Barker Clive Graffiti smierci

background image

Clive Barker

GRAFFITI

Ś

MIERCI

Podobnie jak pi

ę

kno budowy klasycznej tragedii nic a nic nie obchodzi ludzi

w niej cierpi

ą

cych, tak ogl

ą

dana z lotu ptaka doskonało

ść

kształtów osiedla Spector

Street była oboj

ę

tna jego mieszka

ń

com. Mało co przykuwało wzrok albo pobudzało

wyobra

ź

ni

ę

spaceruj

ą

cych ponurymi kanionami, przechodz

ą

cych mrocznymi

uliczkami od jednego szarego betonowego sze

ś

cianu do nast

ę

pnego. Te kilka

młodych drzewek, które posadzono na skwerkach, ju

ż

dawno zostało okaleczone i

wyrwane. Trawie, cho

ć

wybujałej, stanowczo zbywało na soczystej zieleni.

Bez w

ą

tpienia to osiedle oraz dwa s

ą

siednie były niegdy

ś

marzeniem

ka

ż

dego architekta. Bez w

ą

tpienia urbani

ś

ci szlochali ze szcz

ęś

cia nad projektem,

który upychał trzysta trzydzie

ś

ci sze

ść

osób na hektarze powierzchni i jeszcze mógł

poszczyci

ć

si

ę

placem zabaw dla dzieci. Z pewno

ś

ci

ą

przy budowie Spector Street

zbito niejedn

ą

fortun

ę

i wielu pozyskało sław

ę

, a na jego otwarciu mówiono, i

ż

stanie si

ę

wzorcem, według którego wznoszone b

ę

d

ą

wszystkie przyszłe osiedla.

Lecz plani

ś

ci - wypłakawszy łzy, sko

ń

czywszy przemowy - zostawili osiedle samemu

sobie; architekci mieszkali w odrestaurowanych gregoria

ń

skich kamienicach po dru-

giej strome miasta i pewnie nigdy nie postawili tutaj stopy.

A nawet gdyby tak si

ę

stało, nie popsułoby im samopoczucia zdewastowanie

osiedla. Ich dzieło (mieli prawo argumentowa

ć

) było równie pi

ę

kne, co zwykle:

kształty niezrównanie dokładne, proporcje doskonale wyliczone. To ludzie zniszczyli

Spector Street. Co do tego nie było dwóch zda

ń

. Helen rzadko widywała w mie

ś

cie

równie doszcz

ę

tnie zdewastowane miejsca. Lampy zostały potłuczone, a parkany

ogródków le

ż

ały na ziemi. Samochody - z których uprzednio usuni

ę

to silniki i koła, a

nast

ę

pnie spalono nadwozia -stały blokuj

ą

c wjazdy do gara

ż

y. W jednym z

podwórek trzy czy cztery mieszkania na parterze strawił doszcz

ę

tnie ogie

ń

, a ich

okna i drzwi zabito deskami oraz pogi

ę

tymi, metalowymi okiennicami.

Jednak du

ż

o bardziej intryguj

ą

ce były graffiti. Wła

ś

nie aby je obejrze

ć

Helen

przyszła tutaj, zach

ę

cona opowie

ś

ci

ą

Archiego i - trzeba przyzna

ć

- nie czuła si

ę

rozczarowana. Trudno było uwierzy

ć

, ogl

ą

daj

ą

c całe mnóstwo ró

ż

norakich

rysunków, imion, przekle

ń

stw i haseł, które wyskrobano i wymalowano szprejem na

ka

ż

dej dost

ę

pnej cegle, i

ż

Spector Street liczy sobie zaledwie trzy i pół roku.

Ś

ciany,

swego czasu tak dziewicze, teraz były niemiłosiernie pobazgrane, tak,

ż

e Miejskie

Przedsi

ę

biorstwo Oczyszczania nie mogło nawet marzy

ć

o doprowadzeniu ich do

background image

pierwotnego stanu. Warstwa wapna, która miałaby pokry

ć

t

ę

kakofoni

ę

obrazów,

dostarczyłaby jedynie „pisarzom"

ś

wie

ż

ego i daleko bardziej n

ę

c

ą

cego podło

ż

a dla

zaznaczenia swojej obecno

ś

ci.

Helen była w siódmym niebie. W któr

ą

kolwiek stron

ę

by si

ę

obróciła,

wsz

ę

dzie wida

ć

było nowe materiały do jej pracy dyplomowej: „Graffiti - symptomy

miejskiej rozpaczy". Był to problem, który ł

ą

czył oba jej najbardziej ulubione

przedmioty - socjologi

ę

i estetyk

ę

. Spaceruj

ą

c po osiedlu, zacz

ę

ła si

ę

zastanawia

ć

,

czy z tego zagadnienia, obok pracy, magisterskiej, nie powstanie równie

ż

ksi

ąż

ka.

Chodziła od podwórka do podwórka, zapisuj

ą

c całe mnóstwo co bardziej

interesuj

ą

cych bazgrołów i notuj

ą

c ich poło

ż

enie. Nast

ę

pnie cofn

ę

ła si

ę

do

samochodu po aparat oraz statyw i wróciła w najciekawsze miejsca, aby sporz

ą

dzi

ć

fotograficzn

ą

dokumentacj

ę

ś

cian.

Zaj

ę

cie przyprawiało o dreszcze. Nie była profesjonalnym fotografem, a po

ź

nopa

ź

dziemikowym niebie chmury p

ę

dziły w najlepsze, nieustannie zmieniaj

ą

c

nat

ęż

enie

ś

wiatła padaj

ą

cego na cegły. Podczas gdy mordowała si

ę

z ustawieniem

wła

ś

ciwego czasu na

ś

wietlania, aby skompensowa

ć

ci

ą

głe zmiany o

ś

wietlenia, jej

palce stawały si

ę

coraz sztywniejsze, cierpliwo

ść

coraz to mniejsza. Lecz nie

poddawała si

ę

mimo wszystko, pchana pró

ż

n

ą

ciekawo

ś

ci

ą

przechodnia. Tyle

jeszcze zostało do utrwalenia. Przypominała sobie ci

ą

gle,

ż

e obecne niewygody

zwróc

ą

si

ę

z nawi

ą

zk

ą

, kiedy poka

ż

e zdj

ę

cia Trevorowi, którego sceptycyzm co do

sensowno

ś

ci projektu widoczny był doskonale od samego pocz

ą

tku.

- Napisy na

ś

cianach? - powtórzył u

ś

miechaj

ą

c si

ę

półg

ę

bkiem, w ten swój

irytuj

ą

cy sposób. - To ju

ż

było setki razy.

Oczywi

ś

cie to prawda, jakkolwiek nie do ko

ń

ca. Rzecz jasna na temat graffiti

napisano uczone dzieła nafaszerowane socjologicznym

ż

argonem w stylu:

„urbanistyczna alienacja" czy „kulturalna dyskryminacja". Lecz Helen pochlebiała

sobie, i

ż

odnajdzie po

ś

ród tych bazgrołów co

ś

, co umkn

ę

ło uwadze poprzednich

badaczy: mo

ż

e jak

ąś

prawidłowo

ść

, której mogłaby u

ż

y

ć

jako osi dla swej pracy.

Jedynie energiczne katalogowanie i porównywanie zwrotów oraz rysunków mogło

ujawni

ć

tak

ą

zale

ż

no

ść

. I st

ą

d wła

ś

nie waga tych fotografii. Tyle r

ą

k odcisn

ę

ło tu

swe pi

ę

tno; tyle umysłów pozostawiło tu swe, niejednokrotnie banalne, znaki. Gdyby

potrafiła odnale

źć

jaki

ś

wzorzec, jaki

ś

dominuj

ą

cy motyw, praca spotkałaby si

ę

z

prawdziwym zainteresowaniem. A tym samym i jej autorka.

- Co robisz? - spytał głos dobiegaj

ą

cy zza pleców. Obróciwszy si

ę

,

porzucaj

ą

c spekulacje, ujrzała młod

ą

kobiet

ę

z wózkiem stoj

ą

cym na chodniku za

ni

ą

. Wygl

ą

da na zm

ę

czon

ą

- pomy

ś

lała Helen i zatrz

ę

sła si

ę

z zimna. Dziecko w

spacerówce płakało cicho, brudnymi palcami

ś

ciskaj

ą

c kurczowo pomara

ń

czowego

background image

lizaka i rozpakowan

ą

tabliczk

ę

czekolady. Br

ą

zowa masa i resztki galaretek

znaczyły przód jego kurteczki.

Helen posłała kobiecie w

ą

tły u

ś

miech; tamta wygl

ą

dała, jakby bardzo go

potrzebowała.

- Fotografuj

ę

ś

ciany - odparła, jakkolwiek było z pewno

ś

ci

ą

całkiem

oczywiste co robi.

Kobieta - mo

ż

e mie

ć

najwy

ż

ej dwudziestk

ę

, zawyrokowała Helen - zapytała:

- To znaczy te

ś

wi

ń

stwa?

- Napisy i rysunki - wyja

ś

niła Helen. A potem dodała - tak, te

ś

wi

ń

stwa.

- Jeste

ś

z zarz

ą

du osiedla?

- Nie, z uniwersytetu.

- Okropno

ść

- rzekła kobieta. - Sposób w jaki to robi

ą

, I to nie tylko dzieciaki.

- Nie?

- Doro

ś

li faceci. Doro

ś

li te

ż

. Gówno ich wszystko obchodzi. Robi

ą

to w biały

dzie

ń

. Mo

ż

na ich zobaczy

ć

... w biały dzie

ń

.

Spojrzała na dziecko, które ostrzyło swego lizaka o ziemi

ę

. -Kerry ! -

upomniała go, lecz chłopczyk nie zwracał na ni

ą

uwagi.

- Chc

ą

to wszystko zamalowa

ć

? - spytała.

- Nie mam poj

ę

cia - odparła Helen i wyja

ś

niła ponownie: -Jestem z

uniwersytetu.

- Och! - zdziwiła si

ę

kobieta, jak gdyby usłyszała co

ś

nowego.

- Wi

ę

c nie masz nic wspólnego z Zarz

ą

dem ?

- Nie.

- Niektóre s

ą

wulgarne, co? Naprawd

ę

okropne. Gdy na nie patrz

ę

, czuj

ę

si

ę

zakłopotana.

Helen potakn

ę

ła, rzucaj

ą

c okiem na chłopczyka w spacerówce. Kerry

postanowił przezornie wło

ż

y

ć

sobie lizaka do ucha.

- Przesta

ń

! - rozkazała matka i pochyliła si

ę

, aby da

ć

mu po łapkach. Klaps,

w istocie bezbolesny, pobudził dzieciaka do płaczu. Helen skorzystała z okazji i

zaj

ę

ła si

ę

na powrót zdj

ę

ciami. Jednak kobieta nadal miała ochot

ę

na pogaw

ę

dk

ę

.

- Mo

ż

na si

ę

na nie natkn

ąć

nie tylko na zewn

ą

trz - powiedziała.

- Przepraszam? - spytała Helen.

- Włamuj

ą

si

ę

do pustych mieszka

ń

. Zarz

ą

d próbował je jako

ś

zabezpiecza

ć

,

ale nic z tego nie wyszło. Włamuj

ą

si

ę

i tak. U

ż

ywaj

ą

ich jako toalet i wypisuj

ą

te

ś

wi

ń

stwa na

ś

cianach. Rozpalaj

ą

równie

ż

ogniska. Potem nikt ju

ż

nie mo

ż

e si

ę

do

takiego mieszkania wprowadzi

ć

.

Opis pobudził ciekawo

ść

Helen. Czy graffiti na wewn

ę

trznych

ś

cianach

background image

ż

ni

ą

si

ę

zasadniczo od tych tutaj? Zagadnienie było na pewno warte sprawdzenia.

- Znasz takie miejsca gdzie

ś

tu w pobli

ż

u?

- To znaczy puste mieszkania?

- Z graffiti.

- Zaraz koło nas jest jedno czy dwa - przypomniała sobie kobieta. -

Mieszkam na Butfs Court.

- Mo

ż

e mogłaby

ś

mi je pokaza

ć

? - spytała Helen. Kobieta wzruszyła

ramionami. - A tak w ogóle nazywam si

ę

Helen Buchanan.

- Anne-Marie - zrewan

ż

owała si

ę

tamta.

- Byłabym bardzo wdzi

ę

czna, gdyby

ś

mogła zaprowadzi

ć

mnie do jednego z

tych pustych mieszka

ń

.

Anne-Marie była nieco zbita z tropu entuzjazmem Helen i wcale nie usiłowała

tego kry

ć

. Ponownie wzruszyła ramionami i powiedziała: - Nie ma tam zbyt wiele do

ogl

ą

dania. Po prostu jeszcze troch

ę

takich samych bazgrołów.

Helen zebrała swój sprz

ę

t i ruszyły razem, rami

ę

w rami

ę

, przez

skrzy

ż

owanie dziel

ą

ce dwa s

ą

siednie skwery. Cho

ć

osiedle było niskie - budynki

liczyły najwy

ż

ej pi

ęć

pi

ę

ter - wszystkie bloki razem wzi

ę

te sprawiały upiorne,

klaustrofobiczne wra

ż

enie. Uliczki i klatki schodowe stanowiły marzenie ka

ż

dego

bandyty: mnóstwo

ś

lepych zaułków i kiepsko o

ś

wietlonych alejek. Zsypy na

ś

mieci -

kominy, do których mieszka

ń

cy górnych pi

ę

ter mog

ą

wrzuca

ć

torby z odpadkami -

dawno ju

ż

zostały zabetonowane, z uwagi na łatwo

ść

z jak

ą

wzniecał si

ę

w nich

ogie

ń

. Teraz plastikowe torby ze

ś

mieciami pi

ę

trzyły si

ę

na uliczkach. Wiele

rozdartych zostało przez bezpa

ń

skie psy, a zawarto

ść

rozrzucona po ziemi. Zapach,

mimo chłodnej pory, był bardzo nieprzyjemny. W

ś

rodku lata musi by

ć

nie do

wytrzymania.

- Mieszkam tam po drugiej stronie - wyja

ś

niła Anne-Marie, wskazuj

ą

c na

jedno z mieszka

ń

. - To tamto z

ż

ółtymi drzwiami. -Potem pokazała przeciwn

ą

stron

ę

podwórza. - Pi

ą

te albo szóste mieszkanie od ko

ń

ca - wyja

ś

niła. - Dwa z nich

zwolniły si

ę

. B

ę

dzie ju

ż

par

ę

ładnych tygodni. Jedna z rodzin przeprowadziła si

ę

na

Ruskin Court; druga czmychn

ę

ła w

ś

rodku nocy.

To rzekłszy obróciła si

ę

plecami do Helen i pchn

ę

ła chodnikiem wokół

skweru wózek z Kerrym, który wła

ś

nie pochłoni

ę

ty był zlizywaniem

ś

liny z lizaka.

- Dzi

ę

kuj

ę

- zawołała za ni

ą

Helen. Anne-Marie obróciła si

ę

na chwil

ę

, lecz

nie odpowiedziała. Z rosn

ą

cym zaciekawieniem, Helen ruszyła wzdłu

ż

rz

ę

du

poło

ż

onych na parterze mieszkanek. Wiele, cho

ć

zamieszkanych, wcale nie

sprawiało takiego wra

ż

enia. Zasłony w oknach były szczelnie zaci

ą

gni

ę

te. Na

schodkach nie stały butelki po mleku, nie było te

ż

zabawek porzuconych w

background image

po

ś

piechu przez dzieci. Wła

ś

ciwie

ż

adnych

ś

ladów

ż

ycia. Graffiti było jednak wi

ę

cej

i, co szokuj

ą

ce, zostały powypisywane szprejem na drzwiach zaj

ę

tych mieszka

ń

.

Po

ś

wi

ę

ciła im tylko przelotne spojrzenie. Po cz

ęś

ci dlatego, i

ż

obawiała si

ę

, aby

które

ś

z drzwi nie otworzyły si

ę

kiedy ona b

ę

dzie ogl

ą

dała obsceniczne rysunki.

Główn

ą

jednak przyczyn

ą

po

ś

piechu była ch

ęć

ujrzenia, co za rewelacje mogły kry

ć

si

ę

w tamtych pustych mieszkaniach.

Na progu numeru czternastego powitał j

ą

przykry odór uryny -zarówno tej

ś

wie

ż

ej jak i nieco zastałej - pod którym wyczu

ć

było mo

ż

na zapach spalonej farby i

plastiku. Wahała si

ę

przez pełne dziesi

ęć

sekund, rozwa

ż

aj

ą

c czy wej

ś

cie do

mieszkania b

ę

dzie rozs

ą

dnym posuni

ę

ciem. Osiedle za jej plecami stanowiło nieza-

przeczalnie obce terytorium, tkwi

ą

ce samotnie we własnym nieszcz

ęś

ciu.

Pomieszczenia, które le

ż

ały przed ni

ą

, były dwakro

ć

straszniejsze: mroczny labirynt,

z trudem daj

ą

cy si

ę

przenikn

ąć

wzrokiem. Lecz gdy odwaga zawiodła, pomy

ś

lała o

Trevorze. I o tym jak

ą

cholern

ą

przyjemno

ś

ci

ą

byłoby uciszy

ć

jego protekcjonalny

ton. Z t

ą

my

ś

l

ą

ruszyła do

ś

rodka, uprzednio ostro

ż

nie kopn

ą

wszy zw

ę

glony

kawałek drewna, w nadziei na spłoszenie ewentualnego lokatora. Jednak z wn

ę

trza

nie dobiegł najmniejszy d

ź

wi

ę

k,

ś

wiadcz

ą

cy o czyjej

ś

obecno

ś

ci. Nabrawszy nieco

pewno

ś

ci siebie, zacz

ę

ła bada

ć

pierwsze pomieszczenie, które - s

ą

dz

ą

c po

resztkach wypatroszonej sofy stoj

ą

cej w naro

ż

niku i po zbutwiałym dywanie pod

stopami - było niegdy

ś

living-roomem. Bladozielone

ś

ciany - zgodnie z zapowiedzi

ą

Anne-Marie - były solidnie pobazgrane zarówno przez pomniejszych grafomanów

(zadowalaj

ą

cych si

ę

pisaniem długopisem albo co najwy

ż

ej w

ę

glem drzewnym) jak i

przez tych z wi

ę

kszymi aspiracjami, zamalowuj

ą

cych

ś

ciany pół tuzinem kolorów.

