlały
sok, obrzuciły matkę szelmowskim spojrzeniem.
- Kochani, zachowujcie się przyzwoicie - bezradnie
poprosiła lady Thorley, a dzieci udały, że nie słyszą.
- Zastanawiam się - zaczęła łagodnie Daisy - czy
nie byłoby dobrze, gdyby przez kilka dni Josh i Katie
jedli lunch sami w swoim pokoju... Naturalnie, była
bym z nimi.
- Doskonały pomysł - podchwyciła entuzjastycz
nie lady Thorley. - Że też wcześniej nie przyszło mi
to do głowy! Zaczniemy od jutra.
Dzieci wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
- Nie chcę - zaprotestował Josh.
- Nie chcę - jak echo powtórzyła Katie.
Ich miny wskazywały, że są gotowi do buntu.
- No cóż - powiedziała Daisy -jeżeli naprawdę nie
chcecie, to czy możecie zachowywać się przy stole jak
dorośli?
-Jesteś sroga...
- Wcale nie. Kiedy będziecie odpoczywać, prze
czytam wam, co tylko chcecie.
W drodze do domu Daisy stwierdziła, że dzień był
wyczerpujący, ale dał jej dużo satysfakcji. Bliźniaki
okazały się miłe, choć rozpuszczone przez matkę
i zapewne zbyt surowo wychowywane przez nianię.
Zaczęła planować porządek dnia, który choć częś
ciowo by to naprawił.
Jadąc do pracy pod koniec tygodnia Daisy przy
pomniała sobie, że lady Thorley wychodzi na lunch.
27
Dzień był piękny, więc wymyśliła, że zrobi bliźniakom
w ogrodzie piknik. Na pewno przekona kucharkę
i pokojówkę, że to lepsze niż zwyczajny posiłek.
Bliźniaki już czekały i Daisy od razu zabrała je do
dziecinnego pokoju na godzinną zabawę połączoną
z nauką. Właśnie sprzątali plastelinę, kredki i karto
ny, gdy weszła lady Thorley i poinformowała, że
wychodzi na lunch. Wyglądała bardzo elegancko.
Daisy pomyślała, że pan Thorley na pewno jest
dumny z takiej żony. Matka pocałowała bliźniaki,
poprosiła, żeby były grzeczne i powiedziała Daisy,
żeby bez skrępowania korzystała z pomocy służby.
Cała trójka odprowadziła lady Thorley do drzwi
i pomachała na pożegnanie.
- Kto idzie pomóc przygotować piknik? - zapytała
Daisy, widząc, że Katie ze smutkiem pociąga nosem.
- Patrzcie, kucharka przygotowała stół. Rozłóżmy
talerze, noże i wszystko, co nam będzie potrzebne,
a później pójdziemy do kuchni i przyniesiemy je
dzenie.
Wracała do ogrodu z tacą pełną smakołyków, gdy
zobaczyła doktora Seymoura siedzącego na trawie.
Dzieci też go dostrzegły. Josh rzucił koszyk z jabł
kami, Katie upuściła plastikowe kubki i oboje pognali
w jego stronę z okrzykami radości. Doktor Seymour
wstał i przywitał się z dziećmi.
- Czy mogę zostać na lunchu? - zapytał Daisy.
- Oczywiście, doktorze. Lady Thorley wyszła, ale
wróci na podwieczorek. - Postawiła tacę. - Przyniosę
resztę jedzenia...
Poszła w stronę domu, a za nią doktor Seymour
w towarzystwie bliźniaków i Bootsa.
- Zadowolona z pracy? - zapytał.
- Tak, dziękuję.
- A z ponownego spotkania ze mną?
28
Daisy pomyślała, że ten doktor jest okropnie próż
ny i bezczelny.
- A powinnam?
- Po namyśle stwierdzam, że chyba nie.
Doszli do kuchni. Kucharka zdążyła zauważyć
samochód doktora i właśnie robiła kanapki z wo
łowiną.
- Będzie pan głodny - rzekła. - Jajka na twardo
i kiełbaski na szpadkach to, bez obrazy, niezbyt
odpowiednie pożywienie dla mężczyzny pana postury.
Doktor ugryzł kanapkę.
- Czy kiedykolwiek kwestionowałem pani zdanie,
pani Betts? A jeżeli nie będę mógł ich zjeść, to na
pewno Daisy mi pomoże.
A więc ona była „Daisy", tak? Nie miała zamiaru
jeść jego kanapek z wołowiną. Jednak nie odezwała
się, tylko zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
Nie potrafiła długo zachować chłodu. Bezwiednie
przyczyniły się do tego bliźniaki. Od momentu, gdy
dowiedziały się, że ich ukochany wuj będzie uczestni
czył w pikniku, zachowywały się najlepiej, jak potrafiły.
Posiłek okazał się niepowtarzalnym sukcesem. Josh
zjadł wszystko, co dostał. Katie, która zawsze naślado
wała brata, też ładnie jadła, nie trzeba więc było jak
zwykle namawiać ich do jedzenia. Doktor zabawiał ich
dowcipami i niewiarygodnymi historyjkami, przy któ
rych nie sposób było zachować powagę. Daisy napraw
dę świetnie się bawiła i zapomniała nawet o antypatii
do doktora. Sielanka trwała do końca posiłku.
- M a m nadzieję, że Meg wzięła cię w wieczystą
dzierżawę.
- W wieczystą dzierżawę...? - Daisy posłała dok
torowi zdziwione spojrzenie.
- Odnoszę wrażenie, że odziedziczyłaś wszelkie
predyspozycje na rodzinną nianię.
29
Łagodna z natury Daisy zakrztusiła się z obu
rzenia.
- Nie mam zamiaru nią być.
- Nie? Planujesz zamążpójście?
- Nie. I, jeśli wolno, chciałabym zauważyć, że to
nie pańska sprawa, doktorze Seymour.
- Nie, nie. Oczywiście, że nie. Proszę to złożyć na
karb ciekawości.
Jak na swoje cztery lata Josh był bardzo bystry.
- Ty też nie jesteś żonaty, wujku Vał. Wiem, bo
mama powiedziała, że już najwyższy czas, żebyś o tym
pomyślał.
Doktor Seymour kończył ostatnią kanapkę.
- Mama ma rację. Muszę o tym pomyśleć.
Daisy zaczęła sprzątać ze stołu.
- Każdy coś bierze - zarządził doktor — i odnosi
do kuchni. Jakie są dalsze plany? - Popatrzył pytająco
na Daisy.
- Przez godzinę odpoczywają, a ja im czytam.
- Och, to dobrze. Drzemka dobrze by mi zrobiła.
Z pewnością wszyscy się zmieścimy na hamaku. Oczy
wiście, ty nie. Jaką perłę literatury teraz czytasz?
- Baśnie braci Grimm. Dzieci codziennie wybierają
inne opowiadanie.
Nie bardzo wiedziała, jak zareagować na uwagi
doktora. Odnosiła wrażenie, że stroi sobie z niej żarty.
Może nie ze złośliwości, ale ku własnej uciesze. No
cóż, nie zamierzała dać się zirytować.
- Może pan chciałby dziś wybrać? - zapytała, gdy
szli w stronę hamaka, zawieszonego w cieniu drzew.
Podsunął jej wyściełane krzesło, po czym razem
z bliźniakami ułożył się wygodnie w hamaku.
- „Wierny John" - odparł bez namysłu.
Otworzyła książkę.
- To długa baśń - rzekła z wahaniem.
30
- Przypuszczam, że zanim dojdziesz do połowy,
będziemy już spać.
Zamknął oczy. Dzieci leżały spokojnie. Nie pozo
stało jej więc nic innego, jak tylko zacząć czytać.
Miał rację. Josh zasnął pierwszy, później Katie.
Przypuszczała, że doktor też śpi, bo nie otwierał oczu.
Zamknęła książkę, zrzuciła sandały i oparła się o podu
szki. Liczyła, że pośpią choć pół godziny, a to oznacza
ło masę czasu na zajęcie się własnymi myślami.
Doktor Seymour otworzył jedno oko.
- Nie lubisz mnie, prawda, Daisy? - łagodnie
zapytał.
Choć całkowicie ją zaskoczył, Daisy, zgodnie ze
swoją naturą, zastanowiła się nad postawionym py
taniem.
- Nic o panu nie wiem, doktorze - odrzekła.
- Niezaprzeczalny fakt. Ale nie odpowiedziałaś na
moje pytanie.
- Odpowiedziałam. Nie znam pana na tyle dobrze,
żeby wiedzieć, czy pana lubię.
- Nie? Jeśli o mnie chodzi, to od razu wiem, czy
kogoś lubię, czy nie. Wystarczy, że na niego spojrzę.
Przypomniała sobie zimny wzrok na skrzyżowaniu
w Wilton i pomyślała, że ona pewnie należy do tych,
których doktor nie lubi.
- Widać bardzo się różnimy. Nie sądzi pan? - pod
kreśliła z premedytacją.
Spojrzał na nią z rozbawieniem w oczach, a ona
się zarumieniła. Doktor pomyślał, że wcale nie jest
taka brzydka, jak mu się wydawało.
Bliźniaki obudziły się. Bawiły się piłką aż do
przyjścia matki. Kiedy ją zobaczyły, rzuciły się w jej
kierunku z okrzykami radości.
-Val, miło cię widzieć. Chciałam z tobą poroz
mawiać... - zaczęła lady Thorley. Zobaczyła Daisy
31
i zwróciła się do niej: - Kochanie, możesz iść do
domu. Musisz być wykończona. Ja po kilku godzi
nach z tą dwójką padam ze zmęczenia. - Uwolniła się
z objęć dzieci. - Kochani, odprowadźcie Daisy do
furtki, a później idźcie do kuchni i poproście panią
Betts o herbatę dla mnie.
Daisy wstała. Pomyślała, że lady Thorley bardzo
grzecznie ją pożegnała. Przecież była tylko pomocą
do dzieci, a tutaj traktowano ją z dużo większym
szacunkiem niż u pani Gower-Jones. Mimo wszystko
wolałaby, żeby nie było przy tym doktora.
Cicho się pożegnała.
- Będę jutro o wpół do dziewiątej, proszę pani
-powiedziała i poszła razem z bliźniakami w kierunku
furtki.
Doktor Seymour patrzył za odchodzącą.
- Co mi chciałaś powiedzieć, Meg? - zapytał.
- Dzwonił Hugh, że rozchorował się człowiek
w Hadze. Chyba na żółtaczkę... Hugh ma go zastąpić
na czas choroby. Mówi, że jest tam bardzo ładne
mieszkanie służbowe i chce, żebyśmy pojechali razem.
Dziś wieczorem będzie w domu i chciałby usłyszeć
twoje zdanie na temat bliźniaków. Oczywiście pojadę
z nim, ale co z dziećmi? Poważnie zastanawiałam się,
czy nie byłoby lepiej, gdyby zostały z Daisy... O ile
ona zgodzi się tu przenieść...
-Dlaczego nie miałabyś wziąć ze sobą dzieci
i Daisy?
- No cóż, to byłoby wspaniałe. Jest dla nich taka
dobra, a one za nią przepadają. Ale może nie zechce
pojechać...
- Dlaczego po prostu nie zapytasz jej o to? A co
mówi Hugh?
- Mówi, żebym zrobiła to, co uważam za stosow
ne. Pod warunkiem, że dzieci będą zadowolone.
32
- Moja droga, Holandia nie jest zacofaną Afryką,
a na dodatek to tylko godzina samolotem. - Wstał.
- Muszę wracać do miasta. Jesteś zadowolona z Daisy?
- O, tak. To bardzo miło z twojej strony, że mi
o niej powiedziałeś. Jest taka rozsądna i dobra.
Szalenie trudno znaleźć taką dziewczynę jak ona.
Szkoda, że nie grzeszy urodą; byłaby wspaniałą żoną.
- Odprowadziła brata do samochodu. -Może znalazł
byś chwilę czasu, żeby nas odwiedzić w Hadze?
- Bardzo możliwe. Mam wykłady w Szkole Medy
cznej w Leiden, a w Utrechcie odbędzie się seminarium
dla pediatrów. Tylko nie pamiętam dokładnie, kiedy.
Lady Thorley wspięła się na palce i pocałowała
brata w policzek.
- Świetnie. Porozmawiam z Daisy... albo lepiej
niech Hugh to zrobi.
- Dlaczego by nie? Kiedy wyjeżdża?
- Najwcześniej za dwa tygodnie. Musi pojechać jak
najszybciej, ale uważa, że pakowanie zajmie mi co
najmniej dwa tygodnie. - Nieoczekiwanie przerwała.
- Och, a co zrobimy z Bootsem? Nie możemy go tu
zostawić tylko z panią Betts...
- Wezmę go do siebie. - Spojrzał na zegarek. - Na
mnie już czas, moja droga. Zadzwoń do mnie, gdy
wszystko będzie załatwione.
Nieświadoma tego, co ją czeka, Daisy jechała do
domu i rozmyślała o doktorze. Nie wiedziała, czy go
lubi. Uczciwie przyznawała, że to dlatego, że trudno
go rozgryźć. Miał świetne podejście do dzieci, zapew
ne był doskonałym pediatrą, ale odpychał arogan
ckim sposobem bycia. Na domiar złego, miał brzydki
zwyczaj szydzenia z niej...
Następnego ranka Daisy jak zwykle przyjechała
do Steeple Langford. Zdziwiła się, że sir Hugh
jest w domu.
33
- Czy moglibyśmy porozmawiać? - zapytał, wcho
dząc do dziecinnego pokoju, gdzie bliźniaki pod
czujnym okiem Daisy lepiły fantastyczne rzeczy z pla
steliny.
Serce dziewczyny zamarło. Pewnie przyszedł jej
powiedzieć, że nie jest już potrzebna, bo znaleźli
guwernantkę. Oczami wyobraźni widziała, jak od
wiedza kolejne agencje pracy i zostawia swoje dane.
- Zostałem oddelegowany do Hagi. Zastanawialiś
my się, czy zgodziłabyś się pojechać z nami i opieko
wać dziećmi. Niestety, nie wiem na jak długo. Mam
tam zastąpić chorego kolegę.
- Ja? - spytała zaskoczona Daisy.
- Jeżeli tylko zechcesz. Mamy dostać apartament
w willowej części miasta. Sądzę, że jest tam ogród.
Powiedziano mi, że w pobliżu są parki i oczywiście
w każdej chwili można wybrać się nad niedalekie
morze.
- Nie mówię po holendersku - rzekła Daisy.
- Ja też nie. - Uśmiechnął się lekko. - Ale sądzę,
że prawie wszyscy mówią po angielsku. Na pewno
mieszka tam wielu Anglików, a bliźniaki będą miały
towarzystwo innych dzieci. Jestem przekonany, że
wśród młodych Angielek nie będziesz się czuła samo
tnie. - Wciąż wahała się, więc dodał: - Powiedziano
mi, że to nie potrwa dłużej niż miesiąc lub półtora.
- Czy mogłabym porozmawiać z mamą i dopiero
wtedy dać panu odpowiedź?
- Oczywiście. Będę tu przez większą część dnia.
- Wstał. - Oboje z żoną żywimy głęboką nadzieję, że
się zgodzisz. Czy jutro rano dasz mi odpowiedź?
- Tak, proszę pana. Jeśli o mnie chodzi, to chciała
bym pojechać, ale nie mogę sama decydować.
W ciągu dnia wielokrotnie wracała myślami do tej
rozmowy. A więc poza przyjemnością zwiedzenia
34
obcego kraju, będzie miała zagwarantowaną pracę
jeszcze co najmniej przez miesiąc. Musi tylko zapytać
Pam, czy poradzi sobie z domowymi obowiązkami.
W domu nowiny zostały przyjęte z miłym za
skoczeniem. Matka oświadczyła, że pod nieobecność
córki doskonale sobie poradzą.
- To wspaniała okazja - dodała z radością. - Kto
wie, kogo tam poznasz? - dorzuciła entuzjastycznie.
- Sir Hugh pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicz
nych, prawda? Na pewno będą tam różni urzędnicy...
- Tak, mamo, na pewno - zgodziła się Daisy.
Pozwalała matce pomarzyć, choć doskonale zdawa
ła sobie sprawę ze swoich niedostatków. Wiedziała, że
nawet najniższy rangą urzędnik nie zechce na nią
spojrzeć. Ale nie rozczulała się nad sobą z tego powodu.
Przez cały wieczór przeczesywała zawartość szafy w po-
szukiwaniu odpowiednich strojów. Bez większych suk
cesów. Dopiero Pamela przypomniała sobie o malino
wych zasłonach z brokatu, które matka dostała w spad
ku po jakiejś ciotce. Były prawie nowe. Pamela rozłoży
ła je na podłodze w saloniku i uważnie obejrzała.
- Spódnica - zadecydowała. - Weźmiemy dobry
wykrój i... Mamo, masz białą bluzkę z szerokim
kołnierzem, której nie nosisz, prawda?
- Czy to mi się przyda? - z powątpiewaniem
spytała Daisy.
-Może nie, ale musisz coś mieć na wypadek,
gdybyś została gdzieś zaproszona. To będzie twój
strój wyjściowy.
Następnego ranka Daisy spotkała sir Hugha. Wia
domość, że zdecydowała się jechać z bliźniakami do
Hagi, przyjął z wyraźną ulgą. A lady Thorley nie kryła
radości.
- Nie mogłam spać - wyznała - i cały czas zastana
wiałam się, czy zgodzisz się z nami pojechać. Josh
35
i Katie będą bardzo szczęśliwi. Muszę cię jednak
uprzedzić, że będę dość często wychodzić, bo Hugh
mówi, że tam kwitnie życie towarzyskie. Nie będzie ci
to przeszkadzało, prawda?
Oczywiście Daisy zapewniła, że ani trochę.
Na dwa dni przed planowanym wyjazdem doktor
Seymour pojawił się znowu. Tego dnia padał ulewny
deszcz. Lady Thorley pakowała się, a Daisy siedziała
z bliźniakami w pokoju dziecinnym. Doktor wszedł
tak cicho, że nikt go nie zauważył.
- Nie tylko niania, ale i artystka? - szepnął do ucha
Daisy, zauważywszy leżące przed nią rysunki.
Z wrażenia ołówek wyślizgnął się jej z rąk i ucho
królika, które właśnie rysowała, uległo zdeformo
waniu.
- Dzień dobry, doktorze - przywitała go, wytarła
ucho królika i narysowała je na nowo. W tym czasie
Josh i Katie już przytulali się do wuja.
Doktor Seymour usiadł obok Daisy, wziął ołówek
i dorysował królikowi wąsy i brodę.
- Gotowa do wyjazdu? - zapytał.
- Tak. Czy mam pójść po lady Thorley?
- Nie. Przyszedłem zobaczyć się z dziećmi. Są
grzeczne, prawda? Nie siwieją ci od nich włosy ani nie
tracisz przez nie na wadze?
Skąd wiedział, że nie cierpiała swoich jasnobrązo-
wych włosów i że wstydziła się zbyt obfitych kształ
tów? Co za szczęście, że nie będzie go widywać przez
najbliższe sześć tygodni.
- Nie - odparła. - Są grzeczne.
Było to niezupełnie zgodne z prawdą, ale Katie
słysząc to zarzuciła Daisy rączki na szyję.
- Kochamy Daisy. Jest piękna i dobra, jak księż
niczka z bajki, co czeka na księcia, który przyjdzie i ją
uratuje.
36
- Dlaczego by nie? - zapytał od niechcenia doktor
i wstał z krzesła. - Idę zobaczyć się z waszą matką,
ale przed wyjściem jeszcze się z wami pożegnam.
Gdy Daisy wychodziła od Thorleyów, doktor Sey
mour jeszcze u nich był. Patrzył przez okno na
odjeżdżającą na rowerze dziewczynę.
W dwa dni później Daisy pożegnała się z matką
i Pamelą, przytuliła Razora i poszła do stojącego
przed wejściem samochodu, w którym czekała na nią
łady Thorley z bliźniakami.
Po krótkiej podróży na lotnisko Gatwick i umiar
kowanie spokojnym locie wylądowali na Schiphol.
Powitał ich tam kierowca o nienagannym wyglądzie
i zaprowadził do błyszczącego, staromodnego sa
mochodu.
Po godzinie jazdy zatrzymał wóz przed solidnie
wyglądającym budynkiem z czerwonej cegły. Wysiadł,
otworzył drzwi i poprowadził podróżnych do wejścia.
Na spotkanie przybyłym wyszła portierka.
- Mam nadzieję - powiedziała lady Thorley - że
już się dla nas gotuje woda na herbatę. Musimy się
napić. - Uśmiechnęła się do Daisy. - Na pewno jesteś
zmęczona, bo ja bardzo.
Trzymając bliźniaki za ręce Daisy tańczyła z rado
ści. Pomyślała, że dopóki nie położy dzieci do łóżek,
nie będzie mogła poddać się zmęczeniu.
- Z przyjemnością napiję się herbaty - odparła
radośnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Portierka, wysoka, koścista kobieta z orlim nosem
i lekkim zezem, poprowadziła ich przez szeroki hol
w stronę zdobionej windy. Bliźniaki przyglądały się
przewodniczce z rosnącą radością.
- Czy ona jest...? - zaczął Josh.
- Nie, kochanie - przerwała mu Daisy, zanim
znalazł właściwe słowo. - To jest pani, która się
opiekuje mieszkaniami w tym domu...
- Juffrouw Smit -przedstawiła się portierka i wpro
wadziła ich do windy, którą wjechali na pierwsze piętro.
Korytarz miał szerokość holu na parterze, po obu
stronach znajdowały się drzwi. Kobieta otworzyła
jedne z nich.
- Apartament - poinformowała i wprowadziła całą
czwórkę do środka.
Mieszkanie było duże, wysokie, z ogromnymi ok
nami i balkonem, z którego schody prowadziły do
pokaźnych rozmiarów ogrodu.
- Ogród jest wasz - Juffrouw Smit wskazała ręką.
- Och, jak to dobrze - powiedziała niepewnie lady
Thorley. - A kto mieszka piętro niżej?
Juffrouw Smit wzruszyła ramionami.
- To bardzo małe mieszkanie i zajmuje je tylko
jeden urzędnik.
Daisy wyjrzała przez balkon. Mieszkanie na par
terze oddzielały od ogrodu metalowe sztachety, które
trudno byłoby pokonać.
38
Widać było, że Juffrouw Smit szykuje się do
kolejnej przemowy swoim uproszczonym angielskim.
- Kucharka i pokojówka czekają w kuchni.
Ogromna kuchnia była dobrze wyposażona, przy
najmniej Daisy odniosła takie wrażenie. Dwie odziane
w białe fartuchy tęgie kobiety o sympatycznych,
okrągłych twarzach uśmiechnęły się, kiwnęły głowami
i uścisnęły ręce przybyłych.
- Witamy - powtórzyły kilka razy.
Starsza z nich wskazała na siebie.
- Mien - powiedziała, po czym wskazała towarzy
szkę: - Corrie. Trochę mówimy po angielsku i rozu
miemy. - Znowu się uśmiechnęła. - Ja robię herbatę?
Robię dobrą angielską herbatę...
- Och, cudownie - odparła łady Thorley. - Proszę
podać w saloniku. - Zwróciła się do Juffrouw Smit:
- Dziękuję za pomoc.
- Do usług, lady Thorley. W każdej chwili służę
pomocą - powiedziała portierka i wyszła majestatycz
nym krokiem.
- N o cóż, chodźmy do saloniku i napijmy się
herbaty, a później rozpakujemy bagaże. Hugh po
winien niedługo przyjść. Daisy, zajmiesz się kolacją
dla dzieci i ułożeniem ich do snu. Muszę przyznać,
że mieszkanie jest całkiem przyjemne. Podoba ci
się twój pokój?
- Tak, jest bardzo ładny.
- To dobrze.
W saloniku wypiły herbatę, a dzieci mleko. Później
Daisy zabrała bliźniaki do pomocy przy rozpakowy
waniu, bo bardzo nalegały. Gdy skończyli, nadeszła
już pora spania. Lady Thorley nie pokazała się, choć
z drugiej części mieszkania dochodziły odgłosy roz
mów. Daisy poszła więc z bliźniakami do kuchni.
Mien właśnie kończyła sałatkę.
39
- Czy dzieci mogłyby dostać kolację? - zapytała
Daisy.
- Ty mówisz, ja robię - powiedziała usłużnie Mien.
- Mleko? - Daisy rzuciła okiem na niezadowolone
miny dzieci. - Tosty z masłem? - zaproponowała.
- Jajka? Jogurt?
Josh spojrzał na nią z wdzięcznością.
- A może jeszcze makaronu? Makaron z masłem?
-zapytała z nadzieją.
- Tak, mam - przytaknęła Mien. - Oraz tosty
z masłem i specjalnym sosem. Za piętnaście minut
przyniosę do pokoju zabaw, panienko.
Daisy odetchnęła z ulgą. Mien świetnie mówiła po
angielsku. Co prawda z okropnym akcentem, ale to
nie miało znaczenia. Szeroko uśmiechnęła się do
kucharki, wróciła do pokoju, wykąpała dzieci, ubrała
w szlafroczki i w tym momencie przyniesiono kolację.
Bliźniaki były głodne i prawie kończyły makaron,
kiedy weszli ich rodzice.
-Daisy, świetnie się spisałaś. Dzieci czują się jak
u siebie w domu. Jak porozumiałaś się z kucharką?
- Ona dobrze mówi po angielsku i jest bardzo
życzliwa. Maluchy są już gotowe do spania. Muszą
tylko skończyć kolację. Pomyślałam, że wcześniejsze
pójście do łóżka...
- Masz rację. Jak tylko położysz je spać, przyjdź
do saloniku na kolację.
Thorleyowie przez chwilę porozmawiali z dziećmi,
po czym wyszli. Katie i Josh -chcieli się jeszcze poba
wić, ale Daisy kazała im pójść do łóżek i poczytała
trochę na dobranoc. Kiedy zasnęli, szybko się prze
brała i udała się do saloniku.
- Pomyśleliśmy, że dziś tutaj zjemy kolację - za
częła lady Thorley - bo jest nas tylko troje. Hugh
mówi, że będziemy często wychodzić. Mam nadzieję,
40
Daisy, że nie będzie ci przeszkadzać, jak od czasu do
czasu zjesz kolację w pokoju zabaw?
- Nie, skądże - odparła Daisy. - Poza tym sąsia
duje z pokojem dziecinnym, więc będę w pobliżu, na
wypadek gdyby dzieci się obudziły.
-Tak? To świetnie. - Lady Thorley odetchnęła
z ulgą. - Oczywiście, o ile nie przyjdą goście, lunch
będziesz jadała ze mną. A teraz musimy jeszcze
ustalić twoje dni wolne... Jeden z kolegów Hugha ma
nianię, która ma wolne w środy. Zaproponował,
żebym wspólnie z jego żoną opiekowała się wtedy
dziećmi. Ty tylko ubrałabyś je, a ja zajęłabym się
resztą. Miałabyś cały dzień do swojej dyspozycji.
Mogłabyś wyjść i wrócić dopiero wieczorem. - Za
czerpnęła powietrza i dodała przepraszającym tonem:
- Wiem, że gdzie indziej dostałabyś więcej wolnego.
Ale za to możesz robić z dziećmi, co chcesz. Tylko
prosiłabym, żebyś mówiła, dokąd się wybieracie.
Bliźniaki oszaleją na punkcie plaży... O, a czasem
w niedzielę zabierzemy je gdzieś i wtedy będziesz
mogła iść do kościoła...
- Dziękuję bardzo, lady Thorley. Bardzo mi to
odpowiada. Codziennie będę informować panią o na
szych planach.
Wypiła kawę i wstała, tłumacząc się, że chciałaby
jeszcze napisać list do domu...
- W holu jest telefon - zaproponował sir Hugh.
- Zadzwoń do mamy, to nie będziesz musiała od
razu pisać.
Daisy miała wielką chęć poplotkować z matką
i Pamelą, ale ograniczyła się tylko do poinformowa
nia, że dojechała szczęśliwie i wszystko jest w porząd
ku. Obiecała, że wkrótce napisze, po czym poszła do
swojego pokoju.
Thorleyowie wciąż siedzieli w saloniku.
41
- Niedługo przyjedzie Val — usłyszała Daisy prze
chodząc obok uchylonych drzwi. - Z pokojem dla
niego nie będzie żadnego problemu. Zaprosimy kilka
osób...
Daisy w zamyśleniu szykowała się do spania. Nie
bardzo wiedziała, czy ma ochotę na ponowne spot
kanie z doktorem Seymourem, choć musiała przy
znać, że to interesujący mężczyzna. Przypuszczała, że
nie będzie go często widywać, bo przecież nie uczest
niczyła w życiu towarzyskim Thorleyów, co zresztą
wcale jej nie przeszkadzało. Z tą myślą zasnęła.
Następny dzień upłynął na zwiedzaniu najbliższych
okolic. Po śniadaniu Daisy poszła z bliźniakami do
parku, a po południu wyszli przyjrzeć się tramwajom
jeżdżącym do Scheveningen. Daisy uznała, że jazda
na plażę tramwajem sprawi bliźniakom większą przy
jemność niż wyprawa samochodem. Ciekawa była,
czy sir Hugh się na to zgodzi. Wieczorem ułożyła
dzieci do snu w poczuciu dobrze spełnionego obowią
zku. Mien przygotowała do jedzenia dokładnie to, co
trzeba, Corrie nie miała nic przeciwko przyniesieniu
kolacji dla Daisy do pokoju zabaw, a i bliźniaki przez
cały dzień zachowywały się wyjątkowo dobrze.
Większą część następnego dnia Daisy spędziła
z dziećmi w Scheveningen, dokąd zawiózł ich kie
rowca z ambasady brytyjskiej. Sir Hugh życzliwie
odniósł się do pomysłu Daisy jazdy tramwajem,
ale uznał, że najpierw powinien zasięgnąć rady ko
legów... Ale i tak dzień na plaży upłynął wspaniale.
