Bujold Lois McMaster Barrayar 5 Towarzysze broni

background image

Lis McMaster Bujold

Towarzysze Broni - część piąta cyklu Barrayar

Przekład Bartosz Grudowski Piotr Szymczak

Brothers in Arms

Data wydania oryginalnego - 1989

Data wydania polskiego -1998

Dla Marthy i Andy’ego

PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI

- Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha.

- Oczywiście.

- A nie lorda Vorkosigana.

- Lord Vorkosigan mnie irytuje.

Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszc-

zać. Dla

Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku

i odetchnął jej

oddechem, kiedy zapytała:

- Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?

- Takie karty mi rozdano.

- Kto? Nie rozumiem.

- Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kar-

tami, jakie

mi rozdano. I tak chcę...

- Umrzeć. - Dotknęła ustami jego warg.

- Mmm...

Cofnęła się na moment.

- Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na

mnie

wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie -

nigdy...

Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...

- Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść

z

niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spic-

zastą głowę,

jeślibym się okazał takim głupkiem.

Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć.

Jeśli

Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna

zdobycz za

pół człowieka.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wy-

glądał

złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim

dumnym,

lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys,

powgniatany i

nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych trauma-

tycznych

przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły...

background image

Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły

się zarodki

psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi

z ławki, na

której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w

jakim pozwalał

mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy

jego

ruch, stanęła przy nim.

- Tutaj - Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie

- jest

najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. - Skinął na inżyniera z Kay-

merskich

Stoczni Orbitalnych. - Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z

możliwością

ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa,

znajduje się

wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można

zamknąć klapy.

Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. - Miles nie mu-

siał ich sobie

wyobrażać - przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci.

Wciąż miał to

przed oczami.

- Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Nais-

mith? -

zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier.

- Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym

wśród

nich.

- Rozumiem - powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały.

Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie

uśmiechnął się.

Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku,

przesunął ręką wzdłuż

nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko

i co chwila

mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania nic-

zym żaba,

żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając

inżynierowi

zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach,

dosięgnąć

szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go

podsadziła.

Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu,

niczym

podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru.

Inżynier zeskoczył na platformę.

- Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że

ma tych

desantowców?

- Dwanaście. - Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w aryt-

metyce

Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe

dwustu

siedmiu zabitym. Przestań - powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi

w swojej

background image

głowie. - To już nikomu nie pomoże.

- Dwanaście - zanotował inżynier. - Co jeszcze? - Zmierzył wzrokiem poobijany

statek.

- Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to,

że

spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu

z trapem, ale

to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno

będzie chciał

porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też

pilota

Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest

waszą

specjalnością. Podobnie systemy obronne...

- W istocie, nie - pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i po-

rysowanego

kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem,

gdyż dodał: -

Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna

jest czymś

niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas?

- Wasza oferta była najkorzystniejsza.

- Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie,

czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków

handlowych,

odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu.

Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu - pomyślał Miles. Tu,

na

dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w

proch

dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę

Ziemię? Albo że,

nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam...

- Właśnie, spokojnie - powiedział Miles. - Ludzie potrzebują odpoczynku, a

statki

generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokład-

nie tym, co

doktor przykazał. - Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor

wystawi.

Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym,

niemal

cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu

uwierzy.

Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z

największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę

jego obsesję

na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium

Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały

obóz

jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to

na planecie, którą

Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi

rezultatami

koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim

życiem, cena była

nieskończonością podzieloną przez zero.

Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosz-

towało

background image

Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się prze-

dostać na tereny,

gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały

ich jednak

zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie

udało mu się

zostawić z tyłu.

- Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? - Statek wciąż intry-

gował

inżyniera.

- Dagoola to tajna operacja - odparł sztywno Miles. - Nie mówmy o tym.

- Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu - powiedział Ziemi-

anin.

Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do

inżyniera.

- No to pięknie... - wymamrotał. Komandor Quinn wzdrygnęła się.

- Czy to prawda, że Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za pańską głowę? - zapy-

tał z

uśmieszkiem inżynier.

- Tak - westchnął Miles.

- Myślałem... - powiedział inżynier - myślałem, że to plotki. - Odsunął się

lekko, jakby

zakłopotany. A może bał się chorobliwej atmosfery przemocy otaczającej najem-

nika. Jakby

mógł się zarazić, gdyby podszedł zbyt blisko. Może i miał rację... Od-

kaszlnął. - A co się tyczy

terminarza płatności za zmiany konstrukcyjne - jak pan to sobie wyobraża?

- Gotówka przy odbiorze - odparł z miejsca Miles - uwzględnienie rezultatów

kontroli

przeprowadzanych przez moich inżynierów i ostateczne zatwierdzenie przez nich

całości

prac. Takie są warunki waszej oferty, jeśli się nie mylę.

- W zasadzie tak. Hmmm... - Statek powoli przestawał interesować inżyniera.

Miles

poczuł, że Ziemiariin z technika staje się handlowcem. - Takie warunki zaz-

wyczaj

proponujemy klientom, którzy mają osobowość prawną.

- Wolna Najemna Flota Dendarii ma osobowość prawną. Jest korporacją

zarejestrowaną na Obszarze - Jacksona.

- Hmmm... tak, ale - jak by to panu powiedzieć - największe ryzyko, jakie

normalnie

ponosimy, to bankructwo naszych klientów, przed tym, rzecz jasna, jesteśmy

odpowiednio

prawnie zabezpieczeni. Jeśli zaś chodzi o pańską flotę najemną, to...

Zastanawia się, jak wyegzekwować płatności od trupa, pomyślał Miles.

-...ryzyko jest o wiele większe - przyznał otwarcie inżynier, rozkładając

ręce.

Przynajmniej jest szczery.

- Nie podniesiemy naszej ceny. Ale obawiam się, że będziemy musieli żądać

zapłaty z

góry.

Skoro już kończymy z grzecznościami...

- Ale to nie daje nam żadnego zabezpieczenia przed tandetnym wykonaniem -

powiedział Miles.

- Może się pan procesować - zauważył inżynier. - Tak jak wszyscy.

- Ja to ci mogę... - Ręka Milesa powędrowała do pasa, nie natrafiła jednak na

kaburę.

background image

Ziemia, stara Ziemia, stara cywilizowana Ziemia. Stojąca obok komandor Quinn

chwyciła go

za łokieć, chcąc go powstrzymać. Rzucił jej krótkie, uspokajające spojrzenie

- nie, nie

pozwoli sobą kierować admirałowi Naismithowi, głównodowodzącemu Wolnej Na-

jemnej

Floty Dendarii. Jego uśmiech mówił, że to tylko zmęczenie. Gówno prawda, ad-

mirale,

odpowiedziały jej lśniące, brązowe oczy. Nie zamierzali jednak ciągnąć tej

sprzeczki na głos.

- Możecie poszukać lepszej oferty, jeśli chcecie - odparł beznamiętnie

inżynier.

- Szukaliśmy - rzekł krótko Miles. Jak dobrze wiesz... - W porządku. Tak... a

może...

połowa z góry i połowa przy odbiorze?

Ziemianin zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

- Kaymer nie zawyża cen, admirale Naismith. A nasze koszty ponadplanowe

należą do

jednych z najniższych w branży. Szczycimy się tym.

W świetle doświadczeń z Dagooli słowa „koszty ponadplanowe” dotknęły Milesa

do

żywego. Zresztą co oni mogą wiedzieć o Dagooli?

- Jeżeli naprawdę niepokoi pana jakość wykonania, to możemy umieścić pi-

eniądze w

depozycie u neutralnej osoby trzeciej, na przykład w banku, aż do zakończenia

prac. Nie jest

to najlepszy układ z naszego punktu widzenia, ale to wszystko, co mogę panu

zaoferować.

Neutralna osoba trzecia z Ziemi, pomyślał Miles. Gdyby nie upewnił się co do

rzetelności Stoczni Kaymerskich, nie byłoby go tutaj. Teraz dręczyła go rac-

zej własna

płynność finansowa. Ale tym zmartwieniem nie chciał się dzielić z innymi.

- Czyżby miał pan problemy z płynnością finansową, admirale? - zapytał z

ciekawością Ziemianin. Miles niemalże widział, jak rośnie cena.

- W żadnym wypadku - skłamał bez zmrużenia oka. Rozprzestrzeniające się

plotki o

trudnościach finansowych Dendarian mogłyby zaszkodzić nie tylko tej umowie. -

Zgoda.

Gotówka z góry na rachunku depozytowym. - Jeśli on nie będzie miał dostępu do

swojego

kapitału, to tym bardziej Kaymer. Stojąca obok Elli Quinn wciągnęła powietrze

z sykiem.

Ziemski inżynier i dowódca najemników uroczyście uścisnęli sobie ręce.

Podążając za inżynierem z powrotem do biura, Miles przystanął przy bulaju, z

którego

rozpościerał się piękny widok na Ziemię. Inżynier, widząc to, uśmiechnął się

i uprzejmie

czekał, nie bez odrobiny dumy.

Ziemia. Stara, romantyczna, wiekowa Ziemia, kropla błękitu w otaczającej

czerni.

Miles zawsze przypuszczał, że pewnego dnia się tu znajdzie, choć, rzecz

jasna, nie w takich

okolicznościach.

Ziemia wciąż była największą, najbogatszą, najbardziej różnorodną i

zaludnioną

planetą z całego obszaru, na którym rozproszyła się ludzkość. Brak tuneli

czasoprzestrzennych w pobliżu Słońca oraz rozczłonkowanie polityczne spowo-

dowały

background image

jednak, że nie odgrywała znaczącej militarnej ani strategicznej roli w Galak-

tyce. Mimo to

Ziemia wciąż panowała, gdyż jej kulturze żadna inna nie mogła dorównać.

Bardziej

doświadczona przez wojny niż Barrayar, bardziej zaawansowana technicznie niż

Kolonia

Beta, była celem wszystkich pielgrzymek, zarówno religijnych, jak i

świeckich. Dlatego też

wszystkie światy, które tylko mogły sobie na to pozwolić, lokowały tu swoje

ambasady.

Łącznie, pomyślał Miles, przygryzając wargę, z Cetagandanami. Admirał Nais-

mith musiał za

wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi.

- Admirale? - Elli Quinn przerwała jego rozważania. Uśmiechnął się przelotnie

na

widok wymodelowanej twarzy, najpiękniejszej, jaką tylko mógł jej po popar-

zeniach plazmą

kupić za swoje pieniądze. Dzięki mistrzostwu chirurgów to wciąż była Elli.

Gdyby tylko

wszyscy jego podwładni mogli liczyć na taką pomoc... - Komodor Tung chce z

panem

rozmawiać.

Uśmiech zastygł mu na ustach. O co może chodzić? Oderwał w końcu oczy od

Ziemi i

podążył za Elli do biura inżyniera, gdzie znajdowała się konsola komunikacy-

jna.

- Wybaczy pan na chwilę - powiedział grzecznie, ale stanowczo, wypraszając

Ziemianina.

Szeroka i dobrotliwa eurazjatycka twarz jego trzeciego oficera pojawiła się

na widzie

konsoli.

- Słucham, Ky?

Ky Tung, już w cywilnym ubraniu, zamiast zasalutować, skinął jedynie głową.

- Właśnie skończyłem załatwiać wszystko w centrum rehabilitacyjnym, gdzie

umieściłem naszych dziewięciu ciężko rannych. Dla większości rokowania są do-

bre. Lekarze

sądzą, że zdołają również uratować czterech spośród ośmiu zamrożeńców, a może

pięciu, jak

się uda. Chirurdzy uważają nawet, że będą potrafili naprawić Ośrodek Skoku u

Demmiego,

jak tylko jego tkanka nerwowa się zagoi. Jeżeli chodzi o cenę, rzecz jasna...

- Tung podał cenę

w jednostkach federalnych GSA, Miles przeliczył je w myśli na barrayarskie

marki

imperialne i zgrzytnął zębami.

Tung uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Taak. Oczywiście jeśli nie chce pan zrezygnować z tej naprawy. Kosztuje

tyle, co

wszystko inne razem wzięte.

Miles potrząsnął głową, wykrzywiając usta w grymasie.

- Jest kilka osób na świecie, które bym chciał wykiwać, ale moi ludzie do

nich nie

należą.

- Dziękuję - powiedział Tung. - Zgadzam się. Teraz mogę już stąd wyjechać.

Muszę

jeszcze tylko podpisać weksel, tym samym biorąc na siebie odpowiedzialność za

rachunek.

background image

Czy jest pan pewny, że zdoła uzyskać tutaj pieniądze należne nam za operację

Dagoola?

- Właśnie zamierzam się tym zająć - obiecał Miles. - Śmiało podpisuj, dopil-

nuję, żeby

wszystko było w porządku.

- Tak jest, admirale - odparł Tung. - Czy po tym będę mógł udać się na urlop

do

domu?

Ziemianin Tung, jedyny człowiek z Ziemi, którego Miles kiedykolwiek spotkał.

Być

może to było powodem przyjaznych uczuć, które podświadomie żywił do tej

planety. - Ile to

urlopu jesteśmy ci dłużni, Ky, około półtora roku? - Wraz z żołdem, niestety,

jakiś głos

podszepnął Milesowi, ale został stłumiony. - Bierz, ile chcesz.

- Dziękuję. - Twarz Tunga rozjaśniła się. - Dopiero co rozmawiałem z moją

córką.

Właśnie dowiedziałem się, że mam wnuka!

- Gratulacje - powiedział Miles. - To twój pierwszy?

- Tak.

- Jedź śmiało. Jeśliby coś się działo, to my już się tym zajmiemy. Jesteś

niezbędny

tylko w walce, nieprawdaż? Hmm... a tak właściwie to gdzie będziesz?

- W domu mojej siostry w Brazylii. Mam tam ze cztery setki krewnych.

- Brazylia, tak? Aha. - Gdzie do diabła jest Brazylia? - Baw się dobrze.

- Nie omieszkam. - Tung pożegnał się, cały w skowronkach. Jego twarz zni-

knęła.

- Cholera. Ciężko mi go tracić, nawet na urlop - westchnął Miles. - Cóż,

zasłużył sobie

na to.

Elli pochyliła się nad krzesłem Milesa. Jej oddech prawie niezauważalnie

musnął jego

ciemne włosy i ponure myśli.

- Czy mogłabym zauważyć, że nie jest on jedynym wyższym oficerem, któremu

przydałby się urlop. Ty też powinieneś czasem odpocząć. Nie zapominaj o tym,

że byłeś

ranny.

- Ranny? - żachnął się Miles. - To tylko kości. Złamane kości się nie liczą.

Całe życie

męczyłem się z tymi przeklętymi kruchymi kośćmi. Muszę się jedynie nauczyć

opierać

pokusie walki w pierwszej linii. Powinienem siedzieć na tyłku w wygodnym fo-

telu w centrum

dowodzenia, a nie na froncie. Gdybym wiedział, jak to będzie wyglądało na Da-

gooli,

wysłałbym kogoś innego w charakterze fałszywego jeńca. W każdym razie odpoc-

ząłem już

sobie w lazarecie.

- A potem przez miesiąc błąkałeś się jak odmrożeniec świeżo po wyjściu z

kuchenki

mikrofalowej. Każde twoje pojawienie się było jak wizyta z zaświatów.

- Na Dagooli funkcjonowałem ciągle na granicy histerii. Nie sposób pracować

bez

przerwy na maksymalnych obrotach, nie płacąc za to ceny. Przynajmniej ja tak

nie potrafię.

- Mam wrażenie, że to nie jest cała prawda. Miles obrócił się do niej na

krześle i

warknął:

background image

- Przestań! To prawda, straciliśmy wielu dobrych ludzi. Nie lubię tracić

ludzi. I płaczę

za nimi... kiedy jestem sam - jeżeli nie masz nic przeciwko!

Elli, zażenowana, zrobiła krok do tyłu.

- Przepraszam - powiedział już dużo łagodniej Miles, wstydząc się swojego wy-

buchu.

- Zdenerwowałem się. Śmierć tego biednego jeńca, który wypadł ze statku,

wstrząsnęła mną

bardziej niż... bardziej, niż mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę...

- Zachowałam się arogancko, sir.

Miles wzdrygnął się. To „sir” zabolało go, tak jakby Elli przekłuła szpilką

przedstawiającą go lalkę voodoo. - Nie ma sprawy - odparł.

Chyba najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką zrobił jako admirał Naismith, było

przyobiecanie sobie, że nie będzie próbował nawiązać kontaktów intymnych z

członkami

swej organizacji. Niegdyś wydawało się to rozsądnym posunięciem. Tung też się

z tym

zgodził. Ale, na miłość boską, Tung był przecież dziadkiem i hormony dały mu

spokój już

przed laty. Przypomniał sobie, jak odrzucił pierwsze zaloty Elli. „Dobry ofi-

cer nie robi

zakupów w sklepie zakładowym” - powiedział wtedy. Dlaczego nie trzasnęła go w

szczękę za

tak durną odżywkę? Bez słowa przyjęła niezamierzoną obelgę i już nigdy więcej

nie podjęła

próby. Czy przyszło jej kiedyś na myśl, że mówiąc to, miał na myśli siebie, a

nie ją?

Kiedy przez dłuższy czas przebywał ze swoją flotą, często posyłał Elli z

misją

specjalną, z której zawsze powracała ze wspaniałymi wynikami. To ona po-

prowadziła

pierwszą grupę Dendarian na Ziemię i sprawiła, że kiedy reszta floty dotarła

na orbitę,

Stocznie Kaymerskie i inni dostawcy już na nich czekali. Była dobrym ofi-

cerem, chyba

najlepszym po Tungu. Czegóż by teraz nie dał za możliwość wtulenia się w jej

ciało i

kompletnego zatracenia się. Ale na to było już za późno, stracił swoją

szansę.

Nieśmiały, jakby siostrzany uśmiech zagościł na jej twarzy.

- Nie będę cię już więcej męczyć. - Wzruszyła ramionami.

- Ale przynajmniej zastanów się nad tym. Chyba nigdy nie widziałam kogoś

bardziej

potrzebującego łóżka niż ty.

Zabrzmiało dość bezpośrednio, pomyślał spięty Miles. Ale co ona tak naprawdę

chciała powiedzieć? Czy miała to być przyjacielska rada, czy też zaproszenie?

Jeżeli tylko

rada, a on weźmie to za zaproszenie, to czy Elli pomyśli, że chce ją wyk-

orzystać seksualnie?

A jeśli na odwrót, to czy obrazi się i już nigdy nie spojrzy na niego?

Uśmiechnął się,

spanikowany.

- Kasa - wykrztusił. - Kasa, a nie łóżko, jest mi teraz potrzebna. A potem...

potem,

mmm... może byśmy trochę pozwiedzali. Byłoby niemal zbrodnią przelecieć taki

kawał i nie

background image

obejrzeć Matki Ziemi, nawet jeśli przybyliśmy tu przez czysty przypadek. Tak

czy inaczej,

kiedy jestem na dole, powinienem mieć kogoś do ochrony przez cały czas, więc

mogłabyś mi

towarzyszyć...

- Oczywiście. Obowiązki przede wszystkim - westchnęła, prostując się.

Tak, obowiązki przede wszystkim. A jego następnym obowiązkiem było

zameldowanie się u przełożonych admirała Naismitha. Wszystkie jego problemy

powinny

wtedy stać się prostsze.

Miles żałował, że nie przebrał się w cywilne ubranie. Jego nowiutki biało-

szary

mundur admiralski diabelnie rzucał się w oczy w tym pasażu handlowym. Albo

mógł

przynajmniej powiedzieć Elli, żeby się przebrała. Wyglądaliby wtedy jak

żołnierz na

przepustce ze swoją dziewczyną. Ale jego cywilny strój został parę planet

stąd, upchnięty w

jakiejś skrzyni - czy kiedykolwiek zdoła go odzyskać? Ubranie to było szyte

na miarę i

drogie, co wynikało nie tyle nawet z jego pozycji społecznej, ile raczej z

czystej potrzeby.

Miles zwykle potrafił zapomnieć o osobliwościach swojej budowy: za duża głowa

osadzona na przykrótkiej szyi, powykręcany kręgosłup, a na domiar złego ten

wzrost - ledwo

metr czterdzieści. A wszystko to z powodu nieszczęsnego wypadku, jeszcze

przed jego

urodzeniem... Nic jednak boleśniej nie uświadamiało mu kalectwa niż próba

pożyczenia

ubrania od kogoś o normalnych kształtach i rozmiarach. Czy jesteś pewien, że

to mundur się

rzuca w oczy? - pomyślał. A może znowu bawisz się sam z sobą w chowanego?

Przestań.

Wrócił myślami na Ziemię. Port kosmiczny Londyn był fascynującą mieszanką

tysięcy stylów architektonicznych, jakie w ciągu wieków stworzyła ludzkość.

Zaskakująco

bogaty kolor słonecznego światła, padającego przez wzorzysty, szklany dach

hali, zapierał

dech w piersiach. Już samo to mówiło, że wrócił na planetę swoich przodków.

Może później

będzie miał okazję zwiedzić więcej zabytków, popłynie na wycieczkę łodzią

podwodną po

jeziorze Los Angeles lub zobaczy Nowy Jork za Wielkimi Tamami.

Elli ponownie nerwowo okrążyła ławkę pod zegarem słonecznym, badawczo

obserwując tłum. Było to chyba ostatnie miejsce, w którym można by się

natknąć na oddział

Cetagandan, ale jej czujność go cieszyła. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na

zmęczenie.

Możesz przyjść i poszukać zabójców pod moim łóżkiem, kiedy tylko chcesz, ko-

chanie...

- W pewien sposób jestem zadowolony, że tu wylądowaliśmy - zauważył. - To

może

się stać wspaniałą okazją dla admirała Naismitha, aby zniknąć na chwilę.

Niech to wszystko

trochę przycichnie... Cetagandanie, podobnie jak Barrayarczycy, przywiązują

dużą wagę do

osoby dowódcy.

- Chyba specjalnie o to nie dbasz.

background image

- Przyzwyczajałem się już od dziecka. Obcy ludzie próbujący mnie zabić to dla

mnie

chleb powszedni. - Pewna myśl uderzyła go swoim czarnym humorem. - Czy wiesz,

że to

pierwszy raz, kiedy ktoś próbuje mnie zabić nie z powodu mojego pochodzenia,

ale dla mnie

samego? Czy opowiadałem ci kiedyś, co mój dziadek zrobił, gdy...

- Myślę, że to on - Elli ucięła jego paplaninę.

Podążył za jej wzrokiem. Faktycznie, musiał być zmęczony, wypatrzyła przed

nim

tego, na kogo czekali. Człowiek, idący ku nim z pytającym wyrazem twarzy, no-

sił modne

ziemskie ubranie, ale włosy miał spięte w stylu popularnym wśród barrayar-

skich

wojskowych. Prawdopodobnie podoficer. Wyżsi rangą woleli inne uczesanie,

mniej

przypominające modę rzymskich patrycjuszy. Muszę pójść do fryzjera - pomyślał

Miles

czując, jak swędzi go kark.

- Lord Vorkosigan? - zapytał przybysz.

- Sierżant Barth? - odparł Miles.

Człowiek skinął głową, a potem spojrzał na Elli.

- Kto to jest?

- Moja ochrona.

- Ach tak. - Zacisnął usta i lekko uniósł brwi. Drobny gest, a jednak

wystarczył, żeby

przekazać jego rozbawienie i pogardę. Milesowi krew napłynęła do twarzy. -

Jest świetna w

tym, co robi.

- Z pewnością, sir. Proszę za mną. - Sierżant odwrócił się i poprowadził ich

do

wyjścia. Miles czuł, że wojskowy pod pozorami obojętności śmieje się z niego

w duchu. Elli

posłała mu pełne niepokoju spojrzenie, jakby świadoma obecnego w powietrzu

napięcia.

Wszystko w porządku, pomyślał Miles, ściskając jej rękę.

Podążyli za swoim przewodnikiem, wyszli z pasażu handlowego, po czym rurą

windową i schodami dostali się na podziemny poziom użytkowy, który był istnym

labiryntem

rozmaitych korytarzy pełnych kabli i światłowodów. Minęliśmy już chyba kilka

kwartałów,

doszedł do wniosku Miles. W końcu sierżant przystanął przed masywnymi

drzwiami.

Rozsunęły się po tym, jak przyłożył dłoń do płytki zamka. Ich oczom ukazał

się krótki

korytarz prowadzący do kolejnych drzwi. Siedzący przy konsoli komunikacyjnej

strażnik,

wyglądający wyjątkowo schludnie w zielonym mundurze Cesarstwa Barrayarskiego,

na ich

widok oderwał się od śledzenia obrazów ze skanerów i wstał, z trudem pow-

strzymując się od

zasalutowania ich ubranemu po cywilnemu przewodnikowi.

- Musimy tu zostawić naszą broń - powiedział Miles. - Całą broń.

Wszyściuteńko.

Elli uniosła brwi zdziwiona nagłą zmianą - nosowy betański akcent admirała

Naismitha zastąpiły twarde i szorstkie barrayarskie tony. Rzadko słyszała ten

jego głos. Już

background image

sama nie wiedziała, który z nich był prawdziwy. Nie było jednak wątpliwości

co do tego,

który wyda się wiarygodny pracownikom ambasady. Miles odkaszlnął, jakby przy-

gotowując

gardło do nowych dźwięków.

Położył na stole kieszonkowy ogłuszacz i długi stalowy nóż w skórzanej

pochwie.

Strażnik obejrzał dokładnie nóż, podważył znajdujące się na końcu wysadzanej

drogimi

kamieniami rękojeści srebrne wieczko, na którego odwrocie odkrył herb. Oddał

sztylet

Milesowi i z zainteresowaniem zajął się małym arsenałem, jaki Elli w tym cza-

sie ułożyła na

jego biurku. Masz, wsadź sobie to w ten swój służbowy tyłek, pomyślał Miles.

Dalej poszedł

już w lepszym humorze.

Po wzniesieniu się rurą windową, znaleźli się w zupełnie innym świecie:

pełnym

dyskretnej elegancji, wytwornym i cichym.

- Oto ambasada Cesarstwa Barrayarskiego - szepnął Miles.

Żona ambasadora musi być kobietą nie pozbawioną gustu. Mimo to budynek

charakteryzowała specyficzna, jakby duszna atmosfera. Niemalże cuchnęło tam

obsesją na

punkcie bezpieczeństwa. Cóż, ambasada planety jest jej cząstką. Można się tu

czuć jak w

domu.

Spuścili się kolejną rurą windową i znaleźli się w biurowej części ambasady.

Przeszli

przez długi korytarz - Miles kątem oka dostrzegł ukryte we wnęce czujniki

skanerowe -

minęli dwoje automatycznych drzwi i weszli do niewielkiego, cichego gabinetu.

- Porucznik lord Miles Vorkosigan, sir - oznajmił sierżant, stając na bac-

zność -...i jego

ochrona.

Miles zacisnął dłonie w pięści. Tylko Barrayarczyk potrafi tak subtelnie wy-

razić

swoją pogardę za pomocą krótkiej przerwy między słowami. Witamy w domu.

- Dziękuję sierżancie, jest pan wolny - powiedział kapitan, siedzący przy bi-

urku

komkonsoli. Ten również był w zielonym mundurze cesarstwa. W ambasadzie

trzeba, bądź co

bądź, zachować pewną oficjalność.

Miles przypatrzył się badawczo oficerowi, który niechybnie miał być jego

nowym

przełożonym. Ten odpowiedział mu równie zaciekawionym spojrzeniem.

Intrygująca postać, choć na pewno nie przystojna. Miał ciemne włosy, wiecznie

półprzymknięte ciemnobrązowe oczy, wąskie, zaciśnięte usta i rzymski nos

pasujący

doskonale do jego uczesania. Swoje kościste i zadbane dłonie złożył razem.

Chyba niedawno

przekroczył trzydziestkę. Ale dlaczego patrzy na mnie, jak gdybym był małym

szczeniakiem,

który mu nasikał na dywan, zastanawiał się Miles. Przed chwilą tu

przyszedłem, jeszcze

nawet nie miałem czasu, żeby go obrazić. O Boże, mam nadzieję, że nie jest to

jeden z tych

barrayarskich wieśniaków, którzy uważają mnie za mutanta, owoc spartaczonej

aborcji...

background image

- A zatem - powiedział kapitan, siadając wygodnie na krześle - jesteś synem

naszego

Wodza...

Uśmiech zastygł Milesowi na ustach. Czerwona mgła zasnuła mu oczy, poczuł,

jak

krew głucho pulsuje w jego uszach. Elli obserwowała go zaniepokojona. Jego

usta poruszyły

się bezgłośnie, przełknął ślinę. Spróbował raz jeszcze:

- Tak jest, sir. - Swój głos słyszał jakby z oddali. - A kim pan jest?

Resztką sił powstrzymał się przed powiedzeniem: „A czyim synem pan jest?”

Nie, nie

może okazać miotającej nim wściekłości, przecież będzie musiał pracować z tym

człowiekiem. Możliwe zresztą, że uraził go niechcący. Nawet na pewno - co on

mógł

wiedzieć o tym, ile Miles musiał walczyć ze swoim wizerunkiem jako protegow-

anego ojca, z

oskarżeniami o brak kompetencji... „Ten mutant jest tu tylko i wyłącznie

dzięki swemu ojcu”.

Słyszał też głos ojca: „Na miłość boską, stańże wreszcie na własnych nogach,

synu!”

Wypuścił z siebie wściekłość wraz z głębokim wydechem i wyprostował się.

- Ach tak - powiedział kapitan. - Przecież rozmawiałeś przed chwilą z moim

adiutantem. Jestem kapitan Duv Galeni, attache wojskowy ambasady, a co za tym

idzie także

zwierzchnik Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, jak również Wojskowych Służb

Bezpieczeństwa na Ziemi. I, muszę przyznać, jestem raczej zdziwiony, że cię

tutaj widzę. Nie

jest dla mnie zupełnie jasne, co powinienem z tobą zrobić.

To nie był akcent z prowincji, miał głos człowieka wykształconego, raczej z

miasta.

Jednak Miles nie potrafił umiejscowić go na mapie Barrayaru.

- Nie dziwi mnie to, sir - odparł. - Sam też nie spodziewałem się, że będę

się

meldował na Ziemi i to w dodatku tak późno. Początkowo miałem zameldować się

ponad

miesiąc temu w Dowództwie Cesarskich Służb Bezpieczeństwa w Kwaterze Głównej

Sektora

Drugiego na Tau Ceti. Ale Wolna Najemna Flota Dendarii została przez nieocze-

kiwany atak

Cetagandan zmuszona do opuszczenia strefy Mahaty Solaris. Jako że nie zapła-

cono nam za

prowadzenie otwartej wojny z Cetagandanami, uciekliśmy i wylądowaliśmy tu,

nie mogąc

dotrzeć na Tau żadną krótszą drogą. I to jest praktycznie pierwsza okazja

zameldowania się,

od czasu kiedy odstawiliśmy uchodźców do ich nowej bazy.

- Nie chciałem... - Kapitan skrzywił się i po chwili podjął: - Nie wiedz-

iałem, że ta

zadziwiająca ucieczka z Dagooli była tajna operacją barrayarskiego wywiadu.

Czy nie

zwiększało to niebezpiecznie ryzyka wybuchu wojny z Cetagandanami?

- Właśnie w tym celu użyto dendariańskich najemników, sir. Początkowo miała

być to

operacja na mniejszą skalę, ale na miejscu... jak by to powiedzieć... sprawy

wymknęły się

trochę spod kontroli. - Twarz Elli pozostała nieruchoma, nie mrugnęła nawet

okiem. - Mam...

mam tutaj szczegółowy raport.

background image

Kapitan wyglądał, jakby zmagał się z myślami, aż wreszcie lekko posmutniałym

głosem zapytał:

- Co właściwie łączy Wolną Najemną Flotę Dendarii z Cesarskimi Służbami

Bezpieczeństwa, poruczniku?

- Hmmm... a co panu już o tym wiadomo? Kapitan Galeni rozłożył ręce.

- Dopóki nie skontaktowałeś się ze mną wczoraj przez wid, zdarzyło mi się o

nich

słyszeć tylko przypadkowo. W moich aktach - aktach służb bezpieczeństwa -

figurują tylko

trzy informacje na temat tej organizacji: nie można ich atakować, powinno się

im

bezwarunkowo pomagać w sytuacjach awaryjnych, a po więcej szczegółów trzeba

się zwrócić

do Kwatery Głównej Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego.

- No tak, słusznie - powiedział Miles. - Przecież to tylko ambasada III kate-

gorii. Cóż,

związek jest dość prosty - Dendarianie są najmowani do ściśle tajnych oper-

acji, które albo

wykraczają poza kompetencje Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, albo byłyby

niewygodne

politycznie, gdyby zostały skojarzone z Barrayarem. Dagoola podpada pod obie

kategorie.

Rozkazy są przekazywane ze Sztabu Generalnego, za wiedzą i akceptacją ce-

sarza, przez

dowódcę Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Illyana, bezpośrednio do mnie. Jednym

słowem,

droga służbowa jest bardzo krótka. Z założenia ja jestem jedynym łącznikiem.

Opuszczam

KG CesBezu jako porucznik Vorkosigan i potem - gdziekolwiek by to było - po-

jawiam się już

jako admirał Naismith ze świeżym kontraktem w kieszeni. Wypełniamy swoją

misję, a potem,

z punktu widzenia Dendarian, znikam równie zagadkowo, jak się pojawiłem. Bóg

jeden wie,

co ich zdaniem robię w czasie wolnym od pracy.

- Naprawdę cię to interesuje? - spytała Elli z błyskiem w oku.

- Później - wymamrotał półgębkiem Miles.

Kapitan wystukał coś na klawiaturze konsoli komunikacyjnej i rzucił okiem na

ekran.

- Nic z tego nie figuruje w twoich aktach. Dwadzieścia cztery lata - powiedz-

iał z

przekąsem. - Czy nie jest pan, admirale, ciut za młody jak na swój stopień,

hę? - Drwiącym

wzrokiem zlustrował jego dendariański mundur.

Miles starał się nie zwracać na to uwagi.

- To długa historia. Komodor Tung, doświadczony oficer dendariański, jest

rzeczywistym dowódcą grupy. Ja gram tylko swoją rolę.

Elli niemal zawrzała z oburzenia. Surowym spojrzeniem Miles próbował zmusić

ją do

milczenia.

- Robisz więcej niż tylko to - zaoponowała mimo wszystko.

- Jeżeli jesteś jedynym łącznikiem - zmarszczył brwi Galeni - to kim, do di-

abła, jest ta

kobieta? - Nie uważał jej za żołnierza, nawet jeśli w ogóle widział w niej

człowieka.

- To jest tak, kapitanie. Na wypadek sytuacji awaryjnych jest troje Dendarian

znających moją prawdziwą tożsamość. Komandor Quinn, która jest z nami od sa-

mego

background image

początku, to jedna z nich. A jako że mam rozkaz od Illyana nie ruszać się

nigdzie bez

ochrony, więc komandor Quinn spełnia tę funkcję, kiedy zmieniam tożsamość.

Mam do niej

całkowite zaufanie. - Masz szanować moich ludzi, szyderco, cokolwiek o mnie

myślisz...

- Jak długo to już trwa, poruczniku?

- Hmmm... - Miles spojrzał na Elli. - Siedem lat, prawda?

Jej oczy rozbłysły.

- Wydaje się, jakby to było wczoraj - rozmarzyła się. Wyglądało jednak, że

ona też z

trudem stara się nie zwracać uwagi na ton kapitana. Miles miał nadzieję, że

uda jej się nadal

kontrolować swoje zjadliwe poczucie humoru.

Kapitan przyjrzał się swoim paznokciom, po czym przeniósł wzrok na Milesa.

- Cóż, zwrócę się do służb bezpieczeństwa Sektora Drugiego, poruczniku. Ale

jeśli

okaże się, że to tylko żarcik panicza, to już ja się postaram, żebyś został

za to pociągnięty do

odpowiedzialności. Niezależnie od tego, kto jest twoim ojcem.

- To wszystko prawda, sir. Słowo Vorkosigana.

- Dobrze by było - wycedził kapitan Galeni przez zęby.

Miles, rozwścieczony, wciągnął głęboko powietrze. Wreszcie udało mu się roz-

poznać

akcent Galeniego. Wyciągnął szyję.

- Czy pan jest Komarrczykiem, sir?

Galeni nieznacznie skinął głową. Miles, nagle zesztywniały, odwzajemnił mu

tym

samym. Elli, szturchnąwszy go, szepnęła:

- Co u diabła...?

- Później - mruknął Miles. - Wewnętrzne sprawy Barrayaru.

- Jakiś mały wykład?

- Niewykluczone. - Po czym już głośniej dodał - Muszę się skontaktować z mo-

imi

bezpośrednimi przełożonymi, kapitanie Galeni. Nie mam nawet pojęcia, jakie są

moje

następne polecenia.

Galeni zacisnął wargi i spokojnym tonem rzekł:

- Ja jestem teraz pańskim bezpośrednim przełożonym, poruczniku Vorkosigan.

Do diabła, tak dać się odciąć od swoich rozkazodawców, lecz któż mógł go

winić?

Teraz tylko spokojnie...

- Oczywiście, sir. Jakie są moje rozkazy?

Galeni zacisnął dłonie na brzegu biurka, po czym uśmiechnął się ironicznie.

- Będę chyba musiał dołączyć cię do mojego personelu, dopóki się wszystko nie

wyjaśni. Będziesz trzecim zastępcą attache wojskowego.

- Doskonale, sir. Dziękuję - odparł Miles. - Admirał Naismith musi teraz

koniecznie

zniknąć na jakiś czas. Po Dagooli Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za jego...

to jest za moją

głowę. Dwa razy mi się upiekło.

Tym razem zesztywniał Galeni.

- Żartujesz?

- Czterech Dendarian zginęło, a szesnastu było rannych z tego powodu - pow-

iedział

sucho Miles. - Nie wydaje mi się to zabawne.

- W takim razie - odparł ponuro kapitan - nie będzie ci wolno opuszczać ter-

enu

background image

ambasady.

A co z Ziemią? Miles westchnął, zrezygnowany.

- Tak jest, sir - powiedział głucho. - Pod warunkiem, że obecna tu komandor

Quinn

będzie moim łącznikiem z Dendarianami.

- Po co ci jeszcze kontakt z Dendarianami?

- To moi ludzie, sir.

- Mówiłeś przecież, że to komodor Tung jest faktycznym dowódcą.

- Tak, ale teraz jest na przepustce w domu. Tak naprawdę, zanim admirał Nais-

mith na

dobre rozpłynie się we mgle, będę musiał uregulować pewne rachunki. Gdyby

pokrył pan

moje bieżące wydatki, mógłbym zakończyć tę misję.

Galeni westchnął; jego palce zatańczyły na klawiaturze.

- Bezwarunkowo pomóc w sytuacjach awaryjnych. Dobrze. Ile potrzebujecie?

- Około osiemnastu milionów marek, sir.

Palce Galeniego zastygły w ruchu, niczym sparaliżowane.

- Poruczniku - zaczął ostrożnie - to jest przeszło dziesięć razy więcej niż

wynosi

roczny budżet całej ambasady. Kilkadziesiąt razy więcej niż budżet tego wydz-

iału!

Miles rozłożył ręce.

- Koszty operacyjne dla pięciu tysięcy żołnierzy i techników plus utrzymanie

jedenastu statków przez ponad sześć miesięcy plus straty w sprzęcie - a stra-

ciliśmy tego

diabelnie dużo na Dagooli. Żołd, żywność, paliwo, ubranie, lekarstwa, amu-

nicja, naprawy -

mogę panu pokazać arkusz kalkulacyjny, sir.

Galeni wyprostował się na krześle.

- Nie wątpię. Ale to Kwatera Główna CesBezu Sektora będzie musiała się tym

zająć.

Tu nawet fizycznie nie ma takich środków.

Miles podrapał się w głowę.

- Aha. W takim razie... - Nie może wpaść w panikę. - W takim razie, czy

mógłbym

pana prosić, sir, o jak najszybsze skontaktowanie się z KG Sektora?

- Proszę mi wierzyć, poruczniku, naprawdę zależy mi na przekazaniu dowództwa

nad

panem komuś innemu. - Wstał. - Proszę mi wybaczyć i chwilkę poczekać. -

Wyszedł z biura,

kręcąc głową.

- Co do diabła? - zdziwiła się Elli. - Myślałam, że zaraz rozniesiesz tego

faceta -

kapitana czy kogo tam - aż nagle przestałeś. Co jest tak niezwykłego w byciu

Komarrczykiem?

- Nie ma w tym nic niezwykłego - odparł Miles. - Natomiast jest coś bardzo

ważnego.

- Ważniejszego niż bycie Vorem?

- W pewien dziwny sposób tak. Wiesz chyba, że planeta Komarr była pierwszym

kosmicznym podbojem Cesarstwa Barrayaru?

- Myślałam, że nazywacie to aneksją.

- Jak zwał, tak zwał. Zajęliśmy ją ze względu na tunele czasoprzestrzenne,

jedyne

nasze połączenie z resztą wszechświata. Ograniczali nasz handel, a poza tym,

co

najważniejsze, dali się przekupić Cetagandanom, by przepuścić ich flotę, gdy

tamci próbowali

nas zaanektować. Pamiętasz pewnie, kto dowodził konkwistą.

background image

- Twój tata. Kiedy był jeszcze admirałem Vorkosiganem, zanim został regentem.

To

uczyniło go sławnym.

- Nawet więcej niż sławnym. Jeśli tylko chcesz zobaczyć dym unoszący się z

jego

uszu, szepnij przy nim „Rzeźnik z Komarr”. Tak właśnie go nazywali.

- To było trzydzieści lat temu, Miles - zauważyła. - Czy tkwiło w tym ziarnko

prawdy?

Miles westchnął.

- Coś w tym było. Nigdy nie udało mi się wyciągnąć od niego wszystkiego, ale

niech

mnie diabli wezmą, jeśli książki historyczne mówią całą prawdę. W każdym ra-

zie podbój

Komarru trochę się skomplikował. W wyniku tego w czwartym roku jego regencji

doszło do

Powstania Komarrskiego, co jeszcze bardziej zagmatwało sytuację. Od tamtej

pory komarrscy

terroryści stali się zmorą służb bezpieczeństwa. Jak sądzę, cesarstwo odpow-

iedziało wtedy

poważnymi represjami. Ale cóż - minęły lata, sytuacja się uspokoiła i obecnie

każdy rozsądny

Barrayarczyk czy Komarrczyk z odrobiną energii jest zajęty zasiedlaniem

świeżo otwartego

Sergyaru. Istnieje pewna frakcja wśród liberałów - przewodniczy jej mój

ojciec - która

pragnie całkowitej integracji Komarru z cesarstwem. Nie cieszy się to popu-

larnością wśród

barrayarskiej prawicy. Ale ojciec ma prawdziwą obsesję na tym punkcie. Jak

twierdzi:

„pomiędzy sprawiedliwością a ludobójstwem nie ma, na dłuższą metę, wyboru”.

Potrafi o tym

mówić godzinami. Zresztą mniejsza o to. Tak czy inaczej, droga do kariery w

naszym

kochanym, starym, klasowym, zwariowanym na punkcie wojska społeczeństwie

prowadzi i

zawsze prowadziła poprzez służbę w armii cesarskiej. Możliwość ta została ot-

warta dla

Komarrczyków dopiero osiem lat temu. Oznacza to, że ci, którzy wstąpili do

wojska, są teraz

pod baczną obserwacją. Muszą udowodnić swoją lojalność, podobnie jak ja muszę

udowodnić... - tu Miles się zawahał - udowodnić, że jestem coś wart. Oznacza

to również, że

jeśli pracuję z Komarrczykiem lub pod jego dowództwem, i nagle okazuje się,

że jestem

martwy, to następnego dnia przerobią go na karmę dla zwierząt. Bo mój ojciec

był

Rzeźnikiem i nikt nie uwierzy, że to nie była zemsta. Zresztą w takim wypadku

każdy

Komarrczyk w armii cesarskiej stanie się nagle podejrzany. Cofnęlibyśmy się

wtedy

politycznie na Barrayarze o dziesiątki lat. Gdybym został teraz zamordowany -

Miles

wzruszył bezradnie ramionami - ojciec by mnie zabił.

- Mam nadzieję, że nie przewidujesz takiej ewentualności - wykrztusiła Elli.

- Ale wróćmy do Galeniego - pośpiesznie podjął Miles. - Jest w wojsku, jest

oficerem,

dostał się nawet do służb bezpieczeństwa. Musiał się nieźle zasłużyć, jak na

Komarrczyka ma

background image

bardzo odpowiedzialne stanowisko. Nie jest to jednak pozycja specjalnie ważna

i bez

wątpienia ukrywa się przed nim pewne kluczowe informacje służb bezpiec-

zeństwa. I nagle

pojawiam się ja i mieszam go do tego. Jeśli zdarzyło mu się mieć jakichś

krewnych w

Powstaniu Komarrskim, to... hmmm... moja obecność tym bardziej go nie uci-

eszy. Wątpię,

aby przepadał za mną, ale będzie musiał mnie strzec niczym oka w głowie. A

ja, czy chcę,

czy nie, będę musiał mu na to pozwolić. To naprawdę niezwykle delikatna

sytuacja.

- Poradzisz sobie. - Elli pogłaskała go po ręce.

- Hmmm... - mruknął ponuro. - Och, Elli - westchnął ciężko, opierając czoło

na jej

ramieniu. - Nie zdobyłem jeszcze pieniędzy dla Dendarian, co gorsza, nie

wiem, kiedy mi się

to uda zrobić... Co ja powiem Ky? Dałem mu słowo!

Tym razem Elli pogłaskała go po głowie. Ale nic nie powiedziała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jeszcze przez chwilę pozwolił sobie wtulać się w fałdy munduru Elli. Obróciła

się,

wyciągając ku niemu ręce. Czy miała zamiar go objąć? Jeśli tak, postanowił

Miles, to ją

porwie w ramiona i pocałuje tu i teraz. A potem zobaczymy, co się stanie...

Drzwi biura Galeniego rozwarły się za nimi ze świstem. Odskoczyli od siebie -

Elli

stanęła na baczność, czarne loki opadły jej na czoło, Miles zaś przeklął

tylko w duchu

intruzów.

Nie musiał się obracać, żeby rozpoznać ten charakterystyczny, przeciągły

sposób

mówienia.

-...błyskotliwy, owszem, ale diabelnie przewrażliwiony. Wygląda, jakby w

każdej

chwili mógł eksplodować. Niech pan uważa, kiedy zacznie mówić za szybko. Tak,

tak, to

on...

- Ivan - wyszeptał Miles, zamykając oczy. - Czym tak zgrzeszyłem, Boże, że

teraz mi

go tu zsyłasz...?

Ale Bóg nie raczył odpowiedzieć. Miles odwrócił się z fałszywym uśmiechem na

twarzy. Elli zmarszczyła brwi i przechyliła głowę, słuchając z nagłym zaint-

eresowaniem.

Galeni wrócił w towarzystwie młodego, wysokiego porucznika. Mimo wrodzonego

lenistwa Ivan Vorpatril trzymał się świetnie, zielony mundur doskonale

podkreślał jego

atłetyczną budowę. Przyjazna twarz o regularnych rysach otoczona była

ciemnymi włosami

spiętymi na patrycjuszowską modłę. Miles nie mógł się powstrzymać, by nie

spojrzeć na Elli,

obawiając się w duchu jej reakcji. Przy niej, z jej twarzą i figurą, zwykle

każdy wyglądał jak

oberwaniec, ale Ivan wcale nie ustępował jej urodą.

- Cześć, Miles - powiedział Ivan. - Co tutaj robisz?

background image

- O to samo mógłbym się ciebie zapytać - odparł Miles.

- Jestem drugim zastępcą attache wojskowego. Przysłali mnie tu chyba, żebym

się

ukulturalnił. No wiesz, Ziemia...

- Aha - mruknął Galeni, uśmiechając się półgębkiem - to dlatego tu jesteś.

Nie

wiedziałem.

Ivan wyszczerzył zęby.

- Jak ci idzie z najmitami? - zapytał. - Ciągle udają ci się te szwindle z

udziałem

admirała Naismitha?

- Ledwo, ledwo - odpowiedział Miles. - Nawiasem mówiąc, Dendarianie są teraz

tutaj,

na orbicie. - Pokazał palcem w górę. - Siedzą pewnie jak na rozżarzonych

węglach, kiedy my

tu sobie rozmawiamy.

Galeni spojrzał nań kwaśno.

- Czy o tej tajnej operacji wiedzą wszyscy z wyjątkiem mnie? Przecież jestem

wyższy

rangą w CesBezie niż ty, Vorpatrilu!

Ivan wzruszył ramionami.

- Wiedziałem o tym już wcześniej. Sprawy rodzinne.

- Ech, ta przeklęta sieć Vorow - wymamrotał Galeni.

- Aha - rozjaśniło się nagle Elli. - To twój krewniak Ivan. Zawsze mnie

ciekawiło, jak

wygląda.

Ivan, który od kiedy wszedł do pokoju, rzucał raz za razem ukradkowe

spojrzenia w

jej kierunku, skoncentrował się niczym czujny chart w decydującej fazie

polowania.

Uśmiechnął się promiennie i skłonił lekko nad dłonią Elli.

- Miło mi panią poznać. Dendarianie zmieniają się na lepsze, jeśli jest pani

dobrą

próbką. Najlepszą, jak sądzę.

- Już się spotkaliśmy. - Elli cofnęła dłoń.

- To niemożliwe. Nie zapomniałbym takiej twarzy.

- Nie miałam tej twarzy. „Cebulowa głowa” - jeśli się nie mylę, tak pan mnie

określił.

- Oczy jej zabłysły. - Jako że nic wtedy nie widziałam, nie miałam pojęcia,

jak okropnie

wyglądała proteza plastoskórna. Dopóki pan mi nie uświadomił. Miles nigdy o

tym nie

wspominał.

Uśmiech zamarł Ivanowi na ustach.

- Aha. Dama spalona plazmą.

Miles uśmiechnął się z satysfakcją i przysunął się do Elli, która złapała go

mocno za

ramię, obrzucając jednocześnie Ivana chłodnym spojrzeniem samuraja. Ten,

próbując przyjąć

porażkę z godnością, spojrzał na Galeniego.

- Jako że znacie się nawzajem, poruczniku Vorkosigan, wyznaczyłem porucznika

Vorpatrila, aby się tobą zajął, oprowadził po ambasadzie i wprowadził w

obowiązki - rzekł

Galeni. - Vor czy też nie, skoro jesteś na liście płac cesarza, mogłoby z

ciebie być trochę

pożytku. Oczekuję, że jakieś wyjaśnienia w twojej sprawie niebawem nadejdą.

- A ja oczekuję, że dendariański żołd nadejdzie równie szybko - wycedził

Miles.

background image

- A twoja ochrona... najemniczka... może już wracać do swojej kompanii. Jeśli

z

jakiegoś powodu będziesz musiał opuścić ambasadę, wyznaczę ci jednego z moich

ludzi.

- Tak jest - westchnął. - Ale muszę mieć możliwość komunikowania się z

Dendarianami na wypadek sytuacji awaryjnej.

- Dopilnuję, żeby komandor Quinn dostała kodowane łącze komunikacyjne, zanim

odleci. Zresztą skoro już przy tym jesteśmy... - Wystukał coś na klawiaturze.

- Sierżancie

Barth - zwrócił się w kierunku konsoli.

- Słucham, sir? - odezwał się głos.

- Czy to komłącze już jest gotowe?

- Właśnie skończyłem kodowanie, sir.

- Dobrze, przynieś je do mojego biura.

Po chwili pojawił się Barth, wciąż po cywilnemu. Galeni poprowadził Elli do

wyjścia.

- Sierżant Barth odeskortuje panią poza teren ambasady, komandor Quinn.

Odwróciła się i spojrzała na Milesa, który odpowiedział jej uspokajającym

skinieniem.

- Co mam powiedzieć Dendarianom? - zapytała.

- Powiedz im, że... że fundusze są w drodze - odkrzyknął Miles. Drzwi

zasunęły się z

sykiem.

Galeni wrócił do konsoli komunikacyjnej przywołany jej mruganiem.

- Poruczniku Vorpatril, proszę zająć się w pierwszej kolejności uwolnieniem

swojego

kuzyna z tego... kostiumu i ubraniem go we właściwy mundur.

Czyżby admirał Naismith trochę pana... przestraszył? - pomyślał rozdrażniony

Miles.

- Dendariański mundur jest równie dobry jak pański, sir. Galeni zmierzył go

groźnym

spojrzeniem znad mrugającej konsoli.

- Nie byłbym tego taki pewny, poruczniku. Mojego ojca stać było na kupienie

mi

tylko ołowianych żołnierzyków do zabawy, kiedy byłem mały. Możecie odejść.

Miles, jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, wściekły zerwał z siebie szaro-

białą

kurtkę i rzucając ją na podłogę, krzyknął:

- Ołowiane żołnierzyki! Kostium! Chyba zabiję tego komarrskiego sukinsyna!

- Ho, ho! - powiedział Ivan. - Coś drażliwi jesteśmy dzisiaj.

- Słyszałeś, co on powiedział!

- Tak. Wiesz... Galeni jest w porządku. Może trochę służbista. Ale istnieje

cała masa

najemnych flotek kręcących się po najprzeróżniejszych zakątkach Galaktyki.

Niektórym

lekko zaciera się granica między prawem a bezprawiem. Skąd ma wiedzieć, że ci

twoi

Dendarianie nie są jakimiś piratami?

Miles podniósł swoją kurtkę z ziemi, otrzepał ją i przełożył sobie przez

ramię, bąkając

coś pod nosem.

- Chodź - rzekł Ivan. - Zabiorę cię do magazynów i znajdziemy dla ciebie coś

w

bardziej odpowiadającym mu kolorze.

- Czy mają coś w moim rozmiarze?

- Komputer zrobi laserową mapę twojego ciała i wyprodukują z miejsca, co

trzeba, tak

background image

jak ci krawcy zdziercy, do których się chadza w Vorbarr Sułtanie. Tu jest

Ziemia, kolego.

- Mój człowiek na Barrayarze szyje mi ubrania już od dziesięciu lat. Ma swoje

sztuczki, których nie zna żaden komputer... No trudno, chyba jakoś przeżyję.

Czy komputer

ambasady może zrobić cywilne ubranie?

Ivan uśmiechnął się kwaśno.

- Jeśli masz staroświecki gust, to czemu nie? Ale jeślibyś chciał rzucić na

kolana

miejscowe panienki, to musisz poszukać gdzieś dalej.

- Z Galenim za niańkę obawiam się, że nie będę miał zbyt wielu okazji do szu-

kania

gdzieś dalej - westchnął Miles. - To będzie musiało wystarczyć.

Miles zmierzył spojrzeniem ciemnozielony rękaw swojego barrayarskiego mun-

duru,

poprawił mankiety i zadarł brodę, żeby lepiej ułożyć sobie kołnierz. Już

prawie zapomniał,

jak bardzo niewygodny był ten przeklęty kołnierz przy jego krótkiej szyi. Z

przodu czerwone

porucznikowskie prostokąty wcinały się w szczękę; z tyłu zaś kłuły go wciąż

nie obcięte

włosy. A nogi paliły w butach. Złamana na Dagooli kość lewej stopy wciąż da-

wała o sobie

znać, nawet po powtórnym złamaniu, nastawieniu i terapii ełektrowstrząsowej.

Mimo wszystko założenie tego zielonego munduru było dla niego jak powrót do

prawdziwego „ja”. Może nadszedł czas na odpoczynek od admirała Naismitha i

jego

niewdzięcznych obowiązków, czas na bardziej przyziemne problemy porucznika

Vorkosigana, którego jedynym zadaniem było teraz przygotowanie się do pracy w

małym

biurze i równoczesne znoszenie obecności Ivana Vorpatrila. Dendarianie spoko-

jnie mogli

wracać do sił bez niego, nie musiał ich trzymać za rączkę. Poza tym sam nigdy

nie

zorganizowałby bezpieczniejszego i doskonalszego zniknięcia admirała Nais-

mitha.

Miejscem pracy Ivana był malutki pokoik bez okien ukryty głęboko we

wnętrznościach ambasady. Jego zadaniem - dostarczanie centralnemu komputerowi

setek

dysków z danymi. Komputer ten produkował z nich cotygodniowy raport o

sytuacji na Ziemi,

który wysyłano do szefa CesBezu Illyana i sztabu generalnego na Barrayarze.

Tam, jak

przypuszczał Miles, był on komputerowo łączony z setkami podobnych raportów i

tworzył

barrayarską wizję wszechświata. Miles żywił tylko nadzieję, że Ivan nie su-

muje kilowatów i

megawatów w jednej kolumnie.

- Zdecydowana większość tego to statystyki - wyjaśniał Ivan siedzący w nied-

bałej

pozie przy swojej konsoli. - Zmiany populacji, wielkość produkcji rolnej i

przemysłowej,

oficjalne budżety wojskowe różnych frakcji politycznych. Komputer dodaje je

do siebie na

szesnaście różnych sposobów i zaczyna mrugać, kiedy coś się nie zgadza. Po-

nieważ źródła

background image

naszych informacji również są skomputeryzowane, nie zdarza się to zbyt

często; Galeni

mówi, że kłamstwa są już doskonale przemieszane z prawdą, zanim zdążą do nas

dotrzeć.

Znacznie ważniejsze dla Barrayaru jest rejestrowanie przez nas wszystkich

ruchów statków w

rejonie Ziemi.

- Teraz - ciągnął - przejdźmy do ciekawszych spraw, do prawdziwej pracy

szpiegowskiej. Z rozmaitych powodów związanych z bezpieczeństwem ambasada

stara się

śledzić poczynania kilkuset osób na Ziemi. Jedną z największych grup stanowią

wygnam z

Komarru uczestnicy powstania. - Jeden ruch ręki Ivana i już dziesiątki twarzy

zaczęły

przewijać się przez ekran widu.

- Tak? - powiedział Miles, sam się dziwiąc swojemu zainteresowaniu. - Czy Ga-

leni

utrzymuje z nimi tajne kontakty? Czy dlatego został tu oddelegowany?

Podwójny... potrójny

agent...

- Założę się, że Illyan chciałby, aby tak było - odparł Ivan. - Ale, o ile mi

wiadomo,

Galeni jest traktowany przez nich jak trędowaty. Uważają, że kolaboruje z im-

perialistycznym

najeźdźcą i tym podobne.

- Po tylu latach i tak daleko nie stanowią z pewnością większego zagrożenia

dla

Barrayaru. To tylko uchodźcy...

- Niektórzy z nich byli całkiem sprytni, wyciągnęli swoje pieniądze, zanim

jeszcze

skończyła się koniunktura. Część była zaangażowana w finansowanie Powstania

Komarrskiego podczas regencji - większość z nich jest teraz dużo biedniejsza.

Poza tym

starzeją się. Kapitan Galeni uważa, że jeśli polityka integracyjna twojego

ojca odniesie

sukces, to wystarczy pół pokolenia, żeby zupełnie stracili impet.

Ivan sięgnął po kolejny dysk z danymi.

- A teraz coś naprawdę ekstra - śledzenie poczynań innych ambasad, jak na

przykład

cetagandańskiej.

- Mam nadzieję, że znajdują się po przeciwnej stronie planety - otwarcie

przyznał

Miles.

- Nie, większość galaktycznych ambasad i konsulatów jest skoncentrowana

właśnie tu,

w Londynie. W ten sposób o wiele łatwiej jest obserwować się nawzajem.

- O Boże - jęknął Miles. - Tylko mi nie mów, że są po drugiej stronie ulicy,

czy jak to

się tam zwie.

- Niemalże - uśmiechnął się Ivan. - Są ze dwa kilometry stąd. Często spo-

tykamy się na

przyjęciach, gdzie ćwiczymy się w obłudzie i bawimy się w „wiem, że wiesz, że

ja wiem”.

- Cholera. - Miles, lekko pobladły, usiadł.

- Co z tobą, brachu?

- Ci ludzie chcą mnie zabić.

- Nieprawda. To by rozpętało wojnę. A teraz, jak wiesz, mamy coś w rodzaju

pokoju.

background image

- Zgoda, ale chcą zabić admirała Naismitha.

- Który zniknął wczoraj.

- Tak, ale... cały ten pomysł z Dendarianami mógł funkcjonować aż tak długo

dzięki

zachowaniu pewnej bezpiecznej odległości. Admirał Naismith i porucznik Vorko-

sigan nigdy

nie znajdowali się bliżej siebie niż kilkaset lat świetlnych. Nigdy nie

przyłapano ich razem na

tej samej planecie, nie wspominając nawet o tym samym mieście.

- Dopóki twój dendariański mundur będzie wisiał w mojej szafie, nic was nie

będzie

łączyć.

- Ale, Ivanie, ilu szarookich, ciemnowłosych karłowatych garbusów może być na

tej

planecie? Czy uważasz, że na każdym rogu ziemskiej ulicy potykasz się o

pokrzywionych

kurdupli?

- Na dziewięciomiliardowej planecie wszystkiego jest pod dostatkiem. Uspokój

się! -

powiedział Ivan. Po chwili dodał: - Wiesz, pierwszy raz w życiu słyszę, jak

używasz tego

słowa.

- Jakiego słowa?

- Garbus. Wiesz przecież, że tak nie jest. - Ivan spojrzał na niego z bra-

terską troską.

Miles zacisnął dłonie w pięści, po czym machnął ręką.

- Wróćmy do Cetagandan. Jeśli jest tam człowiek, który robi to, co ty...

- Znam go - przytaknął Ivan. - To gemporucznik Tabor.

- A zatem wiedzą, że przybyli tu Dendarianie i że widziano admirała Nais-

mitha. Mają

już prawdopodobnie listę wszystkich zamówień, których dokonaliśmy poprzez

komsieć, a w

każdym razie będą ją mieli, kiedy się tym zainteresują. Węszą.

- Mogą węszyć, ale nie dostaną rozkazów z góry szybciej niż my - zauważył

rozsądnie

Ivan. - Zresztą brakuje im kadry. Nasz personel służb bezpieczeństwa jest

czterokrotnie

większy niż ich, z uwagi na problemy z Komarrczykami. Widzisz, to może jest i

Ziemia, ale

to jednak podrzędna ambasada, nawet bardziej dla nich niż dla nas. Nic się

nie bój. -

Wyprostował się na krześle, kładąc dłoń na piersi. - Kuzyn Ivan cię obroni.

- Jakie to pocieszające - wymamrotał Miles.

Wyczuwszy sarkazm w jego głosie, Ivan wyszczerzył zęby i wrócił do pracy.

Dzień ciągnął się bez końca w tym cichym, ponurym pokoju. Miles coraz dotkli-

wiej

odczuwał klaustrofobię. Słuchał wykładów Ivana, przechadzając się od ściany

do ściany.

- Wiesz, że mógłbyś to robić dwa razy szybciej - zwrócił uwagę Ivanowi mo-

zolącemu

się nad analizą danych.

- Ale wtedy skończyłbym zaraz po obiedzie - odparł tamten - i nie miałbym już

zupełnie nic do roboty.

- Zapewne Galeni mógłby ci coś znaleźć.

- Tego się właśnie obawiam - powiedział Ivan. - Już niedługo fajrant, a potem

idziemy

się bawić.

background image

- Nie idziemy, tylko ty idziesz. Ja wracam do pokoju, wedle rozkazu. Może w

końcu

się wyśpię.

- Masz rację. Grunt to myśleć pozytywnie - rzekł Ivan. - Moglibyśmy trochę

razem

poćwiczyć na siłowni, jeśli chcesz. Nie wyglądasz najlepiej, wiesz. Jakoś tak

blado i... blado.

Staro, pomyślał Miles. Tego słowo chciałeś użyć. Rzucił okiem na wykrzywione

odbicie swojej twarzy w chromowanej powierzchni komkonsoli. Aż tak źle? -

zastanowił się.

- Trochę ćwiczeń - Ivan klepnął go po ramieniu - dobrze ci zrobi.

- Nie wątpię - mruknął Miles.

Wkrótce dni zaczęły biec według ustalonego schematu. Miles był budzony przez

Ivana, który dzielił z nim pokój, potem ćwiczył chwilę na siłowni, brał

prysznic, jadł

śniadanie i udawał się do pracy w archiwum. Zaczynał się już zastanawiać, czy

kiedykolwiek

pozwolą mu znów zobaczyć cudowne światło Słońca. Po trzech dniach Miles

przejął od Ivana

wklepywanie danych do komputera; kończył to przed południem, tak że później

miał czas na

czytanie i naukę. Pochłaniał historię Ziemi, wiadomości galaktyczne, stu-

diował też

wewnętrzne procedury i regulamin bezpieczeństwa ambasady. Późnym popołudniem

udawali

się na wyczerpujący trening do siłowni. Wieczorami, kiedy Ivan zostawał,

oglądali razem

filmy na widzie. Kiedy zaś wychodził, Miles puszczał sobie programy po-

dróżnicze

opowiadające o tych wszystkich miejscach, których nie wolno mu było od-

wiedzić.

Elli, przez kodowane łącze komunikacyjne, składała codziennie raporty o aktu-

alnym

stanie znajdującej się wciąż na orbicie dendariańskiej floty. Miles wysłuchi-

wał ich samotnie

w małym, zamkniętym pokoiku komunikacyjnym, zgłodniały tego głosu z zewnątrz.

Jej

raporty były zwięzłe i treściwe. Potem jednak pogrążali się w błahych roz-

mówkach, gdyż

Milesowi coraz trudniej było jej przerwać, ona zaś nigdy sama nie kończyła.

Wyobrażał sobie

zalecanie się do niej teraz - czy zgodziłaby się na randkę z marnym poruc-

znikiem? Czy

przynajmniej polubiłaby lorda Vorkosigana? Czy Galeni pozwoliłby mu opuścić

ambasadę,

by mógł się o tym przekonać?

Dziesięć dni zdrowego trybu życia, ćwiczeń i regularnego planu dnia nie

służyło mu.

Energia go rozsadzała, gdy był uwięziony w postaci lorda Vorkosigana,

zmuszony do

pozostawania w ambasadzie. Tymczasem lista zadań, które czekały na admirała

Naismitha,

robiła się coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa...

- Przestaniesz wreszcie się miotać! - narzekał Ivan. - Usiądź, odetchnij

głęboko i nie

ruszaj się przez parę minut. Spróbuj, to pomoże.

background image

Miles raz jeszcze obszedł wkoło pokój komputerowy, po czym opadł na krzesło.

- Dlaczego Galeni jeszcze mnie nie zawołał? Kurier z KG Sektora przybył już

ponad

godzinę temu!

- Daj czas człowiekowi, żeby skorzystał z łazienki i wypił filiżankę kawy.

Daj też czas

Galeniemu na przeczytanie jego raportów. To nie wojna, wszyscy mają mnóstwo

czasu na

pisanie sprawozdań. Byłoby przykro, gdyby nikt ich nie czytał.

- I to jest cały problem z armią państwową - powiedział Miles. - Jesteście

zepsuci.

Płacą wam, byście nie walczyli.

- Czy nie było przypadkiem kiedyś floty najemnej, która postępowała podobnie?

Pojawiali się gdzieś na orbicie i płacono im, aby nie walczyli. I wszystko

grało, prawda? Po

prostu nie jesteś, Miles, dostatecznie twórczym dowódcą najemników.

- Tak, tak, flota LaVarra. Wszystko było w porządku, dopóki nie dognała ich

flota

taucetańska i LaVarr nie skończył w komorze dezintegracyjnej.

- Zupełnie pozbawieni poczucia humoru ci Taucetanie.

- Faktycznie - zgodził się Miles. - Tak jak mój ojciec.

- Święta prawda. Cóż...

Konsola komunikacyjna zamrugała. Miles rzucił się ku niej tak gwałtownie, że

Ivan aż

odskoczył.

- Słucham, sir? - wydyszał.

- Proszę do mojego biura, poruczniku Vorkosigan - rzekł Galeni. Z jego ka-

miennej

twarzy jak zwykle nie sposób było nic wyczytać.

- Tak jest, sir. Dziękuję. - Miles wyłączył konsolę i popędził ku drzwiom. -

Nareszcie

moje osiemnaście milionów marek!

- Albo też - powiedział wesoło Ivan - znalazł dla ciebie pracę przy inwen-

taryzacji.

Może będziesz musiał przeliczyć wszystkie złote rybki w fontannie w sali ba-

lowej.

- Tak, na pewno właśnie o to mu chodzi, Ivanie.

- Ale, ale, to prawdziwe wyzwanie! One się ciągle kręcą w kółko.

- A ty skąd to wiesz? - Oczy Milesa rozbłysły na chwilę. - Czy on naprawdę

kazał ci

to robić?

- To miało związek z podejrzeniem pogwałcenia przepisów bezpieczeństwa

wewnętrznego - powiedział Ivan. - Długa historia.

- Nie wątpię. - Miles zabębnił palcami po biurku komkonsoli i ruszył do wy-

jścia. -

Pogadamy później. Już mnie nie ma.

Kiedy Miles wszedł, kapitan Galeni siedział przed ekranem komkonsoli, wpa-

trując się

z niedowierzaniem, jakby wiadomość była ciągle zakodowana.

- Sir?

- Hmmm... - Galeni rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Cóż, twoje rozkazy przy-

były

właśnie z KG Sektora, poruczniku Vorkosigan.

- I?

Galeni ściągnął wargi.

- I potwierdzają one czasowy przydział do mojego personelu. Otwarcie i

oficjalnie.

background image

Możesz teraz odebrać swoją pensję za ostatnie dziesięć dni. Co zaś się tyczy

reszty twoich

rozkazów, brzmią one podobnie jak Vorpatrila - jota w jotę, tylko nazwisko

inne. Masz mi

pomagać w miarę potrzeb, być do dyspozycji ambasadora i jego żony jako osoba

towarzysząca i jeśli czas na to pozwoli, korzystać z wyjątkowych możliwości

edukacyjnych,

jakie oferuje Ziemia, odpowiednio do pozycji oficera cesarskiego i lorda Vor.

- Co? To niemożliwe! I co do diabła ma niby robić taka osoba towarzysząca?

Brzmi to

jakby chodziło o kogoś z agencji towarzyskiej.

Łagodny uśmiech zaigrał na twarzy kapitana Galeniego.

- Paradować w mundurze galowym na oficjalnych uroczystościach organizowanych

przez ambasadę oraz być Vorem dla miejscowych. Zadziwiająco dużo ludzi

fascynują

arystokraci, nawet ci z innej planety. - Ton Galeniego podkreślał, jak bardzo

dziwi go ta

fascynacja. - Będziesz jadł, pił, może tańczył... - Zawahał się przez moment.

- I ogólnie

zachowywał się wyjątkowo uprzejmie w stosunku do osób, na których ambasador

pragnie...

hmmm... wywrzeć wrażenie. Od czasu do czasu możesz być proszony o zapamięta-

nie i

przekazywanie treści pewnych rozmów. Vorpatrilowi udaje się to, ku mojemu

zdziwieniu,

bardzo dobrze. Może ci przekazać szczegóły.

Nie potrzebne mi są lekcje savoir-vivre’u od Ivana, pomyślał Miles. A zresztą

Vorowie są kastą wojskową, a nie żadną arystokracją. Co, do diabła, KG miała

na myśli? To

wszystko brzmi wyjątkowo głupio, nawet jak na ich standardy.

Chociaż jeśli nie mają w planach żadnych nowych zadań dla Dendarian, czemu

nie

wykorzystać okazji, by nadać synowi hrabiego Vorkosigana trochę dyplomatyc-

znej ogłady?

Nikt nie wątpił, że jego przeznaczeniem były najbardziej elitarne stanowiska

w armii i że

przeżyje na pewno nie mniej niż Ivan. To nie treść rozkazów, ale brak wzmi-

anki o jego alter

ego, tak go... zaskoczył.

Z drugiej strony... przekazywać treść rozmów. Może to początek prawdziwej

szpiegowskiej roboty? Niewykluczone, że dalsze instrukcje są w drodze.

Nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że KG zadecydowała, iż nadszedł

czas na

zakończenie tajnej współpracy z Dendarianami.

- Cóż... w porządku - zgodził się niechętnie Miles.

- Jak to miło - mruknął Galeni - że przypadły ci do gustu rozkazy.

Miles zarumienił się i zacisnął usta. W końcu najważniejsi byli Dendarianie.

- A moje osiemnaście milionów marek? - zapytał, starając się, by tym razem

zabrzmiało to uprzejmie.

Galeni zabębnił palcami po biurku.

- Nie nadszedł żaden przelew ani nie było najmniejszej wzmianki o tym w

dokumentach, które przywiózł kurier, poruczniku.

- Co? - wykrzyknął Miles. - Musi być! - Niemal przeskoczył przez biurko Gale-

niego,

żeby zobaczyć, co było na ekranie widu. - Wyliczyłem, że za dziesięć dni... -

Jego mózg z

trudem bronił się przed strumieniem danych: paliwo, opłaty za orbitalne cu-

mowanie,

background image

uzupełnienie zapasów, medycy, dentyści, chirurdzy, brak amunicji, żołd, płyn-

ność finansowa,

marża... - Do diaska, przecież przelewaliśmy krew za Barrayar! Nie mogą... to

musi być

pomyłka!

Galeni bezradnie rozłożył ręce.

- Bez wątpienia. Ale nie w mojej mocy jest ją naprawić.

- Proszę przesłać tę prośbę raz jeszcze!

- Na pewno to zrobię.

- Albo lepiej... proszę pozwolić mi jechać w charakterze kuriera. Gdybym

porozmawiał osobiście z KG...

- Hmmm... - Galeni zmarszczył brwi. - To kusząca propozycja... Nie... Lepiej

nie...

Twoje rozkazy, bądź co bądź, były jasne. Dendarianie po prostu będą musieli

poczekać na

następnego kuriera, jeśli wszystko jest tak, jak mówisz. - Nacisk na ostatnie

słowa nie uszedł

uwagi Milesa. - Jestem pewien, że sprawy się w końcu wyjaśnią.

Miles odczekał chwilę, która wydawała mu się wiecznością, ale Galeni nie pow-

iedział

już nic więcej.

- Tak jest, sir. - Zasalutował i zrobił w tył zwrot. Dziesięć dni... jeszcze

dziesięć dni...

jeszcze co najmniej dziesięć dni... Dziesięć dni jeszcze mogli poczekać. Ale

miał nadzieję, że

do tego czasu trochę tlenu dopłynie do zbiorowego mózgu KG.

Najwyższym rangą gościem płci pięknej na popołudniowym przyjęciu była ambasa-

dor

Tau Ceti - smukła kobieta w nieokreślonym wieku, o oryginalnych rysach twarzy

i

przenikliwym spojrzeniu. Miles sądził, że sama rozmowa z nią byłaby niezłą

lekcją: pełna

podtekstów politycznych, subtelna i błyskotliwa. Obawiał się jednak, że nie

dane mu będzie

się o tym przekonać, jako że, niestety, ambasador barrayarski zajął ją swoją

osobą całkowicie.

Matrona, której Miles miał za zadanie towarzyszyć, znalazła się tu dzięki

swojemu mężowi,

burmistrzowi Londynu, a ten z kolei był zabawiany przez żonę ambasadora. Wy-

dawało się, że

burmistrzowa potrafi gadać bez końca, głównie o strojach reszty gości. Kel-

ner, wyglądem

przypominający raczej żołnierza (całą służbę stanowili ludzie Galeniego),

podszedł, oferując

im na złotej tacy kieliszki wypełnione bladożółtym płynem. Miles skwapliwie

skorzystał z

oferty. Tak - dwie czy trzy lampki i ze swoją słabą głową tak zobojętnieje,

że zniesie

wszystko, łącznie z tym babsztylem. Czyż nie od tego typu fałszywych

towarzyskich gierek

uciekł do armii cesarskiej, nie zważając na swoje warunki fizyczne? Nie pow-

inien jednak pić

zbyt wiele - więcej niż trzy kieliszki i skończy, śpiąc na mozaice pokry-

wającej podłogę, z

głupkowatym uśmieszkiem przylepionym do twarzy. A co go czeka, kiedy się

obudzi?

background image

Miles pociągnął łyk i prawie się zakrztusił. Sok jabłkowy... Przeklęty Ga-

leni,

pomyślał o wszystkim. Rzut oka wystarczył, aby się przekonać, że pozostałym

gościom

podawano co innego. Miles poluzował sobie kołnierzyk i uśmiechnął się kwaśno.

- Coś nie w porządku z pańskim winem, lordzie Vorkosigan? - spytała zanie-

pokojona

burmistrzowa.

- Ten rocznik jest, jak sądzę, nieco... niedojrzały - bąknął Miles. - Zasuge-

ruję chyba

ambasadorowi, by potrzymał go w piwnicach trochę dłużej. - Aż stąd odlecę...

Wysoko sklepiony szklany dach ogromnej sali balowej oświetlał biegnące wokół

galerie. Dziwne było to, że głosy tak wielu ludzi nie wzbudzały echa w tej

przepastnej

komnacie. Gdzieś tutaj muszą być ukryte pochłaniacze dźwięku, pomyślał Miles.

Jak

również, jeśli stanąć w odpowiednim miejscu, zadziałają zagłuszacze, które

zmylą wszelkiego

rodzaju podsłuch - zarówno ludzki, jak i elektroniczny. Zapamiętał miejsce,

gdzie stali

ambasadorowie Barrayaru i Tau Ceti - to mu się może kiedyś przydać. Rzeczy-

wiście, nawet

ruchy ich ust były dziwnie niewyraźne, jakby rozmazane. Wkrótce będą rene-

gocjowane

pewne układy dotyczące prawa do tranzytu przez przestrzeń lokalną Tau Ceti.

Miles i jego podopieczna zbliżyli się do środka sali zajętego przez fontannę

z

sadzawką. Przejrzysta, zimna woda spływała z rzeźbionego postumentu

porośniętego

dobranymi kolorystycznie mchami i paprociami. Połyskujące czerwono-złote

kształty

przemykały w szmaragdowej toni.

Miles zesztywniał nagle, ale zmusił się do przyjęcia z powrotem rozluźnionej

postawy

- młody człowiek w czarnym cetagandańskim mundurze, z żółto-czarnymi barwami

gemporucznika na twarzy, zbliżył się do nich, uśmiechając się z rezerwą.

Wymienili ostrożne

skinienia głowy.

- Witam na Ziemi, lordzie Vorkosigan - powiedział Cetagandanin. - Czy to wi-

zyta

oficjalna, czy też etap podróży dookoła świata?

- Jedno i drugie. - Miles wzruszył ramionami. - Zostałem przydzielony do am-

basady,

aby, hmm, poszerzyć swoje horyzonty. Ale muszę przyznać, że nie wiem, z kim

mam

przyjemność rozmawiać? - Wiedział oczywiście; dwaj Cetagandanie w mundurach i

dwaj w

cywilu oraz trzej, prawdopodobnie węszący dla nich, podejrzani osobnicy zos-

tali mu

wskazani na samym początku.

- Gemporucznik Tabor, attache wojskowy ambasady cetagandańskiej - wyrecytował

uprzejmie Tabor. Ponownie wymienili ukłony. - Czy długo pan tu zabawi?

- Nie sądzę. A pan?

- Zainteresowałem się ostatnio sztuką bonsai. A podobno starożytni Japończycy

potrafili pracować i sto lat nad jednym drzewem. A może one tylko tak wy-

glądały...

Miles podejrzewał, że Tabor żartuje, ale twarz porucznika pozostała nie-

ruchoma, tak

background image

że nie sposób było nic z niej wyczytać. Może bał się o swój makijaż...

Dźwięczny, perlisty śmiech zwrócił ich uwagę na przeciwną stronę fontanny,

gdzie

Ivan Vorpatril, przechylony przez chromowaną barierkę, adorował blond

piękność. Miała na

sobie zwiewny, różowosrebrny strój, który zdawał się falować nawet wtedy, gdy

jak w tej

chwili stała nieruchomo. Bujne, naturalne złote włosy opadały na jej białe

ramię.

Różowosrebrny lakier błysnął na paznokciach, kiedy nagle ruszyła ręką.

Tabor syknął, ukłonił się z galanterią burmistrzowej i odszedł. Za chwilę

Miles

zobaczył go po przeciwnej stronie fontanny, jak próbował zdobyć miejsce koło

Ivana. Wyczuł

jednak, że gemporucznik tym razem nie polował na sekrety wojskowe. Nic

dziwnego, że

wykazał tak mało zainteresowania Milesem. Ale podchody Tabora zostały nagle

przerwane

przez jego ambasadora, który dał sygnał do wyjścia.

- Jakiż to uroczy młody człowiek, ten lord Vorpatril - rzekła słodko

burmistrzowa. -

Bardzo go wszyscy lubimy. Ambasadorowa powiedziała mi, że jesteście spok-

rewnieni. -

Nachyliła, się wyczekując odpowiedzi.

- Jesteśmy kuzynami - wyjaśnił Miles. - A kim jest ta młoda dama koło niego?

- To moja córka Sylveth. - Uśmiech dumy rozjaśnił jej twarz.

No tak, córka. Ambasadorostwo mieli dobre, barrayarskie wyczucie niuansów

etykiety. Miles, będąc członkiem ważniejszego rodu, a poza tym synem premiera

hrabiego

Vorkosigana, stał wyżej od Ivana w hierarchii towarzyskiej, mimo iż ich

stopnie wojskowe

były równe. Co oznaczało, że los jego był przesądzony. O Boże, pomyślał. Będę

musiał się

zajmować wszystkimi żonami VIP-ów, podczas gdy Ivan będzie się zajmował

córkami...

- Urocza para - wymamrotał Miles.

- Nieprawdaż? A jakie to pokrewieństwo was łączy, lordzie Vorkosigan?

- Pokrewieństwo? Ach tak, Ivana i mnie, oczywiście... Nasze babcie były sios-

trami.

Moja babcia była najstarszą córką księcia Xava Vorbarry, Ivana zaś -

najmłodszą.

- Księżniczki? Jakież to romantyczne...

Miles zastanawiał się, czyby jej nie opowiedzieć szczegółowo, jak cesarz Sza-

lony

Yuri przepuścił jego babcię, jej brata i większość ich dzieci przez maszynkę

do mięsa. Ale

burmistrzowa potraktowałaby to pewnie jako kolejną egzotyczną opowieść z

dreszczykiem i

na dodatek romantyczną. Wątpił, czy zdołałaby zrozumieć całą tę charak-

teryzującą

panowanie Yuriego bezmyślną przemoc, której konsekwencje nieodwracalnie

pokrzywiły

ścieżki historii Barrayaru.

- Czy lord Vorpatril posiada zamek? - spytała z błyskiem w oku burmistrzowa.

- Nie, nie... Jego matka, a moja ciotka, Alys Vorpatril - istna modliszka

towarzyska,

zjadłaby cię żywcem, dodał w myślach - ma bardzo miłe mieszkanie w stolicy -

Vorbarr

background image

Sułtanie. Mieliśmy kiedyś zamek - dodał po chwili milczenia Miles - ale

został spalony pod

koniec Okresu Izolacji.

- Ruiny zamku? To brzmi równie interesująco.

- Diabelnie malownicze - zapewnił ją.

Ktoś zostawił talerzyk z resztkami zakąsek na krawędzi sadzawki. Miles wziął

bułeczkę i zaczął karmić rybki. Podpływały i chwytały z pluskiem unoszące się

na

powierzchni okruchy.

Ale jedna z nich nie interesowała się przynętą, tylko czaiła się w głębinach.

Ciekawe -

złota rybka, która nie je. To może być rozwiązanie owego dziwacznego zadania

liczenia

rybek, o którym wspominał Ivan. Ta samotna rybka mogła być w istocie

szatańskim

wymysłem Cetagandan, a jej łuski połyskiwały jak złoto, gdyż z niego były

wykonane.

Mógłby wyrwać ją z wody jednym zręcznym, kocim ruchem, a następnie zgnieść

pod

obcasem, z lubością wsłuchując się w głuchy chrzęst i trzask przepalających

się obwodów.

Potem uniósłby ją do góry z triumfalnym krzykiem: „Ha! Patrzcie, dzięki mo-

jemu szybkiemu

refleksowi i zręczności wykryłem wśród was szpiega!”

Ale jeśliby się pomylił... Spod buta dobiegłoby go wtedy głuche mlaśnięcie,

burmistrzowa wzdrygnęłaby się, a on - syn barrayarskiego premiera - zyskałby

reputację

młodzieńca z poważnymi problemami emocjonalnymi... Cha, cha! - wyobraził so-

bie, jak

rechocze przed kobietą patrzącą z przerażeniem na oślizłe rybie wnętrzności

wylewające się

na podłogę. „Powinniście zobaczyć, co robię z kotkami!”

Wielka złota rybka wynurzyła się w końcu leniwie i połknęła kawałek bułki,

ochlapując przy okazji wyglansowane buty Milesa. Dziękuję ci, rybo. Ura-

towałaś mnie

właśnie od poważnej gafy towarzyskiej. Oczywiście, jeśli cybernetycy cetagan-

dańscy byli

naprawdę sprytni, to mogliby zaprojektować sztuczną rybę, która potrafi jeść,

a nawet

wydalać...

Burmistrzowa zdążyła właśnie zadać kolejne pytanie dotyczące Ivana, które

kompletnie umknęło uwadze zamyślonego Milesa.

- W istocie, jego choroba to prawdziwe nieszczęście - mruknął Miles i już był

gotów

do rozpoczęcia opowieści o genach Ivana spaczonych przez lata wewnętrznego

krzyżowania

się członków rodu, resztki promieniowania pozostałe po Pierwszej Wojnie Ceta-

gandańskiej i

cesarza Szalonego Yuriego, kiedy w kieszeni zabrzęczało mu komłącze.

- Proszę mi wybaczyć, ale ktoś chce ze mną rozmawiać.

Dzięki ci, Elli, pomyślał, uciekając od burmistrzowej w poszukiwaniu cichego

kąta

poza zasięgiem wzroku Cetagandan. Znalazł w końcu pustą, otoczoną zielenią

wnękę na

drugiej kondygnacji.

- Słucham, komandor Quinn? - rzekł, przełączając się na odpowiedni kanał.

- Miles, dzięki Bogu. - Wyraźnie się śpieszyła. - Mamy tu pewien Problem, a

ty jesteś

background image

najbliższym oficerem dendariańskim.

- Co za problem? - Nie dbał o Problemy pisane przez „P”. Z drugiej jednak

strony Elli

zazwyczaj nie była skłonna do przesady. Zesztywniał.

- Nie zdołałam dotrzeć do wiarygodnych źródeł, ale wydaje się, że czterech

czy pięciu

naszych żołnierzy na przepustce w Londynie zabarykadowało się z zakładnikiem

w jakimś

sklepie. Na miejscu jest już policja, są uzbrojeni.

- Nasi ludzie czy policja?

- Niestety, jedni i drudzy. Komendant policji, z którym rozmawiałam, chyba

jest

przygotowany do krwawej jatki, i to niedługo.

- Brzmi coraz gorzej. Co oni sobie, do diabła, wyobrażają?

- Cholera ich wie. Jestem teraz na orbicie, gotowa do lotu, ale zajmie mi to

czterdzieści pięć minut, godzinę, zanim zdołam przybyć na miejsce. Tung jest

w gorszej

sytuacji, dzielą go od Londynu dwie godziny suborbitalnego lotu. Ale ty

mógłbyś się tam

znaleźć w ciągu dziesięciu minut. Zaraz ci przekażę dokładny adres.

- Kto pozwolił naszym ludziom zabrać broń za statku?

- Dobre pytanie, ale obawiam się, że z tym będziemy musieli poczekać do sek-

cji

zwłok. To taki żart - dodała ponuro. - Znajdziesz ten sklep?

Miles rzucił okiem na adres na wyświetlaczu.

- Chyba tak. Spotkamy się na miejscu. - Tak czy inaczej...

- Dobrze. Bez odbioru. - Zamknęła kanał.

ROZDZIAŁ TRZECI

Miles schował łącze do kieszeni i rozejrzał się po sali balowej. Przyjęcie

osiągnęło

swój szczyt. Obecnych było ze sto osób, różnobarwny przekrój ziemskich i ga-

laktycznych

mód, a także, obok barrayarskich, wiele innych mundurów. Niektórzy z

wcześniej przybyłych

gości już powoli wychodzili, odprowadzani przez swoich barrayarskich aniołów

stróżów.

Cetagandanie wraz z przyjaciółmi chyba na dobre sobie poszli. Ta szczęśliwa

okoliczność,

zapewne bardziej niż jakiekolwiek fortele, ułatwi mu ucieczkę.

Ivan po drugiej stronie fontanny wciąż zabawiał rozmową swoją piękną

towarzyszkę.

Miles zbliżył się doń szybkim krokiem i przerwał mu bez skrupułów.

- Ivanie, spotkajmy się za pięć minut przed głównym wejściem.

- Co?

- To wyjątkowa sytuacja. Wyjaśnię ci później.

- Co za wyjątkowa...? - Miles już nie słyszał końca słów Ivana, gdyż wymknął

się z

sali w kierunku tylnych rur windowych. Musiał się powstrzymywać, żeby nie

biec.

