Rozdział 15
*Rzeczy napisane kursywą w nawiasach to wyjaśnienia dotyczące nazw własnych,
wyrażeń itp. mające pomóc w zrozumieniu kontekstu danej wypowiedzi
EVE
- Cholera, - powiedział Shane. Mówił to systematycznie od jakiś pięciu minut, jak jakiś rodzaj
mantry. – Podaj mi klucz. Cholera!
Przykucnęłam i podałam mu narzędzie z pudełka na tyłach karawanu. Nawet siła Shane’a
miała kłopot z śrubami w oponie.
Tej sflaczałej.
Tak bardzo nie moja wina.
- Wiesz – cholera! – jeśli rzeczywiście będziesz miała te rzeczy zmienione zanim stąpanie się
pojawi…
- Zapomnij to dokładnie tutaj, - powiedziałam mu. – Naprawdę nie czas żeby edukować mnie
odnośnie moich przyzwyczajeń utrzymywania samochodu. Po prostu zmień to.
- Tak, pracuję nad tym, - powiedział. – Cholera. Już jesteśmy spóźnieni. Michael będzie
szalał.
- Hej, dobrze, bo jeśli się pojawi, będziemy mogli mieć to naprawione w trzydzieści sekund, -
powiedziałam.
Shane posłał mi spojrzenie spod swoich zmokniętych od deszczu włosów, które miał
przylepione dookoła swojej twarzy. Pomyślałam, że potrzebował golenia. I leku uspokajającego. –
Nie potrzebuję pomocy, - chapnął. Wstał i oparł się na kluczu, a śruba obróciła się z okropnym
metalicznym wrzaskiem. Teraz, kiedy miał ją rozpoczętą, był w stanie wykręcić ją i rozpocząć z
kolejną.
W tym tempie, będziemy trzydzieści minut na marznącej ulewie. Siedzące kaczki dla
jakiegokolwiek przechodzącego wampira z pożądaniem osocza.
Albo gorzej, cokolwiek gorszego było w tym tygodniu w Morganville. Jedno było pewne: nie
było bezpiecznym być na zewnątrz ze sflaczałą oponą po ciemku, nawet w najlepszy dzień miasta
kiedykolwiek. Którym ten zapewne nie był.
Próbowałam być starą Eve. Naprawdę próbowałam; nawet przycięłam Shane’owi kilka razy
dowcipami, ale nic nie wydawało się takie same. Ciągle widziałam błyski przede mną, żywe jak
ujęcia aparatu, tego jak Claire wyglądała leżąc tam na podłodze, z jej oczami otwartymi, głową
obróconą na bok.
Tego jak wiedziałam, nawet zanim dotknęłam ją, że odeszła.
Nic nie było teraz takie same. Deszcz był całkiem nietypowy dla Morganville; nigdy tak nie
padało, zwłaszcza nie o tej porze roku. Ulice były zalane, znowu, a nawet pod kurtką z kapturem,
którą miałam na sobie, czułam się zmarznięta i przemoknięta. I tak wiele sklepów było zamykanych
– nie zamykanych tylko na noc, zamykanych, z zamalowanymi na biało oknami i ogłoszeniami na
drzwiach.
Wydawało się jakby cała populacja nagle decydowała, że Morganville nie było już dłużej
bezpieczne.
Co, duh.
Zadrżałam ponownie i tupnęłam nogami, co było złym pomysłem. Posłałam odpryski
lodowatej wody na moje nogi.
Shane przesunął się z cholernego przeklinanego łańcucha pokarmowego, kiedy zmagał się z
trzecią śrubą. Stawanie na kluczu nie skracało tego, ale robił to z takim entuzjazmem, że nie
byłabym zdziwiona słysząc jego złamanie. W końcu śruba zaskrzypiała, a Shane opadł na swoje
kolana ponownie żeby ją odkręcić.