Budowali zamki z piasku, weszli po kostki do chło
dnej morskiej wody i zjedli smakowity lunch, skła
dający się z kanapek, słodkich bułeczek i chipsów
ziemniaczanych. Po powrocie do domu dzieci bez
protestów położyły się do łóżek. Lady Thorley przy
szła do nich na podwieczorek.
4 2
- Ale pracowity dzień - powiedziała. - Szkoda, że
nie mogłam wybrać się z wami na plażę. Daisy, na
pewno jesteś zmęczona. Wychodzimy dziś na kolację,
ale jak zjesz, bardzo proszę, możesz obejrzeć w salo
niku telewizję i choć na godzinę wyjdź do ogrodu.
Wieczór był piękny i nie sprzyjał siedzeniu przed
telewizorem, więc Daisy zarzuciła płaszcz na ramiona
i zeszła do ogrodu delikatnie pachnącego lawendą
i goździkami. Spacerowała, rozkoszując się pięknem
otoczenia, gdy nagle z zadumy wyrwał ją głos zza
żelaznych prętów.
- Widziałem cię wczoraj, ale byłaś z dziećmi.
- Uśmiechnięta twarz patrzyła na nią przez sztachety.
- Jestem Philip Keynes. Mieszkam tutaj. To bardzo
małe mieszkanie, ale jestem tylko urzędnikiem w am
basadzie i mieszkam tu sam. Ogromnie się cieszę, że
mam nad sobą sąsiadów. Czy jesteś ich córką?
-Ja? Nie. Pełnię obowiązki niani, do czasu aż
znajdzie się odpowiednia guwernantka dla Josha i Ka-
tie. Nazywam się Daisy Pelham.
Popatrzyli na siebie przez sztachety.
- Nie czujesz się samotna? - zapytał.
.- Nie, nie. Nie mam na to czasu. Cały dzień jestem
z bliźniakami.
- Masz wolne?
- W ciągu dnia nie, a wieczorami sir Hugh i lady
Thorley często wychodzą, więc też tutaj jestem.
- Ale masz dzień wolny?
- O , tak. W środy. Tu jest mnóstwo rzeczy do
zwiedzania, prawda? Mam nadzieję, że zostanę na tyle
długo, że zdążę wszystko obejrzeć...
- Z przyjemnością bym cię oprowadził - zaczął
nieśmiało. - Gdybyś tylko chciała. Zawsze mogę się
wyrwać po południu. Może w najbliższą środę?
- N o cóż, byłoby mi miło...
43
Wyczuł wahanie w jej głosie.
- Sir Hugh mnie zna... - rozwiał jej wątpliwości
i uśmiechnął się. -Jeżeli chcesz, poproszę go, żeby nas
odpowiednio przedstawił.
- Nie trzeba. - Daisy roześmiała się. - Będzie mi
bardzo miło, jeśli pokażesz mi Hagę.
- Dobrze. W środę będę wolny o wpół do pierwszej.
Myślisz, że możemy się spotkać? Naprzeciwko Bijen-
korf, takiego dużego domu handlowego w centrum,
jest brązowa kawiarenka. Na pewno ją zauważysz.
- Tak, oczywiście. Muszę pójść i zobaczyć, czy
wszystko w porządku z dziećmi.
Pożegnała się i weszła po schodach na balkon. Na
chwilę zatrzymała się i spojrzała na ogród. Dostrzegła
światło padające z mieszkania Philipa. Nie wiedzieć
czemu, widok ten dodał jej otuchy.
Środa nadeszła błyskawicznie. Całkowicie pochło
nięta życiem towarzyskim lady Thorley rzadko poka
zywała się, ale tego ranka przyszła do pokoju zabaw
i zajęła się śniadaniem dzieci.
- Poprosiłam Corrie, żeby zaniosła śniadanie do
twojego pokoju - powiedziała na wstępie. - Możesz
wyjść, kiedy tylko zechcesz. Późno wrócisz?
- Nie sądzę. Pewnie wrócę zaraz po zamknięciu
sklepów.
- W takim razie poproszę Mien, żeby zostawiła dla
ciebie kolację w kuchni. Miłego dnia, Daisy. Będzie
mi ciebie brakowało.
Daisy szybko zjadła śniadanie i wyszła. Była
lekko podekscytowana. W portmonetce miała ty
godniową wypłatę, a w perspektywie poranne zwie
dzanie sklepów i popołudniową niespodziankę. Wsia
dła do tramwaju.
Zwiedzanie sklepów całkowicie ją pochłonęło. Nie
kupiła wiele, ale chodzenie i wybieranie w myślach
44
prezentów, które chciałaby zawieźć do domu, spra
wiało jej ogromną przyjemność. O wpół do pierwszej
weszła do brązowej kawiarni. Philip Keynes już
tam był.
W pierwszej chwili Daisy poczuła się trochę za
wstydzona ponownym spotkaniem. Ale Philip okazał
się sympatycznym chłopcem i szczerze cieszył się na
myśl, że pokaże jej Hagę, więc szybko się rozluźniła.
Powiedział, że pochodzi z Bristolu, ale dobrze zna
rodzinne strony Daisy. Przy kawie i kaas broodjes
rozmawiali o podróżach.
- Mam dobrą pracę - przyznał Philip - ale jak
tylko awansuję, wrócę do domu. A ty, Daisy? Chcia
łabyś podróżować, zanim się ustatkujesz?
- Niekoniecznie. Cieszę się, że mogłam tu przyje
chać, ale jak wrócę do domu, poszukam pracy na
miejscu.
Szybko zjedli lunch, bo Philip chciał zrealizować
cały plan zwiedzania. Obejrzeli Ridderzaal i Maurits-
huis ze słynnymi obrazami, gdzie Daisy chciała spę
dzić trochę więcej czasu, ale Pbilipowi zależało, żeby
jeszcze zdążyli do Kloosterkerk. Stamtąd rzucili
okiem na osiemnastowieczny pałac Kneuterdijk, po
czym wpadli na herbatę do kawiarni w Noordeinde.
Właśnie wychodzili, kiedy Daisy dostrzegła doktora
Seymoura. Na ulicy panował tłok, a on szedł drugą
stroną, więc chyba jej nie zauważył. W pierwszej
chwili poczuła radość, która natychmiast ustąpiła
miejsca refleksji, że może jednak nie będzie okazji do
spotkania, kiedy doktor przyjdzie w odwiedziny do
siostry, bo przecież Daisy jadała kolację sama...
- N i e pogniewasz się, jeżeli odprowadzę cię do
tramwaju? - Głos towarzysza przywołał ją do rzeczy
wistości. - Muszę jeszcze iść na jedno z tych oficjal
nych spotkań w ambasadzie. Popołudnie było cudów-
45
ne. Musimy się jeszcze spotkać. Nie miałaś żadnych
planów na wieczór? - zapytał z niepokojem.
- Nie. Zapowiedziałam, że wrócę po podwieczor
ku. Mam jeszcze całą masę rzeczy do zrobienia. - Na
ładnej twarzy chłopca dostrzegła ulgę. -I nie musisz
odprowadzać mnie do tramwaju. Wiem, w co wsiąść.
Nie chciał o tym słyszeć. Na przystanku pożegnała
się. Nie bardzo wierzyła, że Philip ponowi zapro
szenie, bo pewnie była dość nudną towarzyszką...
Mimo wszystko miło spędziła czas, więc podzięko
wała mu za to.
- Mówiłem poważnie - usłyszała zaskoczona - że
musimy się znowu spotkać. Może poszlibyśmy do
kina?
- Z chęcią.
Wsiadła do tramwaju i pojechała do domu.
W drzwiach przywitała ją uśmiechnięta Corrie
i swoim śmiesznym angielskim poinformowała, że
zaraz poda kolację. Daisy podziękowała i poszła do
swojego pokoju, ale zatrzymał ją głos lady Thorley,
dochodzący przez uchylone drzwi salonu.
- Daisy? - zawołała. - Wejdź, proszę, i opowiedz,
jak spędziłaś dzień.
Posłusznie weszła i natychmiast dostrzegła doktora
Seymoura. Stał oparty o ścianę i trzymał w dłoni
kieliszek, a obok niego siedziała uderzająco piękna
kobieta około trzydziestki.
- Znasz już doktora Seymoura - zaczęła lady
Thorley. - A to jest Mevrouw van Taal.
- Miło panią poznać - powiedziała Daisy, a z dok
torem wymieniła uprzejme dobry wieczór.
- Czy miło spędziłaś dzień? - dopytywał się sir
Hugh. - Haga jest bardzo ciekawym miastem. Oczy
wiście, gdybyś miała przewodnika, zobaczyłabyś
więcej...
46
MĘŻCZYZNA DLA DAISY
Daisy rzuciła okiem na doktora. Patrzył na nią
i uśmiechał się jakoś dziwnie. A więc jednak ją
widział. Już miała na końcu języka, że spędziła więk
szość dnia w towarzystwie Philipa Keynesa, ale mo
głoby to zabrzmieć zarozumiale. Odparła więc cicho,
że to rzeczywiście bardzo ciekawe miasto i samo
pobieżne zwiedzanie zajmie jej kilka dni.
Zapadła cisza, którą przerwała Mevrouw van Taal
nienaganną angielszczyzną.
- No cóż - rzekła przesłodzonym tonem - jak
nie masz nic lepszego do roboty, możesz i tak
spędzać czas.
- Jak najbardziej - zgodziła się Daisy. - Dobranoc,
lady Thorley. Dobranoc, sir Hugh. - Uśmiechnęła się
do doktora i Mevrouw van Taal, po czym wyszła,
delikatnie zamykając za sobą drzwi.
- Życzę mu z nią wszystkiego najlepszego - mruk
nęła, wchodząc do swojego pokoju.
Bliźniaki spały i mogła spokojnie zjeść kolację.
Właśnie przyszła Corrie z tacą. Przyniosła smakowitą
zupę, kurczaka po królewsku, szparagi, a na deser
mus czekoladowy i kawę. Daisy kończąc posiłek
pomyślała, że życie nie może być już piękniejsze.
Natychmiast przemknęło jej przez głowę, że jednak
jest samotna, ale czym prędzej odegnała natrętną
myśl. Pewnie zdziwiłaby się, gdyby usłyszała doktora
siedzącego przy stole.
- Czy Daisy nie jada z wami posiłków? - zapytał
— Prawie zawsze jemy razem lunch: my dwie i dzie
ci. Oczywiście Daisy mogłaby jeść z nami kolację,
gdyby tylko chciała, ale woli być w pokoju zabaw na
wypadek, gdyby dzieci się obudziły.
Lady Thorley mówiła, jakby chciała się uspra
wiedliwić.
47
- No cóż, trudno, żeby niania z nami jadła, pra
wda? - odezwała się Mevrouw van Taal, a lady
Thorley zmarszczyła czoło. - Poza tym pewnie nie
ma odpowiedniego ubrania. Te opiekunki do dzieci
i pomoce domowe gustują w tanich, pretensjonalnych
strojach.
Doktor Seymour zachował kamienną twarz.
- Trudno powiedzieć o Daisy, że jest preten
sjonalna.
Przypomniał sobie wszystkie spotkania. „Nijaka"
byłoby właściwszym określeniem. I ten okropny, plas
tikowy płaszcz przeciwdeszczowy...
Daisy, nieświadoma faktu, że doktor nocuje w mie
szkaniu, usnęła dosyć szybko. Domownicy byli jesz
cze pogrążeni we śnie, gdy lekarz wyszedł do ogrodu.
Nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. To lokator z par
teru przyglądał mu się zza sztachet. Pozdrowił go
i przypomniał sobie, że widział go poprzedniego dnia
z Daisy.
- Czy nie korzysta pan z ogrodu? - spytał uprzej
mie. Wyciągnął dużą, zadbaną dłoń i przełożył przez
ogrodzenie. - Vaientine Seymour, brat lady Thorley.
Jestem tu od kilku dni. Widziałem pana wczoraj
z Daisy.
- Philip Keynes. - Chłopak uścisnął wyciągniętą
dłoń. - Jestem urzędnikiem w ambasadzie. Pokazy
wałem Daisy Hagę. Jest opiekunką do dzieci, ale pan
o tym oczywiście wie.
towarzystwa. T r u d n o nie zgubić się w obcym mieście.
- Doktor oparł się o sztachety. - Od dawna pan
tu jest?
- Prawie rok. Mam nadzieję, że awansuję i będę
mógł wrócić do domu. Pan nie jest z ambasady,
prawda?
48
- Nie. Jestem pediatrą. Mam tu wykłady i opiekuję
się małymi pacjentami. Na stałe mieszkam w Lon
dynie, ale mam dom w Salisbury i Southampton.
- Spojrzał na zegarek. - Muszę iść. Tuż po dziewiątej
mam być w Utrechcie. Na pewno się jeszcze spo
tkamy.
Wszedł po schodach w momencie, gdy ubrane już
maluchy wypadły na balkon. Na widok wuja wydały
okrzyk radości. Za nimi wyszła Daisy. Przywitała się
z dystansem.
- Dzieci muszą zjeść śniadanie - wyjaśniła.
- Ja też. Może zjedlibyśmy razem?
Krzyki bliźniaków zagłuszyły odpowiedź Daisy.
Zresztą doktor i tak nie zwróciłby na nią uwagi.
Poszedł z dziećmi do pokoju zabaw. Corrie właśnie
nakrywała do stołu. Na wieść, że przybędzie jeszcze
jeden stołownik, kiwnęła głową z uśmiechem, po
łożyła dodatkowe nakrycie i poszła do kuchni po
jedzenie. Po chwili wróciła z półmiskiem pełnym
szynki i sera, koszykiem bułek i rogalików oraz
dużym dzbankiem kawy.
Daisy posadziła dzieci, zawiązała im śliniaczki
i podała zupę mleczną. Doktor stał oparty o ścianę
i obserwował ją. Kiedy skończyła, podsunął jej krze
sło i usiadł naprzeciwko.
Musiała przyznać, że lekarz ma podejście do
dzieci. Przypuszczała, że, podobnie jak ona, czują
przed nim respekt. Ale wszyscy znakomicie się bawili
i zaśmiewali z niewiarygodnych historyjek, które
opowiadał.
- Powinnaś częściej się śmiać, Daisy - nieoczeki
wanie rzucił półgłosem. - Dodaje ci to uroku.
Śmiech zamarł na jej ustach. Zarumieniła się.
- Jeżeli to miał być komplement, to mógł go pan
sobie oszczędzić, doktorze.
49
- Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Stwierdziłem
tylko fakt.
Przemówił tak łagodnym głosem, że poczuła się
nieswojo. Jeszcze mocniej się zaczerwieniła, widząc
uśmiech na jego twarzy.
- Rozmawiałem z Keynesem. To rozsądny, młody
człowiek; szkoda, że jest uwięziony za tym żelaznym
ogrodzeniem. Czy przyjemnie spędziłaś z nim popołu
dnie, Daisy?
-Tak. On świetnie się tu orientuje... Skąd pan
wiedział?
- Przecież widziałem was. A poza tym zapytałem
go dziś rano. \
Daisy zadrżała z oburzenia.
- Nie moja sprawa, co? - dorzucił, zanim zdołała
cokolwiek z siebie wykrztusić. - Jak się czujesz
w roli niani?
- Bardzo dobrze, doktorze - odparła z całym
spokojem. Wstała, wytarła dzieciom buzie i rozwią
zała śliniaczki. - A teraz proszę nam wybaczyć...
- Zostałem przywołany do porządku, czy tak?
- Wstał, obiecał bliźniakom, że następnym razem
przyniesie im cukierki i poszedł w stronę drzwi.
Zawrócił, podszedł do Daisy i podniósł jej twarz tak,
że musiała na niego popatrzeć. Przez chwilę przy
glądał się jej.
- Pocałuj Daisy na do widzenia - zapiszczała
Katie, która, jako przedstawicielka płci pięknej, już
w wieku czterech lat była romantyczką.
- Nie tym razem - odparł wuj i powoli wyszedł
z pokoju.
Daisy nie odezwała się, choć ogromnie ją korciło.
Ale bliźniaki były wyjątkowo bystre i mogły po
wtórzyć wszystko rodzicom. W duchu powtarzała
sobie, że jak znowu zobaczy doktora, czym prędzej
50
gdzieś ucieknie. Miała jednak nadzieję, że nie bę
dzie takiej potrzeby, bo on wkrótce wracał do
Anglii.
Z ulgą przyjęła słowa lady Thorley, że jej brat
wyjechał do Utrechtu. Nie wiedziała jednak, że
wieczorem znowu przyjedzie.
Dzień spędziła z dziećmi na plaży. W powietrzu
wyraźnie czuło się powiew jesieni. Za kilka dni
zaczynał się październik. Zamykano nadmorskie
sklepiki z wiaderkami, łopatkami i pocztówkami.
Daisy pomyślała, że już niedługo zostanie im tylko
park lub pokój zabaw. O ile tu jeszcze będzie, w co
wątpiła. Przypuszczała, że do tego czasu wróci do
Wilton. Albo z Thorleyami, albo, jeśli znajdzie się
nowa guwernantka, sama i bez pracy.
Po powrocie bliźniaki zjadły podwieczorek w po
koju zabaw w towarzystwie matki. Ku zaskoczeniu
Daisy lady Thorley zapytała, czy dziewczyna nie
zechciałaby zjeść z nimi kolacji.
- Tylko my - wyjaśniła. - Spędzimy przyjemny
wieczór. Jutro idziemy na przyjęcie, więc znowu nas
nie będzie. Daisy, jesteś bardzo dobra i cierpliwa, że
zostajesz z dziećmi. Zupełnie nie wiem, co byśmy bez
ciebie zrobili. Pani Perry opowiadała mi o Kat
wijk-aan-zee. To niedaleko stąd i podobno jest tam
dużo ładniej niż w Scheveningen. Pomyślałam, że
mogłabym was tam zawieźć, zanim zrobi się zimno.
Pewnie nie będę mogła spędzić tam całego dnia, ale
po południu was przywiozę.
Daisy zgodziła się, bo widziała, że tego oczekuje
od niej lady Thorley.
Położyła dzieci do łóżek i czytała im, aż zasnęły.
Zmieniła bluzkę i spódnicę, staranniej niż zwykle
umalowała się i uczesała, po czym wyszła na balkon.
Czekała na dzwonek oznajmujący kolację. Po pięk-
51
nym dniu nadszedł uroczy zachód słońca, w świetle
którego ogród wyglądał wręcz zachwycająco. Daisy
oparła się o balustradę. Właśnie zastanawiała się, czy
starczy jej czasu, żeby zejść na dół, kiedy obok stanął
doktor Seymour.
- Uroczy wieczór - zauważył, udając, że nie widzi
zdziwienia na jej twarzy. - W Holandii jest takie
czyste niebo, prawda?
- Nie wrócił pan jeszcze do Anglii? - zapytała
oszołomiona Daisy.
- Chyba takiej właśnie reakcji powinienem się po
tobie spodziewać, Daisy.
Odwrócił się do niej z uśmiechem. Pomyślała, że
jest bardzo przystojny.
- Zaskoczył mnie pan - usiłowała się tłumaczyć.
- Z ulgą przyjmuję to do wiadomości. - Uśmiech
nął się znowu. - Jesteś dziś bardzo elegancka. Mar-
garet mówi, że jesz z nami kolację.
Przyjrzał się pięknie wyprasowanej bluzce, z całą
pewnością nienowej i zdecydowanie niemodnej,
i spódnicy, która, o ile się nie mylił, uszyta została
z czegoś, co dziwnie przypominało zasłonę...
-Tak, lady Thorley zaprosiła mnie, ale... gdyby
wiedziała, że pan przyjdzie...
-- Och, wiedziała. Po prostu będzie okazja poroz
mawiać o bliźniakach.
- To bardzo miłe dzieci. - Nic więcej nie przy
chodziło jej do głowy i z ulgą przyjęła dzwonek
wzywający na kolację.
Poszli razem. Doktor zaczekał, aż Daisy zajrzy
do bliźniaków. Zanim usiedli do stołu, wypili w sa
loniku po kieliszku sherry. Z zadowoleniem zauwa
żyła, że lady Thorley też włożyła bluzkę i spódnicę.
Co prawda całkowicie różniącą się od jej stroju
- góra z perłowej satyny i cienka, czarna spódnica
52
ze zdobionym paskiem - ale najważniejsze, że ona,
Daisy, była odpowiednio ubrana.
Zasiedli przy stole przykrytym białym adamasz
kowym obrusem, na którym błyszczały srebra i nie
skazitelnie czyste kieliszki. Obiad był wspaniały: zupa
z langusty, perliczka z ziemniakami z wody, kar
czochy i szparagi. Do tego podano białe bordo.
Z puddingiem serwowano białe słodkie wino, ale ona
nie miała na nie ochoty. Po obiedzie przyszedł czas
na kawę i brandy. Daisy uznała, że nianiom nie
przystoi picie brandy, a poza tym nie była pewna, czy
smakowałoby jej, więc podziękowała.
Z podziwu godnym wyczuciem uczestniczyła
w rozmowie. Chętnie też słuchała innych. Gdy po
żegnała się i wyszła, sir Hugh stwierdził, że towa
rzystwo Daisy jest bardziej interesujące niż Mevrouw
van Taal.
- Widać, że jest dobrze wychowana - dodał. - Pra
wda, Val?
- Rzeczywiście. Znaleźliście prawdziwy skarb...
Szkoda, że nie na stałe.
- Och, dobrze, że mi przypomniałeś - odezwała się
lady Thorley. - Rozmawiałam dziś z panią Ross. Jej
mąż został oddelegowany do Brukseli, a ich guwer
nantka chce wrócić do Anglii. Podobno jest wspania
ła, cudownie radzi sobie z dziećmi i może je uczyć aż
do chwili, kiedy pójdą do szkoły. Może dobrze byłoby
dowiedzieć się o niej czegoś więcej? Osoba polecona
przez kogoś jest bardziej godna zaufania niż znalezio
na z ogłoszenia.
- To brzmi zachęcająco - zgodził się sir Hugh.
- Dowiedz się jak najszybciej, kochanie. Będę tu
jeszcze miesiąc. Ten skarb mógłby objąć posadę,
kiedy wrócimy do Anglii... - Przerwał na chwilę.
- Będzie mi przykro rozstać się z Daisy.
53
- Mnie też. Jest taka miła, delikatna i dobra.
Zasługuje na dobrą posadę. Dam jej doskonałe refe
rencje.
Doktor bez słowa przysłuchiwał się tej części roz
mowy. Zaś Daisy, całkowicie nieświadoma tego, co ją
czeka, położyła się i spokojnie zasnęła.
r
ROZDZIAŁ CZWARTY
Daisy obudziła się przyjemnie podniecona perspek
tywą zobaczenia doktora. Spodziewała się, że przy
jdzie przywitać się z bliźniakami i może zostanie na
śniadaniu. Ale nie pojawił się, a lady Thorley, która
przyszła zobaczyć dzieci, nie wspomniała o nim ani
słowem. Po śniadaniu Daisy zabrała podopiecznych
na spacer do Scheveningse Bos. Dopiero podczas
lunchu lady Thorley wspomniała, że brat wrócił do
Anglii.
- Bardzo ciężko pracuje - narzekała. - Mówię mu,
że powinien się ożenić, ale zawsze odpowiada, że nie
ma na to czasu. Co za nonsens... Pewnego, dnia
zakocha się i wtedy znajdzie czas.
O ile nie zakocha się w kimś takim jak Mevrouw
van Taal, pomyślała Daisy. Zastanawiała się, dlacze
go właściwie to ją interesuje. Przecież wciąż nie była
pewna, czy go lubi. Na dodatek doktor był dorosły
i z pewnością dość mądry, żeby samodzielnie zadbać
o swoje sprawy.
Dzięki codziennym obowiązkom dni mijały szy
bko, aż znowu przyszła środa i Daisy pojechała
do centrum. Poprzedniego wieczora widziała się
z Philipem Keynesem. Umówili się o czwartej na
herbatę, a później mieli pójść do kina. Postanowiła
więc przeznaczyć wolne przedpołudnie na zakupy.
Wzięła pieniądze i udała się na poszukiwanie pre
zentów.
55
Dla matki znalazła srebrną broszkę, a dla Pameli
jedwabną apaszkę. Oszczędzając czas i pieniędze zre
zygnowała z lunchu. Popołudnie spędziła na zwiedza
niu miasta. Widok patrycjuszowskich domów przy
pominał jej własny dom i poczuła nieprzepartą chęć
zobaczenia matki i siostry. Ale rozsądek mówił, że
jeszcze nie czas. Przecież każdy tydzień to dodatkowe
pieniądze. W ciągu miesiąca, a może nawet półtora,
odłoży więcej niż przez cały okres pracy w przed
szkolu.
W kawiarni Philip już na nią czekał. Wyraźnie
ucieszył się z ponownego spotkania. Wypili herbatę,
zjedli ciastka z kremem i poszli do kina.
Po filmie wpadli jeszcze na kawę i pojechali tram
wajem do domu. Pożegnali się przed wejściem do
mieszkania. Daisy pomyślała, że już dawno tak miło
nie spędziła czasu, a za Philipa chętnie wyszłaby za
mąż, bo dobrze się czuła w jego towarzystwie. Nie
pozwalał sobie na sarkastyczne uwagi i nie był aro
gancki. Stanowił całkowite przeciwieństwo doktora
Seymoura, którego nienaganny wygląd irytował ją.
Weszła do mieszkania, spędziła dziesięć minut na
pogawędce z Thorleyami i poszła do swojego pokoju.
Nie minęło pięć minut, kiedy zapukała Mien
i wniosła tacę z zupą, szynką, sałatką i kawą w ter
mosie. Pochłaniając kolację Daisy uznała, że to wyjąt
kowo przyjemne zakończenie dnia. Po posiłku za
jrzała do dzieci i poszła spać.
Pogoda się popsuła. Zaczął wiać dokuczliwy wiatr
i na domiar złego rozpadało się. Zgodnie z oczekiwa
niami, bliźniaki stały się niemożliwe: odmawiały zro
bienia czegokolwiek i przez cały czas domagały się
pójścia na plażę.
Lady Thorley w końcu uległa prośbom dzieci.
56
- Daisy, czy mogłabyś z nimi pojechać? - zapytała.
- Choć na godzinę... Może jeżeli pójdą raz i przemok
ną, to im przejdzie.
Ubrała więc dzieci w płaszczyki przeciwdeszczo
we, sama włożyła swój plastikowy płaszcz, zabrała
wiaderka, łopatki i pojechali tramwajem. Morze
było szare i groźne, a piaszczysta plaża całkiem
wyludniona. Ponure niebo miało kolor morza. Ca
łość robiła imponujące, ale i nieco przerażające
wrażenie...
Daisy uklękła i zgodnie z instrukcjami Josha bu
dowała zamki z piasku. Właśnie formowała mur
ostatniego z nich, kiedy Katie wydała przeszywający
pisk. Dzieci z okrzykami radości rzuciły się w stronę
zbliżającego się doktora Seymoura. Daisy wstała
i otrzepała piasek z mokrych kolan. Wyglądała wyjąt
kowo nieciekawie: z głowy zsunął się jej okropny
kaptur, więc miała mokre włosy i twarz.
Kiedy doktor podszedł bliżej, przywitała się. Spo
kojnie wytrzymała badawcze spojrzenie, choć dobrze
wiedziała, że wygląda jak straszydło, i czuła się
okropnie.
- Dzień dobry, Daisy. - Uśmiechnął się. - Cóż za
wspaniałe zamki z piasku. W zamierzchłych czasach
sam takie budowałem.
Kucnął, obejrzał ich dzieło, poprawił most zwodzo
ny, dobudował imponującą wieżę i wstał.
- Podwieźć was? - zapytał. - Trochę za wcześnie
na lunch, ale pewnie najpierw będziecie się musieli
umyć, prawda?
Obrzucił dziewczynę takim spojrzeniem, że aż pod
niosła głowę. Niechby tylko spróbował się uśmiech
nąć... Ale nie uśmiechnął się. Poszli plażą w stronę
promenady. Między nimi radośnie podskakiwały
dzieci, hałasując przy tym tak okropnie, że Daisy nie
57
musiała podtrzymywać rozmowy. Było jej to na rękę,
bo nic sensownego nie przychodziło jej do głowy.
Rolls stał na ulicy. Siedziała w nim Mevrouw
van Taal.
- Panie znacie się, prawda? - swobodnie zauważył
doktor, pomagając dzieciom usadowić się na tylnym
siedzeniu. - Daisy, usiądź z nimi.
Mevrouw spojrzała na przybyłych przez ramię.
- Cóż za dziwny sposób spędzania poranka - rzu
ciła kwaśno. -Ale tobie to pewnie nie przeszkadza, bo
nie musisz dbać o swój wygląd.
Daisy przemknęło przez myśl kilka uszczypliwych
odpowiedzi, ale nie zdążyła otworzyć ust, bo dzieci
ją wyręczyły. Niegrzecznie krzyczały na Mevrouw
van Taal i zachwalały, że plaża w deszczu to naj
wspanialsza rzecz, jaką znają. Przytaknął im wuj,
który zdążył już wsiąść do samochodu, dostrzec
obrażoną minę Daisy i gładko przejąć rozmowę.
Bliźniaki, uciszone przez opiekunkę, uspokoiły się,
pozwalając wujowi na kurtuazyjną rozmowę z Mev-
rouw van Taal. Kiedy dojechali do domu, Daisy
natychmiast zabrała dzieci na górę. Były tak za
chwycone perspektywą posiłku w towarzystwie wuja,
że zapomniały o Mevrouw van Taal. Ale kiedy
weszły do jadalni, widok tej kobiety przy nim wywo
łał grymas na ich twarzyczkach.
- Dlaczego...? - zaczął Josh, ale Daisy czym prę
dzej go uciszyła.
- Opowiedz mamusi o zamkach z piasku, które
dziś budowaliśmy - zaproponowała błyskawicznie.
Chłopiec nie dokończył pytania, ale po jego minie
było widać niezadowolenie.
- Myślałam, że wujek Val je z nami lunch, a nie
z nią - niespodzianie odezwała się Katie piskliwym
głosem.
58
- No cóż, wszyscy razem jemy lunch - odparła
Daisy. - Opowiedz tatusiowi o znalezionym przez nas
krabie.