Kiedy drzwi ich wspólnego pokoju zatrzasnęły się za nim, wyskoczył czym

prędzej z

zielonego munduru, zrzucił oficerki i popędził do szafy. Naciągnął na siebie

piorunem czarną

koszulkę i szare spodnie swojego dendariańskiego munduru. Barrayarskie buty

wzorowano na

background image

kawaleryjskich, dendariańskie zaś były obuwiem piechoty. Jeśli trzeba było

dosiąść konia, te

pierwsze okazywały się dużo praktyczniejsze, chociaż Milesowi nigdy nie udało

się wyjaśnić

tego Elli. Musiałaby spędzić ze dwie godziny w siodle na jeździe w terenie, z

łydkami

otartymi do krwi, żeby przekonać się, że ich fason nie spełnia tylko funkcji

estetycznej. Ale

tutaj nie było koni.

Zapiął dendariańskie buty bojowe i zdążył jeszcze porwać szaro-białą kurtkę

mundurową, którą narzucił, pędząc z maksymalną prędkością w dół rurą windową.

Przed

wyjściem z niej obciągnął bluzę, zadarł głowę i zaczerpnął tchu. Ostra za-

dyszka na pewno

wzbudziłby podejrzenia. Skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do

głównego

wyjścia, omijając w ten sposób salę balową. Wciąż, dzięki Bogu, ani śladu Ce-

tagandan.

Oczy Ivana rozszerzyły się ze zdumienia na widok zbliżającego się Milesa.

Rzucił

uśmiech blondynce, chcąc się usprawiedliwić, i zaciągnął Milesa za stojącą

opodal dużą

palmę, jakby próbując usunąć go z widoku.

- Co ty, do diabła...? - syknął.

- Musisz mnie przeprowadzić obok straży.

- Chyba żartujesz! Galeni zedrze z ciebie skórę i zrobi z niej wycieraczkę,

jeśli cię

zobaczy w tym przebraniu.

- Ivanie, nie mam czasu na kłótnie ani na wyjaśnianie czegokolwiek i właśnie

dlatego

nie zwracam się z tym do Galeniego. Quinn nie wezwałaby mnie, gdybym nie był

potrzebny.

Muszę natychmiast wyjść.

- To jest dezercja!

- Nie, jeśli nikt nie zauważy mojego zniknięcia. Powiedz im, że... że mu-

siałem udać

się do pokoju z uwagi na potworny ból kości.

- Czy to nawrót tego twojego osteo... czegoś tam? Założę się, że lekarz amba-

sady

mógłby ci dać środek przeciwzapalny...

- Nie, nie... Nic specjalnego się nie dzieje, ale to przynajmniej nie jest do

końca

zmyślone, więc może uwierzą. No, rusz się. Przyprowadź ją. - Miles wskazał

ruchem głowy

Sylveth, czekającą na Ivana poza zasięgiem ich głosu. Na jej uroczej twarzyc-

zce

odmalowywał się niepokój.

- Po co?

- Dla kamuflażu. - Uśmiechając się szeroko, Miles popchnął Ivana w stronę

drzwi.

- Jak się masz? - zaszwargotał do Sylveth, biorąc ją pod rękę. - Miło cię

poznać. Czy

bawisz się dobrze? Londyn to wspaniałe miasto...

Miles uznał, że on i Sylveth również tworzyli uroczą parę. Kątem oka obser-

wował

strażników, kiedy ich mijali. Najważniejsze, że zauważyli ją. On, przy odrob-

inie szczęścia,

stanowić będzie tylko szaro-białą plamę w ich pamięci.

background image

Sylveth, zdumiona, nie zdążyła nawet zaprotestować, a już znaleźli się na

zewnątrz.

- Nie masz nikogo do ochrony - zauważył Ivan.

- Niedługo spotkam się z Quinn.

- A jak zamierzasz wrócić do ambasady? Miles zastanowił się.

- Będziesz musiał coś wymyślić, zanim wrócę.

- Hmm. To znaczy kiedy?

- Nie mam pojęcia.

Uwagę zewnętrznych straży przykuł na chwilę szybkowóz, który z sykiem pod-

jechał

pod bramę ambasady. Miles skorzystał z okazji i popędził przez ulicę ku

wejściu do systemu

komunikacji podziemnej.

Po dziesięciu minutach i dwóch przesiadkach znalazł się w dużo starszej

części

miasta, którą zajmowały odrestaurowane budynki z XXII wieku. Nie musiał nawet

sprawdzać

numerów domów, aby trafić na miejsce. Tłum, barykady, błyskające światła, po-

duszkowce

policyjne, strażacy, karetki...

- Psiakrew! - wymamrotał Miles i pognał ulicą w dół. Zreflektował się i

przełączając

na nosowy betański akcent admirała Naismitha poprawił się: - O kurde!

Domyślił się, że akcją dowodził policjant z komwzmaczniaczem, a nie jeden z

tuzina

w osłonach pancernych z miotaczami plazmy. Przecisnął się przez tłum i prze-

skoczył

barykadę.

- Czy pan tu dowodzi?

Policjant odwrócił się zdumiony, a potem spojrzał w dół. Z początku tylko

zaskoczony, nachmurzył się po chwili, gdy zobaczył mundur Milesa.

- Czy jesteś jednym z tych psychopatów? - spytał.

Miles odchylił się do tyłu, zastanawiając się, jak ma na to odpowiedzieć.

Odrzucił w

myślach trzy pierwsze repliki, jakie mu się nasunęły, i odparł:

- Jestem admirał Miles Naismith, dowódca Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Co

tu się

stało? - Przerwał, by spokojnym, wolnym ruchem palca wskazującego odsunąć

skierowaną

weń lufę miotacza plazmy. - Ależ kochanie - zwrócił się do trzymającej broń

kobiety -

naprawdę jestem po waszej stronie. - Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem

spod hełmu,

ale cofnęła się na znak dany przez dowódcę.

- Próba kradzieży - oświadczył policjant. - Kiedy sprzedawczyni próbowała im

przeszkodzić, zaatakowali ją.

- Kradzież? - zdziwił się Miles. - Pan wybaczy, ale to się kupy nie trzyma.

Sądziłem,

że tutaj wszystkie transakcje są dokonywane za pomocą przelewów. Nie ma

gotówki, którą

można by ukraść. To musi być jakieś nieporozumienie.

- Nie chodzi o gotówkę - odparł policjant - ale o towar.

Stali, jak zauważył kątem oka Miles, przed sklepem z winami. Okno wystawy

było

pęknięte. Stłumił w sobie przyprawiające o mdłości uczucie niepokoju i sta-

rając się zachować

pogodny ton, podjął:

- W każdym razie nie mogę zrozumieć, dlaczego używa się tylu ludzi i broni w

background image

przypadku zwykłej kradzieży. Czy nie jesteście lekko przewrażliwieni? Gdzie

są wasze

ogłuszacze?

- Mają zakładniczkę - odparł ponuro policjant.

- No i co z tego? Ogłuszcie ich wszystkich. Bóg rozpozna swoje dzieci.

Policjant dziwnie spojrzał na Milesa. Nie czytał nigdy ziemskiej historii? -

zdziwił się

Miles. A przecież, na Boga, źródło tego cytatu leży tak blisko stąd...

- Mówią, że się przed tym zabezpieczyli. Grożą, że wysadzą cały blok. - Po-

licjant

zawiesił głos.

- Czy to możliwe?

Zapadła cisza. Po chwili Miles zapytał:

- Czy zidentyfikowaliście już któregoś z nich?

- Nie.

- Jak się z nimi porozumiewacie?

- Poprzez konsolę komunikacyjną. W każdym razie, dopóki to było możliwe. Wy-

gląda

na to, że zniszczyli ją parę minut temu.

- Koszty oczywiście pokryjemy - wykrztusił Miles.

- Nie tylko za to będziecie musieli zapłacić - burknął funkcjonariusz.

- Hmmm... - Kątem oka Miles dojrzał zbliżający się poduszkowiec z dużym

napisem

EURONEWS NETWORK. - Myślę, że pora z tym skończyć. - Ruszył w kierunku

sklepu.

- Co ma pan zamiar zrobić? - zawołał za nim policjant.

- Zaaresztować ich. Będą musieli odpowiedzieć za złamanie dendariańskiego

regulaminu i wyniesienie broni ze statku.

- Pójdzie pan tam sam? Zastrzelą pana. Schlali się do nieprzytomności.

- Nie sądzę. Gdyby moje oddziały zechciały mnie zabić, znalazłyby niemało

lepszych

okazji ku temu.

Policjant zmarszczył brwi, ale nie zatrzymał Milesa.

Drzwi automatyczne nie działały. Miles, zbity z tropu, przystanął na chwilę

przed

szklaną taflą, po czym walnął w nią pięścią. Jakieś cienie poruszyły się za

opalizującą

powierzchnią. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się na szerokość stopy i

Miles wśliznął się

do środka. Ktoś zasunął je ręcznie od środka i zablokował, wciskając metalową

klamrę w

otwór zamka.

Wnętrze sklepu z winami wyglądało jak po przejściu huraganu. Miles zachłysnął

się

unoszącymi się w powietrzu aromatycznymi oparami z rozbitych butelek. Można

się upić, po

prostu oddychając... Coś zachlupotało mu pod nogami.

Rozejrzał się, próbując ustalić, kto będzie jego pierwszą ofiarą. Ten, który

otworzył

mu drzwi, wyróżniał się, ponieważ ubrany był tylko w bieliznę.

- To admirał Naismith - syknął ów odźwierny i zasalutował, bezskutecznie

usiłując

stanąć na baczność.

- W jakiej armii służycie, żołnierzu? - ryknął Miles. Mężczyzna próbował

udzielić

odpowiedzi, machając nieskładnie rękami. Miles za nic nie mógł sobie przypom-

nieć, jak on

się nazywa.

background image

Inny Dendarianin, tym razem w mundurze, siedział na podłodze oparty o

kolumnę.

Miles kucnął przy nim, zastanawiając się, czy nie pociągnąć go za frak i

postawić na nogi

albo przynajmniej rzucić na kolana. Spojrzał mu głęboko w oczy, ale czerwone

jak węgielki

ślipka tamtego wpatrywały się weń tępo z dna oczodołów.

- Ech... - westchnął ciężko Miles i wstał, nie próbując więcej nawiązać kon-

taktu.

Świadomość tego żołdaka błąkała się gdzieś w otchłaniach galaktycznych.

- Kogo to obchodzi? - wychrypiał ktoś leżący za jedną z niewielu półek, które

nie

zostały przewrócone. - Kogo to, do cholery, obchodzi?

No, no, zebrała się tu sama śmietanka... - pomyślał kwaśno Miles. Jakaś syl-

wetka

wynurzyła się zza regału.

- Niemożliwe, on znowu zniknął...

Nareszcie ktoś znajomy, pomyślał Miles. Teraz wszystko staje się jasne...

- A, szeregowiec Danio. Co za spotkanie!

Danio, ociągając się, przybrał postawę zasadniczą lub raczej coś, co ją przy-

pominało.

Antyczny pistolet z rękojeścią poznaczoną nacięciami kiwał się złowieszczo w

jego tłustej

dłoni. Miles wskazał nań głową.

- Czy to jest ta zabójcza broń, z której powodu zostałem oderwany od moich

zajęć? Z

tego, co mi powiedziano, wynikało, że macie tu pół naszego arsenału.

- Ależ nie, sir! - zaoponował Danio. - To byłoby wbrew przepisom. - Pogłaskał

z

czułością lufę. - To moja prywatna spluwa. Bo wie pan, nigdy nic nie wia-

domo... Świrusy są

wszędzie.

- Czy macie jeszcze jakąś broń poza tą?

- Yalen ma nóż myśliwski.

Miles powstrzymał się, żeby przedwcześnie nie odetchnąć z ulgą. Mimo

wszystko,

jeżeli ci kretyni zrobili to na własną rękę, może flota dendariańska jako

całość nie ugrzęźnie

w tym bagnie.

- Czy wiesz, że noszenie przy sobie jakiejkolwiek broni jest tutaj

przestępstwem?

Danio zamyślił się nad tym.

- To frajerzy! - powiedział w końcu.

- Tak czy inaczej - rzekł twardo Miles - będę teraz musiał zebrać tę broń i

zanieść ją z

powrotem na statek. - Miles rozejrzał się. Człowiek leżący na podłodze -

Yalen, jak sądził -

ściskał w dłoni kawał żelastwa, którym mógłby zarżnąć wołu, jeśliby spotkał

to zwierzę

błąkające się po ulicach Londynu. Miles zastanowił się i wskazał palcem. -

Szeregowy Danio,

przynieście mi ten nóż.

Danio wyszarpnął broń z zaciśniętej dłoni swego kompana.

- Nieeee... - próbował oponować ten, leżąc w pozycji horyzontalnej.

Miles odetchnął z ulgą, kiedy cała broń znalazła się w jego rękach.

- Dobrze, a teraz, Danio, powiedz mi w skrócie - bo tam na zewnątrz się

trochę

niecierpliwią - co tu się właściwie stało?

background image

- No więc, admirale, urządziliśmy sobie przyjęcie. Wynajęliśmy pokój. -

Mrugnął do

kręcącego się wokół półnagiego odźwiernego. - Skończyły nam się zapasy i

przyszliśmy tu

coś dokupić, bo było blisko. Powybieraliśmy sobie co trzeba, włożyliśmy

równiutko do

wózka, a ta suka nie chciała przyjąć naszej karty! Porządnej dendariańskiej

karty!

- Suka...? - Miles ominął leżącego na ziemi rozbrojonego Yalena, żeby rozejr-

zeć się

po sklepie. O bogowie... Sprzedawczyni, korpulentna kobieta w średnim wieku,

leżała na

boku na podłodze po przeciwnej stronie regału. Była zakneblowana i prowizo-

rycznie

związana za pomocą poskręcanej kurtki i spodni należących do półnagiego

żołnierza.

Miles wyciągnął zza pasa nóż myśliwski i zbliżył się do niej. Pomimo knebla

próbowała coś histerycznie wybełkotać.

- Nie wypuszczałbym jej na pana miejscu - przestrzegł go golas. - Jest

strasznie

głośna.

Miles zatrzymał się i zmierzył kobietę wzrokiem. Jej siwiejące włosy sterc-

zały we

wszystkie strony, nie licząc tych przyklejonych od potu do czoła i szyi. Oczy

z przerażenia

wychodziły jej z orbit, szarpała się w krępujących ją więzach.

- Mmm... - Miles na razie zatknął nóż za pas. W końcu udało mu się odczytać

imię

gołego żołnierza z jego kurtki, nareszcie go skojarzył.

Xaveria. Tak, teraz sobie ciebie przypominam. Dzielnie się spisałeś na Da-

gooli.

Xaveria wyprostował się.

Cholera. Nici z jego rodzącego się planu przekazania całej bandy miejscowym

władzom z nadzieją, że ciągle jeszcze będą uwięzieni, kiedy flota opuści or-

bitę. Czy można

by jakoś oddzielić Xaverie od reszty jego bezwartościowych towarzyszy? Nies-

tety, wyglądało

na to, że wszyscy jechali na tym samym wózku.

- A zatem nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych. Co się działo dalej,

Xaveria?

- Eee... zostały wymienione nieuprzejmości, sir.

- I...?

- I sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. Rzucono butelki, co gorsza rzu-

cono je

na podłogę. Wezwano policję. Unieszkodliwiono tę kobietę. - Xaveria rzucił

Daniowi czujne

spojrzenie.

Milesa zaintrygował brak podmiotów w specyficznej składni, jaką zastosował

Xaveria. - I...?

- I zjawiła się policja. Powiedzieliśmy im, że wysadzimy budę w powietrze,

jeśli

spróbują tu wejść.

- A czy jesteście w stanie spełnić swoją groźbę, szeregowy Xaveria?

- Nie, sir. To był blef. Zastanawiałem się... no... co pan by zrobił w podob-

nej sytuacji.

Diabelnie spostrzegawcza bestia, nawet kiedy jest zalany, pomyślał Miles.

Westchnął i

przeciągnął dłonią po włosach.

background image

- Dlaczego nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych? Czy to nie są te

Ziemskie

Karty Uniwersalne wyrobione w kosmoporcie? Nie próbowaliście przypadkiem użyć

tych,

które zostały z Mahaty Solaris, co?

- Nie, sir - odparł Xaveria. Na dowód tego pokazał swoją kartę. Wydawała się

w

porządku. Miles obrócił się, żeby sprawdzić ją w komkonsoli w kasie, ale ta

była zniszczona.

Kula utkwiła w samym środku płyty holowidu. Miało to zapewne dopełnić dzieła

zniszczenia,

ale jakby na przekór temu konsola pobzykiwała co jakiś czas. Dopisał to w

myślach do

rachunku i wzdrygnął się.

- Właściwie - Xaveria odkaszlnął - to maszyna ją wypluła, sir.

- Nie powinna była tego zrobić - zaczął Miles - chyba że... - chyba że coś

jest nie w

porządku z głównym rachunkiem, dokończył w myślach. Nagłe zrobiło mu się

zimno. -

Sprawdzę to - obiecał. - Ale teraz już kończmy i wynośmy się stąd, zanim nas

policja usmaży.

Danio, podniecony, wskazał na pistolet w rękach Milesa.

- Moglibyśmy się przebić. Dostać się do najbliższej stacji podziemnej.

Milesowi zabrakło słów. Wyobraził sobie, jak strzela do Dania z jego własnego

pistoletu. Rozmyślił się jednak, obawiając się, że odrzut mógłby mu złamać

ramię. Jego

prawa ręka została zmiażdżona na Dagooli i wspomnienie bólu było ciągle

świeże.

- Nie, Danio - powiedział, odzyskawszy głos. - Wyjdziemy bardzo, bardzo

spokojnie

głównymi drzwiami i poddamy się.

- Przecież Dendarianie nigdy się nie poddają - zaoponował Xaveria.

- To nie jest baza ogniowa - powiedział spokojnie Miles. - To jest sklep z

winami. Lub

raczej był. Co więcej, to nie jest nawet nasz sklep z winami. - Chociaż, bez

wątpienia, będę

musiał go kupić. - Spróbujcie popatrzeć na londyńską policję nie jak na

swoich wrogów, lecz

jak na najlepszych przyjaciół. Bo oni naprawdę są waszymi przyjaciółmi.

Dlatego że - tu

zmierzył Xaverię chłodnym spojrzeniem - dopóki będziecie w ich łapach, ja nie

będę mógł się

do was dobrać.

- Aha - powiedział Xaveria zbity z tropu. Położył rękę na ramieniu Dania. -

Może...

może lepiej chodźmy z admirałem, co, Danio?

Xaveria nie bez trudu postawił byłego właściciela noża myśliwskiego na nogi.

Po

chwili zastanowienia Miles zbliżył się do czerwonookiego, wyciągnął swój ki-

eszonkowy

ogłuszacz i zaaplikował mu lekki wstrząs w podstawę czaszki. Czerwonooki

zwalił się na

podłogę. Miles modlił się, żeby to uderzenie nie spowodowało u niego trwałego

urazu. Bóg

jeden znał składniki koktajlu, którym się nafaszerował - na pewno był nie

tylko alkoholowy.

- Ty weź go za ręce - rozkazał Daniowi. - A ty, Yalen, za nogi. - I w ten

sprytny

background image

sposób unieszkodliwił całą trójkę. - Xaveria, otwórz drzwi i powoli wyjdź z

rękami na karku.

Masz iść, a nie biec, i dać się spokojnie zaaresztować. Danio, ty idziesz za

nim. To rozkaz.

- Szkoda, że nie ma tu reszty naszego oddziału - wymamrotał Danio.

- Jedyny oddział, jaki wam jest teraz potrzebny, to oddział dobrych prawników

-

stwierdził Miles. Zmierzył wzrokiem Xaverię i westchnął. - Wyślę wam jeden

taki.

- Dziękuję, sir - odparł Xaveria i wytoczył się powoli na zewnątrz. Miles, z

zaciśniętymi zębami, zamykał pochód. Kiedy wyszli na ulicę, zmrużył oczy od

słońca. Jego

mała grupka wpadła w ręce oczekujących policjantów. Danio nie walczył, kiedy

zaczęli go

przeszukiwać, ale Miles rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że

włączono pole

splotowe. Dowódca policjantów podszedł do niego i zaczerpnął oddechu, by coś

powiedzieć.

Nagle zza drzwi sklepu dobiegło głuche plaśnięcie. Niebieskie płomienie zac-

zęły lizać

chodnik.

Miles krzyknął, obrócił się na pięcie i nabrawszy głęboko powietrza w płuca,

pognał

jak strzała. Przeleciał przez drzwi sklepu i pogrążył się w pełnej gorąca

ciemności. Płomienie

w zwariowanej mozaice podnosiły się z przesiąkniętego alkoholem dywanu niczym

złote

pszeniczne łany. Ogień zbliżał się do związanej zakładniczki leżącej na

podłodze, za chwilę

jej włosy staną w płomieniach i otoczą głowę niczym aureola...

Miles zanurkował po nią, zarzucił ją sobie na plecy i podniósł się ciężko.

Prawie czuł,

jak gną mu się kości. Kobieta wierzgała nogami, co nie pomagało Milesowi w

akcji

ratunkowej. Dokuśtykał do drzwi, rozświetlonych niczym wyjście z tunelu, nic-

zym bramy

życia. Jego płuca rozpaczliwie domagały się tlenu na przekór uparcie za-

ciśniętym wargom.

Całkowity czas: jedenaście sekund.

W dwunastej sekundzie pomieszczenie za nimi rozbłysło z hukiem. Miles i jego

bagaż

upadli, koziołkując, na chodnik - pchnął mocno ciało kobiety, aby znalazła

się jak najdalej od

źródła ognia. Płomienie niemal dotykały ich ubrań. Z oddali dochodziły go

niezrozumiałe

krzyki ludzi. Jego mundur dendariański, specjalnie impregnowany, nie miał

prawa się zapalić

ani stopić, ale płonął na nim alkohol. Wyglądało to naprawdę widowiskowo. Ni-

estety ubranie

biednej sprzedawczyni nie zapewniało podobnej ochrony...

Zakrztusił się pianą rozpyloną przez pierwszego strażaka, który do nich do-

biegł -

zapewne stał w gotowości przez cały czas akcji. Policjantka z przerażonym wy-

razem twarzy

kręciła się wokół niezdecydowana, ściskając zupełnie już zbędny miotacz

plazmy. Unosząc

się w białej mazi, Miles czuł się, jakby pływał w piance z piwa, tylko że ta

nie była tak

background image

smaczna. Wypluł wciskające mu się do ust ohydne chemikalia i w końcu udało mu

się

zaczerpnąć tchu. O Boże, powietrze jest wspaniałe, mało kto zdaje sobie z

tego sprawę.

- Bomba! - wykrzyknął dowódca policjantów.

Miles przekręcił się na plecy, podziwiając kawałek błękitnego nieba widziany

poprzez

cudownie uratowane oczy.

- Nie - wydyszał. - Brandy. Całe mnóstwo drogiej brandy. I taniego spirytusu.

Zapaliło

się pewnie przez zwarcie w komkonsoli.

Odsunął się z drogi strażakom w białych kombinezonach ochronnych, którzy rzu-

cili

się z gaśnicami w kierunku sklepu. Jeden z nich odciągnął go dalej od sto-

jącego w

płomieniach budynku. Ktoś inny skierował w jego stronę coś, co na pierwszy

rzut oka

przypominało działko mikrofalowe. Nawet wywołany tym widokiem zastrzyk

adrenaliny nie

mógł postawić Milesa na nogi. Właściciel działka bełkotał coś bez składu i

ładu. Miles

zamrugał oszołomiony i działko mikrofalowe zmieniło się w kamerę holowizyjną.

Wolał, żeby to było działko...

Sprzedawczyni, nareszcie uwolniona z więzów, wskazywała go, krzycząc. Jak na

kogoś, komu właśnie uratował życie, nie wyglądała na specjalnie wdzięczną.

Kamera

holowizyjną zwróciła się w jej kierunku i śledziła ją, dopóki kobieta nie

została

odprowadzona do karetki. Miles miał nadzieję, że zaaplikują jej jakiś środek

uspokajający.

Wyobraził ją sobie, jak wraca do domu, do męża i dzieci, którzy pytają: „Jak

tam dzisiaj było

w sklepie, kochanie?” Zastanawiał się, czy przyjmie od niego pieniądze za

milczenie, a jeśli

tak, to ile...

Pieniądze, o Boże...

- Miles! - Podskoczył na sam dźwięk głosu Elli Quinn za jego plecami. - Czy

panujesz

nad wszystkim?

W drodze do kosmoportu londyńskiego zwracali na siebie uwagę innych po-

dróżnych.

Nie dziwiło to Milesa, który ujrzał swoje odbicie w lustrzanej ścianie, gdy

Elli płaciła za

żetony. Przylizany, wystrojony lord Vorkosigan, który patrzył na niego z lus-

tra przed

przyjęciem w ambasadzie, przeobraził się, niczym wilkołak, w zwyrodniałe,

małe monstrum.

Jego nadpalony, mokry i poszarpany mundur był upstrzony kłębkami zasychającej

piany.

Niegdyś śnieżnobiałe wyłogi były teraz usmolone. Twarz miał upaćkaną,

chrypiał, a oczy,

czerwone od gryzącego dymu, błyszczały dziko. Cuchnął spalenizną, potem i

alkoholem,

zwłaszcza tym ostatnim. W końcu wytapiał się w nim trochę. Ludzie stojący z

nimi w kolejce,

poczuwszy ten zapach, zaczęli się powoli odsuwać. Policjanci, dzięki Bogu,

zabrali mu nóż i

background image

pistolet, zatrzymując je w charakterze dowodów. W każdym razie Miles i Elli

mieli dla siebie

cały tył wozu bąbelkowego.

- Co z ciebie za ochroniarz? - stęknął Miles, rozsiadając się na ławce. -

Dlaczego

dopuściłaś do mnie tę dziennikarkę?

- Nie próbowała cię zastrzelić. A poza tym, dopiero co się tam znalazłam, nie

potrafiłabym jej powiedzieć, co się działo.

- Ale jesteś dużo bardziej fotogeniczna ode mnie. To by znacznie poprawiło

wizerunek floty dendariańskiej.

- Przed holokamerami zapominam języka w gębie, a ty robiłeś wrażenie

opanowanego.

- Próbowałem to jakoś zbagatelizować. „To tylko chłopięcy wybryk”, powiedział

admirał Naismith, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy za jego plecami Den-

darianie

podpalali Londyn...

Elli wyszczerzyła zęby.

- Poza tym nie interesowali się mną. To nie ja byłam bohaterem rzucającym się

do

płonącego budynku. Na Boga, kiedy wytoczyłeś się stamtąd cały w płomieni-

ach...

- Widziałaś to? - ożywił się Miles. - Czy myślisz, że dobrze wyjdzie w

zbliżeniach?

Może to osłabi negatywne wrażenie, jakie wywarli Danio i jego gromadka na mi-

eszkańcach

goszczącego nas miasta.

- Wprost mroziło krew w żyłach - powiedziała, kiwając głową z uznaniem. - Aż

dziw,

że nie masz poważniejszych poparzeń.

Miles ściągnął osmalone brwi i dyskretnym ruchem ukrył pokrytą pęcherzami

lewą

dłoń pod swym prawym ramieniem.

- Nic strasznego. Wszystko to zasługa ubrania ochronnego. Cieszy mnie, że nie

cały

nasz sprzęt jest źle zaprojektowany.

- No nie wiem. Prawdę mówiąc, boję się ognia, od kiedy... - Dotknęła ręką

twarzy.

- I prawidłowo. Działałem pod wpływem odruchów warunkowych. Kiedy mój mózg

odzyskał kontrolę nad ciałem, było już po wszystkim i wtedy dostałem

dreszczy. Widziałem

parę pożarów podczas walk. Jedyne, o czym myślałem, to prędkość, bo kiedy

pożary osiągają

pewien punkt, to rozprzestrzeniają się błyskawicznie.

Miles zagryzł wargi, zachowując dla siebie resztę wątpliwości co do możliwych

konsekwencji tego przeklętego wywiadu. Teraz już było za późno, chociaż

przemknął mu

przez głowę pomysł, by użyć Dendarian do nalotu na siedzibę Euronews Network,

aby

wykraść nagranie. Cóż, może wybuchnie jakaś wojna albo rozbije się wahadłow-

iec, albo też

wyjdzie na jaw kolejny skandal obyczajowy w rządzie i cały ten incydent ze

sklepem z

winami zostanie zapomniany w powodzi innych wiadomości. Poza tym Cetagandanie

już na

pewno wiedzą, że admirał Naismith był widziany na Ziemi. Wkrótce zmieni się

znów w lorda

Vorkosigana, tym razem, być może, na zawsze.

Miles wyszedł chwiejnym krokiem z wozu bąbelkowego, trzymając się za krzyż.

background image

- Kości? - zaniepokoiła się Elli. - Czy coś się stało z twoim kręgosłupem?

- Nie jestem pewien. - Szedł ociężale obok niej, lekko zgięty. - To skurcze

mięśni. Ta

nieszczęsna kobieta była grubsza, niż przypuszczałem. Adrenalina może być

zwodnicza...

Kiedy ich mały wahadłowiec przycumował do „Triumpha”, flagowego statku

Dendarian, stan Milesa był wciąż taki sam. Elli nalegała na wizytę w lazare-

cie.

- To naciągnięte mięśnie - powiedziała oschle, po przebadaniu go, główna

lekarka

floty. - Nie ruszać się z łóżka przez tydzień.

Miles zapewnił ją nieszczerze, że tak uczyni, i wyszedł ściskając w zaban-

dażowanej

dłoni fiolkę z pigułkami. Był przekonany, że diagnoza lekarki była właściwa,

gdyż ból powoli

ustępował. Niemalże czuł, jak napięcie opuszcza szyję, i miał nadzieję, że

opuści też resztę

jego ciała. Kończył się mu również zapas adrenaliny; lepiej załatwić wszyst-

kie sprawy, póki

jeszcze jest w stanie chodzić i mówić.

Obciągnął kurtkę, potarł rękaw, bezskutecznie próbując pozbyć się białych

pyłków,

zadarł głowę i wszedł do świątyni oficera księgowego floty.

Był wieczór według czasu pokładowego, przesuniętego o godzinę w stosunku do

londyńskiego, ale księgowa loty, Vicky Bone, postawna kobieta w średnim

wieku, wciąż

znajdowała się na swoim stanowisku. Skrupulatna, bardziej technik niż wo-

jskowy, zazwyczaj

cedziła z wolna słowa. Tym razem jednak krzyknęła, obróciwszy się na krześle:

- Nareszcie! Czy ma pan ten bon kredytowy? - Kiedy zdała sobie sprawę z tego,

jak

wygląda admirał Naismith, dodała, już spokojniej: - Mój Boże, co się panu

stało? -

Zreflektowała się i zasalutowała.

- Jestem tu właśnie dlatego, aby to wyjaśnić, pani porucznik. - Zaczepił dru-

gie krzesło

w uchwyty na podłodze, obrócił je i usiadł na nim okrakiem, splatając ręce na

oparciu. Po

chwili zasalutował. - Sądziłem, że zgodnie z pani wczorajszym raportem

wszystkie wydatki,

które nie są niezbędne podczas naszego pobytu na orbicie, zostały wstrzymane,

a kredyt z

ziemskich źródeł jest pod kontrolą.

- Chwilowo pod kontrolą - odparła. - Czternaście dni temu powiedział pan, że

otrzymamy przekaz w ciągu dziesięciu dni. Próbowałam przełożyć jak najwięcej

wydatków

na później. Cztery dni temu powiedział pan, że zajmie to kolejnych dziesięć

dni...

- Przynajmniej - potwierdził posępnie Miles.

- Przełożyłam znów wszystko, co się dało, ale część musi być spłacona, aby

uzyskać

przedłużenie kredytu na następny tydzień. Od czasu Mahaty Solaris wykorzys-

taliśmy

niebezpiecznie dużo funduszy rezerwowych.

Miles wolno przesuwał dłonią po oparciu krzesła, - Taak. Może faktycznie

powinniśmy lecieć prosto na Tau Ceti. - Teraz było już za późno. Gdyby tylko

mógł się

background image

połączyć bezpośrednio z Kwaterą Główną Służb Bezpieczeństwa Sektora Dru-

giego...

- I tak musielibyśmy zostawić ze trzy czwarte floty na Ziemi, sir.

- A ja nie chciałem nas rozdzielać, to prawda. Zostaniemy tu jeszcze trochę

dłużej i

skończy się na tym, że nikt z nas nie będzie się mógł stąd wydostać... istna

czarna dziura

finansowa... Słuchaj, uruchom te swoje programy i sprawdź, co się stało

dzisiaj około godziny

szesnastej czasu londyńskiego z kontem kredytowym dla członków naszej załogi.

- Hę? - Jej błądzące po klawiaturze palce wyczarowały z konsoli holowizyjnej

wielobarwne, tajemnicze schematy. - No ładnie! Nie powinno się tak stać.

Gdzie są

pieniądze...? Aha, bezpośrednie przekroczenie limitu. Teraz rozumiem.

- Wyjaśnij mi to - zażądał Miles.

- To proste. - Odwróciła się do niego. - Kiedy flota stoi przez dłuższy czas

w miejscu,

gdzie istnieje jakakolwiek sieć finansowa, nie pozwalamy, rzecz jasna, by

nasze aktywa

leżały bezczynnie.

- Czyżby?

- Właśnie tak. Wszystko, co w danej chwili nie jest wydawane, umieszczamy na

tak

długo, jak tylko się da, na swego rodzaju krótkoterminowych kontach in-

westycyjnych. Tak

więc zasoby na naszych kontach kredytowych oscylują zawsze niebezpiecznie

blisko

minimum. Kiedy wpływa jakiś rachunek, puszczam go przez komputer i przelewam

z konta

inwestycyjnego na kredytowe dokładnie tyle, ile trzeba na pokrycie.

- Czy to... ryzyko się opłaca?

- Ryzyko? To normalny sposób postępowania. W ubiegłym tygodniu zarobiliśmy w

ten sposób, na procentach i dywidendach, ponad cztery tysiące jednostek fed-

eralnych GSA,

dopóki nie znaleźliśmy się poniżej wymaganego progu.

- Aha... - mruknął Miles. Przez moment wyobraził sobie, jak porzuca karierę

wojskowego i zajmuje się grą na giełdzie. Może Dendariańska Wolna Najemna

Spółka

Akcyjna? Niestety, cesarz mógłby mieć coś przeciw...

- Ale ci idioci - porucznik Bonę wskazała na schemat przedstawiający jej

wersję

przygód Dania tego popołudnia - próbowali dostać się bezpośrednio do rachunku

kredytowego, zamiast - tak jak poinstruowałam wszystkich - połączyć się

najpierw z Główną

Księgowością Floty. A jako że jesteśmy na granicy wypłacalności, karta nie

została

zaakceptowana. Czasem wydaje mi się, że mówię do ściany. - Spod jej palców

wytrysły

kolejne barwne histogramy. - W każdym razie nie mogę dłużej tego tak ciągnąć,

sir!

Rachunek inwestycyjny jest teraz pusty, więc oczywiście nie wytwarza żadnych

dodatkowych

funduszy. Nie jestem pewna, czy zdołamy pociągnąć jeszcze sześć dni. A jeśli

przelew nie

dotrze do tego czasu... - rozłożyła ręce - to cała flota dendariańska zacznie

być stopniowo,

kawałek po kawałku, przekazywana syndykowi masy upadłościowej.

background image

- Hmm. - Miles podrapał się po karku. Jednak się mylił, ból głowy wcale nie

mijał. -

Czy nie da się jakoś przesunąć tych środków z jednego rachunku na drugi, żeby

stworzyć...

mmm... wirtualne pieniądze? Tymczasowo?

- Wirtualne pieniądze? - Wydęła pogardliwie usta.

- Żeby uratować flotę. Tak jak na wojnie. Księgowość najemników... - Ścisnął

dłonie

między kolanami, uśmiechając się do niej z nadzieją. - Oczywiście, jeśli to

przekracza twoje

możliwości...

- Oczywiście, że nie - obruszyła się. - Ale metoda, o której pan mówi, opiera

się

głównie na wykorzystaniu opóźnień czasowych. Niestety, ziemska sieć finansowa

jest w pełni

zintegrowana, nie występują tu opóźnienia, chyba że zacznie się działać w

skali

międzygwiezdnej. Ale powiem panu, co by zadziałało, chociaż... - zawiesiła

głos - może

lepiej nie...

- Co?

- Trzeba pójść do dużego banku i zaciągnąć krótkoterminową pożyczkę z gwar-

ancją w

postaci, dajmy na to, jakiegoś większego elementu wyposażenia. - Wskazała

głową otaczające

ich ściany „Triumpha”, jakby dając do zrozumienia, o jaki rodzaj sprzętu jej

chodzi. -

Będziemy musieli ukryć przed nimi inne niespłacone kredyty, jak również fak-

tyczną wartość

zastawu, nie wspominając nawet o niejasnościach dotyczących tego, co jest

własnością

korporacji, a co kapitanów. Ale, tak czy inaczej, to będą prawdziwe pi-

eniądze.

Co by powiedział komodor Tung, gdyby dowiedział się, że Miles zastawił jego

statek?

Ale Tunga tu nie było. Tung był na przepustce. Pewnie wszystko zostanie roz-

wiązane, zanim

wróci.

- Będziemy musieli żądać kwoty dwu - lub trzykrotnie większej, aby mieć

pewność,

że otrzymamy tyle, ile potrzebujemy - ciągnęła porucznik Bonę. - Będzie pan

to musiał

podpisać, jako wyższy oficer.

Admirał Naismith będzie musiał to podpisać, pomyślał Miles. Człowiek, który

istniał

tylko wirtualnie, chociaż skąd niby ziemski bank miał o tym wiedzieć? Flota

dendariańska

uwiarygodniała jego istnienie. Tak, to może był najbezpieczniejszy krok, jaki

kiedykolwiek

podjął.

- No to do dzieła, poruczniku. Proszę... użyć „Triumpha”, to największa

rzecz, jaką

mamy.

- Tak jest, admirale. - Skinęła głową i wyprostowała się, odzyskując spokój.

Miles westchnął i wstał. Siadanie było błędem - jego zmęczone mięśnie nie

funkcjonowały należycie. Pokręciła nosem, kiedy ją mijał. Powinien chyba

poświęcić trochę

background image

czasu na doprowadzenie się do porządku. Wystarczająco trudne byłoby wyjaśni-

enie jego

zniknięcia z ambasady, żeby dorzucać do tego jeszcze tłumaczenie się ze swo-

jego wyglądu.

- Pieniądze wirtualne... - słyszał, jak wymamrotała do komkonsoli porucznik

Bonę,

kiedy wyszedł. - Mój Boże...

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy Miles doprowadził się do porządku, wziął prysznic, włożył świeży mundur

i

lśniące zapasowe buty, tabletki zaczęły działać i ból zupełnie zniknął.

Przyłapał się na tym, że

pogwizduje, chlapiąc się płynem po goleniu, zawiązując na szyi nie przewidzi-

aną

regulaminem błyszczącą czarną apaszkę i naciągając swoją szaro-białą kurtkę.

Następnym

razem będzie musiał zmniejszyć dawkę o połowę - czuł się stanowczo za dobrze.

Szkoda, że beret nie stanowił części dendariańskiego munduru - można by go

było

wtedy zawadiacko przekrzywić na głowie. Właściwie mógłby zamówić coś takiego.

Tung na

pewno by się zgodził, miał swoje teorie na temat tego, jak to szykowny mundur

dobrze

wpływa na podwyższenie morale i ułatwia rekrutację. Miles nie był przekonany,

czy nie

spowodowałoby to jedynie pozyskania rekrutów chcących bawić się w prze-

bierańców.

Szeregowcowi Daniowi spodobałby się taki beret... Miles porzucił tę myśl.

Elli Quinn czekała na niego cierpliwie na „Triumphie”, w korytarzu

prowadzącym do

luku numer sześć. Podniosła się z wdziękiem i poprowadziła go do ich wa-

hadłowca, mówiąc:

- Lepiej się pośpieszmy. Jak długo, według ciebie, Ivan będzie w stanie cię

kryć?

- Przypuszczam, że to jest już przegrana sprawa - odparł Miles, zapinając

pasy.

Stosując się do zaleceń na dołączonej do lekarstwa ulotce, pozwolił Elli pon-

ownie zająć fotel

pilota. Mały wahadłowiec oderwał się z wolna od burty statku flagowego i roz-

począł lot w

stronę Ziemi wyznaczonym korytarzem.

Miles, przygnębiony, zastanawiał się, jak zostanie przyjęty, kiedy pojawi się

na

powrót w ambasadzie. Pewnie czeka go zakaz opuszczania kwatery, chociaż

będzie się starał

powoływać na okoliczności łagodzące. Mając przed sobą taką perspektywę, wcale

mu nie

było spieszno. Był przecież teraz na Ziemi w ciepłą, letnią noc z czarującą,

olśniewającą

przyjaciółką. Rzucił okiem na chronometr - była zaledwie dwudziesta trzecia.

Życie nocne

dopiero się zaczynało. Londyn, z jego milionami mieszkańców, nigdy nie

zasypiał.

Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej.

background image

Ale co mogli robić? Picie nie wchodziło w rachubę - Bóg jeden wiedział, co by

się

stało, gdyby dolał alkoholu do wypełniającej go mieszanki farmaceutycznej,

szczególnie z

jego dziwaczną fizjologią. Jedno było jasne - nie poprawiłoby to jego koordy-

nacji ruchów.

Przedstawienie? Unieruchomiłoby to ich na dłuższy czas w jednym miejscu, co

nie było

rozsądne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Lepiej coś robić i pozostawać w

ruchu.

Do diabła z Cetagandanami. Nie może przecież stać się więźniem samego strachu

przed nimi. Pozwólmy admirałowi Naismithowi wyszaleć się ostatni raz, przed

ostatecznym

odwieszeniem munduru do szafy. Światła kosmoportu błyskały pod nimi, za-

praszając do

lądowania. Kiedy dokołowali na wydzierżawione stanowisko (140 jednostek fed-

eralnych

GSA dziennie) i powitał ich dendariański strażnik, Miles bąknął.

- Słuchaj, Elli. Chodźmy... hmmm... chodźmy pooglądać wystawy.

I tak znaleźli się o północy pośrodku modnego pasażu handlowego. Z myślą o

majętnych klientach wykładano tu nie tylko ziemskie, lecz także galaktyczne

towary.

Korowód przechodniów sam w sobie przyciągnąłby uwagę badaczy mód. W tym roku

noszono pióra, sztuczny jedwab, skórę i futra - jednym słowem powrót do natu-

ralnych

materiałów z przeszłości. A Ziemia miała do czego powracać. Zwłaszcza rzucała

się w oczy

młoda dama w wikingo-azteckim - jak sądził Miles - kostiumie, wspierająca się

na ramieniu

młodzieńca ubranego tylko w buty z dwudziestego czwartego wieku i coś na

kształt

pióropusza. Być może dendariański beret nie byłby wcale taki archaiczny...

Miles ze smutkiem zauważył, że Elli nie była rozluźniona i nie bawiła się do-

brze.

Bacznie obserwowała przechodniów, uważając, czy nie wykonują gwałtownych

ruchów i nie

mają ukrytej broni. W końcu jednak przystanęła zaintrygowana przed sklepem z

małym

szyldem: FUTRA WŁASNEJ HODOWLI: ODDZIAŁ KOMPANII BIOINZYNIERYJNEJ

GALACTECH. Miles pociągnął ją delikatnie ku drzwiom.

Wnętrze sklepu było nad wyraz przestronne, co sugerowało, jakich cen mogą się

tu

spodziewać. Futra z lisów, narzuty z tygrysów, kurtki ze skór dawno wymarłych

lampartów,

jaskrawe torebki, buty i pasy z taucetańskich jaszczurów zdobione paciorkami,

kamizelki z

białych makaków, a obok wielki ekran holowizyjny wyjaśniający, że dobra te

nie pochodzą z

żywych zwierząt, ale z probówek i kadzi Instytutu Badawczo-Rozwojowego firmy

GalacTech. Dziewiętnaście wymarłych gatunków oferowano w barwach naturalnych.

Przebojami kolekcji jesiennej będą, według zapewnień holowidu, tęczowa skóra

nosorożca i -

w specjalnie zaprojektowanych kolorach pastelowych - potrójnej długości białe

lisy. Elli

zanurzyła dłonie aż po nadgarstki w wielkiej, skłębionej, przypominającej

sierść kota

perskiego masie koloru moreli.

- Czy to linieje? - spytał Miles, nieco oszołomiony.

background image

- Ależ skąd - zaprzeczył sprzedawca. - GalacTech gwarantuje, że produkowane

przez

nich futra nie będą blakły, liniały ani traciły koloru. Ponadto są brudood-

porne.

- Co to jest? Przecież nie płaszcz... - Ogromny kawał jedwabistego, czarnego

futra

przelewał się Elli przez ręce.

- A, to ostatni krzyk mody - powiedział sprzedawca. - Produkt najnowoc-

ześniejszych

systemów biomechanicznych ze sprzężeniem zwrotnym. Większość futer, jakie tu

państwo

widzieli, to zwykłe garbowane skóry. To zaś jest żywe futro. Ten model nadaje

się na koc,

narzutę lub dywanik. W przyszłym roku pojawią się również różne rodzaje ubrań

z tego

materiału.

- Żywe futro? - Elli uniosła brwi z zachwytu. Sprzedawca nieświadomie stanął

na

palcach - typowy efekt, jaki wywierała jej twarz na niewtajemniczonych.

- Żywe futro - skinął głową - ale pozbawione wad żywego zwierzęcia. Nie

linieje ani

nie je, ani - chrząknął dyskretnie - nie potrzebuje nocnika.

- Zaraz, zaraz - przerwał mu Miles. - Jak w takim razie możecie to reklamować

jako

żywe? Skąd to czerpie energię, jeśli nie z chemicznego rozkładu pożywienia?

- Sieć elektromagnetyczna na poziomie komórkowym pasywnie pobiera energię z

otoczenia - z fal holowizyjnych i tym podobnych. Mniej więcej raz na miesiąc,

jeśli wygląda

na oklapnięte, można je podładować, wkładając do kuchenki mikrofalowej na

parę minut i

ustawiając urządzenie na najniższą moc. GalacTech nie ponosi jednak odpow-

iedzialności,

jeśli właściciel przypadkowo zostawi je w kuchence dłużej.

- To wciąż nie czyni go żywym - zaoponował Miles.

- Zapewniam pana - odparł sprzedawca - że koc ten został stworzony z mi-

eszaniny

wyselekcjonowanych, najwyższej klasy genów Felis domesticus. Mamy również

białe persy i

syjamy w czekoladowe pasy, poza tym można zamówić dowolne inne kolory we

wszystkich

rozmiarach.

- Zrobili coś takiego z kota? - wydusił z siebie Miles, kiedy Elli podniosła

przelewające się zwały bezkształtnego futra.

- Proszę pogłaskać - zachęcił ją sprzedawca. Zrobiła to i roześmiała się.

- Mruczy!

- Tak. Ma również zaprogramowaną orientację termiczną, innymi słowy -

przytula się.

Elli owinęła się cała czarnym futrem, które spływało do jej stóp niczym tren

królewskiej sukni. Policzki wtuliła w lśniącą miękkość.

- Czego to oni nie wymyślą! O rany! Chciałoby się w tym zanurkować.

- Naprawdę? - mruknął Miles z powątpiewaniem. Potem jednak jego oczy

rozszerzyły

się, kiedy wyobraził sobie jej piękne, alabastrowe ciało leniwie rozłożone na

aksamitnym

futrze. - Naprawdę? - powtórzył już zupełnie innym tonem. Jego usta,

spragnione, rozchyliły

się w uśmiechu. - Bierzemy! - zwrócił się do sprzedawcy.

background image

Zmieszał się jednak, kiedy wyciągnął swoją kartę kredytową i spojrzawszy na

nią,

zorientował się, że nie może jej użyć. Wypchane wypłatami z ambasady konto

należało do

porucznika Vorkosigana i skorzystanie z niego teraz demaskowałoby go komplet-

nie. Quinn

spojrzała mu przez ramię, zaniepokojona jego wahaniem. Pokazał jej ukrytą w

dłoni kartę, ich

oczy spotkały się.

- Taak... - zgodziła się. - Ja zapłacę. - Sięgnęła po portmonetkę.

Powinienem był zapytać wpierw o cenę, pomyślał Miles, kiedy wychodzili ze

sklepu,

wynosząc nieporęczny pakunek zawinięty w elegancki srebrny plastik. Paczka,

jak zapewnił

ich sprzedawca, nie wymagała wentylacji. Grunt, że futro zachwyciło Elli, a

szansy na to nie

należało zaprzepaścić przez nieostrożność lub dumę z jego strony. Pragnął ją

zachwycać.

Zwróci jej pieniądze później.

Ale teraz, gdzież pójdą, aby to wypróbować? - zastanawiał się, kiedy wyszli z

pasażu i

udali się w kierunku najbliższego portu dostępu do systemu komunikacji

podziemnej. Nie

chciał, żeby ta noc się kończyła. Nie wiedział właściwie, czego chciał. Cho-

ciaż nie, dobrze

wiedział, czego chciał, nie wiedział tylko, czy to otrzyma.

Elli, jak podejrzewał, nie była świadoma, jak daleko zaszedł w swoich

myślach. Mały

romans na boku - to jedno; ale zmiana kariery, którą chciał jej zaproponować

- swoją drogą,

zgrabne sformułowanie - mogłaby kompletnie przewrócić jej życie do góry

nogami. Elli,

urodzona w przestrzeni, Elli, która czasem nieostrożnie nazywała planeciarzy

szczurami

lądowymi, Elli z dokładnie zaplanowaną karierą. Elli, która chodziła po ziemi

z nieufnością

połączoną ze wstrętem, niczym syrena wyrzucona z wody. Elli była niezależnym

państwem.

Elli była wyspą, a on był kretynem i nie mógł dalej tak tego ciągnąć, bo in-

aczej eksploduje.

To, czego potrzebowali, doszedł do wniosku Miles, to widok słynnego księżyca

Ziemi, najlepiej odbijającego się w wodzie. Niestety, stara rzeka płynęła w

tym sektorze pod

Ziemią poprzez wielkie kanały pod masą budynków z XXIII wieku, które zdomi-

nowały

krajobraz. Tylko gdzieniegdzie widać było zawrotnie wzbijające się w powie-

trze wieżyce czy

też architekturę bardziej zabytkową. Niełatwo było znaleźć jakieś spokojne,

intymne miejsce

w tym mieście milionów wiecznie zabieganych ludzi.

Grób jest miejscem spokojnym i intymnym, ale nikt tam nikogo nie bierze w ob-

jęcia,

jak sądzę... Ponure wspomnienia z Dagooli w ostatnich tygodniach nieco wy-

blakły, lecz to

spadło na niego znienacka w zwykłej publicznej rurze windowej, kiedy opuszc-

zali się na

poziom sieci wozów bąbelkowych. Elli spadała, wyrwana z jego zdrętwiałej ręki

przez

background image

złośliwy wir - usterkę konstrukcyjną w systemie antygrawitacyjnym - pochłani-

ana przez

ciemność...

- Auu! Miles! - krzyknęła Elli. - Puść mnie! Co się dzieje?

- Spadamy - wydusił z siebie Miles.

- Oczywiście, że spadamy, to jest rura zjazdowa. Czy dobrze się czujesz? Po-

każ mi

swoje źrenice. - Złapała uchwyt i przyciągnęła ich do brzegu rury, poza

biegnącą środkiem

strefę szybkiego ruchu. Nocni londyńczycy przepływali obok nich. Unowocześn-

ione piekło,

pomyślał bliski obłędu Miles, a to jest strumień dusz potępionych, lecących w

dół

kosmicznym rynsztokiem, coraz szybciej i szybciej. Źrenice jej oczu były duże

i ciemne...

- Czy źrenice kurczą ci się bądź rozszerzają na skutek twoich dziwnych reak-

cji na

leki? - zapytała stroskana Elli. Jej twarz niemalże dotykała jego.

- Co się z nimi teraz dzieje?

- Pulsują.

- Czuję się dobrze. - Miles przełknął ślinę. Wciąż trzymał kurczowo ramię

Elli. -

Lekarka zawsze dwa razy sprawdza to, co mi przepisuje. Uprzedziła mnie, że

ten lek może

wywoływać zawroty głowy.

W rurze windowej Miles zdał sobie nagle sprawę, że zniknęła ich różnica

wzrostu.

Wisieli twarzą w twarz, jego buty znajdowały się na poziomie jej kostek, nie

musiał nawet

rozglądać się za jakimś pudełkiem, na którym mógłby stanąć, ani ryzykować

skręcenia karku.

Wiedziony nagłym impulsem wpił się ustami w jej usta. Przez ułamek sekundy w

jego umyśle

zabrzmiał krzyk przerażenia, jak podczas skoku ze skały do głębokiej na

trzydzieści metrów,

krystalicznie czystej, zielonej wody. Wiedział, że będzie ona lodowata, lecz

pozostawił

sprawy w rękach grawitacji, dopóki ostatecznie nie zostanie pochłonięty przez

konsekwencje.

Woda była cieplutka, cieplusieńka... Oczy Elli rozszerzyły się ze zdumienia.

Zawahał

się, tracąc początkowy impet, i zaczął się wycofywać. Rozchyliła usta i

schwyciła go ręką za

kark. Była dobrze zbudowana - uchwyt unieruchamiał go nieprzepisowo, ale

skutecznie. To

był bez wątpienia pierwszy raz, kiedy przygwożdżenie go do maty oznaczało, że

wygrał.

Łapczywie pochłaniał jej usta, całował policzki, powieki, brwi, nos, brodę -

gdzież jest

słodkie źródło jej ust? Ach, tu... Wypchany pakunek zawierający żywe futro

powoli odpływał

od nich, odbijając się od ścian rury windowej. Jakaś spływająca w dół kobieta

szturchnęła ich,

spoglądając z niesmakiem, chłopak spadający na łeb na szyję środkiem rury

zagwizdał,

czyniąc obelżywe, sprośne gesty, kiedy w kieszeni Elli odezwał się brzęczyk

łącza.

background image

Schwycili niezgrabnie futro i jakoś dotarli do najbliższego wyjścia. Opuścili

pole rury

windowej i sklepionym tunelem dostali się na peron wozów bąbelkowych. Wyszli

chwiejnym

krokiem na otwartą przestrzeń i spojrzeli po sobie, rozedrgani. W jednej,

szalonej chwili

Miles zdał sobie sprawę, że skończyły się ich pieczołowicie utrzymywane w

równowadze

relacje zawodowe. Kim byli dla siebie teraz? Oficerem i podwładną? Mężczyzną

i kobietą?

Przyjaciółmi? Kochankami? To mógł być tragiczny błąd... To mogło być tragic-

zne nawet bez

tego błędu. Dagoola dobrze to pokazała, osoba w mundurze była więcej niż

tylko żołnierzem,

człowiek - bardziej złożony niż jego zadania.

Śmierć może zabrać nie tylko jego, ale i jej przyszłość - zginąłby wtedy cały

wszechświat możliwości, a nie tylko pewien oficer. Pocałowałby ją raz

jeszcze, ale, do diabła,

może dosięgnąć tylko do jej alabastrowej szyi.

Alabastrowa szyja wydała z siebie pełne irytacji warknięcie, Elli otworzyła

kanał w

kodowanym łączu i wychrypiała:

- Co do diabła...? To nie możesz być ty, jesteś przecież tutaj. Quinn,

słucham!

- Komandor Quinn? - zabrzmiał cienki, lecz wyraźny głos Ivana Vorpatrila. -

Czy

Miles jest z panią?

Miles warknął, pełen złości. Ivan miał, jak zwykle, doskonałe wyczucie czasu.

- Tak, a o co chodzi? - powiedziała Quinn do komłącza.

- Proszę mu powiedzieć, żeby ruszył tutaj swój tyłek. Stworzyłem dla niego

dziurę w

siatce ochrony ambasady, ale wiele dłużej nie będę mógł jej utrzymywać. Chol-

era, jak długo

mam jeszcze nie spać? - Coś zasyczało w komłączu, co Miles uznał za

ziewnięcie Ivana.

- Mój Boże, nie spodziewałem się, że będzie w stanie to zrobić - mruknął

Miles.

Chwycił komłącze. - Ivan!? Naprawdę możesz mnie wprowadzić tak, żebym nie

został

zauważony?

- Tak, przez najbliższych piętnaście minut. Żeby to zrobić, musiałem nagiąć

przepisy

do granic możliwości. Kontroluję posterunek na trzecim poziomie podziemnym, w

miejscu,

gdzie jesteśmy podłączeni do miejskiego prądu i kanalizacji. Mogę zmontować

nagranie z

widu i wyciąć stamtąd moment twojego wejścia, ale musisz wrócić przed przy-

jściem kaprala

Veli. Nie mam nic przeciwko nadstawianiu głowy za ciebie, ale nie chciałbym

nadstawiać

głowy za nic, kapujesz?

- Wydaje mi się, że może ci się to udać - powiedziała Elli, patrząc na barwny

holowizyjny schemat systemu podziemnej komunikacji.

- Nie przyjdzie z tego nic dobrego...

Złapała go za ramię i pociągnęła w kierunku wozów bąbelkowych. Poczucie

obowiązku zajęło miejsce czułości w jej oczach.

- Będziemy mieli dla siebie jeszcze dziesięć minut po drodze.

background image

Kiedy poszła kupić żetony, Miles ukrył twarz w dłoniach, jakby próbując

wetrzeć

sobie siłą resztki ulatniającego się rozsądku. Podniósł wzrok i zobaczył

niewyraźne odbicie

swej twarzy spoglądające na niego z lustrzanej ściany. Ukryta w cieniu

kolumny wyrażała

frustrację i przerażenie. Zacisnął na chwilę powieki i otworzył je znów,

przesunąwszy się

przed kolumnę. To było okropne - przez ułamek sekundy zobaczył się w swym

zielonym,

barrayarskim mundurze. To te cholerne pigułki przeciwbólowe. Czyżby jego

podświadomość

próbowała mu coś powiedzieć? Cóż, nie sądził, że znajdował się w prawdziwym

niebezpieczeństwie, dopóki w każdym z jego dwóch wcieleń wykres pracy mózgu

był inny.

Po chwili zastanowienia myśl ta nagle przestała wydawać się zabawna.

Kiedy Quinn wróciła, Miles objął ją z uczuciem, które nie było tylko czystym

pożądaniem. Zdołali jeszcze parę razy pocałować się w wozie bąbelkowym;

sprawiło to

więcej bólu niż rozkoszy. Kiedy dotarli na miejsce, znajdował się w

najbardziej nieznośnym

stanie fizycznego podniecenia, jaki kiedykolwiek mu się przytrafił. Cała krew

musiała

odpłynąć z mózgu, rozpalając jego lędźwie, czyniąc go szalonym z niedotleni-

enia i żądzy.

Rozstali się na peronie w kwartale, w którym znajdowała się ambasada.

Usłyszał

tylko, jak wyszeptała udręczonym głosem:

- Później...

Dopiero kiedy zniknęła w czeluściach tunelu, zdał sobie sprawę, że został z

drżącą i

mruczącą torbą.

- Miły kiciuś. - Podniósł pakunek z westchnieniem i poszedł, kuśtykając, do

domu.

Następnego rana obudził się półprzytomny, zawinięty w pomrukujące czarne fu-

tro.

- Przyjazne, co? - zauważył Ivan.

Miles zrzucił je z siebie, wypluwając kłaki. Sprzedawca oszukał go - najwy-

raźniej to

niby-zwierzę żywiło się ludźmi, a nie promieniowaniem. Owijało się podstępnie

wokół nich

w nocy i wchłaniało ich niczym ameba. Przecież, do licha, zostawił je w

nogach łóżka.

Tysiące małych dzieciaków wślizgujących się pod kołdry, aby ukryć się przed

strachami

nocnymi, czeka niemiła niespodzianka. Sprzedawca hodowanych futer był najwy-

raźniej

opłacanym przez Cetagandan prowokatorem i mordercą...

Ivan, w samej bieliźnie, ze szczoteczką do zębów wystającą beztrosko spo-

między

błyszczących białością siekaczy, przystanął, by pogłaskać czarny aksamit. Fu-

tro zadrżało,

jakby próbując wyprężyć się pod jego ręką.

- Niezła zabawka. - Nieogolona szczęka Ivana poruszała się, zataczając szczo-

teczką

kółka. - Chciałoby się w tym zagłębić.

Miles wyobraził sobie Ivana rozłożonego na futrze...

- Brrr... - wzdrygnął się. - O Boże. Gdzie jest kawa?

background image

- Na dole. Jak się już ładnie i przepisowo ubierzesz. Staraj się przynajmniej

wyglądać,

jakbyś spędził całe wczorajsze popołudnie w łóżku.

Miles od razu wyczuł kłopoty, kiedy Galeni wezwał go do swojego biura na roz-

mowę

w cztery oczy pół godziny po tym, jak zaczęli pracę.

- Dzień dobry, poruczniku Vorkosigan. - Kapitan uśmiechnął się z fałszywą

uprzejmością. Jego nieszczery uśmiech był równie straszliwy, jak uroczy był

jego rzadko

pojawiający się prawdziwy.

- Dzień dobry, sir. - Miles z nieufnością skinął głową.

- Jak widzę, twój ostry atak zapalenia kości już minął.

- Tak jest, sir.

- Proszę usiąść.

- Dziękuję, sir.

Miles usiadł ostrożnie - nie brał dziś żadnych środków przeciwbólowych. Po

przeżyciach ostatniej nocy, a zwłaszcza po niepokojących halucynacjach na

podziemnym

peronie, wyrzucił je i zanotował sobie w pamięci, żeby powiedzieć głównej

lekarce floty, że

jest jeszcze jeden lek do skreślenia z listy. Galeni zmierzył go krytycznym

spojrzeniem. Jego

wzrok padł na zabandażowaną prawą dłoń Milesa. Ten poruszył się na fotelu,

próbując

niepostrzeżenie wsunąć rękę za plecy. Galeni skrzywił się kwaśno i włączył

swój ekran

holowizyjny.

- Trafiłem dziś rano na niezwykle interesującą wiadomość w dzienniku lokalnym

-

oznajmił. - Myślałem, że chciałbyś ją też zobaczyć.

Miles nie miał wątpliwości co teraz nastąpi.

Wolałbym raczej paść trupem na pana dywanie, sir.

Cholera, a on się martwił tylko ambasadą cetagandańską...

Dziennikarka Euronews Network powiedziała kilka słów wstępu - najwyraźniej ta

część została nagrana trochę później, gdyż pożar w sklepie z winami przygasał

gdzieś w tle.

Kiedy pojawiło się ujęcie osmolonej i napiętej twarzy admirała Naismitha,

płomienie wciąż

tańczyły wesoło, „...tragiczne nieporozumienie...”, Miles usłyszał swój be-

tański, ochrypły

głos, „...przeprowadzę skrupulatne dochodzenie...” Długie ujęcie, pokazujące

nieszczęsną

sprzedawczynię i jego samego wytaczających się w ogniu ze sklepu, było umiar-

kowanie

widowiskowe. Szkoda, że to nie była noc - wtedy efekty pirotechniczne mogłyby

zostać

należycie docenione. Wściekłość zmieszana z przerażeniem, odmalowująca się na

twarzy

Naismitha na holowidzie, znalazła słabe odbicie na obliczu Galeniego. Miles

poczuł dla niego

współczucie. Nie było rzeczą przyjemną dowodzić podwładnymi, którzy nie

wypełniają

rozkazów i wyskakują z jakimiś niebezpiecznymi, bzdurnymi pomysłami. Galeni z

pewnością

nie będzie z tego wszystkiego zadowolony.

Ten fragment wiadomości skończył się nareszcie i kapitan wcisnął wyłącznik.

Rozparł

się w swoim fotelu i przyjrzał się bacznie Milesowi.

background image

- I co?

Instynkt ostrzegł Milesa, że nie był to dobry moment na wykręty.

- Sir, komandor Quinn wywołała mnie z ambasady wczoraj po południu, żeby

zająć

się tą sprawą, ponieważ byłem najbliżej znajdującym się wyższym rangą ofi-

cerem

dendariańskim. Jej obawy okazały się na miejscu w pełni uzasadnione. Moja

natychmiastowa

interwencja pozwoliła zapobiec niepotrzebnemu rozlewowi krwi. Proszę wybaczyć

mi, że

wyszedłem bez przepustki. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym tego żałował.

- Wybaczyć? - burknął Galeni, powstrzymując gniew. - Oddaliłeś się samowolnie

bez

przepustki, bez ochrony, w rażącej sprzeczności z regulaminem. Ominęła mnie,

najwyraźniej

o parę sekund, przyjemność zapytania w moim następnym raporcie do KG CesBezu,

gdzie

wysłać twoje upieczone ciało. Najciekawsze jest to, że udało ci się jakoś

przeteleportować z

ambasady na zewnątrz i z powrotem, nie zostawiając nawet najdrobniejszego

śladu w sieci

ochrony. I chcesz mnie zbyć, prosząc po prostu o wybaczenie? Nie sądzę, aby

to było

możliwe, poruczniku.

Miles wysunął jedyny argument, jaki miał.

- Nie byłem pozbawiony ochrony. Komandor Quinn była ze mną. I nie mam zamiaru

nikogo zbywać.

- Wobec tego wyjaśnij mi na początek dokładnie, jak przedostałeś się tam i z

powrotem przez sieć ochrony nie zauważony przez nikogo. - Galeni odchylił się

do tyłu,

skrzyżował ramiona i srogo zmarszczył czoło.

- Ja... - I tu był haczyk. Wyznanie dobrze zrobiłoby jego duszy, ale czy pow-

inien

zdradzać Ivana? - Wyszedłem wraz z grupą gości opuszczających przyjęcie

główną bramą.

Jako że ubrany byłem w swój dendariański mundur, strażnicy doszli do wniosku,

że byłem

jednym z nich.

- A jak wróciłeś?

Miles pogrążył się w milczeniu. Galeni powinien być poinformowany o wszyst-

kich

faktach, aby mógł poprawić swą sieć, lecz Miles sam nie wiedział dokładnie,

jak Ivanowi

udało się wystrychnąć na dudka skanery, nie mówiąc już o strażnikach. Poszedł

spać, nie

wypytując o szczegóły.

- I tak nie ochronisz Vorpatrila, poruczniku - zauważył Galeni. - Będzie moją

następną

ofiarą.

- Czemu pan uważa, że Ivan był w to zamieszany? - Miles kłapał dalej ustami,

zyskując czas do namysłu. Nie, powinien był najpierw pomyśleć...

- Bądź poważny, Vorkosigan. - Galeni był zdegustowany. Miles zaczerpnął odde-

chu.

- Wszystko, co robił Ivan, robił na mój rozkaz. Cała odpowiedzialność spada

na mnie.

Jeśli przystanie pan na to, by o nic nie oskarżać Ivana, poproszę go o zdanie

panu pełnego

raportu na temat stworzenia chwilowej luki w sieci.

background image

- Poprosisz, tak? - Galeni wykrzywił usta. - Czy przyszło ci może do głowy,

że

porucznik Vorpatril stoi wyżej od ciebie w hierarchii dowodzenia?

- Nie, sir - powiedział Miles ze ściśniętym gardłem. - To, hmmm... umknęło

mojej

uwadze.

- Jak również, zdaje się, jego.

- Początkowo, sir, zamierzałem być nieobecny jedynie przez krótki czas i pla-

nowanie

powrotu było ostatnią rzeczą, jaką się kłopotałem. W miarę rozwoju sytuacji

stało się dla

mnie jasne, że powinienem powrócić otwarcie, lecz kiedy przyszedłem, była

druga w nocy, a

on zadał już sobie tyle trudu, że wydawało mi się niewdzięcznością...

- A poza tym - Galeni wtrącił półgłosem - wyglądało, że to zadziała...

Miles powstrzymał się od uśmiechu.

- Ivan jest niewinny. Mnie może pan oskarżać, o co pan chce.

- Dziękuję, poruczniku, za łaskawe zezwolenie.

Zirytowany, Miles rzucił:

- Do diabła, sir, czego pan ode mnie oczekuje? Dendarianie są w równym

stopniu

barrayarskim wojskiem jak każdy, kto nosi cesarski mundur, nawet jeśli o tym

nie wiedzą.

Powierzono ich mojej opiece. Dlatego nie mogę zaniedbywać ich nagłych

potrzeb, nawet po

to, żeby grać rolę porucznika Vorkosigana.

Galeni zabujał się do tyłu na krześle, unosząc gwałtownie brwi.

- Grać rolę porucznika Vorkosigana? A kim ty niby jesteś?

- Jestem... - Miles zamilkł, czując nagły zawrót głowy, jakby spadał zepsutą

rurą

windową. Przez moment, oszołomiony, nie mógł nawet zrozumieć znaczenia pyta-

nia.

Milczenie przedłużało się.

Galeni, wciąż nachmurzony, złożył ręce na biurku. Jego głos złagodniał:

- Zagubiony, co?

- Jestem... - Miles rozłożył bezradnie ręce. - Kiedy jestem admirałem Nais-

mithem,

moim obowiązkiem jest starać się ze wszystkich sił być nim. Zazwyczaj nie

muszę przełączać

się tam i z powrotem tak często.

Galeni podniósł głowę.

- Ale Naismith nie jest prawdziwy. Sam tak powiedziałeś.

- Mmm... to prawda, sir. Naismith nie jest prawdziwy. - Miles zaczerpnął pow-

ietrza. -

W odróżnieniu od jego obowiązków. Musimy zastanowić się nad jakimś rozsądnym

sposobem zapewnienia mi możliwości ich wypełniania.

Galeni najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że kiedy Miles, bynajmniej nie

umyślnie, znalazł się pod jego komendą, zyskał nie jednego, lecz pięć tysięcy

podwładnych.

Ale jeśli uświadomiłby to sobie, czy nie zacząłby mieszać się do spraw Den-

darian? Miles aż

zacisnął zęby, powstrzymując się przed wskazaniem Galeniemu takiej możli-

wości. Gorący

strumień czegoś na kształt zazdrości przepłynął przez niego. Boże, niech Ga-

leni wciąż myśli,

że Dendarianie są prywatną sprawą Milesa.

- Hmmm. - Kapitan potarł sobie czoło. - Tak... na razie, kiedy wezwą cię

obowiązki

background image

admirała Naismitha, przyjdź najpierw do mnie, poruczniku Vorkosigan. Możesz

uważać, że

jesteś na okresie próbnym. Zakazałbym ci opuszczania kwatery, ale ambasador

wyjątkowo

nalegał na twoją obecność jako osoby towarzyszącej dziś po południu. Bądź

jednak świadom,

że mógłbym wysunąć poważne oskarżenia - na przykład o odmówienie wykonania

bezpośredniego rozkazu.

- Ja... zdaję sobie z tego sprawę, sir. A... co z Ivanem?

- Zobaczymy, co z nim. - Galeni potrząsnął głową, najwyraźniej zastanawiając

się nad

Ivanem. Miles nie mógł go o to winić.

- Tak jest, sir - odparł Miles, doszedłszy do wniosku, że posunął się na tyle

daleko, na

ile miał śmiałość.

- Jesteś wolny.

Wspaniale, pomyślał, wychodząc z biura Galeniego. Najpierw sądził, że jestem

niesubordynowany, teraz po prostu uważa, że jestem wariatem.

Kimkolwiek bym był.

Popołudniowym polityczno-towarzyskim wydarzeniem było przyjęcie połączone z

kolacją, na cześć odwiedzającego właśnie Ziemię Baby z Lairouby. Baba -

dziedziczny

władca swojej planety - łączył obowiązki polityczne i religijne. Odbywszy

pielgrzymkę do

Mekki, przybył do Londynu, aby wziąć udział w rozmowach o prawie tranzytu dla

grupy

planet Zachodniego Ramienia Oriona. Tau Ceti było centrum tej grupy, a Komarr

podłączył

się do niej dwoma szlakami, stąd zainteresowanie Barrayaru tą sprawą.

Miles miał standardowe obowiązki. Tym razem towarzyszył jednej z czterech żon

Baby. Nie wiedział, czy ma ją zaklasyfikować jako przerażającą matronę, czy

nie. Jej

jasnobrązowe oczy i gładkie, śniade dłonie wyglądały dość ładnie; można było

przypuszczać,

że reszta jej ciała, owinięta metrami kremowego jedwabiu ze złotym haftem na

obrzeżach,

jest powabna i pulchna jak nęcący miękkością materac.

Nie mógł ocenić jej dowcipu, jako że nie mówiła ani po angielsku, ani po

francusku,

ani po rosyjsku, ani po grecku, w żadnym z barrayarskich dialektów tych

języków, ani w

jakimkolwiek innym, on zaś nie mówił ani po lairoubańsku, ani po arabsku. Pu-

dełko z

mikrotłumaczami do umieszczania w uszach zostało niestety omyłkowo dostarc-

zone pod

nieznany adres na przeciwnym krańcu Londynu, przez co połowa z obecnych dy-

plomatów

mogła tylko spoglądać na swych rozmówców i uśmiechać się. Miles i dama po-

trafili przy

odrobinie dobrej woli wyrazić swoje najprostsze potrzeby za pomocą gestów:

Chce pani soli?

Dwukrotnie udało mu się nawet ją rozśmieszyć, sam chciałby wiedzieć dlaczego.

Niestety, zanim zdążono odwołać poobiednie wystąpienia, zadyszany pracownik

firmy dostawczej przyniósł zapasowe pudełko mikrotłumaczy. Nastąpiła seria

przemówień w

rozmaitych językach z myślą o obecnych dziennikarzach. Zakotłowało się, pul-

chna dama

background image

została porwana z rąk Milesa przez dwie z pozostałych żon, a on zaczął się

przedzierać do

otoczenia ambasadora Barrayaru. Omijając strzelistą kolumnę wspierającą skle-

piony sufit,

spotkał się twarzą w twarz z dziennikarką z Euronews Network.

- Mon Dieu, to przecież mały admirał! - wykrzyknęła radośnie. - Co pan tu

robi?

Starając się nie zwracać uwagi na krzyk udręczenia rozsadzający mu czaszkę,

Miles

zmusił swą twarz do przyjęcia wyrazu uprzejmego zakłopotania.

- Przepraszam panią?

- Admirał Naismith, a może... - Spostrzegła jego mundur i oczy jej rozbłysły

z

zainteresowania. - Czy to jakaś tajna operacja najemników, admirale?

Szok minął. Miles zrobił wielkie oczy, sięgnął do pasa, ale nie znalazł

broni.

- Mój Boże - powiedział zdławionym z przerażenia głosem, co akurat nie było

takie

trudne. - Czy chce pani powiedzieć, że admirał Naismith był widziany na

Ziemi?

Zadarła brodę i rozchyliła usta w półuśmieszku niedowierzania.

- W pańskim lustrze - na pewno.

Czy widać było, że jego brwi były osmalone? Prawą rękę miał wciąż zabandażow-

aną.

To nie oparzenie, proszę pani, dzika myśl przemknęła mu przez głowę. Zaciąłem

się przy

goleniu...

Miles stanął na baczność, stuknął obcasami błyszczących oficerek i pozdrowił

krótkim, formalnym skinieniem głowy. Dumnym, twardym głosem z wyraźnym akcen-

tem

barrayarskim powiedział:

- Jest pani w błędzie. Jestem lord Miles Vorkosigan z Barrayaru, porucznik

armii

cesarskiej. Nie żebym nie miał admiralskich aspiracji, ale na razie trochę na

to za wcześnie.

- Czy wyleczył się już pan całkowicie ze swoich poparzeń? - Uśmiechnęła się

słodko.

Miles zdziwiony uniósł brwi.

- Naismith był poparzony? Widziała go pani? Kiedy? Czy możemy o tym pomówić?

Człowiek, którego pani wymieniła, jest niezwykle interesujący dla barrayar-

skich Cesarskich

Służb Bezpieczeństwa.

- Nie wątpię, skoro jesteście jedną i tą samą osobą - powiedziała, mierząc go

wzrokiem.

- Proszę, proszę, niech pani tu przejdzie. - Wziął ją za ramię i zaciągnął w

ustronny

kąt. Jak z tego wybrnąć? - Jesteśmy, rzecz jasna, tacy sami. Admirał Naismith

z Wolnej

Najemnej Floty Dendarii jest moim... -...bratem bliźniakiem z nieprawego

łoża? Nie, to jest

kiepskie. Rozwiązanie nie tyle zaświtało mu w głowie, ile eksplodowało niczym

wybuch

nuklearny. -...klonem - dokończył gładko.

- Co?! - Jej pewność siebie została naruszona, całą uwagę skupiła na nim.

- Moim klonem - powtórzył Miles pewniejszym głosem. - To niesamowity wytwór.

Uważamy, chociaż nigdy nie byliśmy w stanie tego potwierdzić, że powstał w

wyniku tajnej

background image

operacji cetagandańskiej, której rezultaty były dokładnie przeciwne do

upragnionych. W

każdym razie Cetagandanie są zdolni do przeprowadzenia takiego przedsięw-

zięcia. Prawda o

ich wojskowych doświadczeniach genetycznych przeraziłaby panią. - Miles zawi-

esił głos. To

ostanie akurat było prawdą. - A nawiasem mówiąc, kim pani jest?

- Lise Vallerie. - Pokazała mu swoją kostkę dziennikarza Euronews Network.

Sam fakt, że zechciała powtórnie mu się przedstawić, utwierdzał go w tym, że

jego

taktyka była właściwa. - Aha. - Odsunął się od niej lekko. - Agencja informa-

cyjna. Nie

zdawałem sobie z tego sprawy. Proszę mi wybaczyć, nie powinienem był roz-

mawiać z panią

bez pozwolenia ze strony moich zwierzchników. - Zaczął się wycofywać.

- Nie, nie, proszę poczekać... lordzie Vorkosigan. Czy... nie jest pan spok-

rewniony z

tym Vorkosiganem?

Wyprostował się, starając się wyglądać surowo.

- To mój ojciec.

- Aha - olśniło ją. - To wszystko wyjaśnia.

No pewnie, że wyjaśnia, pomyślał zadowolony z siebie Miles. Jeszcze przez

chwilę

sprawiał wrażenie, jakby chciał odejść, ale ona przyczepiła się do niego jak

pijawka.

- Nie, proszę... jeśli pan mi nie powie, z pewnością będę prowadzić prywatne

dochodzenie.

- No cóż... - zaczął Miles. - To raczej stara historia, z naszego punktu

widzenia. Mogę

powiedzieć pani parę rzeczy, które dotyczą mnie osobiście. Ale to nie są in-

formacje do

publicznego rozpowszechniania. Musi mi pani to najpierw obiecać.

- Słowo barrayarskiego lorda Vora jest dla niego świętością, prawda? - pow-

iedziała. -

Nigdy nie zdradzam swoich źródeł.

- To bardzo dobrze - przytaknął Miles, udając, że odczytał jej słowa jako

obietnicę,

chociaż w rzeczywistości nic takiego nie powiedziała. Chwycił parę krzeseł i

przysiedli na

nich z dala od robosłużących uprzątających pozostałości po bankiecie. Miles

odchrząknął i

zaczął mówić: - Wytwór biologiczny, który nazywa siebie admirałem Naismithem,

jest... być

może najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w całej galaktyce. Jest sprytny i

zdecydowany. Zarówno cetagandańskie, jak i barrayarskie. służby bezpiec-

zeństwa

bezskutecznie próbowały go w przeszłości zamordować. Zaczął budować sobie

zaplecze

militarne - najemników dendariańskich. Ciągle nie wiemy, jakie są jego długo-

falowe plany

związane z tą prywatną armią, chociaż z pewnością jakieś ma.

Vallerie, pełna wątpliwości, podniosła palec do ust.

- Wydawał się dość... miły, kiedy z nim rozmawiałam. Rzecz jasna, biorąc pod

uwagę

okoliczności. To bez wątpienia odważny człowiek.

- Właśnie! W tym widać geniusz i cudowność tego człowieka - wykrzyknął Miles,

po

background image

czym doszedł do wniosku, że lepiej trochę spuścić z tonu. - Charyzma. Z

pewnością

Cetagandanie - jeżeli to byli Cetagandanie - musieli planować dla niego coś

specjalnego. Bo

widzi pani, on jest militarnym geniuszem.

- Zaraz, zaraz - powiedziała. - Mówi pan, że on jest prawdziwym klonem, a nie

tylko

zewnętrzną kopią? W takim razie musi być młodszy od pana.

- Owszem. Jego dojrzewanie oraz wykształcenie zostały sztucznie przyśpi-

eszone,

najwidoczniej aż do granic możliwości. Ale, ale - właściwie to gdzie pani go

widziała?

- Tutaj, w Londynie - odparła. Chciała powiedzieć coś więcej, ale urwała. -

Mówił pan

przecież, że Barrayar czyha na jego życie. - Odsunęła się lekko od niego. -

Może lepiej

będzie, jeśli wyśledzicie go bez mojej pomocy.

- Ach, nie, już nie. - Miles zaśmiał się krótko. - Teraz tylko kontrolujemy

jego

posunięcia. Wie pani, ostatnio straciliśmy go z oczu, co spowodowało wielką

nerwowość w

szeregach mojej ochrony. Najwyraźniej został stworzony z zamiarem wykorzysta-

nia w

skierowanym przeciwko mojemu ojcu planie zamiany. Ale siedem lat temu zbun-

tował się,

wyrwał z rąk swoich panów i twórców i zaczął pracować na własne konto. My na

Barrayarze

wiemy o nim zbyt wiele, zresztą zarówno ja, jak i on zmieniliśmy się tak

bardzo, że wszelka

próba podmienienia mnie przez niego byłaby teraz niemożliwa.

- Mógłby pana podmienić - powiedziała, mierząc go spojrzeniem. - Naprawdę by

mógł.

- Prawie. - Miles uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśliby nas pani zobaczyła w

jednym

pokoju, spostrzegłaby, że jestem ze dwa centymetry wyższy od niego. Urosłem

jeszcze -

kuracje hormonalne... - Jego fantazja niedługo się wyczerpie, ale paplał

dalej...

- Jednakże Cetagandanie wciąż próbują go zabić. Jak dotąd jest to najlepszy

dowód na

to, że jest on faktycznie ich wytworem. Najwidoczniej musi o czymś zbyt dużo

wiedzieć.

Chętnie byśmy wiedzieli o czym. - Błysnął zębami w przeraźliwie fałszywym

uśmiechu.

Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu.

Miles ze złością zacisnął dłonie w pięści.

- Najbardziej denerwująca jest jego bezczelność. Mógłby przynajmniej wybrać

sobie

inne imię, zamiast obnosić się z moim. Być może przyzwyczaił się do niego,

kiedy go

przygotowywano do zastąpienia mnie. Mówi z betańskim akcentem i przybrał pa-

nieńskie

nazwisko mojej matki, tak jak to się robi na Kolonii Beta. A wie pani dlac-

zego?

No właśnie - dlaczego...?

Potrząsnęła głową, nic nie mówiąc, tylko spoglądając nań z ukrywaną fascy-

nacją.

- Ponieważ zgodnie z betańskim prawem dotyczącym klonów byłby właściwie moim

background image

prawnym bratem, ot dlaczego! Próbuje w ten sposób fałszywie uprawomocnić

swoje istnienie.

Nie jestem pewien czemu. To może być klucz do jego słabości. Bo musi mieć

jakiś słaby

punkt, szczelinę w okrywającej go zbroi... - rzecz jasna, poza dziedzicznym

szaleństwem.

Przerwał, lekko zdyszany. Pozwólmy jej myśleć, że to ze stłumionej

wściekłości, a nie

z ukrywanego przerażenia.

Ambasador, dzięki Bogu, przywoływał go z przeciwnego krańca sali, gdyż jego

towarzystwo zbierało się do wyjścia.

- Pani mi wybaczy - Miles podniósł się - ale muszę ją opuścić. Lecz, hmmm...

jeśliby

pani znowu spotkała fałszywego Naismitha, to byłbym niezmiernie wdzięczny,

gdyby

zechciała się pani ze mną skontaktować w ambasadzie barrayarskiej.

- Pour quoi? - jej usta poruszyły się lekko.

Podniosła się ostrożnie. Miles skłonił się nad jej ręką, wykonał zgrabny

zwrot w tył i

uciekł.

Idąc w orszaku ambasadora, musiał powstrzymywać się przed przeskakiwaniem po

parę schodów naraz przed Palais de London. Geniusz. Był pieprzonym geniuszem.

Dlaczego

lata wcześniej nie pomyślał o takiej chroniącej go historyjce? Szefowi Ces-

Bezu Illyanowi to

się na pewno spodoba. Może nawet Galeni będzie choć odrobinę zadowolony.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Miles czekał w korytarzu przed biurem kapitana Galeniego w dniu, w którym po

raz

drugi powrócił kurier z KG Sektora. Wykazując duże opanowanie, nie stratował

wychodzącego mężczyzny, ale odsunął się, by go przepuścić, zanim ruszył do

środka.

Stanął na baczność przed biurkiem Galeniego.

- Sir?

- Tak, tak, poruczniku, wiem - powiedział Galeni z irytacją, pokazując mu,

żeby

zaczekał. Zapadła cisza, podczas gdy kolejne ekrany pełne danych przewijały

się nad płytą

holowidu. W końcu Galeni, marszcząc brwi, opadł na oparcie fotela.

- Sir? - Miles powtórzył ponaglająco.

Galeni, wciąż nachmurzony, wstał i wskazał Milesowi miejsce przy konsoli.

- Sam zobacz.

Miles przejrzał plik dwukrotnie.

- Tu nic nie ma, sir.

- Zauważyłem to.

Miles odwrócił się do niego.

- Nie ma potwierdzenia kredytu, nie ma rozkazów, nie ma wyjaśnienia, nie ma

nic.

Nie ma najmniejszej wzmianki o moich sprawach. Czekaliśmy tutaj cholernych

dwadzieścia

dni na darmo. Moglibyśmy w tym czasie przejść do Tau Ceti i z powrotem. To

szaleństwo. To

jest niemożliwe.

Galeni zamyślony pochylił się nad biurkiem, opierając się na jednej ręce, i

patrzył na

background image

niemą płytę holowidu.

- Niemożliwe? Nie, widziałem już wcześniej zagubione rozkazy. Biurokratyczne

partactwa. Ważne dane wysłane nie tam, gdzie być powinny. Pilne prośby

odłożone na półkę,

czekające na powrót kogoś z urlopu. Takie rzeczy się zdarzają.

- Mnie się nie zdarzają - wycedził Miles przez zęby.

Galeni uniósł brew do góry.

- Jesteś małym, aroganckim voratkiem! - Wyprostował się. - Ale przypuszczam,

że

tym razem mówisz prawdę. Takie rzeczy by ci się nie przydarzyły. Komukolwiek

innemu -

owszem. Ale nie tobie. Oczywiście - niemal się uśmiechnął - zawsze musi być

ten pierwszy

raz.

- To już drugi raz - zauważył Miles i spojrzał na Galeniego podejrzliwie.

Wściekłe

oskarżenia cisnęły mu się na usta. Czy to taki drobnomieszczański żarcik Ko-

marrczyka?

Skoro rozkazy i bon kredytowy nie znalazły się tutaj, musiały zostać prze-

chwycone, chyba że

próśb nie wysłano. Miał na to w końcu tylko słowo Galeniego. Trudno sobie

jednak

wyobrazić, żeby kapitan ryzykował swoją karierę jedynie po to, aby sprawić

kłopot

drażniącemu go podwładnemu. Nie żeby pensja barrayarskiego kapitana była dużą

stratą, co

zresztą Miles dobrze wiedział.

Co innego osiemnaście milionów marek.

Oczy Milesa rozszerzyły się, a usta wraz z zębami zacisnęły. Człowiek biedny,

taki,

którego rodzina straciła całe swoje bogactwa, dajmy na to, w podboju Komarru,

mógłby

skusić się na osiemnaście milionów marek. To było warte ryzyka - wcale nie-

mała stawka. Nie

pasowało mu to do Galeniego, ale co w końcu Miles naprawdę wiedział o tym

człowieku?

Kapitan nie wspomniał ani słowem o swych losach podczas ich dwudziestodniowej

znajomości.

- Co pan ma zamiar teraz zrobić? - rzucił chłodno Miles.

Galeni rozłożył ręce.

- Wysłać raz jeszcze.

- Wysłać raz jeszcze. I to wszystko?

- Nie wyciągnę przecież, poruczniku, osiemnastu milionów marek ze swojej ki-

eszeni.

Czyżby? Jeszcze zobaczymy... Musi wydostać się stąd, poza ambasadę, i wrócić

do

Dendarian. Tam wszak zostawił swoich wysoce wykwalifikowanych ekspertów w

dziedzinie

zbierania informacji. Eksperci ci zbierali teraz jedynie kurz, podczas gdy on

zmarnował

dwadzieścia dni jak unieruchomiony paraliżem... Jeśli Galeni rzeczywiście

oszukiwał go do

tego stopnia, to nie znajdzie dostatecznie głębokiej nory, aby ukryć swoje

osiemnaście

milionów skradzionych marek, przysiągł sobie w duchu Miles.

