HANNA OżOGOWSKA
UCHO OD ŚLEDZIA
Ilustrował GWIDON MIKLASZEWSKI
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA" WARSZAWA
1988
© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1964
CIP — Biblioteka Narodowa
Ożogowska Hanna
Ucho od śledzia / Hanna Ożogowska ; [ii. Gwidon Miklaszewski] —
[Wyd. 9]. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988
1
Tu właśnie, pod skarpą, stał kiedyś duży, ładny dom. Ale to było dawno,
przed wojną. Po wojnie zostały tylko nędzne resztki, ruina właściwie, i
przechodzący Wybrzeżem Gdańskim ludzie nie przypuszczaliby nawet, że
dom jest zamieszkany, gdyby nie kilka oszklonych okien na pierwszym
piętrze. Ktokolwiek je zauważył, a dojrzał jeszcze w jednym z nich
kwitnące obficie różowe pelargonie, wzruszał ramionami i mówił:
— Trzeba odwagi, żeby tu mieszkać!
Rzeczywiście. To, co zostało po okazałym niegdyś domu, budziło lęk.
Strzaskane drugie i trzecie piętro, z wiszącymi wklęsło stropami,
nasuwało obawę, że wszystko to runie za chwilę. Wypalony, okopcony
parter straszył rozwaloną bramą, ział czarnymi otworami okien.
Przed wojną ludzie żyli tu bardzo wygodnie. Duże mieszkanie na
pierwszym piętrze — cztery pokoje z kuchnią i służbówką zajmowali
właściciele domu, państwo Szafrańcowie. A czego w tym mieszkaniu nie
było! Do dziś pani Leontyna z największą przyjemnością opowiada, jakie
to meble, obrazy i różne drogocenne przedmioty mieli u siebie.
Tylko opowiadać może, bo po dawnej świetności nie zostało prawie nic,
jeżeli nie liczyć kilku bardzo znisz-
czonych mebli i dużego, umieszczonego w przedpokoju lustra, tzw. trema.
Jak się można domyślić, teraz w tym dużym mieszkaniu ulokowała się
większa ilość lokatorów. Pomimo odstraszającego wyglądu domu było
ono — jak to się mówi — zagęszczone, co w zrujnowanej Warszawie nie
dziwiło nikogo.
I tylko w miarę upływu lat pięciu, dziesięciu, piętnastu, kiedy na
Brzozowej i Bugaju ruszyły budowy, a wysoko na skarpie wyrosły
staromiejskie domy, kiedy na drugim brzegu Wisły stanęły szeregiem
wysokościowce Pragi II — ten strzaskany dom wydawał się po prostu
jakimś przeoczeniem.
— Zamek podobno mają odbudowywać — powiedział któregoś dnia
Piotrowski, patrząc przez kuchenne okno na dobrze stąd widoczny,
stromo sterczący kawał zamkowych ruin.
— A to pięknie! — oświadczyła zgryźliwie Szafrań-cowa. — Zamiast
żeby o ludziach pomyśleć, to — Zamek! Komu to dziś potrzebne? Ale
takie już czasy okropne: ty, człowieku, giń, przepadnij! Za to na
Zamek będziesz sobie mógł popatrzeć! O, mnie się to nie podoba.
— Chyba niezupełnie jest tak, jak pani mówi — powiedział ostrożnie
Piotrowski, który nie lubił się sprzeczać z panią Leontyną. — Czy nie
pomyślano najpierw
0 ludziach? Ile to nowych, pięknych domów już stoi, gdzie by się nie
obejrzeć.
— A nasz? To już do śmierci mamy w tej ruinie
1 w tym tłoku mieszkać? — upierała się Szafrańcowa.
— Dobrze pani wie, że ta ruina na rozbiórkę przeznaczona. Przeniosą nas
do innego domu prędzej, niż odbudują Zamek. To przecież ogromna i nie
na jeden rok zaprojektowana robota.
— Przeniosą — powtórzyła z goryczą w głosie Szaf-
rańcowa — ale gdzie? O, wcale, wcale mi się to nie podoba! Już nigdy nie
będę miała tak pięknego mieszkania, jak tu, przed wojną...
Pewnej niedzieli przed południem pulchna i okrągła pani Aniela rada, że
nie ma dziś dyżuru w szpitalu, obierała we wspólnej kuchni włoszczyznę
na obiad i powoli mówiła do Szafrańcowej, pilnującej imbryka z wodą:
— Spokój dla zdrowia najważniejszy. A tu, widzę, spokoju coraz mniej.
Chociaż pamięta pani, że na początku...
— Co tam początek wspominać! — odpowiedziała z przekąsem pani
Szafrańcowa. — Nawet by mi na myśl wtedy nie przyszło, że we
własnym domu, we własnym mieszkaniu — sprawę własności
podkreślała mocno — będę się czuła jak sublokatorka, która przeszkadza,
zawadza, której by się inni radzi pozbyć...
— E, to już nieprawda, droga pani Leontyno. Każdy pamięta, że w
ciężkich chwilach przez państwa został przygarnięty.
— A ja pani mówię, że nie pamięta! Nauczycielka na przykład — nie
pamięta! Zapomniała już, jak ją do nas, ile lat to będzie? Chyba
szesnaście? Piotrowski przyprowadził zmarzniętą i ledwo żywą.
Ogrzaliśmy, nakarmili, kąta udzielili, a teraz...
— Pani Janina do dziś za to wdzięczna i...
— Do dziś? Dziś właśnie przechodziła przez nasz pokój i jak nie
zacznie się krztusić! „Ach, ile tu dymu!" — mówi. A cóż to, czy mój mąż
we własnym mieszkaniu fajki zapalić nie może? A na pursiczan * go nie
stać. Nie stać i już. Przed wojną, owszem, tylko pursiczan palił-— ale .to
były inne czasy. Sublokatorzy
* Pursiczan — drogi gatunek tytoniu.
wtedy za komorne płacili! Darmo nie mieszkał nikt. i niech pani nie
wymaga, żeby mi się to podobało!
/
Pani Aniela poczuła się ostatnimi słowami dotknięta, chciała coś
odpowiedzieć, ale zza drzwi korytarzyka, łączącego kuchenkę z pokojem
Szafrańców, wyjrzała siwa i lekko trzęsąca się głowa.
— Leoniu, duszko, co ty tak długo? Słońce świeci, jakby to już koniec
marca. Może wyszlibyśmy po śniadaniu na spacer?
— Idę, Franiu, idę. Już herbata gotowa. Zaraz siądziemy do śniadania.
Pielęgniarka odęła wargi, zreflektowała się jednak po chwili. Nikt tu
przecież darmo nie mieszka. Ile kwaterunek wyznaczył, tyle każdy płaci.
A że nie Szafrańcom...
Rozmyślanie pani Anieli przerywa wejście nauczycielki.
— Dzień dobry! Czy nie przeszkodzę, jeżeli tupo-prasuję? Nie mogę się
kaszlu pozbyć. A przyznam się, że w tym mieszkaniu nie tylko kasłać,
ale obawiam się nawet głośniej oddychać.
— Moja złociutka, niech się pani tak ciągle nie martwi. Spokój
człowiekowi do zdrowia potrzebny.
— Łatwo pani mówić o spokoju: nie musi pani chodzić przez
pokój Szafrańców.
— I pani tu przecież u siebie. Lokatorem pani jest, nie żadnym
sublokatorem.
— Tak i mnie się zdaje. Ile to lat, ile pieniędzy każdy z nas wkładał: a to
drzwi, a to podłoga, a to piece. A Szafrańcowa ciągle: własne
mieszkanie. Co oni mieliby z tego mieszkania, gdyby nie Piotrowski i nie
pan Michał! Pierwszej zimy, kiedy pani tu jeszcze nie było, to nawet wodę
trzeba było nosić z Wisły, opał z gruzów wykopywać. A oboje
Szafrańcowie przecież
ciężko chorowali. Gotowałam wtedy dla wszystkich, prałam, nie patrząc
na nic, a teraz...
— I oni to pamiętają, pani Janino. Pamiętają. Pani Leontyna nie raz,
nie dwa opowiadała mi, jaki to straszny był ten pierwszy rok. Ale niech
pani wyrozumie: starzy ludzie, jedynego syna wojna im zabrała, nikogo
nie mają.
— Synowa i wnuk żyją.
— Za morzami, za oceanami!... Szafrańcowa na wątrobę chora,
dlatego taka gorzka. I wygód na starość nie mają, bo ten przechodni
pokój...
— Przecież sami nie chcieli innego zająć! Nie pamięta pani? Czernik
proponował kiedyś, że on się do środkowego przeprowadzi. Nie chcieli!
— Pewnie dlatego, że najcieplejszy i balkon ma na południe. Pan
Franciszek lubi te swoje doniczki.
— A mnie, pani Anielo, wydaje się, że ten pokój dlatego wolą, bo z
niego widzą, co się w całym mieszkaniu dzieje. Pani Leontyna siedzi na
fotelu tuż przy firance i kto tylko przechodzi do kuchni czy łazienki,
wygląda zza niej, aż to czasem doprawdy krępuje.
— Może tak i jest — zastanawiała się pani Aniela — może to ich
rozrywka? Widzi pani: ja mam swój szpital, pani — szkołę, Piotrowski —
biuro, a pan Michał swoją fabrykę, nawet chłopcy Piotrowskich mają
jakieś obowiązki, a oni co? — tylko starość, tylko dolegliwości...
Tu pani Aniela westchnęła ciężko, ale że to nie pasowało ani do jej
rumianej twarzy, ani do pogodnego usposobienia, obróciła myśli i
rozmowę ku weselszym sprawom.
— Jaką ja dziś kartoflankę na żeberkach gotuję, palce lizać. Zapraszam
panią na obiad.
— Nie, nie, dziękuję pani bardzo — wymawiała się nauczycielka. —
Zaprosiła mnie już koleżanka.
Wróciła do swojego pokoju, gdzie po słonecznej
10
kuchni — wydało się ciemno. Tu zimą słońce zaglądakr tylko z samego
rana. Stanęła przy oknie i twarz jej rozpogodziła się od pięknego widoku.
Skuta lodem Wisła migotała srebrem w zimowym słońcu. Na tym tle
wesoło czerwieniały pędzące autobusy. Chodnikiem Wybrzeża
spacerowało wielu dorosłych, dzieci, pchano wózki z niemowlakami, tu i
ówdzie szedł statecznie lub wyrywał się ze smyczy pies.
O koleżance — to była tylko wymówka. Nigdzie nie pójdzie, z nikim się
nie umawiała i nikt na nią nie czeka. Od dawna już przyzwyczaiła się do
samotnych niedziel i świąt. Lubiła swoją pracę. Z przyjemnością
codziennie spieszyła do pobliskiej szkoły, ale po lekcjach, w domu,
najwięcej pragnęła ciszy i spokoju, co właśnie w tym wspólnym
mieszkaniu zdarzało się rzadko.
Dwaj synowie Piotrowskich byli zdrowi i dosyć krótko trzymani, ale
przecież to były dzieci. Słychać było ich obu przez ścianę tak samo
dobrze, jak i radio, i maszynę do szycia.
„Ach — myśli pani Janina — gdyby Szafrańców umieścić wjakimś Domu
Starców, mieliby tam na pewno wygodniej. Piotrowscy przenieśliby się
wtedy na tamtą stronę. Ich pokój zająłby Czernik. Lubi on, co prawda, od
czasu do czasu wypić, wraca wtedy bardzo wesoły i późno w nocy. Ot, jak
i wczoraj, ale to bywa raz na jakiś czas, nie co dzień... Tak, pomimo
wszystko za ścianą byłoby spokojniej. A Piotrowskim przydałyby się dwie
izby. Dzieci miałyby lepsze warunki do nauki..."
W tym momencie pani Tołłoczko przypomina sobie wczorajszą radę
pedagogiczną. Omawiano na niej postępy uczniów. Obiecała
matematykowi, że pomówi z ojcem Witka. Nie lubi takich rozmów, ale co
robić?
W pokoju Piotrowskich ciasno, lecz czysto i przyjemnie. Łóżka starannie
zasłane. Świeże firanki w oknie.
Pan Feliks odkłada na widok nauczycielki „Życie Warszawy" i podsuwa
jej krzesło. Pani Piotrowska przeprasza, że stół umączony, ale właśnie robi
makaron. Heniuś siedzi przy aparacie radiowym, a Witek ogląda swój
zbiór filumenistyczny, naklejony na... drzwiach
szafy.
— Niech pani sobie nie przeszkadza... To ja przepraszam, że przychodzę
może nie w porę, ale obiecałam koledze. Witku, o ciebie chodzi. Grozi ci
dwója z matematyki, a z fizyki ledwo, ledwo na trójkę wyciągasz.
— Dwójka z matematyki! — ze zgrozą złożyła umączone ręce
pani Irena. — Za co?
— Niewiele do tego, co powiedziałam, mogę dodać — ciągnie pani
Tołłoczko. — Matematyk mówi, że Witek ostatnio coraz częściej
przychodzi do szkoły z nie odrobionymi zadaniami.
Witek rzuca rozpaczliwe spojrzenia to na okno, to na drzwi, to na makatkę
z krasnoludkami, zawieszoną nad tapczanem. Znikąd ratunku...
Cała niedziela zepsuta! Mieli przecież iść po obiedzie na film Disneya, a
potem na MDM obejrzeć wystawy. Zamiast tego — poważna rozmowa z
ojcem. Rozmowa, to znaczy: ojciec mówił, mama, jak zawsze,
zniecierpliwiona długimi przerwami między jednym jego zdaniem a
drugim, wtrącała swoje, a Witek przez cały czas myślał: „Żeby to się już
raz skończyło..."
Oczywiście po południu został sam w domu. Po takiej nowinie nie mógł
na nic innego liczyć.
Każdy, każdy w niedzielę ma trochę odpoczynku i rozrywki, a jemu ojciec
kazał usiąść nad zadaniami. Do samego wieczora obliczać te wstrętne
procenty, które go nic a nic nie obchodzą! Nie obchodzą? Obrzydzenie go
bierze na sam dźwięk: procent. Nie lubi matematyki. A jeszcze bardziej
nie lubi pani Tołłoczko.
12
To prawdziwe nieszczęście mieszkać w jednym mieszkaniu z
nauczycielką z tej samej szkoły.
Po kolacji ojciec sprawdził wszystkie zadania. Poprawił błędy, których
było sporo, i zaraz kazał iść spać. Witek ani spojrzeć nie śmiał na półkę,
gdzie leżała do połowy dopiero przeczytana fascynująca „Wyspa
Skarbów".
Odwrócony do ściany usypiał prawie, kiedy do jego uszu dobiegł szept
matki:
— ...ona do nas coś ma... Na Witka się uwzięła...
— Zdaje ci się, Irenko. I mówiłem: nie broń go, sam widzę, że osioł. To,
co przerabiają, wcale nietrudne.
— Może on głowy do matematyki nie ma?
— Ma, nie bój się. A zresztą, niech pracowitością dołoży.
— I warunków tu do nauki brak. Stół zawsze zajęty, radio gra, maszyna
brzęczy. Henio na głos czyta. Ach, gdyby nauczycielka wyprowadziła się!
Słodka godzino! Mielibyśmy dwa pokoje...
— Kobieto, zastanów się, gdzie ona może się wyprowadzić?
— A czy to nie powinni dać mieszkania nauczycielom przy szkole?
— Mówisz, jakbyś po tym świecie nie chodziła.
— Może by do rodziny gdzie pojechała? — nie ustępuje matka. — A
może Czernik przyżeniłby się do jakiegoś mieszkania i ona zajęłaby jego
pokój.
— A może Szafrańców zabrałby ten wnuk z Ameryki? A może przysłałby
im domek z ogródkiem? — głos ojca jest wyraźnie podenerwowany. —
Co za głupstwa przychodzą ci do głowy? Należy nam się większe
mieszkanie i dostaniemy. Nie bój się! Przecież ta rudera
wiecznie stać nie będzie.
13
— Tak? „Nie bój się". Ile już komisji było i co? Czekaj tatka latka. A na
chłopaku wszystko się skrupia.
— Żałuj go, żałuj. Aleja go przypilnuję. Jeżeli mu tu za głośno na lekcje,
to niech w kuchni odrabia. Przecież tam po południu spokój. Nikomu nie
przeszkodzi.
— Może nie przeszkodzi, a może i przeszkodzi — mówi filozoficznie
matka — w takim kołchozie to i kichnąć człowiekowi głośniej nie
wolno.
Za firanką u Szafrańców też układają się do snu.
— Leoniu, duszko, sprawdź no jeszcze, czy gaz w kuchni dobrze
zamknięty.
— Zamknięty. Drzwi od kuchennych schodów też, bo Grudzińska
wcześnie dziś wróciła. Ja to się tylko złodziei boję. Niby nic nie
mamy, a jednak... I ten przechodni pokój: ani się zamknąć, ani nic.
Mnie się to nie podoba. We własnym mieszkaniu, a niczym na środku
ulicy... Sam ajiioł archanioł nie wytrzymałby tu. Żeby tak Piotrowskim
dali mieszkanie, jak obiecują, to mechanik przeniósłby się na ich miejsce,
a my zajęlibyśmy te obydwa...
Pani Aniela siedzi u siebie z ciepło przytulonym u nóg Pimpusiem i
przyszywa guziki do świeżo wypranego szpitalnego fartucha. I ona
wzdycha do własnego oddzielnego mieszkania. I ona przymierza myślą
różne możliwości: może dobudują skrzydło do szpitala? A może trafiłoby
się gdzie wynająć? Zgodziłaby się na najmniejszy pokoiczek, byleby
oddzielnie, byleby nie we własnym mieszkaniu Szafrańców. Nawet taki
śliczny jamnik, jak Pimpuś, przeszkadza, kiedy sobie szczeknie!...
Ach, gęsto w tym mieszkaniu. Za gęsto od ludzi, zwierząt i kłopotów. Za
gęsto.
Kiedy tak pani Aniela rozmyśla i ściele do spania
14
swoje łóżko, o którym, biorąc pod uwagę wiek i wagę właścicielki, można
by powiedzieć: zbyt spartańskie — nawet nie przypuszcza, że to
mieszkanie zagęści się jeszcze i jeszcze. I to niedługo.
Było chyba dobrze po południu, bo pani Szafrań-cpwa zmywała obiadowe
talerze, kiedy do drzwi przedpokoju zadzwonił ktoś. Raz nieśmiało, a po
raz drugi energiczniej.
Pan Franciszek spał po obiedzie i można było wtedy z armat strzelać, nie
obudziłby się. Piotrowska, jeżeli szyła na maszynie, też dzwonka mogła
nie dosłyszeć, więc pani Leontyna, która pomimo włażącego na kark
siódmego krzyżyka słuch miała doskonały, obtarła ręce i poszła otworzyć.
Za drzwiami stała drobna i młoda jeszcze, ale zmize-rowana kobieta z
pękatym koszykiem w ręku. Obok niej kilkunastoletni wyrostek
przytrzymywał na ramieniu walizkę.
To była siostra pana Czernika, mieszkająca stale na przedmieściu Łodzi.
— Proszę, proszę, pani Jadziu! Ale pan Michał jeszcze z roboty nie
wrócił — informowała Szafrańcowa, przyglądając się chłopcu,
którego widziała po raz pierwszy.
— Dzień dobry pani. To mój syn, Michał, przyjechał ze mną, bo... tak się
nam wszystko nie układa... Miałam wczoraj przyjechać, ale mój mąż
pochorował się — mówiła matka Michała odwracając oczy. — Na brata
zaczekamy, pewnie już niedługo przyjdzie.
Szafrańcowa wróciła do kuchni, kiwając do siebie głową. Domyślała się,
co to za choroba. Nie, nie, to
się jej nie podobało. Słyszała od Czernika, jak nieszczęśliwie trafiła jego
siostra, wychodząc po raz drugi za mąż. Ten chłopak to pewnie po
pierwszym mężu. Zdrowy, rozrośnięty, niepodobny do zabiedzonej może
chorobą, a może losem — matki.
Kończyła wycierać talerze, kiedy do kuchni wsunęła się pani Jadzia.
— Ja bym trochę zupy ugotowała — prosiła — tylko że garnka nie mam.
— A niech pani weźmie mój — zapraszała pani Szafrańcowa. — O
te, co tu stoją, to moje. Te trzy. Trzy garnki! — powiedziała tragicznym
głosem i powtórzyła raz jeszcze: — Trzy garnki całego kramu! To mi się
ma podobać? Czyja kiedy mogłam sobie wyobrazić, że w tej kuchni...
Ach, co to była za piękna kuchnia! Tu w tym miejscu stał kredens z
porcelaną i szkłem, takim do codziennego użytku, bo cenniejsze stały w
jadalni, w tym pokoju, co teraz mieszkamy. W gruzach na podwórzu
znalazłam kawałek naszego półmiska, w drobne różyczki ze złotym
paskiem — pokażę pani kiedyś. Ćmielowski serwis na dwanaście osób...
Ani talerzyka złodzieje nie zostawili.
— Walki tu były straszne. Całe domy, a nie dopiero talerze rozniosło —
wtrąciła pani Jadzia.
— Niech pani lepiej powie: wyniosło! — oburzyła się pani Szafrańcowa.
— Na przykład garnki: nawet śladu po nich nie zostało! A miałam jeden
komplet emaliowanych, takich miodowego koloru z brązowym brzegiem,
a drugi — aluminiowych, od takiego do takiego — rozwiodła rękami. —
A patelni, a rynek różnych! Do konfitur był specjalny miedziany
rondel z długą, drewnianą rączką. Ale co to mówić — machnęła ręką i
odwróciła temat rozmowy. — Nie wygląda pani na takiego dużego syna.
Zdrowy chłopak. Ile ma lat?
— Na czternasty mu idzie, ale w nieboszczyka ojca
kl
się wdał. Będzie pewnie, jak on, wysoki i mocny. Do jedzenia też ma
spust, o ma!
— A w pracy pani pomaga?
— To cały gospodarz! I wszystko mu tak zgrabnie idzie, czy na gruncie,
czy dach zreperować, czy z koniem, czy drzewa urąbać! Jak stary, tak
wszystko zrobi.
— Ma pani pociechę — przyświadczyła pani Leon-tyna, rada rzadkiej
okazji do pogawędki.
— Ano, pociecha — przytaknęła pani Jadzia, w której zręcznych rękach
kartofle obracały się jak w precyzyjnej maszynce, sypiąc w koszyk długie
cienkie łupiny — ale i zmartwienie. Robotny chłopak i rządzić chce. A za
młody przecież... i mój drugi nie lubi tego. — Westchnęła i zamilkła,
chociaż pani Leontyna ciekawie nastawiła uszu.
Nie dowiedziała się jednak już niczego więcej na ten temat. Do kuchni,
pomimo że pierwszy raz w tym mieszkaniu, znalazł drogę Michał.
— Mama wie — mówił prędko — za oknem u wujka gołębie z ręki jedzą.
Nie boją się nic a nic — uśmiechnął się.
— Ależ ty masz tych zębów! — dziwiła się pani Szafrańcowa —
chyba więcej niż każdy człowiek.
Rzeczywiście, w pospolitej, niczym nie odznaczającej się twarzy chłopca
uśmiech przykuć musiał uwagę każdego. Równe i gęste zęby świeciły
reklamową białością. Wzroku od nich nie można było oderwać.
— Mój syn też... — zaczęła pani Szafrańcowa, ale nagle obróciła się do
drzwi i szybko, dziwnie szybko opuściła kuchnię.
— Co? Co ona? — zapytał szeptem Michał spoglądając na matkę.
— Cii — położyła palec na ustach — ich syn zginął w powstaniu. Tu, na
Starówce — wskazała głową w stronę widoku zza okna. — Jedynak.
16
17
O tym, że Michał zostanie u wujka, czyli u pana Czernika, na stałe,
dowiedzieli się mieszkańcy domu dopiero wieczorem.
Można się było, co prawda, czegoś niecodziennego domyślać z odgłosów,
jakie dochodziły z pokoju pana Michała. Siostra do niego przyjeżdżała już
nieraz, ale nigdy nie słyszano takiej — powiedzmy delikatnie — głośnej
rozmowy.
— Chrzestny chłopakowi jesteś! ¦— wołała wśród płaczu kobieta. —
Może nie?
— Jestem, ale zastanów się, jak ja sobie z tym kłopotem poradzę?
— odpowiadał zły i trochę przestraszony głos Czernika.
— A co ja mam zrobić? Co? To już cię nie obchodzi? — szlochała pani
Jadzia. — Brat jesteś? Brat! Innego wyjścia nie mam! Chyba koniec ze
sobą zrobię.
— Jadziu, uspokój się! — wołał jeszcze bardziej przestraszony pan
Michał. — Żebym chociaż kobietę miał, ale tak? Przecież to dziecko!
— Jakby wujek miał żonę, to ja bym tu wcale nie przyjechał —
oświadczył beztrosko Michał. — Już by mnie ona przywitała! Mama, nie
trzeba się martwić. Jak wujek nie chce, to nie. Niech tylko da
przenocować. Jutro coś znajdę. Świat nie torba.
Po tym oświadczeniu rozmowa potoczyła się spokojniej, wreszcie pan
Michał wyszedł i zapukał do drzwi nauczycielki.
Heniuś, który ze wszystkich lokatorów był z panią Janiną w najlepszej
komitywie, siedział właśnie u niej przy niskim stoliku i z wysuniętym
językiem gorliwie odrabiał lekcje. Zapisując całą stronę wyczytaną z
elementarza nowiną, że „Ala ma kota" — był niemym świadkiem
rozmowy pana Michała z nauczycielką. I —jak mógł i umiał — powtórzył
zaraz Witkowi.
18
— Ten duży chłopak będzie tu mieszkać. Pan Michał prosił panią
nauczycielkę, żeby go wpisała do szkoły.
— Do której klasy? — pytał zaciekawiony Witek.
— Do szóstej.
— Do szóstej? — zdziwiła się pani Piotrowska. — Taki duży do szóstej?
Pewnie się przesłyszałeś.
— Do szóstej — upierał się Henio. — Pani powiedziała, że pomówi z
panem kierownikiem. Bo pan Michał mówił, że ten chłopak się
zepsuje, nie, nie zepsuje, tylko zmarnuje, bo się ze swoim ojcem bije.
— Heniu, nie pleć głupstw — podniósł głowę znad gazety ojciec. —
To nieładnie podsłuchiwać, kiedy
starsi mówią.
— Nie podsłuchiwałem, tylko słyszałem. I jeszcze pan Michał mówił, że
ta matka płacze, a oni się zabijają. Ale się przecież nie zabili...
Witek, co? Jakby się zabili, toby przecież tego chłopaka tu nie było?
Ale ta pani płakała naprawdę. Wszystko było słychać.
Piotrowscy przerzucili się wzrokiem. Byli trochę zaniepokojeni.
— Będę miał kolegę! — ucieszył się Witek.
— No, z tym koleżeństwem to się zanadto nie spiesz —
powiedziała matka. — Jeszcze nie wiadomo...
— Nie wiadomo... — powtórzył rozgoryczony chłopiec. — Jak chcę
gdzie dalej iść: „nie wolno", bo też „nie wiadomo"... A tu każdy będzie
wiedział...
— Zobaczy się... — ciągnęła matka.
— Nieraz to mi aż zazdrość — nie ustępował Witek. — Inne
chłopaki chodzą, kolegują. Nawet te
chuligany...
— Co się nie wyrabia na tym świecie! .— pani Irena rękami klasnęła. —
Feliks, ty nic nie słyszysz? Rodzone dziecko chuliganom zazdrości!
— Cicho, dajcie mi poczytać! — opędzał się pan Feliks. — Witek, nie
denerwuj matki. Irenko, na oczach
19
tu będą, racja. Chłopak rzeczywiście musi mieć jakieś towarzystwo.
— Brata ma.
— Brata, brata! — Witek czuł, że ma ojca za sobą. — Co taki
brat? Czy ja mogę z nim o czym porozmawiać? No choćby o lekcjach?
— Możesz — zapewnił Henio z całą powagą. — Patrz, jak ładnie
napisałem „Ala ma kota". Pani mnie pochwaliła.
Rodzice znowu wymienili spojrzenia. Tym razem we wzroku ojca widać
było rozbawienie. Matka westchnęła ustępliwie.
Nauczycielka pomyślnie załatwiła sprawę szkoły. Pochwaliła się tym pani
Anieli, która przyniosła jej nową receptę na ziółka od kaszlu.
— Chłopak trochę kanciasty — mówiła — ale wydaje się rozgarnięty...
Tak więc Michał pierwsze wrażenie wywarł dobre. Jedynie u Szafrańców
słychać było pełen pretensji głos pani Leontyny:
— Takie to teraz porządki. W twoim własnym mieszkaniu każdy się
rządzi, jak chce. Ani nie zapyta, czy mi się spodoba, ani nie poprosi. Ja ci
mówię, Franiu, ludzie się teraz zrobili straszni. Żadnej kultury, żadnej
przyzwoitości ani śladu. Nie podoba mi się to, o nie!
Witkowi nowy kolega zaimponował. I to, że taki duży, mocny, i to, że tak
sobie śmiało poczynał w domu i w klasie z kolegami. Żadnego
skrępowania nie było w nim ani krzty. Na trzeciej pauzie rozmawiał już
jak ze starymi znajomymi.
— Ale masz graby! — podziwiał Jędrek Przeździecki, najwyższy w
klasie chłopiec, duże, leżące na ławce dłonie Michała.
- Od roboty — wyjaśnił Michał. — Orać, kosić,
20
wszystko potrafię. Rękę mam wyrobioną. No, kto się ze mną
spróbuje?
Wystąpił osiłek klasowy, Jurek Wieczorek. Usiedli naprzeciw siebie,
łokcie oparli o ławkę i chwycili się dłońmi. Po niedługiej chwili zwyciężył
Michał.
— To nam przybył już drugi mocny w garści! — zawołała kpiąco Grażyna
Suzikówna, niezadowolona, że Michał do tej pory nie zauważył jej,
najładniejszej dziewczyny w klasie. — Waligóra! Ale w tabliczce
mnożenia pewnie słabszy, co?
Ton był wyraźnie zaczepny. Michał wstał, odsunął któregoś z chłopców,
by mu nie zasłaniał widoku, i przyjrzał się Grażynie uważnie, jakby
ją dopiero teraz
zobaczył.
— Jak bozie-kozie! Takiego rudzielca w całej naszej szkole nie było. I
do tego w czerwonych pończochach? Coś pięknego!
W ostatnim wykrzykniku było tyle drwiny, że i Grażyna, i jej przyjaciółka
Danka zapłonęły gniewem. W tej chwili do klasy wszedł matematyk.
— Proszę pana, mamy nowego kolegę! Nowy dziś przyszedł, nowy
uczeń! — padały okrzyki.
— I od razu zaczyna z dziewczynami. Wsiowy!... — informowała
pośpiesznie Danka Majewska.
— Skarżypyta! — zasyczało z kilku miejsc.
— Nowy? Który to nowy? — zainteresował się nauczyciel.
Michał wstał.
— Jak się nazywasz?
— Michał Kowalski.
— Gdzie chodziłeś do szkoły?
— W Łodzi.
— Dlaczego mówisz „wsiowy"? — zwrócił się do
Danki nauczyciel.
— Słyszała, że u matki orałem i kosiłem — tłumaczył
21
pobłażliwie Michał. — A zaczynać to ona sama zaczęła. Ja się do nich nie
odzywałem, a kiedy zaczęła, powiedziałem o tej rudej, że ruda. Przecież to
prawda, nie?
Dziewczęta patrzyły na Michała ze zgrozą, chłopcy śmiali się otwarcie.
Nauczyciel powiedział pogodnie:
— Prawda — piękna rzecz. I zawsze cię będę namawiał do mówienia
prawdy. Z jednym wyjątkiem: miej względy dla wyglądu płci pięknej.
Okraś czymś swoje w tej mierze uwagi, tego wymaga tak zwane dobre
wychowanie... A teraz — skoroś taki zwolennik prawdy — proszę, wyjdź
do tablicy i powiedz nam prawdę o swojej znajomości z matematyką,
nauką mądrą i wspaniałą.
Pan Grzybowski był bardzo wymagającym nauczycielem. Nie można się
było u niego wykręcać sianem. Albo się umiało, albo nie. W tym drugim
wypadku nie pomagały żadne tłumaczenia. Słuchał, owszem, ale dwójkę
stawiał nieodmiennie.
Toteż klasa z zaciekawieniem obserwowała nowego kolegę. Jak sobie
poradzi? Chłopcy współczuli mu na zapas. Wiadomo: nowemu uczniowi
trudno od razu przystosować się do wymagań nowej szkoły.
— Podyktuję zadanie. Ty, Kowalski, zapisz je na tablicy, reszta — w
zeszytach. Rozwiązujcie wszyscy. Kto skończy, niech się zgłosi.
Trzeba było obliczyć koszt cegły, której cena za 100 sztuk między
zamówieniem a odbiorem spadła, oraz wyrazić obniżkę kosztów w
procentach.
Michał pierwszy powiedział „już". Matematyk podszedł do tablicy,
sprawdził i orzekł:
— Nieźle!
Michał nie wiedział, że „nieźle" w ustach pana Grzybowskiego znaczyło
to samo, co „całkiem dobrze". Rozwiązał równie szybko i bez błędu
jeszcze kilka przykładów, a wracając od tablicy poszukał wzrokiem Danki
22
Majewskiej. Spuściła szybko oczy, ale zdążył zobaczyć w nich błysk
niechęci.
Po lekcjach w szatni szósta klasa tłoczyła się przy wieszakach. Michał
sięgając po swoją ciepłą kurtkę natknął się na obie przyjaciółki. Grażyna
spojrzała na niego podnosząc głowę i prychnęła pogardliwie.
— Nie złość się, nie złość — powiedział pojednawczo Michał. — Po
mojemu to tak: żadne takie „cud-miód--ryba-kit" nie jesteś. Co to, to nie. I
do Bardotki też ci daleko. Nawet z ulgową taryfą — ucho od śledzia! Ale
jak się dobrze przyjrzeć, dziewczyna z ciebie niczego.
— Co? Co za jakiś „cud-miód"? — rzuciła się Danka, ale pociągnięta
przez przyjaciółkę, wyminęła Michała z wysoko zadartym nosem.
Powiedzonko chwyciło. Krztusząc się od śmiechu, klaszcząc z uciechy w
dłonie, chłopcy długo wołali w szatni: „Cud-miód-ryba-kit!!!"
Witek wracał z nowym kolegą dumny, jakby do jego powodzenia w klasie
przyczynił się osobiście.
— Aleś im pokazał! — mówił. — Te dwie jadą na samych piątkach i już
im się całkiem w głowie przewróciło. Każdego chłopaka mają za byle co,
nawet tych bardzo zdolnych, a takich... — chciał powiedzieć „jak ja", ale
się powstrzymał i zakończył — średnich, to nawet za psi pazur nie
uważają. Dostały dziś po nosie.
— No! — powiedział krótko Michał, wyrażając tym jednym
wykrzyknikiem swoje zdanie o sytuacji.
— Co to właściwie miało znaczyć? — siląc się na obojętność pytała
Grażyna w drodze do domu. —Cud-miód to chyba... nic takiego...
— Nie wiem. Ale, zobaczysz, to będzie okropny chłopak. Ja ci
mówię — taki jest... jakiś...no, brutalny po prostu.
¦H
— Uhm — potaknęła Grażyna. — On jest zupełnie inny niż nasi chłopcy.
A jakie ma zęby, widziałaś?
Danka milczeniem zbyła pytanie przyjaciółki.
„Czego on chciał od moich pończoch? — myślała tymczasem Grażyna. —
Co go obchodzi, czerwone czy inne...?"
Jednak nazajutrz przyszła w czarnych i ogromnie ją obeszło, że Michał
tego nie zauważył. Za to Danka spostrzegła odmianę natychmiast.
Uważniej przyjrzała się nowemu koledze. Tak! Coś w nim zwracało
uwagę.
— ...A kreda to mu tylko latała w ręku — opowiadał matce przy obiedzie
Witek. — Wszystko umiał. Tam i z powrotem. Matematyk włosy głaskał,
to znaczy, że zadowolony. A Michał jakby nigdy nic.
— Skromny, to dobrze. I nieźle mu z oczu patrzy. Ucz się z nim razem,
na pewno ci pomoże i wytłumaczy, czego nie rozumiesz. Starszy od
ciebie, to i mądrzejszy — stwierdziła matka, pocieszając samą siebie.
Michał nie pochwalił się wujkowi matematycznymi sukcesami. To pani
Piotrowska powiedziała o nich, prosząc jednocześnie, żeby chłopcy razem
odrabiali lekcje. Pan Czernik, któremu pochlebiało uznanie dla
siostrzeńca, chętnie się zgodził. Zreperował nawet stojący pod oknem
duży kuchenny stół, który utykał na jedną nogę.
Po południu chłopcy zasiedli w kuchni.
— Teraz nawet przez tych parę godzin spokoju nie będzie — zrzędziła
pani Szafrańcowa, robiąc pończochy na drutach. — Będą się kręcić w obie
strony. I naśmie-
24
cą. I krzyku narobią! Ja ci mówię! Na stare lata żeby ciszy upragnąć! Nie
podoba mi się to. O, nie!...
Witek i Michał siedzieli przy stole i rozmawiali. O czym, tego słychać nie
było, bo drzwi jedne i drugie za sobą zamknęli. Aż zniecierpliwiona i
zaciekawiona Szafrańcowa zaglądała tam kilka razy.
Michał uporał się bardzo szybko z matematyką.
— No, wyszło ci? — zwrócił się do Witka.
— Jeszcze nie — jęknął, gryząc na próżno koniec długopisu. — Nie
wiem, jak zacząć.
— Popatrz, jak u mnie — podsunął zeszyty. — O, najpierw trzeba ten
procent pomnożyć i dodać, a potem odjąć od całości gruntów, wtedy
będziesz miał nieużytki. Rozumiesz?
— Nie — przyznał uczciwie Witek. — Nie rozumiem. Dlaczego
pomnożyć?
— No, bo wtedy ci wypadnie, ile będzie ornego pola. Rozumiesz?
— Nie — powtórzył Witek. — Wytłumacz jaśniej. Michał przyjrzał mu
się z uwagą.
— Ja nie jestem lampa, wiesz? Nic ci tu jaśniej nie zrobię. Masz
tępą głowę.
— Tępą, tępą — Witek poczuł się dotknięty. — Jesteś ode mnie starszy,
to ci łatwiej.
— Gadanie! Kiedy powtarzałem piątą klasę, też mi mówili: „Mądryś,
już to robiłeś". A nieprawda, od pierwszego razu wszystko
rozumiałem. Bo mam tu pomyślunek!... — stuknął się ołówkiem.
— To dwa lata siedziałeś?
— Czego tak oczy wytrzeszczasz? Siedziałem, owszem, dwa lata w
piątej. No to co? W szóstej bym też siedział. Dyrektor już matce mówił.
Dlatego mnie tu do wujka...
— Ale dlaczego?... — zaczął Witek.
— Dlaczego? Głupie pytanie. Spróbowałbyś. Ze
26
szkoły przyszedłem: zabieraj się do roboty. Ugotuj, daj małym jeść.
Pozmywaj. A rąbanie drzewa, a świniak? W zagrodzie — zawsze robota, a
to płot się zawalił, a to w dachu dziura. Wszystko było na mojej głowie.
— A mama, ojciec?
— Mama do fabryki szła. Kiedy wróciła, też roboty miała dosyć: pięcioro
ludzi. A on, ojczym, nie ojciec — leń i pijus. Co zarobił, wszystko
przepił. Jak mama coś mówiła, to krzyczał: „Za swoje piję". I do bicia
się brał. A ja mamy bić nie dam. Raz wziąłem na niego pogrzebacza.
Silniejszy ode mnie — Michał się zasępił — tak mnie wtedy sprał, że dwa
dni leżałem jak nieżywy. Uczyłbyś się, co?
Witek siedział oniemiały. Więc ten Michał... Prawdę Heniuś wtedy
słyszał: bil się z ojczymem, nie uczył się...
— A ja myślałem, że ty jesteś mocny we wszystkim — powiedział.
— Zupełnie mocny jeszcze nie jestem — stwierdził otwarcie Michał —
ale mama powiedziała, że wdałem się w ojca. Ojciec był siłacz! I jak
tylko urosnę... to on zobaczy. Niech spróbuje mamę tknąć!...
— Ja myślałem: w nauce — sprostował Witek.
— W nauce — to przeważnie z matmy. Wszystko od razu kapuję. I nikt
mi nie potrzebuje wyjaśniać — spojrzał na Witka z góry — ale z czego
innego to... tak sobie.
— Tu będziesz miał na naukę cały czas...
— Coś ty? Cały czas? Po co mi to?
— Jak to po co? Przecież — trzeba się uczyć... — Witek nigdy się nie
zastanawiał nad takimi sprawami i aż mu słów brakło. — Wszyscy
się przecież uczą. Trzeba zdobyć wykształcenie...
— Owszem, powszechniaka skończę. A że po dwa lata w klasie? Dziura
się w niebie nie zrobi. Potem do robo-
27
ty gdzieś pójdę, pieniądze będę zarabiać. Ojczym żadnej szkoły nie
kończył, a żebyś ty wiedział, ile nieraz forsy miał! Tyle, że łobuz, na dom
nic nie chce dać!
— Michał, jak ty tak możesz! — Witek ze zgrozą słuchał i aż obejrzał się
na drzwi.
— A co? Może nieprawda? Co byś powiedział, gdyby twój ojciec...
— Tatuś mamie wszystko co do grosza oddaje — mówił z dumą Witek.
— Mama wszystkimi pieniędzmi rządzi.
— On nie dawał nic. Czasem byle co małym kupił, i tyle. Ale do
rozkazywania się rwał: „To zrób tak, a to tak". A figa! Mojego ojca dom.
Żeby mną kto rządził? O, co to, to nie!...
Widząc, że Michał składa książki, Witek spytał zaskoczony:
— A reszta lekcji? Jeszcze przecież polski i geografia. Myślałem, że
razem wszystko...
— Ucho od śledzia widziałeś? No to i mnie tu dłużej nie
zobaczysz. Dla świętego spokoju odrabiam pisemne. Z resztą dam sobie
radę i tak.
Witek na wpół z podziwem, na wpół z powątpiewaniem kręcił głową.
— A co, w waszej szkole nie podpowiadają? — uśmiechnął się
szeroko Michał. — Nie pomożesz w razie czego?
— Podpowiadają, owszem. Pomogę... — Witek znowu obejrzał się
na drzwi. — Ale jak nauczyciel zauważy, to marny los.
— Nauczę cię podpowiadać na medal. Znam sposób. Sam go
wymyśliłem. No, cześć pracy, kujonie! Zeszyt do rachunków zostawiam
ci, zadanie możesz odwalić. Ale nie za darmo: ty mi w polaku pomożesz,
bo te... wypracowania — śmierć moja! Nie lubię wymyślać żadnych
bzdur z głowy.
28
— A... a co teraz będziesz robić? — zapytał nieśmiało Witek.
— Teraz? Głupie pytanie. Cała Warszawa moja. Muszę się ze stolicą
zapoznać, nie? Cześć, pracusiu!
Nie, pracusiem Witek nie był. Co to jest podpowiadanie i ściąganie, i
wagary — wiedział nie od dzisiaj.
0 wagarach, co prawda, tylko w teorii.
A Michał!... Witek dopiero teraz głęboko zaczerpnął powietrza. Bo
przed chwilą aż mu dech zapierało.
1 na ojca, czy na ojczyma, rękę podnosi, i na drugi rok nie wstydzi się
zostać, i lekcji nie będzie odrabiać... Wcale, niczego się nie boi!... I
mocny! I na pewno nie jest zły. O tej nauce chyba tylko tak gada. Uczyć
się będzie. Będzie musiał przecież dziennik ze stopniami pokazywać
wujkowi.
Z matematyką co prawda paskudnie wyszło! „Odwal z zeszytu i cześć!" I
jeszcze: „tępy jesteś". Sam dwa lata w jednej klasie — i nietępy!... O, nie,
bratku! Kto tępy, to się na ostatku okaże.
I Witek bohatersko bierze się znów do zadań. Próbuje tak i tak. Nie
rozumie, zgaduje. Nie wychodzi...
Zrezygnowany, otwiera zeszyt Michała i uważnie, działanie po działaniu,
przepisuje do swojego domowego zeszytu.
Nagle do kuchni wchodzi nauczycielka. Na złodzieju czapka gore. I Witek
drętwieje na chwilę.
Pani Tołłoczko nie zwraca jednak żadnej uwagi na chłopaka. Jest
roztargniona i niespokojna. Stawia ron-delek na fajerce, czeka i dopiero po
chwili spostrzega, że trzeba zapalić gaz. Dotyka ręką skroni, patrzy na
Witka, otwiera usta, jakby chciała coś do niego powiedzieć, i nagle bez
słowa opuszcza kuchnię.
Dopiero kipiące mleko wyrywa Witka ze zdumienia. Szybko zakręca
gazowy kurek, ale przykry swąd już na-
29
pełnia kuchnię i korytarzyk, od którego nauczycielka nie zamknęła drzwi.
— Skaranie boskie! — wsuwa się do kuchni pani Leontyna i zaczyna
tyradę, którą jednak przerywa chrobot w zatrzasku kuchennych drzwi i
wejście pani Anieli.
— Fe! fe! Okno trzeba otworzyć. Żywo, prędko! — krzywi się
pielęgniarka od progu. — Już na schodach poczułam przypalone mleko.
Któż taki nieuważny?
— Pani Tołłoczko! Pani Tołłoczko, która jest taka delikatna, tak ją
wszystko razi, dym od fajki przeszkadza — wyjaśnia ze źle
ukrywaną uciechą pani Leontyna.
— Pani Tołłoczko? Właśnie ją spotkałam biegnącą pod górę. Chciałam
nawet zatrzymać. Nie powinna tak się męczyć. Z tym kaszlem?... Ale ona
machnęła ręką i tylko zdążyłam usłyszeć: „Do telefonu! Żeby jakiego
nieszczęścia"... No, i patrzcie, państwo! Coś w tym wszystkim jest!...
— Oj, jest, jest coś, co mi się nie podoba! — pani Szafrańcowa była
zaintrygowana w najwyższym stopniu. Zatrzymała w korytarzyku panią
Anielę i nie dając jej wejść do siebie, informowała półgłosem:
— Jakieś pół godziny temu przyszedł listonosz. Zawsze po dzwonku
poznaję. Myślę sobie, może paczka do nas, może chociaż list, bo już
dawno nie było... A to był list do nauczycielki. Cienki, w niebieskiej
kopercie, zwyczajny, tyle że bez znaczka, i nauczycielka musiała zapłacić.
Zaraz mnie tknęło. No, i proszę: mleko zostawiła na ogniu, a sama na
pocztę poleciała. Do czegóż to podobne? To mi się zaczyna nie podobać...
— Jak pani Janina wróci, krople na uspokojenie zaniosę. I malin
na noc zaparzę, bo pogoda taka, że tylko grypę złapać.
— Tak, tak, ja w maliny też wierzę — przytakiwała Szafrańcowa. — Ale
co za nieszczęście?
30
— Mało to nieszczęść po ludziach chodzi? — westchnęła pani Aniela.
— Ile ja się co dzień w szpitalu napatrzę... Powiem pani, jeżeli od niej
coś usłyszę. I jeżeli nie sekret.
Pani Aniela chociaż lubiła pogadać i posłuchać, co się wśród ludzi dzieje,
sekretu nie zdradziłaby za nic na świecie. Jeżeli ktoś ją prosił o dyskrecję,
mówiła tylko: „Studnia, grób i święta ziemia". Starczało to za
najmocniejszą przysięgę.
Michał po obejrzeniu Krakowskiego Przedmieścia zdążył ruchomymi
schodami zjechać w dół i wrócił Wybrzeżem do domu.
— Na dziś dosyć! — powiedział krótko i zaraz byle jak przepisał od
Witka ćwiczenia gramatyczne.
— Jak tam z matematyką? — zapytała zajrzawszy do chłopców
Piotrowska.
— Witek jest do matmy tępy — odpowiedział z całą bezwzględnością
Michał.
— I co? Nie zrobił zadań? — przestraszyła się matka.
— Może pani sprawdzić, wszystko zrobione — odpowiedział.
— Będziemy trzymać sztamę, Witek? Ty mnie, ja tobie, co? Inaczej
człowiek zginąłby jak mydło w praniu. Nie?
— Widać, że to porządny chłopak — mówiła później pani Piotrowska —
chociaż na mój gust zanadto wyszczekany.
„Jeżeli to dla mamy jest za dużo — pomyślał sobie Witek — co byłoby,
gdyby..." Nagle usłyszał dzwonek, więc pobiegł otworzyć drzwi.
— Klucza od zatrzasku zapomniałam. Dziękuję ci — mówiła
nauczycielka. Wyglądała już zupełnie zwyczajnie
i nawet uśmiechnęła się lekko, pytając się z udanym strachem: — A co
było z mlekiem? Wykipiało? Witek kiwnął głową.
— Ale zgasiłem gaz i odstawiłem rondelek na okno.
— Dziękuję ci — powtórzyła i zamknęła drzwi do swojego pokoju.
Żadnego sekretu nie było. A gdyby nawet był, toby się i tak wydał: do
pani Tołłoczko przyjedzie kuzynka, córka po ciotecznej siostrze. Z
Rzeszowa.
— Taka tam dziesiąta woda po kisielu — opowiadała na drugi dzień rano
pani Aniela — ale zawsze krew-niaczka i nieszczęśliwe dziecko, bo bez
matki i bez ojca.
— To już nikogo nie miała w tym Rzeszowie, tylko tu u nas musi być? —
pytała z przekąsem pani Szafrań-cowa.
— Ano, miała, owszem, ale tak jej tam podobno źle było, że nie
do wytrzymania. I taki list do ciotki, do pani Janiny znaczy,
napisała, że ta aż się wystraszyła i żywo, prędko zatelefonowała do
Rzeszowa. I zaraz się z tą małą rozmówiła. W piątek rano
przyjedzie. Pociąg przychodzi na szóstą.
— Tam było „nie do wytrzymania" — zrzędziła pani Szafrańcowa
— ale my musimy wytrzymać, tak? I nikt się nas o nic nie zapyta, tak?
Przecież tu się już prawdziwy sierociniec zrobił. Pan Michał wziął
chłopaka, teraz nauczycielka — dziewczynę. Sam anioł archanioł
miałby dosyć. To mi się wcale nie podoba. Jeszcze tylko brakuje, żeby
pani jakieś dziecko sobie upatrzyła.
— Oj, upatrzyłabym, upatrzyła — powiedziała zgaszonym głosem pani
Aniela ¦— tylko że w moim po-koiczku nie zmieściłoby się, sama pani
wie. Ale jeżeli dostanę jakiś większy...
32
— A na co pani ten kłopot — zdziwiła się pani Leontyna — zamiast
sobie wygodnie życie ułożyć?
— Kłopot, pani mówi... Pewnie, że kłopot. Widzę przecież, że wszędzie z
dziećmi większe obowiązki. Ale i radość. Na oczach coś młodego
rośnie, pięknieje, mądrzeje. To przecież więcej niż pies czy doniczki
na oknie...
I Witek, i Michał wyłazili wprost ze skóry, tak byli ciekawi, jaka to
dziewczyna przybędzie do ich mieszkania. Witek z wysokości swoich
dwunastu lat zastanawiał się:
— Może to będzie jakaś smarkula?
— Skąd znowu! — zaprotestował żywo Michał. — Będzie pewnie z
naszej klasy.
— Kto ci mówił?
— Kto mi mówił? Głupie pytanie! Nikt mi nie potrzebował
mówić. Główka pracuje. Napisała do ciotki list, tak? Rozmówiła się
przez telefon, tak? I sama przyjedzie. Nauczycielka po nią tylko na stację
wyjdzie.
— No, to może być i zupełnie starsza od nas.
— Wolałbym nie: zanadto by się mądrzyła — myślał na głos Michał. —
A jeśli ona z naszej klasy — będziemy ją kołować, co, Witek? I będzie
musiała nas słuchać, bo jak nie, to jej taki wycisk damy, że
popamięta, co?
Witek wierzył w to bez trudu. Przecież od pierwszego dnia Michał potrafił
robić wszystko, na co miał ochotę.
Nowa osoba przyjechała rano, kiedy jeszcze wszyscy spali. Później jej ani
było słychać, ani widać. Nauczycielka wyszła sama, jak zwykle, do
szkoły. Po południu
33
Witek z trudem wypchnął Heniusia, który dopiero za przyobiecany lizak
zdecydował się iść do pokoju pani Tołłoczko. Wrócił po niedługim czasie,
a nie zastawszy brata w pokoju, odnalazł go w kuchni razem z Michałem.
— No co? Widziałeś ją? Duża? — pytali niecierpliwie.
— Duża i tu ma takie te — pokazywał Heniuś przykładając ręce koło
uszu.
Nie rozumieli, co chciał przez to powiedzieć, ale zanim zdążył
wytłumaczyć, do kuchni weszła nauczycielka.
— Patrz, Agnieszko, tu jest gaz. Tu — nasza półka w szafce. Na tym
bocznym stoliku można prasować, o tu jest kontakt.
— A jak coś przeprać, to w czym, ciociu?
— W łazience za wanną stoi biała, duża miska. No, Witek, Michał,
poznajcie się. Koleżanka wam przybyła.
Chłopcy do tej pory udawali, że są ogromnie zajęci książkami. Teraz
zerwali się obaj i, wymieniając uścisk ręki, z zainteresowaniem patrzyli na
dziewczynę. Wcale nie była duża. Szczupła, niewiele, ale trochę chyba
niższa od Witka, przyglądała się chłopcom ciemnymi oczami, które
zdawały się wypełniać drobną twarzyczkę. „Takie te" —jak określał
Heniuś — to były zebrane w dwa pędzelki nad uszami czarne włosy.
Czoło zakrywała gęsta, chociaż nierówna grzywka.
— Ciociu, ja tu trochę zostanę, można? — zapytała z prośbą w głosie.
— Dobrze, ale o siódmej postaw wodę na herbatę i przynieś z
czajnikiem do mojego... do naszego pokoju.
Agnieszka siadła na taboreciku i widać było, że jest trochę onieśmielona,
co się podobało obydwu chłopcom. Witkowi, bo on też był
zaambarasowany, Michałowi — bo od razu dawało przewagę jemu,
śmiałemu.
— Odrabiacie lekcje? — rzuciła wzrokiem po zeszy-
34
tach. — Matmę? Może w czymś pomóc? — zaproponowała życzliwie.
— Właśnie skończyliśmy — zaczął Witold, ale Michał postanowił od
razu właściwie ustawić sytuację i zabarwił swą odpowiedź lekkim
przekąsem:
— I cóż ty mogłabyś nam pomóc?
— Nie... ja tylko tak... — wycofywała się szybko dziewczynka i widząc,
że jej dobre chęci zostały źle zrozumiane, chciała czym prędzej zatrzeć
niemiłe, jak przypuszczała, wrażenie. — Podoba mi się tu, u cioci... u was.
Taki dziwny dom. Wygląda, jakby nie zamieszkany, a w środku tyle ludzi!
W każdym pokoju kto inny. Ciocia mi już mówiła, ale jeszcze nie
wszystkich znam. Jak tu jest?
— Jak tu jest? — powtórzył Michał, który nie bardzo wiedział, co
odpowiedzieć. Witek czuł, że Michał zaraz doda swoje: „Głupie
pytanie". Żal mu się zrobiło dziewczyny, speszy się jeszcze więcej,
zaczął więc szybko:
— Ja ci opowiem, bo Michał jest tu od niedawna. Więc tak: pani
Szafrańcowa robi na drutach i ciągle
mówi: „Mnie się to wcale nie podoba", pan Szafraniec karty układa i
kwiatki hoduje, pani Aniela kocha nad życie swego Pimpusia i mówi do
niego: „Pimpuchna, złotko moje, pewnie jesteś głodny". A Pimpusiowi
spasiony brzuch do ziemi wisi. Twoja ciocia, no to wiesz, ale może
jeszcze nie widziałaś, jak za głowę się łapie, o tak, i mówi: „Boże, Boże,
żeby chociaż godzinę ciszy!", bo o ciszę tu trudno. Moja mama na
maszynie szyje, jego wujek lubi głośne radio, u Szafrańców kanarek się
drze. Najspokojniej w kuchni. Tu lekcje odrabiamy. Michał sobie kolacje
gotuje. O, patrz, cały ten sagan za jednym posiedzeniem wtrząchnie. Taki
ma spust!
Agnieszka śmiała się w głos.
35
— Nie, doprawdy, jak ty śmiesznie opowiadasz! Teraz już o każdym
coś wiem.
— No, jeszcze o sobie, Witek, powiedz — wtrącił Michał, zły z powodu
ostatniego zdania kolegi.
— O sobie... cóż ja o sobie? — speszył się Witek.
— No, choćby o tym, żeś taki... tępy do matmy.
— E tam, tępy, tępy... —bronił się Witek, w popłochu szukając
nadaremnie sposobu odwrócenia uwagi od swej osoby.
— Gdybyś nie był tępy... — zaczął Michał i Witek nagle przestraszył się
nie na żarty. W mgnieniu oka zobaczył szereg następstw: Michał powie o
odpisywaniu zadań. Agnieszka powtórzy ciotce, nauczycielka ojcu, a dalej
— wiadomo.
Ale zanim Michał zdążył argumentami poprzeć swoje słowa, od strony
korytarza rozległo się cienkie i piskliwe, chociaż przytłumione przez
drzwi szczekanie Pimpusia.
— Pani Aniela wraca — wyjaśnił Witek, zadowolony z odsieczy. —
Pimpuś zawsze pierwszy ją usłyszy.
Pani Grudzińska weszła do kuchni i zatrzymała wzrok na Agnieszce.
Dziewczyna dygnęła uprzejmie.
— Dobry wieczór pani, jestem Agnieszka Panasewicz, będę tu mieszkać
u cioci.
— Dobry wieczór, Agnieszko — powiedziała pani Aniela serdecznie. —
Dobrze, że już tu jesteś. Cioci się przydasz. Życzę ci pod tym dachem
zdrowia i powodzenia. Chodź, zobaczysz mojego Pimpusia. Taki miły
pies! O, jak to już mnie doczekać się nie może... Pewnie głodny.
Biedaczek!
— Ja ci daję matmę odpisywać jak człowiekowi, a ty zaraz, że ja „cały
sagan" — obruszył się Michał, kiedy zostali sami. — Tak cię to wzrusza?
Ty jesteś przyzwyczajony inaczej. I co? Chuchro jesteś! Jednym
36
palcem cię położę, wiesz? Popatrz — tu Michał podciągnął rękaw koszuli
i zgiąwszy rękę, pokazał mocny, gruby mięsień. — Dotknij, spróbuj!
— Nie chcę — Witek był też zły. — Ja powiedziałem tak dla zgrywy,
przecież nic takiego. A ty pierwszy raz na oczy dziewczynę widzisz i
od razu o mnie: „tępy". Czy to takie ciekawe? I do tego — nieprawda,
nie jestem tępy.
— Jesteś. Przecież nie możesz zrozumieć, nie?
— Ale po dwa lata w klasie nie siedzę. Ani razu nie siedziałem!
— Ja też tylko raz. I tylko dlatego, że chciałem zostać. Rozumiesz? To
różnica!
— Ja też tylko dlatego nie rozumiem matmy, że nie chcę — prychnął
kpiąco Witek.
— Dobrze. Od jutra zechciej. Od jutra nie daję ci zeszytu do spisywania.
— I nie trzeba — uciął krótko Witek. — Obejdę się. Nie wiadomo, do
czego dogadaliby się chłopcy, gdyby
nie powrót Agnieszki.
— No, chyba już woda na herbatę zagotowana. Już siódma — spojrzała
na zegarek, odchylając mankiet czarnego fartuszka.
— A zegarek jakiej marki? — zapytał Michał.
— Start.
— Dobrze chodzi?
— Bardzo dobrze. Ani się nie spóźnia, ani nie spieszy. Mam go już drugi
rok. Dostałam za świadectwo do szóstej klasy.
— To teraz w której jesteś? — zapytał Witek, myśląc, że się przesłyszał.
— Nie mówiłam wam? W siódmej. Chodzić będę do tej samej szkoły co i
wy.
— W siódmej? — powtórzył z powątpiewaniem Michał. — Może
się tylko tak chwalisz?
37
— A czym się tu chwalić? — roześmiała się Agnieszka. —
Przecież ja w tym roku czternaście lat skończę. I od jesieni pójdę do
liceum pedagogicznego. Jeżeli zdam... Ale chyba zdam — i odpukawszy
trzy razy w stół, roześmiała się znowu.
Kiedy opuściła kuchnię, chłopcy milczeli przez dłuższą chwilę.
— No tak — odezwał się Witek. — Zegarek ma prawdziwy i na
nauczycielkę będzie się uczyć...
— Najgorsze, że w siódmej klasie — rozpatrywał sytuację Michał. —
A przecież ja, gdybym chciał, to... I, wiesz, ona tak na oko niby nic.
Ale coś mi się zdaje, że potrafi zamieszanie zrobić.
— Eee... — powątpiewał Witek.
— Ja ci mówię! Raz spojrzę i widzę na wylot. Zauważyłeś, jak tymi
firanami łypała?
— Firanami? Jakie znowu Tirany? — Witek oglądał okno, na którym
nic nigdy, odkąd je pamiętał, nie wisiało.
— Co ty? Takiej rzeczy nie wiesz? Rzęsy, no, rzęsy ma takie o, chyba na
pół palca. Nie zauważyłeś?
— Nie. I nadziwić się nie mogę, że ty od razu, od jednego razu, takie
rzeczy widzisz! Ja dopiero, kiedy powiedziałeś, zobaczyłem, że Grażyna
jest ruda. A ty i pończochy, że czerwone, i teraz u tej... firany.
— Już takie oko mam — Michałowi pochlebiłpodziw kolegi. — I
mówię ci jeszcze raz: nosa będzie darła i w ogóle. Ale my się nie dajmy,
Witek. Patrz, ledwo przyjechała, a już się tak... przemówiliśmy. Całkiem
zbytecznie. Zeszyt ci dam. Spisuj, ile ci się podoba...
Witek milczał. Michał spojrzał na niego podejrzliwie.
— Co, nie chcesz?
— Nieee... Ale... jak się wyda?
— Co?
38
— No, z tym spisywaniem.
— Oj, słuchaj: najgorzej się martwić na zapas. Nie wiesz? Od tego się
obcasy wykrzywiają. Jak bozie-kozie! Teraz rozumiem, dlaczego twoje
buty takie...
— Kpisz sobie, a ja naprawdę...
— Kpij i ty, Witek. I przestań być takim kujonem. Jak będziesz stale
nad książką siedzieć, zgarbaciejesz, nic więcej. Już takiego jednego
znałem w łódzkiej szkole. Jak bozie-kozie! O, taki był, o! Chcesz i ty taki
być?
— Przecież stale nad lekcjami nie siedzę. Nalepki zbieram. Czytam
książki. Mogę ci pożyczyć „Robinsona", znasz?...
— Dawno! Jeden kawałek nawet bardzo mi się podobał: jak Robinson
przewoził rzeczy z rozbitego okrętu. Aż szkoda, że więcej nie zdążył
zabrać. Reszta — nic takiego.
— Nie lubisz czytać?
— Lubię kryminałki. To są fajne książki. Na końcu zawsze zbrodniarz
złapany i wszystko w porządku. Sprawiedliwie! A sprawiedliwość — po
mojemu najważniejsza. Takie filmy też lubię. Słuchaj, chodźmy do
kina!
Witek przestraszony obejrzał się na drzwi.
— Coś ty? Ani pieniędzy nie mam, ani mnie nie puszczą.
— Ja ci zafunduję. A że nie puszczą? Kurza oferma jesteś. Jutro na
pierwszy seans idziemy. Już ja to załatwię.
Nazajutrz przed czwartą Michał zastukał do pokoju Piotrowskich i
zawołał przez drzwi:
— Witek? Idziesz na to zebranie? Jak się chcesz spóźnić, to cześć! Ja
już idę.
— Cóż to za zebranie? — podniosła znad maszyny głowę matka.
39
— To... kółko przyrodnicze. Muszę się spieszyć, bo pan nie lubi, jak się
spóźniać. Będą przezrocza.
— Tylko wracaj prosto do domu — przypomniała matka i pochyliła się
znowu nad robotą.
— Udało się, udało! — powtarzał uradowany Witek spiesząc obok
Michała ulicą pod górę.
— A widzisz? Zawsze się uda, tylko trzeba mieć głowę na karku —
pysznił się Michał.
Wrócili po dwóch godzinach. Witek był czerwony, zgrzany. Strach gnał
go do domu. Kowbojski film, w którym trup padał gęsto, rozpalił jego
wyobraźnię. Oczy mu się świeciły.
— Coś ty taki zziajany? — niepokoiła się matka.
— A bo... bo tak się spieszyłem. Lekcji mam tyle! Chłopcy szybko
odrabiają to, co zadane na jutro, ale
trudno im się skupić nad książką. Ciągle jeszcze wracają do filmu.
— Najlepsze było, kiedy szeryf udał zabitego, a jak ten bandzior podszedł
do niego, to on: Trach! Trach! Trach! — strzelał w zapale Michał wprost
w Agnieszkę, która właśnie wchodziła do kuchni.
— A co, podobał się wam film? — zapytała.
— Cii! — syknął przestraszony Witek.
— Co ci się przyśniło? Jaki film? — próbował zażegnać
niebezpieczeństwo Michał.
— Widziałam, jak wchodziliście do kina — powiedziała zdziwiona
dziewczyna.
— Agnieszka, słuchaj, nie mów nikomu. Co ja bym miał, gdyby się
mama dowiedziała!
— O, już cię strach obleciał — drwił Michał. — Czego się tak wijesz?
Nie bój się, nie powie. Niechby tylko spróbowała. No!
— Nie powiem, ale wcale nie dlatego, że się ciebie obawiam, wiesz?
— ostro odpowiedziała dotknięta Agnieszka.
¦
— No, no! Tylko nie skacz jak wieloryb na agrafce — nadrabiał miną
Michał.
— Wieloryb?... Na agrafce?... — powtórzyła zaskoczona Agnieszka.
Widocznie próbowała sobie wyobrazić taką sytuację, bo nagle
wybuchnęła śmiechem.
— Oj, Michał, to ci się udało! Tego jeszcze nie słyszałam! Sam
wymyśliłeś?
Zły, nie wiadomo czego, Michał nie raczył odpowiedzieć. Podsunął
Witkowi zeszyt pod nos i burknął:
— Bazgrzesz jak nie wiadomo co, przeczytać nie można. Co to:
rzeczownik czy czasownik?
Agnieszka zbliżyła się do stołu. Rzuciła okiem na rozłożone zeszyty. Nie
trzeba było długo zgadywać, że Michał przepisuje od Witka.
— Aha — powiedziała — sam nie potrafisz?
— Ja? — skoczył Michał.
— Przecież przepisujesz.
— No to co? Po pierwsze, tak mi się podoba, a po drugie, to jest metoda.
Nie wiesz o tym? Nie szkodzi.
0 wielu rzeczach jeszcze nie wiesz. Każdą robotę można tak ułożyć, że
człowiek się mniej zmęczy. Więc ja właśnie stosuję tę... to się nazywa:
organizacja pracy. Słyszałaś o czymś takim?
— Coś niecoś — powiedziała wolno Agnieszka, przyglądając się
Michałowi, i już bez słowa wyszła z kuchni.
— No, teraz ma nas w garści — jęknął Witek. —
1 kino, i spisywanie! Co ja będę miał!...
— Nie bądź taka galareta! Możesz spać spokojnie. Dziewczynę trzeba
przykręcić. O jedną klasę podskoczyła i mądrzy się...
Witek nie spał spokojnie. Matematyk gonił go z pistoletem w ręku, chcąc
odebrać zeszyt Michała. „Trach! Trach! Tarach!" — słyszał za plecami.
Skoczył w jakąś bramę, zatrzasnął ją za sobą. „Nareszcie!" — usłyszał
zbawczy głos.
40
41
— Nareszcie! — powtórzyła matka, stojąc nad jego łóżkiem. — Nie
mogłam się ciebie dobudzić. Wstawaj, bo się spóźnisz do szkoły.
Stół w kuchni pokrywał taki brud, że po prostu wstyd. Ale kto się miał
wstydzić? Stół był p.zecież wspólny: tu się obierało i płukało jarzyny, tu
było najbliżej do odstawienia gorącego garnka z kuchni, tu się zmywało
naczynia.
Dawno, bardzo już dawno ustalono co prawda kolejkę szorowania stołu. Z
czasem kolejka się poplątała i oto stary sprzęt stał się przysłowiową kością
niezgody.
W okresie poprzedzającym Boże Narodzenie zlitowała się nad nim pani
Aniela. Korzystała ze stołu rzadko, tylko w te niedziele, kiedy nie miała w
szpitalu dyżuru, ale przykro było spotykać święta z takim brudasem pod
bokiem.
Od tego czasu — znów stał nie umyty. Nauczycielka uważała, że teraz
kolej na Piotrowską. Piotrowska sądziła, że pielęgniarka właśnie jej
zrewanżowała się szorowaniem za wszycie nowych rękawów do białego
fartucha. A pani Leontyna w ogóle nie kwapiła się do robienia porządku w
kuchni. Mieszkanie było jej, stół należał do niej, więc niech go z samej
przyzwoitości i szacunku dla jej wieku szorują inni.
Kiedy Michał i Witek zaczęli w kuchni odrabiać lekcje, pani Piotrowska o
mało nie doprowadziła stołu do porządku. Ale mnóstwo, jak zwykle,
czekającej domowej roboty podsunęło inne wyjście: niech do nauki
rozkładają na stole gazety.
Pewnego dnia chłopcy zastali czysty, wyszorowany
42
blat. Ani ich to ziębiło, ani grzało. Więcej zainteresowania okazywali
wysokiej stojącej lampie, którą zmajstrowały, a właściwie doprowadziły
do użytku złote ręce pana Czernika. Mocna żarówka dawała dobre światło
nie tylko na stół, ale na całą izbę. Igłę można było znaleźć.
Pani Szafrańcowa zajrzawszy do kuchni, aż rękami klasnęła.
— Ile ten smok elektryczności nabije na liczniku! — zawołała, ale
zaraz jej uwagę zwróciła czysta powierzchnia stołu. — A co,
przypomniałeś mamusi? — powiedziała patrząc na Witka.
— Jakby to była nasza kolej, to mamusia bez przypominania zrobiłaby,
co trzeba — ujął się za matką Witek.
— Więc to panią Tołłoczko sumienie ruszyło, bo chyba... nie ty? —
zwróciła się do Michała.
— Ja? Głupie pytanie. Czy to mój stół? Czy ja brudziłem?! Mnie tu cały
zeszyt wczoraj się zatłuścił od tego boczku, co go pani do jajecznicy
kroiła. Kto brudzi, niech szoruje — podniesionemu głosowi towarzyszył
wzgardliwy ruch ramion.
