Glen Cook
Śmiertelne rtęciowe kłamstwa
Detektyw Garret – tom siódmy
2
I
Nie ma sprawiedliwości, gwarantuję to absolutnie i nieodwołalnie. Siedzę ja sobie jak człowiek w
gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej ręce, najnowszym bestsellerem Espino-
sy w drugiej, Eleanor czyta mi przez ramię. Ona lepiej rozumie Espinosę niż ja.
Cholerny Papagaj, choć raz milczy, a ja napawam się tą słodką ciszą z jeszcze większym entuzja-
zmem niż piwem.
I wtedy jakiś idiota zaczął walić do drzwi.
Walenie miało w sobie coś niecierpliwego i aroganckiego. Czyli ktoś, kogo nie mam przyjemności
oglądać.
- Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, żeby sobie poszedł. Nie ma mnie w mieście. Jestem na tajnej
misji dla króla. Wracam za kilka lat. A nawet, jeśli jestem w domu, to i tak nic kupię.
Cisza. Znaczy, to mój kucharz-kreska-gospoś-kreska-lokaj wybrał się poza miasto. Byłem na łasce
niedoszłych klientów i Cholernego Papagaja.
Dean pojechał do TemisYar. Jedna z jego stadka udomowionych bratanic wychodziła za mąż. Pew-
nie chciał dopilnować, żeby ten głupek żonkoś nie wytrzeźwiał, zanim będzie za późno.
Chyba już nawalił siniaków moim drzwiom. Właśnie je zamontowałem, bo poprzednie wytłukł jakiś
drań, który nie potrafił pojąć aluzji.
- Cholerny gruboskórny dupek - wymamrotałem. Teraz do walenia dołączyły wrzaski i groźby. Są-
siedzi się wkurzą. Znowu.
Z małego pokoiku pomiędzy moim biurem a drzwiami zaczęły dochodzić zaspane, nieco zdziwione
pomruki.
- Normalnie gościa zabiję, jeśli obudzi tę gadającą kwokę. Obejrzałem się na Eleanor. Nie chciała
mi nic poradzić. Wisiała sobie, przetrawiając Espinosę.
- Chyba lepiej rozwalę mu łeb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi
drzwi. No co, drzwi są drogie, a do tego trudno je zdobyć.
Opuściłem nogi na ziemię, wyciągnąłem w górę moje dwa metry coś i powlokłem się do wejścia.
Cholerny Papagaj coś tam bąknął pod dziobem. Zajrzałem do jego pokoju.
Mały gnojek tylko gadał przez sen. Dossskonale! Ładny był z niego potwór. Miał żółtą głowę, nie-
bieską etolę wokół szyi, a korpus i skrzydła czerwono-zielone. Piórka w ogonie były na tyle długie, że jak
będę potrzebował forsy, to zrobię na nich fortunę, sprzedając je gnomom na ozdoby do kapelusza. Ale był
potworem, to na pewno. Ktoś kiedyś musiał przekląć parszywy dziób tego wybrakowanego sępa i obdarzył
go słownikiem rynsztokowego poety. Niektórzy żyją tylko po to, żeby utrudniać życie innym.
Dostałem go od „przyjaciela” Morleya Dotesa. Zastanawiam się, czy to aby na pewno przyjaźń.
Cholerny Papagaj - zwany też Pan Wielki - poruszył się. Wymknąłem się z pomieszczenia, zanim
przyjdzie mu do łba, żeby się zbudzić.
Mam w drzwiach judasza. Wyjrzałem i wymamrotałem.
- Winger. Jak mogłem się nie domyślić?
II
Moje szczęście i woda mają wiele wspólnych cech, zwłaszcza tendencję spadkową. Winger to uro-
dzona katastrofa, szukająca miejsca, żeby się wydarzyć. Uparta katastrofa. Wiedziałem, że będzie walić, aż
zgłodnieje, a nie wyglądała na niedożywioną.
3
I raczej będzie miała gdzieś moich sąsiadów. Zwykle liczyła się z opinią innych mniej więcej tak,
jak mastodont liczy się z krzaczkiem jagód.
Otworzyłem. Winger władowała się do środka bez zaproszenia. Nie ustąpiłem z drogi i omal nie
przypłaciłem tego życiem. Winger jest wysoka i piękna, ale pod sufitem ma niewiele i do tego nierówno.
- Muszę z tobą pogadać, Garrett - warknęła. - Potrzebuję pomocy. Biznes.
Powinienem był wiedzieć, że to śmierdzi. Do licha, wiedziałem, że to śmierdzi! Ale czasy były spo-
kojne. Dean nie chodził mi po nerwach. Truposz spał od wielu tygodni. Do towarzystwa miałem wyłącznie
Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli się jednej przyjaciółki, a coś takiego nie zdarzy-
ło mi się od wielu lat.
- W porząsiu. Wiem, że tego pożałuję, ale niech ci będzie. Zamieniam się w słuch. I nic nie obiecu-
ję.
- Może jakieś piweńko do towarzystwa? - Winger nieśmiała? Nie sądzę. Ruszyła w kierunku kuchni.
Dyskretnie łypnąłem na zewnątrz, zanim zamknąłem drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mogła przywlec za
sobą. Nie miała dość rozumu, żeby się obejrzeć. Żyła dzięki szczęściu, a nie kompetencjom.
- Auć! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja!
Kurde! Nie zamknąłem drzwi pokoiku i mam za swoje.
Na ulicy widać było jedynie grupki ludzi, zwierząt, karłów i elfów i szwadron centaurów-
imigrantów. Nic niezwykłego.
Zatrzasnąłem drzwi. Poszedłem do pokoiku i tam też zamknąłem, ignorując pełne oburzenia oskar-
żenia o zaniedbanie.
- Wsadź je sobie, ptaszynko. Chyba, że mam cię zaniedbać wprost do garnka najbliższego człekosz-
czura.
Śmiał się. Jaja sobie ze mnie robił.
I miał rację. Nie cierpię ludzi-szczurów, ale tego bym im nie zrobił.
Zaczął wrzeszczeć, że go gwałcą. Nie szkodzi. Winger już to zna.
- Poczęstuj się, proszę bardzo - powiedziałem, wchodząc do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie
zrobiła. I do tego wyszarpała największy kufel w całym domu.
Mrugnęła do mnie.
- Zdrówcio, wielgasie. - Wiedziała dokładnie, co robi, ale nawet nie udawała skrępowania. - Twoje i
twojego kumpla.
- Hej, a może ty chcesz papugę? - Nalałem sobie kufelek i postawiłem na kuchennym stole.
- Tę wronę przebraną za klauna? A co ja bym z nim zrobiła? - Rozsiadła się naprzeciwko, tuż za
wzgórzem brudnych talerzy.
- Kup sobie klapkę na oko i najmij się do piratów.
- Chyba nie umiałabym tańczyć z drewnianą nogą. A mówi czasem „Wszyscy na wanty” albo
„Wsadź mi reję bombramsla”?
- Hę?
- Właśnie tak sądziłam. Chcesz mi wetknąć niedorobionego ptaka.
- Co?
- To nie jest ptak żeglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie.
- No to go naucz paru szant.
- Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwalił kitę? - Objęła wzrokiem stos naczyń do mycia.
4
- Wyjechał. Bratanica wychodzi za mąż. Szukasz roboty na pół etatu?
Winger zna bratanice Deana, które słowu „domatorka” nadały całkiem nowe znaczenie. Opanowała
jednak zdumienie i udała, że nie słyszy mojej uwagi na temat garów.
- Kiedyś byłam mężatką.
O, nie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że znowu nie zacznie. Wciąż pozostawała mężatką, ale takie
prawne szczegóły nie miały dla niej znaczenia.
- Chyba na mnie nie lecisz, Winger?
- Lecieć? Na ciebie? Chyba by mi mózg wyłysiał. Gdybyście nie zauważyli, Winger jest cokolwiek
oryginalna. Ma dwadzieścia sześć lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przysłowiowy kowal - tylko na
skalę epicką. I jeszcze ma coś, co niektórzy uważają za kompleks tożsamości. Nie umie się znaleźć.
- Chciałaś ode mnie pomocy. - Przypomniałem jej. Na wszelki wypadek. Mój antałek nie jest bez
dna. Skrzywiłem się. Może jest dość zdesperowana, żeby mnie uwolnić od Cholernego Papagaja.
- Uhm - co znaczyło, że oświeci mnie dopiero, kiedy się napełni po brzegi. Wtedy się zorientuję, jak
się ma jej sakiewka.
- Dobrze wyglądasz. Winger - nawet ona lubi słuchać takich rzeczy. - Pewnie nieźle ci się wiedzie.
Uznała, że chodzi o jej strój. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do bólu.
- Tam, gdzie teraz pracuję, każą się elegancko ubierać.
Zachowałem powagę. „Niezwykły” to najostrożniejsze, najłagodniejsze określenie gustu Winger.
Ujmijmy to w ten sposób: trudno ją zgubić w tłumie. Gdyby się przeszła z Cholernym Pa-pagajem na ra-
mieniu, ptaka nikt by nie zauważył.
- Dość skromnie. Pamiętasz, kiedy pracowałaś dla tego tłustego zboka Lubbocka...
- Kwestia terytorium. Musisz się wmieszać w tłum.
Znów zachowałem pełną powagę. Śmiać się z Winger, kiedy ona się nie śmieje może grozić śmier-
cią lub kalectwem - zwłaszcza, jeśli zaczniesz błaznować na temat jej wmieszania się w tłum.
- Staruszek sobie pojechał, hę? A paskuda? - Mówiła o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak dla-
tego, że nawet nie kiwnął palcem od dnia, kiedy ktoś wetknął mu nóż pod żebro. To było czterysta lat te-
mu.”Paskuda” jest mądry. Nie jest człowiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wciąż jeszcze pęta się po tym pa-
dole tyle lat po śmierci. Loghyrowie to powolna i uparta rasa, zwłaszcza, jeśli chodzi o uwolnienie się ze
śmiertelnej powłoki. On by powiedział, że są pełni namysłu.
- Śpi. Nie zawracał mi tyłka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichotała i odrzuciła z
twarzy blond grzywkę.
- Może się zbudzić?
- Może, jeśli dom się spali. Masz coś do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie my-
śli.
- Nie więcej, niż zwykle. Tak tylko sobie myślałam, posucha okropna. Z tego co słyszałam, u ciebie
też niespecjalnie.
Cała moja kochana kumpela Winger. Sama skromność i przyzwoitość.
Romantyzm i przygoda ściekały po niej jak woda po kaczce.
- Myślałem, że masz kłopoty.
- Kłopoty?
- Omal nie wywaliłaś mi drzwi. Wrzaskami i wyciem obudziłaś Cholernego Papagaja. - Niedoszły
kurak z rożna we frontowym pokoiku darł dzioba jak opętany. - Byłem pewien, że elfy-zabójcy depczą ci po
piętach.
5
- Przydałoby się. Mówiłam ci, jakie mam ostatnio szczęście. Chciałam tylko zwrócić twoją uwagę -
dopełniła swój kufel, potem mój i ruszyła w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw biznes.
Zatrzymała się, nasłuchując. T.C. Papagaj wychodził z siebie. Wzruszyła ramionami, wśliznęła się
do gabinetu. Szybciutko podążyłem za nią. W obecności Winger przedmioty nabierają dziwnych skłonności
do włażenia jej w kieszenie, jeśli się ich nie przypilnuje.
Rozsiadlem się w fotelu, bezpiecznie odgrodzony biurkiem. Eleanor strzegła tyłów. Winger skrzy-
wiła się pod adresem obrazu, zezem spojrzała na okładkę książki.
- Espinosa? Nie za ciężkie dla ciebie?
- Porywająca rzecz. - Właściwie nie nadążam za tokiem myślenia Espinosy. Facet ma pomysły, któ-
re nikomu ciężko pracującemu na życie nie przyszłyby do głowy.
Wybrałem się na randkę z bibliotekarką Biblioteki Królewskiej. Zostałem z książką w garści.
- Filozofia porywająca? Jak hemoroidy. Ten facet powinien był poszukać sobie jakiegoś przyzwo-
itego zajęcia.
- Miał. Filozofię. Odkąd to umiesz czytać?
- Nie udawaj takiego zdziwienia. Uczyłam się. Musiałam coś robić z tą krwawą forsą, no nie? Wy-
dawało mi się, że trochę wykształcenia może mi się kiedyś przydać. Teraz przynajmniej wiem, że nauka nie
wystarczy, żeby się poznać na ludziach.
Już miałem się zgodzić. Znam kilku dość tępych uczonych, którzy obracają się w innym świecie, ale
Winger nie dała mi dojść do słowa.
- Starczy kłapania paszczęką. Do roboty. Ta stara wywłoka Maggie Jenn wybiera się do ciebie. Nie
wiem, co kombinuje, ale mój szef chce zapłacić ciężką forsę, żeby się dowiedzieć. Ta wiedźma Jenn zna
mnie, więc nie mogę jej podejść. Pomyślałam sobie, a dlaczego nie miałaby cię wynająć, a potem ty mi po-
wiesz, o co chodzi, a ja przekażę szefowi.
Stara, dobra Winger.
- Maggie Jenn?
- Dokładnie.
- Wydaje się, że powinienem wiedzieć, o kogo chodzi. Kto to taki?
- A myślisz, że wiem...? Jakiś stary wycirus z Góry.
- Z góry? - odchyliłem się w tył, jak zapracowany człowiek interesu, który właśnie robi sobie prze-
rwę na pogawędkę ze starym przyjacielem. - Mam robotę.
- A co tym razem? Zbiegły jaszczur? - zaśmiała się. Jej śmiech brzmiał jak stado gęsi odlatujących
na zimę na północ. - Miau, miau!
Kilka dni wcześniej przyszpiliła mnie sąsiadka-staruszka, której zginął ukochany Moggie. Pomińmy
szczegóły. Rumienię się na samo wspomnienie.
- Rozeszło się?
- Po całym mieście - Winger wsparła stopy na blacie biurka. Dean musiał maczać w tym paluchy. Ja
się nie przyznałem nikomu.
- Najlepsza historia o Garretcie, jaką słyszałam. Tysiąc marek za kota? Daj se spokój.
- Wiesz, co starsze panie mają na punkcie kotów. Kota. - Kot właściwie nie stanowił problemu.
Kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy znalazłem prawdziwe zwierzę, które do złudzenia przypominało to
wyobrażone i zmyślone. - Kto by przypuszczał, że przemiła starsza pani zechce mnie skonsumować do ko-
lacji?
Chi-chi, cha-cha.
6
- Ja bym nabrała podejrzeń, gdyby nie chciała przyjść do mnie do domu.
Uratował mnie znaleziony kot. Połapałem się, kiedy próbowałem go odstawić do domciu.
- No pewnie.
Truposz mógł mi zaoszczędzić wstydu. Gdyby wtedy nie spał. I teraz drżę na samą myśl, jak długo
jeszcze będzie mi to wypominał.
- Nieważne. Skoro już o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego mogłaby chcieć ode mnie ta
Maggie Jenn.
- Chyba chce kogoś zabić.
- Co niby? - tego się nie spodziewałem. - Ejże!
- No wiesz...
Ktoś jeszcze próbował, czy moje drzwi frontowe wytrzymają. Ten ktoś miał kamienne pieści wiel-
kie jak kamienie.
- Mam złe przeczucia - mruknąłem. - Za każdym razem, kiedy tłumy ludzi zaczynają mi się dobijać
do drzwi...
Winger przełknęła złośliwy chichot.
- No to znikam.
- Nie zbudź Truposza.
- Żartujesz chyba. - Wskazała palcem na sufit. - Tam będę. Przyjdź, jak skończysz.
Właśnie tego się obawiałem.
Przyjaźń bez zobowiązań ma swoje zady i walety.
W pokoiku od frontu ucichło. Przystanąłem i rozwiesiłem uszy. Doskonałej ciszy nie skalało ani
jedno przekleństwo. T.C. Papa-gaj zasnął.
Przyszło mi do głowy, że może powinna to być ostatnia drzemka tego wypierdka z dżungli, najdłuż-
sza podróż do Krainy Wiecznych Łowów, naj...
Bum! Bum! Bum!
Wyjrzałem przez dziurę. Ostrożny Garrett, to ja. Chcę dożyć tysiąca lat.
Ujrzałem tylko drobnego rudzielca płci żeńskiej w lewym pół-profilu. Istota gapiła się na coś. Cie-
kawe, czy to ona tak waliła w drzwi? Nie wyglądała na aż tak silną. Otwarłem drzwi. Ruda dalej obserwo-
wała ulicę. Ostrożnie wychyliłem się na zewnątrz.
Nastoletnie rusałki z sąsiedztwa obsiadły wieżyczki i rynny brzydkiej trzypiętrowej kamienicy o
dwie przecznice dalej i obrzucały przechodniów zgniłymi owocami. Przechodzące pod spodem gnomy klęły
i wymachiwały laskami. Wszystkie były stare, brzydko ubrane i miały bokobrody. Żadne tam brody, tylko
prawdziwe bokobrody, takie, jakie się widuje na portretach dawnych generałów, książąt i dowódców.
Wszystkie gnomy wydają się stare i niemodne. Nigdy nie widziałem młodego gnoma. Gnoma-samicy też
nie.
Jeden cokolwiek cwańszy kurdupelek zanucił barwną pieśń wojenną o stopach dyskontowych i
przyszłości żyta, podniósł kamień i walnął nim tak celnie, że jedna z rusałek rzeczywiście wywinęła salto i
spadła ze swej pozycji na łbie gargulca. Gnomy zawyły radośnie, skacząc i zanosząc modły dziękczynne do
niejakiego Wielkiego Rozjemcy, ale właśnie wtedy latająca gówniara rozpostarła skrzydła i wzleciała w
górę, skrzecząc szyderczo.
- Daremne wysiłki - wyjaśniłem rudej. - Tylko się wściekają i wrzeszczą. Tak jest już od miesiąca i
jeszcze nikt nie oberwał naprawdę. Jeśli ktoś umrze, to chyba ze wstydu.
Gnomy już takie są. Chętnie zbijają majątek na wojnie, ale nie lubią oglądać rozlewu krwi.
7
Kątem oka spostrzegłem lektykę zaparkowaną przy skrzyżowaniu z Zaułkiem Czarowników. Obok
niej stał gość ujawniający wyraźne rodzinne podobieństwo z gorylem, a jego pieści doskonale pasowały do
śladów, jakie widniały na moich drzwiach.
- Nie gryzie? - zapytałem.
- Mugwump? Ten kochany chłopak? Jest człowiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerował, że
być może nieświadomie obraża swojego kumpla Mugwumpa.
- Czy mogę w czymś pomóc? - Kurde, chciałem jej pomóc. Mugwump może się ugryźć.
Zawsze staram się być uprzejmy dla rudzielców płci żeńskiej, przynajmniej do chwili, kiedy to one
przestają być miłe dla mnie. Zawsze lubiłem czerwień, ale blond i czarny nie pozostawały daleko w tyle.
Kobieta raczyła na mnie spojrzeć.
- Pan Garrett? - zapytała lekko schrypniętym i mocno erotycznym głosem.
Nikomu nic nie byłem winien.
- Z przykrością potwierdzam.
Niespodzianka, niespodzianka. Była o dobrą dychę starsza, niż mi się na początku wydawało, ale
czas jej jakoś nie szkodził. Była jawnym dowodem, że kobieta jest jak wino.
Po drugim spojrzeniu dawałem jej trzydzieści pięć do czterdziestu. Jako młoda, niewinna trzydziest-
ka nie oglądam się za tak dojrzałymi owockami.
- Pan się gapi, panie Garrett. Słyszałam, że to niegrzeczne.
- Co? A, tak. Przepraszam bardzo.
Cholerny Papagaj zaczął przez sen mamrotać coś na temat nekrofilii międzygatunkowej. To mnie
otrzeźwiło.
- Co mogę dla pani zrobić, madame? - Poza tym, co oczywiste, jeśli szukasz ochotników. Huhu.
Zdziwiłem się. Cóż, prawda, że mam słabość i bywam ślepy wobec samic mojego gatunku, ale w
innym przedziale wiekowym. Tym razem jednak czułem, że mnie bierze, a ona doskonale o tym wiedziała.
Garrett, jesteś w pracy.
- Madame, panie Garrett? Tak już ze mną źle?
Zakrztusiłem się, przełknąłem i przydepnąłem sobie ten parszywy ozór, aż poczerniał od błota.
Zlitowała się wreszcie nade mną i obdarzyła mnie promiennym uśmiechem.
- Możemy wejść do środka?
- Jasne. - Odstąpiłem na bok, przytrzymałem drzwi. Coś nie tak z pogodą? Śliczna, jak na zamówie-
nie. Chmurek tylko tyle, żebyś miał się czego przytrzymać, gdybyś chciał wzbić się w najbłękitniejsze na
świecie niebo.
Prześliznęła się obok mnie bez żadnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawdę musiała. Za-
cisnąłem oczy. Zacisnąłem zęby.
- Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrzęziłem. - Mam tylko piwo i brandy. Mój służący ma
wychodne.
Ta baba to wiedźma. Albo ja wyszedłem z wprawy. Niedobrze.
- Brandy będzie doskonała, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa.
- Zaraz wracam. Proszę się czuć jak u siebie w domu. - Zanurkowałem do kuchni. Kop, kop, kop...
wreszcie wygrzebałem jakąś brandy. Wreszcie trochę szczęścia. Dean chowa butelki po kątach, żebym nie
wiedział, ile naprawdę kupił. Nalałem z butelki w nadziei, że to coś przyzwoitego. W końcu co ja wiem o
brandy?
8
III
Moją ulubioną potrawą jest piwo. Pożeglowałem do biura. Ruda laska rozsiadła się w moim gościn-
nym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowała Eleanor.
- Proszę uprzejmie.
- Dziękuję. Interesujący obraz. Jeśli się długo przyglądać, można wiele zobaczyć.
Usiadłem, przelotnie spoglądając na moją ślicznotę. Była uroczą, śmiertelnie przerażoną blondynką
i uciekała przed czymś, co kryło się w tle obrazu. Jeśli jednak przyjrzeć się obrazowi uważniej, można było
odczytać całą jej przerażającą historię. Obraz był zaklęty, choć część magii uleciała w chwili, kiedy dorwa-
łem faceta, który zamordował Eleanor.
Opowiedziałem jej tę historię. Była dobrą słuchaczką. Udało mi się uniknąć zatrucia własnymi hor-
monami. Obserwowałem ją tylko uważnie.
- Może się pani przedstawi, zanim przejdziemy do konkretów? - zaproponowałem. - Nigdy nie lubi-
łem mówić do kobiety „Hej, ty tam”.
Uśmiechnęła się tak, że zęby mi zmiękły.
- Nazywam się Maggie Jenn. To znaczy Margat Jenn, ale wszyscy zawsze mówili do mnie Maggie.
Potęga proroctwa. Stara wiedźma z tej Winger. Pewnie jej chłopa odbiła.
- Maggie nie pasuje do rudych włosów. Uśmiechnęła się cieplej. Nie do wiary!
- Panie Garrett, nie wygląda pan na takiego naiwnego.
- Wystarczy Garrett. Pan Garrett był moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, że kobiety potrafią się
zmienić z dnia na dzień.
- Cóż, to tylko płukanka. Trochę bardziej czerwona niż mój naturalny kolor. Zwykła próżność. Jesz-
cze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem.
Jasne. Biedna, bezzębna wiedźma.
- Mnie się wydaje, że czas nie ma z tobą szans.
- Słodki jesteś. - Uśmiechnęła się znowu i rozgrzała mnie do białości. Pochyliła się w przód...
Maggie Jenn chwyciła mnie za rękę, ścisnęła.
- Kobiety czasem lubią, kiedy się tak na nie patrzy. Czasem nawet odpowiadają takim samym spoj-
rzeniem. - Połaskotała wnętrze mojej dłoni. Zdławiłem w gardle przyspieszony oddech. Obrabiała mnie, a ja
miałem to gdzieś. - Ale może lepiej przejdźmy do rzeczy. To ważne.
Cofnęła dłoń.
Prawdopodobnie miałem zmięknąć i prosić o litość.
Zmiękłem. Ale o litość nie prosiłem.
- Podoba mi się ten pokój, Garrett. Wiele o tobie mówi. Potwierdza wszystko, co o tobie słyszałam.
Czekałem. Każdy klient przez to przechodzi. Zjawiają się tu w desperacji. Gdyby tak nie było, w
ogóle by nie przyszli. Drepczą w miejscu i bełkoczą, byle tylko nie przyznać, że życie wymknęło im się
spod kontroli. Większość zwykle tłumaczy się, dlaczego wybrali właśnie mnie. Tak samo zrobiła Maggie
Jenn.
Niektórzy zmieniają zdanie, zanim przejdą do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn.
- Nie wiedziałem, że jestem aż tak znany. Trochę mnie to przeraża - zdaje się, że moje nazwisko
cieszyło się sporą popularnością wśród klasy rządzącej, do której najwyraźniej należała Maggie Jenn, choć
9
ze wszystkich sił starała się tego nie zdradzić. Powinienem unikać rozgłosu w tym kierunku. Nie lubię być
zauważany.
- Znajdujesz się na każdej liście specjalistów, Garrett. Jeśli chcę zbudować powóz, idę do Lindena
Atwooda. Chcę unikalną zastawę stołową, zamawiam ją u Rickmana Plaxa i Synów. Chę najlepsze buty,
kupuję u Tate’a. A kiedy potrzebuję nosa, by go wetknąć w cudze sprawy albo wywęszyć intrygę, biorę
Garretta.
- A skoro już o wtykaniu nosa mowa...
- Chcesz, żebym przeszła do rzeczy.
- Przyzwyczaiłem się, że ludzie niechętnie mówią o swoich kłopotach.
Zamyśliła się na chwilę.
- Rozumiem, dlaczego. To trudne. No cóż, przejdźmy do rzeczy. Chcę, żebyś odnalazł moją córkę.
- Hę? - To był cios znienacka. Już byłem przygotowany, że mam kogoś zabić, a ona chciała tylko
podstawowej usługi Garretta.
- Chcę, żebyś odnalazł moją córkę. Nie ma jej od sześciu dni. Martwię się. No, co jest? Dziwnie
wyglądasz.
- Zawsze tak mam, kiedy myślę o robocie.
- Znany jesteś z tego. To ile trzeba, żeby cię wytaszczyć z domu?
- Więcej informacji. I ustalone honorarium. - O, właśnie. Byłem z siebie dumny. Przejąłem dowo-
dzenie, byłem rzeczowy i pokonałem słabość.
No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na ślepo przyjąłem sprawę?
W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niechęci do pracy, tyrałem równo, choć niedużym
kosztem i, co za tym idzie, z niewielkim zyskiem. Udawało mi się za to unikać domu, razem z Deanem,
Truposzem i Cholernym Papagajem. Zwłaszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, że jeśli się zatyram na
śmierć, im się od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wyłącznie marudzi.
- Garrett, ona ma na imię Justina. Jest dorosła, choć bardzo młodziutka. Ale nie łażę za nią.
- Dorosła? To ile miałaś lat, dziesięć?
- Pochlebstwem daleko zajdziesz. Miałam osiemnaście lat. Ona skończyła osiemnastkę trzy miesiące
temu. No dobrze, nie licz już...
- Do licha, świeżutka jesteś. Dwadzieścia jeden lat i tylko troszkę więcej doświadczenia. Założę się,
że wszyscy cię biorą za siostrę Justiny.
- Ależ ty potrafisz słodzić!
- No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzyłaś...
- Założę się, że dziewczyny cię uwielbiają, Garrett.
- Aha. Sama słyszałaś, jak śpiewają na ulicy, jak się wspinają na ściany, żeby przedrzeć się przez
okienka na piętrze.
TunFaire to TunFaire. Mój dom posiada tylko jedno okno na parterze, w kuchni, a i to zakratowane.
Oczy Maggie Jenn zabłysły.
- Mam wrażenie, że zaraz zacznę żałować, że nie poznałam cię wcześniej, Garrett.
Te oczu wiele obiecywały. Może ja też zacznę troszkę żałować. Każda ruda zbija mnie z nóg. Nie
ma zmiłuj.
- Wracajmy do rzeczy - ciągnęła. - Znowu. Justina zadawała się z niewłaściwymi ludźmi. Och, nic
szczególnego. Po prostu młodzi ludzie, którzy mi się nie podobali. Miałam wrażenie, że kombinują coś nie-
zdrowego. Nie, nigdy nie widziałam niczego, co mogłoby to potwierdzić.
10
Rodzice, szukający zagonionych dzieci mają jedną wspólną cechę. Nie podoba im się towarzystwo,
w jakim dziecko się obraca. Dzieciak uciekł, ponieważ wpadł w złe towarzystwo. Nawet, jeśli starają się
okazać obiektywizm, i tak od razu zakładają, że to kumple są be. A jeśli już przypadkiem są pici odmiennej,
to w ogóle szok!
- Pewnie chcesz się o niej wszystkiego dowiedzieć, zanim zaczniesz, co?
Pierwotne założenie było takie, że pracuję dla Mamuśki Jenn. Mamuśka Jenn zaś zawsze stawia na
swoim.
- Tak będzie najlepiej. Znałem w mojej profesji takiego gościa, który uważał, że najlepiej jest wcie-
lić się w poszukiwanego. Zapominał o wszystkim, poza tym jednym. Stawał się tą osobą.
Oczywiście, czasem szybciej i łatwiej by było, gdyby spoglądał na sprawę nieco szerzej...
- Musisz kiedyś opowiedzieć mi o swoich sprawach. Nie znam takiego życia. Pewnie jest bardzo
podniecające. Może przyjdziesz do mnie na taką wcześniejszą kolacyjkę? Będziesz mógł obejrzeć sobie
pokój Justiny, jej rzeczy, wypytać wszystkich. A potem zdecydujesz, czy weźmiesz te sprawę.
Uśmiechnęła się tak, że jej poprzednie starania wypadły blado jak śmierć. Wiedziała, co robi. Byłem
przypiekany, przysmażany, manipulowany i cholernie mi się to podobało.
- Zdaje się, że mam wolny wieczór - odparłem.
- Doskonale. - Wstała, zaczęła wciągać jasnobeżowe rękawiczki, których wcześniej nie zauważy-
łem. Jeszcze raz spojrzała na Eleanor i lekko spochmurniała. Wzdrygnęła się. No cóż, na niektórych ludzi
Eleanor właśnie tak działa.
- Piąta? - zapytała.
- Zjawię się na pewno, powiedz tylko, gdzie.
Zmarszczyła brwi. O, Garrett. Duży błąd. Powinienem był wiedzieć bez pytania. Niestety, wiedzia-
łem o Maggie Jenn tak niewiele, że nie miałem pojęcia, iż narażę jej się samą moją niewiedzą.
IV
No, ale dama była dobrym graczem i zniosła tę obelgę. Wahała się przez chwilę, zanim wreszcie
podała mi adres, a ja nagle się zrobiłem cholernie nerwowy. Mowa była o Górze, i to wysoko. Tam, gdzie
mieszkali najbogatsi i najpotężniejsi z bogatych i potężnych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie jest najlep-
szym wskaźnikiem siły i zamożności. Dla mnie ulica Błękitnego Księżyca znajdowała się w królestwie ba-
śni.
Maggie Jenn była damą o potężnych koneksjach, ale wciąż nie mogłem sobie przypomnieć, dlacze-
go powinienem znać jej nazwisko.
Przypomnę sobie dopiero wtedy, kiedy okaże się to najmniej potrzebne. Odprowadziłem mojego
uroczego gościa do drzwi frontowych. Uroczy gość nie przestawał żarzyć się kusząco. Ciekawe, czy wieczór
będzie miał cokolwiek wspólnego z zaginioną córką?
Stałem jak wryty, obserwując rozkołysaną Maggie Jenn zdążającą w kierunku lektyki. Wiedziała, że
się gapię. I starała się jak mogła.
Morderczy wypierdek Mugwump widział, że się gapię. Nie odniosłem wrażenia, aby był mi przyja-
zny.
- Nigdy nie przestaniesz się ślinić, co?
Przyłapałem się na tym, że przysiadłem, aby rozkoszować się każdą sekundą odjazdu Maggie. Ode-
rwałem wzrok, żeby sprawdzić, która to z moich wścibskich sąsiadek uznała za stosowne zlać mnie zimnym
prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mną stała drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba nadeszła z drugiej
strony.
11
- Linda Lee! - Była to moja przyjaciółka z Biblioteki Królewskiej, ta, o której myślałem dopieszcza-
jąc tomik Espinosy. - Najmilsza niespodzianka, jaka mi się przytrafiła już od jakiegoś czasu.
Zbiegłem po schodach na jej spotkanie.
- Cieszę się, że zmieniłaś zdanie.
Linda Lee miała zaledwie pięć stóp wzrostu, śliczne brązowe oczy młodego szczeniaka i w ogóle
była najśliczniejszą przedstawicielką swojej profesji.
- Siad, chłopie. To miejsce publiczne.
- Wstąp do mojego salonu.
- Jeśli to zrobię, zapomnę, po co tu przyszłam. - Przysiadła boczkiem na stopniu, krzyżując kostki,
podciągnęła kolanka wysoko pod bródkę i objęła je ramionami, podnosząc na mnie spojrzenie ucieleśnionej
niewinności. Wiedziała, że zacznę się palić od środka.
Zdaje się, że na dobre stałem się zabawką dużych dziewczynek.
Jakoś sobie z tym poradzę. Urodziłem się do roli pluszowego misia do zadań specjalnych.
Linda Lee Luther nie była niewiniątkiem, choć nietrudno było się nabrać. Ciężko jednak pracowała
nad maską lodowej dziewicy, którą według niej powinna nosić każda bibliotekarka. Prawdziwy lód nie leżał
w jej naturze. Stałem tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich uśmiechów, pewien, że zaraz da
się przekonać do opuszczenia miejsca publicznego.
- Przestań!
- Niby co? - spytałem.
- Tak się na mnie gapić. Wiem, co ci chodzi po głowie.
- Nic na to nie poradzę.
- No, bo przez ciebie zapomnę, z czym tu przyszłam.
Ani na chwilę w to nie wierzyłem, ale jestem grzeczny chłopczyk. Potrafię udawać.
- W porządku. Zamieniam się w słuch. - Co?
- No, co cię przywiodło w szpony mojego nieodpartego uroku?
- Potrzebuję twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja?
Nie uwierzyłem. Bibliotekarki nie wplątują się w sprawy, z których musiałyby się potem wypląty-
wać przy pomocy takich facetów, jak ja. Nie takie śliczne małe brzdące, jak Linda Lee Luther.
Zacząłem małymi kroczkami posuwać się w stronę drzwi. Zaaferowana dziewczyna wstała i ruszyła
za mną. Już po chwili była w środku, a ja bezpiecznie zamknąłem drzwi i zasunąłem zasuwę. Cholerny Pa-
pagaj mamrotał przez sen jakieś świństwa. Urocza Linda Lee nic nie zauważyła. Zacząłem sobie przypomi-
nać, dlaczego tak lubię tę dziewczynę.
- Czym się tak przejęłaś? - zapytałem.
Miała ostatnią szansę, żeby rzucić coś inteligentnego i sugestywnego. Zwykle by jej nie zmarnowa-
ła. Teraz jednak tylko jęknęła.
- Wywalą mnie. Wiem, po prostu wiem, że mnie wywalą.
- Nie sądzę. - Naprawdę w to nie wierzyłem.
- Nie rozumiesz, Garrett. Zgubiłam książkę. Rzadką książkę. Taką, której nie można odkupić. Może
ją ktoś ukradł...
Wśliznąłem się do gabinetu. Linda za mną. No i gdzie ten mój słynny urok, kiedy go najbardziej
potrzebuję?
12
- Muszę ją znaleźć, zanim się dowiedzą - ciągnęła Linda Lee. - Nie powinnam była do tego dopu-
ścić.
- Uspokój się - odpowiedziałem. - Weź dwa głębokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi
wszystko od samego początku. Póki co, mam robotę i przez chwilę będę zajęty, ale jest szansa, że uda mi się
coś ci podpowiedzieć.
Wziąłem ją za ramiona, nakierowałem na fotel klienta i posadziłem.
- Opowiedz mi wszystko od początku - poleciłem.
Grrrr! Najlepiej zaplanowane kampanie i tak dalej... Zamiast snuć swoją żałosną, pełną smutku
opowieść, zaczęła się pluć i wymachiwać ramionami, całkiem zapominając, po co tu przyszła.
O rany.
Espinosa. Na moim biurku. Dokładnie pośrodku.
No cóż, nie dopilnowałem wszystkich formalności, kiedy ją wypożyczałem. Wielki Duch biblioteki
nie ufa maluczkim na tyle, aby pożyczać im książki. Jeszcze by im się zaczęło roić w głowach...
Wybąkałem coś, żeby ją udobruchać, ale moje słowa utonęły w ogólnym jazgoci.
- Jak mogłeś mi to zrobić, Garrett? I tak już mam kłopoty... Jeśli zauważą, że tej książki też nie ma,
to już nie żyję. Jak mogłeś.
Jak? Całkiem po prostu. Książka nie była duża, a staruszek weteran przy drzwiach uciął sobie
drzemkę. I tak miał tylko jedną nogę.
A z ust Lindy Lee nadal wypływał potok słów jak woda z rzygacza fontanny. Co za występ. Porwała
Espinosę, jakby to był jej pierworodny właśnie porywany przez karła o wielosylabowym imieniu.
Jak można walczyć z paniką? Poddałem się.
- Ua-huuu! - stwierdził Cholerny Papagaj. Wspaniały pretekst, żeby rozpętać piekło. Natychmiast
zabrał się do roboty.
W chwilę później oglądałem Linde od tyłu, jak maszerowała przez Macunado. Jej gniew był tak
widoczny, że nawet dwu - i półmetrowe ogry schodziły jej z drogi.
V
Jej odwiedziny trwały tak krótko, że zdążyłem jeszcze pochwycić spojrzeniem lektykę Maggie Jenn,
zanim i ta także znikneła w tłumie. Mugwump obdarzył mnie spojrzeniem, które mogło mi się przyśnić w
nocy.
Co za dzień. Kto następny?
Jedna rzecz przynajmniej zdawała się pewna. Koniec z wizytami ślicznotek. Szkoda.
Najwyższy czas sprawdzić, co Eleanor sądzi o Maggie Jenn.
Usiadłem za biurkiem, spojrzałem na Eleanor.
- No i co sądzisz o Maggie, kotku? Mogę się z tobą posprzeczać? A może pójść na to, chociaż jest
ode mnie starsza?
Eleanor niewiele się odzywa, ale potrafię zgadnąć, co myśli.
- Tak, wiem. Na ciebie też poleciałem. Na ducha. Wyobraźcie to sobie. Z tysiąc razy już byłem za-
durzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, która umarła, kiedy miałem cztery latka.
- No i co z tego, że jest starsza o kilka lat?
13
Dziwne rzeczy mi się przytrafiają. Wampiry. Martwi bogowie, którzy próbują zmartwychwstać..
Morderczy zombie. Seryjni mordercy, którzy zabijali nawet wtedy, kiedy już ich dopadłeś i wysłałeś do
krainy wiecznych łowów. No i co z tego, że przeleciałem ducha?
- Tak, wiem. To by było cyniczne. Co? Och, ona też na pewno chce mnie wykorzystać, Wiem,
wiem. Ale niechby sobie skorzystała, no co...
Z holu usłyszałem nagle:
- Garrett, mam tu osiwieć?
Winger. Kurde! Przecież nie mogę pamiętać o wszystkim, no nie? Wstałem powoli, nieco roztar-
gniony. Maggie Jen rzuciła na mnie urok, to pewne. Prawie zapomniałem o rozczarowaniu Lindą Lee.
Znalazłem Winger przycupniętą na stopniach.
- Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wyszła piętnaście minut temu. - Nic nie wspomniała o
jazgocie Lindy.
- Musiałem pomyśleć.
- To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie.
- Co? - Riposta jakoś nie przyszła mi do głowy. Po raz mniej więcej dziesięciotysięczny w życiu.
Doskonała odpowiedź przychodzi mi do głowy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed świtem.
Winger podeszła do drzwi sypialni Truposza i wsadziła nos do środka. Jego pokój zajmuje połowę
parteru. Zerknąłem jej przez ramię. Całe 450 funtów cielska leżało w fotelu. Jak zwykle nieruchomo, jak
przystoi trupowi. Słoniowy ryj Loghyra zwisał mu na piersi. Zdążył się jakby trochę przykurzyć, ale robac-
two jeszcze się do niego nie dobrało. Nie ma sensu sprzątać wcześniej. Może Dean wcześniej wróci i
oszczędzi mi zachodu.
Winger cofnęła się i chwyciła mnie za łokieć.
- On śpi. - Wiedziała, ponieważ nie zareagował na jej obecność. Nie przepada za kobietami w ogóle,
a za Winger w szczególności. Kiedyś mu zagroziłem, że dam kopa Deanowi i zatrudnię ją.
- Co powiedziała - zapytała Winger, kiedy ruszyliśmy na górę. - Kto jest celem?
- Niby nie wiesz?
- Nic a nic. Wiem tylko, że mi dobrze płacą, żeby się dowiedzieć.
Forsa była dla Winger bardzo ważna. Jak dla wszystkich, tyle, że większość traktuje ją jak kobietę -
miło ją mieć, jeszcze milej jej używać. Ale dla Winger kasa była czymś w rodzaju świętego patrona.
- Chce, żebym odnalazł jej córkę. Dziewczyny nie ma już od sześciu dni.
- Co takiego? Niech mnie przeczyści. Byłam pewna, że wiem, co się święci.
- Dlaczego?
- Bez powodu, Chyba źle pododawałam dwa do dwóch i wyszło sześć. Szuka dziecka? Wziąłeś tę
robotę?
- Myślę o tym. Mam ją odwiedzić, sprawdzić rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydować.
- Ale weźmiesz tę robotę, no nie? Zarobisz sobie trochę kasy na stare lata?
- Ciekawy pomysł. Tyle, że od młodych lat jeszcze mi się to nie udało.
- Ty świntuchu. Myślisz tylko, jak wleźć na ten stary materac. Jesteś tu ze mną, a myślisz o niej.
Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody.
- Winger! Ta kobieta mogłaby być moją matką.
- No to albo ty, albo mama kłamiecie na temat swojego wieku.
- To ty cały czas gadasz, co to z niej za stara wiedźma.
14
- A co to ma w ogóle do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedziałam. Ty jesteś tutaj,
a ona nie.
Kłótnia z Winger przypomina walenie grochem o ścianę. Niewiele z tego wynika.
Wyrwałem się na kolację z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysiłku.
VI
- Tra-ta-ta - mruknąłem pod adresem Truposza, po cichutku, żeby Cholerny Papagaj nie usłyszał. -
Spędziłem cały dzień z piękną blondynką. Za pokutę spędzę wieczór z przepysznym rudzielcem.
Nie odpowiedział. Gdyby nie spał, już bym to odczuł. A już do Winger ma szczególną słabość. Pra-
wie uwierzyła w to, że zamierzam się z nią ożenić.
Śmiejąc się pod nosem jak ostatni łajdak, podreptałem w kierunku drzwi frontowych. Przed wyjaz-
dem, niewiarygodnym nakładem środków (dla mnie) Dean zainstalował zamek z kluczem, tak, jakbym miał
nie przeżyć, jeśli on nie zasunie za mną wszystkich zasuw i nie zahaczy wszystkich haczyków. Dean ufał nie
temu, co trzeba. Zamek z kluczem powstrzyma jedynie uczciwego człowieka. Naszym prawdziwym zabez-
pieczeniem jest Truposz.
Loghyrowie, żywi czy martwi, mają wiele talentów.
Pomaszerowałem przed siebie, uśmiechając się głupio, nieczuły na docinki. W sąsiedztwie mieliśmy
sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchodźców z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli się ze słowami. Zawsze
coś się tam działo.
Jeszcze gorsi byli proto-rewolucjoniści. Ci tłoczyli się na poddaszach i w noclegowniach, przepeł-
niali knajpy, gdzie bezsensownie kłapali paszczekami, rozpracowując coraz to głupsze dogmaty. Wiedzia-
łem, co nimi kieruje. Sam też nie mam wielkiego serca do Korony. Ale wiem doskonale, że żaden z nas nie
nadaje się na króla.
Prawdziwa rewolucja tylko pogorszyłaby sprawę. A w ogóle w całej Karencie nie ma dwóch rewo-
lucjonistów, którym chodziłoby o to samo. Będą się musieli hurtowo wymordować, zanim...
Próbowali już nie raz, ale tak niezdarnie, że tylko tajna policja się domyśliła...
Ignorowałem zarośniętych, odzianych na czarno agentów chaosu pochowanych za węgłami, parano-
icznie wykrzywionych w zaciętej dyskusji nad dogmatycznymi pierdołami. Korona nie miała się czego
obawiać. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, wśród Straży i wiem, że połowa z tych buntowników to w
gruncie rzeczy szpiedzy.
