NINA TINSLEY
POWRÓT NA
WYSPĘ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od maja do listopada codziennie około godziny szóstej
wieczorem Hotel du Lac zapełniał się gośćmi. O tej porze
zawsze spoglądałam na przyjeżdżających gości, wypatrując
znajomych z Anglii. Przerywałam wtedy swoją pracę w
recepcji i patrzyłam z nadzieją na ludzi tłoczących się w hallu.
Jednak kiedy Mark Quenton przekroczył próg naszego
hotelu i skierował się w moją stronę, byłam zbyt zaskoczona,
by cokolwiek powiedzieć.
- Romaine! - krzyknął z daleka.
Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę, a Olga, druga
recepcjonistka, zerknęła na mnie zdumiona. Wiedziałam, że
inne dziewczyny ciągle plotkują na temat mojego braku
zainteresowania płcią męską.
Mark Quenton przyjechał z Anglii, z Eastands na
południowym wybrzeżu. Mężczyzna stał teraz przed
oddzielającym nas lśniącym kontuarem i uśmiechał się do
mnie uroczo. Nie miałam pojęcia, co robi tutaj w Zurychu.
Prawdę mówiąc, nie interesowało mnie to. Wystarczała mi
świadomość, że Mark jest w pobliżu.
- Dawno się nie widzieliśmy - powiedział, rzucając swoją
torbę podróżną na podłogę.
- Trzy lata - odrzekłam. - I żadnego listu. Sądziłam, że
jesteśmy przyjaciółmi.
Speszony wymamrotał coś pod nosem. W tej samej chwili
moją uwagę odwrócił ostry głos starej Amerykanki, żądającej
pokoju z widokiem na jezioro. Czując na sobie błagalny
wzrok Olgi, która nie znosiła natarczywych gości, wyjaśniłam,
że nie mamy takiego pokoju. Spodziewałam się, że Mark
odejdzie podczas załatwiania przeze mnie tej kłopotliwej
sprawy. Nie ruszył się jednak z miejsca i patrzył na mnie
równie badawczo jak Olga.
- Czy zostaniesz, Mark? Zarezerwować ci pokój? Skinął
głową i oparł się o kontuar.
- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział cicho. Unikał
mojego wzroku.
- Czy coś się stało w domu? Przytaknął.
- Czy jest tu jakieś spokojne miejsce, gdzie można
porozmawiać?
Szepnęłam kilka słów do Olgi i opuściłam recepcję.
Zaprosiłam Marka do cocktail - baru, wiedząc, że o tej porze
będzie niewielu gości. Usiadłam przy stoliku. Lustra,
żyrandole i smukłe kolumny wspierające strop sprawiały, że
czułam się tam jak w szklanej klatce.
Obserwowałam Marka, gdy stał przy barze i zamawiał
drinki. Był świetnie zbudowanym, barczystym i postawnym
mężczyzną. Zamyśliłam się. Przypomniał mi się list, który
otrzymałam od mojej siostry Camilli.
Na nowo rozbudziła się we mnie tęsknota za domem.
Często śniłam po nocach, że siedzę pod drzewem orzechowym
w ogrodzie ojca i liczę pąki róż. Budziłam się wtedy, czując
na wargach słony smak. Marzyłam, aby to była sól
przyniesiona przez wiatr wiejący na plaży w Eastands, lecz
niestety dobrze wiedziałam, że to moje łzy.
Mark usiadł obok mnie.
- Czy ojciec jest chory? - spytałam.
- Nie, tylko bardzo niepokoi się o Camillę. - Przerwał,
wstrząsając whisky w szklance. - Odeszła. Znikła.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
- Żartujesz. Potrząsnął głową.
- Ona i Hedley. Oboje.
- Na Boga, Mark, powiedz, co się stało? Spojrzał mi
prosto w oczy.
Uznałam, że jest jeszcze przystojniejszy, niż wówczas gdy
widziałam go po raz ostatni. Położył na mojej ręce silną,
opaloną dłoń i uśmiechnął się, chcąc jakby podnieść mnie na
duchu, co, niestety, nie wydało mi się zbyt szczere.
- Kilka miesięcy temu Hedley kupił nowy jacht. Bardzo
chciał go wypróbować i trzy tygodnie temu zdecydował z
Camillą, że wybiorą się na ryby na naszą wyspę. - Zamilkł. -
Chyba ją pamiętasz? - odezwał się po chwili.
- Oczywiście.
- Zamierzali tam zostać trzy lub cztery dni, lecz kiedy nie
zjawili się po tygodniu, zaczęliśmy się niepokoić. Szalał
wtedy sztorm. Twój ojciec odchodził od zmysłów.
Powiadomił straż przybrzeżną. Przeszukali cały obszar wokół
wyspy i nic nie znaleźli. Wtedy wynajął helikopter, by
rozszerzyć zasięg poszukiwań, lecz nigdzie nie było po nich
śladu.
- Nie myślisz chyba...?
- Nie wiem, Romaine.
Przygnębienie
Marka
powinno
wzbudzić
moje
współczucie, jednak tak się nie stało. Byłam na siebie
wściekła, że biernie akceptuję tę sytuację.
- Przecież musimy coś zrobić! - krzyknęłam w końcu.
- Naprawdę cię to obchodzi? - Zauważyłam gniewny
błysk w jego oczach.
- Oczywiście. Camilla jest moją siostrą...
- A Hedley?
- Los męża mojej siostry też nie jest mi obojętny -
wymamrotałam wściekła.
Wyraz twarzy Marka zmienił się. Nie był to miły,
przyjazny uśmiech, jaki dobrze znałam, lecz dziwny grymas,
który wykrzywił mu usta. Nie zapomniał, że Hedley
przyczynił się najbardziej do mojego wyjazdu z Eastands.
- Twój ojciec sądzi, że zdołam przekonać cię, byś wróciła
do domu.
- Wróciła do domu! - powtórzyłam.
- Potrzebujemy cię.
Przygwoździły mnie te słowa. Dokładnie to samo napisała
Camilla w liście, który tak mnie zaniepokoił.
- Nie rozumiem - odrzekłam powoli. - Dostałam list od
Camilli zaledwie tydzień temu.
- Nie zwróciłaś uwagi na stempel pocztowy?
- Eastands, szósty maja. Lotniczy. Otrzymałam go po
kilku dniach, choć siostra napisała go trzy tygodnie wcześniej.
- Wyjechali z Eastands dwudziestego siódmego kwietnia -
powiedział.
- Niewykluczone, że wysłał go ktoś inny. Znasz Camillę.
Pewnie poprosiła kogoś, by się tym zajął.
Mark zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.
- Wolę nie myśleć, kogo...
- Czy to ważne?
- Być może. - Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa. -
Była nieszczęśliwa - dodał, przesuwając niepewnie dłonią po
swych jasnych włosach.
Czego oczekiwał? Że będę płakać nad nieszczęściem
Camilli po trzech okropnych latach, które spędziłam na
wygnaniu? Jak mogłam inaczej myśleć o tych wszystkich
tygodniach, miesiącach, ba, nawet latach, w ciągu których
przenosiłam się z jednego obcego miasta do drugiego, coraz
rozpaczliwiej walcząc z tęsknotą za domem.
- Jeśli Camilla tak cierpiała, to mogę się założyć, że sama
była temu winna - odrzekłam.
- Nie starasz się zrozumieć, co czuła, prawda? Musiała
być w bardzo złej kondycji, skoro do ciebie napisała.
- Już dawno doszłam do tego samego wniosku.
- Co było w liście? - zapytał.
- Prosiła, bym wróciła do domu. Mark zgasił papierosa i
uśmiechnął się.
- Ojciec cię potrzebuje.
- Da sobie radę - powiedziałam.
- Twoim obowiązkiem jest...
- Nie bądź taki pompatyczny, Mark.
- Czy pomyślałaś, co się dzieje z hotelem Hedleya? Chyli
się ku upadkowi...
- To nie moje zmartwienie.
- Romaine, chyba cię to jednak obchodzi? Powinnaś
wrócić...
- Dlaczego tak interesują cię moje sprawy rodzinne? -
Zaczynał mnie irytować. - Co mają tu do rzeczy uczucia ojca?
A jeśli chodzi o hotel Hedleya, nie zależy mi...
- Dwudziestu ludzi straci pracę - przerwał rozgniewany.
- Niech się tym zajmie menedżer.
- Gdybyś choć trochę myślała o Camilli i Hedleyu, wtedy
na pewno chciałabyś przejąć „Ashlings".
- I pożegnać się z pracą tutaj? Przebyłam długą drogę,
nim zostałam główną recepcjonistką i asystentką Monsieur
Clauda.
- Mogłabyś zostać szefową hotelu „Ashlings" - rzekł
Mark.
Popatrzyliśmy na siebie. Być szefową hotelu „Ashlings".
Ta myśl mnie ożywiła. Lata ciężkiej pracy nieoczekiwanie
nabrały sensu. Uświadomiłam sobie, że tak ochoczo
poznawałam tajniki hotelarstwa, gdyż chciałam w przyszłości
prowadzić własny hotel. Pragnęłam osiągnąć sukces. Czy było
coś lepszego od hotelu, który należałby do mnie, gdybym
poślubiła Hedleya? Dlaczego się wahałam? Czy straciłam
odwagę, by podjąć śmiałą decyzję, kiedy wreszcie nadeszła
odpowiednia chwila?
Wiedziałam, że Mark chce, bym się zgodziła. To było dla
mnie niezrozumiałe. Wyczuwałam niebezpieczeństwo.
Próbowałam przekonać siebie, że zajęłabym się hotelem, aby
wypróbować zdobyte umiejętności. Camilla i Hedley z
pewnością wkrótce wrócą i skończy się czas mojej chwały. I
co dalej?
A może oni nigdy nie wrócą? I nie dadzą już żadnego
znaku życia? Może woda wyrzuciła ich ciała na jakiś
zapomniany brzeg i nikt ich nigdy nie znajdzie?
Wzdrygnęłam się, przeklinając w duchu wybujałą
wyobraźnię.
Mark nie dawał za wygraną.
- Rozumiesz chyba, jakie to ważne, żeby zarządzanie
hotelem przejął ktoś z rodziny.
- Nie.
- Romaine...
- Nie chcę zajmować miejsca Camilli.
- Nie będziesz. Ona nie brała udziału w prowadzeniu
hotelu.
- Nie to miałam na myśli.
„A właściwie po co?" - pomyślałam.
- Nie będziesz łatać dziur. Mówię ci, Romaine, to
odpowiedzialna praca. Prawdziwe wyzwanie.
- Nie chcę wchodzić w ich życie.
- Głupstwa. Jeżeli nie wrócą... - Spojrzał mi prosto w
oczy.
Więc
to
było
sedno
sprawy.
Ogarnął
mnie
obezwładniający strach. Może Camilla utonęła i nigdy już jej
nie zobaczę? Rozstałyśmy się przed trzema laty w gniewie i
nienawiści. Teraz zaczęłam tego żałować. Wzajemna wrogość
między nami położyła się ponurym cieniem na moim sercu.
Przypomniałam sobie fragment listu. Czy siostra
wybaczyła mi? A może to ona potrzebowała mojego
przebaczenia? Czy te nieśmiałe słowa były podyktowane
pragnieniem
pojednania
i
odnowienia
wzajemnych
stosunków?
- Muszą wrócić - powiedziałam stanowczo.
- Jedź ze mną, Romaine. Potrząsnęłam głową.
Mark był zbyt dumny, by błagać mnie, żebym wróciła do
domu. Wiedziałam o tym doskonale.
- Jest jeszcze jeden powód. Najważniejszy ze wszystkich:
chłopiec. Jest zrozpaczony.
- Chłopiec? Jaki chłopiec?
- Ojciec z pewnością wspominał ci o Paulu.
- A powinien? Kim jest Paul? - Ciekawość wzięła górę
nad ponurymi myślami, które mnie osaczały.
- To syn przyjaciela Camilli i Hedleya. Ojciec Paula
mieszka w Paryżu, więc twoja siostra zajmowała się chłopcem
podczas jego nauki w Randallstown College. Przywiązał się
bardzo do Cam i nie może uwierzyć, że ona już nigdy nie
wróci.
- Jest nieodpowiedzialna. Jak śmie igrać z uczuciami
dziecka?
- Kocha go na swój sposób - przerwał mi Mark. Camilla
była zaborcza, a jej uczucia płytkie i zmienne.
Ale ludzie uwielbiali moją siostrę, miała wielu przyjaciół i
znajomych.
- Myślałem, że poruszy cię los Paula - powiedział Mark
nieśmiało.
To był jego as atutowy i zagrał nim spokojnie, jak gdyby
nie zależało mu na wygranej. Domyślał się, że kieruję się w
życiu uczuciem, nie rozsądkiem, lecz lata wygnania czegoś
mnie nauczyły i nie chciałam uwikłać się znowu w
niekorzystną dla siebie sytuację.
Na nic się nie zdały prośby Marka. Irracjonalnie
odmawiałam powrotu do Anglii następnego dnia.
A gdyby ojciec poprosił mnie, bym wróciła?
Zrobił to. Telefonicznie.
Dźwięk jego głosu rozbudził we mnie tęsknotę za domem
rodzinnym.
- Romaine! Czy możesz wziąć kilka tygodni urlopu?
Quenton chyba ci powiedział, co się stało? Proszę cię, wróć do
domu.
Odłożyłam słuchawkę i stanęłam przy oknie, z którego
roztaczał się widok na jezioro. Uczucie wdzięczności
przepełniło moje serce. Prośba ojca pozwoliła mi z honorem
zakończyć dobrowolne wygnanie.
Przypomniałam sobie rozmowę z siostrą. Było to trzy lata
temu. Cam stała przed lustrem w naszym pokoju i upinała
ślubny welon.
- Myślę, że dobrze by ci zrobił wyjazd - powiedziała
ironicznym tonem.
- Być może - odparłam. - I nie zamierzam wrócić, nim nie
poprosi mnie o to rodzina.
Roześmiała się i zrobiła obrót przed lustrem; jej uroda
zapierała dech.
- To mało prawdopodobne - odrzekła. - Jak wyglądam?
Dławiły mnie łzy.
- Nie płacz, Romy. Hedley powinien był wybrać ciebie.
Jesteście bardzo podobni do siebie.
Cóż! Hedley nie mnie wybrał. Wolał ożenić się z moją
piękną siostrą, a ja uciekłam, by nie patrzeć na ich szczęście.
Monsieur Claud, mój szef, niechętnie udzielił mi
bezterminowego urlopu. Był człowiekiem interesu, ale okazał
wiele zrozumienia dla mojej sytuacji rodzinnej. Utwierdzał
mnie jednocześnie w tym, że dobrze robię, przejmując hotel
szwagra. Kupił mi bilet i odwiózł mnie na dworzec.
W podróży nie wydarzyło się nic szczególnego. Dopiero w
chwili gdy pociąg wjeżdżał na stację w Randallstown,
uświadomiłam sobie, że nie uprzedziłam ojca o swoim
przyjeździe. Wsiadłam do jedynej taksówki stojącej przed
dworcem i powiedziałam szoferowi, by zawiózł mnie do domu
mego ojca, do Eastands.
Samochód przemknął jak strzała przez czteromilowy
odcinek między Randallstown a Eastands, zwalniając tylko na
podwójnym zakręcie w Harbour Square. Nic się tu nie
zmieniło. Drzwi trzech sklepów były jak zwykle zamknięte,
chroniąc ich wnętrza przed wiatrem. Restauracja „Pod
Homarem" eksponowała tę samą co przed laty tandetną sieć
rybacką, rozpiętą w oknie, ze sztucznym homarem
uwięzionym w niej jakby na całą wieczność. Minęliśmy
tawernę i zatrzymaliśmy się przed domem.
Słońce odbijało się w umieszczonej na bramie mosiężnej
wizytówce z nazwiskiem ojca. Zapłaciłam za kurs, a kierowca
zaniósł mój bagaż na ganek. Przypomniałem sobie te radosne
dni, gdy po zakończeniu semestru przyjeżdżałam z Camillą ze
szkoły.
„Nareszcie w domu!", wołałyśmy, biegając wokoło.
Ściskałyśmy Tizera, żółtego kundla, którego uwielbiałyśmy.
Potem wpadałyśmy do gabinetu ojca. Na koniec pędziłyśmy
do kuchni, by zatańczyć z Hanną Rycraft.
- Jesteś w samą porę. - Hanna otworzyła drzwi,
przywracając mnie do rzeczywistości.
- Przybyło ci zmarszczek! - Objęłam ramionami jej
kościste ciało i ucałowałam policzki, pomarszczone jak skórka
starego jabłka.
- Bardzo schudłaś, Romy. Nic dziwnego, brakowało ci
porządnej kuchni. - Pociągnęła nosem, a ja nie byłam pewna,
czy powstrzymuje łzy, czy wyraża właściwą tylko sobie
pogardę dla cudzoziemskich potraw. - Ojciec jest w gabinecie
- dodała.
Przeszłam przez korytarz i otworzyłam drzwi.
- Tatusiu! - Siedział zgarbiony przy biurku, ale kiedy
usłyszał mój głos, podniósł głowę.
Patrzyłam na niego wstrząśnięta, wydawało mi się, że
ujrzałam nieznajomego.
- Tatusiu - powtórzyłam bezradnie, nie mogąc uwierzyć,
że tak się postarzał w ciągu ostatnich trzech lat.
Zerwał się z miejsca, a ja podbiegłam do niego. Objął
mnie mocno. Przytuliłam się do jego piersi, słuchając jak
ojciec cicho szepcze moje imię.
- Pozwól mi spojrzeć na siebie - powiedział i odsunął
mnie na odległość wyciągniętej ręki.
Powstrzymując łzy, uśmiechnęłam się.
- Przynajmniej jedna z moich córek wróciła - rzekł
półgłosem.
- Camilla też wróci - wymamrotałam. - Musi. Czy są
jakieś wieści o nich?
- Nie - odrzekł, wypuszczając mnie z objęć. Usiedliśmy.
Zobaczyłem, że zielone zasłony są tylko częściowo
zaciągnięte; nie wpuszczając w pełni słonecznego blasku,
rzucały cień na fotografię Camilli stojącą na biurku.
- Quenton powiedział, że dostałaś od niej list. Czemu nie
przyszła do mnie, skoro potrzebowała pomocy?
„Może ojciec nie potrafił jej wtedy w niczym pomóc" -
pomyślałam.
- Gdyby potrzebowała pomocy, na pewno zwróciłaby się
do ciebie. Tato, na miłość boską, to nie twoja wina.
- Jak mogę myśleć inaczej? Może wszystko lepiej by się
ułożyło, gdyby wasza matka nie odeszła.
- Wątpię. Matka opuściła nas, bo zakochała się w innym
mężczyźnie. - Wiele lat temu pogodziłam się z utratą matki. -
Zresztą nic by na to nie poradziła, że obie pokochałyśmy
Hedleya Peake'a. Ty zawsze byłeś przy nas, gdy cię
potrzebowałyśmy.
- Pozwoliłem ci odejść. Ale myślałem, że tego właśnie
pragniesz.
Dotknęłam jego ręki i uśmiechnęłam się.
- Wyszło mi na dobre.
Ścisnął lekko moje palce i zapomniałam na chwilę, że nie
jestem i nigdy nie byłam jego ulubienicą. Euforia nie mogła
trwać długo.
- Zajmiesz się hotelem - rzekł dobitnie.
- Niczego jeszcze nie postanowiłam. Zmarszczył brwi.
- Oczywiście, jeżeli uważasz, że nie potrafisz...
- Och, potrafię - przerwałam mu. - Rzecz w tym, czy tego
chcę.
Wstałam, podeszłam do okna i pociągnęłam za sznurki
wiszące przy zasłonach. Rozsunęły się, a pokój napełnił się
słońcem.
- Nie mam żadnych zobowiązań wobec Hedleya Peake'a -
powiedziałam, spoglądając przez okno na drzewo orzechowe.
- Gdyby twoja siostra choć trochę cię obchodziła, nie
sprzeciwiałabyś się teraz.
- Oczywiście, że mnie obchodzi. - Zaczynałam się
denerwować. - Prowadzenie hotelu „Ashlings" nie ma nic
wspólnego z uczuciem, które żywię do Camilli. To sprawa
między Hedleyem a mną.
- Ale to przecież... - Wyglądał na zdziwionego, a ja
uśmiechnęłam się.
- To przecież stara historia, o której trzeba zapomnieć -
dokończyłam za niego.
Czy rzeczywiście? Nie wiedziałam, jak zareagowałabym,
widząc znowu Hedleya. Może tylko mi się zdawało, że rana
już się zagoiła.
Nasze spojrzenia spotkały się. Zawstydzona spuściłam
wzrok.
- Moja mała dziewczynka...
- Zapomniałam - powiedziałam gniewnie.
- Więc o co chodzi? - Zaczynał się niecierpliwić.
Psychologia nigdy nie należała do jego mocnych stron. Był
tylko lekarzem ludzkich ciał.
Nie umiałam wyrazić w słowach przeczucia, jakie mnie
dręczyło. Wiedziałam jednak, że nie chcę się mieszać w żaden
sposób we wspólne życie Camilli i Hedleya. Może bałam się,
że będzie mnie to zbyt wiele kosztowało.
- Spróbuj, Romaine. Quenton twierdzi, że hotelem
powinien zarządzać ktoś znający się na rzeczy. Przecież
zawsze byłaś osobą, która pomagała kulawym psom...
- Obcym...
Potrząsnął głową. Pomyślałam, że muszę być czujna.
Ojciec był zbyt natarczywy, podobnie jak Mark Quenton.
Dlaczego?
Ciekawość
powoli
przezwyciężyła
moje
wcześniejsze opory. Wiedziałam oczywiście, że ludzie nie
znikają bez powodu, a gdyby owe powody mogły zaszkodzić
rodzinie, któż mógłby je odkryć i zbadać lepiej niż ja?
- Spróbuję. Ale tylko przez parę tygodni - powiedziałam.
Odetchnął z ulgą, a mnie nagle ogarnął gniew. Tatuś nie
dbał o to, w co mnie wplątuje, dopóki nie szkodziło to jego
ukochanej Camilli. Mogłam jeszcze zmienić decyzję, lecz
zadzwonił telefon.
Ojciec odczekał kilka sekund i podniósł słuchawkę.
- Doktor Mortimer - odezwał się.
Wziął ołówek i zanotował parę słów swoim drobnym
pismem. Wydał przez telefon kilka poleceń i odłożył
słuchawkę.
- Dzwonili ze szpitala. Muszę jechać. - Jego ręka zastygła
w powietrzu nad telefonem. - Ty, oczywiście, zostaniesz w
hotelu. Przekazałem recepcjonistce, aby nikt nie zakłócał ci
spokoju.
Zakładał, że zaakceptowałam jego plan, mnie zaś znów
naszła pokusa, by natychmiast wracać do Zurychu.
- Nie wiem. To zależy od tego, gdzie mieszka Paul.
- Nie rozumiem - odrzekł ojciec. - Camilla zatrudnia
dziewczynę, która opiekuje się chłopcem i prowadzi dom.
- Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinnam
zamieszkać w domu Camilli?
- Nie ma po prostu takiej potrzeby. Paul jest pod dobrą
opieką, zresztą napisałem do jego ojca, informując go o tym,
co się stało.
- Ale Mark mówił, że Paul jest zrozpaczony. Podobno
uwielbia Camillę.
- Nonsens. - Głos ojca był nieprzyjemny. - Jest w
trudnym wieku; ma chyba jedenaście lat.
- Wolałabym jednak zamieszkać w domu Camilli -
nalegałam.
- Myślę, że to nie będzie dla ciebie zbyt wygodne.
- Dom znajduje się tak blisko hotelu. Przez trzy lata
mieszkałam w wynajętych pokojach. Teraz chcę zamieszkać
w domu swojej siostry.
Ojciec zniecierpliwiony wzruszył ramionami. Dlaczego
tak się denerwował?
- Dobrze! Podrzucę cię tam w drodze do szpitala. Tylko
nie przejmuj się zbytnio Paulem. To dość skomplikowane
dziecko.
Choć niełatwo było mi w to uwierzyć, zaczęłam
podejrzewać, że ojciec był zazdrosny o Paula. A może istniał
jakiś inny powód, dla którego tatuś chciał go trzymać z dala
ode mnie?
Słysząc nadjeżdżający samochód, Paul wybiegł z domu.
Był szczupłym i drobnym chłopcem. Miał czarne włosy
przycięte na pazia. Wielkie, ciemne oczy były ozdobą jego
delikatnej twarzy.
- Cześć, Paul - powiedziałam, wysiadając z samochodu.
Spojrzał na mnie ukradkiem.
- Czy wiesz, kiedy wróci Camilla? Maisie mówiła, że
możesz wiedzieć.
Pokręciłam głową i podeszłam do bagażnika, by pomóc
ojcu wypakować walizki. Paul szedł za nami.
- Zostaniesz tutaj? - zapytał.
- Tak. - Dziwne, jak szybko dał mi odczuć, że jestem tutaj
intruzem. Nawet nie zdążyłam przekroczyć progu tego domu.
Zdawało mi się, że między nim a moim ojcem istnieje jakieś
tajemne porozumienie. Czy oni obaj nie chcieli, abym tu
mieszkała? Może obawiali się, że będę próbowała zastąpić im
Camillę?
Paul zaprowadził nas do domu, wołając Maisie. Wybiegła
z kuchni i uśmiechnęła się na powitanie.
- Miło mi panią widzieć, panno Mortimer. Chyba dobrze
zrobiłam, wysyłając list od pani Peake. Znalazłam go w jej
pokoju na stoliku.
Uścisnęła mocno moją dłoń. Była młoda i pulchna.
Emanowało z niej ciepło.
- Oczywiście - odrzekłam.
Paul stał w drzwiach, obserwował mnie.
- Dom bez Camilli jest pusty - powiedział.
Maisie puściła moją rękę; nie ukrywała zdenerwowania.
- Teraz nie będzie pusty, gdyż przyjechała panna
Mortimer.
- Zostaniesz tylko do powrotu Camilli, prawda? - rzekł
Paul. - Musieli zboczyć z kursu w czasie burzy. Ona niedługo
wróci.
Sądziłam, że Maisie powie coś, co wszystkich uspokoi.
Zaciskając usta, patrzyła na chłopca, który nagle podbiegł do
niej i przytulił się.
- Powiedz, że wróci.
Odsunęła go i zwróciła się do mnie.
- Czy pokazać pani pokój? To ten na parterze, chyba go
pani zna?
- Nie. Jestem tutaj po raz pierwszy.
Podniosłam dwie walizki. Maisie wzięła resztę bagażu,
poprowadziła mnie przez krótki korytarz i otworzyła drzwi
znajdujące się na końcu.
- Z widokiem na morze - powiedziała, stawiając walizki. -
Chłopiec jest bardzo zmartwiony...
- Rozumiem.
- Łazienka jest za tymi drzwiami. Czy mogę w czymś
pomóc?
Potrząsnęłam głową. Kobieta wyszła, zamykając drzwi.
Okna były otwarte na oścież. Na stoliku stał wazon
czerwonych róż. Pomyślałam, że ten pokój, mimo kwiatów i
znajomego szumu morza, jest mi tak samo obcy jak wszystkie
inne, w których mieszkałam przez ostatnie trzy lata. Stanęłam
przy oknie, rozglądając się wokół, szukając śladów obecności
Camilli. Pomyślałam, że nasze pokrewieństwo sprawi, że
znajdę się wreszcie w miejscu, które będę mogła nazwać
domem. Myliłam się jednak. Pokój okazał się nieprzytulny,
przeznaczony dla przypadkowych gości.
Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności i starałam się
spojrzeć na siebie obiektywnie. Przyzwyczaiłam się
przebywać w obcych miejscach i pokojach. Dlaczego miało
być inaczej w domu mojej siostry?
Pukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. Paul
wszedł do pokoju.
- Maisie powiedziała, że zaraz poda herbatę. Czy mogę
wpuścić psy?
Słyszałam uporczywe drapanie w drzwi, które zaraz
otworzyły się szeroko. Złocisty labrador i biały pudel wpadły
do środka, skacząc na mnie. Podniosłam pudelka, który
radośnie oblizał moją twarz.
Paul położył się na łóżku. Uśmiechał się nieznacznie.
- To Louis. Camilla twierdzi, że jest on potomkiem pudli
należących niegdyś do królów francuskich. A to Jason. -
Pogłaskał głowę labradora. - Louis był psem Camilli, ale w
końcu podarowała mi go. Jason należy do wujka Hedleya.
Zabieram je codziennie na spacer po plaży, mam nadzieję, że
pierwszy zobaczę powracający jacht.
Psy wskoczyły na łóżko. Chłopiec spojrzał na mnie
badawczym wzrokiem. Ale nie zaprotestowałam.
- Maisie uważa, że psy nie powinny leżeć na łóżku, ale
tak naprawdę to myślę, że ona ich nie lubi.
Wstał i podbiegł do okna.
- Czy mam cię nazywać ciocią?
- Nie.
- Myślałem, że masz czarne włosy, wielkie złote kolczyki
w uszach i umiesz wróżyć. Twoja siostra mówi, że z natury
jesteś cyganką. Czy to prawda, że nigdzie nie zatrzymujesz się
na dłużej? Ja odwrotnie. Chcę zostać tu na zawsze z Camillą.
Nie wiem, co zrobię, jeśli nie wróci.
Powiedział te słowa bardzo poważnie. Potem przywołał
psy i wybiegł z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi.
Zamknęłam je sama, zdjęłam kurtkę, położyłam ją na
łóżku i otworzyłam jedną z walizek. Postanowiłam, że muszę
uczynić ten pokój przytulnym, naznaczyć go swoją
obecnością. Wyjęłam szczotkę, grzebień, kosmetyki i
postawiłam je na toaletce. Zerknęłam na lustro, próbując
dojrzeć cygańskie cechy, o których mówiła Camilla.
Zobaczyłam jedynie krótkie, brązowe włosy, orzechowe,
równe brwi i lekko opaloną twarz. W moim spojrzeniu nie
było nic cygańskiego. A w duszy? Tułałam się po świecie z
konieczności czy też wynikało to z mojej natury? Czy
chciałam, jak Paul, pozostać w Eastands na zawsze? Czy tu
znalazłabym swoje szczęście?
ROZDZIAŁ DRUGI
W czasie mojej nieobecności w „Ashlings" nic się nie
zmieniło. Za zielonymi, okutymi mosiądzem drzwiami
znajdowała się kuchnia, spiżarnia, pokój dla personelu i
toalety. Drzwi kołysały się na dobrze naoliwionych zawiasach.
Zatrzymałam się na chwilę, przysłuchując się dobiegającej
rozmowie z pokoju służbowego. Wybrałam przerwę na
poranną kawę jako odpowiedni moment do zawarcia
znajomości z pracownikami Hedleya.
Zdenerwowana, otworzyłam wreszcie drzwi. Siedzący
odwrócili głowy, głosy ucichły. Niemal fizycznie odkryłam
ich niechęć.
- Dzień dobry. - Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie.
Nie było żadnego odzewu. Wiedziałam już, że popełniłam
pierwszy błąd. Powinnam była wzywać ich pojedynczo do
biura Hedleya. Za późno jednak było na odwrót, weszłam
więc do środka.
Zapadła grobowa cisza, lecz ja już zaczynałam oswajać się
z sytuacją.
- Większość z was chyba wie, że jestem szwagierką pana
Peake'a i mam prowadzić hotel w czasie jego nieobecności. -
Przerwałam, licząc na to, że ktoś skruszy mur wrogości.
- Chcemy tylko dostać nasze pieniądze. - Otyła kobieta
zwróciła się do mnie. Jej małe, świńskie oczka zwęziły się. -
Nie dostajemy pieniędzy od trzech tygodni. Chcemy też
wiedzieć, kiedy wróci pan Peake.
- Dostaniecie całą wypłatę - odrzekłam - nie wiem,
niestety, kiedy wróci mój szwagier.
- Co z naszą pracą? Dzieje się tutaj coś dziwnego i mamy
prawo żądać wyjaśnień. - Wstała z krzesła.
Miałam nadzieję, że siadając z powrotem, nie trafi na
siedzenie obrotowego krzesła i zwali się na podłogę.
Puszczając wodze fantazji i wyobrażając sobie zamieszanie
wywołane
tym
wyimaginowanym
zdarzeniem,
nie
uchwyciłam sensu następnego zdania.
- Dobrze. Powiedziałaś już swoje, Perkins! - Kuchmistrz
wystąpił naprzód. Przesunął wysoką, białą czapkę na tył
głowy, jego blada twarz nie wyrażała żadnych emocji. W
dłoni trzymał cienkie, czarne cygaro.
- Mam prawo z nią rozmawiać! - krzyknęła Elsie Perkins i
spojrzała na kucharza. - Znam ją od dziecka. Zawsze kręciła
się koło pana Hedleya.
Patrzyłam na nią zdumiona. Nie mogłam sobie
przypomnieć, bym kiedykolwiek w życiu ją widziała.
- I nie powiesz mi - ciągnęła - że nie jest wtajemniczona
w tę sprawę.
- Wtajemniczona?! - powtórzyłam, patrząc na nią z
przerażeniem.
- To zmowa - powiedziała, podnosząc ręce, a
postrzępiona koronka wysunęła się spod fartucha.
Szef kuchni był moją jedyną nadzieją. Patrzył na Elsie z
nienawiścią. Kobieta parsknęła pogardliwie.
- Nie gap się tak na mnie, Desmond. Nie ty jesteś teraz
ważny tylko ona.
Wskazała na mnie palcem. Musiałam teraz podjąć szybką
decyzję.
- Chcę was wszystkich poznać. Na razie proszę, abyście
wrócili do swojej pracy. - Odprawiłam ich ruchem ręki.
Nikt nie zareagował. Pokój wypełniała przytłaczająca
cisza.
- Ruszcie się! - Od głosu mistrza zadrżały szyby. Zaczęli
podnosić się z krzeseł opieszale. Pokojówki, kelnerki,
kelnerzy, pomoce kuchenne; indywidualności, które muszą
zgrać się we wspólnej pracy, a ja mam nią kierować i
nadzorować.
- Uff! - Usiadłam na obrotowym krześle Elsie Perkins.
Zamknęły się drzwi i zostałam w pokoju z szefem kuchni.
- Perkins ciągle gada o swoich prawach. Nie jest jednak
taka zła.
- Z pewnością ma destrukcyjny wpływ na personel.
Chyba pracuje tu dość długo?
- Czterdzieści lat. Zaczęła jako młoda dziewczyna. -
Nieoczekiwanie uśmiechnął się, aż w jego policzkach ukazały
się dołki.
- A pan?
- Wystarczająco długo. - Strzepnął popiół do wypełnionej
niedopałkami popielniczki i podszedł do okna. Wyjrzał na
podwórze. Gdy się odwrócił, miał poważny wyraz twarzy.
- Skoczyła pani na głęboką wodę, panno Mortimer.
Radziłem panu Quentonowi, by zatrudnił tymczasowo
menedżera, ale nie chciał o tym słyszeć. Pani rodzina nie
cieszy się teraz zbytnią sympatią. - Usiadł. - Właściwie już od
dłuższego czasu.
- Nie rozumiem.
- Powinna się pani dowiedzieć o wszystkim, co od dawna
psuje tu atmosferę.
- O niczym nie słyszałam - powiedziałam impulsywnie,
dotknięta dezaprobatą mistrza. - Chciałabym też wiedzieć, co
ma wspólnego z hotelem pan Quenton.
- Dużo. Jeśli wierzyć krążącym pogłoskom.
- Jakim pogłoskom?