Pani Leontyna wrosła w ziemię.
— Jak ty śmiesz! Jak śmiesz do mnie tak mówić? — zaczęła, ale nagle
zbladła, chwyciła za serce i czym prędzej wycofała się z kuchni, do
której wchodziła właśnie z książkami Agnieszka.
Słyszała ostatnie słowa.
— Co?... Co wyście powiedzieli pani Szafrańcowej? — zaczęła z
wyrzutem, ale Michał nie dał jej dokończyć.
— O! Jeszcze jedna się znalazła! Nikt nic takiego nie mówił. Parę słów
usłyszała ode mnie: niech szoruje stół, kiedy go ubrudzi. Co, może
nieprawda?
— Ja ci też powiem prawdę — odpowiedziała Agnieszka siląc się
na spokój. — Postąpiłeś po... po...
43
po... no, ordynarnie! Chyba nie rozumiesz, że tak się do starszej
osoby odzywać nie wolno!... Michał mienił się na twarzy.
— Ja wiem, coś ty chciała powiedzieć: jestem cham, tak? Postąpiłem po
chamsku, tak? Nie ty mnie będziesz uczyć! Sam wiem, jak się zachować!
Że nie z Warszawy jestem? Nie szkodzi. Łódź też wielkie miasto, nie jakiś
tam Rzeszów. I o co tyle krzyku? O ten brudny stół?
— Brudny? — zdziwiła się Agnieszka. — Przecież go dziś sama
wyszorowałam.
— Ty? Za ciotkę — zawołali prawie jednocześnie chłopcy.
— Za nikogo! Po prostu widzę brudny stół, więc wyszorowałam.
Zawsze to zrobię. Przyjemniej nam będzie odrabiać lekcje na
czystym.
— Nam? — zapytał przeciągle Michał. — Ty też będziesz tu lekcje
odrabiać?
— Tak. U cioci stolik niewielki. I tak mi się wydaje... ciocia lubi
pobyć sama. Ale... — Agnieszka podchwyciła niedobre spojrzenie
Michała. — Może wy nie chcecie, żebym ja tu?... Może przeszkadzam?...
— Nie, nie! Przecież miejsca starczy dla wszystkich. Siadaj — zawołał
szybko Witek i odsunął się na drugi koniec, zostawiając cały środek
Agnieszce.
— Uhm — mruknął hamując złość Michał. — I niech każdy myśli o
sobie.
Witek zauważył wściekłość kolegi. Rozumiał, że chodzi o zajście z
Szafrańcową, ale nagle zaświtało mu, że słowa „każdy o sobie" mogą
dotyczyć odrabiania matmy.
Na próżno usiłował skupić się nad wypracowaniem domowym. Zwykle
nie sprawiało mu to żadnej trudności. Lubił wypracowania, szczególnie na
wolne tematy. Pozwalając bujać fantazji, szybko przenosił myśl na papier
zeszytu. Wszystko układało się według jego woli.
44
Tu żadne żelazne reguły nie powstrzymywały wyobraźni, jak na przykład
w matematyce, gdzie pominięcie czy zapomnienie jednej z nich —
obracało wniwecz cały wysiłek.
Dziś szło mu jak z kamienia. Co chwila rzucał spojrzenie na książki i
zeszyty Michała, który powinien już zająć się matmą, żeby mu potem dać
odpisać. Za to w wypracowaniu — jak się umówili — pomoże mu Witek.
A co on robi? Liczy w książce kartki?
Michał niedbale przerzucał podręcznik, nie zatrzymując się na żadnej
stronie. Łatwo było odgadnąć, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.
— No to cześć! — porwał się nagle od stołu. Zgarnął zeszyty i książki do
teczki, zatrzasnął zamek.
— Już? — zawołał Witek. — I matmę już zrozumiałeś?
— Albo tak, albo nie — odpowiedział zagadkowo Michał. — A ty —
zwrócił się do Agnieszki — nie wyobrażaj sobie, że jestem taki żłób,
wiesz? Niech ci Witek opowie, jak dziewczyny się za mną oglądają.
Agnieszka podniosła znad książki głowę i zamrugała długimi rzęsami.
— Dziewczyny?... — pokiwała głową. — Rozumiem, pewnie się dziwią,
że nie masz oślich uszu. Pasowałyby.
Michała wymiotło z kuchni.
Mechanik na próżno dziś czekał na pana Szafrańca. Zwykle o tej porze
staruszek przychodził do niego na partyjkę szachów. Czasami kibicował
im pan Piotrow-ski, który także nieźle grywał. Dziś ani jeden, ani drugi
nie pokazał się jeszcze. Za ścianą u Szafrańców słychać było niezwykły
ruch. Czyżby ktoś do nich z wizytą przyszedł? Aby to sprawdzić, pan
Czernik stanął za firanką. Usłyszał głos pani Anieli. Domyślił się od razu,
że to jej wina: zagadała sąsiada szpitalnymi plotkami.
45
— Panie Franciszku! Można? — spytał i wetknął głowę za firankę.
Zobaczył Szafrańcową w łóżku z przymkniętymi oczami, mąż stał
przy nogach. Obrócił się w stronę pytającego i spojrzał tak smutnymi i
bezbronnymi oczami, że już samo to mogło zaniepokoić sąsiada. Pani
Aniela zamachała energicznie, żeby się zaraz wynosił. Wkładała igłę do
strzykawki.
Czefnik wycofał się czym prędzej i zajrzał do kuchni.
— Michała tu nie ma?
— Wyszedł, żeby się trochę przelecieć — tłumaczył szybko Witek. —
On nie może długo usiedzieć na miejscu.
— W domu u matki miał zawsze ruch przy robocie. A tu: w szkole siedź,
w domu — siedź. Trudno mu się przyzwyczaić. Niech polata, aby się
tylko w nauce nie zaniedbywał.
W tym miejscu pan Czernik uczuł, że go ktoś chwycił za rękaw i ciągnie
do tyłu. Obrócił się. W korytarzyku stała pani Aniela i gestem
nakazującym ciszę, poleciła wrócić do siebie. Na palcach przeszli przez
środkowy pokój.
— No! Tego bym się po Michale nigdy nie spodziewał. Owszem,
chłopak w słowach nie przebiera, ale żeby do starszej osoby? Do pani
Szafrańcowej w ten sposób?... Przez te ciągłe awantury z ojczymem taki
pyskaty się zrobił — odpowiedział mechanik na relację pani Anieli — ale
żeby aż tak! Już ja mu powiem do słuchu! Ja mam się za niego wstydzić
przed sąsiadami? Za co? Za to, że jego matce chciałem pomóc? Niech
tylko, gałgan, wróci!...
Michała nie ma. Mija pół godziny, godzina. Pana Czernika ogarnia coraz
bardziej ponury nastrój. Nie
ma z kim pogadać. A tak by chciał się podzielić swoim zmartwieniem!
Może i rady zasięgnąć?...
Do nauczycielki nie pójdzie. Wie, że wieczorami siedzi przy swoich
książkach i nie lubi, aby jej przeszkadzać. Do Piotrowskich — też nie.
Pani Irena robiłaby wymówki, że Henio słucha rzeczy nie przeznaczonych
dla jego uszu. I o Witka zaraz by się zlękła, a może nawet zabroniła mu
kolegować z Michałem. To byłoby już całkiem źle.
Gniew przeminął, na to miejsce wkradł się niepokój: gdzie chłopak
przepadł? Może mu się co przytrafiło?
Mechanik wkłada kożuszek i wychodzi na ulicę. Idzie pod górę,
wypatruje. Michała nie widać. Mróz szczypie w policzki, zimne, ostre
powietrze zapiera dech. Nie daj Boże przeziębienie złapać!... I — jakby w
odpowiedzi na tę myśl — tuż obok zachęcająco świecą okna baru na
Starym Rynku.
Od czasu kiedy z nim mieszka siostrzeniec, pan Czernik mężnie unika
pokusy. Nie może przecież chłopcu dawać złego przykładu. Ale dziś, na
taki ziąb, dobrze byłoby łyknąć kufelek grzanego piwa. Tylko jeden! I
może znajomek się trafi... Kiedy się człowiek kłopotem podzieli, jest mu o
wiele lżej.
Michał wraca późno. Złość na Witka, na Agnieszkę i na siebie samego
pognała go aż na MDM.
„Głupia Agnieszka!... Sama oślica!... Już ja ją rozumu nauczę. Trzeba
tylko spokojnie pomyśleć i tak jej dopiec, aż wróci, skąd przyjechała.
Popędzi, aż się będzie kurzyć!...
A drugi osioł — Witek. Po co ją zapraszał do stołu? Trzeba było od razu
rąbnąć »przeszkadzasz« i cześć! A ten zaraz usunął się i miejsce zrobił.
Idiota! Nie
46
47
m
widzi, że pod jej nosem będą musieli zeszyty sobie pokazywać? Żeby o
wszystkim wiedziała? I wcześniej czy później wypaple ciotce, jak dwa
razy dwa — cztery. I dobrze! Niech się Witkowi dostanie. Jeszcze pyta:
»Zadanie zrobiłeś?« Rób sam, kiedyś taki mądry! A wypracowanie mam
w nosie! Nie potrzebuję, żeby znowu ta zgaga powiedziała słodziutko:
»Sam nie potrafisz?« O, żmijo, jeszcze ty zobaczysz, co ja potrafię!..."
Wraca spokojniejszym krokiem. Już wie, co zrobi. Żeby tylko Witek nie
był taki tchórz. Ostatecznie poradzi sobie i bez niego. Jeść się chce! Ale
co na kolację? Chyba wujek coś przyniósł?
Wujka w domu nie ma. Michał wyciąga chleb, masło, kawałek kiełbasy.
Bardzo mu to wszystko smakuje. Zjada, chodząc po pokoju.
W kuchni, widzi to ze swojego okna, ciemno, a więc i pusto. Witek już u
siebie, trzeba go będzie wywołać. Michał puka śmiało do Piotrowskich,
ale pani Irena odprawia go bez ceregieli od drzwi:
— Witek idzie spać.
Pozostaje ostateczność: łazienka. To sobie chłopcy już dawniej umówili.
W razie czego — wejść tam nikomu nie można zabronić.
I oto za chwilę Michał dowiaduje się, co zaszło w czasie jego
nieobecności.
— Pani Aniela wyszła od twojego wujka i wstąpiła do nas — informuje
Witek. — Mówiła, że bardzo się zgryzł. Oj, Michał! Narobiło się, aż
strach. Ja nawet wypracowania nie mogłem dobrze napisać, a zadań to w
ogóle ani, ani...
Robi pauzę, czeka, może Michał przypomni sobie o zeszycie?... Nic z
tego, więc ciągnie dalej: — Pani Szafrańcowa zasłabła. Wiesz, ja ją jutro
przeproszę.
— Matka ci kazała?
— Nie, nikt nie kazał, ale tak wyszło... nieładnie.
48
— A ja nie!
— Mama mówi, że wujek powinien ci smarowanie wyprawić.
— No, no! — warknął Michał.
— Jutro pewno z matmy będę odpowiadać — martwi się znowu swoimi
sprawami Witek.
— Ta mądrala ci nie pomogła?
— Nieeee... coś ty? Nawet mi do głowy nie przyszło prosić ją.
— No to raz kozie śmierć — kpi Michał. — Zresztą, mogłeś jej do stołu
nie zapraszać.
— Dlaczego?... Przecież kuchnia jest dla wszystkich... I stół
wyszorowała, słyszałeś?
— Właśnie! Jeszcze nie rozumiesz, że wszystko przez nią? Przez to
szorowanie? Ona, ona wszystkiemu winna! Po co się wtrącała? Kto ją
prosił? Ale zobaczymy jeszcze, kto mądrzejszy! Mnie do wiatru
wystawiać? Ucho od śledzia!
— Długo wy tak będziecie jeszcze rajcować? — w szparę wionął
zagniewany szept pielęgniarki. — Żeby nie chora pani Leontyna, dałabym
wam pieprzu z papryką!... Wychodźcie! Żywo, prędko!...
Było już dobrze po północy, kiedy Michała obudziło dalekie i dziwnie
przerywane śpiewanie. Szybko domyślił się, kto tak koncertuje, i wybiegł
do drzwi. Były otwarte. Stała tam już pani Aniela, a na schodach mocował
się z mechanikiem Piotrowski. Wciągnęli pijanego i pomimo
gwałtownych protestów ułożyli na łóżku.
— Cicho! Cicho! — pielęgniarka zatykała mu usta Jaśkiem, polecając
jednocześnie Michałowi, aby zmoczył ręcznik w zimnej wodzie.
Rano o zwykłej godzinie zadzwonił budzik. Pan Czernik wstał z
uczuciem, że mu głowa pęka na ka-
49
wałki. Rozejrzał się po pokoju, ledwo odróżniając przedmioty w nikłym
jeszcze brzasku dnia, i zatrzymał wzrok na rozkładanym łóżku, gdzie z
rękami pod głową, smacznie i głęboko spał Michał.
Mechanik potarł czoło, podrapał się po głowie. Co to było wczoraj? O
czym to miał z siostrzeńcem porozmawiać? Michał coś przeskrobał?... Oj,
jak trudno przy takim potwornym bólu głowy przypomnieć sobie
cośkolwiek!
Nagle błądzące po ścianie spojrzenie napotyka plakat zawieszony kiedyś
przez panią Anielę na wprost łóżka. Alkohol twój wróg — głosi napis.
Zna go dobrze, co dzień przecież, chce czy nie chce, trafia nań oczami.
Ale dziś wydaje mu się odmieniony. Czyżby nie ten sam?... Ten sam,
tylko u spodu grubą czarną kreską dodane słowa: Wujek wroga się nie
boi... . Cicho, ciszej niż zwykle, zbiera się pan Czernik do pracy. Z pokoju
wychodzi na palcach, ostrożnie przymyka drzwi i za nic nie spojrzy na
siostrzeńca, chociaż wie dobrze: o tej godzinie Michał nie budzi się nigdy.
Witka nie na próżno dręczyło złe przeczucie. Matematyk od razu wyrwał
go do tablicy. Nie udało się „zapomnieć" pokazania zadań. Okrutna w
skutkach prawda ziała z nie zapisanych stron.
— Nie odrobiłeś?
— Tak... nie... bo nasza gospodyni zachorowała i...
— Znamy, znamy: po całej Warszawie szukałeś lekarstwa itd., itd. A
na wczoraj? Widzę, że na wczoraj zadania odrobiłeś. Samodzielnie?...
Witek zapewnił o tym z pośpiechem i gorliwością godną lepszej sprawy, a
nauczyciel łatwo dowiódł mu kłamstwa podyktowawszy na tablicy takie
samo zadanie.
— A więc przepisałeś? Od kogo? — pan Grzybowski
50
chciał wiedzieć całą prawdę. Ale Witek stał milczący, czerwony jak
ugotowany rak, z oczami utkwionymi w deski podłogi.
— Kto dawał Piotrowskiemu zeszyt do odpisania? Klasa milczała
solidarnie.
— Tak się tylko zapytałem, pro forma — pokiwał głową matematyk. —
Nie liczę, oczywiście, żeby mi o tym powiedział ktoś postronny, ktoś, że
tak powiem, niezaangażowany osobiście, ale sam sprawca mógłby
przecież okazać się odważny, prawda?... — ironizował. — Mógłby,
powtarzam, gdyby nim był. Niestety — westchnął — widocznie odwagą
nie grzeszy... Wobec tego musimy Piotrowskiemu pomóc inaczej. Kto
najbliżej niego mieszka?
— Najbliżej? Michał Kowalski — powiedział szybko Wieczorek.
— Tak ? No to, Kowalski! Akurat dobrze się składa, bo jesteś mocny w
matematyce, nauce mądrej i wspaniałej. Więc proszę cię, pomóż trochę
koledze. Chyba ci to nie sprawi wielkiego kłopotu?
Michał zakaszlał się tak okropnie, że trudno było usłyszeć odpowiedź, ale
pan Grzybowski nie wątpił, że była to odpowiedź pozytywna, i nawet za
nią podziękował.
Danka i Grażyna co chwilę wymieniały na ucho jakieś uwagi i dusiły się
po prostu śmiechem do samego końca lekcji, aż im nauczyciel zwrócił
uwagę. Jedna z nich na pewno była autorką podsuniętej Michałowi kartki:
Cud+miód+ryba+kit=ucho od śledzia.
Michał usiłował robić minę człowieka, który nie rozumie, o co chodzi. Ale
cała klasa nie miała najmniejszej wątpliwości, kto pomógł Witkowi w
ściąganiu.
Witek posępny, z nosem zwieszonym na kwintę, i Michał wściekły, że
znalazł się w głupiej sytuacji, nie zamienili ani słowa w drodze do domu.
51
Otworzył im spuchnięty od płaczu, ryczący Heniuś:
— Myszki zginęły! Jedna i druga!... Nie wiadomo, gdzie się podziały!...
— Nie wiadomo? — zapytał głośno Michał. — Wiadomo: Kisunia się po
nich oblizuje! Nie widzisz? — i wskazał syjamską kotkę nauczycielki,
która siedząc pod drzwiami jej pokoju raz po raz oblizywała mordkę
różowym językiem.
Takiego piekła jeszcze nie było!
Zmordowany głośnym płaczem Henio ustawał na parę minut, aby potem
wybuchnąć z nową siłą, a szlochał tak serdecznie, „że kamień wzruszyłby
się na pewno".
Pani Piotrowska za każdym szmerem przy drzwiach wejściowych
wyglądała na korytarz. Czekała na panią Tołłoczko, aby poinformować ją
o zbrodniczym fakcie, gdyż ani przez chwilę nie wątpiła, że białe myszki
padły ofiarą apetytu kotki.
Kiedy pani Janina, zmęczona po sześciu godzinach lekcji, otworzyła
zatrzask, Piotrowska natychmiast wyładowała na niej swoje
zdenerwowanie, spowodowane i stratą myszek, i płaczem Henia, i dwóją
przyniesioną ze szkoły przez Witka.
— ... a jeszcze to pani powiem — kończyła, energicznie gestykulując
przed twarzą oszołomionej i zaskoczonej nauczycielki — że jeżeli się
trzyma kota, to się go karmi! To mu się daje tyle jeść, żeby po cudzych
pokojach nie bobrował i nie żarł, co mu w łapy wpadnie!
Pani Tołłoczko drżącymi palcami ledwo zdołała odpiąć guziki zimowego
płaszcza i wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć.
Tak ją zastała Agnieszka, która ostatnich słów
52
Piotrowskiej wysłuchała na schodach, bojąc się wejść do przedpokoju.
— Ciociu! Co tu się stało? — pytała biegnąc z pomocą. Posadziła
ciotkę na kanapce, zdjęła jej boty, odwiązała wełnianą chusteczkę z
głowy i czym prędzej odmierzała na łyżeczkę walerianowe krople.
— Nie trzeba, daj spokój — słabo broniła się ciotka. — Mnie się
już żyć nie chce. Widzisz sama: co to za życie? Wracam zmordowana,
myślę: w domu odpocznę. A tu masz! Dom i spokój. To ponad ludzkie
siły... — podniosła obie ręce do skroni i obróciła twarz do okna,
wstydząc się łez.
Agnieszka krzątała się cichutko. Wybiegła nastawić herbatę, przygotowała
tapczan, ułożyła troskliwie ciotkę, wsunęła jej pod nogi gumowy worek
napełniony gorącą wodą i podała szklankę herbaty z cytryną, potem
wysunęła się na korytarz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
„Gdzie iść? Co robić?" — myślała przytomnie, chociaż i dla niej
dzisiejszy powrót do domu był mocnym przeżyciem.
Henio wypłakał się już widocznie do końca, bo od dłuższej chwili nie było
go słychać. Ale z tej strony zagrażało chyba największe
niebezpieczeństwo, więc Agnieszka zastukała cichutko do Piotrowskich.
— Proszę! — odpowiedziała szorstko Piotrowska, patrząc z urazą i
zdziwieniem na młodą sąsiadkę.
— Ja... ja przyszłam przeprosić za naszą Kisunię. Heniu, nie martw się,
będą nowe myszki, obiecuję ci, tylko proszę, nie płacz. Ciocię strasznie
głowa rozbolała — dodała usprawiedliwiająco.
— Żadnych nowych myszek! — ucięła pani Irena. — Ja też mam już tego
wszystkiego dosyć. Mnie też głowa boli! A nie mogę sobie pozwolić na
odpoczynek.
— Może ja Henia zabiorę do kuchni i poczytam mu trochę — nie zrażała
się Agnieszka.
53
Henio okazał zainteresowanie propozycją, ale pani Piotrowska, już
łagodniejszym co prawda tonem, nie pozwoliła i na to.
Mechanik słyszał całą awanturę zza swoich drzwi. Michał chciał je nawet
uchylić, ale go wujek w porę powstrzymał. Więc chłopak garścią usta
sobie zatykał, żeby nie parsknąć śmiechem, a oburzonych gestów wujka
nie mógł zrozumieć ani rusz.
— I czego się cieszysz, wariacie? — pytał Czernik, kiedy za drzwiami
zapanował spokój. — Kobiety się przemówiły. No to co? Najlepiej wtedy
nie wtrącać się. A śmiać się nie ma z czego. Ciasno tu, co chwilę ktoś
komuś w drogę wchodzi i przeszkadza. Myszy, rzeczywiście, potrzebne
jak dziura w moście. Kocica je zeżarła, jasne, inaczej być nie może. .Żal
mi nauczycielki. Nasłucha się teraz do końca świata.
— Bo cała ta Agnieszka powinna kota pilnować! Kiedy ciotka jej
utrzymanie daje i dach nad głową, to niech się poczuwa, nie?
Pan Czernik uważnie spojrzał na siostrzeńca. Chciał coś powiedzieć,
szukał odpowiedniego słowa, nie spuszczając wzroku z chłopca, ale ten,
taki pewny siebie przed chwilą, nagle obrócił się, podszedł do szafki i
zaczął z niej coś wyjmować.
— A może to nie kocica? — zaczął po chwili smarując kromkę chleba i
nie podnosząc oczu na wujka. — Może Pimpuś? Przecież każdy jamnik
jest wróg na myszy.
— Nie przyszło mi do głowy — odpowiedział z namysłem pan Czernik
— ale... rzeczywiście, możliwe... rzeczywiście... wtedy posądzenie na
panią Tołłoczko — niesprawiedliwe.
— Możliwe, że myszy schowały się w jakąś dziurę. Jak im się jeść
zechce, wrócą. Toby dopiero było fajnie! — Michał błysnął zębami w
uśmiechu.
54
— Malec by się ucieszył — przytaknął mechanik.
— I nauczycielka wyczytałaby Piotrowskiej cztery prawdy? Byłaby
znowu heca!
— Oj, Michał, głupi ty jesteś, głupi! — pan Czer-nik aż głową kręcił. —
Draka, heca to dla ciebie wszystko. A ludzkie nerwy, a spokój w domu
niewarte nic?...
Nie doczekawszy się odpowiedzi, usiadł przy stole i rozłożył przed sobą
„Express Wieczorny".
Witek od dawna już siedział w kuchni. Pod pierwszym lepszym
pretekstem wymknął się spod zasięgu oczu matki, bo pani Piotrowska nie
żałowała gorzkich wyrzutów za przyniesioną dwójkę. Całe szczęście, że
ojca nie było. Do niedzieli w instytucji, gdzie pracował, trwała jakaś
„kursokonferencja". Ojciec nawet na obiad nie wpadał. Wracał późnym
wieczorem tak zmęczony, że zasypiał nad kolacją, a rano nie można go
było dobudzić.
— Serca nie masz! Ani odrobiny serca! — rozpaczała mama. — Dobijasz
ojca tymi dwójami. Nad jego grobem dopiero zrozumiesz!
Witek nie mógł już tego słuchać. Mama zawsze musi w takich wypadkach
przesadzać. Co ma serce do matematyki? Czy mama nie mówiła niedawno
do ojca, że widocznie Witek głowy do rachunków nie ma? Więc skąd
znów serce? A o dobijaniu też... Witek woli nie myśleć, kto kogo będzie
dobijać. Mało to razy brał lanie od ojca? Teraz jest już za duży. Ojciec
sam przecież rozumie, że szósta klasa... Żeby nie myszy, to może dałoby
się co zrobić, ale jak na złość... I kto im klatkę otworzył? Henio zawsze
pilnował, on sam sprawdzał, ilekroć wychodził. Kisunia, co prawda,
spodek z garnuszka umiała zsunąć, kiedy się chciała do śmietanki dobrać.
Ale haczyk podnieść?...
Witek idzie do łazienki i nagle słyszy szloch zza
56
nie domkniętych drzwi pokoiku pani Anieli. Czyżby Henio tu przyszedł?
Nie... to Agnieszka.
— ...Pani jest dobra... pani jest mądra... Niech pani poradzi, co
mam zrobić. Ja czuję... cioci jtrudno przyzwyczaić się do mnie. Ciocia jest
dla mnie bardzo dobra, ale ja wiem, że tu przeszkadzam... Może jest jakaś
szkoła z internatem?... Może ja bym u kogoś w kuchni zamieszkała?
Pomagałabym w domu... Ja dużo umiem...
— Moje dziecko! Co też wygadujesz? No, wypij jeszcze trochę
wody! Co do cioci... może i prawda, że przyzwyczajona przebywać u
siebie sama ze swoimi książkami. Ale przecież tak chętnie cię
przyjęła!... Pamiętam dobrze, jak biegła na pocztę, żeby do ciebie
telefonować. Głowę straciła, tak się bała o ciebie. Pamiętam...
— Bo... bo, proszę pani, mnie tam było tak źle! Tak źle, że...
— U obcych byłaś?
— Nie, u rodziny tatusia. Ale... ale... co tam! — decyduje się Agnieszka
— powiem pani.
— A! moja droga, możesz mi śmiało... każdą tajemnicę! — zapewniała
pani Aniela, bijąc się w piersi. — U mnie tu: studnia, grób i święta ziemia!
— Mój tatuś... mój tatuś... — Agnieszce widać bardzo trudno zdobyć się
na ciąg dalszy. Wreszcie wyrzuca jednym tchem — był aresztowany...
— Ach! — przestraszyła się pani Aniela, a i podsłuchujący Witek
zdrętwiał z wrażenia.
— Na budowie wykryto nadużycie... Tatuś był kierownikiem... tak się
przejął... wtedy miał pierwszy zawał. Naturalnie, śledztwo
wykazało, że był niewinny... O, bo mój tatuś!... Nigdy! Czy pani mi
wierzy?...
— Wierzę ci, dziecko drogie, wierzę.
— A tam, gdzie po śmierci tatusia zamieszkałam,
57
chociaż to rodzina... nie było dnia, żeby mi czegoś przykrego nie
powiedzieli. A kiedy raz zginęło stryjence parę złotych... Ja wtedy...
gdyby mnie ciocia nie zabrała...
Ktoś idzie od Szafrańców. Witek jednym skokiem jest w kuchni.
To Michał. Jego książki i zeszyty od dawna tu na niego czekają.
— A co? Tej mądrali jeszcze nie ma?
— Nie, ale co ty tak na nią? — Witka serce pełne jest współczucia. —
Słodkiego życia ona tu nie ma.
— Będzie miała jeszcze kwaśniejsze, jeżeli nie przestanie się mądrzyć —
mówi z bezwzględnością Michał. — Przekona się, kto tu ważniejszy.
Gadałby dalej, ale do kuchni wchodzi pani Szafrań-cowa. Od czasu kiedy
Michał tak niegrzecznie zachował się wobec niej — po prostu go nie
widzi. I teraz zwraca się, jakby go nie było.
— Witku, mój kochany, czy te myszy nie siedzą gdzie u was pod
tapczanem albo pod szafą?
— Nie, proszę pani, na pewno nie. Odsuwaliśmy wszystko od ścian.
Heniuś w każdą szparę zaglądał.
— Ja chyba oka nie zmrużę!... Strasznie się myszy brzydzę. Może kot
jeszcze ich nie zjadł?
— Coś białego mignęło mi w przedpokoju — wtrąca z premedytacją
Michał — ale nie jestem pewien...
Pani Leontyna nie słucha do końca i nie spojrzawszy nawet w jego stronę,
wychodzi.
— Widziałeś coś białego? W którym miejscu? — dopytywał Witek.
— Ucho od śledzia widziałem! Rozumiesz? A niech się boi całą noc. Za
tamte awantury.
— Ale ty jesteś zawzięty, Michał.
— Wcale nie jestem zawzięty, tylko swego nie daruję. Wujek obiecał mi
półbuty kupić. Te moje kamasze
58
ciężkie jak pioruny. No, i przepił wtedy wszystko. Nie pamiętasz? A przez
kogo? Przez Szafrańcową. Niech się teraz naje strachu, rachunek będzie
wyrównany. Spra-. wiedliwość musi być, nie?
Weszła Agnieszka i zabrała się do lekcji. Zaraz za nią wpadł Henio.
— A ty po co? — ofuknął go brat. — Tu nie dla ciebie miejsce.
-— Ja tylko do łazienki. I po drodze, Witek, muszę ci powiedzieć, mama
bardzo zła. Na ciebie i na mnie. Na mnie o te myszy. Bo pan Szafraniec
chodzi z latarką wszędzie i zagląda, czy ich nie ma. A pani Szafrańcową
na noc chce nogi do miednicy wstawić. I potrzebne jej cztery miednice.
— Zwariowałeś? Jedna nie wystarczy?
— Wcale nie zwariowałem. Przecież łóżko ma cztery nogi, nie? Każda
noga będzie w jednej miednicy z wodą. I mysz wtedy do pani
Szafrańcowej nie przyjdzie, boby się utopiła. No?
Chłopcy przedrzeźniali paplaninę Henia. Agnieszka próbowała się
uśmiechać, wypadło to żałośnie. Michał przyjrzał się i zauważył czerwone
powieki.
— A co, beczałaś? — zapytał nie bez satysfakcji.
— Katar mam — tłumaczyła wycierając nos.
— Uhm! Katar! — powtórzył z wyraźną drwiną Michał i
otwierając wypisy, nagle aż podskoczył na krześle.
— Kto to?... — chciał dodać „zrobił", ale gniew złapał go za gardło.
Poczerwieniał, mało mu krew z twarzy nie trysnęła. Wściekły podsunął
Agnieszce kartkę i tylko stuknął w nią wskazującym palcem.
— Chyba ty — odpowiedziała wolno Agnieszka. Witek przechylił się
przez stół, aby zobaczyć kartkę, i przyłączył się.
— Ty! I utrafiony!
59
— Kto to zrobił? — wrzasnął Michał. — Twoja sprawka?
— Nie. Ja tak nie potrafię — zaprzeczyła spokojnie Agnieszka. — To
karykatura. Podobieństwo rzeczywiście uchwycone.
— Jakie tam podobieństwo! — Michał zrozumiał, że niepotrzebnie dał się
ponieść gwałtownym uczuciom. — Może to wcale nie ja?
— Ty, ty — zapewniał Witek. — O, spodnie takie szerokie jak twoje. I
marynarka wywatowana, przecież teraz już nikt takich nie nosi.
— Nie nosi? — zapytał zjadliwie Michał. — A ty co? Takiś modny?
Ubranie ciocia z Ameryki ci przysyła?
— Nie wygłupiaj się — zaczął Witek zły, ale znowu przerwał mu Henio,
zaglądając do kuchni.
— I... Witek, mama mówiła o twojej dwói. Że w niedzielę tatuś będzie
miał czas, żeby się zdenerwować. I tak się zdenerwuje, że dopiero
zobaczysz...
Witek wyskoczył zza stołu, a Henio uciekł.
— Każdy nosi, co ma — ciągnął swoje Michał. — To ubranie mama mi
kupiła już używane. Dawno je mam, bo go nie lubię i kładłem tylko w
święto. Ale do Warszawy w starym nijako było. No więc? Co to kogo
obchodzi?
— Nie przesadzaj — uspokajała go Agnieszka. — Nikogo to na
pewno tak bardzo nie obchodzi. Po prostu ktoś sobie zażartował.
— Aha, może uważasz, że ja śmiesznie wyglądam?
— No, może nie śmiesznie, a... zabawnie. Ale mnie się zdaje, że
w twoim wieku to nie są ważne sprawy.
— W moim wieku? To znaczy, że niby co? — nastawał zaczepnie.
— Michał, przestań już. Mam jeszcze sporo lekcji do
60
odrobienia. Dzień był taki... nieprzyjemny. Pozwól mi zebrać myśli do
roboty. Ja muszę się dobrze uczyć.
— A to się fatyguj! Na pewno nie wiesz nawet, jak smakuje dwója,
kujonie?
— Wiem. Dostawałam dwóje i ja — odpowiedziała poważnie Agnieszka.
— Owszem, wiem, jak smakują. Ale to było dawno. Już z tego
wyrosłam...
Michał schował rysunek. Byle jak odrabiał lekcje. Rosła w nim znowu
złość do Agnieszki. Cokolwiek powiedziała, dawała do zrozumienia, że
jest starsza, mądrzejsza. A więc on jest w jej oczach młodszy, głupszy?...
O tę jedną klasę taki gwałt!
„Poczekaj — myśli Michał rzucając od czasu do czasu szybkie spojrzenie
na sąsiadkę — jeszcze zobaczysz! Jeszcze się przekonasz! Jeszcze
przestaniesz zadzierać nosa!..."
Witek ani słowem się nie odzywa. Na prośbę Agnieszki? Nie tylko.
Dowiedział się dziś czegoś bardzo ważnego o jej życiu. Rozumie jej
sytuację i współczuje. Wzdycha; każdego coś gniecie, każdy ma swoje
zmartwienie. Znowu wzdycha.
— A ta dwójka z matmy? — pyta nagle Agnieszka. Bez Michała, który
nie wiadomo kiedy wyniósł się
z kuchni, Witkowi łatwiej szczerze rozmawiać z Agnieszką.
— Tak. Nie mogę dać rady. Chyba Michał ma rację — przyznaje
zgnębiony — jestem tępy.
— Co teraz przerabiacie?
— Procenty — odpowiada z nie ukrywanym obrzydzeniem.
— Procenty? Mnie też w zeszłym roku było z nimi strasznie trudno.
Miałam zgryz, że ojej!
— No i co? — pyta z zainteresowaniem Witek.
61
— Odwalałam jak i ty. Przed lekcjami albo podczas pauzy...
Witek cały w słuch się zamienił.
— ...aż mi się znudziło. Wpadłam raz, drugi. I potem kiedy... —
Agnieszka nagle urwała przestraszona.
— I co... co potem?! — nie rozumiał Witek.
— Nic, nic... — szybko zagaduje Agnieszka. — Po prostu zacisnęłam
zęby i powiedziałam sobie: muszę. Kolega mi pomógł. Fajny chłopak.
Tylko mi jego jednego z tamtej szkoły żal.
— Chłopak? Nie koleżanka?
— Lepszy był niż trzy koleżanki. Potrafił wytłumaczyć. I teraz z matmą
nie mam kłopotów. A Romek, ten kolega, zdolny był! Szykował się nawet
do olimpiady matematycznej.
— Czy to prawda, że chłopcy są zdolniejsi do matmy? — pyta
Witek.
— Podobno — odpowiada niezbyt pewnie Agnieszka. — Pokaż to
zadanie.
Nie mówiła: zrób tak, a teraz tak. Zadawała tylko pytania. Na jedne Witek
odpowiadał od razu. Na inne — dopiero po wykonaniu jakiegoś działania.
— Wcale nie jesteś tępy — orzekła w końcu. — Zrobiłeś sam trzy
zadania. W pół godziny — dodała spojrzawszy na zegarek. — To
niedługo.
— Sam? — w głosie Witka było sporo wyraźnego powątpiewania.
— Przecież ja nawet ołówkiem nie ruszyłam, trochę cię tylko
naprowadzałam, nie?
— No, tak... naprowadzałaś, prawda... Ale gdyby...
— Szkoda czasu, bierz się do czegoś innego — przerwała mu szybko. —
I odrabianie lekcji zaczynaj od matmy. Wtedy umysł lepiej pracuje.
— Agnieszka, słuchaj... — Witkowi słowa z trudno-
62
ścią przechodziły przez gardło. — Gdyby Michał przyszedł... nie mów...
— Zgłupiałeś? O czym ja mam mówić albo nie mówić? — obruszyła się
dziewczyna. — Cicho bądź! Patrz, przez ciebie krzywą linię zrobiłam!
Michał do tej pory nie zwracał większej uwagi na swój wygląd. To tylko
dziewczynki zajmowały się modą, mówiąc bez przerwy o sukienkach,
bluzeczkach i paltach. Sam od ubrania wymagał niewiele: powinno być
wygodne, zimą — ciepłe, latem — lekkie, nie tamujące ruchów. Nigdy nie
przyszło mu do głowy, że może wyglądać dziwnie, gorzej — zabawnie!
Gdyby włożył cylinder, kożuch do góry włosem lub damską suknię, jak to
robili w karnawale „przebierance" — zgoda — budziłby śmiech. Ale w
zwyczajnym ubraniu?...
Wracając z kuchni zatrzymał się w przedpokoju. Stało tam od dawnych,
dobrych dla Szafrańców czasów, duże, wysokie tremo.
Wiele razy Michał przechodząc koło tego lustra rzucał okiem, aby
zobaczyć swoje zęby w sztucznym uśmiechu. Nic więcej. Teraz przystanął
przed poplamioną i zakurzoną taflą, aby w słabym świetle górnej żarówki
przyjrzeć się krytycznie własnej postaci.
Zobaczył mocnego, szerokiego w barach chłopca, którego wywatowane
ramiona podkreślały jeszcze rozpiętość męskiej piersi. No to co? Spodnie
były szerokie, owszem. Co w tym śmiesznego?
Ale raz złośliwie zwrócona uwaga zburzyła jego spokój.
W szkole do dużej przerwy prawie nie słyszał, co się
63
działo na lekcjach. Opracowywał plan, który w jak najkrótszym czasie
doprowadzi do „zmiany skóry". Przede wszystkim wujka trzeba usposobić
przychylnie.
Po pierwsze, przeprosi panią Szafrańcową. Do tej pory Michał kilkakrotne
nagabywanie chrzestnego zbywał krótkim: nie! Teraz — przeprosi,
owszem.
Po drugie, wujek zawsze z przyjemnością słyszy o Mi-chałowych
sukcesach w nauce. Tu — pomoże Witek. Potem powinno już pójść jak po
maśle. .
Przy końcu lekcji Michał całkowicie odzyskał dobry humor. Przez głowę
przebiegała co chwila myśl: „Uda się! Musi się udać!"
Z Szafrańcową uwinął się łatwo. Akurat w kuchni, kiedy poszedł odgrzać
zupę, spotkał panią Leontynę samą. Widząc, że staruszka zmierza do
drzwi, zaczął od razu:
— Proszę pani! Chwileczkę... Ja chcę panią za... tamto przeprosić.
Zachowałem się, faktycznie, jak żłób. Już nigdy nic na ten brudny stół nie
powiem. Nawet. żeby pani na niego patelnię jajecznicy wywaliła, nie
pisnę ani słowa. Jak bozie-kozie! — buchnął się w pierś.
Pani Szafrańcową patrzyła na Michała okrągłymi oczami, w których
widoczny był niepokój, a nawet lekki przestrach.
— Jak to?... więc? — zaczęła, ale Michał nie miał wiele czasu.
Postawioną na gazie grochówkę trzeba było starannie mieszać, bo lubi
się przypalić.
— ...Więc żeby pani wiedziała, że panią przeprosiłem, i kropka. O, już
pani czajnik kipi. Zestawić?
Pani Leontyna wzięła czajnik i tylko głową kręciła w obie strony, jakby
zaraz miała powiedzieć: „Nie, nie, mnie się to nie podoba". Ale Michał w
błogim poczuciu, że spełnił niełatwe zadanie, nawet tego nie zauważył.
Po południu, kiedy mechanik wracając z pracy wszedł do pokoju, usłyszał
jak gdyby dalszy ciąg rozmowy:
64
— ...i wiesz, Michał, nie tylko ja zazdroszczę ci tych piątek — mówił
Witek wpatrzony w kolegę.
— Eee... tam... — wielka rzecz piątki — oganiał się niedbałym ruchem
Michał.
— Tak... Dla ciebie to mucha, a ilu w naszej klasie takich jak ty?
— A co tam? — pytał pan Czernik, ściągając przez głowę sweter. — O
czym tak gadacie?
— A, bo proszę pana, Michał...
— Nie mów, nie mów! — protestował słabo Michał.
— Aha! Nie mów. Michał jest taki zdolny! Piątka za piątką leci galopem.
—. No, jakbym się nie przykładał...
— To się rozumie, pewnie, że i przykładasz się... — zapewnił Witek
szybko, jakby wydawał lekcję.
Nagle poderwał się.
— Ale ja już pójdę, przypomniałem sobie, że mam do sklepu lecieć.
— No widzisz — mówił zadowolony mechanik skręcając papierosa —
no, widzisz, Michał, będą z ciebie ludzie!
— Co ja mam widzieć? — Michał stanął w pełnym świetle okna. — To
wujek niech mi się dobrze przyjrzy.
— A co? Co chcesz, żebym zobaczył?
— Stracha na wróble! — wybuchnął Michał. — O tych piątkach Witek
trąbi, ale o tym, że cała szkoła się ze mnie naśmiewa, nie powiedział ani
słowa!
— Naśmiewa? Dlaczego? — pan Czernik nieprzyjemnie zdziwiony
podszedł do siostrzeńca i powtórzył:
— Dlaczego?
— A dlatego, że wyglądam, jakbym się z choinki urwał! O, jakie to
spodnie, jak dziewczyńska spódnica, tak się fajtają. Marynarka watą
wypchana, jak na garbatego!
-— Hmm!... Ubranie całe, porządne, a że niemodne?...
' — Ucho od ślcil/ia
65
— Ja też na modę nie patrzę, ale te warszawiaki takie chichy-śmichy ze
mnie robią, że mam tego dość. Najlepiej pojadę do domu. Albo mi mama
ubranie do szkoły kupi, albo pójdę gdzie do roboty, i już. W robocie
chyba tak nie patrzą na człowieka, co?
— Ano, chyba nie patrzą — zamyślił się pan Czer-nik. — Młodzi lubią
się pochwalić, że coś modnego mają. A starsi?... Prawda, teraz kto sobie
nowe ubranie kupuje, to spodnie węższe i ramiona inne... Ale po co masz
do matki jechać? Przecież to męskie sprawy. Usiądź no, zastanowimy się,
co trzeba kupić i gdzie po co iść!
Plan strategiczny Michała okazał się zwycięski. Już następnego dnia szedł
do szkoły trochę skrępowany nowym ubraniem. Zręczna granatowa
wiatrówka włożona na popielaty sweter dobrze kontrastowała z
kołnierzem barwnej kraciastej koszuli. Spodnie były z czarnego „teksasu",
długie i na tyle wąskie, ża nasuwały myśl o trudnościach przy ich
wciąganiu. Nowe, czarne półbuty uzupełniały całość.
Oczywiście, odmianę zauważono natychmiast. Chłopcy powściągliwie
wyrażali aprobatę, za to koleżanki, zorganizowane chyba przez Dankę i
Grażynę, otoczyły Michała zaraz na pierwszej pauzie i wrzasnęły chórem:
— Cud-miód-ryba-kit!
Michał — jakkolwiek zaskoczony i trochę jeszcze speszony — nie czuł
się dotknięty. Nawet chyba rad był owacji.
Witek również pochwalał wygląd przyjaciela.
— Fajnie wszystko pasuje — oceniał z niekłamanym uznaniem. — Ale
się wujek wykosztował! Nie żałował ci.
— Co miał żałować?... — Michał ruszył ramionami. — Napiszę do
mamy, forsę zwróci. Lepiej, że wujek wydał na ubranie niż na wódkę,
nie? A tamto
66
stare będę miał do roboty w domu. Powiem ci: mnie ono nie
przeszkadzało, ale żeby dziewczyny sobie ze mnie pośmiewisko robiły!
Ucho od śledzia!
— Skąd wiesz, że dziewczyny? — dziwił się Witek.
— Chłopaków moda nie obchodzi.
— No, Przeździecki i Zbyszek Wichan też trzymają fason. Przyjrzyj im
się.
— Już się im przyjrzałem — głos Michała pełen był pogardy. —
Zgniłki! Jedną ręką obydwu położę!
A jednak, kiedy po lekcjach podeszli do niego w hallu Jędrek i Zbyszek —
aby się lepiej przyjrzeć wspaniałym spodniom — z zadowoleniem udzielił
obszernej informacji co do ceny i miejsca zakupu.
Witek zjeżdżał właśnie po poręczy z pierwszego piętra. Już był prawie na
dole, nagle na samym finiszu rozłożył się jak długi i do tego z trzaskiem,
spowodowanym klapnięciem teczki z książkami.
To jakiś mikrus wypadł z bocznego korytarza i niechcący podciął Witkowi
nogi. Leżeli teraz obydwaj' chwytając się nawzajem za ramiona, nogi,
usiłując wstać i przewracając się znowu i znowu. Nie wiadomo skąd
wybiegł następny malec, a sądząc, że starszy kolega znęca się nad jego
przyjacielem — rzucił się na ratunek okładając pięściami rzekomego
napastnika.
— Nalejcie mu! A dobrze! — podjudzał uradowany Zbyszek. Michał
stał obok i dusił się ze śmiechu. Śmiał się jeszcze wtedy, gdy
Witek odchodził, nie oglądając się na nic i nikogo, pełen żalu do kolegi.
Obiad Michałowi nie smakował, chociaż jeszcze przed godziną ślinka mu
napływała do ust na myśl o kapuśniaku na wieprzowych żeberkach.
To przez Witka, przez tego głupiego Witka, który — widać było wyraźnie
— ma o coś do niego żal. O co? Śmiać się nie wolno?
67
A jednak niesmak, niezadowolenie z siebie czy nie wiadomo z czego, nic
opuszcza Michała. Przypomina imienie zęba: niby nic strasznego, a ciągle
się o tym myśli...
Wreszcie znajduje wyjście: zafunduje Witkowi kino! Piękny film dają w
„Zdrowiu". To będzie najlepszy plaster...
Stuka do Piotrowskich. Henio jest sam, układa pracowicie wysokie
piramidy z klocków.
— Witka nie ma. Taty nie ma. Mamy nie ma — oświadcza za jednym
zamachem, nie przerywając swojej zabawy.
— Witek wyszedł z rodzicami? — pyta niemile zdziwiony Michał.
— Nie. Witek jest z Agnieszką.
— Z Agnieszką? U nauczycielki? — w głosie Michała jest tyle
zaskoczenia, że Henio z przyjemnością decyduje się na obszerniejsze
wyjaśnienie.
— W kuchni, bo Agnieszka będzie Witka uczyć. Ona potrafi lepiej niż ty.
Nasz tatuś nie może się tak denerwować. Mama też. To jest bardzo
niezdrowo. A Witek musi zdać do siódmej, bo... bo nasza mama nie jest
taka bogata, jak twoja.
— Kto to tak prześlicznie wszystko wymyślił? Pewno
Agnieszka? — pytał Michał z ironią, której Henio nie rozumiał.
— Wcale nie Agnieszka, tylko wszyscy. No, mówię ci, że wszyscy.
— I o tym, że moja mama taka bogata?
— Nie pamiętam, ale chyba wszyscy.
— Ale że Agnieszka mądrzejsza, to już na pewno ona sama mówiła?
— Powiedziała, że będzie nauczycielką. I że umie wytłumaczyć. Nasza
pani też nam tłumaczy.
Michał trochę mocniej, niż trzeba, zamknął za sobą
68
drzwi. W przedpokoju zawahał się, przystanął na chwilę, ale jednak
skręcił do kuchni.
Dzień był już o tej porze roku dużo dłuższy. Przyzwyczajonemu do
odrabiania lekcji przy lampie zaskakujący się wydał widok Witka i
Agnieszki pod oknem w blasku zachodzącego słońca. Na parapecie
siedziała Kisunia.
Michał postanowił nie dziwić się niczemu.
— Cześć pracusiom! — powiedział z humorem. — Witek, zbieraj się.
Mam bilety na „Karmazynowego pirata".
Witkowi zabłysły oczy, ale zaraz opanował się.
— Nie mogę iść: matma.
— Gwizdnij na całą matmę, dam ci odpisać, wszystko będzie w
porządku.
— Michał — wtrąciła Agnieszka. — Nie przeszkadzaj! Po co Witka od
lekcji odciągasz? Idź sam do kina, kiedy możesz sobie na to pozwolić.
— Mogę, bo mam bogatą mamę, tak? Kto ci to powiedział? Żebyś się
musiała naharować przy tym bogactwie jak moja mama, toby ci w pięty
poszło, no! — wybuchnął, aż się do niego oboje odwrócili.
— Nikt nic o twojej mamie nie mówił — odparła spokojnie Agnieszka,
gładząc Kisunię, która, przestraszona hałasem, zeskoczyła z parapetu na
stół, a ze stołu na jej kolana.
— Już ja wiem, kto co mówił — ciągnął Michał. — Dlaczego
powiedziałaś, że „mogę sobie pozwolić"?
— Po prostu myślałam, że już odrobiłeś lekcje, a Witek jeszcze
nie, więc nie ma na to czasu.
— Aleś sobie niańkę znalazł! — szydził Michał. — No, nie pójdziesz ze
mną?
Witek, nie patrząc w oczy Michałowi, powiedział:
— Nie.
Film był wspaniały! Ach, głupi, głupi Witek, że wybrał matmę zamiast
„Karmazynowego pirata"...
69
Przy kolacji Michał nie mógł się powstrzymać, aby nie opowiedzieć
nadzwyczajnych, dosłownie karkołomnych przygód „Pirata".
Gestykulował przy tym zawzięcie, aż strącił ze stołu koszyk z chlebem.
— A dlaczego Witek z tobą nie poszedł? — pytał pan Czernik. — Albo i
ta Agnieszka?
— Z dziewczyną będę chodzić? — oświadczył z największym
oburzeniem Michał. — A Witek jest kujon, niech garbacieje nad nauką!
— Słyszałem, tłumaczyła mu coś. Dobra musi być dziewczynina. I taka
grzeczna — zawsze się jakoś ładnie odezwie. Pani Aniela też ją bardzo
chwali!...
'"„Oho! Już i wujka zbakierowała — myśli Michał, pochłaniając jedną
pajdę chleba za drugą. — Ziółko! Miałem nosa, kiedy przed nią
przestrzegałem Witka".
Dziwnie się jakoś cała sytuacja odkręciła. Przecież na popzątku, kiedy
Michał przyjechał do Warszawy, przyjęto go życzliwie. I z Witoldem się
zaprzyjaźnili. Przyjemnie było pogadać albo na miasto razem lecieć... A
teraz —jakby kto zauroczył — powiedziałaby mama. Szafrańce na
niego źli. Pielęgniarka — też.
0 nauczycielce nawet szkoda wspominać. I Piotrowscy niechętym okiem
patrzą, kiedy woła Witka. A wszystko — od czasu przybycia tej zgagi,
Agnieszki. Nawet Witek jakby się od niego odsuwa...
Michał do tej pory nie miał nigdy prawdziwego przyjaciela. Tak się jakoś
układało. W Łodzi po szkole nie było czasu aż do wieczora. Odrabiał byle
jak lekcje, czasem czytał, czasem wyrwał się na miasto. Jeżeli miał
pieniądze, szedł do kina, jeżeli nie miał, lubił przed kinem chociaż postać,
posłuchać, co mówią, popatrzeć, jak się zachowują. Nieraz szedł za
ludźmi i nastawiał uszu. Kilkakrotnie go przegnano, kiedyś nawet oberwał
po karku. Za to potem w domu przed matką
1 małymi odgrywał zauważone scenki. Śmiechu było!
70
Tu — wszystko inaczej. Szkoła i szkoła aż do znudzenia. Myślał, że z
Witka będzie miał dobrego kompana, a patrzcie, moi ludzie, już go
Agnieszka bierze pod swoje skrzydła!
Ale to się jej nie uda! Największa cierpliwość ma granice. Trzeba Witka
ocucić. I jej na nosie zagrać!...
W kuchni, ku wielkiemu rozczarowaniu Michała, Agnieszka siedzi sama.
— Co, jeszcze się obkuwasz?
— Lekcji na jutro dużo i mapę musiałam rysować.
— No, i Witkowi łopatą do głowy nakłaść. Że też ci się chce!...
v
— Obyło się bez łopaty. Naprawdę: on nie jest tępy, ma tylko
zaległości, a w matmie, wiesz, przeskoczyć nie można.
— Ja wiem swoje — mówi Michał, myśląc jednocześnie: „Podbujała go.
Osioł, dał się nabrać". — Żeby nie był tępy, kapowałby od razu.
— A ty nie jesteś tępy?
— Ja? Nie słyszałaś, jak mi idzie matma?
— Matma! A inne przedmioty?
— Inne rozmaicie. Ale dwój nie zbieram, chociaż nie obkuwam. Jedno
tak, drugie siak, jakoś się kręci. A do kręcenia to, chyba sama wiesz,
trzeba mieć smy-kałkę — stuknął się w ciemię.
— Czyli że dwója z polskiego będzie dla ciebie gromem z jasnego nieba
— pokpiwała zupełnie wyraźnie Agnieszka.
— Dwója z polskiego? — Michał był zaskoczony. — Co za dwója?
Przecież ja z polskiego nie mam żadnej dwói?
— Masz, masz, tylko o niej jeszcze nie wiesz. I nie powiedziałabym ci,
gdybyś się tak swoją smykałką nie przechwalał. Piękną gałę na szynach
postawiła ci ciocia
71
za wypracowanie. Widziałam, kiedy przeglądała dziś wasze zeszyty. Jutro
zobaczysz i ty. Powiedziała, że zanadto sobie pozwalasz, i tylko się
niepotrzebnie zdenerwowała.
— Bo twoja ciocia jest głupia! Jak się będzie tak ciągle denerwować, to
wykituje raz-dwa, wiesz?
Agnieszka wstała. Jedną ręką zgarnęła książkę, drugą śpiącego na brzegu
stołu kota i opuściła kuchnię.
Długo tego wieczora Michał siedział przy lampie sam. Chociaż na stole
rozłożone były książki i zeszyty, myliłby się ten, kto by go posądził o
odrabianie lekcji.
Znowu rzeczowo rozpatrywał sytuację i szukał z niej najlepszego i, jak to
w jego naturze leżało, najszybszego wyjścia. Po pierwsze, Witka trzeba
przekonać, że nic nie zyska, owszem, straci na przyjaźni z Agnieszką,
która jako dziewczyna nie dorasta po prostu do różnych męskich spraw.
Po drugie, wszyscy mieszkańcy tego domu muszą zrozumieć, że
Agnieszka wcale nie jest taka miła i dobra, jak wygląda, a tylko podszywa
się — tak, właśnie podszywa, i już.
Michał zdaje sobie sprawę: nie pójdzie mu łatwo, ale działać trzeba jak
najprędzej.
I przechodząc za firanką Szafrańców mówi niby do siebie, szeptem, ale
dosyć wyraźnie, aby go świetne uszy pani Leontyny słyszały:
— Kisuniu, czego tu się kręcisz? Czy ty czasem nie masz apetytu na
kanarka?...
8
Witek w pośpiechu parzjł sobie usta gorącą kawą, przysłuchując się
wynurzeniom pani Szafrańcowej, zdziwiony, że o tak wczesnej godzinie
widzi ją w kuchni.
72
Szafrańcowie rano nie spieszyli się nigdzie i śniadanie zwykle
gotowali na ostatku.
— Ja już sama nie wiem, co robić... Oka dziś nie zmrużyłam... Może mi
pani coś poradzi — żaliła się Szafrańcowa matce Witka.
— Na sen to najlepiej panią Anielę zapytać.
— Kiedy nie o sen mi chodzi, tylko o Maciusia. Co się zdrzemnęłam, to
mnie tak jakby ktoś ręką trącał. Ciągle nasłuchiwałam, czy się kocica do
niego nie dobiera.
— Co też pani do głowy przychodzi? Przecież Maciuś w klatce! —
dziwiła się Piotrowska.
— Myszki też były w klatce, no i co? To samo będzie i z naszym
Maciusiem, ja pani mówię. Kocica tak się rozpanoszyła, że coś
okropnego. Chyba pójdę do pani Tołłoczko i powiem...
— Wie pani... — zawahała się chwilę Piotrowska — może to nie kot...
Muszę prawdę powiedzieć, że niepotrzebnie się wtedy uniosłam. Pani
Tołłoczko tak się zdenerwowała, a może to wcale nie kot?...
— Nie kot? A co, jak nie kot?
— Może Pimpuś...
— Pimpuś? Co pani mówi? Pimpuś!...
— Czy to o moim Pimpusiu mowa? — zapytała wesoło pielęgniarka,
stając na progu kuchni, już ubrana do wyjścia.
— A bo właśnie pani Piotrowska mówi, że myszki to na pewno Pimpuś
zjadł — wyjaśniła z satysfakcją Szafrańcowa.
— Pimpuś? Mój Pimpuś!!! — pani Aniela z trudnością wyrzuciła z siebie
słowa pełne oburzenia. — O! Nigdy się czegoś podobnego po pani Irenie
nie spodziewałam!...
— Nie powiedziałam, że Pimpuś na pewno zjadł, tylko że może zjadł, a
to wielka różnica — tłumaczyła
73
Piotrowska zaczerwieniona z przykrości. — I pan Czernik mówił,
że jamniki rzucają się na myszy.
— Ludzie! Ludzie! — wołała dotknięta do żywego pani Aniela. —
Nigdy, nigdy bym się tego po pani Pio-trowskiej nie spodziewała! Ani po
pani! Ani po Czerniku też! Ale wiadomo: na biedną wdowę to jak na
pochyłe drzewo...
Witek chciał zaraz wszystko opowiedzieć Michałowi, ale ten wyszedł już
widocznie do szkoły, nie oglądając się na kolegę. W Witku odżył teraz na
nowo stłumiony przez noc żal. Czy na Michała można liczyć? Czy można
przewidzieć, jaka mucha wpadnie mu do nosa? Powinien przecież
rozumieć, że wolałby z nim iść do kina. I to na taki film. A co do
Agnieszki — to jest dziewczyna w dechę... Wytłumaczyć umie jeszcze
lepiej niż pan Grzybowski. I nosa nie zadziera. Dobrze się stało, że mama
ujęła się za nauczycielką, to znaczy za Kisunią... bo rzeczywiście: widział
kto?... Mama jest sprawiedliwa, fakt...
W tej chwili spostrzega idącą przed nim dosyć daleko Agnieszkę.
— Agnieeeeeszka! — woła ile sił w płucach. Nieliczni przechodnie
obracają się w jego stronę. Ogląda się i Agnieszka, przystaje.
— Czego się wydzierasz, wariacie! — niby się gniewa, ale oczy ma
uśmiechnięte. — Ludzie patrzą. Stało się co?
— Niee... taak... — plącze się Witek i nagle przypomina mu się: —
Wiesz, Szafrańćowa tak się dziś użalała do mojej mamy!...
— Że co?
— Że... no... że się tak o swego Maciusia boją, bo niby już nic nie mają,
tylko tego Maciusia, więc... żeby mu się nic nie stało.
— Zachorował?
74
— Nie... tylko tak... że się o niego boi.
— Może mu trzeba coś innego dawać do jedzenia? Tam u nas w
Rzeszowie też był kanarek. Jak tylko mu coś dolegało, zaraz piórka
stroszył. Taki osowiały siedział, smutny, aż żal było patrzeć...
Rozumiem panią Leontynę... — Agnieszka zamyśla się i twarz jej robi się
poważna. Tamten kanarek to była jedyna życzliwa istota, zawsze się
cieszył, jak podchodziła do klatki. Kiedy zdechł, płakała. No, tam często
miała okazję do płaczu, chociaż nikt tego nie widział. Płakała w nocy... E,
co tam wspominać takie bolące sprawy. U cioci jest inaczej. Agnieszka
otrząsa się i oświadcza z ożywieniem:
— Już wiem, co zrobię! Przyniosę mu zielonej sałaty! Ale wolę Kisunię.
Bo Kisunia jest taka miła, ciepła. Można ją wziąć na ręce i głaskać.
Strasznie ją polubiłam.
Witek słucha i prawie dokładnie wyczuwa, co przemilczała. No, i jak jej
teraz powiedzieć?
Pani Tołłoczko oddaje i omawia wypracowania na temat: „Z wizytą u
kolegi". Zeszyt Michała jest ostatni.
— Umyślnie na sam koniec zostawiłam pracę Michała Kowalskiego —
mówi — gdyż jest to praca wyjątkowa. Uczę już tyle lat, tyle różnych
wypracowań przeszło przez moje ręce. Takiego jeszcze nie
widziałam. Posłuchajcie.
Klasa z zainteresowaniem patrzyła na nauczycielkę. Co nadzwyczajnego
ten Kowalski wymyślił?
— Z wizytą u kolegi — zaczęła nauczycielka od tytułu i odczekawszy
kropkę, kontynuowała: —Kolegi nie było w domu!
Kropka tym razem była dłuższa, ciągnęła się i ciągnęła ku zdziwieniu
klasy. Pani Tołłoczko słysząc wyczekującą ciszę, oznajmiła:
75
— Nie rozumiecie? Kolegi nie było w domu. To wszystko!
Dopiero teraz w kilku miejscach wybuchnął śmiech, ale skończył się
szybko. Nauczycielka była naprawdę rozgniewana. Michał wysłuchał
wielu ostrych słów.
Chłopcy i dziewczęta patrzyli na niego z nie mniejszym zaciekawieniem
niż poprzednio na polonistkę. Co powie, jak się będzie tłumaczyć?
Michał nie tłumaczył się i nie okazywał żadnych w tym kierunku chęci.
Stał milczący, z oczami utkwionymi w pulpit.
Witek myślał, że Michał był zawstydzony, ale spojrzawszy na jego twarz
zmienił zdanie — on chyba wcale nie słyszał tego, co mówiła polonistka.
Tak było. Michał nie słyszał, bo wcale nie słuchał. Pomyślał sobie, że
Agnieszka niechcący przysłużyła mu się, uprzedzając o dwói. A chciała
mu dokuczyć. Głupia! Niech tam sobie pani Tołłoczko krzyczy! Proszę
bardzo! Dwója! Co on? Dwói nie widział? Przestraszył się? Ucho od
śledzia, i kropka!
Dzwonek na pauzę wyprowadził nauczycielkę z klasy. Nauczycielkę, ale
nie uczniów. Spora ich część otoczyła Michała.
— Słuchaj, ty! Co to miało być?
— Po coś tak napisał?
— Czy to miało coś znaczyć?
— Pewnie tak dla hecy! — posypały się głosy i nagabywania ze
wszystkich stron. Michał podniósł głowę i powiedział powoli:
— A bo co?
W kompletnej ciszy, jaka zapanowała po tym pytaniu, dziwnie głośno
zabrzmiały słowa Zbyszka Wichana:
— Kompletny idiota. Nie widzicie?
Michał jednym ruchem ramienia rozgarnął otaczających i stanął na wprost
Zbyszka.
— Powtórz! — powiedział.
Zbyszek oczami omiótł szybko sylwetkę kolegi i odpowiedział już mniej
napastliwie:
— Czego się wściekasz? Nikt mądry tak by nie napisał.
— Aha, nikt mądry! Mądry napisałby tak jak ty? Jak to tam było? — I
Michał, niby przypominając sobie treść Zbyszkowego wypracowania,
zaczął przedrzeźniać: — „U kolegi w pokoiku leżał piernik na stoliku..."
Tak? Ech, ty ofermo kurza!... Jakbym musiał takie wypracowania czytać,
to wolałbym rycynowy olej trzy razy na dzień pić. Wiesz? A z tym
„idiotą" bądź ostrożniejszy. Nauczycielka gniewała się —jej prawo. Ale
sama powiedziała, że pierwszy raz na oczy coś takiego widziała. Pierwszy
raz! Rozumiesz? Żeby wymyślić coś pierwszy raz, to trzeba mieć głowę
jak ten... no...
— Kopernik — podpowiedział ktoś usłużnie, a Michał powtórzył —
...właśnie, Kopernik!
Witek obserwował dziewczyny. Patrzyły na Michała niby oburzone, niby
zgorszone, a jednak chyba z zachwytem... No, może nie z zachwytem, ale
z podziwem na pewno.
W szatni mimo woli podsłuchał rozmowę dwóch przyjaciółek:
— Mówię ci, Grażyna, on jest straszny! — mówiła Danka.
— Straszny? Co przez to rozumiesz?
— Jak to, nie zauważyłaś, jak chciał się rzucić na Zbyszka?
— Mężczyzna powinien być odważny. I nie można zaprzeczyć, on jest
odważny... I żeby tak w zeszycie napisać! Mamma mia! Mogłabym
tydzień siedzieć i czegoś-takiego nie wymyśliłabym.
— A więc on ci się podoba? —jasno postawiła sprawę Danka.
76
77
— Mnie?... — wrzasnęła Grażyna z oburzeniem. — Mnie on się wcale
nie podoba! Trzeba być taką idiotką jak ty, żeby tego nie zauważyć!
Witek za wieszakiem zawalonym płaszczami aż ramionami wzruszył.
Jakie te dziewczyny są: nie podoba im się? No, to czego ciągle o nim
gadają?...
U Szafrańców dawno nie było takiej radości, takiego święta. Nadeszła
paczka z Ameryki! Była to w tym roku pierwsza paczka, a że i listu od
synowej nie mieli od dawna, staruszkowie martwili się już nie na żarty.
Przy skromnej emeryturze pana Szafrańca trudno było związać koniec z
końcem.
Kiedy Agnieszka wsunęła się za kotarę proponując zieloną sałatkę dla
kanarka, pani Leontyna przyjęła ją rozpromieniona.
— Dziękuję ci, dziękuję! Jesteś naprawdę dobre dziecko, że
pomyślałaś o naszym Maciusiu. O, widzisz, jaki z sałatki zadowolony?
Cieszy się prawie tak, jak my z przesyłki. Chodź tu, do stołu, zobacz, co
nam synowa przysłała.
Wyjęte ze sporego pudełka, odwinięte z bibułek leżały paczki herbaty,
kawy, blok czekolady, nylonowe pończochy, jakieś drobiazgi...
Agnieszka przypatrywała się z zainteresowaniem ładnym, efektownym
opakowaniom, które ciągnęły oczy.
— A tu paczka tytoniu do fajki i lawendowa woda kolońska. To dla
mojego męża, zawsze tej wody po goleniu używał. Ja też lubiłam lawendę,
ale najładniejszy dla mnie zapach — fiołki. Franiu, pamiętasz francuskie
perfumy Coty'ego?
— Przyjemnie otrzymać taką paczkę — mówiła uprzejmie
Agnieszka. — Pan lubi na pewno dobrą herbatę?
— Hm... — pani Leontyna, zmieszana, spojrzała na
78
męża — lubimy oboje, owszem. Ale... nie ma co ukrywać: nie będziemy
jej pić.
— A mówiła pani, że to dla państwa?
— Dla nas. Ale my wszystko sprzedamy. Nie stać nas teraz na takie
luksusy. Nie takie czasy, żeby zagraniczną herbatę popijać. Nie...
— Nie narzekaj, Leoniu. Kiedy ty, duszko, po swojemu naparzysz
herbatę, smakuje mi lepiej niż zagraniczna — pan Szafraniec szarmancko
ucałował rękę żony. — A ja się cieszę najwięcej na zrazy z kaszą! Bo,
wiesz, Agnieszko — pan Franciszek uradowany był jak dziecko — u nas
po każdej paczce to hulaj dusza bez kontusza! I zrazy! I gulasz! A w
niedzielę obiad wystawny. Z deserem.
— Jeszcze skóra na baranie... — kiwała głową pani Leontyna. — Zanim
pani Aniela to wszystko ulokuje... A! Pani Aniela! Przecież pogniewała
się rano! Teraz przez kilka dni ani się do nas odezwie! To zmartwienie! i
co my zrobimy?...
Uśmiech, rzadki gość na twarzy pani Szafrańcowej, zniknął bez śladu.
Policzki obwisły, głowa zaczęła się trząść, lada chwila da się słyszeć:
„Nie, nie, mnie się to wcale nie podoba".
— A czy ja nie mogłabym pomóc? — zaproponowała Agnieszka, nie
bardzo wiedząc, o co chodzi i co z tym wszystkim ma wspólnego
pani Aniela.
Szafrańcowie spojrzeli na siebie.
— A nie lepiej napisać kartkę do Stefanii? — poddał myśl pan
Franciszek.
— Masz rację, Franiu. Poczekamy kilka dni. A może zatelefonować? —
dodała po zastanowieniu.
Agnieszka nie wiedziała, jak się wycofać. Skorzystała z okazji.
— To może ja zatelefonuję? Bo idę wieczorem do koleżanki, tam jest
telefon.
79
— Dobre dziecko jesteś — powtórzyła pani Szafrań-cowa. —Tak rzadko
dziś... —nie dokończyła schyliwszy się nad jakąś szufladką. — O, mam tu
numer telefonu, zapiszę ci. Powiedz tak: „Pani Szafrańcowa prosi, żeby
pani Trzeciakowska przyszła, bo jest paczka". Zapamiętasz?
W kuchni siedzieli już obaj chłopcy. Michał też zaczął przychodzić
wcześniej, postanowiwszy przeciwdziałać zgubnym, jego zdaniem,
wpływom Agnieszki.
Witek dopytywał niecierpliwie:
— No co? Widziałaś? Co było w tej paczce?
A widząc zdziwione spojrzenie Agnieszki dorzucił:
— Wiem, mama mówiła. Szafrańcowa przyszła do nas pożyczyć, bo jej
zabrakło na cło! Rano tak z mamą postąpiła, że ojej... ale jak potrzeba
forsy, to zawsze do mamy przyjdzie. No, mów, co tam było, słyszałem
przecież, rozmawiałaś...
Agnieszka zdała relację i zapytała z kolei:
— Ale co było z panią Anielą? Mam do jakiejś Stefanii telefonować, bo
podobno pani Aniela się pogniewała.
Mowa była o wilku, a już Pimpuś skowyczał radośnie: jego pani otwierała
zatrzask.
Witek, aby zagadać pytanie Agnieszki, oznajmił:
— Proszę pani! Do Szafrańców paczka przyszła! Fajna paczka!
Duża!
— A co? Pan Franciszek kujawiaka śpiewa? — zapytała pielęgniarka, bo
pan Franciszek przy dobrym humorze zawsze to robił. — Dzięki Bogu!
Kuso już tam było... — dodała z życzliwością. Nagle pisk Pimpu-sia
widocznie przypomniał ranne, bolesne dla jej serca zajście, bo nastroszyła
się cała. — Ale ja się tą paczką zajmować nie będę! Mnie to nic a nic nie
obchodzi! Nie będę, i już!
