Lis McMaster Bujold
Towarzysze Broni - część piąta cyklu Barrayar
Przekład Bartosz Grudowski Piotr Szymczak
Brothers in Arms
Data wydania oryginalnego - 1989
Data wydania polskiego -1998
Dla Marthy i Andy’ego
PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI
- Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha.
- Oczywiście.
- A nie lorda Vorkosigana.
- Lord Vorkosigan mnie irytuje.
Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszc-
zać. Dla
Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku
i odetchnął jej
oddechem, kiedy zapytała:
- Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?
- Takie karty mi rozdano.
- Kto? Nie rozumiem.
- Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kar-
tami, jakie
mi rozdano. I tak chcę...
- Umrzeć. - Dotknęła ustami jego warg.
- Mmm...
Cofnęła się na moment.
- Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na
mnie
wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie -
nigdy...
Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...
- Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść
z
niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spic-
zastą głowę,
jeślibym się okazał takim głupkiem.
Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć.
Jeśli
Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna
zdobycz za
pół człowieka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wy-
glądał
złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim
dumnym,
lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys,
powgniatany i
nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych trauma-
tycznych
przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły...
Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły
się zarodki
psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi
z ławki, na
której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w
jakim pozwalał
mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy
jego
ruch, stanęła przy nim.
- Tutaj - Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie
- jest
najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. - Skinął na inżyniera z Kay-
merskich
Stoczni Orbitalnych. - Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z
możliwością
ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa,
znajduje się
wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można
zamknąć klapy.
Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. - Miles nie mu-
siał ich sobie
wyobrażać - przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci.
Wciąż miał to
przed oczami.
- Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Nais-
mith? -
zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier.
- Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym
wśród
nich.
- Rozumiem - powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały.
Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie
uśmiechnął się.
Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku,
przesunął ręką wzdłuż
nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko
i co chwila
mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania nic-
zym żaba,
żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając
inżynierowi
zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach,
dosięgnąć
szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go
podsadziła.
Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu,
niczym
podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru.
Inżynier zeskoczył na platformę.
- Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że
ma tych
desantowców?
- Dwanaście. - Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w aryt-
metyce
Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe
dwustu
siedmiu zabitym. Przestań - powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi
w swojej
głowie. - To już nikomu nie pomoże.
- Dwanaście - zanotował inżynier. - Co jeszcze? - Zmierzył wzrokiem poobijany
statek.
- Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to,
że
spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu
z trapem, ale
to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno
będzie chciał
porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też
pilota
Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest
waszą
specjalnością. Podobnie systemy obronne...
- W istocie, nie - pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i po-
rysowanego
kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem,
gdyż dodał: -
Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna
jest czymś
niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas?
- Wasza oferta była najkorzystniejsza.
- Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie,
czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków
handlowych,
odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu.
Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu - pomyślał Miles. Tu,
na
dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w
proch
dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę
Ziemię? Albo że,
nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam...
- Właśnie, spokojnie - powiedział Miles. - Ludzie potrzebują odpoczynku, a
statki
generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokład-
nie tym, co
doktor przykazał. - Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor
wystawi.
Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym,
niemal
cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu
uwierzy.
Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z
największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę
jego obsesję
na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium
Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały
obóz
jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to
na planecie, którą
Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi
rezultatami
koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim
życiem, cena była
nieskończonością podzieloną przez zero.
Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosz-
towało
Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się prze-
dostać na tereny,
gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały
ich jednak
zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie
udało mu się
zostawić z tyłu.
- Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? - Statek wciąż intry-
gował
inżyniera.
- Dagoola to tajna operacja - odparł sztywno Miles. - Nie mówmy o tym.
- Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu - powiedział Ziemi-
anin.
Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do
inżyniera.
- No to pięknie... - wymamrotał. Komandor Quinn wzdrygnęła się.
- Czy to prawda, że Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za pańską głowę? - zapy-
tał z
uśmieszkiem inżynier.
- Tak - westchnął Miles.
- Myślałem... - powiedział inżynier - myślałem, że to plotki. - Odsunął się
lekko, jakby
zakłopotany. A może bał się chorobliwej atmosfery przemocy otaczającej najem-
nika. Jakby
mógł się zarazić, gdyby podszedł zbyt blisko. Może i miał rację... Od-
kaszlnął. - A co się tyczy
terminarza płatności za zmiany konstrukcyjne - jak pan to sobie wyobraża?
- Gotówka przy odbiorze - odparł z miejsca Miles - uwzględnienie rezultatów
kontroli
przeprowadzanych przez moich inżynierów i ostateczne zatwierdzenie przez nich
całości
prac. Takie są warunki waszej oferty, jeśli się nie mylę.
- W zasadzie tak. Hmmm... - Statek powoli przestawał interesować inżyniera.
Miles
poczuł, że Ziemiariin z technika staje się handlowcem. - Takie warunki zaz-
wyczaj
proponujemy klientom, którzy mają osobowość prawną.
- Wolna Najemna Flota Dendarii ma osobowość prawną. Jest korporacją
zarejestrowaną na Obszarze - Jacksona.
- Hmmm... tak, ale - jak by to panu powiedzieć - największe ryzyko, jakie
normalnie
ponosimy, to bankructwo naszych klientów, przed tym, rzecz jasna, jesteśmy
odpowiednio
prawnie zabezpieczeni. Jeśli zaś chodzi o pańską flotę najemną, to...
Zastanawia się, jak wyegzekwować płatności od trupa, pomyślał Miles.
-...ryzyko jest o wiele większe - przyznał otwarcie inżynier, rozkładając
ręce.
Przynajmniej jest szczery.
- Nie podniesiemy naszej ceny. Ale obawiam się, że będziemy musieli żądać
zapłaty z
góry.
Skoro już kończymy z grzecznościami...
- Ale to nie daje nam żadnego zabezpieczenia przed tandetnym wykonaniem -
powiedział Miles.
- Może się pan procesować - zauważył inżynier. - Tak jak wszyscy.
- Ja to ci mogę... - Ręka Milesa powędrowała do pasa, nie natrafiła jednak na
kaburę.
Ziemia, stara Ziemia, stara cywilizowana Ziemia. Stojąca obok komandor Quinn
chwyciła go
za łokieć, chcąc go powstrzymać. Rzucił jej krótkie, uspokajające spojrzenie
- nie, nie
pozwoli sobą kierować admirałowi Naismithowi, głównodowodzącemu Wolnej Na-
jemnej
Floty Dendarii. Jego uśmiech mówił, że to tylko zmęczenie. Gówno prawda, ad-
mirale,
odpowiedziały jej lśniące, brązowe oczy. Nie zamierzali jednak ciągnąć tej
sprzeczki na głos.
- Możecie poszukać lepszej oferty, jeśli chcecie - odparł beznamiętnie
inżynier.
- Szukaliśmy - rzekł krótko Miles. Jak dobrze wiesz... - W porządku. Tak... a
może...
połowa z góry i połowa przy odbiorze?
Ziemianin zmarszczył brwi i potrząsnął głową.
- Kaymer nie zawyża cen, admirale Naismith. A nasze koszty ponadplanowe
należą do
jednych z najniższych w branży. Szczycimy się tym.
W świetle doświadczeń z Dagooli słowa „koszty ponadplanowe” dotknęły Milesa
do
żywego. Zresztą co oni mogą wiedzieć o Dagooli?
- Jeżeli naprawdę niepokoi pana jakość wykonania, to możemy umieścić pi-
eniądze w
depozycie u neutralnej osoby trzeciej, na przykład w banku, aż do zakończenia
prac. Nie jest
to najlepszy układ z naszego punktu widzenia, ale to wszystko, co mogę panu
zaoferować.
Neutralna osoba trzecia z Ziemi, pomyślał Miles. Gdyby nie upewnił się co do
rzetelności Stoczni Kaymerskich, nie byłoby go tutaj. Teraz dręczyła go rac-
zej własna
płynność finansowa. Ale tym zmartwieniem nie chciał się dzielić z innymi.
- Czyżby miał pan problemy z płynnością finansową, admirale? - zapytał z
ciekawością Ziemianin. Miles niemalże widział, jak rośnie cena.
- W żadnym wypadku - skłamał bez zmrużenia oka. Rozprzestrzeniające się
plotki o
trudnościach finansowych Dendarian mogłyby zaszkodzić nie tylko tej umowie. -
Zgoda.
Gotówka z góry na rachunku depozytowym. - Jeśli on nie będzie miał dostępu do
swojego
kapitału, to tym bardziej Kaymer. Stojąca obok Elli Quinn wciągnęła powietrze
z sykiem.
Ziemski inżynier i dowódca najemników uroczyście uścisnęli sobie ręce.
Podążając za inżynierem z powrotem do biura, Miles przystanął przy bulaju, z
którego
rozpościerał się piękny widok na Ziemię. Inżynier, widząc to, uśmiechnął się
i uprzejmie
czekał, nie bez odrobiny dumy.
Ziemia. Stara, romantyczna, wiekowa Ziemia, kropla błękitu w otaczającej
czerni.
Miles zawsze przypuszczał, że pewnego dnia się tu znajdzie, choć, rzecz
jasna, nie w takich
okolicznościach.
Ziemia wciąż była największą, najbogatszą, najbardziej różnorodną i
zaludnioną
planetą z całego obszaru, na którym rozproszyła się ludzkość. Brak tuneli
czasoprzestrzennych w pobliżu Słońca oraz rozczłonkowanie polityczne spowo-
dowały
jednak, że nie odgrywała znaczącej militarnej ani strategicznej roli w Galak-
tyce. Mimo to
Ziemia wciąż panowała, gdyż jej kulturze żadna inna nie mogła dorównać.
Bardziej
doświadczona przez wojny niż Barrayar, bardziej zaawansowana technicznie niż
Kolonia
Beta, była celem wszystkich pielgrzymek, zarówno religijnych, jak i
świeckich. Dlatego też
wszystkie światy, które tylko mogły sobie na to pozwolić, lokowały tu swoje
ambasady.
Łącznie, pomyślał Miles, przygryzając wargę, z Cetagandanami. Admirał Nais-
mith musiał za
wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi.
- Admirale? - Elli Quinn przerwała jego rozważania. Uśmiechnął się przelotnie
na
widok wymodelowanej twarzy, najpiękniejszej, jaką tylko mógł jej po popar-
zeniach plazmą
kupić za swoje pieniądze. Dzięki mistrzostwu chirurgów to wciąż była Elli.
Gdyby tylko
wszyscy jego podwładni mogli liczyć na taką pomoc... - Komodor Tung chce z
panem
rozmawiać.
Uśmiech zastygł mu na ustach. O co może chodzić? Oderwał w końcu oczy od
Ziemi i
podążył za Elli do biura inżyniera, gdzie znajdowała się konsola komunikacy-
jna.
- Wybaczy pan na chwilę - powiedział grzecznie, ale stanowczo, wypraszając
Ziemianina.
Szeroka i dobrotliwa eurazjatycka twarz jego trzeciego oficera pojawiła się
na widzie
konsoli.
- Słucham, Ky?
Ky Tung, już w cywilnym ubraniu, zamiast zasalutować, skinął jedynie głową.
- Właśnie skończyłem załatwiać wszystko w centrum rehabilitacyjnym, gdzie
umieściłem naszych dziewięciu ciężko rannych. Dla większości rokowania są do-
bre. Lekarze
sądzą, że zdołają również uratować czterech spośród ośmiu zamrożeńców, a może
pięciu, jak
się uda. Chirurdzy uważają nawet, że będą potrafili naprawić Ośrodek Skoku u
Demmiego,
jak tylko jego tkanka nerwowa się zagoi. Jeżeli chodzi o cenę, rzecz jasna...
- Tung podał cenę
w jednostkach federalnych GSA, Miles przeliczył je w myśli na barrayarskie
marki
imperialne i zgrzytnął zębami.
Tung uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Taak. Oczywiście jeśli nie chce pan zrezygnować z tej naprawy. Kosztuje
tyle, co
wszystko inne razem wzięte.
Miles potrząsnął głową, wykrzywiając usta w grymasie.
- Jest kilka osób na świecie, które bym chciał wykiwać, ale moi ludzie do
nich nie
należą.
- Dziękuję - powiedział Tung. - Zgadzam się. Teraz mogę już stąd wyjechać.
Muszę
jeszcze tylko podpisać weksel, tym samym biorąc na siebie odpowiedzialność za
rachunek.
Czy jest pan pewny, że zdoła uzyskać tutaj pieniądze należne nam za operację
Dagoola?
- Właśnie zamierzam się tym zająć - obiecał Miles. - Śmiało podpisuj, dopil-
nuję, żeby
wszystko było w porządku.
- Tak jest, admirale - odparł Tung. - Czy po tym będę mógł udać się na urlop
do
domu?
Ziemianin Tung, jedyny człowiek z Ziemi, którego Miles kiedykolwiek spotkał.
Być
może to było powodem przyjaznych uczuć, które podświadomie żywił do tej
planety. - Ile to
urlopu jesteśmy ci dłużni, Ky, około półtora roku? - Wraz z żołdem, niestety,
jakiś głos
podszepnął Milesowi, ale został stłumiony. - Bierz, ile chcesz.
- Dziękuję. - Twarz Tunga rozjaśniła się. - Dopiero co rozmawiałem z moją
córką.
Właśnie dowiedziałem się, że mam wnuka!
- Gratulacje - powiedział Miles. - To twój pierwszy?
- Tak.
- Jedź śmiało. Jeśliby coś się działo, to my już się tym zajmiemy. Jesteś
niezbędny
tylko w walce, nieprawdaż? Hmm... a tak właściwie to gdzie będziesz?
- W domu mojej siostry w Brazylii. Mam tam ze cztery setki krewnych.
- Brazylia, tak? Aha. - Gdzie do diabła jest Brazylia? - Baw się dobrze.
- Nie omieszkam. - Tung pożegnał się, cały w skowronkach. Jego twarz zni-
knęła.
- Cholera. Ciężko mi go tracić, nawet na urlop - westchnął Miles. - Cóż,
zasłużył sobie
na to.
Elli pochyliła się nad krzesłem Milesa. Jej oddech prawie niezauważalnie
musnął jego
ciemne włosy i ponure myśli.
- Czy mogłabym zauważyć, że nie jest on jedynym wyższym oficerem, któremu
przydałby się urlop. Ty też powinieneś czasem odpocząć. Nie zapominaj o tym,
że byłeś
ranny.
- Ranny? - żachnął się Miles. - To tylko kości. Złamane kości się nie liczą.
Całe życie
męczyłem się z tymi przeklętymi kruchymi kośćmi. Muszę się jedynie nauczyć
opierać
pokusie walki w pierwszej linii. Powinienem siedzieć na tyłku w wygodnym fo-
telu w centrum
dowodzenia, a nie na froncie. Gdybym wiedział, jak to będzie wyglądało na Da-
gooli,
wysłałbym kogoś innego w charakterze fałszywego jeńca. W każdym razie odpoc-
ząłem już
sobie w lazarecie.
- A potem przez miesiąc błąkałeś się jak odmrożeniec świeżo po wyjściu z
kuchenki
mikrofalowej. Każde twoje pojawienie się było jak wizyta z zaświatów.
- Na Dagooli funkcjonowałem ciągle na granicy histerii. Nie sposób pracować
bez
przerwy na maksymalnych obrotach, nie płacąc za to ceny. Przynajmniej ja tak
nie potrafię.
- Mam wrażenie, że to nie jest cała prawda. Miles obrócił się do niej na
krześle i
warknął:
- Przestań! To prawda, straciliśmy wielu dobrych ludzi. Nie lubię tracić
ludzi. I płaczę
za nimi... kiedy jestem sam - jeżeli nie masz nic przeciwko!
Elli, zażenowana, zrobiła krok do tyłu.
- Przepraszam - powiedział już dużo łagodniej Miles, wstydząc się swojego wy-
buchu.
- Zdenerwowałem się. Śmierć tego biednego jeńca, który wypadł ze statku,
wstrząsnęła mną
bardziej niż... bardziej, niż mogę sobie na to pozwolić. Nie mogę...
- Zachowałam się arogancko, sir.
Miles wzdrygnął się. To „sir” zabolało go, tak jakby Elli przekłuła szpilką
przedstawiającą go lalkę voodoo. - Nie ma sprawy - odparł.
Chyba najbardziej idiotyczną rzeczą, jaką zrobił jako admirał Naismith, było
przyobiecanie sobie, że nie będzie próbował nawiązać kontaktów intymnych z
członkami
swej organizacji. Niegdyś wydawało się to rozsądnym posunięciem. Tung też się
z tym
zgodził. Ale, na miłość boską, Tung był przecież dziadkiem i hormony dały mu
spokój już
przed laty. Przypomniał sobie, jak odrzucił pierwsze zaloty Elli. „Dobry ofi-
cer nie robi
zakupów w sklepie zakładowym” - powiedział wtedy. Dlaczego nie trzasnęła go w
szczękę za
tak durną odżywkę? Bez słowa przyjęła niezamierzoną obelgę i już nigdy więcej
nie podjęła
próby. Czy przyszło jej kiedyś na myśl, że mówiąc to, miał na myśli siebie, a
nie ją?
Kiedy przez dłuższy czas przebywał ze swoją flotą, często posyłał Elli z
misją
specjalną, z której zawsze powracała ze wspaniałymi wynikami. To ona po-
prowadziła
pierwszą grupę Dendarian na Ziemię i sprawiła, że kiedy reszta floty dotarła
na orbitę,
Stocznie Kaymerskie i inni dostawcy już na nich czekali. Była dobrym ofi-
cerem, chyba
najlepszym po Tungu. Czegóż by teraz nie dał za możliwość wtulenia się w jej
ciało i
kompletnego zatracenia się. Ale na to było już za późno, stracił swoją
szansę.
Nieśmiały, jakby siostrzany uśmiech zagościł na jej twarzy.
- Nie będę cię już więcej męczyć. - Wzruszyła ramionami.
- Ale przynajmniej zastanów się nad tym. Chyba nigdy nie widziałam kogoś
bardziej
potrzebującego łóżka niż ty.
Zabrzmiało dość bezpośrednio, pomyślał spięty Miles. Ale co ona tak naprawdę
chciała powiedzieć? Czy miała to być przyjacielska rada, czy też zaproszenie?
Jeżeli tylko
rada, a on weźmie to za zaproszenie, to czy Elli pomyśli, że chce ją wyk-
orzystać seksualnie?
A jeśli na odwrót, to czy obrazi się i już nigdy nie spojrzy na niego?
Uśmiechnął się,
spanikowany.
- Kasa - wykrztusił. - Kasa, a nie łóżko, jest mi teraz potrzebna. A potem...
potem,
mmm... może byśmy trochę pozwiedzali. Byłoby niemal zbrodnią przelecieć taki
kawał i nie
obejrzeć Matki Ziemi, nawet jeśli przybyliśmy tu przez czysty przypadek. Tak
czy inaczej,
kiedy jestem na dole, powinienem mieć kogoś do ochrony przez cały czas, więc
mogłabyś mi
towarzyszyć...
- Oczywiście. Obowiązki przede wszystkim - westchnęła, prostując się.
Tak, obowiązki przede wszystkim. A jego następnym obowiązkiem było
zameldowanie się u przełożonych admirała Naismitha. Wszystkie jego problemy
powinny
wtedy stać się prostsze.
Miles żałował, że nie przebrał się w cywilne ubranie. Jego nowiutki biało-
szary
mundur admiralski diabelnie rzucał się w oczy w tym pasażu handlowym. Albo
mógł
przynajmniej powiedzieć Elli, żeby się przebrała. Wyglądaliby wtedy jak
żołnierz na
przepustce ze swoją dziewczyną. Ale jego cywilny strój został parę planet
stąd, upchnięty w
jakiejś skrzyni - czy kiedykolwiek zdoła go odzyskać? Ubranie to było szyte
na miarę i
drogie, co wynikało nie tyle nawet z jego pozycji społecznej, ile raczej z
czystej potrzeby.
Miles zwykle potrafił zapomnieć o osobliwościach swojej budowy: za duża głowa
osadzona na przykrótkiej szyi, powykręcany kręgosłup, a na domiar złego ten
wzrost - ledwo
metr czterdzieści. A wszystko to z powodu nieszczęsnego wypadku, jeszcze
przed jego
urodzeniem... Nic jednak boleśniej nie uświadamiało mu kalectwa niż próba
pożyczenia
ubrania od kogoś o normalnych kształtach i rozmiarach. Czy jesteś pewien, że
to mundur się
rzuca w oczy? - pomyślał. A może znowu bawisz się sam z sobą w chowanego?
Przestań.
Wrócił myślami na Ziemię. Port kosmiczny Londyn był fascynującą mieszanką
tysięcy stylów architektonicznych, jakie w ciągu wieków stworzyła ludzkość.
Zaskakująco
bogaty kolor słonecznego światła, padającego przez wzorzysty, szklany dach
hali, zapierał
dech w piersiach. Już samo to mówiło, że wrócił na planetę swoich przodków.
Może później
będzie miał okazję zwiedzić więcej zabytków, popłynie na wycieczkę łodzią
podwodną po
jeziorze Los Angeles lub zobaczy Nowy Jork za Wielkimi Tamami.
Elli ponownie nerwowo okrążyła ławkę pod zegarem słonecznym, badawczo
obserwując tłum. Było to chyba ostatnie miejsce, w którym można by się
natknąć na oddział
Cetagandan, ale jej czujność go cieszyła. Dzięki temu mógł sobie pozwolić na
zmęczenie.
Możesz przyjść i poszukać zabójców pod moim łóżkiem, kiedy tylko chcesz, ko-
chanie...
- W pewien sposób jestem zadowolony, że tu wylądowaliśmy - zauważył. - To
może
się stać wspaniałą okazją dla admirała Naismitha, aby zniknąć na chwilę.
Niech to wszystko
trochę przycichnie... Cetagandanie, podobnie jak Barrayarczycy, przywiązują
dużą wagę do
osoby dowódcy.
- Chyba specjalnie o to nie dbasz.
- Przyzwyczajałem się już od dziecka. Obcy ludzie próbujący mnie zabić to dla
mnie
chleb powszedni. - Pewna myśl uderzyła go swoim czarnym humorem. - Czy wiesz,
że to
pierwszy raz, kiedy ktoś próbuje mnie zabić nie z powodu mojego pochodzenia,
ale dla mnie
samego? Czy opowiadałem ci kiedyś, co mój dziadek zrobił, gdy...
- Myślę, że to on - Elli ucięła jego paplaninę.
Podążył za jej wzrokiem. Faktycznie, musiał być zmęczony, wypatrzyła przed
nim
tego, na kogo czekali. Człowiek, idący ku nim z pytającym wyrazem twarzy, no-
sił modne
ziemskie ubranie, ale włosy miał spięte w stylu popularnym wśród barrayar-
skich
wojskowych. Prawdopodobnie podoficer. Wyżsi rangą woleli inne uczesanie,
mniej
przypominające modę rzymskich patrycjuszy. Muszę pójść do fryzjera - pomyślał
Miles
czując, jak swędzi go kark.
- Lord Vorkosigan? - zapytał przybysz.
- Sierżant Barth? - odparł Miles.
Człowiek skinął głową, a potem spojrzał na Elli.
- Kto to jest?
- Moja ochrona.
- Ach tak. - Zacisnął usta i lekko uniósł brwi. Drobny gest, a jednak
wystarczył, żeby
przekazać jego rozbawienie i pogardę. Milesowi krew napłynęła do twarzy. -
Jest świetna w
tym, co robi.
- Z pewnością, sir. Proszę za mną. - Sierżant odwrócił się i poprowadził ich
do
wyjścia. Miles czuł, że wojskowy pod pozorami obojętności śmieje się z niego
w duchu. Elli
posłała mu pełne niepokoju spojrzenie, jakby świadoma obecnego w powietrzu
napięcia.
Wszystko w porządku, pomyślał Miles, ściskając jej rękę.
Podążyli za swoim przewodnikiem, wyszli z pasażu handlowego, po czym rurą
windową i schodami dostali się na podziemny poziom użytkowy, który był istnym
labiryntem
rozmaitych korytarzy pełnych kabli i światłowodów. Minęliśmy już chyba kilka
kwartałów,
doszedł do wniosku Miles. W końcu sierżant przystanął przed masywnymi
drzwiami.
Rozsunęły się po tym, jak przyłożył dłoń do płytki zamka. Ich oczom ukazał
się krótki
korytarz prowadzący do kolejnych drzwi. Siedzący przy konsoli komunikacyjnej
strażnik,
wyglądający wyjątkowo schludnie w zielonym mundurze Cesarstwa Barrayarskiego,
na ich
widok oderwał się od śledzenia obrazów ze skanerów i wstał, z trudem pow-
strzymując się od
zasalutowania ich ubranemu po cywilnemu przewodnikowi.
- Musimy tu zostawić naszą broń - powiedział Miles. - Całą broń.
Wszyściuteńko.
Elli uniosła brwi zdziwiona nagłą zmianą - nosowy betański akcent admirała
Naismitha zastąpiły twarde i szorstkie barrayarskie tony. Rzadko słyszała ten
jego głos. Już
sama nie wiedziała, który z nich był prawdziwy. Nie było jednak wątpliwości
co do tego,
który wyda się wiarygodny pracownikom ambasady. Miles odkaszlnął, jakby przy-
gotowując
gardło do nowych dźwięków.
Położył na stole kieszonkowy ogłuszacz i długi stalowy nóż w skórzanej
pochwie.
Strażnik obejrzał dokładnie nóż, podważył znajdujące się na końcu wysadzanej
drogimi
kamieniami rękojeści srebrne wieczko, na którego odwrocie odkrył herb. Oddał
sztylet
Milesowi i z zainteresowaniem zajął się małym arsenałem, jaki Elli w tym cza-
sie ułożyła na
jego biurku. Masz, wsadź sobie to w ten swój służbowy tyłek, pomyślał Miles.
Dalej poszedł
już w lepszym humorze.
Po wzniesieniu się rurą windową, znaleźli się w zupełnie innym świecie:
pełnym
dyskretnej elegancji, wytwornym i cichym.
- Oto ambasada Cesarstwa Barrayarskiego - szepnął Miles.
Żona ambasadora musi być kobietą nie pozbawioną gustu. Mimo to budynek
charakteryzowała specyficzna, jakby duszna atmosfera. Niemalże cuchnęło tam
obsesją na
punkcie bezpieczeństwa. Cóż, ambasada planety jest jej cząstką. Można się tu
czuć jak w
domu.
Spuścili się kolejną rurą windową i znaleźli się w biurowej części ambasady.
Przeszli
przez długi korytarz - Miles kątem oka dostrzegł ukryte we wnęce czujniki
skanerowe -
minęli dwoje automatycznych drzwi i weszli do niewielkiego, cichego gabinetu.
- Porucznik lord Miles Vorkosigan, sir - oznajmił sierżant, stając na bac-
zność -...i jego
ochrona.
Miles zacisnął dłonie w pięści. Tylko Barrayarczyk potrafi tak subtelnie wy-
razić
swoją pogardę za pomocą krótkiej przerwy między słowami. Witamy w domu.
- Dziękuję sierżancie, jest pan wolny - powiedział kapitan, siedzący przy bi-
urku
komkonsoli. Ten również był w zielonym mundurze cesarstwa. W ambasadzie
trzeba, bądź co
bądź, zachować pewną oficjalność.
Miles przypatrzył się badawczo oficerowi, który niechybnie miał być jego
nowym
przełożonym. Ten odpowiedział mu równie zaciekawionym spojrzeniem.
Intrygująca postać, choć na pewno nie przystojna. Miał ciemne włosy, wiecznie
półprzymknięte ciemnobrązowe oczy, wąskie, zaciśnięte usta i rzymski nos
pasujący
doskonale do jego uczesania. Swoje kościste i zadbane dłonie złożył razem.
Chyba niedawno
przekroczył trzydziestkę. Ale dlaczego patrzy na mnie, jak gdybym był małym
szczeniakiem,
który mu nasikał na dywan, zastanawiał się Miles. Przed chwilą tu
przyszedłem, jeszcze
nawet nie miałem czasu, żeby go obrazić. O Boże, mam nadzieję, że nie jest to
jeden z tych
barrayarskich wieśniaków, którzy uważają mnie za mutanta, owoc spartaczonej
aborcji...
- A zatem - powiedział kapitan, siadając wygodnie na krześle - jesteś synem
naszego
Wodza...
Uśmiech zastygł Milesowi na ustach. Czerwona mgła zasnuła mu oczy, poczuł,
jak
krew głucho pulsuje w jego uszach. Elli obserwowała go zaniepokojona. Jego
usta poruszyły
się bezgłośnie, przełknął ślinę. Spróbował raz jeszcze:
- Tak jest, sir. - Swój głos słyszał jakby z oddali. - A kim pan jest?
Resztką sił powstrzymał się przed powiedzeniem: „A czyim synem pan jest?”
Nie, nie
może okazać miotającej nim wściekłości, przecież będzie musiał pracować z tym
człowiekiem. Możliwe zresztą, że uraził go niechcący. Nawet na pewno - co on
mógł
wiedzieć o tym, ile Miles musiał walczyć ze swoim wizerunkiem jako protegow-
anego ojca, z
oskarżeniami o brak kompetencji... „Ten mutant jest tu tylko i wyłącznie
dzięki swemu ojcu”.
Słyszał też głos ojca: „Na miłość boską, stańże wreszcie na własnych nogach,
synu!”
Wypuścił z siebie wściekłość wraz z głębokim wydechem i wyprostował się.
- Ach tak - powiedział kapitan. - Przecież rozmawiałeś przed chwilą z moim
adiutantem. Jestem kapitan Duv Galeni, attache wojskowy ambasady, a co za tym
idzie także
zwierzchnik Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, jak również Wojskowych Służb
Bezpieczeństwa na Ziemi. I, muszę przyznać, jestem raczej zdziwiony, że cię
tutaj widzę. Nie
jest dla mnie zupełnie jasne, co powinienem z tobą zrobić.
To nie był akcent z prowincji, miał głos człowieka wykształconego, raczej z
miasta.
Jednak Miles nie potrafił umiejscowić go na mapie Barrayaru.
- Nie dziwi mnie to, sir - odparł. - Sam też nie spodziewałem się, że będę
się
meldował na Ziemi i to w dodatku tak późno. Początkowo miałem zameldować się
ponad
miesiąc temu w Dowództwie Cesarskich Służb Bezpieczeństwa w Kwaterze Głównej
Sektora
Drugiego na Tau Ceti. Ale Wolna Najemna Flota Dendarii została przez nieocze-
kiwany atak
Cetagandan zmuszona do opuszczenia strefy Mahaty Solaris. Jako że nie zapła-
cono nam za
prowadzenie otwartej wojny z Cetagandanami, uciekliśmy i wylądowaliśmy tu,
nie mogąc
dotrzeć na Tau żadną krótszą drogą. I to jest praktycznie pierwsza okazja
zameldowania się,
od czasu kiedy odstawiliśmy uchodźców do ich nowej bazy.
- Nie chciałem... - Kapitan skrzywił się i po chwili podjął: - Nie wiedz-
iałem, że ta
zadziwiająca ucieczka z Dagooli była tajna operacją barrayarskiego wywiadu.
Czy nie
zwiększało to niebezpiecznie ryzyka wybuchu wojny z Cetagandanami?
- Właśnie w tym celu użyto dendariańskich najemników, sir. Początkowo miała
być to
operacja na mniejszą skalę, ale na miejscu... jak by to powiedzieć... sprawy
wymknęły się
trochę spod kontroli. - Twarz Elli pozostała nieruchoma, nie mrugnęła nawet
okiem. - Mam...
mam tutaj szczegółowy raport.
Kapitan wyglądał, jakby zmagał się z myślami, aż wreszcie lekko posmutniałym
głosem zapytał:
- Co właściwie łączy Wolną Najemną Flotę Dendarii z Cesarskimi Służbami
Bezpieczeństwa, poruczniku?
- Hmmm... a co panu już o tym wiadomo? Kapitan Galeni rozłożył ręce.
- Dopóki nie skontaktowałeś się ze mną wczoraj przez wid, zdarzyło mi się o
nich
słyszeć tylko przypadkowo. W moich aktach - aktach służb bezpieczeństwa -
figurują tylko
trzy informacje na temat tej organizacji: nie można ich atakować, powinno się
im
bezwarunkowo pomagać w sytuacjach awaryjnych, a po więcej szczegółów trzeba
się zwrócić
do Kwatery Głównej Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego.
- No tak, słusznie - powiedział Miles. - Przecież to tylko ambasada III kate-
gorii. Cóż,
związek jest dość prosty - Dendarianie są najmowani do ściśle tajnych oper-
acji, które albo
wykraczają poza kompetencje Cesarskich Służb Bezpieczeństwa, albo byłyby
niewygodne
politycznie, gdyby zostały skojarzone z Barrayarem. Dagoola podpada pod obie
kategorie.
Rozkazy są przekazywane ze Sztabu Generalnego, za wiedzą i akceptacją ce-
sarza, przez
dowódcę Cesarskich Służb Bezpieczeństwa Illyana, bezpośrednio do mnie. Jednym
słowem,
droga służbowa jest bardzo krótka. Z założenia ja jestem jedynym łącznikiem.
Opuszczam
KG CesBezu jako porucznik Vorkosigan i potem - gdziekolwiek by to było - po-
jawiam się już
jako admirał Naismith ze świeżym kontraktem w kieszeni. Wypełniamy swoją
misję, a potem,
z punktu widzenia Dendarian, znikam równie zagadkowo, jak się pojawiłem. Bóg
jeden wie,
co ich zdaniem robię w czasie wolnym od pracy.
- Naprawdę cię to interesuje? - spytała Elli z błyskiem w oku.
- Później - wymamrotał półgębkiem Miles.
Kapitan wystukał coś na klawiaturze konsoli komunikacyjnej i rzucił okiem na
ekran.
- Nic z tego nie figuruje w twoich aktach. Dwadzieścia cztery lata - powiedz-
iał z
przekąsem. - Czy nie jest pan, admirale, ciut za młody jak na swój stopień,
hę? - Drwiącym
wzrokiem zlustrował jego dendariański mundur.
Miles starał się nie zwracać na to uwagi.
- To długa historia. Komodor Tung, doświadczony oficer dendariański, jest
rzeczywistym dowódcą grupy. Ja gram tylko swoją rolę.
Elli niemal zawrzała z oburzenia. Surowym spojrzeniem Miles próbował zmusić
ją do
milczenia.
- Robisz więcej niż tylko to - zaoponowała mimo wszystko.
- Jeżeli jesteś jedynym łącznikiem - zmarszczył brwi Galeni - to kim, do di-
abła, jest ta
kobieta? - Nie uważał jej za żołnierza, nawet jeśli w ogóle widział w niej
człowieka.
- To jest tak, kapitanie. Na wypadek sytuacji awaryjnych jest troje Dendarian
znających moją prawdziwą tożsamość. Komandor Quinn, która jest z nami od sa-
mego
początku, to jedna z nich. A jako że mam rozkaz od Illyana nie ruszać się
nigdzie bez
ochrony, więc komandor Quinn spełnia tę funkcję, kiedy zmieniam tożsamość.
Mam do niej
całkowite zaufanie. - Masz szanować moich ludzi, szyderco, cokolwiek o mnie
myślisz...
- Jak długo to już trwa, poruczniku?
- Hmmm... - Miles spojrzał na Elli. - Siedem lat, prawda?
Jej oczy rozbłysły.
- Wydaje się, jakby to było wczoraj - rozmarzyła się. Wyglądało jednak, że
ona też z
trudem stara się nie zwracać uwagi na ton kapitana. Miles miał nadzieję, że
uda jej się nadal
kontrolować swoje zjadliwe poczucie humoru.
Kapitan przyjrzał się swoim paznokciom, po czym przeniósł wzrok na Milesa.
- Cóż, zwrócę się do służb bezpieczeństwa Sektora Drugiego, poruczniku. Ale
jeśli
okaże się, że to tylko żarcik panicza, to już ja się postaram, żebyś został
za to pociągnięty do
odpowiedzialności. Niezależnie od tego, kto jest twoim ojcem.
- To wszystko prawda, sir. Słowo Vorkosigana.
- Dobrze by było - wycedził kapitan Galeni przez zęby.
Miles, rozwścieczony, wciągnął głęboko powietrze. Wreszcie udało mu się roz-
poznać
akcent Galeniego. Wyciągnął szyję.
- Czy pan jest Komarrczykiem, sir?
Galeni nieznacznie skinął głową. Miles, nagle zesztywniały, odwzajemnił mu
tym
samym. Elli, szturchnąwszy go, szepnęła:
- Co u diabła...?
- Później - mruknął Miles. - Wewnętrzne sprawy Barrayaru.
- Jakiś mały wykład?
- Niewykluczone. - Po czym już głośniej dodał - Muszę się skontaktować z mo-
imi
bezpośrednimi przełożonymi, kapitanie Galeni. Nie mam nawet pojęcia, jakie są
moje
następne polecenia.
Galeni zacisnął wargi i spokojnym tonem rzekł:
- Ja jestem teraz pańskim bezpośrednim przełożonym, poruczniku Vorkosigan.
Do diabła, tak dać się odciąć od swoich rozkazodawców, lecz któż mógł go
winić?
Teraz tylko spokojnie...
- Oczywiście, sir. Jakie są moje rozkazy?
Galeni zacisnął dłonie na brzegu biurka, po czym uśmiechnął się ironicznie.
- Będę chyba musiał dołączyć cię do mojego personelu, dopóki się wszystko nie
wyjaśni. Będziesz trzecim zastępcą attache wojskowego.
- Doskonale, sir. Dziękuję - odparł Miles. - Admirał Naismith musi teraz
koniecznie
zniknąć na jakiś czas. Po Dagooli Cetagandanie wyznaczyli nagrodę za jego...
to jest za moją
głowę. Dwa razy mi się upiekło.
Tym razem zesztywniał Galeni.
- Żartujesz?
- Czterech Dendarian zginęło, a szesnastu było rannych z tego powodu - pow-
iedział
sucho Miles. - Nie wydaje mi się to zabawne.
- W takim razie - odparł ponuro kapitan - nie będzie ci wolno opuszczać ter-
enu
ambasady.
A co z Ziemią? Miles westchnął, zrezygnowany.
- Tak jest, sir - powiedział głucho. - Pod warunkiem, że obecna tu komandor
Quinn
będzie moim łącznikiem z Dendarianami.
- Po co ci jeszcze kontakt z Dendarianami?
- To moi ludzie, sir.
- Mówiłeś przecież, że to komodor Tung jest faktycznym dowódcą.
- Tak, ale teraz jest na przepustce w domu. Tak naprawdę, zanim admirał Nais-
mith na
dobre rozpłynie się we mgle, będę musiał uregulować pewne rachunki. Gdyby
pokrył pan
moje bieżące wydatki, mógłbym zakończyć tę misję.
Galeni westchnął; jego palce zatańczyły na klawiaturze.
- Bezwarunkowo pomóc w sytuacjach awaryjnych. Dobrze. Ile potrzebujecie?
- Około osiemnastu milionów marek, sir.
Palce Galeniego zastygły w ruchu, niczym sparaliżowane.
- Poruczniku - zaczął ostrożnie - to jest przeszło dziesięć razy więcej niż
wynosi
roczny budżet całej ambasady. Kilkadziesiąt razy więcej niż budżet tego wydz-
iału!
Miles rozłożył ręce.
- Koszty operacyjne dla pięciu tysięcy żołnierzy i techników plus utrzymanie
jedenastu statków przez ponad sześć miesięcy plus straty w sprzęcie - a stra-
ciliśmy tego
diabelnie dużo na Dagooli. Żołd, żywność, paliwo, ubranie, lekarstwa, amu-
nicja, naprawy -
mogę panu pokazać arkusz kalkulacyjny, sir.
Galeni wyprostował się na krześle.
- Nie wątpię. Ale to Kwatera Główna CesBezu Sektora będzie musiała się tym
zająć.
Tu nawet fizycznie nie ma takich środków.
Miles podrapał się w głowę.
- Aha. W takim razie... - Nie może wpaść w panikę. - W takim razie, czy
mógłbym
pana prosić, sir, o jak najszybsze skontaktowanie się z KG Sektora?
- Proszę mi wierzyć, poruczniku, naprawdę zależy mi na przekazaniu dowództwa
nad
panem komuś innemu. - Wstał. - Proszę mi wybaczyć i chwilkę poczekać. -
Wyszedł z biura,
kręcąc głową.
- Co do diabła? - zdziwiła się Elli. - Myślałam, że zaraz rozniesiesz tego
faceta -
kapitana czy kogo tam - aż nagle przestałeś. Co jest tak niezwykłego w byciu
Komarrczykiem?
- Nie ma w tym nic niezwykłego - odparł Miles. - Natomiast jest coś bardzo
ważnego.
- Ważniejszego niż bycie Vorem?
- W pewien dziwny sposób tak. Wiesz chyba, że planeta Komarr była pierwszym
kosmicznym podbojem Cesarstwa Barrayaru?
- Myślałam, że nazywacie to aneksją.
- Jak zwał, tak zwał. Zajęliśmy ją ze względu na tunele czasoprzestrzenne,
jedyne
nasze połączenie z resztą wszechświata. Ograniczali nasz handel, a poza tym,
co
najważniejsze, dali się przekupić Cetagandanom, by przepuścić ich flotę, gdy
tamci próbowali
nas zaanektować. Pamiętasz pewnie, kto dowodził konkwistą.
- Twój tata. Kiedy był jeszcze admirałem Vorkosiganem, zanim został regentem.
To
uczyniło go sławnym.
- Nawet więcej niż sławnym. Jeśli tylko chcesz zobaczyć dym unoszący się z
jego
uszu, szepnij przy nim „Rzeźnik z Komarr”. Tak właśnie go nazywali.
- To było trzydzieści lat temu, Miles - zauważyła. - Czy tkwiło w tym ziarnko
prawdy?
Miles westchnął.
- Coś w tym było. Nigdy nie udało mi się wyciągnąć od niego wszystkiego, ale
niech
mnie diabli wezmą, jeśli książki historyczne mówią całą prawdę. W każdym ra-
zie podbój
Komarru trochę się skomplikował. W wyniku tego w czwartym roku jego regencji
doszło do
Powstania Komarrskiego, co jeszcze bardziej zagmatwało sytuację. Od tamtej
pory komarrscy
terroryści stali się zmorą służb bezpieczeństwa. Jak sądzę, cesarstwo odpow-
iedziało wtedy
poważnymi represjami. Ale cóż - minęły lata, sytuacja się uspokoiła i obecnie
każdy rozsądny
Barrayarczyk czy Komarrczyk z odrobiną energii jest zajęty zasiedlaniem
świeżo otwartego
Sergyaru. Istnieje pewna frakcja wśród liberałów - przewodniczy jej mój
ojciec - która
pragnie całkowitej integracji Komarru z cesarstwem. Nie cieszy się to popu-
larnością wśród
barrayarskiej prawicy. Ale ojciec ma prawdziwą obsesję na tym punkcie. Jak
twierdzi:
„pomiędzy sprawiedliwością a ludobójstwem nie ma, na dłuższą metę, wyboru”.
Potrafi o tym
mówić godzinami. Zresztą mniejsza o to. Tak czy inaczej, droga do kariery w
naszym
kochanym, starym, klasowym, zwariowanym na punkcie wojska społeczeństwie
prowadzi i
zawsze prowadziła poprzez służbę w armii cesarskiej. Możliwość ta została ot-
warta dla
Komarrczyków dopiero osiem lat temu. Oznacza to, że ci, którzy wstąpili do
wojska, są teraz
pod baczną obserwacją. Muszą udowodnić swoją lojalność, podobnie jak ja muszę
udowodnić... - tu Miles się zawahał - udowodnić, że jestem coś wart. Oznacza
to również, że
jeśli pracuję z Komarrczykiem lub pod jego dowództwem, i nagle okazuje się,
że jestem
martwy, to następnego dnia przerobią go na karmę dla zwierząt. Bo mój ojciec
był
Rzeźnikiem i nikt nie uwierzy, że to nie była zemsta. Zresztą w takim wypadku
każdy
Komarrczyk w armii cesarskiej stanie się nagle podejrzany. Cofnęlibyśmy się
wtedy
politycznie na Barrayarze o dziesiątki lat. Gdybym został teraz zamordowany -
Miles
wzruszył bezradnie ramionami - ojciec by mnie zabił.
- Mam nadzieję, że nie przewidujesz takiej ewentualności - wykrztusiła Elli.
- Ale wróćmy do Galeniego - pośpiesznie podjął Miles. - Jest w wojsku, jest
oficerem,
dostał się nawet do służb bezpieczeństwa. Musiał się nieźle zasłużyć, jak na
Komarrczyka ma
bardzo odpowiedzialne stanowisko. Nie jest to jednak pozycja specjalnie ważna
i bez
wątpienia ukrywa się przed nim pewne kluczowe informacje służb bezpiec-
zeństwa. I nagle
pojawiam się ja i mieszam go do tego. Jeśli zdarzyło mu się mieć jakichś
krewnych w
Powstaniu Komarrskim, to... hmmm... moja obecność tym bardziej go nie uci-
eszy. Wątpię,
aby przepadał za mną, ale będzie musiał mnie strzec niczym oka w głowie. A
ja, czy chcę,
czy nie, będę musiał mu na to pozwolić. To naprawdę niezwykle delikatna
sytuacja.
- Poradzisz sobie. - Elli pogłaskała go po ręce.
- Hmmm... - mruknął ponuro. - Och, Elli - westchnął ciężko, opierając czoło
na jej
ramieniu. - Nie zdobyłem jeszcze pieniędzy dla Dendarian, co gorsza, nie
wiem, kiedy mi się
to uda zrobić... Co ja powiem Ky? Dałem mu słowo!
Tym razem Elli pogłaskała go po głowie. Ale nic nie powiedziała.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jeszcze przez chwilę pozwolił sobie wtulać się w fałdy munduru Elli. Obróciła
się,
wyciągając ku niemu ręce. Czy miała zamiar go objąć? Jeśli tak, postanowił
Miles, to ją
porwie w ramiona i pocałuje tu i teraz. A potem zobaczymy, co się stanie...
Drzwi biura Galeniego rozwarły się za nimi ze świstem. Odskoczyli od siebie -
Elli
stanęła na baczność, czarne loki opadły jej na czoło, Miles zaś przeklął
tylko w duchu
intruzów.
Nie musiał się obracać, żeby rozpoznać ten charakterystyczny, przeciągły
sposób
mówienia.
-...błyskotliwy, owszem, ale diabelnie przewrażliwiony. Wygląda, jakby w
każdej
chwili mógł eksplodować. Niech pan uważa, kiedy zacznie mówić za szybko. Tak,
tak, to
on...
- Ivan - wyszeptał Miles, zamykając oczy. - Czym tak zgrzeszyłem, Boże, że
teraz mi
go tu zsyłasz...?
Ale Bóg nie raczył odpowiedzieć. Miles odwrócił się z fałszywym uśmiechem na
twarzy. Elli zmarszczyła brwi i przechyliła głowę, słuchając z nagłym zaint-
eresowaniem.
Galeni wrócił w towarzystwie młodego, wysokiego porucznika. Mimo wrodzonego
lenistwa Ivan Vorpatril trzymał się świetnie, zielony mundur doskonale
podkreślał jego
atłetyczną budowę. Przyjazna twarz o regularnych rysach otoczona była
ciemnymi włosami
spiętymi na patrycjuszowską modłę. Miles nie mógł się powstrzymać, by nie
spojrzeć na Elli,
obawiając się w duchu jej reakcji. Przy niej, z jej twarzą i figurą, zwykle
każdy wyglądał jak
oberwaniec, ale Ivan wcale nie ustępował jej urodą.
- Cześć, Miles - powiedział Ivan. - Co tutaj robisz?
- O to samo mógłbym się ciebie zapytać - odparł Miles.
- Jestem drugim zastępcą attache wojskowego. Przysłali mnie tu chyba, żebym
się
ukulturalnił. No wiesz, Ziemia...
- Aha - mruknął Galeni, uśmiechając się półgębkiem - to dlatego tu jesteś.
Nie
wiedziałem.
Ivan wyszczerzył zęby.
- Jak ci idzie z najmitami? - zapytał. - Ciągle udają ci się te szwindle z
udziałem
admirała Naismitha?
- Ledwo, ledwo - odpowiedział Miles. - Nawiasem mówiąc, Dendarianie są teraz
tutaj,
na orbicie. - Pokazał palcem w górę. - Siedzą pewnie jak na rozżarzonych
węglach, kiedy my
tu sobie rozmawiamy.
Galeni spojrzał nań kwaśno.
- Czy o tej tajnej operacji wiedzą wszyscy z wyjątkiem mnie? Przecież jestem
wyższy
rangą w CesBezie niż ty, Vorpatrilu!
Ivan wzruszył ramionami.
- Wiedziałem o tym już wcześniej. Sprawy rodzinne.
- Ech, ta przeklęta sieć Vorow - wymamrotał Galeni.
- Aha - rozjaśniło się nagle Elli. - To twój krewniak Ivan. Zawsze mnie
ciekawiło, jak
wygląda.
Ivan, który od kiedy wszedł do pokoju, rzucał raz za razem ukradkowe
spojrzenia w
jej kierunku, skoncentrował się niczym czujny chart w decydującej fazie
polowania.
Uśmiechnął się promiennie i skłonił lekko nad dłonią Elli.
- Miło mi panią poznać. Dendarianie zmieniają się na lepsze, jeśli jest pani
dobrą
próbką. Najlepszą, jak sądzę.
- Już się spotkaliśmy. - Elli cofnęła dłoń.
- To niemożliwe. Nie zapomniałbym takiej twarzy.
- Nie miałam tej twarzy. „Cebulowa głowa” - jeśli się nie mylę, tak pan mnie
określił.
- Oczy jej zabłysły. - Jako że nic wtedy nie widziałam, nie miałam pojęcia,
jak okropnie
wyglądała proteza plastoskórna. Dopóki pan mi nie uświadomił. Miles nigdy o
tym nie
wspominał.
Uśmiech zamarł Ivanowi na ustach.
- Aha. Dama spalona plazmą.
Miles uśmiechnął się z satysfakcją i przysunął się do Elli, która złapała go
mocno za
ramię, obrzucając jednocześnie Ivana chłodnym spojrzeniem samuraja. Ten,
próbując przyjąć
porażkę z godnością, spojrzał na Galeniego.
- Jako że znacie się nawzajem, poruczniku Vorkosigan, wyznaczyłem porucznika
Vorpatrila, aby się tobą zajął, oprowadził po ambasadzie i wprowadził w
obowiązki - rzekł
Galeni. - Vor czy też nie, skoro jesteś na liście płac cesarza, mogłoby z
ciebie być trochę
pożytku. Oczekuję, że jakieś wyjaśnienia w twojej sprawie niebawem nadejdą.
- A ja oczekuję, że dendariański żołd nadejdzie równie szybko - wycedził
Miles.
- A twoja ochrona... najemniczka... może już wracać do swojej kompanii. Jeśli
z
jakiegoś powodu będziesz musiał opuścić ambasadę, wyznaczę ci jednego z moich
ludzi.
- Tak jest - westchnął. - Ale muszę mieć możliwość komunikowania się z
Dendarianami na wypadek sytuacji awaryjnej.
- Dopilnuję, żeby komandor Quinn dostała kodowane łącze komunikacyjne, zanim
odleci. Zresztą skoro już przy tym jesteśmy... - Wystukał coś na klawiaturze.
- Sierżancie
Barth - zwrócił się w kierunku konsoli.
- Słucham, sir? - odezwał się głos.
- Czy to komłącze już jest gotowe?
- Właśnie skończyłem kodowanie, sir.
- Dobrze, przynieś je do mojego biura.
Po chwili pojawił się Barth, wciąż po cywilnemu. Galeni poprowadził Elli do
wyjścia.
- Sierżant Barth odeskortuje panią poza teren ambasady, komandor Quinn.
Odwróciła się i spojrzała na Milesa, który odpowiedział jej uspokajającym
skinieniem.
- Co mam powiedzieć Dendarianom? - zapytała.
- Powiedz im, że... że fundusze są w drodze - odkrzyknął Miles. Drzwi
zasunęły się z
sykiem.
Galeni wrócił do konsoli komunikacyjnej przywołany jej mruganiem.
- Poruczniku Vorpatril, proszę zająć się w pierwszej kolejności uwolnieniem
swojego
kuzyna z tego... kostiumu i ubraniem go we właściwy mundur.
Czyżby admirał Naismith trochę pana... przestraszył? - pomyślał rozdrażniony
Miles.
- Dendariański mundur jest równie dobry jak pański, sir. Galeni zmierzył go
groźnym
spojrzeniem znad mrugającej konsoli.
- Nie byłbym tego taki pewny, poruczniku. Mojego ojca stać było na kupienie
mi
tylko ołowianych żołnierzyków do zabawy, kiedy byłem mały. Możecie odejść.
Miles, jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, wściekły zerwał z siebie szaro-
białą
kurtkę i rzucając ją na podłogę, krzyknął:
- Ołowiane żołnierzyki! Kostium! Chyba zabiję tego komarrskiego sukinsyna!
- Ho, ho! - powiedział Ivan. - Coś drażliwi jesteśmy dzisiaj.
- Słyszałeś, co on powiedział!
- Tak. Wiesz... Galeni jest w porządku. Może trochę służbista. Ale istnieje
cała masa
najemnych flotek kręcących się po najprzeróżniejszych zakątkach Galaktyki.
Niektórym
lekko zaciera się granica między prawem a bezprawiem. Skąd ma wiedzieć, że ci
twoi
Dendarianie nie są jakimiś piratami?
Miles podniósł swoją kurtkę z ziemi, otrzepał ją i przełożył sobie przez
ramię, bąkając
coś pod nosem.
- Chodź - rzekł Ivan. - Zabiorę cię do magazynów i znajdziemy dla ciebie coś
w
bardziej odpowiadającym mu kolorze.
- Czy mają coś w moim rozmiarze?
- Komputer zrobi laserową mapę twojego ciała i wyprodukują z miejsca, co
trzeba, tak
jak ci krawcy zdziercy, do których się chadza w Vorbarr Sułtanie. Tu jest
Ziemia, kolego.
- Mój człowiek na Barrayarze szyje mi ubrania już od dziesięciu lat. Ma swoje
sztuczki, których nie zna żaden komputer... No trudno, chyba jakoś przeżyję.
Czy komputer
ambasady może zrobić cywilne ubranie?
Ivan uśmiechnął się kwaśno.
- Jeśli masz staroświecki gust, to czemu nie? Ale jeślibyś chciał rzucić na
kolana
miejscowe panienki, to musisz poszukać gdzieś dalej.
- Z Galenim za niańkę obawiam się, że nie będę miał zbyt wielu okazji do szu-
kania
gdzieś dalej - westchnął Miles. - To będzie musiało wystarczyć.
Miles zmierzył spojrzeniem ciemnozielony rękaw swojego barrayarskiego mun-
duru,
poprawił mankiety i zadarł brodę, żeby lepiej ułożyć sobie kołnierz. Już
prawie zapomniał,
jak bardzo niewygodny był ten przeklęty kołnierz przy jego krótkiej szyi. Z
przodu czerwone
porucznikowskie prostokąty wcinały się w szczękę; z tyłu zaś kłuły go wciąż
nie obcięte
włosy. A nogi paliły w butach. Złamana na Dagooli kość lewej stopy wciąż da-
wała o sobie
znać, nawet po powtórnym złamaniu, nastawieniu i terapii ełektrowstrząsowej.
Mimo wszystko założenie tego zielonego munduru było dla niego jak powrót do
prawdziwego „ja”. Może nadszedł czas na odpoczynek od admirała Naismitha i
jego
niewdzięcznych obowiązków, czas na bardziej przyziemne problemy porucznika
Vorkosigana, którego jedynym zadaniem było teraz przygotowanie się do pracy w
małym
biurze i równoczesne znoszenie obecności Ivana Vorpatrila. Dendarianie spoko-
jnie mogli
wracać do sił bez niego, nie musiał ich trzymać za rączkę. Poza tym sam nigdy
nie
zorganizowałby bezpieczniejszego i doskonalszego zniknięcia admirała Nais-
mitha.
Miejscem pracy Ivana był malutki pokoik bez okien ukryty głęboko we
wnętrznościach ambasady. Jego zadaniem - dostarczanie centralnemu komputerowi
setek
dysków z danymi. Komputer ten produkował z nich cotygodniowy raport o
sytuacji na Ziemi,
który wysyłano do szefa CesBezu Illyana i sztabu generalnego na Barrayarze.
Tam, jak
przypuszczał Miles, był on komputerowo łączony z setkami podobnych raportów i
tworzył
barrayarską wizję wszechświata. Miles żywił tylko nadzieję, że Ivan nie su-
muje kilowatów i
megawatów w jednej kolumnie.
- Zdecydowana większość tego to statystyki - wyjaśniał Ivan siedzący w nied-
bałej
pozie przy swojej konsoli. - Zmiany populacji, wielkość produkcji rolnej i
przemysłowej,
oficjalne budżety wojskowe różnych frakcji politycznych. Komputer dodaje je
do siebie na
szesnaście różnych sposobów i zaczyna mrugać, kiedy coś się nie zgadza. Po-
nieważ źródła
naszych informacji również są skomputeryzowane, nie zdarza się to zbyt
często; Galeni
mówi, że kłamstwa są już doskonale przemieszane z prawdą, zanim zdążą do nas
dotrzeć.
Znacznie ważniejsze dla Barrayaru jest rejestrowanie przez nas wszystkich
ruchów statków w
rejonie Ziemi.
- Teraz - ciągnął - przejdźmy do ciekawszych spraw, do prawdziwej pracy
szpiegowskiej. Z rozmaitych powodów związanych z bezpieczeństwem ambasada
stara się
śledzić poczynania kilkuset osób na Ziemi. Jedną z największych grup stanowią
wygnam z
Komarru uczestnicy powstania. - Jeden ruch ręki Ivana i już dziesiątki twarzy
zaczęły
przewijać się przez ekran widu.
- Tak? - powiedział Miles, sam się dziwiąc swojemu zainteresowaniu. - Czy Ga-
leni
utrzymuje z nimi tajne kontakty? Czy dlatego został tu oddelegowany?
Podwójny... potrójny
agent...
- Założę się, że Illyan chciałby, aby tak było - odparł Ivan. - Ale, o ile mi
wiadomo,
Galeni jest traktowany przez nich jak trędowaty. Uważają, że kolaboruje z im-
perialistycznym
najeźdźcą i tym podobne.
- Po tylu latach i tak daleko nie stanowią z pewnością większego zagrożenia
dla
Barrayaru. To tylko uchodźcy...
- Niektórzy z nich byli całkiem sprytni, wyciągnęli swoje pieniądze, zanim
jeszcze
skończyła się koniunktura. Część była zaangażowana w finansowanie Powstania
Komarrskiego podczas regencji - większość z nich jest teraz dużo biedniejsza.
Poza tym
starzeją się. Kapitan Galeni uważa, że jeśli polityka integracyjna twojego
ojca odniesie
sukces, to wystarczy pół pokolenia, żeby zupełnie stracili impet.
Ivan sięgnął po kolejny dysk z danymi.
- A teraz coś naprawdę ekstra - śledzenie poczynań innych ambasad, jak na
przykład
cetagandańskiej.
- Mam nadzieję, że znajdują się po przeciwnej stronie planety - otwarcie
przyznał
Miles.
- Nie, większość galaktycznych ambasad i konsulatów jest skoncentrowana
właśnie tu,
w Londynie. W ten sposób o wiele łatwiej jest obserwować się nawzajem.
- O Boże - jęknął Miles. - Tylko mi nie mów, że są po drugiej stronie ulicy,
czy jak to
się tam zwie.
- Niemalże - uśmiechnął się Ivan. - Są ze dwa kilometry stąd. Często spo-
tykamy się na
przyjęciach, gdzie ćwiczymy się w obłudzie i bawimy się w „wiem, że wiesz, że
ja wiem”.
- Cholera. - Miles, lekko pobladły, usiadł.
- Co z tobą, brachu?
- Ci ludzie chcą mnie zabić.
- Nieprawda. To by rozpętało wojnę. A teraz, jak wiesz, mamy coś w rodzaju
pokoju.
- Zgoda, ale chcą zabić admirała Naismitha.
- Który zniknął wczoraj.
- Tak, ale... cały ten pomysł z Dendarianami mógł funkcjonować aż tak długo
dzięki
zachowaniu pewnej bezpiecznej odległości. Admirał Naismith i porucznik Vorko-
sigan nigdy
nie znajdowali się bliżej siebie niż kilkaset lat świetlnych. Nigdy nie
przyłapano ich razem na
tej samej planecie, nie wspominając nawet o tym samym mieście.
- Dopóki twój dendariański mundur będzie wisiał w mojej szafie, nic was nie
będzie
łączyć.
- Ale, Ivanie, ilu szarookich, ciemnowłosych karłowatych garbusów może być na
tej
planecie? Czy uważasz, że na każdym rogu ziemskiej ulicy potykasz się o
pokrzywionych
kurdupli?
- Na dziewięciomiliardowej planecie wszystkiego jest pod dostatkiem. Uspokój
się! -
powiedział Ivan. Po chwili dodał: - Wiesz, pierwszy raz w życiu słyszę, jak
używasz tego
słowa.
- Jakiego słowa?
- Garbus. Wiesz przecież, że tak nie jest. - Ivan spojrzał na niego z bra-
terską troską.
Miles zacisnął dłonie w pięści, po czym machnął ręką.
- Wróćmy do Cetagandan. Jeśli jest tam człowiek, który robi to, co ty...
- Znam go - przytaknął Ivan. - To gemporucznik Tabor.
- A zatem wiedzą, że przybyli tu Dendarianie i że widziano admirała Nais-
mitha. Mają
już prawdopodobnie listę wszystkich zamówień, których dokonaliśmy poprzez
komsieć, a w
każdym razie będą ją mieli, kiedy się tym zainteresują. Węszą.
- Mogą węszyć, ale nie dostaną rozkazów z góry szybciej niż my - zauważył
rozsądnie
Ivan. - Zresztą brakuje im kadry. Nasz personel służb bezpieczeństwa jest
czterokrotnie
większy niż ich, z uwagi na problemy z Komarrczykami. Widzisz, to może jest i
Ziemia, ale
to jednak podrzędna ambasada, nawet bardziej dla nich niż dla nas. Nic się
nie bój. -
Wyprostował się na krześle, kładąc dłoń na piersi. - Kuzyn Ivan cię obroni.
- Jakie to pocieszające - wymamrotał Miles.
Wyczuwszy sarkazm w jego głosie, Ivan wyszczerzył zęby i wrócił do pracy.
Dzień ciągnął się bez końca w tym cichym, ponurym pokoju. Miles coraz dotkli-
wiej
odczuwał klaustrofobię. Słuchał wykładów Ivana, przechadzając się od ściany
do ściany.
- Wiesz, że mógłbyś to robić dwa razy szybciej - zwrócił uwagę Ivanowi mo-
zolącemu
się nad analizą danych.
- Ale wtedy skończyłbym zaraz po obiedzie - odparł tamten - i nie miałbym już
zupełnie nic do roboty.
- Zapewne Galeni mógłby ci coś znaleźć.
- Tego się właśnie obawiam - powiedział Ivan. - Już niedługo fajrant, a potem
idziemy
się bawić.
- Nie idziemy, tylko ty idziesz. Ja wracam do pokoju, wedle rozkazu. Może w
końcu
się wyśpię.
- Masz rację. Grunt to myśleć pozytywnie - rzekł Ivan. - Moglibyśmy trochę
razem
poćwiczyć na siłowni, jeśli chcesz. Nie wyglądasz najlepiej, wiesz. Jakoś tak
blado i... blado.
Staro, pomyślał Miles. Tego słowo chciałeś użyć. Rzucił okiem na wykrzywione
odbicie swojej twarzy w chromowanej powierzchni komkonsoli. Aż tak źle? -
zastanowił się.
- Trochę ćwiczeń - Ivan klepnął go po ramieniu - dobrze ci zrobi.
- Nie wątpię - mruknął Miles.
Wkrótce dni zaczęły biec według ustalonego schematu. Miles był budzony przez
Ivana, który dzielił z nim pokój, potem ćwiczył chwilę na siłowni, brał
prysznic, jadł
śniadanie i udawał się do pracy w archiwum. Zaczynał się już zastanawiać, czy
kiedykolwiek
pozwolą mu znów zobaczyć cudowne światło Słońca. Po trzech dniach Miles
przejął od Ivana
wklepywanie danych do komputera; kończył to przed południem, tak że później
miał czas na
czytanie i naukę. Pochłaniał historię Ziemi, wiadomości galaktyczne, stu-
diował też
wewnętrzne procedury i regulamin bezpieczeństwa ambasady. Późnym popołudniem
udawali
się na wyczerpujący trening do siłowni. Wieczorami, kiedy Ivan zostawał,
oglądali razem
filmy na widzie. Kiedy zaś wychodził, Miles puszczał sobie programy po-
dróżnicze
opowiadające o tych wszystkich miejscach, których nie wolno mu było od-
wiedzić.
Elli, przez kodowane łącze komunikacyjne, składała codziennie raporty o aktu-
alnym
stanie znajdującej się wciąż na orbicie dendariańskiej floty. Miles wysłuchi-
wał ich samotnie
w małym, zamkniętym pokoiku komunikacyjnym, zgłodniały tego głosu z zewnątrz.
Jej
raporty były zwięzłe i treściwe. Potem jednak pogrążali się w błahych roz-
mówkach, gdyż
Milesowi coraz trudniej było jej przerwać, ona zaś nigdy sama nie kończyła.
Wyobrażał sobie
zalecanie się do niej teraz - czy zgodziłaby się na randkę z marnym poruc-
znikiem? Czy
przynajmniej polubiłaby lorda Vorkosigana? Czy Galeni pozwoliłby mu opuścić
ambasadę,
by mógł się o tym przekonać?
Dziesięć dni zdrowego trybu życia, ćwiczeń i regularnego planu dnia nie
służyło mu.
Energia go rozsadzała, gdy był uwięziony w postaci lorda Vorkosigana,
zmuszony do
pozostawania w ambasadzie. Tymczasem lista zadań, które czekały na admirała
Naismitha,
robiła się coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa...
- Przestaniesz wreszcie się miotać! - narzekał Ivan. - Usiądź, odetchnij
głęboko i nie
ruszaj się przez parę minut. Spróbuj, to pomoże.
Miles raz jeszcze obszedł wkoło pokój komputerowy, po czym opadł na krzesło.
- Dlaczego Galeni jeszcze mnie nie zawołał? Kurier z KG Sektora przybył już
ponad
godzinę temu!
- Daj czas człowiekowi, żeby skorzystał z łazienki i wypił filiżankę kawy.
Daj też czas
Galeniemu na przeczytanie jego raportów. To nie wojna, wszyscy mają mnóstwo
czasu na
pisanie sprawozdań. Byłoby przykro, gdyby nikt ich nie czytał.
- I to jest cały problem z armią państwową - powiedział Miles. - Jesteście
zepsuci.
Płacą wam, byście nie walczyli.
- Czy nie było przypadkiem kiedyś floty najemnej, która postępowała podobnie?
Pojawiali się gdzieś na orbicie i płacono im, aby nie walczyli. I wszystko
grało, prawda? Po
prostu nie jesteś, Miles, dostatecznie twórczym dowódcą najemników.
- Tak, tak, flota LaVarra. Wszystko było w porządku, dopóki nie dognała ich
flota
taucetańska i LaVarr nie skończył w komorze dezintegracyjnej.
- Zupełnie pozbawieni poczucia humoru ci Taucetanie.
- Faktycznie - zgodził się Miles. - Tak jak mój ojciec.
- Święta prawda. Cóż...
Konsola komunikacyjna zamrugała. Miles rzucił się ku niej tak gwałtownie, że
Ivan aż
odskoczył.
- Słucham, sir? - wydyszał.
- Proszę do mojego biura, poruczniku Vorkosigan - rzekł Galeni. Z jego ka-
miennej
twarzy jak zwykle nie sposób było nic wyczytać.
- Tak jest, sir. Dziękuję. - Miles wyłączył konsolę i popędził ku drzwiom. -
Nareszcie
moje osiemnaście milionów marek!
- Albo też - powiedział wesoło Ivan - znalazł dla ciebie pracę przy inwen-
taryzacji.
Może będziesz musiał przeliczyć wszystkie złote rybki w fontannie w sali ba-
lowej.
- Tak, na pewno właśnie o to mu chodzi, Ivanie.
- Ale, ale, to prawdziwe wyzwanie! One się ciągle kręcą w kółko.
- A ty skąd to wiesz? - Oczy Milesa rozbłysły na chwilę. - Czy on naprawdę
kazał ci
to robić?
- To miało związek z podejrzeniem pogwałcenia przepisów bezpieczeństwa
wewnętrznego - powiedział Ivan. - Długa historia.
- Nie wątpię. - Miles zabębnił palcami po biurku komkonsoli i ruszył do wy-
jścia. -
Pogadamy później. Już mnie nie ma.
Kiedy Miles wszedł, kapitan Galeni siedział przed ekranem komkonsoli, wpa-
trując się
z niedowierzaniem, jakby wiadomość była ciągle zakodowana.
- Sir?
- Hmmm... - Galeni rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Cóż, twoje rozkazy przy-
były
właśnie z KG Sektora, poruczniku Vorkosigan.
- I?
Galeni ściągnął wargi.
- I potwierdzają one czasowy przydział do mojego personelu. Otwarcie i
oficjalnie.
Możesz teraz odebrać swoją pensję za ostatnie dziesięć dni. Co zaś się tyczy
reszty twoich
rozkazów, brzmią one podobnie jak Vorpatrila - jota w jotę, tylko nazwisko
inne. Masz mi
pomagać w miarę potrzeb, być do dyspozycji ambasadora i jego żony jako osoba
towarzysząca i jeśli czas na to pozwoli, korzystać z wyjątkowych możliwości
edukacyjnych,
jakie oferuje Ziemia, odpowiednio do pozycji oficera cesarskiego i lorda Vor.
- Co? To niemożliwe! I co do diabła ma niby robić taka osoba towarzysząca?
Brzmi to
jakby chodziło o kogoś z agencji towarzyskiej.
Łagodny uśmiech zaigrał na twarzy kapitana Galeniego.
- Paradować w mundurze galowym na oficjalnych uroczystościach organizowanych
przez ambasadę oraz być Vorem dla miejscowych. Zadziwiająco dużo ludzi
fascynują
arystokraci, nawet ci z innej planety. - Ton Galeniego podkreślał, jak bardzo
dziwi go ta
fascynacja. - Będziesz jadł, pił, może tańczył... - Zawahał się przez moment.
- I ogólnie
zachowywał się wyjątkowo uprzejmie w stosunku do osób, na których ambasador
pragnie...
hmmm... wywrzeć wrażenie. Od czasu do czasu możesz być proszony o zapamięta-
nie i
przekazywanie treści pewnych rozmów. Vorpatrilowi udaje się to, ku mojemu
zdziwieniu,
bardzo dobrze. Może ci przekazać szczegóły.
Nie potrzebne mi są lekcje savoir-vivre’u od Ivana, pomyślał Miles. A zresztą
Vorowie są kastą wojskową, a nie żadną arystokracją. Co, do diabła, KG miała
na myśli? To
wszystko brzmi wyjątkowo głupio, nawet jak na ich standardy.
Chociaż jeśli nie mają w planach żadnych nowych zadań dla Dendarian, czemu
nie
wykorzystać okazji, by nadać synowi hrabiego Vorkosigana trochę dyplomatyc-
znej ogłady?
Nikt nie wątpił, że jego przeznaczeniem były najbardziej elitarne stanowiska
w armii i że
przeżyje na pewno nie mniej niż Ivan. To nie treść rozkazów, ale brak wzmi-
anki o jego alter
ego, tak go... zaskoczył.
Z drugiej strony... przekazywać treść rozmów. Może to początek prawdziwej
szpiegowskiej roboty? Niewykluczone, że dalsze instrukcje są w drodze.
Nie chciał nawet dopuścić do siebie myśli, że KG zadecydowała, iż nadszedł
czas na
zakończenie tajnej współpracy z Dendarianami.
- Cóż... w porządku - zgodził się niechętnie Miles.
- Jak to miło - mruknął Galeni - że przypadły ci do gustu rozkazy.
Miles zarumienił się i zacisnął usta. W końcu najważniejsi byli Dendarianie.
- A moje osiemnaście milionów marek? - zapytał, starając się, by tym razem
zabrzmiało to uprzejmie.
Galeni zabębnił palcami po biurku.
- Nie nadszedł żaden przelew ani nie było najmniejszej wzmianki o tym w
dokumentach, które przywiózł kurier, poruczniku.
- Co? - wykrzyknął Miles. - Musi być! - Niemal przeskoczył przez biurko Gale-
niego,
żeby zobaczyć, co było na ekranie widu. - Wyliczyłem, że za dziesięć dni... -
Jego mózg z
trudem bronił się przed strumieniem danych: paliwo, opłaty za orbitalne cu-
mowanie,
uzupełnienie zapasów, medycy, dentyści, chirurdzy, brak amunicji, żołd, płyn-
ność finansowa,
marża... - Do diaska, przecież przelewaliśmy krew za Barrayar! Nie mogą... to
musi być
pomyłka!
Galeni bezradnie rozłożył ręce.
- Bez wątpienia. Ale nie w mojej mocy jest ją naprawić.
- Proszę przesłać tę prośbę raz jeszcze!
- Na pewno to zrobię.
- Albo lepiej... proszę pozwolić mi jechać w charakterze kuriera. Gdybym
porozmawiał osobiście z KG...
- Hmmm... - Galeni zmarszczył brwi. - To kusząca propozycja... Nie... Lepiej
nie...
Twoje rozkazy, bądź co bądź, były jasne. Dendarianie po prostu będą musieli
poczekać na
następnego kuriera, jeśli wszystko jest tak, jak mówisz. - Nacisk na ostatnie
słowa nie uszedł
uwagi Milesa. - Jestem pewien, że sprawy się w końcu wyjaśnią.
Miles odczekał chwilę, która wydawała mu się wiecznością, ale Galeni nie pow-
iedział
już nic więcej.
- Tak jest, sir. - Zasalutował i zrobił w tył zwrot. Dziesięć dni... jeszcze
dziesięć dni...
jeszcze co najmniej dziesięć dni... Dziesięć dni jeszcze mogli poczekać. Ale
miał nadzieję, że
do tego czasu trochę tlenu dopłynie do zbiorowego mózgu KG.
Najwyższym rangą gościem płci pięknej na popołudniowym przyjęciu była ambasa-
dor
Tau Ceti - smukła kobieta w nieokreślonym wieku, o oryginalnych rysach twarzy
i
przenikliwym spojrzeniu. Miles sądził, że sama rozmowa z nią byłaby niezłą
lekcją: pełna
podtekstów politycznych, subtelna i błyskotliwa. Obawiał się jednak, że nie
dane mu będzie
się o tym przekonać, jako że, niestety, ambasador barrayarski zajął ją swoją
osobą całkowicie.
Matrona, której Miles miał za zadanie towarzyszyć, znalazła się tu dzięki
swojemu mężowi,
burmistrzowi Londynu, a ten z kolei był zabawiany przez żonę ambasadora. Wy-
dawało się, że
burmistrzowa potrafi gadać bez końca, głównie o strojach reszty gości. Kel-
ner, wyglądem
przypominający raczej żołnierza (całą służbę stanowili ludzie Galeniego),
podszedł, oferując
im na złotej tacy kieliszki wypełnione bladożółtym płynem. Miles skwapliwie
skorzystał z
oferty. Tak - dwie czy trzy lampki i ze swoją słabą głową tak zobojętnieje,
że zniesie
wszystko, łącznie z tym babsztylem. Czyż nie od tego typu fałszywych
towarzyskich gierek
uciekł do armii cesarskiej, nie zważając na swoje warunki fizyczne? Nie pow-
inien jednak pić
zbyt wiele - więcej niż trzy kieliszki i skończy, śpiąc na mozaice pokry-
wającej podłogę, z
głupkowatym uśmieszkiem przylepionym do twarzy. A co go czeka, kiedy się
obudzi?
Miles pociągnął łyk i prawie się zakrztusił. Sok jabłkowy... Przeklęty Ga-
leni,
pomyślał o wszystkim. Rzut oka wystarczył, aby się przekonać, że pozostałym
gościom
podawano co innego. Miles poluzował sobie kołnierzyk i uśmiechnął się kwaśno.
- Coś nie w porządku z pańskim winem, lordzie Vorkosigan? - spytała zanie-
pokojona
burmistrzowa.
- Ten rocznik jest, jak sądzę, nieco... niedojrzały - bąknął Miles. - Zasuge-
ruję chyba
ambasadorowi, by potrzymał go w piwnicach trochę dłużej. - Aż stąd odlecę...
Wysoko sklepiony szklany dach ogromnej sali balowej oświetlał biegnące wokół
galerie. Dziwne było to, że głosy tak wielu ludzi nie wzbudzały echa w tej
przepastnej
komnacie. Gdzieś tutaj muszą być ukryte pochłaniacze dźwięku, pomyślał Miles.
Jak
również, jeśli stanąć w odpowiednim miejscu, zadziałają zagłuszacze, które
zmylą wszelkiego
rodzaju podsłuch - zarówno ludzki, jak i elektroniczny. Zapamiętał miejsce,
gdzie stali
ambasadorowie Barrayaru i Tau Ceti - to mu się może kiedyś przydać. Rzeczy-
wiście, nawet
ruchy ich ust były dziwnie niewyraźne, jakby rozmazane. Wkrótce będą rene-
gocjowane
pewne układy dotyczące prawa do tranzytu przez przestrzeń lokalną Tau Ceti.
Miles i jego podopieczna zbliżyli się do środka sali zajętego przez fontannę
z
sadzawką. Przejrzysta, zimna woda spływała z rzeźbionego postumentu
porośniętego
dobranymi kolorystycznie mchami i paprociami. Połyskujące czerwono-złote
kształty
przemykały w szmaragdowej toni.
Miles zesztywniał nagle, ale zmusił się do przyjęcia z powrotem rozluźnionej
postawy
- młody człowiek w czarnym cetagandańskim mundurze, z żółto-czarnymi barwami
gemporucznika na twarzy, zbliżył się do nich, uśmiechając się z rezerwą.
Wymienili ostrożne
skinienia głowy.
- Witam na Ziemi, lordzie Vorkosigan - powiedział Cetagandanin. - Czy to wi-
zyta
oficjalna, czy też etap podróży dookoła świata?
- Jedno i drugie. - Miles wzruszył ramionami. - Zostałem przydzielony do am-
basady,
aby, hmm, poszerzyć swoje horyzonty. Ale muszę przyznać, że nie wiem, z kim
mam
przyjemność rozmawiać? - Wiedział oczywiście; dwaj Cetagandanie w mundurach i
dwaj w
cywilu oraz trzej, prawdopodobnie węszący dla nich, podejrzani osobnicy zos-
tali mu
wskazani na samym początku.
- Gemporucznik Tabor, attache wojskowy ambasady cetagandańskiej - wyrecytował
uprzejmie Tabor. Ponownie wymienili ukłony. - Czy długo pan tu zabawi?
- Nie sądzę. A pan?
- Zainteresowałem się ostatnio sztuką bonsai. A podobno starożytni Japończycy
potrafili pracować i sto lat nad jednym drzewem. A może one tylko tak wy-
glądały...
Miles podejrzewał, że Tabor żartuje, ale twarz porucznika pozostała nie-
ruchoma, tak
że nie sposób było nic z niej wyczytać. Może bał się o swój makijaż...
Dźwięczny, perlisty śmiech zwrócił ich uwagę na przeciwną stronę fontanny,
gdzie
Ivan Vorpatril, przechylony przez chromowaną barierkę, adorował blond
piękność. Miała na
sobie zwiewny, różowosrebrny strój, który zdawał się falować nawet wtedy, gdy
jak w tej
chwili stała nieruchomo. Bujne, naturalne złote włosy opadały na jej białe
ramię.
Różowosrebrny lakier błysnął na paznokciach, kiedy nagle ruszyła ręką.
Tabor syknął, ukłonił się z galanterią burmistrzowej i odszedł. Za chwilę
Miles
zobaczył go po przeciwnej stronie fontanny, jak próbował zdobyć miejsce koło
Ivana. Wyczuł
jednak, że gemporucznik tym razem nie polował na sekrety wojskowe. Nic
dziwnego, że
wykazał tak mało zainteresowania Milesem. Ale podchody Tabora zostały nagle
przerwane
przez jego ambasadora, który dał sygnał do wyjścia.
- Jakiż to uroczy młody człowiek, ten lord Vorpatril - rzekła słodko
burmistrzowa. -
Bardzo go wszyscy lubimy. Ambasadorowa powiedziała mi, że jesteście spok-
rewnieni. -
Nachyliła, się wyczekując odpowiedzi.
- Jesteśmy kuzynami - wyjaśnił Miles. - A kim jest ta młoda dama koło niego?
- To moja córka Sylveth. - Uśmiech dumy rozjaśnił jej twarz.
No tak, córka. Ambasadorostwo mieli dobre, barrayarskie wyczucie niuansów
etykiety. Miles, będąc członkiem ważniejszego rodu, a poza tym synem premiera
hrabiego
Vorkosigana, stał wyżej od Ivana w hierarchii towarzyskiej, mimo iż ich
stopnie wojskowe
były równe. Co oznaczało, że los jego był przesądzony. O Boże, pomyślał. Będę
musiał się
zajmować wszystkimi żonami VIP-ów, podczas gdy Ivan będzie się zajmował
córkami...
- Urocza para - wymamrotał Miles.
- Nieprawdaż? A jakie to pokrewieństwo was łączy, lordzie Vorkosigan?
- Pokrewieństwo? Ach tak, Ivana i mnie, oczywiście... Nasze babcie były sios-
trami.
Moja babcia była najstarszą córką księcia Xava Vorbarry, Ivana zaś -
najmłodszą.
- Księżniczki? Jakież to romantyczne...
Miles zastanawiał się, czyby jej nie opowiedzieć szczegółowo, jak cesarz Sza-
lony
Yuri przepuścił jego babcię, jej brata i większość ich dzieci przez maszynkę
do mięsa. Ale
burmistrzowa potraktowałaby to pewnie jako kolejną egzotyczną opowieść z
dreszczykiem i
na dodatek romantyczną. Wątpił, czy zdołałaby zrozumieć całą tę charak-
teryzującą
panowanie Yuriego bezmyślną przemoc, której konsekwencje nieodwracalnie
pokrzywiły
ścieżki historii Barrayaru.
- Czy lord Vorpatril posiada zamek? - spytała z błyskiem w oku burmistrzowa.
- Nie, nie... Jego matka, a moja ciotka, Alys Vorpatril - istna modliszka
towarzyska,
zjadłaby cię żywcem, dodał w myślach - ma bardzo miłe mieszkanie w stolicy -
Vorbarr
Sułtanie. Mieliśmy kiedyś zamek - dodał po chwili milczenia Miles - ale
został spalony pod
koniec Okresu Izolacji.
- Ruiny zamku? To brzmi równie interesująco.
- Diabelnie malownicze - zapewnił ją.
Ktoś zostawił talerzyk z resztkami zakąsek na krawędzi sadzawki. Miles wziął
bułeczkę i zaczął karmić rybki. Podpływały i chwytały z pluskiem unoszące się
na
powierzchni okruchy.
Ale jedna z nich nie interesowała się przynętą, tylko czaiła się w głębinach.
Ciekawe -
złota rybka, która nie je. To może być rozwiązanie owego dziwacznego zadania
liczenia
rybek, o którym wspominał Ivan. Ta samotna rybka mogła być w istocie
szatańskim
wymysłem Cetagandan, a jej łuski połyskiwały jak złoto, gdyż z niego były
wykonane.
Mógłby wyrwać ją z wody jednym zręcznym, kocim ruchem, a następnie zgnieść
pod
obcasem, z lubością wsłuchując się w głuchy chrzęst i trzask przepalających
się obwodów.
Potem uniósłby ją do góry z triumfalnym krzykiem: „Ha! Patrzcie, dzięki mo-
jemu szybkiemu
refleksowi i zręczności wykryłem wśród was szpiega!”
Ale jeśliby się pomylił... Spod buta dobiegłoby go wtedy głuche mlaśnięcie,
burmistrzowa wzdrygnęłaby się, a on - syn barrayarskiego premiera - zyskałby
reputację
młodzieńca z poważnymi problemami emocjonalnymi... Cha, cha! - wyobraził so-
bie, jak
rechocze przed kobietą patrzącą z przerażeniem na oślizłe rybie wnętrzności
wylewające się
na podłogę. „Powinniście zobaczyć, co robię z kotkami!”
Wielka złota rybka wynurzyła się w końcu leniwie i połknęła kawałek bułki,
ochlapując przy okazji wyglansowane buty Milesa. Dziękuję ci, rybo. Ura-
towałaś mnie
właśnie od poważnej gafy towarzyskiej. Oczywiście, jeśli cybernetycy cetagan-
dańscy byli
naprawdę sprytni, to mogliby zaprojektować sztuczną rybę, która potrafi jeść,
a nawet
wydalać...
Burmistrzowa zdążyła właśnie zadać kolejne pytanie dotyczące Ivana, które
kompletnie umknęło uwadze zamyślonego Milesa.
- W istocie, jego choroba to prawdziwe nieszczęście - mruknął Miles i już był
gotów
do rozpoczęcia opowieści o genach Ivana spaczonych przez lata wewnętrznego
krzyżowania
się członków rodu, resztki promieniowania pozostałe po Pierwszej Wojnie Ceta-
gandańskiej i
cesarza Szalonego Yuriego, kiedy w kieszeni zabrzęczało mu komłącze.
- Proszę mi wybaczyć, ale ktoś chce ze mną rozmawiać.
Dzięki ci, Elli, pomyślał, uciekając od burmistrzowej w poszukiwaniu cichego
kąta
poza zasięgiem wzroku Cetagandan. Znalazł w końcu pustą, otoczoną zielenią
wnękę na
drugiej kondygnacji.
- Słucham, komandor Quinn? - rzekł, przełączając się na odpowiedni kanał.
- Miles, dzięki Bogu. - Wyraźnie się śpieszyła. - Mamy tu pewien Problem, a
ty jesteś
najbliższym oficerem dendariańskim.
- Co za problem? - Nie dbał o Problemy pisane przez „P”. Z drugiej jednak
strony Elli
zazwyczaj nie była skłonna do przesady. Zesztywniał.
- Nie zdołałam dotrzeć do wiarygodnych źródeł, ale wydaje się, że czterech
czy pięciu
naszych żołnierzy na przepustce w Londynie zabarykadowało się z zakładnikiem
w jakimś
sklepie. Na miejscu jest już policja, są uzbrojeni.
- Nasi ludzie czy policja?
- Niestety, jedni i drudzy. Komendant policji, z którym rozmawiałam, chyba
jest
przygotowany do krwawej jatki, i to niedługo.
- Brzmi coraz gorzej. Co oni sobie, do diabła, wyobrażają?
- Cholera ich wie. Jestem teraz na orbicie, gotowa do lotu, ale zajmie mi to
czterdzieści pięć minut, godzinę, zanim zdołam przybyć na miejsce. Tung jest
w gorszej
sytuacji, dzielą go od Londynu dwie godziny suborbitalnego lotu. Ale ty
mógłbyś się tam
znaleźć w ciągu dziesięciu minut. Zaraz ci przekażę dokładny adres.
- Kto pozwolił naszym ludziom zabrać broń za statku?
- Dobre pytanie, ale obawiam się, że z tym będziemy musieli poczekać do sek-
cji
zwłok. To taki żart - dodała ponuro. - Znajdziesz ten sklep?
Miles rzucił okiem na adres na wyświetlaczu.
- Chyba tak. Spotkamy się na miejscu. - Tak czy inaczej...
- Dobrze. Bez odbioru. - Zamknęła kanał.
ROZDZIAŁ TRZECI
Miles schował łącze do kieszeni i rozejrzał się po sali balowej. Przyjęcie
osiągnęło
swój szczyt. Obecnych było ze sto osób, różnobarwny przekrój ziemskich i ga-
laktycznych
mód, a także, obok barrayarskich, wiele innych mundurów. Niektórzy z
wcześniej przybyłych
gości już powoli wychodzili, odprowadzani przez swoich barrayarskich aniołów
stróżów.
Cetagandanie wraz z przyjaciółmi chyba na dobre sobie poszli. Ta szczęśliwa
okoliczność,
zapewne bardziej niż jakiekolwiek fortele, ułatwi mu ucieczkę.
Ivan po drugiej stronie fontanny wciąż zabawiał rozmową swoją piękną
towarzyszkę.
Miles zbliżył się doń szybkim krokiem i przerwał mu bez skrupułów.
- Ivanie, spotkajmy się za pięć minut przed głównym wejściem.