Galeni wyprostował się i zadarł głowę. Zmrużył oczy i spojrzał jakby nieobec-

nym

wzrokiem.

background image

- Jest to dla mnie zagadka - powiedział -...a ja nie lubię zagadek - dodał

cicho, jakby

do siebie.

Bezczelny... opanowany... Miles poczuł podziw dla aktorskich umiejętności

Galeniego, prawie równych jego własnym. Ale jeśli ten przywłaszczył sobie pi-

eniądze,

dlaczego już dawno stąd nie uciekł? Na co czekał? Na jakiś sygnał, o którym

Miles nie

wiedział? Ale on się jeszcze dowie, o tak, on się dowie.

- Kolejnych dziesięć dni - powiedział Miles. - Znowu.

- Jest mi przykro, poruczniku - odparł Galeni, wciąż zatopiony w myślach.

Dopiero ci będzie...

- Sir, muszę spędzić dzień z Dendarianami. Nagromadziła się masa spraw do

załatwienia dla admirała Naismitha. Na przykład, z uwagi na tę zwłokę, jes-

teśmy zmuszeni do

wzięcia krótkoterminowej pożyczki z komercyjnych banków na pokrycie naszych

bieżących

wydatków. Muszę to załatwić.

- Uważam twoją dendariańską osobistą ochronę za zupełnie niewystarczającą,

Vorkosigan.

- Proszę zatem, jeśli uważa pan to za potrzebne, dodać mi kogoś z ambasady.

Historyjka o klonach na pewno osłabiła nieco napięcie.

- Historyjka o klonach była idiotyczna - warknął Galeni, tracąc panowanie nad

sobą.

- To było genialne - powiedział Miles urażony krytyką swojego pomysłu. - To w

końcu jednoznacznie rozdziela Naismitha i Vorkosigana. Pozbywam się w ten

sposób

najniebezpieczniejszej słabości nieodłącznie towarzyszącej planowi, czyli mo-

jego...

charakterystycznego i zapadającego w pamięć wyglądu. Tajni agenci nie powinni

tak

wyglądać.

- Dlaczego uważasz, że ta holoreporterka kiedykolwiek podzieli się swoimi

odkryciami z Cetagandanami?

- Byliśmy widziani razem. I to przez miliony, w holowizji, na miłość boską. Z

pewnością prędzej czy później zjawią się u niej, by zadawać pytania. - Miles

poczuł niepokój

- pewnie jednak Cetagandanie wyślą tam kogoś, kto ją lekko wysonduje, a nie

porwie,

wyciśnie wszystko i pozbędzie się jej. W końcu to powszechnie znana obywa-

telka Ziemi.

- Skoro tak, to dlaczego, do diabła, wybrałeś Cetagandan na domniemanych

twórców

admirała Naismitha? Oni już będą wiedzieć, że tego nie zrobili.

- Żeby zachować pozory prawdopodobieństwa - wyjaśnił Miles. - Jeśli nawet my

nie

wiemy, skąd naprawdę pochodzi klon, to mogą nie być zaskoczeni tym, że sami

do tej pory o

nim nie słyszeli.

- Dostrzegam kilka rażących luk w tym rozumowaniu - powiedział Galeni z

drwiną. -

Niewykluczone, że na dłuższą metę ułatwi to wykonanie twego planu, ale mnie

nie bardzo

pomaga. Trup admirała Naismitha byłby w moich rękach równie kłopotliwy co

trup lorda

Vorkosigana. Nieważne, czy jesteś schizofrenikiem, czy nie, ale nawet ty tak

bardzo się nie

rozszczepisz.

background image

- Nie jestem schizofrenikiem - odwarknął Miles. - Może trochę maniakiem

depresyjnym - przyznał po chwili zastanowienia.

Usta Galeniego zadrgały.

- Znacie siebie, poruczniku.

- Próbujemy, sir.

Galeni zamilkł i zdecydował się, zapewne rozsądnie, zignorować tę odżywkę.

Prychnął, po czym ciągnął:

- Dobrze, poruczniku Vorkosigan. Przydzielę ci sierżanta Bartha do ochrony.

Ale

chciałbym, żebyś składał raport nie rzadziej niż co osiem godzin za pomocą

kodowanego

łącza. Masz przepustkę na dwadzieścia cztery godziny.

Milesowi, który nabierał tchu, żeby wytoczyć kolejny argument, zabrakło słów.

- Aaa - wykrztusił. - Dziękuję, sir. - Ale czemu, u diabła, Galeni zmienił

zdanie? Miles

oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co się teraz dzieje za tą kamienną twarzą o

rzymskim

profilu.

Zdecydował się odmaszerować, zanim Galeni się rozmyśli.

Dendarianie wybrali w londyńskim kosmoporcie najodleglejsze z dostępnych

stanowisk ze względów bezpieczeństwa, a nie z przyczyn oszczędnościowych.

Fakt, że

odległość czyniła to miejsce również najtańszym, był jedynie przyjemną pre-

mią. Stanowisko

znajdowało się pod gołym niebem, na samym końcu pasa. Wokół rozciągały się

puste,

betonowe płaszczyzny. Nikt nie mógłby się do nich podkraść, jeśli pragnął po-

zostać

niezauważony. A gdyby coś niepożądanego zdarzyło się w pobliżu, pomyślał

Miles, było

mniej prawdopodobne, że spowoduje to śmierć niewinnych cywilów. Wybór był lo-

giczny.

Był to też piekielnie długi spacer. Miles próbował iść energicznym krokiem, a

nie

dreptać w pośpiechu niczym pająk po kuchennej podłodze. Czy nie popadał w

lekką paranoję,

podobnie jak schizofrenię i manię depresyjną? Maszerujący u jego boku

sierżant Barth, który

najwyraźniej nie czuł się dobrze w cywilnym ubraniu, chciał dostarczyć go do

włazu

wahadłowca w opancerzonym szybkowozie ambasady. Miles z wielkimi trudnościami

przekonał go w końcu, że siedem lat wymyślanych w pocie czoła, misternych

podstępów

poszłoby na marne, gdyby kiedyś zobaczono, jak admirał Naismith wysiada z

oficjalnego

barrayarskiego pojazdu. Dobry widok ze stanowiska wahadłowca oznaczał nies-

tety, że i oni

byli dobrze widoczni. Ale przynajmniej nikt nie mógł się do nich podkraść.

Rzecz jasna, jeżeli nie zastosowałby kamuflażu psychologicznego. Weźmy na

przykład tę unoszącą się tuż nad ziemią wielką ciężarówkę poduszkową,

należącą do służb

technicznych kosmoportu, która krzątała się nieopodal. Takie machiny można

było spotkać tu

wszędzie, oko łatwo przyzwyczajało się do ich chaotycznych ruchów. Gdybym

miał zamiar

zaatakować, pomyślał Miles, to użyłbym do tego właśnie takiego pojazdu.

Trudno go komuś

background image

przypisywać. Dopóki nie wystrzeli pierwszy, nikt z dendariańskiej ochrony nie

będzie pewny,

czy biorąc go na muszkę, nie zabija jakichś nieszczęśnie zabłąkanych pra-

cowników

kosmoportu. Popełnienie takiego błędu groziło kryminałem, byłaby to pomyłka z

gatunku

tych, które raz na zawsze rujnują karierę.

Ciężarówka poduszkowa nagle zmieniła kierunek lotu. Zesztywnieli. Wyglądało,

jakby pojazd umyślnie chciał przeciąć im drogę. Ale, do diaska, żadne okna

ani drzwi się nie

otwierały, żadni uzbrojeni ludzie nie wychylali się i nie celowali w nich,

nawet z procy.

Mimo to obydwaj wyciągnęli swoje ogłuszacze. Miles próbował odsunąć się od

Bartha,

podczas gdy ten starał się stanąć przed nim - jeszcze jedno urocze nieporozu-

mienie.

I nagle pędząca teraz ciężarówka poduszkowa, wzbiwszy się w powietrze, zna-

lazła się

tuż nad nimi, przesłaniając jasne niebo poranka. Ogłuszacz nie mógł znaleźć

żadnego celu na

jej lśniącej, gładkiej powierzchni. Przynajmniej sposób, w jaki zostanie

zabity, stał się dla

Milesa jasny - będzie to śmierć przez rozgniecenie.

Miles wydał z siebie piskliwy dźwięk, obrócił się i z wysiłkiem ruszył,

próbując

zerwać się do biegu. Ciężarówka poduszkowa, po nagłym wyłączeniu systemu

antygrawitacyjnego, leciała w dół niczym potężna cegła. Wyglądało to na lekką

przesadę -

czy oni nie wiedzieli, że jego kości mogą zostać zmiażdżone przez przeładow-

aną skrzynkę z

warzywami? Nie zostałoby po nim nic poza odrażającą mokrą plamą na betonie.

Rzucił się na ziemię, przetoczył - uratował go podmuch powietrza wywołany

przez

spadającą z łoskotem na betonową nawierzchnię ciężarówkę. Kiedy otworzył

oczy, zobaczył,

że krawędź pojazdu od jego nosa dzielą tylko centymetry. Zerwał się na nogi,

gdy machina

wzniosła się ponownie w powietrze. Gdzie jest Barth? Wciąż kurczowo ściskał w

prawej

dłoni bezużyteczny ogłuszacz, jego otarte z naskórka knykcie krwawiły.

W szczelinie biegnącej w poprzek lśniącej burty ciężarówki umieszczono

uchwyty

drabiny. Jeżeli znajdzie się na niej, nie będzie mógł jednocześnie być pod

nią - Miles

wypuścił ogłuszacz z dłoni i skoczył, niemal w ostatniej chwili łapiąc się

uchwytów. Pojazd

zakołysał się i plasnął mocno o ziemię, przygniatając miejsce, gdzie Miles

przed chwilą leżał.

Po chwili znów się wzbił w powietrze i opadł ze wściekłym łoskotem, niczym

rozhisteryzowany olbrzym próbujący zgnieść kapciem pająka. Wstrząs wyrzucił

Milesa z jego

niepewnej kryjówki. Uderzył o ziemię, przeturlał się, próbując chronić swe

kości. W

betonowej nawierzchni nie było najmniejszej szczeliny, w której mógłby się

schować.

Pas światła pod ciężarówką poszerzył się, gdy ta ponownie wzniosła się w

górę. Miles

background image

poszukał wzrokiem czerwonawej miazgi na betonie, ale niczego takiego nie

dostrzegł. Barth?

Nie - on był tam, pochylony krzyczał coś do naręcznego komunikatora. Miles

zerwał się na

nogi i pobiegł zygzakiem. Serce waliło mu tak mocno, że wydawało się, iż krew

zaraz

wytryśnie mu z uszu na skutek zbyt wysokiego poziomu adrenaliny. Jego oddech

prawie się

zatrzymał, pomimo napinających się z wysiłkiem płuc. Niebo i beton zawirowały

wokół

niego, stracił na chwilę z oczu wahadłowiec - ale nie, jest tutaj - zaczął

biec w jego kierunku.

Biegi nigdy nie były jego ulubionym sportem. Mieli rację ci, którzy nie

chcieli go dopuścić do

szkoły oficerskiej z uwagi na warunki fizyczne. Z głębokim, potępieńczym

jękiem

ciężarówka wyrwała się w powietrze za jego plecami.

Nagły, oślepiający wybuch pchnął go do przodu. Upadł na twarz, szorując po

betonie.

Odłamki metalu, szkła i stopionego plastiku pokryły go od stóp do głów.

Zdrętwiał, gdy coś

prześliznęło się po jego karku. Ukrył głowę w dłoniach i próbował wypalić

dziurę w betonie

samym tylko ogniem swojego strachu. W uszach mu waliło, wszystkie dźwięki

zlały się w

jeden ogłuszający huk.

Jeszcze milisekunda i zorientował się, że stanowi nieruchomy cel. Rzucił się

w bok,

szukając spojrzeniem opadającej ciężarówki. Ale jej już nie było.

Zamiast niej czarny, błyszczący szybkolot przecinał lokalną przestrzeń kosmo-

portu,

łamiąc wszelkie przepisy i bez wątpienia uruchamiając alarmy na komputerach

kontrolnych

londyńczyków. Cóż - było już za późno na próby kamuflażu. Miles, jeszcze za-

nim dostrzegł

w środku zielone mundury, wiedział, że musi to być barrayarski statek

zewnętrznego

wsparcia - inaczej Barth nie biegłby do niego z taką werwą. Nie było co

prawda jasne, czy

trzej Dendarianie, pędzący w kierunku Milesa z wahadłowca, doszli do tego sa-

mego wniosku.

Miles skoczył na równe... ręce i kolana. Od tego nagłego ruchu dostał mdłości

i zawrotów

głowy. Dopiero druga próba powstania zakończyła się pomyślnie.

Barth próbował zaciągnąć go za ramię w kierunku lądującego statku.

- Wracajmy do ambasady, sir! - nalegał.

Jeden z Dendarian, w szarym mundurze, zatrzymał się gwałtownie o kilka kroków

od

nich i klnąc pod nosem, wycelował w Bartha łuk plazmowy.

- Ty tam, cofnij się! - warknął.

Kiedy Barth sięgnął dłonią za pazuchę, Miles wkroczył pośpiesznie pomiędzy

nich.

- Przyjaciele, przyjaciele! - krzyknął, wyciągając odwrócone dłońmi do góry

ręce w

kierunku obu żołnierzy. Dendarianin zamarł, zbity z tropu i wciąż po-

dejrzliwy, Barth zaś

zacisnął pięści, z trudem panując nad sobą.

background image

Elli Quinn podbiegła, wymachując trzymaną w jednej ręce wyrzutnią rakiet.

Kolbę

trzymała pod pachą, z wylotu dwucalowej lufy wciąż jeszcze wydobywał się dym.

Zapewne

strzelała z biodra. Jej poczerwieniała twarz wyrażała przerażenie.

Sierżant Barth z tłumioną wściekłością zmierzył wzrokiem wyrzutnię rakiet.

- Mało brakowało - rzucił oschle do Elli. - Do cholery, o mały włos wyle-

ciałby w

powietrze razem z twoim celem. - Ha, pomyślał Miles, jest zazdrosny, że to on

nie miał

wyrzutni rakiet.

Oczy Elli rozszerzyły się z oburzenia.

- Lepsze to niż nic. Co najwyraźniej stanowiło całe twoje wyposażenie!

Miles ostrożnie dotknął potylicy prawą ręką, gdyż w lewym ramieniu czuł ostry

ból,

kiedy próbował nim ruszać. Gdy odjął dłoń, zobaczył, że była czerwona. Rana

głowy -

krwawił co prawda jak zarzynana świnia, ale nie było to nic groźnego.

Następny mundur do

wyrzucenia.

- Niezręcznie jest mieć przy sobie artylerię podczas podróży komunikacją

podziemną -

wtrącił łagodnie Miles. - Tym bardziej że nie przeszlibyśmy z nią przez

ochronę kosmoportu.

- Przerwał i zmierzył spojrzeniem dymiące pozostałości ciężarówki. - Wygląda

na to, że

nawet oni nie potrafili przenieść broni przez ochronę. Kimkolwiek byli. -

Skinął znacząco

głową w kierunku drugiego z Dendarian, który, zrozumiawszy aluzję, oddalił

się, by zbadać

sprawę.

- Chodźmy stąd, sir! - nalegał znów Barth. - Jest pan ranny. Zjawi się tu po-

licja. Nie

powinien pan być w to zamieszany.

Miał na myśli, że porucznik lord Vorkosigan nie powinien być w to zamieszany

i tu

miał zupełną rację.

- O Boże, racja sierżancie. Jedź. Wróć do ambasady okrężną drogą. Nie pozwól,

żeby

cię ktoś wyśledził.

- Ależ, sir...

- Moja osobista ochrona, która, jak sądzę, właśnie udowodniła swoją skutec-

zność,

przejmie twoje obowiązki. Jedź.

- Kapitan Galeni każe sobie podać moją głowę na półmisku, jeśli...

- Sierżancie, sam Simon Illyan każe sobie podać moją głowę na tacy, jeśli

zostanę

zdekonspirowany. To jest rozkaz. Jedź!

Imię wzbudzającego przerażenie szefa CesBezu podziałało niczym magiczne

zaklęcie.

Przygnębiony i rozdarty Barth pozwolił się Milesowi odprowadzić do

szybkolotu. Kiedy ten

wzbił się w końcu w powietrze, Miles odetchnął z ulgą. Gdyby teraz wrócił do

ambasady,

Galeni pewnie zamknąłby go na zawsze w jakiejś piwnicy.

Strażnik dendariański, ponury i lekko pozieleniały, wrócił z oględzin

porozrzucanych

pozostałości ciężarówki poduszkowej.

background image

- Dwóch mężczyzn, sir - zameldował. - Przynajmniej wydaje mi się, że byli

mężczyznami, a było ich co najmniej dwóch, sądząc z liczby... kawałków, które

po nich

zostały.

Miles spojrzał na Elli i westchnął.

- Nie zostało nic, co można by zbadać, co?

Wzruszyła ramionami w nieszczerych przeprosinach.

- Och, ty krwawisz... - Zbliżyła się do niego zaniepokojona. Cholera. Jeśliby

zostało

coś, co można by zbadać, Miles chętnie wrzuciłby to do wahadłowca i wystar-

tował, z

pozwoleniem czy bez, aby kontynuować dochodzenie w lazarecie na „Triumphie”

bez

przeszkód wynikających z ograniczeń prawnych, które niewątpliwie powstrzymują

miejscowe

władze. Londyńscy policjanci już i tak nie mogli być z jego powodu bardziej

nieszczęśliwi.

Wyglądało na to, że wkrótce znów będzie miał z nimi do czynienia. Sprzęt

gaśniczy i pojazdy

obsługi kosmoportu już zaczynały się wokół nich gromadzić.

Policja londyńska, jednakowoż, zatrudniała około sześćdziesięciu tysięcy

ludzi, co

stanowiło znacznie większą - nawet jeśli gorzej wyposażoną - armię niż jego

własna. Może

mógłby nasłać ich na Cetagandan czy kogokolwiek innego, kto za tym stał...

- Co to byli za goście? - spytał dendariański strażnik, spoglądając w kie-

runku, w

którym oddalił się czarny statek.

- Nieważne - odparł Miles. - Nie było ich tutaj, nigdy ich nie widziałeś.

- Tak jest, sir.

Uwielbiał Dendarian. Nie dyskutowali z nim. Zezwolił, żeby Elli udzieliła mu

pierwszej pomocy, i zaczął układać sobie w myślach historyjkę dla miejscowych

władz.

Policja i on bez wątpienia zdążą zmęczyć się sobą nawzajem, zanim jego wizyta

na Ziemi

dobiegnie końca.

Jeszcze przed przybyciem grupy specjalistów z laboratorium kryminalistycznego

Miles ujrzał obok siebie Lise Vallerie. Powinien był się jej spodziewać. A

jako że lord

Vorkosigan ze wszystkich sił starał się jej pozbyć, to admirał Naismith ze-

brał cały swój urok,

próbując sobie przypomnieć, co w którym ze swoich wcieleń jej powiedział.

- Admirale Naismith, wydaje się, że kłopoty wciąż pana prześladują! - zac-

zęła.

- Ten faktycznie mnie prześladował - powiedział uprzejmie i uśmiechnął się do

niej,

wykrzesawszy z siebie tyle spokoju, na ile mu pozwalały okoliczności. Holo-

kamerzysta

oddalił się, by filmować gdzie indziej; dziennikarka myśli zapewne o zrobi-

eniu czegoś więcej

niż tylko wywiadu na gorąco.

- Kim byli ci ludzie?

- To bardzo dobre pytanie. Odpowiedzi na nie szuka teraz londyńska policja.

Według

mojej prywatnej teorii byli to Cetagandanie szukający zemsty za pewne den-

dariańskie

operacje, mmm... nie skierowane przeciwko nim, ale starające się pomóc jednej

z ich ofiar.

background image

Ale lepiej niech pani nie przytacza tych słów. Nie ma dowodów. Mogliby panią

oskarżyć o

zniesławienie lub coś w tym guście.

- Nie, jeśli to będzie cytat. Nie sądzi pan, że to byli Barrayarczycy?

- Barrayarczycy! Co pani wie o Barrayarczykach? - Pozwolił, by zdumienie

przekształciło się w oszołomienie.

- Badałam pańską przeszłość. - Uśmiechnęła się.

- Wypytując Barrayarczyków? Mam nadzieję, że nie wierzy pani we wszystko, co

o

mnie wygadują.

- Nie. Oni myślą, że został pan stworzony przez Cetagandan. Szukałam, korzys-

tając z

moich prywatnych kontaktów, niezależnych źródeł potwierdzających to. Zna-

lazłam pewnego

imigranta, który pracował swego czasu w laboratorium klonacyjnym. Niestety, w

jego

wspomnieniach daje się zauważyć pewien brak szczegółów. Kiedy go wyrzucono,

wbrew

woli wymazano mu pamięć z tego okresu. To, co może sobie przypomnieć, jest

przerażające.

Wolna Najemna Flota Dendarii jest zarejestrowana na Obszarze Jacksona,

prawda?

- Tylko dlatego, że jest to wygodne z prawnego punktu widzenia. Nie jesteśmy

powiązani w żaden inny sposób, jeżeli to pani ma na myśli. Odrabiała pani

pracę domową,

hę? - Miles wyciągnął szyję. Nieopodal, koło szybkowozu policji, Elli zaw-

zięcie

gestykulowała, tłumacząc coś przysłuchującemu się z poważną miną kapitanowi.

- Oczywiście - rzekła Vallerie. - Chciałabym przy pańskiej współpracy zreali-

zować

poświęcony wam w całości program. Sądzę, że byłoby to niezwykle interesujące

dla naszych

widzów.

- Hmmm... Dendarianie nie szukają rozgłosu. Wręcz przeciwnie - mogłoby to za-

grozić

naszym operacjom i naszym ludziom.

- W takim razie program tylko o panu. Nic aktualnego - jak pan doszedł do

wszystkiego, kto pana sklonował i dlaczego - kto był pierwowzorem już wiem.

Pana wczesne

wspomnienia - rozumiem, że przeszedł pan przyśpieszony wzrost i trening hip-

notyczny. Jak

to wyglądało? I tak dalej.

- To było nieprzyjemne - odparł krótko. Program, który zaproponowała, był w

istocie

kuszącą perspektywą, choć po czymś takim Galeni obdarłby Milesa ze skóry, a

Illyan

wypchałby go i ustawił w gablocie. Poza tym raczej lubił Vallerie. Dobrze

było puścić dzięki

niej w obieg parę użytecznych historyjek, ale zbyt bliskie powiązania z nim -

spojrzał na

rozłożoną na betonowej nawierzchni dopiero co przybyłą grupę specjalistów z

laboratorium

kryminalistycznego, badającą szczątki ciężarówki poduszkowej - mogły być

szkodliwe dla jej

zdrowia.

- Mam lepszy pomysł. Dlaczego nie zajmie się pani demaskowaniem nielegalnego

klonowania?

- To już robiono.

background image

- Ale proceder trwa nadal. Najwyraźniej nie zrobiono wystarczająco wiele.

Nie wyglądała na podekscytowaną.

- Jeśli współpracowałby pan ze mną blisko, admirale Naismith, miałby pan pe-

wien

wkład w tworzenie programu. Jeśli nie - cóż, będzie pan tematem. Gramy fair.

- Przykro mi. - Potrząsnął niechętnie głową. - Musi to pani zrobić sama. -

Nagle jego

uwagę przykuła scena rozgrywająca się przy pojeździe policyjnym. - Proszę mi

wybaczyć -

powiedział z roztargnieniem. Wzruszyła ramionami i poszła złapać swojego

holokamerzystę,

kiedy Miles odbiegł.

Zabierali Elli.

- Nie martw się, Miles, już wcześniej bywałam aresztowana - próbowała go po-

cieszyć.

- To nic wielkiego.

- Komandor Quinn stanowi moją osobistą ochronę - Miles zwrócił się do kapi-

tana

policji - i była na służbie. Zupełnie jawnie. Wciąż jest. Potrzebuję jej!

- Ciii, Miles, uspokój się - szepnęła doń Elli - albo skończy się na tym, że

ciebie też

zabiorą.

- Mnie?! Jestem, do cholery, ofiarą! Powinni raczej zaaresztować tych dwóch

oprychów, którzy próbowali mnie rozgnieść.

- Cóż, ich też zabiorą, jak tylko ludzie z laboratorium napełnią swoje worki.

Nie

możesz się spodziewać, że władze po prostu uwierzą nam na słowo. Muszą

sprawdzić fakty,

potwierdzić naszą wersję, a potem mnie wypuszczą. - Posłała uśmiech kapi-

tanowi i ten

wyraźnie zmiękł. - Policjanci też są ludźmi.

- Czy twoja matka nigdy nie przestrzegała cię przed wchodzeniem do samochodu

z

nieznajomymi? - mruknął Miles.

Miała jednak rację. Gdyby narobił więcej zamieszania, policjantom mogłoby

przyjść

do głowy zakazanie wahadłowcowi opuszczania kosmoportu albo coś gorszego.

Zastanawiał

się, czy Dendarianie kiedykolwiek odzyskają wyrzutnię rakiet zatrzymaną teraz

jako

narzędzie zbrodni. Zastanawiał się, czy zatrzymanie podstawowego członka jego

ochrony nie

było pierwszym krokiem skierowanego przeciwko niemu misternie uknutego

spisku.

Zastanawiał się, czy główna lekarka floty miała jakieś leki psychoaktywne do

leczenia

galopującej paranoi. Zgrzytnął zębami i zaczerpnął głębokiego, uspokajającego

oddechu.

Dwuosobowy miniwahadłowiec dendariański kołował w kierunku stanowiska. A to

co

znowu? Miles spojrzał na swój ręczny chronometr i zdał sobie sprawę, że stra-

cił prawie pięć

ze swych cennych dwudziestu czterech godzin, plącząc się po kosmoporcie.

Zdawszy sobie

sprawę z tego, która była godzina, zrozumiał, kto przybył, i zmełł w ustach

przekleństwo. Elli

wykorzystała tę chwilę i pociągnęła kapitana policji za sobą, posyłając

Milesowi na

background image

pożegnanie uspokajające skinienie. Dziennikarka, dzięki Bogu, oddaliła się,

by

przeprowadzać wywiady z władzami kosmoportu.

Porucznik Bonę, schludna i lśniąca, wyszła właśnie ze swojego wahadłowca.

Wyglądała imponująco w swoim najlepszym, aksamitnym szarym mundurze. Podeszła

do

grupki wciąż stojącej przy rampie większego statku.

- Admirale Naismith? Czy jest pan gotowy na nasze spotkanie?... O Boże...

Szeroki uśmiech rozjaśnił jego posiniaczoną i ubrudzoną twarz. Zdawał sobie

sprawę

ze swojego wyglądu - jego włosy były zbite w kłaki, aż lepkie od zasychającej

krwi, krew

ściekała też z kołnierza, kurtka była utytłana, zaś spodnie porwane na kola-

nach.

- Kupiłabyś używany mały pancernik od takiego człowieka? - zaszczebiotał ra-

dośnie.

- Nic z tego - westchnęła. - Bank, z którym mamy do czynienia, jest bardzo

tradycyjny.

- Żadnego poczucia humoru?

- Nie tam, gdzie wchodzą w grę ich pieniądze.

- No tak. - Przestał dowcipkować, jego żarty zaczynały wyglądać zbyt his-

terycznie.

Chciał przeczesać ręką włosy, ale skrzywił się z bólu i zamiast tego tylko

lekko pomacał

prowizoryczny syntetyczny opatrunek. - Wszystkie moje zapasowe mundury są na

orbicie, a

nie chciałbym błąkać się po Londynie bez Quinn u mojego boku. W każdym razie

nie teraz.

Poza tym muszę spotkać się z lekarką w sprawie tego barku, wciąż jest tam coś

nie w

porządku... - pulsujący, przeraźliwy ból, jeśli chcesz znać szczegóły -...a

na dodatek pojawiły

się nowe, poważne wątpliwości co do tego, gdzie podział się nasz zaległy bon

kredytowy.

- Tak? - odezała się, wyczuwając od razu zasadniczą kwestię.

- Nieprzyjemne wątpliwości, które muszę sprawdzić. W porządku - westchnął,

poddając się nieuniknionemu. - Odwołaj nasze dzisiejsze spotkanie w banku i

ustal następne

na jutro, jeśli możesz.

- Tak jest, sir. - Zasalutowała i odmaszerowała.

- Aha - zawołał za nią. - Nie musisz wspominać, co mi uniemożliwiło stawienie

się na

spotkanie, prawda?

Lekko uniosła kącik ust do góry.

- Nawet mi to nie przeszło przez myśl - zapewniła go gorąco.

Kiedy Miles znalazł się znów na niskiej orbicie okołoziemskiej na pokładzie

„Triumpha”, odwiedził główną lekarkę floty, która odkryła cienkie jak włos

pęknięcie na jego

lewej łopatce.

Diagnoza ta nie zdziwiła go ani trochę. Lekarka zaaplikowała mu impulsy elek-

tryczne

oraz umieściła jego lewe ramię w wyjątkowo denerwującym syntetycznym opa-

trunku

unieruchamiającym. Miles zaczął narzekać, aż w końcu lekarka zagroziła mu, że

umieści go

całego w czymś takim. Wymknął się chyłkiem z lazaretu, jak tylko skończyła

opatrywać ranę

background image

na jego potylicy, zanim dotarły do niej oczywiste medyczne zalety jej po-

mysłu.

Po doprowadzeniu się do porządku, Miles odszukał kapitan Elenę Bothari-Jesek,

jedną

z trojga Dendarian, którzy znali jego prawdziwą tożsamość. Trzecim członkiem

tej grupy był

jej mąż, komodor Baz Jesek, główny inżynier floty. Elena wiedziała pewnie o

Milesie tyle, co

on sam. Była córką poprzedniego ochroniarza Milesa, dorastali razem. Oso-

biście uczynił ją

dendariańskim oficerem, kiedy tworzył flotę lub też kiedy zbierał ją do kupy,

czy jak kto chce

nazwać nieskoordynowane początki całej tej przerażająco rozrośniętej tajnej

operacji.

Najpierw była oficerem tylko z nazwy, potem, dzięki swojej energii i

ciężkiej, zawziętej

pracy, stała się nim naprawdę. Zawsze mocno skupiona na tym, co robiła,

bezgranicznie

wierna sprawie - Miles był z niej dumny, jakby sam ją stworzył. Inne uczucia,

które żywił ku

niej, nie powinny nikogo obchodzić.

Kiedy wszedł do kantyny oficerskiej, Elena przywitała go gestem, który był

czymś

pomiędzy zasalutowaniem a przyjacielskim machnięciem ręką i uśmiechnęła się

na swój

mroczny sposób. W odpowiedzi Miles skinął głową i wśliznął się na fotel przy

jej stole.

- Cześć, Eleno! Mam dla ciebie tajną misję.

Jej smukłe, gibkie ciało wtulało się w fotel, czarne oczy błyszczały z za-

ciekawieniem.

Krótkie, hebanowe, gładkie włosy otaczały twarz. Skórę miała bladą, nie była

piękna, lecz

rysy miała szlachetne, a sylwetkę jak wyciągnięty w biegu chart. Miles pa-

trzył na swoje

krótkie, kanciaste dłonie złożone na stole, nie chcąc błądzić wzrokiem po

gładkich

płaszczyznach jej twarzy. Wciąż jeszcze. Zawsze.

- Eeee... - Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł paru obserwujących ich

ciekawie

techników, siedzących przy pobliskim stoliku. - Przykro mi, panowie, ale to

nie dla was -

powiedział, robiąc wymowny gest ręką. Zrozumiawszy aluzję, uśmiechnęli się,

zabrali swą

kawę i poszli.

- Jakiego typu tajną misję? - spytała, wgryzając się w swoją kanapkę.

- Ta akcja musi być zabezpieczona z obu stron, zarówno z punktu widzenia

Dendarian, jak i ambasady barrayarskiej na Ziemi. Zwłaszcza ze strony amba-

sady. To będzie

robota kurierska. Chcę, żebyś kupiła bilet na najszybsze dostępne komercyjne

połączenie na

Tau Ceti i zabrała ze sobą wiadomość od porucznika Milesa Vorkosigana do Kwa-

tery

Głównej CesBezu Sektora w tamtejszej ambasadzie. Mój tutejszy barrayarski

przełożony nie

wie, że cię wysyłam i chciałbym, żeby to tak zostało.

- Nie chcę... mieć zbyt wiele do czynienia z barrayarską strukturą dowodzenia

-

powiedziała spokojnie. Przyglądała się własnym dłoniom.

background image

- Wiem. Ale ponieważ są w to uwikłane obie moje osobowości, posłańcem musisz

być

ty, Baz albo Elli Quinn. Ta ostatnia została zaaresztowana przez policję lon-

dyńską, a nie

mogę przecież posłać twojego męża; jakiś niezorientowany urzędniczyna na Tau

Ceti mógłby

próbować go zaaresztować.

Na te słowa Elena podniosła wzrok.

- Dlaczego Barrayar nigdy nie odstąpił od oskarżenia Baza o dezercję?

- Starałem się. Wydawało mi się, że prawie ich przekonałem. Ale wtedy Simon

Illyan

w nagłym napadzie przewrażliwienia zdecydował, aby jednak pozostawić nakaz

aresztu w

mocy, nawet jeśli nie dąży się do jego wykonania. Daje mu to dodatkowy atut w

razie,

hmmm... sytuacji krytycznej. Dodaje to również na swój sposób wiarygodności

wizerunkowi

Dendarian jako organizacji w pełni niezawisłej. Myślę, że Illyan nie miał

racji - mówiłem mu

to zresztą, aż w końcu kazał mi już więcej o tym nie wspominać. Pewnego dnia,

kiedy ja będę

wydawał rozkazy, dopilnuję, aby to zmieniono.

Uniosła brwi.

- Możesz na to długo poczekać przy twoim obecnym tempie awansu, poruczniku.

- Mój ojciec jest wrażliwy na oskarżenia o nepotyzm... pani kapitan. - Pod-

niósł

zapieczętowany dysk z danymi, który wcześniej przesuwał tam i sam po stole. -

Chcę, żebyś

wręczyła to głównemu attache wojskowemu na Tau Ceti, komodorowi Destangowi.

Nie

przekazuj tego przez nikogo, ponieważ wśród moich podejrzeń jest i takie, że

istnieje przeciek

w barrayarskim połączeniu kurierskim między nimi a Ziemią. Myślę, że problem

leży z tej

strony, ale jeśli się mylę... Boże, mam nadzieję, że to nie Destang.

- Paranoja? - spytała zatroskana.

- Tak, z minuty na minutę coraz większa. Szalony Yuri w drzewie genealogic-

znym nie

wpływa na to pozytywnie. Ciągle się zastanawiam, czy już nie zaczynam po-

grążać się w jego

chorobie. Czy można dostać paranoi na punkcie bycia paranoikiem?

Uśmiechnęła się słodko.

- Jeśli ktoś to potrafi, to właśnie ty.

- Hmm. Cóż, ta konkretna paranoja jest jedyna w swoim rodzaju. Starałem się

wygładzić język w raporcie dla Destanga, lepiej przeczytaj go, zanim wystar-

tujesz. Zresztą co

byś pomyślała o młodym oficerze, który uważa, że jego przełożeni chcą go do-

paść?

Przechyliła głowę i uniosła brwi.

- Właśnie - przytaknął Miles. Palcem wskazującym postukał w dysk. - Celem

twojej

podróży jest sprawdzenie hipotezy - podkreślam, jedynie hipotezy - że obie-

cane nam

osiemnaście milionów marek nie dotarło tu, bo zniknęło gdzieś en route.

Niewykluczone, że

w kieszeniach drogiego kapitana Galeniego. Nie ma na razie żadnego pot-

wierdzającego to

background image

dowodu, jakim byłoby na przykład jego nagłe zniknięcie, a nie jest to rodzaj

oskarżenia, które

młody i ambitny oficer może omyłkowo wysuwać. Umieściłem to w raporcie wśród

czterech

innych teorii, ale właśnie ta mnie najbardziej elektryzuje. Musisz dowiedzieć

się, czy KG w

ogóle wysłało nasze pieniądze.

- Nie wyglądasz na podekscytowanego. Raczej na smutnego.

- Tak, no cóż, bez wątpienia jest to najpaskudniejsza możliwość. Ale stoi za

tym

nieubłagana, żelazna logika.

- To w czym sęk?

- Galeni jest Komarrczykiem.

- A kogo to obchodzi? Tym bardziej prawdopodobne jest, że masz rację.

Mnie to obchodzi. Miles potrząsnął głową. Czym, na dobrą sprawę, była

wewnętrzna

polityka Barrayaru dla Eleny, która przysięgała żarliwie, że nigdy nie

postawi stopy na jej

znienawidzonym ojczystym globie?

Wzruszyła ramionami i wstała, chowając dysk do kieszeni.

Nie próbował schwycić jej rąk. Nie zrobił najmniejszego ruchu, który mógłby

ich

oboje wprawić w zakłopotanie. Trudniej jest zyskać sobie starych przyjaciół

niż nowych

kochanków.

Ach, moja najstarsza przyjaciółko.

Wciąż jeszcze. Zawsze.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Zamiast obiadu zjadł kanapkę i wlał w siebie kawę, jednocześnie studiując ra-

porty o

stanie floty dendariańskiej. Zakończono i zatwierdzono naprawy na desantow-

cach bojowych

należących do „Triumpha”. I zapłacono za nie - pieniądze, niestety, zniknęły

nieodwołalnie.

Wykonano wszystkie zaległe prace remontowe w całej flocie, wykorzystano

wszystkie

przepustki na Ziemię, zużyto całą pastę do polerowania i odkurzono wszystkie

kurze. W

szeregi Dendarian wkradała się powoli nuda. Nuda i bankructwo.

Cetagandanie byli w błędzie, pomyślał gorzko Miles. To nie wojna mogła

zniszczyć

Dendarian, tylko pokój. Jeśli ich wrogowie po prostu staliby z założonymi

rękami, czekając

cierpliwie, Dendarianie, jego dzieło, rozpadliby się sami z siebie bez żadnej

pomocy z

zewnątrz.

Brzęczyk w kabinie zaterkotał, przerywając pasmo jego splątanych, ciemnych

myśli.

Uderzył palcami w klawiaturę komkonsoli na biurku.

- Słucham.

- Tu Elli.

Jego dłoń powędrowała ochoczo do przycisku otwierającego drzwi.

- Wejdź! Wróciłaś wcześniej, niż się spodziewałem. Obawiałem się, że utkniesz

na

dole tak jak Danio. Lub, co gorsza, z Daniem.

background image

Zakręcił się na krześle - pokój wydał mu się nagle jaśniejszy, gdy drzwi

rozsunęły się

z sykiem, mimo iż żaden światłomierz by tego nie zarejestrował. Elli zasalu-

towała mu krótko

i przysiadła na krawędzi biurka. Uśmiechała się, lecz jej wzrok wyrażał

zmęczenie.

- Przecież ci mówiłam, że wrócę - powiedziała. - Chociaż chcieli, żebym była

ich

gościem dłużej. Byłam miła, współpracowałam, zachowywałam się prawie jak

świętoszka,

żeby przekonać ich, że nie jestem morderczynią zagrażającą społeczeństwu i że

naprawdę

mogą wypuścić mnie z powrotem na ulicę, ale nie posunęłam się ani o krok na-

przód, dopóki

ich komputery nagle nie trafiły w dziesiątkę. Laboratorium podało numery

identyfikacyjne

tych dwóch mężczyzn, których... zabiłam w kosmoporcie.

Miles zrozumiał chwilę wahania Elli, zanim wybrała właściwe słowo. Ktoś inny

mógłby użyć jakiegoś eufemizmu - załatwiłam czy też sprzątnęłam - dystansując

się od

skutków swojego czynu. Ale nie Quinn.

- Zapewne znaleziono coś ciekawego - rzekł z zachętą w głosie. Starał się to

powiedzieć spokojnie, nie zdradzając swoich myśli. Gdybyż duchy naszych

wrogów jedynie

odprowadzały nas do piekła. Lecz nie, one muszą siedzieć bez przerwy u

naszego boku

czekając, aż będą mogły wypełnić tę powinność. Być może karby, które żłobił

Danio na

rękojeściach swych broni, nie były wcale takim głupim pomysłem. Bez wątpienia

większym

grzechem byłoby zapomnienie o jednym z zabitych ze swojego rachunku. - Pow-

iedz mi, co

wiesz o nich.

- Okazało się, że obydwaj byli znani i poszukiwani przez Sieć Europrawa. Byli

to -

jakby to powiedzieć - żołnierze półświatka. Profesjonalni zabójcy. Miejscowi.

Miles wzdrygnął się.

- Dobry Boże, co ja im zawiniłem?

- Wątpię, żeby zabrali się do ciebie o tak, bez powodu. Prawie na pewno byli

wynajęci

przez osobę lub osoby trzecie, których nie znamy, chociaż sądzę, że mo-

glibyśmy oboje

spróbować zgadnąć, kim one są.

- No nie. Ambasada cetagandańska zleca zabicie mnie? Choć może to i ma sens:

Galeni twierdził, że mają braki kadrowe. Ale czy zdajesz sobie sprawę... -

Wstał i zaczął

przemierzać pokój w podnieceniu - że to oznacza, iż mogę spodziewać się ataku

z każdej

strony. Gdziekolwiek i kiedykolwiek. Od obcych, nie mających żadnych oso-

bistych

motywów zgładzenia mnie.

- Istny koszmar dla ochroniarzy - przyznała.

- Policja pewnie nie zdołała ustalić, kto był ich pracodawcą?

- Niestety. W każdym razie jeszcze nie. Skierowałam ich uwagę na Cetagandan

jako

źródło potencjalnego motywu dla stworzenia trójkąta MMM: metoda-motyw-

możliwość.

- Dobrze. A czy z naszej strony możemy skompletować elementy: motyw i

background image

możliwość? - zastanawiał się głośno Miles. - Końcowe rezultaty ich próby wy-

dają się

wskazywać na to, że byli nie do końca przygotowani do swojego zadania.

- Według mnie ich metoda nie była taka zła, diabelnie mało brakowało, a by im

się

powiodło - zauważyła. - Chociaż wskazuje to na fakt, że właśnie możliwość

była tym

ograniczającym ich czynnikiem. Chodzi mi o to, że admirał Naismith nie idzie

po prostu do

kryjówki, kiedy schodzi na Ziemię - a samo to już wielce utrudniałoby

znalezienie go -

jednego człowieka spośród dziewięciu miliardów. Nie, on dosłownie pstryk! i

przestaje

istnieć. Są dowody na to, że ci faceci kręcili się wokół kosmoportu już od

kilku dni,

wypatrując ciebie.

- Ech... - To kompletnie psuło perspektywy jego pobytu na Ziemi. Admirał

Naismith

stanowił najwyraźniej zagrożenie tak dla samego siebie, jak i dla innych.

Ziemia była zbyt

przeludniona. A jeśli kolejni zamachowcy spróbują wysadzić cały wóz komu-

nikacji

podziemnej albo restaurację, żeby osiągnąć swój cel? Droga do piekła w

towarzystwie dusz

swoich wrogów to jedno, ale co zrobi, gdy w następnej rundzie znajdzie się

pośród grupki

pierwszoklasistów?

- Aha, a propos, widziałam się z szeregowcem Danio, kiedy byłam na dole - do-

dała

Elli przyglądając się złamanemu paznokciowi. - Jego sprawa wchodzi na wokandę

za parę dni

i prosił, byś się pojawił.

Miles cicho warknął.

- No ładnie. Teoretycznie nieograniczona liczba kompletnie obcych mi osób

próbuje

mnie załatwić, a on chce, żebym sobie zaplanował publiczne wystąpienie. Bez

wątpienia po

to, żeby przećwiczyć bycie celem.

Elli uśmiechnęła się i obgryzła równiutko paznokieć.

- Chce, żeby ktoś, kto go zna, świadczył za nim.

- Świadczyć za nim! Chciałbym wiedzieć, gdzie ukrył swoją kolekcję skalpów -

przyniósłbym ją i pokazał sędziemu. Terapia socjopatyczna została wymyślona

dla ludzi

takich jak on. Nie, nie. Ostatnia osoba, jaka powinna świadczyć o nim w

sądzie, to ktoś, kto

go zna. - Miles westchnął, uspokajając się. - Wyślij kapitana Thorne’a. Be-

tańczyk, ma dużo

kosmopolitycznego savoir faire’u, powinien potrafić gładko kłamać w sądzie.

- Dobry wybór - zgodziła się Elli. - Najwyższy czas, żebyś zaczął przekazywać

innym

część obowiązków.

- Wciąż je przekazuję - zaoponował. - Na przykład cieszy mnie niezmiernie, że

przekazałem tobie pieczę nad moim bezpieczeństwem.

Machnęła ręką, jakby próbując odgonić ukryty komplement. Czy jego słowa

kąsają?

- Byłam zbyt wolna.

- Byłaś wystarczająco szybka. - Miles podjechał na krześle, by spojrzeć jej

prosto w

background image

twarz, czy raczej prosto w szyję. Miała rozpiętą dla wygody kurtkę, brzeg jej

czarnej koszulki

przecinał obojczyk, tworząc coś na kształt abstrakcyjnej kompozycji

przestrzennej. Duszny

zapach - nie perfum, lecz kobiety - unosił się z jej skóry.

- Myślę, że miałeś rację - powiedziała. - Oficerowie nie powinni robić

zakupów w

sklepie zakładowym...

Do diabła, pomyślał Miles, powiedziałem to wtedy tylko dlatego, że byłem

zakochany

w żonie Baza Jeseka i nie chciałem tego przyznać - lepiej nigdy się do tego

nie przyznawać...

-...to naprawdę odciąga mnie od obowiązków. Obserwowałam cię, kiedy zbliżałeś

się

do nas po płycie kosmoportu i przez parę minut, parę krytycznych minut, bez-

pieczeństwo

było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam.

- A co tak zajmowało twoje myśli? - spytał Miles z nadzieją, dopóki nie pow-

strzymał

go od tego zdrowy rozsądek. Obudź się, człowieku, w ciągu najbliższych

trzydziestu sekund

możesz spaprać całą swoją przyszłość.

Jej uśmiech wyglądał raczej smutno.

- Tak naprawdę zastanawiałam się, co zrobiłeś z tym głupim kocim kocem - rzu-

ciła

jakby od niechcenia.

- Zostawiłem w ambasadzie. Chciałem go wziąć ze sobą - czego by nie dał, by

móc

wyciągnąć go teraz i zaproponować, żeby przysiedli na nim razem na brzegu

łóżka... - ale

miałem masę innych spraw na głowie. Nie wspomniałem ci jeszcze o ostatnim

problemie w

naszych zagmatwanych finansach. Podejrzewam... - Cholera, znowu interesy

wkraczają w tę

intymną chwilę, czy raczej chwilę, która mogła stać się intymną. - Powiem ci

o tym później.

Na razie chciałbym pomówić o nas. Muszę pomówić o nas.

Odsunęła się od niego lekko. Miles pośpiesznie poprawił swoje ostatnie

zdanie:

-...i o obowiązkach. - Przestała się odsuwać. Jego prawa dłoń dotknęła

kołnierza jej

munduru, odwróciła go i przesunęła się po gładkiej powierzchni jej epoletów.

Drżał jak osika.

Cofnął rękę i przycisnął ją do swej piersi, próbując się uspokoić.

- Ja... mam dużo obowiązków, jak wiesz. Jakby podwójną dawkę. Są obowiązki

admirała Naismitha i są obowiązki porucznika Vorkosigana. No i jeszcze są

obowiązki lorda

Vorkosigana. Potrójna dawka.

Jej brwi wygięły się z lekka, usta zacisnęły, a oczy wyrażały nieme pytanie.

Iście

anielska cierpliwość - czekała, by zrobił z siebie durnia we własnym tempie.

A on pędził na

złamanie karku.

- Znasz obowiązki admirała Naismitha. Ale one sprawiają mi, tak naprawdę,

najmniej

kłopotów. Admirał Naismith jest podporządkowany porucznikowi Vorkosiganowi,

który

background image

istnieje jedynie po to, by służyć barrayarskiemu CesBezowi, do czego wyznac-

zyły go

mądrość i łaska cesarza. Właściwie doradców cesarza. Czyli taty. Znasz tę

historię.

Skinęła głową.

- Nieangażowanie się w kontakty osobiste z nikim z załogi może być właściwe w

przypadku admirała Naismitha...

- Zastanawiałam się po pewnym czasie, czy to... zajście w rurze windowej

mogło być

czymś w rodzaju próby - powiedziała zadumana.

Dopiero po chwili doszło do niego znaczenie tych słów.

- Ależ skąd! - zaskowyczał. - Cóż by to była za odrażająco podła, niegodziwa,

nikczemna sztuczka. Nie, nie, to nie była próba. To było naprawdę.

- Ach - powiedziała, ale nie zamanifestowała swojego przekonania, chociażby

obejmując go serdecznie. Takie przytulenie byłoby teraz bardzo budujące. Ona

jednak

patrzyła tylko na niego, przybrawszy pozę zbytnio przypominającą stanie na

baczność.

- Mimo wszystko musisz pamiętać, że admirał Naismith nie jest prawdziwy. To

tylko

wytwór. Wymyśliłem go. Teraz wiem, że zapomniałem o kilku istotnych elemen-

tach.

- Bzdury, Miles. - Dotknęła lekko jego policzka. - Co to niby jest? Ekto-

plazma?

- Wróćmy do lorda Vorkosigana - Miles parł dalej zdesperowany. Odchrząknął i

z

wysiłkiem przełączył się z powrotem na swój barrayarski akcent. - Prawie nie

znasz lorda

Vorkosigana.

Uśmiechnęła się na tę zmianę głosu.

- Słyszałam, jak mówisz z jego akcentem. Jest uroczy, choć, hmmm... brzmi

dziwacznie.

- To nie ja mówię z jego akcentem, lecz on z moim. To znaczy... myślę, że...

- Urwał

zdezorientowany. - Barrayar mam we krwi.

Uniosła nieznacznie brwi - starała się, by gest ten nie wypadł ironicznie.

- Dosłownie, jak rozumiem. Nie wydaje mi się, że powinieI II neś być im

wdzięczny

za próbę otrucia cię jeszcze przed urodzeniem.

- Nie chodziło im o mnie, tylko o mojego ojca. Moja matka... - Biorąc pod

uwagę to,

dokąd starał się skierować tory ich rozmowy, nie wydawało się rozsądnym roz-

wodzenie się

nad nieudanymi zamachami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. - W każdym razie

takie rzeczy

już się prawie w ogóle nie przytrafiają.

- A co to było dziś w kosmoporcie, balet uliczny?

- To nie był barrayarski zamach.

- Tego nie wiesz - zauważyła wesoło.

Otworzył usta i zamarł, ogłuszony atakiem nowej i jeszcze okropniejszej para-

noi.

Galeni wydawał mu się człowiekiem przebiegłym. Kapitan może być gdzieś na

końcu

każdego tworzonego przez Milesa łańcucha domysłów. Przypuśćmy, że faktycznie

był winny

defraudacji. Przypuśćmy również, że przewidział podejrzenia Milesa. Przy-

puśćmy następnie,

background image

że dostrzegł możliwość zatrzymania sobie zarówno pieniędzy, jak i stanowiska

poprzez

eliminację swego oskarżyciela. Ostatecznie Galeni wiedział dokładnie, kiedy

Miles będzie w

kosmoporcie. Każdego miejscowego handlarza śmiercią, którego mogła nająć am-

basada

cetagandańska, mogła też równie łatwo nająć ambasada barrayarska, tak by nikt

się o tym nie

dowiedział.

- Porozmawiamy również o tym... później - powiedział zdławionym głosem.

- Dlaczego nie teraz?

- BO PRÓBUJĘ... - urwał, wziął głęboki oddech -...powiedzieć coś innego -

dokończył cicho, ze ściśniętym gardłem.

Zapadła cisza.

- Mów dalej - zachęciła go Elli.

- Hmmm, obowiązki. Zatem, podobnie jak powinności porucznika Vorkosigana

zawierają w sobie te admirała Naismitha, jak również jego własne, tak

obowiązki lorda

Vorkosigana zawierają zarówno te porucznika Vorkosigana, jak i jego własne.

Obowiązki

polityczne są oddzielone i stoją ponad obowiązkami wojskowymi porucznika.

Oraz, hmmm...

obowiązkami rodzinnymi. - Jego dłoń była wilgotna, wytarł ją dyskretnie w

spodnie. To było

jeszcze trudniejsze, niż się spodziewał. Ale na pewno łatwiejsze niż

stawienie czoła ogniowi

plazmowemu, szczególnie dla kogoś, kto już raz stracił przez to twarz.

- Brzmi to jak wykres Venna. Zbiór wszystkich zbiorów, które są swoimi ele-

mentami,

czy coś w tym guście.

- Tak się czuję - przyznał. - Ale próbuję to sobie jakoś poukładać.

- A w czym zawarty jest lord Vorkosigan? - zapytała z ciekawością. - Kiedy

spoglądasz w lustro po wyjściu spod prysznica, kto patrzy na ciebie? Czy

mówisz do siebie:

cześć, lordzie Vorkosigan?

Unikam patrzenia w lustra...

- Chyba Miles. Po prostu Miles.

- A w czym zawarty jest Miles?

Przesunął palcem wskazującym prawej ręki po unieruchomionej lewej.

- W tej skórze.

- I to jest ostatnia, zewnętrzna powłoka?

- Tak sądzę.

- Bogowie - wymamrotała - zakochałam się w człowieku, który myśli, że jest

cebulą.

Miles parsknął, nie mógł się powstrzymać. Ale „zakochałam się”? Poczuł, jak

rośnie

mu serce.

- Lepsze to niż moja przodkini, która podobno uważała się za... - Nie, lepiej

i o tym

teraz nie wspominać.

Ale ciekawość Elli była niezaspokojona, to dlatego skierował ją najpierw do

dendariańskiego wywiadu, gdzie odniosła spektakularne sukcesy.

- Za co?

Miles odchrząknął.

- Piąta hrabina Vorkosigan podobno cierpiała na okresowe urojenia. Myślała,

że jest

zrobiona ze szkła.

- I co się z nią w końcu stało? - zapytała Elli, zafascynowana.

background image

- Jeden ze zirytowanych krewnych ostatecznie upuścił ją i rozbił.

- Urojenia były aż tak silne?

- Wieża miała dwadzieścia metrów. Zresztą nie wiem - powiedział zniecierpli-

wiony. -

Nie czuję się odpowiedzialny za moich szalonych przodków. Wręcz przeciwnie.

Dokładnie na

odwrót. - Przełknął ślinę. - Widzisz, jednym z cywilnych obowiązków lorda

Vorkosigana jest

w końcu, gdzieś i kiedyś, spotkać lady Vorkosigan. Przyszłą jedenastą hrabinę

Vorkosigan.

Takie są oczekiwania wobec mężczyzny w kulturze patriarchalnej. Wiesz - jego

gardło było

jakby pełne waty, głos mu się załamywał - że moje, hmmm... problemy fizyczne

- przejechał

ręką wzdłuż swego ciała lub raczej jego braku - są natury teratogenicznej.

Nie genetycznej.

Moje dzieci powinny być normalne. Co, biorąc pod uwagę barrayarski,

bezwzględny w

stosunku do wszelkich mutacji, punkt widzenia, pewnie uratowało moje życie.

Nie wydaje mi

się, żeby mój dziadek był kiedykolwiek o tym do końca przekonany, zawsze

marzyłem, by

mógł żyć dostatecznie długo, by zobaczyć moje dzieci, żeby się przekonał...

- Miles - Elli przerwała mu łagodnie.

- Tak? - zapytał, z trudem łapiąc oddech.

- Dlaczego ty tak bełkoczesz? Z godzinę mogłabym tego posłuchać, ale utrzy-

mujesz

niepokojąco szybkie tempo.

- Jestem zdenerwowany - przyznał i uśmiechnął się do niej promiennie.

- Czyżby szok pourazowy po wydarzeniach dzisiejszego popołudnia? - Przysunęła

się

bliżej, próbując dodać mu otuchy. - Potrafię to zrozumieć.

Prawą ręką delikatnie objął ją w talii.

- Nie. To znaczy, może trochę. Chciałabyś być hrabiną Vorkosigan?

Uśmiechnęła się szeroko.

- Ze szkła? Nie, dzięki, to nie w moim stylu. Tak naprawdę tytuł ten bardziej

pasuje do

czarnej skóry nabijanej ćwiekami.

Wyobraził sobie Elli w tym stroju, co tak przykuło jego uwagę, że potrzebował

pół

minuty na to, żeby zrozumieć, że nie wyraził się jasno.

- Pozwól, że ujmę to inaczej - powiedział w końcu. - Czy wyjdziesz za mnie za

mąż?

Tym razem zapadła o wiele dłuższa cisza.

- Myślałam, że zastanawiałeś się, jak mnie przekonać, żebym poszła z tobą do

łóżka -

odezwała się wreszcie - i śmiałam się w duchu. Z twojego zdenerwowania. -

Teraz jednak się

nie śmiała.

- Nie - powiedział Miles. - To byłoby łatwe.

- Nie żądasz wiele, prawda? Chcesz tylko całkowicie zmienić resztę mojego ży-

cia.

- Dobrze, że to zrozumiałaś. To nie chodzi po prostu o małżeństwo. W załąc-

zeniu

otrzymujesz długą listę obowiązków.

- Na Barrayarze. Na dole.

- Tak. Cóż, jest też jakaś szansa na podróże.

Milczała zbyt długo. W końcu powiedziała:

background image

- Urodziłam się w przestrzeni. Dorastałam na stacji transferowej w galaktyc-

znych

pustkach. Większość swego dorosłego życia przepracowałam na statkach. Czas,

który

spędziłam chodząc po błocie, można liczyć w miesiącach.

- Byłaby to dla ciebie odmiana - wybąkał Miles.

- A co się stanie z przyszłą admirał Quinn, wolną najemniczką?

- Przypuszczalnie - mam nadzieję - uzna pracę lady Vorkosigan za równie

interesującą.

- Pozwól, że zgadnę. Praca lady Vorkosigan nie łączy się z dowodzeniem stat-

kami.

- Ryzyko związane z tego rodzaju karierą przeraża nawet mnie. Moja matka

zrezygnowała z dowodzenia statkiem - pracowała dla Betańskiej Agencji As-

trometrycznej -

aby udać się na Barrayar.

- Czy próbujesz mi powiedzieć, że szukasz dokładnie takiej dziewczyny jak

twoja

mama?

- Musi być bystra, szybka, musi potrafić przeżyć - wyjaśnił lekko skwaszony

Miles. -

W przeciwnym wypadku byłaby to rzeź niewiniątek. Być może jej, a może naszych

dzieci.

Ochroniarze, jak wiesz, nie są wszechmocni.

Wypuściła z siebie powietrze z cichym gwizdem, patrząc, jak się jej przy-

glądał.

Przerażała go przepaść pomiędzy uśmiechem na jej ustach a zmartwieniem w jej

oczach. Nie

chciałem cię zranić - najlepsze, co ci mogę dać, nie powinno sprawiać ci bólu

- czy to zbyt

wiele, czy zbyt mato... zbyt przerażające?

- Och, kochanie - westchnęła smutno. - Ani trochę nie myślisz.

- Myślę tylko o tobie.

- I chcesz mnie zesłać na resztę życia na, za przeproszeniem, kupę błota,

która dopiero

co wyszła z epoki feudalizmu, która traktuje kobiety jak przedmiot - czy rac-

zej jak bydło -

gdzie nie będę mogła wykorzystać swych wojskowych umiejętności, których na-

byłam w

ciągu ostatnich dwunastu lat - poczynając od dokowania statków, a kończąc na

chemii

przesłuchań... Przykro mi. Nie jestem antropologiem. Nie jestem święta i nie

jestem szalona.

- Nie musisz mówić od razu nie - powiedział cichutko Miles.

- Ależ muszę - odparła. - Zanim zmiękną mi kolana, gdy będę patrzeć na cie-

bie. Albo

głowa.

I co ja mam na to powiedzieć, zadumał się Miles. Jeżeli mnie naprawdę ko-

chasz, to z

radością złożyłabyś w ofierze dla mnie całą swoją przeszłość? No tak. Skła-

danie z siebie ofiar

nie jest w jej stylu. To ją czyni silną, jej siła sprawia, że jej pragnę i

tak kółko się zamyka.

- Zatem to Barrayar jest problemem.

- Oczywiście. Która kobieta przy zdrowych zmysłach przeniosłaby się z własnej

woli

na tę planetę? Nie licząc, najwyraźniej, twojej matki.

- Ona jest wyjątkowa. Ale... kiedy zderza się z Barrayarem, to Barrayar się

zmienia.

background image

Widziałem to. Ty też mogłabyś być taką siłą sprawczą.

Elli kręciła głową.

- Wiem, jakie są granice moich możliwości.

- Nikt nie zna granic swoich możliwości, dopóki ich nie przekroczy.

Zmierzyła go wzrokiem.

- To naturalne, że ty tak uważasz. A nawiasem mówiąc, co cię trzyma przy

Barrayarze? Pozwalasz się im popychać jak... Nigdy nie mogłam zrozumieć,

dlaczego po

prostu nie wziąłeś Dendarian i nie odleciałeś. Mógłbyś ich poprowadzić le-

piej, niż

kiedykolwiek robił to admirał Oser, lepiej nawet niż Tung. Mógłbyś stać się

imperatorem na

własnym kawałku skały, kiedy znudzą ci się wojny.

- Z tobą u mego boku? - uśmiechnął się dziwnie. - Czy naprawdę radzisz, bym

udał się

na podbój Galaktyki z pięcioma tysiącami chłopa?

Zachichotała.

- Przynajmniej nie musiałabym rezygnować z dowództwa floty. Ale tak na serio.

Jeśli

rzeczywiście masz taką obsesję na punkcie bycia zawodowym żołnierzem, do

czego jest ci

potrzebny Barrayar? Flota najemna jest w akcji dziesięć razy częściej niż

planetarna. Na

kupie błota konflikt zbrojny zdarza się raz na pokolenie, jeśli dopisze

szczęście...

- Lub nieszczęście - wtrącił Miles.

-...a flota najemna go poszukuje.

- Zauważono ten fakt statystyczny na wyższych szczeblach dowódczych Bar-

rayaru.

Jest to jeden z głównych powodów, dla których jestem tutaj. W ciągu ostatnich

czterech lat

zyskałem więcej doświadczenia w walkach, chociaż raczej na małą skalę, niż

większość

pozostałych cesarskich oficerów nabyła przez ostatnie czternaście lat. Nepo-

tyzm czasem

działa dziwnie. - Przesunął palcem po jej kształtnym podbródku. - Teraz

wreszcie rozumiem.

Kochasz admirała Naismitha.

- Oczywiście.

- A nie lorda Vorkosigana.

- Lord Vorkosigan mnie irytuje. Nisko cię ocenia, kochanie. Puścił mimo uszu

dwuznaczną odżywkę. Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza,

niż mógł

przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami

swej dłoni

dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała:

- Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?

- Takie karty mi rozdano.

- Kto? Nie rozumiem tego.

- Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kar-

tami, jakie

mi rozdano. I tak chcę...

- Umrzeć - dotknęła ustami jego warg.

- Mmm...

Cofnęła się na moment.

- Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na

mnie

background image

wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie -

nigdy...

Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...

- Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść

z

niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spic-

zastą głowę,

jeślibym się okazał takim głupkiem?

Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze był w stanie ją rozśmi-

eszyć. Jeśli

Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna

zdobycz za

pół człowieka. Ruszyli w stronę łóżka, spragnieni swoich ust. Quinn

sprawiała, że było to tak

proste...

Rozmowa w łóżku z Elli była rozmową o pracy. Nie zaskoczyło to Milesa.

Podczas

gdy sennie ocierali się o siebie, co tak go roztapiało, że groziło mu wylanie

się z łóżka na

podłogę, wchłonął resztę jej sprawozdania z tego, co robiła i zdołała odkryć

policja

londyńska. On z kolei przekazał jej nowości z ambasady i opowiedział o misji,

którą

powierzył Elenie Bothari-Jesek. A przez te wszystkie lata wydawało mu się, że

potrzebuje sali

konferencyjnej do odpraw... Najwidoczniej natknął się na całe uniwersum in-

nych stylów

dowodzenia, o którego istnieniu nie miał najmniejszego pojęcia. Sybaryta wy-

grywał ze

służbistą.

- Minie jeszcze dziesięć dni - uskarżał się Miles, niewyraźnie mamrocząc w

swój

materac - zanim Elena zdąży wrócić z Tau Ceti. I nawet wtedy nie ma żadnej

gwarancji, że

będzie miała z sobą zaginione pieniądze. Szczególnie jeśli zostały już raz

wysłane. A flota

dendariańska krąży bezczynnie po orbicie. Wiesz czego nam trzeba?

- Kontraktu.

- Cholernie dobrze to ujęłaś. Już wcześniej zawieraliśmy krótkoterminowe kon-

trakty,

mimo że wciąż mieliśmy umowę z barrayarskim CesBezem. Nawet im to odpowiadało

- ich

budżet mógł dzięki temu odetchnąć. W końcu im mniej podatków wyciskają z

chłopstwa, tym

łatwiej radzą sobie z problemami wewnętrznymi. To cud, że nigdy nie starali

się uczynić z

dendariańskich najemników źródła państwowych dochodów. Już dobrych kilka ty-

godni temu

rozesłałbym naszych łowców kontraktów na poszukiwania, gdybyśmy nie utkwili

tak na

ziemskiej orbicie, czekając, aż wyjaśni się to całe zamieszanie w ambasadzie.

- Szkoda, że nie możemy znaleźć zajęcia dla floty właśnie tu, na Ziemi - pow-

iedziała

Elli. - Wydaje się, niestety, że pokój zagościł na dobre na całej planecie.

Jej palce rozmasowywały mięśnie jego łydek, włókno po włóknie. Zastanawiał

się,

background image

czy zdoła ją przekonać, żeby uczyniła to samo ze stopami. W końcu on przed

chwilą masował

jej stopy, co prawda z wyższych pobudek. O rozkoszy, nie musiał jej nawet

przekonywać...

palce jego nóg aż skręcały się z uciechy. Nigdy nie podejrzewał, że mogły być

seksowne,

dopóki Elli nie zwróciła mu na to uwagi. Tak naprawdę nigdy dotąd nie był

równie

zadowolony ze swojego ciała, które teraz przesiąknięte było rozkoszą.

- Coś mi przeszkadza w myśleniu - stwierdził. - Patrzę na coś ze złej strony.

Zastanówmy się. Flota dendariańska nie jest uwiązana przez ambasadę, w prze-

ciwieństwie do

mnie. Mógłbym was wszystkich wysłać...

Elli zaskomlała. Ten dźwięk tak do niej nie pasował, że Miles, ryzykując

skurcz

mięśni, skręcił szyję, by spojrzeć na nią przez ramię.

- Burza mózgów - wytłumaczył się.

- Dobra, ale nie kończ na tym.

- Tak czy inaczej, z uwagi na zamieszanie w ambasadzie, nie jestem specjalnie

skłonny pozbawiać się mojego prywatnego wsparcia. To jest... tam się dzieje

coś bardzo

złego. Co oznacza, że siedzenie i czekanie, aż coś się ruszy w ambasadzie,

świadczyłoby o

skrajnej głupocie. Dobra, po kolei: Dendarianie, pieniądze, dorywcze kon-

trakty... mam!

- Masz?

- Czemu niby miałbym wynajmować naraz całą flotę? Praca, dorywcze kontrakty,

czasowy napływ gotówki... Dziel i rządź! Agenci ochrony, technicy komputerowi

- wszystko,

co da się wymyślić, by spowodować mały zastrzyk pieniędzy...

- Napady na banki? - zapytała Elli z rosnącym zainteresowaniem.

- I ty mówisz, że policja cię wypuściła? Nie dawaj się ponieść. Dysponuję

siłą roboczą

pięciu tysięcy wysoko wykwalifikowanych ludzi niemal każdej specjalności. Z

pewnością jest

to coś, co ma większą wartość niż „Triumph”. Wysłać ich! Niech ruszą na

wszystkie strony i

spróbują wyskrobać trochę cholernej gotówki!

Elli, siedząc po turecku w nogach jego łóżka, powiedziała, lekko rozeźlona:

- Przez godzinę pracowałam nad tym, by cię rozluźnić, i patrz co, się stało!

Czy jesteś

sprężyną? Całe twoje ciało kurczy się z powrotem na moich oczach... Dokąd

idziesz?

- Wprowadzić myśl w czyn, gdzieżby indziej?

- Większość ludzi idzie w takiej chwili spać... - Ziewając, pomogła mu prze-

kopać się

przez stertę części munduru na podłodze. Czarne koszulki okazały się prawie

jednakowe. Tę

Elli można było odróżnić po unoszącym się z niej ledwo wyczuwalnym zapachu

jej ciała -

mało brakowało, a Miles nie zwróciłby jej, ale zreflektował się, że zatrzy-

manie sobie do

wąchania bielizny swojej dziewczyny nie przysporzyłoby mu punktów z savoir-

vivre’u.

Umowa była niepisana, ale jasna: ta część ich związku musi kończyć się za

drzwiami

sypialni, jeśli już mieli postępować wbrew durnemu postanowieniu admirała

Naismitha.

background image

Wstępna odprawa dowództwa Dendarian przed kolejną misją, kiedy Miles przyby-

wał

do bazy najemników z nowym kontraktem w dłoni, zawsze wywoływała u niego

rozdwojenie

jaźni. Był łącznikiem, świadomym obu rzeczywistości, i starał się być jak

szyba lustrzana

między Dendarianami a ich prawdziwym przełożonym, cesarzem. To nieprzyjemne

wrażenie

zazwyczaj szybko ustępowało, w miarę jak skupiał się na czekającej ich misji.

Środek

ciężkości jego psychiki przesuwał się wtedy: admirał Naismith wypełniał nie-

mal całą jego

skórę. Stwierdzenie, że był na luzie, nie najlepiej określało ten jego od-

mienny stan. Biorąc

pod uwagę silną osobowość Naismitha, lepiej byłoby powiedzieć, że nie czuł

się niczym

ograniczony.

Pierwszy raz był z Dendarianami aż pięć miesięcy bez przerwy i to nagłe pon-

owne

wkroczenie porucznika Vorkosigana w jego życie niezwykle go tym razem wy-

trąciło z

równowagi. Rzecz jasna, zazwyczaj to nie strona barrayarska nawalała. Zawsze

polegał na

solidności tej struktury dowodzenia, ten aksjomat leżał u podstaw wszystkich

przedsięwzięć,

to był standard, do którego odnosił swoje kolejne sukcesy bądź porażki. Ale

nie tym razem.

Tej nocy stał w sali odpraw „Triumpha” przed pośpiesznie zwołanym zebraniem

szefów działów i kapitanów statków schwytany nagłym atakiem neurotycznego

paraliżu: co

ma im powiedzieć? Teraz się troszczcie sami o siebie, frajerzy...

- Chwilowo sami o siebie musimy się troszczyć. - Admirał Naismith wynurzył

się z

jakiegoś zakamarka w umyśle Milesa, w którym drzemał, i zaraz nabrał rozpędu.

Ogłoszona

w końcu oficjalnie wiadomość, że nastąpił drobny poślizg w płatności za ich

kontrakt,

wywołała konsternację, jakiej się spodziewał; bardziej zaskoczyło go ich

widoczne

uspokojenie, kiedy powiedział ciężkim, poważnym głosem, że osobiście bada tę

sprawę. Cóż,

przynajmniej tłumaczyło to z ich punktu widzenia cały ten czas, który

spędził, wklepując

dane w komputery znajdujące się we wnętrznościach ambasady barrayarskiej.

Boże, pomyślał

Miles, przysiągłbym, że udałoby mi się każdemu z nich sprzedać pod siew

skażone

promieniotwórczo pole.

Ale kiedy poczuli wyzwanie, zasypali Milesa gradem pomysłów, skąd na poc-

zekaniu

wytrzasnąć trochę gotówki. Ulżyło mu bardzo i zostawił ich samych z tym

problemem. W

końcu nikt nie dostawał się do dendariańskiej generalicji z uwagi na swą

tępotę. Jego własny

umysł wydawał się kompletnie pusty. Miał nadzieję, że było tak, ponieważ jego

obwody

pracowały podświadomie nad barrayarskim aspektem całej sprawy, a nie były to

objawy

background image

przedwczesnego uwiądu starczego.

***

Spał sam. Spało mu się źle i obudził się obolały i zmęczony. Dopilnował kilku

rutynowych wewnętrznych spraw i zaakceptował siedem najmniej niedorzecznych

planów

zdobycia pieniędzy, które opracowali jego ludzie przez noc. Jeden z oficerów

przedstawił

nawet kontrakt dla dwudziestu ochroniarzy; mniejsza z tym, że to było na

uroczyste otwarcie

wielkiego centrum handlowego w... gdzie do cholery jest Xian?

Przystroił się starannie w swój najlepszy, szary, aksamitny mundur ze sre-

brnymi

guzami na ramionach, spodnie z oślepiająco białymi lampasami, najbardziej

błyszczące buty i

z porucznik Bonę u boku pomaszerował do londyńskiego banku. Ochraniała go

Elli Quinn,

wspierana przez dwóch umundurowanych dendariańskich dryblasów i niewidoczny

krąg

ubranych po cywilnemu agentów ze skanerami.

W banku, całkiem wytworny i układny jak na człowieka, który nie istniał, ad-

mirał

Naismith przekazał notarialnie wątpliwe prawa do statku wojennego, którego

nie posiadał, w

ręce organizacji finansowej, która go ani nie potrzebowała, ani nie chciała.

Jak zauważyła

porucznik Bonę, przynajmniej pieniądze były prawdziwe. Zamiast stopniowego

załamania,

które się miało zacząć tego popołudnia, kiedy to, jak wyliczyła porucznik

Bonę, pierwsze z

dendariańskich kont kredytowych zostałyby zablokowane, nastąpi jeden potężny

krach kiedyś

w nieokreślonej przyszłości. Hurra!

Pozbywał się stopniowo obstawy, w miarę jak zbliżał się do ambasady Bar-

rayaru, aż

w końcu została tylko Elli. Zatrzymali się przed drzwiami w podziemnym tunelu

użytkowym

z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO. TRUCIZNA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP

WZBRONIONY.

- Jesteśmy teraz w zasięgu skanerów - przestrzegł Miles.

Elli, zadumana, położyła palec na ustach.

- Kto wie, być może wejdziesz tam i zastaniesz rozkazy, które ściągną cię na

Barrayar,

i nie zobaczę cię przez kolejny rok. A może w ogóle.

- Sprzeciwiłbym się temu... - Urwał, kiedy dotknęła palcem jego ust, przeka-

zując mu

pocałunek i tym samym powstrzymując go przed powiedzeniem czegoś głupiego. -

Dobra. -

Uśmiechnął się lekko. - Będziemy w kontakcie, komandor Quinn.

Wyprostowała się, posłała mu krótkie, ironiczne skinienie, które mogło

wywrzeć

wrażenie zasalutowania, i już jej nie było. Westchnął i pełen obaw dotknął

dłonią płytki

zamka.

Za drugimi drzwiami, obok umundurowanego strażnika stojącego przy konsoli

kontrolującej skanery, czekał na niego Ivan Vorpatril. Przestępował z nogi na

nogę z

background image

nienaturalnym uśmiechem na twarzy. O Boże, co znowu? Nie należało się raczej

spodziewać,

że czyni tak, bo musi szybko skoczyć do toalety.

- Dobrze, że jesteś, Miles - powiedział Ivan. - W samą porę.

- Nie chciałem nadużywać danego mi przywileju. Może jeszcze będę go potrzebo-

wał.

Nie żebym się spodziewał, że go znowu uzyskam - zdziwiło mnie, że Galeni nie

ściągnął

mnie do ambasady i nie zamknął tam na stałe po tym wczorajszym drobnym incy-

dencie w

kosmoporcie.

- Tak, hmmm... Nie stało się tak bez powodu - odparł Ivan.

- Czyżby? - zapytał Miles beznamiętnym głosem.

- Kapitan Galeni opuścił wczoraj ambasadę mniej więcej pół godziny po twoim

wyjściu. Od tej pory go nie widziano.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ambasador wpuścił ich do zamkniętego biura Galeniego. Ukrywał swoje

zdenerwowanie znacznie lepiej niż Ivan. Powiedział tylko spokojnym głosem:

- Powiadomcie mnie, jak coś znajdziecie, poruczniku Vorpatril. Szczególnie

pożądane

byłyby jednoznaczne wskazówki co do tego, czy nadszedł już czas, aby poinfor-

mować

miejscowe władze.

A zatem ambasador, który znał Duva Galeniego od ponad dwóch lat, również brał

pod

uwagę różne możliwości. Ciekawy człowiek z tego naszego kapitana...

Ivan usiadł przy biurku i zaczął na konsoli przeglądać zawartość plików w

poszukiwaniu świeżych zapisów, podczas gdy Miles krążył po pokoju, wypa-

trując... no

właśnie - czego? Wiadomości nagryzmolonej krwią na ścianie na wysokości jego

kolan?

Włókien nieznanej rośliny na dywanie? Zaproszenia na spotkanie na przesyconym

zapachem

perfum papierze? Wszystko to byłoby lepsze od pustki, na którą się natknął.

Ivan wyrzucił ręce do góry.

- Nie ma tu nic niezwykłego.

- Odsuń się. - Miles zakręcił obrotowym krzesłem Galeniego, żeby usunąć z

niego

rosłego kuzyna i wśliznąć się na jego miejsce. - Strasznie mnie ciekawią oso-

biste finanse

kapitana Galeniego. To znakomita okazja, żeby je sprawdzić.

- Słuchaj, Miles - powiedział Ivan z niepokojem w głosie. - Czy to nie jest

trochę,

hmmm... wścibskie?

- Co za dżentelmen z ciebie, Ivanie - powiedział Miles pochłonięty włamy-

waniem się

do zakodowanych zbiorów. - W jaki sposób dostałeś się do Służb Bezpiec-

zeństwa?

- Sam nie wiem - odrzekł Ivan. - Chciałem służyć na statku.

- Któż by nie chciał? O! - powiedział Miles, kiedy holoekran zapełnił się

danymi. -

Uwielbiam te ziemskie Uniwersalne Karty Kredytowe. Tak dużo można z nich wyc-

zytać.

- Co, na miłość boską, spodziewasz się znaleźć na bieżącym rachunku Gale-

niego?

background image

- Cóż, przede wszystkim - wymamrotał Miles, stukając w klawiaturę - sprawdźmy

bilanse ostatnich miesięcy i zobaczmy, czy jego wydatki nie przekraczają do-

chodów.

Wystarczyła chwila, żeby się o tym przekonać. Miles, rozczarowany, zmarszczył

czoło. Rozchody i przychody się bilansowały, te ostatnie były nawet ciut

większe i

prowadziły na łatwe do wyśledzenia konto oszczędnościowe. Tak czy inaczej,

niczego to nie

dowodziło. Jeśli nawet Galeni miał poważne kłopoty finansowe, to starczyło mu

oleju w

głowie oraz umiejętności, aby nie pozostawiać obciążających dowodów. Miles

zaczął

przeglądać listę zakupów kapitana.

Ivan, zniecierpliwiony, poruszył się.

- A teraz czego szukasz?

- Śladów ukrytych nałogów.

- Jak to chcesz znaleźć?

- To proste. Przynajmniej byłoby, jeśli... porównajmy, na przykład, zapisy z

rachunków Galeniego z twoimi w ciągu tego samego trzymiesięcznego okresu.

Miles podzielił ekran i przywołał dane swojego kuzyna.

- Dlaczego nie porównać ich z twoimi? - spytał Ivan, trochę zły.

Miles uśmiechnął się z wyższością naukowca.

- Nie byłem tu wystarczająco długo, żeby stanowić dobry punkt odniesienia. Ty

jesteś

o wiele lepszy. Na przykład... ho, ho, ho! Spójrz tylko na to! Koronkowa

koszula nocna.

Ivanie? Co za ubranko! To niezupełnie regulaminowy strój.

- Nie twój interes - powiedział Ivan z kwaśnym grymasem.

- Racja. Nie masz siostry, a nie jest to w stylu twojej matki. Zakup ten

sugeruje albo

że jest jakaś dziewczyna w twoim życiu, albo że jesteś transwestytą.

- Zauważ, że to nie mój rozmiar - odparł Ivan z godnością.

- Owszem, wyglądałoby to na tobie raczej kuso. W takim razie oznacza to

smukłą

dziewczynę, którą znasz wystarczająco dobrze, żeby kupować jej bieliznę oso-

bistą. Patrz, jak

wiele dowiedziałem się o tobie na podstawie jednego tylko zakupu. Czy to

przypadkiem nie

Sylveth?

- Miałeś sprawdzać Galeniego - przypomniał mu Ivan.

- Taak. Jakie zatem podarunki kupuje Galeni? - Miles przewinął dane na ekra-

nie. Nie

zajęło mu to dużo czasu - nie było tego wiele.

- Wino - zauważył Ivan. - Piwo.

Miles skonfrontował to z drugą połową ekranu. - Mniej więcej jedna trzecia

tego, co

ty wypiłeś w tym samym okresie. Ale jego zakupy dysków książkowych mają się w

stosunku

do twoich jak trzydzieści pięć do... tylko dwóch, Ivanie?

Ivan chrząknął, zmieszany.

Miles westchnął.

- Żadnych dziewczyn tu nie ma. Chłopców też nie, nie wydaje mi się, żeby...

co, jak

myślisz? Ty z nim pracowałeś przez rok.

- Hmmm... - mruknął Ivan. - Z raz czy dwa spotkałem się z takimi w armii,

ale... oni

mają swoje metody, żeby ci to powiedzieć. Ale nie Galeni, nie sądzę.

background image

Miles spojrzał na regularne rysy swojego kuzyna. Tak, Ivan zdążył już pewnie

być

obiektem zalotów ze strony obu płci. Kolejna ewentualność do wykreślenia.

- Czy ten człowiek jest mnichem? - burknął Miles. - To nie android, sądząc po

muzyce, książkach i piwie, ale... niezwykle trudny do przyszpilenia.

Zirytowany uderzył w klawisze, zamykając plik. Po chwili namysłu otworzył

inny,

dokumentujący wojskową karierę Galeniego.

- Ha! To dopiero niezwykłe. Czy wiedziałeś, że kapitan Galeni uzyskał dokto-

rat z

historii, zanim w ogóle wstąpił do armii cesarskiej?

- Co? Nie, nigdy o tym nie wspominał... - Ivan pochylił się nad ramieniem

Milesa, gdy

ciekawość wreszcie przezwyciężyła jego dobre maniery.

- Doktorat z wyróżnieniem z historii współczesnej i nauk politycznych na Ce-

sarskim

Uniwersytecie w Vorbarr Sułtanie. Boże, spójrz na te daty! W wieku dwudziestu

sześciu lat

doktor Duv Galeni zrezygnował z posady na świeżo otwartym wydziale Kolegium

Belgravii

na Barrayarze i wrócił do Cesarskiej Akademii Wojskowej z gromadką osiemnas-

tolatków. Za

marne kadeckie pieniądze. - To nie jest postępowanie człowieka, dla którego

pieniądze

stanowią wszystko.

- Ha - rzekł Ivan. - Musiał być w wyższych rocznikach, kiedy wstępowaliśmy do

Akademii. Skończył zaledwie dwa lata przed nami. I już jest kapitanem!

- Pewnie był jednym z pierwszych Komarrczyków, których dopuszczono do armii.

Zaledwie w kilka tygodni po podjęciu tej decyzji. I od tej pory już mu szybko

szło.

Dodatkowe kursy, języki, analiza informacji, stanowiska w Cesarskiej KG, a

teraz ta

wymarzona posadka na Ziemi. Duvus to najwyraźniej nasz pupilek. - Miles do-

myślał się

czemu. Błyskotliwy oficer, wykształcony, bez uprzedzeń - Galeni był żywą rek-

lamą

sukcesów Nowego Porządku, był Wzorem. Miles wiedział, co to znaczy być

Wzorem.

Zadumany, powoli wciągnął z sykiem powietrze przez zęby.

- Co? - szturchnął go Ivan.

- Zaczynam się bać.

- Dlaczego?

- Ponieważ cała ta sprawa zaczyna śmierdzieć polityką. A jeśli ktoś nie jest

zaniepokojony, kiedy sprawy barrayarskie zaczynają cuchnąć polityką, znaczy

to, że nie uczył

się... historii - to ostatnie słowo wypowiedział z lekką ironią w głosie,

garbiąc się w fotelu. Po

chwili wrócił do pliku, kontynuując poszukiwania.

- Bingo.

- Hę?

- Zabezpieczony plik - wskazał Miles. - Nikt poniżej cesarskiego oficera

sztabowego

nie ma prawa dostępu.

- To nas wyklucza.

- Niekoniecznie.

- Miles... - jęknął Ivan.

- Nie myślę o niczym niezgodnym z prawem - zapewnił go Miles. - Jeszcze nie.

Sprowadź tu ambasadora.

background image

Kiedy ambasador przyszedł, zaraz dosiadł się do Milesa.

- Tak, na wypadek niebezpieczeństwa mam specjalny kod dostępu, który otworzy

ten

plik - przyznał pod jego naciskiem. - Aczkolwiek tym niebezpieczeństwem pow-

inno być coś

na kształt wojny.

Miles przygryzł wargi.

- Kapitan Galeni pracuje z panem już od dwóch lat. Jakie wrażenie wywarł na

panu?

- Jako oficer czy jako człowiek?

- Jedno i drugie.

- Bardzo sumienny w wypełnianiu obowiązków. Jego niezwykłe wykształcenie...

- A, wiedział pan o tym?

- Oczywiście. To właśnie powoduje, że świetnie się sprawdza na Ziemi. Jest

znakomity, dobrze sobie radzi w towarzystwie, jest błyskotliwym rozmówcą.

Oficer, który

zajmował to stanowisko przed nim, był człowiekiem Bezpieczeństwa ze starej

szkoły.

Kompetentny, ale bez polotu. Prawie że... - odchrząknął - gbur. Galeni

wypełnia te same

obowiązki, ale z większą elegancją. Elegancja w ochronie oznacza ochronę

niewidoczną, a

niewidoczna ochrona nie przeszkadza moim oficjalnym gościom, przez co moja

praca staje

się o wiele łatwiejsza. Jest to jeszcze ważniejsze w przypadku gromadzenia

informacji.

Jestem z niego niezmiernie zadowolony jako z oficera.

- Jakie ma wady jako człowiek?

- Wada to może za mocne słowo, poruczniku Vorkosigan. Jest trochę... chłodny.

W

zasadzie nie jest to niepokojące. Choć zauważam, że z dowolnej rozmowy wy-

jdzie wiedząc o

wiele więcej o tobie niż ty o nim.

- Ha. - Niezwykle dyplomatycznie ujęte, pomyślał Miles. I biorąc pod uwagę

jego

własne starcia z zaginionym oficerem, niezwykle trafne.

Ambasador zmarszczył brwi.

- Czy uważa pan, że jakaś wskazówka wyjaśniająca jego zniknięcie może się

znajdować w tym pliku, poruczniku Vorkosigan?

Miles wzruszył ramionami.

- Nie ma jej nigdzie indziej.

- Byłbym temu niechętny... - Ambasador ucichł, mierząc wzrokiem ostro wy-

rażone

ograniczenia dostępu na ekranie holowidu.

- Moglibyśmy jeszcze trochę poczekać - rzekł Ivan. - Powiedzmy, że właśnie

znalazł

sobie dziewczynę. Skoro tak się niepokoiłeś o to, że sugerowałeś coś odwrot-

nego, Miles, to

powinieneś być zadowolony. Nie będzie zbytnio szczęśliwy, kiedy wróciwszy ze

swej

pierwszej od lat nocnej eskapady, zastanie swoje pliki wywrócone do góry

nogami.

Miles rozpoznał ten monotonny sposób mówienia Ivana strugającego idiotę.

Sprytna

sztuczka jego błyskotliwego, acz leniwego umysłu próbującego niczym advocatus

diaboli

zmusić innych do wykonania jego pracy. Świetnie, Ivanie.

background image

- Kiedy wychodzisz na noc, czy nie zostawiasz informacji, gdzie będziesz i

kiedy

wrócisz? - zapytał Miles.

- No tak.

- I czy nie wracasz o czasie?

- Chodzą słuchy, że zaspałem z raz czy dwa - przyznał Ivan.

- I co się wtedy dzieje?

- Znajdują mnie. „Dzień dobry, poruczniku Vorpatril. Zamawiał pan budzenie?”

- Ivan

doskonale sparodiował sardoniczny ton Galeniego. To musiał być dosłowny cy-

tat.