Dostrzegła wzrok doktora. Zauważyła, że śmiał się
cicho. A niech mu będzie, pomyślała i odwróciła oczy.
Przy stole Mevrouw van Taal zajęła miejsce na
przeciwko dzieci. Siedząca między nimi Daisy bez
patrzenia wiedziała, że przez cały czas świdrują ją
dużymi niebieskimi oczami. W każdej chwili mogły
powiedzieć coś niestosownego...
- Przypomniało mi się - odezwał się doktor - że
coś dla was mam. Ale, o ile wasza mama pozwoli,
dostaniecie to dopiero po lunchu i tylko pod warun
kiem, że będziecie teraz idealnie grzeczni.
Daisy odetchnęła z ulgą, po czym szybko wciągnęła
powietrze, bo dostrzegła, że doktor mruga do niej
porozumiewawczo. Rzeczywiście był nieobliczalny.
Czym prędzej zajęła się dziećmi, które zachowywały
się jak aniołki. Aż ich ojciec przerwał w połowie
zdanie i zapytał, czy przypadkiem nie są chore.
- Dokonałaś z nimi cudu, Daisy - powiedział
łagodnie. - Miejmy nadzieję... - dostrzegł wzrok żony
- że to nie jest tylko chwilowe - dokończył banalnie.
Biedak zapomniał, że Daisy nic nie wie o nowej
guwernantce.
Dzieci skończyły pudding, więc pozwolono im
wstać od stołu. Pocałowały rodziców i kamiennym
spojrzeniem obrzuciły Mevrouw van Taal, mamro
cząc przy tym coś, co Daisy wolała uznać za uprzejme
pożegnanie.
- Biegnijcie z Daisy, kochani - poprosiła matka.
- Wypijemy kawę w saloniku, dobrze? - zapropono
wała pozostałym.
Doktor Seymour wstał, otworzył drzwi, po czym
pochylił się nad Joshem.
59
- Zaczekajcie w przedpokoju. Zaraz do was przy
jdę.
Wrócił do pokoju. Zostawił uchylone drzwi, więc
stojąca koło schodów Daisy doskonałe słyszała głos
Mevrouw van Taal.
- Urocze dzieci i tak dobrze wychowane. Ta dziew
czyna, ich niania, jest raczej spokojna, prawda? I na
dodatek brzydka. - Mevrouw van Taal roześmiała się.
- Miejmy nadzieję, że jest tak samo spokojna i dobra,
gdy jest z dziećmi sam na sam...
Oburzona Daisy usłyszała protesty Thorleyów.
- Och, nie chciałam was urazić - mówiła dalej.
- Jestem pewna, że to bardzo dobra dziewczyna, ale
czasem słyszy się takie historie...
- Nie o Daisy - przerwał doktor lodowatym to
nem, aż dziewczynę przeszedł dreszcz. - Jestem pe
wien, że nie miałaś nic złego na myśli, Reno, ale to
niezbyt mądrze oceniać osobę, o której się nic nie wie.
Nie sądzisz?
W chwilę później wyszedł do przedpokoju. Tym
razem zamknął za sobą drzwi.
- Przykro mi, jeśli słyszałaś tę rozmowę. Jestem
przekonany, że Mevrouw van Taal nie miała ciebie
na myśli.
- Nie obchodzi mnie, kogo miała na myśli - ka
miennym tonem odparła Daisy. - Bardzo proszę jej
nie usprawiedliwiać. Gdyby pan był tak dobry i dał
dzieciom prezent, zabrałabym je na górę i wtedy
moglibyście państwo bez skrępowania podyskutować
o mojej osobie.
- Złośnica - powiedział łagodnie doktor Seymour
i dodał: - Masz śliczne oczy.
- Och, zapomniał pan dodać: i brzydką twarz...
- Porozmawiamy kiedyś na ten temat. - Uśmiech
nął się dobrotliwie, a Daisy poczuła, że zbiera się jej
60
na płacz, co jeszcze bardziej ją rozgniewało. - Na
stoliku w przedpokoju leży małe pudełeczko - zwrócił
się do dzieci, - Czy mógłbyś je przynieść, Josh?
Prawdę mówiąc, pudełko było dość duże. Doktor
otworzył je, wyjął z niego dwa mniejsze i podał
dzieciom.
- Nie wolno ich otwierać, dopóki nie położycie
się do łóżek. - Pochylił się, pocałował podniecone
twarzyczki i po chwili zastanowienia pocałował
także Daisy.
- Zaraz wyjeżdżam - oświadczył. - Cieszysz się,
prawda?
- T a k - odparła Daisy, choć dobrze wiedziała,
że to nieprawda. Odwróciła się i zaprowadziła dzieci
na górę.
W pudełkach były pozytywki z tańczącymi fi
gurkami. Bliźniaki wpadły w taki zachwyt, że za
pomniały zaprotestować przeciwko popołudniowej
drzemce. Dzięki temu Daisy miała chwilę wytchnie
nia, więc zabrała się za pisanie listu do matki.
Chciała jak najszybciej zająć się czymś, co odwró
ciłoby myśli od pocałunku doktora. Wiedziała, że
w identyczny sposób pocałował małych siostrzeńców,
ale miała nadzieję, że nie zrobił tego z litości. Miała
też nadzieję, że gdy znowu zejdzie z dziećmi na
dół, nie zastanie go już.
Los zawsze sprzyja nieszczerym życzeniom. Gdy
dzieci zeszły na podwieczorek, po doktorze nie było
śladu. Lady Thorley powiedziała, że jest już w drodze
do Anglii.
- Ale niedługo przyjedzie na kilka dni - dodała
- na jakieś sympozjum w Leiden.
W środę padał deszcz. Pomimo brzydkiej pogody
Philip pożyczył od kolegi samochód i zabrał Daisy do
Arnhem, gdzie znajdował się imponujący skansen.
61
- W przyszłym tygodniu też się postaram o samo
chód - obiecał, kiedy rozstawali się przed domem.
-I wybierzemy się na północ do Alkmaar i Leeuwar-
den. Nie wracasz jeszcze do Anglii, prawda?
- Nie, nie sądzę. Słyszałam, jak sir Hugh mówił,
że prawdopodobnie zostanie jeszcze miesiąc, a może
nawet dłużej.
- To dobrze. Zobaczymy się w przyszłym ty
godniu.
Daisy zadzwoniła do drzwi i popatrzyła na wsia
dającego do samochodu Philipa. Spędziła cudowny
dzień. Philip był niezbyt wymagającym towarzyszem
i zawsze chętnie przystawał na jej propozycje. Pomyś
lała, że byłby wspaniałym bratem. W tym momencie
Mien otworzyła drzwi. Wzięła od niej mokre rzeczy
i wskazała głową na górę, skąd dochodziły rozeźlone
dziecięce głosiki.
- Dobrze, że wróciłaś. Lady Thorley jest wy
kończona. Dzieci... - Podniosła ręce i przewróciła
oczami.
Daisy pobiegła na górę i zastała lady Thorley przy
próbie uspokojenia rozwrzeszczanych dzieci.
- Jeżeli będziecie cicho - powiedziała - opowiem
wam, gdzie dziś byłam. Pożegnajcie się grzecznie
z mamusią i połóżcie do łóżek.
Lady Thorley rzuciła jej pełne wdzięczności spo
jrzenie, pocałowała dzieci i podeszła do drzwi.
- Poproszę Mien, żeby za pół godziny przyniosła
tacę z kolacją. Czy miło spędziłaś dzień?
- Cudownie, dziękuję. Dużo lepiej niż pani.
Lady Thorley zrobiła wymowną minę.
- Potrzebują smoka do opieki. Dobranoc. Bardzo
ci dziękuję, Daisy.
Następnego dnia wiał chłodny wiatr, ale nie pada
ło, więc Daisy zabrała bliźniaki do parku, żeby się
62
wyszalały. Trzy dni minęły pod znakiem względnego
spokoju. Czwartego ranka dzieci właśnie kończyły
śniadanie, kiedy do pokoju zabaw wszedł doktor
Seymour.
Bliźniaki ucieszyły się na jego widok. Daisy też,
choć nie chciała się do tego przed sobą przyznać.
- Popilnuję tej dwójki - zwrócił się na powitanie
do Daisy. - Margaret prosiła, żebyś przyszła do
salonu, bo chciałaby z tobą porozmawiać.
Lady Thorley już wcześniej wspominała o koniecz
ności kupienia cieplejszych ubrań dla dzieci, więc
Daisy układała w myślach listę niezbędnych zakupów.
Lady Thorley siedziała przy stole, przy którym
zazwyczaj spożywano śniadanie. Sir Hugh też tam
był. Daisy przywitała się i usiadła. Wciąż rozważała,
czy lepiej kupić ubranka firmy Chilprufe, czy La-
dybird.
- Chcieliśmy z tobą porozmawiać - zaczęła lady
Thorley i spojrzała wymownie na męża.
- Hm... no cóż... - Sir Hugh chrząknął. - A więc
tak, Daisy... - Chrząknął znowu. - Oczywiście pa
miętasz, że zatrudniliśmy cię czasowo. Chcieliśmy,
żebyś była z nami do chwili powrotu do Anglii, ale
mojemu koledze przedłużono pobyt, a jego guwernan
tka do dzieci nie chce dłużej zostać w Holandii.
W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że mogłaby przejąć
twoje obowiązki po powrocie, ale dla wszystkich
będzie lepiej, jeżeli zrobi to od razu. Gdyby zaczęła
pojutrze, mogłabyś spędzić z nią jeden dzień i wpro
wadzić w nowe obowiązki, a następnego dnia wróci
łabyś do domu. Oczywiście, załatwimy wszystkie for
malności związane z podróżą i, ma się rozumieć, damy
ci jak najlepsze referencje.
- Bardzo mi to na rękę, sir Hugh - odparła
uprzejmie Daisy. - Cieszę się, że znaleźliście państwo
63
guwernantkę. Dużo lepiej mieć kogoś poleconego,
prawda?
Wiedziała, że takiej właśnie odpowiedzi oczekują
od niej Thorleyowie, ale w duchu nie mogła pogodzić
się z niemiłą niespodzianką. Myślała, że jeszcze co
najmniej przez miesiąc ma zapewniony byt i zupełnie
nie była przygotowana na tego typu decyzję ze strony
chlebodawców.
- Wiesz dobrze - dorzuciła szybko lady Thorley,
odgadując myśli Daisy - że przez cały czas byliśmy
z ciebie bardzo zadowoleni. Cudownie radzisz sobie
z bliźniakami. Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie
zrobiła...
- Opieka nad nimi była przyjemnością, lady Thor
ley. Jeżeli to już wszystko, pójdę i przygotuję dzieci
na spacer. - Daisy wstała. - Oczywiście wiecie pań
stwo, że doktor Seymour jest z bliźniakami?
- Tak. Po południu ma być w szpitalu, a wie
czorem wraca do domu. - Lady Thorley uśmie
chnęła się do Daisy. - Biegnij, kochanie. Jeśli nie
zobaczymy się podczas lunchu, przyjdę na podwie
czorek.
Doktor z dziećmi siedział przy stole. Na widok
Daisy trzy głowy podniosły się z zaciekawieniem.
- Jak pójdziecie do przedpokoju - powiedział
- znajdziecie coś w parasolu przy drzwiach. Zanieście
to do rodziców i zapytajcie, czy możecie zatrzymać.
Dzieci czym prędzej wybiegły. Doktor wstał zza
stołu i podszedł do Daisy.
- Zaskoczona? - zapytał.
- Wiedział pan, że wracam do Anglii?
- Tak. Kiedy Hugh pierwszy raz usłyszał o gu
wernantce, pytał mnie d zdanie. Uważam, że to
doskonały pomysł, bo tym dzieciom potrzebny jest
żandarm w spódnicy, który utrzyma je w ryzach.
64
Jesteś cudowną nianią, ale zbyt dobrą i wyrozumiałą.
W ciągu kilku miesięcy owinęłyby sobie ciebie wokół
palca.
- To, co pan mówi, jest bardzo nieuprzejme - od
rzekła chłodno Daisy - ale sądzę, że tylko tego można
się po panu spodziewać. Wiem, że ma pan o mnie
niezbyt dobre mniemanie... Co prawda nie dbam
o to... - Wciągnęła powietrze. - Żal mi będzie rozstać
się z dziećmi, ale za to ogromną przyjemność sprawi
mi świadomość, że nigdy więcej pana nie zobaczę.
-Podeszła do drzwi. -Proszę mi wybaczyć, doktorze,
ale muszę iść do dzieci. - Trzymając rękę na klamce,
spojrzała na niego przez ramię. - Mam głęboką
nadzieję, że Mevrouw van Taal osiągnie cel i usidli
pana. Jesteście siebie godni.
Wyszła dostojnym krokiem.
Doktor wciąż stał w tym samym miejscu. Wyraz
oburzenia, malujący się na jego twarzy, powoli ustę
pował miejsca szerokiemu uśmiechowi.
Daisy pozapinała dzieciom ubranka i zabrała na
spacer, choć najchętniej usiadłaby i zastanowiła się
spokojnie nad obrotem spraw. Wiedziała, że jest
zatrudniona czasowo, ale spodziewała się wymówie
nia z większym wyprzedzeniem, co dałoby jej moż
liwość zaplanowania poszukiwań pracy po powrocie.
Choć oszczędziła prawie wszystkie pieniądze, obawia
ła się, że może upłynąć wiele tygodni, zanim znów
znajdzie posadę. Od posępnych myśli oderwały ją
bliźniaki, które jak najszybciej chciały dotrzeć do
parku i zobaczyć, czy jest tam któryś z ich małych
kolegów. Ich ciągłe paplanie nie pozwalało Daisy na
chwilę zastanowienia.
Dzieci miały zostać powiadomione w momencie
przyjścia nowej guwernantki, więc Daisy normalnie
wypełniała swoje obowiązki, choć cały czas zastana-
65
wiała się, czy polubią nową opiekunkę. Przecież dok
tor Seymour określił ją mianem żandarma w spód
nicy... Daisy starała się nie myśleć o lekarzu i wciąż
powtarzała sobie, że nie chce go więcej widzieć.
Żandarm w spódnicy przyszedł następnego dnia po
śniadaniu. Daisy właśnie przygotowywała w pokoju
zabaw farby i książeczki do malowania. Ranek był
wyjątkowo ponury i dzieci z łatwością dały się prze
konać, że lepiej będzie później wyjść na spacer. Kiedy
ich matka weszła do pokoju w towarzystwie nowej
guwernantki, właśnie wykłócały się, kto powinien
dostać większą paletę z farbami.
Daisy postawiła na środku stołu, w bezpiecznej
odległości od dzieci, słoik z wodą, uśmiechnęła
się do lady Thorley i przywitała jej towarzyszkę.
Nowo przybyła była znacznie starsza od Daisy,
wysoka, szczupła i ładna. Robiła bardzo sympatyczne
wrażenie.
- Daisy, to jest Amy Thompson - przedstawiła
lady Thorley.
Guwernantka wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła
dłoń Daisy. Dzieci natychmiast przytuliły się do
opiekunki i podejrzliwie przyglądały nieznajomej.
- Podejdźcie i przywitajcie się z panną Thompson
- przymilnie odezwała się matka. - Panna Thompson
będzie nam dziś towarzyszyć przez cały dzień...
- Dlaczego? - zapytał Josh, po czym, ponaglony
przez Daisy, podał pannie Thompson rękę.
- No cóż - zaczęła lady Thorley - panna Thomp
son jest waszą nową guwernantką i będzie was uczyć
w domu, co jest dużo przyjemniejsze niż chodzenie do
szkoły...
Katie też podała przybyłej rękę i dokładnie się jej
przyjrzała.
- Lepiej zatrzymajmy Daisy - zasugerowała.
DO
- Rzecz w tym, kochani - odezwała się Daisy,
widząc nie wróżącą nic dobrego minę Josha - że
muszę wrócić do mamy i siostry...
Katie się rozpłakała, a Josh rzucił się na podłogę
i zaczął kopać i krzyczeć. Daisy klęknęła obok niego.
- Posłuchaj, Josh. Dalej będziemy się spotykać.
Wiesz, że mieszkam bardzo blisko was. Pewnie cza
sem panna Thompson zaprosi mnie na herbatę i po
zwoli wam odwiedzić Razora.
- Obiecujesz? - Chłopiec otworzył jedno oko.
Daisy spojrzała na pannę Thompson, która
z uśmiechem przytaknęła.
- Obiecuję - powiedziała Daisy. - A teraz, jeśli
wstaniesz, a Katie przestanie płakać, pobawimy się
w pokazywanie pannie Thompson, gdzie co jest, w co
się ubieracie na spacer i co najbardziej lubicie jeść. Na
początku będziecie musieli jej trochę pomóc, tak jak.
mnie, kiedy przyszłam po raz pierwszy.
Udobruchanie dzieci zajęło trochę czasu, ale pan
na Thompson była w tej dziedzinie prawdziwą mist
rzynią. Podczas lunchu była już z nimi w dobrej
komitywie i tylko jeszcze od czasu do czasu bliź
niaki rzucały jej podejrzliwe spojrzenia. Po podwie
czorku pożegnała się, obiecując, że wróci następ
nego ranka.
Daisy ułożyła bliźniaki do snu, spakowała się,
umyła włosy, sprawdziła zawartość torebki i zeszła na
kolację do saloniku. Sir Hugh wręczył jej bilet.
- Kierowca zawiezie cię do Schiphol - oznajmił.
- Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jak polecisz lotem
przedpołudniowym. Panna Thompson przychodzi
o dziesiątej, więc może będzie lepiej, jeżeli wyjdziesz
niedługo po jej przyjściu, na wypadek, gdyby dzieci...
Nie dokończył.
- Tak, oczywiście. Rozumiem - zgodziła się Daisy.
67
Sir Hugh zaproponował, żeby zadzwoniła do do
mu, ale postanowiła tego nie robić, bo nie bardzo
wiedziała, o której dotrze na miejsce, a nie chciała,
żeby matka się martwiła. Przy kolacji Daisy uczest
niczyła w rozmowie w swój zwykły, spokojny sposób.
Jednak w duchu wciąż nie mogła uwierzyć, że za
kilkanaście godzin znów będzie w domu i po raz
kolejny znajdzie się bez pracy.
Przykro jej było zostawiać dzieci, chociaż nie wąt
piła, że panna Thompson będzie dla nich dobra
i należycie zadba o ich edukację. Jednak rozstanie
sprawiało jej ból, tym większy, że przy pożegnaniu
musiała zachować pogodną twarz. Rano znów padał
deszcz i odjeżdżając Daisy widziała dwie twarzyczki
przyciśnięte do mokrej szyby w pokoju zabaw. Prze
stała machać, gdy samochód skręcił w ulicę. Kierowca
nie przejawiał chęci do rozmowy, więc droga na
lotnisko upłynęła jej na rozmyślaniach na temat pra
cy. Może znowu posada niani? Albo pomocy domo
wej? A jeśli nie, to może praca w sklepie? Ale czy nie
powinna mieć doświadczenia jako sprzedawczyni?
Kiedy dojechali do Schiphol, wciąż się nad tym
zastanawiała. Kierowca odprowadził ją do stanowis
ka odprawy bagażowej. Podziękowała mu, dała napi
wek i dołączyła do kolejki pasażerów odlatujących
w różne strony świata.
Lot przebiegł bez zakłóceń. Na lotnisku w Gatwick
odebrała bagaż, przeszła przez stanowisko odprawy
celnej i poszła do wyjścia. Przed terminalem stały
taksówki, a nieco dalej autobus. Niespodziewanie
ktoś wyjął jej walizkę z ręki.
- Samochód czeka - usłyszała cichy głos doktora
Seymoura.
Odwróciła się i popatrzyła na niego ze zdziwie
niem.
68
- T o moja walizka - rzuciła ostro - i nie jadę
samochodem. Stąd jest autobus... - Wciągnęła po
wietrze. - Skąd pan się tu wziął i po co?
- Co za powitanie. - Wziął ją pod rękę. - Jadę do
Salisbury. Margaret dzwoniła do mnie dziś rano
i wspomniała, że lecisz tym samolotem. Tylko po
czucie zdrowego rozsądku kazało mi ciebie zabrać.
Doszli do samochodu. Doktor otworzył drzwi,
pomógł jej wsiąść, po czym zajął miejsce obok. Kiedy
samochód ruszył, Daisy wciąż zastanawiała się, co
powiedzieć.
- Przyjemny lot? - zapytał od niechcenia.
- Tak. Dziękuję - odpowiedziała z przekąsem, bo
przypomniała sobie właśnie, że przecież nie chciała go
więcej widzieć.
- Ciągle zła?
Co za okropny człowiek.
- Nie wiem, co pan ma na myśli i proszę, żeby nie
czuł się pan zobowiązany do... do zabawiania mnie
rozmową. Nie chciałam z panem jechać. Wydaje mi
się, że wyraźnie dałam do zrozumienia, że nie chcę
pana widzieć...
- Tak, tak. Wiem. Jeżeli tak bardzo trzymasz się
swoich surowych zasad, nie odezwę się ani słowem.
Możesz siedzieć i udawać, że mnie nie ma.
Dotrzymał słowa. W milczeniu dojechali do Wil-
ton. Doktor zatrzymał samochód przed domem, wy
siadł, wyjął walizkę i pomógł jej wyjść.
- Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Daisy.
- Czy chciałby pan napić się kawy lub... lub herbaty?
Zatrzymała wzrok na wysokości krawata doktora,
po czym ukradkiem spojrzała mu w twarz. Patrzył na
nią rozbawiony.
- Moja droga Daisy, czy to gałązka oliwna? - Od
wrócił się w stronę drzwi, które właśnie się otworzyły.
MĘŻCZYZNA DLA DAISY 69
Pani Pelham wydała okrzyk radości.
- Daisy, kochanie, co za niespodzianka!
Popatrzyła ze zdziwieniem na doktora.
- Witaj, mamo - odezwała się Daisy. - To jest
doktor Seymour, który był tak łaskaw i podwiózł
mnie do domu...
- To już drugi raz - odparła matka i uśmiechnęła
się do niego. - Proszę wejść na filiżankę herbaty.
- Z miłą chęcią, pani Pelham, ale jestem umó
wiony.
- No cóż, oczywiście. - Pani Pelham pokiwała
głową ze współczuciem. - Wy, lekarze nie macie zbyt
wiele wolnego czasu, prawda?
Układnie się pożegnał, choć utkwione w Daisy
oczy były zimne i twarde jak granit.
Poczekały, aż rolls znajdzie się na końcu ulicy
i dopiero weszły do domu.
- Co za wspaniała niespodzianka - powiedziała
matka. - Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez
kilka tygodni, kochanie.
- No cóż, ja też tak myślałam, ale przyjaciele
Thorleyów mieli guwernantkę, która zgodziła się za
jąć bliźniakami.
-Wstawię wodę na herbatę i wszystko mi opo
wiesz. Pam zaraz wróci. Bardzo się ucieszy...
Pani Pelham poszła do kuchni.
- Ten miły doktor tak po prostu przywiózł cię do
domu. Spotkałaś go na lotnisku?
- Wybierał się do Salisbury. Thorleyowie mu po
wiedzieli, którym samolotem lecę.
- To się nazywa życzliwość. Musiało wam się
wspaniale podróżować razem.
Daisy zdjęła kurtkę.
- O, tak, oczywiście. - Kłamstwo tak gładko prze
szło jej przez gardło, że prawie sama w nie uwierzyła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pamela wróciła do domu, kiedy Daisy była w poło
wie opisu pobytu w Holandii. Musiała więc zacząć od
, początku.
- Powiedz - zapytała siostra, zanim Daisy zaczęła
znowu - czy ten Philip, o którym pisałaś, jest miły?
Spotkasz się z nim jeszcze?
- Możliwe. Jeżeli przyjedzie na urlop i nie zapomni
o mnie.
- A widzisz - powiedziała matka. - Wiedziałam, że
poznasz kogoś miłego.
- To tylko przyjaźń, mamo. Myślę, że czuł się tam
bardzo samotnie i oprowadzanie mnie po Hadze spra
wiało mu przyjemność.
Matka była wyraźnie rozczarowana.
- Tak, kochanie... może był tam jeszcze ktoś?
-Przyjaciele państwa Thorleyów... i doktor Sey
mour. Często jeździ za granicę i kilka razy ich odwiedził.
- Nie towarzyszył ci przez całą drogę?
- Nie. Mówiłam ci przecież, mamo. Wracał z Lon
dynu do Salisbury i lady Thorley powiedziała mu, że
będę wracać samolotem przed południem.
- Jak to miło z jego strony - skomentowała matka.
- Cudownie, że jesteś w domu. - Spojrzała na Pamelę.
- Sądzę, że radziłyśmy sobie całkiem nieźle.
- Wiedziałam, że sobie poradzicie. A ja przywio
złam prawie wszystkie zarobione pieniądze i jutro
wpłacę je do banku.
71
Kiedy Pam poszła spać, a matka siedziała i robiła
la drutach, Daisy zajrzała do domowej skarbonki
przejrzała księgę przychodów i wydatków. Nawet
gdy była w Holandii, pieniądze rozchodziły się w za
straszającym tempie. Musiała więc jak najszybciej
rozejrzeć się za pracą.
Kilka dni spędziła w domu. W tym czasie roz
wiązała parę matczynych zmartwień, zapłaciła zapo-
nniany rachunek, nadrobiła zaległości w plotkach
zrobiła porządki w ogrodzie. Obiecała sobie, że po
weekendzie zacznie szukać pracy.
W sobotniej gazecie nic nie znalazła, więc w ponie-
łziałek rano pojechała na rowerze do Salisbury.
Kupiła wszystkie pisma, w których ukazywały się
ogłoszenia o pracy i odwiedziła dwie agencje. W żad-
nej nic dla niej nie było. Widać nikt nie potrzebował
pomocy domowej, niani ani niewykwalifikowanej
przedszkolanki.
- Gdyby potrafiła pani pisać na maszynie i steno
grafować - zasugerowała energiczna kobieta w dru-
giej agencji - miałabym kilka ciekawych propozycji.
A tak mogę pani tylko doradzić ukończenie jakiegoś
kursu i ponowne zgłoszenie się do nas. W ostateczno
ści zawsze jest sprzątanie biur we wczesnych godzi-
nach porannych...
Daisy pomyślała z obawą, że może dojść i do tego.
Co za szczęście, że miały jeszcze w banku kwotę
wystarczającą na przeżycie najbliższych tygodni.
Kolejne dni upłynęły na wysyłaniu ofert na ogłosze-
nia, których nie dość, że było niewiele, to na dodatek
żaden z potencjalnych pracodawców nie zadał sobie
trudu, żeby odpowiedzieć. Usiadła więc i napisała
ogłoszenie do gazety. Musiała przyznać, że nie posiada
lic, czego wymaga się od poszukiwanych pracownic.
Jednak wysłała ogłoszenie i poszła do biura pracy.
72
Tam też nic nie mieli. Wyglądało więc na to, że jest
bezrobotna. Ale mimo wszystko nie było tak źle, bo
miejscowa piekarnia poszukiwała na dwa tygodnie
pomocy na piątki rano i soboty po południu. Praca
była dość ciężka i Daisy nie radziła sobie zbyt dobrze
z obsługą kasy, ale za to pieniądze, choć niewielkie,
bardzo się przydały.
Zbliżał się październik, więc Daisy zamówiła wę
giel. Po zapłaceniu na koncie w banku zostało ujem
ne saldo, które należało jak najszybciej pokryć.
Znów pojechała na rowerze do Salisbury i poszła do
obu agencji. W pierwszej nie było zupełnie nic,
w drugiej zaproponowano jej posadę pomocy do
szóstki dzieci na farmie w Old Sarum. Musiałaby się
tam przenieść, a i wynagrodzenie było niewielkie.
Powiedziała, że zastanowi się i mimo braku pieniędzy
poszła na kawę. Gdyby tak coś się wreszcie wydarzy
ło, pomyślała.
Nie wiedziała, że doktor Seymour też pije kawę
- w kuchni jej matki.
- Moja siostra na pewno chciałaby wiedzieć, czy
Daisy znalazła pracę - wyjaśnił. - Niedługo u niej
będę, więc przekażę nowiny.
Pani Pelham poczęstowała doktora drugą filiżanką
kawy i herbatnikami.
- Znowu pojechała do tych dwóch agencji w Salis
bury... Wciąż nic dla niej nie ma. Nie wyobraża pan
sobie, jak trudno dziś o pracę, a na dodatek moja
ukochana córka nie ma żadnego konkretnego zawo
du. Bo, widzi pan, po śmierci mojego męża było tyle
spraw, a ja nie mam głowy do interesów i zaczęło nam
brakować pieniędzy, więc Daisy podjęła pracę u pani
Gower-Jones. Akurat razem z moją rentą starczało
na życie.
- A więc Daisy wciąż nie ma pracy?
7 3
- No cóż, przez dwa tygodnie pomagała w miej
scowej piekarni, ale to w sumie były tylko dwa
przedpołudnia i dwa popołudnia. - Pani Pelham
przerwała. - Właściwie nie bardzo wiem, po co
pana tym zajmuję...
- Chyba mogę pomóc, bo przypadkiem wiem, że
w szpitalu brakuje salowych. Sądzę, że godziny pracy
są rozsądne i wynagrodzenie adekwatne do obowiąz
ków. Daisy mogłaby się zaczepić do czasu, aż znajdzie
coś bardziej odpowiedniego.
- Nie jest wymagane doświadczenie? - zapytała
entuzjastycznie pani Pelham.
- Nie - odrzekł łagodnie. - Tylko zdrowy rozsądek
i dobre serce, a to Daisy na pewno posiada.
- Powiem jej natychmiast, jak przyjdzie...
- Dlaczego nie? Ale lepiej niech pani nie wspomina
o mojej wizycie ani o tym, że to ja powiedziałem
o pracy. Mam wrażenie, że Daisy nie cierpi niczego,
co zakrawa na jałmużnę, a mogłaby to tak odebrać.
Proszę powiedzieć córce, że słyszała pani o pracy
w szpitalu od jakiejś przyjaciółki czy znajomej.