Niektóre teksty mocno j

ą

zainteresowały, lecz wiele widziała ju

ż

na

zewn

ę

trznych

ś

cianach. Nieustannie powtarzały si

ę

te same imiona i zwroty. Cho

ć

nigdy w

ż

yciu nie widziała tych ludzi, doskonale wiedziała z jak wielk

ą

ochot

ą

Fabian J. zrypałby Michelle, za

ś

z kolei owa Michelle miała ch

ę

tk

ę

na kogo

ś

o

imieniu Mr. Sheen. Facet zwany Białym Szczurem nie po raz pierwszy chełpił si

ę

swoim przyrodzeniem, a Koktailowi Braciszkowie na czerwono zapowiadali swój

powrót. Jeden albo dwa rysunki towarzysz

ą

ce czy mo

ż

e jedynie s

ą

siaduj

ą

ce z

napisami były szczególnie interesuj

ą

ce. Obok słowa Christos widniał chudy

człowieczek z włosami stercz

ą

cymi z głowy niczym druty, a na ka

ż

dy taki drut wbita

była nast

ę

pna głowa. Zaraz obok znajdował si

ę

obraz stosunku płciowego tak

brutalnie okrojonego, i

ż

zrazu Helen wzi

ę

ła go za wizerunek no

ż

a wbijanego w

ś

lepe oko. Lecz, mimo

ż

e była zafascynowana rysunkami, nie mogła robi

ć

zdj

ęć

w

tym pomieszczeniu, gdy

ż

jej film miał zbyt mał

ą

czuło

ść

, a lampy błyskowej nie

zabrała. Chc

ą

c mie

ć

wiarygodny zapis swych odkry

ć

, musiałaby przyj

ść

tu

background image

ponownie. Na razie musiała zadowoli

ć

si

ę

zwykłym obejrzeniem lokalu.

Mieszkanie nie było zbyt du

ż

e, lecz okna zostały szczelnie zabite. Im

bardziej oddalała si

ę

od drzwi, tym bledsze stawało si

ę

ś

wiatło. Odór uryny, który

ju

ż

na progu był uci

ąż

liwy, przybrał wyra

ź

nie na sile. Gdy wreszcie dotarła do

przeciwległej

ś

ciany living-roomu i przez krótki korytarzyk wkroczyła do nast

ę

pnego

pomieszczenia, stał si

ę

wszechobecny i nie do zniesienia. Ów pokój, le

żą

c najdalej

od frontowych drzwi, był tym samym najciemniejszy. Musiała odczeka

ć

par

ę

chwil w

onie

ś

mielaj

ą

cym mroku, a

ż

jej oczy na powrót stan

ą

si

ę

u

ż

yteczne. Pokój, jej

zdaniem, mógł by

ć

niegdy

ś

sypialni

ą

. Tych kilka mebli, które byli wła

ś

ciciele

zdecydowali si

ę

porzuci

ć

, dosłownie por

ą

bano na kawałki. Jedynie materac ostał si

ę

we wzgl

ę

dnie nienaruszonym stanie, rzucony w k

ą

t pokoju pomi

ę

dzy zbutwiałe

strz

ę

py koców, gazet i okruchy szkła.

Na zewn

ą

trz sło

ń

ce odnalazło luk

ę

w

ś

ród chmur i dwa albo trzy promyki

prze

ś

lizgn

ę

ły si

ę

mi

ę

dzy deskami osłaniaj

ą

cymi sypialniane okno. Niczym jakie

ś

sygnały, znaczyły przeciwległ

ą

ś

cian

ę

jasnymi smugami. Tu równie

ż

widniały graffiti:

zwyczajna wrzawa wyzna

ń

miłosnych i pogró

ż

ek. Szybko przebiegła wzrokiem t

ę

ś

cian

ę

, a potem - id

ą

c za promieniami

ś

wiatła - jej oczy spocz

ę

ły na

ś

cianie z

drzwiami.

I tu tak

ż

e pracowali arty

ś

ci, lecz ich dziełem był rysunek jakiego nie widziała

nigdzie przedtem. Wykorzystuj

ą

c drzwi, których centralne poło

ż

enie upodobniało je

do ust, namalowali na odlatuj

ą

cym tynku pojedyncz

ą

olbrzymi

ą

głow

ę

. Malowidło

było du

ż

o bardziej pomysłowe od wszystkich, jakie zd

ąż

yła dot

ą

d obejrze

ć

.

Mnogo

ść

szczegółów sprawiała, i

ż

obraz tchn

ą

ł ulotn

ą

rzeczywisto

ś

ci

ą

Wystaj

ą

ce

ko

ś

ci policzkowe opi

ę

te skór

ą

koloru ma

ś

lanki, z

ę

by zaostrzone w krzywe

szpileczki, wymalowane w cało

ś

ci na drzwiach. Oczy, z powodu niskiego sufitu,

znajdowały si

ę

zaledwie par

ę

cali ponad górn

ą

warg

ą

. Ta techniczna niedogodno

ść

jedynie przydała wizerunkowi wyrazu, sprawiaj

ą

c wra

ż

enie jak gdyby posta

ć

odchyliła głow

ę

nieco do tyłu. Poskr

ę

cane str

ą

ki włosów rozbiegały si

ę

po całym

suficie.

Czy to portret? Wizerunek miał co

ś

specyficznego w szczegółach brwi oraz

bruzdach wokół rozwartych ust; w ostro

ż

nym rysunku dziwacznych z

ę

bów. To

pewnie jaki

ś

koszmar: - podobizna z narkotycznego odurzenia. Niewa

ż

ne jakie było

pochodzenie tego malowidła - niezaprzeczalnie oddziaływało na psychik

ę

. Autorom

powiódł si

ę

nawet efekt zast

ą

pienia ust drzwiami. Krótki korytarzyk mi

ę

dzy living-

roomem a sypialni

ą

całkiem zno

ś

nie udawał gardło z potrzaskan

ą

lamp

ą

zamiast

migdałków. Za przełykiem, w koszmarnym

ż

ą

dku, biało

ż

arzył si

ę

dzie

ń

. Cało

ść

przywodziła na my

ś

l rysunki z wesoło miasteczkowego poci

ą

gu

ś

mierci. Te same

background image

potworne zniekształcenia, ta sama bezwstydna ch

ęć

straszenia. I rzeczywi

ś

cie

udało im si

ę

. Helen stała w sypialni kompletnie oszołomiona widokiem malowidła,

bezlito

ś

nie przyci

ą

gana jego obwiedzionymi na czerwono oczyma. Jutro wróci tu

ponownie, zdecydowała, tym razem z bardzo czułym filmem i lamp

ą

błyskow

ą

, aby

utrwali

ć

to dzieło.

Gdy szykowała si

ę

ju

ż

, aby wyj

ść

, do

ś

rodka zajrzało sło

ń

ce i zaraz potem

znikły jasne smugi

ś

wiatła. Rzuciła okiem na zabite deskami okno i po raz pierwszy

spostrzegła wymalowan

ą

ponad nim trójwyrazow

ą

sentencj

ę

. „Słodko

ś

ci dla

słodkiej" - brzmiał napis. Znała ten cytat, lecz nie pami

ę

tała sk

ą

d pochodzi. Czy było

to wyznanie miło

ś

ci? Je

ś

li tak, to kto

ś

wybrał dziwne miejsce na takie rzeczy.

Pomimo materaca le

żą

cego w k

ą

cie i wzgl

ę

dnego spokoju, nie mogła sobie

wyobrazi

ć

, aby jaki

ś

narzeczony, po przeczytaniu tych słów, przyprowadził tu sw

ą

wybrank

ę

, pragn

ą

c podziwia

ć

jej wdzi

ę

ki.

Ż

adni nastoletni kochankowie, nawet nie

wiadomo jak rozochoceni, nie poło

ż

yliby si

ę

tutaj dla zabawy w tat

ę

i mam

ę

. Nie pod

badawczym wzrokiem potwora spozieraj

ą

cego ze

ś

ciany. Podeszła bli

ż

ej, by lepiej

przyjrze

ć

si

ę

napisowi. Farba miała wyra

ź

nie ten sam odcie

ń

ż

u co ta, któr

ą

namalowano dzi

ą

sła krzycz

ą

cego m

ęż

czyzny. Czy

ż

by ta sama dło

ń

?

Usłyszała rumor za plecami. Obróciła si

ę

tak gwałtownie, i

ż

nieomal upadła

na przykryty kocami materac.

- Kto...

Po drugiej stronie gardzieli, w living-roomie, stał sze

ś

cio - albo siedmioletni

chłopiec z okropnie poharatanymi kolanami. Patrzył na Helen błyszcz

ą

cymi w

półmroku oczyma jak gdyby oczekuj

ą

c zach

ę

ty.

- Tak? - zapytała.

- Anne-Marie pyta czy nie chciałaby pani fili

ż

anki herbaty? -wyrecytował

jednym tchem zupełnie bez intonacji.

Rozmowa z tamt

ą

kobiet

ą

wydawała si

ę

Helen odległa o wiele godzin. Była

jednak wdzi

ę

czna za zaproszenie. Wilgo

ć

panuj

ą

ca w mieszkaniu mocno j

ą

wyzi

ę

biła.

- Owszem... - odparła. - Bardzo ch

ę

tnie.

Dziecko nie poruszyło si

ę

, lecz tylko uwa

ż

nie j

ą

obserwowało.

- Zaprowadzisz mnie? - spytała chłopczyka.

- Je

ś

li pani chce - odparł, nie mog

ą

c wykrzesa

ć

z siebie ani krzty

entuzjazmu.

- Chciałabym.

- Robi pani zdj

ę

cia? - zapytał.

- Tak, robi

ę

. Ale nie tutaj.

background image

- Dlaczego nie ?

- Bo tu jest za ciemno - wyja

ś

niła.

- Po ciemku nie mo

ż

na? - dopytywał si

ę

.

-Nie.

Chłopiec skin

ą

ł głow

ą

, jak gdyby ta wiadomo

ść

w jaki

ś

sposób pasowała do

jego

ś

wiatopogl

ą

du i - obróciwszy si

ę

bez słowa -wyra

ź

nie czekał, a

ż

Helen za nim

ruszy.

Je

ś

li na ulicy Anne-Marie była małomówna, o tyle w zaciszu swej kuchenki

stała si

ę

zupełnie innym człowiekiem. Znikn

ę

ła skrywana ciekawo

ść

, zast

ą

piona

przez potok wesołego szczebiotania i nieustann

ą

krz

ą

tanin

ę

wokół dziesi

ą

tek

najró

ż

niejszych domowych obowi

ą

zków. Gospodyni wygl

ą

dała niczym cyrkowiec

ż

ongluj

ą

cy kilkunastoma talerzami naraz. Helen obserwowała te wyczyny z pewn

ą

doz

ą

podziwu - sama była w tej roli raczej

ż

ałosna. W ko

ń

cu pogaw

ę

dka zeszła na

spraw

ę

, która j

ą

tutaj przywiodła.

- Te fotografie - spytała Anne-Marie. - Po co je robisz?

- Pisz

ę

na temat graffiti. Zdj

ę

cia b

ę

d

ą

ilustracjami do mojej pracy.

- Nie s

ą

zbyt ładne.

- Nie, masz racj

ę

, nie s

ą

, Ale interesuj

ą

mnie. Anne-Marie pokr

ę

ciła głow

ą

- Nie cierpi

ę

tego osiedla - o

ś

wiadczyła. - Nie mo

ż

na czu

ć

si

ę

tutaj

bezpiecznie. Ludzie s

ą

obrabowywani przed własnymi domami. Dzieciaki

codziennie podkładaj

ą

ogie

ń

w

ś

mietnikach. Zeszłego lata dwa, trzy razy dziennie

mieli

ś

my tu stra

ż

po

ż

arn

ą

, a

ż

w ko

ń

cu zabetonowali zsypy. Teraz ludzie wywalaj

ą

torby z odpadkami prosto na ulic

ę

, a to przyci

ą

ga szczury.

- Mieszkasz tu sama?

- Tak - odparła - odk

ą

d odszedł Davey.

- Twój m

ąż

?

- Był ojcem Kerry'ego, ale nigdy nie wzi

ę

li

ś

my

ś

lubu. Byli

ś

my ze sob

ą

dwa

lata. Prze

ż

yli

ś

my razem par

ę

niezapomnianych chwil. A

ż

w ko

ń

cu którego

ś

dnia,

kiedy byłam z Kerrym u mamy, spakował si

ę

i odszedł - wyja

ś

niła zagl

ą

daj

ą

c do

fili

ż

anki z herbat

ą

-

Lepiej mi bez niego - wyznała po chwili. - Jedynie czasami człowiek si

ę

troch

ę

boi. Chcesz jeszcze herbaty?

- Nie mam za bardzo czasu.

- Tylko fili

ż

aneczk

ę

- poprosiła Anne-Marie, błyskawicznie zerwawszy si

ę

,

podkładaj

ą

c pod kran pusty czajnik, aby go ponownie napełni

ć

. Gdy miała ju

ż

odkr

ę

ci

ć

kurek, spostrzegła co

ś

na suszarce do naczy

ń

i zgniotła to kciukiem.

- Nale

ż

ało ci si

ę

, skurwielu - o

ś

wiadczyła i obróciła si

ę

do Helen. - Mamy tu

background image

inwazj

ę

cholernych mrówek.

-Mrówek?

- Całe osiedle jest ju

ż

opanowane. Przybyły z Egiptu, nazywaj

ą

-je mrówkami

faraona. Małe, br

ą

zowe skurwysyny. Rozmna

ż

aj

ą

si

ę

w przewodach centralnego

ogrzewania i tamt

ę

dy przenikaj

ą

do wszystkich mieszka

ń

. Mamy tu istn

ą

plag

ę

.

Pomysł z mrówkami z Egiptu wydał si

ę

Helen nieco

ś

mieszny, lecz

powstrzymała si

ę

od komentarza. Anne-Marie spogl

ą

dała przez kuchenne okno na

podwórze.

- Musisz im powiedzie

ć

- rzekła, cho

ć

Helen nie była pewna komu miałaby

cokolwiek mówi

ć

. - Powiedz im,

ż

e zwykli ludzie nie mog

ą

ju

ż

nawet chodzi

ć

po

ulicach...

- Naprawd

ę

jest a

ż

tak

ź

le? - spytała Helen, porz

ą

dnie zm

ę

czona tym

szeregiem nieszcz

ęść

.

Anne-Marie odwróciła si

ę

od zlewu i spojrzała na ni

ą

ci

ęż

kim wzrokiem.

- Mieli

ś

my tu ju

ż

morderstwa - powiedziała.

- Naprawd

ę

?

- Jedno nawet tego lata. Staruszek z Ruskin. To tu

ż

obok. Nie znałam go,

ale był przyjacielem siostry kobiety z naprzeciwka. Zapomniałam jak si

ę

nazywał.

- I zamordowano go?

- Por

ą

bano na kawałki we własnym mieszkaniu. Znale

ź

li jego zwłoki prawie

po tygodniu.

- A co z s

ą

siadami? Nie zauwa

ż

yli jego nieobecno

ś

ci? Anne-Marie wzruszyła

ramionami, jak gdyby najwa

ż

niejsze informacje - morderstwo i izolacja denata -

zostały ju

ż

powiedziane, a dalsze wypytywanie było nie na miejscu. Lecz Helen nie

dawała za wygran

ą

,

- Wydaje mi si

ę

to dziwne - o

ś

wiadczyła. Anne-Marie zatkała gwizdkiem

napełniony ju

ż

czajnik.

- Có

ż

, a jednak tak było - odparła zdecydowanie.

- Wcale nie twierdz

ę

,

ż

e nie, ale po prostu...

- Miał wydłubane oczy - dodała, nim Helen zd

ąż

yła przedstawi

ć

kolejne

w

ą

tpliwo

ś

ci.

Twarz Helen pokrył grymas bólu.

- Nie - wyszeptała.

- To szczera prawda - zapewniła Anne-Marie. - A i tak to jeszcze nie

wszystko co mu zrobili. - Urwała dla wi

ę

kszego efektu, a potem ci

ą

gn

ę

ła dalej -

Wyobra

ż

asz sobie, co za ludzie mog

ą

robi

ć

takie rzeczy, nie? Wyobra

ż

asz sobie? -

Helen potakn

ę

ła. My

ś

lała dokładnie o tym samym.

background image

- Znale

ź

li winowajc

ę

? Anne-Marie parskn

ę

ła lekcewa

żą

co:

- Policj

ę

gówno obchodzi, co si

ę

tu dzieje. Unikaj

ą

tego osiedla jak tylko

mog

ą

. Na patrolach zwijaj

ą

dzieciaki za pija

ń

stwo czy takie rzeczy i na tym koniec.

Bo widzisz, oni si

ę

boj

ą

. To dlatego trzymaj

ą

si

ę

z daleka.

- Tego mordercy?

- Mo

ż

e - odparła Anne-Marie. A po chwili dodała - On miał hak.

- Hak?

- Facet, który to zrobił. Miał hak, tak jak Kuba Rozpruwacz.

Helen nie była ekspertem w dziedzinie zabójstw, ale wiedziała, i

ż

Rozpruwacz nie u

ż

ywał haka. Byłoby wszak

ż

e grubia

ń

stwem kwestionowa

ć

prawdziwo

ść

opowie

ś

ci Anne-Marie. Jednak w duchu Helen zastanawiała si

ę

, ile z

tego - wydłubane oczy, ciało por

ą

bane w mieszkaniu, hak - było dodane od siebie.

Nawet najbardziej skrupulatny dziennikarz nie zawsze oprze si

ę

ch

ę

ci upi

ę

kszenia

zasłyszanej historii.

Anne-Marie nalała sobie kolejn

ą

porcj

ę

herbaty i szykowała si

ę

, aby napełni

ć

równie

ż

fili

ż

ank

ę

go

ś

cia.

- Nie, dzi

ę

kuj

ę

, - uprzedziła j

ą

Helen. - Naprawd

ę

powinnam ju

ż

i

ść

.

- Masz m

ęż

a? - spytała nagle Anne-Marie.

- Tak. Jest wykładowc

ą

na uniwersytecie.

- Jak mu na imi

ę

?

- Trevor.

Anne-Marie wsypała dwie czubate ły

ż

eczki cukru do herbaty.

- Wrócisz tu jeszcze? - spytała.

- Tak, mam nadziej

ę

. Pod koniec tygodnia. Chc

ę

zrobi

ć

par

ę

zdj

ęć

w

mieszkaniu po drugiej stronie.