- Myślisz zatem, że Galeni jest z tych, co to stosują jedną miarę do swoich

podwładnych, a inną do siebie?

- Nie - powiedzieli jednocześnie Ivan i ambasador i spojrzeli na siebie.

Miles wziął głęboki oddech, podniósł głowę i wskazał na holowid.

- Proszę to otworzyć.

Ambasador ściągnął usta i uczynił, o co go proszono.

- Niech mnie diabli... - wyszeptał Ivan po kilku minutach oglądania przesu-

wjących się

informacji. Miles przepchnął się do środka i przejęty zaczął szybko prze-

glądać plik. Był on

potężny: nareszcie zagubiona historia rodziny Galeniego.

David Galen - takie imię nadali mu rodzice. Był z tych Galenów - właścicieli

Kartelu

Orbitalnych Magazynów Przeładunkowych Galena, jednej z najsilniejszych rodzin

w

oligarchii rządzącej Komarrem, siedzących okrakiem na kluczowych tunelach

czasoprzestrzennych, tak jak reńscy baronowie-rozbójnicy w starożytności. Ko-

marr stał się

zamożny, piękne niczym klejnoty, zwieńczone kopułami miasta nie zostały wy-

darte znojną

pracą okrutnej, jałowej ziemi, ale powstały dzięki przepływającym przez te

połączenia

bogactwom i sile.

Miles niemalże słyszał głos swojego ojca wyliczający w punktach, dlaczego

podbój

Komarru stał się podręcznikową wojną admirała Vorkosigana. Mała liczba lud-

ności

skoncentrowana w kontrolowanych klimatycznie miastach; brak miejsca, gdzie

partyzantka

mogłaby się wycofać i przegrupować. Brak sojuszników; jedyne, co musieliśmy

zrobić, to

ogłosić, że obcinamy cło na wszystko, co przepływało przez ich węzeł komu-

nikacyjny, z

dwudziestu pięciu na piętnaście procent, i sąsiedzi, którzy mogliby ich

wesprzeć, wpadli do

naszej kieszeni. Sami nawet nie chcieli walczyć, dopóki zatrudnieni przez

nich najemnicy nie

dali drapaka zobaczywszy, czemu muszą stawić czoło...

Rzecz jasna, sedno sprawy stanowiły grzechy Komarrczyków poprzedniego

pokolenia, którzy przyjęli łapówkę za przepuszczenie cetagandańskiej floty

najeźdźczej,

udającej się na szybki i łatwy podbój biednego, niedawno odkrytego na nowo,

na wpół

feudalnego Barrayaru. Akcja ta nie była ani szybka, ani łatwa, ani nie była

podbojem:

dwadzieścia lat i rzeka krwi, później ostatnie cetagandańskie statki wojenne

wycofały się tą

background image

samą drogą, którą przybyły - poprzez „neutralny” Komarr.

Barrayarczycy mogli być zacofani, ale nikt nie mógł im zarzucić, że się wolno

uczą.

Wśród ludzi z pokolenia dziadka Milesą, którzy doszli do władzy w ciężkich

czasach

cetagandańskiej okupacji, zrodziło się obsesyjne dążenie do tego, by podobna

inwazja nigdy

się nie powtórzyła. I pokoleniu ojca Milesa przypadło wcielenie tego w życie

poprzez

przejęcie pełnej i ostatecznej kontroli nad Komarrem - bramą do Barrayaru.

Barrayarska flota inwazyjna błyskawicznie realizowała starannie opracowane

strategie, aby przejąć dochodową gospodarkę Komarru z minimalnym dla niej

uszczerbkiem.

Podbój, a nie zemsta, miał służyć chwale cesarza. Dowódca Cesarskiej Floty,

admirał lord

Aral Vorkosigan, sprawił, że stało się to aż nadto jasne, pomyślał Miles.

Ulegli handlarze, z jakich w gruncie rzeczy składała się oligarchia Komarru,

zostali

przekonani do takiego rozwiązania - starano się wszelkimi środkami ułatwić im

kapitulację.

Uczyniono obietnice, dano gwarancje; życie w podporządkowaniu i ograniczona

własność

wciąż były życiem i własnością, z lekką domieszką nadziei na przyszłą poprawę

sytuacji.

Dostatnie życie byłoby najlepszą zemstą.

A potem nadeszła Masakra w Solstice.

To wina nadgorliwego podwładnego - ryczał admirał lord Vorkosigan. Tajne

instrukcje - krzyczały rodziny dwustu Radców Komarru zastrzelonych w sali

gimnastycznej

przez barrayarskie służby bezpieczeństwa. Prawda zginęła wraz z ofiarami.

Miles sam nie był

przekonany, czy jakiemuś historykowi uda się ją wskrzesić. Jedynie admirał

Vorkosigan i

dowódca służb bezpieczeństwa wiedzieli, jak było w rzeczywistości, i to słowa

admirała

Vorkosigana zostały wystawione na próbę. Dowódca służb bezpieczeństwa zginął

bez sądu z

rąk wściekłego admirała. Sprawiedliwie ukarany albo też zabity, by nie puścił

pary z ust -

proszę wybrać zgodnie z własnymi uprzedzeniami.

W zasadzie Miles nie przejmował się zbytnio Masakrą w Solstice. W końcu prze-

cież

cetagandańskie bomby atomowe zmiotły całe miasto Vorkosigan Vashnoi, zabi-

jając nie setki,

ale tysiące, i nikt nie wszczynał rozruchów na ulicach z tego powodu. A jed-

nak to właśnie

Masakra w Solstice przykuła uwagę, pobudzając wyobraźnię mas; to imię Vorko-

sigana

zyskało przydomek „Rzeźnik” przez duże R, to słowo Vorkosigana zostało

splamione. Co

powodowało, że ten kawałek historii był bardzo osobisty.

Trzydzieści lat temu. Milesa jeszcze nie było na świecie, a David Galen miał

cztery

lata, gdy jego ciotka, Radczyni Komarru Rebecca Galen, zginęła w sali gim-

nastycznej pod

kopułami miasta Solstice.

Wyższe Dowództwo Barrayaru spierało się co do przyjęcia dwudziestosześciolet-

niego

background image

Duva Galeniego do armii, wymieniając między sobą bardzo bezpośrednie listy.

„...nie mogę polecić tego wyboru” pisał szef CesBezu Illyan w prywatnej notce

do

premiera hrabiego Arala Vorkosigana. „Podejrzewam cię o donkiszoterię wy-

wołaną

poczuciem winy. A wina jest luksusem, na który nie możesz sobie pozwolić.

Jeśli odczuwasz

ukryte pragnienie otrzymania strzału w plecy, powiadom mnie, proszę, z

dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem, abym mógł na czas odejść na em-

eryturę.

Simon”.

Odpowiedź była nagryzmolona odręcznie, ściśniętym, niekształtnym pismem

grubopalcego człowieka, dla którego wszystkie pióra były zbyt cienkie, pismem

boleśnie

znajomym Milesowi. „...wina? Być może. Przeszedłem się po tej przeklętej

sali, zaraz po

wszystkim, kiedy krew nie zdążyła jeszcze wyschnąć. To była rzeź. Niektóre

szczegóły

zapadają głęboko w pamięć. Akurat zapamiętałem Rebekę Galen z uwagi na

sposób, w jaki

została zabita. Była jedną z niewielu, którzy zginęli, stojąc twarzą w twarz

z oprawcami.

Bardzo wątpię, aby moje plecy były kiedykolwiek zagrożone ze strony Duva Ga-

leniego.

Późniejsze zaangażowanie jego ojca w działalność ruchu oporu raczej mnie nie

niepokoi. W końcu nie tylko z uwagi na nas chłopak zmienił sobie imię na bar-

rayarskie.

Jeżeli udałoby się nam zdobyć jego prawdziwą lojalność, byłoby to coś, czego

przede

wszystkim pragnąłem dla Komarru. O pokolenie za późno, to prawda, oraz po

długim i

krwawym błądzeniu, ale - jeśli już używasz języka teologów - byłby to rodzaj

pokuty.

Oczywiście, ma ambicje polityczne, ale ośmielam się twierdzić, że są one

bardziej złożone i

konstruktywne niż zabójstwo.

Wpisz go znowu na listę, Simonie, i zostaw go tam tym razem. Ta sprawa mnie

męczy

i nie chcę już jej więcej przerabiać. Niech wystartuje i sprawdzi się - jeśli

potrafi”.

Podpis był, jak zwykle, nieczytelnym bazgrołem.

Potem kadet Galeni zajmował uwagę oficerów stojących o wiele niżej w cesar-

skiej

hierarchii i oficjalnie dostępne zapisy z tego okresu Miles przeglądał już

wcześniej.

- Cały problem w tym - powiedział Miles w ciężkiej, pełnej napięcia ciszy,

która od

trzydziestu minut panowała w pokoju - że bez względu na to, jak fascynująca

byłaby

zawartość tego pliku, wcale nie zawęża to spektrum możliwości. Tylko je pom-

naża. Cholera.

Włączając w to, pomyślał, moją małą teoryjkę o defraudacji i dezercji. To, co

znalazł,

nie mogło jej obalić, czyniło ją tylko bardziej bolesną, gdyby się

sprawdziła. A próba

zamachu w kosmoporcie nabierała bardziej złowieszczego wydźwięku.

- Równie dobrze - wtrącił Ivan - może być ofiarą najzwyczajniejszego w świe-

cie

background image

wypadku.

Ambasador chrząknął i wstał, potrząsając głową.

- Bardzo niejednoznaczne. Mieli rację, że to zabezpieczyli. Mogłoby źle

wpłynąć na

jego karierę. Chciałbym, poruczniku Vorpatril, aby złożył pan na ręce miejs-

cowych władz

raport o zaginięciu. A pan niech zabezpieczy z powrotem ten plik, Vorkosigan.

- Ivan wyszedł

za ambasadorem.

Przed wyłączeniem komkonsoli Miles przejrzał dokumenty odnoszące się do

tajemniczej wzmianki o ojcu Galeniego. Po tym, jak zamordowano jego siostrę w

Masakrze w

Solstice, stary Galen najwidoczniej został aktywnym działaczem komarrskiego

podziemia.

Resztki bogactw, które barrayarscy najeźdźcy pozostawili dumnej niegdyś rodz-

inie,

wyparowały całkowicie podczas gwałtownego powstania sześć łat później. Stare

zapisy

barrayarskich służb bezpieczeństwa mówiły o losach części z tych pieniędzy

zamienionych na

broń z przemytu, żołd i utrzymanie armii terrorystów; następnie łapówki na

wizy wyjazdowe i

ewakuację z planety dla tych, którzy przeżyli. Ojciec Galeniego nie zdążył

się jednak

ewakuować - wyleciał w powietrze podczas ostatniego, nieudanego zamachu bom-

bowego na

KG Cesarskich Służb Bezpieczeństwa. Notabene razem ze starszym bratem Gale-

niego.

Miles, zadumany, zaczął sprawdzać, czy na Ziemi nie ma więcej zabłąkanych

krewnych Galena pośród przybyłych tu uchodźców wymienionych w aktach służb

bezpieczeństwa ambasady.

Rzecz jasna, przez ostatnie dwa lata Galeni miał mnóstwo możliwości, aby

zredagować te pliki.

Potarł swe bolące czoło. Galeni miał piętnaście lat, gdy zamarły ostatnie po-

drygi

Powstania. Zostały zduszone. Miles miał nadzieję, że był wtedy za młody, by

brać aktywny

udział. Jakikolwiek jednak był ten udział, Simon Illyan najwyraźniej wiedział

o nim i był

skłonny pozwolić mu stać się historią. To była zamknięta księga. Ponownie za-

bezpieczył plik.

Miles pozwolił Ivanowi załatwić wszystko z miejscową policją. Co prawda

teraz,

kiedy rozpuścił historyjkę o klonach, był częściowo zabezpieczony przed

możliwością

spotkania w obu swych wcieleniach tych samych ludzi, ale nie należało tego

nadużywać.

Można było oczekiwać, że policja będzie bardziej czujna i podejrzliwa niż

inni, a on nie miał

zamiaru stać się dwugłowym źródłem zbrodni.

Przynajmniej wydawało się, że traktują zniknięcie attache wojskowego z

należytą

powagą, obiecując współpracę do tego stopnia, że uczynią zadość prośbie amba-

sadora, aby

nie przekazywać sprawy do mediów. Dysponując odpowiednimi kadrami i wypo-

sażeniem,

background image

mogli z powodzeniem zająć się rutynowymi czynnościami, takimi jak identy-

fikowanie

wszelkich znajdowanych w pojemnikach na śmieci części ciała ludzkiego itd.

Miles mianował

siebie oficjalnym detektywem do wszystkich spraw na obszarze ambasady. Ivan

zaś, który

nagle stał się szefem, został obciążony wszystkimi rutynowymi pracami Gale-

niego; Miles

bezdusznie zostawił go z tym.

Minęły dwadzieścia cztery godziny, które Miles spędził, przeważnie siedząc w

fotelu

komkonsoli, przeglądając dane ambasady dotyczące uchodźców z Komarru. Nies-

tety,

ambasada zgromadziła strasznie dużo takich informacji. Jeżeli którakolwiek z

nich coś

znaczyła, była dobrze ukryta w stosach innych, nieistotnych. To po prostu nie

była praca dla

jednego człowieka.

O drugiej rano Miles, ledwo widząc na oczy, zrezygnował z dalszych poszuki-

wań,

skontaktował się z Elli Quinn i przerzucił cały problem na barki Działu Wywi-

adu

dendariańskich najemników.

Przerzucił było słowem dobrze określającym to, co zrobił - masowy transfer

danych

przez łącze komunikacyjne z zabezpieczonych komputerów ambasady do „Triumpha”

na

orbicie. Galeni dostałby zawału - pieprzyć Galeniego, to przede wszystkim on

zawinił swoim

zniknięciem. Miles przezornie nie spytał również Ivana. Oficjalne stanowisko

Milesa, jeśliby

do czegoś doszło, było takie, że Dendarianie stanowili de facto siły bar-

rayarskie i był to

wewnętrzny przekaz danych w obrębie wojsk cesarskich. Teoretycznie. Miles

dołączył

również osobiste pliki Galeniego w pełni, w dostępnej formie. W tym wypadku

jego oficjalne

wytłumaczenie brzmiałoby tak, że zabezpieczenia miały chronić Galeniego je-

dynie przed

uprzedzeniami ze strony barrayarskich patriotów, do których to Dendarianie

bez wątpienia się

nie zaliczali. Jeden z tych argumentów musiał zadziałać.

- Przekaż naszym szpiegom, że odnalezienie Galeniego to kontrakt - powiedział

Miles

do Elli. - Część ogólnej akcji zbierania funduszy na flotę. Powiedz, że

zapłacą nam za

znalezienie człowieka. Co, jakby się zastanowić, może okazać się prawdą.

Poszedł do łóżka z nadzieją, że jego podświadomość poradzi sobie ze wszyst-

kimi

problemami podczas tych niewielu godzin nocy, jakie zostały, ale obudził się

z takim samym

mętlikiem i pustką w głowie. Wyznaczył Bartna i paru innych podoficerów do

ponownego

sprawdzenia ruchów kuriera, który mógł być innym słabym ogniwem łańcucha.

Siedział

sztywno, czekając na wiadomość z policji, tkając w wyobraźni sieci coraz to

bardziej

background image

dziwacznych i pokręconych scenariuszy. Tkwił w ciemnym pokoju, nieruchomo jak

głaz,

tylko noga drżała mu nerwowo i czuł, jakby za chwilę jego głowa miała eksplo-

dować.

Trzeciego dnia odezwała się Elli Quinn.

Gwałtownie wcisnął łącze komunikacyjne w holowid, spragniony przyjemności

oglądania jej twarzy. Miała bardzo specyficzny uśmieszek.

- Myślałam, że cię to zainteresuje - zamruczała. - Kapitan Thorne otrzymał

właśnie

fascynującą propozycję kontraktu dla Dendarian.

- Czy ma on fascynującą cenę? - zapytał Miles. Przekładnie w jego głowie

zazgrzytały, kiedy próbował przestawić się na rozpatrywanie problemów admi-

rała Naismitha,

odsuniętych i zapomnianych w ciągu ostatnich dwóch dni napięcia i nie-

pewności.

- Sto tysięcy betańskich dolarów. W bezpiecznej gotówce, nie do wyśledzenia.

- Ooo... - To było prawie pół miliona marek imperialnych. - Myślałem, że wy-

raziłem

się jasno, że tym razem nie podejmiemy się niczego nielegalnego. Mamy już

wystarczająco

dużo kłopotów.

- Jak ci się podoba porwanie? - Zachichotała nagle.

- Wykluczone!

- Ha, tym razem zrobisz wyjątek - powiedziała z przekonaniem, a nawet z za-

pałem.

- Elli... - warknął ostrzegawczo.

Powstrzymała wesołość, biorąc głęboki oddech, choć w oczach ciągle miała og-

niki.

- Ależ Miles... Nasi tajemniczy i potężni nieznajomi chcą wynająć admirała

Naismitha, aby porwał z barrayarskiej ambasady lorda Milesa Vorkosigana.

***

- To na pewno pułapka - powiedział wyraźnie podenerwowany Ivan, który

prowadził

wypożyczony przez Elli szybkowóz poprzez poziomy miasta. Środek nocy był nie-

mal tak

rozświetlony jak dzień, choć cienie tańczyły na ich twarzach, gdy uliczne

źródła światła

przesuwały się nad sferyczną osłoną kabiny.

Szary mundur dendariańskiego sierżanta leżał na Ivanie równie dobrze jak jego

zielony barrayarski, zauważył ponuro Miles. Ten człowiek po prostu wygląda

dobrze w

mundurze; w jakimkolwiek mundurze. Elli, która siedziała po drugiej stronie

Milesa,

wyglądała jak bliźniaczka Ivana. Udawała spokój, jej gibkie ciało było wy-

ciągnięte na

siedzeniu, ręka niedbale spoczywała na oparciu za Milesem. Ale znowu zaczęła

obgryzać

paznokcie, zauważył. Siedział pomiędzy nimi w zielonym barrayarskim mundurze

lorda

Vorkosigana i czuł się jak zwiędły liść sałaty wciśnięty pomiędzy dwie pajdy

spleśniałego

chleba. Cholera, był zbyt zmęczony na te nocne zabawy.

- Oczywiście, że to jest pułapka - powiedział Miles. - A kto i dlaczego ją

zastawił, jest

tym, czego chcemy się dowiedzieć. Oraz jak wiele wiedzą. Czy zastawili ją,

ponieważ

background image

uważają, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to dwie różne osoby, czy też

wręcz

przeciwnie? A jeśli to drugie, to czy narazi to na szwank tajną współpracę

Barrayaru z

dendariańskimi najemnikami w przyszłych operacjach?

Ukradkowe spojrzenia Elli i Milesa spotkały się. W rzeczy samej. Jeśli gra, w

którą

grał Naismith, była skończona, jaką przyszłość mieli przed sobą?

- A może - powiedział starający się pomóc Ivan - to coś zupełnie innego, na

przykład

miejscowi bandyci chcący zarobić parę groszy z okupu. Albo coś naprawdę

pokręconego, na

przykład Cetagandanie próbują wpakować admirała Naismitha w kłopoty z Bar-

rayarczykami,

mając nadzieję, że ci będą mieli więcej szczęścia i załatwią tego małego

szpiega. Albo też...

- Albo też ty, Ivanie, jesteś tym geniuszem zła, który stoi za wszystkim -

podpowiedział uprzejmie Miles - i próbujesz pozbyć się konkurencji, żeby mieć

całą

ambasadę dla siebie.

Elli spojrzała na niego uważnie, upewniając się, że żartuje. Ivan się tylko

zaśmiał:

- To mi się podoba.

- Jedyne, czego możemy być pewni, to że nie jest to cetagandańska próba zama-

chu -

westchnął Miles.

- Chciałabym być tego równie pewna jak ty - mruknęła Elli. Był późny wieczór

czwartego dnia po zniknięciu Galeniego. Trzydzieści sześć godzin, odkąd

zaproponowano

Dendarianom ów dziwaczny kontrakt, dało Elli czas do namysłu; dla niej pomysł

ten zaczynał

tracić na atrakcyjności, choć Miles był coraz bardziej zaabsorbowany

tysiącami możliwości.

- Pomyślmy logicznie - przekonywał. - Cetagandanie albo wciąż uważają, że

jestem

dwiema różnymi osobami, albo też nie. Chcą zabić admirała Naismitha, a nie

syna

barrayarskiego premiera. Zabicie lorda Vorkosigana mogłoby znów wywołać

krwawą wojnę.

De facto będziemy wiedzieli, że przejrzeli naszą tajemnicę, kiedy przestaną

próbować zabić

Naismitha i zamiast tego zaczną robić wielki i kłopotliwy dla nas szum wokół

skierowanych

przeciw nim operacji dendariańskich. Nigdy w życiu by nie zmarnowali takiej

okazji

dyplomatycznej. Szczególnie teraz, kiedy wypłynęła sprawa traktatu dotyc-

zącego prawa

tranzytu przez Tau Ceti. Mogliby jednym posunięciem sparaliżować cały nasz

handel

galaktyczny.

- Na początku mogą próbować sprawdzić twoje powiązania - powiedział Ivan,

wyglądający na zamyślonego.

- Nie powiedziałem, że to nie jest sprawka Cetagandan - zauważył łagodnie

Miles. -

Mówiłem tylko, że jeśli to oni, to nie będzie to zabójstwo.

Elli jęknęła.

- Czas już - Miles spojrzał na chronometr - na ostatnie połączenie.

Elli uruchomiła swój naręczny komunikator.

background image

- Jesteś tam jeszcze, Bel?

Odezwał się wysoki, śpiewny głos kapitana Thorne’a, który znajdował się wraz

ze

swym oddziałem żołnierzy dendariańskich w szybkolocie podążającym ich śladem:

- Mam was w polu widzenia.

- Dobra, tak trzymać. Obserwuj tyły z góry, my będziemy kontrolować przód. To

nasze ostatnie połączenie przed wezwaniem, żebyście do nas dołączyli.

- Będziemy czekać. Bez odbioru.

Miles nerwowo podrapał się po karku. Quinn, zobaczywszy to, zauważyła:

- Nie chcę czekać, aż nasza pułapka zadziała, i pozwolić im tym samym, by cię

zgarnęli.

- Nie zamierzam pozwolić im, by mnie zgarnęli. Kiedy odkryją swoje karty,

wparuje

Bel i wtedy my ich zgarniemy. Ale jeśli nie będzie wyglądało, że chcą mnie od

razu zabić,

moglibyśmy się dużo dowiedzieć, pozwalając ich operacji rozwijać się jeszcze

trochę. Ze

względu na, hm... sytuację w ambasadzie, może to być warte małego ryzyka.

Elli potrząsnęła głową z niemą dezaprobatą.

Kilka następnych minut upłynęło w milczeniu. Miles był gdzieś w połowie

przypominania sobie wszystkich możliwości rozwoju wypadków, które opracowali

na tę

wieczorną akcję, kiedy zatrzymali się przed szeregiem starych trzypiętrowych

domów

stłoczonych wzdłuż zakręcającej uliczki. Wydawały się bardzo ciche i ciemne,

nie

zamieszkane; najwyraźniej wysiedlono z nich ludzi, by je wyburzyć lub wyre-

montować.

Elli rzuciła okiem na numery na drzwiach i podniosła osłonę kabiny. Miles

wyskoczył

i stanął przy niej. Ivan, wciąż w pojeździe, uruchomił skanery.

- Nikogo nie ma w domu - zameldował, zerkając z ukosa na odczyty.

- Co? Niemożliwe - powiedziała Elli.

- Może jesteśmy za wcześnie?

- Bzdury! - prychnęła Elli. - Jak zwykł mawiać Miles, pomyślmy logicznie.

Ludzie,

którzy chcą kupić lorda Vorkosigana, aż do ostatniej chwili nie wyznaczali

nam tego

spotkania. Dlaczego? Żebyśmy nie mogli dostać się tu pierwsi i sprawdzić tego

miejsca.

Muszą być gdzieś w pobliżu i czekać. - Nachyliła się do kabiny pojazdu,

sięgając ponad

ramieniem Ivana. Rozłożył ręce w niemym przyzwoleniu, kiedy ponownie

uruchomiła skaner.

- Miałeś rację - przyznała. - Ale wciąż coś tu nie gra.

Czy to przypadkowi chuligani rozwalili kilka świateł ulicznych właśnie tu?

Miles

wpatrywał się w noc.

- Nie podoba mi się to - mruknęła Elli. - Nie będziemy związywać ci rąk.

- Czy poradzicie sobie ze mną bez pęt?

- Jesteś nafaszerowany narkotykami po dziurki w nosie.

Miles opuścił ramiona, pozwolił, by szczęka mu opadła, a jego oczy zaczęły

błądzić

bez celu i koordynacji. Szedł u boku Elli, powłócząc nogami, prowadzony w

górę schodów

żelaznym uściskiem jej ręki. Drzwi były staromodne, na zawiasach. Nacisnęła

klamkę.

Otwarte. Rozwarły się ze skrzypieniem, odsłaniając ciemność.

background image

Elli z ociąganiem schowała ogłuszacz do kabury i odczepiwszy od pasa latarkę,

posłała strumień światła w czerń. Oczom ich ukazał się hol, na lewo pięły się

dość

rozklekotane schody, bliźniacze sklepione przejścia po obu stronach

prowadziły do ciemnych

pokoi wychodzących na ulicę. Westchnęła i ostrożnie przekroczyła próg.

- Jest tu kto? - zawołała nieśmiało. Cisza. Weszli do pokoju po lewej, stru-

mień światła

przelatywał z kąta w kąt.

- Nie jesteśmy przed czasem - wymamrotała - ani spóźnieni, adres się

zgadza... Gdzie

oni są?

Jeśli miał grać swoją rolę, nie mógł jej odpowiedzieć. Elli uwolniła go,

przełożyła

latarkę do lewej ręki i ponownie wyciągnęła ogłuszacz. - Jesteś zbyt naćpany,

żeby odejść za

daleko - oznajmiła, jakby mówiąc do siebie. - Rozejrzę się tutaj.

Jedna z powiek Milesa zadrgała, sygnalizując, że zrozumiał. Dopóki Elli nie

skończy

sprawdzać, czy nie ma tu promieniowania skanerowego i ukrytych czujników, le-

piej, żeby

grał ciągle, w miarę przekonująco, porwanego lorda Vorkosigana. Po chwili wa-

hania

skierowała się w stronę schodów. I zabrała ze sobą światło, niech to diabli.

Wciąż słyszał słabe odgłosy skrzypienia jej szybkich kroków nad sobą, kiedy

czyjaś

dłoń zakryła mu usta, a na karku poczuł zimny pocałunek ogłuszacza

nastawionego na małą

moc i zerowy zasięg.

Rzucił się, kopiąc, próbując krzyknąć bądź ugryźć. Napastnik syknął z bólu i

ścisnął

go mocniej. Było ich dwóch - wykręcili mu ręce do tyłu, wcisnęli w usta kne-

bel, zanim jego

zęby zdążyły zacisnąć się na dłoni intruza. Knebel był przesiąknięty jakimś

słodkawym,

mocnym narkotykiem; jego nozdrza zadrgały konwulsyjnie, ale struny głosowe

odmówiły

posłuszeństwa. Wydało mu się, że nie czuje swojego ciała, jakby wyprowadził

się, nie

zostawiając nowego adresu. Wtedy zapaliło się blade światło.

Dwóch rosłych mężczyzn, starszy i młodszy, ubranych w ziemskie stroje,

poruszyło

się w cieniu. Byli jakby rozmazani - cholera, tarcze skanerowe! I muszą być

naprawdę dobre,

skoro pokonały urządzenia dendariańskie. Miles wypatrzył pudełeczka przytroc-

zone do ich

pasów - dziesięć razy mniejsze niż najnowszy sprzęt używany przez jego ludzi.

Wyglądały na

nowe - takie malutkie paczki energii. Ambasada barrayarska będzie musiała un-

owocześnić

wyposażenie swoich tajnych służb... Przez chwilę aż zrobił zeza, próbując

odczytać na nich

nazwę producenta, gdy dostrzegł trzeciego człowieka.

No tak, trzeci. Koniec ze mną, myśli Milesa wirowały panicznie. Tego już dla

mnie za

wiele. Ten trzeci był nim samym.

Alter-Miles, ubrany schludnie w zielony barrayarski mundur, zrobił krok na-

przód, aby

background image

długo, dziwnym, głodnym wzrokiem, wpatrywać się w twarz trzymanego przez

dwóch

pozostałych Milesa. Zaczął przekładać zawartość jego kieszeni do swoich.

Ogłuszacz...

identyfikator... pół paczki goździkowych tabletek odświeżających oddech...

Skrzywił się na

widok tabletek, jakby zdziwiony, ale potem schował je, wzruszając ramionami.

Wskazał na

pas Milesa.

Ten sztylet Miles odziedziczył na wyraźne życzenie dziadka. Trzechsetletnie

ostrze

wciąż było giętkie niczym kauczuk i ostre jak szkło. Wysadzana drogimi ka-

mieniami rękojeść

kryła w sobie herb Vorkosiganow. Teraz wyciągnęli mu go spod kurtki. Alter-

Miles przełożył

pas od sztyletu przez ramię i zapiął bluzę. Wreszcie zdjął z siebie pas z

tarczą skanerową i

pośpiesznie spiął nim Milesa.

Oczy alter-Milesa pałały przerażeniem połączonym z podnieceniem, kiedy za-

trzymał

się, by rzucić ostatnie spojrzenie na Milesa. Miles już raz widział to

spojrzenie, na swej

twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej.

Nie.

Widział je na jego twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej.

Musiał stać z metr za Milesem, pod kątem. W złym mundurze. Zielonym, podczas

gdy

Miles miał na sobie dendariański - szary.

Wygląda na to, że tym razem się poprawili, chociaż...

- Doskonale - mruknął alter-Miles, uwolniony od tłumiącej dźwięki osłony

tarczy

skanerowej. - Nie musimy nawet ogłuszać kobiety. Niczego nie będzie podejrze-

wać.

Mówiłem, że to zadziała. - Odetchnął głęboko, zadarł głowę i uśmiechnął się

sardonicznie do

Milesa.

Gra małego służbistę, pomyślał zjadliwie Miles. Zapłaci mi za to...

Cóż, zawsze byłem swoim najgorszym wrogiem.

Zamiana zajęła tylko kilka sekund. Wynieśli Milesa przez drzwi znajdujące się

w

głębi pokoju. Nadludzkim wysiłkiem szarpnął się i uderzył głową we framugę.

- Co to było? - odezwał się natychmiast głos Elli z góry.

- To ja - odkrzyknął szybko alter-Miles. - Rozglądałem się tylko. Tutaj też

nikogo nie

ma. To zupełna klapa.

- Tak myślisz? - Miles słyszał, jak Elli galopuje w dół po schodach. - Mo-

glibyśmy

jeszcze chwilę poczekać.

Naręczny komunikator Elli zabrzęczał.

- Elli? - zabrzmiał słaby głos Ivana. - Odebrałem dziwny sygnał ze skanerów

jakąś

minutę temu.

Serce Milesa zabiło mocniej.

- Sprawdź jeszcze raz. - Głos alter-Milesa był spokojny.

- Teraz nie ma nic.

- Tu też nic nie ma. Obawiam się, że coś ich wypłoszyło i wycofali się. Za-

wołaj Bela i

zabierz mnie z powrotem do ambasady, komandor Quinn.

background image

- Tak szybko? Czy jesteś pewny?

- Teraz tak. To rozkaz.

- Ty jesteś szefem. Cholera - powiedziała Elli z żalem. - Nastawiłam się już

na te

dwieście tysięcy betańskich dolarów.

Ich nierówne kroki odbijały się echem w holu i zostały zagłuszone za-

mykającymi się

drzwiami. Warkot szybkowozu zanikał w oddali. Ciemność, cisza odmierzana

tylko

oddechami.

Wyciągnęli Milesa na zewnątrz przez tylne wyjście, zawlekli wąskim zaułkiem

do

szybkowozu zaparkowanego w alei i wcisnęli na tylne siedzenie. Siedzieli,

trzymając go jak

manekina między sobą, podczas gdy trzeci porywacz prowadził. Myśli Milesa wi-

rowały

szaleńczo na granicach świadomości. Cholerne skanery... Technologia sprzed

pięciu lat z

peryferii, co czyniło ją o dziesięć lat spóźnioną w stosunku do Ziemi - będą

musieli przełknąć

gorzką pigułkę budżetową i wyrzucić na śmietnik cały system skanerowy floty

dendariańskiej, jeśli tylko dożyje możliwości wydania takiego rozkazu...

Skanery, do diaska.

Wina nie leżała po stronie skanerów. Czyż na niegdyś mitycznego jednorożca

nie polowano,

używając luster, aby zauroczyć próżną bestię, podczas gdy zabójcy otaczali

ją, by zadać cios?

Gdzieś w pobliżu musi się kryć jakaś dziewica...

Była to stara dzielnica. Bardzo kręta trasa, którą posuwał się szybkowóz,

mogła albo

służyć zmyleniu go, albo po prostu był to miejscowy skrót. Mniej więcej po

kwadransie

wjechali pod ziemię i zatrzymali się z sykiem. Znajdowali się na niewielkim,

najwyraźniej

prywatnym parkingu, z miejscem jedynie na kilka pojazdów.

Porywacze zaciągnęli Milesa do rury windowej i wznieśli się o poziom wyżej,

do

krótkiego korytarza. Jeden z nich ściągnął Milesowi buty i odpiął pas z

tarczą skanerową.

Ogłuszenie powoli ustępowało. Nogi wciąż miał jak z waty, czuł, jakby wbijały

się w nie

tysiące szpilek, ale przynajmniej mógł na nich ustać. Uwolnili jego spętane

nadgarstki;

niezdarnie próbował rozetrzeć bolące ramiona. Kiedy wyciągnęli mu knebel z

ust, wydał z

siebie nieartykułowany jęk.

Otworzyli drzwi znajdujące się naprzeciw i wepchnęli go do pokoju

pozbawionego

okien. Drzwi zamknęły się za nim z dźwiękiem przypominającym odgłos

zatrzaskujących się

szczęk pułapki. Zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się na szeroko

rozstawionych

nogach, dysząc ciężko.

Wbudowana w sufit lampa rozjaśniała wąski pokój wyposażony jedynie w dwie

twarde ławy wzdłuż ścian. Z lewej strony przejście pozbawione drzwi

prowadziło do

miniaturowej łazienki bez okien.

background image

Jakiś mężczyzna, ubrany jedynie w zielone spodnie, beżową koszulę i skar-

petki, leżał

zwinięty w kłębek na jednej z ław, odwrócony do ściany. Zesztywniały, os-

trożnie odwrócił

się i usiadł. Jedna ręka automatycznie powędrowała do góry, jakby próbując

osłonić

poczerwieniałe oczy od zbyt jasnego światła; drugą podparł się o ławkę, żeby

się nie

przewrócić. Jego ciemne włosy były zmierzwione, czterodniowa szczecina po-

rastała policzki.

Kołnierz koszuli rozchylał się szeroko, odsłaniając zwiotczałą szyję, której

nikt by się nie

spodziewał pod wysokim, sztywnym, przypominającym żółwią skorupę kołnierzem

barrayarskiego munduru. Jego twarz była poorana bruzdami.

Nieskazitelny kapitan Galeni. Teraz raczej sfatygowany.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Galeni spojrzał na Milesa z ukosa.

- Niech cię diabli - powiedział bezbarwnym głosem.

- Nawzajem - wychrypiał w odpowiedzi Miles.

Galeni wyprostował się, jego zaropiałe oczy patrzyły z podejrzliwością.

- A może... to ty?

- Nie wiem. - Miles się zadumał. - Którego mnie oczekiwałeś? - Pokuśtykał do

ławki

po przeciwnej stronie pokoju i usiadł, zanim kolana odmówiły mu

posłuszeństwa, opierając

się o ścianę, ze stopami dyndającymi nad podłogą. Przez parę minut obydwaj

milczeli,

przyglądając się sobie wzajemnie.

- Nie miałoby sensu wrzucanie nas razem do jednego pokoju, gdybyśmy nie byli

kontrolowani - powiedział w końcu Miles.

Galeni w odpowiedzi wskazał palcem lampę.

- Ach tak. Mają też podgląd?

- Tak.

Miles wyszczerzył zęby, posyłając swój uśmiech do góry.

Galeni wciąż przyglądał mu się badawczo, widać było, że niepewność niemal

sprawia

mu ból.

Miles odchrząknął. W ustach ciągle czuł gorzki posmak.

- Rozumiem, że spotkałeś moje alter ego?

- Wczoraj. Myślę, że to było wczoraj, - Galeni spojrzał na światło.

Porywacze również Milesowi zabrali chronometr.

- Jest teraz koło pierwszej w nocy i mija piąta doba, odkąd zniknąłeś z amba-

sady -

pośpieszył z odpowiedzią na nie wypowiedziane pytanie Galeniego. - Czy

zostawiają to

światło włączone przez cały czas?

- Tak.

- Aha. - Miles zdusił w sobie przyprawiający o mdłości ból, który przyszedł

wraz ze

skojarzeniem. Stałe oświetlenie było metodą stosowaną w więzieniach przez Ce-

tagandan, aby

zakłócić poczucie upływu czasu. Admirał Naismith znał to doskonale.

- Widziałem go tylko przez parę sekund - dodał Miles - kiedy dokonywali zami-

any. -

background image

Przesunął dłonią po piersi, gdzie zwykle znajdował się sztylet; potem, dra-

piąc się po karku,

spytał: - Czy... ja naprawdę tak wyglądam?

- Byłem przekonany, że to ty. Aż do końca. Powiedział mi, że trenuje. Tes-

tuje.

- Udało mu się?

- Był tu cztery czy pięć godzin.

Miles skrzywił się.

- To niedobrze. To bardzo niedobrze.

- Też tak pomyślałem.

- Aha. - Gęsta cisza wypełniła pokój. - No, historyku. Powiedz mi, jak

rozróżniasz

falsyfikat od oryginału?

Galeni potrząsnął głową, potem ucisnął palcami skronie, jakby żałując tego

ruchu; łeb

musiał mu pękać z bólu. Milesowi zresztą również.

- Nie sądzę, żebym potrafił to jeszcze zrobić. - A po namyśle dodał: - Zasa-

lutował mi.

Kwaśny uśmiech wykrzywił kąciki ust Milesa.

- Oczywiście, może ja jestem tylko jeden, a cała ta sprawa to tylko manewr

mający

doprowadzić cię. do szaleństwa...

- Przestań! - Galeni niemal wrzasnął. Niemniej jednak przez moment blady

uśmiech

rozjaśnił jego twarz.

Miles spojrzał w górę.

- Cóż, niezależnie od tego, kim jestem, możesz chyba mi powiedzieć, kim są

oni.

Hhm... mam nadzieję, że to nie Cetagandanie? Wszystko to jest już wystarc-

zająco dziwaczne,

zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ten mój... duplikat. To wytwór chirurgiczny,

jak sądzę. -

Tylko nie klon... Boże, żeby to tylko nie był mój klon...

- Powiedział, że jest klonem - odparł Galeni. - Rzecz jasna, przynajmniej

połowa z

tego, co mówił, to kłamstwa, kimkolwiek był.

- Aha. - Mocniejsze wykrzykniki wydawały się tutaj nie na miejscu.

- Tak. I dlatego zacząłem zastanawiać się nad tobą. To jest nad prawdziwym

tobą.

- A... aha! Tak. Wydaje mi się, że wiem teraz, dlaczego wyskoczyłem z tą...

historią, kiedy reporterka przyparła mnie do muru. Widziałem go już raz

wcześniej.To było

na stacji podziemnej, kiedy byłem na mieście z komandor Quinn. Z osiem, dzie-

sięć dni temu.

Musieli się wokół mnie kręcić, żeby dokonać zamiany. Byłem przekonany, że

widzę swoje

odbicie w lustrze. Ale miał na sobie zły mundur i musieli przerwać akcję.

Galeni przyglądał się swojemu rękawowi.

- Nie spostrzegłeś, że to nie ty?

- Miałem dużo na głowie.

- Nigdy o tym nie zameldowałeś!

- Byłem wtedy na środkach przeciwbólowych. Myślałem, że to może być mała

halucynacja. Byłem trochę zestresowany. Zanim wróciłem do ambasady, zdążyłem

już o tym

zapomnieć. A poza tym - uśmiechnął się głupawo - nie wydawało mi się, żeby

sianie

background image

poważnych wątpliwości co do mojego zdrowia psychicznego miało dodatnio

wpłynąć na

nasze stosunki zawodowe.

Galeni, mocno zirytowany, zacisnął usta; po chwili jednak twarz jego złagod-

niała,

przybierając wyraz rezygnacji.

- Prawdopodobnie nie.

Ta rezygnacja w oczach Galeniego zaniepokoiła Milesa.

- W każdym razie - kontynuował - ulżyło mi, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie

stałem się nagle jasnowidzem. Obawiam się, że moja podświadomość jest

bardziej

rozgarnięta niż reszta mózgu. Nie usłyszałem po prostu jej głosu. - Ponownie

wskazał w górę.

- To nie Cetagandanie?

- Nie. - Galeni oparł się o ścianę, przybierając kamienny wyraz twarzy. -

Komarrczycy.

- Aha - chrząknął Miles. - Spisek Komarrczyków. Trochę to... niepokojące.

Galeni skrzywił się.

- W istocie.

- W końcu - powiedział cicho Miles - jeszcze nas nie zabili. Musi istnieć

jakiś powód,

dla którego trzymają nas przy życiu.

Galeni wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu, aż pojawiły mu się zmarszc-

zki

pod oczami.

- Nie ma zupełnie żadnego. - Wyrzucił z siebie te słowa, chichocząc radośnie,

i nagle

urwał. Był to pewnie jakiś żart skierowany do lampy na suficie. - Wydaje mu

się, że ma rację

- wyjaśnił Galeni - ale bardzo się myli. - Gorzki wyrzut zawarty w tych

słowach również był

skierowany do góry.

- Może nie mów im tego - wycedził Miles przez zęby, po czym wziął głęboki od-

dech.

- No dalej, Galeni, powiedz, co się stało tego ranka, kiedy zniknąłeś z amba-

sady?

Galeni westchnął i jakby zebrawszy się w sobie, zaczął:

- Odebrałem wiadomość. Od starego... znajomego z Komarru. Prosił, żebym się z

nim

spotkał.

- Nie było żadnego zapisu tego połączenia. Ivan sprawdzał twoją komkonsolę.

- Wymazałem ów zapis. To był błąd, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego

sprawy. Ale coś, co powiedział, naprowadziło mnie na myśl, że to może być

trop prowadzący

do rozwiązania zagadki twoich dziwacznych rozkazów.

- A więc udało mi się ciebie przekonać, że coś w tych rozkazach jest nie w

porządku?

- No pewnie. Było jednak jasne, że jeśli tak jest, to służby bezpieczeństwa

ambasady

zostały zinfiltrowane w wyniku działania kogoś z wewnątrz. Prawdopodobnie tym

kimś był

kurier. Ale nie odważyłbym się wysunąć takiego oskarżenia bez przedstawienia

wystarczających dowodów.

- Kurier, no tak - powiedział Miles. - Był drugi na mojej liście.

Galeni uniósł brwi.

- A kto był pierwszy?

- Obawiam się, że ty.

Cierpki uśmiech Galeniego mówił wszystko. Miles, zakłopotany, wzruszył

background image

ramionami.

- Wykoncypowałem sobie, że zgarnąłeś moje osiemnaście milionów marek. Tylko

że

jeśli tak zrobiłeś, to czemu nie ulotniłeś się od razu? I wtedy właśnie zni-

knąłeś.

- Hmmm - chrząknął Galeni.

- Wszystko mi pasowało - wyjaśniał dalej Miles. - Miałem cię za malwersanta,

dezertera, złodzieja i ogólnie komarrskiego sukinsyna.

- To co cię powstrzymywało przed postawieniem takich zarzutów?

- Niestety nic. - Miles odkaszlnął. - Przykro mi.

Galeni lekko pozieleniał - był tak wzburzony, że nie potrafił nawet ukryć

swojego

stanu, choć próbował.

- Tak się sprawy mają - powiedział Miles. - Jeżeli się stąd nie wydostaniemy,

twoje

nazwisko będzie splamione.

- I to wszystko za niewinność... - Galeni przysunął się do ściany, oparłszy

się o nią

głową, oczy miał półprzymknięte, jakby z bólu.

Miles w tym momencie rozważał możliwe konsekwencje polityczne ich zniknięcia

bez śladu. Uznano by pewnie jego przypuszczenia odnośnie defraudacji za prze-

konujące, tym

bardziej że dodano by do nich porwanie, morderstwo, ucieczkę i Bóg wie co

jeszcze. Ten

skandal wstrząśnie bez wątpienia planami integracji Komarru, być może przek-

reśli je na

zawsze. Miles spojrzał na drugi kraniec pokoju, na człowieka, którego jego

ojciec wybrał,

żeby dać mu szansę. Pokuta...

Samo to byłoby wystarczająco dobrym powodem dla podziemia komarrskiego, żeby

ich obu zamordować. Ale istnienie - Boże, tylko nie klona! - alter-Milesa

świadczyło o tym,

że owo spowodowane przez Milesa zniesławienie Galeniego było z punktu

widzenia

Komarrczyków jedynie smacznym dodatkiem do głównego dania. Zastanawiał się,

czy

odwdzięczą mu się należycie.

- A zatem poszedłeś, żeby się spotkać z tym człowiekiem. - Miles wrócił do

opowieści

Galeniego. - Bez komunikatora i bez ochrony.

- Tak.

- Oraz pozwoliłeś, by cię z miejsca porwano. I ty krytykujesz metody mojej

ochrony!

- Tak. - Galeni otworzył oczy. - To znaczy nie. Najpierw zjedliśmy obiad.

- Zasiadłeś do obiadu z tym człowiekiem? A może... czy była ładna? - Miles

przypomniał sobie jednak, jakiego rodzaju zaimka użył Galeni, kiedy kierował

ostre uwagi

pod adresem lampy na suficie. Nie, nie ładna.

- Raczej nie. Mimo to próbował mnie przekabacić.

- Udało mu się?

Pod miażdżącym spojrzeniem Galeniego Miles wytłumaczył:

- To czyniłoby naszą rozmowę zorganizowanym specjalnie dla mnie przed-

stawieniem.

Galeni skrzywił się, z jednej strony irytując się, a z drugiej przyznając mu,

co prawda

niechętnie, rację. Falsyfikaty i oryginały, prawda i kłamstwa, jak je tutaj

rozróżnić?

background image

- Powiedziałem, żeby się wypchał - Galeni wyrzekł te słowa wystarczająco

głośno,

żeby nie pozostawić wątpliwości, że lampa je usłyszała. - Powinienem był się

zorientować

podczas naszej kłótni, że zdradził mi zbyt wiele, żeby pozwolić mi odejść.

Daliśmy sobie

nawzajem gwarancje, odwróciłem się do niego plecami... pozwalając uczuciom

przesłonić

rozsądek. On nie pozwolił sobie na to. I tak się tu znalazłem. - Rozejrzał

się po wąskiej celi. -

Ale to nie potrwa długo. W końcu przezwycięży swoje sentymenty. - Spojrzał na

lampę,

jakby rzucając wyzwanie.

Miles wziął głęboki oddech. Wciągane przez zęby powietrze wydało mu się lo-

dowate.

- Ta stara znajomość musiała być bardzo silna.

- O tak. - Galeni znów przymknął oczy, jakby rozważając ISO ucieczkę od

Milesa i

całego tego zamieszania w objęcia Morfe-usza.

Sztywne, niezdarne ruchy kapitana podsuwały myśl o torturach...

- Czy naciskali na ciebie, żebyś zmienił zdanie? Lub może przesłuchiwali,

używając

starych dobrych metod?

Powieki Galeniego lekko się rozwarły; dotknął purpurowego sińca pod lewym ok-

iem.

- Nie, mają specjalne prochy do przesłuchań. Nie muszą używać siły. Nafasze-

rowali

mnie nimi ze trzy, może cztery razy. Służby bezpieczeństwa ambasady nie mają

teraz dla nich

zbyt wielu sekretów.

- To skąd te siniaki?

- Próbowałem uciekać... chyba wczoraj. Zapewniam cię, że trzej goście, którzy

mnie

powstrzymali, wyglądają gorzej. Zdaje się, że wciąż mają nadzieję, że zmienię

zdanie.

- Czy nie mogłeś udawać, że chcesz współpracować, przynajmniej tak długo, aż

uda ci

się uciec? - powiedział wyprowadzony z równowagi Miles.

Galeni spojrzał zaczepnie.

- Nigdy - wysyczał. Cała wściekłość uszła z niego po chwili wraz ze zmęczonym

westchnieniem. - Przypuszczam, że powinienem był. Teraz już za późno.

Czyżby rozmiękczyli mózg biednemu kapitanowi tymi narkotykami? Jeśli nasz

chłodny Galeni pozwala emocjom wziąć górę nad rozsądkiem do tego stopnia,

to... hmmm,

muszą być to nie lada emocje. Tak głęboko ukryte, że rozum nie może sobie z

nimi poradzić.

- Nie sądzę, żeby przyjęli ode mnie ofertę współpracy - powiedział ponuro

Miles.

Galeni odzyskał swój zwykły, spokojny ton.

- Raczej nie.

- No właśnie.

Po kilku minutach Miles zauważył:

- Wiesz, to nie może być klon.

- Czemu nie? - spytał Galeni.

- Każdy mój klon, wyhodowany z komórek mojego ciała, powinien wyglądać,

hmmm... raczej jak Ivan. Z metr osiemdziesiąt i bez... zniekształconej twarzy

i kręgosłupa. Z

background image

porządnymi kośćmi, a nie takimi patyczkami. Chyba że... - ta myśl była prze-

rażająca - lekarze

przez całe życie okłamywali mnie co do moich genów.

- Musiał zostać zniekształcony, żeby się upodobnić - podsunął Galeni po na-

myśle. -

Chemicznie albo chirurgicznie, albo jedno i drugie. Równie łatwo zrobić to

twojemu klonowi

jak każdemu innemu wytworowi chirurgicznemu. Może nawet łatwiej.

- Ale to, co się ze mną stało, było tak przypadkowe - nawet leczenie

stanowiło jeden

wielki eksperyment. Moi lekarze nie wiedzieli, co z tego wyjdzie, dopóki nie

zakończyli

terapii.

- Uzyskanie prawa do duplikacji pewnie było niełatwe. Z pewnością jednak nie

była to

rzecz niemożliwa. Być może... osobnik, którego widzieliśmy, jest najnowszym

rezultatem

całej serii prób.

- W takim razie, co zrobili z odrzuconymi? - zapytał Miles z irytacją w gło-

sie.

Korowód klonów przesunął mu się w myślach niczym barwna tablica ilustrująca

przebieg

ewolucji w odwrotnym kierunku: ivanoidalny człowiek z Cro Magnon poprzez za-

gubione

ogniwa przekształca się z powrotem w szympansa-Milesa.

- Podejrzewam, że ich usunięto - powiedział spokojnym głosem Galeni, nie tyle

nie

dostrzegając okropności całej sytuacji, ile raczej próbując odsunąć ją od

siebie.

Milesa aż ścisnęło w żołądku.

- Bez litości.

- Tak - zgodził się Galeni tym samym spokojnym tonem.

Miles starał doszukiwać się w tym wszystkim sensu.

- W takim razie, on... mój klon... - mój brat bliźniak, przemknęło mu nagle

przez

głowę - musi być znacznie młodszy ode mnie.

- Kilka dobrych lat - przytaknął Galeni. - Sześć, na moje oko.

- Dlaczego akurat sześć?

- To arytmetyka. Miałeś koło sześciu lat, kiedy zdławiono Powstanie Komarr-

skie.

Mniej więcej wtedy grupa ta została zmuszona do zwrócenia swojej uwagi na

inne, mniej

bezpośrednie plany zaatakowania Barrayaru. Pomysł ten nie zainteresowałby ich

wcześniej. Z

kolei później klon byłby zbyt młody, aby zastąpić cię, nawet gdyby został

poddany procesowi

przyśpieszonego wzrostu. Zbyt młody, by podjąć grę. Najwyraźniej przez jakiś

czas będzie

musiał nie tylko wyglądać, ale i zachowywać się jak ty.

- Ale dlaczego w ogóle klon? I to mój?

- Myślę, że zamierzają wykorzystać go do jakiegoś sabotażu zgranego w czasie

z

powstaniem na Komarze.

- Barrayar nigdy nie wypuści Komarru z rąk. Nigdy. Jesteście naszą bramą

wejściową.

- Wiem - powiedział Galeni zmęczonym głosem. - Ale niektórzy ludzie prędzej

utopiliby kopuły naszych miast w morzu krwi, niż nauczyli się czegokolwiek z

historii. Albo

background image

w ogóle się czegoś nauczyli. - Mimowolnie skierował swój wzrok na lampę.

Miles przełknął ślinę, zebrał się w sobie i przerwał ciszę:

- Od jak dawna wiesz, że twój ojciec nie zginął w tamtej eksplozji?

Galeni przeszył Milesa spojrzeniem. Na chwilę skamieniał, potem rozluźnił

się, jeżeli

tak sztywny ruch można by nazwać rozluźnieniem. Powiedział tylko:

- Od pięciu dni. - I po chwili dodał: - Jak się o tym dowiedziałeś?

- Otworzyliśmy twoje zabezpieczone pliki osobiste. Był jedynym twoim bliskim

krewnym bez dokumentów z kostnicy.

- Myśleliśmy, że nie żyje. - Bezbarwny głos Galeniego zabrzmiał jakby z od-

dali. - Co

do mojego brata nie mieliśmy wątpliwości. Ludzie z CesBezu przyszli po moją

matkę i po

mnie, żebyśmy zidentyfikowali to, co po nim pozostało. A nie było tego zbyt

wiele. Bez trudu

uwierzyliśmy, że dosłownie nic nie zostało z mojego ojca, który rzekomo

znajdował się o

wiele bliżej miejsca wybuchu.

Galeni był na granicy załamania nerwowego, z trudem panował nad sobą.

Milesowi

niezbyt uśmiechała się perspektywa przyglądania się procesowi rozkładu tego

człowieka. Z

punktu widzenia cesarstwa było to marnotrawienie oficera. Prawie jak

zabójstwo. Lub

aborcja.

- Mój ojciec wciąż mówił o wolności Komarru - powiedział Galeni spokojnym

głosem. Do Milesa, do lampy, czy też do siebie? - O poświęceniach, które są

konieczne, by ją

osiągnąć. Bardzo lubił mówić o poświęceniach. Ludzkich czy innych. Ale nie

wydawało się,

by przejmowała go zbytnio wolność kogokolwiek na Komarze. Dopiero w dniu,

kiedy

skończyło się powstanie, stałem się wolnym człowiekiem. W dniu, w którym

zginął. Wolnym

- zdolnym do patrzenia swymi oczami, do wydawania własnych sądów, do decydow-

ania o

swoim życiu. Lub przynajmniej tak mi się zdawało. Życie - w głosie Galeniego

zabrzmiał

wyraźny sarkazm - jest pełne niespodzianek. - Uśmiechnął się kwaśno w stronę

lampy.

Miles zacisnął powieki, chcąc chwilę chłodno pomyśleć. Nie było to łatwe, ze

znajdującym się zaledwie dwa metry od niego, balansującym na krawędzi Ga-

lenim, od

którego biło mordercze napięcie. Miles miał niemiłe uczucie, że jego

nominalny przełożony

utracił szersze spojrzenie na sytuację, zamknięty w swojej własnej walce z

duchami

przeszłości. Albo z żywymi. Wszystko było w rękach Milesa.

Wszystko - to znaczy co? Podniósł się i na chwiejnych nogach zaczął

penetrować

pokój. Galeni milcząco obserwował go spod półprzymkniętych powiek. Tylko

jedno wyjście.

Podrapał paznokciami ściany - były solidne. Spojrzał na spojenia na podłodze

i suficie,

wskoczył na ławę, dosięgną! ich z wysiłkiem - ani drgnęły. Przeszedł do łazi-

enki, ulżył sobie,

umył ręce i twarz, spłukał kwaśny posmak z ust - była tylko zimna woda -

wypił trochę ze

background image

złożonych dłoni. Żadnej szklanki, nawet plastikowego kubka. Woda chlupotała

mu w

brzuchu, wywołując mdłości, jego dłonie kurczyły się nerwowo - to jeszcze

skutki ogłuszenia.

Zastanawiał się, co by się stało, gdyby zapchał odpływ wody koszulą. Żaden

większy

wandalizm nie był raczej możliwy. Wrócił na ławkę, wycierając ręce w spodnie,

i usiadł,

zanim kolana odmówiły mu posłuszeństwa.

- Dają ci jeść? - spytał.

- Dwa lub trzy razy dziennie - odparł Galeni. - Zawsze, kiedy gotują coś na

górze.

Zdaje się, że mieszka tu kilka osób.

- Byłaby to zatem dobra okazja do podjęcia próby ucieczki.

- Tak, była - zgodził się Galeni.

Faktycznie - była. Porywacze z pewnością podwoili straże po próbie podjętej

przez

kapitana. Próbie, której Miles nie odważyłby się naśladować - takie cięgi,

jakie zebrał Galeni,

unieruchomiłyby go dokumentnie.

- Dostarcza to jednak pewnej rozrywki - rzekł kapitan, przyglądając się zam-

kniętym

drzwiom. - Gdy ktoś pojawi się w progu, nie wiesz, czy przynosi ci obiad, czy

śmierć.

Miles odniósł wrażenie, że Galeni miał raczej nadzieję na śmierć. Cholerny

kamikadze. Miles dobrze znał ów dziwaczny nastrój. Można się zakochać w tym

ponurym

rozwiązaniu, które powstrzymywało rozwój wszelkiej twórczej myśli strategic-

znej. Nie było

co do tego żadnych wątpliwości.

Ale jego chęć działania nie odnalazła żadnego odbicia w rzeczywistości; po-

została

jedynie w myślach wciąż wirujących mu w głowie. Ivan na pewno od razu roz-

pozna oszusta.

A może, widząc ewentualne błędy popełnione przez klona, uzna, że Miles ma po

prostu

gorszy dzień. Co już niewątpliwie kiedyś się zdarzyło. Ale jeśli Komarrczycy

przez cztery dni

wyciskali z Galeniego wszystko na temat działania ambasady, było całkiem

prawdopodobne,

że klon będzie w stanie bezbłędnie wykonywać rutynowe zadania Milesa. W

końcu, jeśli był

naprawdę jego klonem, powinien być równie inteligentny jak on.

Lub równie głupi... Miles uczepił się tej pocieszającej myśli. Jeśli on sam

popełniał

błędy w tym desperackim tańcu, jakim było jego życie, to klon też ich nie

uniknie. Pytanie

tylko, czy ktoś będzie potrafił rozróżnić ich pomyłki?

A co z Dendarianami? Jego najemnicy w łapach... no właśnie - czyich? Jakie

były

plany Komarrczyków? Jak wiele wiedzieli o Dendarianach? I jak, do diabła,

klon będzie w

stanie grać zarówno lorda Vorkosigana, jak i admirała Naismitha, skoro sam

Miles musiał

improwizować w obydwu tych rolach?

A Elli - jeśli nie zdołała odróżnić ich w tym opuszczonym domu, czy wyczuje

różnicę

background image

w łóżku? Czy ten obleśny mały oszust ośmieli się położyć swoje łapska na

Elli? Któraż istota

ludzka z jednej z trzech płci mogłaby oprzeć się zaproszeniu do pobaraszkow-

ania pod kołdrą

z kimś tak wspaniałym i pięknym...? Miles nie mógł wyrzucić ze swojej wyo-

braźni obrazu

klona, Robiącego z Elli Te Rzeczy, z których większości Miles nawet nie miał

czasu

wypróbować osobiście. Zdał sobie sprawę, że jego dłonie zaciskały się kurc-

zowo na krawędzi

ławy, knykcie miał aż białe, w każdej chwili mogły mu się złamać palce.

Rozluźnił uścisk. Bez wątpienia klon musi unikać intymnych spotkań z ludźmi,

którzy

dobrze znają Milesa - wtedy bowiem najłatwiej mógłby go ktoś złapać na

błędzie. Chyba że

był małym zarozumiałym sukinsynem ze skłonnością do eksperymentowania, której

nie mógł

się oprzeć. Takim, jakiego Miles co dzień widział w lustrze przy goleniu.

Miles i Elli dopiero

zaczynali się zbliżać do siebie - czy zdoła wyczuć różnicę, czy też nie? A

jeśli ona...Przełknął

ślinę, próbując wrócić myślami do analizowania możliwych scenariuszy rozwoju

wypadków.

Klon nie został stworzony jedynie po to, aby doprowadzić go do szaleństwa -

to był

tylko mile widziany skutek uboczny. Klon został pomyślany jako broń skierow-

ana przeciw

cesarstwu. Poprzez premiera hrabiego Arala Vorkosigana mierzyła w Barrayar,

jakby jego

osoba stanowiła z państwem jedno. Miles nie miał żadnych złudzeń - plan ten

nie był uknuty

przeciwko niemu osobiście. Przychodziło mu do głowy z tuzin sposobów wyk-

orzystania

fałszywego Milesa przeciw jego ojcu, od względnie łagodnych do przerażająco

brutalnych.

Spojrzał na Galeniego rozciągniętego pod przeciwległą ścianą, czekającego z

zimną

obojętnością na śmierć z ręki własnego ojca. Albo próbującego tą obojętnością

zmusić swego

ojca, by go zabił, co by udowodniło... no właśnie, co? Miles po cichu wyk-

reślił mniej

drastyczne scenariusze ze swojej listy.

W końcu wycieńczenie wzięło górę i zasnął na twardej ławie.

Spał źle, wynurzał się co chwila z jakiegoś koszmaru jedynie po to, by znowu

zderzyć

się z jeszcze bardziej koszmarną rzeczywistością - zimna ławka, zdrętwiałe

członki. Galeni

skulony pod przeciwległą ścianą też skręcał się z niewygody, z oczami

pobłyskującymi spod

półprzymkniętych powiek, tak że nie sposób było określić, czy śpi, czy nie -

i znów w

odruchu samoobrony wpadał do krainy snu. Miał zachwiane poczucie upływu

czasu, chociaż

kiedy w końcu usiadł, jego skrzypiące stawy i zegar wodny w pęcherzu powiedz-

iały mu, że

spał długo. Kiedy poszedł do łazienki, spryskał zimną wodą swoją nieogoloną

twarz i wypił

background image

trochę, jego myśli znów zaczęły wirować, co czyniło dalszy sen niemożliwym.

Chciałby mieć

teraz swój koci koc.

Zazgrzytał zamek. Galeni zerwał się ze swojej pozornej drzemki do pozycji

siedzącej,

podkurczył pod siebie nogi; oczy i usta miał zaciśnięte. Ale tym razem to był

tylko obiad. Lub

raczej śniadanie, sądząc po składnikach: letnia jajecznica, słodki chleb z

rodzynkami,

kubeczki zbawiennej kawy i dwie łyżki. Dostarczył to jeden z młodych ludzi o

kamiennej

twarzy, których Miles widział poprzedniej nocy. Drugi stał w drzwiach, trzy-

mając w

pogotowiu ogłuszacz. Patrząc na Galeniego, mężczyzna położył jedzenie na

końcu jednej z

ławek i szybko się wycofał.

Miles podejrzliwie spojrzał na tacę. Galeni jednak wziął swoją porcję i zjadł

bez

wahania. Czy wiedział, że nie była nafaszerowana narkotykami lub trucizną,

czy też po prostu

miał to gdzieś? Miles wzruszył ramionami i też zabrał się do jedzenia.

Kiedy przełknął ostatni łyk bezcennej kawy, spytał:

- Masz jakiś pomysł, dlaczego oni prowadzą tę całą maskaradę? Musieli stanąć

na

głowie, żeby wyprodukować tego... zduplikować mnie. To nie może być jakiś

drobny planik.

Galeni, który wyglądał nieco mniej blado dzięki niezłemu śniadaniu, rzekł,

obracając

w dłoniach swój kubeczek:

- Wiem tylko tyle, ile mi powiedzieli. Ale nie mam pojęcia, czy to jest

prawda, czy

nie.

- Dobra, mów.

- Musisz zrozumieć, że grupa mojego ojca jest radykalnym odłamem komarrskiego

podziemia. Poszczególne grupy nie rozmawiały ze sobą od lat, dlatego my,

czyli CesBez -

lekki ironiczny uśmieszek pojawił się na jego ustach - przeoczyliśmy ich.

Główna grupa

stopniowo traciła rozpęd w ostatnim dziesięcioleciu. Dzieci ekspatriantów nie

pamiętające

Komarru wychowywały się na obywateli innych planet. Starsi zaś - cóż, starsi

się starzeli.

Wymierali. A jako że w ich ojczyźnie rzeczy miały się nie najgorzej, nie uda-

wało im się

zdobyć nowych stronników. Ich zaplecze kurczy się, niebezpiecznie się kurczy.

- Rozumiem, że w tej sytuacji radykałów aż swędzi ręka, żeby coś zrobić.

Dopóki

wciąż mają możliwość - zauważył Miles.

- Owszem. Nie mają innego wyjścia. - Galeni wolno zmiażdżył swój kubeczek w

dłoni. - Zostały im tylko zagrywki hazardowe.

- Ta zagrywka jest cholernie dziwaczna, musieli ją zacząć, jak sądzę, z szes-

naście czy

osiemnaście łat temu. Jak, do diabła, zdołali uzyskać aparaturę medyczną? Czy

twój ojciec

był lekarzem?

Galeni prychnął.

- Raczej nie. Zresztą ta część medyczna była łatwa, odkąd zdobyli skradzioną

próbkę

background image

tkanki z Barrayaru. Chociaż jak tego dokonali...

- Przez pierwsze sześć lat mojego życia nieustannie mnie kłuto, sondowano,

poddawano biopsji, skanowano, pobierano próbki, cięto i szatkowano. Zapewne

kilogramy

mnie leżą po różnych laboratoriach medycznych, istny szwedzki stół. Tak więc

uzyskanie

tkanki było łatwe. Ale samo klonowanie...

- Zostało zlecone. Jak rozumiem, jakiemuś podejrzanemu laboratorium medyc-

znemu

na Obszarze Jacksona, które zrobi wszystko za odpowiednią sumę.

Miles zamarł na chwilę z rozwartymi ustami.

- Ach tak. Oni.

- Co wiesz o Obszarze Jacksona?

- Spotkałem... spotkałem się z ich działalnością przy innej okazji. I niech

mnie diabli

wezmą, jeśli nie potrafię wymienić nazwy laboratorium, które to najprawdopo-

dobniej zrobiło.

Są ekspertami w klonowaniu. Poza tym wykonują nielegalne operacje trans-

plantacji mózgu -

to jest nielegalne wszędzie poza Obszarem Jacksona - do których hoduje się

młodego klona w

kadzi, a potem przeszczepia doń stary mózg - stary bogaty mózg, rzecz jasna.

I hmmm...

wykonywali pewne zabiegi bioinżynieryjne, o których nie mogę mówić i... Tak.

I przez cały

ten czas mieli moją kopię gdzieś na zapleczu, te sukinsyny, nauczą się, chol-

era, tym razem, że

nie są tak nietykalni, jak im się wydaje...! - Miles z trudem opanował roz-

poczynającą się

zadyszkę. Osobista zemsta na Obszarze Jacksona musi zostać odłożona na

bardziej

sprzyjający czas. - Tak. Komarrskie podziemie inwestowało w to przedsięw-

zięcie przez

pierwszych dziesięć czy piętnaście lat jedynie pieniądze. Nic dziwnego, że

ich nie

wyśledzono.

- Tak - powiedział Galeni. - Stąd też parę lat temu podjęto decyzję, aby wy-

ciągnąć tę

kartę z rękawa. Wzięli z Obszaru Jacksona gotowego klona, który był już wtedy

młodzieńcem, i zaczęli trenować go, aby stał się tobą.

- Dlaczego?

- Najwyraźniej szykują się na cesarstwo.

- Co? - krzyknął Miles. - Nie! Nie ze mną...!

- Ten... osobnik... stał dokładnie tutaj - Galeni wskazał na miejsce koło

drzwi - dwa

dni temu i powiedział mi, że patrzę na przyszłego cesarza Barrayaru.

- Musieliby zabić zarówno cesarza Gregora, jak i mojego ojca, aby dokonać

czegoś

takiego... - zaczął Miles wytrącony zupełnie z równowagi.

- Rzekłbym - powiedział sucho Galeni - że dokładnie to zamierzają. - Położył

się na

ławce, oczy mu pobłyskiwały, a ręce splótł pod głową dla oparcia i mruknął: -

Po moim

trupie, rzecz jasna.

- Po naszych trupach. Nie odważą się pozostawić nas przy życiu...

- Chyba mówiłem ci o tym wczoraj.

- Mimo wszystko, jeśliby coś poszło źle - tu Miles rzucił krótkie spojrzenie

na lampę -

background image

mogliby im się przydać zakładnicy. - Wyraził tę myśl jasno, podkreślając

liczbę mnogą.

Chociaż obawiał się, że z barrayarskiego punktu widzenia tylko jeden z nich

przedstawiał

wartość jako zakładnik. Galeni nie był frajerem - też wiedział, kto jest

kozłem ofiarnym.

Do jasnej cholery... Miles wdepnął w tę pułapkę, wiedząc, że to pułapka,

mając

nadzieję na uzyskanie dokładnie tego typu informacji, jakimi teraz dyspon-

ował. Ale nie miał

zamiaru pozostać uwięziony. Podrapał się po karku w bezsilnej frustracji -

jakąż radością

byłoby wezwać dendariańskie siły uderzeniowe do rozbicia tego... tego gniazda

buntowników... właśnie teraz...

Zgrzytnął zamek w drzwiach. Było zbyt wcześnie na obiad. Miles podskoczył,

mając

przez krótką szaloną chwilę nadzieję zobaczenia komandor Quinn prowadzącej

śpieszący mu

na ratunek oddział - niestety. To były znów te dwa oprychy plus jeszcze je-

den, z

ogłuszaczem, który stanął w drzwiach.

Jeden z nich wskazał na Milesa.

- Ty. Idziesz z nami.

- Dokąd? - zapytał Miles z podejrzliwością. Czy to ma być już koniec, czy

zwiozą go

na dół do podziemnego parkingu i zastrzelą lub złamią kark? Nie czuł zbytniej

ochoty, by iść

dobrowolnie na swą egzekucję.

Podobna myśl musiała też przemknąć przez głowę Galeniemu, bo kiedy draby

bezceremonialnie pociągnęły Milesa za ramiona, ten rzucił się na nich. Nie

zdołał jednak

przebyć nawet połowy pokoju, kiedy trzeci z oprychów powalił go z ogłuszacza.

Galeni padł

na ziemię z wyszczerzonymi zębami, jego ciało zadrgało w desperackim oporze,

aż w końcu

znieruchomiało.

Miles, odrętwiały, pozwolił, by go wypchnięto z pokoju. Jeśli śmierć miała

nadejść,

chciał przynajmniej pozostać przytomny, aby ostatni raz splunąć jej w twarz,

zanim go

pochłonie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ku chwilowej uldze Milesa, zabrali go rurą windową w górę, a nie w dół. Co

nie

oznaczało, że nie mogli go równie dobrze zabić w jakimś innym miejscu niż na

podziemnym

parkingu. W przypadku Galeniego zabójstwo na parkingu pozwoliłoby im uniknąć

zbędnego

taszczenia ciała, ale sucha masa Milesa, jeżeli można tak się wyrazić, nie

stanowiłaby równie

dużego problemu logistycznego.

Pokój, do którego wepchnęli go mężczyźni, był czymś w rodzaju gabinetu lub

biura.

Był jasny mimo polaryzującej szyby w oknie. Archiwalne pliki danych

wypełniały

background image

przezroczystą półkę wiszącą na ścianie, zwykłe biurko komkonsoli stało w

jednym z rogów.

Wid wyświetlał właśnie panoramiczny podgląd celi Milesa - Galeni wciąż leżał

ogłuszony na

podłodze.

Starszy człowiek, który poprzedniej nocy chyba dowodził porwaniem, siedział

na

obitej beżowym materiałem chromowanej ławce naprzeciw przyciemnionego okna i

przyglądał się hiporozpylaczowi, który dopiero co wyjął z leżącej przed nim

otwartej kasetki.

Aha. Zatem w planie było przesłuchanie, a nie egzekucja. A przynajmniej

przesłuchanie przed

egzekucją. O ile, rzecz jasna, nie chcieli go po prostu otruć.

Miles oderwał wzrok od błyszczącej puszki rozpylacza - mężczyzna się podniósł

i

przechylił głowę, by przyjrzeć się swojemu więźniowi niebieskimi oczami spod

półprzymkniętych powiek. Kątem oka spojrzał na komkonsolę. Poza, którą na

chwilę

przybrał, jego ręka zaciskająca się na krawędzi biurka sprawiły, że Miles

skojarzył - człowiek

ów bowiem nie był zbytnio podobny do Galeniego poza, być może, bladością lic.

Wyglądał

na jakieś sześćdziesiąt lat. Spięte siwiejące włosy, pokryta zmarszczkami

twarz, tężejące z

wiekiem ciało - nie była to sylwetka atlety ani człowieka lubiącego świeże

powietrze. Nosił

staromodne ziemskie ubranie, popularne wśród pokolenia poprzedzającego

dzisiejszych

nastolatków, lubujących się w historycznych strojach, które Miles mógł podzi-

wiać w pasażu

handlowym. Mógłby być biznesmenem lub nauczycielem, ale nie niebezpiecznym

terrorystą.

Tylko to mordercze napięcie. To, a także sposób składania rąk, rozedrgane

nozdrza,

zaciśnięte usta i pewna sztywność szyi były u Ser Galena i Duva Galeniego

identyczne.

Galen wstał i z wolna obszedł Milesa dookoła jak człowiek przyglądający się

rzeźbie

jakiegoś podlejszego artysty. Miles stał nieruchomo, bez butów czując się

jeszcze mniejszy

niż zwykle. Był zarośnięty i brudny. W końcu dotarł do centrum, do tajnego

źródła

wszystkich trapiących go w ostatnich tygodniach problemów. A był nim ten oto

człowiek,

okrążający go z nienawiścią w oczach. A może Miles, podobnie jak i Galen, był

centrum,

razem byli jak ogniska elipsy, w końcu połączone ze sobą, by utworzyć jedno

diaboliczne

idealne koło...

Miles poczuł się mały i kruchy. Galen mógł równie dobrze zacząć od połamania

mu

rąk z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy, z jakim Elli Quinn obgryzała

paznokcie, żeby

rozładować napięcie. Czy on mnie w ogóle widzi? Czy może jestem tylko przed-

miotem,

symbolem przedstawiającym wroga? Czy w imię unicestwienia tego symbolu zabije

mnie?

background image

- Taak - powiedział w końcu Ser Galen. - Oto wreszcie prawdziwy egzemplarz.

Nie

wyglądasz zbyt imponująco, a jednak zaskarbiłeś sobie lojalność mego syna.

Cóż on może w

tobie widzieć? Mimo wszystko jesteś niezłą próbką Barrayaru. Potworny syn

ojca-potwora,

tajny genotyp etyczny Arala Vorkosigana staje się w tobie ciałem, aby wszyscy

mogli go

zobaczyć. Może jest w końcu jakaś sprawiedliwość we wszechświecie.

- Niezwykle poetycko ujęte - tu Miles chrząknął - ale nieprawdziwe z punktu

widzenia

biologii, jak pan zapewne wie, skoro mnie pan sklonował.

Galen uśmiechnął się kwaśno.

- Nie będę się przy tym upierał. - Przestał krążyć i stanął twarzą w twarz z

Milesem. -

Przypuszczam, że nie mogłeś poradzić nic na to, że się urodziłeś. Czemu jed-

nak nigdy nie

zbuntowałeś się przeciwko potworowi? Uczynił cię tym, kim jesteś... - Za-

maszystym gestem

otwartej dłoni Galen podsumował pokręconą i skarłowaciałą sylwetkę Milesa. -

Jakąż to

charyzmę przywódcy ma ten człowiek, że jest w stanie zahipnotyzować nie tylko

swojego,

lecz także synów wszystkich innych ludzi? - Leżąca na brzuchu sylwetka widoc-

zna na

komkonsoli wciąż przykuwała uwagę Galena. - Dlaczego za nim podążasz? Dlac-

zego robi to

David? Co za zboczoną przyjemność może czerpać mój syn z wciśnięcia się w

mundur

barrayarskich szubrawców i maszerowania za Vorkosiganem? - Galen silił się na

żartobliwy

ton, ale wychodziło mu to bardzo kiepsko; wszędzie dawało się słyszeć darem-

nie skrywaną

udrękę.

Miles, spoglądając nań spode łba, odciął się:

- Mój ojciec przynajmniej nigdy nie opuścił mnie na polu bitwy.

Galen zesztywniał, nie próbował już dłużej żartować. Gwałtownie odwrócił się

i

podszedł do biurka, by wziąć hiporozpylacz.

Miles w myśli przeklął swój długi jęzor. Gdyby nie ten głupi impuls, który

kazał mu

mieć zawsze ostatnie słowo i odparować każdy atak, Galen mówiłby dalej i

Miles mógłby się

czegoś dowiedzieć. Teraz informacje będą przepływały w przeciwnym kierunku.

Dwaj strażnicy wzięli go pod ręce. Ten z lewej podwinął rękaw jego koszuli. I

już.

Galen przycisnął hiporozpylacz do żyły po wewnętrznej stronie ręki, zasyc-

zało, Miles poczuł

ukłucie.

- Co to jest? - zdążył jedynie zapytać. Jego głos był słaby i rozedrgany,

ledwie sam

siebie słyszał.

- Fast-penta, oczywiście - powiedział lekko Galen.

Nie zaskoczyło to Milesa, chociaż aż skurczył się ze strachu na myśl o tym,

co miało

nastąpić. Zaznajomił się z działaniem farmakologicznym fast-penty i właściwym

jej

background image

użytkowaniem na kursach bezpieczeństwa w Imperialnej Akademii Wojskowej. To

był

standardowy narkotyk używany do przesłuchań, nie tylko w armii cesarskiej,

ale w całej

galaktyce. Bliska ideałowi surowica prawdy, nieszkodliwa nawet przy wielok-

rotnym

stosowaniu - nikt nie mógł jej się oprzeć. To znaczy, była nieszkodliwa i nie

mogli jej się

oprzeć wszyscy poza nielicznymi nieszczęśnikami, którzy wykazywali na nią

naturalną lub

też sztucznie wywołaną reakcję alergiczną. Nigdy nie rozważano możliwości wy-

wołania tego

typu reakcji u Milesa, jego osobę uważano za ważniejszą od ewentualnych

tajnych informacji,

które mógłby posiadać. Inni agenci wywiadu mieli mniej szczęścia. Szok anafi-

laktyczny był

jeszcze mniej bohaterskim rodzajem śmierci niż komora dezintegracyjna

przeznaczona

zazwyczaj dla zdemaskowanych szpiegów.

Pozbawiony nadziei Miles czekał tylko, aż zacznie bełkotać wszystko, co wie.

Admirał Naismith asystował przy niejednym przesłuchaniu przy użyciu fast-

penty. Narkotyk

spłukiwał cały rozsądek i zalewał delikwenta falą łagodności i dobrotliwości.

Jak pijanego

kota - zabawnie było to obserwować... kiedy przytrafiało się komuś innemu. Za

chwilkę

zacznie się rozpływać, aż osiągnie stan śliniącego się kretyna.

Nieprzyjemnie robiło się na myśl, że rezolutny kapitan Galeni też został tak

haniebnie

potraktowany. I to cztery razy z rzędu, jak mówił. Nic dziwnego, że był nad-

pobudliwy.

Miles czuł, jak zaczyna mu walić serce, jakby przedawkował kofeinę. Jego

wzrok

nabierał jakiejś bolesnej ostrości. Kontury wszystkich przedmiotów w pomi-

eszczeniu

świeciły, mógł niemal dotknąć ich zawartości swymi wyostrzonymi zmysłami. Ga-

len, stojący

z tyłu przy pulsującym oknie, był niczym ożywiona plątanina drutów pod

napięciem, iskrząca

się śmiertelnie niebezpieczną elektrycznością, w każdej chwili grożąca

wyładowaniem.

Nie wyglądało to zbyt dobrotliwie.

Najwyraźniej zaczynał się szok. Miles po raz ostatni odetchnął głęboko. Czy

zaskoczy

to jego oprawcę...

Ku zdziwieniu Milesa, wciąż jeszcze udawało mu się chwytać powietrze. A zatem

nie

był to szok anafilaktyczny. Po prostu następna, cholerna, właściwa tylko jemu

reakcja

uczuleniowa. Miał nadzieję, że to świństwo nie wywoła tak przeraźliwych ha-

lucynacji, jak ten

przeklęty środek uspokajający zaordynowany mu kiedyś przez nic nie podejrze-

wającą główną

lekarkę floty. Chciał krzyczeć. Białka jego oczu, śledzących najdrobniejszy

ruch Galena,

pobłyskiwały dziko.

Jeden ze strażników podsunął mu krzesło i usadził go na nim. Miles opadł z

ulgą, jego

background image

ciałem wstrząsały drgawki. Myśli rozpadały się na strzępki, aby znów złączyć

się po chwili,

jak sztuczne ognie oglądane na puszczonej wstecz taśmie. Przyglądając mu się,

Galen

zmarszczył czoło.

- Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z

barrayarskiej ambasady.

Na pewno już wycisnęli te podstawowe informacje z kapitana Galeniego, było to

tylko

pytanie sprawdzające działanie fast-penty.

-...fast-penty - usłyszał własny głos wypowiadający myśli. Cholera. Miał

nadzieję, że

jego dziwna reakcja na ten narkotyk może sprawić, że nie przepłynie mu cała

dusza na język.

-...cóż za odrażający widok... - Głowa mu się chwiała, spojrzał na dół, na

podłogę, jakby mógł

tam dostrzec swą wyplutą duszę.

Ser Galen podszedł, szarpnął jego głowę do góry za włosy i wycedził raz

jeszcze przez

zęby:

- Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z

barrayarskiej ambasady!

- Sierżant Barth jest za to odpowiedzialny - zaczął podniecony Miles. -

Nieznośny

służbista. Żadnych manier, a na dodatek sportowiec... - Nie mogąc się pow-

strzymać, wyrzucał

z siebie nie tylko kody, hasła, zasięgi działania poszczególnych skanerów,

ale również

rozkłady zajęć pracowników, swoje prywatne opinie o każdym z osobna i wszyst-

kich razem

oraz zjadliwą krytykę słabych punktów ochronnej sieci ambasady. Jedna myśl

wyzwalała

następną i jeszcze jedną, jak w reakcji łańcuchowej w bombie. Nie mógł się

zatrzymać,

bełkotał.

Nie tylko on nie mógł się powstrzymać - Galenowi też się to nie udawało.

Więźniowie

przesłuchiwani za pomocą fast-penty zwykli przeskakiwać z tematu na temat,

jeśli

przesłuchujące ich osoby nie naprowadzały ich nieustannie na właściwe tory.

Miles zauważył

u siebie to samo, tyle że w przyśpieszonym tempie. Zazwyczaj delikwentom

wystarczało

jedno słowo, ale Miles zatrzymał się, ciężko dysząc, dopiero gdy Galen,

krzycząc,

kilkakrotnie go spoliczkował.

Tortury nie stanowiły części przesłuchania za pomocą fast-penty, bo odurzone

szczęściem ofiary nie były na nie podatne. U Milesa jednak ból nieustannie

pulsował, raz był

gdzieś daleko od niego, by po chwili zalać jego ciało i oślepić umysł jak wy-

buch dynamitu.

Ku swemu przerażeniu zaczął płakać. Po chwili przerwał, chwycony nagłym

atakiem

czkawki.

Galen wpatrywał się weń z podziwem połączonym z odrazą.

- Coś tu nie gra - wymamrotał jeden ze strażników. - Nie powinien tak się

zachowywać. Czyżby był odporny na fast-pentę? Czy to jakiś nowy rodzaj zabez-

pieczeń?

background image

- Nie, nie jest odporny - zauważył Galen. Rzucił okiem na swój chronometr. -

Nie

blokuje informacji. Wypuszcza ich więcej. Zbyt dużo.

Komkonsola zaczęła natrętnie buczeć.

- Ja odbiorę - zaofiarował się Miles. - To pewnie do mnie. - Poderwał się z

krzesła,

kolana odmówiły mu posłuszeństwa i wylądował twarzą na dywanie. Materiał kłuł

go w

posiniaczony policzek. Dwaj strażnicy podnieśli Milesa z ziemi i usadowili z

powrotem na

krześle. Pokój obracał się z wolna wokół niego. Galen podszedł do komkonsoli.

- Melduję się - zabrzmiał z widu energiczny głos Milesa, z akcentem odpowia-

dającym

jego barrayarskiemu wcieleniu.

Twarz klona nie wydawała się Milesowi tak znajoma jak ta, którą codziennie

rano

widywał w lustrze przy goleniu.

- Musi mieć przedziałek z drugiej strony, jeśli już ma być mną - zauważył,

nie kierując

swych słów do nikogo konkretnego. - Nie, to nie jest... - W każdym razie nikt

go nie słuchał.

Miles analizował kąty padania i odbicia, gdy myśli odbijały się z prędkością

światła od

lustrzanych ścian jego pustej czaszki.

- Jak ci idzie? - Galen pochylił się niecierpliwie nad komkonsolą.

- O mały włos bym wszystko zawalił w ciągu pierwszych pięciu minut zeszłej

nocy.

Rosły kierowca w mundurze dendariańskiego sierżanta okazał się tym przeklętym

kuzynem. -

W cichym głosie klona dało się odczuć napięcie. - Miałem farta i udało mi się

obrócić mój

pierwszy błąd w żart. Ale zakwaterowali mnie z tym palantem. A on chrapie.

- Święta prawda - zauważył nie pytany Miles. - Zabawa dopiero się zacznie,

kiedy

będzie się kochał we śnie. Cholera, chciałbym mieć takie sny jak Ivan. A mnie

się śnią same

koszmary - jak gram nago w polo przeciwko tłumom martwych Cetagandan, a za

piłkę służy

nam głowa sierżanta Murki. Wydziera się za każdym razem, kiedy uderzam jaw

kierunku

bramki. Spadam na ziemię i tratują mnie... - Bełkotanie Milesa zamierało,

podczas gdy tamci

wciąż nie zwracali na niego uwagi.

- Będziesz musiał sobie radzić z różnego rodzaju ludźmi, którzy go znali

przedtem -

powiedział szorstkim głosem Galen w kierunku widu. - Ale jeśli uda ci się

oszukać

Vorpatrila, będziesz w stanie poradzić sobie wszędzie...

- Możesz oszukać jakichś ludzi przez pewien czas - zaszczebiotał Miles - a

pewnych

ludzi przez jakiś czas. Ale Ivana oszukiwać możesz cały czas. On po prostu

nie zwraca na nic

uwagi.

Galen, zirytowany, spojrzał na niego.

- Ambasada jest doskonale nadającym się do testów wyizolowanym mikrokosmosem

-

mówił dalej do widu. - Dopóki nie wypłyniesz na szersze wody, czyli w Bar-

rayarze.

background image

Obecność Vorpatrila jest doskonałą okazją do ćwiczeń. Jeśli cię zdemaskuje,

znajdziemy jakiś

sposób, żeby go usunąć.

- Mhm. - Klon nie wydawał się zbytnio podbudowany. - Zanim zaczęliśmy,

myślałem,

że uda się wam wypchać mi głowę wszystkim, co tylko można wiedzieć o Milesie

Vorkosiganie.

I wtedy nagle w ostatniej chwili okazuje się, że cały ten czas prowadził

podwójne

życie - co jeszcze przeoczyliście?

- Miles, już o tym rozmawialiśmy...

Miles zdumiony zdał sobie sprawę, że Galen zwracał się do klona jego

imieniem. Był

tak całkowicie przystosowany do tej roli, że nawet nie miał własnego imienia?

Dziwne...

- Wiedzieliśmy, że znajdą się luki i że będziesz musiał improwizować. Ale

nigdy nie

będziemy mieli lepszej okazji niż ta, którą dała nam jego przypadkowa wizyta

na Ziemi.

Lepsze to niż czekanie kolejnych sześć miesięcy i kombinowanie na Barrayarze.

Nie. Teraz

albo nigdy. - Galen odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. - A zatem

przetrwałeś noc bez

problemu.

Klon prychnął.

- Taak, jeśli nie liczyć przebudzenia przez duszące mnie cholerne żywe futro.

- Co? Aha, żywe futro. Nie dał tego swojej kobiecie?

- Najwyraźniej nie. Prawie się posikałem, zanim zorientowałem się, co to

jest.

Obudziłem kuzyna.

- Czy zaczął coś podejrzewać? - spytał Galen, ponaglając go.

- Udałem, że to był koszmar. Wygląda na to, że Vorkosigan miał je dość

często.