- Co?
- To wyjątkowa sytuacja. Wyjaśnię ci później.
- Co za wyjątkowa...? - Miles już nie słyszał końca słów Ivana, gdyż wymknął
się z
sali w kierunku tylnych rur windowych. Musiał się powstrzymywać, żeby nie
biec.
Kiedy drzwi ich wspólnego pokoju zatrzasnęły się za nim, wyskoczył czym
prędzej z
zielonego munduru, zrzucił oficerki i popędził do szafy. Naciągnął na siebie
piorunem czarną
koszulkę i szare spodnie swojego dendariańskiego munduru. Barrayarskie buty
wzorowano na
kawaleryjskich, dendariańskie zaś były obuwiem piechoty. Jeśli trzeba było
dosiąść konia, te
pierwsze okazywały się dużo praktyczniejsze, chociaż Milesowi nigdy nie udało
się wyjaśnić
tego Elli. Musiałaby spędzić ze dwie godziny w siodle na jeździe w terenie, z
łydkami
otartymi do krwi, żeby przekonać się, że ich fason nie spełnia tylko funkcji
estetycznej. Ale
tutaj nie było koni.
Zapiął dendariańskie buty bojowe i zdążył jeszcze porwać szaro-białą kurtkę
mundurową, którą narzucił, pędząc z maksymalną prędkością w dół rurą windową.
Przed
wyjściem z niej obciągnął bluzę, zadarł głowę i zaczerpnął tchu. Ostra za-
dyszka na pewno
wzbudziłby podejrzenia. Skierował się do bocznego korytarza prowadzącego do
głównego
wyjścia, omijając w ten sposób salę balową. Wciąż, dzięki Bogu, ani śladu Ce-
tagandan.
Oczy Ivana rozszerzyły się ze zdumienia na widok zbliżającego się Milesa.
Rzucił
uśmiech blondynce, chcąc się usprawiedliwić, i zaciągnął Milesa za stojącą
opodal dużą
palmę, jakby próbując usunąć go z widoku.
- Co ty, do diabła...? - syknął.
- Musisz mnie przeprowadzić obok straży.
- Chyba żartujesz! Galeni zedrze z ciebie skórę i zrobi z niej wycieraczkę,
jeśli cię
zobaczy w tym przebraniu.
- Ivanie, nie mam czasu na kłótnie ani na wyjaśnianie czegokolwiek i właśnie
dlatego
nie zwracam się z tym do Galeniego. Quinn nie wezwałaby mnie, gdybym nie był
potrzebny.
Muszę natychmiast wyjść.
- To jest dezercja!
- Nie, jeśli nikt nie zauważy mojego zniknięcia. Powiedz im, że... że mu-
siałem udać
się do pokoju z uwagi na potworny ból kości.
- Czy to nawrót tego twojego osteo... czegoś tam? Założę się, że lekarz amba-
sady
mógłby ci dać środek przeciwzapalny...
- Nie, nie... Nic specjalnego się nie dzieje, ale to przynajmniej nie jest do
końca
zmyślone, więc może uwierzą. No, rusz się. Przyprowadź ją. - Miles wskazał
ruchem głowy
Sylveth, czekającą na Ivana poza zasięgiem ich głosu. Na jej uroczej twarzyc-
zce
odmalowywał się niepokój.
- Po co?
- Dla kamuflażu. - Uśmiechając się szeroko, Miles popchnął Ivana w stronę
drzwi.
- Jak się masz? - zaszwargotał do Sylveth, biorąc ją pod rękę. - Miło cię
poznać. Czy
bawisz się dobrze? Londyn to wspaniałe miasto...
Miles uznał, że on i Sylveth również tworzyli uroczą parę. Kątem oka obser-
wował
strażników, kiedy ich mijali. Najważniejsze, że zauważyli ją. On, przy odrob-
inie szczęścia,
stanowić będzie tylko szaro-białą plamę w ich pamięci.
Sylveth, zdumiona, nie zdążyła nawet zaprotestować, a już znaleźli się na
zewnątrz.
- Nie masz nikogo do ochrony - zauważył Ivan.
- Niedługo spotkam się z Quinn.
- A jak zamierzasz wrócić do ambasady? Miles zastanowił się.
- Będziesz musiał coś wymyślić, zanim wrócę.
- Hmm. To znaczy kiedy?
- Nie mam pojęcia.
Uwagę zewnętrznych straży przykuł na chwilę szybkowóz, który z sykiem pod-
jechał
pod bramę ambasady. Miles skorzystał z okazji i popędził przez ulicę ku
wejściu do systemu
komunikacji podziemnej.
Po dziesięciu minutach i dwóch przesiadkach znalazł się w dużo starszej
części
miasta, którą zajmowały odrestaurowane budynki z XXII wieku. Nie musiał nawet
sprawdzać
numerów domów, aby trafić na miejsce. Tłum, barykady, błyskające światła, po-
duszkowce
policyjne, strażacy, karetki...
- Psiakrew! - wymamrotał Miles i pognał ulicą w dół. Zreflektował się i
przełączając
na nosowy betański akcent admirała Naismitha poprawił się: - O kurde!
Domyślił się, że akcją dowodził policjant z komwzmaczniaczem, a nie jeden z
tuzina
w osłonach pancernych z miotaczami plazmy. Przecisnął się przez tłum i prze-
skoczył
barykadę.
- Czy pan tu dowodzi?
Policjant odwrócił się zdumiony, a potem spojrzał w dół. Z początku tylko
zaskoczony, nachmurzył się po chwili, gdy zobaczył mundur Milesa.
- Czy jesteś jednym z tych psychopatów? - spytał.
Miles odchylił się do tyłu, zastanawiając się, jak ma na to odpowiedzieć.
Odrzucił w
myślach trzy pierwsze repliki, jakie mu się nasunęły, i odparł:
- Jestem admirał Miles Naismith, dowódca Wolnej Najemnej Floty Dendarii. Co
tu się
stało? - Przerwał, by spokojnym, wolnym ruchem palca wskazującego odsunąć
skierowaną
weń lufę miotacza plazmy. - Ależ kochanie - zwrócił się do trzymającej broń
kobiety -
naprawdę jestem po waszej stronie. - Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem
spod hełmu,
ale cofnęła się na znak dany przez dowódcę.
- Próba kradzieży - oświadczył policjant. - Kiedy sprzedawczyni próbowała im
przeszkodzić, zaatakowali ją.
- Kradzież? - zdziwił się Miles. - Pan wybaczy, ale to się kupy nie trzyma.
Sądziłem,
że tutaj wszystkie transakcje są dokonywane za pomocą przelewów. Nie ma
gotówki, którą
można by ukraść. To musi być jakieś nieporozumienie.
- Nie chodzi o gotówkę - odparł policjant - ale o towar.
Stali, jak zauważył kątem oka Miles, przed sklepem z winami. Okno wystawy
było
pęknięte. Stłumił w sobie przyprawiające o mdłości uczucie niepokoju i sta-
rając się zachować
pogodny ton, podjął:
- W każdym razie nie mogę zrozumieć, dlaczego używa się tylu ludzi i broni w
przypadku zwykłej kradzieży. Czy nie jesteście lekko przewrażliwieni? Gdzie
są wasze
ogłuszacze?
- Mają zakładniczkę - odparł ponuro policjant.
- No i co z tego? Ogłuszcie ich wszystkich. Bóg rozpozna swoje dzieci.
Policjant dziwnie spojrzał na Milesa. Nie czytał nigdy ziemskiej historii? -
zdziwił się
Miles. A przecież, na Boga, źródło tego cytatu leży tak blisko stąd...
- Mówią, że się przed tym zabezpieczyli. Grożą, że wysadzą cały blok. - Po-
licjant
zawiesił głos.
- Czy to możliwe?
Zapadła cisza. Po chwili Miles zapytał:
- Czy zidentyfikowaliście już któregoś z nich?
- Nie.
- Jak się z nimi porozumiewacie?
- Poprzez konsolę komunikacyjną. W każdym razie, dopóki to było możliwe. Wy-
gląda
na to, że zniszczyli ją parę minut temu.
- Koszty oczywiście pokryjemy - wykrztusił Miles.
- Nie tylko za to będziecie musieli zapłacić - burknął funkcjonariusz.
- Hmmm... - Kątem oka Miles dojrzał zbliżający się poduszkowiec z dużym
napisem
EURONEWS NETWORK. - Myślę, że pora z tym skończyć. - Ruszył w kierunku
sklepu.
- Co ma pan zamiar zrobić? - zawołał za nim policjant.
- Zaaresztować ich. Będą musieli odpowiedzieć za złamanie dendariańskiego
regulaminu i wyniesienie broni ze statku.
- Pójdzie pan tam sam? Zastrzelą pana. Schlali się do nieprzytomności.
- Nie sądzę. Gdyby moje oddziały zechciały mnie zabić, znalazłyby niemało
lepszych
okazji ku temu.
Policjant zmarszczył brwi, ale nie zatrzymał Milesa.
Drzwi automatyczne nie działały. Miles, zbity z tropu, przystanął na chwilę
przed
szklaną taflą, po czym walnął w nią pięścią. Jakieś cienie poruszyły się za
opalizującą
powierzchnią. Po dłuższej chwili drzwi rozsunęły się na szerokość stopy i
Miles wśliznął się
do środka. Ktoś zasunął je ręcznie od środka i zablokował, wciskając metalową
klamrę w
otwór zamka.
Wnętrze sklepu z winami wyglądało jak po przejściu huraganu. Miles zachłysnął
się
unoszącymi się w powietrzu aromatycznymi oparami z rozbitych butelek. Można
się upić, po
prostu oddychając... Coś zachlupotało mu pod nogami.
Rozejrzał się, próbując ustalić, kto będzie jego pierwszą ofiarą. Ten, który
otworzył
mu drzwi, wyróżniał się, ponieważ ubrany był tylko w bieliznę.
- To admirał Naismith - syknął ów odźwierny i zasalutował, bezskutecznie
usiłując
stanąć na baczność.
- W jakiej armii służycie, żołnierzu? - ryknął Miles. Mężczyzna próbował
udzielić
odpowiedzi, machając nieskładnie rękami. Miles za nic nie mógł sobie przypom-
nieć, jak on
się nazywa.
Inny Dendarianin, tym razem w mundurze, siedział na podłodze oparty o
kolumnę.
Miles kucnął przy nim, zastanawiając się, czy nie pociągnąć go za frak i
postawić na nogi
albo przynajmniej rzucić na kolana. Spojrzał mu głęboko w oczy, ale czerwone
jak węgielki
ślipka tamtego wpatrywały się weń tępo z dna oczodołów.
- Ech... - westchnął ciężko Miles i wstał, nie próbując więcej nawiązać kon-
taktu.
Świadomość tego żołdaka błąkała się gdzieś w otchłaniach galaktycznych.
- Kogo to obchodzi? - wychrypiał ktoś leżący za jedną z niewielu półek, które
nie
zostały przewrócone. - Kogo to, do cholery, obchodzi?
No, no, zebrała się tu sama śmietanka... - pomyślał kwaśno Miles. Jakaś syl-
wetka
wynurzyła się zza regału.
- Niemożliwe, on znowu zniknął...
Nareszcie ktoś znajomy, pomyślał Miles. Teraz wszystko staje się jasne...
- A, szeregowiec Danio. Co za spotkanie!
Danio, ociągając się, przybrał postawę zasadniczą lub raczej coś, co ją przy-
pominało.
Antyczny pistolet z rękojeścią poznaczoną nacięciami kiwał się złowieszczo w
jego tłustej
dłoni. Miles wskazał nań głową.
- Czy to jest ta zabójcza broń, z której powodu zostałem oderwany od moich
zajęć? Z
tego, co mi powiedziano, wynikało, że macie tu pół naszego arsenału.
- Ależ nie, sir! - zaoponował Danio. - To byłoby wbrew przepisom. - Pogłaskał
z
czułością lufę. - To moja prywatna spluwa. Bo wie pan, nigdy nic nie wia-
domo... Świrusy są
wszędzie.
- Czy macie jeszcze jakąś broń poza tą?
- Yalen ma nóż myśliwski.
Miles powstrzymał się, żeby przedwcześnie nie odetchnąć z ulgą. Mimo
wszystko,
jeżeli ci kretyni zrobili to na własną rękę, może flota dendariańska jako
całość nie ugrzęźnie
w tym bagnie.
- Czy wiesz, że noszenie przy sobie jakiejkolwiek broni jest tutaj
przestępstwem?
Danio zamyślił się nad tym.
- To frajerzy! - powiedział w końcu.
- Tak czy inaczej - rzekł twardo Miles - będę teraz musiał zebrać tę broń i
zanieść ją z
powrotem na statek. - Miles rozejrzał się. Człowiek leżący na podłodze -
Yalen, jak sądził -
ściskał w dłoni kawał żelastwa, którym mógłby zarżnąć wołu, jeśliby spotkał
to zwierzę
błąkające się po ulicach Londynu. Miles zastanowił się i wskazał palcem. -
Szeregowy Danio,
przynieście mi ten nóż.
Danio wyszarpnął broń z zaciśniętej dłoni swego kompana.
- Nieeee... - próbował oponować ten, leżąc w pozycji horyzontalnej.
Miles odetchnął z ulgą, kiedy cała broń znalazła się w jego rękach.
- Dobrze, a teraz, Danio, powiedz mi w skrócie - bo tam na zewnątrz się
trochę
niecierpliwią - co tu się właściwie stało?
- No więc, admirale, urządziliśmy sobie przyjęcie. Wynajęliśmy pokój. -
Mrugnął do
kręcącego się wokół półnagiego odźwiernego. - Skończyły nam się zapasy i
przyszliśmy tu
coś dokupić, bo było blisko. Powybieraliśmy sobie co trzeba, włożyliśmy
równiutko do
wózka, a ta suka nie chciała przyjąć naszej karty! Porządnej dendariańskiej
karty!
- Suka...? - Miles ominął leżącego na ziemi rozbrojonego Yalena, żeby rozejr-
zeć się
po sklepie. O bogowie... Sprzedawczyni, korpulentna kobieta w średnim wieku,
leżała na
boku na podłodze po przeciwnej stronie regału. Była zakneblowana i prowizo-
rycznie
związana za pomocą poskręcanej kurtki i spodni należących do półnagiego
żołnierza.
Miles wyciągnął zza pasa nóż myśliwski i zbliżył się do niej. Pomimo knebla
próbowała coś histerycznie wybełkotać.
- Nie wypuszczałbym jej na pana miejscu - przestrzegł go golas. - Jest
strasznie
głośna.
Miles zatrzymał się i zmierzył kobietę wzrokiem. Jej siwiejące włosy sterc-
zały we
wszystkie strony, nie licząc tych przyklejonych od potu do czoła i szyi. Oczy
z przerażenia
wychodziły jej z orbit, szarpała się w krępujących ją więzach.
- Mmm... - Miles na razie zatknął nóż za pas. W końcu udało mu się odczytać
imię
gołego żołnierza z jego kurtki, nareszcie go skojarzył.
Xaveria. Tak, teraz sobie ciebie przypominam. Dzielnie się spisałeś na Da-
gooli.
Xaveria wyprostował się.
Cholera. Nici z jego rodzącego się planu przekazania całej bandy miejscowym
władzom z nadzieją, że ciągle jeszcze będą uwięzieni, kiedy flota opuści or-
bitę. Czy można
by jakoś oddzielić Xaverie od reszty jego bezwartościowych towarzyszy? Nies-
tety, wyglądało
na to, że wszyscy jechali na tym samym wózku.
- A zatem nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych. Co się działo dalej,
Xaveria?
- Eee... zostały wymienione nieuprzejmości, sir.
- I...?
- I sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. Rzucono butelki, co gorsza rzu-
cono je
na podłogę. Wezwano policję. Unieszkodliwiono tę kobietę. - Xaveria rzucił
Daniowi czujne
spojrzenie.
Milesa zaintrygował brak podmiotów w specyficznej składni, jaką zastosował
Xaveria. - I...?
- I zjawiła się policja. Powiedzieliśmy im, że wysadzimy budę w powietrze,
jeśli
spróbują tu wejść.
- A czy jesteście w stanie spełnić swoją groźbę, szeregowy Xaveria?
- Nie, sir. To był blef. Zastanawiałem się... no... co pan by zrobił w podob-
nej sytuacji.
Diabelnie spostrzegawcza bestia, nawet kiedy jest zalany, pomyślał Miles.
Westchnął i
przeciągnął dłonią po włosach.
- Dlaczego nie chciała przyjąć waszych kart kredytowych? Czy to nie są te
Ziemskie
Karty Uniwersalne wyrobione w kosmoporcie? Nie próbowaliście przypadkiem użyć
tych,
które zostały z Mahaty Solaris, co?
- Nie, sir - odparł Xaveria. Na dowód tego pokazał swoją kartę. Wydawała się
w
porządku. Miles obrócił się, żeby sprawdzić ją w komkonsoli w kasie, ale ta
była zniszczona.
Kula utkwiła w samym środku płyty holowidu. Miało to zapewne dopełnić dzieła
zniszczenia,
ale jakby na przekór temu konsola pobzykiwała co jakiś czas. Dopisał to w
myślach do
rachunku i wzdrygnął się.
- Właściwie - Xaveria odkaszlnął - to maszyna ją wypluła, sir.
- Nie powinna była tego zrobić - zaczął Miles - chyba że... - chyba że coś
jest nie w
porządku z głównym rachunkiem, dokończył w myślach. Nagłe zrobiło mu się
zimno. -
Sprawdzę to - obiecał. - Ale teraz już kończmy i wynośmy się stąd, zanim nas
policja usmaży.
Danio, podniecony, wskazał na pistolet w rękach Milesa.
- Moglibyśmy się przebić. Dostać się do najbliższej stacji podziemnej.
Milesowi zabrakło słów. Wyobraził sobie, jak strzela do Dania z jego własnego
pistoletu. Rozmyślił się jednak, obawiając się, że odrzut mógłby mu złamać
ramię. Jego
prawa ręka została zmiażdżona na Dagooli i wspomnienie bólu było ciągle
świeże.
- Nie, Danio - powiedział, odzyskawszy głos. - Wyjdziemy bardzo, bardzo
spokojnie
głównymi drzwiami i poddamy się.
- Przecież Dendarianie nigdy się nie poddają - zaoponował Xaveria.
- To nie jest baza ogniowa - powiedział spokojnie Miles. - To jest sklep z
winami. Lub
raczej był. Co więcej, to nie jest nawet nasz sklep z winami. - Chociaż, bez
wątpienia, będę
musiał go kupić. - Spróbujcie popatrzeć na londyńską policję nie jak na
swoich wrogów, lecz
jak na najlepszych przyjaciół. Bo oni naprawdę są waszymi przyjaciółmi.
Dlatego że - tu
zmierzył Xaverię chłodnym spojrzeniem - dopóki będziecie w ich łapach, ja nie
będę mógł się
do was dobrać.
- Aha - powiedział Xaveria zbity z tropu. Położył rękę na ramieniu Dania. -
Może...
może lepiej chodźmy z admirałem, co, Danio?
Xaveria nie bez trudu postawił byłego właściciela noża myśliwskiego na nogi.
Po
chwili zastanowienia Miles zbliżył się do czerwonookiego, wyciągnął swój ki-
eszonkowy
ogłuszacz i zaaplikował mu lekki wstrząs w podstawę czaszki. Czerwonooki
zwalił się na
podłogę. Miles modlił się, żeby to uderzenie nie spowodowało u niego trwałego
urazu. Bóg
jeden znał składniki koktajlu, którym się nafaszerował - na pewno był nie
tylko alkoholowy.
- Ty weź go za ręce - rozkazał Daniowi. - A ty, Yalen, za nogi. - I w ten
sprytny
sposób unieszkodliwił całą trójkę. - Xaveria, otwórz drzwi i powoli wyjdź z
rękami na karku.
Masz iść, a nie biec, i dać się spokojnie zaaresztować. Danio, ty idziesz za
nim. To rozkaz.
- Szkoda, że nie ma tu reszty naszego oddziału - wymamrotał Danio.
- Jedyny oddział, jaki wam jest teraz potrzebny, to oddział dobrych prawników
-
stwierdził Miles. Zmierzył wzrokiem Xaverię i westchnął. - Wyślę wam jeden
taki.
- Dziękuję, sir - odparł Xaveria i wytoczył się powoli na zewnątrz. Miles, z
zaciśniętymi zębami, zamykał pochód. Kiedy wyszli na ulicę, zmrużył oczy od
słońca. Jego
mała grupka wpadła w ręce oczekujących policjantów. Danio nie walczył, kiedy
zaczęli go
przeszukiwać, ale Miles rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zobaczył, że
włączono pole
splotowe. Dowódca policjantów podszedł do niego i zaczerpnął oddechu, by coś
powiedzieć.
Nagle zza drzwi sklepu dobiegło głuche plaśnięcie. Niebieskie płomienie zac-
zęły lizać
chodnik.
Miles krzyknął, obrócił się na pięcie i nabrawszy głęboko powietrza w płuca,
pognał
jak strzała. Przeleciał przez drzwi sklepu i pogrążył się w pełnej gorąca
ciemności. Płomienie
w zwariowanej mozaice podnosiły się z przesiąkniętego alkoholem dywanu niczym
złote
pszeniczne łany. Ogień zbliżał się do związanej zakładniczki leżącej na
podłodze, za chwilę
jej włosy staną w płomieniach i otoczą głowę niczym aureola...
Miles zanurkował po nią, zarzucił ją sobie na plecy i podniósł się ciężko.
Prawie czuł,
jak gną mu się kości. Kobieta wierzgała nogami, co nie pomagało Milesowi w
akcji
ratunkowej. Dokuśtykał do drzwi, rozświetlonych niczym wyjście z tunelu, nic-
zym bramy
życia. Jego płuca rozpaczliwie domagały się tlenu na przekór uparcie za-
ciśniętym wargom.
Całkowity czas: jedenaście sekund.
W dwunastej sekundzie pomieszczenie za nimi rozbłysło z hukiem. Miles i jego
bagaż
upadli, koziołkując, na chodnik - pchnął mocno ciało kobiety, aby znalazła
się jak najdalej od
źródła ognia. Płomienie niemal dotykały ich ubrań. Z oddali dochodziły go
niezrozumiałe
krzyki ludzi. Jego mundur dendariański, specjalnie impregnowany, nie miał
prawa się zapalić
ani stopić, ale płonął na nim alkohol. Wyglądało to naprawdę widowiskowo. Ni-
estety ubranie
biednej sprzedawczyni nie zapewniało podobnej ochrony...
Zakrztusił się pianą rozpyloną przez pierwszego strażaka, który do nich do-
biegł -
zapewne stał w gotowości przez cały czas akcji. Policjantka z przerażonym wy-
razem twarzy
kręciła się wokół niezdecydowana, ściskając zupełnie już zbędny miotacz
plazmy. Unosząc
się w białej mazi, Miles czuł się, jakby pływał w piance z piwa, tylko że ta
nie była tak
smaczna. Wypluł wciskające mu się do ust ohydne chemikalia i w końcu udało mu
się
zaczerpnąć tchu. O Boże, powietrze jest wspaniałe, mało kto zdaje sobie z
tego sprawę.
- Bomba! - wykrzyknął dowódca policjantów.
Miles przekręcił się na plecy, podziwiając kawałek błękitnego nieba widziany
poprzez
cudownie uratowane oczy.
- Nie - wydyszał. - Brandy. Całe mnóstwo drogiej brandy. I taniego spirytusu.
Zapaliło
się pewnie przez zwarcie w komkonsoli.
Odsunął się z drogi strażakom w białych kombinezonach ochronnych, którzy rzu-
cili
się z gaśnicami w kierunku sklepu. Jeden z nich odciągnął go dalej od sto-
jącego w
płomieniach budynku. Ktoś inny skierował w jego stronę coś, co na pierwszy
rzut oka
przypominało działko mikrofalowe. Nawet wywołany tym widokiem zastrzyk
adrenaliny nie
mógł postawić Milesa na nogi. Właściciel działka bełkotał coś bez składu i
ładu. Miles
zamrugał oszołomiony i działko mikrofalowe zmieniło się w kamerę holowizyjną.
Wolał, żeby to było działko...
Sprzedawczyni, nareszcie uwolniona z więzów, wskazywała go, krzycząc. Jak na
kogoś, komu właśnie uratował życie, nie wyglądała na specjalnie wdzięczną.
Kamera
holowizyjną zwróciła się w jej kierunku i śledziła ją, dopóki kobieta nie
została
odprowadzona do karetki. Miles miał nadzieję, że zaaplikują jej jakiś środek
uspokajający.
Wyobraził ją sobie, jak wraca do domu, do męża i dzieci, którzy pytają: „Jak
tam dzisiaj było
w sklepie, kochanie?” Zastanawiał się, czy przyjmie od niego pieniądze za
milczenie, a jeśli
tak, to ile...
Pieniądze, o Boże...
- Miles! - Podskoczył na sam dźwięk głosu Elli Quinn za jego plecami. - Czy
panujesz
nad wszystkim?
W drodze do kosmoportu londyńskiego zwracali na siebie uwagę innych po-
dróżnych.
Nie dziwiło to Milesa, który ujrzał swoje odbicie w lustrzanej ścianie, gdy
Elli płaciła za
żetony. Przylizany, wystrojony lord Vorkosigan, który patrzył na niego z lus-
tra przed
przyjęciem w ambasadzie, przeobraził się, niczym wilkołak, w zwyrodniałe,
małe monstrum.
Jego nadpalony, mokry i poszarpany mundur był upstrzony kłębkami zasychającej
piany.
Niegdyś śnieżnobiałe wyłogi były teraz usmolone. Twarz miał upaćkaną,
chrypiał, a oczy,
czerwone od gryzącego dymu, błyszczały dziko. Cuchnął spalenizną, potem i
alkoholem,
zwłaszcza tym ostatnim. W końcu wytapiał się w nim trochę. Ludzie stojący z
nimi w kolejce,
poczuwszy ten zapach, zaczęli się powoli odsuwać. Policjanci, dzięki Bogu,
zabrali mu nóż i
pistolet, zatrzymując je w charakterze dowodów. W każdym razie Miles i Elli
mieli dla siebie
cały tył wozu bąbelkowego.
- Co z ciebie za ochroniarz? - stęknął Miles, rozsiadając się na ławce. -
Dlaczego
dopuściłaś do mnie tę dziennikarkę?
- Nie próbowała cię zastrzelić. A poza tym, dopiero co się tam znalazłam, nie
potrafiłabym jej powiedzieć, co się działo.
- Ale jesteś dużo bardziej fotogeniczna ode mnie. To by znacznie poprawiło
wizerunek floty dendariańskiej.
- Przed holokamerami zapominam języka w gębie, a ty robiłeś wrażenie
opanowanego.
- Próbowałem to jakoś zbagatelizować. „To tylko chłopięcy wybryk”, powiedział
admirał Naismith, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy za jego plecami Den-
darianie
podpalali Londyn...
Elli wyszczerzyła zęby.
- Poza tym nie interesowali się mną. To nie ja byłam bohaterem rzucającym się
do
płonącego budynku. Na Boga, kiedy wytoczyłeś się stamtąd cały w płomieni-
ach...
- Widziałaś to? - ożywił się Miles. - Czy myślisz, że dobrze wyjdzie w
zbliżeniach?
Może to osłabi negatywne wrażenie, jakie wywarli Danio i jego gromadka na mi-
eszkańcach
goszczącego nas miasta.
- Wprost mroziło krew w żyłach - powiedziała, kiwając głową z uznaniem. - Aż
dziw,
że nie masz poważniejszych poparzeń.
Miles ściągnął osmalone brwi i dyskretnym ruchem ukrył pokrytą pęcherzami
lewą
dłoń pod swym prawym ramieniem.
- Nic strasznego. Wszystko to zasługa ubrania ochronnego. Cieszy mnie, że nie
cały
nasz sprzęt jest źle zaprojektowany.
- No nie wiem. Prawdę mówiąc, boję się ognia, od kiedy... - Dotknęła ręką
twarzy.
- I prawidłowo. Działałem pod wpływem odruchów warunkowych. Kiedy mój mózg
odzyskał kontrolę nad ciałem, było już po wszystkim i wtedy dostałem
dreszczy. Widziałem
parę pożarów podczas walk. Jedyne, o czym myślałem, to prędkość, bo kiedy
pożary osiągają
pewien punkt, to rozprzestrzeniają się błyskawicznie.
Miles zagryzł wargi, zachowując dla siebie resztę wątpliwości co do możliwych
konsekwencji tego przeklętego wywiadu. Teraz już było za późno, chociaż
przemknął mu
przez głowę pomysł, by użyć Dendarian do nalotu na siedzibę Euronews Network,
aby
wykraść nagranie. Cóż, może wybuchnie jakaś wojna albo rozbije się wahadłow-
iec, albo też
wyjdzie na jaw kolejny skandal obyczajowy w rządzie i cały ten incydent ze
sklepem z
winami zostanie zapomniany w powodzi innych wiadomości. Poza tym Cetagandanie
już na
pewno wiedzą, że admirał Naismith był widziany na Ziemi. Wkrótce zmieni się
znów w lorda
Vorkosigana, tym razem, być może, na zawsze.
Miles wyszedł chwiejnym krokiem z wozu bąbelkowego, trzymając się za krzyż.
- Kości? - zaniepokoiła się Elli. - Czy coś się stało z twoim kręgosłupem?
- Nie jestem pewien. - Szedł ociężale obok niej, lekko zgięty. - To skurcze
mięśni. Ta
nieszczęsna kobieta była grubsza, niż przypuszczałem. Adrenalina może być
zwodnicza...
Kiedy ich mały wahadłowiec przycumował do „Triumpha”, flagowego statku
Dendarian, stan Milesa był wciąż taki sam. Elli nalegała na wizytę w lazare-
cie.
- To naciągnięte mięśnie - powiedziała oschle, po przebadaniu go, główna
lekarka
floty. - Nie ruszać się z łóżka przez tydzień.
Miles zapewnił ją nieszczerze, że tak uczyni, i wyszedł ściskając w zaban-
dażowanej
dłoni fiolkę z pigułkami. Był przekonany, że diagnoza lekarki była właściwa,
gdyż ból powoli
ustępował. Niemalże czuł, jak napięcie opuszcza szyję, i miał nadzieję, że
opuści też resztę
jego ciała. Kończył się mu również zapas adrenaliny; lepiej załatwić wszyst-
kie sprawy, póki
jeszcze jest w stanie chodzić i mówić.
Obciągnął kurtkę, potarł rękaw, bezskutecznie próbując pozbyć się białych
pyłków,
zadarł głowę i wszedł do świątyni oficera księgowego floty.
Był wieczór według czasu pokładowego, przesuniętego o godzinę w stosunku do
londyńskiego, ale księgowa loty, Vicky Bone, postawna kobieta w średnim
wieku, wciąż
znajdowała się na swoim stanowisku. Skrupulatna, bardziej technik niż wo-
jskowy, zazwyczaj
cedziła z wolna słowa. Tym razem jednak krzyknęła, obróciwszy się na krześle:
- Nareszcie! Czy ma pan ten bon kredytowy? - Kiedy zdała sobie sprawę z tego,
jak
wygląda admirał Naismith, dodała, już spokojniej: - Mój Boże, co się panu
stało? -
Zreflektowała się i zasalutowała.
- Jestem tu właśnie dlatego, aby to wyjaśnić, pani porucznik. - Zaczepił dru-
gie krzesło
w uchwyty na podłodze, obrócił je i usiadł na nim okrakiem, splatając ręce na
oparciu. Po
chwili zasalutował. - Sądziłem, że zgodnie z pani wczorajszym raportem
wszystkie wydatki,
które nie są niezbędne podczas naszego pobytu na orbicie, zostały wstrzymane,
a kredyt z
ziemskich źródeł jest pod kontrolą.
- Chwilowo pod kontrolą - odparła. - Czternaście dni temu powiedział pan, że
otrzymamy przekaz w ciągu dziesięciu dni. Próbowałam przełożyć jak najwięcej
wydatków
na później. Cztery dni temu powiedział pan, że zajmie to kolejnych dziesięć
dni...
- Przynajmniej - potwierdził posępnie Miles.
- Przełożyłam znów wszystko, co się dało, ale część musi być spłacona, aby
uzyskać
przedłużenie kredytu na następny tydzień. Od czasu Mahaty Solaris wykorzys-
taliśmy
niebezpiecznie dużo funduszy rezerwowych.
Miles wolno przesuwał dłonią po oparciu krzesła, - Taak. Może faktycznie
powinniśmy lecieć prosto na Tau Ceti. - Teraz było już za późno. Gdyby tylko
mógł się
połączyć bezpośrednio z Kwaterą Główną Służb Bezpieczeństwa Sektora Dru-
giego...
- I tak musielibyśmy zostawić ze trzy czwarte floty na Ziemi, sir.
- A ja nie chciałem nas rozdzielać, to prawda. Zostaniemy tu jeszcze trochę
dłużej i
skończy się na tym, że nikt z nas nie będzie się mógł stąd wydostać... istna
czarna dziura
finansowa... Słuchaj, uruchom te swoje programy i sprawdź, co się stało
dzisiaj około godziny
szesnastej czasu londyńskiego z kontem kredytowym dla członków naszej załogi.
- Hę? - Jej błądzące po klawiaturze palce wyczarowały z konsoli holowizyjnej
wielobarwne, tajemnicze schematy. - No ładnie! Nie powinno się tak stać.
Gdzie są
pieniądze...? Aha, bezpośrednie przekroczenie limitu. Teraz rozumiem.
- Wyjaśnij mi to - zażądał Miles.
- To proste. - Odwróciła się do niego. - Kiedy flota stoi przez dłuższy czas
w miejscu,
gdzie istnieje jakakolwiek sieć finansowa, nie pozwalamy, rzecz jasna, by
nasze aktywa
leżały bezczynnie.
- Czyżby?
- Właśnie tak. Wszystko, co w danej chwili nie jest wydawane, umieszczamy na
tak
długo, jak tylko się da, na swego rodzaju krótkoterminowych kontach in-
westycyjnych. Tak
więc zasoby na naszych kontach kredytowych oscylują zawsze niebezpiecznie
blisko
minimum. Kiedy wpływa jakiś rachunek, puszczam go przez komputer i przelewam
z konta
inwestycyjnego na kredytowe dokładnie tyle, ile trzeba na pokrycie.
- Czy to... ryzyko się opłaca?
- Ryzyko? To normalny sposób postępowania. W ubiegłym tygodniu zarobiliśmy w
ten sposób, na procentach i dywidendach, ponad cztery tysiące jednostek fed-
eralnych GSA,
dopóki nie znaleźliśmy się poniżej wymaganego progu.
- Aha... - mruknął Miles. Przez moment wyobraził sobie, jak porzuca karierę
wojskowego i zajmuje się grą na giełdzie. Może Dendariańska Wolna Najemna
Spółka
Akcyjna? Niestety, cesarz mógłby mieć coś przeciw...
- Ale ci idioci - porucznik Bonę wskazała na schemat przedstawiający jej
wersję
przygód Dania tego popołudnia - próbowali dostać się bezpośrednio do rachunku
kredytowego, zamiast - tak jak poinstruowałam wszystkich - połączyć się
najpierw z Główną
Księgowością Floty. A jako że jesteśmy na granicy wypłacalności, karta nie
została
zaakceptowana. Czasem wydaje mi się, że mówię do ściany. - Spod jej palców
wytrysły
kolejne barwne histogramy. - W każdym razie nie mogę dłużej tego tak ciągnąć,
sir!
Rachunek inwestycyjny jest teraz pusty, więc oczywiście nie wytwarza żadnych
dodatkowych
funduszy. Nie jestem pewna, czy zdołamy pociągnąć jeszcze sześć dni. A jeśli
przelew nie
dotrze do tego czasu... - rozłożyła ręce - to cała flota dendariańska zacznie
być stopniowo,
kawałek po kawałku, przekazywana syndykowi masy upadłościowej.
- Hmm. - Miles podrapał się po karku. Jednak się mylił, ból głowy wcale nie
mijał. -
Czy nie da się jakoś przesunąć tych środków z jednego rachunku na drugi, żeby
stworzyć...
mmm... wirtualne pieniądze? Tymczasowo?
- Wirtualne pieniądze? - Wydęła pogardliwie usta.
- Żeby uratować flotę. Tak jak na wojnie. Księgowość najemników... - Ścisnął
dłonie
między kolanami, uśmiechając się do niej z nadzieją. - Oczywiście, jeśli to
przekracza twoje
możliwości...
- Oczywiście, że nie - obruszyła się. - Ale metoda, o której pan mówi, opiera
się
głównie na wykorzystaniu opóźnień czasowych. Niestety, ziemska sieć finansowa
jest w pełni
zintegrowana, nie występują tu opóźnienia, chyba że zacznie się działać w
skali
międzygwiezdnej. Ale powiem panu, co by zadziałało, chociaż... - zawiesiła
głos - może
lepiej nie...
- Co?
- Trzeba pójść do dużego banku i zaciągnąć krótkoterminową pożyczkę z gwar-
ancją w
postaci, dajmy na to, jakiegoś większego elementu wyposażenia. - Wskazała
głową otaczające
ich ściany „Triumpha”, jakby dając do zrozumienia, o jaki rodzaj sprzętu jej
chodzi. -
Będziemy musieli ukryć przed nimi inne niespłacone kredyty, jak również fak-
tyczną wartość
zastawu, nie wspominając nawet o niejasnościach dotyczących tego, co jest
własnością
korporacji, a co kapitanów. Ale, tak czy inaczej, to będą prawdziwe pi-
eniądze.
Co by powiedział komodor Tung, gdyby dowiedział się, że Miles zastawił jego
statek?
Ale Tunga tu nie było. Tung był na przepustce. Pewnie wszystko zostanie roz-
wiązane, zanim
wróci.
- Będziemy musieli żądać kwoty dwu - lub trzykrotnie większej, aby mieć
pewność,
że otrzymamy tyle, ile potrzebujemy - ciągnęła porucznik Bonę. - Będzie pan
to musiał
podpisać, jako wyższy oficer.
Admirał Naismith będzie musiał to podpisać, pomyślał Miles. Człowiek, który
istniał
tylko wirtualnie, chociaż skąd niby ziemski bank miał o tym wiedzieć? Flota
dendariańska
uwiarygodniała jego istnienie. Tak, to może był najbezpieczniejszy krok, jaki
kiedykolwiek
podjął.
- No to do dzieła, poruczniku. Proszę... użyć „Triumpha”, to największa
rzecz, jaką
mamy.
- Tak jest, admirale. - Skinęła głową i wyprostowała się, odzyskując spokój.
Miles westchnął i wstał. Siadanie było błędem - jego zmęczone mięśnie nie
funkcjonowały należycie. Pokręciła nosem, kiedy ją mijał. Powinien chyba
poświęcić trochę
czasu na doprowadzenie się do porządku. Wystarczająco trudne byłoby wyjaśni-
enie jego
zniknięcia z ambasady, żeby dorzucać do tego jeszcze tłumaczenie się ze swo-
jego wyglądu.
- Pieniądze wirtualne... - słyszał, jak wymamrotała do komkonsoli porucznik
Bonę,
kiedy wyszedł. - Mój Boże...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy Miles doprowadził się do porządku, wziął prysznic, włożył świeży mundur
i
lśniące zapasowe buty, tabletki zaczęły działać i ból zupełnie zniknął.
Przyłapał się na tym, że
pogwizduje, chlapiąc się płynem po goleniu, zawiązując na szyi nie przewidzi-
aną
regulaminem błyszczącą czarną apaszkę i naciągając swoją szaro-białą kurtkę.
Następnym
razem będzie musiał zmniejszyć dawkę o połowę - czuł się stanowczo za dobrze.
Szkoda, że beret nie stanowił części dendariańskiego munduru - można by go
było
wtedy zawadiacko przekrzywić na głowie. Właściwie mógłby zamówić coś takiego.
Tung na
pewno by się zgodził, miał swoje teorie na temat tego, jak to szykowny mundur
dobrze
wpływa na podwyższenie morale i ułatwia rekrutację. Miles nie był przekonany,
czy nie
spowodowałoby to jedynie pozyskania rekrutów chcących bawić się w prze-
bierańców.
Szeregowcowi Daniowi spodobałby się taki beret... Miles porzucił tę myśl.
Elli Quinn czekała na niego cierpliwie na „Triumphie”, w korytarzu
prowadzącym do
luku numer sześć. Podniosła się z wdziękiem i poprowadziła go do ich wa-
hadłowca, mówiąc:
- Lepiej się pośpieszmy. Jak długo, według ciebie, Ivan będzie w stanie cię
kryć?
- Przypuszczam, że to jest już przegrana sprawa - odparł Miles, zapinając
pasy.
Stosując się do zaleceń na dołączonej do lekarstwa ulotce, pozwolił Elli pon-
ownie zająć fotel
pilota. Mały wahadłowiec oderwał się z wolna od burty statku flagowego i roz-
począł lot w
stronę Ziemi wyznaczonym korytarzem.
Miles, przygnębiony, zastanawiał się, jak zostanie przyjęty, kiedy pojawi się
na
powrót w ambasadzie. Pewnie czeka go zakaz opuszczania kwatery, chociaż
będzie się starał
powoływać na okoliczności łagodzące. Mając przed sobą taką perspektywę, wcale
mu nie
było spieszno. Był przecież teraz na Ziemi w ciepłą, letnią noc z czarującą,
olśniewającą
przyjaciółką. Rzucił okiem na chronometr - była zaledwie dwudziesta trzecia.
Życie nocne
dopiero się zaczynało. Londyn, z jego milionami mieszkańców, nigdy nie
zasypiał.
Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej.
Ale co mogli robić? Picie nie wchodziło w rachubę - Bóg jeden wiedział, co by
się
stało, gdyby dolał alkoholu do wypełniającej go mieszanki farmaceutycznej,
szczególnie z
jego dziwaczną fizjologią. Jedno było jasne - nie poprawiłoby to jego koordy-
nacji ruchów.
Przedstawienie? Unieruchomiłoby to ich na dłuższy czas w jednym miejscu, co
nie było
rozsądne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Lepiej coś robić i pozostawać w
ruchu.
Do diabła z Cetagandanami. Nie może przecież stać się więźniem samego strachu
przed nimi. Pozwólmy admirałowi Naismithowi wyszaleć się ostatni raz, przed
ostatecznym
odwieszeniem munduru do szafy. Światła kosmoportu błyskały pod nimi, za-
praszając do
lądowania. Kiedy dokołowali na wydzierżawione stanowisko (140 jednostek fed-
eralnych
GSA dziennie) i powitał ich dendariański strażnik, Miles bąknął.
- Słuchaj, Elli. Chodźmy... hmmm... chodźmy pooglądać wystawy.
I tak znaleźli się o północy pośrodku modnego pasażu handlowego. Z myślą o
majętnych klientach wykładano tu nie tylko ziemskie, lecz także galaktyczne
towary.
Korowód przechodniów sam w sobie przyciągnąłby uwagę badaczy mód. W tym roku
noszono pióra, sztuczny jedwab, skórę i futra - jednym słowem powrót do natu-
ralnych
materiałów z przeszłości. A Ziemia miała do czego powracać. Zwłaszcza rzucała
się w oczy
młoda dama w wikingo-azteckim - jak sądził Miles - kostiumie, wspierająca się
na ramieniu
młodzieńca ubranego tylko w buty z dwudziestego czwartego wieku i coś na
kształt
pióropusza. Być może dendariański beret nie byłby wcale taki archaiczny...
Miles ze smutkiem zauważył, że Elli nie była rozluźniona i nie bawiła się do-
brze.
Bacznie obserwowała przechodniów, uważając, czy nie wykonują gwałtownych
ruchów i nie
mają ukrytej broni. W końcu jednak przystanęła zaintrygowana przed sklepem z
małym
szyldem: FUTRA WŁASNEJ HODOWLI: ODDZIAŁ KOMPANII BIOINZYNIERYJNEJ
GALACTECH. Miles pociągnął ją delikatnie ku drzwiom.
Wnętrze sklepu było nad wyraz przestronne, co sugerowało, jakich cen mogą się
tu
spodziewać. Futra z lisów, narzuty z tygrysów, kurtki ze skór dawno wymarłych
lampartów,
jaskrawe torebki, buty i pasy z taucetańskich jaszczurów zdobione paciorkami,
kamizelki z
białych makaków, a obok wielki ekran holowizyjny wyjaśniający, że dobra te
nie pochodzą z
żywych zwierząt, ale z probówek i kadzi Instytutu Badawczo-Rozwojowego firmy
GalacTech. Dziewiętnaście wymarłych gatunków oferowano w barwach naturalnych.
Przebojami kolekcji jesiennej będą, według zapewnień holowidu, tęczowa skóra
nosorożca i -
w specjalnie zaprojektowanych kolorach pastelowych - potrójnej długości białe
lisy. Elli
zanurzyła dłonie aż po nadgarstki w wielkiej, skłębionej, przypominającej
sierść kota
perskiego masie koloru moreli.
- Czy to linieje? - spytał Miles, nieco oszołomiony.
- Ależ skąd - zaprzeczył sprzedawca. - GalacTech gwarantuje, że produkowane
przez
nich futra nie będą blakły, liniały ani traciły koloru. Ponadto są brudood-
porne.
- Co to jest? Przecież nie płaszcz... - Ogromny kawał jedwabistego, czarnego
futra
przelewał się Elli przez ręce.
- A, to ostatni krzyk mody - powiedział sprzedawca. - Produkt najnowoc-
ześniejszych
systemów biomechanicznych ze sprzężeniem zwrotnym. Większość futer, jakie tu
państwo
widzieli, to zwykłe garbowane skóry. To zaś jest żywe futro. Ten model nadaje
się na koc,
narzutę lub dywanik. W przyszłym roku pojawią się również różne rodzaje ubrań
z tego
materiału.
- Żywe futro? - Elli uniosła brwi z zachwytu. Sprzedawca nieświadomie stanął
na
palcach - typowy efekt, jaki wywierała jej twarz na niewtajemniczonych.
- Żywe futro - skinął głową - ale pozbawione wad żywego zwierzęcia. Nie
linieje ani
nie je, ani - chrząknął dyskretnie - nie potrzebuje nocnika.
- Zaraz, zaraz - przerwał mu Miles. - Jak w takim razie możecie to reklamować
jako
żywe? Skąd to czerpie energię, jeśli nie z chemicznego rozkładu pożywienia?
- Sieć elektromagnetyczna na poziomie komórkowym pasywnie pobiera energię z
otoczenia - z fal holowizyjnych i tym podobnych. Mniej więcej raz na miesiąc,
jeśli wygląda
na oklapnięte, można je podładować, wkładając do kuchenki mikrofalowej na
parę minut i
ustawiając urządzenie na najniższą moc. GalacTech nie ponosi jednak odpow-
iedzialności,
jeśli właściciel przypadkowo zostawi je w kuchence dłużej.
- To wciąż nie czyni go żywym - zaoponował Miles.
- Zapewniam pana - odparł sprzedawca - że koc ten został stworzony z mi-
eszaniny
wyselekcjonowanych, najwyższej klasy genów Felis domesticus. Mamy również
białe persy i
syjamy w czekoladowe pasy, poza tym można zamówić dowolne inne kolory we
wszystkich
rozmiarach.
- Zrobili coś takiego z kota? - wydusił z siebie Miles, kiedy Elli podniosła
przelewające się zwały bezkształtnego futra.
- Proszę pogłaskać - zachęcił ją sprzedawca. Zrobiła to i roześmiała się.
- Mruczy!
- Tak. Ma również zaprogramowaną orientację termiczną, innymi słowy -
przytula się.
Elli owinęła się cała czarnym futrem, które spływało do jej stóp niczym tren
królewskiej sukni. Policzki wtuliła w lśniącą miękkość.
- Czego to oni nie wymyślą! O rany! Chciałoby się w tym zanurkować.
- Naprawdę? - mruknął Miles z powątpiewaniem. Potem jednak jego oczy
rozszerzyły
się, kiedy wyobraził sobie jej piękne, alabastrowe ciało leniwie rozłożone na
aksamitnym
futrze. - Naprawdę? - powtórzył już zupełnie innym tonem. Jego usta,
spragnione, rozchyliły
się w uśmiechu. - Bierzemy! - zwrócił się do sprzedawcy.
Zmieszał się jednak, kiedy wyciągnął swoją kartę kredytową i spojrzawszy na
nią,
zorientował się, że nie może jej użyć. Wypchane wypłatami z ambasady konto
należało do
porucznika Vorkosigana i skorzystanie z niego teraz demaskowałoby go komplet-
nie. Quinn
spojrzała mu przez ramię, zaniepokojona jego wahaniem. Pokazał jej ukrytą w
dłoni kartę, ich
oczy spotkały się.
- Taak... - zgodziła się. - Ja zapłacę. - Sięgnęła po portmonetkę.
Powinienem był zapytać wpierw o cenę, pomyślał Miles, kiedy wychodzili ze
sklepu,
wynosząc nieporęczny pakunek zawinięty w elegancki srebrny plastik. Paczka,
jak zapewnił
ich sprzedawca, nie wymagała wentylacji. Grunt, że futro zachwyciło Elli, a
szansy na to nie
należało zaprzepaścić przez nieostrożność lub dumę z jego strony. Pragnął ją
zachwycać.
Zwróci jej pieniądze później.
Ale teraz, gdzież pójdą, aby to wypróbować? - zastanawiał się, kiedy wyszli z
pasażu i
udali się w kierunku najbliższego portu dostępu do systemu komunikacji
podziemnej. Nie
chciał, żeby ta noc się kończyła. Nie wiedział właściwie, czego chciał. Cho-
ciaż nie, dobrze
wiedział, czego chciał, nie wiedział tylko, czy to otrzyma.
Elli, jak podejrzewał, nie była świadoma, jak daleko zaszedł w swoich
myślach. Mały
romans na boku - to jedno; ale zmiana kariery, którą chciał jej zaproponować
- swoją drogą,
zgrabne sformułowanie - mogłaby kompletnie przewrócić jej życie do góry
nogami. Elli,
urodzona w przestrzeni, Elli, która czasem nieostrożnie nazywała planeciarzy
szczurami
lądowymi, Elli z dokładnie zaplanowaną karierą. Elli, która chodziła po ziemi
z nieufnością
połączoną ze wstrętem, niczym syrena wyrzucona z wody. Elli była niezależnym
państwem.
Elli była wyspą, a on był kretynem i nie mógł dalej tak tego ciągnąć, bo in-
aczej eksploduje.
To, czego potrzebowali, doszedł do wniosku Miles, to widok słynnego księżyca
Ziemi, najlepiej odbijającego się w wodzie. Niestety, stara rzeka płynęła w
tym sektorze pod
Ziemią poprzez wielkie kanały pod masą budynków z XXIII wieku, które zdomi-
nowały
krajobraz. Tylko gdzieniegdzie widać było zawrotnie wzbijające się w powie-
trze wieżyce czy
też architekturę bardziej zabytkową. Niełatwo było znaleźć jakieś spokojne,
intymne miejsce
w tym mieście milionów wiecznie zabieganych ludzi.
Grób jest miejscem spokojnym i intymnym, ale nikt tam nikogo nie bierze w ob-
jęcia,
jak sądzę... Ponure wspomnienia z Dagooli w ostatnich tygodniach nieco wy-
blakły, lecz to
spadło na niego znienacka w zwykłej publicznej rurze windowej, kiedy opuszc-
zali się na
poziom sieci wozów bąbelkowych. Elli spadała, wyrwana z jego zdrętwiałej ręki
przez
złośliwy wir - usterkę konstrukcyjną w systemie antygrawitacyjnym - pochłani-
ana przez
ciemność...
- Auu! Miles! - krzyknęła Elli. - Puść mnie! Co się dzieje?
- Spadamy - wydusił z siebie Miles.
- Oczywiście, że spadamy, to jest rura zjazdowa. Czy dobrze się czujesz? Po-
każ mi
swoje źrenice. - Złapała uchwyt i przyciągnęła ich do brzegu rury, poza
biegnącą środkiem
strefę szybkiego ruchu. Nocni londyńczycy przepływali obok nich. Unowocześn-
ione piekło,
pomyślał bliski obłędu Miles, a to jest strumień dusz potępionych, lecących w
dół
kosmicznym rynsztokiem, coraz szybciej i szybciej. Źrenice jej oczu były duże
i ciemne...
- Czy źrenice kurczą ci się bądź rozszerzają na skutek twoich dziwnych reak-
cji na
leki? - zapytała stroskana Elli. Jej twarz niemalże dotykała jego.
- Co się z nimi teraz dzieje?
- Pulsują.
- Czuję się dobrze. - Miles przełknął ślinę. Wciąż trzymał kurczowo ramię
Elli. -
Lekarka zawsze dwa razy sprawdza to, co mi przepisuje. Uprzedziła mnie, że
ten lek może
wywoływać zawroty głowy.
W rurze windowej Miles zdał sobie nagle sprawę, że zniknęła ich różnica
wzrostu.
Wisieli twarzą w twarz, jego buty znajdowały się na poziomie jej kostek, nie
musiał nawet
rozglądać się za jakimś pudełkiem, na którym mógłby stanąć, ani ryzykować
skręcenia karku.
Wiedziony nagłym impulsem wpił się ustami w jej usta. Przez ułamek sekundy w
jego umyśle
zabrzmiał krzyk przerażenia, jak podczas skoku ze skały do głębokiej na
trzydzieści metrów,
krystalicznie czystej, zielonej wody. Wiedział, że będzie ona lodowata, lecz
pozostawił
sprawy w rękach grawitacji, dopóki ostatecznie nie zostanie pochłonięty przez
konsekwencje.
Woda była cieplutka, cieplusieńka... Oczy Elli rozszerzyły się ze zdumienia.
Zawahał
się, tracąc początkowy impet, i zaczął się wycofywać. Rozchyliła usta i
schwyciła go ręką za
kark. Była dobrze zbudowana - uchwyt unieruchamiał go nieprzepisowo, ale
skutecznie. To
był bez wątpienia pierwszy raz, kiedy przygwożdżenie go do maty oznaczało, że
wygrał.
Łapczywie pochłaniał jej usta, całował policzki, powieki, brwi, nos, brodę -
gdzież jest
słodkie źródło jej ust? Ach, tu... Wypchany pakunek zawierający żywe futro
powoli odpływał
od nich, odbijając się od ścian rury windowej. Jakaś spływająca w dół kobieta
szturchnęła ich,
spoglądając z niesmakiem, chłopak spadający na łeb na szyję środkiem rury
zagwizdał,
czyniąc obelżywe, sprośne gesty, kiedy w kieszeni Elli odezwał się brzęczyk
łącza.
Schwycili niezgrabnie futro i jakoś dotarli do najbliższego wyjścia. Opuścili
pole rury
windowej i sklepionym tunelem dostali się na peron wozów bąbelkowych. Wyszli
chwiejnym
krokiem na otwartą przestrzeń i spojrzeli po sobie, rozedrgani. W jednej,
szalonej chwili
Miles zdał sobie sprawę, że skończyły się ich pieczołowicie utrzymywane w
równowadze
relacje zawodowe. Kim byli dla siebie teraz? Oficerem i podwładną? Mężczyzną
i kobietą?
Przyjaciółmi? Kochankami? To mógł być tragiczny błąd... To mogło być tragic-
zne nawet bez
tego błędu. Dagoola dobrze to pokazała, osoba w mundurze była więcej niż
tylko żołnierzem,
człowiek - bardziej złożony niż jego zadania.
Śmierć może zabrać nie tylko jego, ale i jej przyszłość - zginąłby wtedy cały
wszechświat możliwości, a nie tylko pewien oficer. Pocałowałby ją raz
jeszcze, ale, do diabła,
może dosięgnąć tylko do jej alabastrowej szyi.
Alabastrowa szyja wydała z siebie pełne irytacji warknięcie, Elli otworzyła
kanał w
kodowanym łączu i wychrypiała:
- Co do diabła...? To nie możesz być ty, jesteś przecież tutaj. Quinn,
słucham!
- Komandor Quinn? - zabrzmiał cienki, lecz wyraźny głos Ivana Vorpatrila. -
Czy
Miles jest z panią?
Miles warknął, pełen złości. Ivan miał, jak zwykle, doskonałe wyczucie czasu.
- Tak, a o co chodzi? - powiedziała Quinn do komłącza.
- Proszę mu powiedzieć, żeby ruszył tutaj swój tyłek. Stworzyłem dla niego
dziurę w
siatce ochrony ambasady, ale wiele dłużej nie będę mógł jej utrzymywać. Chol-
era, jak długo
mam jeszcze nie spać? - Coś zasyczało w komłączu, co Miles uznał za
ziewnięcie Ivana.
- Mój Boże, nie spodziewałem się, że będzie w stanie to zrobić - mruknął
Miles.
Chwycił komłącze. - Ivan!? Naprawdę możesz mnie wprowadzić tak, żebym nie
został
zauważony?
- Tak, przez najbliższych piętnaście minut. Żeby to zrobić, musiałem nagiąć
przepisy
do granic możliwości. Kontroluję posterunek na trzecim poziomie podziemnym, w
miejscu,
gdzie jesteśmy podłączeni do miejskiego prądu i kanalizacji. Mogę zmontować
nagranie z
widu i wyciąć stamtąd moment twojego wejścia, ale musisz wrócić przed przy-
jściem kaprala
Veli. Nie mam nic przeciwko nadstawianiu głowy za ciebie, ale nie chciałbym
nadstawiać
głowy za nic, kapujesz?
- Wydaje mi się, że może ci się to udać - powiedziała Elli, patrząc na barwny
holowizyjny schemat systemu podziemnej komunikacji.
- Nie przyjdzie z tego nic dobrego...
Złapała go za ramię i pociągnęła w kierunku wozów bąbelkowych. Poczucie
obowiązku zajęło miejsce czułości w jej oczach.
- Będziemy mieli dla siebie jeszcze dziesięć minut po drodze.
Kiedy poszła kupić żetony, Miles ukrył twarz w dłoniach, jakby próbując
wetrzeć
sobie siłą resztki ulatniającego się rozsądku. Podniósł wzrok i zobaczył
niewyraźne odbicie
swej twarzy spoglądające na niego z lustrzanej ściany. Ukryta w cieniu
kolumny wyrażała
frustrację i przerażenie. Zacisnął na chwilę powieki i otworzył je znów,
przesunąwszy się
przed kolumnę. To było okropne - przez ułamek sekundy zobaczył się w swym
zielonym,
barrayarskim mundurze. To te cholerne pigułki przeciwbólowe. Czyżby jego
podświadomość
próbowała mu coś powiedzieć? Cóż, nie sądził, że znajdował się w prawdziwym
niebezpieczeństwie, dopóki w każdym z jego dwóch wcieleń wykres pracy mózgu
był inny.
Po chwili zastanowienia myśl ta nagle przestała wydawać się zabawna.
Kiedy Quinn wróciła, Miles objął ją z uczuciem, które nie było tylko czystym
pożądaniem. Zdołali jeszcze parę razy pocałować się w wozie bąbelkowym;
sprawiło to
więcej bólu niż rozkoszy. Kiedy dotarli na miejsce, znajdował się w
najbardziej nieznośnym
stanie fizycznego podniecenia, jaki kiedykolwiek mu się przytrafił. Cała krew
musiała
odpłynąć z mózgu, rozpalając jego lędźwie, czyniąc go szalonym z niedotleni-
enia i żądzy.
Rozstali się na peronie w kwartale, w którym znajdowała się ambasada.
Usłyszał
tylko, jak wyszeptała udręczonym głosem:
- Później...
Dopiero kiedy zniknęła w czeluściach tunelu, zdał sobie sprawę, że został z
drżącą i
mruczącą torbą.
- Miły kiciuś. - Podniósł pakunek z westchnieniem i poszedł, kuśtykając, do
domu.
Następnego rana obudził się półprzytomny, zawinięty w pomrukujące czarne fu-
tro.
- Przyjazne, co? - zauważył Ivan.
Miles zrzucił je z siebie, wypluwając kłaki. Sprzedawca oszukał go - najwy-
raźniej to
niby-zwierzę żywiło się ludźmi, a nie promieniowaniem. Owijało się podstępnie
wokół nich
w nocy i wchłaniało ich niczym ameba. Przecież, do licha, zostawił je w
nogach łóżka.
Tysiące małych dzieciaków wślizgujących się pod kołdry, aby ukryć się przed
strachami
nocnymi, czeka niemiła niespodzianka. Sprzedawca hodowanych futer był najwy-
raźniej
opłacanym przez Cetagandan prowokatorem i mordercą...
Ivan, w samej bieliźnie, ze szczoteczką do zębów wystającą beztrosko spo-
między
błyszczących białością siekaczy, przystanął, by pogłaskać czarny aksamit. Fu-
tro zadrżało,
jakby próbując wyprężyć się pod jego ręką.
- Niezła zabawka. - Nieogolona szczęka Ivana poruszała się, zataczając szczo-
teczką
kółka. - Chciałoby się w tym zagłębić.
Miles wyobraził sobie Ivana rozłożonego na futrze...
- Brrr... - wzdrygnął się. - O Boże. Gdzie jest kawa?
- Na dole. Jak się już ładnie i przepisowo ubierzesz. Staraj się przynajmniej
wyglądać,
jakbyś spędził całe wczorajsze popołudnie w łóżku.
Miles od razu wyczuł kłopoty, kiedy Galeni wezwał go do swojego biura na roz-
mowę
w cztery oczy pół godziny po tym, jak zaczęli pracę.
- Dzień dobry, poruczniku Vorkosigan. - Kapitan uśmiechnął się z fałszywą
uprzejmością. Jego nieszczery uśmiech był równie straszliwy, jak uroczy był
jego rzadko
pojawiający się prawdziwy.
- Dzień dobry, sir. - Miles z nieufnością skinął głową.
- Jak widzę, twój ostry atak zapalenia kości już minął.
- Tak jest, sir.
- Proszę usiąść.
- Dziękuję, sir.
Miles usiadł ostrożnie - nie brał dziś żadnych środków przeciwbólowych. Po
przeżyciach ostatniej nocy, a zwłaszcza po niepokojących halucynacjach na
podziemnym
peronie, wyrzucił je i zanotował sobie w pamięci, żeby powiedzieć głównej
lekarce floty, że
jest jeszcze jeden lek do skreślenia z listy. Galeni zmierzył go krytycznym
spojrzeniem. Jego
wzrok padł na zabandażowaną prawą dłoń Milesa. Ten poruszył się na fotelu,
próbując
niepostrzeżenie wsunąć rękę za plecy. Galeni skrzywił się kwaśno i włączył
swój ekran
holowizyjny.
- Trafiłem dziś rano na niezwykle interesującą wiadomość w dzienniku lokalnym
-
oznajmił. - Myślałem, że chciałbyś ją też zobaczyć.
Miles nie miał wątpliwości co teraz nastąpi.
Wolałbym raczej paść trupem na pana dywanie, sir.
Cholera, a on się martwił tylko ambasadą cetagandańską...
Dziennikarka Euronews Network powiedziała kilka słów wstępu - najwyraźniej ta
część została nagrana trochę później, gdyż pożar w sklepie z winami przygasał
gdzieś w tle.
Kiedy pojawiło się ujęcie osmolonej i napiętej twarzy admirała Naismitha,
płomienie wciąż
tańczyły wesoło, „...tragiczne nieporozumienie...”, Miles usłyszał swój be-
tański, ochrypły
głos, „...przeprowadzę skrupulatne dochodzenie...” Długie ujęcie, pokazujące
nieszczęsną
sprzedawczynię i jego samego wytaczających się w ogniu ze sklepu, było umiar-
kowanie
widowiskowe. Szkoda, że to nie była noc - wtedy efekty pirotechniczne mogłyby
zostać
należycie docenione. Wściekłość zmieszana z przerażeniem, odmalowująca się na
twarzy
Naismitha na holowidzie, znalazła słabe odbicie na obliczu Galeniego. Miles
poczuł dla niego
współczucie. Nie było rzeczą przyjemną dowodzić podwładnymi, którzy nie
wypełniają
rozkazów i wyskakują z jakimiś niebezpiecznymi, bzdurnymi pomysłami. Galeni z
pewnością
nie będzie z tego wszystkiego zadowolony.
Ten fragment wiadomości skończył się nareszcie i kapitan wcisnął wyłącznik.
Rozparł
się w swoim fotelu i przyjrzał się bacznie Milesowi.
- I co?
Instynkt ostrzegł Milesa, że nie był to dobry moment na wykręty.
- Sir, komandor Quinn wywołała mnie z ambasady wczoraj po południu, żeby
zająć
się tą sprawą, ponieważ byłem najbliżej znajdującym się wyższym rangą ofi-
cerem
dendariańskim. Jej obawy okazały się na miejscu w pełni uzasadnione. Moja
natychmiastowa
interwencja pozwoliła zapobiec niepotrzebnemu rozlewowi krwi. Proszę wybaczyć
mi, że
wyszedłem bez przepustki. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym tego żałował.
- Wybaczyć? - burknął Galeni, powstrzymując gniew. - Oddaliłeś się samowolnie
bez
przepustki, bez ochrony, w rażącej sprzeczności z regulaminem. Ominęła mnie,
najwyraźniej
o parę sekund, przyjemność zapytania w moim następnym raporcie do KG CesBezu,
gdzie
wysłać twoje upieczone ciało. Najciekawsze jest to, że udało ci się jakoś
przeteleportować z
ambasady na zewnątrz i z powrotem, nie zostawiając nawet najdrobniejszego
śladu w sieci
ochrony. I chcesz mnie zbyć, prosząc po prostu o wybaczenie? Nie sądzę, aby
to było
możliwe, poruczniku.
Miles wysunął jedyny argument, jaki miał.
- Nie byłem pozbawiony ochrony. Komandor Quinn była ze mną. I nie mam zamiaru
nikogo zbywać.
- Wobec tego wyjaśnij mi na początek dokładnie, jak przedostałeś się tam i z
powrotem przez sieć ochrony nie zauważony przez nikogo. - Galeni odchylił się
do tyłu,
skrzyżował ramiona i srogo zmarszczył czoło.
- Ja... - I tu był haczyk. Wyznanie dobrze zrobiłoby jego duszy, ale czy pow-
inien
zdradzać Ivana? - Wyszedłem wraz z grupą gości opuszczających przyjęcie
główną bramą.
Jako że ubrany byłem w swój dendariański mundur, strażnicy doszli do wniosku,
że byłem
jednym z nich.
- A jak wróciłeś?
Miles pogrążył się w milczeniu. Galeni powinien być poinformowany o wszyst-
kich
faktach, aby mógł poprawić swą sieć, lecz Miles sam nie wiedział dokładnie,
jak Ivanowi
udało się wystrychnąć na dudka skanery, nie mówiąc już o strażnikach. Poszedł
spać, nie
wypytując o szczegóły.
- I tak nie ochronisz Vorpatrila, poruczniku - zauważył Galeni. - Będzie moją
następną
ofiarą.
- Czemu pan uważa, że Ivan był w to zamieszany? - Miles kłapał dalej ustami,
zyskując czas do namysłu. Nie, powinien był najpierw pomyśleć...
- Bądź poważny, Vorkosigan. - Galeni był zdegustowany. Miles zaczerpnął odde-
chu.
- Wszystko, co robił Ivan, robił na mój rozkaz. Cała odpowiedzialność spada
na mnie.
Jeśli przystanie pan na to, by o nic nie oskarżać Ivana, poproszę go o zdanie
panu pełnego
raportu na temat stworzenia chwilowej luki w sieci.
- Poprosisz, tak? - Galeni wykrzywił usta. - Czy przyszło ci może do głowy,
że
porucznik Vorpatril stoi wyżej od ciebie w hierarchii dowodzenia?
- Nie, sir - powiedział Miles ze ściśniętym gardłem. - To, hmmm... umknęło
mojej
uwadze.
- Jak również, zdaje się, jego.
- Początkowo, sir, zamierzałem być nieobecny jedynie przez krótki czas i pla-
nowanie
powrotu było ostatnią rzeczą, jaką się kłopotałem. W miarę rozwoju sytuacji
stało się dla
mnie jasne, że powinienem powrócić otwarcie, lecz kiedy przyszedłem, była
druga w nocy, a
on zadał już sobie tyle trudu, że wydawało mi się niewdzięcznością...
- A poza tym - Galeni wtrącił półgłosem - wyglądało, że to zadziała...
Miles powstrzymał się od uśmiechu.
- Ivan jest niewinny. Mnie może pan oskarżać, o co pan chce.
- Dziękuję, poruczniku, za łaskawe zezwolenie.
Zirytowany, Miles rzucił:
- Do diabła, sir, czego pan ode mnie oczekuje? Dendarianie są w równym
stopniu
barrayarskim wojskiem jak każdy, kto nosi cesarski mundur, nawet jeśli o tym
nie wiedzą.
Powierzono ich mojej opiece. Dlatego nie mogę zaniedbywać ich nagłych
potrzeb, nawet po
to, żeby grać rolę porucznika Vorkosigana.
Galeni zabujał się do tyłu na krześle, unosząc gwałtownie brwi.
- Grać rolę porucznika Vorkosigana? A kim ty niby jesteś?
- Jestem... - Miles zamilkł, czując nagły zawrót głowy, jakby spadał zepsutą
rurą
windową. Przez moment, oszołomiony, nie mógł nawet zrozumieć znaczenia pyta-
nia.
Milczenie przedłużało się.
Galeni, wciąż nachmurzony, złożył ręce na biurku. Jego głos złagodniał:
- Zagubiony, co?
- Jestem... - Miles rozłożył bezradnie ręce. - Kiedy jestem admirałem Nais-
mithem,
moim obowiązkiem jest starać się ze wszystkich sił być nim. Zazwyczaj nie
muszę przełączać
się tam i z powrotem tak często.
Galeni podniósł głowę.
- Ale Naismith nie jest prawdziwy. Sam tak powiedziałeś.
- Mmm... to prawda, sir. Naismith nie jest prawdziwy. - Miles zaczerpnął pow-
ietrza. -
W odróżnieniu od jego obowiązków. Musimy zastanowić się nad jakimś rozsądnym
sposobem zapewnienia mi możliwości ich wypełniania.
Galeni najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że kiedy Miles, bynajmniej nie
umyślnie, znalazł się pod jego komendą, zyskał nie jednego, lecz pięć tysięcy
podwładnych.
Ale jeśli uświadomiłby to sobie, czy nie zacząłby mieszać się do spraw Den-
darian? Miles aż
zacisnął zęby, powstrzymując się przed wskazaniem Galeniemu takiej możli-
wości. Gorący
strumień czegoś na kształt zazdrości przepłynął przez niego. Boże, niech Ga-
leni wciąż myśli,
że Dendarianie są prywatną sprawą Milesa.
- Hmmm. - Kapitan potarł sobie czoło. - Tak... na razie, kiedy wezwą cię
obowiązki
admirała Naismitha, przyjdź najpierw do mnie, poruczniku Vorkosigan. Możesz
uważać, że
jesteś na okresie próbnym. Zakazałbym ci opuszczania kwatery, ale ambasador
wyjątkowo
nalegał na twoją obecność jako osoby towarzyszącej dziś po południu. Bądź
jednak świadom,
że mógłbym wysunąć poważne oskarżenia - na przykład o odmówienie wykonania
bezpośredniego rozkazu.
- Ja... zdaję sobie z tego sprawę, sir. A... co z Ivanem?
- Zobaczymy, co z nim. - Galeni potrząsnął głową, najwyraźniej zastanawiając
się nad
Ivanem. Miles nie mógł go o to winić.
- Tak jest, sir - odparł Miles, doszedłszy do wniosku, że posunął się na tyle
daleko, na
ile miał śmiałość.
- Jesteś wolny.
Wspaniale, pomyślał, wychodząc z biura Galeniego. Najpierw sądził, że jestem
niesubordynowany, teraz po prostu uważa, że jestem wariatem.
Kimkolwiek bym był.
Popołudniowym polityczno-towarzyskim wydarzeniem było przyjęcie połączone z
kolacją, na cześć odwiedzającego właśnie Ziemię Baby z Lairouby. Baba -
dziedziczny
władca swojej planety - łączył obowiązki polityczne i religijne. Odbywszy
pielgrzymkę do
Mekki, przybył do Londynu, aby wziąć udział w rozmowach o prawie tranzytu dla
grupy
planet Zachodniego Ramienia Oriona. Tau Ceti było centrum tej grupy, a Komarr
podłączył
się do niej dwoma szlakami, stąd zainteresowanie Barrayaru tą sprawą.
Miles miał standardowe obowiązki. Tym razem towarzyszył jednej z czterech żon
Baby. Nie wiedział, czy ma ją zaklasyfikować jako przerażającą matronę, czy
nie. Jej
jasnobrązowe oczy i gładkie, śniade dłonie wyglądały dość ładnie; można było
przypuszczać,
że reszta jej ciała, owinięta metrami kremowego jedwabiu ze złotym haftem na
obrzeżach,
jest powabna i pulchna jak nęcący miękkością materac.
Nie mógł ocenić jej dowcipu, jako że nie mówiła ani po angielsku, ani po
francusku,
ani po rosyjsku, ani po grecku, w żadnym z barrayarskich dialektów tych
języków, ani w
jakimkolwiek innym, on zaś nie mówił ani po lairoubańsku, ani po arabsku. Pu-
dełko z
mikrotłumaczami do umieszczania w uszach zostało niestety omyłkowo dostarc-
zone pod
nieznany adres na przeciwnym krańcu Londynu, przez co połowa z obecnych dy-
plomatów
mogła tylko spoglądać na swych rozmówców i uśmiechać się. Miles i dama po-
trafili przy
odrobinie dobrej woli wyrazić swoje najprostsze potrzeby za pomocą gestów:
Chce pani soli?
Dwukrotnie udało mu się nawet ją rozśmieszyć, sam chciałby wiedzieć dlaczego.
Niestety, zanim zdążono odwołać poobiednie wystąpienia, zadyszany pracownik
firmy dostawczej przyniósł zapasowe pudełko mikrotłumaczy. Nastąpiła seria
przemówień w
rozmaitych językach z myślą o obecnych dziennikarzach. Zakotłowało się, pul-
chna dama
została porwana z rąk Milesa przez dwie z pozostałych żon, a on zaczął się
przedzierać do
otoczenia ambasadora Barrayaru. Omijając strzelistą kolumnę wspierającą skle-
piony sufit,
spotkał się twarzą w twarz z dziennikarką z Euronews Network.
- Mon Dieu, to przecież mały admirał! - wykrzyknęła radośnie. - Co pan tu
robi?
Starając się nie zwracać uwagi na krzyk udręczenia rozsadzający mu czaszkę,
Miles
zmusił swą twarz do przyjęcia wyrazu uprzejmego zakłopotania.
- Przepraszam panią?
- Admirał Naismith, a może... - Spostrzegła jego mundur i oczy jej rozbłysły
z
zainteresowania. - Czy to jakaś tajna operacja najemników, admirale?
Szok minął. Miles zrobił wielkie oczy, sięgnął do pasa, ale nie znalazł
broni.
- Mój Boże - powiedział zdławionym z przerażenia głosem, co akurat nie było
takie
trudne. - Czy chce pani powiedzieć, że admirał Naismith był widziany na
Ziemi?
Zadarła brodę i rozchyliła usta w półuśmieszku niedowierzania.
- W pańskim lustrze - na pewno.
Czy widać było, że jego brwi były osmalone? Prawą rękę miał wciąż zabandażow-
aną.
To nie oparzenie, proszę pani, dzika myśl przemknęła mu przez głowę. Zaciąłem
się przy
goleniu...
Miles stanął na baczność, stuknął obcasami błyszczących oficerek i pozdrowił
ją
krótkim, formalnym skinieniem głowy. Dumnym, twardym głosem z wyraźnym akcen-
tem
barrayarskim powiedział:
- Jest pani w błędzie. Jestem lord Miles Vorkosigan z Barrayaru, porucznik
armii
cesarskiej. Nie żebym nie miał admiralskich aspiracji, ale na razie trochę na
to za wcześnie.
- Czy wyleczył się już pan całkowicie ze swoich poparzeń? - Uśmiechnęła się
słodko.
Miles zdziwiony uniósł brwi.
- Naismith był poparzony? Widziała go pani? Kiedy? Czy możemy o tym pomówić?
Człowiek, którego pani wymieniła, jest niezwykle interesujący dla barrayar-
skich Cesarskich
Służb Bezpieczeństwa.
- Nie wątpię, skoro jesteście jedną i tą samą osobą - powiedziała, mierząc go
wzrokiem.
- Proszę, proszę, niech pani tu przejdzie. - Wziął ją za ramię i zaciągnął w
ustronny
kąt. Jak z tego wybrnąć? - Jesteśmy, rzecz jasna, tacy sami. Admirał Naismith
z Wolnej
Najemnej Floty Dendarii jest moim... -...bratem bliźniakiem z nieprawego
łoża? Nie, to jest
kiepskie. Rozwiązanie nie tyle zaświtało mu w głowie, ile eksplodowało niczym
wybuch
nuklearny. -...klonem - dokończył gładko.
- Co?! - Jej pewność siebie została naruszona, całą uwagę skupiła na nim.
- Moim klonem - powtórzył Miles pewniejszym głosem. - To niesamowity wytwór.
Uważamy, chociaż nigdy nie byliśmy w stanie tego potwierdzić, że powstał w
wyniku tajnej
operacji cetagandańskiej, której rezultaty były dokładnie przeciwne do
upragnionych. W
każdym razie Cetagandanie są zdolni do przeprowadzenia takiego przedsięw-
zięcia. Prawda o
ich wojskowych doświadczeniach genetycznych przeraziłaby panią. - Miles zawi-
esił głos. To
ostanie akurat było prawdą. - A nawiasem mówiąc, kim pani jest?
- Lise Vallerie. - Pokazała mu swoją kostkę dziennikarza Euronews Network.
Sam fakt, że zechciała powtórnie mu się przedstawić, utwierdzał go w tym, że
jego
taktyka była właściwa. - Aha. - Odsunął się od niej lekko. - Agencja informa-
cyjna. Nie
zdawałem sobie z tego sprawy. Proszę mi wybaczyć, nie powinienem był roz-
mawiać z panią
bez pozwolenia ze strony moich zwierzchników. - Zaczął się wycofywać.
- Nie, nie, proszę poczekać... lordzie Vorkosigan. Czy... nie jest pan spok-
rewniony z
tym Vorkosiganem?
Wyprostował się, starając się wyglądać surowo.
- To mój ojciec.
- Aha - olśniło ją. - To wszystko wyjaśnia.
No pewnie, że wyjaśnia, pomyślał zadowolony z siebie Miles. Jeszcze przez
chwilę
sprawiał wrażenie, jakby chciał odejść, ale ona przyczepiła się do niego jak
pijawka.
- Nie, proszę... jeśli pan mi nie powie, z pewnością będę prowadzić prywatne
dochodzenie.
- No cóż... - zaczął Miles. - To raczej stara historia, z naszego punktu
widzenia. Mogę
powiedzieć pani parę rzeczy, które dotyczą mnie osobiście. Ale to nie są in-
formacje do
publicznego rozpowszechniania. Musi mi pani to najpierw obiecać.
- Słowo barrayarskiego lorda Vora jest dla niego świętością, prawda? - pow-
iedziała. -
Nigdy nie zdradzam swoich źródeł.
- To bardzo dobrze - przytaknął Miles, udając, że odczytał jej słowa jako
obietnicę,
chociaż w rzeczywistości nic takiego nie powiedziała. Chwycił parę krzeseł i
przysiedli na
nich z dala od robosłużących uprzątających pozostałości po bankiecie. Miles
odchrząknął i
zaczął mówić: - Wytwór biologiczny, który nazywa siebie admirałem Naismithem,
jest... być
może najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w całej galaktyce. Jest sprytny i
zdecydowany. Zarówno cetagandańskie, jak i barrayarskie. służby bezpiec-
zeństwa
bezskutecznie próbowały go w przeszłości zamordować. Zaczął budować sobie
zaplecze
militarne - najemników dendariańskich. Ciągle nie wiemy, jakie są jego długo-
falowe plany
związane z tą prywatną armią, chociaż z pewnością jakieś ma.
Vallerie, pełna wątpliwości, podniosła palec do ust.
- Wydawał się dość... miły, kiedy z nim rozmawiałam. Rzecz jasna, biorąc pod
uwagę
okoliczności. To bez wątpienia odważny człowiek.
- Właśnie! W tym widać geniusz i cudowność tego człowieka - wykrzyknął Miles,
po
czym doszedł do wniosku, że lepiej trochę spuścić z tonu. - Charyzma. Z
pewnością
Cetagandanie - jeżeli to byli Cetagandanie - musieli planować dla niego coś
specjalnego. Bo
widzi pani, on jest militarnym geniuszem.
- Zaraz, zaraz - powiedziała. - Mówi pan, że on jest prawdziwym klonem, a nie
tylko
zewnętrzną kopią? W takim razie musi być młodszy od pana.
- Owszem. Jego dojrzewanie oraz wykształcenie zostały sztucznie przyśpi-
eszone,
najwidoczniej aż do granic możliwości. Ale, ale - właściwie to gdzie pani go
widziała?
- Tutaj, w Londynie - odparła. Chciała powiedzieć coś więcej, ale urwała. -
Mówił pan
przecież, że Barrayar czyha na jego życie. - Odsunęła się lekko od niego. -
Może lepiej
będzie, jeśli wyśledzicie go bez mojej pomocy.
- Ach, nie, już nie. - Miles zaśmiał się krótko. - Teraz tylko kontrolujemy
jego
posunięcia. Wie pani, ostatnio straciliśmy go z oczu, co spowodowało wielką
nerwowość w
szeregach mojej ochrony. Najwyraźniej został stworzony z zamiarem wykorzysta-
nia w
skierowanym przeciwko mojemu ojcu planie zamiany. Ale siedem lat temu zbun-
tował się,
wyrwał z rąk swoich panów i twórców i zaczął pracować na własne konto. My na
Barrayarze
wiemy o nim zbyt wiele, zresztą zarówno ja, jak i on zmieniliśmy się tak
bardzo, że wszelka
próba podmienienia mnie przez niego byłaby teraz niemożliwa.
- Mógłby pana podmienić - powiedziała, mierząc go spojrzeniem. - Naprawdę by
mógł.
- Prawie. - Miles uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśliby nas pani zobaczyła w
jednym
pokoju, spostrzegłaby, że jestem ze dwa centymetry wyższy od niego. Urosłem
jeszcze -
kuracje hormonalne... - Jego fantazja niedługo się wyczerpie, ale paplał
dalej...
- Jednakże Cetagandanie wciąż próbują go zabić. Jak dotąd jest to najlepszy
dowód na
to, że jest on faktycznie ich wytworem. Najwidoczniej musi o czymś zbyt dużo
wiedzieć.
Chętnie byśmy wiedzieli o czym. - Błysnął zębami w przeraźliwie fałszywym
uśmiechu.
Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu.
Miles ze złością zacisnął dłonie w pięści.
- Najbardziej denerwująca jest jego bezczelność. Mógłby przynajmniej wybrać
sobie
inne imię, zamiast obnosić się z moim. Być może przyzwyczaił się do niego,
kiedy go
przygotowywano do zastąpienia mnie. Mówi z betańskim akcentem i przybrał pa-
nieńskie
nazwisko mojej matki, tak jak to się robi na Kolonii Beta. A wie pani dlac-
zego?
No właśnie - dlaczego...?
Potrząsnęła głową, nic nie mówiąc, tylko spoglądając nań z ukrywaną fascy-
nacją.
- Ponieważ zgodnie z betańskim prawem dotyczącym klonów byłby właściwie moim
prawnym bratem, ot dlaczego! Próbuje w ten sposób fałszywie uprawomocnić
swoje istnienie.
Nie jestem pewien czemu. To może być klucz do jego słabości. Bo musi mieć
jakiś słaby
punkt, szczelinę w okrywającej go zbroi... - rzecz jasna, poza dziedzicznym
szaleństwem.
Przerwał, lekko zdyszany. Pozwólmy jej myśleć, że to ze stłumionej
wściekłości, a nie
z ukrywanego przerażenia.
Ambasador, dzięki Bogu, przywoływał go z przeciwnego krańca sali, gdyż jego
towarzystwo zbierało się do wyjścia.
- Pani mi wybaczy - Miles podniósł się - ale muszę ją opuścić. Lecz, hmmm...
jeśliby
pani znowu spotkała fałszywego Naismitha, to byłbym niezmiernie wdzięczny,
gdyby
zechciała się pani ze mną skontaktować w ambasadzie barrayarskiej.
- Pour quoi? - jej usta poruszyły się lekko.
Podniosła się ostrożnie. Miles skłonił się nad jej ręką, wykonał zgrabny
zwrot w tył i
uciekł.
Idąc w orszaku ambasadora, musiał powstrzymywać się przed przeskakiwaniem po
parę schodów naraz przed Palais de London. Geniusz. Był pieprzonym geniuszem.
Dlaczego
lata wcześniej nie pomyślał o takiej chroniącej go historyjce? Szefowi Ces-
Bezu Illyanowi to
się na pewno spodoba. Może nawet Galeni będzie choć odrobinę zadowolony.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Miles czekał w korytarzu przed biurem kapitana Galeniego w dniu, w którym po
raz
drugi powrócił kurier z KG Sektora. Wykazując duże opanowanie, nie stratował
wychodzącego mężczyzny, ale odsunął się, by go przepuścić, zanim ruszył do
środka.
Stanął na baczność przed biurkiem Galeniego.
- Sir?
- Tak, tak, poruczniku, wiem - powiedział Galeni z irytacją, pokazując mu,
żeby
zaczekał. Zapadła cisza, podczas gdy kolejne ekrany pełne danych przewijały
się nad płytą
holowidu. W końcu Galeni, marszcząc brwi, opadł na oparcie fotela.
- Sir? - Miles powtórzył ponaglająco.
Galeni, wciąż nachmurzony, wstał i wskazał Milesowi miejsce przy konsoli.
- Sam zobacz.
Miles przejrzał plik dwukrotnie.
- Tu nic nie ma, sir.
- Zauważyłem to.
Miles odwrócił się do niego.
- Nie ma potwierdzenia kredytu, nie ma rozkazów, nie ma wyjaśnienia, nie ma
nic.
Nie ma najmniejszej wzmianki o moich sprawach. Czekaliśmy tutaj cholernych
dwadzieścia
dni na darmo. Moglibyśmy w tym czasie przejść do Tau Ceti i z powrotem. To
szaleństwo. To
jest niemożliwe.
Galeni zamyślony pochylił się nad biurkiem, opierając się na jednej ręce, i
patrzył na
niemą płytę holowidu.
- Niemożliwe? Nie, widziałem już wcześniej zagubione rozkazy. Biurokratyczne
partactwa. Ważne dane wysłane nie tam, gdzie być powinny. Pilne prośby
odłożone na półkę,
czekające na powrót kogoś z urlopu. Takie rzeczy się zdarzają.
- Mnie się nie zdarzają - wycedził Miles przez zęby.
Galeni uniósł brew do góry.
- Jesteś małym, aroganckim voratkiem! - Wyprostował się. - Ale przypuszczam,
że
tym razem mówisz prawdę. Takie rzeczy by ci się nie przydarzyły. Komukolwiek
innemu -
owszem. Ale nie tobie. Oczywiście - niemal się uśmiechnął - zawsze musi być
ten pierwszy
raz.
- To już drugi raz - zauważył Miles i spojrzał na Galeniego podejrzliwie.
Wściekłe
oskarżenia cisnęły mu się na usta. Czy to taki drobnomieszczański żarcik Ko-
marrczyka?
Skoro rozkazy i bon kredytowy nie znalazły się tutaj, musiały zostać prze-
chwycone, chyba że
próśb nie wysłano. Miał na to w końcu tylko słowo Galeniego. Trudno sobie
jednak
wyobrazić, żeby kapitan ryzykował swoją karierę jedynie po to, aby sprawić
kłopot
drażniącemu go podwładnemu. Nie żeby pensja barrayarskiego kapitana była dużą
stratą, co
zresztą Miles dobrze wiedział.
Co innego osiemnaście milionów marek.
Oczy Milesa rozszerzyły się, a usta wraz z zębami zacisnęły. Człowiek biedny,
taki,
którego rodzina straciła całe swoje bogactwa, dajmy na to, w podboju Komarru,
mógłby
skusić się na osiemnaście milionów marek. To było warte ryzyka - wcale nie-
mała stawka. Nie
pasowało mu to do Galeniego, ale co w końcu Miles naprawdę wiedział o tym
człowieku?
Kapitan nie wspomniał ani słowem o swych losach podczas ich dwudziestodniowej
znajomości.
- Co pan ma zamiar teraz zrobić? - rzucił chłodno Miles.
Galeni rozłożył ręce.
- Wysłać raz jeszcze.
- Wysłać raz jeszcze. I to wszystko?
- Nie wyciągnę przecież, poruczniku, osiemnastu milionów marek ze swojej ki-
eszeni.