80
— Agnieszka ma zatelefonować do Stefanii. Szafrańcowa kazała —
informował bezinteresownie Witek.
— Do tej handlary? — oburzyła się pani Aniela, ale już w korytarzu
powtórzyła: — Nic mnie to nie obchodzi! Nic a nic!
— Po coś powtarzał? — strofowała Agnieszka. — Może pani Leontyna
nie życzy sobie...
— Stefania to kto? — przerwał jej Michał.
— Dawna służąca Szafrańców — wyjaśnił Witek. — Bogaczka, handluje
na ciuchach. Da im pół ceny albo jeszcze mniej.
— Jak to? Więc ona po prostu Szafrańców oszuka, żeby na tym więcej
zarobić? — oburzyła się Agnieszka.
— A tyś myślała, że im dołoży ze swojego? — drwił Michał. —
Pielęgniarka też na piękne oczy nie załatwia. Ucho od śledzia!
— Nie, Michał, nie — ujął się Witek — na panią Anielę nic nie mów.
Ona jest rzetelna.
— Ucho od śledzia! — powtórzył Michał.
— Nie wierzysz, żeby ktoś pomógł drugiemu z życzliwości? — zapytała
Agnieszka, uważnie przyglądając się Michałowi.
— Nie wierzę — odpowiedział twardo. — Każdy musi mieć jakiś interes.
— Eee... ile razy pani Aniela twego wujka ratowała! I krople, i
zastrzyki... no i co z tego ma? — pytał Witek.
Michał wzruszył ramionami.
— Coś musi mieć. Może się chce za wujka wydać? Skojarzenie grubej
pani Anieli z wysokim, chudym
mechanikiem wywołało salwę śmiechu, do której przyłączył się i Michał.
— A sam nigdy nic nie robisz bezinteresownie? To znaczy, nie
myśląc o korzyści? — dopytywała Agnieszka.
81
— Nigdy. Zawsze się coś po coś robi. Każdy ma jakiś interes.
Agnieszka przyglądała się podejrzliwie.
— Ty chyba tylko udajesz?
— A po co miałbym udawać? Do kuchni zajrzała pani Aniela.
— Agnisiu, kiedy masz iść do telefonu?
— Wieczorem.
— Nie chodź, moje dziecko, nie trzeba. Już ja to załatwię. Przecież dla
nich każda złotówka droga.
— Powiedzieć pani Leontynie? — poderwała się Agnieszka.
— Sama jej zaraz powiem.
— A widzisz, a widzisz! — cieszyła się Agnieszka. — Pani Aniela
naprawdę jest życzliwa ludziom. Ja już dawno to zauważyłam.
— A ja wcale!
— Bo ty...
— Tylko się nie zaczynaj wymądrzać!'— nastroszył się Michał. — I dość
gadania, bo przez ciebie tych zasmarkanych ćwiczeń nie napiszę i
twoja ciotka znowu wlepi mi gałę...
Agnieszka, głęboko dotknięta, spuściła oczy na książkę i w milczeniu
gryzła koniec ołówka.
Witka aż skręcało z jakiegoś nieprzyjemnego uczucia, a jednocześnie nie
mógł się obronić przed podziwem. Jaki ten Michał jest!... W garści, w
postawie, w bezczelności do starszych, do każdego. Witek nie chciałby go
naśladować, nie, ale rozumie dobrze: gdyby nawet chciał — nie umiałby.
Nie umiałby, i już. No, na przykład dzisiaj w szkole...
I przypominając sobie rozmowę dziewcząt, Witek wzdycha.
— Czy nie rozumiesz czegoś? — troszczy się Agnieszka.
82
— Nie, nie, wszystko o'key. — odpowiada szybko. Nie może przecież
powiedzieć, że nie rozumie, dlaczego dziewczyny tak się interesują
Michałem. Czy nie mogłyby zwrócić uwagi na innego chłopca w klasie?...
Witkowi na przykład wcale na tym nie zależy, absolutnie, ale...
To już było następnego dnia. W przerwie, bo ustalono wspólnie, że w
czasie odrabiania lekcji będzie przerwą na wyprostowanie kości i
przegryzienie czegoś, co szczególnie było potrzebne Michałowi,
Agnieszka zaproponowała:
— Chcecie? Zabawimy się w psychozabawę?
— A co to jest? — zapytał Witek.
— Taka jakby gra.
— Dobra, tylko skoczę po kawałek chleba — zgodził się Michał.
— Ale się pośpiesz!
— Dobrze, wezmę nie smarowany.
— No, więc tak: daję wam tu kartki — tłumaczyła Agnieszka w chwilę
później — teraz uwaga: powiem jakiś wyraz, wy napiszecie ten wyraz, a
pod nim zdanie, pierwsze lepsze zdanie, jakie wam na myśl przyjdzie.
Rozumiecie?
— Zrobimy tak trzy razy. A potem obejrzymy wynik.
— Czy to nie kawał? — Michał patrzył nieufnie.
— Nie. Zresztą za chwilę zobaczycie sami. No, zaczynamy. „Oko"...
Już? Drugi wyraz: „Deska"... I ostatni: „Mucha". Skończyliście?
No, dajcie mi kartki. Uwaga! Czytam kartkę Witka:
W Tatrach leży Morskie Oko. — Z czerwonych sosen będą białe deski. —
Szyba brzęczała jak mucha w pajęczynie.
83
— Ładnie — odezwała się stojąca już od dłuższego czasu przy kuchence
pani Aniela.
— A teraz, Michał, twoja-kartka.
Tłuste oka pływają po rosole. — Kotlet był twardy jak deska... — Mucha
w kaszy niepotrzebna.
Agnieszka z trudem hamowała teraz wesołość, narastającą w trakcie
czytania kartki. Michał zapytał ze złością:
— No, co tu jest do śmiechu?
Ale śmiech ogarnął już Witka i pielęgniarkę, nie mówiąc o Agnieszce.
Śmiali się, patrzyli na Michała, a widząc jego groźną minę wybuchali
śmiechem od nowa.
— Nic, nic! — mówiła pielęgniarka krztusząc się — tylko akurat cały się
pokazałeś. Wypisz — wymaluj... rosół, kotlet i kasza!... Jeszcze tylko
deseru brak... O mój ty świecie! Dawno się tak serdecznie nie uśmiałam!
Michał zwrócił się do Agnieszki z pretensją:
— Głupi kawał! Trzeba było powiedzieć, że to ma być coś takiego —
zamachał ręką nad głową. — A ty: pierwsze lepsze zdanie. No, to
napisałem.
— Nie gniewaj się, Michał. To taka zgaduj-zgadula, której wynik
potwierdził, że masz skromną wyobraźnię. A że taki jadłospis wypadł,
wi^c śmieliśmy się...
— Pewnie, że tylko dlatego — potwierdziła pani Aniela i zatroszczyła
się nagle:
— A czy ty jadłeś dziś obiad?
Ale Michał, naładowany złością, odburknął ostro:
— Niech pani lepiej swojego Pimpusia pilnuje. Taki spasiony, że... czas
go już na smalec przetopić.
Witek i Agnieszka ścierpli i z niepokojem obrócili się ku pielęgniarce. No!
Teraz się zacznie!
Pani Aniela była spokojna. Trzymała Pimpusia na rękach. Głaskała i
mówiła z namysłem:
84
— Ja tam wielkich nauk nie mam, ale co Agnisia o tobie powiedziała, to
prawda. Tej wyobraźni za wiele nie masz. Żebyś ją miał, powiedziałbyś co
innego. Rozumiem, chciałeś mi dokuczyć, ale dlaczego furt dokoła
Wojciechu łeb w spiżarce trzymasz? Mógłbyś w radio w tym: „Co
gotować —jak gotować" pomagać.
Tak... Wyobraźni wielkiej nie masz, aleja ci powiem, co ty masz! —
dodała, już wychodząc. — Ty masz na pewno s o 1 i t e r a!
Ostatnie słowa zrobiły na Michale wrażenie. Soliter! Coś obrzydliwego!
Siedzi w człowieku nienasycony. Trzeba jeść za niego i siebie. Br!!!
Pierwsza odezwała się Agnieszka:
— Nie, mnie się zdaje, że to nie tak... Kto ma solitera, jest zwykle
chudy, mizerny, a ty przecież wyglądasz zdrowo i nawet na więcej lat, niż
masz.
— Właśnie — Michał aż pierś wypiął z dumy — i dlatego kicham na
wszystkie wyobraźnie, wiesz? Do czego mi one potrzebne? No, powiedz,
kiedyś taka mądra, do czego?! Ale nie żadne takie zawracanie Wisły
parasolem, tylko kawę na ławę, no?
— Mnie się zdaje... — ciągnie powoli Agnieszka, widać szuka najlepszej
odpowiedzi — że wyobraźnia jest potrzebna w każdej pracy, wszędzie
pomaga...
— Ale w czym? W czym? — woła Michał. — Daj mi przykład.
Przekonaj mnie, mądralo!
— ...Pomaga wymyślić coś nowego, ulepszyć, ulżyć. Pomaga chyba
rozumieć drugiego człowieka — mówi z namysłem jak poprzednio. —
Możesz sobie na przykład wyobrazić, co on czuje.
— A co mnie to obchodzi? Niech sobie czuje, co chce. Do kitu takie
tłumaczenie! I co ty sobie w ogóle myślisz? Wszystkie rozumy
zjadłaś? A co ty jesteś? Za służącą u ciotki!...
Agnieszka żachnęła się, aż zachwiała stołem.
86
— Nie skacz. Wszyscy to widzą. Przecież inaczej ciotka nie
trzymałaby cię u siebie!
— Michał — wtrącił się Witek. — Nie pleć! Agnieszka jest u ciotki, tak
jak ty u swego wujka.
— O nie! Duża różnica: za mnie mama pieniądze przysyła!
— To ja już pójdę... bo skończyłam — podniosła się Agnieszka z jakimś
spłoszonym wyrazem twarzy, aż to zastanowiło i Michała.
— Co ona? Beczeć poszła? — zwrócił się do Witka.
— Wstydziłbyś się! — Witek był poruszony do żywego. — Co za diabeł
w tobie siedzi? Każdemu dopieczesz! Postąpiłeś jak... jak świnia!
— A co ja zrobiłem? — Michał był szczerze zaskoczony. — Co ja
powiedziałem? Prawdę! Tylko prawdę! Może nie? Przecież nauczycielka
ją za darmo trzyma.
— Co cię to obchodzi!
— A co ją moja wyobraźnia obchodzi? Każdy się mną zajmuje, tylko
mnie jednemu nigdy nic nie wolno? Ucho od śledzia! I to sobie
zapamiętaj: zawsze będę mówić prawdę! Nikt mi tego nie zabroni! Wiesz?
Prawda to dla mnie wszystko.
— Wiem. I tylko się dziwię, że dziś w szkole o tej miłości do prawdy
zapomniałeś.
__ ??
— Kiedy ci pan Grzybowski dziękował, że ja już lepiej kapuję i zadania
mam zawsze odrobione.
— Iii... Co mu miałem mówić? Czas tracić? Nic by nikomu z tego nie
przyszło.
— No i wyszedłeś na dobrego kolegę.
— A co! Nie jestem?
— Ty chyba jesteś sobek — teraz Witek mówił z namysłem. — Ty
wszystko oglądasz, czy ci pasuje, czy ci się przyda...
— Każdy mądry tak robi i tobie to radzę. Zresztą,
87
co mi tu jakąś mowę do ludu zakładasz? Gadaj przez lufcik. Tamta
skończyła, to ten się uwziął. Cóżeś się taki wyszczekany zrobił?
— Od ciebie się uczę.
— No, widzisz: sztama ze mną przydaje się — udobruchał się Michał. —
Jeszcze cię tylko trochę pogimna-stykuję, żebyś ciała nabrał, chudzino. A
może to ty masz solitera?... O raju! Jak mi się jeść chce — przypomniał
sobie i pognał do swego pokoju.
Po kolacji, szykując teczkę do szkoły, Michał zauważył zeszyt do
wypracowań. Skrzywił się, jakby cytrynę ugryzł. Nauczycielka poleciła,
żeby wujek dwóję podpisał. Ceregiele! Przez ścianę mieszka, a
podpisywać każe.
— Niech wujek podpisze — podsunął zeszyt. — Pani Tołłoczko kazała.
— Po co? Pod jednym dachem...
— No właśnie — chciał zagadać Michał, ale pan Czernik spostrzegł już
nieszczęsną dwójkę opatrzoną energicznie dwoma minusami.
— Oj! Dwója?
— Dwója.
— Nie podoba mi się. A ty tak lekko mówisz.
— Mnie się też nie podoba, ale jak pani Tołłoczko uwzięła się, to żebym
nawet ze skóry wyłaził...
— Za cóż miałaby się uwziąć?
— A bo ja wiem? Może przez tę kocicę? Wlazłem kiedyś na nią po
ciemku, jak bozie-kozie, niechcący! Kocica wrzasnęła, a nauczycielka
wyleciała do przedpokoju, i na mnie!
— A tyś odszczeknął, jakbym przy tym był.
— Ani-ani! Czy ja głupi jestem?! Nie wiem, co to z nauczycielką
zadrzeć? No i widzi wujek: zemściła się.
— E tam, zaraz zemściła. Pokaż no zeszyt. Co tu tak krótko?
88
— Nie moja wina. Żeby ten kolega był w domu, to napisałbym długo.
Dzwoniłem do drzwi z pięć razy i na próżno.
— A nie mogłeś o innych kolegach? O Witku? Albo coś z głowy?
— Inni za daleko mieszkają. Witek się nie liczy, bo za blisko, a z głowy
— nie potrafię. To trzeba by tę... wyobraźnię mieć. Nie mam. Nawet
Agnieszka powiedziała, że nie mam.
— Oj, Michał, Michał, nie zadzieraj z ludźmi. Widzisz sam: Agnieszka
tu nikomu wody nie zamąci... Nikt o niej złego słowa...
W niedzielę bywało rozmaicie. Mogło być spokojnie, bo nikt nie spieszył
na godzinę, nie stukał we drzwi zajętej łazienki, nie denerwował się, że
dla jego imbryka brak miejsca na gazie. Ale mogło również dojść do
krótkiego spięcia, bo w niedzielę wszyscy mieli więcej czasu, żeby
gruntowniej sprzątnąć, przeprać, popraso-wać, no i obiad wymagał
większego przygotowania: świąteczny i jedyny w tygodniu obiad, który
zjadano bez pośpiechu i wspólnie.
Różne bywały niedziele. Ta była fatalna.
— Sześć było! Sześć! — wołała Szafrańcowa. — Sama je robiłam.
Zawsze z ćwierci sześć robię, bo i jajko, i cebula, i bułka. Naturalnie
to już nie to, co przed wojną, kiedy się robiło zrazy tylko z polędwicy. A
dzisiaj, zmiłuj się, Panie Boże! Siekanina — pół na pół z żyłami! I to
nam kocisko zeżarło. No, niech pani patrzy — pokazywała garnek
pielęgniarce — czy ja ślepa jestem? Cztery kotlety tylko, a było sześć!
— Widzę, że cztery, ale niechże pani tak nie krzyczy...
89
— Będę krzyczeć! Będę, bo już i sam anioł archanioł straciłby
cierpliwość...
— Serca szkoda, pani Leontyno. Zdrowia szkoda! — tłumaczyła
pielęgniarka i nagle dodała cierpko: — Przynajmniej teraz nikt na
mojego Pimpusia nie powie.
— A czy ja co mówię? Niech mnie ręka boska broni! Pimpuś na balkon
nie przeskoczyłby! Za ciężki! A kocicę kiedyś widziałam i przegoniłam.
— Tylko dlaczego,.wszystki#go nie zeżarła? — zastanawiała się pani
Aniela.
— Co pani mówi! To jeszcze nie dosyć, że porwała dwa największe?
Miała nas zupełnie bez obiadu zostawić? Żeby mój mąż nawet w niedzielę
odrobiny lepszej strawy nie miał? — Pani Leontyna była o krok od
wybuchnięcia łzami, już się chwytała za serce.
— Nie to, nie to! — pielęgniarka zamachała rękami. — Źle mnie pani
zrozumiała. Dziwię się, że zostawiła, bo jak się dobrała...
— Może ją co spłoszyło, a może miała dosyć? Przecież widzi pani,
kotlety jak pięść. Ale tego już nie daruję! Zaraz idziemy oboje z
Franiem do nauczycielki i tak jej powiemy, tak jej wygarniemy, że...
Na próżno pani Aniela chciała Szafrańcową powstrzymać. Wyraziła nawet
w tym celu przypuszczenie, że to może nie Kisunia, a obce koty, które w
nocy wydzierały się na różne tony. Dolała tylko oliwy do ognia.
— Gdyby kocicy nie było, obce koty nie złaziłyby się tutaj z całego
Powiśla. I spać przez to nie można, i zeżrą, co im się tylko pod zęby
nawinie. O nie! To mi się nie podoba, i już!...
Michał, gdyby nie obawa przed wujkiem, otwarcie
^zacierałby ręce z radości. Ma, mądrala, co jej się należy.
Już nie będzie się obnosić ze swoją Kisunią. Może
w ogóle przestanie do kuchni przychodzić? Tak byłoby
najlepiej.
90
Wyjmując ze spiżarki pod oknem duży garnek bigosu, zobaczył
wepchnięty w kąt mały, niebieski rondelek Szafrańców. Już wyciągnął po
niego rękę. Przełoży bigos i odgrzeje tyle, co na obiad: będzie prędzej.
Pani Leontyna, co prawda, nie lubi, żeby jej garnki ruszać, ale u
Szafrańców już po obiedzie. Drzemią teraz, do kuchni nie przyjdą.
Wyciąga rondelek, zdejmuje pokrywkę i nagle, jakby tam diabła zobaczył,
szybko wpycha go znowu w głąb spiżarki.
— A to ci heca! To heca! — powtarza sam do siebie, mieszając powoli
ustawiony na gazie gar bigosu.
Pani Tołłoczko nie odpoczywa dziś po obiedzie. Z wielkiej szafy, w której
wszystko poukładane jest równiutko, jakby pod centymetr, wydobywa
spory koszyk z pokrywką.
— Jak myślisz, Agnisiu, z tego nam Kisunia nie ucieknie? — A
widząc przestrach w oczach dziewczynki dodaje: — Nie bój się. Nie mam
zamiaru jej w tym koszyku więzić. To byłoby przecież nieludzkie.
Po prostu chcę ją odwieźć do Konstancina, do pani Kobie-rzyckiej. Ona
bardzo lubi koty.
— Odda ciocia Kisunię?
— Tak.
— Na zawsze?
— Naturalnie, że na zawsze — nauczycielka nie słyszy w głosie
Agnieszki przejmującej nuty żalu. — Sama przecież widzisz, że dłużej
tego znosić niepodobna. Co tylko się stanie, wszystkiemu biedna kotka
jest winna. Czy chcesz, żeby ją zaczęto gonić i potrącać?
— A... a cioci nie żal Kisuni? K -^
— Myślę, Agnisiu, że będzie tu nam bez niej piej: wygodniej i czyściej
— odpowiada wymijająco c.otka.
— Ciociu, ja już bym tak pilnowała!...
91
— Nie, nie. Zresztą, przyznam ci się, Kisunię przywiozłam z tego samego
Konstancina, wiesz kiedy? Kiedy u Piotrowskich kupiono białe myszki.
Panicznie się boję myszy. Ciągle mi się zdawało, że uciekną z klatki i
wejdą do mego pokoju. Teraz myszek nie ma, więc i kot niepotrzebny.
— Taka miła, taka kochana Kisunia!... — Agnieszka nie śmie
powiedzieć nic więcej, ale w oczach jej mieści się tyle prośby.
Ciotka woli tego nie widzieć.
— Zapomnisz o niej szybko. I przecież mówiłam ci: doktor powiedział,
że jeśli się będę denerwować, wpadnę w ciężką chorobę... A jak tu się nie
denerwować? Ciągle ktoś na złość robi. Uwzięto się, żeby mnie z
równowagi wyprowadzić. Nieżyczliwi są ludzie. Żeby tylko nieżyczliwi!
Na przykład ten Michał. To straszny chłopak. On chyba... te
kotlety...
— Ciociu!
— Pani Aniela to samo przypuszcza. Przecież on tylko o jedzeniu
myśli. Może to jakieś chorobliwe łakomstwo?
— Nie! On tych kotletów nie zjadł.
— Więc kto? Koty? Akurat tylko dwa! I nie zrzuciły przy tym pokrywki?
Nie! Nie! Ja mam tego dość. Ubieraj się. Pojedziemy razem. Pani
Kobierzycka ma wnuczki w twoim wieku, rozerwiesz się.
— Ciociu — poprosiła Agnieszka —ja zostanę. Mam jeszcze tyle
lekcji. I lekturę. Wczoraj jakoś zeszło, a dziś przez te
nieprzyjemności... nic nie zrobiłam.
— A widzisz! Każdemu do pracy potrzebny jest spokój. Och! Gdyby
mieć spokój! W mysiej dziurze pod schodami, ale u siebie!...
Agnieszka nie mówi prawdy. Lekcje dokończyłaby z łatwością
wieczorem. Ale nie chce jechać. Nie chce poznawać nowych ludzi. Ani
pani Kobierzyckiej, ani
żadnych dziewczynek, które dopytywałyby się na pewno, dlaczego jest u
cioci, gdzie jej mamusia, gdzie tatuś... Nie!
Nie ma Kisuni, brunatnego, ciepłego kłębuszka, który wskakiwał na
kołdrę i mościł się przy nogach lub ocierał o policzek, prosząc o
pieszczotę. Siedział na kolanach, kiedy odrabiała lekcje, patrzył uważnie
w jej oczy i przymykał swoje, jakby dając do zrozumienia, że owszem,
wie, co Agnieszka myśli, i zgadza się z nią najzupełniej.
Nie ma Kisuni. Nie ma nikogo w dużym, ciemnawym po południu pokoju
i można sobie pozwolić na... łzy.
Piotrowscy wybierali się z dziećmi na długi spacer. Witek wstąpił do
Michała, aby go namówić na wspólne wyjście.
— Z tatusiem i mamusią za rączkę... — drwił Michał. — Ucho
od śledzia! Ja idę do kina, chcesz, to i tobie zafunduję — proponował
wspaniałomyślnie.
— Nie mogę — wymawiał się wzdychając Witek — mama nie pozwoli.
Idziemy, żeby nałykać się świeżego powietrza. Pani Aniela napuściła
mamę na to świeże powietrze. Że niby Henio mało go ma i ja, i mama, bo
za dużo w domu siedzimy.
— Fajnie! Będziesz mógł pryskać ze mną, bez nia-niek! — rzucił Michał
pocieszająco za przyjacielem. — I przyjdź wieczorem. Wujek poszedł na
chrzciny do zna-jomka. Wróci pewnie nad ranem.
W pokoju Piotrowskich pani Aniela dzieliła się wnioskami w sprawie
nieszczęsnych kotletów. Witek nie słyszał wszystkiego, bo go matka
wysłała do Agnieszki z zapytaniem, czy nie poszłaby z nimi, jeżeli pani
Tołłoczko pozwoli.
92
93
Agnieszka siedziała w kącie na tapczanie, obłożona poduszkami, owinięta
pledem prawie po czubek nosa. Nauczycielki nie było.
— Co ci, zimno? — zdziwił się Witek.
— Nie... tylko... może mam katar? — odpowiedziała
zachrypniętym, nie swoim głosem.
— A ja myślałem, wiesz, że pójdziesz teraz z nami na spacer?
— Nie, nie. Dziękuję ci, Witku. Ja mam jeszcze dużo lekcji. Dlatego
nie pojechałam z ciocią do Kon-stancina!
— Mnie się zdaje, że ona będzie miała grypę. Jakaś taka czerwona! —
oświadczył Witek matce, a pani Aniela zaraz poszła zobaczyć, co jest z
Agnieszką.
„W 80 dni dookoła świata" 'zafascynowało Michała całkowicie. Trzy
godziny minęły jak chwila, nawet o jedzeniu zapomniał. Wcielał się po
kolei w różne postacie, przeżywał ich przygody i wzruszenia.
Wraca do domu i jeszcze po drodze przymierza się do różnych bohaterów.
Oto on — jako esąuire Fogg. Kroczy wyniosły, opanowany, głowę niesie
wysoko. Oczywiście — głowę w cylindrze. Jedną ręką gładzi piękne
faworyty, a w drugiej trzyma laskę. Właśnie naprzeciw idzie Agnieszka.
Im bliżej, tym widoczniej-szy jest zachwyt rozlany na jej twarzy.
Wyraźnie — największy zachwyt.
— Dzień dobry, Agnieszko. Nie poznajesz mnie? — Michał unosi
cylinder i grzecznie, ale obojętnie mija osłupiałą dziewczynę.
Albo inaczej: oto corrida, strasznie krwawa corrida! Byk rozdarł na
kawałki już trzech najlepszych tor-readorów. Nagle zjawia się jeszcze
jeden. Nieustraszony. W masce. Kilka zręcznych skoków i oto byk,
nadziany szpadą jak rożnem, pada martwy na arenie. Tłumy
94
w ekstazie! Żądają zdjęcia maski. Pragną poznać imię zwycięzcy!...
Michał zrywa maskę i grzecznie, ale zimno kłania się w stronę loży, gdzie
siedzi Agnieszka. Oczy jej robią się okrągłe ze zdziwienia i uwielbienia.
Naturalnie!...
Albo — to znaczy najlepsze: jest pięknym Hiszpanem i tańczy na stole w
oberży. Jak on tańczy!...
Publiczność ciśnie się wokoło. Z daleka zbliża się Agnieszka, która z
powodu swego małego wzrostu nie może nic zobaczyć. Wskakuje więc na
inny stół i widzi: to Michał! Ach!!
— Uważaj, jak idziesz! Cóż to za wychowanie! — krzyknęła zagniewana
starsza pani, na którą Michał nieprzytomnie wpadł. To go otrzeźwiło.
— O raju! Zamyśliłem się. A pani mnie też nie widziała?
Wyminął oburzoną kobietę, nic sobie nie robiąc z jej słów, ale dalej szedł
już uważniej.
Tak. Najbardziej podobał mu się ten Hiszpan. Ależ tańczył! Czy to
trudno? Co tam! Gdyby poćwiczyć co dzień po trochu, wprawiłby się na
pewno. Niedźwiedzia można nauczyć, cóż dopiero takiego zręcznego
chłopaka, jak on. Pokazałby wtedy dopiero tej całej Agnieszce, co on
potrafi! Dziwna dziewczyna. Siedzą przecież codziennie razem w kuchni,
mijają się w korytarzu w szkole na przerwach — a ona nigdy nic nie
powie o nim. No, choćby o zębach, przecież zęby ma naprawdę jak Burt
Lancaster. Nawet Grażyna mu to powiedziała. A ta — jakby nie widziała.
Albo o nowym ubraniu — ani słowa. Nie zauważyła? Za to o oślich
uszach — dźgnęła. O karykaturze od razu: że podobna. I o tej dwói, i że
wyobraźni nie ma, że tylko o jedzeniu myśli — wszystko, co najgorsze —
owszem.
Raz tylko, ale to na samym początku, powiedziała, że dowcipny. Później
już nigdy nic dobrego. I zawsze
95
tak jakoś złośliwie daje do zrozumienia, że on jest głupszy. A przecież
to ona jest głupsza!!!
Piotrowscy wrócili przed godziną. Witek na próżno czekał na Michała,
nasłuchiwał, czy zamek w przedpokoju nie trzaśnie. Poszedł z loteryjką do
Agnieszki. Grali, rozmawiali, słuchali radia.
Henio w pewnym momencie wsunął głowę przez drzwi, a widząc, że
nauczycielki nie ma, śmiało podszedł do brata.
— Witek, słuchaj — zaczął tajemniczo — Michałowi coś się stało.
— Wrócił już ? Nie słyszałem.
— Bo radio gra. Wrócił. Chciałem wejść, myślałem, że ty tam jesteś,
ale drzwi zamknięte od środka. A Michał stoi na stole i tak się jakoś
wzdryga i przegina...
— Skąd wiesz? — zapytali jednocześnie Witek i Agnieszka.
— Przez dziurkę od klucza — powiedział szczerze Henio.
— Stukałeś? Nie otworzył ci?
— Nie słyszał chyba, bo tam też radio gra. A kiedy zajrzałem przez
dziurkę, to już nie pukałem, bo on na stole tak brzuchem kręci. I do tego
bez butów. Chodź, sam zobaczysz!
Wylecieli zaraz do przedpokoju. Witek schylił się nad dziurką od klucza i
odskoczył, chwytając jednocześnie za czoło i sycząc z bólu. Mocno
uderzyli się głowami z Agnieszką.
— Lepiej zastukać — zawstydziła się Agnieszka.
— To on zejdzie ze stołu i nic nie zobaczycie —uprzedzał Henio.
Witek zajrzał. Rzeczywiście: Michał w skarpetkach przytupywał i
podrygiwał na stole, dziwnie kręcąc biodrami i wyrzucając przed siebie
lewą i prawą nogę
96
na przemian. Wyglądało to komicznie. Witek parsknął śmiechem.
— Co się tu dzieje? — groźnie zapytała pani Szafrań-cowa, stojąc za ich
plecami. — Co się tam wyprawia u Czernika? — Spróbowawszy klamki
zastukała pięścią w drzwi. — Cały dom się trzęsie! Święty Antoni nam ze
ściany spadł! Poczekaj, gałganie, niech tylko wujek wróci, wszystko
opowiem! Sumienia trzeba nie mieć, żeby przyzwoitym ludziom
spokój odbierać w ich własnym mieszkaniu!...
Zwabieni hałasem Piotrowscy również wyszli od siebie, na progu
przechodniego pokoju stał pan Szafra-niec, a przez drzwi od klatki
schodowej wkraczała właśnie pani Tołłoczko.
— Co? Co się stało? — pytała zaniepokojona, widząc niezwykle
zaludniony przedpokój.
— Trzęsienie ziemi ten tu odgrywa! — odpowiedziała z najwyższą
pretensją w głosie pani Szafrańcowa. — Najadł się mięsa i roznosi go.
To ma być uczeń? Tego w szkole uczą? Nie, nie! To mi się wcale nie
podoba, wcale!
— Michał, odezwij się, powiedz, co tam wyprawiasz! — prosił
przez drzwi Piotrowski.
W pokoju pana Czernika zaległa niczym nie zmącona cisza. Zebrane pod
drzwiami osoby patrzyły na siebie pełne niepokoju i wątpliwości: może
tam nikogo nie ma? Nawet Witek, gdyby nie widział skaczącego po stole
przyjaciela, pomyślałby tak samo.
Rano spotkany przypadkiem w łazience Henio zaproponował Michałowi
transakcję: powie mu wszystko za zrobienie procy.
Michał bez ogródek wyraził głęboką wątpliwość co do wartości
„wszystkiego". Henio powiedział:
— A wiesz, kto zjadł kotlety pani Szafrańcowej?
4 — Ucho od śledzia
97
Pytanie stało się nagle interesujące.
— A ty wiesz?
— Wiem.
— Kto?
— A procę zrobisz?
— Zrobię.
— No, to dobrze. Ty.
— Co ja? — nie rozumiał Michał.
— No, te kotlety. Bo masz coś tu w środku i ciągle cię tu — Henio
pokazywał brzuch — ssie. I myślisz tylko o jedzeniu! I Agnieszka płakała
przez ciebie, bo żebyś nie zjadł, kotletów, toby pani Tołłoczko nie
wywiozła Kisuni. I ten, kto tylko dla jedzenia żyje na tym świecie, to jest
bardzo zdolny. Do wszystkiego jest zdolny i trzeba się pilnować, wiesz?
Ale wczoraj, jak skakałeś na stole, to było bardzo śmieszne. Naprawdę.
Chociaż dziurka od klucza jest za mała.
— Podglądałeś? — Michał groźnie nacierał na Henia.
— I Witek też, i Agnieszka — przyznawał się Henio, cofając ku
drzwiom.
— I Agnieszka?...
— Uhm... A jak mi zrobisz procę, to najpierw...
— Najpierw to dostaniesz w kark tak, że ci kalosze spadną! — warknął
Michał błyskając groźnie ostrymi zębami.
Henio był już na progu. Uciekał korytarzem w popłochu, dziwiąc się
jednocześnie wzrniance o kaloszach: miał przecież na nogach żółte,
sznurowane buciki!...
Górne światło było zgaszone. Piotrowscy siedzieli przy zasłoniętej od
strony łóżka lampie stołowej. Byli pewni, że obaj chłopcy dawno już śpią.
Jeden i drugi — wystarczyło, żeby przyłożyli ucho do poduszki —
zapadali w zdrowy, mocny sen. Rodzice rozmawiali
98
o Michale. Piotrowska obawiała się złego wpływu na Witka.
— Nic dobrego z tego kolegowania nie będzie — mówiła półgłosem.
— Czy ty nie widzisz, jak się Witek zmienił? Nie da sobie nic
powiedzieć. Na każde słowo — cztery odpyskuje. I coraz częściej
po południu przepadają razem. Dawniej miał jakieś zbiórki w szkole, a
teraz to do kolegi na telewizor, to na miasto, a raz nawet powiedział, że do
kina! Czy nie za wiele swobody?
— A ty byś chciała, żeby ciągle tak jak Heniuś twojej spódnicy się
trzymał? Przecież to już za pięć minut mężczyzna. Tylko patrzeć, jak
się golić zacznie... Ja też w jego wieku wyrywałem z domu, jak
mogłem, chociaż telewizora żaden kolega nie miał. Co tam telewizor!
Radia w dorriu nie było! Dzięki Bogu, że z nauką chłopak się podciągnął.
Jakoś i z matematyki mu idzie.
— To Agnieszki zasługa, umie wytłumaczyć. Sam mówił, że mu się
rozjaśniło. Trzeba coś wymyślić, żeby jej wynagrodzić...
Witek, odwrócony do ściany, bał się poruszyć, ale aż go korciło, żeby
pomacać górną wargę: może już mu wąsy rosną? Mamie ciągle się zdaje,
że on jest małym dzieckiem. Czego się mama boi? Kiedy był przedtem
cichy, rzadko się na mamy uwagi odzywał, narzekała: „Co z ciebie za
milczek? Na mruka wyrośniesz?", a teraz znowu źle, że pyskaty. Mamie
trudno dogodzić. Ale co do Agnieszki — sprawiedliwa.
Michał też zauważył, że Witek w języku mocniejszy. Prawda — jego
wpływ. Ale czy to źle? Witek nieraz zazdrościł tym, co się umieją odciąć.
W gromadzie szkolnej dobrze mieć ostry język albo ciężką pięść. Michał i
odciąć się potrafi, i po karku nakłaść. Spostrzeżono te zalety od razu.
Dziewczyny wodzą za
99
nim oczami, chłopaki wolą się nie narażać. A odkąd Witek z Michałem
sztamę trzyma — i z nim się liczą. To dodaje odwagi w języku, a to
znowu pomaga zdobyć uznanie w klasie.
Tak, Witek sam dobrze widzi, że mu teraz idzie inaczej, lepiej. Dobrze
mieć takiego przyjaciela. Tylko czy między nimi jest już naprawdę
przyjaźń?... Michał jest czasami dziwny... Co on wyprawiał na tym stole?
Dlaczego się nie odezwał?
Dlaczego nawet jemu nic nie powiedział? I do łazienki nie przyszedł,
chociaż Witek parę razy na niego tam czekał. Może jutro... może jutro coś
na ten temat powie?...
Rodzice umilkli. I Witek już śpi.
Dzień był wyjątkowo piękny. Na ulicach sprzedawano osypane złotym
pyłem bazie i pierwsze wiosenne kwiaty. Wybrzeże roiło się od
spacerowiczów, łakomych świeżego podmuchu Wisły.
Michał i Witek bez czapek, w rozpiętych wiatrówkach obserwowali pracę
na budowie. Blisko, kilkadziesiąt metrów od ruin domu, przed paru
tygodniami ruszyła budowa sporego bloku. Fundamenty położono jeszcze
przed zimą. Teraz zwożono materiały, warczały samochody i koparki,
zgrzytał dźwig.
— Może tu stanie wieżowiec? — zastanawiał się Witek.
— Taki jak na Waszyngtona? Chciałbyś? Ale nigdzie na Wybrzeżu takich
wysokich domów nie ma — mówił Michał.
— Gdyby tu wybudowano drapacz, zasłoniłby i zepsuł cały widok z
brzegu i z Pragi — zgodził się Witek. — Ale wiesz, Michał, może nas tam
przeniosą? Przecież naszą ruderę rozbiorą, co?
— Mnie się pytasz? A ucho od śledzia widziałeś?
100
No, to i na ten dom nie licz. Mieszkania wywalą fajne i na pewno dla
lepszych gości niż ty i ja...
— A tatuś mówił, że kto wie. Przecież tatuś tu blisko pracuje i pani
Aniela, i nauczycielka... Ilu z naszej klasy w nowych domach mieszka!
Już zapomnieli o przeprowadzce.
— I znowu do jednego kołchozu? O raju! To już lepiej, żeby wujkowi
dali na Pradze, w tych dużych blokach.
— Po co do jednego? Przecież mieszkania będą różne i każdemu dadzą
oddzielnie. Tobie wszystko jedno, aleja przyzwyczaiłem się tu od małego.
I powietrza więcej, ładnie na Wisłę z okien popatrzeć. Naszą szkołę też
lubię. Chciałbyś znowu do innej?
— Nie. Już jak muszę chodzić, to niechby do tej. Chłopaki fajne. Nie
wszyscy, ale... Zresztą powiem ci coś: najzdrowiej nie przyzwyczajać się,
wiesz? Tak samo jak i do ludzi. Wydaje ci się, że masz kolegę, przyjaciela
— aż tu widzisz: bęc! Kropka, skończyło się!
Witek przyjrzał się uważnie Michałowi. Chciał lepiej zrozumieć, do czego
zmierza.
— Tak... przyjaciel powinien być taki...
— ...żeby na niego można było liczyć — dokończył szybko Michał.
— I żeby zawsze pomógł. Agnieszka opowiadała...
— Co ty o tej Agnieszce? Co ona może wiedzieć? Głupia dziewczyna, i
już.
— Nieprawda. Ona jest mądra. Z nią można poważnie porozmawiać. Nie
tylko o zgrywach.
— To znaczy, że ze mną tylko?...
— Nie. Ale ona nie ma lekkiego życia. Już ja wiem, jaka jest pani
Tołłoczko.
— Skarżyła się? Skarżypyta!
— Ani słowa nie mówiła. Można się chyba domyślić...
101
— To niech jedzie tam, gdzie była!
— Nie może. Ona nie ma wyjścia.
— Napłakała ci w kamizelkę. A co o mnie gadała?
— Nic. Skąd znowu o tobie. Mówiła o jednym chłopaku. To był
prawdziwy kolega.
— Jak prawdziwy, to się pewno z niej nie nabijał? — zapytał poważnie
Michał.
— Właśnie! Nie mówiąc już o tym, żeby się śmiał razem z jej wrogiem,
jak ty kiedyś śmiałeś się ze mnie razem ze Zbyszkiem — podchwycił
Witek.
— Jak ty z Agnieszką pod moimi drzwiami! — odparował natychmiast
Michał.
— O to ci chodzi? — zdziwił się szczerze Witek.
— A tobie o tamto? Osioł jesteś. Śmiesznie było, to się śmiałem. Ale
przez dziurkę od klucza nie podglądałem, wiesz?
— Też widok był nie do płaczu! — Witek na samo wspomnienie
roześmiał się i, cisnąwszy teczkę, zaczął pokazywać, jak Michał kręcił
biodrami.
— No, chciałem zobaczyć, czy potrafię na stole takie krakowiaki robić
jak jeden na filmie. Ale stół się kołysał i bez butów przytupy nie
wychodziły — tłumaczył Michał i sam się też roześmiał. — Dobra.
Jesteśmy na remis. Tylko mi o tej Agnieszce nie gadaj ani o tym chłopaku,
w którym się pewnie bujała.
— Kiedy mówi, że nie, że to kolega.
— Każda tak mówi. Już ja się na tym znam. I radzę ci: trzymaj się od
dziewczyn z daleka. Fałszywe jak nie wiem co. A jaki ja jestem —
zobaczysz.
— Michał — Witek był naprawdę uradowany z wyjaśnienia sytuacji — ty
się też przekonasz. Mówię ci. Ja dla przyjaciela tobym zrobił wszystko!
Wszystko!... Wszystko bym mu oddał! Podzieliłbym się każdą rzeczą!...
— Już ja widzę: podzieliłbyś się... grypą.
102
— Nie, naprawdę. Gdybym znalazł jakiś skarb...
— Ucho od śledzia! Skarb właśnie na ciebie czeka. Pewnie byś i w
Totolotka milion wygrał.
— Wszystko jedno, gdybym w Totolotka wygrał, sprawiedliwie bym
podzielił i połowę ci dał. Naprawdę! No, a ty?
— Ja?... Wziąłbym — odpowiedział beztrosko Michał. — Ale
chodźmy na obiad, bo już mi w brzuchu kruczy.
Obrócili się w stronę domu. Zbliżali się do bramy, kiedy dogonił ich
dźwięczny głos:
— Chłopcy!... Chłopaki!... Zaczekajcie! Przystanęli. Ulicą biegła
Agnieszka, wymachując
zdjętą wiatrówką.
Koło uszu podskakiwały jej związane wstążkami „takie te".
— Nowina! Nic nie wiecie, bo dopiero na szóstej lekcji woźny chodził z
zarządzeniem od klasy do klasy, a was już nie było — mówiła zadyszana.
— W niedzielę cała nasza szkoła będzie porządkować tu, na Wybrzeżu. I
wszyscy dorośli, kto tu mieszka, też!
— A z jakiej racji? — Michał już przyjął obronną postawę. — Mnie tam
nie będzie. I wujkowi nie dam. Jedną niedzielę ma do odpoczynku, i
kropka.
— Nie... Michał, ty zawsze musisz zgrywać — zaczęła Agnieszka, ale nie
dał jej dokończyć.
— Bez żadnej zgrywy. Niech się gimnastykują ci, co tu będą mieszkać —
pokazał na wystające nad fundamentem mury. — Mnie to nic nie
obchodzi.
— A ja... — próbowała powiedzieć Agnieszka, ale znowu jej przerwał:
— Wiem, wiem: i ty, i Witek, i ten twój kolega to zaraz, w dyrdy, do
ostatniej kropli potu!...
— Skąd wiesz o moim koledze? — Agnieszka była z&-skoczona.
103
— Opowiadałem mu — zaczął tłumaczyć się czerwony po uszy Witek.
— I kolega! I pomagał każdemu! I sam był uczeń na medal! — drwił
Michał. — A wyobraźnię miał? Na kilogramy! Co godzina — nowy
pomysł. I pościł co drugi dzień! Jak spojrzał na pełny talerz bigosu albo
flaków, to aż się trząsł z obrzydzenia. Żaden soliter przy nim by nie
wytrzymał. Skądże?
Michał z takim talentem zagrał obrzydzenie na widok pełnego talerza, że
Agnieszka, * a za nią Witek wy-buchnęli śmiechem.
— Tu cię boli! — zawołała dziewczyna. — Ale nie zgadłeś. Romek
apetyt miał prawie taki jak ty. Za to co do wyobraźni i pomysłów — tak!
To była głowa! A organizator! Jak tylko była jakaś trudna robota —
wszyscy mówili: Romek znajdzie radę!
— No, to na niedzielę zadepeszuj. Zobaczymy tego... Kościuszkę do
wynajęcia. — Michał chciał okazać największą, jaką można, pogardę i
wyższość swojej postawy życiowej. Nie wyszło.
Po południu mieli być u Marka Galicza na telewizji. Zjawili się
punktualnie, ale zaambarasowany Marek czekał na nich przed bramą.
— Telewizor wysiadł — oznajmił.
— Szkoda, miał być fajny film — Witkowi przeciągnęła się mina.
— Szkoda, nie szkoda, jak wysiadł — to kropka. Cześć! Idziemy dalej!
— Michał miał jak zwykle szybką decyzję.
Ruszyli dobrym krokiem.
Krakowskim Przedmieściem sunęła w obie strony fala wiosennie
ubranego tłumu. Przed sklepami gromadzili się kupujący. Chłopców nie
interesowały wystawowe
104
okna. Zatrzymali się na chwilę przy zagranicznych samochodach przed
hotelem „Bristol". ¦
— Chodź, chodź — poganiał Michał. — Nic mi się w tych karawanach
nie podoba! Motocykl, rower — to rozumiem. Jak zechcę mieć jeden
albo drugi, to sobie zarobię, naskładam, i już.
Witek patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem, chciał
0 coś zapytać, ale skręcili już przy Kopernika i wkrótce stanęli przed
wieżowcem. Michał pewnym krokiem wszedł do klatki schodowej.
Wiedział, gdzie jest winda, otworzył drzwi i puścił kolegę przodem.
Nacisnął guzik
1 zanim oszołomiony Witek ochłonął, byli już na czternastym piętrze.
— Do kogo my jedziemy? Kto tu mieszka? — dopytywał półgłosem,
jakby z obawą, że ktoś na schodach usłyszy.
— Tu? Mnóstwo ludzi. Moja ciocia też.
— Nigdy nie wspominałeś, że masz tu ciocię — Witek szczerze się
zdziwił. — Nie wiedziałem.
— Jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz — mówił z wyższością Michał.
— A czy twoja ciocia nie będzie się gniewać? Może jej przeszkodzimy?
— niepokoił się Witek.
— Po co jej mamy przeszkadzać? Nie bój się. Patrz! — Michał przystanął
na półpiętrze przy wielkim oknie. — Patrz!
Witek wstrzymał okrzyk zachwytu.
Z tej wysokości widać było ogromny kawał Warszawy. Wisła ciemną
pręgą płynęła, pod dwoma mostami: Sląsko-Dąbrowskim i Gdańskim,
ulice wydawały się misterne jak na wystawie w Składnicy Harcerskiej.
Sunęły po nich tramwaje i auta. Za dwupoziomowym nowym mostem,
zasłaniającym stary kolejowy, dymił w biegu pociąg.
106
— ZOO widzisz? Tam? A naszego domu nie widać. Pałac Pod Blachą
zasłania, ten koło Zamku.
— A tam dalej Katedra! — zawołał Witek, uradowany, że i on może coś
wymienić. — A przed nią Bernardyni. A tu kościół Świętego Krzyża!
— No i co jeszcze?
— Dom Związków Zawodowych koło mostu też poznaję.
— A tu blisko?
— Tu? — Witek zawahał się — to chyba Świętokrzyska.
— Tak. Ministerstwo Skarbu.
— Gdzie?
— No, te bloki kremowe. A tu .bliżej, przed Kopernikiem, Pałac
Staszica. Wieżyczka na dachu to Bristol, a tam gdzie chorągiew
— Pałac Rady Ministrów. A tu — wychylił się — widzisz? Elektrownia
dymi.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — dziwił się Witek. — W Warszawie
jesteś parę miesięcy. Chyba do tej cioci przyjeżdżałeś?
— Taka ona moja ciocia, jak i twoja.
— Jak to?
— Żadnej cioci tu nie mam. Powiemy tak na wszelki wypadek, gdyby nas
kto zapytał.
— O raju! Michał! Spływajmy stąd!
— Już cię strach obleciał. A co to kogo obchodzi? Popatrzeć nie
można? Kto ma forsę, jedzie wyżej w Pałacu Kultury. Tam jeszcze
lepiej widać. Byłeś?
— Nie.
— Co z ciebie za warszawiak? Jak bozie-kozie! Co ty widziałeś, jak to się
mówi, w rodzinnym mieście?
— Mało — przyznał szczerze Witek — ale chodźmy już, Michał.
— Dobra, idziemy.
107
Sprowadził windę, zjechali kilka pięter niżej, wysiedli, poprowadził
jakimś korytarzem do innej windy, znowu pojechali na czternaste piętro,
znowu patrzyli z góry na Warszawę.
Witek, egzaminowany przez Michała, powtórzył z łatwością nazwy
gmachów.
Ale teraz zwrócił uwagę i na coś innego.
— Tyle nowych domów! Tyle ludzi mieszka w tej Warszawie! A tatuś
mówił, że kiedy po wojnie tu przyszedł, to była jedna wielka ruina. Gruzy
i gruzy. Tego mieszkania u Szafrańców tak mu zazdrościli, jak nie wiem
co. Jakby to było wielkie szczęście.
— Wtedy to było szczęście. A teraz nieszczęście.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta rudera kupy się jeszcze trzyma. Gaz jest. Elektryczność
jest. Łazienka i ubikacja z przepychem...
— Z jakim znowu przepychem? — Witek podejrzliwie patrzył na
przyjaciela.
— Nie kapujesz? Z tym do przepychania — śmiał się Michał. —
Luksusowe mieszkanie, może nie?
— Ty ze wszystkiego zgrywasz, Michał. Nie rozumiesz... A moja mama
tak by chciała, żeby w tym nowym domu... Dostalibyśmy dwa pokoje. I
kuchnia byłaby tylko nasza... — Witek powtarzał na głos marzenia matki.
Zeszli schodami, przystając na każdym piętrze. Ciekawie było widzieć
zmniejszający się zasięg obserwacji i rosnące w miarę schodzenia
najbliższe domy.
— Ale fajnie wymyśliłeś! — Witek uradował się naprawdę, kiedy
wyszli na ulicę. — Jakżeś ty wpadł na taki pomysł? Powiemy
chłopakom?
— Ucho od śledzia i kropka! Zlecą się całą gromadą i gotowa awantura.
Co ty myślisz, że każdy może do mojej cioci — przymrużył łobuzersko
oko — z wi-
108
i
zytą? Tylko ja. Kogo chcę, przyprowadzę. Mój pomysł, nie?
— Dobry pomysł.
— Główka pracuje, widzisz? Chociaż Agnieszka mówi, że
wyobraźni nie mam.
— A z Agnieszką przyjdziemy tu, co?
— Zobaczy się. Tymczasem możesz jej powiedzieć, że wymyśliłem coś
takiego. No, jak by to nazwać...
— Warszawa z lotu ptaka — powiedział Witek.
— Dobra jest. Pasuje. Warszawa z lotu ptaka. Faktycznie.
— Ale ty jesteś odważny. W takim domu, gdzie nikogo nie znasz...
— Kto ci powiedział, że nie znam? Właśnie, że znam.
— Skąd? Znowu pewnie bujasz.
— Wcale nie bujam. Mogę ci powiedzieć: to było dobre parę tygodni
temu. Przyszedłem, żeby z góry popatrzeć na Warszawę wieczorem.
Pięknie wtedy wyglądały lampy i różne światła. A tu winda nie chodzi.
Jedna i druga. Awaria. Myślę sobie: mam czas, pójdę na tę czternastkę po
schodach.
Idę, a na drugim piętrze jakieś dwie starsze panie stoją z kwiatami.
Szoruję dalej, a jedna do mnie tak słodziutko:
„Kochaneczku, na które piętro idziesz?"
„Na czternaste".
„Na czternaste? Kochanku! Prosimy bardzo, wstąp po drodze na trzynaste.
Nasza siostrzenica tam mieszka. Powiedz tak: «Ciocia Mania i ciocia
Frania przyszły powinszować, ale nie mogą tak wysoko wejść i proszą,
żeby Helenka zeszła»".
„Dobra jest — mówię — powtórzę". Na dwunastym piętrze już słychać
było imieniny, aż miło. Zastukałem, otworzyli, a ja zaraz: „Ciocia Mania z
ciocią Franią na drugim piętrze spuchły i proszą, żeby Helenka
109
Sprowadził windę, zjechali kilka pięter niżej, wysiedli, poprowadził
jakimś korytarzem do innej windy, znowu pojechali na czternaste piętro,
znowu patrzyli z góry na Warszawę.
Witek, egzaminowany przez Michała, powtórzył z łatwością nazwy
gmachów.
Ale teraz zwrócił uwagę i na coś innego.
— Tyle nowych domów! Tyle ludzi mieszka w tej Warszawie! A tatuś
mówił, że kiedy po wojnie tu przyszedł, to była jedna wielka ruina. Gruzy
i gruzy. Tego mieszkania u Szafrańców tak mu zazdrościli, jak nie wiem
co. Jakby to było wielkie szczęście.
— Wtedy to było szczęście. A teraz nieszczęście.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta rudera kupy się jeszcze trzyma. Gaz jest.
Elektryczność jest. Łazienka i ubikacja z przepychem...
— Z jakim znowu przepychem? — Witek podejrzliwie patrzył na
przyjaciela.
— Nie kapujesz? Z tym do przepychania — śmiał się Michał. —
Luksusowe mieszkanie, może nie?
— Ty ze wszystkiego zgrywasz, Michał. Nie rozumiesz... A moja mama
tak by chciała, żeby w tym nowym domu... Dostalibyśmy dwa pokoje. I
kuchnia byłaby tylko nasza... — Witek powtarzał na głos marzenia matki.
Zeszli schodami, przystając na każdym piętrze. Ciekawie było widzieć
zmniejszający się zasięg obserwacji i rosnące w miarę schodzenia
najbliższe domy.
— Ale fajnie wymyśliłeś! — Witek uradował się naprawdę, kiedy
wyszli na ulicę. — Jakżeś ty wpadł na taki pomysł? Powiemy
chłopakom?
— Ucho od śledzia i kropka! Zlecą się całą gromadą i gotowa awantura.
Co ty myślisz, że każdy może do mojej cioci — przymrużył łobuzersko
oko — z wi-
108
zytą? Tylko ja. Kogo chcę, przyprowadzę. Mój pomysł, nie?
— Dobry pomysł.
— Główka pracuje, widzisz? Chociaż Agnieszka mówi, że
wyobraźni nie mam.
— A z Agnieszką przyjdziemy tu, co?
— Zobaczy się. Tymczasem możesz jej powiedzieć, że wymyśliłem coś
takiego. No, jak by to nazwać...
— Warszawa z lotu ptaka — powiedział Witek.
— Dobra jest. Pasuje. Warszawa z lotu ptaka. Faktycznie.
— Ale ty jesteś odważny. W takim domu, gdzie nikogo nie znasz...
— Kto ci powiedział, że nie znam? Właśnie, że znam.
— Skąd? Znowu pewnie bujasz.
— Wcale nie bujam. Mogę ci powiedzieć: to było dobre parę tygodni
temu. Przyszedłem, żeby z góry popatrzeć na Warszawę wieczorem.
Pięknie wtedy wyglądały lampy i różne światła. A tu winda nie chodzi.
Jedna i druga. Awaria. Myślę sobie: mam czas, pójdę na tę czternastkę po
schodach.
Idę, a na drugim piętrze jakieś dwie starsze panie stoją z kwiatami.
Szoruję dalej, a jedna do mnie tak słodziutko:
„Kochaneczku, na które piętro idziesz?"
„Na czternaste".
„Na czternaste? Kochanku! Prosimy bardzo, wstąp po drodze na trzynaste.
Nasza siostrzenica tam mieszka. Powiedz tak: «Ciocia Mania i ciocia
Frania przyszły powinszować, ale nie mogą tak wysoko wejść i proszą,
żeby Helenka zeszła»".
„Dobra jest — mówię — powtórzę". Na dwunastym piętrze już słychać
było imieniny, aż miło. Zastukałem, otworzyli, a ja zaraz: „Ciocia Mania z
ciocią Franią na drugim piętrze spuchły i proszą, żeby Helenka
109
po kosz z kwiatami zeszła". Mówię ci, śmiechu było! Wciągnęli mnie,
musiałem dwa pączki opchnąć. Jeszcze mi ta pani, ta Helenka,
dziękowała. No, to nie jestem znajomy? A do tego wiem, że w gazecie
pracuje. Nie mogę do niej z interesem przyjść?
Witek słuchał i patrzył z podziwem: jaki ten Michał!...
Michałowi podobało się to, owszem. Przyjemnie być podziwianym.
Mówił:
— Ty mnie jeszcze nie znasz... ty się jeszcze przekonasz. Po co tyle
gadać o tej tam przyjaźni? Jak co do czego przyjdzie, sam zobaczysz.
— I ty możesz na mnie liczyć — zapewnił żarliwie Witek. — I ty się
przekonasz.
— Naprawdę? — zapytał Michał, przystając i patrząc wprost w oczy
przyjaciela.
— Naprawdę — odparł mocno Witek.
Michał już usta otwierał, chcąc coś powiedzieć, ale nagle zmienił zamiar i
machnął ręką.
— To się pokaże! To się pokaże!... — powtórzył.
Z Krakowskiego zjechali ruchomymi schodami i dołem wrócili do domu.
Agnieszka kończyła odrabiać lekcje w kuchni, kiedy przyszedł Witek.
Ledwo zdążył opowiedzieć o wspaniałym pomyśle Michała, wszedł i on
sam. Wbrew codziennej gadatliwości w milczeniu rozłożył zeszyty i
zaczął przygryzać koniec ołówka, ale widać było, że nie myślał o lekcjach.
Co chwila rzucał spojrzenie to na Agnieszkę, to na Witka, jakby czegoś
wyczekując. Wreszcie powiedział:
— Kiszki marsza grają. Witek, wyciągnij mój garnek z bigosem, bliżej
tam masz. Chcecie, to was poczęstuję?
— Dziękuję — odpowiedziała grzecznie Agnieszka — będę zaraz jadła
kolację z ciocią.'
10
— I ja dziękuję. Nie lubię bigosu — oświadczył Witek wyciągając wielki
gar ze spiżarki.
— To nie będę całego odgrzewać — mówił z trochę sztuczną swobodą
Michał. — Witek, tam, zdaje się, na półce jest mały niebieski
rondelek? Sięgnij po niego. W sam raz pasuje.
— Dobra. Ale to rondelek pani Szafrańcowej. Nie boisz się? — pytał
Witek.
— Lepiej nie rusz, będą znowu nieprzyjemności — radziła życzliwie
Agnieszka.
— Dawaj, dawaj! — naglił Michał.
Witek szybko wyciągnął rondelek strącając niechcący pokrywkę i...
krzyknął, o mało nie puszczając rondelka z rąk:
— O raju! Tu są kotlety!
— Kotlety?! — powiedzieli jednocześnie Agnieszka i Michał.
Ale dalej wszystko potoczyło się inaczej, niż sobie Michał umyślił. W tej
samej bowiem chwili wpadł do kuchni Henio, wołając:
— Agnieszka! Leć do cioci, leć! Prędko! Agnieszka zerwała się, już
jej nie było. Michał,
wściekły, zwrócił się do Bogu ducha winnego Henia:
— Czego się wtrącasz do nie swoich spraw? Co cię to obchodzi?
— Ja się nie wtrącam. I nie krzycz tak. Nie jesteś moją mamą. A pani
Tołłoczko coś się stało i kazała mi lecieć po Agnieszkę.
— Trzeba pani Anieli powiedzieć — ruszył Witek stawiając rondelek na
oknie — ale skąd te kotlety?
— Kotlety — zainteresował się Henio i zajrzał do rondelka. — To pewnie
te kotlety pani Szafrańcowej. Witek, nie ruszaj ich. Mówiłem ci: tamte
Michał zjadł, a jak te zginą, to będzie na ciebie.
111
— Ja zjadłem kotlety? — Michał mówił z taką dozą zdziwienia w głosie,
jakby pierwszy raz o tym słyszał. — Jakże mogłem je zjeść, kiedy są w
rondelku?
— Może to inne? Trzeba się zapytać. Zresztą powiem mamie —
zadecydował Witek. Zastukał po drodze do pielęgniarki, ale odpowiedział
mu tylko pisk Pimpusia. Pani Aniela była już u nauczycielki.
— Może to reszta z niedzielnego obiadu? — zastanawiała się Piotrowska.
— Najlepiej się nie wtrącać. Znowu się piekła narobi. Mało go było przez
wczorajszy dzień? Nauczycielka z tego przecież chora. Nerwy tu trzeba
mieć z żelaza. To kotlety zginęły, to Michał wyprawiał bre-werie. I
Czernik po północy wrócił na gazie. Agnieszka mówiła, że już do rana
ciotka oka nie zmrużyła. Żeby jej się naprawdę co nie stało!... A o
żadnych kotletach słyszeć nie chcę. Nie wsadzajcie nosa w cudze sprawy!
Ale Henio był innego zdania, tym bardziej że zobaczywszy na własne
oczy wnętrze rondelka, już od niego nie odstąpił. Zapytał, co prawda,
Michała:
— Co teraz będzie?
— A co to mnie obchodzi? — odburknął Michał zły, że plan zaskoczenia
Agnieszki i zdementowania jej posądzeń (był przekonany, że to ona
rzuciła na niego paskudne oskarżenie) nie udał się. — Możesz sobie te
kotlety zjeść.
— To nie nasz rondelek i nie nasze kotlety — wyjaśnił rzeczowo Henio.
— To je rzuć Pimpusiowi. Na pewno się ucieszy.
— Aha! Żeby było na mnie? Najlepiej zapytam się pani Szafrańcowej.
Za chwilę do kuchni wsunęli się oboje Szafrańcowie, poprzedzeni przez
Henia. Nie musiał im nawet pokazywać rondelka. Pani Leontyna złapała
go, schyliła nad nim swoje podbródki, potem pokazała wnętrze rondelka
mężowi.
112
— Coś podobnego! Coś podobnego! — wołała co chwila zbolałym
głosem. — Teraz przypomniało mi się, że dwa z nich sama! sama!
odłożyłam do rondelka! Że niby na inny dzień będzie! Jakżeż ja mogłam o
tym zapomnieć? To przez ten list wszystko! Franiu, mówię ci, że przez ten
list. Przez to, że człowiek nie wie, co mu na głowę spadnie! Ach, nie
podoba mi się to wszystko! Wcale nie podoba!...
•— Nie denerwuj się, Leoniu — uspokajał żonę pan Szafraniec. —
Zapomniałaś, trudno, przeprosimy panią Tołłoczko. Chyba zrozumie.
Lata, duszko... lata idą, pamięć słabnie...
Pani Aniela musiała wygotować strzykawkę. Parę razy wchodziła do
kuchni. I ona już wiedziała, że kotlety się znalazły, ale nie mówiła nic.
Najpierw trzeba było pomóc chorej.
Witek, wyraźnie przygnębiony, w milczeniu odrabiał lekcje. Michał
tłumaczył sobie: „Sumienie go gryzie. Przynajmniej tyle satysfakcji! Na
pewno nie protestował, kiedy mnie oczerniano".
— No co? Oliwa sprawiedliwa? — nie wytrzymał.
— Co z tego! — odpowiedział Witek. — Gdyby wczoraj się znalazły,
może by pani Tołłoczko Kisuni nie wywiozła i Agnieszka...
— Znowu ta Agnieszka! — obruszył się Michał. — Co ona cię obchodzi?
Ma za swoje...
— Nie, Michał, nie. Śmiej się, a mnie jej naprawdę żal. Bo ty nie wiesz
— ściszył głos — wczoraj, kiedy nauczycielka wyjechała, to ona...
płakała.
— Wielkie rzeczy! Każda dziewczyna tylko płakać potrafi!
— Nie tylko — wtrąciła pani Aniela, stojąc znów przy gazie. —
Agnieszka to dzielna dziewczyna. Dzielna i dobra.
113
— Dobra jak śpi — burknął Michał.
— A ja ci coś powiem, Michał. Posłuchaj: nie każdy ma odwagę
mówić prawdę, to wiesz. I nie każdy umie w obronie prawdy
stanąć. A ona potrafi.
— Już ja widzę, jaka ona odważna! Byle co i od płakania w całym
mieszkaniu mokro.
— A właśnie, że nie. Wczoraj, owszem, i ja widziałam: płakała. Pewno
jej było kotki żal. Ale dziś, kiedy pomoc potrzebna, to jak dorosły
człowiek! Po pogotowie chciała lecieć. A przecież ciemno i pustkowie tu
koło nas...
— Proszę pani, jak trzeba, to ja... to my z Michałem... — zaczął Witek.
— Możemy — zgodził się Michał.
— Nie trzeba już. Jutro doktora wezwiemy. Dziś zastrzyki wystarczą.
Ale, Michał, jeszcze ci coś chcę powiedzieć. Widzisz, jak się zrobiło
piekło o te kotlety, to przyznaję: pomyślałam, może ty... z łakomstwa?
— Pani? Że ja?...
— Tak pomyślałam: a może?... Ale Agnieszka: „Nie i nie! To nie on!"
— Mówiła tak? Naprawdę?
— A cóż ja bym ci tu bajki opowiadała? Powtarzam, co było, i już. A za
moje posądzenie — wybacz i przepraszam. Źle pomyślałam.
Agnieszka okazała się mądrzejsza.
— A widzisz? A widzisz? — wołał, uradowany nie wiadomo czemu,
Witek.
— Co widzę? Co mam widzieć? Zamiast żeby mnie kolega bronił, czyli
przyjaciel — to Agnieszka! A tyś słowem się nie odezwał! Nic!
Nawet mi nie powiedziałeś?
— Ani chwili w to nie wierzyłem! Owszem, Henio coś mi w niedzielę na
ucho szeptał, ale nie wiesz, ile razy on wszystko pokręcił? „Michał pożarł
pani Szafrańcowej
114
kotlety!" Kupa śmiechu! — i Witek naprawdę wybuchnął śmiechem.
— Możesz się śmiać. Ale jak ja się czułem...
— Wiedziałeś, że cię posądzają? Skąd?
Michał za nic nie chciał zdradzić źródła informacji, wolał się wykręcić.
— Nie słyszałeś, jak wczoraj Szafrańcowa wołała pod moimi drzwiami:
„Mięso go roznosi", „Mięsa się nażarł i bryka"? Mięso — to niby te
kotlety, nie?
— Szkoda, że zapomniała o tym rondelku — westchnął Witek. —
Szkoda, prawda?...
Michał udał, że nie słyszy pytania.
10
Przy obiedzie ojciec siedział zamyślony, milczący, wbrew codziennemu
zwyczajowi opowiadania o tym, co się zdarzyło w biurze. Mama
nakładając na talerze spojrzała wyczekująco, raz, drugi, wreszcie nie
wytrzymała:
— Nic nie mówisz? Zmęczony jesteś?
— Nie, tylko...
— Stało się coś? Jakaś nieprzyjemność? — zaniepokoiła się, a Witek i
Henio również czekali odpowiedzi.
— Sam nie wiem, jak ci o tym powiedzieć... niepotrzebnie się
zdenerwujesz.
— A co! Nie mówiłam rano? Miałam taki niedobry sen! A ty nie
wierzyłeś!
— I miałem rację. Bo wiadomość raczej dobra: na miejscu naszej rudery
już jesienią zaczną kłaść fundamenty pod nowy dom. To co jest —
wyburzą.
— Skąd wiesz?
— Kasjer mi mówił. Jego siostra pracuje w biurze naczelnego architekta.
Wezmą się teraz ostro za całe Powiśle.
15
— A co z nami?
— Właśnie o to chodzi. Część mieszkań w tym budynku obok ma być
gotowa na jesieni. Może nas tam przeniosą...
— Może, może... — zaczęła ostro mama. — U ciebie zawsze może! A to
się trzeba dowiedzieć na pewno. Do kwaterunku trzeba iść, i to zaraz.
— Zaraz to nie, już po urzędowaniu.
— No to jutro! Nie odkładać! — gorączkowała się Piotrowska. —
Mieszkania przydzielą znowu innym, a my zostaniemy z figą. Ja z tobą
też się wybiorę, bo to trzeba domagać się, a nie cacy, cacy...
— Nie denerwuj się, Irenko. Dobrze — pójdziemy jutro oboje. I
trzeba powiedzieć Czernikowi, pani Anieli. Szkoda, że nauczycielka
chora... bo Szafrań-cowie to i tak...
— Wszystkim powiesz? Żeby kumotrów znaleźli? Żeby co lepsze
zabrali dla siebie?
— Jakich tam kumotrów? Że też ty zawsze musisz sobie wymyślić
dodatkowe zmartwienie!
— Ja? Ja wymyślam dodatkowe zmartwienie? — mama bardzo
energicznie sprzątała ze stołu. — Dobrze. Nie będę się martwić.
Zobaczymy, co z tego będzie. Jeszcze się nie przekonałeś, że tylko ten, kto
się dobrze łokciami rozpycha, dochodzi do czegoś?
— Nie tylko, Irenko. Nie tylko. Zresztą, chciałabyś, żeby o mnie tak
opowiadali jak o Raciągłowskim albo o Pakoszku?
— O tobie? — słów mamie z oburzenia zabrakło. — Wolałabym...
wolałabym...
— No widzisz! Czy ja cię nie znam? — uśmiechnął się ojciec. — Sama
nagnałabyś mnie, żeby sąsiadom powiedzieć.
— Prawdę mówiąc — mama powoli uspokajała się — Szafrańcowie
przygarnęli cię w najgorszych chwilach.
116
Czernik pomagał we wszystkim... Grudzińska życzliwa jak rzadko. Pani
Tołłoczko — tu mama westchnęła — ciężka jest, prawda, ale i jej trzeba
pomóc. Sama nigdzie nie pójdzie. Chora...
— Doktor dziś był — Witek uznał, że już można bezpiecznie wtrącić się
do rozmowy rodziców. Na pytające spojrzenie męża Piotrowska
odpowiedziała:
— Żle z nią. Musi przerwać pracę. Coś z płucami. Ja zawsze mówiłam, że
ten kaszel paskudny. A do tego, podobno, wielkie wyczerpanie — przy
ostatnim zdaniu Piotrowska ruszyła ramionami.
— Dobrze, że chociaż ta mała jest przy niej.
— Mała? Ta mała wszystko jak dorosły zrobi! Czy ja oczu nie mam? I
sprząta, i przepiera, i do sklepu po wszystko poleci. Nauczycielka teraz nic
w domu nie robi — nie rozumiem, z czego to wyczerpanie.
— A chciałabyś się z nią na robotę zamienić? — zapytał podstępnie
ojciec.
— Owszem — odpowiedziała z rozpędem mama. — Tylko żeby do
szkoły nie chodzić. Tego hałasu, tego rejwachu słuchać co dzień — to
bym nie chciała za nic na świecie. Zwariowałabym!...
Ojciec wybuchnął śmiechem, dołączył się do niego i Witek.
— Nasza pani zawsze mówi: „Krzyczcie, krzyczcie na przerwie, to na
lekcji będzie spokój!" — wtrącił się Henio.
— Słyszysz? Jeszcze im przypominają!
— Bo tak jest. Dzieci muszą się wyskakać, wyszaleć. Przecież to dzieci.
A nauczyciele muszą to wytrzymać. Nasza — odkąd ją znam — wielkiego
zdrowia nigdy nie miała. I dobrze mówisz, Irenko. Trzeba jej
będzie pomóc...
Nowina, którą przyniósł pan Piotrowski, poruszyła wszystkich, chociaż
każdego inaczej.
117
Szafrańców przygnębiła. A więc już nawet śladu, nawet tych kilku cegieł
nie zostanie ze starego własnego domu.
— Nie podoba mi się to wszystko. Nie będzie nam dobrze w nowym
mieszkaniu, nie! — biadała Szafrań-cowa.