- Niech pani sama go spyta.
- Zrobię to - odparłam ostro, wściekła na Marka
Quentona, że wciągnął mnie w to wszystko.
- Naprawdę jest pani naiwna. - Uśmiechnął się mistrz. -
Cóż, mam wobec pana Hedleya dług wdzięczności, więc może
pani liczyć na moją pomoc. Temu miejscu grozi ruina. Nikt
nie dba o hotel, a najmniej właściciel. - Pogłaskał nie ogolony
podbródek. - Postawienie tego na nogi nie będzie łatwą
sprawą. Zależy głównie od tego, czy ma pani dość silną
motywację.
- Oczywiście.
- Ze względu na Hedleya? - Uśmiechnął się pobłażliwie.
Przygryzłam wargę.
- Co pan ma na myśli?
- Sądziłem, że tamta historia wciąż może boleć...
- Moje układy ze szwagrem to nie pana sprawa.
- Nie ma pani racji, panno Mortimer. Personel to
zamknięta społeczność, szczególnie w hotelu rodzinnym,
takim jak ten. Wszyscy wiedzą, że pan Hedley popełnił błąd,
żeniąc się z niewłaściwą osobą.
Zabrakło mi tchu.
- Jak pan śmie! Szwagier kocha moją siostrę.
- Z pewnością. I to go właśnie niszczy. Wstałam.
- Nie mam ochoty na takie rozmowy. Roześmiał się.
- Była pani daleko i dużo wody upłynęło, jak mówi
przysłowie. Przypuszczam, że ma pani sporo pomysłów i nie
chce słuchać moich rad. Jednak dam pani jedną. Musi pani
cieszyć się autorytetem i uważać na każdy swój krok.
Wstał i zdusił w popielniczce niedopałek cygara.
- Mam nadzieję, że pani sobie poradzi - powiedział i
wyszedł z pokoju.
„Przeklęty Mark Quenton" - pomyślałam. Podeszłam
niespokojnie do okna i wyjrzałam na podwórze, patrząc z
roztargnieniem na stojące tam śmietniki.
Dlaczego Mark przyleciał do Zurychu i skłonił mnie, bym
wróciła do domu i zastąpiła Hedleya? Przez chwilę pragnęłam
znaleźć się w schludnym, ładnie umeblowanym biurze w
Hotelu du Lac, lecz moja uparta natura zwyciężyła. Byłam
tutaj; zmiana podupadającego hotelu w miejsce atrakcyjne dla
turystów wydawała się zbyt kuszącym wyzwaniem, by go nie
podjąć.
Pełna energii i determinacji wyszłam z pokoju,
otworzyłam zielone drzwi i przeszłam korytarzem do biura
Hedleya, małego pokoiku za recepcją. Usiadłam przy jego
biurku. Spojrzałam ponuro na stertę nie załatwionej
korespondencji i powróciły wątpliwości i podejrzenia.
Przeglądając listy, zauważyłam, że wiele z nich zawiera tylko
zgłoszenia rezerwacji. Dlaczego pozostały bez odpowiedzi?
Wezwałam
recepcjonistkę
i
czekałam,
bębniąc
niecierpliwie palcami po biurku. Po paru minutach otworzyły
się drzwi i stanęła w nich niepewnie starsza, siwowłosa
kobieta.
- Wzywała mnie pani? - Kobieta miała bardzo jasną
karnację.
- Tak, panno...
- Pani Dawson.
Teraz poznałam ją po głosie. Weszła do pokoju i stanęła
przy biurku.
- Chciałabym złożyć wypowiedzenie - rzekła.
Jeśli oczekiwała jakiejś reakcji z mojej strony, zawiodła
się.
- Proszę wręczyć mi to na piśmie. Skoro pisze pani na
maszynie listy pana Peake'a, proszę przepisać parę moich. Czy
mogłaby pani przynieść terminarz i książkę rezerwacji?
Pani Dawson stała nieruchomo. Nasze spojrzenia spotkały
się.
- Pamięta mnie pani? - spytała drżącym głosem. Skinęłam
głową.
Dawsonowie prowadzili w Harbour Square sklep ze
słodyczami i tytoniem. On był niskim, okrągłym, jowialnym
mężczyzną, który zawsze śmiał się z własnych dowcipów.
Znał jedną iluzjonistyczną sztuczkę - chował w dłoni
szesciopensowkę, która znikała w tajemniczy sposób, po czym
wyjmował z kieszeni sznur kolorowych chusteczek do nosa.
Dzieci uwielbiały go. Roztaczał wokół siebie aurę radości,
którą pani Dawson umiała gasić jednym słowem. Nigdy nie
ustalono, jak jego ciało znalazło się w morzu i nikt nie
wiedział, czy żona pogodziła się z tą stratą.
Serce zabiło mi szybko. Czy pani Dawson miała być
pierwszą osobą wystawiającą na próbę mój autorytet?
- Musi pani zrozumieć, że nie mogę tu zostać, gdy nie ma
pana Peake'a - powiedziała.
- Skoro pani tak mówi.
- Nie mogę pracować dla pani!
- Myślałam, że to jest możliwe. Potrzebna mi każda
pomoc.
Policzki pani Dawson zabarwił rumieniec. Zawahała się
przez moment, po czym wyszła energicznym krokiem z
pokoju. Wróciła po paru sekundach z plikiem papierów pod
pachą.
Odetchnęłam z ulgą.
- Czemu te listy pozostały bez odpowiedzi?
- Odpisałam na kilka najpilniejszych, ale pan Peake
powiedział, że zajmie się korespondencją po powrocie.
- Z pewnością...
- Pytałam pana Quentona, co mam robić. Powiedział,
żeby teraz nie przyjmować nowych zgłoszeń.
- Dlaczego? Jest mnóstwo wolnych pokoi - stwierdziłam,
przeglądając książkę rezerwacji.
Kobieta usiadła. Przygryzła wargi tak mocno, że ukazała
się na nich plamka krwi.
- Ponieważ pan Hadley już nie wróci. Czuję to. -
Dramatycznym gestem przycisnęła dłoń do serca. - Znajdą go
na jakimś obcym brzegu jak mojego Alberta. Morze jest
zawsze żądne ofiar.
„Ona jest obłąkana'' - pomyślałam i przez krótką, straszną
chwilę przeżywałam jej rozpacz jak swoją własną.
- Nonsens. Nie wierzę, że moja siostra i jej mąż utonęli.
Wrócą któregoś dnia i będą się dziwić, że robiono wokół ich
zniknięcia tyle zamieszania.
- A jeśli nie?
To pytanie zadał mi wcześniej Mark Quenton. Czy ludzie,
którzy z Peake'ami mieszkali i rozmawiali na co dzień, wiedzą
coś, czego ja nawet nie domyślam się?
- Dlaczego pani w to wątpi? Są doświadczonymi
żeglarzami.
Kogo próbowałam przekonać? Chyba samą siebie. Po raz
pierwszy odczułam wagę brzemienia, które kazano mi wziąć
na barki. Traktowałam dotąd pracę w „Ashlings" jako
tymczasowe zajęcie, któremu poświęcę kilka tygodni swojego
życia. A jeśli tak nie będzie? Może potrwa to parę miesięcy, a
nawet lat?
Spojrzałam na panią Dawson. Ściskała nerwowo ołówek
w dłoni.
- Czy pani coś wie? - zapytałam podejrzliwie.
- Nic - odpowiedziała bez przekonania. Chwilę walczyła z
sobą, jakby ciężar tajemnicy stał się dla niej zbyt trudny do
udźwignięcia. Wstała energicznie i wyciągając z kieszeni pęk
kluczy, podeszła do ukrytego w ścianie sejfu. Otworzyła go i
wyjęła plik papierów.
- Proszę spojrzeć na te nie zapłacone rachunki. Na
bilanse. - Pochyliła się nade mną, wskazując kolumnę cyfr.
- Setki funtów zadłużenia wobec dostawców. Jeśli nie
zostaną szybko zapłacone, przestaną z nami współpracować.
„Tylko spokojnie" - pomyślałam przerażona.
- Zapewne jest powód... - Starałam się, by mój głos
brzmiał pewnie i spokojnie.
- Oczywiście. Wyrzucanie pieniędzy: przyjęcia, nowe
toalety...
- Pani Dawson, proszę... - Podniosłam dłoń, by uciszyć
kobietę, lecz przypominała teraz wulkan buchający jadem i
nienawiścią.
- Pan Peake nie wróci nie tylko z powodu tych
rachunków. Są jeszcze listy.
- Jakie listy?
- Takie - powiedziała, rzucając je na biurko.
Były przewiązane wstążką i zaadresowane czarnym
atramentem do pani Camilli Peake. Dwa słowa w rogu były
napisane atramentem: „Osobiste. Pilne".
- Cóż - wycedziła pani Dawson.
Siedziałam wpatrzona w listy, czując na czole kropelki
potu. Wytarłam ukradkiem wilgotne ręce w spódnicę. Nie
wiedziałam, co się ze mną dzieje, czemu tak się boję. Czułam
tylko, że odbieram fluidy pani Dawson.
- Co zrobi pani z listami? - zapytała.
- Nic.
- Boi się pani je otworzyć, prawda? - zadrwiła. - Lepiej
nie wiedzieć, do czego posunęła się pani siostra.
Doprowadzona do ostateczności, uderzyłam pięścią w
biurko.
- Listy do mojej siostry to nie pani sprawa. Oburzają mnie
te insynuacje.
Zgarnęła listy z biurka, włożyła je z powrotem do sejfu,
zamknęła go i rzuciła mi klucz. Usiadła. Drżały jej ręce, gdy
brała terminarz i ołówek.
- A telefony? - powiedziała. - Codziennie. Zawsze ten
sam męski głos. Pyta, kiedy wróci pani Peake. Mówiłam o
tym panu Quentonowi. Musiałam komuś powiedzieć. - Po raz
pierwszy zadrżał jej głos.
- Następnym razem proszę przełączyć do mnie. Czy pan
Quenton wie o listach i rachunkach?
Potrząsnęła głową przecząco. Rumieńce znikły z jej
policzków, ożywienie zgasło, a twarz przybrała szary odcień.
- Dlaczego nie? Czy kieruje panią spóźnione poczucie
lojalności wobec pracodawcy?
- Pan Peake nigdy nie wątpił w moją lojalność - odrzekła
ostro. - A pan Quenton zawsze cieszył się zaufaniem pani
Peake. Nie powierzyłabym mu żadnego sekretu. Pani też nie
powinna.
Schyliłam głowę i zaczęłam przeglądać korespondencję.
Podsunęłam recepcjonistce stos listów.
- To musi być załatwione dzisiaj.
- Naprawdę chce się pani tym zająć...?
- Oczywiście. Po to tu jestem.
- Ale myślałam...
- Nie zniechęcam się łatwo. - Spojrzałam jej prosto w
oczy. - Oczekuję również lojalności ze strony pracowników.
Proszę więc powiedzieć wszystkim, że nie życzę sobie, by
ktoś choć słowem wspomniał przy gościach o zniknięciu
Peake'ów. A jeśli usłyszę jakieś plotki, natychmiast zwolnię
tych, którzy je rozgłaszają. Czy to jest jasne?
Skinęła głową.
- Ale co mam powiedzieć gościom? Wielu pyta o pana
Hedleya.
- Proszę pobudzić swoją wyobraźnię. Sądzę, że jej pani
nie brakuje. Zawsze można powiedzieć, że hotel zmienił
właściciela. To nie będzie kłamstwo. Teraz ja jestem
właścicielką.
- Nie będę się tym przejmować. Odchodzę przy końcu
tygodnia. Jest zbyt wiele...
Czekałam, aż zacznie mówić dalej.
- Boi się pani czegoś? - zapytałam, wykazując się
cierpliwością. Gdybym nie potrzebowała jej pomocy w
najbliższych dniach, odprawiłabym ją natychmiast. - Nie
sądziłam, że pani tak łatwo ustępuje.
- Nic pani o mnie nie wie. Jesteśmy sobie obce -
przerwała, jej wargi drżały. - Chodzi o to - wybuchnęła - że
nie mogę znieść pani obecności na tym miejscu!
- Na miejscu Hedleya? - spytałam ironicznie.
- Tak - wymamrotała. - Był takim poczciwym głupcem.
Próbowałam go chronić przed ludźmi. Mówił często: „Mil" -
mam na imię Mildred - „Mil, nie wiem, co bym zrobił, gdybyś
odeszła". Nie rozumiem, panno Mortimer, jak mógłby
zniknąć, nie mówiąc mi, że już nie wróci.
- Na pewno zamierza wrócić i spodziewa się zastać panią
tutaj.
- Uważam, że powinnam odejść, nim będzie za późno.
- Ja natomiast chcę zostać i rozwiązać tę zagadkę.
- Bez mojej pomocy.
- Nie potrzebuję pani pomocy i może pani odejść, jeśli nie
boi się pani zawieść pana Peake'a. - Wstałam z miejsca.
Zerwała się i stanęła przede mną.
- I zostawić go na pani łasce? Nigdy! Nie miałabyś dla
niego litości, ty przeklęta kobieto! - wrzasnęła.
Podniosłam rękę, by uderzyć recepcjonistkę w twarz, lecz
cofnęła się szybko do drzwi i otworzyła je. Oddychała
nerwowo, jej twarz wykrzywiał straszliwy grymas.
„Nienawidzi mnie - przemknęło mi przez myśl. - Ale za co?"
- Ma pani prawo mnie zwolnić - powiedziała.
„I narazić się Hedleyowi - pomyślałam. - Jesteś
mądrzejsza, niż sądziłam, Mildred Dawson".
- Jeśli mnie pani przeprosi, postaram się zapomnieć o tym
- zaproponowałam.
Wahała się długo, zaczęłam więc myśleć, że oniemiała.
Wreszcie zdobyła się na przeprosiny. Przyjęłam je, choć
wiedziałam, że ta kobieta będzie mi się sprzeciwiać przy
każdej okazji.
Gdy zostałam sama w biurze Hedleya, zapaliłam papierosa
i zastanowiłam się nad swoim położeniem. Zaczęłam
podejrzewać, że Cam i Hedley zaplanowali swoje zniknięcie.
Najbardziej interesowało mnie jednak, ile wie Mark Quenton.
I dlaczego zwrócił się do mnie? Dlaczego dałam się w to
wciągnąć? Czy naiwnie wierzyłam, że mały Paul mnie
potrzebuje? A może skłoniła mnie do tego własna wybujała
ambicja?
Postanowiłam zadzwonić do Marka. Nie zastałam go, ale
byłam pewna, że spotkam go w banku. Wcześniej umówiłam
się z panem Bartonem, menedżerem bankowym, wyliczyłam
sumę potrzebną na pokrycie zaległych wypłat i rachunków i
poszłam do Harbour Square.
Pan Barton wprowadził mnie do swego biura. Pomyślałam
naiwnie, że zostanę potraktowana jak klient, który dysponuje
pokaźnym kontem.
- Proszę usiąść, panno Mortimer. - Wskazał krzesło
umieszczone dość daleko od biurka, stwarzając dystans, by
klienci zrozumieli swoją pozycję.
Uśmiechnęłam się, lecz Barton nie popatrzył nawet na
mnie. Usiadł i nacisnął jakiś przycisk.
- Proszę przynieść dokumentację hotelu „Ashlings" -
odezwał się.
Zdziwiłam się, że nie przygotował jej wcześniej, wiedząc,
że przyjdę. Mój szósty zmysł zaczął wysyłać do mózgu
sygnały ostrzegawcze.
- Rozumiem - powiedział, sięgając po papier do pisania -
że nie ma pani nadal żadnych wiadomości o siostrze i
szwagrze.
- Żadnych - przyznałam.
- Dziwna sprawa - rzekł. - Bardzo dziwna. Zupełnie
niewytłumaczalna, prawda?
Pomyślałam o pani Dawson i jej słowach, że morze
zabiera nieszczęśliwych.
- Nie wiem. Był wtedy sztorm. Mogli utonąć albo
zawinąć do jakiegoś portu.
Możliwości było wiele. Przychodziły mi do głowy
dziesiątki rozwiązań.
Akta hotelu były pokaźne. Otworzył je ostrożnie,
wygładzając papiery wewnątrz segregatora.
- Obawiam się, że nie ma zbyt dużo pieniędzy na koncie.
Szczerze mówiąc, prawie wcale.
- Sezon dopiero się zaczyna. Przerwał mi, unosząc
pulchną, białą dłoń.
- W ciągu ostatnich sześciu miesięcy pan Peake stale
podejmował duże kwoty gotówką. Uważam, że zaplanowali
swoje zniknięcie.
- To śmieszne, panie Barton. Gdyby chcieli zacząć od
nowa, mogli wszystko sprzedać i wyjechać za granicę.
Zrobił dziwną minę i stukał lekko w akta srebrnym
ołówkiem.
- Jak długo pani tu nie było, panno Mortimer?
- Trzy lata - mruknęłam.
- To kawał czasu.
Czułam się jak śpiąca królewna. Życie przepływało obok
mnie i nawet o tym nie wiedziałam.
- Dużo się tu zmieniło, ale niestety nie na lepsze -
powiedział.
- Co pan ma na myśli, panie Barton? - Moja cierpliwość
zaczynała się wyczerpywać.
Barton był jednak człowiekiem przestrzegającym reguł,
przesiąkniętym konwenansami właściwymi dla jego zawodu.
Nigdy nie odpowiadał wprost.
- Jest jeszcze jedna sprawa, którą trzeba przemyśleć i
omówić - poinformował.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Zaraz wyjaśnię. Pan Peake wziął pożyczkę. Gwarancją
w tej transakcji jest hotel.
- Kto udzielił pożyczki?
- Nie mogę zdradzić nazwiska bez zgody tej osoby.
- Proszę nie igrać ze mną, panie Barton. - Nie panowałam
nad sobą. - Nie chciałam mieszać się do spraw szwagra.
Miałam dobrą pracę w Zurychu i zostałabym tam, gdyby nie
Mark Quenton - przerwałam. - To Quenton, prawda?
Nagle wszystko się zmieniło. Czy Barton ma rację? Może
istnieje jakiś ciemny układ między Markiem a Peake'ami?
Splotłam nerwowo dłonie, podniosłam wzrok i napotkałam
spokojne spojrzenie Bartona. Wstąpiła we mnie otucha.
Zorientowałam się, że jest po mojej stronie.
- Może nie powinnam wiedzieć zbyt dużo, panie Barton.
Chcę tylko podźwignąć hotel z ruiny, a po sezonie wrócę
prawdopodobnie do Zurychu.
Skinął głową.
- Rozumiem, moja droga. - Uśmiechnął się i zdjął
okulary. Jego jasne, krótkowzroczne oczy były pełne
współczucia. - Przepraszam za poufałość, ale pani ojciec jest
moim bliskim przyjacielem.
- Czy on wie, co się dzieje?
- Ode mnie nie.
„I od nikogo innego" - pomyślałam.
- Wybaczy mi pani, że rozmawiałem z nim o zarządzaniu
hotelem, ale potrzebowałem jego opinii. Ma o pani bardzo
wysokie mniemanie i przekazał mi doskonałe referencje od
poprzedniego pracodawcy.
To była niespodzianka. Dlaczego ojciec starał się
skontaktować z Monsieur Claudem? Barton włożył okulary.
- Jeśli ktokolwiek może uratować finanse hotelu, myślę,
że tylko pani.
- Dziękuję, panie Barton. Na razie potrzebuję jednak
gotówki, by wypłacić pracownikom pensje za ostatni miesiąc i
uregulować rachunki z dostawcami.
Zacisnął wargi i poprosił, abym wymieniła kwotę.
- Aż tyle! - wykrzyknął, robiąc obliczenia na kartce
papieru.
Czekałam, pełna entuzjazmu, który zaskoczył mnie samą.
Jeszcze przed chwilą uważałam prowadzenie „Ashlings" za
zajęcie tymczasowe. Teraz wydało mi się to największym
wyzwaniem w mojej zawodowej karierze. Czułam się jak
tancerka przed solowym debiutem, od którego zależy jej
przyszłość.
Barton wyrwał z bloku kartkę, na której robił obliczenia,
zgniótł ją i wrzucił do kosza. Podjął już decyzję.
- Czy ma pani jakieś zgłoszenia? - zapytał.
- Mnóstwo.
- Czy pokryją wydatki na bieżący tydzień?
- Z łatwością.
- Myślę więc, że możemy sobie pozwolić na
przekroczenie konta.
Chciałam go uściskać. Zapewniłam, że jego zaufanie do
mnie nie jest bezpodstawne. Nie byłam na tyle naiwna, by
uwierzyć, że liczy tylko na moje umiejętności; musi mieć
pewność, że pokryje kredyt, sprzedając posiadłość, jeżeli...
Zapomniałam o Marku Quentonie, którego właśnie
zaanonsowano.
Wpadł do gabinetu. Barton wstał, by uścisnąć mu dłoń.
Mark roztaczał wokół nieuchwytną aurę sukcesu, czego nie
zauważyłam wcześniej w Zurychu.
- Co pan jej powiedział? - Nie skorzystał z krzesła, które
zaproponował mu Barton, lecz usiadł na solidnym
orzechowym stole, gdzie piętrzył się stos bankowych pism.
Miał na sobie granatowy sweter i obracał w ręku czapkę z
daszkiem. To był Mark Quenton, jakiego nie znałam, choć
wiedziałam, że jego stocznia jachtowa doskonale prosperuje, a
on wraz ze swym bratem Evanem robi interesy w świecie.
Barton zaczerwienił się.
- Wiem, że pożyczyłeś Hedleyowi pieniądze - odrzekłam.
- To wszystko, co pan Barton mi powiedział. Wierzę, że
zdołam spłacić tę pożyczkę w terminie.
- Nieważne - rzekł Mark.
Podniosłam głowę i dostrzegłam porozumiewawcze
spojrzenie, jakie wymienili Barton i Mark między sobą. Więc
chodziło o coś więcej niż zwykłą pożyczkę.
- To ważne. Hedley chciałby, żebym to spłaciła.
- Hedley gwiżdże na to - powiedział Mark. - Ma pan tę
umowę, Barton?
Barton szperał przez chwilę w aktach hotelu, po czym
wyjął jakiś dokument. Mark wziął go i podarł.
- Panie Quenton! Nie powinien pan tego robić. - Bankier
oburzył się. - To oczywiście tylko kopia. Pan Peake ma
oryginał.
- Dług anulowany - rzekł Mark.
- Mark... Uśmiechnął się.
- To nie ma związku z tobą, Romaine. Może któregoś
dnia załatwię tę sprawę z Hedleyem.
Chciałam dalej protestować, ale zaczął rozmawiać z
Bartonem o poręczeniu za przekroczone konto. Byłam
przekonana, że chce mi udowodnić, iż orientuje się w
niepewnej sytuacji finansowej hotelu.
Nie byłam z tego zadowolona. Chciałam, by sprawa ta
pozostała między Bartonem a mną. Nie życzyłam sobie, by
Mark miał na nią wpływ.
- Panie Barton - przerwałam. - Czy zgodził się pan dać mi
kredyt tylko dlatego, że wiedział, iż pan Quenton będzie mógł
go spłacić?
Nie zmieszał się. Patrzył mi prosto w oczy.
- Nie, moja droga. Zrobiłem to z powodów, o których
pani mówiłem.
- Dziękuję - powiedziałam. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę się nie
krępować. - Wyprowadził nas ze swego biura.
- Zrobiłaś wrażenie na starszym panu. - Mark wziął mnie
za rękę. - Czy jadłaś już lunch?
Potrząsnęłam głową.
- Cocker podaje w tawernie niezłe przekąski. Tawerna w
Harbour Square miała ponad trzysta lat.
Mark musiał schylić głowę, by przejść przez niskie drzwi.
Wnętrze było mroczne, z kamienną podłogą i dębowymi
ścianami. Cocker od lat był właścicielem tego lokalu. Brodaty,
dobrze zbudowany jak Mark, wyglądał na emerytowanego
marynarza, lecz w rzeczywistości nigdy nie pływał nawet
łódką. Pozdrowił wylewnie Marka, a na mnie zerknął
podejrzliwie. Przedstawiłam się. Dość szybko przypomniał
sobie, że jestem młodszą córką doktora. Mark zamówił piwo i
sandwicze. Usiedliśmy przy oknie z widokiem na okolicę.
Quenton od razu przystąpił do rzeczy.
- Myślisz pewnie, że ściągnąłem cię do Eastands ze
względu na pożyczkę udzieloną Hedleyowi. Zapewniam cię,
że te fakty nie mają z sobą żadnego związku.
- Nie ty skłoniłeś mnie do powrotu. Prawdę mówiąc, omal
mnie od tego nie odwiodłeś. Twój przyjazd wzbudził tylko
moje podejrzenia.
Zmrużył oczy i sięgnął do kieszeni spodni po papierosy.
- Droga Romaine!
- Myślę, że kryjesz Camillę i Hedleya, i chciałabym
wiedzieć, dlaczego.
Poczęstował mnie papierosem.
- Jeśli myślisz, że wiem coś o ich zniknięciu, jesteś w
błędzie. Nie sądzisz chyba, że narażałbym Paula i twego ojca
na niepotrzebne cierpienie.
- Dlaczego mnie nie bierzesz pod uwagę?
- Przypuszczam, że nie martwisz się zbytnio o siostrę. Nie
miałam ochoty rozmawiać na ten temat.
- Czy wiedziałeś, że Hedley wyczyścił przed wyjazdem
prawie całe konto?
Zawahał się przez moment.
- Nie.
Gdybym nie patrzyła mu z bliska w oczy, uwierzyłabym.
Dlaczego Mark kłamał?
- Czy Hedley spisywałby z tobą umowę, gdyby nie
zamierzał wrócić?
- Oczywiście, że nie.
- Ale - ciągnęłam dalej - Hedley musiał ci powiedzieć,
dlaczego potrzebuje pieniędzy.
- Zrobił to. Powiedział, że jest szantażowany. Patrzyłam
na niego zdumiona.
- Uwierzyłeś mu?! Mark, nie jesteś chyba tak naiwny?
- Uwierzyłem, bo znam Camillę.
- Och!
Poruszył się niespokojnie na krześle i wstał, by przynieść
sandwicze.
- Co ma z tym wspólnego Camilla? - spytałam, gdy
wrócił do stolika.
- To teraz nieważne. Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś nie
wiedziała.
- Ale ja muszę wiedzieć. Nie możesz tego przede mną
ukrywać.
- Nie mogę zawieść zaufania Camilli i nie powiem ani
słowa. Zapomnij o tym.
To zamykało sprawę. Postanowiłam do tego nie wracać.
Nie mogłam zmusić się, by powiedzieć o listach leżących w
sejfie, adresowanych do Camilli z adnotacją „Pilne".
Siedziałam, wyglądając przez okno i krusząc sandwicza na
talerzu. Byłam naprawdę przerażona.
- Czy jest jakiś powód, dla którego mieliby nie wrócić?
Czy nadal uciekają przed jakimś nędznym szantażystą?
Czemu Hedley nie poszedł z tym na policję?
- Mówiłem ci, że ta sprawa zakończyła się przed ich
wyjazdem na ryby. Myślałem, że wrócą w ciągu dwóch,
trzech dni.
- Chyba ci nie wierzę - odrzekłam. - Jeśli mam choć
trochę rozsądku, spakuję się i wsiądę w pierwszy samolot
lecący do Zurychu.
Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja.
- Nie możesz. Nie pozwolę ci. Pomyśl o ojcu i Paulu.
Potrzebują ciebie.
- Nie sądzę, Mark. Ale zostanę, jeśli mam chronić dobre
imię Camilli. I muszę dowiedzieć się za wszelką cenę, co
zrobiła.
Punktem wyjścia były tajemnicze listy. Wróciłam do biura
i wyjęłam je z sejfu, układając na biurku według dat. Byłam
pewna, że muszą mieć związek ze zniknięciem mojej siostry.
Nie wątpiłam również, że Camilla nigdy nie darowałaby mi
tego, że przeczytałam jej korespondencję.
Włożyłam listy do torebki i poszłam szukać ojca.
Skończył właśnie przyjmować pacjentów i odpoczywał,
czytając gazetę.
- Sądziłam, że to może być ważne - powiedziałam,
wręczając mu listy.
Studiował uważnie koperty.
- Nie bylibyśmy w porządku, otwierając je - powiedział
stanowczo, a ja wiedziałam, że oboje boimy się tego, co mogą
zawierać.
- W innej sytuacji zgodziłabym się z tobą, ale Camilla i
Hedley zniknęli...
- Ale nie mamy prawa - rzekł niecierpliwie. Wzruszyłam
ramionami.
- Mark mówił, że Hedleya szantażowano.
- Szantaż! Bzdura. Kto...?
- Dał mi do zrozumienia, że to ma związek z Cam. Rzucił
listy na stół, jak gdyby zaczęły go parzyć.
- Jeśli twoim zdaniem nie mogą nic wnieść do sprawy, to
możemy o nich zapomnieć. Ale zostają telefony. Bardzo
zaniepokoiły panią Dawson.
- Romaine, jesteś w domu zaledwie od paru dni, a już
przychodzisz do mnie z tymi śmiesznymi historiami.
- To fakty, tato. Camilla napisała do mnie po trzyletnim
milczeniu, bo była zrozpaczona. Przychodzą tajemnicze listy,
anonimowy rozmówca dzwoni tu codziennie. Hedley był
szantażowany, a na koncie bankowym hotelu nie ma
pieniędzy, bo Peake systematycznie je podejmował. Co mam
o tym myśleć?
- Nie wierzę, żeby Camilla zrobiła coś złego, ale Hedley...
- rzekł ojciec słabym głosem.
Nie odpowiedziałam. Pomysł, by wracać do Zurychu
pierwszym samolotem, był na pewno słuszny.
Niewykluczone, że listy nigdy nie zostałyby otwarte,
gdyby w drzwiach nie ukazała się Hanna wzywająca ojca do
telefonu.
- Macie kłopoty? - Jej przenikliwy wzrok przypomniał mi
lata dzieciństwa, gdy próbowałam ukryć przed nią jakieś
przewinienie. Zobaczyła listy i wzięła do ręki jeden z nich.
- Czemu doktor ich nie otworzył?
- Ma skrupuły.
- Teraz nie czas na skrupuły - odrzekła szorstko.
Obejrzała list i zwróciła uwagę na jego grubość. Znałam
Hannę. Będzie tak długo dręczyć ojca, dopóki go nie
przekona. Ale gdy wrócił, nie odezwała się ani słowem.
Wymienili tylko znaczące spojrzenia. Ojciec wziął list i
otworzył go.
Na podłogę posypał się deszcz pięciofuntowych
banknotów. Ojciec schylił się, by je pozbierać.
Miał ponury wyraz twarzy.
- Camilla będzie miała co wyjaśniać, gdy wróci do domu
- powiedział.
Otworzenie listów nic nam nie dało. Właściwie jeszcze
bardziej zaciemniło obraz sytuacji.
- Mówiłam panu - rzekła Hanna, patrząc na ojca - że
dziewczyna ma coś na sumieniu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Matka Marka jest moją drugą, po Camilli, najlepszą
przyjaciółką - powiedział Paul.
Telefon od pani Quenton, która zapraszała nas na niedzielę
na lunch, bardzo mnie ucieszył, lecz nie wiedziałam, jak
zareaguje chłopiec.
- Wspaniale! Czy mam się ładnie ubrać?! - zawołał z
entuzjazmem.
- Co zwykle wkładasz?
- Camilla... - zaczął, ale szybko zmienił temat. - Zwykle
wkładam dżinsy.
- Jesteś pewien, Paul?
- Czasami inne spodnie.
Przebierając się w kwiecistą nylonową sukienkę,
myślałam o wesołych popołudniach, jakie spędzałam z
Camillą w Quenton Court. Do dziś miałam starą fotografię,
którą zrobiliśmy sobie we czwórkę na korcie tenisowym.
Mark stał uśmiechnięty za Camillą, trzymając dłonie na jej
barkach, Hedley z poważną miną stał za mną, dotykając lekko
moich nagich ramion. Evan, starszy brat Marka, był
fotografem. Uwiecznił na zdjęciu naszą beztroską młodość.
- Romaine, jesteś gotowa?! - krzyczał Paul, przywracając
mnie do rzeczywistości. Chwyciłam torebkę, włożyłam
zielone sandały i dołączyłam do niego przed domem. Chłopiec
siedział wygodnie na miejscu pasażera w dwuosobowym
samochodzie Camilli.
Nic nie mówił, nim nie minęłam ostrego zakrętu za
hotelową bramą i wjechałam na wzgórze na zachód od miasta.
Droga prowadziła równolegle do linii wybrzeża. Po lewej
stronie lśniła zatoka, po prawej roztaczał się widok na pola i
lasy.
- Czy masz najlepszą przyjaciółkę? - Paul odwrócił
głowę. Mrużył oczy przed blaskiem słońca, wiatr rozwiewał
mu włosy.
- Nie.
- Camilla mówiła, że byłaś jej najlepszą przyjaciółką,
zanim wyjechałaś. Czemu się pokłóciłyście?
- Teraz wydaje mi się to głupie - stwierdziłam.
- Pani Quenton i Camilla nie rozmawiają z sobą. Strasznie
się kiedyś pokłóciły i pani Quenton przykazała Camilli, by
więcej do niej nie przyjeżdżała. Mark był wściekły. Obwiniał
o to Cam, ale ona powiedziała, że pani Quenton nie powinna
słuchać plotek.
- To niewiarygodne. Chyba że pani Quenton się zmieniła.
Przedtem była najbardziej oderwaną od świata osobą, jaką
znałam.
- Oderwaną od świata? Chcesz powiedzieć, że nie
dostrzega, co się dzieje wokół niej?
- Jej myśli zawsze zdawały się obracać w innej
rzeczywistości. Czy nadal tam jeździłeś po tej kłótni?
- Camilla zawoziła mnie tam zwykle w niedzielę i
zostawiała przed bramą. Spotykała się z przyjacielem, ale
wujek Hedley myślał, że jest ze mną w Quenton Court. Nie
mówiłem mu, że to nieprawda. Bardzo by się gniewał na Cam.
„Przeklęta Camilla - pomyślałam. - Jak mogła
wykorzystywać Paula jako alibi!"
- Cam i ja mamy dużo wspólnych sekretów.
- Ale nie powiedziała ci, kiedy wróci? Wyprostował się
na siedzeniu.
- Nawet jeśli tak, to ci nie powiem.
- Ale nie zrobiła tego, prawda, Paul?
- Mark myśli, że wiem - westchnął. - Ona wróci któregoś
dnia. Na pewno. - Nuta rozpaczy w jego głosie upewniła mnie,
że naprawdę nie wie, gdzie jest Camilla.
- Dojeżdżamy - powiedział Paul.
Droga biegła wzdłuż wąskiego muru otaczającego teren
Quenton Court. Minąwszy następny zakręt, znaleźliśmy się
nagle przed bramą. Zatrzymałam samochód. Paul wyskoczył i
otworzył mi bramę. Znajdowała się na niej tablica informująca
przejeżdżających, że posiadłość jest prywatna i strzeżona
przez psy.
- Ile psów tu trzymają? - spytałam Paula, gdy wsiadł z
powrotem do samochodu.
Chłopiec zachichotał, a mnie zrobiło się zaraz lżej na
sercu. Wydawał mi się zbyt poważny jak na jedenastoletniego
chłopca.
- Jest tylko stara Deidre, a ona nie skrzywdziłaby nawet
muchy. Wygląda jednak groźnie jak wszystkie owczarki. Pani
Quenton mówi, że woli zwierzęta od ludzi, bo nie kłamią.