Czyżby? Jeszcze zobaczymy... Musi wydostać się stąd, poza ambasadę, i wrócić
do
Dendarian. Tam wszak zostawił swoich wysoce wykwalifikowanych ekspertów w
dziedzinie
zbierania informacji. Eksperci ci zbierali teraz jedynie kurz, podczas gdy on
zmarnował
dwadzieścia dni jak unieruchomiony paraliżem... Jeśli Galeni rzeczywiście
oszukiwał go do
tego stopnia, to nie znajdzie dostatecznie głębokiej nory, aby ukryć swoje
osiemnaście
milionów skradzionych marek, przysiągł sobie w duchu Miles.
Galeni wyprostował się i zadarł głowę. Zmrużył oczy i spojrzał jakby nieobec-
nym
wzrokiem.
- Jest to dla mnie zagadka - powiedział -...a ja nie lubię zagadek - dodał
cicho, jakby
do siebie.
Bezczelny... opanowany... Miles poczuł podziw dla aktorskich umiejętności
Galeniego, prawie równych jego własnym. Ale jeśli ten przywłaszczył sobie pi-
eniądze,
dlaczego już dawno stąd nie uciekł? Na co czekał? Na jakiś sygnał, o którym
Miles nie
wiedział? Ale on się jeszcze dowie, o tak, on się dowie.
- Kolejnych dziesięć dni - powiedział Miles. - Znowu.
- Jest mi przykro, poruczniku - odparł Galeni, wciąż zatopiony w myślach.
Dopiero ci będzie...
- Sir, muszę spędzić dzień z Dendarianami. Nagromadziła się masa spraw do
załatwienia dla admirała Naismitha. Na przykład, z uwagi na tę zwłokę, jes-
teśmy zmuszeni do
wzięcia krótkoterminowej pożyczki z komercyjnych banków na pokrycie naszych
bieżących
wydatków. Muszę to załatwić.
- Uważam twoją dendariańską osobistą ochronę za zupełnie niewystarczającą,
Vorkosigan.
- Proszę zatem, jeśli uważa pan to za potrzebne, dodać mi kogoś z ambasady.
Historyjka o klonach na pewno osłabiła nieco napięcie.
- Historyjka o klonach była idiotyczna - warknął Galeni, tracąc panowanie nad
sobą.
- To było genialne - powiedział Miles urażony krytyką swojego pomysłu. - To w
końcu jednoznacznie rozdziela Naismitha i Vorkosigana. Pozbywam się w ten
sposób
najniebezpieczniejszej słabości nieodłącznie towarzyszącej planowi, czyli mo-
jego...
charakterystycznego i zapadającego w pamięć wyglądu. Tajni agenci nie powinni
tak
wyglądać.
- Dlaczego uważasz, że ta holoreporterka kiedykolwiek podzieli się swoimi
odkryciami z Cetagandanami?
- Byliśmy widziani razem. I to przez miliony, w holowizji, na miłość boską. Z
pewnością prędzej czy później zjawią się u niej, by zadawać pytania. - Miles
poczuł niepokój
- pewnie jednak Cetagandanie wyślą tam kogoś, kto ją lekko wysonduje, a nie
porwie,
wyciśnie wszystko i pozbędzie się jej. W końcu to powszechnie znana obywa-
telka Ziemi.
- Skoro tak, to dlaczego, do diabła, wybrałeś Cetagandan na domniemanych
twórców
admirała Naismitha? Oni już będą wiedzieć, że tego nie zrobili.
- Żeby zachować pozory prawdopodobieństwa - wyjaśnił Miles. - Jeśli nawet my
nie
wiemy, skąd naprawdę pochodzi klon, to mogą nie być zaskoczeni tym, że sami
do tej pory o
nim nie słyszeli.
- Dostrzegam kilka rażących luk w tym rozumowaniu - powiedział Galeni z
drwiną. -
Niewykluczone, że na dłuższą metę ułatwi to wykonanie twego planu, ale mnie
nie bardzo
pomaga. Trup admirała Naismitha byłby w moich rękach równie kłopotliwy co
trup lorda
Vorkosigana. Nieważne, czy jesteś schizofrenikiem, czy nie, ale nawet ty tak
bardzo się nie
rozszczepisz.
- Nie jestem schizofrenikiem - odwarknął Miles. - Może trochę maniakiem
depresyjnym - przyznał po chwili zastanowienia.
Usta Galeniego zadrgały.
- Znacie siebie, poruczniku.
- Próbujemy, sir.
Galeni zamilkł i zdecydował się, zapewne rozsądnie, zignorować tę odżywkę.
Prychnął, po czym ciągnął:
- Dobrze, poruczniku Vorkosigan. Przydzielę ci sierżanta Bartha do ochrony.
Ale
chciałbym, żebyś składał raport nie rzadziej niż co osiem godzin za pomocą
kodowanego
łącza. Masz przepustkę na dwadzieścia cztery godziny.
Milesowi, który nabierał tchu, żeby wytoczyć kolejny argument, zabrakło słów.
- Aaa - wykrztusił. - Dziękuję, sir. - Ale czemu, u diabła, Galeni zmienił
zdanie? Miles
oddałby wszystko, żeby wiedzieć, co się teraz dzieje za tą kamienną twarzą o
rzymskim
profilu.
Zdecydował się odmaszerować, zanim Galeni się rozmyśli.
Dendarianie wybrali w londyńskim kosmoporcie najodleglejsze z dostępnych
stanowisk ze względów bezpieczeństwa, a nie z przyczyn oszczędnościowych.
Fakt, że
odległość czyniła to miejsce również najtańszym, był jedynie przyjemną pre-
mią. Stanowisko
znajdowało się pod gołym niebem, na samym końcu pasa. Wokół rozciągały się
puste,
betonowe płaszczyzny. Nikt nie mógłby się do nich podkraść, jeśli pragnął po-
zostać
niezauważony. A gdyby coś niepożądanego zdarzyło się w pobliżu, pomyślał
Miles, było
mniej prawdopodobne, że spowoduje to śmierć niewinnych cywilów. Wybór był lo-
giczny.
Był to też piekielnie długi spacer. Miles próbował iść energicznym krokiem, a
nie
dreptać w pośpiechu niczym pająk po kuchennej podłodze. Czy nie popadał w
lekką paranoję,
podobnie jak schizofrenię i manię depresyjną? Maszerujący u jego boku
sierżant Barth, który
najwyraźniej nie czuł się dobrze w cywilnym ubraniu, chciał dostarczyć go do
włazu
wahadłowca w opancerzonym szybkowozie ambasady. Miles z wielkimi trudnościami
przekonał go w końcu, że siedem lat wymyślanych w pocie czoła, misternych
podstępów
poszłoby na marne, gdyby kiedyś zobaczono, jak admirał Naismith wysiada z
oficjalnego
barrayarskiego pojazdu. Dobry widok ze stanowiska wahadłowca oznaczał nies-
tety, że i oni
byli dobrze widoczni. Ale przynajmniej nikt nie mógł się do nich podkraść.
Rzecz jasna, jeżeli nie zastosowałby kamuflażu psychologicznego. Weźmy na
przykład tę unoszącą się tuż nad ziemią wielką ciężarówkę poduszkową,
należącą do służb
technicznych kosmoportu, która krzątała się nieopodal. Takie machiny można
było spotkać tu
wszędzie, oko łatwo przyzwyczajało się do ich chaotycznych ruchów. Gdybym
miał zamiar
zaatakować, pomyślał Miles, to użyłbym do tego właśnie takiego pojazdu.
Trudno go komuś
przypisywać. Dopóki nie wystrzeli pierwszy, nikt z dendariańskiej ochrony nie
będzie pewny,
czy biorąc go na muszkę, nie zabija jakichś nieszczęśnie zabłąkanych pra-
cowników
kosmoportu. Popełnienie takiego błędu groziło kryminałem, byłaby to pomyłka z
gatunku
tych, które raz na zawsze rujnują karierę.
Ciężarówka poduszkowa nagle zmieniła kierunek lotu. Zesztywnieli. Wyglądało,
jakby pojazd umyślnie chciał przeciąć im drogę. Ale, do diaska, żadne okna
ani drzwi się nie
otwierały, żadni uzbrojeni ludzie nie wychylali się i nie celowali w nich,
nawet z procy.
Mimo to obydwaj wyciągnęli swoje ogłuszacze. Miles próbował odsunąć się od
Bartha,
podczas gdy ten starał się stanąć przed nim - jeszcze jedno urocze nieporozu-
mienie.
I nagle pędząca teraz ciężarówka poduszkowa, wzbiwszy się w powietrze, zna-
lazła się
tuż nad nimi, przesłaniając jasne niebo poranka. Ogłuszacz nie mógł znaleźć
żadnego celu na
jej lśniącej, gładkiej powierzchni. Przynajmniej sposób, w jaki zostanie
zabity, stał się dla
Milesa jasny - będzie to śmierć przez rozgniecenie.
Miles wydał z siebie piskliwy dźwięk, obrócił się i z wysiłkiem ruszył,
próbując
zerwać się do biegu. Ciężarówka poduszkowa, po nagłym wyłączeniu systemu
antygrawitacyjnego, leciała w dół niczym potężna cegła. Wyglądało to na lekką
przesadę -
czy oni nie wiedzieli, że jego kości mogą zostać zmiażdżone przez przeładow-
aną skrzynkę z
warzywami? Nie zostałoby po nim nic poza odrażającą mokrą plamą na betonie.
Rzucił się na ziemię, przetoczył - uratował go podmuch powietrza wywołany
przez
spadającą z łoskotem na betonową nawierzchnię ciężarówkę. Kiedy otworzył
oczy, zobaczył,
że krawędź pojazdu od jego nosa dzielą tylko centymetry. Zerwał się na nogi,
gdy machina
wzniosła się ponownie w powietrze. Gdzie jest Barth? Wciąż kurczowo ściskał w
prawej
dłoni bezużyteczny ogłuszacz, jego otarte z naskórka knykcie krwawiły.
W szczelinie biegnącej w poprzek lśniącej burty ciężarówki umieszczono
uchwyty
drabiny. Jeżeli znajdzie się na niej, nie będzie mógł jednocześnie być pod
nią - Miles
wypuścił ogłuszacz z dłoni i skoczył, niemal w ostatniej chwili łapiąc się
uchwytów. Pojazd
zakołysał się i plasnął mocno o ziemię, przygniatając miejsce, gdzie Miles
przed chwilą leżał.
Po chwili znów się wzbił w powietrze i opadł ze wściekłym łoskotem, niczym
rozhisteryzowany olbrzym próbujący zgnieść kapciem pająka. Wstrząs wyrzucił
Milesa z jego
niepewnej kryjówki. Uderzył o ziemię, przeturlał się, próbując chronić swe
kości. W
betonowej nawierzchni nie było najmniejszej szczeliny, w której mógłby się
schować.
Pas światła pod ciężarówką poszerzył się, gdy ta ponownie wzniosła się w
górę. Miles
poszukał wzrokiem czerwonawej miazgi na betonie, ale niczego takiego nie
dostrzegł. Barth?
Nie - on był tam, pochylony krzyczał coś do naręcznego komunikatora. Miles
zerwał się na
nogi i pobiegł zygzakiem. Serce waliło mu tak mocno, że wydawało się, iż krew
zaraz
wytryśnie mu z uszu na skutek zbyt wysokiego poziomu adrenaliny. Jego oddech
prawie się
zatrzymał, pomimo napinających się z wysiłkiem płuc. Niebo i beton zawirowały
wokół
niego, stracił na chwilę z oczu wahadłowiec - ale nie, jest tutaj - zaczął
biec w jego kierunku.
Biegi nigdy nie były jego ulubionym sportem. Mieli rację ci, którzy nie
chcieli go dopuścić do
szkoły oficerskiej z uwagi na warunki fizyczne. Z głębokim, potępieńczym
jękiem
ciężarówka wyrwała się w powietrze za jego plecami.
Nagły, oślepiający wybuch pchnął go do przodu. Upadł na twarz, szorując po
betonie.
Odłamki metalu, szkła i stopionego plastiku pokryły go od stóp do głów.
Zdrętwiał, gdy coś
prześliznęło się po jego karku. Ukrył głowę w dłoniach i próbował wypalić
dziurę w betonie
samym tylko ogniem swojego strachu. W uszach mu waliło, wszystkie dźwięki
zlały się w
jeden ogłuszający huk.
Jeszcze milisekunda i zorientował się, że stanowi nieruchomy cel. Rzucił się
w bok,
szukając spojrzeniem opadającej ciężarówki. Ale jej już nie było.
Zamiast niej czarny, błyszczący szybkolot przecinał lokalną przestrzeń kosmo-
portu,
łamiąc wszelkie przepisy i bez wątpienia uruchamiając alarmy na komputerach
kontrolnych
londyńczyków. Cóż - było już za późno na próby kamuflażu. Miles, jeszcze za-
nim dostrzegł
w środku zielone mundury, wiedział, że musi to być barrayarski statek
zewnętrznego
wsparcia - inaczej Barth nie biegłby do niego z taką werwą. Nie było co
prawda jasne, czy
trzej Dendarianie, pędzący w kierunku Milesa z wahadłowca, doszli do tego sa-
mego wniosku.
Miles skoczył na równe... ręce i kolana. Od tego nagłego ruchu dostał mdłości
i zawrotów
głowy. Dopiero druga próba powstania zakończyła się pomyślnie.
Barth próbował zaciągnąć go za ramię w kierunku lądującego statku.
- Wracajmy do ambasady, sir! - nalegał.
Jeden z Dendarian, w szarym mundurze, zatrzymał się gwałtownie o kilka kroków
od
nich i klnąc pod nosem, wycelował w Bartha łuk plazmowy.
- Ty tam, cofnij się! - warknął.
Kiedy Barth sięgnął dłonią za pazuchę, Miles wkroczył pośpiesznie pomiędzy
nich.
- Przyjaciele, przyjaciele! - krzyknął, wyciągając odwrócone dłońmi do góry
ręce w
kierunku obu żołnierzy. Dendarianin zamarł, zbity z tropu i wciąż po-
dejrzliwy, Barth zaś
zacisnął pięści, z trudem panując nad sobą.
Elli Quinn podbiegła, wymachując trzymaną w jednej ręce wyrzutnią rakiet.
Kolbę
trzymała pod pachą, z wylotu dwucalowej lufy wciąż jeszcze wydobywał się dym.
Zapewne
strzelała z biodra. Jej poczerwieniała twarz wyrażała przerażenie.
Sierżant Barth z tłumioną wściekłością zmierzył wzrokiem wyrzutnię rakiet.
- Mało brakowało - rzucił oschle do Elli. - Do cholery, o mały włos wyle-
ciałby w
powietrze razem z twoim celem. - Ha, pomyślał Miles, jest zazdrosny, że to on
nie miał
wyrzutni rakiet.
Oczy Elli rozszerzyły się z oburzenia.
- Lepsze to niż nic. Co najwyraźniej stanowiło całe twoje wyposażenie!
Miles ostrożnie dotknął potylicy prawą ręką, gdyż w lewym ramieniu czuł ostry
ból,
kiedy próbował nim ruszać. Gdy odjął dłoń, zobaczył, że była czerwona. Rana
głowy -
krwawił co prawda jak zarzynana świnia, ale nie było to nic groźnego.
Następny mundur do
wyrzucenia.
- Niezręcznie jest mieć przy sobie artylerię podczas podróży komunikacją
podziemną -
wtrącił łagodnie Miles. - Tym bardziej że nie przeszlibyśmy z nią przez
ochronę kosmoportu.
- Przerwał i zmierzył spojrzeniem dymiące pozostałości ciężarówki. - Wygląda
na to, że
nawet oni nie potrafili przenieść broni przez ochronę. Kimkolwiek byli. -
Skinął znacząco
głową w kierunku drugiego z Dendarian, który, zrozumiawszy aluzję, oddalił
się, by zbadać
sprawę.
- Chodźmy stąd, sir! - nalegał znów Barth. - Jest pan ranny. Zjawi się tu po-
licja. Nie
powinien pan być w to zamieszany.
Miał na myśli, że porucznik lord Vorkosigan nie powinien być w to zamieszany
i tu
miał zupełną rację.
- O Boże, racja sierżancie. Jedź. Wróć do ambasady okrężną drogą. Nie pozwól,
żeby
cię ktoś wyśledził.
- Ależ, sir...
- Moja osobista ochrona, która, jak sądzę, właśnie udowodniła swoją skutec-
zność,
przejmie twoje obowiązki. Jedź.
- Kapitan Galeni każe sobie podać moją głowę na półmisku, jeśli...
- Sierżancie, sam Simon Illyan każe sobie podać moją głowę na tacy, jeśli
zostanę
zdekonspirowany. To jest rozkaz. Jedź!
Imię wzbudzającego przerażenie szefa CesBezu podziałało niczym magiczne
zaklęcie.
Przygnębiony i rozdarty Barth pozwolił się Milesowi odprowadzić do
szybkolotu. Kiedy ten
wzbił się w końcu w powietrze, Miles odetchnął z ulgą. Gdyby teraz wrócił do
ambasady,
Galeni pewnie zamknąłby go na zawsze w jakiejś piwnicy.
Strażnik dendariański, ponury i lekko pozieleniały, wrócił z oględzin
porozrzucanych
pozostałości ciężarówki poduszkowej.
- Dwóch mężczyzn, sir - zameldował. - Przynajmniej wydaje mi się, że byli
mężczyznami, a było ich co najmniej dwóch, sądząc z liczby... kawałków, które
po nich
zostały.
Miles spojrzał na Elli i westchnął.
- Nie zostało nic, co można by zbadać, co?
Wzruszyła ramionami w nieszczerych przeprosinach.
- Och, ty krwawisz... - Zbliżyła się do niego zaniepokojona. Cholera. Jeśliby
zostało
coś, co można by zbadać, Miles chętnie wrzuciłby to do wahadłowca i wystar-
tował, z
pozwoleniem czy bez, aby kontynuować dochodzenie w lazarecie na „Triumphie”
bez
przeszkód wynikających z ograniczeń prawnych, które niewątpliwie powstrzymują
miejscowe
władze. Londyńscy policjanci już i tak nie mogli być z jego powodu bardziej
nieszczęśliwi.
Wyglądało na to, że wkrótce znów będzie miał z nimi do czynienia. Sprzęt
gaśniczy i pojazdy
obsługi kosmoportu już zaczynały się wokół nich gromadzić.
Policja londyńska, jednakowoż, zatrudniała około sześćdziesięciu tysięcy
ludzi, co
stanowiło znacznie większą - nawet jeśli gorzej wyposażoną - armię niż jego
własna. Może
mógłby nasłać ich na Cetagandan czy kogokolwiek innego, kto za tym stał...
- Co to byli za goście? - spytał dendariański strażnik, spoglądając w kie-
runku, w
którym oddalił się czarny statek.
- Nieważne - odparł Miles. - Nie było ich tutaj, nigdy ich nie widziałeś.
- Tak jest, sir.
Uwielbiał Dendarian. Nie dyskutowali z nim. Zezwolił, żeby Elli udzieliła mu
pierwszej pomocy, i zaczął układać sobie w myślach historyjkę dla miejscowych
władz.
Policja i on bez wątpienia zdążą zmęczyć się sobą nawzajem, zanim jego wizyta
na Ziemi
dobiegnie końca.
Jeszcze przed przybyciem grupy specjalistów z laboratorium kryminalistycznego
Miles ujrzał obok siebie Lise Vallerie. Powinien był się jej spodziewać. A
jako że lord
Vorkosigan ze wszystkich sił starał się jej pozbyć, to admirał Naismith ze-
brał cały swój urok,
próbując sobie przypomnieć, co w którym ze swoich wcieleń jej powiedział.
- Admirale Naismith, wydaje się, że kłopoty wciąż pana prześladują! - zac-
zęła.
- Ten faktycznie mnie prześladował - powiedział uprzejmie i uśmiechnął się do
niej,
wykrzesawszy z siebie tyle spokoju, na ile mu pozwalały okoliczności. Holo-
kamerzysta
oddalił się, by filmować gdzie indziej; dziennikarka myśli zapewne o zrobi-
eniu czegoś więcej
niż tylko wywiadu na gorąco.
- Kim byli ci ludzie?
- To bardzo dobre pytanie. Odpowiedzi na nie szuka teraz londyńska policja.
Według
mojej prywatnej teorii byli to Cetagandanie szukający zemsty za pewne den-
dariańskie
operacje, mmm... nie skierowane przeciwko nim, ale starające się pomóc jednej
z ich ofiar.
Ale lepiej niech pani nie przytacza tych słów. Nie ma dowodów. Mogliby panią
oskarżyć o
zniesławienie lub coś w tym guście.
- Nie, jeśli to będzie cytat. Nie sądzi pan, że to byli Barrayarczycy?
- Barrayarczycy! Co pani wie o Barrayarczykach? - Pozwolił, by zdumienie
przekształciło się w oszołomienie.
- Badałam pańską przeszłość. - Uśmiechnęła się.
- Wypytując Barrayarczyków? Mam nadzieję, że nie wierzy pani we wszystko, co
o
mnie wygadują.
- Nie. Oni myślą, że został pan stworzony przez Cetagandan. Szukałam, korzys-
tając z
moich prywatnych kontaktów, niezależnych źródeł potwierdzających to. Zna-
lazłam pewnego
imigranta, który pracował swego czasu w laboratorium klonacyjnym. Niestety, w
jego
wspomnieniach daje się zauważyć pewien brak szczegółów. Kiedy go wyrzucono,
wbrew
woli wymazano mu pamięć z tego okresu. To, co może sobie przypomnieć, jest
przerażające.
Wolna Najemna Flota Dendarii jest zarejestrowana na Obszarze Jacksona,
prawda?
- Tylko dlatego, że jest to wygodne z prawnego punktu widzenia. Nie jesteśmy
powiązani w żaden inny sposób, jeżeli to pani ma na myśli. Odrabiała pani
pracę domową,
hę? - Miles wyciągnął szyję. Nieopodal, koło szybkowozu policji, Elli zaw-
zięcie
gestykulowała, tłumacząc coś przysłuchującemu się z poważną miną kapitanowi.
- Oczywiście - rzekła Vallerie. - Chciałabym przy pańskiej współpracy zreali-
zować
poświęcony wam w całości program. Sądzę, że byłoby to niezwykle interesujące
dla naszych
widzów.
- Hmmm... Dendarianie nie szukają rozgłosu. Wręcz przeciwnie - mogłoby to za-
grozić
naszym operacjom i naszym ludziom.
- W takim razie program tylko o panu. Nic aktualnego - jak pan doszedł do
wszystkiego, kto pana sklonował i dlaczego - kto był pierwowzorem już wiem.
Pana wczesne
wspomnienia - rozumiem, że przeszedł pan przyśpieszony wzrost i trening hip-
notyczny. Jak
to wyglądało? I tak dalej.
- To było nieprzyjemne - odparł krótko. Program, który zaproponowała, był w
istocie
kuszącą perspektywą, choć po czymś takim Galeni obdarłby Milesa ze skóry, a
Illyan
wypchałby go i ustawił w gablocie. Poza tym raczej lubił Vallerie. Dobrze
było puścić dzięki
niej w obieg parę użytecznych historyjek, ale zbyt bliskie powiązania z nim -
spojrzał na
rozłożoną na betonowej nawierzchni dopiero co przybyłą grupę specjalistów z
laboratorium
kryminalistycznego, badającą szczątki ciężarówki poduszkowej - mogły być
szkodliwe dla jej
zdrowia.
- Mam lepszy pomysł. Dlaczego nie zajmie się pani demaskowaniem nielegalnego
klonowania?
- To już robiono.
- Ale proceder trwa nadal. Najwyraźniej nie zrobiono wystarczająco wiele.
Nie wyglądała na podekscytowaną.
- Jeśli współpracowałby pan ze mną blisko, admirale Naismith, miałby pan pe-
wien
wkład w tworzenie programu. Jeśli nie - cóż, będzie pan tematem. Gramy fair.
- Przykro mi. - Potrząsnął niechętnie głową. - Musi to pani zrobić sama. -
Nagle jego
uwagę przykuła scena rozgrywająca się przy pojeździe policyjnym. - Proszę mi
wybaczyć -
powiedział z roztargnieniem. Wzruszyła ramionami i poszła złapać swojego
holokamerzystę,
kiedy Miles odbiegł.
Zabierali Elli.
- Nie martw się, Miles, już wcześniej bywałam aresztowana - próbowała go po-
cieszyć.
- To nic wielkiego.
- Komandor Quinn stanowi moją osobistą ochronę - Miles zwrócił się do kapi-
tana
policji - i była na służbie. Zupełnie jawnie. Wciąż jest. Potrzebuję jej!
- Ciii, Miles, uspokój się - szepnęła doń Elli - albo skończy się na tym, że
ciebie też
zabiorą.
- Mnie?! Jestem, do cholery, ofiarą! Powinni raczej zaaresztować tych dwóch
oprychów, którzy próbowali mnie rozgnieść.
- Cóż, ich też zabiorą, jak tylko ludzie z laboratorium napełnią swoje worki.
Nie
możesz się spodziewać, że władze po prostu uwierzą nam na słowo. Muszą
sprawdzić fakty,
potwierdzić naszą wersję, a potem mnie wypuszczą. - Posłała uśmiech kapi-
tanowi i ten
wyraźnie zmiękł. - Policjanci też są ludźmi.
- Czy twoja matka nigdy nie przestrzegała cię przed wchodzeniem do samochodu
z
nieznajomymi? - mruknął Miles.
Miała jednak rację. Gdyby narobił więcej zamieszania, policjantom mogłoby
przyjść
do głowy zakazanie wahadłowcowi opuszczania kosmoportu albo coś gorszego.
Zastanawiał
się, czy Dendarianie kiedykolwiek odzyskają wyrzutnię rakiet zatrzymaną teraz
jako
narzędzie zbrodni. Zastanawiał się, czy zatrzymanie podstawowego członka jego
ochrony nie
było pierwszym krokiem skierowanego przeciwko niemu misternie uknutego
spisku.
Zastanawiał się, czy główna lekarka floty miała jakieś leki psychoaktywne do
leczenia
galopującej paranoi. Zgrzytnął zębami i zaczerpnął głębokiego, uspokajającego
oddechu.
Dwuosobowy miniwahadłowiec dendariański kołował w kierunku stanowiska. A to
co
znowu? Miles spojrzał na swój ręczny chronometr i zdał sobie sprawę, że stra-
cił prawie pięć
ze swych cennych dwudziestu czterech godzin, plącząc się po kosmoporcie.
Zdawszy sobie
sprawę z tego, która była godzina, zrozumiał, kto przybył, i zmełł w ustach
przekleństwo. Elli
wykorzystała tę chwilę i pociągnęła kapitana policji za sobą, posyłając
Milesowi na
pożegnanie uspokajające skinienie. Dziennikarka, dzięki Bogu, oddaliła się,
by
przeprowadzać wywiady z władzami kosmoportu.
Porucznik Bonę, schludna i lśniąca, wyszła właśnie ze swojego wahadłowca.
Wyglądała imponująco w swoim najlepszym, aksamitnym szarym mundurze. Podeszła
do
grupki wciąż stojącej przy rampie większego statku.
- Admirale Naismith? Czy jest pan gotowy na nasze spotkanie?... O Boże...
Szeroki uśmiech rozjaśnił jego posiniaczoną i ubrudzoną twarz. Zdawał sobie
sprawę
ze swojego wyglądu - jego włosy były zbite w kłaki, aż lepkie od zasychającej
krwi, krew
ściekała też z kołnierza, kurtka była utytłana, zaś spodnie porwane na kola-
nach.
- Kupiłabyś używany mały pancernik od takiego człowieka? - zaszczebiotał ra-
dośnie.
- Nic z tego - westchnęła. - Bank, z którym mamy do czynienia, jest bardzo
tradycyjny.
- Żadnego poczucia humoru?
- Nie tam, gdzie wchodzą w grę ich pieniądze.
- No tak. - Przestał dowcipkować, jego żarty zaczynały wyglądać zbyt his-
terycznie.
Chciał przeczesać ręką włosy, ale skrzywił się z bólu i zamiast tego tylko
lekko pomacał
prowizoryczny syntetyczny opatrunek. - Wszystkie moje zapasowe mundury są na
orbicie, a
nie chciałbym błąkać się po Londynie bez Quinn u mojego boku. W każdym razie
nie teraz.
Poza tym muszę spotkać się z lekarką w sprawie tego barku, wciąż jest tam coś
nie w
porządku... - pulsujący, przeraźliwy ból, jeśli chcesz znać szczegóły -...a
na dodatek pojawiły
się nowe, poważne wątpliwości co do tego, gdzie podział się nasz zaległy bon
kredytowy.
- Tak? - odezała się, wyczuwając od razu zasadniczą kwestię.
- Nieprzyjemne wątpliwości, które muszę sprawdzić. W porządku - westchnął,
poddając się nieuniknionemu. - Odwołaj nasze dzisiejsze spotkanie w banku i
ustal następne
na jutro, jeśli możesz.
- Tak jest, sir. - Zasalutowała i odmaszerowała.
- Aha - zawołał za nią. - Nie musisz wspominać, co mi uniemożliwiło stawienie
się na
spotkanie, prawda?
Lekko uniosła kącik ust do góry.
- Nawet mi to nie przeszło przez myśl - zapewniła go gorąco.
Kiedy Miles znalazł się znów na niskiej orbicie okołoziemskiej na pokładzie
„Triumpha”, odwiedził główną lekarkę floty, która odkryła cienkie jak włos
pęknięcie na jego
lewej łopatce.
Diagnoza ta nie zdziwiła go ani trochę. Lekarka zaaplikowała mu impulsy elek-
tryczne
oraz umieściła jego lewe ramię w wyjątkowo denerwującym syntetycznym opa-
trunku
unieruchamiającym. Miles zaczął narzekać, aż w końcu lekarka zagroziła mu, że
umieści go
całego w czymś takim. Wymknął się chyłkiem z lazaretu, jak tylko skończyła
opatrywać ranę
na jego potylicy, zanim dotarły do niej oczywiste medyczne zalety jej po-
mysłu.
Po doprowadzeniu się do porządku, Miles odszukał kapitan Elenę Bothari-Jesek,
jedną
z trojga Dendarian, którzy znali jego prawdziwą tożsamość. Trzecim członkiem
tej grupy był
jej mąż, komodor Baz Jesek, główny inżynier floty. Elena wiedziała pewnie o
Milesie tyle, co
on sam. Była córką poprzedniego ochroniarza Milesa, dorastali razem. Oso-
biście uczynił ją
dendariańskim oficerem, kiedy tworzył flotę lub też kiedy zbierał ją do kupy,
czy jak kto chce
nazwać nieskoordynowane początki całej tej przerażająco rozrośniętej tajnej
operacji.
Najpierw była oficerem tylko z nazwy, potem, dzięki swojej energii i
ciężkiej, zawziętej
pracy, stała się nim naprawdę. Zawsze mocno skupiona na tym, co robiła,
bezgranicznie
wierna sprawie - Miles był z niej dumny, jakby sam ją stworzył. Inne uczucia,
które żywił ku
niej, nie powinny nikogo obchodzić.
Kiedy wszedł do kantyny oficerskiej, Elena przywitała go gestem, który był
czymś
pomiędzy zasalutowaniem a przyjacielskim machnięciem ręką i uśmiechnęła się
na swój
mroczny sposób. W odpowiedzi Miles skinął głową i wśliznął się na fotel przy
jej stole.
- Cześć, Eleno! Mam dla ciebie tajną misję.
Jej smukłe, gibkie ciało wtulało się w fotel, czarne oczy błyszczały z za-
ciekawieniem.
Krótkie, hebanowe, gładkie włosy otaczały twarz. Skórę miała bladą, nie była
piękna, lecz
rysy miała szlachetne, a sylwetkę jak wyciągnięty w biegu chart. Miles pa-
trzył na swoje
krótkie, kanciaste dłonie złożone na stole, nie chcąc błądzić wzrokiem po
gładkich
płaszczyznach jej twarzy. Wciąż jeszcze. Zawsze.
- Eeee... - Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł paru obserwujących ich
ciekawie
techników, siedzących przy pobliskim stoliku. - Przykro mi, panowie, ale to
nie dla was -
powiedział, robiąc wymowny gest ręką. Zrozumiawszy aluzję, uśmiechnęli się,
zabrali swą
kawę i poszli.
- Jakiego typu tajną misję? - spytała, wgryzając się w swoją kanapkę.
- Ta akcja musi być zabezpieczona z obu stron, zarówno z punktu widzenia
Dendarian, jak i ambasady barrayarskiej na Ziemi. Zwłaszcza ze strony amba-
sady. To będzie
robota kurierska. Chcę, żebyś kupiła bilet na najszybsze dostępne komercyjne
połączenie na
Tau Ceti i zabrała ze sobą wiadomość od porucznika Milesa Vorkosigana do Kwa-
tery
Głównej CesBezu Sektora w tamtejszej ambasadzie. Mój tutejszy barrayarski
przełożony nie
wie, że cię wysyłam i chciałbym, żeby to tak zostało.
- Nie chcę... mieć zbyt wiele do czynienia z barrayarską strukturą dowodzenia
-
powiedziała spokojnie. Przyglądała się własnym dłoniom.
- Wiem. Ale ponieważ są w to uwikłane obie moje osobowości, posłańcem musisz
być
ty, Baz albo Elli Quinn. Ta ostatnia została zaaresztowana przez policję lon-
dyńską, a nie
mogę przecież posłać twojego męża; jakiś niezorientowany urzędniczyna na Tau
Ceti mógłby
próbować go zaaresztować.
Na te słowa Elena podniosła wzrok.
- Dlaczego Barrayar nigdy nie odstąpił od oskarżenia Baza o dezercję?
- Starałem się. Wydawało mi się, że prawie ich przekonałem. Ale wtedy Simon
Illyan
w nagłym napadzie przewrażliwienia zdecydował, aby jednak pozostawić nakaz
aresztu w
mocy, nawet jeśli nie dąży się do jego wykonania. Daje mu to dodatkowy atut w
razie,
hmmm... sytuacji krytycznej. Dodaje to również na swój sposób wiarygodności
wizerunkowi
Dendarian jako organizacji w pełni niezawisłej. Myślę, że Illyan nie miał
racji - mówiłem mu
to zresztą, aż w końcu kazał mi już więcej o tym nie wspominać. Pewnego dnia,
kiedy ja będę
wydawał rozkazy, dopilnuję, aby to zmieniono.
Uniosła brwi.
- Możesz na to długo poczekać przy twoim obecnym tempie awansu, poruczniku.
- Mój ojciec jest wrażliwy na oskarżenia o nepotyzm... pani kapitan. - Pod-
niósł
zapieczętowany dysk z danymi, który wcześniej przesuwał tam i sam po stole. -
Chcę, żebyś
wręczyła to głównemu attache wojskowemu na Tau Ceti, komodorowi Destangowi.
Nie
przekazuj tego przez nikogo, ponieważ wśród moich podejrzeń jest i takie, że
istnieje przeciek
w barrayarskim połączeniu kurierskim między nimi a Ziemią. Myślę, że problem
leży z tej
strony, ale jeśli się mylę... Boże, mam nadzieję, że to nie Destang.
- Paranoja? - spytała zatroskana.
- Tak, z minuty na minutę coraz większa. Szalony Yuri w drzewie genealogic-
znym nie
wpływa na to pozytywnie. Ciągle się zastanawiam, czy już nie zaczynam po-
grążać się w jego
chorobie. Czy można dostać paranoi na punkcie bycia paranoikiem?
Uśmiechnęła się słodko.
- Jeśli ktoś to potrafi, to właśnie ty.
- Hmm. Cóż, ta konkretna paranoja jest jedyna w swoim rodzaju. Starałem się
wygładzić język w raporcie dla Destanga, lepiej przeczytaj go, zanim wystar-
tujesz. Zresztą co
byś pomyślała o młodym oficerze, który uważa, że jego przełożeni chcą go do-
paść?
Przechyliła głowę i uniosła brwi.
- Właśnie - przytaknął Miles. Palcem wskazującym postukał w dysk. - Celem
twojej
podróży jest sprawdzenie hipotezy - podkreślam, jedynie hipotezy - że obie-
cane nam
osiemnaście milionów marek nie dotarło tu, bo zniknęło gdzieś en route.
Niewykluczone, że
w kieszeniach drogiego kapitana Galeniego. Nie ma na razie żadnego pot-
wierdzającego to
dowodu, jakim byłoby na przykład jego nagłe zniknięcie, a nie jest to rodzaj
oskarżenia, które
młody i ambitny oficer może omyłkowo wysuwać. Umieściłem to w raporcie wśród
czterech
innych teorii, ale właśnie ta mnie najbardziej elektryzuje. Musisz dowiedzieć
się, czy KG w
ogóle wysłało nasze pieniądze.
- Nie wyglądasz na podekscytowanego. Raczej na smutnego.
- Tak, no cóż, bez wątpienia jest to najpaskudniejsza możliwość. Ale stoi za
tym
nieubłagana, żelazna logika.
- To w czym sęk?
- Galeni jest Komarrczykiem.
- A kogo to obchodzi? Tym bardziej prawdopodobne jest, że masz rację.
Mnie to obchodzi. Miles potrząsnął głową. Czym, na dobrą sprawę, była
wewnętrzna
polityka Barrayaru dla Eleny, która przysięgała żarliwie, że nigdy nie
postawi stopy na jej
znienawidzonym ojczystym globie?
Wzruszyła ramionami i wstała, chowając dysk do kieszeni.
Nie próbował schwycić jej rąk. Nie zrobił najmniejszego ruchu, który mógłby
ich
oboje wprawić w zakłopotanie. Trudniej jest zyskać sobie starych przyjaciół
niż nowych
kochanków.
Ach, moja najstarsza przyjaciółko.
Wciąż jeszcze. Zawsze.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Zamiast obiadu zjadł kanapkę i wlał w siebie kawę, jednocześnie studiując ra-
porty o
stanie floty dendariańskiej. Zakończono i zatwierdzono naprawy na desantow-
cach bojowych
należących do „Triumpha”. I zapłacono za nie - pieniądze, niestety, zniknęły
nieodwołalnie.
Wykonano wszystkie zaległe prace remontowe w całej flocie, wykorzystano
wszystkie
przepustki na Ziemię, zużyto całą pastę do polerowania i odkurzono wszystkie
kurze. W
szeregi Dendarian wkradała się powoli nuda. Nuda i bankructwo.
Cetagandanie byli w błędzie, pomyślał gorzko Miles. To nie wojna mogła
zniszczyć
Dendarian, tylko pokój. Jeśli ich wrogowie po prostu staliby z założonymi
rękami, czekając
cierpliwie, Dendarianie, jego dzieło, rozpadliby się sami z siebie bez żadnej
pomocy z
zewnątrz.
Brzęczyk w kabinie zaterkotał, przerywając pasmo jego splątanych, ciemnych
myśli.
Uderzył palcami w klawiaturę komkonsoli na biurku.
- Słucham.
- Tu Elli.
Jego dłoń powędrowała ochoczo do przycisku otwierającego drzwi.
- Wejdź! Wróciłaś wcześniej, niż się spodziewałem. Obawiałem się, że utkniesz
na
dole tak jak Danio. Lub, co gorsza, z Daniem.
Zakręcił się na krześle - pokój wydał mu się nagle jaśniejszy, gdy drzwi
rozsunęły się
z sykiem, mimo iż żaden światłomierz by tego nie zarejestrował. Elli zasalu-
towała mu krótko
i przysiadła na krawędzi biurka. Uśmiechała się, lecz jej wzrok wyrażał
zmęczenie.
- Przecież ci mówiłam, że wrócę - powiedziała. - Chociaż chcieli, żebym była
ich
gościem dłużej. Byłam miła, współpracowałam, zachowywałam się prawie jak
świętoszka,
żeby przekonać ich, że nie jestem morderczynią zagrażającą społeczeństwu i że
naprawdę
mogą wypuścić mnie z powrotem na ulicę, ale nie posunęłam się ani o krok na-
przód, dopóki
ich komputery nagle nie trafiły w dziesiątkę. Laboratorium podało numery
identyfikacyjne
tych dwóch mężczyzn, których... zabiłam w kosmoporcie.
Miles zrozumiał chwilę wahania Elli, zanim wybrała właściwe słowo. Ktoś inny
mógłby użyć jakiegoś eufemizmu - załatwiłam czy też sprzątnęłam - dystansując
się od
skutków swojego czynu. Ale nie Quinn.
- Zapewne znaleziono coś ciekawego - rzekł z zachętą w głosie. Starał się to
powiedzieć spokojnie, nie zdradzając swoich myśli. Gdybyż duchy naszych
wrogów jedynie
odprowadzały nas do piekła. Lecz nie, one muszą siedzieć bez przerwy u
naszego boku
czekając, aż będą mogły wypełnić tę powinność. Być może karby, które żłobił
Danio na
rękojeściach swych broni, nie były wcale takim głupim pomysłem. Bez wątpienia
większym
grzechem byłoby zapomnienie o jednym z zabitych ze swojego rachunku. - Pow-
iedz mi, co
wiesz o nich.
- Okazało się, że obydwaj byli znani i poszukiwani przez Sieć Europrawa. Byli
to -
jakby to powiedzieć - żołnierze półświatka. Profesjonalni zabójcy. Miejscowi.
Miles wzdrygnął się.
- Dobry Boże, co ja im zawiniłem?
- Wątpię, żeby zabrali się do ciebie o tak, bez powodu. Prawie na pewno byli
wynajęci
przez osobę lub osoby trzecie, których nie znamy, chociaż sądzę, że mo-
glibyśmy oboje
spróbować zgadnąć, kim one są.
- No nie. Ambasada cetagandańska zleca zabicie mnie? Choć może to i ma sens:
Galeni twierdził, że mają braki kadrowe. Ale czy zdajesz sobie sprawę... -
Wstał i zaczął
przemierzać pokój w podnieceniu - że to oznacza, iż mogę spodziewać się ataku
z każdej
strony. Gdziekolwiek i kiedykolwiek. Od obcych, nie mających żadnych oso-
bistych
motywów zgładzenia mnie.
- Istny koszmar dla ochroniarzy - przyznała.
- Policja pewnie nie zdołała ustalić, kto był ich pracodawcą?
- Niestety. W każdym razie jeszcze nie. Skierowałam ich uwagę na Cetagandan
jako
źródło potencjalnego motywu dla stworzenia trójkąta MMM: metoda-motyw-
możliwość.
- Dobrze. A czy z naszej strony możemy skompletować elementy: motyw i
możliwość? - zastanawiał się głośno Miles. - Końcowe rezultaty ich próby wy-
dają się
wskazywać na to, że byli nie do końca przygotowani do swojego zadania.
- Według mnie ich metoda nie była taka zła, diabelnie mało brakowało, a by im
się
powiodło - zauważyła. - Chociaż wskazuje to na fakt, że właśnie możliwość
była tym
ograniczającym ich czynnikiem. Chodzi mi o to, że admirał Naismith nie idzie
po prostu do
kryjówki, kiedy schodzi na Ziemię - a samo to już wielce utrudniałoby
znalezienie go -
jednego człowieka spośród dziewięciu miliardów. Nie, on dosłownie pstryk! i
przestaje
istnieć. Są dowody na to, że ci faceci kręcili się wokół kosmoportu już od
kilku dni,
wypatrując ciebie.
- Ech... - To kompletnie psuło perspektywy jego pobytu na Ziemi. Admirał
Naismith
stanowił najwyraźniej zagrożenie tak dla samego siebie, jak i dla innych.
Ziemia była zbyt
przeludniona. A jeśli kolejni zamachowcy spróbują wysadzić cały wóz komu-
nikacji
podziemnej albo restaurację, żeby osiągnąć swój cel? Droga do piekła w
towarzystwie dusz
swoich wrogów to jedno, ale co zrobi, gdy w następnej rundzie znajdzie się
pośród grupki
pierwszoklasistów?
- Aha, a propos, widziałam się z szeregowcem Danio, kiedy byłam na dole - do-
dała
Elli przyglądając się złamanemu paznokciowi. - Jego sprawa wchodzi na wokandę
za parę dni
i prosił, byś się pojawił.
Miles cicho warknął.
- No ładnie. Teoretycznie nieograniczona liczba kompletnie obcych mi osób
próbuje
mnie załatwić, a on chce, żebym sobie zaplanował publiczne wystąpienie. Bez
wątpienia po
to, żeby przećwiczyć bycie celem.
Elli uśmiechnęła się i obgryzła równiutko paznokieć.
- Chce, żeby ktoś, kto go zna, świadczył za nim.
- Świadczyć za nim! Chciałbym wiedzieć, gdzie ukrył swoją kolekcję skalpów -
przyniósłbym ją i pokazał sędziemu. Terapia socjopatyczna została wymyślona
dla ludzi
takich jak on. Nie, nie. Ostatnia osoba, jaka powinna świadczyć o nim w
sądzie, to ktoś, kto
go zna. - Miles westchnął, uspokajając się. - Wyślij kapitana Thorne’a. Be-
tańczyk, ma dużo
kosmopolitycznego savoir faire’u, powinien potrafić gładko kłamać w sądzie.
- Dobry wybór - zgodziła się Elli. - Najwyższy czas, żebyś zaczął przekazywać
innym
część obowiązków.
- Wciąż je przekazuję - zaoponował. - Na przykład cieszy mnie niezmiernie, że
przekazałem tobie pieczę nad moim bezpieczeństwem.
Machnęła ręką, jakby próbując odgonić ukryty komplement. Czy jego słowa
kąsają?
- Byłam zbyt wolna.
- Byłaś wystarczająco szybka. - Miles podjechał na krześle, by spojrzeć jej
prosto w
twarz, czy raczej prosto w szyję. Miała rozpiętą dla wygody kurtkę, brzeg jej
czarnej koszulki
przecinał obojczyk, tworząc coś na kształt abstrakcyjnej kompozycji
przestrzennej. Duszny
zapach - nie perfum, lecz kobiety - unosił się z jej skóry.
- Myślę, że miałeś rację - powiedziała. - Oficerowie nie powinni robić
zakupów w
sklepie zakładowym...
Do diabła, pomyślał Miles, powiedziałem to wtedy tylko dlatego, że byłem
zakochany
w żonie Baza Jeseka i nie chciałem tego przyznać - lepiej nigdy się do tego
nie przyznawać...
-...to naprawdę odciąga mnie od obowiązków. Obserwowałam cię, kiedy zbliżałeś
się
do nas po płycie kosmoportu i przez parę minut, parę krytycznych minut, bez-
pieczeństwo
było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam.
- A co tak zajmowało twoje myśli? - spytał Miles z nadzieją, dopóki nie pow-
strzymał
go od tego zdrowy rozsądek. Obudź się, człowieku, w ciągu najbliższych
trzydziestu sekund
możesz spaprać całą swoją przyszłość.
Jej uśmiech wyglądał raczej smutno.
- Tak naprawdę zastanawiałam się, co zrobiłeś z tym głupim kocim kocem - rzu-
ciła
jakby od niechcenia.
- Zostawiłem w ambasadzie. Chciałem go wziąć ze sobą - czego by nie dał, by
móc
wyciągnąć go teraz i zaproponować, żeby przysiedli na nim razem na brzegu
łóżka... - ale
miałem masę innych spraw na głowie. Nie wspomniałem ci jeszcze o ostatnim
problemie w
naszych zagmatwanych finansach. Podejrzewam... - Cholera, znowu interesy
wkraczają w tę
intymną chwilę, czy raczej chwilę, która mogła stać się intymną. - Powiem ci
o tym później.
Na razie chciałbym pomówić o nas. Muszę pomówić o nas.
Odsunęła się od niego lekko. Miles pośpiesznie poprawił swoje ostatnie
zdanie:
-...i o obowiązkach. - Przestała się odsuwać. Jego prawa dłoń dotknęła
kołnierza jej
munduru, odwróciła go i przesunęła się po gładkiej powierzchni jej epoletów.
Drżał jak osika.
Cofnął rękę i przycisnął ją do swej piersi, próbując się uspokoić.
- Ja... mam dużo obowiązków, jak wiesz. Jakby podwójną dawkę. Są obowiązki
admirała Naismitha i są obowiązki porucznika Vorkosigana. No i jeszcze są
obowiązki lorda
Vorkosigana. Potrójna dawka.
Jej brwi wygięły się z lekka, usta zacisnęły, a oczy wyrażały nieme pytanie.
Iście
anielska cierpliwość - czekała, by zrobił z siebie durnia we własnym tempie.
A on pędził na
złamanie karku.
- Znasz obowiązki admirała Naismitha. Ale one sprawiają mi, tak naprawdę,
najmniej
kłopotów. Admirał Naismith jest podporządkowany porucznikowi Vorkosiganowi,
który
istnieje jedynie po to, by służyć barrayarskiemu CesBezowi, do czego wyznac-
zyły go
mądrość i łaska cesarza. Właściwie doradców cesarza. Czyli taty. Znasz tę
historię.
Skinęła głową.
- Nieangażowanie się w kontakty osobiste z nikim z załogi może być właściwe w
przypadku admirała Naismitha...
- Zastanawiałam się po pewnym czasie, czy to... zajście w rurze windowej
mogło być
czymś w rodzaju próby - powiedziała zadumana.
Dopiero po chwili doszło do niego znaczenie tych słów.
- Ależ skąd! - zaskowyczał. - Cóż by to była za odrażająco podła, niegodziwa,
nikczemna sztuczka. Nie, nie, to nie była próba. To było naprawdę.
- Ach - powiedziała, ale nie zamanifestowała swojego przekonania, chociażby
obejmując go serdecznie. Takie przytulenie byłoby teraz bardzo budujące. Ona
jednak
patrzyła tylko na niego, przybrawszy pozę zbytnio przypominającą stanie na
baczność.
- Mimo wszystko musisz pamiętać, że admirał Naismith nie jest prawdziwy. To
tylko
wytwór. Wymyśliłem go. Teraz wiem, że zapomniałem o kilku istotnych elemen-
tach.
- Bzdury, Miles. - Dotknęła lekko jego policzka. - Co to niby jest? Ekto-
plazma?
- Wróćmy do lorda Vorkosigana - Miles parł dalej zdesperowany. Odchrząknął i
z
wysiłkiem przełączył się z powrotem na swój barrayarski akcent. - Prawie nie
znasz lorda
Vorkosigana.
Uśmiechnęła się na tę zmianę głosu.
- Słyszałam, jak mówisz z jego akcentem. Jest uroczy, choć, hmmm... brzmi
dziwacznie.
- To nie ja mówię z jego akcentem, lecz on z moim. To znaczy... myślę, że...
- Urwał
zdezorientowany. - Barrayar mam we krwi.
Uniosła nieznacznie brwi - starała się, by gest ten nie wypadł ironicznie.
- Dosłownie, jak rozumiem. Nie wydaje mi się, że powinieI II neś być im
wdzięczny
za próbę otrucia cię jeszcze przed urodzeniem.
- Nie chodziło im o mnie, tylko o mojego ojca. Moja matka... - Biorąc pod
uwagę to,
dokąd starał się skierować tory ich rozmowy, nie wydawało się rozsądnym roz-
wodzenie się
nad nieudanymi zamachami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. - W każdym razie
takie rzeczy
już się prawie w ogóle nie przytrafiają.
- A co to było dziś w kosmoporcie, balet uliczny?
- To nie był barrayarski zamach.
- Tego nie wiesz - zauważyła wesoło.
Otworzył usta i zamarł, ogłuszony atakiem nowej i jeszcze okropniejszej para-
noi.
Galeni wydawał mu się człowiekiem przebiegłym. Kapitan może być gdzieś na
końcu
każdego tworzonego przez Milesa łańcucha domysłów. Przypuśćmy, że faktycznie
był winny
defraudacji. Przypuśćmy również, że przewidział podejrzenia Milesa. Przy-
puśćmy następnie,
że dostrzegł możliwość zatrzymania sobie zarówno pieniędzy, jak i stanowiska
poprzez
eliminację swego oskarżyciela. Ostatecznie Galeni wiedział dokładnie, kiedy
Miles będzie w
kosmoporcie. Każdego miejscowego handlarza śmiercią, którego mogła nająć am-
basada
cetagandańska, mogła też równie łatwo nająć ambasada barrayarska, tak by nikt
się o tym nie
dowiedział.
- Porozmawiamy również o tym... później - powiedział zdławionym głosem.
- Dlaczego nie teraz?
- BO PRÓBUJĘ... - urwał, wziął głęboki oddech -...powiedzieć coś innego -
dokończył cicho, ze ściśniętym gardłem.
Zapadła cisza.
- Mów dalej - zachęciła go Elli.
- Hmmm, obowiązki. Zatem, podobnie jak powinności porucznika Vorkosigana
zawierają w sobie te admirała Naismitha, jak również jego własne, tak
obowiązki lorda
Vorkosigana zawierają zarówno te porucznika Vorkosigana, jak i jego własne.
Obowiązki
polityczne są oddzielone i stoją ponad obowiązkami wojskowymi porucznika.
Oraz, hmmm...
obowiązkami rodzinnymi. - Jego dłoń była wilgotna, wytarł ją dyskretnie w
spodnie. To było
jeszcze trudniejsze, niż się spodziewał. Ale na pewno łatwiejsze niż
stawienie czoła ogniowi
plazmowemu, szczególnie dla kogoś, kto już raz stracił przez to twarz.
- Brzmi to jak wykres Venna. Zbiór wszystkich zbiorów, które są swoimi ele-
mentami,
czy coś w tym guście.
- Tak się czuję - przyznał. - Ale próbuję to sobie jakoś poukładać.
- A w czym zawarty jest lord Vorkosigan? - zapytała z ciekawością. - Kiedy
spoglądasz w lustro po wyjściu spod prysznica, kto patrzy na ciebie? Czy
mówisz do siebie:
cześć, lordzie Vorkosigan?
Unikam patrzenia w lustra...
- Chyba Miles. Po prostu Miles.
- A w czym zawarty jest Miles?
Przesunął palcem wskazującym prawej ręki po unieruchomionej lewej.
- W tej skórze.
- I to jest ostatnia, zewnętrzna powłoka?
- Tak sądzę.
- Bogowie - wymamrotała - zakochałam się w człowieku, który myśli, że jest
cebulą.
Miles parsknął, nie mógł się powstrzymać. Ale „zakochałam się”? Poczuł, jak
rośnie
mu serce.
- Lepsze to niż moja przodkini, która podobno uważała się za... - Nie, lepiej
i o tym
teraz nie wspominać.
Ale ciekawość Elli była niezaspokojona, to dlatego skierował ją najpierw do
dendariańskiego wywiadu, gdzie odniosła spektakularne sukcesy.
- Za co?
Miles odchrząknął.
- Piąta hrabina Vorkosigan podobno cierpiała na okresowe urojenia. Myślała,
że jest
zrobiona ze szkła.
- I co się z nią w końcu stało? - zapytała Elli, zafascynowana.
- Jeden ze zirytowanych krewnych ostatecznie upuścił ją i rozbił.
- Urojenia były aż tak silne?
- Wieża miała dwadzieścia metrów. Zresztą nie wiem - powiedział zniecierpli-
wiony. -
Nie czuję się odpowiedzialny za moich szalonych przodków. Wręcz przeciwnie.
Dokładnie na
odwrót. - Przełknął ślinę. - Widzisz, jednym z cywilnych obowiązków lorda
Vorkosigana jest
w końcu, gdzieś i kiedyś, spotkać lady Vorkosigan. Przyszłą jedenastą hrabinę
Vorkosigan.
Takie są oczekiwania wobec mężczyzny w kulturze patriarchalnej. Wiesz - jego
gardło było
jakby pełne waty, głos mu się załamywał - że moje, hmmm... problemy fizyczne
- przejechał
ręką wzdłuż swego ciała lub raczej jego braku - są natury teratogenicznej.
Nie genetycznej.
Moje dzieci powinny być normalne. Co, biorąc pod uwagę barrayarski,
bezwzględny w
stosunku do wszelkich mutacji, punkt widzenia, pewnie uratowało moje życie.
Nie wydaje mi
się, żeby mój dziadek był kiedykolwiek o tym do końca przekonany, zawsze
marzyłem, by
mógł żyć dostatecznie długo, by zobaczyć moje dzieci, żeby się przekonał...
- Miles - Elli przerwała mu łagodnie.
- Tak? - zapytał, z trudem łapiąc oddech.
- Dlaczego ty tak bełkoczesz? Z godzinę mogłabym tego posłuchać, ale utrzy-
mujesz
niepokojąco szybkie tempo.
- Jestem zdenerwowany - przyznał i uśmiechnął się do niej promiennie.
- Czyżby szok pourazowy po wydarzeniach dzisiejszego popołudnia? - Przysunęła
się
bliżej, próbując dodać mu otuchy. - Potrafię to zrozumieć.
Prawą ręką delikatnie objął ją w talii.
- Nie. To znaczy, może trochę. Chciałabyś być hrabiną Vorkosigan?
Uśmiechnęła się szeroko.
- Ze szkła? Nie, dzięki, to nie w moim stylu. Tak naprawdę tytuł ten bardziej
pasuje do
czarnej skóry nabijanej ćwiekami.
Wyobraził sobie Elli w tym stroju, co tak przykuło jego uwagę, że potrzebował
pół
minuty na to, żeby zrozumieć, że nie wyraził się jasno.
- Pozwól, że ujmę to inaczej - powiedział w końcu. - Czy wyjdziesz za mnie za
mąż?
Tym razem zapadła o wiele dłuższa cisza.
- Myślałam, że zastanawiałeś się, jak mnie przekonać, żebym poszła z tobą do
łóżka -
odezwała się wreszcie - i śmiałam się w duchu. Z twojego zdenerwowania. -
Teraz jednak się
nie śmiała.
- Nie - powiedział Miles. - To byłoby łatwe.
- Nie żądasz wiele, prawda? Chcesz tylko całkowicie zmienić resztę mojego ży-
cia.
- Dobrze, że to zrozumiałaś. To nie chodzi po prostu o małżeństwo. W załąc-
zeniu
otrzymujesz długą listę obowiązków.
- Na Barrayarze. Na dole.
- Tak. Cóż, jest też jakaś szansa na podróże.
Milczała zbyt długo. W końcu powiedziała:
- Urodziłam się w przestrzeni. Dorastałam na stacji transferowej w galaktyc-
znych
pustkach. Większość swego dorosłego życia przepracowałam na statkach. Czas,
który
spędziłam chodząc po błocie, można liczyć w miesiącach.
- Byłaby to dla ciebie odmiana - wybąkał Miles.
- A co się stanie z przyszłą admirał Quinn, wolną najemniczką?
- Przypuszczalnie - mam nadzieję - uzna pracę lady Vorkosigan za równie
interesującą.
- Pozwól, że zgadnę. Praca lady Vorkosigan nie łączy się z dowodzeniem stat-
kami.
- Ryzyko związane z tego rodzaju karierą przeraża nawet mnie. Moja matka
zrezygnowała z dowodzenia statkiem - pracowała dla Betańskiej Agencji As-
trometrycznej -
aby udać się na Barrayar.
- Czy próbujesz mi powiedzieć, że szukasz dokładnie takiej dziewczyny jak
twoja
mama?
- Musi być bystra, szybka, musi potrafić przeżyć - wyjaśnił lekko skwaszony
Miles. -
W przeciwnym wypadku byłaby to rzeź niewiniątek. Być może jej, a może naszych
dzieci.
Ochroniarze, jak wiesz, nie są wszechmocni.
Wypuściła z siebie powietrze z cichym gwizdem, patrząc, jak się jej przy-
glądał.
Przerażała go przepaść pomiędzy uśmiechem na jej ustach a zmartwieniem w jej
oczach. Nie
chciałem cię zranić - najlepsze, co ci mogę dać, nie powinno sprawiać ci bólu
- czy to zbyt
wiele, czy zbyt mato... zbyt przerażające?
- Och, kochanie - westchnęła smutno. - Ani trochę nie myślisz.
- Myślę tylko o tobie.
- I chcesz mnie zesłać na resztę życia na, za przeproszeniem, kupę błota,
która dopiero
co wyszła z epoki feudalizmu, która traktuje kobiety jak przedmiot - czy rac-
zej jak bydło -
gdzie nie będę mogła wykorzystać swych wojskowych umiejętności, których na-
byłam w
ciągu ostatnich dwunastu lat - poczynając od dokowania statków, a kończąc na
chemii
przesłuchań... Przykro mi. Nie jestem antropologiem. Nie jestem święta i nie
jestem szalona.
- Nie musisz mówić od razu nie - powiedział cichutko Miles.
- Ależ muszę - odparła. - Zanim zmiękną mi kolana, gdy będę patrzeć na cie-
bie. Albo
głowa.
I co ja mam na to powiedzieć, zadumał się Miles. Jeżeli mnie naprawdę ko-
chasz, to z
radością złożyłabyś w ofierze dla mnie całą swoją przeszłość? No tak. Skła-
danie z siebie ofiar
nie jest w jej stylu. To ją czyni silną, jej siła sprawia, że jej pragnę i
tak kółko się zamyka.
- Zatem to Barrayar jest problemem.
- Oczywiście. Która kobieta przy zdrowych zmysłach przeniosłaby się z własnej
woli
na tę planetę? Nie licząc, najwyraźniej, twojej matki.
- Ona jest wyjątkowa. Ale... kiedy zderza się z Barrayarem, to Barrayar się
zmienia.
Widziałem to. Ty też mogłabyś być taką siłą sprawczą.
Elli kręciła głową.
- Wiem, jakie są granice moich możliwości.
- Nikt nie zna granic swoich możliwości, dopóki ich nie przekroczy.
Zmierzyła go wzrokiem.
- To naturalne, że ty tak uważasz. A nawiasem mówiąc, co cię trzyma przy
Barrayarze? Pozwalasz się im popychać jak... Nigdy nie mogłam zrozumieć,
dlaczego po
prostu nie wziąłeś Dendarian i nie odleciałeś. Mógłbyś ich poprowadzić le-
piej, niż
kiedykolwiek robił to admirał Oser, lepiej nawet niż Tung. Mógłbyś stać się
imperatorem na
własnym kawałku skały, kiedy znudzą ci się wojny.
- Z tobą u mego boku? - uśmiechnął się dziwnie. - Czy naprawdę radzisz, bym
udał się
na podbój Galaktyki z pięcioma tysiącami chłopa?
Zachichotała.
- Przynajmniej nie musiałabym rezygnować z dowództwa floty. Ale tak na serio.
Jeśli
rzeczywiście masz taką obsesję na punkcie bycia zawodowym żołnierzem, do
czego jest ci
potrzebny Barrayar? Flota najemna jest w akcji dziesięć razy częściej niż
planetarna. Na
kupie błota konflikt zbrojny zdarza się raz na pokolenie, jeśli dopisze
szczęście...
- Lub nieszczęście - wtrącił Miles.
-...a flota najemna go poszukuje.
- Zauważono ten fakt statystyczny na wyższych szczeblach dowódczych Bar-
rayaru.
Jest to jeden z głównych powodów, dla których jestem tutaj. W ciągu ostatnich
czterech lat
zyskałem więcej doświadczenia w walkach, chociaż raczej na małą skalę, niż
większość
pozostałych cesarskich oficerów nabyła przez ostatnie czternaście lat. Nepo-
tyzm czasem
działa dziwnie. - Przesunął palcem po jej kształtnym podbródku. - Teraz
wreszcie rozumiem.
Kochasz admirała Naismitha.
- Oczywiście.
- A nie lorda Vorkosigana.
- Lord Vorkosigan mnie irytuje. Nisko cię ocenia, kochanie. Puścił mimo uszu
tę
dwuznaczną odżywkę. Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza,
niż mógł
przypuszczać. Dla Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami
swej dłoni
dotknął jej karku i odetchnął jej oddechem, kiedy zapytała:
- Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?
- Takie karty mi rozdano.
- Kto? Nie rozumiem tego.
- Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kar-
tami, jakie
mi rozdano. I tak chcę...
- Umrzeć - dotknęła ustami jego warg.
- Mmm...
Cofnęła się na moment.
- Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na
mnie
wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie -
nigdy...
Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...
- Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść
z
niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spic-
zastą głowę,
jeślibym się okazał takim głupkiem?
Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze był w stanie ją rozśmi-
eszyć. Jeśli
Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna
zdobycz za
pół człowieka. Ruszyli w stronę łóżka, spragnieni swoich ust. Quinn
sprawiała, że było to tak
proste...
Rozmowa w łóżku z Elli była rozmową o pracy. Nie zaskoczyło to Milesa.
Podczas
gdy sennie ocierali się o siebie, co tak go roztapiało, że groziło mu wylanie
się z łóżka na
podłogę, wchłonął resztę jej sprawozdania z tego, co robiła i zdołała odkryć
policja
londyńska. On z kolei przekazał jej nowości z ambasady i opowiedział o misji,
którą
powierzył Elenie Bothari-Jesek. A przez te wszystkie lata wydawało mu się, że
potrzebuje sali
konferencyjnej do odpraw... Najwidoczniej natknął się na całe uniwersum in-
nych stylów
dowodzenia, o którego istnieniu nie miał najmniejszego pojęcia. Sybaryta wy-
grywał ze
służbistą.
- Minie jeszcze dziesięć dni - uskarżał się Miles, niewyraźnie mamrocząc w
swój
materac - zanim Elena zdąży wrócić z Tau Ceti. I nawet wtedy nie ma żadnej
gwarancji, że
będzie miała z sobą zaginione pieniądze. Szczególnie jeśli zostały już raz
wysłane. A flota
dendariańska krąży bezczynnie po orbicie. Wiesz czego nam trzeba?
- Kontraktu.
- Cholernie dobrze to ujęłaś. Już wcześniej zawieraliśmy krótkoterminowe kon-
trakty,
mimo że wciąż mieliśmy umowę z barrayarskim CesBezem. Nawet im to odpowiadało
- ich
budżet mógł dzięki temu odetchnąć. W końcu im mniej podatków wyciskają z
chłopstwa, tym
łatwiej radzą sobie z problemami wewnętrznymi. To cud, że nigdy nie starali
się uczynić z
dendariańskich najemników źródła państwowych dochodów. Już dobrych kilka ty-
godni temu
rozesłałbym naszych łowców kontraktów na poszukiwania, gdybyśmy nie utkwili
tak na
ziemskiej orbicie, czekając, aż wyjaśni się to całe zamieszanie w ambasadzie.
- Szkoda, że nie możemy znaleźć zajęcia dla floty właśnie tu, na Ziemi - pow-
iedziała
Elli. - Wydaje się, niestety, że pokój zagościł na dobre na całej planecie.
Jej palce rozmasowywały mięśnie jego łydek, włókno po włóknie. Zastanawiał
się,
czy zdoła ją przekonać, żeby uczyniła to samo ze stopami. W końcu on przed
chwilą masował
jej stopy, co prawda z wyższych pobudek. O rozkoszy, nie musiał jej nawet
przekonywać...
palce jego nóg aż skręcały się z uciechy. Nigdy nie podejrzewał, że mogły być
seksowne,
dopóki Elli nie zwróciła mu na to uwagi. Tak naprawdę nigdy dotąd nie był
równie
zadowolony ze swojego ciała, które teraz przesiąknięte było rozkoszą.
- Coś mi przeszkadza w myśleniu - stwierdził. - Patrzę na coś ze złej strony.
Zastanówmy się. Flota dendariańska nie jest uwiązana przez ambasadę, w prze-
ciwieństwie do
mnie. Mógłbym was wszystkich wysłać...
Elli zaskomlała. Ten dźwięk tak do niej nie pasował, że Miles, ryzykując
skurcz
mięśni, skręcił szyję, by spojrzeć na nią przez ramię.
- Burza mózgów - wytłumaczył się.
- Dobra, ale nie kończ na tym.
- Tak czy inaczej, z uwagi na zamieszanie w ambasadzie, nie jestem specjalnie
skłonny pozbawiać się mojego prywatnego wsparcia. To jest... tam się dzieje
coś bardzo
złego. Co oznacza, że siedzenie i czekanie, aż coś się ruszy w ambasadzie,
świadczyłoby o
skrajnej głupocie. Dobra, po kolei: Dendarianie, pieniądze, dorywcze kon-
trakty... mam!
- Masz?
- Czemu niby miałbym wynajmować naraz całą flotę? Praca, dorywcze kontrakty,
czasowy napływ gotówki... Dziel i rządź! Agenci ochrony, technicy komputerowi
- wszystko,
co da się wymyślić, by spowodować mały zastrzyk pieniędzy...
- Napady na banki? - zapytała Elli z rosnącym zainteresowaniem.
- I ty mówisz, że policja cię wypuściła? Nie dawaj się ponieść. Dysponuję
siłą roboczą
pięciu tysięcy wysoko wykwalifikowanych ludzi niemal każdej specjalności. Z
pewnością jest
to coś, co ma większą wartość niż „Triumph”. Wysłać ich! Niech ruszą na
wszystkie strony i
spróbują wyskrobać trochę cholernej gotówki!
Elli, siedząc po turecku w nogach jego łóżka, powiedziała, lekko rozeźlona:
- Przez godzinę pracowałam nad tym, by cię rozluźnić, i patrz co, się stało!
Czy jesteś
sprężyną? Całe twoje ciało kurczy się z powrotem na moich oczach... Dokąd
idziesz?
- Wprowadzić myśl w czyn, gdzieżby indziej?
- Większość ludzi idzie w takiej chwili spać... - Ziewając, pomogła mu prze-
kopać się
przez stertę części munduru na podłodze. Czarne koszulki okazały się prawie
jednakowe. Tę
Elli można było odróżnić po unoszącym się z niej ledwo wyczuwalnym zapachu
jej ciała -
mało brakowało, a Miles nie zwróciłby jej, ale zreflektował się, że zatrzy-
manie sobie do
wąchania bielizny swojej dziewczyny nie przysporzyłoby mu punktów z savoir-
vivre’u.
Umowa była niepisana, ale jasna: ta część ich związku musi kończyć się za
drzwiami
sypialni, jeśli już mieli postępować wbrew durnemu postanowieniu admirała
Naismitha.
Wstępna odprawa dowództwa Dendarian przed kolejną misją, kiedy Miles przyby-
wał
do bazy najemników z nowym kontraktem w dłoni, zawsze wywoływała u niego
rozdwojenie
jaźni. Był łącznikiem, świadomym obu rzeczywistości, i starał się być jak
szyba lustrzana
między Dendarianami a ich prawdziwym przełożonym, cesarzem. To nieprzyjemne
wrażenie
zazwyczaj szybko ustępowało, w miarę jak skupiał się na czekającej ich misji.
Środek
ciężkości jego psychiki przesuwał się wtedy: admirał Naismith wypełniał nie-
mal całą jego
skórę. Stwierdzenie, że był na luzie, nie najlepiej określało ten jego od-
mienny stan. Biorąc
pod uwagę silną osobowość Naismitha, lepiej byłoby powiedzieć, że nie czuł
się niczym
ograniczony.
Pierwszy raz był z Dendarianami aż pięć miesięcy bez przerwy i to nagłe pon-
owne
wkroczenie porucznika Vorkosigana w jego życie niezwykle go tym razem wy-
trąciło z
równowagi. Rzecz jasna, zazwyczaj to nie strona barrayarska nawalała. Zawsze
polegał na
solidności tej struktury dowodzenia, ten aksjomat leżał u podstaw wszystkich
przedsięwzięć,
to był standard, do którego odnosił swoje kolejne sukcesy bądź porażki. Ale
nie tym razem.
Tej nocy stał w sali odpraw „Triumpha” przed pośpiesznie zwołanym zebraniem
szefów działów i kapitanów statków schwytany nagłym atakiem neurotycznego
paraliżu: co
ma im powiedzieć? Teraz się troszczcie sami o siebie, frajerzy...
- Chwilowo sami o siebie musimy się troszczyć. - Admirał Naismith wynurzył
się z
jakiegoś zakamarka w umyśle Milesa, w którym drzemał, i zaraz nabrał rozpędu.
Ogłoszona
w końcu oficjalnie wiadomość, że nastąpił drobny poślizg w płatności za ich
kontrakt,
wywołała konsternację, jakiej się spodziewał; bardziej zaskoczyło go ich
widoczne
uspokojenie, kiedy powiedział ciężkim, poważnym głosem, że osobiście bada tę
sprawę. Cóż,
przynajmniej tłumaczyło to z ich punktu widzenia cały ten czas, który
spędził, wklepując
dane w komputery znajdujące się we wnętrznościach ambasady barrayarskiej.
Boże, pomyślał
Miles, przysiągłbym, że udałoby mi się każdemu z nich sprzedać pod siew
skażone
promieniotwórczo pole.
Ale kiedy poczuli wyzwanie, zasypali Milesa gradem pomysłów, skąd na poc-
zekaniu
wytrzasnąć trochę gotówki. Ulżyło mu bardzo i zostawił ich samych z tym
problemem. W
końcu nikt nie dostawał się do dendariańskiej generalicji z uwagi na swą
tępotę. Jego własny
umysł wydawał się kompletnie pusty. Miał nadzieję, że było tak, ponieważ jego
obwody
pracowały podświadomie nad barrayarskim aspektem całej sprawy, a nie były to
objawy
przedwczesnego uwiądu starczego.
***
Spał sam. Spało mu się źle i obudził się obolały i zmęczony. Dopilnował kilku
rutynowych wewnętrznych spraw i zaakceptował siedem najmniej niedorzecznych
planów
zdobycia pieniędzy, które opracowali jego ludzie przez noc. Jeden z oficerów
przedstawił
nawet kontrakt dla dwudziestu ochroniarzy; mniejsza z tym, że to było na
uroczyste otwarcie
wielkiego centrum handlowego w... gdzie do cholery jest Xian?
Przystroił się starannie w swój najlepszy, szary, aksamitny mundur ze sre-
brnymi
guzami na ramionach, spodnie z oślepiająco białymi lampasami, najbardziej
błyszczące buty i
z porucznik Bonę u boku pomaszerował do londyńskiego banku. Ochraniała go
Elli Quinn,
wspierana przez dwóch umundurowanych dendariańskich dryblasów i niewidoczny
krąg
ubranych po cywilnemu agentów ze skanerami.
W banku, całkiem wytworny i układny jak na człowieka, który nie istniał, ad-
mirał
Naismith przekazał notarialnie wątpliwe prawa do statku wojennego, którego
nie posiadał, w
ręce organizacji finansowej, która go ani nie potrzebowała, ani nie chciała.
Jak zauważyła
porucznik Bonę, przynajmniej pieniądze były prawdziwe. Zamiast stopniowego
załamania,
które się miało zacząć tego popołudnia, kiedy to, jak wyliczyła porucznik
Bonę, pierwsze z
dendariańskich kont kredytowych zostałyby zablokowane, nastąpi jeden potężny
krach kiedyś
w nieokreślonej przyszłości. Hurra!
Pozbywał się stopniowo obstawy, w miarę jak zbliżał się do ambasady Bar-
rayaru, aż
w końcu została tylko Elli. Zatrzymali się przed drzwiami w podziemnym tunelu
użytkowym
z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO. TRUCIZNA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP
WZBRONIONY.
- Jesteśmy teraz w zasięgu skanerów - przestrzegł Miles.
Elli, zadumana, położyła palec na ustach.
- Kto wie, być może wejdziesz tam i zastaniesz rozkazy, które ściągną cię na
Barrayar,
i nie zobaczę cię przez kolejny rok. A może w ogóle.
- Sprzeciwiłbym się temu... - Urwał, kiedy dotknęła palcem jego ust, przeka-
zując mu
pocałunek i tym samym powstrzymując go przed powiedzeniem czegoś głupiego. -
Dobra. -
Uśmiechnął się lekko. - Będziemy w kontakcie, komandor Quinn.
Wyprostowała się, posłała mu krótkie, ironiczne skinienie, które mogło
wywrzeć
wrażenie zasalutowania, i już jej nie było. Westchnął i pełen obaw dotknął
dłonią płytki
zamka.
Za drugimi drzwiami, obok umundurowanego strażnika stojącego przy konsoli
kontrolującej skanery, czekał na niego Ivan Vorpatril. Przestępował z nogi na
nogę z
nienaturalnym uśmiechem na twarzy. O Boże, co znowu? Nie należało się raczej
spodziewać,
że czyni tak, bo musi szybko skoczyć do toalety.
- Dobrze, że jesteś, Miles - powiedział Ivan. - W samą porę.
- Nie chciałem nadużywać danego mi przywileju. Może jeszcze będę go potrzebo-
wał.
Nie żebym się spodziewał, że go znowu uzyskam - zdziwiło mnie, że Galeni nie
ściągnął
mnie do ambasady i nie zamknął tam na stałe po tym wczorajszym drobnym incy-
dencie w
kosmoporcie.
- Tak, hmmm... Nie stało się tak bez powodu - odparł Ivan.
- Czyżby? - zapytał Miles beznamiętnym głosem.
- Kapitan Galeni opuścił wczoraj ambasadę mniej więcej pół godziny po twoim
wyjściu. Od tej pory go nie widziano.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ambasador wpuścił ich do zamkniętego biura Galeniego. Ukrywał swoje
zdenerwowanie znacznie lepiej niż Ivan. Powiedział tylko spokojnym głosem:
- Powiadomcie mnie, jak coś znajdziecie, poruczniku Vorpatril. Szczególnie
pożądane
byłyby jednoznaczne wskazówki co do tego, czy nadszedł już czas, aby poinfor-
mować
miejscowe władze.
A zatem ambasador, który znał Duva Galeniego od ponad dwóch lat, również brał
pod
uwagę różne możliwości. Ciekawy człowiek z tego naszego kapitana...
Ivan usiadł przy biurku i zaczął na konsoli przeglądać zawartość plików w
poszukiwaniu świeżych zapisów, podczas gdy Miles krążył po pokoju, wypa-
trując... no
właśnie - czego? Wiadomości nagryzmolonej krwią na ścianie na wysokości jego
kolan?
Włókien nieznanej rośliny na dywanie? Zaproszenia na spotkanie na przesyconym
zapachem
perfum papierze? Wszystko to byłoby lepsze od pustki, na którą się natknął.
Ivan wyrzucił ręce do góry.
- Nie ma tu nic niezwykłego.
- Odsuń się. - Miles zakręcił obrotowym krzesłem Galeniego, żeby usunąć z
niego
rosłego kuzyna i wśliznąć się na jego miejsce. - Strasznie mnie ciekawią oso-
biste finanse
kapitana Galeniego. To znakomita okazja, żeby je sprawdzić.
- Słuchaj, Miles - powiedział Ivan z niepokojem w głosie. - Czy to nie jest
trochę,
hmmm... wścibskie?
- Co za dżentelmen z ciebie, Ivanie - powiedział Miles pochłonięty włamy-
waniem się
do zakodowanych zbiorów. - W jaki sposób dostałeś się do Służb Bezpiec-
zeństwa?
- Sam nie wiem - odrzekł Ivan. - Chciałem służyć na statku.
- Któż by nie chciał? O! - powiedział Miles, kiedy holoekran zapełnił się
danymi. -
Uwielbiam te ziemskie Uniwersalne Karty Kredytowe. Tak dużo można z nich wyc-
zytać.
- Co, na miłość boską, spodziewasz się znaleźć na bieżącym rachunku Gale-
niego?
- Cóż, przede wszystkim - wymamrotał Miles, stukając w klawiaturę - sprawdźmy
bilanse ostatnich miesięcy i zobaczmy, czy jego wydatki nie przekraczają do-
chodów.
Wystarczyła chwila, żeby się o tym przekonać. Miles, rozczarowany, zmarszczył
czoło. Rozchody i przychody się bilansowały, te ostatnie były nawet ciut
większe i
prowadziły na łatwe do wyśledzenia konto oszczędnościowe. Tak czy inaczej,
niczego to nie
dowodziło. Jeśli nawet Galeni miał poważne kłopoty finansowe, to starczyło mu
oleju w
głowie oraz umiejętności, aby nie pozostawiać obciążających dowodów. Miles
zaczął
przeglądać listę zakupów kapitana.
Ivan, zniecierpliwiony, poruszył się.
- A teraz czego szukasz?
- Śladów ukrytych nałogów.
- Jak to chcesz znaleźć?
- To proste. Przynajmniej byłoby, jeśli... porównajmy, na przykład, zapisy z
rachunków Galeniego z twoimi w ciągu tego samego trzymiesięcznego okresu.
Miles podzielił ekran i przywołał dane swojego kuzyna.
- Dlaczego nie porównać ich z twoimi? - spytał Ivan, trochę zły.
Miles uśmiechnął się z wyższością naukowca.
- Nie byłem tu wystarczająco długo, żeby stanowić dobry punkt odniesienia. Ty
jesteś
o wiele lepszy. Na przykład... ho, ho, ho! Spójrz tylko na to! Koronkowa
koszula nocna.
Ivanie? Co za ubranko! To niezupełnie regulaminowy strój.
- Nie twój interes - powiedział Ivan z kwaśnym grymasem.
- Racja. Nie masz siostry, a nie jest to w stylu twojej matki. Zakup ten
sugeruje albo
że jest jakaś dziewczyna w twoim życiu, albo że jesteś transwestytą.
- Zauważ, że to nie mój rozmiar - odparł Ivan z godnością.
- Owszem, wyglądałoby to na tobie raczej kuso. W takim razie oznacza to
smukłą
dziewczynę, którą znasz wystarczająco dobrze, żeby kupować jej bieliznę oso-
bistą. Patrz, jak
wiele dowiedziałem się o tobie na podstawie jednego tylko zakupu. Czy to
przypadkiem nie
Sylveth?
- Miałeś sprawdzać Galeniego - przypomniał mu Ivan.
- Taak. Jakie zatem podarunki kupuje Galeni? - Miles przewinął dane na ekra-
nie. Nie
zajęło mu to dużo czasu - nie było tego wiele.
- Wino - zauważył Ivan. - Piwo.
Miles skonfrontował to z drugą połową ekranu. - Mniej więcej jedna trzecia
tego, co
ty wypiłeś w tym samym okresie. Ale jego zakupy dysków książkowych mają się w
stosunku
do twoich jak trzydzieści pięć do... tylko dwóch, Ivanie?
Ivan chrząknął, zmieszany.
Miles westchnął.
- Żadnych dziewczyn tu nie ma. Chłopców też nie, nie wydaje mi się, żeby...
co, jak
myślisz? Ty z nim pracowałeś przez rok.
- Hmmm... - mruknął Ivan. - Z raz czy dwa spotkałem się z takimi w armii,
ale... oni
mają swoje metody, żeby ci to powiedzieć. Ale nie Galeni, nie sądzę.
Miles spojrzał na regularne rysy swojego kuzyna. Tak, Ivan zdążył już pewnie
być
obiektem zalotów ze strony obu płci. Kolejna ewentualność do wykreślenia.
- Czy ten człowiek jest mnichem? - burknął Miles. - To nie android, sądząc po
muzyce, książkach i piwie, ale... niezwykle trudny do przyszpilenia.
Zirytowany uderzył w klawisze, zamykając plik. Po chwili namysłu otworzył
inny,
dokumentujący wojskową karierę Galeniego.
- Ha! To dopiero niezwykłe. Czy wiedziałeś, że kapitan Galeni uzyskał dokto-
rat z
historii, zanim w ogóle wstąpił do armii cesarskiej?
- Co? Nie, nigdy o tym nie wspominał... - Ivan pochylił się nad ramieniem
Milesa, gdy
ciekawość wreszcie przezwyciężyła jego dobre maniery.
- Doktorat z wyróżnieniem z historii współczesnej i nauk politycznych na Ce-
sarskim
Uniwersytecie w Vorbarr Sułtanie. Boże, spójrz na te daty! W wieku dwudziestu
sześciu lat
doktor Duv Galeni zrezygnował z posady na świeżo otwartym wydziale Kolegium
Belgravii
na Barrayarze i wrócił do Cesarskiej Akademii Wojskowej z gromadką osiemnas-
tolatków. Za
marne kadeckie pieniądze. - To nie jest postępowanie człowieka, dla którego
pieniądze
stanowią wszystko.
- Ha - rzekł Ivan. - Musiał być w wyższych rocznikach, kiedy wstępowaliśmy do
Akademii. Skończył zaledwie dwa lata przed nami. I już jest kapitanem!
- Pewnie był jednym z pierwszych Komarrczyków, których dopuszczono do armii.
Zaledwie w kilka tygodni po podjęciu tej decyzji. I od tej pory już mu szybko
szło.
Dodatkowe kursy, języki, analiza informacji, stanowiska w Cesarskiej KG, a
teraz ta
wymarzona posadka na Ziemi. Duvus to najwyraźniej nasz pupilek. - Miles do-
myślał się
czemu. Błyskotliwy oficer, wykształcony, bez uprzedzeń - Galeni był żywą rek-
lamą
sukcesów Nowego Porządku, był Wzorem. Miles wiedział, co to znaczy być
Wzorem.
Zadumany, powoli wciągnął z sykiem powietrze przez zęby.
- Co? - szturchnął go Ivan.
- Zaczynam się bać.
- Dlaczego?
- Ponieważ cała ta sprawa zaczyna śmierdzieć polityką. A jeśli ktoś nie jest
zaniepokojony, kiedy sprawy barrayarskie zaczynają cuchnąć polityką, znaczy
to, że nie uczył
się... historii - to ostatnie słowo wypowiedział z lekką ironią w głosie,
garbiąc się w fotelu. Po
chwili wrócił do pliku, kontynuując poszukiwania.
- Bingo.
- Hę?
- Zabezpieczony plik - wskazał Miles. - Nikt poniżej cesarskiego oficera
sztabowego
nie ma prawa dostępu.
- To nas wyklucza.
- Niekoniecznie.
- Miles... - jęknął Ivan.
- Nie myślę o niczym niezgodnym z prawem - zapewnił go Miles. - Jeszcze nie.
Sprowadź tu ambasadora.
Kiedy ambasador przyszedł, zaraz dosiadł się do Milesa.
- Tak, na wypadek niebezpieczeństwa mam specjalny kod dostępu, który otworzy
ten
plik - przyznał pod jego naciskiem. - Aczkolwiek tym niebezpieczeństwem pow-
inno być coś
na kształt wojny.
Miles przygryzł wargi.
- Kapitan Galeni pracuje z panem już od dwóch lat. Jakie wrażenie wywarł na
panu?
- Jako oficer czy jako człowiek?
- Jedno i drugie.
- Bardzo sumienny w wypełnianiu obowiązków. Jego niezwykłe wykształcenie...
- A, wiedział pan o tym?
- Oczywiście. To właśnie powoduje, że świetnie się sprawdza na Ziemi. Jest
znakomity, dobrze sobie radzi w towarzystwie, jest błyskotliwym rozmówcą.
Oficer, który
zajmował to stanowisko przed nim, był człowiekiem Bezpieczeństwa ze starej
szkoły.
Kompetentny, ale bez polotu. Prawie że... - odchrząknął - gbur. Galeni
wypełnia te same
obowiązki, ale z większą elegancją. Elegancja w ochronie oznacza ochronę
niewidoczną, a
niewidoczna ochrona nie przeszkadza moim oficjalnym gościom, przez co moja
praca staje
się o wiele łatwiejsza. Jest to jeszcze ważniejsze w przypadku gromadzenia
informacji.
Jestem z niego niezmiernie zadowolony jako z oficera.
- Jakie ma wady jako człowiek?
- Wada to może za mocne słowo, poruczniku Vorkosigan. Jest trochę... chłodny.
W
zasadzie nie jest to niepokojące. Choć zauważam, że z dowolnej rozmowy wy-
jdzie wiedząc o
wiele więcej o tobie niż ty o nim.
- Ha. - Niezwykle dyplomatycznie ujęte, pomyślał Miles. I biorąc pod uwagę
jego
własne starcia z zaginionym oficerem, niezwykle trafne.
Ambasador zmarszczył brwi.
- Czy uważa pan, że jakaś wskazówka wyjaśniająca jego zniknięcie może się
znajdować w tym pliku, poruczniku Vorkosigan?
Miles wzruszył ramionami.
- Nie ma jej nigdzie indziej.
- Byłbym temu niechętny... - Ambasador ucichł, mierząc wzrokiem ostro wy-
rażone
ograniczenia dostępu na ekranie holowidu.
- Moglibyśmy jeszcze trochę poczekać - rzekł Ivan. - Powiedzmy, że właśnie
znalazł
sobie dziewczynę. Skoro tak się niepokoiłeś o to, że sugerowałeś coś odwrot-
nego, Miles, to
powinieneś być zadowolony. Nie będzie zbytnio szczęśliwy, kiedy wróciwszy ze
swej
pierwszej od lat nocnej eskapady, zastanie swoje pliki wywrócone do góry
nogami.
Miles rozpoznał ten monotonny sposób mówienia Ivana strugającego idiotę.
Sprytna
sztuczka jego błyskotliwego, acz leniwego umysłu próbującego niczym advocatus
diaboli
zmusić innych do wykonania jego pracy. Świetnie, Ivanie.