Miles pokiwał głową.

- Mówiłem wam o tym. Popękane czaszki... złamane kości... okaleczeni

krewni...

cudaczne zniekształcenia ważnych części mego ciała... - Narkotyk wywoływał

dziwne

zjawiska w jego pamięci, co niewątpliwie przyczyniało się do skuteczności

fast-penty w

przesłuchaniach. Jego niedawne sny powracały teraz o wiele bardziej wyra-

ziste, niż kiedy

próbował je sobie normalnie przypomnieć. Tak czy innaczej, w sumie był

zadowolony z tego,

że zazwyczaj je zapominał.

- Czy Vorpatril mówił coś o tym rano? - zapytał Galen.

- Nie. Nie rozmawiam za dużo.

- To kwestia charakteru - zauważył pomocnie Miles.

- Udaję, że mam łagodny atak jednej z tych depresji, o których jest mowa w

jego

psychokarcie. A kto tam u ciebie jest? - Klon wyciągnął szyję.

- Vorkosigan we własnej osobie. Nafaszerowaliśmy go fast-pentą.

- Aha, to dobrze. Całe przedpołudnie jego najemnicy, komunikując się przez

tajne

łącze, prosili mnie o rozkazy.

- Umówiliśmy się, że będziesz unikał najemników.

- Sam im to powiedz.

background image

- Jak szybko możesz otrzymać rozkazy zwalniające cię z ambasady i wzywające

na

Barrayar?

- Nie dość szybko, żeby zupełnie uniknąć Dendarian. Poruszyłem ten temat w

rozmowie z ambasadorem, ale wygląda na to, że Vorkosigan jest odpowiedzialny

za

poszukiwania kapitana Galeniego. Wydawał się zdziwiony tym, że chcę opuścić

ambasadę,

więc na razie przestałem o tym wspominać. Czy kapitan zmienił już zdanie na

temat

współpracy z nami? Jeśli nie, to musicie stworzyć wzywające mnie do domu roz-

kazy i

wcisnąć je przez kuriera, czy jakoś tak.

Galen wyraźnie się zawahał.

- Zobaczę, co się da zrobić. Tymczasem działaj.

Czy Galen nie zdawał sobie sprawy, że wiemy, iż kurier jest spalony? - po-

myślał

Miles w przebłysku jasności umysłu. Zdołał utrzymać swój głos, wciąż

zdradzający jego

myśli, na poziomie cichego bełkotu.

- Dobra. A - obiecałeś mi, że będziesz go trzymał żywego, aby odpowiadał na

ewentualne moje pytania, zanim wylecę, no więc mam jedno: Kto to jest poruc-

znik Bonę i co

powinna zrobić z nadwyżką z „Triumpha”? Nie powiedziała, czego to była

nadwyżka.

Jeden ze strażników szturchnął Milesa.

- Odpowiedz na pytanie.

Miles walczył o jasność myśli i wypowiedzi.

- Jest księgową mojej floty. Przypuszczam, że powinna przerzucić ją na ra-

chunek

inwestycyjny i grać nią jak zwykle. To nadwyżka pieniędzy - poczuł się zo-

bowiązany

wyjaśnić, a potem zaśmiał się gorzko. - Obawiam się, że tylko chwilowa.

- Czy to wystarczy? - spytał Galen.

- Tak sądzę. Powiedziałem jej, że jest doświadczonym oficerem i żeby

postępowała

dyskretnie. Zdaje się, że była zadowolona, ale ciekawiło mnie, co tak na-

prawdę rozkazałem

jej zrobić. Dobrze, następne: Kto to jest Rosalie Crew i dlaczego pozwała do

sądu admirała

Naismitha, żądając pół miliona jednostek federalnych GSA?

- Kto? - Miles rozdziawił usta w nieskrywanym zdumieniu, kiedy strażnik

szturchnął

go ponownie. - Co? - Skołowany, nie był w stanie przeliczyć pól miliona fed-

eralnych

jednostek GSA na barrayarskie marki imperialne w swej zamroczonej narkotykiem

głowie z

dokładnością większą niż „strasznie, strasznie dużo”, przez chwilę zupełnie

nie potrafił

skojarzyć nazwiska, potem załapał. - Tak, na Boga, to ta biedna sprzedawczyni

ze sklepu z

winami. Wyratowałem ją z pożaru. Dlaczego mnie pozwała? Czemu nie Dania,

przecież to on

jej spalił sklep - no tak, on jest spłukany...

- Ale co mam z tym zrobić? - zapytał klon.

- Chciałeś być mną - odparł Miles gburowato - to sobie teraz sam radź.

Ale, chcąc nie chcąc, nie przestawał głośno myśleć.

- Ty też ją pozwij o odszkodowanie za uszkodzenia ciała. Wydaje mi się, że

background image

nadwerężyłem sobie kręgosłup, kiedy ją podnosiłem. Wciąż mnie boli...

Galen przerwał ten potok słów.

- Nie zwracaj na to uwagi - powiedział. - Wylecisz stąd, zanim ta sprawa się

zdąży

rozwinąć.

- W porządku - odparł z powątpiewaniem Miles-klon.

- I wszystko ma spaść na głowy Dendarian? - spytał rozzłoszczony Miles. Za-

cisnął

powieki, rozpaczliwie próbując zebrać myśli w falującym pokoju. - Ależ oczy-

wiście, przecież

ciebie nic nie obchodzą Dendarianie, prawda? A powinni! Nadstawiali głowy za

ciebie...

mnie... źle robisz... zdradzisz ich... tak od niechcenia, nieświadomie, nawet

nie wiesz, kim oni

są...

- No właśnie - westchnął klon. - Skoro już mówimy o tym, kim oni są, jakie w

końcu

stosunki łączą go z tą komandor Quinn? Czy zgodziliście się co do tego, czy

ją pieprzy, czy

nie?

- Między nami nic nie było... - zanucił Miles i roześmiał się histerycznie.

Rzucił się do

komkonsoli - strażnicy próbowali go powstrzymać, ale bez skutku - i wspiąwszy

się na

biurko, ryknął do widu: - Trzymaj swoje zasrane ręce przy sobie! Ona jest

moja, słyszysz,

moja, moja, tylko moja! Quinn, Quinn, ma ukochana, Quinn, Quinn, królowo ma -

zaśpiewał

fałszując, odciągany przez strażników. Ich ciosy uciszyły go na dobre.

- Myślałem, że daliście mu fast-pentę - zwrócił się do Galena klon.

- Owszem.

- To mi nie wygląda na fast-pentę!

- Masz rację. Coś tu nie pasuje. Chociaż nie powinien być sztucznie uodpor-

niony...

Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy życiu

w

charakterze bazy danych, jeśli nie możemy zaufać jego informacjom.

- Rewelacyjnie. - Klon nachmurzył się. Obejrzał się przez ramię. - Muszę już

iść.

Zamelduję się znowu wieczorem. Jeśli jeszcze będę żywy. - Zniknął z widu,

młąc w ustach

przekleństwo.

Galen znów rozpoczął przepytywanie Milesa - o barrayarską Kwaterę Główną, o

cesarza Gregora i o to, co Miles zwykle robi, kiedy przebywa w stolicy Bar-

rayaru Vorbarr

Sułtanie. Potem nastąpiła cała seria pytań o najemników dendariańskich.

Miles, wijąc się,

odpowiadał, odpowiadał i odpowiadał, nie mógł powstrzymać się od trajkotania.

Ale w

pewnym momencie wpadł mu do głowy jakiś fragment wiersza i uczepiwszy się

tego,

wyrecytował cały sonet. Policzki wymierzane przez Galena nie były w stanie mu

przerwać;

łańcuch skojarzeń był zbyt silny, aby można go było rozerwać. Potem już

ciągle udawało mu

się wpadać w tego rodzaju dygresje. Rymowane utwory o wyraźnej rytmice

działały najlepiej

background image

- liche poematy, sprośne pijackie pieśni Dendarian - wszystko, co tylko przy-

padkowe słowo

rzucone przez przesłuchujących mogło przywieść mu na myśl. Jego pamięć była

fenomenalna. Galen aż pociemniał na twarzy z irytacji.

- W takim tempie będziemy tu siedzieć aż do zimy - powiedział jeden ze

strażników,

rozeźlony.

Popękane usta Milesa rozchyliły się w uśmiechu szaleńca.

- „Dziś zimy naszej zmienia się niełaska - wykrzyczał. - Na złote lato przy

Yorka

słońcu...” *[* William Shakespeare „Król Ryszard III” (akt I, scena 1)]

Minęły już lata, odkąd nauczył się na pamięć tej starożytnej sztuki, ale pi-

sane

jambicznym pentametrem strofy unosiły go nieubłaganie. Poza może zbiciem go

do

nieprzytomności nie było nic, czym Galen mógłby go zatrzymać. Miles nie do-

tarł nawet do

końca pierwszego aktu, gdy dwaj strażnicy zaciągnęli go do rury windowej i na

dole wrzucili

z powrotem do celi.

Kiedy się tam znalazł, jego rozpalone neurony rzucały nim od ściany do ści-

any,

chodził i recytował, wskakiwał na ławy i zeskakiwał z nich w odpowiednich mo-

mentach;

kobiece partie wygłaszał cienkim falsetem. Dotarł aż do końcowego „Amen” i

padł na ziemię,

ciężko dysząc.

Kapitan Galeni, który przez ostatnią godzinę siedział skulony na brzegu swo-

jej ławy,

zatykając uszy palcami, podniósł ostrożnie głowę.

- Skończyłeś już? - zapytał łagodnie.

Miles przekręcił się na plecy i patrzył tępo w sufit.

- Niech żyje literatura... Niedobrze mi.

- Nie dziwię się. - Galeni sam wyglądał słabo i blado, wciąż trząsł się po

niedawnym

ogłuszeniu. - Co to było?

- Pytasz o sztukę czy narkotyk?

- Dziękuję, sztukę udało mi się rozpoznać. Co to za narkotyk?

- Fast-penta.

- Żartujesz chyba.

- Nie żartuję. Reaguję dziwnie na wiele leków. Istnieje cała klasa środków

uspokajających, których nie powinienem dotykać. Najwyraźniej ten był z nimi

spokrewniony.

- Co za szczęście!

Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy ży-

ciu...

- Nie nazwałbym tak tego - powiedział Miles, jakby nieobecny. Wstał,

słaniając się na

nogach, i obijając się o ściany, poszedł do łazienki, zwymiotował i zemdlał.

Obudziło go kłujące w oczy światło, sączące się niezmiennie z lampy na sufi-

cie.

Podniósł rękę do oczu, próbując się przed nim uchronić. Ktoś - może Galeni? -

położył go z

powrotem na ławę. Kapitan, po przeciwnej stronie pokoju, dyszał ciężko przez

sen. Zimny już

posiłek leżał na talerzu na drugim końcu ławy Milesa. Musiał być środek nocy.

Przyjrzał się

background image

jedzeniu, znów poczuł mdłości i zestawił talerz na podłogę, poza pole

widzenia. Czas wlókł

się niemiłosiernie, kiedy przewracał się z boku na bok. Na przemian siadał i

kładł się,

wszystko go bolało, czuł nudności - ucieczka, nawet ta w sen, była poza jego

zasięgiem.

Następnego ranka, po śniadaniu, przyszli i zabrali ze sobą nie Milesa, lecz

Galeniego.

Kapitan wyszedł z ponurym wyrazem niesmaku na twarzy. Z korytarza dobiegły

odgłosy

gwałtownej sprzeczki. Galeni chciał, żeby go ogłuszyli - drakońska, ale bez

wątpienia

skuteczna metoda uniknięcia przesłuchania. Nie udało mu się. Po wyjątkowo

długim czasie

porywacze przyprowadzili go z powrotem, chichoczącego bezmyślnie.

Mniej więcej przez godzinę leżał bez sił na swojej ławie, co chwilę się

zaśmiewając,

zanim w końcu zapadł w głęboki sen. Miles wspaniałomyślnie oparł się możli-

wości

wykorzystania wciąż działającego narkotyku do zadania kilku własnych pytań.

Niestety,

delikwenci poddawani działaniu fast-penty zwykli pamiętać swoje przeżycia.

Dla Milesa

stawało się coraz bardziej jasne, że jednym ze słów, na które Galeni był

szczególnie uczulony,

była zdrada.

Galeni w końcu odzyskał świadomość. Był otępiały i wyglądał słabo. Kac po

fast-

pencie to wyjątkowo nieprzyjemne przeżycie; pod tym względem reakcja Milesa

nie różniła

się od normalnej. Miles skrzywił twarz w wyrazie współczucia, kiedy Galeni

odbywał swoją

wędrówkę do łazienki.

Kapitan wrócił i opadł ciężko na ławę. Jego wzrok spoczął na wystygłym

obiedzie;

nieufnie poruszył palcem zawartość talerza.

- Masz na to ochotę? - spytał Milesa.

- Nie, dzięki.

- Mhm. - Galeni wsunął talerz pod ławę, aby usunąć go ze swojego poła

widzenia, i

oparł się o ścianę, zupełnie bez sił.

- Czego od ciebie chcieli? - Miles pokazał głową w kierunku drzwi.

- Tym razem głównie chodziło o moją przeszłość. - Galeni przyglądał się z

uwagą

swoim sztywnym od brudu skarpetkom; ale Milesowi nie wydawało się, żeby kapi-

tan

naprawdę widział to, na co patrzył. - Zdaje się, że ma dziwny problem ze

zrozumieniem, że

rzeczywiście wierzę w to, co mówię. Najwidoczniej przekonał samego siebie, że

wystarczy,

by się pojawił, by gwizdnął, a już będę biegł do jego nogi, tak jak robiłem,

gdy miałem

czternaście lat. Jak gdyby doświadczenia całego mojego dorosłego życia zu-

pełnie się nie

liczyły. Jak gdybym założył ten mundur dla żartu, z rozpaczy czy też zamętu w

głowie - tylko

nie na skutek świadomej, zgodnej z moimi zasadami decyzji.

Zbyteczne było pytanie, o kim mówił. Miles uśmiechnął się kwaśno.

background image

- Serio? A nie z powodu błyszczących oficerek?

- Tak, zachwycił mnie tani blichtr neofaszyzmu - powiedział zobojętniałym

głosem

Galeni.

- Czy tak właśnie się wyraził? Tak czy innaczej, to feudalizm, a nie faszyzm,

poza,

być może, przypadkiem świętej pamięci cesarza Ezara Vorbarry, który ekspery-

mentował z

centralizacją. Na tani blichtr neofeudalizmu mogę się zgodzić.

- Dziękuję, znam dobrze zasady działania rządu barrayarskiego - odparł doktor

Galeni.

- Cóż... - wymamrotał Miles. - Wiesz przecież, że to wszystko powstało na

skutek

improwizacji.

- Wiem, wiem. Dobrze, że nie jesteś takim analfabetą historycznym, jak

większość

młodych oficerów w dzisiejszych czasach.

- A zatem... - ciągnął Miles - jeśli nie z powodu złotych galonów i błyszc-

zących

butów, to dlaczego jesteś z nami?

- No tak, oczywiście. - Galeni posłał długie spojrzenie w kierunku lampy. -

Czerpię

perwersyjną, sadystyczną przyjemność z bycia zbirem, łajdakiem i kanalią.

Upajam się

władzą.

- Halo! - Miles zamachał do niego ręką. - Mów do mnie, a nie do niego, co? On

już

miał okazję z tobą pogadać.

- Hmmm... - Galeni, wciąż ponury, skrzyżował ramiona. - W pewnym sensie tak

jest.

Upajam się władzą. Lub raczej upajałem.

- Nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, ale dowództwo barrayarskie zdaje so-

bie z

tego doskonale sprawę.

- Nie różnię się w tym zresztą od innych Barrayarczyków. Trzeba jednak

przyznać, że

ludzie spoza twojej planety notorycznie o tym zapominają. Jak też, według

nich, taka

społeczność ze sztywnym podziałem kastowym przetrwała bez wstrząsów ów pełen

napięć

wiek od końca Okresu Izolacji? W pewnym sensie armia cesarska spełniała po-

dobną rolę w

społeczeństwie, co kiedyś, tu na Ziemi, średniowieczny kościół, była swego

rodzaju zaworem

bezpieczeństwa. Poprzez nią każdy utalentowany człowiek mógł uwolnić się od

swojego

pochodzenia. Dwadzieścia łat w służbie cesarza i przed nazwisko można było

dodać

honorowy tytuł Vor. Nazwiska może się i nie zmieniły od czasów Dorki Vor-

barry, kiedy to

Vorowie stanowili zamkniętą kastę samowystarczalnych zbirów na koniach...

Miles uśmiechnął się na ten opis pokolenia jego pradziadka.

-...ale ludzie zmienili się nie do poznania. Mimo wszystko Vorowie zdołali

zachować,

choć nie zawsze było to łatwe, pewne najistotniejsze zasady dotyczące służby

i poświęcenia.

Wiarę, że istnieją ludzie, którzy nie szukają wyłącznie swojej korzyści, lecz

są w stanie dać z

background image

siebie... - Urwał, odchrząknął i oblał się rumieńcem. - To moja praca doktor-

ska. „Barrayarska

Armia Cesarska - stulecie zmian”.

- Rozumiem.

- Chciałem służyć Komarrowi...

- Tak jak przedtem twój ojciec - dokończył za niego Miles. Galeni spojrzał

nań ostro,

podejrzewając go o sarkazm, ale dostrzegł w jego oczach, jak miał nadzieję

Miles, jedynie

gorzkie współczucie.

Kapitan rozłożył ręce na znak zgody i zrozumienia.

- I tak, i nie. Żaden z kadetów, którzy wstąpili do Akademii razem ze mną,

nie widział

prawdziwej wojny. Ja widziałem wojnę na ulicach...

- Podejrzewałem, że musiałeś być bliżej zaznajomiony z Powstaniem Komarrskim,

niż

wskazywałyby na to raporty CesBe-zu - zauważył Miles.

- Terminowałem u mojego ojca - potwierdził Galeni. - Nocne wypady, misje

sabotażowe - byłem mały jak na swój wiek. Są miejsca, gdzie niewinnie bawiące

się dziecko

może się wśliznąć, dorosły zaś jest bez szans. Już przed swymi czternastymi

urodzinami

pomagałem zabijać ludzi... Nie mam złudzeń co do chwalebnego udziału wojsk

cesarskich w

Powstaniu Komarrskim. Widziałem ludzi noszących ten mundur - przesunął dłonią

po swych

oblamowanych zielonych spodniach - którzy robili potworne rzeczy. Ze złości

lub ze strachu,

z rozgoryczenia lub z rozpaczy, a czasami tylko z czczej złośliwości. Ale nie

wydaje mi się,

żeby dla trupów, dla zwykłych ludzi powalonych w krzyżowym ogniu, było ważne,

czy

zostali spaleni miotaczami plazmy z rąk okrutnych najeźdźców, czy też rozer-

wały ich na

kawałki słuszne, patriotyczne implozje grawityczne. Wolność? Trudno udawać,

że Komarr

był demokratyczny przed najazdem z Barrayaru. Mój ojciec krzyczał, że Bar-

rayar zniszczył

Komarr, ale kiedy patrzyłem wokół, Komarr wciąż istniał.

- Nie da się opodatkować ruin - mruknął Miles.

- Zobaczyłem raz dziewczynkę... - Urwał, przygryzł wargę i ciągnął: - Na-

prawdę

ważne jest, żeby nie było wojny. Chcę... chciałem to osiągnąć. Kariera w wo-

jsku, godne

odejście do rezerwy, otrzymanie posady w ministerstwie... potem po szcze-

belkach cywilnej

kariery, potem...

- Wicekrólestwo Komarru? - podsunął Miles.

- Nadzieja na to byłaby już megalomanią - odparł Galeni. - Chociaż z

pewnością jakaś

funkcja przy tym urzędzie. - Jego wizja jakby się rozpłynęła, gdy rozejrzał

się po ich celi i

parsknął, przez chwilę wyśmiewając sam siebie. - Z kolei mój ojciec pragnie

zemsty. I nie

idzie mu tylko o to, że obce rządy na Komarze mogą dopuszczać się nadużyć.

Nie, dla niego

już samo istnienie obcego rządu jest nie do przyjęcia. Próby uczynienia go

naszym przez

background image

integrację nie są kompromisem, lecz kolaboracją, kapitulacją. Rewolucjoniści

komarrscy

ginęli za moje grzechy. I tak dalej, i tak dalej...

- A zatem wciąż próbuje przekonać cię do przejścia na swoją stronę.

- Tak. Myślę, że będzie tak gadał aż do momentu naciśnięcia cyngla.

- Nie żebym namawiał cię do... - odchrząknął - porzucenia zasad czy czegoś w

tym

rodzaju, ale zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdybyś, dajmy na to, poprosił

o darowanie

życia - zauważył Miles obojętnym tonem. - Żeby móc kontynuować walkę, trzeba

najpierw

przeżyć.

Galeni potrząsnął głową.

- Właśnie dlatego nie mogę się poddać. To nie jest problem chęci, ja nie

mogę. On mi

nie zaufa. Jeżeli zmienię swoje stanowisko, on zrobi to samo i będzie

zmuszony przekonać

sam siebie, żeby mnie zabić, tak jak teraz próbuje to sam sobie

wyperswadować. Poświęcił

już przecież mojego brata. W pewnym sensie przyczynił się tym pośrednio do

śmierci mojej

matki - nie potrafiła przeżyć tej straty, jak również innych, na które ją

naraził w imię idei.

Podejrzewam - dodał, lekko zakłopotany - że to wszystko przypomina kompleks

Edypa. Ale

cóż, męczarnie trudnych decyzji zawsze przemawiały do jego romantycznej

duszy.

Miles pokręcił głową.

- Na pewno znasz go lepiej niż ja. A jednak... wiesz, ludzie bywają zauroc-

zeni

koniecznością podejmowania trudnych decyzji. I przestają szukać innych możli-

wości. Chęć

bycia głupim to bardzo potężna siła...

Galeni, zaskoczony, zaśmiał się krótko, a potem zamyślił.

-...ale zawsze istnieją inne możliwości. I na pewno ważniejsze jest, by być

wiernym

osobie, a nie zasadom.

Kapitan uniósł brwi.

- Nie powinno mnie to pewnie dziwić, wszak mówi to Barrayarczyk. Członek

społeczeństwa, w którym od wieków ważniejszy był hołd lenny od abstrakcyjnych

reguł

prawnych... czy przemawiają przez ciebie poglądy polityczne twojego ojca?

- Nie, to raczej teologia mojej matki. To dziwne, ale z dwóch całkowicie od-

miennych

punktów wyjścia dotarli do tego wspólnego dla nich obojga wniosku. Ona uważa,

że zasady

przychodzą i odchodzą, dusze ludzkie natomiast są nieśmiertelne, a lepiej

trzymać z

potężniejszymi. Moja matka posługuje się żelazną logiką. W końcu to Betanka.

Galeni, wspierając się rękami na kolanach, pochylił się z zainteresowaniem ku

Milesowi.

- Bardziej mnie dziwi to, że twoja matka miała w ogóle coś wspólnego z

wychowywaniem cię. Społeczeństwo barrayarskie skłania się do modelu, że tak

powiem,

agresywnego patriarchatu. A hrabina Vorkosigan miała opinię najbardziej

niewidocznej ze

wszystkich żon polityków.

background image

- Tak, niewidoczna - zgodził się wesoło Miles - jak powietrze. Jeżeliby zni-

knęło,

nawet byś nie poczuł jego braku. Aż do następnego oddechu. - Zdusił w sobie

tęsknotę i

trudniejszy do opanowania strach. Jeżeli tym razem nie uda mi się wrócić...

Galeni uśmiechnął się uprzejmie, ale z niedowierzaniem.

- Trudno sobie wyobrazić, żeby wielki admirał był posłuszny swojej żonie.

Miles wzruszył ramionami.

- Jest posłuszny logice. A moja matka jest jedną z niewielu znanych mi osób,

które

niemal całkowicie wyzbyły się chęci bycia głupimi. - Miles pogrążył się w

swoich myślach. -

Twój ojciec to całkiem sprytny człowiek, nieprawdaż? W tym, co robi, rzecz

jasna. Uszedł

służbom bezpieczeństwa, potrafił opracować plan, który przynajmniej na razie

działa

świetnie, jest bez wątpienia wytrwały i doprowadza sprawy do końca...

- Tak, chyba masz rację - powiedział Galeni.

- Hmmm...

- O co ci chodzi?

- Cóż... coś w tym całym planie mnie niepokoi.

- Powiedziałbym, że takich rzeczy jest niemało.

- Nie to miałem na myśli. Niepokoi z punktu widzenia logiki. W tym całym pla-

nie jest

coś, co się nie trzyma kupy nawet z punktu widzenia twojego ojca. Naturalnie,

wszystko to

jest trochę loterią, trzeba podejmować ryzyko jak zawsze, kiedy próbujesz ur-

zeczywistnić

swoje zamierzenia... ale mnie nie chodzi o problemy praktyczne. To coś

głębszego, jakaś

sprzeczność u samych podstaw.

- Plan jest brawurowy. Ale jeśli mu się uda, zdobędzie wszystko. Jeżeli twój

klon

przejmie cesarstwo, on będzie kontrolował całą hierarchię barrayarską.

Zdobędzie władzę

absolutną.

- Gówno prawda - prychnął Miles.

Galeni, zdziwiony, uniósł brwi.

- To, że barrayarski system zabezpieczeń jest niepisany, nie oznacza, że go w

ogóle

nie ma. Powinieneś wiedzieć, że władza cesarza opiera się przede wszystkim na

tych, których

jest w stanie sobie zjednać - na wojskowych, na hrabiach, na ministrach, na

zwykłych

ludziach i tylko dzięki współpracy z ich strony władca może rządzić. Okropne

rzeczy

przytrafiają się cesarzom, którym nie udawało się dogodzić wszystkim tym gru-

pom.

Ćwiartowanie cesarza Szalonego Yuriego nie odbyło się wszak tak dawno temu.

Mój ojciec

był obecny przy tej jakże bestialskiej egzekucji jako dziecko. A mimo to

ludzie wciąż dziwią

się temu, że sam nigdy nie próbował sięgnąć po cesarstwo!

- A zatem wyobraź sobie tę moją kopię - ciągnął - która zgarnia tron po

krwawym

zamachu, po czym przekazuje władzę i przywileje w ręce Komarru, może nawet

przyznając

mu niepodległość. Jakie są tego skutki?

background image

- Mów dalej - ponaglił Galeni, coraz bardziej zaciekawiony.

- Wojsko będzie urażone, bo przekreślam ich zwycięstwa uzyskane w pocie

czoła.

Hrabiowie będą urażeni, bo wywyższam się ponad nich. Ministrowie będą

urażeni, bo utrata

Komarru jako źródła podatków i węzła handlowego zmniejszy ich siłę. Ludzie, w

końcu, będą

urażeni ze wszystkich tych powodów i jeszcze dlatego, że dla nich jestem mu-

tantem,

nieczystym fizycznie w świetle tradycji barrayarskie j. Czy wiesz, że na

głębokiej prowincji

wciąż zdarzają się dzieciobójstwa z powodu wyraźnego kalectwa noworodków,

mimo iż

zostało to prawnie zabronione już czterdzieści lat temu? Jeżeli możesz wyo-

brazić sobie jakiś

okropniejszy los, niż bycie poćwiartowanym żywcem, to właśnie taki czeka mo-

jego biednego

klona. Nie wiem, czy sam potrafiłbym rządzić cesarstwem i przeżyć, nawet bez

tej sprawy z

Komarrem. A ten dzieciak ma przecież tylko... no, ile? Siedemnaście, osiem-

naście lat? -

Miles przycichł. - To głupi plan. Chyba że...

- Chyba że co?

- Chyba że plan jest inny.

- Hmmm...

- Poza tym - powiedział wolno Miles - dlaczego Ser Galen, który, jeżeli się

nie mylę,

bardziej nienawidzi mojego ojca, niż kocha... kogokolwiek, zadawałby sobie

tyle trudu, by

umieścić Vorkosigana na cesarskim tronie Barrayaru? To przedziwna zemsta. I w

jaki sposób,

jeżeli nawet udałoby mu się jakimś cudem uzyskać dla chłopca cesarską władzę,

ma zamiar

go później kontrolować?

- Uzależnienie farmakologiczne? - podsunął Galeni. - Szantażowanie

zdemaskowaniem go?

- Mhm... niewykluczone. - Miles ucichł, wydawało się, że zabrnęli w ślepą

uliczkę. Po

dłuższej chwili podjął: - Myślę, że prawdziwy plan jest o wiele prostszy i

sprytniejszy. On ma

zamiar rzucić klona w sam środek walki o władzę na Barrayarze tylko po to,

aby wywołać

chaos. Kto zwycięży w tej walce, nie ma dla niego żadnego znaczenia. Klon

jest zaledwie

pionkiem. Wybuch powstania na Komarze będzie zgrany w czasie z największymi

rozruchami na Barrayarze, im więcej krwi, tym lepiej. Musi mieć w zanadrzu

gotowego do

interwencji sprzymierzeńca z potencjałem militarnym wystarczającym do zab-

lokowania

tunelu czasoprzestrzennego łączącego Barrayar ze światem. Mój Boże, mam

nadzieję, że nie

podpisali paktu z cetagandańskim diabłem.

- Wymiana okupacji barrayarskiej na cetagandańską nie wydaje mi się żadnym

krokiem do przodu; nie, on nie jest aż tak szalony. Ale co stanie się z

twoim, raczej

kosztownym, klonem? - spytał Galeni głęboko zamyślony.

Miles uśmiechnął się krzywo.

background image

- Ser Galen nie dba o to. Klon jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. -

Bezgłośnie

poruszył parę razy ustami. - Tylko że... wciąż słyszę głos mojej matki. To po

niej mam ten

czysty betański akcent, no wiesz, ten, którego używam jako admirał Naismith.

Niemal ją

słyszę.

- I co mówi? - Galeniemu z rozbawienia zadrgały brwi.

- Miles - mówi - co zrobiłeś swojemu małemu braciszkowi?!

- Twój klon nie jest przecież bratem! - wykrztusił Galeni.

- Wręcz przeciwnie, w myśl prawa betańskiego tak właśnie jest.

- To szaleństwo. - Galeni zamilkł na chwilę. - Twoja matka nie może wymagać,

żebyś

opiekował się tym stworzeniem.

- Może, i to jeszcze jak - Miles westchnął ponuro. Niewypowiedziany strach

chwycił

go nagle za serce. To skomplikowane, zbyt skomplikowane...

- I to jest ta kobieta, rządząca człowiekiem, który kieruje Cesarstwem Bar-

rayaru? Nie

wierzę. Hrabia Vorkosigan jest najbardziej pragmatycznym politykiem, jakiego

znam. Spójrz

na cały ten pomysł integracji Komarru.

- Właśnie - zgodził się z uśmiechem Miles. - Spójrz na to.

Galeni rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.

- Ludzie przed zasadami, co? - powiedział w końcu powoli.

- Właśnie.

Galeni opadł ciężko na ławę. Po chwili kącik jego ust nieznacznie się uniósł.

- Mój ojciec - wymamrotał - zawsze był człowiekiem... zasad.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Z każdą upływającą minutą szansę na wybawienie stawały się coraz mniejsze. Po

jakimś czasie przyniesiono kolejny śniadaniopodobny posiłek, co oznaczało -

jeśli można by

ufać takiemu zegarowi - że był to już trzeci dzień od czasu uwięzienia

Milesa. Klon

najwyraźniej nie popełnił od razu żadnego poważnego błędu, który zdradziłby

go przed

Ivanem lub Elli. A jeśli udało mu się z tą dwójką, to uda mu się z każdym.

Milesa przeszedł

dreszcz.

Wziął głęboki oddech, zsunął się z ławki i zabrał do ćwiczeń gimnastycznych,

próbując oczyścić swój umysł i ciało z pozostałości narkotyku. Galeni,

którego ogarnęła tego

ranka nieprzyjemna kombinacja kaca narkotykowego, depresji i bezsilnej

wściekłości,

wyciągnął się na ławie i przyglądał w milczeniu.

Miles, zasapany, spocony i z zawrotami głowy, przemierzał celę, aby trochę

ochłonąć.

Pomieszczenie zaczynało śmierdzieć, co nie było zbyt przyjemne. Poszedł do

łazienki i nie

żywiąc wielkich nadziei, wypróbował sztuczkę z zapychaniem zlewu skarpetką.

Tak jak się

spodziewał, ten sam system czujników, który na ruch jego dłoni wypuszczał

wodę z kranu,

zatrzymywał strumień, gdy groziło przelanie. Ubikacja działała podobnie.

Zresztą nawet

background image

gdyby jakimś cudem udało mu się skłonić porywaczy do otwarcia drzwi, to i

tak, jak

udowodnił Galeni, szansę w konfrontacji z ich ogłuszaczami były marne.

Nie. Jedynym punktem zaczepienia był strumień informacji, jaki wróg miał

nadzieję z

niego wycisnąć. Był to w końcu jedyny powód, dla którego jeszcze pozostawał

przy życiu.

Sabotaż informacyjny. Potencjalnie było to bardzo silne narzędzie. Jeśli klon

nie zamierzał

popełnić błędów samodzielnie, może trzeba mu w tym trochę pomóc. Ale jak

Miles mógłby

to zrobić nafaszerowany fast-pentą? Mógłby stanąć na środku celi i przekazy-

wać fałszywe

informacje lampie, a la kapitan Galeni, ale nie powinien oczekiwać, że ktoś

to weźmie na

serio.

Siedział na ławce, przyglądając się swoim zmarzniętym palcom u nóg - zdjął

przemoczone skarpetki i rozłożył je, żeby wyschły - kiedy szczęknął zamek w

drzwiach.

Dwóch strażników z ogłuszaczami. Jeden z nich zwrócił się w kierunku kapi-

tana, który

zaśmiał się szyderczo, nie ruszając się z miejsca. Strażnik nacisnął spust

bez najmniejszego

wahania - nie potrzebowali dziś przytomnego Galeniego. Drugi skinął na

Milesa. Skoro

kapitan Galeni został natychmiast ogłuszony, jakiekolwiek samodzielne

działania w stosunku

do strażników nie miały większego sensu; westchnął i posłusznie wyszedł na

korytarz.

Oczy aż mu się rozszerzyły ze zdziwienia. Na zewnątrz stał klon i pożerał go

wzrokiem.

Alter-Miles był ubrany w dendariański mundur admirała. Wszystko leżało na nim

znakomicie, nawet oficerki.

Klon, dość spięty, kazał zaprowadzić Milesa do gabinetu. Tym razem został

mocno

przywiązany do krzesła na środku pokoju. Co ciekawe, nie było tam Galena.

- Poczekajcie za drzwiami - powiedział strażnikom klon. Spojrzeli po sobie,

wzruszyli

ramionami i posłusznie wyszli, zabierając dla wygody parę miękkich krzeseł.

Gdy zamknęły się za nimi drzwi, zapadła głęboka cisza. Duplikat obszedł

Milesa w

bezpiecznej odległości, jak gdyby ten był gotowym do ataku wężem. Zatrzymał

się półtora

metra przed nim i przysiadł na krawędzi biurka komkonsoli, machając jedną

nogą. Miles

rozpoznał swoją pozę. Już nigdy nie będzie mógł przyjąć takiej postawy bez

bolesnej

świadomości samego siebie... to była mała część jego samego, jaką ukradł mu

klon. Jedna z

wielu drobnych części. Poczuł się nagle przenicowany, rozpruty, postrzępiony.

I przerażony.

- W jaki sposób, hm... - zaczął Miles i urwał na chwilę, gdyż zaschło mu w

gardle,

odkaszlnął - udało ci się uciec z ambasady?

- Rano zajmowałem się obowiązkami admirała Naismitha - odparł klon. Jest

zadowolony z siebie, spostrzegł Miles. - Twoja ochrona myśli, że przekazała

mnie z

background image

powrotem służbom barrayarskiej ambasady. Barrayarczycy pomyślą, że mój ko-

marrski

strażnik jest Dendarianinem. A ja zyskam w ten sposób trochę czasu, z którego

nie będę się

musiał rozliczać. Ładne, co?

- Ryzykowne - zauważył Miles. - Co takiego masz nadzieję uzyskać w ten

sposób?

Fast-penta niespecjalnie na mnie działa, jak wiesz. - W rzeczy samej, Miles

nie mógł nigdzie

dostrzec hi-porozpylacza. Nieobecny jak Ser Galen. Ciekawe.

- Nieważne. - Klon machnął ręką, ostrym, zdecydowanym gestem; kolejny wyrwany

Milesowi fragment jego osoby, brzdęk. - Nie obchodzi mnie, czy mówisz prawdę,

czy

kłamiesz. Po prostu chcę usłyszeć, jak mówisz. Zobaczyć cię, chociaż raz. Ty,

ty, ty... - Głos

klona zniżył się aż do szeptu, brzdęk. - Jak ja cię nienawidzę.

Miles ponownie odkaszlnął.

- Chciałbym zauważyć, że w zasadzie spotkaliśmy się po raz pierwszy trzy dni

temu.

Cokolwiek ci uczyniono, nie ja byłem temu winny.

- Ty - powiedział klon - mnie załatwiłeś samym swoim istnieniem. Już sam

fakt, że

oddychasz, sprawia mi ból. - Położył dłoń na piersiach. - Temu jednakże

wkrótce zaradzimy.

Galen jednak obiecał mi najpierw rozmowę. - Odepchnął się od biurka i zaczął

przemierzać

pokój; Miles poczuł, jak drętwieją mu stopy. - Obiecał mi.

- A propos, gdzież jest dzisiaj Ser Galen? - spytał ostrożnie Miles.

- Wyszedł. - Klon obdarzył go kwaśnym uśmiechem. - Na chwileczkę.

Miles uniósł brwi.

- Ta rozmowa odbywa się bez jego wiedzy?

- Obiecał mi. Ale potem wycofał się z tego. Nie powiedział dlaczego.

- Aha... hmmm. Wczoraj?

- Tak. - Klon przerwał swój spacer i spojrzał na Milesa spod przymrużonych

powiek. -

Dlaczego tak zrobił?

- Może to przez coś, co powiedziałem. Głośno myśląc - dodał Miles. - Obawiam

się,

że odgadłem trochę zbyt wiele z jego planu. Coś, czego nawet ty nie powinie-

neś wiedzieć.

Bał się, że wyjawię to pod działaniem fast-penty. Co zresztą mi odpowiada; im

mniej

będziesz w stanie ze mnie wycisnąć, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że

popełnisz

jakiś błąd. - Miles urwał, prawie wstrzymując oddech, żeby zobaczyć, jak

zadziała ta

przynęta. Podniecający dreszcz świadomości walki przebiegł po jego ciele.

- Dam się złapać na twój haczyk - przystał klon. Jego oczy pobłyskiwały

ironicznie. -

Zdradź mi, do czego doszedłeś.

Kiedy miałem siedemnaście lat, tak jak teraz klon, to właśnie... tworzyłem

dendariańskich najemników, przypomniał sobie Miles. Może lepiej nie oceniać

go zbyt nisko.

Co to za uczucie być klonem? Jak głęboko pod skórą kończą się podobieństwa?

- Jesteś ofiarą - powiedział prosto z mostu. - Galen nie spodziewa się by-

najmniej, że

przeżyjesz na barrayarskim tronie.

background image

- Uważasz, że się tego nie domyśliłem? - zadrwił klon. - Wiem, że nie wierzy,

że mi

się to uda. Nikt nie wierzy, że mi się uda...

Miles z trudem złapał oddech. Brzdęk, tym razem bardzo głęboko.

- Ale ja im pokażę. Ser Galen - oczy klona rozbłysły - bardzo się zdziwi,

kiedy

zobaczy, co się stanie, gdy dojdę do władzy.

- Ty również - zawyrokował ponuro Miles.

- Myślisz, że jestem głupi? - spytał klon.

Miles pokręcił głową.

- Obawiam się, że doskonale wiem, do jakiego stopnia jesteś głupi.

Klon uśmiechnął się sztucznie.

- Galen i jego kumple przez miesiąc opieprzali się w Londynie, polując na

ciebie, żeby

zaaranżować zamianę. To ja im podsunąłem myśl, żebyś sam dał się porwać. Uc-

zyłem się

ciebie dłużej niż którykolwiek z nich, dokładniej niż wszyscy razem wzięci.

Wiedziałem, że

się nie oprzesz takiej pokusie. Potrafię cię przechytrzyć.

Niestety, była to prawda, a przynajmniej tego dowodził ów przykład. Miles

zwalczył

w sobie nagły przypływ rozpaczy. Dzieciak był dobry, za dobry - wszystko w

nim było

doskonałe, łącznie z promieniującym z każdego mięśnia piekielnym napięciem.

Brzdęk. Czy

może to akurat było miejscowej produkcji? Czy różne naciski mogą wywołać po-

dobne

skrzywienia? Cóż kryje się za tymi oczami...?

Wzrok Milesa spoczął na dendariańskim mundurze. Jego własne insygnia

pobłyskiwały wrogo, gdy klon przechadzał się dalej.

- Ale czy potrafisz przechytrzyć admirała Naismitha?

Klon uśmiechnął się z dumą.

- Dziś rano doprowadziłem do zwolnienia twoich żołnierzy z aresztu. Czego

najwidoczniej sam nie umiałeś zrobić.

- Danio? - wykrztusił Miles pod wrażeniem. Nie, nie, powiedz, że to nie-

prawda...

- Jest z powrotem na służbie - odparł zjadliwie klon. Miles zdusił w sobie

jęk.

Klon zamilkł, spojrzał badawczo na Milesa, stracił trochę pewności siebie.

- A skoro już mówimy o admirale Naismisie, to czy śpisz z tą kobietą?

Jakie doświadczenia miał za sobą ten chłopak? - zastanowił się ponownie

Miles.

Zawsze w ukryciu, pod obserwacją, z nie odstępującymi go na krok opiekunami u

boku, z

możliwością kontaktu jedynie z kilkoma wybranymi osobami - prawie jak w

klasztorze. Czy

Komarrczycy pomyśleli, aby włączyć to do jego przygotowania, czy też był

siedemnastoletnim prawiczkiem? W takim razie musi mieć obsesję na punkcie

seksu...

- Quinn - zaczął Miles - jest sześć lat starsza ode mnie. Niezwykle doświ-

adczona.

Oraz wymagająca. Nawykła do dużego wyrafinowania u wybranego przez siebie

partnera.

Czy jesteś wtajemniczony w różnorodne techniki kultów miłosnych Deeva Tau

praktykowanych na Stacji Kline? - Dobre pytanie, ocenił Miles, wszak sam to

przed chwilą

wymyśliłem. - Czy jesteś zaznajomiony z Siedmioma Tajnymi Ścieżkami Kobiecej

Rozkoszy? Chociaż po czterech czy pięciu orgazmach zwykle daje spokój...

background image

Klon obszedł Milesa, najwyraźniej zaniepokojony.

- Kłamiesz. Myślę, że kłamiesz.

- Może i tak. - Miles wyszczerzył zęby w uśmiechu, życząc sobie, żeby skle-

cone

naprędce bujdy były prawdą. - Pomyśl, na co byś się naraził, próbując to

sprawdzić.

Klon przeszył go spojrzeniem. Miles odwzajemnił mu tym samym.

- Czy twoje kości pękają podobnie jak moje? - zapytał nagle Miles. Potworna

myśl.

Wyobraźmy sobie, że za każdy uraz, którego kiedykolwiek doświadczył Miles,

klonowi

łamano kości, żeby pasowały. Że za każde, przez głupotę Milesa źle skalkulow-

ane ryzyko,

klon musiał słono zapłacić - w istocie, wystarczający powód do nienawiści...

- Nie.

Miles odetchnął ze źle ukrywaną ulgą. Zatem ich wyniki analiz skanerami

medycznymi nie będą się idealnie pokrywały.

- A więc to plan krótkoterminowy, co?

- Mam osiągnąć szczyt w ciągu sześciu miesięcy.

- Tak też zrozumiałem. A czyja flota kosmiczna, podczas powstałego na Bar-

rayarze

chaosu, zakorkuje wyjście czasoprzestrzenne cesarstwa, gdy Komarr znów pow-

stanie? -

Miles starał się nadać swojemu głosowi obojętny ton, aby udać brak zainter-

esowania tym

kluczowym aspektem planu.

- Mieliśmy zamiar wezwać Cetagandan. Ale zerwaliśmy z nimi.

Jego najgorsze obawy...

- Zerwaliście? To wspaniale, ale czemu w tym wyjątkowo pomylonym planie

opamiętaliście się akurat w tej kwestii?

- Znaleźliśmy coś lepszego, bardziej poręcznego. - Klon uśmiechnął się

dziwnie pod

nosem. - Niezależne siły zbrojne, z dużym doświadczeniem w kosmicznych blo-

kadach, bez

niewygodnych powiązań z innymi sąsiadami planetarnymi, którzy mogliby mieć

niebezpieczne zapędy do wtrącania się. Siły całkowicie mi oddane, słuchające

najwyraźniej

każdego mojego kaprysu. Najemnicy dendariańscy.

Miles spróbował rzucić się klonowi do gardła. Ten zrobił krok do tyłu. Miles,

wciąż

mocno przywiązany do krzesła, przewrócił się wraz z nim do przodu, boleśnie

uderzając

twarzą o podłogę.

- Nie, nie, nie! - krzyczał, wierzgając i starając się wyrwać. - Ty debilu!

To będzie

rzeź!

Dwóch komarrskich strażników wpadło przez drzwi.

- Co jest, co się stało?

- Nic. - Klon, blady na twarzy, wygramolił się zza komkonsoli, za którą się

schował. -

Przewrócił się. Podnieście go.

- Przewrócił się albo został pchnięty - wymamrotał jeden z Komarrczyków,

kiedy

podnosili Milesa wraz z krzesłem. Strażnik przyjrzał się ciekawie jego

twarzy. Miles poczuł,

jak ciepła, wilgotna ciecz gwałtownie ochładzając się, skapuje mu z górnej

wargi na

background image

trzydniową szczecinę. Rozbity nos? Spróbował spojrzeć nań, zezując, i poli-

zać. Spokojnie.

Tylko spokojnie. Klonowi nigdy nie uda się zrobić tego z Dendarianami. Niem-

niej jednak

jego przyszłe niepowodzenia będą kiepską pociechą dla martwego Milesa.

- Czy... hmmm... potrzebuje pan pomocy w tej sprawie? - starszy z dwóch

Komarrczyków spytał klona. - Tortury to też swoisty rodzaj sztuki. Jak zadać

maksimum bólu

przy minimalnych uszkodzeniach ciała. Miałem wujka, który zwykł opowiadać, co

praktykowały zbiry z barrayarskiego CesBezu... Jeżeli nie dawało się użyć

fast-penty.

- On nie potrzebuje pomocy - rzucił Miles’w tej samej chwili, w której klon

zaczął

mówić - Nie potrzebuję pomocy... - Obydwaj urwali i spojrzeli po sobie. Miles

poczuł, jak

wraca mu opanowanie, klon natomiast był najwyraźniej zbity z tropu.

Gdyby nie ta przeklęta, rzucająca się w oczy broda, byłby to świetny moment,

żeby

zacząć krzyczeć, że Vorkosigan związał go i zamienił ich ubrania, i że to on

jest klonem, czy

nie dostrzegają różnicy, i niech go w końcu rozwiążą, kretyni! Niestety, tym

razem nic z tego.

Klon wyprostował się, próbując odzyskać trochę dostojeństwa.

- Zostawcie nas, proszę. Kiedy będę was potrzebował, zawołam.

- Albo ja to zrobię - zauważył pogodnie Miles. Klon zmierzył go pełnym

wściekłości

spojrzeniem. Komarrczycy wyszli, oglądając się za siebie, najwyraźniej lekko

zdezorientowani.

- To głupi pomysł - zaczął Miles, kiedy tylko znaleźli się sami. - Musisz

zrozumieć, że

choć Dendarianie to - ogólnie biorąc - elita, to jednak w skali planetarnej

dysponują raczej

znikomą siłą. Znikomą, rozumiesz, znikomą! Taka grupa jest dobra do tajnych

akcji, nagłych

uderzeń czy misji szpiegowskich. Ale nie do otwartej rąbaniny z przeciwnikiem

mającym

zaplecze w postaci wysoko rozwiniętej planety. Nie znasz się na ekonomii wo-

jny! Na Boga,

naprawdę nie potrafisz spojrzeć dalej do przodu niż te sześć miesięcy. Nie

żebyś był do tego

zmuszony - w końcu, jak myślę, będziesz martwy jeszcze przed końcem roku...

Klon uśmiechnął się zjadliwie..

- Dendarianie, tak jak i ja, są przeznaczeni na ofiarę. W końcu martwi najem-

nicy nie

żądają żołdu. - Przerwał i spojrzał z ciekawością na Milesa. - A ty jak

daleko sięgasz w

przyszłość?

- W tej chwili około dwudziestu lat - przyznał nieco posępny Miles. I co z

tego miał?

Weźmy na przykład kapitana Galeniego. Oczyma wyobraźni Miles widział go już

jako

najlepszego wicekróla, jakiego Komarr mógłby dostać - jego śmierć byłaby

stratą nie tyle

drugorzędnego cesarskiego oficera o podejrzanym pochodzeniu, ile pierwszego

ogniwa w

łańcuchu tysięcy ludzkich istnień walczących o lepszą, mniej naznaczoną cier-

pieniem

background image

przyszłość. Przyszłość, w której porucznika Milesa Vorkosigana zastąpiłby

hrabia Miles

Vorkosigan, a ten bez wątpienia będzie potrzebował zdrowych na umyśle wysoko

postawionych przyjaciół. Jeżeliby tylko udało się przeprowadzić Galeniego

przez to piekło

bezpiecznie i o zdrowych zmysłach... - Przyznaję - dodał Miles - że kiedy

miałem tyle lat co

ty, żyłem najbliższym kwadransem.

Klon prychnął.

- To było wieki temu, co?

- Tak mi się teraz wydaje. Zawsze miałem poczucie, że moje życie musi być

szybkie,

jeśli chcę w nim pomieścić wszystko.

- Byłeś całkiem przewidujący. Zobaczymy, jak wiele zdołasz pomieścić w

najbliższych dwudziestu czterech godzinach. Ponieważ wtedy, wedle rozkazu,

odlatuję. I tym

samym ty stajesz się... zbędny.

Tak szybko... Nie ma czasu na eksperymenty. Nie ma czasu na nic, poza

podjęciem od

razu właściwej decyzji.

Miles przełknął ślinę.

- Musieliście zaplanować również i śmierć premiera, inaczej nie nastąpi bow-

iem

destabilizacja rządu na Barrayarze, nawet jeśli cesarz Gregor zostanie zamor-

dowany. Powiedz

mi zatem - rzekł ostrożnie - jaki los ty i Galeni przewidzieliście dla

naszego ojca?

Klon odrzucił głowę do tyłu.

- O nie, nie pozwalaj sobie. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie

jest moim

ojcem.

- A co z twoją matką?

- Nie mam matki. Wyszedłem z replikatora.

- Tak jak i ja - zauważył Miles. - Dopóki lekarze nie padli z wycieńczenia.

Ale dla niej

nie miało to najmniejszego znaczenia. Jako Betanka jest wolna od wszelkiego

rodzaju

uprzedzeń dotyczących inżynierii porodowej. Nie ma dla niej znaczenia, w jaki

sposób

dostałeś się na świat, ważne jest tylko to, co robisz, kiedy już przybyłeś.

Obawiam się, że

posiadanie matki to los, jakiego nie możesz uniknąć od chwili, kiedy odkryje

ona twoje

istnienie.

Klon machnięciem ręki odpędził od siebie ducha hrabiny Vorkosigan.

- To czynnik o zerowej ważności. Jest nikim w polityce barrayarskiej.

- Czyżby? - wymamrotał Miles, powstrzymał jednak swój język. Nie miał czasu.

- I

mimo wszystko chcesz ciągnąć to dalej, choć wiesz, że Ser Galen ma zamiar cię

zdradzić i

posłać na śmierć?

- Kiedy będę cesarzem Barrayaru, wtedy zajmę się Ser Galenem.

- Jeżeli tak czy inaczej masz zamiar go zdradzić, czemu nie uczynisz tego

teraz?

Klon uniósł głowę, jego oczy się zwęziły.

- Hę?

- Masz jeszcze jedną możliwość. - Miles starał się, by jego głos brzmiał

spokojnie i

background image

przekonująco. - Wypuść mnie teraz. I chodź ze mną. Z powrotem na Barrayar.

Jesteś moim

bratem - czy tego chcesz, czy nie; to fakt biologiczny i koniec, kropka. Nikt

nie wybiera sobie

krewnych, nawet klon. Pomyśl, czy gdybyś miał wybór, wziąłbyś sobie Ivana

Vorpatrila za

kuzyna? - Klon cicho chrząknął, nie przerywał jednak Milesowi. Wyglądał na

coraz bardziej

zaciekawionego. - Ale on nim jest. Jest w tym samym stopniu twoim kuzynem co

moim. Czy

zdajesz sobie sprawę z tego, że masz imię? - zapytał nagle Miles. - To

kolejna rzecz, jakiej

nie wybierasz sobie na Barrayarze. - Drugi syn, czyli ty, mój o sześć lat

spóźniony bliźniaku,

otrzymuje drugie imiona swoich dziadków ze strony ojca i matki, tak samo jak

pierworodny

jest skazany na ich pierwsze imiona. A zatem nazywasz się Mark Piotr. Przykro

mi z powodu

tego Piotra. Twój dziadek nienawidził tego imienia. Jesteś zatem lordem Mark-

iem Piotrem

Vorkosiganem. - Mówił wciąż szybciej i szybciej, pobudzany śledzącymi go z

uwagą oczami

klona.

- Kim chciałeś być? Jakie były twoje marzenia? Możesz otrzymać takie

wykształcenie, jakiego tylko pragniesz, matka już o to zadba. Betańczycy

przykładają wielką

wagę do wykształcenia. Marzyłeś, żeby się wyrwać? To może chciałbyś zostać

licencjonowanym pilotem gwiezdnym Markiem Vorkosiganem? Handel? Rolnictwo?

Mamy

rodzinny interes, produkujemy wina, poczynając od własnych winnic, a kończąc

na

dystrybucji. Możesz też mieszkać z babcią Naismith na Kolonii Beta i uczyć

się tam w

najlepszych instytutach badawczych. Masz tam też wujka i ciotkę, wiesz?

Rodzeństwo

cioteczne i jednego dalszego kuzyna... Jeżeli nieoświecony Barrayar nie in-

teresuje cię, to

istnieją jeszcze setki możliwości na Kolonii Beta, dla której Barrayar razem

ze wszystkimi

swoimi problemami to tylko mgiełka na horyzoncie. Twoje pochodzenie nie

będzie tam

niczym wyjątkowym. Możesz mieć takie życie, jakiego zapragniesz. Galaktyka

leży u twoich

stóp. Wolność wyboru - poproś tylko, a będzie ci dane. - Musiał przerwać,

żeby zaczerpnąć

tchu.

Twarz klona była biała.

- Kłamiesz - wysyczał. - Barrayarskie służby bezpieczeństwa nigdy nie dadzą

mi żyć.

Cóż, nie był to lęk bezpodstawny.

- A wyobraź sobie na chwilkę, że to może się urzeczywistnić, że to jest

prawda. To

wszystko może być twoje. Słowo Vorkosigana. Obiecuję ci moją ochronę, jako

lorda

Vorkosigana, przed wszystkimi, łącznie z CesBezem. - Miles przełknął nerwowo

ślinę, kiedy

wypowiadał te słowa. - Galen ofiarowuje ci śmierć na srebrnym talerzu. Ja

mogę ci dać życie.

background image

Ja daję ci to hurtem, na miłość boską.

Czy to miał być sabotaż informacyjny? Chciał przecież doprowadzić do tego, by

klon

popełnił błąd...co zrobiłeś ze swoim małym braciszkiem?

Klon pokręcił głową i zaśmiał się dziko, spazmatycznie.

- Mój Boże, spójrz sam na siebie! Przywiązany do krzesła więzień, którego

ledwie

godziny dzielą od śmierci... - Pochylił głowę w głębokim, szyderczym ukłonie.

- Och, jaśnie

panie, jestem pod wrażeniem pańskiej szczodrobliwości. Ale mam niejasne

przeczucie, że jak

na razie ochrona, jaką mi ofiarowujesz, nie jest warta funta kłaków. -

Podszedł do Milesa; stał

teraz blisko, bliżej niż kiedykolwiek. - Ty cholerny megalomanie! Nie po-

trafisz nawet

ochronić samego siebie... - Pod wpływem nagłego impulsu uderzył Milesa w pos-

iniaczoną

twarz. -...co, może potrafisz? - Zrobił krok do tyłu, zaskoczony wynikiem

swojego

eksperymentu i nieświadomie uniósł do ust piekącą go teraz dłoń. Krwawiące

wargi Milesa

wykrzywiły się w uśmiechu, widząc to klon pośpiesznie opuścił rękę.

Ach tak. On nigdy przedtem tak naprawdę nie uderzył człowieka. Ani nie zabił,

jak

sądzę. Och, moja ty mała dziewico, czyżby czekała cię krwawa utrata cnoty?

- Potrafisz? - powtórzył klon.

Ha! Bierze prawdę za kłamstwa, podczas gdy ja chcę, by brał kłamstwa za

prawdę -

czyli jednak wyszedł mi jakiś sabotaż informacyjny. Dlaczego muszę mówić mu

prawdę?

Bo jest moim bratem i zawiedliśmy go. Nie udało nam się odkryć go wcześniej,

nie

udało nam siego uratować...

- Czy kiedykolwiek marzyłeś o tym, że ktoś cię uratuje? - zapytał nagle

Miles. - Kiedy

już dowiedziałeś się, kim jesteś, albo nawet wcześniej? A w ogóle jakie było

twoje

dzieciństwo? Mówi się, że sieroty marzą o wspaniałych rodzicach przyby-

wających na ratunek

- w twoim przypadku mogło się rzeczywiście tak stać.

Klon parsknął pogardliwie.

- Chyba żartujesz. Od samego początku znałem prawdę, wiedziałem, kim jestem.

Wiesz, klony z Obszaru Jacksona daje się do wychowania opłacanym przybranym

rodzicom i

ci opiekują się nimi aż do osiągnięcia przez nie dojrzałości. Klony do-

rastające w laboratoriach

mają bowiem często problemy zdrowotne, są bardziej podatne na różnorodne in-

fekcje, mają

mniej wydolny układ krwionośny. A przecież ludzie, którzy płacą za trans-

plantację swojego

mózgu, mają prawo oczekiwać, że obudzą się w zdrowym ciele.

- Miałem kiedyś przybranego brata, trochę starszego ode mnie... - Klon przer-

wał,

wziął głęboki oddech i ciągnął: - Wychowywaliśmy się wspólnie. Ale nie uc-

zyliśmy się

razem. Próbowałem go trochę nauczyć czytać... Niedługo przed tym, jak przy-

jechali po mnie

background image

Komarrczycy, ludzie z laboratorium zabrali go. Zupełnie przypadkowo zobac-

zyłem go znowu

jakiś czas potem. Wysłano mnie z poleceniem, bym odebrał jakąś paczkę w kos-

moporcie,

choć właściwie nie pozwalano mi wychodzić na miasto. Zobaczyłem go w holu

głównym,

kiedy wchodził do poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy. Podbiegłem do

niego. Tylko że

to już nie był on. To był jakiś potworny bogaty staruch siedzący w jego

głowie. Jego

ochroniarz odepchnął mnie na bok... - Klon obrócił się i warknął: - Tak, ja

znałem prawdę.

Ale chociaż raz, ten jeden raz, klon z Obszaru Jacksona zmieni tę kolej

rzeczy. Nie pozwolę,

żebyś pożarł moje życie, nie, to ja wezmę twoje.

- A gdzie wtedy będzie twoje życie? - zapytał rozpaczliwie Miles. - Jeżeli

będziesz

imitacją Milesa, to co stanie się z Markiem? Czy jesteś pewien, że tylko ja

sam będę leżał w

grobie?

Klon wzdrygnął się.

- Kiedy będę cesarzem Barrayaru - wycedził przez zęby - nikt nie zdoła mnie

dopaść.

Władza oznacza bezpieczeństwo.

- Powiem ci coś - rzekł Miles. - Bezpieczeństwo jako takie nie istnieje. Są

tylko różne

stopnie ryzyka. I przegranej. - Czy pozwoli, by zdradziła go w końcu jego sa-

motność

jedynaka? Czy jest tam ktoś za tymi znanymi aż do bólu szarymi oczami, które

wpatrywały

się weń tak uporczywie? Na jaki haczyk będzie można go złapać? Bez wątpienia

rozpoczynać

klon potrafił, brakowało mu jednak doświadczenia w końcówkach... - Dobrze

wiem - ciągnął

Miles spokojnym głosem; klon podszedł bliżej i nachylił się ku niemu - dlac-

zego moi rodzice

nie zdecydowali się nigdy na drugie dziecko. Nie chodzi tu tylko o usz-

kodzenia tkanki

wywołane soltoxinem. Nowoczesne technologie znane fachowcom z Kolonii Beta

pozwoliłyby im mimo to na jeszcze jedno dziecko. Mój ojciec zawsze twierdził,

że nie zrobili

tego, gdyż nie śmiał opuścić Barrayaru, ale przecież moja matka mogła wziąć

jego próbkę

genetyczną i udać się na miejsce sama.

- Nie - mówił dalej. - Chodziło o mnie. O te zniekształcenia. Jeżeli

urodziłby się

normalny, zdrowy syn, to pojawiłby się ogromny nacisk społeczny na to, żeby

mnie

wydziedziczyć i żeby on zajął moje miejsce. Myślisz pewnie, że wyolbrzymiam

wstręt, jaki

Barrayarczycy mają do mutantów? Mój własny dziadek chciał rozwiązać ten prob-

lem poprzez

uduszenie mnie w kołysce, kiedy byłem niemowlakiem, po tym, jak nie udało mu

się

przekonać moich rodziców do aborcji. Sierżant Bothari - miałem bowiem

ochroniarza już od

urodzenia - który miał ze dwa metry wzrostu, nie śmiał użyć broni przeciwko

Wielkiemu

background image

Generałowi. Podniósł go po prostu i trzymał w powietrzu - prosząc o wybac-

zenie - na

balkonie trzeciego piętra, dopóki generał Piotr równie uprzejmie nie popro-

sił, by go postawił

na ziemię. Potem się już więcej nie kłócili. Opowiedział mi to wszystko dzia-

dek dużo, dużo

później - sierżant Bothari nie mówił zbyt wiele.

- Później dziadek nauczył mnie jeździć konno. Dał mi ten sztylet, który no-

sisz w

kurtce. Zapisał mi połowę swoich ziem, z których większość wciąż świeci w

ciemnościach po

cetagandańskim ataku nuklearnym. Był przy mnie, gdy musiałem stawić czoło

setkom

wstrętnych, typowo barrayarskich zachowań wynikających z uprzedzeń i ani-

mozji. Nie

pozwolił mi uciekać przed tym wszystkim, musiałem nauczyć się radzić sobie

lub umrzeć.

Poważnie rozważałem tę drugą możliwość.

- Z kolei moi rodzice - ciągnął Miles - byli dla mnie tak dobrzy i tak

troskliwi; to, że

niczego ode mnie nie żądali, działało na mnie sto razy bardziej niż krzyk.

Byli

nadopiekuńczy, nawet wtedy kiedy pozwalali mi na uprawianie wszystkich

sportów, jakie

tylko chciałem, na rozpoczęcie kariery wojskowej. Pozwolili mi prześcignąć

moje

rodzeństwo, zanim w ogóle zdąży się urodzić. Żebym nie myślał, choćby przez

chwilkę, że

nie jestem wystarczająco dobry, by ich zadowolić... - Miles przerwał nagle,

wyczerpany, po

czym dodał: - Może i jesteś szczęściarzem, że nie masz rodziny. Doprowadzają

tylko

człowieka do szaleństwa.

Jak mogę uratować tego brata, o którego istnieniu nigdy nie wiedziałem? Nie

wspominając już o przeżyciu, ucieczce, udaremnieniu komarrskiego spisku, ura-

towaniu

kapitana Galeniego z rąk jego ojca, ocaleniu cesarza i mojego ojca z rąk mor-

derców i

niepozwoleniu, by przepuszczono Dendarian przez maszynkę do mięsa...?

Nie. Najpierw muszę uratować mojego brata; jeżeli to się uda, uda się też

wszystko

inne. Na pewno. Trzeba dzialać tu i teraz, trzeba walczyć, dopóki jeszcze

broń nie została

wyjęta z kabury. Zerwiesz pierwsze ogniwo i cały łańcuch się rozpadnie.

- Wiem dobrze, kim jestem - powiedział klon. - Nie wystrychniesz mnie na

dudka.

- O tym, kim jesteś, decyduje to, co robisz. Wybierz raz jeszcze i zmień się.

Klon zawahał się, po raz pierwszy spojrzał otwarcie w oczy Milesa.

- Jaką mam gwarancję, że to, co mówisz, jest prawdą?

- Słowo Vorkosigana.

- Phi!

Miles starał się rozważyć ten problem poważnie z punktu widzenia klona, to

jest

Marka.

- Całe twoje dotychczasowe życie zasadzało się na zdradzie, na takim czy in-

nym

poziomie. Nie spotkałeś się nigdy z przypadkiem dotrzymania obietnicy, zrozu-

miałe jest

background image

zatem, że trudno ci zdobyć się na zaufanie. Może więc ty mi powiesz, jaką

gwarancję ci dać,

abyś uwierzył?

Klon otworzył usta, potem je zamknął i stał tak cicho, czerwieniejąc lekko na

twarzy.

Miles niemal się uśmiechnął.

- Widzisz ten haczyk, co? - powiedział łagodnym głosem. - Tę niespójność lo-

giczną?

Człowiek, który uważa, że wszystko jest kłamstwem, jest co najmniej w takim

samym błędzie

jak ten, który sądzi, że wszystko jest prawdą. Jeżeli żadna gwarancja z mojej

strony cię nie

zadowala, to może nie ona jest winna, lecz ty? I tylko ty możesz coś na to

poradzić.

- Co mogę zrobić? - wymamrotał klon. Przez chwilę w jego oczach widać było

niepewność zmieszaną z udręczeniem.

- Spróbuj - wyszeptał Miles.

Klon stał jak skamieniały. Nozdrza Milesa drgały. Był już tak blisko... tak

blisko...

niemal go miał...

Nagle drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem. Wpadł Galen z wyrazem

wściekłości

na twarzy, w towarzystwie zaskoczonych komarrskich strażników.

- Cholera, czas... - syknął klon. Wyprostował się i zadarł głowę, zmieszanie

odmalowało się na jego twarzy.

Cholerny brak czasu! - krzyknął Miles w duchu. Gdyby miał jeszcze kilka mi-

nut...

- Co ty do diabła robisz? - wycedził Galen. Jego głos, pełen wściekłości,

zgrzytał

niczym sanie jadące po żużlu.

- Zwiększam szansę utrzymania się przy życiu więcej niż pięć minut od

postawienia

stopy na Barrayarze - powiedział chłodno klon. - Chciałbyś, żebym przeżył

trochę dłużej,

prawda, nawet z punktu widzenia twoich interesów?

- Mówiłem ci, że to zbyt niebezpieczne. - Głos Galena przechodził niemal w

krzyk. -

Przez całe życie walczę z Vorkosiganami i wiem, że są to jedni z najbardziej

zdradliwych

propagandzistów. Świetnie potrafią ukryć swą chciwość pod płaszczykiem

pseudopatriotyzmu. A on jest ulepiony z tej samej gliny. Oszuka cię, omami -

to przebiegła

bestia, zawsze wyczuje punkt, w który warto uderzyć.

- Ale jego kłamstwa były całkiem interesujące. - Klon chodził po pokoju nic-

zym

niespokojny koń, uderzając co chwilę stopą w dywan, ni to rozdrażniony, ni to

opanowany. -

Uczyłem się tego, jak się porusza, mówi, pisze. Nigdy jednak nie było dla

mnie do końca

jasne, jak myśli.

- A teraz? - warknął groźnie Galen.

Klon wzruszył ramionami.

- To pomyleniec. Wygląda na to, że wierzy we własną propagandę.

- Pytanie, czy ty też w nią wierzysz?

Czy wierzysz, czy wierzysz? - pomyślał rozgorączkowany Miles.

- Oczywiście, że nie. - Klon prychnął pogardliwie i zadarł głowę, brzdęk!

Galen odwrócił się gwałtownie w stronę Milesa.

- Zabierzcie go i zamknijcie w celi - rzucił do strażników.

background image

Potem, kiedy odwiązywali Milesa i wyprowadzali, wciąż śledził ich bacznie

wzrokiem, jakby im nie ufał. Miles dojrzał ponad ramieniem Galena klona,

który tępo patrzył

się w ziemię i wciąż uderzał nogą w dywan.

- Nazywasz się Mark! - krzyknął do niego, kiedy drzwi się zamykały. - Mark!

Galen zgrzytnął zębami i wymierzył Milesowi prosty, niewymyślny, marynarski

cios.

Miles, trzymany przez strażników, nie mógł odskoczyć, ale udało mu się uchy-

lić na tyle, że

pięść Galena ześliznęła się po podbródku, nie gruchocząc mu szczęki. Na

szczęście Galen,

odzyskując resztki samokontroli, nie zdecydował się na powtórzenie ciosu.

- Czy to było przeznaczone dla mnie, czy dla niego? - zapytał Miles starając

się, by

jego głos brzmiał słodko mimo zalewającej go fali bólu.

- Zamknijcie go - ryknął Galen do strażników - i nie wypuszczajcie, dopóki

osobiście

wam nie rozkażę! - Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem w kierunku swego

biura.

Dwóch na dwóch, pomyślał chytrze Miles, kiedy strażnicy ściągali go w dół

rurą

windową. A w każdym razie dwóch na jednego i pół. Taka szansa się pewnie nie

powtórzy, a

czasu pozostaje coraz mniej...

Kiedy rozsunęły się drzwi do ich celi, Miles dostrzegł Galeniego śpiącego na

ławie.

Sen był ostatnią, rozpaczliwą bronią, jaka pozostała temu biednemu człowie-

kowi w walce z

wszechogarniającym bólem. Większość ostatniej nocy spędził, chodząc w milc-

zeniu tam i z

powrotem po celi, niespokojny aż do granic szaleństwa. Sen, który nie chciał

wtedy doń

przyjść, teraz go wreszcie dopadł. Wspaniale. Teraz, akurat teraz, kiedy

Milesowi potrzebny

był Galeni w świetnej formie, sprężony do ataku niczym naciągnięta do granic

możliwości

cięciwa.

Mimo wszystko trzeba spróbować.

- Galeni! - wrzasnął Miles. - Teraz, Galeni! Ruszaj! Jednocześnie rzucił się

do tyłu na

najbliższego strażnika, próbując zręcznym chwytem uciskającym nerw zmusić go

do

wypuszczenia z dłoni ogłuszacza. Trzasnęła mu kostka w jednym z palców, ale

zdołał

wyrwać broń i cisnąć jaw kierunku Galeniego, który gramolił się ciężko,

oszołomiony, ze

swojej ławy niczym niedźwiedź z barłogu. Był półprzytomny, mimo to działał

szybko i

sprawnie - rzucił się w kierunku ogłuszacza, schwycił go i przeturlał się po

podłodze,

usuwając się z linii ognia drugiego strażnika.

Tymczasem przeciwnik Milesa oplótł ramieniem jego szyję i podniósł go, obra-

cając

jednocześnie tak, że znalazł się oko w oko z drugim strażnikiem. Mały szary

trójkąt wylotu

lufy ogłuszacza znalazł się tak blisko jego oczu, że Miles musiał niemal ro-

bić zeza, żeby go

background image

dostrzec. Kiedy palec Komarrczyka zacisnął się na spuście, buczenie broni

przeszło w

charkot, a głowa Milesa wybuchła w eksplozji bólu i oślepiającego, kolorowego

światła.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Obudził się w łóżku szpitalnym, w otoczeniu niemiłym, ale znanym. Za oknem, w

oddali, dziwnie zielono pobłyskiwały wieże Vorbarr Sultany, stolicy Bar-

rayaru. A zatem to

CSW, Cesarski Szpital Wojskowy. Pokój odznaczał się podobną surowością wys-

troju, jaką

zapamiętał jako dziecko, gdy tak często przechodził bolesne terapie w salach

operacyjnych

CSW, że ten stał się niemal jego drugim domem.

Wszedł lekarz. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat - spięte z tyłu siwiejące

włosy,

blada, pokryta zmarszczkami twarz, tężejące z wiekiem ciało... Na jego plaki-

etce widniał

napis Dr Galen. Hiporozpylacze pobrzękiwały mu w kieszeniach. Możliwe, że

właśnie

kopulowały i rozmnażały się. Milesa zawsze zastanawiało, skąd biorą się hi-

porozpylacze.

- A, obudziłeś się - powiedział lekarz, zadowolony. - Nie masz zamiaru znowu

od nas

odejść, prawda?

- Odejść? - Leżał unieruchomiony plątaniną rurek, kabli, kroplówek i innych

przewodów podłączonych do urządzeń kontrolnych; raczej nie wyglądało na to,

że się

dokądkolwiek wybiera.

- Katatonia. Świrlandia. Kraina pokręconych. Jednym słowem szaleństwo - tylko

ta

droga, jak sądzę, stoi przed tobą otworem. To rodzinna choroba, krew mówi

wszystko.

Miles niemal słyszał szepczące mu w uszach czerwone krwinki, przekazujące

jedna

drugiej tysiące wojskowych sekretów, wirujące jak pijane w jakimś ludowym

tańcu z

molekułami fast-penty, które z kolei wywijały w jego kierunku grupami hy-

droksylowymi

niczym halkami. Zamrugał oczami, żeby odpędzić od siebie ten obraz.

Galen zanurzył rękę w kieszeni. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił.

- Au! - Wyszarpnął swą dłoń, strząsnął z niej hiporozpylacz i zaczął ssać

krwawiący

kciuk. - Ten mały skurczybyk mnie ugryzł. - Spojrzał na dół, gdzie młody hi-

porozpylacz

bezradnie biegał dokoła na swych patykowatych metalowych nóżkach, i zgniótł

go pod

butem. Mały zginął, wydając z siebie cichy pisk.

- Ten rodzaj pogorszenia stanu umysłowego nie jest oczywiście niczym niez-

wykłym u

ożywionych odmrożeńców. Wyjdziesz z tego - zapewnił go dr Galen.

- Czy ja byłem martwy?

- Natychmiastowa śmierć, na Ziemi. Spędziłeś rok w zamrożeniu.

Co dziwniejsze, Miles wszystko pamiętał. Leżał w oszklonej trumnie jak

bajkowa

background image

księżniczka, na którą rzucono urok, podczas gdy ponad zamrożonymi panelami

kontrolnymi

krzątały się cicho postacie podobne duchom.

- I pan mnie przywrócił do życia?

- Nie, nie. Parciałeś jak nieszczelnie zapakowane warzywa w chłodni.

Najgorszy

przypadek psucia, jaki można sobie wyobrazić.

- Aha. - Miles urwał skołowany i po chwili dodał cicho: - Czy zatem ciągle

jestem

martwy? Czy będę mógł mieć na pogrzebie konie, tak jak dziadek?

- Nie, nie, nie, ależ skąd - zagdakał Galen niczym kwoka. - Ty nie możesz

umrzeć,

twoi rodzice nigdy by na to nie pozwolili. Przeszczepiliśmy twój mózg do

zastępczego ciała.

Szczęśliwie mieliśmy jedno pod ręką, bardzo mało zużyte przez poprzedniego

właściciela.

Moje gratulacje, znów jesteś dziewicą. Czy to nie było sprytne z mojej strony

przygotować ci

klona?

- Mojego kl... mojego brata? Marka? - Miles zerwał się, sztywno siadając na

łóżku,

przewody i rurki poodczepiały się od niego. Trzęsąc się na całym ciele, przy-

ciągnął do siebie

metalową podstawkę i przejrzał się w jej wypolerowanej powierzchni. Przery-

wana linia

grubych, czarnych szwów biegła przez jego czoło. Spojrzał na swoje ręce,

obracając je w

przerażeniu. - Mój Boże, jestem ubrany w ciało.

Podniósł wzrok na Galena.

- Skoro ja jestem tutaj, to co zrobiliście z Markiem? Gdzie włożyliście mózg,

który

był w jego głowie?

Galen wskazał ręką.

Na stoliku obok Milesa spoczywał duży szklany słoik. W środku, niczym grzyb

na

swej nóżce, złowieszczo pływał martwy, przypominający gumę, mózg. Zalewa była

gęsta i

zielonkawa.

- Nie, nie, nie! - wrzasnął Miles. - Nie, nie, nie! - Wygramolił się z łóżka

i schwycił

słoik. Trochę zimnego płynu wychlapało mu się na ręce. Wybiegł na bosaka na

korytarz w

rozchełstanym szlafroku. Musiały tu być jakieś zapasowe ciała, to przecież

CSW. Wtem

przypomniał sobie, gdzie zostawił jedno.

Przeleciał przez następne drzwi i znalazł się w desantowcu bojowym na Dagooli

IV.

Zacięta śluza statku była otwarta, poniżej kłębiły się czarne chmury

przecinane żółtymi

zygzakami błyskawic. Desantowiec przechylił się; kobiety i mężczyźni w nadpa-

lonych

dendariańskich mundurach polowych, ubłoceni, ranni ślizgali się, krzyczeli i

przeklinali.

Miles, wciąż ściskając słoik, ześliznął się do otwartej śluzy i zrobił krok

naprzód.

Przez pewien czas unosił się, przez pewien czas spadał. Wrzeszcząca kobieta

przeleciała koło niego, wyciągając doń ręce o pomoc, ale nie mógł wypuścić

słoika. Jej ciało

background image

eksplodowało w zderzeniu z ziemią.

Miles wylądował na chwiejnych nogach i niemal upuścił słoik. Błoto było

czarne i

gęste i wciągnęło go po kolana. Ciało porucznika Murki i jego głowa leżały

dokładnie tam,

gdzie je zostawił na polu walki. Trzęsącymi się, zimnymi rękami Miles wy-

ciągnął mózg ze

słoika i próbował wcisnąć pień mózgowy w wypaloną plazmą szyję. Uparcie nie

chciał wejść.

- I tak nie ma twarzy - zganiła go leżąca parę metrów dalej głowa porucznika

Murki. -

Będzie brzydki jak noc, jeśli tak będzie chodził w moim ciele z tym czymś

wystającym u

góry.

- Zamknij się, nie masz głosu, jesteś martwy - warknął Miles. Wilgotny mózg

wyśliznął mu się z rąk i upadł w błoto. Wyciągnął go i starał się niezdarnie

oczyścić z czarnej

mazi, wycierając w rękaw swego dendariańskiego munduru admirała, ale szorstki

materiał

zdrapywał zwoje pokrywające mózg Marka, niszcząc go tym samym. Ukradkiem

wcisnął

zdartą tkankę z powrotem na miejsce, mając nadzieję, że nikt tego nie zau-

waży, i dalej

próbował wepchnąć pień mózgowy w szyję.

Zamrugał oczami i otworzył je szeroko. Zaczerpnął powietrza. Był mokry od

potu i

cały się trząsł. Lampa w suficie niezmiennie oświetlała celę, leżał na twar-

dej i zimnej ławie.

- O Boże, dzięki Ci - westchnął.

Zamajaczyła nad nim postać Galeniego wspierającego się jedną ręką o ścianę.

- Dobrze się czujesz?

Miles przełknął ślinę i odetchnął głęboko.

- To był naprawdę zły sen, skoro przebudzenie się tutaj oznacza poprawę.

Jedną ręką pogładził gładką, uspokajająco chłodną powierzchnię ławy. Drugą

wymacał, że nie ma żadnych szwów na czole, choć czuł się, jakby ktoś w isto-

cie

przeprowadził amatorską operację na jego głowie. Zamrugał oczami, zamknął je

mocno, po

czym znowu otworzył i z wysiłkiem uniósł się na prawym łokciu. Lewa dłoń,

spuchnięta,

pulsowała.

- Co się stało?

- Remis. Jeden ze strażników i ja ogłuszyliśmy się nawzajem. Co dawało, nies-

tety,

wciąż jednego strażnika na nogach. Obudziłem się może z godzinę temu.

Ogłuszacz był

nastawiony na maksimum. Nie wiem, ile czasu straciliśmy.

- Za dużo. Choć próba była dobra. Cholera. - Powstrzymał się przed walnięciem

ze

złości swą opuchniętą ręką w ławę. - Byłem tak blisko. Prawie go miałem.

- Strażnika? Wyglądało raczej na odwrót.

- Nie, mojego klona. Mojego brata. Kimkolwiek jest. - Przypomniały mu się

fragmenty snu i zadrżał. - Płochliwy gość. Myślę, że boi się skończyć w

słoiku.

- E?

- No... - Miles spróbował usiąść. Ogłuszacz wywołał dokuczające mu teraz uc-

zucie

background image

mdłości. Nerwowe skurcze mięśni wstrząsały jego ciałem. Galeni, który wy-

raźnie nie czuł się

ani trochę lepiej, dodreptał z powrotem do swojej ławy i usiadł.

Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Obiad, pomyślał Miles. Strażnik machnął

na

nich ogłuszaczem.

- Wy dwaj, wyłazić. - Drugi strażnik, też z ogłuszaczem, osłaniał go z tyłu z

bezpiecznej odległości. Milesowi nie podobały się ich twarze - jeden był

poważny i blady,

drugi uśmiechał się nerwowo.

- Kapitanie Galeni - zaproponował Miles tonem dużo wyższym, niż chciał, kiedy

już

wychodzili. - Myślę, że teraz może być dobra okazja, żeby porozmawiał pan ze

swoim ojcem.

Twarz Galeniego zmieniała co chwila swój wyraz. To gościł na niej grymas

gniewu i

zawzięty upór, to znów widać było, że jest pełen wątpliwości i stara się rze-

telnie rozważyć

wszystkie możliwości.

- Tędy. - Strażnik skierował ich w stronę rur windowych. Zjechali na poziom

parkingu.

- Ty możesz to zrobić, ja nie - szepnął półgębkiem Miles do Galeniego, cedząc

spokojnie słowa.

Kapitan syknął przez zęby, jakby chciał wyrzucić z siebie kłębiącą się w nim

frustrację, zrezygnowanie i determinację. Kiedy weszli do garażu, odwrócił

się nagle do

jednego ze strażników i rzucił niechętnie:

- Chciałbym porozmawiać z ojcem.

- Nie możesz.

- Lepiej mi pozwólcie. - Głos Galeniego zabrzmiał w końcu groźnie, zaostrzony

strachem.

- To nie zależy ode mnie. Wydał nam rozkazy i wyjechał. Nie ma go tu.

- Zawołajcie go.

- Nie powiedział mi, gdzie będzie. - Strażnik był spięty i rozdrażniony. -

Zresztą nawet

jeśliby powiedział, i tak bym tego nie zrobił. Stańcie tam, przy lotniaku.

- Jak macie zamiar to zrobić? - zapytał nagle Miles. - Naprawdę jestem

ciekaw.

Potraktujcie to jako moje ostatnie życzenie. - Podreptał w stronę wskazanego

przez nich

pojazdu, szukając oczami osłony, jakiejkolwiek osłony. Gdyby przeskoczył

przez lotniak lub

uskoczył w bok, zanim zdążą wystrzelić...

- Ogłuszymy was, polecimy na południowe wybrzeże i wrzucimy do wody -

wyrecytował strażnik. - Jeśli wypłyniecie i morze wyrzuci was na brzeg,

autopsja wykaże

jedynie, że utonęliście.

- Takie morderstwo w białych rękawiczkach - zauważył Miles. - To pewnie dla

was

łatwiejsze. - Ci ludzie nie byli zawodowymi mordercami, jeśli Miles dobrze

ich oceniał.

Zawsze jednak musi być ten pierwszy raz. Tamten słup jest za wąski, żeby pow-

strzymać

promień ogłuszacza. Skrzynka z narzędziami na przeciwległej ścianie otwierała

wiele

możliwości... jego nogami wstrząsały gwałtowne skurcze...

- A zatem Rzeźnik Komarru w końcu dostanie za swoje - zauważył ten poważny

strażnik obojętnym tonem. - Pośrednio. - Uniósł ogłuszacz.

background image

- Czekaj! - pisnął Miles.

- Na co?

Miles wciąż szukał odpowiedzi, gdy rozwarły się drzwi na parking.

- Na mnie! - krzyknęła Elli Quinn. - Nie ruszać się!

Wraz z nią wpadł oddział najemników. Komarrski strażnik padł trafiony przez

snajpera dendariańskiego, zanim zdążył się obrócić. Drugi strażnik spanikował

i rzucił się w

kierunku rury windowej. Jeden z Dendarian dogonił go, sprowadził do parteru i

obezwładnił

w parę sekund.

Elli podeszła do Milesa i Galeniego, wyciągając z ucha dźwiękowy czujnik

nasłuchu.

- Na Boga, Miles, nie mogłam uwierzyć, że to twój głos. Jak tyś to zrobił? -

Kiedy

zdała sobie sprawę z jego wyglądu, na jej twarzy pojawił się wyraz

najwyższego

zaniepokojenia.

Miles schwycił jej ręce i ucałował. Może bardziej na miejscu byłoby, gdyby

zasalutował, ale wciąż pełno adrenaliny krążyło w jego krwi. Poza tym nie

miał na sobie

munduru.

- Elli, jesteś genialna! Powinienem był wiedzieć, że klon cię nie oszuka!

Spojrzała na niego, jakby przestraszona, i spytała, podnosząc głos - Jaki

klon?

- Jak to, jaki klon? Dlatego tu jesteś, czyż nie? Wpadł, a ty przyszłaś mnie

uratować,

nieprawdaż?

- Uratować od czego? Miles, tydzień temu rozkazałeś mi odnaleźć kapitana Ga-

leniego,

pamiętasz?

- Hm - mruknął Miles. - Tak. Rozkazałem.

- Więc go znaleźliśmy. Całą noc siedzieliśmy na zewnątrz tego bloku mieszkal-

nego,

czekając na pozytywny wynik analizy głosowej, żebyśmy mogli zawiadomić miejs-

cowe

władze. Nie lubią, kiedy się ich wzywa bez potrzeby. Ale to, co w rezultacie

usłyszeliśmy

dzięki czujnikom, sugerowało, żeby lepiej nie czekać na nich, więc zaryzykow-

aliśmy, choć

cały czas miałam przed oczami wizję grupowego zaaresztowania nas za wła-

manie...

Przechodzący obok nich dendariański sierżant zasalutował Milesowi.

- Do licha, sir, jak pan to zrobił? - I nie czekając na odpowiedź, poszedł

dalej,

wymachując skanerem.

-...tylko po to, by się przekonać, że nas uprzedziłeś.

- No, w pewnym sensie tak... - Miles potarł ręką swe pulsujące czoło. Galeni

stał,

drapiąc się po brodzie, i przysłuchiwał się, bez słowa. Nie był w stanie wy-

dać z siebie

wystarczająco głośnego dźwięku.

- Pamiętasz, jak trzy czy cztery dni temu zawiozłaś mnie, żebym został por-

wany i

mógł w ten sposób spenetrować szeregi opozycji, dowiedzieć się, kim są i

czego chcą?

- Tak...

- No cóż. - Miles wziął głęboki oddech. - Udało się. Moje gratulacje. Właśnie

z

background image

totalnej katastrofy uczyniłaś mistrzowskie posunięcie wywiadu. Dziękuję, ko-

mandor Quinn.

A tak nawiasem mówiąc, facet, z którym wyszłaś z tamtego pustego domu, to nie

byłem ja.

Oczy Elli rozszerzyły się, dłonią zakryła usta. Ciemne błyski w oczach świ-

adczyły o

gotującej się w niej wściekłości.

- To sukinsyn! - szepnęła. - Ale, Miles, sądziłam, że wymyśliłeś tę historię

z klonami!

- Bo wymyśliłem. Wszyscy muszą być nieźle skołowani, jak sądzę.

- Zatem powstał... czy on jest... prawdziwym klonem?

- Tak twierdzi. Linie papilarne, siatkówka, barwa głosu - wszystko się

zgadza. Dzięki

Bogu jest jedna obiektywna różnica. Na rentgenie moich kości, nie licząc syn-

tetycznych

wszczepów w nogach, zobaczysz szalone zygzaki świadczące o złamaniach. U

niego nie ma

nic podobnego. Lub przynajmniej tak twierdzi. - Miles złapał się za rwącą z

bólu lewą dłoń. -

Myślę, że na razie zostawię sobie zarost, tak na wszelki wypadek - odwrócił

się do kapitana

Galeniego.

- Jak do tego podejdziemy, jako Cesarskie Służby Bezpieczeństwa, sir? - zapy-

tał z

szacunkiem. - Czy będziemy w to mieszać miejscowe władze?

- Aha, więc znowu jestem „sir” - mruknął Galeni. - Oczywiście, że zawołamy

policję.

