DWÓCH
WŁODARZY I PIĘKNA PANI
Już jako dziecko wykazywałem się do większego zamiłowania wobec naszych,
miejscowych, słowiańskich legend, a szczególnie w konfrontacji z legendami Nowego
Świata. Pomyślcie sami: kto ma większy power i siłę przebicia: nasz ukochany Smok ze
Smoczej Jamy („... a Wawelskiego znasz?...”), czy jakiś nadrozwinięty osiłek latający tu i
ówdzie w pedalskim trykocie z literką S na nieowłosionej klacie? Przecież Forrest Gump,
inny amerykański święty, i tak wysiada przy naszym Panu Twardowskim (Pierwszy Polak
w Kosmosie, i to na 300 lat przed Gagarinem!), bo ten to od razu pokonał siły zła i przy
okazji zbadał najbliższe nam ciało niebieskie. A Myszka Miki, ten mały gryzoń bez
honoru? Wanda to przynajmniej Niemca nie chciała („... dzień dobry, Niemiec się
nazywam. Zastałem pannę Wandzię?...”) i za to w polskiej leży ziemi, a to coś?
No dobra, dość tej konfrontacji światów, bo i tak wolę ten nasz, obfitujący w absurdy
polityczne, ale także wydarzenia na poły legendarne. Dlaczego legendarne? Bo nie
zachowały się na ten temat żadne źródła pisane, natomiast nasza wiedza bazuje tylko i
wyłącznie na przekazach ustnych.
Moja opowieść zaczyna się prozaicznie: zorganizowałem po raz kolejny wyprawę do
jaskiń pobliskiej Jury Krakowsko – Częstochowskiej, rejon Mirowa i okolice. Teren
łatwy, prawie żadnych niebezpieczeństw: cztery jaskinie, dwa zamki w ruinie. Jedyny
mankament, to dojście do zamków, a właściwie do samego Mirowa z pobliskich Kotowic.
Gdy tak oczekiwaliśmy na autobus w Zawierciu, napatoczył się dziwny gość w rozpiętej
marynarce i zagadał:
- Na skałki?
- Nie, w jaskinie. – odparłem i na tym chwilowo się rozmowa urwała.
Gość zniknął, by nagle pojawić się już w autobusie.
- No chłopaki, napijcie się! – to rzekłszy wytargał z kieszeni butelkę coli. – Krzysiek
jestem.
Pogadaliśmy chwilę o niczym, gdy w końcu nasz nowy znajomek wyznał, że jest bardzo
dumny, że jedziemy zwiedzać jego rodzinne strony, bo choć obecnie mieszka w
Kotowicach, to dzieciństwo spędził w Mirowie. Owszem, opowiadał o licznych filmach
historycznych, w których to grał jako statysta naprzemian chłopa, pana i plebana, ale
najciekawsze zostawił na deser: w miejscowości Mirów zaczyna się pasmo skał
biegnących przez 3 kilometry aż do wsi Bobolice, o czym wiedzieliśmy my, wie większość
mieszkańców regionu i znaczna część miłośników gier RPG (obozy miłośników gier
systemowych, nazywanych przez skałkerów „średniowiecznymi zboczeńcami”). We wsi
Mirów pasmo skalne rozpoczynają ruiny średniowiecznego zamku w Mirowie, z drugiej
strony zamknięte jest przez zbudowany na stromym wzniesieniu zamek w Bobolicach. W
ruinie, oczywiście. Otóż według naszego nowego przyjaciela, pod pasmem skalnym
wykuto pomiędzy zamkami stanowiącymi ważne ogniwo w systemie warowni obronnych
(szlak Orlich Gniazd – polecam!), długi na 3 km tunel. Ów tajemniczy tunel miał biec około
20 metrów pod poziomem gruntu, przy czym mniej więcej w połowie drogi było
zamaskowane wyjście ewakuacyjne dające możliwość ucieczki do lasu. Zamki
wybudowano, tunel wykuto, wyjścia zamaskowano i... szybko zapomniano o całej sprawie.
Minęły dziesięciolecia, na zamkach nastali nowi panowie: włodarz Bobola oraz włodarz
Mirosław. Nie trudno odgadnąć, skąd obie miejscowości wzięły swoje nazwy, prawda?