— Co też pani mówi! — protestowała pielęgniarka. — Spokój będą
państwo mieli. Czy to nic niewarte? Ja to się tak cieszę, tak cieszę, że aż
mi słów brak. Pokoik sobie urządzę ładnie! Już teraz myślę, jak go
umebluję. Powoli ma się rozumieć! Trochę oszczędności uskładanych w
PKO trzeba będzie dać na kaucję.
— Kaucja! Słyszysz, Franiu! A skąd my na kaucję weźmiemy?
— Może pani do synowej napisze? — podsunęła pielęgniarka.
— Do synowej? — powiedziała z goryczą Szafrań-cowa. — Co my ją
obchodzimy?
— Nie trzeba tak, Leoniu, mówić — mitygował żonę Szafraniec i
wyjaśnił pani Anieli: — Synowa za mąż wychodzi. Właśnie parę dni temu
list otrzymaliśmy.
— Za mąż? A co z wnukiem?
— Wnuk do pracy do innego miasta wyjeżdża.
— Wnuk, pani mówi wnuk... — powtórzyła z westchnieniem
Szafrańcowa — ani słowa do nas się nie odezwał. Synowa pisała, że po
polsku już mu trudno i wstydzi się...
Nauczycielka dowiedziała się od Piotrowskiego o ewentualnej zmianie
mieszkania. W pierwszej chwili przyjęła to powściągliwie. Ale kiedy
przyszła pani Aniela z czerwoną, radośnie płonącą twarzą, cała rozgrzana
wizją urządzenia własnego pokoju, i ona poddała się nastrojowi.
— Chyba podczas mojej nieobecności nie będzie jeszcze żadnych
decyzji? — zaniepokoiła się. — Agniesz-
118
ka nie dałaby sobie rady. I tak sama nie wiem, jak ona tu zostanie?...
— A cóż to, nie między ludźmi zostaje? — obruszyła się pani Aniela. —
Na pustyni? A do tego takie dzielne dziecko! I rozsądne to, i dobre!
— Niech jej pani nie przechwali!
— Ciociu — mówiła zakłopotana słowami pielęgniarki dziewczyna — ja
właśnie chciałabym wszystko urządzić, kiedy cioci nie będzie.
Przyjechałaby ciocia do świeżego mieszkania, wysprzątanego...
— Agnieszko! Ty sobie nie zdajesz sprawy, ile to roboty!... Chętnie się
zresztą do niej wezmę na nowym miejscu. Tu już mi się nic nie chciało.
Jak wyprałam na święta firanki — tak nawet ich nie założyłam —
pokazała odarte okna. — Po co?
— A ja myślałam, że ciocia firanek nie ma.
— Mam. Stare, co tu wisiały, jeszcze dobre, i nowe też mam na wszelki
wypadek. Liczyłam się przecież, że tu wiekować nie będę. Na kaucję
dawniej... co miesiąc odkładałam chociaż parę złotych...
Henio wywołuje Agnisię na korytarz. Zamykając drzwi dziewczynka
słyszy jeszcze przyciszony głos ciotki:
— Teraz... sama pani rozumie... wydatki większe... Agnieszkę ściska coś
za serce, zimno, boleśnie. Nie
wie, co mówi Henio. Dopiero za drugim razem jego słowa docierają do jej
świadomości wyraźnie:
— Chłopaki mówią, żebyś przyszła do kuchni. Idzie. Opanowuje się na
tyle, że rozumie, czego od
niej chcą.
— A może ciocia nie pozwoli? — niepokoi się Witek.
— Pozwoli. Poproszę, to pozwoli. Jest u nas pani Aniela, a potem ciocia
trochę się prześpi. Przecież my tam niedługo będziemy? — mówi
Agnieszka, myśląc jednocześnie, że gdyby została teraz w domu, to na
pewno nie umiałaby powstrzymać łez.
119
Idą na Tamkę. To pomysł Michała. Uważa, że Agnieszce coś się należy za
obronę jego honoru. A jednocześnie okazja: niech zobaczy, że on głowę
ma nie od parady. Witek tyle lat w Warszawie mieszka, i co? A on tylko
parę miesięcy, i proszę! Idą razem, ale każde z nich myśli o czym innym.
— Coś mi się zdaje, że z mojej nowej wiatrówki będą nici — wzdycha
Witek. — Mama teraz każdy grosz będzie ściskała na meble... Musimy
dostać dwa pokoje — dodaje z dumą. — Na cztery osoby tak się należy.
— Ciekawe, czy mama zaczeka na mój przyjazd z dużym praniem? Ja
mamie zawsze wodę noszę i mydliny wylewam, bo u nas pompa na
podwórzu — mówi Michał. — Jeżeli mama nie zaczeka, to będę taki
zły — jak nie wiem co!
— Coś ty, pranie na koniec Wielkiego Tygodnia? Załóż się, że
przyjedziesz już po wszystkim — śmieje się Witek.
— No właśnie! I mama tak się zdźwiga? Dla mnie to mucha...
— A ja to chciałabym coś takiego robić, żeby zarabiać — myśli na głos
Agnieszka — żebym chociaż trochę mogła cioci dopomóc.
— Ty? — dziwi się Michał. — Ty jeszcze jesteś za mała. Kto ci da jaką
robotę? Ja to co innego. Mocny jestem. Jakbym tylko chciał... I mam
pomyślunek: Nie mógłbym na przykład brać po złotówce za pokazywanie
Warszawy z czternastego piętra?
Agnieszka przystaje.
— Ja nie mam złotówki. Nie idę.
— Ja też — dołącza się Witek. Michał się obraża.
— Jak bozie-kozie! Czyście z rakiety międzyplanetarnej wyskoczyli? Czy
ja od was czego chcę? Powiedzia-
łem dla przykładu. A was tak, po koleżeńsku, z przyjaźni...
— A wiesz, co to jest przyjaźń? — pyta machinalnie Agnieszka, ot, żeby
zagadać, żeby zapomnieć o brzęczących przez cały czas w głowie
ostatnich słowach cioci.
— Nie! Skąd taki kapuściany głąb jak ja mógłby się rozumieć na
przyjaźni — odparł z drwiną w głosie Michał. — Na takich delikatnych
uczuciach tylko ty możesz się rozumieć. Nikt więcej.
— Przepraszam, Michał, ja tylko tak, żeby coś powiedzieć — wycofała
się Agnieszka.
— Ja też tylko tak...
Do samego drapacza na Tamce nie odezwali się ani słowem.
Michał pewnym krokiem podszedł do wejścia, prowadzącego na klatkę
schodową, i nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Spojrzał jeszcze raz i
machnął ręką nadrabiając miną.
— Nie rozumiem, co się stało. Dlaczego tu zamknięte? Chodźmy do
drugiej klatki.
Niestety, i tamte drzwi były zamknięte.
— Chyba założyli automat — tłumaczyła Agnieszka. — O, widzicie te
nazwiska i dzwonki? Do kogo się idzie — odpowiedni dzwonek się
naciska. U góry słyszą i mechanicznie otwierają drzwi na dole.
— Ale po co to zrobili?
— Tak jest w wielu nowoczesnych domach. Bezpieczniej. Na klatkę nie
wejdzie nikt nieproszony. Widocznie amatorów jeżdżenia windą było
sporo. Twój pomysł nie był zbyt oryginalny.
— Wymyśl coś lepszego! — warknął wściekły Michał, zawracając w
stronę domu.
Byli już przy placu Zamkowym, kiedy Witek zauważył, że Agnieszka
jakaś zgaszona. Zapytał: .
120
121
— A ty się nie cieszysz, że dostaniecie nowe mieszkanie? Twoja ciocia
bardzo tego pragnie.
— Cieszę się. I chciałabym, jak tylko można najlepiej, pomóc cioci.
— Ale ciaśniej wam będzie niż tu — oświadczył Michał. — Takich
dużych pokojów teraz nie budują.
— Dla cioci starczy, ja pójdę do internatu.
— A k_to zapłaci? — Michał jak zwykle nie grzeszył delikatnością. —
Przecież to drożej wypadnie niż teraz.
— Wystaram się o stypendium.
— Stypendium? Fiu, fiu! Trzeba na piątkach jechać.
— A czy to takie straszne? — uśmiechnęła się blado Agnieszka.
— Ja za nic nie poszedłbym do internatu, wiesz? Internat to gorzej
niż więzienie! W więzieniu przynajmniej wiadomo, że za karę. Ale
z dobrej woli? Wszystko na godzinę. Cały dzień pokratkowany. Nie
wytrzymałbym! Za nic na świecie! Za żadne skarby!
— Rozumiem. Ty jesteś taki... indywidualista, co to wszystko według
swojej woli chce robić: wszyscy siadają do lekcji — on robi porządki w
szafie. Wszyscy układają drogę albo budują remizę strażacką, on nie — bo
odpoczywa. On zawsze chce inaczej.
— A co w tym złego? Człowiek powinien być swobodny, nie? Jak nie
ma chęci, to i robota diabłu na uciechę. Wszyscy ludzie nie mogą być
jednakowi — byłoby strasznie nudno.
— Tak. Ale w ten sposób łatwo można stać się sobkiem, a nawet...
szkodnikiem.
— Tak jak kiedyś ten szlachcic, co na sejmie zawsze wołał „veto" i nigdy
nic nie mogli uchwalić — powiedział Witek.
— Wolnego! — zaprotestował Michał. — Ja wam dam i inne przykłady:
wszyscy orzą pługiem w konie — a ja pojadę traktorem. Wszyscy mówią,
że na księżyc
122
nie doleci się — a ja dolecę. No? Jakby nie było takich indywidualistów,
to i postępu na świecie nie byłoby. Może nie?
— Racja. Są różni indywidualiści — zgodziła się Agnieszka i
spojrzawszy na zegarek dodała: — Pośpieszmy się. Może tam cioci co
potrzeba...
— Gdzieś ty się podziewał? — powitała Witka rozgniewana matka. —
Nigdy żadnej wyręki z ciebie! Zawsze nie masz czasu, bo lekcje! A
teraz gdzie byłeś?
— Polecieliśmy, mamusiu, na miasto... z Agnieszką — tłumaczył się
potulnie Witek. — Jeden taki dom na Tamce, drapacz...
— Ja ci dam drapacz! Żebyś chociaż brata ze sobą wziął!
Nie wiadomo, czym skończyłoby się to przemówienie. Na szczęście do
pokoju zajrzał Czernik.
— Pani Ireno złocista, czy nie poratowałaby pani samotnego kawalera?
— Oho, już jak „złocista", to na pewno coś zrepero-wać trzeba! Niech no
pan pokaże, z czym pan przyszedł. Plecak? A na cóż panu teraz plecak?
Na majówkę jeszcze za wcześnie.
— Ano, mówiłem państwu kiedyś o tej wycieczce do Czechosłowacji.
Odkładali, odkładali, aż dziś mówią: w Wielką Środę wyjazd.
— No, no — mówiła z podziwem, ale i zazdrością Piotrowska. — Nie ma
to, jak dobry fach mieć w ręku. Na wszystko panu starczy, i na
siostrzeńca, i na zagraniczną wycieczkę...
— Na Michała mama pieniądze przysyła —wtrącił się Witek, a widząc
zaskoczone spojrzenie Czernika, dodał wyjaśniająco: — Sam mówił.
— Nigdy nie widziałam, żeby do pana listonosz coś przyniósł.
123
— Bo do fabryki... siostra przez okazję przysyła... jest tam jeden, co
często do Łodzi jeździ... — mówił pan Czer-nik, uważnie oglądając
plecak. — O, widzi pani, tu, żeby trochę załatać i ten pasek na maszynie
przymocować.
Mechanik wyniósł się z pokoju, a mama mówiła ni to do siebie, ni to do
Witka:
— Coś mi się to wszystko nie widzi akurat tak, jak on mówi. Jedno
dobre, że mniej teraz pije. Chyba wstydzi się chłopaka? Ale te
pieniądze?...
— Michał mówił. Za jego nowe ubranie też matka zwróciła wszystko co
do grosza. Po co miałby kłamać? Jeszcze wtedy tak na Agnieszkę
powsiadł, że jest za darmo u ciotki — a on nie. Ale, mamusiu, Agnieszka
dziś mówiła, że chciałaby zarabiać...
— A po co jej pieniądze? Przecież wszystko u ciotki ma?
— Nie wiem. Tak mówiła.
— Może to do ciebie, że niby za tę pomoc w nauce?
— Nie. Ona chciałaby ciotce pomóc. Może właśnie za to, że u niej jest?...
— Ano może. Nikomu łaska niemiła. A Michał nieładnie powiedział.
Niedobre chłopaczysko.
— Nie, mamusiu. On nie jest zły. Tylko taki nagły w mowie.
— Niech on tylko z tą nagłością na mnie nie trafi, bo się nie pozbiera!
— Witek, słyszałeś, jak ta mądrala pytała, czy ja wiem, co to
przyjaźń?
— Słyszałem, ale przecież ona tylko tak... przecież ci tłumaczyła.
— Aha! Tłumaczyła, boją wziąłem na widelec. Ale już ona swoje myśli.
Przede mną się nie ukryje, nie.
— Może pamięta, jak mówiłeś, że nikt nic za darmo.
124
— Głupiś! Wcale nie tak. Ja inaczej wtedy myślałem. Ja...
Michał nie zdążył wytłumaczyć Witkowi, co wtedy myślał, bo do kuchni
weszła Agnieszka.
— Wiecie — zaczęła przyciszonym głosem — państwo Szafrańcowie
mają zmartwienie. Ta synowa, co jest w Ameryce, wychodzi za mąż.
W zeszłym tygodniu list od niej dostali.
— A! — zawołał Michał — to o tym liście Szafrań-cowa mówiła:
„wszystko przez ten list". Ale jakie to dla nich zmartwienie?
— Napisała, że będzie miała duże wydatki, że jej teraz będzie trudniej.
— Fiuu! To i paczek nie przyśle!
— Może nawet i tak. A tu: przeprowadzka, nowe mieszkanie... Żal mi
ich.
— A co... — Michał chciał powiedzieć „co cię to obchodzi", ale
spojrzał na Witka i nie dokończył zdania. Z Witka oczu też
wyglądało współczucie dla cudzych zmartwień.
Szósta lekcja upiekła się. Nauczyciel był chory. Klasie pozwolono iść do
domu, ale kto by tam myślał o domu w taki piękny dzień!
Jeden Witek, na próżno zatrzymywany przez Michała, spieszył do domu.
Musiał odnieść do sklepu wykończone przez mamę szycie. Mama
umówiła się z ojcem w kwaterunku, bo trzeba przypilnować przydziału
mieszkań. Nie wiadomo, kiedy rodzice wrócą, więc Witek po odniesieniu
paczki zajmuje się obiadem.
Michał wzrusza ramionami i raz po raz na Witkowe argumenty
odpowiada:
— Głupi jesteś! Dziura w niebie się nie zrobi, jak się teraz przelecisz
trochę. Z paczką — można później.
125
Witek jednak o tej dziurze w niebie myśli akurat na odwrót i pędzi do
domu, jakby go kto gonił.
Kilku chłopców zeszło na Wybrzeże. Wisła ciągnęła do siebie. Widać już
było pierwsze w tym roku kajaki. Pracowała maszyna wydobywająca
piasek z dna rzeki. Na praskim brzegu porządkowano plażę i odnawiano
kawiarnię.
Michał, rozleniwiony słońcem, przysiadł na ławce. Koło niego usadowił
się duży Wieczorek, Kuba i Zbyszek Wichan, który kontynuował jakąś
rozmowę, bo nagle zwrócił się do Wieczorka:
— ...no więc? Gadaj: zamieniasz się czy nie? Jutro będzie za późno. Mam
amatora.
Wieczorek odpowiedział bez pośpiechu:
— Pokaż jeszcze raz.
Zbyszek skwapliwie otworzył teczkę i wyjął z niej duży klaser, specjalnie
zrobiony na nalepki z pudełek od zapałek. Wieczorek oglądał kolekcję
udając brak zainteresowania.
Michał do tej pory nie zajmował się filumenistyką. Owszem, słyszał o niej
coś niecoś i niejednokrotnie oglądał nalepki Witka, asystując przy
umacnianiu na drzwiach szafy zdobyczy przyjaciela.
Teraz patrzył w rozłożony na kolanach Zbyszka zbiór i porównując go ze
zbiorem Witka nie mógł się oprzeć uwadze.
— Phi! Cud-miód-ryba-kit! Nie masz się czym więcej pochwalić?
— A nie mówiłem? — podchwycił Wieczorek. — Same śmieci.
— Zbyszek, ja ci poradzę — kpił już na dobre Michał. — Daj te
nalepki na makulaturę. Mogą cię pochwalić w gazecie za nowy pomysł.
— Racja, oddaj na kilogramy! Na makulaturę! — powtórzyli chętni do
zgrywy koledzy.
126
Zbyszek zbladł ze złości i obrazy. Zamknął z trzaskiem klaser i wstał.
Michał też wstał.
— Masz lepsze? — zapytał Zbyszek przez zęby.
— Ja nie, ale Witek Piotrowski — tak.
— Witek? Witek już raz ode mnie za przechwałki dostał i schował w
kieszeń, wiesz? Teraz ty chcesz za to samo?
Aha! Już Michał wie, o co poszło między Witkiem i Zbyszkiem. Tym
lepiej! Jest okazja do rewanżu za przyjaciela. Tak właśnie: niech Witek
zobaczy, niech się przekona, co znaczy przyjaźń z Michałem.
Wszystko to błyskawicą przelatuje przez głowę Michała. On sam mówi
drwiąco, pewien swego.
— A teraz ty dostaniesz i schowasz w kieszeń. Powtarzam: Witek ma
więcej i lepsze!...
— Założysz się? — podskakuje Zbyszek.
— Założę.
— O ile?
— Chłopaki! Chłopaki! Zakład!!! Chodźcie biegiem! Wydarzenie
światowe — woła ile sił Kuba.
— No? O ile? O dziesięć złotych?
— Dla mnie niech będzie i o dwadzieścia — Michał nie traci kontenansu.
— Dobra! O dwadzieścia! Wieczorek, przecinaj!
— Przecinaj, Wieczorek! Przecinaj! — ryczy gromada.
Wieczorek przeciął.
— Leć po klaser! — mówi Zbyszek.
— Po klaser? — Michałowi przeciągnęła się mina. — Po klaser? —
powtórzył. Teraz dopiero zrozumiał, w jak fatalnej znajduje się sytuacji.
Zbyszek patrzy na niego drwiąco. Drań! Musi coś wiedzieć o Witkowym
„kla-serze".
— No, co ty? Wariata strugasz? — wołają chłopaki. — Chcesz, żeby ci
tak na gębę uwierzyć? Na piękne
oczy?
127
— Na piękne zęby? — drwił Zbyszek. — Ganiaj po klaser, bo inaczej źle
z tobą.
— Te, nie wysilaj się jak szczypiorek na wiosnę — na-srożył się Michał,
aż Zbyszek przezornie odstąpił o krok.
— Michał! Jak bogatego! Co ty będziesz odstawiać z tata wariata, z
mamy panoramę? — Bez klasera — sam rozumiesz? Nóżki na stół i
cześć! — niecierpliwili się chłopcy.
— Leć po klaser! Szoruj! Ale już!
Michał nadrabiając miną pospiesza w stronę domu. Już wie, co zrobi. W
pierwszej chwili przyszło mu do głowy zaprowadzić chłopaków do
Piotrowskich i pokazać Witkowe nalepki. Ale wtedy na pewno
wybuchłaby awantura: wpakowaliby się hurmem do cudzego mieszkania,
wyleciałaby z krzykiem Szafrańcowa, pani Tołłoczko wyskoczyłaby z
łóżka... O raju! Nie!
Pozostawało tylko jedno, jedyne wyjście. Ratowało honor, ale było trochę
karkołomne i wcale niełatwe do zrealizowania...
11
Biegnąc w stronę domu, czując na swoich plecach oczy kolegów, słysząc
ich poganiające okrzyki, wśród których nie brak było i drwiny, Michał
jeszcze szukał jakiegoś uniku czy fortelu.
Nie wrócić wcale?... Nie będą przecież na niego czekali aż do końca
świata. Tak, ale mogą przyjść pod dom, pod okna i rzucać obelgi pod
adresem jego i Witka. Usłyszy to Agnieszka — Bóg wie, co sobie
pomyśli...
A może by wtedy wyjść i policzyć zęby temu dowcipnisiowi, Zbyszkowi?
Niechby Agnieszka zobaczyła, jaka jest mocna Michałowa garść. Ale nie
— nie można tak — wypadłoby niehonorowo. Chłopaki przyszliby
128
na pomoc, i słusznie; ujęliby się za sprawiedliwością, a dziesięciu na
jednego — toby się marnie dla Michała skończyło...
Może więc przynieść te dwadzieścia złotych i kropka? Ale wtedy Zbyszek
będzie górą. Będzie szydzić przy każdej okazji: „Czego tak
podskakiwałeś?"... I Michał w oczach kolegów zostanie na długo
przegrany. O nie! Ucho od śledzia!...
Nie ma innego wyjścia: trzeba przynieść drzwi! Chyba nie są ciężkie.
Szafa jest nieduża, sosnowa, drzewo lekkie. A gdyby nawet — Michał da
radę. Nie takie ciężary się dźwigało... Tylko żeby się dały łatwo zdjąć z
zawiasów, żeby, niczego nie popsuwszy, szybko potem założyć na
miejsce.
Szczęście w nieszczęściu, że Piotrowscy poszli do tego kwaterunku.
Witek też chyba już poleciał z paczką. Gdyby jeszcze był, może by
pomógł? Nie, raczej ze strachu przed mamą nie dałby ruszyć drzwi. I
czego się ten Witek tak boi? Honor przecie ważniejszy niż kilka razy po
karku... Agnieszki jeszcze nie będzie... przez przedpokój trzeba cicho...
Henio pomoże... na Henia są sposoby...
Michał kilkoma skokami zdobywa schody i jak zwykle, ani za cicho, ani
za głośno, otwiera swoim kluczem zatrzask. Mieszkańcy tego domu po
odgłosach, po sposobie otwierania drzwi, doskonale poznają, kto wchodzi.
Dlatego też Michał idzie najpierw do swojego pokoju. Teraz już i
nauczycielka, i Szafrańcowa wiedzą, że to on wrócił ze szkoły. Za chwilę
wychodzi do przedpokoju i bez pukania otwiera drzwi Piotrowskich.
Witka nie ma. Henio siedzi z nogami na krześle i rysuje coś w zeszycie,
pomagając sobie wysuniętym językiem.
— To ty! — dziwi się zobaczywszy Michała. — Myślałem, że
Witek.
— Witka nie ma? Szkoda, bo, wiesz, jest taka ważna
I ch«> int śicii/ii
129
jedna sprawa, ale co ci będę mówił, chyba nie zrozumiesz...
— Jak bardzo ważna — na pewno zrozumiem — zapewnia Henio. — A
bo co?
— Widzisz, to jest strasznie ważne. Jeszcze ci tylko powiem, że gumę na
procę wykombinowałem pycha! Dziś przed wieczorem proca będzie
gotowa. Słowa trzeba dotrzymać, prawda? To rozumiesz, co?
— Pewnie. Każdy honorowy człowiek dotrzymuje słowa.
— Heniuś, więc ty rozumiesz, co to jest honor? — Michał kamienieje z
podziwu. — No, to już jestem spokojny. Mogę ci powiedzieć, o co chodzi.
Bo chodzi
0 Witka honor, rozumiesz? A jak o Witka, to i o twój, bo jesteś jego brat,
nie? A o mój też, bo Witek i ja to przyjaźń — rozumiesz? No i honoru
trzeba bronić, nie?
— Zorro zawsze bronił honoru!
— Właśnie. Więc wiesz, tu, niedaleko koło domu, stoją chłopaki z naszej
klasy i jeden z nich, wróg Witka, taki, co tylko czyha, żeby mu nogę
podstawić — chwali się, że ma więcej nalepek, tych — Michał pokazał
szafę
1 od razu uważnie przyjrzał się zawiasom. — A przecież Witek ma
więcej. Jak bozie-kozie! A tamten oczernia Witka, że Witkowe nalepki
tylko do śmietnika albo na makulaturę, rozumiesz? A ja powiedziałem:
„Chłopaki! Zbyszek łże jak pies"...
— Ten Zbyszek, co Witka nalał przed Bożym Narodzeniem? — przerywa
Henio.
— Ten sam — potwierdza na wszelki wypadek Michał. — I
mówię chłopakom: „Chodźcie, Witek swój zbiór pokaże i oko wam
zbieleje".
— Witka nie ma.
— Właśnie. A jak chłopaki nalepek nie zobaczą — powiedzą, że Zbyszek
ma rację. Jak myślisz — przyprowadzić ich tu?
130
— Podłogę zabrudzą — oświadcza Henio z namysłem.
— Heniuś, ty masz głowę! Od razu sobie tak samo pomyślałem.
Piętnastu chłopaków. A każdy ma dwa buty! Aleby" się mama zgniewała!
O rany! I jakby co zginęło!...
— Mamusia mi kazała pilnować. Nie wpuszczać.
— Nie wpuszczać nikogo? Święta racja. No, ale co zrobić? Szafa do nich
nie pójdzie.
— Można zrobić fotografię — Henio naprawdę okazywał dużo dobrej
woli.
— Owszem, też świetna myśl, tylko że za długo. A tymczasem
Witka, twojego brata, obszczekają na glanc. A wiesz, jak co do kogo
przylgnie, to już amen i kropka, nie?
— Uhm... Jak Markowi jeszcze w zimie ktoś nie oddał gumki, to on
ciągle, że to ja. I chłopaki zawsze teraz mówią, że to ja. I muszę zawsze
mieć swoją gumkę, bo mi nie chcą pożyczać — że nie oddaję.
— Heniuś! jak ty w lot wszystko kapujesz! Po prostu wspaniale!
Więc już teraz pomożesz mi wyjąć drzwi i wyjść. Lepiej zróbmy to po
cichu. Ja zaraz, za minutkę wrócę, drzwi wstawię na miejsce i wszystko
będzie w porządku. Najważnieszy Witkowy honor. Witek nawet nie
wie, jakiego ma mądrego brata. Aleja mu powiem.
Zanim oszołomiony Henio zdobył się na jakąkolwiek odpowiedź, Michał
zgrabnie wyjął obie połówki drzwi od bieliźniarki. Zestawił je razem na
płasko i umieścił na głowie. Zdecydowanym ruchem nakazał Heniowi
torowanie drogi, jednocześnie palcem na ustach zalecając ciszę.
Sterroryzowany Henio wykonywał wszystko posłusznie i bez słowa
protestu. Tylko oczy robiły mu się coraz okrąglejsze. Nawet nie zauważył,
jak Michał, obracając się z drzwiami na głowie w stronę wyjścia, za-
131
czepił kantem poukładaną na półkach bieliznę i wysypał na podłogę cały
jej stos.
Już byli na schodach, kiedy malec zdecydował, że pójdzie razem z
Michałem.
— Drzwi są nasze. Mama kazała pilnować.
Udało się! Michał niósł drzwi niby piórko, wcale nie czując ich ciężaru. A
przecież mogłoby skończyć się inaczej. Gdyby Henio stawiał opór, gdyby
narobił krzyku i nie pozwolił wynieść drzwi? Metoda zaskoczenia zrobiła
swoje. Teraz Witek przekona się, do czego jest zdolny prawdziwy
przyjaciel. I Agnieszka nie będzie już chyba zadawać głupich pytań...
Nawet „tak tylko". Sama na pewno nie zdobyłaby się na podobny wyczyn.
Chociaż ma t a a k ą wyobraźnię! I na co ta wyobraźnia? Psu na buty! A
siła zawsze człowiekowi się przyda!... I dwadzieścia złotych też!
— Heniuś, wiesz? Jeszcze na tym interesie dwadzieścia złotych
zarobimy. Zaraz zobaczysz. Zbyszek będzie bulić. Ale te pieniądze
Witkowe będą. Żeby się nie nazywało, że ja dla marnej forsy...
Zresztą jeżeli Witek koniecznie będzie się chciał podzielić — Michał
przypomniał sobie, co Witek kiedyś mówił...
Henio, w strachu o drzwi, nie bardzo nawet słuchał. Już ich zauważyli. Już
było słychać okrzyki: .— Dłużej nie mogłeś?
— Zbyszek mówił, że dałeś nogę!
— O raju, czy to klaser taki wielki?!
Piotrowscy wracali do domu rozpromienieni. Udało im się nadzwyczajnie.
Wystali się w ogonku, wyczekali, ale przypadkiem trafili na kolegę
Piotrowskiego jeszcze z wojska. Pan Feliks nie wiedział, że kolega pracuje
w kwaterunku. Zajmował niewysokie co prawda stanowisko, ale
poinformował o wszystkim dokładnie, poradził, jak mógł najżyczliwiej.
To dużo znaczy.
!32
— A widzisz! A widzisz! — mówiła uradowana mama. — Prawie
siłą musiałam cię wypchać. A widzisz, jak dobrze! Słuchaj mnie, źle na
tym nie wyjdziesz. Słodka godzino, gdybyś mnie nie miał, to — według
Michała — „zginąłbyś jak mydło w praniu"...
Dawno nie była w tak dobrym humorze. Śmiała się i żartowała przez całą
drogę.
— Już niedługo — mówiła, kiedy zbliżali się do domu — już bliżej
jak dalej. Na zimę na pewno będziemy w nowym mieszkaniu. Jutro żebyś
zaraz w radzie zakładowej pogadał o kaucji. Tyle lat tam pracujesz. Znają
cię, powinni pomóc.
— Pomogą, nie ma obawy — zapewniał, również uradowany, ojciec. —
Nareszcie radia posłucham, ile zechcę, albo gazetę spokojnie poczytam.
A chłopcy i uczyć, i bawić się będą mogli swobodniej.
— Dawno już mogliśmy to mieć, gdybyś był energiczniejszy — nie
omieszkała wytknąć mama. — Ilu twoich kolegów już się przeprowadziło,
umeblowało. Nowikowa lodówkę ma i pralkę. Malinowscy telewizor
sobie kupili.
— I my, Irenko, dorobimy się telewizora.
— Wlazł na gruszkę, siał pietruszkę — ile to jeszcze przed telewizorem
wydatków będzie! A ile kłopotów!...
Wchodzili na schody. Zdziwili się, że drzwi wejściowe były szeroko
otwarte. Heniuś, zaaferowany nalepkami, zapomniał je zamknąć.
Piotrowską tknęło coś niedobrego. Kiedy weszli do przedpokoju i
zobaczyli otwarte drzwi do siebie, zaniepokoili się nie na żarty.
— Jezus Maria! Złodzieje! — zawołała Piotrowską, widząc
zdemolowaną szafę i wyrzuconą na środek pokoju bieliznę.
— Gdzie Heniuś? Gdzie dziecko?
Już w przedpokoju stała Szafrańcowa, nie mniej przerażona niż
Piotrowską. I ona panicznie bała się złodziei.
133
— Nie słyszeli państwo? Boże! Boże! Cały dom pełen ludzi! Palca nie
ma gdzie wetknąć, a jak co do czego, w biały dzień człowieka obiorą ze
wszystkiego, co ma! W biały dzień! Pod nosem sąsiadów!
— Pani Ireno! Nic nie słyszeliśmy. Naprawdę. Michał tylko wrócił ze
szkoły, owszem, zdawało się, że słyszałam — potem byłam w kuchni. Ale
przecież Heniuś...
— Dziecko! Dziecko mi porwali!... ,
— A gdzie się drzwi od bieliźniarki podziały? — rozglądała się
Szafrańcowa.
— Wyjęte z zawiasów — stwierdził Piotrowski. — Po co?...
— Pieniądze pod bielizną miałam! — krzyknęła znowu Piotrowska.
— Nie ma ich! Naturalnie! — gorączkowo szukała pod stosami
prześcieradeł i koszul. — Tu były! Nie, nie tu. Ach, w głowie mi się
z tego wszystkiego mąci! Czego stoisz jak słup? Leć na milicję! Przecież
trzeba zameldować! Wszystko przez ciebie! Gdybyśmy mieli mieszkanie
jak inni... Dziecko moje! Heniuś!!! — Piotrowska odchodziła od
zmysłów.
— Uspokój się, Irenko, to jest coś podejrzanego. Patrz, w dużej szafie
wszystko na swoim miejscu.
— A bielizna? A pieniądze? O tu! Tu na pewno były! — wołała
Piotrowska podnosząc znowu stos ręczników. — Zaraz! Leżą tu przecież!
— sięgnęła po zwitek banknotów i przeliczyła szybko. — Są. Wszystkie.
Więc co tu się stało? — trzęsącymi rękami zaczęła układać wyrzucone
poszewki i ręczniki.
— Michała w domu nie ma. Pani Tołłoczko nic nie słyszała, spała —
powiedział pan Franciszek stając w progu. — I nie wiadomo, kto
zostawił otwarte drzwi od klatki schodowej?
— Wiadomo: ten, kto ukradł drzwi — powiedziała zdenerwowana
Piotrowska. — Ale na co komu było potrzeba parę starych desek? Niech
mi kto powie?...
134
Nikt z obecnych nie mógł na to pytanie odpowiedzieć. Wzruszając
ramionami patrzyli po sobie na próżno szukając wyjaśnienia. Nagle spod
łokcia stojącego w otwartych drzwiach Szafrańca wysunął się zasapany,
czerwony Henio.
— Co tu się stało? — złapała go za ramiona matka. — Dlaczego nie
pilnowałeś mieszkania?
Na progu ukazał się Michał z bagażem na głowie. Skierował się wprost do
szafy, zsunął drzwi i zgrabnie osadził je na zawiasach.
Tymczasem Henio, przestraszony wybuchem matki, tłumaczył prędko:
— Mamusia, ja pilnowałem! Ale jak Michał powiedział, że honor, że
Witek mój brat, że zaraz z powrotem na miejsce przyniesie — to
poszedłem za nim, żeby się te drzwi nie zgubiły. Bo przecież chłopaki
jakby tu weszli, podłoga byłaby zadeptana, nie?
— Ja zwariuję! Ja tu zaraz zwariuję! — Piotrowska ściskała głowę
obydwoma rękami, mimo woli naśladując nauczycielkę, która okryta
flanelowym szlafrokiem, blada, z wpadniętymi oczami, stała obok
Szafrańca.
— No już! Fertig! Nic się nie stało — stwierdził Michał wstawiwszy i
zamknąwszy na kluczyk drzwi. — O, widzi pani? Kluczyk miałem w
kieszeni, żeby się nie zgubił. Główka pracuje...
— Jak śmiałeś! Z cudzego mieszkania!... Kiedy nikogo tu nie było!
— Był Heniuś, widział wszystko, nie? I o co chodzi? Drzwi na miejscu!
Wszystko w porządku? Cześć! i przepraszam, że się urodziłem.
Piotrowska otwierała już usta, aby wybuchnąć nowym potokiem
wymówek, ale powstrzymał ją mąż.
— Zaraz — powiedział kładąc rękę na ramieniu kierującego się do drzwi
Michała. — Po co to wszystko zrobiłeś? Co ci z tego przyszło?
135
— Mamusiu, ten Zbyszek, ten, co to Witkowi nakładł jeszcze przed
Bożym Narodzeniem, dawał Michałowi dwadzieścia złotych. Ale ja zaraz
powiedziałem, że nie wolno, że to nasze drzwi. I że są mamusi potrzebne.
— Jak to! Więc on chciał te drzwi sprzedać? — klasnęła ze zgrozą rękami
Piotrowska. — Drzwi od naszej szafy? Nie! To już koniec świata!
— Chwileczkę! Heniuś, z tym rozumem trochę cię za prędko
pochwaliłem. Proszę pana — zwrócił się do Piotrowskiego. — O
honor chodziło. O nic więcej. Honor przyjaciela! Stanął zakład, owszem.
Porównaliśmy: Witka kolekcja jest kudy lepsza niż Zbyszkowa.
Wszystkie chłopaki na to się zgodzili. A dwudziestu złotych nie wziąłem
od tego pętaka — już ja się z nim inaczej porachuję.
— Zanim ty się z nim porachujesz, ja tu z tobą porachunek zrobię,
gałganie! — groziła Piotrowska. — Wszystko wujkowi powiem.
Wszystko!
— A co? Zginęło co? Brakuje? Owszem, jednej rzeczy, której i
przedtem nie było: porządnego klasera dla Witka. To moja wina? Ja
bym nie był taki skąpy jak pani!
— Kropli! Dajcie mi jakich kropli na serce — osunęła się na krzesło
Piotrowska. — Ja tu chyba trupem padnę!...
— Zaraz pani przyniosę — zakrzątnęła się nauczycielka. — Co za tupet!
Pojęcie ludzkie przechodzi!
— Sam anioł archanioł kręćka mógłby tu dostać — trzęsła głową
Szafrańcowa stojąc w przedpokoju i tłumacząc pani Anieli, co tu się stało.
Jeden Piotrowski był spokojny. Pchnął lekko Michała mówiąc:
— Idź już do siebie, Michał, idź!
Michał chętnie posłuchał. Brał za klamkę do swego pokoju, kiedy
zatrzymał go głos pani Anieli:
136
— Oj, Michał, Michał! Nie masz ty wszystkiego w głowie po
kolei. Nie podobasz mi się, chłopcze, nie!...
— A pani mnie się od początku nie spodobała! Ani ten zapasiony
Pimpek. Niedługo już będzie taki gruby jak... jak pani!...
Michał już parę godzin siedział u siebie zły na cały świat. Gdyby mu teraz
nawinęła się pod rękę Agnieszka, wygarnąłby jej aż miło.
Oto zapłata za to, że ujął się za kolegą. Bezinteresownie.
Nie za coś, tylko za nic! Tak jak o tym była mowa. Kiedy chciał pokazać,
że rozumie, co to jest przyjaźń.
A może mu Witek podziękował? Ucho od śledzia! Ani się nawet nie
pokazał! Ani nosa przez szparę nie wetknął! Ale gadać potrafił!
— Dobrze mi tak! — mówił sobie Michał. — Dostałem nauczkę.
Bardzo dobrze! Teraz będę pilnować własnego nosa i cześć! Na żadne
tere-fere nie dam sięjuż nabrać. Ucho od śledzia, i kropka...
Ach, obrzydło mu to wszystko. Ten zakopcony brudny pokój, z mętnymi
od kurzu szybami, to rozkładane, zimne łóżko. To ciągłe pitraszenie. A
najwięcej — krzywe, nieżyczliwe twarze dookoła.
On im przeszkadza? Przecież wujek mógłby tu mieć żonę i kilkoro dzieci.
Nie tylko jednego siostrzeńca. Dopiero byłoby wesoło!...
A czy on albo wujek skarżą się, że u Szafrańców jak nic kaszel, to
stękanie? A u nauczycielki — ach! i och! i wa-leriana aż na schodach
śmierdzi? A Henio płacze o byle głupstwo, że chyba nad Wisłą słychać? A
Pimpuś skamle cienko i tak przejmująco, że aż się nie wiem co robi.
Biedne psisko, uwięzione przez cały dzień — nawet załat-wić się nie
może, dopiero wieczorem, jak go pielęgniarka wyprowadzi. Przyuczony:
lanie by dostał. Czy
137
to po ludzku? Przecież tyle słoniny ma na sobie dlatego, że brak mu ruchu.
Michał czasem, kiedy nikt nie widzi, wsunie skórkę od kiełbasy szparą
pod drzwi. Pimpek cieszy się, jakby go kto na sto koni wsadził. Na pewno
nie dlatego, że skórka — tylko że ktoś się do niego odezwie. Biedak... Ma
tu jeszcze gorzej niż Michał — nie może uciec...
— A ja zabiorę się stąd i cześć! — cieszy się Michał. — Jak szurnę do
Łodzi, długo mnie tu nie zobaczą.
Może nie wracać wcale? Mama się zmartwi... Mama tak chce, żeby on się
uczył... To dlatego, że sama nie ma szkoły i tak ciężko musi pracować...
Nie, matki nie trzeba martwić. Trudno... ale może stąd uciec wcześniej? W
sobotę Witek w szkole powie, że przyszedł pilny list...
Wraca z roboty wujek. Opowiada o wypadku, jaki miał miejsce w fabryce:
chłopakowi dwa palce u ręki maszyna urwała. Takie nieszczęście! Dobrze
jeszcze, że u lewej.
— A ty co taki zasmucony siedzisz? Może znowu dwóję przyniosłeś?
— Ee tam... dwóję... Tak sobie myślę... Do mamy trzeba wcześniej. Kto
mamie wody do prania nanosi? Pompa ciężko chodzi.
— Muszę ja tam kiedy waszą pompę odwiedzić i porozmawiać z nią. A
obiad jest?
— Nie gotowałem nic, bo już głowy mi brak. Tak zjadłem. Jest chleb,
masło i kaszanka... W domu świ-niaka na święta paśli, przywiozę wujkowi
kiełbasy.
— Dobra. A może byś tymczasem herbatę zrobił?
— Nie pójdę do kuchni — mruczy Michał — nie mogę już patrzyć, jak
się Szafrańcowej ten łepek trzęsie.
— I tobie się będzie trząść — przypomnisz sobie. Wstyd wyśmiewać się
ze starości.
— A czy ja się wyśmiewam? Mówię tylko.
138
Czernik bierze imbryk i wychodzi zagrzać wodę na herbatę. Żeby kazał
Michałowi, żeby wymówki robił — Michał zaciąłby się i bronił swojej
racji. Ale tak, bez słowa... Michał nagle rozumie, że źle zrobił. Wujek
wrócił z roboty zmęczony, głodny, a tu nawet talerza zupy...
Robi mu się wstyd, bardzo wstyd i żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia,
mówi sobie:
— A co ja Agnieszka jestem? Skakać tu będę?
Wujka nie widać dosyć długo. A kiedy wraca do pokoju, z gorącym
czajnikiem w ręku, Michał domyśla się: wie wszystko. Ale od kogo? Od
Szafrańcowej? Od pielęgniarki? A może w kuchni była Piotrowska?
— Coś ty znowu narozrabiał? — mówi Czernik. — Przychodzę z roboty
głodny, zharowany jak koń, zdenerwowany, bo ten wypadek... mówiłem
ci. A tu masz! Już mi się jeść odechciało — siada ciężko na łóżku i stawia
czajnik na podłodze. — Łeb masz jak ceber prawie. Ale co w nim strzela,
to ja pojęcia nie mam. Po co ci to było?
— Kto wujkowi mówił?
— Ty tu się nie pytaj, tylko odpowiadaj na moje pytania, słyszysz? —
unosi się wujek.
— Słyszę, nie potrzebuje wujek krzyczeć! Honorowa sprawa była. O
Witka szło.
— Nie wykręcaj mi tu kota ogonem. Witka wcale w domu nie było i o
niczym nie wiedział. Matka go zlała, można powiedzieć, za nic. Teraz
żałuje, że wpadła w nerwy. Z kobietami zawsze tak...
Aha, więc to Piotrowska wujkowi powiedziała.
— Żadnego kota nie wykręcam. Jak wujek nie wierzy, że mi o honor...
— Gdzie honor, a gdzie drzwi od szafy? Cudze drzwi?! Z cudzego
mieszkania! I pieniądze za co ci dawali? Czyś ty zgłupiał? Mów mi zaraz!
139
— Jak wujek nie wierzy, to po co mam mówić? — Michał już się zaciął.
— I na co ci było dwadzieścia złotych potrzeba? Czy ja ci nie daję? Czy
ja ci żałuję? Ile razy powiesz, że potrzeba — masz!
— Daje wujek nie ze swojego. Matki pieniądze. A że wujek nimi rządzi
— mama tak chciała, mnie to nie przeszkadza.
Wujek nachyla się, bierze czajnik w rękę, stawia go z powrotem. Milczy
chwilę, przełyka ślinę, opiera na kolanach łokcie, a na rękach głowę.
Czuprynę wujek ma ciemną, gęstą, ale wielkie ręce nie chcą się w niej
schować i Michał widzi dokładnie, ile na tych rękach jest blizn, szram i
zadrapań. Palce są wszystkie...
— Michał — mówi wujek nie patrząc, bo głowę ma pochyloną nisko —
idź ty z książkami do kuchni. Tam teraz nikogo nie ma. Ja się trochę
położę.
— Na miasto pójdę.
— Nie. Pójdziesz do kuchni — powtarza nie podnosząc głowy wujek,
spokojnie, ale twardo. — Pójdziesz do kuchni z nauką.
Michał odwraca oczy od pokancerowanych rąk wujka. Idzie do kuchni.
Rzeczywiście, nikogo tu nie ma. Spokojnie i przyjemnie, bo cała kuchnia
zalana zachodzącym słońcem. Michał rozkłada książki, ale nie lekcje mu
w głowie.
— Każdy tu ma nerwy — mówi do siebie. — Wujek zdenerwowany,
Piotrowska w nerwach, nauczycielka z nerwów chora, Szafrańcowa całe
życie była delikatna... Za dużo tych nerwów na moje wytrzymanie —
zabieram się stąd i zostawajcie z Bogiem. Albo się z łódzką szkołą
przeproszę, albo do zawodówki wieczorowej pójdę. Naradzimy się z
mamą. Mama zrozumie, że ja tu za taką truciznę być nie mogę. Nie, to nie.
Jutro
140
nasz dzień do kąpieli, wykąpię się już na święta i... skończona pieśń...
Taka łazienka — fajna rzecz. Albo chociaż prysznic. Małe piszczałyby z
uciechy. Jak Michał będzie już zarabiać, to chałupę wyremontuje,
kanalizację przeprowadzi — wujek pomoże — będzie łazienka i prysznic,
i... radio w łazience będzie wesoło grać. U nikogo tak nie ma, a u niego
będzie!
Do kuchni wsuwa się po cichutku Henio i jakby nigdy nic zaczyna
szeptem informować:
— Michał, wiesz, Witek tu dziś nie przyjdzie. Mama go zlała.
Mama była taka zła, że ojej, chciała i mnie zlać, ale Agnieszka przyniosła
lekarstwo z apteki. I te nalepki mama chciała obedrzeć. Witek płakał.
Tatuś nie dał. Teraz z Witkiem odlepiają z całej szafy, bo mama
powiedziała, że nie może na te drzwi patrzeć. Tu mamę kłuje, tu. A ja się
już nic nie odzywałem, wiesz?
— Wiem, głuptasie, wiem, i też bym ci wsypał aż miło. Za co? —
obruszył się Henio. — Ja pilnowałem.
Głupi nie jestem.
— Może i nie jesteś. Dobra. Tylko uszy masz za krótkie, rozumiesz?
Mówiłem ci, kiedy zobaczyłem ojca i matkę: „Gnaj. i powiedz, że
drzwi już lecą z powrotem". Tak? Dlaczego nie posłuchałeś? Nie byłoby
całej grandy.
— Jak ja mogłem lecieć, kiedy się bałem, że chłopaki nasze drzwi
zabiorą Przecież podobały im się, nie? Mama zawsze mówi: „Pilnuj,
tego, co masz, nie daj". No to pilnowałem. A tata powiedział, że ty jesteś
twardy, wiesz? Pewno: takie ciężkie drzwi i nic ci się w głowę nie
zrobiło!...
— Tak — mówi sobie Michał po wyjściu malca — jestem twardy. I
będę jeszcze twardszy. Jak kamień. To nie każdy potrafi!
142
Dumny z siebie, otwiera książki i zeszyty. Lekcje na jutro może odrobić,
proszę bardzo!
Nie spodziewał się, że zajrzy tu dziś Agnieszka. Był gotów przypuszczać,
że i jej ciotka zabroni siedzieć w jego towarzystwie. Słyszał przecież
dobrze, jak wołała: „Co za tupet". Agnieszki wtedy nie było, ale po
powrocie ze szkoły na pewno dowiedziała się o wszystkim i od ciotki, i od
Piotrowskich. Chodziła przecież po lekarstwo. Ciekawe, co ona myśli o
całej sprawie... Bo jeżeli nawet wujek nie zrozumiał, o co poszło?...
Ciekawe... Ale właściwie co go obchodzi cała Agnieszka. Lepiej niech się
od niego trzyma z daleka. Jakby mu co powiedziała, to tak jej wygarnie,
że się nie pozbiera. Bardzo dobrze, że do kuchni z lekcjami nie przyszła!
Bardzo dobrze!...
I wtedy właśnie przyszła. Rozłożyła jak zwykle dokładnie książki na
swoim końcu stołu i zajęła się lekcjami. Michał, nastroszony wewnętrznie,
czekał, kiedy się wyrwie z jakąś uwagą. Czekał długo. Nie doczekał się.
Znudziło mu się o tym myśleć — więc machał zadania matematyczne
jedno za drugim. Uspokoił się zupełnie. Zapomniał, że w kuchni oprócz
niego znajduje się ktoś jeszcze.
— Michał, wiesz — zagadnęła nagle najzwyczajniej-szym głosem — na
Świętojańskiej jest taki mały sklepik. Widziałam tam dziś lizaki, ale
jakie! Wielkie, kolorowe i takie różne: koguty, konie, rakiety! Pycha!
Kup swoim małym, co? Ucieszą się!...
— W którym miejscu? — pyta Michał i słucha uważnie objaśnień
Agnieszki. — Dobra jest — cieszy się. — Kupię za wszystkie pieniądze.
Spogląda, jakie wrażenie zrobią te słowa na Agnieszce. Nie może nic
odczytać z pochylonej znowu nad książką twarzy.
- Słyszałaś? — mówi po cichu. — Wiesz?...
143
— Słyszałam — nie rozumie pytania Agnieszka albo nie chce o „tamtym"
mówić, bo ciągnie: — Pusto się tu zrobi na święta: jutro wyjeżdża ciocia,
za parę dni pan Czernik, a potem ty. Dziwnie jakoś będzie, prawda?
— Ale ja pytam... z nalepkami, co?
— Z nalepkami?... — pyta i jakby nigdy nic. — Witek powinien mieć
klaser. I wiesz, Michał, klaser sporo kosztuje. Ale można by kupić
papier i zrobić. Ja potrafię... Pomógłbyś mi? Byłaby niespodzianka
dla Witka. Wiesz, że jego imieniny niedługo?
— A skąd pieniądze na papier? — pyta rzeczowo Michał.
— Może pan Piotrowski da? Jestem pewna, że da.
— Aha! Pan Piotrowski da, jeżeli mu pozwoli pani Piotrowska. Ucho od
śledzia!
— No to ja z tych, co mi ciocia zostawi. Przecież nie będę dużo
wydawać.
„Głupia, głupia Agnieszka — swoje pieniądze da na Witka klaser. Po co?
Co z tego będzie miała? Lepiej by sobie cukierków kupiła. Głupia" —
myśli Michał i zastanawia się, czy to jej powiedzieć zaraz, czy trochę
później? Powie zarazem, jak on wyszedł na tym, kiedy myślał o Witku... I
że lepiej być twardym...
Zanim się zdecydował, Agnieszka mówi „dobranoc". Siedzi sam jeszcze
długą chwilę. Nie chce mu się wracać do wujka. Myślał do dziś, że wujek
to ktoś bliski. Dorosły, prawda, ale życzliwy, rodzony brat mamy. Zawsze
dla niej był dobry, mama nieraz opowiadała. I co się okazało: wujek nic a
nic Michała nie rozumie.
W ogóle nikt go tu nie rozumie... Każdy huzia na niego! I każdy aby z
daleka.
Tylko Agnieszka ani słowa wyrzutu. Dlaczego? Czyżby rozumiała?
Domyśliła się? Skąd?... Wyobraźnia?... Jak to ona mówiła: „pomaga
rozumieć drugiego". A o tych lizakach? I że tu będzie pusto.
144
Michał kładzie głowę na stole na podłożonych rękach. Myśli i wzdycha.
Nie wie sam, że zasypia.
— Michał, Michał — ktoś go rusza za ramię. To pan Szafraniec stoi nad
nim w piżamie i mówi półgłosem: — Chłopcze, idź spać! Późno już. Jutro
musisz do szkoły. Idź, moje dziecko, spać...
Michał na pół przytomnie zbiera swoje rzeczy. Naumyślnie głośno idzie
przez pokój Szafrańców, przez przedpokój. A niech się obudzą!... Nic go
to nie obchodzi.
Wujek w ubraniu śpi na swoim łóżku.
12
W szkole Michał zobaczył Witka dopiero tuż przed dzwonkiem. Wpadł
zdyszany do klasy, przestraszony, że się spóźni na lekcję, co mu się nigdy
nie zdarzyło.
Pierwsza była matematyka. Pan Grzybowski zapowiedział klasówkę,
ostatnią przed okresem. Michał cieszył się na tę okazję: nie obejdzie się,
żeby Witek nie poprosił go o pomoc czy choćby nie zerknął w jego zeszyt.
Sam uwinął się szybko z zadaniami, które nie przedstawiały dla niego
żadnych trudności, ale dla Witka? Kątem oka obserwował przyjaciela.
Słyszał jedno i drugie westchnienie. Męczy się ta ofiara bez kości, zamiast
zajrzeć w jego zeszyt, gdzie wszystko stoi jak wół. Przecież specjalnie
starannie pisał, a ten — nic.
— A to się męcz! — mówi sobie Michał i już bez ceremonii zagląda w
Witkowy zeszyt. To, co zdążył zauważyć — grało. Powierzchnię
graniastosłupa Witek obliczył dobrze. Skomplikowane zadanie o
procencie wzrostu produkcji w fabryce tkanin — też posuwało się.
Powoli, ciężko (znowu westchnienie), ale prawidłowo...
7 — Ucho od śledzia
145
Widać wyraźnie: Witek w matematyce podciągnięty. No, no!...
— Cóż to. Kowalski — rozległ się nagle nad jego uchem głos nauczyciela
— ściągasz od Piotrowskiego?
— Nie, skąd znowu, panie profesorze — skoczył w ławce Michał —
swoje już skończyłem. Tak tylko rzuciłem okiem.
— To dlaczego pracy nie oddajesz? — Pan Grzy-bowski wziął do
ręki Michałowy zeszyt, przejrzał, zamknął i położył na katedrze. —
Możesz już wyjść. I pamiętaj — dod.ał z humorem — oczy nie są do
rzucania.
Michał długo nie mógł się doczekać wyjścia przyjaciela. Witek skończył
jeden z ostatnich, tuż przed dzwonkiem.
— Ale stękałeś! — rzucił się do niego Michał. — No, ile ci wyszło?
— Dwanaście i siedem dziesiątych.
— Dobra jest! — ucieszył się Michał. — Mnie też tak wypadło!
— Witek! Twoje nalepki fajne! —przyskoczył do nich Kuba. —
Zbyszkowi nos się wyciągnął, o tak! Mówię ci. Ale Michał ma krzepę!
Drzwi przytachał! Śmiechu było.! Szkoda, że nie widziałeś...
— Komu śmiech, a komu nie — przyłączył się Wieczorek. — Zbyszek ze
złości zębami zgrzytał. Ale dwu-dziestaka dawał honorowo! Czegoś nie
brał? Zagranie było rzetelne.
— Bo mi się nie chciało i kropka — Michał odciągnął zachmurzonego
Witka na bok. — Coś się tak skrzywił z piątku na niedzielę?
— Oj, Michał! Daj spokój! Co ja miałem! Co ja miałem!
— A co, boli cię jeszcze? Ty. Witek, doświadczenia życiowego za grosz
nie posiadasz! W takich różnych okolicznościach, kiedy brak pomysłu, to
trzeba nogę
146
dać, a ty zawsze kuper wystawiasz jak ta ślepa gęś w gradobicie.
— Lepszy już brak pomysłów niż takie twoje... kiepskie.
— Ach, tak? — powiedział powoli i spokojnie Michał, ale w środku aż go
ścisnęło. — To ja za ciebie murem! Za twój honor!... Dechy na łbie
dźwigam, spróbowałbyś! A ty, że kiepski pomysł?!
— Agnieszka też tak powiedziała.
— Agnieszka? — głos Michałowi przeciągnął ¦ się o wiele więcej,
niżby on sam tego chciał. — Agnieszka jest zgaga! Nieraz ci mówiłem!
Małe to, ale prze-śpiegłe! Oho! Do kuchni wczoraj przyszła i tak się
podszywała, że sam zgłupiałem. „Widzisz, Michał, Witek powinien mieć
klaser — przedrzeźniał sposób mówienia Agnieszki — tego... owego...",
a do ciebie: „kiepski pomysł"...
— Czego się wściekasz? Nie do mnie, tylko do mamy, bo mama się
denerwowała, więc Agnieszka, kiedy przyniosła krople, tłumaczyła, że
niby czasami człowiekowi wpadnie do głowy jakiś prędki pomysł i
jeżeli nie zdążył się zastanowić czy poradzić, to...
— Nie kręć! Powiedziała czy nie powiedziała „kiepski"?
— Może nie tak, może trochę inaczej, ale na to wychodziło... I mama
była tak zdenerwowana, jak nie wiadomo co...
— Twoja mama w ogóle musi mieć w sobie za dużo tych nerwów.
— Tak ci się zdaje. Mama myślała, że to złodzieje...
— Ale kiedy cię lała, to już wiedziała, że żadnych złodziei nie było?
— Z nerwów tak. Nie rozumiesz?
— Rozumiem! Moja mama lepsza. Jakbym zbierał znaczki albo co, to
moja mama, chociaż się u nas nie
147
przelewa, na pewno... Niczego mi nie żałuje. Pojadę do domu... Na
kolację będą pyzy z sosem — marzył na głos Michał. — Bardzo lubię,
mama wie... I królica na pewno już się okociła, przywiozę parkę,
zobaczysz.
Dzwonek na lekcję przerwał dyskusję. Ale i to, co było powiedziane do
dzwonka, nie pojednało, nie złagodziło obustronnych żalów — odwrotnie.
„Narozrabiał i jeszcze się stawia" — zżymał się Witek.
Poczucie sprawiedliwości kazało mu jednak stwierdzić: Zbyszek chodzi
jak pies z podwiniętym ogonem...
.....To tak? To ja za niego! Dla niego! —jątrzy bolesne
miejsce Michał. — A on razem z Agnieszką: «kiepski pomysł»!
Poczekajcie! Mam ja jeden pomysł niekiepski. Oko wam zbieleje!"
— Witek Piotrowski! — zwróciła się w stronę ich ławki nauczycielka
geografii — czy ty chociaż słyszysz,
0 czym ja mówię? Przecież Janosik i w historii,
1 w polskim na pewno się przyda, a ty patrzysz w ścierkę do tablicy przez
całe piętnaście minut! Specjalnie obserwuję.
Cała klasa zwróciła oczy najpierw na ścierkę (może tam rzeczywiście coś
jest?), a potem na Witka, który zerwał się z ławki i zebrawszy całą
przytomność tłumaczył się:
— Słyszę, proszę pani! Pani mówiła o zbójniku Jano-siku, który zabierał
skarby, ale tylko bogatym. To był bohater.
— No, a ty. Kowalski, możesz coś dorzucić?
— Mogę, proszę pani — wstał Michał. — Mnie się zdaje, ale zastrzegam,
że to jest moje osobiste zdanie, że nie taki wielki bohater ten Janosik,
który tylko bogatym odbierał skarby. Pewnie, że tylko. Bo co mógł
odebrać biednym? Chłop miał po kolei w głowie. Ale czy zdrowy
pomyślunek to aż taka nadzwyczajność?...
148
— Oj, Kowalski, Kowalski! — załamała ręce nauczycielka. — Coś mi się
zdaje, że zdrowy pomyślunek, jak mówisz, to rzecz u ciebie rzadko
spotykana...
Witek nie kwapił się wyjść z klasy razem z Michałem. Coś tam wyjmował
z teczki i upychał znowu. Za to, nie wiadomo skąd, znalazła się w
korytarzu Grażyna i zagadała:
— Wiesz, Michał, odkąd przyszedłeś do naszej klasy, to przynajmniej
uśmiać się można częściej.
Michał przyjrzał się, czy aby ona sobie z niego nie pokpiwa. Ale nie, w
oczach koleżanki odnalazł prawdziwe uznanie. Lubił być podziwiany,
toteż odpowiedział łaskawie:
— Śmiech to zdrowie!
— Uhm! A kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! — z wyraźną kpiną
rzuciła Danka Majewska, która dogoniła przyjaciółkę w drodze do
szatni i pędem puściła się za nią korytarzem.
Michał wołał za nimi:
— Ty, Majewska! Dostaniesz się w moje ręce — to się pośmiejesz! Ale
inaczej!
Dobrze się układało, że wujek wieczorem musiał wyjść na „fuchę". Teraz
przed świętami ludzie odnawiali mieszkania, a w związku z tym
przeprowadzali różne naprawy. Michał był zadowolony, że nikt mu nie
przeszkodzi w zrealizowaniu, tym razem naprawdę niezwykłego,
wynalazku. Każdy będzie się stukać w głowę. Taki prosty pomysł — że
też do tej pory nikt na to nie wpadł! Dopiero Michał! Aha! Właśnie!
Zebrał sznury do żelazka. Jeden wziął z kuchni, drugi pożyczył u
Agnieszki. Jeszcze było za krótko, ale kiedy dodał przedłużacz od lampki
nad łóżkiem — starczyło.
Środowy wieczór w kolejce kąpania wypadł na pokój
149
Czernika, a więc i okazja do wypróbowania pomysłu dziś była najlepsza.
Mały radioodbiornik udało się wnieść do łazienki niepostrzeżenie. Michał
ustawił go na taborecie przy wannie, zapalił gaz i puścił wodę. Rozebrał
się, wszedł do kąpieli i włączył radio. Muzyka grała cichutko, nie było jej
prawie słychać, przygłuszał ją szmer i plusk płynącej z kranu wody.
Wyłączył gaz i wodę, której nie naleciało jeszcze dostatecznie dużo, ale
czas naglił.
Teraz słychać było jakąś piosenkę wyraźniej, ale nie tak dobrze, jak w
pokoju. Coś przeszkadzało.
Aby „genialny pomysł" zwrócił uwagę lokatorów — muzyka powinna być
o wiele głośniejsza. Powinna ją usłyszeć Agnieszka w kuchni i
Szafrańcowa, która naturalnie pobiegnie zaraz z nowiną do Piotrowskich,
no i pani Aniela, jeżeli jest u siebie.
Pokręcił gałkami — nie pomogło. Piosenka płynęła jakby zza gęstej mgły.
Może przejść lepiej na drugą falę? Zapiszczało, zagrzechotało — odbiór
jednak nie był mocniejszy. Coś nawaliło, nie kontaktuje, ale co? —
Michał nie chciał zrezygnować z powziętej decyzji.
Gdyby był w pokoju u siebie, sprawa byłaby łatwa. Nie raz, nie dwa
zaglądał do wnęrzności radioodbiornika i naprawiał drobne uszkodzenia,
ale tam miał narzędzia.
Rozejrzał się po łazience. Nic! Na półeczce pod lusterkiem leży tylko
szczotka do rąk. Na bocznej ścianie nad wanną jest większa półka. Stoją
tam szklanki i kubeczki ze szczotkami do zębów. Nic więcej? Jest!
Między szklankami leży mała metalowa pincetka. Pewnie pielęgniarka ją
tu zostawiła. Świetnie!
Od biedy można się posłużyć pincetka przy odkręcaniu śrubek, chociaż
idzie to powoli. Dobra jest, zanim naprawi radio, można jeszcze dopuścić
do wanny wody. I Michał znowu odkręca gaz i wodę.
Teraz klęka w wannie i przysuwa taboret z radiood-
150
biornikiem tak, aby wygodnie było manipulować. Mokre ręce zostawiają
plamy na bakelitowej skrzynce, ale to nic, woda czysta, a w łazience
ciepło. Wilgotne ślady zaraz znikną.
O! tu trzeba odkręcić. Michał wyciąga rękę z pincetka, dotyka śruby i...
trach!!!
Potężny wstrząs targnął ciałem chłopca! Strach wyrzuca go niby
kopniakiem z wanny. Stoi ociekający wodą na środku łazienki i trzęsie się
w okropnym dygocie, którego nie może opanować. Zęby szczękają, ręce
drżą, nogi się trzęsą!...
Osłabły, opiera się o ścianę.
Zaraz... zaraz... Uspokoić się za wszelką cenę!... Chyba nikt nic nie
słyszał?... Nic nie spadło, a ten okropny dreszcz, który jeszcze trzęsie
Michałem, czuje on sam tylko... I to szczęście...
Widocznie coś z tym radiem nie jest w porządku, może sznur zepsuty?
Pewno sznur. Trzeba będzie to wszystko wypróbować najpierw w pokoju
ostrożnie.
Teraz żeby tylko ten dygot minął.
Może to z zimna? No tak! Do wanny leci struga zimnej wody, bo zajęty
radioodbiornikiem zapomniał zapalić gaz!
Michał drżącymi jeszcze rękami sięga po zapałki. Zaraz, trzeba najpierw
wytrzeć ręce, bo zamoknie pudełko.
— Już!!!
W ostatnim błysku świadomości miga: „To mi się śni"...
Pan Szafraniec układa pasjansa, pani Leontyna ceruje starannie letnie
popielate rękawiczki. Od czasu do czasu spogląda sponad spuszczonych
na koniec nosa okularów na stół i pomaga mężowi:
— Siódemka, Franiu, kierowa siódemka na ósemkę pik!
151
— Widzę, Leoniu, widzę — spostrzega się pan Franciszek — tylko tak
sobie jeszcze myślę...
Agnieszka siedzi w kuchni-. Zajrzał tam i Henio, pewnie przysłany przez
brata na rekonesans w terenie, bo po chwili przyszedł i Witek.
— Pojechała twoja ciocia?
— Pojechała.
— Sama?
— Z jedną panią. Rozmowa jakoś nie kleiła się.
— A wiesz, Agnieszka — zaczął w pewnej chwili Witek i nie zdążył
dokończyć.
Gruchnęło!!! Rąbnęło!!! Z trzaskiem i łomotem wyleciały jakieś drzwi!...
Drobno zadzwoniło spadające na kamień szkło...
Potem cisza. Taka cisza, że i Witek, i Agnieszka przerażeni, skuleni, ze
schowanymi w ramionach głowami, jakby za chwilę miał na nich zwalić
się sufit — słyszą tylko przyspieszone bicie własnych serc.
Ale cisza trwa krótką chwilę. Już słychać mocny, choć też przestraszony
głos pani Anieli:
— Co tu się dzieje?
I zaraz jękliwe, skrzypiące słowa Szafrańcowej:
— Dom się wali! Dom! Franiu! Święci anieli! Ratunku!
— Światła! Światła! — woła pani Aniela. — Żywo. prędko, dawajcie
lampę z kuchni, bo tu żarówka wysiadła i w łazience zgasło! Co tak gaz
śmierdzi? Kto tu leży?
Witek szybko wynosi światło na próg korytarza, bo tylko dotąd sięga
sznur lampy, przy której się uczą.
Szairańcowa otwiera szeroko drzwi od pokoju i żeby było widniej,
odsuwa jeszcze firankę. Ale i bez tego widać wyraźnie:
152
Przerzucony przez próg łazienki leży nagi, nieprzytomny Michał. Z czoła i
ramienia nad obojczykiem sączy się krew.
— Pani Ireno — żywo, prędko! Łóżko! Panie Feliksie!
Weźmiemy go razem — pielęgniarka klęka nad Michałem, kładzie rękę na
serce, bada puls, zagląda pod powieki, ostrożnie podnosi kolejno ręce,
potem nogi Michała.
— Ogłuszony. Upadł mocno. Rzuciło go, aż drzwi wywalił. To gaz
wybuchł. A co tu robią sznury od żelazka? Aaa! Radio tu leży. Może
włączył mokrymi rękami? Nie wiedział, że elektryczność w wannie to
śmierć? Matko Boska! Dobrze, że to się tylko tak skończyło.
Michał leży na swoim łóżku. Już odzyskał przytomność. Otwiera oczy.
Dziwi się, że nad nim stoi przerażony wujek. Czego wujek taki blady? Co
tak strasznie piecze w głowę i koło ramienia? Chce się ruszyć. O!... Jak
wszystko boli! Z ust wyrywa się jęk.
— Cicho! Cicho!... — uspokaja pani Aniela. Podkłada mu rękę pod
głowę, nachyla do ust szklankę.
— Wypij. Zaśniesz. Jutro będzie lepiej.
Rano, a był to czwartek, Michał obudził się i otworzywszy oczy zdziwił,
że do pokoju zagląda słońce. Przecież słońce zagląda tu dopiero około
południa!
Spojrzał na wujkową dużą „cebulę", zawieszoną na ścianie, wprost jego
oczu: jedenasta godzina! Co on robi w łóżku? Zaspał?
Poruszył się gwałtownie i aż go zamroczyło z bólu. Głowa bolała
najbardziej! Sięgnął ręką do czoła i napotkał bandaż. Chciał wyciągnąć
spod kołdry drugą rękę, ramię zabolało dotkliwie. Co się z nim stało?...
Nie mógł sobie przypomnieć.
W pokoju był sam. Wujkowe łóżko zasłał ktoś obcy.
15?
bo poduszka położona nie z tej, co zwykle strony. Obok łóżka Michała na
przysuniętym taborecie stoi szklanka herbaty z cytryną. Skąd wujek dostał
cytrynę?
Pić! Ostrożnie, powoli, żeby jak najmniej bolało, podciągnął się na
poduszkę.
Drzwi uchylone cichutko: wsunęła się głowa Henia. Przez chwilę patrzyli
na siebie bez słowa. Słychać było tylko świergot kanarka Szafrańców i
szybki, przygłuszony turkot maszyny u Piotrowskich.
— Nie śpisz? Może czego chcesz? — zdecydował się zapytać Henio.
— Pić!...
Henio podsunął Michałowi szklankę. Herbata była zimna, kwaskowa i
smakowała jak nigdy.
— No? — zapytał odstawiając napój.
— No? — odpowiedział tym samym Michał. — Co się stało?
— To ty nie wiesz? — zdziwił się Henio. — Wybuch zrobiłeś! W
łazience! Tak cię rąbnęło w drzwi, że ojej. Aż zawiasy wyrwane. Twój
wujek zreperuje — nie bój się. I moją szklaneczkę do zębów stłukło. Pani
Aniela powiedziała, że jakby cię rzuciło na ścianę, tobyś się zabił na całą
śmierć. A pani Szafrańcowa powiedziała, że w tym domu szatan mieszka.
Ale to nie szatan — tylko gaz. I radia nie można do mokrej wody wsadzać
— wiesz? Bo rąbnie, że ojej!.....
Teraz Michał już wie: sznury od żelazka, radio, zapałki... Rąbnęło go,
rzeczywiście...
Zaciska powieki. Milczy. Henio myśli, że Michał będzie znowu spał.
Patrzy z bliska na zegarek pana Czernika. Widzi, że już czas, aby się
zbierać do szkoły. Wychodzi na palcach, przymykając za sobą drzwi.
Znowu słychać tylko trele Maciusia.