- Wpadnij przechodz

ą

c.

- Na pewno. I dzi

ę

kuj

ę

za pomoc.

- Nie ma za co - odparła Anne-Marie. - Powiesz komu trzeba, prawda?

*

- Wygl

ą

da na to,

ż

e morderca zamiast r

ę

ki miał umocowany hak.

Trevor uniósł wzrok znad talerza tagliatelle con prosciutto. -Słucham?

Helen niemało trudu kosztowało powtórzenie tej historii bez nadawania jej

osobistego nastawienia. Interesowało j

ą

, jak zareaguje Trevor, a wiedziała,

ż

e gdy

tylko zasygnalizuje swoje stanowisko,

to on instynktownie przyj mi

ę

przeciwny punkt widzenia z czystej przekory.

- On miał hak - powtórzyła całkiem bez zaanga

ż

owania. Trevor odło

ż

widelec i podrapał si

ę

po nosie, gło

ś

no nim poci

ą

gaj

ą

c. - Nic na ten temat nie

background image

czytałem - stwierdził.

- Nie czytujesz lokalnej prasy - odparła. -

Ż

adne z nas tego nie robi. Mo

ż

e w

ogóle nikt ju

ż

jej nie czyta.

- Starzec Zamordowany przez Hakor

ę

kiego Maniaka? - rzekł Trevor,

delektuj

ą

c si

ę

swoimi słowami. - B

ę

d

ę

musiał bli

ż

ej si

ę

tym zaj

ąć

. Kiedy to rzekomo

si

ę

wydarzyło?

- Zeszłego lata. Mo

ż

e byli

ś

my wtedy w Irlandii.

- Mo

ż

e - zgodził si

ę

Trevor, znów bior

ą

c do r

ę

ki widelec. Gdy pochylił si

ę

nad

posiłkiem, w wypolerowanych szkłach jego okularów miast oczu wida

ć

było jedynie

odbity obraz talerza klusek i posiekanej w kostk

ę

szynki.

- Dlaczego mówisz „rzekomo"?

- Nie brzmi to wszystko zbyt przekonuj

ą

co - odparł. - Wła

ś

ciwie brzmi

cholernie niedorzecznie.

- Nie wierzysz w t

ę

histori

ę

? - spytała Helen.

Trevor uniósł wzrok znad talerza, j

ę

zykiem zlizuj

ą

c z k

ą

cika ust kawałek

tagliatelli. Jego twarz przybrała ów dobrze znany, sceptyczny wyraz. Bez w

ą

tpienia

t

ę

sam

ą

min

ę

serwował egzaminowanym studentom.

- A ty w ni

ą

wierzysz? - zapytał Helen. To był jego ukochany sposób grania

na czas, kolejna sesyjna sztuczka, aby spyta

ć

pytaj

ą

cego.

- Nie jestem pewna - odrzekła Helen, zbyt pochłoni

ę

ta poszukiwaniem

oparcia w tym bezmiarze domysłów, aby traci

ć

energi

ę

na słowne przepychanki.

- W porz

ą

dku, spróbujmy z innej beczki - powiedział Trevor porzucaj

ą

c talerz

na rzecz kolejnego kieliszka czerwonego wina.

- A co z t

ą

, od której si

ę

o tym wszystkim dowiedziała

ś

. Wierzysz jej?

Helen pami

ę

tała przej

ę

t

ą

min

ę

Anne-Marie, kiedy ta opowiadała o zabójstwie

starca.

- Tak - stwierdziła. - Tak, s

ą

dz

ę

,

ż

e zorientowałabym si

ę

, gdyby mnie

oszukiwała.

- W takim razie dlaczego w ogóle to jest takie istotne? To znaczy, co to za

cholerna ró

ż

nica czy kłamie, czy te

ż

nie ?

Było to rzeczywi

ś

cie rozs

ą

dne pytanie, cho

ć

do

ść

obcesowo postawione. Co

to za ró

ż

nica? Czy chciała wykaza

ć

ę

dno

ść

swych s

ą

dów o Spector Street?

Ż

e

nie jest wcale brudne, pozbawione wszelkiej nadziei,

ż

e nie stanowi

ś

mietniska, na

które usuni

ę

to z publicznego widoku wszystkich ułomnych i niewygodnych?

Wszystko to było w ko

ń

cu powszechnie znane i Helen zaakceptowała cało

ść

jako

smutn

ą

rzeczywisto

ść

. Lecz zamordowanie i Okaleczenie staruszka było czym

ś

innym. Raz zapami

ę

tany obraz straszliwej

ś

mierci nie chciał ju

ż

znikn

ąć

.

background image

Z pewnym niepokojem spostrzegła, i

ż

jej zakłopotanie wyra

ź

nie odbiło si

ę

na

twarzy i

ż

e Trevor, obserwuj

ą

cy j

ą

z drugiego ko

ń

ca stołu, nie

ź

le si

ę

bawił.

- Skoro tak bardzo ci

ę

poruszyła ta sprawa - powiedział - to dlaczego nie

pójdziesz i nie zbadasz wszystkiego na miejscu, zamiast bawi

ć

si

ę

w zgaduj-

zgadul

ę

przy obiedzie?

Nie pozostało jej nic, jak tylko odeprze

ć

atak. - My

ś

lałam,

ż

e lubisz takie

gdybanie - rzekła.

Rzucił jej ponure spojrzenie.

- I znowu bł

ą

d - stwierdził.

*

Propozycja prywatnego

ś

ledztwa nie była zła, lecz w

ą

tpliwe, aby przedstawił

j

ą

w dobrej intencji. Z dnia na dzie

ń

dostrzegała w Trevorze coraz mniej

ż

yczliwo

ś

ci.

To, co niegdy

ś

brała za płomienne oddanie si

ę

dyskusji, teraz rozpoznawała jako

zwyczajn

ą

słown

ą

potyczk

ę

. Rozmawiał nie po to, by przedstawi

ć

obiektywne

argumenty, lecz by zaspokoi

ć

patologiczn

ą

żą

dz

ę

wygrywania. Nie raz widywała jak

brał stron

ę

, której racji nie podzielał, tylko po to, by o

ż

ywi

ć

dyskusj

ę

. Co gorsza, nie

był w tym osamotniony. Akademia stanowiła jedn

ą

z ostatnich twierdz zawodowego

wodolejstwa. Nieraz

ś

rodowisko to sprawiało wra

ż

enie opanowanego przez

wykształconych głupców, bł

ą

dz

ą

cych po manowcach zat

ę

chłej retoryki i czczych

dysput.

Z jednych manowców na nast

ę

pne. Na Spector Street wróciła nast

ę

pnego

dnia, uzbrojona w lamp

ę

błyskow

ą

, statyw i bardzo czuły film. Wiatr tego dnia był

silny, arktyczny, a złapany, w pułapk

ę

uliczek i zaułków dawał si

ę

we znaki ze

zdwojon

ą

sił

ą

. Poszła prosto pod numer 14 i sp

ę

dziła w jego oszałamiaj

ą

cym

wn

ę

trzu nast

ę

pn

ą

godzin

ę

, fotografuj

ą

c

ś

ciany zarówno w sypialni jak i w living-

roomie. Pod

ś

wiadomie oczekiwała, i

ż

za drugim razem twarz w sypialni straci na

sugestywno

ś

ci. Pomyliła si

ę

. Mimo, i

ż

z całych sił chciała uchwyci

ć

skal

ę

i wszystkie

szczegóły rysunku, dobrze wiedziała,

ż

e zdj

ę

cia w najlepszym przypadku b

ę

d

ą

tylko

słabym echem oryginału.

Jasne,

ż

e wiele z jego siły zawarte było w aurze samego miejsca. Natkn

ąć

si

ę

na podobny rysunek w tak przeci

ę

tnym otoczeniu, to jak znale

źć

ikon

ę

na

wysypisku

ś

mieci. Jaskrawy symbol przeniesienia ze

ś

wiata rozkładu i znoju w

jeszcze mroczniejsze, lecz du

ż

o pot

ęż

niejsze królestwo. Władała j

ę

zykiem

dokładnym, nafaszerowanym długimi wyrazami i akademick

ą

terminologi

ą

, lecz

bole

ś

nie nieprzekonywuj

ą

cym, gdy chodzi o opisy. Fotografie, cho

ć

pewnie

niewyra

ź

ne, b

ę

d

ą

w stanie -

ż

ywiła tak

ą

nadziej

ę

- odda

ć

cho

ć

w cz

ęś

ci

sugestywno

ść

malowidła, nawet je

ś

li pozbawi

ą

je mocy przera

ż

ania.

background image

Gdy wyszła wreszcie z mieszkania, wiatr d

ą

ł z dawn

ą

zajadło

ś

ci

ą

, lecz

czekaj

ą

cy na zewn

ą

trz chłopiec - ten sam co wczoraj - ubrany był całkiem

wiosennie. Kulił si

ę

, usiłuj

ą

c powstrzyma

ć

dreszcze.

- Cze

ść

- przywitała si

ę

Helen.

- Czekałem - oznajmił.

- Czekałe

ś

?

- Anne-Marie powiedziała,

ż

e wrócisz.

- Nie miałam zamiaru przyj

ść

tu pr

ę

dzej ni

ż

pod koniec tygodnia - odparła

Helen. - Mogłe

ś

długo czeka

ć

. Grymas na twarzy chłopca zel

ż

ał odrobin

ę

.

- To nic - o

ś

wiadczył. - Nie mam nic do roboty.

- A jak tam szkoła?

- Nie przepadam za szkoła. - odrzekł, jak gdyby nauka zale

ż

ała od jego

upodoba

ń

.

- Rozumiem - stwierdziła Helen i ruszyła skrajem placyku. Chłopiec poszedł

za ni

ą

. Na k

ę

pie trawy, po

ś

rodku skwerku zło

ż

ono stert

ę

krzeseł i martwych

drzewek.

- Co to jest? - powiedziała na wpół do siebie.

- Palenie

ś

mieci - poinformował chłopiec. - W przyszłym tygodniu.

- A... jasne.

- Idziesz zobaczy

ć

si

ę

z Anne-Marie?

- Tak.

- Nie ma jej w domu.

- Och. Jeste

ś

pewien?

- Na sto procent.

- No to mo

ż

e ty mógłby

ś

mi pomóc... - urwała i obróciła si

ę

twarz

ą

do

dziecka. Chłopiec miał oczy lekko podkr

ąż

one ze zm

ę

czenia. - Słyszałam o

staruszku zamordowanym gdzie

ś

tu w okolicy - o

ś

wiadczyła. - Latem. Wiesz co

ś

o

tym?

-Nie.

- Absolutnie nic? Nie słyszałe

ś

o

ż

adnym zabójstwie?

- Nie - powtórzył chłopak, chc

ą

c wyra

ź

nie zako

ń

czy

ć

dyskusj

ę

. - Nie

słyszałem.

- Có

ż

, mimo wszystko dzi

ę

kuj

ę

.

Tym razem, gdy wracała do samochodu, chłopiec za ni

ą

nie poszedł. Lecz,

kiedy skr

ę

caj

ą

c na rogu w boczn

ą

uliczk

ę

obróciła si

ę

przez rami

ę

, spostrzegła,

ż

e

nadal stoi na dawnym miejscu i obserwuje j

ą

, jakby była pomylona.

Gdy dotarła wreszcie do samochodu i wsadziła sprz

ę

t fotograficzny do

background image

baga

ż

nika, w powietrzu pojawiły si

ę

pierwsze kropelki deszczu. Miała straszn

ą

ochot

ę

, aby zapomnie

ć

o całej sprawie i jecha

ć

prosto do domu, gdzie czekała j

ą

gor

ą

ca kawa i niestety du

ż

o chłodniejsze powitanie. Lecz musiała zdoby

ć

odpowied

ź

na pytanie Trevora z ubiegłej nocy. „Wierzysz w t

ę

histori

ę

?" - spytał,

kiedy stre

ś

ciła mu opowie

ść

. Nie wiedziała wtedy co na to rzec, a teraz sytuacja

niewiele si

ę

poprawiła. A mo

ż

e, jak to wyczuwała, okre

ś

lenie „prawda ostateczna"

było tu nie na miejscu? Mo

ż

e odpowiedzi

ą

na jego pytanie nie była wcale

odpowied

ź

, lecz nast

ę

pne pytanie? Je

ś

li tak, to có

ż

: musi je znale

źć

.

Ruskin Court był równie zapuszczony jak s

ą

siednie podwórka, a mo

ż

e nawet

bardziej. Nie mógł poszczyci

ć

si

ę

nawet ogniskiem. Z balkonu na trzecim pi

ę

trze

jaka

ś

kobieta

ś

ci

ą

gała pranie, spiesz

ą

c si

ę

nim spadnie deszcz. Na skwerku

po

ś

rodku placyku niemrawo kopulowała para psów; samiec wpatrywał si

ę

w

poszarzałe niebo. Id

ą

c pustym chodnikiem przygl

ą

dała si

ę

temu ostentacyjnie.

Zdecydowane spojrzenie - powiedziała niegdy

ś

Bemadette - powstrzymuje atak.

Kiedy spostrzegła dwie kobiety rozmawiaj

ą

ce po drugiej strome placyku, ruszyła ku

nim pospiesznie, ucieszona nadarzaj

ą

c

ą

si

ę

okazja,

- Przepraszam.

Kobiety, obie w

ś

rednim wieku, przerwały o

ż

ywion

ą

dyskusj

ę

i uwa

ż

nie

zlustrowały j

ą

wzrokiem.

- Czy mogłyby panie mi pomóc?

Wyczuła ich badawcze spojrzenia i nieufno

ść

; nie kryły si

ę

z tym. Jedna z

nich, ta z rumian

ą

, twarz

ą

, spytała prosto z mostu.

- Czego pani chce?

Nagle Helen poczuła,

ż

e traci, cał

ą

ś

miało

ść

. Co miała powiedzie

ć

tym

dwóm, aby jej motywy nie wygl

ą

dały na niezdrowe zainteresowanie?

- Powiedziano mi... - zacz

ę

ła, lecz zaraz si

ę

zaj

ą

kn

ę

ła, zw

ą

tpiwszy w

mo

ż

liwo

ść

otrzymania pomocy od tych kobiet. - ...powiedziano mi,

ż

e gdzie

ś

w

pobli

ż

u została popełniona zbrodnia. To prawda?

Rumiana kobieta uniosła brwi, tak wyskubane,

ż

e omal niewidoczne.

- Zbrodnia? - zdziwiła si

ę

.

- Pani jest z prasy? - spytała druga. Czas pozbawił jej twarz słodyczy.

Drobne usta miała mocno wci

ę

te, włosy ufarbowane na czarno z półcalowym,

siwym odrostem.

- Nie, nie jestem z prasy - odparła Helen. - Jestem przyjaciółk

ą

Anne-Marie z

Butt's Court. - Słowo przyjaciółka nie było tu całkiem na miejscu, lecz zdawało si

ę

w

pewien sposób zjednywa

ć

kobiety.

- W odwiedziny, co? - dopytywała si

ę

rumiana.

background image

- Mo

ż

na tak powiedzie

ć

...

- Przegapiła

ś

te kilka ciepłych dni...

- Anne-Marie opowiadała o kim

ś

, kto został tu zamordowany latem.

Zaciekawiło mnie to.

- Naprawd

ę

?

- Wiedz

ą

panie co

ś

o tym?

- Tu dzieje si

ę

du

ż

o rzeczy - odezwała si

ę

druga kobieta. Trudno pozna

ć

nawet połow

ę

.

- A wi

ę

c jednak mówiła prawd

ę

- szepn

ę

ła Helen.

- Musieli zamkn

ąć

ubikacje - wtr

ą

ciła pierwsza.

- Prawda. Musieli. - potwierdziła druga.

- Ubikacje? - zdziwiła si

ę

Helen. Co to miało wspólnego ze

ś

mierci

ą

staruszka?

- To było straszne - ci

ą

gn

ę

ła pierwsza z nich. - Czy to twój Frank, Josie, o

wszystkim ci opowiedział?

- Nie, nie Frank - odrzekła Josie. - Frank był wtedy na morzu. To była pani

Tyzack.

Josie po

ś

wiadczywszy, zostawiła doko

ń

czenie opowie

ś

ci kole

ż

ance, a sama

zwróciła oczy na Helen. Podejrzliwo

ść

nie do ko

ń

ca jeszcze wygasła w jej

spojrzeniu.

- Było to jakie

ś

dwa miesi

ą

ce temu - dodała Josie. - Zaraz pod koniec

czerwca. Dobrze mówi

ę

,

ż

e w czerwcu, prawda? - Spojrzała pytaj

ą

co na drug

ą

kobiet

ę

. - Ty masz głow

ę

do dat, Maureen.

Maureen czuła si

ę

jako

ś

skr

ę

powana.

- Zapomniałam - rzekła, wyra

ź

nie nie chc

ą

c o tym mówi

ć

.

- Interesuje mnie ta sprawa - powiedziała Helen. Josie, mimo niech

ę

ci

przyjaciółki, była skłonniejsza do pomocy.

- Jest tam par

ę

szaletów przed sklepami - wyja

ś

niła. - No wiesz, publiczne

sanitariaty. Nie wiem jak to si

ę

wszystko dokładnie wydarzyło, ale bywał tam cz

ę

sto

chłopiec... no mo

ż

e nie był całkiem chłopcem. To znaczy miał dwudziestk

ę

albo i

wi

ę

cej, ale był - szukała wła

ś

ciwego okre

ś

lenia - umysłowo niedorozwini

ę

ty, mo

ż

na

by rzec. Mama prowadzała go, jakby miał cztery latka. W ka

ż

dym razie pozwalała

mu chodzi

ć

do ubikacji kiedy sama szła do małego supermarketu. Jak on si

ę

nazywa? - Obróciła si

ę

do Maureen, oczekuj

ą

c podpowiedzi, lecz ta zareagowała

wyra

ź

n

ą

dezaprobat

ą

Josie nie mogła jednak utrzyma

ć

j

ę

zyka na wodzy.

- Było wtedy jasno - ci

ą

gn

ę

ła. -

Ś

rodek dnia. W ka

ż

dym b

ą

d

ź

razie chłopak

wszedł do toalety, a matka znikn

ę

ła w sklepie. Ju

ż

po chwili, znasz ten objaw,

background image

zaj

ę

ta sprawunkami, zapomniała o chłopcu, a

ż

w ko

ń

cu wydało jej si

ę

,

ż

e co

ś

długo

go nie ma...