Trzy zdjęte, trzy do ściągnięcia, a my naprawdę byliśmy bardzo spóźnieni. Michael będzie na
zewnątrz szukając nas, ale w tym deszczu, to będzie dla niego trudne.
Strzał błyskawicy przeciął nieco w połowie, a kilka bloków dalej, zobaczyłam kogoś
obserwującego nas. Błysk dał mi tylko wrażenie – o ludzkim kształcie, blade, nic specjalnego. Ale
ktokolwiek, kto stałby bezczynnie w tej pogodzie zasługiwał na specjalny alarm.
- Przyśpiesz to, - powiedziałam Shane’owi. – Naprawdę. Idź szybciej.
- Hej, księżniczko, nie zmuszaj mnie żebym złamał paznokieć.
- Nie żartuję.
Rzucił na mnie okiem, strząsnął włosy ze swoich oczu i powiedział, - Tak, wiem. Przesuwam
ją. Przygotuj oponę.
Nie podobała mi się wizja zostawiania go samego żeby iść na tył karawanu i przeciągnąć
zapasową z jej komory, ale naprawdę nie miałam dużego wyboru; to przyśpieszyłoby rzeczy, a ja
właśnie dokuczałam mu żeby liczył sekundy. Zaczekałam na kolejną poszarpaną błyskawicę.
Narożnik, gdzie widziałam stojącego mężczyznę był pusty. Dobre wieści? Prawdopodobnie
nie.
Zajęło trzydzieści sekund żeby odblokować komorę, chwycić zapasowe i wyciągnąć je. Shane
nadal odkręcał ostatnią śrubę, kiedy przeturlała je. Podniósł płaskie i podał mi He, potem wziął
zastępcze i umieścił je z prędkością, jakiej załoga NASCAR (NASCAR – National Association for
Stock Car Auto Racine – Narodowa Organizacja Wyścigów Samochodów Seryjnych – jest to
największa organizacja wyścigowa w Stanach Zjednoczonych – przypuszczenie tłumacza) by
pozazdrościła. – Pięć minut, - krzyknął.
- Mniej byłoby lepiej!
- Po prostu obserwuj nasze tyły.
Obserwowałam, nawet kiedy wrzucałam gumę na tył karawanu. Ulica wyglądała na
opustoszałą. Mieliśmy szczęście, że byliśmy w stanie przeciągnąć go pod rzeczywiście pracującą
latarnię żeby naprawić oponę, ale to także robiło nas tak rzucającymi się w oczy jak ostatni kotlet
schabowy w bufecie wszystko-co-możesz-zjeść. Dostałam obowiązek psa obserwującego nad cenną
płócienną torbą Shane’a, a teraz wyjęłam moje dwie ulubione bronie – srebrny kołek i mój lekko
zmodernizowany, szermierczy épée (épée – w języku francuskim miecz – przypuszczenie tłumacza),
który miał też srebrną powłokę. Kieszenie mojego płaszcza miały dwie tryskające butelki pełne
azotanu srebra.
- Kłopoty? – zapytał mnie bez spoglądania znad wkręcania śrub. Pracował szybko, - Jeszcze
cztery minuty.
- Nie wiem, - powiedziałam mu. – Tutaj jesteśmy po prostu naprawdę narażeni.
- Tak. – dokręcił śrubkę dwa i przeszedł do trzeciej. – Uwierz mi, czuję to.
Błyskawica znowu przecięła niebo, tak jasna, że praktycznie roztrzaskała moje gałki oczne.
Bliska też, naprawdę bliska. Musiała uderzyć w transformator jakiś blok dalej; zobaczyłam coś
rozgorzałego gorącymi, niebieskimi iskrami.
Nasza latarnia zgasła ze smutnym, małym sykiem i zastrzeliła.
- Cholera, - powiedział Shane. – Nie mogę niczego zobaczyć! Latarka!
Chwyciłam jedną z tyłu, ale to oznaczało upuszczenie jednej z moich broni. Rozważyłam to,
potem zostawiłam kołek na siedzeniu. Latarka przynajmniej działała, a ja skupiłam ją tak żeby mógł
kontynuować śrubę trzecią.