„Ale się urządziłem!... Dobrze ci tak, barania głowo! Pomysłów ci się
zachciało? Ciut, ciut, i wylądował-
154
byś tam, gdzie nikomu się nie spieszy... Pomysły! Dobrze jeszcze, że
przedtem się nie pochwaliłem. Dopiero byłaby kupa śmiechu przy każdej
okazji! O rany! Jak boli!..." Sen jest dobrodziejstwem.
Kiedy otwiera oczy po raz drugi,- przy łóżku widzi pana Szafrańca. Teraz
Michał od razu wie, dlaczego o tej porze — zegarek pokazuje dwunastą
— znajduje się w łóżku. I nie dziwi go również obecność pana Franciszka,
który od czasu kiedy on zamieszkał u wuja, przychodzi tu rzadko.
„Zaraz się zacznie" — mówi w duchu Michał i krzywi się na samą myśl.
Nie lubi kazań...
— Boli cię? — pyta pan Szafraniec, tłumacząc sobie grymas na twarzy
chłopca. — Niedługo przyjdzie pani Aniela, zrobi a\ zastrzyk.
Na wspomnienie o zastrzyku w Michałowych oczach widać tyle popłochu,
że pan Szafraniec szybko dorzuca:
— Nie bój się. Pani Aniela nadzwyczajnie to robi. Nic a nic nie boli. A
zresztą może zastrzyk nie będzie potrzebny? Jak się czujesz?
— Nic mi nie jest — zapewnia na wszelki wypadek Michał.
— Podać ci co?
— Pić mi się chce.
— Jest tu herbata, ale zimna. Może zrobić świeżej?
— Nie. Zimnej.
Pan Szafraniec delikatnie unosi poduszkę z głową Michała i daje mu się
napić.
— A może chcesz wstać? Pomogę ci przejść do łazienki.
Michał kiwa przytakująco. Teraz dopiero widzi, zjaką umiejętnością
zabiera się do rzeczy pan Franciszek. Zsuwa najpierw nogi Michała,
potem każe położyć się na prawy bok, ostrożnie omija bolącą lewą
stronę
155
i Michał już siedzi na łóżku. Niczym przy pomocy pielęgniarza idzie do
łazienki, a potem znowu ostrożnie układa się na podsuniętych wyżej
poduszkach: swojej i tej z wujkowego łóżka. Wygodniej.
— Nie chce ci się jeść? Przyniosę ci bułkę z masłem.
— Nie, dziękuję, teraz nie — Michał odwraca głowę, chociaż go
strasznie boli. Nie może patrzeć w oczy pana Szafrańca. Widzi w nich
współczucie. A przecież...
— Prześpij się jeszcze. Na obiad pani Piotrowska rosół dla ciebie gotuje,
wujek tak zarządził... No, to śpij...
Ale teraz Michałowi już nie do spania. Ledwo Szafra-niec wyszedł, ktoś
obcy dzwoni do drzwi. Piotrowska idzie otworzyć. Jak zawsze ostrożnie:
zakłada łańcuch. Michał wszystko świetnie słyszy.
— Do kogo panowie? Komisja... Proszę, proszę bardzo. Owszem,
wszystko można obejrzeć.
Wprowadza przybyłych do pokoju nauczycielki. Za chwilę komisja
wchodzi do pokoju Czernika.
— Tylko proszę cicho, bo tu chory śpi — mówi Piotrowska, a widząc
otwarte oczy Michała, dodaje: — A! Już nie śpi. Nic takiego, potłukł się
wczoraj, jak to chłopak. Ma trochę gorączki. Mieszka tu u swojego wujka,
Michała Czernika. Czernik pracuje na Żeraniu. Kwalifikowany mechanik.
Jeden z przybyłych ma na teczce rozłożoną jakąś kartkę, może plan, coś
tam zaznacza, drugi zapisuje. Trzeci patrzy po ścianach, wygląda przez
okno.
— Że to tyle lat stoi! — dziwi się szczerze. — Na czym to się trzyma?
Przecież dół wypalony.
— Działowe ściany solidne. Trzymają — odpowiada drugi.
Wychodzą, idą do Piotrowskich i dalej, po kolei.
Przez zamknięte, prowadzące do środkowego pokoju drzwi, pod którymi
stoi łóżko Michała, słychać, jak jeden z przybyłych pyta:
156
— A nie woleliby państwo do Domu Starców? Byłoby wygodniej, nie
trzeba kłopotać się o gospodarstwo, o nic. I opieka lekarska na miejscu.
— Całe życie... całe życie w tym domu... urodziłam się tutaj... stąd mój
syn... a teraz...
— Leoniu, nie denerwuj się... przecież pan tylko pyta. Prawda, proszę
pana, pan tylko pyta?
— Oczywiście, oczywiście! — zapewnia członek komisji.
Wraca Witek. Zagląda od razu do Michała. Jest trochę przestraszony, ale
widząc otwarte oczy przyjaciela, mówi półgłosem, jak należy do chorego:
— Cześć! Zaraz do ciebie przyjdę. ¦ Po chwili siedzi już koło Michała.
— Aleś strachu narobił! O rany! U nas w pokoju tak huknęło, jakby ten
dźwig na budowie się przewrócił. No, nłt5wię ci! Leżałeś jak
zamordowany. Tyle krwi! Twój wujek wrócił, jak już byłeś na łóżku i pani
Aniela bandażowała ci głowę. Zbladł, mówię ci, aż krzyknęła na niego.
Myślała, że zemdleje.
— Co w szkole? — odwraca temat Michał.
— W szkole? Panią Tołłoczko zastępuje nowa nauczycielka. Zgrywa
była, bo o wszystko się pytała, a Kuba, wiesz, jakie on ma pomysły,
udawał, że się jąka. Pani uwierzyła i kazała mu siadać, oburzona, że się
śmiejemy... Nawet coś tam przygadywała Grażynie. Ale, z Grażyną!
Słuchaj, co te dziewczyny wymyśliły: chcą, żeby im teczki nosić! Sam
słyszałem, jak kiedyś w szatni opowiadały, że w innych szkołach już w
piątej klasie chłopcy dziewczynkom teczki noszą, a u nas widocznie są
opóźnieni w rozwoju, jak bozie-kozie! tak mówiły: „opóźnieni".
— A chłopaki, co? — zainteresował się Michał. Najpierw proponowali,
żeby dziewczynom lanie
157
spuścić. Wieczorek powiedział, że on to zrobi z przyjemnością, bo
dziewczyny z niego się wyśmiewają. Ale Jędrek i Zbyszek powiedzieli, że
nie pasuje. Najpierw trzeba sprawdzić. Sprawdzili i okazało się, że
owszem, w szóstej klasie już noszą, a najwięcej w siódmej.
— Ale po co?
— Właśnie! Ja też mówiłem: po co? Przecież ani ciężko, ani w ogóle.
Nikt nie umiał tego dojść; no, więc powiedzieli, że taki fason; i mówię ci,
Michał, żebyś widział, jak dzisiaj Jędrek z Kubą za łby wzięli się
0 teczkę Grażyny.
— Osły!
— Pewnie, że osły. Oni się bili, a tymczasem Grażyna dała teczkę
Zbyszkowi. Królewnę odgrywała!... Mówię ci, boki mnie bolały ze
śmiechu.
— A... o mnie... pytali się? Dlaczego mnie nie ma?
— Owszem. Wieczorek pytał, Grażyna też pytała
1 pan Grzybowski.
— Powiedziałeś?
— Tylko, że się potłukłeś. Ale co i jak nie mówiłem. Agnieszka nie
kazała.
— A co ona?
— Powiedziała, że może sobie nie życzysz albo co. Że potem powiesz
sam, jak zechcesz. Teraz parę dni musisz poleżeć. Pani Aniela mówiła, że
to stłuczone będzie długo bolało. A wiesz, Zbyszek nie może strawić, żeś
go zagiął.
— No?
— Powiedział, że udajesz. Że pewno ci się nie chce w niedzielę iść z
łopatą...
— Długo tego opowiadania będzie? — zapytała pani Piotrowska
wchodząc z talerzem pachnącego rosołu. — Witek, przynieś no tu deskę
do mięsa. Ale już!
Michał tylko okiem rzucił na złocisty rosół, posypany zieloną
pietruszką, wśród której różowiły się
158
krążki marchewki, od razu poczuł, że owszem, jeść mu się chce.
Z pomocą pani Piotrowskiej usiadł na łóżku. Deska do mięsa położona na
kołdrze doskonale zastępowała stół. Prawą ręką, na szczęście, mógł ruszać
swobodnie.
— Witek! Na ciebie też czeka obiad na stole — przegnała syna pani
Piotrowska. Potem położyła Michałowi rękę na czole.
— Gorączki chyba dużej nie masz, ale to już pani Aniela sprawdzi, kiedy
ze szpitala przyjdzie. Jedz. nie żałuj sobie. Jak masz apetyt, to ci dołożę
jeszcze.
Michał nie kazał się prosić.
Makaron był robiony w domu, jak u mamy! Mama też, kiedy Michał
chorował, chociaż zdarzało to się rzadko, podtykała mu co lepsze.
Chociaż kryć się musiała przed ojczymem. Jak coś takiego zobaczył, zaraz
się brał do bicia...
Gdzie to się pu»erziała Michałowa krzepa? Zjadł talerz zupy i całe czoło
ma w kropelkach potu. Chyba go ten rosół tak rozgrzał? Za drugi talerz
dziękuje. Dobre jedzenie, bardzo mu smakuje, ale osłabł. Żeby te poduszki
trochę niżej — usnąłby. Już śpi...
Budzi go przyjście pielęgniarki. Pani Aniela jest w białym fartuchu i
Michałowi wydaje się, że pachnie szpitalem.
— No jak tam z humorem? — przygląda mu się bacznie. — Załóż no
termometr!
Gorączka niewysoka, ale jest. Pani Aniela umie ją wytłumaczyć, uspokaja
wujka, który też właśnie nadszedł, i — zmizerowany jakiś, nie ogolony —
słucha uważnie każdego jej słowa.
— A może doktora, pani Anielo, jak pani myśli?
— Na co tu doktor? Dziś musi leżeć spokojnie. Jutro wymasuję go i
trochę pogimnastykuję. A w poniedziałek do szkoły marsz! I jeść może
wszystko, co tylko sobie zamarzy, byle się nie przejadł. A pan niech się
zaraz
159
ogoli, bo tak wygląda, jakby mi za chwilę miał tu jeszcze jeden pacjent
przybyć.
Wujek po wyjściu pani Anieli goli się w milczeniu. Michał leży z
przymkniętymi oczami. Od przedwczoraj nie zamienił z wujkiem ani
słowa. I teraz — niezręcznie jakoś. Może udać, że chce mu się spać?...
Przełamuje się.
— Podobno wujek wczoraj stracha o mnie miał? Dlaczego? Pozbyłby
się wujek kłopotu, i kropka.
— No, no, jak ja tu zaraz postawię kropkę, to ci jeszcze jeden guz
wyskoczy — uśmiecha się z trudem wujek. — Ale masz ciężki dowcip,
wiesz? Zapomniałeś, że woda jest dobrym przewodnikiem elektryczności?
Co wy? Nie uczycie się fizyki?
— Elektryczność dopiero w siódmej przechodzą. Ale zapamiętam na całe
życie.
— Myślę! I ty, i Witek, i nawet Henio. Ale powiem ci, Michał... powiem
ci, Michał... Och, trudno to powiedzieć... może kiedy indziej...
Wujek wybiera się po zakupy. Na niego spadły teraz kłopoty
aprowizacyjne. Michał przypomina sobie o lizakach dla małych. Może
ludzie na święta wykupią? Prosi wujka o lizaki.
„To będzie radość! Małe chyba trochę podrosły. A co by mamie' za
prezent?... Jeszcze siedem dni. Całe siedem długich dni... O raju!...
Znowu cicho. Od czasu do czasu za ścianą zakaszle pan Szafraniec,
korytarzem przechodzi kilka razy Agnieszka. Do niego nie zagląda.
Dlaczego?
13
Tej nocy Michał spał bardzo źle. Bolało ramię. Nieznośnie dokuczało to,
że mógł leżeć tylko na prawym boku, ciągle w tej samej pozycji. Każdy
nieostrożny ruch wyrywał go ze snu.
160
Nigdy nie słyszał za ścianą tyle kaszlu, co tej nocy. Chyba Szafrańcowie
też nie mogli spać, bo rozmawiali. Pomimo wujkowego chrapania, Michał
słyszał każde słowo niby nad uchem.
— Czy my jesteśmy tacy starzy — pytała pani Leon-tyna. — Przecie
Domy Starców są dla zupełnie starych ludzi.
— Nie myśl o tym, Leoniu! Śpij, duszko.
— Jakże o tym nie myśleć, Franiu? — wzdychała ciężko. — Co z nami
będzie?
— Co będzie, to będzie. Dach nad głową musimy mieć. A gdzie? Powiem
ci prawdę: żeby w tym Domu Starców był jakiś ogródek, żebym mógł w
nim robić — poszedłbym z chęcią.
— Za dobry jesteś, Franiu, na dzisiejsze czasy. Za dobry... Na wszystko
byś się zgodził. A tak nie można. Coś nam się jeszcze należy. A jeżeli
ogródek... to już lepiej do Helenki. I dom ma duży, i ogród. Jeszcze byśmy
się"]ej przydali. Zawsze to rodzina, chociaż i dalsza.
— Jakże do Helenki, kiedyś ją obraziła. Nie pamiętasz, duszko, jak
odpisałaś na jej zaproszenie?
— Tyle lat, kto by tam pamiętał... A zresztą, odpisałam tak, bo mnie
rozgniewała: dziewczyna ładna, mądra, zakopała się na odludziu. Nie
mogła w Warszawie?... I za jakiegoś tam... Grzmota czy Pioruna wyszła.
— Łoskot, Leoniu, Łoskot się nazywa. A może lepiej zrobiła, że nie w
Warszawie? Masz ich adres?
— Mam... Trzeba by jutro napisać... Zapytać zawsze można. Przecież to
rodzina, choć i dalsza...
— Ogród... ogród — powtarza pan Szafraniec — można by inspekty
założyć... choćby i niewielkie...
Michał zastanawia się: nie chcą iść do Domu Starców. Dlaczego? Tam
chyba też — jak w internacie... Każdy woli po swojemu. Pewnie... żeby
ich syn żył... U niego
161
mieliby lepiej... Michała mama na starość wszystko będzie miała. W ogóle
niech on tylko zacznie zarabiać, wszystkie pieniądze mamie odda — niech
mama rządzi...
Pić nie będzie — napatrzył się dosyć, co to jest pijaństwo. Palić też nie.
Próbował, nie smakuje. Są chłopaki, co palą, chociaż im nie smakuje.
Osły! Tyle pieniędzy z dymem puszczać! I wujek, żeby nie ta wódka,
dawno by miał telewizor. Ale jakby tutaj — zaraz każdy chciałby patrzeć.
A Michał wpuściłby tylko Witka i Agnieszkę. Może jeszcze Szafrańca —
więcej nikogo. Wujek naturalnie powiedziałby — niech patrzą!!
O wujku też można by powiedzieć, że za dobry na dzisiejsze czasy.
Maszyna Piotrowskiej zepsuła się — do wujka, jak w dym. Nauczycielce
zamek do komody — wujek. Pani Aniela klucz od zatrzasku zgubiła —
kto dorobił? A byłby prysznic w łazience, żeby nie wujek? O zapchanym
zlewie w kuchni, o przeczyszczaniu palników to nawet szkoda mówić! A
jak wujkowi lokator przybył i nie obcy, ale siostrzeniec, to — huzia!...
Wtedy, co to za awantura o nalepki była, Michał choć już drzwi za sobą
przymknął, dobrze słyszał, jak pielęgniarka do Szafrańcowej mówiła:
„Żeby on już prędzej pojechał na święta". I teraz pewno tylko dlatego tak
dba: i z termometrem, i opatrunki, i zastrzyki, żeby szybciej wyzdrowiał i
jechał do matki. Dobra jest. On sam też niczego więcej nie pragnie...
Szafrańcowie chyba usnęli. Za to słychać poszczekiwanie Pimpusia.
Pielęgniarka okno na noc zostawia otwarte. Tu — lufcik, założony
haczykiem. Czy takiemu psu coś się śni? Czy to można sprawdzić? A
może ktoś obcy koło domu chodzi — pies poczuje najpierwszy...
Michał ostrożnie, jak tylko można, przekręca się na drugi bok. Boli...
Do domu dobrze byłoby pojechać wcześniej. Mama
162
pewno kuchnię bieli. Kuchnia zawsze najbrudniejsza. Kto mamie
pomoże?
Z małymi trzeba będzie wybrać się do ZOO. Łódzkie — nie takie duże jak
w Warszawie, ale też przyjemnie popatrzeć. Małe lubią zwierzęta. O białą
królicę umiały już dbać. Ciekawe, jakie są młode króliki? Czy wszystkie
białe?
Trzeba przywieźć ze świąt parę młodych. W komórce na podwórzu zrobi
się dla nich miejsce. Agnieszce najbardziej spodobałyby się chyba białe?
Ile to rzeczy przychodzi do głowy, kiedy nie można zasnąć: Michał patrzy
w okno. Nie wiadomo, kiedy zginęły z nieba gwiazdy i samo niebo
zbladło, pojaśniało. Noce kwietniowe co dzień krótsze...
Michał budzi się późno. Pierwsze, co spostrzega, to piękną złotą
pomarańczę leżącą na taborecie przy jego łóżku. Skąd się tu wzięła?
Przez drzwi zagląda Piotrowska.
— Nie śpise-już? Ale chrapałeś! To dobrze, że tak długo spałeś. Choroba
prędzej wyjdzie. Zaraz ci przyniosę śniadanie.
Przynosi mleczną kawę i bułki z masłem.
— Wujek też pomarańcze kupił? — pyta stawiając śniadanie przy łóżku.
— Musiał w kolejce ładnie postać, bo ludzie na święta wykupywali.
Ja też kupiłam. Pomóc ci podnieść się? A widzisz, już dziś trochę lepiej.
Tylko ci poduszkę poprawię.
Michał ostrożnie podciąga się sam i z apetytem zabiera do śniadania.
Koło południa wpada pani Aniela.
— A co, Piotrowska przyniosła ci pomarańcze? Widzisz, mówiłeś,
że skąpa, a ona i dzieciom kupiła, i tobie nie pożałowała. O mnie też
pomyślała, kiedy stała w kolejce.
Wujek dziś wrócił z pracy wcześniej. Ma iść do szpita-
163
la, odwiedzić tego, co mu palce ucięło. Sam kucharuje. Jajecznicę z
kiełbasą i kompot z rabarbaru Michał zmiata, jakby nie jadł od wczoraj.
— A pomarańcza od Grudzińskiej? — stwierdza wujek i nie wątpi
w to ani na chwilę. — Krzyczy, bo krzyczy, ale jak co do czego, to złote
serce. Ja ją znam!... Obrać ci ze skóry?
— Nie... niech leży... — mówi Michał i myśli: „Nie wujek, nie
Piotrowska, nie pielęgniarka, więc kto?"
— Wujek, może tu przyjść Witek? I Agnieszka? Ale z lekcjami, żeby tu
odrabiali, bo mnie się nudzi.
— A niech przyjdą. Zaraz Piotrowskiej powiem. Mnie nie będzie do
późnego wieczora, bo ze szpitala jadę na Pragę. Robota mi się trafiła, a
grosz potrzebny i na święta, i po świętach.
Przychodzi Witek, zaraz za nim Agnieszka.
— Wczoraj nie zajrzałaś — mówi z wyrzutem Michał, który dobrze
rozumie, że jako „chory" i ofiara — bądź co bądź — wypadku, ma prawo
do pewnych względów.
— Nie wiedziałam, czy chcesz, czy może będziesz niezadowolony? I
porządki robię w naszym pokoju. Ciocia chorowała, nie sprzątało się
tak jak zawsze. Całe okno wczoraj umyłam, wiesz? Tylko balkonu
otworzyć nie mogłam. Muszę poprosić kogoś.
— Ja ci otworzę, jak wstanę — mówi Michał.
— Oho! Nie porywaj się — mówi Witek. — Balkon pani Tołłoczko
kazała zabić na mur, bo się bała, że niepewny, że może się oberwać. Nie
chciała za nic na balkon wychodzić. Twój wujek zabił drzwi. Teraz trzeba
by gwoździe obcęgami wyciągnąć.
— A jakby kwiatki zasadzić?... — marzy Agnieszka.
— Dlaczego nie? Zobaczysz, jak latem u Szafrańców ładnie. Cały ogród!
Pan Franciszek już się bierze do swojej ulubionej roboty — mówi Witek.
— Co w szkole? — pyta Michał.
164
— Znowu się bili o Grażyny teczkę — opowiada
szczegółowo Witek.
— A tobie też noszą? — zwraca się Michał do
Agnieszki.
— Noszą, noszą — odpowiada Agnieszka — ale się
o nią nie biją.
I Michał nie wie, czy Agnieszce jest wszystko jedno, czy może, owszem,
chciałaby, żeby się o jej teczkę
chłopcy bili.
— Ale, Michał, słuchaj! Nauczycielka, ta, co zastępuje panią Tołłoczko,
kazała wypracowanie napisać. Będzie stopnie stawiać. Ty też musisz
napisać, wiesz?
— Temat podała? — pyta Agnieszka.
— Owszem, ale jakiś dziwny. Twoja ciocia nigdy takich wypracowań nie
zadawała.
— Gadaj, jakie ma być wypracowanie — niecierpliwi się Michał.
— Zaraz. Mam zapisane — szuka w zeszycie Witek. — O, jest: „Po
przeczytaniu wiersza Marii Konopnickiej »A jak poszedł król na wojnę«".
— To znaczy co? Po przeczytaniu i co dalej? — nie
rozumie Michał.
— Bo widzisz, wczoraj i dzisiaj na polskim mówiliśmy
0 tym wierszu. Pani tłumaczyła zwrotkę po zwrotce
1 teraz każdy ma sobie jeszcze raz w domu przeczytać, zastanowić się i
napisać to, co sobie pomyśli. Tobie, Michał, chyba będzie trudno. Może
ci pomóc?
— Phi! Myślisz, że ja sam nie umiem pomyśleć? Spokojna głowa. Wiersz
umiem na pamięć. I bez tłumaczenia wszystko rozumiem. Po polsku
napisane, nie? A nowa nauczycielka chyba gorsza nie jest? To już
byłoby... — „nie wiadomo co" chciał powiedzieć, gdy przerwał mu Henio,
stojąc w drzwiach.
— Mama pyta, czy chcesz jeść? A może napiłbyś się kompotu z
rabarbaru? To przyniosę... O! Pomarańcza!...
165
Taka duża jak nasze. Mama schowała pomarańcze na święta, tylko jedną
Agnieszce dała. Ale, Agnieszka, jak zjesz — skórek nie wyrzucaj!...
— Oj, chłopaki! — skoczyła z miejsca Agnieszka — przecież ja miałam
dziś do Konstancina jechać! — spojrzała na zegarek. — Jeszcze jest dużo
czasu. Cześć! Za dwie godziny będę z powrotem.
Już jej nie było w pokoju. Ale zanim wyszła, Michał zauważył, że różowa
fala zabarwiła jej policzki, czoło, szyję. I Witek zwrócił na to uwagę. Po
wyjściu Agnieszki powiedział z wyrzutem:
— Michał, po co tak? Każdemu bez zastanowienia musisz dopiec?
— Czego ty ode mnie chcesz? — zdziwił się szczerze Michał.
— Nie widziałeś? Aż się czerwona zrobiła z przykrości. Przecież to jej
ciocia!...
Widno jeszcze było. Michał leżał sam i znowu słyszał, co się działo w
całym domu. Szafrańcowie myli we dwójkę okno, sprzątali balkon. Pan
Franciszek cieszył się, że pelargonie w piwnicy ładnie przezimowały i tyle
mają nowych pędów.
Nagle słychać głos pielęgniarki:
— Pani Leontyno, czy ja nie mówiłam, że te górne szyby umyję sama?
Niech no pani złazi ze stołka! Żywo, prędko!
— Co też pani, pani Anielo kochana! Pomalutku jakoś sobie damy radę
— stękała pani Leontyna. — Czy pani mało ma swojej roboty?
— Właśnie dlatego. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby pani złamała rękę czy
nogę... Już wolę ten kawałek okna umyć. Czy to co wielkiego?...
Michał bierze pomarańczę do ręki. Ciężka, chyba z ćwierć kilo waży.
Pachnie przyjemnie... Niech jeszcze
166
poleży na taborecie. A może ją zawieźć mamie?... Mama naturalnie zaraz
podzieli między małe. Skórki też schowa. Mama zawsze dodaje kawałek
skórki do kompotu z suszonych śliwek...
— ...Więc to Agnieszka?...
Agnieszka wróciła jeszcze za dnia. Pokręciła się po mieszkaniu. Długą
chwilę stała na balkonie u Szafrań-ców. Słychać było uradowany głos
pana Franciszka:
— Moje dziecko! Moje dziecko! Nawet sobie nie wyobrażasz, jaką
przyjemność sprawiłaś mi tym dzikim winem. Zawsze tak myślałem,
jakby tu ładnie było, żeby je puścić po ścianie. Przecież to południowa
strona...
— Może ci co przynieść? Może poczytałbyś sobie? — zagląda Agnieszka
i do niego.
— Nie. Czytać — nie. I tak w ogóle — nic. Ale posiedź tu trochę.
Powiedz co...
— Dobrze. Zaraz przyjdę. Tylko oddam pani Pio-trowskiej skórki od
pomarańczy. O — pokazuje w fartuszku dużą kieszeń, z której
wyglądają żółte, podbite białym skórki. — Pani Piotrowska usmaży je do
ciasta, wiesz?...
A więc to nie ona?
Agnieszka wraca z gałązką „złotego deszczu". Gałązka jest niewielka, ale
ustawiona w szklance na stole — wnosi do pokoju wiosnę.
— „Złoty deszcz" to ładna nazwa, prawda? — pyta. — Tam w
Konstancinie u pani Kobierzyckiej tyle tego! Daliby mi jeszcze więcej,
ale po co krzaki obdzierać?
— U naszego sąsiada w Łodzi — opowiada Michał — też jest taki duży
krzak „złotego deszczu". Pod płotem rośnie. Gałęzie na naszą stronę
zaglądają: ładnie, jak zakwitnie... A po co jeździłeś do Konstancina?
— Musiałam odwieźć książki, które ciocia pożyczyła.
167
~
Ciocia mówiła, żeby w sobotę, ale ja wolałam wcześniej. Pani
Kobierzycka zatrzymywałaby mnie na niedzielę, a ja nie chcę. W
niedzielę — sam wiesz — wszyscy pójdą na Wybrzeże pracować. No, ty
— nie... rozumie się, ale pan Czernik?
— Nie wiem. Jak sobie wujek chce — mruczy Michał. — Kocicę
widziałaś?
— Widziałam. Wcale nie chciała do mnie przyjść. Nie poznała mnie czy
co? — Agnieszka posmutniała i zmieniła temat. — Dlaczego nie jesz
pomarańczy?. Nie lubisz? Spróbuj. Bardzo soczysta. A słodka!
— Lubię. Tylko tak... niech jeszcze poleży — Michał nie ma chęci
powiedzieć Agnieszce, że tę pomarańczę zawiezie mamie.
— A jak z tym wypracowaniem? Napiszesz?
— Dlaczego miałbym nie napisać? Co ty myślisz? Takie to dla mnie
trudne?
— Michał, nie zgrywaj — mówi poważnie dziewczynka. — Ta nowa jest
wymagająca. Do nas też przychodzi. Po co ma ci wlepić gałę na okres?
— Gałę? Ucho od śledzia! To tylko twoja ciotka nie rozumiała się na
żartach. W łódzkiej szkole, kiedy raz tak napisałam o wizycie u
kolegi, nauczyciel się uśmiał razem z całą klasą, wiesz?
— I upiekło się?
— Upiekło. Tylko że musiałem drugi raz napisać już bez zgrywy.
— Ale teraz nie zgrywaj — powtarza Agnieszka.
— Nie martw się. Napiszę. Myślisz, że nie potrafię? Potrafię —
przechwala się — tylko mi się czasem nie chce. Ale jak zechcę —
zobaczysz. Mogę ci pokazać.
— No. dobrze — uspokoiła się Agnieszka. — Dobrze. Ja wiem. że ty
potrafisz, jak zechcesz. Tylko żebyś zechciał.
— Ale Witkowi nie mów! — zastrzega Michał.
168
— Rozumie się — przytakuje Agnieszka. — Ale przecież ja to już
przechodziłam. Mogę ci coś poradzić, nie? Napisz na brudno.
— Zobaczy się. Ale nie mów.
Kiedy wujek wraca z miasta, Michał wspomina o balkonie u Agnieszki.
— A jak się zawali? Wujku, czy to prawda, że ten balkon może się
zawalić?
— Gdzie mu tam do zawalenia! Ten od ulicy jeszcze mocniejszy niż u
Szafrańców. Zanim pani Tołłoczko pokój sobie wyszykowała, to na tym
balkonie leżało, co kto chciał: rupiecie, żelaza, rynny — a zimą spiżarnia
była, bo od wschodu najzimniej.
Dopiero jak się tam z dużego pokoju przeniosła, kazała mi drzwi zabić.
Od Wisły zimą dobrze wieje, więc i o palenie w piecu ciągle się z
Piotrowską kramarzyły, i Szafrańcowa sobie upatrzyła, że jak
nauczycielka balkon uchy-l>— im po nogach wieje. No i zaraz łamanie
kości, zapalenie płuc i wszystko, co tylko chcesz. Kiedy mi powiedziała,
żeby drzwi zabić — zabiłem i był spokój.
— To teraz znowu się zacznie — oświadczył Michał.
— Ee... Może nie? Dziewczyna umie z ludźmi, o umie! Szafraniec ją lubi,
a jak on kogo lubi. to pani Leonty-na — cichutka!... A kwiatki skąd?
— Agnieszka przywiozła z tego miejsca, gdzie jest teraz Kisunia —
odpowiedział Henio, który już od kilku minut stał przy łóżku Michała. —
Nam też dała. i panu Szafrańcowi, i pani Anieli, i jeszcze u siebie w
pokoju postawiła. Ja właśnie przyszedłem zobaczyć, czy tu są te żółte
deszcze, bo wszędzie są.
— Widzisz, Michał, jaka ona jest?... Pójdę ten balkon otworzyć. Gdzież
ja położyłem młotek?... Podoba mi się to dziecko.
— Naszej mamie też Agnieszka się podoba — mówi Henio do Michała.
— Witek już dwój z rachunków nie ma, wiesz? Bo ona zawsze pamięta,
żeby miał zrobione zadania. Nasze żółte deszcze — większe... A
skórek ci dała? Bo mamusi dała. Przywiozła z Konstan-cina. Ta pani, u
której jest Kisunia, robiła pomarańczową marmoladę do mazurka.
Chciałbyś taki mazurek, co? Ja bym chciał...
Michał nie słyszy i nie odpowiada na pytanie Henia. Zaprzątnięty jest
całkowicie inną sprawą. Dlaczego Agnieszka nie chce, żeby on
wiedział?... Gdyby to było zrobione na złość, żeby dogryźć, żeby
dokuczyć — zrozumiałby od razu. Ale dać prezent i niczego nie żądać?
Choćby tylko „dziękuję", to się w Michałowej głowie nie mieści...
W sobotę z rana Michał czuje się prawie zupełnie dobrze. Lewa strona
ciała, którą rzuciło go w drzwi, jeszcze obolała jest, ale siniaki zmieniły
już trochę barwę. I skaleczenia zaczynają swędzić — goją się. Jeszcze
tylko głowa trochę ociężała i guz przy dotknięciu boli.
Pani Aniela, której na wszystkie pytania Michał odpowiada: „Nic mnie już
nie boli" — przygląda mu się podejrzliwie, wreszcie mówi:
— Zdrowie masz końskie, daj Boże każdemu. Ale dziś jeszcze poleź.
Więc Michał leży cierpliwie i rozpamiętuje sobie ranną rozmowę z
wujkiem.
Ponieważ wczoraj zasnął dosyć wcześnie i spał przez całą noc bardzo
dobrze — zbudziło go wstawanie wujka do pracy, chociaż ten starał się
krzątać po pokoju jak najciszej.
— Spij, jeszcze wcześnie!
— Nie chce mi się spać. Może ja wujkowi śniadanie zrobię? — proponuje
Michał. — Mnie już nic nie jest.
170
— Leż, wariacie. Pielęgniarka mówiła, że wstaniesz w niedzielę. Już ona
lepiej wie. A mnie nic nie potrzeba. Kawę naszykowałem do termosu
wczoraj. Do pracy wezmę chleb z boczkiem. Fajny boczek, z
majerankiem! Masz ochotę, jedz. Chałkę ci tu kupiłem, wiem, że lubisz z
masłem. Masło w garnuszku za oknem, ale odstaw, zanim się słońce
obróci. Będziesz pamiętać?
— Będę.
— A może ci teraz kawy dać?
— Nie. Później zjem.
— Dobra. Jak chcesz, tak jedz. A ja — wujek wzdycha — ciężki dzień
będę miał dzisiaj, chociaż z fabryki wyjdę wcześniej: sobota. Mam jedną
robotę na Dobrej. Nie sam — z kolegą. Nowy zlewozmywak założymy.
Teraz każda kobieta — ciągnął wujek pijąc kawę — hrabina: każda chce
mieć zlewozmywak i świecące krany. A obudowane wszystko pięknie!
Wiadro ze śmieciami zasunięte, zlew przykryty: salon nie kuchnia. Nie
mówię o nowych domach — ale w starych to samo. Każdy się teraz
nowocześnie urządza.
Dzięki temu zarobi się i po fabryce, ale czasem to mi się śmiać chce.
Przecież ja te kamienice na Powiślu, na Czerniakowie, na Pradze — znam
jak własną kieszeń, a poznać nie mogę.
„Panie — mówią do mnie — my się z panem znamy! Pan tu u nas
wodociąg reperował w czterdziestym dziewiątym! Nie pamiętasz pan?"
A ja nie pamiętam. Patrzę: pralka, lodówka, palenisko — jak nie gazowe,
to elektryczne, więc udaję, że oczy przecieram, oglądam się i pytam: „A
gdzie telewizor?"
„Jest, jest w pokoju! — mówią. — Jak pan nie masz swojego, to
przychodź wieczorem popatrzyć! Ale u pana pewnie większy?"
Mówię ci, Michał — wujek przestał się śmiać — kiedy
171
tak po ludziach chodzę, to aż mnie mierzi, jak o naszej ruderze pomyślę.
Brudno tu. czarno, graty ledwo się kupy trzymają... Ech!...
— Pielęgniarka mówiła, że sobie obieli pokoik. Wujek słyszał? Też jej się
chce!
— Wiem i obiecałem pomóc.
— Pomóc — to znaczy wujek wszystko wymaluje, a ona będzie patrzeć
— pokpiwa Michał.
— Jakbyś zgadł. — Ale jeden drugiemu pomaga, nie? Zresztą jej pokój
to przecież klitka, raz-dwa i po wszystkim. Będę się uwijać, bo
na kolację idziemy paczką do kolegi.
— Chrzciny? — z przekąsem zapytuje Michał.
— Nie. Chociaż już dwa razy byłem u niego na chrzcinach, owszem,
jeszcze w starym mieszkaniu. Ale teraz to awans. Musi oblać — co by
ludzie powiedzieli? No, bywaj zdrów!...
Michał wzdycha. Oblewanie awansu pewnie jeszcze lepsze niż chrzciny.
Dobrze, że nauczycielki nie ma, wujek wróci na pewno na szybkich
obrotach.
Piotrowska zagląda, kiedy Michał je śniadanie.
— Już wstajesz? Pewnie, wygodniej zjeść przy stole. Chała z masłem?
Fiu, fiu! Smacznego! Dba o ciebie wujek, nie można powiedzieć. Na
obiad kazał pomidorowej na mięsie ugotować. Nie żałuje ci
niczego. Dobry człowiek, a po drugie —jednego cię tylko ma... A co,
pomarańcza jeszcze do dziś wytrzymała? Pewnie to już druga? Ja nasze
musiałam na szafę schować, żeby nóg nie dostały. Jedz na zdrowie.
Witaminy... Łóżko ci prześcielę, okno trochę szerzej otworzę i leż sobie.
— Dziękuję pani — powiedział Michał. Rzadko wypowiadane słowo tak
ciężko przeszło przez gardło, że można je było wziąć za chrząknięcie.
Położył się, ale pomimo rozleniwienia już nie był śpiący. Przez te parę dni
wyspał się za wszystkie czasy.
172
Wstał więc znowu i przyniósł na łóżko teczkę z książkami. Pomarańczę
schował do walizki. Ciągle się o nią ktoś będzie pytać, znudziło mu się.
Wyciągnął wypisy, odnalazł wiersz i przeczytał, chociaż treść pamiętał
dobrze. Wziął ołówek, zamyślił się.
Po przeczytaniu wiersza Marii Konopnickiej...
napisał cały tytuł. Podkreślił. Tytuł opatrzył cudzysłowem. Co dalej? Nie
tak łatwo szło, jak opowiadał Agnieszce. A chęci mu przecież nie brakło.
Naprawdę chciał coś mądrego napisać, choćby dlatego, żeby się przed nią
pokazać.
Wzdychał, gryzł ołówek, pisał jedno zdanie, kreślił, znowu wzdychał, brał
czystą kartkę i znowu zaczynał od tytułu.
Wreszcie, za którymś tam razem, skleiła się całość. Niedługie to było,
niekrótkie, chyba akurat... Kiedy już ostatni raz pmzepisał na czysto,
przeczytał całość na głos:
Maria Konopnicka już dawno umarła, ale ciągle jeszcze trzeba się o niej
uczyć, bo była wielką poetką. Wieszczem, tak jak Adam Mickiewicz, nie
była, chociaż też wiedziała co z czym, żeby było do rymu.
W wierszu o wojnie, królu i chłopie ładnie jest opisane, jak ten młody
chłopak leży w zielonej dąbrowie. Osobiście wolałbym być królem.
Zawsze lepiej żyć niż leżeć w ciemnej mogile, choćby i pod liliowymi
dzwonkami.
A co do sprawiedliwości, o której też się myśli po przeczytaniu wiersza, to
teraz jest o wiele lepiej, bo król nie król, jak bomba atomowa trzaśnie —
koniec pieśni i przerwa w życiorysie.
Dlatego, chociaż jeszcze niektórzy podskakują — wszyscy są dziś za
pokojem. Ja też.
173
Ale się zmęczył!... Widać leżenie w łóżku osłabia.
Agnieszka wróciła ze szkoły wcześniej niż Witek. Szósta klasa miała dziś
pięć lekcji — a siódma tylko cztery. Michałowi bardzo to było na rękę.
Zaraz też przeczytał Agnieszce swoje wypracowanie.
— No? — pilnie się jej przyglądał, czekając na ocenę.
— Zaraz... — odpowiedziała wymijająco. — Daj no, sama przeczytam
— kiedy patrzę, lepiej rozumiem.
Przeczytała, zamyśliła się na chwilę. Jeszcze raz przeczytała, poprawiła
coś ołówkiem, położyła kartkę na kolanach i westchnęła.
— A co? Pewnie za krótko? — zaniepokoił się Michał.
— Tak... I wiesz, to o Mickiewiczu — skreśliłabym. Po co? O
Konopnickiej piszesz, nie?
— Można. Ale to będzie jeszcze krócej.
— A gdyby coś dodać?
— Ale co? Raz pisałem o pani Twardowskiej, to dodałem życiorys
Mickiewicza, bo też było za krótko. O Konopnickiej nic nie wiem. Aha!
Przypomniałem sobie! Dodam tak: „Konopnicka pisała przeważnie
smutne utwory, bo i w jej życiu nic do śmiechu nie było: dzieci kupa i
wszystkie na jej głowie". Dobrze będzie?
— Lepiej o tych dzieciach nie wspominać.
— No, jak uważasz... Może tak starczy? Przecież myśl jest, nie? I
aktualizacja. Nauczyciele to lubią. Dosyć. Czy o wszystkim musi być
długo? Gdybym ja był nauczycielem, kazałbym pisać wypracowania na
pół kartki. Przecież i poprawić łatwiej, nie? Krótko: o co chodzi, jaki sens,
i kropka. Nie lubię pisać w ogóle, a co dopiero długo. Mam to po mamie.
Moja mama też, jak ma list napisać, zaraz mówi: śmierć moja! No, ale
cała całość, jak myślisz, no?...
— Tak, w ogóle... rzeczywiście: niedługie... — przyznawała bez
entuzjazmu Agnieszka.
— A widzisz! Nauczycielka, kiedy mnie zobaczy, też
174
będzie widziała, że żaden Henryk Sienkiewicz nie jestem.
— O! tak! — zgodziła się Agnieszka, a w jej oczach błysnęły wesołe
iskierki, czego, na szczęście, nie zauważył Michał.
— No to smaruję do zeszytu na czysto. Byki poprawiłaś? Fajnie.
Niewiele, co prawda, ale zawsze ładniej. I wiesz co?
Agnieszka spojrzała wyczekująco. Może chce jej powiedzieć dziękuję
albo coś w tym rodzaju?...
— Wiesz co? — powtórzył niezdecydowanie Michał. —
Chciałem ci coś powiedzieć... I... chyba przez tę rozbitą głowę —
zapomniałem. Ale jak sobie przypomnę... powiem ci... zobaczysz!...
Wujek włożył stary kombinezon i poszedł malować do pani Anieli.
Michał nie wytrzymał, musiał iść popatrzeć. Zobaczył przede wszystkim
kuchnię zatarasowaną wystawionymi rzeczami. Aż trudno było uwierzyć,
że mieściły się w ciupce, która nawet okna miała tylko , połowę.
Pani Aniela nie próżnowała, jak przypuszczał Michał. Szorowała szczotką
i mydłem wszystkie swoje biało polakierowane sprzęty. Za to Pimpek
używał swobody i co chwila wpadał komuś pod nogi.
Witek i Agnieszka już nie czekając zaproszenia przyszli do Michała, bo o
nauce w kuchni nie mogło być mowy.
Lekcji mieli niedużo i uwinęli się z nimi szybko. Agnieszka poszła
kończyć sprzątanie swego pokoju. U Piotrowskich pościel i wszystko, co
tylko było do trzepania, wynoszono na podwórko, gdzie Witek i Henio
pomagali ojcu w robocie.
Drzwi wejściowe były otwarte. Kiedy Michał usłyszał pukanie,
machinalnie powiedział: — Proszę.
175
Wszedł starszy mężczyzna, ubrany w wełniany gabar-dinowy płaszcz.
— Dzień dobry! — powiedział nie zdejmując kapelusza i rozglądając
się po mieszkaniu. — Czernika nie ma?
— Nie ma — odpowiedział krótko Michał. Nie spodobały mu się ani
rozbiegane oczka, ani nos kolorem zdradzający pociąg do kieliszka.
— Mieliśmy iść razem do Feliksiaka, na Wolę. Czernik sam nie
trafi, a ja czekać nie mogę, bo przedtem mam jeszcze pilną sprawę... To
może zostawię tu adres i o, przyjrzyj się, synku, jak tam się idzie: Tu —
trzeba wysiąść z tramwaju, potem na lewo, przez trzeci dom przejście na
podwórko, a tam druga brama i za nią oficyna, o tak — zręcznie kreślił na
kartce. — W tej oficynie klatka B. Tu na drugim piętrze Feliksiak czeka z
dobrą kolacją. Niech się Czernik punktualnie stawi, bo jak się nie stawi, to
się i nie wstawi — roześmiał się z dowcipu. — Taka okazja nieprędko
będzie. Powiedz wujkowi, bo ty siostrzeniec jesteś, tak? Powiedz
wujkowi, że powrót na napędzie spirytusowym — zapewniony.
Rozumiesz! A tu masz plan. Do widzenia, synku!
Nachylił się podając zeszyt, na którego okładzinie rysował. Michała
zaleciał wstrętny odór alkoholu przegryzionego śledziem.
Przypomniały mu się słowa Piotrowskiej: „Koledzy! Koledzy go tak
urządzają!" Przypomniał mu się ojczym, który też z koleżkami przepijał
cały zarobek.
Wujek już dawno nie był na gazie. A dziś miał wziąć udział w takiej
„okazji" i wrócić nad ranem jak... Żeby się jutro ludziom na oczy nie
śmiał pokazać? Żeby i on za wujka musiał się wstydzić?...
Obdziera ze wstrętem okładkę brulionu, zdaje mu się, że ona jeszcze
cuchnie wódką, drze na kawałki i wrzuca
do kosza na śmieci. Potem szeroko otwiera obie połówki okna.
Wujek wraca umyty, włosy ma mokre, pewnie wszedł pod prysznic. Goli
się jeszcze raz i zaczyna ubierać na wizytę.
— Ile ja roboty dziś odwaliłem! — cieszy się. — Aż ją czuję w kościach.
— Nie lepiej, by wujek odpoczął?
— Na starość będzie się odpoczywać. Co tam! Między ludzi też trzeba
iść, nie?
— A jutro? Na to kopanie tutaj?
— Dam radę. Nie martw się. Wszystko w swoim czasie. Co tego
„tatuńcia" nie widać? Powinien już o tej godzinie być.
— Tatuńcio?
— Nazywają go tak wszyscy, bo on do każdego mówi „synku". Spóźni
się, gałgan. Już. pewnie gdzieś na jednego wstąpił, żeby przyjść w
humorze. Aby się tylko nie spił, bo wtedy mowy nie ma, do Feliksiaka nie
trafimy.
Wujek jest zupełnie gotowy. Czeka i niecierpliwi się, coraz częściej
patrząc na ruchliwe wskazówki zegarka. Chodzi po pokoju, spaceruje od
drzwi do okna, jeszcze nasłuchuje, wreszcie zrzuca marynarkę, kładzie się
na łóżku i przekręca gałkę radia.
— Pewno się spił! Pewno się spił! — powtarza ze złością i mówi coś
jeszcze, ale słowa giną przygłuszone rzewną, liryczną piosenką śpiewaną
przez Sławę Przy-bylską.
Michał siada na łóżku, aby lepiej widzieć wujka. Chyba śpi?... Zmachał
się dzisiaj porządnie, a i tego malowania u pielęgniarki, chociaż niedługo
trwało, też wypoczynkiem nazwać nie można.
Niech sobie teraz odpocznie. Bardzo dobrze złożyło się z tym całym
„tatuńciem". Michał nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Działa przecież
w najlepszej inten-
176
177
cji: dla spokoju w domu i dla wujka zdrowia. Każdy wie, że najbardziej
szkodzi wódka wypita po zmęczeniu.
Wstaje, ścisza radio i przygląda się leżącemu.
Dwie bruzdy biegnące od nosa do ust wydają się dzisiaj głębsze, cienie
pod oczami więcej sine niż zwykle. Cała twarz jakaś szara, wycieńczona.
Może wujek i obiadu dziś nie jadł? Nie miał czasu, a szykował się na
dobrą kolację.
Michał postanawia przygotować obfitszy posiłek. Niech sobie teraz wujek
wypocznie, a kiedy będzie wszystko gotowe, wtedy go Michał obudzi.
Trzeba zajrzeć do kuchni, czy można tam w ogóle co zrobić.
Zaraz za drzwiami uderza ostry zapach pasty do podłogi. To u
Piotrowskich nacierają cały pokój. Krzesła, zestawione po dwa, stoją w
przedpokoju, nawet maszyna do szycia chwilowo tu rezyduje.
Za to w kuchni już śladu nie ma po meblach pielęgniarki. Podłoga wytarta,
a pani Aniela kończy pastować korytarzyk przed swoim pokojem.
— Już? — dziwi się Michał. — Myślałem, że tu jeszcze po malowaniu
wszystko stoi, a pani już pownosiła?
— U mnie wszystko musi iść: żywo, prędko, i koniec. Piotrowscy dziś
podłogę froterują: ładnie by wyglądało, żeby stąd wapno na butach nosili!
— Phi! Jeszcze tyle dni do świąt! Po co się tak śpieszyć?
— A po to, żeby i przed świętami kilka dni posiedzieć w czystym. Twoja
mama też pewnie sprząta.
— Może i sprząta. Ale mamie ciężko, małe zaraz znowu nabrudzą.
Teraz, kiedy ja tu jestem, to i małych nie ma kto przypilnować. Chciałem
wcześniej jechać... ale tak już wyszło...
— Zdążysz jeszcze, zdążysz. No, a jak się czujesz?
178
Ja cię jeszcze raz na wieczór przemasuję. Nie możesz uleżeć?
— Mnie już dzisiaj nic nie jest. Nie będę leżeć! Przyszedłem
zobaczyć, czy do kuchni można przyjść — bo czas na kolację. Jajecznicy
na boczku zrobię.
— E, to widzę, że już naprawdę wszystko w porządku, kiedy do
kucharowania się zabierasz. A może masz apetyt na parę podsmażonych
kartofli?
— Jeśli pani niepotrzebne, wziąłbym, bo mi się zdaje, że wujek głodny.
— Wujek jeszcze nie poszedł? — zdziwiła się pani Aniela.
— Nie. Położył się na łóżku i zasnął. Zmęczony.
— Co ty powiesz? Chciałam przekąskę zrobić, ale się wymawiał, że
późno, że się śpieszy. Poczekaj no, ja się do tej kolacji dołożę.
Wymalował mi cały pokój. Należy się.
Na czysto zmytej ceracie stoi półmisek z kiełbasą, talerzyk z kiszonymi
ogórkami, masło i chleb. Michał wnosi salaterkę przysmażonych
rumianych kartofli. Za nim pani Aniela idzie z patelnią jajecznicy i
butelką piwa.
— Wstawać! Żywo, prędko! Kolacja na stole! — woła razem z
Michałem.
Czernik zrywa się, przegarnia czuprynę palcami, a widząc panią Anielę
nakładającą jajecznicę na talerze mówi uradowany:
— Coś mi się zdaje, że i w domu może być lepsza kolacja.
— Nie taka jak proszona, ale głodny pan nie będzie.
— Oj, wilka bym schrupał — mówi szczerze mechanik. — Na obiad nie
miałem czasu, a w domu nie chciałem sobie psuć apetytu przed
przyjęciem.
— Co się stało, że pan nie poszedł?
179
Wujek opowiada o „tatuńciu", a Michał zastanawia się: wyznać prawdę
teraz, zaraz, czy później, kiedy pani Aniela pójdzie do siebie. Decyduje się
na to ostatnie.
Mechanik po zaspokojeniu głodu, po szklance piwa, nabiera humoru.
— Nawet zadowolony jestem, że zostałem w domu — mówi —
przynajmniej się wyśpię jak człowiek. Ale nie pasowało mi odmówić, bo i
Feliksiak, i inni powiedzieliby, że nie idę przez zazdrość.
— Dlaczego przez zazdrość? — dopytuje pani Aniela."
— Widzi pani... z tym awansem, to na dwoje babka wróżyła. Albo on
miał dostać, albo ja. Jednakowo długo pracujemy, opinię obaj mamy
dobrą. No i dostał on — więc...
— A dlaczego nie wujek? — zainteresował się Michał.
— Ano, kto wie? Ja mu tam nie zazdroszczę. Mnie i bez awansu źle nie
jest, a on chłop żonaty, dziecia-ty — jemu zależało. Widziałem, że mu
zależało. Niech tam! Nawet na kurs się zapisał.
— A! Jak na kurs się zapisał... — zaczęła pani Aniela, spojrzała na
Michała i zatrzymała się chwilę — jak na kurs, pan mówi, to pewnie
dlatego awansował. A pan co, nie mógł się też na kurs zapisać?
— Na starość? — mechanik ruszył ramionami. — Już by mi się nie
chciało.
— Na starość? — powtórzyła pani Aniela i pokiwała głową. — Miałam
to trzymać w sekrecie, bo nie wiadomo, czy mi się uda, ale kiedy tak,
powiem panu: ja się też na kurs zapisałam!
— Doktorem chce pani zostać? — śmieje się mechanik.
— Nie doktorem — to już nie dla mnie, ale kwalifikowaną pielęgniarką
będę.
— A tak czym pani jest? Przecież ma pani tyle lat
180
pracy w szpitalu, już pani chyba wszystko umie na pamięć, lepiej niż
świeżo upieczony doktor?
— Owszem, praktykę mam dużą, ale egzaminu brak. Więc kiedy ten kurs
u nas jesienią organizowali, sam ordynator mi kazał: Uczyć się! Egzamin
zdawać! Nie mówił, że za stara jestem, chociaż lat mam sporo, więcej
niż pan.
— Zapłacą lepiej? — pytał Michał.
— Naturalnie. I pensja większa, i honor: pasek na czepku przez całą
długość. Każdy będzie wiedział, że starsza siostra jestem.
— Czy to takie ważne? — machnął ręką mechanik. — Zarobek owszem,
ale...
— A nie chciałby pan inżynierem być? Dyrektorem?
— Za nic na świecie! — zawołał Czernik. — Czy pani wie, jaka to
odpowiedzialność? Jak trzeba o wszystko zabiegać, wykłócać się z
ludźmi, użerać! Na przykład ten FeliksiaW— kierownikiem zespołu
będzie. Oj, spuchnie mu łeb, spuchnie! Ale sam tego chciał. A ja i swoje
zrobię, i na fuchę polecę, i mam jeszcze czas...
— Na wódkę — odpowiedział Michał.
— Na wódkę — powtórzył wujek, ale się zaraz spostrzegł. — No, no,
nie pozwalaj sobie zanadto. Jak piję, to za swoje piję, wiesz?
— A niech wujek pije, aby wujek mojego nie przepił. Proszę bardzo.
Tylko tak sobie myślę: jak już dadzą to nowe mieszkanie, co w nim
wujek postawi? Butelki po wódce?
Wujek poczerwieniał na twarzy i żyły mu na skroniach nabrzmiały.
Patrzył na Michała, milczał, tylko leżące na stole ręce zaciśnięte były, aż
się na nich odznaczały białymi plamami kostki u nasady palców. Pani
Aniela zaniepokoiła się.
— Michał! Żebyś nie był po tym wypadku — w kark bym ci dała. Panie
Michale, trzeba go krótko wziąć. Myśli pan, że on tylko panu tak
odszczekuje? Każdemu! Każdemu coś powie, aż kolka zakłuje. Taki ma
ten jęzor paskudny. Zmień się, Michał, pomyśl i zmień. Bo ci będzie
ciężko między ludźmi. Ja ci to mówię.
Westchnęła sobie pani Aniela, a zobaczywszy, że mechanik z pierwszego
impetu ochłonął, wstała, zebrała ze stołu naczynia i podziękowawszy raz
jeszcze za pomoc — wyszła.
Michał czekał, co będzie. Sam widział, że wujka rozgniewał, ale nie
bardzo rozumiał czym.
— I po kim ty masz taki ozór? — usłyszał wreszcie. — Matka cicha,
spokojna, wody nikomu nie zamąci...
— Właśnie — przerwał Michał — napatrzyłem się: kto tylko chciał, to
mamę skrzywdził, zepchnął. Czy ja nie rozumiałem, myśli wujek! Mama
zawsze ustąpiła: a niech tam! Niech się inny dopcha! O, tak jak wujek
temu Feliksiakowi. A ja tak nie chcę! Ja tak nie będę! Nie dam się, i już! I
awansu sprzed nosa też bym sobie nie dał wziąć!
— Przecież Feliksiak na kurs się zapisał.
— A wujek też się powinien zapisać!
— Patrzcie no go! Czy nie mówiłeś kiedyś tutaj, że ci się uczyć nie chce?
— No to co, że mówiłem! Jakby wujek był w takim położeniu, jak ja tam,
z ojczymem..'.
— To znaczy, zmieniłeś zdanie? — wujek był udobruchany. — Nie
dawaj się. Ucz się. Przed tobą wszystko. Matka się ucieszy.
— No właśnie... mama... wujku — powiedział z wielką prośbą w głosie
—ja bym pojechał wcześniej. Mama też bieli, pierze... Zamorduje się tam
sama.
— E, nie. Te trzy dni jeszcze wytrzymaj. W szkole byłyby
nieprzyjemności.
182
— Wcale nie. Zresztą... ja zaraz wujkowi coś takiego powiem, że... wujek
mnie sam wyrzuci.
— No? — przestraszył się Czernik. — Znowu coś?
— „Tatuńcio" tu był — powiedział ponuro Michał.
— Był? Kiedy? — nie wierzył wujek.
— Wtedy, jak wujek bielił.
— Dlaczego nie zaczekał?
— Nie mógł. Powiedziałem, że wujka nie ma i nieprędko wujek wróci.
On mi jakiś plan rysował...
— Nie bałeś się, że wejdę i wszystko się wyda?
— Co się miałem bać? Zresztą on był już na gazie, śmierdział, aż mnie
mdliło.
— Toś mnie urządził! Toś mnie urządził! — Czernik nie rozgniewał się
tak, jak\>rzypuszczał Michał; był raczej zmartwiony. — Teraz na pewno i
Feliksiak, i nie tylko on posądzą mnie o zazdrość.
— A niech sobie gadają, co chcą. Przecież sam wujek powiedział, że nie
zazdrości.
— Ale po co ty, Michał, takie rzeczy robisz? Po co się rządzisz
cudzymi sprawami? Same nieprzyjemności potem.
— Jakby wujek spity wrócił, to przyjemność?
— To ci o moje zdrowie chodzi?
— O zdrowie — też. Ale chodziło mi jeszcze o jutrzejsze. Inni pójdą — a
wujek? Przecież rano nie mógłby wujek ręką, nogą ruszyć. Może nie?
— Mądryś! Sam będziesz leżał, a ja pójdę łopatą machać.
— I ja pójdę! I ja będę łopatą robić. Zobaczy wujek.
— No, no! Nie stawiaj się. Już ja za nas obu odrobię. W niedzielę rano
Michał czuł się już zupełnie dobrze,
chociaż i wujek, i pani Aniela spoglądali na niego podejrzliwie.
— Nikt ci przecież nie weźmie za złe, jeżeli nie pójdziesz — tłumaczyła
pielęgniarka — wypadek miałeś... trudno.
183
— Pójdę. Mnie już nic nie jest! — upierał się chłopiec. Kiedy z Witkiem
wyszedł przed bramę i spojrzał
w stronę budowy — przystanął zdumiony.
— Jak to? Już podciągnęli pod dach? Kilka dni i taki kawał roboty?
— Podobno jest zobowiązanie, że na jesień wprowadzą się lokatorzy, nie
mówiłem ci? — wyjaśnił Witek. — Mama z ojcem już nawet oglądali
rozkład w mieszkaniach i w której klatce byłoby najlepiej. Mama nie chce
od szczytu, zimno.
— To naprawdę dostalibyście tutaj? Ee, na jesień mury będą jeszcze
mokre — powątpiewał Michał.
— Są sposoby, żeby suszyć, całe lato będzie schło.
— Muszę i ja wujka podkręcić, żeby swoich spraw dopilnował i nie został
na lodzie.
— Nie zostanie, nie bój się. Przecież z rudery każdy musi się
wyprowadzić.
— A gdzie nasza zbiórka?
— O tam dalej. Tam, gdzie ciężarówka stoi, widzisz?
— Tak daleko? Wolałbym koło domu. Jak już mamy tu mieszkać...
— Tutaj uporządkowane, nie widzisz? Wczoraj i przedwczoraj aż
czarno było od ludzi.
— Kawał roboty — sprawiedliwie przyznał Michał — i krzaki posadzili,
ładnie tu będzie.
— A tam, Michał, tam za domem będzie cały duży plac do zabaw dla
dzieci...
— Skąd wiesz?
— Jakiś pan opowiadał. Wymierzali tam coś, sprawdzali. Może to jakiś
inżynier albo kierownik?...
— Mój wujek też, jakby chciał, byłby kierownikiem — przypomniał
sobie Michał — ale musiałby na kurs iść. uczyć się... Nie chce. „Po co mi
to" — mówi. A ty. Witek, jak: wolałbyś kierować robotą czy tylko tak?
— Ja? — zdziwił się. — Nigdy o tym nie myślałem.
184
— A ja wolałbym rządzić — przyznał szczerze Michał — i żeby
ze szkoły prędzej wyprysnąć...
Witek roześmiał się.
— Taki numer się nie uda.
— Dlaczego nie? Na praktykę pójdę. Będę umiał coś porządnie robić,
przyłożę się, nie wystarczy?
— Jeżeli tylko siedem klas skończysz, to gdzie? Na gońca?
— Na gońca? Na popychają? Ucho od śledzia!
— To do zawodówki idź: fachu się nauczysz i — do zawodu.
— A może jest jakaś szkoła rządzenia? Do takiej poszedłbym, owszem.
ŃSc słyszałeś?
— Nie słyszałem. Może Agnieszka wie?
— Nie pytaj. Wyśmiałaby się ze mnie. powiedziałaby: uczyć się. i
kropka.
— Ja ci to samo bez Agnieszki powiem: głupi człowiek nie może innymi
rządzić.
— Wiem i bez twojego gadania — spochmurniał Michał i już w
milczeniu podchodzili do ciężarówki. Kiedy zobaczyli kilku nauczycieli i
kierownika szkoły zabierających się do roboty na wydzielonym miejscu
razem z wychowankami, Michałowi przeleciało przez głowę: „Ten, co
szkołę jeszcze na niedzielę wymyślił, też był mądry! O raju!"
— Witek! Michał! — wołano z daleka. — Do nas! Do nas! Pokażemy, co
potrafimy!!!
Były to szóste i siódme klasy. Michał poszukał oczami Agnieszki. Znalazł
ją w pobliżu. Kruszyła żalaznymi grabkami duże bryły skopanej ziemi.
Kręcili się koło niej jacyś dwaj koledzy.
„Pewno ci. co noszą jej teczkę" — pomyślał, a przyjrzawszy się im
uważniej, wydął wargi: „Nic specjalnego".
Można było kopać, grabić albo zbierać do taczek
185
kamienie. Najsilniejsi wozili taczki z kamieniami na wskazane
miejsce.
Wzięli do rąk łopaty. Dla Michała była to dobrze znana robota. Co roku
zagonki pod warzywa przy domu kopał sam. Miał wprawę, szło mu
zgrabnie i lekko. Witek zmachał się szybko, tym bardziej że chciał
dotrzymać przyjacielowi kroku. Toteż wkrótce twarz miał czerwoną,
spoconą i zaczął sapać.
— A co, spuchłeś? — zadrwił z Witka kopiący niedaleko Zbyszek.
— Wcale nie! — zaprzeczył zbyt prędko Witek. — Czego się czepiasz?
— Mówię, co widzę: spuchłeś! Ja się na tym znam.
— Te! Specjalista z krótkim okiem! Wyłącz się i pilnuj swego
nosa — stanął w obronie przyjaciela Michał.
— A ty też nie skacz — przyłączył się Galicz. — Takiś mocny w garści, a
za łopatę się wziąłeś? Taczki z kamieniami to robota dla takiego chłopa
jak ty.
— Marek, nie wiesz, że Michał był chory? Do dziś leżał w łóżku. Mógłby
tu wcale nie przychodzić — informował Witek.
— Wiemy, wiemy — kpił Zbyszek, zadowolony, że dziewczynki, a
wśród nich Grażyna, z zainteresowaniem słuchały tej wymiany zdań. —
Najlepiej tak: jak się szykuje jakaś robota, to: „Boli mnie! Łamie!
Strzyka!" — Zbyszek łapał się za brzuch i boki z przesadą i odpowiednimi
minami, wywołując wybuchy śmiechu wśród tych, co słyszeli i widzieli.
— Nie, Zbyszek. Jest i lepszy sposób — zawołał Michał raz za razem
naciskając szpadel i wywracając spore grudy ziemi. — Najlepiej tak jak
ty: stać i zgrywać. Niech się inni cieszą, a łopata też sobie odpocznie.
— Aleś dowcipny! Jak rzodkiewka w maju — nadrabiał miną Zbyszek
chwytając jednak za łopatę.
186
Nr1
— Aleś błyskotliwy! Jak salceson — odparował natychmiast
Michał. — Danka, prawda, że Zbyszek jest błyskotliwy?
Zaśmiewano się wokoło z tej słownej utarczki, aż pan Grzybowski i nowa
polonistka zbliżyli się do rozbawionej grupy.
— Co wam tak wesoło? — spytał matematyk.
— Tak się tu próbują niektórzy.
— Na siłę!
— Na języki! — wołano z różnych stron. Uspokojeni wychowawcy
odeszli.
— A może chciałbyś naprawdę spróbować się na siłę? — zaczepiał
Zbyszek.
— Z tobą? Nie — odpowiedział Michał pogardliwie, mierząc Zbyszka
spojrzeniem od stóp do głów.
— A ze mną? — Wieczorek wyrósł jak spod ziemi. Tam, gdzie chodziło
o mięśnie, znajdował się zawsze w porę.
— Dobra, jak?
— Z taczkami. Nałożymy gruzu jednakowo i... — dalej konceptu
Wieczorkowi zabrakło — na czas? Ale stopera nie ma... — oglądał się
bezradnie.
— Zaraz. Ja mam pomysł — zaproponował Kuba Nowik. — W taczkach
będzie tyle, żeby ledwo ruszyć, nie tak po trochu, jak teraz nakładają. I
który dalej dopcha. No?
— Dobrze! Dobrze! Dawajcie taczki! Szybko! Witek podszedł do
Michała.
— Nie bądź głupi, Michał! Po chorobie jesteś.
— Już ty się o mnie nie bój.
— Michał, zostaw, oni chcą z ciebie balona zrobić, ja cię proszę! —
nalegał Witek.
— Ze mnie? Ucho od śledzia! Zaraz zobaczysz, kto zostanie na placu.
Taczki były prawie pełne. Inni chłopcy próbowali podnieść je w
pojedynkę, żaden nie dał rady.
— Ta jest cięższa — prowokował Zbyszek — Jurek, cięższą weź ty, bo
Michał po chorobie.
— Cięższą wezmę ja — Michał złapał za uchwyt, zaślepiała go już złość.
Podnieśli i popchnęli taczki na dany przez Zbyszka znak. Wieczorek, nie
krępując się, stęknął:
— O rany! Ale napakowaliście!
Michał toczył kółko, uważnie wybierając drogę po nierównym gruncie.
Poczerwieniał cały, na czole szybko wystąpiły mu krople potu.
Z boku podbiegłaAgnieszka.
— Michał, zostaw taczki! Ty nie możesz! — krzyknęła, widząc na jego
twarzy wysiłek.
— Spływaj! — warknął.
Jeszcze pięć metrów, jeszcze trzy... Żyły na skroniach nabrzmiały i
odezwał się straszny ból w głowie, w tym miejscu, gdzie było stłuczenie.
— Ja wysiadam! Kropka! —ledwo dyszy Wieczorek, stawiając taczki i
siadając ciężko na ziemi. — Chłopaki, pchajcie dalej, bo będzie chryja!
— Michał! Dość! Zostaw! — błaga Witek. „Jeszcze kawałek — myśli
Michał zaciskając zęby —
jeszcze trochę".
Ma już za sobą więcej niż połowę drogi. Żeby mu się udało pokonać
resztę! Żeby pokazać Zbyszkowi...
Nagle — zarzuca mu ktoś na głowę czarną płachtę!... osuwa się w
ciemność!...
Kiedy otwiera oczy, znowu leży w łóżku. W pokoju pusto. Sądząc po
słońcu, które pcha się przez całe okno — jest dobrze po południu. Michał
z trudem przypomina sobie, co się działo dzisiejszego ranka. Bardzo go
boli głowa.
188
189
W uchylonych drzwiach ukazuje się twarz Agnieszki. Michał szybko
zamyka oczy. Kiedy po chwili unosi ostrożnie powieki — drzwi są znowu
przymknięte.
„Balona ze mnie chcieli zrobić! — przypomina sobie, ale bez gniewu. —
Pokazałem im. Wieczorek spuchł!..."
— Wiesz, chcieli ze mnie balona... wiesz? — pyta, kiedy Agnieszka
zagląda znowu. — Ale im pokazałem, co?
— Mnie się zdaje, że...
— Co ci się zdaje? — głos Michała nabiera tonu zaczepki.
— Zdaje mi się, że powinieneś łyknąć ten proszek. Pani Aniela kazała.
Michał posłusznie łyka proszek i popija podaną przez Agnieszkę herbatą.
— Dlaczego tak cicho? — pyta.
— Nikogo w domu nie ma. Dzisiaj sklepy otwarte, poszli po zakupy.
— Szafrańce też?
— Też. Ja zostałam, żeby domu pilnować.
Michał chce powiedzieć: „bo nie masz forsy na kupowanie" — ale go coś
powstrzymuje.
— Będziesz spać? — pyta Agnieszka.
— Nie. Już mi się nie chce spać. A ty co robisz?
— Firanki założyłam. Te stare. Chyba ciocia nie będzie się gniewać.
Jak myślisz?
— Bo ja wiem... Twoja ciocia jest taka dziwna... wszystko jej się nie
podoba! Nie wytrzymałbym!...
— Nie. Ciocia jest dobra. Tylko, widzisz, długo była sama...
— Sama! Toś trafiła! Jak można w takim mieszkaniu być samą?
— Ja myślałam o czym innym: tyle lat nie miała nikogo bliskiego.
Wszystkich zabrała jej wojna. Ty nie wiesz, co ona przeżyła.
190
— Przecież już dawno przeszło. Ciągle o tej wojnie pamiętać?
— Ciocia pamięta. Na to nie ma rady.
— No, ale teraz ty jesteś.
— Ciocia przyzwyczaja się powoli. Ja to widzę. Przecież czasami
człowiek woli być sam.
— Nie rozumiem: z ludźmi weselej. Czy coś robić, czy pośmiać się, czy
pochwalić.
— A ja rozumiem. Czasami człowiek chciałby zostać sam ze swoimi
myślami. Żeby na niego nawet nikt nie patrzał.
Agnieszka mówi jakby do siebie. Patrzy w okno, za którym jedyna stasa
akacja kołysze nagimi jeszcze gałęziami.
W pierwszej chwili Michał chciał się roześmiać. Co ona tak mówi jak z
książki albo jak w teatrze — nagle przypomniał sobie:
Kiedy matka wychodziła drugi raz za mąż, kiedy było wesele — on
uciekł, schował się właśnie tak: żeby go nikt nie widział, żeby nawet na
niego nie spojrzał. Po domu kręcili się goście, jedli, pili, grały skrzypce i
harmonia. A on wlazł do psiej budy. Nikt go tam nie szukał. Stary kundel
siedział z brzegu, pilnował i grzał, bo wieczór był chłodny.
Potem, po jednej i drugiej kłótni z ojczymem, kiedy nienawiść stanęła
między nimi mocno — Michał chował się na strychu. Miał tam jedno
takie miejsce, gdzie i diabeł nie znalazłby go wśród rupieci.
Może i jest tak, jak mówi Agnieszka...
Wracają Piotrowscy z miasta. Witek zagląda do przyjaciela od razu.