Tu dała o sobie zna

ć

Maureen, nie mog

ą

c powstrzyma

ć

si

ę

ju

ż

dłu

ż

ej:

„troska o rzetelno

ść

opowie

ś

ci wzi

ę

ła widocznie gór

ę

nad ostro

ż

no

ś

ci

ą

,

- Wdała si

ę

w sprzeczk

ę

- poprawiła Josie - ze sprzedawc

ą

, Poszło o

kawałek zepsutego boczku, który jej sprzedał. Dlatego wszystko tak długo trwało.

- Rozumiem - przytakn

ę

ła Helen.

- W ka

ż

dym razie - rzekła Josie podejmuj

ą

c w

ą

tek - sko

ń

czywszy zakupy

wyszła na zewn

ą

trz, a jego nadal nie było...

- Poprosiła wi

ę

c kogo

ś

z supermarketu... - zacz

ę

ła Maureen, ale Josie nie

miała zamiaru da

ć

odebra

ć

sobie relacji w tak wa

ż

nym momencie.

- Porosiła jakiego

ś

faceta z supermarketu - powtórzyła za Maureen - aby

zszedł do szaletu i odszukał jej syna.

- To było straszne - oznajmiła Maureen, jakby oczami duszy widziała t

ę

scen

ę

. - Le

ż

ał na posadzce w kału

ż

y krwi.

- Zamordowany? Josie pokr

ę

ciła głow

ą

,

-

Ś

mier

ć

byłaby dla niego wybawieniem. Został zaatakowany brzytw

ą

-

pozwoliła, aby ta wiadomo

ść

ę

boko zapadła w umysły, nim zadała coup de grace -

i odci

ę

to mu intymne cz

ęś

ci. Po prostu je obci

ę

li i spu

ś

cili w ubikacji. Absolutnie bez

powodu.

-O mój Bo

ż

e!

-

Ś

mier

ć

byłaby wybawieniem - powtórzyła Josie. - Chodzi o to,

ż

e po czym

ś

takim nie byli w stanie nic mu dosztukowa

ć

, co nie?

Wstrz

ą

saj

ą

ca opowie

ść

była jeszcze straszniejsza dzi

ę

ki stoickiemu

spokojowi kobiety i zdawkowemu powtarzaniu „

ś

mier

ć

byłaby wybawieniem".

- A chłopak? - spytała Helen. - Czy potrafił opisa

ć

napastników? - Gdzie tam

- odparła Josie. - On jest praktycznie imbecylem. Nie potrafi skleci

ć

do kupy wi

ę

cej

ni

ż

dwóch wyrazów.

- Nikt nie widział kogo

ś

wchodz

ą

cego do szaletu? Albo wychodz

ą

cego?

- Ludzie wchodz

ą

tam i wychodz

ą

na okr

ą

gło - odezwała si

ę

Maureen.

Cho

ć

brzmiało to jak wyja

ś

nienie, nie było jednak tym, czego oczekiwała

Helen. Na placyku i przylegaj

ą

cych uliczkach nie było wielkiego ruchu, wr

ę

cz

przeciwnie. By

ć

mo

ż

e ci

ą

g handlowy był bardziej oblegany - pomy

ś

lała - i zapewniał

odpowiedni

ą

Osłon

ę

dla takiej zbrodni.

- Wi

ę

c nie znaleziono sprawcy? - upewniła si

ę

.

- Nie - odparła Josie, której oczy straciły poprzedni zapał. Przest

ę

pstwo i

jego bezpo

ś

rednie skutki stanowiły sedno opowie

ś

ci, a mało co, albo nawet nic nie

background image

obchodził j

ą

sprawca czyjego uj

ę

cie.

- Nawet we własnym łó

ż

ku nie mo

ż

na czu

ć

si

ę

bezpiecznie -zauwa

ż

yła

Maureen. - Spytaj kogo chcesz.

- To samo mówiła Anne-Marie - podchwyciła Helen. - Wła

ś

nie w ten sposób

zgadały

ś

my si

ę

o starcu. Według niej został zamordowany latem tu na Ruskin

Court.

- Co

ś

mi

ś

wita - rzekła Josie. - Słyszałam jakie

ś

plotki. Stary człowiek i jego

pies. Starca pobito na

ś

mier

ć

, a psa wyko

ń

czono... nie pami

ę

tam. Pewnie to nie

było tutaj. Na jakim

ś

innym osiedlu.

- Jest pani pewna?

Kobieta obruszyła si

ę

na ten brak zaufania do jej pami

ę

ci.

- Pewnie - stwierdziła. - Wiedziałyby

ś

my przecie

ż

, gdyby to si

ę

zdarzyło tutaj,

no nie?

Helen podzi

ę

kowała kobietom za pomoc, postanawiaj

ą

c jednak przej

ść

si

ę

po okolicy. Ot tak, aby sprawdzi

ć

ile mieszka

ń

stoi tu opuszczonych. Podobnie jak

na Butt's Court, wiele zasłon było zaci

ą

gni

ę

tych, a wszystkie drzwi szczelnie

pozamykane. Lecz skoro Spector Street zostało nawiedzone przez maniaka

zdolnego mordowa

ć

i okalecza

ć

w tak potworny sposób, nie zaskoczyło jej,

ż

e

mieszka

ń

cy chowaj

ą

si

ę

w swych domostwach. Nie było tu za wiele do ogl

ą

dania.

Wszystkie nie zaj

ę

te mieszkania i facjatki zostały niedawno zabezpieczone, s

ą

dz

ą

c

po kupie gwo

ź

dzi walaj

ą

cych si

ę

na schodkach, przez robotników komunalnych.

Jedna rzecz przykuła jednak jej uwag

ę

. Nabazgrana na chodniku - i prawie ju

ż

zamazana przez deszcze i ludzkie stopy - ta sama my

ś

l, któr

ą

widziała w sypialni

pod numerem 14. „Słodko

ś

ci dla słodkiej". Słowa były przecie

ż

tak

ż

yczliwe;

dlaczego dopatrywała si

ę

w nich gro

ź

by? Mo

ż

e przez ich przedobrzenie, przez

pod

ś

wiadom

ą

niech

ęć

do cukru w cukrze, miodu w miodzie?

Szła dalej, mimo narastaj

ą

cej ulewy, oddalaj

ą

c si

ę

od placyku i wkraczaj

ą

c w

betonow

ą

ziemi

ę

niczyj

ą

, której nie ogl

ą

dała uprzednio. Tam znajdowało si

ę

-

przynajmniej w projektach - centrum osiedla. Plac zabaw dla dzieci z

powywracanymi hu

ś

tawkami, piaskownic

ą

zapaskudzon

ą

przez psy, wyschni

ę

tym

brodzikiem. Znajdowały si

ę

tu równie

ż

sklepy. Kilka stało zamkni

ę

tych; pozostałe

były obskurne i nieatrakcyjne, z oknami zabezpieczonymi ci

ęż

k

ą

, drucian

ą

siatk

ą

Przeszła do ko

ń

ca t

ą

uliczk

ą

, na rogu skr

ę

ciła i stan

ę

ła przed przysadzistym,

ceglanym budynkiem. Publiczne sanitariaty - domy

ś

liła si

ę

- cho

ć

symbole,

oznaczaj

ą

ce podobne miejsca, znikn

ę

ły. Stalowe drzwi były zamkni

ę

te na kłódk

ę

.

Gdy stała przed tym pozbawionym wszelkiego wdzi

ę

ku budynkiem, porywy wiatru

omiatały jej nogi i nie mogła nic poradzi

ć

,

ż

e zaczyna rozmy

ś

la

ć

o tym, co si

ę

tu

background image

wydarzyło. O niedorozwini

ę

tym m

ęż

czy

ź

nie krwawi

ą

cym na posadzce i nie

mog

ą

cym nawet wzywa

ć

pomocy. Te obrazy przyprawiły j

ą

o mdło

ś

ci. Przeszła

my

ś

lami na zbrodniarza. Jak wygl

ą

dał, zastanowiła si

ę

, człowiek zdolny do takiego

bestialstwa? Próbowała go sobie wyobrazi

ć

, ale

ż

aden wymy

ś

lony szczegół nie miał

dostatecznej wyrazisto

ś

ci. Lecz przecie

ż

potwory rzadko bywaj

ą

, przera

ż

aj

ą

co

straszne po wyci

ą

gni

ę

ciu na

ś

wiatło dzienne. Dopóki ten człowiek znany był jedynie

ze swych uczynków, sprawował niewypowiedzian

ą

władz

ę

nad wyobra

ź

ni

ą

Jednak

prawda poprzedzona strachem, jak wiedziała, potrafi by

ć

gorzko rozczarowuj

ą

ca.

Nie jest on mo

ż

e potworem, tylko jego blad

ą

namiastk

ą

, bardziej wzbudzaj

ą

c

ą

politowanie i odraz

ę

ni

ż

strach.

Kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sob

ą

wi

ę

cej deszczu. Nadszedł czas -

zadecydowała - by sko

ń

czy

ć

tego dnia z przygodami. Obróciwszy si

ę

plecami do

publicznych szaletów, ruszyła pospiesznie przez skwerki, aby ukry

ć

si

ę

w

samochodzie. Lodowaty deszcz dotkliwie chłostał jej twarz.

*

Go

ś

cie zaproszeni na obiad sprawiali wra

ż

enie przyjemnie przestraszonych

t

ą

opowie

ś

ci

ą

, a Trevor - s

ą

dz

ą

c po jego twarzy - po prostu si

ę

w

ś

ciekał. Było ju

ż

jednak za pó

ź

no, nie sposób cofn

ąć

słów. Zreszt

ą

i tak nie mogłaby sobie odmówi

ć

przyjemno

ś

ci uciszenia mi

ę

dzywydziałowego bełkotu przy obiedzie. Bemadette,

asystentka Trevora w katedrze historii, przerwała głuch

ą

cisz

ę

.

- Kiedy to si

ę

wydarzyło?

- Latem - wyja

ś

niła Helen.

- Nie przypominam sobie, bym o tym czytał - odezwał si

ę

Archie, du

ż

o

sympatyczniejszy po dwóch godzinach popijania. Spl

ą

tało mu to nieco j

ę

zyk, który

normalnie rozpływał si

ę

w samo-zachwytach.

- Pewnie policja wyciszyła spraw

ę

- wyja

ś

nił Daniel.

- Zmowa milczenia? - spytał wyra

ź

nie cynicznym tonem Trevor.

- To całkiem normalne - odci

ą

ł si

ę

Daniel.

- Po co mieliby wycisza

ć

co

ś

takiego? - spytała Helen. - To nie ma sensu.

- A od kiedy poczynania policji maj

ą

sens? - odparł Daniel. Bemadette

wtr

ą

ciła si

ę

, nim Helen zd

ąż

yła cokolwiek odpowiedzie

ć

.

- Nie chce nam si

ę

ju

ż

nawet czyta

ć

o takich rzeczach - stwierdziła.

- Mów za siebie - wypalił kto

ś

, lecz zignorowała go i ci

ą

gn

ę

ła dalej.

- Jeste

ś

my przytłoczeni przemoc

ą

. Ju

ż

jej nie zauwa

ż

amy, nawet gdy mamy

j

ą

przed samym nosem.

- Ka

ż

dego wieczoru na ekranie - wtr

ą

cił Archie. -

Ś

mier

ć

i katastrofy, stereo i

background image

w kolorze.

- Nic w tym nowego - odparł Trevor. - W epoce el

ż

bieta

ń

skiej

ś

mier

ć

była

codzienno

ś

ci

ą

. Publiczne egzekucje stanowiły popularn

ą

form

ę

rozrywki.

Stół rozbrzmiewał kakofoni

ą

pogl

ą

dów. Po dwóch godzinach grzecznego

plotkowania, rozmowa nabrała wreszcie wigoru. Słuchaj

ą

c gwałtownej dyskusji,

Helen

ż

ałowała,

ż

e nie zd

ąż

yła wywoła

ć

fotografii graffiti: mogłyby jeszcze dola

ć

oliwy do ognia. Purcell, jak zwykle, ostatni przedstawił swój punkt widzenia i, jak

zwykle, był on zupełnie odmienny.

- Oczywi

ś

cie Helen, moja droga - zacz

ą

ł, a udawane znudzenie w głosie

mocno kontrastowało z gwałtowno

ś

ci

ą

sporu - mo

ż

emy wzi

ąć

pod uwag

ę

,

ż

e twoi

ś

wiadkowie mogli kłama

ć

, prawda?

Dyskusja przy stole ucichła i wszystkie głowy zwróciły si

ę

w stron

ę

Purcella.

Przekornie zignorował powszechn

ą

uwag

ę

i zacz

ą

ł szepta

ć

co

ś

chłopcu, z którym

przyszedł. Nowy pupilek, którym w ci

ą

gu paru tygodni znudzi si

ę

na rzecz

kolejnego, przystojnego ulicznika.

- Kłama

ć

? - powtórzyła Helen. Poczuła jak wzburza si

ę

wewn

ę

trznie na t

ę

uwag

ę

, a Purcell dopiero zacz

ą

ł mówi

ć

.

- Dlaczegó

ż

by nie? - spytał, unosz

ą

c do ust kieliszek wina. -Mo

ż

e to

wszystko zostało pr

ę

dzej zaplanowane. Historyjka o okaleczeniu idioty w

publicznym szalecie. Morderstwo staruszka. Albo ten hak. Wszystko dobrze znane.

Musisz wiedzie

ć

,

ż

e w takich odra

ż

aj

ą

cych opowiastkach jest co

ś

tradycyjnego. S

ą

tacy, którzy ci

ą

gle je sobie opowiadaj

ą

, poniewa

ż

jest w nich z pewno

ś

ci

ą

co

ś

frapuj

ą

cego. Co

ś

zmuszaj

ą

cego mo

ż

e, by doda

ć

par

ę

szczegółów do takiej

zasłyszanej historyjki -

ś

wie

żą

krew, która uczyniłaby rzecz jeszcze straszniejsz

ą

ni

ż

była na pocz

ą

tku.

- Musisz si

ę

na tym zna

ć

... - odpaliła Helen. Purcell był zawsze taki

zgry

ź

liwy; irytowało j

ą

to. Nawet je

ś

li jego argumenty były przekonuj

ą

ce, w co

w

ą

tpiła, pr

ę

dzej by umarła, ni

ż

przyznała mu racj

ę

. - Ja nigdy nie słyszałam

podobnych historii.

- Naprawd

ę

? - zdziwił si

ę

Purcell, tak jakby przyznała si

ę

,

ż

e jest

analfabetk

ą

. - A t

ę

o kochankach i zbiegłym wariacie?

- Ja j

ą

słyszałem - odezwał si

ę

Daniel.

- Facet zostaje wypatroszony - oczywi

ś

cie przez hakor

ę

kiego m

ęż

czyzn

ę

- a

zwłoki le

żą

na dachu samochodu. Narzeczona kuliła si

ę

w tym czasie ze strachu

wewn

ą

trz. To taka przypowie

ść

ostrzegaj

ą

ca przed złymi stronami skrajnego hetero

seksualizmu. - Dowcip wzbudził powszechn

ą

wesoło

ść

; nie

ś

miała si

ę

tylko Helen. -

Takie historyjki s

ą

bardzo popularne.

background image

- Wi

ę

c twierdzisz,

ż

e mnie okłamali? - spytała Helen.

- Po co zaraz okłamali...

- Powiedziałe

ś

okłamali.

- Taka mała prowokacja - wyja

ś

nił Purcell, a łagodny ton jego głosu był teraz

denerwuj

ą

cy jak nigdy. - Nie mam zamiaru insynuowa

ć

,

ż

e jest w tym wszystkim

jaka

ś

intryga. Ale musisz przyzna

ć

,

ż

e jak dot

ą

d nie masz nawet jednego

ś

wiadka.

Wszystko to wydarzyło si

ę

w bli

ż

ej nie okre

ś

lonym czasie, bli

ż

ej nie okre

ś

lonym

osobom. Dowiedziała

ś

si

ę

o tych wydarzeniach w poci

ę

tych odcinkach. Przydarzyły

si

ę

, w najlepszym przypadku, braciom albo przyjaciołom dalekich krewnych. Prosz

ę

rozwa

ż

y

ć

mo

ż

liwo

ść

, i

ż

te historyjki nie miały nigdy miejsca, a s

ą

jedynie wymysłami

znudzonych gospody

ń

domowych.

Helen nic na to nie odpowiedziała z tej prostej przyczyny,

ż

e po prostu nie

miała co odpowiedzie

ć

. Uwaga Purcella o kompletnym braku

ś

wiadków była

naprawd

ę

trafna. Sama przedtem ju

ż

si

ę

nad tym zastanawiała. Dziwne było

równie

ż

to, jak szybko kobiety z Ruskin Court zepchn

ę

ły morderstwo staruszka na

inne osiedle. Jak gdyby takie rzeczy zdarzały si

ę

zawsze tu

ż

obok - za rogiem, przy

ko

ń

cu bocznej uliczki - ale nigdy tutaj.

- No to dlaczego? -spytała Bernadette.

- Co dlaczego? - zdziwił si

ę

Archie.

- Dlaczego opowiadaj

ą

te koszmarne historie, skoro nie s

ą

prawdziwe?

- Wła

ś

nie - poparła j

ą

Helen, odbijaj

ą

c tym samym piłeczk

ę

z powrotem do

Purcella. - Dlaczego?

Purcell był dumny z siebie,

ś

wiadom, i

ż

jego wł

ą

czenie si

ę

do rozmowy

przemieniło spokojne spekulacje w za

ż

art

ą

dyskusj

ę

.

- Nie wiem - odparł zadowolony z wycofania si

ę

z debaty, kiedy wyło

ż

ył ju

ż

wszystkie atuty. - Naprawd

ę

nie powinna

ś

bra

ć

mnie zbyt powa

ż

nie, Helen. Sam

tego nie robi

ę

. - Chłopiec siedz

ą

cy u boku Purcella zachichotał.

- Mo

ż

e jest to dla nich po prostu temat tabu - zauwa

ż

ył Archie.

- Odpowiednio wyciszony... - podsun

ą

ł Daniel.

- Nie całkiem o to chodzi - zaprzeczył Archie. -

Ś

wiat to nie tylko polityka,

Daniel.

- Wzruszaj

ą

ce spostrze

ż

enie.