Machałem do ludzi, gwizdałem pod nosem. Co za śliczny dzionek.
I jeszcze do tego miałem robotę. Podśpiewując wędrowałem sobie na kolację z piękną damą, ale
uważnie obserwowałem otoczenie i od razu się zorientowałem, że mam ogon.
Przyspieszyłem, zwolniłem, skręciłem, zatoczyłem pętlę. Usiłowałem się zorientować, czego facet
może chcieć. Nie był za dobry. Zacząłem rozważać różne warianty.
Może by tak obrócić role? Zgubię go, a potem sprawdzę, do kogo się uda z raportem.
Przykro stwierdzić, ale miewam wrogów. W trakcie wykonywania zawodu od czasu do czasu zda-
rzyło mi się wprawić w zakłopotanie niezbyt sympatyczne osoby. Ktoś mógł nabrać ochoty na wyrównanie
rachunków.
Nie lubię takich, którzy nie umieją przegrywać.
Mój kumpel Morley Dotes, profesjonalny zabójca, który przebiera się za wegetariańskiego kucha-
rza, twierdzi, że to wyłącznie moja wina. Nie trzeba było zostawiać ich przy życiu.
15
Obserwowałem mój ogon, dopóki nie byłem pewien, że dam rnu radę, a potem pognałem na spotka-
nie z Maggie Jenn.
Dom Jenn był pięćdziesięciopokojową rezydencją w wewnętrznym kręgu Góry. Żaden zwykły ku-
piec, choćby i najbogatszy, choćby i najpotężniejszy, nie może nawet marzyć, żeby się tam dostać.
Ciekawe. Maggie Jenn nie wydała mi się typem szczególnie arystokratycznym...
Nazwisko ciągle nie dawało mi spokoju. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego miałbym je znać.
Ta część Góry była cała z kamienia, w pionie i w poziomie. Żadnych dziedzińców, ogrodów, chod-
ników, zieleni, jeśli nie liczyć rzadkich balkonów na drugim piętrze. Żadnej cegły. Czerwona lub brązowa
cegła to budulec plebsu. Zapomnieć o cegle. Budować z kamienia sprowadzanego z innych krajów i prze-
wożonego barkami na przestrzeni setek mil.
Nigdy tu nie byłem, więc od razu straciłem orientację.
Pomiędzy budynkami nie było wolnych przestrzeni. Ulice były tak wąskie, że dwa powozy nie wy-
minęłyby się bez najeżdżania na krawężnik. Było tu czyściej, niż w reszcie miasta, ale bruk i budynki z sza-
rego kamienia sprawiały posępne wrażenie. Ulica przypominała ponury, wapienny kanion. Spacer tu to żad-
na przyjemność.
VII
Adres Jenn znajdował się pośrodku bezpłciowej kamiennej bryły. Drzwi przypominały bardziej
bramę do magazynu, niż wejście do domu. Żadne z okien nie wychodziło na ulicę. Ściana była gładka, po-
zbawiona nawet ozdób. Dziwne. Na Górze budowało się tylko po to, aby prześcignąć sąsiadów w pokazie
złego smaku.
Jakiś cwany architekt musiał wmówić temu w sumie niegłupiemu przecież gościowi, że nagość jest
sposobem na wyróżnienie się w tłumie. Bez wątpienia popłynęła rzeka złota, bo ascetyczna fasada wygląda-
ła na droższą, niż niejedno złocenie.
Ale ja lubię tandetę. Chcę mieć stado podwójnie brzydkich gargulców i kilka małuszków sikających
do kanału na rogach.
Kołatka była tak dyskretna, że z trudem ją znalazłem. Nie była nawet z mosiądzu, tylko z jakiegoś
szarego metalu, coś jakby cyna czy ołów. Wydała z siebie pełne rezerwy cyk-cyk. Byłem pewien, że w
środku nikt nie usłyszał.
Proste tekowe drzwi otwarły się jednak natychmiast. Znalazłem się nos w nos z gościem, który wy-
glądał tak, jakby na przełomie wieku otrzymał od rodziców piękne imię Ichabod i od tamtej pory przez ko-
lejne dekady starał się usilnie żyć tak, jak wypada gościowi z takim imieniem.
Był długi, kościsty i zgarbiony. Miał czerwone oczka i białe włosy, a jego skóra była och, jaka
strasznie blada.
- A więc tak kończą na starość - wymamrotałem. - Odwieszają miecz na ścianę i dorabiają jako loka-
je.
Miał jabłko Adama, które wyglądało jak zbłąkany grapefruit, który mu uwiązł w gardle. Nic nie
powiedział, tylko stał jak stary pies, czekający, aż mu gnat wystygnie.
Nad oczami miał największe kościste arkady, jakie zdarzyło mi się oglądać. Porastały je białe dżun-
gle.
- Czy mam przyjemność z Doktorem Śmiercią? - Dr Śmierć był postacią z teatrzyku Puncha i Judy.
Ichabod i tamten lekarz mieli ze sobą wiele wspólnego, ale marionetka była niższa o jakie sześć stóp.
Niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru. Ten tutaj też nie miał. Ani się nie uśmiechnął, ani na-
wet nie ruszył jednym z zagajników, które hodował nad oczami. Ale przemówił. Ładnie, po karentyńsku.
16
- Ma pan jakiś powód, aby zakłócać spokój tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpię tonu, jakim wy-
powiada się służba z Góry. Są tak pełni obronnego snobizmu, jak kieszonkowiec przyłapany na gorącym
uczynku. - Chciałem sprawdzić, czy wy rzeczywiście rozpadacie się w proch na słońcu.
Miałem w tej grze pewne fory, ponieważ zostałem zaproszony, a on z pewnością dostał mój rysopis.
I również na pewno mnie rozpoznał.
Gdyby tak nie było, już miałbym drzwi na nosie. Po łobuzach i zabijakach w sąsiedztwie poszłaby
fama, że kręci się tu taki jakiś... I zaraz zebrałaby się odpowiednia grupa, żeby dać mi przykładną nauczkę.
Jak się tak zastanowić, to może już się zbierają, tak czy owak, jeśli kumple Ichaboda nie dysponują
lepszym poczuciem humoru.
- Nazywam się Garrett - oznajmiłem. - Maggie Jenn zaprosiła mnie na kolację.
Stary upiór odstąpił na bok. Nie odezwał się, ale widać było, że powątpiewa w rozum swojej pani.
Nie podobało mu się, kiedy takie typy jak ja kręciły mu się po domu. Nie wiadomo, co mi wyciągną z kie-
szeni, zanim mnie wypuszczą. Albo wyskoczy ze mnie parę pcheł i zadomowi się w ich dywanach...
Obejrzałem się, żeby sprawdzić, jak sobie radzi mój ogon. Biedaczek męczył się jak w piekle, żeby
wyglądać na przechodnia.
- Ładne drzwi - zauważyłem i pomacałem krawędź. Miały ze cztery cale grubości. - Spodziewacie
się komornika z taranem?
Ludzie z Góry miewają takie problemy. Mnie tam nikt nie pożyczy na tyle, żebym wpadł w kłopoty.
- Proszę za mną. - Ichabod odwrócił się tyłem.
- Miało być chyba „proszę za mną, sir”. - Nie wiedziałem dlaczego, ale facet mnie wkurzał. - Jestem
gościem. A ty jesteś fagas.
Zacząłem zmieniać zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodzę do Królewskiej Biblioteki, żeby się
zobaczyć z Lindą Lee, od czasu do czasu zaglądam też do książek. Kiedyś czytałem coś na temat rebelii.
Zdaje mi się, że służba upadłych monarchów jest gorsza, niż ich panowie - o ile nie są dość inteligentni,
żeby stać się agentami rebeliantów.
- W istocie.
- Ach. Komentarz. Prowadź, Ichabodzie.
- Nazywam się Zeke, sir. - Słowo sir ociekało sarkazmem.
- Zeke - nie lepsze niż Ichabod. W każdym razie niewiele.
- Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czekać.
- No to prowadź. Tysiąc i jeden bogów TunFaire niech mnie bronią, jeśli pozwolę czekać Jej Ru-
dzielcowatości.
VIII
Zeke uznał, że nie ma o czym gadać. Sądził chyba, że mam konflikt osobowości. Oczywiście, miał
racje, ale nie z tych powodów, co sądził. W ogóle trochę mi było wstyd. Pewnie był miłym staruszkiem z
hordą wnuków, a do pracy zmuszali go niewdzięczni potomkowie jego synów zabitych w Kantardzie.
E, sam w to nie wierzyłem. Ani przez chwilę.
Wnętrze domu nie przypominało fasady. Było cokolwiek zakurzone, ale kiedyś chyba stanowiło
spełnienie marzeń jakiegoś portowego utracjusza, który wyobraził sobie, że jest potentatem. Albo potentata
o guście portowego utracjusza. Znałem trochę i takich, i takich... a tu brakowało tylko pęczka hurys.
17
Wnętrze było zapchane kiczowatymi świadectwami wielkiego bogactwa. Wszystko w pluszu, nawet
to, co nie trzeba, a kiedy się zbliżyliśmy do środka tej jaskini, okazało się, że nawet jeszcze więcej. Wyda-
wało się, że przechodzimy od jednej strefy do drugiej, a każda w coraz to gorszym guście.
- Niech mnie! - mruknąłem, bo już nie mogłem zdzierżyć. - I to też tu jest...
„To” było stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta.
- Nieczęsto się teraz takie widuje...
Zeke spojrzał na mnie uważnie, domyślając się mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku i
jego twarz złagodniała na chwilę. Zgadzał się ze mną. W tym momencie zawarliśmy chwiejny i cherlawy
pakt o nieagresji.
Z pewnością przetrwa on nie dłużej, niż podobne pakty między Yenagetą a Karentą. Najdłuższy
trwał całe sześć i pół godziny.
- Nieraz trudno człowiekowi rozstać się z przeszłością, sir.
- Czy Maggie Jenn polowała kiedyś na mamuty?
Pokój został zerwany. Tak po prostu. Stary pokuśtykał dalej z nadęta miną. Chyba dlatego, że wła-
śnie się przyznałem, iż nie miałem zielonego pojęcia o przeszłości Maggie Jen.
Dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy byli tak przekonani, że powinienem ją znać? Ze mną włącz-
nie? Moja słynna pamięć zachowywała się dzisiaj wyjątkowo bezsensownie.
Zeke wprowadził mnie do najgorszej z komnat i oznajmił:
- Pani zaraz przyjdzie.
Rozejrzałem się, osłaniając oczy dłonią i zacząłem się zastanawiać, czy pani nie była kiedyś panien-
ką. Pokój był urządzony w stylu współczesny późny burdel, pewnie przez tych samych dekoratorów wnętrz,
którzy urządzają co elegantsze lokale w Polędwicy.
Obejrzałem się, żeby zapytać.
Ichabod zdezerterował. Omal nie zakwiczałem, żeby wracał.
- Och, Zeke, przynieś mi opaskę na oczy!
Nie wierzyłem, że bez niej zdołam znieść ten gwałt na moich zmysłach wzroku i estetyki.
Powaliło mnie. Stałem, jakbym nagle nawiązał kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w życiu
nie widziałem tyle czerwieni. Wszystko wokoło było czerwone, najczerwieńszą z możliwych czerwieni,
czerwone do granic wytrzymałości. Ozdoby ze złoconych liści tylko potęgowały i tak porażające wrażenie.
- Garrett.
Maggie Jenn. Nie miałem siły, żeby się obejrzeć. Obawiałem się, że jest odziana w szkarłat, a na
ustach ma szminkę takiej barwy, że wygląda jak wampir przy śniadaniu.
- Żyjesz?
- Trochę mną potrzepało. - Machnąłem ręką. - Ciut to przytłaczające.
- Miażdży, prawda? Ale Teddy’emu się podobało, bogowie wiedzą, dlaczego. Ten dom był podar-
kiem od niego, więc pozostawiłam go takim, jakim go lubił.
Dopiero wtedy się obejrzałem. Nie, nie była ubrana na czerwono. Miała na sobie coś w rodzaju
wiejskiej sukienki, jasnobrązowej z pianą białych koronek i śmieszny czepeczek z białego płótna, jak mle-
czarka. Miała też uśmiech numer jedenaście, co oznaczało, że świetnie się bawi moim kosztem, ale jeśli
chcę, mogę się przyłączyć.
- Czegoś nie rozumiem, albo nie znam się na żartach - stwierdziłem.
Jej uśmiech zbladł wyraźnie.
- Co o mnie wiesz?
18
- Niewiele. Znam twoje imię. Wiem, że jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką spotkałem w ciągu
ostatnich stu lat. Wiele różnych, bardzo widocznych rzeczy. Na przykład, że mieszkasz w eleganckiej dziel-
nicy. I to by było na tyle.
Pokręciła głową, aż zatrzęsły się rude loki.
- Zdaje się, że nawet zła sława się zużywa. Chodźmy stąd. Nie możemy tu zostać, bo oślepniesz.
Fajnie, że ktoś sobie ze mnie robi jaja. Oszczędza mi to niepotrzebnego i bardzo krępującego wysił-
ku myślenia.
Poprowadziła mnie przez kilka ogromnych komnat, widocznie nie dość ważnych, aby o nich wspo-
minać. Wreszcie bam! Wychynęliśmy w realny świat. Jadalnia z nakryciem dla dwóch osób.
- Jak wieczór na Wzgórzu Elfów - mruknąłem. Usłyszała.
- Kiedyś też tak się czułam. Te pokoje mogą przytłaczać. No, naprzód. Siadaj.
Zająłem miejsce naprzeciwko niej, po drugim końcu stołu na trzydzieści osób.
- Miłosne gniazdko?
- Moja najmniejsza jadalnia - uśmiechnęła się bledziutko.
- Twoja i Teddy’ego?
- Cóż. Nawet hańba się wypala. Już nikt nie pamięta, oprócz rodziny. No cóż, nie szkodzi. I tak swo-
je przeżyli. Teddy to Teodoric, Książę Kamarku. Został Teodorikiem IV i przetrwał na tronie cały rok.
- Król? - Coś mi zaczynało dzwonić. Wreszcie. - Chyba sobie coś przypominam.
- Dobrze. Nie chciałabym wnikać w zbyt kręte wyjaśnienia. - Niewiele wiem. W tym okresie byłem
w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie.
- Nie wiedziałem, kto jest królem i nic mnie to nie obchodziło. - Mggie Jenn uśmiechnęła się pro-
miennie. - Już to słyszałam. Teraz pewnie też nie śledzisz dworskich skandali.
- W niewielkim stopniu wpływają na moje życie.
- Ani na twoją pracę dla mnie, zapewniam cię. Niezależnie od tego, czy znasz te wszystkie brudy,
czy nie.
Weszła kobieta. Podobnie jak Zeke, była stara jak grzech pierworodny i maleńka - mogła mieć z
pięć stóp wzrostu, tyle, co dorastające dziecko. Nosiła okulary. Maggie dbała o swoją służbę. Okulary są
drogie. Staruszka stanęła, krzyżując dłonie na piersi. Nie poruszyła się, ani nie odezwała.
- Zaczniemy, kiedy będziesz gotowa, Laurie - odezwała się Maggie.
Staruszka skłoniła się i wyszła.
- Opowiem ci to i owo - ciągnęła Maggie. - Choćby po to, aby zaspokoić twoją sławetną ciekawość.
Żebyś mógł robić to, za co ci płacę, zamiast grzebać w mojej przeszłości.
Sieknąłem.
Laurie i Zeke wnieśli zupę. Zacząłem się ślinić. Zbyt długo byłem już na własnym wikcie.
Tylko dlatego stęskniłem się za Deanem! No, jakże by nie...
- Byłam metresą króla, Garrett.
- Pamiętam.
No, wreszcie. To był prawdziwy skandal, książę krwi wpadł w sidła prostaczki tak doszczętnie, że
ulokował ją na Górze. Jego żona nie była zachwycona. Stary Teddy nie bawił się w dyskrecję. Był zakocha-
ny i gdzieś miał, czy wie o tym cały świat. Paskudne zachowanie u gościa, który mógł zostać królem.
Świadczyło o poważnych wadach charakteru.
19
Z pewnością. Król Teodoric IV okazał się aroganckim, ograniczonym i samolubnym dupkiem, który
dał się załatwić w ciągu jednego roku.
Nie jesteśmy tolerancyjni dla królewskich słabostek. To znaczy: nasza szlachta i dwór nie są tole-
rancyjni. Bo nikt inny nie brałby pod uwagę królobójstwa. Tego się po prostu nie robi poza rodziną. Nawet
nasi stuknięci buntownicy nigdy by się do tego nie posunęli.
- Myślę o jego córce - mruknąłem.
- Nie jego.
Siorbałem w zadumie zupę. Był to rosół z czosnkiem i ktoś wrzucił do niego strzępki kurczaka.
Smakował mi. Puste miski powędrowały do kuchni. Pojawiła się przystawka. Milczałem. Może Maggie
zacznie mówić, żeby tylko podtrzymać rozmowę.
- Popełniłam w życiu parę błędów, Garrett. Moja córka jest wynikiem jednego z nich.
Skubnąłem coś, co się składało z drobiowej wątróbki, bekonu i gigantycznego jądra orzecha.
- Dobre to.
- Miałam szesnaście lat. Ojciec ożenił mnie ze zwierzakiem, opętanym na punkcie dziewictwa, który
miał córki w wieku mojej matki. Potrzebował go do interesów. A ponieważ nikt mi nie powiedział, co robić,
żeby nie zajść w ciążę, szybko zaszłam. Mąż dostał szału. Nie miałam rodzić bachorów, tylko rozgrzewać
jego łóżko i opowiadać mu, jaki to z niego buhaj. A kiedy urodziłam córkę, odbiło mu kompletnie. Jeszcze
jedna córka. Nie miał synów. To był babski spisek. Dobrałyśmy mu się do skóry. Nigdy nie miałam dość
odwagi, żeby mu powiedzieć, co się stanie, kiedy my, kobiety, zabierzemy się za niego. Sam się przekonał -
paskudny uśmieszek. Przez chwilę ujrzałem mroczną twarz innej Maggie.
Zaczęła skubać swoją porcję, dając mi szansę na komentarz. Skinąłem głową, nie przestając żuć.
- Stary drań nigdy nie przestał mnie wykorzystywać, cokolwiek sobie o mnie myślał. Jego córki
zlitowały się i pokazały mi wszystko, co powinnam była wiedzieć. Nienawidziły go jeszcze bardziej, niż ja.
Grałam na zwłokę. A potem mojego ojca zabili rabusie. Zyskali na tym dwanaście miedziaków i parę sta-
rych butów do gnoju.
- To cale TunFaire.
Skinęła głową. To rzeczywiście całe TunFaire.
- Twój tato zginął - zachęciłem ją.
- I już nie miałam powodu, żeby być miłą dla męża.
- Rzuciłaś go.
- Ale najpierw dorwałam go w czasie snu i wybiłam z niego bebechy pogrzebaczem.
- Chyba wziął to sobie do serca.
- Lepiej by było. - W oczach miała „ten” błysk. Uznałem, że zaczynam ją lubić. Każda dziewczyna,
która przeszła przez to co ona i jeszcze miała błysk w oku...
To była interesująca kolacja. Musiałem się dowiedzieć, jak spotkała Teddy’ego, ale nie usłyszałem
ani słowa na temat okresu pomiędzy jej specyficznym rozwodem a pierwszym wybuchowym spotkaniem z
przyszłym królem. Podejrzewałem, że kochała Teddy’ego tak samo, jak on kochał ją. Nie przechowuje się
czegoś tak paskudnego, jak te czerwone pokoje na pamiątkę kogoś, kogo się nie kochało.
- Ten dom to więzienie - szepnęła wreszcie nieco niewyraźnym głosem.
- Wyszłaś, żeby mnie odwiedzić. - Może wystawili ją na wabia.
- Nie o to chodzi.
Zapchałem sobie gębę i czekałem, aż puści trochę więcej farby. Nie znam się na ładniejszych meta-
forach.
20
- Mogę odejść, kiedy tylko zechcę, Garrett. Nawet zachęcano mnie, żebym odeszła. I to często. Ale
jeśli to zrobię, stracę wszystko. Nic tu naprawdę nie należy do mnie. Korzystam z tego i tyle. - Zatoczyła
krąg dłonią. - Tak długo, dopóki tu jestem.
- Rozumiem. - Rozumiałem. Była więźniem okoliczności. Musiała zostać. Niezamężna kobieta z
dzieckiem. Zaznała nędzy i już wiedziała, że lepsze jest bogactwo. Bieda też bywa więzieniem.
- Chyba cię polubię, Maggie Jenn.
Uniosła jedną brew. Cóż za urocza umiejętność! Niewielu z nas ma dość pierwotnego talentu. Tylko
najlepsi z ludzi potrafią wymachiwać brwią.
- Niewielu z moich klientów lubię - dodałem.
- Sądzę, że ludzie, których można polubić, nie pakują się w takie sytuacje, aby wymagali twojej
pomocy.
- Nieczęsto, to fakt.
Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich rozpoczęło się nasze spotkanie, uznałem, że istnieje pewna
możliwość, iż od chwili, kiedy otwarłem drzwi frontowe mojego domu, to znaczy od samego początku
sprawy zmierzały w jednym, konkretnym kierunku. Nie należę do facetów, którzy wyciągają macki na
pierwszej randce, ale nigdy też nie opierałem się zbyt mocno kaprysom losu. Zwłaszcza, aby uniknąć tego
właśnie konkretnego losu.
Kolacja dobiegła końca. Poczułem się niezręcznie. Maggie Jenn wyprawiała różne rzeczy ze swoimi
oczami. Takie rzeczy, od których nawet mózg biskupa się ścina, a ślubowanie celibatu świętego przestaje
mieć znaczenie. Takie rzeczy, że nawet wyobraźnia wielebnego fundamentalisty zaczyna wyprawiać szalone
harce, kierując się w królestwa, skąd nie ma powrotu, jeśli nie zrobisz czegoś głupiego. Byłem zbyt przejęty,
żeby sprawdzić, czy już sobie zaśliniłem cały przód koszuli, czy nie.
Były igraszki słowne i dobroduszne kpinki. Była dobra. Naprawdę dobra. Już się szykowałem, żeby
złapać za trąbkę i odtrąbić atak.
Siedziała w milczeniu, analizując mnie, jakby sprawdzała, czy jestem już dosmażony, czy jeszcze
nie.
Skupiłem myśli, kosztem heroicznego wysiłku woli.
- Możesz mi coś powiedzieć, Maggie Jenn? - wyrzęziłem w końcu. - Kto byłby zainteresowany two-
imi sprawami?
Nie odpowiedziała, tylko znów uniosła brew. Była zaskoczona. Nie tego się po mnie spodziewała.
Musiała teraz trochę zyskać na czasie.
- Nie próbuj rzucać na mnie swoich czarów, kobieto. Nie wywiniesz się tak łatwo od odpowiedzi.
Roześmiała się gardłowo, z przesadną, namiętną chrypką i pokręciła biodrami, ot, tyle tylko, żeby
mi pokazać, że rozproszy mnie tak dalece, jak uzna za stosowne. Rozważałem, czy nie warto trochę się
przewietrzyć i wstać, żeby pooglądać sobie obrazy na ścianach, ale odkryłem, że mogłoby się to okazać
kompromitujące i krępujące. Podniosłem więc tylko wzrok na sufit, udając, że szukam natchnienia pośród
faunów i cherubinów na sklepieniu.
- Co masz na myśli, mówiąc o ludziach zainteresowanych moimi sprawami? - zapytała.
Zawahałem się, zanim wreszcie odpowiedziałem:
- Cofnijmy się trochę w czasie - zaproponowałem. - Kto wiedział, że się do mnie wybierasz?
Ktoś musiał. Inaczej Winger nie zjawiłaby się u mnie. Potrzebowałem jednak punktu widzenia Ma-
ggie.
- To nie była tajemnica, jeśli o to ci chodzi. Popytałam trochę, kiedy uznałam, że potrzebuję kogoś
takiego, jak ty.
Hmm... Kogoś takiego, jak ja?
21
Nie było to nieznane mi zjawisko. Czasem moi nieprzyjaciele dowiadują się o wszystkim od poten-
cjalnego klienta, który szuka pomocy.
- No to dalej. Kto nie chciałby, żebyś szukała swojej córki?
- Chyba nikt... - zaczynała nabierać podejrzeń.
- Aha. Wygląda, że nikogo to nie powinno obchodzić. Chyba, że musieliby ci pomóc.
- Przerażasz mnie, Garrett. Nie wyglądała na przerażoną.
- Może to nawet dobry pomysł. Widzisz, wiedziałem, że się u mnie zjawisz.
- Co? - Teraz naprawdę do niej dotarło, że ma kłopoty. Wcale jej się to nie podobało.
- Zanim się zjawiłaś, kolega po fachu wpadł do mnie i uprzedził o twojej wizycie.
Przesadziłem trochę mówiąc, że Winger i ja jesteśmy kolegami po fachu. Winger wejdzie we
wszystko, co przyniesie jej brzęczący zysk. Najlepiej szybko i bez potu.
- Myślał, że chcesz wynająć kogoś do mokrej roboty i uznał, że powinienem być uprzedzony.
Sprytnie odwróciłem uwagę od płci informatora. Nawet martwy Loghyr nie uznałby Winger za face-
ta.
- Mokra robota? Ja? - Znała gryps. Zatrzęsło nią, ale szybko wracała do siebie.
- Był pewien, że o to chodzi. - Zacząłem się jednak zastanawiać. Winger często korzystała ze skró-
tów myślowych. Wielka, powolna, kochana, głupia, zręczna, bigoteryjna i leniwa Winger. Przekonana, że
każdy, kogo nie może rozszyfrować rozumem, zacznie gadać wobec staroświeckiego kopniaka w zadek.
Była prostą i prostacką wiejską dziewczyną, o wiejskim i prostackim sposobie bycia - o ile zaakceptuje się
ją taką, jaka jest.
Będę sobie musiał z nią pogadać o Maggie Jenn. Jeśli ją znajdę. A to chyba nie będzie trudne. Ten
wiejski tłumok sam się wkrótce nawinie. Pewnie zanim jeszcze będę gotów.
- A potem ktoś mnie śledził w drodze do ciebie - stwierdziłem.
- Co? Kto? Dlaczego?
- I tu mnie masz. Wspomniałem o tym tylko dlatego, żeby ci pokazać, że kogoś to jednak obchodzi.
Maggie pokręciła głową. Ładna to była głowa. Znów zacząłem tracić koncentrację, więc skupiłem
się na opisie łobuza, który mnie śledził.
Maggie uśmiechnęła się przebiegle.
- Garrett! Czy ty nigdy nie myślisz o niczym innym?
- Bardzo często - pomyślałem, że może już czas zacząć zawody, kto szybciej dojdzie do celu.
- Garrett!
- Sama zaczęłaś.
W przeciwieństwie do innych kobiet, nie zaprzeczyła. - Tak, ale...
- Postaw się na moim miejscu. Jesteś krwistym młodym człowiekiem, który nagle znalazł się sam na
sam z kimś takim jak ty.
- Pochlebstwem daleko zajdziesz - zachichotała. Auć! To już zaczynało boleć.
- Nie wstyd ci tak się podlizywać?
Zachichotałem także i postawiłem się na swoim miejscu, przyjmując, że i ona chce się postawić na
swoim miejscu i wszystko wreszcie ruszy z miejsca. Ale po bolesnej pielgrzymce na jej stronę stołu wszyst-
ko co ruszyło z miejsca, zatrzymało się ze zgrzytem. Niechętnie - albo tak mi się przynajmniej wydawało -
odsunęła się ode mnie.
- Nie możemy tego ciągnąć, jeśli chcesz mnie wynająć, żebym zaczął szukać twojej córki.
22
- Masz rację. Interes to interes. Nie możemy dać się opanować instynktom.
A niechby mnie instynkty poniosły jak najdalej, ale wykrztusiłem:
- Poza tym, ja się tak nie daję wynająć. Potrzebtyę logiki i faktów. To cały ja. Garrett same fakty,
pszepani. A może być mi powiedziała to i owo, zamiast marnować całą energię na rozpalanie tych błagal-
nych oczu?
- Garrett, nie bądź okrutny. Dla mnie to tak samo trudne, jak dla ciebie.
IX
Ostatecznie dotarliśmy do apartamentu córki Maggie, Emerald.
- Emerald? - zdziwiłem się. - A co się staio z Justiną? Emerald. Kto by pomyślał. Gdzie się podziały
urocze Patrycje i Bettiny?
- Ma na imię Justiną, ale każe się nazywać Emerald. Sama wybrała, nie patrz tak na mnie.
- Jak niby?
- Tak, jakbyś mówił „jaja sobie ze mnie robisz”. Sama je wybrała. Miała czternaście lat. Wszyscy
zaczęli tak na nią mówić, więc i mnie się tak czasem wypsnie.
- Jasne. Emerald. Tak kończą Patrycje i Bettiny. Każą się nazywać Amber, Brandi albo Fawn. - Ale
teraz może uchodzić za Justinę. Kiedy życie zaczyna grać z nimi poważnie, wracają do swoich korzeni. Czy
jest coś, co powinienem wiedzieć, zanim zacznę przekopywać ten apartament.
- Co masz na myśli?
- Czy nie znajdę czegoś, co wymagałoby usprawiedliwienia jeszcze teraz, zanim to znajdę?
Cud nad cudami - zrozumiała!
- Może i tak. Ale ja tu nigdy nie wchodzę, więc nie wiem, co by to mogło być. Jeszcze nie - spojrza-
ła na mnie dziwnie. - Chcesz się pokłócić?
- Nie. - Choć może, podświadomie, nie miałem ochoty, żeby mi wisiała nad głową. - Wracając do
imienia. Możemy równie dobrze zabrać się do tego po kolei. Najpierw dowiem sie wszystkiego, co potrafisz
mi powiedzieć, a potem sam zaczę szukać tego, czego ty nie wiesz.
Znów obrzuciła mnie tym dziwnym spojrzeniem. Chyba zacząłem być upierdliwy. Czyżbym wyho-
dował w sobie aż taką niechęć do pracy? A może mówiłem tak dlatego, że wiedziałam, iż skłamie, a do tego
zrobi wszystko, żeby ukształtować rzeczywistość zgodnie z własną wizją? Wszyscy to robią, nawet jeśli nie
ma nadziei, że się nie połapię. Ech, ludzie. Aż się sam czasem zastanawiasz.
- Justina to imię po mojej babce.
Wyczułem to z tonu jej głosu. Nie ma dzieciaka, który by się nie buntował, że nazwano go po ja-
kimś starym pierdole, którego nawet nie znał i który go kompletnie nie obchodził. Moja mama grała w tę grę
ze mną i z bratem. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, ile to dla niej znaczyło.
- Z jakiegoś szczególnego powodu?
- To imię pozostaje w naszej rodzinie od dawna. Babci byłoby przykro, gdyby...
Jak zwykle. Nigdy tego nie zrozumiem. Skazujesz dzieciaka na całe życie cierpień, bo inaczej ko-
muś, kogo to już właściwie nie obchodzi, byłoby przykro. Chyba zaraz zacznę wrzeszczeć: dupki, dup-ki,
dup-ki! W końcu to nie oni potem mają przechlapane.
Do apartamentów Emerald wchodziło się przez mały salonik. W saloniku znajdowało się biurko z
jasnego drewna i dopasowane do niego krzesełko. Na biurku stała lampa naftowa. Jeszcze jedno krzesło,
23
skrzynia na odzież z poduszką na wierzchu i kilka półek. Pokój był przerażająco czysty i wyglądał jeszcze
bardziej spartańsko, niż to wynika z opisu. Niezbyt obiecujące.
Nienawidzę, kiedy się sprząta przed przyjściem gości.
- Czy twoja córka wcześniej bywała na gigancie?
Maggie lekko się zawahała.
- Nie.
- Dlaczego się zawahałaś?
- Nie byłam pewna. Ojciec porwał ją, kiedy miała cztery latka. Paru przyjaciół przekonało go, że
dziecku lepiej będzie z matką.
- A czy dziś też mógłby tego próbować?
- Raczej nie. Od ośmiu lat nie żyje.
- No to chyba raczej niekoniecznie... - Martwi zazwyczaj nie wdają się w spory o opiekę nad dziec-
kiem.
- Ma chłopaka?
- No, co ty? Dziewczyna z Góry?
- Zwłaszcza dziewczyna z Góry. No to ilu ich ma?
- Co?
- Słuchaj, możesz mi wierzyć lub nie, dziewczyny z Góry mają łatwiej, niż te z miasta - opowiedzia-
łem jej kilka przypadków z moich poprzednich spraw, na czele z gromadą dziewczyn z Góry pracujących w
Polędwicy dla samego dreszczyku.
Maggie Jenn opadła szczęka. Macierzyńska ślepa plamka nie pozwalała jej wierzyć, że ukochane
maleństwo może nie być aż tak idealne, jak sobie to wymarzyła. Nie przyszło jej do głowy, że Emerald zła-
mie jej serce. Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że jedni ludzie mogą innym zrobić kuku z innego powodu
niż prawo dżungli. Kurestwo jako rodzaj rozrywki było dla niej nie do pomyślenia.
Jedynie klasy średnie nie wierzą w kurestwo.
- Nie pochodzisz z Góry.
- Nigdy się tego nie wypierałam, Garrett. Podejrzewałem, że w zamieszaniu pomiędzy mężem a
księciem krwi moja śliczna Maggie musiała ciężko harować na życie. Ale na razie nie musiałem tego wie-
dzieć. Jeszcze nie. Może później, kiedy przeszłość nabierze znaczenia dla sprawy.
- Klapnij sobie. Opowiedz mi o Emerald, a ja popracuję. Ruszyłem w trasę po pokoju.
- O ile wiem, nie miała chłopaka - odezwała się Maggie. - Przy naszym trybie życia nie spotykamy
wielu ludzi. Nie jesteśmy akceptowane w towarzystwie. Stanowimy oddzielną klasę społeczną.
Bardzo ekskluzywna klasa społeczna, choć Maggie Jenn i jej córka nie były jej jedynymi przedsta-
wicielkami. Siostrzany zakon kochanek i utrzymanek jest raczej liczny. W górnych partiach drabiny spo-
łecznej facet musi mieć kochankę, bo tak wypada prawdziwemu mężczyźnie. A dwie to nawet jeszcze lepiej
niż jedna.
- A jacyś przyjaciele?
- Niewielu. Może koleżanki z lat dziecięcych. Może ktoś, z kim chodziła do szkoły. Dzieciaki są
wrażliwe na status Społeczny i wątpię, żeby ktokolwiek przypuścił ją do bliższej komitywy.
- Jak wygląda?
- Tak jak ja, tylko o dwadzieścia lat mniej zużyta. I wsadź sobie ten głupi uśmiech.
- Myślałem, że gdybym zaczął szukać kogoś młodszego od ciebie o dwadzieścia lat, musiałbym
zacząć grzebać w pieluchach.
24
- I wiesz co, nie zapominaj, że masz znaleźć moją dziewczynkę.
- Racja, racja, racja. Były między wami jakieś napięcia, zanim zniknęła?
- Co?
- Pokłóciłyście się o coś? A może wybiegła stąd, tupiąc i wrzeszcząc, że jej noga więcej w tym do-
mu nie postanie?
- Nie - zachichotała. - To ja urządzałam matce takie sceny. Pewnie dlatego ani nie mrugnęła, kiedy
ojciec mnie sprzedał. Nie. To nie Emerald. To dziecko jest inne, Garrett. Nigdy nie pragnęła niczego na tyle,
aby walczyć. Naprawdę, uczciwie przysięgam na wszystkich bogów, nie byłam wymagająca. A ona chciała
tylko sobie istnieć. Życie było dla niej rzeką, a ona unoszącym się na wodzie kawałkiem drewna.
- No to może coś przegapiłem. Albo przypominam sobie rzeczy, których nie było. Przysiągłbym, że
wspominałaś coś o złym towarzystwie.
Maggie zaśmiała się pogardliwie. Przez chwilę wydawała się zmieszana. I w jednym i w drugim
było jej do twarzy. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała w czasach Teodorika i kolana się pode mną
ugięły.
Wreszcie przestała się krygować.
- Trochę przesadziłam. Słyszałam, że miałeś do czynienia z Siostrami Zguby i pomyślałam sobie, że
dziecko w tarapatach cię wzruszy. - Siostry Zguby to dziewczęcy gang uliczny, ale wszystkie dziewczyny
zostały zdeprawowane, zanim jeszcze wyszły na ulice.
- Miałem do czynienia z jedną Siostrą, a ona zeszła z ulicy.
- Przepraszam. Chyba przegięłam.
- Co?
- Widzę, że dotknęłam czułego punktu.
- Och, tak. Maya była szczególnym dzieckiem. Spieprzyłem coś ładnego, bo nie wziąłem jej poważ-
nie. Straciłem przyjaciółkę, ponieważ nie umiałem słuchać.
- Przykro mi, szukałam dobrego punktu zaczepienia.
- Czy Emerald spotykała się z kimś regularnie? - Biznes pozwoli mi oderwać się od wspomnień.
Maya nie była jedną z moich wielkich miłości, ale czułem do niej coś szczególnego. Nawet Dean i Truposz
ją lubili. Nie zaszło nic oficjalnego, po prostu przestała się pojawiać, a wspólni znajomi dali mi do zrozu-
mienia, że wróci, kiedy trochę dorosnę.
Moje ego trochę ucierpiało. Dziewczyna nie miała jeszcze osiemnastu lat.
Biurko Emerald miało kilka półeczek i małych szufladek. Przetrząsałem je kolejno, nie przerywając
rozmowy. Niewiele znalazłem. Większość była pusta.
- Ma przyjaciół, ale przyjaźń to niełatwa sprawa.
Znowu inna opowieść, niż ta sprzed kilku minut. Zacząłem podejrzewać, że kłopoty Emerald nie
mają nic wspólnego z jej statusem społecznym. Raczej żyła w cieniu matki.
- Będę szukał śladów wśród przyjaciół. Potrzebuję nazwisk. Muszę wiedzieć, gdzie znaleźć tych
ludzi i ich znajomych.
- Oczywiście - przytaknęła.
Zatrzasnąłem szufladę, odwracając wzrok. Musiałem myśleć o robocie. Ta baba to wiedźma. A po-
tem zerknąłem. Czy naprawdę mam ją tak zostawić i wyruszyć na poszukiwanie kogoś, kto pewnie nie chce
dać się znaleźć?
Ha! Jest coś! Srebrny wisior.
25
- Co to jest? - pytanie czysto retoryczne. Wiedziałem, co mam w ręku. Amulet w kształcie srebrnego
pentagramu na ciemnym tle, z głową kozła pośrodku gwiazdy. Pytanie brzmiało: co on robił w miejscu, w
którym go znalazłem?
Maggie wzięła go do ręki, przyjrzała mu się uważnie. Obserwowałem jej reakcję. Reakcji nie było.
- Ciekawe, skąd to się wzięło? - mruknęła.
- Czy Emerald interesowała się okultyzmem?
- Nic o tym nie wiem. Ale o dzieciach nigdy się nie wie wszystkiego.
Mruknąłem coś pod nosem i wróciłem do poszukiwań. Maggie trajkotała jak sroka, głównie o córce,
ale raczej snuła rozważania, bo faktów tam nie było za grosz. Słuchałem jednym uchem.
Na biurku nie było nic więcej. Podszedłem do półek. Po ilości książek mogłem sądzić, jaki majątek
Maggie mogłaby stracić. Kopiowanie książki trwa całą wieczność i jest to najkosztowniejszy prezent, jaki
można sprawić dzieciakowi.
Przy trzeciej książce sieknąłem z wrażenia. Była mała, oprawna w skórę, sfatygowana, ale nie na
tyle, żeby nie było widać wytłoczonej na okładce koźlej głowy. Skóra była wytarta, stronice prawie nieczy-
telne. Bardzo stara książka.
Od razu stwierdziłem, że nie była napisana w nowym karentyńskim.
Jak zwykle, no nie? Nikt by ich nie wziął poważnie, gdyby pierwszy lepszy dupek mógł rozszyfro-
wać strzeżone przez wieki tajemnice.
- Zobacz sobie. - Rzuciłem książkę Maggie i nie spuszczałem z niej wzroku, choć udawałem, że
szukam dalej.
- Dziwne, dziwniutkie, Garrett. Moje maleństwo mnie zaskakuje.
- Jasne - Może. Cała ta wizyta była jednym wielkim zaskoczeniem. Poszlaki wskazujące na demo-
niczne czarnoksięskie praktyki były wielkie jak góra i grube jak drzewa.
Sypialnia i łazienka skrywały kolejne akcesoria okultyzmu. W jakiś czas później spytałem:
- Czy Emerald była pedantyczna?
Nie znam nastolatka, którego można by określić tym mianem.
- Tylko na tyle, na ile musiała. Dlaczego pytasz?
X
Nie powiedziałem. Wszedłem w pełny tryb śledztwa. My, prywatni detektywi z wolnej ręki nigdy
nie odpowiadamy na pytania dotyczące naszych pytań, zwłaszcza zadawanych przez klientów, prawników,
oraz każdego, kto mógłby nas uchronić od głębszego smrodu. Faktem jednak było, że w apartamencie Eme-
rald panował zbytni porządek. Kompulsywny pedantyzm, gdyby mnie kto pytał. Albo nikt tu nie mieszkał.
Miałem wrażenie, że jestem pomiędzy dekoracjami na scenie. Przez chwile brałem pod uwagę i tę możli-
wość, włącznie ze strategicznie rozmieszczonymi wskazówkami.
No i dobrze, powiedziałem sobie. Zacznij wreszcie myśleć. Wskazówki są zawsze wskazówkami,
nawet, jeśli zostały spreparowane.
Nie byłem taki pewien. Miałem w ręku kilka niespójnych akcesoriów czarnoksięstwa, co zresztą
jakoś nie zdziwiło, nie przestraszyło, a nawet nie zdenerwowało mojej klientki.
Może biorę się za to nie z tego końca.
Poczułem dotknięcie.
- Jest tam kto?
26
- Co?
- Zamarłeś i odleciałeś.
- To mi się zdarza, kiedy za jednym zamachem robię i myślę. Uniosła brew. Zbiłem ją z tropu, kiedy
zrobiłem to samo.
- Mam dość na początek - stwierdziłem. - Dasz mi tę listę nazwisk, ale najpierw zajmiemy się finan-
sami.
Nie było problemów, dopóki nie przyszło do zaliczki. Nalegałem, żeby pięćdziesiąt procent honora-
rium dostać z góry.
- Maggie, to niezłomna zasada. Biorę pod uwagę ludzkie słabości. Zbyt wielu klientów chciało mnie
wykiwać, skoro tylko dostali to, czego chcieli.
Nie był to jedyny powód.
Im mniej klient dyskutuje, w tym większej jest desperacji. Moja śliczna Maggie Jenn dyskutowała o
wiele za długo. Wreszcie westchnęła.
- Mugwump przywiezie ci listę najszybciej, jak się da. Byłem zachwycony. Ach, jeszcze raz zoba-
czyć Mugwumpa i umrzeć. Może dam mu napiwek w postaci gadającej papugi.
XI
Stałem w cieniu o jedną przecznice od domu Maggie. Musiałem na chwilę zniknąć i pomyśleć.
Podobnie jak większość ludzi, nie przepadam, kiedy mnie robią w balona. Ale każdy przynajmniej
raz musi spróbować. Choroba zawodowa. Przyzwyczaiłem się i jestem przygotowany. Ale nie lubię tego i
już.
Coś się święciło. Ktoś mnie próbował wykorzystać i to nie za subtelnie. Chyba, że Maggie była
znacznie mniej światową damą, niż się zdawało, bo inaczej nie wyobrażam sobie, jak mogła uwierzyć, że
dam się nabrać.
Oczywiście, przesłuchanie bardzo mi się podobało. Przynajmniej do tego punktu, w którym dobie-
gło końca.
A teraz musiałem się wziąć za to, za co miałem się nie brać pod żadnym pozorem: musiałem spraw-
dzić Maggie Jenn. Dla własnego bezpieczeństwa. W moim zawodzie to, czego nie wiesz, może cię zabić
równie szybko jak to, co wiesz. Skoro tylko się zorientuję, na czym stoję, zajmę się może Emerald.
Spojrzałem w niebo. Zapadła noc, choć jeszcze było wcześnie. Może uda mi się nawiązać parę kon-
taktów, rzucić nieco światła na to, co się dzieje. Ale najpierw zawiozę do domu zaliczkę Maggie. Tylko
dureń nosi przy sobie taki towar dłużej, niż trzeba. Tun-Faire pełne jest łobuzów, którzy na sto jardów potra-
fią ci przeliczyć gotówkę w kieszeni.
Nie potrafiłem wymyślić żadnego logicznego wytłumaczenia dla niedawnych wydarzeń. Bardziej
logicznego, niż to, co sugerowała Maggie. W każdym razie była jeszcze Winger. Potrząsnąłem głową. Mgła
się nie rozwiała. Nigdy się nie rozwiewa. Wszystko wliczone w koszt usługi. Część mego naiwnego uroku.