Nie zdołamy uzyskać ekstradycji tych ludzi. Teraz jednak, kiedy są winni

przestępstw tu, na

Ziemi, zostaną zamknięci przez władze Europrawa. Tym samym ten radykalny

odłam

przestanie istnieć.

Miles nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo osobiście jest zaangażowany

w tę

sprawę. Starał się, by jego głos zabrzmiał spokojnie i logicznie.

- Ale publiczny proces wyciągnąłby na światło dzienne całą tę historię z klo-

nami, ze

wszystkimi szczegółami. Ściągnęłoby to dużo niepożądanej - z punktu widzenia

CesBezu -

uwagi na moją osobę. W tym także cetagandańskiej.

- Jest już za późno, żeby wszystko zachować w tajemnicy.

- Nie byłbym taki pewny. Owszem, zaczną krążyć plotki, ale parę wystarczająco

niejasnych plotek może być nawet użytecznych. Natomiast ci dwaj - Miles wska-

zał

schwytanych strażników - to płotki. Mój klon wie więcej od nich, a jest teraz

w ambasadzie.

Czyli - z prawnego punktu widzenia - na terytorium barrayarskim. Na co nam

oni? Jest pan

wolny, mamy klona, więc zostają z niczym. Wystarczy trzymać ich pod obser-

wacją, tak jak

resztę ekspatriantów z Komarru, i nie będą już więcej stanowić dla nas za-

grożenia.

Galeni, blady, spojrzał mu w oczy, potem odwrócił wzrok i nachmurzył się,

jakby

rozważając nie wypowiedziane konsekwencje takiego rozwiązania -...t nie zep-

sujesz sobie

kariery głośnym publicznym skandalem. Nie będziesz też musiał stawić czoła

swojemu ojcu.

background image

- No... nie wiem.

- Za to ja wiem - powiedział z przekonaniem Miles. Przywołał czekającego

Dendarianina. - Sierżancie, weźcie paru techników na górę i wyciągnijcie

wszystkie dane z

miejscowej komkonsoli. Rozejrzyjcie się też, czy nie ma jakichś ukrytych

plików. A przy

okazji poszukajcie w tym domu paru osobistych przenośnych urządzeń antyskan-

erowych,

powinny gdzieś tam być. Zanieście je komodorowi Jesekowi i powiedzcie mu, że

chcę znać

ich producenta. Jak tylko skończycie, zmywamy się stąd.

- Ale to już jest nielegalne - zauważyła Elli.

- A co oni mogą zrobić? Wezwą policję i poskarżą się jej? Nie sądzę. Aha,

chce pan

zostawić jakąś wiadomość w komkonsoli, kapitanie?

- Nie - po chwili odparł spokojnie Galeni. - Żadnych wiadomości.

- W porządku.

Dendarianin usztywnił złamany palec Milesa i znieczulił mu dłoń. Nie minęło

pół

godziny, a wrócił sierżant z przewieszonymi przez ramię pasami antyskan-

erowymi i rzucił

Milesowi dysk z danymi.

- Proszę, sir.

- Dziękuję.

Galen jeszcze nie wrócił. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Miles był

nawet z

tego zadowolony. Ukląkł przy wciąż przytomnym Komarrczyku i przystawił mu

ogłuszacz do

skroni.

- Co macie zamiar zrobić? - jęknął strażnik.

Usta Milesa popękały aż do krwi, gdy się uśmiechnął.

- Jak to co? Ogłuszymy, polecimy nad południowe wybrzeże i wyrzucimy. Cóż by

innego. Słodkich snów. - Zabrzęczał ogłuszacz i szamoczący się Komarrczyk za-

dygotał i

ciężko opadł. Dendariański żołnierz uwolnił go od więzów. Leżący obok siebie

Komarrczycy

zostali na podłodze parkingu, kiedy najemnicy wyszli, dokładnie zamykając za

sobą drzwi.

- A zatem z powrotem do ambasady, przyłapać tego małego bękarta - powiedziała

twardo Elli Quinn, ustawiając trasę do ich miejsca przeznaczenia na konsoli

wynajętego

pojazdu. Reszta oddziału wróciła na pozycje, aby dalej prowadzić obserwację z

ukrycia.

Miles i Galeni rozluźnili się. Kapitan wyglądał co najmniej na równie

zmęczonego jak

Miles.

- Bękarta? - westchnął Miles. - Nie, tym jednym, obawiam się, akurat nie

jest.

- Złapmy go najpierw - mruknął Galeni. - Potem będziemy się bawić w de-

finicje.

- Zgoda - przystał Miles.

- Jak tam wejdziemy? - spytał Galeni, kiedy podjechali do oświetlonej poran-

nym

słońcem ambasady.

- Jest tylko jedna droga - odparł Miles. - Głównym wejściem. Krokiem

marszowym.

Zatrzymaj wóz z przodu, Elli.

background image

Miles i Galeni spojrzeli po sobie i zachichotali. Zarost Milesa nie mógł się

równać z

tym Galeniego - kapitan miał przecież przewagę czterech dni - ale jego

spękane wargi, siniaki

i zaschnięta krew na koszuli kompensowały tę różnicę, pogłębiając jeszcze

ogólne,

wywierane przezeń wrażenie obdartusa. Poza tym Galeni odnalazł w komarrskiej

kwaterze

swoje buty i kurtkę mundurową, Milesowi zaś to się nie udało - może zabrał je

klon. Nie był

pewien, który z nich gorzej śmierdział - Galeni co prawda był uwięziony

dłużej, ale Milesowi

się zdawało, że on pocił się intensywniej. Nie miał jednak zamiaru prosić

Elli Quinn o

powąchanie ich i wystawienie oceny. Obserwując zmrużone oczy i drżące usta

kapitana,

domyślał się, że również po jego ciele musiało się właśnie rozlewać z opóźni-

eniem szalone

uczucie ulgi. Żyli i to był prawdziwy cud.

Wchodząc po pochylni, zrównali krok; Elli powoli podążała za nimi, przy-

glądając się

z zainteresowaniem widowisku.

Strażnik przy wejściu wyglądał na mocno zdziwionego, ale odruchowo zasalu-

tował.

- Kapitan Galeni! Wrócił pan! I... - Spojrzał na Milesa, bezgłośnie kłapnął

szczęką, aż

wreszcie wykrztusił: - Pan również, sir.

Galeni niedbale odwzajemnił pozdrowienie.

- Zawołaj do mnie porucznika Vorpatrila, dobrze? Tylko Vorpatrila.

- Tak jest. - Barrayarski strażnik powiedział coś do swojego naręcznego

komunikatora, nie spuszczając z nich wzroku. Bardzo zaintrygowany, wciąż

zerkał na Milesa.

- Hhm. Cieszę się, że pan wrócił, kapitanie.

- I ja się cieszę, kapralu.

Za chwilę z rury windowej wynurzył się Ivan i podbiegł do nich po marmurowej

posadzce foyer.

- Na Boga, sir, gdzie pan był? - krzyknął, chwytając Galeniego za ramiona.

Poniewczasie zreflektował się i zasalutował.

- Zapewniam cię, że moja nieobecność nie była dobrowolna. - Galeni pociągnął

się za

ucho, zamrugał i przejechał ręką po swej szczecinie, najwyraźniej nie

wiedząc, jak

zareagować, lekko wzruszony zachowaniem Ivana. - Zresztą później to dokładnie

wyjaśnię. A

teraz... poruczniku Vorkosigan? Pora chyba sprawić niespodziankę twojemu,

hmmm...

kolejnemu krewnemu.

Ivan spojrzał na Milesa.

- A zatem wypuścili cię? - Przyjrzał się dokładniej i oczy mu się

rozszerzyły. - Miles...

Miles wyszczerzył zęby i wyprowadził ich wszystkich poza zasięg słuchu

zahipnotyzowanego kaprala.

- Wszystko zostanie wyjaśnione, kiedy zaaresztujemy drugiego mnie. A propos,

gdzie

ja jestem?

Ivan ściągnął wargi, coraz bardziej skonsternowany.

- Miles... chcesz mi zamieszać w głowie? To nie jest śmieszne...

- Nie mam zamiaru ci mieszać. I nie jest to śmieszne. Osobnik, z którym przez

background image

ostatnie cztery dni dzieliłeś kwaterę, to nie byłem ja. Mnie zakwaterowano z

obecnym tu

kapitanem Galenim. Grupa komarrskich wywrotowców próbowała podstawić ci

oszusta. Ten

łobuz jest w rzeczywistości moim klonem. Tylko mi nie wmawiaj, że zupełnie

nic nie

zauważyłeś!

- No cóż... - bąknął Ivan. Na miejscu niedowierzania na jego twarzy zaczęło

się

stopniowo odmalowywać rosnące zakłopotanie. - Faktycznie, przez ostatnich

kilka dni byłeś

trochę jakby, hmmm... bez apetytu.

Elli pokiwała głową, współczując Ivanowi z powodu niezręcznej sytuacji.

- W jakim sensie? - spytał Miles.

- No... widziałem ciebie opętanego manią. Widziałem cię w depresji. Ale nigdy

nie

widziałem cię... hmmm... obojętnego.

- Musiałem o to zapytać. I nigdy nic nie podejrzewałeś? Czy był aż tak dobry?

- O, zastanawiałem się już pierwszej nocy!

- I co? - jęknął Miles. Był bliski wyrywania sobie włosów z głowy.

- Doszedłem do wniosku, że to niemożliwe. W końcu sam wymyśliłeś tę histo-

ryjkę z

klonem parę dni wcześniej.

- Udowodnię teraz, że mam zdumiewający dar jasnowidzenia. Gdzie on jest?

- No właśnie... Dlatego byłem tak zdziwiony, widząc cię tu.

Kapitan złapał się ręką za czoło. Miles nie mógł nic odczytać z jego ust,

choć ruszały

się lekko - być może liczył do dziesięciu.

- Dlaczego, Ivanie? - spytał Galeni.

- Na Boga, chyba nie poleciał już na Barrayar, co? - ponaglił Miles. - Musimy

go

zatrzymać...

- Nie, nie - odparł Ivan. - To miejscowi. Dlatego jesteśmy tutaj wszyscy

trochę

podenerwowani.

- Gdzie on jest? - warknął Miles, chwytając Ivana za kurtkę swoją zdrową

ręką.

- Uspokój się, właśnie próbuję ci to powiedzieć! - Ivan spojrzał na pobielałe

knykcie

zaciśniętej w pięść dłoni Milesa. - Tak, to jesteś cały ty. Parę godzin temu

przyszła tu

miejscowa policja i zaaresztowała cię... to znaczy jego. A raczej nie aresz-

towała, tylko

przyniosła zakaz opuszczania tej jurysdykcji. Byłeś, to jest on był,

spanikowany, bo znaczyło

to, że nie zabierze się na statek. Miałeś odlatywać dziś wieczorem. Wezwali

cię na

przesłuchanie do biura śledczego miejskiego, żeby ustalić, czy istnieją

wystarczające

podstawy do wysunięcia formalnego oskarżenia.

- Oskarżenia o co, o czym ty gadasz, Ivanie?!

- No właśnie, stąd to całe zamieszanie. W jakiś dziwny sposób coś im się tam

skojarzyło z ambasadami i przyszli zaaresztować ciebie, porucznika Vorkosi-

gana, jako

podejrzanego o współudział w planowaniu morderstwa. Podejrzewają cię mianowi-

cie o

najęcie tych dwóch zbirów, którzy w zeszłym tygodniu próbowali w kosmoporcie

zabić

background image

admirała Naismitha.

Miles zaczął dreptać w kółko, nieartykułowanymi dźwiękami dając upust swemu

niezadowoleniu.

- Ambasador wysyła protesty na prawo i lewo. Oczywiście nie mogliśmy im

powiedzieć, dlaczego jesteśmy przekonani, że się mylą.

Miles złapał Quinn za łokieć.

- Tylko nie panikuj.

- Nie panikuję - zauważyła Quinn. - Przypatruję się, jak ty panikujesz. To

jest

zabawniejsze.

Miles ucisnął sobie skronie.

- W porządku. Dobrze. Załóżmy, że jeszcze nie wszystko stracone. Załóżmy, że

chłopak nie uległ panice, nie złamał się. Na razie. Przypuśćmy, że przyjmie

postawę

typowego arystokraty i będzie z wyższością odmawiał wszelkich komentarzy.

Odegrałby to

dobrze, wydaje mu się, że tak właśnie powinien się zachowywać Vor. Mały głu-

pek. Załóżmy,

że się trzyma.

- A jak już tak założymy - rzucił Ivan - to co?

- Jeśli się pośpieszymy, to ocalimy...

- Twoją reputację? - spytał Ivan.

- Twojego... brata? - zaryzykował Galeni.

- Nasze tyłki? - powiedziała Elli.

- Admirała Naismitha - dokończył Miles. - To on teraz jest zagrożony. - Miles

wymienił spojrzenia z Elli. Zaniepokojona, uniosła brwi do góry. - Kluczowym

słowem jest

teraz konspiracja. Tak jak w zdekonspirować albo raczej w utrzymać w konspi-

racji.

- Pan i ja - skinął na Galeniego - musimy się doprowadzić do porządku. Spot-

kajmy się

tutaj za piętnaście minut. Ivan, przynieś kanapkę. Dwie kanapki. Pojedziesz z

nami, mogą się

przydać twoje mięśnie. - Tych Ivanowi nie zbywało. - Elli, ty poprowadzisz.

- Poprowadzę dokąd? - zapytała Quinn.

- Do sądu. Uratować biednego, źle zrozumianego porucznika Vorkosigana, który,

wdzięczny, powróci z nami, czy tego chce, czy nie. Ivanie, poza kanapkami le-

piej weź jeszcze

hiporozpylacz z dwoma centymetrami sześciennymi tholizonu.

- Poczekaj, Miles - powiedział Ivan. - Jeśli ambasadorowi nie udało się go

uwolnić, to

jak chcesz, żebyśmy to my zrobili?

Miles wyszczerzył zęby.

- Nie my. Admirał Naismith.

Londyński Sąd Miejski mieścił się w liczącym sobie około dwóch wieków budynku

przypominającym duży, czarny kryształ. Pas budowli o podobnej architekturze

przecinał

rejon starszej zabudowy, tam gdzie miały miejsce naloty i pożary podczas

Piątych Rozruchów

Domowych. Z renowacją miasta chyba czekano na jakąś katastrofę. Londyn był

przepełniony,

taka ściśnięta mozaika epok. Londyńczycy uparcie trzymali się swojej

przeszłości, istniał

nawet komitet mający na celu ochronę wyjątkowo brzydkich, rozwalających się

pozostałości

dwudziestego wieku. Miles zastanawiał się, czy rozwijająca się teraz w szalo-

nym tempie

background image

Vorbarr Sultana będzie wyglądać podobnie za tysiąc lat, czy też w pogoni za

jutrem wymaże

swoją przeszłość.

Miles przystanął w wysoko sklepionym holu sądu, aby poprawić na sobie

dendariański mundur admirała.

- Czy wyglądam poważnie? - zapytał Quinn.

- Broda sprawia, że wyglądasz... hmmm...

Miles zdążył tylko pośpiesznie przystrzyc się po bokach.

- Dystyngowanie? Starzej?

- Jak skacowany.

- Ha.

Cała czwórka udała się rurą windową na dziewięćdziesiąty siódmy poziom.

- Sala W - skierował ich recepcyjny komputer po tym, jak podłączyli się doń.

- Kabina

19.

W kabinie 19 znajdował się terminal Eurosieci Sprawiedliwości oraz żywa is-

tota

ludzka, poważny młody człowiek.

- A, śledczy Reed. - Elli uśmiechnęła się doń uroczo, kiedy weszli. - Znowu

się

spotykamy.

Krótki rzut oka wystarczył, by się przekonać, że śledczy Reed był sam. Miles

odchrząknął, oczyszczając gardło z nagłego przypływu paniki.

- Śledczy Reed zajmuje się wyjaśnianiem tego nieprzyjemnego incydentu w

kosmoporcie, sir - wyjaśniła Elli, biorąc jego chrząknięcie za prośbę o

przedstawienie i

przełączając się na oficjalny ton. - Śledczy Reed. Admirał Naismith. Prze-

prowadziliśmy

długą rozmowę, kiedy tu byłam ostatnio.

- Rozumiem - odparł Miles, obdarzywszy go lekkim, grzecznym uśmiechem.

Reed zupełnie otwarcie gapił się na niego.

- Niesamowite. Jest pan rzeczywiście klonem Vorkosigana!

- Wolę o nim myśleć jak o bracie bliźniaku - odparował Miles - którego mi

odebrano.

Zresztą na ogół wolimy pozostawać tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe.

A zatem

rozmawiał pan z nim.

- W pewnym sensie tak. Nie był zbyt chętny do współpracy. - Reed niepewnie

spojrzał

na dwóch Barrayarczykow w mundurach, po czym znowu przeniósł wzrok na Milesa

i Elli. -

A raczej w ogóle. Był dość nieprzyjemny.

- Wyobrażam sobie. Nadepnęliście mu na odcisk. Jest bardzo wrażliwy na moim

punkcie. Woli, żeby mu nie przypominać o moim krępującym istnieniu.

- Ach tak? Dlaczego?

- Braterska rywalizacja - wymyślił na poczekaniu Miles. Zaszedłem wyżej w

karierze

wojskowej niż on. Poczytuje to sobie za ujmę, za obelgę w stosunku do jego,

całkiem zresztą

przyzwoitych osiągnięć... - Na Boga, niech ktoś zmieni temat... Reed przy-

glądał mu się coraz

dokładniej.

- Proszę do rzeczy, admirale Naismith - burknął Galeni.

Dziękuję.

- W istocie. Panie Reed, nie udaję, że jesteśmy z Vorkosiganem przyjaciółmi,

ale

jakże panu wpadło do głowy, że on próbował zorganizować mi tę raczej niehigi-

eniczną

background image

śmierć?

- Pańska sprawa nie jest łatwa. Tych dwóch niedoszłych zabójców - Reed rzucił

okiem

na Elli - to ślepa uliczka. Zaczęliśmy szukać gdzie indziej.

- Mam nadzieję, że nie u Lisy Vallerie? Obawiam się, że niedawno trochę ją

wywiodłem w pole. Żarty nie w porę... To taka moja przywara...

-...którą wszyscy musimy znosić - bąknęła Elli.

- Uznałem jej teorie za interesujące, ale niewystarczające do wyciągnięcia

wniosków -

powiedział Reed. - W przeszłości przekonałem się, że jest wnikliwą badaczką,

nie

skrępowaną, w przeciwieństwie do mnie, pewnymi przepisami. Jest też bardzo

pomocna w

przekazywaniu interesujących nas informacji.

- Czym się obecnie zajmuje? - zaciekawił się Miles. Reed spojrzał na niego

obojętnie.

- Nielegalnym klonowaniem. Pewnie mógłby pan jej jakoś pomóc.

- Hmmm... obawiam się, że moje doświadczenia mniej więcej sprzed dwóch dekad

już nieaktualne.

- To zresztą nieistotne. W tym wypadku mieliśmy konkretny ślad. Podczas ataku

zauważono szybkolot, który opuszczał kosmoport, przecinając wbrew przepisom

strefę

kontroli ruchu. Poszukiwania doprowadziły nas do ambasady Barrayaru.

Sierżant Barth. Galeni wyglądał, jakby miał ochotę splunąć. Ivan przybrał ów

miły,

lekko głupawy wyraz twarzy, dzięki któremu w przeszłości udawało mu się uni-

kać

ponoszenia odpowiedzialności.

- Ach, o to panu chodzi - powiedział lekko Miles. - To nic nowego. Oni mnie

bezustannie śledzą. Prawdę powiedziawszy, podejrzewałbym raczej, że to amba-

sada

cetagandańska maczała w tym palce. Ostatnie operacje Dendarian w ich strefie

wpływów, a z

dala od waszej jurysdykcji, mocno ich poirytowały. Nie potrafiłem jednak

wykazać

prawdziwości tego zarzutu, stąd też chętnie zostawiłem to pańskim ludziom.

- A, ta godna podziwu akcja na Dagooli. Słyszałem o niej. Wyśmienity motyw.

- Zdecydowanie lepszy, jak sądzę, od tej starej historii, którą opowiedziałem

Lise

Vallerie. Czy wyjaśnia to wystarczająco nieporozumienie?

- A czy pan, admirale, otrzymuje coś w zamian od barrayarskiej ambasady za

ten

miłosierny gest?

- To mój dzisiejszy dobry uczynek. - Po czym sprostował: - To oczywiście

żart.

Uprzedzałem pana o moim poczuciu humoru. Powiedzmy, że moja nagroda jest

wystarczająca.

- Ufam, że nie jest to nic, co by się dało zakwalifikować jako utrudnianie

pracy

wymiarowi sprawiedliwości? - Reed uniósł lekko brwi.

- Pamięta pan, że to ja jestem ofiarą? - Miles ugryzł się w język. -

Zapewniam pana, że

nie ma to nic wspólnego z londyńskim kodeksem karnym. Czy mógłby pan w tym

czasie

uwolnić porucznika Vorkosigana i przekazać go pod opiekę obecnemu tu jego

przełożonemu,

kapitanowi Galeniemu?

background image

Niejasne podejrzenia odmalowały się na twarzy Reeda. Co tu nie gra, do di-

abła? -

zastanawiał się Miles. To powinno go było uspokoić...

Reed złożył dłonie, odchylił się do tyłu i podniósł głowę.

- Porucznik Vorkosigan wyszedł godzinę temu z człowiekiem przedstawiającym

się

jako kapitan Galeni.

- Aaa... - jęknął Miles. - Starszy człowiek ubrany po cywilnemu? Siwiejący,

mocno

zbudowany?

- Tak...

Miles zaczerpnął tchu, uśmiechając się sztywno.

- Dziękuję panu, panie Reed. Nie będziemy już zajmować więcej pańskiego cen-

nego

czasu.

Gdy znaleźli się z powrotem w holu, Ivan zapytał:

- I co teraz?

- Myślę - powiedział kapitan Galeni - że pora wrócić do ambasady. I wysłać do

KG

pełny raport.

Chęć wyspowiadania się, co?

- Nie, nie. Nigdy nie należy wysyłać raportów bieżących - odparł Miles. -

Tylko

raporty końcowe. Te bieżące zazwyczaj pociągają za sobą rozkazy, i wówczas

trzeba je

wykonać albo pracochłonnie ominąć, wykorzystując na to cenny czas i energię,

których

można by użyć do rozwiązania samego problemu.

- Ciekawa filozofia dowodzenia. Muszę ją zapamiętać. Czy podziela pani to

zdanie,

komandor Quinn?

- O tak.

- Najemnicy dendariańscy muszą być fascynującym zespołem.

Quinn uśmiechnęła się.

- Owszem.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Mimo wszystko wrócili do ambasady - Galeni, by zarządzić drobiazgowe śledztwo

w

sprawie niezwykle teraz podejrzanego kuriera, Miles natomiast, by przebrać

się z powrotem

w swój zielony barrayarski mundur i odwiedzić lekarza ambasady, aby ten

złożył prawidłowo

kości jego dłoni.

Jeżeli znajdzie się chwila spokoju w moim życiu, pomyślał, po zakończeniu

tego

całego zamieszania, to powinienem znaleźć czas na to, by wymienić na protezy

syntetyczne

wszystkie kości i stawy w rękach, a nie tylko długie kości w nogach. Co

prawda zabieg ten

jest bardzo bolesny i męczący, ale odkładanie wymiany kości rąk nie przynie-

sie nic dobrego.

A bez wątpienia nie mam się co spodziewać, że będę jeszcze rósł.

Pogrążony w tych niezbyt przyjemnych myślach opuścił ambulatorium ambasady i

zjechał na poziom zajmowany przez służby bezpieczeństwa. Światła w biurze Ga-

leniego były

background image

przygaszone. Kapitan dopiero co skończył wydawać masę rozkazów, rozsyłając

swoich

podwładnych we wszystkie strony. Siedział odchylony do tyłu na krześle, z

nogami na biurku

komkonsoli. Miles odniósł wrażenie, że Galeni wolałby, aby w jego dłoni zami-

ast pióra

świetlnego, które raz po raz obracał w palcach, znalazła się butelka czegoś

wysokoprocentowego.

Kiedy wszedł, kapitan uśmiechnął się blado, usiadł prosto i zaczął uderzać

piórem o

biurko.

- Myślałem nad tym,Vorkosigan. Obawiam się, że nie unikniemy oddania sprawy w

ręce miejscowych władz.

- Wolałbym, aby pan tego nie robił, sir. - Miles przyciągnął sobie krzesło i

usiadł na

nim okrakiem, oplatając rękami oparcie. - Kiedy ich w to wmieszamy, sprawy

wymkną nam

się spod kontroli.

- Aby znaleźć tych dwóch na Ziemi, potrzebna by była mała armia.

- Rozporządzam małą armią - przypomniał mu Miles - która, jak sądzę, dopiero

co

udowodniła swoją skuteczność w tego typu akcjach.

- Hmmm... To prawda.

- Niech ambasada wynajmie Dendarian, aby odnaleźli naszych... zaginionych.

- Wynajmie? Myślałem, że są opłacani przez Barrayar!

Miles niewinnie zamrugał oczami.

- Ależ, sir, w trosce o zachowanie tajności całej operacji ukrywamy ten

związek nawet

przed samymi Dendarianami. Ale jeżeli ambasada podpisze z nimi oficjalny kon-

trakt na to

zadanie, to będzie to swego rodzaju dwustopniowa konspiracja.

Galeni uniósł ironicznie brwi.

- Rozumiem. A w jaki sposób zamierzasz wytłumaczyć im istnienie twojego

klona?

- Jeżeli zajdzie taka potrzeba, powiem, że to klon admirała Naismitha.

- To będzie was już trzech, co? - powiedział Galeni nie do końca przekonany

do tego

pomysłu.

- Niech pan po prostu wyśle ich, aby odnaleźli pańskiego... aby odnaleźli Ser

Galena.

Gdziekolwiek będzie, tam znajdziemy i klona. Raz już się udało.

- Hmmm... - Galeni zamyślił się.

- I jeszcze jedno - dodał Miles. Zadumany, przesunął palcem wzdłuż obicia

krzesła. -

Jeżeli uda nam się ich złapać, to co z nimi zrobimy?

Pióro świetlne zastukało o blat.

- Istnieją - powiedział Galeni - tylko dwie lub trzy możliwości. Jedna, to

zaaresztowanie ich, osądzenie i zamknięcie w więzieniu za przestępstwa,

jakich dokonali na

Ziemi.

- W wyniku czego - zauważył poważnie Miles - okaże się, że admirał Naismith

nie

jest wcale wodzem niezależnych najemników, jak się wydawało. Zostanie ujawn-

iona jego

prawdziwa tożsamość. Nie chcę wywoływać wrażenia, że od Wolnej Najemnej Floty

Dendarii zależy być albo nie być Cesarstwa Barrayarskiego, ale kilka razy w

przeszłości

background image

okazaliśmy się użyteczni dla służb bezpieczeństwa. Dowództwo może - mam taką

nadzieję -

uważać to za kiepski interes. Poza tym, czy mój klon faktycznie popełnił

jakieś przestępstwa,

za które mógłby być sądzony? W dodatku, jak myślę, zgodnie z Europrawem nie

jest

pełnoletni.

- Druga ewentualność - ciągnął Galeni - to porwanie ich i sprowadzenie po

kryjomu

na Barrayar, aby tam ich osądzić, omijając ziemski zakaz ekstradycji. Jeśli

tylko otrzymamy

rozkaz z góry, to spodziewałbym się właśnie czegoś w tym stylu - taka stan-

dardowa,

paranoiczna reakcja CesBezu.

- Aby ich osądzić - wszedł mu w słowo Miles - albo też trzymać bez końca w

jakimś

lochu... Dla mojego... brata może to nie okazać się tak fatalne, jak pewnie

będzie mu się z

początku wydawało. Ma w końcu przyjaciela bardzo, bardzo wysoko postawionego.

Jeżeli

tylko uda mu się po drodze uniknąć śmierci z ręki jakiegoś nadpobudliwego

podwładnego. -

Galeni i Miles wymienili spojrzenia. - Ale nikt nie wstawi się za pana ojcem.

Barrayar zawsze

uważał zabójstwa w Powstaniu Komarrskim za zwyczajne przestępstwa, a nie

działania

wojenne, Galen zaś nigdy nie złożył przysięgi na wierność ani nie skorzystał

z amnestii.

Czeka go najwyższy wymiar kary. Jego egzekucja będzie nieunikniona.

- Nieunikniona. - Galeni zacisnął usta, patrzył teraz na czubki swoich butów.

- Trzecia

możliwość to, dokładnie tak jak mówisz, rozkaz z góry, żeby ich skrytobójczo

zamordować.

- Tego typu rozkazom ocierającym się o przestępstwo możemy skutecznie stawić

czoło - napomknął Miles - jeśli tylko się twardo postawimy. Na szczęście

dowództwo nie

może tak swobodnie decydować w tych sprawach, jak zwykło robić za czasów ce-

sarza Ezara.

Chciałbym zwrócić uwagę na czwartą możliwość. Być może lepiej w ogóle nie

ścigać tych...

niewygodnych krewnych.

- Powiem ci otwarcie, Miles: jeżeli nie uda mi się złapać Galena, mogę zapom-

nieć o

dalszej karierze. Już teraz może się wydawać podejrzane, że nie udało mi się

go znaleźć w

ciągu ostatnich dwóch lat. Twoja propozycja kryje nie tyle niesubordynację,

która tobie

wydaje się całkiem normalną metodą postępowania, ile coś znacznie gorszego.

- A co z twoim poprzednikiem na tym stanowisku, któremu nie udało się wykryć

Galena w ciągu pięciu lat? Poza tym, czy jeśli go teraz dopadniesz, to twoje

szansę kariery

naprawdę wzrosną? Tak czy inaczej będziesz podejrzany dla tych, którzy chcą

za wszelką

cenę być podejrzliwi.

- Wolałbym - Galeni wyglądał na zatopionego w myślach, na jego twarzy odbijał

się

chłodny spokój - żeby został wśród umarłych. Jego pierwsza śmierć - ciągnął

zadumany -

background image

była znacznie lepsza, bardziej chwalebna, była to śmierć w walce. Zdobył

swoje miejsce w

historii, a ja, gdy ból minął, zostałem sam, bez matki i ojca, którzy mogliby

mnie dręczyć. To

wspaniałe, że nauka nie zdołała uczynić człowieka nieśmiertelnym. Jest

prawdziwym

błogosławieństwem, że możemy przeżyć stare wojny. I starych wojowników.

Miles pogrążył się w myślach. Osadzony w więzieniu na Ziemi, Galen niszczy

zarówno karierę Galeniego, jak i admirała Naismitha, ale żyje. Przewieziony

na Barrayar -

umiera. Kariera Galeniego ma się trochę lepiej, ale sam Galeni - jak sądził

Miles - nie będzie

wtedy całkiem normalny. Ojcobójca z pewnością nie znajdzie w sobie wystarc-

zająco dużo

spokoju i sił, aby rozwiązywać w przyszłości skomplikowane problemy Komarru.

Ale

Naismith będzie żyć, kusząco szeptały jego myśli. Pozostawieni samym sobie,

Galen i Mark

stanowiliby zagrożenie o nieznanej sile - to było zupełnie niedopuszczalne;

jeśli Miles i

Galeni nie zrobią nic w tej sprawie, dowództwo z pewnością zadecyduje za

nich, wydając

autorytarne rozkazy przypieczętowujące los wrogów cesarstwa.

Milesa przejmowała wstrętem myśl, że obiecująca kariera Galeniego mogłaby

zostać

zrujnowana przez tego zrzędliwego rewolucjonistę, który nie potrafił się pod-

dać. A jednak

unicestwienie Galena bez wątpienia zniszczy również Galeniego. Cholera, że

też staruszek nie

mógł sobie zafundować emerytury w jakimś raju tropikalnym, zamiast kręcić się

tutaj i

sprawiać problemy młodszemu pokoleniu w imię - jakże by inaczej - jego dobra.

Obowiązkowa emerytura dla rewolucjonistów - oto, co by im się przydało.

Co wybrać, kiedy każdy wybór jest zły?

- Wybór należy do mnie - powiedział Galeni. - Musimy ich wytropić.

Spojrzeli po sobie, obydwaj bardzo zmęczeni.

- Proponuję kompromis - rzekł Miles. - Niech pan wyśle najemników den-

dariańskich,

aby ich umiejscowili, śledzili i informowali nas o każdym ich kroku. Nie

próbujmy ich na

razie zatrzymywać. To pozwoli panu użyć wszystkich sił ambasady do rozpracow-

ania

problemu kuriera, który jest, bądź co bądź, całkowicie wewnętrzną sprawą Bar-

rayaru.

Zapadła cisza.

- Zgoda - powiedział wreszcie Galeni. - Ale jakkolwiek by się to miało skońc-

zyć,

chcę, by nie trwało długo.

- Zgoda - odparł Miles.

***

Miles spotkał Elli w stołówce ambasady. Siedziała samotnie przy stoliku i

mierzyła

zmęczonym i obojętnym wzrokiem resztki swojego obiadu, nie zwracając uwagi na

ukradkowe spojrzenia i niepewne uśmiechy pracowników ambasady. Wziął

przekąskę i

herbatę, po czym wśliznął się na krzesło naprzeciwko niej. Ich ręce spotkały

się w krótkim

background image

uścisku, potem Elli znów oparła łokcie na stole, a brodę złożyła na splecio-

nych dłoniach.

- I co teraz? - zapytała.

- Jakie jest w tej armii tradycyjne wynagrodzenie za dobrze wykonane zadanie?

Zmrużyła oczy.

- Następne zadanie.

- Trafiłaś w dziesiątkę. Przekonałem kapitana Galeniego, żeby użył najemników

dendariańskich do odszukania Galena, tak jak ty nas znalazłaś. A właśnie, w

jaki sposób

udało ci się nas namierzyć?

- Kosztowało nas to cholernie dużo pracy! Zaczęliśmy od przebijania się przez

wielką stertę danych dotyczących Komarrczyków, którą przesłałeś nam z amba-

sady.

Wykluczyliśmy dzieci, tych, którzy mieli pełną dokumentację i tak dalej. Po-

tem wysłaliśmy

komputerowców z Działu Wywiadu na dół, na Ziemię, aby włamali się do sieci

bankowej i

wyciągnęli dane o kontach kredytowych, oraz - to wymagało sprytu - do sieci

Europrawa, aby

wyciągnęli rejestry kryminalne, i zaczęliśmy szukać jakichś nieprawidłowości.

No i

znaleźliśmy - mniej więcej rok temu urodzony na Ziemi syn komarrskiego emi-

granta został

zatrzymany przez policjantów Europrawa za jakieś drobne wykroczenie i przy

tej okazji

znaleziono u niego nie zarejestrowany ogłuszacz. Nie jest to broń, która

zabija, więc musiał

tylko zapłacić grzywnę i więcej Europrawo się nim nie interesowało. Ale

ogłuszacz nie był

wyprodukowany na Ziemi. Wyprodukowano go wiele lat temu dla armii barrayar-

skiej.

- Zaczęliśmy go śledzić - ciągnęła. - W dosłownym sensie tego słowa i w prze-

nośni -

poprzez sieć komputerową. Badaliśmy, kim są jego przyjaciele, ludzie, których

nie było w

komputerze ambasady. Podążaliśmy jednocześnie kilkoma różnymi tropami, które

jednak na

nic nas nie naprowadziły. Ale nagle coś mnie tknęło. Jedną z osób, z którymi

chłopak często

się kontaktował, był niejaki Van der Poole, zarejestrowany jako imigrant z

planety Frost IV.

A jakiś czas temu, kiedy prowadziłam dochodzenie w sprawie skradzionych

próbek genów,

odwiedziłam Obszar Jacksona...

Miles skinął głową na znak, że pamięta.

-...i stąd wiem, że można tam sobie załatwić dokumenty świadczące o takiej

przeszłości, jaką się tylko chce - to zaledwie jedna z wielu bardzo docho-

dowych usług

oferowanych przez pewne laboratoria, obok nowych twarzy, głosów i odcisków

palców.

Jedną z planet, której nazwę często wykorzystują, jest właśnie Frost IV, gdyż

katastrofa

tektoniczna zniszczyła przed dwudziestoma ośmioma laty tamtejszą sieć kom-

puterową, nie

mówiąc już o reszcie planety. Mnóstwo zwykłych ludzi, którzy wtedy opuścili

Frost IV, ma

background image

całkowicie niesprawdzalne dane. Jeśli zatem ktoś ma ponad dwadzieścia osiem

lat, Obszar

Jacksona może go pięknie wpasować. Dlatego, kiedy widzę człowieka powyżej

pewnego

wieku, który twierdzi, że pochodzi z Frost IV, zaczynam nabierać podejrzeń.

Van der Poole to

oczywiście Galen.

- Jasne. Tak a propos, mój klon to kolejny udany produkt Obszaru Jacksona.

- O, jak miło. Wszystko do siebie pasuje.

- Moje gratulacje dla ciebie i całego Działu Wywiadu. Przypomnij mi, abym uc-

zynił

to oficjalnie, kiedy tylko następnym razem będę na „Triumphie”.

- Czyli kiedy? - Zmiażdżyła w zębach kawałek lodu z dna szklanki, którą

następnie

zaczęła obracać w dłoniach, starając się wyglądać na zainteresowaną jedynie

sprawami

zawodowymi.

Jej usta będą smakowały zimno, wyraziście... Miles zamrugał oczami i spróbo-

wał sam

wrócić do spraw zawodowych, świadom ciekawskich spojrzeń pracowników amba-

sady.

- Nie wiem. Mamy tu jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno musimy wysłać wszyst-

kie

nowe dane zebrane przez Dendarian z powrotem do ambasady. Ivan pracuje teraz

nad tym, co

udało nam się wyciągnąć z komkonsoli Galena. Tym razem będzie trudniej. Galen

- Van der

Poole - będzie się ukrywał. A ma spore doświadczenie, jeżeli chodzi o zni-

kanie na dobre. Ale

kiedy go namierzycie - jeśli wam się to w ogóle uda - to... przekażcie

meldunek o tym

bezpośrednio do mnie. Osobiście złożę raport w ambasadzie.

- Raport o czym? - zapytała Elli zaniepokojona dziwną nutką w głosie Milesa.

Miles wzruszył ramionami.

- Nie jestem pewien. Chyba jestem teraz zbyt zmęczony, by jasno myśleć. Zo-

baczę,

może jutro rano ułoży mi się to wszystko.

Elli kiwnęła głową i podniosła się.

- Dokąd się wybierasz? - spytał Miles z niepokojem w głosie.

- Wracam na „Triumpha”, rzecz jasna, żeby puścić maszynerię w ruch.

- Mogłabyś przecież posłać wiązkę... Kto jest teraz szefem tam na górze?

- Bel Thorne.

- No i dobrze. Znajdźmy Ivana i wyślijmy stąd wiązkę z danymi i przy okazji

rozkazy.

- Przyjrzał się ciemnym sińcom pod jej błyszczącymi oczami. - Jak długo już

jesteś na

nogach, co?

- Jakieś... hmmm... - spojrzała na chronometr - trzydzieści godzin.

- Kto tu ma problemy z przekazywaniem pracy innym, komandor Quinn? Wyślij

rozkazy, ale nie samą siebie. I pozwól sobie na odrobinę snu, zanim zaczniesz

popełniać

błędy. Znajdę ci jakieś miejsce tu, w ambasadzie, gdzie mogłabyś się

zaszyć... - spojrzała mu

w oczy i nagle uśmiechnęła się -...jeżeli chcesz - dodał pośpiesznie.

- Naprawdę zrobiłbyś to? - powiedziała łagodnie. - To wspaniale.

Złożyli wizytę Ivanowi, pokręcili się przy jego komkonsoli i otworzyli kodow-

ane

background image

połączenie do przekazu danych na „Triumpha”. Ivan, jak zauważył nie bez sa-

tysfakcji Miles,

miał teraz całą masę pracy. Potem wjechali rurami windowymi na poziom, gdzie

znajdowała

się kwatera Milesa.

Elli zaraz ruszyła do łazienki i zajęła ją zgodnie z prawem pierwszeństwa.

Podczas

wieszania munduru Miles zauważył w kącie szafy zwinięty w kłębek koci koc -

pewnie rzucił

go tam przerażony klon, gdy spędzał swoją pierwszą noc w ambasadzie. Czarne

futro zaczęło

rozkosznie mruczeć, kiedy je podniósł. Rozłożył koc ostrożnie na łóżku i pok-

lepał.

- Leż tutaj - szepnął.

Elli wyszła spod prysznica zadziwiająco szybko, roztrzepując palcami swoje

czarne,

krótkie loki. Zawinięta tylko w ręcznik wyglądała bardzo pociągająco. Zau-

ważyła koci koc,

uśmiechnęła się, wskoczyła na łóżko i zawinęła swoje stopy w czarne futro.

Zadrżało i

zaczęło głośniej mruczeć.

- Ach - westchnął Miles, przypatrując się im z zadowoleniem na twarzy. Nagle

jednak

niepewność wpełzła do jego rajskiego ogrodu. Elli rozglądała się po pokoju z

zainteresowaniem. Przełknął ślinę. - Czy... hhm... jesteś tu po raz pierwszy?

- Starał się nadać

swemu głosowi ton obojętny.

- Mhmm. Nie wiem, czemu spodziewałam się czegoś bardziej w średniowiecznym

stylu. A to właściwie przypomina zwykły pokój hotelowy. Nie tego oczekiwałam

po

Barrayarze.

- To jest Ziemia - odparł Miles. - A Okres Izolacji skończył się ponad wiek

temu.

Dziwna jest twoja wizja Barrayaru. Ale chodziło mi o to, czy mój klon miał...

hmmm... czy

naprawdę nigdy nie wyczułaś żadnej różnicy podczas tych czterech dni? Czy był

aż tak

dobry? - Uśmiechnął się żałośnie, czekając na jej odpowiedź. A jeśli niczego

nie dostrzegła?

Czyżby był naturą tak nieskomplikowaną, że każdy mógł wystąpić w jego roli?

Albo jeszcze

gorzej, jeśli dostrzegła różnicę... i klon jej się bardziej spodobał?

Elli wyglądała na zakłopotaną.

- Owszem, wyczułam. Ale droga od wrażenia, że z tobą jest coś nie tak, do

stwierdzenia, że to nie ty, jest daleka... może gdybyśmy spędzili więcej

czasu razem.

Rozmawialiśmy tylko przez komłącze, nie licząc krótkiego dwugodzinnego wypadu

na

miasto, kiedy uwalnialiśmy Dania i jego wesołą gromadkę ze sklepu. Zresztą

wtedy

wydawało mi się, że straciłeś rozum. Potem doszłam do wniosku, że kryjesz coś

w zanadrzu,

ale nie mówisz mi, bo... - nagle przycichła -...przestało ci na mnie zależeć.

Miles odetchnął z ulgą. A zatem klon nie miał czasu na... hhm. Uśmiechnął się

do niej

trochę nieszczerze.

- Wiesz, kiedy mi się przyglądasz - zaczęła znów - robi mi się... hmmm... do-

brze. Nie

background image

chodzi mi tu o podniecające ciepełko, chociaż to też czuję...

- Podniecające ciepełko - mruknął rozmarzony Miles i oparł głowę na jej

ramieniu.

- Przestań strugać wariata, mówię teraz serio. - Mimo wszystko objęła go

mocno,

jakby gotowa do odparcia niespodziewanego ataku każdego, kto chciałby go

jeszcze raz

porwać. - Czuję się dobrze, dzięki tobie czuję, że... stoję na własnych

nogach, że radzę sobie.

Niczego się nie boję. Nie boję się próbować, nie boję się tego, co inni sobie

o mnie pomyślą.

Twój... klon - o Boże, jak dobrze, że to był tylko on - sprawił, że zaczęłam

się zastanawiać,

czy może coś jest ze mną nie tak. Chociaż kiedy sobie przypomnę, jak łatwo

udało im się

ciebie zgarnąć tamtej nocy w tym pustym domu, to...

- Ciii, ciii... - Położył jej palec na ustach. - Wszystko jest z tobą w

najlepszym

porządku, Elli - powiedział i przytulił się do niej mocniej. - Jesteś najzu-

pełniej sobą, Elli

Quinn. - Jego Quinn, jego Królowa...

- Rozumiesz, o co mi chodzi? To chyba uratowało ci życie. Miałam zamiar skła-

dać

tobie, to jest jemu, raporty o poszukiwaniu Galeniego, nawet jeśli chwilowo

nie było żadnego

postępu w tej sprawie. Byłby to dla niego pierwszy sygnał ostrzegawczy, że

rozpoczęło się

polowanie.

- Które natychmiast by przerwał.

- Właśnie. Ale kiedy wydawało się, że jesteśmy już tak blisko sukcesu, po-

myślałam,

że... lepiej, żebym była na sto procent pewna. Poczekam, a potem zaskoczę cię

i podam

wszystko na tacy i... jeżeli mam być szczera, znów urosnę w twoich oczach.

Można

powiedzieć, że on sam powstrzymywał mnie od składania raportów.

- Może pocieszy cię, że nie była to niechęć z jego strony. Ty go przerażałaś.

Twoja

twarz - nie wspominając już o reszcie - działa na wielu mężczyzn.

- Tak, twarz... - Machinalnie dotknęła dłonią swojego policzka, potem z

czułością

zmierzwiła mu włosy. - Myślę, że trafiłeś w sedno, właśnie to mi nie paso-

wało. Znałeś mnie,

kiedy miałam starą twarz, kiedy nie miałam twarzy i kiedy zyskałam nową, i

dla ciebie, tylko

dla ciebie, to była wciąż ta sama twarz.

Wolną od bandaży ręką przesunął wzdłuż linii jej brwi, pogłaskał kształtny

nos i

zatrzymał się na chwilę przy ustach, gdzie czekał go pocałunek. Potem jego

dłoń

powędrowała w dół, przez pięknie wymodelowaną bródkę aż do jedwabistej skóry

jej

alabastrowej szyi.

- Tak, twarz... Byłem wtedy młody i głupi. Wydawało mi się to świetnym po-

mysłem.

Dopiero później zrozumiałem, że może ci to przeszkadzać.

- Podobnie było ze mną - westchnęła. - Przez pierwsze sześć miesięcy byłam

background image

zachwycona. Ale kiedy po raz kolejny zdarzyło mi się, że podległy mi żołnierz

próbował ze

mną flirtować, zamiast wykonywać rozkazy, zrozumiałam, że to poważny problem.

Musiałam

wynaleźć i nauczyć się stosować wszelkiego rodzaju sztuczki, aby zmusić ludzi

do

reagowania na to, co mam w środku, a nie na zewnątrz.

- Rozumiem - powiedział Miles.

- Na Boga, tak, ty to musisz świetnie rozumieć. - Przez chwilę zatrzymała na

nim swój

wzrok, jakby widząc go po raz pierwszy, potem pocałowała go w czoło. - Zdałam

sobie

właśnie sprawę, jak wielu sztuczek nauczyłam się od ciebie. Jak ja cię ko-

cham!

Kiedy przerwali pocałunek, żeby zaczerpnąć tchu, Elli zaproponowała:

- Zrobić ci masaż?

- Elli, to jest jak szalony sen. - Miles rozłożył się na futrze i pozwolił,

by się nim

zajęła. Pięć minut w jej silnych rękach wyzuło go z wszystkich ambicji z

wyjątkiem dwóch.

Po ich zaspokojeniu, obydwoje twardo zasnęli i nie męczyły ich żadne kosz-

mary.

Milesa obudziło pukanie do drzwi.

- Spływaj, Ivan - wymamrotał zaspany. Nie podnosił głowy spomiędzy futra a

ciepłego ciała, które ściskał w objęciach. - Idź i prześpij się gdzieś na

ławce, co...?

Ciało zdecydowanym ruchem zrzuciło go z siebie. Elli zapaliła światło,

wyskoczyła z

łóżka, naciągnęła swój czarny podkoszulek i szare spodnie mundurowe i podrep-

tała do drzwi,

nie zwracając uwagi na Milesa, który mamrotał - Nie, nie, nie wpużżżdżaj go

tu... - Stukanie

stawało się mocniejsze i bardziej natarczywe.

- Miles! - Ivan wpadł przez drzwi. - O, cześć, Elli. Miles! - Ivan potrząsnął

go za

ramię.

Miles starał się skryć pod futrem.

- Dobra, idź na swoje łóżko - bąknął. - Nie musisz mnie wcale przykrywać...

- Miles, wstawaj!

Miles wystawił głowę. Światło wdarło się brutalnie pod jego półprzymknięte

powieki.

- Dlaczego? Która godzina?

- Jest koło północy.

- Uch. - Wrócił pod futro. Trzy godziny snu to prawie nic po tym, co

przeszedł w

ciągu ostatnich czterech dni. Wykazując bezwzględność i okrucieństwo, o jakie

go nigdy nie

posądzał, Ivan wyrwał koci koc ze ściskających go kurczowo dłoni Milesa i

odrzucił na bok.

- Musisz wstać - nalegał. - Ubrać się. Zeskrobać tę pleśń z twarzy. Mam

nadzieję, że

znajdziesz gdzieś czysty mundur... - Ivan zaczął grzebać w jego szafie. -

Mam!

Miles na wpół przytomnie złapał zielone ciuchy, które mu rzucił Ivan.

- Pożar ambasady? - zapytał.

- Nie, ale jesteś cholernie blisko. Elena Bothari-Jesek właśnie przyleciała z

Tau Ceti.

background image

Nie wiedziałem, że ją wysłałeś!

- Aaa! - Miles nagle się przebudził. Quinn miała już na sobie kompletny mun-

dur,

łącznie z butami, i wkładała właśnie ogłuszacz do kabury. - Tak. Trzeba się

ubrać, jasne. Ale

moja broda nie powinna jej przerazić.

- Bo ci jej nie wypaliła plazma - wymamrotała Elli pod nosem, machinalnie

drapiąc

się po udzie. Miles powstrzymał uśmiech, posłała mu perskie oko.

- Może i Eleny nie przerazi - powiedział ponuro Ivan. - Ale nie wydaje mi

się, żeby

rzuciła na kolana komodora Destanga.

- To on jest tutaj? - Miles całkowicie się rozbudził. Najwyraźniej jeszcze

miał resztki

adrenaliny. - Dlaczego? - Potem przypomniał sobie podejrzenia, o których pi-

sał w raporcie, z

jakim wysłał Elenę, i zrozumiał, co mogło skłonić szefa Służb Bezpieczeństwa

Sektora

Drugiego do osobistego zajęcia się tą sprawą. - O Boże... muszę mu wszystko

wyjaśnić,

zanim zastrzeli na miejscu biednego Galeniego...

Wziął zimny prysznic. Kiedy spod niego wyszedł, Elli podała mu filiżankę kawy

i

poczekała, aż się ubierze, żeby ocenić efekt końcowy.

- Wszystko pięknie - powiedziała - z wyjątkiem twarzy. A na to nic nie możesz

poradzić.

Przesunął ręką po swoim policzku, teraz już gładkim.

- Czyżbym zapomniał czegoś ogolić?

- Nie, podziwiałam po prostu twoje siniaki. No i oczy. Już lepiej wygląda

narkoman

trzy dni po wyczerpaniu się zapasów juby, którą ćpał.

- Dzięki.

- Sam chciałeś wiedzieć.

Kiedy pędzili w dół rurami windowymi, Miles usiłował sobie przypomnieć

wszystko,

co wiedział o Destangu. Jego poprzednie spotkania z komodorem były krótkie,

oficjalne, a ich

wyniki zadowoliły zarówno jego, jak i Destanga - tak się przynajmniej

Milesowi wydawało.

Dowódca Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego był oficerem doświadczonym,

przywykłym do najprzeróżniejszych zadań, poczynając od nadzorowania działal-

ności

wywiadu, poprzez kontrolę bezpieczeństwa ambasad i konsulatów barrayarskich,

spotkań z

VIP-ami, aż do ratowania potrzebujących pomocy Barrayarczyków, którzy wpakow-

ali się w

jakąś kabałę - a wszystko to prawie bez bezpośredniej kontroli Barrayaru.

Podczas dwóch czy

trzech akcji, które Dendarianie wykonywali na obszarze Sektora Drugiego,

Destang zawsze

przekazywał im rozkazy i potrzebne pieniądze, w zamian otrzymując od Milesa

raporty, i

nigdy nie mieli z tym żadnych problemów.

Komodor siedział w fotelu Galeniego pośrodku jego biura. Kiedy Miles, Ivan i

Elli

weszli, patrzył właśnie na wid włączonej komkonsoli. Kapitan Galeni stał,

chociaż pod ścianą

background image

było kilka wolnych krzeseł. Kaptur miał spuszczony na oczy i był tak nienatu-

ralnie

wyprostowany, że wyglądał jak średniowieczny rycerz w zbroi. Wrażenia

dopełniała zupełnie

pozbawiona wyrazu twarz, jakby odlana z brązu. Elena Bothari-Jesek stała z

tyłu,

przestępując z nogi na nogę, z wyrazem niepewności na twarzy, jak ktoś, kto

widzi, jak

sprawy, które puścił w ruch, wymykają mu się spod kontroli. W jej oczach po-

jawiła się ulga,

kiedy zobaczyła Milesa. Zasalutowała - nieprzepisowo, gdyż nie był ubrany w

mundur

dendariański; dla niej jednak był to bardziej gest przekazania wszystkiego w

jego ręce, tak

jakby pozbywała się tym samym worka pełnego węży. Masz, zajmij się tym

tutaj... Skinął jej

głową. W porządku.

- Melduję się, sir. - Miles zasalutował.

Destang również zasalutował i zaczął mu się bacznie przyglądać. Zupełnie tak,

pomyślał trochę nostalgicznie Miles, jak kiedyś Galeni. Kolejny udręczony

dowódca. Destang

dobiegał sześćdziesiątki. Był szczupłym, siwym mężczyzną, raczej niskim jak

na

Barrayarczyka. Zapewne urodził się tuż po zakończeniu okupacji cetagan-

dańskiej, kiedy to

powszechne niedożywienie pozbawiło wielu ludzi możliwości pełnego rozwoju fi-

zycznego.

Prawdopodobnie był podoficerem podczas Podboju Komarru, oficerem podczas

późniejszego

Powstania. Bez wątpienia nabrał bogatego doświadczenia w licznych wojnach,

które w owych

czasach wstrząsały Barrayarem.

- Czy ktoś poinformował pana o ostatnich wypadkach? - zapytał Miles głosem,

który

nie krył jego zdenerwowania. - To, co pisałem w raporcie, jest już dawno

nieaktualne.

- Właśnie zapoznałem się z wersją kapitana Galeniego. - Destang wskazał głową

na

komkonsolę.

Galeni zawsze nalegał na pisanie raportów, zauważył w duchu Miles. To pewnie

jego

stary nawyk akademicki. Powstrzymał się przed zapuszczeniem żurawia, żeby zo-

baczyć, co

tam było.

- Ty najwyraźniej jeszcze nie napisałeś sprawozdania - zauważył Destang.

Miles niezdecydowanym gestem wskazał na swoją zabandażowaną rękę.

- Byłem w lecznicy, sir. Ale zdaje pan sobie sprawę, że Komarrczycy kontro-

lują

zapewne kuriera ambasady?

- Aresztowaliśmy kuriera przed sześcioma dniami na Tau Ceti - odparł Destang.

Miles odetchnął z ulgą.

- Czy on...?

- Ta sama nędzna historyjka co zawsze. - Destang nachmurzył się. - Najpierw

jakieś

drobne przewinienie. To daje im na niego haka i potem żądają coraz więcej i

więcej, aż w

końcu nie ma odwrotu.

Taki szantaż to przedziwne zapasy psychiczne, pomyślał Miles. W ostatecznym

background image

rozrachunku kurier wpada w ręce wroga z powodu strachu przed swoimi, a nie

przed

Komarrczykami. A zatem system, który w założeniu miał zmuszać podwładnych do

posłuszeństwa, w rezultacie doprowadził do sytuacji zupełnie przeciwnej. Coś

tu jest nie tak...

- Był na ich usługach już od trzech lat - ciągnął Destang. - Wszystko, co do-

cierało do

ambasady lub wychodziło z niej w tym okresie, mogło dostać się w ich łapy.

- O kurczę. - Miles powstrzymał uśmiech, starając się, by jego miejsce na

twarzy zajął

wyraz przerażenia. A więc zdrada kuriera nastąpiła przed przybyciem Galeniego

na Ziemię.

Świetnie.

- Taak... - powiedział Ivan. - Znalazłem niedawno trochę kopii naszych doku-

mentów

w tym, co przegraliśmy z komkonsoli Galena. Wiesz, Miles, to był dla mnie

szok.

- Liczyłem się z tym, że tak może być - odparł Miles. - Nie istniało zbyt

wiele innych

możliwości, kiedy już ustaliliśmy, że ktoś nas oszukuje. Mam nadzieję, że

przesłuchanie

kuriera oczyściło kapitana Galeniego ze wszelkich zarzutów?

- Kurier nic nie wiedział o ewentualnych powiązaniach kapitana z siatką emi-

grantów

komarrskich na Ziemi - oznajmił Destang beznamiętnym tonem.

Nie wygląda na to, pomyślał Miles, żeby komodor darzył Galeniego szczególnym

zaufaniem.

- Jest całkowicie jasne - powiedział Miles - że dla Ser Galena kapitan był

kartą, którą

trzymał w zanadrzu. Ale karta ta odmówiła wzięcia udziału w grze. Ryzykując

tym samym

swoje życie. W końcu tylko przypadek zrządził, że kapitan Galeni otrzymał tę

posadę na

Ziemi... - Galeni kręcił głową, przygryzając usta. - Czyż nie?

- Nie - powiedział kapitan, wciąż stojąc na baczność. - Takie było moje życ-

zenie.

- Aha. W każdym razie mnie tutaj przywiódł czysty przypadek. - Miles nie da-

wał zbić

się z tropu. - Przypadek, a także moi ranni i zamrożeńcy, którzy potrzebowali

opieki

specjalistów z jakiegoś większego centrum medycznego tak szybko, jak to tylko

możliwe. A

jeżeli już mówimy o najemnikach dendariańskich, komodorze, to czy kurier zde-

fraudował te

osiemnaście milionów marek, które Barrayar jest im dłużny?

- Te pieniądze nigdy nie zostały wysłane - odparł Destang. - Ostatnią wiado-

mością,

jaką otrzymałem o twoich najemnikach przed przybyciem kapitan Bothari-Jesek,

był raport,

który mi wysłałeś z Mahaty Solaris, mówiący o operacji Dagoola. Potem zni-

knęliście. Z

punktu widzenia Kwatery Głównej Sektora Drugiego zaginęliście ponad dwa mie-

siące temu.

Ku naszemu przerażeniu - dodał. - Szczególnie, że cotygodniowe prośby szefa

CesBezu

Illyana o informacje o tobie zaczęły przychodzić każdego dnia.

- Ro... rozumiem, sir. A zatem nigdy nie otrzymał pan naszej pilnej prośby o

background image

fundusze? I tak naprawdę nigdy nie zostałem przydzielony do personelu amba-

sady!

Dziwny, cichy dźwięk, jakby jęk, wydostał się z ust Galeniego. Poza tym kapi-

tan nie

zdradzał żadnych oznak życia.

- Jedynie przez Komarrczyków - odparł Destang. - Najwidoczniej spisek ten

miał na

celu unieruchomienie cię tu, aby mogli spokojnie dokonać planowanej zamiany.

- Domyślałem się tego. Hmmm... czy przypadkiem nie przywiózł pan teraz moich

osiemnastu milionów marek? Wciąż ich potrzebujemy. Wspominałem o tym w rapor-

cie.

- I to nie raz - powiedział sucho Destang. - Tak, poruczniku, opłacimy twoich

żołdaków. Jak zwykle.

Miles odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się promiennie.

- Dziękuję, sir. Spadł mi kamień z serca.

Destang uniósł głowę, wyraźnie zaciekawiony.

- A jak udało się im przeżyć ostatni miesiąc?

- To... było dość skomplikowane, sir.

Komodor otworzył usta, jakby chcąc jeszcze o coś zapytać, po chwili jednak

najwyraźniej się rozmyślił.

- Rozumiem. No cóż, poruczniku, możesz wracać do swoich ludzi. Nie masz tu

już nic

więcej do zrobienia. Przede wszystkim nie powinieneś był się pokazywać na

Ziemi jako

lordVorkosigan.

- Do jakich ludzi? Czy ma pan na myśli najemników dendariańskich?

- Wątpię, aby Simon Illyan pilnie ich poszukiwał jedynie dlatego, że akurat

czuł się

samotny. Możesz być pewien, że nowe rozkazy dotrą do ciebie, jak tylko

dowództwo dowie

się, gdzie stacjonujecie. Powinniście być przygotowani do akcji.

Elli i Elena, które podczas całej rozmowy szeptały coś do siebie cichutko w

kącie,

usłyszawszy tę wiadomość, podniosły głowy; Ivan wyglądał raczej na zaniepoko-

jonego.

- Tak jest, sir - odrzekł Miles. - A co tu się będzie działo?

- Ponieważ, dzięki Bogu, nie wciągnęliście w to miejscowych władz, mamy wolną

rękę, aby własnymi siłami wyjaśnić tę nieudaną próbę dywersji. Przywiozłem

specjalny

zespół zTau Ceti...

To coś w rodzaju oddziału przeprowadzającego czystki, pomyślał Miles. Koman-

dosi

wywiadu, gotowi, na rozkaz Destanga, do użycia wszelkich sił i sprytu, aby

tylko przywrócić

porządek w przeżartej zdradą ambasadzie.

- Ser Galen znalazłby się na liście najbardziej poszukiwanych przez nas

przestępców

już dawno temu, gdyby nie to, że byliśmy przekonani, że nie żyje. Galen! -

Destang kręcił

głową, jak gdyby wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Tutaj, na Ziemi, przez cały

czas... Wiesz,

służyłem podczas Powstania Komarrskiego, wtedy zacząłem swoją pracę w CesBe-

zie. Byłem

członkiem grupy, która przekopywała się przez kupę gruzu, w jaką zamieniły

się Koszary

Halomarskie, po tym, jak te sukinsyny wysadziły je w powietrze w środku nocy.

Szukaliśmy

background image

tych, którym udało się przeżyć, oraz dowodów do śledztwa, a znajdowaliśmy

ciała i cholernie

mało wskazówek... Tego ranka pojawiła się nagle masa wolnych posad w służbach

bezpieczeństwa. Do diabła. Jak to wszystko powraca... Jeżeli uda nam się znów

odnaleźć

Galena, po tym, jak wypuściłeś go z rąk... - Destang spojrzał lodowato na Ga-

leniego -

...przypadkowo albo i nie, to zabierzemy go z powrotem na Barrayar, aby od-

powiedział

przynajmniej za ten krwawy ranek. Chciałbym, żeby odpowiedział za wszystko,

ale musiałby

się wtedy chyba rozerwać. Jak cesarz Szalony Yuri.

- To godny pochwały plan, sir - powiedział ostrożnie Miles. Galeni wciąż miał

zaciśnięte usta, z jego strony nie można było spodziewać się pomocy. - Ale

tu, na Ziemi, żyje

koło tuzina eks-powstańców komarrskich z równie krwawą przeszłością jak Ser

Galen. Teraz,

kiedy go zdemaskowaliśmy, nie stanowi dla nas większego zagrożenia niż oni.

- Oni od lat byli bierni - powiedział Destang. - Galen natomiast - wręcz

przeciwnie.

- Jeśli jednak rozważa pan sprzeczne z ziemskim prawem porwanie, to czy tym

samym nie naraża pan naszych stosunków dyplomatycznych z Ziemią? Czy warto

ryzykować?

- Sprawiedliwość jest więcej warta niż chwilowe zaognienie stosunków,

zapewniam

pana, poruczniku.

Galen dla Destanga był już tylko i wyłącznie padliną.

- A czym w takim razie uzasadnicie porwanie mojego... klona, sir? Nigdy nie

popełnił

żadnej zbrodni na Barrayarze. Nawet nigdy tam nie był.

Zamknij się, Miles! - zdawał się krzyczeć bezgłośnie Ivan zza pleców

Destanga, z

wyrazem rosnącego zaniepokojenia na twarzy. Nie dyskutuje się z komodorem!

Miles nie

zwracał na niego uwagi.

- Los mojego kłona żywotnie mnie interesuje, sir.

- Mogę to sobie wyobrazić. Spodziewam się, że uda nam się uniknąć

niebezpieczeństwa pomylenia was w przyszłości.

Miles miał nadzieję, że nie oznaczało to tego, co myślał, że oznacza. Jeżeli

będzie

musiał stawić czoło Destangowi... - Tak naprawdę groźba pomyłki nie istnieje.

Prosta analiza

medyczna wykryje różnicę między nami. On ma normalne kości, a ja nie. Ale

dlaczego

właściwie wciąż się nim zajmujemy?

- Chodzi o zdradę, rzecz jasna. Spiskowanie przeciwko cesarstwu.

To drugie było oczywiste, więc Miles postanowił skoncentrować się na pier-

wszym

zarzucie.

- Zdrada? On przyszedł na świat na Obszarze Jacksona. Nie jest poddanym ce-

sarza.

Nie urodził się ani na Barrayarze, ani w żadnej z podbitych kolonii. Żeby pan

mógł postawić

mu zarzut zdrady, musiałby być Barrayarczykiem przynajmniej z pochodzenia. A

jeśli już

uzna się go za takiego, to trzeba być konsekwentnym i przyznać, że jest lor-

dem Vor ze

background image

wszystkimi należnymi mu przywilejami. A lord może być sądzony jedynie przez

równych

sobie, a zatem tylko Rada Hrabiów może go skazać.

Destang uniósł brwi.

- Czy myślisz, że przyjdzie mu do głowy tak dziwaczna linia obrony?

Jeżeli nie, to sam mu ją wskażę.

- Czemu nie?

- Dziękuję, poruczniku. Nie brałem tej komplikacji pod uwagę. - Destang zadu-

mał się.

Jego twarz przybrała jeszcze surowszy wyraz.

Plan Milesa, aby podsunąć Destangowi myśl o uwolnieniu klona, tak by ten

uważał ją

za własną, spalił na panewce. Musiał jednak się dowiedzieć, czy...

- Czy rozważa pan możliwość zabicia go?

- To bardzo kusząca ewentualność. - Destang zdecydowanym ruchem się

wyprostował.

- Może tu być pewien problem prawny, sir. Klon albo nie jest poddanym

barrayarskim, i wtedy nie możemy rozpoczynać przeciw niemu jakichkolwiek

działań, albo

jest, i wtedy chroni go prawo cesarskie. W każdym z tych przypadków

morderstwo byłoby... -

Miles oblizał usta; Galeni, który jedyny wiedział, dokąd zmierza porucznik

Vorkosigan,

zamknął oczy jak człowiek, który spodziewa się, że za chwilę dojdzie do wy-

padku. -

...przestępstwem, sir.

Destang wyglądał na zniecierpliwionego.

- Nie mam zamiaru dawać takiego rozkazu tobie, poruczniku.

Myśli, że chcę mieć czyste ręce... Jeżeli będzie chciał doprowadzić do końca

dyskusję z Destangiem w obecności dwóch innych oficerów armii cesarskiej, to

albo komodor

się wycofa, albo też Miles znajdzie się w straszliwych tarapatach. Jeżeli

dyskusja ta zakończy

się w sądzie wojskowym, nikt z nich nie wyjdzie zapewne z tego bez szwanku.

Nawet jeśli

Miles zwycięży, Barrayarowi nie wyjdzie to na dobre, gdyż czterdzieści lat

służby Destanga

w siłach esarstwa nie zasługuje na tak haniebne zakończenie. Jeśli natomiast

Miles otrzyma

zakaz opuszczania swojej kwatery, to wszystkie inne możliwości rozwiązania

tego problemu

(na miłość boską, nad czym on się zastanawia?) będą dla niego zamknięte. Nie

chciał być

znowu uwięziony w czterech ścianach. Tymczasem zespół Destanga będzie bez wa-

hania

wykonywał wszystkie rozkazy komodora...

Wyszczerzył zęby w czymś na kształt uśmiechu i powiedział tylko:

- Dziękuję, sir. - Ivan odetchnął z ulgą.

Destang chwilę milczał. Potem podjął:

- To dziwne, że specjalista od tajnych akcji tak bardzo przejmuje się

obowiązującym

prawem, prawda?

- Każdy z nas czasami postępuje wbrew logice.

Te słowa wzbudziły uwagę Quinn, która zmarszczyła brwi, jakby próbując pow-

iedzieć

Milesowi: Co u diabła...?

background image

- Lepiej, żebyś miał jak najmniej takich okresów - powiedział sucho Destang.

- Mój

adiutant ma dla ciebie bon kredytowy na osiemnaście milionów marek, którego

pochodzenia

nie sposób będzie wyśledzić. Skontaktuj się z nim, kiedy będziesz wychodzić.

I zabierz ze

sobą te kobiety. - Wskazał na dwie umundurowane Dendarianki.

Ivan, słysząc te słowa, uśmiechnął się. To moi oficerowie, do ciężkiej chol-

ery, a nie

mój harem, warknął w myślach Miles. Niestety żaden oficer barrayarski w wieku

Destanga

nie będzie potrafił tak na to spojrzeć. Pewnych przesądów nie da się zmienić;

po prostu muszą

wymrzeć.

Choć Destang nie powiedział otwarcie „Odmaszerować!”, to jednak miał to bez

wątpienia na myśli. Miles mimo wszystko zdecydował na własne ryzyko pozostać

w pokoju.

Destang nie wspominał...

- Tak, tak, poruczniku, proszę iść - głos kapitana Galeniego był całkowicie

beznamiętny. - Nie skończyłem jeszcze mojego raportu. Dołożę jedną MARKę, do

osiemnastu milionów, które daje ci komodor, jeżeli opuścisz nas razem z Den-

darianami.

Oczy Milesa rozszerzyły się lekko, kiedy usłyszał to duże M. Goleni nie pow-

iedział

Destangowi, że Dendarianie zajmują się tą sprawą. A zatem nie może ich od-

wołać, prawda?

Jeżeli zyskamy przewagę na starcie, to może odnajdziemy Galena i Marka, zanim

zrobi to

Destang.

- Umowa stoi, kapitanie. To niesamowite, ile może być warta jedna MARKa.

Galeni skinął mu głową, potem odwrócił się w kierunku Destanga.

Miles wyszedł.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Ivan powlókł się za Milesem, gdy ten wrócił do ich kwatery, aby po raz

ostatni

przebrać się z powrotem w dendariański mundur admirała, w którym przybył tu

całe wieki

temu.

- Chyba nie chcę się przyglądać temu, co się dzieje tam, na dole - powiedział

Ivan. -

Destang zabrał się na dobre do wyciskania z nas soku. Założę się, że będzie

trzymał

Galeniego na nogach całą noc, próbując go złamać.

- Cholera! - Miles zmiął swą barrayarską kurtkę mundurową i cisnął nią w

przeciwległą ścianę, ale rzut nie był wystarczająco dynamiczny, by choć

trochę ustąpiła jego

frustracja. Opadł na łóżko, ściągnął but z nogi, zważył go w ręku, po czym

kręcąc głową,

zrezygnowany, rzucił go na podłogę. - To mi nie daje spokoju. Galeni zasłu-

guje na medal, a

nie na pretensje. Cóż, jeśli Galenowi nie udało się go złamać, nie sądzę,

żeby mógł tego

dokonać Destang. Ale to jest nie w porządku, nie w porządku... - Zadumał się.

- I ja

przyczyniłem się do wpakowania go w to... Do ciężkiej cholery...

background image

Elli podała mu jego szary mundur, powstrzymując się od komentarza. Ivan nie

zachował się równie roztropnie.

- Tak, Miles, fajnie, że wyjeżdżasz. Pomyślę o tobie, siedzącym bezpiecznie

tam, na

orbicie, gdy ludzie Destanga z kwatery głównej będą przewracać tu wszystko do

góry

nogami. Są diabelnie podejrzliwi, nie zaufaliby własnym babciom. Wszystkich

nas to czeka.

Wyszorują nas, przepłuczą i rozwieszą, byśmy schli na lodowatym wietrze. -

Podszedł do

swojego łóżka i spojrzał na nie z utęsknieniem. - Nie ma sensu się kłaść, na

pewno mnie

dorwą przed świtem z jakiegoś powodu. - Usiadł z ponurą miną.

Miles popatrzył na Ivana, jakby mu nagle coś wpadło do głowy.

- Hmmm... A zatem przez najbliższych parę dni będziesz w zasadzie w samym

centrum tego zamieszania, co?

Ivan, zaniepokojony zmianą tonu jego głosu, podejrzliwie zmierzył go wzrok-

iem.

- Trafnie to ująłeś. I co z tego?

Miles zrzucił z siebie spodnie. Na łóżko wypadło kodowane łącze komunikacy-

jne.

Założył dół swojego szarego dendariańskiego munduru.

- Przypuśćmy, że oddam swoje kodowane komłącze przed wyjazdem. I przypuśćmy,

że Elli zapomni oddać swoje. - Gestem dłoni powstrzymał ją przed sięgnięciem

do kieszeni. -

Przypuśćmy również, że zachowasz moje łącze przy sobie, planując oddać je

sierżantowi

Barthowi tak szybko, jak tylko odzyskasz drugie. - Rzucił urządzenie Ivanowi,

ten złapał je

odruchowo, po czym odsunął od siebie, trzymając dwoma palcami jak jakiegoś

znalezionego

pod kamieniem wijącego się stwora.

- I przypuśćmy, że sobie przypomnę, jak to się dla mnie skończyło, kiedy

ostatni raz ci

potajemnie pomagałem? - spytał zaczepnie Ivan. - Magiczne sztuczki, jakich

dokonywałem,

żebyś dostał się z powrotem do ambasady po tym, jak próbowałeś spalić Londyn,

są teraz w

moich aktach. W świetle obecnych okoliczności psy gończe Destanga dostaną

drgawek, kiedy

to odkryją. Przypuśćmy, że zamiast tego wsadzę ci to w... - spojrzał na Elli

-...w ucho, co?

Miles, uśmiechając się lekko, przełożył przez głowę i obciągnął swą czarną

koszulkę.

Zaczął wciskać stopy w dendariańskie buty bojowe.

- To tylko takie zabezpieczenie. Być może w ogóle go nie wykorzystamy. Po

prostu

potrzebuję nieoficjalnego połączenia z ambasadą na wypadek jakiejś sytuacji

awaryjnej.

- Nie potrafię wyobrazić sobie żadnej sytuacji awaryjnej - powiedział sztywno

Ivan - z

której lojalny młodszy oficer nie mógłby się zwierzyć dowódcy służb bezpiec-

zeństwa

swojego sektora. - Jego głos stał się surowy. - Podobnie uważa Destang. Co

też ci się tam

wykluwa, krewniaku, we wnętrzu twojego małego, pokręconego umysłu?

Miles zapiął buty i zastanowił się chwilę.

- Sam nie wiem. Wciąż jednak widzę możliwość uratowania... czegoś z tego

background image

zamieszania.

Uważnie przysłuchująca się im Elli zauważyła:

- Myślałam, że udało nam się coś uratować. Wykryliśmy zdrajcę, zlikwidow-

aliśmy

przeciek w siatce bezpieczeństwa, udaremniliśmy porwanie i rozpracowaliśmy

poważny

spisek skierowany przeciw Cesarstwu Barrayarskiemu. Oraz dostaliśmy zapłatę.

Co jeszcze

chciałbyś zrobić w jednym tygodniu?

- Cóż, dobrze by było, gdyby chociaż coś z tego było zaplanowane, a nie stało

się

przypadkowo - odparł z zadumą Miles.

Ivan i Elli spojrzeli na siebie ponad głową Milesa, na ich twarzach odmalowy-

wał się

identyczny niepokój.

- Co jeszcze chciałbyś uratować, Miles? - powtórzył Ivan. Miles przyglądał

się swoim

butom, zmarszczki na czole mu się pogłębiły.

- Bo ja wiem... Przyszłość, jeszcze jedną szansę... możliwość.

- Chodzi ci o klona, prawda? - spytał twardo Ivan. - Dałeś się zupełnie

opętać temu

cholernemu klonowi.

- To krew z mojej krwi, Ivanie. - Miles obrócił swe dłonie, przyglądając się

im. - Na

niektórych planetach uznano by go za mojego brata. Na innych nazywany byłby

nawet moim

synem, zależnie od obowiązujących praw dotyczących klonowania.

- Wzięli od ciebie tylko jedną komórkę! - odparł Ivan. - Na Barrayarze, jeśli

ktoś

strzela do ciebie, nazywa się go wrogiem. Masz problemy z pamięcią? Ci ludzie

dopiero co

próbowali cię zabić! Dziś... wczoraj rano!

Miles, nic nie mówiąc, uśmiechnął się tylko do Ivana.

- Dobrze wiesz - zaczęła ostrożnie Elli - że jeśli naprawdę chcesz mieć

klona, to

możesz go sobie zamówić. Bez zbędnych... problemów związanych z obecnym. Masz

biliony

komórek...

- Nie chcę mieć klona - odparł Miles. Chcę mieć brata. - Ale wygląda na to,

że...

sprawiono mi go.

- Wydawało mi się, że to Ser Galen za niego zapłacił i to jemu go sprzedano -

powiedziała z niezadowoleniem Elli. - Jedyną rzeczą, jaką Komarrczycy chcieli

ci sprawić,

jest trumna. Zgodnie z prawem obowiązującym na Obszarze Jacksona, planecie, z

której

pochodzi, klon należy do Galena.

Jocky Norfolku, nie bądź zbytnio śmiały, odezwał się cicho w myślach Milesa

stary

cytat. Bo Dickon, pan twój, sprzedany jest cały.*[*William Shakespeare „Król

Ryszard III”

(akt V, scena 3)]

- Nawet na Barrayarze - powiedział spokojnie - żadna istota ludzka nie może

być

własnością innej. Galen posunął się daleko w swojej... walce o wolność.

- Tak czy inaczej - odezwał się Ivan - wypadłeś już z gry. Dowództwo wzięło

wszystko w swoje ręce. Słyszałem twoje rozkazy.

background image

- Słyszałeś też, że Destang chce zabić mojego klona, jeśli tylko będzie miał

ku temu

okazję?

- Tak, i co z tego? - Ivan wyglądał na niewzruszonego, niemal panicznie

upierał się

przy swoim. - I tak go nie lubiłem. Mała, wredna kanalia.

- Destang, podobnie jak ja, stosuje metodę wysyłania jedynie raportów

końcowych -

ciągnął Miles. - Nawet gdybym teraz miał zignorować rozkazy, byłoby fizycznie

niemożliwie, żebym przedostał się na Barrayar, wybłagał u mojego ojca życie

dla klona,

przekonał do tego Simona Illyana i dostarczył na Ziemię rozkazy odwołujące

całą operację,

zanim wyrok zostanie wykonany.

Ivan wyglądał na zszokowanego.

- Miles! Zawsze wydawało mi się niezręczne proszenie wujka Arala o jakąkol-

wiek

protekcję, a sądziłem, że ty prędzej dasz się obedrzeć ze skóry i ugotować,

nim wyskoczysz z

czymś podobnym do swojego Taty! I od razu chcesz anulować rozkazy komodora?

Po czymś

takim żaden dowódca nie będzie chciał mieć więcej z tobą do czynienia!

- Wolę już umrzeć - zgodził się bezbarwnym głosem Miles - ale nie mogę żądać

od

kogoś innego, żeby ginął za mnie. To zresztą nieistotne. I tak nie miałoby to

najmniejszych

szans.

- Dzięki Bogu. - Ivan gapił się na niego wyraźnie niespokojny. Jeśli nie po-

trafię

przekonać moich najlepszych przyjaciół do tego, że mam rację, pomyślał Miles,

to może się

mylę. A może muszę załatwić tę sprawę sam.

- Chcę po prostu utrzymać to połączenie, Ivanie - powiedział. - Nie proszę

cię, żebyś

cokolwiek robił...

- Na razie - wtrącił ponuro Ivan.

- Dałbym to łącze kapitanowi Galeniemu, ale on na pewno będzie bacznie

obserwowany. Zabraliby je od niego i wszystko wyglądałoby nieco... dwuznac-

znie.

- A u mnie wygląda normalnie? - powiedział płaczliwie Ivan.

- Zrób to. - Miles zapiął kurtkę, wstał i wyciągnął rękę w stronę Ivana,

czekając na

zwrot łącza. - Albo nie.

- Ech - żachnął się Ivan, odwrócił wzrok i niepocieszony schował komłącze do

kieszeni spodni. - Zastanowię się nad tym.

Miles w podziękowaniu skinął głową.

Złapali dendariański wahadłowiec, który właśnie miał startować z londyńskiego

kosmoportu, zabierając ludzi przebywających na dole na przepustkach. A tak

naprawdę to Elli

wcześniej połączyła się z nimi, prosząc, żeby poczekali. Milesa ucieszyło, że

nie musieli się

wcale śpieszyć i mógłby właściwie spokojnie się przespacerować, ale kłębiące

się w głowie

myśli związane z obowiązkami admirała Naismitha sprawiły, że automatycznie

przyśpieszył

kroku.

Ich spóźnienie pozwoliło zdążyć komuś innemu. Ostatni Dendarianin w rozwianym

background image

płaszczu przebiegł przez płytę kosmoportu i dopadł zamykającej się śluzy, gdy

silniki już

zawyły. Strażnik przy drzwiach odłożył swą broń, jak tylko rozpoznał bie-

gacza, i podał mu

rękę, kiedy wahadłowiec zaczął kołować.

Miles, Elli Quinn i Elena Bothari-Jesek zajęli miejsca z tyłu. Spóźnialski,

gdy po

chwili odzyskał oddech, zauważył Milesa, uśmiechnął się i zasalutował.

Miles odwzajemnił mu tym samym.

- A, sierżant Siembieda. - Ryan Siembieda był sumiennym technikiem z Działu

Inżynieryjnego, odpowiadał za utrzymanie i naprawy opancerzenia statków oraz

innych

elementów wyposażenia. - Odmrozili cię.

- Tak jest, sir.

- Mówili mi, że twoje rokowania są dobre.

- Wyrzucili mnie ze szpitala dwa tygodnie temu. Byłem na przepustce. Pan

również,

sir? - Siembieda wskazał głową srebrną torbę na zakupy u stóp Milesa,

zawierającą żywe

futro.

Miles dyskretnie wsunął ją nogą pod siedzenie.

- I tak, i nie. W zasadzie, podczas gdy ty się bawiłeś, ja pracowałem. W

wyniku czego

wkrótce nas czeka nowe zadanie. Dobrze, że wykorzystałeś swoją przepustkę,

kiedy to

jeszcze było możliwe.

- Ziemia jest cudowna - westchnął Siembieda. - Trochę się zdziwiłem, gdy

obudziłem

się tutaj. Czy widział pan Park Jednorożca? Jest tu, na tej wyspie. Od-

wiedziłem go wczoraj.

- Niestety nie widziałem zbyt wiele - powiedział ze smutkiem Miles.

Siembieda wyciągnął z kieszeni holokostkę i podał mu ją.

Park Jednorożca i Dzikich Zwierząt (oddział Kompanii Bio-inżynieryjnej Galac-

Tech)

zajmował, jak poinformowała go holo-kostka, historyczne tereny Wooton w

hrabstwie Surrey.

Na ekranie widu lśniąco biały zwierz, wyglądający jak skrzyżowanie konia z

jeleniem (czym

zresztą pewnie był), skakał po murawie, kryjąc się za ozdobnymi krzewami.

- Pozwalają karmić tresowane lwy - poinformował go Siembieda.

Miles odsunął od siebie nie chciany obraz przedstawiający Ivana w todze

wyrzucanego z ciężarówki poduszkowej, za którą biegło stado głodnych, podnie-

conych,

dużych złotawych kotów. Chyba za dużo się naczytał ziemskiej historii.

- Co one jedzą?

- Kostki proteinowe, tak jak my.

- Aha - odparł Miles, starając się nie sprawiać wrażenia zawiedzionego, i od-

dał

holokostkę.

Sierżant jednak nie odchodził.

- Sir... - zaczął niepewnie.

- Tak? - Miles starał się, by ton jego głosu ośmielił żołnierza.

- Przejrzałem swoje papiery od lekarza - przebadany i dopuszczony do lekkich

prac -

ale... nie potrafiłem sobie nic przypomnieć z dnia, kiedy zostałem zabity. A

lekarze nie chcieli

mi powiedzieć. Trochę... mnie to dręczy, sir.

Spojrzenie piwnych oczu Siembiedy było dziwnie czujne. Musiało go to bardzo

background image

dręczyć, uznał Miles.

- Rozumiem. Cóż, lekarze i tak niewiele mogliby ci powiedzieć, nie było ich

na

miejscu.

- Ale pan był, sir - powiedział z naciskiem Siembieda.

Oczywiście, pomyślał Miles. A gdyby mnie tam nie było, nie zginąłbyś śmier-

cią,

która była mnie pisana.

- Czy pamiętasz, jak przybyliśmy na Mahatę Solaris?

- Tak. Niektóre rzeczy, aż do poprzedzającej nocy. Ale cały tamten dzień

zniknął, nie

tylko sama walka.

- Hmmm... to nie jest żadna tajemnica. Komodor Jesek, ja, ty i twoja grupa

techników

złożyliśmy wizytę w hurtowni, aby dokonać kontroli jakości naszego zao-

patrzenia... był

pewien problem z pierwszym ładunkiem...

- To pamiętam - przytaknął Siembieda. - Radioaktywne substancje wyciekały z

popękanych baterii.

- Właśnie, bardzo dobrze. Nawiasem mówiąc, zauważyłeś usterkę podczas

rozładunku. Inny na twoim miejscu po prostu by to zinwentaryzował.

- Nikt z mojego zespołu - mruknął Siembieda.

- Zostaliśmy zaatakowani w hurtowni przez oddział cetagandańskich najemnych

zabójców. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy był to jakiś spisek, chociaż zac-

zęliśmy

podejrzewać, że mogło tak być i to na wysokim szczeblu, gdy anulowano nasze

pozwolenia

orbitalne i władze zmusiły nas do opuszczenia lokalnej przestrzeni Mahaty So-

laris. Choć z

drugiej strony może po prostu nie podobało im się to zamieszanie, które

wprowadziliśmy. W

każdym razie wybuchł granat grawityczny i rozsadził tył magazynu. Ciebie

trafił jakiś

zabłąkany metalowy odłamek. Wykrwawiłeś się na śmierć w kilka sekund. - Nie-

samowita

ilość krwi wyciekła z niego, tak przecież szczupłego młodzieńca, i rozlała

się, rozmazała

podczas walki. Miles przypomniał sobie tamten zapach i płomienie, ale starał

się, by jego głos

brzmiał spokojnie. - Zabraliśmy cię na „Triumpha” i zamroziliśmy w ciągu

godziny. Lekarka

wyrażała się optymistycznie, bo nie miałeś większych uszkodzeń tkanki. - W

odróżnieniu od

jednego z techników, w tej samej chwili rozerwanego na kawałki.

- Zastanawiałem się... co zrobiłem. Lub też czego nie zrobiłem.

- Raczej nie miałeś czasu, żeby cokolwiek zrobić. Byłeś praktycznie pierwszą

ofiarą.

Siembieda nie wyglądał na bardzo pocieszonego. Miles zastanawiał się, co też

może

się dziać w głowie żywego trupa. Jakiegoż błędu mógł się obawiać bardziej niż

samej

śmierci?

- Jeśli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem - wtrąciła Elli - to tego

typu utraty

pamięci są czymś normalnym u wszystkich ofiar szoku, nie tylko u odmrożeńców.

Popytaj

wokół i okaże się, że nie jesteś sam.

background image

- Lepiej się zapnij - powiedział Miles, gdy statek zakołysał się przed star-

tem.

Siembieda skinął głową i, trochę bardziej pogodny, przedarł się do przodu,

aby

znaleźć miejsce.

- Czy pamiętasz swoje poparzenie? - spytał Miles Elli. - Czy też wszystko

zostało

miłosiernie wymazane?

Przesunęła ręką po policzku.

- Nigdy tak do końca nie straciłam świadomości. Wahadłowcem ostro szarpnęło

do

przodu i do góry. Miles skonstatował, że pewnie porucznik Ptarmigan siedział

za sterami.

Głośne komentarze pasażerów z przodu potwierdziły jego domysł. Sięgnął ręką

do

komunikatora przy siedzeniu, za pomocą którego mógł się połączyć z pilotem,

ale zawahał się

i zrezygnował - nie będzie beształ Ptarmigana, chyba że ten zacznie latać do

góry nogami.

Statek, na szczęście dla pilota, uspokoił się.