- Co takiego jest tabu w

ś

mierci? - spytał Trevor. - Bernadette przed chwil

ą

o

tym mówiła: cały czas stoimy z ni

ą

twarz

ą

w twarz. Telewizja, gazety.

- Mo

ż

e nie nazbyt blisko - zauwa

ż

yła Bernadette.

- Czy kto

ś

ma co

ś

przeciwko,

ż

e zapal

ę

? - wtr

ą

cił si

ę

Purcell. -Wygl

ą

da na

to,

ż

e deser uległ odroczeniu na czas bli

ż

ej nieokre

ś

lony.

background image

Helen zignorowała t

ę

uwag

ę

i spytała Bernadette, co miała na my

ś

li mówi

ą

c

„nie nazbyt blisko".

Zapytana wzruszyła ramionami.

- Sama dokładnie nie wiem - wyznała - mo

ż

e to, i

ż

ś

mier

ć

musi by

ć

w

pobli

ż

u. Musimy wiedzie

ć

,

ż

e czai si

ę

tu

ż

za rogiem. Telewizja nie jest na tyle

przekonywaj

ą

ca.

Helen poczuła dreszcze. Uwaga ta miała dla niej pewien sens, lecz w tym

ferworze nie potrafiła oceni

ć

nale

ż

ycie jej znaczenia.

- Czy tamtych ludzi równie

ż

uwa

ż

asz za wyssanych z palca?

- Andrew mówił co

ś

... - odezwała si

ę

Bernadette.

- Najmocniej przepraszam - odezwał si

ę

Purcell. - Czy ma kto

ś

zapałki?

Chłopak podział gdzie

ś

moj

ą

zapalniczk

ę

.

- ...o braku

ś

wiadków.

- Wszystko czego to dowodzi to fakt, i

ż

nie spotkałam dot

ą

d nikogo, kto by

cokolwiek widział - oznajmiła Helen - a nie,

ż

e

ś

wiadkowie nie istniej

ą

,

- W porz

ą

dku - stwierdził Purcell. - Znajd

ź

cho

ć

jednego. Je

ś

li udowodnisz,

ż

e ten twój potworny kole

ś

ż

yje i oddycha, to postawi

ę

wszystkim obiad w

„Apollinaire". I jak? Czy mam za du

ż

o pieni

ę

dzy, czy mo

ż

e po prostu wiem kiedy nie

mog

ę

przegra

ć

? - Roze

ś

miał si

ę

, stukaj

ą

c knykciami w stół, imituj

ą

c oklaski.

- Brzmi nie

ź

le - oznajmił Trevor. - Co ty na to, Helen?

*

Nie wróciła na Spector Street a

ż

do nast

ę

pnego poniedziałku, lecz przez

cały weekend była tam my

ś

lami: stoj

ą

c przed zamkni

ę

t

ą

toalet

ą

w podmuchach

wiatru z deszczem, albo w sypialni z majacz

ą

cym na

ś

cianie malowidłem. Osiedle

pochłon

ę

ło j

ą

bez reszty.

Kiedy w sobot

ę

, pó

ź

nym popołudniem, Trevor wynalazł kolejny wspaniały

powód do kłótni, pozwoliła na obelgi, a obserwuj

ą

c dobrze znany rytuał

samoudr

ę

czenia, zupełnie si

ę

nim nie przejmowała. Ta oboj

ę

tno

ść

jeszcze bardziej

go roze

ź

liła. W zapami

ę

taniu wrzasn

ą

ł,

ż

e idzie odwiedzi

ć

przyjaciółk

ę

. Była

zadowolona widz

ą

c jego plecy. Kiedy nie wrócił na noc, wcale nie miała zamiaru

rozpacza

ć

. Był głupi i pró

ż

ny. Straciła ju

ż

nadziej

ę

ujrze

ć

w jego t

ę

pych oczach

jakie

ś

czaruj

ą

ce spojrzenie, a có

ż

jest wart m

ęż

czyzna, który nie potrafi by

ć

czaruj

ą

cy?

Nie pojawił si

ę

równie

ż

w niedziel

ę

i nast

ę

pnego ranka. Gdy parkowała

samochód w sercu osiedla, przyszło jej na my

ś

l,

ż

e nikt nie wie nawet, i

ż

tu

przyjechała. Mogłaby zgin

ąć

, a długo nikomu nie przyszłoby do głowy jej szuka

ć

.

Tak było ze staruszkiem, z opowie

ś

ci Anne-Marie, le

żą

cym w zapomnieniu na swym

background image

ulubionym fotelu z wydłubanymi oczyma, podczas gdy muchy ucztowały, a masło

jełczało na stole.

Niedu

ż

o czasu zostało ju

ż

do Ogniska i podczas weekendu mały stosik

opału na Butt's Court urósł do znacznych rozmiarów. Nie wygl

ą

dał zbyt stabilnie, ale

nie powstrzymało to gromadki chłopców przed wdrapywaniem si

ę

na niego i

dr

ąż

eniem jam. Wi

ę

kszo

ść

materiału stanowiły meble, skradzione z pewno

ś

ci

ą

z

opuszczonych mieszka

ń

. Pow

ą

tpiewała, by w ogóle si

ę

zapaliły, a je

ś

li nawet to na

pewno b

ę

d

ą

okropnie kopci

ć

. Czterokrotnie, gdy szła do Anne-Marie, zaczepiały j

ą

dzieci, prosz

ą

c o pieni

ą

dze na fajerwerki.

- Daj pani co łaska, na ładn

ą

buzi

ę

- krzyczały, cho

ć

ż

adne nie miało ładnej

buzi. Nim stan

ę

ła na progu, opró

ż

niła kieszenie z drobniaków.

Tym razem zastała Anne-Marie, cho

ć

nie dostrzegła u niej powitalnego

u

ś

miechu. Gospodyni patrzyła po prostu na go

ś

cia, jak zahipnotyzowana.

- Mam nadziej

ę

,

ż

e ci nie przeszkadzam... Anne-Marie nie odpowiedziała.

- ...wpadłam dosłownie na słówko.

- Jestem zaj

ę

ta - oznajmiła w ko

ń

cu Anne-Marie. Tym razem nie zaprosiła do

ś

rodka, nie zaproponowała herbaty.

- Ach, có

ż

... to nie potrwa dłu

ż

ej ni

ż

chwilk

ę

.

Gdzie

ś

w gł

ę

bi domu otworzyły si

ę

drzwi i przez mieszkanie przeleciał

podmuch wiatru. Nad podwórkiem uniosły si

ę

papiery. Helen widziała jak fruwaj

ą

w

powietrzu niczym wielkie białe

ć

my.

- O co ci chodzi?

- Chciałabym tylko porozmawia

ć

o tamtym staruszku. Kobieta zatrz

ę

sła si

ę

ledwo dostrzegalnie. Wygl

ą

dała na chor

ą

Helen wydawało si

ę

, i

ż

jej twarz ma barw

ę

i faktur

ę

czerstwego ciasta. Jej

włosy były proste i tłuste.

- Jakim staruszku?

- Ostatnim razem jak tu byłam, opowiedziała

ś

mi o starym człowieku, który

został tu zamordowany, pami

ę

tasz?

- Nie.

- Powiedziała

ś

,

ż

e mieszkał w s

ą

siednim bloku.

- Nie przypominam sobie - odrzekła Anne-Marie.

- Ale przecie

ż

wyra

ź

nie mówiła

ś

...

W kuchni co

ś

spadło na podłog

ę

i p

ę

kło. Anne-Marie wzdrygn

ę

ła si

ę

, ale nie

ust

ą

piła z progu, ramieniem blokuj

ą

c Helen wej

ś

cie do mieszkania. W przedpokoju

walały si

ę

dzieci

ę

ce zabawki - poszarpane i zmaltretowane.

- Dobrze si

ę

czujesz? Anne-Marie potakn

ę

ła.

background image

- Mam sporo pracy - oznajmiła.

- Wi

ę

c nie pami

ę

tasz, aby

ś

w ogóle mówiła mi cokolwiek o staruszku?

- Musiała

ś

mnie

ź

le zrozumie

ć

- odparła Anne-Marie, a potem

ś

ciszyła głos. -

Nie powinna

ś

tu przychodzi

ć

. Ka

ż

dy to wie.

- Co wie?

Dziewczyna zacz

ę

ła dygota

ć

.

- Nic nie rozumiesz, co? Wydaje ci si

ę

,

ż

e ludzie nie maj

ą

oczu?

- Co to ma za znaczenie? Pytałam po prostu...

- Nic nie wiem - uprzedziła j

ą

, - Cokolwiek ci powiedziałam, kłamałam.

- No có

ż

, w ka

ż

dym razie dzi

ę

kuj

ę

- odparła Helen, zbyt zdumiona zawiłymi

ostrze

ż

eniami, aby naciska

ć

dalej. Niemal natychmiast, gdy odwróciła si

ę

od drzwi,

usłyszała za sob

ą

zgrzyt zamykanego zanika.

*

Rozmowa była tylko jednym z wielu rozczarowa

ń

, jakie przyniósł ten ranek.

Helen udała si

ę

ponownie na ci

ą

g handlowy i odwiedziła supermarket, o którym

mówiła Josie. Popytała troch

ę

o sanitariaty i o ich histori

ę

. Wła

ś

nie w ubiegłym

miesi

ą

cu sklep przeszedł z r

ą

k do r

ą

k, a obecny wła

ś

ciciel, małomówny

Pakista

ń

czyk, utrzymywał, i

ż

nie wie kiedy ani dlaczego zamkni

ę

to szalety. Miała

wra

ż

enie, podczas tej rozmowy,

ż

e inni klienci uwa

ż

nie jej si

ę

przygl

ą

daj

ą

Czuła si

ę

jak intruz. Uczucie owo pogł

ę

biło si

ę

jeszcze, kiedy po wyj

ś

ciu z supermarketu

ujrzała Josie wychodz

ą

c

ą

z pralni samoobsługowej. Zawołała po imieniu; lecz tamta

jedynie wzi

ę

ła nogi za pas i znikn

ę

ła w labiryncie w

ą

skich uliczek. Helen ruszyła za

ni

ą

, ale zupełnie niespodziewanie zgubiła zarówno sw

ą

ofiar

ę

, jak i drog

ę

.

Płacz

ą

c ju

ż

prawie z powodu niepowodze

ń

, stała po

ś

ród powywracanych

toreb ze

ś

mieciami i czuła dla siebie pogard

ę

. Przecie

ż

nie była cz

ęś

ci

ą

tego

ś

rodowiska, prawda? Ile

ż

to razy krytykowała innych za zarozumiale twierdzenie, i

ż

rozumiej

ą

społeczno

ś

ci, które widzieli jedynie z dystansu? I oto ona, popełniaj

ą

c ten

sam grzech, przychodzi tutaj z aparatem i mnóstwem pyta

ń

, chc

ą

c wykorzysta

ć

ż

ycie (i

ś

mier

ć

) tych ludzi jako kanw

ę

dla rozmowy przy kolacji. Nie winiła Anne-

Marie za to,

ż

e j

ą

spławiła. Czy zasłu

ż

yła na co

ś

wi

ę

cej?

Zmarzni

ę

ta i wyczerpana, zdecydowała, i

ż

nadeszła pora, by przyzna

ć

Purcellowi racj

ę

. Wszystko co usłyszała było wymysłami. Bawiono si

ę

ni

ą

-

wyczuwszy ch

ęć

poznania paru koszmarnych historyjek - a ona, jak ostatni głupiec,

uwierzyła we wszystkie te absurdy. Była ju

ż

najwy

ż

sza pora uzna

ć

swoj

ą

łatwowierno

ść

i wróci

ć

do domu.

Jednak musiała co

ś

zrobi

ć

, przed pój

ś

ciem do samochodu: ostatni rzut oka

background image

na głow

ę

. Nie jak to czyni antropolog badaj

ą

cy nowy szczep, lecz jak zagorzały

miło

ś

nik diabelskiego młyna: dla samego dreszczyku emocji. Dotarłszy jednak pod

numer 14, doznała ostatniego i najbardziej przykrego rozczarowania. Mieszkanie

zostało zabezpieczone przez robotników z Zarz

ą

du osiedla. Drzwi były zamkni

ę

te,

okno od strony ulicy blokowały deski.

Pomimo wszystko nie chciała tak łatwo rezygnowa

ć

. Obeszła od tyłu Butt's

Court i po prostych obliczeniach odnalazła podwórko mieszkania nr 14. Furtka była

czym

ś

zaparta od wewn

ą

trz, ale pchn

ę

ła j

ą

silnie ramieniem i przeszkoda z oporem

ust

ą

piła. Blokowała j

ą

góra

ś

mieci - zbutwiałe dywany, paczka rozmoczonych przez

deszcz czasopism oraz uschni

ę

ta choinka.

Podeszła przez podwórko do zabitych okien i zajrzała przez deski do

ś

rodka.

Na dworze nie było słonecznie, lecz wewn

ą

trz panował du

ż

o wi

ę

kszy mrok. Z

trudem dostrzec mo

ż

na było niewyra

ź

ny zarys malowidła na sypialnianej

ś

cianie.

Przycisn

ę

ła twarz do desek, chc

ą

c rzuci

ć

po

ż

egnalne spojrzenie.

Przez pokój przepłyn

ą

ł cie

ń

, na moment zasłaniaj

ą

c jej widok. Odsun

ę

ła

si

ę

od okna, przestraszona i niepewna tego co widziała. Mo

ż

e był to jej własny cie

ń

rzucony przez okno? Ale ona si

ę

przecie

ż

nie ruszała, on - tak.

Ponownie podeszła do okna, tym razem du

ż

o ostro

ż

niej. Powietrze zadr

ż

ało,

usłyszała głuchy j

ę

k, ale nie była pewna czy dochodzi z wn

ę

trza budynku czy te

ż

z

dworu. Jeszcze raz przycisn

ę

ła twarz do szorstkich desek i nagle co

ś

podskoczyło

do okna. Tym razem krzykn

ę

ła. Z wn

ę

trza dobiegł zgrzyt jaki wydaj

ą

pazury dra-

pi

ą

ce o drewno.

Pies! I to du

ż

y, skoro potrafi tak wysoko skaka

ć

.

- Ty głupia - powiedziała do siebie na głos. I nagle oblała si

ę

potem.

Drapanie ustało niemal równie szybko jak si

ę

rozpocz

ę

ło, lecz nie mogła si

ę

zmusi

ć

, aby podej

ść

do okna. Widocznie robotnicy, którzy zamykali mieszkanie, nie

sprawdzili go dokładnie i przez przypadek uwi

ę

zili jakiego

ś

psa. Był zgłodniały,

s

ą

dz

ą

c po dochodz

ą

cych odgłosach. Dzi

ę

kowała Bogu,

ż

e nie próbowała wej

ść

do

ś

rodka. Pies - głodny i na pół oszalały w cuchn

ą

cych ciemno

ś

ciach - mógł rzuci

ć

si

ę

jej do gardła.

Popatrzyła na zabite deskami okno. Szpary mi

ę

dzy nimi szerokie były ledwie

na pół cala, lecz wyczuwała,

ż

e zwierz

ę

stoi po drugiej stronie na tylnych łapach.

Teraz, gdy uspokoił jej si

ę

oddech, słyszała sapanie i kły szarpi

ą

ce parapet.

- Cholerny zwierzaku... - wykrzykn

ę

ła. - Nie wa

ż

si

ę

wyłazi

ć

. Wycofała si

ę

do

furtki. Zast

ę

py wijów i paj

ą

ków, zaniepokojonych dziwnymi ruchami swych kryjówek

w dywanach blokuj

ą

cych wej

ś

cie, przemykały pod nogami w poszukiwaniu nowych,

mrocznych zak

ą

tków.

background image

Zamkn

ę

ła furtk

ę

i ruszyła chc

ą

c obej

ść

budynek, kiedy usłyszała syreny:

dwie okropne spirale d

ź

wi

ę

ku, od których cierpła skóra. Zbli

ż

ały si

ę

. Przyspieszyła

kroku i dotarła na drug

ą

stron

ę

Butt's Court w sam

ą

por

ę

, by ujrze

ć

kilkunastu

policjantów biegn

ą

cych po trawie koło ogniska oraz ambulans zawracaj

ą

cy na

chodniku i jad

ą

cy w kierunku przeciwległej strony placyku. Ludzie powychodzili ze

swych mieszka

ń

i stali na balkonach spogl

ą

daj

ą

c w dół. Inni obchodzili placyk,

wyra

ź

nie zaciekawieni, powi

ę

kszaj

ą

c tłumek gapiów.

Ż

ą

dek podszedł Helen do

gardła gdy dostrzegła gdzie skupiła si

ę

uwaga ludzi: na progu mieszkania Anne-

Marie. Policjanci torowali noszowym drog

ę

przez zbiegowisko.

Drugi wóz policyjny zatrzymał si

ę

koło karetki, ze

ś

rodka wysiadło dwóch

ubranych po cywilnemu komisarzy. Podeszła do tłumu. Te kilka słów rzucanych

przez gapiów wypowiadanych było bardzo cicho; jedna czy dwie starsze kobiety

płakały. Chocia

ż

stawała na palcach, głowy tłumu blokowały widok. Obróciwszy si

ę

do brodatego m

ęż

czyzny, stoj

ą

cego obok z dzieckiem na ramionach, spytała co si

ę

stało. Nie wiedział. Słyszał,

ż

e kto

ś

nie

ż

yje, ale nie był pewien.

- Anne-Marie? - spytała. Kobieta przed ni

ą

obróciła si

ę

.

- Znasz j

ą

? - zapytała niemal z nabo

ż

e

ń

stwem, jakby mówiła o ukochanej

osobie.

- Troch

ę

- odparła niepewnie Helen. - Mo

ż

e mi pani powiedzie

ć

co si

ę

tam

stało?

Kobieta mimowolnie zasłoniła dłoni

ą

usta, jak gdyby chciała powstrzyma

ć

wypowiadane słowa. Mimo wszystko jednak nie udało j ej si

ę

.

- Dziecko...

- Kerry?

- Kto

ś

włamał si

ę

od tyłu do mieszkania. Podci

ą

ł mu gardło. Helen poczuła

jak ponownie oblewa si

ę

potem. Przez mgł

ę

widziała gazety unosz

ą

ce si

ę

nad

podwórkiem Anne-Marie.

- Nie - wyszeptała.

- O, wła

ś

nie w ten sposób.