Rozejrzałem się za moim ogonem. Ani śladu. Może się zmęczył i poszedł do domu. Może ochronia-
rze Góry szeptali mu do ucha słodkie głupstewka typu „Spadaj z pierwsza falą, albo wyrwiemy ci nogi z
tyłka i damy się pobawić”. A może jego zadanie skończyło się z chwilą, gdy się dowiedział, dokąd idę.
Ruszyłem tyłek naprzód. Od tego myślenia nabawię się jeszcze odcisków na mózgu.
I dobrze, że się ruszyłem. Udało mi się opuścić teren na chwilę przed nieprzyjemnym bliskim spo-
tkaniem z bandą skurczybyków z pałami, których chyba nie obchodziło, że jestem tu całkiem legalnie. Pew-
nie wezwał ich Ichabod, w daremnej nadziei, że nauczą mnie lepszych manier.
27
Najpierw zyg, potem zag, potem jeszcze w pętelkę. Kluczyłem ile mogłem. Ogona nie było, więc
pognałem do domu i pozbyłem się zaliczki. Nalałem sobie potężny kufelek, po czym rozsiadłem się w fotelu
i uciąłem sobie pogawędkę z Eleanor, która wydawała się zatroskana stanem mojego ducha.
- Tak - wyznałem jej. - Staję się bardziej elastyczny przy kasowaniu forsy.
Mówiłem szeptem. Nie chciałem zbudzić Cholernego Pa-pagaja. Podszedłem na paluszkach i napeł-
niłem mu miseczkę z karmą.
Może, gdybym częściej o tym pamiętał, miałby o mnie lepsze mniemanie. Może...
- No to co? Jeśli to dranie, lepiej im będzie bez pieniędzy. - Nauczyła mnie, że forsa nie ma pocho-
dzenia i nie śmierdzi. - A jeśli nie są, zrobię wszystko, żeby dostali to, za co zapłacili.
Mniej więcej. Czasem zdarza mi się, że klient dostaje niekoniecznie to, o co mu chodziło. Dzięki
jednemu z takich przypadków wprowadziła się do mnie Eleanor.
Dość długo wyrastałem z przekonania, że biorąc od kogoś pieniądze, zobowiązuję się dostarczyć mu
to, czego chciał. Chyba robię się stary i upierdliwy.
W dzisiejszych czasach ludzie powinni dostawać to, na co zasługują.
Co oznacza w najlepszym wypadku mieszany rezultat. I tak mam znacznie więcej roboty, niżbym
chciał. Ale sporo większych spraw wędruje do konkurencji, ponieważ klienci zdecydowali, że powinni mnie
unikać. Zwłaszcza ci, którzy rabują ludzi za pomocą papieru, zamiast noża. Prawnicy i oszuści. Niejednego
już wprawiłem w zakłopotanie.
W istocie wolę raczej unikać pracy. Uważam, że nikt nie powinien harować więcej, niż potrzebuje,
aby przetrwać. Pewnie, chciałbym, aby było mnie stać na jakiś mały haremik i skromną chatynke na pięć-
dziesiąt pokoi, ale nawet gdybym zapieprzał jak mały konik, żeby sobie na to pozwolić, przez resztę wolne-
go czasu musiałbym tyrać, żeby je utrzymać, a wtedy po co mi to wszystko?
Po paru piwach opracowałem sobie całkowicie nowe podejście, o którym zakomunikowałem Ele-
anor.
- Chyba najwyższy czas przespacerować się do Domu Radości i pogadać z chłopakami.
Skrzywiła się lekko.
- No, muszę pozbierać plotki o Maggie Jenn.
Eleanor nie uwierzyła w ani jedno moje słowo.
Muszę chyba zmienić dziewczynę.
XII
Morley Dotes nigdy się nie zmienia, w przeciwieństwie do jego otoczenia. Kiedyś, dawno temu,
okolica była najgorsza z możliwych. Jeśli nie patrzyłeś, z czego żyjesz, mogłeś stracić życie za miskę zupy.
A potem, z przyczyn, które można przypisać wrodzonej niechęci Morleya do rozrób i paru interwencjom w
spory półświatka, okolica zmieniła swój charakter na znacznie spokojniejszy, dochrapując się nawet okre-
ślenia Strefa Bezpieczeństwa. Ci, którzy pracowali po ciemnej stronie spotykali się tam i ubijali interesy
wiedząc, że nie czeka ich tu zakłopotanie, nieuprzejmość i rozczarowanie, z jakim spotykali się ze strony
samotniczych socjalistów w innych środowiskach.
Każde miasto potrzebuje spokojnego miejsca, gdzie można prowadzić interesy.
- Ja-huuu! - wrzasnął jakiś facet, mijając mnie o trzy stopy nad ziemią w drzwiach do lokalu Mor-
leya. Wylądował mniej więcej pośrodku ulicy. Bardzo się starał, żeby przynajmniej wyglądało to na wyjście
z własnej woli i prawie mu się udało, gdyby nie koryto dla koni, które go zaatakowało zza węgła i wpadło
mu pod nogi. Mazista, brudna woda trysnęła w górę.
28
Kolejny gość wyleciał z wyciem, rozpostarty jak rozgwiazda. Poznałem w nim jednego z zabijakow-
kelnerów Morleya.
Coś się pochrzaniło, jak mamę kocham. W tym stylu wylatują z lokalu Morleya kłopotliwi goście,
nigdy obsługa. Kto to widział, żeby to oni ryli nosami po bruku.
Rozwrzeszczany kelner przeleciał przez ulicę jak kamień, którym puszcza się kaczki. Zderzył się z
gościem nurkującym mozolnie w korycie dla koni. Gdyby kto mnie spytał, powiedziałbym, że rozstawianie
tych rzeczy na ulicy jest wielką pomyłką. Koryta dla koni niewątpliwie w końcu przyciągną rzeczone bestie,
a w TunFaire i bez tego jest dość zarazy.
Przypadłem do ziemi i na czworakach zajrzałem przez szczelinę w drzwiach. Wewnątrz panowało
istne pandemonium.
Olbrzymi, czarny facet, przewyższający moje sześć stóp o co najmniej trzy kolejne, zgarbiony, żeby
sobie nie rozwalić czerepa o sufit, rządził się w sali niczym gosposia w kuchni. Warczał, ryczał i rzucał
ludźmi i meblami. Ci, którzy przypadkowo trafili na drzwi, mieli dużo szczęścia, bo wylatywali z gry. Pozo-
stali, którzy próbowali dotrzeć tam o własnych siłach, natychmiast byli zgarniani z powrotem na planszę.
Pod ścianami leżały stosy ofiar. Wielgas miał w oczach dziwny ogień. Zwykły śmiertelnik chyba go
nie uspokoi. Już paru takich śmiertelników, wyjątkowo uzdolnionych w tym kierunku, próbowało interwe-
niować i wylądowali rozsmarowani na ścianach.
Znałem tego szaleńca. Nazywał się Koleś. Był jednym z moich najstarszych kumpli. Z zawodu był
kowalem i prowadził stajnie, ale poza tym był łagodny jak baranek albo pluszowy misiek. Schodził z drogi
nawet karaluchom. Nieraz widziałem, jak opłakiwał psy rozjechane przez powozy. Odsłużył swoje w Kan-
tardzie, jak wszyscy, ale jestem pewien, że nawet tam nigdy nikogo nie skrzywdził.
Pomyślałem, że może powinienem z nim pogadać, ale na myśleniu się skończyło. Byliśmy przyja-
ciółmi, ale Koleś miał przyjaciół również wśród tych, co skończyli jako freski na ścianach. Wszyscy lubili
Kolesia.
A ja oduczyłem się rżnąć bohatera w czasie moje pięcioletniej służby w królewskich marines.
Koleś po prostu nie mógł aż tak się wściec.
Morley we własnej osobie, spocony i przerażony, obserwował zajście ze szczytu schodów. Był to
niski, przystojny facecik, odziany jak na mój gust nieco zbyt wytwornie. Wszystko, co na siebie włożył,
wyglądało jak szyte na miarę i zapieczone w piecu.
Na mnie każde ubranie po dziesięciu minutach wygląda tak, jakbym przespał w nim dwie noce.
Morley był tak zrozpaczony, że załamywał ręce.
Pewnie, też by mnie ruszyło, gdyby ktoś mi urządził w domu taką imprezke. Dom Radości zaczynał
jako przykrywka dla zawodowego mordercy i łamignata, ale chyba Dotes czuł doń pewien sentyment.
Z tłumu wysunęła się drobna, smukła postać i skoczyła Kolesiowi na plecy. Olbrzym ryknął i zaczął
się kręcić wokół własnej osi, ale nie mógł zrzucić jeźdźca, którym był siostrzeniec Morleya, Karpiel. Matka
oddała go wujowi na wychowanie, bo sama nie mogła sobie dać z nim rady.
Przez chwilę Karpiel tylko się trzymał. Dopiero, kiedy był już pewien, że nie spadnie, puścił się
jedną ręką i sięgnął do pasa. Koleś wciąż jeszcze wirował. Wreszcie chyba do niego dotarło, że kręcąc się,
skacząc i rycząc nie pozbędzie się jeźdźca, bo stanął, skonsultował swoje położenie z gwiazdami, które tyl-
ko on widział, po czym rozpędził się tyłem w kierunku ściany, planując poczochrać się o nią i pozbyć Kar-
piela.
Ten jednak miał swój własny plan.
Karpiel postanowił, że zostanie bohaterem.
Dzieciak nie był głupi, cierpiał jedynie na naturalny elficki nadmiar pewności siebie.
Wyjął rękę zza pasa, trzymając w niej czarny płócienny worek, który najwyraźniej zamierzał umie-
ścić na głowie kolesia.
29
Zgadnijcie, kto odmówił współpracy?
Worek był świadectwem wielkiego szacunku, jakim cieszył się Koleś. Facet wbił sobie do głowy, że
rozwali lokal, a tu nikt nawet nie próbował go naprawdę zatrzymać, żeby mu nie zrobić krzywdy. Nikt w
całym Domu Radości nie chciał nic więcej - tylko go uspokoić. Gwarantuję, że to nie jest zachowanie typo-
we dla TunFaire, gdzie życie jest wyjątkowo tanim towarem.
Morely ruszył w tan, skoro tylko połapał się, co chłopak próbuje zrobić. Nie biegł, pozornie wcale
się nie spieszył, ale znalazł się na miejscu dokładnie w odpowiedniej chwili, to znaczy tuż po tym, jak worek
Karpiela znalazł się na miejscu, a Koleś wystartował w kierunku najbliższej ze ścian i trącił końcem stopy
piętę wielkoluda.
Bach!
Koleś legł jak długi i szeroki. Karpiel katapultował się w ostatniej chwili, żeby nie skończyć jako
placek. Miał dzieciak szczęście - zamiast zmiażdżenia i kilku otwartych złamań, zarobił guza i odpadł na
chwilę.
Koleś - nic z tych rzeczy. Mój stary kumpel próbował wstać. Morley kilkakrotnie stuknął go w
czaszkę, tak szybko, że prawie niedostrzegalnie. Kolesiowi się to nie spodobało. Uznał, że najwyższy czas
zdjąć worek z głowy i sprawdzić, kto go łechcze, Morley walnął go jeszcze parę razy w miejsca, gdzie ude-
rzenie powinno obezwładniać.
I oto nadszedł dzień, kiedy Koleś, pogrzebany pod tuzinem ludzi, przestał się rzucać.
XIII
Morley spojrzał na Kolesia. Oddychał ciężko. Wparowałem do środka.
- Gratulka! Zamemłaliście go na śmierć! - zaćwierkałem. Morley spojrzał na mnie szklanym wzro-
kiem, przez moment nie wiedział, kto do niego mówi, wreszcie miauknął:
- No nie, jeszcze ciebie tu brakowało!
Obejrzałem się, żeby sprawdzić, kto to przysparza mojemu najlepszemu kumplowi tyle problemów.
Już ja mu dam! Ale facet był chyba szybszy ode mnie, bo w drzwiach nie ujrzałem nikogo.
Przybrałem najlepszą ze swoich zbolałych min. W Domu Radości mam wiele okazji do prób.
Chłopcy Morleya zawsze robią sobie ze mnie jaja, a ja udaję, że się daję.
Ustawiłem sobie stolik, przysunąłem krzesło i rozsiadłem się wygodnie. Zezem spojrzałem na Kole-
sia.
- Co się stało? Ten facet musiałby wykurzyć tonę trawy, żeby zabić muchę.
Morley odetchnął kilkakrotnie, miarowo, podniósł drugie krzesło i przysiadł się do mnie.
- Doskonałe pytanie, Garrett.
Koleś leżał nieruchomo. Ryki, dochodzące spod worka, podejrzanie przypominały chrapanie.
Morley Dotes jest nieco za niski, jak na dorosłego faceta, ale nie jest w pełni człowiekiem. Ma czar-
noelfickich przodków. I raczej nie pozwala, aby jakiekolwiek ludzkie rysy przeszkadzały mu w życiu.
Może to przez tę domieszkę jest jednym wielkim kontrastem. Zwłaszcza jeśli chodzi o zawód, który
stoi w całkowitej sprzeczności z hobby. Prowadzona przez niego restauracja ze zdrową żywnością stała się
oazą dla części łotrów w TunFaire. I jeszcze jedna sprzeczność: połowa klienteli to te łobuzy, zaś druga
połowa to wytworni pajace, którzy pasowaliby do zupełnie innego środowiska.
- Chłopak nieźle sobie poradził - zauważył Morley, zerkając na Karpiela. Chłopak miał właściwie na
imię Narcisio, ale tylko matka go tak nazywała.
- Nieźle - zgodziłem się. - Więcej jaj niż rozumu.
30
- Rodzinne.
- Co się stało?
Morley zmarszczył brwi. Zamiast odpowiedzieć, ryknął na cała knajpę:
- Jajcarz! Mógłbyś tu łaskawie zwlec swoją pogańską dupę?
Szczęka mi opadła. Morley bardzo rzadko używa wulgaryzmów. Uważa się za łajdaka-dżentelmena.
Łajdacy-dżentelmeni są śliscy, jakby nasmarowani łojem. Ale łajdak to łajdak, zaś Morley jest jednym z
najgorszych w zawodzie, bo wszystko mu uchodzi. Powinienem próbować go zniszczyć, ale nie mogę, bo to
mój kumpel.
Z kuchni wytoczył się kolejny rzezimieszek. Odziany był w strój kucharza, ale życiorys zawodowy
miał wyryty nożem na twarzy. Był stary i wyglądał na głupiego jak pień. Tak kończą twardziele, którzy żyją
za długo. Zostają kelnerami. Nie mogę jednak zajarzyć, jakim cudem ten łotrzyk przeżył dość długo, aby tu
wylądować. Wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje wyjątkowego szczęścia, żeby przetrwać każdy kolejny dzień.
Może bogowie faktycznie kochają niezgułów.
Morley kiwnął na niego.
Jajcarz podreptał w naszą stronę, nie przestając zerkać w kierunku Kolesia, który powoli wyłaniał
się na światło dzienne w miarę, jak chłopaki złazili z niego i ściągali pozostałych.
- Ale bajzel, nie? - mruknął Morley.
- Jasne, szefie. Bajzel, jak zwykle.
- Nie wiem dlaczego, coś mi mówi, że ty maczałeś w tym paluchy? Ciekawe, dlaczego twoja gęba
od razu przyszła mi na myśl, kiedy mój kumpel zapytał, co się stało?
Czy ta seria cudów nigdy się nie skończy? Po raz pierwszy w życiu nazwał mnie kumplem. Jajcarz
wymamrotał:
- Chyba mi się wydaje, że to przez to, że lubię żarty.
- Czy to jeden z twoich dowcipów? - jęknął Morley. Koleś spał jak niemowlę, ale będzie go bolała
głowa, kiedy się zbudzi. - Ten wielki cha-cha tam na podłodze?
Głos Morleya brzmiał twardo, słychać w nim było ulicę. Był wściekły. Jajcarza zamurowało.
- Co zrobiłeś? - spytał Dotes.
- Włożyłem mu anielskiego ziela do sałatki? - Jajcarz sformułował to jak pytanie, niczym bachor,
który wypróbowuje nową taktykę.
- Ile?
Doskonałe pytanie. Anielskie ziele nie otrzymało swej nazwy dlatego, że wprowadza cię w stan
rajskiej ekstazy, ale dlatego, że załatwia ci przyspieszoną podróż do ziem alleluja, jeśli nie uważasz. Wrzu-
cenie go do sałatki to dobry sposób na ululanie gościa. Listeczki wyglądają jak nieco posiniały szpinak.
- Pół tuzina listków - Jajcarz rozglądał się na wszystkie strony, byle nie patrzeć na Morleya.
- Pół tuzina. Wystarczy, żeby zabić niejednego człowieka.
- To homungulus, szefie. Pieprzona góra miecha. Myślałem, że będzie trzeba...
- I tu tkwi problem. - Głos Morleya zniżył się prawie do szeptu, nabrał jedwabistych tonów świad-
czących o morderczych zamiarach.
Jajcarz zaczął się trząść, a Morley ciągnął
- Kiedy cię zatrudniałem, uprzedziłem, że nie życzę sobie myślenia. Tylko krojenie warzyw. Żadne-
go myślenia. Zabieraj tyłek.
- Szefie, ja... Ja mogę...
31
- Ciebie już tu nie ma, Jajcarz. Za drzwi. Pieszo lub drogą powietrzną. Wybieraj.
Jajcarz przełknął ślinę. - Ugh... Ja...
- Wychodzi w stroju kucharza - zauważyłem.
- Nie szkodzi. Nie będę robił scen. Spojrzałem na niego zachęcająco i uniosłem brew.
- Nie cierpię wyrzucać ludzi, Garrett.
Do uniesionej brwi dodałem wybałuszone oko. Czy to ma być ten najgroźniejszy najemny morderca
w mieście? Chyba sobie dworuje...
- Robię to tylko dlatego, że muszę, jeśli chcę odnieść sukces w branży - brnął Morley. - Poza tym,
jestem mu wienien za osiem dni.
Zanim zdążyłem skomentować, spojrzał na mnie wprost:
- Co tym razem, Garrett?
- Może najpierw talerz tej berbeluchy z czarnych grzybów, strąków grochowych i całej reszty, na
dzikim ryżu? - rzuciłem monetę na stół.
Morley zwrócił mi wybałuszone oko, pełne zainteresowania. Zebrał monety, przyjrzał im się uważ-
nie, jakby podejrzewał, że są sfałszowane.
- Chcesz tu jeść? Właśnie tu? I jeszcze za to płacisz? - Zatopił kły w monecie. Klasyczna próba
twardości.
- Nie poszedłbym aż tak daleko, żeby powołać się na przywilej, ale nadszedł czas cudów. Przekaba-
ciłeś mnie. Narodziłem się na nowo. Od dziś będę jeść tylko trzciny bagienne, korę i żwir.
XIV
Morley trącił czubkiem stopy palce Kolesia.
- Wciąż żyje, ale nie wiem, dlaczego.
Wrócił do mojego stolika, gdzie pochłaniałem grzybowe pomyje. Zawierały więcej czosnku niż
grzybów.
- Chcesz się opędzić od dziewczyn?
- Na to nie potrzebuję czosnku. Mam wrodzony talent.
Nie był w nastroju do przekomarzania. Ja też bym nie był, gdyby to mój dom przerobili na złomowi-
sko.
- W czym teraz siedzisz, Garrett? Czego potrzebujesz?
- Szukam zaginionej osoby. - Kocham to określenie. Opowiedziałem mu wszystko po kolei, prze-
milczałem jedynie te sprawy, których dżentelmen nie opowiada. - Chcę wiedzieć wszystko na temat Maggie
Jenn. Mam wrażenie, że ona coś kombinuje i to moim kosztem.
- Zawsze ktoś coś kombinuje czyimś kosztem. Sądzę, że nie widziałeś prawdziwej Maggie Jenn.
- Co?
- Odpuść sobie inteligentne pytania. Wybrała cię z powodu twojej ignorancji, takie jest moje zdanie.
- Dzięki. A może mnie oświecisz i tym samym wsadzisz kij w szprychy tej maszyny.
- O, nie, to byłoby nie w porządku. Całkiem nie w porządku. Nie musisz się interesować miłosnymi
awanturami rodziny królewskiej, ale...
- No dobrze. Nie wiem tego, co ty, Morley. Dlatego jestem tutaj.
32
- Nie jest całkiem wykluczone, że spędziłeś popołudnie z kochanką królewską, ale uznałbym to za
dalece nieprawdopodobne. Po śmierci Misia Teosia Maggie Jenn udała się na dobrowolne wygnanie na Wy-
spę Pokoju. Nigdy nie słyszałem o żadnej córce. Takie rzeczy trzyma się zwykle w tajemnicy. Z drugiej
strony ten dom na Górze całkiem pasuje do opisu lokum, jakie Teodorik fundował swoim flamom. Ciekawe.
Niedopowiedzenie roku.
- Zgubiłem się, Morley. To nie ma sensu.
- Bo nie masz klucza.
- Nie mam klucza, zamka, pieprzonych drzwi i całego tego żelastwa. Ktoś się bawi moim kosztem?
Kupuję. Zdarza mi się to przez cały czas. Ale ta kobieta zapłaciła mi, żebym szukał jej córki.
- A dobrze aby? - Czy ten uśmiech ma w sobie cień drwiny?
- Powiedzmy, że przyzwoicie. Na tyle, że jestem pewien, iż oczekuje czegoś w zamian. Nawet sam
szczyt Góry nie szasta forsą.
- Niby racja.
- Gdyby Maggie Jenn wróciła. - dumałem. - Co by zrobiła?
- Nie miała powodu, aby wracać. Żyje tam sobie jak królowa. A tu miałaby wyłącznie kłopoty. -
Morley zerknął na Kolesia. - Szkoda, że nie zjawiłeś się wcześniej. On zawsze wie, co się dzieje w rodzinie
królewskiej.
- O ile się na tym znam, przez najbliższy tydzień będzie wyłącznie skarżył się na ból głowy.
- Spieszysz się? Zastanowiłem się.
- Chyba nie. Nie widzę wyraźnej zasadzki, jedynie intrygującą tajemnicę. Maggie nie wydawała się
zdenerwowana, najwyżej zatroskana.
- Uwierzyłeś w jej bajeczkę?
Nigdy nie wierzę bezkrytycznie w opowieść klienta. Jakieś naturalne prawo zmusza ich do częścio-
wego bajdurzenia, co ślina na język przyniesie.
- Może. Część. To brzmiało jak prawda, wykorzystywana do innego celu.
- Wystawię czujki. A ty tymczasem powinieneś przycisnąć Winger.
- Też mi to przyszło do głowy. - Jakoś nie kwapiłem się do wyciągania z niej czegokolwiek. - Mało
apetyczna perspektywa.
- Niezły z niej numerek - zachichotał Morley. - Musisz tylko jej wmówić, że to, czego od niej
chcesz, jest jej własnym pomysłem.
- Genialne. Jak niby?
- Z wielkim trudem.
- Takiej rady mogłaby mi udzielić moja papuga, a ja zaoszczędziłbym na tej kurzej strawie.
- Z tego, co słyszałem, Dean wyjechał za miasto, a Truposz śpi. Pewnie tęsknisz do kompanii, a ja
chciałem, żebyś się poczuł jak w domciu. Cholera, mógłbyś chociaż udawać kumpla i pokazać, że się cie-
szysz. - Wyszczerzył zęby w diabolicznym, czarnoelfickim uśmiechu.
- Chcesz mieć kumpla? Dowiedz się wszystkiego o Maggie Jenn.
Uśmiech mu spadł z twarzy. - I chciej tu być kumplem - pokręcił głową. I tak będzie węszył. Uwa-
ża, że jest mi to winien. A ja się zgadzam i egzekwuję jak lichwiarz.
- Zaczynam całkiem poważnie myśleć o betach - mruknąłem. - To był ciężki dzień.
Morley stęknął. Do stołu podszedł jego siostrzeniec. Nie chwycił aluzji, że powinien zabrać swoje
wielkie uszy i mały tyłek gdzie indziej. Przysunął sobie krzesło i usiadł na nim okrakiem. Wokół nas ludzie
Morleya powoli sprzątali rozgardiasz, jęcząc i postękując ze zbolałymi minami.
33
- Jak tam Jaśniepan, panie Garrett? - zagadnął Karpiel. Zakląłem.
Morley wysłał mi Cholernego Papagaja, kiedy był w nastroju Jajcarza. Było to tak niepodobne do
niego, że węszyłem w tym paluchy Sierżanta i Kałuży. Ptak charakteryzował się dożywotnią gwarantowaną
nienawiścią do kotów i miał miły zwyczaj atakowania ich z góry. Przyjąłem go, gdyż Dean miał paskudny
zwyczaj znoszenia do domu zbłąkanych kociąt.
Karpiel spojrzał na mnie brzydko. On jeden w całym świecie kochał te pyskatą kurę z dżungli. Każ-
da potwora znajdzie swego amatora. Nawet Truposz mógłby z niego skorzystać. Gdziekolwiek się udam,
Jaśniepan wyśledzi mnie wszędzie.
Próbowałem przekazać bestię dalej. Nie było amatorów. Stworzyłem mu wszelkie warunki, żeby
uciekł. Ani mu się śniło. Byłem gotów na heroiczne wyczyny.
- Karpiel, skoro tak tęsknisz za Jaśniepanem, to chodź i go sobie weź. Biedak potrzebuje kochające-
go domu.
- Nie, przykro mi - zarżał Morley. - To twój ptak, Garrett. Skrzywiłem się boleśnie. Nie wygram tej
potyczki. Dotes znowu pokazał spiczaste ząbki.
- Słyszałem, że papugi dożywają stu lat.
- No, może niektóre. W dzikim stanie. - Może oddam Jaśnie-pana na cele dobroczynne. Jakimś
biednym, głodnym szczurom. - Wybywam, stary.
Morley wybuchnął śmiechem.
XV
Na zewnątrz była już noc. Nie pomogła mi.
Ani fakt, że nie widziałem, skąd nadeszli. Nie miałem szansy się przygotować.
Walczyłem jak wariat. Chyba nieźle wyszczerbiłem parę łbów moją podrasowaną pałą, którą zawsze
noszę ze sobą na dalekie spacery. Jednego z napastników wstawiłem w miejsce szyby w jedynym oszklo-
nym oknie na całej ulicy. Ale i tak miałem pecha. Nie byłem w stanie skorzystać ze sztuczek, których zaw-
sze mam pełne rękawy. Ktoś łomotnął mnie domem w skroń. Tak mi się zdaje, że to był dom. To musiał być
dom. Żaden zwykły człowiek nie byłby w stanie uderzyć mnie tak mocno. Światła zgasły - a ja wciąż zasta-
nawiałem się, kto i po co.
Zazwyczaj po kontuzji łepetyny przychodzę do siebie powoli. Nie tym razem. Teraz w jednej chwili
zostałem wyłączony, a już za parę minut kołysałem się z głową w dół, owinięty w coś mokrego. Podłoga
przesuwała mi się o cale pod nosem. Niosło mnie czterech facetów. Ciekło ze mnie coś czerwonego. Nie
pamiętam, żebym pił jakieś wino. Męczył mnie ból głowy najgorszy od początku istnienia świata.
Para zgrabnych damskich nóg przesunęła mi się przed nosem, prawie w zasięgu kąśnięcia. Bardzo
chciałem mieć siłę, żeby je docenić. W innych okolicznościach poświęciłbym im niejedną godzinkę. Ale
człowiek musi zachować pewną perspektywę. Sprawy nie przedstawiały się najlepiej. Takie rzeczy raczej mi
się nie zdarzają. Próbowałem odepchnąć od siebie ból na tyle, żeby pomyśleć.
Aha! Owinęli mnie w mokry koc. Nie chciałbym zepsuć nikomu zabawy, ale nie poczułem się tym
faktem szczególnie uszczęśliwiony. Ryczałem, wyginałem się, trzepotałem, kręciłem i wyłem. Żadnego
wrażenia. Udało mi się podejrzeć, co było w komplecie do tych wspaniałych giczołów. Bogactwo od pięt po
sam czubek głowy. W innym miejscu i czasie mógłbym się zakochać. Ale nie czas ani miejsce... Przy ogniu
z kominka, na misiowej skórze... może... tak tego... tylko ona i ja, i trochę wina z TunFaire.
Nie podobali mi się ci chłopcy. Nie mieli w sobie nic z brunów, z którymi zabawiałem się wcze-
śniej. Ci tutaj to zwykłe zbiry, do wynajęcia za kufel piwa. Mieli za to łachmany dość dalece spokrewnione
z uniformami.
Jakoś mnie to nie pocieszyło.
34
Byli nierozsądni. Nie odpowiadali na pytania. Nikt nie odpowiadał, z wyjątkiem Panny Nózi. Ta
wydawała się smutna. Jeszcze trochę sobie pokrzyczałem i powierciłem się w kocu, ale oni wlekli mnie
uparcie długim korytarzem.
Długi korytarz, hę? Ciekawe, co to za zapach...
Wszyscy przystanęli - tylko nie ja. Rzucałem się jeszcze przez chwilę, tym razem całkiem na po-
ważnie. Już wiedziałem, gdzie jestem. Piętro dla wariatów w Bledsoe, imperialnym szpitalu dla ubogich.
Imperium przeminęło już dawno, ale jego dzieła i rodzina imperialna pozostały, ta ostatnia w na-
dziei na powtórkę. Wspierają szpital, który służy okolicznym biedakom.
Dom bez klamek to paskudne miejsce. Jeśli cię tu wsadzą, możesz już zostać na zawsze. Nieważne,
czy ktoś się pomylił, czy nie...
- Hej! Postawcie mnie! Co to znaczy, do diabła? Czy ja wyglądam na wariata?
Niewłaściwie sformułowałem pytanie. Pewnie wyglądam na okaz pierwsza klasa. Sądząc na oko,
uznają, że skoro tu jestem, to widocznie tak trzeba.
Ludzie, to najgorszy numer, jaki mi kiedykolwiek wykręcili.
Rozległ się trzask otwieranych drzwi. Były dębowe, okute żelazem i grube na dziewięć cali. Oto
moje przeznaczenie.
Jeden z przewodników ryknął. Rozległ się tupot nóg. Chłopcy rzucili mnie przez drzwi, celując we
framugę. Miałem twarde lądowanie. Nózie spojrzały na mnie z politowaniem. Drzwi zamknęły się, zanim
zdążyłem ją przekonać, że to jakaś okropna pomyłka.
Odpakowałem się, turlając się po podłodze, chwiejnie stanąłem na nogi i zacząłem marnować siły
na walenie w drzwi. Wykorzystałem pełny zakres przystosowanego do tej sytuacji słownika, ale bez należ-
nego zapału. Głowa łupała mnie potwornie. No, ale swoje trzeba było odstawić - tak się robi, bo tak wypada,
choć wiadomo, że to wołanie na puszczy. Rytuałów należy przestrzegać.
Usłyszałem szmery za plecami i obróciłem się szybko.
Stało przede mną co najmniej tuzin chłopa, a wszyscy wgapieni we mnie. Zerknąłem na salę za ich
plecami. Tam było tego jeszcze więcej. Niektórzy z zainteresowaniem obserwowali nowego lokatora, inni
studiowali moje ubranie. Musieli być dobre kilkanaście lat w tyle za modą. No i chyba żaden z nich w ciągu
ostatniego stulecia nie brał kąpieli. Stąd brał się odór, który poczułem w holu. Jednym spojrzeniem upewni-
łem się, że cały komitet powitalny składał się z miejscowych. Widać to było po oczach.
Powaliłem i pokrzyczałem jeszcze przez chwilę. Obsługa nie uległa poprawie.
Przynajmniej nie wrzucili mnie razem z niebezpiecznymi czubkami. Może jeszcze mam szansę.
Jakiś starszawy typek, na oko około pięćdziesięciu funtów żywej wagi, zrobił krok w moją stronę.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Miałem się świetnie jeszcze około sześciu minut temu, Ivy.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
- On nie mówi nic innego, stary.
Jasne. Szybko się uczę. Ivy nawet na mnie nie spojrzał.
- Chwytam.
Gość o wzroście mniej więcej dziewięciu stóp ryknął śmiechem.
- Nie zwracaj uwagi na Ivy’ego, Laluś. To wariat.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
Zdaje się, że to był czubek góry lodowej. Najłatwiejsza część. Potem powinno być ciekawiej.
Po chwili namysłu ktoś wrzasnął pod adresem wielgasa:
35
- Tyle masz do powiedzenia, ciemniaczyno?
- Taak? A co ty wiesz na ten temat? Mnie tu w ogóle nie powinno być. Ktoś mnie naćpał, albo co...
tylko się tu obudziłem.
Ojejku. Kumpel po fachu, normalnie. Czułem dla niego ogromne współczucie... dopóki jakiś wy-
szczerzony idiota nie wrzasnął: Powziffłe! Powziffle pheees! - czy coś w tym stylu.
Wielgas zgarbił się, pochylił, zagulgotał i zaczął ganiać wokół oddziału jak goryl, wyjąc przy tym
tak, że zawodowy banshee dostałby czkawki ze strachu.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
Rwetes, jaki podniósł wielkolud, zachęcił do wrzasku innego gościa. Ten z kolei darł się tak, jak
pewien facet, którego słyszałem na wyspach. Znalazł się na pustkowiu z bebechami wylewającymi mu się z
brzucha i darł się, żeby go ktoś dobił. Po jakimś czasie żołnierze obu stron bardzo chętnie przychyliliby się
do jego prośby, ale nikt nie był taki głupi, żeby wyjść tam i dać się zastrzelić. No więc wszyscy tylko leżeli i
słuchali, zgrzytając zębami i może jeszcze dziękowali swoim osobistym bogom, że to nie oni.
Zerknąłem na drzwi. Może jakoś się przegryzę na zewnątrz.
Albo może... w końcu nie przeglądali mi kieszeni. Musieli się cholernie spieszyć, żeby mnie upchać
gdzieś w kącie. Prawdziwa banda oferm batalionowych.
Pacjenci zaczynali podchodzić, żeby mnie sobie obejrzeć - przynajmniej ci, którzy choć jedną nogą
byli w naszym świecie. Inni... może niektórzy znaleźli się tu równie przypadkiem, jak ja, bo powinni trafić
na oddział dla niebezpiecznych.
Wolałbym jednak, żeby się odsunęli.
Wszelkie wątpliwości, jakie miałem w stosunku do legalności mojego uwięzienia prysły, kiedy od-
kryłem, że nie przeszukali mi kieszeni. Gdybym został zamknięty legalnie, zabraliby mi wszystko, a wtedy
przepadłbym na zawsze.
Część ciężaru spadła mi z serca. Mniej więcej tyle, ile waży duży karaluch.
Od strony fizycznej moja sytuacja nie wyglądała zachęcająco: pomieszczenie miało sto stóp długo-
ści, trzysta szerokości i dwa piętra wysokości. Jedyne umeblowanie stanowiły nieskończone rzędy materacy
do spania, ale i tak zostawało jeszcze dużo miejsca.
XVI
Sufit był bardzo wysoko, dobre dwadzieścia stóp nad nami. Na ścianie przeciwległej do drzwi maja-
czyły brudne okna, o wiele za wysoko, żeby człowiek mógł wyjść, choćby nawet przeciął pręty krat. Podej-
rzewam, że w ciągu dnia nawet wpadało przez nie światło. Teraz jednak jedyne dostępne światło przesącza-
ło się przez okna umieszczone wysoko nad drzwiami, skąd oddział mógł być obserwowany przez pracowni-
ków szpitala.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Mam się świetnie, Ivy. To co, może tak razem rozsadzimy ten sraczyk?
Ivy spojrzał mi prosto w oczy, wyraźnie zaskoczony, po czym szybciutko się zmył.
- Czy ktoś jeszcze chce stąd wyjść?
Moja propozycja spotkała się z dość smętnym przyjęciem. Wyglądało na to, że połowa pacjentów
czuje się tu dobrze, a druga połowa myśli, że mi odbiło.
- Stąd? Zapomnij!
Wielgas, który mnie ostrzegał przed głupotą Ivy’ego sam nagle odzyskał przytomność. Podszedł do
mnie.
36
- Nie ma stąd wyjścia, Laluś. Inaczej połowy tych chłopców już by tu nie było.
Znów się rozejrzałem. Perspektywy wydały mi się nagle jeszcze mroczniej sze.
- Karmią tu czasem?
Wielgas wyszczerzył zęby w grymasie, który starzy wyjadacze przybierają zwykle, kiedy dają lekcję
nowicjuszom.
- Dwa razy dziennie, czy jesteś głodny, czy nie. Przez te pręty na dole.
Spojrzałem. Wzruszyłem ramionami. Te pręty na dole wyglądały beznadziejnie.
- Sprawy przybrały już tak kiepski obrót, że równie dobrze mogę się przekimać, zanim zacznę się
martwić na poważnie. - Rozejrzałem się za pustym materacem. Musiałem trochę przegimnastykować mó-
zgownicę. Zwłaszcza jeśli chodzi o powód, który mnie tu sprowadził.
Chciałem wrzeszczeć tak głośno, jak te wszystkie czubki, z którymi siedziałem.
- Do łóżka ustawiasz się w kolejce - ostrzegł mnie wielgas. - Jak sobie znajdziesz kumpla, może się
z tobą podzieli. Inaczej musisz czekać, aż umrze tyle chłopaków, żebyś załapał się na własne. - Jego swo-
bodny ton uświadomił mi, że to główne prawo rządzące tym oddziałem. Zdumiewające. Myślałby kto, że
przetrwają same najsilniejsze jednostki.
- Uwielbiam taki burdel - rozsiadłem się w pobliżu drzwi. Wydawało się, że ten obszar nie jest spe-
cjalnie popularny. Miałem kupę miejsca na łokcie i resztę. Udałem, że śpię.
W pomieszczeniu nie było trupów, ani odoru śmierci. To znaczy, że obsługa szybko wynosiła
sztywniaków. Ciekawe, czy udałoby się to zastosować w sposób, jakiego obsługa jeszcze nie zna.
Przyjrzałem się uważnie pomysłowi zamieszek. Kiepściutko. Jeśli to ludzie z Bledsoe, po prostu nie
przyniosą żarcia, aż ludziom głupoty wywietrzeją z głowy.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
Zdaje się, że Ivy nie dał się nabrać na moje udawanie. Rozważałem skrócenie mu cierpień.
A to podsunęło mi pewien pomysł. Rozruchy z zakrętasem. Poszedłem odszukać wielgasa. Siedział
sobie oparty o przeciwległą ścianę. Usadowiłem swoje szanowne cztery litery obok na twardej podłodze i
zagaiłem.
- Drzazgi mi się powbijały.
- Poślij po krzesło. Mądry facet.
- Czemu tu tak spokojnie?
- Może dlatego, że jest cholerny środek nocy. - Cóż za elokwencja i styl, no nie?
- Chodzi mi o to, że tylko jeden wrzeszczał - no, nie licząc jego. W tej chwili w ogóle nikt się nie
darł. - Słyszałem, że dużo tu krzykaczy. Głównie ci, którzy nie mogą wytrzymać ze swoimi wspomnieniami
z Kantardu.
Twarz mu pociemniała.
- Nooo... Jest tu paru takich. Jeśli się robią upierdliwi, dostają w żyłę. Nakręcają się wzajemnie.
Ciekawe.
- Znasz jakiś sposób, żeby ich uruchomić? Spojrzał na mnie uważnie.
- Co ty kombinujesz, Laluś? - Widocznie uważał, że jeśli ma wywinąć taki numer, to lepiej, żeby
miał ku temu porządny powód.
- Chcę stąd wyjść.
- Nie uda ci się.
- Może i nie. Ale nie wypróżnili mi kieszeni, zanim mnie tu wrzucili. Chcesz spróbować?
37
Pomyślał o tym przez chwilę i sposępniał jeszcze bardziej.
- Tak! Tak! Mam tam coś do załatwienia. Tak. Jeśli otworzysz te pieprzone drzwi, pójdę na pewno.
- Jak ci się zdaje, któryś z nich pomoże?
- Wszyscy, jeśli mury runą. Nie wiem tylko, ilu pomoże je zburzyć.
- Możesz załatwić jednego wrzeszczącego na początek?
- Jasne.
Wstał, ruszył w kierunku końca sali, szeptał z kimś przez jakąś minutę, powolutku zawrócił. Obser-
wowało go wiele par oczu.
Nagle facet, z którym rozmawiał, zaczął wrzeszczeć. Poczułem, że mnie ciarki przechodzą. Jedna z
tych straconych dusz.
- Wystarczy? - zapytał wielgas.
- Doskonale. A teraz spróbuj znaleźć kilku chłopców, którzy zechcą pomóc. Ruszył w drogę, a ja
zacząłem imprezę.
- Zamknąć się tam! Próbuję spać!
Facet nie przestał wrzeszczeć. Bałem się, że przestanie. Zerknąłem na okienka dla publiczności.
Ktoś tam był, ale hałas go nie interesował. Czyżby byli aż tacy obojętni? Musiałem mieć publikę.
Wrzasnąłem na krzykacza. Ktoś wrzasnął na mnie, a potem ja na niego. Jakiś geniusz zaczął ryczeć
na nas obu, jakby to nas miało zamknąć. Zaczęła się awantura. Byliśmy jak stado małp. Paru chłopców
wstało i zaczęło kręcić się wkoło, powłócząc nogami.
Wreszcie jazgot dotarł do kogoś, kto miał akurat dyżur. Spojrzał w dół, ale nie wydawał się zainte-
resowany. Wrzasnąłem jeszcze głośniej, niż krzykacz, grożąc apokalipsą, jeśli się kurde nie zamknie.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Pakuj walizki, Ivy. Idziemy z tego kukułczego gniazda. Wielgas wyrósł jak spod ziemi.
- Mam tuzin chętnych, Laluś. Chcesz więcej?
- Nie, wystarczy. Teraz niech wszyscy się cofną od drzwi. Zrobi się nieprzyjemnie, jeśli tu wejdą.
Miałem taką nadzieję. Chyba że zgłupiałem do reszty.
- Zorientują się, że coś kombinujemy, Laluś. Oni tylko wyglądają na dupków.
- Nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Chcę tylko mieć otwarte drzwi.
Wyszczerzył zęby, przekonany, że mam zdrowego fisia.
Znowu zacząłem drzeć się na krzykaczy.
Teraz liczebność publiki wzrosła do kilku osób, włącznie z tą na apetycznych kolumnach.
Zachichotałem, pewien, że już wychodzę. Żadna baba nie będzie pracowała w Bledsoe, jeśli nie ma
jakiegoś gigantycznego słabego punktu. Ryknąłem, przegalopowałem po materacach i zacząłem się dobierać
do gardła najgłośniejszego z wyjców.
Wielgas podbiegł i chciał mnie odciągnąć. Przekazałem mu instrukcje i pogoniłem. Był całkiem
niezłym aktorem.
Aleja byłem mistrzem. Życiowa scena, nie ma zmiłuj. Ku mojemu zdumieniu, żaden z pacjentów
nie próbował mnie odciągać.
Poddusiłem odrobinę moją ofiarę, ot tyle tylko, żeby zemdlał.
Pogalopowałem do drugiego kąta, gdzie udzielał się drugi wyjęć i zabrałem się do dzieła.
38
Wkrótce chłopcy fruwali po oddziale jak ptaszki. Większość podchwyciła imprezowy nastrój i po-
szła na całość. Nie wyszły mi z tego przyzwoite zamieszki, bo krew się nie lała, ale pandemonium było jak
się patrzy.
Kątem oka stwierdziłem, że kobieta sprzecza się z facetami. Chciała coś zrobić, a oni nie.
Świetnie.
Jakiś mały, goblinowaty, zwinął się w kulkę i przycupnął opodal drzwi.
Na górze miłosierdzie widocznie zapanowało nad zdrowym rozsądkiem.
A ja nakręcałem potańcówkę ile się dało. Pojawiły się pierwsze sińce, ale ja nie byłem w czułym
nastroju, żeby się grzecznie wyrazić. Gdybym pozostał dżentelmenem, siedziałbym tu into mortis defecata.
A gdybym miał nie wyjść, straciłbym okazję do rozwalenia łbów pajacom, którzy mnie tu wsadzili.
Wielgas znów się pojawił w pobliżu i trochę mną potrzepał.
- Idą już - powiedziałem - A ty, nie bądź mi tutaj taki gorliwy! Zrobił wzgardliwą minę. Nie wie-
działem, dlaczego. Obejrzałem się na drzwi i uprzedziłem:
- Spokojnie. Nie musimy ich od razu przekonać - koło drzwi nie było nikogo, tylko ten mały mie-
szaniec. Pożałuje, że się zgłosił na ochotnika. - Ilu przyjdzie?
Wielgas wzruszył ramionami.