- N o . . . dobrze, zrobię tak. Rozumiem, co pan
ma na myśli. Daisy jest bardzo kochana, ale taka
niezależna.
Wypili kolejną filiżankę kawy i rozstali się w jak
najlepszej komitywie. Pani Pelham przećwiczyła, co
ma powiedzieć córce. Na chwilę przerwała rozmyś
lania, bo zrobiło się jej żal, że doktor nie interesuje
się Daisy. Mówił o niej tak obojętnym tonem. Zresztą,
dlaczego miałoby być inaczej? Daisy nie grzeszyła
pięknością, a na dodatek była szczera, co nie zawsze
zjednywało sympatię. Może doktora czymś uraziła...?
Jeżeli tak, to bardzo ładnie z jego strony, że zadaje
sobie trud znalezienia pracy dla Daisy. Najpraw
dopodobniej robi to na prośbę swojej siostry.
74
Po powrocie do domu przybita niepowodzeniem
Daisy z rosnącym entuzjazmem słuchała nowin.
- Spotkałam panią Grenvilłe. Pamiętasz ją, kocha
nie? Mieszka gdzieś w Salisbury. Była na targu i za
mieniłyśmy parę słów. Powiedziała, że w szpitalu
poszukują salowych. Mają dać ogłoszenie, ale gdybyś
poszła od razu, miałabyś większe szanse, niż gdy
anons ukaże się w prasie.
V - Pójdę jutro rano. Jeżeli naprawdę są wolne etaty,
złożę podanie.
Obudziła się w środku nocy, bo przypomniała
sobie, że w tym szpitalu pracuje doktor Seymour.
Sennie pomyślała, że to fatalnie, ale w porównaniu
z perspektywą stałej pracy to niewielka przeszkoda.
Rano zadzwoniła do szpitala i dowiedziała się, że
kandydatki na salowe będą wzywane na rozmowę
i może przyjść o drugiej z referencjami. Trochę speszył
ją fakt, że jest jedną z wielu kandydatek, z którymi
będzie przeprowadzana rozmowa.
Odpowiadając na pytania, zadawane przez kobietę
o srogim wyglądzie, Daisy pomyślała, że ma małe
szanse na tę pracę. Nie wiedziała, że ową kobietę
dyskretnie poinformowano, że za pannę Daisy Pel-
ham, o ile zgłosi się na rozmowę, osobiście ręczy
doktor Seymour. Jego zdaniem to odpowiedzialna
i pracowita osoba, która poprzednio pracowała u jego
siostry i tylko dlatego odeszła, że dzieciom już nie była
potrzebna niania.
Kobieta o srogim wyglądzie nie wspomniała o tym,
bo tak ją poinstruowano. Powiedziała jedynie, że
Daisy zostanie powiadomiona, czy jest przyjęta.
- Nie mam zbyt wielkiej nadziei - przyznała pod
czas kolacji przed matką i siostrą. - Było nas kilka
naście i większość sprawiała wrażenie, że jest stwo
rzona do tej pracy.
75
- Poczekamy i zobaczymy - łagodnie odrzekła
matka.
Nie musiały długo czekać. Następnego dnia przy
szedł list, potwierdzający zatrudnienie. Poczynając od
poniedziałku miała codziennie, oprócz sobót i nie
dziel, przychodzić do pracy o wpół do dziewiątej, a raz
na cztery tygodnie wypadał jej weekendowy dyżur.
Wynagrodzenie było znośne. Daisy policzyła, że aku
rat wystarczy na wszystko, choć nie uda się nic
odłożyć.
Podczas śniadania panował nastrój podniecenia.
- Cieszę się, że dostałaś tę pracę, Daisy - powie
działa Pamela - ale nie będziesz salową ani dnia dłużej,
niż jest to konieczne. Jak tylko trafi się coś lepszego...
Czy ta praca nie będzie zbyt okropna? Sprzątanie po
pacjentach i pomaganie pielęgniarkom...
- Na pewno będzie ciekawa - odparła Daisy.
Kiedy pojawiła się w poniedziałek rano w różowym
fartuchu, stwierdziła, że praca jest nie tylko ciekawa,
ale wręcz zadziwiająca. Miała pracować na żeńskim
oddziale razem z drugą salową - kobietą po trzydzies
tce, która, zdaniem Daisy, wykonywała obowiązki
z pewnego rodzaju zawziętą sumiennością, a pacjentki
traktowała jak powietrze. Równie dobrze łóżka mo
głyby stać puste; pewnie nie dostrzegłaby różnicy.
Przyjacielska z natury Daisy uśmiechała się do pa
cjentek, podsuwała szklanki z wodą, żeby były w za
sięgu ręki, podnosiła upuszczone robótki i przynosiła
gazety.
- Nigdy nie skończysz, jak będziesz marnować czas
na zajmowanie się nimi - rzuciła pani Brett z nie
smakiem. - Zbierz tylko naczynia i wynieś do kuchni.
Wózek jest przy schodach.
Daisy zebrała naczynia i poszła wykonać polece
nia siostry przełożonej, która podczas powitania
76
ograniczyła się tylko do zapytania dziewczyny o na
zwisko i zalecenia, aby robiła wszystko, co każe pani
Brett. Ta zaś, wykorzystując swoją przewagę, wyda
wała Daisy całą masę ogłupiających poleceń. Miała
przerost ambicji kierowniczych, a zabiegane pielęg
niarki nie zwracały na to uwagi...
O wpół do pierwszej Daisy poszła do stołówki na
lunch. Widok kilku sympatycznych dziewcząt w jej
wieku podniósł ją na duchu. Zwłaszcza gdy dowie
działa się, że też są salowymi. Kiedy powiedziała,
gdzie pracuje, pulchna dziewczyna z miękkim wiej
skim akcentem stwierdziła życzliwie, że praca z panią
Brett to prawdziwe nieszczęście.
- Niestety, gdy raz się trafi na oddział, już się tam
zostaje. Ale może ci się poszczęści i zostaniesz prze
niesiona.
Wróciła do pracy w lepszym nastroju. W końcu to
dopiero pierwszy dzień. Może przy bliższym poznaniu
starsza koleżanka okaże się sympatyczniejsza... Jed
nak pani Brett z natury nie była życzliwa, a w miarę
upływu dnia stawała się coraz gorsza.
Po pracy Daisy pojechała do domu. Przed matką
i Pamelą udawała zadowolenie. Powiedziała, że praca
jest ciekawa i na pewno ją polubi. Na nagabywania
matki, czy spotkała na oddziale jakiegoś lekarza,
odparła, że nie; jeszcze nie. Nie chciała martwić
rodzicielki, że lekarze, nawet stażyści, nie patrzą na
nią z zainteresowaniem. W końcu jest tylko salową...
Pod koniec tygodnia Daisy doszła do wniosku, że
pani Brett, przy całym swoim despotyzmie, nie jest
dobrą organizatorką i mnóstwo czasu marnuje na
bezproduktywną krzątaninę, a przed przełożoną pie
lęgniarek odgrywa rolę bardzo pracowitej, kompeten
tnej osoby. Gdy tylko siostra przełożona siadała
w gabinecie, by wypełniać dokumenty, pani Brett
77
natychmiast biegła do niej z herbatą i bez wahania
wykonywała wszystkie polecenia.
Po tygodniu Daisy wracała do domu z wypłatą
w kieszeni i przeświadczeniem, że nawet jeżeli nie lubi
nowej pracy, to dzięki niej może utrzymać rodzinę,
a przy okazji pomóc niektórym pacjentkom.
- Czy widziałaś może doktora Seymoura? - zapy
tała tego dnia matka.
- Jego? - Daisy właśnie umyła włosy i owijała
głowę ręcznikiem. - Nie, ale przecież wiesz, że on
pracuje w Londynie. Pewnie przyjeżdża do Salisbury
tylko w razie potrzeby.
- Szkoda, ale za to pewnie spotkasz się z Thor-
leyami, gdy wrócą, prawda?
- Pewnie tak. Obiecałam dzieciom, że je odwiedzę.
Pomyślała, że jednak z Joshem i Katie było jej
bardzo dobrze. O doktorze też nie potrafiła za
pomnieć, choć przecież powiedziała, że nie chce
go widzieć. Za to on już na pewno o niej nie
pamiętał...
W połowie następnego tygodnia wracając z lunchu,
stanęła twarzą w twarz z doktorem. W pobliżu nie
było nikogo. Zanim zdążyła się zastanowić, czy nie
zatrzymać się i nie porozmawiać, doktor uśmiechnął
się chłodno, kiwnął głową i poszedł dalej. Daisy stała
i patrzyła za nim, aż zniknął z pola widzenia. Nie
wiedziała dokładnie, jakie stanowisko w hierarchii
szpitalnej zajmuje doktor Seymour, ale uznała, że
skoro stażyści nie dostrzegają salowych, to starszy
personel medyczny rozmawia najwyżej z pielęgniar
kami. Mimo wszystko jednak doktor mógł coś powie
dzieć - choćby przywitać się.
Podczas krótkiej przerwy pochłaniała chleb z ma
słem i popijała mocną herbatę. Nagle uświadomiła
sobie, że salowe rozmawiają o doktorze Seymourze.
7 8
- Ma cudowne podejście do dzieci - usłyszała.
- Szkoda, że rzadko tu bywa. Przyjeżdża dwa razy
w tygodniu na obchód oddziałów. Zawsze jest taki
uprzejmy. Mówi grzecznie dzień dobry, a nie jak
niektórzy inni...
Dziewczęta roześmiały się.
-A czego ty się spodziewasz? Nikt nie zwraca
uwagi na takie jak my. Ale on jest inny... prawdziwy
dżentelmen.
- Żonaty? - zapytała jedna z dziewcząt.
- No... nie znam go na tyle dobrze, żeby zapytać...
Pośmiały się jeszcze trochę i rozeszły do swoich
obowiązków.
Daisy szybko poszła na górę. Po drodze przyszło
jej do głowy, że doktor pewnie jej nie lubi. Jak inaczej
wyjaśnić, że pozdrawia inne salowe, a jej nie? W myś
lach pominęła fakt, że przecież to ona niedwuznacznie
dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie go widzieć.
Kiedy po południu wracała na rowerze do domu,
cicho przemknął koło niej rolls. Na drodze panował
duży ruch, więc doktor patrzył przed siebie i nawet
jej nie zauważył. A Daisy tak bardzo pragnęła, żeby
choć podniósł rękę w geście pozdrowienia.
- Kochanie, dzwoniła lady Thorley - od progu
przywitała ją matka. - Dzisiaj wrócili i dzieci chcą się
z tobą zobaczyć. Powiedziałam, że masz wolne tylko
weekendy. Obiecała, że jeszcze zadzwoni. - Spojrzała
na twarz córki. - Miałaś okropny dzień, prawda?
Chodź i usiądź, a za sekundę będzie kolacja. Powin
naś odwiedzić te dzieci. Ich matka mówi, że wciąż za
tobą tęsknią.
Lady Thorley zadzwoniła po kolacji. Dzieci czuły
się dobrze i świetnie się dogadywały z panną Thomp
son, ale chciały zobaczyć Daisy. Dziewczyna zgodziła
się więc przyjść w sobotę na podwieczorek. Ode-
7 9
tchnęła z ulgą i jednocześnie poczuła się rozczarowa
na, że lady Thorley będzie sama.
- Hugh wraca dopiero w niedzielę. Poplotkujemy
sobie, a i panna Thompson ucieszy się z twoich
odwiedzin.
Daisy odłożyła słuchawkę. Pomyślała, że w sobotę
doktor na pewno będzie w Londynie.
- To dobrze - mruknęła do Razora.
W sobotę od rana padało, ale Daisy wcale się tym
nie martwiła. Najważniejsze, że przez dwa dni nie
będzie musiała słuchać gderania pani Brett. Zjadła
śniadanie, odprowadziła Pamelę na spotkanie z przy
jaciółmi, razem z matką sporządziła listę zakupów
i poszła do centrum Wilton. Po godzinie wróciła
obładowana zakupami. Matka wzięła się za przygo
towanie lunchu, a Daisy poszła do swojego pokoju
i przebrała się w granatową sukienkę z dżerseju, którą
kupiła na styczniowej wyprzedaży. Sukienka była
elegancka, dobrze skrojona i uszyta. Ładnie na niej
leżała, choć kolor nie dodawał jej uroku. Ale kiedyś
pewna życzliwa koleżanka dała jej delikatnie do zro
zumienia, że nie grzeszące urodą dziewczyny najlepiej
robią nosząc stonowane, nie zwracające uwagi stroje.
Świadoma swoich niedostatków Daisy wzięła sobie tę
radę do serca.
Bliźniaki zgotowały jej entuzjastyczne powitanie.
Równie ciepło przywitała ją lady Thorley i panna
Thompson. Ucięły sobie dłuższą pogawędkę, po czym
lady Thorley poszła do saloniku, a panna Thompson
i dzieci zabrały Daisy do dziecinnego pokoju, by
pochwalić się figurkami z plasteliny.
- Nie mam talentu do robienia takich rzeczy
- przyznała panna Thompson, gdy usiadły przy stole.
- Mogę od biedy ulepić psa lub kota, ale Josh
chce miniaturowy pałac Buckingham. - Podała Daisy
80
ciężką grudkę. - Dzieci powiedziały, że ty jesteś
w tym dobra...
Rozpoczęła więc lepienie królewskiej siedziby,
a bliźniaki z wysuniętymi językami przygotowywały
różne wersje postaci królowej i księcia Philipa.
- Daisy, mam do wysłania kilka listów - powie
działa cicho panna Thompson. - Czy bardzo by ci
przeszkadzało, gdybym teraz wyszła? Josh i Katie są
z tobą tacy szczęśliwi... Gdyby nie padało, moglibyś
my wszyscy pójść...
Po wyjściu panny Thompson na prośbę Josha
Daisy przerwała lepienie i narysowała Razora, ale
jeden rysunek nie zadowolił dzieci, więc zrobiła całą
serię i dała im do kolorowania. Oczywiście Katie
malowała na swój ulubiony różowy, a Josh w cętki
i prążki. Dobrze, że Razor, dostojny zwierz, tego nie
widział.
Właśnie kończyła wąsy kota na kolejnym rysunku,
gdy usłyszała konspiracyjny szept bliźniaków. Zanim
zdążyła podnieść wzrok, dwie duże chłodne dłonie
zakryły jej twarz.
- Zgadnij, kto to? - zapytał głos, który tak bardzo
chciała wymazać z pamięci.
- Nie wiesz, prawda, Daisy? - krzyknęły radośnie
bliźniaki, więc nie musiała wysilać się na odpowiedź.
- Pomożemy ci zgadywać...
Powinna rozgniewać się, ale dotyk rąk doktora
przyprawił ją o przyjemne mrowienie, a na dźwięk
dobrze znanego głosu przeszedł ją dreszcz. Nie roz
gniewała się więc. Tym bardziej że rozczarowałaby
dzieci.
- Święty Mikołaj? - zapytała.
Josh wybuchnął śmiechem.
- Niemądra Daisy! Jeszcze nie Boże Narodzenie.
- Zostały ci dwie próby - powiedziała Katie.
81
- Pan Cummins? - Daisy przypomniała sobie męż-
czyznę, który całe dnie spędzał w przedszkolu, na-
prawiając kaloryfery.
- Ostatni raz - krzyknął Josh.
- Doktor Seymour. - Głos Daisy był całkiem
opanowany.
- Chcesz powiedzieć: wujek Val. Zgadłaś; nie mu-
sisz dawać fanta.
- Wielka szkoda - stwierdził doktor i opuścił ręce
ramiona Daisy, co przyprawiło ją o jeszcze większy
pokój. - Nie mam nic przeciwko temu, że wzięłaś
de za Świętego Mikołaja, ale co do tego nie znanego
pana Cumminsa mam mieszane uczucia.
- Hydraulik - wyjaśniła, marząc, żeby doktor wre-
szcie zdjął ręce z jej ramion.
Nie tylko że nie zabrał rąk, ale jeszcze zaczął
kciukiem gładzić jej szyję. Choć było to ogromnie
przyjemne, Daisy czym prędzej wstała, przerywając tę
szczotę. Właśnie zastanawiała się, co począć dalej,
kiedy ku jej uldze weszła panna Thompson, a za nią
lady Thorley.
- Może wszyscy zjemy tu podwieczorek? - zapytała
retorycznie lady Thorley.
- Powiem kucharce - rzuciła panna Thompson.
Daisy zajęła się uprzątaniem plasteliny ze stołu,
doktor trzymał bliźniaki na kolanach, słuchał mono-
logu siostry i obserwował dziewczynę.
Podwieczorek był uroczy i, mimo niepokojącej
obecności doktora, Daisy świetnie się bawiła i zupeł-
nie zapomniała o upływie czasu. Kiedy spojrzała na
zegarek, właśnie minęła szósta.
- Muszę już iść - powiedziała, patrząc na lady
Thorley. - Obiecałam, że wrócę około szóstej... - Pod-
niosła z kolan wielką głowę Bootsa i pomimo protes-
v dzieci wstała. - Posłuchajcie - zaproponowała
82
- jeśli wasza mama i panna Thompson pozwolą,
możecie przyjść do mnie na podwieczorek i poznać
Razora.
- Kiedy? - zapytał Josh.
- W którąś sobotę. Tylko nie w najbliższą, bo
pracuję.
Najdłużej trwało pożegnanie z dziećmi. Serdecznie
pożegnała się z panną Thompson i chłodno z doktorem.
- Odprowadzę cię do drzwi - zaproponowała lady
Thorley.
Na chwilę zatrzymały się w holu i Daisy włożyła
plastikowy płaszcz. Trzymała rękę na klamce, kiedy
dołączył do nich doktor. Zdjął jej dłoń z klamki
i otworzył drzwi.
- Gotowa? - zapytał energicznie, po czym zwrócił
się do siostry: - Zaraz wrócę, Meg.
Daisy wyszła na ganek i dopiero wtedy odzyskała
mowę.
- M a m tu rower... pojadę na nim do domu... nie
mogę go tu zostawić; jest mi potrzebny...
Doktor otworzył drzwi samochodu i po chwili
Daisy znalazła się w środku.
- Najpóźniej jutro rano będziesz miała swój rower,
więc nie zawracaj głowy.
Wsiadł do samochodu, zapiął jej i swój pas bez
pieczeństwa i gładko ruszył.
- Zadowolona z nowej pracy? - zapytał.
- A więc widział mnie pan wtedy - rzuciła z roz
drażnieniem. - Chociaż popatrzył pan na mnie, jak
bym była powietrzem. Dziękuję, podoba mi się ta
praca. I lubię pacjentów...
- Ale?
Głos doktora brzmiał tak zachęcająco, że przez
chwilę zapomniała, że nie chce mieć z nim nic
wspólnego.
83
- Pani Brett, druga salowa, pracuje tam od dawna
i trochę popadła w rutynę. Odnoszę wrażenie, że
opiekowała się już tyloma pacjentkami, że w końcu
przestała je dostrzegać.
-I co w związku z tym zamierzasz zrobić?
- Ja? Nic. Jestem tam dopiero kilka tygodni i za
leży mi na tej pracy. A poza tym nie mam prawa jej
krytykować. Po prostu staram się, żeby pacjentki
miały wszystko w zasięgu ręki, kroję im mięso,
podnoszę z podłogi robótki... - Przerwała i zaru
mieniła się. - To brzmi zarozumiale. Nie wiem, po
co właściwie to panu mówię. Przecież to nie ma
znaczenia.
- Dlaczego nie postarasz się o przeniesienie na inny
oddział? - zapytał od niechcenia.
- Salowe są przydzielane na oddziały i przenoszone
odgórnie. - Patrzyła przed siebie. - Nie mamy dużego
wyboru. Kiedy pan wraca do Londynu?
Zdawało jej się, że zachichotał.
- Niedługo. Cieszysz się, prawda? Nie będziemy
musieli udawać, że się nie zauważamy.
To stwierdzenie nie wymagało odpowiedzi.
Przez całą drogę prowadzili nic nie znaczącą roz
mowę. Gdy dotarli na miejsce, doktor wysiadł, ot
worzył jej drzwi, przytrzymał furtkę, żeby mogła
przejść i zamknął za nią, dając do zrozumienia, że nie
musi się wysilać na zaproszenie go na herbatę, bo i tak
nie skorzysta z propozycji. Podziękowała więc za
podwiezienie, pożegnała się i weszła do domu.
f Czy to ty, kochanie? - zawołała z kuchni matka.
- Jesteś bardzo przemoknięta?
- Zostałam podwieziona - odparła i zdjęła zniena
widzony płaszcz. - Jutro ktoś mi dostarczy rower.
- Kto cię podwiózł? - Matka wysunęła z kuchni
głowę.
84
- Doktor Seymour był na podwieczorku i przy
wiózł mnie - odpowiedziała Daisy i zupełnie niepo
trzebnie dodała: - Pada deszcz.
Pani Pelham rzuciła córce zamyślone spojrzenie.
- Tak, moja droga. - Otworzyła szerzej drzwi.
- Jest trochę jabłek, może zrobiłabyś szarlotkę?
Dziesięć minut później Daisy robiła ciasto i za
stanawiała się, czy doktor Seymour mieszka u siostry,
a jeśli nie, to gdzie? Przecież musi gdzieś mieszkać.
W Londynie? Skoro pracuje i tutaj... Pewnie ma jakiś
dom i w Londynie, i w Salisbury.
Zmarszczyła czoło, bo przypomniała sobie, że mia
ła się nim nie interesować.
Wypoczęta po weekendzie spędzonym w domu,
Daisy w poniedziałek pojechała do pracy z mocnym
postanowieniem, że nie da się zdenerwować pani
Brett. W odpowiedzi na uprzejme dzień dobry usły
szała burknięcie i polecenie, żeby posprzątała przed
obchodem.
-I nie trać czasu na podnoszenie robótek i tym
podobne bzdury. Postaraj się, żeby napoje były po
dane na czas. Nie chcę, żeby się ktoś czepiał.
Daisy też nie chciała, ale, korzystając z chwilowej
nieobecności pani Brett, podniosła z podłogi wszy
stkie robótki i zdjęła z głów dwóch pacjentek wałki
do włosów.
Nadzieje na lepsze stosunki z koleżanką spełzły
na niczym i wszystko wskazywało na to, że ona
założyła sobie, że nie polubi Daisy. Kiedy rozstawały
się w piątek po południu, pani Brett była pełna
obaw, jak młodsza koleżanka poradzi sobie podczas
weekendu.
- Nie będziesz miała nikogo do pomocy - uprze
dziła. - Będziesz musiała pracować za dwie i Bóg
85
jeden raczy wiedzieć, co tu zastanę w poniedziałek
rano.
- Tak, pani Brett - przytaknęła Daisy. - Do
widzenia pani.
Następnego dnia Daisy odkryła, że praca bez
stojącej nad głową koleżanki sprawia jej przyjemność.
Ze zdziwieniem dostrzegła, że ma wszelkie predys
pozycje, żeby być salową: jest rozsądna, szybka
w działaniu i życzliwa. Dobrze radziła sobie z obo
wiązkami i nawet miała czas na spełnianie próśb mniej
sprawnych pacjentek. Późnym popołudniem skończy
ła pracę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku,
choć porządnie bolały ją nogi.
W niedzielę było jeszcze lepiej, bo przełożona
pielęgniarek zaczynała pracę o pierwszej, więc na
oddziale panował wyjątkowy spokój.
Po pracy szła głównym korytarzem w stronę
wyjścia, gdy dostrzegła doktora Seymoura. Stał,
rozmawiając z jednym z lekarzy i patrzył na Daisy
nad głową rozmówcy. Natychmiast odwróciła
wzrok, szybko wyszła z budynku, wsiadła na rower
i pognała do domu, jakby ją kto gonił. Ale
rolls-royce nie przemknął obok niej. Zadyszana do
jechała do domu. Było jej okropnie głupio. Czego
właściwie spodziewała się ze strony doktora? Że
z nią porozmawia? Otworzy jej drzwi? Czy może
uśmiechnie się?
W poniedziałek miała wolne. Pomogła matce w do
mu, uporządkowała ogródek i wypożyczyła książki
z biblioteki.
We wtorek rano w drodze do pracy zastanawiała
się, czy znów zobaczy doktora.
- Szczęściara z ciebie - zagadnęła ją w drzwiach
jedna z dziewcząt. - Zostałaś przesunięta na oddział
dziecięcy. Irma mi o tym powiedziała.
r
86
- Ja? - zdziwiła się Daisy. - Myślałam, że nie
można się przenieść...
- Zdaje mi się, że ktoś poszedł na zwolnienie
lekarskie. Ciesz się, Daisy, bo to najlepszy oddział
w całym szpitalu.
Rzeczywiście, miała się zgłosić na oddziale dziecię
cym. Radośnie pokonywała korytarze i wahadłowe
drzwi; nigdy więcej z panią Brett... Otworzyła ostat
nie drzwi i przypomniała sobie, że na oddziale dzie
cięcym pracuje doktor Seymour. Porozmawia? Ot
worzy jej drzwi? Czy może uśmiechnie się?
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W porównaniu ze spokojem panującym na od
dziale kobiecym oddział dziecięcy pulsował życiem:
słychać było płacz dzieci, krzyki, radosne głosiki,
którym w tle towarzyszyła muzyka, na tyle głośna, by
wprawić wszystko w wesoły gwar. Tuż za drzwiami
Daisy zatrzymała się, nie bardzo wiedząc, dokąd
pójść. Po obu stronach szerokiego korytarza znaj
dowało się kilka par drzwi. Pomyślała, że powinna
zgłosić się do przełożonej pielęgniarek...
Bardzo ładna młoda kobieta wyjrzała na ko
rytarz.
- Jesteś naszą nową salową? - zapytała przyjaznym
tonem. - Wejdź, proszę. Chciałabym zamienić z tobą
kilka słów...
Siostra Carter różniła się od przełożonej z oddziału
kobiecego jak dzień od nocy. Była niewiele starsza od
Daisy i miała kręcone włosy okalające śliczną twarz.
Poprosiła nową salową, by usiadła.
- Dzień dobry, siostro przełożona - grzecznie po
wiedziała Daisy siadając. - Jestem salową; mam na
imię Daisy.
- Bardzo ładnie, na pewno się dzieciom spodoba.
- Spojrzała na dokumenty na biurku. - Wiem, że
pracowałaś w przedszkolu. Właśnie potrzebujemy
kogoś takiego. - Uśmiechnęła się. - Ale tu jest dużo
brudnej pracy.
- Nie mam nic przeciwko temu.
88
- To dobrze. Chodź, poznasz Maisie, naszą drugą
salową.
Maisie na klęczkach sprzątała rozlaną przez jakieś
dziecko owsiankę. Wstała, ukazując okrągłą, pogod
ną twarz.
- Znowu on, siostro - stwierdziła bez cienia złości.
- Niegrzeczny chłopiec - skwitowała pielęgniar
ka. - Maisie, to Daisy, twoja nowa współpracow
niczka.
- Witaj, kochanie. Cieszę się, że jesteś. Jedna para
rąk nie poradzi sobie z tym wszystkim. - Obrzuciła
Daisy przyjacielskim spojrzeniem. - Lubisz dzieci?
- Tak - odparła zapytana.
- A więc świetnie sobie razem poradzimy - oświad
czyła Maisie. - Pomóż mi sprzątać po śniadaniu, a ja
tymczasem wszystko ci wyjaśnię.
Daisy jeszcze nigdy nie była tak zadowolona.
Spędziła cały dzień na sprzątaniu, sortowaniu czystej
pościeli, ładowaniu do toreb brudnej, roznoszeniu
posiłków i słuchaniu rad Maisie. Nowa koleżanka
była prawdziwym skarbem ze złotym sercem i aniels
ką cierpliwością. Pielęgniarki też były bardzo miłe.
Błogosławiła nie znaną osobę, dzięki której znalazła
się tutaj, i zastanawiała się, kto to może być.
Nie znana osoba siedziała tymczasem w gabinecie
siostry Carter i przeglądała karty małych pacjentów,
popijając z kubka mocną herbatę.
- Jak radzi sobie nowa salowa?
- Daisy? Świetnie. I jest bardzo miła. Pan ją pole
cił, prawda? Ma doskonałe podejście do dzieci, a Ma
isie zapewnia, że jest bardzo solidna. Właśnie poszła
na herbatę. Czy chce pan ją widzieć?
- Nie. Była nianią dzieci mojej siostry. A wracając
do pacjentów: co z małym George'em? Lepiej zróbmy
mu jeszcze jedno prześwietlenie. Wracam dziś do
89
miasta, ale przed wyjazdem porozmawiam z dok
torem Dowlingiem. - Wstał. - Dziękuję za herbatę.
Późnym wieczorem opuścił szpital, przejechał przez
miasto, średniowieczne bramy dziedzińca katedral
nego i zaparkował przed zabytkowym domem o gre
goriańskiej fasadzie. W drzwiach przywitała go wyso
ka, koścista kobieta w bliżej nieokreślonym wieku. Na
widok doktora jej twarz z ostro zakończonym nosem
rozjaśniła się.
- A więc jest pan. Obiad czeka i przed wyjazdem
do Londynu musi pan zjeść... Zapakowałam pana
rzeczy... - Przerwało jej gardłowe szczekanie. - To
Belle. Jest zamknięta w ogrodzie, ale i tak wie,
że to pan.
- Przepraszam za spóźnienie, pani Tramp. Proszę
mi dać pięć minut, dobrze? I dziękuję za spakowanie.
Pójdę teraz na chwilę do Belle; przyda mi się trochę
świeżego powietrza.
Doktor otworzył drzwi na końcu korytarza i wy
szedł do okazałego ogrodu, gdzie radośnie powitał go
złoty labrador. Po chwili gospodyni poprosiła go na
obiad. Razem z psem poszedł do wyłożonej boazerią
jadalni, w której stał mahoniowy stół i wypolerowany,
wiekowy kredens. Sztućce i kieliszki błyszczały w ła
godnym świetle kinkietów. Zjadł samotnie smakowity
posiłek, wypił kawę i w towarzystwie Belle poszedł do
gabinetu. Zabrał stamtąd niezbędne dokumenty,
wziął z sypialni torbę i zszedł na dół.