Myślę, że ta kobieta jest wspaniała. Skończyła właśnie pisać
książkę o Deidre i zadedykowała mi ją. „Mojemu
przyjacielowi Paulowi Vardierowi". Czy ktoś kiedyś
zadedykował ci książkę?
- Nie, ale bardzo chciałabym.
Droga prowadząca do domu zdawała mi się węższa, niż ją
zapamiętałam; gałęzie drzew zwisały niżej i były dość grube,
nie przepuszczały promieni słonecznych. Dom ukazał się, gdy
dojechaliśmy do końca drogi. Zbudowany z kamienia, stał w
morzu zieleni. Wysokie okna lśniły, nad gankiem pięła się
wistaria wypuszczająca czerwone kwiaty.
Paul wskazał mi miejsce, gdzie mogłam zaparkować wóz,
i wyskoczył z niego, kiedy tylko zahamowałam.
- Nie ma sensu dzwonić. Pani Ellis jest głucha jak pień, a
pan Ellis będzie teraz z pewnością w szklarni. Wiem, gdzie
znaleźć panią Quenton.
Poszłam za nim przez ostrzyżony trawnik w stronę lasu.
Był to znany zakątek nie tylko ze względu na rosnące tam
rzadkie gatunki drzew, lecz także dlatego, że stanowił rodzaj
rezerwatu, w którym rośliny i zwierzęta mogły spokojnie żyć i
rozwijać się. Mówiono w okolicy, że w dniu, w którym zetnie
się choć jedno drzewo w Quenton Court, nastąpi koniec
świata. Drzewa, osłabione przez wiek i choroby, czy zwalone
przez wiatr, leżały nietknięte.
Na skraju lasu Paul zatrzymał się i nasłuchiwał.
- Tędy - powiedział, wchodząc na wąską, ledwie
widoczną ścieżkę. - Mark mówi, że jego matka żyje w świecie
bez czasu. Ludzie w Eastands myślą, że jest stuknięta...
- Paul!
- Oczywiście wiem, że nie jest. Zna się na prawdziwych
rzeczach. - Przerwał nagle i spojrzał na mnie. - Kocham ją
najbardziej po Camilli.
Nawet tu, w lesie Quenton Court, spotykałam we
wspomnieniach swoją siostrę. Bawiłyśmy się tutaj z
chłopcami w chowanego. Jej oczy błyszczały i zagryzała z
emocji wargi, gdy wciągała ich coraz głębiej w gęstwinę
drzew.
Meriel Quenton siedziała na zwalonym pniu zupełnie
nieruchomo. Owczarek obok niej wyglądał, jakby strzegł
opuszczonego pomnika. Suka usłyszała nasze kroki, lecz nie
poruszyła się.
- Deidre! - zawołał cicho Paul. Pies czekał na rozkaz swej
pani.
- Deidre! - zawołał głośniej.
Pani Quenton pozwoliła psu pobiec do chłopca, choć nie
usłyszeliśmy żadnej komendy. Paul podszedł do kobiety,
przytulił się do niej i nadstawił twarz do pocałunku.
Wzięła jego dłonie w swoje i uśmiechnęła się, spoglądając
na mnie ciekawie.
Chciałam do niej podejść, ale usłyszałam głos Marka:
- Jesteś, Romaine. Zobaczyłem samochód Cam i
domyśliłem się, że Paul przyprowadzi cię do mamy. -
Przygryzł wargi, gdy ujrzał matkę i Paula stojących razem i
trzymających się za ręce.
- Co o niej sądzisz? - spytał. - Łatwo się męczy. Mówię
jej, że powinna dać sobie spokój z pisaniem książek, ale nie
chce mnie słuchać - powiedział, patrząc na nią uważnie.
- Nie zmieniła się - odrzekłam, nim do niej podeszliśmy.
Jej szczupłe ciało było jednak wychudzone, miała też
podkrążone oczy. Puściła Paula i zbliżyła się do mnie.
- Cieszę się, że wróciłaś, Romaine. Źle zrobiłaś,
pozwalając się odprawić swojej siostrze.
- Zostanie tylko do powrotu Camilli - powiedział Paul.
- Już nas nie opuści - odrzekła stanowczo.
- Jest pora lunchu, mamo - odezwał się łagodnie Mark,
jak gdyby chciał uspokoić dziecko.
- Ty i Paul oczywiście zostaniecie - powiedziała do mnie.
- Zaprosiłaś już ich. Nie pamiętasz? - W głosie Marka
brzmiał niepokój.
- Pamięta tylko o ważnych rzeczach - rzekł Paul i wziął ją
za rękę. Prowadził swoją przyjaciółkę ścieżką, którą
przyszliśmy.
Mark dotknął lekko mojego ramienia. Poczułam, jak krew
szybciej krąży mi w żyłach. Wstrzymałam z wrażenia oddech.
- Mark, czy Camilla często tu przychodziła? Skinął
głową.
- Uwielbiała ten las. Kiedy pragnęła samotności,
przychodziła tu, bo wiedziała, że nikt jej tu nie będzie
przeszkadzał.
Przyspieszyłam kroku, ale nie mogłam pozbyć się jego
ręki spoczywającej na moim ramieniu. „Jesteś głupia -
pomyślałam - on należy do niej, zawsze tak było i nie zmieni
się, choćby nawet umarła".
Gdy wyszliśmy z cienistego lasu, oślepiło nas słońce.
Przystanęłam oszołomiona; trawniki, dom i czerwona wistaria
wyglądały jak na zdjęciu, które często oglądałam i znałam
bardzo dobrze. Poczułam, że Mark ponagla mnie, zaciskając
palce na moim ramieniu, i spojrzałam na niego. Wpatrywał się
w matkę i Paula. Wyraźnie wyczułam jego niepokój, lecz nie
byłam pewna, co było jego powodem.
- Chodź. - Uśmiechnął się i zerknął na mnie. - Lunch
gotowy. Pani Ellis ma wielkie serce, ale paskudny charakter.
Nie znosi spóźniania się na posiłki.
Pani Quenton odwróciła się i skinęła w naszą stronę. Paul
podbiegł do nas.
- Pospieszcie się! - zawołał, wpadając między nas, biorąc
nas za ręce i ciągnąc przez trawnik. Deidre szczekała za nami,
nie wiedząc, czy to zabawa, czy może walka.
- Szkoda kortu tenisowego - powiedziała pani Quenton,
gdy się z nią zrównaliśmy. - Czemu nie założysz siatki, Mark?
Musi gdzieś być. Moglibyście znów pograć jak dawniej.
- Nie mogą. Camilla i wujek Hedley jeszcze nie wrócili.
Wiem, gdzie jest siatka. W domku letnim. Mamy lekcje tenisa
w szkole, a Camilla często grała ze mną na korcie hotelowym.
- „Ashlings" to straszne miejsce, prawda, kochanie? -
Pani Quenton uśmiechnęła się i wzięła mnie za rękę. - Te
wiktoriańskie wieże są zupełnie bez gustu.
- Mnie się to podoba - rzekł Paul, tańcząc przed nami.
Jedną ręką przytrzymał Deidrę za obrożę. - Wygląda jak fort i
jest tam punkt obserwacyjny. Nie wiedzieliście o tym?
Znalazłem kiedyś teleskop, a wujek Hedley powiedział, że
jego ojciec lubił obserwować statki. Ja pierwszy zobaczę
powracającą Camillę.
Weszliśmy do domu, kierując się prosto do jadalni.
Niedzielny lunch w Quenton Courte nigdy nie był
improwizacją. Pani Ellis doglądała go osobiście. Przez kilka
pokoleń Quentonów utrzymywała ten sam standard.
Rzeźbiony mahoniowy stół nakryty był białym obrusem, a
srebrne sztućce i piękne szkło uzupełniające serwis obiadowy
„Royal Doulton" lśniły w słońcu.
Pani Quenton zwykła mawiać, że tradycje rodziny, w
którą weszła przez małżeństwo, irytują ją. Chętnie wracała
myślami do dzieciństwa spędzonego na wsi wśród walijskich
wzgórz.
- Byłam wtedy wolna, chodziłam z ojcem po górach.
Mówił, że nikt nie oswoi jego dzikiego ptaka Merri. Był poetą
i socjalistą. Po niedzielnej mszy braliśmy kanapki z serem i
szliśmy na wycieczkę. Góry były wspaniałe i imponujące,
cieszyliśmy się ciszą, która zdawała się do nas przemawiać.
Trawiła ją tęsknota, lecz nigdy nie powiedziałaby nawet,
że chce wracać. Kapitan Quenton schwytał ją i oswoił. Poznał
ją na wycieczce, zakochał się od pierwszego wejrzenia, ożenił
się z nią i uczynił panią Quenton Court.
- Matka uważała, że ludzie tak jak zwierzęta mają
instynkt, który każe im wracać do miejsca urodzenia. - Mark
odłożył grawerowany nóż i rozejrzał się po siedzących przy
stole.
Paul wyprostował się. Zacisnął w dłoni nóż, którym się
bawił; wyglądał teraz w jego ręku jak groźna broń.
- Nigdy nie wrócę do tamtej kobiety. Nienawidzę jej.
- Kiedyś o niej zapomnisz - rzekła pani Quenton.
- Nigdy. Złamała mi życie. Chciałbym ją zabić. - Zadał
nożem parę wyimaginowanych ciosów.
- Paul! - Pani Quenton wyciągnęła rękę, lecz nie zauważył
jej. - Musisz zapomnieć o tamtej historii.
- Nie. I któregoś dnia... - Wzdrygnął się.
Czułam, że temat ten często powraca, i byłam
zaintrygowana. Paul odłożył nóż i spojrzał na mnie
błyszczącymi oczyma.
- Nie rozumiem, Paul. Co to za kobieta?
Zapadła głucha cisza. Strach ścisnął mnie za gardło. Jaki
błąd popełniłam?
- To żadna tajemnica - powiedział Mark. - Pan Vardier
płacił jej za opiekę nad Paulem, gdy wyjechał do Paryża.
Będąc dziennikarzem, uwikłał się w jakiś lokalny konflikt
jako korespondent wojenny i nie wracał przez parę miesięcy.
Po powrocie okazało się, że kobieta zaniedbywała chłopca,
więc poprosił Camillę i Hedleya, by się nim zajęli.
Paul jadł w milczeniu. Tylko rumieńce na policzkach były
śladem niedawnego wybuchu. Pani Quenton też się uspokoiła
i spytała mnie, czy widziałam już Evana.
- Ożenił się, wkrótce po Camilli i Hedleyu - powiedziała.
- Ma dwoje dzieci.
- Zmienił się? - zapytałam.
- Utył - odrzekł Mark.
- Och, nie! Pamiętam, że był chudy jak szczapa i miał
długie, kręcone włosy, które zawsze wpadały mu do oczu.
Mam nadzieję, że zachował swój śpiewny walijski akcent.
Przypomniałam sobie, jak pocałował mnie kiedyś w czasie
świątecznego przyjęcia i powiedział, że podoba mu się mój
styl. Byłam mu wdzięczna za te słowa. Zawsze, gdy je sobie
przypominałam, wprawiały mnie w miły nastrój.
- Nie ma w nim teraz nic romantycznego - stwierdził
Mark. - Zajmuje się handlową stroną naszej działalności i
spędza dużo czasu za granicą.
- Czy jego żona się na to zgadza?
- Weronika? Dlaczego nie? Evan jest za to bardzo hojny...
- Ma dzieci i wielu przyjaciół - przerwała pani Quenton.
- Camilla przestała ją lubić. - Paul położył nóż i widelec
na talerzu. - Odkąd ten człowiek zaczął ją niepokoić,
słyszałem, jak mówiła Weronice przez telefon, że nie chce
więcej widzieć jej ani jej przyjaciół.
- Jaki człowiek? - zapytał ostro Mark. Paul zawahał się.
- Nie wiem, jak się nazywa - mruknął. Mark wpatrywał
się w chłopca uważnie.
- Kłamiesz, Paul. Albo znów kryjesz Camillę.
Paul odwzajemnił jego spojrzenie, lekko się przy tym
uśmiechając. Mark rozgniewany uderzył pięścią w stół.
- Musisz mi powiedzieć!
- Daj chłopcu spokój - rzekła stanowczo pani Quenton. -
Wszyscy mamy jakieś tajemnice, ty również. Nie dręcz
dziecka...
- Mamo, to ważne...
- Nie, Mark. Zrobisz więcej złego niż dobrego. Powie ci
we właściwym czasie.
- Co powie? Może ty też masz coś do powiedzenia,
mamo?
- Może... Wiem, że myślisz, iż żyję w wyimaginowanym
świecie, ale mnie nie doceniasz.
- Nie rozumiem cię.
Usłyszałam ból w głosie Marka. Współczułam mu.
Miałam ochotę podbiec do niego i objąć go. Nie mogłam
patrzeć na jego zmieszanie, więc zerknęłam na Paula.
Wpatrywał się w Marka. Oblizywał wargi czubkiem
języka, jego oczy płonęły. Wydał mi się nagle przerażająco
dorosły. Emocje, jakie obaj wzbudzili, wytrąciły mnie z
równowagi.
- Kłopoty zawsze były specjalnością Camilli. Moje słowa
wywołały natychmiastowy odzew.
- Nieprawda... - zaczęli jednocześnie.
- Och, co tam! - Zazdrość i pogarda popchnęły mnie do
dalszych słów. - Zawsze lubiła wpuszczać wilka do owczarni.
Moje
oczy
napotkały
spojrzenie pani Quenton.
Zarumieniłam się, serce biło mi mocno. Nie mogłam już ukryć
tłumionych długo uczuć.
- Można pomyśleć, że patrzyłeś na świat oczami Camilli
przez ostatnie lata. - Spojrzałam na Marka lodowatym
wzrokiem.
- W każdym razie miała rację, gdy mówiła, że jesteś
obłąkana z zazdrości i...
- Mark! - Gniew w głosie pani Quenton powstrzymał
potok inwektyw, jakie Mark prawdopodobnie wypowiedziałby
pod moim adresem. - Paul, idź do kuchni i powiedz pani Ellis,
że czekamy na deser. I nie krzycz do niej, kochanie. Układaj
usta w sposób, jaki ci pokazałam. - Poczekała, aż Paul
zamknie za sobą drzwi. - A teraz - powiedziała - przeproś
naszego gościa, Mark.
Jego wymuszone przeprosiny nie mogły uspokoić
kłębiących się w mojej głowie myśli. Jedna dręczyła mnie
najbardziej - skoro Mark uważa, że jestem zazdrosna, czemu
chciał, żebym wróciła do Eastands?
Pani Ellis przyniosła nam kawę na taras. Mark wypił
swoją, opierając się o balustradę. Dolał śmietanki i wychylił
kawę jednym haustem. Odstawił pustą filiżankę na tacę,
wymamrotał jakieś usprawiedliwienie i zniknął w głębi domu.
Paul, pochłonięty zabawą z Deidre, pobiegł za nią do lasu.
Po chwili skrył się w cieniu drzew.
Pani Quenton westchnęła.
- Wiesz, Romaine, kocham tego chłopca, ale potrafi być
bardzo niedobry. Zawsze wie, jak zdenerwować biednego
Marka. - Wypiła łyk kawy. - Szkoda, że pan Vardier nie ożenił
się z jego matką. Chłopiec prowadzi cygańskie życie.
Dostałam parę listów od jego ojca; martwi się bardzo o syna. -
Przerwała, by napełnić filiżanki. - Camilla i ja
powiedziałyśmy sobie parę słów...
- Wiem. Paul mówił mi o tym. Jest panią zachwycony -
rzekłam impulsywnie.
Uśmiechnęła się.
- „Druga najlepsza przyjaciółka", prawda? - Usiadła
wygodnie na krześle i zamknęła oczy. - Wybacz, kochanie, ale
łatwo się ostatnio męczę.
Ułożyłam jej pod głowę poduszki i wyniosłam tacę do
kuchni. Pani Ellis nie było, więc sama umyłam i wytarłam
filiżanki. Czułam się tu jak u siebie - jak gdyby stary dom
przyjął mnie, wiedząc, że może ofiarować poczucie
bezpieczeństwa, którego tak potrzebowałam.
Z któregoś pokoju dobiegł dźwięk telefonu; po chwili
usłyszałam wołanie Marka. W jego głosie brzmiało
ponaglenie, więc przefrunęłam przez hall jak na skrzydłach.
Drzwi gabinetu były szeroko otwarte. Stał przy biurku, wciąż
trzymając w ręku słuchawkę. Jego twarz była szara, nawet
zmysłowe usta straciły kolor.
- Mark! Co się stało?
- To nie mogą być oni. Nie mogą. Romy, jedź do ojca,
potrzebuje ciebie. Policja znalazła dwa ciała na plaży w
Kornwalii.
- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie!
Podbiegłam do Marka i położyłam mu dłonie na
ramionach.
- Nie wierzę, że to oni. To nie może być Camilla.
Czułabym w głębi serca, gdyby umarła. Nie ma jeszcze żadnej
pewności, prawda?
Pokręcił głową i wziął mnie w ramiona.
- Nie, oczywiście, że nie. Ktoś musi zidentyfikować...
Rumieniec wracał powoli na jego policzki. To mnie
uspokoiło. Przytuliłam się do niego. Poczułam, jak gładzi
mnie lekko po włosach.
- Och, Mark - szepnęłam. - Tak bardzo ją kocham.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wracałam do domu sama. Hanna otworzyła drzwi, gdy
tylko zaparkowałam samochód przy bramie. Spostrzegłam jej
twarz w oknie salonu i wiedziałam już, że czeka, by
poinstruować mnie, co mam powiedzieć ojcu.
- Nie pozwól mu, by pojechał zidentyfikować ciała. -
Poczułam na ramieniu jej żelazny uścisk.
- Dlaczego nie? Ktoś musi jechać, a on jest
przyzwyczajony do widoku zwłok.
- Nie bądź głupia, Romaine. Serce mu pęka z powodu tej
dziewczyny. Ty pojedziesz.
Wzdrygnęłam się.
- Nie mogę.
Odwaga wyciekała ze mnie jak woda z dziurawej beczki.
Domyślałam się, dlaczego Hanna uważa, że to ja powinnam
pojechać. Troszczyła się o tatusia przez długie lata i uznała, że
teraz kolej na mnie.
- Nie mogę. Nie zniosłabym widoku martwej Camilli.
- Pojedziesz. - Ścisnęła mocniej moje ramię. Długo
zostaną mi po tym siniaki, wiedziałam jednak, że Hanna kocha
mnie na swój sposób. Chciała, bym zdecydowała się na tyle
odwagi, ile ona zawsze miała za nas obie - moją siostrę i mnie.
- Nie wiesz, o co prosisz. - Próbowałam się uwolnić.
Prychnęła pogardliwie i zacisnęła palce. Poczułam, jak moje
ramię przeszywa potworny ból.
- Puść mnie, na miłość boską. - Wyszarpnęłam się i
zaczęłam rozcierać posiniaczoną skórę. Nienawidziłam Hanny
w tej chwili.
- Troszczysz się tylko o ojca. Zawsze myślałaś tylko o
nim...
Nasze spojrzenia spotkały się w mrocznym korytarzu.
- Hanno! - Posunęłam się za daleko. Nigdy mi nie
wybaczy, że odkryłam jej tajemnicę. Teraz zdałam sobie
sprawę, że wiedziałam o tym od wielu lat.
Odwróciła się sztywno, jej kroki stukały po kamiennej
posadzce. W drzwiach kuchni zatrzymała się i podniosła rękę.
Był to błagalny gest.
Ojca zastałam w gabinecie. Siedział przy biurku z twarzą
ukrytą w dłoniach. Podeszłam i pocałowałam go w czoło. Był
spokojny i otępiały, tłumił swoją rozpacz.
- Usiądź - powiedział niecierpliwie. - Nie denerwuj się.
- Nie denerwuję się. - Usiadłam na krześle. - Co
właściwie powiedziała policja?
- Ktoś powiadomił ich, że widział ciało dziewczyny
unoszące się na wodzie w pobliżu skał w Newquay. Straż
przybrzeżna odnalazła je. Z opisu wynika, że jest to młoda
kobieta w wieku około dwudziestu sześciu lat, ma długie,
jasne włosy i obrączkę na palcu. W parę godzin później
znaleziono ciało mężczyzny wyrzucone na brzeg, jakieś osiem
czy dziewięć mil dalej.
- Camilla zawsze nosiła złoty krzyżyk, który dostała od
matki, prawda?
- Ostatnio już nie. - Otworzył górną szufladę biurka i
wyjął krzyżyk, taki sam jak ten, który miałam na szyi. - Pani
Dawson przyniosła go w zalakowanej kopercie w dzień po ich
wyjeździe. Camilla napisała na kartce: „Pamiętaj o mnie". Nie
przejąłem się tym, wiedząc, że lubi tworzyć dramatyczne
sytuacje. Ale teraz... - przerwał i westchnął ciężko. - Nie
wiem, co o tym sądzić. - Włożył krzyżyk do kieszeni i spojrzał
na mnie. - Powinienem ci powiedzieć, że pokłóciliśmy się w
przeddzień jej wyjazdu. Rozgniewałem się na nią, a ona
odrzekła, że będę tego żałował...
- O co wam poszło?
Wziął długopis i zaczął kreślić linie na kartce papieru.
- Dowiedziałem się, że widziano ją z jakimś mężczyzną w
nowo otwartej restauracji w Randallstown.
- To mógł być Mark albo Evans. Potrząsnął głową.
- Nie mogła zrobić nic złego - powiedziałam.
- Złego? Oczywiście, na pewno zrobiła coś złego. Peake i
ja jesteśmy aż nadto drażliwi. Dość było plotek, gdy wasza
matka postąpiła tak samo. Nie chciałem, by przytrafiło się to
również Camilli. Powiedziała, bym zajął się swoimi
sprawami, a przecież rozmawiałem z nią tylko dla jej dobra.
„Biedna Camilla - pomyślałam. - Być może mnie lepiej
udało się w życiu. Przynajmniej byłam wolna i mogłam robić
to, co chcę".
Zastanawiałam się, czy Hanna zna imię tego mężczyzny.
W tej samej chwili ukazała się w drzwiach, niosąc tacę z
herbatą.
Unikała mego wzroku.
- Zdecydowaliście już?
- O czym? - Ojciec spojrzał na nią zdziwiony.
- Romaine powinna pojechać zidentyfikować te ciała.
- Wykluczone. To mój obowiązek.
- Pan nie pojedzie, doktorze. Przejrzałam terminarz. Jest
pan jutro zajęty przez cały dzień.
- Mogę odwołać...
- Ludzie i tak zbyt długo czekają na wizytę. Jeśli to
Camilla leży w kostnicy, nie może pan już nic dla niej zrobić,
a jeśli nie ona, po co tracić czas na niepotrzebną wyprawę.
Logika jej argumentów odebrała nam mowę. Nie chciałam
na nią patrzeć. Wyjrzałam przez okno. Spojrzałam na
wilgotny zaciek na suficie. Wciąż jednak czułam na sobie jej
wzrok. Jeżeli była to próba sił, postanowiłam, że nie poddam
się pierwsza.
Ojciec wahał się. Przeczuwałam jego niezdecydowanie,
choć nie okazywał go. Pamiętałam, że Hanna zawsze potrafiła
wymusić na nim swoją wolę, nawet w dniach, gdy matka
chodziła po domu, śpiewając piosenki.
- Jeśli uważasz... - powiedział.
Hanna posłodziła herbatę i podała mu filiżankę.
- Tutaj pan jest potrzebny - rzekła.
Postąpiła bardzo mądrze, odwołując się do jego poczucia
obowiązku.
- Romaine, kochanie...
Uległ jej wpływowi, a ja nie byłam w stanie walczyć z
obojgiem. - Nie może pojechać sama - powiedziała Hanna. -
Pan Quenton był ich najlepszym przyjacielem.
- Nie. Nie chcę mieszać w to Marka. Nie ma z tym nic
wspólnego.
- Naprawdę? - Hanna zmrużyła oczy. - Byli jak trójka
bliskich przyjaciół. Chciałby znać prawdę tak jak my wszyscy.
Nie wątpiłam w to.
- Jeśli muszę jechać - odrzekłam - pojadę sama.
- Nie bądź głupia, Romy. - Powiedziała to głosem, jakim
przemawiała do mnie w dzieciństwie; było w nim więcej żalu
niż gniewu, że brak mi zdrowego rozsądku. Camilli nigdy nie
nazywała głupią. Camilla zawsze się jej przeciwstawiała, nie
słuchała poleceń, kwestionowała autorytet.
Lecz ja nie byłam już dzieckiem. Miałam dwadzieścia pięć
lat, żyłam samotnie i prowadziłam od jakiegoś czasu swoją
własną walkę. Odsunęłam filiżankę, którą Hanna przede mną
postawiła i wstałam.
- Pojadę sama.
Hanna pociągnęła nosem.
- Jesteś uparta - powiedziała. - Uparta...
- ...jak matka - dokończyłam za nią.
Zmieszała się; rumieniec wypływał powoli na jej policzki.
Zacisnęła wargi, wzięła filiżankę ojca i napełniła ją ponownie.
Lekko drżały jej ręce.
- Zadzwonię, gdy będę coś wiedziała, tato. Wyjadę
wczesnym rankiem. Muszę dziś załatwić kilka spraw w
hotelu.
Wyszłam, czując, że odparłam naciski Hanny z godnością,
lecz nim dojechałam do domu Camilli, byłam chora ze
strachu.
Gdybym tu wróciła, nim Camilla postanowiła napisać
swój rozpaczliwy list, może by nie wyjechała. Zaparkowałam
pod domem. Poszłam do salonu i usiadłam, patrząc na jej
portret. Malarz, którego nazwiska nie pamiętam, był w niej
zakochany. To dało się łatwo zauważyć. W nieuchwytny
sposób dodał jej urody, obdarzył wrażliwością, jaka nigdy nie
leżała w jej naturze.
- Czy to pani, panno Mortimer?! - zawołała z kuchni
Maisie. - Zaraz podam herbatę.
Weszła do pokoju, niosąc tacę. Wiedziałam, że ma mi coś
do powiedzenia.
- Dzwonił pan Quenton. Przywiezie Paula do domu. Nie
chce, by chłopiec wiedział o czymkolwiek. - Postawiła tacę. -
Jeśli to pani Peake, zostanie pani, prawda?
Czy zostanę? Z pewnością śmierć Peake'ów uwolni mnie z
niezręcznej sytuacji.
- Proszę - ciągnęła. - Przynajmniej dopóki ojciec Paula
nie znajdzie mu innej opiekunki.
- Nie martw się. Zostanę.
Klasnęła w ręce i roześmiała się. W parę minut później
usłyszałam samochód Marka podjeżdżający pod dom. Paul
wpadł do pokoju.
- Czemu pojechałaś beze mnie?
- Byłam potrzebna w hotelu.
- Tak mówił zawsze wujek Hedley, gdy nie chciał zgodzić
się na jakiś pomysł Camilli.
Uśmiechnęłam się, wiedząc, że powtarza jej komentarz.
Psy zaskowytały z radości, słysząc głos Paula. Zagwizdał
na nie i wybiegł. W chwilę później mignął za oknem w drodze
na plażę. Psy biegły za nim szczekając.
Mark wszedł do pokoju i usiadł na wolnym krześle.
- O której wyjeżdżasz z ojcem?
- Pojadę sama. Ojciec ma pacjentów, których nie może
odwołać.
Mark zdumiony wyprostował się na krześle.
- Romy! Nie możesz. Nie pozwolę ci. - Zerwał się z
krzesła i stanął za mną, kładąc mi dłonie na ramionach.
Chciałam się uwolnić, lecz nie uczyniłam tego. - Pojadę z
tobą. Wyjeżdżamy stąd o świcie. Nie spieraj się ze mną,
Romaine.
- To miłe z twojej strony, Mark, ale na pewno jesteś
zajęty...
- Widać nie masz o mnie wysokiego mniemania, skoro
sądzisz, że pozwoliłbym ci przejść samotnie przez koszmar
identyfikacji zwłok Camilli.
- Może to nie ona.
- Nie rób sobie nadziei, Romy - powiedział. Schylił się i
pocałował mnie lekko w policzek. Następnego ranka wstałam
o świcie i ubrałam się przy otwartym oknie. Moją niechęć do
tej wyprawy łagodziła świadomość, że w razie czego znajdę
oparcie w Marku, a on zrozumie i uszanuje mój żal.
Nie pamiętam już dokładnie długiej drogi, lecz nigdy nie
zapomnę chwili, gdy po wyjściu z domu przeszłam przez
zielony trawnik do hotelowej bramy. Czy nigdy nie widziałam
kropli rosy na trawie, ani liści poruszanych przez lekką
poranną bryzę albo gry odcieni błękitu na bezchmurnym
niebie?
Ranek był piękny i pogodny. „Camilla nie mogła umrzeć"
- powtarzałam w myślach.
Mark zaparkował wóz za bramą. Opierał się o maskę
swojej starej lagondy, lśniącej i zadbanej.
Droga do Newquay minęła w napięciu, które wzmogło się,
kiedy wjechaliśmy do miasta. Gdy wysiedliśmy z samochodu,
Mark objął mnie. Gdyby mnie nie podtrzymał, potknęłabym
się i upadła. Widziałam rozmazane twarze i słyszałam głosy
wymawiające słowa, których nie rozumiałam.
- Romy, wszystko w porządku. - Głos Marka zadźwięczał
mi w uchu. - To nie oni. Romy, kochanie, to nie oni.
Cieszył się jak dziecko. Pociągnął mnie do samochodu.
Dotknął startera, silnik zawarczał i ruszyliśmy, jak gdyby nas
ktoś gonił.
Jechaliśmy przez wrzosowiska. Zadawałam sobie wciąż
jedno pytanie. Czemu Mark jest taki odprężony? Czy gnębiły
go wyrzuty sumienia, choć się do tego nie przyznawał?
Gdy zjedliśmy w przydrożnym barze sandwicze i
popiliśmy je piwem, euforia opadła. Zapewnialiśmy się
nawzajem, że wiedzieliśmy w głębi duszy, iż nie mogą to być
ciała Camilli i Hedleya. Nie powiedzieliśmy jednak głośno, że
nic się nie zmieniło i jesteśmy równie dalecy rozwiązania
zagadki ich zniknięcia jak poprzednio.
Pojechaliśmy dalej. Gdy patrzyłam na Marka, zdawało mi
się, że widzę obcego człowieka. Ponieważ łączyło nas
wspólne przeżycie, łudziłam się, że staniemy się sobie bliżsi.
Czy odsunął się ode mnie, bo uwierzył, że Camilla żyje?
Wyraz jego twarzy nie zdradzał niczego. Mrużył oczy przed
słońcem i zaciskał ręce na kierownicy.
Nagle jakby zdał sobie sprawę z tego, że przyglądam mu
się uważnie, uśmiechnął się i położył mi rękę na kolanie.
- Czy moglibyśmy pojechać przez Lyme Regis?
Chciałbym zamienić kilka słów ze szwagierką.
- Oczekuje nas?
- Nie.
- Więc może jej nie być w domu. Lepiej zadzwonić.
- Nie sądzę. - Chwycił za kierownicę, jak gdyby od tego
zależało jego życie.
- Co się stało, Mark?
- Nic, co mogłoby cię niepokoić.
- Coś jest chyba nie w porządku...
Nie odpowiedział, a ja nie sprzeciwiałam się dłużej.
Zjechaliśmy ze wzgórza w wąskie uliczki Lyme Regis.
Moją uwagę przyciągnął widok zatoki lśniącej między
budynkami i spojrzałam na Marka, dopiero gdy wyjechaliśmy
z miasta.
- Czemu się gniewasz?
Potrząsnął głową i skręcił w drogę, przy której stał szereg
domków jednorodzinnych. Wjechał w aleję prowadzącą do
imponującej rezydencji i zatrzymał się przed wejściem.
- Czy Evan będzie w domu? - zapytałam, instynktownie
pragnąc być teraz gdziekolwiek, byle nie tutaj.
- Jest w Nowym Jorku, w interesach.
Mój niepokój wzrósł. Patrzyłam na szyby odbijające
promienie słońca i zastanawiałam się, jaka tajemnica może się
kryć za eleganckimi tiulowymi firankami.
Mark podszedł do drzwi wejściowych i pociągnął za
gałkę. Były zamknięte na klucz. Zmarszczył brwi i nacisnął
dzwonek. Przybrał agresywną postawę. Początkowo chciało
mi się śmiać, ale wkrótce nabrałam podejrzeń. Czy spodziewał
się przyłapać bratową na jakimś wykroczeniu? Po długim
czekaniu zadzwonił ponownie i drzwi otworzyły się wreszcie.
Wstrzymałam oddech. W otwartych drzwiach stanęła
smukła, jasnowłosa dziewczyna. Z tej odległości zdawało mi
się, że patrzę na Camillę, lecz gdy się poruszyła, zrozumiałam,
że podobieństwo do mojej siostry jest złudne i bardzo
powierzchowne.
- O! To ty - przywitała Marka. Otaksowała mnie
bezczelnym wzrokiem, po czym spojrzała mi prosto w oczy.
Mark cofnął się, wziął mnie za rękę i popchnął lekko do
przodu.
- Przedstawiam ci Romaine, siostrę Camilli. Romaine,
poznaj Weronikę, żonę Evana.
Weronika zmarszczyła brwi.
- Masz niezbyt zręczny sposób przedstawiania ludzi,
Mark. Nie sądzę, by pragnęła, aby ją uważano za siostrę
Camilli, tak samo jak mnie za żonę Evana.
Mark zaczerwienił się.
- Twoim zdaniem zawsze postępuję niewłaściwie.
- To prawda. Domyślam się, że przyjechałeś sprawdzić,
do czego jestem zdolna, gdy Evana nie ma w domu. Cóż!
Powodzenia.
W policzku Marka drgał nerwowo mięsień, zacisnął palce
na moim łokciu, trafiając na siniaki. Myślałam, że będę
świadkiem awantury, lecz zdołał się opanować.
- Nie zaprosisz nas do środka? - spytał.
- A muszę?
Uwolniłam ramię z uścisku Marka i skierowałam się w
stronę samochodu. Zachowanie dziewczyny uznałam za zbyt
wyzywające, bym mogła je tolerować. W ciągu sekundy
zbiegła ze schodów i znalazła się przy mnie, kładąc mi dłoń na
ramieniu.
- Przepraszam, Romaine. Mark zawsze wyzwala we mnie
najgorsze instynkty. Wejdź. Evan wychwala cię pod niebiosa.
Nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział, że nie
przyjęłam cię jak honorowego gościa.
Uśmiechnęłam się nieznacznie i weszłam ponownie do
domu.
- Czy są jakieś wieści o Camilli i Hedleyu? - spytała,
kładąc poduszkę na wygodnym krześle. - Usiądź, Romaine.
Opowiedziałam o celu naszej podróży i jej rezultacie. Nie
robiła, jak się spodziewałam banalnych komentarzy, na jakie
zwykle silą się ludzie w podobnych okolicznościach. Słuchała
z uwagą, która mnie zdziwiła; jak gdyby naprawdę obchodził
ją los Camilli.
Mark krążył po pokoju. Stwierdziłam, że pomieszczenie
jest urządzone bardzo gustownie.
Quenton stanął przed oszklonymi drzwiami do patio.
Weronika nie potrafiła ukryć zdenerwowania. Jej twarz
wykrzywiła nienawiść.
- Domyślałem się, że się tu ukrywasz - powiedział mój
towarzysz podróży, uchylając drzwi.
Nie widziałam osoby, do której to mówił. Weronika
zesztywniała, jej oczy pociemniały z gniewu.