Miles wyciągnął szyję, żeby spojrzeć przez okno na migoczące światła

Wielkiego

Londynu, powoli oddalającego się od nich. Po chwili mógł dostrzec ujście

rzeki z zaporami i

śluzami na długości czterdziestu kilometrów, kształtującymi linię brzegową

wedle upodobań

człowieka, wstrzymującymi morze, chroniącymi historyczne skarby i parę mil-

ionów dusz

ludzkich znajdujących się w okolicach dolnej Tamizy. I tak ludzie zorganizow-

ali się pod

sztandarem techniki, jak nigdy im to się nie udało w imię idei. Z morzem nie

sposób

dyskutować.

Wahadłowiec skręcił i szybko nabierając wysokości, dał Milesowi jeszcze

ostatnią

szansę zobaczenia kurczącego się labiryntu Londynu. Gdzieś w dole, w tym mon-

strualnym

mieście ukrywali się lub uciekali, lub też spiskowali Mark i Galen, podczas

gdy

wywiadowcza grupa Destanga przeczesywała stare kryjówki Galena i komsieć w

poszukiwaniu ich śladów - zabawa w chowanego ze śmiercią. Galen na pewno był

wystarczająco rozsądny, by unikać swych przyjaciół i za wszelką cenę trzymać

się z dala od

sieci. Gdyby się wycofał w porę i uciekł teraz, miał szansę uniknięcia bar-

rayarskiej zemsty

przez kolejnych kilkadziesiąt lat.

Ale jeśli Galen uciekał, to dlaczego wrócił po Marka? Do czego mógł mu być

teraz

potrzebny klon? Czy odczuwał pewien rodzaj ojcowskiej odpowiedzialności za

niego? Miles

jednak wątpił, by to miłość wiązała tę parę. Czy chciał wykorzystać klona

jako... służącego,

niewolnika, żołnierza? Czy może odsprzedać... Cetagandanom, laboratorium me-

dycznemu,

do cyrku?

A może Milesowi? Może on mógłby go kupić?

Tak, to była propozycja, którą nawet chorobliwie podejrzliwy Galen mógł być

background image

zainteresowany. Niech uwierzy, że Miles pragnął nowego ciała bez prześladu-

jącej go od

urodzenia dyskrazji kości... że zapłaci dużą sumę za kłona, by wykorzystać go

do tego

niecnego celu... W ten sposób Miles mógłby odzyskać Marka i jednocześnie

przekazać

Galenowi wystarczająco dużo pieniędzy, aby sfinansować jego ucieczkę. I zrobi

to tak

sprytnie, że stary nie zorientuje się, iż jest obiektem dobroczynnego

działania na rzecz

swojego syna. Plan miał tylko dwa słabe punkty. Po pierwsze, dopóki nie skon-

taktuje się z

Galenem, nie będzie mógł zawrzeć żadnej umowy. Po drugie, Miles nie był prze-

konany, czy

będzie chciał pomagać Galenowi w uniknięciu barrayarskiej zemsty, jeśli ten

przystanie na

tak diabelską zamianę. Zastanawiający dylemat.

***

Miles poczuł się, jakby wrócił do domu, gdy ponownie stanął na pokładzie

„Triumpha”. Jak tylko odetchnął dobrze znanym, krążącym w kółko powietrzem i

odczuł w

swych kościach niedostrzegalne drżenie i buczenie prawidłowo działającego,

tętniącego

życiem statku, zniknęło napięcie mięśni karku, z którego istnienia nawet nie

zdawał sobie

sprawy. Wszystko znajdowało się w najlepszym stanie od czasu rozpoczęcia op-

eracji

Dagoola. Miles obiecał sobie, że ustali, którym operatywnym sierżantom tech-

nicznym należą

się podziękowania. Dobrze by było stać się znów jedynie Naismithem, którego

najtrudniejsze

problemy dało się bez przeszkód jednoznacznie określić i wyrazić wojskowym

językiem KG.

Wydał rozkazy. Anulować indywidualne i grupowe kontrakty na pracę Dendarian.

Wszyscy pracujący lub przebywający na przepustce na dole mają wrócić w ciągu

sześciu

godzin. Statki mają rozpocząć dwudziestoczterogodzinny cykl rutynowych kon-

troli przed

lotem. Wezwać porucznik Bonę. Odczuł megalomańskie zadowolenie z kierowania

wszystkich spraw w stronę centrum, czyli siebie samego, ale trochę stracił

humor, gdy

przypomniał sobie nie rozwiązany problem czekający go w dziale Wywiadu.

Poszedł w towarzystwie Quinn złożyć tam wizytę. Bel Thorne właśnie zajmował

się

komkonsolą. O ile rzecz jasna można było użyć w stosunku do niego tego

rodzaju

gramatycznego - Thorne był bowiem członkiem hermafrodyckiej mniejszości be-

tańskiej,

nieszczęsnych spadkobierców wątpliwej wartości projektu genetycznego z

ubiegłego wieku.

Według Milesa był to jeden z najbardziej zwariowanych eksperymentów pomylo-

nych

naukowców. Większość kobiet/mężczyzn trzymała się razem w swej małej subkul-

turze na

tolerancyjnej Kolonii Beta; fakt, że Thorne wypuścił się na szerokie galak-

tyczne wody,

background image

świadczył albo o odwadze, albo o śmiertelnym znudzeniu, albo, co wydawało się

szczególnie

prawdopodobne znającym Bela, o złośliwej satysfakcji czerpanej z

bulwersowania ludzi.

Kapitan Thorne celowo obcinał włosy w dość dwuznaczny sposób, ale mundur i

odznaki

dendariańskie, na które ciężko sobie zapracował, nosił z jednoznaczną dumą.

- Cześć, Bel. - Miles sięgnął po krzesło i zaczepił je w uchwytach w

podłodze. Thorne

przywitał go, salutując niedbale. - Puść mi wszystko, co nagrał oddział ob-

serwujący

rezydencję Galena po tym, jak razem z Quinn uratowaliśmy barrayarskiego at-

tache

wojskowego i pojechaliśmy odstawić go do ambasady. - Słuchając tej rewizjon-

istycznej

wersji historii, Quinn zachowała niewzruszony wyraz twarzy.

Thorne posłusznie przewinął szybciej pół godziny ciszy, po czym zwolnił

podczas

rozmowy przebudzonych z ogłuszenia nieszczęsnych strażników komarrskich.

Następnie dało

się słyszeć buczenie komkonsoli i pokazał się lekko nieostry obraz zsynte-

tyzowany z sygnału

widowego, a na nim twarz Galena. Pozbawionym wyrazu głosem, powoli cedząc

słowa,

zażądał od strażników sprawozdania z wykonania ich morderczego zlecenia; gdy

zamiast tego

otrzymał relację z dramatycznej akcji ratunkowej, warknął ostro: „Głupcy!” -

I po chwili

dodał: „Nie próbujcie się więcej ze mną kontaktować”. - Po czym wyłączył się.

- Mam nadzieję, że ustaliliście, skąd dzwonił - powiedział Miles.

- Z publicznej komkonsoli na stacji podziemnej - odparł Thorne. - Zanim nasz

człowiek zdołał tam dotrzeć, promień ewentualnych poszukiwań sięgnął mniej

więcej stu

kilometrów. Mają tu bardzo dobry system komunikacji.

- To prawda. I od tej pory nie pokazał się w tym domu?

- Najwyraźniej porzucił wszystko. Musiał już mieć doświadczenie w ukrywaniu

się

przed służbami bezpieczeństwa.

- Był w tym fachowcem, zanim jeszcze się urodziłem - westchnął Miles. - A co

ze

strażnikami?

- Nie ruszyli się z miejsca do czasu, gdy przyjechała grupa z barrayarskiej

ambasady,

żeby nas zastąpić; spakowaliśmy manatki i wróciliśmy do domu. A tak nawiasem

mówiąc,

czy zapłacili nam już za tę robótkę?

- Tak, i to sowicie.

- To dobrze. Myślałem, że będą z tym zwlekać, aż dostarczymy im też Van der

Poole’a.

- Jeśli chodzi o Van der Poole’a, to znaczy Galena... - zaczął Miles - to już

nie

pracujemy dla Barrayarczyków nad tą sprawą. Sprowadzili swój własny zespół z

Kwatery

Głównej Sektora na Tau Ceti.

Zdziwiony Thorne zmarszczył czoło.

- Ale wciąż pracujemy?

- Na razie tak. Chociaż lepiej powiadom swoich ludzi na dole, że od tego mo-

mentu

background image

powinni raczej unikać wszelkich kontaktów z Barrayarczykami.

Thorne uniósł brwi do góry.

- Dla kogo zatem pracujemy?

- Dla mnie.

Po chwili milczenia Thorne spytał:

- Czy nie jest pan zbyt blisko całej tej sprawy?

- Zdecydowanie zbyt blisko, szczególnie jeżeli chcę, by nasi ludzie z wywiadu

działali

skutecznie. - Westchnął. - Wiesz, niespodziewanie pojawił się pewien dziwny

wątek osobisty.

Nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego nie wspominam o swojej rodzime, swojej

przeszłości?

- Cóż, wielu Dendarian tak czyni, sir.

- Racja. Urodziłem się jako klon, Bel.

Thorne nie okazał zbyt wiele współczucia.

- Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są klonami.

- Chociaż raczej powinienem był powiedzieć, że stworzono mnie jako klona. W

wojskowym laboratorium galaktycznego mocarstwa, którego nazwy nie będę

wymieniać.

Zostałem stworzony specjalnie do tajnego planu zamiany, nakierowanego przeciw

synowi

pewnej ważnej osobistości innego mocarstwa - jakiego, możesz się, jak sądzę,

po drobnym

dochodzeniu dowiedzieć - ale mniej więcej siedem łat temu zrezygnowałem z

tego zaszczytu.

Uciekłem i usamodzielniłem się, stwarzając Najemników Dendarii z tego, co

miałem pod

ręką.

Thorne uśmiechnął się.

- Pamiętne wydarzenie.

- I tutaj w całą sprawę wkracza Galen. Owo mocarstwo porzuciło swój plan i

myślałem, że uwolniłem się ostatecznie od mojej przeszłości. Ale zanim mnie

stworzono,

wykonano, że tak się wyrażę, kilka kopii w celu uzyskania maksymalnego podo-

bieństwa

fizycznego oraz udoskonalenia pewnych psychicznych cech duplikatu. Sądziłem,

że już

dawno nie żyją, że pozbyto się ich, mordując bezlitośnie. Niemniej jednak

okazało się, że

jeden z pierwszych, mniej udanych klonów został zamrożony. I jakimś trafem

znalazł się w

rękach Ser Galena. Mój jedyny brat-klon, który przeżył. - Miles zacisnął dłoń

w pięść. - Jako

niewolnik fanatyka. Chcę go uratować. Czy rozumiesz mnie, Bel? - rozwarł

pięść i wyciągnął

otwartą dłoń w stronę Thorne’a.

Thorne zamrugał.

- Znając pana... chyba tak. To bardzo ważne dla pana, sir?

- Bardzo.

Thorne wyprostował się lekko.

- A zatem zrobimy, co trzeba.

- Dziękuję. - Miles zawahał się przez moment. - Lepiej wyposaż dowódców

wszystkich patroli naziemnych w przenośne skanery medyczne. Niech noszą je

przy sobie

cały czas. Jak wiesz, jakiś rok temu wymieniłem sobie kości nóg na syntetyki.

On ma

normalne. To najłatwiejszy sposób rozróżnienia nas.

- Czy jesteście aż tak podobni? - spytał Thorne.

background image

- Podobno jesteśmy identyczni.

- To prawda - potwierdziła Quinn. - Widziałam go.

- Aha... rozumiem. Istnieją wobec tego ciekawe możliwości pomyłki. - Thorne

spojrzał na Quinn, która smutno przytaknęła.

- Święta prawda. Mam nadzieję, że skanery pozwolą tego uniknąć... Pracujcie

dalej i

powiadomcie mnie, jeśli uda wam się coś znaleźć.

- Tak jest, sir.

W korytarzu Quinn zauważyła:

- Zgrabne wyjaśnienie, admirale.

Miles westchnął.

- Musiałem jakoś uprzedzić Dendarian o Marku. Nie mogę pozwolić, by dalej

grał bez

przeszkód admirała Naismitha.

- O Marku? - spytała Elli. - Kto to jest Mark, czy mam zgadywać? Miles Mark

Drugi?

- Lord Mark Piotr Vorkosigan - odparł spokojnie Miles. A przynajmniej starał

się, by

wyszło to spokojnie. - Mój brat.

Elli, świadoma znaczenia pretensji klanowych, zmarszczyła czoło.

- Miles, czyżby Ivan miał rację? Czy ten mały drań cię zahipnotyzował?

- Nie wiem - odpowiedział powoli Miles. - Skoro tylko ja patrzę na niego w

ten

sposób, to możliwe, podkreślam - możliwe - że...

Elli chrząknęła ponaglająco.

Nieznaczny uśmiech pojawił się na twarzy Milesa.

- Możliwe, że wszyscy poza mną się mylą.

Elli prychnęła.

Miles odzyskał poważny ton.

- Naprawdę nie wiem. Przez siedem lat nigdy nie użyłem władzy admirała Nais-

mitha

do osobistych celów. I nie pałam wcale chęcią zmiany tej sytuacji. Cóż, może

nie uda nam się

ich odnaleźć i wszystko to przestanie być ważne.

- Pobożne życzenia - rzekła z dezaprobatą w głosie Elli. - Skoro nie chcesz,

żeby ich

znaleziono, to odwołaj po prostu poszukiwania.

- Brzmi logicznie.

- To dlaczego tak nie postąpisz? Zresztą co chcesz z nimi zrobić, jak już ich

złapiesz?

- To akurat - odparł Miles - jest dość proste. Chcę odnaleźć Galena i mojego

klona,

zanim uda się to Destangowi, i rozdzielić ich. Następnie upewnię się, że

Destang ich nie

dostanie, dopóki nie wyślę prywatnego raportu do domu. Mam nadzieję, że kiedy

poręczę za

Marka, to w końcu przyjdzie rozkaz odwołujący polecenie zabicia go i nie

będzie z tym

wyraźnie związana moja osoba.

- A co z Galenem? - spytała sceptycznie nastawiona Elli. - W żaden sposób nie

uzyskasz podobnego rozkazu dla niego.

- Raczej nie. Galen... to jeszcze nie rozwiązany problem.

Miles wrócił do swojej kabiny, gdzie dopadła go księgowa floty.

Porucznik Bonę schwyciła bon kredytowy na osiemnaście milionów marek z

nieukrywaną, żywiołową radością.

- Uratowani!

- Wykorzystaj to zgodnie z potrzebami - rzekł Miles. - I wykup „Triumpha” z

background image

zastawu. Musimy być gotowi do odlotu w każdej chwili, nie możemy pozwolić so-

bie na

dyskusje z Flotą Słoneczną o kradzieży stulecia. Aha... Czy możesz stworzyć z

drobnych

pieniędzy, czy też innych funduszy w dyspozycji floty bon kredytowy, którego

pochodzenia

nie da się wyśledzić?

Jej oczy zajaśniały.

- Ciekawe wyzwanie, sir. Czy ma to jakiś związek z nowym kontraktem?

- To sprawa Bezpieczeństwa - odparł uprzejmie Miles. - Nie mogę nic pow-

iedzieć

nawet tobie.

- Bezpieczeństwo - prychnęła - nie utrzymuje tak wielu spraw w tajemnicy

przed

Księgowością, jak się wydaje.

- Może powinienem połączyć oba działy, co? - Uśmiechnął się, widząc prze-

rażenie w

jej oczach. - No, może lepiej nie.

- Na kogo ma być wystawiony ten bon?

- Na okaziciela.

Uniosła brwi do góry.

- Tak jest, sir. Ile?

Miles zawahał się.

- Pół miliona marek. W miejscowej walucie.

- Pół miliona marek - zauważyła ironicznie - to nie są drobne pieniądze.

- Ale pieniądze.

- Zrobię, co w mojej mocy, sir.

Po jej wyjściu został w kabinie sam; usiadł i zmarszczył czoło. Sytuacja była

patowa.

Nie można było oczekiwać, że Galen podejmie próbę kontaktu, jeśli nie będzie

pewien, że

może choć w jakimś stopniu kontrolować sytuację lub działać przez zaskoc-

zenie. Z kolei

pozwolenie Galenowi na reżyserowanie rozwoju wypadków było śmiertelnie nie-

bezpieczne i

Milesowi nie uśmiechał się pomysł czekania, aż go ten zaskoczy. Chociaż

biorąc pod uwagę

uciekający czas, wykonanie jakiegoś manewru mylącego przeciwnika wydawało się

lepszym

pomysłem niż bezczynność. Wyjdźmy z pozycji defensywnej, najlepszą obroną

jest atak...

Postanowienie było dobre, miało jednak małe „ale” - dopóki nie znajdą Galena,

nie istnieje

żadna możliwość działania. Sfrustrowany, zmełł w ustach przekleństwo i

zmęczony poszedł

do łóżka.

Obudził się sam w ciemności swojej kabiny dwanaście godzin później - jak zau-

ważył

na świecącym zegarze ściennym - i jeszcze chwilę leżał, rozkoszując się tym,

że przespał

wreszcie całą noc. Jego nienasycone ciało sygnalizowało ociężałością

członków, że

przydałoby się więcej snu, kiedy odezwał się brzęczyk komkonsoli. Uratowany

tym samym

od popełnienia grzechu lenistwa, wygramolił się z łóżka i odebrał.

- Admirale - pokazała się twarz jednego z oficerów komunikacyjnych „Triumpha”

-

background image

ktoś z ambasady barrayarskiej na dole w Londynie chce z panem rozmawiać.

Połączenie jest

kodowane, chcą rozmawiać z panem osobiście.

To nie mógł być Ivan, połączyłby się przez prywatne łącze. To musiała być

wiadomość oficjalna.

- Rozkoduj zatem i skieruj do mojej komkonsoli.

- Czy mam to nagrywać?

- Hmmm... nie.

Czyżby dotarły już z KG nowe rozkazy dla floty dendariańskiej? Miles zaklął w

duchu. Jeśli będą musieli odlecieć, zanim Dendarianie z wydziału Wywiadu

zdołają odnaleźć

Galena i Marka...

Nad płytką widu pojawiła się surowa twarz Destanga.

- „Admirale Naismith” - Miles niemal słyszał, jak komodor użył cudzysłowu. -

Czy

jesteśmy sami?

- Zupełnie sami, sir.

Destang rozluźnił się trochę.

- Bardzo dobrze. Mam dla ciebie rozkaz... poruczniku Vorkosigan. Masz po-

zostać na

orbicie, na pokładzie swojego statku, dopóki ponownie nie połączę się z tobą

osobiście i nie

odwołam tego.

- Dlaczego, sir? - spytał Miles, chociaż doskonale mógł sobie wyobrazić dlac-

zego.

- Żebym miał spokojną głowę. Kiedy prosty środek zapobiegawczy może pozwolić

uniknąć wypadku, byłoby głupio nie wykorzystać go. Rozumiesz?

- Oczywiście, sir.

- Doskonale. To wszystko. Bez odbioru. - Twarz komodora rozpłynęła się w

powietrzu.

Miles zaklął tym razem na głos. „Środek zapobiegawczy” Destanga mógł oznaczać

tylko tyle, że zbiry z Sektora zdołały namierzyć Marka przed Dendarianami i

przygotowywały się do zabicia go. Ile jeszcze było czasu? Czy wciąż istniała

szansa...?

Miles włożył szare spodnie, wyciągnął z kieszeni kodowane komłącze i otworzył

kanał.

- Ivan? - powiedział cicho. - Jesteś tam?

- Miles? - to nie był głos Ivana; to był Galeni.

- Kapitan Galeni? Odnalazłem to drugie komłącze... czy jest pan sam?

- Aktualnie tak - odparł Galeni sucho. Ton głosu wystarczał, by przekazać

jego opinię

o historyjce o zagubionym łączu oraz o tych, którzy ją wymyślili. - Dlaczego

pytasz?

- Skąd pan ma to łącze?

- Twój kuzyn wręczył mi je, zanim udał się pełnić swoje obowiązki.

- Dokąd? Jakie obowiązki? - Czyżby zgarnięto Ivana do zespołu łowców

Destanga?

Jeśli tak, to Miles będzie wreszcie miał możliwość udusić swego krewniaka -

co za kretyn! -

za pozbawienie go możliwości śledzenia wypadków...

- Towarzyszy pani ambasadorowej przy zwiedzaniu Światowej Wystawy Botanicznej

i Pokazu Kwiatów Ozdobnych w Londyńskim Centrum Ogrodniczym. Ona tam chodzi

co

roku, by spotkać się z miejscową śmietanką. Szczerze powiedziawszy, intere-

suje ją też sama

wystawa.

Miles podniósł nieznacznie głos:

- Podczas poważnego kryzysu w służbach bezpieczeństwa wysłał pan Ivana na

background image

wystawę kwiatów?

- Nie ja - zaprzeczył Galeni. - Komodor Destang. Najwyraźniej uważa, że z

Ivana nie

ma wiele pożytku. Nie wydaje się nim specjalnie zachwycony.

- A co z panem?

- Ja też nie wywołuję w nim euforii.

- Nie o to mi chodziło. Co pan teraz robi? Czy jest pan bezpośrednio zami-

eszany w...

aktualne działania?

- Raczej nie.

- Ach, to dobrze. Trochę się obawiałem, że... komuś... mogłoby przyjść do

głowy

zażądać tego od pana jako dowodu lojalności czy czegoś w tym rodzaju...

- Komodor Destang nie jest ani sadystą, ani głupcem. - Galeni umilkł na

chwilę. - Jest

za to ostrożny. Mam zakaz opuszczania swojej kwatery.

- A zatem nie wie pan nic bliższego o samej akcji. To znaczy, gdzie są, jak

blisko i

kiedy zamierzają... zrobić krok.

Galeni starał się mówić obojętnie, z głosu nie można było wywnioskować, czy

będzie

skory do współpracy, czy też nie.

- Raczej nie.

- Hmmm... Mnie też zabronił się stąd ruszać. Myślę, że coś znalazł i sytuacja

wkrótce

osiągnie punkt przełomowy.

Zapadła krótka cisza. Galeni prawie wyszeptał:

- Przykro mi to słyszeć... - Głos mu się załamał. - Przecież to, cholera, nie

ma żadnego

sensu! Przeszłość w śmiertelnych drgawkach wciąż pociąga za sznurki, a my,

niczym

marionetki, musimy skakać, jak nam każe. Nie służy to nikomu - ani nam, ani

jemu, ani

Komarrowi...

- Gdyby mi się udało skontaktować z pańskim ojcem... - zaczął Miles.

- To nie ma sensu. On wciąż będzie walczył.

- Ale teraz nic mu nie zostało. Zmarnował swoją ostatnią szansę. Jest stary,

zmęczony... może już dojrzał do zmiany, może się wycofa - przekonywał Miles.

- Chciałbym, żeby tak zrobił... ale nie. Nie może się wycofać. Bez względu na

wszystko, musi pokazać, że ma rację. Posiadanie racji odkupuje wszystkie

zbrodnie. Zrobić

tyle co on i przekonać się, że było się w błędzie - nie zniósłby tego!

- Rozumiem... Cóż, połączę się z panem ponownie, jeśli... będę miał coś do

zakomunikowania. Nie ma sensu, żeby oddawał pan swoje łącze, dopóki ja nie

oddam

drugiego, prawda?

- Jak sobie życzysz. - W głosie Galeniego nie było słychać wiele nadziei.

Miles rozłączył się.

Skontaktował się z Thorne’em, który nie przekazał nic nowego.

- Mam dla ciebie nową wskazówkę. Niezbyt optymistyczną, niestety. Zespołowi

barrayarskiemu najprawdopodobniej udało się namierzyć nasz cel w ciągu ostat-

niej godziny.

- Ha! Może więc będziemy ich śledzić i pozwolimy zaprowadzić się do Galena?

- Obawiam się, że nie. Musimy ich wyprzedzić, nie irytując przy tym zbytnio.

Stawką

polowania jest życie.

- Uzbrojeni i niebezpieczni, tak? Przekażę to na dół. - Thorne zagwizdał

przeciągle. -

background image

Pański kolega ze żłobka jest niewątpliwie popularny.

Miles umył się, ubrał, zjadł, po czym przygotował swój ekwipunek - nóż, skan-

ery,

ogłuszacze - te na udzie i inne, ukryte; komłącza oraz szeroki wybór innych

urządzeń i

gadżetów, które da się przenieść przez kontrolę w kosmoporcie. Różniło się to

niestety bardzo

od wyposażenia bojowego, ale i tak jego kurtka prawie pobrzękiwała, kiedy się

ruszał.

Zawołał oficera dyżurnego, upewnił się, że wahadłowiec osobowy miał dosyć

paliwa, a pilot

był w pogotowiu. Z niecierpliwością czekał.

Co chciał zrobić Galen? Jeśli nie uciekał - a fakt, że Barrayarczycy niemal

go dorwali,

wskazuje na to, że wciąż się kręcił w okolicy - dlaczego tak robił? Zwykła

zemsta? Czy coś

bardziej subtelnego? Czy ocenił go zbyt powierzchownie, czy też przesadził w

drugą stronę -

czego tu brakowało? Co pozostało w życiu człowiekowi, który musi mieć rację?

Odezwał się brzęczyk komkonsoli. Miles posłał do nieba krótką modlitwę -

niech to

będzie jakaś dobra wiadomość, że coś znaleźliśmy, że mamy jakiś trop, jakąś

wskazówkę...

Na widzie pojawiła się twarz oficera komunikacyjnego.

- Sir, jest do pana połączenie z komercyjnej komsieci na dole. Człowiek,

który

odmawia przedstawienia się, mówi, że chce pan z nim rozmawiać.

Miles zerwał się gwałtownie.

- Namierzcie go i przekażcie współrzędne kapitanowi Thorne’owi z Wywiadu. A

teraz

podłącz go do mnie.

- Czy chce pan przesyłać na zewnątrz tylko swój głos, czy obraz też?

- Jedno i drugie.

Twarz oficera komunikacyjnego rozpłynęła się, a pojawiła - jakby w osobliwej

przemianie - twarz innego mężczyzny, wywierając dość niepokojące wrażenie.

- Vorkosigan? - powiedział Galen.

- Słucham - odparł Miles.

- Nie będę się powtarzał. - Galen mówił cicho i szybko. - Nie obchodzi mnie,

czy to

nagrywasz lub mnie namierzasz, to nie ma znaczenia. Spotkamy się dokładnie za

siedemdziesiąt minut. Będziemy czekać na Barierze Przypływowej na Tamizie,

pomiędzy

wieżami szóstą i siódmą. Przyjdziesz od strony morza na dolny taras obserwa-

cyjny. Sam.

Wtedy pogadamy. Jeśli któryś z warunków nie zostanie spełniony, nie będzie

nas na miejscu,

kiedy się pojawisz, a Ivan zginie dokładnie o drugiej zero siedem.

- Was jest dwóch, ja też muszę mieć kogoś - zaczął Miles. Ivan?

- Swoją śliczną ochronę? Proszę bardzo, przyjdźcie we dwójkę. - Obraz z widu

zniknął.

- Nie...

Cisza.

Miles połączył się z Thorne’em.

- Masz to, Bel?

- Oczywiście. Brzmiało groźnie. Kto to jest Ivan?

- Bardzo ważna osoba. Skąd było połączenie?

- Z publicznej komkonsoli w podziemnym węźle komunikacyjnym. Jeden z moich

ludzi jedzie tam właśnie i będzie na miejscu za sześć minut, ale niestety...

background image

- Wiem, po sześciu minutach będzie musiał szukać wśród kilku milionów ludzi.

Myślę, że rozegramy to po jego myśli - do pewnego stopnia. Umieść patrol pow-

ietrzny nad

Barierą Przypływową, wyślij na dół informacje o moim lądowaniu wahadłowcem i

postaraj

się o to, żeby czekał tam na mnie Dendarianin z szybkolotem. Powiedz Bonę, że

chcę mieć

ten bon kredytowy teraz. Powiedz Quinn, że spotkamy się za chwilę w korytarzu

prowadzącym do śluzy wahadłowca i żeby miała z sobą parę skanerów medycznych.

Bądź w

pogotowiu, muszę jeszcze coś sprawdzić.

Wziął głęboki oddech i otworzył komłącze.

- Galeni?

Chwila ciszy.

- Słucham?

- Wciąż nie możesz opuszczać kwatery?

- Tak.

- Chciałbym się pilnie czegoś dowiedzieć. Gdzie naprawdę znajduje się Ivan?

- Z tego, co wiem, to ciągle jest na...

- Sprawdź to. Najszybciej jak tylko możesz.

Galeni wyłączył się na dłuższą chwilę. Miles wykorzystał to na sprawdzenie

swojego

wyposażenia, odnalezienie porucznik Bone i dojście do korytarza prowadzącego

do śluzy

wahadłowca. Quinn, wyraźnie zaciekawiona, czekała na niego.

- Co się dzieje?

- Wreszcie mamy punkt zaczepienia. W pewnym sensie. Galen chce się spotkać,

ale...

- Miles? - odezwał się w końcu Galeni. W jego głosie dało się wyczuć

napięcie.

- Słucham?

- Szeregowiec, którego oddelegowaliśmy jako kierowcę i ochroniarza, połączył

się z

nami jakieś dziesięć minut temu. Zastąpił Ivana przy ambasadorowej, kiedy ten

poszedł się

odlać. Gdy nie wrócił po dwudziestu minutach, kierowca poszedł go szukać.

Przez pół

godziny uganiał się za nim - Centrum Ogrodnicze jest ogromne, a na dodatek

dziś pełne ludzi

- zanim zameldował to nam. Skąd wiedziałeś?

- Mam chyba wiadomości z drugiej strony barykady. Czy poznajesz, kto w ten

sposób

lubi prowadzić interesy?

Galeni zaklął.

- No właśnie. Słuchaj, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale chcę, żebyś się

ze mną

spotkał za pięćdziesiąt minut na Barierze Przypływowej na Tamizie w sektorze

szóstym. Weź

z sobą przynajmniej ogłuszacz i wyjdź, nie zwracając na siebie uwagi

Destanga. Mamy

umówione spotkanie z twoim ojcem i moim bratem.

- Skoro ma Ivana...

- Musiał wyciągnąć jakiegoś asa, żeby zacząć grać. To nasza ostatnia szansa

na

opanowanie sytuacji. Może nie jest to świetna okazja, ale ostatnia. Wchodzisz

w to?

Chwila milczenia.

- Tak - odparł zdecydowanym głosem.

background image

- Do zobaczenia na miejscu.

Miles schował łącze do kieszeni i odwrócił się do Elli.

- Pora się ruszyć.

Przeszli przez śluzę wahadłowca. Tym razem Miles nie miał za złe Ptarmi-

ganowi, że

wykonuje wszystkie loty na dół z prędkością bojową.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Bariera przypływowa na Tamizie, nazywana przez żartownisiów Pomnikiem Króla

Kanuta*,[* Kanut II Wielki (994?-1035) - wiking, król Anglii, Danii i Norwe-

gii.] z wysokości

stu metrów prezentowała się o wiele bardziej imponująco niż z pokładu wa-

hadłowca.

Szybkolot, biorąc szeroki zakręt, przechylił się na bok. Syntetonowa góra

rozciągała się we

wszystkie strony, dalej niż Miles mógł sięgnąć wzrokiem. Reflektory przeci-

nające lekko

mglistą czerń nocy powodowały, że jej powierzchnia przypominała biały marmur.

W wieżach kontrolnych rozstawionych co kilometr nie było bynajmniej pos-

terunków

żołnierzy. Pracowała tam nocna zmiana inżynierów i techników, którzy czuwali

nad śluzami i

stacjami pomp. Jeżeli bowiem morze przerwałoby barierę, zniszczyłoby miasto

bardziej

bezwzględnie niż jakakolwiek armia.

Ale tej letniej nocy woda była spokojna. Gdzieniegdzie na jej powierzchni

świeciły

żółte, zielone i białe światełka boi nawigacyjnych, w oddali zaś pobłyskiwały

światła

pozycyjne okrętów. Cały wschodni horyzont był lekko rozjaśniony - nie był to

jednak świt,

lecz łuny wielkich miast leżącej za wodami Europy.

Po przeciwnej stronie białej bariery, w stronę starożytnego Londynu, noc

skryła w

sobie cały brud, śmieci i ruiny, pozostawiając tylko skrzącą się niczym garść

drogocennych

kamieni, na pół realną wizję czegoś czarodziejskiego, niezmąconego,

nieśmiertelnego.

Miles przycisnął twarz do osłony kabiny szybkolotu, by raz jeszcze objąć

wzrokiem

teren, na którym przyjdzie im działać. Maszyna opadała w kierunku prawie pus-

tego parkingu

tuż za barierą. Był to Sektor Szósty - peryferyczny w stosunku do głównych

sektorów, z ich

potężnymi śluzami czynnymi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tu znajdowała

się tylko

tama i pomocnicze stacje pomp. O tej porze, jak się wydawało, już prawie nikt

tam nie

pracował. To odpowiadało Milesowi, nie chciał bowiem, by ucierpieli Bogu

ducha winni

cywile, gdyby doszło do jakiejś strzelaniny. Biel syntetonu przecinały pomo-

sty robocze i

drabiny prowadzące do wejść do wnętrza bariery, gdzieniegdzie biegły też za-

bezpieczane

cieniutkimi balustradami chodniki, niektóre szersze - dla zwiedzających,

niektóre węższe -

background image

zapewne Tylko Dla Pracowników Bariery. W tej chwili wszystkie wyglądały na

wymarłe,

nigdzie nie było ani śladu Galeniego czy Marka. Jak również ani śladu Ivana.

- Dlaczego akurat druga zero siedem? - zastanawiał się głośno Miles. - Coś mi

mówi,

że to musi mieć proste wytłumaczenie. Tak dokładnie wyznaczona godzina.

Elli, córka przestrzeni, wzruszyła tylko ramionami, ale żołnierz dendariański

pilotujący szybkolot rzucił:

- To czas przypływu, sir.

- Aha! - wykrzyknął Miles. Oparł się wygodnie i zaczął intensywnie myśleć. -

Ciekawe... Pewnie ukryli gdzieś tu Ivana, a skoro podali taki czas, to powin-

niśmy chyba

skupić się na przeszukiwaniu terenu znajdującego się pod linią przypływu. Czy

myślicie, że

mogli przykuć go do balustrady na dole, przy skałach, czy coś w tym stylu?

- Moglibyśmy wysłać patrol powietrzny, żeby to sprawdził - zaproponowała

Quinn.

- Racja, niech tak zrobią.

Szybkolot wylądował w środku koła namalowanego na powierzchni parkingu.

Quinn i jeszcze jeden Dendarianin wyszli ostrożnie pierwsi i skontrolowali za

pomocą

skanerów najbliższą okolicę.

- Zbliża się jakiś pieszy - zameldował żołnierz.

- Miejmy nadzieję, że to kapitan Galeni - mruknął Miles, patrząc na swój

chronometr.

Mieli jeszcze siedem minut.

To był mężczyzna z psem, uprawiający wieczorny jogging. Na widok czterech

umundurowanych Dendarian obaj zmienili kierunek biegu i skręcili w stronę

przeciwnego

końca parkingu, gdzie zniknęli w krzakach.

Najemnicy zdjęli palce ze spustów ogłuszaczy. To jest cywilizowane miasto,

pomyślał

Miles. O tej godzinie w pewnych dzielnicach Vorbarr Sultany nikt nie od-

ważyłby się na

jogging, chyba że miałby dużo większego psa.

Żołnierz rzucił okiem na swój czujnik podczerwieni.

- Nadchodzi następny.

Tym razem nie było to ciche stąpanie butów sportowych, lecz głośny, metalic-

zny

odgłos oficerek. Miles rozpoznał ten dźwięk, zanim jeszcze zobaczył skrytą w

półmroku

twarz. Mundur Galeniego zmienił kolor z ciemnoszarego na zielony, kiedy kapi-

tan wszedł na

jasno oświetloną powierzchnię parkingu.

- W porządku - powiedział Miles do Elli. - Teraz się rozdzielimy. Zostaniesz

z tyłu i

będziesz się starała za wszelką cenę pozostać w ukryciu. Postaraj się zająć

jakieś miejsce

dogodne do obserwacji. Uruchomiłaś komunikator?

Elli posłusznie włączyła urządzenie. Miles wyciągnął nóż ze swego buta i jego

ostrym

końcem wydłubał ze swojego naręcznego komunikatora maleńką diodę świetlną

sygnalizującą połączenie. Potem dmuchnął lekko na nadgarstek, z komunikatora

Elli dobiegł

syk.

- Działa - potwierdziła.

- Masz swój skaner medyczny?

Wyjęła go z kieszeni.

background image

- Wyskaluj go.

Przesunęła skaner wzdłuż ciała Milesa.

- Dokonałam zapisu. Jest gotowy do przeprowadzenia autoporównania.

- Czy jest jeszcze coś, czego nie zrobiliśmy?

Pokręciła głową, ale nie wyglądała na zadowoloną.

- A co mam zrobić, jeśli on wróci, a ty nie?

- Porwij go, potraktuj fast-pentą... masz swój zestaw do przesłuchań?

Szybkim ruchem rozsunęła poły kurtki - z wewnętrznej kieszeni wystawało małe

brązowe pudełko.

- Uratuj Ivana, jeśli będziesz mogła. A potem - Miles wziął głęboki oddech -

możesz

wypatroszyć klona; zrób z nim, co chcesz.

- A co się stało z „moim bratem na dobre i na złe”? - rzuciła Elli.

Galeni, który właśnie nadszedł, nadstawił uszu, ciekaw reakcji Milesa na to

ostatnie,

ale ten tylko pokręcił głową. Nie potrafił wymyślić żadnej prostej odpow-

iedzi.

- Zostały trzy minuty - powiedział Miles do Galeniego. - Lepiej ruszmy się

stąd.

Skierowali się chodnikiem w stronę schodów i przeszli rozpięty w poprzek

łańcuch,

zabraniający wejścia szanującym prawo obywatelom. Schody wznosiły się z tyl-

nej części

bariery aż na biegnącą wzdłuż jej szczytu promenadę spacerową, z której w

dzień

zwiedzający mogli podziwiać ocean. Galeni, który prawie przybiegł na spot-

kanie z Milesem,

już na samym początku wspinaczki po schodach zaczął tracić oddech.

- Miałeś problemy, żeby się wydostać z ambasady? - zapytał Miles.

- Raczej nie - odparł Galeni. - Jak wiesz, sztuką dopiero jest wrócić. Myślę,

że

udowodniłeś, że najlepsze są najprostsze rozwiązania. Wyszedłem bocznym wy-

jściem i

skierowałem się do najbliższej stacji podziemnej. Całe szczęście, że strażnik

nie miał

rozkazów, żeby do mnie strzelać.

- Wiedziałeś o tym wcześniej?

- Nie.

- Hmmm... jednym słowem, Destang wie, że wyszedłeś.

- Tak, na pewno mu o tym powiedzieli.

- Czy myślisz, że byłeś śledzony? - Miles mimowolnie spojrzał do tyłu. Zobac-

zył w

dole parking i stojący na nim szybkolot; Elli i dwaj żołnierze zniknęli z

pola widzenia, szukali

pewnie teraz dobrej kryjówki.

- Nie od razu. Służby bezpieczeństwa ambasady - zęby Galeniego błysnęły w

ciemności - mają braki kadrowe. Zostawiłem swój naręczny komunikator i ku-

piłem żetony,

zamiast używać karty, więc nie mieli nic, dzięki czemu mogliby mnie szybko

zlokalizować.

Zadyszani, wpadli na szczyt bariery. Miles poczuł na twarzy zimny podmuch

wilgotnego powietrza, niosący z sobą tak charakterystyczny dla ujścia rzeki

zapach morskiej

soli połączony z wonią rzecznego mułu. Przeciął szeroką promenadę i przechy-

lając się przez

balustradę, spojrzał w dół, na zewnętrzną, syntetonową ścianę zapory. Wzdłuż

niej, jakieś

background image

dwadzieścia metrów niżej, biegł wąski chodnik, znikający z pola widzenia z

prawej strony, za

występem w murze bariery. Nie był ogólnie dostępny - łączyły go z promenadą

specjalne

drabinki automatyczne, teraz, w nocy, oczywiście złożone i zamknięte. Mogliby

próbować

otworzyć zamek i złamać kod sterownika, ale byłoby to raczej czasochłonne i

groziłoby

wywołaniem alarmu w jednej z wież kontrolnych. Mogli też użyć innego,

szybszego sposobu.

Miles westchnął w duchu. Skoki nad twardymi jak skała powierzchniami nie

należały

do jego ulubionych zajęć. Wyciągnął szpulę drutu skokowego ze specjalnie dla

niej

przewidzianej kieszeni w dendariańskiej kurtce mundurowej i solidnie przymo-

cował hak

grawityczny do balustrady. Jeszcze dwukrotnie sprawdził to mocowanie, potem

nacisnął

szpulę, z której wysunęła się uszyta z szerokich taśm uprząż. Miles włożył ją

na siebie - jak

zwykle odniósł wrażenie, że jest słabiutka, choć wiedział, że materiał ten ma

wprost

niesamowitą wytrzymałość. Zacisnął klamry, przerzucił nogi przez barierkę i

zaczął wolno

schodzić tyłem, starając się nie patrzyć w dół. Kiedy dotarł do chodnika,

poziom adrenaliny w

jego organizmie pokaźnie wzrósł.

Wysłał szpulę, która zwijała się automatycznie, z powrotem do Galeniego. Ten

powtórzył czynności Milesa i za chwilę, znalazłszy się na dole, oddał

urządzenie. Żaden z

nich nie powiedział ani słowa o tym, co czuł, kiedy balansował nad prze-

paścią. Miles wysłał

sygnał, który spowodował odczepienie haka, zwinął drut i schował szpulę.

- Idziemy w prawo - wskazał głową. Wyciągnął z kabury ogłuszacz. - Jaką masz

broń?

- Mogłem wziąć tylko jeden ogłuszacz. - Galeni wyciągnął go z kieszeni i

sprawdził,

czy jest naładowany i odpowiednio ustawiony. - A ty?

- Ja mam dwa. I kilka innych zabawek. Ograniczenia tego, co można przenieść

przez

bramki w kosmoporcie, są bardzo surowe.

- Biorąc pod uwagę tłumy, które się tam przewalają, chyba mają rację - zau-

ważył

Galeni.

Ruszyli chodnikiem, trzymając ogłuszacze w dłoniach - najpierw Miles, a w

ślad za

nim Galeni. Spieniona woda, tworząc ogromne wiry, bulgotała pod ich stopami.

Światła

reflektorów wydobywały z mroku zielonobrązową toń. Wyschnięty szlam pokry-

wający

chodnik świadczył o tym, że podczas przypływu sięga tu woda.

Miles nakazał gestem Galeniemu, by się zatrzymał, a sam poszedł naprzód. Za-

raz za

załomem ściany chodnik kończył się małym, kolistym placykiem o czterometrowej

średnicy.

Okalająca go barierka wchodziła w ścianę, w której znajdował się masywny, wo-

doszczelny,

owalny właz.

background image

Przed włazem stali Galen i Mark z ogłuszaczami w dłoniach. Klon miał na sobie

czarną dendariańską koszulkę, szare spodnie mundurowe i buty bojowe - do kom-

pletu

brakowało mu tylko kurtki. Czy to ubranie, które mi podwędzili, pomyślał

Miles, czy też

kopia munduru najemników? Nozdrza mu zadrgały, kiedy dostrzegł przymocowany

do pasa

Marka sztylet swojego dziadka w pochwie z jaszczurzej skóry.

- Impas - rzucił lekko Galen, spoglądając najpierw na ogłuszacz Milesa, a po-

tem na

swój własny. - Jeżeli wystrzelimy w tej samej chwili, to przeżyję ja albo mój

Miles. Jeślibyś

jednak jakimś cudem zdołał załatwić nas obu, nikt ci nie powie, gdzie jest

twój atletyczny

kuzynek. Zginie, zanim zdążycie go znaleźć. Jego śmierć nastąpi automatycznie

- nie muszę

tam wracać, żeby go zabić. Twoja piękna ochrona może równie dobrze do nas

dołączyć.

Zza załomu muru wychynął Galeni.

- Niektóre impasy są dziwniejsze od innych - powiedział.

Kiedy Galen usłyszał te pełne ironii słowa, skurcz przebiegł przez jego

twarz.

Wyprowadzony z równowagi, rozchylił usta, potem jednak zacisnął je, a jego

ręka mocniej

schwyciła za rękojeść broni.

- Miałeś przyprowadzić ze sobą kobietę - wysyczał.

Miles uśmiechnął się nieznacznie.

- Jest w pobliżu. Ale powiedziałeś: dwóch i jest nas dwóch. Zatem mamy już

wszystkich zainteresowanych. Co teraz?

Galen mierzył ich spojrzeniem - zapewne kalkulował szansę wygranej, patrzył,

jaką

mają broń i mięśnie, oceniał odległość; Miles robił to samo.

- Impas pozostaje impasem - powiedział Galen. - Jeżeli zostaniecie ogłuszeni,

przegraliście; jeżeli my zostaniemy ogłuszeni - też przegraliście. To nie ma

sensu.

- Co proponujesz?

- Żebyśmy wszyscy położyli broń na środku placyku. Wtedy będziemy mogli

rozmawiać bez przeszkód.

Schował coś za pazuchą, pomyślał Miles. Tak jak ja.

- Ciekawa propozycja. Kto kładzie ostatni?

Twarz Galena mogła służyć za obiekt badań nad niezdecydowaniem. To otwierał

usta,

to je zamykał, w końcu pokręcił lekko głową.

- Ja również chciałbym rozmawiać bez przeszkód - powiedział ostrożnie Miles.

-

Proponuję, co następuje: ja położę broń najpierw. Potem M... klon. Potem ty.

Na końcu

kapitan Galeni.

- Jaką będę miał gwarancję...? - Galen spojrzał badawczo na swojego syna.

Napięcie

pomiędzy nimi było niemal chorobliwe - dziwna mieszanka wściekłości, rozpaczy

i bólu.

- Da ci słowo - odparł Miles. Spojrzał na Galeniego, który wolno skinął

głową.

Na odmierzony trzema oddechami moment zapadła cisza. Potem Galen powiedział:

- W porządku.

Miles zrobił krok do przodu, ukląkł, położył ogłuszacz na środku placyku i

wrócił na

background image

swoje miejsce. Mark, patrząc na Milesa, powtórzył te czynności. Galen, udręc-

zony, wahał się

przez dłuższą chwilę, widać było, że w duchu wciąż kalkuluje. Wreszcie

położył swój

ogłuszacz koło pozostałych. Galeni zrobił zaraz to samo bez chwili wahania.

Uśmiechnął się

krzywo; z jego oczu nie można było nic wyczytać poza tępym bólem, który krył

się w nich,

odkąd jego ojciec powstał z martwych.

- Najpierw wysłuchamy twoich propozycji - powiedział Galen do Milesa. - Jeśli

masz

jakieś.

- Oferuję wam życie - odparł Miles. - Ukryłem w sobie tylko wiadomym miejscu

bon

kredytowy wystawiony na okaziciela. Opiewa na sto tysięcy betańskich dolarów,

czyli pół

miliona marek imperialnych. Jeśli mnie ogłuszycie, to nie będziecie w stanie

go odnaleźć.

Mogę wam dać te pieniądze, zapewnić możliwość ucieczki, przekazać wiele

pożytecznych

informacji o tym, jak wymknąć się barrayarskim służbom bezpieczeństwa. Nie

wiem, czy

zdajecie sobie sprawę, że oni już depczą wam po piętach...

Klon wyglądał na bardzo zainteresowanego. Oczy rozszerzyły mu się, kiedy

Miles

powiedział, ile im oferuje. Rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał

o CesBezie.

-...a wszystko to w zamian za mojego kuzyna - Miles zaczerpnął tchu - mojego

brata i

twoją obietnicę, że... wycofasz się i nie będziesz więcej spiskował przeciw

Cesarstwu

Barrayarskiemu. Zrozum, że może to spowodować tylko niepotrzebny rozlew krwi

i przynieść

krzywdę twoim bliskim, których i tak nie zostało już wielu. Wojna się skońc-

zyła, Ser Galenie.

Nadszedł czas na innych, by dokonali czegoś nowego, by zrobili coś inaczej,

być może lepiej

- gorzej chybaby było trudno.

- Powstanie - wyszeptał Galen jakby sam do siebie - nie może zginąć.

- Nawet jeśli zginą wszyscy jego uczestnicy? „Nie udało się, więc spróbujmy

znów”?

W mojej profesji nazywają to wojskową głupotą. Nie wiem, jakie jest na to

słowo w języku

cywili.

- Moja starsza siostra kiedyś się poddała, zaufawszy barrayarskiemu słowu -

powiedział Galen. Jego twarz była zimna, bez wyrazu. - Admirał Vorkosigan też

był

elokwentny i potrafił przemawiać logicznie, przekonując do swoich wizji i

obiecując pokój.

- To nie mój ojciec zdradził. To była wina jego podwładnego - rzekł Miles -

który nie

potrafił zrozumieć, że wojna się skończyła i czas było przerwać walkę. Zapła-

cił za ten błąd

życiem, stracony za swą zbrodnię. Mój ojciec dał wam wtedy waszą zemstę. To

było

wszystko, co mógł ofiarować - nie był wszak w stanie wskrzesić zmarłych. I ja

tego też nie

potrafię. Mogę tylko próbować zapobiec dalszemu rozlewowi krwi.

background image

Galen uśmiechnął się kwaśno.

- A ty, Davidzie? Czym mnie chcesz przekupić, abym zdradził Komarr, nie

licząc

pieniędzy twojego barrayarskiego władcy?

Galeni przyglądał się swoim paznokciom, zagadkowy uśmiech błąkał się na jego

ustach. Potarł szew spodni, po czym skrzyżował ramiona i zamrugał.

- Wnukami?

Galen zdawał się być kompletnie zbity z pantałyku.

- Przecież nie jesteś nawet zaręczony!

- Kto wie, może pewnego dnia... Oczywiście, jeśli będę żył.

- A wszystkie będą dobrymi małymi poddanymi cesarstwa - prychnął Galen, z

trudem

odzyskując równowagę.

Galeni wzruszył ramionami.

- Ta propozycja łączy się z życiem, które ofiaruje ci Vorkosigan. Nie mogę ci

dać nic

więcej.

- Myślę, że jesteście do siebie bardziej podobni, niż się wam wydaje -

mruknął Miles.

- A zatem, Ser Galenie, jaka jest twoja propozycja? Dlaczego nas tutaj

sprowadziłeś?

Prawa ręka Galena powędrowała w kierunku jego kurtki, potem jednak się za-

trzymała.

Stary uśmiechnął się rozbrajająco i przechylił głowę, jakby prosił o pozwole-

nie. A oto i drugi

ogłuszacz, pomyślał Miles. Jaki on jest nieśmiały, do ostatniej chwili

sprawia wrażenie, jakby

nie sięgał po broń. Miles nie cofnął się ani na krok, choć mimowolnie zaczął

wyliczać, jak

szybko mógłby przesadzić balustradę i jak daleko popłynąłby pod wodą na

jednym oddechu

przy tak dużych falach. I to do tego w butach. Galeni, jak zwykle opanowany,

również ani

drgnął.

Nie poruszyli się nawet wtedy, gdy broń, którą Ser Galen nagle wyciągnął,

okazała się

porażaczem nerwów. To było śmiercionośne narzędzie.

- Są impasy - powiedział Galen - równe i równiejsze. - Grymas wykrzywiający

mu

usta był już tylko nędzną parodią uśmiechu. - Podnieś te ogłuszacze - rzucił

w kierunku klona.

Ten schylił się, zebrał je i zatknął za swój pas.

- I co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał Miles, starając się, by jego oczy

nie dały się

zahipnotyzować, a mózg sparaliżować na widok srebrnego, dzwonowatego wylotu

lufy. Tak,

tak, dzwoneczki, błyszcząca muszka, pawie oczko...

- Zabić was - wyjaśnił Galen. To patrzył na swojego syna, to znów odwracał

wzrok.

W końcu skupił się na Milesie, jakby bojąc się, że straci swoje zdecydowanie.

Więc dlaczego wciąż gadasz, zamiast strzelać? Miles nie wypowiedział tej

myśli, aby

Galen nie dostrzegł jej logiczności. Pozwólmy mu gadać, on chce jeszcze

mówić, coś mu

każe się tłumaczyć.

- Dlaczego? Nie widzę, w jaki sposób mogłoby to się przysłużyć Komarrowi w

dzisiejszych czasach, poza tym, że ty byś sobie ulżył. Zwyczajna zemsta?

- Nie zwyczajna. Doskonała. Mój Miles wyjdzie stąd jako jedyny.

background image

- Daj spokój! - Miles nie musiał korzystać ze swych zdolności aktorskich,

żeby w jego

głosie zabrzmiały nutki wściekłości. - Nie możesz się już dłużej trzymać tego

cholernego

planu zamiany! Całe barrayarskie służby bezpieczeństwa już o nim wiedzą, wyc-

zują cię od

razu. Tego się nie da zrobić. - Rzucił okiem na klona. - Chcesz mu pozwolić,

by wpakował

cię prosto do laserowej maszynki do mięsa? Będziesz martwy, jak tylko się

ujawnisz. To nie

ma sensu. I nie jest potrzebne.

Klon wyglądał na mocno zaniepokojonego, w końcu jednak zadarł głowę i

uśmiechnął

się dumnie.

- Nie zamierzam być lordem Vorkosiganem. Stanę się admirałem Naismithem. Twoi

Dendarianie pozwolą nam stąd uciec i dzięki nim stworzymy sobie nową bazę.

Miles wydał z siebie stłumiony okrzyk i pociągnął się za włosy, niemal je

wyrywając.

- Czy myślisz, że przyszedłbym tutaj, gdyby istniał choć cień prawdopodo-

bieństwa, że

tak się stanie? Dendarianie są również ostrzeżeni. Dowódca każdego z patroli,

które krążą w

okolicy - a lepiej, żebyście uwierzyli, że one tam krążą - ma ze sobą skaner

medyczny. Zanim

jeszcze wydasz pierwszy rozkaz, już cię przeskanują. Jeżeli okaże się, że

masz prawdziwe

kości nóg, a nie syntetyczne, tak jak ja, rozwalą ci łeb. I nici z waszego

planu.

- Ale ja mam syntetyczne kości nóg - powiedział klon, zaintrygowany.

Miles zastygł.

- Jak to? Powiedziałeś, że twoje kości się nie łamią...

Galeni nagłym ruchem odwrócił głowę w kierunku klona.

- Kiedy mu to powiedziałeś?

- Nie łamią się - odpowiedział Milesowi Mark. - Ale po tym, kiedy ty sobie je

zamieniłeś, ja zrobiłem tak samo. W przeciwnym razie pierwsze badania medyc-

zne, jakim

bym się poddał, zdradziłyby mnie.

- Ale nie masz przecież śladów dawnych złamań w pozostałych kościach?

- Nie, ale żeby to wykryć, potrzeba dużo dokładniejszych badań. I kiedy już

wyeliminujemy tę trójkę, będę mógł tego uniknąć. Wezmę twoje zapiski...

- Jaką trójkę?

- Trójkę Dendarian, którzy wiedzą, że jesteś Vorkosiganem.

- Twoją piękną ochronę i tamto małżeństwo - powiedział Galen, uśmiechając się

mściwie na widok przerażenia na twarzy Milesa. - Szkoda, że jej z sobą nie

przyprowadziłeś.

Teraz będziemy musieli ją sami upolować.

Miles zauważył kątem oka, że twarz klona przybrała na chwilę dziwny wyraz,

jakby

zbierało mu się na mdłości. Galen również to dostrzegł i nachmurzył się

lekko.

- Mimo wszystko nie dokonacie tego. - Miles nie dawał za wygraną. - Tam jest

pięć

tysięcy Dendarian. Kojarzę nazwiska setek z nich, innych znam z widzenia.

Walczyliśmy

razem. Wiem o nich rzeczy, które są tajemnicą nawet dla ich matek. Tego nie

znajdziesz w

żadnych zapiskach. A oni mnie widzieli praktycznie w każdych warunkach. Nie

będziesz

background image

nawet wiedział, kiedy jak zażartować. A nawet jeśli ci się uda i zostaniesz

na jakiś czas

admirałem Naismithem, tak jak planowałeś kiedyś zostać cesarzem, to czy po-

myślałeś, co się

stanie z Markiem? Może Mark nie chce być najemnikiem, żołnierzem przestrzeni?

Może chce

być, dajmy na to, projektantem tkanin? Może lekarzem...

- Nie - wydyszał klon, patrząc na swoje poskręcane ciało. - Tylko nie lekar-

zem...

-...albo reżyserem holowizyjnym, albo pilotem gwiezdnym, czy może inżynierem.

A

może on chce być jak najdalej od niego. - Ruchem głowy wskazał na Galena.

Przez moment

oczy klona wypełniła niewypowiedziana tęsknota, potem jednak jego twarz

przykryła

poprzednia maska. - Czy kiedykolwiek się tego dowiesz?

- Nie da się ukryć, że będziesz musiał uchodzić za doświadczonego żołnierza -

powiedział Galen, mierząc klona spojrzeniem spod zmrużonych powiek. - A ty

przecież nigdy

jeszcze nie zabiłeś...

Klon poruszył się niespokojnie i spojrzał z ukosa na swojego opiekuna.

Głos Galena złagodniał.

- Musisz nauczyć się zabijać, jeśli chcesz przeżyć.

- Wcale nie - wszedł mu w słowo Miles. - Większość ludzi przechodzi przez ży-

cie bez

zabijania kogokolwiek. To nie jest dobry argument.

Lufa porażacza nerwów skierowała się w stronę Milesa.

- Za dużo gadasz. - Oczy Galena spoczęły raz jeszcze na jego synu, który stał

nieruchomo, niczym niemy świadek. Kapitan hardo zadarł głowę. Stary odwrócił

się

gwałtownie, jakby spojrzenie Galeniego paliło go. - Najwyższy czas, żeby

ruszyć się stąd.

Na twarzy Galena odmalowała się determinacja. Odwrócił się do klona.

- Masz. - Podał mu porażacz. - Czas, abyś zakończył swoją edukację. Zabij ich

i

chodźmy stąd.

- A co z Ivanem? - zapytał cicho kapitan Galeni.

- Bratanek Vorkosigana jest mi dokładnie tak samo potrzebny, jak jego syn -

odparł

Galen. - Mogą pójść do piekła ramię w ramię. - Odwrócił głowę do klona i do-

dał: - Zaczynaj!

Mark przełknął ślinę i podniósł trzymany oburącz porażacz na wysokość oczu.

- A... a co z bonem kredytowym?

- Nie mają żadnego bonu kredytowego. Głupcze, nawet nie potrafisz wyczuć

kłamstwa!

Miles podniósł rękę z komunikatorem i powiedział głośno w jego kierunku:

- Elli, nagrałaś to?

- Nagrałam i przesłałam kapitanowi Thorne’owi do kwatery Wywiadu - zabrzmiał

radośnie głos Quinn. - Potrzebujesz nas już?

- Jeszcze nie. - Opuścił ramię, wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Ga-

lena, w

których malowała się furia. Stary zacisnął zęby.

- Tak jak już mówiłem - powiedział Miles. - Nici z waszego planu. Przedysku-

tujmy

pozostałe możliwości.

Mark, z przerażeniem na twarzy, opuścił lufę porażacza.

- Co znowu za możliwości? Wystarczy nam zemsta! - wysyczał Galen. - Strzelaj!

- Ale... - zaczął klon, mocno wzburzony.

background image

- Na razie jesteś wolnym człowiekiem - Miles mówił cicho, lecz szybko. - Ku-

pił cię,

ale nie jesteś jego własnością. Jeżeli jednak zabijesz dla niego, staniesz

się jego niewolnikiem

na zawsze. Na wieki wieków.

Niekoniecznie, zdawały się bezgłośnie mówić wykrzywione usta Galeniego. Kapi-

tan

nie przerwał jednak wywodu Milesa.

- Musisz zabijać swoich wrogów - warknął Galen.

Mark otworzył usta, chcąc zaprotestować, i opuścił rękę z bronią.

- Strzelaj, do jasnej cholery! - wrzasnął Galen i rzucił się w kierunku

klona, chcąc

wyrwać mu porażacz.

Galeni zrobił krok naprzód i zasłonił sobą Milesa. Ten sięgnął po ukryty za

pazuchą

ogłuszacz. Rozległ się trzask porażacza, Miles wyciągnął broń - za późno, o

wieki za późno -

Galeni krzyknął - umiera, bo byłem zbyt opieszały, chciałem wyczekać, ile się

da, żeby dać

szansę... Z poszarzałą twarzą i niemym krzykiem na ustach Miles wyskoczył zza

Galeniego,

unosząc swój ogłuszacz...

...i zobaczył, jak ciało Galena zwija się w potwornych konwulsjach, jego

kręgosłup

wygina się, aż trzeszczą kości, a twarz skręca mu się z bólu... i w końcu do-

sięga go śmierć.

- Zabijać swoich wrogów - wydyszał Mark z twarzą białą jak płótno. -

Słusznie. Ej! -

krzyknął, podnosząc znów broń, kiedy Miles zrobił krok w jego kierunku. - Nie

ruszaj się!

Miles usłyszał chlupot pod nogami. Spojrzał w dół - spieniona fala liznęła go

po

butach, wytraciła impet i cofnęła się. Za chwilę nadbiegła kolejna. Poziom

wody podniósł się

już do wysokości chodnika. Poziom wody podniósł się...

- Gdzie jest Ivan? - zapytał, zaciskając dłoń na rękojeści ogłuszacza.

- Jeżeli naciśniesz spust, nigdy się nie dowiesz - odparł Mark. - Miotał nie-

spokojne

spojrzenia - na Milesa, na Galeniego, na nieruchome ciało Galena u swoich

stóp i na broń,

którą trzymał, jakby próbował dodać to wszystko do siebie w karkołomnym

równaniu.

Jego oddech był płytki i urywany, palce zaciskał konwulsyjnie na rękojeści

porażacza

nerwów. Galeni stał zupełnie bez ruchu, z głową lekko przechyloną. Patrzył na

to, co leżało u

jego stóp, zagłębiony w myślach zdawał się nie zauważać ani porażacza, ani

jego właściciela.

- Dobra - rzucił Miles. - Ty pomożesz nam, a my pomożemy tobie. Zabierz nas

do

Ivana.

Mark cofnął się o krok w kierunku ściany, nie opuszczając lufy porażacza.

- Nie wierzę ci.

- Dokąd chcesz uciekać? Nie możesz wrócić do Komarrczyków. Żądna twojej krwi

barrayarska grupa uderzeniowa depcze ci po piętach. Nie możesz też zwrócić

się o ochronę do

miejscowych władz - musiałbyś wtedy wytłumaczyć się z tego trupa. Ja jestem

twoją jedyną

background image

szansą.

Mark spojrzał na ciało Galena, na porażacz, w końcu na Milesa.

Cichy warkot rozwijającej się szpuli skokowej był ledwo słyszalny na tle

szumu

morza. Miles podniósł wzrok. Quinn leciała w dół jak rzucający się na zdobycz

sokół, w

jednej dłoni trzymając broń, drugą zaś kontrolując szpulę.

Mark kopniakiem otworzył drzwi włazu i wgramolił się do środka.

- Szukajcie Ivana, jest niedaleko stąd. To nie ja muszę tłumaczyć się z

trupa, tylko ty.

Pamiętaj, że na narzędziu zbrodni są twoje odciski palców! - Rzucił w ich ki-

erunku porażacz

nerwów i zatrzasnął klapę włazu.

Miles skoczył do drzwi, nacisnął je z całej siły, ryzykując złamanie

kolejnych kości

palców. Właz jednak był już zamknięty - dał się słyszeć jedynie cichy terkot

specjalnego

mechanizmu ryglującego i uszczelniającego go, by sprostał naporowi oceanu.

Miles syknął

przez zęby.

- Wysadzić właz? - powiedziała zadyszana Quinn, która właśnie wylądowała.

- Ta... na Boga, nie! - Wyschnięty szłam na ścianie bariery, znaczący poziom

najwyższego przypływu, sięgał ze dwa metry nad klapę włazu. - Możemy zatopić

Londyn.

Spróbuj otworzyć ten właz, nie uszkadzając go. Kapitanie! - Miles zwrócił się

do Galeniego.

Ten stał bez ruchu. - Jest pan w szoku?

- Co? Nie... nie, myślę, że nie. - Galeni powoli wracał do siebie. - Może

później -

dodał dziwnie spokojnym głosem, jakby zadumany.

Quinn stała nachylona nad włazem. Z kieszeni wyjmowała kolejne przyrządy,

które

przykładała do klapy i odczytywała ich wskazania.

- Sterowanie elektromechaniczne z możliwością kontroli ręcznej... Gdybym

użyła pola

magnetycznego...

Miles podszedł do Elli i uwolnił ją z uprzęży skokowej.

- Wejdź na górę - powiedział do Galeniego - i spróbuj znaleźć wejście z dru-

giej strony

bariery. Musimy złapać tego małego palanta!

Galeni skinął głową i zaczął nakładać uprząż.

- Może weź broń. - Miles podał mu ogłuszacz i nóż. Mark zabrał ze sobą całą

resztę.

- Ogłuszacz jest bezużyteczny - zauważył Galeni. - A nóż lepiej zachowaj przy

sobie.

Kiedy go spotkam, użyję gołych rąk...

...z prawdziwą przyjemnością, Miles w myślach dokończył to zdanie. Obydwaj

przeszli na Barrayarze podstawowy kurs technik walki wręcz. Miles nie mógł co

prawda

stosować trzech czwartych chwytów ze względu na kruchość swych kości, ale Ga-

leni nie miał

takich ograniczeń. Kapitan zniknął w mroku nocy, ze zręcznością pająka wspi-

nał się po

ścianie na prawie niewidocznej nici.

- Udało się! - krzyknęła Quinn. Masywne drzwi włazu otworzyły się,

odsłaniając

pogrążony w mroku tunel.

background image

Miles odczepił od pasa latarkę i zanurkował w ciemność. Raz jeszcze obrócił

się, by

spojrzeć na pokryte teraz morską pianą ciało Galena, nareszcie wolne od

udręki i opętania.

Bezruchu, jakim było ogarnięte, nie sposób było pomylić z odrętwieniem sennym

czy też

czymkolwiek innym - śmierć panowała tu niepodzielnie. Wiązka z porażacza ner-

wów musiała

go trafić prosto w głowę. Quinn zamknęła klapę włazu, kiedy już weszli, i

przystanęła na

chwilę, by schować do kieszeni użyte przyrządy. Mrugnęły lampki kontrolne na

sterowniku

drzwi, mechanizm uszczelniający właz brzęknął i zaterkotał - mieszkańcy delty

Tamizy mogli

spać spokojnie.

Ostrożnie ruszyli naprzód. Nie zrobili jeszcze pięciu kroków, kiedy doszli do

rozwidlenia w kształcie litery T. Większy, oświetlony prostopadły tunel był

zakrzywiony tak,

że nie było widać, co kryje.

- Pójdziesz na lewo, a ja na prawo - zdecydował Miles.

- Nie powinieneś zostawać sam - zaprotestowała.

- Może mam się rozdwoić, co? Idź, do cholery!

Quinn, zirytowana, machnęła ręką i pobiegła w głąb korytarza.

Miles pomknął w przeciwnym kierunku. Odgłos jego kroków odbijał się dziwac-

znym

echem od ścian korytarza, głęboko we wnętrznościach syntetonowej góry.

Przystanął na

chwilę i wytężył słuch - doszedł go tylko cichy dźwięk oddalających się

kroków Elli. Ruszył

dalej, przez setki metrów surowego syntetonu, mijając ciemne i milczące

stacje pomp, a także

inne - rozświetlone i miarowo buczące. Zaczął się już zastanawiać, czy może

wyjście uszło

jego uwagi - może gdzieś w suficie znajdowała się klapa włazu? - kiedy

dostrzegł jakiś

przedmiot leżący na podłodze korytarza. Był to jeden z ogłuszaczy, najwy-

raźniej upuszczony

przez uciekającego w panice Marka. Wyszczerzył zęby i podniósł go szybkim

ruchem z

głośnym „Aha!” Wsadził broń za pas i pomknął dalej.

Włączył naręczny komunikator.

- Quinn? - Korytarz zakręcał nagle i kończył się małym, pustym holem z

wejściem do

rury windowej. Pewnie znajdował się pod jedną z wież kontrolnych. Musi teraz

uważać,

gdzieś tu mogą się kręcić pracownicy bariery. - Quinn?

Wszedł do rury windowej i zaczął się wznosić. Boże, na który poziom mógł

wjechać

Mark? Na trzecim z kolei piętrze zobaczył korytarz z lustrzanymi ścianami,

kończący się

drzwiami, przez które było widać czerń nocy. Było to najwyraźniej wyjście.

Miles wyskoczył

z rury windowej.

Jakiś nieznajomy mężczyzna, ubrany w cywilne spodnie i marynarkę, na odgłos

jego

kroków obrócił się na pięcie i klęknął. W jego dłoniach zabłysło paraboliczne

zwierciadło

lufy porażacza nerwów.

background image

- Jest tutaj! - krzyknął i strzelił.

Miles przekoziołkował z powrotem do rury windowej z takim impetem, że aż ud-

erzył

w jej przeciwległą ściankę. Schwycił za drabinkę awaryjną, która biegła z

boku rury i zaczął

wspinać się szybciej, niż było w stanie unieść go pole antygrawitacyjne. Czuł

potworne

pieczenie na twarzy, jakby wbijały się w nią tysiące małych igiełek - całe

szczęście, że wiązka

porażacza nie przeszła bliżej jego głowy. Zdał sobie nagle sprawę, że strze-

lający doń

człowiek nosił buty będące standardowym wyposażeniem armii barrayarskiej.

- Quinn! - jeszcze raz wrzasnął do komunikatora.

Na następnym poziomie znajdował się korytarz, w którym nie było widać żadnych

uzbrojonych typów. Troje drzwi, jakie minął, było zamknięte. Za czwartymi

kryło się

oświetlone, puste biuro. Miles omiótł je spojrzeniem - dostrzegł nieznaczny

ruch w cieniu pod

komkonsolą. Nachylił się i zobaczył dwie kulące się kobiety w niebieskich

kombinezonach

Służby Pływowej. Jedna z nich pisnęła i zasłoniła sobie dłońmi oczy, druga

objęła ją i

spojrzała hardo na Milesa.

Spróbował się przyjacielsko uśmiechnąć.

- Eeee... dzień dobry.

- Kim wy jesteście? - zapytała druga z kobiet podniesionym głosem.

- Ależ ja nie jestem z nimi. Oni są... hm... zawodowymi mordercami. - To w

każdym

razie była prawda. - Nie bójcie się, nie chodzi im o was. Czy wezwałyście już

policję?

W milczeniu pokręciła głową.

- Radziłbym, żebyście to natychmiast zrobiły. Jeszcze jedno... czy już mnie

widziałyście?

Przytaknęła.

- Którędy poszedłem?

Skuliła się, przerażona. Najwyraźniej była przekonana, że napastuje ją jakiś

psychopata. Miles rozłożył ręce w przepraszającym geście i ruszył do drzwi.

- Wezwijcie policję! - krzyknął jeszcze przez ramię. Kiedy już wyszedł na ko-

rytarz,

usłyszał za sobą ciche stukanie przyciskanych klawiszy komkonsoli.

Marka nie było nigdzie widać na tym poziomie. Ktoś wyłączył pole antygrawita-

cyjne

w rurze windowej - nad wejściem, przegrodzonym teraz automatycznym szlabanem

bezpieczeństwa, migał ostrzegawczy napis. Miles ostrożnie wetknął głowę do

nieczynnej rury

i spojrzał w dół. Zobaczył inną głowę patrzącą do góry i ledwie zdążył się

wycofać, zanim

rozległ się trzask porażacza nerwów.

Korytarz kończył się przeszklonymi drzwiami z widokiem na morze. Prowadziły

na

galerię okalającą wieżę. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się na boki, a potem

spojrzał w górę.

Wyżej było już tylko jedno piętro, również otoczone galerią. Jeżeliby celnie

rzucił hak

grawityczny, to mógłby się tam z łatwością wspiąć. Skrzywił się, wyciągnął

szpulę i

zamachnął się. Już pierwsza próba zakończyła się pomyślnie - hak zaczepił o

balustradę.

background image

Przełknął ślinę, zawisł na krótką, przyprawiającą o drżenie serca chwilę nad

tamą i ryczącym

gdzieś w dole morzem i oto stał na kolejnej galerii.

Podszedł na palcach do przeszklonych drzwi, by sprawdzić, czy nie ma nikogo

na

korytarzu. Zobaczył skąpanego w czerwonym świetle Marka, który klęczał blisko

wejścia do

rury windowej z ogłuszaczem w dłoni. Jakiś człowiek w kombinezonie - Miles

miał nadzieję,

że nieprzytomny - leżał rozciągnięty na podłodze.

- Mark? - zawołał cicho i odsunął się. Mark obrócił się gwałtownie i wystrze-

lił w

kierunku Milesa. Ten oparł się plecami o ścianę i zawołał. - Musisz ze mną

współpracować.

Mogę ci ocalić życie. Gdzie jest Ivan?

To przypomniało Markowi, że wciąż ma asa w rękawie. Klon uspokoił się nieco i

przestał strzelać.

- Wyciągnij mnie stąd, a powiem ci, gdzie jest - odparował. Miles posłał

uśmiech w

ciemność. - W porządku. Wchodzę. - Wśliznął się przez drzwi i poszedł w kie-

runku swego

zwierciadlanego odbicia. Na chwilę tylko przystanął przy leżącym na podłodze

człowieku, by

sprawdzić, czy ma puls. Na szczęście miał.

- Jak zamierzasz mnie stąd wyciągnąć? - zapytał Mark.

- Taak, to nie będzie łatwe - przyznał Miles. Nadstawił uszu. Ktoś wspinał

się po

drabinie w rurze windowej, starając się robić to cicho. Nie dotarł jeszcze do

ich piętra. -

Policja jest w drodze, a kiedy przybędzie, to, jak sądzę, Barrayarczycy zwiną

natychmiast

manatki. Nie będą chcieli zostać zamieszani w kłopotliwy incydent między-

planetarny, z

którego ambasador musiałby się tłumaczyć przed miejscowymi władzami. Już sam

fakt, że

ktoś ich zauważył, świadczy o tym, że sytuacja wymknęła im się spod kontroli.

Jutro rano

Destang wypruje im flaki.

- Policja? - Palce Marka zacisnęły się na rękojeści ogłuszacza. Strach przed

Barrayarczykami walczył na jego twarzy z lękiem przed londyńską policją.

- Tak. Możemy bawić się w kotka i myszkę w tej wieży, dopóki nie przybędzie

tu

policja - a to kiedyś musi nastąpić. Moglibyśmy też wspiąć się na dach i

przywołać szybkolot

dendariański, aby nas zabrał. Wiem, którą z tych dwóch możliwości bym wybrał.

A ty?

- Będę twoim więźniem - powiedział Mark szeptem pełnym wywołanej strachem

wściekłości. - Śmierć teraz czy później, co za różnica? Nareszcie zrozu-

miałem, do czego jest

ci potrzebny klon.

A zatem Mark wciąż się obawiał, że jest chodzącą składnicą części zamiennych,

pomyślał Miles i westchnął. Spojrzał na swój chronometr.

- Zgodnie z tym, co powiedział Galen, zostało nam jedenaście minut, aby

znaleźć

Ivana.

Twarz klona przybrała chytry wyraz.

- Ivana nie ma na górze. Jest na dole, tam skąd przyszliśmy.

background image

- Aha... - Miles odważył się na krótkie spojrzenie w głąb rury. Przebywający

tam

uprzednio człowiek musiał wyjść na jednym z niższych pięter. Myśliwi

prowadzili swoje

poszukiwania bardzo metodycznie. Kiedy osiągną najwyższe piętro, będą pewni,

że tu

właśnie znajduje się ich łup.

Miles wciąż jeszcze miał na sobie uprząż skokową. Ostrożnie, bacząc, aby nic

nie

zabrzęczało, przypiął hak do szlabanu bezpieczeństwa i sprawdził mocowanie.

- Więc powiadasz, że chciałbyś się dostać na dół, tak? Mogę ci to załatwić,

wolałbym

jednak, byś nie mylił się co do tego, gdzie jest Ivan. Pamiętaj, że jeśli

zginie, to osobiście

pokroję cię na kawałki - serce, wątróbka, żeberka i flaczki...

Miles pochylił się, sprawdził klamry, ustawił odpowiednią prędkość rozwijania

i

punkt końcowy na szpuli skokowej i przyklęknął pod szlabanem, gotowy do

skoku.

- Właź na mnie.

- Nie dasz mi uprzęży?

Miles spojrzał przez ramię i uśmiechnął się.

- Odbijasz się lepiej niż ja.

Mark nie wyglądał na przekonanego. Mimo to zatknął swój ogłuszacz za pas,

przysunął się do Milesa i oplótł go ostrożnie rękami i nogami.

- Lepiej schwyć się mocniej. Będziemy bardzo ostro hamowali na samym dole.

Aha -

nie krzycz podczas skoku, żeby nie zwrócić na nas uwagi.

Mark kurczowo zacisnął uchwyt. Miles raz jeszcze sprawdził, czy w rurze nie

ma

niechcianego towarzystwa - była pusta. Skoczył.

Ich masa, dwa razy większa niż zwykle, sprawiła, że nabierali pędu w

zatrważającym

tempie. Przelecieli szybko cztery piętra - żołądek podszedł Milesowi do

gardła, a ściany rury

windowej zlały się w jedną wielką kolorową plamę - aż wreszcie szpula skokowa

zaklekotała

i świat stał się mniej rozmazany. Taśmy uprzęży wpijały się w skórę. Uścisk

Marka zaczął

słabnąć, więc Miles błyskawicznie schwycił prawą ręką za jego nadgarstek. Wy-

hamowali, i to

całkiem łagodnie, dosłownie kilka centymetrów nad dolnym poziomem rury. Miles

poczuł,

jak pękają mu bębenki. Byli z powrotem w sercu syntetonowej góry.

Hałas, jaki wywołali swoim lotem, wyostrzonym zmysłom Milesa wydawał się

ogłuszający. Mimo to w żadnym z wejść do rury nie pojawiły się głowy zaskoc-

zonych

żołnierzy i nikt nie zamierzał do nich strzelać. Nie czekając, aż ktoś się

nimi zainteresuje,

Miles z Markiem czym prędzej wyszli z rury do małego holu, z którego powadził

korytarz w

głąb bariery. Miles wysłał sygnał, który spowodował odczepienie się haka i

zwinął szpulę -

lina spadła bezgłośnie, lecz hak brzęknął, uderzając o podłogę. Miles

wzdrygnął się.

- Tędy - powiedział Mark, pokazując na prawo. Pobiegli korytarzem ramię w

ramię.

background image

Powietrze wypełniało przenikliwe drżenie. Stacja pomp, która cicho buczała,

kiedy Miles ją

mijał, biegnąc w przeciwnym kierunku, teraz pracowała pełną mocą i pompowała

poprzez

ukryte rury wodę Tamizy aż do poziomu morza. Następna stacja, przedtem cicha

i ciemna,

była teraz rozświetlona, gotowa do wkroczenia do akcji.

Mark zatrzymał się.

- To tu.

- Gdzie?

Klon wskazał ręką.

- Każda z komór pompowych ma swój właz, używany do czyszczenia i napraw.

Umieściliśmy go tam.

Miles zaklął głośno.

Komora pompowa była mniej więcej wielkości dużej szafy. Jeśli zamknąć właz, w

jej

oślizłym wnętrzu będzie panowała ciemność, chłód, smród i absolutna cisza.

Przynajmniej

dopóty, dopóki nie będzie można usłyszeć huku podnoszącej się wody, która,

pompowana z

ogromną siłą, runie do środka, zamieniając to miejsce w komorę śmierci. We-

drze się do nosa,

do uszu, do oczu, które będą widziały tylko czerń. Wypełni komorę całkowicie,

nie

zostawiając nawet krzty powietrza na ostatni, rozpaczliwy oddech. Wedrze się

i zmiażdży

ciało, a potem będzie je obracać bez końca, szorując nim po twardych, chro-

powatych

ścianach, aż w końcu napęczniała twarz zniekształci się nie do poznania.

Wreszcie, kiedy

nadejdzie odpływ, hucząca woda opadnie i pozostawi... resztki. Brudy zapy-

chające ujście.

- Ty... - wysyczał Miles, patrząc na Marka -...zrobiłeś coś takiego...?

Mark cofnął się o krok i nerwowo zatarł ręce.

- Przecież jesteś tutaj, przyprowadziłem cię... - zaczął żałośnie. - Mówiłem,

że cię

przyprowadzę...

- Czy nie wydaje ci się, że to nieco zbyt surowa kara dla człowieka, który

nie zawinił

ci niczym poza chrapaniem w nocy?! - Miles, z niesmakiem na twarzy, odwrócił

się do klona

plecami i zaczął manipulować przy sterowniku włazu. Potem przesunął blokującą

sztabę i

pchnął ciężkie żelazne drzwi do wewnątrz. Zadźwięczał dzwonek alarmowy.

- Ivan?!

- Tu - krzyk dobiegający z komory był prawie bezgłośny. Miles pochylił się

nad

otworem i skierował światło latarki do środka. Właz znajdował się na samej

górze komory -

pół metra niżej Miles dostrzegł białą plamę twarzy patrzącego nań Ivana.

- To ty! - Głos Ivana był pełen odrazy. Zrobił chwiejny krok do tyłu i pośl-

iznął się w

szlamie.

- Nie, to nie on - poprawił go Miles. - To ja.

- Aaa... - Twarz Ivana była pokryta bruzdami, wycieńczona, widać było, że ma

problemy z zebraniem myśli; to była twarz człowieka, który walczył zbyt

długo.

background image

Miles wrzucił do komory swoją uprząż skokową - aż ciarki przeszły go na myśl,

że

początkowo, kiedy przygotowywał swój ekwipunek na „Triumphie”, nie miał wcale

zamiaru

jej brać ze sobą. Naciągnął szpulę.

- Jesteś gotowy do wyjścia?

Ivan zabełkotał tylko coś pod nosem. Mimo wszystko naciągnął uprząż na rami-

ona.

Miles wdusił przycisk na szpuli i Ivan został wciągnięty na górę. Pomógł mu

przecisnąć się

przez właz. Ivan ledwo stał na nogach, zgarbiony, wspierał się rękami na

kolanach, ciężko

dysząc. Jego zielony mundur był mokry, zmięty i ociekał szlamem. Ręce miał

zakrwawione -

pewnie walił nimi w ściany komory, próbował wspiąć się na nie, krzyczał w

ciemnościach,

lecz na zewnątrz wydostawały się jedynie głuche jęki, których nikt nie

słyszał...

Miles zatrzasnął klapę. Zaskoczył mechanizm zapadkowy zamykający właz. Kiedy

przesunął sztabę z powrotem na miejsce, ucichł dzwonek alarmowy. Jak tylko to

się stało,

ruszyły pompy. Z komory dobiegł głuchy, potworny syk. Ivan siadł ciężko i

przycisnął twarz

do kolan.

Miles ukląkł przy nim, mocno zaniepokojony. Ivan zwrócił do niego głowę i

zdobył

się na słaby uśmiech.

- Chyba - przełknął ślinę - klaustrofobia będzie od dzisiaj moim nowym

hobby...

Miles uśmiechnął się w odpowiedzi i poklepał go po ramieniu. Podniósł się i

rozejrzał

na boki. Marka nigdzie nie było widać. Splunął ze złością i uniósł do ust

swój naręczny

komunikator.

- Quinn? Quinn!

Wyszedł na korytarz, rozejrzał się na wszystkie strony i nadstawił uszu. Ci-

chy odgłos

znikających w oddali kroków dochodził z kierunku przeciwnego do zajętej przez

Barrayarczyków wieży.

- Gówniarz - mruknął. - Niech go piekło pochłonie. - Połączył się z patrolem

powietrznym. - Sierżant Nim? Tu Naismith.

- Słucham, sir.

- Straciłem kontakt z komandor Quinn. Spróbuj się z nią połączyć, a jeśli ci

się nie

uda, zacznij jej szukać. Ostatni raz widziałem ją wewnątrz bariery, pomiędzy

wieżami szóstą

a siódmą. Posuwała się na południe.

- Zrozumiałem, sir.

Miles odwrócił się i pomógł Ivanowi wstać.

- Będziesz mógł iść? - zapytał z niepokojem.

- Taak... jasne - odparł Ivan. Zamrugał oczami. - Jestem po prostu trochę...

- Poszli

powoli korytarzem. Ivan potknął się, ale w porę schwycił Milesa za ramię i

odzyskał

równowagę. - Nie spodziewałem się, że moje ciało może produkować tyle

adrenaliny. I to tak

długo. Tyle godzin... jak długo właściwie tam siedziałem?

- Około... - Miles rzucił okiem na chronometr. - Nie więcej niż dwie godziny.

background image

- Oo! Myślałem, że dłużej. - Ivan zdawał się powoli wracać do siebie. - Dokąd

idziemy? Dlaczego jesteś ubrany w mundur Naismitha? Czy ambasadorowej nic się

nie stało?

Nie porwali jej, prawda?

- Nie. Galenowi byłeś potrzebny tylko ty. To jest niezależna operacja den-

dariańska.

Nie powinienem być teraz tu, na dole. Destang rozkazał mi, abym został na

„Triumphie”,

podczas gdy jego zbiry unicestwią moją kopię. Żeby się im nie myliło...

- Aha. Taak, to brzmi sensownie. Dlatego mogą spokojnie strzelać do każdego

małego

człowieczka, którego zobaczą. - Ivan znów zamrugał oczami. - Miles...

- Masz rację - powiedział Miles. - Właśnie dlatego idziemy w tę stronę, a nie

w tamtą.

- Czy powinienem iść szybciej?

- Nie byłoby źle, jeślibyś mógł.

Przyśpieszyli kroku.

- Dlaczego przyleciałeś na dół? - zapytał Ivan po minucie czy dwóch. - Tylko

mi nie

mów, że wciąż próbujesz uratować bezwartościową skórę tego niewdzięcznego

klona!

- Galen przysłał mi zaproszenie wyryte na twojej skórze. Nie mam zbyt wielu

krewnych, Ivanie. I może dlatego, z uwagi na ich rzadkość, są dla mnie bardzo

cenni.

Wymienili spojrzenia, Ivan odchrząknął.

- Tak. Cóż... Pamiętaj jednak, że stąpasz po niepewnym gruncie, próbując po-

dejść

Destanga. Powiedzmy... jeśli jego grupa uderzeniowa jest tak blisko... A

gdzie jest Galen? -

zaniepokoił się.

- Nie żyje - powiedział krótko Miles. Mijali właśnie ciemny poprzeczny kory-

tarzyk,

który prowadził na zewnątrz, do placyku, gdzie leżało jego ciało.

- Tak? Miło słyszeć. Kto tego dokonał? Chętnie pocałowałbym go w rękę. Albo

ją.

- Za chwilę pewnie będziesz miał ku temu okazję. - Zza zakrętu korytarza do-

biegł ich

pośpieszny tupot, jakby biegł ktoś o krótkich nogach. Miles wyciągnął zza

pasa ogłuszacz. -

Tym razem nie chce mi się z nim dyskutować. Być może wraca tędy, bo został

wystraszony

przez Quinn - dodał z nadzieją w głosie. Zaczynał się o nią poważnie nie-

pokoić.

Mark wychynął zza zakrętu, zauważył ich i zatrzymał się z krzykiem. Odwrócił

się,

zrobił krok do przodu, stanął i znów się odwrócił, niczym schwytane w pułapkę

zwierzę. Na

prawym policzku miał czerwoną smugę, a ucho pokrywały mu biało-żółte rop-

iejące pęcherze.

W powietrzu unosił się zapach spalonych włosów.

- Co się stało? - zapytał Miles.

Głos Marka był rozedrgany i pełen napięcia.

- Tam są jacyś wymalowani szaleńcy, którzy polują na mnie z miotaczami

plazmy!

Zajęli następną wieżę kontrolną...

- Widziałeś gdzieś Quinn?

- Nie.

- Miles - powiedział zaintrygowany Ivan. - Nasi chłopcy nie używaliby łuków

background image

plazmowych podczas tego typu akcji, prawda? Na pewno nie w takim miejscu jak

to - nie

ryzykowaliby zniszczenia urządzeń...

- Wymalowani? - Miles niemal krzyknął. - Jak? Chyba nie... z twarzami

wyglądającymi jak chińskie maski operowe, co?

- Nie mam pojęcia jak wygląda chińska maska operowa. Ale mieli - przynajmniej

jeden z nich miał - całą twarz pokrytą kolorami - od ucha do ucha.

- To bez wątpienia gemdowódca - powiedział Miles. - Otwarcie polują na mnie.

Wygląda na to, że podnieśli stawkę.

- Cetagandanie? - zapytał ostro Ivan.

- Ich posiłki musiały w końcu przybyć. Depczą mi pewnie po piętach od kosmo-

portu.