Do śruby piątej, czułam się dość dobrze. Byliśmy prawie z powrotem na drodze. Tak, byliśmy
– jajks – pół godziny spóźnieni, ale przynajmniej byliśmy w jednym kawałku…
Poczułam coś muskającego mnie.
Wiatr wiał, a deszcz walił, a uczucie było takie delikatne, nie powinnam być w stanie odebrać
go spośród generalnego chaosu dookoła nas, ale było coś w tym dotyku. Coś bardzo złego.
Obróciłam się, rzucając światło we wszystkich kierunkach, ale nie zobaczyłam niczego.
- Przepraszam, - powiedziałam i obróciłam się z powrotem w kierunku samochodu i Shane’a,
który – mimo wszystkich charakterystycznych znaków – czekał cierpliwie na mnie żebym przestała
wariować.
Tylko że on nie czekał.
Stał. Światło uderzyło w jego twarz, a ona była blada, martwo-blada, jego brązowe oczy
prawie całkiem wypełnione źrenicami.
Zawyłam i uciekłam do tyłu, a światło zsunęło się i oświeciło kogoś stojącego za nim.
Mój mózg zamarł, dokładnie tak jak latarnia, jakby nie mógł sprawić żeby to zadziałało, nie
mógł przetworzyć, nie mógł sobie z tym poradzić. To było jak cień, ale…
- Hej! – Strząsnęłam to głównie przez odmówienie spojrzenia na kogokolwiek, kto był za
Shane’m. – Shane, złaź z drogi. Co ty do diabła robisz?
Po prostu wpatrywał się we mnie. To było jakby odszedł, jak Claire odeszła, tylko że on nadal
tam stał.
Potem obrócił się i zaczął odchodzić. Minął cień, który zafalował jak stojąca kałuża ropy, a ja
poczułam coś okropnego i zimnego wewnątrz mnie.
Czymkolwiek ta rzecz była, miała Shane’a, a teraz mnie też zabierała.
Do diabła z tym.
Wrzasnęłam, zamknęłam oczy i rzuciłam się.
To było perfekcyjne rzucenie się, szermierczy ruch życia – przedłużeniem brzytwy,
zrównoważoną wagą, każda odrobina mojego zasięgu prosto w pokrytą srebrem stal mojego
miecza.
A on złapał rzecz w śmiertelnym punkcie.
Problemem było, że nie czułam się jakbym przebiła coś rzeczywistego. To było bardziej
jakbym uderzyła balon, taki wypełniony żelatyną i wodą. Wbicie było w zbyt prosty sposób, w zbyt
zły sposób, a ja zerwałam głową żeby zobaczyć rzecz – bo byłam cholernie pewna, że to nie był
mężczyzna i nie był to wampir – zapadając się w nią.
Cokolwiek było wewnątrz niej, rozchlapało się na mokrą ziemię sekundę zanim cienka, pusta,
czarna jak ropa skóra rozpadła się.
Wrzasnęłam i pobiegłam w tył, potrząsając moim mieczem wolnym od obrzydlistwa. Nie było
tam śladu krwi, albo czegokolwiek co mogłam zobaczyć w przyciemnionym świetle mojej upadłej
latarki.
Czarna rzecz odpływała w wodzie.
Shane upadł twarzą na ulicę, jakby został właśnie całkowicie obrócony. Dałam tej martwej
skórze szeroki margines szacunku, kiedy podbiegłam do niego i chwyciłam jego rękę. – Shane!
Shane! – Boże, retrospekcje, nie mogłam go też stracić. Nie mogłam…
I nie straciłam, bo w następnej chwili zakaszlał, rozpryskując wodę i przeturlał się na nogi.
Prawie znowu upadł, więc podtrzymałam go. – Co to do diabła było? – Zwymiotował i zbyt dużo
wody wyleciało z niego. To było jakby tonął, czego nie mógł robić, czy mógł? Nie ma mowy.