Spojrzała na kobiet

ę

, która chciała jej wszystko dokładnie pokaza

ć

i jeszcze

raz powiedziała:

- Nie. To nie do wiary. - Jej opór nie mógł jednak zmieni

ć

straszliwej prawdy.

Odwróciła si

ę

plecami do kobiety i przepchn

ę

ła przez tłum. Nie było tam nic

do ogl

ą

dania, a je

ś

li nawet, to nie miała ochoty tego ujrze

ć

. Ci ludzie - nieustannie

wylewaj

ą

cy si

ę

z domów i przekazuj

ą

cy sobie sensacj

ę

- okazywali

zainteresowanie, które napawało j

ą

odraz

ą

, Nie jest jedn

ą

z nich, nigdy nie b

ę

dzie

jedn

ą

z nich. Chciała bi

ć

ka

ż

d

ą

podniecon

ą

twarz bez opami

ę

tania, chciała

background image

krzykn

ąć

:

„Pragniecie zabawi

ć

si

ę

kosztem czyjego

ś

bólu i cierpienia! Dlaczego?

Dlaczego?". Nie miała jednak do

ść

odwagi. Nagły wstrz

ą

s pozbawił j

ą

wszystkiego

prócz odrobiny energii potrzebnej by odej

ść

, pozostawiaj

ą

c tłum jego ulubionej

rozrywce.

*

Trevor wrócił do domu. Nie uczynił

ż

adnego kroku, aby wytłumaczy

ć

sw

ą

nieobecno

ść

, lecz czekał tylko, by wzi

ę

ła go w krzy

ż

owy ogie

ń

pyta

ń

. Kiedy

zawiodła jego oczekiwania, przybrał słodk

ą

poz

ę

poczciwego chłopa, co było

gorsze, ni

ż

ostentacyjne milczenie. Miała jakie

ś

mgliste prze

ś

wiadczenie,

ż

e brak

zainteresowania z jej strony był dla niego du

ż

o bardziej niepokoj

ą

cy, ni

ż

sceny, do

których ju

ż

przywykł. Nie mogło jej to wszystko mniej obchodzi

ć

.

Nastawiła radio na lokaln

ą

stacj

ę

i słuchała wiadomo

ś

ci. Potwierdzały to co

powiedziała kobieta z tłumu. Kerry Latimer nie

ż

ył. Nieznany osobnik albo osobnicy

włamali si

ę

od podwórza i zamordowali dziecko bawi

ą

ce si

ę

na kuchennej podłodze.

Rzecznik prasowy policji u

ż

ywał oklepanych zwrotów, opisuj

ą

c

ś

mier

ć

Kerry'ego

jako „nieludzk

ą

zbrodni

ę

", a przest

ę

pców jako „niebezpiecznych i pozbawionych

wszelkich zasad zwyrodnialców". Raz tylko jego głos wyra

ź

nie si

ę

załamał, gdy

mówił o scenie, jak

ą

napotkali policjanci w kuchni Anne-Marie.

- Po co wł

ą

czyła

ś

radio? - spytał niedbale Trevor, kiedy Helen wysłuchała

trzech kolejnych serwisów. Nie widziała powodu, aby kry

ć

przed nim tragiczne

wypadki, których była

ś

wiadkiem na Spector Street; pr

ę

dzej czy pó

ź

niej i tak by si

ę

dowiedział. Bez po

ś

piechu opowiedziała mu skrócon

ą

wersj

ę

zdarze

ń

na Butt's

Court.

- Anne-Marie to ta sama kobieta, któr

ą

spotkała

ś

, kiedy po raz pierwszy

pojechała

ś

na tamto osiedle. Nie myl

ę

si

ę

?

Potakn

ę

ła, maj

ą

c nadziej

ę

,

ż

e nie b

ę

dzie m

ę

czył jej pytaniami. Łzy były

blisko, a nie miała zamiaru rozkleja

ć

si

ę

na jego oczach.

- Wi

ę

c jednak miała

ś

racj

ę

- powiedział.

-Racj

ę

?

-

Ż

e kr

ę

ci si

ę

tam jaki

ś

maniak.

- Nie - rzekła. - Nie.

-Ale dziecko...

Podniosła si

ę

i stan

ę

ła koło okna, spogl

ą

daj

ą

c z wysoko

ś

ci dwóch pi

ę

ter na

ciemniej

ą

c

ą

poni

ż

ej ulic

ę

. Dlaczego czuła tak

ą

nagl

ą

c

ą

potrzeb

ę

odrzucenia teorii o

spisku? Dlaczego modliła si

ę

teraz, aby to Purcell miał racj

ę

, a wszystko co słyszała

było kłamstwem? Cofn

ę

ła si

ę

my

ś

lami do minionego poranka, chc

ą

c przypomnie

ć

background image

sobie jak wygl

ą

dała wtedy Anne-Marie; blada, niespokojna,

ś

wiadoma. Była niczym

kobieta wyczekuj

ą

ca czyjego

ś

przybycia, zbywała nieproszonych go

ś

ci, by powróci

ć

do tego oczekiwania. Lecz na co, albo na kogo czekała? Czy to mo

ż

liwe, by Anne-

Marie znała morderc

ę

? Mo

ż

e spodziewała si

ę

go w domu?

- Mam nadziej

ę

,

ż

e znajd

ą

tego skurwiela - powiedziała, nadal wpatrzona w

ulic

ę

.

- Na pewno - odparł Trevor. - Zamordowano dziecko, na Boga. Ta sprawa

b

ę

dzie miała absolutny priorytet.

Na rogu ulicy pojawił si

ę

m

ęż

czyzna, obrócił si

ę

i zagwizdał. Wielki owczarek

alzacki przypadł mu do nóg i razem ruszyli w stron

ę

katedry.

- Pies - mrukn

ę

ła Helen.

- Co takiego?

W tym wszystkim zapomniała o psie. Szok, jaki prze

ż

yła kiedy rzucił si

ę

do

okna, teraz poraził j

ą

ponownie.

- Co za pies? - dopytywał si

ę

Trevor.

- Poszłam dzisiaj jeszcze raz do tego mieszkania, w którym fotografowałam

graffiti. Był w nim pies. Zamkni

ę

ty.

- No i?

- Zdechnie z głodu. Nikt nie wie,

ż

e jest w

ś

rodku.

- Sk

ą

d wiesz,

ż

e nie został zamkni

ę

ty, aby pilnowa

ć

mieszkania?

- Robił tyle hałasu - zauwa

ż

yła.

- Psy szczekaj

ą

- odparł Trevor. - W tym wszystkie s

ą

dobre.

- Nie - powiedziała bardzo cicho, wspominaj

ą

c te odgłosy, które dochodziły

zza zabitego deskami okna. - Ten nie szczekał.

- Daj sobie spokój z psem - poradził Trevor. - Z dzieciakiem te

ż

. Nic na to nie

mo

ż

esz poradzi

ć

. Po prostu przechodziła

ś

obok.

Jego słowa były tylko echem jej własnych, ale jako

ś

- z przyczyn których nie

potrafiła wyja

ś

ni

ć

- to prze

ś

wiadczenie straciło na sile w czasie ostatnich paru

godzin. Ona nie przechodziła, ot tak, po prostu obok. Nikt nie przechodzi sobie po

prostu obok; do

ś

wiadczenie zawsze odciska jakie

ś

pi

ę

tno. Czasami tylko zadrapnie;

nieraz pozbawia ko

ń

czyn. Nie wiedziała ile ona sama ucierpiała, czuła, i

ż

szkody

były daleko bardziej dotkliwe ni

ż

s

ą

dziła. I to j

ą

przera

ż

ało.

- Sko

ń

czyła si

ę

wódka - oznajmiła, wlewaj

ą

c ostatnie krople do szklaneczki.

Trevor był wyra

ź

nie zadowolony mog

ą

c si

ę

czym

ś

przysłu

ż

y

ć

.

- Pójd

ę

po co

ś

, zgoda? - zaproponował. - Kupi

ę

butelk

ę

albo dwie.

- Dobra - odparła. - Skoro masz ochot

ę

.

Nie było go tylko przez pół godziny; nie zmartwiłaby si

ę

, gdyby potrwało to

background image

nieco dłu

ż

ej. Nie miała ochoty na pogaw

ę

dki; chciała jedynie siedzie

ć

i stara

ć

si

ę

zrozumie

ć

niepokój dr

ę

cz

ą

cy jaw duszy. Cho

ć

Trevor zako

ń

czył sw

ą

indagacj

ę

na

psie - a mo

ż

e wła

ś

nie dlatego - nie mogła nic poradzi

ć

,

ż

e oczami duszy wraca do

zamkni

ę

tej garsoniery. Do wizerunku przera

ż

aj

ą

cej twarzy na

ś

cianie sypialni i

stłumionego charczenia zwierz

ę

cia, które drapało pazurami o deski blokuj

ą

ce okno.

Wbrew temu co mówił Trevor, nie wierzyła, aby mieszkanie było u

ż

ywane jako

zast

ę

pcza buda. Nie było w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e pies został tam uwi

ę

ziony i biegał w kółko,

doprowadzany z ka

ż

d

ą

godzin

ą

bli

ż

ej szale

ń

stwa, gotowy zje

ść

własne odchody.

Bała si

ę

,

ż

e kto

ś

- na przykład dzieci, szukaj

ą

ce opału na ognisko - włamie si

ę

do

ś

rodka, nie wiedz

ą

c co tam napotka. Nie chodziło o bezpiecze

ń

stwo

złodziejaszków, ale o to,

ż

e pies uwolniony mo

ż

e przyj

ść

po ni

ą

. Odnalazłby j

ą

(my

ś

lała, sporo ju

ż

wypiwszy) po

ś

ladach.

Trevor wrócił z zapasem whisky i pili razem, a

ż

do białego rana, kiedy to jej

ż

ą

dek miał ju

ż

do

ść

. Ul

ż

yła sobie w toalecie, a Trevor stał na zewn

ą

trz pytaj

ą

c czy

czego

ś

nie potrzebuje. Odparła mu słabym głosem,

ż

eby zostawił j

ą

sam

ą

. Kiedy po

godzinie wreszcie wyszła, Trevor poszedł ju

ż

do łó

ż

ka. Nie przył

ą

czyła si

ę

do niego,

lecz poło

ż

yła na sofie i przedrzemała a

ż

do

ś

witu.

*

Morderstwo było sensacj

ą

dnia. Krótkie notatki pojawiły si

ę

na pierwszych

stronach wszystkich porannych wyda

ń

, a i w

ś

rodku sprawa zaj

ę

ła poczesne

miejsca. Zamieszczono zdj

ę

cia zbolałej matki wyprowadzanej z mieszkania i inne,

niewyra

ź

ne, lecz wstrz

ą

saj

ą

ce, zrobione z murku okalaj

ą

cego podwórze i przez

otwarte drzwi do kuchni. Czy na podłodze została krew, czy te

ż

był to tylko cie

ń

?

Helen nie przeczytała artykułów - bol

ą

ca głowa stanowczo protestowała

przeciw temu pomysłowi - ale Trevor, który przyniósł gazety, wyra

ź

nie miał ochot

ę

porozmawia

ć

. Nie mogła wyczu

ć

czy s

ą

to tylko dalsze kroki pojednawcze, czy te

ż

autentyczne zainteresowanie.

- Kobieta znajduje si

ę

w areszcie - oznajmił wertuj

ą

c Dailly Telegraph. Na

gruncie polityki gazeta reprezentowała zupełnie inne pogl

ą

dy ni

ż

on, lecz brutalne

zabójstwo zostało tu szczegółowo opisane.

Tak czy owak, ta wiadomo

ść

wzbudziła ciekawo

ść

Helen.

- W areszcie? - spytała. - Anne-Marie?

- Tak.

- Poka

ż

. Podał jej gazet

ę

.

- Trzecia kolumna - podpowiedział Trevor.

Znalazła ten urywek. Anne-Marie została zatrzymana do wyja

ś

nienia, co si

ę

działo w czasie mi

ę

dzy ustalon

ą

godzin

ą

zgonu dziecka, a momentem zgłoszenia

background image

jego

ś

mierci. Helen dwa razy przeczytała stosowne zdania, by si

ę

upewni

ć

czy

wszystko dobrze zrozumiała. Eksperci policyjni ustalili,

ż

e Kerry zmarł mi

ę

dzy szós-

t

ą

, a szóst

ą

trzydzie

ś

ci rano; morderstwo zgłoszono dopiero po dwunastej.

Przeczytała raport trzeci i czwarty raz, lecz nie zmieniło to okropnych taktów.

Dziecko zabito przed

ś

witem. Kiedy dotarła do domu Anne-Marie, Kerry nie

ż

ył ju

ż

od czterech godzin. Ciało le

ż

ało w kuchni, kilka jardów od przedpokoju, w którym

stała, a Anne-Marie nie pisn

ę

ła ani słówka. Aura oczekiwania, która j

ą

otaczała - czy

co

ś

oznaczała? Mo

ż

e oczekiwała zach

ę

ty, by podnie

ść

słuchawk

ę

i zadzwoni

ć

po

policj

ę

?

- O Bo

ż

e... - wyszeptała Helen i upu

ś

ciła gazet

ę

.

- Co si

ę

stało?

- Musz

ę

i

ść

na policj

ę

.

- Dlaczego?

- Musz

ę

im powiedzie

ć

,

ż

e byłam w tym domu - odparła. Trevor nie bardzo

rozumiał o co chodzi. - Dziecko nie

ż

yło, Trevor. Kiedy widziałam si

ę

z Anne-Marie

wczoraj rano, Kerry ju

ż

nie

ż

ył.

*

Zadzwoniła pod numer podany w gazecie, gdzie miały zgłasza

ć

si

ę

osoby

wiedz

ą

ce cokolwiek o tej sprawie. Pół godziny pó

ź

niej podjechał policyjny radiowóz,

aby j

ą

zabra

ć

. W ci

ą

gu nast

ę

pnych dwóch godzin przesłuchania zaskoczyło j

ą

wiele

rzeczy. Wcale nie najmniej zadziwiaj

ą

c

ą

była wiadomo

ść

, i

ż

nikt nie zawiadomił po-

licji o jej pobycie na osiedlu, cho

ć

z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

została zauwa

ż

ona.

- Ci ludzie nie chc

ą

o niczym wiedzie

ć

- wyja

ś

nił jej detektyw. - Mo

ż

na by

pomy

ś

le

ć

,

ż

e takie miejsce b

ę

dzie a

ż

roi

ć

si

ę

od

ś

wiadków. Je

ś

li tacy istniej

ą

, to nie

ujawnili si

ę

dotychczas. Podobne morderstwo...

- To nie jest pierwsze? - przerwała mu. Spojrzał na ni

ą

przez zagracone

biurko.

- Pierwsze?

- Słyszałam par

ę

opowie

ś

ci o tym osiedlu. O morderstwach. Ubiegłego lata.

Detektyw pokr

ę

cił głow

ą

,

- Nic nie wiem na ten temat. Przetoczyła si

ę

tam co prawda fala napadów;

jaka

ś

kobieta wyl

ą

dowała nawet w szpitalu na tydzie

ń

. Ale nie, nie było morderstw.

Poczuła sympati

ę

do tego detektywa. Jego oczy zauroczyły j

ą

swym

rozmarzeniem, a twarz szczero

ś

ci

ą

. Nie dbaj

ą

c czy zabrzmi to głupio czy nie,

spytała:

- Po co opowiadaj

ą

takie straszne kłamstwa? O ludziach z wydłubanymi

oczami? Straszne rzeczy. Policjant podrapał si

ę

w długi nos.

background image

- My mamy to samo - powiedział. - Ludzie przychodz

ą

do nas zwierzaj

ą

c si

ę

z całej masy najró

ż

niejszych głupot. Niektórzy przez cał

ą

noc opowiadaj

ą

o

przest

ę

pstwach, które popełnili, albo które wydaje im si

ę

,

ż

e popełnili. Podaj

ą

wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. A kiedy troch

ę

podzwonisz okazuje si

ę

,

ż

e wszystko jest wyssane z palca. Tymczasem oni niczego ju

ż

nie pami

ę

taj

ą

.

- Mo

ż

e gdyby nie opowiedzieli tych historyjek... teraz wła

ś

nie wcielaliby je w

ż

ycie. Potakn

ą

ł.

- Tak. Bo

ż

e miej nas w swojej opiece. To mo

ż

e by

ć

racja. A te historie, które

jej opowiedziano, czy były wytworami chorych umysłów, stworzone by nie dopu

ś

ci

ć

,

ż

eby majaki stały si

ę

rzeczywisto

ś

ci

ą

? Taka my

ś

l ci

ą

gn

ę

ła za sob

ą

nast

ę

pny

wniosek: koszmary potrzebowały przecie

ż

jakiej

ś

pierwotnej przyczyny, jakiego

ś

ź

ródła sk

ą

d mogłyby wytrysn

ąć

. Id

ą

c do domu zatłoczonymi ulicami, Helen

zastanawiała si

ę

, ilu z widzianych ludzi zna podobne historie. Czy takie makabreski

były teraz popularne, tak jak uwa

ż

ał Purcell? Czy w ka

ż

dym sercu jest miejsce, cho

ć

malutkie, dla bestii?

- Dzwonił Purcell - oznajmił Trevor, kiedy wróciła do domu. -Zaprasza nas na

obiad.

Jakiekolwiek zaproszenie było teraz całkiem nie na miejscu, wi

ę

c wykrzywiła

twarz w grymasie niech

ę

ci.

- Do „Apollinaire", pami

ę

tasz? - przypomniał jej. - Obiecał,

ż

e zabierze nas

na obiad, je

ś

li udowodnisz,

ż

e si

ę

mylił.

My

ś

l o zjedzeniu obiadu zaraz po tragicznej

ś

mierci dziecka wydała jej si

ę

groteskowa i wcale tego nie kryła.

- B

ę

dzie czuł si

ę

ura

ż

ony, je

ś

li mu odmówisz.

- Guzik mnie to obchodzi. Nie mam najmniejszej ochoty na obiad z

Purcellem.

- Prosz

ę

- rzekł słodko. - Mo

ż

e narobi

ć

kłopotów, a wła

ś

nie teraz chc

ę

,

ż

eby

był zadowolony.

Przyjrzała mu si

ę

uwa

ż

nie. Spojrzenie, którym j

ą

uraczył, upodobniało go do

zmokni

ę

tego spaniela. Sprytny skurczysyn, pomy

ś

lała; na głos jednak odparła - w

porz

ą

dku, pójd

ę

. Ale nie oczekuj,

ż

e b

ę

d

ę

ta

ń

czyła po stołach.