- Zależy od tego, czy bardzo się martwią. Co najmniej ośmiu albo dziewięciu. Lepiej uważaj.
Popchnął mnie. Ja go też popchnąłem. Potoczyliśmy się po podłodze, okładając pięściami. Ale miał
zabawę.
- Ich metoda polega na skopaniu dupy rozrabiakom, aż im w piętach postygnie.
- Przewidziałem ten punkt programu. Kurde, przestałem krwawić, jestem gotów na wszystko.
Niespecjalnie mi się podobał ten punkt z kopaniem. Obstawiasz zakłady, ryzykujesz, ale ciągle masz
nadzieje, że nie przywitasz się z niczyim butem.
Musisz wierzyć, że się uda.
Musiałem wygrać. Nikt nie wiedział, gdzie się podziałem. Zanim ktokolwiek zauważy, mogą minąć
całe tygodnie. Dean jest za miastem, Truposz śpi. Kolejne tygodnie miną, zanim wpadną na to, gdzie szu-
kać. Jeśli w ogóle się pofatygują.
Nie miałem tych tygodni. Nie byłem pewien, czy stać mnie na ten czas, który już tutaj zmarudziłem.
Truposz może sobie chichotać i twierdzić, że to pouczające doświadczenie, zwłaszcza, jeśli będzie miał zły
dzień.
Jeśli się nie wyrwę, będę miał naprawdę parszywy dzień, pierwszy w kolejce innych, jeszcze par-
szywszych.
Kobieta pozostała w oknie dla publiczności. Wyłem jak opętany i rzucałem ludźmi, a tych, którzy
się odezwali, dusiłem.
Muszę przyznać, że w głębi ducha trochę mnie zmartwiło, kiedy się zorientowałem, że co najmniej
połowa chłopców nie współpracuje. Kilku nawet nie podniosło powieki. Leżeli jak te kłody.
Kurde, to nie było miłe. Jeśli to spieprzę, będę dwadzieścia lat do tyłu.
Strach był dobrą inspiracją dla wycia i piany na ustach. Próbowałem mówić językami. To akurat
szło mi całkiem nieźle. Przyda się na stare lata, kiedy już nie będę mógł włóczyć tyłka po ulicy. Kilka do-
brych pomysłów i człowiek może założyć własny kościół.
Drzwi otwarły się wreszcie.
Cud nad cudami, dziw nad dziwami, te dupki naprawdę otwarły drzwi.
39
Otwierały się na zewnątrz. Pielęgniarze wparowali do środka. Byli gotowi na polkę z misiem. Mieli
pały i małe tarcze. I wszyscy wyglądali, jakby mieli po dwanaście stóp wzrostu. Zanim ruszyli w przód, zbili
się w ciasną grupkę.
Kilka miesięcy temu, w chwili słabości sprowadzonej na mnie przez wypite morze piwa, kupiłem
trochę drobiazgów od trzeciorzędnego maga, który kazał się nazywać Straszliwym, choć naprawdę nazywał
się Milton. Nie należy ufać zdolnościom maga, który się nazywa Milton... o czym się przekonałem, próbując
użyć jednego z jego czarów. Czar miał gwarancję, ale Miliona nie było w pobliżu, żeby przeprowadzić ser-
wis.
W kieszeniach miałem kilka buteleczek, resztki moich zakupów. Jeśli wierzyć Straszliwemu, stano-
wili doskonały środek na nieprzyjazne tłumy. Nie wiedziałem, jak jest naprawdę, bo nie sprawdzałem. Ba,
nie wiedziałem, czy pamiętam instrukcję obsługi. Musiałem być zdrowo zakonserwowany...
Powiedziałem sobie, że to jeszcze jeden powód, żeby chcieć wyjść. Muszę dorwać starego Milta i
złożyć reklamacje.
O ile dobrze pamiętałem, miałem rzucić butelkę o coś twardego i odskoczyć w tył.
Najpierw rzut. Butelka chybiła wszystkich chłopców i odpadła od ściany. Potoczyła się w sam śro-
dek grupy pielęgniarzy. Chłopaki podeptały ją, a mimo to nie pękła.
Oho, mój anioł stróż znowu się wtrąca. Przekląłem go i spróbowałem jeszcze raz.
Druga butelka pękła. Ze ściany buchnęła szara mgła. Dotarła do grupy pielęgniarzy. Zaczęli przekli-
nać, ale przekleństwa szybko przeszły w wycie.
Przy okazji stracili całe zainteresowanie uciszaniem ludzi. Wszyscy się drapali, tarli i wrzeszczeli na
pełny etat.
Może Straszliwy nie był aż tak kompletnym oszustem.
Nabrałem w płuca czystego powietrza i ruszyłem. Wstyd mi było, że robię takie świństwo. No, pra-
wie. W sumie zrobiłbym to jeszcze raz. Gdybym spędził więcej czasu z Ivy’ym i chłopcami wkrótce dołą-
czyłbym do klubu.
Mgła niespecjalnie mi przeszkadzała, choć swędziało mnie tu i tam. Skoro miałem już ciężki przy-
padek bólu głowy i stos siniaków, ledwie to zauważyłem.
Ktoś w korytarzu darł się jak opętany. Widocznie zostawili kogoś przy drzwiach, a on zezłościł się
na mojego goblinka, który nie da muł zamknąć drzwi.
Biedaczek, nie miał się najlepiej. Mgła zaczęła osiadać i mały dostał więcej, niż pielęgniarze.
Ale spełnił swoje zadanie.
Rozpędziłem się i walnąłem w drzwi tak mocno, że chyba sobie zwichnąłem ramię. O kurde, ale
bolało! A te pieprzone drzwi usunęły się tylko na tyle, że mogłem przeskoczyć nad piszczącym mieszańcem.
- Niespodziewanka! - Strażnik na zewnątrz dostał w łeb. Całe stado pacjentów już deptało mi po
piętach. Ci, którzy nie mieli porachunków z pielęgniarzami, zostali jeszcze w środku.
Oczywiście, nie było szans, żeby moje zezowate szczęście nie naraiło mi kolejnej grupy pielęgnia-
rzy. Odstawiłem mój numer banshee i ruszyłem na nich. Ludzie, jeszcze trochę, a będę musiał leczyć gardło
po tym całym wyciu.
Ci pielęgniarze byli wyżsi i złośliwsi od poprzednich. Było ich ośmiu. Miałem zatem spore szansę,
bo byłem tak wściekły, że rozwaliłbym w pojedynkę cały batalion.
- Nic osobistego, chłopcy. - Nagle rozpoznałem dwóch z tych błaznów, którzy mnie nieśli w mo-
krym kocu. - Może nie do końca...
Z początku nie miałem wielkiej pomocy. Kilku udało mi się wziąć z zaskoczenia, ale pozostali
szybko się ocknęli. Zaczęli sobie grać mną w zośkę. Moi kumple byli bici zbyt często. Trzymali się z dala,
dopóki mój dziewieciostopowy przyjaciel nie wkroczył do akcji.
40
- Ouuu! - oznajmiłem, krusząc czołem kości dłoni jednego z napastników. - Długo się namyślałeś!
Teraz rozróba rozgorzała na dobre. Fruwały pięści, nogi i ciała. Obdarłem sobie kostki po łokcie,
bębniąc we wszystkie szczęki i podbródki, jakie mi się nawinęły. Mój własny podbródek i szczęka również
były traktowane dość liberalnie. Nos uniknął przemodelowania. Rozróba była właściwym lekarstwem na ból
głowy. Miałem okazje być wdzięczny za dobre zęby, kiedy zatapiałem je w ludziach, którym raczej nie za-
leżało na moim nieustającym dobrym zdrowiu.
Skoro wreszcie kłaki przestały fruwać i pył osiadł, ja i wielgas byliśmy ostatnimi, którzy stali w
pionie. A ja i tak potrzebowałem pomocy ściany.
Pokuśtykałem do drzwi na końcu korytarza, depcząc po pokonanych pielęgniarzach. Drzwi były
zamknięte. Wydawały się równie masywne, jak drzwi na oddział. Cóż, cała robota na nic. Wymieniłem
spojrzenia z wielgasem, Uśmiechnął się i oznajmił:
- Przecież mówiłem.
Wytarł krew z twarzy, uśmiechnął się znowu.
- No, ale będą musieli mieć trochę czasu, żeby posprzątać. Mamy tu większość nocnej zmiany.
- Fajnie. Jesteśmy o krok bliżej. Chodź, wrzucimy ich na oddział - może przydadzą się jako zakład-
nicy.
Nagle zaroiło się od pomagierów. Chłopcy zrobili się odważni, walili po łbach, skoro tylko któryś
pielęgniarz próbował się zbudzić.
Sprawdziłem koniec holu, do którego wcześniej nie zaglądałem. Jeszcze jedne sklepione dębowe
drzwi. Oczywiście, zamknięte.
- Zdaje się, że mam zły dzień. - Miałem już takie chwile, ale tym razem chyba rzeczywiście mi nie
szło. - Czy ktoś zgadnie, ile czasu minie, dopóki nie przyjdą po nas kolejni?
Wielgas wzruszył ramionami. Teraz, kiedy część artystyczna dobiegła końca, wydawał się tracić
zainteresowanie.
Wyjąłem dwa małe składane nożyki, których mi nie zabrali, pomyślałem sobie, że ten incydent za-
pewne skończy się poważnymi badaniami, jakim cudem ostre narzędzia i czarnoksięskie akcesoria i nie
wiadomo, co jeszcze, dostały się w ręce chłopców. Jakby w ogóle można było wątpić, że każdy z pacjentów,
który śmierdzi groszem, może sobie kupić, co zechce.
Śledztwo może oznaczać nadzieję. Jeśli będzie poważne, zostanę wezwany na świadka. A to ozna-
cza wskazanie palcem na ludzi, którzy za łapówki zamykają bohaterów w domu dla wariatów. Uch! Łajda-
cy, będą doskonale wiedzieli, że moje zeznanie może złamać im karierę. Z pewnością podejmą odpowiednie
kroki, żeby uciszyć niewygodnych świadków. Dałem wielgasowi nóż.
- Wytnij mi podpałkę z czegokolwiek drewnianego. Jeśli uda nam się rozpalić porządny ogień,
przepalimy drzwi.
Uśmiechnął się, ale bez tego dzikiego entuzjazmu, który okazywał wcześniej. Uspokajał się.
Za to wizja podpalenia podnieciła kilku innych.
Wszyscy zajęliśmy się wyrywaniem nadzienia z materacy i upychaniem pod drzwiami oddziału.
Wtedy, o wiele za późno, znowu naszło mnie olśnienie. Bohaterowie w powieściach tak nie mają.
Uważam się za geniusza, gdyż nikt wcześniej nie pomyślał o tym, co ja. Ci od przygód wiedzieliby od sa-
mego początku, co robić. To jeden z ich starych trików.
Pracownicy Bledsoe noszą mundury. Dziadowskie, ale mundury.
Podpaliłem oba końce korytarza. Ivy pilnował, żeby nie zgasły. Jego słownik nie uległ poprawie, ale
znacznie się ożywił. Podobał mu się ogień. Uważał nawet, kiedy do niego mówiłem:
- Używaj dużo włosia końskiego. Potrzebny na dym. Dużo dymu.
41
Końskie włosie pochodziło z materacy.
Ivy uśmiechnął się od ucha do ucha. Szczęśliwy, spełniony wariat.
Ludzie na zewnątrz będą musieli ruszyć tyłki. Nie mogą czekać, żeby pożar strawił wszystko. Z
ogniem należy walczyć.
Musiałem wyznaczyć jeszcze jednego gościa, żeby chodził za Ivy’ym i pilnował ognisk. Niech się
za mocno nie palą. I tak już mi się wydawało, że prędzej przepalą podłogę niż drzwi.
Zaledwie dym stał się odpowiednio gęsty, wybrałem sobie pielęgniarza mojego gabarytu i zacząłem
się z nim zamieniać na ciuchy. Chyba on jednak lepiej na tym wyszedł.
Moi kompani załapali. Wkrótce wyrywali już sobie dostępne mundury. Upewniłem się, że Ivy i
wielgas też dostali odpowiedni rozmiar. Chciałem wybrać coś dla naszego małego mieszańca, który wła-
snym ciałem blokował drzwi, ale zgubiłby się nawet w rękawie koszuli.
Ciekawe, miałem w tej chwili tylu popleczników, jakbyśmy mieli jakieś szansę.
Dym zrobił się o wiele za gesty, zanim ktoś z zewnątrz zareagował.
Sprowadzili chyba wszystkich, którzy jeszcze nie ostygli. Natychmiast wywalili oboje drzwi, zale-
wając je przy okazji wiadrami wody. Skoncentrowali się najpierw na pożarze, pracując nad jego ugasze-
niem, a potem zaczęli walić we wszystkich, którzy się nawinęli na wyciągnięcie ręki. Wparowali na oddział
i zaczęli wywlekać poległych towarzyszy.
Przez chwilę było naprawdę zabawnie, choć definitywnie nie było wiadomo, co się dzieje.
Dym podziałał na mnie mocniej, niż sądziłem. Kiedy już mnie wywlekli, a ja zdecydowałem, że
jestem gotów i mogę sobie pójść, moje nogi stwierdziły, żebym nawet o tym nie marzył.
- Przestań. Musisz odpocząć.
Nie spojrzałem w górę i poddałem się. Kamraci wokół mnie doznali przypływu geniuszu w szaleń-
stwie i poszli w moje ślady. Ale towarzystwo! W holu było już ponad tuzin ludzi, wielu z oddziału. Pozosta-
li polegli na polu chwały.
Właścicielką głosu była kobieta, ta z nogami. Dodała:
- Wypchnij z organizmu dym, zanim zrobisz cokolwiek. Kasłałem, charczałem i chowałem twarz.
Poszła dalej i zajęła się kimś innym, kto właśnie zaczął się ruszać. Kobieta lekarz? No wiecie co... Nigdy o
czymś takim nie słyszałem, ale w końcu dlaczego nie?
Cofałem się tak długo, aż natrafiłem plecami na ścianę, wspiąłem się po niej do pozycji stojącej,
podniosłem głowę, żeby sprawdzić możliwość ucieczki. Oczy miałem pełne łez i wszystko widziałem po-
dwójnie. Podwinąłem nogi i ćwiczyłem wstawanie tak długo, aż mogłem przestać używać rąk.
Wybrana przeze mnie droga ucieczki nie zarosła, zanim odpocząłem. Odepchnąłem się od ściany i
ruszyłem przed siebie. Przed sobą, daleko, na horyzoncie, to znaczy o jakieś dwadzieścia stóp dalej, miałem
drzwi do klatki schodowej. Dochodziły zza nich dziwne dźwięki, jakby para gromojaszczurów urządziła
sobie seks-party na schodach, ale nawet nie zwróciłem na to uwagi. W ogóle nie zostało mi ani trochę uwa-
gi. A to, co zostało, obracało się wokół jednego słowa „wiać”.
Dreptałem sobie w najlepsze, nawet nie upadałem za często, kiedy dama z nogami mnie dopadła.
- Co ty robisz? Mówiłam przecież, żebyś... Och! Wyszczerzyłem zęby w najpiękniejszym z moich
uśmiechów. - Och, och, o mój Boże.
- Nie, daj spokój, ja jestem zwykłym facetem!
Może nie słyszała mnie poprzez łomot na schodach. A może nie słyszała mnie poprzez łomot w holu
i na oddziale. Z cała pewnością nie odebrała mojej wiadomości. Wrzasnęła, ryknęła, jakby się bała, że zaraz
zostanie porwana przez wariata, albo co.
42
Złapałem ją za rękę, głównie po to, żeby nie upaść. Zauważyłem, że ma jasne włosy i przypomnia-
łem sobie, że to jeden z moich ulubionych kolorów, ale nie miałem dość sił, żeby ją o tym poinformować.
Krwawienie ustało już dawno, ale i tak głowa nie pozwalała mi myśleć o psotach. Dym też mi nie pomógł.
Wykrztusiłem zatem tylko:
- Zamknij ten dziób! Idziemy na spacerek, siostrzyczko. Nie chcę, żeby komukolwiek stała się
krzywda, ale nie będę się przy tym upierał. Kapujesz, skarbie? Jeśli dalej będziesz miauczeć...
Zamknęła się. Miała niebieskie oczy, wielkie i piękne. Kiwnęła łebkiem.
- Wypuszczę cię przy frontowych drzwiach, jeśli będziesz grzeczna i nie narobisz kłopotów.
Pieprzona retoryka, Garrett. Słoma ci z butów wyłazi.
Właśnie zacząłem pokonywać dym. Gotów byłem się założyć, że będzie grzeczna. Z taką figurą aż
parzyła ręce. O, nie. Zapomnij o ogniu. Nie ma ognia bez dymu, a ja najadłem się już dymu za wszystkie
cholerne czasy.
Oparłem się na pani, jakby była moją dziewczyną.
- Potrzebuję twojej pomocy. - Jestem zepsuty do szpiku kości. Ale to będzie nasza ostatnia randka.
Skinęła głową.
A potem podstawiła mi nogę. Niegrzeczna dziewczynka.
Wtedy właśnie moja przyjaciółka Winger rozwaliła drzwi prowadzące na klatkę schodową, popy-
chając przed sobą mocno sfatygowaną obsługę wejścia.
- Niech cię, Garrett! Ładuję się tu, gotowa ratować twój tyłek i co widzę? Usiłujesz przelecieć jakąś
laskę na środku pieprzonego pokoju! - Złapała mnie za kołnierz i odholowała byle dalej od najnowszego z
moich marzeń, który padł wraz ze mną. Winger postawiła mnie na nogi, po czym wróciła do ubijania na
pianę krępego, kosmatego pielęgniarza, który próbował sprzeciwić się jej metodom wypisywania pacjentów.
Pomiędzy dwoma ciosami mruknęła:
- Ustaw sobie priorytety jak należy, Garrett.
Nie było sensu się tłumaczyć, kto kogo przewrócił. Winger i tak nie przegadasz. Żyła w swojej wła-
snej rzeczywistości.
W czasie, kiedy zabawiała się z kosmatym łapiduchem, spytałem moją panią doktor:
- Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Nie odpowiedziała nawet wtedy, kiedy ją
przeprosiłem za brutalność.
- Na litość niebios, Garrett, daj sobie siana! - warknęła Winger. - I chodź już.
Poszedłem bo złapała mnie za kark i pociągnęła. Po drodze udało mi się złapać blondynkę. Schodzi-
liśmy po schodach, od czasu do czasu depcząc po jęczących pielęgniarzach. Winger przeleciała jak naturalna
katastrofa.
- Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy za wiele kłopotu - wybełkotałem. - Przepraszam, ale nie mogę
czekać tylko dlatego, że ktoś tam na zewnątrz nie chce widzieć moich obcasów na swoich paluchach. -
Przybrałem gniewny wyraz twarzy. - Kiedy już go złapię, wycisnę z niego porządną darowiznę. Dość dużą,
żeby pokryć szkody.
Winger przewróciła oczami. Nie zwolniła kroku ani nie puściła zdobyczy.
- Mówisz poważnie, prawda? - odezwała się dama od nóg.
Winger burknęła:
- Tak poważnie, jak tylko potrafi, kiedy tokuje.
Moja nowa przyjaciółka i ja udaliśmy, że nie słyszymy.
43
- To prawda - odparłem. - Dowiaduje się dla ludzi różnych rzeczy. Właśnie dzisiaj dama z Góry
poprosiła mnie o znalezienie córki. Zaledwie zacząłem szukać, kiedy dopadła mnie banda łotrów. A kiedy
się ocknąłem, byłem już tutaj i zobaczyłem ciebie. Myślałem, że umarłem i jestem w tym drugim życiu,
gdzie są anioły. Tylko głowa mnie za bardzo bolała.
- I po to ryzykowałam życiem i zdrowiem - wymamrotała Winger. - Zaraz cię dopiero łeb rozboli.
Pani doktor spojrzała na mnie tak, jakby naprawdę chciała mi uwierzyć.
- Nie krępuje się gość, prawda?
- Jak w wychodku - warknęła Winger, wracając do nieokrzesanych wiejskich zachowań. Słoma wy-
łazi z butów, gnój się czepia spódnicy i tym podobne...
- Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pogadać, zajrzyj na ulicę Macunado. W Zaułku Czarnoksięż-
ników zacznij pytać, gdzie mieszka Truposz.
Dama uśmiechnęła się blado.
- Może spróbuję. Kto wie? Ot, żeby sprawdzić, co się stanie.
- Możesz liczyć na fajerwerki.
- Oszczędzaj się dla przyszłej żony, skarbie, bo nic nie zostanie - zaproponowała Winger.
Uśmiech pani zbladł.
Nie poradzisz sobie z wszystkimi naraz. Zwłaszcza, jeśli twoi kumple wezmą sobie za punkt honoru
spieprzyć ci zabawę.
Dotarliśmy na ulicę przed wejściem do Bledsoe. Podjąłem mężną próbę ucieczki w noc kurcgalop-
kiem. Uznałem, że lepiej się ulotnić, zanim pojawią się żądni zemsty pielęgniarze.
Po kilku krokach Winger zauważyła kąśliwie:
- To był naprawdę najobrzydliwszy występ, jaki zdarzyło mi się oglądać, Garrett. Czy tobie się nig-
dy nie znudzi?
- Wynośmy się stąd lepiej. - Spojrzałem przez ramię na Bledsoe. Sam widok tego miejsca sprawił,
że omal nie spanikowałem. Blisko było... - Musimy zniknąć, zanim kogoś po nas przyślą.
- Sądzisz, że nie będą wiedzieli, gdzie szukać. Dałeś tej dziwce swój adres.
- Hej! Mówisz o miłości mojego życia. I tak mnie nie wyda. - Skrzyżowane palce schowałem za
plecami.
Winger zmieniła front.
- A właściwie po co mieliby sobie zawracać głowę?
W tym momencie pewnie nie będą. Cokolwiek teraz zrobią, z pewnością ściągnie to na nich więcej
oczu, niż są w stanie wytrzymać.
Wzruszyłem ramionami. Bardzo wygodne urządzenie, te ramiona. Nie zobowiązuje do niczego.
Odczekałem, aż dobrze się wysforujemy naprzód, ot tak, gdyby na przykład gang szpitalny uznał, że
należy mnie złapać. Dopiero wtedy złapałem Winger za rękę i pociągnąłem za sobą.
- Hej, co ty u diabła robisz, Garrett?
- Ty i ja siądziemy sobie tu na schodkach jak młodzi kochankowie, a ty będziesz mi szeptać w uszko
słodkie bzdurki o tym co się tu do jasnej cholery dzieje.
- Nie.
Wzmocniłem uchwyt.
- Au! Czy to nie typowo po męsku? Żadnej wdzięczności. Ratuję ci tyłek, a ty...
- A mnie się wydawało, że całkiem nieźle sobie radzę z ratowaniem tej części mojej osoby. Siad.
44
Usiadła, ale burczeć nie przestała.
Nie popuściłem. Gdybym to zrobił, mógłbym się pożegnać z odpowiedziami. - Gadaj, co wiesz,
Winger.
- Niby o czym? - Jeśli chce, potrafi zmienić się w najgłupszą wieśniaczkę, jaka kiedykolwiek żyła.
- Znam cię. Nie marnuj na mnie swojej głupoty. Opowiedz mi o Maggie Jenn i o zaginionej córce i
jak to się stało, że ledwie wziąłem tę robotę, zostałem pobity, ogłuszony i wsadzony do domu bez klamek w
takim pośpiechu, że dupki nawet nie pofatygowali się, żeby mi opróżnić kieszenie? Przez cały czas, jak tu
siedzę, zastanawiam się co jest grane, że zdarza mi się to, chociaż tylko moja kumpela Winger wie, co się ze
mną dzieje. A teraz jeszcze się zastanawiam, skąd moja kumpela Winger wiedziała, że potrzebuję pomocy,
żeby wyjść z Bledsoe. No, takie rzeczy.
- Ach, to. - Myślała przez chwilę, wyraźnie kombinując. - Daj spokój, Winger. Daj pożyć prawdzie.
Dla odmiany. Spojrzała na mnie paskudnie, aż mi uszy pozieleniały.
- Pracowałam dla takiego pedzia, Grange’a Cleavera...
- Grange Cleaver? Cóż to za nazwisko? Daj spokój. Nie mów mi, że chodzi po świecie facet, który
się nazywa Grange Cleaver* [* Grange = stodoła (przyp. tłum.)]
- A kto ma to niby powiedzieć, ty czy ja? Jeśli chcesz tu siedzieć i słuchać echa własnej kłapiącej
paszczy, nie ma sprawy. Ale się nie spodziewaj, że będę siedzieć i słuchać. Wiem, jak się jarasz, kiedy
wsiądziesz na tego swojego konika.
- Ja? Jaram się?
- Jak jakiś święto... bliwy ojczulek z udeptanych głosicieli świętej gównoprawdy.
- Ranisz mnie.
- Czasem mam ochotę.
- Obiecanki-macanki. Pracowałaś dla gościa o takim nazwisku, jakiego wstydziłby się nawet karzeł.
A jego mama i tata pewnie się nazywali Trevor i Nigel.
Obdarzyła mnie kolejnym paskudnym spojrzeniem, jakby chciała się upierać.
- Pracowałam dla niego, co cię obchodzi jego nazwisko. Kazał mi śledzić Maggie Jenn. Twierdził,
że ona tylko czeka, by go zabić.
- Dlaczego?
- A, tego nie wyjaśnił. A ja się nie dopytywałam. Najczęściej był w takim humorze, że wolałam za
głośno nie oddychać.
- A nie domyślasz się nawet?
- Garrett, co się z tobą dzieje? Dostaję trzy marki dziennie za pilnowanie swojego nosa i zlecenia. W
przeciwnym przypadku mogę dostać z buta.
I w taki oto sposób rozmowa zeszła na odpowiedzialność moralną. Po raz pięćdziesiąty, albo coś.
Według Winger, jak długo pilnujesz własnego tyłka, tak długo za nic nie odpowiadasz.
Chyba próbowała mnie zwodzić.
- Sądzę, że to nie ma znaczenia, Winger. Dobra. Gadaj, jak się tu znalazłaś.
- To łatwe. Głupia jestem. Uważałam cię za kumpla. Kogoś, kto nie zasługuje na taki los.
- No to jakim cudem mi się zdaje, że jakieś fakty wstydzą się wyjść z ukrycia? Możesz okrasić te
gnaty odrobinką substancji?
- Garrett, ty potrafisz być naprawdę i rzetelnie upierdliwy. Wiesz, co mam na myśli?
- Słyszałem i takie plotki. - Czekałem. Nie puszczałem jej ręki.
45
- Dobrze już, dobrze. No to pracowałam dla tego Cleavera. Głównie śledziłam tę dziwkę Jenn, ale i
inne rzeczy też się trafiały...To było coś w rodzaju normalnej pracy, Garrett. Dobra płaca i zawsze coś do
roboty. Dzisiaj zrozumiałam, dlaczego. Byłam na świeczniku. Ludzie oglądali się za mną, a on i jego fagasy
załatwiali w cieniu swoje brudne interesy.
Sieknąłem, ale nie wyraziłem współczucia. Nie potrafię współczuć komuś, kto jest tępy w nauce.
Winger już nie raz dała sobą pomiatać. Była wielka, ładna i była kobietą, a jako kobietę mało kto brał ją
poważnie. Ten Grange Cleaver prawdopodobnie sądził, że jest usłużną dziwaczką, choć pewnie sam do
normalnych nie należał.
- Wiem, Garrett, wiem. Już to słyszałeś. I pewnie jeszcze nieraz usłyszysz. Czasem można na tym
zarobić.
Czytaj: rżnęła durną wieśniaczkę i pozwalała pracodawcom pomiatać sobą, a sama wynosiła srebrne
świeczniki.
Zaszczyciłem ją moją słynną uniesioną brwią.
- Wiem, wiem. Ale jakoś muszę żyć, zanim sobie wyrobię nazwisko.
- No chyba. - Miała obsesję na punkcie wyrobienia sobie parszywej reputacji.
- Dziękuję za namiętne wsparcie. Przynajmniej załapałam, w czym rzecz, zanim było za późno, żeby
się wycofać.
- Serio?
- Czy się wycofałam? Pewnie, niech mnie pokręci. Widzisz, ten Cleaver mi powiedział, no wiesz,
Winger, to świetny pomysł, żeby kogoś podstawić do Maggie Jenn. Kogoś innego, żeby mnie nie rozpoznał.
Ale kiedy mu powiedziałam, że zleciłam to tobie, zrobił się na gębie taki, jakby miał pęknąć i narobić smro-
du. Myślałby kto, że jakiś jego koleś podszedł go od tyłu i z zaskoczenia pokazał mu, jak go kocha. Wywalił
mnie w takim tempie, że nabrałam podejrzeń. Pokręciłam się tu i tam, gdzie mogłam coś na jego temat usły-
szeć.
Podejrzewam, że Winger dostała zakwasów na uszach od podsłuchiwania.
- Nigdy nie słyszałem o żadnym Cleaverze. To jakim cudem on dostał takiej trzęsawki na mój te-
mat?
- A skąd ja u diabła mam wiedzieć? - splunęła. - Masz opinię hiperuczciwego głuptaka. Pewnie to
wystarczyło.
- Sądzisz? - Winger przez cały czas była na bakier z uczciwością. - Zmądrzałaś, widzę. Trudno
uwierzyć, zwykle to zajmuje ci...
- Garrett, nie jestem taka głupia, jak ci się wydaje. - Ale jakoś nie raczyła tego udowodnić. - Cokol-
wiek kombinował, zebrał brunów z ulicy. Nie swoich normalnych kolesiów, tylko paru mięśniaków. Powie-
dział im, że ma taki wielki problem pod tytułem Garrett i spytał, czy nie mogą go za niego rozwiązać? Bru-
nowie powiedzieli no pewnie, śmiali się i żartowali, jak to już wcześniej robili z chłopcami, których Cleaver
nie lubił. Ludzie ze szpitala siedzą u niego w kieszeni. Ma znajomości, może nawet tę blondynę, do której
się tak śliniłeś, kiedy cię stamtąd wyciągałam.
- Aha. Pewnie.
- W każdym razie trochę mi zajęło, zanim się wydostałam niepostrzeżenie. Przyszłam od razu do
szpitala.
Mogłem sobie wyobrazić, co jej zajęło tyle czasu. Skoro już zdecydowała się rzucić Cleavera, po-
stanowiła zebrać wszystkie co cenniejsze rzeczy, które nie są przyrośnięte do podłoża. A potem musiała je
odstawić tam, gdzie trzyma swoje skarby. Potem jeszcze musiała poweszyć, czy zdoła wynieść następny
transport, zanim wreszcie zajęła się mną.
Wiedziała, że nigdzie sobie nie pójdę.
Szczurzyca.
46
- No i przybyłaś z wrzaskiem na ratunek, żeby się przekonać, że dzięki wrodzonemu sprytowi sam
zadbałem o swoje uwolnienie.
- No, szło ci całkiem dobrze - przyznała. - Ale nigdy byś nie wyszedł, gdybym nie powybijała tych
chłopaków na dole. Złapaliby cię.
No, niech będzie. Winger jest kobietą. Przyznałem jej ostatnie słowo.
- Możesz już puścić tę rękę - stwierdziła. - Więcej już ze mnie nie wyciśniesz.
- To pewne? - Ciekawe, jakim cudem kraj rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej? Znowu udawała
kogoś innego. - Właśnie zacząłem sobie myśleć, że przydałoby się dowiedzieć, skąd Maggie Jenn cię zna. A
jeszcze zainteresował mnie twój kumpel Grange Cleaver. Nigdy o gościu nie słyszałem, pewnie oszczędzi-
łabyś mi sporo czasu, gdybyś dała znak, gdzie mieszka, czy jest człowiekiem i tak dalej, z kim ma powiąza-
nia, no wiesz, takie rzeczy. Drobiazgi. Bo ja jestem drobiazgowy chłopak, Winger.
Winger to w zasadzie baba, która najpierw skacze na wóz, a potem dopiero sprawdza, czy muły są
zaprzężone. Nigdy długo nie planuje, nie zastanawia się nad konsekwencjami. Ani przeszłość, ani przy-
szłość nie znaczą dla niej wiele. Nie dlatego, że jest głupia czy szalona. Po prostu taka się urodziła.
- Jesteś po królewsku upierdliwy chłopak, Garrett.
- To też. Nic nowego, ciągle to słyszę. Zwłaszcza od ciebie. Kompleksów się nabawię.
- Nie ty. Żeby dostać kompleksów, musiałbyś być wrażliwy. Jesteś wrażliwy jak cuchnący stary
kapeć. Grange Cleaver, o, ten jest naprawdę wrażliwy - wyszczerzyła zęby.
- Czy ty w ogóle zamierzasz mi coś powiedzieć? A może będziesz tak siedziała i się gapiła jak pio-
run w kałużę?
Prychnęła lekko.
- Już ci mówiłam, Garrett. Grange Cleaver jest z tych facetów, co to noszą kolczyki.
- Znam kupę facetów, którzy noszą kolczyki. I wcale nie musza być ciotami, tylko na przykład
groźnymi piratami.
- Taaak? Ale on jest z tych facetów, co to noszą również peruki i makijaż i lubią się przebierać za
dziewczynki. Słyszałam sama, jak się chwalił, że pracował w Polędwicy, a faceci nawet się nie połapali, że
mieli doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.
- Bywa w Polędwicy. - W TunFaire wszystko może się zdarzyć. Nie uznałem tego za nowinę, choć
Cleaver dość liberalnie podchodził do swoich sekretów. Możesz źle skończyć, jeśli za bardzo się chwalisz
takimi rzeczami. Głupio tak się prosić o kłopoty.
- Jest człowiekiem? - zapytałem. - Tak.
- I nie ukrywa swoich... upodobań?
- Nie w domu. Nigdy nie widziałam, żeby biegał po ulicach za małymi chłopczykami. A bo co?
- Wydaje się mało ostrożny. Masz pojęcie, co ciota musi przejść w wojsku? Kurde, trudno w to
uwierzyć. Koniec końców każdy kryje się jak może, bo inaczej już po nim. Kantard nie jest miejscem dla
członków mało popularnych mniejszości.
- Nie sądzę, żeby Grange był w wojsku, Garrett.
- O, jesteście po imieniu?
- Wszystkim się każe nazywać Grange.
- Naprawdę demokratyczny gość, no nie? - No.
- Dobra. No to tak: jest człowiekiem, płci podobno męskiej. Musiał gdzieś służyć, nie ma wyjątków.
- Może zdezerterował.
47
- Takich nigdy nie przestają ścigać. Nigdy. Przenigdy. Zaciąg nie zna przywilejów. To trzeba na-
szym władzom przyznać. Żadnego kumoterstwa. Właściwie wręcz przeciwnie, robią więcej, niż trzeba. Na-
prawdę dowodzą z frontu.
Zauważyliście, jak Winger mnie zwiodła z tematu? Bo ja tak. Rzuciła coś na temat księżniczki Cle-
avera, ale nie przekazała żadnej użyteczniej informacji na jego temat. To znaczy, że wciąż widziała w nim
kasę.
Winger wszędzie widzi kasę.
- Wracamy do naszych baranów. Co jest pomiędzy Cleaveram a Maggie Jenn? Dlaczego się nią
interesuje?
- Chyba jest jego siostrą.
- Co ty gadasz?
- Albo kuzynką. W każdym razie są spokrewnieni. A ona ma coś, czego on chce. Coś, co on uważa
za swoje.
- No to może ona go zabije? - Z każdą chwilą robiło się dziwniej.
Nie cierpię rodzinnych wojen. Najgorsze z możliwych. Stawiają cię na polu minowym bez mapy i
gdziekolwiek się obrócisz, będzie źle.
- Czego on chce, Winger?
- Nie wiem. - Teraz zrobiła cierpiącą minę, jaką zwykle robią ludzie zasypywani pytaniami przez
dziecko. - Ja tylko dla niego pracowałam. Nie spałam z nim. Nie byłam jego społeczną sekretarką. Nie by-
łam jego partnerką. Nie prowadziłam mu pamiętnika. Brałam forsę i robiłam to, co mi kazał. A potem po-
szłam, żeby cię ratować głównie dlatego, że czułam się odpowiedzialna za wpakowanie cię w ten kompot.
- Bo byłaś. Grałaś ze mną w kulki. Nie wiem, o co chodziło, bo nie puściłaś pary z gęby. Na ile cię
znam, dalej sobie ze mną pogrywasz, może nie?
Byłem cokolwiek zmęczony Winger. Kolejny z jej talentów. Potrafi cię doprowadzić do rozpaczy,
aż uciekniesz i będziesz święcie przekonany, że to wszystko twoja wina. I jeszcze do tego będziesz czuł się
winien.
- No to co zrobisz? - zapytała. Puściłem jej rękę.
- Chyba wyssę sobie parę piw i pójdę spać. Ale najpierw ściągnę z siebie ten garniturek i odwszawię
się gruntownie.
- Chcesz towarzystwa? Moja kochana Winger.
- Nie dzisiaj. Dzisiaj chcę spać.
- Nie ma sprawy. Jak sobie chcesz. - Zniknęła, zanim zdążyłem zareagować na sprośny uśmieszek,
który unosił się w powietrzu jeszcze dobrą chwilę po jej odejściu. I zanim jeszcze zdążyłem się zorientować,
że odeszła, nie mówiąc mi nic użytecznego, choćby tego, gdzie do jasnej cholery mogę znaleźć jej przyjacie-
la Grange Cleavera.
- Ja już chce tylko spać. - Zazwyczaj są to moje słynne ostatnie słowa, zwłaszcza kiedy pracuję. Z
reguły udaje mi się podleczyć oko jakieś trzy godziny na miesiąc.
Bogowie robili sobie ze mnie jaja - nikt nie próbował mnie zbudzić. Naturalnie, budziłem się co
chwilę, nasłuchując, czy nikt nie wali w drzwi. Gdzieś tam w górze, w dole, albo w ogóle jeszcze gdzie in-
dziej, jakiś poza tym całkiem bezużyteczny bożek odrabiał staż torturując mnie na różne bardzo pomysłowe
sposoby. Jeśli nie zniży lotów, może go mianują dyrektorem niebieskiej kanalizacji.
A zatem nie udało mi się zasnąć, pomimo okazji. Obudziłem się wściekły, połamany i przeklinałem
Deana za to, że wyjechał z miasta. Nikomu innemu nie mogłem dokuczyć.
48
Umknęła mi cała prawdziwa głębia i wielkość mojego geniuszu, dopóki nie zszedłem na dół, żeby
sobie upichcić obrzydliwe śniadanie z naleśników. Zapomniałem przecież zapytać Winger o faceta, który
mnie śledził.
Ktoś zastukał do drzwi. Co u licha? Przecież to prawie przyzwoita pora.
Pukanie było tak dyskretne, że prawie go nie usłyszałem. Poburczałem pod nosem, przewróciłem
naleśnik i poszedłem otworzyć.
Ścięło mnie z nóg, kiedy spojrzałem przez judasza. Otwarłem szybciutko drzwi, żeby promienie tej
blond piękności ogrzały moje serce.
- Nie spodziewałem się, że jeszcze panią zobaczę, pani doktor. - Dyskretnie sprawdziłem ulicę za
pleckami ślicznotki, na wypadek, gdyby prowadziła za sobą oddział chłopców z Bledsoe, co to nie znają się
na żartach. Mogłem sobie patrzeć. Ulica Macunado była tak zatłoczona, że można było na niej ukryć cały
szpital.
- Zaprosiłeś mnie. - Wyglądała, jakby szła prosto z pracy, to znaczy spędziła dwie zmiany na przy-
gotowaniach. - Aż się śliniłeś na samą myśl.
Sarkastyczny ton stanowił przeciwwagę dla promiennego uśmiechu.
- Czyżby twoja wielka przyjaciółka nalała ci wody z lodem, gdzie trzeba?
- Po prostu, nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę. Słuchaj, naprawdę mi przykro z powodu
tego bałaganu. Trochę się zaczynam denerwować, kiedy ktoś mi wywija taki głupi dowcip, jak nocleg w
domu bez klamek.
Ściągnęła usta.
- Nie możesz używać mniej pogardliwego określenia?
- Przepraszam, spróbuję. - Zachęciło mnie wspomnienie paru sympatycznych określeń, chętnie
używanych w stosunku do mojej profesji. Większość z nich niepochlebna.
Odetchnęła.
- Właśnie przez ten głupi dowcip tu jestem. Co to za zapach? Okręciłem się na pięcie. Z kuchni uno-
siły się smużki dymu.
Wrzasnąłem i pogalopowałem korytarzem. Nasza pani od cudownych nóg dostojnie ruszyła za mną.
Zsunąłem poczerniałe placki do zlewu, bo wysyłały sygnały dymne zdradzające moje kucharskie zdolności.
Do diabła, było już tak źle, że gotów byłem iść na kuchnię do Morleya. Mieli właśnie otwarte.
- Nawet na dachówki się nie nadają - westchnąłem. - Za kruche.
- Każdy ma w sobie coś z aktora. Jadłaś śniadanie?
- Nie, ale...
- Łap za fartuch, mała. Pomożesz mi. Trochę żarcia dobrze zrobi nam obojgu. Co chcesz wiedzieć.
Złapała się za fartuch. Zdumiewająca dziewczyna.
- Nie podobało mi się to, co mówiłeś zeszłej nocy. Pomyślałam, że sprawdzę. Nie było zapisu o
przyjęciu cię, choć kiedy zapytałam pielęgniarzy, którzy cię nieśli, stwierdzili, że zostałeś sprowadzony
przez Straż i że wpis jest w porządku.
Wydałem z siebie parę nieprzyjemnych odgłosów i zacząłem szykować kolejne pokolenie naleśni-
ków.
- Łatwo było sprawdzić. Wysoko postawiony oficer Straży jest starym przyjacielem rodziny. Puł-
kownik Westman Błock.
Zaskrzeczałem trzy lub cztery razy, zanim zdołałem zapytać:
- Pułkownik Błock? Zrobili z niego pułkownika?
49
- Wes dobrze się o tobie wyraża, Garrett.
- No, myślę.
- Powiedział, że nie zostałeś wysłany do Bledsoe przez jego ludzi... Choć żałuje, że mu to nie przy-
szło do głowy.
- Cały Błock. Wesolutki jak gniazdo kobr.
- Mówił o tobie dobrze w sensie profesjonalnym. Ale ostrzegł, że w każdej innej sprawie powinnam
zachować ostrożność. - Jej tez przydałoby się trochę śmiechu.
- Będziesz chciała bekon?
- Teraz chcesz smażyć? Od bekonu się zaczyna. Dłużej się smaży.
- Umiem tylko po jednej rzeczy naraz. Dzięki temu udaje mi się spalić tylko jedną rzecz naraz.
- Odważne podejście.
- Redukcja kosztów.
Gotowaliśmy razem, potem razem jedliśmy i spędziłem mnóstwo czasu na podziwianiu scenerii.
Dama wydawała się zadowolona. Sprzątaliśmy już, kiedy powiedziała:
- Nie będę tego tolerować. Nie będę tolerować korupcji, która pozwala na takie rzeczy.
Odstąpiłem w tył, spojrzałem na nią innymi oczami.
- Chyba dopiero zaczęłaś tam pracować? Trudno znaleźć bardziej skorumpowane miejsce, niż Bled-
soe.
- Tak, jestem nowa. I zdążyłam się już przekonać, jakie to bagno. Codziennie coś nowego. To chyba
najgorsze, co się mogło zdarzyć. Mogłeś spędzić całe życie niesłusznie uwięziony.
- Tak. I zdaje się, że nie byłem tam jedyny. Jesteś ideałistką i reformatorką. - TunFaire ostatnio aż
się zaroiło od tej zarazy.
- Nie musisz mówić tak, jakbym była półgłówkiem.
- Wybacz. Większość niedoszłych Utopian odpowiada rysopisowi, zwłaszcza jeśli chodzi o rzeczy-
wistość. Pochodzą z dobrych rodzin i nie mają zielonego pojęcia, na czym polega życie takich ludzi, którzy
muszą liczyć na Bledsoe. Dla nich łapówki i sprzedaż darowanych towarów to dodatkowe zyski z pracy. Nie
zrozumieliby, gdybyś zaczęła na to kląć... no, chyba żeby sobie wykombinowali, że po prostu chcesz zwięk-
szyć swoją działkę.
Spojrzała na mnie z odrazą.
- Ktoś już mi to wczoraj sugerował.
- No widzisz. Jestem pewien, że się zagotowałaś i nic to nie pomogło. A teraz wszyscy myślą, że
jesteś stuknięta. Może nawet ci na wyższych stanowiskach, którzy mają więcej kasy, zastanawiają się, czy
nie jesteś niebezpieczna dla otoczenia. Zaraz zaczną się martwić, że Straż zacznie skopywać tyłki i zbierać
nazwiska. Przekabacenie reformatorów wymaga czasu.
Usiadła z filiżanką świeżej herbaty z miodem i miętą. Spojrzała na mnie i zamyśliła się.