- Nie wiem co to było, - powiedziałam. – Ale podoba mi się to tak jak rak. Dalej, musimy się
stąd wynosić!
Shane zdecydowanie się nie kłócił. Odciągnęłam kupę skóry na bok, dosyć z dala od nas,
używając tylko końca mojego épée. To było bardziej obrzydliwe niż jego średnie wydarzenie
włączające wymiotowanie. Poważnie, wolałabym pocałować Monikę albo polizać muszlę
klozetową, niż kiedykolwiek, kiedykolwiek zrobić to ponownie.
Shane dokręcił piątą śrubę i wsadził szóstą i przykręcił ją w mniej niż minutę, uderzył spust na
podnośniku i opuścił samochód z powrotem na chodnik, szybko. Chwycił wszystkie narzędzia i
wrzucił je na tył, krzyknął, - Chodź! – a ja nie czekałam ani sekundy na drugą opinię. Byłam w
środku i odpalałam karawan, zanim jego drzwi były zamknięte.
A teraz mogłam coś usłyszeć. To brzmiało jak… śpiewanie? Zmieszana, bawiłam się stereo,
ale było wyłączone. Nic się z niego nie wydobywało.
Zdałam sobie sprawę, kiedy przyspieszyłam, że Shane próbował wysiąść z samochodu.
Unoszący się Święty Mojżeszu, to było – szalone. Chwyciłam go za włosy i pociągnęłam, mocno, a
on zawył, zatrzasnął ponownie swoje drzwi i obrócił się żeby na mnie spojrzeć. – Co?
- Wychodziłeś! – krzyknęłam. Wyglądał na całkowicie zagubionego przez chwilę, potem
skinął głową, jakby właśnie sobie zdał z czegoś sprawę. – Boże, co się dzieje? Bo nawet na
Morganville, to jest całkiem porąbane!
Shane, zawsze praktyczny, sięgnął do schowka, wyciągnął jakieś chusteczki i rozdarł je na
paski. – Słyszysz to? Muzykę?
Skinęłam głową. Słyszałam, a ona sprawiała że się pociłam. Z trudem trzymałam moje dłonie
na kierownicy, moje stopy na gazie. Czułam się bardziej i bardziej – zrelaksowana. Roztargniona.
- Tutaj, - powiedział Shane. Wtykał zwinięte kawałki chusteczek w swoje uszy i podawał mi
jakieś. Nie do końca ich chciałam, ale wzięłam jedną i wetknęłam ją na lewo.
Natychmiast poczułam się lepiej. Ostrzej. I o wiele, wiele bardziej przerażona. Chwyciłam
kolejny kawałek i wetknęłam go w prawe ucho, przycisnęłam pedał gazu i popędziłam na
czerwonym świetle na najwyższych obrotach. Obciąż mnie mandatem, Morganville, bo wiedziałam
że zatrzymanie się teraz było szalonym pomysłem.
Shane też oddychał teraz łatwiej, ale wyglądał blado i miał szerokie oczy. Nie rozmawialiśmy
– cóż, biorąc pod uwagę że właśnie zatkaliśmy uszy, i tak prawdopodobnie nie byłoby to owocne.
Jechałam za szybko jak na ciężki deszcz, ale ulice wydawały się opustoszałe i zresztą byłam zbyt
przerażona żeby zwolnić.
Lot Street pokazała się nagle, a ja zboczyłam na lewo, posyłając Shane’a na drzwi pasażera
(ale nie, na szczęście, poza nie). Kiedy zatrzymałam karawan przed domem, spojrzeliśmy na siebie,
a Shane wskazał ze mnie na torbę na tyłach, potem ze swojej klatki piersiowej na rzeczy
rozproszone na tylnym siedzeniu. Skinęłam głową i wykonałam milczące odliczanie do trzech.