- Kiedy wychodzisz na noc, czy nie zostawiasz informacji, gdzie będziesz i
kiedy
wrócisz? - zapytał Miles.
- No tak.
- I czy nie wracasz o czasie?
- Chodzą słuchy, że zaspałem z raz czy dwa - przyznał Ivan.
- I co się wtedy dzieje?
- Znajdują mnie. „Dzień dobry, poruczniku Vorpatril. Zamawiał pan budzenie?”
- Ivan
doskonale sparodiował sardoniczny ton Galeniego. To musiał być dosłowny cy-
tat.
- Myślisz zatem, że Galeni jest z tych, co to stosują jedną miarę do swoich
podwładnych, a inną do siebie?
- Nie - powiedzieli jednocześnie Ivan i ambasador i spojrzeli na siebie.
Miles wziął głęboki oddech, podniósł głowę i wskazał na holowid.
- Proszę to otworzyć.
Ambasador ściągnął usta i uczynił, o co go proszono.
- Niech mnie diabli... - wyszeptał Ivan po kilku minutach oglądania przesu-
wjących się
informacji. Miles przepchnął się do środka i przejęty zaczął szybko prze-
glądać plik. Był on
potężny: nareszcie zagubiona historia rodziny Galeniego.
David Galen - takie imię nadali mu rodzice. Był z tych Galenów - właścicieli
Kartelu
Orbitalnych Magazynów Przeładunkowych Galena, jednej z najsilniejszych rodzin
w
oligarchii rządzącej Komarrem, siedzących okrakiem na kluczowych tunelach
czasoprzestrzennych, tak jak reńscy baronowie-rozbójnicy w starożytności. Ko-
marr stał się
zamożny, piękne niczym klejnoty, zwieńczone kopułami miasta nie zostały wy-
darte znojną
pracą okrutnej, jałowej ziemi, ale powstały dzięki przepływającym przez te
połączenia
bogactwom i sile.
Miles niemalże słyszał głos swojego ojca wyliczający w punktach, dlaczego
podbój
Komarru stał się podręcznikową wojną admirała Vorkosigana. Mała liczba lud-
ności
skoncentrowana w kontrolowanych klimatycznie miastach; brak miejsca, gdzie
partyzantka
mogłaby się wycofać i przegrupować. Brak sojuszników; jedyne, co musieliśmy
zrobić, to
ogłosić, że obcinamy cło na wszystko, co przepływało przez ich węzeł komu-
nikacyjny, z
dwudziestu pięciu na piętnaście procent, i sąsiedzi, którzy mogliby ich
wesprzeć, wpadli do
naszej kieszeni. Sami nawet nie chcieli walczyć, dopóki zatrudnieni przez
nich najemnicy nie
dali drapaka zobaczywszy, czemu muszą stawić czoło...
Rzecz jasna, sedno sprawy stanowiły grzechy Komarrczyków poprzedniego
pokolenia, którzy przyjęli łapówkę za przepuszczenie cetagandańskiej floty
najeźdźczej,
udającej się na szybki i łatwy podbój biednego, niedawno odkrytego na nowo,
na wpół
feudalnego Barrayaru. Akcja ta nie była ani szybka, ani łatwa, ani nie była
podbojem:
dwadzieścia lat i rzeka krwi, później ostatnie cetagandańskie statki wojenne
wycofały się tą
samą drogą, którą przybyły - poprzez „neutralny” Komarr.
Barrayarczycy mogli być zacofani, ale nikt nie mógł im zarzucić, że się wolno
uczą.
Wśród ludzi z pokolenia dziadka Milesą, którzy doszli do władzy w ciężkich
czasach
cetagandańskiej okupacji, zrodziło się obsesyjne dążenie do tego, by podobna
inwazja nigdy
się nie powtórzyła. I pokoleniu ojca Milesa przypadło wcielenie tego w życie
poprzez
przejęcie pełnej i ostatecznej kontroli nad Komarrem - bramą do Barrayaru.
Barrayarska flota inwazyjna błyskawicznie realizowała starannie opracowane
strategie, aby przejąć dochodową gospodarkę Komarru z minimalnym dla niej
uszczerbkiem.
Podbój, a nie zemsta, miał służyć chwale cesarza. Dowódca Cesarskiej Floty,
admirał lord
Aral Vorkosigan, sprawił, że stało się to aż nadto jasne, pomyślał Miles.
Ulegli handlarze, z jakich w gruncie rzeczy składała się oligarchia Komarru,
zostali
przekonani do takiego rozwiązania - starano się wszelkimi środkami ułatwić im
kapitulację.
Uczyniono obietnice, dano gwarancje; życie w podporządkowaniu i ograniczona
własność
wciąż były życiem i własnością, z lekką domieszką nadziei na przyszłą poprawę
sytuacji.
Dostatnie życie byłoby najlepszą zemstą.
A potem nadeszła Masakra w Solstice.
To wina nadgorliwego podwładnego - ryczał admirał lord Vorkosigan. Tajne
instrukcje - krzyczały rodziny dwustu Radców Komarru zastrzelonych w sali
gimnastycznej
przez barrayarskie służby bezpieczeństwa. Prawda zginęła wraz z ofiarami.
Miles sam nie był
przekonany, czy jakiemuś historykowi uda się ją wskrzesić. Jedynie admirał
Vorkosigan i
dowódca służb bezpieczeństwa wiedzieli, jak było w rzeczywistości, i to słowa
admirała
Vorkosigana zostały wystawione na próbę. Dowódca służb bezpieczeństwa zginął
bez sądu z
rąk wściekłego admirała. Sprawiedliwie ukarany albo też zabity, by nie puścił
pary z ust -
proszę wybrać zgodnie z własnymi uprzedzeniami.
W zasadzie Miles nie przejmował się zbytnio Masakrą w Solstice. W końcu prze-
cież
cetagandańskie bomby atomowe zmiotły całe miasto Vorkosigan Vashnoi, zabi-
jając nie setki,
ale tysiące, i nikt nie wszczynał rozruchów na ulicach z tego powodu. A jed-
nak to właśnie
Masakra w Solstice przykuła uwagę, pobudzając wyobraźnię mas; to imię Vorko-
sigana
zyskało przydomek „Rzeźnik” przez duże R, to słowo Vorkosigana zostało
splamione. Co
powodowało, że ten kawałek historii był bardzo osobisty.
Trzydzieści lat temu. Milesa jeszcze nie było na świecie, a David Galen miał
cztery
lata, gdy jego ciotka, Radczyni Komarru Rebecca Galen, zginęła w sali gim-
nastycznej pod
kopułami miasta Solstice.
Wyższe Dowództwo Barrayaru spierało się co do przyjęcia dwudziestosześciolet-
niego
Duva Galeniego do armii, wymieniając między sobą bardzo bezpośrednie listy.
„...nie mogę polecić tego wyboru” pisał szef CesBezu Illyan w prywatnej notce
do
premiera hrabiego Arala Vorkosigana. „Podejrzewam cię o donkiszoterię wy-
wołaną
poczuciem winy. A wina jest luksusem, na który nie możesz sobie pozwolić.
Jeśli odczuwasz
ukryte pragnienie otrzymania strzału w plecy, powiadom mnie, proszę, z
dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem, abym mógł na czas odejść na em-
eryturę.
Simon”.
Odpowiedź była nagryzmolona odręcznie, ściśniętym, niekształtnym pismem
grubopalcego człowieka, dla którego wszystkie pióra były zbyt cienkie, pismem
boleśnie
znajomym Milesowi. „...wina? Być może. Przeszedłem się po tej przeklętej
sali, zaraz po
wszystkim, kiedy krew nie zdążyła jeszcze wyschnąć. To była rzeź. Niektóre
szczegóły
zapadają głęboko w pamięć. Akurat zapamiętałem Rebekę Galen z uwagi na
sposób, w jaki
została zabita. Była jedną z niewielu, którzy zginęli, stojąc twarzą w twarz
z oprawcami.
Bardzo wątpię, aby moje plecy były kiedykolwiek zagrożone ze strony Duva Ga-
leniego.
Późniejsze zaangażowanie jego ojca w działalność ruchu oporu raczej mnie nie
niepokoi. W końcu nie tylko z uwagi na nas chłopak zmienił sobie imię na bar-
rayarskie.
Jeżeli udałoby się nam zdobyć jego prawdziwą lojalność, byłoby to coś, czego
przede
wszystkim pragnąłem dla Komarru. O pokolenie za późno, to prawda, oraz po
długim i
krwawym błądzeniu, ale - jeśli już używasz języka teologów - byłby to rodzaj
pokuty.
Oczywiście, ma ambicje polityczne, ale ośmielam się twierdzić, że są one
bardziej złożone i
konstruktywne niż zabójstwo.
Wpisz go znowu na listę, Simonie, i zostaw go tam tym razem. Ta sprawa mnie
męczy
i nie chcę już jej więcej przerabiać. Niech wystartuje i sprawdzi się - jeśli
potrafi”.
Podpis był, jak zwykle, nieczytelnym bazgrołem.
Potem kadet Galeni zajmował uwagę oficerów stojących o wiele niżej w cesar-
skiej
hierarchii i oficjalnie dostępne zapisy z tego okresu Miles przeglądał już
wcześniej.
- Cały problem w tym - powiedział Miles w ciężkiej, pełnej napięcia ciszy,
która od
trzydziestu minut panowała w pokoju - że bez względu na to, jak fascynująca
byłaby
zawartość tego pliku, wcale nie zawęża to spektrum możliwości. Tylko je pom-
naża. Cholera.
Włączając w to, pomyślał, moją małą teoryjkę o defraudacji i dezercji. To, co
znalazł,
nie mogło jej obalić, czyniło ją tylko bardziej bolesną, gdyby się
sprawdziła. A próba
zamachu w kosmoporcie nabierała bardziej złowieszczego wydźwięku.
- Równie dobrze - wtrącił Ivan - może być ofiarą najzwyczajniejszego w świe-
cie
wypadku.
Ambasador chrząknął i wstał, potrząsając głową.
- Bardzo niejednoznaczne. Mieli rację, że to zabezpieczyli. Mogłoby źle
wpłynąć na
jego karierę. Chciałbym, poruczniku Vorpatril, aby złożył pan na ręce miejs-
cowych władz
raport o zaginięciu. A pan niech zabezpieczy z powrotem ten plik, Vorkosigan.
- Ivan wyszedł
za ambasadorem.
Przed wyłączeniem komkonsoli Miles przejrzał dokumenty odnoszące się do
tajemniczej wzmianki o ojcu Galeniego. Po tym, jak zamordowano jego siostrę w
Masakrze w
Solstice, stary Galen najwidoczniej został aktywnym działaczem komarrskiego
podziemia.
Resztki bogactw, które barrayarscy najeźdźcy pozostawili dumnej niegdyś rodz-
inie,
wyparowały całkowicie podczas gwałtownego powstania sześć łat później. Stare
zapisy
barrayarskich służb bezpieczeństwa mówiły o losach części z tych pieniędzy
zamienionych na
broń z przemytu, żołd i utrzymanie armii terrorystów; następnie łapówki na
wizy wyjazdowe i
ewakuację z planety dla tych, którzy przeżyli. Ojciec Galeniego nie zdążył
się jednak
ewakuować - wyleciał w powietrze podczas ostatniego, nieudanego zamachu bom-
bowego na
KG Cesarskich Służb Bezpieczeństwa. Notabene razem ze starszym bratem Gale-
niego.
Miles, zadumany, zaczął sprawdzać, czy na Ziemi nie ma więcej zabłąkanych
krewnych Galena pośród przybyłych tu uchodźców wymienionych w aktach służb
bezpieczeństwa ambasady.
Rzecz jasna, przez ostatnie dwa lata Galeni miał mnóstwo możliwości, aby
zredagować te pliki.
Potarł swe bolące czoło. Galeni miał piętnaście lat, gdy zamarły ostatnie po-
drygi
Powstania. Zostały zduszone. Miles miał nadzieję, że był wtedy za młody, by
brać aktywny
udział. Jakikolwiek jednak był ten udział, Simon Illyan najwyraźniej wiedział
o nim i był
skłonny pozwolić mu stać się historią. To była zamknięta księga. Ponownie za-
bezpieczył plik.
Miles pozwolił Ivanowi załatwić wszystko z miejscową policją. Co prawda
teraz,
kiedy rozpuścił historyjkę o klonach, był częściowo zabezpieczony przed
możliwością
spotkania w obu swych wcieleniach tych samych ludzi, ale nie należało tego
nadużywać.
Można było oczekiwać, że policja będzie bardziej czujna i podejrzliwa niż
inni, a on nie miał
zamiaru stać się dwugłowym źródłem zbrodni.
Przynajmniej wydawało się, że traktują zniknięcie attache wojskowego z
należytą
powagą, obiecując współpracę do tego stopnia, że uczynią zadość prośbie amba-
sadora, aby
nie przekazywać sprawy do mediów. Dysponując odpowiednimi kadrami i wypo-
sażeniem,
mogli z powodzeniem zająć się rutynowymi czynnościami, takimi jak identy-
fikowanie
wszelkich znajdowanych w pojemnikach na śmieci części ciała ludzkiego itd.
Miles mianował
siebie oficjalnym detektywem do wszystkich spraw na obszarze ambasady. Ivan
zaś, który
nagle stał się szefem, został obciążony wszystkimi rutynowymi pracami Gale-
niego; Miles
bezdusznie zostawił go z tym.
Minęły dwadzieścia cztery godziny, które Miles spędził, przeważnie siedząc w
fotelu
komkonsoli, przeglądając dane ambasady dotyczące uchodźców z Komarru. Nies-
tety,
ambasada zgromadziła strasznie dużo takich informacji. Jeżeli którakolwiek z
nich coś
znaczyła, była dobrze ukryta w stosach innych, nieistotnych. To po prostu nie
była praca dla
jednego człowieka.
O drugiej rano Miles, ledwo widząc na oczy, zrezygnował z dalszych poszuki-
wań,
skontaktował się z Elli Quinn i przerzucił cały problem na barki Działu Wywi-
adu
dendariańskich najemników.
Przerzucił było słowem dobrze określającym to, co zrobił - masowy transfer
danych
przez łącze komunikacyjne z zabezpieczonych komputerów ambasady do „Triumpha”
na
orbicie. Galeni dostałby zawału - pieprzyć Galeniego, to przede wszystkim on
zawinił swoim
zniknięciem. Miles przezornie nie spytał również Ivana. Oficjalne stanowisko
Milesa, jeśliby
do czegoś doszło, było takie, że Dendarianie stanowili de facto siły bar-
rayarskie i był to
wewnętrzny przekaz danych w obrębie wojsk cesarskich. Teoretycznie. Miles
dołączył
również osobiste pliki Galeniego w pełni, w dostępnej formie. W tym wypadku
jego oficjalne
wytłumaczenie brzmiałoby tak, że zabezpieczenia miały chronić Galeniego je-
dynie przed
uprzedzeniami ze strony barrayarskich patriotów, do których to Dendarianie
bez wątpienia się
nie zaliczali. Jeden z tych argumentów musiał zadziałać.
- Przekaż naszym szpiegom, że odnalezienie Galeniego to kontrakt - powiedział
Miles
do Elli. - Część ogólnej akcji zbierania funduszy na flotę. Powiedz, że
zapłacą nam za
znalezienie człowieka. Co, jakby się zastanowić, może okazać się prawdą.
Poszedł do łóżka z nadzieją, że jego podświadomość poradzi sobie ze wszyst-
kimi
problemami podczas tych niewielu godzin nocy, jakie zostały, ale obudził się
z takim samym
mętlikiem i pustką w głowie. Wyznaczył Bartna i paru innych podoficerów do
ponownego
sprawdzenia ruchów kuriera, który mógł być innym słabym ogniwem łańcucha.
Siedział
sztywno, czekając na wiadomość z policji, tkając w wyobraźni sieci coraz to
bardziej
dziwacznych i pokręconych scenariuszy. Tkwił w ciemnym pokoju, nieruchomo jak
głaz,
tylko noga drżała mu nerwowo i czuł, jakby za chwilę jego głowa miała eksplo-
dować.
Trzeciego dnia odezwała się Elli Quinn.
Gwałtownie wcisnął łącze komunikacyjne w holowid, spragniony przyjemności
oglądania jej twarzy. Miała bardzo specyficzny uśmieszek.
- Myślałam, że cię to zainteresuje - zamruczała. - Kapitan Thorne otrzymał
właśnie
fascynującą propozycję kontraktu dla Dendarian.
- Czy ma on fascynującą cenę? - zapytał Miles. Przekładnie w jego głowie
zazgrzytały, kiedy próbował przestawić się na rozpatrywanie problemów admi-
rała Naismitha,
odsuniętych i zapomnianych w ciągu ostatnich dwóch dni napięcia i nie-
pewności.
- Sto tysięcy betańskich dolarów. W bezpiecznej gotówce, nie do wyśledzenia.
- Ooo... - To było prawie pół miliona marek imperialnych. - Myślałem, że wy-
raziłem
się jasno, że tym razem nie podejmiemy się niczego nielegalnego. Mamy już
wystarczająco
dużo kłopotów.
- Jak ci się podoba porwanie? - Zachichotała nagle.
- Wykluczone!
- Ha, tym razem zrobisz wyjątek - powiedziała z przekonaniem, a nawet z za-
pałem.
- Elli... - warknął ostrzegawczo.
Powstrzymała wesołość, biorąc głęboki oddech, choć w oczach ciągle miała og-
niki.
- Ależ Miles... Nasi tajemniczy i potężni nieznajomi chcą wynająć admirała
Naismitha, aby porwał z barrayarskiej ambasady lorda Milesa Vorkosigana.
***
- To na pewno pułapka - powiedział wyraźnie podenerwowany Ivan, który
prowadził
wypożyczony przez Elli szybkowóz poprzez poziomy miasta. Środek nocy był nie-
mal tak
rozświetlony jak dzień, choć cienie tańczyły na ich twarzach, gdy uliczne
źródła światła
przesuwały się nad sferyczną osłoną kabiny.
Szary mundur dendariańskiego sierżanta leżał na Ivanie równie dobrze jak jego
zielony barrayarski, zauważył ponuro Miles. Ten człowiek po prostu wygląda
dobrze w
mundurze; w jakimkolwiek mundurze. Elli, która siedziała po drugiej stronie
Milesa,
wyglądała jak bliźniaczka Ivana. Udawała spokój, jej gibkie ciało było wy-
ciągnięte na
siedzeniu, ręka niedbale spoczywała na oparciu za Milesem. Ale znowu zaczęła
obgryzać
paznokcie, zauważył. Siedział pomiędzy nimi w zielonym barrayarskim mundurze
lorda
Vorkosigana i czuł się jak zwiędły liść sałaty wciśnięty pomiędzy dwie pajdy
spleśniałego
chleba. Cholera, był zbyt zmęczony na te nocne zabawy.
- Oczywiście, że to jest pułapka - powiedział Miles. - A kto i dlaczego ją
zastawił, jest
tym, czego chcemy się dowiedzieć. Oraz jak wiele wiedzą. Czy zastawili ją,
ponieważ
uważają, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to dwie różne osoby, czy też
wręcz
przeciwnie? A jeśli to drugie, to czy narazi to na szwank tajną współpracę
Barrayaru z
dendariańskimi najemnikami w przyszłych operacjach?
Ukradkowe spojrzenia Elli i Milesa spotkały się. W rzeczy samej. Jeśli gra, w
którą
grał Naismith, była skończona, jaką przyszłość mieli przed sobą?
- A może - powiedział starający się pomóc Ivan - to coś zupełnie innego, na
przykład
miejscowi bandyci chcący zarobić parę groszy z okupu. Albo coś naprawdę
pokręconego, na
przykład Cetagandanie próbują wpakować admirała Naismitha w kłopoty z Bar-
rayarczykami,
mając nadzieję, że ci będą mieli więcej szczęścia i załatwią tego małego
szpiega. Albo też...
- Albo też ty, Ivanie, jesteś tym geniuszem zła, który stoi za wszystkim -
podpowiedział uprzejmie Miles - i próbujesz pozbyć się konkurencji, żeby mieć
całą
ambasadę dla siebie.
Elli spojrzała na niego uważnie, upewniając się, że żartuje. Ivan się tylko
zaśmiał:
- To mi się podoba.
- Jedyne, czego możemy być pewni, to że nie jest to cetagandańska próba zama-
chu -
westchnął Miles.
- Chciałabym być tego równie pewna jak ty - mruknęła Elli. Był późny wieczór
czwartego dnia po zniknięciu Galeniego. Trzydzieści sześć godzin, odkąd
zaproponowano
Dendarianom ów dziwaczny kontrakt, dało Elli czas do namysłu; dla niej pomysł
ten zaczynał
tracić na atrakcyjności, choć Miles był coraz bardziej zaabsorbowany
tysiącami możliwości.
- Pomyślmy logicznie - przekonywał. - Cetagandanie albo wciąż uważają, że
jestem
dwiema różnymi osobami, albo też nie. Chcą zabić admirała Naismitha, a nie
syna
barrayarskiego premiera. Zabicie lorda Vorkosigana mogłoby znów wywołać
krwawą wojnę.
De facto będziemy wiedzieli, że przejrzeli naszą tajemnicę, kiedy przestaną
próbować zabić
Naismitha i zamiast tego zaczną robić wielki i kłopotliwy dla nas szum wokół
skierowanych
przeciw nim operacji dendariańskich. Nigdy w życiu by nie zmarnowali takiej
okazji
dyplomatycznej. Szczególnie teraz, kiedy wypłynęła sprawa traktatu dotyc-
zącego prawa
tranzytu przez Tau Ceti. Mogliby jednym posunięciem sparaliżować cały nasz
handel
galaktyczny.
- Na początku mogą próbować sprawdzić twoje powiązania - powiedział Ivan,
wyglądający na zamyślonego.
- Nie powiedziałem, że to nie jest sprawka Cetagandan - zauważył łagodnie
Miles. -
Mówiłem tylko, że jeśli to oni, to nie będzie to zabójstwo.
Elli jęknęła.
- Czas już - Miles spojrzał na chronometr - na ostatnie połączenie.
Elli uruchomiła swój naręczny komunikator.
- Jesteś tam jeszcze, Bel?
Odezwał się wysoki, śpiewny głos kapitana Thorne’a, który znajdował się wraz
ze
swym oddziałem żołnierzy dendariańskich w szybkolocie podążającym ich śladem:
- Mam was w polu widzenia.
- Dobra, tak trzymać. Obserwuj tyły z góry, my będziemy kontrolować przód. To
nasze ostatnie połączenie przed wezwaniem, żebyście do nas dołączyli.
- Będziemy czekać. Bez odbioru.
Miles nerwowo podrapał się po karku. Quinn, zobaczywszy to, zauważyła:
- Nie chcę czekać, aż nasza pułapka zadziała, i pozwolić im tym samym, by cię
zgarnęli.
- Nie zamierzam pozwolić im, by mnie zgarnęli. Kiedy odkryją swoje karty,
wparuje
Bel i wtedy my ich zgarniemy. Ale jeśli nie będzie wyglądało, że chcą mnie od
razu zabić,
moglibyśmy się dużo dowiedzieć, pozwalając ich operacji rozwijać się jeszcze
trochę. Ze
względu na, hm... sytuację w ambasadzie, może to być warte małego ryzyka.
Elli potrząsnęła głową z niemą dezaprobatą.
Kilka następnych minut upłynęło w milczeniu. Miles był gdzieś w połowie
przypominania sobie wszystkich możliwości rozwoju wypadków, które opracowali
na tę
wieczorną akcję, kiedy zatrzymali się przed szeregiem starych trzypiętrowych
domów
stłoczonych wzdłuż zakręcającej uliczki. Wydawały się bardzo ciche i ciemne,
nie
zamieszkane; najwyraźniej wysiedlono z nich ludzi, by je wyburzyć lub wyre-
montować.
Elli rzuciła okiem na numery na drzwiach i podniosła osłonę kabiny. Miles
wyskoczył
i stanął przy niej. Ivan, wciąż w pojeździe, uruchomił skanery.
- Nikogo nie ma w domu - zameldował, zerkając z ukosa na odczyty.
- Co? Niemożliwe - powiedziała Elli.
- Może jesteśmy za wcześnie?
- Bzdury! - prychnęła Elli. - Jak zwykł mawiać Miles, pomyślmy logicznie.
Ludzie,
którzy chcą kupić lorda Vorkosigana, aż do ostatniej chwili nie wyznaczali
nam tego
spotkania. Dlaczego? Żebyśmy nie mogli dostać się tu pierwsi i sprawdzić tego
miejsca.
Muszą być gdzieś w pobliżu i czekać. - Nachyliła się do kabiny pojazdu,
sięgając ponad
ramieniem Ivana. Rozłożył ręce w niemym przyzwoleniu, kiedy ponownie
uruchomiła skaner.
- Miałeś rację - przyznała. - Ale wciąż coś tu nie gra.
Czy to przypadkowi chuligani rozwalili kilka świateł ulicznych właśnie tu?
Miles
wpatrywał się w noc.
- Nie podoba mi się to - mruknęła Elli. - Nie będziemy związywać ci rąk.
- Czy poradzicie sobie ze mną bez pęt?
- Jesteś nafaszerowany narkotykami po dziurki w nosie.
Miles opuścił ramiona, pozwolił, by szczęka mu opadła, a jego oczy zaczęły
błądzić
bez celu i koordynacji. Szedł u boku Elli, powłócząc nogami, prowadzony w
górę schodów
żelaznym uściskiem jej ręki. Drzwi były staromodne, na zawiasach. Nacisnęła
klamkę.
Otwarte. Rozwarły się ze skrzypieniem, odsłaniając ciemność.
Elli z ociąganiem schowała ogłuszacz do kabury i odczepiwszy od pasa latarkę,
posłała strumień światła w czerń. Oczom ich ukazał się hol, na lewo pięły się
dość
rozklekotane schody, bliźniacze sklepione przejścia po obu stronach
prowadziły do ciemnych
pokoi wychodzących na ulicę. Westchnęła i ostrożnie przekroczyła próg.
- Jest tu kto? - zawołała nieśmiało. Cisza. Weszli do pokoju po lewej, stru-
mień światła
przelatywał z kąta w kąt.
- Nie jesteśmy przed czasem - wymamrotała - ani spóźnieni, adres się
zgadza... Gdzie
oni są?
Jeśli miał grać swoją rolę, nie mógł jej odpowiedzieć. Elli uwolniła go,
przełożyła
latarkę do lewej ręki i ponownie wyciągnęła ogłuszacz. - Jesteś zbyt naćpany,
żeby odejść za
daleko - oznajmiła, jakby mówiąc do siebie. - Rozejrzę się tutaj.
Jedna z powiek Milesa zadrgała, sygnalizując, że zrozumiał. Dopóki Elli nie
skończy
sprawdzać, czy nie ma tu promieniowania skanerowego i ukrytych czujników, le-
piej, żeby
grał ciągle, w miarę przekonująco, porwanego lorda Vorkosigana. Po chwili wa-
hania
skierowała się w stronę schodów. I zabrała ze sobą światło, niech to diabli.
Wciąż słyszał słabe odgłosy skrzypienia jej szybkich kroków nad sobą, kiedy
czyjaś
dłoń zakryła mu usta, a na karku poczuł zimny pocałunek ogłuszacza
nastawionego na małą
moc i zerowy zasięg.
Rzucił się, kopiąc, próbując krzyknąć bądź ugryźć. Napastnik syknął z bólu i
ścisnął
go mocniej. Było ich dwóch - wykręcili mu ręce do tyłu, wcisnęli w usta kne-
bel, zanim jego
zęby zdążyły zacisnąć się na dłoni intruza. Knebel był przesiąknięty jakimś
słodkawym,
mocnym narkotykiem; jego nozdrza zadrgały konwulsyjnie, ale struny głosowe
odmówiły
posłuszeństwa. Wydało mu się, że nie czuje swojego ciała, jakby wyprowadził
się, nie
zostawiając nowego adresu. Wtedy zapaliło się blade światło.
Dwóch rosłych mężczyzn, starszy i młodszy, ubranych w ziemskie stroje,
poruszyło
się w cieniu. Byli jakby rozmazani - cholera, tarcze skanerowe! I muszą być
naprawdę dobre,
skoro pokonały urządzenia dendariańskie. Miles wypatrzył pudełeczka przytroc-
zone do ich
pasów - dziesięć razy mniejsze niż najnowszy sprzęt używany przez jego ludzi.
Wyglądały na
nowe - takie malutkie paczki energii. Ambasada barrayarska będzie musiała un-
owocześnić
wyposażenie swoich tajnych służb... Przez chwilę aż zrobił zeza, próbując
odczytać na nich
nazwę producenta, gdy dostrzegł trzeciego człowieka.
No tak, trzeci. Koniec ze mną, myśli Milesa wirowały panicznie. Tego już dla
mnie za
wiele. Ten trzeci był nim samym.
Alter-Miles, ubrany schludnie w zielony barrayarski mundur, zrobił krok na-
przód, aby
długo, dziwnym, głodnym wzrokiem, wpatrywać się w twarz trzymanego przez
dwóch
pozostałych Milesa. Zaczął przekładać zawartość jego kieszeni do swoich.
Ogłuszacz...
identyfikator... pół paczki goździkowych tabletek odświeżających oddech...
Skrzywił się na
widok tabletek, jakby zdziwiony, ale potem schował je, wzruszając ramionami.
Wskazał na
pas Milesa.
Ten sztylet Miles odziedziczył na wyraźne życzenie dziadka. Trzechsetletnie
ostrze
wciąż było giętkie niczym kauczuk i ostre jak szkło. Wysadzana drogimi ka-
mieniami rękojeść
kryła w sobie herb Vorkosiganow. Teraz wyciągnęli mu go spod kurtki. Alter-
Miles przełożył
pas od sztyletu przez ramię i zapiął bluzę. Wreszcie zdjął z siebie pas z
tarczą skanerową i
pośpiesznie spiął nim Milesa.
Oczy alter-Milesa pałały przerażeniem połączonym z podnieceniem, kiedy za-
trzymał
się, by rzucić ostatnie spojrzenie na Milesa. Miles już raz widział to
spojrzenie, na swej
twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej.
Nie.
Widział je na jego twarzy w lustrzanej szybie na stacji podziemnej.
Musiał stać z metr za Milesem, pod kątem. W złym mundurze. Zielonym, podczas
gdy
Miles miał na sobie dendariański - szary.
Wygląda na to, że tym razem się poprawili, chociaż...
- Doskonale - mruknął alter-Miles, uwolniony od tłumiącej dźwięki osłony
tarczy
skanerowej. - Nie musimy nawet ogłuszać kobiety. Niczego nie będzie podejrze-
wać.
Mówiłem, że to zadziała. - Odetchnął głęboko, zadarł głowę i uśmiechnął się
sardonicznie do
Milesa.
Gra małego służbistę, pomyślał zjadliwie Miles. Zapłaci mi za to...
Cóż, zawsze byłem swoim najgorszym wrogiem.
Zamiana zajęła tylko kilka sekund. Wynieśli Milesa przez drzwi znajdujące się
w
głębi pokoju. Nadludzkim wysiłkiem szarpnął się i uderzył głową we framugę.
- Co to było? - odezwał się natychmiast głos Elli z góry.
- To ja - odkrzyknął szybko alter-Miles. - Rozglądałem się tylko. Tutaj też
nikogo nie
ma. To zupełna klapa.
- Tak myślisz? - Miles słyszał, jak Elli galopuje w dół po schodach. - Mo-
glibyśmy
jeszcze chwilę poczekać.
Naręczny komunikator Elli zabrzęczał.
- Elli? - zabrzmiał słaby głos Ivana. - Odebrałem dziwny sygnał ze skanerów
jakąś
minutę temu.
Serce Milesa zabiło mocniej.
- Sprawdź jeszcze raz. - Głos alter-Milesa był spokojny.
- Teraz nie ma nic.
- Tu też nic nie ma. Obawiam się, że coś ich wypłoszyło i wycofali się. Za-
wołaj Bela i
zabierz mnie z powrotem do ambasady, komandor Quinn.
- Tak szybko? Czy jesteś pewny?
- Teraz tak. To rozkaz.
- Ty jesteś szefem. Cholera - powiedziała Elli z żalem. - Nastawiłam się już
na te
dwieście tysięcy betańskich dolarów.
Ich nierówne kroki odbijały się echem w holu i zostały zagłuszone za-
mykającymi się
drzwiami. Warkot szybkowozu zanikał w oddali. Ciemność, cisza odmierzana
tylko
oddechami.
Wyciągnęli Milesa na zewnątrz przez tylne wyjście, zawlekli wąskim zaułkiem
do
szybkowozu zaparkowanego w alei i wcisnęli na tylne siedzenie. Siedzieli,
trzymając go jak
manekina między sobą, podczas gdy trzeci porywacz prowadził. Myśli Milesa wi-
rowały
szaleńczo na granicach świadomości. Cholerne skanery... Technologia sprzed
pięciu lat z
peryferii, co czyniło ją o dziesięć lat spóźnioną w stosunku do Ziemi - będą
musieli przełknąć
gorzką pigułkę budżetową i wyrzucić na śmietnik cały system skanerowy floty
dendariańskiej, jeśli tylko dożyje możliwości wydania takiego rozkazu...
Skanery, do diaska.
Wina nie leżała po stronie skanerów. Czyż na niegdyś mitycznego jednorożca
nie polowano,
używając luster, aby zauroczyć próżną bestię, podczas gdy zabójcy otaczali
ją, by zadać cios?
Gdzieś w pobliżu musi się kryć jakaś dziewica...
Była to stara dzielnica. Bardzo kręta trasa, którą posuwał się szybkowóz,
mogła albo
służyć zmyleniu go, albo po prostu był to miejscowy skrót. Mniej więcej po
kwadransie
wjechali pod ziemię i zatrzymali się z sykiem. Znajdowali się na niewielkim,
najwyraźniej
prywatnym parkingu, z miejscem jedynie na kilka pojazdów.
Porywacze zaciągnęli Milesa do rury windowej i wznieśli się o poziom wyżej,
do
krótkiego korytarza. Jeden z nich ściągnął Milesowi buty i odpiął pas z
tarczą skanerową.
Ogłuszenie powoli ustępowało. Nogi wciąż miał jak z waty, czuł, jakby wbijały
się w nie
tysiące szpilek, ale przynajmniej mógł na nich ustać. Uwolnili jego spętane
nadgarstki;
niezdarnie próbował rozetrzeć bolące ramiona. Kiedy wyciągnęli mu knebel z
ust, wydał z
siebie nieartykułowany jęk.
Otworzyli drzwi znajdujące się naprzeciw i wepchnęli go do pokoju
pozbawionego
okien. Drzwi zamknęły się za nim z dźwiękiem przypominającym odgłos
zatrzaskujących się
szczęk pułapki. Zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się na szeroko
rozstawionych
nogach, dysząc ciężko.
Wbudowana w sufit lampa rozjaśniała wąski pokój wyposażony jedynie w dwie
twarde ławy wzdłuż ścian. Z lewej strony przejście pozbawione drzwi
prowadziło do
miniaturowej łazienki bez okien.
Jakiś mężczyzna, ubrany jedynie w zielone spodnie, beżową koszulę i skar-
petki, leżał
zwinięty w kłębek na jednej z ław, odwrócony do ściany. Zesztywniały, os-
trożnie odwrócił
się i usiadł. Jedna ręka automatycznie powędrowała do góry, jakby próbując
osłonić
poczerwieniałe oczy od zbyt jasnego światła; drugą podparł się o ławkę, żeby
się nie
przewrócić. Jego ciemne włosy były zmierzwione, czterodniowa szczecina po-
rastała policzki.
Kołnierz koszuli rozchylał się szeroko, odsłaniając zwiotczałą szyję, której
nikt by się nie
spodziewał pod wysokim, sztywnym, przypominającym żółwią skorupę kołnierzem
barrayarskiego munduru. Jego twarz była poorana bruzdami.
Nieskazitelny kapitan Galeni. Teraz raczej sfatygowany.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Galeni spojrzał na Milesa z ukosa.
- Niech cię diabli - powiedział bezbarwnym głosem.
- Nawzajem - wychrypiał w odpowiedzi Miles.
Galeni wyprostował się, jego zaropiałe oczy patrzyły z podejrzliwością.
- A może... to ty?
- Nie wiem. - Miles się zadumał. - Którego mnie oczekiwałeś? - Pokuśtykał do
ławki
po przeciwnej stronie pokoju i usiadł, zanim kolana odmówiły mu
posłuszeństwa, opierając
się o ścianę, ze stopami dyndającymi nad podłogą. Przez parę minut obydwaj
milczeli,
przyglądając się sobie wzajemnie.
- Nie miałoby sensu wrzucanie nas razem do jednego pokoju, gdybyśmy nie byli
kontrolowani - powiedział w końcu Miles.
Galeni w odpowiedzi wskazał palcem lampę.
- Ach tak. Mają też podgląd?
- Tak.
Miles wyszczerzył zęby, posyłając swój uśmiech do góry.
Galeni wciąż przyglądał mu się badawczo, widać było, że niepewność niemal
sprawia
mu ból.
Miles odchrząknął. W ustach ciągle czuł gorzki posmak.
- Rozumiem, że spotkałeś moje alter ego?
- Wczoraj. Myślę, że to było wczoraj, - Galeni spojrzał na światło.
Porywacze również Milesowi zabrali chronometr.
- Jest teraz koło pierwszej w nocy i mija piąta doba, odkąd zniknąłeś z amba-
sady -
pośpieszył z odpowiedzią na nie wypowiedziane pytanie Galeniego. - Czy
zostawiają to
światło włączone przez cały czas?
- Tak.
- Aha. - Miles zdusił w sobie przyprawiający o mdłości ból, który przyszedł
wraz ze
skojarzeniem. Stałe oświetlenie było metodą stosowaną w więzieniach przez Ce-
tagandan, aby
zakłócić poczucie upływu czasu. Admirał Naismith znał to doskonale.
- Widziałem go tylko przez parę sekund - dodał Miles - kiedy dokonywali zami-
any. -
Przesunął dłonią po piersi, gdzie zwykle znajdował się sztylet; potem, dra-
piąc się po karku,
spytał: - Czy... ja naprawdę tak wyglądam?
- Byłem przekonany, że to ty. Aż do końca. Powiedział mi, że trenuje. Tes-
tuje.
- Udało mu się?
- Był tu cztery czy pięć godzin.
Miles skrzywił się.
- To niedobrze. To bardzo niedobrze.
- Też tak pomyślałem.
- Aha. - Gęsta cisza wypełniła pokój. - No, historyku. Powiedz mi, jak
rozróżniasz
falsyfikat od oryginału?
Galeni potrząsnął głową, potem ucisnął palcami skronie, jakby żałując tego
ruchu; łeb
musiał mu pękać z bólu. Milesowi zresztą również.
- Nie sądzę, żebym potrafił to jeszcze zrobić. - A po namyśle dodał: - Zasa-
lutował mi.
Kwaśny uśmiech wykrzywił kąciki ust Milesa.
- Oczywiście, może ja jestem tylko jeden, a cała ta sprawa to tylko manewr
mający
doprowadzić cię. do szaleństwa...
- Przestań! - Galeni niemal wrzasnął. Niemniej jednak przez moment blady
uśmiech
rozjaśnił jego twarz.
Miles spojrzał w górę.
- Cóż, niezależnie od tego, kim jestem, możesz chyba mi powiedzieć, kim są
oni.
Hhm... mam nadzieję, że to nie Cetagandanie? Wszystko to jest już wystarc-
zająco dziwaczne,
zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ten mój... duplikat. To wytwór chirurgiczny,
jak sądzę. -
Tylko nie klon... Boże, żeby to tylko nie był mój klon...
- Powiedział, że jest klonem - odparł Galeni. - Rzecz jasna, przynajmniej
połowa z
tego, co mówił, to kłamstwa, kimkolwiek był.
- Aha. - Mocniejsze wykrzykniki wydawały się tutaj nie na miejscu.
- Tak. I dlatego zacząłem zastanawiać się nad tobą. To jest nad prawdziwym
tobą.
- A... aha! Tak. Wydaje mi się, że wiem teraz, dlaczego wyskoczyłem z tą...
tą
historią, kiedy reporterka przyparła mnie do muru. Widziałem go już raz
wcześniej.To było
na stacji podziemnej, kiedy byłem na mieście z komandor Quinn. Z osiem, dzie-
sięć dni temu.
Musieli się wokół mnie kręcić, żeby dokonać zamiany. Byłem przekonany, że
widzę swoje
odbicie w lustrze. Ale miał na sobie zły mundur i musieli przerwać akcję.
Galeni przyglądał się swojemu rękawowi.
- Nie spostrzegłeś, że to nie ty?
- Miałem dużo na głowie.
- Nigdy o tym nie zameldowałeś!
- Byłem wtedy na środkach przeciwbólowych. Myślałem, że to może być mała
halucynacja. Byłem trochę zestresowany. Zanim wróciłem do ambasady, zdążyłem
już o tym
zapomnieć. A poza tym - uśmiechnął się głupawo - nie wydawało mi się, żeby
sianie
poważnych wątpliwości co do mojego zdrowia psychicznego miało dodatnio
wpłynąć na
nasze stosunki zawodowe.
Galeni, mocno zirytowany, zacisnął usta; po chwili jednak twarz jego złagod-
niała,
przybierając wyraz rezygnacji.
- Prawdopodobnie nie.
Ta rezygnacja w oczach Galeniego zaniepokoiła Milesa.
- W każdym razie - kontynuował - ulżyło mi, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie
stałem się nagle jasnowidzem. Obawiam się, że moja podświadomość jest
bardziej
rozgarnięta niż reszta mózgu. Nie usłyszałem po prostu jej głosu. - Ponownie
wskazał w górę.
- To nie Cetagandanie?
- Nie. - Galeni oparł się o ścianę, przybierając kamienny wyraz twarzy. -
Komarrczycy.
- Aha - chrząknął Miles. - Spisek Komarrczyków. Trochę to... niepokojące.
Galeni skrzywił się.
- W istocie.
- W końcu - powiedział cicho Miles - jeszcze nas nie zabili. Musi istnieć
jakiś powód,
dla którego trzymają nas przy życiu.
Galeni wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu, aż pojawiły mu się zmarszc-
zki
pod oczami.
- Nie ma zupełnie żadnego. - Wyrzucił z siebie te słowa, chichocząc radośnie,
i nagle
urwał. Był to pewnie jakiś żart skierowany do lampy na suficie. - Wydaje mu
się, że ma rację
- wyjaśnił Galeni - ale bardzo się myli. - Gorzki wyrzut zawarty w tych
słowach również był
skierowany do góry.
- Może nie mów im tego - wycedził Miles przez zęby, po czym wziął głęboki od-
dech.
- No dalej, Galeni, powiedz, co się stało tego ranka, kiedy zniknąłeś z amba-
sady?
Galeni westchnął i jakby zebrawszy się w sobie, zaczął:
- Odebrałem wiadomość. Od starego... znajomego z Komarru. Prosił, żebym się z
nim
spotkał.
- Nie było żadnego zapisu tego połączenia. Ivan sprawdzał twoją komkonsolę.
- Wymazałem ów zapis. To był błąd, chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego
sprawy. Ale coś, co powiedział, naprowadziło mnie na myśl, że to może być
trop prowadzący
do rozwiązania zagadki twoich dziwacznych rozkazów.
- A więc udało mi się ciebie przekonać, że coś w tych rozkazach jest nie w
porządku?
- No pewnie. Było jednak jasne, że jeśli tak jest, to służby bezpieczeństwa
ambasady
zostały zinfiltrowane w wyniku działania kogoś z wewnątrz. Prawdopodobnie tym
kimś był
kurier. Ale nie odważyłbym się wysunąć takiego oskarżenia bez przedstawienia
wystarczających dowodów.
- Kurier, no tak - powiedział Miles. - Był drugi na mojej liście.
Galeni uniósł brwi.
- A kto był pierwszy?
- Obawiam się, że ty.
Cierpki uśmiech Galeniego mówił wszystko. Miles, zakłopotany, wzruszył
ramionami.
- Wykoncypowałem sobie, że zgarnąłeś moje osiemnaście milionów marek. Tylko
że
jeśli tak zrobiłeś, to czemu nie ulotniłeś się od razu? I wtedy właśnie zni-
knąłeś.
- Hmmm - chrząknął Galeni.
- Wszystko mi pasowało - wyjaśniał dalej Miles. - Miałem cię za malwersanta,
dezertera, złodzieja i ogólnie komarrskiego sukinsyna.
- To co cię powstrzymywało przed postawieniem takich zarzutów?
- Niestety nic. - Miles odkaszlnął. - Przykro mi.
Galeni lekko pozieleniał - był tak wzburzony, że nie potrafił nawet ukryć
swojego
stanu, choć próbował.
- Tak się sprawy mają - powiedział Miles. - Jeżeli się stąd nie wydostaniemy,
twoje
nazwisko będzie splamione.
- I to wszystko za niewinność... - Galeni przysunął się do ściany, oparłszy
się o nią
głową, oczy miał półprzymknięte, jakby z bólu.
Miles w tym momencie rozważał możliwe konsekwencje polityczne ich zniknięcia
bez śladu. Uznano by pewnie jego przypuszczenia odnośnie defraudacji za prze-
konujące, tym
bardziej że dodano by do nich porwanie, morderstwo, ucieczkę i Bóg wie co
jeszcze. Ten
skandal wstrząśnie bez wątpienia planami integracji Komarru, być może przek-
reśli je na
zawsze. Miles spojrzał na drugi kraniec pokoju, na człowieka, którego jego
ojciec wybrał,
żeby dać mu szansę. Pokuta...
Samo to byłoby wystarczająco dobrym powodem dla podziemia komarrskiego, żeby
ich obu zamordować. Ale istnienie - Boże, tylko nie klona! - alter-Milesa
świadczyło o tym,
że owo spowodowane przez Milesa zniesławienie Galeniego było z punktu
widzenia
Komarrczyków jedynie smacznym dodatkiem do głównego dania. Zastanawiał się,
czy
odwdzięczą mu się należycie.
- A zatem poszedłeś, żeby się spotkać z tym człowiekiem. - Miles wrócił do
opowieści
Galeniego. - Bez komunikatora i bez ochrony.
- Tak.
- Oraz pozwoliłeś, by cię z miejsca porwano. I ty krytykujesz metody mojej
ochrony!
- Tak. - Galeni otworzył oczy. - To znaczy nie. Najpierw zjedliśmy obiad.
- Zasiadłeś do obiadu z tym człowiekiem? A może... czy była ładna? - Miles
przypomniał sobie jednak, jakiego rodzaju zaimka użył Galeni, kiedy kierował
ostre uwagi
pod adresem lampy na suficie. Nie, nie ładna.
- Raczej nie. Mimo to próbował mnie przekabacić.
- Udało mu się?
Pod miażdżącym spojrzeniem Galeniego Miles wytłumaczył:
- To czyniłoby naszą rozmowę zorganizowanym specjalnie dla mnie przed-
stawieniem.
Galeni skrzywił się, z jednej strony irytując się, a z drugiej przyznając mu,
co prawda
niechętnie, rację. Falsyfikaty i oryginały, prawda i kłamstwa, jak je tutaj
rozróżnić?
- Powiedziałem, żeby się wypchał - Galeni wyrzekł te słowa wystarczająco
głośno,
żeby nie pozostawić wątpliwości, że lampa je usłyszała. - Powinienem był się
zorientować
podczas naszej kłótni, że zdradził mi zbyt wiele, żeby pozwolić mi odejść.
Daliśmy sobie
nawzajem gwarancje, odwróciłem się do niego plecami... pozwalając uczuciom
przesłonić
rozsądek. On nie pozwolił sobie na to. I tak się tu znalazłem. - Rozejrzał
się po wąskiej celi. -
Ale to nie potrwa długo. W końcu przezwycięży swoje sentymenty. - Spojrzał na
lampę,
jakby rzucając wyzwanie.
Miles wziął głęboki oddech. Wciągane przez zęby powietrze wydało mu się lo-
dowate.
- Ta stara znajomość musiała być bardzo silna.
- O tak. - Galeni znów przymknął oczy, jakby rozważając ISO ucieczkę od
Milesa i
całego tego zamieszania w objęcia Morfe-usza.
Sztywne, niezdarne ruchy kapitana podsuwały myśl o torturach...
- Czy naciskali na ciebie, żebyś zmienił zdanie? Lub może przesłuchiwali,
używając
starych dobrych metod?
Powieki Galeniego lekko się rozwarły; dotknął purpurowego sińca pod lewym ok-
iem.
- Nie, mają specjalne prochy do przesłuchań. Nie muszą używać siły. Nafasze-
rowali
mnie nimi ze trzy, może cztery razy. Służby bezpieczeństwa ambasady nie mają
teraz dla nich
zbyt wielu sekretów.
- To skąd te siniaki?
- Próbowałem uciekać... chyba wczoraj. Zapewniam cię, że trzej goście, którzy
mnie
powstrzymali, wyglądają gorzej. Zdaje się, że wciąż mają nadzieję, że zmienię
zdanie.
- Czy nie mogłeś udawać, że chcesz współpracować, przynajmniej tak długo, aż
uda ci
się uciec? - powiedział wyprowadzony z równowagi Miles.
Galeni spojrzał zaczepnie.
- Nigdy - wysyczał. Cała wściekłość uszła z niego po chwili wraz ze zmęczonym
westchnieniem. - Przypuszczam, że powinienem był. Teraz już za późno.
Czyżby rozmiękczyli mózg biednemu kapitanowi tymi narkotykami? Jeśli nasz
chłodny Galeni pozwala emocjom wziąć górę nad rozsądkiem do tego stopnia,
to... hmmm,
muszą być to nie lada emocje. Tak głęboko ukryte, że rozum nie może sobie z
nimi poradzić.
- Nie sądzę, żeby przyjęli ode mnie ofertę współpracy - powiedział ponuro
Miles.
Galeni odzyskał swój zwykły, spokojny ton.
- Raczej nie.
- No właśnie.
Po kilku minutach Miles zauważył:
- Wiesz, to nie może być klon.
- Czemu nie? - spytał Galeni.
- Każdy mój klon, wyhodowany z komórek mojego ciała, powinien wyglądać,
hmmm... raczej jak Ivan. Z metr osiemdziesiąt i bez... zniekształconej twarzy
i kręgosłupa. Z
porządnymi kośćmi, a nie takimi patyczkami. Chyba że... - ta myśl była prze-
rażająca - lekarze
przez całe życie okłamywali mnie co do moich genów.
- Musiał zostać zniekształcony, żeby się upodobnić - podsunął Galeni po na-
myśle. -
Chemicznie albo chirurgicznie, albo jedno i drugie. Równie łatwo zrobić to
twojemu klonowi
jak każdemu innemu wytworowi chirurgicznemu. Może nawet łatwiej.
- Ale to, co się ze mną stało, było tak przypadkowe - nawet leczenie
stanowiło jeden
wielki eksperyment. Moi lekarze nie wiedzieli, co z tego wyjdzie, dopóki nie
zakończyli
terapii.
- Uzyskanie prawa do duplikacji pewnie było niełatwe. Z pewnością jednak nie
była to
rzecz niemożliwa. Być może... osobnik, którego widzieliśmy, jest najnowszym
rezultatem
całej serii prób.
- W takim razie, co zrobili z odrzuconymi? - zapytał Miles z irytacją w gło-
sie.
Korowód klonów przesunął mu się w myślach niczym barwna tablica ilustrująca
przebieg
ewolucji w odwrotnym kierunku: ivanoidalny człowiek z Cro Magnon poprzez za-
gubione
ogniwa przekształca się z powrotem w szympansa-Milesa.
- Podejrzewam, że ich usunięto - powiedział spokojnym głosem Galeni, nie tyle
nie
dostrzegając okropności całej sytuacji, ile raczej próbując odsunąć ją od
siebie.
Milesa aż ścisnęło w żołądku.
- Bez litości.
- Tak - zgodził się Galeni tym samym spokojnym tonem.
Miles starał doszukiwać się w tym wszystkim sensu.
- W takim razie, on... mój klon... - mój brat bliźniak, przemknęło mu nagle
przez
głowę - musi być znacznie młodszy ode mnie.
- Kilka dobrych lat - przytaknął Galeni. - Sześć, na moje oko.
- Dlaczego akurat sześć?
- To arytmetyka. Miałeś koło sześciu lat, kiedy zdławiono Powstanie Komarr-
skie.
Mniej więcej wtedy grupa ta została zmuszona do zwrócenia swojej uwagi na
inne, mniej
bezpośrednie plany zaatakowania Barrayaru. Pomysł ten nie zainteresowałby ich
wcześniej. Z
kolei później klon byłby zbyt młody, aby zastąpić cię, nawet gdyby został
poddany procesowi
przyśpieszonego wzrostu. Zbyt młody, by podjąć grę. Najwyraźniej przez jakiś
czas będzie
musiał nie tylko wyglądać, ale i zachowywać się jak ty.
- Ale dlaczego w ogóle klon? I to mój?
- Myślę, że zamierzają wykorzystać go do jakiegoś sabotażu zgranego w czasie
z
powstaniem na Komarze.
- Barrayar nigdy nie wypuści Komarru z rąk. Nigdy. Jesteście naszą bramą
wejściową.
- Wiem - powiedział Galeni zmęczonym głosem. - Ale niektórzy ludzie prędzej
utopiliby kopuły naszych miast w morzu krwi, niż nauczyli się czegokolwiek z
historii. Albo
w ogóle się czegoś nauczyli. - Mimowolnie skierował swój wzrok na lampę.
Miles przełknął ślinę, zebrał się w sobie i przerwał ciszę:
- Od jak dawna wiesz, że twój ojciec nie zginął w tamtej eksplozji?
Galeni przeszył Milesa spojrzeniem. Na chwilę skamieniał, potem rozluźnił
się, jeżeli
tak sztywny ruch można by nazwać rozluźnieniem. Powiedział tylko:
- Od pięciu dni. - I po chwili dodał: - Jak się o tym dowiedziałeś?
- Otworzyliśmy twoje zabezpieczone pliki osobiste. Był jedynym twoim bliskim
krewnym bez dokumentów z kostnicy.
- Myśleliśmy, że nie żyje. - Bezbarwny głos Galeniego zabrzmiał jakby z od-
dali. - Co
do mojego brata nie mieliśmy wątpliwości. Ludzie z CesBezu przyszli po moją
matkę i po
mnie, żebyśmy zidentyfikowali to, co po nim pozostało. A nie było tego zbyt
wiele. Bez trudu
uwierzyliśmy, że dosłownie nic nie zostało z mojego ojca, który rzekomo
znajdował się o
wiele bliżej miejsca wybuchu.
Galeni był na granicy załamania nerwowego, z trudem panował nad sobą.
Milesowi
niezbyt uśmiechała się perspektywa przyglądania się procesowi rozkładu tego
człowieka. Z
punktu widzenia cesarstwa było to marnotrawienie oficera. Prawie jak
zabójstwo. Lub
aborcja.
- Mój ojciec wciąż mówił o wolności Komarru - powiedział Galeni spokojnym
głosem. Do Milesa, do lampy, czy też do siebie? - O poświęceniach, które są
konieczne, by ją
osiągnąć. Bardzo lubił mówić o poświęceniach. Ludzkich czy innych. Ale nie
wydawało się,
by przejmowała go zbytnio wolność kogokolwiek na Komarze. Dopiero w dniu,
kiedy
skończyło się powstanie, stałem się wolnym człowiekiem. W dniu, w którym
zginął. Wolnym
- zdolnym do patrzenia swymi oczami, do wydawania własnych sądów, do decydow-
ania o
swoim życiu. Lub przynajmniej tak mi się zdawało. Życie - w głosie Galeniego
zabrzmiał
wyraźny sarkazm - jest pełne niespodzianek. - Uśmiechnął się kwaśno w stronę
lampy.
Miles zacisnął powieki, chcąc chwilę chłodno pomyśleć. Nie było to łatwe, ze
znajdującym się zaledwie dwa metry od niego, balansującym na krawędzi Ga-
lenim, od
którego biło mordercze napięcie. Miles miał niemiłe uczucie, że jego
nominalny przełożony
utracił szersze spojrzenie na sytuację, zamknięty w swojej własnej walce z
duchami
przeszłości. Albo z żywymi. Wszystko było w rękach Milesa.
Wszystko - to znaczy co? Podniósł się i na chwiejnych nogach zaczął
penetrować
pokój. Galeni milcząco obserwował go spod półprzymkniętych powiek. Tylko
jedno wyjście.
Podrapał paznokciami ściany - były solidne. Spojrzał na spojenia na podłodze
i suficie,
wskoczył na ławę, dosięgną! ich z wysiłkiem - ani drgnęły. Przeszedł do łazi-
enki, ulżył sobie,
umył ręce i twarz, spłukał kwaśny posmak z ust - była tylko zimna woda -
wypił trochę ze
złożonych dłoni. Żadnej szklanki, nawet plastikowego kubka. Woda chlupotała
mu w
brzuchu, wywołując mdłości, jego dłonie kurczyły się nerwowo - to jeszcze
skutki ogłuszenia.
Zastanawiał się, co by się stało, gdyby zapchał odpływ wody koszulą. Żaden
większy
wandalizm nie był raczej możliwy. Wrócił na ławkę, wycierając ręce w spodnie,
i usiadł,
zanim kolana odmówiły mu posłuszeństwa.
- Dają ci jeść? - spytał.
- Dwa lub trzy razy dziennie - odparł Galeni. - Zawsze, kiedy gotują coś na
górze.
Zdaje się, że mieszka tu kilka osób.
- Byłaby to zatem dobra okazja do podjęcia próby ucieczki.
- Tak, była - zgodził się Galeni.
Faktycznie - była. Porywacze z pewnością podwoili straże po próbie podjętej
przez
kapitana. Próbie, której Miles nie odważyłby się naśladować - takie cięgi,
jakie zebrał Galeni,
unieruchomiłyby go dokumentnie.
- Dostarcza to jednak pewnej rozrywki - rzekł kapitan, przyglądając się zam-
kniętym
drzwiom. - Gdy ktoś pojawi się w progu, nie wiesz, czy przynosi ci obiad, czy
śmierć.
Miles odniósł wrażenie, że Galeni miał raczej nadzieję na śmierć. Cholerny
kamikadze. Miles dobrze znał ów dziwaczny nastrój. Można się zakochać w tym
ponurym
rozwiązaniu, które powstrzymywało rozwój wszelkiej twórczej myśli strategic-
znej. Nie było
co do tego żadnych wątpliwości.
Ale jego chęć działania nie odnalazła żadnego odbicia w rzeczywistości; po-
została
jedynie w myślach wciąż wirujących mu w głowie. Ivan na pewno od razu roz-
pozna oszusta.
A może, widząc ewentualne błędy popełnione przez klona, uzna, że Miles ma po
prostu
gorszy dzień. Co już niewątpliwie kiedyś się zdarzyło. Ale jeśli Komarrczycy
przez cztery dni
wyciskali z Galeniego wszystko na temat działania ambasady, było całkiem
prawdopodobne,
że klon będzie w stanie bezbłędnie wykonywać rutynowe zadania Milesa. W
końcu, jeśli był
naprawdę jego klonem, powinien być równie inteligentny jak on.
Lub równie głupi... Miles uczepił się tej pocieszającej myśli. Jeśli on sam
popełniał
błędy w tym desperackim tańcu, jakim było jego życie, to klon też ich nie
uniknie. Pytanie
tylko, czy ktoś będzie potrafił rozróżnić ich pomyłki?
A co z Dendarianami? Jego najemnicy w łapach... no właśnie - czyich? Jakie
były
plany Komarrczyków? Jak wiele wiedzieli o Dendarianach? I jak, do diabła,
klon będzie w
stanie grać zarówno lorda Vorkosigana, jak i admirała Naismitha, skoro sam
Miles musiał
improwizować w obydwu tych rolach?
A Elli - jeśli nie zdołała odróżnić ich w tym opuszczonym domu, czy wyczuje
różnicę
w łóżku? Czy ten obleśny mały oszust ośmieli się położyć swoje łapska na
Elli? Któraż istota
ludzka z jednej z trzech płci mogłaby oprzeć się zaproszeniu do pobaraszkow-
ania pod kołdrą
z kimś tak wspaniałym i pięknym...? Miles nie mógł wyrzucić ze swojej wyo-
braźni obrazu
klona, Robiącego z Elli Te Rzeczy, z których większości Miles nawet nie miał
czasu
wypróbować osobiście. Zdał sobie sprawę, że jego dłonie zaciskały się kurc-
zowo na krawędzi
ławy, knykcie miał aż białe, w każdej chwili mogły mu się złamać palce.
Rozluźnił uścisk. Bez wątpienia klon musi unikać intymnych spotkań z ludźmi,
którzy
dobrze znają Milesa - wtedy bowiem najłatwiej mógłby go ktoś złapać na
błędzie. Chyba że
był małym zarozumiałym sukinsynem ze skłonnością do eksperymentowania, której
nie mógł
się oprzeć. Takim, jakiego Miles co dzień widział w lustrze przy goleniu.
Miles i Elli dopiero
zaczynali się zbliżać do siebie - czy zdoła wyczuć różnicę, czy też nie? A
jeśli ona...Przełknął
ślinę, próbując wrócić myślami do analizowania możliwych scenariuszy rozwoju
wypadków.
Klon nie został stworzony jedynie po to, aby doprowadzić go do szaleństwa -
to był
tylko mile widziany skutek uboczny. Klon został pomyślany jako broń skierow-
ana przeciw
cesarstwu. Poprzez premiera hrabiego Arala Vorkosigana mierzyła w Barrayar,
jakby jego
osoba stanowiła z państwem jedno. Miles nie miał żadnych złudzeń - plan ten
nie był uknuty
przeciwko niemu osobiście. Przychodziło mu do głowy z tuzin sposobów wyk-
orzystania
fałszywego Milesa przeciw jego ojcu, od względnie łagodnych do przerażająco
brutalnych.
Spojrzał na Galeniego rozciągniętego pod przeciwległą ścianą, czekającego z
zimną
obojętnością na śmierć z ręki własnego ojca. Albo próbującego tą obojętnością
zmusić swego
ojca, by go zabił, co by udowodniło... no właśnie, co? Miles po cichu wyk-
reślił mniej
drastyczne scenariusze ze swojej listy.
W końcu wycieńczenie wzięło górę i zasnął na twardej ławie.
Spał źle, wynurzał się co chwila z jakiegoś koszmaru jedynie po to, by znowu
zderzyć
się z jeszcze bardziej koszmarną rzeczywistością - zimna ławka, zdrętwiałe
członki. Galeni
skulony pod przeciwległą ścianą też skręcał się z niewygody, z oczami
pobłyskującymi spod
półprzymkniętych powiek, tak że nie sposób było określić, czy śpi, czy nie -
i znów w
odruchu samoobrony wpadał do krainy snu. Miał zachwiane poczucie upływu
czasu, chociaż
kiedy w końcu usiadł, jego skrzypiące stawy i zegar wodny w pęcherzu powiedz-
iały mu, że
spał długo. Kiedy poszedł do łazienki, spryskał zimną wodą swoją nieogoloną
twarz i wypił
trochę, jego myśli znów zaczęły wirować, co czyniło dalszy sen niemożliwym.
Chciałby mieć
teraz swój koci koc.
Zazgrzytał zamek. Galeni zerwał się ze swojej pozornej drzemki do pozycji
siedzącej,
podkurczył pod siebie nogi; oczy i usta miał zaciśnięte. Ale tym razem to był
tylko obiad. Lub
raczej śniadanie, sądząc po składnikach: letnia jajecznica, słodki chleb z
rodzynkami,
kubeczki zbawiennej kawy i dwie łyżki. Dostarczył to jeden z młodych ludzi o
kamiennej
twarzy, których Miles widział poprzedniej nocy. Drugi stał w drzwiach, trzy-
mając w
pogotowiu ogłuszacz. Patrząc na Galeniego, mężczyzna położył jedzenie na
końcu jednej z
ławek i szybko się wycofał.
Miles podejrzliwie spojrzał na tacę. Galeni jednak wziął swoją porcję i zjadł
bez
wahania. Czy wiedział, że nie była nafaszerowana narkotykami lub trucizną,
czy też po prostu
miał to gdzieś? Miles wzruszył ramionami i też zabrał się do jedzenia.
Kiedy przełknął ostatni łyk bezcennej kawy, spytał:
- Masz jakiś pomysł, dlaczego oni prowadzą tę całą maskaradę? Musieli stanąć
na
głowie, żeby wyprodukować tego... zduplikować mnie. To nie może być jakiś
drobny planik.
Galeni, który wyglądał nieco mniej blado dzięki niezłemu śniadaniu, rzekł,
obracając
w dłoniach swój kubeczek:
- Wiem tylko tyle, ile mi powiedzieli. Ale nie mam pojęcia, czy to jest
prawda, czy
nie.
- Dobra, mów.
- Musisz zrozumieć, że grupa mojego ojca jest radykalnym odłamem komarrskiego
podziemia. Poszczególne grupy nie rozmawiały ze sobą od lat, dlatego my,
czyli CesBez -
lekki ironiczny uśmieszek pojawił się na jego ustach - przeoczyliśmy ich.
Główna grupa
stopniowo traciła rozpęd w ostatnim dziesięcioleciu. Dzieci ekspatriantów nie
pamiętające
Komarru wychowywały się na obywateli innych planet. Starsi zaś - cóż, starsi
się starzeli.
Wymierali. A jako że w ich ojczyźnie rzeczy miały się nie najgorzej, nie uda-
wało im się
zdobyć nowych stronników. Ich zaplecze kurczy się, niebezpiecznie się kurczy.
- Rozumiem, że w tej sytuacji radykałów aż swędzi ręka, żeby coś zrobić.
Dopóki
wciąż mają możliwość - zauważył Miles.
- Owszem. Nie mają innego wyjścia. - Galeni wolno zmiażdżył swój kubeczek w
dłoni. - Zostały im tylko zagrywki hazardowe.
- Ta zagrywka jest cholernie dziwaczna, musieli ją zacząć, jak sądzę, z szes-
naście czy
osiemnaście łat temu. Jak, do diabła, zdołali uzyskać aparaturę medyczną? Czy
twój ojciec
był lekarzem?
Galeni prychnął.
- Raczej nie. Zresztą ta część medyczna była łatwa, odkąd zdobyli skradzioną
próbkę
tkanki z Barrayaru. Chociaż jak tego dokonali...
- Przez pierwsze sześć lat mojego życia nieustannie mnie kłuto, sondowano,
poddawano biopsji, skanowano, pobierano próbki, cięto i szatkowano. Zapewne
kilogramy
mnie leżą po różnych laboratoriach medycznych, istny szwedzki stół. Tak więc
uzyskanie
tkanki było łatwe. Ale samo klonowanie...
- Zostało zlecone. Jak rozumiem, jakiemuś podejrzanemu laboratorium medyc-
znemu
na Obszarze Jacksona, które zrobi wszystko za odpowiednią sumę.
Miles zamarł na chwilę z rozwartymi ustami.
- Ach tak. Oni.
- Co wiesz o Obszarze Jacksona?
- Spotkałem... spotkałem się z ich działalnością przy innej okazji. I niech
mnie diabli
wezmą, jeśli nie potrafię wymienić nazwy laboratorium, które to najprawdopo-
dobniej zrobiło.
Są ekspertami w klonowaniu. Poza tym wykonują nielegalne operacje trans-
plantacji mózgu -
to jest nielegalne wszędzie poza Obszarem Jacksona - do których hoduje się
młodego klona w
kadzi, a potem przeszczepia doń stary mózg - stary bogaty mózg, rzecz jasna.
I hmmm...
wykonywali pewne zabiegi bioinżynieryjne, o których nie mogę mówić i... Tak.
I przez cały
ten czas mieli moją kopię gdzieś na zapleczu, te sukinsyny, nauczą się, chol-
era, tym razem, że
nie są tak nietykalni, jak im się wydaje...! - Miles z trudem opanował roz-
poczynającą się
zadyszkę. Osobista zemsta na Obszarze Jacksona musi zostać odłożona na
bardziej
sprzyjający czas. - Tak. Komarrskie podziemie inwestowało w to przedsięw-
zięcie przez
pierwszych dziesięć czy piętnaście lat jedynie pieniądze. Nic dziwnego, że
ich nie
wyśledzono.
- Tak - powiedział Galeni. - Stąd też parę lat temu podjęto decyzję, aby wy-
ciągnąć tę
kartę z rękawa. Wzięli z Obszaru Jacksona gotowego klona, który był już wtedy
młodzieńcem, i zaczęli trenować go, aby stał się tobą.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej szykują się na cesarstwo.
- Co? - krzyknął Miles. - Nie! Nie ze mną...!
- Ten... osobnik... stał dokładnie tutaj - Galeni wskazał na miejsce koło
drzwi - dwa
dni temu i powiedział mi, że patrzę na przyszłego cesarza Barrayaru.
- Musieliby zabić zarówno cesarza Gregora, jak i mojego ojca, aby dokonać
czegoś
takiego... - zaczął Miles wytrącony zupełnie z równowagi.
- Rzekłbym - powiedział sucho Galeni - że dokładnie to zamierzają. - Położył
się na
ławce, oczy mu pobłyskiwały, a ręce splótł pod głową dla oparcia i mruknął: -
Po moim
trupie, rzecz jasna.
- Po naszych trupach. Nie odważą się pozostawić nas przy życiu...
- Chyba mówiłem ci o tym wczoraj.
- Mimo wszystko, jeśliby coś poszło źle - tu Miles rzucił krótkie spojrzenie
na lampę -
mogliby im się przydać zakładnicy. - Wyraził tę myśl jasno, podkreślając
liczbę mnogą.
Chociaż obawiał się, że z barrayarskiego punktu widzenia tylko jeden z nich
przedstawiał
wartość jako zakładnik. Galeni nie był frajerem - też wiedział, kto jest
kozłem ofiarnym.
Do jasnej cholery... Miles wdepnął w tę pułapkę, wiedząc, że to pułapka,
mając
nadzieję na uzyskanie dokładnie tego typu informacji, jakimi teraz dyspon-
ował. Ale nie miał
zamiaru pozostać uwięziony. Podrapał się po karku w bezsilnej frustracji -
jakąż radością
byłoby wezwać dendariańskie siły uderzeniowe do rozbicia tego... tego gniazda
buntowników... właśnie teraz...
Zgrzytnął zamek w drzwiach. Było zbyt wcześnie na obiad. Miles podskoczył,
mając
przez krótką szaloną chwilę nadzieję zobaczenia komandor Quinn prowadzącej
śpieszący mu
na ratunek oddział - niestety. To były znów te dwa oprychy plus jeszcze je-
den, z
ogłuszaczem, który stanął w drzwiach.
Jeden z nich wskazał na Milesa.
- Ty. Idziesz z nami.
- Dokąd? - zapytał Miles z podejrzliwością. Czy to ma być już koniec, czy
zwiozą go
na dół do podziemnego parkingu i zastrzelą lub złamią kark? Nie czuł zbytniej
ochoty, by iść
dobrowolnie na swą egzekucję.
Podobna myśl musiała też przemknąć przez głowę Galeniemu, bo kiedy draby
bezceremonialnie pociągnęły Milesa za ramiona, ten rzucił się na nich. Nie
zdołał jednak
przebyć nawet połowy pokoju, kiedy trzeci z oprychów powalił go z ogłuszacza.
Galeni padł
na ziemię z wyszczerzonymi zębami, jego ciało zadrgało w desperackim oporze,
aż w końcu
znieruchomiało.
Miles, odrętwiały, pozwolił, by go wypchnięto z pokoju. Jeśli śmierć miała
nadejść,
chciał przynajmniej pozostać przytomny, aby ostatni raz splunąć jej w twarz,
zanim go
pochłonie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ku chwilowej uldze Milesa, zabrali go rurą windową w górę, a nie w dół. Co
nie
oznaczało, że nie mogli go równie dobrze zabić w jakimś innym miejscu niż na
podziemnym
parkingu. W przypadku Galeniego zabójstwo na parkingu pozwoliłoby im uniknąć
zbędnego
taszczenia ciała, ale sucha masa Milesa, jeżeli można tak się wyrazić, nie
stanowiłaby równie
dużego problemu logistycznego.
Pokój, do którego wepchnęli go mężczyźni, był czymś w rodzaju gabinetu lub
biura.
Był jasny mimo polaryzującej szyby w oknie. Archiwalne pliki danych
wypełniały
przezroczystą półkę wiszącą na ścianie, zwykłe biurko komkonsoli stało w
jednym z rogów.
Wid wyświetlał właśnie panoramiczny podgląd celi Milesa - Galeni wciąż leżał
ogłuszony na
podłodze.
Starszy człowiek, który poprzedniej nocy chyba dowodził porwaniem, siedział
na
obitej beżowym materiałem chromowanej ławce naprzeciw przyciemnionego okna i
przyglądał się hiporozpylaczowi, który dopiero co wyjął z leżącej przed nim
otwartej kasetki.
Aha. Zatem w planie było przesłuchanie, a nie egzekucja. A przynajmniej
przesłuchanie przed
egzekucją. O ile, rzecz jasna, nie chcieli go po prostu otruć.
Miles oderwał wzrok od błyszczącej puszki rozpylacza - mężczyzna się podniósł
i
przechylił głowę, by przyjrzeć się swojemu więźniowi niebieskimi oczami spod
półprzymkniętych powiek. Kątem oka spojrzał na komkonsolę. Poza, którą na
chwilę
przybrał, jego ręka zaciskająca się na krawędzi biurka sprawiły, że Miles
skojarzył - człowiek
ów bowiem nie był zbytnio podobny do Galeniego poza, być może, bladością lic.
Wyglądał
na jakieś sześćdziesiąt lat. Spięte siwiejące włosy, pokryta zmarszczkami
twarz, tężejące z
wiekiem ciało - nie była to sylwetka atlety ani człowieka lubiącego świeże
powietrze. Nosił
staromodne ziemskie ubranie, popularne wśród pokolenia poprzedzającego
dzisiejszych
nastolatków, lubujących się w historycznych strojach, które Miles mógł podzi-
wiać w pasażu
handlowym. Mógłby być biznesmenem lub nauczycielem, ale nie niebezpiecznym
terrorystą.
Tylko to mordercze napięcie. To, a także sposób składania rąk, rozedrgane
nozdrza,
zaciśnięte usta i pewna sztywność szyi były u Ser Galena i Duva Galeniego
identyczne.
Galen wstał i z wolna obszedł Milesa dookoła jak człowiek przyglądający się
rzeźbie
jakiegoś podlejszego artysty. Miles stał nieruchomo, bez butów czując się
jeszcze mniejszy
niż zwykle. Był zarośnięty i brudny. W końcu dotarł do centrum, do tajnego
źródła
wszystkich trapiących go w ostatnich tygodniach problemów. A był nim ten oto
człowiek,
okrążający go z nienawiścią w oczach. A może Miles, podobnie jak i Galen, był
centrum,
razem byli jak ogniska elipsy, w końcu połączone ze sobą, by utworzyć jedno
diaboliczne
idealne koło...
Miles poczuł się mały i kruchy. Galen mógł równie dobrze zacząć od połamania
mu
rąk z tym samym nieobecnym wyrazem twarzy, z jakim Elli Quinn obgryzała
paznokcie, żeby
rozładować napięcie. Czy on mnie w ogóle widzi? Czy może jestem tylko przed-
miotem,
symbolem przedstawiającym wroga? Czy w imię unicestwienia tego symbolu zabije
mnie?
- Taak - powiedział w końcu Ser Galen. - Oto wreszcie prawdziwy egzemplarz.
Nie
wyglądasz zbyt imponująco, a jednak zaskarbiłeś sobie lojalność mego syna.
Cóż on może w
tobie widzieć? Mimo wszystko jesteś niezłą próbką Barrayaru. Potworny syn
ojca-potwora,
tajny genotyp etyczny Arala Vorkosigana staje się w tobie ciałem, aby wszyscy
mogli go
zobaczyć. Może jest w końcu jakaś sprawiedliwość we wszechświecie.
- Niezwykle poetycko ujęte - tu Miles chrząknął - ale nieprawdziwe z punktu
widzenia
biologii, jak pan zapewne wie, skoro mnie pan sklonował.
Galen uśmiechnął się kwaśno.
- Nie będę się przy tym upierał. - Przestał krążyć i stanął twarzą w twarz z
Milesem. -
Przypuszczam, że nie mogłeś poradzić nic na to, że się urodziłeś. Czemu jed-
nak nigdy nie
zbuntowałeś się przeciwko potworowi? Uczynił cię tym, kim jesteś... - Za-
maszystym gestem
otwartej dłoni Galen podsumował pokręconą i skarłowaciałą sylwetkę Milesa. -
Jakąż to
charyzmę przywódcy ma ten człowiek, że jest w stanie zahipnotyzować nie tylko
swojego,
lecz także synów wszystkich innych ludzi? - Leżąca na brzuchu sylwetka widoc-
zna na
komkonsoli wciąż przykuwała uwagę Galena. - Dlaczego za nim podążasz? Dlac-
zego robi to
David? Co za zboczoną przyjemność może czerpać mój syn z wciśnięcia się w
mundur
barrayarskich szubrawców i maszerowania za Vorkosiganem? - Galen silił się na
żartobliwy
ton, ale wychodziło mu to bardzo kiepsko; wszędzie dawało się słyszeć darem-
nie skrywaną
udrękę.
Miles, spoglądając nań spode łba, odciął się:
- Mój ojciec przynajmniej nigdy nie opuścił mnie na polu bitwy.
Galen zesztywniał, nie próbował już dłużej żartować. Gwałtownie odwrócił się
i
podszedł do biurka, by wziąć hiporozpylacz.
Miles w myśli przeklął swój długi jęzor. Gdyby nie ten głupi impuls, który
kazał mu
mieć zawsze ostatnie słowo i odparować każdy atak, Galen mówiłby dalej i
Miles mógłby się
czegoś dowiedzieć. Teraz informacje będą przepływały w przeciwnym kierunku.
Dwaj strażnicy wzięli go pod ręce. Ten z lewej podwinął rękaw jego koszuli. I
już.
Galen przycisnął hiporozpylacz do żyły po wewnętrznej stronie ręki, zasyc-
zało, Miles poczuł
ukłucie.
- Co to jest? - zdążył jedynie zapytać. Jego głos był słaby i rozedrgany,
ledwie sam
siebie słyszał.
- Fast-penta, oczywiście - powiedział lekko Galen.
Nie zaskoczyło to Milesa, chociaż aż skurczył się ze strachu na myśl o tym,
co miało
nastąpić. Zaznajomił się z działaniem farmakologicznym fast-penty i właściwym
jej
użytkowaniem na kursach bezpieczeństwa w Imperialnej Akademii Wojskowej. To
był
standardowy narkotyk używany do przesłuchań, nie tylko w armii cesarskiej,
ale w całej
galaktyce. Bliska ideałowi surowica prawdy, nieszkodliwa nawet przy wielok-
rotnym
stosowaniu - nikt nie mógł jej się oprzeć. To znaczy, była nieszkodliwa i nie
mogli jej się
oprzeć wszyscy poza nielicznymi nieszczęśnikami, którzy wykazywali na nią
naturalną lub
też sztucznie wywołaną reakcję alergiczną. Nigdy nie rozważano możliwości wy-
wołania tego
typu reakcji u Milesa, jego osobę uważano za ważniejszą od ewentualnych
tajnych informacji,
które mógłby posiadać. Inni agenci wywiadu mieli mniej szczęścia. Szok anafi-
laktyczny był
jeszcze mniej bohaterskim rodzajem śmierci niż komora dezintegracyjna
przeznaczona
zazwyczaj dla zdemaskowanych szpiegów.
Pozbawiony nadziei Miles czekał tylko, aż zacznie bełkotać wszystko, co wie.
Admirał Naismith asystował przy niejednym przesłuchaniu przy użyciu fast-
penty. Narkotyk
spłukiwał cały rozsądek i zalewał delikwenta falą łagodności i dobrotliwości.
Jak pijanego
kota - zabawnie było to obserwować... kiedy przytrafiało się komuś innemu. Za
chwilkę
zacznie się rozpływać, aż osiągnie stan śliniącego się kretyna.
Nieprzyjemnie robiło się na myśl, że rezolutny kapitan Galeni też został tak
haniebnie
potraktowany. I to cztery razy z rzędu, jak mówił. Nic dziwnego, że był nad-
pobudliwy.
Miles czuł, jak zaczyna mu walić serce, jakby przedawkował kofeinę. Jego
wzrok
nabierał jakiejś bolesnej ostrości. Kontury wszystkich przedmiotów w pomi-
eszczeniu
świeciły, mógł niemal dotknąć ich zawartości swymi wyostrzonymi zmysłami. Ga-
len, stojący
z tyłu przy pulsującym oknie, był niczym ożywiona plątanina drutów pod
napięciem, iskrząca
się śmiertelnie niebezpieczną elektrycznością, w każdej chwili grożąca
wyładowaniem.
Nie wyglądało to zbyt dobrotliwie.
Najwyraźniej zaczynał się szok. Miles po raz ostatni odetchnął głęboko. Czy
zaskoczy
to jego oprawcę...
Ku zdziwieniu Milesa, wciąż jeszcze udawało mu się chwytać powietrze. A zatem
nie
był to szok anafilaktyczny. Po prostu następna, cholerna, właściwa tylko jemu
reakcja
uczuleniowa. Miał nadzieję, że to świństwo nie wywoła tak przeraźliwych ha-
lucynacji, jak ten
przeklęty środek uspokajający zaordynowany mu kiedyś przez nic nie podejrze-
wającą główną
lekarkę floty. Chciał krzyczeć. Białka jego oczu, śledzących najdrobniejszy
ruch Galena,
pobłyskiwały dziko.
Jeden ze strażników podsunął mu krzesło i usadził go na nim. Miles opadł z
ulgą, jego
ciałem wstrząsały drgawki. Myśli rozpadały się na strzępki, aby znów złączyć
się po chwili,
jak sztuczne ognie oglądane na puszczonej wstecz taśmie. Przyglądając mu się,
Galen
zmarszczył czoło.
- Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z
barrayarskiej ambasady.
Na pewno już wycisnęli te podstawowe informacje z kapitana Galeniego, było to
tylko
pytanie sprawdzające działanie fast-penty.
-...fast-penty - usłyszał własny głos wypowiadający myśli. Cholera. Miał
nadzieję, że
jego dziwna reakcja na ten narkotyk może sprawić, że nie przepłynie mu cała
dusza na język.
-...cóż za odrażający widok... - Głowa mu się chwiała, spojrzał na dół, na
podłogę, jakby mógł
tam dostrzec swą wyplutą duszę.
Ser Galen podszedł, szarpnął jego głowę do góry za włosy i wycedził raz
jeszcze przez
zęby:
- Opisz procedury bezpieczeństwa obowiązujące przy wchodzeniu i wychodzeniu z
barrayarskiej ambasady!
- Sierżant Barth jest za to odpowiedzialny - zaczął podniecony Miles. -
Nieznośny
służbista. Żadnych manier, a na dodatek sportowiec... - Nie mogąc się pow-
strzymać, wyrzucał
z siebie nie tylko kody, hasła, zasięgi działania poszczególnych skanerów,
ale również
rozkłady zajęć pracowników, swoje prywatne opinie o każdym z osobna i wszyst-
kich razem
oraz zjadliwą krytykę słabych punktów ochronnej sieci ambasady. Jedna myśl
wyzwalała
następną i jeszcze jedną, jak w reakcji łańcuchowej w bombie. Nie mógł się
zatrzymać,
bełkotał.
Nie tylko on nie mógł się powstrzymać - Galenowi też się to nie udawało.
Więźniowie
przesłuchiwani za pomocą fast-penty zwykli przeskakiwać z tematu na temat,
jeśli
przesłuchujące ich osoby nie naprowadzały ich nieustannie na właściwe tory.
Miles zauważył
u siebie to samo, tyle że w przyśpieszonym tempie. Zazwyczaj delikwentom
wystarczało
jedno słowo, ale Miles zatrzymał się, ciężko dysząc, dopiero gdy Galen,
krzycząc,
kilkakrotnie go spoliczkował.
Tortury nie stanowiły części przesłuchania za pomocą fast-penty, bo odurzone
szczęściem ofiary nie były na nie podatne. U Milesa jednak ból nieustannie
pulsował, raz był
gdzieś daleko od niego, by po chwili zalać jego ciało i oślepić umysł jak wy-
buch dynamitu.
Ku swemu przerażeniu zaczął płakać. Po chwili przerwał, chwycony nagłym
atakiem
czkawki.
Galen wpatrywał się weń z podziwem połączonym z odrazą.
- Coś tu nie gra - wymamrotał jeden ze strażników. - Nie powinien tak się
zachowywać. Czyżby był odporny na fast-pentę? Czy to jakiś nowy rodzaj zabez-
pieczeń?
- Nie, nie jest odporny - zauważył Galen. Rzucił okiem na swój chronometr. -
Nie
blokuje informacji. Wypuszcza ich więcej. Zbyt dużo.
Komkonsola zaczęła natrętnie buczeć.
- Ja odbiorę - zaofiarował się Miles. - To pewnie do mnie. - Poderwał się z
krzesła,
kolana odmówiły mu posłuszeństwa i wylądował twarzą na dywanie. Materiał kłuł
go w
posiniaczony policzek. Dwaj strażnicy podnieśli Milesa z ziemi i usadowili z
powrotem na
krześle. Pokój obracał się z wolna wokół niego. Galen podszedł do komkonsoli.
- Melduję się - zabrzmiał z widu energiczny głos Milesa, z akcentem odpowia-
dającym
jego barrayarskiemu wcieleniu.
Twarz klona nie wydawała się Milesowi tak znajoma jak ta, którą codziennie
rano
widywał w lustrze przy goleniu.
- Musi mieć przedziałek z drugiej strony, jeśli już ma być mną - zauważył,
nie kierując
swych słów do nikogo konkretnego. - Nie, to nie jest... - W każdym razie nikt
go nie słuchał.
Miles analizował kąty padania i odbicia, gdy myśli odbijały się z prędkością
światła od
lustrzanych ścian jego pustej czaszki.
- Jak ci idzie? - Galen pochylił się niecierpliwie nad komkonsolą.
- O mały włos bym wszystko zawalił w ciągu pierwszych pięciu minut zeszłej
nocy.
Rosły kierowca w mundurze dendariańskiego sierżanta okazał się tym przeklętym
kuzynem. -
W cichym głosie klona dało się odczuć napięcie. - Miałem farta i udało mi się
obrócić mój
pierwszy błąd w żart. Ale zakwaterowali mnie z tym palantem. A on chrapie.
- Święta prawda - zauważył nie pytany Miles. - Zabawa dopiero się zacznie,
kiedy
będzie się kochał we śnie. Cholera, chciałbym mieć takie sny jak Ivan. A mnie
się śnią same
koszmary - jak gram nago w polo przeciwko tłumom martwych Cetagandan, a za
piłkę służy
nam głowa sierżanta Murki. Wydziera się za każdym razem, kiedy uderzam jaw
kierunku
bramki. Spadam na ziemię i tratują mnie... - Bełkotanie Milesa zamierało,
podczas gdy tamci
wciąż nie zwracali na niego uwagi.
- Będziesz musiał sobie radzić z różnego rodzaju ludźmi, którzy go znali
przedtem -
powiedział szorstkim głosem Galen w kierunku widu. - Ale jeśli uda ci się
oszukać
Vorpatrila, będziesz w stanie poradzić sobie wszędzie...
- Możesz oszukać jakichś ludzi przez pewien czas - zaszczebiotał Miles - a
pewnych
ludzi przez jakiś czas. Ale Ivana oszukiwać możesz cały czas. On po prostu
nie zwraca na nic
uwagi.
Galen, zirytowany, spojrzał na niego.
- Ambasada jest doskonale nadającym się do testów wyizolowanym mikrokosmosem
-
mówił dalej do widu. - Dopóki nie wypłyniesz na szersze wody, czyli w Bar-
rayarze.
Obecność Vorpatrila jest doskonałą okazją do ćwiczeń. Jeśli cię zdemaskuje,
znajdziemy jakiś
sposób, żeby go usunąć.
- Mhm. - Klon nie wydawał się zbytnio podbudowany. - Zanim zaczęliśmy,
myślałem,
że uda się wam wypchać mi głowę wszystkim, co tylko można wiedzieć o Milesie
Vorkosiganie.
I wtedy nagle w ostatniej chwili okazuje się, że cały ten czas prowadził
podwójne
życie - co jeszcze przeoczyliście?
- Miles, już o tym rozmawialiśmy...
Miles zdumiony zdał sobie sprawę, że Galen zwracał się do klona jego
imieniem. Był
tak całkowicie przystosowany do tej roli, że nawet nie miał własnego imienia?
Dziwne...
- Wiedzieliśmy, że znajdą się luki i że będziesz musiał improwizować. Ale
nigdy nie
będziemy mieli lepszej okazji niż ta, którą dała nam jego przypadkowa wizyta
na Ziemi.