- Nie będzie mnie prawie przez cały tydzień - wy
jaśnił pani Trump. - Zresztą zadzwonię do pani.
Gwizdnął na Belle, wsiadł do samochodu i od
jechał. Przez całą drogę mimo woli myślał o Daisy.
Daisy też o nim myślała. Cały dzień przeżywała
katusze w nadziei, że zobaczy go na oddziale. Ale ani
nie było go widać, ani nikt o nim nie wspominał.
90
No i dobrze - mruknęła do siebie. - Im rzadziej się
widujemy, tym lepiej. Jego obecność mnie peszy.
Na szczęście w domu czekał na nią list od Philipa,
który całkowicie oderwał jej myśli od doktora. Philip
przyjechał na urlop i pytał, czy mogliby się zobaczyć.
Proponował, że przyjedzie z Bristolu do Wilton i za
bierze gdzieś Daisy na cały dzień, a jeśli to niemoż
liwe, to chociaż na lunch. Prosił, żeby zadzwoniła,
jeżeli ma chęć na spotkanie.
Matka i Pamela były zachwycone, kiedy Daisy
przeczytała im list.
- Od razu zadzwoń - ponaglała Pamela. - Przecież
masz wolny weekend, prawda? Mogłabyś spędzić
z nim cały dzień. Włożysz coś ładnego. W Debenhams
jest właśnie wyprzedaż; możesz sobie coś kupić. Na
przykład jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrą
głym dekoltem. Możesz pożyczyć od mamy perły...
Philip ucieszył się z jej telefonu, zapewnił, że nie mógł
się doczekać ponownego spotkania i zaproponował
w sobotę wypad za miasto. Po krótkiej rozmowie Daisy
odłożyła słuchawkę z uczuciem niekłamanej radości.
Tej nocy leżała i myślała o Philipie. Cieszyła ją
perspektywa ponownego spotkania, bo był on bardzo
sympatycznym towarzyszem i doskonale się rozumie
li. Zupełnie inaczej niż z doktorem Seymourem, z któ
rym w ogóle nie potrafiła znaleźć wspólnego języka.
Ku jej zdziwieniu senne myśli krążyły nie wokół
Philipa, lecz przystojnego lekarza.
Przez cały tydzień ani razu go nie spotkała. W tym
czasie opiekę nad pacjentami sprawował młodziutki
lekarz. Daisy zapytała Maisie, kto to jest.
- To doktor Dowling, zastępca doktora Seymoura.
Opiekuje się dziećmi, gdy jego dostojność wyjeżdża.
- Maisie rzuciła okiem na współpracowniczkę. - Masz
chłopca, Daisy?
91
-Ja? Nie...
- Nie gadaj; taka miła dziewczyna jak ty.
- No cóż, to prawda. -Daisy pomyślała o Philipie.
- Chociaż w sobotę wychodzę z kimś, kogo niedawno
poznałam w Holandii. Ale tylko na lunch.
-W Holandii? Byłaś za granicą? Zawsze marzy
łam, żeby podróżować. A więc to Holender?
- Nie, on tylko tam pracuje. Przyjechał teraz
na urlop.
- Nasz doktor Seymour też czasem jeździ do Holan
dii. To bardzo mądry człowiek i świetnie radzi sobie
z dziećmi. Nawet mówi innym lekarzom, co mają robić.
Daisy właśnie ustawiała w łazience kubki do płu
kania zębów. Pomyślała, że mówienie innym, co mają
robić, jest całkiem w stylu doktora. Stłamsiła w sobie
chęć porozmawiania o nim i zaproponowała, że teraz
pójdzie do kuchni przygotować wózek do rozwożenia
obiadu.
- Czy wolisz, żebym najpierw zrobiła coś innego,
Maisie?
- Biegnij, Daisy, i weź się za przygotowania. I nie
zapomnij o tacy dla siostry przełożonej, dobrze? Lubi
się napić herbaty po obiedzie.
W końcu przyszła sobota. Daisy wcześnie wstała
i wyjątkowo starannie się ubrała. Do kostiumu włożyła
gładką jedwabną bluzkę z krótkim rękawem i okrąg
łym dekoltem, którą kupiła za namową siostry. Perły
dodały jej elegancji, a przynajmniej tak się spodziewała.
-Miejmy nadzieję, że czeka cię wspaniały lunch
- odezwała się Pam podczas skromnego śniadania,
- Czy wiesz, dokąd się wybieracie?
- Nie mam zielonego pojęcia. Jeżeli jeszcze nigdy
nie, był w Salisbury, to pewnie będzie chciał zwiedzić
katedrę.
92
-Ależ to wcale nie jest romantyczne - rzuciła
przerażona Pamela.
- Nie nastawiam się na romans - odparła Daisy.
Miała dziwne przeczucie, że gdyby na miejscu
Philipa był doktor Seymour, nawet pobyt w kopalni
węgla byłby romantyczny. Zmarszczyła brwi; dopra
wdy, pozwalała całkiem absurdalnym myślom za
przątać sobie głowę.
Philip zjawił się punktualnie. Z radością przywitał
Daisy, wypił kawę przygotowaną przez panią Pelham,
po czym zaprowadził dziewczynę do małego, czer
wonego samochodu.
Nie zamierzał zwiedzać katedry, lecz zaplanował
wycieczkę przez Fordingbridge i Ringwood na wy
brzeże.
-Dobrze byłoby dotrzeć aż do Beaulieu, ale
boję się, że nie starczy nam czasu, bo muszę być
wieczorem w domu.
- Tak, oczywiście, ale przedtem wpadniesz do nas
na herbatę.
Właśnie wyjeżdżali z Salisbury, kiedy minęli ja
dącego w przeciwnym kierunku doktora. Zajęci roz
mową nie zauważyli rollsa, za to doktor zdążył
się dokładnie przyjrzeć roześmianej Daisy i Phi-
lipowi.
Po dziesięciu minutach lekarz zapukał do domu
Daisy. Pani Pelham rozpromieniła się na jego widok.
- Jak miło znowu pana widzieć! - wykrzyknęła.
- Czy chciał się pan widzieć z Daisy? Niestety, przed
chwilą wyszła. - Szerzej otworzyła drzwi. - Ale
serdecznie zapraszam na kawę; właśnie zaparzyłam.
-Z przyjemnością - odparł układnie. - Jadę do
siostry.
Po niewielkiej zachęcie ze strony doktora pani
Pelham opowiedziała szczegółowo o wizycie Philipa.
93
- Przyjechał aż z Bristolu - podkreśliła. - Wybrali
się na wybrzeże... Powiedziałam Daisy, żeby zaprosiła
go na herbatę. Wydaje mi się, że to bardzo miły młody
człowiek.
- Tak, to prawda - zgodził się uprzejmie doktor.
- Poznałem go w Hadze; to rozsądny młody człowiek.
- Odstawił filiżankę. - Muszę już jechać. - Czy
Daisy jest zadowolona z pracy? - zapytał podczas
pożegnania.
- O, tak - odrzekła radośnie pani Pelham. - Zo
stała przeniesiona na oddział dziecięcy. To pana
oddział, prawda? Pewnie pan ją spotka... - Zawahała
się. - Ale jest przecież salową, a lekarze chyba nie
rozmawiają z salowymi.
- No cóż - zaczął z powagą - w zasadzie stykam
się tylko z lekarzami i pielęgniarkami. Ale będę musiał
zwrócić na nią uwagę.
- Tak, bardzo proszę - odparła pani Pelham. - Na
pewno się ucieszy.
Przez grzeczność przytaknął, ale pomyślał, że ra
dość na twarzy Daisy jest ostatnią rzeczą, jakiej
mógłby się spodziewać.
W samochodzie przekonywał się, że ta dziewczyna
tak często gości w jego myślach, bo nie chce go
polubić. Chyba nawet znalazła idealnego kandydata
na męża w osobie młodego Philipa: odpowiedzial
nego, zapracowanego, który nie będzie miał czasu na
romantyczne bzdury.
- No cóż, jeśli tego chce... - mruknął ze złością.
Pewnie sprawiłoby mu ulgę, gdyby wiedział, że
Daisy nigdy nie myślała o Philipie jako o kan
dydacie na męża. Gdyby mogła mieć brata, bardzo
chciałaby, żeby był taki jak Philip - miły, wesoły
i rozmowny. Przeuroczo spędziła dzień w jego towa
rzystwie.
94
- Musimy znów się gdzieś wybrać - stwierdził
Philip w drodze powrotnej. -Mam dwa tygodnie. Czy
jesteś wolna w każdy weekend?
- Raz na cztery tygodnie mam w weekend dyżur.
Teraz wypada mi za dwa tygodnie, bo zostałam
przeniesiona na inny oddział, a tam jest inny grafik.
- Następny weekend spędzę z przyjaciółmi w Ches-
hire i wyjadę, zanim znów będziesz miała wolne. Czy
mogę odwiedzić cię w szpitalu?
- Na Boga, nie! To znaczy, nie tak bez powodu.
Przypuszczam, że musiałoby się stać coś nie cier
piącego zwłoki lub wyjątkowo ważnego. - Potrząs
nęła głową. - Ale w żadnym innym wypadku.
- Przyjadę do domu na parę dni na święta Bożego
Narodzenia. Musimy się wtedy spotkać. - Uśmiech
nął się po bratersku.
- Tak, będzie mi bardzo miło - odrzekła.
Cudownie spędzili czas przy herbacie w towarzyst
wie matki Daisy i Pameli. Pani Pelham, która liczyła
na coś więcej niż tylko przyjaźń między młodymi, była
bardzo rozczarowana. Córka traktowała Philipa tak
prozaicznie, a i on zachowywał się w stosunku do niej
jak brat.
Wkrótce Philip pożegnał się i wyszedł. Na wąskich
uliczkach Wilton minął rollsa doktora, ale znów go
nie zauważył. Na szczęście nie dostrzegł też chmur
nego spojrzenia, jakim został obrzucony. Doktor
Seymour spędził kilka godzin u siostry, po czym
wymówił się wieczornymi obowiązkami i pojechał do
domu. W poniedziałek rano miał konsultację w szpi
talu, więc nie było sensu wracać do Londynu. Gdzieś
w głowie kołatała mu myśl, że w niedzielę mógłby
zabrać Daisy na obiad i wykorzystać całą siłę per
swazji na skierowanie jej uwagi, a może nawet sym
patii na swoją osobę. Ale rozsądek natychmiast pod-
95
powiedział, że to bezsensowny pomysł. W zamyśleniu
przywitał się z gospodynią, zjadł kolację, poszedł do
gabinetu, usiadł, z Belle u stóp i pogrążył się w roz
myślaniach o Daisy.
Tłumaczył sobie, że myślenie o tej dziewczynie to
tylko strata czasu, czego dowodziły suche fakty.
Widać było, że nie lubi go, zresztą sama to przyznała,
prawda? Był dla niej zdecydowanie za stary, a na
dodatek, gdyby dowiedziała się, że pracę w szpitalu
zawdzięcza jego protekcji, na pewno od razu by się
zwolniła. O ile dobrze się orientował, Daisy nie
wiedziała, że to on poprosił siostrę o przyjęcie dziew
czyny jako niani. Nie wiedziała też, kto jej załatwił
przeniesienie na oddział dziecięcy, i doktor miał na
dzieję, że nigdy się nie dowie. To, co na początku było
życzliwym gestem wobec dziewczyny, która intrygo
wała go, przerodziło się w obsesyjną chęć ułatwiania
jej życia.
Było dobrze po północy, gdy wreszcie położył się
spać z mocnym postanowieniem wymazania Daisy
z pamięci. Miał dość spraw, które go zaprzątały: pracę,
czasem aż za bardzo absorbującą, wielu przyjaciół
i rodzinę. Kiedyś znajdzie sobie żonę i się ustatkuje.
Doktor, mężczyzna o błyskotliwym umyśle, kopalnia
wiedzy, szczycący się logicznym spojrzeniem na świat,
nie miał pojęcia, jak niemądre jest jego postanowienie.
Przez cały tydzień Daisy ani razu nie widziała
doktora Seymoura. Nie bardzo wiedziała, czy cieszyć
się, czy niepokoić, gdy po wolnym weekendzie przy
szła do pracy i dowiedziała się od Maisie, że doktor
kilka razy był na oddziale w sobotę i niedzielę, ale już
wrócił do Londynu.
- Przyjeżdża tylko w weekendy? - zapytała Daisy,
siląc się na swobodny ton.
96
- Broń Boże, nie... Przyjeżdża, gdy jest potrzebny,
kiedy jest coś, z czym nie może sobie poradzić jego
zastępca. Poza tym regularnie robi obchód oddziału
i bada pacjentów. Jest bardzo zajęty.
Tym razem Daisy pracowała w weekend. Jechała
do pracy z nadzieją, której nie była w stanie stłumić.
Maisie mówiła, że doktor czasem przyjeżdża w sobotę
lub niedzielę, więc może...
W sobotę nie pokazał się; jego zastępca kilka razy
przychodził na oddział zatroskany stanem niektórych
pacjentów. Siostra przełożona też dużo czasu spędziła
przy ich łóżeczkach. Daisy bardzo chciała dowiedzieć
się, co się dzieje z malcami, ale siostra była zbyt zajęta,
żeby niepokoić ją pytaniami. Zresztą Daisy miała pod
dostatkiem pracy, bo wypełniała obowiązki swoje
i Maisie. Niedziela była równie pracowita. Na szczę
ście na oddziale panował spokój. Pod koniec pracy
Daisy wzięła tacę z herbatą dla siostry przełożonej.
Zatrzymała się przed drzwiami jej gabinetu i stanęła
twarzą w twarz z Philipem.
- Witaj - odezwał się z werwą. - Czy tu jest gabinet
siostry przełożonej? Przyjechałem się z tobą zobaczyć.
Jestem pewien, że nie będzie miała nic przeciwko
temu, jeśli chwilę porozmawiamy. Przywiozłem kole
gę, bo chciał odwiedzić w szpitalu babcię, która była
niedawno operowana.
- N i e możesz... - zaczęła Daisy, ale było już
za późno. Philip zapukał do drzwi. Siostra przełożona
poprosiła, żeby wejść.
Później Daisy usiłowała zrozumieć, co się właściwie
stało. Siostra Carter podniosła wzrok znad biurka i po
prostu patrzyła na Philipa, a Philip na nią. Oboje
wyglądali, jakby właśnie odkryli coś, czego poszuki
wali przez całe życie i przez mgnienie oka Daisy była
całkiem pewna, że żadne z nich nie miało pojęcia,
97
gdzie jest i co robi. Czekała, aż ktoś się odezwie
i w końcu postawiła tacę na biurku siostry przełożo
nej. W tym momencie siostra Carter poruszyła się.
Philip też drgnął.
- Przywiozłem odwiedzającego - zaczął pierwszy
- i pomyślałem, że mógłbym zamienić kilka słów
z Daisy; poznaliśmy się w Holandii. -Wyciągnął rękę.
- Philip Keynes...
Siostra przełożona zarumieniła się.
- Beryl Carter. Jest pan przyjacielem Daisy? W za
sadzie nie wolno odwiedzać personelu, ale skoro już
się pan tu znalazł...
- Nieważne - odparł Philip, bez zastanowienia
wyrzucając Daisy z pamięci i życia. Dziewczyna wy
ślizgnęła się i wróciła z drugim nakryciem do herbaty.
- Proszę usiąść, panie Keynes - usłyszała słowa
siostry. - Z daleka pan przyjechał?
Daisy jeszcze do dzisiaj nie wierzyła w miłość od
pierwszego wejrzenia. Pomagając jednej z pielęgnia
rek zmienić pościel, pomyślała, że będą ładną parą.
Była głęboko pogrążona w zadumie, kiedy siostra
przełożona pojawiła się w drzwiach oddziału.
Koło drzwi wahadłowych stał gotowy do wyjścia
Philip.
- Daisy, tak się cieszę - odezwał się dziwnym
głosem - że przyszedłem cię odwiedzić. - Przytaknęła,
a on mówił dalej: - Jutro ma dzień wolny, więc ją
gdzieś zabiorę...
- Świetny pomysł - odparła Daisy. - Wierzę, że
będziecie się doskonale bawić. Ona jest taka miła,
Philipie.
-Miła? Ona jest aniołem... Od razu wiedziałem
gdy tylko ją zobaczyłem...
Daisy zorientowała się, że Philip jest na najlepszej
drodze, żeby zacząć opisywać zalety siostry Carter.
98
- Ale masz szczęście - grzecznie ucięła. - Muszę
już iść. Daj mi znać, co się dalej wydarzy, dobrze?
Wróciła na oddział. Została jeszcze prawie godzina
do końca pracy.
Siostra przełożona była na oddziale przy jednym
z chorych pacjentów, kiedy cicho wszedł doktor Sey
mour. Daisy szła korytarzem z naręczem pieluch. Na
widok doktora zatrzymała się, ale on tylko obrzucił
ją lodowatym spojrzeniem. Zastanawiała się, dlacze
go; co prawda nie spodziewała się uśmiechu, ale oczy
lekarza były jak stal. Nie dziwiłaby się, gdyby wie
działa, że przed paroma sekundami widział opusz
czającego oddział Philipa. Młodzieniec nie zauważył
lekarza, bo był w stanie takiej euforii, że nie widział
niczego. Doktor wszedł na oddział z kamienną twa
rzą, ale w środku rozsadzała go złość.
Gdy Daisy kończyła pracę, jeszcze był na oddziale.
Pożegnała siostrę przełożoną i cicho wyszła. Szkoda,
że następnego dnia miała wolne, bo niewykluczone,
że doktor Seymour będzie w szpitalu, ale jeśli ma na
nią patrzeć takim wzrokiem, to może lepiej, żeby jej
nie było. Zmarszczyła brwi; przecież podczas ostat
niego spotkania rozmawiali dość miło, chociaż z dys
tansem. Odegnała nieuchwytny żal i zaczęła planować
wolny dzień.
Dobrze było spędzić dzień w domu, zająć się
ogrodem, pomóc matce w domu i zrobić zakupy. Po
kolacji usiadła przy biurku i dokładnie sprawdziła
stan domowego budżetu. W banku było bardzo mało,
ale przynajmniej na bieżąco płaciły rachunki i co
tydzień odkładały trochę na coś, co nazywała „wsią
kającym funduszem", a co naprawdę oznaczało ksią
żki dla Pameli, naprawę butów i ewentualnie palto na
zimę dla matki. We wtorkowy poranek zjawiła się
w pracy z uczuciem, że życie nie jest złe, a po paru
99
miesiącach stałego zatrudnienia będzie nawet lepsze.
Chociaż perspektywa, że mogłaby być salową do
końca życia nie napawała ją optymizmem.
Sprzątała szafki przy łóżkach starszych dzieci,
kiedy wszedł doktor Seymour ze swoim zastępcą,
siostrą przełożoną, drugą pielęgniarką i kilkoma in
nymi osobami. Wniósł ze sobą atmosferę pewności
siebie zgrabnie połączoną z życzliwym, dobrotliwym
sposobem bycia. Podniosła się z kolan i dyskretnie
zniknęła w najbliższej umywalni. Maisie już pier
wszego dnia powtarzała, że salowe nie powinny po
kazywać się na oddziale podczas obchodu.
Maisie była na przerwie, więc Daisy znalazła się
w umywalni sama. Stanęła przy drzwiach i obser
wowała doktora. Musiała przyznać, że ma podejście
do dzieci; potrafił uspokoić i rozbawić nawet tych,
którzy krzyczeli.
Cała grupa przeszła dalej, więc otworzyła szerzej
drzwi umywalni. W tym momencie doktor zatrzymał
się, podniósł wzrok i spojrzał prosto na nią. Na
twarzy miał wymalowaną obojętność, więc dlaczego
odniosła wrażenie, że w głębi duszy się śmieje? Pat
rzyła na niego, niepewna, co ma ze sobą począć.
Problem rozwiązał się sam, bo doktor poszedł dalej,
schyliwszy głowę, żeby słyszeć, co mówi siostra prze
łożona.
Po pracy wróciła do domu. Właśnie nakładała
Razorowi jedzenie do miski, gdy rozległo się gwałtow
ne stukanie kołatką. Pamela w swoim pokoju od
rabiała lekcje, a matka sporządzała listę zakupów.
- Kochanie, ktoś puka - rzuciła w roztargnieniu.
Daisy odłożyła puszkę i poszła otworzyć drzwi.
Przed drzwiami stał doktor Seymour.
- Ach, to pan - rzekła zaskoczona Daisy.
Doktor nie tracił czasu na uprzejme powitania.
100
- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział.
- Proszę wejść, doktorze. - Głos Daisy był cierpki;
zresztą dlaczego miałby być inny? Nie miała pojęcia,
po co chciał się z nią widzieć, ale gdyby powodem
była nagana za złe wykonanie obowiązków, zrobiłaby
to siostra przełożona, której bezpośrednio podlegała.
- Byłaś w kuchni?-zapytał i zanim odpowiedziała,
wszedł do kuchni. Z właściwym sobie wdziękiem
przywitał zaskoczoną panią Pelham.
Matka Daisy odłożyła ołówek.
-Doktor Seymour... co za miła niespodzianka.
Czy chce pan porozmawiać z Daisy? Zaraz zrobię
kawę. - Uśmiechnęła się życzliwie. - Proszę siadać.
Usiadł i podziękował za kawę.
- Przyszedłem prosić Daisy o przysługę.
Dziewczyna wciąż stała przy drzwiach, więc lekarz
też wstał. Co za ogłada, pomyślała pani Pelham i dość
ostro poprosiła córkę, żeby usiadła.
-Moja siostra prosiła, żebym przyszedł, bo nie
może zostawić dzieci, a panna Thompson musiała
pojechać do domu zająć się chorą matką. Siostra
uważa, że wszystko wyjaśnię lepiej, niż gdyby roz
mawiała z Daisy przez telefon. Ona i jej mąż mają
wziąć udział w jakiejś uroczystości w następną sobotę.
Nie mają z kim zostawić dzieci i będą musieli wziąć
je ze sobą. Siostra ma nadzieję, że jeżeli masz wolne,
może zgodziłabyś się pojechać z nimi i zająć się
dziećmi... tylko w sobotę i niedzielę. Oczywiście,
zawieźliby cię i przywieźli samochodem. - Popatrzył
na Daisy. - Zdajemy sobie sprawę, że to wysokie
wymagania, bo masz bardzo mało wolnego. Ale dzieci
bardzo cię lubią, a Meg ma do ciebie zaufanie, Daisy.
Otworzyła usta, żeby odmówić, ale zaraz zamknę
ła. Przecież doktor tylko przekazywał wiadomość od
siostry. Nie miał z tym nic wspólnego, a lady Thorley
101
zawsze była dla niej bardzo życzliwa. Spojrzała na
matkę, która lekko uśmiechnęła się.
- Dlaczego by nie? - zapytała retorycznie pani
Pelham. - To będzie miła odmiana, a poza tym lady
Thorley zawsze była dla ciebie taka dobra.
Ale Daisy wciąż się wahała. Może nawet odrzuciła
by propozycję, gdyby nie Pamela, która usłyszawszy
głosy zeszła zobaczyć, kto przyszedł. Z niekłamaną
sympatią przywitała doktora.
- Założę się, że chce pan wypożyczyć Daisy - po
wiedziała i przysunęła krzesło do stołu. - Proszę się
przyznać. Co się tym razem stało? Świnka?
Lekarz roześmiał się.
- Nie mam z tym nic wspólnego; przekazuję tylko
prośbę. Moja siostra chciałaby, żeby Daisy pojechała
z nią i dziećmi do Londynu na weekend, bo guwer
nantka musiała na kilka dni pojechać do domu.
- Świetny pomysł. Zawiezie ją pan?
- Ja?... nie. Nie będzie mnie tutaj. O ile Daisy się
zgodzi, zabierze ją moja siostra.
- Oczywiście, że się zgodzi - zapewniła Pamela.
- Prawda, Daisy?
Daisy nie przychodził do głowy żaden kontrargu
ment, więc przytaknęła.
Doktor wstał i pożegnał się. Jak zwykle zachowy
wał się nienagannie i mówił dokładnie to, co trzeba.
Daisy odprowadziła go do wyjścia.
- Widziałaś się znowu z Philipem? - beztrosko
zapytał, stając w drzwiach.
Posłał jej przyjazny uśmiech i zupełnie zapomniała,
że wcale nie zamierzała być dla niego miła.
- Tak, przyszedł odwiedzić mnie dwa dni temu...
Ale spotkał siostrę Carter. - Przez chwilę zapomniała,
z kim rozmawia. - To było takie dziwne... To znaczy,
po prostu patrzyli na siebie, jakby znali się przez całe
102
życie. Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego
wejrzenia, ale teraz zmieniłam zdanie.
Spojrzała na niego i dostrzegła uśmieszek. Poczuła,
że pieką ją policzki.
- Dobranoc, doktorze Seymour - powiedziała
chłodno i otworzyła szeroko drzwi.
- Dobranoc, Daisy - odparł ze szczególną grzecz
nością i wyszedł.
Stała w drzwiach, nie patrząc, jak wsiadał do
samochodu. Dopiero gdy odjechał, przesadnie cicho
zamknęła drzwi, żeby przypadkiem nie trzasnąć nimi
z całej siły. Zrobiła z siebie idiotkę, rozmawiając z nim
w ten sposób. Pewnie teraz doktor siedzi w samo
chodzie z tym obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy...
Na samą myśl o tym zrobiła się purpurowa.
Doktor rzeczywiście uśmiechał się, ale łagodnie.
Wyraźnie odmłodniał. Jechał do siostry cicho pogwiz
dując, aż siedząca z tyłu Belle poczuła, że jej pan jest
zadowolony z życia i zaczęła merdać ogonem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy Daisy rano przyszła do pracy, doktora nie
było. Nie bardzo wiedziała, czy czuje z tego powodu
ulgę, czy raczej rozczarowanie. Oddział obszedł dok
tor Dowling ze stażystą i pielęgniarką zastępującą
siostrę Carter, która miała wolne i niewątpliwie spę
dzała dzień z Philipem.
W domu Daisy przeczesała zawartość szafy i wy
brała kilka rzeczy niezbędnych na dwudniowy wyjazd.
- Czy sądzisz, że zostaniesz gdzieś zaproszona?
- zapytała matka z nadzieją w głosie.
- Nie, mamo. Kiedy państwo Thorleyowie wyjdą
na przyjęcie, będę pilnować dzieci. Pewnie zabiorę je
rano na spacer, a po południu wrócimy tutaj. Taki
wyjazd będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością
- dodała rozsądnie.
Siostra Carter przyszła następnego dnia do pracy.
Miała rozmarzone oczy i wyglądała jeszcze ładniej niż
zwykle. Poprosiła Daisy do gabinetu.
- Wczoraj Philip mi o tobie opowiedział - za
częła wesoło. - Wiesz, Daisy, naprawdę nie powin
naś być salową. Czy nie możesz iść na kurs dla
pielęgniarek?
To pytanie tak zaskoczyło dziewczynę, że nie od
razu odpowiedziała.
- Myślę, że bardzo by mi to odpowiadało - prze
mówiła cicho. - Ale dopóki moja siostra nie skończy
szkoły, muszę pracować, a wynagrodzenie uczącej się
1 0 4 MĘŻCZYZNA DLA DAISY
pielęgniarki będzie za niskie... poza tym ja... ja muszę
mieszkać w domu.
- Jak długo potrwa nauka siostry? - zapytała
życzliwie pielęgniarka.
- Jeszcze trzy lata. Ale wciąż będę nadawać się na
kurs. Mam dopiero dwadzieścia dwa lata, więc nie
będę za stara...
Wiedziała, że to tylko marzenia; matka nie może
zostać sama, a Pamela będzie na uniwersytecie. Jed
nak nie było sensu zawracać tym głowy siostrze
przełożonej.
- Szkoda, że nic się nie da w tej chwili zrobić. Ale
mam nadzieję, że jest ci tu dobrze?
- Tak, bardzo dobrze, siostro. - Daisy pomyślała,
że chociaż to jest prawdą.
- No cóż, zobaczymy - powiedziała niejasno pie
lęgniarka. Nagle się uśmiechnęła. - Za trzy lata
pewnie już nie będę tu pracować, ale przed odejściem
dopilnuję, żebyś otrzymała doskonałe referencje.
- zawahała się. - Czy skończyłaś jakiś kurs, Daisy?
- Nie. Po śmierci ojca musiałam podjąć pracę.
- Bardzo mi przykro. W każdym razie, jeśli zdecy
dujesz się na kurs, zawsze możesz na mnie liczyć.
Daisy wróciła na oddział z przeświadczeniem, że to
mało prawdopodobne.
W sobotę było chłodno, ale bardzo słonecznie.
Daisy wcześnie się obudziła, wyjrzała przez okno
i stwierdziła, że pogoda jest odpowiednia na kostium.
Lady Thorley się spóźniła. Usprawiedliwiała się, że
to przez bliźniaki.
- Czy mogłabyś usiąść z nimi z tyłu, Daisy? - za
pytała. -Obrazili się, bo nie wzięliśmy ze sobą Bootsa.
- Z nadzieją dodała: - Zazwyczaj cię słuchają.
Początkowo dzieci nie były w nastroju do słuchania
kogokolwiek, nawet Daisy, którą przecież bardzo
105
lubiły, ale po pewnym czasie postanowiły zachowy
wać się grzecznie i pozostała część podróży upłynęła
we względnej harmonii.
- Jesteśmy na miejscu - stwierdziła lady Thorley,
zatrzymując się przed jednym z domów na zadrzewio
nej ulicy Londynu. Przez ramię popatrzyła na bliź
niaki. - Oboje byliście bardzo grzeczni. Daisy, jesteś
zmęczona?
- Nie, lady Thorley. Czy mam zająć się bagażem,
czy pilnować dzieci?
- Lepiej dopilnuj dzieci. Trim wniesie bagaże.
Drzwi domu otworzyły się i starszy, bardzo żwawy
mężczyzna podszedł do samochodu.
- Trim, jak miło cię znowu widzieć. Zajmiesz się
naszymi bagażami? To panna Daisy Pelham, która
była tak dobra i zgodziła się przyjechać i zaopiekować
dziećmi.