Uderzyłam do tyłu, chwyciłam torbę z bronią, wrzuciłam kołek do środka i pobiegłam przez
furtkę i po chodniku. Zanurkowałam po moje klucze, kiedy biegłam i miałam je na zewnatrz
gotowa. Drzwi otwarły się prawie na zawołanie, kiedy Shane walił w stopnie za mną niosąc swój
ciężar i pośpieszyliśmy do środka, zatrzasnęliśmy drzwi i zablokowaliśmy je, mocno.
Staliśmy tam oddychając ciężko przez kilka sekund; potem Shane wyszarpnął chusteczki ze
swoich uszu i obrócił się. Kiedy ja wyjęłam swoje, usłyszałam go wołającego Michaela, kiedy niósł
swoje rzeczy w kierunku salonu.
Była tam czarna torba lekarska i dwie butelki cieczy i wilgotne ślady stóp na dywanie – ale
nie Michaela. – Michael! – wrzasnęłam w górę schodów, dołączając do głosu Shane’a, kiedy
sprawdzał kuchnię. – Michael, jesteśmy z powrotem…
Żadnej odpowiedzi. Próbowałam nie patrzeć prosto na nieruchomą formę Claire, kiedy
kierowałam się do kuchni. Napotkałam Shane’a, kiedy wychodził.
- Nic, - powiedział. – Nie ma go tutaj.
- Wyszedł po nas.
- Tak.
- Cóż… powinniśmy…
- Nic, - powiedział Shane. – Nie powinniśmy nic zrobić poza czekaniem. Eve, są tam
naprawdę szaleni dziwacy. Będzie musiał sam wracać. Spójrz, będzie z nim w porządku; znasz
Michaela. Jest twardy.
Skinęłam głową, ale czułam krótki oddech. Byliśmy więcej niż trzydzieści minut spóźnieni.
Nawet jeśli wyszedł, z pewnością powinien być wkrótce z powrotem.
Ale nie był. Minęło dziesięć minut, mazisto i zbyt szybko, a z każdą kolejną, moja panika
stawała się trochę silniejsza. Ciągle chciałam bawić się moją komórką, ale nie było sensu; linie były
nadal rozłączone. Stacje TV były ciemne. To co mogłam złapać w radiu było widmowymi
sygnałami spoza miasta, nic lokalnego.
Minęła godzina, kiedy Shane powiedział, bardzo cicho, - Myślę, że musimy przyjąć, że coś się
stało.
Próbowałam bardzo ciężko żeby tego nie stracić. – Więc co zamierzamy zrobić? – zapytałam
go. – Proszę. Powiedz mi. Nie możemy zadzwonić po pomoc. Jest zbyt niebezpiecznie żeby wyjść
tam. Co my do diabła robimy? Jezus, Claire jest – Claire jest tam na kanapie. Co my robimy, Shane?
– Ostatnie przechyliło się z nieszczęścia w prawdziwy terror, a Shane chwycił mnie i trzymał za oba
nasze życia. Też był przestraszony. Naprawdę przestraszony.
Było pukanie w tylne drzwi.
Zerwaliśmy się jakbyśmy zostali przyłapani na robieniu czegoś całkowicie nielegalnego, a ja
poczułam falę ulgi tak intensywną, że to było jak bycie zamoczonym w gorącej wannie. – Michael,
- powiedziałam i pobiegłam by go wpuścić.
Racjonalność złapała mnie jeden krok dalej, tak jak Shane’a, który powiedział, - Michael miał
klucze.
To uderzyło ścianę realności i zatrzymałam się.
Shane uwolnił zasłonę obok. Zobaczyłam jego ramiona sztywniejące, potem opadające.
Otworzył drzwi i odszedł na bok.
A Myrnin wkroczył, z całym gigantycznym, skórzanym płaszcz wirującym i dramatycznie
spadającym kapeluszem. Deszcz spadł jako miniaturowa fontanna, kiedy potrząsnął sobą, potem to
wszystko zdjął. Mimo całego tego przykrycia, nadal wyglądał na w połowie przemoczonego. – Nie
mamy wiele czasu, - powiedział. – Szukają mnie. Zebraliście wszystko?