- To zostawimy dla Archiego - odrzekł. - Powiedziałem,

ż

e b

ę

dziemy wolni

jutro wieczorem. Pasuje ci?

- Wszystko jedno.

- Zarezerwował stolik na ósm

ą

,

Popołudniówki ograniczyły „Tragedi

ę

Małego Kerry'ego" do parocalowych

kolumn gdzie

ś

w

ś

rodku numeru. Zamiast jakich

ś

nowych informacji, opisywali po

background image

prostu szczegółowe przepytywanie, jakie prowadzi policja na Spector Street. Kilka

ź

nych wyda

ń

wspominało,

ż

e Anne-Marie zwolniono z aresztu po przedłu

ż

aj

ą

cym

si

ę

okresie przesłucha

ń

i przebywa teraz u przyjaciół. Wspomniały równie

ż

, pod

koniec, i

ż

pogrzeb odb

ę

dzie si

ę

nazajutrz.

Nie miała zamiaru wraca

ć

na Spector Street, by uczestniczy

ć

w pogrzebie,

kiedy kładła si

ę

do łó

ż

ka tego wieczora. Lecz sen zmienił chyba jej zdanie, bo

obudziła si

ę

z postanowieniem,

ż

e jednak pójdzie.

*

Ś

mier

ć

przydała

ż

ycia osiedlu. Id

ą

c od głównej ulicy w stron

ę

Ruskin Court,

spotkała tłumy, jakich nie widziała jeszcze nigdy. Mimo wiatru i nieustaj

ą

cego

deszczu, wielu ustawiło si

ę

od razu w szpaler, by zaklepa

ć

sobie miejsce i

obserwowa

ć

orszak pogrzebowy. Niektórzy przywdziali jakie

ś

czarne elementy

odzie

ż

y -płaszcze, chusty - lecz cało

ść

, mimo

ś

ciszonych głosów i powa

ż

nych min,

bardzo przypominała odpustowy jarmark. Dzieci biegały dookoła, nie zwa

ż

aj

ą

c na

powag

ę

chwili. Raz po raz z grupy plotkuj

ą

cych ludzi dolatywał

ś

miech. Helen

wyczuwała aur

ę

oczekiwania, która nadawała j

ą

, mimo okoliczno

ś

ci, niemal

rado

ś

ci

ą

,

To nie tylko sama obecno

ść

tylu ludzi wprawiała j

ą

w pogodny nastrój. Była -

nie bała si

ę

do tego przyzna

ć

- po prostu szcz

ęś

liwa,

ż

e jest znowu na Spector

Street. Placyki, z tymi karłowatymi drzewkami i zszarzał

ą

traw

ą

były jej bli

ż

sze ni

ż

wykładane dywanami korytarze, po których przywykła spacerowa

ć

. Anonimowe

twarze na balkonach i uliczkach znaczyły wi

ę

cej ni

ż

koledzy z uniwersytetu. Jednym

słowem - czuła si

ę

jak w domu.

Wreszcie pojawiły si

ę

samochody, sun

ą

c w

ś

limaczym tempie przez w

ą

skie

uliczki. Gdy nadjechał karawan, z mał

ą

trumienk

ą

obło

ż

on

ą

kwiatami, kilka kobiet w

tłumie wydało cichy okrzyk bólu. Kto

ś

zasłabł; wokół niego zebrała si

ę

od razu

niespokojna grupa ludzi. Nawet dzieci jako

ś

ucichły.

Helen obserwowała wszystko z suchymi oczami. Niełatwo poddawała si

ę

łzom, zwłaszcza w obecno

ś

ci innych. Kiedy drugi samochód, ten z Anne-Marie i

dwiema innymi kobietami, zrównał si

ę

z ni

ą

, Helen spostrzegła, i

ż

osierocona matka

równie

ż

powstrzymuje si

ę

przed publicznym okazywaniem cierpienia. Wła

ś

ciwie to

sprawiała wra

ż

enie nieomal ogłuszonej nagłymi wydarzeniami. Siedziała

wyprostowana na tylnym siedzeniu z blad

ą

twarz

ą

, b

ę

d

ą

c

ą

obiektem

powszechnego współczucia. Przykro było o tym my

ś

le

ć

, ale Helen czuła

wewn

ę

trznie,

ż

e s

ą

to najpi

ę

kniejsze chwile Anne-Marie. Oto dzie

ń

, w którym

wyrwana została z szaro

ś

ci

ż

ycia, by stan

ąć

w centrum powszechnej uwagi. Orszak

pogrzebowy powoli przesun

ą

ł si

ę

i znikn

ą

ł gdzie

ś

w oddali.

background image

Tłum wokół Helen zacz

ą

ł si

ę

ju

ż

przerzedza

ć

. Pozostawiła grupk

ę

płaczek,

które nadal stały na chodniku, i ruszyła w stron

ę

Butfs Court. Miała zamiar wróci

ć

do

owego zamkni

ę

tego mieszkania i sprawdzi

ć

, czy pies nadal tam siedzi. Je

ś

li tak, to

ul

ż

y sumieniu i zawiadomi dozorc

ę

.

Placyk przed Butfs Court był, o dziwo, praktycznie pusty. Widocznie

mieszka

ń

cy, b

ę

d

ą

c s

ą

siadami Anne-Marie, poszli na msz

ę

do przykrematoryjnej

kaplicy. Pozostały jedynie dzieci, bawi

ą

ce si

ę

wokół piramidy ogniska. Ich

zwielokrotnione echem głosy grzmiały na pustym placu. Dotarłszy do mieszkanka,

została zaskoczona widokiem otwartych drzwi. Tak samo wygl

ą

dało to miejsce, gdy

przyszła tu po raz pierwszy. Widok wn

ę

trza przyprawił j

ą

o zawrót głowy. Ile

ż

to razy

w ci

ą

gu ubiegłych kilku dni wyobra

ż

ała sobie,

ż

e stoi tu, spogl

ą

daj

ą

c w mrok. Z

wn

ę

trza nie dochodził

ż

aden d

ź

wi

ę

k. Pies pewnie uciekł - albo, co te

ż

mo

ż

liwe,

zdechł. Nic si

ę

nie mo

ż

e sta

ć

je

ś

li wejdzie tam ostatni raz i zobaczy twarz namalo-

wan

ą

na

ś

cianie oraz t

ę

my

ś

l obok.

„Słodko

ś

ci dla słodkiej". Nie szukała

ź

ródła, sk

ą

d pochodzi to zdanie. Nie ma

to znaczenia, my

ś

lała. Czymkolwiek było kiedy

ś

, teraz jest ju

ż

zmienione, tak jak

wszystko, wł

ą

czaj

ą

c j

ą

, Zatrzymała si

ę

na chwil

ę

w living-roomie, by napawa

ć

si

ę

czekaj

ą

cym spotkaniem. Gdzie

ś

daleko w tyle rozległ si

ę

wrzask dzieci, podobny do

wrzawy oszalałych ptaków.

Obeszła stert

ę

starych mebli i ruszyła w stron

ę

krótkiego korytarzyka,

ł

ą

cz

ą

cego oba pokoje, nieustannie odwlekaj

ą

c t

ę

upragnion

ą

chwil

ę

. Serce biło jej

gwałtownie, na ustach igrał u

ś

miech.

Nareszcie! Jest! Portret był niewyra

ź

ny, lecz jak zwykle przekonuj

ą

cy.

Ruszyła do wn

ę

trza mrocznego pokoju, by w pełni móc podziwia

ć

obraz i po chwili

jej stopy natrafiły na materac, który ci

ą

gle le

ż

ał rzucony w k

ą

cie. Spojrzała na

podłog

ę

. Brudne legowisko zostało wywrócone, ukazuj

ą

c t

ę

nie podart

ą

stron

ę

.

Kilka koców i owini

ę

ta w szmaty poduszka spoczywały na wierzchu. Co

ś

zaja

ś

niało

w fałdach najbli

ż

szego łachmana. Pochyliła si

ę

i spostrzegła gar

ść

słodyczy -

czekoladek i cukierków - zawini

ę

tych w jasny papier. Mi

ę

dzy nimi tkwiło, ani tak

kusz

ą

ce, ani słodkie, kilkana

ś

cie

ż

yletek. Na niektórych wida

ć

było krew.

Wyprostowała si

ę

i zacz

ę

ła cofa

ć

, gdy nagle z s

ą

siedniego pokoju doleciało j

ą

bzyczenie. Obróciła si

ę

i w pomieszczeniu zrobiło si

ę

jeszcze ciemniej, gdy mi

ę

dzy

ni

ą

a

ś

wiatłem stan

ę

ła jaka

ś

posta

ć

. M

ęż

czyzna stał w drzwiach, pod

ś

wiatło, wi

ę

c

nie widziała go wyra

ź

nie, ale za to doskonale wyczuwała. Pachniał jak wata

cukrowa, a bzyczenie przyszło wraz z nim albo było wr

ę

cz w nim samym.

- Przyszłam,

ż

eby tylko popatrze

ć

- wyj

ą

kała - ... na ten rysunek.

Bzyczenie narastało - cisza sennego popołudnia bezpowrotnie znikn

ę

ła.

background image

M

ęż

czyzna w drzwiach si

ę

nie poruszył.

- Có

ż

- powiedziała - obejrzałam ju

ż

sobie wszystko. - Łudziła si

ę

,

ż

e na te

słowa człowiek odsunie si

ę

i przepu

ś

ci j

ą

do wyj

ś

cia, lecz on ani drgn

ą

ł. Nie miała

do

ść

odwagi, by to wymusi

ć

pchaniem si

ę

do drzwi.

- Powinnam ju

ż

i

ść

- powiedziała, zdaj

ą

c sobie spraw

ę

,

ż

e mimo wysiłków z

ka

ż

dej sylaby wyziera strach. - Czekaj

ą

na mnie...

Nie było to kompletne kłamstwo. Dzi

ś

wieczorem byli zaproszeni do

„Apollinaire" na kolacj

ę

. Lecz do ósmej pozostały cztery godziny. Jeszcze du

ż

o

czasu upłynie, nim zaczn

ą

jej szuka

ć

.

- Pan wybaczy - rzekła niepewnie.

Bzyczenie nieco ucichło i w tej nagłej ciszy odezwał si

ę

m

ęż

czyzna. Jego

matowy głos był nieomal równie słodki. jak zapach, który rozsiewał wokół.

- Nie ma po

ś

piechu - wyszeptał.

- Jestem umówiona...

Cho

ć

nie widziała jego oczu, czuła je na sobie. Ogarn

ę

ła j

ą

senno

ść

,

podobnie jak latem, które teraz

ś

piewało jej w głowie.

- Przybyłem po ciebie - powiedział. Powtórzyła w my

ś

lach te trzy słowa.

Przybyłem po ciebie. Je

ś

li były gro

ź

b

ą

, to z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

tak nie brzmiały.

- Nie znam... ci

ę

- odparła.

- To prawda - wyszeptał. - Ale we mnie w

ą

tpiła

ś

.

-W

ą

tpiłam?

- Nie wystarczyły ci zasłyszane opowie

ś

ci ani napisy na

ś

cianach. Wi

ę

c

byłem zmuszony sam przyby

ć

.

Senno

ść

m

ą

ciła jej umysł, lecz uchwyciła ogólny sens tych słów. To,

ż

e był

legend

ą

, a ona nie wierz

ą

c w niego, zmusiła go do ukazania karz

ą

cej dłoni.

Spojrzała na te dłonie. Jednej brakowało. Zamiast niej umocowano hak.

- B

ę

d

ą

ci

ę

wini

ć

- powiedział. - B

ę

d

ą

mówi

ć

,

ż

e przez twoje zw

ą

tpienie

popłyn

ę

ła niewinna krew. Lecz pytam si

ę

, po có

ż

jest krew, je

ś

li nie do przelewania?

A po pewnym czasie

ś

ledztwo dobiegnie ko

ń

ca. Policja wyjedzie, kamery skieruj

ą

si

ę

na nowe koszmary, a oni zostan

ą

tu sami, by móc na nowo opowiada

ć

o

Cukierniku.

- O Cukierniku? - powtórzyła zdziwiona. J

ę

zyk z trudem wymówił tak

niewinne słowo.

- Przybyłem po ciebie - mrukn

ą

ł delikatnie, nieomal uwodzicielsko. Z tymi

słowami wyszedł z korytarzyka na

ś

wiatło.

Bez w

ą

tpienia, znała go. Zd

ąż

yła go dokładnie pozna

ć

, kiedy przychodziła

do tego upiornego miejsca. To był ten człowiek ze

ś

ciany. Malarz nie stworzył tu

background image

niczego: portret był dokładnym odzwierciedleniem m

ęż

czyzny stoj

ą

cego przed ni

ą

.

A

ż

do przesady: twarz miał woskowo

ż

ółt

ą

, w

ą

skie wargi, bladoniebieskie oczy pała-

ły, jakby

ź

renice wysadzane były rubinami. Marynarka została zszyta z kawałków,

tak samo jak spodnie. Wygl

ą

dał nieomal groteskowo w tym stroju poplamionym

krwi

ą

i z purpurow

ą

smug

ą

na po

ż

ółkłych policzkach. Lecz ludzie wła

ś

nie tego

oczekuj

ą

. Potrzebne były te wszystkie symbole i dodatki, by przyci

ą

gn

ąć

ich uwag

ę

.

Cuda, morderstwa, obudzone demony i kamienie z grobowców. Tani połysk nie

niweczył ukrytego sensu. Były to tylko piórka, które miały zwróci

ć

uwag

ę

.

Stała niemal jak zaczarowana. Głosem, kolorami i bzyczeniem dobywaj

ą

cym

si

ę

z jego ciała. Walczyła jednak z tym zakl

ę

ciem. Pod n

ę

c

ą

cym wizerunkiem kryła

si

ę

bestia; u jej stóp le

ż

ał komplet

ż

yletek, ci

ą

gle pokrytych krwi

ą

, Czy zawaha si

ę

poder

ż

n

ąć

jej gardło, je

ś

li ju

ż

poło

ż

y na niej swe łapy?

Gdy Cukiernik ruszył w jej kierunku, pochyliła si

ę

, podniosła jeden z koców i

cisn

ę

ła w niego. Deszcz

ż

yletek i cukierków uderzył go po ramionach. Koc opadł mu

na twarz. Nie zd

ąż

yła jednak skorzysta

ć

z okazji i przemkn

ąć

do drzwi;

przeszkodziła jej w tym poduszka, która le

ż

ała na kocu.

Nie, nie była to wcale poduszka. Cokolwiek zawierała mała, biała trumienka

jad

ą

ca na karawanie, nie było to ciało małego Kerry'ego. Ono le

ż

ało tutaj, u jej stóp,

z zakrwawion

ą

twarz

ą

zwrócon

ą

w jej stron

ę

. Było nagie. Ciało znaczyły

ś

lady

zainteresowania ze strony maniaka.

W ci

ą

gu tej chwili, kiedy prze

ż

ywała ostatni koszmar. Cukiernik zd

ąż

zrzuci

ć

koc. Podczas szarpaniny jego marynarka rozpi

ę

ła si

ę

i Helen spostrzegła -

mimo protestów rozs

ą

dku -

ż

e jego tors znikn

ą

ł, a w dziurze kł

ę

bił si

ę

rój pszczół.

Tłoczyły si

ę

w klatce piersiowej i pokrywały kipi

ą

c

ą

mas

ą

wisz

ą

ce tam resztki ciała.

U

ś

miechn

ą

ł si

ę

na widok jej odrazy.

- Słodko

ś

ci dla słodkiej - wyszeptał i wyci

ą

gn

ą

ł w kierunku jej twarzy sw

ą

hakowat

ą

r

ę

k

ę

. Nie mogła dostrzec ju

ż

ani promyka

ś

wiatła z zewn

ę

trznego

ś

wiata,

ani nie słyszała dzieci bawi

ą

cych si

ę

na podwórzu. Nie było ucieczki w

rzeczywisto

ść

. Cukiernik przesłonił jej widok; wym

ę

czone ciało nie miało do

ść

siły by

stawi

ć

opór.

- Nie zabijaj mnie - wydusiła z siebie.

- Wierzysz we mnie? - spytał. Potakn

ę

ła z zapałem.

- Jak

ż

e bym mogła nie wierzy

ć

?

- Wi

ę

c dlaczego pragniesz

ż

y

ć

?

Nie zrozumiała, a przypuszczaj

ą

c,

ż

e mo

ż

e okaza

ć

si

ę

to fatalne w skutkach,

zachowała milczenie.

- Gdyby

ś

wiedziała - ci

ą

gn

ą

ł szaleniec - tylko odrobin

ę

tego co ja wiem... nie

background image

błagałaby

ś

o

ż

ycie. - Jego głos opadł a

ż

do szeptu. -Jestem legend

ą

- za

ś

piewał jej

wprost do ucha. - Wierz mi, to błogosławiony stan.

Ż

y

ć

w ludzkich snach, by

ć

wspominanym szeptem w zaułkach, lecz nie musie

ć

koniecznie istnie

ć

. Rozumiesz?

Jej udr

ę

czone ciało rozumiało. Jej nerwy, wyczerpane bzyczeniem,

rozumiały. Oferował czyst

ą

słodycz

ż

ycia poza

ż

yciem: bycia martwym, lecz przez

wszystkich pami

ę

tanym; nie

ś

miertelno

ść

w legendzie i graffiti.

- B

ą

d

ź

moj

ą

ofiar

ą

- nalegał.

- Nie... - wyszeptała.

- Nie b

ę

d

ę

ci

ę

zmuszał - odparł, prawdziwie po d

ż

entelme

ń

sku.

- Nie b

ę

d

ę

ci

ę

przymuszał do

ś

mierci. Lecz pomy

ś

l. Je

ś

li ci

ę

tutaj zabij

ę

, je

ś

li

ci

ę

rozedr

ę

- przejechał w powietrzu hakiem od pachwiny a

ż

po szyj

ę

- to pomy

ś

l jak

ludzie napełni

ą

to miejsce rozmowami... wyobra

ź

sobie jak b

ę

d

ą

przychodzi

ć

i

mówi

ć

: „To tu zgin

ę

ła ta kobieta o zielonych oczach". Twoj

ą

ś

mierci

ą

b

ę

d

ą

straszy

ć

dzieci. Zakochani b

ę

d

ą

j

ą

wykorzystywa

ć

jako pretekst, by si

ę

do siebie mocniej

przytuli

ć

.