— Michał, jak ci jest? Mama powiedziała, że wujek powinien cię
sznurkiem do łóżka przywiązać, zanim na dobre nie wyzdrowiejesz.
191
— Mama nam kupiła skarpetki — chwali się Henio. — Tobie też.
— I trykotowe bluzki w takie paski jak marynarze też mama kupiła i dla
nas, i dla ciebie. Dla ciebie o dwa numery większą niż dla mnie — dodaje
Witek.
— Wasza mama dla mnie? — dziwi się Michał.
— Twój wujek kazał, bo jakiegoś kolegę spotkał i poszli na piwo.
— No! — powiedział Michał. — Już ja czuję, co z tego będzie.
— Ale, Michał, nigdy byś nie zgadł, co ja jeszcze dostałem — mówi
Witek tajemniczo, przyciszonym głosem. — Spróbuj!
— Buty? Spodnie? — zgaduje Michał.
— Nie, takich grubszych sprawunków nie było. Wiesz przecież:
mieszkanie!
— Z grubszych to tylko szynka, ale też nie taka gruba, jak w zeszłym
roku — stwierdza z żalem Henio.
— No więc, co? Gadaj — niecierpliwi się Michał.
— Klaser — oświadcza z dumą Witek.
— Klaser? Nie łżesz?
— Sam zobaczysz. Fajny. Zaraz go tu przyniosę i nalepki też. Ale mnie
się zdaje, że tatuś mamę namówił, bo żeby mama tak sama z siebie, to
trudno uwierzyć.
— Fiu, fiu! — dziwi się Michał, myśląc, że jego zasługa była nie
mniejsza, i szkoda, że Witek już o tym zapomniał.
— Głowa cię nie boli? — troszczył się Witek. — Bo jak cię tu
przynieśli, jęczałeś „głowa! głowa!"... Ale dałeś się napuścić! Strachu
było! Agnieszka krzyczała! Ona pierwsza poleciała po panią Anielę.
Zaczekaj, przyniosę sprawunki, to ci opowiem.
Po chwili Michał ogląda nowe nabytki, wśród których najwięcej
zainteresowania budzi klaser. Siada na łóżku. Razem z Witkiem dobierają
i układają nalepki.
192
— A wiesz, Michał, Grażyna tak mnie wypytywała o Agnieszkę: a kto? a
co? a skąd ona ciebie zna? Nie chciała wierzyć, że Agnieszka mieszka z
nami, wiesz?
— Co ją to obchodzi?
— Właśnie, widziałeś, jak była wystrojona?
— Agnieszka? Jak zawsze. Przecież ona żadnych strojów nie ma.
— Nie Agnieszka, tylko Grażyna.
— Widziałem: żółte trampki, spodnie szare i zielony sweter. Wyglądała
jak kogut w kalesonach.
— Tylko jej tego nie powiedz. Będzie wściekła!
— A niech się wścieka. Przecież to prawda. Agnieszka — zwrftwł się do
wchodzącej dziewczynki — powiedz: trzeba mówić prawdę czy nie?
— Trzeba — zgodziła się od razu Agnieszka.
— A widzisz! — zatryumfował Michał.
— Zaraz, wolnego. Agnieszka nie wie, o co chodzi. Powiedziałabyś
rudemu, że rudy, a garbatemu, że garbaty?
— Za nic na świecie!
— O garbatych nie było mowy — obruszył się Michał.
— Ale na to wychodzi. U ciebie prawda — to tylko to. co tobie się zdaje.
Myślisz, że ktoś tępy, i od razu wołasz: tępy! tępy!
— Witek, kolacja! Mama woła — zajrzał Henio. Witek wyszedł.
— Pamiętasz — zwrócił się Michał do Agnieszki — mówiliśmy kiedyś,
co jest najważniejsze. Sama powiedziałaś wtedy: prawda, a teraz...
— Ale ja myślałam o takiej prawdzie w człowieku, który nic nie udaje,
nie jest obłudny, no, jednym słowem, można mieć do niego zaufanie.
— Zgadza się! Do mnie można mieć zaufanie, bo jak myślę o kimś, że
jest rudy, mówię to samo. To chyba nie jest obłuda, co?
193
1 ,
— Ale po co tak mówić? Przecież temu rudemu czy garbatemu robisz
przykrość.
— Jeżeli to prawda...
— A pamiętasz — teraz przypomniała Agnieszka — jak ktoś narysował
twoją karykaturę? Zły byłeś jak osa!
— Bo się wyśmiewali!
— Mnie się zdaje, że kiedy ktoś takie prawdy ogłasza bez potrzeby, to też
wygląda na drwiny...
Michał się zamyślił, czy to tak jest, jak Agnieszka mówi?.,.
— A znasz przysłowie „Prawda w oczy kole"? Widocznie już tak musi
być. Ja tam zawsze będę obstawać za prawdą.
— Ale niech to będzie z życzliwością, a nie żeby tylko zabolało.
— Oho! Już jest i życzliwość. Tego się od pielęgniarki nasłuchałaś. A
wiesz, dla kogo ona najżyczliwsza? Dla swego Pimpusia!
— Bez życzliwości pani Anieli, twojego wujka, mojej cioci — byłoby tu
strasznie źle! Nie do wytrzymania po prostu!
— Nie do wytrzymania — powtórzył Michał patrząc uważnie na
dziewczynkę. — Tam w Rzeszowie podobno też było „nie do
wytrzymania". Tak?
— Tak — powiedziała krótko Agnieszka, odwracając głowę, żeby nie
było widać jej twarzy. — Ja tam już nigdy...
Wujek wrócił w humorze, ale wcale nie takim, jakiego spodziewał się
Michał. Położył dużą torbę pomarańczy na łóżku siostrzeńca.
— Powiem ci. Michał, że mnie strach oblatuje przed tą zagraniczną
wycieczką.
— Bo co?
— Bo jeżeli przy mnie takie sztuki ciągle wyprawiasz — co dopiero
będzie po moim wyjeździe? Przecież całe dwadzieścia cztery godziny sam
zostaniesz.
— Niech się wujek nie boi — nachmurzył się Michał. — Zresztą
najlepiej, żebym ja tego samego dnia albo nawet dzień wcześniej
wyjechał.
— Nie, nie! Prosiłem już Piotrowską, żeby miała oko na ciebie. No, a jak
ci się prezenty podobały?
— Prezenty? To nie za mamine pieniądze? — zdziwił się Michał.
— A jak za mamine to co? Należy ci się? Zapracowałeś? Oj, głupiś ty,
Michał, głupi! Co prawda, masz wytłumaczenie.
— Jakie wytłumaCsenie? — podejrzliwie patrzył na wujka.
— Wstrząs mózgu, nie? Przecież cię rąbnęło.
— Wujek w humorze! — odciął się.
— A co, nie wolno? Te pomarańcze dla ciebie wszystkie. To już ode
mnie. Było całe dwa kilo, ale wstąpiliśmy do kolegi w szpitalu. Dwie
zostawiłem jemu.
Michał wyjmuje pomarańcze z torby. Jest ich siedem. Dwie bardzo ładne
odkłada na bok.
— Te dwie dla wujka na podróż.
— A po co mi? — broni się wujek.
— Jeżeli wujek nie weźmie, to nie chcę żadnej — kategorycznie
oświadcza Michał. — Przecież i ja najwyżej dwie zjem. Małym zawiozę,
mamie — niech też spróbują.
— Dobra. Rób, jak chcesz — mówi wujek i swoje dwie pomarańcze
wkłada do plecaka. — Pójdę na chwilę do Piotrowskich.
Michał zostaje sam. Słyszy, że Szafrańcowie też już wrócili. Przez otwarte
okno dolatuje głos Agnieszki, rozmawiającej z panem Franciszkiem o
pelargoniach na balkonie.
194
195
Michał szybko wstaje. Robi mu się na chwilę ciemno przed oczami i łupie
w głowie. Mężnie bierze się w garść.
Już poprzednio wybrał z pozostałych pomarańczy dwie największe i
najładniejsze. Chwyta je teraz i cicho otwiera drzwi. Nie ma w
przedpokoju nikogo? Świetnie! I drzwi naprzeciwko otwarte!!...
Ile to trwało? Dziesięć, najwyżej piętnaście sekund. Michał znowu
spokojnie leży w łóżku! Torba z pomarańczami stoi obok na taborecie.
Ach, żeby tak mieć czapkę niewidkę! Żeby zobaczyć minę Agnieszki,
kiedy wejdzie do siebie i spojrzy na stoliczek koło tapczanu!...
Ale kiedy po kolacji uśmiechnięta Agnieszka zagląda do jego pokoju,
Michał wie, że ona już wie, że on wie...
14
Było jeszcze kilka minut do dzwonka, kiedy Witek z Michałem weszli na
korytarz prowadzący do klasy. Natychmiast zauważyła ich Grażyna i
podbiegła wraz z Danką.
— Michał, jak się czujesz? Czy już wszystko dobrze? —
dopytywała troskliwie.
— Jak ja się mam czuć? — burknął Michał, szorstkością pokrywając
zażenowanie.
— No... bo kiedy wczoraj zemdlałeś, to doprawdy... przestraszyłam się.
— Niepotrzebnie — ciągnął tym samym tonem Michał — wcale
nie zemdlałem. Co ja, dziewczyna jestem?
— Nie zemdlałeś? — Grażyna szeroko otworzyła swoje ładne,
zielone oczy, wiedząc, że jej z tym do twarzy. — Wszyscy przecież
widzieli, że...
— To nie było zemdlenie. Po prostu straciłem...
196
— ...głowę — wpadła mu w słowa Danka z najpoważniejszą miną, tylko
w oczach jej czaiła się kpina.
— Oj, Danka! Oj, Majewska! — zaczął Michał, daremnie szukając
ciętej repliki. Już nieraz przekonał się, że Danka niby ścichapęk, a
szpilę puścić potrafi. — Czego wy ode mnie chcecie — rozgniewał się.
— Interesujcie się tymi, co wam teczki noszą!...
Nie otrzymał odpowiedzi, bo uwagę dziewcząt zaprzątnęła nowa
nauczycielka, która właśnie ukazała się w końcu korytarza.
— Idzie! Pani od polskiego idzie! — zawołała Danka. — ONna
znowu inną bluzkę! Ładną!
— Phi! — wydęła wargi Grażyna. — Tę bluzkę już miała, tylko że z
szalikiem, a dziś z broszką, nie widzisz? Ja mam lepsze oko.
— Masz rację, bluzka ta sama — szeptała Danka, bo nauczycielka była
już blisko — ale świeżo wyprana. Ona w ogóle zawsze jak z pudełeczka.
— Eee — Grażyna nie podzielała opinii przyjaciółki, ale nie zdążyła już
nic dodać. Trzeba było wejść do klasy.
Pani Wanda Kołudzka zastępująca w szóstej klasie chorą koleżankę, nie
była ani lepsza, ani gorsza, a po prostu — inna. Dla pani Tołłoczko język
polski był nie tylko najważniejszym przedmiotem w szkole, ale i
najdroższym skarbem narodowym, nad którym jej powierzono pieczę.
Dlatego wymagała na swoich lekcjach powagi, graniczącej .z
celebrowaniem nabożeństwa. Wszelkie żarty czy choćby drobne okazje do
śmiechu nie znajdowały u niej zrozumienia i szybko a radykalnie były
likwidowane. Sama uśmiechała się tak rzadko!
Nowa nauczycielka tryskała zdrowiem, energią i radością życia. Na
pierwszy rzut oka wydawała się dużo
197
młodsza od pani Tołłoczko, chociaż w rzeczywistości wcale tak nie było.
Na młody wygląd składały się jasne, modnie uczesane włosy, brązowe,
trochę skośne oczy, świeża cera i zręczna sylwetka.
Ale chyba największy kontrast stanowił wyraz twarzy obu profesorek.
Pani Tołłoczko wchodziła do klasy poważna, skupiona, z namaszczeniem
układała na katedrze pięknie oprawny tom zawierający potrzebny do lekcji
fragment, chcąc i tą bogatą oprawą podkreślić wartość autora: człowiek,
którego pióro zasługiwało na^ół-skórek czy nawet skórę oraz na tłoczone
złotem nazwisko, musiał stać na ołtarzu sztuki.
Nowa polonistka posługiwała się zwykłymi szkolnymi wydawnictwami,
nie doceniając, widocznie, znaczenia okładek i złotych liter. Była jednak
również wymagająca, orientowała się błyskawicznie już po jednej
odpowiedzi, czy uczeń zaglądał do zadanego materiału, czy tylko
„kołował", i w zależności od tego kropiła zasłużoną notę. Ale
niezamierzone, stylistyczne potknięcia i humorystyczne nieraz próby
wykręcania się — kwitowała dowcipem, a nawet śmiała się z nich razem z
całą klasą.
I teraz, nie czekając, aż uczniowie powiedzą jej dzień dobry, pierwsza
rzuciła: „Jak się macie?" i gestem zagoniła do klasy.
— Wiesz — szeptem informował przyjaciela Witek, już siedząc w ławce
— Danka z Grażyną kłócą się o tę nową. Grażyna mówi, że ona ma
tlenione włosy, a Danka aż jej do oczu skakała, że nieprawda.
— Czy to nie wszystko jedno? Dziewczyny mają kręćka.
Najważniejsze, żeby się nie przyczepiała — odpowiedział Michał,
niespokojny o los swego wypracowania. Było tak krótkie, że przepisując
je na czysto nie wyrzucił jednak zdania porównującego Konopnicką z
Mickiewiczem: zawsze dwie linijki więcej.
198
Pani Kołudzka sama zebrała domowe prace, a otrzymując zeszyt Michała,
przyjrzała się chłopcu uważnie:
— Ciebie nie było kilka dni w klasie? — zapytała życzliwie. — I
wypracowanie napisałeś? Dobrze, że nie korzystasz z wymówki.
— Oj, niech go pani za wcześnie nie chwali! —
wyrwało się Dance.
— Dlaczego? — zwróciła się w jej stronę zdziwiona
nauczycielka. — Dlaczego?
— Bo... bo... — jąkała się speszona Danka — on do wypracowań nie ma
drygu... On się interesuje więcej fizyką... podobno chce robić jakieś
doświadczenia z elektrycznością... i w ogóle on jest raczej...
matematyk.
— To się okaże, nie uprzedzajmy faktów — odpowiedziała nauczycielka,
a Michał napisał na kartce:
Jak ci ścisnę nos za wsadzenie go w cudze sprawy, to będzie moje
najlepsze doświatczenie.
Danka natychmiast odesłała kartkę podkreślając czerwonym ołówkiem
błąd w ostatnim wyrazie.
Lekcja płynęła bez normalnego skupienia. Co chwilę zdarzały się jakieś
nieprzewidziane dygresje, które tylko na oko wydawały się przypadkowe,
a w rzeczywistości były celowo przygotowane. Musiała w tym
zorientować się i nauczycielka, gdyż w pewnym momencie oświadczyła:
— Coś mi się zdaje, że wy niewiele dziś myślicie
o lekcji.
— Nie, proszę pani! Święta blisko i nikt do lekcji głowy nie ma —
przyznała któraś z dziewczynek.
— I wiosna — dorzucił jeden z chłopców.
Na potwierdzenie tych słów wpadł przez okno cytrynek.
199
— O! O! Motyl! Motyl! — zawołano z różnych stron klasy, jakby to było
coś nadzwyczajnego. Wystraszony — co prędzej wyfrunął na słońce.
— ...Nikt do lekcji głowy nie ma — powtórzyła z humorem nauczycielka.
— A do lekcji — co jak co — ale głowa jest absolutnie potrzebna...
Witek zapatrzył się w widoczny przez otwarte okno płynący po niebie
obłok. Mictiał też nie słuchał. Od samego rana był jakiś roztargniony i
prawie każde zdanie trzeba mu było powtarzać, bo ciągle pytał: co? co?
Kiedy wreszcie dzwonek zakończył lekcję, spojrzał mało przytomnymi
oczami na Witka i powiedział ni z tego, ni z owego:
— Może mieć i sześć, a nawet siedem małych...
— O czym ty mówisz? — nie rozumiał Witek.
— O królicy. Przywiozę parkę z domu. Zobaczysz, jakie śliczne.
— A ja pytałem o nauczycielkę, nie słyszałeś? — zżymał się Witek. —
No, jaka ci się wydała?
— Nauczycielka? Owszem, niczegowata i chyba mi dwói nie wlepi... Jak
myślisz?
— Bo ja wiem... — w głosie Witka było mnóstwo wątpliwości — krótko
napisałeś.
— Krótko, ale... — Michał nie zdążył dokończyć tego, co zamierzał
powiedzieć, bo go Wieczorek chwycił za ramię i gwałtownie zaciągnął w
niszę okienną. Kiedy Witek chciał im towarzyszyć. Wieczorek wykonał
gest wykluczający wątpliwości i poparty słowami:
— Spływaj, mięczaku! Ale już!
Witek odszedł obrażony. Z daleka widział w pobliżu okna Zbyszka, który
kręcił się tam, jakby czekał, że go zawołają. Czego mógł od Michała
chcieć Wiq-czorek. który na ogół nie cieszył się wielką sympatią w
klasie, tyle że nie zadzierano z nim: miał ciężką
200
rękę. Mówiło się o nim, że prochu nie wymyśli, bo nawet kiedy trzeba
było się wyłgać przed nauczycielem — żal było patrzeć, jak niezgrabnie to
robił. Pomyślunek miał ciężki. Siedział w szóstej drugi rok. Początkowo
na Michała boczył się, że mu wziął pierwszeństwo w pięści, ale kiedy się
dowiedział, że Michał też repetował — poczuł do niego sympatię.
Witek nie pierwszy raz widzi, że Wieczorek ma jakieś sprawy do jego
przyjaciela, a zawsze na osobności. Co to może być? Pewnie mu Michał
powie...
Po dzwonku, już w ławce, raz i drugi rzuca ciekawe spojrzenie na
przyjaciela, który chyba udaje, że nic nie rozumie, wreszcie pyta:
— Czego on od ciebie chciał?
— Eee tam... szkoda gadać.
— Ale o co szło? — nalega Witek.
— Mówię: szkoda gadać... Wieczorek na głowę upadł.
— Ciszej tam! Jeszcze było wam mało na przerwie? — rzuca
rozgniewany biolog.
Ale na przerwie znowu Wieczorek zaciągnął Michała w jakiś kąt. Teraz
już otwarcie przyłączył się do nich Zbyszek. Witka jakby nie widzieli,
jakby go w ogóle na świecie, nie tylko w korytarzu, nie było.
„Nie, to nie — zaciął się Witek. — Nic a nic mnie to nie obchodzi! Żeby
nawet nie wiem co... Żeby nawet Michał przesiadł się do Wieczorka! A
niech tam! Nic mnie to nie obchodzi!"
Ale obchodziło: przeszkadzało uważać na lekcjach, kazało strzyc uchem i
nasłuchiwać, czy Michał nie zacznie zwierzać sekretu.
— Witek! Wiesz'.' —- wionęło do niego na matematyce i Witek
natychmiast nachylił ucho. chociaż, pan Grzy-bowski dla uczniów
zajmujących się czymś innym niż „matematyką, nauką mądrą i
wspaniałą", był okrutny i wlepiał dwóję jak za nie odrobione zadania.
201
T
— ...Gdyby wujek jechał dziś albo jutro — to ja też nie czekałbym... A
tak — mam pociąg dopiero w środę wieczorem! Ja nie wytrzymam!...
— ...Witek, mówię ci, ja nie mogę się doczekać — powtarzał Michał w
drodze ze szkoły. — Żebym miał pieniądze — nie patrzyłbym na nic,
tylko adiu-fruziu i cześć! Alp wujek powiedział, że forsę dostanie we
wtorek wieczorem albo w środę rano, że mi da na od-jezdnym, jak już
wszystko będzie miał załatwione. Ucho od śledzia! Mama na pewno
dawno już na mój bilet przysłała, tylko wujek mnie przejrzał. Woli być
pewny, że ja nogi nie dam przed zakończeniem lekcji... No, co się nie
odzywasz? Nie mam racji?...
Teraz, w domu, umówię się z mamą, żeby forsę przysyłała na moje
nazwisko pocztą. Co ja mam być taki skrępowany? O każdy grosz wujka
prosić, tłumaczyć się. Co ja, dziecko jestem? Każdy lubi mieć swoje parę
groszy...
Witek nie spieszył z odpowiedzią, ale złość na przyjaciela trochę mu
przeszła. Może Michał chciał pożyczyć od Wieczorka na bilet? Na pewno
o pieniądze chodziło. Taki bilet kosztuje kilkadziesiąt złotych. I nic z tego,
jak widać, nie wyszło. Michał parę złotych też zawsze ma, nie tak jak on...
Ale — przypomniał sobie — mama obiecała coś dać za ziemię do
kwiatów.
— Michał, pomóż mi. Po obiedzie muszę przynieść ziemi. Mama chce
kwiatki przesadzić. Pójdziesz ze mną?
— Gdzie?
— Jest takie jedno miejsce na skarpie, ziemia jak masło, tłusta. I
pokażę ci tam coś ciekawego...
— Co?
— Nie. Teraz nie powiem. Tajemnica.
— Tajemnica? — nadstawił uszu Michał. — Jaka?
— To się nie da opowiedzieć, trzeba zobaczyć.
202
— Dobra. Możemy iść zaraz po obiedzie: lekcji mało. Ale Agnieszce nic
nie mów. Jak tajemnica, to tylko między nami.
— To się wie — zgadza się Witek.
Miejsce z dobrą ziemią do kwiatków Witek znał od kilku lat. Trzeba było
iść kawałek Dobrą, skręcić w prawo, a potem już tylko ścieżką pod górę.
Zbocze było gęsto zarośnięte krzakami, których uschnięte liście jeszcze
teraz dość grubą warstwą pokrywały grunt. Ale już przez nie śmiało
przedzierały się piórka nowej trawy, a gałęzie krzewów obsypane były
młodymi pączkami i wyglądały z daleka, jakby je przesłaniała zielona
mgła.
Witek, uzbrojony w ręczną grackę, szybko spulchniał ziemię, a Michał
łopatką do węgla nakładałją w koszyk.
— No, a tajemnica gdzie? — niecierpliwił się, kiedy napełniali koszyk.
— Zaraz — oglądał się Witek — przecież ja tu od zeszłego roku nie
byłem.
— Fiuuu! Już twoją tajemnicę dawno diabli wzięli! Tylko głowę mi
zawróciłeś.
— Nie jest do wzięcia, poczekaj... tu, od tej wierzby trzeba iść pięć
kroków na lewo i znaleźć połówkę zielonej cegły...
— Wariat! Zielonych cegieł nie ma, tylko czerwone.
— Ta jest po wierzchu taka zielona, omszała, trudno ją w trawie
zobaczyć. Może zarosła, może ją ziemią przysypało. Szukajmy...
— Albo ją kto stąd wziął, bo musiał szafę podeprzeć. Możemy szukać do
sądnego dnia! — złościł się Michał, ale rozglądał zaintrygowany.
— O, jest — ucieszył się Witek — ta sama, tylko jeszcze więcej
zielona, widzisz? Teraz od tej cegły na skos w górę dwadzieścia
pięć kroków, aż się stanie w prostej linii nad kasztanem.
203
— To nie można od razu od kasztana w górę? Po co szukać głupiej cegły?
— Po to, że tamtędy zarośnięte i nie przejdziesz. Gdyby tam było
przejście, to niejeden już by trafił i — po tajemnicy. Rozumiesz? Idź za
mną. O, tu trzeba przeleźć nisko, pod krzakiem — schylił się na czworaki
Witek — tu jeszcze raz... No, i patrz!
Stali na malutkiej platformie obok siebie. Z trzech stron zasłaniały ich
wyższe od nich krzaki, z czwartej widać było spod kęp wyrastającego ze
szczelin ziela kawałek muru i sporą w nim wyrwę.
Michał zajrzał, a nawet wszedł do środka. Była to jakaś mała,
kilkumetrowej powierzchni piwniczka, pusta, z ceglaną podłogą, którą
przy wejściu zarastały chwasty, a w głębi pokrywały suche liście i
naniesione wiatrem strzępy śmieci.
— A tajemnica gdzie? — rozglądał się uważnie po ścianach Michał.
— Kapuściana głowa jesteś! — zdenerwował się Witek. — Jeszcze
ci mało? Pokazuję mu takie miejsce, taki schowek, o którym nikt nie wie
— a on: „gdzie tajemnica".
— Aha! Rozumiem — uspokoił się Michał. —To nikt
0 tym nie wie? A ty? Jak tu trafiłeś?
— Powiedział mi o tym chłopak z naszej klasy... W zeszłym roku
siedział ze mną w jednej ławce.
— Phi! To dopiero tajemnica! Jutro on tu może dziesięciu innych
przyprowadzić!...
— Nie. Już go w naszej klasie nie ma. Rodzice zabrali go do Wietnamu.
Pojechali tam na kilka lat.
— I myślisz, że on nikomu oprócz ciebie nie powiedział?
— Na pewno nie. To był taki... odludek. I mówił w ogóle mało. Kiedyś
spotkałem go koło naszego mostu
1 odprowadziłem do domu. On tu gdzieś blisko mieszkał.
204
Wtedy pokazał mi drogę. Ale musiałem przysiąc, że nikomu nie powiem.
— No i powiedziałeś!
— Spokojna głowa. To miała być „pieczara przyjaciół", Józik mówił, że
jak się z kim zaprzyjaźnimy, to mu też pokażemy pieczarę.
— Aha. To się z nim przyjaźniłeś?
— Bo ja wiem? — zastanawiał się Witek. — Dobry był chłopak,
spokojny. I uczył się dobrze. Ściągałem zawsze tylko od niego. Ale po
szkole ja szedłem w swoją stronę — on w swoją. Dopiero jak mi pokazał
tę pieczarę... On chciał, żebyśmy się bawili w Indian. Miał tu na ścianie
łuk, strzały, o, jeszcze jest gwóźdź. Ale zaraz zaczęły się wakacje i
wyjechał nad morze, a we wrześniu już do szkoły nie przyszedł. O tym
Wietnamie powiedziała mi pani Tołłoczko.
— Tak... jak wróci za kilka lat, to ani o Indianach nie będzie myślał, ani o
tej pieczarze.
— Ale miejsce fajne, co — Michał?
— Fajne. I jakby nas tu kto chciał znaleźć, to — mowy nie ma! Ucho od
śledzia!
Wyszli przed piwnicę i Michał obydwiema rękami mocno rozchylił krzaki
u góry. W dole widać było kilka pięknych, nowych i zamieszkanych już
budynków. Jeszcze niżej tłoczyły się dachy ulicy Dobrej. Dalej za nimi
widać było wąski pasek wiślanej wody, plażę, domy, drzewa praskiego
brzegu.
— Z dołu nie widać, co?
— Nie widać — zapewniał Witek. — Nic a nic. Jeszcze jak na
krzakach będą liście, to zupełnie — jak ściana.
— Miejsce fajne — chwalił Michał. — Można by tu jakąś ławkę
skombinować. W środku porządek zrobić, drzwi poszerzyć, byłoby
widniej — o, cegły się ruszają — łatwo wyjąć. A tu, można by w tych
krzakach takie
206
niby okno wyciąć. Siedziałbym na ławce i na Wisłę patrzył.
— Aha, i poczytać można by tu przyjść. I gdybyśmy mieli jakiś sekret,
tobym ci tylko napisał „P.P.g.5" to znaczy: „Pieczara Przyjaciół, godzina
piąta" i już byś wiedział — dawał się ponosić skrzydłom fantazji Witek.
— Słuchaj — powiedział nagle Michał kładąc mu rękę na ramieniu i
patrząc w oczy — jesteś mój przyjaciel?
— Głupie pytanie! — obruszył się Witek.
— Sprzedaj mi tę pieczarę! No, ile chcesz, dwadzieścia, trzydzieści
złotych? Uskładam, dam ci nawet pięćdziesiąt!... Przecież ty nigdy
grosza nie masz. No. sprzedasz?
—• Sprzedać? — Witek myślał, że się przesłyszał. — Sprzedać? Jak to?
Czy ona jest do sprzedania?...
— Sprzedać, właśnie sprzedać! — nalegał Michał. — Ty jesteś
właścicielem, nikt prócz ciebie o niej nie wiedział. Tylko ty mogłeś tu
przyjść. Tylko ty miałeś do niej prawo.
— Jakie tam prawo? Wiedziałem, i tyle! A teraz ty wiesz. Teraz we
dwóch będziemy tu przychodzić. Co tu jest do sprzedania'.'
— Ale ja chcę, żeby ona była tylko moja, t y 1 k o. Rozumiesz? Żebyś ty
o niej, zapomniał, rozumiesz?
— To znaczy, żebym tu nic przychodził? — głos Witka zmatowiał, a
oczy nie odrywały się od oczu Michała, na próżno szukając w nich
zaprzeczenia.
— Przecież ci za to zapłatę! Chcesz sto złotych? Nie od razu, ale po
trochu zapłacę... Jak bozie-kozie! Co, nie wierzysz mi? — Michał całkiem
inaczej tłumaczył sobie zmieniony wyraz twarzy Witka.
— Wierzę, ale nie chcę... Nie chcę, i już! — wybuchnął Witek. — Do
sprzedania tu nic nie ma, rozumiesz? Józik mnie jak przyjaciela, bez
żadnych pieniędzy, przyprowadził! Ja ciebie też! Jak przyjaciela.
207
rozumiesz? Jak przyjacielowi — powtórzył z naciskiem — pokazałem
coś, o czym nikt więcej w Warszawie nie wie! A ty? Żebym za pieniędze
stąd się wyniósł, tak? Żeby tu moja noga nie stanęła więcej, tak? Żebym w
ogóle o tym miejscu zapomniał? O nie! Nie i nie! Nawet za tysiąc. Nawet
za sto tysięcy — nie!...
Michał na razie więcej był zdziwiony wybuchem Witka niż sensem jego
słów. Dotychczas nigdy jeszcze nie przeciwstawiał mu się z takim
ferworem.
— Nie, to nie — powiedział wzruszając ramionami. — Sto tysięcy! Ho,
ho! Nawet tysiąc! Skąd ja bym ci, bracie, wziął takie złote góry? No,
to chodźmy już. Jeszcze tam kto koszyk z ziemią sprzątnie i dopiero
miałbyś tajemnicę. Nie doszedłbyś do niej po zielonej cegle. Ucho od
śledzia!
Wzięli koszyk za uszy i zmieniając od czasu do czasu ręce, bo ziemia
swoją wagę miała, ponieśli do domu. Przez całą drogę ani jeden, ani drugi
nie odezwał się słowem.
Dopiero w podwórku, kiedy ustawili koszyk przed komórką, Witek
powiedział bez uśmiechu:
— Dziękuję.
— Nie ma za co i cześć! — odrzekł równie ozięble Michał i zostawiwszy
Witka, poszedł na ulicę.
A w Witku jeszcze kipiało, był tak oburzony, że aż wypieków dostał.
— Ciężka ta ziemia? Po co braliście tak dużo? Lepiej było dwa razy iść
— przyglądała mu się matka.
— Nieee... taak... może za prędko szliśmy z powrotem — wykręcał
się Witek i usiadł nad książkami.
Ale nie mógł myśleć o lekcjach, chociaż było ich niewiele. Ciągle, od
początku, wracały słowa Michała: „Żeby pieczara była tylko moja! Żebyś
o niej zapomniał". Na co mu to było potrzebne? Przecież chyba sam jeden
nie siedziałby tam, bo co za przyjemność! A więc
208
z kim? Z Wieczorkiem? Ze Zbyszkiem? O, pięknie Michał odpłaca za
przyjaźń...
Gdyby do kuchni przyszła Agnieszka, Witek powiedziałby jej wszystko,
wszystko! Zobaczyłaby, jaki ten Michał jest naprawdę! Bo już zdążył
zauważyć, że Agnieszka broni Michała w różnych złych przygodach. No,
może nie broni, ale tłumaczy: że to, że sio... Ciekawe, jak wytłumaczyłaby
taki jego postępek... Ohydny! Ohydny, i kropka!
Agnieszka nie przychodzi. Zajęta jest w swoim pokoju czy może jej wcale
w domu nie ma?
Witek z trudem skupia się na ortograficznym ćwiczeniu. Dwa razy robi
potworny błąd. Aż sam sobie się dziwi, że mógł tak napisać. Przekreśla,
poprawia, cała strona robi się paskudna. Pani Tołłoczko za sam wygląd
zeszytu postawiłaby dwóję...
Na progu kuchni zjawia się Michał. Ręce trzyma w kieszeniach, widać, że
wcale nie ma zamiaru odrabiać tu lekcji. Siada na drugim końcu stołu,
milczy. Może czeka, żeby Witek pierwszy do niego się zwrócił? O, nie
doczeka się!
— Witek, słuchaj — odzywa się wreszcie Michał.
— Czego chcesz? — pyta obojętnie Witek, nie podnosząc nawet głowy
znad zeszytu.
— Coś się tak nadął, niby kiszka z grochem? — próbuje żartować
Michał, ale i to również nie wywołuje oczekiwanego rezultatu. — No,
więc — Michał pochmurnieje — więc chciałem ci powiedzieć, że cała ta
pieczara wcale mi nie jest potrzebna, wiesz?
— Słyszę.
— To słuchaj dalej: głupio się wyrwałem z tym kupnem... No,
głupio, mówię ci! — widać, że to mówienie przychodzi Michałowi z
trudem. — I sam nie wiem, skąd mi się to wzięło... Bo niby na co mi ta
pieczara? Co ja bym w niej robił? Sam powiedz, no?
¦J— Ucho od śledzia
209
— A bo ja wiem? Jakżeś ją chciał mieć tylko dla siebie, to chyba
wiedziałeś?
— Nie wiedziałem! Naprawdę nic nie myślałem! Jak bozie-kozie! —
zaczyna żarliwie zapewniać Michał. — Nie wierzysz? To ci powiem: ja tu
może wcale z domu nie wrócę, wiesz?
Witek podnosi na Michała oczy. To słyszy pierwszy raz.
— Wolałbym być bliżej mamy... Mama wielkiego zdrowia nie ma...
teraz nikt mamie nie pomoże. Małe nie potrafią i przecież siły trzeba. Ten
— pijany ciągle. Kto mamę^obroni? Rozumiesz chyba?... Ja... lubiłbym
gospodarować. Ja bym tam coś wykombinował. Zrobiłbym...
Witek kiwa głową.
— A co ze szkołą? Wrócisz do starej budy?
— Z tym najgorzej — wzdycha Michał. — Mogą nie zechcieć. Trochę
tam naszurałem nauczycielce. Też była zgaga jak ta tutaj.
— Czego ty chcesz od pani Tołłoczko — ujmuje się za nauczycielką
Witek. — Że wymaga? Każdy nauczyciel wymaga. Znałeś innego?
— Nie znałem — przyznaje Michał. — Dlatego życie w szkole —
katorga dla mnie. Wolałbym jakąś robotę.
— Mama ci nie da.
— Jakbyś zgadł. I dlatego, jak mi każe tu wrócić — to już nie wiem... —
znowu wzdycha. — Ale pieczara mi na nic. Ani tam nie pójdę, ani nie
powiem nikomu. Możesz być spokojny. I kropka.
— Mnie też ona niepotrzebna — mówi nieprzejednany Witek. — Mogę o
niej zapomnieć... nawet bez stu złotych.
W głosie Witka jest tyle goryczy, że Michał już nie odzywa się ani
słowem. Podpiera głowę ręką. Patrzy w okno, za którym kołyszą się lekko
gałęzie akacji... Zepsuło się coś. Stłukło. Czy da się naprawić?...
210
Pani Kołudzka zaraz następnego dnia przyniosła zeszyty. Wywołało to
zdumienie klasy, bo nigdy tak prędko wypracowań nie otrzymywano.
Przyglądano się podejrzliwie: może nie wszystkie były poprawione?...
Kiedy Michał zobaczył swój zeszyt na wierzchu paczki, a zaraz potem w
rękach nauczycielki — skóra mu trochę ścierpła.
„Klops!" — pomyślał i nawet zdążył tak powiedzieć do Witka. Okazało
się jednak inaczej.
— Przeczytam wam jedno z wypracowań — zaczęła pani Kołudzka.
— Najlepsze? — zapytała niechętnie Grażyna, widząc, że to nie jej ani
Danki zeszyt.
— Nie, nie najlepsze.
— Najgorsze! — zawołała z triumfem Danka, która już się domyślała, że
to jakiś nowy wyskok Michała.
— Dajcie mi skończyć — roześmiała się nauczycielka. — Nie jest ono
podobne do żadnego z pozostałych, a więc można powiedzieć —
oryginalne...
— Bo i ten, co pisał, oryginalny — mruknęła Danka. — W cyrku
za pieniądze można by go pokazywać — dosłyszeli ją tylko najbliżsi.
— ...jest tu kilka dowcipnych sformułowań, może je autor pożyczył od
Wiecha?
— Autor? Na pewno jakiś lizus! — syknęła Grażyna.
— To Kowalski! — nachyliła się do przyjaciółki Danka, ale zaraz
po tej informacji spostrzegła, że Grażyna zaczęła uważniej słuchać
wypowiedzi nauczycielki, a nawet rozpogodziła się zupełnie.
— ...przede wszystkim widzę tu próbę samodzielnego myślenia. Można
się z sądami autora zgodzić lub nie, ale niewątpliwie są to myśli
własne, wnioski, które autorowi rzeczywiście nasunęły się po
przeczytaniu wiersza. Posłuchajcie.
21
Tu nauczycielka przeczytała na głos wypracowanie Michała, a w klasie co
chwila wybuchała wesołość, w której nie brali tylko udziału: Danka,
trawiona zazdrością, oraz Michał i Witek, obaj zaskoczeni pochlebną
oceną nauczycielki.
Witek, kiedy go w sobotę Michał zapoznał ze swą pracą, ostrożnie
dobierał wyrazów, nie chcąc przyjaciela dotknąć, ale o los wypracowania,
o stopień, który był w tym okresie bardzo ważny, niepokoił się, podobnie
jak i Agnieszka. Wtedy — bo dziś, po wczorajszym, ta sprawa była mu
raczej obojętna.
Trzeba przyznać, że wiele par oczu patrzyło na Michała z
zainteresowaniem. Zdanie nauczycielki ukazało kolegę w całkiem nowym
świetle. Tylko Danka Majewska, już na korytarzu podczas przerwy,
spojrzała złośliwie i zapytała:
— Michał, czy ty piszesz wiersze?
— Ja? Wiersze? A bo co? — Michał był wyraźnie zaskoczony.
— Nic, tylko jeżeli nie. to szkoda. Wielka szkoda! — Danka kpiła już w
żywe oczy. — Bo gdybyś pisał wiersze, to znaczy, gdybyś wiedział co z
czym do rymu, mógłbyś zostać wieszczem...
Wszyscy, którzy słyszeli te słowa, wybuchnęli śmiechem. Michał w
pierwszym impulsie chciał się rzucić na Dankę, ale w mgnieniu oka
zmienił zamiar i oświadczył:
— Phi! Gdybym tylko chciał... Nawet i o tobie ułożyłbym coś do wiersza.
— Ejże! Spróbuj — podjudzała Danka.
— Jak ja tę Majewska zrobię na niebiesko, to się tej Majewskiej przyśni
król Sobieski.
212
— Co za wiersz! Co za wiersz! No i co dalej? — droczyła się Danka,
zadowolona pomimo wszystko z uwagi, jaką skupiła na sobie.
— Co dalej? Pojechali! Szczegóły jutro w prasie i w afiszach. Witek,
idziemy!...
Skręcali w ulicę przed szkołą, kiedy dogoniła ich Danka.
— Słuchaj, Michał — mówiła zadyszana — Grażyna, Grażyna
powiedziała, żebyś i o niej jakiś wiersz ułożył, i... jeżeli
ułożysz, to ona pozwoli ci teczkę nosić... Nawet dziś...
— Ja? Ja do noszenia teczki? Ludzie, czy ja dobrze słyszę?!...
— Spodziewałam się tego po tobie i mówiłam Grażynie, ale ona
koniecznie, żeby ci powtórzyć, że ty na pewno bardzo się ucieszysz —
wyraz na pewno Danka podkreśliła nie bez szyderczej satysfakcji —
więc powtórzyłam. I co?
— Co? Powiedz jej krótko: ucho od śledzia! Danka popędziła do
czekającej na nią przyjaciółki,
a Michał wzruszył ramionami.
— Teczkę nosić! Jeszcze czego! Witek, zróbmy zgrywę! Jutro pójdziesz
do Grażyny i powiesz niby ode mnie, że jeżeli chce, to pozwolę jej
odnosić moją teczkę pod sam dom. Dobrze? Powiesz?
— Dlaczego ja? Niech to zrobi Wieczorek.
— Ten głupi Wieczorek?
— Głupi, głupi — a przez wszystkie przerwy chowałeś się z nim po
kątach. I ze Zbyszkiem też. Pogodziliście się? — głos Witka pełen był
ironii.
— Po pierwsze, nie gniewaliśmy się. Po drugie, widzisz, jak mnie
rozrywają? — Michał pęczniał z dumy. — I chłopaki mnie ciągną,
i dziewczyny, co? I nauczycielka mnie pochwaliła za... jak to ona
powiedziała... samodzielne myślenie, tak?
213
— Gdyby twoje wypracowanie dostała pani Tołłocz-ko, byłoby inaczej.
Można powiedzieć — całkiem na odwrót.
To mówił Witek, Witek, któremu przyjaciel dotąd bardzo imponował.
Przyjaciel! Otóż to właśnie! Witka zaufanie do przyjaciela i wiara w
przyjaźń zostały boleśnie zachwiane.
— Mnie się ta nowa nauczycielka podoba — oświadczył Michał. —
Lepsza.
— Lepsza? Dlatego, że ci dwói nie postawiła? — mówi z przekąsem
Witek. — Pani Tołłoczko przyczepia się czasem, owszem, ale to
przeważnie na dobre wychodzi. Gdyby nie była dobrą nauczycielką,
nie dostałaby Złotego Krzyża. A ona dostała, wiesz?
— No, to co ? Jak do klasy wejdzie, to się aż zimniej robi — nie
ustępował Michał.
— Zdaje ci się. A zauważyłeś, z jaką ładną zawsze książką przychodzi?
To są wszystkie jej własne książki. Pani Tołłoczko woli nie zjeść lepiej,
nie kupi sobie nic do ubrania, a szuka takiej książki. Nie widziałeś, ile ich
ma u siebie na półce?
— Phi! Czy to takie ważne? Wolę, że ta nie ma takiej skrzywionej
twarzy, uśmiecha się, zęby ma ładne.
— Zęby to jeszcze w człowieku nie wszystko — mówi znacząco Witek i
po chwili dodaje: — Mnie tam nic do tego. Jak chcesz dobierać sobie
otoczenie po zębach — dobieraj.
— Po zębach? Jak to?
— Wieczorek ma ładne zęby, Zbyszek też. Pasują do ciebie, proszę
bardzo.
— A właśnie, że nie! — roześmiał się szeroko Michał, jakby chciał
pokazać cały swój dobrany garnitur. — Zęby to oni może mają
pokazowe — ale pomyślunek nie bardzo.
— Poduczysz ich!
214
— Ani mi się śni. Nawarzą sobie piwa — niech spróbują, jak
smakuje. Mnie przy tym nie będzie.
— Piwa? — Witek wysoko podniósł brwi i nie powiedział nic więcej. Nie
będzie się dopytywał sekretów, jakie łączą Michała ze Zbyszkiem i
Wieczorkiem, ma swoją ambicję.
Ale Michał dziś udziela informacji chętnie, nawet i nie pytany. Wyczuwa,
że Witek wczorajszego nie zapomniał, i chce go przejednać.
— Powiem ci — znowu się obejrzał — ale Witek, słowo? Nie wygadasz
się?
— Jak nie masz pewności, to możesz mi nic nie mówić, obejdę się. Ja ci
swoją tajemnicę odkryłem bez przysięgi — dorzucił z wyższością, ale
i goryczą w głosie.
— Zgoda. Ale to była tylko twoja tajemnica. Zresztą żadnego
porównania nie ma. To jest grubsza rzecz. No, ale powiem ci...
— Jak chcesz — ton był obojętny, tylko uszy Witka zaczynały z lekka
różowieć.
— No więc, bez długiego gadania: oni chcą zorganizować paczkę.
— Paczkę? — teraz i Witek obejrzał się. — I co?
— Na razie nic: dobierają. Chcą, żeby to była pierwszorzędna
paczka. Dlatego mnie ciągną. To będą żule, wiesz?
— Żule? To znaczy złodzieje?
— liii... jacy tam złodzieje? Za mocne słowo. Żule to takie więcej
rozrabiaki, żeby wesoło było.
— A ja ci mówię, że złodzieje. O niczym nie myślą, tylko żeby gdzieś
podkraść. Tatuś czytał na głos w gazecie. Słyszałem dobrze.
— Dziecko jesteś. Nie wiesz, że w gazecie muszą z igły widły zrobić?
Inaczej ludzie nie czytaliby. Wieczorek zawsze pieniądze ma i jeszcze
drugim funduje.
215
Wichan też forsiasty, widać, że mu rodzice nie żałują. Po co mają kraść?
— Mnie żeby nawet na kolanach prosili —nie chciałbym! I ty nie
powinieneś z nimi, wiesz? Zawsze myślałem, że ten Zbyszek czymś
niedobrym śmierdzi, bo
0 Wieczorku to nawet nie mówię... To świnia! I ty chcesz z takimi!...
— Aleś w gorącej wodzie kąpany. Kto ci powiedział, że chcę? Właśnie,
że nie chcę, dlatego mnie tak ciągną. Nie wiedzą, że mnie jutro już tu nie
będzie, i umawiają się, żeby się w sobotę spotkać — Michał wybuchnął
śmiechem. — A ja już będę łaził po naszym ogrodzie
1 gdzie tylko! W każdą dziurę zajrzę! Robota na mnie czeka nie wąska!
— Powiedziałeś, żeby się odczepili? — nastawał Witek.
— Po co? Niech jeszcze trochę poskaczą.
— Ale cię rozrywają! — z satysfakcją przypomniał Witek. — Ja ci
radzę: lepiej od nich odskocz!
— Żebym nawet nie chciał — zaraz jutro muszę odskoczyć o całe sto
dwadzieścia kilometrów. Oj, Witek! — Michał z radości podrzucił teczkę
do góry i złapał ją w powietrzu. — Kiszki kaszane mama takie robi, że i
królowa angielska oblizywałaby palce! Wiesz? Przywiozę, spróbujesz i ty,
co? Spróbujesz?
— Jak poczęstujesz — spróbuję, czemu nie? — powiedział Witek
uprzejmie, ale bez entuzjazmu.
„Twardyś — pomyślał Michał. — Ale ja cię rozgryzę".
Wchodząc do przedpokoju, zobaczyli Agnieszkę z miską i ścierką w
rękach. Speszyła się na ich widok i szybko zniknęla za swoimi drzwiami.
Była w jakiejś starej sukience bez fartuszka, tylko przepasana ręcznikiem i
z głową owiązaną kolorową chustką.
„Że też jej się nie sprzykrzy to ciągłe sprzątanie" — pomyślał Michał i
nawet chciał coś złośliwego zawołać przez drzwi, ale mu przeszkodziła
pani Piotrowska.
216
— Gdzie wy przepadacie? — krzyknęła wyglądając do przedpokoju. —
Obiad przestygł, do miasta chcę wyjść i nie mogę się doczekać! Ty
sumienia chyba nie masz, że ani o matce ani o bracie nie pomyślisz!
Michał zamknął za sobą drzwi: dobrze mieć tyle chociaż swobody, co on
u wujka.
W pokoju było mnóstwo słońca, chyba jeszcze więcej niż zawsze —
wiosna przyrzucała co dzień ciepła. Na parapecie za szybą siedział siwy
gołąb i kręcąc dziobem, zaglądał do środka, to jednym okiem, to drugim.
Michał nigdy nie zapomniał po powrocie ze szkoły sypnąć trochę
pokruszonego starego chleba. I teraz, kiedy szeroko otworzył połówkę
okna, gołąb odleciał w pierwszej chwili na balkon Szafrańców, aby za
moment znowu, i już w towarzystwie, sfrunąć do Michała, dziobać z ręki
okruchy, a nawet dać się pogłaskać.
— Kto umył okno? Ty? — zapytał wujek wróciwszy z pracy.
— Nie — zdziwiony Michał dopiero teraz zauważył, że umyte szyby aż
lśniły. Dlatego wydało mu się w pokoju jaśniej niż zwykle.
— Nie, nie ja — powtórzył. — Chyba Agnieszka — przypomniał sobie
jej spłoszoną minę i miednicę w rękach. — Sprząta i sprząta.
— Zaraz inaczej wygląda. Trzeba pajęczynę obmieść, bo aż strach, ile
ich tu wisi — obejrzał się Czernik po ścianach. — Może i podłogę warto
by do porządku doprowadzić? Ale już nie zdążę — westchnął. — Dziś
roboty na mieście mam jeszcze do samego wieczora, a jutro odjazd.
Autobus zakładowy już po kontroli. Wygodny — będzie się jechać
niby ekspresem. Wiesz, Michał, pierwszy raz jadę tak daleko. Ciekawie
przecież kawałek świata zobaczyć...
217
Po obiedzie Michał poprosił.
— Wujek da pieniądze na benzynę i pastę. Ja się za podłogę wezmę.
.— Dobra. I mnie, i tobie przyjemniej tu będzie po świętach wrócić do
czystego. Żeby nie okno — do głowy by mi może nie przyszło. Czystość
to zawsze przez kobietę — roześmiał się.
— A u Piotrowskich prawie wszystko Witek z ojcem: i trzepali, i okna
myli, i froterowali — bronił męskiego honoru Michał.
— Owszem, ale żeby ich Piotrowska nie nagnała, toby się nie wzięli. Ja
Piotrowskiego dłużej znam — zawsze wolał gazetę czytać niż sprzątać,
ale jak się ożenił, odmienił się...
Michał w potrzebie wszystko potrafił zrobić. Matka go nauczyła. I teraz,
zawstydzony trochę przez Agnieszkę, wziął się ostro do roboty. Podłoga
była zapuszczona, ale nawet najgorszy brud ustępował, wycierany
benzyną i mocną ręką. Przy tym zajęciu zastała go Agnieszka.
— Wyfroterujesz? — zapytała. — Może ci pomóc?
— Jeszcze czego! Po coś okno myła? — udawał zagniewanego. — Teraz
trzeba i podłogę, żeby pasowało.
— Po to właśnie umyłam — roześmiała się. — Ale nie tylko po to,
Michał, mam do ciebie prośbę.
— No?
— Pomóż mi przynieść ziemi. Sama nie dam rady. Nawyciągałam z
komórki doniczek i chcę je ustawić na balkonie. Pani Piotrowska obiecała
mi dać pelargonie. Ładnie będzie, ciocia się ucieszy.
— Twoja ciocia wróci i raz-dwa balkon gwoździem zabije. Albo
przeprowadzi się do tego nowego domu. Nie widziałaś? Komisja dziś była
znowu. Radzili, od której strony zacząć rozbiórkę. Po co ci ta ziemia?
— Nie pomożesz mi? — na twarzy Agnieszki odbiły się przykrość i
zawód.
218
— Pomogę, czy powiedziałem, że nie? Za pół godziny będę gotów:
zapastuję, niech przesycha, i możemy lecieć po ziemię. Naszykuj koszyk
albo weź ten od Witka.
Kiedy nabierali ziemię, Michała aż korciło, żeby pokazać Agnieszce
pieczarę. Powstrzymał się: Witek jeszcze na niego zły, może
rozgniewałby się więcej?
— Michał — mówi w pewnej chwili, trochę wahając się, Agnieszka —
powiem ci coś...
— No?
— Myszki się znalazły... za tapczanem... widocznie schowały się tam i
zginęły przyciśnięte. Jak dwa plasterki z tektury...
— O raju! To znowu będzie!...
— Nie, nie! Nie trzeba nikomu... Ja tylko tobie w sekrecie.
— Jak chcesz — wzruszył ramionami Michał — mogę nie mówić.
Wracając, z daleka już zauważyli na uporządkowanym poprzednio placu
kilka ciężarówek i mnóstwo wrzeszczącej dzieciarni.
— Co tam się stało? — zainteresował się Michał. — Podejdźmy!...
Dzieciaki podnosiły wrzask niesamowity z radości. Dla ich uciechy
przywieziono tu starą, ogromną łódź, na której można było doskonale
odbyć podróż dookoła świata. Jeżeli komu nie odpowiadał taki środek
lokomocji, w innym miejscu placu czekał na podróżnych ogromny
samochód. Wrak to był tak samo, jak łódź, ale od czego są skrzydła
fantazji?
Siedzący za kierownicą chłopak kręcił nią z takim zapałem, że najmniej
domyślny człowiek rozumiał, jak karkołomną i trudną drogą pędzi ten
wehikuł.
Największy jednak tłok i wrzawa skupiły się wokół małej samoczynnej
karuzeli na cztery foteliki. Tu
219
porządku pilnował jakiś mężczyzna. Nie mniej rozradowany niż amatorzy
przejażdżki ustalał kolejność, pokazywał, jak należy chwytać za okrągłą
poręcz, aby się kręciło. Gdyby nie jego pomoc i opieka, pole zabaw łatwo
mogłoby się przeistoczyć w pole bitwy.
I Agnieszka, i Michał z zainteresowaniem przyglądali się urządzeniom,
które przeznaczone były chyba dla młodszych od nich, ale....jeszcze
nęciły.
— Na tej łodzi fajnie można by się bawić w piratów, co? — wypalił
Michał i zawstydził się nagle. — Eee... tak tylko mówię... chyba
rozumiesz?...
— Rozumiem — kiwnęła głową Agnieszka — ale wiesz, Michał,
wieczorem, jak się ściemni, jak tu już nikogo nie będzie, polecimy z
Witkiem, co? Nikt tak blisko nie mieszka jak my. Pojeździmy na tym
kręćku, dobrze? Ja się chyba zmieszczę? Jak myślisz?
— Zmieścisz się, Witek też. Ja może, jak brzuch wciągnę, też się
wcisnę. Dobra, przylecimy tu!...
Przyniesionej ziemi starczyło do zapełnienia połowy przygotowanych
doniczek.
Michał obiecuje Agnieszce pomóc i jutro w dźwiganiu ziemi. Teraz bierze
się za podłogę.
Po godzinie prosi Agnieszkę, aby przyszła zobaczyć wyfroterowaną
podłogę. Owszem, podłoga czysta, świeci się, a co najważniejsze, nie
tylko na środku: całe, mizerne co prawda, umeblowanie było odsuwane.
Zapach pasty ściągnął tu i Piotrowskich, i pielęgniarkę, a nawet pani
Leontyna zajrzała.
— Co to za piękny pokój był kiedyś! — opowiadała kręcąc głową. Tu
stała biblioteka, a tu dwa piękne skórzane fotele — pokazywała.
— To i okno umyłeś? — dziwi się pani Aniela. — Ale to już trzeba
zdjąć — podchodzi szybko do ściany i zrywa plakat z Michalowym
dopiskiem u dołu.
220
Za afiszem ukazuje się na ścianie brudny, ciemny zaciek.
— Zupełnie o tej plamie zapomniałam! — tłumaczy się pielęgniarka. —
Ano, niedługo już tu będziecie popasać. Coś mi mówi, że ani się
obejrzymy, a tu żywo, prędko — przeprowadzka!
— Żeby się pani słowa w złoto obróciły! Słodka godzino! Już się
doczekać nie mogę. Chcielibyśmy w tej drugiej klatce... — rozmowa
przeniosła się na korytarz.
W pokoju została jeszcze na chwilę Agnieszka. Patrzyła na brudną plamę,
która tak nieoczekiwanie wyskoczyła spod zdartego afisza, i marszczyła
śmiesznie nosek.
— Nie podoba mi się to, wcale nie podoba —jęknęła głosem pani
Leontyny, kręcąc jak ona głową, i parsknąwszy tłumionym śmiechem
położyła palec na ustach.
— Czekaj, zakryjemy to. Pinezki masz? — zapytała po chwili.
— Skąd? Chyba Witek ma, widziałem.
— Leć poproś! Żywo, prędko! — Agnieszcze zebrało się dziś na
przedrzeźnianie, aż zadziwiła Michała: widział to u niej pierwszy raz.
Przyniósł kilkanaście pinezek i zastał już Agnieszkę rozwijającą jakieś
rulony.
— To stare afisze z akademii szkolnych. Ciocia mi je dała do obłożenia
książek, ale na co mi tyle? Wybieraj, który chcesz.
Wybrali wspólnie kilka. U wujka nad łóżkiem biegła w dal wysadzona
rosochatymi wierzbami polna droga. Michał wybrał sobie łowickie
roztańczone wesele. Wyglądało to dziwacznie, pstro, ale odwracało uwagę
od brudnych, popękanych i poplamionych ścian. — Słodka godzino! —
podziwiała efekt pomysłu Agnieszka składając ręce jak Piotrowska i
oboje, po cichu, niby spiskowcy, śmiali się wesoło.
221
Czernik, wróciwszy późnym wieczorem, kiedy barwy plakatów grały w
ostrym świetle zawieszonej u sufitu żarówki, aż przystanął na progu.
— Co to? Wytapetowałeś — spoglądał po ścianach mimo woli szukając
znajomego, co dzień oglądanego napisu.
— A co, nie podoba się wujkowi? Nie lepiej? — uśmiechnął się
ubawiony zaskoczeniem wujka Michał.
— Lepiej... pewno -że lepiej — odpowiedział trochę zażenowany, ale i
zadowolony mechanik.
Ciemno już. Agnieszka, Witek i Michał urywają się na plac. Rozespany
Henio zostaje w domu i nie wie nawet, że go ominęła taka rozrywka.
Zmieścili się. Nawet Michał się wcisnął. Kręcili się bez pamięci! Co za
frajda!
Tylko kiedy przyszło do wysiadania — Agnieszka i Witek ledwo
wyciągnęli Michała z żelaznej obręczy fotelika, obliczonego na
szczuplejszych pasażerów.
Michał wiercił się na łóżku i pomimo zmęczenia długo nie mógł usnąć.
Jutro o tej godzinie będzie już dawno w domu. Lekcje na pewno skończą
się wcześniej, ale pociąg do Łodzi idzie albo rano, albo dopiero
wieczorem. Najtrudniej czekać, kiedy zostają tylko godziny... W domu o
nim myślą... Michał to czuje... Mama chyba jeszcze nie śpi: ostatnie dni
przed świętami, tyle roboty... Może pierze?... Małe już śpią, ale w dzień na
pewno o nim mówiły... Żeby im takiego kręćka pokazać! Musi mamę
poprosić, niech tu z nimi przyjedzie, póki biletu jeszcze nie trzeba za nie
płacić... Michał zaraz jutro będzie mamę namawiać... I zaraz jutro opowie
małym, jak tu jest... Lizaki im da... jutro...
Ju-tro!... Ju-tro!... Ju-tro!... we śnie miarowy stukot pociągu unosi go do
upragnionego celu.
222
15
Nazajutrz budzi się wcześnie jak nigdy. Wujka już w pokoju nie ma, ale
wystarczy spojrzeć na wiszącą „cebulę" — jest jeszcze dużo czasu. Michał
nie może uleżeć. Wstaje, ubiera się, ale nie wychodzi z pokoju. Nie chce,
żeby go ktoś zobaczył, żeby zapytał, a może bez pytania odgadł, co mu
spędziło sen z powiek.
Do wyjazdu ma już wszystko przygotowane: niewielka paczka z bielizną i
trochę drobiazgów w starej, sfatygowanej teczce. Jeszcze tylko bilet, na
który wczoraj otrzymał pieniądze. Oddzielnie, całe dwieście złotych,
wujek dał na prezent dla mamy. „Niech sobie matka coś kupi. Niech wie,
że ma brata, który o niej pamięta" — tak wujek powiedział. Ale Michał
mamie tych pieniędzy do ręki nie da. Oho! Dużo by z nich zostało dla
mamy! Zaraz znalazłoby się sto dziur do zatkania. Ucho od śledzia!
Michał pójdzie z mamą do sklepu, wybiorą tam ładny materiał na letnią
sukienkę — taki, żeby się mamie podobał, ale będzie się mówić, że to
niby na prezent od wujka dla pani Piotrowskiej, niech mama kupi według
swojego gustu. Dopiero kiedy już zapłacą — Michał powie: To dla
mamy!...
Jedna tylko sprawa kładzie się ciężarem na piersiach, chmurą na czole:
ojczym. Ale Michał od początku, od samych drzwi, tak się postawi, że
ojczym zacznie się z nim liczyć. To po ojcu dom, to Michał będzie miał
kiedyś do niego prawo — nie ojczym!...
I na samą myśl o jakichś zmianach w domu czy na podwórku,
przeprowadzonych według woli tamtego, Michałowe szczęki zwierają się
mocno, aż boleśnie.
Patrzy na zegarek. Gdyby jeszcze teraz wyskoczyć, a złapać tramwaj na
dworzec — mógłby pojechać rannym pociągiem. Ale nie... nie może tak
odpłacić wujkowi... trudno...
223
Za drzwiami u Szafrańców rozmowa. Znowu o tej paczce od synowej. Że
też oni mogą myśleć o jednej rzeczy tak długo! Paczka przyszła wczoraj i
jest dużo skromniejsza niż poprzednie, ale przecież spodziewali się tego.
Po co o tym ciągle?...
— ...Kawy tylko dwa pudełka.
— ...a tytoniu wcale.
— Może już w ogóle nic nie przyśle? Nie podoba mi się to wcale... o,
wcale nie podoba.
— Znajdź, Leoniu, ten adres Helenki... Napisz... Zawsze coś
odpowie...
— Dobrze, Franiu... Jak tylko wstanę — poszukam. I napiszę do niej, co i
jak. Sam anioł archanioł w naszym położeniu też nic innego nie
wymyśliłby...
W mieszkaniu zaczyna się ruch. Ktoś przechodzi przez pokój Szafrańców.
To już u Piotrowskich zaczynają się krzątać. Czas robić śniadanie.
Wychodzą do szkoły we troje i po drodze Agnieszka przypomina
Michałowi o ziemi do kwiatów.
— Dobra. Polecimy zaraz, jak tylko ze szkoły wrócę.
— Ja przyjdę wcześniej od ciebie. Wychowawczyni powiedziała, że
dzisiaj będą tylko trzy lekcje.
— O raju! — zazdrości Witek. — A u nas pięć. To niesprawiedliwość.
— Witek, zwagarujemy — namawia Michał. — Ja dzisiaj i tak nie
wytrzymam!
— Nie róbcie tego — perswaduje Agnieszka. — Przed samą
wywiadówką? I po co? Przecież i tak wcześniej pociągu do Łodzi nie
masz?
— Ale chcę wyszykować komórkę na króle.
— Ja ci pomogę — ofiarowuje się Witek. — Po ziemię z wami iść nie
mogę: mama dziś do magla naszykowała, muszę pomóc. Dopiero potem
będę wolny.
— A wieczorem polecimy na „kręćka", dobrze? — pyta Agnieszka.
224
— Beze mnie! Ja już będę się kręcił u siebie w domu — mówi
wesoło Michał i widać, jak bardzo mu do tego spieszno.
Szósta klasa także miała trzy lekcje. Na polskim więcej było rozmowy o
tym, kto i gdzie się w czasie świąt wybiera albo co ma zamiar przeczytać.
Pani Kołudzka zapowiedziała, że wkrótce po świętach będzie
wypracowanie na wolny temat. Oganiała się żartobliwie pytaniom, nie
chciała nic więcej wyjawić, ale kiedy dziewczynki przyparły ją do muru
argumentem, że może w święta znajdzie się chwila do namysłu —
ustąpiła.
— No więc dobrze, to będzie wolny temat: „Zielone rękawiczki".
— Zielone? Dlaczego? Do kogo należały te rękawiczki? Czy to może
jaka historyczna postać? Pewnie to z teatru, proszę pani, tak? — padały ze
wszystkich stron pytania, aż nauczycielka zamachała rękami koło uszu,
broniąc się niby od natrętnego brzęku komarów.
— Nic więcej! Ani słowa! Puśćcie wodze fantazji i zobaczymy, dokąd
ona pogalopuje.
Nawet Witka zastanowił niezwykły temat, więc kiedy ochłonął z
pierwszego wrażenia, zagadnął Michała:
— Co ty na to?
— Nic — odparł. — Głupi byłbym, żeby się dziś martwić o jakieś tam
rękawiczki, zielone czy niezielone. Mnie teraz najbardziej obchodzą
święta, a reszta? Ucho od śledzia, i kropka!
Na ostatnią godzinę tego dnia klasę szóstą wziął pod opiekę biolog i
wyruszono szukać wiosny. Nazywało się to „obserwacje przyrodnicze",
ale tylko garstka najgorliwszych asystowała nauczycielowi. Reszta
rozłaziła się pod byle jakim pozorem, skupiała na wezwanie nauczyciela,
aby za chwilę znowu podstawić twarze
225
i grzbiety głaskaniom wiatru i słońca. Ferie świąteczne stały już na progu i
nie było siły, która by o tym kazała zapomnieć.
Agnieszka dźwigała koszyk, udając, że wcale nie jest ciężki. Michał sam
musiał proponować zmianę ręki.
— I na co ci aż tyle ziemi! Zobaczysz, że się pod twoimi donicami balkon
oberwie — straszył ją Michał.
— Nie boję się, przecież to nie wszystko dla mnie. Ten koszyk — wracali
już z drugim — to na balkon od podwórza.
— Dla Szafrańców? — Michał przystanął i postawił koszyk na trotuarze.
— To ja dźwigam jak głupi dla tych trzęsiłebków? Agnieszka, ty chyba
rozumu nie masz?
— Nie mów tak. Wiesz dobrze: największa przyjemność pana Szafrańca
— ten balkon. Trzeba mu pomóc... Przecież...
— A co mnie obchodzą jego przyjemności? — przerwał jej brutalnie. —
Mam to w nosie! Szafrańcowa, żeby mogła, toby mnie. do domu nie
wpuściła! Tyle tygodni patrzyła na mnie jak na powietrze! Chociaż ją
prze... — zająknął się, nie chciał Agnieszce powiedzieć o chwili
upokorzenia — przekonywałem, że nie ma racji. I do wujka o byle co
leciała z jęzorem!...
— Nie mów tak, Michał — powtórzyła Agnieszka. — Przecież ty nie
jesteś taki!
— Nie jestem? — rozzłościł się Michał. — Nie, to masz, sama ten piach
dźwigaj! Ja się wysługiwać byle komu nie będę — to mówiąc puścił ucho
od koszyka i zostawiając Agnieszkę w połowie drogi, poszedł mocnymi
krokami przed siebie.
Obejrzał się jednak raz i drugi: Agnieszka unosiła koszyk w obydwóch
rękach, opierała go na brzuchu, posuwała się w ten sposób kilka kroków
naprzód i przystawała, aby trochę odpocząć. Nie wołała za nim, nie
226
zatrzymywała nawet gestem, chociaż widziała, że się oglądał w jej
stronę.
Zawrócił gwałtownie. Poniósł z nią koszyk, znowu rzucając pełnymi
pogardy słowami:
— Głupia! Za darmo! Przecież ci nie zapłacą!
— Zapłacą.
— Aaaa! Jak zapłacą, to co innego — gniew Michała opadł. — Trzeba
było od razu tak mówić. Ile?
— Tyle, ile ty ode mnie weźmiesz za tę ziemię dla mnie —
odpowiedziała zadyszana. — No ile?
— Ja od ciebie?! Nie było o tym mowy.
— No to ja od nich też tyle samo. I nie zgrywaj, żeś taki kamień. Już ja
swoje wiem.
— Tyle wiesz, co zjesz — burknął Michał i później przez dłuższy czas
nie odzywał się, dopiero w bramie przystanął i powiedział:
— Sama im tę ziemię przyniosłaś, żebyś pamiętała: sama! Ja z tym nic
wspólnego nie miałem. Ucho od śledzia, rozumiesz?
Wniósł koszyk na schody — postawił przed drzwiami i jeszcze raz
powtórzył:
— Pamiętaj: piśniesz słowo, to zobaczysz. — Podsunął jej pod nos
zwiniętą pięść, aż się żachnęła, i pognał na podwórko.
Wujek wybierał się w swoją wielką podróż zaraz po obiedzie. Miał
jeszcze na Pradze jakieś sprawy do załatwienia i nie chciał wracać drugi
raz taki kawał drogi.
Ubrany w lepszy garnitur, świeżo wygolony, z plecakiem na ramieniu
wyglądał młodziej niż zwykle. Widać było, że jest przejęty wyjazdem,
chociaż nadrabiał miną. Żegnał się kolejno ze wszystkimi.
— Szczęśliwej drogi! Szczęśliwej drogi! —powtarzała pani Aniela. — A
niech pan wraca żywo, prędko z tych zagranic! Źle nam tu bez pana
będzie!
227
— ...jak się zlew zatka — dokończył z głębokim przekonaniem Henio.
— Zdrowia, panie Michale! Zdrowia! Niech pan uważa, żeby się
czym nie zatruć! — ściskali wujka za ręce oboje Szafrańcowie.
— A niech pan tam gdzie serca za górami nie zgubi — żartowała
Piotrowska. — Czeszki podobno ładne i gospodarne, ale miałby pan
kłopot ze sprowadzeniem żony.
— Zastanowię się. A byłaby dobra okazja: metraż przydzieliliby mi
większy — odcinał się wujek z humorem.
Witek, Michał i Agnieszka odprowadzili mechanika do przystanku
autobusowego.
— No to cześć! Bywajcie zdrowi! Michał, kłaniaj się całej rodzinie! —
wołał wujek z platformy autobusu. .
— Szczęśliwej drogi! Szczęśliwej drogi!...
Biegiem wracają do domu. Michał wstydzi się zapytać Agnieszki, która
godzina, ale chyba to już niedługo.
W pokoju układa w szafce narzędzia, które wujek w pośpiechu zostawił na
stole, chce jeszcze zajrzeć do Agnieszki i poprosić, żeby pamiętała o
gołębiach, kiedy ona sama uradowana wpada do pokoju.
— Michał! List od cioci przyszedł! I paczka do ciebie! Jaka duża!
Trzymaj!
— Paczka? — dziwi się Michał. — Do mnie? Agnieszka podchodzi do
okna i niecierpliwie otwiera
kopertę. Przebiega oczami list i czyta miejscami na głos:
— Cioci gorączka spadła, dobrze się czuje, zadowolona jest z wygodnego
pokoju i napatrzyć się nie może pięknu górskiego świata. Była już nawet
kilka razy na krótkich spacerkach, a z okna wprost patrzy na Gie-
228
wont... Na Giewont... Michał, wiesz — odwraca się nagle od okna i dalsze
słowa zamierają jej w gardle.
Na brzegu stołu leży na wpół rozwinięta paczka. Papier pokryty dużymi
plamami tłuszczu pozwala domyślać się zawartości. Obok paczki leży
niebieska, również przetłuszczona koperta i kartka papieru.