Bobola, człek starszy i majętniejszy, mógł sobie pozwolić na różne luksusy. Jednym z
nich była młoda żona, której imienia się jednak nie wspomina, ale – jak się zaraz
przekonacie, jej imię nie ma zbytniego znaczenia. Młody i przystojny włodarz Mirosław
szybko wpadł w oko żonie pana na Bobolicach; a może było odwrotnie? Dość, że para
bardzo szybko przypadła sobie do gustu. Nie trudno też zgadnąć, gdzie urządzali sobie
schadzki – kiedyś któryś ze starszych kmieci zdradził Mirosławowi tajemnicę łączącą
oba zamki, i choć tunel wykuto na wypadek najazdu Tatarów, służył on jako miejsce
schadzek pary szlacheckich kochanków. Romans nie trwał długo, gdyż pan Bobola ślepy
nie był, wiedział, że coś jest nie tak z jego małżeństwem i swoją panią nakazał w nocy
śledzić. Odkrył, że małżonka zniknęła za ukrytymi drzwiami. Wtedy – odkrywszy okrutną
prawdę – nakazał wejście zasypać grubymi kamieniami. Udał się nocą wraz ze zbrojnym
oddziałem do zamku Mirosława, gdzie nie musiał przecież się włamywać na siłę, gdyż jako
sąsiad i przyjaciel włodarza cieszył się specjalnymi przywilejami. Drugie wejście do
tunelu odnaleziono bardzo szybko; bardzo szybko też zasypano je kamieniami. Dopiero
rankiem okazało się, że jedynym mężczyzną, którego brak na zamku jest ... jego
właściciel, włodarz Mirosław. Trzeciego wyjścia z tunelu nie odnalazł nikt, choć woje pana
Boboli szukali z pochodniami po wszystkich dziurach wzdłuż skał. Nie odnalazła go też
nieszczęśliwa para, która spoczywa zasypana w tunelu po dziś dzień.
Myślicie, że teraz opowiem coś o duchach? Nie. Ale to także nie koniec mojej opowieści.
Zachęceni opowieścią Krzysztofa postanowiliśmy odnaleźć tajemnicze wejście do
zasypanego tunelu. Długo chodziliśmy wzdłuż pasma skał, aż jednogłośnie i
bezapelacyjnie wytypowaliśmy jaskinię zwaną przez miejscowych „Suchą”. Ci, którzy
znają teren, wiedzą, że „Sucha” ma kilka wejść: od frontu skał – na poziomie „zero” – są
aż dwa, w tym jedno z kominem. Wspomniany komin łączy się kilka metrów dalej z
wejściem na poziomie +2 metry. Obok, w ścianie znajduje się wejście nr 3 na poziomie
+8 m. Nie jest ono dostępne dla zwykłego śmiertelnika. Z tyłu wzgórza wciśnięte
pomiędzy dwie schodzące się skały są trzy dwumetrowe schodki prowadzące do wyjścia
nr 4, na poziomie +6 metrów. Do tego wyjścia prowadzi z „jedynki” szczelinowy korytarz
o wysokości kilku metrów, biegnący łagodnie pod górę. Próg i załom, który prowadzi do
wyjścia nr 4. A gdzie tajemnica? Otóż przed załomem w bocznej ścianie naprzeciw
znajduje się niewielki otwór prowadzący do komory obniżonej względem całości o 1 metr.
Z tej komory owalny tunel o przekroju 1 metr szerokości i pół metra wysokości prowadzi
pochylnią w dół. Jest tam ciasno i ślisko. Kilkunastometrowy tunel kończy się
przewężeniem nad pionową studnią o głębokości około 4 metrów. Najgorsze jest to, że
wchodząc w nią człowiek nie widzi, gdzie ma oprzeć nogi poniżej. Z dna studni odchodzi
kolejny „taśmociąg”, czyli pochylnia w dół o zbliżonych wymiarach przekroju do
poprzedniej. Tym razem obszerna, kilkumetrowa studnia doprowadza nas do poziomu –21
metrów poniżej poziomu gruntu. Wydawałoby się, że to koniec wszystkich możliwych
korytarzy, lecz w warstwie gliny zalegającej dno zamajaczyło boczne wejście... po
odgrzebaniu błota jednak okazało się ono za wąskie dla człowieka, ale czy ktoś da mi
głowę, że nie było inaczej 700 lat temu?
Wyprawa była zakończona, legenda prawie sprawdzona, więc dla potomności ulepiłem z
gliny trzydziestocentymetrową figurkę, którą wstawiłem do tej wspomnianej niszy.
Ktokolwiek tu dotrze, figurkę zniszczy... Kiedy półtorej roku później powtórzyliśmy
wyprawę zatrzymując się w tym samym miejscu z powodu zbyt ciasnego przejścia,
gliniany fiutek stał tam strasząc dwiema krągłymi kulami poniżej.
Teraz wszyscy już wiecie, kto, gdzie i kiedy. Legenda opowiedziana przez Krzysztofa
być może nie zachwyca, bo jest to historia zwykłego, średniowiecznego romansu bez
happy endu, ale jest jak najbardziej namacalna – każdy z was może przecież zejść do
podziemi, włożyć rękę w niszę i pomacać glinianego .... hmmm.
A może kochankowie mimo wszystko uciekli i rozpoczęli gdzieś daleko stąd nowe życie?
Kto wie?