- Wes mówi, że tobie można zaufać.
- Miło z jego strony. Chciałbym móc powiedzieć to samo. Zmarszczyła brwi.
- Fakt pozostaje faktem, jestem już bezpieczna. Kilka dni temu znikł transport leków za kilka tysięcy
marek. Natychmiast wypełniłam wolne etaty pielęgniarzy ludźmi, których znałam. Którym mogę ufać.
- Rozumiem. - Z punktu widzenia jej powiązań ze Strażą, domyślałem się, że to ludzie Błocka. Pra-
cował dla niego taki jeden paskudny typ, Relway się nazywał. Prowadził jego wywiad. Nieprzyjemny typ.
50
Jeśli Relway zainteresuje się Bledsoe, polecą głowy i na tyłki spadnie grad kopniaków. Relway nie
pozwala, aby biurokratyczne blokady i kruczki prawne wchodziły mu w drogę. Po prostu wchodzi i prostuje
wszystko, co krzywe.
- Uważaj - zasugerowałem. - Na pewno myślą, że sprowadziłaś sobie szpiegów. Mogą zapomnieć o
manierach.
Popijała herbatę, obserwując mnie uważnie. Czułem się zakłopotany. Nie, nie przeszkadza mi, kiedy
piękna dziewczyna mi się przygląda. Urodziłem się jako obiekt pożądania seksualnego. Ale ta piękna dama
miała na myśli coś znacznie mniej atrakcyjnego.
- Nie jestem taka naiwna, jak myślisz, Garrett.
- Świetnie, To ci zaoszczędzi mnóstwo cierpienia.
- Masz może jakiś pomysł, kto cię tam wsadził?
- Nie, spałem wtedy. Ale słyszałem, że książę, który zapłacił za mój hotel, nazywa się Grange Cle-
aver.
- Cleaver? Grange Cleaver?
- Znasz go?
- Jest powiernikiem szpitala. Wyznaczonym przez dwór imperialny. - Przyjrzała mi się jeszcze
uważniej. - Powiedziałam ci już, nie jestem tak naiwna, na jaką wyglądam. To znaczy również, że rozu-
miem, iż mogę być w niebezpieczeństwie.
Ja bym tam nie użył słowa ”mogę”.
- No i co?
- Może powinnam kogoś wynająć, żeby był blisko, póki kurz nie osiądzie.
- Całkiem niezła myśl.
- Piszesz się?
Pisałbym się, ale niekoniecznie na to.
- Szukasz ochroniarza?
- Wes mówi, że się nie sprzedajesz.
- Może i nie. Ale jest problem.
- Jaki? - Wydawała się zdenerwowana.
- Nie pracuję jako ochroniarz. Przykro mi. Poza tym mam już klienta. Nie mogę się wykręcić, choć
pewna część mojej osoby nie marzy o niczym innym. Poza tym twoi ludzie na pewno się na mnie gniewają.
Nie odważę się tam pójść.
Spojrzała na mnie, jakby miała zamiar się wściec.
- No to co proponujesz? - Nie próbowała mnie przekonać. Zraniła moje uczucia. Może jeszcze siebie
by do czegoś namówiła...
Była tak cholernie oficjalna.
Maggie Jenn już dawno próbowałaby mnie sprowadzić z drogi cnoty.
- Mój przyjaciel, Saucerhead Tharpe, mógłby się tego podjąć. I jeszcze paru innych znajomych.
Problem w tym, że oni wszyscy wyglądają na swój zawód. - Nagle muza połaskotała mnie za uchem. - O,
moja znajoma z zeszłej nocy szuka pracy.
Dama rozjaśniła się, widocznie widziała już oczami duszy wszelkie udręki, jakie przyszłoby jej
przeżywać, gdyby Winger była facetem.
- Da sobie rade?
51
- Lepiej ode mnie. Nie ma czegoś takiego jak sumienie.
- Można jej zaufać?
- No, lepiej jej nie wodzić na pokuszenie, bo rodzinne srebra mogłyby przypadkiem wyjść z domu
na jej nogach. Ale zna swoją robotę.
- Twarda?
- Jada jeże na śniadanie. Bez obierania. Nie próbuj z nią rywalizować, kto twardszy. Nie wie, kiedy
przestać.
Uśmiechnęła się.
- Doskonale to rozumiem. Kiedy wychodzisz poza ramy tradycji, ciągnie cię, żeby pokazać chłop-
com, że potrafisz zrobić to samo, co oni, tylko lepiej. Dobrze. Pasuje mi to. Porozmawiam z nią. Gdzie ją
znajdę?
Nie jest łatwo znaleźć Winger. Ona tak lubi. Są ludzie, którym wolałaby się nie dać zaskoczyć.
Wyjaśniłem jej wszystko, co mogłem. Podziękowała mi za śniadanie, radę i pomoc, po czym ruszyła
w kierunku drzwi. Nie mogłem dojść do siebie. Była gotowa do wyjścia, zanim ja zdążyłem się pozbierać.
- Hej! Zaczekaj. Nie przedstawiłaś mi się. Mrugnęła.
- Chastity* [*Chastity = cnota, czystość (przyp. tłum.)],Garrett. Chastity Blaine. - Zaśmiała się na
widok mojej głupiej miny, wyśliznęła się na ulice i zamknęła za sobą drzwi.
XXI
Za dnia Dom Radości jest nudny. Morley ostatnio w ogóle nie zamykał, nakręcony jakimś dziwnym
społecznikowskim impulsem, który kazał mu udostępniać wszystkim zielsko i siekane siano. Zacząłem się
martwić. Jeszcze chwila i ten przybytek zaczną nawiedzać konie.
Zaprosiłem się do baru.
- Wysmaż mi krwisty stek, Sierżancie. I powiedz Morleyowi, że tu jestem.
Sierżant stęknął, podrapał się w krocze, podciągnął gacie, przemyślał sobie wszystko, zanim cokol-
wiek zrobił - głównie po to, żeby pokazać, skąd wytrzasnąłem ten durny pomysł, że Morleya w ogóle ob-
chodzi, czy zaśmiecam mu Dom Radości, czy śmierdzę sobie w piekle, tam, gdzie moje miejsce.
- Powinieneś otworzyć szkołę dobrych manier i urody dla młodych dam z dobrych domów, Sierżan-
cie.
- Pieprzysz. Może nie?
Rozsiadłem się przy stole. Mój stek zjawił się znacznie wcześniej, niż Morley. Piękny, gruby, so-
czysty kawałek z samego środeczka. Oberżyny. Wcisnąłem w siebie połowę, zamykając oczy i wstrzymując
oddech. Kiedy nie musisz tego wąchać ani oglądać, nie jest nawet takie złe.
Kumpel Sierżanta, Kałuża, wyturlał się z kuchni. Pół stopy włochatego bandziocha zwisało mu spod
koszuli. Przystanął, żeby wysmarkać nos w fartuch. Z szyi zwisał mu jakiś klucz na sznurku. Zapytałem:
- A to co do jasnej Anielki? Uciekinier spod belki? Nie zaciągnęli stryczka jak należy?
- Garrett, ja tu jestem podczaszym. - Potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia - nie tylko na
ucho, lecz i na nosa. Kałuża pilnie kiperował swoje napitki. - Morley mówi, że musimy przyciągnąć lepszą
klientelę.
- Był taki czas, że mogłeś osiągnąć ten cel sprowadzając tu tuzin skazańców.
- Jesteś właśnie tym facetem, Kałuża. Ty możesz tego dokonać.
- Pieprzysz. Może nie?
Ci chłopcy musieli mieć tego samego nauczyciela od retoryki.
52
- Chcesz trochę wina, Garrett? - Do tego, co jesz, najlepiej będzie pasowała delikatna, przekorna,
lekka fortunata, która wprawdzie może nie jest tak subtelna jak nambo Arsenał, ale...
- Kałuża!
- Taaak?
- To zepsuty sok z winogron. Jeśli nawet nazywają to winem, to tylko zepsuty sok winogronowy.
Nie obchodzi mnie, czy je nazwiesz słodkim, wytrawnym czy jak tam chcesz. Wstawiaj sobie te snobistycz-
ne gadki o winie do usranej śmierci. Spojrzę na nie dopiero wtedy, kiedy się zmieni w ognistą brunetkę, albo
co. Jest zapleśniałe i pływają w nim gówna. Właśnie tak produkuje się alkohol, na który mogą sobie pozwo-
lić pijacy i ludzie-szczury.
Kałuża mrugnął i szepnął:
- Jestem z tobą. Gdyby bogowie chcieli, żeby prawdziwi faceci pili to świństwo, nie wynaleźliby
piwa.
- A ty co, wrabiasz Morleya w podawanie piwa, twierdząc że to zupa-krem z chmielu?
W tym momencie pojawił się Morley.
- Wino to jeden ze sposobów, w jaki mądry restaurator potrafi skusić ten specjalny typ ludzi, którzy
wysoko noszą głowy - zauważył.
- Co ci się stało, że nagle chcesz, żeby takie typy zawalały ci parkiet?
- Gotóweczka - Morley rozsiadł się naprzeciwko mnie. - Prosta, zwykła, czysta gotówka. Jeśli jej
potrzebujesz, musisz się nauczyć, jak ją wydobyć od tych, którzy ją mają. Nasza obecna klientela jest goła.
Najczęściej. Ale ostatnio zauważyłem, że zaczęliśmy przyciągać poszukiwaczy przygód. Zacząłem zatem
robić wszystko, żeby stać się właśnie „tym” lokalem.
- Po co?
Spojrzał na mnie dziwnie.
- Nie przejmuj się, jeśli pytanie jest za trudne. Jeśli masz problemy z odpowiedzią, mów wprost.
- Rozejrzyj się. Masz odpowiedź.
Rozejrzałem się. Zobaczyłem Kałużę i Sierżanta, plus kilku miejscowych, którzy schronili się przed
deszczem.
- Niespecjalnie to apetyczne - mruknąłem. Miałem na myśli Kałużę i Sierżanta.
- To ten stary diabeł Kondycja, Garrett. Jesteśmy o funt ciężsi i o krok wolniejsi. Najwyższy czas
spojrzeć prawdzie w oczy.
- Może Kałuża i Sierżant. - Morley nie miał na sobie ani grama tłuszczu. Zrobiłem moją ukochaną
sztuczkę z uniesioną brwią, popisowy i urokliwy numer.
Odczytał to we właściwy sposób.
- Facet potrafi spowolnieć również pomiędzy uszami, stary. Może stracić żylasty i wygłodzony spo-
sób myślenia. - Spojrzał tak, jakbym to ja powinien coś wiedzieć na ten temat.
- Albo zaczyna myśleć jak krowa, ponieważ przez całe życie wcina tylko krowią paszę. - Znacząco
spojrzałem na zwłoki mojej polędwicy z oberżyny, która nie zdołała spełnić nawet najczarniejszych moich
oczekiwań.
Morley wyszczerzył zęby.
- Nowy kucharz jest na okresie próbnym.
- Próbujesz go na mnie?
- A na kim by? No nie, Kałuża? Garretta ciężko rozczarować. Był rozczarowany, zanim jeszcze
przekroczył próg. Będzie klął i pierdział, cokolwiek mu podamy.
53
- Mogłeś mnie otruć. - Naburmuszyłem się.
- Gdyby ci to miało poprawić humor...
- To jest myśl! - Zachwycił się Kałuża. - Czemu sam wcześniej o tym nie pomyślałem?
- Bo ty nie myślisz. Gdyby nawet jakaś myśl zaplątała się do tego pustostanu w twojej mózgownicy,
zabłądziłaby i nigdy nie wyszła - mruknąłem, ale i tak usłyszał.
- Hej! Sierżant! Zostało ci tam trutki na szczury? Każ Wigginsowi przynieść dla Garretta specjalny
deser-niespodziankę!
Wydałem odpowiedni dźwięk, żeby wiedzieli, co sądzę o tym poziomie dowcipów, po czym zwróci-
łem się do Morleya.
- Muszę skorzystać ze skarbnicy twojej mądrości.
- Chcesz mi się wypłakać na ramieniu po kolejnej cizi?
- To też jest myśl. Nigdy jeszcze tego nie próbowałem. Może odrobina magii współczucia...
- Ode mnie się go raczej nie spodziewaj.
- Przyszedłem, żeby posłuchać ciebie, a nie na odwrót.
- To ma coś wspólnego z tą twoją sprawą Maggie Jenn?
- Tak. Mówi ci coś nazwisko Grange Cleaver?
Morley spojrzał na Kałużę. Twarz mu pomroczniała. Kałużą zamienił spojrzenie z Sierżantem. A
potem wszyscy zaczęli udawać obojętność.
- Chcesz powiedzieć, że Deszczołap powrócił?
- Deszczołap?
- Jedyny Grange Cleaver, jakiego znam, był nazywany Deszczołapem. Paser. Kawał skubańca. Skąd
znasz to nazwisko?
- Winger. Twierdzi, że dla niego pracowała.
- Ta baba to nie najbardziej wiarygodny świadek.
- Nie musisz mi mówić. Ale opowiada ciekawą historię, jak to ten facet wynajął ją do śledzenia nie-
jakiej Maggie Jenn. Mówiła, że Cleaver jest jej bratem, albo jakimś innym bliskim krewnym.
Morley znów zerknął na Kałużę, po czym zamyślił się.
- A o tym to ja nie słyszałem - zachichotał, ale nie było w tym śmiechu nic wesołego. - To nie może
być prawda, ale gdyby była, wiele by wyjaśniała. Może nawet to, dlaczego wróciła.
- Zmieniasz stanowisko? - Hę?
- Mówiłeś, że była na wygnaniu. I o co w ogóle tutaj chodzi?
- No dobra. Grange Cleaver, zwany Deszczołapem, wiele lat temu był bardzo sławnym paserem.
- Jak można być sławnym paserem. Zdaje mi się, że możesz być jednym albo drugim, ale nie oby-
dwoma naraz.
- Sławnym pośród tych, którzy korzystają z usług paserów, hurtowo i detalicznie, jako dostawcy lub
końcowi użytkownicy. Deszczołap zajmował się włamaniami. Krążyły plotki, że sam wyreżyserował parę
dużych skoków, że miał tam wtyczkę, która dostarczała mu wszelkich potrzebnych informacji. Uderzał
głównie w Górę. Wtedy nie było tam tylu straży. Dopiero po jego napadach stworzyli te oddziały zbirów.
- A jak się to wszystko ma do Maggie Jenn?
- Trudno powiedzieć. Przyszło mi do głowy, że pięć minut Deszczołapa jakoś dziwnie zbiegło się ze
słynnym romansem Maggie Jenn. Zwłaszcza w ciągu tych miesięcy, kiedy Theodoric wszędzie ją ze sobą
wlókł, mając gdzieś, co mówi reszta.
54
- Musisz przyznać, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby to mogła być wtyczka.
- Właśnie. Jej przestępstwa towarzyskie wystarczyły, żeby ją serdecznie znienawidzić.
- To wszystko jest ogromnie ciekawe, ale z tego co widzę, nie ma nic wspólnego z moją robotą -
choć może się myliłem. Cleaver nie wsadził mnie do czubków za majtki nie pod kolor do koszuli. Chyba
jednak byłem dla niego zagrożeniem. - Wciąż twierdzicie, że Maggie Jenn nie ma córki?
- Powiedziałem tylko, że nic o tym nie wiem. I dalej tak twierdzę. Ale mam wrażenie, że bardzo
wiele jeszcze nie wiem o Maggie Jenn.
- Ulica nic nie mówi?
- Za wcześnie, Garrett, to wielkie miasto. A jeśli Deszczołap tu jest, ludzie, którzy go znają, mogą
nie chcieć gadać.
- No. - To wielkie miasto. A gdzieś w nim zaginiona dziewczyna.
Gdzieś w TunFaire jest mnóstwo zaginionych dziewczyn. Codziennie giną kolejne. A tym razem
zdarzyło się, że ktoś tę akurat chce znaleźć.
Ruszyłem w kierunku ulicy.
- Garrett.
Przystanąłem. Znam ten ton. Zza tony masek przemówi wreszcie prawdziwy Morley. - Co?
- Uważaj z Deszczołapem. Jest tak stuknięty, jak mało kto. Niebezpiecznie stuknięty.
Oparłem się o framugę i zacząłem przeżuwać tę informację.
- W tę sprawę zamieszanych jest paru dziwnych ludzi.
- Jak to?
- Mają po dwie twarze. Maggie Jenn, jaką znam i ta, o której mówiła mi Winger nie są szczególnie
podobne do kobiety, którą mi opisujesz. Grange Cleaver, dla którego pracowała i ten, o którym wy mówicie,
to nie ta sama osoba, o której słyszałem z innego źródła. Ten Cleaver jest jednym z zarządców Bledsoe. Jest
powiązany z rodziną królewską.
- Kolejna nowina, jak dla mnie. No i co z tego.
Właśnie. Co z tego? Przyszło mi do głowy, że kłopoty Chastity ze złodziejstwem i korupcją biorą
się z samej góry.
Z jakiegoś powodu nie potrafię się przyzwyczaić do takiego sposobu myślenia, jakiego wymaga ten
rodzaj draństwa. Okradanie ubogich i bezradnych nie ma wielkiego sensu, choć pewnie Morley potrafiłby
przykleić sobie na gębę zdziwioną minę i wyjaśnić mi wszystko w dwóch słowach: okradasz ubogich i bez-
radnych, ponieważ oni nie mogą się odgryźć. Ale musisz się cholernie nakraść, żeby mieć z tego forsę.
Dlatego złodzieje wolą bogatsze ofiary.
XXII
Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do domu i usadowię się z piwem, a może pięcioma, żeby
się porządnie zastanowić nad tą robotą. Grange Cleaver to pestka. Może poświecę mu trochę czasu, kiedy
znajdę zaginioną córkę. Byłem to winien temu pajacowi. Ale najpierw Emerald.
A skoro już o długach mowa, do tej pory chłopcy z Bledsoe na pewno donieśli mu o mojej genialnej
i śmiałej ucieczce. Może mi się przydać, jeśli od czasu do czasu obejrzę się za siebie...
- Cześć, jak leci? Nazywam się Ivy.
55
Pisnąłem i podskoczyłem na poziom młodego gołębia. Mogłem jeszcze po drodze zaklaskać uszami
i zagrać na nosie, ale zbyt byłem zajęty wydawaniem różnych dźwięków. Wylądowałem. A w dole, na
wszystkich bogów, czekał na mnie mój kumpel z więzienia, Ivy.
I nie tylko Ivy. Za Ivy’ym, radośnie uśmiechnięty, stał wielki gostek, który pomógł mi wyjść.
- Hej, chłopaki, udało się wam! Ekstra. - Próbowałem ich powolutku wyminąć. Nie wyszło. - Ilu
jeszcze się udało? Wiecie może coś?
Chciałem tylko być grzeczny. Tak się należy zachowywać wobec nieprzewidywalnych i potencjal-
nie niebezpiecznych typów. Kurde, tak trzeba postępować z wszystkimi nieznajomymi. Chamem można być
wobec kumpli, o których wiesz, że nie potną cię na plasterki. Do tego właśnie służą dobre maniery.
Wyszczerzony głupek wyszczerzył się jeszcze szerzej.
- Prawie wszyscy zwiali, Garrett, Chyba cały oddział.
- Jak to się stało? - Wydawało mi się, że kiedy opuszczałem scenę, obsługa zaczynała opanowywać
sytuację
- Kilku mądrali w mundurkach stwierdziło, że mogą sobie powetować to i owo, kiedy już trochę
ostygniemy. I wtedy tych paru chłopców, którzy zostali w środku, dostało chyzia.
- Całe szczęście, że nie dostali go wcześniej - no, ale teraz nie tylko mieli chyzia, ale i byli na wol-
ności. Jeszcze raz spróbowałem ich obejść. Wielgas miał talent do wchodzenia mi w drogę.
Nie przeoczyłem faktu, że znał moje nazwisko, choć mu się nie przedstawiałem.
- Jak się tu znaleźliście, chłopcy? - tu, to znaczy na ulicy Macunado mniej niż o dwie przecznice od
mojego domu. Tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności może się zdarzyć tylko co trzeci rok przestępny.
A teraz nie był rok przestępny.
Wielgas poczerwieniał i wyznał:
- Łazili żeśmy tu i tam, żeby znaleźć wyjście, a potem słyszeli, jak rozmawiasz z Doktorkiem Cha-
zem. No więc żeśmy czekali tutaj na ulicy, nie wiemy, co robić, ani gdzie iść. Pytałem Ivy’ego, ale on nie
ma pomysłu.
Twarz Ivy’ego pojaśniała na to wspomnienie. Przedstawił się, na wypadek, gdyby tego nie zrobił
wcześniej, po czym wrócił do studiowania ulicy. Wydawał się bardziej zadumany, niż przestraszony, ale
miałem wrażenie, że nie potrzeba mu wiele czasu, żeby znów dojrzał do przymknięcia. Podejrzewam, że
wielu ludzi tak ma.
- Więc przyszliście do mnie.
Wielgas kiwnął głową jak nieśmiały dzieciak.
- Wydawałeś się facetem, który wie, co robi. Przekląłem się w duchu za to, że byłem takim durniem.
- W porząsiu, sam was w to wplątałem, więc czuję się odpowiedzialny. Chodźcie, dostaniecie jeść,
przenocujecie, może wam się pomogę urządzić.
Jasne, wiedziałem, że zaśmierdzą się jak stare ryby, zanim uda mi się ich wyprosić. Ale miałem
pewien atut w rękawie. Truposz nie ma problemów z dobrymi manierami, ani przerośniętym poczuciem
obowiązku społecznego. Goście raczej nie przedłużają pobytu ponad jego cierpliwość.
Zacząłem się zastanawiać, czy już nim nie potrząsnąć. Przydałaby mi się rada. Wprowadziłem gości
do domu. Wielki facet był na obcym terenie nerwowy jak mały chłopak. Ivy był ciekawski jak kot. Cholerny
Papagaj naturalnie natychmiast rozpętał w pokoiku prawdziwe piekło. Ivy wprosił się tam, podczas, kiedy ja
próbowałem rozwiązać problem, zwracając się do wielgasa.
- Masz jakieś imię? Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Pan Czubaty zaczął kląć na Ivy’ego, że mu
nie przyniósł jedzenia.
Zacząłem tęsknić za Danem z jeszcze jednego powodu. Zanim wyjechał, umiał sobie poradzić z tym
pierzastym końcem świata. A ja wciąż nie umiałem.
56
Bydlak rozpoczął zwykłym repertuarem:
- Pomocy! Gwałcą! Ratujcie! Och, proszę pana, proszę nie kazać mi tego robić drugi raz! - Udało
mu się wydobyć głos młodziutkiej nastolatki. Nauczyła go tego jedyna papuga na tyle cwana, żeby pamiętać
więcej niż cztery sowa i z pewną dozą rozumu. Ja po prostu wiem, że jeśli sąsiedzi kiedyś go usłyszą, nigdy
nie zdołam przekonać tłumu, że to papuga tak się darła. Zlinczują mnie, jak nic zlinczują. A to bydlę nie
zamknie dzioba, dopóki mu nie skręcę karku.
Tymczasem wielki stał sobie z zamyśloną gębą, usiłując sobie przypomnieć, jak się nazywa. Wyda-
wało się, że jego rozum przechodzi różne etapy, jak pory roku. Kiedy mi pomógł w Bledsoe, pewnie miał
akurat wiosnę. Teraz była późna jesień albo wręcz zima. Cieszyłem się, że nie muszę z nim mieć do czynie-
nia przez’ cały czas. Sam bym zwariował.
Ciemno to widzę... oj, ciemno.
Ivy zamknął drzwi pokoiku. Cholerny Papagaj wciąż darł dzioba, ale Ivy uśmiechał się o ducha do
ucha. Sądzę, że wiedział, jaki los czeka ptaszysko. Mógł zostać przyjacielem storturowanego towarzysza,
który desperacko potrzebował kumpla.
Storturowany towarzysz popędził korytarzem, podczas, kiedy wielgas wciąż przeżuwał swój wielki
problem.
- Hej! Wiem! - powiedział radośnie. - Ślizgacz! - I jeszcze promienniej:
- Właśnie! Tak jest! Ślizgacz!
Jego uśmiech sprawiał, że wyszczerz Ivy’ego wyglądał jak dziurka w skarbonce.
- Ślizgacz? - co to za imię? Pewnie przezwisko, choć mnie tam na ślizgacza nie wyglądał.
Ivy wstawił twarz do mojego gabinetu. Zamarł. Nagle wydał z siebie cichy skrzek przerażenia -
pierwszy dźwięk, który zakłócił jego sześciowyrazowy rytm. Sądząc z kierunku, w jakim spoglądał, zoba-
czył Eleanor. Ten obraz wiele mówił każdemu, kto spoglądał na niego okiem szaleńca.
Ślizgacz puszył się, zachwycony, że przypomniał sobie, jak się nazywa.
- Chłopaki, z powrotem do kuchni - poleciłem. - Na piwko i małe co nieco.
Podejrzewałem, że nie jedli od wyjścia ze szpitala. Wolność ma swoje wady.
Ślizgacz skinął głową i błysnął wyszczerzeni. Ivy udał, że nie słyszy. Przeszedł na drugą stronę, do
pokoju Truposza, wszedł do środka i zafundował sobie wstrząs gorszy niż na widok mrocznych cieni ściga-
jących Eleanor. Truposz nie jest ani puchaty, ani mały, ani przytulaśny. Nie budzi natychmiastowej miłości
samym wdziękiem i urokiem.
Wyciągnąłem Ivy’ego stamtąd i zawlokłem do kuchni. Usiedliśmy nad przekąską z zimnej pieczeni
wołowej, ogórków, sera i musztardy dość fertycznej, żebyśmy się popłakali, oraz odpowiedniej ilości piwa.
Więcej chłeptałem, niż mlaskałem. Skoro jednak Ślizgacz i Ivy zwolnili na tyle, że mogli już zacząć oddy-
chać między jednym kęsem a drugim, zapytałem:
- Umiecie coś robić, chłopcy?
- Hę? - To Ślizgacz. Ivy osuszał właśnie kolejny kufel piwa. Zaczął wyglądać inteligentniej i bar-
dziej po ludzku. Zacząłem podejrzewać naturę jego szaleństwa. Był zwyczajnie pijakiem.
- Co robiliście, zanim was tam wsadzili?
Ślizgacz zaczął kolejną pięciorundową walkę ze swoją pamięcią. Zastanawiałem się, jak mu szło,
zanim się tam znalazł. Ivy wysączył kufelek i ruszył w kierunku chłodni. Złapałem go za nadgarstek. Nie
musiałem użyć dużo siły, żeby go posadzić.
- Nie przesadzaj, Ivy.
Gapił się przez minutę w talerz, wreszcie podniósł do ust plaster mięsa. Powoli żuł przez dłuższą
chwilę. Przełknął i nagle zwalił mnie z nóg, stwierdzając:
57
- Nie możesz zapomnieć o jedzeniu, Garrett. Tego zawsze musisz się trzymać. Nie możesz zapo-
mnieć jeść.
Wywaliłem gały. Ślizgacz też wywalił. I zawył.
- Niech mnie szlag, niech mnie cholerny jasny szlag, Garrett, on gada! Cośmy zrobili? Nigdy przed-
tem tego nie robił.
Widok musiał i intelektowi Ślizgacza podrzucić kopa w zadek. Zaczął trajkotać do Ivy’ego, usiłując
zachęcić go do gadki. Ivy nie chciał być zachęcany. Wbił wzrok w talerz, grzebiąc w jedzeniu. Podniósł
oczy tylko raz, rzucając tęskne spojrzenie w stronę chłodni. Obiekt jego uczuć, mój antałek, stał tam całkiem
samotnie.
- No i?
Ślizgacz spojrzał tępo.
- Co?
- Pytałem, co robiłeś na zewnątrz, zanim się dostałeś do środka.
- A po co chcesz wiedzieć? - Płomień geniuszu nigdy chyba nie płonął w nim zbyt jasno.
Musiałem działać, zanim zgaśnie do reszty.
- Muszę wiedzieć, co umiecie robić. Może uda mi się wtedy znaleźć kogoś, kto zechce wam za to
zapłacić.
W TunFaire nie brakuje pracy, ani uczciwej, ani innej. Wszyscy młodzi ludzie wyjeżdżają do Kan-
tardu na pięć lat, a niektórzy nigdy nie wracają.
- Najczęściej byłem ochroniarzem i dobrze mi szło. A potem pojechałem na południe i chyba coś
złapałem, bo nagle zacząłem dostawać zaćmień. Zacząłem popełniać błędy. Raz spieprzyłem naprawdę do-
brą robotę, którą zresztą dostałem głównie z powodu wzrostu. Potem dostałem inną, gorszą i tę też spieprzy-
łem. Potem dostałem następną, a zaćmienia były coraz gorsze i gorsze. Zacząłem zapominać. Chwilami nie
pamiętałem nic. Wiedziałem tylko, że robię rzeczy, które nie są dobre. Może nawet bardzo złe, ale kiedy je
robiłem, nikt mnie chyba nigdy nie przyłapał, bo zawsze budziłem się w domu. Nieraz byłem posiniaczony,
podrapany, te rzeczy. A potem znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie i byłem właści-
wym facetem i dostałem marzenie nie robotę. Nie wiem, co się stało i jak. Jednego dnia obudziłem się i by-
łem tam, gdzie mnie znalazłeś i nie wiem, ile tam byłem, ani jak się tam dostałem, ani co zrobiłem, żeby się
tam dostać.
Widziałem go w czasie jednego z tych zaćmień. Paskudna sprawa. Może to akurat było łagodne.
Może w czasie innych dostawał szału.
Ale wtedy chyba byłby w oddziale dla niebezpiecznych. Chyba... no nie?
- A co robiłeś w trepach? - zapytałem.
- Nic, chłopie. Nie byłem żadnym pieprzonym człapakiem. Znałem ten ton i ten błysk w oku.
- Byłeś w Marines?
- Absolutycznie! Pierwszy batalion, Flota Marines.
Byłem pod wrażeniem. Dla Marinę to coś. Ślizgacz był w elicie elity. Więc jak w dziesięć lat póź-
niej znalazł się na stanowisku gosposi w dziadowskim domu wariatów? Facet powinien być twardy jak rze-
mień.
Z drugiej strony ilu twardzieli rozleciało się na kawałki od jednego prztyczka we właściwe miejsce i
w odpowiednim czasie.
- A ty? - zapytał Ślizgacz.
- Zwiad.
58
- Hej! Ekstra! - Wyciągnął rękę, żeby przybić piątkę. Głupi zwyczaj, pozostałość z Korpusu. Uprze-
dzali nas, że nawet kiedy wyjdziemy, na zawsze pozostaniemy Marines.
- Jeśli będziesz umiał utrzymać rozum w kupie, może przydasz się w mojej robocie.
Zmarszczył brwi.
- Czym się zajmujesz? Oczywiście w wolnym czasie, kiedy akurat nie rozwalasz pomieszczeń, jak-
byś chciał cały świat zmienić w barowe mordobicie?
Wyjaśniłem. A potem jeszcze raz. Nie pojął, dopóki nie powiedziałem:
- To tak, jak najemnik. Tyle tylko, że ja znajduje różne rzeczy, albo rozwiązuje różne zagadki dla
ludzi, którzy nie potrafią tego zrobić sami.
Wciąż się marszczył, ale chyba pojął podstawy. Chyba po prostu nie mógł zrozumieć, dlaczego ga-
lopuję ze wzniesionym mieczem jak rycerz w lśniącej zbroi.
Ubrałem to w słowa, które chyba mógł zrozumieć.
- Niektórzy są nadziani, wiesz? A kiedy wszystko idzie po mojemu, potrafię z nich utoczyć niezłą
sumkę.
Nawet Ivy się rozjaśnił. Ale i tak oglądał się na moją chłodnię jak na bramę niebios.
Wstałem, wydostałem butelkę, która spoczywała tam pewnie od początku czasu, postawiłem ją
przed Ivy’ym. Naciągnąłem kolejne kufle dla siebie i Ślizgacza i rozsiadłem się. Ivy zajął się swoją butel-
czyną. Pociągnął od serca do pięt. Dopiero wtedy spytałem:
- A ty, Ivy? Co robiłeś na wojnie?
Próbował. Naprawdę. Ale język mu się poplątał. Wyszedł mu tylko bełkot. Zaproponowałem, żeby
jeszcze się napił i odpoczął. Zrobił to. I jakoś poszło. W pewnym sensie.
- No? - nalegałem łagodnie. Gdzieś w zakamarkach mózgu zaczęło mi kiełkować poczucie winy, że
siedzę tu i gawędzę z dwoma pomyleńcami, zamiast szukać zaginionej córki.
- Co tam robiłeś?
- Z-z-wia-wiad da-da-dale-kie-kiego za-zasięgu.
- Ekstra! - mruknął Ślizgacz. Cywile by tego nie zrozumieli. Pokiwałem głową zachęcająco i stara-
łem się ukryć zaskoczenie. Ivy nie wyglądał na takiego. Ale wielu facetów nie wygląda. I to właśnie najczę-
ściej chłopaki z elity są na tyle dobrzy, żeby przeżyć. Wiedzą, jak zadbać o własny tyłek.
- Ciężko było? - zapytałem.
Ivy kiwnął głową. Każda inna odpowiedź byłaby kłamstwem. Walka była twarda, zacięta, niekoń-
cząca się i nieunikniona. Litość stanowiła nieznany czynnik. W tej chwili może się wydawać, żeśmy wygra-
li, w wiele lat po naszym okresie służby, ale walki wciąż jeszcze się toczą, choć w mniejszej skali, gdy żoł-
nierze Karenty ścigają niedobitki Yenagetich, albo próbują zdławić rynsztokową republikę stworzoną przez
Glory’ego Moon-calleda.
- Głupie pytanie - zauważył Ślizgacz.
- Wiem, ale kiedyś zdarzyło mi się trafić na gościa, któremu tam się podobało.
- To chyba jakiś kmiotek z tyłów. Albo kłamca. Albo wariat. Tacy, którzy nie umieją żyć, mogą tam
zostać.
- W zasadzie masz rację.
- T-te-te-raz j-jest t-tam mi-miejsce, kie-kiedy u-ciekli-li-śmy... Z tym też się zgodziłem.
- Opowiedz nam więcej o tym, co potrafisz robić - rzekł Ślizgacz. - Nad czym teraz pracujesz? Ko-
goś musiałeś nieźle wkurzyć, że cię wsadził aż do Bledsoe?
59
- Już sam nie jestem pewien. - Nie widziałem powodu, żeby nie podzielić się z nimi większością
informacji. Aż wspomniałem o Grange’u Cleaverze.
- Czekaj no sekundę. Hejże. Prrr. Cleaver? Tak jak Deszczołap Cleaver?
- Tak go też czasem nazywają. A co?
- Ta ostatnia robota. Ta luksusowa. Byłem chłopakiem na posyłki tego pieprzonego dupka.
- I co? - Poczułem lekkie ukłucie.
- I nie pamiętam, co ja kurde robiłem, zanim się zbudziłem w wariatkowie. Jestem jednak pewien
jak diabli, że to Deszczołap mnie tam wsadził. Może dlatego, że go czasami wpieprzałem.
- A to ciekawe. Skąd możesz być tego taki pewien? - patrzcie, a dopiero co nie pamiętał, jak się
nazywa.
- Właśnie dlatego, że teraz o nim gadamy. Pamiętam, jak dwa razy sam pomagałem tam wnosić
jakichś gostków. Facetów, których Deszczołap nie raczył zabić, ale których z jakiegoś tam powodu musiał
cholernie nie lubić. Mówił, że każdy, kto jest taki głupi, żeby z nim zadrzeć, nadaje się wyłącznie do wariat-
kowa.
Podniosłem dłoń.
- Prrr! - kiedy już się rozkręcił, gadał jak najęty. - Mam wrażenie, że muszę pogadać z panem Cle-
averem.
Ślizgacz pobladł. Zdaje się, że to był kiepski pomysł.
XXIII
Sumienie mnie nagliło, żeby wywiązać się z kontraktu z Maggie Jenn. Po co? No cóż, ślad jej córki
był pełen tajemniczych sygnałów, dla mamusi zapewne oznaczających niespodziankę, gdyż wszystko
świadczyło o tym, że Emerald została wplątana w dawną czarną magię.
Fetysze pojawiały się tak często i w takiej obfitości, że myśl o fabryce nasuwała się sama. Potem
człowiek zaczynał myśleć kto i po co (podejrzewam, że nie powinienem się był w to zagłębiać), a potem
trzeba się było zastanowić, że tak wyraźne i oczywiste ślady mogły być sfałszowane. Czyżby ktoś był tak
głupi, żeby sądzić, że inni to kupią?
No pewnie. Wśród czarnych charakterów TunFaire rozum był towarem deficytowym.
Postanowiłem pójść za drogowskazami, choćby były fałszywe. Może ten, kto je ustawił, będzie w
stanie mi coś powiedzieć?
Nie mogłem wykluczyć czarów. Większość moich znajomych kupi wszystko, jeśli tylko sprzedający
umie to podać. A kultów to my tu mamy z tysiąc. I wiele z nich skłania się ku ciemnej stronie mocy. Wiele
wchodzi w czary i oddawanie czci demonom.
A młode dziewczęta z bogatych rodzin zabawiają się babraniem w tym błocie.
Może powinienem był zapytać o stan dziewictwa Emerald. Wtedy to się nie wydawało takie ważne.
Zdaniem matki była zdrowa i w ogóle raczej normalna. Nie było specjalnych powodów, aby sądzić, że w
tym wieku jeszcze cierpi z powodu cnoty. Większość nastolatek uwalnia się od tego balastu, zanim jeszcze
uwolni się od trądziku.
Jeśli potrzebna ci jakaś informacja, najlepiej jest dorwać eksperta. Ulica jest doskonałym źródłem
informacji, ale często musisz oddzielać ziarenka prawdy od masy plew plotek. Potem może się okazać, że
musisz w nieskończoność szukać gościa, który jest po imieniu z wszystkimi interesującymi cię ziarenkami.
60
Ludzie nazywali ją Piękną od niepamiętnych czasów i bez widocznej przyczyny. W większości była
człowiekiem, ale miała też w sobie dosyć kropel krwi karlej, żeby zapewnić sobie długie, bardzo długie
życie. Byłem pewien, że charakter też jej się z czasem nie poprawił.
Jej sklepik znajdował się w dziurze w ścianie sąsiedniego domu, na końcu alejki tak ciemnej i nie-
przyjemnej, że nawet bezdomni ludzie-szczury by jej unikali, gdyby nie wiodła w okolice kramu Pięknej.
Alejka była jeszcze gorsza, niż ją zapamiętałem. W syfie brnęło się głębiej, szlam był bardziej śliski,
a smród bardziej zabójczy. A powód - prosty. TunFaire się kończyło. Rozlatywało się na kawałki i śmier-
działo własnymi bebechami. A kogo to obchodzi.
No, może kogoś tam obchodzi. Ale nie wielu i nie dość. Dziesiątki frakcji wydają setki przepisów,
ale każda grupa i tak woli urządzać polowania na czarownice we własnym gronie. To łatwiejsze, niż napra-
wa stanu miasta.
Ale, czy ja się mogę uskarżać? Chaos jest dobry dla interesu. Gdybyż tylko udało mi się przekonać
samego siebie, że bezprawie to hossa. Nic dziwnego, że moi przyjaciele mnie nie rozumieją. Ja sam też się
nie rozumiem.
W alejce, która była tak mała, że nie doczekała się nawet nazwy, czaili się ludzie-szczury. Przestąpi-
łem przez jednego takiego, wtulonego czule w łono swej kochanki - butelczyny i dotarłem do drzwi Pięknej.
Otwarłem drzwi. Zadźwięczał dzwonek. Alejka była ciemna. Delikatnie zamknąłem drzwi, czeka-
jąc, aż wzrok się przyzwyczai. Poruszałem się powoli, oddychałem płytko, żeby niczego nie zrzucić.
Tak właśnie zapamiętałem to miejsce.
- Niech mnie piorun strzeli, jeśli to nie ten bachor Garrett! Myślałam, że pozbyliśmy się ciebie wiele
lat temu, przecież poszedłeś na wojnę.
- Miło cię znowu widzieć, Piękna - ups! Wielki błąd. Ona nie lubiła tego imienia. Dzisiaj jednak
zdaje się miała dobry nastrój, bo nie zareagowała. - Dobrze wyglądasz. Dzięki za pamięć. Odrobiłem moją
piątkę i wróciłem do domu.
- Jesteś pewien, że tam w ogóle byłeś? Chłopcy od Garrettów nigdy nie wracają do domu.
Ukłuło mnie. Rzeczywiście, ani mój brat, ani ojciec, ani ojciec mojego ojca nie wrócili do domu.
Wydawało się, że to prawo natury: nazywasz się Garrett, więc twoim świętym przywilejem jest zginąć
chwalebnie za królestwo i ojczyznę.
- Ja wywracam statystykę, Tilly. - Prawdziwe imię Pięknej brzmiało Tilly Nooks. - Zdaje się, że tym
razem to Yenageti padli ofiarą średniej statystycznej.
- A może szybciej biegasz niż inni Garrettowie?
Słyszałem już kiedyś podobne zdanie. Tilly wyraziła je po prostu bardziej dosadnie niż inni. Miała
urazę. Mój Dziadunio Garrett, który umarł na długo przed moimi narodzinami, rzucił ją dla młodszej.
To gorzkie doświadczenie nigdy jej nie przeszkodziło, aby nas traktować jak własne wnuki. Nawet
w tej chwili wiedziałem, że ktoś sprawdza, czy nikogo za sobą nie przywlokłem.
Piękna weszła do sklepu przez wejście ozdobione sznurami koralików. Niosła lampę, która dawała
światło tylko z jednej strony. Lampa była dla mnie. Jej karle oczy nie miały problemu z widzeniem w ciem-
ności.
- Nic się nie zmieniłaś, Tilly. - To była prawda. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją pamiętałem.
- Nie wstawiaj mi tu pierdoł. Wyglądam, jakby mnie tysiąc razy zajeździli na śmierć i odstawili do
wyschnięcia.
Wyglądała jak kobieta, która przeżyła siedemdziesiąt bardzo ciężkich lat. Włosy miała siwe i cien-
kie, skóra głowy przeświecała przez nie nawet w tym świetle. Skóra zwisała z niej jak worek, jakby w ciągu
tygodnia schudła o połowę. Była blada, choć poznaczona plamami wątrobianymi i wągrami. Poruszała się
powoli, ale zdecydowanie. Chodzenie sprawiało jej ból, ale nie przejmowała się drobiazgami, choć nie-
ustannie o nich mówiła. Skarżyła się na wszystko, ale jakoś nie zwalniała tempa. Miała szerokie biodra i
61
obwisły brzuch i zad. Gdyby mnie kto spytał, powiedziałbym, że urodziła z tuzin dzieci, choć nigdy ani nie
widziałem, ani nie słyszałem o żadnym potomstwie.
Spoglądała na mnie badawczo z mężną próbą uśmiechu. Zostało jej tylko kilka zębów, ale oczy
miała błyszczące, a umysł za nimi był bystry jak zawsze. Uśmiechnęła się wreszcie, ale cynicznie i z pew-
nym znużeniem.
- No to czemu zawdzięczamy ten zaszczyt po tylu latach? - Może nie będzie próbowała zaktualizo-
wać moich informacji na temat jej lumbago.
Reszta „nas” była najbardziej parszywą szylkretową kocicą, jaką zdarzyło mi się oglądać. Podobnie
jak Piękna, miała chyba ze sto lat. Ona także była stara, sparszywiała i zmaltretowana od wielu lat, jak się-
gam pamięcią. Spojrzała na mnie tak, jakby i ona mnie pamiętała.
Pięknej nie da się okłamać. Zawsze się na tym pozna. Nauczyłem się tego, kiedy miałem sześć lat.
- Biznes.
- Słyszałam, w czym robisz.;
- Mówisz tak, jakby ci się to nie podobało.
- Tak, jak ty do tego podchodzisz, to zabawa głupiego. Nawet nie masz z tego satysfakcji.
- Możesz przypadkiem mieć rację.
- Siadaj chwilę - Stęknęła i opadła w pozycję lotosu. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze mnie to zdu-
miewało. Teraz też byłem zdumiony.
- Czego chcesz ode mnie? - Kotka usadowiła jej się na podołku. Usiłowałem sobie przypomnieć, jak
się bydlątko nazywa, nie mogłem i miałem nadzieję, że to nie wyjdzie.
- Może chodzić o czary. Szukam zaginionej dziewczyny. Jedyną wskazówką są przedmioty związa-
ne z czarami, jakie znaleźliśmy w jej pokoju.
Piękna mruknęła coś pod nosem. Nie pytała, dlaczego przychodzę z tym właśnie do niej. Była
głównym dostawcą wszelkich wiedźmowych akcesoriów, od kurzych warg i ropuszych warkoczy po żabie
zęby.