Michał stoi przy szafie, nawet jest oparty o nią plecami. Twarz ma szarą i
usta mocno zaciśnięte.
— Co tobie, Michał? — biegnie do niego Agnieszka. — Słabo ci? Połóż
się! — troskliwie doprowadza go do łóżka. — Mój Boże! To pewnie od
dźwigania ziemi! I jak ty sam pojedziesz? Jeszcze ci się co w drodze
stanie? Jak ty pojedziesz?
— Nie pojadę — mówi Michał z wysiłkiem. — Nie pojadę...
— Tak? Może to i lepiej. Ja do twojej mamy napiszę, żeby się nie
martwiła.
— Nie trzeba. Mama nie chce, żebym przyjechał. — mówi Michał
głuchym, nie swoim głosem, ale bladość powoli ustępuje z jego twarzy. —
Mama nie...
Nie kończy, spogląda na Agnieszkę, jakby ją dopiero w tej chwili
zobaczył, zrywa się z łóżka, obraca w prawo, w lewo i zanim dziewczyna
może mu w tym przeszkodzić — już go nie ma. Strzeliły gwałtownie
zatrzaśnięte drzwi na klatkę schodową.
Jeszcze dudni łomot obcasów za ścianą, kiedy do pokoju zaglądają
przestraszeni lokatorzy.
— Co to? Co tak huknęło? — pyta pani Piotrowska.
— Gdzie Michał? — chce wiedzieć Witek.
— Myślałam, że sufit zaraz nam na głowę zleci — jęczy Szafrańcowa.
— Agnieszko, byłaś tu? Wiesz, co się stało? Powiedz — żąda
spokojnie, ale stanowczo pani Aniela.
— Byłam tu, byłam — odpowiada przestraszona. — Przyniosłam
Michałowi paczkę, o — pokazuje na stół. —
229
Czytałam list od cioci, a Michał rozcinał sznurki. I... Kiedy się
odwróciłam, bo stałam przy oknie, to Michał wyglądał, jakby miał
zemdleć. Ale nie zemdlał, oczy miał cały czas otwarte. Przestraszyłam się,
mówię, że nie może sam do Łodzi... A on... tak jakoś dziwnie: „Mama nie
chce, żebym przyjechał"... i uciekł...
— Ta paczka? — rozwija papiery pani Aniela. — Tak, to od matki.
Świniaka na święta bili. A tu list. Zaraz, gdzie moje okulary? Trzeba
przeczytać, dopiero będziemy mądrzy.
Kochany synu! — czyta na głos. — Na święta zostań z wujkiem. Tak
będzie lepiej dla nas wszystkich. Za dwa tygodnie przyjadę. Wszystko ci
powiem. Życzę Warn zdrowych i wesołych Świąt.
Kochająca matka
Ano, tak... — pani Aniela złożyła kartkę, wsunęła ją do koperty i ciężko
westchnęła. — Tak to bywa na tym świecie!
Agnieszka chodzi z kąta w kąt i nie może sobie znaleźć miejsca. Wziąć się
za okładanie książek szkolnych? Pocerować pończochy? I balkon jeszcze
niezupełnie doprowadzony do porządku: żelazna balustrada pokryta rdzą,
łuszczącą się, obrzydliwa, co by tu na nią wymyślić?
Ale nie myśli, przynajmniej nie o tym. Agnieszka staje w otwartych na
Powiśle drzwiach balkonu i spogląda w obie strony ulicy: może dojrzy
barczystą sylwetkę Michała? Chciałaby mu tyle powiedzieć,
wytłumaczyć, pocieszyć, ale dobrze rozumie: nie takie to łatwe...
— Agnieszka — odzywa się za jej plecami Heniuś — mama kazała,
żebyś do nas przyszła na kolację. Leniwe pierogi ze śmietaną.
Lubisz? Ja bardzo lubię. Chodź!
230
— Nie wrócił? — pyta krótko pani Piotrowska. — Może siedzi w
komórce na podwórzu?
W czasie kolacji nikt już Michała nie wspomina, ale czuje się, że myśl o
nim zabrała pogodny, przedświąteczny nastrój.
W komórce nie ma Michała. Schowek pod schodami — też pusty.
— Pewnie poszedł na miasto — mówi do Agnieszki Witek. — Bo
przecież do domu nie pojechał, co?
— Nie pojechał: wiatrówka wisi na krześle i teczka w pokoju, i paczka.
Chyba nie pojechał...
Późno, chyba koło północy, chrobocze zamek, lekko stukają ostrożnie
zamykane drzwi.
Agnieszka budzi się i wygląda do przedpokoju. Nie widać światła w
szparze między drzwiami a progiem, nie świeci przez dziurkę od klucza. I
dopiero kiedy słyszy zgrzytanie żelaznego łóżka — pewna jest, że Michał
wrócił na noc do domu.
— Nie, moja kochana, nie! On się nie da lubić i na to już chyba nie ma
rady — opowiada pani Aniela Agnieszce. — Dziś rano, była może
godzina szósta, szykowałam się na dyżur do szpitala. Patrzę przez okno,
Michał kręci się koło komórki. Myślę sobie: znowu gdzieś na cały dzień
pójdzie jak wczoraj. Żal mi się go zrobiło — dziecko przecież, chociaż
taki wielki — więc żywo, prędko idę na dół i mówię jak człowiekowi,
żeby sobie tak do serca nie brał, bo matka musiała mieć jakieś powody.
Zresztą przyjedzie — wytłumaczy. A ten, wilkiem na mnie spojrzał, twarz
mu się taka jakaś zrobiła długa, jakby schudł, i mówi: „Skąd pani wie?" —
„Z listu, co na stole leżał" — odpowiadam, bo to przecież nie żaden
sekret. A ten jak nie skoczy, jak nie zaklnie! Aż
231
Szafraniec na balkon wyjrzał, kto tak krzyczy. Mówię ci: żałowałam, że w
ogóle się do niego odzywałam. A chciałam go kawą poczęstować...
Niedobry to chłopak.
W czwartek wieczorem Agnieszka z Witkiem i Heniem farbowali jajka,
kiedy do kuchni wtoczyła się zaniepokojona, zasapana i aż czerwona od
pośpiechu pielęgniarka.
— Pimpusia nie widzieliście? Nie przyleciał tu sam? — pytała
rozglądając się na wszystkie strony. — Nie słyszeliście go na
podwórku?
— Nie. Wyszedł z panią na spacer. A co? — dopytywali. — Urwał się ze
smyczy?
— Sama go na chwilę spuściłam, żeby po trawie pobiegał. Przystanęłam,
bo spotkałam znajomą, co wróciła z sanatorium. No, może dwie minuty
potrwało — oglądam się: Pimpusia nie ma. Jak kamień w wodę! Wołam
na wszystkie strony — nic, ani śladu. Myślałam, że tu... O Boże! Pewnie
mi go ktoś ukradł! Taki piękny pies!...
Pani Aniela, zawsze dzielna, zawsze energiczna, zawsze od razu
wybierająca najwłaściwszy sposób działania — teraz stoi drżąca,
bezradna, a łzy toczą się jedna za drugą po jej różowej twarzy.
Kto tylko mógł, pomagał szukać Pimpusia. Było jeszcze widno, zaglądano
w każdy kąt, w każdą dziurę, nawoływano — na próżno.
Prawdę powiedziała pani Aniela: jak kamień w wodę.
— Na co mi święta! Nic mnie nie cieszy — mówiła na drugi dzień do
Piotrowskiej struta zmartwieniem pielęgniarka. — Co wejdę do pokoiku
— jakby mi ktoś umarł. W oba dni wzięłam płatny dyżur. Nie chcę być w
domu! Nie chcę nic szykować. W pracy przynajmniej nie będę mieć
zgryzoty w pamięci.
— Może się jeszcze Pimpuś znajdzie — pocieszała
232
Piotrowska, sama nie bardzo w to wierząc. — Jak to na człowieka, nie
wiadomo, z której strony kłopot spadnie — ciągnęła. — Z tym Michałem
też... Podziewa się całymi dniami, nikt nie wie gdzie. Wygląda jak ostatni
łobuz, zaplamiony, obszarpany, brudny. A tu choćby ze względu na
Czernika — nie można go tak zostawić. W pierwszy dzień na śniadanie
zaproszę do nas Agnieszkę — wzięłabym i jego. Ale jak go przydybać?
Na noc przyjdzie — świtkiem gdzieś leci...
16
Michał rano w Wielką Niedzielę zaspał. Zbudziła go dopiero stojąca nad
łóżkiem Piotrowska. Kilkakrotnie trącała go w ramię:
— Michał, Michał, ocknij się! Chrapiesz, aż się rozlega. — Michał
otworzył oczy. — Wstawaj, ogarnij się i przychodź do nas na śniadanie.
— Nie chcę! — mruknął i obrócił się plecami do Piotrowskiej, która nie
spodziewając się niczego lepszego, nie obraziła się.
— No, no, nie każ się prosić. Do sąsiadów idziesz. Jakby wujek był,
tobyś razem z nim przyszedł. Wujek co roku jest u nas na jajku —
odczekała jeszcze chwilę i dorzuciła: — Witek po ciebie przyjdzie.
Po jej wyjściu Michał skoczył z łóżka jak wyrzucony sprężyną. Ubrał się
prędko, ledwo zgarnął pościel, cały czas obmyślając, jak się
niepostrzeżenie wymknąć z domu. Ale na to było już za późno. Po
korytarzu kręciła się Agnieszka, dreptał Henio, Piotrowski wychodził na
podwórko. Mogli Michała zobaczyć z okien, z balkonu.
Co robić? Za nic nie chciał z nimi rozmawiać. Nie chciał, żeby go
widziano i wołano za nim.
Z usłyszanych przez ścianę rozmów wynikało, że pie-
lęgniarka wyszła na cały dzień, a Szafrańców zabierze do siebie jakaś
znajoma. Piotrowscy idą w gości do rodziny. Na pewno wezmą ze sobą
Agnieszkę. W domu będzie pusto — będzie spokój. Nareszcie!!!
Witek puka do drzwi. Nikt nie odpowiada. Naciska klamkę, wchodzi —
nikogo.
— Uciekł? Agnieszka, Michał uciekł! Już go nie ma!
— Nie ma go? Szkoda, że nie zdążyliśmy! — w głosie Agnieszki słychać
szczery zawód, kiedy mówi do Witka z wyrzutem: — Widzisz, trzeba
było wcześniej przyjść, mówiłam, a ty guzdrałeś się...
— Nie guzdrałem się, byłem gotowy, tylko... Nie rozumiem... I,
Agnieszka, wiesz — mówi z wahaniem w głosie Witek — źle, że on tak
przepada na cały dzień.
— Pewnie... Każdy ma dziś święto, smaczne śniadanie, a on co?...
— Ale nie tylko to... Może go jakie łobuzy przygadają...
— Jakie znowu łobuzy?
— Nie wiesz? Mało to w Warszawie takich różnych? Koniki. Żule...
— E... to nie dla niego — stwierdza z przekonaniem Agnieszka. —
Możesz być spokojny.
— Jesteś pewna?
— Najzupełniej. On jest rozsądny, praktyczny. Ma przecież zdolności do
nauk ścisłych. Ścisły umysł. On by się nie dał nabrać...
— Może i racja — zastanawia się głośno Witek. — Często mówi: „Co z
tego będę miał?" Więc chyba..; I taki zdolny, że aż mi zazdrość.
Zobaczysz, on teraz będzie miał najlepsze wypracowania, złapał dryg.
Ale co ty go tak chwalisz? I wczoraj do tatusia, i dziś...
— Was to po śmierć posłać! — zrzędzi Piotrowska. — Gdzie Michał?
Chodźcie już!
234
— Nie ma go, mamusiu. Uciekł!
— Uciekł? Niemożliwe! Widzieliście?
— Właśnie, że nie widzieliśmy — wzdycha Agnieszka. — Ja bym go
zatrzymała, ale kiedy przyszliśmy, już go nie było.
— Szkoda — naprawdę żałuje Piotrowska — ale chodźcie prędzej, bo
wszystko naszykowane.
Słysząc trzaśniecie drzwi Michał poprawia zdrętwiałą w niewygodnej
pozycji rękę. Fajnie, że pod łóżkiem też wysprzątał. Ile tu było kurzu!
Zacząłby kichać albo kasłać — znaleźliby od razu. Ale Witek papla! O
mały włos nie wygadał sekretu!...
Za to Agnieszka! Chuchro takie, nie ma na co spojrzeć, a okazuje się, że
rozum ma. O, ma! Przejrzała go na wskroś! Sam o sobie nigdy tyle nie
myślał. Gdyby przy tym był, pomyślałby, że podliza... Ale tak... „ścisły
umysł" to jaki? Chyba lepszy niż nieścisły. Tak jak ścisłe masło, ścisły
materiał, ścisłe drzewo?
A sama Agnieszka — trzeba przyznać — zmieniła się. Kiedy tu kilka
miesięcy temu przyjechała, wydawała się inna. Zmądrzała. O!
zmądrzała!...
Michał ostrożnie, po cichu wydostaje się z ukrycia. Teraz już nikt nie
zajrzy. Zrzuca pantofle i włazi pod kołdrę do łóżka. Znowu chce mu się
spać...
Kiedy budzi się po raz drugi, już bez niczyjej pomocy, w całym domu
panuje cisza. Ciepło, słońce przypieka przez otwarte okno i Michał,
zgrzany, wydostaje się spod nakrycia.
Jest godzina druga po południu. Wszyscy na pewno dawno już wyszli, ale
na wszelki wypadek Michał podchodzi do okna i ostrożnie przez nie
wygląda. Balkon u Szafrańców zamknięty — znak, że ich nie ma. U
pielęgniarki okno założone na antabę — to samo. Nawet gołębi nie widać
— poleciały nad wodę czy pochowały się gdzie przed słońcem?
235
Nie słychać codziennego warczenia autobusów i bezustannego dudnienia
tramwajów przy wjeździe do tunelu — święta...
Głód przypomina o sobie. Michał idzie do kuchni, aby postawić na gazie
czajnik.
W łazience przypadkiem spogląda w lusterko i ze zdziwieniem patrzy na
siebie: To on?...
Wykąpany, uczesany, zmienił koszulę i poczuł się trochę lepiej: pozbierał
się. Siadł do śniadania. Kiszki, jak zawsze, udały się mamie... Sporo
przysłała... chyba ojczym nie widział... a może widział? Może godził się
na wszystko, byle tylko nie zobaczyć Michała?...
Ale mama?... „Zostań na święta z wujkiem"... Z wujkiem!...
Ciekawe, czy też jest jeszcze ktoś, co ma takie święta. Sam, jak ostatni
kołek w rozkradzionym płocie... Ech, lepiej o tym nie myśleć. Wziąć się w
garść i na nic już nie liczyć, tylko na siebie. Mamie, kiedy przyjedzie za
dwa tygodnie, też — ani słowa. Owszem, bardzo mu tu było wesoło. Chce
zostać u wujka na zawsze, i kropka. I tak pokierować, żeby mamy ani na
chwilę nie zostawiać samej; przy nim ani Piotrowska, ani pani Aniela nie
będzie opowiadać. I mamie nawet przez myśl nie przyjdzie, że w święta,
w takie piękne wielkanocne święta, on tu sam jak pies...
W czasie tych gorzkich medytacji spaceruje po całym mieszkaniu.
Zagląda do Szafrańców za firankę i widzi na komódce talerzyk z
kraszonymi jajkami. U Piotrow-skich stół przykryty białym obrusem, a na
środku babka świąteczna, ozdobiona zielonym widłakiem. U nauczycielki
nic godnego uwagi — tylko balkon szeroko otwarty, widocznie Agnieszka
zapomniała zamknąć...
Michał staje blisko drzwi, na balkon nie wyjdzie, mógłby któryś z
mieszkańców wracać do domu i spostrzegłby go z daleka.
Spacerowiczów mało, chociaż
236
dzień taki piękny — ale to pora, kiedy wszyscy siedzą przy stole. Częstują
się, zajadają.
— Święta! — mówi z goryczą Michał i aż się cofa przestraszony, bo oto z
boku, przewracając mały stołeczek, na którym siedziała, zrywa się nie
mniej przerażona Agnieszka.
— Ale się zlękłam! — śmieje się już. — Byłam pewna, że w domu
nikogo nie ma.
— Ja też tak myślałem — tłumaczy speszony Michał. —
Zajrzałem tu, bo chciałem na ulicę popatrzeć.
— Tak, stąd widać kawał Wybrzeża. Wejdź na balkon, proszę cię. O,
Michał, może mi coś doradzisz: popatrz, balustrada taka zardzewiała,
obrzydliwa, co robić, żeby ją oczyścić?
— Oczyścić? — namyśla się Michał. — Można wytrzeć szmerglowym
papierem, ale to dużo roboty. I po co? Przecież niedługo się
przeprowadzicie?
— Prawda, ale całe lato na pewno tu jeszcze będziemy. Zanim pelargonie
wyrosną i chociaż trochę zasłonią, tak to okropnie wygląda.
— Pod schodami od podwórza stoi wiadro z tą farbą, co pani Aniela u
siebie odnawiała... Można by balkon zamalować i rdza byłaby pokryta.
— Świetny pomysł! — ucieszyła się Agnieszka. — Cały balkon
pojaśnieje na kremowo. Tylko czy farba już niepotrzebna? Zapytam.
— Nietrwała. Kilka deszczów spłucze farbę i po wszystkim.
— Zanim spłucze, będzie ładnie. Ale czy ty nie jesteś głodny? Bo mnie
pani Piotrowska dała tyle ciasta! O, proszę cię, spróbuj!
Agnieszka rozmawia i częstuje w tak naturalny sposób, że Michał nie każe
się prosić. Wyszedł na chwilę do siebie i wrócił z pokrajaną kiszką na
talerzyku.
237
— Spróbuj — domowa kaszanka. Fajna. A Piotrow-scy cię nie zabrali?
— pyta po chwili. — Sama zostałaś?
— Nie chciałam iść. Po co? Oni tam w rodzinie, ja między nimi jedna
obca. Wolałam tu zostać. Poczytałam sobie, popatrzyłam. Taka ładna
pogoda...
— I nie... nudzisz się? — Michał pomyślał: „Nie przykro ci", ale
powiedziało się inaczej.
— Wcale. Ja lubię być sama... Lepiej być samą niż widzieć, że się
przeszkadza.
— Pewnie — przytaknął Michał, ale zaraz spojrzał na nią podejrzliwie.
— Ja... ja mówiłam o sobie — spostrzegła się Agnieszka i aż
poczerwieniała z zakłopotania. — Widzisz, tam w Rzeszowie nie
krępowano się, żeby mi to często okazywać.
— Przecież u rodziny byłaś?
— Tak. U rodziny, ale...
— Rodziców dawno nie masz? — zaryzykował Michał.
— Mamusi nie pamiętam, znam ją tylko z fotografii. Babcia mnie
wychowywała. Parę lat temu i ona umarła. Byłam już duża i jakoś
dawaliśmy sobie radę. Było zupełnie dobrze... Dopóki tatuś...
— Ożenił się?
— Nie... nie ożenił się...
Agnieszka milczy, Michał nie śmie pytać. Opuszczone, długie rzęsy
rzucają cień na przybladłą twarz dziewczynki, która przygryza wargi i
mężnie walczy z ogarniającym ją wzruszeniem. Wreszcie niegłośno i
powściągliwie zaczyna mówić...
Za najlepszą do zwierzeń porę dnia zwykło się uważać szarą godzinę,
zmierzch życzliwie zacierający wyraz oczu, drżenie ust, niedyskretny ślad
łzy.
A oto na balkonie, w pełnym blasku dnia, otoczywszy
238
ramionami kolana i oparłszy na nich podbródek — Agnieszka opowiada
przykucniętemu obok Michałowi o trudnych i gorzkich sprawach, zjakimi
zdążyło zetknąć ją życie. Zdania są krótkie, urywane. Słowa skąpe. A
przecież Michał, ten sam Michał, o którym niedawno mówiło się jeszcze,
że nie ma wyobraźni, że posiada twardą skórę — wszystko rozumie,
chwyta w lot, uzupełnia sobie każde niedomówienie.
— Sama zostałam... odsunęli się... Nienawidziłam. Wszystkich
nienawidziłam!... U tych, gdzie byłam... na każdym kroku... Całe
szczęście, że mnie ciocia zabrała...
Milknie na dłuższą chwilę. Michał oparty plecami o ścianę nie patrzy na
dziewczynę, rad jest, że i ona mówiąc spogląda przed siebie... Tak —
łatwiej...
Po jakimś czasie Agnieszka podejmuje zwierzenia, bo tak chyba to trzeba
nazwać, ale teraz mówi spokojniej. Najgorsze jest już Michałowi
wiadome.
— Powiedziałeś kiedyś: „Za służącą u cioci jesteś". — Twarz Michała
zalewa fala krwi. — W pierwszej chwili bardzo mnie zabolało, a potem
pomyślałam sobie: „No to co? Niech się nazywa, jak chce. Gdybym nie
mogła w jakiś sposób cioci się odwdzięczyć — byłoby mi na pewno
gorzej".
— Chciałbym zarabiać — wzdycha Michał, coraz lepiej rozumiejąc
Agnieszkę. — I ty mówiłaś o tym, pamiętasz?
— Tak. Postaram się od nowego roku o korepetycje. Pan Grzybowski już
mi obiecał. Ty przecież też w matematyce mógłbyś...
— Nie. To nie dla mnie. Trzeba umieć uczyć. Muszę coś innego znaleźć.
Może w tym nowym bloku będę lokatorom mleko przynosił albo trzepał,
froterował, okna mył? Wszystko mog^ robić.
— No widzisz! — ucieszyła się Agnieszka. — Jakieś
239
wyjście musi się znaleźć. Chyba na jesień mieszkania będą gotowe?
— Piotrowscy podobno już oglądali i wybierali nawet. Byłaś tam w
środku?
— Nie.
— To chodźmy. Obejrzymy kawalerki. Wujkowi kawalerkę dadzą.
— Cioci też. Chodźmy...
Na budowę niełatwo się dostać. Stosy cegieł, desek, worków cementu
zagradzały przejście. Ale Michał sprawnie w tym wszystkim myszkował
prowadząc za sobą Agnieszkę.
W pewnej chwili do ich uszu doszedł słaby pisk.
— Szczury? — przestraszyła się Agnieszka.
— Szczury? Co by tu żarły, cegłę? — wzruszył ramionami i nastawił
ucha: — Zaraz! — pisk powtórzył się raz i drugi.
— Szczenięta?...
— A może to Pimpuś? — zawołała Agnieszka.
— Skąd tu Pimpuś? Siedzi pewnie pod łóżkiem pani Anieli i chrapie.
— Nie wiesz, że zginął? — zdziwiła się Agnieszka. Nie, dopiero teraz
dowiedział się i od razu zaczął
nawoływać psa po imieniu, idąc w stronę głosu. Pimpuś to był, w
głębokim dole po wapnie, ale jakże zmieniony! Po kilku dniach
przymusowego postu zmalał mu wlokący się po ziemi brzuch, utykał na
jedną łapę i słabo merdał ogonem, jednak merdał na widok przyjaciół i
piszczał bardzo żałośnie. Trudno go było wydostać. Michał przyciągnął
deskę, spuścił w dół, ale* Pimpuś pomimo najlepszej woli zsunął się z niej
bezsilnie. Dopiero kiedy Michał umocował kilka poprzecznych szczebli
na końcu deski, a Pimpuś o te szczeble się oparł, ostrożnie wyciągnęli go z
dołu na tej prawdziwej desce ratunku.
240
— O, ma sznurek na szyi. Widzisz? — zauważyła Agnieszka.
— Chyba go ktoś ukradł. Przegryzł uwiązanie — oglądał pętlę Michał.
— Mądry pies: urwał się i leciał do domu. Musiały mu się nogi obsunąć i
wpadł tu, biedaczysko.
Pimpuś nie miał siły iść i co kilka kroków kładł się osłabiony, więc
Michał wziął go na ręce, przemawiając tak czułymi słowami, o jakie
Agnieszka nigdy by go nie posądzała.
Nakarmili psa mlekiem z bułką, dostał też kawałek kaszanki. Agnieszka
próbowała oczyścić go z wapna.
Tak ich zastali Witek i Henio wracający z gościny.
— Pimpuś się znalazł! Pimpuchnal — wołali szczerze uradowani. —
Gdzie był, co robił?
— Wpadł na budowie w dół — zaczęła Agnieszka — ledwo go Michał...
— Jeszcze czego! — krzyknął nagle rozzłoszczony Michał. — Nie ja!... I
żebyś ani słowa!
— Michał, Michał — mitygowała go Agnieszka —jak to...
— Tak to, i ucho od śledzia! Rozumiesz?
— Nie rozumiem — wzruszyła ramionami. — Najważniejsze, że pani
Aniela przestanie się martwić.
Tymczasem cieszyli się Piotrowscy i Szafrańcowie, którzy wrócili już do
domu. Pimpuś był lubiany, a zgryzotę pielęgniarki widzieli i rozumieli
wszyscy. Witek nie odstępował Michała — kolację muszą zjeść razem.
Agnieszka poszeptała z panią Piotrowską i nakrywała do jedzenia w
swoim pokoju. Piotrowski dopytywał, gdzie Pimpusia znaleziono, i dziwił
się wymijającym odpowiedziom Agnieszki. Całą prawdę wysypał Henio:
— Pimpka znalazł jeden chłopak, co u nas mieszka. I on go wydostał, ale
Agnieszka ma mówić, że to nie on, boby jej nalał, że ojej! — informował
ojca szeptem.
241
Kolację młodzież zjadła u Agnisi. Michał tym razem nie wymawiał się.
Przyniósł duży kawał kiszki i dwie pomarańcze, dzieląc wszystko
sprawiedliwie na cztery części, bo Henio tego dnia zaliczony był również
do młodzieży i zaszczyt ten doceniał w zupełności. Pani Aniela oczy miała
widocznie, tak jak Agnieszka, na mokrym miejscu: znowu płakała, tym
razem z radości.
„Po co ona mi to mówiła? Po co? — Michał układa się już do snu, ale
ciągle tyle pytań, tyle myśli ciśnie mu się do głowy. — Czy chciała
przypomnieć, że zachowałem się wtedy jak... jak..."
Brak mu dość ostrego słowa na określenie swego postępku. Jakie to
dziwne: Wtedy dotknięty był dosadnym zwrotem Witka. Czyż nie
powiedział o Agnieszce prawdy, tylko prawdy?
A dziś na samo wspomnienie gorąca fala wstydu oblewa go całego, aż
odrzuca z siebie kołdrę. Co się odmieniło?...
Odmieniło się! Odmieniło... W kopercie była jeszcze druga kartka do
wujka! Mama bardzo dziękowała, że wujek wszystkie wydatki wziął na
siebie, że za Michała nie trzeba ani grosza, na nic...
Szczęście, że nikt o tym nie wie! Bo chyba nie wie? On sam wyciągnął z
koperty za pierwszym razem tylko jedną kartkę, nie zauważył drugiej. A
jeżeli? Jeżeli wścibska pani Aniela... Jeżeli powie mu któregoś dnia: „Na
łasce u wujka jesteś!..."
Michał aż ręce zaciska, aż zęby zwierają mu się mocno, mocno.
Agnieszka również nie śpi. Siedzi w progu otwartych na balkon drzwi.
Światła stojące na drugim brzegu Wisły tak pięknie odbijają się w wodzie.
Błyskają neony, czerwieni się ogromny, zawieszony w powietrzu napis
242
ogrodu zoologicznego i z rzadka huczy biegnący po moście tramwaj.
Agnieszka myśli o sobie i o innych. Początkowo, kiedy przyjechała, czuła
się w tym mieszkaniu trochę jak w teatrze. Co pokój to inne
przedstawienie, inni aktorzy i tyle nowych obserwacji! Ona też podjęła
swoją rolę z całą dobrą wolą.
Czuła się o wiele starsza od obydwóch chłopców. Co oni wiedzieli o
życiu?... Witek wydawał się dziecinny i naiwny! Zadziorny i gruboskórny
Michał — śmieszył. To on właśnie „podskakiwał jak wieloryb na
agrafce", aby jej zaimponować, aby, broń Boże, nie zachciało się jej nad
nim górować.
Później, kiedy po trochu, ze słów ciotki, pielęgniarki i Piotrowskiej
ułożyła się prawda o sytuacji Michała — Agnieszkę zastanowiły pewne
analogie do jej własnych przeżyć. W Wielką Środę była świadkiem
zawodu, jaki spotkał chłopca. Rozumiała go. O! Nikt nie mógł zrozumieć
Michała lepiej niż ona.
Rozumiała również, że Michał oprócz zawodu przeżył i wstyd, i obawę
przed współlokatorami: wyśmieją go! Tak się wyrywał do domu, a matka
go nie potrzebuje!
Jej wstyd był gorszy... Gdyby nie ucieczka do Warszawy, kto wie, co
stałoby się z nią do tej pory...
Dlatego rozumie Michała. Dlatego chcąc mu pomóc opowiedziała o sobie.
17
Drugiego dnia świąt sprawiła najpierw dyngusa pogoda. Wczesnym
rankiem przeszła nad miastem burza, po której mocniej zazieleniły się
trawniki i krzewy. Widać było po prostu, że lada moment otworzą się
wszystkie pączki.
244
Pan Szafraniec podśpiewywał kujawiaka: udało mu się oblać panią Anielę.
Chłopcy Piotrowskich, pokropieni jeszcze w łóżkach przez ojca, wzięli
odwet na nie spodziewającej się niczego Agnieszce. Teraz cała trójka
czyhała za drzwiami na wyjście Michała. Ale Michał zamknął się u siebie
i ani myślał wychylić nosa pod dodatkowy prysznic.
Upilnował chwilę, kiedy młoda generacja wyszła na schody, a gdy
usłyszał nawołującego z podwórka Henia — już był pewny: teraz można
przemknąć bezpiecznie do kuchni!
Ale był to przygotowany manewr: Witek i Agnieszka chlusnęli na niego
wodą, zanim zdążył uciec. W korytarzyku pani Aniela dołożyła od siebie i
śmiała się do rozpuku z miny Michała, który z tej strony nie oczekiwał
wcale napaści.
Do południa wesoło było i głośno, tak przy oblewaniu, jak i zacieraniu
śladów dyngusu.
Jedna tylko pani Piotrowska wyglądała na niezadowoloną i chmurną od
samego rana. Aż pani Aniela, zauważywszy jej skrzywioną minę, zapytała
z niepokojem:
— Czy pani coś nie zaszkodziło w tej gościnie?
— Jakby pani zgadła! Żałuję w ogóle, że tam byliśmy. Całą noc wątroba
mi dokuczała. O, tu — pokazywała — tu przecież jest wątroba, prawda?
— Ale jak to mogło się stać? Zawsze pani mówi, że siostra świetnie
wszystko potrafi przyrządzić, taka gospodyni!
— Prawda, gospodyni, co ma pełno w skrzyni! Czego tam nie było: indor
i szynka, schab. A tort czekoladowy jak z cukierni!...
— Fiu! Fiu! Przyjęcie niczym na weselu!
— Ładne wesele — machnęła ręką Piotrowska. — Nic mi nie
smakowało. Strułam się po prostu, chociaż.
245
owszem, wszystko było przyrządzone doskonale. Ale żeby pani słyszała te
narzekania! Te lamenty!...
— Stało się tam co?
— Nic się nie stało. Oni już tacy są. Mąż nawet nie bardzo miał ochotę
na te odwiedziny i mówił: „Zobaczysz, że będą stękać". Ale jedyna
siostra i żeby się w takie święta nie odwiedzić? Zapraszali nas naprawdę
szczerze. No i ciekawa byłam, jak tam u nich, bo mieszkanie dostali.
— Nowe? Z kwaterunku? — interesowała się pani Aniela.
— Spółdzielcze. Szwagier specjalista przecież, na budowie bardzo
dobrze zarabia. I premie dostaje, i nadgodziny.
— Mieszkanie ładne?
— Piękne! Dwa pokoje, duża kuchnia i balkon śliczny. Wprost na
park. Ach, żebyśmy takie dostali, cieszyłabym się nie wiem jak!... A
szwagier cały czas kwaśny jak ocet. Że im tak ciężko!
— Ciężko? A takie święta bogate?
— I ja nie wytrzymałam: „Na stole nie widać, że wam tak ciężko" —
powiedziałam. A siostra jak nie zacznie, że niczego dostać nie można, że
się w kolejkach wystała, że taka drożyzna! Mówię pani, wszystko mi w
gardle stawało.
— Oj, ludzie, głupi ludzie, nie umieją się cieszyć tym, co mają —
kiwała głową pielęgniarka.
— Dzieci ma zdrowe, mąż robotny, wszystko co do grosza jej odda...
— I ty masz dzieci zdrowe, i ja ci co do grosza wszystko oddaję —
wtrącił z humorem Piotrowski. — A mieszkanie dostaniemy już niedługo.
Nie masz czego Andrzejczakom zazdrościć.
— Gdzie nam do nich! Wcale się nawet nie porównuję! I meble nowe, i
telewizor, i lodówka — wyliczała
246
Piotrowska, nie mogąc widocznie zapomnieć o wizycie u zamożnej
siostry.
— ...i hulajnoga na gumach — dodał Henio z przejęciem.
— A my, synu, zamiast hulajnogi mamie pralkę sprawimy! Będziesz
wyżymaczkę kręcić?
— Co tam o pralce marzyć... — zaczęła Piotrowska, ale mąż nie dał jej
dokończyć.
— Możesz nie marzyć, bo już tak, jakby w twojej nowej kuchni stała.
— Jak to? Skąd niby?...
— A widzisz! Chociaż nie na budowie pracuję, też mi premia spadnie od
czasu do czasu. Ta — za piętnastole-cie pracy. Na 1 Maja dostanę. Pralkę
już zamówiłem.
— Naprawdę? — ucieszyła się Piotrowska i aż po-różowiała z radości.
Zaraz jednak oświadczyła: — Ale lodówkę też muszę mieć! Bez lodówki
to w ogóle... niech pani Aniela powie, czy to jest życie?...
— Słyszy pani? — śmiał się już razem z panią Anielą Piotrowski. — A
jak będzie lodówka, a jeszcze w niej pieczona kura, to dopiero zaczniesz
stękać?
— Nie — zaprotestowała energicznie Piotrowska — nie będę. Bo i teraz
nie stękam, chociaż mogłabym, oj, mogła!... Pani Aniela dobrze wie, jak
nam nieraz ciężko związać koniec z końcem!... Ale od narzekania nic mi
nie przybędzie.
— Chyba kamień żółciowy — wtrąciła pielęgniarka.
— Tfu, tfu! Na psa urok! Aby tylko zdrowie było, to jakoś się z tej biedy
wygrzebiemy...
Po południu cała trójka za zgodą Piotrowskich wybrała się do kina.
„Biały kanion" zrobił na nich silne wrażenie, a chociaż każde odbierało
film po swojemu, zgodzili się jednogłośnie, że był „w dechę". Michał
wyraził nawet chęć obejrzenia go po raz drugi.
247
U Piotrowskich byli goście. Witek, zadowolony, wymknął się do Michała.
Zajrzała zaraz do nich Agnieszka i wywołała na swój balkon.
Wieczór był cichy, ciepły. Po rannej ulewie mocniej zapachniało wiosną.
Agnieszka siedzi w ulubionej pozycji: w kucki z brodą opartą na kolanach.
Patrząc na granatową, jaśniejszą trochę od praskiego brzegu smugę rzeki
myśli jeszcze ciągle o bohaterach filmu. Bardzo się jej podobała ta druga
dziewczyna: skromna, nie taka śliczna, nie taka efektowna, ale...
Michałowi przed oczami przesuwają się wyjątkowo piękne zwierzęta. I
ten piekielnik, którego niełatwo było okiełzać, inne konie, czy to pod
wierzch, czy w zaprzęgu... A stada krów takich dorodnych, od razu się
widziało, że rasowych!
Jeden Witek wyzwolił się widać najprędzej z magii filmu, gdyż myśli jego
zabłądziły najniespodziewaniej w stronę szkoły.
— A o tych „zielonych rękawiczkach", o tym wypracowaniu to mi nic a
nic do głowy nie przychodzi.
— Zielone... — westchnęła Agnieszka — to musi być coś z nadzieją.
— Dlaczego? — nie rozumiał Michał.
— No, bo zielony jest kolorem nadziei. Pewnie dlatego, że na wiosnę,
kiedy najbardziej, najładniej zielono — wszystko jest jakieś... obiecujące.
I każdy spodziewa się czegoś miłego, dobrego, co go może w ciągu lata
spotkać.
— Nadzieja, owszem, to jest ważna rzecz — stwierdza Michał. — Wujek
nieraz mówił, że gdyby nie nadzieja na to nowe mieszkanie, toby ani
książeczki PKO nie założył, ani w ogóle...
— Każdy człowiek nosi w sobie jakąś nadzieję — mówi powoli
Agnieszka, wracając myślą do filmu. —
248
Wiecie, mnie bardzo żal tego kowboja, co na farmie pracował tyle lat, tak
się starał, na pewno myślał, że ta piękna dziewczyna będzie jego żoną...
— Ale go nie chciała — stwierdza Michał. — Dopiero potem, kiedy ten
Gregory Peck od niej odszedł, to chyba już się z tym brzydszym
pogodziła? Co? Przecież on też był odważny, nie?
— A jak ten Peck tego szatana dosiadł! — przypominał Witek.
— Tylko głupi był, że nikomu nie kazał mówić — dziwił się Michał. —
Ja nie wytrzymałbym! Wsiadłbym na tego diabła i przejechałbym pod
balkonem. Ta cała narzeczona zaraz by inaczej o nim pomyślała. A on —
nic. I kiedy tamtemu nalał, też na pewno nikt się nie dowiedział. No to po
co?
— A może... a może dla niego było ważne, co on sam
0 sobie myśli? — zastanawia się niegłośno Agnieszka.
— To takie ważne? — rzuca Michał.
Długą, długą chwilę na balkonie panuje cisza. Każdy po swojemu szuka
odpowiedzi na to pytanie.
Później rozmowa toczy się o różnych, innych, nie związanych z „Białym
kanionem" sprawach. I tylko w momencie, kiedy opuszczają balkon,
Michał bez żadnego związku z poruszanym tematem mówi:
— Nadzieja! Nadzieja! Myślał, miał nadzieję, cieszył się, a tu nagle
rryms! Dostał w łeb, aż mu się wszystkie gwiazdy pokazały. Ucho od
śledzia z całą nadzieją!
1 kropka.
Agnieszka szybko zwraca twarz w jego stronę, a on również szybko
dorzuca:
— Ja, rozumiesz, mówię o filmie. O tym kowboju, co miał nadzieję. I co
mu z tego przyszło? Zero, zero, nul! Chyba się zgodzisz, co?
Nie odpowiedziała, tylko patrząc mu prosto w oczy zaprzeczyła ruchem
głowy.
249
Agnieszkę ponosił koń, kubek w kubek podobny do tego szatana z filmu.
Ledwo się trzymała na jego grzbiecie! Michał domyślał się przerażenia
dziewczyny, chociaż twarzy jej nie było widać. Obaj z Witkiem pędzili za
nią, ale ich konie nie mogły się równać z koniem Agnieszki.
Prędzej, prędzej! Jeżeli nie dogonią, jeżeli nie powstrzymają rozhukanego
rumaka, ten zrzuci Agnieszkę na kamienie, na skały, po jakich dzwonią
podkowy trzech koni. Śmierć wtedy niechybna.
— Trzymaj się! Trzymaj się grzywy! — woła ile sił Michał, ale czuje, że
wrogie moce wdały się w całą sprawę, bo nagle jakiś ciężar pada mu
na ramiona i ściąga z siodła.
— Trzymaj się! —chrypi resztą głosu i... otwiera oczy.
— Michaś! Obudź się już wreszcie! — mówi pochylona nad jego łóżkiem
matka. — Śniło ci się? Aż za ramiona cię targałam — nie mogłeś się
ocknąć. Synu!
A Michałowi teraz dopiero wydaje się, że śni. Skąd tu mama? Jakim
sposobem weszła do pokoju? Jest jeszcze tak rano. W całym mieszkaniu
cisza, a na wujko-wym zegarku, który przewiesił nad swoje łóżko, widać
piątą godzinę.
— Kto mamie otworzył? — pyta mrugając powiekami.
— Spicie jak zabici — matka zdejmuje płaszcz i buciki, które widocznie
są niewygodne, bo z wyrazem ulgi na twarzy wsuwa stopy w wyciągnięte
spod wujkowego łóżka kapcie. — Stukałam i stukałam. Aż mi jakaś
dziewczynka z pokoju nauczycielki otworzyła. A wujek gdzie? Nie wrócił
na noc?
— Nie — odpowiada krótko Michał. Niech się mama trochę pomartwi.
— Boże, Boże! Pewnie z kolegami świętuje? A obie-
250
cywał, że już nie będzie! I masz! Co ta wódka z ludzi nie robi! —narzeka
mama półgłosem, oglądając się co chwila na drzwi od Szafrańców i na te
od korytarza.
— Wcale nie wódka. Czego mama od wujka chce?
— Nie wódka? No to gdzie jest? Do roboty jeszcze za wcześnie. I
powiedziałeś przecież, że na noc nie wrócił.
— Nie wrócił, bo na wycieczkę pojechał. Do Czechosłowacji.
— Do Czecho... Czechosłowacji? — mamy zdziwienie pomieszane z
przestrachem nie dało się z niczym porównać i sprawiło Michałowi dużą
satysfakcję. — Kiedy?
— W Wielką Środę — powiedział obojętnym, specjalnie obojętnym
głosem i nawet oczy przymknął, jakby chciał spać dalej.
Na chwilę zapadło milczenie. Mama była widocznie zaskoczona, ale zaraz
zaczęła szybko, chociaż ciągle półgłosem, opowiadać:
— Chciałam przyjechać przed świętami. Coś mnie ciągnęło: jedź i jedź!
Ale sam wiesz: roboty w domu wyżej czubka głowy, chociaż nie mogę
powiedzieć, on pomaga mi teraz we wszystkim. Bo wiesz, po tym
wypadku...
— Po jakim wypadku? — przerywa Michał.
— No po tym, jak pod tramwaj wpadł. Prawie zaraz po twoim
wyjeździe. Nie mówił ci wujek? Pisałam w liście — ano, chyba nie
chciał cię martwić. Oj, jak mi było ciężko! Wszystko się na mnie zwaliło.
Przez parę miesięcy wcale nie pracował. Teraz jest pomocnikiem
dozorcy, w blokach, niedaleko. Dobrzy ludzie pomogli. I jakoś się
odmienił: nie pije. W domu, w podwórzu, w ogrodzie wszystko robi
— jak nie ten sam.
251
Michał kręcił się, aż łóżko jęknęło.
— A króle? — warknął.
— Co tam króle wspominać — machnęła ręką matka — czego
mróz nie wymroził, zjedliśmy. Obie małe to się zrobiły przezroczyste. Ja
sama na cztery brzuchy, bo i zasiłku żadnego nie dostawał: akurat parę
dni przed tym wypadkiem zwolnili go z roboty za pijaństwo... Oj, ciężka
ta zima była dla mnie, ciężka. Jedyna pociecha, że ty tu u wujka...
— Na łasce — wtrącił.
— Na jakiej tam łasce? Rodzony mój brat, jedyny brat. Było już tak, że
ja jemu pomogłam, teraz — on mnie. Zaraz wtedy odpisał, żeby już się o
ciebie nie martwić, że wszystko bierze na siebie. I trochę grosza kilka razy
przysłał. Dobry brat... Teraz nam lżej, o lżej...
Mówiła: „lżej", a westchnęła ciężko, głęboko. Michał to
zauważył.
— ...Ale na święta nie chciał, żebyś przyjeżdżał. Co się naprosiłam,
natłumaczyłam i obie małe też, aż płakały. A on: Nie! i nie!... „Albo on,
albo ja!" — to była cała odpowiedź.
— Albo on, albo ja! — powtórzył mściwie Michał myśląc o pustych, a
może nawet całkiem rozwalonych króliczych klatkach i „gospodarowaniu"
ojczyma.
— Ano, widzisz sam. Spokojne te święta nie byłyby. Groził, że pójdzie
na wódkę. Może by i poszedł, gdybyście się pożarli. A bez tego nie
obeszłoby się. Po wypadku, co ci mówiłam, kuleje. Nogę mu przetrąciło.
Wstydzi się. Nie wspomniał słowem, ale ja wiem: bal się twojego jęzora.
Przecież nie wytrzymałbyś, piekło byłoby — nie święta. Poszedłby pić i
stracił znowu pracę. Na kim by się skrupiło? Nie jesteś dziecko...
Rozumiesz...
— Rozumiem, rozumiem — powtórzył Michał z prze-
252
kąsem, nawet nie starając się niczego zrozumieć. — No to miała mama
spokojne święta, i kropka.
— Nie takie bardzo spokojne — westchnęła — ciągle o tobie myślałam. I
śniło mi się co noc paskudnie... Gdybym była spokojna, tobym tu nie
leciała jak głupia w nocy, bez spania, żeby cię zobaczyć. Przecież ja dziś
na wieczorną zmianę do fabryki muszę zdążyć.
— Niepotrzebnie mama przyjeżdżała — mówi z całym okrucieństwem
Michał. — Po co?
Dopiero teraz spostrzegła, dopiero teraz do jej świadomości doszło, jak z
nią rozmawia: słowa i ton tych słów.
— Michał, co ty?... Myślałam, żeś ze snu taki dziwny, ale przecież już
się na dobre ocknąłeś? Co tobie? Czyś ty zdrowy, synu? — i znów
zaniepokojona wyciągnęła rękę do jego czoła.
— Zdrowy — burknął, odpychając rękę matki.
— A na święta to jak? Zaprosili cię chyba Piotrow-scy?... No bo tak bez
wujka... sam?
— No to co?... Miałem się pchać? W takie święto każdy lubi bez obcych
— mówi ze znaczącym naciskiem. Matka myśli o czym innym.
— Ale cię chyba poczęstowali jajkiem? Ciastem? Wujek u nich
zawsze...
— No to co, że wujek? — Michał aż unosi się na łóżku. — Mama by ze
mnie chciała dziada zrobić? A ja nie chcę niczyjej łaski! Nie potrzebuję
nic! Nikogo! Nikogo! Rozumie mama?
Po tym wybuchu Michał przekręca się na bok i zakrywa ramieniem twarz,
nie mogąc znieść widoku pobladłej, przestraszonej twarzy matki. Kilka
miesięcy jej nie widział, a jak się zmieniła. Schudła, zszarzała, pochyliła
się.
Co ona teraz zrobi? Zezwie go? Zabierze się i pójdzie? Na tę ostatnią myśl
serce kurczy mu się boleśnie.
253
Nie, niech już lepiej gniewa się i wymyśla. Niech tylko jeszcze choć
trochę zostanie!...
Słychać szelest. Michał odchyla łokieć, gotów wyskoczyć z łóżka i
zagrodzić drogę do drzwi.
Ale ona podchodzi do okna i ciężko siada na stołku. Kładzie na parapecie
ramiona, opiera na nich głowę. Musi być bardzo zmęczona. Nie spała tej
nocy wcale. W święta również nie znalazła chwili, aby odpocząć. Michał
dobrze zna wypełnione po brzegi wszelką domową robotą „świąteczne
dni" matki!
Następna noc — w fabryce. Dwie noce bez snu, dwie niewygodne,
męczące jazdy tylko po to, żeby zobaczyć czy mu się co nie stało, żeby
spędzić z nim parę
godzin.
„Synu! Synku!" — dobiega skądś echo matczynych słów usłyszanych po
przebudzeniu. A może to ona sama powtarza je znowu?
Nie. Michał na próżno wytęża słuch. Z podwórza dobiega tylko gruchanie
gołębi. Może zasnęła?
Ostrożnie, cichutko wstaje i podchodzi do okna. Bierze mamę na ręce
(jaka lekka, chyba jeszcze zeszczuplała) i układa wygodnie na wujkowym
łóżku. Niech odpocznie. Do pociągu jest jeszcze kilka godzin. Narzuca
koc. Ranek jest chłodny, niech się mama rozgrzeje. Otula ją troskliwie i
delikatnie, jak tylko umie.
I nagle szczupłe ramię owija mu szyję, a gorąca spłakana twarz przywiera
do jego policzka...
Kiedy po paru godzinach pani Jadzia otwiera oczy, widzi syna
krzątającego się koło stołu. Nakrył do śniadania, ładnie poukładał na
talerzykach wszystko, co miał w domu i co przywiozła ona. Skąd wziął
obrus? U brata nie widziała nigdy żadnego obrusa! Zagadka wyjaśnia się,
kiedy w ostrożnie uchylonych drzwiach staje ta sama dziewczynka, która
ją rano wpuściła. Podaje Michałowi cukierniczkę.
254
— Michał — szepce — przyniosę prymulkę, postaw na środku.
— Po co? Przecież to nie do jedzenia.
— Ale ładniej.
— Dawaj tę prymulę!
Michał spostrzega otwarte oczy matki.
— Mama, trzeba już wstawać, śniadanie gotowe.
„Czy to ten sam Michał? Ten sam, a jakiś inny. Zmężniał. Spoważniał. Co
w nim zmienionego? Co?..." I matka przez cały czas posiłku i potem w
drodze na dworzec, a nawet przy oknie w pociągu, który za chwilę
odjedzie, przygląda się synowi uważnie, jakby szukając w jego wyglądzie
odpowiedzi na swój niepokój. I po raz nie wiadomo który pyta:
— Powiedz prawdę: jak ci tu u wujka?
— O rany! — niecierpliwi się Michał. — Jak ma być? W porządku, i
kropka.
— Taki się z ciebie warszawiak zrobił — stwierdza matka obrzucając go
krytycznym spojrzeniem.
— A bo co? Czyja mam być gorszy? To łódzkie ubranie już wyszło z
mody. Adiu — fruziu! A to mi lepiej pasuje, nie? Myślałem, że mama
forsę przysyła... Ale ja wujkowi spłacę — niech się mama nie boi...
Spokojna głowa!...
Mama coś mówi, chociaż pociąg już rusza. Michał biegnie koło okna i
przypomina:
— Niech mama pamięta: te dwieście złotych to tylko dla mamy! Tylko!
Bo jakby mama na co innego, to...
Mama już chyba nie słyszy dokładnie co — ale z nagłego błysku
zawziętości w oczach chłopca, z ruchu mocno zaciśniętych pięści widzi —
to jest ten sam co zawsze Michał: gwałtowny, kanciasty, twardy, ale jak
dawniej pilnujący, aby jej kto inny nie skrzywdził, aby ona sama,
pamiętając o innych, nie zapomniała o sobie.
255
18
Agnieszka pokazywała sąsiadom urządzony, wysprzątany czyściutko
i pomalowany balkon.
— Wygląda porządnie, chociaż farba długo się nie utrzyma, ale już chyba
do przeprowadzki niedaleko — mówiła pani Aniela.
— Bratki ładnie dobrane — chwalił Szafraniec. — Jak się rozrosną — w
każdej doniczce będziesz miała kawałek ogródka.
— W doniczce! Dużo w tej doniczce urośnie! — powątpiewała pani
Leontyna. — Przed wojną miełiśmy tu skrzynki. Ogrodnik ziemię
zmieniał. Balkon wyglądał jak jeden wielki bukiet. Kto przechodził —
zazdrościł. Pamiętasz, Franiu, jak lubiłeś tu w gorące dni w cieniu
posiedzieć. A teraz...
— Teraz panu Franciszkowi w słońcu, na balkonie od podwórka, o wiele
zdrowiej — przerwała szybko pani Aniela. — Ale ileś ty, dziewczyno,
ziemi tu nadźwi-gała!...
— Michał mi pomógł!
— Michał? — dziwi się pani Szafrańcowa. — Chyba nie za darmo?
— Za darmo, proszę pani.
— Jak go tu wszyscy znamy, zawsze słyszeliśmy, że tylko głupi robi
darmo — dorzuca pielęgniarka.
— On tylko tak mówi — broni kolegi Agnieszka. — A naprawdę jest
zupełnie inny!...
— Teraz jakby trochę spoważniał — zauważyła Pio-trowska. — Ale
ciebie, Agnisiu, trzeba pochwalić: czysto tu i porządnie w każdym kącie.
Mam na to oko.
Na uliczce, prowadzącej do bramy, ukazał się listonosz i zamachał
kopertą.
— List dla pani Szafrańcowej!
Oboje Szafrańcowie pośpieszyli do przedpokoju.
256
I Piotrowska wyszła. Na balkonie została tylko pielęgniarka z Agnieszką.
— Niech pani usiądzie u mnie na chwilę — zaprasza Agnieszka.
— Ale tylko na chwilę — zastrzegła się pani Aniela, sadowiąc się
zręcznie, pomimo swojej tuszy, na podsuniętym stołeczku. — Zawsze
sobie w ten wolny dzień Bóg wie co obiecuję zrobić, a nigdy czasu nie
starczy. Nie wiesz, dlaczego Michałowa matka tak raz-dwa zabrała się z
powrotem?
— Spieszyła się. Musiała zdążyć na wieczorną zmianę do fabryki.
— Że też jej się chciało jak po ogień wpadać? Ano... matka. Michał
opowiadał co?
— Niewiele. W ogóle od czasu tego listu i tej paczki — jakoś przycichł.
— Piotrowska widziała, że mu pomagałaś naszyko-wać śniadanie dla
matki.
— Troszeczkę. Chciał, żeby wszystko było gotowe, jak się matka obudzi.
— Podoba mi się, że o matkę dba. I rzeczywiście trochę przycichł. Nawet
Piotrowska zauważyła, ale niedługo tego będzie. Zobaczysz.
— Mnie się zdaje, że on się zmienił.
— Moja kochana, każdy by sobie tego życzył. Niechby tu trochę
spokojniej było. Może bym mu nawet darowała, że Pimpusia nie cierpi,
chociaż psina nikomu w drodze nie stoi.
— Michał? Nie cierpi Pimpusia?
— A co, nie powiedział, że taki pies tylko na sadło? I w tej ostatniej
przygodzie na pewno ręce maczał, bo się na mnie zezłościł. Sumienia
trzeba nie mieć, żeby się znęcać nad bezbronnym stworzeniem! Ani
krzty sumienia!...
— Nie, nie! — oponowała Agnieszka. —Przecież sam
257
go znalazł i na rękach do domu przyniósł. Zabronił o tym mówić, ale...
żeby pani widziała, jak go głaskał, jak go żałował, że tak schudł...
— Oj, schudł! Zupełnie do siebie niepodobny mój biedny Pimpuś!... —
rozczuliła się pani Aniela.
— A wczoraj widziałam, jak Michał mu skórki od kiełbasy wsuwał pod
próg i tak do niego przemawiał, ale jak mnie zobaczył, zaraz go wymiotło
— ciągnęła Agnieszka.
— Naprawdę? — dziwi się pielęgniarka. — Naprawdę? — powtarza i
zamyśla się głęboko. — Ano, może i nie jest taki najgorszy...
Witek i Michał jadą autobusem na Mokotów.
Michał projektował odbycie tej wycieczki na drugi koniec Warszawy we
trójkę. Niestety, Agnieszka wymówiła się. Obiecała po południu wpaść do
koleżanki. Będą tam na nią czekać — nie może zrobić zawodu. Michałowi
żaden zręczny wykręt nie przyszedł do głowy, a powiedzieć wprost, że
wolałby odłożyć wycieczkę na inny dzień, kiedy i Agnieszka będzie
mogła im towarzyszyć — wstydził się.
Trafili na jedną ze spokojnych zielonych ulic Mokotowa, gdzie po obu
stronach leżały mniejsze lub większe ogródki, a za siatkowymi
ogrodzeniami i kwiatowymi grządkami stały niewysokie domy lub
pojedyncze wille.
— Ładnie tu — oglądał się Witek. — Ale dokąd idziemy?
— Zobaczysz.
Przystanęli obok gęsto zarośniętej żywopłotem siatki. Michał musiał tu
kiedyś być, bo zaraz odnalazł miejsce, gdzie przez rzadsze gałęzie widać
było mały, starannie utrzymany ogródek.
— Widzisz drzewo na wprost? To — wierzba. Nazywa się płacząca, bo
ma takie zwisające gałęzie. Ta tutaj chy-
258
ba specjalnie była pielęgnowana, w całą altanę się rozłożyła. Widzisz
ławeczki pod nią? O, i fotelik stoi, pewno z mieszkania wyniesiony,
jeszcze go tu nie widziałem.
— Bywasz tutaj? — zapytał Witek i dodał z kpiną: — Znowu jakaś
ciocia?
— Jakbyś zgadł, tylko nie ciocia, a wujek, i nie mój, tylko Zbyszka, i nie
tu, tylko tam, na samym końcu ulicy. Przechodziliśmy tędy i Zbyszek
pokazywał, bo tu naprawdę jest na co popatrzeć. O tam, tam na lewo,
przed samym domem, widzisz? — stawek zrobiony. Takie kwiaty w nim
rosną jak na prawdziwym stawie, widzisz?
Witek wyciągnął szyję i oglądał ukazywane przez przyjaciela rośliny.
— Teraz chodź koło furtki. Tam najlepiej widać. Domek jak pudełko
zapałek. Przeszedłbyś i nie zauważył. A pod drzwiami zawsze pies siedzi.
O, jest, widzisz? Musi być chyba stary. Wcale się nie rusza. Zbyszek
wołał i drażnił, a pies nic, ani nie szczeknął. Dziwny pies, nie? Do
niedźwiedzia podobny.
Ale zaraz... tu koło drzwi rósł jałowiec... O! spalony!... Widziałem, że
miał parę uschniętych gałęzi, ale po co go było palić? Taki był
rozrośnięty! Głupi pomysł! Głupi pomysł!...
— Racja — odezwał się nagle głos za plecami chłopców — ale kto na ten
pomysł wpadł?
Obaj odwrócili się i zobaczyli milicjanta w mundurze z paskiem pod
brodą — na służbie. Witek przestraszył się: może nie wolno do ogródka
zaglądać? Chociaż nic złego nie zrobili. Michał zapytał:
— Pan do nas mówi?
— Do was, do was. Pytam, czy nie wiecie, kto wpadł na pomysł spalenia
tego krzaka.
— A skąd my możemy wiedzieć — wzruszył ramionami Michał. —
Niech pan zapyta lokatorów — głową wskazał domek — my tu nie
mieszkamy.
259
— A gdzie?
— Daleko! — odpowiedział niedbale Michał, co widocznie rozgniewało
milicjanta, gdyż powtórzył ostrzej:
— Gdzie mieszkacie, pytam wyraźnie!
„Co ten Michał zgłupiał? Z milicjantem chce się kłócić" — pomyślał
szybko Witek i postanowił ratować sytuację:
— Na Powiślu, proszę pana, ulica Boleść 24.
— Obaj w jednym domu?
— Tak. Nawet w jednym mieszkaniu. W naszym domu w ogóle jest
tylko jedno. Ja z rodzicami, a on ze swoim wujkiem mieszka.
— A co tu robicie?
— Nie wolno po tej ulicy chodzić? — stawiał się Michał. — Tablicy z
ostrzeżeniem nie widziałem.
— Michał, uspokój się — mitygował przyjaciela Witek. —
Przyszliśmy, proszę pana, zobaczyć psa i ogródek. Bo kolega już tu
był i widział tę altankę pod wierzbą i tego psa...
— W Wielką Sobotę byliście tu?
— Nie — powiedział kategorycznie Michał.
— Na pewno? — powtórzył milicjant i nacisnął guzik przy furtce.
Drzwi domu otworzyły się. Stanęła w nich staruszka z głową ciasno
owiązaną chustką i podeszła do furtki. Michał zobaczywszy ją skrzywił
się i rzucił prędkie spojrzenie w ulicę. Milicjant miał szybszy refleks.
Jedną rękę położył mocno na ramieniu Witka, drugą przytrzymywał
Michała.
— Spokojnie, obywatele. Bez głupstw. Zaraz się sprawa wyjaśni. Proszę
pani, poznaje pani tych chłopców?
Staruszka odchyliła lepiej chustkę z czoła i uważnie przyglądała się
Michałowi i Witkowi.
— Bo ja wiem... — mówiła powoli i trochę sepleniąc przez brakujące
zęby. — Tego mniejszego chyba nie wi-
260
działam. Tu byli sami tacy jakby starsi. Jak ten drugi. Tak mi się wydaje,
że go widziałam, przez firankę. Parę razy psa drażnili, piaskiem w niego
rzucali. Pies mądry, nawet nie zaszczekał, tylko podniósł się i poszedł na
drugą stronę domu, a ja, proszę pana, drzwi otworzyłam i zawstydziłam
ich, że to nieładnie tak robić. Ale, proszę pana, oni się bardzo brzydko
zachowywali. Nie przeprosili nawet. A jeden z nich, taki duży, jak ten,
gwizdnął na palcach. Może to ten — może nie — pewna nie jestem.
Wzrok mam słaby — westchnęła — już nie taki jak za młodych lat.
— To nie ja gwizdałem — zaprotestował Michał.
— A kto? — podchwycił milicjant.
— Skąd mogę wiedzieć? A ta pani, żeby nawet miała i najlepsze oczy,
toby mnie tu nie zobaczyła. Ucho od śledzia! Mnie tu w sobotę nie było i
kropka. Niech pan mnie puści — starał się wywinąć spod ręki milicjanta,
ale uchwyt był żelazny.
— W sobotę właśnie podpalili i uciekli — westchnęła znowu staruszka.
— Nic nie słyszałam, aż ktoś z ulicy zaczął dzwonić. Otwieram, a tu cały
jałowiec jak pochodnia goreje!... Matko Boska! Myślałam, że trupem
padnę. Ludzie pomogli, po straż zadzwonili. Przecież dom mógł się
spalić!...
Chłopcy już się domyślili prawdy. Witek spocił się ze strachu. Michałowi
też cierpła skóra, ale bronił się:
— Jak uciekli, to skąd pani wie, że to ci sami, co psa drażnili?
— Wiem, wiem — kiwała głową staruszka — był taki, co widział, jak
psa drażnili, jak zapałki rzucali do ogródka. Taki mały chłopiec, co tu w
pobliżu mieszka.
— Dziękuję pani — przerwał staruszce milicjant i zagadał szybko do
chłopców, puszczając jednocześnie ich ramiona:
— Więc w sobotę was tu nie było?
261
— Nie.
— I nic o tym podpaleniu nie wiecie?
— Nic.
— A nie domyślacie się, komu to mógł taki pomysł wpaść do głowy?
— Nie! — szybko, zbyt szybko rzucił Michał, za to Witek powiedział z
wahaniem:
— Michał, a może Zby...
— Jaki „Zby", co za „Zby" — parsknął Michał. — Byłeś przy tym?
Widziałeś? Z byka spadłeś!...
— Ja... ja tylko... — jąkał się przestraszony wściekłością przyjaciela
Witek. — Ja chciałem powiedzieć, że może on coś wie, może akurat
szedł...
— Skąd, baranio głowo! Skąd! — pieniłsię Michał, aż go milicjant
uspokoił.
— No, no, tylko bez wyzwisk. A Zbyszek to kto? Kolega? — pytania
były zwrócone do Witka.
— Kolega — bąknął Witek, nie patrząc w stronę Michała.
— Dobra. Możecie iść do domu. Sprawa się wyjaśni. Jak będzie potrzeba,
to was jeszcze zapytamy.
Chłopcy odeszli nie śpiesząc się. Witkowi nogi wydawały się z ołowiu.
Michał czuł na plecach oczy milicjanta. Obrócił się. Rzeczywiście
milicjant oparty ręką o siatkę rozmawiał jeszcze ze staruszką, ale patrzył
za nimi.
Czekali na autobus dość długo. Michał złościł się.
— Osioł jesteś! Jak bozie-kozie, nie widziałem jeszcze takiego osła!
Milicjantowi będzie śpiewać wszystko jak z nut!
— Coś taki ważny? — bronił się Witek. — Dlaczego Miałem nie
mówić? Pytał się, to mówiłem. Stało się co?...
— Stało się! Jakbyś wiedział, że się stało! Teraz po nitce do kłębka
trafią.
262
— Do jakiego kłębka?! Najwyżej przyjdą do szkoły.
— Na szczęście nie zdążyłeś powiedzieć do jakiej.
— Po co? Milicjant przecież widział moją tarczę.
— Jeszcze i to! O raju! Że też ty musisz z tarczą latać. Mądre chłopaki
tarcze zdejmują po szkole. Ani Zbyszek, ani Marek nigdy...
— Ja tam cudzych ogrodów nie podpalam, więc mogę i z tarczą chodzić
— nabierał odwagi Witek. — Nie mówiłem ci, żebyś się z daleka od tej
paczki trzymał?
— Skąd wiesz, że to oni? Pewności żadnej nie ma — oponował Michał,
ale już bez przekonania.
— Przysiągłbyś, że to nie oni? — nastawał Witek.
— Już się naszykowałem! Za nikogo bym nie przysięgał, wiesz? I jeszcze
ci powiem: nawet żeby to oni na głowę upadli —donosić na nikogo
nie będę, i kropka.
— Tak? Człowieka na twoich oczach obrabują albo zamordują, a ty nic?
Nie widziałeś, nie słyszałeś — tak? — unosił się Witek. — Niech bandyci
uciekną i w drugim miejscu zrobią to samo? Pomożesz im jeszcze.
— O! O! Już cię pognało. A ja ci mówię: to nie oni. Owszem, namawiali
mnie, żebym się z nimi spotkał, ale mowa była o piątku, nie sobocie.
Marek miał przynieść kalichlorku do strzelania.
— To gdzie byłeś w sobotę?
— Coś ty? W milicjanta się bawisz? Gdzie byłem, to byłem, moja rzecz
— obruszył się Michał.
Witek zamilkł nie chcąc wracać do przykrych dla przyjaciela wydarzeń,
dodał tylko:
— Milicjant do domu przyjdzie, zobaczysz.
— Ja mu adresu nie dawałbym.
— Głupi jesteś. Na komisariat by nas wziął.
— Mnie? Ucho od śledzia! Po ,'rodze dałbym nogę.
— Ucieka ten, co ma nieczyste sumienie. Ja bym nie
uciekał.
263
— O raju! Gdzie ja miałem rozum, żeby z tobą na ten Mokotów jechać!
— Jak ci lepiej pasuje towarzystwo chuliganów — proszę bardzo —
odcinał się Witek.
— Jeszcze nie wiadomo, co się okaże. Pewnego nic nie ma...
Bo taka jest zasada: milicji nie trzeba wtajemniczać we wszystko, wiesz?
Gdybym tu przyszedł z Agnieszką, inaczej by się wykręciło. Na pewno
nie paplałaby tak jak ty. Ona ma rozum!
— Nie kłamałaby. Ona nigdy!...
— Eee... tam... co ma piernik do wiatraka — Michał ruszył
ramionami i już przez całą drogę nie odzywali się do siebie.
Na placu Zamkowym pod kolumną stała Agnieszka w towarzystwie
wysokiego, szczupłego chłopca. Pierwszy spostrzegł ją Michał.
— O masz Agnieszkę, co „nigdy nie kłamie". Do koleżanki poszła.
Widzisz, jaka to koleżanka?...
— Ja tego chłopaka znam. On Agnieszce teczkę nosi. Widziałem.
— A teraz sam widzisz, randkę z nim miała, a nam powiedziała, że do
koleżanki. Kłamczucha!...
W domu już na schodach Witek oświadczył:
— Ja tatusiowi wszystko powiem. Bo jakby ten milicjant do nas
przyszedł, no! Dopiero by się narobiło!...
— Gadaj sobie, co chcesz! — Michał znowu był zły jak osa. — Przez
radiowęzeł ogłoś! Nic mnie to nie obchodzi. Na drugi raz będę
mądrzejszy.
Pani Piotrowska słysząc opowiadanie Witka załamała ręce.
— Jeszcze mi tutaj milicji brakuje! I gdzie was aż na Mokotów zaniosło?
Po co?
264
— Nie denerwuj się, Irenko. Chłopaków nosi — normalna rzecz.
Kiedy będą poznawać miasto, jak nie w czasie ferii? Nic złego przecież
nie zrobili. A milicja chce chuliganów złapać. Obserwują dom, chcą
znaleźć jakąś nitkę. I znajdą na pewno.
— Michał przepadał przed samymi świętami nie wiadomo gdzie. Nawet
w niedzielę przed południem nie było go w domu. A jeżeli włóczył się z
tymi chuliganami? A jeżeli go w to zamieszają?! Żeby już ten Czernik
wrócił!...
Piotrowska nie wytrzymała i podzieliła się swoim niepokojem z
pielęgniarką, która nie omieszkała powtórzyć nowiny Szafrańcom:
— Nawet koło psa nie mogą spokojnie przejść! — narzekała
Szafrańcowa. — A już żeby zapałki zapalone przez parkan wrzucać?
Pojęcie ludzkie przechodzi! Dlaczego rodzice nie widzą, co ich dzieci
wyprawiają?...
— Może to nie dzieci? — rzucił pan Franciszek.
— Podobno ta staruszka pokazywała, że tacy starsi jak Michał... —
informowała pani Aniela.
— Michała w sobotę w domu nie było! — powiedziała znacząco pani
Leontyna. — Dobrze słyszałam: wrócił już po ciemku. Coś mi się to nie
podoba...
— No właśnie! — klasnęła rękami pielęgniarka i powtórzyła, sama o tym
nie wiedząc, słowa Piotrowskiej: — Żeby już ten Czernik wrócił!...
Wieczorem trzeba było zajrzeć do książek. Jutro zaczynały się lekcje.
Kiedy cała trójka zasiadła przy kuchennym stole, Michał rzucił niewinne
pytanie:
— Jak tam było u koleżanki?
— Niestety, nie udało się. Miała być jakaś mała potańcówka — nic z
tego nie wyszło. Przyjechała niespodziewanie rodzina z Łowicza. Nie
wypadało inaczej, tylko rozejść się i kropka, jak ty mówisz. Namawiali
mnie, żeby iść całą paczką do kina, ale pieniędzy nie
miałam.
265
f
— A kolega nie zafundowałby? — zapytał złośliwie Michał.
— Zafundowałby — odpowiedziała spokojnie Agnieszka — ale ja
nie lubię fundowania.
— No i za darmo odprowadził cię do domu.
— Tylko do ruchomych schodów. Zagadaliśmy się przed Zamkiem. On
wie od ojca, jak będzie uporządkowany cały teren. Odbudowa Zamku
pójdzie całą parą.
— Nerwy pani Szafrańcowej w niebezpieczeństwie — wtrącił Witek —
strasznie ją to irytowało.
— Wielkie zmartwienie. Innych kłopotów nie masz? — zapytał z
przekąsem Michał.
— Co wam się stało? Co wy macie takie dziwne miny? — zaniepokoiła
się Agnieszka.