Trim z szacunkiem uścisnął dłoń Daisy, serdecznie
przywitał się z dziećmi, po czym wziął od lady Thorley
kluczyki od samochodu.
- Miło panią widzieć, droga lady - powiedział.
- Pani Trim już czeka.
Daisy weszła za lady Thorley do domu. Na ich
powitanie pospieszyła tęga kobieta w średnim wieku
o nieprawdopodobnie czarnych oczach i włosach. Jej
okrągła twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Dzieci
podbiegły do niej z okrzykami radości.
-Ach, moi kochani, ależ urośliście. - Objęła je
i podeszła do lady Thorley. - Witam, droga lady.
Przygotowałam te same pokoje, co zawsze, a dla panny
Pelham pokój sąsiadujący z dziecinnym. - Spojrzała na
Daisy i uśmiechnęła się. - Na pewno będzie pani
chciała do nich zajrzeć. Czy zechce pani, droga lady,
pójść do saloniku, to pokażę pannie Pelham pokoje?
Za parę minut będzie kawa, a o pierwszej lunch.
106
Poprowadziła Daisy i bliźniaki eleganckimi scho
dami i wąskim korytarzem.
-Tutaj zazwyczaj śpią dzieci - powiedziała ot
wierając drzwi dużego, widnego pokoju z dwoma
łóżkami i białymi meblami. - Pani pokój będzie tu,
panno Pelham.
Gospodyni wprowadziła ją do uroczego pokoju
wyposażonego w łóżko i toaletkę z drzewa klonowego
oraz krzesło i komodę. Kapa na łóżku i zasłony miały
odcień delikatnego różu, a dywan był intensywnie
kremowy i bardzo miękki.
- Tam jest łazienka. - Pani Trim otworzyła kolejne
drzwi. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani, że
dzieli ją z dziećmi.
Daisy kiwnęła głową i pani Trim pospieszyła
w stronę drzwi.
- Na pewno zechce się pani napić kawy. Będzie
przygotowana w saloniku na dole.
Kiedy Daisy weszła z dziećmi do okazałego, ume
blowanego antykami saloniku, lady Thorley siedziała
przy kominku.
- Chodź, moja droga, napijesz się kawy - za
prosiła. - Josh, Katie, pani Trim specjalnie dla was
zrobiła lemoniadę. Usiądźcie koło Daisy i wypijcie.
Przy kawie lady Thorley przedstawiła plany na
wieczór.
-Bankiet zaczyna się o dziewiątej, ale przedtem,
o ósmej, jest powitanie. Wyjdziemy piętnaście po
siódmej. Dopilnuj, proszę, żeby dzieci zjadły kolację
i położyły się do łóżek. Dla ciebie pani Trim przygo
tuje kolację około ósmej. Wrócimy bardzo późno,
więc na nas nie czekaj. Rano dasz bliźniakom śnia
danie, zjesz z nimi i zabierzesz je na spacer na pół
godziny. Przypuszczam, że lunch będzie o pierwszej
i wyjedziemy około trzeciej.
107
Daisy napiła się kawy. Była doskonała.
- Świetnie, proszę pani. Mogę zjeść kolację z dzie
ćmi, jeśli tak będzie wygodniej.
- Nie, nie. Należy ci się godzina lub dwie spokoju
i ciszy. Trim zajmie się tobą. - Lady Thorley spojrzała
na zegarek. - Lunch jest już pewnie gotowy.
Popatrzyła na dzieci, które potulne jak baranki
siedziały obok Daisy i popijały lemoniadę.
- Macie się grzecznie zachowywać przy stole...
- Bo jeśli nie - odezwał się doktor Seymour od
drzwi - to wyrzucę was do ogrodu, ale oczywiście nie
ciebie, Daisy.
Wszedł do pokoju, pocałował siostrę w policzek,
wytrzymał szturm ze strony siostrzenicy i siostrzeńca
oraz uprzejmie przywitał Daisy.
- Mieliście przyjemną podróż? - zapytał. - Hugh
powinien przyjść lada moment. Powiem Trimowi,
żeby podał lunch w dziesięć minut po powrocie
Hugha; tym sposobem będziemy mieć czas na kieli
szek sherry.
Daisy nie odezwała się ani słowem. Była zaskoczo
na, uradowana i jednocześnie zaintrygowana, bo dok
tor zachowywał się, jakby ten dom należał do niego...
Dostrzegł jej spojrzenie.
- Witaj w moim domu, Daisy - powiedział i uśmie
chnął się tak czarująco, że zamrugała ślicznymi ocza
mi i oblała się rumieńcem.
- Zaczerwieniłaś się - powiedział Josh, zanim ma
tka zdążyła zwrócić mu uwagę.
Do zebranych dołączył sir Hugh i podczas ogól
nego zamieszania, połączonego z podawaniem napo
jów, Daisy udało się dojść do siebie. W trakcie lunchu
była zbyt pochłonięta pilnowaniem, żeby dzieci jadły
i należycie się zachowywały, aby czuć się zażenowana.
Maniery doktora były bez zarzutu. Kiedy tylko mógł,
108
starał się włączyć Daisy do rozmowy. Dziewczyna
udzielała uprzejmych odpowiedzi, a przez resztę czasu
milczała, dzięki czemu mogła się nieco rozejrzeć.
Jadalnia znajdowała się za salonikiem. Na wyłożo
nych boazerią ścianach wisiały obrazy, głównie port
rety, a mahoniowy stół i komoda pochodziły z okresu
regencji. Na adamaszkowym obrusie połyskiwały sre
brne nakrycia ozdobione herbem i kryształowe kieli
szki. Zarówno zupa jak i ragout z kurczaka podane
zostały na talerzach z Worcester. Ze względu na dzieci
na deser był biszkopt z lukrowanymi wiśniami i bitą
śmietaną, który bliźniaki zjadły bez żadnego nama
wiania. Po skończonym posiłku Daisy przeprosiła,
zabrała dzieci od stołu i zaprowadziła na górę, gdzie
obietnicą opowiedzenia bajki nakłoniła je do położe
nia się do łóżek. W ciągu dziesięciu minut spały.
Wyglądały jak. dwa cherubinki. Dziewczyna usiadła
przy oknie, a ponieważ nie miała nic do roboty,
zamknęła oczy i zdrzemnęła się.
Kiedy się obudziła, doktor siedział na łóżku Josha
w towarzystwie bliźniaków. Cała trójka przyglądała
się jej z krępującą intensywnością.
- Chrapałaś - odezwał się Josh.
- Nigdy nie chrapię - obruszyła się Daisy, świado
ma, że jest na straconej pozycji.
- Nie, nie. Oczywiście, że nie - starał się załagodzić
doktor. - Josh, żaden dżentelmen nie mówi kobiecie,
że chrapie; to świadczy o złych manierach.
Daisy wyprostowała się.
-Przepraszam, że zasnęłam...
- Wcale nie musisz przepraszać. Podejrzewam, że
wcześnie wstałaś, a nawet dwie godziny z tymi dziećmi
uwięzionymi w samochodzie wystarczą, żeby odczuć
potrzebę drzemki. Ale cieszymy się, że się obudziłaś,
bo właśnie zastanawialiśmy się, czy nie wybrałabyś się
109
z nami do zoo. - Spojrzał na zegarek. - Jeszcze nie
ma trzeciej. Spędzimy tam godzinkę i wrócimy na
nieco późniejszy podwieczorek. - Nie czekając na
odpowiedź dodał: - Przygotuj dzieci i oczywiście
siebie do wyjścia i zejdź za dziesięć minut na dół.
Samochód będzie czekał.
Wyszedł, zanim zdążyła się odezwać.
Chociaż raz bliźniaki zmobilizowały się i przed
upływem wyznaczonego czasu zeszli na dół, gdzie
zastali doktora i lady Thorley.
- Wspaniale, że jesteście gotowi. Meg, wrócimy
około piątej. Powiedz pani Trim, żeby przygotowała
dla dzieci podwieczorek, dobrze? A ty zjedz, kiedy
będziesz chciała.
Poprowadził całą trójkę do samochodu. Dzieci
usadowił na tylnym siedzeniu, a Daisy poprosił, żeby
usiadła obok niego.
Po drodze niewiele rozmawiali, o ile oczywiście nie
liczyć entuzjastycznej paplaniny bliźniaków. Kiedy
dotarli na miejsce, natychmiast podjęli decyzję, co
należy zwiedzić.
- Węże i skorpiony, rekiny i tygrysy ludojady
- zażądał Josh, ale siostra momentalnie mu przerwała.
- Niedźwiedzie i słonie - rzuciła zdecydowanym
tonem - i wielbłąda.
- No cóż, śmiem przypuszczać, że starczy nam
czasu na obejrzenie tych wszystkich stworzeń, o ile nie
będziecie za długo stać w jednym miejscu. Zacznijmy
od węży i skorpionów, dobrze?
Daisy, która początkowo była oburzona, że doktor
zaplanował czas nie pytając jej o zdanie, stwierdziła,
że złość ustępuje na widok szczęśliwych twarzyczek
dzieci i szczerego entuzjazmu lekarza. Węże i skor
piony wywołały uzasadnione drżenie, niedźwiedzie
podziw, a wielbłądy zachwyt. Starczyło nawet czasu
110
na przejażdżkę na słoniu. Bliźniaki nie należały do
tchórzy i zapewniły wuja i opiekunkę, że nie po
trzebują niczyjej pomocy.
- Nic im się nie stanie? - spytała Daisy, obserwując
z niepokojem potężne zwierzę. - Są tacy mali...
- Oczywiście, że są mali; przecież to dzieci, praw
da? - W głosie doktora wyczuwało się irytację. - Czy
sądzisz, że pozwoliłbym im się przejechać, gdybym nie
był całkiem pewien, że nic im się nie stanie?
- No, nie - odparła pojednawczo. - Na pewno by
pan nie pozwolił.
Spojrzał na nią.
- Jak tam praca?
- Bardzo dobrze, dziękuję. - Zastanawiała się, czy
nie powiedzieć o propozycji siostry Carter, ale uznała,
że lepiej nie, bo doktor mógłby to poczytać za zaro
zumialstwo.
-Przypuszczam, że nie będziesz tam zbyt długo
pracować - rzucił mimochodem, wprawiając Daisy
w stan przerażenia.
- Dlaczego? Nie nadaję się? Wiem, że nie jestem
taka szybka jak Maisie...
- Nie nadajesz się? Och, nadajesz się świetnie. Ja
tylko głośno myślałem.
Nie powiedział nic więcej. Daisy pomyślała, że
lepiej by było, gdyby nie wyrażał głośno swoich
sądów.
Dzieci wróciły z przejażdżki i nie było już okazji
poprosić doktora o wyjaśnienie. Lekarz obiecał bliźnia
kom, że następnym razem, kiedy będą w Londynie,
znów wybiorą się do zoo, po czym wszyscy wsiedli do
samochodu. Przez całą drogę powrotną Daisy milczała.
W domu pani Trim przygotowała wspaniały posi
łek: ulubione potrawy bliźniaków, dzbanek herbaty
dla Daisy i talerz z ciastkami.
111
Na chwilę wpadła lady Thorley.
- Właśnie idę się przebrać - zwróciła się do Daisy.
- Wychodzimy gdzieś za godzinę. Poradzisz sobie,
prawda? Wiem, że Val prosił Trimów, żeby o ciebie
dbali. -' Przytuliła dzieci. - Przed wyjściem przyjdę
was pocałować. Tata też wpadnie.
Były porządnie zmęczone, a po wspaniałym po
siłku śpiące. Daisy zaprowadziła je na górę, ro
zebrała i namówiła na kąpiel. Bliźniaki były gotowe
do spania, gdy przyszli rodzice i wuj, żeby życzyć
im dobrej nocy. Lady Thorley wyglądała rewela
cyjnie w czarnej sukni z szyfonu ozdobionej ce
kinami, sir Hugh też wspaniale prezentował się
w białym krawacie i fraku, ale doktor ich przebił.
Jego strój wieczorowy był niezwykle elegancki, krój
płaszcza podkreślał szerokie ramiona, a wysoki
wzrost przyciągał wzrok. Daisy spojrzała na niego,
lecz szybko odwróciła głowę. Lekarz przyglądał się
jej z tym swoim uśmieszkiem, który wywoływał
zakłopotanie. Zresztą nie mogła długo patrzeć, po
nieważ była całkowicie pochłonięta powstrzymywa
niem bliźniaków przed zbyt mocnym przytulaniem
się do matki.
-Jeśli położycie się do łóżek - zaproponowała
spokojnie - gwarantuję, że wszyscy pocałują was na
dobranoc. I jeszcze będzie dość czasu na kolejny
rozdział „Pierścienia i róży".
Dzieci uwielbiały tę książkę, a lady Thorley na
szczęście nie zapomniała jej przywieźć.
Ukojone ulubioną opowieścią zasnęły. Daisy zeszła
do opustoszałej jadalni, gdzie czekał na nią Trim.
-Może kieliszek sherry, panienko? Mały Josh
i Katie są w stanie wymęczyć. - Ponieważ Daisy
wahała się, dodał: - Doktor powiedział, że powinna
się panienka napić kieliszek przed kolacją.
112
- Naprawdę tak powiedział? - zapytała Daisy. - To
miło z jego strony. W takim razie napiję się.
Trim zaprowadził ją do stołu.
- Och! - wykrzyknęła na widok adamaszku, sreber
i kryształów. - Nie powinniście zawracać sobie tym
głowy! Mogłam coś zjeść w swoim pokoju.
- T a k sobie życzył doktor, panienko - wyjaśnił
Trim. -I muszę dodać, że to dla nas przyjemność. Pani
Trim przyrządziła specjalną kolację i ma nadzieję, że
będzie panience smakować.
Zniknął i po chwili wniósł apetycznie pachnącą
zupę-krem z porów, która równie wyśmienicie smako
wała. Po niej przyszła kolej na idealnie upieczoną na
ruszcie solę, ziemniaki saute i duszone selery. Gdy Trim
zaproponował białe wino, Daisy przytaknęła, całkiem
oszołomiona nieoczekiwanym przyjęciem.
- Specjalność pani Trim - powiedział Trim, za
bierając pusty talerz i stawiając suflet z kremem cze
koladowym. - Kawę podam w saloniku, panno Pe-
lham. - Ponieważ znów zawahała się, dodał: - Doktor
miał nadzieję, że panienka dotrzyma trochę towa
rzystwa Belle.
- No, tak - zgodziła się. - I bardzo proszę po
dziękować pani Trim za wspaniałą kolację.
Belle ucieszyła się na widok Daisy i ani na krok nie
odstępowała jej podczas zwiedzania pokoju. A było co
oglądać: delikatna porcelana i srebra w przeszklonym
kredensie oraz mnóstwo obrazów, głównie portretów.
Daisy przypuszczała, że są na nich uwiecznieni przod
kowie doktora, bo niektórzy mieli takie same ciemne
włosy i oczy, a nawet cień uśmiechu, który wprawiał ją
w takie zakłopotanie.
Po godzinie pożegnała się z Belle i wyszła z saloniku.
Zastanawiała się, czy powinna powiadomić Trima, że
idzie spać. Jakby w odpowiedzi na jej wątpliwości Trim
113
cicho wyszedł z jadalni, zapytał, czy sobie czegoś życzy
i ojcowskim tonem poinformował, że jeżeli dzieci
wcześnie się obudzą, on lub pani Trim będą w kuchni
1 przygotują im przed śniadaniem mleko.
Daisy podziękowała, pożegnała się i poszła do
pokoju. Bliźniaki mocno spały, więc spokojnie wyką
pała się, położyła do cudownie wygodnego łóżka i za
mknęła oczy. Zanim zapadła w sen, zastanawiała się,
co robi doktor i w czyim jest towarzystwie. Ze smut
kiem pomyślała, że pewnie z jakąś piękną młodą
kobietą, ubraną z takim samym wyrafinowanym sma
kiem jak lady Thorley. Była zbyt zmęczona, by zasta
nawiać się, dlaczego ta myśl przyprawia ją o smutek.
Obudziły ją bliźniaki, które wdrapały się na jej łóżko
i natarczywie prosiły, żeby się obudziła.
• - Chcemy iść do ogrodu z Belle - wyjaśnił Josh.
Daisy usiadła na łóżku i odgarnęła z twarzy
gęste włosy.
- Nie za wcześnie? Nie lepiej, żebyście wskoczyli
pod pierzynkę, a ja wam przeczytam kawałek „Pierś
cienia i róży"?
Katie spodobał się ten pomysł, ale Josh wysunął
dolną wargę i pokręcił głową.
- Chcę pójść do ogrodu...
- Pójdziesz, kochanie, ale dopiero jest po szóstej.
Nawet nie jest jeszcze całkiem widno...
- Belle też chce iść. - Patrzył na Daisy zdeterminowa
ny. -Jedziemy dziś do domu i szybko jej nie zobaczymy.
- Och, na pewno zobaczycie. Wuj często was od
wiedza. Bądź grzecznym chłopcem i zostań tu z Katie,
a ja przyniosę książkę.
W domu panowało przyjemne ciepło, a kiedy wstała
w poszukiwaniu książki, pod bosymi stopami poczuła
miękki dywan. Wróciła po minucie, ale Josha już
nie było.
114
- Josh powiedział, że wychodzi do ogrodu - wyjaś
niła Katie. - Ja też chyba tam pójdę.
- Pójdziemy razem - rzuciła zdesperowana Daisy
- tylko daj mi chwilę czasu, żebym włożyła mu buty
i szlafrok. Zostań tu, kochanie, a obiecuję ci, że zaraz
pójdziemy razem.
Katie schowała się pod pierzynę, gotowa spełnić
prośbę opiekunki. Daisy wypadła z pokoju i zbiegła
po schodach, kierując się w stronę, skąd dochodził
cichutki głos Josha. Na dole zatrzymały ją słowa
doktora. Opierał się o balustradę i patrzył na nią
z zaciekawieniem. *
-Dzień dobry, Daisy - przywitał ją łagodnie.
- Cóż za miła niespodzianka tak wcześnie rano...
- Och, błagam, niech pan będzie cicho - rzuciła
Daisy z rozpaczą. - Josh idzie do ogrodu, a jest
w samej piżamie... - Nie zauważyła, że ma na sobie
niewiele więcej.
Doktor zszedł ze schodów. Ubrany był we wspa
niały szlafrok, a na nogach miał miękkie kapcie. Od
dawna nikt mu nie powiedział, żeby był cicho, a z całą
pewnością nie dziewczyna w nocnej koszuli. Zaintry
gowało go to.
- Zabiorę go z kuchni - obiecał, patrząc na Daisy
w sposób, który utwierdził ją w przekonaniu, że nie
dostrzegł, w co jest ubrana. - I przyprowadzę do
pokoju. Jak ubierzesz tę dwójkę, to wszyscy razem
wyjdziemy do ogrodu.
Daisy była już w połowie schodów, kiedy zatrzy
mała się i odwróciła.
-Ale czy nie jest pan zmęczony? - wyszeptała.
- Nie chce się pan jeszcze położyć?
- Na oba pytania odpowiedź brzmi: tak. Więc po
prostu bądź grzeczną dziewczynką i zrób to, o co
proszę.
115
Otworzyła usta, żeby powiedzieć, że nie jest żadną
jego grzeczną dziewczynką, ale doktor już poszedł
w stronę kuchni.
Katie była zachwycona perspektywą spaceru po
ogrodzie w towarzystwie wuja.
- Za minutę cię ubiorę - obiecała Daisy, po czym
sama błyskawicznie się ubrała, umyła twarz, zęby
i rozczesała włosy. Wyglądała jak strach na wróble,
ale przynajmniej przyzwoity... Katie chociaż raz była
zadowolona z faktu, że się ubiera. Daisy właśnie
zapinała jej buty, kiedy w drzwiach stanął doktor.
W rękach trzymał tacę z herbatą i dwoma kubkami.
Tuż za nim szedł Josh i Belle. Doktor przydzielił
każdemu zadanie. Dzieci musiały wypić mleko, a Josh
miał spróbować samodzielnie się ubrać.
- A my napijemy się herbaty -powiedział do Daisy.
Belle usadowiła się na łóżku obok Katie, a ponie
waż doktor nie miał nic przeciwko temu, Daisy nie
odezwała się, tylko wzięła filiżankę.
- Załóż coś ciepłego - poradził doktor, kończąc
herbatę. - Dołączę do was za dziesięć minut.
Daisy wciąż się nie odzywała. To nie był najlepszy
moment na uprzejmą pogawędkę, a myśl, że doktor
widział ją w koszuli nocnej, napawała ją wstydem.
Kiedy wyszedł, zajęła się należytym ubraniem Josha:
sweter był tył na przód, odwrotnie założone buty,
a włosy sterczały w nieładzie.
Zanim doktor wrócił, zdążyła związać włosy.
Wszyscy zeszli cicho na dół i kuchennymi drzwiami
wymknęli się do ogrodu. W powietrzu czuło się lekki
przymrozek, choć słońce już wzeszło i słychać było
śpiew ptaków. Daisy stanęła i pomyślała, że aż trudno
uwierzyć, że są w sercu Londynu, taka tu cisza.
Nie dane jej było długo tak stać. Doktor wziął ją
pod rękę i poprowadził ścieżką w stronę uroczej
116
wiejskiej chatki o półkolistych drzwiach i małych
okienkach.
- Dom czarownicy - wyjaśnił, kiedy dzieci weszły
do środka.
Delikatnie popchnął Daisy przed siebie i posadził
na stojącej przy ścianie ławce, po czym usiadł obok.
Dzieci nie miały zamiaru siadać; jak zwykle dokładnie
wszystko zwiedzały. Każda rzecz musiała zostać do
tknięta i obejrzana. W końcu Josh podszedł do Daisy.
- To jest dobra czarownica - powiedział z przeko
naniem. -Dobra dla zwierząt i dzieci. Jak rzuca czary,
to to są dobre czary.
- Rzeczywiście, wygląda na to, że to bardzo dobra
czarownica. Czy ona tutaj jada posiłki?
Josh razem z Katie, która zawsze mu wtórowała,
puścił wodze dziecięcej fantazji. W tym czasie doktor
obserwował twarz Daisy, rozjaśnioną zainteresowa
niem dla sposobu żywienia czarownicy. Widać było,
że dziewczyna całym sercem weszła w dziecięcy świat.
Z przyjemnością patrzył na całą scenę.
- Lepiej chodźmy na śniadanie - odezwał się
wreszcie.
Wyszli do ogrodu i wrócili identyczną ścieżką po
drugiej stronie trawnika. Po drodze dzieci tańczyły
razem z Belle.
- Ma pan uroczy ogród - powiedziała Daisy, żeby
przerwać milczenie.
- T o wielki plus Londynu. Ten dom jest w posia
daniu rodziny od wielu lat. Zdaje mi się, że od czasów
Jerzego IV. Wtedy ogrody były małe, ale dla mnie
najważniejsze, że jest tu cicho i spokojnie.
Zabrała dzieci na górę, umyła rozjaśnione twarzy
czki, uczesała im włosy i przygotowała do śniadania,
które mieli zjeść w towarzystwie doktora i sir Hugha.
Lady Thorley jadła śniadanie w łóżku.
117
Siedzące po obu stronach Daisy dzieci jadły tak
przykładnie, że ojciec nie mógł powstrzymać się od
pochwał.
- Wracamy do domu zaraz po lunchu - zapowie
dział. - Co chcecie robić przed południem?
- Przejechać się autobusem - rzucił Josh, jak zwyk
le w imieniu swoim i siostry.
- Och, co za wspaniały pomysł - podchwyciła
Daisy, widząc brak entuzjazmu ze strony obu dżen
telmenów. - Gdyby pan nam powiedział, w który
autobus wsiąść i o której mamy wrócić...
Poczuła się rozczarowana, że doktor nie zapropo
nował swego towarzystwa. Pomyślała, że sir Hugh
oczywiście zechce zostać z żoną, ale lekarz na pewno
dysponuje godziną czasu...
- Z Trafalgar Square kursuje autobus wyciecz
kowy; podrzucę was tam - powiedział od niechcenia
doktor. - Ale nie będę mógł was stamtąd zabrać, więc
z powrotem weź taksówkę, Daisy. - Spojrzał na nią.
- Czy starczy ci pieniędzy?
Zarumieniła się. Pytanie zabrzmiało tak, jakby
była służącą.
- Nie mam pojęcia, ile zapłacę za kurs, ale nie
sądzę, żeby mi starczyło.
Sir Hugh wyjął portfel, wyciągnął kilka banknotów
i podał jej.
- To powinno w zupełności wystarczyć.
Obaj mężczyźni wygodnie oparli się, jakby uznali
rozmowę za zakończoną, a ponieważ dzieci zaczęły
się niecierpliwić, Daisy przeprosiła i zabrała je na
górę. Nie wierzyła w obietnicę doktora i szykując
bliźniaki do wyjścia zastanawiała się, jak odszukać
przystanek autobusowy i dojechać na Trafalgar Squ
are. W dziesięć minut później cała trójka wyszła
z domu.
118
Doktor opierał się o błyszczący bok samochodu
i niewątpliwie na nich czekał. Belle siedziała już na
tylnym siedzeniu i dzieci natychmiast do niej dołączy
ły. W przeciwieństwie do Daisy ani przez chwilę nie
wątpiły w obietnicę wuja.
Otworzył drzwi samochodu.
- Nie uwierzyłaś mi, prawda? - Zabrzmiało to jak
lekka drwina. Daisy momentalnie się zarumieniła.
- No, nie. Na pewno wrócił pan późno w nocy,
a wstał bardzo wcześnie.
Usiadł obok niej.
- Ale było warto - zauważył z całą łagodnością.
Na samo wspomnienie dziewczyna zarumieniła się
ponownie.
W trakcie zwiedzania powiedziała sobie, że ten
epizod powinien pójść w zapomnienie.
Podczas lunchu doktor prawie się nie odzywał.
Daisy spojrzała na niego ukradkiem i dostrzegła na
przystojnej twarzy zmęczenie. Pomyślała, że chętnie
już by ich pożegnał. Dobrze wiedziała, że bliźniaki
potrafią porządnie dać w kość swoją obecnością,
a poza tym bardzo wcześnie zaczęli dzień.
Po lunchu zapakowała bagaże swoich podopiecz
nych, ubrała ich i zebrała swoje rzeczy. Lady Thorley
umieściła wszystko w bagażniku i pożegnała się. Nie
było mowy o tym, czy doktor wraca do Salisbury. Stał
przy drzwiach i trzymał Belle za obrożę.
- Było mi miło. - Tylko tyle usłyszała Daisy z jego
ust w odpowiedzi na swoje podziękowania.
Wsiadła do samochodu, przysięgając w duchu, że
nie życzy sobie więcej go widzieć.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Bliźniaki były rozdrażnione i skore do kłótni,
więc Daisy odetchnęła z ulgą, kiedy zatrzymali się
przed jej domem. Grzecznie pożegnała się i wysiadła
z samochodu.
W domu zastała tylko Razora, a z kartki na stole
dowiedziała się, że matka poszła do kościoła, a Pa
mela spędza dzień w towarzystwie najlepszej przyja
ciółki i wróci po ósmej. Daisy zaniosła torbę na górę,
zdjęła płaszcz, zrobiła sobie herbaty i nakryła do
kolacji.
Wkrótce wróciła matka.
- O, jesteś już - przywitała córkę. - Kochanie, nie
pamiętałam, o której przyjeżdżasz z Londynu i pomy
ślałam, że wybiorę się na wieczorną mszę. Dawno
wróciłaś?
Przy kolacji Daisy opowiedziała o weekendzie.
Matka słuchała z wielkim zainteresowaniem.
- Doktor Seymour to taki dobry człowiek - wes
tchnęła pani Pelham. - Opowiedz mi coś więcej o jego
domu; na pewno jest piękny.
W tym momencie weszła Pamela i zaczęła opowia
dać o wrażeniach z całego dnia. Na jakiś czas doktor
ze swoim domem poszli w zapomnienie. Dopiero
kiedy Daisy szykowała się do spania, pozwoliła, by
jej myśli powróciły do przystojnego lekarza.
Zobaczyła go pod koniec następnego dnia. Roz
mawiał na korytarzu ze swoim zastępcą i z siostrą
120
przełożoną. Stał z rękami w kieszeniach odwrócony
do Daisy plecami. Dziewczyna zatrzymała się i popat
rzyła na jego potężną postać; instynktownie czuła, że
doktor jest śmiertelnie zmęczony, choć wcale tego po
sobie nie pokazywał. Nagle zapragnęła jakoś mu
pomóc. Przez chwilę nie mogła złapać powietrza.
Kiedy lekarz odwrócił głowę i na nią spojrzał, niemal
przestała oddychać. Wiedziała już, co to za uczucie.
To miłość, nieświadoma i niespodziana, która nie
mogła przyjść w bardziej nieodpowiednim i niezręcz
nym momencie. Daisy chciała się uśmiechnąć, ale
wzrok doktora był zamyślony i poważny. A przez
chwilę wyobrażała sobie, że jest w raju... dla naiw
nych. Czym prędzej odwróciła głowę i szybko poszła
w przeciwny koniec oddziału, gdzie Maisie upychała
do worków brudne rzeczy do prania. Czuła się okro
pnie. Najchętniej schowałaby się w cichym i ciemnym
kącie, gdzie mogłaby się porządnie wypłakać. Zamiast
tego wzięła pusty worek i zaczęła wkładać brudną
pościel.
- Co cię gryzie? - zapytała Maisie, nie przerywając
pracy. - Wyglądasz, jakby ci się przyśniło coś okro
pnego; jesteś biała jak te prześcieradła.
- Nic mi nie jest - odparła Daisy.'— Tylko trochę
boli mnie głowa...
- Ból głowy to czasem pożyteczna rzecz - powie
działa Maisie - bo to zręczna wymówka. Przyjechał
doktor Seymour. Wygląda na zmęczonego. To ciągłe
bieganie nie wychodzi mu na dobre. Nie rozumiem,
dlaczego to robi; ma przecież ładny dom przy kościele.