- Niech cię szlag trafi, Quenton. - Nie słyszał jej słów,
lecz wrócił do pokoju i spojrzał jej prosto w oczy.
- Myślałem, że Evan powiedział temu facetowi, by się tu
nie pokazywał.
- Zrobił to. Ja nie.
- Weronika! Jak możesz...
- Byłoby lepiej, gdybyś pilnował swego nosa. Nie muszę
prosić o zgodę ciebie ani Evana, gdy chcę zaprosić przyjaciół.
- Przyjaciół! - parsknął Mark. - Czy nie obchodzi cię to,
co zrobił Camilli?
Mark zatrzymał się, unikając mego wzroku. Serce biło mi
niespokojnie. Desperacko chciałam poznać prawdę, a
jednocześnie wolałam, by nic mi nie mówił.
Weronika przeszła przez pokój z podniesioną głową.
Otworzyła z trzaskiem drzwi od patio.
- Dent! - zawołała. - Mój szwagier jest jak zwykle
podejrzliwy. Zawsze posądza ludzi o najgorsze.
Mężczyzna, który ukazał się w progu, był szczupły i wąski
w ramionach. Arogancko skinął głową.
- Wiem - powiedział, wchodząc do pokoju z rękami w
kieszeniach spodni. Spojrzał na mnie niepewnie.
Żona Evana była wciąż czerwona z gniewu.
- Przedstaw mnie - zażądał.
Zawahała się, a ja nie rozumiałam, dlaczego. Było
oczywiste, iż liczyła na to, że się nas pozbędzie, zanim
zobaczę tego człowieka. Położyła mu dłoń na ramieniu
władczym gestem.
- Dent - powiedziała przesadnie ożywionym głosem -
poznaj Romaine Mortimer. Jest siostrą Camilli. Romaine,
przedstawiam ci Denta Greene'a.
- Siostra Cam! Co za niespodzianka. - Wyciągnął do mnie
rękę, lecz nie podałam mu swojej. - To brzydko z jej strony, że
nie powiedziała mi o drugiej piękności w rodzinie.
Mark parsknął pogardliwie i usiadł na poręczy mojego
fotela. Zachowywał się dziecinnie, lecz cieszyłam się, że jest
tak blisko mnie.
Dent Greene uśmiechnął się nieznacznie. Jego twarz nie
zdradzała żadnych emocji. Usiadł wygodnie w fotelu.
- Pewnie powiesz Evansowi, że tu byłem - zwrócił się do
Marka.
- Masz rację.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - Głos Denta był
spokojny, lecz w słowach czaiła się wyraźna groźba.
Poczułam, jak Mark sztywnieje, i położyłam dłoń na jego
kolanie. Spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się
wściekłość.
- Mark - powiedziałam - na nas chyba już czas.
- Musicie wypić herbatę. Evan nigdy by mi tego nie
wybaczył. - Weronika uśmiechnęła się do mnie.
- Mark! - zawołała - pomóż mi. Przynieś tacę. - Krzątała
się, przesuwając stoliki. Udawała gościnną gospodynię.
- Nie chcę herbaty - odrzekł Mark. Przerwała swe zajęcie.
- Myślę o Romaine. Musi umierać z pragnienia po tak
długiej podróży.
- Nie, dziękuję - powiedziałam. - Naprawdę musimy już
jechać.
- Bardzo was proszę - nalegała Weronika. - Chodź, Mark.
Wahał się przez chwilę, po czym wstał i wyszedł za nią do
kuchni.
- Weronika za dużo gada - powiedział Dent. - Zapalisz? -
Podsunął mi złotą papierośnicę.
Potrząsnęłam przecząco głową. Zapalił papierosa, rozsiadł
się w fotelu i zaczął wypuszczać piękne, równe kółka dymu.
- Czy są jakieś wiadomości o Camilli? Znów
potrząsnęłam głową.
- Musi gdzieś być.
- Może pan wie, gdzie ona jest.
- Szybko wyciągasz wnioski, prawda? Doceniam
inteligencję i błyskotliwość u dziewczyn. Camilla też jest
błyskotliwa. Zawsze umie znaleźć właściwe słowa...
- Myślałam - rzekłam powoli - że równie starannie
dobiera sobie przyjaciół.
Zacisnął usta; oczy mu błyszczały. Trafiłam w jego czuły
punkt i przeżyłam swoje małe zwycięstwo.
- Niektórzy ludzie są nawet zbyt inteligentni. To dla nich
niebezpieczne.
- Chyba mi pan nie grozi, panie Greene?
- Nie chodzi o ciebie - przynajmniej nie w tej chwili.
- Dobrze. Jestem skłonna w to uwierzyć.
Weronika weszła do pokoju, wnosząc ciasto. Jej oczy
błyszczały podejrzliwie.
- Zaprzyjaźniacie się?
Dent poczekał, aż żona Evana wróci do kuchni.
- Camilla i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi -
poinformował mnie.
Dopiero teraz zrozumiałam, że Dent musi być mężczyzną,
o którego Camilla pokłóciła się z Weroniką.
- Słyszałam co innego.
Zgasił papierosa, pochylił się i stuknął mnie lekko w
kolano.
- W takim razie ktoś cię okłamał.
Miałam ochotę uderzyć go w twarz, lecz w tym momencie
wszedł do pokoju Mark, trzymając tacę z herbatą. Żałowałam,
że nie uległam pokusie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zaczęłam spędzać coraz więcej wolnego czasu z Paulem.
Chłopiec obmyślał różne sposoby wywabiania mnie z hotelu,
a ja muszę przyznać, byłam zachwycona jego towarzystwem.
Jeździliśmy na wycieczki samochodem Cam, zwiedzając
okolicę. Kiedy indziej włóczyliśmy się po plaży, zawsze w
asyście psów. Któregoś wieczora szliśmy brzegiem morza.
- Czy przemyt jest przestępstwem morza? - zapytał nagle
Paul. - To znaczy, czy można za to iść do więzienia? - Ścisnął
mnie za rękę i spojrzał błyszczącymi z podniecenia oczami.
Moim ciałem wstrząsnął dreszcz niepokoju.
- Do czego zmierzasz, Paul?
- Myślę, że wujek Hedley jest przemytnikiem.
- Bzdura.
- To prawda. Którejś nocy przed ich wyjazdem
widziałem, jak nosił na jacht ciężkie skrzynki.
Odetchnęłam z ulgą.
- Z pewnością znajdowała się w nich żywność.
- Czemu robił to w nocy, gdy Camilla spała? Pomagałem
jej się pakować po południu.
- Może postanowił wybrać się dalej niż na Wyspę
Quentona?
- Nie powiedział tego Camilli. Obiecała mi, że wrócą w
ciągu trzech, czterech dni.
- Hedley mógł wziąć na wyspę jakiś sprzęt dla Marka.
Paul pokręcił głową.
- Dopiero po ich wyjeździe Mark dowiedział się ode
mnie, że płyną na wyspę. Był wściekły. Nie lubi, jak ktoś
jedzie tam bez niego, bo obawia się o ptaki zamieszkujące
tamte tereny. Mówi, że morze chce odebrać wyspę. Gdy
byliśmy tam ostatnio, przybił tablice ostrzegawcze na
nabrzeżu i drzwiach chaty.
- Co powiedział o skrzynkach?
Paul niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Nie mówiłem mu o tym. Tak się złościł... Odetchnęłam
z ulgą.
Hedley przemytnikiem? Może to jest rozwiązanie?
Wydawało mi się to jednak mało prawdopodobne. Niestety,
owo przypuszczenie męczyło mnie tak bardzo, że gdy
któregoś dnia zostałam w domu sama, poszłam na górę do
pokoju Paula.
Z jego okna dostrzegłam ścieżkę prowadzącą na przystań.
Wydała mi się dość szeroka, bez trudu można było przewieźć
jacht z garażu za domem. Nie rozumiałam jednak, jak Paul
mógł widzieć Hedleya podczas ciemnej nocy? Miał pokój nad
kuchnią. Może światło w kuchni było zapalone i oświetlało
Hedleya?
Chciałam wypytać Paula dokładniej, ale doszłam do
wniosku, że niemądrze byłoby dać mu do zrozumienia, że
uwierzyłam w historię, którą mi opowiedział.
Zeszłam na dół i skierowałam się w stronę trzech garaży.
Miałam klucz do tego, w którym stał samochód Camilli.
Pozostałe dwa były zamknięte. Zajrzałam przez okno do
środkowego pomieszczenia i zobaczyłam w nim samochód
Hedleya. Okno trzeciego garażu było szczelnie zasłonięte
kawałkiem grubego materiału. Przyniosłam pęk hotelowych
kluczy i zaczęłam je kolejno wypróbowywać. Żaden nie
pasował.
Dyskretne podpytywanie Maisie nic mi nie dało.
- Pan Peake nigdy nie otwierał tego garażu - powiedziała.
- Chciałam tam kiedyś posprzątać, ale mi nie pozwolił.
Tajemnica
zamkniętego
garażu, ciężkie skrzynki
taszczone w nocy do jachtu i anonimowy list znaleziony w
skrzynce parę dni wcześniej, zaczynały układać się w całość.
List, w którym kazano mi się trzymać z daleka od nie
swoich spraw, rozzłościł mnie. Doszłam do wniosku, iż ktoś
sądzi, że wiem więcej, niż wiedziałam w rzeczywistości.
Nie mogłam uwierzyć, że Hedley para się przemytem; nie
nadawał się zupełnie do tego. Nie widziałam go, co prawda od
trzech lat, ale ludzie przecież tak się nie zmieniają.
A może zaślepiała mnie miłość? „Na pewno nie" -
pomyślałam, wspominając letnie popołudnie niedługo po
śmierci ojca Hedleya. Mój ukochany miał roziskrzone oczy, w
jego głosie dźwięczał entuzjazm, gdy mówił o swoich planach
na przyszłość.
„Uczynię hotel »Ashlings« tak sławnym jak »Tiffany«" -
powiedział. „Z twoją pomocą, Romy" dodał po chwili.
W jego postawie widać było zdecydowanie. Pocałował
mnie namiętnie. Krew pulsowała mi w żyłach, pożądałam go.
Uwierzyłam w swej naiwnością że Hedley mnie kocha.
Ale to działo się, zanim Peake zainteresował się Camillą.
Teraz chciałam ciągle o nim mówić. Byłam dość bystra,
by nie zadawać bezpośrednich pytań, lecz często mimowolnie
kierowałam rozmowę na jego temat. Stworzyłam sobie
nieprawdziwy obraz człowieka, który nie tylko złamał mi
serce, lecz także poróżnił mnie z moją siostrą, być może na
śmierć i życie.
Kim był naprawdę Hedley? Która z zasłyszanych wersji
jest autentyczna? To stawało się moją obsesją, a przecież
miałam wystarczająco absorbującą pracę, by nie zaprzątać
sobie głowy głupstwami.
Ale jedyna osoba, która mogła mi powiedzieć o szwagrze
wszystko, co chciałabym wiedzieć, unikała tego tematu. Mark
nie lubił mówić o Hedleyu.
Przyjeżdżał do hotelu prawie co wieczór. Siedział
cierpliwie w barze i rozmawiał z gośćmi, czekając, aż będę
wolna. Zaczęłam tęsknić do tej chwili przez cały dzień. To
było moje światło w tunelu wśród wszystkich kłopotów, które
mnie osaczały. Gdy zdarzyło się, że nie przyjechał, czułam się
samotna, nikomu niepotrzebna.
Zastanawiałam się, czy jest coś znaczącego w pragnieniu
widywania się z Markiem i czy moja potrzeba kontaktu z nim
nie wykracza poza ramy zwykłej przyjaźni.
- Mark - zapytałam któregoś wieczoru - czy naprawdę
byłeś na wyspie po zniknięciu Camilli i Hedleya?
- Nie, ale teren został dokładnie przeszukany. Czemu
pytasz?
- Może przeoczyli jakiś ważny ślad? - powiedziałam,
myśląc o skrzynkach.
- Można to sprawdzić. - Spojrzał na mnie przenikliwym
wzrokiem. - Zwykle urządzamy na wyspie piknik w dzień
urodzin Paula. Chłopak sam wpadł na ten pomysł. Pojedziesz
z nami?
Zawahałam się.
- Ale czy Paul będzie sobie tego życzył?
- Wielkie nieba! Pewnie, że tak. - Uśmiechnął się i
położył mi dłoń na ramieniu. - Obaj tego chcemy.
Musiałam się jednak upewnić, jak zareaguje Paul, więc
zagadnęłam go następnego ranka.
- Mark mówił mi, że wybieracie się na wyspę w dniu
twoich urodzin - powiedziałam. - Czy mogę jechać z wami?
- Camilla zawsze jeździła.
- To wymijająca odpowiedź. Chcesz, żebym pojechała?
Wstrzymałam oddech, czekając na odpowiedź.
- Nie zapomnij o torcie. Czy mówiłaś szefowi kuchni, by
umieścił tam dwanaście świeczek?
Wciąż nie byłam pewna, co myśli Paul. Wiedziałam
natomiast, że ja bardzo chciałabym z nimi pojechać.
W urodzinowy poranek niebo było zachmurzone. Wiał
zbyt silny wiatr, więc nie mogliśmy popłynąć na wyspę
żaglówką. Mark zabrał nas z przystani motorówką.
Paul wstał wcześnie i pobiegł do bramy czatować na
listonosza. Maisie smażyła mu na śniadanie ulubioną
jajecznicę, którą zawsze obficie polewała ketchupem.
- Panno Mortimer - odezwała się gospodyni - martwię się
o Paula. Jest przekonany, że dostanie kartkę od pani Peake i
będzie zrozpaczony, jeśli się zawiedzie.
Gdy chłopiec wrócił, poznałam po jego smutnej minie, że
nie dostał listu od Cam. Usiadł przy kuchennym stole i położył
na nim stos korespondencji.
- Przejrzałeś pocztę, Paul? Otwórz, proszę.
Wyjął z kopert kilkanaście kartek, przeczytał je i odłożył
na bok. Nie było wśród nich dwóch, na które czekał. Jeśli
Cam żyła i chciała się z nami skontaktować, mogła
wykorzystać tę okazję. Nie zrobiła tego jednak. Pan Vardier
też nie pamiętał o urodzinach syna.
Paul połknął szybko śniadanie, wziął psy i pobiegł na
przystań. Poszłam za nim, niosąc koszyk z jedzeniem.
Niebawem przypłynął Mark Quenton.
- Nie napisała - poinformował go chłopiec, gdy
siedzieliśmy już w łodzi.
- Dlaczego myślałeś, że to zrobi?
- Zawsze pamiętała o moich urodzinach.
- Teraz jest trochę inna sytuacja, prawda? Skinął głową.
- Ale ja tak pragnę, żeby do mnie napisała. Nie rozumiesz
tego.
- Rozumiem, chłopcze. Wszyscy czekamy na wiadomość
od niej.
- Ale ja najbardziej.
Mark objął Paula i przyciągnął go do siebie.
- Chcesz trzymać ster? - zapytał.
Usiadłam na rufie. Niebo zaczynało się przejaśniać.
Promienie słońca lśniły na mosiężnych okuciach kabinowej
łódki. Jej miarowy ruch i cichy pomruk silnika działały
usypiająco. Zamknęłam oczy i poddałam się senności.
- Hej, Romy, zbudź się! Co powiesz o kawie? Mark
skinął, przysłaniając mi słońce, które świeciło teraz na
bezchmurnym niebie.
Wygląd wyspy zaskoczył mnie. Zupełnie inaczej ją
zapamiętałam.
- Zmieniła się, Mark. Jest taka mała. Skinął głową.
- Wiem. To wyspa wulkaniczna. Zapada się i wynurza z
morza. Cieszę się, że mama nie przyjechała z nami. Często
wspomina dzień, w którym ojciec pokazał jej wyspę po raz
pierwszy, chyba ze trzydzieści lat temu.
- Co się stanie z ptakami? - zapytał Paul.
- Pewnie znajdą sobie inną wyspę.
- Jednak to miejsce jest szczególne.
- Ale tylko dla nas, gdyż należy do nas. Dla ptaków to
jedynie kolejna wyspa, na której zakładają gniazda.
Kiedy łódź zbliżyła się do brzegu, pomyślałam, że moje
pierwsze wrażenie było mylne. Po drugiej stronie piaszczystej
zatoki, w odległości około pięćdziesięciu stóp od wody,
wznosiły się skały. Mewy zakładały tam gniazda i gdy
zbliżyliśmy się, zaczęły głośno krzyczeć. Wiele z nich wzbiło
się w powietrze i krążyło nad naszymi głowami.
- Trudno uwierzyć, że Camilla spędziła choć jedną noc na
wyspie - powiedziałam. - Pamiętasz Mark, jak bała się
ptaków?
Skinął głową, kierując łódź do przystani.
- Nie było jej tutaj, wiem o tym. Obiecała, że... - słowa
Paula zagłuszył hałas silnika.
- Romy, rzuć mi cumę! - zawołał Mark, wyskakując na
pomost, który zatrzeszczał pod jego ciężarem. Chwyciłam
linę, czując tarcie twardego, skręconego włókna, gdy
przesuwała się przez moje ręce. Paul zeskoczył z łódki, a
Mark wyciągnął rękę, by pomóc chłopcu utrzymać
równowagę. W pomoście brakowało kilku desek: przez dziury
widać było wodę uderzającą o pale oplecione przez gnijące
wodorosty.
Podałam kosz, wędki, sieci i nieprzemakalne kurtki. Mark
złożył je na pomoście i wyciągnął ręce. Gdy skoczyłam,
chwycił mnie i przytrzymał chwilę w ramionach.
Paul pobiegł przed siebie.
- Spójrz tutaj - powiedział. - Zmieniło się oznakowanie
poziomu wody. Jest teraz jakieś dziesięć stóp wyżej niż w
zeszłym roku. Podczas jesiennych przypływów najniższa
część wyspy zostanie zatopiona.
- Och, nie bądź takim pesymistą. Wyspa przetrwała przez
tyle lat.
Usłyszeliśmy wołanie Paula stojącego przed chatą.
-
Mark,
nie
ma
kłódki!
Drzwi są otwarte.
Rozgorączkowany spojrzał na nas. Rzuciliśmy bagaż i
podbiegliśmy do niego. Nie wątpiłam, że czeka nas jakieś
straszne odkrycie. Wzięłam Paula za rękę i odciągnęłam go od
drzwi.
Mark nacisnął klamkę. Potem pchnął drzwi i wszedł do
środka.
- Pusto! - zawołał. - Nikogo nie ma. - Odetchnął z ulgą. -
Hedley jest roztargniony. Zapomniał założyć kłódkę. Zostawił
ją na stole.
Paul wyrwał się do przodu.
- Chcę zobaczyć.
Kolana ugięły się pode mną i byłabym upadła, ale Mark
zaopiekował się mną w samą porę.
- Uspokój się, kochanie. Nie myślałaś chyba...
- A ty?
Skinął ze smutkiem głową.
- Pakt samobójców?
- Nie, nie Camilla. Och, Mark, to nie w jej stylu.
- Więc co?
- Nie wiem. Nie jestem nawet pewna, czy tu byli.
Mężczyzna przytulił mnie.
- Już lepiej?
Uśmiechnęłam się do niego, pragnąc przedłużyć tę chwilę.
Paul wybiegł na zewnątrz.
- Okropnie tam śmierdzi! I podłoga jest wilgotna. Miałam
dziwne wrażenie, że historia się powtarza.
Przypomniałam sobie inny dzień, który tu spędziłam:
wydawał mi się nawet bardziej realny niż dzisiejszy. Miałam
wtedy tyle lat, co Paul. Gospodarzem przyjęcia był Evan,
wówczas student pierwszego roku Cambridge. Hedley i Mark
szeptali coś między sobą. Camilla śmiała się prowokująco -
kusicielka ze złotymi włosami związanymi czerwoną wstążką.
Duchy przeszłości towarzyszyły mi, były ze mną, gdy
zdejmowałam okiennice i otwierałam okna.
We wnętrzu nic się nie zmieniło. Stał tu masywny stół,
cztery drewniane krzesła, piętrowe łóżko i kredens. Wiatr
nawiewał do środka piasek, który osadzał się w szczelinach
między deskami podłogi i tworzył kopczyki w kątach.
Byłam pewna, że nawet jeśli Camilla i Hedley zjawili się
tutaj, to nie po to, by spędzić parę nocy w domku bez wygód.
Czego zatem szukali na małej samotnej wyspie?
Krążyłam dookoła, myśląc niemądrze, że jeśli się tu
zatrzymali, Camilla z pewnością napisała na piasku: „Camilla
była tutaj". Zatrzymałam się przed kredensem. Naraz czas
cofnął się, wspomnienie z przeszłości stawało się coraz
bardziej wyraziste. Dotknęłam gałki od drzwiczek, ale nie
mogłam się zmusić, by ją przekręcić. Mark stanął za mną.
- Daj spokój, Romy. Nic tu nie znajdziesz.
- Mam wrażenie...
- Zapomnij o tym. Lepiej nie odgrzebywać pewnych
spraw.
- Jakich spraw? - Odwróciłam się i spojrzałam na niego.
Pochylił się i pocałował mnie, powoli i z czułością. Gdy
się wyprostował, miał w oczach dziwny błysk.
- Długo czekałem na tę chwilę.
- Co tam robicie?! - zawołał Paul. - Chodźcie! Tracimy
czas. Obiecałem szefowi kuchni, że złapię największego
kraba, jakiego w życiu widział.
Wyszliśmy na słońce. Czułam się lżejsza od obłoków
płynących po niebie w podmuchach wiatru.
- Wezmę koszyk - powiedziałam. - W chacie jest zbyt
ciemno i duszno, by jeść lunch.
- Najlepsze kraby są w Drakesbay - rzekł Mark, biorąc
koszyk, i poprowadził nas w stronę zatoki.
Zatoki wszędzie są podobne: piasek i skały, a krajobraz
dopełniają kępy wodorostów, muszelki, szum i zapach morza.
Nasza zatoka miała jeszcze coś - nieuchwytną aurę samotnej
wyspy, którą uważaliśmy za swoją.
- Jakbym znów był dzieckiem. - Mark uśmiechnął się.
Stał po kolana w wodzie, trzymając w ręku sieć.
Skinęłam głową zamyślona. Wydawało mi się, że
przeniosłam się w czasie. Byłam kobietą z innej epoki, której
szczęście, nie skażone cywilizacją, unosiło się w powietrzu.
- Romy, obudź się! Spójrz na nią, Paul. Śni na jawie.
Paul wyprostował się i spojrzał, jak gdyby nigdy przedtem
mnie nie widział.
- Nienawidzę snów. Straszą mnie w nocy. Odwrócił się i
odszedł w stronę morza.
- Nigdy nie zrozumiem tego dziecka. - Mark wyszedł z
wody i usiadł obok mnie. - Boję się o niego. Jest taki
wrażliwy. A te jego opowieści! Matka uważa, że powinno mu
przejść wymyślanie takich wstrząsających historii. Dajemy mu
tyle miłości, chłopiec stał się członkiem rodziny. Zniknięcie
Camilli tak źle na niego wpłynęło.
- Ona nie ma serca - rzekłam.
- Albo ma go zbyt wiele - westchnął.
Zerwałam się i pobiegłam do Paula; muszelki na plaży
chrzęściły pod bosymi stopami.
- Założę się, że pierwsza złapię kraba! - zawołałam.
Spojrzał na mnie łobuzerskim wzrokiem. Wiedział, że
ściągnął na siebie uwagę.
- O co się założysz?
- Ja dam nagrodę zwycięzcy - powiedział Mark,
dołączając do nas. Gorączkowy błysk w oczach Paula
odebrałam jako pragnienie wygranej.
- Nie możemy stać razem - powiedział. - Romy będzie
łowić na lewo od tej dużej skały. Mark pośrodku, a ja pójdę na
prawo.
Usiadłam, oparłam się plecami o skałę. Panowała tu
zupełna cisza. Rozkoszowałam się nią, pozwalając, by spokój
wypełnił każdą cząstkę mojego ja. Błądziłam sennie myślami
wokół przyjemnych spraw. Po chwili ogarnął mnie niepokój,
który przytłumił wszystkie wspomnienia, wszystkie oprócz
wydarzenia w domku.
Widziałam oczami wyobraźni siebie stojącą przed
kredensem i czułam cudowną bliskość Marka. Chciałam
pogrążyć się w rozpamiętywaniu przyjemności, jaką sprawił
mi jego pocałunek, lecz parę słów tłukło mi się bez przerwy
po głowie. „Daj spokój, Romy".
Czemu mam dać spokój? „Nie otwieraj kredensu, idiotko"
- mówiłam do siebie w myślach. Dlaczego nie? Co
niezwykłego wiąże się z kredensem? Nagle przypomniałam
sobie. Zerwałam się i wybiegłam zza skały, wołając Marka.
Przystanęłam zdumiona. Nie było go tam. Zaczęłam szukać
Paula. Zawołałam go. Nikt nie odpowiedział. Ogarnęła mnie
panika. Czyżbym została sama na wyspie, która przed chwilą
wydawała mi się rajem, a teraz napawała mnie lękiem?
Uspokoiłam się szybko. Pewnie się przenieśli, połowić kraby
w innej zatoce. Spojrzałam na sieć Paula porzuconą beztrosko
na brzegu w zasięgu fal. Przeniosłam ją w bezpieczne miejsca
z dala od wody.
Dokąd i dlaczego odeszli? Czy obaj wiedzieli, co znajduje
się w kredensie? Poszli razem czy osobno?
Nie zobaczyłam ich po drodze do chaty, lecz gdy
podeszłam bliżej, usłyszałam czyjeś głosy. Podkradłam się do
okna.
- Co robisz? - Rozpoznałam głos Marka.
- Czemu za mną poszedłeś? Nie powinieneś był. To nasza
tajemnica.
Zajrzałam przez okno. Paul przyciągnął stół do kredensu i
stanął na nim.
- Jeśli masz na myśli skrytkę na górnej półce... -
- Powiedziała mi, że nikt inny o tym nie wie - przerwał
mu Paul. - To miała być nasza tajemnica.
- Kłamała. Wiem o tym i inni też. Czy mówiła, że zostawi
tam dla ciebie wiadomość?
- Obiecała. - Chłopiec był zrozpaczony.
- Cóż, zobaczymy.
- Jest pusta - zaszlochało dziecko.
Usłyszałam westchnienie Marka. Co oznaczało: ulgę czy
zawód? Czy on też spodziewał się, że Camilla zostawi mu
wiadomość w tajnym schowku?
- Obaj się zawiedliśmy. Nie myślmy o tym więcej.
- Wiesz, gdzie ona jest. - Paul zeskoczył ze stołu i
podbiegł do Marka, bijąc go pięściami.
- Nie bądź niemądry, Paul.
- Wiesz, wiesz. Mówiła, że ty zawsze wiesz, gdzie jej
szukać.
- Nie to miała na myśli.
- Właśnie to. A teraz, gdy Romy jest tutaj, nie chcesz, by
Camilla wróciła.
- Ty mały głupcze! - krzyknął Mark i chwycił Paula za
nadgarstki. - Ja też ją kochałem...
Nie chciałam słyszeć nic więcej. Zeszłam na brzeg, nie
dbając o to, czy mnie zauważyli. Byłam roztrzęsiona,
nienawidziłam Quentona za pocałunek, który teraz wydawał
mi się zdradą. Kochał Camillę i nigdy mu nie wybaczę, że
mnie oszukał.
Fale uderzały o moje uda, gdy wchodziłam powoli w
wodę, która sięgała mi teraz do pasa. Chciałam pogrążyć się w
zapomnieniu.
Nagle zatrzymałam się. Czy oszalałam? Szukałam
śmierci? Z tak błahego powodu. Wyszłam na brzeg i zaczęłam
biec.
Wołałam ich; zapomniałam zupełnie, że mój głos
przypominał chwilami brzmienie głosu Camilli. Paul
wyskoczył z domku. Wpatrywał się we mnie, pobladły, jakby
zobaczył ducha. Minęłam go. Mark odstawił właśnie stół na
miejsce. Zdawało mi się przez moment, że widzę na jego
twarzy oczekiwanie i nadzieję.
- Idziemy? - Oparłam się o drzwi, ciężko oddychając.
Strużki wody spływały po moim ciele, tworząc na podłodze
małe kałuże. - A może w czymś przeszkodziłam? - Spojrzałam
znacząco na otwarty kredens. - Chyba nie myśleliście obaj, że
Camilla zostawi wam w skrytce wiadomość? - rzekłam
sarkastycznie.
Mark poczerwieniał i zmarszczył brwi. Dobrze się
bawiłam. Naprawdę cieszyło mnie to małe, dziecinne
zwycięstwo. Nie mogłam sobie darować tych złośliwości.
Byłam zbyt wściekła.
- Myślałem, że to Camilla do nas wraca - wymamrotał
Paul.
Jego słowa wyzwoliły płomień, który tłumiłam przez trzy
lata. Teraz rozgorzał w paroksyzmie zazdrości. To Camilla
mnie do tego doprowadziła.
- Na pewno nie zadałaby sobie trudu, by zostawić dla was
wiadomość. Nie przyszłoby jej to do głowy. Przyjmowała
waszą adorację jako coś oczywistego. Nie, jeśli cokolwiek tu
jest, to tylko dla mnie.
- Tajny schowek jest pusty - rzekł Paul.
- Schowek w kredensie nie jest tajny. Wszyscy o nim
wiedzą. Ale jest drugi...
Przeszłam przez pokój. Nie czułam już wilgotnego
kostiumu oblepiającego moje ciało. Słyszałam w wyobraźni
podniecony głos Camilli: „To nasza skrytka, Romy, tylko
nasza".
Podeszłam do piętrowych łóżek. Nad nimi znajdowała się
wygięta belka podtrzymująca dach. W rogu utworzonym przez
belkę i słupek wspierający łóżka była wąska szpara. Stojąc na
palcach, mogłam do niej sięgnąć.
Byłam pewna, że nic tam nie znajdę, lecz Mark zrobił
dziwną minę, a Paul, kładąc dłonie na moich ramionach,
zmusił mnie do dokładniejszych poszukiwań. Nie wierzyłam,
że jest tam jakaś wiadomość. Camilla mogła od dawna nie
pamiętać o schowku, tak jak ja bym zapomniała, gdyby nie
dziwny przebłysk świadomości.
- Nic tu nie ma... - zaczęłam, ale moje palce trafiły nagle
na mały zwitek. Wstrzymałam oddech ze zdumienia.
- Co to jest? - Mark podbiegł do mnie. - Wyprostowałam
palce; na dłoni leżała zawinięta w folię paczuszka.
Mężczyzna chwycił ją, jakby obawiając się, że mu w tym
przeszkodzę. Paul przysunął się do niego.
- Co tam jest? Otwórz. Może to wiadomość od Camilli.
Chciałam krzyknąć: „Nie otwieraj". Zaczęłam drżeć. Mark
ostrożnie rozwinął opakowanie. Wpatrywałam
się w niego zdenerwowana. Wiedziałam, co jest w
paczuszce w chwili, gdy złamał lakową pieczęć i wysypała się
odrobina proszku. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo.
- Ona by nie mogła... - Z trudem wypowiadałam kolejne
słowa.
- Oczywiście, że nie. - Quenton odwrócił się gwałtownie.
- Czy mówiłaś komukolwiek o tej skrytce? - Potrząsnęłam
głową. - Więc Camilla musiała o niej wspomnieć lub ktoś
znalazł ją przypadkiem - dodał po chwili.
- Co jest w środku? - dopytywał się chłopiec. Mark
zawinął starannie paczuszkę i włożył do kieszeni.
- Nic ważnego. - Dał mi do zrozumienia, bym niczego nie
wyjaśniała.
- Camilla nie zapomniałaby o zostawieniu wiadomości.
Obiecała. Chyba jej tu w ogóle nie było - stwierdził Paul.
- Myślę, że niestety masz rację - odrzekł Mark. - Lepiej
poszukajmy koszyka. Nie chcę, by fale porwały twój tort.
Quenton włożył butelkę szampana do wypełnionego
zimną wodą wgłębienia w skale. Pozwolił solenizantowi zdjąć
korek. Śmialiśmy się głośno. Paul jadł z apetytem i ponaglał,
byśmy zapalili świeczki na torcie; zrobiliśmy z ręczników
osłonę, by nie zdmuchnął ich przedwcześnie wiatr.
Chłopiec pokroił tort, odłożył kawałek i zapakował go w
papierową serwetkę.
- To dla Cam. Na pewno zechce spróbować, gdy wróci do
domu. Założę się, że żałuje, iż nie ma jej teraz z nami, prawda,
Mark?
Nie byłam pewna, czy pominął mnie świadomie, czy też
zapomniał o mnie. Nawet chwile spędzone sam na sam z
Markiem nic dla mnie teraz nie znaczyły. Obaj byli
niewolnikami Camilli i nie miałam wielkiej nadziei, że
kiedykolwiek uda mi się ją zastąpić.
Nawet gdyby umarła, pamięć o niej pozostanie święta.
W drodze powrotnej stłoczyliśmy się wszyscy troje na
przedzie motorówki. Mark objął mnie ramieniem, a Paul
przytulił się. Mój optymizm powrócił. Doszłam do wniosku,
że jeśli Cam żyje i przebywa za granicą, to i tak pozostanie
tylko wspomnieniem.
Będąc tutaj na miejscu, miałam nad nią przewagę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tydzień po urodzinach Paula pani Dawson wręczyła mi
telegram. Choć był adresowany do Camilli, rozerwałam
kopertę i przeczytałam:
„Z żalem zawiadamiamy o śmierci Monsieur Vardiera.
Proszę powiedzieć synowi. Szczegóły listownie. Lavoisier i
Cie."
- To o ojcu Paula. Nie żyje. - Patrzyłam tępo na panią
Dawson.
- Biedny chłopiec - wymamrotała. - Kto mu o tym powie?
- Nie wiem. - Głos mi się załamał. Przez chwilę miałam
niedorzeczną nadzieję, że zrobi to mój ojciec albo Mark.
Przeczuwałam jednak w głębi ducha, że ten obowiązek
spadnie na mnie.
- Gdzie jest jego matka? - Pani Dawson zawsze
interesowała się życiem innych ludzi.
- Umarła, gdy był małym dzieckiem - powiedziałam, nie
wiedząc, czy to prawda. - Wierzę, że nie powie pani nikomu o
śmierci Vardiera, zanim nie porozmawiam z dzieckiem.
- Ależ, panno Mortimer, jakżebym mogła... „Mogłabyś i
zrobisz to" - pomyślałam ponuro. Pozostawało mi tylko jak
najszybciej odnaleźć Paula.
Zadzwoniłam do Maisie.
- Jest z psami na plaży. Wziął z sobą jedzenie i picie. Czy
coś się stało?
Powiedziałam o telegramie i jej niepokój o chłopca dodał
mi otuchy. Będzie teraz potrzebował naszej miłości i
współczucia.
Plaża przed hotelem była zatłoczona wczasowiczami.
Domyśliłam się, że Paula nie ma wśród nich i poszłam w
stronę Sandy Cove, jednego z jego ulubionych miejsc.
Pytałam go parę razy o ojca, lecz wymijające odpowiedzi
świadczyły o tym, że nie ma między nimi głębszej więzi. Nie
byłam jednak pewna, jak zareaguje na wiadomość o jego
śmierci.
Nie znalazłam go w Sandy Cove, może dlatego, że parę
rodzin urządziło tam piknik. Dostrzegłam w końcu chłopca.