- Nie wiem, - powiedział Shane. – Jest tutaj.
Poprowadził drogą do tyłu i wskazał rzeczy piętrzące się na stole jadalnianym. Myrnin
zepchnął go z drogi i szybkimi gestami otworzył torbę lekarską i wyciągnął wszelkiego rodzaju
rurki, igły, jakiś rodzaj pompy… i zrobił mały dźwięk aha! kiedy chwycił wysadzaną przyborami
maszynę pokrytą mosiądzem. Wetknął koniec jednej rurki w nią, a drugi w pompę.
Obserwowałam, kiedy utworzył skomplikowane, niewytłumaczalne urządzenie tam na
naszym stole jadalnianym, zmieszał razem chemikalia w testową rurkę i wlał rezultat w lejek na
mosiężnej maszynie.
Zaczęła z ledwo spostrzegawczym buczeniem.
- Gdzie jest Michael? – zapytał Myrnin, kiedy wyposażył igłę na końcu jednej z rurek. –
Powinien być tutaj. Będę potrzebował jego pomocy.
- On… - Shane oczyścił gardło i nie spojrzał na mnie. – Nie wrócił z powrotem. Nie wiemy
gdzie jest.
Dłonie Myrnina znieruchomiały na chwilę, a potem skinął głową. – Bardzo dobrze, -
powiedział. – Mam połączenie krwi z Claire, ale żadnego z domem; to będzie trudniejsze bez tego.
Wy dwoje jesteście mieszkańcami, więc macie jakąś pozycję. Będę potrzebował fiolek waszej krwi.
– Chwycił strzykawki i te gumowate wiążące rzeczy, które wpakował każdemu z nas. – Lepiej
będzie, jeśli pobierzecie ją sami.
Trzymałam nakrytą igłę – przynajmniej używał nowoczesnych strzykawek – i opaskę
uciskającą i wpatrywałam się w nie. – Przepraszam? Co?
- Najwidoczniej nie wyraziłem się jasno, - powiedział mówiąc w sposób, w jaki wampiry
mówiły, kiedy myślały, że byłeś pijany, głupi albo po prostu głęboko godny smaku. – Jeśli nie będę
miał krwi kogoś dostosowanego do tego domu, wtedy to wszystko jest pracą na marne i mydleniem
oczu. Więc proszę, przestań podążać za swoim zwykłym ekstremalnie bezużytecznym porządkiem
zadawania pytań i włóż igłę w swoją rękę!
- Jesteś na haju? – wypaplałam to spontanicznie, bo światło złapało jego oczy, a one
wyglądały naprawdę dziwnie, w medycznie wywołany sposób.
Myrnin zamrugał. – Amelie pomyślała, że najlepiej jest mnie uspokoić, - powiedział. – Robiąc
mi przykrość. – Jego wzrok cisnął w kierunku ciała Claire na kanapie i nagle zrozumiałam.
Oczywiście, że był strapiony – zbyt zszokowany żeby pracować. Więc Amelie dała mu pigułki
szczęścia.
Cudownie.
Chciałam złapać uwagę Shane’a i zrobić jakąś solidarność w robieniu tego, ale on cicho, bez
zamieszania, zrzucił swój płaszcz, podciągnął swój rękaw i zapinał opaskę uciskową dookoła
swojej ręki.
- Tutaj, - powiedziałam. – Pozwól mi pomóc.
- Mam to, - powiedział i zacieśnił gumowy pasek swoimi zębami w sposób, który sprawił, że
zastanawiałam się czy to był rzeczywiście pierwszy raz, kiedy tego próbował. Prawdopodobnie nie.
Shane robił pewne złe rzecz tam na ulicy ze swoim ojcem. – Pozwól mi zrobić twoją.