O Boże, Quinn poszła w tym kierunku! - Zdezorientowany, podobnie jak Mark

zaczął się

kręcić w kółko. Starał się połknąć stojącą mu w gardle gulę paniki, aby zna-

lazła się z

powrotem na swoim stałym miejscu - na dnie żołądka. Trzeba pilnować, żeby za

wszelką

cenę nie dostała się do mózgu. - Ale ty, Mark, możesz się odprężyć. Nie na

ciebie polują -

Dobre sobie! Ten facet krzyknął: „Jest tutaj, chłopcy!” i chciał mi odstrze-

lić łeb!

Usta Milesa wykrzywiły się w cierpkim uśmiechu.

- Ależ nie - powiedział łagodnie. - Po prostu się pomylili. Ci ludzie chcą

zabić mnie -

to jest admirała Naismitha. Ciebie chcą zabić tamci z przeciwnego końca kory-

tarza. Rzecz

jasna - dodał wesoło - ani jedni, ani drudzy nie potrafią nas rozróżnić.

Ivan prychnął szyderczo.

- Zawróćmy - zdecydowanym głosem powiedział Miles i pobiegł przodem. Skręcił

w

poprzeczny korytarzyk i zatrzymał się przed wiodącym na zewnątrz włazem. Ivan

i Mark

zostali z tyłu.

Miles wspiął się na palce i zgrzytnął zębami. Według wskazań sterownika, woda

podniosła się już ponad poziom włazu. To wyjście było odcięte.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Miles otworzył kanał w swym naręcznym komunikatorze.

- Nim! - zawołał.

- Słucham, sir?

- W wieży siódmej znajduje się cetagandański oddział do zadań specjalnych.

Nie

wiem, ilu ich jest, ale mają łuki plazmowe.

- Tak jest, sir - odparł Nim, z trudem łapiąc oddech. - Właśnie ich nam-

ierzyliśmy.

- Gdzie jesteście i co widzicie?

- Ustawiłem po dwóch żołnierzy przy każdym z trzech wejść do wieży, a na

parkingu,

w krzakach, czekają posiłki. Ci - powiedział pan Cetagandanie? - posłali w

naszym kierunku

trochę plazmy z głównego korytarza, kiedy próbowaliśmy wejść.

- Trafili kogoś?

- Jeszcze nie. Wszyscy padliśmy na ziemię.

- Komandor Quinn dała jakiś znak życia?

- Nie, sir.

background image

- Czy potrafisz zlokalizować ją poprzez jej naręczny komunikator?

- Jest aktualnie gdzieś na niższym poziomie tej wieży. Nie odpowiada na wez-

wania i

nie rusza się.

Ogłuszona? Nieżywa? Czy komunikator wciąż był na jej ręce? Któż to wie?

- Dobrze. - Miles zaczerpnął oddechu. - Połączcie się z policją - nie przed-

stawiając się

im - i powiedzcie, że w siódmej wieży znajdują się uzbrojeni mężczyźni, być

może

sabotażyści, próbujący wysadzić barierę w powietrze. Starajcie się mówić

przekonująco,

wyglądajcie na przerażonych.

- Z tym nie będzie problemu, sir - odparł szczerze Nim.

Miles był ciekaw, jak mało brakowało, by strumień plazmy zrobił Nimowi na

głowie

przedziałek.

- Dopóki nie pojawią się policjanci, trzymajcie Cetagandan w wieży. Ogłuszcie

każdego, kto będzie chciał wyjść; miejscowi później się nimi zajmą. Wyślij

dwóch ludzi do

wieży ósmej, żeby zabezpieczyć tamto wyjście; niech się posuwają na północ i

przegonią

stamtąd Cetagandan, jeśli ci będą chcieli uciec południem. Chociaż myślę, że

będą raczej

posuwać się w przeciwnym kierunku. - Zasłonił ręką mikrofon komunikatora i

dodał, patrząc

na Marka: - W pogoni za tobą. - Po czym już do Nima powiedział: - Kiedy przy-

jedzie policja,

wycofajcie się. Unikajcie wszelkiego kontaktu z nimi, ale jeśli was dorwą,

bądźcie potulni.

My jesteśmy dobrzy. Powinni się panowie zająć tymi złymi obcymi, szalejącymi

wewnątrz

wieży z nielegalnymi łukami plazmowymi. Jesteśmy tylko turystami, zau-

ważyliśmy coś

dziwnego podczas wieczornej przechadzki, rozumiesz?

Z głosu Nima można było wyczuć, że na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmiech.

- Rozumiem, sir.

- Ustaw kogoś, żeby obserwował wieżę szóstą. Zamelduj, kiedy pojawi się po-

licja.

Bez odbioru.

- Tak jest, sir.

Mark wydał z siebie stłumiony jęk i szarpnął się do przodu, by złapać Milesa

za poły

kurtki.

- Ty idioto, co robisz? Zawołaj Dendarian i rozkaż im wykurzyć Cetagandan z

wieży

siódmej! Bo jak nie, to... - Sięgnął w kierunku jego nadgarstka; Miles

odsunął się i schował

lewą rękę za plecy.

- Hola, hola! Uspokój się. Nic by mnie tak nie ucieszyło, jak mała zabawa z

Cetagandanami przy użyciu ogłuszaczy - przewyższamy ich przecież liczebnie -

ale oni mają

łuki plazmowe. A zasięg tej broni jest ponad trzykrotnie większy niż

ogłuszaczy. Bez nagłej

potrzeby nie wymagam od moich ludzi, żeby walczyli przeciwko lepiej uzbrojo-

nym

przeciwnikom.

- Jeśli te łotry cię złapią, to zginiesz. Jak bardzo nagła jeszcze musi być

ta potrzeba?

background image

- Miles - odezwał się Ivan, rozglądając się niepewnie po korytarzu. - Czy nie

uwięziłeś

nas właśnie w samym środku zaciskających się kleszczy?

- Nie. - Miles uśmiechnął się, rozbawiony. - Dopóki mamy czapkę niewidkę,

nie.

Chodźcie! - Ruszył szybkim krokiem do rozwidlenia w kształcie litery T i

skręcił w prawo, w

kierunku opanowanej przez Barrayarczyków wieży szóstej.

- Nie! - zaprotestował ostro Mark. - Ciebie Barrayarczycy mogą zabić przez

przypadek, ale mnie zabiją rozmyślnie!

- Ci z tyłu - Miles wskazał głową przez ramię - zabiją nas obu, żeby tylko

mieć

pewność. Operacją na Dagooli admirał Naismith poirytował Cetagandan bardziej,

niż ci się

wydaje. Chodźcie.

Mark niechętnie ruszył za nim. Ivan powlókł się na końcu.

Milesowi ciężko waliło serce. Chciałby czuć się tak pewnie, jakby na to mógł

wskazywać uśmiech, który posłał Ivanowi. Nie można jednak pozwolić Markowi,

by wyczuł

jego niepewność. Minęli już kilkaset metrów surowego syntetonu, biegnąc na

palcach,

próbując robić jak najmniej hałasu. Jeśli Barrayarczycy zaszli już tak

głęboko tym tunelem...

Dotarli do ostatniej stacji pomp i wciąż nie natknęli się na żaden ślad

śmiertelnego

niebezpieczeństwa. Ani z przodu, ani z tyłu.

Stacja pomp znowu była cicha. Do następnego przypływu zostało dwanaście

godzin.

Jeśli do tej pory nie pojawią się jakieś niespodziewane fale z góry rzeki,

nie powinna

pracować. Mimo to Miles wolał nie zostawiać tej kwestii przypadkowi, a

rosnące przerażenie

w oczach przestępującego z nogi na nogę Ivana utwierdzało go w przekonaniu,

że przyda się

jakieś zabezpieczenie.

Zaczął się przyglądać panelom kontrolnym, podniósł jeden z nich, żeby zajrzeć

do

środka. Na szczęście wyglądało to prościej niż układ kontrolny komory

napędowej statku

skokowego. Miał nadzieję, że małe cięcie tu i tam powinno unieruchomić tę

pompę bez

wzbudzania alarmu w wieży kontrolnej. Chociaż teraz w wieży pewnie i tak nie

interesowano

się zbytnio alarmami. Miles spojrzał na Marka.

- Daj mi mój nóż, proszę.

Ociągając się, Mark podał mu starożytny sztylet i, pod naciskiem jego wzroku,

również pochwę. Miles końcem ostrza odciął parę cienkich jak włos drucików.

Zdaje się, że

dobrze ocenił, które były które - starał się sprawiać wrażenie, że zna się na

tym doskonale.

Nie oddał noża, kiedy skończył.

Podszedł do włazu komory pompowej i otworzył go. Tym razem nie odezwał się

żaden sygnał alarmowy. Hak grawityczny dobrze przyczepił się na gładkiej,

wewnętrznej

powierzchni. Pozostawał tylko problem cholernego ręcznego rygla. Gdyby ktoś

przypadkowo

- lub nieprzypadkowo - zasunął tę sztabę... Ale nie - ten sam, sprzężony z

hakiem

background image

grawitycznym, rodzaj dźwigni tensorowej, którego Elli użyła, żeby pokonać

śluzę

prowadzącą do wnętrza bariery, działał również tutaj. Miles odetchnął z ulgą.

Wrócił do

panelu kontrolnego zwróconego w stronę korytarza i pośród rozmaitych lampek i

przycisków

umieścił miniaturowy skaner panoramiczny; urządzenie doskonale zlewało się z

otoczeniem.

Wskazał na otwarty właz komory pompowej, której wnętrze przywodziło na myśl

trumnę.

- No dobrze, wszyscy do środka.

Ivan zrobił się blady.

- O Boże, obawiałem się, że właśnie to masz na myśli. - Również i Mark nie

wykazywał większego entuzjazmu.

Miles zniżył głos i zaczął przekonywać:

- Słuchaj, Ivan, nie mogę cię zmusić. Jeśli chcesz, to zaryzykuj i idź w górę

korytarza;

może twój mundur uchroni cię przed upieczeniem mózgu na skutek czyjegoś ner-

wowego

odruchu. Gdy zaś przeżyjesz spotkanie z grupą Destanga, zostaniesz pewnie

aresztowany

przez miejscowych, co raczej nie wiąże się z żadnym śmiertelnym niebezpiec-

zeństwem.

Wolałbym jednak, żebyś trzymał się mnie. - Jeszcze bardziej zniżył głos. - I

nie zostawiał

mnie samego z nim.

- Aha. - Ivan zamrugał oczami.

Tak jak Miles przewidywał, ta prośba o pomoc wskórała więcej niż wszelka lo-

gika

oraz żądania i perswazje.

- To prawie tak, jakbyśmy byli w sztabie dowodzenia - dodał.

- Raczej jak w pułapce!

- Czy byłeś kiedyś w sztabie podczas awarii zasilania? Dokładnie jak w

pułapce. Całe

to poczucie kierowania ludźmi i kontrolowania sytuacji jest złudzeniem; wolę

już być na

froncie. - Uśmiechnął się lekko i skinął głową w stronę swojego sobowtóra. -

Poza tym nie

sądzisz, że Mark powinien mieć okazję doświadczyć tego, co ty?

- Gdy tak stawiasz sprawę - mruknął Ivan - zyskuje ona na atrakcyjności.

Miles pierwszy opuścił się do komory pompowej. Zdawało mu się, że z głębi

korytarza doszły go ciche odgłosy czyichś kroków. Mark wyglądał, jakby chciał

natychmiast

uciec, ale z Ivanem za plecami nie miał wielkiego wyboru. Ten spuścił się na

dół ostatni,

przełykając głośno ślinę. Miles włączył swoją kieszonkową latarkę, a Ivan,

najwyższy w tym

towarzystwie, zamknął ciężką pokrywę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko

oddechami

ściśniętych obok siebie trzech kucających postaci.

Napuchłe, pociemniałe i lepkie od krwi i potu dłonie Ivana zaciskały się i

otwierały

miarowo.

- Przynajmniej nas nie usłyszą.

- Przytulnie tu - mruknął Miles. - Módlcie się, żeby nasi prześladowcy byli

równie

głupi jak ja. Dwa razy przebiegłem koło tego miejsca. - Otworzył zestaw skan-

erowy i ustawił

background image

odbiór tak, by na podglądzie widać było oba końce wciąż pustego korytarza.

Poczuł, że w

komorze panuje lekki przeciąg. Mocniejszy strumień powietrza świadczyłby o

napływającej

rurami wodzie i wtedy trzeba by się ewakuować, nie zważając na Cetagandan.

- Co teraz? - spytał cienkim głosem Mark. Wciśnięty pomiędzy dwóch

Barrayarczyków, wyglądał, jak gdyby faktycznie czuł się złapany w pułapkę.

Miles, udając spokój, oparł się plecami o gładką, lepką od szlamu ścianę.

- Teraz czekamy. Tak jak w sztabie dowodzenia. Tam dużo czasu spędza się na

czekaniu. Jeśli masz bogatą wyobraźnię, staje się to po prostu piekłem. -

Włączył naręczny

komunikator. - Nim?

- Melduję się, sir. Właśnie miałem się z panem połączyć. - Nierówny głos Nima

wskazywał, że biegł teraz albo się czołgał. - Przy wieży siódmej dopiero co

wylądował

policyjny szybkolot. Wycofujemy się przez pas zieleni za barierą. Nasz obser-

wator

zameldował, że przed chwilą policja weszła też do wieży szóstej.

- Czy otrzymaliście jakąś wiadomość z komunikatora Quinn?

- Ciągle bez zmian, sir.

- Czy ktoś już nawiązał kontakt z kapitanem Galenim?

- Nie, sir. Czy jego nie było z panem?

- Rozdzieliliśmy się mniej więcej wtedy, kiedy straciłem z oczu Quinn. Ostat-

nio

widziałem go na zewnątrz bariery przypływowej, gdzieś pośrodku. Wysłałem go,

żeby

spróbował znaleźć inne wejście. Aha - zameldujcie mi natychmiast, gdy ktoś go

zauważy.

- Tak jest, sir.

Cholera, następne zmartwienie. Czy Galeni wplątał się w kłopoty z Cetagan-

danami,

Barrayarczykami, czy też miejscowymi? Czy zdradził go jego własny stan

umysłu? Miles

żałował, że nie zatrzymał Galeniego przy sobie, równie mocno jak tego, że nie

miał u

swojego boku Quinn. Ale wtedy jeszcze nie znaleźli Ivana i trudno było

postąpić inaczej.

Czuł się jak ktoś układający obrazek z żywych klocków, ruszających się, co

chwilę

zmieniających kształty i chichoczących złośliwie. Przestał zaciskać zęby.

Mark spoglądał na

niego nerwowo, Ivan skulił się i nie zwracał na nic uwagi; zagryzał wargi,

walcząc w duchu

ze świeżo nabytą klaustrofobią.

Nagle coś się poruszyło na nieco zdeformowanym obrazie korytarza, przekazy-

wanym

przez szerokokątny skaner - od południowej strony skradał się cicho

mężczyzna. Miles uznał,

że to zwiadowca Cetagandan, chociaż ubrany był po cywilnemu. W ręku trzymał

ogłuszacz, a

nie łuk plazmowy - najwidoczniej Cetagandanie zorientowali się, że na scenę

wkroczyli

miejscowi w sile wykluczającej uciszenie ich prostym morderstwem, i myśleli

teraz o

rozładowaniu SYTUACJI albo przynajmniej uczynieniu jej sytuacją. Zwiadowca

posunął się

jeszcze parę metrów naprzód korytarzem, po czym zniknął tam, skąd przyszedł.

background image

Po jakiejś minucie coś się poruszyło z północnej strony - dwóch mężczyzn

skradało

się na palcach tak cicho, jak mogłaby to robić para słoni. Jeden z nich był

tym głąbem, który

pojawił się na tajnej akcji w butach stanowiących standardowe wyposażenie ar-

mii. On

również zamienił swoją broń na ogłuszacz, chociaż jego towarzysz wciąż trzy-

mał zabójczy

porażacz nerwów. Wyglądało, jakby faktycznie szykowała się mała zabawa z

ogłuszaczami.

Taak, ogłuszacz - broń wybierana we wszystkich niepewnych sytuacjach, jedyna,

która

pozwala najpierw strzelać, a dopiero potem zadawać pytania.

- Schowaj swój porażacz nerwów do kabury... o tak właśnie, grzeczny chłopiec

-

mruknął Miles, podczas gdy drugi mężczyzna również zmienił broń. - Popatrz,

Ivan, to może

być najlepsze przedstawienie roku.

Ivan podniósł wzrok, jego trochę niepewny, jakby nieobecny uśmiech stał się

nieco

sardoniczny. Teraz bardziej przypominał dawnego siebie.

- Kurczę, Miles, Destang ci za to urwie jaja.

- Na razie Destang nawet nie wie, że jestem w to zamieszany. Pst, zaczyna

się.

Wrócił cetagandański zwiadowca. Zrobił znak ręką i dołączył do niego kolejny

mężczyzna. Na drugim końcu korytarza, niewidocznym dla Cetagandan, pojawili

się jeszcze

trzej Barrayarczycy. Więcej ich już nie mogło być w wieży, wszelkie posiłki

zostały odcięte

kordonem miejscowej policji. Barrayarczycy najwyraźniej zrezygnowali z

dalszej pogoni za

swą ofiarą, która dość zagadkowo zniknęła, i właśnie się wycofywali - mieli

nadzieję

wydostać się jak najszybciej wieżą siódmą i uniknąć tłumaczenia się grupce

mało

wyrozumiałych Ziemian. Z kolei Cetagandanie, którzy widzieli, jak domniemany

admirał

Naismith tędy uciekał, wciąż kontynuowali polowanie, chociaż człowiek

pełniący tylną straż

z pewnością ich poganiał, czując za plecami oddech posuwających się do przodu

miejscowych.

Chwilowo jednak nie było ani śladu trzeciego Cetagandanina, ani też śladu

wziętej do

niewoli Quinn. Miles nie wiedział, czy powinien sobie tego życzyć, czy nie.

Dobrze by było

wiedzieć, że żyje, ale z drugiej strony piekielnie trudno byłoby ją wydostać

z łap Cetagandan

przed przybyciem policji. Najprostsze rozwiązanie to pozwolić, żeby miejscowi

ogłuszyli lub

zaaresztowali ją razem z całą bandą i potem zgłosić się do nich. Przypuśćmy

jednak, że

któremuś ze zbirów w gorączce decydującej rozgrywki przyjdzie do głowy, że

martwe

kobiety nie mówią? Miles na samą myśl aż zadygotał jak gotujący się czajnik.

Może powinien przekonać Ivana i Marka i wspólnie z nimi zaatakować? Człowiek

z

łamliwymi kośćmi prowadzi człowieka niepełnosprawnego i człowieka, na którym

nie można

background image

polegać, do bitwy z nieznanym... Lepiej nie. Czy dla innego oficera swojej

floty zrobiłby tyle

samo co dla Quinn? Czy więcej? A może mniej? Czy nie obawiał się wpływu uczuć

na swoje

postępowanie jako dowódcy do tego stopnia, że przesadzał w drugą stronę?

Zdradzałby tym

samym zarówno Quinn, jak i Dendarian...

Pierwszy Cetagandanin wypadł zza zakrętu i ukazał się oczom pierwszego

Barrayarczyka. Wystrzelili w tym samym momencie i obaj, trafieni, padli na

ziemię.

- Odruchy warunkowe - mruknął Miles. - Znakomicie.

- O Boże - powiedział Ivan zafascynowany tak bardzo, że niemal zapomniał o

swoim

hermetycznym więzieniu. - To zupełnie jak anihilacja protonu z antyprotonem.

Pstryk!

Pozostali Barrayarczycy, rozciągnięci wzdłuż korytarza, przywarli do ściany.

Cetagandanin padł na ziemię i doczołgał się do swojego ogłuszonego

towarzysza. Jeden z

Barrayarczyków wychylił się zza załomu i strzelił do niego, ten zdążył odpow-

iedzieć ogniem,

ale chybił. Dwaj z czterech Barrayarczyków podbiegli do bezwładnych ciał

swoich

tajemniczych przeciwników. Jeden zabrał się za przeszukiwanie ich, sprawdził

broń,

kieszenie, ubranie, podczas gdy drugi go ubezpieczał. Oczywiście nie znalazł

żadnych

dokumentów tożsamości. Skołowany Barrayarczyk ściągał właśnie but jednemu z

napastników, żeby mu się lepiej przyjrzeć - Milesowi wydawało się, że zaraz

weźmie się do

ściągania z niego skóry - kiedy z tyłu doszedł ich niewyraźny, zniekształcony

przez pogłos

krzyk. Miles nie mógł dokładnie rozróżnić zagłuszonych echem słów, ale znac-

zyły one coś w

rodzaju: „Hej tam! Stać! Co tu się dzieje?”

Jeden z Barrayarczyków pomógł drugiemu zarzucić na plecy ogłuszonego kompana;

trafiony został akurat największy z nich wszystkich, sam Głąb w Butach. Byli

wystarczająco

blisko skanera, żeby Miles mógł zobaczyć, jak zadrżały nogi pechowcowi, który

podniósł

swój ładunek i pokuśtykał na południe. Dwóch ludzi poszło przed nim, a jeden

osłaniał tyły.

Ta mała armia, nieświadoma nieuchronności swego losu, zrobiła może cztery

kroki,

kiedy kolejnych dwóch Cetagandan wypadło zza zakrętu z południowej strony.

Jeden z nich,

odwrócony do tyłu, strzelał ze swojego ogłuszacza w biegu i był tak tym

zajęty, że nie

zauważył, jak jego towarzysz upadł trafiony przez idącego z przodu Barrayarc-

zyka, dopóki

nie potknął się o jego ciało i nie runął jak długi. Utrzymał jednak broń w

ręku, przetoczył się

na bok i zacisnął palec na spuście. Jeden z Barrayarczyków padł na ziemię.

Drugiemu

przyszedł na pomoc, wyprzedzając taszczącego ciało kompana, mężczyzna zabez-

pieczający

tyły. Wspólnymi siłami ogłuszyli Cetagandanina i pobiegli do przodu, trzy-

mając się blisko

background image

ściany. Niestety, wynurzyli się zza kolejnego zakrętu, akurat kiedy zmasowany

ogień

ogłuszaczy oczyszczał pole przed przystąpieniem do akcji - kogo? Tym kimś mu-

siała być

policyjna grupa uderzeniowa, uznał Miles, wnioskując z przyjętej przez nich

taktyki, jak

również z tego, że Cetagandanie strzelali do nich wcześniej. Rezultat zder-

zenia biegnących

mężczyzn z falą energii był łatwy do przewidzenia.

Ostatni Barrayarczyk, uginający się pod ciężarem swojego nieprzytomnego

towarzysza, nie ruszał się z miejsca, cicho przeklinając, z zamkniętymi oc-

zami, jakby

próbując odgrodzić się od tej dość niezręcznej sytuacji. Kiedy za jego ple-

cami pojawiła się

policja, obrócił się niezdarnie w ich stronę i podniósł ręce do góry, poka-

zując, że nie ukrywa

nic w dłoniach, i pozwalając, by jego ogłuszacz z głośnym stukotem spadł na

podłogę.

Głos Ivana był ożywiony.

- Już widzę tę rozmowę przez wid z komodorem Destangiem. „Hhm, sir? Mamy

pewien problem. Mógłby pan przyjechać i wydostać mnie...?”

- Niewykluczone, że będzie wolał zdezerterować - zauważył Miles.

Dwie zbliżające się do siebie grupy policji niemal powtórzyły wzajemną anihi-

lację

uciekających przed nimi podejrzanych, ale w ostatniej chwili zdołały się wza-

jemnie

zidentyfikować. Miles był prawie rozczarowany. No cóż, nic nie trwa wiecznie.

W pewnym

momencie korytarz nie nadawałby się do przejścia z powodu zalegających stosów

ciał, a

zamieszanie ucichłoby tak, jak na wykresie przedstawiającym starzenie się

każdego układu

biologicznego, dławiącego się swoimi odpadami. Trudno było wymagać od po-

licjantów, żeby

usunęli się z drogi podobnie jak tamtych dziewięciu zbirów. Zanosiło się na

kolejne czekanie.

Niech to diabli.

Miles wyprostował się, aż zaskrzypiało mu w kościach, przeciągnął i oparł o

ścianę,

splatając ramiona. Lepiej, żeby nie musieli czekać zbyt długo. Jak tylko po-

licja się stąd

wyniesie, wkroczą oddziały zajmujące się poszukiwaniem ukrytych ładunków wy-

buchowych

oraz zespoły techniczne Służby Pływowej i zaczną dokładnie badać każdy centy-

metr.

Niewątpliwie odnajdą też małą grupkę Milesa. Nie powinno to jednak być nie-

bezpieczne

dopóty - tu spojrzał na dół, na skulonego u jego stóp Marka - dopóki nikt nie

ulegnie panice.

Miles podążył za wzrokiem Marka, przyglądającego się wyświetlaczowi skanera,

na

którym widać było, jak policjanci drapali się po głowach, przeszukując

ogłuszonych

mężczyzn. Schwytany Barrayarczyk zgodnie z zaleceniami zachowywał się jak

gbur i nie był

skory do udzielania jakichkolwiek informacji. Jako tajny agent został uodpor-

niony na tortury i

background image

przesłuchanie z użyciem fast-penty; londyńscy policjanci nie mogli wiele z

niego wycisnąć

przy użyciu metod, jakimi dysponowali, i on dobrze zdawał sobie z tego

sprawę.

Mark potrząsnął głową, przypatrując się chaosowi, jaki panował na korytarzu.

- Po której ty właściwie jesteś stronie?

- Nie domyśliłeś się jeszcze? - zapytał Miles. - To wszystko z twojego

powodu.

Mark spojrzał na niego gniewnie.

- Dlaczego?

No właśnie, dlaczego? Miles przyjrzał się przedmiotowi swojej fascynacji. Zo-

baczył,

jak łatwo klon mógłby stać się obsesją i vice versa. Zadarł głowę w swym

zwykłym odruchu;

Mark, najwyraźniej nieświadomie, zrobił to samo. Miles słyszał różne opow-

ieści o dziwnych

relacjach łączących ludzi z ich klonami. No, ale tylko ktoś lekko pokręcony

mógłby sprawić

sobie klona; o wiele ciekawiej jest mieć dziecko, najlepiej z kobietą

błyskotliwszą,

sprawniejszą i ładniejszą od siebie samego. Wtedy jest przynajmniej jakaś

szansa na ewolucję

w rodzie. Miles podrapał się po nadgarstku; Mark po chwili podrapał się po

ramieniu. Miles

powstrzymał się od rozmyślnego ziewnięcia. Lepiej nie zaczynać czegoś, czego

nie mógłby

zatrzymać.

Wiedział zatem, kim był Mark. Może jednak istotniejsze było to, kim Mark nie

był.

Mark nie był kopią Milesa, pomimo najszczerszych wysiłków Galena. Nie był też

bratem ze

snów jedynaka. Ivan, z którym Miles dzielił rodzinę, przyjaciół, Barrayar,

wspomnienia wciąż

oddalającej się przeszłości, był sto razy bardziej jego bratem, niż kiedykol-

wiek mógłby nim

stać się klon. Chyba nie docenił zalet Ivana. Nie da się powtórzyć spartaczo-

nych początków,

ale - tu spojrzał w dół na swoje nogi, widząc w wyobraźni wszczepione sztuc-

zne kości -

można je naprawić. Czasami.

- No właśnie, dlaczego? - powtórzył Ivan, widząc przedłużające się milczenie

Milesa.

- A co? - spytał Miles piskliwym głosem. - Nie podoba ci się twój nowy

krewniak? A

gdzie uczucia rodzinne?

- Dzięki, ale już jeden z was to za dużo. Twoja Zła Połowa - Ivan zrobił z

palców rogi

- to więcej, niż mogę znieść. Poza tym obaj ciągle mnie zamykacie w jakichś

ciemnicach.

- To fakt, ale ja przynajmniej nie zmuszałem was do tego.

- Uhm, znam to dobrze. „Potrzebuję trzech ochotników - ciebie, ciebie i cie-

bie”.

Jeszcze zanim znalazłeś się w wojsku, tyranizowałeś mnie i córkę swojego

ochroniarza, kiedy

byliśmy dzieciakami. Pamiętam dobrze.

- Urodzony do wydawania rozkazów. - Miles uśmiechnął się przelotnie. Mark

zmarszczył brwi, najwyraźniej próbując wyobrazić sobie Milesa komenderującego

background image

silniejszym i zdrowszym Ivanem na placu zabaw. - To kwestia osobowości - wy-

jaśnił mu

Miles.

Przyjrzał się Markowi, który przykucnął w niewygodnej pozycji, wciskając pod

jego

spojrzeniem głowę w ramiona niczym żółw. Czy to był ktoś zły? Z pewnością

miał zamęt w

głowie i ducha skrzywionego podobnie jak ciało; chociaż Galen mógł być tylko

nieznacznie

gorszy od dziadka Milesa w roli wychowawcy dziecka. Jednak żeby stać się

prawdziwym

socjopatą, trzeba być skrajnym egocentrykiem, co nie pasowało najlepiej do

Marka - jemu

wręcz nie pozwolono mieć żadnej osobowości. Może był za mało egocentryczny.

- Czy jesteś zły? - spytał jakby od niechcenia Miles.

- Jestem mordercą, nieprawdaż? - warknął Mark. - Czego jeszcze chcesz?

- Czy to było morderstwo? Wydaje mi się, że było tam trochę zamieszania.

- Chwycił porażacz nerwów. Ja nie chciałem go puścić. Broń wystrzeliła. -

Twarz

Marka była blada, gdy to sobie przypominał; cienie odcinały się wyraźnie na

jej powierzchni

w ostrym bocznym świetle przyczepionej do ściany latarki Milesa. - Chciałem,

żeby

wystrzeliła.

Ivan uniósł brwi do góry, ale Miles zignorował go i nie wtajemniczył w prze-

bieg

niedawnych wydarzeń.

- Być może bez premedytacji - podsunął.

Mark wzruszył ramionami.

- Gdybyś był wolny... - zaczął Miles. Usta Marka zadrgały.

- Ja? Wolny? Jakim cudem? Policja już pewnie znalazła ciało.

- Nie. Przypływ sięgnął powyżej balustrady. Morze je zabrało, miną ze trzy,

cztery

dni, zanim się wynurzy. Jeśli w ogóle się wynurzy. - W tym czasie będzie

pewnie wyglądało

odrażająco, pomyślał Miles. Czy kapitan Galeni zażyczy sobie ciała, żeby po-

chować je

godnie? Gdzie właściwie jest Galeni? - Załóżmy, że jesteś wolny. Wolny od

Barrayaru i

Komarru, wolny również ode mnie. Wolny od Galena i od policji. Wolny od ob-

sesji. Co byś

wybrał? Kim jesteś? Czy jesteś sobą, czy tworzą cię inni?

Mark wzdrygnął się.

- Jestem kupą gnoju.

Usta Milesa lekko się wykrzywiły. Machinalnie pogrzebał nogą w szlamie na

dnie

komory, potem jednak zreflektował się i przestał.

- Przypuszczam, że nigdy nie dowiesz się, kim jesteś, dopóki będę stał nad

tobą.

Mark wypluł z siebie resztki nienawiści.

- Ty jesteś wolny, nie ja!

- Ja? - Miles wyglądał na szczerze zdziwionego. - Nigdy nie będę tak wolny,

jak ty w

tej chwili. Galen nałożył ci jarzmo strachu. Kontrolował w tobie wszystko, co

mógł, ale to się

już skończyło. Ja jestem pod jarzmem... czegoś innego. Na jawie czy we śnie,

blisko czy

background image

daleko - to nie ma znaczenia. Chociaż... Barrayar może być ciekawym miejscem,

jeśli

spojrzeć nań oczyma innymi niż Galena. Jego syn zobaczył pewne możliwości.

Mark uśmiechnął się kwaśno, patrząc tępo w ścianę.

- Kolejna gra o moje ciało?

- Po co? Nie masz wzrostu, jaki jest zakodowany w moich... w naszych genach.

A

kości i tak sobie wymienię na sztuczne. Nie widzę tu żadnych plusów.

- No to będę w zapasie, w razie nieszczęśliwych wypadków.

Miles wyrzucił ręce do góry.

- Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Moja początkowa propozycja jest jednak

wciąż

aktualna. Chodź ze mną do Dendarian, a ja cię ukryję i przemycę do domu. Tam

będziesz

miał czas na przemyślenie tego, jak stać się prawdziwym sobą, a nie tylko

czyjąś imitacją.

- Nie chcę się spotkać z tymi ludźmi - powiedział stanowczo Mark.

Miał na myśli swojego ojca i matkę; Miles bez trudu skojarzył, o co chodzi,

podczas

gdy Ivan wyglądał na zagubionego.

- Nie sądzę, żeby zachowywali się nieodpowiednio. W końcu są w pewnym sensie

w

tobie, gdzieś bardzo głęboko. Nie uciekniesz od siebie. - Urwał na chwilę. -

Gdybyś mógł coś

zrobić, co by to było?

Gniewny wyraz twarzy Marka jeszcze się wyostrzył.

- Rozwaliłbym interes klonacyjny na Obszarze Jacksona.

- Hmmm... - Miles zastanowił się. - Ma mocne podstawy. Czego zresztą można

się

spodziewać po następcach kolonii zaczynającej jako baza wypadowa porywaczy

statków?

Naturalną koleją rzeczy przekształcili się w arystokrację. Kiedyś będę musiał

ci opowiedzieć

parę historii o naszych przodkach, których nie znajdziesz w żadnej książce...

- A zatem choć

tyle Mark skorzystał z przebywania z Galenem - głód sprawiedliwości wykrac-

zającej poza

pilnowanie własnych interesów. - Cóż, jako cel życiowy ta sprawa na pewno

zajmie cię

dłużej. Jak byś się do niej zabrał?

- Nie wiem. - Mark wyglądał na zaskoczonego tym praktycznym pytaniem. -

Wysadziłbym laboratoria, uratował dzieciaki.

- Taktyka w porządku, ale strategia do niczego. Odbudują wszystko. Potrzeb-

nych ci

jest więcej płaszczyzn ataku. Gdyby udało ci się w jakiś sposób sprawić, że

interes przestanie

być dochodowy, to sami zbankrutują.

- Jak to zrobić? - spytał z kolei Mark.

- Pomyślmy... Istnieje klientela - niemoralni, bogaci ludzie. Przypuszczani,

że nie

przekonasz ich, żeby dobrowolnie wybrali śmierć. Mógłby na nich wpłynąć jakiś

przełom w

medycynie umożliwiający przedłużenie sobie życia w inny sposób.

- Zabicie ich też by na nich wpłynęło - warknął Mark.

- To prawda, ale nie jest to zbyt praktyczne na dłuższą metę. Ludzie tego

pokroju

zwykle mają ochronę. Wcześniej czy później dorwą cię i wszystko skończone.

Musisz mieć

background image

ze czterdzieści pomysłów na atak. Nie uczepiaj się pierwszego, jaki ci wpad-

nie do głowy. Na

przykład przypuśćmy, że wrócisz ze mną na Barrayar. Jako lord Mark Vorkosigan

możesz się

spodziewać, że stworzysz kiedyś odpowiednie zaplecze finansowe i ludzkie.

Uzupełnisz

swoje wykształcenie, przygotujesz się, żeby stawić czoło problemowi strate-

gicznie, a nie

rozpłaszczyć się na pierwszej ścianie, jaką napotkasz na drodze.

- Nigdy - wycedził Mark przez zęby - nie polecę na Barrayar.

Taak. Wygląda na to, że wszystkie rozsądne kobiety w Galaktyce zgadzają się z

tobą w

pelni... Być może jesteś’ sprytniejszy, niż ci się wydaje. Miles westchnął.

Quinn, Quinn, gdzie

jesteś, Quinn? Na korytarzu policja kończyła właśnie ładowanie zabójców na

lotopaletę.

Szansa nadejdzie za chwilę albo nigdy.

Miles zdał sobie sprawę, że jego kuzyn gapi się na niego.

- Jesteś zupełnie pomylony - powiedział z przekonaniem Ivan.

- A co, nie uważasz, że już pora, aby ktoś dobrał się do tych drani z Obszaru

Jacksona?

- Jasne, ale...

- Nie mogę być wszędzie, ale mógłbym wesprzeć ten projekt - Miles spojrzał na

Marka - jeśli już skończyłeś z podszywaniem się pode mnie. Skończyłeś?

Mark przyglądał się, jak ostatni zbir odpłynął w dal.

- Jak sobie życzysz. Dziwne, że ty nie próbujesz zamienić się ze mną. -

Zwrócił głowę

w stronę Milesa i podejrzliwie popatrzył.

Miles zaśmiał się gorzko. Co za pokusa. Zrzucić swój mundur, pójść na stację

podziemną i zniknąć z bonem kredytowym na pół miliona marek w kieszeni. Być

wolnym

człowiekiem... Jego wzrok spoczął na pobrudzonym zielonym mundurze cesarskim

Ivana,

symbolu ich służby. Jesteś tym, co robisz - wybierz raz jeszcze... Nie.

Najbrzydsze dziecko

Barrayaru wciąż chce być jego dzieckiem. Nie chce wczołgać się do nory i być

nikim.

A skoro już mowa o norach, nadeszła najwyższa pora, żeby wydostać się z tej,

w

której siedzieli. Ostatni członek oddziału specjalnego policji znikał właśnie

w ślad za

lotopaletą za zakrętem korytarza. Wkrótce wszędzie zaczną się kręcić technicy

Służby

Pływowej. Lepiej szybko się stąd ruszyć.

- Pora iść - powiedział Miles, wyłączając skaner i odczepiając latarkę.

Ivan odetchnął z ulgą i sięgnął do góry, żeby otworzyć pokrywę. Podsadził

Milesa, ten

z kolei, tak jak poprzednio, spuścił mu linę ze swojej szpuli skokowej. Na

twarzy Marka

pojawiła się przez chwilę panika, gdy zdał sobie sprawę, dlaczego mogli

chcieć, żeby był

ostatni, ale odzyskał spokój, kiedy i jemu spuścili linę. Miles odczepił od

panelu szerokokątny

skaner i schował do swojej skrzynki, po czym włączył naręczny komunikator.

- Nim, melduj, jak wygląda sytuacja - wyszeptał.

- Utrzymujemy oba pojazdy w powietrzu, jakiś kilometr w głębi lądu. Policja

otoczyła

cały teren, pełno ich wszędzie.

background image

- W porządku. Jakieś wieści o Quinn?

- Bez zmian.

- Podaj mi jej dokładne współrzędne wewnątrz wieży.

Nim podał.

- Dobrze. Jestem w środku bariery blisko wieży szóstej z porucznikiem Vor-

patrilem z

barrayarskiej ambasady i z moim klonem. Będziemy próbowali wydostać się wieżą

siódmą i

zabrać po drodze Quinn. Albo przynajmniej - Miles przełknął ślinę przez

gardło ściśnięte

głupim strachem - dowiedzieć się, co się z nią stało. Zostańcie na swoich po-

zycjach. Bez

odbioru.

Ściągnęli buty i podreptali korytarzem na południe, trzymając się blisko ści-

any. Miles

słyszał jakieś głosy, ale dochodziły zza ich pleców. Rozwidlenie w kształcie

litery T było

teraz oświetlone. Miles dał znak ręką. Kiedy się zbliżyli, przysunął się do

rogu i rozejrzał

dokoła. Mężczyzna w kombinezonie Służby Pływowej i umundurowany policjant ba-

dali

śluzę; byli odwróceni plecami. Miles machnął na Marka i Ivana i po cichu

przemknęli koło

wylotu tunelu.

W holu przy rurze windowej u podstawy wieży siódmej stał na straży policjant.

Miles,

z butami w jednej ręce i z ogłuszaczem w drugiej, zacisnął zęby ze złości.

Można się

pożegnać z myślą o ulotnieniu się stąd bez zostawiania śladów.

Nie było rady. Może prędkością nadrobią brak finezji. Poza tym mężczyzna stał

na

drodze do Quinn, więc zasługiwał na swój los. Miles podniósł ogłuszacz, wyce-

lował i strzelił.

Policjant padł na ziemię.

Wznieśli się rurą. To ten poziom, pomyślał cicho Miles. Korytarz był jasno

oświetlony, ale nie słychać było żadnych odgłosów ludzi. Odmierzył krokami

odległość

podaną mu przez Nima i zatrzymał się przed drzwiami z napisem POMIESZCZENIE

TECHNOLOGICZNE. Wszystko mu się przewracało w środku. Przypuśćmy, że

Cetagandanie zaaranżowali dla niej powolną śmierć, przypuśćmy, że te minuty,

które Miles

beztrosko spędził na chowaniu się, były najistotniejsze...

Drzwi były zamknięte. Urządzenie kontrolne rozwalone. Miles zerwał pokrywę,

zrobił

zwarcie i rozsunął drzwi ręcznie, niemal łamiąc sobie wykrzywione palce.

Leżała na ziemi bez ruchu, skulona, niepokojąco blada. Miles przyklęknął koło

niej.

Tętno na szyi, tętno na szyi - jest. Jej skóra była ciepła, pierś unosiła się

miarowo i opadała.

Ogłuszona, tylko ogłuszona. Podniósł wzrok na kręcącego się niespokojnie

Ivana, przełknął

ślinę i uspokoił oddech. Była to w końcu najbardziej prawdopodobna ewentual-

ność.

ROZDZIAŁ SZESNASTY.

background image

Przystanęli na chwilę przy bocznym wejściu do wieży siódmej, aby nałożyć

buty.

Pomiędzy barierą a miastem rozciągał się wąski, pogrążony w ciemności pas

drzew. Tylko

gdzieniegdzie pobłyskiwały rozmieszczone wzdłuż dróżek spacerowych lampy, wy-

dobywając

z mroku łaty zieleni. Miles obliczył w duchu, ile im zajmie bieg do najb-

liższych krzaków, i

ocenił odległość od pojazdów policyjnych stojących na parkingach.

- Nie masz pewnie swojej piersiówki, co? - szepnął do Ivana.

- Gdybym miał, opróżniłbym ją już wieki temu. A czemu pytasz?

- Zastanawiam się, jak wytłumaczyć policji, czemu trzech facetów ciągnie

nieprzytomną kobietę nocą przez park. Gdybyśmy spryskali Quinn odrobiną

brandy,

moglibyśmy przynajmniej udawać, że odprowadzamy ją do domu z jakiegoś przy-

jęcia czy

czegoś w tym rodzaju. Kac poogłuszeniowy wystarczająco przypomina zwykły;

nawet gdyby

zaczęła się budzić, z łatwością mogliby ją wziąć za podpitą.

- Mam nadzieję, że spojrzy na to z poczuciem humoru. Nie ma to jak przyja-

ciele

sprowadzający na złą drogę...

- Wolałbyś, żeby się tak działo naprawdę?

- Uch - żachnął się Ivan. - Tak czy inaczej, nie mam piersiówki. Ruszamy?

- Chyba tak. Chociaż nie, poczekaj... - W parku lądował kolejny szybkolot,

tym razem

cywilny. Mimo to policjant pilnujący głównego wejścia do wieży ruszył, by

przywitać

wychodzącego zeń mężczyznę w starszym wieku. Obaj poszli z powrotem do wieży.

- Teraz.

Ivan wziął Elli za ręce, a Miles - za nogi. Przeszli ostrożnie nad ogłuszonym

ciałem

policjanta, który pilnował tego wyjścia i pomknęli przez chodnik w kierunku

drzew.

- O Boże, Miles - wysapał Ivan, kiedy przystanęli na chwilę w krzakach,

przygotowując się do następnego skoku. - Nie mógłbyś się zakochiwać w drob-

niejszych

kobietach? To by miało więcej sensu.

- Dobra, dobra. Ona waży tyle, co dwa pełne plecaki polowe. Poradzisz so-

bie... -

Żadnych krzyków za plecami, żadnych pośpiesznych, goniących ich kroków. Najb-

liższe

otoczenie wieży było chyba najbezpieczniejsze. Wcześniej zostało już wielok-

rotnie

przeskanowane i przeczesane i teraz myślano, że jest wolne od intruzów. Uwaga

policji

skupia się w tej chwili pewnie na granicy parku, którą, rzecz jasna, przy-

jdzie im przebyć, jeśli

chcą dostać się do miasta i uciec.

Miles wpatrywał się w mrok. Z powodu tego całego sztucznego oświetlenia wokół

jego oczy nie potrafiły dostosować się do ciemności tak dobrze, jakby chciał.

Ivan również rozglądał się.

- Nie widzę żadnych policjantów w krzakach - mruknął.

- Nie chodzi mi o policję - szepnął w odpowiedzi Miles.

- A o co w takim razie?

- Mark powiedział, że wymalowany na twarzy człowiek strzelał do niego. Widz-

iałeś

tu kogoś z pomalowaną twarzą?

background image

- Hm... może policja zdążyła go schwytać, zanim zobaczyliśmy tamtych Cetagan-

dan -

powiedział Ivan, rzucając mimo wszystko pełne niepokoju spojrzenie przez

ramię.

- Być może. Powiedz mi, Mark, jakiego koloru była ta twarz? Jaki wzór był na

niej

wymalowany?

- Najwięcej było tam niebieskiej farby. Z białymi, żółtymi i czarnymi

wężowatymi

ornamentami. Czyli niższy rangą gemlord, prawda?

- Kapitan centurii. Jeśli miałeś być mną, powinieneś raz dwa rozpoznawać

gemsymbole.

- Miałem tak dużo do nauczenia się...

- W każdym razie, Ivanie, czy naprawdę sądzisz, że kapitan centurii, bez

wątpienia

świetnie wyszkolony, przysłany tu pewnie z ich kwatery głównej i specjalnie

zaprzysiężony

do tej misji, pozwoli się ogłuszyć jakiemuś londyńskiemu policjantowi? Pozos-

tali

Cetagandanie byli zwykłymi żołnierzami. Ambasada zapłaci za nich potem kaucję

i

wyciągnie z aresztu. Ale gemlord wolałby zginąć, niż znaleźć się w tak kom-

promitującym

położeniu. Ten drań tak łatwo nie da za wygraną.

Ivan przewrócił oczami.

- No to pięknie.

Przedarli się przez kilkaset metrów drzew i krzaków pogrążonych w cieniu.

Usłyszeli

dochodzące z oddali dudnienie i huk pojazdów przemykających po biegnącej

wzdłuż

wybrzeża autostradzie. Przejścia podziemne były bez wątpienia obstawione

przez

policjantów. Nie dało się również górą przebyć drogi szybkiego ruchu - była

ogrodzona, a

ruch pieszy na niej surowo zabroniony.

Przy dróżce do przejścia podziemnego stał syntetonowy domek, schowany wśród

krzaków i dzikiego wina, które miały kryć jego szpetotę. Z początku Miles

wziął go za

publiczny szalet, kiedy jednak podeszli bliżej, okazało się, że domek ma

tylko jedne,

zamknięte drzwi. Reflektory, które powinny oświetlać tę stronę budynku, były

roztrzaskane.

Nagle Miles zobaczył, że drzwi zaczynają powoli się rozwierać. Trzymana w

bladej ręce broń

zabłysła w ciemnościach. Wycelował swój ogłuszacz i wstrzymał oddech. Jakaś

ciemna

sylwetka wyśliznęła się z domku.

Nie wierzył własnym oczom.

- Kapitanie Galeni! - syknął.

Galeni rzucił się na bok, jakby go ktoś postrzelił, przykucnął i popędził do

nich na

czworakach. Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy odkrył, podobnie jak wcześniej

Miles, że ta

kępa ozdobnych krzewów ma kolce. Jego oczy zdawały się przeliczać członków

sponiewieranej grupki - Elli, Miles, Mark i Ivan.

- Niech mnie diabli. Wciąż żyjecie.

- Niepokoiłem się trochę o ciebie - przyznał Miles.

background image

Galeni wygląda... dziwacznie, pomyślał. Zniknął gdzieś chłodny spokój widza,

z

jakim przyjął bez słowa śmierć Ser Galena. Teraz niemal się uśmiechał, oży-

wiony, a nawet

lekko rozkojarzony, jakby przedawkował jakieś środki pobudzające. Oddychał

ciężko, jego

twarz była pokryta sińcami, a usta krwawiły. W opuchniętej ręce trzymał broń

- kiedy się z

nimi rozstawał, nie miał nawet ogłuszacza, teraz ściskał w ręku cetagandański

łuk plazmowy.

Z buta wystawała mu rękojeść noża.

- Czy... natrafiłeś może na faceta z niebieską farbą na twarzy? - zapytał

Miles.

- Oczywiście - odparł Galeni z zadowoleniem w głosie.

- Co się do cholery z tobą działo? To jest - z panem działo, sir?

- Nie mogłem dostać się do bariery w miejscu, gdzie mnie zostawiliście -

wyszeptał

Galeni gorączkowo. - Wypatrzyłem to wejście techniczne - wskazał głową na do-

mek - i

pomyślałem, że mogą stąd prowadzić jakieś światłowody albo rurociągi z powro-

tem do

bariery. Po części miałem rację. Faktycznie, pod parkiem biegną tunele tech-

niczne. Ale

pobłądziłem trochę pod ziemią i zamiast dostać się do bariery, znalazłem się

w końcu w

przejściu podziemnym pod autostradą nadbrzeżną. Wiecie, kogo tam spotkałem?

Miles potrząsnął głową.

- Policję? Cetagandan? Barrayarczyków?

- Ciepło, ciepło. To był mój stary przyjaciel, człowiek, który pełni taką

samą funkcję

jak ja, ale w ambasadzie cetagandańskiej - gemporucznik Tabor. Zajęło mi

chwilę, żeby

zrozumieć, co on tam właściwie robił. Okazało się, że osłaniał akcję specjal-

istów z ich KG.

Dokładnie to, co by mnie rozkazano, gdybym nie dostał zakazu opuszczania kwa-

tery.

- Nie ucieszył się na mój widok - ciągnął Galeni. - Nie mógł zrozumieć, co ja

tu, do

cholery, robię. Obydwaj udawaliśmy, że przyszliśmy, żeby popatrzeć na

księżyc. Być może

mi nawet uwierzył, pomyślał chyba, że jestem naćpany lub pijany.

Miles uprzejmie powstrzymał się od stwierdzenia: „Nie dziwię się”.

- Przy okazji udało mi się rzucić okiem na sprzęt, jaki miał w szybkowozie.

Potem

jednak zaczął odbierać sygnały od swojego zespołu i musiał się mnie szybko

pozbyć.

Wyciągnął ogłuszacz, ale zdążyłem się nieco uchylić i choć nie trafił mnie

bezpośrednio,

udawałem bardziej sparaliżowanego, niż byłem naprawdę. Udało mi się

podsłuchać jego

rozmowy z ludźmi w wieży. Liczyłem na to, że niebawem sytuacja zmieni się na

moją

korzyść. Zaczęło mi właśnie wracać czucie w lewej części ciała, kiedy

nadszedł wasz

niebieski przyjaciel. To odwróciło uwagę Tabora i zaatakowałem ich obu.

Miles uniósł brwi.

- Jak ci się to do diabła udało? - Dłonie Galeniego zaciskały się i roz-

wierały, kiedy

background image

mówił. - Sam nie wiem... - przyznał. - Pamiętam, że ich uderzyłem... -

Spojrzał na Marka. -

Dobrze było mieć w końcu wyraźnie określonego wroga.

A zatem, pomyślał Miles, Galeni wyładował zapewne na nich całe napięcie,

jakie

nagromadziło się w nim w ciągu ostatniego potwornego tygodnia i tej zwariow-

anej nocy.

Miles widział już przedtem ludzi opętanych szaleństwem walki.

- Czy oni żyją?

- Naturalnie.

Miles pomyślał, że uwierzy w to dopiero, kiedy ich zobaczy. Uśmiech Galeniego

był

niepokojący - długie zęby pobłyskiwały złowieszczo w ciemnościach.

- Ich wóz - wtrącił Ivan.

- Właśnie, ich wóz - zgodził się Miles. - Czy wciąż tam stoi? Czy możemy się

do

niego dostać?

- Chyba tak - powiedział Galeni. - Ale teraz w przejściu jest przynajmniej

jeden

oddział policji. Słyszałem ich.

- Będziemy musieli zaryzykować.

- Łatwo ci mówić - mruknął zadziornie Mark. - Masz immunitet dyplomatyczny.

Miles spojrzał na niego, owładnięty nagle szaloną myślą.

- Mark - powiedział. - Co ty na to, żeby zarobić te sto tysięcy betańskich

dolarów?

- Przecież tego bonu kredytowego tak naprawdę nie ma.

- Tak powiedział Galen. Przypomnij sobie, ile razy mylił się tej nocy. -

Miles rzucił

okiem na Galeniego, żeby sprawdzić, jak podziałało na niego imię ojca. Najwy-

raźniej

uspokajająco - powoli na twarz wracał mu ów chłodny, skupiony wyraz. - Kapi-

tanie Galeni.

Czy ci dwaj Cetagandanie są przytomni lub mogą być ocuceni?

- Jeden na pewno jest przytomny. A teraz może i obaj. Czemu pytasz?

- Świadkowie. Dwóch świadków. Idealnie.

- Myślałem, że się przekradamy, zamiast oddać się w ręce policji, właśnie po

to, aby

uniknąć świadków - powiedział płaczliwie Ivan.

- Myślę - przerwał mu Miles - że lepiej, abym ja był admirałem Naismithem.

Nie

obraź się, Mark, ale masz problemy z betańskim akcentem. Chyba to „r” w

końcówkach ci nie

wychodzi. Poza tym masz więcej doświadczenia w byciu lordem Vorkosiganem.

Brwi Galeniego uniosły się do góry, kiedy zrozumiał istotę pomysłu Milesa.

Pogrążony w myślach, skinął głową. Spojrzał na Marka.

- Taak. Powinieneś nam pomóc. Jesteś nam to winien. - Z twarzy Galeniego

trudno

było cokolwiek wyczytać. Mark wzdrygnął się. Kapitan dodał, już łagodniejszym

tonem: -

Mnie jesteś to winien.

Nie było teraz czasu na roztrząsanie, ile z kolei Galeni jest winien Markowi,

choć

Miles wyczytał z oczu kapitana, że przynajmniej ten zdaje sobie sprawę, iż

nawzajem są

swoimi dłużnikami. Był pewien, że Galeni nie zaprzepaści tej okazji.

Przekonany, że ma w Galenim sojusznika, admirał Naismith powiedział:

- Chodźmy zatem do tunelu. Prowadź, kapitanie.

background image

Kiedy wyszli z rury windowej przejścia podziemnego, zobaczyli z lewej strony,

kilka

metrów od siebie, cetagandański szybkowóz zaparkowany w ciemnym zakątku pod

drzewami. Tego wyjścia nie strzegł żaden patrol policyjny - natomiast drugie,

prowadzące do

parku, było, jak twierdził Galeni, obstawione przez dwóch funkcjonariuszy.

Miles nie chciał

tego sprawdzać - już samo przejście przez tunel było wystarczająco pełne

wrażeń, ledwo

uniknęli starcia z policyjnym oddziałem specjalnym.

Rozłożyste gałęzie rosnącego nieopodal platanu powodowały, że wóz nie był

widoczny z domów i zamkniętych o tej porze sklepów, znajdujących się po prze-

ciwnej stronie

wąskiej uliczki. Miles miał nadzieję, że żaden cierpiący na bezsenność obywa-

tel nie był

świadkiem mającej tu niedawno miejsce bójki. Również biegnąca nad nimi auto-

strada była

odgrodzona murem. Mimo to nie czuł się bezpiecznie.

Szybkowóz nie miał oznaczeń ambasady ani niczego innego, co rzucałoby się w

oczy.

Był to niepozorny, ani stary, ani nowy, lekko przybrudzony pojazd, na pewno

wykorzystywany do tajnych operacji. Miles uniósł brwi i cicho gwizdnął, kiedy

zobaczył

świeże wgniecenie w boku pojazdu, mniej więcej wielkości ludzkiej głowy.

Chodnik był

poplamiony krwią. Na szczęście w półmroku kolor czerwony nie rzucał się tak

bardzo w

oczy.

- Nie narobiliście tu przypadkiem trochę hałasu? - rzucił do Galeniego, wska-

zując

głową na wgniecenia.

- Hę? Nie, raczej nie. Głuche uderzenia. Nikt nie krzyczał.

Galeni omiótł spojrzeniem uliczkę, poczekał, aż przemknie koło nich jakiś

zabłąkany

szybkowóz, i podniósł przyciemnianą, sferyczną osłonę kabiny.

W środku było dwóch mężczyzn, wciśniętych na tylne siedzenie i przywiązanych

do

własnego sprzętu. Ubrany po cywilnemu porucznik Tabor mrugał oczami znad kne-

bla. Oparty

o niego, zgięty wpół, siedział człowiek z niebieską farbą na twarży. Miles

uniósł jego powieki

i stwierdził, że tamten ma oczy wywrócone białkami do góry. Zaczął szperać z

przodu

szybkowozu w poszukiwaniu apteczki. Ivan zapakował do środka Elli, a sam

zajął miejsce za

sterami. Mark wśliznął się na siedzenie obok Tabora, Galeni zaś usiadł z dru-

giej strony ich

więźniów. Ivan wcisnął przycisk sterownika osłony - zamknęła się ze świstem,

ściskając ich

w środku. Siedem osób to nie było mało.

Miles przechylił się ponad oparciem przedniego fotela i przyłożył hiporozpy-

lacz z

synerginą do szyi kapitana centurii. Był to lek przeciwwstrząsowy. Być może

ocuci go,

pomyślał, a na pewno mu nie zaszkodzi. Akurat w tym momencie, choć mogło się

to

wydawać dziwne, życie i zdrowie niedoszłego zabójcy Milesa było dla nich

niezmiernie

background image

ważne. Po namyśle zaaplikował dawkę synerginy również Elli. Spadł mu kamień z

serca,

kiedy usłyszał jej jęk.

Szybkowóz uniósł się lekko i z sykiem ruszył naprzód. Miles odetchnął z ulgą,

kiedy

zostawili za sobą nabrzeże i zagłębili się w miasto. Uruchomił naręczny komu-

nikator i

powiedział swoim najczystszym betańskim akcentem:

- Nim?

- Słucham, sir.

- Weź namiar na mój komunikator i lećcie za nami. Myśmy tu już wszystko

skończyli.

- Tak jest, sir. Mamy pana namiary.

- W porządku. Bez odbioru.

Oparł głowę Elli na swoim kolanie i odwróciwszy się, spojrzał na Tabora.

Wzrok

gemporucznika biegał tam i z powrotem pomiędzy Milesem a Markiem.

- Witaj, Tabor - powiedział Mark, odpowiednio przygotowany, głosem barrayar-

skiego

Vora. Czy to naprawdę brzmi tak fałszywie, pomyślał Miles. - Jak tam twoje

bonsai?

Tabor odsunął się lekko. Kapitan centurii drgnął, jego powieki rozwarły się

nieznacznie, spojrzał wokół. Spróbował się ruszyć, ale doszło do niego, że

jest związany, i

opadł na oparcie fotela - nie tyle, by odpocząć, ile po to, aby nie marnować

sił na

niepotrzebne ruchy.

Galeni pochylił się i poluzował Taborowi knebel.

- Przykro mi, Tabor, ale nie dostaniesz admirała Naismitha. W każdym razie

nie tutaj,

na Ziemi. Możesz to przekazać swoim rozkazodawcom. Admirał jest pod naszą

ochroną,

dopóki jego flota nie opuści orbity. Odwdzięczamy się mu tym samym za pomoc,

jaką nam

okazał w znalezieniu Komarrczyków, którzy ostatnio porwali kilku naszych pra-

cowników.

Tak więc wycofaj się.

Tabor wypluł knebel, poruszył kilka razy szczęką i przełknął ślinę, tocząc

dokoła

wzrokiem.

- Pracujecie razem? - spytał chrapliwym głosem.

- Niestety - mruknął Mark.

- Najemnik - zaszczebiotał Miles - chwyta się wszystkiego.

- Popełniłeś błąd - wysyczał kapitan centurii, patrząc na admirała - kiedy

przyjąłeś ten

mierzący w nas kontrakt na Dagooli.

- Nie sposób się z tym nie zgodzić - powiedział wesoło Miles. - Po tym, jak

uratowaliśmy tę ich cholerną armię, Ruch Oporu nas wykiwał. Zapłacili nam

tylko połowę

obiecanych pieniędzy. Nie wydaje mi się, żeby Cetagandanie byli skłonni wy-

nająć nas,

abyśmy z kolei załatwili tamtych, co? Nie? Niestety, nie mogę sobie pozwolić

na prywatną

zemstę. Przynajmniej na razie. Inaczej nie mógłbym się zatrudnić u... -

Wyszczerzył zęby w

złowrogim uśmiechu, który posłał Markowi. Ten odpowiedział mu szyderczym gry-

masem. -

...tych starych przyjaciół.

background image

- A więc naprawdę jesteś klonem - szepnął Tabor, patrząc na legendarnego

dowódcę

najemników. - Myśleliśmy... - urwał.

- Myśleliśmy, że to wasz wytwór... - powiedział Mark - lord Vorkosigan.

Nasz?! - bezgłośnie się poruszyły usta osłupiałego Tabora.

-...ale ta operacja potwierdza ostatecznie jego komarrskie pochodzenie -

dokończył

Mark.

- Zawarliśmy umowę - przemówił Miles, jakby zaniepokojony tonem tej wypow-

iedzi,

spoglądając to na Marka, to na Galeniego. - Ochraniacie mnie, dopóki nie

opuszczę Ziemi.

- Zgoda - powiedział Mark. - Pod warunkiem, że nigdy więcej nie będziesz się

zbliżał

do Barrayaru.

- Weź sobie cały ten przeklęty Barrayar. A ja wezmę resztę Galaktyki.

Kapitan centurii znów zaczynał tracić przytomność. Próbował jednak do tego

nie

dopuścić - zacisnął powieki i starał się miarowo oddychać. To wstrząs, po-

myślał Miles. Elli,

wciąż z głową na jego kolanach, otworzyła oczy. Pogładził jej loki. Cicho be-

knęła - synergina

uchroniła ją przed zwykłą reakcją poogłuszeniową, jaką były wymioty. Usiadła,

rozejrzała

się, zobaczyła Marka, Cetagandan i Ivana i zacisnęła zęby, próbując ukryć swą

dezorientację.

Miles uścisnął jej dłoń. Później ci to wytłumaczę, zdawał się mówić jego

uśmiech.

Zmarszczyła brwi z irytacją i spojrzała na mego. Mam nadzieję. Uniosła dumnie

głowę,

starając się nie dać po sobie poznać w obecności wroga, jak bardzo jest

oszołomiona.

Ivan odwrócił się do Galeniego i zapytał, wydymając usta:

- To co robimy z tymi Cetagandanami, sir? Wyrzucamy ich? Z jakiej wysokości?

- Nie ma, jak sądzę, potrzeby wywoływania międzyplanetarnego incydentu. - Ga-

leni,

wesoły jak szczygieł, przejął sposób mówienia Milesa. - A może jest, co, po-

ruczniku Tabor?

Może by pan chciał, żeby miejscowe władze zostały powiadomione o tym, co

pański

gemtowarzysz naprawdę próbował zrobić w barierze zeszłej nocy? Nie? Tak

myślałem. No

dobrze. Ivanie, oni potrzebują opieki medycznej. Porucznik Tabor bardzo ni-

eszczęśliwie

złamał sobie rękę, a jego... przyjaciel ma, jak sądzę, wstrząs. Między in-

nymi. To co, Tabor,

mamy was wysadzić koło szpitala, czy wolałbyś może, żeby się wami zajęto w

waszej

ambasadzie?

- Do ambasady - wychrypiał Tabor, najwyraźniej świadom możliwych komplikacji

prawnych. - Jeżeli nie chcecie mieć sprawy o usiłowanie zabójstwa - odpow-

iedział groźbą na

groźbę.

- W grę wchodzi najwyżej naruszenie nietykalności osobistej. - Oczy Galeniego

zalśniły.

Tabor uśmiechnął się niewyraźnie. Wyglądał, jakby chciał się odsunąć, gdyby

tylko

miał na to miejsce.

background image

- Cokolwiek by to było, nasi ambasadorowie nie będą tym zachwyceni.

- No właśnie.

Już niemal świtało. Ruch zaczynał się zwiększać. Ivan krążył przez chwilę,

zanim

wypatrzył pusty postój taksówek, na którym nie było ani jednego oczekującego.

To

nadmorskie przedmieście było bardzo daleko od dzielnicy, w której znajdowały

się ambasady.

Galeni całkiem troskliwie pomógł Cetagandanom wydostać się z wozu, ale klucz

kodowy

otwierający pęta na rękach kapitana centurii i nogach Tabora rzucił im dop-

iero wtedy, kiedy

Ivan zawrócił pojazd z powrotem na ulicę.

- Ktoś z moich ludzi podrzuci wam szybkowóz po południu! - zawołał, kiedy

przyśpieszyli. Opadł na swój fotel, kiedy osłona zamknęła się, prychnął i do-

dał pod nosem -

...kiedy go już przeszukamy.

- Myślisz, że ten plan zadziała?

- Na krótką metę - jeśli chodzi o przekonanie Cetagandan, że Barrayar nie ma

nic

wspólnego z Dagoolą - może tak, może nie - westchnął Miles. - Ale

osiągnęliśmy coś

znacznie ważniejszego - oto dwóch lojalnych oficerów będzie przysięgało,

nawet pod

wpływem chemohipnozy, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to bez żadnych

wątpliwości

dwie różne osoby. To będzie miało dla nas nieocenione znaczenie.

- Ale czy Destang będzie tego samego zdania? - spytał Ivan.

- Myślę - odparł sztywno Galeni, wyglądając na zewnątrz - że mało mnie ob-

chodzi,

jakie ma Destang na ten temat zdanie.

Miles zgodził się z nim w duchu. Byli jednak bardzo zmęczeni. Choć z drugiej

strony

byli razem; rozejrzał się, ciesząc się widokiem ich twarzy - Elli i Ivan, Ga-

leni i Mark,

wszyscy cali i zdrowi dotrwali do tej chwili.

Prawie wszyscy.

- Gdzie chcesz, żeby cię wysadzić, Mark? - spytał Miles. Spojrzał z ukosa na

Galeniego, oczekując sprzeciwu, ale ten milczał. Po tym, jak pozbyli się Ce-

tagandan, z

kapitana jakby uszło powietrze, cała energia ulotniła się wraz z adrenaliną.

Wyglądał staro.

Miles wcale nie domagał się sprzeciwu. Uważaj, o co prosisz, bo możesz to do-

stać.

- Przy wejściu na stację podziemną - odparł Mark. - Wszystko jedno którym.

- W porządku. - Miles wywołał na konsoli pojazdu plan miasta. - Trzy przec-

znice w

górę, Ivanie, i potem jeszcze dwie w dół.

Wysiadł razem z Markiem, kiedy szybkowóz zatrzymał się w zatoce przy chod-

niku.

- Zaraz wracam. - rzucił. Obaj poszli do wejścia do rury windowej z napisem

NA

DÓŁ. W tej dzielnicy wciąż jeszcze panował spokój nocy, tylko nieliczni

ludzie przesuwali

się koło nich, ale już niedługo zacznie się poranny szczyt.

Miles rozpiął kurtkę i wyciągnął kodowaną kartę. Z zaniepokojonego spojrzenia

Marka wnioskował, że ten do ostatniego momentu spodziewał się porażacza ner-

wów, w stylu

background image

Ser Galena. Klon wziął kartę i zdziwiony obrócił ją podejrzliwie w dłoniach.

- To by było tyle - powiedział Miles. - Jeśli z twoimi umiejętnościami i tym

bonem

kredytowym nie uda ci się zniknąć na Ziemi, to już nic więcej nie da się zro-

bić. Powodzenia.

- Ale... czego ty ode mnie chcesz?

- Niczego. Absolutnie niczego. Będziesz wolnym człowiekiem tak długo, jak

będziesz

potrafił. Na pewno nie zdamy relacji z, hhm... półprzypadkowej śmierci Ga-

lena.

Mark wsadził bon do kieszeni spodni.

- Chciałeś czegoś więcej.

- Sam widzisz - jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Wska-

zał znacząco

głową na jego kieszeń. Mark zakrył ją dłonią.

- Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał Mark. - Po co mnie tak ustawiasz? Na se-

rio

wziąłeś tę bzdurę o Obszarze Jacksona? Czego ode mnie oczekujesz?

- Możesz to wziąć i zużyć w ogrodach rozkoszy na Marsie. Albo kupić sobie

wykształcenie lub dwa. Albo wyrzucić bon do pierwszego napotkanego zsypu na

odpadki.

Nie jestem twoim właścicielem, nie jestem twoim mistrzem, nie jestem twoim

ojcem ani

matką. Niczego nie oczekuję, nie mam żadnych pragnień. - Zbuntuj się, jeśli

tylko wiesz jak,

mój mały braciszku... Miles rozłożył ręce i zrobił krok do tyłu.

Mark, nie oglądając się za siebie, wskoczył do rury windowej. Wciąż zbity z

tropu

wrzasnął jednak wściekle:

- CZEMU NIE?

Miles odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się.

- Sam się przekonaj! - krzyknął.

Marka schwyciło pole rury i zniknął, wciągnięty w głąb ziemi.

Miles wrócił do czekających nań przyjaciół.

- Czy to było rozsądne? - zaniepokojona Elli przerwała Ivanowi informującemu

ją o

ostatnich wydarzeniach, kiedy Miles usiadł koło niej. - Tak go po prostu

puścić?

- Nie wiem - westchnął Miles. - „Jeśli nie możesz pomóc, to przynajmniej nie

przeszkadzaj”. A ja mu nie mogę pomóc, Galen zbytnio go spaczył. Ma obsesję

na moim

punkcie i przypuszczam, że zawsze będzie ją miał. Znam się na obsesjach.

Najlepszą rzeczą,

jaką mogłem zrobić, to usunąć mu się z drogi. Jeśli nie będę blisko niego, to

może w swoim

czasie się uspokoi. Może... się uratuje.

Milesa zalała fala zmęczenia. Czuł koło siebie ciepło Elli i było mu z tym

bardzo

dobrze. Uświadomił sobie, że zapomniał skomunikować się z Nimem. Zrobił to

zaraz i

odesłał go wraz z patrolem do kosmoportu.

- A dokąd teraz? - Ivan przerwał trwającą już minutę ciszę, świadczącą o

wycieńczeniu wszystkich. - Czy wy dwoje też chcecie jechać do kosmoportu?

- Tak - westchnął Miles. - I uciec z tej planety... Obawiam się jednak, że

dezercja nie

jest zbyt praktycznym rozwiązaniem. Destang wcześniej czy później mnie

złapie. Równie

dobrze możemy wszyscy wrócić do ambasady i złożyć sprawozdanie. Prawdziwe

background image

sprawozdanie - nie ma już przecież po co kłamać, prawda? - Przymknął oczy,

starając się

skupić.

- Jeśli o mnie chodzi, to prawda - mruknął Galeni. - I tak nie jestem zwolen-

nikiem

fałszowanych sprawozdań. W końcu stają się częścią historii, ukrytym w niej

grzechem.

- Wiesz, że... nie chciałem, żeby to tak wyszło... ta konfrontacja minionej

nocy -

powiedział do niego Miles po chwili ciszy. Słabiutko zabrzmiały te

przeprosiny, wziąwszy

pod uwagę, że dopuścił do zabicia jego ojca...

- Myślisz, że to kontrolowałeś? Wszystkowiedzący i wszechwładny? Nikt nie

wyznaczył ci roli Boga, Vorkosigan. - Bardzo nieznacznie jeden z kącików ust

Galeniego

uniósł się do góry. - Choć jestem pewien, że to niedopatrzenie. - Odchylił

się do tyłu i

zamknął oczy.

Miles odchrząknął.

- A zatem, Ivanie, z powrotem do ambasady. Ale... bez pośpiechu. Jedź powoli,

nie

miałbym nic przeciwko zobaczeniu choć trochę Londynu, w porządku? - Oparł się

o Elli i

przyglądał się, jak późnowiosenny świt wkrada się do miasta posklejanego z

różnych czasów,

współistniejących obok siebie niczym światło i cień pomiędzy dwoma ulicami.

***

Kiedy wszyscy ustawili się w rządku w biurze Galeniego w ambasadzie, Milesowi

przypomniały się chińskie małpki, jakie jego szef sztabu, Tung, trzymał na

półce w swojej

kwaterze. Ivan zdecydowanie był małpką „nic nie widziałem”. Mocno zaciśnięte

usta

Galeniego, po tym, jak wymienił spojrzenia z Destangiem, czyniły zeń pier-

wszego kandydata

na małpkę „nic nie powiem”. W ten sposób Milesowi pozostawała rola „nic nie

słyszałem”,

ale chyba niewiele by mu pomogło zakrycie swoich uszu dłońmi.

Miles spodziewał się, że Destang będzie wściekły, ale ten wyglądał raczej na

zdegustowanego. Kiedy zasalutowali mu, odwzajemnił im tym samym i rozsiadł

się wygodnie

w fotelu Galeniego. Gdy jego wzrok padł na Milesa, kreska jego ust stała się

z poirytowania

jeszcze cieńsza.

- Vorkosigan. - Nazwisko Milesa zawisło przed nimi w powietrzu jak coś real-

nego.

Destang przyjrzał się temu z niechęcią i ciągnął dalej: - Kiedy skończyłem

dziś o siódmej

rano rozmowy z niejakim śledczym Reedem z Londyńskiego Sądu Miejskiego, pow-

iedziałem

sobie, że tylko boska interwencja może uchronić cię przed moim gniewem. Boska

interwencja

przybyła o dziewiątej w osobie specjalnego kuriera z KG CesBezu. - Destang

uniósł w górę

trzymany dwoma palcami dysk z danymi oznaczony cesarską pieczęcią. - Oto nowe

i pilne

rozkazy dla twoich Dendarian.

Jako że Miles spotkał już kuriera w kantynie, nie było to dla niego zupełnym

background image

zaskoczeniem. Powstrzymał się przed skoczeniem do przodu.

- Słucham, sir? - spytał rozradowany.

- Wygląda na to, że pewna wolna flota najemna działająca w odległych rejonach

Sektora IV, prawdopodobnie na zlecenie jakiegoś rządu subplanetarnego, przek-

roczyła cienką

linię dzielącą partyzantkę od zwykłego piractwa. Ich blokada tunelu cza-

soprzestrzennego

przerodziła się z zatrzymywania i przeszukiwania statków w ich konfiskowanie.

Trzy

tygodnie temu porwali zarejestrowany taucetański okręt pasażerski, żeby

przekształcić go w

transportowiec wojskowy. Jak na razie nic poważnego, ale potem jakiemuś

mądrali wpadło

do głowy, że mogliby powiększyć swój żołd, żądając okupu za pasażerów. Kilka

rządów

planetarnych, których obywatele zostali porwani, rozpoczęło pod przewodnict-

wem Taucetan

negocjacje z porywaczami.

- A jaki związek ma ta sprawa z nami, sir? - Sektor IV, jakkolwiek by liczyć,

leżał

dość daleko od Barrayaru, ale Miles przeczuwał, co się święci. Ivan wyglądał

na niezwykle

zaciekawionego.

- Okazało się, że wśród pasażerów jest jedenastu obywateli barrayarskich,

między

innymi żona ministra przemysłu ciężkiego, lorda Vorvane’a, z trójką dzieci.

Ponieważ

Barrayarczycy stanowią mniejszość wśród dwustu szesnastu porwanych, odmówiono

nam

jakiejkolwiek kontroli nad zespołem negocjacyjnym. Na dodatek nieprzyjazne

nam rządy nie

pozwoliły naszej flocie skorzystać z trzech węzłów komunikacyjnych leżących

na najkrótszej

trasie z Barrayaru do Sektora IV. Inną drogą podróż tam zajęłaby osiemnaście

tygodni. Z

Ziemi twoi Dendarianie mogą dostać się do tamtejszej przestrzeni lokalnej w

niecałe dwa

tygodnie. - Destang zamyślił się, marszcząc czoło. Ivan był pod wrażeniem.

- Twoje rozkazy dotyczą oczywiście uratowania obywateli cesarstwa, jak

również tylu

pozostałych pasażerów, ilu się da, oraz zastosowania odpowiednich środków

karnych, żeby

sprawcy nigdy więcej nie powtórzyli swojego czynu. Ponieważ jesteśmy w trak-

cie

negocjowania ważnego traktatu z Taucetanami, nie chcemy - gdyby coś poszło

nie tak - żeby

się dowiedzieli, kto stoi za tą jednostronną próbą niesienia pomocy. Wybór

metody, jaką

zastosujesz do osiągnięcia powyższych celów, najwyraźniej pozostawiono tobie.

Wszystkie

szczegółowe informacje, jakie KG miała osiem dni temu, są tutaj. - Wreszcie

podał dysk z

danymi; Miles schwycił go chętnie. Teraz Ivan wyglądał na zazdrosnego.

Destang wyciągnął

coś jeszcze i podał Milesowi, sprawiając wrażenie, jakby mu wyrywano wątrobę.

- Kurier

przywiózł również kolejny bon kredytowy na osiemnaście milionów marek. Na wy-

datki

background image

operacyjne podczas najbliższych sześciu miesięcy.

- Dziękuję, sir!

Destang zwrócił swój wzrok na Ivana.

- Poruczniku Vorpatril.

- Słucham, sir? - Ivan stanął na baczność, przyjmując entuzjastyczny wyraz

twarzy.

Miles był gotów świadczyć, że Ivan był zupełnie niewinny, nic nie wiedział i

w zasadzie był

ofiarą, ale nie okazało się to konieczne. Destang popatrzył na jego kuzyna

dłuższą chwilę, po

czym westchnął.

- Nieważne.

Następnie spojrzał na Galeniego, który stał cały zesztywniały. Po tym, jak

ściągnęli

dziś rano Destanga do ambasady, cała trójka umyła się, Ivan i Galeni prze-

brali się w czyste

mundury i wszyscy napisali lakoniczne sprawozdania, które komodor przed

chwilą przejrzał.

Nikt z nich jednak dotąd nie zmrużył oka. Ile jeszcze zniesie Galeni, zanim

przekroczy

granicę i wybuchnie?

- Kapitanie Galeni - powiedział Destang. - Z wojskowego punktu widzenia jest

pan

oskarżony o zlekceważenie rozkazu zakazującego panu opuszczanie kwatery. Po-

nieważ

obecny tu Vorkosigan uniknął odpowiedzialności za podobne wykroczenie, to

stoję przed

pewnym dylematem. Okolicznością łagodzącą jest porwanie Vorpatrila. Uratow-

anie go oraz

śmierć wroga Barrayaru są jedynymi realnymi rezultatami... działań minionej

nocy. Wszystko

inne to spekulacje, domysły na temat twoich intencji i stanu umysłu. Chyba że

poddasz się

przesłuchaniu przy użyciu fast-penty, żeby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości.

Galeni wyglądał na wzburzonego.

- Czy to jest rozkaz, sir?

Miles zdał sobie sprawę, że Galeni był o krok od złożenia swojej rezygnacji -

teraz

kiedy dokonano takich poświęceń. Chciał go szturchnąć; nie, nie! Słowa za-

palczywej obrony

przemknęły Milesowi przez głowę. Fast-penta urąga godności oficera, sir! -

albo nawet: Jeśli

zaaplikuje mu pan dawkę, to proszę zrobić to również mnie - w porządku, Ga-

leni, wyzbyłem

się godności lata temu... Tylko że nietypowa reakcja organizmu Milesa na

fast-pentę osłabiała

tę ostatnią propozycję. Ugryzł się w język i czekał.

Destang wyglądał na zakłopotanego. Po chwili powiedział po prostu:

- Nie. - Podniósł wzrok i dodał: - Ale oznacza to, że raporty mój, twój, Vor-

kosigana i

Vorpatrila zostaną wysłane Simonowi Illyanowi do oceny. Nie zgodzę się na

zamknięcie

sprawy. Nie uzyskałem swojego stopnia dzięki miganiu się od decyzji wo-

jskowych czy

beztroskiemu mieszaniu się w polityczne. Twoja... lojalność, podobnie jak los

klona

Vorkosigana, stały się zbyt niejasną kwestią polityczną. Nie jestem prze-

konany o

background image

skuteczności planu integracji Komarru na dłuższą metę, ale nie chciałbym

przejść do historii

jako ktoś, kto go udaremnił.

- Podczas gdy sprawa pozostanie w zawieszeniu - ciągnął - z braku dowodów

zdrady

powrócisz do swych zwykłych zadań w ambasadzie. Nie mnie dziękujcie - dodał

głuchym

głosem, gdy Miles uśmiechnął się, Ivan chrząknął, powstrzymując się przed

parsknięciem, a

wyraz twarzy Galeniego stał się nieco mniej ponury. - Takie było życzenie am-

basadora.

Możecie wrócić do swoich obowiązków.

Miles powstrzymał się od szybkiego wybiegnięcia z biura, zanim Destang zmieni

zdanie, zasalutował komodorowi i skierował się wraz z innymi spokojnym krok-

iem w stronę

drzwi. Nim wyszli, Destang dodał:

- Kapitanie Galeni.

Galeni stanął.

- Słucham, sir.

- Moje kondolencje. - Słowa te były jakby wyciągnięte z Destanga siłą, ale

jego

skrępowanie najlepiej świadczyło o ich szczerości.

- Dziękuję, sir. - Głos Galeniego był całkowicie pozbawiony wyrazu, ale w

końcu

kapitan zdobył się na krótkie skinienie głowy.

Luki i korytarze „Triumpha” wypełniał hałas powracającego personelu, montow-

ania

wyposażenia, ostatnich napraw i ładowania końcowych dostaw. Panował hałas,

ale nie chaos;

ruchy były celowe i energiczne, a nie frenetyczne. Brak szaleństwa był dobrym

znakiem,

biorąc pod uwagę, jak długo stacjonowali w jednym miejscu. Solidna kadra

podoficerów

Tunga nie pozwalała, by rutynowe przygotowania opóźniły się choć o minutę.

Miles z Elli u boku znajdował się w oku cyklonu zainteresowania od chwili,

kiedy

wszedł na pokład. Co to za nowy kontrakt, sir? Prędkość, z jaką młyn plotek

wypluwał z

siebie kolejne, zarówno celne, jak i absurdalne domysły, była zaskakująca.

Tak, mamy

kontrakt... owszem, opuszczamy orbitę. Kiedy tylko będziecie gotowi. Jesteś

gotów, mistrzu? A

reszta twojego oddziału? Więc może lepiej idź im pomóc...

- Tung! - Miles powitał swojego szefa sztabu. Przysadzisty Eurazjata był

ubrany po

cywilnemu i niósł bagaże. - Właśnie wróciłeś?

- Właśnie wyjeżdżam. Czy Auson nie poinformował pana, admirale? Od tygodnia

próbowałem się z panem skontaktować.

- Co się stało? - Miles odciągnął go na stronę.

- Złożyłem rezygnację. Przechodzę na emeryturę.

- Co? Dlaczego?

Tung uśmiechnął się.

- Może mi pan złożyć gratulacje. Żenię się. Miles, oszołomiony, bąknął:

- Gratuluję... Kiedy to się stało?

- Na przepustce, rzecz jasna. Jest w zasadzie moją daleką krewną. To wdowa.

Od

background image

czasu kiedy umarł jej mąż, zajmuje się przewozem turystów łodzią po Amazonce.

Jest

kapitanem i kucharzem. Potrafi zrobić zabójczą wieprzowinę muszu. Niestety

starzeje się

trochę i potrzebuje czyichś mięśni. - Tung, zbudowany jak tur, z pewnością

mógł je zapewnić.

- Będziemy wspólnikami. Do diabła - ciągnął - kiedy wykupicie moją część

„Triumpha”,

będziemy mogli się obejść bez turystów. Jeśli kiedykolwiek, chłopcze, będzi-

esz chciał

spróbować nart wodnych na Amazonce za pięćdziesięciometrowym jachtem podusz-

kowym,

to wpadnij.

A resztki po mnie pewnie zjedzą zmutowane piranie, pomyślał Miles. Wizja

Tunga

spędzającego zmierzch swojego życia na oglądaniu słonecznych zmierzchów z

pokładu łodzi

z pulchną - Miles był przekonany, że była pulchna - Eurazjatką siedzącą mu na

kolanach i

trzymającego w jednej ręce drinka, drugą zaś pałaszującego wieprzowinę muszu

- straciła dla

Milesa nieco swego uroku, gdy: a) obliczył, ile będzie flotę kosztować wyku-

pienie udziału

Tunga w „Triumphie”, oraz b) zobaczył, jak wielka dziura w kształcie Tunga

powstanie w

jego strukturze dowodzenia.

Bełkotanie czegoś bez sensu, łapanie tchu lub bieganie w kółko nie były

właściwymi

reakcjami. Zamiast tego Miles ostrożnie powiedział:

- Hm... jesteś pewien, że nie będziesz się nudził?

Tung - niech diabli wezmą jego przenikliwy wzrok! - zniżył głos i odpowiedz-

iał na

prawdziwe pytanie:

- Nie odszedłbym, gdybym nie był przekonany, że sobie poradzisz. Znacznie

spoważniałeś, chłopcze. Tylko tak trzymać. - Uśmiechnął się i splótł dłonie,

aż mu strzeliło w

palcach. - Poza tym masz przewagę nad wszystkimi dowódcami najemnych flot w

Galaktyce.

- Jaką przewagę? - spytał Miles. Tung jeszcze bardziej zniżył głos.

- Ty nie musisz troszczyć się o zysk.

Tylko ta uwaga i sardoniczny uśmiech - małomówny Tung nie posunie się nigdy

dalej

i nie przyzna otwarcie, że już dawno temu domyślił się, kto jest ich

prawdziwym mocodawcą.

Zasalutował i wyszedł.

Miles przełknął ślinę i zwrócił się do Elli:

- Cóż... zwołaj za pół godziny zebranie Działu Wywiadu. Nasi szperacze pow-

inni jak

najprędzej wyruszyć w drogę. Najlepiej, gdyby przeniknęli do organizacji

wroga przed

naszym przybyciem.

Miles umilkł, kiedy zdał sobie sprawę, że miał przed sobą najlepszą szper-

aczkę floty,

jeśli chodzi o pracę wśród ludzi; w terenie z kolei niezrównany był niejaki

porucznik Christof.

Wysłać ją teraz do przodu, z dala od siebie, w niebezpieczeństwo - nie, nie!

- to właśnie

background image

podpowiadała mu logika. Quinn marnowała swoje zdolności w roli ochroniarza,

tylko przez

przypadek wykonywała tak często tę funkcję. Miles zmusił się do mówienia

dalej, jak gdyby

nigdy nic.

- Są najemnikami, któremuś z naszych powinno się udać po prostu do nich

dołączyć.

Jeśli znajdziemy kogoś, kto dobrze się wmiesza w tę grupę psychotycznych pi-

ratów...

Szeregowiec Danio przechodził właśnie obok, przystanął i zasalutował.

- Dziękuję za zwolnienie nas z więzienia, sir. Naprawdę... nie spodziewałem

się tego.

Nie pożałuje pan, przyrzekam.

Miles i Elli spojrzeli po sobie, kiedy Danio oddalił się ciężkim krokiem.

- Jest twój - rzekł Miles.

- W porządku - odparła Quinn. - Co dalej?

- Zanim odlecimy, niech Thorne wyciągnie z ziemskiej komsieci tyle informacji

o tym

porwaniu, ile się da. KG CesBezu mogła nie dostrzec paru szczegółów. - Pokle-

pał się po

kieszeni z dyskiem i westchnął, zbierając się w sobie do czekającego ich za-

dania. - To

przynajmniej powinno być łatwiejsze niż wakacje na Ziemi - powiedział z

nadzieją w głosie. -

Czysto wojskowa operacja, żadnych krewnych, żadnej polityki, wielkich pi-

eniędzy. Prosta

rozgrywka między dobrymi i złymi.

- Wspaniale - powiedziała Quinn. - My jesteśmy którymi?

Miles ciągle zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie, gdy flota opuszc-

zała

orbitę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bujold, Lois McMaster Barrayar 05 Towarzysze Broni
Bujold Lois McMaster Barrayar 01 Strzępy Honoru
Bujold Lois McMaster Barrayar 3 Uczeń wojownika
Bujold Lois McMaster Barrayar 4 Granice nieskończoności
Bujold Lois McMaster Barrayar 6 Gra
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 05 Towarzysze broni
Bujold Lois Mcmaster Cykl Barrayar 01 Strzępy honoru
McMaster Bujold, Lois MV5, Barrayar
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 03 Uczeń wojownika
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 02 Barrayar
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 04 Granice nieskończoności
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 06 Gra
Bujold Lois McMaster Cykl Barrayar 08 Lustrzany taniec
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 08 Lustrzany taniec
Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 07 Cetaganda
Bujold, Lois McMaster Adventure of the Lady on the Embankment
Bujold, Lois McMaster Vorkosigan SS Labyrinth
Bujold, Lois McMaster Vorkosigan 09 Brothers in Arms
Bujold, Lois McMaster Adventure of the Lady on the Embankment

więcej podobnych podstron