Wyglądał tak dziecinnie i bezradnie, że coś ścisnęło mnie za
gardło. Chciałam go przytulić, jednak byłam dość rozsądna,
by nie popełnić tego błędu.
- Paul! - zawołałam, gdy byłam dość blisko, by mógł
mnie usłyszeć. Odwrócił się szybko, a ja znów przeklinałam
podobieństwo głosu Camilli i mojego, ujrzawszy wyraz
nadziei rozjaśniający mu twarz. Psy rozpoznały mnie od razu.
Louis szybko znalazł się obok mnie. Schyliłam się, a on
skoczył w moje objęcia. Przytuliłam pieska, modląc się w
duchu, bym umiała znaleźć właściwe słowa.
Paul przyjął moją obecność milcząco. Zawiesił na szyi
swoją ulubioną lornetkę, w ręku trzymał notes i ołówek.
- Co robisz, Paul?
- Założę się, że nie zgadniesz, ile ptaków dziś widziałem.
- Nie zgadnę. Ile?
Wymienił je po kolei. Usiadł na piasku.
- Nie słuchasz mnie, Romy - powiedział po chwili, z
pretensją w głosie.
- Mam dla ciebie złą nowinę, Paul.
Reakcja chłopca była zaskakująca. Zbladł, zaczął drżeć.
- Camilla? - szepnął.
- Nie, kochanie, nie Camilla. Twój ojciec... - przerwałam,
zastanawiając się, czy powiedzieć, że jest ciężko chory, ale
wyraz oczu chłopca powstrzymał mnie od kłamstwa. - Nie
żyje.
Chciałam objąć go ramieniem, ale odsunął się ode mnie.
Louis wskoczył mu na kolana, a Paul przytulił policzek do
jego puszystej sierści.
Czekałam na łzy, które jednak nie popłynęły.
- Musisz być teraz dzielny - powiedziałam bezsensownie.
- Chcę, by Camilla wróciła. Tak jej potrzebuję. - Podniósł
głowę, jego ciemne oczy wypełniły się łzami, które spłynęły
po policzkach na głowę Louisa. - Nie pozwoliłaby mnie stąd
zabrać.
- Ja też nie pozwolę cię stąd zabrać. Obiecuję. - Znów go
objęłam; tym razem nie opierał się.
- Ona wróci, prawda? Nie mam nikogo oprócz niej.
- Wszyscy cię kochamy, Paul.
- Mój ojciec nie. Zostawił mnie, odchodząc z tamtą
kobietą. Obiecywał, że przyjedzie tu i zostanie, ale nie
dotrzymał słowa.
- Na pewno cię kochał.
- Nic nie wiesz! Powiedział, że mu przeszkadzam.
- Nie myślał tak, kochanie.
- Myślał. Mógł mnie zabrać od Cam...
Teraz płakał naprawdę. Louis przytulił się do niego i
zaskowyczał.
- Paul, kochanie, nie płacz. Bądź dzielnym chłopcem i
chodź do domu.
Po chwili przestał szlochać i wytarł oczy brudną
chusteczką. Jego rozpacz była gwałtowna i krótkotrwała jak
letnia burza. Miała przy tym równie uzdrawiający efekt.
Płakał nie z żalu po ojcu, lecz z tęsknoty za Camillą, którą
kochał z całego serca.
Wkrótce zaczął korzystać ze swojej uprzywilejowanej
pozycji, przyjmując współczucie ze zdumiewającą godnością.
Zapowiedziany przez prawników ojca list nadszedł po paru
dniach. Był adresowany do Camilli, lecz otworzyłam go z
czystym sumieniem. Pan Vardier wyznaczał Camillę i Marka
Quentona prawnymi opiekunami syna do czasu, gdy osiągnie
pełnoletność. Dalsza część listu zawierała zaskakującą
wiadomość. Okazało się, że ojciec chłopca zmarł w
tajemniczych okolicznościach w Amsterdamie. I choć jego
radca prawny próbował wyjaśnić tę sprawę, nie miał wielkich
nadziei, że mu się powiedzie.
Nie byłam pewna, co powinnam powiedzieć Paulowi. W
końcu postanowiłam pokazać mu list od Lavoisiera.
- Czy myślisz, że ojciec był szpiegiem? - zapytał
poważnie. - Chciałbym wiedzieć, jak zginął. Myślisz, że go
zakłuto nożem czy zastrzelono?
Nie zależało mu specjalnie na poznaniu prawdy. Pan
Vardier wystąpił teraz w nowej roli. Paul zaczął uważać ojca
za bohatera, a jego śmierć w amsterdamskim rynsztoku stała
się punktem wyjścia do fantastycznych historii, w które z
czasem sam uwierzy.
- Szkoda, że mnie nie chciał. To znaczy, nie chciał
naprawdę. Tak jak potrzebują mnie Louis czy Jason. -
Zeskoczył na podłogę i przytulił psy, które cierpliwie zniosły
ten przypływ uczuć.
Nie umiałam znaleźć odpowiedzi ani wtedy, ani teraz, gdy
szczegóły śmierci Vardiera stawały się coraz bardziej
tajemnicze, rosła równocześnie jego legenda. Paul tworzył te
fantazje na podstawie filmów oglądanych w telewizji, a uraza,
jaką czuł do ojca przed śmiercią, poszła w zapomnienie w
obliczu wspaniałego mitu asa wywiadu. Tak było lepiej, Paul
zawsze potrzebował bohatera, na którym mógłby się
wzorować.
Mark nie okazał zdziwienia, że został jednym z
opiekunów Paula.
- Czemu ty, a nie Hedley? - spytałam.
- Pierre i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Studiowaliśmy
razem w Oxsfordzie i spędzaliśmy wakacje w Quenton Court.
Tam poznał Camillę i Hedleya.
Niemniej wciąż wydawało mi się to dziwne, tak jakby
Vardier sądził, że Camilla i Mark będą kiedyś razem.
Paul był zachwycony wyborem ojca, choć ja nie mogłam
mu darować, że tak ostentacyjnie pominął Hedleya.
Dowiedziałam się potem, że Paul bardzo się bał, iż ojciec
sprowadzi go do Paryża. Śmierć Vardiera uwolniła go od tego
lęku, lecz gdy mijały tygodnie, a Camilla i Hedley nie dawali
znaku życia, zaczął go znów ogarniać niepokój.
- Czy myślisz, że Cam wróci przed Karnawałem Letnim?
- spytał któregoś wieczora, gdy spacerowaliśmy brzegiem
morza. - Nie mogła o tym zapomnieć, prawda?
- Powróci któregoś dnia - odrzekłam.
- Nie wierzysz w to, Romy. Myślisz, że umarła; ale nie,
wiedziałbym o tym - powiedział i wysunął się do przodu, bym
nie widziała łez, które wypełniły mu oczy.
Paul na szczęście nigdy długo nie rozpaczał. Ekscytował
się teraz zbliżającym się Karnawałem Letnim. Uwielbiał
wszelkie święta, karnawał szczególnie.
Błyszczące, żółte plakaty pojawiły się jak roje os na
płotkach, murach i w oknach wystawowych.
- W tym roku wezmę w nim udział - rzekł Paul z dumą. -
Możesz także przypłynąć motorówką z Markiem, jeśli chcesz,
Romy.
- Chyba nie będę mogła. Przykro mi, kochanie, jestem
zbyt zajęta.
Karnawał w Eastands był skromny w porównaniu z
odbywającymi się w innych miejscowościach imprezami, lecz
mieszkańcy uważali go i tak za największe wydarzenie roku.
Został zainaugurowany przez dziadka Hedleya, któremu nie
chodziło o zapewnienie rozrywki wczasowiczom i
miejscowym, lecz o lepszą prosperity dla hotelu „Ashlings".
Zawsze prowadził pierwszy z wieczornych tańców, które z
czasem stały się gwoździem programu imprezy w Eastands.
Myślałam o balu jako rozstrzygającym teście moich
menedżerskich umiejętności. Jeśli nie będzie przynajmniej tak
dobry, jak w poprzednich latach - przegrałam.
Podczas spotkania z kuchmistrzem i panią Dawson, która
sprzedawała bilety, dowiedziałam się, że wszystko zostało
zaplanowane wcześniej, a ja mam to tylko zatwierdzić. Szef
kuchni ze zręcznością kuglarza wyjął sfatygowaną
zeszłoroczną kartę dań.
- To nie wystarczy - powiedziałam.
- Ależ, panno Mortimer, co roku mamy takie menu.
- Właśnie dlatego nie wystarczy. Przedstawiłam parę
swoich propozycji.
- To się nie uda, panno Mortimer. Pan Peake rozumiał, że
jedzenie bufetowe powinno być proste, bo tego oczekują
klienci. - W jego głosie wyczuwało się pogardę, sugerującą, że
mieszkańcy Eastands nie potrafią docenić arcydzieł sztuki
kulinarnej.
Musiałam w końcu się poddać. Mistrz pracował jak
maszyna. Jego twarz była biała od mąki, a w przerwach ciągle
popijał wodę sodową.
W sali balowej chciałam jednak mieć większe pole do
popisu.
Przypomniałam sobie, że to pomieszczenie było oczkiem
w głowie Hedleya. I to ja właśnie byłam wdzięczną
słuchaczką jego entuzjastycznych projektów. Z początku
chciał zrobić tylko jedną salę, lecz podsunęłam mu dyskretnie
pomysł wydzielenia przedpokoju przystosowanego do
podawania posiłków, w którym znajdowałby się osobny bar i
kuchnia. Ostatecznie, w realizacji projekt przybrał taki właśnie
kształt, był więc częściowo moim dziełem.
W sobotę zbudziła mnie o świcie dziwna zjawa stojąca w
drzwiach sypialni w asyście dwóch intrygujących psów.
- Wstawaj, Romaine!
Patrzyłam oszołomiona na stojącą przede mną postać.
- Co się stało?
- Zapomniałaś? Mamy dziś karnawał - rzekł z wyrzutem
Paul. - Zgadnij, kim jestem.
- Nie mam pojęcia.
Psy miały już wyraźnie dosyć i wskoczyły na łóżko. Louis
próbował wejść pod kołdrę, a Jason unieruchomił mnie,
kładąc się na moje nogi.
-
Myślałam,
że lepiej znasz historię. Jestem
prochowniczym admirała Nelsona.
Przez chwilę zwątpiłam w wielkiego dowódcę, ale Paul
wyjaśnił mi wszystko.
- Jestem chłopcem, który ładował proch do dział
„Victory".
- Kochanie, uciekaj teraz i zabierz psy. Mam przed sobą
trudny dzień.
Prochowniczy wycofał się niechętnie, biorąc z sobą psy.
Usłyszałam, jak biegnie na górę, by zbudzić Maisie. Nie był to
najlepszy początek tak ważnego dla mnie dnia.
- Wszystkie bilety sprzedane - powitała mnie pani
Dawson. - Ludzie są pewnie ciekawi, czy impreza będzie tak
udana jak w zeszłym roku. - Nie mogła się powstrzymać od tej
drobnej złośliwości. - Muszę jeszcze gdzieś umieścić
Weronikę Quenton i jej towarzystwo. Zapomniała
zarezerwować stolik.
Przygotowania w sali balowej dobiegały końca. Wiatr
wpadający przez otwarte drzwi roznosił woń kwiatów
ułożonych we włoskich wazonach. Zielone pnącza oplatały
białe kolumny wspierające sufit. Ustawione pod ścianami
stoły przykryte były świeżymi obrusami.
- Ładnie, prawda? - Pani Dawson stanęła obok mnie.
- Jak w dniu wesela pani siostry. Pamiętam tamte kwiaty -
róże, goździki i gladiole.
Poczułam się niezręcznie. Dlaczego ta kobieta zawsze
musiała popsuć mi humor?
- Pani siostra była piękna tamtego dnia - kontynuowała
recepcjonistka. - Idealna panna młoda, jak z żurnala.
„Jest zazdrosna - pomyślałam. - Zazdrosna o urodę
Camilli. Czy pojawiło się to u niej tamtego dnia - tak jak u
mnie? Ja uciekłam od dręczącej mnie zazdrości, lecz ona
została, by znienawidzić Camillę i z bliska oglądać jej
szczęście".
Odwróciłam się zniecierpliwiona i skierowałam do baru,
by sprawdzić nakrycie stołów. Kobieta poszła za mną. Gil,
szef baru, czyścił właśnie szkło. Miał szerokie bary i jasne
włosy spłowiałe od słońca. Latem pracował również jako
ratownik i spędzał całe dnie na plaży.
- Wszystko kontroluję - rzekł Gil, mrugając do mnie.
Było to bardzo zmysłowe i prowokujące mrugnięcie.
Przynajmniej takie wrażenie wywierał na młodych
dziewczynach spędzających noce w barze, a dnie na plaży.
Mnie jednak traktował z szacunkiem, choć jednocześnie dawał
odczuć, że chętnie złożyłby mi niestosowną propozycję. „Tak
czy inaczej, można na nim polegać" - pomyślałam z
wdzięcznością.
Również w kuchni nie znalazłam powodu do narzekań,
czyniono już tam ostatnie przygotowania do bankietu.
Odzyskałam wiarę w siebie. Ten wieczór nie musiał być
przecież katastrofą, jak to sobie wyobrażałam w chwilach
zwątpienia. Wszystko - jak powiedział Gil - było pod kontrolą.
A jednak miałam niejasne przeczucie, że moje zadowolenie
jest przedwczesne.
- Myślę, że włoży pani jedną ze swoich paryskich sukien.
- Pani Dawson wciąż dreptała w ślad za mną.
- Nie sądziłam...
- Musi się pani ubrać. Oczekują tego.
- Kto?
- Wszyscy. Pan Peake zawsze wkładał smoking, a pani
Peake kupowała w Londynie nową suknię. Nawet ja ubiorę
dzisiaj długą aksamitną spódnicę.
Nie wiem, czego spodziewałam się tego wieczoru, ale owo
oczekiwanie mobilizowało mnie. Na pewno chciałam, by
ludzie w Eastands przekonali się, że prowadzę hotel równie
dobrze. Pragnęłam, aby mnie doceniono, a nie traktowano jak
młodszą siostrę Camilli.
- Pięknie pani wygląda. - Maisie, pełna entuzjazmu,
zaciągała zamek błyskawiczny wąskiej, zielonej sukni, którą
rzeczywiście kupiłam w Paryżu. - Do twarzy pani w tym
kolorze, ładnie harmonizuje z odcieniem włosów.
Ona również kipiała z podniecenia. Miała zaprowadzić
Paula na bankiet, a w wolnych chwilach pomagać w kuchni.
Prochowniczy Nelsona śpiewał radośnie w wannie. Jego
żywe usposobienie pozwoliło mu na chwilę zapomnieć o
smutku. A ja miałam nadzieję, że czas ukoi jego rozpaczliwą
tęsknotę.
Gdy wróciłam do hotelu, pani Dawson czatowała na mnie
w recepcji.
- Będzie wspaniale - rzekła wylewnie. - Jestem tego
pewna.
Zaskoczyła mnie szczerość jej słów. Sądziłam, że chce, by
wieczór okazał się klęską. Przecież tak gorliwie strzegła
reputacji Hedleya - perfekcjonisty. Czemu zmieniła zdanie?
Czyżby zaczęła wątpić, że Cam i Hedley powrócą? Czy
zaakceptuje mnie choć w niewielkim stopniu jako
następczynię Hedleya?
Pełna optymizmu sprawdziłam resztę pomieszczeń,
kończąc inspekcję w kuchni, w której po wydaniu obiadu
zrobiło się nagle spokojnie.
Mistrz kuchni siedział przy stole, na którym stała szklanka
wody sodowej. Oparł łokcie na blacie. Nie poruszył się, tylko
spojrzał na mnie. Był bardzo zmęczony. Przeraziłam się nagle.
- Co się stało? Czy jest pan chory? Już dawno miał się
pan zwrócić do mojego ojca.
Zlekceważył mój niepokój.
- Wszystko idzie dobrze. Szczerze mówiąc, gdy ujrzałem
panią po raz pierwszy, miałem wątpliwości, czy pani podoła,
ale teraz już nie. - Podniósł szklankę. - Dobra robota, szefowo.
Poczułam, jak się rumienię. Jego pochwała była
nieoczekiwana i przez to jeszcze cenniejsza.
- Miło mi to słyszeć, ale to wspólny wysiłek nas
wszystkich, a pan pomógł mi najwięcej spośród całego
personelu. W dniu mego przyjazdu powiedział pan, że ma
wobec mojego szwagra dług wdzięczności. Myślę, że został
spłacony z nawiązką.
Wlał do szklanki whisky.
- Powie mu to pani?
- Gdy wróci, może mu pan sam powiedzieć.
- Wątpię, czy jeszcze kiedyś go zobaczę. - Przerwał i
spojrzał mi w oczy. - Zawsze ciepło panią wspominał. Może
nadejdzie dzień, gdy...
- To mało prawdopodobne - przerwałam mu ostro. Nie
chciałam już widzieć Hedleya.
- Doprowadziliśmy go do podjęcia desperackich działań.
Inni i ja...
- Jacy inni? O czym pan mówi? - Przebiegł mnie
lodowaty dreszcz, gdy patrzyłam na twarz kuchmistrza. - Pan
jest chory. Czy mam zawołać ojca?
- Nie - przerwał, jakby zbierał siły i odwagę, by mówić
dalej. - Biedny pan Hedley. Nie umiał walczyć jak jego ojciec.
Łatwo było nim kierować i gdyby nie chodziło o dziewczynę,
nie przyczyniłbym się do jego kłopotów.
- Jaką dziewczynę?
- Moją siostrzenicę. Pracowała tu w zeszłym roku jako
pokojówka. Jeden z gości oskarżył ją o kradzież cennego
pierścionka. To dobra i uczciwa dziewczyna, panno Mortimer.
Byłem przekonany, że jest niewinna. Postanowiłem sam
znaleźć złodzieja. - Mówił tak cicho, że musiałam się
pochylić, by go usłyszeć.
- I co?
- Nie znalazłem - przynajmniej tak mi się zdawało. Teraz
myślę, że byłem w błędzie.
- Kto? - spytałam, a zimny dreszcz znów wstrząsnął moim
ciałem. Nie chciałam znać prawdy, ale mężczyzna był
zdecydowany ją wyjawić.
- Pani Peake wydawała wtedy dużo pieniędzy.
Okłamywała pana Hedleya. Powiedziałem mu, iż mogę
udowodnić, że jego żona ukradła ten pierścionek. Uwierzył mi
- Bóg jeden wie, dlaczego. Błagał mnie, bym nie szedł na
policję i zgodził się dać mojej siostrzenicy dobre referencje i
pieniądze na utrzymanie, zanim znajdzie nową pracę. To było
tylko dla dziewczyny...
- Dość! Nie chcę tego słuchać. - Wzdrygnęłam się z
gniewu i obrzydzenia.
Czy kuchmistrz był jedynym szantażystą trzymającym w
szachu biednego Hedleya? Gdybym tylko tu została... Czy
zdołałabym mu pomóc?
- Musiałem to komuś powiedzieć. - Sięgnął po stojącą
przed nim whisky i wychylił ją do dna. Szklanka wypadła mu
z ręki. Na czole mężczyzny pojawiły się krople potu.
Przygryzł wargi i z jękiem zgiął się wpół.
Pobiegłam korytarzem, modląc się w duchu, by ojciec był
na bankiecie. Zobaczyłam z ulgą, że tatuś siedzi obok Paula.
- Szybko! - Chwyciłam go za ramię. - Kuchmistrz źle się
poczuł. Idź do kuchni.
Zerwał się z miejsca.
- Weź moją torbę z samochodu. - Rzucił mi klucze i
wybiegłam na dwór. W ciągu paru minut znalazłam jego
samochód, otworzyłam drżącymi rękami drzwi i zabrałam
torbę.
- Połóż ją na stole - powiedział ojciec, gdy wróciłam do
kuchni. Stał odwrócony plecami, zasłaniając sobą kucharza. -
Wezwij pogotowie, to wszystko. Nie zostawiaj Paula samego,
żeby coś nie strzeliło mu do głowy.
Rzeczowe polecenia ojca uspokoiły mnie. Zadzwoniłam z
biura po karetkę.
Paul spojrzał na mnie z ożywieniem, gdy wróciłam na
salę.
- Szukałem ciebie - powiedział, gdy usiadłam obok niego.
- Chyba pamiętasz, że obiecałaś mi taniec.
Trzymając się za ręce, weszliśmy na parkiet. Zaczęliśmy
tańczyć w rytm muzyki. Paul był urodzonym tancerzem.
Trzymaliśmy się za ręce, wirując pośród innych par.
- No, młody człowieku! - zawołał ojciec, gdy wróciliśmy
do stolika. - Kto nauczył cię tańczyć?
- Camilla. Ćwiczę z Maisie, ale ona nie jest tak dobra jak
Romy.
- Czy kuchmistrz lepiej się czuje? - zapytałam, dyskretnie
zmieniając temat.
Ojciec spojrzał na mnie posępnie.
- Nie. Będę wiedział coś więcej po jutrzejszych
badaniach.
Nie wypytywałam go, wiedząc, że nigdy nie rozmawia o
stanie zdrowia swoich pacjentów.
- Może coś zjemy, Paul? - zaproponował ojciec. Przez
cały wieczór starałam się nie myśleć o towarzystwie
siedzącym przy stoliku Weroniki. Nie miałam wątpliwości, że
są tam Evan i Mark, ale był ktoś jeszcze. Wykluczyłam panią
Quenton. Powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie bierze udziału
w przyjęciach.
Krążyłam
między stolikami, uśmiechałam się i
zagadywałam gości. Ujrzałam Evana Quentona. Spojrzał na
mnie, ale wydawało mi się, że mnie nie poznał. Siedział przy
stoliku sam.
- Romaine! Zmieniłaś się! - zawołał po chwili. Podszedł
do mnie. - Jesteś piękna - powiedział cicho. - Już
zapomniałem, jak piękna.
- Dziękuję - odparłam swobodnie.
- Proszę, usiądź i wypij ze mną lampkę wina.
Evan też się zmienił. Wprost niewiarygodnie. Strasznie
utył.
- Przynajmniej jedna korzyść ze zniknięcia Peake'ów.
Wróciłaś do domu.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Evan wpatrywał się
niespokojnie w wirujących tancerzy, jakby kogoś szukał.
- Nie zostanę tu długo - powiedziałam.
- Czemu nie? - Przyjrzał mi się uważnie. - Pewnie
Eastands wydaje ci się nudne, skoro widziałaś tyle dużych
miast. Ja nie znoszę częstych wyjazdów za granicę. Próbuję
przekonać Marka, by przejął handlową stronę naszej
działalności.
- Czy jest tym zainteresowany?
- To zależy... - Evan pochylił się i położył swoją pulchną,
spoconą rękę na mojej dłoni.
Pojawiła się jego żona. Weronika opadła na krzesło obok
Evana.
- Musiałam zobaczyć damę, którą zabawia mój maż. Miło
znów cię spotkać, Romaine. Nalej mi drinka, kochanie -
uśmiechnęła się uroczo.
Spełnił prośbę, nie patrząc na żonę, a ona odwróciła się i
zmarszczyła lekko brwi. Zdałam sobie sprawę z tego, że stoi
przy mnie jakiś mężczyzna. Podniosłam oczy i napotkałam
spojrzenie Denta Greene'a.
- Cześć. Czy mogę prosić cię do tańca? - odezwał się.
Chciałam odmówić, lecz Weronika nie dała mi dojść do
słowa.
- Bardzo chciał z tobą zatańczyć, Romaine -
zaszczebiotała.
Kłamała. Dlaczego? Czemu Weronice Quenton zależało
na tym, bym zatańczyła z Dentem Greene'em? Moja niechęć
do niego z pewnością była widoczna.
Wstałam. Dent Greene wziął mnie za rękę, objął wpół i
poprowadził na parkiet. Nie odzywał się, bardzo dobrze
tańczył. Przez chwilę uległam czarowi starego walca,
zapominając, że nie lubię swego partnera. Ale już jego
pierwsze słowa wyszeptane mi do ucha rozbudziły we mnie
nieufność.
- Słyszałem, że wybrałaś się na wyspę z Markiem i
chłopcem.
Nie odpowiedziałam.
- Ludzie tacy jak Quentonowie przyjmują wszystko bez
zastrzeżeń, twoja siostra również.
Próbowałam się wyrwać, ale przytrzymał mnie mocno w
talii.
- Gdzie leży ta wyspa? - spytał. - Nie ma jej na żadnej
mapie.
- Naprawdę? To chyba dobrze, bo jest rezerwatem
ptaków, a Quentonowie nie lubią, gdy ktoś ją odwiedza.
- Twoja siostra była tam wiele razy.
- Skąd pan wie?
- Powiedziała mi... - zaczął.
Nie dowiedziałam się niestety, co Camilla powiedziała
Dentowi Greene'owi, gdyż podszedł do nas Mark.
- Przepraszam - powiedział i zaczął ze mną tańczyć.
Trzymał mnie lekko. Nie wiem, jak to się stało, ale
znaleźliśmy się na tarasie. Zeszliśmy ze schodów i usiedliśmy
na drewnianej ławce, z której mogliśmy patrzeć na morze.
Objął mnie, przyciągnął mnie do siebie i pocałował w
policzek.
Spojrzałam na niego; księżyc rzucił na jego twarz złotą
poświatę.
- Mark - szepnęłam.
Objął mnie mocniej, a ja próbowałam się uwolnić.
Dopiero gdy czule wyszeptał moje imię, poddałam się.
- Tak mi ciebie brakowało przez te wszystkie lata. Nie
myślałem, że to możliwe. Chciałem cię odnaleźć, ale...
- Mark... Mark!
Mężczyzna zaczął całować mnie w usta, aż zabrakło mi
tchu. Byłam nieprzytomna z radości; w tej chwili wolałam
zapomnieć o słowach, które wypowiedział na wyspie do
Paula. „Też ją kochałem". Czy kochał kiedyś Camillę?
Powiedział wtedy „kocham" czy „kochałem"? Nie pamiętałam
i nie dbałam o to. Potrzebował mnie teraz i to mi wystarczało.
Wróciliśmy do sali balowej. Patrzyłam jak we śnie na
wirujących tancerzy, a jednak zdumiewająco wyraźnie
widziałam każdą twarz i sylwetkę.
Mark znalazł przy barze dwa wolne stoliki i zamówił
drinki.
- Dobrze idzie - powiedział Gil, znów do mnie mrugając.
„Oczywiście, że dobrze" - pomyślałam. To był magiczny
wieczór: pierwsza godzina mojego nowego życia,
uśmiechnęłam się do Marka. Odpowiedział mi uśmiechem i
wzruszyła mnie czułość, jaką dostrzegłam w jego oczach.
- Cześć, Mark! - Obok nas stanął tęgi, opalony chłopak. -
Szukałem ciebie. Miałem kłopoty z łodzią. Przedziurawiłem ją
parę mil od Marsylii. Cholerny sztorm. Chciałem załatać, ale
wolę, żebyś ty zrobił to porządnie.
- Oczywiście, Johnny. Dostarcz mi ją w poniedziałek.
- Dzięki, stary. A właśnie. Widziałem w Marsylii twojego
kumpla. Miał w jachcie wielką dziurę, załataną w tamtejszej
stoczni. Powiedział, że to marna robota, nie tak jak
Quentonów.
- Kto to był? - zapytał Mark gwałtownie.
- Niech pomyślę. Ach, właściciel tego hotelu, Peake.
Wyglądał nieszczególnie. Mówił, że dostał jakiejś ameby.
- Czy rozmawiałeś z jego żoną?
- Nie miałem szczęścia. Mówią, że to świetna babka.
- Czy wybierali się do domu?
- Nie wiem, stary. - Zwrócił się do Gila, by napełnił
Markowi szklankę. - Gdy następnego ranka poszedłem na
przystań, nie było po nich śladu. Spytałem bosmana, ale
powiedział, że wypłynęli o świcie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Nazajutrz po wieczorze tanecznym Mark jak zwykle w
niedzielę zaprosił Paula i mnie na lunch do Quenton Court.
Zaskakująca wiadomość, że parę dni temu ktoś widział
Hedleya w Marsylii, zmąciła mój dobry nastrój.
Mark nie chciał nic mówić Paulowi.
- Skrzywdzimy chłopca, robiąc mu nadzieję - powiedział.
Zgodziłam się z nim. Ale gdy zostaliśmy po lunchu sami,
żaliłam się na ich nieczułość.
- Dziękujmy Bogu, że żyją - odrzekł Mark, ucinając moje
żale.
- Wiem. Ale i tak ich nie rozumiem. Czemu Hedley nie
przesłał wiadomości przez twojego przyjaciela? Muszą
wiedzieć, jak bardzo się niepokoimy. Czemu nie wracają do
domu?
- Sam chciałbym to wiedzieć.
- Naprawdę? Myślałam, że Hedley zwierza ci się ze
wszystkiego.
- Tym razem nie.
Zastanawiałam się, dlaczego. Czyżby Hedley podejrzewał
zbyt bliską zażyłość między Markiem a Camillą? Ą może
Mark wiedział więcej, niż chciał mi powiedzieć? Kręciło mi
się w głowie od pytań, na które nie potrafiłam znaleźć
odpowiedzi.
Mark był przygnębiony. Szliśmy aleją w stronę morza.
- Mark! - rzekłam, próbując przywołać go do
rzeczywistości.
- Przepraszam, kochanie. - Wziął mnie za rękę i
przyciągnął do siebie. - Chyba niepotrzebnie się martwię.
Chciałem ci powiedzieć o wszystkim wczoraj wieczorem, ale
rozmyśliłem się. - Uśmiechnął się, nasze spojrzenia spotkały
się i ogarnęła mnie fala szczęścia. Jego pocałunki nie były
przelotne, a namiętny uścisk wywołał rumieniec na moich
policzkach.
- Wczoraj otrzymałem wyniki analizy znalezionej przez
nas paczuszki. To heroina.
- Domyślałam się. Mark, wiedziałeś, że Camilla bierze
narkotyki, prawda?
- Nie, myślę, że ona nie brała.
- Więc skąd wzięła się heroina?
- Nie wiem. Dzieje się jednak coś dziwnego. W zeszłym
miesiącu pewna spółka złożyła matce poprzez naszych
prawników ofertę. Chcieli odkupić wyspę. Usłyszeli, że nie
jest na sprzedaż. Myśleliśmy więc, że to koniec sprawy. Ale
parę dni temu powtórzyli swoją dziwną propozycję. Uderzyło
mnie, że chcą przeznaczyć tak dużą sumę na zakup
opuszczonej wyspy, więc żeby to sprawdzić, wybrałem się
tam wczoraj... - przerwał.
- I co?
- Skrytka nad łóżkiem była wypełniona pakietami z
heroiną.
Zrobiłam idiotyczną minę.
- Ale dlaczego? Kto? Nie rozumiem.
- Ja też z początku nie rozumiałem. Ale teraz coś zaczyna
mi się rozjaśniać. Sądzę, że zorganizowano na wyspie punkt
przerzutowy. Zabierają stamtąd towar prywatną łodzią, żeby
uniknąć kontroli celnej, a ktoś na kontynencie odbiera go w
podobny sposób.
- Bardzo pomysłowe. Czy myślisz, że owa spółka jest
przykrywką dla tego procederu? A może to zbieg
okoliczności?
- Nie sądzę, ale muszę to wyjaśnić. Uderzyła mnie nagle
przerażająca myśl.
- Mark, jeśli policja wykryje tę aferę, czy nie będzie
podejrzewać właścicieli wyspy?
- Na pewno.
- Czemu więc spółka chce ją kupić?
- Ponieważ im dłużej należy do nas, tym większe jest
prawdopodobieństwo, że sami odkryjemy, co się dzieje i
pójdziemy na policję.
- To prawda. Lepiej nikomu o tym nie mówić. To zbyt
niebezpieczne. I trzymać się z daleka od wyspy.
- Przesadzasz, Romy.
- Być może. Ale ludzie, którzy kierują przemytem
narkotyków, są bezwzględni. Gdy zaczną podejrzewać, że
znamy prawdę, będą nas ścigać.
- Ależ kochanie...
- Mark, wiem, co mówię. Gdy pracowałam w Zurychu,
rozbito tam szajkę przemytników. To źli ludzie. Jeśli mamy z
nimi walczyć, musimy być dość sprytni, by wyprowadzić ich
w pole. Boję się tylko... - zawahałam się i spojrzałam na
niego. - O Camillę.
Zniecierpliwiony odsunął się ode mnie.
- Jak możesz tak mówić? - Nie powiedział tego jednak z
przekonaniem. - Przecież teraz jej tu nie ma.
Może powinnam była mu powiedzieć o listach z
pięciofuntowymi banknotami, o historii, którą usłyszałam od
kuchmistrza, i słowach Greene'a, że Cam często odwiedzała
wyspę. Ale Mark byłby przekonany, że jestem zazdrosna i na
pewno pomyślałby, że mówię to, by oczernić siostrę.
Podeszliśmy do brzegu klifowego i spojrzeliśmy na
wirującą w dole wodę. Groza tego widoku zdawała się
zaspokając jakąś moją głęboko ukrytą potrzebę i mimo próśb
Marka nie cofnęłam się.
Mężczyzna był jednak silniejszy i trzymając mnie mocno,
poprowadził wąską ścieżką do wieży widokowej kapitana
Quentona. Otworzył drzwi i weszliśmy po krętych schodach
na poddasze.
- Zawsze myślę, że spotkam tu ducha mego ojca -
powiedział, opierając się o parapet i wyjrzał przez okna na
zatokę.
- Dlaczego twój ojciec wybudował tę wieżę?
- Kochał takie samotne miejsca. Potrzebował tylko jednej
osoby - matki. Nikogo więcej.
- Przepraszam, Mark. - Dotknęłam jego ramienia. Zrobiło
mi się smutno.
- To już nie ma znaczenia. - Odwrócił się i chwycił mnie
w ramiona, przytulając tak mocno, że zabrakło mi tchu. -
Teraz rozumiem, co znaczy pragnąć tylko jednego człowieka,
Romy.
Próbowałam się uwolnić, ale nie udało mi się.
- Jesteś jak morski ptak - rzekł - walczący z odwiecznymi
żywiołami. Poddaj się, kochanie. Przeżyjesz ekstazę.
Zatraciłam się w jego pocałunkach. Było tak, jak mówił -
przeżywałam ekstazę, o jakiej często marzyłam.
- Mark, Mark! - szeptałam jego imię. Nagle mężczyzna
odsunął się ode mnie.
- Przepraszam, Romy - powiedział, odwracając się do
okna.
- Dlaczego?
- Nie mam prawa...
- Dlaczego?! Dlaczego?! - krzyknęłam, próbując ukryć
rozpacz, którą z pewnością było słychać w moim głosie.
Nie odpowiedział. Zresztą po co? I tak wiedziałam.
Czyż nawet teraz, po moim powrocie, nie myśli tylko o
mojej siostrze?
- Ona nie wróci - powiedziałam.
- Ona? - powtórzył. - Och, myślisz pewnie o Camilli.
Wróci któregoś dnia, bądź tego pewna.
- Skąd wiesz? Wiedziałeś przez cały czas, gdzie są?
Kłamałeś...
Potrząsnął głową, lecz ja nie mogłam powstrzymać potoku
słów płynących z moich ust.
- Przestań! - krzyknął. - Nic nie wiesz. Ale może kiedyś
zrozumiesz.
- Nie chcesz, bym tu została, nigdy nie chciałeś. Pan
Barton i ojciec powiedzieli mi, że to oni wpadli na pomysł,
byś mnie sprowadził. Udawałeś, że to ze względu na Paula,
ale on tak jak ty myśli tylko o Camilli.