— Nic... tylko... nam się też wycieczka nie bardzo udała — i Witek jedno
po drugim dokładnie opowiedział, co było na Mokotowie.
Agnieszka zmartwiła się tą przygodą. Nie chciała okazać, ale chłopcy
wyczuli jej niepokój, szczególnie Witek, bo Michałowi zależało tylko na
jednym:
— No więc jak? Wypaplałabyś od razu? Po imieniu, po nazwisku
wysypałabyś milicjantowi kolegów?
Zastanowiła się chwilę.
— Michał, ty jeszcze Zbyszka nie znasz — przerwał Witek. — Nie wiesz,
do czego i on, i Wieczorek są zdolni. A ja z nimi chodzę do szk'oły od
kilku lat.
— Możesz opowiedzieć o nich coś, co pomogłoby Michałowi i mnie
rozumieć lepiej? — zapytała Agnieszka.
— Mogę. No na przykład, kiedy była jeszcze zbiórka złomu i liczyło się
w szkole na kilogramy: kto więcej. Któregoś dnia dwóch malców z
drugiej klasy wynalazło kawałek szyny. Ciężki był. Ledwo go przydy-
gowali. A pod samą szkołą Zbyszek i Wieczorek ode-
266
brali im szynę i kazali być cicho, bo jak nie, to zęby pozbierają.
— Świnie — wyrwało się Michałowi.
— I nikt nie powiedział? — oburzyła się Agnieszka.
— Prawie każdy tak jak Michał mówił: na kolegów skarżyć? A niejeden
się bał. Jak w zeszłym roku wypomniałem Zbyszkowi, to mnie tak zbił,
że do dziś pamiętam.
— I też nie poskarżyłeś!
— Nie, Zbyszek zawsze pięknie się wykręci, zawsze jego na wierzchu.
Ten, co z nim zacznie, tylko wstydu się nałyka. Nawet twoja ciocia
mówiła nieraz: „Czego wy chcecie od Zbyszka? Taki porządny chłopak!"
Porządny! Bo zeszyty ma zawsze w lakierowany papier oprawione!... I
kłania się elegancko. Porządny!...
— Teraz się nie wykręci. Jak się milicja za to wzięła, to się nie wykręci.
— To ty, Agnieszka, wydałabyś kolegów, tak? — na-stawał Michał.
— Michał — powiedziała Agnieszka — na kolegów przykro skarżyć,
rozumiem. Ale jeżeli oni potrafią tak podle postępować? I ciągle im
uchodzi, bo nikt nie chce skarżyć? Jeśli ty miałbyś jakieś poszlaki, że i
teraz oni ten pożar zrobili — to trzeba powiedzieć. Chociaż strach...
— Tylko nie strach — obruszył się Michał.
— Taak — westchnął Witek. — Doskakali się!
— Witek — wpadł Henio — mama nożyczek szuka. Gdzie położyłeś
nożyczki? Chodź prędko.
Witek niechętnie podniósł się, a kiedy zniknął w korytarzu,
Agnieszka rzuciła szybko:
— Możesz mi powiedzieć, gdzie byłeś w sobotę?
— Już mnie o to pytał Witek — ruszył ramionami Michał — nie
powiedziałem. Na złość. Wiesz, jak to czasem jest... Tobie może
powiedziałbym, ale... nie teraz. Później.
267
— Ja nie przez ciekawość pytam. Tylko widzisz, gdyby milicja miała
jakieś podejrzenia, gdyby wynikło jakieś nieporozumienie, wtedy musisz
powiedzieć. To się nazywa alibi i jest bardzo ważne...
— Ja się niczego nie boję. Nie byłem tam. Nie zrobiłem tego —
odpowiadać za nic nie będę. A może nie
wierzysz: Wierzyła.
Przeglądali zeszyty, przerzucali kartki książek, ale żadne z nich nie mogło
przestać myśleć o tamtej sprawie. I kiedy u wejściowych drzwi rozległ się
ostry dzwonek, podskoczyli jak na komendę i wybiegli do przedpokoju.
— Milicjant! — szepnął przestraszony Witek.
To samo chyba pomyślała pielęgniarka i Szafrańcowa, i Piotrowscy, bo
wszyscy znaleźli się przed drzwiami. Piotrowski otworzył. Za progiem
stał opalony i roześmiany Czernik.
— Wiedzieliście, że to ja? Wszyscy mnie tak hurtem czekają! — wołał
zrzucając plecak i witając się z każdym. — Uff! Wycieczka była piękna,
ale i do domu już się śpieszyłem. Nie ma to jak się wyspać we własnym
łóżku. Zaraz się trochę umyję, bo po drodze kurzu aż strach. Michał,
napiłbym się czegoś gorącego!...
Po kolacji, w czasie której Michał powiedział krótko i obojętnie o
świętach spędzonych w Warszawie i o bytności matki — wujek
rozpakował plecak.
Michał zaskoczony był prezentem. Nie przyzwyczajony do takich
niespodzianek, z nie ukrywaną radością oglądał porządną, brązową teczkę
zamykaną na błyskawiczny zamek.
— No co, podoba ci się?
— Fajna! Fajnie, że wujek o teczce pomyślał. Moja taka już zdarta, i •
-ickuję.
268
— Chodźmy do sąsiadów.
0 każdym wujek pamiętał. Dla każdego przywiózł jakiś drobiazg. Nie
były to rzeczy kosztowne, ale każdemu miła była pamięć. A jak się
cieszyła Agnieszka ze sznurka świecących paciorków!... Tak ładnie
wyglądały przy jej ciemnych oczach i „takich tych".
Wszyscy lokatorzy zeszli się w pokoju Piotrowskich. Wujek opowiadał
chyba ze dwie godziny o tym, co widział na wycieczce, co mu się
podobało u Czechów, a co lepsze u nas.
Aż pani Piotrowska spojrzała niechcący na zegar i krzyknęła z
przestrachem — późno było.
Już po ciemku, Michał, słysząc wujka układającego się wygodniej na
łóżku, rzucił niegłośno:
— A wie wujek, dlaczego wszyscy do przedpokoju na dzwonek
wylecieli?
— No? — odpowiedział sennie wujek.
— Myśleli, że milicja.
— Milicja? Do kogo? — zawołał całkiem przytomnie wujek i aż siadł na
łóżku zapalając światło. — A więc coś tu jednak było! Dlaczego mi nikt
nie mówił?
— Jutro dowiedziałby się wujek z samego rana — spokojna głowa. Jak
nie pielęgniarka, to Szafrańcowa upilnowałaby. Ale ja wolę sam co i jak
— żeby wujek wiedział.
1 Michał treściwie, biorąc pod uwagę wujkowe zmęczenie,
opowiedział o wyprawie na Mokotów i spotkaniu z milicjantem.
Mechanik uspokojony położył się znowu i gasząc światło stwierdził:
— Myślałem, że co gorszego. Ciebie tam nie było i nie poczuwasz się.
Możemy spać spokojnie. Ale to prawdziwe chuligany!
— Wcale nie prawdziwe. Na oko zupełnie porządne chłopaki. Nigdy by
ich wujek o nic takiego nie posądził. Może to nie oni zrobili?
269
— A co Witek?
— Witek mówi, że oni. On ich lepiej zna.
— Agnieszka wie?
— Wie. I mówi, żeby takich nie kryć.
— Racja. Gałganów nie kryć. Jak im teraz porządnie tyłków nie
przetrzepią — na bandziorów jak nic wyrosną. Kara musi być. Już milicja
sobie...
Reszty słów nie było słychać. Utonęły w lekkim chrapaniu.
19
Michał i Witek zmieniali obuwie w szatni, kiedy wbiegł tam Wichan, a
zaraz za nim zasapany Wieczorek. Obaj byli we wspaniałych humorach.
Zobaczywszy Michała, podskoczyli do niego.
— Sie masz, Michał! Gdzie przepadałeś? — dopytywał Zbyszek.
— Żałuj, żeś z nami w sobotę wieczorem nie był! — wołał Wieczorek. —
Fajerwerk zrobiliśmy na sto dwa! Jeszcze takiego nie widziałeś. Jak bozie-
kozie!
Za plecami Wieczorka rozsunęły się nagle płaszcze ukazując głowy Danki
i Grażyny.
— Zbyszek — zawołała z wymówką Grażyna. — Nie mogłeś
powiedzieć? Przecież i my chętnie popatrzyłybyśmy.
— O co chodzi? O czym mówicie? — udawał, że nie rozumie Zbyszek,
rzucając jednocześnie złe spojrzenie Wieczorkowi.
— Przecież Jurek mówi o fajer... — zaczęła Danka, ale nie dokończyła,
bo już Wieczorek wyciągnął w jej stronę wielkie łapska.
— Co mówię? Co? — nacierał groźnie. — Jak ci dam w ucho, to dopiero
gwiazdy zobaczysz! Podsłuchiwać ci się zachciało?
270
Obie dziewczynki zaskoczone tym, że Zbyszek, zawsze w podobnych
sytuacjach stający w ich obronie, teraz nawet się nie. ruszył, starannie
strzepując jakiś pyłek ze spodni, opuściły w popłochu szatnię.
— Dam mu nauczkę — mówiła dotknięta Grażyna — niech tylko
zechce odnieść mi teczkę albo pożyczyć parę...
— To on i od ciebie pożyczał? — przerwała zdziwiona Danka. — Nigdy
mi nie mówiłaś!...
— Ty mi też nie mówiłaś — odcięła się Grażyna.
— Bo prosił o sekret.
— Mnie też i gdybym się nie wygadała...
— No widzisz! Jest mi winien piętnaście złotych.
— A mnie — dwadzieście dwa. Parę razy już obiecywał oddać...
— I zawsze na obiecankach się kończy. Aleja mu już nie dam ani pięciu
groszy — odgrażała się Danka. — Po co on z tym Wieczorkiem ciągle
łazi?
W szatni tymczasem Witek patrzył z ukosa na Michała, który po
zasznurowaniu pepegów podniósł głowę i spojrzawszy prosto w oczy
Jurkowi powiedział:
— Głupich fajerwerków nie lubię.
— Jak to głupich? — rzucił się Wieczorek. — Nie byłeś, to nie wiesz.
— Odsuń się — Michał wstał z ławki. — Chyba że chcesz mi powiedzieć
„Dobranoc"?
— Zwariowałeś? — roześmiał się krzywo Zbyszek. — Dobranoc od
samego rana?
— Tak. Bo teraz jak on dostanie w ucho ode mnie, to mu się ciemno
zrobi.
Dzwonek wzywał na pierwszą lekcję.
A na ostatniej, która ciągnęła się w nieskończoność jak perspektywiczne
linie, rysowane kilkakrotnie na tablicy przez nauczyciela rysunku,
dosłyszano nie-głośne pukanie i w uchylone drzwi wsunęła się naj-
271
pierw głowa, a potem cała potężna postać kierownika szkoły.
Klasa poderwała się z miejsc, lecz na zniecierpliwiony gest opadła z
powrotem na ławki. Ogólna senność została wypłoszona. To było coś
zaskakującego: kierownik zawsze przychodził razem z nauczycielem. W
środku godziny — nigdy, a co dopiero, kiedy lekcje dobiegały końca!
— Która na osi? — syknął jeden z chłopaków w stronę Wichana, a ten
zasygnalizował podniesioną dłonią z trzema rozstawionymi palcami: trzy
minuty do dzwonka.
Kierownik półgłosem przekazywał coś nauczycielowi. Było to chyba coś
niezwykłego, gdyż ten podniósł wysoko brwi, chciał jakby odpowiedzieć
czy może zapytać, ale zwierzchnik już zawrócił do wyjścia. Zdążył tylko
obrzucić klasę uważnym wzrokiem, a Witkowi wydawało się, że na ich
ławce oczy pana kierownika zatrzymały się trochę dłużej.
— O raju! — szepnął do Michała. — Co tu się szykuje?
— Głupie pytanie. Co ma się szykować? Najwyżej dobry apetyt na obiad
— powiedział Michał i obejrzał się na siedzącego w środkowym rzędzie
Wieczorka, który z wyrazem małpiej uciechy maczał w kałamarzu końce
jasnych warkoczy siedzącej przed nim Alinki Czuper-skiej.
„Zamaże całą bluzkę" — nie zdążył do końca pomyśleć Michał, a już
ostry dzwonek ogłaszał koniec lekcji.
— Zostańcie na miejscach — powiedział nauczyciel i rękę wyciągnął,
jakby chciał powstrzymać zrywający się z uwięzi żywioł. Może to w
innej chwili byłoby potrzebne, ale teraz młodzież sama zastygła w
bezruchu: do klasy wszedł znowu kierownik, tym razem w towarzystwie...
milicjanta i jakiegoś małego chłopca.
272
— Co to? Kto to? — przeleciało szeptem po ławkach. Nikt nie umiał
udzielić odpowiedzi. Tylko Wieczorek zsunął się w mgnieniu oka pod
ławkę. Robił to zawsze z wielką wprawą, zdawałoby się magicznie. Nie
raz, nie dwa ratował się tym sposobem w ciężkich opresjach. Ale dziś
zręczność go widać zawiodła, poruszył ławką i Alinka szybkim
ruchem obróciła za siebie głowę. Prawy jej warkocz przeleciał nad
ramieniem, zachlapał atramentem pulpit, potem zeszyt i wylądował
czarnymi plamami na białej bluzce.
— Ach! — krzyknęła wystraszona dziewczynka. — Nowa bluzka! Co
powie mama!
Już był przy Alince pan kierownik. Już mocną garścią wyciągnął spod
ławki, opierającego się i czerwonego jak burak Wieczorka.
— To ten! Ten mi wyrwał pieniądze! — zawołał nagle malec, podbiegł
parę kroków w stronę Wieczorka, zatrzymał się i równie szybko wrócił na
miejsce u boku milicjanta.
Kierownik trzymając Wieczorka za kołnierz wyprowadził go na środek
klasy.
— Przypatrz się dobrze — zwrócił się do malca — na pewno to ten?
— Na pewno. Tylko nie był taki czerwony...
— Ty, ty!... — bełkotał Wieczorek — widziałeś mnie? Poznajesz?
Przyśniło ci się!
— Co mi się miało przyśnić? — malec jeszcze bliżej przysunął się do
milicjanta. — Ten i jeszcze dwóch. We trójkę byli. O! ten, proszę pana,
ten, co tam pod oknem siedzi! Ten sam, poznaję dobrze, tylko nie był
taki blady! — malec palcem pokazywał wprost na Zbyszka Wichana,
który rzeczywiście zbielał na twarzy.
— Wyjdź z ławki — powiedział krótko pan kierownik i Wichan jak
niepyszny stanął obok Wieczorka.
— Mówiłeś: we trójkę. Trzeciego tu nie ma? — pytał milicjant.
I — Ich., ud ślcd/ia
273
— Trzeci to była chyba dziewczyna — tylko że w spodniach. W
takich zielonych jak trawa i w czarnym swetrze.
Chłopiec uważnie przyglądał się kolejno siedzącym w ławkach chłopcom
i dziewczętom.
Wszystkim dech zaparło w piersiach. Czy malcowi nie mogło się
przywidzieć, pomylić? Na każdego może wskazać...
Ale nie wskazał. Nie znalazł tego trzeciego, co może był dziewczyną w
zielonych spodniach.
— Nie ma jej tu — oświadczył. — Jakby była, tobym poznał. Ona wtedy,
w Wielką Sobotę, krzyczała na nich. Wołała, żeby przestali, bo może być
źle. Ale oni jej nie słuchali.
— Ty łgarzu! Ty kłamczuchu! — syczał purpurowy znowu ze złości
Wieczorek. Za to Wichan ochłonął z pierwszego wrażenia i zaczął się
bronić:
— Panie kierowniku! Słowo daję, że nie wiem, o czym ten malec bredzi.
Pierwszy raz widzę go na oczy! I gdyby nie to, że moja ciężko chora na
serce matka czeka...
— Matka twoja jest chora? — zapytał kierownik.
— Tak, panie kierowniku, ciężko chora — głos Wichana dźwięczał
wzruszeniem, a ładne zęby przygryzały raz po raz dolną wargę — całe
święta leżała. Teraz mam właśnie wstąpić do apteki...
Gwałtownie odskoczył pulpit ławki. To Grażyna Suzikówna wstała i
wyciągniętą w górę ręką prosiła o głos:
— Panie kierowniku! Ja coś powiem! Ja coś wiem! Przecież temu
małemu chłopcu mogło się pokręcić! A może on ma krótki wzrok?
Moja mamusia też jest chora na serce. Ja rozumiem niepokój Zbyszka.
Przecież...
— Miałaś powiedzieć coś związanego z wybrykami chłopców —
przywołał ją do porządku kierownik.
¦ Tak, panie kierowniku. Ja nie wiem dokładnie,
274
o co chodzi, ale oni na pewno w sobotę wieczorem nic złego nie robili. Na
pewno!
— Skąd wiesz!
— Bo dziś rano, panie kierowniku, słyszałyśmy obie z Danką ich
rozmowę. Kowalski — wskazała ręką Michała — wszedł do szatni,
a Wieczorek zawołał: „Żałuj, żeś z nami w sobotę wieczorem nie był.
Zrobiliśmy taki fajny fajerwerk!" I my z Danką, panie kierowniku,
zapytałyśmy, dlaczego nas nie zaprosili na ten fajerwerk, a oni zawstydzili
się, aż byli na nas wściekli. Ale fajerwerki to przecież nic złego? Więc to
nie oni, na pewno.
Grażyna usiadła na miejscu, pełna poczucia spełnionego obowiązku —
dała świadectwo prawdzie, stanęła w obronie kolegi, który miał chorą
matkę.
Oszołomiona swoim wystąpieniem nie zauważyła, jak w trakcie jej
wypowiedzi Zbyszek znowu zbladł, a Wieczorek poczerwieniał.
Kierownik polecił obydwu uczniom iść za sobą do kancelarii. Za nimi
wyszedł milicjant z malcem, który go teraz dla pewności trzymał za rękę.
Kiedy nauczyciel rysunku w pośpiechu opuścił klasę, pękła zachowywana
do tej pory cisza.
— Co oni zrobili?
— Jak to? Nie słyszałaś?
— A ja wam mówię: ten szczeniak łże!
— Wichan fajny chłopak! Zawsze daje zadania odwalić.
— Porządny! A pamiętacie?!...
— A Wieczorek... Pamiętacie?
Posypały się różne mniejsze i większe wypominki. Było tego sporo.
W pierwszym rozgorączkowaniu nie zauważono, że Marek Galicz milczy
i tylko obciera chustką pokryte kroplami potu czoło. Ktoś zawołał:
275
— A tobie co tak gorąco? Masz pietra? Może z nimi byłeś?
— Nie byłem — odpowiedział przestraszony Ga-licz — w piątek
wyjechałem do dziadka. Wczoraj dopiero wróciłem.
— Ale wiesz coś? Gadaj! No? Coś taki ugotowany?
— Nie wiem. Nic nie wiem — wypierał się Marek, znowu ocierając
czoło. Wyglądał żałośnie, aż go Michał wziął w obronę.
— Dajcie mu żyć! Sam czułem, jak mi mrówki po skórze biegały.
Mógłby ten mały i na mnie palcem pokazać.
— O raju! Na każdego! Przecież mogłoby mu się coś przyśnić!
— Nie na każdego. Nie każdy chodził na Mokotów — oponował Michał.
— Na Mokotów? Skąd wiesz?
— Byłeś tam? — rzucono się na niego.
— Byłem. Ten sam milicjant tam mnie spotkał.
— Rany Julek! A dziś cię nie poznał?
— Poznał. Patrzył się na mnie, kiedy mi Grażyna alibi wystawiła.
— Grażyna? Alibi? Tobie? — sypnęły się pytania. Klasa szósta liczyła
prawie czterdzieści uczniów. Jak
to było możliwe, że cała ta czterdziestka obstąpiła ławkę, w której
siedzieli Michał i Witek? A jednak tak było. Jedni drugim włazili na
ramiona, przetykali głowy pod pachami, między łokciami, gdzie się dało.
Co chwilę ktoś spadał, zsuwając się z cudzych pleców. Dziewczęta
piszczały, ale też nie ustępowały. Witek wołał, że zaraz padnie trupem, z
braku powietrza.
Michał musiał powiedzieć wszystko, co widział i wiedział. Nie kazał się
długo prosić.
Społeczność klasowa była wstrząśnięta. Od pewnego
276
już czasu podejrzewano Wieczorka i Wichana, że organizują coś
niedobrego. Jędrek Przeździecki przyznał się teraz, że go Wichan
namawiał do jakiegoś klubu, ale Jędrek nie cierpiał brudasa Wieczorka —
nie chciał. Wyszło również na jaw, że Wichan był zapożyczony u
koleżanek. Stwierdziły to ze zdumieniem i przestrachem:
— Raz zgubił pieniądze, a musiał kupić lekarstwo dla matki. I przysięgał,
że odda — tłumaczyła Alinka.
— Dla ciężko chorej matki — przedrzeźniała Dan-ka. — Przecież
widziałam jego matkę dziś na ulicy zdro-wiuteńką.
— Co ty mówisz? — oburzyła się Grażyna. — A ja, kiedy o chorobie
matki usłyszałam, to mi się tak go żal zrobiło!... Kłamczuch! Wstrętny
kłamczuch!...
— Co teraz z nimi będzie? — zapytał ktoś lękliwie. Pytanie zostało bez
odpowiedzi.
Powoli rozchodzono się do domów. Na korytarzu zegar szkolny
pokazywał, że za chwilę odezwie się dzwonek po szóstej lekcji. Przegadali
całą prawie godzinę!
— O raju! — krzyknął Witek. — Miałem wcześnie wrócić. Mama chce
iść do miasta! Ganiajmy co sił!...
— Leć sam. Ja jeszcze załatwię tu pewną sprawę — mętnie tłumaczył się
Michał.
— To wróć z Agnieszką — ona dziś ma sześć lekcji.
— Zobaczę. Może... — odpowiedział wymijająco Michał, chociaż
„pewna sprawa" nie była niczym innym, jak tylko chęcią zaczekania na
Agnieszkę i podzielenia się z nią dzisiejszymi przeżyciami.
— Witek — zapytał przyjaciela Michał — przyuwa-żyłeś tego drągala, co
z Agnieszką ciągle łazi?
— Ciągle?... Skąd wiesz?
">77
— Skąd? Głupie pytanie. Widziałem na własne oczy. Stąd wiem. Mówię
ci: tyka do fasoli.
— No i co?
— I nic. Lezie, lezie, teczkę jej niesie i nie gada ani słowa. Mruk.
— A ona?
— Też nic. Przynajmniej nic nie słyszałem.
— Może rozmawiali po cichu? Bo jak to: ze szkoły do nas jest kawałek
drogi. Jak nie mają o czym mówić, to po co on jej teczkę niesie?
— No właśnie. Pomyślałem to samo. Idzie taki milczek i ani mru-
mru. Agnieszce chyba też to się nie podobało, bo raz przystanęła i chciała
mu teczkę odebrać. Ale nie oddał — aż dopiero pod naszą bramą.
— Widzieli cię?
— Widzieli. Szedłem za nimi i kiedy przystanęli przed domem, musiałem
koło nich przejść. Agnieszka się zaczerwieniła. Pewnie jej było wstyd, że
z takim drągalem chodzi.
— A on?
— On? Spojrzał na mnie, ale kiedy go zmierzyłem od stóp do głów, zaraz
odwrócił się plecami.
— Hm — mruknął Witek, bo nie bardzo wiedział, co innego mógłby
powiedzieć, i nie rozumiał, dlaczego Michał interesuje się „tyką do
fasoli".
— A ja ci mówię, że nie „hm" — tylko musimy zrobić z tym wszystkim
porządek.
— No dobrze, ale co?
— Ty, Witek, wolnomyśliciel jesteś.
— Wolnomyśliciel? Cóż to znaczy?
— To znaczy, że wolno myślisz, wiesz? Tak sobie dasz wszystko
sprzed nosa sprzątnąć! Pomagała ci Agnieszka? Podciągnęła w
matmie? Tak? A jak teczkę nosić, to ciebie nie ma?
— Ale przecież...
278
— Nie żadne „przecież", tylko słuchaj, co mówię, od jutra żadnych
drągalów, żadnych tyk od chmielu. Ucho od śledzia, i kropka! Teczkę
Agnieszki my będziemy nosić. My i nikt więcej!
— My? To znaczy ty też?
— Też. Tylko ze względu na ciebie, bo gdybyś sam przeciw temu
dryblasowi stanął — mogłoby się źle dla ciebie skończyć, nie? A jak mnie
zobaczy — mina mu zrzednie, przekonasz się.
— Ale... ale mówiłeś, że noszenie teczki to...
— Mówiłem o Grażynie. Żadnej dziewczynie z naszej klasy nie
nosiłbym, wiesz? Ale co innego Agnieszka. Mieszka razem z nami, tak?
Koleżanka, tak? I w nauce nam pomogła, bo jeżeli tobie pomaga, a ty
przecież jesteś mój przyjaciel, to prawie tak jakby i mnie. Rozumiesz?
— Rozumiem, ale widzę, że zmieniłeś zdanie, bo wtedy powiedziałeś,
tylko osioł...
— Niech ci będzie, że zmieniłem. No to co? Krowa jestem? Tylko krowa
nie zmienia zdania. Zawsze jej smakuje najlepiej cudza koniczyna. A z
człowiekiem różnie bywa, wiesz? I tu, w tej sprawie, o nasz honor chodzi,
kapujesz?
— Noooo, tak. Właściwie to tak — dawał się przekonywać Witek.
Następnego dnia poczekali przed szkołą na Agnieszkę, a kiedy wyszła,
Michał stanowczym ruchem wyjął jej z rąk teczkę i jakby nigdy nic
pomaszerował u jej boku, ruchem głowy wskazując przyjacielowi miejsce
po drugiej stronie zaskoczonej dziewczynki.
Witek raz i drugi obejrzał się, czy nie nadchodzi skąd konkurencja, ale
„tyki do fasoli" nie widać było nigdzie w pobliżu. Tylko kilka koleżanek
Agnieszki nie kryło uśmiechów, a jedna parsknęła złośliwie:
— Agnieszka ma powodzenie!
279
— Myj się co dzień w zimnej wodzie — odparł Michał — to ci
zazdrość zaraz przejdzie.
— Michał, Michał, uspokój się — Agnieszka była niezadowolona. — Po
co zaczynasz?
— Ja? Chyba słuch straciłaś. Ona zaczęła. Ja tylko odpowiedziałem. A
ten, co wczoraj, to kto?
— O kim mówisz? — udawała, że nie rozumie Agnieszka,
chociaż nagle zaróżowione policzki zdradzały co innego.
— Ten, co ci teczkę odnosił.
— Ach, ten! To Olek, brat Bożenki z naszej klasy. Chodzi do ogólniaka,
do dziewiątej klasy.
— Do dziewiątej! Myślałem, że do jedenastej. Taki dryblas?
— Ma dopiero szesnaście lat, tylko taki wysportowany.
— Wysportowany? — Michał był niemile zaskoczony. — Pierwsze
miejsce w wyścigu na hulajnodze?
— O tym jeszcze nie słyszałam — uśmiechnęła się Agnieszka — ale ma
swój kajak. Obiecał mnie przewieźć w którąś niedzielę.
— Łże pewno jak pies — rozzłościł się Michał. — Lepiej na ten kajak nie
daj się nabierać.
— Dlaczego?
— Bo on albo wcale kajaka nie ma, albo cię utopi, i kropka.
— Ma, ma. Pokazywał mi. I nie utopi, bo ja dobrze pływam. A on — po
prostu świetnie.
— Widziałaś?
— Bożenka mówiła.
— Każdy może opowiadać. A dziś, co? Strach go obleciał?
— Co ty pleciesz? Jaki strach?
— A dlaczego nie przyszedł pod szkołę?
— Ich klasa pojechała na wycieczkę do Kazimierza.
2X0
— Taak? — Michałowi przeciągnęła się mina. —No, to się jeszcze
zobaczymy.
Ale tak się jakoś układało przez kilka najbliższych dni, że albo Agnieszka
kończyła lekcje wcześniej niż Witek i Michał, albo ich klasa szła na
wystawę i stamtąd już do szkoły nie wracała, a raz Witek zbuntował się i
nie chciał przed szkołą czekać, aż Agnieszka wyjdzie.
— Stój sam, jak chcesz — powiedział i nawet wzruszył ramionami na
perswazje przyjaciela.
— Przecież ja dla ciebie tylko to robię.
— Dla mnie? — Witek myślał, że się przesłyszał.
— Dla ciebie. Podciągam cię, jak mogę, a ty nawet tego nie raczysz
zauważyć. Co ty jesteś w pojedynkę? Nic. Zero, zero, nul! Pewnie byś
jeszcze z Heniusiem latał i znak Zorro malował kredą na płotach.
Dziecko i kropka. A z nami, znaczy się z Agnieszką i ze mną, to już
możesz się zaliczać do tak zwanej młodzieży.
— Z tobą samym nie wystarczy?
— Coś niecoś za mało. W radio mówili, że młodzież interesuje się
dziewczynami. I rzeczywiście, sam widziałeś, że „tyka do fasoli"
interesuje się Agnieszką. No więc jak? Mamy być gorsi? Tylko dlatego, że
on do dziewiątej zaleciał?
— Hm — Witek zaczynał rozumieć znaczenie pewnych pozorów. —
Ależ jeżeli już on... jeżeli Agnieszka... moglibyśmy przecież nosić teczkę
innej dziewczynie. Mało to ich? Tylko czekają.
— Niech czekają, na zdrowie! — przerwał Michał. — Ty, Witek, za
grosz praktyczny nie jesteś. Będziesz tachać teczkę takiej, co
mieszka zupełnie w innej stronie? I co z tego? Kiedy na obiad
wrócisz? A tu, z góry sobie lecisz lekko. Dziewczyna mądra. A to ważne,
ja ci to mówię. Z dziewczynami w ogóle trudno wytrzy-
281
mać, sam wiesz. A jeżeli jeszcze trafi się głupia! Niech ręka boska broni.
A ta i zegarek ma — o godzinę zawsze się można spytać. Nie bój się,
fasolowa tyka swój rozum posiada!...
20
Przez dłuższy czas w klasie szóstej przeżywano ciągle na nowo
niecodzienne wydarzenie. Wbrew przysłowiu „Co się dzieje w szkole, nie
powiadaj, choćby cię smażono w smole", wiadomość o „bandzie" dotarła i
do rodziców. Zaniepokojeni ojcowie i matki odwiedzali szkołę. Zwołano
konferencję rodzicielską. A to, co było omawiane na zebraniu, przenikało
do wiadomości klasy, powodując nowe refleksje.
Piotrowscy wieczorem posprzeczali się.
— Na krok nie wypuszczę z domu! — wołała pani Irena po powrocie z
konferencji. — Rodzice tamtych też myśleli, że dziecko na zebranie do
szkoły idzie!...
— Witek nie taki — bronił syna ojciec. — Nie potrzebujesz go przy
spódnicy trzymać. Babę z niego chcesz zrobić?
— A cóż to złego baba? Ładnie byście tu wszyscy bez baby wyglądali! —
zaperzyła się Piotrowska. — Nie chcę, żeby moje dziecko nauczyło się
kłamać, a może i do jakiej szajki dało się namówić!
— Nie denerwuj się. Dotąd nie kłamał. Jak mówił, że idzie na zebranie
kółka — na pewno tak było. Jak lecieli na miasto, też powiedzieli, bez
krętactwa.
Chłopcy byli u Agnieszki przy odbiorniku.
Przed chwilą właśnie skończył się koncert życzeń. Agnieszka wyłączyła
radio i podniesione głosy zza ściany słychać było wyraźnie.
Witek siedział czerwony, oblany warem. Michał
udawał, że nie słyszy, Agnieszka naprawdę nie słyszała, myślała o swoich
sprawach, bo nagle odezwała się:
— Za dwa tygodnie ciocia już tu będzie.
— O raju! — zawołał Michał. — Znowu się zacznie!
— Co? — nie zrozumiała w pierwszej chwili Agnieszka, zwracając na
niego oczy.
— No... tego... z Szafrańcową będą się ciągle przemawiać. Nie
pamiętasz?
— Ciocia wróci zdrowa, wypoczęta. Przecież to były nerwy. Nie
rozumiesz?
— Nie rozumiem — przyznał się Michał. — Cóż to za choroba —
nerwy? Chyba człowiek może sobie powiedzieć: nie będę się
przejmować, i kropka. Wziąć się w garść...
— A czy to łatwo? — spytała poważnie Agnieszka. Jakby w odpowiedzi
odezwał się energiczny głos Pio-
trowskiej:
— Już ja potrafię wziąć tu wszystko w garść. Nie chcę, żebyś przez
rodzone dziecko zawału serca dostał. Przecież takim wyrostkom tylko
głupstwa w głowie! Ale niech coś zauważę, to tak spiorę, że... Słodka
godzino! Żebym ja takiego wstydu nie doczekała!...
spytała przyciszonym
— Kto dostał zawału serca? głosem Agnieszka.
— Ojciec Wichana — odpowiedział również szeptem Witek.
— A stary Wieczorka — odezwał się głośno Michał — jak Witkowa
mama, sprał go bez litości.
— Skąd wy wszystko wiecie? — dziwiła się Agnieszka. — Przecież to
podobno matka Wichana była chora?
— Ucho od śledzia! Zbyszek łgał jak pies! Jego matka wtedy była
zdrowa. A skąd wiemy? Z powietrza w us/y wpada. Z rana do dużej
przerwy dziewczyny sobie w wielkim sekrecie na ucho opowiadają. Pod
przysię-
282
28:
gą. A po dużej przerwie to już cała klasa wie i gada, aż brzęczy.
— A ci... no ten Wichan i ten drugi, co mówią? Tłumaczą się?
— Wieczorek nie przychodzi — informował Michał. — A
Zbyszek? Całkiem przegrany! Nadrabia miną, ale przegrany!
Cichuuuutki się zrobił. Prawie go w klasie nie widać.
— A jak się stawiał! — przypominał Witek. — Zapierał się, przysięgał...
Dopiero jak Galicza pan kierownik spreparował...
— Spreparował? — powtórzyła zaniepokojona Agnieszka.
— Na miękko! Galicz żył blisko z Wichanem, wiedział o wszystkim.
Wyśpiewali płakał jak zgłodniały osesek — wyjaśniał Michał. —
Widziałem na własne oczy. Mnie też do kancelarii wzywano.
— O! nasz pan kierownik potrafi prawdę wycisnąć — kończył z
podziwem Witek.
— A kto był ten trzeci? Galicz?
— Nie. Tamto była dziewczyna, Zbyszkowego wujka córka. Porządna
dziewczyna — znowu wtrącił Michał.
Zbyszek Wichan do czasu fajerwerku był jednym z prowodyrów w klasie.
Uczył się średnio, ale wrodzone zdolności, obycie i duże oczytanie
pozwalały mu nieraz błysnąć zręczną odpowiedzią i zaimponować wiedzą
przekraczającą poziom klasy. Ładny i wysportor wany chłopiec podobał
się szczególnie koleżankom, dla których zawsze był uprzejmy. Ale
kolegom również nponował i siłą fizyczną, i zdolnościami
organizatorskimi, które w płataniu szkolnych figlów albo nagłym
latowaniu się przed „sidłami" zastawionymi przez nauczycieli bardzo były
przydatne.
Bliższych przyjaciół zmieniał często. Niechętni twier-
?84
dzili, że kto Zbyszka lepiej pozna, ten sam się od niego odsunie. Szeptano
o kilku jego niepięknych sprawkach. Ale tylko szeptano. Świadków nie
było, a jeżeli nawet byli, woleli ze względu na siłę Zbyszkowej pięści
siedzieć cicho.
I nagle „fajerwerk" sprawił, że się to wszystko odmieniło. Nie można
powiedzieć, żeby Zbyszek stracił popularność, nie, ale była to już
popularność innego rodzaju. Stał się znany nie tylko w swojej klasie.
Wiele razy na korytarzu lub na boisku, a nawet przed szkołą na ulicy
dobiegały go słowa: „To ten podpalacz?. Ten?" A kiedy czasem odwracał
się w stronę, skąd dochodził głos, najczęściej widział tylko plecy
oddalających się od niego pośpiesznie kolegów.
W klasie zabrakło mu najbliższych kompanów. Wieczorek do szkoły nie
przychodził, a Marek Galicz unikał teraz Zbyszka jak ognia. Podobno
stary Galicz przychodził do szkoły i nawet w klasie sprawdzał, czy jego
syn nie siedzi za blisko Wichana.
Zbyszek był dużo sprytniejszy od Wieczorka. Wieczorek go we
wszystkim słuchał. Głupiemu, nieokrzesanemu i niechlujnemu
wyrostkowi imponowała zażyłość z eleganckim kolegą. Może wykonywał
tylko jego rozkazy? Już tam musiało coś być, skoro ojciec Zbyszka zawału
dostał.
A cała klasa ponosi konsekwencje: rodzice zobowiązali się, że będą
czuwać nad tym, jak spędzają wolny czas ich dzieci. Będą pytać o każde
wyjście i sprawdzać. Tak — będą sprawdzać...
Wielu chłopców, a także dziewczynek miało różne grzeszki na sumieniu:
ileż to seansów kinowych, spacerów, spotkań z kolegą lub koleżanką
zasłoniętych było magicznymi słowami „zebranie w szkole". Nauczyciele
patronujący różnym kółkom zdumieni byli ilością rzekomych zebrań. A
rodzice wierzyli.
285
Wierzyli dotąd. A teraz przestali. Życie nie lubiących siedzieć w domu
uczniów i uczennic skomplikowało się ogromnie!
Cała odpowiedzialność za taki stan rzeczy, cała niechęć i niezadowolenie
spadły na Zbyszka.
Omijano go ostentacyjnie, rzucano mu złe spojrzenia, a nawet i słowa. I, o
dziwo, Wichan, który dawniej nie darowałby najmniejszej uwagi, aby nie
odparować jej zjadliwym docinkiem, a tam gdzie trzeba bolesnym
kuksańcem, teraz położył uszy po sobie, nie widział i nie słyszał
złośliwości, nie podejmował zaczepek.
Łatwo nawet było zaobserwować, że próbuje naprawić opinię.
Była duża przerwa. Szósta klasa, tak jak i inne, z przyjemnością
prostowała kości, rozsypując się po boisku szkolnym. Dziewczynki po
dwie, po trzy spacerowały trzymając się pod ręce. Chłopcy gonili się,
mocowali, kopali, w braku czegoś podobniejszego do piłki, tekturowe
pudełko. Niedaleko głównego wejścia do budynku szkolnego przystanęło
kilku chłopców z szóstej. Rozmawiali głośno, spierali się o coś żywo
gestykulując. Wichan, który w tej chwili ukazał się w otwartych drzwiach,
zauważył kolegów ze swojej klasy i skierował się wprost do nich.
Spostrzegli go. Rozmowa zamilkła i zanim Zbyszek zbliżył się, paru
uczniów odeszło pośpiesznie.
— Wieją ode mnie jak od zarazy, co? — w wyzywającym głosie
chłopca można było wyczuć domieszkę goryczy.
— Sam rozumiesz... — zaczął Jędrek.
— Rozumiem — przerwał mu szybko Wichan — nie potrzebujesz się
wysilać. Głupio wypadło i w ogóle... Kto by przypuszczał, że tak się
będzie palić? A wszystko przez tego psa. Mówię wam: to było takie
interesujące, że się nie chciał ruszyć! Zupełnie jakby wypchany!
286
— To znaczy — pies winien, nie ty? — zapytał z ironią Michał.
— A ty święty jesteś? — odparował Zbyszek. — Nie było mnie przy
tym, jak cię Wieczorek namawiał? I ciebie, i Jędrka. Jędrek, prawda,
od razu powiedział, że nie chce, ale ty, Michał, nie wyrzekałeś się.
Owszem, naciskałeś, żeby i Witka — też. Co, może nie było tak?
— Było. Na samym początku — przyznał Michał.
— Na początku czy na końcu, nie ma znaczenia. Umawialiśmy się
spotkać na Mokotowie, nie?
— Ale nie poszedłem.
— Bo pojechałeś do Łodzi. Gdybyś nie pojechał, przyszedłbyś i nie
zadzierałbyś teraz nosa.
— Michał całe święta był w Warszawie — zaczął Witek, ale przyjaciel
mu przerwał.
— Zaraz, wolnego. Może bym i przyszedł. Nie przyszedłem na twoje,
Zbyszek, nieszczęście. Bo ja już się zapałkami nie bawię. Wyrosłem.
— Tak... Paskudna sprawa... Wieczorka zgubiła forsa. On dla forsy
to by nie wiem co.
— Ty nie? — włączył się Jędrek.
— Ja? Ja, mój kochany, zupełnie co innego. Mnie starcza, matka mi daje
niezłą tygodniówkę.
— Ile? — zapytał niedyskretnie Michał.
— Dwadzieścia pięć złotych.
— Fiu! Fiu! — trzej chłopcy gwizdnęli jednocześnie, jakby się umówili.
— Tyle forsy co tydzień i jeszcze długi robisz? — dziwił się Witek.
— Długi? Chyba ze sputnika się urwałeś! — głos Zbyszka wyrażał
najwyższy stopień zdziwienia. On sam nie czekał nawet na odpowiedź.
Słysząc dzwonek zapowiadający koniec przerwy obrócił się lekko na
pięcie i poszedł do klasy.
Koledzy spojrzeli na siebie bez słowa. Dopiero w ławce
287
wyciągając i rozkładając na pulpicie zeszyt do zadań klasowych Michał
oświadczył:
— Chce nas wykołować! Ucho od śledzia!
Witek nie rozumiał, o co chodzi, ale bał się zapytać, zauważywszy
zwrócone w stronę ławki groźnie zmarszczone brwi matematyka.
— Ile było dziś lekcji? — indagowała syna Pio-trowska.
— Pięć, ale mieliśmy bardzo ważną sprawę do załatwienia...
— Jaką sprawę?. Mów mi zaraz!
— Mamusia myśli, że my tylko jakieś tam... a my z Michałem wzięliśmy
się dziś za Wichana, co to razem z Wieczorkiem...
— A po co? To do was nie należy. Od tego są nauczyciele, kierownik.
— To była taka więcej delikatna sprawa. Musieliśmy ją sami u siebie...
I tak już naszą klasę na języki wzięli. Wichan miał długi.
— Długi? Taki chłopak i długi? Słodka godzino! I co teraz będzie! Kto
zwróci?
— On sam. Dostaje od matki dużą tygodniówkę. Co tydzień będzie
musiał komuś oddać dług. Zrobiliśmy listę i dopilnujemy tego, zobaczy
mamusia.
— I wszystko ty z Michałem?
— Tak. Michał wymyślił, a ja mu pomogłem.
— A dlaczego wy? Czy on Michałowi też jest coś winien? A może tobie?
— Mnie? Mamusia chyba żartuje! Z czego ja bym mu pożyczył? Te
kilka złotych, co dostaję, nie wiem jak ściskać, żeby na wszystko
starczyło. Prędzej chyba pasowałoby, żebym u niego pożyczał.
— Dobrze wiesz, gdybyś u kogo pożyczał, to...
— Wiem: sprałaby mnie mama, jak nie wiem co.
288
Dobrze wiem. Ale Michałowi też nic nie był winien. A zajęliśmy się tym,
no bo ktoś musiał się zająć, nie? Wichan wykręcał się, wypierał, ale go
Michał zagiął! O, Michał potrafi! Żeby mamusia słyszała, jak mu
wygarnął!... A naokoło wszyscy „dłużnicy" czekali, co z tego będzie. A
dziewczyny (dziewczynom winien był najwięcej) najpierw mówiły, że nic
z tego, że się znowu na obiecankach skończy, ale potem...
Po raz drugi ze wszystkimi szczegółami Witek opowiada o całej sprawie
Agnieszce.
Agnieszka cieszy się razem z nim. Z całej twarzy, ze sposobu słuchania
widać wyraźnie, że i pomysł, i sposób przeprowadzenia znalazł uznanie.
Nie tak jak mama. Witek myślał, że będzie zachwycona, pochwali
przynajmniej, a mama tylko: A na co? A po co?
— ...Po co oni się do tego mieszają? — opowiada mama ojcu półgłosem,
myśląc, że Witek dawno śpi.
— A mnie się to podoba — oświadcza również nie-głośno ojciec. —
Niech próbują własnych sił. Niech się czują odpowiedzialni za to, co
się dzieje na ich oczach.
— Ale mogą z tego być nieprzyjemności. Chłopak poskarży się matce.
— Wątpię. Chociaż w życiu tak bywa: ujmiesz się za kimś i sam
oberwiesz.
— No widzisz!
— Widzę. A ile razy do mnie mówisz: „Nie mogłeś się wtrącić? Nie
mogłeś wygarnąć, żeby był porządek? Ktoś musi zacząć".
— Co innego dorośli.
— I dorosłe sprawy, tak? W szkole inne, mniejsze, na miarę dzieci, ale
też ważne. Niech się wprawiają...
List, jaki otrzymali Szafrańcowie, był odpowiedzią mieszkającej daleko
od Warszawy kuzynki Heleny
289
Łoskot, które to nazwisko z trudem trzymało się pamięci pani Leontyny.
— Witek, zgadnij! Kto pierwszy wyprowadzi się z kołchozu? —
pytał któregoś dnia Michał.
— Co mam zgadywać. Każda komisja mówi, że nam jest najgorzej:
cztery osoby w jednym pokoju!
— A właśnie, że nie! — droczył się Michał.
— Jak to, nie! Co ty tam wiesz! U was dwie osoby, i ty się nie liczysz, bo
jesteś tu czasowo. U pani Tołłoczko to samo: Agnieszka jak królowa teraz
mieszka. Pielęgniarka sama jedna — druga królowa, a Szafrań-cowie...
— Więc rozwieś uszy — przerwał Michał — i słuchaj: trzęsiłebki
wystartują pierwsze.
— Skąd wiesz? — zaniepokoił się Witek i zaraz ochłonął. — Aha,
wezmą tę pojedynkę na parterze?
— Nie. Jadą do Szczecina. Sami, bez gratów, tylko walizki. Szafrańcowa
dzień i noc o tym mówi.
— A ty podsłuchujesz! — oburzył się Witek.
— Co mam robić? Uszy watą zatkać? Mówią głośno. Szafraniec słuch ma
kiepski...
Pani Leontyna była w nie byle jakiej rozterce.
— Na stare lata wszystko rzucić? — żaliła się pielęgniarce. — Helenka
pisze, żeby nic oprócz osobistych rzeczy nie zabierać, że będziemy
mieli duży i wygodnie umeblowany pokój. Ale przecież szkoda: taki
piękny kredens! Taka szafa!
— Co pani będzie rupieci żałować — odezwała się niebacznie pani
Aniela — jeżeli tam wszystko jest.
— Co też pani mówi! Takiego forniru jak na tej komodzie już się nie
spotyka!... A te szybki w kredensie! Prawdziwe kryształowe szkło!... A
szafa!... — pani Leontyna wpadła na ulubiony temat. Na szczęście
wtrącił się pan Franciszek:
290
— Leoniu, zdrowie od wszystkiego ważniejsze! A tam las sosnowy,
pachnący. Sucho, powietrze jak balsam.
— Las? To nie w mieście?
— Do miasta niedaleko, ale dom w lesie stoi, leśniczówka — opowiadał
pan Franciszek — bo Helenka za leśniczego wyszła. I ogród mają koło
domu, i sadek. Jeszcze tam moje ręce i głowa pomogą.
— Ja bym się tak nie spieszyła — kręciła głową Szafrańcowa. — Nie
wszystko mi się w tym liście podoba, nie. Na starość cudze dzieci
niańczyć...
— Są tam dzieci? — dopytywała pielęgniarka.
— Dwoje. Chłopiec ma dwanaście lat, a dziewczynka — pięć. Kuzynce
trafia się praca, dojazd do miasta dobry, ale dziecka nie ma z kim
zostawić. I tak się ucieszyła, tak nas serdecznie zaprasza! Mieszkanie —
pisze — duże, bardzo wygodne, chleba nie brak, tylko prędko
przyjeżdżajcie — opowiadał pan Franciszek, i widać było, że jest
zadowolony z propozycji.
— Twój ojciec ma cierpliwość — podziwiał Michał — jakby mnie
Szafrańcowa spytała, czy nie kupiłbym szafy, tobym nie wytrzymał i takie
cztery prawdy jej wyczytał, że...
— Mamusi też już mało brakowało. Ale tatuś tłumaczy, że już niedługo,
że nie można robić przykrości. Trzeba się pożegnać.
— Phi! W gości tam nie pojedzie! I nie spotka ich nigdy w życiu!
— No to co, że nie spotka? — podniosła oczy znad książki Agnieszka. —
Pan Piotrowski jest mądry. Mądry i dobry — dorzuciła nie patrząc na
Michała, który wbrew do tej pory praktykowanym zwyczajom zamilkł, nie
wiedząc, co odpowiedzieć. Dopiero po długiej chwili odzyskał mowę.
— Tak za nimi obstajesz, bo ci Szafraniec oleander podarował.
291
— A ty podskakujesz, bo ci nic nie dali? — odcięła się od razu, aż Witek
spojrzał zdziwiony, ale zaraz powiedział:
— Dostanie i on, na pewno coś dostanie. Mamusia ma wziąć komódkę,
pani Aniela tremo, twoja ciocia ten stary fotel...
— O raju! Ale prezenty! — kpił Michał. — Ciekawe, kto weźmie klatkę z
Maciusiem?
— Maciuś jedzie do leśniczówki — informowała stając na progu kuchni
pielęgniarka. — A ty, Michał, nie kpij, bo nie ma z czego. Do mebla też
można się pr-zyzwyczaić. To jedyne, co im z dawnych lat zostało. Trzeba
uszanować... Sama tylko nie wiem, jak oni się zabiorą na pociąg. Tam, na
stację, wyjdą po nich, ale tu? — zastanawiała się głośno. — Dwie walizki,
koszyk, worek z pościelą — to cztery, a drobnych paczek i siatek —
jakbym widziała — dwa razy tyle. A klatka z kanarkiem? I parasolka, i
torebka? Pociąg odchodzi o czternastej. Jak na złość ja będę na dyżurze.
Mężczyźni w pracy...
— O drugiej godzinie? To już po lekcjach! —zawołała Agnieszka. —
Poproszę starszego kolegę...
— A po co? — przerwał Michał. — Ja każdej walizce poradzę. Pojadę z
Szafrańcami na stację, a ty z Witkiem weźmiecie drobne pakunki i kropka.
Pani Szafrańcowa bardzo nie lubi obcych. Sama mówiłaś, żeby na końcu
było wszystko grzecznie i przyjemnie. Nie? Nikogo nie proś! Obejdzie się.
Wszystko będzie na medal.
Pani Aniela własnym uszom nie wierzyła. Teraz jej zabrakło słów do
odpowiedzi.
Pogodnego majowego dnia państwo Szafrańcowie wyjeżdżali z
Warszawy. Pani Leontyna ukrywała, że płacze. Składała wszystko na
katar, którego się podobno przy otwartym na noc balkonie nabawiła. Za to
pan
292
Franciszek pełen był werwy i jak najlepszych nadziei na przyszłość.
— Zobaczysz, Leoniu, jak nam będzie dobrze. Jeszcze się komuś
przydamy. Zobaczysz!
Na stację odprowadził ich Witek, Michał i pani Piotrowska. Agnieszka
z Heniem zostali pilnować
mieszkania.
Późnym popołudniem wzięli się za uporządkowanie opuszczonego
pokoju. Piotrowski z mechanikiem przesunęli ciężki kredens i szafę pod
ściany. Wyniesiono do komórki pod schody zbędne graty. Agnieszka
starannie zamiotła podłogę, na której wyraźnie odcinały się miejsca po
zagrodzeniu i wydeptana do kuchni
ścieżka.
— Ale salon! Tańczyć by tu można — wołała pani
Aniela.
— W drobną kaszkę! W drobną kaszkę! — napierał się Henio czepiając
rąk Agnieszki, aż wreszcie zakręciła się z nim parę razy.
Luźno się zrobiło w mieszkaniu. Otwarty balkon przyciągał oczy
zielonymi pędami nasturcji i dzikiego wina. W skrzynce kwitły już bratki i
zieleniło się kilka doniczek pelargonii o miękkich zamszowych liściach.
Całe to swoje królestwo pan Franciszek oddał pod opiekę Agnieszce.
Pamiętała o podlewaniu i skrapianiu roślinek. Pomagał jej Henio, który
jedyny siadywał na tym balkonie w słońcu. Inni lokatorzy, owszem,
zajrzeli i zaraz odchodzili do swoich pokoi.
— Jakoś smutno zrobiło się tutaj — stwierdziła któregoś dnia pani
Aniela. — Luźniej, ale i pusto. Maciusia nie słychać, pan Franciszek
kujawiaka nie śpiewa, a nawet i anioła archanioła, który zawsze był u pani
Szafrańcowej na zawołanie, też mi brak.
— Mnie tam wcale za nimi nie tęskno — mruczał słysząc te słowa
Michał. — Szafraniec w pojedynkę może
293
był i niezły (zamyślił się przypominając, jak go pan Franciszek obudził w
kuchni, jak zaglądał do niego w chorobie), za to ona! Stęku-kwęku bez
ustanku. Wszystko jej się nie podobało.
— Ale pożegnałeś się elegancko, jak hrabia — przypomniał
uśmiechając się Witek. — Pani Leontyna patrzyła, jakby cię poznać
nie mogła. Mówię pani, Michał i miejsce przy oknie znalazł, i walizki
ułożył, kanarka przez okno podał i jeszcze zdążył po „Express" dla pana
Szafrańca skoczyć. Warszawiak!...
— A coś ty myślał, że nie potrafię? Jak trzeba, to żywo, prędko jak u pani
Anieli. A jak nie trzeba, to po co? Ucho od śledzia, i kropka...
21
Bohaterem dnia został Witek, chociaż się wcale tego nie spodziewał. Pani
od polskiego przeczytała dziś na głos wypracowanie, a oddając mu zeszyt,
dorzuciła z uśmiechem:
— Masz łatwość wypowiadania się na piśmie. Kto wie, może się w tym
kryją zdolności literackie?
Witek wracał na miejsce, usiłując ukryć zadowolenie, ale zarumienione
uszy zdradzały jego uczucia.
Michał nie zazdrościł przyjacielowi. Czekał na swój zeszyt i na pochwałę
swego wypracowania o „zielonych rękawiczkach". Niestety! Usłyszał
tylko:
— Skąd ci taka makabra przyszła do głowy?
— Bo ja wiem? — odpowiedział zaskoczony nie bardzo znanym
wyrazem.
— Jak myślisz: źle czy dobrze? — Badał ostrożnie Witka.
— Chyba nie bardzo dobrze, bo pani tak mówiła, jakby chciała dodać:
„Bój się Boga!"
294
— Ale nie powiedziała — bronił się Michał. Kiedy zwierzył się ze swych
wątpliwości Agnieszce,
zapytała:
— Czy opisałeś coś strasznego?...
— Ee tam! O żadnych strachach nie pisałem, tylko o nadziei. Naprawdę.
I wyciągnąwszy zeszyt, Michał przeczytał o kacie, który ścinając skazańca
zakładał sobie zielone rękawice.
— O raju! — zawołał Witek. — To się może przyśnić!!!
— Aż człowieka dreszcz przechodzi! Skąd ci do głowy... —
zaczęła przestraszona Agnieszka, ale Michał nie dał jej dokończyć.
— Czytałem w jakiejś książce, że kat miał czerwone rękawice, więc
pomyślałem sobie od razu, że gdyby miał zielone, skazańcowi byłoby
przyjemniej, nie? Sama mówiłaś, że zielony to nadzieja. Rozumie się —
dorzucił zjadliwie — Olek napisałby ciekawiej!
— Owszem. Olek ładnie pisze i dużo wie.
— Tyle wie, co zje! — Michał był wyraźnie zły. — Gdyby tak dużo
wiedział, miałby o czym mówić, a to przecież mruk, jakiego świat nie
widział.
— Wcale nie! No, może nie mówi tyle, co ty, bo jest — trochę nieśmiały.
— Nieśmiały? To znaczy, że ma coś na sumieniu! — ucieszył się Michał.
— Zawsze kiedy coś przeskrobałem, to taki byłem nieśmiały, że coś
okropnego. Mówię ci, Agnieszka, pilnuj się: on mi się od razu wydał
podejrzany. Na pewno jakaś makabra...
— Bzdury! — roześmiała się Agnieszka. — Olek jest dobrym kolegą i
dobrze wychowanym chłopcem. A jaki zdolny! I wysportowany, i nawet
— zniżyła głos — powiem wam w sekrecie: pisze wiersze! No!!! Zresztą,
wszyscy go lubią, możecie sprawdzić!...
— A nas nie lubią? — zastanawiał się Michał na głos,
295
kiedy zostali sami z Witkiem. — Jedna Szafrańcowa może nie za bardzo
mnie lubiła, ale to przedtem, bo na ostatku, sam widziałeś, nie? I Pimpuś
jak mnie lubi! A może nie jesteśmy zdolni? Jak Agnieszka zobaczy teraz
moje świadectwo — oko jej zbieleje. Jak bozie-kozie! I twoje też! A
wiersze? Wiersze to dla nas mucha, może nie?
— No... — zaczął niepewnie Witek.
— Witek, nie łam się i słuchaj, co mówię: nie święci garnki lepią.
Zapomniałeś, jak raz-dwa ułożyłem wiersz o Dance? Może zły wiersz? A
jeszcze jeden pamiętam z Łodzi, też zgrabny wierszyk. Zaraz... tak jakoś
szło... „Aniołku kochany, słomianką wypchany...", nie pamiętam dalej, ale
jak zechcę, to koniec dorobię na poczekaniu. Co ta Agnieszka sobie
myśli, że my nie potrafimy?..". Że tylko Olek? Ucho od śledzia!
— E... takie chichy-śmichy, a nie prawdziwe wiersze. Poeta, jak pisze, to
podobno męczy się, wzdycha i przeżywa... a nie tak szast-prast.
— Jak nie potrafi, to pewnie, że się męczy i wzdycha. Olek pewnie od
wzdychania taki chudy. I powiedz mi, poradź, co zrobić, żebym ja mu
nakładł po karku? Agnieszka zaraz by inaczej na nas spojrzała.
Dziewczynom strasznie imponuje siła.
— Przecież wie, że jesteś silny. Widziała wtedy, z taczkami.
— E... to nie to. Mówię ci, nakładłbym mu z chęcią! Aż mnie ręka
swędzi. Co ona się nad tym kijem od szczotki tak unosi?
— Podoba jej się. Normalna rzecz.
— Normalna? Dlaczego?
— Bo on jest w dziewiątej klasie. Takiś mądry, a tego nie rozumiesz?
Dziewczyny tylko w górę patrzą, nie zauważyłeś? Grażynę i Dankę aż
skręca, jak widzą, że za naszą Aliną łazi taki jeden z siódmej.
— Za tą z warkoczami?
Witek przytakuje, a Michał uważniej niż zwykle przygląda się
przyjacielowi, który od jakiegoś czasu pozwala sobie na wygłaszanie
całkiem samodzielnych sądów. No, no!...
Od ładnych kilku dni Agnieszka nie odrabia lekcji w kuchni.
Przygotowuje się do egzaminu końcowego razem z koleżanką. Siedzą na
jednym albo na drugim balkonie, powtarzają przerobiony materiał,
przepytują się. Już drugi raz w tym tygodniu wpada do nich starszy
kolega, czyli Olek, czyli „tyka do fasoli", czyli kij od szczotki. Uczą się w
pokoju Agnieszki.
Witek i Michał również nie przesiadują już codziennie przy kuchennym
stole, który kiedyś był kością niezgody, a dziś zawsze czysto
wyszorowany czeka na chłopców. Czeka przeważnie na próżno. Michał
zdecydował, że teraz w kuchni jest zbyt gorąco, poza tym... niezdrowo na
oczy: słońce za ostro świeci. Uczą się więc albo w pokoju mechanika,
jeżeli Agnieszka jest u siebie, albo w pokoju Szafrańców, jeżeli koleżanki
siedzą na balkonie od podwórka.
— Wiesz, Witek — mówi Michał strzygąc uchem i okiem w stronę
pokoju nauczycielki, widocznego przez szeroko otwarte drzwi wujkowego
pokoju — ja tej „tyki do fasoli" nie rozumiem. Niby taki mądry, w
dziewiątej klasie, a patrz, dzisiaj już drugi raz tu przyleciał. Gdzie on ma
rozum? Przecież aż na Zakroczymskiej mieszka!
— Kawał drogi! — przytakuje Witek.
— I jaka strata czasu! Masz pojęcie?
— Może go dziewczyny prosiły?
— Po co? Mogłyby mnie albo ciebie poprosić. Zajrzałbym do książki i
też przepytałbym, nie?
— A może on im tłumaczy? Przecież dwie klasy wyżej, to chyba coś
więcej wie?
296
297
— Wątpię. Wcale na rozgarniętego nie wygląda. Prawda, rozgadał
się trochę, ale żebyś wiedział, czym on Agnieszce głowę zawraca, tobyś
pękł!...
— No? — zainteresował się Witek.
— Lalką! Słyszałem na własne uszy, jak bozie-kozie! O jakiejś lalce
opowiadał, aż ona widocznie tego miała dość, bo mu przerwała, a potem
od razu o jakimś Wokulskim, że ten Wokulski jej się podoba.
— Wokulski?
— Tak. Dobrze słyszałem: Wokulski. Nie znasz takiego? Ja też
nie słyszałem, chyba nie z naszej szkoły. Ale kij od szczotki wściekł
się, widać zazdrosny, bo zaczął jej klarować, że ten Wokulski taki i owaki,
że jemu się wcale nie podoba. A za chwilę — znowu o tej lalce. No więc,
czy on jest mądry?...
— Wokulski?... Wokulski — przypominał sobie coś Witek. — Lalka?...
Już wiem. Tatuś przyniósł z biblioteki książkę i czytał wieczorami na głos
mamusi. Tam było coś o Wokulskim?... I o lalce! Aha: książka nazywała
się „Lalka"... Więc oni na pewno o tej książce?
— Taaaak? — Michałowi zrzedła mina. — Może nie dosłyszałem...
Mija kilkanaście minut, w czasie których słychać tylko szelest
przewracanych kartek i bieg długopisów po papierze.
— A co do Agnieszki... — podnosi głowę znad zeszytu Michał — to
chyba sam widzisz, zmieniła się, nie?
— Eee... chyba ci się zdaje.
— Jak to mi się zdaje? Czy ja śpię? Oczy i uszy mam na swoim miejscu.
W matmie już ci nie pomaga!
— A po co? Sam sobie daję radę. Widzisz przecież — zadania robię
jedno za drugim, zaraz sprawdzimy, czy nam jednakowo wyszło.
— Ale to nie w porządku. Mów sobie, co chcesz — nie w porządku.
Powinna chociaż zajrzeć, zapytać, czy
298
nie masz jakichś trudności. Jak się podjęła, to już powinna. Ja ci
mówię...
Jakby w odpowiedzi na te słowa, drzwi pokoju nauczycielki otworzyły się
i stanęła w nich Agnieszka, a za nią wysoki, szczupły chłopiec.
— Do widzenia, Agnisiu. Do jutra.
— Do widzenia. Jutro mam sześć lekcji.
Michał z Witkiem nie zdążyli wymienić znaczących spojrzeń, kiedy
Agnieszka stanęła w progu.
— Ale się męczymy z Małgosią! Coś okropnego! Mnie już się w głowie
kręci.
— Chyba nie bardzo — powątpiewał Michał. — Coś taka wesoła?
— Ach, bo uśmiałam się z Olka. To jest kiepski wariat.
— A co! Poznałaś się na nim? — uradował się Michał.
— Zobaczył fotografię mojej mamusi, wiecie, tę co wisi nad tapczanem, i
powiedział, że ja jestem bardzo podobna. Więc musiałam się śmiać.
Przecież moja mamusia była śliczna, czego on takie bzdury plecie?
Zupełnie jakby mu piątej klepki brakowało! Ale, chłopaki, cześć! Tyle
jeszcze roboty!!! —i Agnieszka, lekko obróciwszy się na pięcie, frunęła
do siebie. Jeszcze przy zamykaniu drzwi mignęła jej uśmiechnięta,
rozradowana twarz.
— „Wariat! Kiepski wariat!" — przedrzeźniał Michał. — To czego się
cieszy, jakby ją kto na sto koni wsadził?...
— Mówiłem ci... A do tego z bukietem przyszedł.
— Widziałeś? — Michał aż zeszyt odsunął.
— Widziałem. Byłem akurat w przedpokoju, kiedy usłyszałem, że ktoś po
schodach idzie. Myślałem, że ty, otwieram, a ten oczami przewraca i rękę
z fiołkami do mnie wyciąga. Spodziewał się widocznie, że ona mu
otworzy. Mówię ci — zbaraniał i kwiatki za plecy schował.
Agnieszka zaraz do przedpokoju wyskoczyła,
299
musiała na balkonie siedzieć, ale co widziałem, to widziałem.
— Idiota! Z bukietem? Do dziewczyny? No, to już musi być idiota nie z
tej ziemi!...
Witek uważał temat za wyczerpany, wrócił do zadań. Michał przysunął
zeszyt, patrzył w książkę, ale coś mu przeszkadzało w pracy. Kreślił w
brulionie kółka i kwadraty, łączył je w dziwne piramidy, dorabiał wąsy i
oczy. Nagle stuknął ołówkiem w stół i oświadczył kręcąc głową:
— Nie! Nie podoba mi się to wszystko, i kropka!... Witek parsknął
śmiechem.
— Czego się śmiejesz? — zapytał groźnie Michał.
— Bo mówisz i kręcisz głową jak pani Szafrańcowa.
— A ja ci zaraz coś takiego powiem, że ci się śmiać odechce.
— Co? — nastawił uszu Witek.
— Postaw na Agnieszce krzyżyk. Adiu-fruziu, i koniec. Powtarzam: ja ci
radzę.
— A ty?
— Ja?... Ja już dawno się zorientowałem w sytuacji. Nie zauważyłeś, że
pozwalam fasolowej tyce nosić Agnieszki książki?
— Myślałem, że tak się składało...
— Źle myślałeś. Chce — niech jej Olek nosi. Proszę bardzo! A ty też się
nie pchaj. Ambicję trzeba mieć, rozumiesz?
— Ale się pchałeś!
— Nie pchałem się, tylko mi jego matki było szkoda: co miesiąc nowe
zelówki chłopakowi! Masz pojęcie, co to kosztuje? Agnieszka widać tego
nie rozumie. Żal mi jej, bo muszę ci powiedzieć: dopóki z nami trzymała,
to była dziewczyna poważna i w ogóle na medal. A teraz, sam widzisz:
kwiatki, bratki, fiołki, lalki... nie, to nie dla nas.
— Najgorsze, >¦ jest w starszej klasie — wtrącił Witek.
300
— O! Trafiłeś w samo sedno. Straszne skrępowanie. A po co nam to?
— Ostatecznie w naszej klasie, na przykład Grażyna Suzikówna...
— Zauważyłem... — ton był znaczący.
— Co? Że jej teczkę niosłem? — zapytał podejrzliwie Witek.
— I dlatego tak się wczoraj spieszyłeś.
— Wczoraj i dziś — chwalił się Witek. — Wiesz, Grażyna jest mądra,
mądrzejsza niż inne, naprawdę. Koniecznie chciała zobaczyć moje
wypracowanie. Bardzo jej się podobało.
— Słyszała, że nauczycielka pochwaliła — i ona zaraz to samo.
— Wcale nie to samo — obruszył się Witek. — Taką mi jedną rzecz
powiedziała, że naprawdę jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Coś
takiego...
— Coś pięknego! — pokpiwał Michał. — Dużo jeszcze rzeczy nie
słyszałeś.
— Możliwe, ale tego co teraz...
— Ja ci powtórzę, chcesz?
— Podsłuchiwałeś? — zaperzył się Witek.
— Nie podsłuchiwałem. Tylko mnie też coś podobnego kiedyś
powiedziała.
— Na pewno nie to!
— No to powiedz, co?
— Już się naszykowałem! Zaraz zaczniesz się przechwalać, że tobie
mówiła to samo.
— Dobra, więc ja ci powiem. Była taka okazja, dawno już,
rozmawialiśmy o różnych sprawach, no i w końcu usłyszałem, że mam
bardzo myślącą twarz, a szczególnie z profilu...
— O raju! —jęknął Witek. — A ja myślałem...
— Ja też tak myślałem. I jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się od
Zbyszka, że on też...
302
— I powiedziałeś mu?
— Każdemu będę oczy otwierać? Co innego tobie. Zresztą mówiłem ci
już kiedyś: nie dajmy się dziewczynom kołować, bo zginiemy jak mydło
w praniu! Mówiłem?
Witek milczał zgnębiony. Przeżywał pierwsze rozczarowanie: dał się
złapać na ładne słówka. Michał udawał, że nic nie dostrzega.
— Składajmy książki i jazda na świeży luft! Pokażę ci, jak wygląda teraz
nasza pieczara. Nie poznasz jej!...
— Chodziłeś tam? Kiedy?...
— W te wszystkie dni... przed świętami. Ale nie mów nikomu.
Wybiegli bramą i zobaczyli stojącego o parę kroków mechanika. Kręcił
zadartą głową, jakby obserwując dach czy komin zrujnowanego domu.
— Co wujek? Za komisję?... — zaczął Michał.
— Już mi się te komisje znudziły. Czekaj tatka latka. Patrzę, czy byłoby
gdzie antenę do telewizora ustawić. Mogą mieć Piotrowscy pralkę, to my
kupimy telewizor. Już się pytałem. Weźmiemy na raty. Mniej was będzie
ganiało po mieście, co?
I Witek, i Michał nie wierzyli własnym uszom! Telewizor! Chcieli pytać,
ale uwagę ich odwróciło co innego.
Ulicą szli pośpiesznie Piotrowscy. Pani Irena wymachiwała radośnie jakąś
kartką. Mąż nie mógł za nią nadążyć.
— Mieszkanie! — wołała. — Mamy już przydział na mieszkanie! Dla
pana też jest i dla pani Anieli! Agnieszko! — podniosła rękę w stronę
balkonu. — Dla cioci też jest Q*$p4Liał! Jutro można odebrać! Za tydzień
przeprowadzi
Redaktor Ewa Grabowska Redaktor techniczny Jolanta Czapska
ISBN 83-10-08494-3 (oprawa broszurowa) ISBN 83-10-08880-9 (oprawa
twarda)
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988 r.
Wydanie dziewiąte. Nakład 50000 + 200 egz.
(10000+150 egz. opr. tw., 40000 + 50 egz. opr. brosz.)
Ark. wyd. 14,8. Ark. druk. 19,0.
Oddano do produkcji we wrześniu 1987 r.
Podpisano do druku w marcu 1988 r.
Druk z gotowych diapozytywów wykonała
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie.
Zam. 3497/87 D-10-2856
i
H
N