Lepsze to niż czekanie kolejnych sześć miesięcy i kombinowanie na Barrayarze.
Nie. Teraz
albo nigdy. - Galen odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. - A zatem
przetrwałeś noc bez
problemu.
Klon prychnął.
- Taak, jeśli nie liczyć przebudzenia przez duszące mnie cholerne żywe futro.
- Co? Aha, żywe futro. Nie dał tego swojej kobiecie?
- Najwyraźniej nie. Prawie się posikałem, zanim zorientowałem się, co to
jest.
Obudziłem kuzyna.
- Czy zaczął coś podejrzewać? - spytał Galen, ponaglając go.
- Udałem, że to był koszmar. Wygląda na to, że Vorkosigan miał je dość
często.
Miles pokiwał głową.
- Mówiłem wam o tym. Popękane czaszki... złamane kości... okaleczeni
krewni...
cudaczne zniekształcenia ważnych części mego ciała... - Narkotyk wywoływał
dziwne
zjawiska w jego pamięci, co niewątpliwie przyczyniało się do skuteczności
fast-penty w
przesłuchaniach. Jego niedawne sny powracały teraz o wiele bardziej wyra-
ziste, niż kiedy
próbował je sobie normalnie przypomnieć. Tak czy innaczej, w sumie był
zadowolony z tego,
że zazwyczaj je zapominał.
- Czy Vorpatril mówił coś o tym rano? - zapytał Galen.
- Nie. Nie rozmawiam za dużo.
- To kwestia charakteru - zauważył pomocnie Miles.
- Udaję, że mam łagodny atak jednej z tych depresji, o których jest mowa w
jego
psychokarcie. A kto tam u ciebie jest? - Klon wyciągnął szyję.
- Vorkosigan we własnej osobie. Nafaszerowaliśmy go fast-pentą.
- Aha, to dobrze. Całe przedpołudnie jego najemnicy, komunikując się przez
tajne
łącze, prosili mnie o rozkazy.
- Umówiliśmy się, że będziesz unikał najemników.
- Sam im to powiedz.
- Jak szybko możesz otrzymać rozkazy zwalniające cię z ambasady i wzywające
na
Barrayar?
- Nie dość szybko, żeby zupełnie uniknąć Dendarian. Poruszyłem ten temat w
rozmowie z ambasadorem, ale wygląda na to, że Vorkosigan jest odpowiedzialny
za
poszukiwania kapitana Galeniego. Wydawał się zdziwiony tym, że chcę opuścić
ambasadę,
więc na razie przestałem o tym wspominać. Czy kapitan zmienił już zdanie na
temat
współpracy z nami? Jeśli nie, to musicie stworzyć wzywające mnie do domu roz-
kazy i
wcisnąć je przez kuriera, czy jakoś tak.
Galen wyraźnie się zawahał.
- Zobaczę, co się da zrobić. Tymczasem działaj.
Czy Galen nie zdawał sobie sprawy, że wiemy, iż kurier jest spalony? - po-
myślał
Miles w przebłysku jasności umysłu. Zdołał utrzymać swój głos, wciąż
zdradzający jego
myśli, na poziomie cichego bełkotu.
- Dobra. A - obiecałeś mi, że będziesz go trzymał żywego, aby odpowiadał na
ewentualne moje pytania, zanim wylecę, no więc mam jedno: Kto to jest poruc-
znik Bonę i co
powinna zrobić z nadwyżką z „Triumpha”? Nie powiedziała, czego to była
nadwyżka.
Jeden ze strażników szturchnął Milesa.
- Odpowiedz na pytanie.
Miles walczył o jasność myśli i wypowiedzi.
- Jest księgową mojej floty. Przypuszczam, że powinna przerzucić ją na ra-
chunek
inwestycyjny i grać nią jak zwykle. To nadwyżka pieniędzy - poczuł się zo-
bowiązany
wyjaśnić, a potem zaśmiał się gorzko. - Obawiam się, że tylko chwilowa.
- Czy to wystarczy? - spytał Galen.
- Tak sądzę. Powiedziałem jej, że jest doświadczonym oficerem i żeby
postępowała
dyskretnie. Zdaje się, że była zadowolona, ale ciekawiło mnie, co tak na-
prawdę rozkazałem
jej zrobić. Dobrze, następne: Kto to jest Rosalie Crew i dlaczego pozwała do
sądu admirała
Naismitha, żądając pół miliona jednostek federalnych GSA?
- Kto? - Miles rozdziawił usta w nieskrywanym zdumieniu, kiedy strażnik
szturchnął
go ponownie. - Co? - Skołowany, nie był w stanie przeliczyć pól miliona fed-
eralnych
jednostek GSA na barrayarskie marki imperialne w swej zamroczonej narkotykiem
głowie z
dokładnością większą niż „strasznie, strasznie dużo”, przez chwilę zupełnie
nie potrafił
skojarzyć nazwiska, potem załapał. - Tak, na Boga, to ta biedna sprzedawczyni
ze sklepu z
winami. Wyratowałem ją z pożaru. Dlaczego mnie pozwała? Czemu nie Dania,
przecież to on
jej spalił sklep - no tak, on jest spłukany...
- Ale co mam z tym zrobić? - zapytał klon.
- Chciałeś być mną - odparł Miles gburowato - to sobie teraz sam radź.
Ale, chcąc nie chcąc, nie przestawał głośno myśleć.
- Ty też ją pozwij o odszkodowanie za uszkodzenia ciała. Wydaje mi się, że
nadwerężyłem sobie kręgosłup, kiedy ją podnosiłem. Wciąż mnie boli...
Galen przerwał ten potok słów.
- Nie zwracaj na to uwagi - powiedział. - Wylecisz stąd, zanim ta sprawa się
zdąży
rozwinąć.
- W porządku - odparł z powątpiewaniem Miles-klon.
- I wszystko ma spaść na głowy Dendarian? - spytał rozzłoszczony Miles. Za-
cisnął
powieki, rozpaczliwie próbując zebrać myśli w falującym pokoju. - Ależ oczy-
wiście, przecież
ciebie nic nie obchodzą Dendarianie, prawda? A powinni! Nadstawiali głowy za
ciebie...
mnie... źle robisz... zdradzisz ich... tak od niechcenia, nieświadomie, nawet
nie wiesz, kim oni
są...
- No właśnie - westchnął klon. - Skoro już mówimy o tym, kim oni są, jakie w
końcu
stosunki łączą go z tą komandor Quinn? Czy zgodziliście się co do tego, czy
ją pieprzy, czy
nie?
- Między nami nic nie było... - zanucił Miles i roześmiał się histerycznie.
Rzucił się do
komkonsoli - strażnicy próbowali go powstrzymać, ale bez skutku - i wspiąwszy
się na
biurko, ryknął do widu: - Trzymaj swoje zasrane ręce przy sobie! Ona jest
moja, słyszysz,
moja, moja, tylko moja! Quinn, Quinn, ma ukochana, Quinn, Quinn, królowo ma -
zaśpiewał
fałszując, odciągany przez strażników. Ich ciosy uciszyły go na dobre.
- Myślałem, że daliście mu fast-pentę - zwrócił się do Galena klon.
- Owszem.
- To mi nie wygląda na fast-pentę!
- Masz rację. Coś tu nie pasuje. Chociaż nie powinien być sztucznie uodpor-
niony...
Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy życiu
w
charakterze bazy danych, jeśli nie możemy zaufać jego informacjom.
- Rewelacyjnie. - Klon nachmurzył się. Obejrzał się przez ramię. - Muszę już
iść.
Zamelduję się znowu wieczorem. Jeśli jeszcze będę żywy. - Zniknął z widu,
młąc w ustach
przekleństwo.
Galen znów rozpoczął przepytywanie Milesa - o barrayarską Kwaterę Główną, o
cesarza Gregora i o to, co Miles zwykle robi, kiedy przebywa w stolicy Bar-
rayaru Vorbarr
Sułtanie. Potem nastąpiła cała seria pytań o najemników dendariańskich.
Miles, wijąc się,
odpowiadał, odpowiadał i odpowiadał, nie mógł powstrzymać się od trajkotania.
Ale w
pewnym momencie wpadł mu do głowy jakiś fragment wiersza i uczepiwszy się
tego,
wyrecytował cały sonet. Policzki wymierzane przez Galena nie były w stanie mu
przerwać;
łańcuch skojarzeń był zbyt silny, aby można go było rozerwać. Potem już
ciągle udawało mu
się wpadać w tego rodzaju dygresje. Rymowane utwory o wyraźnej rytmice
działały najlepiej
- liche poematy, sprośne pijackie pieśni Dendarian - wszystko, co tylko przy-
padkowe słowo
rzucone przez przesłuchujących mogło przywieść mu na myśl. Jego pamięć była
fenomenalna. Galen aż pociemniał na twarzy z irytacji.
- W takim tempie będziemy tu siedzieć aż do zimy - powiedział jeden ze
strażników,
rozeźlony.
Popękane usta Milesa rozchyliły się w uśmiechu szaleńca.
- „Dziś zimy naszej zmienia się niełaska - wykrzyczał. - Na złote lato przy
Yorka
słońcu...” *[* William Shakespeare „Król Ryszard III” (akt I, scena 1)]
Minęły już lata, odkąd nauczył się na pamięć tej starożytnej sztuki, ale pi-
sane
jambicznym pentametrem strofy unosiły go nieubłaganie. Poza może zbiciem go
do
nieprzytomności nie było nic, czym Galen mógłby go zatrzymać. Miles nie do-
tarł nawet do
końca pierwszego aktu, gdy dwaj strażnicy zaciągnęli go do rury windowej i na
dole wrzucili
z powrotem do celi.
Kiedy się tam znalazł, jego rozpalone neurony rzucały nim od ściany do ści-
any,
chodził i recytował, wskakiwał na ławy i zeskakiwał z nich w odpowiednich mo-
mentach;
kobiece partie wygłaszał cienkim falsetem. Dotarł aż do końcowego „Amen” i
padł na ziemię,
ciężko dysząc.
Kapitan Galeni, który przez ostatnią godzinę siedział skulony na brzegu swo-
jej ławy,
zatykając uszy palcami, podniósł ostrożnie głowę.
- Skończyłeś już? - zapytał łagodnie.
Miles przekręcił się na plecy i patrzył tępo w sufit.
- Niech żyje literatura... Niedobrze mi.
- Nie dziwię się. - Galeni sam wyglądał słabo i blado, wciąż trząsł się po
niedawnym
ogłuszeniu. - Co to było?
- Pytasz o sztukę czy narkotyk?
- Dziękuję, sztukę udało mi się rozpoznać. Co to za narkotyk?
- Fast-penta.
- Żartujesz chyba.
- Nie żartuję. Reaguję dziwnie na wiele leków. Istnieje cała klasa środków
uspokajających, których nie powinienem dotykać. Najwyraźniej ten był z nimi
spokrewniony.
- Co za szczęście!
Zaczynam mieć poważne wątpliwości, czy jest sens trzymać go dłużej przy ży-
ciu...
- Nie nazwałbym tak tego - powiedział Miles, jakby nieobecny. Wstał,
słaniając się na
nogach, i obijając się o ściany, poszedł do łazienki, zwymiotował i zemdlał.
Obudziło go kłujące w oczy światło, sączące się niezmiennie z lampy na sufi-
cie.
Podniósł rękę do oczu, próbując się przed nim uchronić. Ktoś - może Galeni? -
położył go z
powrotem na ławę. Kapitan, po przeciwnej stronie pokoju, dyszał ciężko przez
sen. Zimny już
posiłek leżał na talerzu na drugim końcu ławy Milesa. Musiał być środek nocy.
Przyjrzał się
jedzeniu, znów poczuł mdłości i zestawił talerz na podłogę, poza pole
widzenia. Czas wlókł
się niemiłosiernie, kiedy przewracał się z boku na bok. Na przemian siadał i
kładł się,
wszystko go bolało, czuł nudności - ucieczka, nawet ta w sen, była poza jego
zasięgiem.
Następnego ranka, po śniadaniu, przyszli i zabrali ze sobą nie Milesa, lecz
Galeniego.
Kapitan wyszedł z ponurym wyrazem niesmaku na twarzy. Z korytarza dobiegły
odgłosy
gwałtownej sprzeczki. Galeni chciał, żeby go ogłuszyli - drakońska, ale bez
wątpienia
skuteczna metoda uniknięcia przesłuchania. Nie udało mu się. Po wyjątkowo
długim czasie
porywacze przyprowadzili go z powrotem, chichoczącego bezmyślnie.
Mniej więcej przez godzinę leżał bez sił na swojej ławie, co chwilę się
zaśmiewając,
zanim w końcu zapadł w głęboki sen. Miles wspaniałomyślnie oparł się możli-
wości
wykorzystania wciąż działającego narkotyku do zadania kilku własnych pytań.
Niestety,
delikwenci poddawani działaniu fast-penty zwykli pamiętać swoje przeżycia.
Dla Milesa
stawało się coraz bardziej jasne, że jednym ze słów, na które Galeni był
szczególnie uczulony,
była zdrada.
Galeni w końcu odzyskał świadomość. Był otępiały i wyglądał słabo. Kac po
fast-
pencie to wyjątkowo nieprzyjemne przeżycie; pod tym względem reakcja Milesa
nie różniła
się od normalnej. Miles skrzywił twarz w wyrazie współczucia, kiedy Galeni
odbywał swoją
wędrówkę do łazienki.
Kapitan wrócił i opadł ciężko na ławę. Jego wzrok spoczął na wystygłym
obiedzie;
nieufnie poruszył palcem zawartość talerza.
- Masz na to ochotę? - spytał Milesa.
- Nie, dzięki.
- Mhm. - Galeni wsunął talerz pod ławę, aby usunąć go ze swojego poła
widzenia, i
oparł się o ścianę, zupełnie bez sił.
- Czego od ciebie chcieli? - Miles pokazał głową w kierunku drzwi.
- Tym razem głównie chodziło o moją przeszłość. - Galeni przyglądał się z
uwagą
swoim sztywnym od brudu skarpetkom; ale Milesowi nie wydawało się, żeby kapi-
tan
naprawdę widział to, na co patrzył. - Zdaje się, że ma dziwny problem ze
zrozumieniem, że
rzeczywiście wierzę w to, co mówię. Najwidoczniej przekonał samego siebie, że
wystarczy,
by się pojawił, by gwizdnął, a już będę biegł do jego nogi, tak jak robiłem,
gdy miałem
czternaście lat. Jak gdyby doświadczenia całego mojego dorosłego życia zu-
pełnie się nie
liczyły. Jak gdybym założył ten mundur dla żartu, z rozpaczy czy też zamętu w
głowie - tylko
nie na skutek świadomej, zgodnej z moimi zasadami decyzji.
Zbyteczne było pytanie, o kim mówił. Miles uśmiechnął się kwaśno.
- Serio? A nie z powodu błyszczących oficerek?
- Tak, zachwycił mnie tani blichtr neofaszyzmu - powiedział zobojętniałym
głosem
Galeni.
- Czy tak właśnie się wyraził? Tak czy innaczej, to feudalizm, a nie faszyzm,
poza,
być może, przypadkiem świętej pamięci cesarza Ezara Vorbarry, który ekspery-
mentował z
centralizacją. Na tani blichtr neofeudalizmu mogę się zgodzić.
- Dziękuję, znam dobrze zasady działania rządu barrayarskiego - odparł doktor
Galeni.
- Cóż... - wymamrotał Miles. - Wiesz przecież, że to wszystko powstało na
skutek
improwizacji.
- Wiem, wiem. Dobrze, że nie jesteś takim analfabetą historycznym, jak
większość
młodych oficerów w dzisiejszych czasach.
- A zatem... - ciągnął Miles - jeśli nie z powodu złotych galonów i błyszc-
zących
butów, to dlaczego jesteś z nami?
- No tak, oczywiście. - Galeni posłał długie spojrzenie w kierunku lampy. -
Czerpię
perwersyjną, sadystyczną przyjemność z bycia zbirem, łajdakiem i kanalią.
Upajam się
władzą.
- Halo! - Miles zamachał do niego ręką. - Mów do mnie, a nie do niego, co? On
już
miał okazję z tobą pogadać.
- Hmmm... - Galeni, wciąż ponury, skrzyżował ramiona. - W pewnym sensie tak
jest.
Upajam się władzą. Lub raczej upajałem.
- Nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, ale dowództwo barrayarskie zdaje so-
bie z
tego doskonale sprawę.
- Nie różnię się w tym zresztą od innych Barrayarczyków. Trzeba jednak
przyznać, że
ludzie spoza twojej planety notorycznie o tym zapominają. Jak też, według
nich, taka
społeczność ze sztywnym podziałem kastowym przetrwała bez wstrząsów ów pełen
napięć
wiek od końca Okresu Izolacji? W pewnym sensie armia cesarska spełniała po-
dobną rolę w
społeczeństwie, co kiedyś, tu na Ziemi, średniowieczny kościół, była swego
rodzaju zaworem
bezpieczeństwa. Poprzez nią każdy utalentowany człowiek mógł uwolnić się od
swojego
pochodzenia. Dwadzieścia łat w służbie cesarza i przed nazwisko można było
dodać
honorowy tytuł Vor. Nazwiska może się i nie zmieniły od czasów Dorki Vor-
barry, kiedy to
Vorowie stanowili zamkniętą kastę samowystarczalnych zbirów na koniach...
Miles uśmiechnął się na ten opis pokolenia jego pradziadka.
-...ale ludzie zmienili się nie do poznania. Mimo wszystko Vorowie zdołali
zachować,
choć nie zawsze było to łatwe, pewne najistotniejsze zasady dotyczące służby
i poświęcenia.
Wiarę, że istnieją ludzie, którzy nie szukają wyłącznie swojej korzyści, lecz
są w stanie dać z
siebie... - Urwał, odchrząknął i oblał się rumieńcem. - To moja praca doktor-
ska. „Barrayarska
Armia Cesarska - stulecie zmian”.
- Rozumiem.
- Chciałem służyć Komarrowi...
- Tak jak przedtem twój ojciec - dokończył za niego Miles. Galeni spojrzał
nań ostro,
podejrzewając go o sarkazm, ale dostrzegł w jego oczach, jak miał nadzieję
Miles, jedynie
gorzkie współczucie.
Kapitan rozłożył ręce na znak zgody i zrozumienia.
- I tak, i nie. Żaden z kadetów, którzy wstąpili do Akademii razem ze mną,
nie widział
prawdziwej wojny. Ja widziałem wojnę na ulicach...
- Podejrzewałem, że musiałeś być bliżej zaznajomiony z Powstaniem Komarrskim,
niż
wskazywałyby na to raporty CesBe-zu - zauważył Miles.
- Terminowałem u mojego ojca - potwierdził Galeni. - Nocne wypady, misje
sabotażowe - byłem mały jak na swój wiek. Są miejsca, gdzie niewinnie bawiące
się dziecko
może się wśliznąć, dorosły zaś jest bez szans. Już przed swymi czternastymi
urodzinami
pomagałem zabijać ludzi... Nie mam złudzeń co do chwalebnego udziału wojsk
cesarskich w
Powstaniu Komarrskim. Widziałem ludzi noszących ten mundur - przesunął dłonią
po swych
oblamowanych zielonych spodniach - którzy robili potworne rzeczy. Ze złości
lub ze strachu,
z rozgoryczenia lub z rozpaczy, a czasami tylko z czczej złośliwości. Ale nie
wydaje mi się,
żeby dla trupów, dla zwykłych ludzi powalonych w krzyżowym ogniu, było ważne,
czy
zostali spaleni miotaczami plazmy z rąk okrutnych najeźdźców, czy też rozer-
wały ich na
kawałki słuszne, patriotyczne implozje grawityczne. Wolność? Trudno udawać,
że Komarr
był demokratyczny przed najazdem z Barrayaru. Mój ojciec krzyczał, że Bar-
rayar zniszczył
Komarr, ale kiedy patrzyłem wokół, Komarr wciąż istniał.
- Nie da się opodatkować ruin - mruknął Miles.
- Zobaczyłem raz dziewczynkę... - Urwał, przygryzł wargę i ciągnął: - Na-
prawdę
ważne jest, żeby nie było wojny. Chcę... chciałem to osiągnąć. Kariera w wo-
jsku, godne
odejście do rezerwy, otrzymanie posady w ministerstwie... potem po szcze-
belkach cywilnej
kariery, potem...
- Wicekrólestwo Komarru? - podsunął Miles.
- Nadzieja na to byłaby już megalomanią - odparł Galeni. - Chociaż z
pewnością jakaś
funkcja przy tym urzędzie. - Jego wizja jakby się rozpłynęła, gdy rozejrzał
się po ich celi i
parsknął, przez chwilę wyśmiewając sam siebie. - Z kolei mój ojciec pragnie
zemsty. I nie
idzie mu tylko o to, że obce rządy na Komarze mogą dopuszczać się nadużyć.
Nie, dla niego
już samo istnienie obcego rządu jest nie do przyjęcia. Próby uczynienia go
naszym przez
integrację nie są kompromisem, lecz kolaboracją, kapitulacją. Rewolucjoniści
komarrscy
ginęli za moje grzechy. I tak dalej, i tak dalej...
- A zatem wciąż próbuje przekonać cię do przejścia na swoją stronę.
- Tak. Myślę, że będzie tak gadał aż do momentu naciśnięcia cyngla.
- Nie żebym namawiał cię do... - odchrząknął - porzucenia zasad czy czegoś w
tym
rodzaju, ale zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdybyś, dajmy na to, poprosił
o darowanie
życia - zauważył Miles obojętnym tonem. - Żeby móc kontynuować walkę, trzeba
najpierw
przeżyć.
Galeni potrząsnął głową.
- Właśnie dlatego nie mogę się poddać. To nie jest problem chęci, ja nie
mogę. On mi
nie zaufa. Jeżeli zmienię swoje stanowisko, on zrobi to samo i będzie
zmuszony przekonać
sam siebie, żeby mnie zabić, tak jak teraz próbuje to sam sobie
wyperswadować. Poświęcił
już przecież mojego brata. W pewnym sensie przyczynił się tym pośrednio do
śmierci mojej
matki - nie potrafiła przeżyć tej straty, jak również innych, na które ją
naraził w imię idei.
Podejrzewam - dodał, lekko zakłopotany - że to wszystko przypomina kompleks
Edypa. Ale
cóż, męczarnie trudnych decyzji zawsze przemawiały do jego romantycznej
duszy.
Miles pokręcił głową.
- Na pewno znasz go lepiej niż ja. A jednak... wiesz, ludzie bywają zauroc-
zeni
koniecznością podejmowania trudnych decyzji. I przestają szukać innych możli-
wości. Chęć
bycia głupim to bardzo potężna siła...
Galeni, zaskoczony, zaśmiał się krótko, a potem zamyślił.
-...ale zawsze istnieją inne możliwości. I na pewno ważniejsze jest, by być
wiernym
osobie, a nie zasadom.
Kapitan uniósł brwi.
- Nie powinno mnie to pewnie dziwić, wszak mówi to Barrayarczyk. Członek
społeczeństwa, w którym od wieków ważniejszy był hołd lenny od abstrakcyjnych
reguł
prawnych... czy przemawiają przez ciebie poglądy polityczne twojego ojca?
- Nie, to raczej teologia mojej matki. To dziwne, ale z dwóch całkowicie od-
miennych
punktów wyjścia dotarli do tego wspólnego dla nich obojga wniosku. Ona uważa,
że zasady
przychodzą i odchodzą, dusze ludzkie natomiast są nieśmiertelne, a lepiej
trzymać z
potężniejszymi. Moja matka posługuje się żelazną logiką. W końcu to Betanka.
Galeni, wspierając się rękami na kolanach, pochylił się z zainteresowaniem ku
Milesowi.
- Bardziej mnie dziwi to, że twoja matka miała w ogóle coś wspólnego z
wychowywaniem cię. Społeczeństwo barrayarskie skłania się do modelu, że tak
powiem,
agresywnego patriarchatu. A hrabina Vorkosigan miała opinię najbardziej
niewidocznej ze
wszystkich żon polityków.
- Tak, niewidoczna - zgodził się wesoło Miles - jak powietrze. Jeżeliby zni-
knęło,
nawet byś nie poczuł jego braku. Aż do następnego oddechu. - Zdusił w sobie
tęsknotę i
trudniejszy do opanowania strach. Jeżeli tym razem nie uda mi się wrócić...
Galeni uśmiechnął się uprzejmie, ale z niedowierzaniem.
- Trudno sobie wyobrazić, żeby wielki admirał był posłuszny swojej żonie.
Miles wzruszył ramionami.
- Jest posłuszny logice. A moja matka jest jedną z niewielu znanych mi osób,
które
niemal całkowicie wyzbyły się chęci bycia głupimi. - Miles pogrążył się w
swoich myślach. -
Twój ojciec to całkiem sprytny człowiek, nieprawdaż? W tym, co robi, rzecz
jasna. Uszedł
służbom bezpieczeństwa, potrafił opracować plan, który przynajmniej na razie
działa
świetnie, jest bez wątpienia wytrwały i doprowadza sprawy do końca...
- Tak, chyba masz rację - powiedział Galeni.
- Hmmm...
- O co ci chodzi?
- Cóż... coś w tym całym planie mnie niepokoi.
- Powiedziałbym, że takich rzeczy jest niemało.
- Nie to miałem na myśli. Niepokoi z punktu widzenia logiki. W tym całym pla-
nie jest
coś, co się nie trzyma kupy nawet z punktu widzenia twojego ojca. Naturalnie,
wszystko to
jest trochę loterią, trzeba podejmować ryzyko jak zawsze, kiedy próbujesz ur-
zeczywistnić
swoje zamierzenia... ale mnie nie chodzi o problemy praktyczne. To coś
głębszego, jakaś
sprzeczność u samych podstaw.
- Plan jest brawurowy. Ale jeśli mu się uda, zdobędzie wszystko. Jeżeli twój
klon
przejmie cesarstwo, on będzie kontrolował całą hierarchię barrayarską.
Zdobędzie władzę
absolutną.
- Gówno prawda - prychnął Miles.
Galeni, zdziwiony, uniósł brwi.
- To, że barrayarski system zabezpieczeń jest niepisany, nie oznacza, że go w
ogóle
nie ma. Powinieneś wiedzieć, że władza cesarza opiera się przede wszystkim na
tych, których
jest w stanie sobie zjednać - na wojskowych, na hrabiach, na ministrach, na
zwykłych
ludziach i tylko dzięki współpracy z ich strony władca może rządzić. Okropne
rzeczy
przytrafiają się cesarzom, którym nie udawało się dogodzić wszystkim tym gru-
pom.
Ćwiartowanie cesarza Szalonego Yuriego nie odbyło się wszak tak dawno temu.
Mój ojciec
był obecny przy tej jakże bestialskiej egzekucji jako dziecko. A mimo to
ludzie wciąż dziwią
się temu, że sam nigdy nie próbował sięgnąć po cesarstwo!
- A zatem wyobraź sobie tę moją kopię - ciągnął - która zgarnia tron po
krwawym
zamachu, po czym przekazuje władzę i przywileje w ręce Komarru, może nawet
przyznając
mu niepodległość. Jakie są tego skutki?
- Mów dalej - ponaglił Galeni, coraz bardziej zaciekawiony.
- Wojsko będzie urażone, bo przekreślam ich zwycięstwa uzyskane w pocie
czoła.
Hrabiowie będą urażeni, bo wywyższam się ponad nich. Ministrowie będą
urażeni, bo utrata
Komarru jako źródła podatków i węzła handlowego zmniejszy ich siłę. Ludzie, w
końcu, będą
urażeni ze wszystkich tych powodów i jeszcze dlatego, że dla nich jestem mu-
tantem,
nieczystym fizycznie w świetle tradycji barrayarskie j. Czy wiesz, że na
głębokiej prowincji
wciąż zdarzają się dzieciobójstwa z powodu wyraźnego kalectwa noworodków,
mimo iż
zostało to prawnie zabronione już czterdzieści lat temu? Jeżeli możesz wyo-
brazić sobie jakiś
okropniejszy los, niż bycie poćwiartowanym żywcem, to właśnie taki czeka mo-
jego biednego
klona. Nie wiem, czy sam potrafiłbym rządzić cesarstwem i przeżyć, nawet bez
tej sprawy z
Komarrem. A ten dzieciak ma przecież tylko... no, ile? Siedemnaście, osiem-
naście lat? -
Miles przycichł. - To głupi plan. Chyba że...
- Chyba że co?
- Chyba że plan jest inny.
- Hmmm...
- Poza tym - powiedział wolno Miles - dlaczego Ser Galen, który, jeżeli się
nie mylę,
bardziej nienawidzi mojego ojca, niż kocha... kogokolwiek, zadawałby sobie
tyle trudu, by
umieścić Vorkosigana na cesarskim tronie Barrayaru? To przedziwna zemsta. I w
jaki sposób,
jeżeli nawet udałoby mu się jakimś cudem uzyskać dla chłopca cesarską władzę,
ma zamiar
go później kontrolować?
- Uzależnienie farmakologiczne? - podsunął Galeni. - Szantażowanie
zdemaskowaniem go?
- Mhm... niewykluczone. - Miles ucichł, wydawało się, że zabrnęli w ślepą
uliczkę. Po
dłuższej chwili podjął: - Myślę, że prawdziwy plan jest o wiele prostszy i
sprytniejszy. On ma
zamiar rzucić klona w sam środek walki o władzę na Barrayarze tylko po to,
aby wywołać
chaos. Kto zwycięży w tej walce, nie ma dla niego żadnego znaczenia. Klon
jest zaledwie
pionkiem. Wybuch powstania na Komarze będzie zgrany w czasie z największymi
rozruchami na Barrayarze, im więcej krwi, tym lepiej. Musi mieć w zanadrzu
gotowego do
interwencji sprzymierzeńca z potencjałem militarnym wystarczającym do zab-
lokowania
tunelu czasoprzestrzennego łączącego Barrayar ze światem. Mój Boże, mam
nadzieję, że nie
podpisali paktu z cetagandańskim diabłem.
- Wymiana okupacji barrayarskiej na cetagandańską nie wydaje mi się żadnym
krokiem do przodu; nie, on nie jest aż tak szalony. Ale co stanie się z
twoim, raczej
kosztownym, klonem? - spytał Galeni głęboko zamyślony.
Miles uśmiechnął się krzywo.
- Ser Galen nie dba o to. Klon jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. -
Bezgłośnie
poruszył parę razy ustami. - Tylko że... wciąż słyszę głos mojej matki. To po
niej mam ten
czysty betański akcent, no wiesz, ten, którego używam jako admirał Naismith.
Niemal ją
słyszę.
- I co mówi? - Galeniemu z rozbawienia zadrgały brwi.
- Miles - mówi - co zrobiłeś swojemu małemu braciszkowi?!
- Twój klon nie jest przecież bratem! - wykrztusił Galeni.
- Wręcz przeciwnie, w myśl prawa betańskiego tak właśnie jest.
- To szaleństwo. - Galeni zamilkł na chwilę. - Twoja matka nie może wymagać,
żebyś
opiekował się tym stworzeniem.
- Może, i to jeszcze jak - Miles westchnął ponuro. Niewypowiedziany strach
chwycił
go nagle za serce. To skomplikowane, zbyt skomplikowane...
- I to jest ta kobieta, rządząca człowiekiem, który kieruje Cesarstwem Bar-
rayaru? Nie
wierzę. Hrabia Vorkosigan jest najbardziej pragmatycznym politykiem, jakiego
znam. Spójrz
na cały ten pomysł integracji Komarru.
- Właśnie - zgodził się z uśmiechem Miles. - Spójrz na to.
Galeni rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
- Ludzie przed zasadami, co? - powiedział w końcu powoli.
- Właśnie.
Galeni opadł ciężko na ławę. Po chwili kącik jego ust nieznacznie się uniósł.
- Mój ojciec - wymamrotał - zawsze był człowiekiem... zasad.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Z każdą upływającą minutą szansę na wybawienie stawały się coraz mniejsze. Po
jakimś czasie przyniesiono kolejny śniadaniopodobny posiłek, co oznaczało -
jeśli można by
ufać takiemu zegarowi - że był to już trzeci dzień od czasu uwięzienia
Milesa. Klon
najwyraźniej nie popełnił od razu żadnego poważnego błędu, który zdradziłby
go przed
Ivanem lub Elli. A jeśli udało mu się z tą dwójką, to uda mu się z każdym.
Milesa przeszedł
dreszcz.
Wziął głęboki oddech, zsunął się z ławki i zabrał do ćwiczeń gimnastycznych,
próbując oczyścić swój umysł i ciało z pozostałości narkotyku. Galeni,
którego ogarnęła tego
ranka nieprzyjemna kombinacja kaca narkotykowego, depresji i bezsilnej
wściekłości,
wyciągnął się na ławie i przyglądał w milczeniu.
Miles, zasapany, spocony i z zawrotami głowy, przemierzał celę, aby trochę
ochłonąć.
Pomieszczenie zaczynało śmierdzieć, co nie było zbyt przyjemne. Poszedł do
łazienki i nie
żywiąc wielkich nadziei, wypróbował sztuczkę z zapychaniem zlewu skarpetką.
Tak jak się
spodziewał, ten sam system czujników, który na ruch jego dłoni wypuszczał
wodę z kranu,
zatrzymywał strumień, gdy groziło przelanie. Ubikacja działała podobnie.
Zresztą nawet
gdyby jakimś cudem udało mu się skłonić porywaczy do otwarcia drzwi, to i
tak, jak
udowodnił Galeni, szansę w konfrontacji z ich ogłuszaczami były marne.
Nie. Jedynym punktem zaczepienia był strumień informacji, jaki wróg miał
nadzieję z
niego wycisnąć. Był to w końcu jedyny powód, dla którego jeszcze pozostawał
przy życiu.
Sabotaż informacyjny. Potencjalnie było to bardzo silne narzędzie. Jeśli klon
nie zamierzał
popełnić błędów samodzielnie, może trzeba mu w tym trochę pomóc. Ale jak
Miles mógłby
to zrobić nafaszerowany fast-pentą? Mógłby stanąć na środku celi i przekazy-
wać fałszywe
informacje lampie, a la kapitan Galeni, ale nie powinien oczekiwać, że ktoś
to weźmie na
serio.
Siedział na ławce, przyglądając się swoim zmarzniętym palcom u nóg - zdjął
przemoczone skarpetki i rozłożył je, żeby wyschły - kiedy szczęknął zamek w
drzwiach.
Dwóch strażników z ogłuszaczami. Jeden z nich zwrócił się w kierunku kapi-
tana, który
zaśmiał się szyderczo, nie ruszając się z miejsca. Strażnik nacisnął spust
bez najmniejszego
wahania - nie potrzebowali dziś przytomnego Galeniego. Drugi skinął na
Milesa. Skoro
kapitan Galeni został natychmiast ogłuszony, jakiekolwiek samodzielne
działania w stosunku
do strażników nie miały większego sensu; westchnął i posłusznie wyszedł na
korytarz.
Oczy aż mu się rozszerzyły ze zdziwienia. Na zewnątrz stał klon i pożerał go
wzrokiem.
Alter-Miles był ubrany w dendariański mundur admirała. Wszystko leżało na nim
znakomicie, nawet oficerki.
Klon, dość spięty, kazał zaprowadzić Milesa do gabinetu. Tym razem został
mocno
przywiązany do krzesła na środku pokoju. Co ciekawe, nie było tam Galena.
- Poczekajcie za drzwiami - powiedział strażnikom klon. Spojrzeli po sobie,
wzruszyli
ramionami i posłusznie wyszli, zabierając dla wygody parę miękkich krzeseł.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, zapadła głęboka cisza. Duplikat obszedł
Milesa w
bezpiecznej odległości, jak gdyby ten był gotowym do ataku wężem. Zatrzymał
się półtora
metra przed nim i przysiadł na krawędzi biurka komkonsoli, machając jedną
nogą. Miles
rozpoznał swoją pozę. Już nigdy nie będzie mógł przyjąć takiej postawy bez
bolesnej
świadomości samego siebie... to była mała część jego samego, jaką ukradł mu
klon. Jedna z
wielu drobnych części. Poczuł się nagle przenicowany, rozpruty, postrzępiony.
I przerażony.
- W jaki sposób, hm... - zaczął Miles i urwał na chwilę, gdyż zaschło mu w
gardle,
odkaszlnął - udało ci się uciec z ambasady?
- Rano zajmowałem się obowiązkami admirała Naismitha - odparł klon. Jest
zadowolony z siebie, spostrzegł Miles. - Twoja ochrona myśli, że przekazała
mnie z
powrotem służbom barrayarskiej ambasady. Barrayarczycy pomyślą, że mój ko-
marrski
strażnik jest Dendarianinem. A ja zyskam w ten sposób trochę czasu, z którego
nie będę się
musiał rozliczać. Ładne, co?
- Ryzykowne - zauważył Miles. - Co takiego masz nadzieję uzyskać w ten
sposób?
Fast-penta niespecjalnie na mnie działa, jak wiesz. - W rzeczy samej, Miles
nie mógł nigdzie
dostrzec hi-porozpylacza. Nieobecny jak Ser Galen. Ciekawe.
- Nieważne. - Klon machnął ręką, ostrym, zdecydowanym gestem; kolejny wyrwany
Milesowi fragment jego osoby, brzdęk. - Nie obchodzi mnie, czy mówisz prawdę,
czy
kłamiesz. Po prostu chcę usłyszeć, jak mówisz. Zobaczyć cię, chociaż raz. Ty,
ty, ty... - Głos
klona zniżył się aż do szeptu, brzdęk. - Jak ja cię nienawidzę.
Miles ponownie odkaszlnął.
- Chciałbym zauważyć, że w zasadzie spotkaliśmy się po raz pierwszy trzy dni
temu.
Cokolwiek ci uczyniono, nie ja byłem temu winny.
- Ty - powiedział klon - mnie załatwiłeś samym swoim istnieniem. Już sam
fakt, że
oddychasz, sprawia mi ból. - Położył dłoń na piersiach. - Temu jednakże
wkrótce zaradzimy.
Galen jednak obiecał mi najpierw rozmowę. - Odepchnął się od biurka i zaczął
przemierzać
pokój; Miles poczuł, jak drętwieją mu stopy. - Obiecał mi.
- A propos, gdzież jest dzisiaj Ser Galen? - spytał ostrożnie Miles.
- Wyszedł. - Klon obdarzył go kwaśnym uśmiechem. - Na chwileczkę.
Miles uniósł brwi.
- Ta rozmowa odbywa się bez jego wiedzy?
- Obiecał mi. Ale potem wycofał się z tego. Nie powiedział dlaczego.
- Aha... hmmm. Wczoraj?
- Tak. - Klon przerwał swój spacer i spojrzał na Milesa spod przymrużonych
powiek. -
Dlaczego tak zrobił?
- Może to przez coś, co powiedziałem. Głośno myśląc - dodał Miles. - Obawiam
się,
że odgadłem trochę zbyt wiele z jego planu. Coś, czego nawet ty nie powinie-
neś wiedzieć.
Bał się, że wyjawię to pod działaniem fast-penty. Co zresztą mi odpowiada; im
mniej
będziesz w stanie ze mnie wycisnąć, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że
popełnisz
jakiś błąd. - Miles urwał, prawie wstrzymując oddech, żeby zobaczyć, jak
zadziała ta
przynęta. Podniecający dreszcz świadomości walki przebiegł po jego ciele.
- Dam się złapać na twój haczyk - przystał klon. Jego oczy pobłyskiwały
ironicznie. -
Zdradź mi, do czego doszedłeś.
Kiedy miałem siedemnaście lat, tak jak teraz klon, to właśnie... tworzyłem
dendariańskich najemników, przypomniał sobie Miles. Może lepiej nie oceniać
go zbyt nisko.
Co to za uczucie być klonem? Jak głęboko pod skórą kończą się podobieństwa?
- Jesteś ofiarą - powiedział prosto z mostu. - Galen nie spodziewa się by-
najmniej, że
przeżyjesz na barrayarskim tronie.
- Uważasz, że się tego nie domyśliłem? - zadrwił klon. - Wiem, że nie wierzy,
że mi
się to uda. Nikt nie wierzy, że mi się uda...
Miles z trudem złapał oddech. Brzdęk, tym razem bardzo głęboko.
- Ale ja im pokażę. Ser Galen - oczy klona rozbłysły - bardzo się zdziwi,
kiedy
zobaczy, co się stanie, gdy dojdę do władzy.
- Ty również - zawyrokował ponuro Miles.
- Myślisz, że jestem głupi? - spytał klon.
Miles pokręcił głową.
- Obawiam się, że doskonale wiem, do jakiego stopnia jesteś głupi.
Klon uśmiechnął się sztucznie.
- Galen i jego kumple przez miesiąc opieprzali się w Londynie, polując na
ciebie, żeby
zaaranżować zamianę. To ja im podsunąłem myśl, żebyś sam dał się porwać. Uc-
zyłem się
ciebie dłużej niż którykolwiek z nich, dokładniej niż wszyscy razem wzięci.
Wiedziałem, że
się nie oprzesz takiej pokusie. Potrafię cię przechytrzyć.
Niestety, była to prawda, a przynajmniej tego dowodził ów przykład. Miles
zwalczył
w sobie nagły przypływ rozpaczy. Dzieciak był dobry, za dobry - wszystko w
nim było
doskonałe, łącznie z promieniującym z każdego mięśnia piekielnym napięciem.
Brzdęk. Czy
może to akurat było miejscowej produkcji? Czy różne naciski mogą wywołać po-
dobne
skrzywienia? Cóż kryje się za tymi oczami...?
Wzrok Milesa spoczął na dendariańskim mundurze. Jego własne insygnia
pobłyskiwały wrogo, gdy klon przechadzał się dalej.
- Ale czy potrafisz przechytrzyć admirała Naismitha?
Klon uśmiechnął się z dumą.
- Dziś rano doprowadziłem do zwolnienia twoich żołnierzy z aresztu. Czego
najwidoczniej sam nie umiałeś zrobić.
- Danio? - wykrztusił Miles pod wrażeniem. Nie, nie, powiedz, że to nie-
prawda...
- Jest z powrotem na służbie - odparł zjadliwie klon. Miles zdusił w sobie
jęk.
Klon zamilkł, spojrzał badawczo na Milesa, stracił trochę pewności siebie.
- A skoro już mówimy o admirale Naismisie, to czy śpisz z tą kobietą?
Jakie doświadczenia miał za sobą ten chłopak? - zastanowił się ponownie
Miles.
Zawsze w ukryciu, pod obserwacją, z nie odstępującymi go na krok opiekunami u
boku, z
możliwością kontaktu jedynie z kilkoma wybranymi osobami - prawie jak w
klasztorze. Czy
Komarrczycy pomyśleli, aby włączyć to do jego przygotowania, czy też był
siedemnastoletnim prawiczkiem? W takim razie musi mieć obsesję na punkcie
seksu...
- Quinn - zaczął Miles - jest sześć lat starsza ode mnie. Niezwykle doświ-
adczona.
Oraz wymagająca. Nawykła do dużego wyrafinowania u wybranego przez siebie
partnera.
Czy jesteś wtajemniczony w różnorodne techniki kultów miłosnych Deeva Tau
praktykowanych na Stacji Kline? - Dobre pytanie, ocenił Miles, wszak sam to
przed chwilą
wymyśliłem. - Czy jesteś zaznajomiony z Siedmioma Tajnymi Ścieżkami Kobiecej
Rozkoszy? Chociaż po czterech czy pięciu orgazmach zwykle daje spokój...
Klon obszedł Milesa, najwyraźniej zaniepokojony.
- Kłamiesz. Myślę, że kłamiesz.
- Może i tak. - Miles wyszczerzył zęby w uśmiechu, życząc sobie, żeby skle-
cone
naprędce bujdy były prawdą. - Pomyśl, na co byś się naraził, próbując to
sprawdzić.
Klon przeszył go spojrzeniem. Miles odwzajemnił mu tym samym.
- Czy twoje kości pękają podobnie jak moje? - zapytał nagle Miles. Potworna
myśl.
Wyobraźmy sobie, że za każdy uraz, którego kiedykolwiek doświadczył Miles,
klonowi
łamano kości, żeby pasowały. Że za każde, przez głupotę Milesa źle skalkulow-
ane ryzyko,
klon musiał słono zapłacić - w istocie, wystarczający powód do nienawiści...
- Nie.
Miles odetchnął ze źle ukrywaną ulgą. Zatem ich wyniki analiz skanerami
medycznymi nie będą się idealnie pokrywały.
- A więc to plan krótkoterminowy, co?
- Mam osiągnąć szczyt w ciągu sześciu miesięcy.
- Tak też zrozumiałem. A czyja flota kosmiczna, podczas powstałego na Bar-
rayarze
chaosu, zakorkuje wyjście czasoprzestrzenne cesarstwa, gdy Komarr znów pow-
stanie? -
Miles starał się nadać swojemu głosowi obojętny ton, aby udać brak zainter-
esowania tym
kluczowym aspektem planu.
- Mieliśmy zamiar wezwać Cetagandan. Ale zerwaliśmy z nimi.
Jego najgorsze obawy...
- Zerwaliście? To wspaniale, ale czemu w tym wyjątkowo pomylonym planie
opamiętaliście się akurat w tej kwestii?
- Znaleźliśmy coś lepszego, bardziej poręcznego. - Klon uśmiechnął się
dziwnie pod
nosem. - Niezależne siły zbrojne, z dużym doświadczeniem w kosmicznych blo-
kadach, bez
niewygodnych powiązań z innymi sąsiadami planetarnymi, którzy mogliby mieć
niebezpieczne zapędy do wtrącania się. Siły całkowicie mi oddane, słuchające
najwyraźniej
każdego mojego kaprysu. Najemnicy dendariańscy.
Miles spróbował rzucić się klonowi do gardła. Ten zrobił krok do tyłu. Miles,
wciąż
mocno przywiązany do krzesła, przewrócił się wraz z nim do przodu, boleśnie
uderzając
twarzą o podłogę.
- Nie, nie, nie! - krzyczał, wierzgając i starając się wyrwać. - Ty debilu!
To będzie
rzeź!
Dwóch komarrskich strażników wpadło przez drzwi.
- Co jest, co się stało?
- Nic. - Klon, blady na twarzy, wygramolił się zza komkonsoli, za którą się
schował. -
Przewrócił się. Podnieście go.
- Przewrócił się albo został pchnięty - wymamrotał jeden z Komarrczyków,
kiedy
podnosili Milesa wraz z krzesłem. Strażnik przyjrzał się ciekawie jego
twarzy. Miles poczuł,
jak ciepła, wilgotna ciecz gwałtownie ochładzając się, skapuje mu z górnej
wargi na
trzydniową szczecinę. Rozbity nos? Spróbował spojrzeć nań, zezując, i poli-
zać. Spokojnie.
Tylko spokojnie. Klonowi nigdy nie uda się zrobić tego z Dendarianami. Niem-
niej jednak
jego przyszłe niepowodzenia będą kiepską pociechą dla martwego Milesa.
- Czy... hmmm... potrzebuje pan pomocy w tej sprawie? - starszy z dwóch
Komarrczyków spytał klona. - Tortury to też swoisty rodzaj sztuki. Jak zadać
maksimum bólu
przy minimalnych uszkodzeniach ciała. Miałem wujka, który zwykł opowiadać, co
praktykowały zbiry z barrayarskiego CesBezu... Jeżeli nie dawało się użyć
fast-penty.
- On nie potrzebuje pomocy - rzucił Miles’w tej samej chwili, w której klon
zaczął
mówić - Nie potrzebuję pomocy... - Obydwaj urwali i spojrzeli po sobie. Miles
poczuł, jak
wraca mu opanowanie, klon natomiast był najwyraźniej zbity z tropu.
Gdyby nie ta przeklęta, rzucająca się w oczy broda, byłby to świetny moment,
żeby
zacząć krzyczeć, że Vorkosigan związał go i zamienił ich ubrania, i że to on
jest klonem, czy
nie dostrzegają różnicy, i niech go w końcu rozwiążą, kretyni! Niestety, tym
razem nic z tego.
Klon wyprostował się, próbując odzyskać trochę dostojeństwa.
- Zostawcie nas, proszę. Kiedy będę was potrzebował, zawołam.
- Albo ja to zrobię - zauważył pogodnie Miles. Klon zmierzył go pełnym
wściekłości
spojrzeniem. Komarrczycy wyszli, oglądając się za siebie, najwyraźniej lekko
zdezorientowani.
- To głupi pomysł - zaczął Miles, kiedy tylko znaleźli się sami. - Musisz
zrozumieć, że
choć Dendarianie to - ogólnie biorąc - elita, to jednak w skali planetarnej
dysponują raczej
znikomą siłą. Znikomą, rozumiesz, znikomą! Taka grupa jest dobra do tajnych
akcji, nagłych
uderzeń czy misji szpiegowskich. Ale nie do otwartej rąbaniny z przeciwnikiem
mającym
zaplecze w postaci wysoko rozwiniętej planety. Nie znasz się na ekonomii wo-
jny! Na Boga,
naprawdę nie potrafisz spojrzeć dalej do przodu niż te sześć miesięcy. Nie
żebyś był do tego
zmuszony - w końcu, jak myślę, będziesz martwy jeszcze przed końcem roku...
Klon uśmiechnął się zjadliwie..
- Dendarianie, tak jak i ja, są przeznaczeni na ofiarę. W końcu martwi najem-
nicy nie
żądają żołdu. - Przerwał i spojrzał z ciekawością na Milesa. - A ty jak
daleko sięgasz w
przyszłość?
- W tej chwili około dwudziestu lat - przyznał nieco posępny Miles. I co z
tego miał?
Weźmy na przykład kapitana Galeniego. Oczyma wyobraźni Miles widział go już
jako
najlepszego wicekróla, jakiego Komarr mógłby dostać - jego śmierć byłaby
stratą nie tyle
drugorzędnego cesarskiego oficera o podejrzanym pochodzeniu, ile pierwszego
ogniwa w
łańcuchu tysięcy ludzkich istnień walczących o lepszą, mniej naznaczoną cier-
pieniem
przyszłość. Przyszłość, w której porucznika Milesa Vorkosigana zastąpiłby
hrabia Miles
Vorkosigan, a ten bez wątpienia będzie potrzebował zdrowych na umyśle wysoko
postawionych przyjaciół. Jeżeliby tylko udało się przeprowadzić Galeniego
przez to piekło
bezpiecznie i o zdrowych zmysłach... - Przyznaję - dodał Miles - że kiedy
miałem tyle lat co
ty, żyłem najbliższym kwadransem.
Klon prychnął.
- To było wieki temu, co?
- Tak mi się teraz wydaje. Zawsze miałem poczucie, że moje życie musi być
szybkie,
jeśli chcę w nim pomieścić wszystko.
- Byłeś całkiem przewidujący. Zobaczymy, jak wiele zdołasz pomieścić w
najbliższych dwudziestu czterech godzinach. Ponieważ wtedy, wedle rozkazu,
odlatuję. I tym
samym ty stajesz się... zbędny.
Tak szybko... Nie ma czasu na eksperymenty. Nie ma czasu na nic, poza
podjęciem od
razu właściwej decyzji.
Miles przełknął ślinę.
- Musieliście zaplanować również i śmierć premiera, inaczej nie nastąpi bow-
iem
destabilizacja rządu na Barrayarze, nawet jeśli cesarz Gregor zostanie zamor-
dowany. Powiedz
mi zatem - rzekł ostrożnie - jaki los ty i Galeni przewidzieliście dla
naszego ojca?
Klon odrzucił głowę do tyłu.
- O nie, nie pozwalaj sobie. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie
jest moim
ojcem.
- A co z twoją matką?
- Nie mam matki. Wyszedłem z replikatora.
- Tak jak i ja - zauważył Miles. - Dopóki lekarze nie padli z wycieńczenia.
Ale dla niej
nie miało to najmniejszego znaczenia. Jako Betanka jest wolna od wszelkiego
rodzaju
uprzedzeń dotyczących inżynierii porodowej. Nie ma dla niej znaczenia, w jaki
sposób
dostałeś się na świat, ważne jest tylko to, co robisz, kiedy już przybyłeś.
Obawiam się, że
posiadanie matki to los, jakiego nie możesz uniknąć od chwili, kiedy odkryje
ona twoje
istnienie.
Klon machnięciem ręki odpędził od siebie ducha hrabiny Vorkosigan.
- To czynnik o zerowej ważności. Jest nikim w polityce barrayarskiej.
- Czyżby? - wymamrotał Miles, powstrzymał jednak swój język. Nie miał czasu.
- I
mimo wszystko chcesz ciągnąć to dalej, choć wiesz, że Ser Galen ma zamiar cię
zdradzić i
posłać na śmierć?
- Kiedy będę cesarzem Barrayaru, wtedy zajmę się Ser Galenem.
- Jeżeli tak czy inaczej masz zamiar go zdradzić, czemu nie uczynisz tego
teraz?
Klon uniósł głowę, jego oczy się zwęziły.
- Hę?
- Masz jeszcze jedną możliwość. - Miles starał się, by jego głos brzmiał
spokojnie i
przekonująco. - Wypuść mnie teraz. I chodź ze mną. Z powrotem na Barrayar.
Jesteś moim
bratem - czy tego chcesz, czy nie; to fakt biologiczny i koniec, kropka. Nikt
nie wybiera sobie
krewnych, nawet klon. Pomyśl, czy gdybyś miał wybór, wziąłbyś sobie Ivana
Vorpatrila za
kuzyna? - Klon cicho chrząknął, nie przerywał jednak Milesowi. Wyglądał na
coraz bardziej
zaciekawionego. - Ale on nim jest. Jest w tym samym stopniu twoim kuzynem co
moim. Czy
zdajesz sobie sprawę z tego, że masz imię? - zapytał nagle Miles. - To
kolejna rzecz, jakiej
nie wybierasz sobie na Barrayarze. - Drugi syn, czyli ty, mój o sześć lat
spóźniony bliźniaku,
otrzymuje drugie imiona swoich dziadków ze strony ojca i matki, tak samo jak
pierworodny
jest skazany na ich pierwsze imiona. A zatem nazywasz się Mark Piotr. Przykro
mi z powodu
tego Piotra. Twój dziadek nienawidził tego imienia. Jesteś zatem lordem Mark-
iem Piotrem
Vorkosiganem. - Mówił wciąż szybciej i szybciej, pobudzany śledzącymi go z
uwagą oczami
klona.
- Kim chciałeś być? Jakie były twoje marzenia? Możesz otrzymać takie
wykształcenie, jakiego tylko pragniesz, matka już o to zadba. Betańczycy
przykładają wielką
wagę do wykształcenia. Marzyłeś, żeby się wyrwać? To może chciałbyś zostać
licencjonowanym pilotem gwiezdnym Markiem Vorkosiganem? Handel? Rolnictwo?
Mamy
rodzinny interes, produkujemy wina, poczynając od własnych winnic, a kończąc
na
dystrybucji. Możesz też mieszkać z babcią Naismith na Kolonii Beta i uczyć
się tam w
najlepszych instytutach badawczych. Masz tam też wujka i ciotkę, wiesz?
Rodzeństwo
cioteczne i jednego dalszego kuzyna... Jeżeli nieoświecony Barrayar nie in-
teresuje cię, to
istnieją jeszcze setki możliwości na Kolonii Beta, dla której Barrayar razem
ze wszystkimi
swoimi problemami to tylko mgiełka na horyzoncie. Twoje pochodzenie nie
będzie tam
niczym wyjątkowym. Możesz mieć takie życie, jakiego zapragniesz. Galaktyka
leży u twoich
stóp. Wolność wyboru - poproś tylko, a będzie ci dane. - Musiał przerwać,
żeby zaczerpnąć
tchu.
Twarz klona była biała.
- Kłamiesz - wysyczał. - Barrayarskie służby bezpieczeństwa nigdy nie dadzą
mi żyć.
Cóż, nie był to lęk bezpodstawny.
- A wyobraź sobie na chwilkę, że to może się urzeczywistnić, że to jest
prawda. To
wszystko może być twoje. Słowo Vorkosigana. Obiecuję ci moją ochronę, jako
lorda
Vorkosigana, przed wszystkimi, łącznie z CesBezem. - Miles przełknął nerwowo
ślinę, kiedy
wypowiadał te słowa. - Galen ofiarowuje ci śmierć na srebrnym talerzu. Ja
mogę ci dać życie.
Ja daję ci to hurtem, na miłość boską.
Czy to miał być sabotaż informacyjny? Chciał przecież doprowadzić do tego, by
klon
popełnił błąd...co zrobiłeś ze swoim małym braciszkiem?
Klon pokręcił głową i zaśmiał się dziko, spazmatycznie.
- Mój Boże, spójrz sam na siebie! Przywiązany do krzesła więzień, którego
ledwie
godziny dzielą od śmierci... - Pochylił głowę w głębokim, szyderczym ukłonie.
- Och, jaśnie
panie, jestem pod wrażeniem pańskiej szczodrobliwości. Ale mam niejasne
przeczucie, że jak
na razie ochrona, jaką mi ofiarowujesz, nie jest warta funta kłaków. -
Podszedł do Milesa; stał
teraz blisko, bliżej niż kiedykolwiek. - Ty cholerny megalomanie! Nie po-
trafisz nawet
ochronić samego siebie... - Pod wpływem nagłego impulsu uderzył Milesa w pos-
iniaczoną
twarz. -...co, może potrafisz? - Zrobił krok do tyłu, zaskoczony wynikiem
swojego
eksperymentu i nieświadomie uniósł do ust piekącą go teraz dłoń. Krwawiące
wargi Milesa
wykrzywiły się w uśmiechu, widząc to klon pośpiesznie opuścił rękę.
Ach tak. On nigdy przedtem tak naprawdę nie uderzył człowieka. Ani nie zabił,
jak
sądzę. Och, moja ty mała dziewico, czyżby czekała cię krwawa utrata cnoty?
- Potrafisz? - powtórzył klon.
Ha! Bierze prawdę za kłamstwa, podczas gdy ja chcę, by brał kłamstwa za
prawdę -
czyli jednak wyszedł mi jakiś sabotaż informacyjny. Dlaczego muszę mówić mu
prawdę?
Bo jest moim bratem i zawiedliśmy go. Nie udało nam się odkryć go wcześniej,
nie
udało nam siego uratować...
- Czy kiedykolwiek marzyłeś o tym, że ktoś cię uratuje? - zapytał nagle
Miles. - Kiedy
już dowiedziałeś się, kim jesteś, albo nawet wcześniej? A w ogóle jakie było
twoje
dzieciństwo? Mówi się, że sieroty marzą o wspaniałych rodzicach przyby-
wających na ratunek
- w twoim przypadku mogło się rzeczywiście tak stać.
Klon parsknął pogardliwie.
- Chyba żartujesz. Od samego początku znałem prawdę, wiedziałem, kim jestem.
Wiesz, klony z Obszaru Jacksona daje się do wychowania opłacanym przybranym
rodzicom i
ci opiekują się nimi aż do osiągnięcia przez nie dojrzałości. Klony do-
rastające w laboratoriach
mają bowiem często problemy zdrowotne, są bardziej podatne na różnorodne in-
fekcje, mają
mniej wydolny układ krwionośny. A przecież ludzie, którzy płacą za trans-
plantację swojego
mózgu, mają prawo oczekiwać, że obudzą się w zdrowym ciele.
- Miałem kiedyś przybranego brata, trochę starszego ode mnie... - Klon przer-
wał,
wziął głęboki oddech i ciągnął: - Wychowywaliśmy się wspólnie. Ale nie uc-
zyliśmy się
razem. Próbowałem go trochę nauczyć czytać... Niedługo przed tym, jak przy-
jechali po mnie
Komarrczycy, ludzie z laboratorium zabrali go. Zupełnie przypadkowo zobac-
zyłem go znowu
jakiś czas potem. Wysłano mnie z poleceniem, bym odebrał jakąś paczkę w kos-
moporcie,
choć właściwie nie pozwalano mi wychodzić na miasto. Zobaczyłem go w holu
głównym,
kiedy wchodził do poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy. Podbiegłem do
niego. Tylko że
to już nie był on. To był jakiś potworny bogaty staruch siedzący w jego
głowie. Jego
ochroniarz odepchnął mnie na bok... - Klon obrócił się i warknął: - Tak, ja
znałem prawdę.
Ale chociaż raz, ten jeden raz, klon z Obszaru Jacksona zmieni tę kolej
rzeczy. Nie pozwolę,
żebyś pożarł moje życie, nie, to ja wezmę twoje.
- A gdzie wtedy będzie twoje życie? - zapytał rozpaczliwie Miles. - Jeżeli
będziesz
imitacją Milesa, to co stanie się z Markiem? Czy jesteś pewien, że tylko ja
sam będę leżał w
grobie?
Klon wzdrygnął się.
- Kiedy będę cesarzem Barrayaru - wycedził przez zęby - nikt nie zdoła mnie
dopaść.
Władza oznacza bezpieczeństwo.
- Powiem ci coś - rzekł Miles. - Bezpieczeństwo jako takie nie istnieje. Są
tylko różne
stopnie ryzyka. I przegranej. - Czy pozwoli, by zdradziła go w końcu jego sa-
motność
jedynaka? Czy jest tam ktoś za tymi znanymi aż do bólu szarymi oczami, które
wpatrywały
się weń tak uporczywie? Na jaki haczyk będzie można go złapać? Bez wątpienia
rozpoczynać
klon potrafił, brakowało mu jednak doświadczenia w końcówkach... - Dobrze
wiem - ciągnął
Miles spokojnym głosem; klon podszedł bliżej i nachylił się ku niemu - dlac-
zego moi rodzice
nie zdecydowali się nigdy na drugie dziecko. Nie chodzi tu tylko o usz-
kodzenia tkanki
wywołane soltoxinem. Nowoczesne technologie znane fachowcom z Kolonii Beta
pozwoliłyby im mimo to na jeszcze jedno dziecko. Mój ojciec zawsze twierdził,
że nie zrobili
tego, gdyż nie śmiał opuścić Barrayaru, ale przecież moja matka mogła wziąć
jego próbkę
genetyczną i udać się na miejsce sama.
- Nie - mówił dalej. - Chodziło o mnie. O te zniekształcenia. Jeżeli
urodziłby się
normalny, zdrowy syn, to pojawiłby się ogromny nacisk społeczny na to, żeby
mnie
wydziedziczyć i żeby on zajął moje miejsce. Myślisz pewnie, że wyolbrzymiam
wstręt, jaki
Barrayarczycy mają do mutantów? Mój własny dziadek chciał rozwiązać ten prob-
lem poprzez
uduszenie mnie w kołysce, kiedy byłem niemowlakiem, po tym, jak nie udało mu
się
przekonać moich rodziców do aborcji. Sierżant Bothari - miałem bowiem
ochroniarza już od
urodzenia - który miał ze dwa metry wzrostu, nie śmiał użyć broni przeciwko
Wielkiemu
Generałowi. Podniósł go po prostu i trzymał w powietrzu - prosząc o wybac-
zenie - na
balkonie trzeciego piętra, dopóki generał Piotr równie uprzejmie nie popro-
sił, by go postawił
na ziemię. Potem się już więcej nie kłócili. Opowiedział mi to wszystko dzia-
dek dużo, dużo
później - sierżant Bothari nie mówił zbyt wiele.
- Później dziadek nauczył mnie jeździć konno. Dał mi ten sztylet, który no-
sisz w
kurtce. Zapisał mi połowę swoich ziem, z których większość wciąż świeci w
ciemnościach po
cetagandańskim ataku nuklearnym. Był przy mnie, gdy musiałem stawić czoło
setkom
wstrętnych, typowo barrayarskich zachowań wynikających z uprzedzeń i ani-
mozji. Nie
pozwolił mi uciekać przed tym wszystkim, musiałem nauczyć się radzić sobie
lub umrzeć.
Poważnie rozważałem tę drugą możliwość.
- Z kolei moi rodzice - ciągnął Miles - byli dla mnie tak dobrzy i tak
troskliwi; to, że
niczego ode mnie nie żądali, działało na mnie sto razy bardziej niż krzyk.
Byli
nadopiekuńczy, nawet wtedy kiedy pozwalali mi na uprawianie wszystkich
sportów, jakie
tylko chciałem, na rozpoczęcie kariery wojskowej. Pozwolili mi prześcignąć
moje
rodzeństwo, zanim w ogóle zdąży się urodzić. Żebym nie myślał, choćby przez
chwilkę, że
nie jestem wystarczająco dobry, by ich zadowolić... - Miles przerwał nagle,
wyczerpany, po
czym dodał: - Może i jesteś szczęściarzem, że nie masz rodziny. Doprowadzają
tylko
człowieka do szaleństwa.
Jak mogę uratować tego brata, o którego istnieniu nigdy nie wiedziałem? Nie
wspominając już o przeżyciu, ucieczce, udaremnieniu komarrskiego spisku, ura-
towaniu
kapitana Galeniego z rąk jego ojca, ocaleniu cesarza i mojego ojca z rąk mor-
derców i
niepozwoleniu, by przepuszczono Dendarian przez maszynkę do mięsa...?
Nie. Najpierw muszę uratować mojego brata; jeżeli to się uda, uda się też
wszystko
inne. Na pewno. Trzeba dzialać tu i teraz, trzeba walczyć, dopóki jeszcze
broń nie została
wyjęta z kabury. Zerwiesz pierwsze ogniwo i cały łańcuch się rozpadnie.
- Wiem dobrze, kim jestem - powiedział klon. - Nie wystrychniesz mnie na
dudka.
- O tym, kim jesteś, decyduje to, co robisz. Wybierz raz jeszcze i zmień się.
Klon zawahał się, po raz pierwszy spojrzał otwarcie w oczy Milesa.
- Jaką mam gwarancję, że to, co mówisz, jest prawdą?
- Słowo Vorkosigana.
- Phi!
Miles starał się rozważyć ten problem poważnie z punktu widzenia klona, to
jest
Marka.
- Całe twoje dotychczasowe życie zasadzało się na zdradzie, na takim czy in-
nym
poziomie. Nie spotkałeś się nigdy z przypadkiem dotrzymania obietnicy, zrozu-
miałe jest
zatem, że trudno ci zdobyć się na zaufanie. Może więc ty mi powiesz, jaką
gwarancję ci dać,
abyś uwierzył?
Klon otworzył usta, potem je zamknął i stał tak cicho, czerwieniejąc lekko na
twarzy.
Miles niemal się uśmiechnął.
- Widzisz ten haczyk, co? - powiedział łagodnym głosem. - Tę niespójność lo-
giczną?
Człowiek, który uważa, że wszystko jest kłamstwem, jest co najmniej w takim
samym błędzie
jak ten, który sądzi, że wszystko jest prawdą. Jeżeli żadna gwarancja z mojej
strony cię nie
zadowala, to może nie ona jest winna, lecz ty? I tylko ty możesz coś na to
poradzić.
- Co mogę zrobić? - wymamrotał klon. Przez chwilę w jego oczach widać było
niepewność zmieszaną z udręczeniem.
- Spróbuj - wyszeptał Miles.
Klon stał jak skamieniały. Nozdrza Milesa drgały. Był już tak blisko... tak
blisko...
niemal go miał...
Nagle drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem. Wpadł Galen z wyrazem
wściekłości
na twarzy, w towarzystwie zaskoczonych komarrskich strażników.
- Cholera, czas... - syknął klon. Wyprostował się i zadarł głowę, zmieszanie
odmalowało się na jego twarzy.
Cholerny brak czasu! - krzyknął Miles w duchu. Gdyby miał jeszcze kilka mi-
nut...
- Co ty do diabła robisz? - wycedził Galen. Jego głos, pełen wściekłości,
zgrzytał
niczym sanie jadące po żużlu.
- Zwiększam szansę utrzymania się przy życiu więcej niż pięć minut od
postawienia
stopy na Barrayarze - powiedział chłodno klon. - Chciałbyś, żebym przeżył
trochę dłużej,
prawda, nawet z punktu widzenia twoich interesów?
- Mówiłem ci, że to zbyt niebezpieczne. - Głos Galena przechodził niemal w
krzyk. -
Przez całe życie walczę z Vorkosiganami i wiem, że są to jedni z najbardziej
zdradliwych
propagandzistów. Świetnie potrafią ukryć swą chciwość pod płaszczykiem
pseudopatriotyzmu. A on jest ulepiony z tej samej gliny. Oszuka cię, omami -
to przebiegła
bestia, zawsze wyczuje punkt, w który warto uderzyć.
- Ale jego kłamstwa były całkiem interesujące. - Klon chodził po pokoju nic-
zym
niespokojny koń, uderzając co chwilę stopą w dywan, ni to rozdrażniony, ni to
opanowany. -
Uczyłem się tego, jak się porusza, mówi, pisze. Nigdy jednak nie było dla
mnie do końca
jasne, jak myśli.
- A teraz? - warknął groźnie Galen.
Klon wzruszył ramionami.
- To pomyleniec. Wygląda na to, że wierzy we własną propagandę.
- Pytanie, czy ty też w nią wierzysz?
Czy wierzysz, czy wierzysz? - pomyślał rozgorączkowany Miles.
- Oczywiście, że nie. - Klon prychnął pogardliwie i zadarł głowę, brzdęk!
Galen odwrócił się gwałtownie w stronę Milesa.
- Zabierzcie go i zamknijcie w celi - rzucił do strażników.
Potem, kiedy odwiązywali Milesa i wyprowadzali, wciąż śledził ich bacznie
wzrokiem, jakby im nie ufał. Miles dojrzał ponad ramieniem Galena klona,
który tępo patrzył
się w ziemię i wciąż uderzał nogą w dywan.
- Nazywasz się Mark! - krzyknął do niego, kiedy drzwi się zamykały. - Mark!
Galen zgrzytnął zębami i wymierzył Milesowi prosty, niewymyślny, marynarski
cios.
Miles, trzymany przez strażników, nie mógł odskoczyć, ale udało mu się uchy-
lić na tyle, że
pięść Galena ześliznęła się po podbródku, nie gruchocząc mu szczęki. Na
szczęście Galen,
odzyskując resztki samokontroli, nie zdecydował się na powtórzenie ciosu.
- Czy to było przeznaczone dla mnie, czy dla niego? - zapytał Miles starając
się, by
jego głos brzmiał słodko mimo zalewającej go fali bólu.
- Zamknijcie go - ryknął Galen do strażników - i nie wypuszczajcie, dopóki
osobiście
wam nie rozkażę! - Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem w kierunku swego
biura.
Dwóch na dwóch, pomyślał chytrze Miles, kiedy strażnicy ściągali go w dół
rurą
windową. A w każdym razie dwóch na jednego i pół. Taka szansa się pewnie nie
powtórzy, a
czasu pozostaje coraz mniej...
Kiedy rozsunęły się drzwi do ich celi, Miles dostrzegł Galeniego śpiącego na
ławie.
Sen był ostatnią, rozpaczliwą bronią, jaka pozostała temu biednemu człowie-
kowi w walce z
wszechogarniającym bólem. Większość ostatniej nocy spędził, chodząc w milc-
zeniu tam i z
powrotem po celi, niespokojny aż do granic szaleństwa. Sen, który nie chciał
wtedy doń
przyjść, teraz go wreszcie dopadł. Wspaniale. Teraz, akurat teraz, kiedy
Milesowi potrzebny
był Galeni w świetnej formie, sprężony do ataku niczym naciągnięta do granic
możliwości
cięciwa.
Mimo wszystko trzeba spróbować.
- Galeni! - wrzasnął Miles. - Teraz, Galeni! Ruszaj! Jednocześnie rzucił się
do tyłu na
najbliższego strażnika, próbując zręcznym chwytem uciskającym nerw zmusić go
do
wypuszczenia z dłoni ogłuszacza. Trzasnęła mu kostka w jednym z palców, ale
zdołał
wyrwać broń i cisnąć jaw kierunku Galeniego, który gramolił się ciężko,
oszołomiony, ze
swojej ławy niczym niedźwiedź z barłogu. Był półprzytomny, mimo to działał
szybko i
sprawnie - rzucił się w kierunku ogłuszacza, schwycił go i przeturlał się po
podłodze,
usuwając się z linii ognia drugiego strażnika.
Tymczasem przeciwnik Milesa oplótł ramieniem jego szyję i podniósł go, obra-
cając
jednocześnie tak, że znalazł się oko w oko z drugim strażnikiem. Mały szary
trójkąt wylotu
lufy ogłuszacza znalazł się tak blisko jego oczu, że Miles musiał niemal ro-
bić zeza, żeby go
dostrzec. Kiedy palec Komarrczyka zacisnął się na spuście, buczenie broni
przeszło w
charkot, a głowa Milesa wybuchła w eksplozji bólu i oślepiającego, kolorowego
światła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Obudził się w łóżku szpitalnym, w otoczeniu niemiłym, ale znanym. Za oknem, w
oddali, dziwnie zielono pobłyskiwały wieże Vorbarr Sultany, stolicy Bar-
rayaru. A zatem to
CSW, Cesarski Szpital Wojskowy. Pokój odznaczał się podobną surowością wys-
troju, jaką
zapamiętał jako dziecko, gdy tak często przechodził bolesne terapie w salach
operacyjnych
CSW, że ten stał się niemal jego drugim domem.
Wszedł lekarz. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat - spięte z tyłu siwiejące
włosy,
blada, pokryta zmarszczkami twarz, tężejące z wiekiem ciało... Na jego plaki-
etce widniał
napis Dr Galen. Hiporozpylacze pobrzękiwały mu w kieszeniach. Możliwe, że
właśnie
kopulowały i rozmnażały się. Milesa zawsze zastanawiało, skąd biorą się hi-
porozpylacze.
- A, obudziłeś się - powiedział lekarz, zadowolony. - Nie masz zamiaru znowu
od nas
odejść, prawda?
- Odejść? - Leżał unieruchomiony plątaniną rurek, kabli, kroplówek i innych
przewodów podłączonych do urządzeń kontrolnych; raczej nie wyglądało na to,
że się
dokądkolwiek wybiera.
- Katatonia. Świrlandia. Kraina pokręconych. Jednym słowem szaleństwo - tylko
ta
droga, jak sądzę, stoi przed tobą otworem. To rodzinna choroba, krew mówi
wszystko.
Miles niemal słyszał szepczące mu w uszach czerwone krwinki, przekazujące
jedna
drugiej tysiące wojskowych sekretów, wirujące jak pijane w jakimś ludowym
tańcu z
molekułami fast-penty, które z kolei wywijały w jego kierunku grupami hy-
droksylowymi
niczym halkami. Zamrugał oczami, żeby odpędzić od siebie ten obraz.
Galen zanurzył rękę w kieszeni. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił.
- Au! - Wyszarpnął swą dłoń, strząsnął z niej hiporozpylacz i zaczął ssać
krwawiący
kciuk. - Ten mały skurczybyk mnie ugryzł. - Spojrzał na dół, gdzie młody hi-
porozpylacz
bezradnie biegał dokoła na swych patykowatych metalowych nóżkach, i zgniótł
go pod
butem. Mały zginął, wydając z siebie cichy pisk.
- Ten rodzaj pogorszenia stanu umysłowego nie jest oczywiście niczym niez-
wykłym u
ożywionych odmrożeńców. Wyjdziesz z tego - zapewnił go dr Galen.
- Czy ja byłem martwy?
- Natychmiastowa śmierć, na Ziemi. Spędziłeś rok w zamrożeniu.
Co dziwniejsze, Miles wszystko pamiętał. Leżał w oszklonej trumnie jak
bajkowa
księżniczka, na którą rzucono urok, podczas gdy ponad zamrożonymi panelami
kontrolnymi
krzątały się cicho postacie podobne duchom.
- I pan mnie przywrócił do życia?
- Nie, nie. Parciałeś jak nieszczelnie zapakowane warzywa w chłodni.
Najgorszy
przypadek psucia, jaki można sobie wyobrazić.
- Aha. - Miles urwał skołowany i po chwili dodał cicho: - Czy zatem ciągle
jestem
martwy? Czy będę mógł mieć na pogrzebie konie, tak jak dziadek?
- Nie, nie, nie, ależ skąd - zagdakał Galen niczym kwoka. - Ty nie możesz
umrzeć,
twoi rodzice nigdy by na to nie pozwolili. Przeszczepiliśmy twój mózg do
zastępczego ciała.
Szczęśliwie mieliśmy jedno pod ręką, bardzo mało zużyte przez poprzedniego
właściciela.
Moje gratulacje, znów jesteś dziewicą. Czy to nie było sprytne z mojej strony
przygotować ci
klona?
- Mojego kl... mojego brata? Marka? - Miles zerwał się, sztywno siadając na
łóżku,
przewody i rurki poodczepiały się od niego. Trzęsąc się na całym ciele, przy-
ciągnął do siebie
metalową podstawkę i przejrzał się w jej wypolerowanej powierzchni. Przery-
wana linia
grubych, czarnych szwów biegła przez jego czoło. Spojrzał na swoje ręce,
obracając je w
przerażeniu. - Mój Boże, jestem ubrany w ciało.
Podniósł wzrok na Galena.
- Skoro ja jestem tutaj, to co zrobiliście z Markiem? Gdzie włożyliście mózg,
który
był w jego głowie?
Galen wskazał ręką.
Na stoliku obok Milesa spoczywał duży szklany słoik. W środku, niczym grzyb
na
swej nóżce, złowieszczo pływał martwy, przypominający gumę, mózg. Zalewa była
gęsta i
zielonkawa.
- Nie, nie, nie! - wrzasnął Miles. - Nie, nie, nie! - Wygramolił się z łóżka
i schwycił
słoik. Trochę zimnego płynu wychlapało mu się na ręce. Wybiegł na bosaka na
korytarz w
rozchełstanym szlafroku. Musiały tu być jakieś zapasowe ciała, to przecież
CSW. Wtem
przypomniał sobie, gdzie zostawił jedno.
Przeleciał przez następne drzwi i znalazł się w desantowcu bojowym na Dagooli
IV.
Zacięta śluza statku była otwarta, poniżej kłębiły się czarne chmury
przecinane żółtymi
zygzakami błyskawic. Desantowiec przechylił się; kobiety i mężczyźni w nadpa-
lonych
dendariańskich mundurach polowych, ubłoceni, ranni ślizgali się, krzyczeli i
przeklinali.
Miles, wciąż ściskając słoik, ześliznął się do otwartej śluzy i zrobił krok
naprzód.
Przez pewien czas unosił się, przez pewien czas spadał. Wrzeszcząca kobieta
przeleciała koło niego, wyciągając doń ręce o pomoc, ale nie mógł wypuścić
słoika. Jej ciało
eksplodowało w zderzeniu z ziemią.
Miles wylądował na chwiejnych nogach i niemal upuścił słoik. Błoto było
czarne i
gęste i wciągnęło go po kolana. Ciało porucznika Murki i jego głowa leżały
dokładnie tam,
gdzie je zostawił na polu walki. Trzęsącymi się, zimnymi rękami Miles wy-
ciągnął mózg ze
słoika i próbował wcisnąć pień mózgowy w wypaloną plazmą szyję. Uparcie nie
chciał wejść.
- I tak nie ma twarzy - zganiła go leżąca parę metrów dalej głowa porucznika
Murki. -
Będzie brzydki jak noc, jeśli tak będzie chodził w moim ciele z tym czymś
wystającym u
góry.
- Zamknij się, nie masz głosu, jesteś martwy - warknął Miles. Wilgotny mózg
wyśliznął mu się z rąk i upadł w błoto. Wyciągnął go i starał się niezdarnie
oczyścić z czarnej
mazi, wycierając w rękaw swego dendariańskiego munduru admirała, ale szorstki
materiał
zdrapywał zwoje pokrywające mózg Marka, niszcząc go tym samym. Ukradkiem
wcisnął
zdartą tkankę z powrotem na miejsce, mając nadzieję, że nikt tego nie zau-
waży, i dalej
próbował wepchnąć pień mózgowy w szyję.
Zamrugał oczami i otworzył je szeroko. Zaczerpnął powietrza. Był mokry od
potu i
cały się trząsł. Lampa w suficie niezmiennie oświetlała celę, leżał na twar-
dej i zimnej ławie.
- O Boże, dzięki Ci - westchnął.
Zamajaczyła nad nim postać Galeniego wspierającego się jedną ręką o ścianę.
- Dobrze się czujesz?
Miles przełknął ślinę i odetchnął głęboko.
- To był naprawdę zły sen, skoro przebudzenie się tutaj oznacza poprawę.
Jedną ręką pogładził gładką, uspokajająco chłodną powierzchnię ławy. Drugą
wymacał, że nie ma żadnych szwów na czole, choć czuł się, jakby ktoś w isto-
cie
przeprowadził amatorską operację na jego głowie. Zamrugał oczami, zamknął je
mocno, po
czym znowu otworzył i z wysiłkiem uniósł się na prawym łokciu. Lewa dłoń,
spuchnięta,
pulsowała.
- Co się stało?
- Remis. Jeden ze strażników i ja ogłuszyliśmy się nawzajem. Co dawało, nies-
tety,
wciąż jednego strażnika na nogach. Obudziłem się może z godzinę temu.
Ogłuszacz był
nastawiony na maksimum. Nie wiem, ile czasu straciliśmy.
- Za dużo. Choć próba była dobra. Cholera. - Powstrzymał się przed walnięciem
ze
złości swą opuchniętą ręką w ławę. - Byłem tak blisko. Prawie go miałem.
- Strażnika? Wyglądało raczej na odwrót.
- Nie, mojego klona. Mojego brata. Kimkolwiek jest. - Przypomniały mu się
fragmenty snu i zadrżał. - Płochliwy gość. Myślę, że boi się skończyć w
słoiku.
- E?
- No... - Miles spróbował usiąść. Ogłuszacz wywołał dokuczające mu teraz uc-
zucie
mdłości. Nerwowe skurcze mięśni wstrząsały jego ciałem. Galeni, który wy-
raźnie nie czuł się
ani trochę lepiej, dodreptał z powrotem do swojej ławy i usiadł.
Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Obiad, pomyślał Miles. Strażnik machnął
na
nich ogłuszaczem.
- Wy dwaj, wyłazić. - Drugi strażnik, też z ogłuszaczem, osłaniał go z tyłu z
bezpiecznej odległości. Milesowi nie podobały się ich twarze - jeden był
poważny i blady,
drugi uśmiechał się nerwowo.
- Kapitanie Galeni - zaproponował Miles tonem dużo wyższym, niż chciał, kiedy
już
wychodzili. - Myślę, że teraz może być dobra okazja, żeby porozmawiał pan ze
swoim ojcem.
Twarz Galeniego zmieniała co chwila swój wyraz. To gościł na niej grymas
gniewu i
zawzięty upór, to znów widać było, że jest pełen wątpliwości i stara się rze-
telnie rozważyć
wszystkie możliwości.
- Tędy. - Strażnik skierował ich w stronę rur windowych. Zjechali na poziom
parkingu.
- Ty możesz to zrobić, ja nie - szepnął półgębkiem Miles do Galeniego, cedząc
spokojnie słowa.
Kapitan syknął przez zęby, jakby chciał wyrzucić z siebie kłębiącą się w nim
frustrację, zrezygnowanie i determinację. Kiedy weszli do garażu, odwrócił
się nagle do
jednego ze strażników i rzucił niechętnie:
- Chciałbym porozmawiać z ojcem.
- Nie możesz.
- Lepiej mi pozwólcie. - Głos Galeniego zabrzmiał w końcu groźnie, zaostrzony
strachem.
- To nie zależy ode mnie. Wydał nam rozkazy i wyjechał. Nie ma go tu.
- Zawołajcie go.
- Nie powiedział mi, gdzie będzie. - Strażnik był spięty i rozdrażniony. -
Zresztą nawet
jeśliby powiedział, i tak bym tego nie zrobił. Stańcie tam, przy lotniaku.
- Jak macie zamiar to zrobić? - zapytał nagle Miles. - Naprawdę jestem
ciekaw.
Potraktujcie to jako moje ostatnie życzenie. - Podreptał w stronę wskazanego
przez nich
pojazdu, szukając oczami osłony, jakiejkolwiek osłony. Gdyby przeskoczył
przez lotniak lub
uskoczył w bok, zanim zdążą wystrzelić...
- Ogłuszymy was, polecimy na południowe wybrzeże i wrzucimy do wody -
wyrecytował strażnik. - Jeśli wypłyniecie i morze wyrzuci was na brzeg,
autopsja wykaże
jedynie, że utonęliście.
- Takie morderstwo w białych rękawiczkach - zauważył Miles. - To pewnie dla
was
łatwiejsze. - Ci ludzie nie byli zawodowymi mordercami, jeśli Miles dobrze
ich oceniał.
Zawsze jednak musi być ten pierwszy raz. Tamten słup jest za wąski, żeby pow-
strzymać
promień ogłuszacza. Skrzynka z narzędziami na przeciwległej ścianie otwierała
wiele
możliwości... jego nogami wstrząsały gwałtowne skurcze...
- A zatem Rzeźnik Komarru w końcu dostanie za swoje - zauważył ten poważny
strażnik obojętnym tonem. - Pośrednio. - Uniósł ogłuszacz.
- Czekaj! - pisnął Miles.
- Na co?
Miles wciąż szukał odpowiedzi, gdy rozwarły się drzwi na parking.
- Na mnie! - krzyknęła Elli Quinn. - Nie ruszać się!
Wraz z nią wpadł oddział najemników. Komarrski strażnik padł trafiony przez
snajpera dendariańskiego, zanim zdążył się obrócić. Drugi strażnik spanikował
i rzucił się w
kierunku rury windowej. Jeden z Dendarian dogonił go, sprowadził do parteru i
obezwładnił
w parę sekund.
Elli podeszła do Milesa i Galeniego, wyciągając z ucha dźwiękowy czujnik
nasłuchu.
- Na Boga, Miles, nie mogłam uwierzyć, że to twój głos. Jak tyś to zrobił? -
Kiedy
zdała sobie sprawę z jego wyglądu, na jej twarzy pojawił się wyraz
najwyższego
zaniepokojenia.
Miles schwycił jej ręce i ucałował. Może bardziej na miejscu byłoby, gdyby
zasalutował, ale wciąż pełno adrenaliny krążyło w jego krwi. Poza tym nie
miał na sobie
munduru.
- Elli, jesteś genialna! Powinienem był wiedzieć, że klon cię nie oszuka!
Spojrzała na niego, jakby przestraszona, i spytała, podnosząc głos - Jaki
klon?
- Jak to, jaki klon? Dlatego tu jesteś, czyż nie? Wpadł, a ty przyszłaś mnie
uratować,
nieprawdaż?
- Uratować od czego? Miles, tydzień temu rozkazałeś mi odnaleźć kapitana Ga-
leniego,
pamiętasz?
- Hm - mruknął Miles. - Tak. Rozkazałem.
- Więc go znaleźliśmy. Całą noc siedzieliśmy na zewnątrz tego bloku mieszkal-
nego,
czekając na pozytywny wynik analizy głosowej, żebyśmy mogli zawiadomić miejs-
cowe
władze. Nie lubią, kiedy się ich wzywa bez potrzeby. Ale to, co w rezultacie
usłyszeliśmy
dzięki czujnikom, sugerowało, żeby lepiej nie czekać na nich, więc zaryzykow-
aliśmy, choć
cały czas miałam przed oczami wizję grupowego zaaresztowania nas za wła-
manie...
Przechodzący obok nich dendariański sierżant zasalutował Milesowi.
- Do licha, sir, jak pan to zrobił? - I nie czekając na odpowiedź, poszedł
dalej,
wymachując skanerem.
-...tylko po to, by się przekonać, że nas uprzedziłeś.
- No, w pewnym sensie tak... - Miles potarł ręką swe pulsujące czoło. Galeni
stał,
drapiąc się po brodzie, i przysłuchiwał się, bez słowa. Nie był w stanie wy-
dać z siebie
wystarczająco głośnego dźwięku.
- Pamiętasz, jak trzy czy cztery dni temu zawiozłaś mnie, żebym został por-
wany i
mógł w ten sposób spenetrować szeregi opozycji, dowiedzieć się, kim są i
czego chcą?
- Tak...
- No cóż. - Miles wziął głęboki oddech. - Udało się. Moje gratulacje. Właśnie
z
totalnej katastrofy uczyniłaś mistrzowskie posunięcie wywiadu. Dziękuję, ko-
mandor Quinn.
A tak nawiasem mówiąc, facet, z którym wyszłaś z tamtego pustego domu, to nie
byłem ja.
Oczy Elli rozszerzyły się, dłonią zakryła usta. Ciemne błyski w oczach świ-
adczyły o
gotującej się w niej wściekłości.
- To sukinsyn! - szepnęła. - Ale, Miles, sądziłam, że wymyśliłeś tę historię
z klonami!
- Bo wymyśliłem. Wszyscy muszą być nieźle skołowani, jak sądzę.
- Zatem powstał... czy on jest... prawdziwym klonem?