Patrzyliśmy na siebie, przerażeni moim wybuchem,
którego już teraz z całego serca żałowałam. Zabrakło mi tchu,
nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Mark chciał do mnie
podejść, lecz powstrzymało go stukanie do drzwi.
- Mark! Romy! Chodźcie szybko! - Paul był roztrzęsiony.
Mark wypadł z pokoju i pobiegł na dół, a ja za nim.
- Paul, na miłość boską, co się stało?
- Och, Mark, szybko - szlochał Paul. - Louis. Jest na
klifie. Spadnie, jeśli go stamtąd nie zabierzesz. Och, chodź! -
Chwycił mężczyznę za rękę i zaczęli biec.
Ruszyłam za nimi. Znaleźliśmy się po chwili na skraju
porośniętego trawą klifu. Mark pchnął Paula w moje ramiona.
Przytuliłam mocno chłopca.
Quenton zaczął schodzić w dół. Nie bałam się o niego,
tylko o to łkające dziecko, tak mi drogie, jakby było moje
własne.
Mark zniknął za skałą. Słychać było tylko szum
rozszalałego morza, płacz chłopca w moich ramionach oraz
skowyt Jasona i Deidre. Nie minęła nawet minuta, gdy ukazał
się nad brzegiem klifu. Po paru sekundach dołączył do nas i
podał Paulowi drżącego pudelka.
- Przestań płakać - powiedział. - Nic mu się nie stało. Ale
chciałbym wiedzieć, co robiliście na samym brzegu? Czy nie
zabraniałem wam tam podchodzić?
Szloch Paula urwał się nagle. Kołysał w ramionach
wystraszonego pieska, okrywając jego mordkę pocałunkami.
Było coś dzikiego w tym wybuchu uczucia, przerażającego w
swej intensywności. Uderzyło mnie, że kocha psa bardziej niż
kogokolwiek, i teraz, gdy wszystko skończyło się szczęśliwie,
ogarnął mnie gniew. Aż do tej chwili nie uświadomiłam sobie,
jak bardzo potrzebuję miłości tego dziecka.
Odwróciłam się i zaczęłam iść w stronę domu. Mark też
był rozgniewany i słyszałam, że daje Paulowi surową
reprymendę.
- Nic do niego nie dociera - powiedział, dołączając do
mnie. Patrzył na chłopca, który wyprzedził nas, wciąż
trzymając Louisa w objęciach. - A teraz pobiegł poprosić
panią Ellis o kawałek kurczaka. Nagroda dla Louisa za
głupotę.
- Nie. Jest szczęśliwy, że uratowałeś psa. Za bardzo go
kocha.
Mark wziął mnie za ramię.
- Czy masz mu to za złe?
- Co? Nie rozumiem.
- Uczucie do psa. Psy odwzajemniają miłość Paula
tysiąckrotnie. Podczas gdy my...
- Zawiedliśmy go - powiedziałam.
- Ty nie, Romy. Camilla - i może ja. Potrzebuje poczucia
bezpieczeństwa, niezmiennego uczucia. Tylko ty możesz mu
to dać.
- A gdy wróci Camilla?
- Jeżeli wróci.
- Wiesz, że tak. Sam mi to mówiłeś. Nie pozostanie na
zawsze z dala od ciebie.
- Nie, Romy, nie. Nie wierzyłam mu.
- Nie możesz nas opuścić - powiedział z determinacją,
która mnie przestraszyła.
- Zostanę - odrzekłam - przynajmniej dopóki nie wróci
Camilla.
Nie powiedziałam „jeżeli", bo teraz czułam, że na pewno
wróci.
Gdy mijały dni, a wciąż nie było żadnej wiadomości i
żagiel „Fair Lady" nie ukazywał się na horyzoncie,
wmawiałam sobie, że moje obawy są bezpodstawne. Bo
naprawdę bałam się ich powrotu. Nie miałam wątpliwości, że
kiedyś wrócą; Hedley znów przejmie hotel, a Camilla
uniemożliwi mi pozostanie w Eastands.
Zachowywałam te myśli dla siebie, a całą energię
zużywałam na pracę w hotelu. Niestety, nadzieja, że hotel
stanie się kiedyś moją własnością zgasła, zostawiając puste
miejsce.
Ojciec coraz częściej szukał mojego towarzystwa, ale on
również czekał niecierpliwie na powrót ukochanej córki. To
był jego główny temat rozmów. „Wierzysz, że ona wróci,
prawda, Romy?"
Prośby ojca zostały w końcu wysłuchane. Stało się to w
pewien słoneczny wrześniowy poranek.
- Romy! - Wpadł do mego biura, trzymając w ręku
telegram. Nie musiał nic mówić. Jego twarz promieniała ze
szczęścia. W tej chwili jednocześnie kochałam go i
nienawidziłam. Bez słowa wcisnął mi telegram do ręki i nie
mógł doczekać się, aż go przeczytam.
Słowa tańczyły mi przed oczami: „Hedley poważnie
chory. Przyjedź do Marsylii. Camilla".
- Oczywiście pojedziesz - rzekłam.
- Jak najszybciej. Przekonam ich, by wrócili do domu i
zaczniemy wszystko od nowa. - Pogłaskał lekko mój policzek.
- Będziemy znów szczęśliwą rodziną.
Nie chciałam niszczyć jego radości, przypominając, że
nigdy nie byliśmy szczęśliwą rodziną, odkąd opuściła nas
matka, a on zamknął się w swoim samotnym świecie i skupił
całą miłość na mojej siostrze.
Pocałował mnie w policzek.
- Będę miał znowu was obie - powiedział. Zarzuciłam mu
ręce na szyję, przytulając się do niego.
Biedny ojciec, przecież nie mógł mieć nas obu. Wybierze
Camillę. Nie miałam już żalu, że byłam i zawsze pozostanę na
drugim miejscu.
Następnego ranka o świcie wsiadł w pociąg jadący do
Londynu. Zaproponowałam, że podwiozę go na Heathrow,
jednak dał mi do zrozumienia, że nie chce tego. Starałam się
nie okazywać rozczarowania, jakim była dla mnie jego
odmowa.
Zwróciłam się więc do Marka.
- Nie martw się, kochanie - pocieszał mnie. - Hedley jest
silny. Przeżyje.
Nie tłumaczyłam mu, że moje obawy nie dotyczą zdrowia
Hedleya, po prostu bałam się ich powrotu. Ale on i tak nie
zrozumiałby tego, gdyż patrzył na to z zupełnie innej strony.
Telegram od ojca nadszedł wczesnym rankiem pod koniec
jednego z najdłuższych tygodni w moim życiu. Otworzyłam
niechętnie kopertę, tak jakbym znała treść i bała się
potwierdzenia. Przeczytałam:
„Hedley zmarł wczoraj. Zabieram Camillę do domu.
Ojciec".
Włożyłam telegram do kieszeni i pobiegłam na plażę.
Pragnęłam być teraz sama. Stwierdziłam, że nie czuję zupełnie
nic... Hedley umarł dla mnie już dawno. Nie pamiętałam już
dnia ani godziny, w której przestałam go kochać.
Wróciłam do biura i zadzwoniłam do Marka. Gdy
powiedziałam głośno: - Hedley nie żyje - zaczęły mnie dławić
łzy.
Po długim milczeniu Mark spytał o Camillę. Odrzekłam,
że ojciec przywiezie ją do domu. Zdawał się być zaskoczony
tą wiadomością i wymamrotał, że przyjdzie później.
Czekałam niecierpliwie, lecz zjawił się dopiero w porze
lunchu. Patrząc na jego twarz, wiedziałam, jak bardzo to
przeżywa.
- Śmierć Hedleya jest dla mnie trudna do zniesienia -
powiedział zrozpaczony, siadając na krześle. - Mogłem go
uratować. - Spojrzał na mnie niepewnie. - Gdybym tylko
wiedział. - Rozejrzał się niespokojnie po biurze, tak jakby się
spodziewał, że zobaczy Hedleya kręcącego się w kącie. - Nie
mogę tu wytrzymać. Chodźmy stąd - rzekł, zrywając się z
miejsca.
Chwyciłam torebkę i pobiegłam za Markiem na plażę.
Wzięłam go za rękę. Wydawało mi się, że mężczyzna
uspokoił się. Poszliśmy w milczeniu do Harbour Square i
wstąpiliśmy do baru Cockera.
Zamówiliśmy drinki i usiedliśmy przy stoliku w kącie
lokalu. Drżała mu ręka, gdy podnosił szklankę. Nie
wiedziałam, jak go pocieszyć. Nie wiedziałam, co go
dręczyło.
Po chwili opanował się.
- Rozmawiałem z twoim ojcem przez telefon. Prosił mnie,
bym przybył na pogrzeb i odebrał z Marsylii swój jacht.
Patrzyłam na niego, nic nie rozumiejąc.
- Twój jacht? Myślałam, że Hedleya. Czy to znaczy, że
mu go pożyczyłeś?
Pokręcił głową.
- Biedny Hedley chciał zapłacić...
- Ale nie zapłacił. Czemu więc dalej pożyczałeś mu
pieniądze?
- Był moim przyjacielem i potrzebował ich. - Przerwał,
drżały mu wargi. - Skłonił mnie, bym wziął hotel jako
gwarancję.
- Więc zadbałeś o swój interes. - Poczułam jakąś dziwną
gorycz.
- Nie mów głupstw, Romaine. - Zdenerwowałam go. -
Musiałem coś zrobić, by mu pomóc. Był zrozpaczony. Wiesz,
Camilla chciała rozwodu. Hedley odmówił.
- Rozwodu? - Ogarnął mnie lęk. - Czy myślała o drugim
małżeństwie?
Wzruszył ramionami.
Bałam się pytać dalej i nagle ogarnęła mnie fala
ogromnego współczucia dla męża mojej siostry. Pochyliłam
głowę, nie chcąc, by Mark zobaczył, że łzy napłynęły mi do
oczu.
Opłakiwałam miłość, którą kiedyś obdarzyłam Hedley'a.
Ale on odrzucił mnie, a przecież mogłam ocalić go od
nieszczęścia i śmierci.
- Wypij to. - Mark zebrał puste szklanki, by napełnić je
ponownie przy barze. - Nie chcę jechać do Marsylii - rzekł,
siadając ciężko na krześle. - Myślałem, że już nigdy nie
zobaczę Camilli, a teraz...
- Jest wolna - powiedziałam.
Mówił dalej, jakby nie słyszał moich słów.
- Obiecałem twemu ojcu, że pomogę mu sprowadzić
jacht. Romy, pojedziesz ze mną?
Spojrzałam na niego zdziwiona. Mężczyzna wpatrywał się
w szklankę. Serce zabiło mi niespokojnie. Czy Mark chciał,
bym mu towarzyszyła, gdyż mnie potrzebował, czy też myślał,
że odwrócę uwagę Camilli od jego osoby? Powinnam
wyjechać. Wiedziałam, iż Camilla potraktuje moje przybycie z
Markiem jako wyzwanie, wtargnięcie na jej terytorium i
poruszy niebo i ziemię, by pozbyć się mnie z Eastands.
- Nie mogę - powiedziałam głucho. - Hotel jest pełen
gości. Kuchmistrz przebywa wciąż w szpitalu, a ja przyuczam
jego zastępcę. No i przede wszystkim jest Paul.
- A Paul i „Ashlings" są ważniejsze od...
- Nie, Mark, nie! - Wyciągnęłam do niego rękę, lecz
odtrącił ją. - Zrozum, że nie mam wyboru. Chcę z tobą
jechać... - urwałam.
- Przepraszam, kochanie. - Poddał się i położył mi dłoń na
ramieniu. - Boję się powrotu Camilli. Co stanie się z nami
wszystkimi?
- Ja też się tego obawiam.
Gdy powiedziałam Paulowi, że Camilla wraca, zareagował
entuzjastycznie. Chłopiec naprawdę kochał moją siostrę.
- Wiedziałem, że do mnie wróci! - krzyknął. Zwróciłam
uwagę na słowa „do mnie". Camilla była tak płytka i
lekkomyślna. Nie zasługiwała na miłość Paula.
Śmierć Hedleya nie zrobiła na nim wrażenia.
Następnego
dnia Mark zadzwonił, mówiąc, że
zarezerwował nocny lot do Marsylii. Zorientowałam się, że
mężczyzna nie może się doczekać, kiedy zobaczy Camillę.
Paul również. Włóczył się po plaży, nie odrywając od oczu
lornetki, i zamęczał nas pytaniami, na które nie umieliśmy
odpowiedzieć.
Jak to zwykle bywa w małych miejscowościach, wieść
rozprzestrzeniała się z szybkością pożaru. Rano po odlocie
Marka do Marsylii pani Dawson czekała na mnie w biurze.
- Czy to prawda, że pan Peake nie żyje? - Głos jej drżał.
Powiesiłam płaszcz i usiadłam.
- Tak. Przykro mi.
- Nie! Nie! - jęknęła żałośnie. Bez zaproszenia zajęła
krzesło naprzeciw mnie. Mięła w palcach koronkową
chusteczkę.
- To był nagły zgon - powiedziałam.
- Nie był nagły. Och, nie! To trwało od miesięcy. Zabijała
go. Zawsze wiedziałam, że go zniszczy. Ostrzegłam go, ale
śmiał się ze mnie.
Przerażona patrzyłam na recepcjonistkę.
- Nie wie pani, co tu się działo, panno Mortimer -
kontynuowała rozgorączkowana. - Ciągłe awantury.
Upokarzała
pana
Hedleya
swoim
postępowaniem.
Doprowadziła go do takiego stanu...
- Dość, nie chcę tego słuchać. - Oprzytomniałam na tyle,
by jej przerwać.
- Niech pani lepiej posłucha i zastanowi się nad tym, bo
pani Peake pozbędzie się hotelu wraz z panią i nami
wszystkimi.
- Zakłada pani, że moja siostra wróci. Spojrzała na mnie z
politowaniem.
- Pani ojciec postara się o to. Przez te wszystkie tygodnie
- ciągnęła - modliłam się, by pan Hedley wrócił sam. Często
schodziłam wieczorami na molo, pragnąc zobaczyć „Fair
Lady". - Łzy spłynęły jej po policzkach.
Byłam rozdarta między współczuciem a niechęcią, gdyż
oddanie tej kobiety dla Hedleya wzbudziło w niej
równocześnie też wielką nienawiść do mojej siostry.
- Camilla będzie potrzebowała naszego współczucia... -
zaczęłam.
Pani Dawson zdjęła okulary i dziecinnym gestem wytarła
oczy.
- To pani będzie potrzebowała współczucia. Pani i
chłopiec. Zaczną się kłopoty. - Włożyła okulary i energicznym
krokiem wyszła z pokoju.
Pani Dawson nie musiała mi mówić, że Camilla
przysporzy nam kłopotów. Sama dobrze wiedziałam o tym,
jednak przez dzień czy dwa moje zmysły były przytępione. W
końcu musiałam zebrać wszystkich i powiadomić cały
personel o śmierci właściciela hotelu. Było to dla mnie tym
bardziej przykre i kłopotliwe, gdyż zdawałam sobie sprawę, że
personel wyraźnie mnie unika.
Wyprawa do pomieszczeń służbowych odebrała mi resztę
odwagi. Zbyt przypominała dzień mojego przyjazdu.
Choć byłam wobec nich szczera, pozostała między nami
milcząca wrogość. Twarze ludzi, z którymi rozmawiałam na
początku lata, były mi już znane. Znałam nazwiska osób, które
zatrudniłam, ich zwyczaje, jakość wykonywanej pracy.
Patrzyłam na wzajemne przyjaźnie i antagonizmy.
Łudziłam się, że zaakceptowali mnie.
Hedley przez cały czas był nieobecnym szefem. Ja go
tylko zastępowałam, lecz jego śmierć wszystko zmieniła.
Czułam, że ich wrogość jest skierowana nie tyle przeciw mnie,
ile wobec losu, który postawił ich w tak niepewnej sytuacji.
Następnego dnia pani Dawson pokazała się w żałobie.
Miała na sobie czarną sukienkę z wąskim białym
kołnierzykiem. Mówiła ściszonym głosem, jak gdyby Hedley
leżał w sąsiednim pokoju, a nie setki mil stąd, pochowany w
obcej ziemi.
Wśród personelu wybuchały kłótnie i byłam zmuszona
ukrywać ich niesnaski przed gośćmi. Na szczęście pogoda
dopisywała w tym tygodniu. Morze szumiało, obmywając
przybrzeżne kamyki, które mieniły się różnymi barwami.
Pływałam rano i wieczorem. Wieczorami zwykle
towarzyszył mi Paul. Płynęliśmy blisko siebie, znacznie
oddalając się od brzegu. Czasami chlapał się przy nas Jason,
lecz Louis nie znosił wody i czekał zawsze na plaży. Po
wyjściu Paul wycierał się i brał pudla na ręce; wstrząs, jaki
przeżył, gdy piesek omal nie spadł z klifu, był wciąż żywy w
jego pamięci.
Któregoś wieczora ujrzeliśmy „Fair Lady" wpływającą do
zatoki. Paul podał mi lornetkę, wyraz jego twarzy nie
pozostawiał żadnych wątpliwości.
- Jesteś pewien, że to ich jacht? - spytałam.
Skinął głową; przez chwilę miałam wrażenie, że
przytłacza go realność ich przybycia.
- Mark musi zacumować przy pomoście. Poziom wody
jest zbyt niski, by przybić do brzegu. Chodź! - Wyciągnął do
mnie rękę. - Pobiegnijmy do nich.
Ale ja nie pobiegłam. Wolałam iść do domu się przebrać.
Nie chciałam pokazywać się w mokrym kostiumie
kąpielowym i z rozczochranymi włosami.
- Biegnij sam, Paul - zaproponowałam. Chłopiec nie
zrobił tego. Wrócił do domu i ponaglał mnie, stojąc pod
oknem.
- Romy, pospiesz się!
Włożyłam niebieską sukienkę, którą kupiłam w zeszłym
roku w Paryżu. Myślałam tylko o chwili, kiedy znów zobaczę
Marka, i drżała mi ręka, gdy się malowałam.
- Nie rozumiem, po co się przebierasz - powiedział Paul
podejrzliwie. - Chodź. Powinni już tu być.
Trzymając się za ręce, zbiegliśmy do Harbour Square: psy
jak zwykle pognały za nami. Przybyliśmy zdyszani do
pomostu, przy którym stały łodzie miejscowych właścicieli.
„Fair Lady" zbliżała się szybko. Camilla stała na pokładzie,
nie robiąc nic, by pomóc Markowi i ojcu. Nie wyglądała
inaczej niż w dniu, gdy widziałam ją po raz ostatni.
- Paul! - zawołała, machając ręką na powitanie.
- Cam! - krzyknął chłopiec i puścił moją dłoń. - Cam!
Cam!
Uśmiechnęła się. Wystarczyło, że kiwnęła palcami, a Paul
znów należał do niej. Wyszła pierwsza na brzeg, a dziecko
rzuciło się w jej ramiona.
Po wylewnym powitaniu Camilla odsunęła go i stanęliśmy
twarzą w twarz.
- Cześć, Romaine. Słyszałam o tobie wspaniałe rzeczy.
Uratowałaś hotel „Ashlings" od bankructwa. W oczach tych
panów jesteś bohaterką.
Była zła. Widziałam to. Nie mogła znieść, że chwali się
przy niej kogoś innego.
- Zrobiłam to, o co mnie poproszono, najlepiej jak
umiałam - odrzekłam chłodno. - Camillo, przykro mi z
powodu Hedleya.
- Tak - powiedziała. - Straciłyśmy go obie. Wyciągnęłam
do niej rękę, lecz odwróciła się i znów wzięła Paula w
ramiona. Wiedziałam już, że między nami nic się nie zmieniło
i moje dni w Eastands są policzone.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Domem znów zaczęła władać moja siostra. Wszyscy
domownicy czuli się tak, jakby byli jej niewolnikami.
Maisie w milczeniu poruszała się po kuchni. Miała dziwną
minę, jakby nie mogła zrozumieć, co się z nami dzieje. Paul,
mój najdroższy Paul, nie spuszczał z Camilli swych ciemnych
oczu. Bez słowa znosił zmienne nastroje swojej ulubienicy.
W parę tygodni po przyjeździe siostry wróciłam po
południu do domu i zastałam tam kartkę od ojca. Było to tak
niezwykłe, że zaraz do niego poszłam.
Hanna siedziała w kuchni w starym fotelu na biegunach,
robiąc coś na drutach. Ostatnio unikałyśmy siebie nawzajem.
Nie wybaczyła mi, że odkryłam, jak wiele znaczy dla niej mój
ojciec. Teraz znów mnie zaatakowała w jego obronie.
- Ta dziewczyna wcale się nie zmieniła. Unieszczęśliwia
go. - Odłożyła robótkę i wymachiwała groźnie rękami.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz, Romy. Plotki. Może nie wychodzę często
z domu, ale wiem, o czym mówią ludzie. Niektórzy nie lubią
doktora za jego bezceremonialność i cieszą się, że Cam
przysparza mu tyle problemów.
- Dlaczego mi nie powiesz, co mówią o Camilli?
- Co mówi pan Quenton?
- Mark? - Zdziwiłam się. - Nie wiem. Ostatnio rzadko go
widuję.
- Czy znów pozwolisz, by odebrała ci męża?
- Nie wiem, o czym mówisz. - Poczułam, jak się
czerwienię.
- Wiesz doskonale. Ale widziano ją również z
przyjacielem żony pana Evana, a biedny pan Hedley ledwo
ostygł w grobie.
- Hanno!
- Ostrzegam cię, to wszystko. Ojciec jest w gabinecie. -
Schyliłam się, by pocałować ją w policzek, a ona chwyciła
mnie za rękę. - Nie pozwól, by znów złamała mu serce.
Ojciec wyglądał przez okno. Odwrócił się, słysząc moje
kroki, podszedł, objął mnie i pocałował w policzek. Ta
czułość tak do niego nie pasowała, że od razu nabrałam
podejrzeń.
- Romy, wybaczysz mi?
- Co? - Spojrzałam na niego zdziwiona.
-
Powinienem
był
powstrzymać Marka przed
sprowadzeniem ciebie do domu. Nie mieliśmy prawa mieszać
się w twoje życie. Romy, czy możesz wrócić do pracy w
Zurychu?
Zaskoczona tym niespodziewanym pytaniem, zawahałam
się.
- Sądzę, że Monsieur Claud przyjąłby mnie z powrotem,
gdybym go poprosiła. Ale dlaczego?
- Nie myśl, że chcę, byś wyjechała - powiedział,
przytulając mnie. - Twoja obecność tutaj zmieniła moje życie.
Ale myślę o twoim szczęściu. Camilla chce sprzedać hotel.
Czy mówiła ci o tym?
Zaprzeczyłam.
- Myśli też o sprzedaży domu.
- Co z Paulem?
- Chce wysłać go do internatu, a wakacje chłopiec mógłby
spędzać tutaj albo z Markiem.
- Czy Hanna o tym wie?
- Jeszcze nie.
Byłam wstrząśnięta planem, jaki ojciec i Camilla ułożyli
za moimi plecami. Rozpacz, którą ukrywałam, odkąd
dowiedziałam się, że siostra wraca do domu, przerodziła się w
gniew.
- Camilla nadal owija ciebie i Marka wokół palca! -
krzyknęłam. - Czy pomyślałeś choć przez chwilę, co czuję... -
przerwałam, zdając sobie sprawę z tego, że mówię tylko za
siebie. - Nie oddam Paula - ciągnęłam. - Nie pojadę na
wygnanie do Zurychu, by zniknąć z waszych oczu i myśli.
Będę walczyć o utrzymanie hotelu i szczęście Paula - to
wszystko!
Byłam zbyt wściekła, by płakać, a gdy patrzyłam na
zdumioną twarz ojca, zachciało mi się śmiać.
- Możesz jej to przekazać - dodałam, wychodząc z
pokoju.
Miałam jednak okazję powiedzieć jej to sama, kiedy
następnego ranka przyszła do mego biura na kawę.
- Jak możesz wytrzymać w tej norze? - spytała. - Zawsze
mówiłam Hedleyowi, żeby zmienił wystrój. - Wlała do kawy
dużą porcję śmietanki. - Gdybym nie postanowiła sprzedać
hotelu, coś bym z tym zrobiła. - Przerwała, by wypić kawę.
Milczałam pełna oburzenia.
- Czy ojciec ci powiedział?
- Dobrze wykonał za ciebie tę brudną robotę.
- Romaine!
- Powinnaś była powiedzieć mi o tym sama.
- I kłócić się z tobą? Nienawidzę tego miejsca. Im
szybciej się go pozbędę, tym lepiej.
- Cóż, nie mogę cię powstrzymać.
Zawahała się. Promienny uśmiech pojawił się na jej
twarzy. Tym razem nie dałam się na to nabrać. Postanowiłam,
że będę twarda.
- Myślę, że Mark może pokrzyżować moje plany.
- Och, zrobi to, co zechcesz - powiedziałam.
- A właśnie, że nie. Mówi, że mam obowiązki wobec
ciebie, Paula i personelu, a najwięcej o tym, że Hedley
zatrzymałby hotel dla rodziny.
- Och, Cam, mnie nic nie jesteś winna, tylko Paulowi i
pracownikom. Chłopiec potrzebuje domu rodzinnego, a nie
internatu. Wiem, że Mark zgadza się ze mną.
- Nie chcę wiązać się z tym miejscem. Mam inne plany -
odrzekła rozdrażniona.
- Nie wątpię. A czy wzięłaś w nich pod uwagę szczęście
Paula? Złamiesz mu serce, znów się z nim rozstając.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wierzę, by miało to dla ciebie znaczenie. Możesz
zrobić dla mnie tylko jedno. Przekonaj Marka, by pozwolił mi
sprzedać hotel.
- Nie.
- Romaine...
- Nie próbuj mnie do tego namawiać. Postanowiłam tu
zostać, poprowadzić hotel tak, jak chciałby tego Hedley, i
zapewnić Paulowi prawdziwy dom. Pan Vardier był chyba
niespełna rozumu, ustanawiając ciebie opiekunką jego syna.
Dlaczego to zrobił?
Popatrzyła na mnie chłodno, a ja odwzajemniłam jej
spojrzenie.
- Wiesz, Romy, czasami myślę, że udajesz naiwną -
rzekła ironicznym tonem. - Pierre Vardier i ja byliśmy
dobrymi przyjaciółmi. Ojciec Paula znał również Marka.
Zatrzymał się w Quenton Court jakieś dwa lata temu, gdyż
został ranny.
- Rozumiem.
- Nic nie rozumiesz. Potrzebował bezpiecznego miejsca
dla Paula.
- I wybrał „Ashlings" w Eastands? - zapytałam cicho.
Spojrzała na mnie gniewnie.
- To było bezpieczne miejsce, zanim... - przerwała i
wzięła nóż do papieru, który podarowałam Hedleyowi wiele
lat temu. Wbiła go w blat biurka z taką siłą, że ogarnęła mnie
groza.
- Camill, powiedz mi, co tu się dzieje?
- Nic - wymamrotała.
- Nieprawda.
- Wymyślasz niesamowite historie, a ta stara idiotka
Dawson inspiruje cię do tego. Nienawidzi mnie z powodu
biednego, drogiego Hedleya...
- A listy do ciebie wypełnione pięciofuntówkami. Jak to
wyjaśnisz?
- Nie muszę niczego wyjaśniać. Szlag mnie trafia, że
ojciec, Mark i ty wtrącacie się w moje sprawy. Nienawidzę tej
zaściankowej mieściny. Gdy sprzedam hotel, wyjadę...
Przeciągnęła się z wdziękiem kotki. Nic nie mogło
przyćmić jej urody.
- I co potem? - zapytałam.
- Wrócę i wyjdę za Marka Quentona.
Jej bezczelność poraziła mnie. Poczułam się bezradna.
- Kochasz go? - wyszeptałam drżącym głosem. Wyciągała
właśnie nóż z blatu biurka i czynność ta zdawała się
całkowicie ją pochłaniać.
- Szalejesz za nim, prawda? To niedobrze. I tak będzie
mój. - Roześmiała się, w jej głosie dźwięczała nuta histerii.
Nie spojrzała na mnie, tylko rzuciła nóż na biurko i wstała z
krzesła. - Ojciec powiedział, że chcesz ze mną walczyć. Nie
próbuj, siostrzyczko. Nie jesteś dla mnie godnym
przeciwnikiem i nigdy nie byłaś.
Wyszła, trzaskając drzwiami. Siedziałam i patrzyłam
przed siebie, niemal chora ze strachu i gniewu. Nie chciałam
walczyć z Camillą. Wolałam, żebyśmy zostały przyjaciółkami
i darzyły się siostrzanym uczuciem. Wiedziałam, że nie jestem
dość bezwzględna, by pokonać Cam w tej rozgrywce. Zdradzi
mnie miłość.
Czy nadeszła chwila odwrotu? Może powinnam wyjechać
i zostawić jej swobodę działania, nim doszczętnie mnie
upokorzy? Mogłam spytać Monsieur Clauda, czy przyjmie
mnie do dawnej pracy. Przyznać się do klęski? Gdybym tylko
wiedziała, że Mark naprawdę kocha moją siostrę!
Zadzwonił telefon. Niechętnie podniosłam słuchawkę i
usłyszałam głos Marka.
- Romy, muszę z tobą porozmawiać! Czy znajdziesz czas,
by do nas przyjechać? Mama jest chora i nie chcę zostawiać
jej samej.
Quenton spacerował po tarasie, gdy podjechałam hotelową
furgonetką. Zbiegł ze schodów, otworzył mi bramę i pomógł
wysiąść. Przytulił mnie na moment, lecz nie pocałował.
„Czemu miałby to robić?" - pomyślałam z goryczą. Szliśmy
po schodach, a on podtrzymywał mnie, jakbym była chora. W
przedpokoju zdjął mi płaszcz i wprowadził do gabinetu.
- Wyjeżdżam - powiedziałam, siadając w fotelu. Nie
chciałam, by zabrzmiało to tak ostro, lecz minął czas
subtelnych posunięć.
- Dlaczego? - Mark oparł się o kominek i spojrzał na mnie
posępnym, zamyślonym wzrokiem.
- Camilla sprzedaje hotel. To koniec, prawda?
- Nie. Nie mogę jej wytłumaczyć, że teraz ja jestem
właścicielem. Hedley scedował hotel na mnie, nim wyjechał.
Cam myśli, że „Ashlings" należy do niej, skoro mąż zapisał jej
cały majątek w testamencie.
- Poprosiła mnie, bym cię przekonała.
- Nic z tego. Podjąłem już decyzję. Hedley kochał ten
hotel. Nie sprzedam „Ashlings".
- Jeżeli ona zorientuje się, że nie ma pieniędzy, może
zrobić coś nieobliczalnego.
- Znajdzie wkrótce innego mężczyznę, który będzie ją
utrzymywał - powiedział, unikając mego wzroku.
- A jeśli nie? Mark, nie podoba mi się to, co się tu dzieje.
Camilla nie pogodzi się łatwo z twoją odmową. Będzie
walczyć i nie cofnie się przed niczym. - Przypomniałam sobie,
jak wprawnie trzymała w ręku nóż do papieru i poczułam, że
drżę.
Nie odpowiedział. Usiadł na krześle i ciężko westchnął.
- Czy nadal spotyka się z Greene'em?
- Nie wiem, gdzie się obraca. Wychodzę wcześnie z domu
i wracam dopiero, gdy Paul przyjeżdża ze szkoły.
Nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego chodzę co wieczór
do Harbour Square, by odebrać Paula wysiadającego z
autobusu. Wiem tylko, że twarz chłopca rozjaśniała się, gdy
widział mnie czekającą z psami.
-
Romy,
nie
zgadniesz! -
wołał,
witając się
entuzjastycznie z Jasonem i Louisem.
Nie próbuję zgadywać. Wiem, że chce podzielić się ze
mną przeżyciami z całego dnia. Opowiada mi o wydarzeniach,
które go poruszyły. Podaje mi teczkę, a sam bierze psy na
smycz. Idziemy przez Square na plażę.
Nie wiem, ile te spotkania znaczyły dla Paula, lecz dla
mnie były wystarczającym powodem, by zostać w Eastands.
Spojrzałam na Marka. Wyglądał na zmęczonego; to chyba
właściwe słowo. Byłam ciekawa, z jakimi uczuciami się
zmaga. Może z zazdrością? O Greene'a? Camilla z pewnością
woli Marka od tego wstrętnego typa. A może nastawia
jednego przeciw drugiemu? Albo chce mieć obu?
Westchnęłam głośno.
Mark obserwował mnie uważnie.
- Coś nie w porządku?
- Wszystko - wymamrotałam - Paul się zmienia. Traci do
nas zaufanie. Personel jest niespokojny i niechętnie wypełnia
moje polecenia. Pani Dawson zadręcza mnie insynuacjami,
których nie rozumiem. A Maisie, dobra, miła Maisie, która
kocha Paula jak własne dziecko, chodzi i płacze. Wydaje mi
się, że chce od nas odejść. Mam tego dosyć.
- A wszystko przez Camillę - powiedział cicho.
- Właśnie. Poproszę Monsieur Clauda, by przyjął mnie z
powrotem do pracy.
Mark spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, jakby chciał
przeniknąć moje myśli.
- Rozumiem - odezwał się po chwili.
- Nic nie rozumiesz. Jesteś pod jej urokiem jak inni.
- Jacy inni?
- Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Mówię ci tylko, że
mam tego dosyć.
- Nie możesz nas opuścić, Romy. Paulowi zależy na tobie.
Dziecko potrzebuje twojej miłości. Ona jest... - westchnął i
odwrócił się do okna.
Niespodziewanie rozpętała się ulewa i bębnienie deszczu o
szyby zdawało się być w cichym pokoju ogłuszającym
hałasem. Chyba wtedy zaczęłam się naprawdę bać.
Gwałtowność żywiołu współgrała z moimi ciemnymi,
splątanymi myślami, które mogły mnie doprowadzić do
desperackich posunięć.
- Nie mogę zostać - powiedziałam ostro. Wstałam z
krzesła i podeszłam do okna. Przybliżyłam się do chłodnej
szyby, pragnąc poczuć na twarzy strugi prawdziwego deszczu,
który zmyłby ze mnie nienawiść.
Odwróciłam się, słysząc za sobą kroki Marka. Błyskawica
oświetliła mu twarz - przez chwilę zdawało mi się, że
dostrzegłam w jego oczach miłość. Czy do mnie? Wziął mnie
w objęcia tak mocno, że musiałam się poddać. Dlaczego nie?
Potrzebowałam Marka tak bardzo, że nie wyobrażałam sobie
życia bez niego.
- Nie pozwolę ci znów odejść. Wcześniej nie zdawałem
sobie z tego sprawy. Romy, musisz ze mną zostać. -
Pocałował mnie czule. - Nie opuszczaj mnie - szepnął. A ja i
tak wiedziałam, że tak naprawdę zależy mu na Camilli.
Chciałam uwolnić się z jego objęć, lecz był silniejszy.
Zatraciłam się w pocałunkach.
- Mark, proszę - wyszeptałam. Odsunęłam się od niego i
usiadłam w fotelu.
Burza przechodziła. Błyskawice coraz rzadziej rozjaśniały
pokój, grzmoty przetaczały się w bezpiecznej odległości;
deszcz dzwoniący o szyby stracił na sile.
Mężczyzna zapalił papierosa.
Po chwili milczenia opanowałam się na tyle, by spytać
Marka, kiedy powie Camilli, że nie może sprzedać hotelu.