Czego więcej można chcieć?
- Och, nie wiedziałam, że mieszka i w Londynie,
i w Salisbury.
- Słyszałam, że ma tam bardzo elegancki dom.
Zresztą trudno się dziwić. Przecież tak ciężko pracuje.
121
- Maisie zawiązała troki przy ostatnim worku. - Zda
je mi się, że poszedł. To dobrze. Wyniesiemy worki
i pójdziemy do domu.
Wychodząc ze szpitala Daisy dokładnie się roze-
jrzała. Ale nigdzie nie było widać ani rolls-royce'a,
ani jego właściciela. Nie wiedziała, że doktor zapar
kował samochód na tyłach szpitala i że właśnie stoi
przy oknie dziecięcego oddziału i ją obserwuje.
Uśmiechnął się, widząc, jak dziewczyna niespokoj
nie rozgląda się na wszystkie strony, po czym
wsiada na rower i odjeżdża. Przez cały dzień miał
ochotę wejść na oddział i wziąć ją w ramiona, ale
wiedział, że Daisy wciąż nie jest pewna swoich
uczuć. Odwrócił się od okna i próbował o niej nie
myśleć.
Daisy w drodze do domu oddała się słodkim
marzeniom. Wiedziała już, że jest zakochana, i mu
siała zastanowić się, co z tym począć. Rozsądek
mówił, że najlepiej będzie znaleźć pracę jak najdalej
od doktora, ale perspektywa, że już go nie zobaczy,
wywołała taki dreszcz, że o mało nie spadła z roweru.
Z drugiej strony zastanawiała się, czy będzie w stanie
spokojnie wytrzymać widywanie go w szpitalu.
Oczywiście, nie będą ze sobą rozmawiać ani nawet
się uśmiechać, a pewnie za jakiś czas doktor
ożeni się...
Kiedy weszła do domu, matka właśnie robiła pasz
teciki.
- Witaj, kochanie - przywitała radośnie córkę.
- Na kolację będą paszteciki. Rano przyszedł rachu
nek za gaz; mniejszy, niż się spodziewałyśmy. Muszę
przyznać, że od czasu, kiedy masz pracę, życie stało
się dużo łatwiejsze. Wiem, że powinnaś zająć się czymś
lepszym, ale może później...
Daisy pocałowała matkę i zdjęła płaszcz.
122
- To wspaniale, że rachunek za gaz nie jest duży
-powiedziała z zadowoleniem. - Zapłacę go w drodze
do pracy, to oszczędzimy na opłacie pocztowej.
- Miałaś udany dzień, kochanie? - zapytała pani
Pelham.
Daisy udzieliła odpowiedzi zgodnej z oczekiwania
mi matki i pomyślała, że dopóki nie znajdzie stałej
pracy za takie wynagrodzenie, jak w tej chwili, będzie
musiała zostać w szpitalu. Porozmawia z Pam i zo
rientuje się, czy nie mogłaby w czasie przerwy świąte
cznej poszukać pracy w niepełnym wymiarze godzin.
Gdyby tylko mogły odłożyć choć trochę pieniędzy...
- Co cię dręczy, Daisy? - zapytała po kolacji
Pamela. - Jesteś taka małomówna. Czy to ta praca
jest taka okropna? Mam zrezygnować po zakończeniu
semestru i pójść do pracy? Przecież to nie w porządku,
że nas utrzymujesz.
- N i e waż się wygadywać takich rzeczy. Jeszcze
parę lat, zaczniesz robić karierę i wtedy przyjdzie
twoja kolej. A moja praca wcale nie jest złą i prawdę
mówiąc, bardzo ją lubię.
- Taak? A jednak nie wyglądasz tak, jak zawsze.
Jest ci przykro z powodu Philipa?
- Na Boga, nie! Lubię go, ale nic poza tym. On
i siostra przełożona są dla siebie stworzeni. Mam
nadzieję, że lada dzień dowiem się o ich zaręczynach.
- Jednak coś jest nie tak.
- Zostało nam trochę pieniędzy - zmieniła temat
Daisy - bo rachunek za gaz jest niższy, niż przy
puszczałyśmy. Na koniec semestru ma być dysko
teka... nie chciałabyś na tę okazję kupić sobie czegoś
nowego?
- Nie, ty sobie coś kup.
- Może w przyszłą sobotę zabierzemy mamę do
Salisbury, żeby sobie coś wybrała?
r
123
- Wystarczy na sukienkę?
- Obawiam się, że nie... na bluzkę albo kapcie, bo
jej stare już całkiem się zniszczyły...
- W porządku - odpowiedziała z zadumą Pamela.
- C z y myślisz, że kiedyś przyjdzie taki moment, że
będziemy mogły pójść do sklepu i kupić coś bez
względu na cenę?
- Oczywiście, tylko daj mi trochę czasu, żebym
znalazła i poślubiła milionera.
Obie roześmiały się, choć Pamela w zamyśleniu
popatrzyła na siostrę, której śmiech zabrzmiał dziwnie
nieszczerze.
Kiedy Daisy przyszła do pracy następnego ranka,
Maisie nie było.
- To do niej zupełnie niepodobne - skomentowała
siostra przełożona. - Nigdy nie zdarzyło jej się nie
przyjść. Mam nadzieję, że nie jest chora; nie ma
telefonu.
- Może zaspała albo poszła na przyjęcie - zasuge
rowała druga pielęgniarka.
Dzień mijał, a Maisie wciąż nie było. Późnym
popołudniem siostra przełożona odszukała Daisy.
- Mam adres Maisie. Powinnam sama pójść i ją
odwiedzić, ale dziś przyjeżdża Philip.
Daisy popatrzyła na zatroskaną twarz przełożonej.
- Wpadnę do niej w drodze do domu, siostro.
Pewnie nie ma powodu do zmartwienia. Mam rower,
więc nie zabierze mi to dużo czasu. - Dostrzegła
ulgę w oczach siostry Carter. - Czy mogłabym
tylko zadzwonić do mamy i uprzedzić, że trochę
później wrócę?
- Tak, tak, oczywiście. Jestem ci taka wdzięczna,
Daisy.
Maisie mieszkała na samym końcu uliczki, którą
Daisy codziennie mijała. Szeregowe domy przechodziły
124
tam w opuszczone zabudowania, stare szopy i po
niszczone płoty. Daisy oparła rower o zakurzone
sztachety i zapukała brudną mosiężną kołatką. Po
długiej chwili drzwi otworzyła młoda kobieta z ró
żowymi plastikowymi wałkami na głowie, ubrana
w podkoszulek i legginsy. Pod pachą trzymała brudne
dziecko.
- Dobry, wieczór - zaczęła grzecznie Daisy i przy
pomniała sobie, że nie ma pojęcia, jak Maisie ma na
nazwisko. - Przyszłam zobaczyć się z Maisie; czy ona
tu mieszka?
- Jasne, że tak. Panna Watts. Frontowy pokój na
górze. Cały dzień jej nie widziałam.
Wąski korytarz był ciemny, schody też. Na małym,
ciemnym półpiętrze Daisy zobaczyła trzy pary drzwi.
Zapukała w te od strony ulicy, a ponieważ nikt nie
odpowiadał, nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się
i dziewczyna znalazła się w małym pokoju, zadziwia
jąco jasnym i intensywnie pachnącym pastą do mebli.
-Maisie? - Daisy podeszła do stojącego przy
ścianie łóżka, na którym siedziała oparta o poduszki
Maisie. Miała intensywne rumieńce, wskazujące na
wysoką temperaturę i nawet nie zauważyła, że ktoś
wszedł. Obok niej leżał zwinięty w kłębek bury kot,
a w nogach mały, warczący pies. Daisy pochyliła się
nad koleżanką.
-Maisie - rzuciła - co się stało? Boli cię coś?
Przewróciłaś się?
Maisie otworzyła oczy.
- Ból w piersiach - wymamrotała. Wyciągnęła rękę
i dotknęła kota. - Zaopiekuj się nimi, Daisy...
Sprowadzić lekarza, pomyślała Daisy, a jeszcze
lepiej odesłać do szpitala, gdzie wszyscy ją znają.
- Zwierzęta... trzeba im dać kolację - mamrotała
Maisie.
125
W oddzielonej zasłoną wnęce była kuchnia. Daisy
znalazła tam jedzenie dla psa i kota, nałożyła im do
misek, po czym nalała wody do szklanki i podała
Maisie.
- Idę sprowadzić lekarza - wyjaśniła. - Zaraz
wrócę.
Budka telefoniczna była w głębi ulicy. Zadzwoniła
na oddział dziecięcy w nadziei, że tam ktoś na pewno
pomoże zorganizować przewiezienie chorej koleżan
ki do szpitala.
Siostra Carter była jeszcze w pracy. Daisy nie
marnowała słów.
- Siostro przełożona, tak się cieszę, że to pani.
Maisie jest chora. Skarży się na ból w klatce piersio
wej i okropnie wygląda. Co mam robić?
- Zostań z nią, Daisy. Postaram się jak najszyb
ciej wysłać ambulans. Czy był u niej lekarz?
- Nie, chyba nie...
Odłożyła słuchawkę i szybko wróciła. Zastała
chorą dokładnie tak, jak ją zostawiła. Zwierzęta
zjadły wszystko z misek i znów usadowiły się na
łóżku. Daisy ostrożnie wzięła Maisie za rękę i wy
szukała tętno. Było szybkie i słabe. Maisie chyba
spała, choć od czasu do czasu sen przerywał kaszel.
Przetarła rozpaloną twarz chorej wilgotną ścierecz-
ką. Siostra Carter na pewno wysłała już pomoc, ale
zanim przyjedzie ambulans może upłynąć co naj
mniej dziesięć minut. Może powinna najpierw za
dzwonić na pogotowie...
Za jej plecami cicho otworzyły się drzwi, więc
odwróciła się. Jeśli to młoda kobieta, która ją wpuś
ciła, mogłaby zapytać, kto jest lekarzem Maisie.
Doktor Seymour spiesznie wszedł do pokoju.
- Byłem w gabinecie siostry przełożonej, kiedy
zadzwoniłaś - wyjaśnił cicho, momentalnie
126
rozwiewając jej obawy. - Karetka jest już w drodze.
Czy Maisie ma lekarza?
- Nie wiem, ale powinna to wiedzieć kobieta,
która mnie wpuściła.
- Nie zawracaj sobie tym teraz głowy. Dowiemy
się później.
Pochylił się nad Maisie, zbadał jej puls i zaczął
z nią cicho rozmawiać.
- Wszystko będzie dobrze, Maisie - zapewnił ją
rzeczowym, spokojnym tonem. - Pojedziesz teraz do
szpitala i tam się tobą zaopiekujemy.
Maisie otworzyła oczy i złapała lekarza za rękę.
- Milly i Whiskers... -Zakaszlała. - Nie mogę ich
zostawić.
- Zabiorę je do siebie.
- Obiecuje pan? - Oczami poszukała Daisy. - Sły
szałaś, co doktor powiedział, Daisy? One są dla mnie
wszystkim...
- Nie martw się, Maisie. Jak doktor Seymour
mówi, że zaopiekuje się nimi, to na pewno to zrobi.
A ty tylko postaraj się szybko wyzdrowieć.
Przyjechała karetka. Doktor zabrał zwierzęta do
samochodu i osobiście dopilnował zniesienia Maisie
na dół, a Daisy została, żeby zrobić w pokoju
porządek. Po chwili doktor bezszelestnie wrócił.
- Maisie będzie na oddziale kobiecym. Uprzedzi-
łem personel, że to zakaźne zapalenie płuc. - Roze
jrzał się po pokoju. - Zostaw to teraz, Daisy. Dopil
nuję, żeby ktoś tu rano przyszedł i posprzątał. Może
byłabyś tak dobra i pojechała ze mną, żeby pomóc
mi przy tych zwierzętach?
- Mam tu rower. A dokąd one pojadą?
- Oczywiście do mojego domu. Bóg jeden raczy
wiedzieć, co powie Belle, jak je zobaczy. - Wes
tchnął. - Chodź, nie masz tu już nic więcej do roboty.
127
Na dole zapukał do pierwszych drzwi. Młoda
kobieta otworzyła i popatrzyła na niego z tępym
uśmiechem.
- Pozbyłeś się jej, co? Biedna dziewczyna...
- Panna Watts - wyjaśnił gładko doktor - została
zawieziona do szpitala, w którym jest bardzo cenio
ną pracownicą. Zabieramy jej psa i kota, a rano ktoś
przyjdzie sprzątnąć pokój. I jeszcze jedno: czy jest tu
ktoś, kto mógłby pojechać na rowerze do Wilton?
Ta młoda osoba pojedzie teraz samochodem, ale
rower będzie jej potrzebny jutro rano.
Włożył rękę do kieszeni i wyjął banknot.
- Mój mąż to zrobi; tylko podaj adres.
Doktor napisał coś w notesie i wyrwał kartkę.
- Czy pani mąż... jest tutaj?
Młody mężczyzna stanął w drzwiach.
- W porządku, wszystko słyszałem. Odwiozę ro
wer, chociaż też miałem dzisiaj ciężki dzień.
- Może to panu zrekompensuje - powiedział dok
tor, podając banknot i kartkę z adresem. - T o bardzo
ładnie z pana strony i jestem szczerze zobowiązany.
- Jesteś lekarzem, co?
- Tak, rzeczywiście.
Mężczyzna roześmiał się.
- Lepiej żyć w zgodzie z lekarzami, bo nigdy nic
nie wiadomo.
- Zapewniam, że jeśli kiedykolwiek pan lub ktoś
z pańskiej rodziny będzie potrzebował naszej opieki,
otrzyma jak najlepszą - odparł poważnie doktor,
pożegnał się i zaprowadził Daisy do samochodu.
Zwierzęta siedziały na tylnym siedzeniu. Na wi
dok tych dwóch opuszczonych stworzeń Daisy nie
wytrzymała i łzy pociekły jej po policzkach. Przez
całą drogę nie odezwała się ani słowem. Wydarzenia
potoczyły się tak szybko, że już dłużej nie była
128
w stanie się opanować. Doktor też się nie odzywał,
ale na pewno widział jej łzy. Kiedy dojechali przed
dom, podał jej pięknie wykrochmaloną chusteczkę
i zaczekał, aż wytrze twarz.
- Czy możesz wziąć kota? - zapytał rzeczowym
tonem, nie odwracając się w jej stronę. - Zabierzemy
je prosto do kuchni i zobaczymy, czy pani Trump
znajdzie dla nich coś do jedzenia. Maisie o nie dbała,
ale podejrzewam, że od czasu choroby nie była
w stanie się nimi zająć.
- Ja im dałam jeść - wyjaśniła Daisy przez łzy.
- Maisie bardzo się o nie martwiła.
- To dobrze.
Zachowanie doktora było wyjątkowo na miejscu,
a krótkie spojrzenie, którym ją obrzucił, podniosło
ją na duchu. Może nie wyglądała aż tak okropnie,
jak się czuła.
Kiedy weszli do domu doktora, z kuchni wynu
rzyła się gospodyni.
- Dobry wieczór, pani Trump - odezwał się le
karz. - Mamy dwóch lokatorów, którzy przez kilka
dni będą dotrzymywać Belle towarzystwa. Ich właś
cicielka jest chora.
-Chyba będą chciały coś zjeść... - powiedziała
łagodnie pani Trump.
Spojrzała na stojącą obok doktora Daisy.
- A to jest panna Daisy Pelham - przedstawił
lekarz. - Dzięki jej rozsądkowi właścicielka tych
biedaków już jest w szpitalu. - Położył dłoń na
ramieniu dziewczyny i lekko popchnął ją przed sie
bie. - Daisy, to jest pani Trump, moja gospodyni
i długoletnia przyjaciółka.
Daisy wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się. Pani
Trump odwzajemniła uśmiech i zdecydowanie uścis
nęła wyciągniętą dłoń.
129
• - A co z pańskim obiadem, doktorze?
- Och, niech pani przygotuje dla dwóch osób, jeśli
można. Panna Pelham ze mną zje i dopiero odwiozę
ją do domu.
Było to tak despotyczne z jego strony, że Daisy
już miała ochotę zaprotestować, ale doktor ubiegł ją.
- Zjesz ze mną, prawda, Daisy? - zapytał z nie
wymuszoną uprzejmością. - Musimy porozmawiać,
co zrobić z Maisie. Zaraz zadzwonisz do mamy.
Wziął od niej kota i zniknął za drzwiami kuchni.
Wrócił tak szybko, że Daisy nawet nie zdążyła zebrać
rozbieganych myśli.
- Poproszę kurtkę. - Zanim zdążyła się odezwać,
rozpiął jej kurtkę i położył na krześle. - A teraz
chodź do salonu i zadzwoń do matki.
Duża, delikatna dłoń poprowadziła ją do ogrom
nego i tak wspaniale umeblowanego pokoju, że
zaparło jej dech w piersiach. Ściany były obite
jedwabiem w kolorze burgunda, sufit belkowany.
Wysokie okna i przeszklone drzwi wychodziły na
ogród. Po obu stronach kominka stały masywne
kanapy i stoliki, a w rogu sofa w stylu Wilhelma III
Orańskiego i trójnożny stolik. W przeciwległym koń
cu pokoju znajdował się mały fortepian, kilka foteli
ustawionych wokół stolika z czasów regencji, a w ro
gu kwietnik z kutego żelaza z ogromnym wazonem
pełnym chryzantem.
- Co za piękny pokój - z podziwem westchnęła
Daisy. - Pana londyński dom jest wielki i równie
piękny, ale ten to dopiero prawdziwy dom...
- Bo tak naprawdę jest.
Wykręcił numer telefonu pani Pelham i podał
Daisy słuchawkę.
- Mamo - zaczęła Daisy i cierpliwie odczekała aż
pani Pelham zada całą masę dociekliwych pytań.
130
- Nie, czuję się całkiem dobrze. Doktor Seymour
zaraz mnie odwiezie. Wszystko ci wytłumaczę, jak
wrócę do domu. Naprawdę nic mi nie jest. Do
zobaczenia. - Odłożyła słuchawkę.
Doktor poprosił, żeby usiadła na kanapie, a sam
zajął miejsce naprzeciwko.
- Po obiedzie odwiozę cię do domu - powiedział.
- Później odwiedzę Maisie, a jutro złapię doktora
Walkera i poproszę, żeby się nią zaopiekował. Jeżeli
to wirusowe zapalenie płuc, a z pewnością tak jest,
Maisie dostanie serię antybiotyków, poleży z dziesięć
dni w szpitalu, a później dostanie zwolnienie. Nie
wątpliwie zgodzisz się ze mną, że trzeba jej znaleźć
jakieś inne lokum. Ten pokój jest okropny.
- Ale idealnie czysty - stwierdziła Daisy. - Wie
pan, że wynajęcie pokoju jest bardzo kosztowne.
Wstał i podszedł do barku.
- Napijesz się kieliszek sherry? - zapytał z uśmie
chem. - Sądzę, że dobrze ci zrobi.
Poczuła, że pieką ją policzki. Musiała okropnie
wyglądać: włosy w nieładzie i pewnie czerwony nos
od płaczu.
- Tak, dziękuję - odparła sztywno.
- Popytam wśród znajomych. Na pewno znajdzie
się gdzieś bardziej odpowiedni pokój niż ten, w któ
rym dotychczas mieszkała. Nie wiesz, czy meble
należą do Maisie?
- Nie, nie wiem, ale myślę, że chyba tak, bo były
tak pięknie utrzymane... - Napiła się łyk sherry.
- A co z Milly i Whiskers?
- Mogą tutaj zostać. Pani Tramp ma złote serce,
Belle będzie zachwycona, że może im matkować, i na
pewno spodoba im się ogród.
- Ale pan nie zawsze tu jest - powiedziała i na
tychmiast tego pożałowała, bo doktor uśmiechnął się
r
131
i nic nie odpowiedział. Pewnie pomyślał, że jest
okropnie wścibska. Cisza trwała odrobinę za długo.
Kiedy Daisy głowiła się nad jakąś stosowną uwagą,
weszła pani Trump oznajmiając, że podała zupę.
- Te dwa biedactwa zasnęły - dodała. - Są wy
kończone.
Stół był nakryty z taką samą elegancją jak w Lon
dynie. Doktor pomógł Daisy usiąść, a potem sam
zajął miejsce obok niej. Podana w porcelanie z Wor-
cester kremowa zupa z porów i ziemniaków była
znakomita, a dla pieczonej kaczki z pomarańczami
Daisy wprost nie znajdowała słów zachwytu. Czegoś
tak wspaniałego jeszcze nigdy nie jadła. Na deser był
doskonały pudding z kremem.
- To najwspanialszy obiad, jaki kiedykolwiek ja-
dłam - powiedziała nieśmiało, kończąc deser.
- Po prostu pani Trump jest doskonałą kucharką.
A jakie jest jedzenie w szpitalu?
- Naprawdę bardzo dobre, chociaż oczywiście
gotowanie dla kilkuset osób to nie to samo co dla
jednej, prawda? - Zastanowiła się przez chwilę.
- Dostajemy mielone z kapustą i ziemniakami,
a w piątki rybę i czasem pieczeń. - Przerwała w oba
wie, że go nudzi. - Jeżeli nie ma pan nic przeciwko
temu, to pojadę już do domu...
Ale doktor wcale nie był znudzony. Siedział i pa-
trzył na ładną twarz dziewczyny, słuchał miłego
głosu i myślał, jaka to czarująca osóbka. Nie dał
jednak nic po sobie poznać.
- Co powiesz na kawę? Napijemy się w salonie,
rzucimy okiem na zwierzęta Maisie i odwiozę cię
do domu.
Daisy miała za sobą długi dzień i kiedy piła kawę,
zamknęły się jej powieki. Doktor ostrożnie wyjął z jej
rąk filiżankę i spodek. Wyglądała dokładnie tak, jak
132
powinna. Mały nosek błyszczał, pomadka z ust już
dawno się starła, a włosy wymagały porządnego
uczesania. Na dodatek lekko rozchyliła usta i wyda
wała coś na kształt cichutkiego chrapania. W tej
małej osóbce był jakiś ujmujący urok. Delikatnie
dotknął jej ramienia i Daisy otworzyła oczy.
- Zasnęłam - powiedziała prozaicznie. - Najmo
cniej przepraszam; to przez sherry. Co też musiał pan
sobie o mnie pomyśleć?
Usiadła prosto, a doktor uznał, że lepiej nie
odpowiadać na to pytanie.
- Musisz być zmęczona - odparł łagodnie. - Od
wiozę cię do domu. Pracujesz jutro?
- Tak.
Doktor odwiózł Daisy. Przed domem wysiadł
z samochodu, zapukał do drzwi, zapewnił panią
Pelham, że nie ma powodu do obaw i się pożegnał.
- Był pan taki dobry, doktorze. - Daisy wyciąg
nęła rękę. - Dziękuję za obiad i opiekę nad zwierzę
tami. Czy Maisie wyzdrowieje?
- Tak, obiecuję. Dobranoc, Daisy.
Wsiadł do samochodu, a Daisy weszła do domu,
opowiedziała matce i siostrze o wydarzeniach dnia
i położyła się spać.
Następnego dnia podczas przerwy na kawę poszła
odwiedzić Maisie. Czuła się dużo pewniej niż wtedy,
kiedy pierwszy raz przyszła na oddział kobiecy.
Zapukała do gabinetu siostry przełożonej.
- O, Daisy - powściągliwie przywitała ją pielęg
niarka. - Poinstruowano mnie, że mam pozwolić ci
na odwiedzanie Maisie, kiedy tylko zechcesz. - Po
chyliła głowę nad rozłożonymi na biurku papierami.
-Leży na końcu oddziału.
W połowie drogi Daisy spotkała panią Brett.
133
• - A ty co tu robisz? - chciała się dowiedzieć
dawna koleżanka.
- Przyszłam w odwiedziny - słodko odparła Daisy
i poszła dalej.
Chora siedziała na łóżku. Wyglądała dużo lepiej
niż poprzedniego dnia, ale i tak była cieniem dawnej,
pogodnej Maisie.
- Witaj, Maisie - wesoło przywitała się Daisy.
- Wyglądasz już dużo lepiej. Wolno mi cię od
wiedzać, kiedy tylko mam czas. Pewnie się ucieszysz,
że Milly i Whiskers czują się świetnie. Gospodyni
doktora Seymoura jest bardzo miła i na pewno
będzie się nimi dobrze opiekować.
Maisie kiwnęła głową.
- Wczoraj wieczorem doktor do mnie przyszedł.
Nie czułam się zbyt dobrze, ale pamiętam, że po
wiedział, że się nimi zaopiekował. A co z moim
pokojem?
- Doktor Seymour obiecał, że się tym zajmie. Czy
przynieść ci coś?
- Tak, koszulę nocną i torebkę.
- Wezmę je w drodze do domu. Czy nie będzie ci
przeszkadzać, że przyniosę dopiero jutro rano?
- Nie, kotku.
Gdy Daisy opuszczała oddział, przez myśl jej
przeszło, że miło byłoby spotkać doktora. Ale ni
gdzie nie było go widać. Wróciła więc do pracy,
starając się wykonywać obowiązki swoje i Maisie.
Ku swojemu zaskoczeniu zauważyła, że pomagają jej
pielęgniarki. Ale i tak wsiadając po pracy na rower
czuła zmęczenie. Gdy zapukała do drzwi domu,
gdzie mieszkała Maisie, przypomniała sobie, że prze
cież doktor zamknął pokój na klucz. Będzie więc
musiała zapytać właścicielkę domu, czy nie ma dru
giego. Nie było jednak takiej potrzeby.
134
- Proszę iść na górę - rzuciła niechętnie młoda
kobieta - jest otwarte. Może jeszcze ktoś przy
jdzie? Nie mam zamiaru przez całą noc otwierać
drzwi.
Daisy wymamrotała słowa przeprosin, poszła na
górę i weszła do pokoju Maisie. Na fotelu siedział
doktor Seymour.
- Och - powiedziała Daisy, świadoma uczuć, jakie
wzbudził jego widok. - Nie wiedziałam... to znaczy
Maisie poprosiła mnie, żebym wzięła jej torebkę, ale
kiedy tu przyjechałam, przypomniało mi się, że nie
mam klucza...
Lekarz wstał i wyjął klucz z kieszeni.
- Byłem u niej dziś po południu i mi powiedziała.
Pomyślałem, że skoro mam klucz, powinienem tu
przyjść. A przy okazji: pani Trump mówi, że jedna
z jej znajomych, wdowa, mieszka przy Churchfields
Road i chciałaby wynająć część domu. Przyszło mi do
głowy, że moglibyśmy pojechać i obejrzeć. Może jutro
wieczorem?
-Ja?
Doktor usiadł w podniszczonym fotelu i obser
wował Daisy.
- Na pewno lepiej ode mnie wiesz, co by od
powiadało Maisie.
- Czy ona o tym wie? To znaczy, czy nie będzie
miała nic przeciwko temu?
- Sugerowałem, że dobrze jej zrobi przeprowadzka
gdzieś, gdzie będzie ogród dla Milly i Whiskersa.
Maisie spędzi w szpitalu dziesięć dni. Powinniśmy
postarać się znaleźć jej coś, zanim wyjdzie i pójdzie
na zwolnienie. - Zaskoczył ją nieoczekiwanym pyta
niem. - Jak sobie radzisz, Daisy?
- Ja? Świetnie, dziękuję. Pielęgniarki są cudowne
i podobno przyjdzie ktoś do pomocy na czas nieobec-
135
ności Maisie. - Doktor przytaknął, więc Daisy mówi
ła dalej: - Nie chcę pana zatrzymywać. Gdyby dał mi
pan klucz...
- Tak ci spieszno, żeby się mnie pozbyć? - zapytał
dobrotliwie i uśmiechnął się, a Daisy odwzajemniła
uśmiech. - Zapakuj co trzeba, to zabiorę te rzeczy do
szpitala.
Daisy znalazła dużą plastikową torbę, włożyła
wszystko, czego mogła potrzebować Maisie, a na
wierzchu położyła torebkę.
- Ale nie ma pan samochodu.
- Nie szkodzi, dziesięciominutowy spacer dobrze
mi zrobi. -Wziął torbę od Daisy. - Będę czekał jutro
przed szpitalem. Pojedziemy samochodem, bo mam
jeszcze później spotkanie. Zostaw rower w szpitalu...
Możesz rano przyjechać autobusem?
- Tak.
Zeszli po schodach. Młoda kobieta wysunęła głowę
zza drzwi i dopytywała się, ile razy jeszcze zamierzają
przyjść.
- Czynsz jest opłacony do końca tygodnia. Jak
w sobotę nie dostanę pieniędzy, wynajmę pokój.
- Gzy meble należą do panny Watts?
- Tak, oprócz dywanu i lamp. Wyprowadza się,
co? Wcale nie będę żałować... jej ani tych zwierzaków.
Zupełnie nie wiem, dlaczego przez cały czas jej wyna
jmowałam.
- Jutro ktoś przyjedzie po meble. Pewnie będzie
pani chciała być przy tym obecna. Do widzenia.
Puścił Daisy przed sobą i wyszli. Drzwi za nimi
zatrzasnęły się.
- Pamiętaj, nigdy nie przychodź tu sama - powie
dział zdecydowanie. - Ja się wszystkim zajmę. Wsia
daj na rower i jedź do domu. - Poczekał aż odepnie
łańcuch z roweru. - Dobranoc, Daisy.
136
Jego pocałunek był takim zaskoczeniem, że mało
nie spadła z roweru. Mruknęła coś i w szalonym
tempie odjechała. Usłyszała za sobą śmiech doktora.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Przez całą drogę powrotną Daisy zastanawiała się
nad tym śmiechem. Co mogło być takiego śmiesz
nego? Czyżby tak zabawnie wyglądała na rowerze?
A może powiedziała coś niemądrego? Z niemałym
wysiłkiem przestała o tym myśleć, ale za to zupełnie
nie mogła zapomnieć o pocałunku. Wmówiła więc
sobie, że to przejaw zwykłej życzliwości, jak po
klepanie psa czy pogłaskanie kota.
W domu Pamela odrabiała przy stole lekcje, a mat
ka siedziała w saloniku.