- Zostawiła je?
- Chyba. - Piękna zawsze dostarczała najlepszych surowców, ale nie miałem pojęcia, jak. Nigdy nie
wychodziła z domu, żeby nabyć towar i nigdy nie słyszałem o jakichkolwiek hurtownikach tych dóbr. Po-
wiadają, że Piękna siedzi na forsie, pomimo pozornej nędzy. To by się zgadzało. Zaopatrywała całe pokole-
nia czarownic. Gdzieś tu musi mieć pochowane całe skrzynie forsy.
- Coś mi się nie wydaje, żeby prawdziwa wiedźma zrobiła coś takiego.
- Mnie też nie. - Od czasu do czasu banda łobuzów postanawiała zignorować lekcje historii i próbo-
wała obrabować Piękną. Nikomu się to nie udało. A klęska bywała bolesna. Piękna chyba sama była dość
potężną czarownicą.
Nigdy się do tego nie przyznała. Nigdy nie twierdziła, że ma specjalne moce. Tylko szarlatanki to
robią. Sam fakt, że dożyła później starości pływając wśród rekinów profesji mówił sam za siebie.
Opowiedziałem jej całą historię, niczego nie opuszczając, bo nie widziałem takiej potrzeby. Była
dobrym słuchaczem.
- Deszczołap maczał w tym palce? - Jej twarz zmarszczyła się jak śliwka. - Nie podoba mi się to.
- O? - Czekałem.
- Od jakiegoś czasu go nie widać w mieście. Zaraza nie facet.
Piękna lubiła mówić. Jeśli dam jej chwile ciszy do wypełnienia, może wypluje wreszcie coś uży-
tecznego. Albo skorzysta z okazji, żeby mnie poinformować o wszystkich swoich bólach i bólikach.
62
- Ludzie ciągle mi mówią, że to ktoś zły, ale jakoś chyba się wstydzą powiedzieć, dlaczego. Ciężko
się przestraszyć, kiedy spędziłeś pięć lat nos w nos z najlepszymi z Yenagetich, a potem jeszcze zadzierałeś
z gostkami typu Choda Contague’a. Chodo był kiedyś kacykiem podziemia zbrodni w TunFaire. Taki Cho-
do wykorzystuje torturę, morderstwo i groźbę użycia siły jak narzędzia. Deszczołap krzywdzi ludzi dlatego,
że to lubi. Sądzę, że zależy mu na tym, żeby siedzieć cicho. Inaczej nie wsadzałby ludzi do Bledsoe. Znaj-
dowalibyśmy ich po kawałku w całym mieście. - Zaczęła mi kreślić portret sadysty, kolejny obraz Cleavera.
Zaczynałem mieć wątpliwości, czy chcę poznać faceta. W sumie jednak musiałbym, choćby po to,
żeby mu wyjaśnić, że nie wsadza się ludzi do wariatkowa tylko za to, że ich nie lubi.
Piękna trajkotała, wtykając mi równocześnie fakty, bzdury, plotki i spekulacje. Wiedziała o Cleave-
rze okropnie dużo - ale z dawnych czasów. O dzisiejszym nie umiała mi nic powiedzieć.
- W porządku - stwierdziłem wreszcie, powstrzymując potop słów. - A co z dzisiejszymi kultami
czarów? Taką czarną magią, która spodobałaby się znudzonym panienkom? Krąży tu coś takiego?
Piękna myślała przez dłuższą chwilę. Zacząłem się już zastanawiać, czy nie przycisnąłem za mocno.
Wreszcie stwierdziła:
- Może i jest.
- Może? - Nie wyobrażałem sobie, żeby Piękna miała czegoś nie wiedzieć na pewno. - Nie chwy-
tam.
- Nie mam monopolu na dostawę czarodziejskich akcesoriów. Są inni. Nie mam równych, jeśli cho-
dzi o jakość i asortyment, ale są inni. Ostatnio pojawiło się paru nowych. Nastawiają się głównie na rynek
nie-ludzi. A ty będziesz chciał pogadać z niejakimi Vixonem i White’em. Nie zadają pytań, tak jak ja i chęt-
niej obsługują twoich bogatych dupków.
- Lubię, kiedy brzydko mówisz.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków o ludziach na podstawie tego, gdzie mieszkają. Są geniusze w
Bustee i są idioci na Górze.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Zawsze byłeś tępy.
- Wolę, kiedy ludzie walą prosto z mostu. Żeby nie było nieporozumień.
- No dobra. Nie wiem nic o tym, czego szukasz, ale mam poważne podejrzenia, że istnieje cała gru-
pa bogatych ludzi bezwstydnie wykorzystywanych przez jakichś naprawdę parszywych czcicieli demonów.
Wixon i White to twój kolejny krok. Sprzedadzą wszystko i każdemu, byle miał kasę.
- I o to mi chodziło. Punkt wyjścia. Pamiętasz Maggie Jenn?
- Przypominam sobie ten skandal.
- Jaka to była kobieta? Mogła być powiązana z Deszczołapem?
- Jaka to była kobieta? Co, myślisz, że byłyśmy koleżankami?
- Chyba masz na jej temat jakieś zdanie? - Jeśli by go nie miała, to by było po raz pierwszy w życiu.
- Były tysiące opowieści. Myślę, że w każdej siedziało po trochu prawdy. Tak, była powiązana. A to
poważnie martwiło Theodorika. Raz nawet groził, że zabije Deszczołapa. Wystraszył go tak, że Deszczołap
opuścił miasto. Słyszałam, że Theodoric chciał go odłowić, ale wcześniej sam dał się zabić.
- Jakiś związek?
- Zbieg okoliczności. Każdy król ma swoich wrogów. Ale jeśli Deszczołap pozostał w ukryciu na-
wet po śmierci Theodorika, to znaczy, że miał swoje powody. Mówili, że mędrców przyprawiał o szaleń-
stwo. Ciekawe, co go sprowadziło z powrotem?
63
Wspomniała o mędrcach. To mogło mieć coś wspólnego z częściową emeryturą Choda. Wielu am-
bitnych facetów próbowało już z tego skorzystać, ale jego córka grała równie twardo, jak ojciec. Załatwiłaby
Deszczołapa, gdyby bodaj spróbował.
A po stronie prawa mieliśmy nową Gwardię, która chętnie położyłaby łapę na sławnym przestępcy -
gdyby znalazł się choć jeden bez powiązań. Deszczołap by się nadał.
Powolutku podreptałem w stronę wyjścia.
- Wixon i White? - upewniłem się. Trochę się balem, że będzie chciała mi dać buzi, jak za dawnych
czasów.
- Przecież mówię. Mógłbyś tu wpadać częściej, niż raz na dwanaście lat, słyszysz?
- Jasne - obiecałem z pełnym przekonaniem i szczerym zamiarem, jak zawsze, kiedy składam obiet-
nice.
Nie uwierzyła mi. Zresztą ostatnio ja sobie też nie ufam.
XXIV
Przy okazji udało mi się zrobić parę głupich rzeczy - na przykład zapomniałem zapytać Pięknej,
gdzie mają swój kramik Wixon i White. Przypomniałem sobie na trzeciej przecznicy, zawróciłem i - dosta-
łem to, na co zasłużyłem.
Sklepiku już nie było. Alejki też nie. Rozdziawiłem gębę. Słyszy się o takich rzeczach, ale nigdy się
ich nie spodziewasz.
Unosząc ze sobą rozczarowanie, poszedłem do najbliższego miejsca, gdzie kogoś znałem i zapyta-
łem, czy słyszeli o Wixonie i Whicie. To fakt. Ktoś, kogo znasz, zawsze zna przynajmniej kogoś, kto zna
osobę lub miejsce, jakiego szukasz.
I tak tam dotarłem. Pewien barman, nazwiskiem Krewetka, słyszał o Wixonie i Whicie od klienta.
Posiedzieliśmy zatem z Krewetką nad kilkoma piwami na mój rachunek i ruszyłem dalej. Wixon i White
mieli swój interes daleko, na West Endzie.
Zamknięte. Nikt nie odpowiadał na moje pukanie. Lokal był wynajęty. Wixon i White byli tak pew-
ni siebie i kosztowni, że nie musieli mieszkać w miejscu pracy.
Ta część West Endu to miasteczko snobów. Sklepy są tylko dla tych, którzy nie wiedzą, co mają
robić z kasą. Nie mój rewir. I nie mój naród, bo zupełnie nie rozumiałem ani klientów, ani kupców.
Jednym okiem szukałem uzbrojonych patroli. Powinny się tu kręcić, bo każdy sklep był pewny to-
waru. Zacząłem się zastanawiać, czy Straż nie macza w tym palców. Niektóre sklepy miały szklane szyby
wystawowe. A to oznacza potężną ochronę.
Wixon i White wyglądali mi na miejsce, gdzie się obsługuje czarowników-amatorów z najwyższych
klas i po żenujących cenach. Pewnie sprowadzali towar od Pięknej, potrajali cenę detaliczną, a potem jesz-
cze raz. I tak bez końca, jeśli klient był naprawdę tępy na oko. Ludzie, którzy tu robili zakupy na pewno
chwalili się swoim znajomym, ile to zapłacili za to czy tamto.
Czułem, że moje uprzedzenia zaczynają nabierać konsystencji odpowiedniej do wybijania szyb,
więc szybko się stamtąd zwinąłem.
Nie miałem nic do roboty, ani chęci, żeby wracać do domu, gdzie czekało na mnie towarzystwo
psychodelicznej papugi i dwóch czubków wyjących do księżyca. Miałem nadzieję, że ta sfelerowana kura o
parszywym dziobie zdechnie z głodu.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie zajrzeć i sprawdzić, jak się ma Koleś. Do tej pory już może odzy-
skał świadomość.
64
XXV
Kurde mol! Koleś wyglądał, jak świeżo narodzony.
- Co ty, masz brata bliźniaka? - warknąłem.
- Garrett! - Wyturlał się z cienia stajni z szeroko rozpostartymi ramionami. Do prac, jakie zazwyczaj
wykonuje się w stajni, używał głównie wideł, ale nie wydawał się ani połamany, ani obolały. Uścisnął mnie
serdecznie. Zawsze był taki wylewny, przynajmniej w stosunku do mnie, choć minęło już wiele czasu, od-
kąd ocaliłem mu biznes.
- Spoko, chłopie, nie jestem niełamliwy. W przeciwieństwie do niektórych. - Moje siniaki rodem z
zasadzki jeszcze nie straciły wrażliwości.
- Słyszałeś, co mi się stało?
- Słyszałem? Byłem tam. Wciąż się dziwię, jak możesz chodzić. Napocili się, żeby cię obalić.
- Jestem trochę obolały, ale ktoś musi zająć się zwierzątkami.
- Poślij po chłopaków z garbami. - Ja i konie niespecjalnie się lubimy. Nikt mnie nie bierze na po-
ważnie, ale ja wiem, że cały ten szkapi ród zagiął na mnie kopyto. I kiedy tylko nikt nie patrzy, a szczegól-
nie ja, te przeklęte sianojady zaczynają knuć.
- Garrett! Jak możesz mówić takie rzeczy!
- I tak za dobrze myślisz o nich. - Opętały Kolesia, jak nic. Stały sobie w boksach, chichocząc i
biorąc miarę na moją trumnę, a on ich bronił. On kocha te potwory. Myśli, że ja tylko się z nim drażnię i
głupio żartuję. Kiedyś się nauczy. Jak już będzie za późno.
- Masz dużo roboty? - spytałem. Wskazał na stos gnoju.
- Trzeba wrzucić siano do środka a nawóz na zewnątrz. One sobie nie robią urlopów.
- Rzeczywiście, pilna robota. Ale może znajdziesz chwilę czasu dla starego kumpla? Że o paru piw-
kach nie wspomnę? Ja stawiam. Ta kupa nigdzie nie ucieknie.
- Jeśli ja jej nie przerzucę, to na pewno nie. - Zmarszczył brwi. - Ty stawiasz? Chyba czegoś ode
mnie chcesz.
- Co?
- Musisz ode mnie chcieć czegoś poważnego. Nigdy wcześniej nie chciałeś stawiać mi piwa!
Westchnąłem.
- Błąd. - I on, i wszyscy inni moi przyjaciele twierdzą, że nigdy się nie pojawiam, jeśli czegoś nie
potrzebuję. Przecież nie tak dawno postawiłem Kolesiowi kolację i tyle piwa, ile dał radę wypić, żeby mnie
przedstawił facetowi od powozów. - Ale nie będę się upierał - pokażę mu, a co. - Idziesz?
Cały problem z facetem gabarytu Kolesia polega na tym, że on nie potrafi skończyć na jednym. Jed-
no piwo to kropla w morzu jego potrzeb. Jeśli nabierze ochoty na poważniejszą popijawę, musisz posłać po
beczkowóz.
Sam wybrał lokal. Była to mała, ciemna, jednoizbowa speluna o wystroju typu Wczesny Barak.
Wszyscy tam znali Kolesia. Podchodzili, żeby się przywitać. Sporo czasu minęło, zanim mogliśmy spokoj-
nie pogadać - a i tak co chwilę ktoś nam przerywał, po to tylko, żeby się przywitać.
W międzyczasie jedliśmy. I piliśmy. Au-au, szepnęła moja sakiewka.
Knajpa była nędzną mordownią, ale podawali tu porządne, ciemne, podobno firmowe. A w kuchni
ktoś znał fach kucharski lepiej, niż z widzenia. Pożerałem ze smakiem kolejne plastry pieczeni, która wpra-
wiłaby talenty kulinarne Deana w niezłe zakłopotanie.
65
Ceny też były rozsądne - oczywiście dla tych, którzy nie próbowaliby nakarmić całego regimentu
smakoszy przywykłych do jedzenia na cudzy koszt w jednej osobie.
- Jakim cudem ta knajpa nie kipi od gości? - zapytałem. Koleś obdarzył mnie zadumanym, szczerym
jak jasny gwint spojrzeniem.
- Uprzedzenia, Garrett. - Uhm?
Znowu nadszedł czas próby. - Koleś miał być duchownym, ciągle musiał mnie sprawdzać i pilno-
wać, żebym nie zszedł za daleko na zła stronę ścieżki.
W sumie pewien byłem, że powie, iż knajpę prowadzą ludzie-szczury - istoty, których nie znoszę
jeszcze bardziej, niż koni - choć mniej mam po temu powodów, to muszę przyznać. Dlatego byłem mile
zdziwiony, kiedy stwierdził:
- Prowadzą go centaury. Rodzina uchodźców z Kantardu.
- A skąd by indziej? - Heroicznym wysiłkiem zdołałem zachować powagę. Rozumiem, że mogą
mieć problemy z klientelą.
Centaurów się raczej nie lubi. Za długo służyły w siłach Kantardu jako armia pomocnicza Karenty.
Kiedy jednak najemnik Glory Mooncalled zdradził i ogłosił Kantard niezależną republiką, dołączyły do
niego wszystkie centaurze plemiona. Istniało prawdopodobieństwo, że i ta rodzina do niedawna walczyła z
Karentą. A kiedy wszystko się porozlatywało, gdzie niby mieli uciekać? Oczywiście, że do miast Karenty,
której lud mordowali.
Nie rozumiałem, dlaczego w ogóle ich tolerowano. Oczywiście, w gospodarce panuje dziura, którą
wyrwali wszyscy ci młodzi chłopcy walczący na froncie, ale kiedyś przecież wrócą. Venageta została wypę-
dzona z Kantardu. Glory Mooncalled został zmiażdżony. No, tak jakby.
Centaury. A niech to licho.
Zachowałem swoje myśli dla siebie, zmieniłem temat, opowiadając Kolesiowi, czym się zajmuję dla
Maggie Jenn. Nie przeoczyłem nawet tak wstydliwych przygód jak niespodziewana wizyta w Bledsoe.
Uśmiechnął się łagodnie i nie skorzystał z okazji, żeby mi przyciąć na temat stanu mojego zdrowia psy-
chicznego. Za to uwielbiam tego faceta. Żaden z moich innych przyjaciół nie oparłby się pokusie.
- No to czego ode mnie chcesz? - zapytał wreszcie.
- Chcieć? Niczego.
- Przyszedłeś, przywiodłeś mnie tutaj, nakarmiłeś, napoiłeś piwem. Garrett, musisz przecież czegoś
chcieć.
- Wiesz co, Koleś, to było śmieszne tak ze sto lat temu. Mogę znieść, jak się ze mną czasem draż-
nisz. Czasami i w małych ilościach. Ale ta śpiewka już naprawdę ma długą, siwą brodę. Może wymyślisz
wreszcie coś nowego.
- Chcesz powiedzieć, że nie żartujesz? Ani mrugnąłem.
- Jak najbardziej. - Właśnie dostałem wszystko, czego mi było trzeba: bezkrytycznego słuchacza i
towarzysza samotności.
- Nawet nie masz pojęcia... - mruknął i głośniej dodał:
- W takim razie sądzę, że mogę ci pomóc. - Co?
- Wiem co nieco na temat czarów i czarodziejstwa. Mam klientów, którzy należą do tego światka.
Byłem zaskoczony. Jego religia, własnego pomysłu odłam Ortodoksów, nie miała wiele wspólnego
z czarami. Co też nie ma wiele sensu, jeśli pomyśleć, jak czarodziejstwo i demonizm rozpanoszyły się w
mieście. Podejrzewam jednak, że religia nie musi mieć sensu. Gdyby miała, nikt by tego nie kupił.
I znów Koleś wykazał się tolerancją.
- W porządku. Chyba skorzystam. Dużo tu sekt?
66
- Oczywiście. W takim mieście zawsze tworzą się sekty. Tworzą i rozpadają. Wiesz, jaka jest ludzka
natura, zawsze czyjeś ego ulegnie posiniaczeniu i wtedy...
- Rozumiem. Słyszałeś o czymś szczególnym? Może ktoś robił nabór na młode kobiety?
- Nie.
- Cholera! No, trudno. Dobrze, opowiedz mi zatem o Maggie Jenn. Morley twierdzi, że masz sła-
bość do królewskiej krwi.
- Powiedz, co już wiesz.
Zeznałem.
- Niewiele mogę dodać - odparł. Miała córkę. Myślałem, że dziewczynka umarła, ale wychodzi na
to, że jednak nie. Nikt tego nie udowodnił, ale Maggie prawdopodobnie była kosztowną dziwką, zanim się
nią zajął Teodoric. Oczywiście, pod zmienionym nazwiskiem. Morley mylił się co do jej wygnania. Spędza
mnóstwo czasu na Isle de Paise, ale z wyboru. Co roku spędza miesiąc w swoim domu na Górze. Gdyby go
nie używała, już by go straciła. Musi się ukrywać, kiedy jest w mieście. Nie chce, aby jej wrogowie cierpieli
za bardzo.
Skinąłem głową ze zrozumieniem. Skinąłem, aby przynieśli nam jeszcze tego doskonałego firmo-
wego napitku. Miałem go w sobie dość, by dźwięki zaczynały pobrzękiwać jak muchy, ale superman Koleś
jeszcze nawet nie zaczął się mylić.
- Grange Cleaver - mruknąłem. - Deszczołap. Co z nim?
- Jakoś dawno o nim nie słyszałem. Dziwne, że wrócił do miasta.
- Może. To ma chyba coś wspólnego z Maggie Jenn.
- Musisz na niego uważać, Garrett. On jest stuknięty. Cholernie stuknięty. Nazwali go Deszczoła-
pem, bo zostało po nim wiele płaczących wdów. Znał się na torturach. Specjalista.
- Nic szczególnego, taki sobie czubek z sąsiedztwa. Co było między nim a Maggie Jenn?
- Nie mogę przysiąc. Z tego co słyszałem, mógł być jej alfonsem.
- Alfonsem? - spróbowałem, jak to brzmi. - Alfonsem. Cóż, brzmiało całkiem nieźle.
Położyłem przed Kolesiem trochę forsy na rachunek.
- Smacznego. Chyba pójdę sprawdzić, gdzie zostawiłem głowę. Muszę pomyśleć.
Koleś nie powstrzymał się od różnych uwag, które polubili ostatnio wszyscy moi znajomi. Udałem,
że nie słyszę.
Ta ostatnia nowina stawiała wszystko w całkiem odmiennym świetle. Chyba, że się całkiem, ale to
całkiem myliłem. I to mogło się zdarzyć.
XXVI
Kto raz się sparzył, na zimne dmucha, nie? Ile to razy już dostałem po łbie tylko za to, że nie miałem
dość rozumu, aby wycofać się z imprezy na czas? Na tyle często, że raczej nie ruszam się z domu bez od-
powiednich narzędzi. Na tyle często, że staję się czujny, kiedy ktoś mi podpadnie.
Mimo że wypiłem kilka ale za dużo, zdołałem odkryć zasadzkę na Macunado. Głównie dlatego, że
nagle zrobiło się bardzo pusto. Obywatele tego pięknego miasta wyczuwają kłopoty na tysiąc jardów, jak
mała zwierzyna, kiedy do lasu zapłacze się troll.
Wokół mojego domu panował ruch jak na pustyni po zarazie. Było tak cicho, że miałem kłopoty z
lokalizacją zasadzkowiczów.
67
Wreszcie kątem oka pochwyciłem drgnienie w cieniu zaułka Macunado. Z miejsca, w którym sta-
łem, nie sposób było się zakraść. Musiałem iść na dłuższy skrót.
Nagle zrobiło mi się wesoło. Perspektywa rozwalenia kilku łbów zadziałała jak szampan. Niepo-
dobne do mnie. Chyba sprawa zaczynała uderzać mi do głowy - jeśli to chodziło o sprawę, bo nie byłem
tego pewien.
Zaszedłem gościa od tyłu nucąc pieśń roboczą ludzi-szczurów. O ile wiem, to jedyna robocza pieśń,
jaką mają. Tak niewielu z nich w ogóle ma jakąś robotę do śpiewania. Fałszywy akcent i fałszywa śpiewka
fałszywie przepitym głosem zmyliły gościa totalnie. Ochrzanił mnie, zamiast szykować się na kłopoty.
Zatoczyłem się na niego i walnąłem pałą miedzy oczy.
- Glip! - powiedział i zwalił się na wznak, uginając nagle wymiękłe kolana. Złapałem go za gors,
zmusiłem do uklęknięcia, zaszedłem od tyłu i podsunąłem mu pałę pod brodę.
- Dobra, Brano. Jak się za mocno cofnę, to poczujesz, jak to będzie w dniu, kiedy zawiśniesz - doci-
snąłem lekko, żeby podkreślić wagę moich słów. I żeby za głośno nie jodłował. Jeśli będę mu wydzielał
powietrze malutkimi porcjami, inne głupstwa wywietrzeją mu ze łba.
- Dotarło?
- Dotarło - stęknął uprzejmie. Jak go znowu docisnąłem.
Trzeba gościowi przyznać, że był lojalny wobec kumpli. Tego się raczej nie widuje wśród ulicznych
łobuzów. Musiałem go prawie odesłać tam, skąd się nie wraca, żeby zaczął zeznawać. To się stało wkrótce
po tym, jak stwierdziłem:
- Wiesz, jaki jest najlepszy blef? Nie blefować. Nie pomożesz mi, to sobie upoluję drugiego i tyle.
Blefowałem.
Wydał z siebie dźwięki świadczące o tym, że moje uprzejme negocjacje odniosły skutek. Poluzowa-
łem.
- Mów lepiej na wydechu. Albo się wkurzę. Trochę mnie zdenerwowaliście wczoraj wieczorem,
chłopaczki. Było się nie wyrywać.
Łup! Walnąłem go za myślenie o tym, co zamierza zrobić.
- Kto cię przysłał? - Przydusiłem go znowu, leciutko.
- Głuchol - stęknął. - Facet zwany Głucholem.
- Ciekawe, ciekawe - mruknąłem. - A nie powiedział, o co mu chodzi?
Jęk i rzężenie. Co znaczy, że nie, a w ogóle kogo obchodzi, dlaczego? Głuchol płaci prawdziwą
forsą.
- Ilu masz kumpli?
- Siedmiu.
- Siedmiu? Pochlebiasz mi. Ten Głuchol musi mieć o mnie doskonałe zdanie. - Ja też mam o sobie
doskonałe zdanie, ale moi wrogowie zwykle go nie podzielają.
Mój gość wydawał z siebie dźwięki, które miały znaczyć, że jest całym sercem przeciw. Uznałem,
że widocznie za szybko przychodzi do siebie. Stuknąłem go jeszcze raz.
Z wiekiem staje się bardziej upierdliwy.
I tak od słowa do słowa dowiedziałem się, gdzie ukrywają się jego kolesie i rozgryzłem ich genialną
strategię, która polegała na tym, że mnie okrążą i zawloką do swojego szefa. Przyjaciel głuchol Grange, były
handlarz nieruchomościami, miał chęć na pogawędkę.
- Aha, podoba mi się ten pomysł. Nie ma sprawy. Ale nie będziemy się za dokładnie trzymać pier-
wotnego planu.
68
Stuknąłem go jeszcze raz, tym razem dość mocno, żeby się zdrzemnął. Będzie go bolał łeb - trochę
bardziej, niż mnie o jego kumpli.
Dziwne, wcale mi nie dokuczało sumienie.
Zrobiłem zatem rundkę, tak długo wytrząsając z chłopaków nadzienie, aż przestałem odczuwać za-
dowolenie. Zastanawiałem się, co powiedzą chłopcy po ciemnej stronie, kiedy wieść się rozejdzie. Po kilku
okrążeniach nadmie się tak, że moi potencjalni przeciwnicy mogą zacząć się martwić.
A może nikt nie uwierzy? Wszyscy sądzą, że cięższe prace odwala za mnie Morley.
Dokończyłem najmniejszego z bandytów, który był tak drobny, że musiał być mieszańcem. Przerzu-
ciłem go sobie przez ramię i ruszyłem w kierunku Domu Radości.
Nieraz przyda mi się pomocna dłoń.
XXVII
Morley zmierzwił kurduplowi włosy.
- To szaleniec, Garrett, lepiej go nie zostawiać przy życiu. Siedzieliśmy w biurze Morleya na górze.
Na dole kłębili się mordercy warzywek.
- A ja właśnie miałem dać mu spokój. Któryś z tych chłopców był twoim krewnym, Knypku? Ko-
chankiem, albo coś w tym stylu?
Mały mieszaniec łypnął złym okiem.
- Podoba mi się ten facecik. - Morley zmarszczył czoło. Karpiel sumiennie przygotowywał się, żeby
gościa podsmażyć tu i ówdzie. Boleśnie podsmażyć.
- Co jest? - zapytał młodzik.
- Wciąż oficjalnie jest gościem.
- Jasne. Gdybym to ja siedział nos w nos z facetem, który właśnie wyeliminował mi całą bandę,
byłbym trochę bardziej zdenerwowany. On ma takie rzeczy wliczone w ryzyko, kiedy wpadnie w gówno.
- Narcisio! Jak ty się wyrażasz!
- Morley, on ma rację - wtrąciłem. - Ten błazen powinien być znacznie bardziej przestraszony.
- Jeszcze zdąży, Garrett. Po prostu jest spoza miasta. Zgodziłem się z tym.
- Skąd wiesz?
Ciekaw byłem, czy myśli o tym samym, co ja.
- Nie boi się. Patrz, dopiero teraz do niego dociera, w czyich jest rękach. Zaczyna srać w portki.
Chyba mu nic nie powiedzieli, kiedy dostał tę robotę. Wsadzili mu kasę w kieszeń i kazali pomagać w po-
rwaniu.
- Wydaje mi się, że masz rację. - Próbowałem przywołać na twarz krwiożerczy uśmiech, jak chłopa-
ki na oddziale dla niebezpiecznych, kiedy brali się do roboty.
Morley miał rację. Chłopaczek słyszał o Morleyu Dotesie, choć może o mnie akurat nie. Kwiknął.
Może Winger miała rację, że reputacja jest potężnym narzędziem.
- Zdaje się, że on chciałby coś powiedzieć - zauważył Morley.
- No - odparłem. - Chcesz być szczęśliwym numerkiem, tym, któremu się udało, czy kolejnym
sztywniakiem?
- Szczęśliwy numerek mi odpowiada.
- Popatrz, Morley. To-to ma nawet poczucie humoru. To fajnie. Dobra, Szczęściarzu, jaki był plan?
Szkoda, żeby się zmarnował - rzuciłem do Morleya.
Morley błysnął zębami w niewesołym uśmiechu.
69
- Od lat nie miałeś tylu błyskotliwych pomysłów. - Był gotów. Sam się zdziwiłem, jak szybko się
zgodził pomóc. Przypomniałem sobie spojrzenia, jakie wymienili z Kałużą i Sierżantem. Czyżby jakieś za-
dawnione porachunki z Deszczołapem?
Martwię się, kiedy Morley jest taki miły. To się zawsze dla mnie kończy robotą.
- Ile jesteś gotów wydać, Garrett?
Rozważyłem moją umowę z Maggie Jenn, a potem odliczyłem zaliczkę.
- Niewiele. Coś ci chodzi po głowie?
- Przypomnij sobie opinię, jaką cieszy się Deszczołap. Przyda nam się paru specjalistów, żeby go
uspokoić, jak się za mocno podnieci.
- Specjalistów?
- Trojaczki Róże - Naturalnie. Wiecznie bezrobotni krewniacy.
Specjalistami to ja bym ich nie nazwał, ale mają uspokajający wpływ na ludzi. Dorish i Marsha mają
po siedemnaście stóp wzrostu i jednym ciosem potrafią położyć mamuta. Pół giganci, pół trolle, nie do zwy-
ciężenia, można ich pokonać jedynie beczkami piwa. Wszystko rzucą, żeby się urżnąć.
Trzeci trojaczek to kurdupel wzrostu Morleya, ale potrafi tylko tłumaczyć to, co mówią jego bracia.
- Nie, Morley. Już i tak przypomina to jarmark cudów. Chcę tylko pogadać z gościem, dowiedzieć
się, co ma do mnie.
Morley spojrzał na Szczęściarza.
- Garrett, Garrett, a już myślałem, że ci rozum wyrasta. Z Deszczołapem się nie gada. Facet rozumie
jedynie przemoc. Albo ty mu skopiesz dupę, albo on tobie. No, chyba że się tak bardzo zmienił.
Skrzywiłem się.
- Co jest?
- Mam mały budżet.
- Też mi nowina. - Hej!
- Znowu się wygłupiasz, Garrett. Chcesz zaoszczędzić? Nie zaczynaj z Deszczołapem. Zamknij
drzwi, połóż się na workach z kasą i miej nadzieję, że nie wpadnie, jak cię dorwać. Bo po dzisiejszym za-
cznie się bardziej starać.
Wiedziałem o tym. Cleaver miał rozdęte ego i żadnych zahamowań. A ja mu już dostarczyłem
wszelkich powodów.
Garrett, ale z ciebie dupek. Sam się pakujesz w kłopoty. Powinieneś być trochę bardziej zgodny.
- Skąd on wie, że wydostałem się z Bledsoe?
Morley i Karpiel podskoczyli, węsząc nową opowieść. Musiałem podzielić się paroma ponurymi
szczegółami, żeby się ich pozbyć. Dowiedzieli się o wiele za dużo, jak na mój gust, ale trudno.
- Jak usłyszę o tym od kogokolwiek innego, będę wiedział, kogo mam w to ubrać.
- Taaak - Morley uśmiechnął się złowieszczo. - Winger. Uśmieszek ze złowieszczego zmienił się w
szatański. Wolałbym nie wiedzieć, kto już zna tę historię.
Wszystko, o czym wiedziała Winger, mogło w ciągu jednej nocy obiec pół kraju. Lubiła kręcić się
po knajpach z facetami, upijać się i wymieniać opowieści. Zanim skończy, moja historia urośnie do rozmia-
rów dorosłego smoka.
- Jeśli uważasz, że Roze’owie są nam potrzebni, to ich bierz.
- Podsunąłeś mi lepszy pomysł. - No?
70
- Wykorzystaj tych błaznów, którzy pętają ci się po domu. Niech na siebie zapracują. Powiedziałeś,
że wielki i tak ma już dług u Cleavera.
- Niezły pomysł. Szczęściarz, w którym kierunku idziemy? Morley dodał szybko:
- Oczywiście musisz wiedzieć, że będę znacznie szybszy i skuteczniejszy od Cleavera, jeśli Garrett
nie będzie zadowolony.
- Na zachód. - Skrzek kurdupla był aż cienki od pisku przerażenia. Nie miałem mu tego za złe. Był
między przysłowiowym młotem a kowadłem.
- Zachód brzmi nieźle - odparłem. - To znaczy, że możemy wstąpić po drodze do mnie.
Uznałem, że koledzy Szczęściarza już sobie poszli.
Morley i jego paczka nie mieli najszczęśliwszych min. W końcu to zbiry, a żaden zbir przy zdro-
wych zmysłach nie zbliży się do Truposza na odległość czytania umysłu. Nie pomogły zapewnienia, że śpi.
- Więcej szczeka, niż gryzie - tłumaczyłem.
- Jasne - warknął Sierżant. Kałuża i Morley poparli go z całego serca. Karpiel uznał, że tak wypada i
zmałpowal dorosłych. Poddałem się.
Ivy’ego znalazłem w pokoiku od frontu. Kłócił się z Cholernym Papagajem. Cholerny Papagaj gadał
bardziej sensownie. Powietrze ciężkie było od smrodu brandy i piwa. Ciekawe, który wypił więcej? Kto
wie? Cholerny Papagaj nie odmawia, tylko mu pozwól.
Ivy wyraźnie miał zamiar ogołocić mnie ze wszystkiego, zanim wyleci na bruk.
- Zwolnij trochę, bo braknie na śniadanie - rzuciłem.
Ivy wpadł w rozpacz. Widać było, że bardzo stara się wykrzesać z galaretowatej mózgownicy choć
trochę ognia. Wątpiłem, żeby udało mu się uzyskać bodaj iskierkę. Ale chyba dotarło do niego, że moje
zapasy alkoholu mają wartość skończoną.
- Gdzie Ślizgacz? - Wielgas znikł z pola widzenia. Z góry dobiegał jakiś hałas, ale to nie mogło być
nic ludzkiego.
Drzwi od kuchni były otwarte, mogłem zatem sam spraw-’ dzić. Widok był taki, że zacząłem roz-
mawiać sam ze sobą. Kolega Ślizgacz próbował z moją spiżarnią zrobić to samo, co Ivy z piwnicą.
To się nazywają dobre uczynki.
Wbijają ci to do głowy, zaledwie zaczniesz chodzić. Ale co się dzieje, kiedy starasz się pomóc swo-
im braciom? Za każdym razem dostajesz kopa w zadek. Bez litości.
Skąd te klechy czerpią swoje szalone pomysły? Ile policzków dziennie nastawiają? I jak to się dzie-
je, że nie chodzą o kulach z kompresami na tyłkach?
- Gdzie Ślizgacz? - zapytałem jeszcze raz.
Ivy powoli wzruszył ramionami. Nie sądzę, żeby zrozumiał cokolwiek poza tonem mojego głosu.
Zaczął wyjaśniać Cholernemu Papagajowi transcendencję religii Ortodoksów. Cholerny Papagaj odpowiadał
mu komentarzami, z którymi nie mogłem się nie zgodzić.
Rozpocząłem poszukiwania Ślizgacza. Chrapanie z góry aż prosiło się o śledztwo.
Ślizgacz leżał w poprzek łóżka Deana, na plecach, a chrapał jak dwa parzące się gromojaszczury.
Znieruchomiałem z podziwu. Ten facet nie mógł być człowiekiem. Musiał być półbogiem. Jego chrapanie
brzmiało jak piekielne organy, łącząc mruczenie, ryk, parskanie i skwierczenie. Wydawał się w stanie połą-
czyć wszystkie istniejące sposoby chrapania. I to na jednym oddechu.
Kiedy odzyskałem zdolność poruszania się, wróciłem do pokoju. Z wielką przykrością musiałem
przeszkodzić artyście przy pracy. Zamknąłem drzwi, podszedłem do okna, sprawdziłem, co z Morleyem i
kompanią, po raz kolejny zdumiałem się ruchem panującym na Macunado. Gdzież zdążają te wszystkie
stworzenia? Co je pędzi przed siebie o tej porze? A może to tylko w mojej okolicy tak ich swędzą pięty? Nie
71
przypominam sobie, abym widział taki ruch gdziekolwiek indziej w mieście - choć wydawało się, że całe
miasto wyległo na ulice.
Wciąż słyszałem każde chrapnięcie Ślizgacza. I będę je słyszał bardzo dokładnie przez cały czas,
jaki raczy spędzić pod moim dachem.
Tak się kończą dobre uczynki.
Morley spojrzał na chłopców i nic nie powiedział. Pokręcił tylko głową. Nawet ja zastanawiałem się
teraz, czy przypadkiem sobie nie zmyślili tej wojaczki. Zwłaszcza Ivy. Cholerny Papagaj siedział mu teraz
na ramieniu, mieszając najwymyślniejsze ze swych rynsztokowych wyrażeń z okrzykami:
- Hej, koleś! Będziemy strasznymi piratami! - To oczywiście zwracało uwagę. A czegóż innego ci
trzeba, kiedy chcesz się zasadzić na gościa, który sam siebie zwie Deszczołapem?
Mój więzień wskazał na potworność z cegły i kamienia, twierdząc, że to kwatera główna Deszczo-
łapa.
Dotes skrzywił się.
- Masz to, za co płacisz, Garrett. - Zmiażdżył spojrzeniem Ivy’ego i Ślizgacza. - A nie płaciłeś za
braci Róże.
- Nawet mi nie przypominaj. - Ślizgacz nie spał, ale równie dobrze mógł chrapać. W jego głowie
panowała głęboka zima. Ivy wciąż usiłował przekonać o czymś Cholernego Papagaja. Pierzasty diabeł
uznał, że już go rozpracował i wrócił do wspomnień swoich żeglarskich czasów.
Morley rzucił okiem w bok, sprawdzając, gdzie ma Karpiela. Zgiął kilkakrotnie palce, jakby miał te
same pokusy, co ja.
- Naprzód - rzuciłem. Skrzywił się.
- Nie mogę. Ale zaraz się przyjrzę, co i jak.
- Przebieg naszej znajomości nauczył mnie kilku spraw na temat Pana Pyskacza. - Tym razem by-
łem bardziej przewidujący, niż zwykle i przewidziałem, że Cholerny Papagaj może nam spaść na kark. Dla-
tego miałem ze sobą mała flaszkę brandy, wydobytą z kryjówki, której Ivy jeszcze nie wywęszył.
Morley prychnął. Więc wiedział.
- Musimy utrzymać Ivy’ego na odległość, dopóki ptak się nie urżnie.
- Był zwiadowcą, to go wyślij na zwiady. Razem z Karpielem.
- Ty cwaniaku. - Spojrzałem na domostwo Cleavera. - Ciekawe, co oni zrobili temu facetowi, który
go projektował?
Budynek kiedyś był małą fabryczką, pewnie zakładem pracy chronionej dla niewidomych, taki był
brzydki. Zdumiało mnie, że można uzyskać tyle brzydoty korzystając wyłącznie z materiałów budowlanych.
- Pewnie spalili go na stosie, uważając, że żadna inna kara nie zmazę, jego zbrodni - Dotes zachicho-
tał. Ubawi się, grając przede mną dumnego elfa z zadartym nosem.
Jego gust w dziedzinie architektury i sztuki nie miał w sobie nic ludzkiego. Na ile go znałem, szale-
niec, który zaprojektował ten dom, mógł być jakimś jego przodkiem.
Podsunąłem mu ten pomysł i dodałem:
- Może to nawet jakiś elficki pomnik kultury...
Morley skrzywił się. Nie spodobał mu się ten żart. Złapał Karpiela i Ivy’ego i kazał im przeszukać
dom.
- Ptak zostaje tutaj. Nie potrafi trzymać dzioba na kłódkę. Poszli sobie. My tymczasem schowaliśmy
się, nasłuchując przekleństw wysłannika Cleavera, bo zapomniałem go rozwiązać.
- Czekaj, facet, zajęty jestem, nie widzisz? - rzuciłem przez ramię. - Papugę karmię, no co?
72
Cholerny Papagaj ssał brandy jak gąbka.
- Uwolnię cię, jak się okaże, że nas nie wystawiłeś. Osobiście uważałem, że to niemożliwe. Nikt
normalny nie mieszkałby w takim paskudztwie. Cleaver wydawał się jedynym osobnikiem, który mógłby
docenić niepowtarzalność tego domostwa.
Ivy i Karpiel wrócili. Młody stwierdził:
- Ktoś tu mieszka. Nie pytałem o nazwiska. Ci, których widziałem, wyglądali akurat na taki element,
jakiego szuka pan Garrett.
Ja tam nikogo nie szukałem.
- Szkoliłeś go?
- On to ma we krwi. Trzeba tylko popracować nad dykcją i gramatyką.
- Niewątpliwie. Cwaniak musi umieć ładnie mówić.
- Mogę już iść? - zapytał więzień.
- A co z Panem Pyskaczem? - zainteresował się Karpiel. - Hej! On się urżnął! Wujku Morleyu, czy
ty...?
- Nie, Szczęściarzu - odparłem. - Wciąż nie wiem, czy nas nie wyratowałeś. A może sprowadziłeś
nas do jakiegoś klubu twardzieli?
- Ta potworność bardzo do niego pasuje - zaoponował Morley Pełno miejsca. Właściciela pewnie
nie było tu od wielu lat. Żadnych nici, gdyby nawet ktoś szukał. Spróbujesz?
Spojrzałem na moich pomagierów. Ani Ivy, ani Ślizgacz nie wzbudzali we mnie szczególnego za-
ufania.
- Zdaje się, że bardziej gotowi już nie będziemy. Jakieś sugestie taktyczne?
- Prosto w drzwi frontowe może się udać.
- Mądrala. Ślizgacz, Ivy, za mną - podreptałem w kierunku tego pomnika szpetoty. Moi dziwni asy-
stenci poczłapali za mną, nieco oszołomieni, ale całkiem lojalni. Morley polecił Sierżantowi, żeby na wszel-
ki wypadek nie oddalał się od nas. Sam też dołączył, więc Karpiel i Kałuża nie mogli się wyłamać. Karpiel
protestował:
- Panie Garrett, pan nie powinien był dawać alkoholu Panu Pyskaczowi.
Właśnie to zawsze chciałem zrobić - zdobywać fortecę na czele drużyny składającej się z morder-
czych elfów, uciekinierów od czubków i pijanej papugi.
Cholerny Papagaj mruczał coś na temat swojej zagrożonej cnoty, ale w tak płynnej pijańszczyźnie,
że nawet zalany człowiek-szczur nie byłby w stanie go zrozumieć.
- Wujku Morleyu, czy ty... - szepnął Karpiel.
- Cicho.
Spojrzałem na tego wypierdka dżungli i wyszczerzyłem zęby z miną karła, który właśnie dostał
kontrakt na uzbrojenie armii.
Dom był symbolem ohydy, ale nie fortecą. Znaleźliśmy niestrzeżone boczne wejście. Wyłamałem
prymitywny zamek i wprosiliśmy się do środka. Dean nie powinien tego oglądać. Lepiej, żeby nie wiedział,
na co zdają się zamki.
- Ciemno tu - mruknął Ivy. A czego się spodziewał?
Wydawał się zdenerwowany, jakby ktoś nie grał czysto.
- Półgłówek ma bystre oko - zachichotał Sierżant. - Przeklęty Deszczołap nie zmyli go nawet na
sekundę.
73
- Starczy tego ujadania! - syknął Morley, rozglądając się wokoło. Elfy naprawdę widzą w ciemności,
prawie równie dobrze, jak karły.
- Co widzisz? - zapytałem szeptem. Wszyscy mówiliśmy szeptem. Całkiem sensowne, no nie?
- A czego byś się spodziewał...
A co to za odpowiedź? Spodziewałbym się brudu i insektów i kupy zamieszania z powodu naszego
wejścia. Ale tylko szczury wydawały się nami przejęte - i to tyle o ile. Były tak pewne siebie, że tylko wo-
dziły za nami wzrokiem.
Zgodnie z relacją Karpiela, tubylcy mieszkali w drugiej części budynku. I rzeczywiście. Głównie
tam.
Skradaliśmy się korytarzem oświetlonym płomieniem pojedynczej, rachitycznej świecy. Właśnie
sobie myślałem, że Deszczołap musi być cholernym sknerą, kiedy nagle jeden senny amator nocnego siusiu
wszystko zepsuł.
Wyszedł z pokoju tuż przed nami, przeczesując obiema rękami włosy, z którymi czas już się wła-
ściwie rozprawił. Obudził się błyskawicznie i zanim przywaliłem mu moją prawie najlepszą pałą, wydał z
siebie całkiem przyzwoity kwik. Wtedy kwiknął jeszcze głośniej. Musiałem go walnąć aż cztery razy, żeby
się zamknął.
- To by było na tyle - skwitował Ślizgacz. Trudno go było usłyszeć przez rwetes, jaki podniósł wo-
kół nas na razie niewidzialny garnizon.