Nie chciałam – chłopaku, nie chciałam – ale zrzuciłam swój płaszcz, usiadłam na krześle i
zadrżałam, kiedy podwinął mój rękaw, zamocował opaskę uciskową i powiedział mi żebym
pracowała swoją pięścią. Mam dobre żyły – niezbyt duży plus, w Wampirzym mieście – i zajęło mu
tylko jakieś pół minuty żeby znaleźć jedną, wsunąć igłę i wypełnić rurkę. – Tylko jedną? – zapytał
Myrnina, bez patrzenia w górę.
- Dwie byłoby lepiej, - powiedział Myrnin. – Trzy byłoby niesamowicie dobrze.
Shane cicho wziął rozlewającą się karmazynem rurkę ze strzykawki i zamocował kolejną. To
bolało, a on dotknął mojej dłoni w cichych przeprosinach, kiedy krew pulsowała. Był lepszy za
trzecią fiolką, a potem skończyliśmy.
Myrnin sięgnął do torby i znalazł kilka wstępnie zwilżonych antyseptycznych wacików i
bawełnianych kulek. Shane skończył mnie i usiadł obok. Jego ręka robiła się czerwona od opaski
uciskowej i to musiało boleć, ale nie wydawał się przejmować. Mogłam zobaczyć żyły
wyróżniające się na zgięciu jego łokcia z trzech stóp (3 stopy = 91,44 cm – przypuszczenie
tłumacza).
- Potrzebujesz żebym…
- Nie, - przerwał mi, co było ulgą, bo byłam nawet bardziej wrażliwa na wkładanie igieł w
ludzi niż kiedy obserwowałam ich wtykających w moją własną skórę. Oparł swoje przedramię na
stole, czołem do góry i zrobił tą całą rzecz swoją lewą dłonią, włączając zmienianie rurek, co
było… naprawdę przerażająco imponujące.
Uśmiechnął się trochę, kiedy to robił.
- Co? – zapytałam go. – Przerażasz mnie teraz.
- Claire, - powiedział. – Ona musiała iść ze mną do banku krwi, żebym nie wariował i nie
wyszedł. A tutaj jestem, pobierając moją własną krew i podając ją wampirowi. Doceniłaby to
szaleństwo.
Myrnin czekał niecierpliwie na nas, a kiedy Shane podał mu krew, obdarował nas szybkim
skinieniem, rozerwał plastikowe membrany na końcach rurek i wlał je jedna po drugiej w swoją
dziwną, małą, przędzalnianą maszynę.
Dom przybrał całkowicie okropny zapach, który palił moje oczy i sprawił że kaszlałam. Shane
też.
Potem Myrnin wziął strzykawkę i fiolki i – bez przejmowania się opaską zaciskową – pobrał
trochę bledszej niż normalna krwi ze swoich własnych żył. Wsadził dwie fiolki jej w maszynie, ale
zostawił trzecią dołączoną do strzykawki, którą ograniczył i włożył do swojej kieszeni.
- Dobrze, - powiedział Myrnin. – Posadź ją.
Shane obdarował mnie zmieszanym spojrzeniem.
- Nie ją, ją! Idioto. Nieważne. – Myrnin podszedł do kanapy, odłożył koc i… zatrzymał się.
Tylko na chwilę. Jego plecy były do nas, więc nie mogłam zobaczyć jego wyrazu twarzy, ale
naprawdę nie potrzebowałam tego żeby zrozumieć, co czuł. Czułam tą samą rzecz za każdym razem
tak bardzo, kiedy rzucałam okiem na jej ciało – czarne, okropne wiązanie wewnątrz, strach i
niepokój, żal i przerażenie wszystkie związane razem.
Podniósł Claire i przesunął jej wiotką postać w siedzącą pozycję na kanapie. Jej głowa
próbowała przesunąć się na bok, a on ostrożnie, delikatnie dostosował ją. Potem wziął jedną z
rurek, tą do której dopasował igłę i zręcznie włożył ją w jej przedramię, jak IV. Trzasnął przełącznik
w masywie na stole i mdło zielonkawa ciecz zaczęła płynąc przez rurki i do jej ręki.