- Tak twierdzi. Linie papilarne, siatkówka, barwa głosu - wszystko się
zgadza. Dzięki
Bogu jest jedna obiektywna różnica. Na rentgenie moich kości, nie licząc syn-
tetycznych
wszczepów w nogach, zobaczysz szalone zygzaki świadczące o złamaniach. U
niego nie ma
nic podobnego. Lub przynajmniej tak twierdzi. - Miles złapał się za rwącą z
bólu lewą dłoń. -
Myślę, że na razie zostawię sobie zarost, tak na wszelki wypadek - odwrócił
się do kapitana
Galeniego.
- Jak do tego podejdziemy, jako Cesarskie Służby Bezpieczeństwa, sir? - zapy-
tał z
szacunkiem. - Czy będziemy w to mieszać miejscowe władze?
- Aha, więc znowu jestem „sir” - mruknął Galeni. - Oczywiście, że zawołamy
policję.
Nie zdołamy uzyskać ekstradycji tych ludzi. Teraz jednak, kiedy są winni
przestępstw tu, na
Ziemi, zostaną zamknięci przez władze Europrawa. Tym samym ten radykalny
odłam
przestanie istnieć.
Miles nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo osobiście jest zaangażowany
w tę
sprawę. Starał się, by jego głos zabrzmiał spokojnie i logicznie.
- Ale publiczny proces wyciągnąłby na światło dzienne całą tę historię z klo-
nami, ze
wszystkimi szczegółami. Ściągnęłoby to dużo niepożądanej - z punktu widzenia
CesBezu -
uwagi na moją osobę. W tym także cetagandańskiej.
- Jest już za późno, żeby wszystko zachować w tajemnicy.
- Nie byłbym taki pewny. Owszem, zaczną krążyć plotki, ale parę wystarczająco
niejasnych plotek może być nawet użytecznych. Natomiast ci dwaj - Miles wska-
zał
schwytanych strażników - to płotki. Mój klon wie więcej od nich, a jest teraz
w ambasadzie.
Czyli - z prawnego punktu widzenia - na terytorium barrayarskim. Na co nam
oni? Jest pan
wolny, mamy klona, więc zostają z niczym. Wystarczy trzymać ich pod obser-
wacją, tak jak
resztę ekspatriantów z Komarru, i nie będą już więcej stanowić dla nas za-
grożenia.
Galeni, blady, spojrzał mu w oczy, potem odwrócił wzrok i nachmurzył się,
jakby
rozważając nie wypowiedziane konsekwencje takiego rozwiązania -...t nie zep-
sujesz sobie
kariery głośnym publicznym skandalem. Nie będziesz też musiał stawić czoła
swojemu ojcu.
- No... nie wiem.
- Za to ja wiem - powiedział z przekonaniem Miles. Przywołał czekającego
Dendarianina. - Sierżancie, weźcie paru techników na górę i wyciągnijcie
wszystkie dane z
miejscowej komkonsoli. Rozejrzyjcie się też, czy nie ma jakichś ukrytych
plików. A przy
okazji poszukajcie w tym domu paru osobistych przenośnych urządzeń antyskan-
erowych,
powinny gdzieś tam być. Zanieście je komodorowi Jesekowi i powiedzcie mu, że
chcę znać
ich producenta. Jak tylko skończycie, zmywamy się stąd.
- Ale to już jest nielegalne - zauważyła Elli.
- A co oni mogą zrobić? Wezwą policję i poskarżą się jej? Nie sądzę. Aha,
chce pan
zostawić jakąś wiadomość w komkonsoli, kapitanie?
- Nie - po chwili odparł spokojnie Galeni. - Żadnych wiadomości.
- W porządku.
Dendarianin usztywnił złamany palec Milesa i znieczulił mu dłoń. Nie minęło
pół
godziny, a wrócił sierżant z przewieszonymi przez ramię pasami antyskan-
erowymi i rzucił
Milesowi dysk z danymi.
- Proszę, sir.
- Dziękuję.
Galen jeszcze nie wrócił. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Miles był
nawet z
tego zadowolony. Ukląkł przy wciąż przytomnym Komarrczyku i przystawił mu
ogłuszacz do
skroni.
- Co macie zamiar zrobić? - jęknął strażnik.
Usta Milesa popękały aż do krwi, gdy się uśmiechnął.
- Jak to co? Ogłuszymy, polecimy nad południowe wybrzeże i wyrzucimy. Cóż by
innego. Słodkich snów. - Zabrzęczał ogłuszacz i szamoczący się Komarrczyk za-
dygotał i
ciężko opadł. Dendariański żołnierz uwolnił go od więzów. Leżący obok siebie
Komarrczycy
zostali na podłodze parkingu, kiedy najemnicy wyszli, dokładnie zamykając za
sobą drzwi.
- A zatem z powrotem do ambasady, przyłapać tego małego bękarta - powiedziała
twardo Elli Quinn, ustawiając trasę do ich miejsca przeznaczenia na konsoli
wynajętego
pojazdu. Reszta oddziału wróciła na pozycje, aby dalej prowadzić obserwację z
ukrycia.
Miles i Galeni rozluźnili się. Kapitan wyglądał co najmniej na równie
zmęczonego jak
Miles.
- Bękarta? - westchnął Miles. - Nie, tym jednym, obawiam się, akurat nie
jest.
- Złapmy go najpierw - mruknął Galeni. - Potem będziemy się bawić w de-
finicje.
- Zgoda - przystał Miles.
- Jak tam wejdziemy? - spytał Galeni, kiedy podjechali do oświetlonej poran-
nym
słońcem ambasady.
- Jest tylko jedna droga - odparł Miles. - Głównym wejściem. Krokiem
marszowym.
Zatrzymaj wóz z przodu, Elli.
Miles i Galeni spojrzeli po sobie i zachichotali. Zarost Milesa nie mógł się
równać z
tym Galeniego - kapitan miał przecież przewagę czterech dni - ale jego
spękane wargi, siniaki
i zaschnięta krew na koszuli kompensowały tę różnicę, pogłębiając jeszcze
ogólne,
wywierane przezeń wrażenie obdartusa. Poza tym Galeni odnalazł w komarrskiej
kwaterze
swoje buty i kurtkę mundurową, Milesowi zaś to się nie udało - może zabrał je
klon. Nie był
pewien, który z nich gorzej śmierdział - Galeni co prawda był uwięziony
dłużej, ale Milesowi
się zdawało, że on pocił się intensywniej. Nie miał jednak zamiaru prosić
Elli Quinn o
powąchanie ich i wystawienie oceny. Obserwując zmrużone oczy i drżące usta
kapitana,
domyślał się, że również po jego ciele musiało się właśnie rozlewać z opóźni-
eniem szalone
uczucie ulgi. Żyli i to był prawdziwy cud.
Wchodząc po pochylni, zrównali krok; Elli powoli podążała za nimi, przy-
glądając się
z zainteresowaniem widowisku.
Strażnik przy wejściu wyglądał na mocno zdziwionego, ale odruchowo zasalu-
tował.
- Kapitan Galeni! Wrócił pan! I... - Spojrzał na Milesa, bezgłośnie kłapnął
szczęką, aż
wreszcie wykrztusił: - Pan również, sir.
Galeni niedbale odwzajemnił pozdrowienie.
- Zawołaj do mnie porucznika Vorpatrila, dobrze? Tylko Vorpatrila.
- Tak jest. - Barrayarski strażnik powiedział coś do swojego naręcznego
komunikatora, nie spuszczając z nich wzroku. Bardzo zaintrygowany, wciąż
zerkał na Milesa.
- Hhm. Cieszę się, że pan wrócił, kapitanie.
- I ja się cieszę, kapralu.
Za chwilę z rury windowej wynurzył się Ivan i podbiegł do nich po marmurowej
posadzce foyer.
- Na Boga, sir, gdzie pan był? - krzyknął, chwytając Galeniego za ramiona.
Poniewczasie zreflektował się i zasalutował.
- Zapewniam cię, że moja nieobecność nie była dobrowolna. - Galeni pociągnął
się za
ucho, zamrugał i przejechał ręką po swej szczecinie, najwyraźniej nie
wiedząc, jak
zareagować, lekko wzruszony zachowaniem Ivana. - Zresztą później to dokładnie
wyjaśnię. A
teraz... poruczniku Vorkosigan? Pora chyba sprawić niespodziankę twojemu,
hmmm...
kolejnemu krewnemu.
Ivan spojrzał na Milesa.
- A zatem wypuścili cię? - Przyjrzał się dokładniej i oczy mu się
rozszerzyły. - Miles...
Miles wyszczerzył zęby i wyprowadził ich wszystkich poza zasięg słuchu
zahipnotyzowanego kaprala.
- Wszystko zostanie wyjaśnione, kiedy zaaresztujemy drugiego mnie. A propos,
gdzie
ja jestem?
Ivan ściągnął wargi, coraz bardziej skonsternowany.
- Miles... chcesz mi zamieszać w głowie? To nie jest śmieszne...
- Nie mam zamiaru ci mieszać. I nie jest to śmieszne. Osobnik, z którym przez
ostatnie cztery dni dzieliłeś kwaterę, to nie byłem ja. Mnie zakwaterowano z
obecnym tu
kapitanem Galenim. Grupa komarrskich wywrotowców próbowała podstawić ci
oszusta. Ten
łobuz jest w rzeczywistości moim klonem. Tylko mi nie wmawiaj, że zupełnie
nic nie
zauważyłeś!
- No cóż... - bąknął Ivan. Na miejscu niedowierzania na jego twarzy zaczęło
się
stopniowo odmalowywać rosnące zakłopotanie. - Faktycznie, przez ostatnich
kilka dni byłeś
trochę jakby, hmmm... bez apetytu.
Elli pokiwała głową, współczując Ivanowi z powodu niezręcznej sytuacji.
- W jakim sensie? - spytał Miles.
- No... widziałem ciebie opętanego manią. Widziałem cię w depresji. Ale nigdy
nie
widziałem cię... hmmm... obojętnego.
- Musiałem o to zapytać. I nigdy nic nie podejrzewałeś? Czy był aż tak dobry?
- O, zastanawiałem się już pierwszej nocy!
- I co? - jęknął Miles. Był bliski wyrywania sobie włosów z głowy.
- Doszedłem do wniosku, że to niemożliwe. W końcu sam wymyśliłeś tę histo-
ryjkę z
klonem parę dni wcześniej.
- Udowodnię teraz, że mam zdumiewający dar jasnowidzenia. Gdzie on jest?
- No właśnie... Dlatego byłem tak zdziwiony, widząc cię tu.
Kapitan złapał się ręką za czoło. Miles nie mógł nic odczytać z jego ust,
choć ruszały
się lekko - być może liczył do dziesięciu.
- Dlaczego, Ivanie? - spytał Galeni.
- Na Boga, chyba nie poleciał już na Barrayar, co? - ponaglił Miles. - Musimy
go
zatrzymać...
- Nie, nie - odparł Ivan. - To miejscowi. Dlatego jesteśmy tutaj wszyscy
trochę
podenerwowani.
- Gdzie on jest? - warknął Miles, chwytając Ivana za kurtkę swoją zdrową
ręką.
- Uspokój się, właśnie próbuję ci to powiedzieć! - Ivan spojrzał na pobielałe
knykcie
zaciśniętej w pięść dłoni Milesa. - Tak, to jesteś cały ty. Parę godzin temu
przyszła tu
miejscowa policja i zaaresztowała cię... to znaczy jego. A raczej nie aresz-
towała, tylko
przyniosła zakaz opuszczania tej jurysdykcji. Byłeś, to jest on był,
spanikowany, bo znaczyło
to, że nie zabierze się na statek. Miałeś odlatywać dziś wieczorem. Wezwali
cię na
przesłuchanie do biura śledczego miejskiego, żeby ustalić, czy istnieją
wystarczające
podstawy do wysunięcia formalnego oskarżenia.
- Oskarżenia o co, o czym ty gadasz, Ivanie?!
- No właśnie, stąd to całe zamieszanie. W jakiś dziwny sposób coś im się tam
skojarzyło z ambasadami i przyszli zaaresztować ciebie, porucznika Vorkosi-
gana, jako
podejrzanego o współudział w planowaniu morderstwa. Podejrzewają cię mianowi-
cie o
najęcie tych dwóch zbirów, którzy w zeszłym tygodniu próbowali w kosmoporcie
zabić
admirała Naismitha.
Miles zaczął dreptać w kółko, nieartykułowanymi dźwiękami dając upust swemu
niezadowoleniu.
- Ambasador wysyła protesty na prawo i lewo. Oczywiście nie mogliśmy im
powiedzieć, dlaczego jesteśmy przekonani, że się mylą.
Miles złapał Quinn za łokieć.
- Tylko nie panikuj.
- Nie panikuję - zauważyła Quinn. - Przypatruję się, jak ty panikujesz. To
jest
zabawniejsze.
Miles ucisnął sobie skronie.
- W porządku. Dobrze. Załóżmy, że jeszcze nie wszystko stracone. Załóżmy, że
chłopak nie uległ panice, nie złamał się. Na razie. Przypuśćmy, że przyjmie
postawę
typowego arystokraty i będzie z wyższością odmawiał wszelkich komentarzy.
Odegrałby to
dobrze, wydaje mu się, że tak właśnie powinien się zachowywać Vor. Mały głu-
pek. Załóżmy,
że się trzyma.
- A jak już tak założymy - rzucił Ivan - to co?
- Jeśli się pośpieszymy, to ocalimy...
- Twoją reputację? - spytał Ivan.
- Twojego... brata? - zaryzykował Galeni.
- Nasze tyłki? - powiedziała Elli.
- Admirała Naismitha - dokończył Miles. - To on teraz jest zagrożony. - Miles
wymienił spojrzenia z Elli. Zaniepokojona, uniosła brwi do góry. - Kluczowym
słowem jest
teraz konspiracja. Tak jak w zdekonspirować albo raczej w utrzymać w konspi-
racji.
- Pan i ja - skinął na Galeniego - musimy się doprowadzić do porządku. Spot-
kajmy się
tutaj za piętnaście minut. Ivan, przynieś kanapkę. Dwie kanapki. Pojedziesz z
nami, mogą się
przydać twoje mięśnie. - Tych Ivanowi nie zbywało. - Elli, ty poprowadzisz.
- Poprowadzę dokąd? - zapytała Quinn.
- Do sądu. Uratować biednego, źle zrozumianego porucznika Vorkosigana, który,
wdzięczny, powróci z nami, czy tego chce, czy nie. Ivanie, poza kanapkami le-
piej weź jeszcze
hiporozpylacz z dwoma centymetrami sześciennymi tholizonu.
- Poczekaj, Miles - powiedział Ivan. - Jeśli ambasadorowi nie udało się go
uwolnić, to
jak chcesz, żebyśmy to my zrobili?
Miles wyszczerzył zęby.
- Nie my. Admirał Naismith.
Londyński Sąd Miejski mieścił się w liczącym sobie około dwóch wieków budynku
przypominającym duży, czarny kryształ. Pas budowli o podobnej architekturze
przecinał
rejon starszej zabudowy, tam gdzie miały miejsce naloty i pożary podczas
Piątych Rozruchów
Domowych. Z renowacją miasta chyba czekano na jakąś katastrofę. Londyn był
przepełniony,
taka ściśnięta mozaika epok. Londyńczycy uparcie trzymali się swojej
przeszłości, istniał
nawet komitet mający na celu ochronę wyjątkowo brzydkich, rozwalających się
pozostałości
dwudziestego wieku. Miles zastanawiał się, czy rozwijająca się teraz w szalo-
nym tempie
Vorbarr Sultana będzie wyglądać podobnie za tysiąc lat, czy też w pogoni za
jutrem wymaże
swoją przeszłość.
Miles przystanął w wysoko sklepionym holu sądu, aby poprawić na sobie
dendariański mundur admirała.
- Czy wyglądam poważnie? - zapytał Quinn.
- Broda sprawia, że wyglądasz... hmmm...
Miles zdążył tylko pośpiesznie przystrzyc się po bokach.
- Dystyngowanie? Starzej?
- Jak skacowany.
- Ha.
Cała czwórka udała się rurą windową na dziewięćdziesiąty siódmy poziom.
- Sala W - skierował ich recepcyjny komputer po tym, jak podłączyli się doń.
- Kabina
19.
W kabinie 19 znajdował się terminal Eurosieci Sprawiedliwości oraz żywa is-
tota
ludzka, poważny młody człowiek.
- A, śledczy Reed. - Elli uśmiechnęła się doń uroczo, kiedy weszli. - Znowu
się
spotykamy.
Krótki rzut oka wystarczył, by się przekonać, że śledczy Reed był sam. Miles
odchrząknął, oczyszczając gardło z nagłego przypływu paniki.
- Śledczy Reed zajmuje się wyjaśnianiem tego nieprzyjemnego incydentu w
kosmoporcie, sir - wyjaśniła Elli, biorąc jego chrząknięcie za prośbę o
przedstawienie i
przełączając się na oficjalny ton. - Śledczy Reed. Admirał Naismith. Prze-
prowadziliśmy
długą rozmowę, kiedy tu byłam ostatnio.
- Rozumiem - odparł Miles, obdarzywszy go lekkim, grzecznym uśmiechem.
Reed zupełnie otwarcie gapił się na niego.
- Niesamowite. Jest pan rzeczywiście klonem Vorkosigana!
- Wolę o nim myśleć jak o bracie bliźniaku - odparował Miles - którego mi
odebrano.
Zresztą na ogół wolimy pozostawać tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe.
A zatem
rozmawiał pan z nim.
- W pewnym sensie tak. Nie był zbyt chętny do współpracy. - Reed niepewnie
spojrzał
na dwóch Barrayarczykow w mundurach, po czym znowu przeniósł wzrok na Milesa
i Elli. -
A raczej w ogóle. Był dość nieprzyjemny.
- Wyobrażam sobie. Nadepnęliście mu na odcisk. Jest bardzo wrażliwy na moim
punkcie. Woli, żeby mu nie przypominać o moim krępującym istnieniu.
- Ach tak? Dlaczego?
- Braterska rywalizacja - wymyślił na poczekaniu Miles. Zaszedłem wyżej w
karierze
wojskowej niż on. Poczytuje to sobie za ujmę, za obelgę w stosunku do jego,
całkiem zresztą
przyzwoitych osiągnięć... - Na Boga, niech ktoś zmieni temat... Reed przy-
glądał mu się coraz
dokładniej.
- Proszę do rzeczy, admirale Naismith - burknął Galeni.
Dziękuję.
- W istocie. Panie Reed, nie udaję, że jesteśmy z Vorkosiganem przyjaciółmi,
ale
jakże panu wpadło do głowy, że on próbował zorganizować mi tę raczej niehigi-
eniczną
śmierć?
- Pańska sprawa nie jest łatwa. Tych dwóch niedoszłych zabójców - Reed rzucił
okiem
na Elli - to ślepa uliczka. Zaczęliśmy szukać gdzie indziej.
- Mam nadzieję, że nie u Lisy Vallerie? Obawiam się, że niedawno trochę ją
wywiodłem w pole. Żarty nie w porę... To taka moja przywara...
-...którą wszyscy musimy znosić - bąknęła Elli.
- Uznałem jej teorie za interesujące, ale niewystarczające do wyciągnięcia
wniosków -
powiedział Reed. - W przeszłości przekonałem się, że jest wnikliwą badaczką,
nie
skrępowaną, w przeciwieństwie do mnie, pewnymi przepisami. Jest też bardzo
pomocna w
przekazywaniu interesujących nas informacji.
- Czym się obecnie zajmuje? - zaciekawił się Miles. Reed spojrzał na niego
obojętnie.
- Nielegalnym klonowaniem. Pewnie mógłby pan jej jakoś pomóc.
- Hmmm... obawiam się, że moje doświadczenia mniej więcej sprzed dwóch dekad
są
już nieaktualne.
- To zresztą nieistotne. W tym wypadku mieliśmy konkretny ślad. Podczas ataku
zauważono szybkolot, który opuszczał kosmoport, przecinając wbrew przepisom
strefę
kontroli ruchu. Poszukiwania doprowadziły nas do ambasady Barrayaru.
Sierżant Barth. Galeni wyglądał, jakby miał ochotę splunąć. Ivan przybrał ów
miły,
lekko głupawy wyraz twarzy, dzięki któremu w przeszłości udawało mu się uni-
kać
ponoszenia odpowiedzialności.
- Ach, o to panu chodzi - powiedział lekko Miles. - To nic nowego. Oni mnie
bezustannie śledzą. Prawdę powiedziawszy, podejrzewałbym raczej, że to amba-
sada
cetagandańska maczała w tym palce. Ostatnie operacje Dendarian w ich strefie
wpływów, a z
dala od waszej jurysdykcji, mocno ich poirytowały. Nie potrafiłem jednak
wykazać
prawdziwości tego zarzutu, stąd też chętnie zostawiłem to pańskim ludziom.
- A, ta godna podziwu akcja na Dagooli. Słyszałem o niej. Wyśmienity motyw.
- Zdecydowanie lepszy, jak sądzę, od tej starej historii, którą opowiedziałem
Lise
Vallerie. Czy wyjaśnia to wystarczająco nieporozumienie?
- A czy pan, admirale, otrzymuje coś w zamian od barrayarskiej ambasady za
ten
miłosierny gest?
- To mój dzisiejszy dobry uczynek. - Po czym sprostował: - To oczywiście
żart.
Uprzedzałem pana o moim poczuciu humoru. Powiedzmy, że moja nagroda jest
wystarczająca.
- Ufam, że nie jest to nic, co by się dało zakwalifikować jako utrudnianie
pracy
wymiarowi sprawiedliwości? - Reed uniósł lekko brwi.
- Pamięta pan, że to ja jestem ofiarą? - Miles ugryzł się w język. -
Zapewniam pana, że
nie ma to nic wspólnego z londyńskim kodeksem karnym. Czy mógłby pan w tym
czasie
uwolnić porucznika Vorkosigana i przekazać go pod opiekę obecnemu tu jego
przełożonemu,
kapitanowi Galeniemu?
Niejasne podejrzenia odmalowały się na twarzy Reeda. Co tu nie gra, do di-
abła? -
zastanawiał się Miles. To powinno go było uspokoić...
Reed złożył dłonie, odchylił się do tyłu i podniósł głowę.
- Porucznik Vorkosigan wyszedł godzinę temu z człowiekiem przedstawiającym
się
jako kapitan Galeni.
- Aaa... - jęknął Miles. - Starszy człowiek ubrany po cywilnemu? Siwiejący,
mocno
zbudowany?
- Tak...
Miles zaczerpnął tchu, uśmiechając się sztywno.
- Dziękuję panu, panie Reed. Nie będziemy już zajmować więcej pańskiego cen-
nego
czasu.
Gdy znaleźli się z powrotem w holu, Ivan zapytał:
- I co teraz?
- Myślę - powiedział kapitan Galeni - że pora wrócić do ambasady. I wysłać do
KG
pełny raport.
Chęć wyspowiadania się, co?
- Nie, nie. Nigdy nie należy wysyłać raportów bieżących - odparł Miles. -
Tylko
raporty końcowe. Te bieżące zazwyczaj pociągają za sobą rozkazy, i wówczas
trzeba je
wykonać albo pracochłonnie ominąć, wykorzystując na to cenny czas i energię,
których
można by użyć do rozwiązania samego problemu.
- Ciekawa filozofia dowodzenia. Muszę ją zapamiętać. Czy podziela pani to
zdanie,
komandor Quinn?
- O tak.
- Najemnicy dendariańscy muszą być fascynującym zespołem.
Quinn uśmiechnęła się.
- Owszem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mimo wszystko wrócili do ambasady - Galeni, by zarządzić drobiazgowe śledztwo
w
sprawie niezwykle teraz podejrzanego kuriera, Miles natomiast, by przebrać
się z powrotem
w swój zielony barrayarski mundur i odwiedzić lekarza ambasady, aby ten
złożył prawidłowo
kości jego dłoni.
Jeżeli znajdzie się chwila spokoju w moim życiu, pomyślał, po zakończeniu
tego
całego zamieszania, to powinienem znaleźć czas na to, by wymienić na protezy
syntetyczne
wszystkie kości i stawy w rękach, a nie tylko długie kości w nogach. Co
prawda zabieg ten
jest bardzo bolesny i męczący, ale odkładanie wymiany kości rąk nie przynie-
sie nic dobrego.
A bez wątpienia nie mam się co spodziewać, że będę jeszcze rósł.
Pogrążony w tych niezbyt przyjemnych myślach opuścił ambulatorium ambasady i
zjechał na poziom zajmowany przez służby bezpieczeństwa. Światła w biurze Ga-
leniego były
przygaszone. Kapitan dopiero co skończył wydawać masę rozkazów, rozsyłając
swoich
podwładnych we wszystkie strony. Siedział odchylony do tyłu na krześle, z
nogami na biurku
komkonsoli. Miles odniósł wrażenie, że Galeni wolałby, aby w jego dłoni zami-
ast pióra
świetlnego, które raz po raz obracał w palcach, znalazła się butelka czegoś
wysokoprocentowego.
Kiedy wszedł, kapitan uśmiechnął się blado, usiadł prosto i zaczął uderzać
piórem o
biurko.
- Myślałem nad tym,Vorkosigan. Obawiam się, że nie unikniemy oddania sprawy w
ręce miejscowych władz.
- Wolałbym, aby pan tego nie robił, sir. - Miles przyciągnął sobie krzesło i
usiadł na
nim okrakiem, oplatając rękami oparcie. - Kiedy ich w to wmieszamy, sprawy
wymkną nam
się spod kontroli.
- Aby znaleźć tych dwóch na Ziemi, potrzebna by była mała armia.
- Rozporządzam małą armią - przypomniał mu Miles - która, jak sądzę, dopiero
co
udowodniła swoją skuteczność w tego typu akcjach.
- Hmmm... To prawda.
- Niech ambasada wynajmie Dendarian, aby odnaleźli naszych... zaginionych.
- Wynajmie? Myślałem, że są opłacani przez Barrayar!
Miles niewinnie zamrugał oczami.
- Ależ, sir, w trosce o zachowanie tajności całej operacji ukrywamy ten
związek nawet
przed samymi Dendarianami. Ale jeżeli ambasada podpisze z nimi oficjalny kon-
trakt na to
zadanie, to będzie to swego rodzaju dwustopniowa konspiracja.
Galeni uniósł ironicznie brwi.
- Rozumiem. A w jaki sposób zamierzasz wytłumaczyć im istnienie twojego
klona?
- Jeżeli zajdzie taka potrzeba, powiem, że to klon admirała Naismitha.
- To będzie was już trzech, co? - powiedział Galeni nie do końca przekonany
do tego
pomysłu.
- Niech pan po prostu wyśle ich, aby odnaleźli pańskiego... aby odnaleźli Ser
Galena.
Gdziekolwiek będzie, tam znajdziemy i klona. Raz już się udało.
- Hmmm... - Galeni zamyślił się.
- I jeszcze jedno - dodał Miles. Zadumany, przesunął palcem wzdłuż obicia
krzesła. -
Jeżeli uda nam się ich złapać, to co z nimi zrobimy?
Pióro świetlne zastukało o blat.
- Istnieją - powiedział Galeni - tylko dwie lub trzy możliwości. Jedna, to
zaaresztowanie ich, osądzenie i zamknięcie w więzieniu za przestępstwa,
jakich dokonali na
Ziemi.
- W wyniku czego - zauważył poważnie Miles - okaże się, że admirał Naismith
nie
jest wcale wodzem niezależnych najemników, jak się wydawało. Zostanie ujawn-
iona jego
prawdziwa tożsamość. Nie chcę wywoływać wrażenia, że od Wolnej Najemnej Floty
Dendarii zależy być albo nie być Cesarstwa Barrayarskiego, ale kilka razy w
przeszłości
okazaliśmy się użyteczni dla służb bezpieczeństwa. Dowództwo może - mam taką
nadzieję -
uważać to za kiepski interes. Poza tym, czy mój klon faktycznie popełnił
jakieś przestępstwa,
za które mógłby być sądzony? W dodatku, jak myślę, zgodnie z Europrawem nie
jest
pełnoletni.
- Druga ewentualność - ciągnął Galeni - to porwanie ich i sprowadzenie po
kryjomu
na Barrayar, aby tam ich osądzić, omijając ziemski zakaz ekstradycji. Jeśli
tylko otrzymamy
rozkaz z góry, to spodziewałbym się właśnie czegoś w tym stylu - taka stan-
dardowa,
paranoiczna reakcja CesBezu.
- Aby ich osądzić - wszedł mu w słowo Miles - albo też trzymać bez końca w
jakimś
lochu... Dla mojego... brata może to nie okazać się tak fatalne, jak pewnie
będzie mu się z
początku wydawało. Ma w końcu przyjaciela bardzo, bardzo wysoko postawionego.
Jeżeli
tylko uda mu się po drodze uniknąć śmierci z ręki jakiegoś nadpobudliwego
podwładnego. -
Galeni i Miles wymienili spojrzenia. - Ale nikt nie wstawi się za pana ojcem.
Barrayar zawsze
uważał zabójstwa w Powstaniu Komarrskim za zwyczajne przestępstwa, a nie
działania
wojenne, Galen zaś nigdy nie złożył przysięgi na wierność ani nie skorzystał
z amnestii.
Czeka go najwyższy wymiar kary. Jego egzekucja będzie nieunikniona.
- Nieunikniona. - Galeni zacisnął usta, patrzył teraz na czubki swoich butów.
- Trzecia
możliwość to, dokładnie tak jak mówisz, rozkaz z góry, żeby ich skrytobójczo
zamordować.
- Tego typu rozkazom ocierającym się o przestępstwo możemy skutecznie stawić
czoło - napomknął Miles - jeśli tylko się twardo postawimy. Na szczęście
dowództwo nie
może tak swobodnie decydować w tych sprawach, jak zwykło robić za czasów ce-
sarza Ezara.
Chciałbym zwrócić uwagę na czwartą możliwość. Być może lepiej w ogóle nie
ścigać tych...
niewygodnych krewnych.
- Powiem ci otwarcie, Miles: jeżeli nie uda mi się złapać Galena, mogę zapom-
nieć o
dalszej karierze. Już teraz może się wydawać podejrzane, że nie udało mi się
go znaleźć w
ciągu ostatnich dwóch lat. Twoja propozycja kryje nie tyle niesubordynację,
która tobie
wydaje się całkiem normalną metodą postępowania, ile coś znacznie gorszego.
- A co z twoim poprzednikiem na tym stanowisku, któremu nie udało się wykryć
Galena w ciągu pięciu lat? Poza tym, czy jeśli go teraz dopadniesz, to twoje
szansę kariery
naprawdę wzrosną? Tak czy inaczej będziesz podejrzany dla tych, którzy chcą
za wszelką
cenę być podejrzliwi.
- Wolałbym - Galeni wyglądał na zatopionego w myślach, na jego twarzy odbijał
się
chłodny spokój - żeby został wśród umarłych. Jego pierwsza śmierć - ciągnął
zadumany -
była znacznie lepsza, bardziej chwalebna, była to śmierć w walce. Zdobył
swoje miejsce w
historii, a ja, gdy ból minął, zostałem sam, bez matki i ojca, którzy mogliby
mnie dręczyć. To
wspaniałe, że nauka nie zdołała uczynić człowieka nieśmiertelnym. Jest
prawdziwym
błogosławieństwem, że możemy przeżyć stare wojny. I starych wojowników.
Miles pogrążył się w myślach. Osadzony w więzieniu na Ziemi, Galen niszczy
zarówno karierę Galeniego, jak i admirała Naismitha, ale żyje. Przewieziony
na Barrayar -
umiera. Kariera Galeniego ma się trochę lepiej, ale sam Galeni - jak sądził
Miles - nie będzie
wtedy całkiem normalny. Ojcobójca z pewnością nie znajdzie w sobie wystarc-
zająco dużo
spokoju i sił, aby rozwiązywać w przyszłości skomplikowane problemy Komarru.
Ale
Naismith będzie żyć, kusząco szeptały jego myśli. Pozostawieni samym sobie,
Galen i Mark
stanowiliby zagrożenie o nieznanej sile - to było zupełnie niedopuszczalne;
jeśli Miles i
Galeni nie zrobią nic w tej sprawie, dowództwo z pewnością zadecyduje za
nich, wydając
autorytarne rozkazy przypieczętowujące los wrogów cesarstwa.
Milesa przejmowała wstrętem myśl, że obiecująca kariera Galeniego mogłaby
zostać
zrujnowana przez tego zrzędliwego rewolucjonistę, który nie potrafił się pod-
dać. A jednak
unicestwienie Galena bez wątpienia zniszczy również Galeniego. Cholera, że
też staruszek nie
mógł sobie zafundować emerytury w jakimś raju tropikalnym, zamiast kręcić się
tutaj i
sprawiać problemy młodszemu pokoleniu w imię - jakże by inaczej - jego dobra.
Obowiązkowa emerytura dla rewolucjonistów - oto, co by im się przydało.
Co wybrać, kiedy każdy wybór jest zły?
- Wybór należy do mnie - powiedział Galeni. - Musimy ich wytropić.
Spojrzeli po sobie, obydwaj bardzo zmęczeni.
- Proponuję kompromis - rzekł Miles. - Niech pan wyśle najemników den-
dariańskich,
aby ich umiejscowili, śledzili i informowali nas o każdym ich kroku. Nie
próbujmy ich na
razie zatrzymywać. To pozwoli panu użyć wszystkich sił ambasady do rozpracow-
ania
problemu kuriera, który jest, bądź co bądź, całkowicie wewnętrzną sprawą Bar-
rayaru.
Zapadła cisza.
- Zgoda - powiedział wreszcie Galeni. - Ale jakkolwiek by się to miało skońc-
zyć,
chcę, by nie trwało długo.
- Zgoda - odparł Miles.
***
Miles spotkał Elli w stołówce ambasady. Siedziała samotnie przy stoliku i
mierzyła
zmęczonym i obojętnym wzrokiem resztki swojego obiadu, nie zwracając uwagi na
ukradkowe spojrzenia i niepewne uśmiechy pracowników ambasady. Wziął
przekąskę i
herbatę, po czym wśliznął się na krzesło naprzeciwko niej. Ich ręce spotkały
się w krótkim
uścisku, potem Elli znów oparła łokcie na stole, a brodę złożyła na splecio-
nych dłoniach.
- I co teraz? - zapytała.
- Jakie jest w tej armii tradycyjne wynagrodzenie za dobrze wykonane zadanie?
Zmrużyła oczy.
- Następne zadanie.
- Trafiłaś w dziesiątkę. Przekonałem kapitana Galeniego, żeby użył najemników
dendariańskich do odszukania Galena, tak jak ty nas znalazłaś. A właśnie, w
jaki sposób
udało ci się nas namierzyć?
- Kosztowało nas to cholernie dużo pracy! Zaczęliśmy od przebijania się przez
tę
wielką stertę danych dotyczących Komarrczyków, którą przesłałeś nam z amba-
sady.
Wykluczyliśmy dzieci, tych, którzy mieli pełną dokumentację i tak dalej. Po-
tem wysłaliśmy
komputerowców z Działu Wywiadu na dół, na Ziemię, aby włamali się do sieci
bankowej i
wyciągnęli dane o kontach kredytowych, oraz - to wymagało sprytu - do sieci
Europrawa, aby
wyciągnęli rejestry kryminalne, i zaczęliśmy szukać jakichś nieprawidłowości.
No i
znaleźliśmy - mniej więcej rok temu urodzony na Ziemi syn komarrskiego emi-
granta został
zatrzymany przez policjantów Europrawa za jakieś drobne wykroczenie i przy
tej okazji
znaleziono u niego nie zarejestrowany ogłuszacz. Nie jest to broń, która
zabija, więc musiał
tylko zapłacić grzywnę i więcej Europrawo się nim nie interesowało. Ale
ogłuszacz nie był
wyprodukowany na Ziemi. Wyprodukowano go wiele lat temu dla armii barrayar-
skiej.
- Zaczęliśmy go śledzić - ciągnęła. - W dosłownym sensie tego słowa i w prze-
nośni -
poprzez sieć komputerową. Badaliśmy, kim są jego przyjaciele, ludzie, których
nie było w
komputerze ambasady. Podążaliśmy jednocześnie kilkoma różnymi tropami, które
jednak na
nic nas nie naprowadziły. Ale nagle coś mnie tknęło. Jedną z osób, z którymi
chłopak często
się kontaktował, był niejaki Van der Poole, zarejestrowany jako imigrant z
planety Frost IV.
A jakiś czas temu, kiedy prowadziłam dochodzenie w sprawie skradzionych
próbek genów,
odwiedziłam Obszar Jacksona...
Miles skinął głową na znak, że pamięta.
-...i stąd wiem, że można tam sobie załatwić dokumenty świadczące o takiej
przeszłości, jaką się tylko chce - to zaledwie jedna z wielu bardzo docho-
dowych usług
oferowanych przez pewne laboratoria, obok nowych twarzy, głosów i odcisków
palców.
Jedną z planet, której nazwę często wykorzystują, jest właśnie Frost IV, gdyż
katastrofa
tektoniczna zniszczyła przed dwudziestoma ośmioma laty tamtejszą sieć kom-
puterową, nie
mówiąc już o reszcie planety. Mnóstwo zwykłych ludzi, którzy wtedy opuścili
Frost IV, ma
całkowicie niesprawdzalne dane. Jeśli zatem ktoś ma ponad dwadzieścia osiem
lat, Obszar
Jacksona może go pięknie wpasować. Dlatego, kiedy widzę człowieka powyżej
pewnego
wieku, który twierdzi, że pochodzi z Frost IV, zaczynam nabierać podejrzeń.
Van der Poole to
oczywiście Galen.
- Jasne. Tak a propos, mój klon to kolejny udany produkt Obszaru Jacksona.
- O, jak miło. Wszystko do siebie pasuje.
- Moje gratulacje dla ciebie i całego Działu Wywiadu. Przypomnij mi, abym uc-
zynił
to oficjalnie, kiedy tylko następnym razem będę na „Triumphie”.
- Czyli kiedy? - Zmiażdżyła w zębach kawałek lodu z dna szklanki, którą
następnie
zaczęła obracać w dłoniach, starając się wyglądać na zainteresowaną jedynie
sprawami
zawodowymi.
Jej usta będą smakowały zimno, wyraziście... Miles zamrugał oczami i spróbo-
wał sam
wrócić do spraw zawodowych, świadom ciekawskich spojrzeń pracowników amba-
sady.
- Nie wiem. Mamy tu jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno musimy wysłać wszyst-
kie
nowe dane zebrane przez Dendarian z powrotem do ambasady. Ivan pracuje teraz
nad tym, co
udało nam się wyciągnąć z komkonsoli Galena. Tym razem będzie trudniej. Galen
- Van der
Poole - będzie się ukrywał. A ma spore doświadczenie, jeżeli chodzi o zni-
kanie na dobre. Ale
kiedy go namierzycie - jeśli wam się to w ogóle uda - to... przekażcie
meldunek o tym
bezpośrednio do mnie. Osobiście złożę raport w ambasadzie.
- Raport o czym? - zapytała Elli zaniepokojona dziwną nutką w głosie Milesa.
Miles wzruszył ramionami.
- Nie jestem pewien. Chyba jestem teraz zbyt zmęczony, by jasno myśleć. Zo-
baczę,
może jutro rano ułoży mi się to wszystko.
Elli kiwnęła głową i podniosła się.
- Dokąd się wybierasz? - spytał Miles z niepokojem w głosie.
- Wracam na „Triumpha”, rzecz jasna, żeby puścić maszynerię w ruch.
- Mogłabyś przecież posłać wiązkę... Kto jest teraz szefem tam na górze?
- Bel Thorne.
- No i dobrze. Znajdźmy Ivana i wyślijmy stąd wiązkę z danymi i przy okazji
rozkazy.
- Przyjrzał się ciemnym sińcom pod jej błyszczącymi oczami. - Jak długo już
jesteś na
nogach, co?
- Jakieś... hmmm... - spojrzała na chronometr - trzydzieści godzin.
- Kto tu ma problemy z przekazywaniem pracy innym, komandor Quinn? Wyślij
rozkazy, ale nie samą siebie. I pozwól sobie na odrobinę snu, zanim zaczniesz
popełniać
błędy. Znajdę ci jakieś miejsce tu, w ambasadzie, gdzie mogłabyś się
zaszyć... - spojrzała mu
w oczy i nagle uśmiechnęła się -...jeżeli chcesz - dodał pośpiesznie.
- Naprawdę zrobiłbyś to? - powiedziała łagodnie. - To wspaniale.
Złożyli wizytę Ivanowi, pokręcili się przy jego komkonsoli i otworzyli kodow-
ane
połączenie do przekazu danych na „Triumpha”. Ivan, jak zauważył nie bez sa-
tysfakcji Miles,
miał teraz całą masę pracy. Potem wjechali rurami windowymi na poziom, gdzie
znajdowała
się kwatera Milesa.
Elli zaraz ruszyła do łazienki i zajęła ją zgodnie z prawem pierwszeństwa.
Podczas
wieszania munduru Miles zauważył w kącie szafy zwinięty w kłębek koci koc -
pewnie rzucił
go tam przerażony klon, gdy spędzał swoją pierwszą noc w ambasadzie. Czarne
futro zaczęło
rozkosznie mruczeć, kiedy je podniósł. Rozłożył koc ostrożnie na łóżku i pok-
lepał.
- Leż tutaj - szepnął.
Elli wyszła spod prysznica zadziwiająco szybko, roztrzepując palcami swoje
czarne,
krótkie loki. Zawinięta tylko w ręcznik wyglądała bardzo pociągająco. Zau-
ważyła koci koc,
uśmiechnęła się, wskoczyła na łóżko i zawinęła swoje stopy w czarne futro.
Zadrżało i
zaczęło głośniej mruczeć.
- Ach - westchnął Miles, przypatrując się im z zadowoleniem na twarzy. Nagle
jednak
niepewność wpełzła do jego rajskiego ogrodu. Elli rozglądała się po pokoju z
zainteresowaniem. Przełknął ślinę. - Czy... hhm... jesteś tu po raz pierwszy?
- Starał się nadać
swemu głosowi ton obojętny.
- Mhmm. Nie wiem, czemu spodziewałam się czegoś bardziej w średniowiecznym
stylu. A to właściwie przypomina zwykły pokój hotelowy. Nie tego oczekiwałam
po
Barrayarze.
- To jest Ziemia - odparł Miles. - A Okres Izolacji skończył się ponad wiek
temu.
Dziwna jest twoja wizja Barrayaru. Ale chodziło mi o to, czy mój klon miał...
hmmm... czy
naprawdę nigdy nie wyczułaś żadnej różnicy podczas tych czterech dni? Czy był
aż tak
dobry? - Uśmiechnął się żałośnie, czekając na jej odpowiedź. A jeśli niczego
nie dostrzegła?
Czyżby był naturą tak nieskomplikowaną, że każdy mógł wystąpić w jego roli?
Albo jeszcze
gorzej, jeśli dostrzegła różnicę... i klon jej się bardziej spodobał?
Elli wyglądała na zakłopotaną.
- Owszem, wyczułam. Ale droga od wrażenia, że z tobą jest coś nie tak, do
stwierdzenia, że to nie ty, jest daleka... może gdybyśmy spędzili więcej
czasu razem.
Rozmawialiśmy tylko przez komłącze, nie licząc krótkiego dwugodzinnego wypadu
na
miasto, kiedy uwalnialiśmy Dania i jego wesołą gromadkę ze sklepu. Zresztą
wtedy
wydawało mi się, że straciłeś rozum. Potem doszłam do wniosku, że kryjesz coś
w zanadrzu,
ale nie mówisz mi, bo... - nagle przycichła -...przestało ci na mnie zależeć.
Miles odetchnął z ulgą. A zatem klon nie miał czasu na... hhm. Uśmiechnął się
do niej
trochę nieszczerze.
- Wiesz, kiedy mi się przyglądasz - zaczęła znów - robi mi się... hmmm... do-
brze. Nie
chodzi mi tu o podniecające ciepełko, chociaż to też czuję...
- Podniecające ciepełko - mruknął rozmarzony Miles i oparł głowę na jej
ramieniu.
- Przestań strugać wariata, mówię teraz serio. - Mimo wszystko objęła go
mocno,
jakby gotowa do odparcia niespodziewanego ataku każdego, kto chciałby go
jeszcze raz
porwać. - Czuję się dobrze, dzięki tobie czuję, że... stoję na własnych
nogach, że radzę sobie.
Niczego się nie boję. Nie boję się próbować, nie boję się tego, co inni sobie
o mnie pomyślą.
Twój... klon - o Boże, jak dobrze, że to był tylko on - sprawił, że zaczęłam
się zastanawiać,
czy może coś jest ze mną nie tak. Chociaż kiedy sobie przypomnę, jak łatwo
udało im się
ciebie zgarnąć tamtej nocy w tym pustym domu, to...
- Ciii, ciii... - Położył jej palec na ustach. - Wszystko jest z tobą w
najlepszym
porządku, Elli - powiedział i przytulił się do niej mocniej. - Jesteś najzu-
pełniej sobą, Elli
Quinn. - Jego Quinn, jego Królowa...
- Rozumiesz, o co mi chodzi? To chyba uratowało ci życie. Miałam zamiar skła-
dać
tobie, to jest jemu, raporty o poszukiwaniu Galeniego, nawet jeśli chwilowo
nie było żadnego
postępu w tej sprawie. Byłby to dla niego pierwszy sygnał ostrzegawczy, że
rozpoczęło się
polowanie.
- Które natychmiast by przerwał.
- Właśnie. Ale kiedy wydawało się, że jesteśmy już tak blisko sukcesu, po-
myślałam,
że... lepiej, żebym była na sto procent pewna. Poczekam, a potem zaskoczę cię
i podam
wszystko na tacy i... jeżeli mam być szczera, znów urosnę w twoich oczach.
Można
powiedzieć, że on sam powstrzymywał mnie od składania raportów.
- Może pocieszy cię, że nie była to niechęć z jego strony. Ty go przerażałaś.
Twoja
twarz - nie wspominając już o reszcie - działa na wielu mężczyzn.
- Tak, twarz... - Machinalnie dotknęła dłonią swojego policzka, potem z
czułością
zmierzwiła mu włosy. - Myślę, że trafiłeś w sedno, właśnie to mi nie paso-
wało. Znałeś mnie,
kiedy miałam starą twarz, kiedy nie miałam twarzy i kiedy zyskałam nową, i
dla ciebie, tylko
dla ciebie, to była wciąż ta sama twarz.
Wolną od bandaży ręką przesunął wzdłuż linii jej brwi, pogłaskał kształtny
nos i
zatrzymał się na chwilę przy ustach, gdzie czekał go pocałunek. Potem jego
dłoń
powędrowała w dół, przez pięknie wymodelowaną bródkę aż do jedwabistej skóry
jej
alabastrowej szyi.
- Tak, twarz... Byłem wtedy młody i głupi. Wydawało mi się to świetnym po-
mysłem.
Dopiero później zrozumiałem, że może ci to przeszkadzać.
- Podobnie było ze mną - westchnęła. - Przez pierwsze sześć miesięcy byłam
zachwycona. Ale kiedy po raz kolejny zdarzyło mi się, że podległy mi żołnierz
próbował ze
mną flirtować, zamiast wykonywać rozkazy, zrozumiałam, że to poważny problem.
Musiałam
wynaleźć i nauczyć się stosować wszelkiego rodzaju sztuczki, aby zmusić ludzi
do
reagowania na to, co mam w środku, a nie na zewnątrz.
- Rozumiem - powiedział Miles.
- Na Boga, tak, ty to musisz świetnie rozumieć. - Przez chwilę zatrzymała na
nim swój
wzrok, jakby widząc go po raz pierwszy, potem pocałowała go w czoło. - Zdałam
sobie
właśnie sprawę, jak wielu sztuczek nauczyłam się od ciebie. Jak ja cię ko-
cham!
Kiedy przerwali pocałunek, żeby zaczerpnąć tchu, Elli zaproponowała:
- Zrobić ci masaż?
- Elli, to jest jak szalony sen. - Miles rozłożył się na futrze i pozwolił,
by się nim
zajęła. Pięć minut w jej silnych rękach wyzuło go z wszystkich ambicji z
wyjątkiem dwóch.
Po ich zaspokojeniu, obydwoje twardo zasnęli i nie męczyły ich żadne kosz-
mary.
Milesa obudziło pukanie do drzwi.
- Spływaj, Ivan - wymamrotał zaspany. Nie podnosił głowy spomiędzy futra a
ciepłego ciała, które ściskał w objęciach. - Idź i prześpij się gdzieś na
ławce, co...?
Ciało zdecydowanym ruchem zrzuciło go z siebie. Elli zapaliła światło,
wyskoczyła z
łóżka, naciągnęła swój czarny podkoszulek i szare spodnie mundurowe i podrep-
tała do drzwi,
nie zwracając uwagi na Milesa, który mamrotał - Nie, nie, nie wpużżżdżaj go
tu... - Stukanie
stawało się mocniejsze i bardziej natarczywe.
- Miles! - Ivan wpadł przez drzwi. - O, cześć, Elli. Miles! - Ivan potrząsnął
go za
ramię.
Miles starał się skryć pod futrem.
- Dobra, idź na swoje łóżko - bąknął. - Nie musisz mnie wcale przykrywać...
- Miles, wstawaj!
Miles wystawił głowę. Światło wdarło się brutalnie pod jego półprzymknięte
powieki.
- Dlaczego? Która godzina?
- Jest koło północy.
- Uch. - Wrócił pod futro. Trzy godziny snu to prawie nic po tym, co
przeszedł w
ciągu ostatnich czterech dni. Wykazując bezwzględność i okrucieństwo, o jakie
go nigdy nie
posądzał, Ivan wyrwał koci koc ze ściskających go kurczowo dłoni Milesa i
odrzucił na bok.
- Musisz wstać - nalegał. - Ubrać się. Zeskrobać tę pleśń z twarzy. Mam
nadzieję, że
znajdziesz gdzieś czysty mundur... - Ivan zaczął grzebać w jego szafie. -
Mam!
Miles na wpół przytomnie złapał zielone ciuchy, które mu rzucił Ivan.
- Pożar ambasady? - zapytał.
- Nie, ale jesteś cholernie blisko. Elena Bothari-Jesek właśnie przyleciała z
Tau Ceti.
Nie wiedziałem, że ją wysłałeś!
- Aaa! - Miles nagle się przebudził. Quinn miała już na sobie kompletny mun-
dur,
łącznie z butami, i wkładała właśnie ogłuszacz do kabury. - Tak. Trzeba się
ubrać, jasne. Ale
moja broda nie powinna jej przerazić.
- Bo ci jej nie wypaliła plazma - wymamrotała Elli pod nosem, machinalnie
drapiąc
się po udzie. Miles powstrzymał uśmiech, posłała mu perskie oko.
- Może i Eleny nie przerazi - powiedział ponuro Ivan. - Ale nie wydaje mi
się, żeby
rzuciła na kolana komodora Destanga.
- To on jest tutaj? - Miles całkowicie się rozbudził. Najwyraźniej jeszcze
miał resztki
adrenaliny. - Dlaczego? - Potem przypomniał sobie podejrzenia, o których pi-
sał w raporcie, z
jakim wysłał Elenę, i zrozumiał, co mogło skłonić szefa Służb Bezpieczeństwa
Sektora
Drugiego do osobistego zajęcia się tą sprawą. - O Boże... muszę mu wszystko
wyjaśnić,
zanim zastrzeli na miejscu biednego Galeniego...
Wziął zimny prysznic. Kiedy spod niego wyszedł, Elli podała mu filiżankę kawy
i
poczekała, aż się ubierze, żeby ocenić efekt końcowy.
- Wszystko pięknie - powiedziała - z wyjątkiem twarzy. A na to nic nie możesz
poradzić.
Przesunął ręką po swoim policzku, teraz już gładkim.
- Czyżbym zapomniał czegoś ogolić?
- Nie, podziwiałam po prostu twoje siniaki. No i oczy. Już lepiej wygląda
narkoman
trzy dni po wyczerpaniu się zapasów juby, którą ćpał.
- Dzięki.
- Sam chciałeś wiedzieć.
Kiedy pędzili w dół rurami windowymi, Miles usiłował sobie przypomnieć
wszystko,
co wiedział o Destangu. Jego poprzednie spotkania z komodorem były krótkie,
oficjalne, a ich
wyniki zadowoliły zarówno jego, jak i Destanga - tak się przynajmniej
Milesowi wydawało.
Dowódca Służb Bezpieczeństwa Sektora Drugiego był oficerem doświadczonym,
przywykłym do najprzeróżniejszych zadań, poczynając od nadzorowania działal-
ności
wywiadu, poprzez kontrolę bezpieczeństwa ambasad i konsulatów barrayarskich,
spotkań z
VIP-ami, aż do ratowania potrzebujących pomocy Barrayarczyków, którzy wpakow-
ali się w
jakąś kabałę - a wszystko to prawie bez bezpośredniej kontroli Barrayaru.
Podczas dwóch czy
trzech akcji, które Dendarianie wykonywali na obszarze Sektora Drugiego,
Destang zawsze
przekazywał im rozkazy i potrzebne pieniądze, w zamian otrzymując od Milesa
raporty, i
nigdy nie mieli z tym żadnych problemów.
Komodor siedział w fotelu Galeniego pośrodku jego biura. Kiedy Miles, Ivan i
Elli
weszli, patrzył właśnie na wid włączonej komkonsoli. Kapitan Galeni stał,
chociaż pod ścianą
było kilka wolnych krzeseł. Kaptur miał spuszczony na oczy i był tak nienatu-
ralnie
wyprostowany, że wyglądał jak średniowieczny rycerz w zbroi. Wrażenia
dopełniała zupełnie
pozbawiona wyrazu twarz, jakby odlana z brązu. Elena Bothari-Jesek stała z
tyłu,
przestępując z nogi na nogę, z wyrazem niepewności na twarzy, jak ktoś, kto
widzi, jak
sprawy, które puścił w ruch, wymykają mu się spod kontroli. W jej oczach po-
jawiła się ulga,
kiedy zobaczyła Milesa. Zasalutowała - nieprzepisowo, gdyż nie był ubrany w
mundur
dendariański; dla niej jednak był to bardziej gest przekazania wszystkiego w
jego ręce, tak
jakby pozbywała się tym samym worka pełnego węży. Masz, zajmij się tym
tutaj... Skinął jej
głową. W porządku.
- Melduję się, sir. - Miles zasalutował.
Destang również zasalutował i zaczął mu się bacznie przyglądać. Zupełnie tak,
pomyślał trochę nostalgicznie Miles, jak kiedyś Galeni. Kolejny udręczony
dowódca. Destang
dobiegał sześćdziesiątki. Był szczupłym, siwym mężczyzną, raczej niskim jak
na
Barrayarczyka. Zapewne urodził się tuż po zakończeniu okupacji cetagan-
dańskiej, kiedy to
powszechne niedożywienie pozbawiło wielu ludzi możliwości pełnego rozwoju fi-
zycznego.
Prawdopodobnie był podoficerem podczas Podboju Komarru, oficerem podczas
późniejszego
Powstania. Bez wątpienia nabrał bogatego doświadczenia w licznych wojnach,
które w owych
czasach wstrząsały Barrayarem.
- Czy ktoś poinformował pana o ostatnich wypadkach? - zapytał Miles głosem,
który
nie krył jego zdenerwowania. - To, co pisałem w raporcie, jest już dawno
nieaktualne.
- Właśnie zapoznałem się z wersją kapitana Galeniego. - Destang wskazał głową
na
komkonsolę.
Galeni zawsze nalegał na pisanie raportów, zauważył w duchu Miles. To pewnie
jego
stary nawyk akademicki. Powstrzymał się przed zapuszczeniem żurawia, żeby zo-
baczyć, co
tam było.
- Ty najwyraźniej jeszcze nie napisałeś sprawozdania - zauważył Destang.
Miles niezdecydowanym gestem wskazał na swoją zabandażowaną rękę.
- Byłem w lecznicy, sir. Ale zdaje pan sobie sprawę, że Komarrczycy kontro-
lują
zapewne kuriera ambasady?
- Aresztowaliśmy kuriera przed sześcioma dniami na Tau Ceti - odparł Destang.
Miles odetchnął z ulgą.
- Czy on...?
- Ta sama nędzna historyjka co zawsze. - Destang nachmurzył się. - Najpierw
jakieś
drobne przewinienie. To daje im na niego haka i potem żądają coraz więcej i
więcej, aż w
końcu nie ma odwrotu.
Taki szantaż to przedziwne zapasy psychiczne, pomyślał Miles. W ostatecznym
rozrachunku kurier wpada w ręce wroga z powodu strachu przed swoimi, a nie
przed
Komarrczykami. A zatem system, który w założeniu miał zmuszać podwładnych do
posłuszeństwa, w rezultacie doprowadził do sytuacji zupełnie przeciwnej. Coś
tu jest nie tak...
- Był na ich usługach już od trzech lat - ciągnął Destang. - Wszystko, co do-
cierało do
ambasady lub wychodziło z niej w tym okresie, mogło dostać się w ich łapy.
- O kurczę. - Miles powstrzymał uśmiech, starając się, by jego miejsce na
twarzy zajął
wyraz przerażenia. A więc zdrada kuriera nastąpiła przed przybyciem Galeniego
na Ziemię.
Świetnie.
- Taak... - powiedział Ivan. - Znalazłem niedawno trochę kopii naszych doku-
mentów
w tym, co przegraliśmy z komkonsoli Galena. Wiesz, Miles, to był dla mnie
szok.
- Liczyłem się z tym, że tak może być - odparł Miles. - Nie istniało zbyt
wiele innych
możliwości, kiedy już ustaliliśmy, że ktoś nas oszukuje. Mam nadzieję, że
przesłuchanie
kuriera oczyściło kapitana Galeniego ze wszelkich zarzutów?
- Kurier nic nie wiedział o ewentualnych powiązaniach kapitana z siatką emi-
grantów
komarrskich na Ziemi - oznajmił Destang beznamiętnym tonem.
Nie wygląda na to, pomyślał Miles, żeby komodor darzył Galeniego szczególnym
zaufaniem.
- Jest całkowicie jasne - powiedział Miles - że dla Ser Galena kapitan był
kartą, którą
trzymał w zanadrzu. Ale karta ta odmówiła wzięcia udziału w grze. Ryzykując
tym samym
swoje życie. W końcu tylko przypadek zrządził, że kapitan Galeni otrzymał tę
posadę na
Ziemi... - Galeni kręcił głową, przygryzając usta. - Czyż nie?
- Nie - powiedział kapitan, wciąż stojąc na baczność. - Takie było moje życ-
zenie.
- Aha. W każdym razie mnie tutaj przywiódł czysty przypadek. - Miles nie da-
wał zbić
się z tropu. - Przypadek, a także moi ranni i zamrożeńcy, którzy potrzebowali
opieki
specjalistów z jakiegoś większego centrum medycznego tak szybko, jak to tylko
możliwe. A
jeżeli już mówimy o najemnikach dendariańskich, komodorze, to czy kurier zde-
fraudował te
osiemnaście milionów marek, które Barrayar jest im dłużny?
- Te pieniądze nigdy nie zostały wysłane - odparł Destang. - Ostatnią wiado-
mością,
jaką otrzymałem o twoich najemnikach przed przybyciem kapitan Bothari-Jesek,
był raport,
który mi wysłałeś z Mahaty Solaris, mówiący o operacji Dagoola. Potem zni-
knęliście. Z
punktu widzenia Kwatery Głównej Sektora Drugiego zaginęliście ponad dwa mie-
siące temu.
Ku naszemu przerażeniu - dodał. - Szczególnie, że cotygodniowe prośby szefa
CesBezu
Illyana o informacje o tobie zaczęły przychodzić każdego dnia.
- Ro... rozumiem, sir. A zatem nigdy nie otrzymał pan naszej pilnej prośby o
fundusze? I tak naprawdę nigdy nie zostałem przydzielony do personelu amba-
sady!
Dziwny, cichy dźwięk, jakby jęk, wydostał się z ust Galeniego. Poza tym kapi-
tan nie
zdradzał żadnych oznak życia.
- Jedynie przez Komarrczyków - odparł Destang. - Najwidoczniej spisek ten
miał na
celu unieruchomienie cię tu, aby mogli spokojnie dokonać planowanej zamiany.
- Domyślałem się tego. Hmmm... czy przypadkiem nie przywiózł pan teraz moich
osiemnastu milionów marek? Wciąż ich potrzebujemy. Wspominałem o tym w rapor-
cie.
- I to nie raz - powiedział sucho Destang. - Tak, poruczniku, opłacimy twoich
żołdaków. Jak zwykle.
Miles odetchnął z ulgą. Uśmiechnął się promiennie.
- Dziękuję, sir. Spadł mi kamień z serca.
Destang uniósł głowę, wyraźnie zaciekawiony.
- A jak udało się im przeżyć ostatni miesiąc?
- To... było dość skomplikowane, sir.
Komodor otworzył usta, jakby chcąc jeszcze o coś zapytać, po chwili jednak
najwyraźniej się rozmyślił.
- Rozumiem. No cóż, poruczniku, możesz wracać do swoich ludzi. Nie masz tu
już nic
więcej do zrobienia. Przede wszystkim nie powinieneś był się pokazywać na
Ziemi jako
lordVorkosigan.
- Do jakich ludzi? Czy ma pan na myśli najemników dendariańskich?
- Wątpię, aby Simon Illyan pilnie ich poszukiwał jedynie dlatego, że akurat
czuł się
samotny. Możesz być pewien, że nowe rozkazy dotrą do ciebie, jak tylko
dowództwo dowie
się, gdzie stacjonujecie. Powinniście być przygotowani do akcji.
Elli i Elena, które podczas całej rozmowy szeptały coś do siebie cichutko w
kącie,
usłyszawszy tę wiadomość, podniosły głowy; Ivan wyglądał raczej na zaniepoko-
jonego.
- Tak jest, sir - odrzekł Miles. - A co tu się będzie działo?
- Ponieważ, dzięki Bogu, nie wciągnęliście w to miejscowych władz, mamy wolną
rękę, aby własnymi siłami wyjaśnić tę nieudaną próbę dywersji. Przywiozłem
specjalny
zespół zTau Ceti...
To coś w rodzaju oddziału przeprowadzającego czystki, pomyślał Miles. Koman-
dosi
wywiadu, gotowi, na rozkaz Destanga, do użycia wszelkich sił i sprytu, aby
tylko przywrócić
porządek w przeżartej zdradą ambasadzie.
- Ser Galen znalazłby się na liście najbardziej poszukiwanych przez nas
przestępców
już dawno temu, gdyby nie to, że byliśmy przekonani, że nie żyje. Galen! -
Destang kręcił
głową, jak gdyby wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Tutaj, na Ziemi, przez cały
czas... Wiesz,
służyłem podczas Powstania Komarrskiego, wtedy zacząłem swoją pracę w CesBe-
zie. Byłem
członkiem grupy, która przekopywała się przez kupę gruzu, w jaką zamieniły
się Koszary
Halomarskie, po tym, jak te sukinsyny wysadziły je w powietrze w środku nocy.
Szukaliśmy
tych, którym udało się przeżyć, oraz dowodów do śledztwa, a znajdowaliśmy
ciała i cholernie
mało wskazówek... Tego ranka pojawiła się nagle masa wolnych posad w służbach
bezpieczeństwa. Do diabła. Jak to wszystko powraca... Jeżeli uda nam się znów
odnaleźć
Galena, po tym, jak wypuściłeś go z rąk... - Destang spojrzał lodowato na Ga-
leniego -
...przypadkowo albo i nie, to zabierzemy go z powrotem na Barrayar, aby od-
powiedział
przynajmniej za ten krwawy ranek. Chciałbym, żeby odpowiedział za wszystko,
ale musiałby
się wtedy chyba rozerwać. Jak cesarz Szalony Yuri.
- To godny pochwały plan, sir - powiedział ostrożnie Miles. Galeni wciąż miał
zaciśnięte usta, z jego strony nie można było spodziewać się pomocy. - Ale
tu, na Ziemi, żyje
koło tuzina eks-powstańców komarrskich z równie krwawą przeszłością jak Ser
Galen. Teraz,
kiedy go zdemaskowaliśmy, nie stanowi dla nas większego zagrożenia niż oni.
- Oni od lat byli bierni - powiedział Destang. - Galen natomiast - wręcz
przeciwnie.
- Jeśli jednak rozważa pan sprzeczne z ziemskim prawem porwanie, to czy tym
samym nie naraża pan naszych stosunków dyplomatycznych z Ziemią? Czy warto
ryzykować?
- Sprawiedliwość jest więcej warta niż chwilowe zaognienie stosunków,
zapewniam
pana, poruczniku.
Galen dla Destanga był już tylko i wyłącznie padliną.
- A czym w takim razie uzasadnicie porwanie mojego... klona, sir? Nigdy nie
popełnił
żadnej zbrodni na Barrayarze. Nawet nigdy tam nie był.
Zamknij się, Miles! - zdawał się krzyczeć bezgłośnie Ivan zza pleców
Destanga, z
wyrazem rosnącego zaniepokojenia na twarzy. Nie dyskutuje się z komodorem!
Miles nie
zwracał na niego uwagi.
- Los mojego kłona żywotnie mnie interesuje, sir.
- Mogę to sobie wyobrazić. Spodziewam się, że uda nam się uniknąć
niebezpieczeństwa pomylenia was w przyszłości.
Miles miał nadzieję, że nie oznaczało to tego, co myślał, że oznacza. Jeżeli
będzie
musiał stawić czoło Destangowi... - Tak naprawdę groźba pomyłki nie istnieje.
Prosta analiza
medyczna wykryje różnicę między nami. On ma normalne kości, a ja nie. Ale
dlaczego
właściwie wciąż się nim zajmujemy?
- Chodzi o zdradę, rzecz jasna. Spiskowanie przeciwko cesarstwu.
To drugie było oczywiste, więc Miles postanowił skoncentrować się na pier-
wszym
zarzucie.
- Zdrada? On przyszedł na świat na Obszarze Jacksona. Nie jest poddanym ce-
sarza.
Nie urodził się ani na Barrayarze, ani w żadnej z podbitych kolonii. Żeby pan
mógł postawić
mu zarzut zdrady, musiałby być Barrayarczykiem przynajmniej z pochodzenia. A
jeśli już
uzna się go za takiego, to trzeba być konsekwentnym i przyznać, że jest lor-
dem Vor ze
wszystkimi należnymi mu przywilejami. A lord może być sądzony jedynie przez
równych
sobie, a zatem tylko Rada Hrabiów może go skazać.
Destang uniósł brwi.
- Czy myślisz, że przyjdzie mu do głowy tak dziwaczna linia obrony?
Jeżeli nie, to sam mu ją wskażę.
- Czemu nie?
- Dziękuję, poruczniku. Nie brałem tej komplikacji pod uwagę. - Destang zadu-
mał się.
Jego twarz przybrała jeszcze surowszy wyraz.
Plan Milesa, aby podsunąć Destangowi myśl o uwolnieniu klona, tak by ten
uważał ją
za własną, spalił na panewce. Musiał jednak się dowiedzieć, czy...
- Czy rozważa pan możliwość zabicia go?
- To bardzo kusząca ewentualność. - Destang zdecydowanym ruchem się
wyprostował.
- Może tu być pewien problem prawny, sir. Klon albo nie jest poddanym
barrayarskim, i wtedy nie możemy rozpoczynać przeciw niemu jakichkolwiek
działań, albo
jest, i wtedy chroni go prawo cesarskie. W każdym z tych przypadków
morderstwo byłoby... -
Miles oblizał usta; Galeni, który jedyny wiedział, dokąd zmierza porucznik
Vorkosigan,
zamknął oczy jak człowiek, który spodziewa się, że za chwilę dojdzie do wy-
padku. -
...przestępstwem, sir.
Destang wyglądał na zniecierpliwionego.
- Nie mam zamiaru dawać takiego rozkazu tobie, poruczniku.
Myśli, że chcę mieć czyste ręce... Jeżeli będzie chciał doprowadzić do końca
tę
dyskusję z Destangiem w obecności dwóch innych oficerów armii cesarskiej, to
albo komodor
się wycofa, albo też Miles znajdzie się w straszliwych tarapatach. Jeżeli
dyskusja ta zakończy
się w sądzie wojskowym, nikt z nich nie wyjdzie zapewne z tego bez szwanku.
Nawet jeśli
Miles zwycięży, Barrayarowi nie wyjdzie to na dobre, gdyż czterdzieści lat
służby Destanga
w siłach esarstwa nie zasługuje na tak haniebne zakończenie. Jeśli natomiast
Miles otrzyma
zakaz opuszczania swojej kwatery, to wszystkie inne możliwości rozwiązania
tego problemu
(na miłość boską, nad czym on się zastanawia?) będą dla niego zamknięte. Nie
chciał być
znowu uwięziony w czterech ścianach. Tymczasem zespół Destanga będzie bez wa-
hania
wykonywał wszystkie rozkazy komodora...
Wyszczerzył zęby w czymś na kształt uśmiechu i powiedział tylko:
- Dziękuję, sir. - Ivan odetchnął z ulgą.
Destang chwilę milczał. Potem podjął:
- To dziwne, że specjalista od tajnych akcji tak bardzo przejmuje się
obowiązującym
prawem, prawda?
- Każdy z nas czasami postępuje wbrew logice.
Te słowa wzbudziły uwagę Quinn, która zmarszczyła brwi, jakby próbując pow-
iedzieć
Milesowi: Co u diabła...?
- Lepiej, żebyś miał jak najmniej takich okresów - powiedział sucho Destang.
- Mój
adiutant ma dla ciebie bon kredytowy na osiemnaście milionów marek, którego
pochodzenia
nie sposób będzie wyśledzić. Skontaktuj się z nim, kiedy będziesz wychodzić.
I zabierz ze
sobą te kobiety. - Wskazał na dwie umundurowane Dendarianki.
Ivan, słysząc te słowa, uśmiechnął się. To moi oficerowie, do ciężkiej chol-
ery, a nie
mój harem, warknął w myślach Miles. Niestety żaden oficer barrayarski w wieku
Destanga
nie będzie potrafił tak na to spojrzeć. Pewnych przesądów nie da się zmienić;
po prostu muszą
wymrzeć.
Choć Destang nie powiedział otwarcie „Odmaszerować!”, to jednak miał to bez
wątpienia na myśli. Miles mimo wszystko zdecydował na własne ryzyko pozostać
w pokoju.
Destang nie wspominał...
- Tak, tak, poruczniku, proszę iść - głos kapitana Galeniego był całkowicie
beznamiętny. - Nie skończyłem jeszcze mojego raportu. Dołożę jedną MARKę, do
osiemnastu milionów, które daje ci komodor, jeżeli opuścisz nas razem z Den-
darianami.
Oczy Milesa rozszerzyły się lekko, kiedy usłyszał to duże M. Goleni nie pow-
iedział
Destangowi, że Dendarianie zajmują się tą sprawą. A zatem nie może ich od-
wołać, prawda?
Jeżeli zyskamy przewagę na starcie, to może odnajdziemy Galena i Marka, zanim
zrobi to
Destang.
- Umowa stoi, kapitanie. To niesamowite, ile może być warta jedna MARKa.
Galeni skinął mu głową, potem odwrócił się w kierunku Destanga.
Miles wyszedł.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Ivan powlókł się za Milesem, gdy ten wrócił do ich kwatery, aby po raz
ostatni
przebrać się z powrotem w dendariański mundur admirała, w którym przybył tu
całe wieki
temu.
- Chyba nie chcę się przyglądać temu, co się dzieje tam, na dole - powiedział
Ivan. -
Destang zabrał się na dobre do wyciskania z nas soku. Założę się, że będzie
trzymał
Galeniego na nogach całą noc, próbując go złamać.
- Cholera! - Miles zmiął swą barrayarską kurtkę mundurową i cisnął nią w
przeciwległą ścianę, ale rzut nie był wystarczająco dynamiczny, by choć
trochę ustąpiła jego
frustracja. Opadł na łóżko, ściągnął but z nogi, zważył go w ręku, po czym
kręcąc głową,
zrezygnowany, rzucił go na podłogę. - To mi nie daje spokoju. Galeni zasłu-
guje na medal, a
nie na pretensje. Cóż, jeśli Galenowi nie udało się go złamać, nie sądzę,
żeby mógł tego
dokonać Destang. Ale to jest nie w porządku, nie w porządku... - Zadumał się.
- I ja
przyczyniłem się do wpakowania go w to... Do ciężkiej cholery...
Elli podała mu jego szary mundur, powstrzymując się od komentarza. Ivan nie
zachował się równie roztropnie.
- Tak, Miles, fajnie, że wyjeżdżasz. Pomyślę o tobie, siedzącym bezpiecznie
tam, na
orbicie, gdy ludzie Destanga z kwatery głównej będą przewracać tu wszystko do
góry
nogami. Są diabelnie podejrzliwi, nie zaufaliby własnym babciom. Wszystkich
nas to czeka.
Wyszorują nas, przepłuczą i rozwieszą, byśmy schli na lodowatym wietrze. -
Podszedł do
swojego łóżka i spojrzał na nie z utęsknieniem. - Nie ma sensu się kłaść, na
pewno mnie
dorwą przed świtem z jakiegoś powodu. - Usiadł z ponurą miną.
Miles popatrzył na Ivana, jakby mu nagle coś wpadło do głowy.
- Hmmm... A zatem przez najbliższych parę dni będziesz w zasadzie w samym
centrum tego zamieszania, co?
Ivan, zaniepokojony zmianą tonu jego głosu, podejrzliwie zmierzył go wzrok-
iem.
- Trafnie to ująłeś. I co z tego?
Miles zrzucił z siebie spodnie. Na łóżko wypadło kodowane łącze komunikacy-
jne.
Założył dół swojego szarego dendariańskiego munduru.
- Przypuśćmy, że oddam swoje kodowane komłącze przed wyjazdem. I przypuśćmy,
że Elli zapomni oddać swoje. - Gestem dłoni powstrzymał ją przed sięgnięciem
do kieszeni. -
Przypuśćmy również, że zachowasz moje łącze przy sobie, planując oddać je
sierżantowi
Barthowi tak szybko, jak tylko odzyskasz drugie. - Rzucił urządzenie Ivanowi,
ten złapał je
odruchowo, po czym odsunął od siebie, trzymając dwoma palcami jak jakiegoś
znalezionego
pod kamieniem wijącego się stwora.
- I przypuśćmy, że sobie przypomnę, jak to się dla mnie skończyło, kiedy
ostatni raz ci
potajemnie pomagałem? - spytał zaczepnie Ivan. - Magiczne sztuczki, jakich
dokonywałem,
żebyś dostał się z powrotem do ambasady po tym, jak próbowałeś spalić Londyn,
są teraz w
moich aktach. W świetle obecnych okoliczności psy gończe Destanga dostaną
drgawek, kiedy
to odkryją. Przypuśćmy, że zamiast tego wsadzę ci to w... - spojrzał na Elli
-...w ucho, co?
Miles, uśmiechając się lekko, przełożył przez głowę i obciągnął swą czarną
koszulkę.
Zaczął wciskać stopy w dendariańskie buty bojowe.
- To tylko takie zabezpieczenie. Być może w ogóle go nie wykorzystamy. Po
prostu
potrzebuję nieoficjalnego połączenia z ambasadą na wypadek jakiejś sytuacji
awaryjnej.
- Nie potrafię wyobrazić sobie żadnej sytuacji awaryjnej - powiedział sztywno
Ivan - z
której lojalny młodszy oficer nie mógłby się zwierzyć dowódcy służb bezpiec-
zeństwa
swojego sektora. - Jego głos stał się surowy. - Podobnie uważa Destang. Co
też ci się tam
wykluwa, krewniaku, we wnętrzu twojego małego, pokręconego umysłu?
Miles zapiął buty i zastanowił się chwilę.
- Sam nie wiem. Wciąż jednak widzę możliwość uratowania... czegoś z tego
zamieszania.
Uważnie przysłuchująca się im Elli zauważyła:
- Myślałam, że udało nam się coś uratować. Wykryliśmy zdrajcę, zlikwidow-
aliśmy
przeciek w siatce bezpieczeństwa, udaremniliśmy porwanie i rozpracowaliśmy
poważny
spisek skierowany przeciw Cesarstwu Barrayarskiemu. Oraz dostaliśmy zapłatę.
Co jeszcze
chciałbyś zrobić w jednym tygodniu?
- Cóż, dobrze by było, gdyby chociaż coś z tego było zaplanowane, a nie stało
się
przypadkowo - odparł z zadumą Miles.
Ivan i Elli spojrzeli na siebie ponad głową Milesa, na ich twarzach odmalowy-
wał się
identyczny niepokój.
- Co jeszcze chciałbyś uratować, Miles? - powtórzył Ivan. Miles przyglądał
się swoim
butom, zmarszczki na czole mu się pogłębiły.
- Bo ja wiem... Przyszłość, jeszcze jedną szansę... możliwość.
- Chodzi ci o klona, prawda? - spytał twardo Ivan. - Dałeś się zupełnie
opętać temu
cholernemu klonowi.
- To krew z mojej krwi, Ivanie. - Miles obrócił swe dłonie, przyglądając się
im. - Na
niektórych planetach uznano by go za mojego brata. Na innych nazywany byłby
nawet moim
synem, zależnie od obowiązujących praw dotyczących klonowania.
- Wzięli od ciebie tylko jedną komórkę! - odparł Ivan. - Na Barrayarze, jeśli
ktoś
strzela do ciebie, nazywa się go wrogiem. Masz problemy z pamięcią? Ci ludzie
dopiero co
próbowali cię zabić! Dziś... wczoraj rano!
Miles, nic nie mówiąc, uśmiechnął się tylko do Ivana.
- Dobrze wiesz - zaczęła ostrożnie Elli - że jeśli naprawdę chcesz mieć
klona, to
możesz go sobie zamówić. Bez zbędnych... problemów związanych z obecnym. Masz
biliony
komórek...
- Nie chcę mieć klona - odparł Miles. Chcę mieć brata. - Ale wygląda na to,
że...
sprawiono mi go.
- Wydawało mi się, że to Ser Galen za niego zapłacił i to jemu go sprzedano -
powiedziała z niezadowoleniem Elli. - Jedyną rzeczą, jaką Komarrczycy chcieli
ci sprawić,
jest trumna. Zgodnie z prawem obowiązującym na Obszarze Jacksona, planecie, z
której
pochodzi, klon należy do Galena.
Jocky Norfolku, nie bądź zbytnio śmiały, odezwał się cicho w myślach Milesa
stary
cytat. Bo Dickon, pan twój, sprzedany jest cały.*[*William Shakespeare „Król
Ryszard III”
(akt V, scena 3)]
- Nawet na Barrayarze - powiedział spokojnie - żadna istota ludzka nie może
być
własnością innej. Galen posunął się daleko w swojej... walce o wolność.
- Tak czy inaczej - odezwał się Ivan - wypadłeś już z gry. Dowództwo wzięło
wszystko w swoje ręce. Słyszałem twoje rozkazy.
- Słyszałeś też, że Destang chce zabić mojego klona, jeśli tylko będzie miał
ku temu
okazję?
- Tak, i co z tego? - Ivan wyglądał na niewzruszonego, niemal panicznie
upierał się
przy swoim. - I tak go nie lubiłem. Mała, wredna kanalia.
- Destang, podobnie jak ja, stosuje metodę wysyłania jedynie raportów
końcowych -
ciągnął Miles. - Nawet gdybym teraz miał zignorować rozkazy, byłoby fizycznie
niemożliwie, żebym przedostał się na Barrayar, wybłagał u mojego ojca życie
dla klona,
przekonał do tego Simona Illyana i dostarczył na Ziemię rozkazy odwołujące
całą operację,
zanim wyrok zostanie wykonany.
Ivan wyglądał na zszokowanego.
- Miles! Zawsze wydawało mi się niezręczne proszenie wujka Arala o jakąkol-
wiek
protekcję, a sądziłem, że ty prędzej dasz się obedrzeć ze skóry i ugotować,
nim wyskoczysz z
czymś podobnym do swojego Taty! I od razu chcesz anulować rozkazy komodora?
Po czymś
takim żaden dowódca nie będzie chciał mieć więcej z tobą do czynienia!
- Wolę już umrzeć - zgodził się bezbarwnym głosem Miles - ale nie mogę żądać
od
kogoś innego, żeby ginął za mnie. To zresztą nieistotne. I tak nie miałoby to
najmniejszych
szans.
- Dzięki Bogu. - Ivan gapił się na niego wyraźnie niespokojny. Jeśli nie po-
trafię
przekonać moich najlepszych przyjaciół do tego, że mam rację, pomyślał Miles,
to może się
mylę. A może muszę załatwić tę sprawę sam.
- Chcę po prostu utrzymać to połączenie, Ivanie - powiedział. - Nie proszę
cię, żebyś
cokolwiek robił...
- Na razie - wtrącił ponuro Ivan.
- Dałbym to łącze kapitanowi Galeniemu, ale on na pewno będzie bacznie
obserwowany. Zabraliby je od niego i wszystko wyglądałoby nieco... dwuznac-
znie.
- A u mnie wygląda normalnie? - powiedział płaczliwie Ivan.
- Zrób to. - Miles zapiął kurtkę, wstał i wyciągnął rękę w stronę Ivana,
czekając na
zwrot łącza. - Albo nie.
- Ech - żachnął się Ivan, odwrócił wzrok i niepocieszony schował komłącze do
kieszeni spodni. - Zastanowię się nad tym.
Miles w podziękowaniu skinął głową.
Złapali dendariański wahadłowiec, który właśnie miał startować z londyńskiego
kosmoportu, zabierając ludzi przebywających na dole na przepustkach. A tak
naprawdę to Elli
wcześniej połączyła się z nimi, prosząc, żeby poczekali. Milesa ucieszyło, że
nie musieli się
wcale śpieszyć i mógłby właściwie spokojnie się przespacerować, ale kłębiące
się w głowie
myśli związane z obowiązkami admirała Naismitha sprawiły, że automatycznie
przyśpieszył
kroku.
Ich spóźnienie pozwoliło zdążyć komuś innemu. Ostatni Dendarianin w rozwianym
płaszczu przebiegł przez płytę kosmoportu i dopadł zamykającej się śluzy, gdy
silniki już
zawyły. Strażnik przy drzwiach odłożył swą broń, jak tylko rozpoznał bie-
gacza, i podał mu
rękę, kiedy wahadłowiec zaczął kołować.
Miles, Elli Quinn i Elena Bothari-Jesek zajęli miejsca z tyłu. Spóźnialski,
gdy po
chwili odzyskał oddech, zauważył Milesa, uśmiechnął się i zasalutował.
Miles odwzajemnił mu tym samym.
- A, sierżant Siembieda. - Ryan Siembieda był sumiennym technikiem z Działu
Inżynieryjnego, odpowiadał za utrzymanie i naprawy opancerzenia statków oraz
innych
elementów wyposażenia. - Odmrozili cię.
- Tak jest, sir.
- Mówili mi, że twoje rokowania są dobre.
- Wyrzucili mnie ze szpitala dwa tygodnie temu. Byłem na przepustce. Pan
również,
sir? - Siembieda wskazał głową srebrną torbę na zakupy u stóp Milesa,
zawierającą żywe
futro.
Miles dyskretnie wsunął ją nogą pod siedzenie.
- I tak, i nie. W zasadzie, podczas gdy ty się bawiłeś, ja pracowałem. W
wyniku czego
wkrótce nas czeka nowe zadanie. Dobrze, że wykorzystałeś swoją przepustkę,
kiedy to
jeszcze było możliwe.
- Ziemia jest cudowna - westchnął Siembieda. - Trochę się zdziwiłem, gdy
obudziłem
się tutaj. Czy widział pan Park Jednorożca? Jest tu, na tej wyspie. Od-
wiedziłem go wczoraj.
- Niestety nie widziałem zbyt wiele - powiedział ze smutkiem Miles.
Siembieda wyciągnął z kieszeni holokostkę i podał mu ją.
Park Jednorożca i Dzikich Zwierząt (oddział Kompanii Bio-inżynieryjnej Galac-
Tech)
zajmował, jak poinformowała go holo-kostka, historyczne tereny Wooton w
hrabstwie Surrey.
Na ekranie widu lśniąco biały zwierz, wyglądający jak skrzyżowanie konia z
jeleniem (czym
zresztą pewnie był), skakał po murawie, kryjąc się za ozdobnymi krzewami.
- Pozwalają karmić tresowane lwy - poinformował go Siembieda.
Miles odsunął od siebie nie chciany obraz przedstawiający Ivana w todze
wyrzucanego z ciężarówki poduszkowej, za którą biegło stado głodnych, podnie-
conych,
dużych złotawych kotów. Chyba za dużo się naczytał ziemskiej historii.
- Co one jedzą?
- Kostki proteinowe, tak jak my.
- Aha - odparł Miles, starając się nie sprawiać wrażenia zawiedzionego, i od-
dał
holokostkę.
Sierżant jednak nie odchodził.
- Sir... - zaczął niepewnie.
- Tak? - Miles starał się, by ton jego głosu ośmielił żołnierza.
- Przejrzałem swoje papiery od lekarza - przebadany i dopuszczony do lekkich
prac -
ale... nie potrafiłem sobie nic przypomnieć z dnia, kiedy zostałem zabity. A
lekarze nie chcieli
mi powiedzieć. Trochę... mnie to dręczy, sir.
Spojrzenie piwnych oczu Siembiedy było dziwnie czujne. Musiało go to bardzo
dręczyć, uznał Miles.
- Rozumiem. Cóż, lekarze i tak niewiele mogliby ci powiedzieć, nie było ich
na
miejscu.
- Ale pan był, sir - powiedział z naciskiem Siembieda.
Oczywiście, pomyślał Miles. A gdyby mnie tam nie było, nie zginąłbyś śmier-
cią,
która była mnie pisana.
- Czy pamiętasz, jak przybyliśmy na Mahatę Solaris?
- Tak. Niektóre rzeczy, aż do poprzedzającej nocy. Ale cały tamten dzień
zniknął, nie
tylko sama walka.
- Hmmm... to nie jest żadna tajemnica. Komodor Jesek, ja, ty i twoja grupa
techników
złożyliśmy wizytę w hurtowni, aby dokonać kontroli jakości naszego zao-
patrzenia... był
pewien problem z pierwszym ładunkiem...
- To pamiętam - przytaknął Siembieda. - Radioaktywne substancje wyciekały z
popękanych baterii.
- Właśnie, bardzo dobrze. Nawiasem mówiąc, zauważyłeś usterkę podczas
rozładunku. Inny na twoim miejscu po prostu by to zinwentaryzował.
- Nikt z mojego zespołu - mruknął Siembieda.
- Zostaliśmy zaatakowani w hurtowni przez oddział cetagandańskich najemnych
zabójców. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy był to jakiś spisek, chociaż zac-
zęliśmy
podejrzewać, że mogło tak być i to na wysokim szczeblu, gdy anulowano nasze
pozwolenia
orbitalne i władze zmusiły nas do opuszczenia lokalnej przestrzeni Mahaty So-
laris. Choć z
drugiej strony może po prostu nie podobało im się to zamieszanie, które
wprowadziliśmy. W
każdym razie wybuchł granat grawityczny i rozsadził tył magazynu. Ciebie
trafił jakiś
zabłąkany metalowy odłamek. Wykrwawiłeś się na śmierć w kilka sekund. - Nie-
samowita
ilość krwi wyciekła z niego, tak przecież szczupłego młodzieńca, i rozlała
się, rozmazała
podczas walki. Miles przypomniał sobie tamten zapach i płomienie, ale starał
się, by jego głos
brzmiał spokojnie. - Zabraliśmy cię na „Triumpha” i zamroziliśmy w ciągu
godziny. Lekarka
wyrażała się optymistycznie, bo nie miałeś większych uszkodzeń tkanki. - W
odróżnieniu od
jednego z techników, w tej samej chwili rozerwanego na kawałki.
- Zastanawiałem się... co zrobiłem. Lub też czego nie zrobiłem.
- Raczej nie miałeś czasu, żeby cokolwiek zrobić. Byłeś praktycznie pierwszą
ofiarą.
Siembieda nie wyglądał na bardzo pocieszonego. Miles zastanawiał się, co też
może
się dziać w głowie żywego trupa. Jakiegoż błędu mógł się obawiać bardziej niż
samej
śmierci?
- Jeśli będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem - wtrąciła Elli - to tego
typu utraty
pamięci są czymś normalnym u wszystkich ofiar szoku, nie tylko u odmrożeńców.
Popytaj
wokół i okaże się, że nie jesteś sam.
- Lepiej się zapnij - powiedział Miles, gdy statek zakołysał się przed star-
tem.
Siembieda skinął głową i, trochę bardziej pogodny, przedarł się do przodu,
aby
znaleźć miejsce.
- Czy pamiętasz swoje poparzenie? - spytał Miles Elli. - Czy też wszystko
zostało
miłosiernie wymazane?