Przyznała w my

ś

lach,

ż

e było to kusz

ą

ce.

- Czy droga do sławy była kiedykolwiek równie prosta? - spytał.

Pokr

ę

ciła głow

ą

- Wolałabym ju

ż

,

ż

eby o mnie zapomniano, ni

ż

by

ć

pami

ę

tan

ą

w taki sposób.

Wzruszył nieznacznie ramionami.

- Co tak naprawd

ę

wiedz

ą

dobrzy? - spytał. - Z wyj

ą

tkiem tego, co naucz

ą

ich

ź

li swymi post

ę

pkami? - Uniósł hakowat

ą

r

ę

k

ę

.

- Obiecałem,

ż

e nie b

ę

d

ę

ci

ę

przymuszał do

ś

mierci i dotrzymam słowa.

Pozwól jednak,

ż

e przynajmniej ci

ę

pocałuj

ę

.

Ruszył ku niej. Dobyła z siebie jakie

ś

bezsensowne gro

ź

by, które i tak

zignorował. Brz

ę

czenie w jego wn

ę

trzu narastało. My

ś

l,

ż

e za chwil

ę

dotknie jego

ciała pokrytego owadami, była nie do zniesienia. Uniosła ołowiane r

ę

ce, by go

powstrzyma

ć

.

Jego upiorna twarz przysłoniła portret na

ś

cianie. Helen nie potrafiła si

ę

jednak przemóc, by go dotkn

ąć

i dlatego post

ą

piła krok do tyłu. Brz

ę

czenie pszczół

narastało. Niektóre, bardzo roze

ź

lone, przeszły przez gardło i wylatywały z ust

Cukiernika. Łaziły mu po wargach, wkr

ę

cały si

ę

we włosy.

Cały czas błagała, by zostawił jaw spokoju, lecz on był nieprzejednany.

Wreszcie nie miała ju

ż

dok

ą

d si

ę

dalej cofa

ć

. Przygotowana duchowo na ból

żą

deł,

poło

ż

yła dłonie na jego oblepionych owadami piersiach i pchn

ę

ła. W tym momencie

hakowata r

ę

ka wystrzeliła do przodu i zaczepiła o jej kark, zadrasn

ą

wszy go niezbyt

bole

ś

nie. Poczuła jak cieknie krew; była przera

ż

ona,

ż

e jednym ruchem mógłby

background image

rozedrze

ć

jej t

ę

tnic

ę

. Ale on dał słowo i równie

ż

tym razem go dotrzymał.

Pszczoły, wzburzone gwałtownymi ruchami, latały jak oszalałe. Czuła je na

sobie, szukaj

ą

ce wosku w uszach i cukru na wargach. Nie uczyniła nic, by je

strz

ą

sn

ąć

. Miała na karku hak. Gdyby si

ę

gwałtownie poruszyła, mógłby j

ą

powa

ż

nie zrani

ć

. Była złapana w potrzask, jak w dzieci

ę

cych koszmarach, bez

ż

adnej szansy na ucieczk

ę

. Kiedy we

ś

nie znajdowała si

ę

w podobnej,

beznadziejnej sytuacji - gdy demony czyhały ze wszystkich stron, by rozerwa

ć

j

ą

na

sztuki - pozostawało tylko jedno wyj

ś

cie. Da

ć

za wygran

ą

, zrezygnowa

ć

z ch

ę

ci

ż

ycia i pozostawi

ć

ciało ciemnym mocom. Teraz, gdy twarz Cukiernika przycisn

ę

ła

si

ę

do jej własnej, a brz

ę

czenie pszczół zagłuszało nawet oddech, uczyniła to samo.

I podobnie jak w snach, pokój wraz z besti

ą

rozmyły si

ę

i znikn

ę

ły.

*

Ockn

ę

ła si

ę

w kompletnym mroku. Przez kilka strasznych chwil nie wiedziała

gdzie si

ę

znajduje, a potem przez kilka nast

ę

pnych, powoli do tego dochodziła. W

ogóle nie czuła bólu. Dotkn

ę

ła r

ę

k

ą

karku: był - je

ś

li nie liczy

ć

drobnego zadrapania

- zupełnie nie naruszony. Spostrzegła,

ż

e spoczywa na materacu. Czy zgwałcono j

ą

kiedy le

ż

ała bez czucia? Ostro

ż

nie zbadała si

ę

. Nie krwawiła, rzeczy nie były

poszarpane. Wygl

ą

dało na to,

ż

e Cukiernik rzeczywi

ś

cie chciał j

ą

tylko pocałowa

ć

.

Usiadła. Przez zabite deskami okno wpadało nieco drogocennego

ś

wiatła, a

od drzwi wiało ciemno

ś

ci

ą

. Mo

ż

e były zamkni

ę

te -tłumaczyła sobie. Ale nie: słyszała

jak na progu kto

ś

szepcze. Kobiecym głosem.

Nie poruszyła si

ę

. Ci ludzie tu te

ż

byli szaleni. Od pocz

ą

tku wiedzieli do

czego prowadzi jej obecno

ść

na Butt's Court, lecz oni go ochraniali - tego słodkiego

psychopat

ę

. Oferowali mu schronienie i cukierki, kryj

ą

c przed w

ś

cibskimi oczami i

trzymaj

ą

c j

ę

zyk za z

ę

bami mimo,

ż

e przynosił krew do ich drzwi. Nawet Anne-Marie

stała spokojnie, dobrze wiedz

ą

c,

ż

e jej dziecko le

ż

y martwe kilka jardów dalej.

Dziecko! Takiego dowodu wła

ś

nie potrzebowała. Udało im si

ę

jako

ś

wykra

ść

ciało z trumny (co wło

ż

yli do trumny - zdechłego psa?) i przywie

ź

li je tu, do

ś

wi

ą

tyni

Cukiernika, jako zabawk

ę

albo kochanka. Mogłaby zabra

ć

ciało Kerry'ego na policj

ę

i opowiedzie

ć

cał

ą

histori

ę

. Oboj

ę

tnie czy we wszystko by uwierzyli, co bardzo

w

ą

tpliwe - istnienie ciała nie podlegało dyskusji. Przynajmniej paru pomyle

ń

ców

ucierpiałoby za swe wyczyny. Cierpieliby za jej cierpienie.

Szepty przy drzwiach urwały si

ę

. Kto

ś

szedł w stron

ę

sypialni. Kimkolwiek

był, nie niósł ze sob

ą

latarki. Helen skuliła si

ę

w nadziei,

ż

e nie zostanie

dostrze

ż

ona.

W drzwiach pojawiła si

ę

posta

ć

. Panował zbyt nieprzenikniony mrok, by

mogła dostrzec wi

ę

cej ni

ż

niewyra

ź

n

ą

sylwetk

ę

, która schyliła si

ę

i podniosła co

ś

z

background image

podłogi. Kaskada blond włosów zdradziła intruza - była to Anne-Marie. Niew

ą

tpliwie

podnosiła z podłogi ciało Kerry'ego. Nie spojrzawszy nawet w kierunku Helen,

kobieta obróciła si

ę

i wyszła z sypialni.

Helen nasłuchiwała jak j ej kroki gasn

ą

w living-roomie. Powoli wstała i

wyszła na korytarz. Dostrzegła st

ą

d niewyra

ź

n

ą

posta

ć

Anne-Marie stoj

ą

c

ą

w

drzwiach garsoniery. Na dziedzi

ń

cu nie paliło si

ę

ani jedno

ś

wiatło. Kobieta znikn

ę

ła

i Helen ruszyła za ni

ą

najszybciej jak tylko mogła, patrz

ą

c intensywnie w otwór

drzwi. Potkn

ę

ła si

ę

kilka razy, ale dosi

ę

gła wyj

ś

cia w sam

ą

por

ę

, by dostrzec

zamazan

ą

sylwetk

ę

w ciemno

ś

ciach nocy.

Wyszła na zewn

ą

trz. Było chłodno, na niebie nie

ś

wieciły gwiazdy.

Wszystkie

ś

wiatła na balkonach i korytarzach zostały pogaszone, tak samo jak te w

mieszkaniach; nie było te

ż

łuny bij

ą

cej od telewizorów. Butt's Court sprawiało

wra

ż

enie kompletnie pustego.

Nie była do ko

ń

ca zdecydowana, czy jest sens goni

ć

dziewczyn

ę

. Czy nie

lepiej, podpowiadała ukryta w niej obawa, uciec st

ą

d do samochodu? Lecz je

ś

li tak

wła

ś

nie zrobi, spiskowcy b

ę

d

ą

mieli do

ść

czasu, by ukry

ć

ciało. Kiedy wróci tu z

policj

ą

, mo

ż

e zasta

ć

zasznurowane usta i niech

ę

tne wzdrygni

ę

cia ramionami. Mog

ą

jej powiedzie

ć

,

ż

e zwyczajnie wymy

ś

liła sobie trupa i Cukiernika. Wszystkie te

koszmary, które prze

ż

yła, mog

ą

znów zamieni

ć

si

ę

w zwykłe historyjki do poduszki.

W słowa na

ś

cianach. I ka

ż

dego nast

ę

pnego dnia b

ę

dzie czuła do siebie coraz

wi

ę

ksz

ą

odraz

ę

,

ż

e nie ruszyła wtedy w po

ś

cig.

Udała si

ę

za Anne-Marie, która nie szła chodnikiem, lecz zmierzała ku

ś

rodkowi trawnika, le

żą

cego w centrum podwórza. Do ogniska. Do ogniska!

Widniało przed Helen, ciemniejsze od nocnego nieba. Dostrzegła posta

ć

Anne-

Marie sun

ą

c

ą

do sterty mebli oraz kawałków drewna i wygrzebuj

ą

c

ą

w nim dziur

ę

.

To w ten sposób zamierzali usun

ąć

dowód. Zwykłe spalenie na pewno nie wystar-

czyłoby, ale po takiej kremacji i spopieleniu ko

ś

ci - kto wie?

Stała kilka jardów od piramidy obserwuj

ą

c jak Anne-Marie ko

ń

czy swe dzieło

i odchodzi ku wszechobecnym ciemno

ś

ciom.

Helen pospiesznie przebyła pas wybujałej trawy i odszukała luk

ę

w stosie

drewna, gdzie Anne-Marie zło

ż

yła dziecko. Wydało jej si

ę

,

ż

e dostrzega nikły

kształt. Nie mogła jednak go dosi

ę

gn

ąć

. Dzi

ę

kuj

ą

c Bogu,

ż

e była równie szczupła

jak Anne-Marie, wepchn

ę

ła si

ę

w w

ą

ski przesmyk. Sukienka zahaczyła o stercz

ą

cy

gwó

ź

d

ź

. Odwróciła si

ę

, by j

ą

odczepi

ć

dr

żą

cymi palcami. To wystarczyło, by straciła

ciało z oczu.

Parła po omacku do przodu, obmacuj

ą

c r

ę

kami drewno, stare szmaty i co

ś

,

co wygl

ą

dało na grzbiet starego fotela, ale nie było zimn

ą

skór

ą

dziecka.

background image

Przygotowała si

ę

na dotyk trupa; prze

ż

yła du

ż

o gorszych rzeczy przez minion

ą

godzin

ę

, ni

ż

trzymanie martwego chłopca. Wci

ąż

nie daj

ą

c za wygran

ą

, posun

ę

ła

si

ę

ciut do przodu, płac

ą

c za to podrapaniem skóry i drzazgami w palcach. W

bol

ą

cych oczach zacz

ę

ły pojawia

ć

si

ę

kr

ę

gi, krew t

ę

tniła w uszach. Lecz nagle! - nie

dalej jak o półtora jarda - dostrzegła ciało dziecka. Wyci

ą

gn

ę

ła si

ę

do przodu by je

chwyci

ć

, lecz zabrakło jej dosłownie paru cali. Ponowiła wysiłek, tym samym

wzmagaj

ą

c szum w głowie, lecz ci

ą

gle nie mogła dosi

ę

gn

ąć

. Pozostało jej jedynie

zgi

ąć

si

ę

wpół i jako

ś

przecisn

ąć

bli

ż

ej

ś

rodka stosu.

Nie było to łatwe. Miejsca zostawało tak niewiele,

ż

e z ledwo

ś

ci

ą

mogła

czołga

ć

si

ę

na kolanach, ale w ko

ń

cu udało si

ę

. Dziecko le

ż

ało twarz

ą

do ziemi.

Pozbyła si

ę

obrzydzenia oraz niech

ę

ci i wyci

ą

gn

ę

ła r

ę

ce. W tym samym momencie

co

ś

spocz

ę

ło na jej ramieniu. Na sekund

ę

struchlała. Chciała krzykn

ąć

, lecz

powstrzymała si

ę

, zapominaj

ą

c te

ż

o zło

ś

ci. Brz

ę

cz

ą

c, owad uniósł si

ę

z jej skóry.

Szum, który słyszała, nie był wywołany przez t

ę

tnienie krwi, lecz przez rój.

- Wiedziałem,

ż

e przyjdziesz - odezwał si

ę

głos za jej plecami a rozwarta

dło

ń

zakryła jej usta. Upadła i Cukiernik musiał j

ą

podnie

ść

.

- Powinni

ś

my i

ść

- szepn

ą

ł jej do ucha, gdy mi

ę

dzy drewienkami wystrzelił

chybotliwy płomyk. - Musimy i

ść

nasz

ą

drog

ą

, ty i ja.

Próbowała si

ę

od niego uwolni

ć

i krzykn

ąć

, by nie rozniecali ogniska, lecz on

trzymał j

ą

silnie w miłosnym u

ś

cisku. Robiło si

ę

coraz ja

ś

niej i cieplej. Mimo płomieni

widziała postacie wychodz

ą

ce z mroku i obserwuj

ą

ce ich stos pogrzebowy. Byli tam

przez cały czas - czekali ze zgaszonymi

ś

wiatłami w domach i na korytarzach.

Czekali na ostateczny finał spisku.

Ognisko paliło si

ę

ż

ywo, lecz z jakiego

ś

powodu płomienie nie przedostawały

si

ę

do ich kryjówki, dym na razie równie

ż

nie zadławił ich na

ś

mier

ć

. Obserwowała

pałaj

ą

ce twarze dzieci. Obserwowała jak rodzice upominaj

ą

je by nie podchodziły

zbyt blisko i jak one nie słuchały. Obserwowała jak staruszki, maj

ą

ce kłopoty z kr

ą

-

ż

eniem ogrzewały dłonie i u

ś

miechały si

ę

do płomieni. Łoskot ognia oraz trzaskanie

drewna stały si

ę

wprost ogłuszaj

ą

ce i Cukiernik pozwolił jej krzycze

ć

do woli z pełn

ą

ś

wiadomo

ś

ci

ą

,

ż

e i tak nikt jej nie usłyszy. A je

ś

li nawet, to nie uczyni nic, by j

ą

st

ą

d

wyci

ą

gn

ąć

.

Gdy zwi

ę

kszył si

ę

ż

ar, pszczoły wyleciały z

ż

ą

dka Cukiernika i wypełniły

powietrze bezładnym bzyczeniem. Kilka, chc

ą

c uciec, zapaliło si

ę

i spadło na ziemi

ę

niczym małe meteory. Ciało Kerry'ego, le

żą

ce blisko

ż

arłocznych płomieni, zacz

ę

ło

si

ę

sma

ż

y

ć

. Paliły si

ę

jego rzadkie włoski, plecy pokryły b

ą

ble.

Wkrótce

ż

ar wdarł si

ę

Helen do gardła i wysuszył je na wiór. Opadła

wyczerpana w ramiona Cukiernika, poddaj

ą

c si

ę

. Za chwil

ę

, zgodnie z jego

background image

obietnic

ą

, rusz

ą

we wspóln

ą

drog

ę

i nie było na to rady.

By

ć

mo

ż

e zapami

ę

taj

ą

j

ą

, jak zapowiedział, znalazłszy jutro jej czaszk

ę

w

popiele. By

ć

mo

ż

e stanie si

ę

z czasem legend

ą

, któr

ą

b

ę

d

ą

straszy

ć

swe dzieci.

Kłamała, mówi

ą

c,

ż

e woli zapomnienie, ni

ż

tak

ą

w

ą

tpliw

ą

sław

ę

. Wcale tak nie

uwa

ż

ała.

Co do oprawcy, to

ś

miał si

ę

, gdy ogarniały ich płomienie. Dla niego ta nocna

ś

mier

ć

nie była czym

ś

ostatecznym. Jego dzieła widniały na setkach

ś

cian i były

po

ż

ywk

ą

dla tysi

ę

cy ust. A je

ś

li znów kto

ś

w niego zw

ą

tpi, wyznawcy wezw

ą

go z

rozkosz

ą

. Miał powody do

ś

miechu. Ona te

ż

zacz

ę

ła si

ę

ś

mia

ć

, gdy ogarn

ę

ły ich

płomienie i nagle dostrzegła przez ogie

ń

znajom

ą

twarz po

ś

ród widowni. Był to

Trevor. Zrezygnował z kolacji w „Apollinaire" i przyszedł jej szuka

ć

.

Obserwowała jak rozpytuje ludzi, ale oni kiwali tylko głowami, cały czas

wpatruj

ą

c si

ę

w ogie

ń

, z u

ś

miechem

ż

arz

ą

cym si

ę

w oczach. Biedna ofiara,

pomy

ś

lała

ś

ledz

ą

c jego dziwaczne gesty. Pragn

ę

ła, by spojrzał na płomienie w

nadziei,

ż

e dostrze

ż

e, jak ona płonie. Nie aby j

ą

uratował - co do tego ju

ż

dawno

straciła złudzenia - lecz poniewa

ż

było jej go

ż

al. Chciała mu ofiarowa

ć

- cho

ć

pewnie wcale nie byłby jej za to wdzi

ę

czny - co

ś

, co mogłoby go w nocy straszy

ć

.

To, oraz histori

ę

do opowiadania kolegom.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Clive Graffiti smierci
Barker Clive Graffiti śmierci
Clive?rker Graffiti śmierci
Clive Barker Graffiti Śmierci
Barker Clive Sakrament (PERN)
Barker Clive Madonna
Barker Clive Umęczone dusze Legenda Primordium
Barker Clive Wybrzeze Amen
Barker Clive Ksiega Krwi V
Barker Clive Imajica Pojednanie GTW
CLIVE?RKER Grafiti Śmierci

więcej podobnych podstron