- Kochanie, znów jesteś tak późno - przywitała
córkę. - Już się zaczynałam martwić.
- Będę wracać tak późno, dopóki nie przyjmą
kogoś do pomocy. A teraz musiałam jeszcze pojechać
do domu Maisie i wziąć jej parę rzeczy.
- Ale nie jechałaś z powrotem do szpitala?
- Nie, doktor Seymour tam był i mnie wyręczył.
Dostrzegła zadowolenie na twarzy matki i bezgłoś
nie westchnęła, bo rodzicielka znowu oddawała się
marzeniom, na dodatek nierealnym.
- Jakiż to dobry człowiek. Często go widujesz,
prawda, Daisy?
- Nie - odparła córka rzeczowo. - Tylko wtedy,
kiedy chodzi o Maisie. Poprosił mnie, żebym pojecha
ła obejrzeć jej nowy pokój, bo tamten jest okropny
i Maisie nie może tam wrócić. Obiecałam, że pojadę
jutro po pracy.
138
Nie wspomniała o doktorze Seymourze, żeby nie
podsycać matczynych mrzonek.
Pamela uważnie przyglądała się siostrze.
-Dzwoniła lady Thorley. Zaprasza cię w sobotę
na herbatę. Powiedziałam, że oddzwonisz.
- Może lepiej od razu zatelefonuję...
- Panna Thompson ma urodziny i pomyśleliśmy,
że można z tej okazji zrobić małe przyjęcie. Przyjadę
po ciebie około trzeciej - powiedziała pani Thorley
przez telefon.
Następnego dnia Daisy wyszła z pracy pół godzi
ny później niż zwykle, bo jeszcze nie przyszedł nikt
do pomocy. Była głodna, ponieważ w trakcie prze-
rwy obiadowej poszła odwiedzić Maisie, więc do
słownie połknęła mielone z marchwią i nie zdążyła
nawet zjeść puddingu. Wcale nie miała ochoty ni
gdzie jechać, ale przecież obiecała, więc musiała
dotrzymać słowa.
Doktor Seymour czekał na nią przy wejściu.
- Pracowity dzień? - zapytał.
- Tak - odparła sucho.
- Widziałaś Maisie?
-Tak. Już z nią lepiej, prawda?
- Tak. Poszłaś do niej podczas obiadu?
- Tak. - Daisy czuła, że jej odpowiedzi nie są zbyt
błyskotliwe, ale była za bardzo zmęczona, żeby się
tym przejmować.
- Na pewno jesteś głodna. - Podniósł słuchawkę
telefonu w samochodzie. - Pani Pelham, właśnie
zabieram Daisy na obejrzenie pokoju dla Maisie.
Rozumiem, że pani o tym wie? - Zamilkł na chwilę,
a Daisy skuliła się ze wstydu. Matka na pewno nie
omieszka wyjaśnić, że jej droga córka nie wspomniała,
że jedzie z doktorem. Po chwili mówił dalej. - Od
wiozę ją, więc proszę się nie martwić.
139
Odłożył słuchawkę i bez słowa uruchomił samo
chód, a Daisy uparcie wyglądała przez okno i marzy
ła, żeby znaleźć się gdzieś daleko.
Po krótkiej podróży zatrzymali się na cichej ulicy
przed zadbanym domem.
- To chyba bardziej odpowiednie miejsce dla Ma-
isie, prawda? - zauważył doktor. - Zaraz się prze
konamy...
Drzwi otworzyła pulchna kobieta w średnim wie
ku.
- Doktor Seymour? - spytała. - Pani Trump mnie
uprzedziła. Proszę wejść.
Popatrzyła pytająco na Daisy.
- To panna Pelham - przedstawił doktor. - Pracuje
razem z panną Watts. Pomyślałem, że zapewne będzie
lepiej niż ja wiedziała... - Uśmiechnął się.
- Oczywiście - odparła pani King.
Skinęła przyjaźnie głową w stronę Daisy i po
prowadziła oboje w głąb domu. Dziewczyna pomyś
lała, że pokój, do którego zaprowadziła ich pani King,
jest wprost idealny. Drzwi na końcu prowadziły do
cieplarni, z której wychodziło się do długiego ogrodu.
W kącie pokoju stał piecyk gazowy, malutka kuchen
ka i umywalka.
- Mój mąż długo chorował przed śmiercią i ten
pokój był zaprojektowany specjalnie dla niego. Ła
zienka z prysznicem jest na końcu korytarza. Czy ta
pani ma własne meble?
- Tak - odparła Daisy. - Ma też psa i kota,
przyzwyczajonych do mieszkania w domu. Nie będzie
to pani przeszkadzało?
- O ile nie są kłopotliwe. Dobry pies nie zawadzi...
trochę się boję, zwłaszcza w nocy.
- To bardzo ładny pokój - zauważyła Daisy. - Nie
wiem tylko, czy Maisie będzie stać na wynajęcie go...
140
- Pracuje w szpitalu, tak? Pani Trump mówiła,
jakie tam są zarobki. Co powiedziałaby na...? - Pani
King zawahała się, po czym wymieniła sumę' dużo
niższą od tej, której spodziewała się Daisy.
- Przypuszczam, że będzie mogła sobie pozwolić
na taki wydatek. Czy mogę dać odpowiedź jutro? Bo
nie będę się z nią już dzisiaj widziała.
Doktor stał odwrócony do rozmawiających ple
cami.
- N i e martw się tym, Daisy. Czy zgadza się pani
na opłacenie teraz czynszu za miesiąc z góry?
- Czy to nie było zbyt apodyktyczne, doktorze?
- zapytała Daisy, kiedy jechali do Wilton. - Skąd pan
wie, że ten pokój spodoba się Maisie?
- Gdybyś była Maisie, spodobałby ci się? - od
powiedział pytaniem.
- O , tak...
- No to masz odpowiedź.
Zatrzymał samochód przed jej domem i wysiadł,
żeby jej otworzyć drzwi.
- Dziękuję za odwiezienie - powiedziała i otworzy
ła furtkę.
- Twoja mama zaprosiła mnie na kawę - odrzekł
łagodnie i zapukał do drzwi.
Otworzyła Pamela.
- Proszę wejść - zaprosiła. - Kawa jest gotowa,
a mama umiera z ciekawości.
Pani Pelham wyciągnęła najlepszą porcelanę i po
stawiła na stole talerzyk babeczek. Doktor zdjął
kurtkę i usiadł. Z przyjemnością odpowiadał na pyta
nia pani Pelham. Daisy pomyślała, że gdyby ktoś go
teraz zobaczył, uznałby, że to stary przyjaciel rodziny.
Kiedy wychodził, odprowadziła go do drzwi.
- Rano odwiedzę Maisie, ale dobrze by było, żebyś
i ty do niej wpadła. Prędzej ją przekonasz, że to
141
idealne miejsce dla niej i dla zwierzaków. Jak tylko
się zgodzi, dopilnuję, żeby przewieziono meble.
- Dobrze - odparła Daisy.
Poczuła się zakłopotana, kiedy poklepał ją do
brodusznie po ramieniu i stwierdził, że jest grzeczną
dziewczynką. Następnie pożegnał się, wsiadł do samo
chodu i odjechał.
- Co za uroczy człowiek - oświadczyła pani Pel-
ham, zbierając filiżanki po kawie. - Kolacja gotowa.
Czy sądzicie, że smakowały mu babeczki?
- Zjadł prawie wszystkie, więc musiały mu smako
wać - stwierdziła Pamela. - Aż trudno uwierzyć, że
to taka znana postać w medycznym świecie.
Daisy odwróciła się.
- Na jakiej podstawie tak mówisz? - spytała.
- Bo tak jest naprawdę. Zajrzałam do „Kto jest
kim?" z zakresu medycyny. Przy jego nazwisku jest cała
masa tytułów naukowych i informacji o jego osiągnię
ciach. - Zerknęła na siostrę. - Nie interesuje cię to?
- Nie bardzo - skłamała Daisy.
Następnego dnia podczas lunchu Daisy poszła
odwiedzić Maisie. Wcale nie musiała jej przekonywać,
bo zrobił to już doktor Seymour i wszystko, jak to
określiła Maisie, było w dechę.
- Niech was oboje Bóg błogosławi - oświadczyła
- że się wszystkim zajęliście. Ja, Milly i Whiskers
jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Nawet będę miała
prysznic i kawałek ogrodu. Za tydzień wrócę do
domu i nie będę musiała się martwić. A ty jak
sobie radzisz, kotku?
- Po prostu świetnie. Obiecano kogoś do pomocy
na dzień lub dwa, a poza tym nie ma dużo roboty.
- Ale coś marnie wyglądasz. Za ciężko pracujesz.
Jak wrócę, to weźmiesz sobie parę dni urlopu.
142
Daisy wróciła na oddział i zajęła się pracą, zado
wolona, że to ją odrywa od innych myśli. Kiedy pod
koniec dnia poszła powiedzieć siostrze przełożonej, że
skończyła, ta przywitała ją nowiną, że zaręczyła się
z Philipem.
- Poinformuję wszystkich jutro rano, ale chciałam,
żebyś ty pierwsza się dowiedziała, Daisy. Oboje mamy
nadzieję, że przyjdziesz na nasz ślub.
Daisy pogratulowała pielęgniarce, zachwyciła się
brylantowym pierścionkiem zaręczynowym i pojecha
ła do domu. Wiadomość o zaręczynach szczerze ją
ucieszyła. Liczyła, że na miejsce siostry Carter przy
jdzie ktoś równie miły. Zresztą z całą pewnością
doktor Seymour będzie miał w tej sprawie coś do
powiedzenia.
Cały dzień go nie widziała, więc przypuszczała,
że pojechał do Londynu. Rzeczywiście, kiedy po
pracy wychodziła ze szpitala, portier wręczył jej
nieczytelnie zaadresowaną kopertę. W środku był
list od doktora, bardzo krótki i bardzo konkretny.
Doktor pytał, czy byłaby tak dobra i pojechała
do nowego domu Maisie, żeby sprawdzić, czy wszy
stko jest na miejscu? Odcyfrowanie pisma zajęło
Daisy ładnych parę minut.
Chyba pisane odwrotną stroną długopisu i z za
mkniętymi oczami - powiedziała do siebie, ale scho
wała list, a w nocy włożyła go pod poduszkę.
W nowym domu Maisie Daisy zastała wszystko
w idealnym porządku. Nie pozostało jej więc nic
innego, jak tylko podziękować pani King.
- Przygotowałam wszystko razem z panią Trump
- usłyszała w odpowiedzi. - Doktor Seymour prosił,
żeby ten pokój wyglądał jak prawdziwy dom. - Pani
King nachyliła się do ucha Daisy. - Pan doktor to
dżentelmen w każdym calu.
143
W sobotę po południu Daisy udała się na urodziny.
Pojechała na rowerze, ponieważ rano zadzwoniła lady
Thorley z przeprosinami - musiała oddać samochód
do naprawy. Było sucho, więc pomimo zimna Daisy
włożyła swoje najlepsze buty... W duchu liczyła, że
u Thorleyów zastanie doktora Seymoura, choć nawet
przed samą sobą nie chciała się do tego przyznać.
Nie było go jednak. Zastała tylko bliźniaki, guwer
nantkę i lady Thorley, od której dowiedziała się, że
sir Hugh wróci wieczorem, a doktor bawi w Lon
dynie, gdzie zapewne udziela się towarzysko. Pomimo
pewnego rozczarowania, Daisy bardzo miło spędziła
popołudnie. Podwieczorek był wspaniały, a tort uro
dzinowy imponujący. Musiała koniecznie obejrzeć
prezenty, z których najwspanialszy, zdaniem panny
Thompson, był naszyjnik z paciorków nanizanych
przez Katie i tekturowe pudełko z Belle, ulepioną
przez Josha z plasteliny.
Kiedy następnego ranka Daisy jechała do pracy,
w Salisbury panował niewielki ruch: parę osób szło
do kościoła, niektórzy, podobnie jak ona, do pracy,
z rzadka przejeżdżał samochód. W szpitalu też było
wyjątkowo cicho. Tylko na oddziale dziecięcym pa
nował zwykły hałas.
Podczas lunchu Daisy poszła odwiedzić Maisie.
Zastała ją siedzącą na łóżku. Wyglądała już jak
dawniej.
- Nie mogę się doczekać, kiedy stąd wyjdę - zwie
rzyła się Maisie. - Pielęgniarki są w porządku, ale
siostra przełożona to prawdziwy potwór. Za żadne
skarby nie chciałabym tu pracować.
- Na szczęście nie musisz - odparła Daisy. - Sios
tra Carter nie może się doczekać twojego powrotu.
- Spojrzała na zegarek. - Muszę już iść. Brakuje nam
ciebie, Maisie. Naprawdę.
144
Maisie zrobiło się bardzo miło.
- Nie opowiadaj. Wczoraj przyszła do mnie pani
Tramp. To bardzo ładnie z jej strony, nie sądzisz?
Pomyślała, że pewnie chcę wiedzieć, co porabiają
Milly i Whiskers. - Z tęsknotą w głosie dodała:
- Chciałabym je wreszcie zobaczyć...
- Już niedługo, Maisie, już niedługo...
Po południu pielęgniarki zajęły się przygotowa
niem dzieci do mycia, kolacji i spania. Daisy biegała
z czystymi prześcieradłami, zbierała i wkładała do
worków zużytą pościel, kiedy usłyszała odległy łoskot.
Ale to nie była burza. Brzmiało to jak odgłos potęż
nego tłumu, w którym wszyscy równocześnie coś
mówią. Wkrótce krzyki stały się wyraźniejsze.
-Jakaś demonstracja lub wyścigi - stwierdziła
pielęgniarka zastępująca nieobecną siostrę Carter.
- Daisy, czy mogłabyś zejść do magazynu i przy
nieść Dettol, który zamówiła siostra przełożona?
Nie przynieśli dzisiaj, a może być potrzebny na
nocnej zmianie.
Daisy zeszła po schodach i przeszła kilkoma kory
tarzami.
Magazynier właśnie wybierał się do domu i mru
czał coś z niezadowoleniem, podając Daisy butelkę.
- Nie rozumiem, co tu się dzieje - wymamrotał do
siebie, więc uznała, że nie musi odpowiadać. Powie
działa dobranoc i ruszyła z powrotem.
Doszła do wniosku, że szybciej będzie, jeśli pójdzie
głównymi schodami. Co prawda regulamin na to nie
zezwalał, ale w pobliżu nie było nikogo, a w ten
sposób mogła sobie oszczędzić drogi. Przez cały czas
nadsłuchiwała zbliżających się odgłosów z ulicy i mia
ła nadzieję, że tłum szybko przejdzie dalej.
Stanęła na pierwszym schodku głównych schodów
i uświadomiła sobie, że krzyki i wycie słychać teraz
145
bardzo blisko - tłum musiał być na dziedzińcu,
W tym momencie podwójne drzwi otworzyły się
i do szpitala wpadło kilkunastu młodzieńców. Śmia
li się i krzyczeli. Wyraźnie coś knuli. Daisy spo
jrzała w stronę portierni. Zawsze ktoś tam był;
mógłby zadzwonić po pomoc, wezwać policję...
Ale jak na złość portiernia była pusta. Podobnie
jak korytarze po obu stronach holu i gabinet le
karza, pokój administratorki, sekretarki, sala kon
ferencyjna.
Niektórzy młodzieńcy trzymali w rękach kije, a je
den z nich, całkiem łysy, obłupywał popiersie nieży
jącego już, zasłużonego dla szpitala lekarza. Na samą
myśl o tym, jakie szkody może spowodować, Daisy
zrobiło się niedobrze. Chłopak miał nóż. Zatrzęsła się
ze strachu. Panicznie bała się noży. Zaschło jej w gar
dle. Splotła przed sobą ręce, żeby opanować drżenie.
Mimo to nie ruszyła się z miejsca.
- Wyjdźcie stąd! - zawołała przeraźliwie drżącym
głosem. - To jest szpital...
Chuligani wybuchnęli ochrypłym śmiechem.
- A ty jesteś siostrą przełożoną?! - wrzasnął jeden
z nich. - Spróbuj nas powstrzymać...
Podchodzili coraz bliżej. Po drodze zaatakowali
kolejne popiersie, tym razem założyciela szpitala.
Daisy, która przed chwilą postawiła butelkę Det-
tolu, żeby odwrócić się i zobaczyć, co to za zgiełk,
teraz podniosła ją i mocno ścisnęła w obu dłoniach.
Nie była to najlepsza broń, ale jak rzuci... Wściekłość
pozwoliła jej Opanować strach.
- Wynoście się, łobuzy! -wrzasnęła. -Zaraz będzie
tu policja!
W odpowiedzi usłyszała drwiny i przekleństwa,
z których niewiele zrozumiała, ale domyśliła się, że są
niecenzuralne.
146
Chuligan, który niszczył marmurowe popiersia,
zbliżył się. Daisy drżącymi dłońmi mocniej przytrzy
mała butelkę...
Nagle silna ręka objęła ją w talii, delikatnie
podniosła i z równą delikatnością postawiła z tyłu
za sobą.
- Zdążyłem na czas - stwierdził spokojnie lekarz.
- Nie wątpię, że nie zamierzałaś zmarnować butelki
Dettolu.
-Valentine - wymamrotała bez namysłu i Bóg
jeden raczy wiedzieć, co by jeszcze powiedziała, gdyby
lekarz jej nie przerwał.
- Wezwij pomoc, moja najdroższa - poprosił nor
malnym głosem - i zawiadom policję, na wypadek
gdyby jeszcze nie wiedzieli...
- Zabiją pana - rzuciła. - Nie zostawię pana
samego...
- Rób, co mówię, Daisy. Biegnij.
Nie było sensu dyskutować. Odwróciła się i pobie
gła na męski oddział.
- Panie Soames - zaalarmowała dyżurnego pielęg
niarza - do szpitala wtargnęła banda chuliganów. Są
w holu. Jest tam też doktor Seymour. Potrzebuje
pomocy. Prosił, żebym wezwała policję.
- Zadzwoń na policję, do pokoju portierów i do
domu administratorki. Numery są kolo telefonu na
moim biurku.
Soames zabrał po drodze dwóch pielęgniarzy
i wyszedł. Kiedy otworzył drzwi oddziału, Daisy
wyraźnie usłyszała opanowany głos doktora Sey
moura. Weszła do gabinetu Soamesa i zadzwoniła
na policję, do pokoju portierów i do administrato
rki. Wciąż miała ze sobą butelkę Dettolu. Ostrożnie
zaniosła ją na górę na oddział dziecięcy i wręczyła
pielęgniarce.
147
- Słychać przerażający hałas - powiedziała młoda
kobieta - a ciebie nie było całe wieki, Daisy.
- Chuligani wtargnęli do szpitala. - Daisy nie była
w stanie wydusić z siebie nic więcej, tylko stała biała
jak ściana i patrzyła na pielęgniarkę.
- Zaraz ci przyniosę herbaty - powiedziała młoda
kobieta. - Usiądź. Widziałaś ich? -Kiedy dziewczyna
kiwnęła głową, dodała: - Dobrze, że już kończysz
pracę. Posiedź tu chwilę... To musiało wytrącić cię
z równowagi.
Przyjrzała się bladej twarzy Daisy i doszła do
wniosku, że musi zaczekać, aby dowiedzieć się czegoś
więcej. Słychać było okropne hałasy, męskie głosy
i tupot nóg, na szczęście nie na tyle blisko, by
przeszkadzały dzieciom.
Daisy wypiła herbatę. Wszystko wydarzyło się tak
szybko i wciąż nie mogła dojść do siebie, ale jedno
pamiętała z wyjątkową wyrazistością: odezwała się do
doktora po imieniu, a on nazwał ją swoją najdroższą.
„Wezwij pomoc, moja najdroższa" powiedział, ale to
chyba tylko po to, żeby go usłuchała...
Zadzwonił telefon i Daisy pomyślała, że powinna
odebrać.
- Zostań tam, gdzie jesteś, i zaczekaj, aż przyjdę
- usłyszała głos doktora.
Nagle zachciało jej się płakać.
Po chwili wróciła pielęgniarka.
- Lepiej się czujesz? - zapytała życzliwie. - Doktor
Cowie był przed chwilą na oddziale. Powiedział, że
już wyrzucono tych łobuzów. Byłaś bardzo dzielna,
Daisy, że stałaś tam sama i powiedziałaś im, żeby
sobie poszli. Nie bałaś się?
- Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bałam.
Chyba bym uciekła, gdyby nie przyszedł doktor
Seymour.
148
- Powiedział, że byłaś wspaniała. - Pielęgniarka
popatrzyła Daisy prosto w twarz. - Ja na twoim
miejscu od razu bym uciekła.
- Za bardzo się bałam - przyznała. - Nie byłam
w stanie się ruszyć. - Uśmiechnęła się do pielęgniarki,
której przyszło do głowy, że siostra Carter miała
rację, że Daisy nie pasuje na zwykłą salową. Za
stanawiała się, dlaczego dziewczyna zdecydowała się
na tę pracę...
Otworzyły się drzwi i spokojnie wszedł doktor
Seymour.
-Weź płaszcz - zwrócił się do Daisy. - Zawiozę
cię do domu. Lepiej się czujesz?
Daisy ściągnęła brwi. Tak to powiedział, jakby
przeszła atak histerii.
- Czuję się doskonałe, dziękuję, doktorze.
- To dobrze. Za pięć minut będę w głównym holu.
- Otworzył jej drzwi, więc pożegnała pielęgniarkę
i przeszła obok niego z podniesioną głową.
- Co się stało z tymi wszystkimi chuliganami?
- zapytała w samochodzie.
- Policja złapała kilku z nich, a reszta uciekła.
Tylko paru było miejscowych.
Mówił od niechcenia, tak bardzo bezosobowo, że
Daisy poczuła się zbyt onieśmielona, żeby odezwać
się znowu. Kiedy zatrzymali się przed jej domem,
chciała energicznie wysiąść, ale doktor powstrzymał
ją opierając rękę o drzwi.
- Nie tak szybko. Idę z tobą.
- Nie ma potrzeby - zapewniła go, ale to była tylko
strata czasu.
Doktor wysiadł, otworzył jej drzwi i zaprowadził
ją do domu.
Zanim Daisy zdążyła otworzyć usta, matka wy
rzuciła z siebie potok słów.
149
- Och, kochanie, czy nic ci się nie stało? Co za
okropne wydarzenie... Bardzo się bałaś? Doktorze
Seymour, jak mam panu dziękować za uratowanie
mojej córki?
- Trudno nazwać to ratowaniem, pani Pelham.
- Delikatnie wypchnął Daisy przed siebie. - Akurat
przypadkiem przechodziłem, ale jestem przekonany,
że ona świetnie by sobie poradziła także bez mojej
pomocy.
- No tak, oczywiście, jest przecież bardzo rozsądna
- zgodziła się matka. - Mimo wszystko dziękuję.
- Zawahała się. - Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale
może napiłby się pan kawy...?
- Z prawdziwą przyjemnością.
Daisy nie odezwała się ani słowem. Doktor wciąż
trzymał dłoń na jej ramieniu. Obrócił ją, rozpiął
i zdjął jej płaszcz, ściągnął rękawiczki z jej rąk,
energicznie zaprowadził do kuchni, posadził na krześ
le, po czym sam usiadł i wdał się w wesołą rozmowę
z Pamelą.
- Bałaś się, Daisy? - zapytała siostra, kiedy matka
podała kawę i ciasto.
Daisy ostrożnie odstawiła filiżankę, Wybuchnęła
płaczem i wybiegła z pokoju. Pani Pelham przeraziła
się, Pamela zdziwiła, a doktor pozostał niewzruszony.
- Nie, pani Pelham, proszę przez chwilę zostawić
ją w spokoju. Wszystko będzie dobrze. Przeżyła ok
ropny szok i to jest naturalna reakcja. Była niezmier
nie odważna; może pani być z niej dumna. Do jutra
dojdzie do siebie, a teraz najlepszym miejscem dla niej
jest łóżko. Przed spaniem nie zaszkodzi dać jej coś
ciepłego do picia. - Życzliwie dodał: - Nie powinna
się pani martwić.
-Jest taka kochana... - cicho powiedziała pani
Pelham.
150
- Tak, to prawda - zgodził się doktor. W jego
głosie zabrzmiało coś takiego, że Pamela uważnie mu
się przyjrzała.
- Jest pan w niej zakochany? - zapytała, udając,
że nie widzi wzroku matki.
- O, tak - odparł uprzejmie lekarz i uśmiechnął się
do Pameli. - Muszę już iść. Kawa była wspaniała,
pani Pelham.
Pożegnał się i Pamela odprowadziła go do drzwi.
- Nic jej nie powiem - obiecała.
Lekarz uśmiechnął się znowu i pocałował dziew
czynę w policzek, po czym wsiadł do samochodu
i odjechał.
Oczywiście, miał rację; Daisy przespała całą noc
jak niemowlę, zjadła śniadanie i pojechała do pracy.
Znów była normalną, rozsądną dziewczyną. Wstyd jej
było z powodu nagłego płaczu w obecności doktora
i obiecała sobie, że jak tylko go zobaczy, przeprosi
go. Wielka szkoda, że tak bezmyślnie zwróciła się do
niego po imieniu, ale z pewnością zdawał sobie spra
wę, że była w wielkim stresie. Po drodze przećwiczyła,
co ma mu powiedzieć.
Dopiero pod koniec dnia siostra przełożona w obe
cności Daisy wspomniała, że doktor pojechał do
Holandii.
- Ma wykłady czy coś w tym rodzaju - wyjaśniała
drugiej pielęgniarce. - Ależ on umie sobie radzić,
prawda? Bardzo chciałabym widzieć, jak mówi tym
łobuzom, gdzie mogą pójść:..
Daisy zbierała pościel i zastanawiała się ze smut
kiem, kiedy znów go zobaczy.
Stało się to wcześniej, niż przypuszczała. Dwa dni
później zbierała kubki po porannym mleku, kiedy
jedna z pielęgniarek powiedziała jej, że jest proszona
do gabinetu siostry przełożonej. Salowa odłożyła tacę,
151
poprawiła fartuch i zapukała do drzwi gabinetu.
Ponieważ nie było słychać odpowiedzi, zajrzała
do środka. Jej oczy natknęły się na spojrzenie
doktora Seymoura, więc nie mogła wycofać się
bez słowa.
- Och, przepraszam pana - odezwała się. - Powie
dziano mi, żebym tu przyszła, ale nie ma siostry
przełożonej... - Przerwała, nie bardzo wiedząc, co
dalej mówić. Chciała jak najszybciej odejść, choć serce
biło jak oszalałe.
- Nie, nie ma - zgodził się cicho lekarz. - Wejdź,
Daisy,
Wstał z krzesła za biurkiem i zamknął za dziew
czyną drzwi.
- Usiądź, proszę - powiedział, a kiedy potrząsnęła
głową, podszedł do niej tak blisko, że przed sobą
widziała tylko ciemnoszarą kamizelkę z doskonałej
wełny. Policzyła guziki i podniosła wzrok na tyle, że
mogła przyjrzeć się krawatowi z pięknego jedwabiu
w ledwo widoczne prążki. Bez wątpienia włoski. Nie
miała odwagi spojrzeć wyżej.
Usiłowała przypomnieć sobie mowę, którą przygo
towywała z takim namaszczeniem.
- Nie miałem pojęcia - zaczął w końcu doktor
- że zabieganie o względy młodej kobiety może
być takie trudne. Zastanawiam się, jak to możliwe,
że potrafię rozpoznać początki choroby Heinego
i Medina, świnki, wodogłowia, grypy, zwykłe prze
ziębienia... a wciąż nie jestem w stanie znaleźć od
powiednich słów?
Uśmiechnął się.
- Och, niech pan uważa, co pan mówi - powie
działa Daisy bez tchu -. bo będzie pan żałował.
Obawiam się, że chyba jest pan przemęczony... - Szy
bko dodała: - Jestem salową...
152
Roześmiał się.
- O , nie, nieprawda. Jesteś Daisy, moja Daisy,
moja najukochańsza na świecie. Jestem w tobie zako
chany, moja najdroższa, od chwili, kiedy cię pierwszy
raz zobaczyłem...
Spojrzała mu prosto w twarz.
- Ale nigdy... - zaczęła.
-Doszłaś do wniosku, że nie darzymy się sym
patią, prawda? Czasami, moje serduszko ukochane,
jesteś niemądra. - W jego ustach zabrzmiało to jak
komplement. - Uważałem, że muszę być ostrożny.
- Objął ją. - Zwróciłaś się do mnie po imieniu
i chciałaś ze mną zostać. Patrzyłaś na mnie tymi
ślicznymi szarymi oczami i wtedy pojąłem, że bez
względu na to, co mówisz, ty też mnie kochasz.
- Ale ja jestem... - zaczęła Daisy, po czym powie
działa: -Tak, kocham cię...
Nie dokończyła, bo przerwał jej pocałunkiem.
-Wyjdziesz za mnie, najdroższa? - zapytał po
chwili. - Jak najszybciej.
Podniosła głowę z jego ramienia.
- Obowiązuje mnie tygodniowe wypowiedzenie.
- Nonsens. Załatwię to od razu.
-Ale nie możesz...
- O, tak. Mogę i zrobię to. Odejdziesz jeszcze dziś.
-Pocałował ją delikatnie. -Kochanie, zostaw to mnie.
Niezdecydowanie uśmiechnęła się.
- Muszę iść, Valentine... kubki po mleku...
Jeszcze raz ją pocałował i otworzył drzwi.
- Nie mogę uwierzyć, że to prawda - powiedziała.
- Co wszyscy powiedzą?
Wziął ją za rękę i przez chwilę przytrzymał.
- Zapytamy ich na naszym ślubie. Będę dziś czekał
na ciebie przed szpitalem, moja najdroższa. - Uśmie
chnął się. - To wreszcie koniec mojego czekania.
153
Daisy przytaknęła, a głowę już miała pełną wizji
wspaniałej przyszłości. Wspięła się na palce, pocało
wała doktora w policzek i szybko poszła do swojej
tacy z kubkami. Ale nie na długo.
/