- Pieprz badanie opinii społecznej. Znasz ten dom?
- Nigdy go wcześniej nie widziałem.
- Wydawało mi się...
- Nigdy tu nie byłem. Tyle pamiętam.
Korytarz skręcił w prawo. Nie protestowałem. Natknąłem się na tubylca, który biegł nam naprzeciw.
On też miał pałę. Wywalił gały. Ja też. Walnąłem pierwszy, on się uchylił, zawrócił, wyjąc i wrzeszcząc.
- Wiesz co, Garrett, teraz to mogłeś się bardziej postarać. - Zaproponował Morley. Hałas przed nami
był coraz głośniejszy i Morley chyba się zmartwił.
Uciekinier wpadł w jakieś drzwi. Ja byłem za nim o dwa kroki, ale kiedy tam dotarłem, drzwi były
już zamknięte i zablokowane. Uderzyłem w nie ramieniem z granitu. Popuściły o jaką jedną tysięczną mili-
metra.
- Ty to zrób. - Morley wskazał Ślizgacza. - Garrett, a ty przestań jęczeć.
- Zwichnąłem sobie wszystko od kolan w górę.
Ślizgacz zapukał do drzwi ogromnymi stopami, ale dopiero po chwili raczył uruchomić szanowne
ramię.
Drzwi eksplodowały jak sceniczna dekoracja. Chyba trzeba mieć do tego dryg.
Dotarliśmy do magazynów. Tu paliło się tylko kilka lamp. Deszczołap to faktycznie sknerus. Zdaje
się, że urządził tu baraki. Ludzie pierzchali na wszystkie strony jak przerażone myszy, kierując się do innych
wyjść. Tylko ci z korytarza wydawali się zdolni do walki.
Ciekawe.
Pośród ogólnego wycia i chaosu ujrzałem przelotnie znajomego gargulca, starego kumpla, niejakie-
go Ichaboda. Pardon. Mojego starego kumpla Zeke’a. Zeke szybko się ulotnił. Ruszyłem za nim. Miałem z
nim do pogadania. Maggie Jenn miała dość kłopotów i bez tego, żeby jej zaufany lokaj był przydupasem
Deszczołapa.
Ani śladu. Znikł jak upiór, którego przypominał.
74
Przeszukaliśmy cały bajzel. Ani śladu Grange’a Cleavera. Złapaliśmy tylko troje ludzi - tego z kory-
tarza, którego obaliłem własnoręcznie i parę staruszków, którzy nie dotarli na czas do swoich chodzików,
żeby dać nogę.
Staruszka była może o tydzień młodsza od Pięknej. Jej mąż i ten drugi nie wydawali się szczególnie
rozmowni, ale ona trajkotała tak, jakby słowa ją wzdymały i wyrywały jej się niczym wiatry po niezdrowym
posiłku.
- Hejże, babciu, hejże! - Zalała mnie czymś w rodzaju dwutorowego potoku żalów na swoje lumba-
go i na niewiarygodną niewdzięczność jej niedobrych i podłych dzieci. - Przykro mi przeokropnie. Napraw-
dę. Ale ja chcę wiedzieć, gdzie jest Grange Cleaver?
- Spróbuj może trochę bardziej dyplomatycznie - podsunął Morley. Ciekawe, odkąd to on taki cier-
pliwy się zrobił, kiedy mu na czymś zależy?
- Byłem dyplomatą przez pierwsze trzy razy. Wystarczy. Teraz mi przeszło. Mam nastrój do rozwa-
lania łbów.
Nie wyszło mi to szczególnie groźnie. Nikt się nie przestraszył. Dopiero Karpiel zrobił użytek ze
swego długiego jęzora i wypaplał dość, żeby się zorientowali, że są w rękach niesławnego Morleya Dotesa.
Dopiero wtedy nawet ten korytarzowy twardziel dostał nieprzepartych ciągot do współpracy.
No cóż, Winger chyba jednak miała rację.
Ale nam to pomogło. Babcia Papla miała jedną odpowiedź, a ta odpowiedź brzmiała:
- Właśnie wyszedł, razem ze swoimi chłopcami. Nigdy nie mówi, dokąd idzie, ale chyba chciał
sprawdzić, co się stało z ludźmi, których wysłał kilka godzin temu. Zapłacił im, a oni się nawet nie pokazali.
- Spojrzał surowo na biednego Szczęściarza.
Szczęściarz wydawał się nieco zielonkawy. Staruszkowie już się zorientowali, kto nas przyprowa-
dził do tego domu nieszczęścia i biedak zaczął się martwić, że szef wpadnie w zły humor.
Morley okręcił go ku sobie.
- Cleaver sprowadził cię spoza miasta. Często tak robi, Szczęściarzu?
Szczęściarz spojrzał na nas morderczym wzrokiem. Nie miał wyjścia.
- Tak - odparł niechętnie.
Uważał chyba, że zerwaliśmy umowę. Może i tak. Przykro.
- Dlaczego?
- Chyba dlatego, że tu w mieście nie mógł znaleźć nikogo, kto chciałby dla niego pracować. Zwłasz-
cza po tym, kiedy się dowiedzieli, kim był, kiedy tu mieszkał wcześniej. Zdaje się, że narobił sobie wtedy
wrogów, których nikt nie chciałby zdenerwować.
Zerknąłem na Morleya. Są tacy, którzy uważają, że jest gorszy od złej nowiny, ale nie był taki wiel-
ki, żeby jego niezadowolenie miało zniechęcić zawodowych zbirów do służby komuś, kogo on nie lubi. Nie,
nie sądzę.
- Chodo - mruknąłem. Nazwijmy to intuicją.
Morley skinął głową.
- Był taki mały braciszek, który zginął paskudną śmiercią. Chodo był wtedy malutki i nie mógł ni-
komu nic kazać. Ale nie zapomniał.
No tak, Chodo Contague nie pozostawia po sobie niezapłaconych długów. - Ale...
- Wiesz o tym ty i ja. Nikt więcej.
Tylko on i ja wiedzieliśmy, że po udarze Chodo stał się rośliną. Władzę w organizacji przejęła jego
córka. Udawała tylko, że przyjmuje instrukcje od ojca.
75
- Crask i Sadler - ci dwaj też wiedzieli.
Morley lekko przekrzywił głowę.
- To by wyjaśniało parę rzeczy.
Crask i Sadler byli głównymi łamignatami Choda, zanim się nie zbuntowali, próbując przejąć wła-
dzę i doprowadzając go do udaru. Zniknęli, kiedy córka kacyka ich wymanewrowała.
Przypadkiem istniały pewne zastrzeżenia co do ich męskości, choć niewątpliwie byli chodzącymi
górami mięśni.
Opisałem ich. Z niewyraźnej miny Szczęściarza wywnioskowałem, że zna ich przynajmniej z wi-
dzenia. Dałem Morleyowi znak spojrzeniem.
- Więcej komplikacji już mi nie trzeba. Morley dźgnął Szczęściarza.
- Tych facetów tutaj nie ma - wystękał ten ostatni. - Grange ma ich u siebie w domu. Nie chce, żeby
się pokazywali publicznie w jego towarzystwie. Uważa, że tylko sprowadzają tutaj kłopoty i tyle. Dał im
zajęcie w Suddleton.
Gdzie, jak sądzę, każdą wolną chwilę poświęcali planowaniu zemsty na niejakim Garretcie.
- Morley, nie masz wrażenia, że nasz kochany Szczęściarz nie jest całkiem szczery? Wie cholernie
dużo na temat biznesu Deszczołapa.
- Też mi się tak zdaje. Szczęściarz zaczął protestować.
- Ja tylko słyszałem to, co mówili jego stali goryle. Wiecie, jak to jest, faceci sobie siadają w kółku,
piją, gadają, ten tego...
- Jasne. Gadaj, Szczęściarzu, dokąd pobiegniesz, kiedy ci przetniemy wieży?
Spojrzał na staruszków, wzruszył ramionami. Bał się. Oni nie, choć staruszka nieźle się rozgadała.
Ciekawe, kim byli dla Deszczołapa.
Właśnie miałem zapytać o Zeke’a, kiedy Morley zauważył:
- Już dość tu czasu zmarnowaliśmy, Garrett. Pomoc może być w drodze.
No tak. Faktycznie. Może.
- Przejdziecie się z nami i odpowiecie jeszcze na parę pytań - zaproponowałem Szczęściarzowi i
staruszkom. - A potem się rozstaniemy.
Skinąłem ręką, żeby szli za mną.
- Był tam taki facet, co się nazywa Zeke...
I właśnie wtedy Przeklęty Papagaj zrobił pierwszą mądrą rzecz od chwili wyklucia. Wyleciał z mro-
ku z wielkim trzepotem skrzydeł, wrzeszcząc:
- Ratuj mnie! O, ratuj mnie, panie! - Takim tonem, że nawet nie brzmiało to jak zwykłe marudzenie.
Bo nie marudził.
Było ich ośmiu. Nie dawałem im wielkich szans, choć wszyscy byli dużymi, paskudnymi zabijaka-
mi. Sierżant i Kałuża ogłuszyli naszych więźniów, przeskoczyli przez to, co zostało i zabrali się za wykręca-
nie członków. Oglądanie ich przy pracy przyprawiało o niezdrową fascynację. Coś tak, jak oglądanie węża,
który połyka ropuchę.
Nie miałem czasu na fascynacje. Siedziałem po ptaszka w krokodylach. Opędzałem się do chwili
nadejścia odsieczy.
Morley i Karpiel tańczyli wkoło, jakby odstawiali jakiś idiotyczny pokaz sztuk walki. Pan Pyskaty
trzepotał skrzydłami i skrzeczał. Robił więcej hałasu niż stado pawi. Jego słownik sięgnął nowych pozio-
mów. Kałuża, Sierżant, Ślizgacz, Ivy i zbiry Cleavera usiłowali go nauczyć czegoś nowego, ale nie za bar-
dzo mieli czego.
76
Czterech brunów zanurkowało szybko.
Słyszałem opinie ludzi nie związanych z fachem, że nie jest możliwe wykończenie kogoś za pomocą
samych pięści. To prawda, jeśli chodzi o przeciętnego pijanego amatorzynę, który tłucze się ze szwagrem w
kącie knajpy. Pośród zawodowców jest jednak całkiem inaczej.
Póki co, Kałuża zarobił rozkwaszony nos, Karpiel oberwał w nerw łokciowy i teraz podpierał ścia-
nę, z bladą twarzą trzymając się za łokieć i klnąc na czym świat stoi. Morley zgromił go wzrokiem.
- Zabić ich, przeklęci! Zabić wszystkich! - rozległ się nad zgiełkiem dziewczęcy, piskliwy głos. -
Przestańcie się z nimi bawić! Pozabijać!
Dostrzegłem niewysokiego faceta, wrzeszczącego z odległości, która wydawała mu się bezpieczna.
Cleaver? Deszczołap we własnej osobie?
Morley też go zauważył. Brunowie Cleavera powoli zaczęli dochodzić do jedynego rozsądnego
wniosku, że nie należy denerwować gości, którzy rozprawiają się z nimi jednym palcem. Nie posłuchali
rozkazów. Morley wyszczerzył zęby i ruszył po Deszczołapa.
Ja też już byłem w drodze.
Deszczołap jednak chyba nie miał ochoty na nasze towarzystwo.
Ten mały kurdupel miał niezłe biegi!
Naturalnie, cała nasza paczka rzuciła wszystko, co miała w rękach i rzuciła się w ślad za nami. Z
oczywistym wynikiem. Deszczołap znikł w tej samej mysiej dziurze, która wcześniej skonsumowała Zeke’a.
Jego ludzie pozbierali części ciała swoje i kumpli i ruszyli w kierunku wyjścia. I oto nagle znaleźliśmy się
sami w pustym budynku, sam na sam z histeryczną papugą. A według Morleya „Straż była w drodze”.
- Możesz przypadkiem mieć rację. - W tych czasach ludzie faktycznie czasem wzywali profesjonal-
nej pomocy. I czasem nawet ją otrzymywali.
- Narcisio, złap tego sfelerowanego gołębia i zatkaj mu dziób - warknął Morley. Pyskacz właśnie
przestał żartować.
Sprawdziłem, czy wszyscy nasi ludzie mogą iść o własnych siłach. Żadnych poważniejszych obra-
żeń. W każdym razie sprawnych nóg nie brakowało. Ze sprawnymi mózgami jakby gorzej.
Ślizgacz i Ivy pomagali opanować CP. Pan Pyskacz ułatwił im to. Wpadł na ścianę z pełną prędko-
ścią i ogłuszył się na amen.
Szkoda, że nie skręcił sobie karku.
Już miałem mu to załatwić i zwalić na kiepski pilotaż ptaszyska, ale Karpiel za bardzo mnie pilno-
wał.
Dopiero na ulicy spytałem Ślizgacza:
- Ten kurdupel to był Cleaver, no nie? Ta krewetka o dziewczęcym głosie?
Morley wydawał się bardzo zainteresowany odpowiedzią. Czyżby nigdy wcześniej nie oglądał Cle-
avera?
- Jasne. To był on. Ten wypierdek. Gdybym dorwał tego konusa, zrobiłbym z niego kapłona. Wsa-
dził mnie do wariatów. Gołymi rękami bym go załatwił. Jaja bym mu ukręcił i wsadził w gębę. - Ale dygotał
jak galareta. Był blady. Ociekał potem. Nie wyobrażał sobie chyba, że mógłby podejść do Grange’a Cleave-
ra bliżej, niż na rzut kamieniem.
Cleaver musi być bombowym facetem. Sprawdziłem Ivy’ego, ale niewiele miał do powiedzenia.
Zajęty był swoim pierzastym kumplem.
- Cleaver się teraz przyczai - zauważył Morley.
- Tak sądzisz?
77
- Garrett, jego obecność w mieście to już żadna tajemnica. Dowie się o tym mnóstwo ludzi, który go
nie lubią. A on też sobie zda sprawę, ilu ma wrogów od chwili, kiedy się spiknął ze Szczęściarzem.
- Myślisz, że da nogę?
- Nie. Ale gdyby miał choć tyle rozumu co stara gęś, zrobiłby to czym prędzej. Pogadasz jeszcze z
Winger?
No i ciekawe, kto się ukrywał w cieniu budynku, kiedyśmy tu wpadli.
- Widziałeś ją, co?
- Widziałem.
Wynieśliśmy się, zanim zjawiła się Straż. Zaledwie znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości uważ-
niej rozejrzałem się wokoło. Ani śladu mojej przerośniętej jasnowłosej przyjaciółki. Może straciła zaintere-
sowanie.
- Musisz ją pociągnąć za język, Garrett.
- Wiem, wiem... Ale chciałbym, żeby przyszła dopiero wtedy, kiedy będzie gotowa. - Zastanawia-
łem się, dlaczego Winger nie wyruszyła na poszukiwanie Chastity Blaine.
Morley nawet nie wspomniał o drugim obserwatorze, tym, który mnie śledził do domu Maggie Jenn.
Pewnie go przegapił. Pomieszanie z poplątaniem. Wszystko bez sensu. I nie zapowiadało się na lepsze.
- Nie czekaj za długo - mruknął Morley. - Dwie próby noc po nocy oznaczają, że Deszczołap nie
żartuje.
- Raczej że jest stuknięty nie na żarty. - A już najmniej sensu miała wrogość Cleavera. - Świetnie. I
z tą myślą udam się teraz do domu podleczyć oko.
Karpiel trzymał Cholernego Papagaja i szeptał małemu skurczyflakowi pod dziób słodkie słówka.
Usiłowałem się ewakuować. Morley wyszczerzył zęby i pokręcił głową.
- Nic z tego, Narcisio.
Moje szczęście wciąż pozostaje tą samą starą dziwką.
XXVIII
Ślizgacz mnie zaskoczył. Okazał się przyzwoitym kucharzem, o czym dowiedziałem się w momen-
cie, kiedy dowlokłem się na śniadanie, ściągnięty z łóżka przez Ivy’ego. Biedak musiał zarazić się czymś od
Deana.
- Wyluzuj, Ivy - wymamrotałem, wlokąc się do kuchni. - To nie wojsko. Nie musimy dźwigać tyłka,
zanim wybije cholerne południe.
- Tatuś zawsze mi mówił, że mężczyzna nie nic do roboty w łóżku, kiedy ptaki zaczynają śpiewać.
Chyba tylko bezwładność, bo na pewno nie wrodzone opanowanie, powstrzymała mnie przed wyra-
żeniem swojej opinii na temat tego niezdrowego przekonania.
Jeden śpiewający ptaszek już się zbudził w pokoiku od frontu i walił standard za standardem w sty-
lu:,3yła sobie piękna panna z...”. Zastanawiałem się, czy Deanowi przypadkiem nie zostało trochę tej trutki
na szczury, która wygląda jak ziarno dla ptaków. Szczury były o wiele za mądre, żeby je jeść, ale to ptaszy-
sko...
- Pracujesz nad czymś, co? - Ślizgacz wciąż nie bardzo wiedział, czym się zajmuję.
- Misja - wymamrotał Ivy. - Najstarsza pierwsza zasada, Garrett, Nawet ciura powinien wiedzieć.
Działać zgodnie z misją.
78
- Patrzcie, jak się stary wojak rozciurował. No dobrze, dobrze - dobre stare nawyki ze złych starych
czasów. Ciekawe, czy misja rozpoczęta o poranku ma faktycznie większe szansę na powodzenie niż misja
rozpoczęta w południe? Przepraszam, ale mam pewne wątpliwości.
Ciekawe, czy zauważyli zmiany w TunFaire. Pewnie nie. Żaden z nich nie miał szczególnie dobrych
kontaktów ze światem po drugiej stronie własnej czaszki.
- Chyba musimy się przejść do Wixona i White’a.
W tym momencie sklep okultystyczny był moim jedynym punktem zaczepienia. Mugwump z obie-
caną listą kontaktów jeszcze się nie zmaterializował.
Kuchnia Ślizgacza przyprawiłaby Deana o ciężkie kompleksy, a Morleya o zawał serca. Usmażył
pół połcia bekonu, upiekł lane biszkopty. Przekroił biszkopty i nasączył tłuszczem z bekonu, a potem posy-
pał cukrem. Jedzenie biednych ludzi. Żołnierzy. Żarcie, które było cholernie smaczne na gorąco.
W nocy padało. Poranne powietrze było chłodne. Powiew wiatru był świeży i przyjemny. Ulice
wysprzątano. Na niebie ani jednej chmurki. Był to jeden z tych dni, kiedy zbyt łatwo się zapomnieć i odprę-
żyć, zbyt łatwo zapomnieć, że jaśniejszy blask słońca oznacza mroczniejsze cienie.
Na szczęście, cienie też właśnie odpoczywały. Żaden nie wyrzygał łotrzyka gotowego do akcji. Całe
miasto wydawało się w świetnym humorze. Do licha, słyszałem nawet śpiewy dochodzące z Bustee.
Nie potrwa to długo. Przed zachodem słońca znowu pójdą w ruch noże i krew popłynie z poderżnię-
tych gardeł.
Wyhodowaliśmy sobie niezły orszak, poczynając od niezdarnego stworzenia, które śledziło mnie do
domu Maggie Jenn, a skończywszy na gościu z kolczykiem, który mógł być równie dobrze piratem. Miałem
jednak co do tego poważne wątpliwości.
Nawet Ivy zauważył niezgułę.
- Niech się za nami włóczą - mruknąłem. - Zeza dostaną. Niełatwo obserwować to, co robię. I jesz-
cze trzeba mieć mocne nogi.
- To jak za czasów Korpusu - zauważył Ślizgacz.
Ivy miał ze sobą Cholernego Papagaja. Ten sprośny gnojek bawił się jak szalony. „Kurde balans,
patrz, jakie melony ma ta dziwka! Och. Patrz tutaj. Chodź, skarbeczku, coś ci pokaże...”
Mieliśmy szczęście, że miał dość podłą dykcję.
Na ulice wyległy tłumy. Wszyscy chcieli zaczerpnąć świeżo wypranego deszczem powietrza, zanim
wszystko wróci do normy. Starzy i słabi będą padać pokotem. Takie świeże powietrze to trucizna. Zanim
dotarliśmy do West Endu, zauważyłem kolejny ogon. Ten za to był pierwszej klasy profesjonalistą. Zauwa-
żyłem go przez przypadek, łut mojego szczęścia i tonę jego pecha. Nie znałem go i to mnie zmartwiło. Wy-
dawało mi się, że znam głównych graczy.
Niezła parada.
Wixon i White mieli otwarty kram.
- Zostajesz tutaj - poleciłem Ivy’emu. - Jesteś na czatach. Wszedłem do środka. Ślizgacz za mną.
Chciałem być taki zły, na jakiego próbowałem wyglądać.
Zarówno Vixon, jak i White byli na pokładzie, ale ani śladu reszty załogi czy pasażerów.
- Niech mnie - mruknąłem, zadowolony, że wreszcie coś idzie po mojemu. - Niech mnie, ani śladu
groźnych piratów.
Chłopcy przyjrzeli nam się uważnie. Potrzebowali kilku sekund, żeby stwierdzić, że nie byliśmy
najlepsza klientelą, ale żaden ani okiem mrugnął, bo żaden nie omieszkał zauważyć, że wraz ze Ślizgaczem
górujemy nad nimi jakimiś dwoma setkami funtów wagi.
- Jak możemy wam pomóc? - zapytał jeden. Przypominał mi żebrzącego świstaka. Miał lekki przo-
dozgryz obowiązkowo seplenił. Miękkie, małe łapki splótł na piersi.
79
- Robin!
- Penny, zamknij się. Sir?
- Szukam kogoś - odrzekłem.
- Jak chyba wszyscy? - Wielki uśmiech. Korsarz-komediant.
Penny uznał, że to śmieszne. Penny raczył zachichotać.
Ślizgacz się zmarszczył. Garrett się zmarszczył. Chłopcy nagle ucichli. Robin spoglądał przez nas
na wylot, w kierunku ulicy, jakby się spodziewał, że odpowiedź na jego dylemat pojawi się tam na karym
koniu.
- Szukam dziewczyny. Szczególnej dziewczyny. Osiemnaście lat. Ruda. Wysoka, o taka. Prawdopo-
dobnie piegowata. Zbudowana tak, że nawet najgroźniejsi piraci zatrzymują się na chwilę, a nawet zdarza
im się uronić łzę nad wyborem, jakiego dokonali. Używa imienia Justina lub Emerald Jenn.
Chłopcy wytrzeszczyli oczy. Moja magia zamieniła ich w śliniące się półgłówki.
Na zewnątrz, Ivy poinformował jakąś nadzianą laskę, że sklep jest zamknięty, ale tylko na chwilę.
Dama próbowała się awanturować. Cholerny Papagaj włączył się do dyskusji i złożył jej nieprzyzwoitą pro-
pozycję.
Obszedłem sklep, dotykając wszystkiego, co wyglądało na kosztowne. Chłopcy mieli sporą po-
wierzchnię i mnóstwo dziwnych przedmiotów.
- Czy ten opis coś wam mówi? - Nie mogłem nic wyczytać z ich reakcji. Ta wyuczona neutralność
nic nie zdradzała.
Penny prychnął:
- A powinna?
Od Robina mogłem go odróżnić tylko po wielkości wąsów. Poza tym mogliby uchodzić za bliźniaki.
Ci wielcy, kosmaci bukanierzy trzymali się razem dzięki ciężkiemu przypadkowi narcyzmu.
- Chyba tak - opisałem przedmioty związane z czarną magią, które znalazłem w pokoju Emerald.
Mój opis był bezbłędny. Truposz dobrze mnie przeszkolił. Wystudiowane neutralne maski pokryły się mi-
kropęknięciami.
Penny wiedział na pewno, o czym mówię, a Robin prawdopodobnie. Robin był lepszym graczem.
- Doskonale. Widzę, że wiecie o czym mówię. Prawdopodobnie to wy ich dostarczyliście. Powiedz-
cie mi tylko komu. - Wybrałem wspaniały sztylet z czerwonego szkła. Jakiś wielki artysta spędził całe mie-
siące na jego formowaniu i polerowaniu. Diabolicznie piękne, ceremonialne dzieło sztuki.
- Nie powiedziałbym ci nawet... ej, przestań! Sztylet omal nie wyśliznął mi się z palców.
- Co? Chciałeś powiedzieć, nawet, gdybyś wiedział, o czym mówię? Ale powiesz mi, Penny. Po-
wiesz mi wszystko. Nie jestem grzeczny. A mój kumpel nie jest nawet w połowie tak grzeczny, jak ja - pod-
rzuciłem sztylet i z trudem go złapałem. Chłopcy drgnęli. Nie mogli oderwać oczu od ostrza. Musiało być
warte fortunę. - Chłopaki, jestem tym facetem z waszych koszmarów. Tym w masce. Tym, który używa
bezcennego ceremonialnego sztyletu do gry w noże na podłodze z hartowanego dębu. Facetem, który was
tak urządzi, że zbankrutujecie.
Odłożyłem sztylet, wziąłem do ręki książkę. Na pierwszy rzut oka wydawała się stara i zwyczajna,
bez żadnej symboliki okultystycznej. Myślałem, że to nic takiego, kiedy nagle chłopcy zaczęli rzucać odpo-
wiedziami, jakbym im przypalał pięty.
Bełkotali o facecie, który kupił opisane przeze mnie rzeczy. Zaskoczony uważniej przyjrzałem się
książce.
Ciekawe, co im tak rozwiązało języki.
80
Tytuł brzmiał „Rozszalałe Miecze”. Była środkowym tomem półfikcyjnej trzytomowej sagi „Kruki
nie bywają głodne”. Przed tomem „Rozszalałe Miecze” był tom „Gra stali”, a po nim „Burza Wojenna”.
Całość relacjonowała upiększone losy postaci historycznej zwanej Orłem, który grabił i mordował na dwóch
kontynentach i trzech morzach mniej więcej tysiąc lat temu. Według obecnych norm facet był kompletnym
łajdakiem. Przyjaciel czy wróg, wszyscy żałowali, że go poznali. Na standardy swoich czasów jednak okazał
się wielkim bohaterem, ponieważ długo żył i prosperował. Nawet dzisiaj, jak powiadają, dzieciaki w pro-
wincji Busivad marzą, by wyrosnąć na kolejnego Orła.
- Ciekawe, czy to pierwsza kopia? - zapytałem. Pierwsze kopie są rzadkością.
Chłopcy zaczęli bełkotać z podwójną energią. Co jest? Byli gotowi przyznać się do morderstwa.
- Sprawdźmy. Mówicie, że to był rudy facet, siwiejący, zielone oczy, piegi, niski. Na pewno facet? -
Kiwające się wściekle głowy obaliły moją teorię jak zamek z piasku w południowym słońcu. Nawet te poro-
nione wypierdki mamuta nie byłyby w stanie wziąć Maggie Jenn za faceta. - Około czterdziestki, nie osiem-
nastki? - To nie pasowało do nikogo znajomego. Chyba, że tego paskudnego konusa z magazynu. Nie przyj-
rzałem się ani oczom, ani włosom Cleavera. - Wiecie coś na jego temat?
- Nie.
- Nic nie wiemy.
Oczy pozostawały wbite w księgę, ale cała reszta próbowała udawać, że wszystko jest wspaniale.
- Zapłacił gotówką? Wszedł, rozejrzał się, wybrał to, czego potrzebował, zapłacił bez słowa na temat
inflacji? A kiedy wychodził, sam niósł zakupy?
- Tak.
- Faktycznie, co za wieśniak. - Z uśmiechem odłożyłem księgę. - Widzicie? Jak chcecie, potraficie
pomóc. Musicie się tylko zainteresować tematem. - Obaj odetchnęli wyraźnie, kiedy odsunąłem się od ich
skarbu. - Nie przypominacie sobie nic takiego, co mogłoby łączyć te sprawy?
Wydawało mi się, że to nic takiego, ale co ja wiem na temat szatańskich akcesoriów? Właściwie
nawet nie chcę nic wiedzieć. Odpowiedziały mi kręcące się łby.
- Wszystko było ozdobione srebrną gwiazdą z koźlą głową pośrodku.
- To prawdziwe atrybuty kultu szatana - tłumaczył Penny. - Nasz towar to masowa produkcja kar-
łów. Kupujemy hurtowo. To złom, bez wartości własnej czy okultystycznej. Nie jest fałszywy, ale nie po-
siada żadnej mocy.
Machnął ręką. Podszedłem do witryny pełnej medalionów podobnych do tego, który znalazłem w
pokoju Justiny.
- Znasz dziewczynę, którą opisałem? Znowu kręcenie głowami. Dziwne.
- I jesteście pewni, że nie znacie faceta, który kupił te przedmioty?
Znowu krętu-krętu.
- Nie wiecie, gdzie mógłbym go znaleźć? Zaraz zakręci im się w tych głupich czerepach.
- No to chyba sobie pójdę - skinąłem na Ślizgacza.
Wixom i White popędzili na zaplecze, jakby ich goniło sto diabłów. Nie wiem, ale chyba podejrze-
wali, że zrobię zaraz coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Zatrzasnęli drzwi. Mocne były, grube. Ślizgacz podą-
żył za mną na ulicę, szczerząc zębiska.
Ślizgacz obejrzał się dyskretnie.
- Nie chciałeś przyciskać ich mocniej? Widziałeś, jak się spocili. Zwłaszcza, kiedy się bawiłeś tą
księgą.
- Nieraz podejście musi być pośrednie. Ivy, czekaj tutaj. Gwizdnij, gdyby ktoś się napatoczył.
Właśnie tu znajdował się wylot wąziutkiej uliczki wiodącej na zaplecze sklepu Wixona i White’a.
81
Sklep nie miał okna na zapleczu. Niespodzianka, niespodzianka. Nawet w najlepszych dzielnicach
miasta niewiele jest okien na parterze. Lepiej nie kusić losu.
Dom miał jednak tylne wejście. A to niewiele bezpieczniejsze od okna. Zastanawiałem się co ci
chłopcy robią, że potrzebują tylnego wyjścia. Czyżby właśnie tak załatwiali reklamacje klientów?
Drzwi prowadziły do pokoju, do którego schronili się chłopcy i słabo tłumiły odgłosy sprzeczki.
-... co ty miałeś we łbie, żeby tak ją zostawiać na wierzchu?
- Zapomniałem. W porządku?
- Zapomniałeś. Zapomniałeś. Nie do wiary.
- Nic o niej nie wiedział. Sam widziałeś. Obchodziło go tylko, gdzie ta mała Jenn.
- No to dlaczego mu nie powiedziałeś, żeby się wreszcie wyniósł? Musiał nabrać podejrzeń, tak się
wiłeś...
- Nie powiedziałem, bo nie wiem, skarbie. Nie widziano jej od dnia, kiedy jej matka przybyła do
miasta.
No, no, no...
- Przestań się martwić tą cholerną księgą. Taki dupek nie potrafi odczytać nawet własnego podpisu.
- Garrett... - mruknął Ślizgacz.
Machnąłem ręką, pilnie nadstawiając uszu. Musiałem tu i tam trochę nadrabiać z kontekstu, żeby
wszystko zrozumieć. Chyba sobie jeszcze pogadam z tymi korsarzami od okultyzmu.
- Garrett!
- Czekaj chwilę.
- Chłopcy, lepiej, żebyście byli ludźmi-szczurami i śmieciarzami w przebraniu, bo jeśli nie, to... -
odezwał się nieznajomy głos.
- Garrett, którego mam napocząć pierwszego?
-...jeśli nie, to wy skończycie w pojemniku na śmieci - ten krasomówca był rzecznikiem prasowym
pięciu łobuzów w koszmarnie niegustownych, orzechowej barwy przebraniach. Mogłem przypuszczać, że to
mundury straży sąsiedzkiej. Chyba zapomniałem wspomnieć, jak cicho i spokojnie wydawało mi się w tej
okolicy? Stary i powolny się robię, skoro o tym zapomniałem i straciłem czujność.
Nadeszli z kierunku, którego nie pilnowałem. Za drzwiami panowała kompletna cisza. Naturalnie.
- Którego pierwszego? - zapytał znowu Ślizgacz. Rwał się do bitki, widać było, że poradzi sobie z
nimi jednym paluchem. Kolesie nie byli zbyt rośli, a znad pasów zwisały im wielkie brzuszyska. Mieli małe,
złośliwie świńskie oczka. Warczenie Ślizgacza dało do myślenia naczelnemu knurowi. Zrobił taką minę,
jakby zachęcał Ślizgacza do wprowadzenia słów w czyn.
Wydawało się, że to nie najlepsza chwila na bójkę. Wciąż miałem przy sobie jedną z flaszek soczku
uciekinierów Cudownego Milta Straszliwego. Ostatnią. Świsnąłem, żeby Ivy wiedział, że coś się szykuje, po
czym rzuciłem buteleczkę na bruk tuż pod nogi strażników spokoju.
Miałem szczęście. Buteleczka się rozbiła.
Paskudna ciemna plama rozlała się i rozpełzła jak żywa istota. I nic więcej. Brunowie ani mrugnęli.
Zrozumieli, że coś powinno się stać. Chyba nie chcieli sprawdzać, co.
Złapałem Ślizgacza za ramię.
- Czas się ewakuować.
Z bruku uniosła się cieniutka smużka dymu. Cóż, lepiej późno niż wcale. Niestety, kierowała się w
moją stronę, jako że byłem jedyną osobą, która się ruszała.
- Au, Garrett - mruknął Ślizgacz. - Nie lepiej to przemodelować jednego czy dwóch?
82
- Proszę uprzejmie. Ale jesteś sam. Ja wychodzę. - Smużka mgiełki uparcie kierowała się w moją
stronę.
Wprowadziłem w czyn moją filozofię dyskrecji szybko i z ogromnym entuzjazmem. Złapałem po
drodze Ivy’ego i wyniosłem się z zaułka. Wstrząśnięty Cholerny Papagaj wygłosił jedno ze swych bardziej
pamiętnych kazań.
Ślizgaczowi też się chyba odwidziało, bo deptał mi po piętach.
Wejście do sklepu. W oknie stał wielki szyld ZAMKNIĘTE, podparty od tyłu zasuniętymi storami.
Miałem przeczucie, że nawet, gdybym zapukał, chłopcy nie odpowiedzą.
- Cóż, wrócimy, kiedy chłopcy zaczną myśleć, że o nich zapomnieliśmy - oznajmiłem. - Teraz jed-
nak poszukajmy bardziej sprzyjającej pogody w innej części miasta.
Kątem oka zauważyłem jeszcze kilka orzechowych uniformów. Nietrudno je było spostrzec, bo
ulica opustoszała nagle. Tak to bywa w TunFaire.
Usunęliśmy się z okolicy tak szybko, jak pozwalało na to tempo Ivy’ego, obarczonego tym durnym
ptaszyskiem. Orzechowi brunowie zadowolili się pewnością, że idziemy rozrabiać gdzie indziej.
Po dłuższej chwili spytałem:
- Ślizgacz, wiesz może, dlaczego lubię pracować sam?
- Co? Nie. A dlaczego?
- Dlatego, że kiedy pracuję sam, nikt nie zacznie mnie wołać po nazwisku w obecności ludzi, któ-
rych nie chcę znać. Ani razu, a co dopiero cztery razy!
Przemyślał to sobie i chyba doszedł do wniosku, że jestem wściekły.
- No wiesz co! Ale faktycznie głupio, no nie?
- Tak - a co się będę pieprzył? Taki błąd może być fatalny w skutkach.
Z drugiej strony, orzeszki nie miały powodu, żeby żywić urazę. Przegonili mnie, zanim napełniłem
kieszenie zdobyczą, do której według własnego mniemania tylko oni mieli prawo. Teraz mogą walić się w
piersi i powiedzieć stowarzyszeniu kupców, że są potężnymi łowcami i obrońcami.
Nie wydawali się skłonni do kontynuacji sprawy. A tamtym chodziło wyłącznie o książkę.
- Zamknij się, ty zmutowany gołębiu - warknąłem.
Ta książka mnie zastanawiała. Przeczytałem wszystkie trzy tomy „Kruki nie bywają głodne” kręcąc
się po bibliotece. Cała akcja opierała się na dynastycznym sporze pomiędzy tłumami spokrewnionych ze
sobą ludzi. Nagrodą był tron królewski i panowanie tylko z nazwy nad bandą barbarzyńskich klanów. W
całej sadze nie było ani jednej osoby, którą chciałbyś zaprosić do domu. A sam bohater, niejaki Orzeł, w
ciągu swojego żywota zamordował nie mniej niż czterdziestu ludzi.
„Kruki nie bywają głodne” opierała się na prawdziwych faktach, zamarynowanych w ustnej tradycji,
zanim wreszcie ktoś zlitował się i je spisał.
Książka nie podobała mi się, ponieważ nie mogłem polubić żadnego z bohaterów, ale również i z
tego powodu, że autor uznał za stosowne nazwać po kolei każdego z przodków, kuzynów i potomków boha-
terów, jak również wszystkich, których kiedykolwiek poślubili lub zamordowali. Po chwili trudno już było
się połapać w stadach Thor, Thralfów, Thorolfów, Thoroldów, Thordów, Thordis, Thorid, Thorirów, Thori-
nów, Thorarinów, Thorgirów, Thorgyerów, Thorgilów, Thorbaldów, Thorvaldów, Thoriumów i Thorste-
inów, nie wspominając o licznych Oddach, Eirikach i Haraldach - przy czym każdy z nich mógł zmieniać
imię, kiedy mu tylko odbiło.
- Co teraz? - zapytał Ślizgacz, wyrywając mnie z zadumy. Ivy z nadzieją obejrzał się przez ramię.
Wydawał się jeszcze bardziej zawiedziony niż Ślizgacz, że go ominęła rozróba. Trzeba jednak przyznać że
umiejętnie zatykał dziób Cholernemu Papagajowi, skoro ten tylko zaczynał robić propozycje przechodniom.
- Idę do domu, wrzucę coś na ząb. To na razie.
83
- A co nam z tego przyjdzie?
- Nie będę głodny - i będę mógł wreszcie pozbyć się jego, Ivy’ego oraz całego konduktu szpiegów,
który się ciągnął za nami.
Miałem swoje plany.
Pozwoliłem Ślizgaczowi i Ivy’emu zrobić lunch, a sam skryłem się w biurze, żeby sobie uciąć po-
gawędkę z Eleanor. Eleanor nie pomogła mi się odprężyć. Mój niepokój nie chciał ulecieć. Zaintrygowany
udałem się na drugą stronę korytarza. Truposz wydawał się pogrążony w głębokim śnie, ale i tak się byłem
pogrążony w myach. Już nie raz tak mnie nosiło.
Nie czułem się na siłach, żeby z nim gadać. Podziobałem trochę jedzenia, zafundowałem chłopcom
szybkie i prawdopodobne kłamstewko, że idę się na chwilkę położyć, po czym wymknąłem się na ulicę.
Zgubiłem śledzących mnie panów gdzieś w tłumie, bo ulice były bardziej zatłoczone niż zazwyczaj. Wszę-
dzie pełno było uchodźców. W konsekwencji każdy róg ulicy ozdobiony był odmiennym guru, nawołującym
do przegonienia ich z miasta. Albo jeszcze gorzej.
Czułem w powietrzu kolejny kryzys.
Skoro tylko się upewniłem, że jestem sam, popędziłem na Górę.
Stanąłem przed drzwiami Maggie Jenn tak pewnie, jakbym został wezwany. Użyłem tej dyskretnej
kołatki, najpierw raz, potem drugi, ale nikt nie odpowiedział.
Czy byłem zaskoczony? Nie bardzo.
Długo przyglądałem się posępnej, bezbarwnej fasadzie. Pozostała posępna i bezbarwna. I nieprzyja-
zna.
Pospacerowałem przez chwilę po uliczkach. Nikt mnie nie zaczepił. Nie pozostałem tam jednak na
tyle długo, żeby kusić szczęście.
Byłem już w połowie drogi do domu Morleya, kiedy się zorientowałem, że już nie jestem sam. Ten
cholerny niezguła znów mi siedział na karku. No i co? Może chociaż on wie, co robi.
Wszedłem do Domu Radości. Zastałem tam moich dwóch najlepszych kumpli: Morleya Dotesa i
Saucerheada Tharpe’a. Obaj robili maślane oczy do mojego sennego marzenia.
- Chastity?! Co taka grzeczna panienka jak ty robi w takim miejscu?
Morley obrzucił mnie najmroczniejszym ze swych spojrzeń, których używa nie tyle w stosunku do
swoich ofiar, ile w stosunku do osób, które bodaj zmrużeniem oka zasugerują, że Dom Radości jest czymś
innym, niż ostateczną formą przybytku dla epikurejskich uciech.
Saucerhead wyszczerzył zęby. Wielki, olbrzymi głupek. Kocham go jak brata. Zauważyłem, że stra-
cił kolejny ząb.
- Sprawdzałam cię - wyjaśniła Chastity.
- Nie wierz ani słowu z tego, co mówią ci faceci. Zwłaszcza Morley. Nie powie prawdy, jeśli kłam-
stwo wystarczy. Spytaj jego żonę i siedemnastu szalonych bachorów.
Morley pokazał mi garnitur spiczastych zębów. Wydawał się zadowolony. Wyszczerz Saucerheada
sięgał już uszu. Miał zęby jak żółte i zielone łopaty.
Uznałem, że najwyższy czas sprawdzić, czy w coś nie wdepnąłem, bo wydawało się, że jestem
dziwnie blisko spożycia własnych butów.
Wydawało się to niemożliwe, a jednak ludzie mówią o mnie czasem miłe rzeczy. Usiadłem.
- Kałuża! Daj mi trochę soku jabłkowego, skóra z butów pozostawia niemiły smak w ustach!
Dotes i Tharpe nie przestawali się cieszyć. Karpiel przyniósł mi sok, ale omal mnie nie oblał, bo
cały czas gapił się na śliczną panią doktor. Nie mogłem go o to winić. Naprawdę świetnie wyglądała.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - zauważyłem.
84
- Po co tu jestem? Pan Tharpe zaproponował, żebyśmy coś zjedli, zanim pójdziemy do szpitala.
- My? Do Bledsoe? - Pan Tharpe nienawidził Bledsoe ze ślepą namiętnością. Pan Tharpe był bieda-
kiem. Pan Tharpe urodził się w Bledsoe i był zmuszony polegać na jego personelu medycznym przez całe
życie, jeśli nie liczyć paru lat w wojsku, gdzie po raz pierwszy odkrył, jak można się naprawdę leczyć. Nie
mogłem sobie wyobrazić, żeby Saucerhead z własnej woli bodaj zbliżył się do tego miejsca.
Wiele osób przecierpi prawie wszystko, byle nie dostać się do Bledsoe. Wielu uważa szpital za
ostatnią bramę do śmierci.
- Jestem jej ochroniarzem - oznajmił Saucerhead.
- Co? A ja myślałem..
- Widziałam się z twoją przyjaciółką. - Uśmiechnęła się Chastity. Moi najlepsi kumple robili sobie
ze mnie jaja.
- Moją przyjaciółką? No, ciekawe. Nie chciała roboty?
- Wysłała ją do mnie - wyjaśnił Tharpe. To wymagało pewnego zastanowienia.
- A gdzie twoi kolesie, Garrett? - zapytał Morley.
- W domu, pilnują Cholernego Papagaja. Mam nadzieje, że go pieką na wolnym ogniu. Dlaczego?
- Chodzą słuchy, że próbowaliście obrabować jakichś kmiotków na West Endzie.
Zmarszczyłem brwi. Dziwne, że już się rozniosło.
- Próbowałem znaleźć ślad Emerald. Nie posunąłem się aż tak daleko. - Opowiedziałem im cała
historię.
Morley wkrótce spoważniał i głęboko zmarszczył czoło. Pozwolił mi mówić, ale kiedy skończyłem,
zapytał:
- Jesteś pewien, że to była stara kopia jednego z tomów „Kruki nie bywają głodne”?
- „Rozszalałe Miecze”. Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Znasz tę historię?
- Czytałem książkę.
- To mnie nie dziwi - zaśmiał się. Pamiętał jeszcze moje problemy z Lindą Lee. - Skoro ją czytałeś,
to wiesz, jak się kończy. Orzeł ma osiemdziesiąt lat, jest wciąż zdrów, choć traci wzrok.
Kobiety zaczynają nim pomiatać, prawdopodobnie rewanżując się za to, jak je zawsze traktował. To
mu się nudzi, zabiera ze sobą Idłku niewolników, cały skarb, jaki zgromadził w ciągu siedemdziesięciu lat i
wynosi się w nieznane. Po kilku dniach wraca sam i z pustymi rękami, nie wspomina też ani słowem, co się
stało z niewolnikami i ze skarbem.
- No i co?
- No i skarb Orła jest jednym z największych, o których opowiadają łowcy skarbów, kiedy się spo-
tykają. Jeden z mitów głosi, że najwcześniejsza wersja „Kruki nie Bywają Głodne” zawiera wszystkie wska-
zówki, aby go znaleźć. Podobno kopiści znaleźli skarb, zanim zrobili około pięciu kopii, ale wymordowali
się wzajemnie, nim zdążyli go wykopać. Morley opowiedział historię chciwości i przebiegłości godnej sa-
mego Orła.