Przesunęła ręką po policzku.
- Nigdy tak do końca nie straciłam świadomości. Wahadłowcem ostro szarpnęło
do
przodu i do góry. Miles skonstatował, że pewnie porucznik Ptarmigan siedział
za sterami.
Głośne komentarze pasażerów z przodu potwierdziły jego domysł. Sięgnął ręką
do
komunikatora przy siedzeniu, za pomocą którego mógł się połączyć z pilotem,
ale zawahał się
i zrezygnował - nie będzie beształ Ptarmigana, chyba że ten zacznie latać do
góry nogami.
Statek, na szczęście dla pilota, uspokoił się.
Miles wyciągnął szyję, żeby spojrzeć przez okno na migoczące światła
Wielkiego
Londynu, powoli oddalającego się od nich. Po chwili mógł dostrzec ujście
rzeki z zaporami i
śluzami na długości czterdziestu kilometrów, kształtującymi linię brzegową
wedle upodobań
człowieka, wstrzymującymi morze, chroniącymi historyczne skarby i parę mil-
ionów dusz
ludzkich znajdujących się w okolicach dolnej Tamizy. I tak ludzie zorganizow-
ali się pod
sztandarem techniki, jak nigdy im to się nie udało w imię idei. Z morzem nie
sposób
dyskutować.
Wahadłowiec skręcił i szybko nabierając wysokości, dał Milesowi jeszcze
ostatnią
szansę zobaczenia kurczącego się labiryntu Londynu. Gdzieś w dole, w tym mon-
strualnym
mieście ukrywali się lub uciekali, lub też spiskowali Mark i Galen, podczas
gdy
wywiadowcza grupa Destanga przeczesywała stare kryjówki Galena i komsieć w
poszukiwaniu ich śladów - zabawa w chowanego ze śmiercią. Galen na pewno był
wystarczająco rozsądny, by unikać swych przyjaciół i za wszelką cenę trzymać
się z dala od
sieci. Gdyby się wycofał w porę i uciekł teraz, miał szansę uniknięcia bar-
rayarskiej zemsty
przez kolejnych kilkadziesiąt lat.
Ale jeśli Galen uciekał, to dlaczego wrócił po Marka? Do czego mógł mu być
teraz
potrzebny klon? Czy odczuwał pewien rodzaj ojcowskiej odpowiedzialności za
niego? Miles
jednak wątpił, by to miłość wiązała tę parę. Czy chciał wykorzystać klona
jako... służącego,
niewolnika, żołnierza? Czy może odsprzedać... Cetagandanom, laboratorium me-
dycznemu,
do cyrku?
A może Milesowi? Może on mógłby go kupić?
Tak, to była propozycja, którą nawet chorobliwie podejrzliwy Galen mógł być
zainteresowany. Niech uwierzy, że Miles pragnął nowego ciała bez prześladu-
jącej go od
urodzenia dyskrazji kości... że zapłaci dużą sumę za kłona, by wykorzystać go
do tego
niecnego celu... W ten sposób Miles mógłby odzyskać Marka i jednocześnie
przekazać
Galenowi wystarczająco dużo pieniędzy, aby sfinansować jego ucieczkę. I zrobi
to tak
sprytnie, że stary nie zorientuje się, iż jest obiektem dobroczynnego
działania na rzecz
swojego syna. Plan miał tylko dwa słabe punkty. Po pierwsze, dopóki nie skon-
taktuje się z
Galenem, nie będzie mógł zawrzeć żadnej umowy. Po drugie, Miles nie był prze-
konany, czy
będzie chciał pomagać Galenowi w uniknięciu barrayarskiej zemsty, jeśli ten
przystanie na
tak diabelską zamianę. Zastanawiający dylemat.
***
Miles poczuł się, jakby wrócił do domu, gdy ponownie stanął na pokładzie
„Triumpha”. Jak tylko odetchnął dobrze znanym, krążącym w kółko powietrzem i
odczuł w
swych kościach niedostrzegalne drżenie i buczenie prawidłowo działającego,
tętniącego
życiem statku, zniknęło napięcie mięśni karku, z którego istnienia nawet nie
zdawał sobie
sprawy. Wszystko znajdowało się w najlepszym stanie od czasu rozpoczęcia op-
eracji
Dagoola. Miles obiecał sobie, że ustali, którym operatywnym sierżantom tech-
nicznym należą
się podziękowania. Dobrze by było stać się znów jedynie Naismithem, którego
najtrudniejsze
problemy dało się bez przeszkód jednoznacznie określić i wyrazić wojskowym
językiem KG.
Wydał rozkazy. Anulować indywidualne i grupowe kontrakty na pracę Dendarian.
Wszyscy pracujący lub przebywający na przepustce na dole mają wrócić w ciągu
sześciu
godzin. Statki mają rozpocząć dwudziestoczterogodzinny cykl rutynowych kon-
troli przed
lotem. Wezwać porucznik Bonę. Odczuł megalomańskie zadowolenie z kierowania
wszystkich spraw w stronę centrum, czyli siebie samego, ale trochę stracił
humor, gdy
przypomniał sobie nie rozwiązany problem czekający go w dziale Wywiadu.
Poszedł w towarzystwie Quinn złożyć tam wizytę. Bel Thorne właśnie zajmował
się
komkonsolą. O ile rzecz jasna można było użyć w stosunku do niego tego
rodzaju
gramatycznego - Thorne był bowiem członkiem hermafrodyckiej mniejszości be-
tańskiej,
nieszczęsnych spadkobierców wątpliwej wartości projektu genetycznego z
ubiegłego wieku.
Według Milesa był to jeden z najbardziej zwariowanych eksperymentów pomylo-
nych
naukowców. Większość kobiet/mężczyzn trzymała się razem w swej małej subkul-
turze na
tolerancyjnej Kolonii Beta; fakt, że Thorne wypuścił się na szerokie galak-
tyczne wody,
świadczył albo o odwadze, albo o śmiertelnym znudzeniu, albo, co wydawało się
szczególnie
prawdopodobne znającym Bela, o złośliwej satysfakcji czerpanej z
bulwersowania ludzi.
Kapitan Thorne celowo obcinał włosy w dość dwuznaczny sposób, ale mundur i
odznaki
dendariańskie, na które ciężko sobie zapracował, nosił z jednoznaczną dumą.
- Cześć, Bel. - Miles sięgnął po krzesło i zaczepił je w uchwytach w
podłodze. Thorne
przywitał go, salutując niedbale. - Puść mi wszystko, co nagrał oddział ob-
serwujący
rezydencję Galena po tym, jak razem z Quinn uratowaliśmy barrayarskiego at-
tache
wojskowego i pojechaliśmy odstawić go do ambasady. - Słuchając tej rewizjon-
istycznej
wersji historii, Quinn zachowała niewzruszony wyraz twarzy.
Thorne posłusznie przewinął szybciej pół godziny ciszy, po czym zwolnił
podczas
rozmowy przebudzonych z ogłuszenia nieszczęsnych strażników komarrskich.
Następnie dało
się słyszeć buczenie komkonsoli i pokazał się lekko nieostry obraz zsynte-
tyzowany z sygnału
widowego, a na nim twarz Galena. Pozbawionym wyrazu głosem, powoli cedząc
słowa,
zażądał od strażników sprawozdania z wykonania ich morderczego zlecenia; gdy
zamiast tego
otrzymał relację z dramatycznej akcji ratunkowej, warknął ostro: „Głupcy!” -
I po chwili
dodał: „Nie próbujcie się więcej ze mną kontaktować”. - Po czym wyłączył się.
- Mam nadzieję, że ustaliliście, skąd dzwonił - powiedział Miles.
- Z publicznej komkonsoli na stacji podziemnej - odparł Thorne. - Zanim nasz
człowiek zdołał tam dotrzeć, promień ewentualnych poszukiwań sięgnął mniej
więcej stu
kilometrów. Mają tu bardzo dobry system komunikacji.
- To prawda. I od tej pory nie pokazał się w tym domu?
- Najwyraźniej porzucił wszystko. Musiał już mieć doświadczenie w ukrywaniu
się
przed służbami bezpieczeństwa.
- Był w tym fachowcem, zanim jeszcze się urodziłem - westchnął Miles. - A co
ze
strażnikami?
- Nie ruszyli się z miejsca do czasu, gdy przyjechała grupa z barrayarskiej
ambasady,
żeby nas zastąpić; spakowaliśmy manatki i wróciliśmy do domu. A tak nawiasem
mówiąc,
czy zapłacili nam już za tę robótkę?
- Tak, i to sowicie.
- To dobrze. Myślałem, że będą z tym zwlekać, aż dostarczymy im też Van der
Poole’a.
- Jeśli chodzi o Van der Poole’a, to znaczy Galena... - zaczął Miles - to już
nie
pracujemy dla Barrayarczyków nad tą sprawą. Sprowadzili swój własny zespół z
Kwatery
Głównej Sektora na Tau Ceti.
Zdziwiony Thorne zmarszczył czoło.
- Ale wciąż pracujemy?
- Na razie tak. Chociaż lepiej powiadom swoich ludzi na dole, że od tego mo-
mentu
powinni raczej unikać wszelkich kontaktów z Barrayarczykami.
Thorne uniósł brwi do góry.
- Dla kogo zatem pracujemy?
- Dla mnie.
Po chwili milczenia Thorne spytał:
- Czy nie jest pan zbyt blisko całej tej sprawy?
- Zdecydowanie zbyt blisko, szczególnie jeżeli chcę, by nasi ludzie z wywiadu
działali
skutecznie. - Westchnął. - Wiesz, niespodziewanie pojawił się pewien dziwny
wątek osobisty.
Nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego nie wspominam o swojej rodzime, swojej
przeszłości?
- Cóż, wielu Dendarian tak czyni, sir.
- Racja. Urodziłem się jako klon, Bel.
Thorne nie okazał zbyt wiele współczucia.
- Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są klonami.
- Chociaż raczej powinienem był powiedzieć, że stworzono mnie jako klona. W
wojskowym laboratorium galaktycznego mocarstwa, którego nazwy nie będę
wymieniać.
Zostałem stworzony specjalnie do tajnego planu zamiany, nakierowanego przeciw
synowi
pewnej ważnej osobistości innego mocarstwa - jakiego, możesz się, jak sądzę,
po drobnym
dochodzeniu dowiedzieć - ale mniej więcej siedem łat temu zrezygnowałem z
tego zaszczytu.
Uciekłem i usamodzielniłem się, stwarzając Najemników Dendarii z tego, co
miałem pod
ręką.
Thorne uśmiechnął się.
- Pamiętne wydarzenie.
- I tutaj w całą sprawę wkracza Galen. Owo mocarstwo porzuciło swój plan i
myślałem, że uwolniłem się ostatecznie od mojej przeszłości. Ale zanim mnie
stworzono,
wykonano, że tak się wyrażę, kilka kopii w celu uzyskania maksymalnego podo-
bieństwa
fizycznego oraz udoskonalenia pewnych psychicznych cech duplikatu. Sądziłem,
że już
dawno nie żyją, że pozbyto się ich, mordując bezlitośnie. Niemniej jednak
okazało się, że
jeden z pierwszych, mniej udanych klonów został zamrożony. I jakimś trafem
znalazł się w
rękach Ser Galena. Mój jedyny brat-klon, który przeżył. - Miles zacisnął dłoń
w pięść. - Jako
niewolnik fanatyka. Chcę go uratować. Czy rozumiesz mnie, Bel? - rozwarł
pięść i wyciągnął
otwartą dłoń w stronę Thorne’a.
Thorne zamrugał.
- Znając pana... chyba tak. To bardzo ważne dla pana, sir?
- Bardzo.
Thorne wyprostował się lekko.
- A zatem zrobimy, co trzeba.
- Dziękuję. - Miles zawahał się przez moment. - Lepiej wyposaż dowódców
wszystkich patroli naziemnych w przenośne skanery medyczne. Niech noszą je
przy sobie
cały czas. Jak wiesz, jakiś rok temu wymieniłem sobie kości nóg na syntetyki.
On ma
normalne. To najłatwiejszy sposób rozróżnienia nas.
- Czy jesteście aż tak podobni? - spytał Thorne.
- Podobno jesteśmy identyczni.
- To prawda - potwierdziła Quinn. - Widziałam go.
- Aha... rozumiem. Istnieją wobec tego ciekawe możliwości pomyłki. - Thorne
spojrzał na Quinn, która smutno przytaknęła.
- Święta prawda. Mam nadzieję, że skanery pozwolą tego uniknąć... Pracujcie
dalej i
powiadomcie mnie, jeśli uda wam się coś znaleźć.
- Tak jest, sir.
W korytarzu Quinn zauważyła:
- Zgrabne wyjaśnienie, admirale.
Miles westchnął.
- Musiałem jakoś uprzedzić Dendarian o Marku. Nie mogę pozwolić, by dalej
grał bez
przeszkód admirała Naismitha.
- O Marku? - spytała Elli. - Kto to jest Mark, czy mam zgadywać? Miles Mark
Drugi?
- Lord Mark Piotr Vorkosigan - odparł spokojnie Miles. A przynajmniej starał
się, by
wyszło to spokojnie. - Mój brat.
Elli, świadoma znaczenia pretensji klanowych, zmarszczyła czoło.
- Miles, czyżby Ivan miał rację? Czy ten mały drań cię zahipnotyzował?
- Nie wiem - odpowiedział powoli Miles. - Skoro tylko ja patrzę na niego w
ten
sposób, to możliwe, podkreślam - możliwe - że...
Elli chrząknęła ponaglająco.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na twarzy Milesa.
- Możliwe, że wszyscy poza mną się mylą.
Elli prychnęła.
Miles odzyskał poważny ton.
- Naprawdę nie wiem. Przez siedem lat nigdy nie użyłem władzy admirała Nais-
mitha
do osobistych celów. I nie pałam wcale chęcią zmiany tej sytuacji. Cóż, może
nie uda nam się
ich odnaleźć i wszystko to przestanie być ważne.
- Pobożne życzenia - rzekła z dezaprobatą w głosie Elli. - Skoro nie chcesz,
żeby ich
znaleziono, to odwołaj po prostu poszukiwania.
- Brzmi logicznie.
- To dlaczego tak nie postąpisz? Zresztą co chcesz z nimi zrobić, jak już ich
złapiesz?
- To akurat - odparł Miles - jest dość proste. Chcę odnaleźć Galena i mojego
klona,
zanim uda się to Destangowi, i rozdzielić ich. Następnie upewnię się, że
Destang ich nie
dostanie, dopóki nie wyślę prywatnego raportu do domu. Mam nadzieję, że kiedy
poręczę za
Marka, to w końcu przyjdzie rozkaz odwołujący polecenie zabicia go i nie
będzie z tym
wyraźnie związana moja osoba.
- A co z Galenem? - spytała sceptycznie nastawiona Elli. - W żaden sposób nie
uzyskasz podobnego rozkazu dla niego.
- Raczej nie. Galen... to jeszcze nie rozwiązany problem.
Miles wrócił do swojej kabiny, gdzie dopadła go księgowa floty.
Porucznik Bonę schwyciła bon kredytowy na osiemnaście milionów marek z
nieukrywaną, żywiołową radością.
- Uratowani!
- Wykorzystaj to zgodnie z potrzebami - rzekł Miles. - I wykup „Triumpha” z
zastawu. Musimy być gotowi do odlotu w każdej chwili, nie możemy pozwolić so-
bie na
dyskusje z Flotą Słoneczną o kradzieży stulecia. Aha... Czy możesz stworzyć z
drobnych
pieniędzy, czy też innych funduszy w dyspozycji floty bon kredytowy, którego
pochodzenia
nie da się wyśledzić?
Jej oczy zajaśniały.
- Ciekawe wyzwanie, sir. Czy ma to jakiś związek z nowym kontraktem?
- To sprawa Bezpieczeństwa - odparł uprzejmie Miles. - Nie mogę nic pow-
iedzieć
nawet tobie.
- Bezpieczeństwo - prychnęła - nie utrzymuje tak wielu spraw w tajemnicy
przed
Księgowością, jak się wydaje.
- Może powinienem połączyć oba działy, co? - Uśmiechnął się, widząc prze-
rażenie w
jej oczach. - No, może lepiej nie.
- Na kogo ma być wystawiony ten bon?
- Na okaziciela.
Uniosła brwi do góry.
- Tak jest, sir. Ile?
Miles zawahał się.
- Pół miliona marek. W miejscowej walucie.
- Pół miliona marek - zauważyła ironicznie - to nie są drobne pieniądze.
- Ale pieniądze.
- Zrobię, co w mojej mocy, sir.
Po jej wyjściu został w kabinie sam; usiadł i zmarszczył czoło. Sytuacja była
patowa.
Nie można było oczekiwać, że Galen podejmie próbę kontaktu, jeśli nie będzie
pewien, że
może choć w jakimś stopniu kontrolować sytuację lub działać przez zaskoc-
zenie. Z kolei
pozwolenie Galenowi na reżyserowanie rozwoju wypadków było śmiertelnie nie-
bezpieczne i
Milesowi nie uśmiechał się pomysł czekania, aż go ten zaskoczy. Chociaż
biorąc pod uwagę
uciekający czas, wykonanie jakiegoś manewru mylącego przeciwnika wydawało się
lepszym
pomysłem niż bezczynność. Wyjdźmy z pozycji defensywnej, najlepszą obroną
jest atak...
Postanowienie było dobre, miało jednak małe „ale” - dopóki nie znajdą Galena,
nie istnieje
żadna możliwość działania. Sfrustrowany, zmełł w ustach przekleństwo i
zmęczony poszedł
do łóżka.
Obudził się sam w ciemności swojej kabiny dwanaście godzin później - jak zau-
ważył
na świecącym zegarze ściennym - i jeszcze chwilę leżał, rozkoszując się tym,
że przespał
wreszcie całą noc. Jego nienasycone ciało sygnalizowało ociężałością
członków, że
przydałoby się więcej snu, kiedy odezwał się brzęczyk komkonsoli. Uratowany
tym samym
od popełnienia grzechu lenistwa, wygramolił się z łóżka i odebrał.
- Admirale - pokazała się twarz jednego z oficerów komunikacyjnych „Triumpha”
-
ktoś z ambasady barrayarskiej na dole w Londynie chce z panem rozmawiać.
Połączenie jest
kodowane, chcą rozmawiać z panem osobiście.
To nie mógł być Ivan, połączyłby się przez prywatne łącze. To musiała być
wiadomość oficjalna.
- Rozkoduj zatem i skieruj do mojej komkonsoli.
- Czy mam to nagrywać?
- Hmmm... nie.
Czyżby dotarły już z KG nowe rozkazy dla floty dendariańskiej? Miles zaklął w
duchu. Jeśli będą musieli odlecieć, zanim Dendarianie z wydziału Wywiadu
zdołają odnaleźć
Galena i Marka...
Nad płytką widu pojawiła się surowa twarz Destanga.
- „Admirale Naismith” - Miles niemal słyszał, jak komodor użył cudzysłowu. -
Czy
jesteśmy sami?
- Zupełnie sami, sir.
Destang rozluźnił się trochę.
- Bardzo dobrze. Mam dla ciebie rozkaz... poruczniku Vorkosigan. Masz po-
zostać na
orbicie, na pokładzie swojego statku, dopóki ponownie nie połączę się z tobą
osobiście i nie
odwołam tego.
- Dlaczego, sir? - spytał Miles, chociaż doskonale mógł sobie wyobrazić dlac-
zego.
- Żebym miał spokojną głowę. Kiedy prosty środek zapobiegawczy może pozwolić
uniknąć wypadku, byłoby głupio nie wykorzystać go. Rozumiesz?
- Oczywiście, sir.
- Doskonale. To wszystko. Bez odbioru. - Twarz komodora rozpłynęła się w
powietrzu.
Miles zaklął tym razem na głos. „Środek zapobiegawczy” Destanga mógł oznaczać
tylko tyle, że zbiry z Sektora zdołały namierzyć Marka przed Dendarianami i
przygotowywały się do zabicia go. Ile jeszcze było czasu? Czy wciąż istniała
szansa...?
Miles włożył szare spodnie, wyciągnął z kieszeni kodowane komłącze i otworzył
kanał.
- Ivan? - powiedział cicho. - Jesteś tam?
- Miles? - to nie był głos Ivana; to był Galeni.
- Kapitan Galeni? Odnalazłem to drugie komłącze... czy jest pan sam?
- Aktualnie tak - odparł Galeni sucho. Ton głosu wystarczał, by przekazać
jego opinię
o historyjce o zagubionym łączu oraz o tych, którzy ją wymyślili. - Dlaczego
pytasz?
- Skąd pan ma to łącze?
- Twój kuzyn wręczył mi je, zanim udał się pełnić swoje obowiązki.
- Dokąd? Jakie obowiązki? - Czyżby zgarnięto Ivana do zespołu łowców
Destanga?
Jeśli tak, to Miles będzie wreszcie miał możliwość udusić swego krewniaka -
co za kretyn! -
za pozbawienie go możliwości śledzenia wypadków...
- Towarzyszy pani ambasadorowej przy zwiedzaniu Światowej Wystawy Botanicznej
i Pokazu Kwiatów Ozdobnych w Londyńskim Centrum Ogrodniczym. Ona tam chodzi
co
roku, by spotkać się z miejscową śmietanką. Szczerze powiedziawszy, intere-
suje ją też sama
wystawa.
Miles podniósł nieznacznie głos:
- Podczas poważnego kryzysu w służbach bezpieczeństwa wysłał pan Ivana na
wystawę kwiatów?
- Nie ja - zaprzeczył Galeni. - Komodor Destang. Najwyraźniej uważa, że z
Ivana nie
ma wiele pożytku. Nie wydaje się nim specjalnie zachwycony.
- A co z panem?
- Ja też nie wywołuję w nim euforii.
- Nie o to mi chodziło. Co pan teraz robi? Czy jest pan bezpośrednio zami-
eszany w...
aktualne działania?
- Raczej nie.
- Ach, to dobrze. Trochę się obawiałem, że... komuś... mogłoby przyjść do
głowy
zażądać tego od pana jako dowodu lojalności czy czegoś w tym rodzaju...
- Komodor Destang nie jest ani sadystą, ani głupcem. - Galeni umilkł na
chwilę. - Jest
za to ostrożny. Mam zakaz opuszczania swojej kwatery.
- A zatem nie wie pan nic bliższego o samej akcji. To znaczy, gdzie są, jak
blisko i
kiedy zamierzają... zrobić krok.
Galeni starał się mówić obojętnie, z głosu nie można było wywnioskować, czy
będzie
skory do współpracy, czy też nie.
- Raczej nie.
- Hmmm... Mnie też zabronił się stąd ruszać. Myślę, że coś znalazł i sytuacja
wkrótce
osiągnie punkt przełomowy.
Zapadła krótka cisza. Galeni prawie wyszeptał:
- Przykro mi to słyszeć... - Głos mu się załamał. - Przecież to, cholera, nie
ma żadnego
sensu! Przeszłość w śmiertelnych drgawkach wciąż pociąga za sznurki, a my,
niczym
marionetki, musimy skakać, jak nam każe. Nie służy to nikomu - ani nam, ani
jemu, ani
Komarrowi...
- Gdyby mi się udało skontaktować z pańskim ojcem... - zaczął Miles.
- To nie ma sensu. On wciąż będzie walczył.
- Ale teraz nic mu nie zostało. Zmarnował swoją ostatnią szansę. Jest stary,
zmęczony... może już dojrzał do zmiany, może się wycofa - przekonywał Miles.
- Chciałbym, żeby tak zrobił... ale nie. Nie może się wycofać. Bez względu na
wszystko, musi pokazać, że ma rację. Posiadanie racji odkupuje wszystkie
zbrodnie. Zrobić
tyle co on i przekonać się, że było się w błędzie - nie zniósłby tego!
- Rozumiem... Cóż, połączę się z panem ponownie, jeśli... będę miał coś do
zakomunikowania. Nie ma sensu, żeby oddawał pan swoje łącze, dopóki ja nie
oddam
drugiego, prawda?
- Jak sobie życzysz. - W głosie Galeniego nie było słychać wiele nadziei.
Miles rozłączył się.
Skontaktował się z Thorne’em, który nie przekazał nic nowego.
- Mam dla ciebie nową wskazówkę. Niezbyt optymistyczną, niestety. Zespołowi
barrayarskiemu najprawdopodobniej udało się namierzyć nasz cel w ciągu ostat-
niej godziny.
- Ha! Może więc będziemy ich śledzić i pozwolimy zaprowadzić się do Galena?
- Obawiam się, że nie. Musimy ich wyprzedzić, nie irytując przy tym zbytnio.
Stawką
polowania jest życie.
- Uzbrojeni i niebezpieczni, tak? Przekażę to na dół. - Thorne zagwizdał
przeciągle. -
Pański kolega ze żłobka jest niewątpliwie popularny.
Miles umył się, ubrał, zjadł, po czym przygotował swój ekwipunek - nóż, skan-
ery,
ogłuszacze - te na udzie i inne, ukryte; komłącza oraz szeroki wybór innych
urządzeń i
gadżetów, które da się przenieść przez kontrolę w kosmoporcie. Różniło się to
niestety bardzo
od wyposażenia bojowego, ale i tak jego kurtka prawie pobrzękiwała, kiedy się
ruszał.
Zawołał oficera dyżurnego, upewnił się, że wahadłowiec osobowy miał dosyć
paliwa, a pilot
był w pogotowiu. Z niecierpliwością czekał.
Co chciał zrobić Galen? Jeśli nie uciekał - a fakt, że Barrayarczycy niemal
go dorwali,
wskazuje na to, że wciąż się kręcił w okolicy - dlaczego tak robił? Zwykła
zemsta? Czy coś
bardziej subtelnego? Czy ocenił go zbyt powierzchownie, czy też przesadził w
drugą stronę -
czego tu brakowało? Co pozostało w życiu człowiekowi, który musi mieć rację?
Odezwał się brzęczyk komkonsoli. Miles posłał do nieba krótką modlitwę -
niech to
będzie jakaś dobra wiadomość, że coś znaleźliśmy, że mamy jakiś trop, jakąś
wskazówkę...
Na widzie pojawiła się twarz oficera komunikacyjnego.
- Sir, jest do pana połączenie z komercyjnej komsieci na dole. Człowiek,
który
odmawia przedstawienia się, mówi, że chce pan z nim rozmawiać.
Miles zerwał się gwałtownie.
- Namierzcie go i przekażcie współrzędne kapitanowi Thorne’owi z Wywiadu. A
teraz
podłącz go do mnie.
- Czy chce pan przesyłać na zewnątrz tylko swój głos, czy obraz też?
- Jedno i drugie.
Twarz oficera komunikacyjnego rozpłynęła się, a pojawiła - jakby w osobliwej
przemianie - twarz innego mężczyzny, wywierając dość niepokojące wrażenie.
- Vorkosigan? - powiedział Galen.
- Słucham - odparł Miles.
- Nie będę się powtarzał. - Galen mówił cicho i szybko. - Nie obchodzi mnie,
czy to
nagrywasz lub mnie namierzasz, to nie ma znaczenia. Spotkamy się dokładnie za
siedemdziesiąt minut. Będziemy czekać na Barierze Przypływowej na Tamizie,
pomiędzy
wieżami szóstą i siódmą. Przyjdziesz od strony morza na dolny taras obserwa-
cyjny. Sam.
Wtedy pogadamy. Jeśli któryś z warunków nie zostanie spełniony, nie będzie
nas na miejscu,
kiedy się pojawisz, a Ivan zginie dokładnie o drugiej zero siedem.
- Was jest dwóch, ja też muszę mieć kogoś - zaczął Miles. Ivan?
- Swoją śliczną ochronę? Proszę bardzo, przyjdźcie we dwójkę. - Obraz z widu
zniknął.
- Nie...
Cisza.
Miles połączył się z Thorne’em.
- Masz to, Bel?
- Oczywiście. Brzmiało groźnie. Kto to jest Ivan?
- Bardzo ważna osoba. Skąd było połączenie?
- Z publicznej komkonsoli w podziemnym węźle komunikacyjnym. Jeden z moich
ludzi jedzie tam właśnie i będzie na miejscu za sześć minut, ale niestety...
- Wiem, po sześciu minutach będzie musiał szukać wśród kilku milionów ludzi.
Myślę, że rozegramy to po jego myśli - do pewnego stopnia. Umieść patrol pow-
ietrzny nad
Barierą Przypływową, wyślij na dół informacje o moim lądowaniu wahadłowcem i
postaraj
się o to, żeby czekał tam na mnie Dendarianin z szybkolotem. Powiedz Bonę, że
chcę mieć
ten bon kredytowy teraz. Powiedz Quinn, że spotkamy się za chwilę w korytarzu
prowadzącym do śluzy wahadłowca i żeby miała z sobą parę skanerów medycznych.
Bądź w
pogotowiu, muszę jeszcze coś sprawdzić.
Wziął głęboki oddech i otworzył komłącze.
- Galeni?
Chwila ciszy.
- Słucham?
- Wciąż nie możesz opuszczać kwatery?
- Tak.
- Chciałbym się pilnie czegoś dowiedzieć. Gdzie naprawdę znajduje się Ivan?
- Z tego, co wiem, to ciągle jest na...
- Sprawdź to. Najszybciej jak tylko możesz.
Galeni wyłączył się na dłuższą chwilę. Miles wykorzystał to na sprawdzenie
swojego
wyposażenia, odnalezienie porucznik Bone i dojście do korytarza prowadzącego
do śluzy
wahadłowca. Quinn, wyraźnie zaciekawiona, czekała na niego.
- Co się dzieje?
- Wreszcie mamy punkt zaczepienia. W pewnym sensie. Galen chce się spotkać,
ale...
- Miles? - odezwał się w końcu Galeni. W jego głosie dało się wyczuć
napięcie.
- Słucham?
- Szeregowiec, którego oddelegowaliśmy jako kierowcę i ochroniarza, połączył
się z
nami jakieś dziesięć minut temu. Zastąpił Ivana przy ambasadorowej, kiedy ten
poszedł się
odlać. Gdy nie wrócił po dwudziestu minutach, kierowca poszedł go szukać.
Przez pół
godziny uganiał się za nim - Centrum Ogrodnicze jest ogromne, a na dodatek
dziś pełne ludzi
- zanim zameldował to nam. Skąd wiedziałeś?
- Mam chyba wiadomości z drugiej strony barykady. Czy poznajesz, kto w ten
sposób
lubi prowadzić interesy?
Galeni zaklął.
- No właśnie. Słuchaj, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale chcę, żebyś się
ze mną
spotkał za pięćdziesiąt minut na Barierze Przypływowej na Tamizie w sektorze
szóstym. Weź
z sobą przynajmniej ogłuszacz i wyjdź, nie zwracając na siebie uwagi
Destanga. Mamy
umówione spotkanie z twoim ojcem i moim bratem.
- Skoro ma Ivana...
- Musiał wyciągnąć jakiegoś asa, żeby zacząć grać. To nasza ostatnia szansa
na
opanowanie sytuacji. Może nie jest to świetna okazja, ale ostatnia. Wchodzisz
w to?
Chwila milczenia.
- Tak - odparł zdecydowanym głosem.
- Do zobaczenia na miejscu.
Miles schował łącze do kieszeni i odwrócił się do Elli.
- Pora się ruszyć.
Przeszli przez śluzę wahadłowca. Tym razem Miles nie miał za złe Ptarmi-
ganowi, że
wykonuje wszystkie loty na dół z prędkością bojową.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Bariera przypływowa na Tamizie, nazywana przez żartownisiów Pomnikiem Króla
Kanuta*,[* Kanut II Wielki (994?-1035) - wiking, król Anglii, Danii i Norwe-
gii.] z wysokości
stu metrów prezentowała się o wiele bardziej imponująco niż z pokładu wa-
hadłowca.
Szybkolot, biorąc szeroki zakręt, przechylił się na bok. Syntetonowa góra
rozciągała się we
wszystkie strony, dalej niż Miles mógł sięgnąć wzrokiem. Reflektory przeci-
nające lekko
mglistą czerń nocy powodowały, że jej powierzchnia przypominała biały marmur.
W wieżach kontrolnych rozstawionych co kilometr nie było bynajmniej pos-
terunków
żołnierzy. Pracowała tam nocna zmiana inżynierów i techników, którzy czuwali
nad śluzami i
stacjami pomp. Jeżeli bowiem morze przerwałoby barierę, zniszczyłoby miasto
bardziej
bezwzględnie niż jakakolwiek armia.
Ale tej letniej nocy woda była spokojna. Gdzieniegdzie na jej powierzchni
świeciły
żółte, zielone i białe światełka boi nawigacyjnych, w oddali zaś pobłyskiwały
światła
pozycyjne okrętów. Cały wschodni horyzont był lekko rozjaśniony - nie był to
jednak świt,
lecz łuny wielkich miast leżącej za wodami Europy.
Po przeciwnej stronie białej bariery, w stronę starożytnego Londynu, noc
skryła w
sobie cały brud, śmieci i ruiny, pozostawiając tylko skrzącą się niczym garść
drogocennych
kamieni, na pół realną wizję czegoś czarodziejskiego, niezmąconego,
nieśmiertelnego.
Miles przycisnął twarz do osłony kabiny szybkolotu, by raz jeszcze objąć
wzrokiem
teren, na którym przyjdzie im działać. Maszyna opadała w kierunku prawie pus-
tego parkingu
tuż za barierą. Był to Sektor Szósty - peryferyczny w stosunku do głównych
sektorów, z ich
potężnymi śluzami czynnymi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tu znajdowała
się tylko
tama i pomocnicze stacje pomp. O tej porze, jak się wydawało, już prawie nikt
tam nie
pracował. To odpowiadało Milesowi, nie chciał bowiem, by ucierpieli Bogu
ducha winni
cywile, gdyby doszło do jakiejś strzelaniny. Biel syntetonu przecinały pomo-
sty robocze i
drabiny prowadzące do wejść do wnętrza bariery, gdzieniegdzie biegły też za-
bezpieczane
cieniutkimi balustradami chodniki, niektóre szersze - dla zwiedzających,
niektóre węższe -
zapewne Tylko Dla Pracowników Bariery. W tej chwili wszystkie wyglądały na
wymarłe,
nigdzie nie było ani śladu Galeniego czy Marka. Jak również ani śladu Ivana.
- Dlaczego akurat druga zero siedem? - zastanawiał się głośno Miles. - Coś mi
mówi,
że to musi mieć proste wytłumaczenie. Tak dokładnie wyznaczona godzina.
Elli, córka przestrzeni, wzruszyła tylko ramionami, ale żołnierz dendariański
pilotujący szybkolot rzucił:
- To czas przypływu, sir.
- Aha! - wykrzyknął Miles. Oparł się wygodnie i zaczął intensywnie myśleć. -
Ciekawe... Pewnie ukryli gdzieś tu Ivana, a skoro podali taki czas, to powin-
niśmy chyba
skupić się na przeszukiwaniu terenu znajdującego się pod linią przypływu. Czy
myślicie, że
mogli przykuć go do balustrady na dole, przy skałach, czy coś w tym stylu?
- Moglibyśmy wysłać patrol powietrzny, żeby to sprawdził - zaproponowała
Quinn.
- Racja, niech tak zrobią.
Szybkolot wylądował w środku koła namalowanego na powierzchni parkingu.
Quinn i jeszcze jeden Dendarianin wyszli ostrożnie pierwsi i skontrolowali za
pomocą
skanerów najbliższą okolicę.
- Zbliża się jakiś pieszy - zameldował żołnierz.
- Miejmy nadzieję, że to kapitan Galeni - mruknął Miles, patrząc na swój
chronometr.
Mieli jeszcze siedem minut.
To był mężczyzna z psem, uprawiający wieczorny jogging. Na widok czterech
umundurowanych Dendarian obaj zmienili kierunek biegu i skręcili w stronę
przeciwnego
końca parkingu, gdzie zniknęli w krzakach.
Najemnicy zdjęli palce ze spustów ogłuszaczy. To jest cywilizowane miasto,
pomyślał
Miles. O tej godzinie w pewnych dzielnicach Vorbarr Sultany nikt nie od-
ważyłby się na
jogging, chyba że miałby dużo większego psa.
Żołnierz rzucił okiem na swój czujnik podczerwieni.
- Nadchodzi następny.
Tym razem nie było to ciche stąpanie butów sportowych, lecz głośny, metalic-
zny
odgłos oficerek. Miles rozpoznał ten dźwięk, zanim jeszcze zobaczył skrytą w
półmroku
twarz. Mundur Galeniego zmienił kolor z ciemnoszarego na zielony, kiedy kapi-
tan wszedł na
jasno oświetloną powierzchnię parkingu.
- W porządku - powiedział Miles do Elli. - Teraz się rozdzielimy. Zostaniesz
z tyłu i
będziesz się starała za wszelką cenę pozostać w ukryciu. Postaraj się zająć
jakieś miejsce
dogodne do obserwacji. Uruchomiłaś komunikator?
Elli posłusznie włączyła urządzenie. Miles wyciągnął nóż ze swego buta i jego
ostrym
końcem wydłubał ze swojego naręcznego komunikatora maleńką diodę świetlną
sygnalizującą połączenie. Potem dmuchnął lekko na nadgarstek, z komunikatora
Elli dobiegł
syk.
- Działa - potwierdziła.
- Masz swój skaner medyczny?
Wyjęła go z kieszeni.
- Wyskaluj go.
Przesunęła skaner wzdłuż ciała Milesa.
- Dokonałam zapisu. Jest gotowy do przeprowadzenia autoporównania.
- Czy jest jeszcze coś, czego nie zrobiliśmy?
Pokręciła głową, ale nie wyglądała na zadowoloną.
- A co mam zrobić, jeśli on wróci, a ty nie?
- Porwij go, potraktuj fast-pentą... masz swój zestaw do przesłuchań?
Szybkim ruchem rozsunęła poły kurtki - z wewnętrznej kieszeni wystawało małe
brązowe pudełko.
- Uratuj Ivana, jeśli będziesz mogła. A potem - Miles wziął głęboki oddech -
możesz
wypatroszyć klona; zrób z nim, co chcesz.
- A co się stało z „moim bratem na dobre i na złe”? - rzuciła Elli.
Galeni, który właśnie nadszedł, nadstawił uszu, ciekaw reakcji Milesa na to
ostatnie,
ale ten tylko pokręcił głową. Nie potrafił wymyślić żadnej prostej odpow-
iedzi.
- Zostały trzy minuty - powiedział Miles do Galeniego. - Lepiej ruszmy się
stąd.
Skierowali się chodnikiem w stronę schodów i przeszli rozpięty w poprzek
łańcuch,
zabraniający wejścia szanującym prawo obywatelom. Schody wznosiły się z tyl-
nej części
bariery aż na biegnącą wzdłuż jej szczytu promenadę spacerową, z której w
dzień
zwiedzający mogli podziwiać ocean. Galeni, który prawie przybiegł na spot-
kanie z Milesem,
już na samym początku wspinaczki po schodach zaczął tracić oddech.
- Miałeś problemy, żeby się wydostać z ambasady? - zapytał Miles.
- Raczej nie - odparł Galeni. - Jak wiesz, sztuką dopiero jest wrócić. Myślę,
że
udowodniłeś, że najlepsze są najprostsze rozwiązania. Wyszedłem bocznym wy-
jściem i
skierowałem się do najbliższej stacji podziemnej. Całe szczęście, że strażnik
nie miał
rozkazów, żeby do mnie strzelać.
- Wiedziałeś o tym wcześniej?
- Nie.
- Hmmm... jednym słowem, Destang wie, że wyszedłeś.
- Tak, na pewno mu o tym powiedzieli.
- Czy myślisz, że byłeś śledzony? - Miles mimowolnie spojrzał do tyłu. Zobac-
zył w
dole parking i stojący na nim szybkolot; Elli i dwaj żołnierze zniknęli z
pola widzenia, szukali
pewnie teraz dobrej kryjówki.
- Nie od razu. Służby bezpieczeństwa ambasady - zęby Galeniego błysnęły w
ciemności - mają braki kadrowe. Zostawiłem swój naręczny komunikator i ku-
piłem żetony,
zamiast używać karty, więc nie mieli nic, dzięki czemu mogliby mnie szybko
zlokalizować.
Zadyszani, wpadli na szczyt bariery. Miles poczuł na twarzy zimny podmuch
wilgotnego powietrza, niosący z sobą tak charakterystyczny dla ujścia rzeki
zapach morskiej
soli połączony z wonią rzecznego mułu. Przeciął szeroką promenadę i przechy-
lając się przez
balustradę, spojrzał w dół, na zewnętrzną, syntetonową ścianę zapory. Wzdłuż
niej, jakieś
dwadzieścia metrów niżej, biegł wąski chodnik, znikający z pola widzenia z
prawej strony, za
występem w murze bariery. Nie był ogólnie dostępny - łączyły go z promenadą
specjalne
drabinki automatyczne, teraz, w nocy, oczywiście złożone i zamknięte. Mogliby
próbować
otworzyć zamek i złamać kod sterownika, ale byłoby to raczej czasochłonne i
groziłoby
wywołaniem alarmu w jednej z wież kontrolnych. Mogli też użyć innego,
szybszego sposobu.
Miles westchnął w duchu. Skoki nad twardymi jak skała powierzchniami nie
należały
do jego ulubionych zajęć. Wyciągnął szpulę drutu skokowego ze specjalnie dla
niej
przewidzianej kieszeni w dendariańskiej kurtce mundurowej i solidnie przymo-
cował hak
grawityczny do balustrady. Jeszcze dwukrotnie sprawdził to mocowanie, potem
nacisnął
szpulę, z której wysunęła się uszyta z szerokich taśm uprząż. Miles włożył ją
na siebie - jak
zwykle odniósł wrażenie, że jest słabiutka, choć wiedział, że materiał ten ma
wprost
niesamowitą wytrzymałość. Zacisnął klamry, przerzucił nogi przez barierkę i
zaczął wolno
schodzić tyłem, starając się nie patrzyć w dół. Kiedy dotarł do chodnika,
poziom adrenaliny w
jego organizmie pokaźnie wzrósł.
Wysłał szpulę, która zwijała się automatycznie, z powrotem do Galeniego. Ten
powtórzył czynności Milesa i za chwilę, znalazłszy się na dole, oddał
urządzenie. Żaden z
nich nie powiedział ani słowa o tym, co czuł, kiedy balansował nad prze-
paścią. Miles wysłał
sygnał, który spowodował odczepienie haka, zwinął drut i schował szpulę.
- Idziemy w prawo - wskazał głową. Wyciągnął z kabury ogłuszacz. - Jaką masz
broń?
- Mogłem wziąć tylko jeden ogłuszacz. - Galeni wyciągnął go z kieszeni i
sprawdził,
czy jest naładowany i odpowiednio ustawiony. - A ty?
- Ja mam dwa. I kilka innych zabawek. Ograniczenia tego, co można przenieść
przez
bramki w kosmoporcie, są bardzo surowe.
- Biorąc pod uwagę tłumy, które się tam przewalają, chyba mają rację - zau-
ważył
Galeni.
Ruszyli chodnikiem, trzymając ogłuszacze w dłoniach - najpierw Miles, a w
ślad za
nim Galeni. Spieniona woda, tworząc ogromne wiry, bulgotała pod ich stopami.
Światła
reflektorów wydobywały z mroku zielonobrązową toń. Wyschnięty szlam pokry-
wający
chodnik świadczył o tym, że podczas przypływu sięga tu woda.
Miles nakazał gestem Galeniemu, by się zatrzymał, a sam poszedł naprzód. Za-
raz za
załomem ściany chodnik kończył się małym, kolistym placykiem o czterometrowej
średnicy.
Okalająca go barierka wchodziła w ścianę, w której znajdował się masywny, wo-
doszczelny,
owalny właz.
Przed włazem stali Galen i Mark z ogłuszaczami w dłoniach. Klon miał na sobie
czarną dendariańską koszulkę, szare spodnie mundurowe i buty bojowe - do kom-
pletu
brakowało mu tylko kurtki. Czy to ubranie, które mi podwędzili, pomyślał
Miles, czy też
kopia munduru najemników? Nozdrza mu zadrgały, kiedy dostrzegł przymocowany
do pasa
Marka sztylet swojego dziadka w pochwie z jaszczurzej skóry.
- Impas - rzucił lekko Galen, spoglądając najpierw na ogłuszacz Milesa, a po-
tem na
swój własny. - Jeżeli wystrzelimy w tej samej chwili, to przeżyję ja albo mój
Miles. Jeślibyś
jednak jakimś cudem zdołał załatwić nas obu, nikt ci nie powie, gdzie jest
twój atletyczny
kuzynek. Zginie, zanim zdążycie go znaleźć. Jego śmierć nastąpi automatycznie
- nie muszę
tam wracać, żeby go zabić. Twoja piękna ochrona może równie dobrze do nas
dołączyć.
Zza załomu muru wychynął Galeni.
- Niektóre impasy są dziwniejsze od innych - powiedział.
Kiedy Galen usłyszał te pełne ironii słowa, skurcz przebiegł przez jego
twarz.
Wyprowadzony z równowagi, rozchylił usta, potem jednak zacisnął je, a jego
ręka mocniej
schwyciła za rękojeść broni.
- Miałeś przyprowadzić ze sobą kobietę - wysyczał.
Miles uśmiechnął się nieznacznie.
- Jest w pobliżu. Ale powiedziałeś: dwóch i jest nas dwóch. Zatem mamy już
wszystkich zainteresowanych. Co teraz?
Galen mierzył ich spojrzeniem - zapewne kalkulował szansę wygranej, patrzył,
jaką
mają broń i mięśnie, oceniał odległość; Miles robił to samo.
- Impas pozostaje impasem - powiedział Galen. - Jeżeli zostaniecie ogłuszeni,
przegraliście; jeżeli my zostaniemy ogłuszeni - też przegraliście. To nie ma
sensu.
- Co proponujesz?
- Żebyśmy wszyscy położyli broń na środku placyku. Wtedy będziemy mogli
rozmawiać bez przeszkód.
Schował coś za pazuchą, pomyślał Miles. Tak jak ja.
- Ciekawa propozycja. Kto kładzie ostatni?
Twarz Galena mogła służyć za obiekt badań nad niezdecydowaniem. To otwierał
usta,
to je zamykał, w końcu pokręcił lekko głową.
- Ja również chciałbym rozmawiać bez przeszkód - powiedział ostrożnie Miles.
-
Proponuję, co następuje: ja położę broń najpierw. Potem M... klon. Potem ty.
Na końcu
kapitan Galeni.
- Jaką będę miał gwarancję...? - Galen spojrzał badawczo na swojego syna.
Napięcie
pomiędzy nimi było niemal chorobliwe - dziwna mieszanka wściekłości, rozpaczy
i bólu.
- Da ci słowo - odparł Miles. Spojrzał na Galeniego, który wolno skinął
głową.
Na odmierzony trzema oddechami moment zapadła cisza. Potem Galen powiedział:
- W porządku.
Miles zrobił krok do przodu, ukląkł, położył ogłuszacz na środku placyku i
wrócił na
swoje miejsce. Mark, patrząc na Milesa, powtórzył te czynności. Galen, udręc-
zony, wahał się
przez dłuższą chwilę, widać było, że w duchu wciąż kalkuluje. Wreszcie
położył swój
ogłuszacz koło pozostałych. Galeni zrobił zaraz to samo bez chwili wahania.
Uśmiechnął się
krzywo; z jego oczu nie można było nic wyczytać poza tępym bólem, który krył
się w nich,
odkąd jego ojciec powstał z martwych.
- Najpierw wysłuchamy twoich propozycji - powiedział Galen do Milesa. - Jeśli
masz
jakieś.
- Oferuję wam życie - odparł Miles. - Ukryłem w sobie tylko wiadomym miejscu
bon
kredytowy wystawiony na okaziciela. Opiewa na sto tysięcy betańskich dolarów,
czyli pół
miliona marek imperialnych. Jeśli mnie ogłuszycie, to nie będziecie w stanie
go odnaleźć.
Mogę wam dać te pieniądze, zapewnić możliwość ucieczki, przekazać wiele
pożytecznych
informacji o tym, jak wymknąć się barrayarskim służbom bezpieczeństwa. Nie
wiem, czy
zdajecie sobie sprawę, że oni już depczą wam po piętach...
Klon wyglądał na bardzo zainteresowanego. Oczy rozszerzyły mu się, kiedy
Miles
powiedział, ile im oferuje. Rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał
o CesBezie.
-...a wszystko to w zamian za mojego kuzyna - Miles zaczerpnął tchu - mojego
brata i
twoją obietnicę, że... wycofasz się i nie będziesz więcej spiskował przeciw
Cesarstwu
Barrayarskiemu. Zrozum, że może to spowodować tylko niepotrzebny rozlew krwi
i przynieść
krzywdę twoim bliskim, których i tak nie zostało już wielu. Wojna się skońc-
zyła, Ser Galenie.
Nadszedł czas na innych, by dokonali czegoś nowego, by zrobili coś inaczej,
być może lepiej
- gorzej chybaby było trudno.
- Powstanie - wyszeptał Galen jakby sam do siebie - nie może zginąć.
- Nawet jeśli zginą wszyscy jego uczestnicy? „Nie udało się, więc spróbujmy
znów”?
W mojej profesji nazywają to wojskową głupotą. Nie wiem, jakie jest na to
słowo w języku
cywili.
- Moja starsza siostra kiedyś się poddała, zaufawszy barrayarskiemu słowu -
powiedział Galen. Jego twarz była zimna, bez wyrazu. - Admirał Vorkosigan też
był
elokwentny i potrafił przemawiać logicznie, przekonując do swoich wizji i
obiecując pokój.
- To nie mój ojciec zdradził. To była wina jego podwładnego - rzekł Miles -
który nie
potrafił zrozumieć, że wojna się skończyła i czas było przerwać walkę. Zapła-
cił za ten błąd
życiem, stracony za swą zbrodnię. Mój ojciec dał wam wtedy waszą zemstę. To
było
wszystko, co mógł ofiarować - nie był wszak w stanie wskrzesić zmarłych. I ja
tego też nie
potrafię. Mogę tylko próbować zapobiec dalszemu rozlewowi krwi.
Galen uśmiechnął się kwaśno.
- A ty, Davidzie? Czym mnie chcesz przekupić, abym zdradził Komarr, nie
licząc
pieniędzy twojego barrayarskiego władcy?
Galeni przyglądał się swoim paznokciom, zagadkowy uśmiech błąkał się na jego
ustach. Potarł szew spodni, po czym skrzyżował ramiona i zamrugał.
- Wnukami?
Galen zdawał się być kompletnie zbity z pantałyku.
- Przecież nie jesteś nawet zaręczony!
- Kto wie, może pewnego dnia... Oczywiście, jeśli będę żył.
- A wszystkie będą dobrymi małymi poddanymi cesarstwa - prychnął Galen, z
trudem
odzyskując równowagę.
Galeni wzruszył ramionami.
- Ta propozycja łączy się z życiem, które ofiaruje ci Vorkosigan. Nie mogę ci
dać nic
więcej.
- Myślę, że jesteście do siebie bardziej podobni, niż się wam wydaje -
mruknął Miles.
- A zatem, Ser Galenie, jaka jest twoja propozycja? Dlaczego nas tutaj
sprowadziłeś?
Prawa ręka Galena powędrowała w kierunku jego kurtki, potem jednak się za-
trzymała.
Stary uśmiechnął się rozbrajająco i przechylił głowę, jakby prosił o pozwole-
nie. A oto i drugi
ogłuszacz, pomyślał Miles. Jaki on jest nieśmiały, do ostatniej chwili
sprawia wrażenie, jakby
nie sięgał po broń. Miles nie cofnął się ani na krok, choć mimowolnie zaczął
wyliczać, jak
szybko mógłby przesadzić balustradę i jak daleko popłynąłby pod wodą na
jednym oddechu
przy tak dużych falach. I to do tego w butach. Galeni, jak zwykle opanowany,
również ani
drgnął.
Nie poruszyli się nawet wtedy, gdy broń, którą Ser Galen nagle wyciągnął,
okazała się
porażaczem nerwów. To było śmiercionośne narzędzie.
- Są impasy - powiedział Galen - równe i równiejsze. - Grymas wykrzywiający
mu
usta był już tylko nędzną parodią uśmiechu. - Podnieś te ogłuszacze - rzucił
w kierunku klona.
Ten schylił się, zebrał je i zatknął za swój pas.
- I co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał Miles, starając się, by jego oczy
nie dały się
zahipnotyzować, a mózg sparaliżować na widok srebrnego, dzwonowatego wylotu
lufy. Tak,
tak, dzwoneczki, błyszcząca muszka, pawie oczko...
- Zabić was - wyjaśnił Galen. To patrzył na swojego syna, to znów odwracał
wzrok.
W końcu skupił się na Milesie, jakby bojąc się, że straci swoje zdecydowanie.
Więc dlaczego wciąż gadasz, zamiast strzelać? Miles nie wypowiedział tej
myśli, aby
Galen nie dostrzegł jej logiczności. Pozwólmy mu gadać, on chce jeszcze
mówić, coś mu
każe się tłumaczyć.
- Dlaczego? Nie widzę, w jaki sposób mogłoby to się przysłużyć Komarrowi w
dzisiejszych czasach, poza tym, że ty byś sobie ulżył. Zwyczajna zemsta?
- Nie zwyczajna. Doskonała. Mój Miles wyjdzie stąd jako jedyny.
- Daj spokój! - Miles nie musiał korzystać ze swych zdolności aktorskich,
żeby w jego
głosie zabrzmiały nutki wściekłości. - Nie możesz się już dłużej trzymać tego
cholernego
planu zamiany! Całe barrayarskie służby bezpieczeństwa już o nim wiedzą, wyc-
zują cię od
razu. Tego się nie da zrobić. - Rzucił okiem na klona. - Chcesz mu pozwolić,
by wpakował
cię prosto do laserowej maszynki do mięsa? Będziesz martwy, jak tylko się
ujawnisz. To nie
ma sensu. I nie jest potrzebne.
Klon wyglądał na mocno zaniepokojonego, w końcu jednak zadarł głowę i
uśmiechnął
się dumnie.
- Nie zamierzam być lordem Vorkosiganem. Stanę się admirałem Naismithem. Twoi
Dendarianie pozwolą nam stąd uciec i dzięki nim stworzymy sobie nową bazę.
Miles wydał z siebie stłumiony okrzyk i pociągnął się za włosy, niemal je
wyrywając.
- Czy myślisz, że przyszedłbym tutaj, gdyby istniał choć cień prawdopodo-
bieństwa, że
tak się stanie? Dendarianie są również ostrzeżeni. Dowódca każdego z patroli,
które krążą w
okolicy - a lepiej, żebyście uwierzyli, że one tam krążą - ma ze sobą skaner
medyczny. Zanim
jeszcze wydasz pierwszy rozkaz, już cię przeskanują. Jeżeli okaże się, że
masz prawdziwe
kości nóg, a nie syntetyczne, tak jak ja, rozwalą ci łeb. I nici z waszego
planu.
- Ale ja mam syntetyczne kości nóg - powiedział klon, zaintrygowany.
Miles zastygł.
- Jak to? Powiedziałeś, że twoje kości się nie łamią...
Galeni nagłym ruchem odwrócił głowę w kierunku klona.
- Kiedy mu to powiedziałeś?
- Nie łamią się - odpowiedział Milesowi Mark. - Ale po tym, kiedy ty sobie je
zamieniłeś, ja zrobiłem tak samo. W przeciwnym razie pierwsze badania medyc-
zne, jakim
bym się poddał, zdradziłyby mnie.
- Ale nie masz przecież śladów dawnych złamań w pozostałych kościach?
- Nie, ale żeby to wykryć, potrzeba dużo dokładniejszych badań. I kiedy już
wyeliminujemy tę trójkę, będę mógł tego uniknąć. Wezmę twoje zapiski...
- Jaką trójkę?
- Trójkę Dendarian, którzy wiedzą, że jesteś Vorkosiganem.
- Twoją piękną ochronę i tamto małżeństwo - powiedział Galen, uśmiechając się
mściwie na widok przerażenia na twarzy Milesa. - Szkoda, że jej z sobą nie
przyprowadziłeś.
Teraz będziemy musieli ją sami upolować.
Miles zauważył kątem oka, że twarz klona przybrała na chwilę dziwny wyraz,
jakby
zbierało mu się na mdłości. Galen również to dostrzegł i nachmurzył się
lekko.
- Mimo wszystko nie dokonacie tego. - Miles nie dawał za wygraną. - Tam jest
pięć
tysięcy Dendarian. Kojarzę nazwiska setek z nich, innych znam z widzenia.
Walczyliśmy
razem. Wiem o nich rzeczy, które są tajemnicą nawet dla ich matek. Tego nie
znajdziesz w
żadnych zapiskach. A oni mnie widzieli praktycznie w każdych warunkach. Nie
będziesz
nawet wiedział, kiedy jak zażartować. A nawet jeśli ci się uda i zostaniesz
na jakiś czas
admirałem Naismithem, tak jak planowałeś kiedyś zostać cesarzem, to czy po-
myślałeś, co się
stanie z Markiem? Może Mark nie chce być najemnikiem, żołnierzem przestrzeni?
Może chce
być, dajmy na to, projektantem tkanin? Może lekarzem...
- Nie - wydyszał klon, patrząc na swoje poskręcane ciało. - Tylko nie lekar-
zem...
-...albo reżyserem holowizyjnym, albo pilotem gwiezdnym, czy może inżynierem.
A
może on chce być jak najdalej od niego. - Ruchem głowy wskazał na Galena.
Przez moment
oczy klona wypełniła niewypowiedziana tęsknota, potem jednak jego twarz
przykryła
poprzednia maska. - Czy kiedykolwiek się tego dowiesz?
- Nie da się ukryć, że będziesz musiał uchodzić za doświadczonego żołnierza -
powiedział Galen, mierząc klona spojrzeniem spod zmrużonych powiek. - A ty
przecież nigdy
jeszcze nie zabiłeś...
Klon poruszył się niespokojnie i spojrzał z ukosa na swojego opiekuna.
Głos Galena złagodniał.
- Musisz nauczyć się zabijać, jeśli chcesz przeżyć.
- Wcale nie - wszedł mu w słowo Miles. - Większość ludzi przechodzi przez ży-
cie bez
zabijania kogokolwiek. To nie jest dobry argument.
Lufa porażacza nerwów skierowała się w stronę Milesa.
- Za dużo gadasz. - Oczy Galena spoczęły raz jeszcze na jego synu, który stał
nieruchomo, niczym niemy świadek. Kapitan hardo zadarł głowę. Stary odwrócił
się
gwałtownie, jakby spojrzenie Galeniego paliło go. - Najwyższy czas, żeby
ruszyć się stąd.
Na twarzy Galena odmalowała się determinacja. Odwrócił się do klona.
- Masz. - Podał mu porażacz. - Czas, abyś zakończył swoją edukację. Zabij ich
i
chodźmy stąd.
- A co z Ivanem? - zapytał cicho kapitan Galeni.
- Bratanek Vorkosigana jest mi dokładnie tak samo potrzebny, jak jego syn -
odparł
Galen. - Mogą pójść do piekła ramię w ramię. - Odwrócił głowę do klona i do-
dał: - Zaczynaj!
Mark przełknął ślinę i podniósł trzymany oburącz porażacz na wysokość oczu.
- A... a co z bonem kredytowym?
- Nie mają żadnego bonu kredytowego. Głupcze, nawet nie potrafisz wyczuć
kłamstwa!
Miles podniósł rękę z komunikatorem i powiedział głośno w jego kierunku:
- Elli, nagrałaś to?
- Nagrałam i przesłałam kapitanowi Thorne’owi do kwatery Wywiadu - zabrzmiał
radośnie głos Quinn. - Potrzebujesz nas już?
- Jeszcze nie. - Opuścił ramię, wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Ga-
lena, w
których malowała się furia. Stary zacisnął zęby.
- Tak jak już mówiłem - powiedział Miles. - Nici z waszego planu. Przedysku-
tujmy
pozostałe możliwości.
Mark, z przerażeniem na twarzy, opuścił lufę porażacza.
- Co znowu za możliwości? Wystarczy nam zemsta! - wysyczał Galen. - Strzelaj!
- Ale... - zaczął klon, mocno wzburzony.
- Na razie jesteś wolnym człowiekiem - Miles mówił cicho, lecz szybko. - Ku-
pił cię,
ale nie jesteś jego własnością. Jeżeli jednak zabijesz dla niego, staniesz
się jego niewolnikiem
na zawsze. Na wieki wieków.
Niekoniecznie, zdawały się bezgłośnie mówić wykrzywione usta Galeniego. Kapi-
tan
nie przerwał jednak wywodu Milesa.
- Musisz zabijać swoich wrogów - warknął Galen.
Mark otworzył usta, chcąc zaprotestować, i opuścił rękę z bronią.
- Strzelaj, do jasnej cholery! - wrzasnął Galen i rzucił się w kierunku
klona, chcąc
wyrwać mu porażacz.
Galeni zrobił krok naprzód i zasłonił sobą Milesa. Ten sięgnął po ukryty za
pazuchą
ogłuszacz. Rozległ się trzask porażacza, Miles wyciągnął broń - za późno, o
wieki za późno -
Galeni krzyknął - umiera, bo byłem zbyt opieszały, chciałem wyczekać, ile się
da, żeby dać
szansę... Z poszarzałą twarzą i niemym krzykiem na ustach Miles wyskoczył zza
Galeniego,
unosząc swój ogłuszacz...
...i zobaczył, jak ciało Galena zwija się w potwornych konwulsjach, jego
kręgosłup
wygina się, aż trzeszczą kości, a twarz skręca mu się z bólu... i w końcu do-
sięga go śmierć.
- Zabijać swoich wrogów - wydyszał Mark z twarzą białą jak płótno. -
Słusznie. Ej! -
krzyknął, podnosząc znów broń, kiedy Miles zrobił krok w jego kierunku. - Nie
ruszaj się!
Miles usłyszał chlupot pod nogami. Spojrzał w dół - spieniona fala liznęła go
po
butach, wytraciła impet i cofnęła się. Za chwilę nadbiegła kolejna. Poziom
wody podniósł się
już do wysokości chodnika. Poziom wody podniósł się...
- Gdzie jest Ivan? - zapytał, zaciskając dłoń na rękojeści ogłuszacza.
- Jeżeli naciśniesz spust, nigdy się nie dowiesz - odparł Mark. - Miotał nie-
spokojne
spojrzenia - na Milesa, na Galeniego, na nieruchome ciało Galena u swoich
stóp i na broń,
którą trzymał, jakby próbował dodać to wszystko do siebie w karkołomnym
równaniu.
Jego oddech był płytki i urywany, palce zaciskał konwulsyjnie na rękojeści
porażacza
nerwów. Galeni stał zupełnie bez ruchu, z głową lekko przechyloną. Patrzył na
to, co leżało u
jego stóp, zagłębiony w myślach zdawał się nie zauważać ani porażacza, ani
jego właściciela.
- Dobra - rzucił Miles. - Ty pomożesz nam, a my pomożemy tobie. Zabierz nas
do
Ivana.
Mark cofnął się o krok w kierunku ściany, nie opuszczając lufy porażacza.
- Nie wierzę ci.
- Dokąd chcesz uciekać? Nie możesz wrócić do Komarrczyków. Żądna twojej krwi
barrayarska grupa uderzeniowa depcze ci po piętach. Nie możesz też zwrócić
się o ochronę do
miejscowych władz - musiałbyś wtedy wytłumaczyć się z tego trupa. Ja jestem
twoją jedyną
szansą.
Mark spojrzał na ciało Galena, na porażacz, w końcu na Milesa.
Cichy warkot rozwijającej się szpuli skokowej był ledwo słyszalny na tle
szumu
morza. Miles podniósł wzrok. Quinn leciała w dół jak rzucający się na zdobycz
sokół, w
jednej dłoni trzymając broń, drugą zaś kontrolując szpulę.
Mark kopniakiem otworzył drzwi włazu i wgramolił się do środka.
- Szukajcie Ivana, jest niedaleko stąd. To nie ja muszę tłumaczyć się z
trupa, tylko ty.
Pamiętaj, że na narzędziu zbrodni są twoje odciski palców! - Rzucił w ich ki-
erunku porażacz
nerwów i zatrzasnął klapę włazu.
Miles skoczył do drzwi, nacisnął je z całej siły, ryzykując złamanie
kolejnych kości
palców. Właz jednak był już zamknięty - dał się słyszeć jedynie cichy terkot
specjalnego
mechanizmu ryglującego i uszczelniającego go, by sprostał naporowi oceanu.
Miles syknął
przez zęby.
- Wysadzić właz? - powiedziała zadyszana Quinn, która właśnie wylądowała.
- Ta... na Boga, nie! - Wyschnięty szłam na ścianie bariery, znaczący poziom
najwyższego przypływu, sięgał ze dwa metry nad klapę włazu. - Możemy zatopić
Londyn.
Spróbuj otworzyć ten właz, nie uszkadzając go. Kapitanie! - Miles zwrócił się
do Galeniego.
Ten stał bez ruchu. - Jest pan w szoku?
- Co? Nie... nie, myślę, że nie. - Galeni powoli wracał do siebie. - Może
później -
dodał dziwnie spokojnym głosem, jakby zadumany.
Quinn stała nachylona nad włazem. Z kieszeni wyjmowała kolejne przyrządy,
które
przykładała do klapy i odczytywała ich wskazania.
- Sterowanie elektromechaniczne z możliwością kontroli ręcznej... Gdybym
użyła pola
magnetycznego...
Miles podszedł do Elli i uwolnił ją z uprzęży skokowej.
- Wejdź na górę - powiedział do Galeniego - i spróbuj znaleźć wejście z dru-
giej strony
bariery. Musimy złapać tego małego palanta!
Galeni skinął głową i zaczął nakładać uprząż.
- Może weź broń. - Miles podał mu ogłuszacz i nóż. Mark zabrał ze sobą całą
resztę.
- Ogłuszacz jest bezużyteczny - zauważył Galeni. - A nóż lepiej zachowaj przy
sobie.
Kiedy go spotkam, użyję gołych rąk...
...z prawdziwą przyjemnością, Miles w myślach dokończył to zdanie. Obydwaj
przeszli na Barrayarze podstawowy kurs technik walki wręcz. Miles nie mógł co
prawda
stosować trzech czwartych chwytów ze względu na kruchość swych kości, ale Ga-
leni nie miał
takich ograniczeń. Kapitan zniknął w mroku nocy, ze zręcznością pająka wspi-
nał się po
ścianie na prawie niewidocznej nici.
- Udało się! - krzyknęła Quinn. Masywne drzwi włazu otworzyły się,
odsłaniając
pogrążony w mroku tunel.
Miles odczepił od pasa latarkę i zanurkował w ciemność. Raz jeszcze obrócił
się, by
spojrzeć na pokryte teraz morską pianą ciało Galena, nareszcie wolne od
udręki i opętania.
Bezruchu, jakim było ogarnięte, nie sposób było pomylić z odrętwieniem sennym
czy też
czymkolwiek innym - śmierć panowała tu niepodzielnie. Wiązka z porażacza ner-
wów musiała
go trafić prosto w głowę. Quinn zamknęła klapę włazu, kiedy już weszli, i
przystanęła na
chwilę, by schować do kieszeni użyte przyrządy. Mrugnęły lampki kontrolne na
sterowniku
drzwi, mechanizm uszczelniający właz brzęknął i zaterkotał - mieszkańcy delty
Tamizy mogli
spać spokojnie.
Ostrożnie ruszyli naprzód. Nie zrobili jeszcze pięciu kroków, kiedy doszli do
rozwidlenia w kształcie litery T. Większy, oświetlony prostopadły tunel był
zakrzywiony tak,
że nie było widać, co kryje.
- Pójdziesz na lewo, a ja na prawo - zdecydował Miles.
- Nie powinieneś zostawać sam - zaprotestowała.
- Może mam się rozdwoić, co? Idź, do cholery!
Quinn, zirytowana, machnęła ręką i pobiegła w głąb korytarza.
Miles pomknął w przeciwnym kierunku. Odgłos jego kroków odbijał się dziwac-
znym
echem od ścian korytarza, głęboko we wnętrznościach syntetonowej góry.
Przystanął na
chwilę i wytężył słuch - doszedł go tylko cichy dźwięk oddalających się
kroków Elli. Ruszył
dalej, przez setki metrów surowego syntetonu, mijając ciemne i milczące
stacje pomp, a także
inne - rozświetlone i miarowo buczące. Zaczął się już zastanawiać, czy może
wyjście uszło
jego uwagi - może gdzieś w suficie znajdowała się klapa włazu? - kiedy
dostrzegł jakiś
przedmiot leżący na podłodze korytarza. Był to jeden z ogłuszaczy, najwy-
raźniej upuszczony
przez uciekającego w panice Marka. Wyszczerzył zęby i podniósł go szybkim
ruchem z
głośnym „Aha!” Wsadził broń za pas i pomknął dalej.
Włączył naręczny komunikator.
- Quinn? - Korytarz zakręcał nagle i kończył się małym, pustym holem z
wejściem do
rury windowej. Pewnie znajdował się pod jedną z wież kontrolnych. Musi teraz
uważać,
gdzieś tu mogą się kręcić pracownicy bariery. - Quinn?
Wszedł do rury windowej i zaczął się wznosić. Boże, na który poziom mógł
wjechać
Mark? Na trzecim z kolei piętrze zobaczył korytarz z lustrzanymi ścianami,
kończący się
drzwiami, przez które było widać czerń nocy. Było to najwyraźniej wyjście.
Miles wyskoczył
z rury windowej.
Jakiś nieznajomy mężczyzna, ubrany w cywilne spodnie i marynarkę, na odgłos
jego
kroków obrócił się na pięcie i klęknął. W jego dłoniach zabłysło paraboliczne
zwierciadło
lufy porażacza nerwów.
- Jest tutaj! - krzyknął i strzelił.
Miles przekoziołkował z powrotem do rury windowej z takim impetem, że aż ud-
erzył
w jej przeciwległą ściankę. Schwycił za drabinkę awaryjną, która biegła z
boku rury i zaczął
wspinać się szybciej, niż było w stanie unieść go pole antygrawitacyjne. Czuł
potworne
pieczenie na twarzy, jakby wbijały się w nią tysiące małych igiełek - całe
szczęście, że wiązka
porażacza nie przeszła bliżej jego głowy. Zdał sobie nagle sprawę, że strze-
lający doń
człowiek nosił buty będące standardowym wyposażeniem armii barrayarskiej.
- Quinn! - jeszcze raz wrzasnął do komunikatora.
Na następnym poziomie znajdował się korytarz, w którym nie było widać żadnych
uzbrojonych typów. Troje drzwi, jakie minął, było zamknięte. Za czwartymi
kryło się
oświetlone, puste biuro. Miles omiótł je spojrzeniem - dostrzegł nieznaczny
ruch w cieniu pod
komkonsolą. Nachylił się i zobaczył dwie kulące się kobiety w niebieskich
kombinezonach
Służby Pływowej. Jedna z nich pisnęła i zasłoniła sobie dłońmi oczy, druga
objęła ją i
spojrzała hardo na Milesa.
Spróbował się przyjacielsko uśmiechnąć.
- Eeee... dzień dobry.
- Kim wy jesteście? - zapytała druga z kobiet podniesionym głosem.
- Ależ ja nie jestem z nimi. Oni są... hm... zawodowymi mordercami. - To w
każdym
razie była prawda. - Nie bójcie się, nie chodzi im o was. Czy wezwałyście już
policję?
W milczeniu pokręciła głową.
- Radziłbym, żebyście to natychmiast zrobiły. Jeszcze jedno... czy już mnie
widziałyście?
Przytaknęła.
- Którędy poszedłem?
Skuliła się, przerażona. Najwyraźniej była przekonana, że napastuje ją jakiś
psychopata. Miles rozłożył ręce w przepraszającym geście i ruszył do drzwi.
- Wezwijcie policję! - krzyknął jeszcze przez ramię. Kiedy już wyszedł na ko-
rytarz,
usłyszał za sobą ciche stukanie przyciskanych klawiszy komkonsoli.
Marka nie było nigdzie widać na tym poziomie. Ktoś wyłączył pole antygrawita-
cyjne
w rurze windowej - nad wejściem, przegrodzonym teraz automatycznym szlabanem
bezpieczeństwa, migał ostrzegawczy napis. Miles ostrożnie wetknął głowę do
nieczynnej rury
i spojrzał w dół. Zobaczył inną głowę patrzącą do góry i ledwie zdążył się
wycofać, zanim
rozległ się trzask porażacza nerwów.
Korytarz kończył się przeszklonymi drzwiami z widokiem na morze. Prowadziły
na
galerię okalającą wieżę. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się na boki, a potem
spojrzał w górę.
Wyżej było już tylko jedno piętro, również otoczone galerią. Jeżeliby celnie
rzucił hak
grawityczny, to mógłby się tam z łatwością wspiąć. Skrzywił się, wyciągnął
szpulę i
zamachnął się. Już pierwsza próba zakończyła się pomyślnie - hak zaczepił o
balustradę.
Przełknął ślinę, zawisł na krótką, przyprawiającą o drżenie serca chwilę nad
tamą i ryczącym
gdzieś w dole morzem i oto stał na kolejnej galerii.
Podszedł na palcach do przeszklonych drzwi, by sprawdzić, czy nie ma nikogo
na
korytarzu. Zobaczył skąpanego w czerwonym świetle Marka, który klęczał blisko
wejścia do
rury windowej z ogłuszaczem w dłoni. Jakiś człowiek w kombinezonie - Miles
miał nadzieję,
że nieprzytomny - leżał rozciągnięty na podłodze.
- Mark? - zawołał cicho i odsunął się. Mark obrócił się gwałtownie i wystrze-
lił w
kierunku Milesa. Ten oparł się plecami o ścianę i zawołał. - Musisz ze mną
współpracować.
Mogę ci ocalić życie. Gdzie jest Ivan?
To przypomniało Markowi, że wciąż ma asa w rękawie. Klon uspokoił się nieco i
przestał strzelać.
- Wyciągnij mnie stąd, a powiem ci, gdzie jest - odparował. Miles posłał
uśmiech w
ciemność. - W porządku. Wchodzę. - Wśliznął się przez drzwi i poszedł w kie-
runku swego
zwierciadlanego odbicia. Na chwilę tylko przystanął przy leżącym na podłodze
człowieku, by
sprawdzić, czy ma puls. Na szczęście miał.
- Jak zamierzasz mnie stąd wyciągnąć? - zapytał Mark.
- Taak, to nie będzie łatwe - przyznał Miles. Nadstawił uszu. Ktoś wspinał
się po
drabinie w rurze windowej, starając się robić to cicho. Nie dotarł jeszcze do
ich piętra. -
Policja jest w drodze, a kiedy przybędzie, to, jak sądzę, Barrayarczycy zwiną
natychmiast
manatki. Nie będą chcieli zostać zamieszani w kłopotliwy incydent między-
planetarny, z
którego ambasador musiałby się tłumaczyć przed miejscowymi władzami. Już sam
fakt, że
ktoś ich zauważył, świadczy o tym, że sytuacja wymknęła im się spod kontroli.
Jutro rano
Destang wypruje im flaki.
- Policja? - Palce Marka zacisnęły się na rękojeści ogłuszacza. Strach przed
Barrayarczykami walczył na jego twarzy z lękiem przed londyńską policją.
- Tak. Możemy bawić się w kotka i myszkę w tej wieży, dopóki nie przybędzie
tu
policja - a to kiedyś musi nastąpić. Moglibyśmy też wspiąć się na dach i
przywołać szybkolot
dendariański, aby nas zabrał. Wiem, którą z tych dwóch możliwości bym wybrał.
A ty?
- Będę twoim więźniem - powiedział Mark szeptem pełnym wywołanej strachem
wściekłości. - Śmierć teraz czy później, co za różnica? Nareszcie zrozu-
miałem, do czego jest
ci potrzebny klon.
A zatem Mark wciąż się obawiał, że jest chodzącą składnicą części zamiennych,
pomyślał Miles i westchnął. Spojrzał na swój chronometr.
- Zgodnie z tym, co powiedział Galen, zostało nam jedenaście minut, aby
znaleźć
Ivana.
Twarz klona przybrała chytry wyraz.
- Ivana nie ma na górze. Jest na dole, tam skąd przyszliśmy.
- Aha... - Miles odważył się na krótkie spojrzenie w głąb rury. Przebywający
tam
uprzednio człowiek musiał wyjść na jednym z niższych pięter. Myśliwi
prowadzili swoje
poszukiwania bardzo metodycznie. Kiedy osiągną najwyższe piętro, będą pewni,
że tu
właśnie znajduje się ich łup.
Miles wciąż jeszcze miał na sobie uprząż skokową. Ostrożnie, bacząc, aby nic
nie
zabrzęczało, przypiął hak do szlabanu bezpieczeństwa i sprawdził mocowanie.
- Więc powiadasz, że chciałbyś się dostać na dół, tak? Mogę ci to załatwić,
wolałbym
jednak, byś nie mylił się co do tego, gdzie jest Ivan. Pamiętaj, że jeśli
zginie, to osobiście
pokroję cię na kawałki - serce, wątróbka, żeberka i flaczki...
Miles pochylił się, sprawdził klamry, ustawił odpowiednią prędkość rozwijania
i
punkt końcowy na szpuli skokowej i przyklęknął pod szlabanem, gotowy do
skoku.
- Właź na mnie.
- Nie dasz mi uprzęży?
Miles spojrzał przez ramię i uśmiechnął się.
- Odbijasz się lepiej niż ja.
Mark nie wyglądał na przekonanego. Mimo to zatknął swój ogłuszacz za pas,
przysunął się do Milesa i oplótł go ostrożnie rękami i nogami.
- Lepiej schwyć się mocniej. Będziemy bardzo ostro hamowali na samym dole.
Aha -
nie krzycz podczas skoku, żeby nie zwrócić na nas uwagi.
Mark kurczowo zacisnął uchwyt. Miles raz jeszcze sprawdził, czy w rurze nie
ma
niechcianego towarzystwa - była pusta. Skoczył.
Ich masa, dwa razy większa niż zwykle, sprawiła, że nabierali pędu w
zatrważającym
tempie. Przelecieli szybko cztery piętra - żołądek podszedł Milesowi do
gardła, a ściany rury
windowej zlały się w jedną wielką kolorową plamę - aż wreszcie szpula skokowa
zaklekotała
i świat stał się mniej rozmazany. Taśmy uprzęży wpijały się w skórę. Uścisk
Marka zaczął
słabnąć, więc Miles błyskawicznie schwycił prawą ręką za jego nadgarstek. Wy-
hamowali, i to
całkiem łagodnie, dosłownie kilka centymetrów nad dolnym poziomem rury. Miles
poczuł,
jak pękają mu bębenki. Byli z powrotem w sercu syntetonowej góry.
Hałas, jaki wywołali swoim lotem, wyostrzonym zmysłom Milesa wydawał się
ogłuszający. Mimo to w żadnym z wejść do rury nie pojawiły się głowy zaskoc-
zonych
żołnierzy i nikt nie zamierzał do nich strzelać. Nie czekając, aż ktoś się
nimi zainteresuje,
Miles z Markiem czym prędzej wyszli z rury do małego holu, z którego powadził
korytarz w
głąb bariery. Miles wysłał sygnał, który spowodował odczepienie się haka i
zwinął szpulę -
lina spadła bezgłośnie, lecz hak brzęknął, uderzając o podłogę. Miles
wzdrygnął się.
- Tędy - powiedział Mark, pokazując na prawo. Pobiegli korytarzem ramię w
ramię.
Powietrze wypełniało przenikliwe drżenie. Stacja pomp, która cicho buczała,
kiedy Miles ją
mijał, biegnąc w przeciwnym kierunku, teraz pracowała pełną mocą i pompowała
poprzez
ukryte rury wodę Tamizy aż do poziomu morza. Następna stacja, przedtem cicha
i ciemna,
była teraz rozświetlona, gotowa do wkroczenia do akcji.
Mark zatrzymał się.
- To tu.
- Gdzie?
Klon wskazał ręką.
- Każda z komór pompowych ma swój właz, używany do czyszczenia i napraw.
Umieściliśmy go tam.
Miles zaklął głośno.
Komora pompowa była mniej więcej wielkości dużej szafy. Jeśli zamknąć właz, w
jej
oślizłym wnętrzu będzie panowała ciemność, chłód, smród i absolutna cisza.
Przynajmniej
dopóty, dopóki nie będzie można usłyszeć huku podnoszącej się wody, która,
pompowana z
ogromną siłą, runie do środka, zamieniając to miejsce w komorę śmierci. We-
drze się do nosa,
do uszu, do oczu, które będą widziały tylko czerń. Wypełni komorę całkowicie,
nie
zostawiając nawet krzty powietrza na ostatni, rozpaczliwy oddech. Wedrze się
i zmiażdży
ciało, a potem będzie je obracać bez końca, szorując nim po twardych, chro-
powatych
ścianach, aż w końcu napęczniała twarz zniekształci się nie do poznania.
Wreszcie, kiedy
nadejdzie odpływ, hucząca woda opadnie i pozostawi... resztki. Brudy zapy-
chające ujście.
- Ty... - wysyczał Miles, patrząc na Marka -...zrobiłeś coś takiego...?
Mark cofnął się o krok i nerwowo zatarł ręce.
- Przecież jesteś tutaj, przyprowadziłem cię... - zaczął żałośnie. - Mówiłem,
że cię
przyprowadzę...
- Czy nie wydaje ci się, że to nieco zbyt surowa kara dla człowieka, który
nie zawinił
ci niczym poza chrapaniem w nocy?! - Miles, z niesmakiem na twarzy, odwrócił
się do klona
plecami i zaczął manipulować przy sterowniku włazu. Potem przesunął blokującą
sztabę i
pchnął ciężkie żelazne drzwi do wewnątrz. Zadźwięczał dzwonek alarmowy.
- Ivan?!
- Tu - krzyk dobiegający z komory był prawie bezgłośny. Miles pochylił się
nad
otworem i skierował światło latarki do środka. Właz znajdował się na samej
górze komory -
pół metra niżej Miles dostrzegł białą plamę twarzy patrzącego nań Ivana.
- To ty! - Głos Ivana był pełen odrazy. Zrobił chwiejny krok do tyłu i pośl-
iznął się w
szlamie.
- Nie, to nie on - poprawił go Miles. - To ja.
- Aaa... - Twarz Ivana była pokryta bruzdami, wycieńczona, widać było, że ma
problemy z zebraniem myśli; to była twarz człowieka, który walczył zbyt
długo.
Miles wrzucił do komory swoją uprząż skokową - aż ciarki przeszły go na myśl,
że
początkowo, kiedy przygotowywał swój ekwipunek na „Triumphie”, nie miał wcale
zamiaru
jej brać ze sobą. Naciągnął szpulę.
- Jesteś gotowy do wyjścia?
Ivan zabełkotał tylko coś pod nosem. Mimo wszystko naciągnął uprząż na rami-
ona.
Miles wdusił przycisk na szpuli i Ivan został wciągnięty na górę. Pomógł mu
przecisnąć się
przez właz. Ivan ledwo stał na nogach, zgarbiony, wspierał się rękami na
kolanach, ciężko
dysząc. Jego zielony mundur był mokry, zmięty i ociekał szlamem. Ręce miał
zakrwawione -
pewnie walił nimi w ściany komory, próbował wspiąć się na nie, krzyczał w
ciemnościach,
lecz na zewnątrz wydostawały się jedynie głuche jęki, których nikt nie
słyszał...
Miles zatrzasnął klapę. Zaskoczył mechanizm zapadkowy zamykający właz. Kiedy
przesunął sztabę z powrotem na miejsce, ucichł dzwonek alarmowy. Jak tylko to
się stało,
ruszyły pompy. Z komory dobiegł głuchy, potworny syk. Ivan siadł ciężko i
przycisnął twarz
do kolan.
Miles ukląkł przy nim, mocno zaniepokojony. Ivan zwrócił do niego głowę i
zdobył
się na słaby uśmiech.
- Chyba - przełknął ślinę - klaustrofobia będzie od dzisiaj moim nowym
hobby...
Miles uśmiechnął się w odpowiedzi i poklepał go po ramieniu. Podniósł się i
rozejrzał
na boki. Marka nigdzie nie było widać. Splunął ze złością i uniósł do ust
swój naręczny
komunikator.
- Quinn? Quinn!
Wyszedł na korytarz, rozejrzał się na wszystkie strony i nadstawił uszu. Ci-
chy odgłos
znikających w oddali kroków dochodził z kierunku przeciwnego do zajętej przez
Barrayarczyków wieży.
- Gówniarz - mruknął. - Niech go piekło pochłonie. - Połączył się z patrolem
powietrznym. - Sierżant Nim? Tu Naismith.
- Słucham, sir.
- Straciłem kontakt z komandor Quinn. Spróbuj się z nią połączyć, a jeśli ci
się nie
uda, zacznij jej szukać. Ostatni raz widziałem ją wewnątrz bariery, pomiędzy
wieżami szóstą
a siódmą. Posuwała się na południe.
- Zrozumiałem, sir.
Miles odwrócił się i pomógł Ivanowi wstać.
- Będziesz mógł iść? - zapytał z niepokojem.
- Taak... jasne - odparł Ivan. Zamrugał oczami. - Jestem po prostu trochę...
- Poszli
powoli korytarzem. Ivan potknął się, ale w porę schwycił Milesa za ramię i
odzyskał
równowagę. - Nie spodziewałem się, że moje ciało może produkować tyle
adrenaliny. I to tak
długo. Tyle godzin... jak długo właściwie tam siedziałem?
- Około... - Miles rzucił okiem na chronometr. - Nie więcej niż dwie godziny.
- Oo! Myślałem, że dłużej. - Ivan zdawał się powoli wracać do siebie. - Dokąd
idziemy? Dlaczego jesteś ubrany w mundur Naismitha? Czy ambasadorowej nic się
nie stało?
Nie porwali jej, prawda?
- Nie. Galenowi byłeś potrzebny tylko ty. To jest niezależna operacja den-
dariańska.
Nie powinienem być teraz tu, na dole. Destang rozkazał mi, abym został na
„Triumphie”,
podczas gdy jego zbiry unicestwią moją kopię. Żeby się im nie myliło...
- Aha. Taak, to brzmi sensownie. Dlatego mogą spokojnie strzelać do każdego
małego
człowieczka, którego zobaczą. - Ivan znów zamrugał oczami. - Miles...
- Masz rację - powiedział Miles. - Właśnie dlatego idziemy w tę stronę, a nie
w tamtą.
- Czy powinienem iść szybciej?
- Nie byłoby źle, jeślibyś mógł.
Przyśpieszyli kroku.
- Dlaczego przyleciałeś na dół? - zapytał Ivan po minucie czy dwóch. - Tylko
mi nie
mów, że wciąż próbujesz uratować bezwartościową skórę tego niewdzięcznego
klona!
- Galen przysłał mi zaproszenie wyryte na twojej skórze. Nie mam zbyt wielu
krewnych, Ivanie. I może dlatego, z uwagi na ich rzadkość, są dla mnie bardzo
cenni.
Wymienili spojrzenia, Ivan odchrząknął.
- Tak. Cóż... Pamiętaj jednak, że stąpasz po niepewnym gruncie, próbując po-
dejść
Destanga. Powiedzmy... jeśli jego grupa uderzeniowa jest tak blisko... A
gdzie jest Galen? -
zaniepokoił się.
- Nie żyje - powiedział krótko Miles. Mijali właśnie ciemny poprzeczny kory-
tarzyk,
który prowadził na zewnątrz, do placyku, gdzie leżało jego ciało.
- Tak? Miło słyszeć. Kto tego dokonał? Chętnie pocałowałbym go w rękę. Albo
ją.
- Za chwilę pewnie będziesz miał ku temu okazję. - Zza zakrętu korytarza do-
biegł ich
pośpieszny tupot, jakby biegł ktoś o krótkich nogach. Miles wyciągnął zza
pasa ogłuszacz. -
Tym razem nie chce mi się z nim dyskutować. Być może wraca tędy, bo został
wystraszony
przez Quinn - dodał z nadzieją w głosie. Zaczynał się o nią poważnie nie-
pokoić.
Mark wychynął zza zakrętu, zauważył ich i zatrzymał się z krzykiem. Odwrócił
się,
zrobił krok do przodu, stanął i znów się odwrócił, niczym schwytane w pułapkę
zwierzę. Na
prawym policzku miał czerwoną smugę, a ucho pokrywały mu biało-żółte rop-
iejące pęcherze.
W powietrzu unosił się zapach spalonych włosów.
- Co się stało? - zapytał Miles.
Głos Marka był rozedrgany i pełen napięcia.
- Tam są jacyś wymalowani szaleńcy, którzy polują na mnie z miotaczami
plazmy!
Zajęli następną wieżę kontrolną...
- Widziałeś gdzieś Quinn?
- Nie.