- Jutro - odrzekł. - Obiecałem, że wybiorę się z nią do
radcy prawnego Hedleya w Dorchester.
- Czy jesteś pewien, że dobrze robisz?
- Tak. Rozmawiałam kiedyś z Hedleyem o zaistniałej
sytuacji. Wiesz pewnie, że chciał, by „Ashlings" prowadził
ktoś z rodziny. Pragnął mieć syna. Z początku miał nadzieję,
że Paul wypełni to puste miejsce, lecz nie dano mu żadnej
szansy, by pozyskał choćby małą cząstkę uczuć chłopca.
- Moglibyśmy razem doprowadzić hotel do świetności -
rzekłam powoli. Byłam skłonna zrezygnować z wyjazdu,
skoro Mark tak bardzo chciał, bym została. - Ale Cam zrobi
wszystko, by przeszkodzić nam w pracy.
Teraz, gdy Hedley nie żył, jeszcze bardziej zależało mi na
tym, by urzeczywistnić jego marzenia i czekałam
niecierpliwie na wynik rozmowy Marka z prawnikiem.
Spotkałam Quentona następnego dnia w barze. Wewnątrz
panował tłok, więc przenieśliśmy się na taras, gdzie byliśmy
sami. Wiał chłodny wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej
zimy. Staliśmy oparci o białą balustradę. W oddali morze
gwałtownie uderzało o skały.
- Jak poszło? - spytałam.
Widziałam jego twarz, ale nie mogłam nic z niej
wyczytać. Mark zachowywał się dziwnie, niepewnie. Nawet
nie wziął mnie za rękę.
- Cam szalała z wściekłości - wymamrotał. - Radca
próbował jej wyjaśnić sytuację, ale nie chciała słuchać.
Miałam wrażenie, że ukrywa przede mną coś ważnego.
- Chcę znać prawdę, Mark.
- Dobrze. Powiedziałem im wyraźnie, że moje plany
dotyczące przyszłości hotelu są uzależnione od ciebie.
Spojrzałam na niego przerażona.
-
To
nieuczciwe.
Przerzucasz
na
mnie
całą
odpowiedzialność. Camilla nigdy mi tego nie wybaczy.
- Tak wygląda sytuacja. Jeżeli wyjedziesz teraz z
Eastands, to koniec.
Potworność tego, co zrobił, zupełnie mnie poraziła. Złożył
na moje barki nie tylko szczęście Paula, lecz również
przyszłość dwudziestoosobowego personelu. A jednocześnie
mogłam urzeczywistnić marzenia Hedleya.
- Romy, zdaję sobie sprawę, o co cię proszę, a ty masz
prawo odmówić. Ale nie zrobisz tego, prawda?
Po raz pierwszy od dnia przyjazdu spojrzałam realnie na
swoją przyszłość. Przed powrotem Camilli miałam jakieś
nieokreślone marzenia, wizje szczęśliwego życia u boku
Marka. Prysnęły teraz jak bańka mydlana. Co zatem mnie
czekało? Jeżeli wrócę do Zurychu, być może lata samotności.
Jeśli zostanę tutaj, podjęcie wyzwania, by uczynić „Ashlings"
znakomicie prosperującym hotelem oraz walka o miłość nie
tylko Paula, lecz również Marka.
Podjęłam decyzję w ciągu dwóch sekund.
- Zostaję - oświadczyłam.
Mark pogłaskał mnie delikatnie po policzku. Nie
poruszyłam się, wiedząc, że jeszcze jedna pieszczota, jedno
słowo sprawi, że zapomnę o dumie i rzucę się mu w ramiona.
- Cieszę się - odrzekł.
Wróciliśmy do baru, ale byłam zbyt poruszona, by usiąść
przy stoliku. Dokończyłam swego drinka.
- Idę do domu. Trzeba porozmawiać z Camillą. Mark nie
wahał się długo.
- Dobrze. Chodźmy razem.
Przyjęłam jego towarzystwo z wdzięcznością. Wiele razy
cierpiałam z powodu nieporozumień z Camillą, lecz teraz
wiedziałam na pewno, że już nigdy nie będziemy
przyjaciółkami. Sądziłam, że nienawiść, jaką do mnie żywi,
ma swe źródło w poczuciu winy. Jednak Cam nie była na tyle
wrażliwa, by mogła w pełni to zrozumieć, choć musiała mieć
świadomość, jak bardzo skrzywdziła Hedleya i mnie. On był
już poza jej zasięgiem. Ja niestety nie.
W domu paliły się światła. Szliśmy w milczeniu przez
trawnik, a ja zastanawiałam się, czemu Maisie nie zaciągnęła
zasłon. Potem przypomniałam sobie, że ma dziś wolny
wieczór.
Czułam, że gdybym mogła spojrzeć z ukrycia na Camillę,
potrafiłabym określić jej nastrój. Na grządki pod oknem
salonu padał snop światła. Mark wziął mnie za rękę i wskazał
bez słowa samochód zaparkowany w ciemności na tyłach
domu.
- Czyj to? - zapytał.
Wzruszyłam ramionami. Zatrzymałam się i zajrzałam do
pokoju. Musiałam chyba głośno westchnąć, bo Mark ścisnął
moją rękę. Staliśmy obok siebie, zaglądając przez okno.
Camillą siedziała na krześle i trzymała szklankę w ręku.
Patrzyła na mężczyznę opartego o kominek. Zorientowałam
się, że moja siostra jest wściekła.
Nie rozpoznałam go z początku, bo stał tyłem do mnie,
lecz gdy się odwrócił, zobaczyłam, że to Dent Greene. Mark
zdenerwował się.
- Zaczekaj - szepnęłam.
Nie chciałam szpiegować Camilli, ale wiedziałam, że
oboje się kłócą. Nie słyszeliśmy głosów. Tak jakbyśmy
oglądali stary niemy film, który zmierza do punktu
kulminacyjnego. Mężczyzna gestykulował gwałtownie,
przerażający w swej agresji. Camilla rzuciła szklankę w ogień
i zerwała się, stając przed Greene'em. Przez długą, straszną
chwilę wpatrywali się w siebie złowrogo. Potem Cam uniosła
rękę i uderzyła Denta Greene'a w twarz.
Mark nie czekał dłużej. Szybkim krokiem udał się do
domu. Po paru sekundach wszedł do pokoju. Camilla i Dent
nie kryli zdziwienia. Zawahałam się, po czym zawróciłam,
zamiast iść za Markiem.
Zawstydzona swym tchórzostwem, szłam powoli w stronę
morza. Awantury urządzane przez Camillę przyprawiały mnie
o mdłości. Cokolwiek wyniknie ze starcia tych trojga,
wiedziałam i tak już wystarczająco dużo.
Cicha noc uspokajała mnie. Stałam pogrążona w myślach.
Nagle dotarł do mnie czyjś głos. Ktoś rozpaczliwie wołał moje
imię. Po chwili ujrzałam Paula.
- Paul! Co się stało? Co tu robisz o tej porze?
Jego szczupłe ciało drżało od łkań i minęło kilka minut,
nim zaczął mówić. Tuliłam go mocno, bojąc się o niego. Psy
biegły za nim. Teraz przysiadły na zadach i wywiesiły języki.
Chłopiec objął mnie mocno. Zobaczyłam na jego twarzy
ślady łez.
- Szukałem cię w hotelu, ale nie znalazłem. Nie
wiedziałem, co robić, Romy. Camilla powiedziała, że
wyjeżdżasz. Mówi, że nie ma tu dla ciebie miejsca. Nie
wyjedziesz, prawda? Tutaj jest twoje miejsce. Tutaj.
Jego osamotnienie i rozpacz były odpowiedzią na pytanie
Marka.
- Zostanę z tobą, Paul. Na zawsze. Obiecuję ci.
- Ale Cam powiedziała, że sprzeda hotel i dom i wyśle
mnie do internatu. I odprawi ciebie, Maisie i psy.
Odwróciłam głowę, by Paul nie dostrzegł ogarniającej
mnie furii. Powinnam była się domyślić. Czyż nie mówiłam
Markowi, że Camilla zrobi wszystko, by nas zranić?
- Paul - powiedziałam, gdy uspokoiłam się trochę - jeśli
mnie stąd odprawią, zabiorę z sobą ciebie, Maisie i psy.
Przyrzekam.
- Wiedziałem, że mnie nie zostawisz - wyszeptał. - Och,
Romy, tak cię kocham.
Miałam przez chwilę wrażenie, że śnię.
- Ja też cię kocham - odparłam wzruszona.
- A Maisie, Jasona i Louisa?
- Oczywiście.
Odetchnął. Zło, które Camilla wywołała z mroków swej
zawiści, zostało zażegnane. Może kiedyś powróci. Następnym
razem będę jednak przygotowana, by je odeprzeć.
- Kochanie, połóż się. Nie wstaniesz jutro do szkoły.
Weszliśmy do domu. Z salonu dochodziły odgłosy rozmowy.
Wyczułam, że chłopiec boi się.
- Czy chcesz, by Jason i Louis spały z tobą w pokoju?
- Byłoby wspaniale. Z nimi czuję się bezpiecznie.
Wśliznęliśmy się do kuchni, wzięliśmy posłania dla
psów i zanieśliśmy je na górę.
- Rozbierz się, a ja ci zrobię gorącą czekoladę.
Gdy wróciłam, był już w łóżku. Louis leżał obok chłopca,
a Jason wyciągnął się u jego nóg. Nie miałam serca wypędzić
ich do koszyków.
Paul powoli popijał czekoladę.
- Czy zostawisz zapalone światło? - zapytał, podając mi
pusty kubek.
- Zostanę z tobą, dopóki nie zaśniesz.
Długo siedziałam na twardym krześle obok łóżka. Paul
zasnął prawie natychmiast. Ale ja musiałam ochłonąć i
uporządkować myśli, nim zeszłam na dół na spotkanie z moją
siostrą.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Camilla była sama. Siedziała skulona na krześle w kręgu
światła padającego z bocznej lampy. Podniosła głowę, gdy
zamknęłam za sobą drzwi, i patrzyła, jak podchodzę do barku.
Nalałam sobie campari i usiadłam.
- Jak mogłaś okłamać Paula i tak go zdenerwować? -
zapytałam.
- Okłamać? Ach, chodzi o twój wyjazd. To nie było
kłamstwo. Im szybciej wyjedziesz, tym lepiej.
- Nie zamierzam opuścić Eastands.
- To mój dom... - zaczęła.
- Dobrze - przerwałam jej. - Mogę przenieść się do ojca.
Ale wezmę z sobą Paula.
- Paula? O nie, jest pod moją opieką.
- I Marka - przypomniałam jej.
Sączyłam campari i obserwowałam siostrę. Była
roztrzęsiona.
- Co mam robić? - spytała, przerywając wreszcie
milczenie. Cam bezradnie rozłożyła ręce.
- Robić? Nie wiem. Czemu nie możesz tu zostać?
Mogłybyśmy pracować razem w hotelu. Tak jak z pewnością
chciałby tego Hedley.
- Hedley! - Wyprostowała się na krześle. - Czy myślisz,
że dbam o jego nędzny, stary hotel? Zniszczył mi życie przez
swoją zazdrość.
- Dałaś mu powody.
- Kto ci to powiedział? Ojciec? Mark? Pewnie wszyscy
wokół. Kłamią.
- Nie sądzę.
- Oczywiście wierzysz im. Nie wiesz, jak było. Hedley
przez cały czas mnie kontrolował.
- Nie rozumiem, Cam. Mogłaś być szczęśliwa, gdybyś
tylko chciała.
- Nie praw mi morałów, Romy. Powiedz, o co ci chodzi, i
odejdź.
Znów skuliła się na krześle, kryjąc twarz w dłoniach.
- Zachowujesz się dziecinnie. Zawsze tak robiłaś, gdy coś
nie układało się po twojej myśli. Już czas, byś dorosła -
przerwałam. - Kiedy Paul i ja mamy się stąd wyprowadzić?
Popatrzyła na mnie.
- Zapomnij o tym. Jestem potworem. Jak możesz ze mną
wytrzymać?
Jeśli myślała, że powiem o głębokim, siostrzanym
uczuciu, jakie musiało między nami pozostać, rozczarowałam
ją.
- Ze względu na Paula - powiedziałam wstając. - Nie
pozwolę, byś go skrzywdziła.
Roześmiała się.
- Paul jest silny. Jak jego ojciec. Nie potrzebuje twojej
czułej opieki. Każdy widzi, jaka stajesz się przy nim
promienna. Czy chcesz zaimponować Markowi?
Doszłyśmy wreszcie do sedna sprawy. Podeszłam do okna
i zaciągnęłam zasłony, po czym odwróciłam się do niej.
- Kim jest dla ciebie Dent Greene? Czemu się kłóciliście?
Z pewnością wiesz, co to za człowiek.
- Czemu nie pilnujesz swoich spraw?
- To moja sprawa.
- To prawda. Kłóciliśmy się o ciebie. - Zerwała się z
krzesła i zaczęła krążyć po pokoju. - Sądzi, że masz na panią
Quenton wystarczająco duży wpływ, by skłonić ją do
sprzedaży wyspy.
- Wyspy? - Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. -
Czy masz na myśli Wyspę Quentona?
- A jaką inną? - Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Czy to Greene ukrywa się za spółką, która złożyła ofertę
pani Quenton?
- Nie wiem. Możliwe. Romy, musisz mi pomóc. Nie
mogę się zwrócić do nikogo innego. - Do oczu napłynęły jej
łzy. Ale wiedziałam, że jest doskonałą aktorką.
- Pomóc ci? Jak?
- Przekonaj panią Quenton, by sprzedała Dentowi wyspę.
- Nie.
- Romy...
- Słuchaj, Cam! Powiedz mi szczerze. Czy wiesz,
dlaczego Greene chce kupić wyspę?
Zawahała się. Nie zauważyłabym tego, gdybym nie była
pewna, że jest z Greene'em w zmowie. Łzy spłynęły po jej
policzkach.
- Oczywiście, że wiem. Chce tam urządzić obóz
naturystów.
- To śmieszne, Cam. Po pierwsze, nie ma tam słodkiej
wody, po drugie, jest rezerwat ptaków.
Przestała płakać. Zagryzła wargi i spojrzała na mnie
podejrzliwie.
- Nie musisz mi tego mówić. Powiedz Dentowi.
- To niepotrzebne. Nie mam zamiaru do tego się mieszać.
- Jesteś głupia, Romaine - rzekła ze złością - jeśli myślisz,
że wygrasz z człowiekiem takim jak Dent. Dotąd rozgrywał to
spokojnie, lecz gdy się dowie, co o tym myślisz, lepiej uważaj.
To nie zabawa, to prawdziwe życie.
Przy pierwszej sposobności powtórzyłam tę rozmowę
Markowi.
- Tak myślałem, że Greene kryje się za tą ofertą -
powiedział. - Czy sądzisz, że Camilla wie o narkotykach?
- Nie jestem pewna, więc nie pytałam jej o to wprost. Tak
czy inaczej, kłamała.
Nie bronił Camilli, jak się spodziewałam.
- Radziłem matce, by sprzedała wyspę, ale obawiam się,
że nie posłucha. Nie mogę naciskać zbyt mocno, nie mówiąc
prawdy o narkotykach - poinformował mnie.
- I pozwolisz Greene'owi uciec?
- Złapią go prędzej czy później, ale nie chciałbym, by
stało się to na naszym terenie.
To brzmi rozsądnie, lecz nie byłam pewna, czy Mark
dobrze robi. Teraz rozumiem, że instynktownie próbowałam
chronić Camillę. Sprzedaż wyspy Greene'owi oznaczała
skazanie mojej siostry na łaskę i niełaskę tego potwora.
- Czy myślisz, że Cam mówi poważnie?
- Być może. Uważaj na siebie, kochanie i strzeż się
Greene'a.
Greene nie odstępował Cam ani na krok. Ostrzeżenie
Marka miało sens, lecz zupełnie przypadkowo dowiedziałam
się o czymś jeszcze.
- Myślałem, że Jean McKenzie, przyjaciółka Cam,
wychodzi za mąż za Vica Allena - powiedział Paul któregoś
dnia.
- Dobrze wiesz, że tak. Wesele odbędzie się w hotelu.
- To dlaczego spotyka się z panem Greene'em. Bardzo
tajemnicza sprawa, Romy. Spotyka się z nim na przystani, a
potem wypływa z zatoki motorówką swego ojca. Czasami nie
ma jej bardzo długo.
- Skąd wiesz?
Policzki chłopca zarumieniły się z zakłopotania.
- Paul!
- Poprosiłem ją któregoś razu, by wzięła mnie z sobą. To
świetna motorówka. Dużo szybsza niż Marka.
- I co?
- Powiedziała, że jest zbyt zajęta, by zawracać sobie
głowę małymi chłopcami.
Duma Paula została zraniona, więc nie zdziwiłam się, gdy
wyjął notes, w którym miał zapisane daty i godziny spotkań
Jean z Dentem Greene'em.
- Czy uważasz, że powinniśmy o tym powiedzieć panu
Allenowi? To bardzo porządny facet. Gra w krykieta w klubie
„County".
Nie starałam się zagłębić w to, jak Paul interpretuje te
spotkania, lecz sądziłam, że po prostu czuje się urażony
lekceważącymi słowami Jean i pragnie zemsty.
- Oczywiście, że nie. To nie nasza sprawa, Paul. Jego
spojrzenie mówiło mi jednak, że chce odpłacić za zniewagę,
toteż w odpowiednim czasie wspomniałam o tym Camilli. Jej
reakcja była gwałtowna.
- Jaki sprytny... - zaczęła, lecz zreflektowała się, że
rozmawia ze mną.
- To ciekawe - powiedziałam.
- Paul na zbyt wiele sobie pozwala - odrzekła ostro. - Nie
możesz go powstrzymać?
- Jeśli nawet on zauważył, co się dzieje, możesz być
pewna, że tak wścibska osoba jak pani Dawson również
zorientuje się.
Cam musiała rozmawiać z przyjaciółką, bo w parę dni
później Jean przyszła do mojego biura omówić przygotowania
do wesela. Patrzyła na mnie uważnie pięknymi, szarymi
oczami, ale nawet nie wspomniała o Dencie. Zanim wyszła,
wręczyła mi prezent dla Paula.
- Słyszałam, że chłopiec uwielbia obserwować ptaki -
powiedziała. Nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęła się, a
ja nieoczekiwanie poczułam do niej sympatię.
Paul był zachwycony ilustrowanym atlasem ptaków,
zanim nie dowiedział się, kto jest ofiarodawcą.
- Nie przekupi mnie - oświadczył.
- Na pewno tak nie myślała.
- Och, Romy. - Przytulił się do mnie. - Muszę na ciebie
uważać. Zbyt dobrze myślisz o ludziach.
- Oni często dają mi do zrozumienia, że się mylę. Ślub
Jean ustalono na ostatnią sobotę października. Jej
ojciec, bogaty fabrykant z północy, chciał urządzić córce
wspaniałe wesele. Po raz pierwszy zaangażowałam się
uczuciowo w przyjęcie, które nie powinno było mieć dla mnie
większego znaczenia niż dziesiątki innych imprez, które
pomagałam organizować. Ale Jean niespodziewanie stała się
moją przyjaciółką.
Jak zwykle zaplanowałam wszystko starannie. Byłam
profesjonalistką, chociaż Cam nie bardzo mogła w to
uwierzyć.
Jeżeli Jean miała nieczyste sumienie, to nie dała tego po
sobie poznać. Stała dumnie przy boku męża, przyjmując gości.
Gdy mnie zobaczyła, podeszła do mnie.
- Dziękuję, Romy. Wszystko będzie dobrze, przyrzekam
ci.
Odwróciła się, a ja poczułam się niepewnie. Szukałam w
tłumie Camilli, lecz najpierw dostrzegłam Marka. Stał sam i
nawet z tej odległości widziałam, że jest wściekły. Wpatrywał
się w Camillę i Denta Greene'a. Cam wyglądała pięknie. Miała
na sobie długą suknię koloru malwy, delikatny makijaż
dodawał jej uroku. Uśmiechała się do Greene'a, lecz on patrzył
nie na nią, tylko na pannę młodą.
Zaniepokoiłam się. Czy Greene nie narobi kłopotu? Co
łączyło go z Jean McKenzie?
- Odpręż się, szefowo. Jest świetnie. - Gil napełnił moją
szklankę szampanem. Uśmiechał się, podtrzymując moją
słabnącą pewność siebie.
- Dziękuję, Gil. - Spojrzałam na niego. Mężczyzna był
poważny. W jego głosie brzmiała troska, gdy spytał, czy
miałam czas coś zjeść.
Obserwowałam
Greene'a. Mężczyzna skradał się
niepostrzeżenie do panny młodej. Postanowiłam z nim
porozmawiać.
- Panie Greene. - Dotknęłam jego ramienia, a on odwrócił
się zirytowany.
- Czego chcesz? - zapytał niegrzecznie.
- Chcę, by trzymał się pan z dala od Camilli.
- Spróbuj mnie do tego zmusić.
- Dobrze pan wie, że nie mogę. Ale ma pan zły wpływ na
moją siostrę.
- Jest głupia - rzekł agresywnie.
- Nie. Ale z pewnością naiwna. Popatrzyłam mu prosto w
oczy.
- Ty jesteś mądra, lecz nie dość, by wiedzieć, co jest
dobre dla ciebie i twojej rodziny.
- Rodziny? - powtórzyłam.
- Tak. Na przykład ten osierocony chłopak. Słyszałem, że
trzęsiesz się nad nim jak kwoka.
„Przeklęta Camilla - pomyślałam. - Na pewno nie była tak
naiwna, jak sądziłam, i musiała mu powiedzieć, że nie chcę,
by Dent kupił wyspę".
- I ta starsza pani - ciągnął Dent. - Wiem, że nie
stanowicie jeszcze rodziny. - Uśmiechnął się złośliwie. - Ale
Cam mówi, że żywisz jakieś nadzieje.
Musiał dostrzec złość na mojej twarzy, gdyż odwrócił się
do mnie plecami. Staliśmy nadal tak blisko, że czułam jego
zapach, no i oczywiście odór alkoholu.
- Jeżeli coś im się stanie... - Nie poznawałam swego
głosu.
- To co pani zrobi, mądra panno Mortimer? Pójdzie na
policję? - Drwiącym tonem głosu dał mi do zrozumienia, że
nie wierzy, bym to zrobiła.
Rozejrzałam się i ujrzałam pannę młodą stojącą w
drzwiach. Po chwili znikła. Już prawie zapomniałam, dlaczego
szukałam Denta Greene'a, lecz teraz przypomniałam sobie.
„Przynajmniej - pomyślałam - nic przykrego nie spotka
Jean w dniu ślubu". Nadzieja okazała się przedwczesna: gdy
odwróciłam się do Greene'a, zobaczyłam go idącego w stronę
drzwi prowadzących na taras. Poszłam za nim, bojąc się, że
mężczyzna spotka się z panną młodą.
Rozmawiał z kierowcą samochodu nowożeńców, który
czekał, by zawieźć ich na lotnisko. Zobaczyłam, że wręcza mu
list: potem, nie oglądając się, poszedł na parking, wsiadł do
samochodu i odjechał.
Postanowiłam zdobyć ten list.
Podeszłam do kierowcy.
- Sądzę, że pan Greene dał panu list do panny młodej.
Wezmę go do jej pokoju. Przebiera się, więc pewnie już
niedługo pojedziecie.
Dał mi kopertę, nie patrząc na nią. Otworzyłam ją w
zaciszu swego biura. Treść listu bynajmniej mnie nie
zaskoczyła.
„Jean - pisał - małżeństwo nic nie zmienia. Bądź dalej w
kontakcie, albo..."
Oburzona bezczelnością Greene'a, zmięłam kartkę i
chciałam wrzucić ją do kosza, lecz szybko rozmyśliłam się.
Nie musiałam przekonywać Marka, że Greene jest łajdakiem,
lecz potrzebowałam dowodu, który mogłabym przedstawić
Camilli. Teraz miałam go w ręku. Starannie wygładziłam list i
włożyłam go do sejfu.
Pogróżki Greene'a dotyczące Paula i pani Quenton
zaniepokoiły mnie bardziej, niż przypuszczałam, więc
postanowiłam przy pierwszej okazji opowiedzieć o tym
Markowi. Niestety, następnego ranka zadzwonił, że pilne
interesy wzywają go do Nowego Jorku i wsiada w pierwszy
samolot, by dołączyć tam do Evana.
Zmartwiłam się tym i zaczęłam rozważać, czy powiedzieć
ojcu o kłopotach Camilli. Bałam się jednak, iż pomyśli, że to
moja wyobraźnia albo zazdrość podsuwają mi zarzuty przeciw
siostrze.
Kiedy wracałam po południu z Paulem, nigdy nie
zastawaliśmy Camilli w domu. Nie lubiłam być sama w domu.
Denerwowałam się. Osaczały mnie niepokojące myśli.
Tłumaczyłam sobie, że to niemądre, jednak czułam się
nieswojo i wtedy pomyślałam, że już czas przenieść się do
ojca.
W parę dni po wyjeździe Marka przyszłam do domu pięć
minut wcześniej niż zwykle. Chciałam wziąć dokumenty z
biurka Hedleya w salonie.
Dzień zbliżał się ku końcowi, niebo mieniło się feerią
barw, jakby ktoś rzucił na nie garść drogich kamieni. Słońce
chowało się za horyzont, w powietrzu unosił się zapach
palonych liści.
Od maja do listopada wydeptywałam ścieżkę między
domem a hotelem. Stała się jakby drogą moich marzeń.
Przechodząc te parę metrów, pozbywałam się trosk, układałam
swoje myśli i nadzieje w jedwabną nić, która wiązała mnie z
tym miasteczkiem i mieszkającymi w nim ludźmi. Weszłam
do domu Camilli w pogodnym nastroju i skierowałam się
prosto do salonu.
Był tam. Uśmiechał się leniwie, rozparty w fotelu, jakby
znajdował się u siebie.
- Czekałem na ciebie - powiedział mężczyzna. Zadrżałam.
Nie potrafiłam ukryć przerażenia.
- Nie mógł pan wiedzieć, że wrócę o tej porze, panie
Greene - rzekłam.
- Zazwyczaj wracasz o tej godzinie. Czasami spotykasz
Paula sama, innym razem wysyłasz dziewczynę, lecz
codziennie jesteś tu o tej porze, by wypić z nim herbatę.
- Skąd pan wie?
- Śledzę twoje posunięcia. Nie krzycz - ostrzegł. -
Jesteśmy w domu sami.
Podeszłam spokojnie do biurka Hedleya i otworzyłam je.
Wyjęłam potrzebne mi papiery, po czym opuściłam blat i
zamknęłam biurko na klucz.
Mężczyzna podszedł do drzwi.
- Usiądź - rozkazał. - Dokończymy rozmowę rozpoczętą
w dniu wesela Jean.
- Nie mam czasu. Proszę mnie przepuścić. - Układałam w
myślach plan. Jeśli pobiegnę na przystanek autobusowy, zdążę
powiedzieć Paulowi i Maisie, by poszli do domu ojca.
- Siadaj! - wrzasnął. Zrobiło mi się zimno. Poczekał, aż
usiądę, i zaczął mówić.
- Muszę mieć Wyspę Quentona i będę ją miał prędzej czy
później. Jeśli nie zechcesz mi pomóc, namawiając starszą
panią do sprzedaży, wszyscy poniesiecie konsekwencje.
- Czemu panu tak na niej zależy? - spytałam. Zbliżył się
do mnie, a ja odruchowo skuliłam się na krześle.
- Myślę, że wiesz, dlaczego wyspa jest dla mnie taka
ważna. Czy Cam ci nie mówiła?
- O czym?
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- To nie twój interes, lecz jeśli Cam mnie okłamała, tym
gorzej dla niej i was wszystkich, zwłaszcza dla chłopca.
- Jest pan zbyt wielkim tchórzem, by stawić czoło
Markowi czy Evanowi. Straszy pan jedynie kobiety i dzieci.
Był wściekły, wiedziałam, że trafiłam w dziesiątkę.
Nabrałam odwagi.
- Mnie pan nie zastraszy. Może pan myśleć, że nie pójdę
na policję, ale zrobię wszystko, by wydostać Camillę z pana
szponów.
Pochylił się nade mną.
- Co właściwie powiesz policji?
Zawahałam się. Nie mogę zdradzić, że wiem o
narkotykach.
- Nic szczególnego. Może jednak warto zainteresować się
pana działalnością. Nikt nie grozi kobietom i dzieciom, jeśli
nie ma czegoś do ukrycia.
- Jesteś inteligentną dziewczyną, więc ostrzegam cię
jeszcze raz. Jeśli umożliwisz mi kupno wyspy, wyniosę się
stąd bez Cam.
- Nie wierzę panu, więc niech lepiej wyniesie się pan
teraz.
- Masz silne nerwy, Romaine. - Nie potrafił ukryć
podziwu. - Szkoda, że Cam nie jest podobna do ciebie. Ma
tylko urodę, a to nie trwa wiecznie.
- Czyżby?
Camilla stała w drzwiach z twarzą płonącą z gniewu. Nie
miałam pojęcia, jak długo tu jest i ile słyszała z naszej
rozmowy. Wstałam. Dent chciał mnie powstrzymać, lecz
Camilla rozdzieliła nas.
- Daj jej spokój, Dent. Mówiłam ci, że nie warto jej
straszyć.
W nagłej ciszy, jaka nastąpiła, usłyszałam głos Paula i
szczekanie psów.
- Niech pan się dobrze zastanowi, nim podejmie jakieś
działania, panie Greene. Mam za sobą prawo.
Weszłam do kuchni z podniesioną głową. Paul, widząc
mnie, rzucił się w moje objęcia.
- Wiesz co?! - zawołał. - Jestem najlepszy w klasie. Czy
myślisz, że pójdę na uniwersytet jak mój ojciec?
- Na pewno, kochanie.
Dostrzegłam czujne spojrzenie Maisie. Dałam jej do
zrozumienia, że nie jesteśmy sami.
- Zasłużyłeś na nagrodę, Paul. Zastanówmy się, co by to
mogło być? Może wyjazd w czasie ferii zimowych?
- Wspaniale. Dokąd pojedziemy?
- Wypijemy herbatę i poszukamy na mapie jakiegoś
ciekawego miejsca.
Gdy tylko usłyszałam, że Camilla i Greene wychodzą,
posłałam Paula po mapę, a sama zamknęłam frontowe drzwi
na łańcuch.
- Maisie, pilnuj tylnego wejścia, gdy wyjdę, i nie
wpuszczaj nikogo, nawet mojej siostry. Jeśli wróci przede
mną, przyślij ją do hotelu.
Ale Camilla nie wróciła do domu ani tej, ani następnej
nocy. Nie wiedziałam, czy cieszyć się, czy martwić jej
nieobecnością. Dlatego w piątek rano z radością usłyszałam w
słuchawce głos Marka.
- Wracamy jutro, kochanie. Spotkamy się wieczorem na
zebraniu w Rugger Club.
Następnego wieczoru Mark przybył wcześnie do hotelu
pod pretekstem załatwienia spraw związanych z zebraniem.
Był prezesem klubu i traktował swoje obowiązki bardzo
poważnie. Wszedł do biura i wziął mnie w ramiona.
- Tęskniłem za tobą, Romy - rzekł, całując mnie na
powitanie.
- Muszę z tobą porozmawiać, Mark, to bardzo ważne. Czy
zaczekasz na mnie w domu?
Chciałam dołączyć do Quentona na zebraniu, lecz niestety
drugi barman nie zjawił się w pracy, musiałam więc pomóc
Gilowi i dziewczynom. Skończyliśmy podawanie drinków tuż
przed północą i wkrótce ludzie zaczęli się rozchodzić. Kiedy
wreszcie policzyliśmy pieniądze w kasie, poczułam się
śmiertelnie zmęczona.
Gil odprowadził mnie do domu. Wzruszyła mnie jego
rycerskość.
W salonie paliły się światła, a przed domem zobaczyłam
zaparkowane samochody Marka i Evana.
- Goście - powiedział Gil. - Czy da pani jeszcze radę?
- Spróbuję. Wejdź na kawę - zaproponowałam.
- Nie, dziękuję, szefowo - odrzekł.
Otworzyłam
drzwi. Mijając salon, powiedziałam:
„Dobranoc" i poszłam do kuchni po filiżankę mocnej herbaty.
Nastawiłam czajnik. Po chwili Mark wszedł do kuchni i usiadł
na krześle.
- Chcesz herbaty? - zapytałam. - Jestem wyczerpana, ty
też zresztą, wyglądasz na zmęczonego.
- O Boże! Co za historia - powiedział. Zaparzyłam
herbatę.
- Co się stało?
- Inspektor policji dzwonił wczoraj do Quenton Court i
pytał o mnie. Skontaktowałem się z nim dzisiaj - chce
dowiedzieć się czegoś o wyspie. Nikomu jeszcze o tym nie
mówiłem.
- No więc, zaczyna się - stwierdziłam - Greene znów nam
groził. Boję się o Paula i twoją matkę..
Mark posmutniał.
- Camilla wie o narkotykach, ale ani ona, ani Greene nie
domyślają się, że je znaleźliśmy.
Mężczyzna spojrzał na mnie niedowierzająco.
- Jesteś pewna?
Skinęłam głową. Sięgnął po imbryk, a ja podeszłam do
lodówki, by wyjąć mleko. W tej samej chwili uświadomiłam
sobie, że drzwi do kuchni, które Mark zamknął za sobą, są
teraz lekko uchylone. Byłam przekonana, że ktoś stał w hallu i
słyszał naszą rozmowę.
Musiałam sprawdzić, kto to jest. Niestety potknęłam się o
jeden z psich koszyków. Gdy się pozbierałam i otworzyłam
drzwi na oścież, hall był pusty.
- Czy coś się stało? - Mark stał przy mnie zaniepokojony.
- Ktoś podsłuchiwał nas w hallu - poinformowałam go.
Mark przytulił mnie mocno.
- Popłynę o świcie na wyspę - szepnął.
- Weź mnie z sobą.
- Nie, to może być niebezpieczne.
- No to spróbuj mnie powstrzymać. To nasza wspólna
sprawa.
Pocałował mnie lekko w policzek.
Camilla zawołała Marka. Nie odpowiedział. Otworzyła
więc drzwi. Zaczerwieniła się, a w jej oczach pojawił się
gniewny błysk.
- Co to za spisek? - zapytała.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Następnego ranka poszłam o świcie na przystań. Był
smutny listopadowy dzień. Padał deszcz, a w powietrzu
unosiła się gęsta mgła.
Motorówka Quentona wynurzyła się z półmroku, silnik
pracował regularnie. Cieszyłam się, że widzę Marka. Wziął
mnie za rękę, a jego uśmiech dodał mi odwagi.
Duży wolny obszar, na którym nie było widać innych
łodzi, uspokajał mnie. Przysunęłam się jednak bliżej do
Marka.
- Nie bój się, kochanie - rzekł, odczytując mój gest jako
oznakę lęku. - Nic nie jest naprawdę tak straszne, jak nam się
wydaje.
Wyspa, która nagle zamajaczyła we mgle, wyglądała
inaczej niż zwykle. Nigdy nie myślałam, że skały mogą być
tak okrutne i nieprzystępne.
-
Nie
przypomina
naszej
ukochanej
wyspy
-
powiedziałam. Poczułam, jakbym coś utraciła.
Mark przybił do pomostu.
- Taką ją lubię - odpychającą, zamkniętą, tajemniczą.
- Zeskoczył na pomost i przycumował łódź, po czym
wyciągnął rękę, by pomóc mi wysiąść.