Nic się nie stało.
- W porządku, - powiedział. – To czego zamierzam spróbować jest – niebezpieczne. Bardzo
niebezpieczne, nie tylko dla mnie i dla was dwoje, ale także dla Claire. Jeśli jej dusza została
uwięziona w domu. To jest tak jakby dom był filtrem, ale presja na jej duszę pozostaje, próbując
uwolnić ją i do – czegokolwiek, co idzie za tym. Musimy złamać filtr i chwycić jej duszę, kiedy
będzie leciała i wciągnąć ją z powrotem w jej ciało. To nie będzie łatwe.
- Ale… - oblizałam moje usta i zaryzykowałam szybkim spojrzeniem na ciche ciało Claire.
Boże, wyglądała tak blado. – Jej kark. Co z jej karkiem?
- Co z nim?
- Jest złamany.
- Ah, to, - powiedział Myrnin. – Tak. Cóż, mogę to naprawić. Nie spodoba ci się, jak to
następuje, ale nie sądzę, że mamy wielki wybór. – Wyjął strzykawkę ze swojej kieszeni i podniósł
ją. Blada, wodnista krew migotała w świetle. – To uzdrowi jej fizyczne uszkodzenia i to także
wzmocni więzy pomiędzy naszą dwójką. To pozwoli mi spróbować przywrócić ją z powrotem.
- Zaczekaj, wstrzymaj się przez chwilę, - powiedział Shane. – Wsadzasz swoją krew w Claire?
Czy to nie tak robicie kogoś wampirem?
- Tak. – Myrnin odkrył igłę. – To dokładnie tak, jak zrobiłbym wampira. Proces jest taki sam;
ci, którzy przechodzą przez śmierć i tylko ich wampirzy stwórca może poprowadzić ich z powrotem
przez tą linię, z powrotem do ich ciał. To pozwoli mi spróbować zrobić to samo dla Claire.
Shane zerwał się ze swojego krzesła i chwycił rękę Myrnina, kiedy umieścił igłę nad szyją
Claire, dokładnie tam, gdzie miała dwie słabe, blednące blizny tam, gdzie Myrnin raz ją ugryzł. –
Nie! Nie zmieniasz jej w…
Myrnin popchnął go, a Shane upadł. To było delikatne pchnięcie, na wampira. Nawet nie
uderzył w ścianę. – Chcesz jej z powrotem czy nie? – Myrnin prawie splunął tym na niego. – Jeśli
jest jakakolwiek szansa na odzyskanie jej, jakakolwiek szansa, nie chcesz jej podjąć?
- Nie!
- Oh, wolałbyś żeby była martwa i odeszła na zawsze?
Shane był teraz biały jak kreda, jakby przebrał Gotycki styl życia. Nie próbował wstać. To
było jakby nagle nie miał siły.
Nie odpowiedział.
- Tak właśnie myślałem, - powiedział Myrnin i pogrążył igłę w szyi Claire. Oczekiwałam
drgnięcia, ale oczywiście nie poruszyła się, w ogóle nie zareagowała. Obserwowałam bladą krew
wciskaną w jej szyję.
Żadnej reakcji. W ogóle.
Myrnin uklęknął i położył swoje dłonie na jej czole. – Eve, - powiedział ostrożnym,
kontrolowanym, spokojnym głosem. – Proszę naciśnij teraz przycisk z boku maszyny.
- Nie, - wyszeptał Shane. Zdałam sobie sprawę, że patrzył na koszmar. Kochał Claire i chciał
jej z powrotem, ale wizja posiadania jej z powrotem jako wampira… to musiał rozerwać go,
dokładnie w centrum.
Zatrzasnął oczy.
Sięgnęłam i wcisnęłam przycisk.