- Miles - powiedział zaintrygowany Ivan. - Nasi chłopcy nie używaliby łuków
plazmowych podczas tego typu akcji, prawda? Na pewno nie w takim miejscu jak
to - nie
ryzykowaliby zniszczenia urządzeń...
- Wymalowani? - Miles niemal krzyknął. - Jak? Chyba nie... z twarzami
wyglądającymi jak chińskie maski operowe, co?
- Nie mam pojęcia jak wygląda chińska maska operowa. Ale mieli - przynajmniej
jeden z nich miał - całą twarz pokrytą kolorami - od ucha do ucha.
- To bez wątpienia gemdowódca - powiedział Miles. - Otwarcie polują na mnie.
Wygląda na to, że podnieśli stawkę.
- Cetagandanie? - zapytał ostro Ivan.
- Ich posiłki musiały w końcu przybyć. Depczą mi pewnie po piętach od kosmo-
portu.
O Boże, Quinn poszła w tym kierunku! - Zdezorientowany, podobnie jak Mark
zaczął się
kręcić w kółko. Starał się połknąć stojącą mu w gardle gulę paniki, aby zna-
lazła się z
powrotem na swoim stałym miejscu - na dnie żołądka. Trzeba pilnować, żeby za
wszelką
cenę nie dostała się do mózgu. - Ale ty, Mark, możesz się odprężyć. Nie na
ciebie polują -
Dobre sobie! Ten facet krzyknął: „Jest tutaj, chłopcy!” i chciał mi odstrze-
lić łeb!
Usta Milesa wykrzywiły się w cierpkim uśmiechu.
- Ależ nie - powiedział łagodnie. - Po prostu się pomylili. Ci ludzie chcą
zabić mnie -
to jest admirała Naismitha. Ciebie chcą zabić tamci z przeciwnego końca kory-
tarza. Rzecz
jasna - dodał wesoło - ani jedni, ani drudzy nie potrafią nas rozróżnić.
Ivan prychnął szyderczo.
- Zawróćmy - zdecydowanym głosem powiedział Miles i pobiegł przodem. Skręcił
w
poprzeczny korytarzyk i zatrzymał się przed wiodącym na zewnątrz włazem. Ivan
i Mark
zostali z tyłu.
Miles wspiął się na palce i zgrzytnął zębami. Według wskazań sterownika, woda
podniosła się już ponad poziom włazu. To wyjście było odcięte.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Miles otworzył kanał w swym naręcznym komunikatorze.
- Nim! - zawołał.
- Słucham, sir?
- W wieży siódmej znajduje się cetagandański oddział do zadań specjalnych.
Nie
wiem, ilu ich jest, ale mają łuki plazmowe.
- Tak jest, sir - odparł Nim, z trudem łapiąc oddech. - Właśnie ich nam-
ierzyliśmy.
- Gdzie jesteście i co widzicie?
- Ustawiłem po dwóch żołnierzy przy każdym z trzech wejść do wieży, a na
parkingu,
w krzakach, czekają posiłki. Ci - powiedział pan Cetagandanie? - posłali w
naszym kierunku
trochę plazmy z głównego korytarza, kiedy próbowaliśmy wejść.
- Trafili kogoś?
- Jeszcze nie. Wszyscy padliśmy na ziemię.
- Komandor Quinn dała jakiś znak życia?
- Nie, sir.
- Czy potrafisz zlokalizować ją poprzez jej naręczny komunikator?
- Jest aktualnie gdzieś na niższym poziomie tej wieży. Nie odpowiada na wez-
wania i
nie rusza się.
Ogłuszona? Nieżywa? Czy komunikator wciąż był na jej ręce? Któż to wie?
- Dobrze. - Miles zaczerpnął oddechu. - Połączcie się z policją - nie przed-
stawiając się
im - i powiedzcie, że w siódmej wieży znajdują się uzbrojeni mężczyźni, być
może
sabotażyści, próbujący wysadzić barierę w powietrze. Starajcie się mówić
przekonująco,
wyglądajcie na przerażonych.
- Z tym nie będzie problemu, sir - odparł szczerze Nim.
Miles był ciekaw, jak mało brakowało, by strumień plazmy zrobił Nimowi na
głowie
przedziałek.
- Dopóki nie pojawią się policjanci, trzymajcie Cetagandan w wieży. Ogłuszcie
każdego, kto będzie chciał wyjść; miejscowi później się nimi zajmą. Wyślij
dwóch ludzi do
wieży ósmej, żeby zabezpieczyć tamto wyjście; niech się posuwają na północ i
przegonią
stamtąd Cetagandan, jeśli ci będą chcieli uciec południem. Chociaż myślę, że
będą raczej
posuwać się w przeciwnym kierunku. - Zasłonił ręką mikrofon komunikatora i
dodał, patrząc
na Marka: - W pogoni za tobą. - Po czym już do Nima powiedział: - Kiedy przy-
jedzie policja,
wycofajcie się. Unikajcie wszelkiego kontaktu z nimi, ale jeśli was dorwą,
bądźcie potulni.
My jesteśmy dobrzy. Powinni się panowie zająć tymi złymi obcymi, szalejącymi
wewnątrz
wieży z nielegalnymi łukami plazmowymi. Jesteśmy tylko turystami, zau-
ważyliśmy coś
dziwnego podczas wieczornej przechadzki, rozumiesz?
Z głosu Nima można było wyczuć, że na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmiech.
- Rozumiem, sir.
- Ustaw kogoś, żeby obserwował wieżę szóstą. Zamelduj, kiedy pojawi się po-
licja.
Bez odbioru.
- Tak jest, sir.
Mark wydał z siebie stłumiony jęk i szarpnął się do przodu, by złapać Milesa
za poły
kurtki.
- Ty idioto, co robisz? Zawołaj Dendarian i rozkaż im wykurzyć Cetagandan z
wieży
siódmej! Bo jak nie, to... - Sięgnął w kierunku jego nadgarstka; Miles
odsunął się i schował
lewą rękę za plecy.
- Hola, hola! Uspokój się. Nic by mnie tak nie ucieszyło, jak mała zabawa z
Cetagandanami przy użyciu ogłuszaczy - przewyższamy ich przecież liczebnie -
ale oni mają
łuki plazmowe. A zasięg tej broni jest ponad trzykrotnie większy niż
ogłuszaczy. Bez nagłej
potrzeby nie wymagam od moich ludzi, żeby walczyli przeciwko lepiej uzbrojo-
nym
przeciwnikom.
- Jeśli te łotry cię złapią, to zginiesz. Jak bardzo nagła jeszcze musi być
ta potrzeba?
- Miles - odezwał się Ivan, rozglądając się niepewnie po korytarzu. - Czy nie
uwięziłeś
nas właśnie w samym środku zaciskających się kleszczy?
- Nie. - Miles uśmiechnął się, rozbawiony. - Dopóki mamy czapkę niewidkę,
nie.
Chodźcie! - Ruszył szybkim krokiem do rozwidlenia w kształcie litery T i
skręcił w prawo, w
kierunku opanowanej przez Barrayarczyków wieży szóstej.
- Nie! - zaprotestował ostro Mark. - Ciebie Barrayarczycy mogą zabić przez
przypadek, ale mnie zabiją rozmyślnie!
- Ci z tyłu - Miles wskazał głową przez ramię - zabiją nas obu, żeby tylko
mieć
pewność. Operacją na Dagooli admirał Naismith poirytował Cetagandan bardziej,
niż ci się
wydaje. Chodźcie.
Mark niechętnie ruszył za nim. Ivan powlókł się na końcu.
Milesowi ciężko waliło serce. Chciałby czuć się tak pewnie, jakby na to mógł
wskazywać uśmiech, który posłał Ivanowi. Nie można jednak pozwolić Markowi,
by wyczuł
jego niepewność. Minęli już kilkaset metrów surowego syntetonu, biegnąc na
palcach,
próbując robić jak najmniej hałasu. Jeśli Barrayarczycy zaszli już tak
głęboko tym tunelem...
Dotarli do ostatniej stacji pomp i wciąż nie natknęli się na żaden ślad
śmiertelnego
niebezpieczeństwa. Ani z przodu, ani z tyłu.
Stacja pomp znowu była cicha. Do następnego przypływu zostało dwanaście
godzin.
Jeśli do tej pory nie pojawią się jakieś niespodziewane fale z góry rzeki,
nie powinna
pracować. Mimo to Miles wolał nie zostawiać tej kwestii przypadkowi, a
rosnące przerażenie
w oczach przestępującego z nogi na nogę Ivana utwierdzało go w przekonaniu,
że przyda się
jakieś zabezpieczenie.
Zaczął się przyglądać panelom kontrolnym, podniósł jeden z nich, żeby zajrzeć
do
środka. Na szczęście wyglądało to prościej niż układ kontrolny komory
napędowej statku
skokowego. Miał nadzieję, że małe cięcie tu i tam powinno unieruchomić tę
pompę bez
wzbudzania alarmu w wieży kontrolnej. Chociaż teraz w wieży pewnie i tak nie
interesowano
się zbytnio alarmami. Miles spojrzał na Marka.
- Daj mi mój nóż, proszę.
Ociągając się, Mark podał mu starożytny sztylet i, pod naciskiem jego wzroku,
również pochwę. Miles końcem ostrza odciął parę cienkich jak włos drucików.
Zdaje się, że
dobrze ocenił, które były które - starał się sprawiać wrażenie, że zna się na
tym doskonale.
Nie oddał noża, kiedy skończył.
Podszedł do włazu komory pompowej i otworzył go. Tym razem nie odezwał się
żaden sygnał alarmowy. Hak grawityczny dobrze przyczepił się na gładkiej,
wewnętrznej
powierzchni. Pozostawał tylko problem cholernego ręcznego rygla. Gdyby ktoś
przypadkowo
- lub nieprzypadkowo - zasunął tę sztabę... Ale nie - ten sam, sprzężony z
hakiem
grawitycznym, rodzaj dźwigni tensorowej, którego Elli użyła, żeby pokonać
śluzę
prowadzącą do wnętrza bariery, działał również tutaj. Miles odetchnął z ulgą.
Wrócił do
panelu kontrolnego zwróconego w stronę korytarza i pośród rozmaitych lampek i
przycisków
umieścił miniaturowy skaner panoramiczny; urządzenie doskonale zlewało się z
otoczeniem.
Wskazał na otwarty właz komory pompowej, której wnętrze przywodziło na myśl
trumnę.
- No dobrze, wszyscy do środka.
Ivan zrobił się blady.
- O Boże, obawiałem się, że właśnie to masz na myśli. - Również i Mark nie
wykazywał większego entuzjazmu.
Miles zniżył głos i zaczął przekonywać:
- Słuchaj, Ivan, nie mogę cię zmusić. Jeśli chcesz, to zaryzykuj i idź w górę
korytarza;
może twój mundur uchroni cię przed upieczeniem mózgu na skutek czyjegoś ner-
wowego
odruchu. Gdy zaś przeżyjesz spotkanie z grupą Destanga, zostaniesz pewnie
aresztowany
przez miejscowych, co raczej nie wiąże się z żadnym śmiertelnym niebezpiec-
zeństwem.
Wolałbym jednak, żebyś trzymał się mnie. - Jeszcze bardziej zniżył głos. - I
nie zostawiał
mnie samego z nim.
- Aha. - Ivan zamrugał oczami.
Tak jak Miles przewidywał, ta prośba o pomoc wskórała więcej niż wszelka lo-
gika
oraz żądania i perswazje.
- To prawie tak, jakbyśmy byli w sztabie dowodzenia - dodał.
- Raczej jak w pułapce!
- Czy byłeś kiedyś w sztabie podczas awarii zasilania? Dokładnie jak w
pułapce. Całe
to poczucie kierowania ludźmi i kontrolowania sytuacji jest złudzeniem; wolę
już być na
froncie. - Uśmiechnął się lekko i skinął głową w stronę swojego sobowtóra. -
Poza tym nie
sądzisz, że Mark powinien mieć okazję doświadczyć tego, co ty?
- Gdy tak stawiasz sprawę - mruknął Ivan - zyskuje ona na atrakcyjności.
Miles pierwszy opuścił się do komory pompowej. Zdawało mu się, że z głębi
korytarza doszły go ciche odgłosy czyichś kroków. Mark wyglądał, jakby chciał
natychmiast
uciec, ale z Ivanem za plecami nie miał wielkiego wyboru. Ten spuścił się na
dół ostatni,
przełykając głośno ślinę. Miles włączył swoją kieszonkową latarkę, a Ivan,
najwyższy w tym
towarzystwie, zamknął ciężką pokrywę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko
oddechami
ściśniętych obok siebie trzech kucających postaci.
Napuchłe, pociemniałe i lepkie od krwi i potu dłonie Ivana zaciskały się i
otwierały
miarowo.
- Przynajmniej nas nie usłyszą.
- Przytulnie tu - mruknął Miles. - Módlcie się, żeby nasi prześladowcy byli
równie
głupi jak ja. Dwa razy przebiegłem koło tego miejsca. - Otworzył zestaw skan-
erowy i ustawił
odbiór tak, by na podglądzie widać było oba końce wciąż pustego korytarza.
Poczuł, że w
komorze panuje lekki przeciąg. Mocniejszy strumień powietrza świadczyłby o
napływającej
rurami wodzie i wtedy trzeba by się ewakuować, nie zważając na Cetagandan.
- Co teraz? - spytał cienkim głosem Mark. Wciśnięty pomiędzy dwóch
Barrayarczyków, wyglądał, jak gdyby faktycznie czuł się złapany w pułapkę.
Miles, udając spokój, oparł się plecami o gładką, lepką od szlamu ścianę.
- Teraz czekamy. Tak jak w sztabie dowodzenia. Tam dużo czasu spędza się na
czekaniu. Jeśli masz bogatą wyobraźnię, staje się to po prostu piekłem. -
Włączył naręczny
komunikator. - Nim?
- Melduję się, sir. Właśnie miałem się z panem połączyć. - Nierówny głos Nima
wskazywał, że biegł teraz albo się czołgał. - Przy wieży siódmej dopiero co
wylądował
policyjny szybkolot. Wycofujemy się przez pas zieleni za barierą. Nasz obser-
wator
zameldował, że przed chwilą policja weszła też do wieży szóstej.
- Czy otrzymaliście jakąś wiadomość z komunikatora Quinn?
- Ciągle bez zmian, sir.
- Czy ktoś już nawiązał kontakt z kapitanem Galenim?
- Nie, sir. Czy jego nie było z panem?
- Rozdzieliliśmy się mniej więcej wtedy, kiedy straciłem z oczu Quinn. Ostat-
nio
widziałem go na zewnątrz bariery przypływowej, gdzieś pośrodku. Wysłałem go,
żeby
spróbował znaleźć inne wejście. Aha - zameldujcie mi natychmiast, gdy ktoś go
zauważy.
- Tak jest, sir.
Cholera, następne zmartwienie. Czy Galeni wplątał się w kłopoty z Cetagan-
danami,
Barrayarczykami, czy też miejscowymi? Czy zdradził go jego własny stan
umysłu? Miles
żałował, że nie zatrzymał Galeniego przy sobie, równie mocno jak tego, że nie
miał u
swojego boku Quinn. Ale wtedy jeszcze nie znaleźli Ivana i trudno było
postąpić inaczej.
Czuł się jak ktoś układający obrazek z żywych klocków, ruszających się, co
chwilę
zmieniających kształty i chichoczących złośliwie. Przestał zaciskać zęby.
Mark spoglądał na
niego nerwowo, Ivan skulił się i nie zwracał na nic uwagi; zagryzał wargi,
walcząc w duchu
ze świeżo nabytą klaustrofobią.
Nagle coś się poruszyło na nieco zdeformowanym obrazie korytarza, przekazy-
wanym
przez szerokokątny skaner - od południowej strony skradał się cicho
mężczyzna. Miles uznał,
że to zwiadowca Cetagandan, chociaż ubrany był po cywilnemu. W ręku trzymał
ogłuszacz, a
nie łuk plazmowy - najwidoczniej Cetagandanie zorientowali się, że na scenę
wkroczyli
miejscowi w sile wykluczającej uciszenie ich prostym morderstwem, i myśleli
teraz o
rozładowaniu SYTUACJI albo przynajmniej uczynieniu jej sytuacją. Zwiadowca
posunął się
jeszcze parę metrów naprzód korytarzem, po czym zniknął tam, skąd przyszedł.
Po jakiejś minucie coś się poruszyło z północnej strony - dwóch mężczyzn
skradało
się na palcach tak cicho, jak mogłaby to robić para słoni. Jeden z nich był
tym głąbem, który
pojawił się na tajnej akcji w butach stanowiących standardowe wyposażenie ar-
mii. On
również zamienił swoją broń na ogłuszacz, chociaż jego towarzysz wciąż trzy-
mał zabójczy
porażacz nerwów. Wyglądało, jakby faktycznie szykowała się mała zabawa z
ogłuszaczami.
Taak, ogłuszacz - broń wybierana we wszystkich niepewnych sytuacjach, jedyna,
która
pozwala najpierw strzelać, a dopiero potem zadawać pytania.
- Schowaj swój porażacz nerwów do kabury... o tak właśnie, grzeczny chłopiec
-
mruknął Miles, podczas gdy drugi mężczyzna również zmienił broń. - Popatrz,
Ivan, to może
być najlepsze przedstawienie roku.
Ivan podniósł wzrok, jego trochę niepewny, jakby nieobecny uśmiech stał się
nieco
sardoniczny. Teraz bardziej przypominał dawnego siebie.
- Kurczę, Miles, Destang ci za to urwie jaja.
- Na razie Destang nawet nie wie, że jestem w to zamieszany. Pst, zaczyna
się.
Wrócił cetagandański zwiadowca. Zrobił znak ręką i dołączył do niego kolejny
mężczyzna. Na drugim końcu korytarza, niewidocznym dla Cetagandan, pojawili
się jeszcze
trzej Barrayarczycy. Więcej ich już nie mogło być w wieży, wszelkie posiłki
zostały odcięte
kordonem miejscowej policji. Barrayarczycy najwyraźniej zrezygnowali z
dalszej pogoni za
swą ofiarą, która dość zagadkowo zniknęła, i właśnie się wycofywali - mieli
nadzieję
wydostać się jak najszybciej wieżą siódmą i uniknąć tłumaczenia się grupce
mało
wyrozumiałych Ziemian. Z kolei Cetagandanie, którzy widzieli, jak domniemany
admirał
Naismith tędy uciekał, wciąż kontynuowali polowanie, chociaż człowiek
pełniący tylną straż
z pewnością ich poganiał, czując za plecami oddech posuwających się do przodu
miejscowych.
Chwilowo jednak nie było ani śladu trzeciego Cetagandanina, ani też śladu
wziętej do
niewoli Quinn. Miles nie wiedział, czy powinien sobie tego życzyć, czy nie.
Dobrze by było
wiedzieć, że żyje, ale z drugiej strony piekielnie trudno byłoby ją wydostać
z łap Cetagandan
przed przybyciem policji. Najprostsze rozwiązanie to pozwolić, żeby miejscowi
ogłuszyli lub
zaaresztowali ją razem z całą bandą i potem zgłosić się do nich. Przypuśćmy
jednak, że
któremuś ze zbirów w gorączce decydującej rozgrywki przyjdzie do głowy, że
martwe
kobiety nie mówią? Miles na samą myśl aż zadygotał jak gotujący się czajnik.
Może powinien przekonać Ivana i Marka i wspólnie z nimi zaatakować? Człowiek
z
łamliwymi kośćmi prowadzi człowieka niepełnosprawnego i człowieka, na którym
nie można
polegać, do bitwy z nieznanym... Lepiej nie. Czy dla innego oficera swojej
floty zrobiłby tyle
samo co dla Quinn? Czy więcej? A może mniej? Czy nie obawiał się wpływu uczuć
na swoje
postępowanie jako dowódcy do tego stopnia, że przesadzał w drugą stronę?
Zdradzałby tym
samym zarówno Quinn, jak i Dendarian...
Pierwszy Cetagandanin wypadł zza zakrętu i ukazał się oczom pierwszego
Barrayarczyka. Wystrzelili w tym samym momencie i obaj, trafieni, padli na
ziemię.
- Odruchy warunkowe - mruknął Miles. - Znakomicie.
- O Boże - powiedział Ivan zafascynowany tak bardzo, że niemal zapomniał o
swoim
hermetycznym więzieniu. - To zupełnie jak anihilacja protonu z antyprotonem.
Pstryk!
Pozostali Barrayarczycy, rozciągnięci wzdłuż korytarza, przywarli do ściany.
Cetagandanin padł na ziemię i doczołgał się do swojego ogłuszonego
towarzysza. Jeden z
Barrayarczyków wychylił się zza załomu i strzelił do niego, ten zdążył odpow-
iedzieć ogniem,
ale chybił. Dwaj z czterech Barrayarczyków podbiegli do bezwładnych ciał
swoich
tajemniczych przeciwników. Jeden zabrał się za przeszukiwanie ich, sprawdził
broń,
kieszenie, ubranie, podczas gdy drugi go ubezpieczał. Oczywiście nie znalazł
żadnych
dokumentów tożsamości. Skołowany Barrayarczyk ściągał właśnie but jednemu z
napastników, żeby mu się lepiej przyjrzeć - Milesowi wydawało się, że zaraz
weźmie się do
ściągania z niego skóry - kiedy z tyłu doszedł ich niewyraźny, zniekształcony
przez pogłos
krzyk. Miles nie mógł dokładnie rozróżnić zagłuszonych echem słów, ale znac-
zyły one coś w
rodzaju: „Hej tam! Stać! Co tu się dzieje?”
Jeden z Barrayarczyków pomógł drugiemu zarzucić na plecy ogłuszonego kompana;
trafiony został akurat największy z nich wszystkich, sam Głąb w Butach. Byli
wystarczająco
blisko skanera, żeby Miles mógł zobaczyć, jak zadrżały nogi pechowcowi, który
podniósł
swój ładunek i pokuśtykał na południe. Dwóch ludzi poszło przed nim, a jeden
osłaniał tyły.
Ta mała armia, nieświadoma nieuchronności swego losu, zrobiła może cztery
kroki,
kiedy kolejnych dwóch Cetagandan wypadło zza zakrętu z południowej strony.
Jeden z nich,
odwrócony do tyłu, strzelał ze swojego ogłuszacza w biegu i był tak tym
zajęty, że nie
zauważył, jak jego towarzysz upadł trafiony przez idącego z przodu Barrayarc-
zyka, dopóki
nie potknął się o jego ciało i nie runął jak długi. Utrzymał jednak broń w
ręku, przetoczył się
na bok i zacisnął palec na spuście. Jeden z Barrayarczyków padł na ziemię.
Drugiemu
przyszedł na pomoc, wyprzedzając taszczącego ciało kompana, mężczyzna zabez-
pieczający
tyły. Wspólnymi siłami ogłuszyli Cetagandanina i pobiegli do przodu, trzy-
mając się blisko
ściany. Niestety, wynurzyli się zza kolejnego zakrętu, akurat kiedy zmasowany
ogień
ogłuszaczy oczyszczał pole przed przystąpieniem do akcji - kogo? Tym kimś mu-
siała być
policyjna grupa uderzeniowa, uznał Miles, wnioskując z przyjętej przez nich
taktyki, jak
również z tego, że Cetagandanie strzelali do nich wcześniej. Rezultat zder-
zenia biegnących
mężczyzn z falą energii był łatwy do przewidzenia.
Ostatni Barrayarczyk, uginający się pod ciężarem swojego nieprzytomnego
towarzysza, nie ruszał się z miejsca, cicho przeklinając, z zamkniętymi oc-
zami, jakby
próbując odgrodzić się od tej dość niezręcznej sytuacji. Kiedy za jego ple-
cami pojawiła się
policja, obrócił się niezdarnie w ich stronę i podniósł ręce do góry, poka-
zując, że nie ukrywa
nic w dłoniach, i pozwalając, by jego ogłuszacz z głośnym stukotem spadł na
podłogę.
Głos Ivana był ożywiony.
- Już widzę tę rozmowę przez wid z komodorem Destangiem. „Hhm, sir? Mamy
pewien problem. Mógłby pan przyjechać i wydostać mnie...?”
- Niewykluczone, że będzie wolał zdezerterować - zauważył Miles.
Dwie zbliżające się do siebie grupy policji niemal powtórzyły wzajemną anihi-
lację
uciekających przed nimi podejrzanych, ale w ostatniej chwili zdołały się wza-
jemnie
zidentyfikować. Miles był prawie rozczarowany. No cóż, nic nie trwa wiecznie.
W pewnym
momencie korytarz nie nadawałby się do przejścia z powodu zalegających stosów
ciał, a
zamieszanie ucichłoby tak, jak na wykresie przedstawiającym starzenie się
każdego układu
biologicznego, dławiącego się swoimi odpadami. Trudno było wymagać od po-
licjantów, żeby
usunęli się z drogi podobnie jak tamtych dziewięciu zbirów. Zanosiło się na
kolejne czekanie.
Niech to diabli.
Miles wyprostował się, aż zaskrzypiało mu w kościach, przeciągnął i oparł o
ścianę,
splatając ramiona. Lepiej, żeby nie musieli czekać zbyt długo. Jak tylko po-
licja się stąd
wyniesie, wkroczą oddziały zajmujące się poszukiwaniem ukrytych ładunków wy-
buchowych
oraz zespoły techniczne Służby Pływowej i zaczną dokładnie badać każdy centy-
metr.
Niewątpliwie odnajdą też małą grupkę Milesa. Nie powinno to jednak być nie-
bezpieczne
dopóty - tu spojrzał na dół, na skulonego u jego stóp Marka - dopóki nikt nie
ulegnie panice.
Miles podążył za wzrokiem Marka, przyglądającego się wyświetlaczowi skanera,
na
którym widać było, jak policjanci drapali się po głowach, przeszukując
ogłuszonych
mężczyzn. Schwytany Barrayarczyk zgodnie z zaleceniami zachowywał się jak
gbur i nie był
skory do udzielania jakichkolwiek informacji. Jako tajny agent został uodpor-
niony na tortury i
przesłuchanie z użyciem fast-penty; londyńscy policjanci nie mogli wiele z
niego wycisnąć
przy użyciu metod, jakimi dysponowali, i on dobrze zdawał sobie z tego
sprawę.
Mark potrząsnął głową, przypatrując się chaosowi, jaki panował na korytarzu.
- Po której ty właściwie jesteś stronie?
- Nie domyśliłeś się jeszcze? - zapytał Miles. - To wszystko z twojego
powodu.
Mark spojrzał na niego gniewnie.
- Dlaczego?
No właśnie, dlaczego? Miles przyjrzał się przedmiotowi swojej fascynacji. Zo-
baczył,
jak łatwo klon mógłby stać się obsesją i vice versa. Zadarł głowę w swym
zwykłym odruchu;
Mark, najwyraźniej nieświadomie, zrobił to samo. Miles słyszał różne opow-
ieści o dziwnych
relacjach łączących ludzi z ich klonami. No, ale tylko ktoś lekko pokręcony
mógłby sprawić
sobie klona; o wiele ciekawiej jest mieć dziecko, najlepiej z kobietą
błyskotliwszą,
sprawniejszą i ładniejszą od siebie samego. Wtedy jest przynajmniej jakaś
szansa na ewolucję
w rodzie. Miles podrapał się po nadgarstku; Mark po chwili podrapał się po
ramieniu. Miles
powstrzymał się od rozmyślnego ziewnięcia. Lepiej nie zaczynać czegoś, czego
nie mógłby
zatrzymać.
Wiedział zatem, kim był Mark. Może jednak istotniejsze było to, kim Mark nie
był.
Mark nie był kopią Milesa, pomimo najszczerszych wysiłków Galena. Nie był też
bratem ze
snów jedynaka. Ivan, z którym Miles dzielił rodzinę, przyjaciół, Barrayar,
wspomnienia wciąż
oddalającej się przeszłości, był sto razy bardziej jego bratem, niż kiedykol-
wiek mógłby nim
stać się klon. Chyba nie docenił zalet Ivana. Nie da się powtórzyć spartaczo-
nych początków,
ale - tu spojrzał w dół na swoje nogi, widząc w wyobraźni wszczepione sztuc-
zne kości -
można je naprawić. Czasami.
- No właśnie, dlaczego? - powtórzył Ivan, widząc przedłużające się milczenie
Milesa.
- A co? - spytał Miles piskliwym głosem. - Nie podoba ci się twój nowy
krewniak? A
gdzie uczucia rodzinne?
- Dzięki, ale już jeden z was to za dużo. Twoja Zła Połowa - Ivan zrobił z
palców rogi
- to więcej, niż mogę znieść. Poza tym obaj ciągle mnie zamykacie w jakichś
ciemnicach.
- To fakt, ale ja przynajmniej nie zmuszałem was do tego.
- Uhm, znam to dobrze. „Potrzebuję trzech ochotników - ciebie, ciebie i cie-
bie”.
Jeszcze zanim znalazłeś się w wojsku, tyranizowałeś mnie i córkę swojego
ochroniarza, kiedy
byliśmy dzieciakami. Pamiętam dobrze.
- Urodzony do wydawania rozkazów. - Miles uśmiechnął się przelotnie. Mark
zmarszczył brwi, najwyraźniej próbując wyobrazić sobie Milesa komenderującego
silniejszym i zdrowszym Ivanem na placu zabaw. - To kwestia osobowości - wy-
jaśnił mu
Miles.
Przyjrzał się Markowi, który przykucnął w niewygodnej pozycji, wciskając pod
jego
spojrzeniem głowę w ramiona niczym żółw. Czy to był ktoś zły? Z pewnością
miał zamęt w
głowie i ducha skrzywionego podobnie jak ciało; chociaż Galen mógł być tylko
nieznacznie
gorszy od dziadka Milesa w roli wychowawcy dziecka. Jednak żeby stać się
prawdziwym
socjopatą, trzeba być skrajnym egocentrykiem, co nie pasowało najlepiej do
Marka - jemu
wręcz nie pozwolono mieć żadnej osobowości. Może był za mało egocentryczny.
- Czy jesteś zły? - spytał jakby od niechcenia Miles.
- Jestem mordercą, nieprawdaż? - warknął Mark. - Czego jeszcze chcesz?
- Czy to było morderstwo? Wydaje mi się, że było tam trochę zamieszania.
- Chwycił porażacz nerwów. Ja nie chciałem go puścić. Broń wystrzeliła. -
Twarz
Marka była blada, gdy to sobie przypominał; cienie odcinały się wyraźnie na
jej powierzchni
w ostrym bocznym świetle przyczepionej do ściany latarki Milesa. - Chciałem,
żeby
wystrzeliła.
Ivan uniósł brwi do góry, ale Miles zignorował go i nie wtajemniczył w prze-
bieg
niedawnych wydarzeń.
- Być może bez premedytacji - podsunął.
Mark wzruszył ramionami.
- Gdybyś był wolny... - zaczął Miles. Usta Marka zadrgały.
- Ja? Wolny? Jakim cudem? Policja już pewnie znalazła ciało.
- Nie. Przypływ sięgnął powyżej balustrady. Morze je zabrało, miną ze trzy,
cztery
dni, zanim się wynurzy. Jeśli w ogóle się wynurzy. - W tym czasie będzie
pewnie wyglądało
odrażająco, pomyślał Miles. Czy kapitan Galeni zażyczy sobie ciała, żeby po-
chować je
godnie? Gdzie właściwie jest Galeni? - Załóżmy, że jesteś wolny. Wolny od
Barrayaru i
Komarru, wolny również ode mnie. Wolny od Galena i od policji. Wolny od ob-
sesji. Co byś
wybrał? Kim jesteś? Czy jesteś sobą, czy tworzą cię inni?
Mark wzdrygnął się.
- Jestem kupą gnoju.
Usta Milesa lekko się wykrzywiły. Machinalnie pogrzebał nogą w szlamie na
dnie
komory, potem jednak zreflektował się i przestał.
- Przypuszczam, że nigdy nie dowiesz się, kim jesteś, dopóki będę stał nad
tobą.
Mark wypluł z siebie resztki nienawiści.
- Ty jesteś wolny, nie ja!
- Ja? - Miles wyglądał na szczerze zdziwionego. - Nigdy nie będę tak wolny,
jak ty w
tej chwili. Galen nałożył ci jarzmo strachu. Kontrolował w tobie wszystko, co
mógł, ale to się
już skończyło. Ja jestem pod jarzmem... czegoś innego. Na jawie czy we śnie,
blisko czy
daleko - to nie ma znaczenia. Chociaż... Barrayar może być ciekawym miejscem,
jeśli
spojrzeć nań oczyma innymi niż Galena. Jego syn zobaczył pewne możliwości.
Mark uśmiechnął się kwaśno, patrząc tępo w ścianę.
- Kolejna gra o moje ciało?
- Po co? Nie masz wzrostu, jaki jest zakodowany w moich... w naszych genach.
A
kości i tak sobie wymienię na sztuczne. Nie widzę tu żadnych plusów.
- No to będę w zapasie, w razie nieszczęśliwych wypadków.
Miles wyrzucił ręce do góry.
- Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Moja początkowa propozycja jest jednak
wciąż
aktualna. Chodź ze mną do Dendarian, a ja cię ukryję i przemycę do domu. Tam
będziesz
miał czas na przemyślenie tego, jak stać się prawdziwym sobą, a nie tylko
czyjąś imitacją.
- Nie chcę się spotkać z tymi ludźmi - powiedział stanowczo Mark.
Miał na myśli swojego ojca i matkę; Miles bez trudu skojarzył, o co chodzi,
podczas
gdy Ivan wyglądał na zagubionego.
- Nie sądzę, żeby zachowywali się nieodpowiednio. W końcu są w pewnym sensie
w
tobie, gdzieś bardzo głęboko. Nie uciekniesz od siebie. - Urwał na chwilę. -
Gdybyś mógł coś
zrobić, co by to było?
Gniewny wyraz twarzy Marka jeszcze się wyostrzył.
- Rozwaliłbym interes klonacyjny na Obszarze Jacksona.
- Hmmm... - Miles zastanowił się. - Ma mocne podstawy. Czego zresztą można
się
spodziewać po następcach kolonii zaczynającej jako baza wypadowa porywaczy
statków?
Naturalną koleją rzeczy przekształcili się w arystokrację. Kiedyś będę musiał
ci opowiedzieć
parę historii o naszych przodkach, których nie znajdziesz w żadnej książce...
- A zatem choć
tyle Mark skorzystał z przebywania z Galenem - głód sprawiedliwości wykrac-
zającej poza
pilnowanie własnych interesów. - Cóż, jako cel życiowy ta sprawa na pewno
zajmie cię
dłużej. Jak byś się do niej zabrał?
- Nie wiem. - Mark wyglądał na zaskoczonego tym praktycznym pytaniem. -
Wysadziłbym laboratoria, uratował dzieciaki.
- Taktyka w porządku, ale strategia do niczego. Odbudują wszystko. Potrzeb-
nych ci
jest więcej płaszczyzn ataku. Gdyby udało ci się w jakiś sposób sprawić, że
interes przestanie
być dochodowy, to sami zbankrutują.
- Jak to zrobić? - spytał z kolei Mark.
- Pomyślmy... Istnieje klientela - niemoralni, bogaci ludzie. Przypuszczani,
że nie
przekonasz ich, żeby dobrowolnie wybrali śmierć. Mógłby na nich wpłynąć jakiś
przełom w
medycynie umożliwiający przedłużenie sobie życia w inny sposób.
- Zabicie ich też by na nich wpłynęło - warknął Mark.
- To prawda, ale nie jest to zbyt praktyczne na dłuższą metę. Ludzie tego
pokroju
zwykle mają ochronę. Wcześniej czy później dorwą cię i wszystko skończone.
Musisz mieć
ze czterdzieści pomysłów na atak. Nie uczepiaj się pierwszego, jaki ci wpad-
nie do głowy. Na
przykład przypuśćmy, że wrócisz ze mną na Barrayar. Jako lord Mark Vorkosigan
możesz się
spodziewać, że stworzysz kiedyś odpowiednie zaplecze finansowe i ludzkie.
Uzupełnisz
swoje wykształcenie, przygotujesz się, żeby stawić czoło problemowi strate-
gicznie, a nie
rozpłaszczyć się na pierwszej ścianie, jaką napotkasz na drodze.
- Nigdy - wycedził Mark przez zęby - nie polecę na Barrayar.
Taak. Wygląda na to, że wszystkie rozsądne kobiety w Galaktyce zgadzają się z
tobą w
pelni... Być może jesteś’ sprytniejszy, niż ci się wydaje. Miles westchnął.
Quinn, Quinn, gdzie
jesteś, Quinn? Na korytarzu policja kończyła właśnie ładowanie zabójców na
lotopaletę.
Szansa nadejdzie za chwilę albo nigdy.
Miles zdał sobie sprawę, że jego kuzyn gapi się na niego.
- Jesteś zupełnie pomylony - powiedział z przekonaniem Ivan.
- A co, nie uważasz, że już pora, aby ktoś dobrał się do tych drani z Obszaru
Jacksona?
- Jasne, ale...
- Nie mogę być wszędzie, ale mógłbym wesprzeć ten projekt - Miles spojrzał na
Marka - jeśli już skończyłeś z podszywaniem się pode mnie. Skończyłeś?
Mark przyglądał się, jak ostatni zbir odpłynął w dal.
- Jak sobie życzysz. Dziwne, że ty nie próbujesz zamienić się ze mną. -
Zwrócił głowę
w stronę Milesa i podejrzliwie popatrzył.
Miles zaśmiał się gorzko. Co za pokusa. Zrzucić swój mundur, pójść na stację
podziemną i zniknąć z bonem kredytowym na pół miliona marek w kieszeni. Być
wolnym
człowiekiem... Jego wzrok spoczął na pobrudzonym zielonym mundurze cesarskim
Ivana,
symbolu ich służby. Jesteś tym, co robisz - wybierz raz jeszcze... Nie.
Najbrzydsze dziecko
Barrayaru wciąż chce być jego dzieckiem. Nie chce wczołgać się do nory i być
nikim.
A skoro już mowa o norach, nadeszła najwyższa pora, żeby wydostać się z tej,
w
której siedzieli. Ostatni członek oddziału specjalnego policji znikał właśnie
w ślad za
lotopaletą za zakrętem korytarza. Wkrótce wszędzie zaczną się kręcić technicy
Służby
Pływowej. Lepiej szybko się stąd ruszyć.
- Pora iść - powiedział Miles, wyłączając skaner i odczepiając latarkę.
Ivan odetchnął z ulgą i sięgnął do góry, żeby otworzyć pokrywę. Podsadził
Milesa, ten
z kolei, tak jak poprzednio, spuścił mu linę ze swojej szpuli skokowej. Na
twarzy Marka
pojawiła się przez chwilę panika, gdy zdał sobie sprawę, dlaczego mogli
chcieć, żeby był
ostatni, ale odzyskał spokój, kiedy i jemu spuścili linę. Miles odczepił od
panelu szerokokątny
skaner i schował do swojej skrzynki, po czym włączył naręczny komunikator.
- Nim, melduj, jak wygląda sytuacja - wyszeptał.
- Utrzymujemy oba pojazdy w powietrzu, jakiś kilometr w głębi lądu. Policja
otoczyła
cały teren, pełno ich wszędzie.
- W porządku. Jakieś wieści o Quinn?
- Bez zmian.
- Podaj mi jej dokładne współrzędne wewnątrz wieży.
Nim podał.
- Dobrze. Jestem w środku bariery blisko wieży szóstej z porucznikiem Vor-
patrilem z
barrayarskiej ambasady i z moim klonem. Będziemy próbowali wydostać się wieżą
siódmą i
zabrać po drodze Quinn. Albo przynajmniej - Miles przełknął ślinę przez
gardło ściśnięte
głupim strachem - dowiedzieć się, co się z nią stało. Zostańcie na swoich po-
zycjach. Bez
odbioru.
Ściągnęli buty i podreptali korytarzem na południe, trzymając się blisko ści-
any. Miles
słyszał jakieś głosy, ale dochodziły zza ich pleców. Rozwidlenie w kształcie
litery T było
teraz oświetlone. Miles dał znak ręką. Kiedy się zbliżyli, przysunął się do
rogu i rozejrzał
dokoła. Mężczyzna w kombinezonie Służby Pływowej i umundurowany policjant ba-
dali
śluzę; byli odwróceni plecami. Miles machnął na Marka i Ivana i po cichu
przemknęli koło
wylotu tunelu.
W holu przy rurze windowej u podstawy wieży siódmej stał na straży policjant.
Miles,
z butami w jednej ręce i z ogłuszaczem w drugiej, zacisnął zęby ze złości.
Można się
pożegnać z myślą o ulotnieniu się stąd bez zostawiania śladów.
Nie było rady. Może prędkością nadrobią brak finezji. Poza tym mężczyzna stał
na
drodze do Quinn, więc zasługiwał na swój los. Miles podniósł ogłuszacz, wyce-
lował i strzelił.
Policjant padł na ziemię.
Wznieśli się rurą. To ten poziom, pomyślał cicho Miles. Korytarz był jasno
oświetlony, ale nie słychać było żadnych odgłosów ludzi. Odmierzył krokami
odległość
podaną mu przez Nima i zatrzymał się przed drzwiami z napisem POMIESZCZENIE
TECHNOLOGICZNE. Wszystko mu się przewracało w środku. Przypuśćmy, że
Cetagandanie zaaranżowali dla niej powolną śmierć, przypuśćmy, że te minuty,
które Miles
beztrosko spędził na chowaniu się, były najistotniejsze...
Drzwi były zamknięte. Urządzenie kontrolne rozwalone. Miles zerwał pokrywę,
zrobił
zwarcie i rozsunął drzwi ręcznie, niemal łamiąc sobie wykrzywione palce.
Leżała na ziemi bez ruchu, skulona, niepokojąco blada. Miles przyklęknął koło
niej.
Tętno na szyi, tętno na szyi - jest. Jej skóra była ciepła, pierś unosiła się
miarowo i opadała.
Ogłuszona, tylko ogłuszona. Podniósł wzrok na kręcącego się niespokojnie
Ivana, przełknął
ślinę i uspokoił oddech. Była to w końcu najbardziej prawdopodobna ewentual-
ność.
ROZDZIAŁ SZESNASTY.
Przystanęli na chwilę przy bocznym wejściu do wieży siódmej, aby nałożyć
buty.
Pomiędzy barierą a miastem rozciągał się wąski, pogrążony w ciemności pas
drzew. Tylko
gdzieniegdzie pobłyskiwały rozmieszczone wzdłuż dróżek spacerowych lampy, wy-
dobywając
z mroku łaty zieleni. Miles obliczył w duchu, ile im zajmie bieg do najb-
liższych krzaków, i
ocenił odległość od pojazdów policyjnych stojących na parkingach.
- Nie masz pewnie swojej piersiówki, co? - szepnął do Ivana.
- Gdybym miał, opróżniłbym ją już wieki temu. A czemu pytasz?
- Zastanawiam się, jak wytłumaczyć policji, czemu trzech facetów ciągnie
nieprzytomną kobietę nocą przez park. Gdybyśmy spryskali Quinn odrobiną
brandy,
moglibyśmy przynajmniej udawać, że odprowadzamy ją do domu z jakiegoś przy-
jęcia czy
czegoś w tym rodzaju. Kac poogłuszeniowy wystarczająco przypomina zwykły;
nawet gdyby
zaczęła się budzić, z łatwością mogliby ją wziąć za podpitą.
- Mam nadzieję, że spojrzy na to z poczuciem humoru. Nie ma to jak przyja-
ciele
sprowadzający na złą drogę...
- Wolałbyś, żeby się tak działo naprawdę?
- Uch - żachnął się Ivan. - Tak czy inaczej, nie mam piersiówki. Ruszamy?
- Chyba tak. Chociaż nie, poczekaj... - W parku lądował kolejny szybkolot,
tym razem
cywilny. Mimo to policjant pilnujący głównego wejścia do wieży ruszył, by
przywitać
wychodzącego zeń mężczyznę w starszym wieku. Obaj poszli z powrotem do wieży.
- Teraz.
Ivan wziął Elli za ręce, a Miles - za nogi. Przeszli ostrożnie nad ogłuszonym
ciałem
policjanta, który pilnował tego wyjścia i pomknęli przez chodnik w kierunku
drzew.
- O Boże, Miles - wysapał Ivan, kiedy przystanęli na chwilę w krzakach,
przygotowując się do następnego skoku. - Nie mógłbyś się zakochiwać w drob-
niejszych
kobietach? To by miało więcej sensu.
- Dobra, dobra. Ona waży tyle, co dwa pełne plecaki polowe. Poradzisz so-
bie... -
Żadnych krzyków za plecami, żadnych pośpiesznych, goniących ich kroków. Najb-
liższe
otoczenie wieży było chyba najbezpieczniejsze. Wcześniej zostało już wielok-
rotnie
przeskanowane i przeczesane i teraz myślano, że jest wolne od intruzów. Uwaga
policji
skupia się w tej chwili pewnie na granicy parku, którą, rzecz jasna, przy-
jdzie im przebyć, jeśli
chcą dostać się do miasta i uciec.
Miles wpatrywał się w mrok. Z powodu tego całego sztucznego oświetlenia wokół
jego oczy nie potrafiły dostosować się do ciemności tak dobrze, jakby chciał.
Ivan również rozglądał się.
- Nie widzę żadnych policjantów w krzakach - mruknął.
- Nie chodzi mi o policję - szepnął w odpowiedzi Miles.
- A o co w takim razie?
- Mark powiedział, że wymalowany na twarzy człowiek strzelał do niego. Widz-
iałeś
tu kogoś z pomalowaną twarzą?
- Hm... może policja zdążyła go schwytać, zanim zobaczyliśmy tamtych Cetagan-
dan -
powiedział Ivan, rzucając mimo wszystko pełne niepokoju spojrzenie przez
ramię.
- Być może. Powiedz mi, Mark, jakiego koloru była ta twarz? Jaki wzór był na
niej
wymalowany?
- Najwięcej było tam niebieskiej farby. Z białymi, żółtymi i czarnymi
wężowatymi
ornamentami. Czyli niższy rangą gemlord, prawda?
- Kapitan centurii. Jeśli miałeś być mną, powinieneś raz dwa rozpoznawać
gemsymbole.
- Miałem tak dużo do nauczenia się...
- W każdym razie, Ivanie, czy naprawdę sądzisz, że kapitan centurii, bez
wątpienia
świetnie wyszkolony, przysłany tu pewnie z ich kwatery głównej i specjalnie
zaprzysiężony
do tej misji, pozwoli się ogłuszyć jakiemuś londyńskiemu policjantowi? Pozos-
tali
Cetagandanie byli zwykłymi żołnierzami. Ambasada zapłaci za nich potem kaucję
i
wyciągnie z aresztu. Ale gemlord wolałby zginąć, niż znaleźć się w tak kom-
promitującym
położeniu. Ten drań tak łatwo nie da za wygraną.
Ivan przewrócił oczami.
- No to pięknie.
Przedarli się przez kilkaset metrów drzew i krzaków pogrążonych w cieniu.
Usłyszeli
dochodzące z oddali dudnienie i huk pojazdów przemykających po biegnącej
wzdłuż
wybrzeża autostradzie. Przejścia podziemne były bez wątpienia obstawione
przez
policjantów. Nie dało się również górą przebyć drogi szybkiego ruchu - była
ogrodzona, a
ruch pieszy na niej surowo zabroniony.
Przy dróżce do przejścia podziemnego stał syntetonowy domek, schowany wśród
krzaków i dzikiego wina, które miały kryć jego szpetotę. Z początku Miles
wziął go za
publiczny szalet, kiedy jednak podeszli bliżej, okazało się, że domek ma
tylko jedne,
zamknięte drzwi. Reflektory, które powinny oświetlać tę stronę budynku, były
roztrzaskane.
Nagle Miles zobaczył, że drzwi zaczynają powoli się rozwierać. Trzymana w
bladej ręce broń
zabłysła w ciemnościach. Wycelował swój ogłuszacz i wstrzymał oddech. Jakaś
ciemna
sylwetka wyśliznęła się z domku.
Nie wierzył własnym oczom.
- Kapitanie Galeni! - syknął.
Galeni rzucił się na bok, jakby go ktoś postrzelił, przykucnął i popędził do
nich na
czworakach. Zmełł w ustach przekleństwo, kiedy odkrył, podobnie jak wcześniej
Miles, że ta
kępa ozdobnych krzewów ma kolce. Jego oczy zdawały się przeliczać członków
sponiewieranej grupki - Elli, Miles, Mark i Ivan.
- Niech mnie diabli. Wciąż żyjecie.
- Niepokoiłem się trochę o ciebie - przyznał Miles.
Galeni wygląda... dziwacznie, pomyślał. Zniknął gdzieś chłodny spokój widza,
z
jakim przyjął bez słowa śmierć Ser Galena. Teraz niemal się uśmiechał, oży-
wiony, a nawet
lekko rozkojarzony, jakby przedawkował jakieś środki pobudzające. Oddychał
ciężko, jego
twarz była pokryta sińcami, a usta krwawiły. W opuchniętej ręce trzymał broń
- kiedy się z
nimi rozstawał, nie miał nawet ogłuszacza, teraz ściskał w ręku cetagandański
łuk plazmowy.
Z buta wystawała mu rękojeść noża.
- Czy... natrafiłeś może na faceta z niebieską farbą na twarzy? - zapytał
Miles.
- Oczywiście - odparł Galeni z zadowoleniem w głosie.
- Co się do cholery z tobą działo? To jest - z panem działo, sir?
- Nie mogłem dostać się do bariery w miejscu, gdzie mnie zostawiliście -
wyszeptał
Galeni gorączkowo. - Wypatrzyłem to wejście techniczne - wskazał głową na do-
mek - i
pomyślałem, że mogą stąd prowadzić jakieś światłowody albo rurociągi z powro-
tem do
bariery. Po części miałem rację. Faktycznie, pod parkiem biegną tunele tech-
niczne. Ale
pobłądziłem trochę pod ziemią i zamiast dostać się do bariery, znalazłem się
w końcu w
przejściu podziemnym pod autostradą nadbrzeżną. Wiecie, kogo tam spotkałem?
Miles potrząsnął głową.
- Policję? Cetagandan? Barrayarczyków?
- Ciepło, ciepło. To był mój stary przyjaciel, człowiek, który pełni taką
samą funkcję
jak ja, ale w ambasadzie cetagandańskiej - gemporucznik Tabor. Zajęło mi
chwilę, żeby
zrozumieć, co on tam właściwie robił. Okazało się, że osłaniał akcję specjal-
istów z ich KG.
Dokładnie to, co by mnie rozkazano, gdybym nie dostał zakazu opuszczania kwa-
tery.
- Nie ucieszył się na mój widok - ciągnął Galeni. - Nie mógł zrozumieć, co ja
tu, do
cholery, robię. Obydwaj udawaliśmy, że przyszliśmy, żeby popatrzeć na
księżyc. Być może
mi nawet uwierzył, pomyślał chyba, że jestem naćpany lub pijany.
Miles uprzejmie powstrzymał się od stwierdzenia: „Nie dziwię się”.
- Przy okazji udało mi się rzucić okiem na sprzęt, jaki miał w szybkowozie.
Potem
jednak zaczął odbierać sygnały od swojego zespołu i musiał się mnie szybko
pozbyć.
Wyciągnął ogłuszacz, ale zdążyłem się nieco uchylić i choć nie trafił mnie
bezpośrednio,
udawałem bardziej sparaliżowanego, niż byłem naprawdę. Udało mi się
podsłuchać jego
rozmowy z ludźmi w wieży. Liczyłem na to, że niebawem sytuacja zmieni się na
moją
korzyść. Zaczęło mi właśnie wracać czucie w lewej części ciała, kiedy
nadszedł wasz
niebieski przyjaciel. To odwróciło uwagę Tabora i zaatakowałem ich obu.
Miles uniósł brwi.
- Jak ci się to do diabła udało? - Dłonie Galeniego zaciskały się i roz-
wierały, kiedy
mówił. - Sam nie wiem... - przyznał. - Pamiętam, że ich uderzyłem... -
Spojrzał na Marka. -
Dobrze było mieć w końcu wyraźnie określonego wroga.
A zatem, pomyślał Miles, Galeni wyładował zapewne na nich całe napięcie,
jakie
nagromadziło się w nim w ciągu ostatniego potwornego tygodnia i tej zwariow-
anej nocy.
Miles widział już przedtem ludzi opętanych szaleństwem walki.
- Czy oni żyją?
- Naturalnie.
Miles pomyślał, że uwierzy w to dopiero, kiedy ich zobaczy. Uśmiech Galeniego
był
niepokojący - długie zęby pobłyskiwały złowieszczo w ciemnościach.
- Ich wóz - wtrącił Ivan.
- Właśnie, ich wóz - zgodził się Miles. - Czy wciąż tam stoi? Czy możemy się
do
niego dostać?
- Chyba tak - powiedział Galeni. - Ale teraz w przejściu jest przynajmniej
jeden
oddział policji. Słyszałem ich.
- Będziemy musieli zaryzykować.
- Łatwo ci mówić - mruknął zadziornie Mark. - Masz immunitet dyplomatyczny.
Miles spojrzał na niego, owładnięty nagle szaloną myślą.
- Mark - powiedział. - Co ty na to, żeby zarobić te sto tysięcy betańskich
dolarów?
- Przecież tego bonu kredytowego tak naprawdę nie ma.
- Tak powiedział Galen. Przypomnij sobie, ile razy mylił się tej nocy. -
Miles rzucił
okiem na Galeniego, żeby sprawdzić, jak podziałało na niego imię ojca. Najwy-
raźniej
uspokajająco - powoli na twarz wracał mu ów chłodny, skupiony wyraz. - Kapi-
tanie Galeni.
Czy ci dwaj Cetagandanie są przytomni lub mogą być ocuceni?
- Jeden na pewno jest przytomny. A teraz może i obaj. Czemu pytasz?
- Świadkowie. Dwóch świadków. Idealnie.
- Myślałem, że się przekradamy, zamiast oddać się w ręce policji, właśnie po
to, aby
uniknąć świadków - powiedział płaczliwie Ivan.
- Myślę - przerwał mu Miles - że lepiej, abym ja był admirałem Naismithem.
Nie
obraź się, Mark, ale masz problemy z betańskim akcentem. Chyba to „r” w
końcówkach ci nie
wychodzi. Poza tym masz więcej doświadczenia w byciu lordem Vorkosiganem.
Brwi Galeniego uniosły się do góry, kiedy zrozumiał istotę pomysłu Milesa.
Pogrążony w myślach, skinął głową. Spojrzał na Marka.
- Taak. Powinieneś nam pomóc. Jesteś nam to winien. - Z twarzy Galeniego
trudno
było cokolwiek wyczytać. Mark wzdrygnął się. Kapitan dodał, już łagodniejszym
tonem: -
Mnie jesteś to winien.
Nie było teraz czasu na roztrząsanie, ile z kolei Galeni jest winien Markowi,
choć
Miles wyczytał z oczu kapitana, że przynajmniej ten zdaje sobie sprawę, iż
nawzajem są
swoimi dłużnikami. Był pewien, że Galeni nie zaprzepaści tej okazji.
Przekonany, że ma w Galenim sojusznika, admirał Naismith powiedział:
- Chodźmy zatem do tunelu. Prowadź, kapitanie.
Kiedy wyszli z rury windowej przejścia podziemnego, zobaczyli z lewej strony,
kilka
metrów od siebie, cetagandański szybkowóz zaparkowany w ciemnym zakątku pod
drzewami. Tego wyjścia nie strzegł żaden patrol policyjny - natomiast drugie,
prowadzące do
parku, było, jak twierdził Galeni, obstawione przez dwóch funkcjonariuszy.
Miles nie chciał
tego sprawdzać - już samo przejście przez tunel było wystarczająco pełne
wrażeń, ledwo
uniknęli starcia z policyjnym oddziałem specjalnym.
Rozłożyste gałęzie rosnącego nieopodal platanu powodowały, że wóz nie był
widoczny z domów i zamkniętych o tej porze sklepów, znajdujących się po prze-
ciwnej stronie
wąskiej uliczki. Miles miał nadzieję, że żaden cierpiący na bezsenność obywa-
tel nie był
świadkiem mającej tu niedawno miejsce bójki. Również biegnąca nad nimi auto-
strada była
odgrodzona murem. Mimo to nie czuł się bezpiecznie.
Szybkowóz nie miał oznaczeń ambasady ani niczego innego, co rzucałoby się w
oczy.
Był to niepozorny, ani stary, ani nowy, lekko przybrudzony pojazd, na pewno
wykorzystywany do tajnych operacji. Miles uniósł brwi i cicho gwizdnął, kiedy
zobaczył
świeże wgniecenie w boku pojazdu, mniej więcej wielkości ludzkiej głowy.
Chodnik był
poplamiony krwią. Na szczęście w półmroku kolor czerwony nie rzucał się tak
bardzo w
oczy.
- Nie narobiliście tu przypadkiem trochę hałasu? - rzucił do Galeniego, wska-
zując
głową na wgniecenia.
- Hę? Nie, raczej nie. Głuche uderzenia. Nikt nie krzyczał.
Galeni omiótł spojrzeniem uliczkę, poczekał, aż przemknie koło nich jakiś
zabłąkany
szybkowóz, i podniósł przyciemnianą, sferyczną osłonę kabiny.
W środku było dwóch mężczyzn, wciśniętych na tylne siedzenie i przywiązanych
do
własnego sprzętu. Ubrany po cywilnemu porucznik Tabor mrugał oczami znad kne-
bla. Oparty
o niego, zgięty wpół, siedział człowiek z niebieską farbą na twarży. Miles
uniósł jego powieki
i stwierdził, że tamten ma oczy wywrócone białkami do góry. Zaczął szperać z
przodu
szybkowozu w poszukiwaniu apteczki. Ivan zapakował do środka Elli, a sam
zajął miejsce za
sterami. Mark wśliznął się na siedzenie obok Tabora, Galeni zaś usiadł z dru-
giej strony ich
więźniów. Ivan wcisnął przycisk sterownika osłony - zamknęła się ze świstem,
ściskając ich
w środku. Siedem osób to nie było mało.
Miles przechylił się ponad oparciem przedniego fotela i przyłożył hiporozpy-
lacz z
synerginą do szyi kapitana centurii. Był to lek przeciwwstrząsowy. Być może
ocuci go,
pomyślał, a na pewno mu nie zaszkodzi. Akurat w tym momencie, choć mogło się
to
wydawać dziwne, życie i zdrowie niedoszłego zabójcy Milesa było dla nich
niezmiernie
ważne. Po namyśle zaaplikował dawkę synerginy również Elli. Spadł mu kamień z
serca,
kiedy usłyszał jej jęk.
Szybkowóz uniósł się lekko i z sykiem ruszył naprzód. Miles odetchnął z ulgą,
kiedy
zostawili za sobą nabrzeże i zagłębili się w miasto. Uruchomił naręczny komu-
nikator i
powiedział swoim najczystszym betańskim akcentem:
- Nim?
- Słucham, sir.
- Weź namiar na mój komunikator i lećcie za nami. Myśmy tu już wszystko
skończyli.
- Tak jest, sir. Mamy pana namiary.
- W porządku. Bez odbioru.
Oparł głowę Elli na swoim kolanie i odwróciwszy się, spojrzał na Tabora.
Wzrok
gemporucznika biegał tam i z powrotem pomiędzy Milesem a Markiem.
- Witaj, Tabor - powiedział Mark, odpowiednio przygotowany, głosem barrayar-
skiego
Vora. Czy to naprawdę brzmi tak fałszywie, pomyślał Miles. - Jak tam twoje
bonsai?
Tabor odsunął się lekko. Kapitan centurii drgnął, jego powieki rozwarły się
nieznacznie, spojrzał wokół. Spróbował się ruszyć, ale doszło do niego, że
jest związany, i
opadł na oparcie fotela - nie tyle, by odpocząć, ile po to, aby nie marnować
sił na
niepotrzebne ruchy.
Galeni pochylił się i poluzował Taborowi knebel.
- Przykro mi, Tabor, ale nie dostaniesz admirała Naismitha. W każdym razie
nie tutaj,
na Ziemi. Możesz to przekazać swoim rozkazodawcom. Admirał jest pod naszą
ochroną,
dopóki jego flota nie opuści orbity. Odwdzięczamy się mu tym samym za pomoc,
jaką nam
okazał w znalezieniu Komarrczyków, którzy ostatnio porwali kilku naszych pra-
cowników.
Tak więc wycofaj się.
Tabor wypluł knebel, poruszył kilka razy szczęką i przełknął ślinę, tocząc
dokoła
wzrokiem.
- Pracujecie razem? - spytał chrapliwym głosem.
- Niestety - mruknął Mark.
- Najemnik - zaszczebiotał Miles - chwyta się wszystkiego.
- Popełniłeś błąd - wysyczał kapitan centurii, patrząc na admirała - kiedy
przyjąłeś ten
mierzący w nas kontrakt na Dagooli.
- Nie sposób się z tym nie zgodzić - powiedział wesoło Miles. - Po tym, jak
uratowaliśmy tę ich cholerną armię, Ruch Oporu nas wykiwał. Zapłacili nam
tylko połowę
obiecanych pieniędzy. Nie wydaje mi się, żeby Cetagandanie byli skłonni wy-
nająć nas,
abyśmy z kolei załatwili tamtych, co? Nie? Niestety, nie mogę sobie pozwolić
na prywatną
zemstę. Przynajmniej na razie. Inaczej nie mógłbym się zatrudnić u... -
Wyszczerzył zęby w
złowrogim uśmiechu, który posłał Markowi. Ten odpowiedział mu szyderczym gry-
masem. -
...tych starych przyjaciół.
- A więc naprawdę jesteś klonem - szepnął Tabor, patrząc na legendarnego
dowódcę
najemników. - Myśleliśmy... - urwał.
- Myśleliśmy, że to wasz wytwór... - powiedział Mark - lord Vorkosigan.
Nasz?! - bezgłośnie się poruszyły usta osłupiałego Tabora.
-...ale ta operacja potwierdza ostatecznie jego komarrskie pochodzenie -
dokończył
Mark.
- Zawarliśmy umowę - przemówił Miles, jakby zaniepokojony tonem tej wypow-
iedzi,
spoglądając to na Marka, to na Galeniego. - Ochraniacie mnie, dopóki nie
opuszczę Ziemi.
- Zgoda - powiedział Mark. - Pod warunkiem, że nigdy więcej nie będziesz się
zbliżał
do Barrayaru.
- Weź sobie cały ten przeklęty Barrayar. A ja wezmę resztę Galaktyki.
Kapitan centurii znów zaczynał tracić przytomność. Próbował jednak do tego
nie
dopuścić - zacisnął powieki i starał się miarowo oddychać. To wstrząs, po-
myślał Miles. Elli,
wciąż z głową na jego kolanach, otworzyła oczy. Pogładził jej loki. Cicho be-
knęła - synergina
uchroniła ją przed zwykłą reakcją poogłuszeniową, jaką były wymioty. Usiadła,
rozejrzała
się, zobaczyła Marka, Cetagandan i Ivana i zacisnęła zęby, próbując ukryć swą
dezorientację.
Miles uścisnął jej dłoń. Później ci to wytłumaczę, zdawał się mówić jego
uśmiech.
Zmarszczyła brwi z irytacją i spojrzała na mego. Mam nadzieję. Uniosła dumnie
głowę,
starając się nie dać po sobie poznać w obecności wroga, jak bardzo jest
oszołomiona.
Ivan odwrócił się do Galeniego i zapytał, wydymając usta:
- To co robimy z tymi Cetagandanami, sir? Wyrzucamy ich? Z jakiej wysokości?
- Nie ma, jak sądzę, potrzeby wywoływania międzyplanetarnego incydentu. - Ga-
leni,
wesoły jak szczygieł, przejął sposób mówienia Milesa. - A może jest, co, po-
ruczniku Tabor?
Może by pan chciał, żeby miejscowe władze zostały powiadomione o tym, co
pański
gemtowarzysz naprawdę próbował zrobić w barierze zeszłej nocy? Nie? Tak
myślałem. No
dobrze. Ivanie, oni potrzebują opieki medycznej. Porucznik Tabor bardzo ni-
eszczęśliwie
złamał sobie rękę, a jego... przyjaciel ma, jak sądzę, wstrząs. Między in-
nymi. To co, Tabor,
mamy was wysadzić koło szpitala, czy wolałbyś może, żeby się wami zajęto w
waszej
ambasadzie?
- Do ambasady - wychrypiał Tabor, najwyraźniej świadom możliwych komplikacji
prawnych. - Jeżeli nie chcecie mieć sprawy o usiłowanie zabójstwa - odpow-
iedział groźbą na
groźbę.
- W grę wchodzi najwyżej naruszenie nietykalności osobistej. - Oczy Galeniego
zalśniły.
Tabor uśmiechnął się niewyraźnie. Wyglądał, jakby chciał się odsunąć, gdyby
tylko
miał na to miejsce.
- Cokolwiek by to było, nasi ambasadorowie nie będą tym zachwyceni.
- No właśnie.
Już niemal świtało. Ruch zaczynał się zwiększać. Ivan krążył przez chwilę,
zanim
wypatrzył pusty postój taksówek, na którym nie było ani jednego oczekującego.
To
nadmorskie przedmieście było bardzo daleko od dzielnicy, w której znajdowały
się ambasady.
Galeni całkiem troskliwie pomógł Cetagandanom wydostać się z wozu, ale klucz
kodowy
otwierający pęta na rękach kapitana centurii i nogach Tabora rzucił im dop-
iero wtedy, kiedy
Ivan zawrócił pojazd z powrotem na ulicę.
- Ktoś z moich ludzi podrzuci wam szybkowóz po południu! - zawołał, kiedy
przyśpieszyli. Opadł na swój fotel, kiedy osłona zamknęła się, prychnął i do-
dał pod nosem -
...kiedy go już przeszukamy.
- Myślisz, że ten plan zadziała?
- Na krótką metę - jeśli chodzi o przekonanie Cetagandan, że Barrayar nie ma
nic
wspólnego z Dagoolą - może tak, może nie - westchnął Miles. - Ale
osiągnęliśmy coś
znacznie ważniejszego - oto dwóch lojalnych oficerów będzie przysięgało,
nawet pod
wpływem chemohipnozy, że admirał Naismith i lord Vorkosigan to bez żadnych
wątpliwości
dwie różne osoby. To będzie miało dla nas nieocenione znaczenie.
- Ale czy Destang będzie tego samego zdania? - spytał Ivan.
- Myślę - odparł sztywno Galeni, wyglądając na zewnątrz - że mało mnie ob-
chodzi,
jakie ma Destang na ten temat zdanie.
Miles zgodził się z nim w duchu. Byli jednak bardzo zmęczeni. Choć z drugiej
strony
byli razem; rozejrzał się, ciesząc się widokiem ich twarzy - Elli i Ivan, Ga-
leni i Mark,
wszyscy cali i zdrowi dotrwali do tej chwili.
Prawie wszyscy.
- Gdzie chcesz, żeby cię wysadzić, Mark? - spytał Miles. Spojrzał z ukosa na
Galeniego, oczekując sprzeciwu, ale ten milczał. Po tym, jak pozbyli się Ce-
tagandan, z
kapitana jakby uszło powietrze, cała energia ulotniła się wraz z adrenaliną.
Wyglądał staro.
Miles wcale nie domagał się sprzeciwu. Uważaj, o co prosisz, bo możesz to do-
stać.
- Przy wejściu na stację podziemną - odparł Mark. - Wszystko jedno którym.
- W porządku. - Miles wywołał na konsoli pojazdu plan miasta. - Trzy przec-
znice w
górę, Ivanie, i potem jeszcze dwie w dół.
Wysiadł razem z Markiem, kiedy szybkowóz zatrzymał się w zatoce przy chod-
niku.
- Zaraz wracam. - rzucił. Obaj poszli do wejścia do rury windowej z napisem
NA
DÓŁ. W tej dzielnicy wciąż jeszcze panował spokój nocy, tylko nieliczni
ludzie przesuwali
się koło nich, ale już niedługo zacznie się poranny szczyt.
Miles rozpiął kurtkę i wyciągnął kodowaną kartę. Z zaniepokojonego spojrzenia
Marka wnioskował, że ten do ostatniego momentu spodziewał się porażacza ner-
wów, w stylu
Ser Galena. Klon wziął kartę i zdziwiony obrócił ją podejrzliwie w dłoniach.
- To by było tyle - powiedział Miles. - Jeśli z twoimi umiejętnościami i tym
bonem
kredytowym nie uda ci się zniknąć na Ziemi, to już nic więcej nie da się zro-
bić. Powodzenia.
- Ale... czego ty ode mnie chcesz?
- Niczego. Absolutnie niczego. Będziesz wolnym człowiekiem tak długo, jak
będziesz
potrafił. Na pewno nie zdamy relacji z, hhm... półprzypadkowej śmierci Ga-
lena.
Mark wsadził bon do kieszeni spodni.
- Chciałeś czegoś więcej.
- Sam widzisz - jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Wska-
zał znacząco
głową na jego kieszeń. Mark zakrył ją dłonią.
- Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał Mark. - Po co mnie tak ustawiasz? Na se-
rio
wziąłeś tę bzdurę o Obszarze Jacksona? Czego ode mnie oczekujesz?
- Możesz to wziąć i zużyć w ogrodach rozkoszy na Marsie. Albo kupić sobie
wykształcenie lub dwa. Albo wyrzucić bon do pierwszego napotkanego zsypu na
odpadki.
Nie jestem twoim właścicielem, nie jestem twoim mistrzem, nie jestem twoim
ojcem ani
matką. Niczego nie oczekuję, nie mam żadnych pragnień. - Zbuntuj się, jeśli
tylko wiesz jak,
mój mały braciszku... Miles rozłożył ręce i zrobił krok do tyłu.
Mark, nie oglądając się za siebie, wskoczył do rury windowej. Wciąż zbity z
tropu
wrzasnął jednak wściekle:
- CZEMU NIE?
Miles odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się.
- Sam się przekonaj! - krzyknął.
Marka schwyciło pole rury i zniknął, wciągnięty w głąb ziemi.
Miles wrócił do czekających nań przyjaciół.
- Czy to było rozsądne? - zaniepokojona Elli przerwała Ivanowi informującemu
ją o
ostatnich wydarzeniach, kiedy Miles usiadł koło niej. - Tak go po prostu
puścić?
- Nie wiem - westchnął Miles. - „Jeśli nie możesz pomóc, to przynajmniej nie
przeszkadzaj”. A ja mu nie mogę pomóc, Galen zbytnio go spaczył. Ma obsesję
na moim
punkcie i przypuszczam, że zawsze będzie ją miał. Znam się na obsesjach.
Najlepszą rzeczą,
jaką mogłem zrobić, to usunąć mu się z drogi. Jeśli nie będę blisko niego, to
może w swoim
czasie się uspokoi. Może... się uratuje.
Milesa zalała fala zmęczenia. Czuł koło siebie ciepło Elli i było mu z tym
bardzo
dobrze. Uświadomił sobie, że zapomniał skomunikować się z Nimem. Zrobił to
zaraz i
odesłał go wraz z patrolem do kosmoportu.
- A dokąd teraz? - Ivan przerwał trwającą już minutę ciszę, świadczącą o
wycieńczeniu wszystkich. - Czy wy dwoje też chcecie jechać do kosmoportu?
- Tak - westchnął Miles. - I uciec z tej planety... Obawiam się jednak, że
dezercja nie
jest zbyt praktycznym rozwiązaniem. Destang wcześniej czy później mnie
złapie. Równie
dobrze możemy wszyscy wrócić do ambasady i złożyć sprawozdanie. Prawdziwe
sprawozdanie - nie ma już przecież po co kłamać, prawda? - Przymknął oczy,
starając się
skupić.
- Jeśli o mnie chodzi, to prawda - mruknął Galeni. - I tak nie jestem zwolen-
nikiem
fałszowanych sprawozdań. W końcu stają się częścią historii, ukrytym w niej
grzechem.
- Wiesz, że... nie chciałem, żeby to tak wyszło... ta konfrontacja minionej
nocy -
powiedział do niego Miles po chwili ciszy. Słabiutko zabrzmiały te
przeprosiny, wziąwszy
pod uwagę, że dopuścił do zabicia jego ojca...
- Myślisz, że to kontrolowałeś? Wszystkowiedzący i wszechwładny? Nikt nie
wyznaczył ci roli Boga, Vorkosigan. - Bardzo nieznacznie jeden z kącików ust
Galeniego
uniósł się do góry. - Choć jestem pewien, że to niedopatrzenie. - Odchylił
się do tyłu i
zamknął oczy.
Miles odchrząknął.
- A zatem, Ivanie, z powrotem do ambasady. Ale... bez pośpiechu. Jedź powoli,
nie
miałbym nic przeciwko zobaczeniu choć trochę Londynu, w porządku? - Oparł się
o Elli i
przyglądał się, jak późnowiosenny świt wkrada się do miasta posklejanego z
różnych czasów,
współistniejących obok siebie niczym światło i cień pomiędzy dwoma ulicami.
***
Kiedy wszyscy ustawili się w rządku w biurze Galeniego w ambasadzie, Milesowi
przypomniały się chińskie małpki, jakie jego szef sztabu, Tung, trzymał na
półce w swojej
kwaterze. Ivan zdecydowanie był małpką „nic nie widziałem”. Mocno zaciśnięte
usta
Galeniego, po tym, jak wymienił spojrzenia z Destangiem, czyniły zeń pier-
wszego kandydata
na małpkę „nic nie powiem”. W ten sposób Milesowi pozostawała rola „nic nie
słyszałem”,
ale chyba niewiele by mu pomogło zakrycie swoich uszu dłońmi.
Miles spodziewał się, że Destang będzie wściekły, ale ten wyglądał raczej na
zdegustowanego. Kiedy zasalutowali mu, odwzajemnił im tym samym i rozsiadł
się wygodnie
w fotelu Galeniego. Gdy jego wzrok padł na Milesa, kreska jego ust stała się
z poirytowania
jeszcze cieńsza.
- Vorkosigan. - Nazwisko Milesa zawisło przed nimi w powietrzu jak coś real-
nego.
Destang przyjrzał się temu z niechęcią i ciągnął dalej: - Kiedy skończyłem
dziś o siódmej
rano rozmowy z niejakim śledczym Reedem z Londyńskiego Sądu Miejskiego, pow-
iedziałem
sobie, że tylko boska interwencja może uchronić cię przed moim gniewem. Boska
interwencja
przybyła o dziewiątej w osobie specjalnego kuriera z KG CesBezu. - Destang
uniósł w górę
trzymany dwoma palcami dysk z danymi oznaczony cesarską pieczęcią. - Oto nowe
i pilne
rozkazy dla twoich Dendarian.
Jako że Miles spotkał już kuriera w kantynie, nie było to dla niego zupełnym
zaskoczeniem. Powstrzymał się przed skoczeniem do przodu.
- Słucham, sir? - spytał rozradowany.
- Wygląda na to, że pewna wolna flota najemna działająca w odległych rejonach
Sektora IV, prawdopodobnie na zlecenie jakiegoś rządu subplanetarnego, przek-
roczyła cienką
linię dzielącą partyzantkę od zwykłego piractwa. Ich blokada tunelu cza-
soprzestrzennego
przerodziła się z zatrzymywania i przeszukiwania statków w ich konfiskowanie.
Trzy
tygodnie temu porwali zarejestrowany taucetański okręt pasażerski, żeby
przekształcić go w
transportowiec wojskowy. Jak na razie nic poważnego, ale potem jakiemuś
mądrali wpadło
do głowy, że mogliby powiększyć swój żołd, żądając okupu za pasażerów. Kilka
rządów
planetarnych, których obywatele zostali porwani, rozpoczęło pod przewodnict-
wem Taucetan
negocjacje z porywaczami.
- A jaki związek ma ta sprawa z nami, sir? - Sektor IV, jakkolwiek by liczyć,
leżał
dość daleko od Barrayaru, ale Miles przeczuwał, co się święci. Ivan wyglądał
na niezwykle
zaciekawionego.
- Okazało się, że wśród pasażerów jest jedenastu obywateli barrayarskich,
między
innymi żona ministra przemysłu ciężkiego, lorda Vorvane’a, z trójką dzieci.
Ponieważ
Barrayarczycy stanowią mniejszość wśród dwustu szesnastu porwanych, odmówiono
nam
jakiejkolwiek kontroli nad zespołem negocjacyjnym. Na dodatek nieprzyjazne
nam rządy nie
pozwoliły naszej flocie skorzystać z trzech węzłów komunikacyjnych leżących
na najkrótszej
trasie z Barrayaru do Sektora IV. Inną drogą podróż tam zajęłaby osiemnaście
tygodni. Z
Ziemi twoi Dendarianie mogą dostać się do tamtejszej przestrzeni lokalnej w
niecałe dwa
tygodnie. - Destang zamyślił się, marszcząc czoło. Ivan był pod wrażeniem.
- Twoje rozkazy dotyczą oczywiście uratowania obywateli cesarstwa, jak
również tylu
pozostałych pasażerów, ilu się da, oraz zastosowania odpowiednich środków
karnych, żeby
sprawcy nigdy więcej nie powtórzyli swojego czynu. Ponieważ jesteśmy w trak-
cie
negocjowania ważnego traktatu z Taucetanami, nie chcemy - gdyby coś poszło
nie tak - żeby
się dowiedzieli, kto stoi za tą jednostronną próbą niesienia pomocy. Wybór
metody, jaką
zastosujesz do osiągnięcia powyższych celów, najwyraźniej pozostawiono tobie.
Wszystkie
szczegółowe informacje, jakie KG miała osiem dni temu, są tutaj. - Wreszcie
podał dysk z
danymi; Miles schwycił go chętnie. Teraz Ivan wyglądał na zazdrosnego.
Destang wyciągnął
coś jeszcze i podał Milesowi, sprawiając wrażenie, jakby mu wyrywano wątrobę.
- Kurier
przywiózł również kolejny bon kredytowy na osiemnaście milionów marek. Na wy-
datki
operacyjne podczas najbliższych sześciu miesięcy.
- Dziękuję, sir!
Destang zwrócił swój wzrok na Ivana.
- Poruczniku Vorpatril.
- Słucham, sir? - Ivan stanął na baczność, przyjmując entuzjastyczny wyraz
twarzy.
Miles był gotów świadczyć, że Ivan był zupełnie niewinny, nic nie wiedział i
w zasadzie był
ofiarą, ale nie okazało się to konieczne. Destang popatrzył na jego kuzyna
dłuższą chwilę, po
czym westchnął.
- Nieważne.
Następnie spojrzał na Galeniego, który stał cały zesztywniały. Po tym, jak
ściągnęli
dziś rano Destanga do ambasady, cała trójka umyła się, Ivan i Galeni prze-
brali się w czyste
mundury i wszyscy napisali lakoniczne sprawozdania, które komodor przed
chwilą przejrzał.
Nikt z nich jednak dotąd nie zmrużył oka. Ile jeszcze zniesie Galeni, zanim
przekroczy
granicę i wybuchnie?
- Kapitanie Galeni - powiedział Destang. - Z wojskowego punktu widzenia jest
pan
oskarżony o zlekceważenie rozkazu zakazującego panu opuszczanie kwatery. Po-
nieważ
obecny tu Vorkosigan uniknął odpowiedzialności za podobne wykroczenie, to
stoję przed
pewnym dylematem. Okolicznością łagodzącą jest porwanie Vorpatrila. Uratow-
anie go oraz
śmierć wroga Barrayaru są jedynymi realnymi rezultatami... działań minionej
nocy. Wszystko
inne to spekulacje, domysły na temat twoich intencji i stanu umysłu. Chyba że
poddasz się
przesłuchaniu przy użyciu fast-penty, żeby rozwiać jakiekolwiek wątpliwości.
Galeni wyglądał na wzburzonego.
- Czy to jest rozkaz, sir?
Miles zdał sobie sprawę, że Galeni był o krok od złożenia swojej rezygnacji -
teraz
kiedy dokonano takich poświęceń. Chciał go szturchnąć; nie, nie! Słowa za-
palczywej obrony
przemknęły Milesowi przez głowę. Fast-penta urąga godności oficera, sir! -
albo nawet: Jeśli
zaaplikuje mu pan dawkę, to proszę zrobić to również mnie - w porządku, Ga-
leni, wyzbyłem
się godności lata temu... Tylko że nietypowa reakcja organizmu Milesa na
fast-pentę osłabiała
tę ostatnią propozycję. Ugryzł się w język i czekał.
Destang wyglądał na zakłopotanego. Po chwili powiedział po prostu:
- Nie. - Podniósł wzrok i dodał: - Ale oznacza to, że raporty mój, twój, Vor-
kosigana i
Vorpatrila zostaną wysłane Simonowi Illyanowi do oceny. Nie zgodzę się na
zamknięcie
sprawy. Nie uzyskałem swojego stopnia dzięki miganiu się od decyzji wo-
jskowych czy
beztroskiemu mieszaniu się w polityczne. Twoja... lojalność, podobnie jak los
klona
Vorkosigana, stały się zbyt niejasną kwestią polityczną. Nie jestem prze-
konany o
skuteczności planu integracji Komarru na dłuższą metę, ale nie chciałbym
przejść do historii
jako ktoś, kto go udaremnił.
- Podczas gdy sprawa pozostanie w zawieszeniu - ciągnął - z braku dowodów
zdrady
powrócisz do swych zwykłych zadań w ambasadzie. Nie mnie dziękujcie - dodał
głuchym
głosem, gdy Miles uśmiechnął się, Ivan chrząknął, powstrzymując się przed
parsknięciem, a
wyraz twarzy Galeniego stał się nieco mniej ponury. - Takie było życzenie am-
basadora.
Możecie wrócić do swoich obowiązków.
Miles powstrzymał się od szybkiego wybiegnięcia z biura, zanim Destang zmieni
zdanie, zasalutował komodorowi i skierował się wraz z innymi spokojnym krok-
iem w stronę
drzwi. Nim wyszli, Destang dodał:
- Kapitanie Galeni.
Galeni stanął.
- Słucham, sir.
- Moje kondolencje. - Słowa te były jakby wyciągnięte z Destanga siłą, ale
jego
skrępowanie najlepiej świadczyło o ich szczerości.
- Dziękuję, sir. - Głos Galeniego był całkowicie pozbawiony wyrazu, ale w
końcu
kapitan zdobył się na krótkie skinienie głowy.
Luki i korytarze „Triumpha” wypełniał hałas powracającego personelu, montow-
ania
wyposażenia, ostatnich napraw i ładowania końcowych dostaw. Panował hałas,
ale nie chaos;
ruchy były celowe i energiczne, a nie frenetyczne. Brak szaleństwa był dobrym
znakiem,
biorąc pod uwagę, jak długo stacjonowali w jednym miejscu. Solidna kadra
podoficerów
Tunga nie pozwalała, by rutynowe przygotowania opóźniły się choć o minutę.
Miles z Elli u boku znajdował się w oku cyklonu zainteresowania od chwili,
kiedy
wszedł na pokład. Co to za nowy kontrakt, sir? Prędkość, z jaką młyn plotek
wypluwał z
siebie kolejne, zarówno celne, jak i absurdalne domysły, była zaskakująca.
Tak, mamy
kontrakt... owszem, opuszczamy orbitę. Kiedy tylko będziecie gotowi. Jesteś
gotów, mistrzu? A
reszta twojego oddziału? Więc może lepiej idź im pomóc...
- Tung! - Miles powitał swojego szefa sztabu. Przysadzisty Eurazjata był
ubrany po
cywilnemu i niósł bagaże. - Właśnie wróciłeś?
- Właśnie wyjeżdżam. Czy Auson nie poinformował pana, admirale? Od tygodnia
próbowałem się z panem skontaktować.
- Co się stało? - Miles odciągnął go na stronę.
- Złożyłem rezygnację. Przechodzę na emeryturę.
- Co? Dlaczego?
Tung uśmiechnął się.
- Może mi pan złożyć gratulacje. Żenię się. Miles, oszołomiony, bąknął:
- Gratuluję... Kiedy to się stało?
- Na przepustce, rzecz jasna. Jest w zasadzie moją daleką krewną. To wdowa.
Od
czasu kiedy umarł jej mąż, zajmuje się przewozem turystów łodzią po Amazonce.
Jest
kapitanem i kucharzem. Potrafi zrobić zabójczą wieprzowinę muszu. Niestety
starzeje się
trochę i potrzebuje czyichś mięśni. - Tung, zbudowany jak tur, z pewnością
mógł je zapewnić.
- Będziemy wspólnikami. Do diabła - ciągnął - kiedy wykupicie moją część
„Triumpha”,
będziemy mogli się obejść bez turystów. Jeśli kiedykolwiek, chłopcze, będzi-
esz chciał
spróbować nart wodnych na Amazonce za pięćdziesięciometrowym jachtem podusz-
kowym,
to wpadnij.
A resztki po mnie pewnie zjedzą zmutowane piranie, pomyślał Miles. Wizja
Tunga
spędzającego zmierzch swojego życia na oglądaniu słonecznych zmierzchów z
pokładu łodzi
z pulchną - Miles był przekonany, że była pulchna - Eurazjatką siedzącą mu na
kolanach i
trzymającego w jednej ręce drinka, drugą zaś pałaszującego wieprzowinę muszu
- straciła dla
Milesa nieco swego uroku, gdy: a) obliczył, ile będzie flotę kosztować wyku-
pienie udziału
Tunga w „Triumphie”, oraz b) zobaczył, jak wielka dziura w kształcie Tunga
powstanie w
jego strukturze dowodzenia.
Bełkotanie czegoś bez sensu, łapanie tchu lub bieganie w kółko nie były
właściwymi
reakcjami. Zamiast tego Miles ostrożnie powiedział:
- Hm... jesteś pewien, że nie będziesz się nudził?
Tung - niech diabli wezmą jego przenikliwy wzrok! - zniżył głos i odpowiedz-
iał na
prawdziwe pytanie:
- Nie odszedłbym, gdybym nie był przekonany, że sobie poradzisz. Znacznie
spoważniałeś, chłopcze. Tylko tak trzymać. - Uśmiechnął się i splótł dłonie,
aż mu strzeliło w
palcach. - Poza tym masz przewagę nad wszystkimi dowódcami najemnych flot w
Galaktyce.
- Jaką przewagę? - spytał Miles. Tung jeszcze bardziej zniżył głos.
- Ty nie musisz troszczyć się o zysk.
Tylko ta uwaga i sardoniczny uśmiech - małomówny Tung nie posunie się nigdy
dalej
i nie przyzna otwarcie, że już dawno temu domyślił się, kto jest ich
prawdziwym mocodawcą.
Zasalutował i wyszedł.
Miles przełknął ślinę i zwrócił się do Elli:
- Cóż... zwołaj za pół godziny zebranie Działu Wywiadu. Nasi szperacze pow-
inni jak
najprędzej wyruszyć w drogę. Najlepiej, gdyby przeniknęli do organizacji
wroga przed
naszym przybyciem.
Miles umilkł, kiedy zdał sobie sprawę, że miał przed sobą najlepszą szper-
aczkę floty,
jeśli chodzi o pracę wśród ludzi; w terenie z kolei niezrównany był niejaki
porucznik Christof.
Wysłać ją teraz do przodu, z dala od siebie, w niebezpieczeństwo - nie, nie!
- to właśnie
podpowiadała mu logika. Quinn marnowała swoje zdolności w roli ochroniarza,
tylko przez
przypadek wykonywała tak często tę funkcję. Miles zmusił się do mówienia
dalej, jak gdyby
nigdy nic.
- Są najemnikami, któremuś z naszych powinno się udać po prostu do nich
dołączyć.
Jeśli znajdziemy kogoś, kto dobrze się wmiesza w tę grupę psychotycznych pi-
ratów...
Szeregowiec Danio przechodził właśnie obok, przystanął i zasalutował.
- Dziękuję za zwolnienie nas z więzienia, sir. Naprawdę... nie spodziewałem
się tego.
Nie pożałuje pan, przyrzekam.
Miles i Elli spojrzeli po sobie, kiedy Danio oddalił się ciężkim krokiem.
- Jest twój - rzekł Miles.
- W porządku - odparła Quinn. - Co dalej?
- Zanim odlecimy, niech Thorne wyciągnie z ziemskiej komsieci tyle informacji
o tym
porwaniu, ile się da. KG CesBezu mogła nie dostrzec paru szczegółów. - Pokle-
pał się po
kieszeni z dyskiem i westchnął, zbierając się w sobie do czekającego ich za-
dania. - To
przynajmniej powinno być łatwiejsze niż wakacje na Ziemi - powiedział z
nadzieją w głosie. -
Czysto wojskowa operacja, żadnych krewnych, żadnej polityki, wielkich pi-
eniędzy. Prosta
rozgrywka między dobrymi i złymi.
- Wspaniale - powiedziała Quinn. - My jesteśmy którymi?
Miles ciągle zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie, gdy flota opuszc-
zała
orbitę.