- Nigdy nie wybaczę tym łotrom, że wykorzystali to
miejsce do swoich ciemnych spraw. Ale nie doceniają nas -
stwierdził.
A ja wiedziałam, że Cam ma rację. Mark i ja nie byliśmy
przeciwnikami dla tak bezwzględnych przestępców jak
handlarze narkotyków. Gdy szliśmy plażą, rozglądałam się
dokoła wystraszona. W powietrzu krążyło kilka ptaków,
próbując zniechęcić intruzów przeszkadzających im w
przygotowaniach do zimy.
W domku pozornie nic się nie zmieniło, a jednak czułam,
że przebywali w nim obcy. Kim byli ci mężczyźni i kobiety
ogarnięci chciwością, przychodzący tu pod osłoną nocy?
To na pewno nie Camilla. Moja siostra kochała światło,
ludzi, taniec i muzykę, ładne ubrania i nieustanną adorację.
Moja siostra - motyl nie pasowała do tej ponurej scenerii. A
jednak kto inny przysłał pięciofuntowe banknoty jak nie Dent
Greene? Za co jej płacił? Wzdrygnęłam się i weszłam z
Markiem do środka.
Od razu podszedł do łóżek. Wyraz jego twarzy mówił mi,
że nie przyjechaliśmy tu na darmo. Napełniliśmy torbę
paczuszkami. Mark szukał dalej, ale kredens i skrytka były
puste.
- To wszystko - powiedział. - Chodźmy stąd. Podniósł
torbę i zamknął domek na kłódkę. Miał ponurą minę, gdy
schodziliśmy do motorówki.
- Inspektor nic teraz nie znajdzie, wątpię zresztą, że
przypłynąłby tutaj w taką pogodę - rzekł.
Mgła gęstniała. Nadciągała z południa. Wsiedliśmy do
motorówki. Mark włączył silnik.
- Gdy przyjedziemy tu następnym razem - powiedział -
będzie już wiosna i wyklują się pisklęta. Zapomnimy o tej
okropnej wyprawie, kochanie.
Odpłynął od pomostu. Moje serce wypełniła nadzieja.
Powiedział przecież, że będziemy mieć następną wiosnę.
W połowie drogi między wyspą a lądem zatrzymał
motorówkę i wyrzucił torbę za burtę. Uśmiechnął się i
zaproponował, żebyśmy zrobili kawę. Zaparzyliśmy ją w
blaszanym czajniczku i od razu poprawił nam się nastrój.
Wykonaliśmy nasze zadanie. Mark poweselał, gdy zjadł
lunch i wypił mocną kawę.
Warkot zbliżającej się motorówki zaskoczył nas.
Wybiegliśmy na pokład, by zobaczyć co się dzieje. Fala
zakołysała naszą łodzią, lecz mgła była zbyt gęsta, by
cokolwiek dojrzeć.
- Oni też z pewnością nas nie widzieli - powiedział Mark
- a my nie będziemy zdradzać naszej pozycji.
- Czy to mogła być Cam? Musimy ją jakoś zatrzymać.
- Próbowałem. To nie ma sensu, nie posłucha nikogo.
Tym razem moglibyśmy ją uratować, lecz następnym nic jej
nie powstrzyma.
Jego troska o Camillę zaniepokoiła mnie. Jak głęboka była
więź między nimi?
- Przyrzekłem kiedyś Hedleyowi, że jeśli umrze pierwszy,
zawsze będę się opiekował Cam - wyjaśnił Mark.
Ogarnął mnie lęk. Przecież zawsze wiedziałam, że Mark
należy do Camilli. Jaka głupia byłam, wyobrażając sobie, że
mnie kocha. Zadrżałam i odsunęłam się od niego.
- Romy, co się stało? Gniewasz się na mnie?
- Nie.
Nasze spojrzenia spotkały się, w jego oczach nie było
miłości ani czułości. Dzieliło nas przyrzeczenie złożone
Hedleyowi.
- Zdaję sobie sprawę z twojego niepokoju o Cam.
Gdybyśmy tylko mogli ją z tego wydostać. - Zamyślił się.
Zapadło kłopotliwe milczenie. - W przyszłym tygodniu muszę
pojechać do Amsterdamu i zastanawiałem się, czy wziąć z
sobą Paula - odezwał się po chwili. - Bardzo chce zobaczyć
miasto, w którym ojciec prowadził, jego zdaniem, działalność
szpiegowską. To oczywiście bzdura. Pierre był dobrym
dziennikarzem i często ryzykował życie. Gdybym
zaproponował Camilli, też by pojechała...
- Czemu nie? - rzekłam lodowato. - Oboje jesteście
opiekunami Paula.
- Jednak on kocha ciebie.
Pomyślałam, że mówi tak, by sprawić mi przyjemność i
nie uwierzyłam mu.
- Chcesz, bym spróbował wydobyć Cam z tych
tarapatów? - zapytał.
- Oczywiście. Jest moją siostrą. Wracajmy. Milczeliśmy
przez resztę drogi. Mark zdawał się być
pogrążony w myślach, a ja popadłam w przygnębienie.
Wysiadłam na przystani, poszłam prosto do swego biura i
zadzwoniłam do pani Dawson. Weszła, niosąc stos
korespondencji.
- Telefon urywał się przez cały ranek - powiedziała. -
Nikt nie wiedział, gdzie pani jest. Siostra dzwoniła pięć razy
w ciągu pół godziny i była niezbyt uprzejma - narzekała.
- O której to było?
- Przed ósmą. A potem dzwonił kilka razy pan Greene.
Patrzyła na mnie z rosnącym zainteresowaniem.
Zaskoczyłam ją swoim zachowaniem, niezgodnym z regułami,
do których, jak sądziła, zawsze się stosowałam.
- Pani Dawson, proszę wybaczyć, czy moja siostra jest
teraz w domu? - Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale
przynajmniej pozbyłam się recepcjonistki na jakiś czas.
Przez resztę dnia czekałam na powrót Camilli, dzwoniąc
co chwila do domu. Mniej bym się niepokoiła, gdyby była tam
Maisie. Wiedziałam jednak, że pojechała na zakupy do
Randallstown i wróci w tym samym czasie, co Paul ze szkoły.
O piątej poszłam na przystanek autobusowy na spotkanie
Paula. Pogoda zmieniła się raptownie. Zerwał się silny wiatr i
rozpędził mgłę. Niebo pokryło się ciężkimi, czarnymi
chmurami. Robiło się już ciemno.
Autobus spóźnił się. Paul wyskoczył w biegu, lecz byłam
zbyt zaprzątnięta innymi myślami, by zwrócić mu na to
uwagę.
- Czemu nie wzięłaś z sobą psów? - zapytał, zarzucając
torbę na ramię.
- Przyszłam prosto z hotelu.
- Cam była wściekła rano, gdy odkryła, że cię nie ma.
Gdzie byłaś?
- Interesy - odrzekłam.
- Mówiła, że popłynęłaś na wyspę i narazisz się na
kłopoty. Co miała na myśli?
Paul wziął mnie pod rękę i walcząc z wiatrem, weszliśmy
na wzgórze.
- Czy jeszcze coś mówiła?
- Właściwie nie...
- Powiedz mi. - Przystanęłam zdenerwowana.
- Czasami Cam mówi głupstwa. Powiedziała, że
przegrywają najsłabsi. Nie chciała mi tego wyjaśnić - rzekł z
odcieniem pogardy w głosie. - Męczą mnie jej głupie uwagi.
Maisie stała w drzwiach wejściowych, trzymając psy na
smyczy. Ujrzawszy nas, odetchnęła z ulgą. Puściła psy, które
rzuciły się w stronę Paula.
- Długo was nie było! - zawołała karcąco.
- Czy moja siostra już wróciła?
- Nie. Pan Greene pytał o nią około dziesiątej rano.
Przedtem dzwoniła do pani. Sprawiała wrażenie bardzo
przygnębionej. Kiedy pan Greene przyszedł, nie mogłam nie
słyszeć ich kłótni.
- Maisie, to bardzo ważne. Czy mówili coś o Paulu? Z
wyrazu jej twarzy wyczytałam, że tak.
- Nie podsłuchiwałam, panno Mortimer, ale mężczyzna
krzyczał i usłyszałam, co powiedział o Paulu - rzekła
niechętnie.
- Co?
- To właściwie nie miało sensu. Myślałam nad tym przez
cały dzień. Powiedział, że „możemy ją złamać, wykorzystując
chłopca", a wtedy pani Peake krzyknęła, że nie chce jej łamać,
a on ją uderzył.
- O Boże! - krzyknęłam.
- Przepraszam, panno Mortimer, ale bałam się wejść do
pokoju. Nie chciałam, by wiedzieli, że słyszę ich rozmowę,
więc zamknęłam drzwi do kuchni i włączyłam radio.
- Dobrze zrobiłaś, Maisie - powiedziałam.
- Czy jest już herbata? - zapytał Paul, wpadając z psami
do hallu.
- Czeka od dwudziestu minut. Pospieszcie się i umyjcie
ręce.
Byłam teraz pewna, że muszę jak najszybciej umieścić
Paula w bezpiecznym miejscu, a jedynym, jakie przychodziło
mi na myśl, było Quenton Court. Zadzwoniłam do Marka, lecz
nie zastałam go ani w pracy, ani w domu, więc postanowiłam
wziąć samochód służbowy, by zawieźć Paula, Maisie i psy do
Court.
Gdy otworzyłam drzwi garażu, przypomniałam sobie, że
dałam wóz Gilowi, by przywiózł trochę prowiantu.
Samochodu Camilli również nie było, co bardzo mnie
zdziwiło, bo myślałam, że siostra jest gdzieś z Greene'em.
Pobiegłam z powrotem do domu. Paul i Maisie śmiali się
wesoło. Spojrzeli na mnie i śmiech zamarł im na ustach. Nie
wiedziałam, że byłam tak przerażająco blada.
- Co się stało? - Maisie zerwała się z krzesła.
- Maisie, proszę, spakuj jak najszybciej rzeczy swoje i
Paula. A ty, Paul, weź koce i miski dla psów. Pójdziemy do
domu mojego ojca.
- Nie chcę iść - zbuntował się Paul.
- Zrób natychmiast, co ci każę.
- Dlaczego? A co z Camillą? Co tu się dzieje?
- Później ci wytłumaczę. Proszę cię, Paul, nie utrudniaj
mi tego jeszcze bardziej.
Maisie wróciła po chwili z bagażem, trzymając Paula za
rękę.
- Chodźmy, Paul. Załóż Jasonowi smycz. - Wzięłam na
ręce Louisa i wyprowadziłam ich tylnymi drzwiami.
Gdy doszliśmy do domu ojca, ucieszyłam się, widząc jego
samochód. Nie wiedziałam, czy uwierzy w moje opowiadania.
Pewnie znowu pomyśli, że zachowuję się nierozsądnie. Tatuś
siedział w gabinecie. Poprosił, bym usiadła. Widocznie wziął
mnie za jedną z pacjentek.
- Tato!
Spojrzał na mnie zaskoczony i zerwał się z miejsca.
- Dziecko drogie, co się stało? Wypij to. - Wcisnął mi do
ręki kieliszek. Wypiłam brandy i rozpłakałam się.
Nie wiedziałam, że potrafi być taki miły, a może po prostu
zapomniałam o tym. Dzieliło nas tyle niepotrzebnych sporów.
Gdy doszłam do siebie, opowiedziałam mu o wszystkim.
Ciężar odpowiedzialności, zbyt wielki, bym mogła udźwignąć
go sama, zmniejszył się o połowę.
Słuchał, zmarszczka na jego czole pogłębiła się, lecz nie
powiedział ani słowa. Gdy skończyłam, sięgnął po słuchawkę
i wykręcił numer Quenton Court. Tym razem Mark
odpowiedział.
Nagle znalazłam się poza tym wszystkim. Zrobiłam swoje,
a reszta należała do innych. „To nieprawda - pomyślałam. -
Odpowiedzialność nadal ciąży na mnie. To ja muszę stanąć
twarzą w twarz z Camillą. To była sprawa pomiędzy nami
dwiema''.
Widziałam minę ojca, kiedy rozmawiał z Markiem.
Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie.
- Mam złe wieści - powiedział. - Pani Quenton miała atak
serca. Zabrano ją do szpitala. Mark proponuje, bym zawiózł
was do niego, a on zwerbuje kilku strażników ze stoczni do
pilnowania domu na wypadek, gdyby wezwano go do szpitala.
Jutro spróbujemy jakoś to rozwiązać. Gdzie jest Camilla?
- Nie wiem.
- Trudno. Jedźmy.
- Muszę wracać do hotelu. Mamy wieczorem przyjęcie
bufetowe.
- Wolałbym, żebyś była w Court.
- Nic mi się nie stanie. Zostanę w hotelu na noc.
Stłoczyliśmy Paula, Maisie i psy na tylnym siedzeniu
samochodu ojca. Najpierw odwiózł mnie do hotelu. Na
parkingu stało już parę samochodów i zaczęłam się niepokoić,
czy wydałam personelowi odpowiednie polecenia.
- Pracuję dziś od wpół do ósmej, panno Mortimer -
powiedziała z wyrzutem pani Dawson.
- Bardzo panią przepraszam, ale wypadło mi coś
nieprzewidzianego i wierzę, że dopilnowała pani wszystkiego
podczas mojej nieobecności. Jutro ma pani dzień wolny.
W recepcji zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę.
Denerwowałam się, widząc, że pani Dawson nadal stoi w
płaszczu i kapeluszu.
- Pan Hedley też zawsze tak mówił, ale on miał do mnie
zaufanie.
- Ja też mam - odrzekłam.
„Biedny Hedley - pomyślałam - należy mu współczuć,
jeśli pani Dawson była jego jedyną powiernicą".
Czekałam w recepcji na przyjście nocnego recepcjonisty.
Musiałam też nadzorować przyjęcie, co pozwoliło mi na
chwilę zapomnieć o kłopotach rodzinnych. Wciąż jednak
dręczyła mnie perspektywa spotkania z Camillą.
Siostra zjawiła się w hotelu parę minut po północy.
Byłam właśnie w biurze i wkładałam do sejfu pieniądze
zarobione na przyjęciu. Wtargnęła do pokoju z
zaczerwienioną twarzą, a jej włosy, zwykle starannie
uczesane, opadały w nieładzie na ramiona.
- Gdzie jest Paul? Gdzie go ukryłaś?
- Czemu miałabym go ukrywać? - odrzekłam, zamykając
sejf. Cieszyłam się, że stoję odwrócona do niej plecami i Cam
nie widzi, jak drżą mi ręce.
Zatrzasnęła drzwi, podeszła do biurka i otworzyła
szufladę, w której Hedley zawsze trzymał butelkę.
- Muszę się napić - powiedziała.
- Może kawy? - Podniosłam słuchawkę i poprosiłam
portiera, by przyniósł imbryk.
Usiadła na krześle.
- Nawet nie wiesz, jaką szkodę dziś wyrządziłaś. Romy,
dlaczego? - Mówiła tak cicho, że musiałam się wsłuchać, by
rozróżnić słowa. Przez chwilę uwierzyłam, że jest moją
siostrą, którą kochałam i opiekowałam się, siostrą, którą
pocieszałam, gdy odeszła od nas matka. Starszą siostrą, która
miała we mnie oparcie.
Ale teraz chodziło o Paula. Stał się dla mnie tak drogi, że
nie mogłam o nim myśleć bez wzruszenia. To z jego powodu
nie uległam sentymentom.
- Camillo, wiesz, dlaczego ukryłam Paula w bezpiecznym
miejscu. Nie mogę pozwolić, by stała mu się krzywda.
- Ale nie rozumiesz, co zrobiłaś. Będzie ci teraz kazał
płacić i płacić... - W jej oczach pojawiły się łzy i stoczyły się
po policzkach. - Jest na ciebie wściekły.
- Jeśli masz na myśli tego łajdaka Greene'a, nie boję się
go.
- A powinnaś. Nie znosi, gdy ktoś krzyżuje jego plany.
Jest bezwzględny. Czy tego nie rozumiesz?
Usłyszałam pukanie do drzwi. Portier wniósł tacę, na
której stał imbryk z kawą. Spojrzał na nas z zaciekawieniem
- Proszę zostać w recepcji - powiedziałam. - Mogę pana
potrzebować.
- Po czyjej stronie teraz jesteś, Camillo? - Nalałam jej
kawy, posłodziłam i dodałam śmietanki.
Patrzyła apatycznie na filiżankę.
- Nie mam wyboru - odrzekła.
- Na miłość boską! Gdzie się podziała twoja silna wola?
Powiedz mu, że z nim kończysz. Wyjedź dokądkolwiek.
- Nie ucieknę po raz drugi. Wtedy zmusił mnie do tego
Hedley. Wiesz, Romy, on nie umarłby, gdybyśmy tu zostali.
To moja wina.
Gdybym nadal kochała Hedleya, znienawidziłabym ją. W
istocie to ona ponosi winę za jego śmierć.
- Nie mógł tu zostać - powiedziałam. - Uniemożliwiliście
mu to, zwłaszcza Greene. Przypuszczam, że listy z
banknotami były od niego. Płacił ci za pomoc w przewożeniu
narkotyków na Wyspę Quentona.
Siostra splotła nerwowo dłonie, lecz nie zaprzeczyła, co
uświadomiło mi bezmiar jej rozpaczy.
- Chyba oszalałaś, Cam. Jak mogłaś być taka głupia, by
związać się z człowiekiem pokroju Greene'a? Wyzwól się z
tego, nim będzie za późno.
- Już jest za późno - szepnęła.
- Czy Hedley i Mark wiedzieli, co robisz? Czekałam na
odpowiedź. Nie rozumiałam, czemu tak bardzo zależy mi na
tym, by wiedzieć, że Mark nie znał prawdy.
- Hedley miał przynajmniej dość rozumu, by nikomu o
tym nie mówić, nawet Markowi - wyznała. - Zmusił mnie,
bym z nim wyjechała. Groził mi. Byłam jego więźniem.
Miałaś szczęście, że za niego nie wyszłaś. Nie wiesz, do czego
był zdolny.
Nie skomentowałam tego; mówienie, że z pewnością nie
doszłoby do takiej sytuacji, gdybym to ja została żoną
Hedleya, byłoby bez sensu.
Jej policzki zarumieniły się, oczy błyszczały z gniewu.
Oparła się o biurko.
- Hedley mówił, że zabije mnie, nim Greene mnie
dostanie. Był szalony - przerwała, przyglądając mi się, jakby
chciała się upewnić, że zrozumiałam, jak bardzo zaślepiony
namiętnością był jej mąż. - Powiedział, że jestem więźniem
jego miłości i zniszczy nas oboje, gdybym chciała odejść. Nie
zdawałam sobie sprawy z jego desperacji, zanim nie
popłynęliśmy na wyspę.
- Więc byliście tam. Czemu nie zostawiłaś żadnej
wiadomości dla Paula? Czy zatrzymaliście się tam na długo?
- Nie. Hedley chciał się upewnić, że na wyspie nie znajdą
nic, co mogłoby mnie obciążyć. Dopiero wtedy zorientowałam
się, jakie ma plany. Odkryłam na jachcie skrzynki z
dodatkowym zaopatrzeniem i zrozumiałam, że nie zamierza
wracać do domu. Napisałam parę słów do Paula. Nie
chciałam, by myślał, że o nim zapomniałam. Może źle
zrobiłam pisząc: „Zawsze będę cię kochać". - Jej wargi drżały.
- Hedley znalazł kartkę i zniszczył ją. Nie uwierzył, że to dla
Paula.
„Czy naprawdę dla niego? - pomyślałam. - Równie dobrze
mogła być dla Marka lub Denta Greene'a".
- Opuściliśmy wyspę tego samego dnia i popłynęliśmy do
Francji.
Zawijaliśmy
do
małych
portów,
kiedy
potrzebowaliśmy świeżej wody. Gdy Hedley wychodził na
brzeg, zamykał mnie w kabinie. Nienawidziłam go, Romy.
Nigdy mu tego nie wybaczę.
„Biedny Hedley - pomyślałam - jak bardzo musiał być
nieszczęśliwy".
- Camillo, mówisz, że kochasz Paula. A przecież wiesz,
że Greene chce go skrzywdzić...
Przymknęła powieki, a długie rzęsy ocieniły jej policzki.
- Nie zrobimy mu nic złego, chcemy tylko, by
Quentonowie zrozumieli, że nasze żądania są zupełnie
poważne. Musimy mieć wyspę. Paul jest w Quenton Court,
prawda? Cóż, lepiej, by Mark tym razem się nie mieszał. Dent
Greene nie jest takim mięczakiem jak Hedley. Twój ukochany
jest winien śmierci mojego męża tak samo jak ja. To on
zorganizował nam wyprawę na ryby.
- Nie wierzę ci, Cam. Myślał, że będziecie przez parę dni
żeglować po zatoce i łowić ryby. Dopiero od Paula dowiedział
się, że popłynęliście na wyspę, a już z pewnością się nie
domyślał, że Hedley nie zamierzał tu wracać.
Znów rozległo się pukanie. Do pokoju wszedł portier.
- Panno Mortimer, zmienił się kierunek wiatru. Wieje
teraz wprost od morza. Za parę godzin zacznie się przypływ i
jeśli nie umocnimy zabezpieczeń, będziemy mieć kłopoty.
- Czy potrzebuje pan pomocy?
- Myślę, że dam sobie radę. Czy pani wkrótce wychodzi?
- Nie, zostanę tu na noc.
- Wiedziałam! - zawołała, ledwo portier zamknął za sobą
drzwi. - Boisz się Denta. Nie starczy ci odwagi, by pójść do
domu. - Roześmiała się histerycznie i pochyliła ku mnie
poufale. - Ja też się boję, ale to cię nie obchodzi. Zrobiłaś
swoje. Mark jest tobie posłuszny. Ale dla ciebie to za mało.
Musiałaś jeszcze odebrać mi miłość Paula.
Zachowywała się jak szalona. Nie czekała na moją
odpowiedź.
- Paul jest mój. Tak zdecydował jego ojciec.
- Nie dramatyzuj, Cam. Ojciec Paula tylko wyznaczył
ciebie i Marka na opiekunów do czasu, gdy chłopiec osiągnie
pełnoletność. Powinnaś dbać o jego rozwój i zapewnić mu
dobre warunki, lecz on sam może wybierać ludzi, których
chce kochać.
- Pewnie myślisz, że bardziej zasługujesz na jego miłość
niż ja?
„Ona mnie nienawidzi - pomyślałam z niedowierzaniem. -
Dlaczego?"
- To twoja zemsta, prawda?! - krzyknęła.
- Zemsta! Cam, nie wiem, o czym mówisz!
- Wiesz dobrze. Nigdy mi nie wybaczyłaś małżeństwa z
Hedleyem. Nie udawaj. Już w dniu ślubu zdawałam sobie
sprawę z tego, że prędzej czy później się zemścisz.
Zdziwiłam się. Czy naprawdę dałam jej podstawy do
przypuszczeń, że czekam na okazję, by się odegrać? To
Camilla wypowiedziała mi wojnę, jedynie rozpacz i
osamotnienie skłoniły ją do napisania do mnie listu kilka
miesięcy temu.
Czemu nie rozumiałam, że to wzrastające poczucie winy
rozbudziło w niej nienawiść i podejrzliwość? Była winna
śmierci Hedleya. Wiedziałyśmy o tym obie, lecz ona broniła
się przed tym i moje słowa nie mogły zmienić jej przekonania.
Musiałam jednak spróbować.
- Nie masz racji, Cam. Nigdy nie zamierzałam się mścić.
Przyznaję, że szalałam z zazdrości, gdy Hedley ożenił się z
tobą. Uciekając postąpiłam jak tchórz. Nie mogłam jednak tu
zostać i widzieć was na co dzień razem, więc musiałam ułożyć
sobie życie sama. Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści.
Pogodziłam się z tym, że Hedley cię pokochał.
„Czy mówię prawdę?" - pomyślałam, patrząc na siostrę.
Sprawiała wrażenie, jakby po tylu latach nadal potrzebowała
opieki. Byłam jednak pewna, że nigdy nie kochała Hedleya
ani nikogo innego. Domagała się stałego zainteresowania i
adoracji, lecz sama nie miała nic do ofiarowania.
Targały mną mieszane uczucia litości i gniewu. Patrzyłam
na nią jak na ciężar, który będę musiała dźwigać przez resztę
życia,
- Cam, kochanie, proszę cię, uwolnij się od tego
strasznego człowieka. Niszczy twoje życie.
- Ty je niszczysz. Odebrałaś mi Marka i Paula. Gdybyś
znów wyjechała, Romy... - przerwała, w jej oczach błysnęło
podniecenie - zapomnieliby o tobie i wrócili do mnie. Mark i
tak mnie kocha, a Paula mogłabym łatwo odzyskać.
Jej bezczelność odebrała mi mowę.
- Tylko udajesz, że się o mnie troszczysz. Dobrze, pójdę
sobie, do diabła, swoją własną drogą.
Nienawidziłam siebie za to, że nie kocham jej dość
mocno, by zrezygnować ze swoich marzeń. Jej błyszczące
oczy rzucały mi wyzwanie. Tym razem stawka była jednak
zbyt wysoka.
Widziała, że nie zamierzam ustąpić.
- Nie myśl, że w końcu wygrasz. Nigdy nie byłaś dla
mnie godnym przeciwnikiem. - Sięgnęła po słuchawkę i
wykręciła numer do domu. - Dent - powiedziała - nie mogę jej
przekonać, kochanie. Ale wiem, gdzie jest Paul.
Ogarnęła mnie taka wściekłość, że zacisnęłam dłonie w
pięści, by się opanować.
Słuchała poleceń Greene'a, obserwując mnie uważnie.
- To będzie łatwe, Dent. Mark zrobi, co zechcę.
Odłożyła słuchawkę. Popatrzyłyśmy na siebie. Nie
powinnam była dopuścić do tego, by litość i poczucie
rodzinnej więzi osłabiły mój osąd. Była moim wrogiem.
Camilla wstała.
- Nie mów, że cię nie ostrzegałam, Romaine. Jeśli
Paulowi coś się stanie, będzie to twoja wina.
Trzasnęła szklanymi drzwiami i wyszła.
Przez chwilę siedziałam zupełnie ogłuszona. Zrozumiałam
wreszcie grozę sytuacji. Czy Paul jest bezpieczny w Quenton
Court? Co Camilla miała na myśli? I co stanie się ze mną, jeśli
ich plan się powiedzie?
Chwyciłam słuchawkę i wykręciłam numer Quenton
\Court. Usłyszałam przeciągły sygnał, po którym nastąpiła
cisza. Zadzwoniłam do centrali, ale nie uzyskałam połączenia.
Pobiegłam do recepcji i sprawdziłam numery na łącznicy.
Wszystkie linie zewnętrzne milczały.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i pomyślałam ze
strachem, że to Camilla wraca z obstawą. Rozpoznałam
jednak od razu masywną postać portiera.
- Chyba mamy kłopoty, szefowo - powiedział. -
Umocniłem zabezpieczenia, ale nie wiem, czy wytrzymają.
Poziom wody podniósł się o jakieś trzydzieści lub czterdzieści
stóp i plaża jest już zalana.
- Proszę obudzić Gila - odrzekłam, dziękując Bogu, że
barman mieszka w hotelu. Mogłam mu zaufać, że zajmie się
wszystkim, a ja miałam tak mało czasu. Jeśli przypływ
dosięgnie klifu, nadbrzeżna droga będzie nieprzejezdna.
- Prędzej! - zawołałam, widząc wahanie portiera. Gil
zjawił się po kilku minutach.
- Czy zajmie się pan hotelem? Linie telefoniczne są
zerwane, a ja muszę przekazać pilną wiadomość do Quenton
Court. Portier umocnił zabezpieczenia, ale trzeba je sprawdzić
w czasie przypływu. Proszę zebrać resztę personelu i ustawić
patrole lub coś w tym rodzaju.
Wydawało się, że mężczyzna mnie nie słucha, wiedziałam
jednak dobrze, że uważnie odbiera każde moje słowo.
- Nie może pani jechać do Court sama w czasie burzy,
szefowo. Pojadę z panią.
- Dziękuję, Gil. - Spojrzałam na niego i zdziwiła mnie
jego szczera troska. - Nic mi się nie stanie, a pan jest
potrzebny tutaj.
Włożyłam anorak, zawiązałam kaptur i wyszłam w noc.
Wiatr omal zwalił mnie z nóg. Dziedziniec był zalany wodą.
Pochylona przedzierałam się do garażu. Gdy wyprowadziłam
samochód, nie mogłam zamknąć za sobą drzwi. Udało mi się
je wreszcie zaryglować i usiadłam za kierownicą.
Silnik na szczęście zaczął pracować od pierwszego
pociągnięcia startera. Rozgrzałam go, nim wrzuciłam
wsteczny bieg. Z piskiem opon pomknęłam w stronę miasta.
Za Randallstown szosa wiła się jak rzeka, dopasowując do
kształtu doliny, a pasmo niskich wzgórz hamowało siłę wiatru.
Zwiększyłam prędkość, nim droga zaczęła piąć się pod górę.
Na szczycie wóz z trudem trzymał się szosy.
W strumieniu długich świateł samochodu ukazał się
fantastyczny widok. Drzewa kołysały się i uginały, jakby
tańczyły szaleńczą tarantellę. Wiatr zdawał się zmiatać
wszystko z ziemi i zostawiać ją taką czystą i dziewiczą, jaka
musiała być na początku świata.
Na parę mil przed Quenton Court zaczęło padać. Ulewa
zredukowała widoczność prawie do zera. Potem ustała tak
gwałtownie, jak się zaczęła, i ujrzałam bramę Court.
Zwolniłam i skręciłam w czarny tunel alei wjazdowej.
Zdawało się, że ożył; gałęzie drzew tworzyły w zasięgu
świateł samochodu niesamowity widok.
Zdjęłam nogę z gazu zupełnie oszołomiona.
Wtedy ujrzałam drugi samochód wciśnięty pod drzewo tak
głęboko, że zdawał się być pod nim pogrzebany.
- O Boże! Nie! Tylko nie Mark - modliłam się.
Zatrzymałam się i wyskoczyłam z wozu. Mark podbiegł do
mnie.
- Cam? - spytałam. - To Cam, prawda? Skinął głową i
objął mnie ramieniem.
- Wydobyliśmy ją, ale...
- Czy nic jej się nie stało?
- Kochanie, przykro mi. Ona nie żyje.
- Och, nie! - krzyknęłam, wtulając się w jego objęcia. -
Zaprowadź mnie do niej.
- Lepiej nie. Teraz już nic nie możemy dla niej zrobić.
Posłałem po twojego ojca i karetkę.
Upłynęła długa chwila, nim znów zaczęłam mówić.
- Jak to się stało?
- Jeden z wiązów zwalił się na drogę. Nie wiedzieliśmy,
że jest spróchniały. Przypuszczam, że Greene jechał zbyt
szybko i nie zdążył zahamować. On też nie żyje. Przyjechali
tu, żeby porwać Paula, prawda?
- Mark, próbowałam ją powstrzymać, ale nie chciała mnie
słuchać. - Ktoś zawołał Quentona, a on niechętnie uwolnił
mnie ze swych objęć.
- Zaczekaj tu na mnie - powiedział.
Karetka i wóz policyjny nadjechały, migając niebieskimi
światłami. Rozjaśniły mrok i zobaczyłam wrak jaguara
Greene'a. Słyszałam głosy, widziałam poruszające się
sylwetki, a moja siostra leżała martwa na trawniku.
Cofnęłam się i ukryłam w cieniu drzew. Nie docierało do
mnie, że Paul jest już bezpieczny. Powinnam była odczuć
ulgę, lecz nie czułam nic. Nie mogłam nawet płakać. Nogi
uginały się pode mną, potykając się doszłam do samochodu i
usiadłam na przednim siedzeniu.
- Dlaczego nie zdołałam jej uratować? - powtarzałam
bezgłośnie. Wzięłam latarkę i wysiadłam z wozu. Odeszłam z
miejsca wypadku, kierując się w stronę morza.
Wiatr szarpał moje włosy i ubranie, a ja szłam dalej.
Zmaganie się z żywiołem pomagało mi, łagodziło grozę
śmierci Camilli, chociaż wiedziałam, że będzie mnie
prześladować do końca życia.
Szłam ścieżką prowadzącą skrajem klifu, ignorując
niebezpieczeństwo. Pochyliłam się i zmusiłam się, by iść,
słysząc łoskot fal rozbijających się o skałę.
Gdy w świetle latarki ujrzałam wieżę kapitana Quentona,
byłam tak wyczerpana, że omal nie upadłam. Z trudem
otworzyłam drzwi, weszłam na górę i zapaliłam światło.
Usiadłam na drewnianym krześle kapitana, by się
wypłakać w spokoju. Czas mijał niepostrzeżenie. Nagle wśród
wycia wiatru usłyszałam piskliwy głos Paula.
Wbiegł po schodach i rzucił się w moje ramiona.
- Romy! Ale napędziłaś mi strachu. Myśleliśmy, że coś ci
się stało - mówił gorączkowo, obejmując mnie mocno.
- Chciałam tylko być sama - powiedziałam i zerknęłam na
stojącego w progu Marka. Oparł się o futrynę, jakby był zbyt
zmęczony, by podejść do mnie te parę kroków.
- Wiatr mógł strącić cię ze skały - rzekł zachrypniętym
głosem. - Nie zniósłbym, gdyby coś ci się stało.
- Ani ja. Potrzebujemy ciebie. - Paul pocałował mnie w
policzek.
Spojrzałam na Marka, szukając potwierdzenia. Uśmiech
rozjaśnił mu twarz.
- Zawsze byłaś tylko ty, Romy. Od początku - rzekł z
przekonaniem.
Podszedł wreszcie i objął nas. Pocałował mnie w czoło.
- Wiem, że teraz trudno ci się z tym pogodzić, kochanie,
ale lepiej dla niej, że tak się stało. Policja miała ją aresztować.
Inspektor powiedział, że dostali informację, iż przewozi
narkotyki dla Greene'a.
- Kto...?
- Kilku członków gangu aresztowano już we Francji.
Policja śledziła Greene'a.
- Wiedziałem, co robi Cam. Opowiedziała mi o tym, tylko
mówiła, że chodzi o kogoś innego - poinformował Paul.
Mark spojrzał na niego.
- O kogo?
- Jej przyjaciółkę, wiesz, Jean McKenzie. Powiedziałem
ci, Romy, że spotyka się z tym człowiekiem. Cam mówiła, że
gdyby ktoś mnie pytał, to mam zapisane w notesie daty
spotkań.
Nawet teraz nie chciałam pozbawiać Paula złudzeń. Nie
mogłam powiedzieć, że Cam prosiła Jean, by zastąpiła ją
podczas jej nieobecności, a Jean nie umiała odmówić. Greene
bez skrupułów wykorzystał je obie.
- Nie wierzę, że policja chciała aresztować Cam - rzekł
Paul. - Nie zrobiła nic złego. Była ofiarą jak mój ojciec. Tak
mi powiedziała.
Miałam nadzieję, że Camilla stanie się legendą jak Pierre
Vardier, a prawda pójdzie z czasem w zapomnienie. Nie
byłam zazdrosna o uczucia, jakie Paul i być może Mark
zachowali dla mojej siostry, bo ja też na swój sposób nigdy
nie przestałam jej kochać.
- Wracajmy - powiedział Mark, pomagając mi wstać.
Jego silne ramię podtrzymywało mnie. Przygarnęłam do nas
Paula. We troje udaliśmy się do domu.