Co prawda to prawda, jego opowieść brzmiała jak pierwszy lepszy brukowiec, wart tyle, ile papier,
na którym go napisano. Gdyby nie miał w oku pewnego znajomego błysku, pewnie zignorowałbym wszyst-
ko, co mówił. Ale błysk był. Znałem go i wiedziałem, że jego złoty nerw został podrażniony. Zamierzał
złożyć WLsonowi i White’owi wizytę, która nie miała nic wspólnego z moją.
- Drugi tom? - wtrąciłem w nadziei, że go ostudzę. - Dlaczego akurat ten? Przecież Orzeł zakopał
skarb pod koniec.
85
Morley z uśmiechem wzruszył ramionami. Biedny, tępy Garrett nie widział spraw oczywistych.
Chastity obrzuciła nas dziwnym spojrzeniem. Wiedziała, że coś się dzieje, ale nie była pewna, co.
- W sumie możesz mieć rację - powoli odparł Morley. Podejrzewam, że chciał tylko zamieszać w
głowach wszystkim obecnym.
Wiedział coś, o czym nie chciał mówić. Jak wszyscy ostatnimi czasy. Wzruszyłem ramionami.
- Idę odwiedzić Maggie. Chcesz przejść się ze mną? - Jego złoty nerw zareaguje i na to, jak znam
życie.
- Dlaczego nie? - zapytał.
Saucerhead też załapał. Obrzucił mnie pełnym powątpiewania wzrokiem, ale nie zadawał pytań. Nie
ma sensu wtajemniczać Chastity we wszystko. Zwłaszcza, że ma kumpli w Straży.
Zorientowała się, że mamy przed nią tajemnice. Nie spodobało jej się to, ale chyba miała przeczucie,
że nie bardzo chce wiedzieć.
- Znasz Grange’a Cleavera? Pojawia się czasem w Bledsoe?
- Widywałam go. Ostatnio więcej niż kiedyś. Wydaje się, że mieszka w mieście. Jest w Radzie. A
Rada przez cały czas gdzieś tu się kręci. Reszta zwraca uwagę tylko wtedy, kiedy zaczynają coś knuć.
- Rozumiem. Co on tam robi?
- Nie wiem, jestem tylko lekarzem. Nie latam tak wysoko. Morley był gotów do drogi.
- Jak on teraz wygląda? - zapytał. - Kiedyś lubił się przebierać. Tylko najbliżsi wiedzieli, jak wyglą-
da naprawdę.
Zaskoczona Chastity mruknęła:
- A co mu pomoże przebranie? Niewielu jest tak niskich ludzi.
- Nie zawsze udawał człowieka - wyjaśnił Morley. - Czasem karła, jeśli chciał.
- Albo elfa? - podsunąłem.
- Garrett, takich brzydkich elfów po prostu nie ma! - warknął Morley. - Nie zdążyliby wyrosnąć z
pieluch!
Pomyślałem o księciu z magazynu. Zniewieściały, ale nie brzydki. Nieszczęśliwa dziewczynka,
której paskudny los przykleił siurek.
- Możesz go opisać, Chastity? Poza tym, że jest niski. Zrobiła, co mogła.
- Dla mnie wystarczy. To ten facet, Morleyu.
Morley burknął coś ze złością. Chastity znowu zrobiła zaskoczoną minkę.
- Wyjaśnię ci później - obiecałem. Zastanawiałem się, co łączy Dotesa i Deszczołapa.
Morley miał swój świat. Ja starałem się pozostawać poza nim. Może nawet lepiej, że nie znałem
żadnych szczegółów. Miałem nadzieję, że wyjaśni, gdyby się to okazało potrzebne.
Będę miał oczy otwarte. W przeszłości znany był z tego, że potrafił czekać zbyt długo.
- Idziesz czy nie? - burknął.
- Spotkamy się później - obiecałem Chastity.
- Obiecanki-cacanki.
Saucerhead obdarzył mnie spojrzeniem świadczącym o tym, że tak, będzie jej pilnował. Nie prosi-
łem go o to, bo wiedziałem, że to jego wrażliwy punkt. Pewnego dnia poprosiłem go, żeby pilnował pewnej
kobiety, a on nie dopilnował. Zginęła. Zarżnął za to cała bandę opryszków, sam znalazł się o krok od śmier-
ci, ale wiedział tylko tyle, że zawiódł. I nie można było go od te-20 odwieść.
O
86
Chastity była tak bezpieczna, jak to tylko możliwe.
- Hej, Garrett! Może tak zwiniesz z gęby ten durny wyszczerz i szklane spojrzenie choćby na chwilę,
żeby mnie wprowadzić w sprawę?
- Zazdrośnik. - Przez chwilę zmagałem się z wyszczerzeni, pokonałem go. - Skorzystamy z Podej-
ścia Dotesa.
Byliśmy blisko Góry. Wkrótce spotkamy pierwsze patrole. Musiałem okiełznać wyszczerz, przestać
marzyć o pięknych blondynkach, bo uśmiechnięty od ucha do ucha obcy nie jest mile widziany w tym rejo-
nie.
- Podejście Dotesa? A co to takiego?
- Powinieneś wiedzieć. Sam go wymyśliłeś. Prosto przed siebie i furda świadkowie - wchodzimy i
tyle.
- Nie ma sprawy, ale w środku nocy i w czasie burzy. Nie przesadzasz czasami?
Nie raczyłem oprotestować tej odpowiedzi.
- Za tymi domami biegnie wąska alejka. Wykorzystują ją dostawcy i ludzie-szczury, którzy wywożą
śmieci.
- Wywożą śmieci?
- Nowość, muszę przyznać. Ale to prawda. Ta alejka jest czystsza niż ulica od frontu. Nigdy czegoś
podobnego nie widziałem.
- Prawie niepatriotyczne, no nie?
- Niekarentyńskie z pewnością. Ciężki przypadek dziwactwa.
- Konspiracja.
Dokuczał mi. Chyba czuł, że w środku wciąż jestem z Chastity.
- To z żoną i dziećmi było z twojej strony paskudne. - Obejrzał się niedbale.
- Było, było. Jesteś przewrażliwiony, bo sam nie zdążyłeś zrobić tego numeru ze mną. Wciąż tam
są?
- Przypuszczalnie. Być może. Warta jest paru sztuczek. Są tam cały czas. Cala parada potencjalnych
świadków. To dama pierwszej klasy, Garrett. Nie spieprz sprawy, jak z Tinnie i Mayą.
Zanim zdążyłem zaprotestować, dodałem:
- Przyciągasz to, czy jak?
- Sam powiedziałeś. Ciężki przypadek dziwactwa.
- Z tym się zgodzę. Choć tym razem dziwność polega na tym, że brak w tym sensu. Przynajmniej
żaden facet nie spaceruje po niebie, ani nie odmawia rezygnacji z morderstwa tylko dlatego, że wcześniej
został zabity i skremowany. Nie widziałem jeszcze żadnych zmiennokształtnych i chyba jeszcze nikt niko-
mu nie zatopił kłów w szyi.
- Ale jest w tym coś z okultyzmu.
- Sądzę, że to zmyłka Cleavera. Sądzę, że to on ma dziewczynę. Te okultystyczne bzdety są po to,
żeby zmylić Maggie.
- Ciągniesz to dalej? Właśnie nad tym myślałem.
- Na razie. Przynajmniej dla nich. Może być ciekawie, kiedy się zorientują, co robimy. Zobaczymy,
kto jak się zachowa.
Byliśmy już na Górze, maszerując jak całkiem uczciwi ludzie. Zachowuj się, jakbyś był stąd, a wte-
dy nikt na ciebie nie zwróci uwagi. Nawet na Górze dużo uczciwych ludzi legalnie chodzi po ulicach. Lo-
kalni strażnicy nie mają odwagi zaczepiać wszystkich po kolei.
87
- Pewnego dnia te błazny przypomną sobie o szkoleniach, ustawią rogatki i zaczną sprawdzać prze-
pustki - zauważyłem.
- Nic z tego - prychnął Morley. Nie miał wysokiego mniemania o brunach z Góry. - Tutejsi miesz-
kańcy nie wytrzymają takiej niedogodności.
- Pewnie masz rację - i to jest największy problem z bezpieczeństwem publicznym. Cholernie nie-
dogodne.
- Liczysz na to, że ci z tyłu są równie zboczeni, jak ty? To chyba jeszcze gorsze, niż liczyć, że każdy
jest uczciwy.
- Zboczeni? - zaprotestowałem, ale wiedziałem, co ma na myśli.
- Wiesz, co mam na myśli. Przynajmniej jeden może być tajniakiem.
Tajna policja to nowy problem dla półświatka TunFaire. Tylko zawsze elastyczny Morley nie miał
problemu z przystosowaniem się.
- Może być. - Nie wierzyłem w to i on chyba też nie. Straż była mniej nieśmiała niż ci ludzie. Nawet
szpiedzy Relwaya.
Morley musiał wreszcie to powiedzieć:
- Winger mogłaby mieć takie powiązania. Kurde!
- Tak, jeśli ma w tym zysk - zacząłem się zastawiać. Czy Winger mogłaby zdradzić człowieka, który
był dla niej najlepszym przybliżeniem słowa „przyjaciel” dla samej forsy? Straszne, ale nie umiałem odpo-
wiedzieć na to pytanie.
- Kiedyś mi dałeś rade: nigdy nie wdawać się w stosunki z kobietą bardziej stukniętą ode mnie -
mruknąłem.
- I chyba miałem rację, co?
- Tak. O, tak.
Skręciliśmy w alejkę, która przechodziła za domem Maggie Jenn. Mieliśmy szczęście i wolną drogę
- przynajmniej do tej pory. Nawet patrole się tu nie kręciły. Dla stróżów prawa byliśmy niewidzialni jak
duchy.
- Uważaj na Winger, Garrett. Jest bardziej stuknięta od ciebie. - Zapuścił wzrok w tę nieprawdopo-
dobnie czystą alejkę. - Choć niewiele. Ta droga jest otwarta. Każdy może tu wejść.
Zachichotał nerwowo, prawie nie wierząc w tę demonstrację aroganckiej pewności siebie. Nikt nie
mieszka tak wysoko na Górze, żeby być poza zasięgiem. Nawet największe wiedźmy i czarownicy, strażni-
cy burz i lordowie wojenni, którzy każą książętom i diukom pucować sobie buty... nawet oni mogą zostać
obrabowani.
- O Winger będę się martwił później. Teraz musimy zrobić swoje, zanim zjawią się nasi fani. Tędy. -
Wskazałem balkon z kutej stali, który zwykle służył do zrzucania śmieci. Ludzie szczury przejeżdżali pod
spodem i służba zrzucała, co trzeba. Podobne balkony zdobiły wszystkie ponure kamienne ściany wzdłuż
całej alejki.
- Poza sprzątaniem chyba nic specjalnego tu nie widać, co? - mruknął Morley.
- Chciałbyś, żeby zdobili fasady fikuśnymi rzeźbami dla takich jak my?
Morley zachichotał i ruszył przed siebie. Znalazł uchwyt dla rąk na szorstkim kamieniu, wspiął się,
zaopiekował symbolicznej grubości drzwiami i przewiesił się przez poręcz, żeby mi pomóc. W chwilę póź-
niej byliśmy już w środku. Wyjrzeliśmy przez wąskie okienko, szukając świadków. W chwilę później w
alejce pojawiły się nasze ogonki. Morley zachichotał, a ja westchnąłem:
- Tylko Winger.
- Skąd ona bierze takie ciuchy?
88
- Gdybym wiedział, udusiłbym krawcową. To sprzeczne z boskim prawem, a może i z ludzkim.
- Jesteśmy w środku. Czego szukamy?
- Kurde, nie wiem. Czegokolwiek. Dzieją się rzeczy całkiem bez sensu. Skoro szukam zaginionej
dziewczyny, powinienem tkwić po uszy w piraterii. Jestem prawie pewien, że Maggie Jenn nie wynajęła
mnie wyłącznie po to, żeby znaleźć Emerald.
- Hę?
- Może sobie przypominasz, że się w to wpakowałem, ponieważ Winger chciała, żebym pilnował
Maggie Jenn. Myślała, że Maggie chce, żebym kogoś załatwił.
- A teraz ci się wydaje, że może Maggie miała rację. Że cała sprawa mogła być ukartowana tylko po
to, żebyś się strzelił głowami z Deszczołapem.
- Może być. Sądziłem, że znajdę tu jakieś wskazówki.
- No to do roboty. Zanim Winger się zorientuje, co tu robimy i wyjdzie ze ściany.
- Absolutnie. Ale najpierw sprawdzimy, kto pierwszy wejdzie w alejkę.
Minęła nas cała parada, zanim znów opustoszało. Morley dobrze im się przyjrzał.
- To ten - szepnąłem. - Ten zawodowiec.
- Widzę. Czuję to. To szycha.
- Znasz go?
- I w tym problem - mruknął Morley - Nie znam.
Też mnie to martwiło. Mogłem sobie wyobrazić, że Włnger pracuje dla Winger i każdego, od kogo
może wydusić kasę. Pirat musiał być na wikcie Cleavera. Ale co z tym zawodowcem?
Wydawało się, że o sobie wiedzą.
Podchody zwróciły uwagę złośliwych oczu. Pojawili się opryszkowie ze Straży. Nawet Winger się
ulotniła, żeby błaznów nie kusić.
- Koniec zabawy i do roboty - poradził Morley. - Chłopaki z płaskimi nosami nie będą się tu kręcić
przez cały dzień.
Zaczęliśmy od tego samego pokoju.
Mówiliśmy szeptem. Po chwili zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Ani śladu Maggie i jej cudow-
nej załogi. Zdaje się, że Morley wyraził to pierwszy:
- Garrett, tu nikt nie mieszka i nie mieszkał od lat. - Żaden z pokoi, w których ostatnio bywałem, nie
był usłany naftaliną i kotami z kurzu. Po chwili zacząłem kasłać i chrząkać.
- Taaak... To tylko dekoracje do sztuki, jaką odegrali na mój użytek.
- Zgadnij, po co?
- Nie muszę zgadywać. Po to tu jestem, żeby się dowiedzieć, czy Winger przypadkiem nie miała
racji.
Każde z kolejno odkrywanych pomieszczeń pyszniło się meblami w pokrowcach i warstwą kurzu.
- Hmmm.. całkiem niezłe antyki - zauważył Morley. Udawał obojętność, ale czułem, że jest rozcza-
rowany. Żadnych łatwych w transporcie drogocenności. Chyba już się zastanawiał, jak wynosić meble.
Po pewnym czasie, ponieważ mieliśmy mnóstwo czasu, natrafiliśmy na sypialnię na piętrze. Była
używana, ale jej nie pamiętałem.
- Dama, która tu mieszkała, nie miała zwyczaju sprzątać po sobie - zauważył Morley.
I chyba nikogo, kto by po niej sprzątał. Resztki jedzenia na talerzach pyszniły się jedwabistym, błę-
kitnym futerkiem.
89
- Sądzę, że opuszczono ten pokój jeszcze przed twoją wizytą - mruknął Morley. - Sprawdźmy go
bardzo dokładnie.
Sieknąłem z podziwu. Co za geniusz.
W chwile później:
- Garrett?
- Co?
- Popatrz na to.
„To” wstrząsnęło mną z lekka. „To” okazało się damską peruką. „To” było ogromną czupryną wiją-
cych się dziko rudych włosów, bardzo podobnych do włosów Maggie Jenn, których siecią tak chętnie dał-
bym się oplatać. Siecią, z której wyzierało teraz paskudne podejrzenie.
- A to co było? - rzucił Morley.
- Niby co?
- Ten dźwięk. Jakby ktoś cię dźgnął gorącym pogrzebaczem.
- Próbowałem sobie wyobrazić łysą Maggie. - Podniosłem perukę, jakby to była ścięta głowa wroga.
- Wyduś to wreszcie. No, już.
- Wiesz, o co chodzi? No to posłuchaj. Bierzesz taką perukę, wsadzasz na łeb komuś takiemu jak
Deszczołap i masz już sobowtóra ślicznotki, która mnie wynajęła, żeby znaleźć jej dzieciaka. Jeśli jeszcze
ubierzesz go w dziewczęce szmatki. Sobowtóra ślicznotki, która mnie zaprosiła na nic innego, tylko...
Morley wyszczerzył zęby. Potem prychnął. Wreszcie ryknął śmiechem.
- Och! Och! To by była historyjka o Garretcie jak żadna inna! Ludzie zapomnieliby o staruszce i jej
kocie... - Strzelił palcami i znowu się wyszczerzył. - Założę się, że Winger wiedziała. No założę się po pro-
stu. A przynajmniej coś podejrzewała... i może właśnie to chciała sprawdzić. Napuścić Garretta. On luuubi
rude. Poleci, kiedy mu ją posadzisz na kolanach. - Cholerny konus omal się nie zlał w gacie ze szczęścia. -
Och, Garrett, zaimponowała mi. Naprawdę. Sam bym nie wpadł na coś takiego.
- Chyba ci się coś pomyliło - zaprotestowałem. - To nie jest tok myślenia Winger.
Gadałem i gadałem, sam nie wiedząc, z kim się sprzeczam. Podnosiłem głos coraz wyżej, wyobraża-
jąc sobie miliardy potworności, które mogły mi się przytrafić wyłącznie z powodu mojej skłonności konese-
ra do płci przeciwnej. I to tylko dlatego, że Maggie Jenn, która rozgrzała mnie jak gardziel wulkanu, mogła
nosić tę perukę.
Utkwiłem w niej wzrok. Nawet się nie rozprostowała pod wpływem mojego morderczego spojrze-
nia. Pozostała dokładną kopią fryzury Maggie.
- Chwytasz? - Upierał się Morley, jakby to nie był mój osobisty pomysł. - Grange Cleaver włożył
perukę i oszukał cię na tysiąc procent.
Poczułem, że policzki mi płoną.
- Może tak, a może nie. No, załóżmy, niech będzie. Przypuśćmy na chwilę, że to on był Maggie
Jenn, która mnie wynajęła. Pomińmy kwestię, że to ma jeszcze mniej sensu niż przedtem. Cleaver nie skie-
rowałby ostrza przeciwko samemu sobie. Szukajmy zatem podwójnego dna. Zastanówmy się, czego mój
pracodawca chciał naprawdę, kimkolwiek był, była, lub było.
- Nie skacz tak, Garrett. - Próbował powstrzymać sprośny chichot.
- Dobra, Morley. Jedno pytanie. Za co mi zapłacił przyzwoitą zaliczkę?
- Można by przypuszczać, że miałeś zrobić to, po co cię wynajęli. Znaleźć dziewczynę. Ale jeśli
lepiej pomyślisz, sam dojdziesz, że Maggie Jenn, która nie jest Maggie Jenn rzeczywiście ma sens.
- Jaki?
90
- Widzisz, gdyby okazało się, że to Cleaver w przebraniu, nie byłoby sprzeczności z tym, co eksper-
ci mówią o kobiecie.
- Sam do tego doszedłem, zanim jeszcze zacząłeś mi wiać przed nosem tą pieprzoną peruką. Praw-
dziwa Maggie Jenn pewnie leży na swojej wysepce tyłkiem do góry i nie podejrzewa, że jej kumpel Grange
Cleaver psuje jej reputację, udając...
- Powinieneś się raczej zastanowić, ile razy już to robił wcześniej. Kiedy jeszcze sypiała z księciem
krwi.
No nie, w obliczu księcia pewnie by się nie ważył. Książę zdecydowanie wolał panie i nie miał cier-
pliwości do cnotek. Znał prawdziwą Maggie Jenn.
- Ale fałszywa Maggie mogła się włóczyć gdzie chciała, albo tam, gdzie tego chciał Deszczołap.
- Ktoś mi mówił, że Cleaver mógł być jej bratem. Może byli bliźniętami.
- I był alfonsem własnej siostry?
- A bo to pierwszy raz facet stręczy własną siostrę?
- Masz rację. Chyba o tym zapomniałem. Pobożne życzenia. A myślałem, że już z nich wyrosłem.
Nie powinienem ani na chwile zapominać, jakimi sukinsynami potrafią być ludzie...
- Wciąż mamy jeszcze kilka pokoi do przeszukania - nie chciałem się wdawać w dyskusje o wyższej
konieczności - Choć Morley musiałby chyba wleźć pod węża, żeby znaleźć tam niższe mniemanie o rodzaju
ludzkim, niż moje.
Wyższą konieczność jestem w stanie zrozumieć. Wyższej konieczności nie potępię. Pogardzam tymi
tylko, którzy sprzedają swoje siostry, córki i żony, ponieważ to im pozwala migać się od pracy.
- Musisz mnie jakoś trawić, Morley.
- Trawię, Garrett. I wszystkich innych też. Chcecie czy nie, jesteście teraźniejszością i przyszłością
świata. Reszta z nas będzie musiała sobie znaleźć jakieś dziury, inaczej nasz czas przeminie.
- Brawo! - zaklaskałem. - Masz wizję. Zgłoś się na członka rady miejskiej.
- Nie mam w sobie dość z człowieka, a poza tym nie mam czasu. Zatkało mnie. Moja żartobliwa
uwaga została przyjęta z całą powagą. Ciekawe. Morley Dotes, zabójca i łamignat, członkiem mojej i twojej
rady miejskiej?
Faktycznie, wygląda na to, że nadeszły dobre czasy dla półgłówków. Rządzić mogą wariaci, dyle-
tanci, sklerotycy, a może i Cholerny Papagaj.
TunFaire jest miastem ludzi w królestwie ludzi, Karencie. Tak stanowią liczne traktaty. Oznacza to,
że prawodawstwo ludzi ma priorytet, z wyjątkiem sytuacji, kiedy zostało zmienione traktatem obejmującym
jedynie konkretne obszary. Jest również miastem „otwartym” co oznacza, że każda rasa, która podpisała
traktat, może się tu swobodnie poruszać, ciesząc się mniej więcej takimi samymi prawami, jak obywatele
Karenty. I, teoretycznie, posiada te same obowiązki.
W praktyce kręcą się tu różne rasy, z traktatami i bez, wielu nie-ludzi wykręca się od swoich obywa-
telskich obowiązków. Doskonałym przykładem są centaury. Wszystkie traktaty z centaurami szlag trafił,
kiedy ich plemiona przyłączyły się do Glory’ego Mooncalleda. Z prawnego punktu widzenia są obcymi o
wrogich zamiarach. Ale ostatnio, odkąd republika Mooncalleda upadła, zalewają miasto i królestwo i niko-
mu to nie przeszkadza, może z wyjątkiem ekstremistów.
Połowę populacji TunFaire stanowią gastarbeiterzy i rezydenci nie-ludzie. Wojna straciła już na
impecie i teraz coraz więcej osób zdaje sobie sprawę z dramatycznych zmian, jakie wkrótce nastąpią w spo-
łeczeństwie. Zaczynają się kwasy.
Wkrótce sprawa nie-ludzi zacznie w polityce zajmować centralne miejsce. Już jest, dla takich odła-
mów jak Wezwanie. W ich statucie nie znajdziesz eufemizmów i niedomówień. Zabijać nieludzi tak długo,
aż żywi sami uciekną.
91
Bogowie, nie chciałem, żeby moja awantura skończyła się w kłębowisku politycznych żmij. Pano-
wie w Niebiosach i w Głębinach, strzeżcie mnie przed polityką...
Ruszyliśmy dalej. Szukaliśmy na górze i na dole, na prawo i lewo, na południe, na północ, wschód i
zachód. Szczególnie starannie przegrzebaliśmy apartament, który podobno należał do Justine Jenn.
- Garrett, tutaj nikt nie mieszkał - stwierdził wreszcie Morley. - Dekoracje.
Zgodziłem się z nim.
- Myślisz, że jeszcze coś tu znajdziemy? - zapytał.
- Wątpię. Chcesz zajrzeć do piwnicy? - A ty?
- Pamiętam naszą ostatnią wyprawę do piwnic. Już wolę iść na zakupy.
- Wixon i White. Handlarze od siedmiu boleści. Rzeczywiście znali tę dziewczynę?
- Jakąś dziewczynę pewnie znali - przyznałem, tym razem bardzo ostrożny z identyfikacją.
- Racja. Ale to jakiś początek. Mogę się z tobą przejść? Dawno mnie tam nie było.
- Kurde, odbiło mi - wiedziałem, że będzie chciał iść. - Gdyby nie ci piraci, nie dałbym za istnienie
tej dziewczyny złamanego grosza.
- Jakiejś dziewczyny. Sam to powiedziałeś. No to może wrócimy sobie na ulicę?
- Niezły pomysł. - Rozejrzeliśmy się za ewentualnymi obserwatorami. Winger i wściekły pirat pil-
nowali alejki, udając, że się wzajemnie nie widzą. - Patrz, jak się ładnie dogadali.
- Świat się robi przez to lepszy. Uchyl trochę okienka od frontu i sprawdź, co robi tamten geniusz.
Frontowa ściana domu nie była aż tak nijaka, jak się wydawała z dołu. Wyjrzałem.
Zawodowiec uznał, że wyjdziemy frontowymi drzwiami, jak gdybyśmy tam mieszkali. On pewnie
by tak zrobił. Odstawił kawał dobrej roboty, wtapiając się tło. Ale jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, nigdy
by go nie przeoczył.
Niezdary ani śladu. Ciekawe.
Morley zachichotał.
- Ciekawe, jak długo będą czekać, jeśli nie wyjdziemy?
- Co masz na myśli?
- Dachy. Zachichotałem i ja.
- Chyba warto się pokusić o taki eksperyment. Do roboty.
- A jak już się dobrze ulotnimy, naślemy na nich chłopaków z kijami.
- O, nie, nie. To by było nieładnie. Nie mam ochoty już do śmierci oglądać się za siebie w oczeki-
waniu na rewanż Winger.
- Niby racja. Dajemy nogę.
Poszliśmy. Łatwo było. Dach okazał się płaski i pojawił się tylko jeden problem - jak zejść.
Wypróbowaliśmy ze trzy rynny. Żadna by mnie nie utrzymała.
- Chyba trzeba im przysłać hydraulika - burknąłem. - Ludzie powinni się trochę szanować. Żeby ani
jedna rynna nie była w przyzwoitym stanie.
- Albo Garrett powinien się odchudzić, żeby mieć lżejszy tyłek. - Morley, ta mała łasica, mógł zleźć
nawet po najgorszej.
Co gorsza, nasze próby ściągnęły uwagę jakichś przedwcześnie dojrzałych bachorów, które uznały
widocznie, że kombinujemy coś niedobrego. I to tylko dlatego, że łaziliśmy po dachu. Przecież mogliśmy
92
być dekarzami. No to koniec zabawy. Zaraz zjawi się patrol. Morley zerknął za krawędź, spróbował kolejnej
rynny. Banda wyrostków obserwowała nas z dołu. Wykrzywiałem się do nich, ale jakoś się nie wystraszyli.
- Musi wystarczyć - mruknął Morley.
Potrząsnąłem rynną. Nie to, że mu nie wierzyłem. Miał rację. Będzie musiała wystarczyć. Wydawa-
ła się solidna, chociaż...
- Musimy się dostać na dół i to już, Garrett.
- Nie boję się schodzić na dół. Martwię się tylko, w ilu będę kawałkach, kiedy już się tam znajdę.
Morley ruszył w dół, pozostawiając mnie własnemu losowi. Pozwoliłem mu oddalić się trochę, ru-
szyłem za nim, rozkładając ciężar na kolejne wsporniki. Zszedłem już osiem stóp, kiedy z dołu dobiegła
mnie imponująca wiącha elfickich bluźnierstw. Przez sekundę sądziłem, że nadepnąłem mu na ucho.
- Co jest? - zapytałem. - Wiszę.
Wychyliłem się trochę, żeby sprawdzić. Faktycznie. Koszula wyszła mu z portek i zaczepiła się o
jeden z haków, którymi rynna była przymocowana do budynku. Próbował wspiąć się trochę, żeby się uwol-
nić. Nie wiem, kto wymyślił te haki, ale to tylko pogorszyło sprawę. Usłyszałem odgłos drącego się materia-
łu. Morley znów zaczął kląć jak szewc. Puścił się jedną ręką, próbując uwolnić koszulę.
Nie puszczała. Tyle tylko, że on obchodził się z nią cholernie ostrożnie.
Któryś z gówniarzy na ulicy uznał, że fajnie byłoby trochę w nas porzucać kamieniami. Pierwszy
pocisk trafił Morleya w kostki palców, którymi trzymał się rynny.
Uratowała go tylko zaczepiona koszula.
Bogowie dają i bogowie odbierają.
Koszula rozdarła się jeszcze bardziej.
Morleyowi puściły nerwy. Zaczął wymyślać nowe przekleństwa.
- Rozetnij ją! - wrzasnąłem.
- Nowa koszula! Pierwszy raz ją włożyłem! - Nie przestawał z nią walczyć.
Kamienie zabębniły w ścianę. Harmider dochodzący z ulicy ostrzegł nas, że zbliża się patrol.
- Zrób z tym coś lepiej. Za chwilę zaczną w ciebie rzucać czymś więcej, niż tylko kamieniami
- We mnie?
- Tak, w ciebie. Ja cię zaraz wyminę i zostawię.
Chciał powiedzieć coś brzydkiego, ale oberwał kamieniem w tył głowy.
Stalowa plama. Piękna tkanina aż zafurczała. Morley pomknął po rynnie jak wiewiórka, a dzieciaki
rozbiegły się z wrzaskiem. Dogoniłem go, kiedy się zastanawiał, którego gówniarza zabić.
- Idziemy. - Byliśmy już w zasięgu cholernych włóczni. Morley wyglądał tak, jakby wolał zostać i
kogoś zabić. Dyszał żądzą krwi. Potarł dłonią guza i zjeżył się cały.
- Wiejemy! - ryknąłem mu w ucho i zagoniłem do roboty pięty i kolana. Morley uznał, że sam ze
światem nie wygra.
XXXIII
Zanim zgubiliśmy pościg, nawet Morleyowi zabrakło tchu.
- I tak była podarta - wydyszałem, zataczając się ze zmęczenia. - A ty przecież masz drugą. Sam
widziałem.
Nie odpowiedział. Za bardzo był zajęty własnym ubraniem, choć i tak trudno było coś zauważyć,
dopóki miał koszule w spodniach.
- Te chłopaki musiały nieźle trenować. - Ledwie mówiłem, a nogi miałem jak z gumy.
93
- Dobrze, że ruszyłeś, zanim się obejrzeli. - Nie zipał tak ciężko jak ja, w ogóle nie mam pojęcia, co
on robi, że jest taki wysportowany. Rzadko widzę, żeby uprawiał inne sporty niż bieg na przełaj za warzy-
wami.
Może po prostu miał więcej szczęścia z wyborem przodków.
- Może przycupniemy na chwilkę? - zaproponowałem. Mogliśmy sobie na to pozwolić. Potrzebowa-
łem tego, żeby nie wywinąć się na lewą stronę.
Udało nam się ostatecznie zniknąć w małym przybytku grzechu, które oblepiają podnóże Wzgórza,
żywiąc się i ciągnąc zyski z bezczynności bogaczy. Nikt nas tutaj nie wyśledzi. Patrole nie są mile widziane.
Usiedliśmy sobie na schodku, gdzie ruch nie był za duży. Zaledwie nabrałem dość powietrza, aby
moje poczucie humoru zapłonęło świeżym płomieniem, zaczęliśmy kombinować, jak to Winger robi różne
rzeczy w stylu Winger po to, żeby się dowiedzieć, co robiliśmy w domu Maggie.
Myślałby kto, że mamy po jedenaście lat. Chichotaliśmy jak głupki.
- O, kurka! - nie mogłem przestać chichotać, pomimo złych wieści. - Popatrz, kogo ja widzę!
Niezdara omal się o nas nie potknął, zanim zajarzył, że nas znalazł. Wywalił gały. Gęba mu zbladła.
Z trudem chwytał powietrze.
- Ten błazen to chyba jakiś jasnowidz - wykrztusiłem.
- Masz ochotę go dorwać?
On też się zorientował, że możemy próbować szczęścia. Śmignął za róg, zanim zdążyliśmy otrzepać
tyłki z kurzu.
- Kurde! Gdzie on się podział?
- Tak sądziłem. - Co?
- To duch. Albo poroniony płód naszej wyobraźni.
- Nie, to nie duch. Ma kupę szczęścia i tyle.
- Słyszałem, jak szczęście nazywali talentem wizjonerskim.
- Morley, odpuść sobie. Co przypadkowe wyniki mogą mieć wspólnego z talentem?
- Gdyby szczęście było dziełem przypadku, wszystko by się wyrównywało, no nie?
- Tak sądzę.
- Więc chyba ty też od czasu do czasu powinieneś mieć trochę szczęścia, co? O ile nim jakoś nie
kierujesz?
- Czekaj no... - Nasze przekomarzanki wywiodły nas daleko na manowce. Świetnie się bawiliśmy
przez całą drogę do West Endu. Czysto dla jaj zastawiliśmy po drodze kilka pułapek. Nasz ogon wyminął
wszystkie dzięki szczęściu głupiego. Morley krzywił się niemiłosiernie.
- Chyba zaczynam dostrzegać, o co ci chodzi - pocieszyłem go.
- Mówiłeś, że sklep Wixona i White’a ma cienkie tylne drzwi?
- Kiepski żart. Albo pułapka. - Są pająki, które specjalizują się w łapaniu innych pająków.
- Pokaż mi to. Muszę się przyzwyczaić do twoich ekscesów. Właśnie. Przecież Morley jest tu tylko
dla rozrywki. Wixon i White mieli otwarte. Kręciliśmy się wokół, obserwując klientów.
- Lepiej weźmy się do roboty - mruknąłem. - Ich lokalna gwardia jak na mój gust za poważnie pod-
chodzi do obowiązków.
Morley ledwo odburknął. Przedstawiłem go tylnemu wejściu. Przyjrzał się uważnie i westchnął.
- Daj mi dziesięć minut - zaproponował.
- Dziesięć? Zamierzasz wyłuskać je razem z ościeżnicą?
94
- Nie. Zamierzałem załatwić to po cichu. Chciałeś szybko, trzeba było wziąć ze sobą Saucerheada
Tharpe’a. Trochę delikatności, Garrett. Z zaskoczenia. Nie lubię trąbić o swoim wejściu.
- Jasne - pozostawiłem artystę z jego dziełem.
Mój stary kumpel znowu coś kombinował po swojemu. Miałem pewne podejrzenia. I wcale mi to
nie przeszkadzało. Chciałem jedynie zrobić swoje - to znaczy to, co za „swoje” uważałem.
Zastanawiałem się, czy wciąż jeszcze mam pracodawcę. Bo w sumie nie byłem pewien.
Czekałem w zaułku, aż Morley zrobi swoje. A robił to naprawdę po cichu. Nie słyszałem ani szme-
ru, a i łobuzy w orzechowych łaszkach nie pokazały się, żeby nam przeszkadzać. Próbowałem się wczuć w
rolę.
No, już czas. Ruszyłem w kierunku wejścia i zaprosiłem się do środka.
- Hejka - wyszczerzyłem zęby. Póki co, tylko oni i ja. Zamknąłem drzwi i wywiesiłem w oknie ta-
bliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE”.
Jeden z dzielnych korsarzy zapytał:
- Co tu robisz? - Chciał udawać twardziela, ale głos mu się pośliznął ze strachu i wyszedł jak żało-
sny skrzek.
Drugi milczał. Po dziesięciu sekundach paraliżu, jak legendarny ptak na widok węża, kwiknął i rzu-
cił się na zaplecze. W chwilę później kwiczał, jakby dostał od Morleya gołym babskim tyłkiem w pysk.
Użyłem tonu „radosnego patałacha”. Jeśli nad nim dobrze popracować, sprawia wyjątkowo posępne
wrażenie.
- Cześć, Robin - Przez chwilę miałem problem z określeniem, który jest który. - Wpadliśmy na
chwilę, żeby dowiedzieć się czegoś o Emerald Jenn. - Przyodziałem się w mój najlepszy uśmiech sales-
mana. Robin kwiknął znowu i zdecydował, że pogada z Pennym.
Obaj wspaniali bukanierzy byli wyżsi od Morleya. Dość zabawnie wyglądali, kiedy ich trzymał z
tyłu za kołnierze twarzami do mnie. Trzęśli się jak galareta.
Zamknąłem drzwi składziku. Zabarykadowałem. Oparłem się o nie i rzuciłem:
- No i co? Wybieracie rzecznika prasowego? Pomieszczenie wyglądało jak po huraganie. Jestem
pewien, że nigdy nie panował w nim porządek, ale teraz wydawało się, że pospiesznie przerzucił je jakiś
koneser, może bibliofil w poszukiwaniu cennego pierwszego wydania.
- No, dajcie spokój, chłopaki.
Obie głowy zaczęły się pracowicie kręcić.
- No, nie bądźcie głupi.
Morley zmusił ich do uklęknięcia. Wyciągnął nóż, o wiele za długi, żeby był zgodny z prawem.
Przeciągnął nim po kamieniu, aż ostrze zaśpiewało.
- Chłopcy, chcę dostać Emerald Jenn. Znaną również jako Justina Jenn. Powiecie mi wszystko na jej
temat i zaraz poczujecie się lepiej. Zacznijmy od początku:
- Skąd ją znacie?
Wixon i White skowytali i skamleli cichutko, usiłując pożegnać się czule. Niech mnie, dobry jestem.
Co za dramacik. Morley też świetnie sobie radził, kiedy sprawdził ostrze na wąsach Penny’ego. Wielki kę-
dzior spadł na podłogę. Morley wzruszył ramionami i znów przejechał po osełce.
- Nie będziemy nikogo zabijać - zapewniłem ich. - Najwyżej obedrzemy jednego z was ze skóry.
Trąciłem końcem buta kędziorek na podłodze.
- Imigranci - zauważył Morley.
95
- Pewnie tak. - Karentyńczycy niełatwo pękają, bo przeżyli Kantard. Przy nich musielibyśmy się
nieźle napracować. - No, gadać, cudzoziemcy.
- To było prawie rok temu - wyrzęził Robin. Penny zgromił go wzrokiem.
- Co było prawie rok temu?
- Kiedy ta dziewczyna po raz pierwszy przyszła do sklepu. Wydawała się zagubiona. Szukała punk-
tu zaczepienia.
- Tak sobie przyszła, pożyczyć filiżankę żabiego futerka?
- Nie. Szukała czegoś. Ogólnie rzecz biorąc.
- To znaczy?
- Była zagubiona, zrozpaczona, szukała brzytwy, której mogłaby się chwycić. Był z nią młody chło-
pak, nazywała go chyba Czeryą. Był jasnowłosy, młody i piękny, i wtedy pojawił się ostatni raz.
- Biedactwo, musiał całkiem złamać ci serduszko. Ale na mnie nie licz.
Penny’emu nie spodobał się rozmarzony ton Robina, ale tylko dalej smażył go wzrokiem.
- Czeryke? - zapytałem z takim samym naciskiem, jak on.
- Quince Czteryą? - w zadumie podsunął Morley.
- Quince - Też się zacząłem zastanawiać. Quincy Quentin Q. Quintilłas wystarczyłby, żeby skom-
pletować flotę tysiąca statków i napełnić ich wściekłymi piratami. Był pokątnym oszustem, tak drobnym, że
ledwie go było widać i zbyt głupim, żeby odróżnić górę od dołu. Miał w sobie kilka kropel elfickiej krwi, co
sprawiało, że wydawał się młodszy i nie wzięli go do wojska. Impreza z fałszywym straszydłem byłaby w
sam raz na jego miarę.
Zaledwie go znałem, ale nie miałem ochoty poznać go lepiej. Opisałem go.
Robin skwapliwie pokiwał głową, jakby chciał mi się przypodobać. Zastanawiałem się, czy przy-
padkiem nie mówi mi tego, co jego zdaniem chcę usłyszeć.
- Dziękuję, Robinku. Widzisz? Jakoś się dogadujemy. To co kombinował Czteryą?
Tępe spojrzenie.
- Chyba nic. Po prostu był z dziewczyną. Ona też nie wyróżniała się niczym szczególnym.
Oczywiście, że nie. Śliniłeś się na kogo innego.
- Nie rozumiem, wyjaśnij, proszę.
- Chciała szybkiej odpowiedzi. Szukała szybkich odpowiedzi.
- Myślałem, że była zdesperowana.
- Zdesperowana jak na swój wiek. Dzieciaki żądają efektów bez pracy. Uważają, że należą im się
magiczne odpowiedzi. Nie chcą słyszeć, że prawdziwa magia to ciężka praca. Wasi strażnicy burz i lordo-
wie ognia uczą się i praktykują po dwadzieścia lat. A dzieciaki myślą, że wystarczy pokiwać palcami...
Magiczne palce Morleya wystrzeliły i trzepneły dłoń Robina, który zaczął kiwać palcami tak, jakby
chciał zademonstrować, o co mu chodzi. Mógłby nas nabrać, gdybyśmy się nie znajdowali na zapleczu skle-
piku z magią i czarami.
- Nie zapominaj o Emerald Jenn. Jeśli nabiorę ochoty na ploteczki, pójdę sobie na schody Chancery.
- Tam właśnie prowadzą wykłady najznamienitsi lunatycy i wariaci. - Emerald, Robinie. Czteryą nie wrócił,
ale ona tak. Opowiedz mi.
- Nie musisz być taki brutalny. Emmy była na gigancie. Przyjechała z daleka. Tyle wiedzieliśmy, ale
nie więcej. Reszty dowiedzieliśmy się kilka tygodni temu.
- Na gigancie - mruknąłem, usiłując każde słowo zabarwić czystym i nieskażonym złem. Morley
wywrócił oczy. - Przez rok zdana sama na siebie.
96
Przerażająca myśl. Na ulicach TunFaire dziewczyna w ciągu roku może przeżyć całe życie.
- Od kogo uciekła?
- Od matki.
Która się martwiła, że jej córuchny nie ma od tygodnia.
- Dalej.
- Nie wchodziła w szczegóły, ale podobno ta baba była chodzącym horrorem.
- Spędzała tu dużo czasu?
- Pomagała. Nieraz spała tam - Pokazał rozklekotaną pryczę. Nie przeprosiłem za to, co sobie pomy-
ślałem. - Była jak zraniony ptaszek. Daliśmy jej bezpieczne schronienie.
Czy dobrze wyczułem odcień dumy?
Rozumiałem, że dziewczyna mogła się czuć bezpieczniej z Pennym i Robinem, niż na ulicy. Miałem
tylko jeden problem: nie umiałem wyobrazić ich sobie w roli filantropów. Jestem na to zbyt cyniczny.
Robin okazał się prawdziwą trajkotką, skoro już się rozluźnił. Ciężko się napracowałem, żeby skie-
rować jego elokwencję na właściwe tory.
- Widywałeś ją ostatnio?
- Nie. Usłyszała, że jej matka zjawiła się w mieście. - I to ją odstraszyło?
- Myślała, że matka jej będzie szukać. I szuka, no nie? Jesteś tu. A ona nie chce być znaleziona.
Ludzie, którzy nie wiedzą, gdzie ona jest, nie mogą jej zdradzić.
Wymieniliśmy spojrzenia z Morleyem.
- Czego się boi?
Robin i Penny też wdali się w przyspieszoną wzrokową konferencję. Mieli pewne perspektywy,
gdyby się tylko tak nie dziwili.
- Nie wiecie. - Zatrudniłem moją intuicję. - Opowiedziała wam bajeczkę, której nie kupiliście. Uwa-
żacie, że ją znacie? Czy jest taka, żeby was wystawić na żer swoim prześladowcom?
- Co?
- Zna swoją matkę. Wie, jakich ludzi wyśle na poszukiwanie córki.
Kolejne sygnały wzrokowe. Gniewni piraci tego świata są paranoikami. A swoją drogą, wiedząc
kim jesteśmy, nic dziwnego, że się boją.
Penny przez cały czas nie przestawał gniewnie łypać na Robina. Nagle chyba ogarnął go przypływ
pesymizmu, bo warknął:
- Marengo North English.
- Co? - powiedzcie, że się przesłyszałem.
- Marengo North English.
A więc dobrze słyszałem. Tylko po co on to powiedział? I tak wszystko wydawało się dość szalone.
Udałem, że nie wiem o co chodzi.
- Co to?
Robin podskoczył.
- Nie co, tylko kto. Jeden z naszych największych klientów. Bardzo potężny adept podziemia.
Przykre, niepokojące wieści, ale użyteczne, nawet gdyby miały oznaczać, że mam do czynienia z
wariackim marginesem.
97
- Spotkał tu Emmy - mówił Penny. - Zaprosił ją do siebie. Poszła kilka razy, ale chyba nie spodobali
jej się albo ludzie, albo to, co robili.
- Myśleliśmy, że może do niego uciekła.
- Mógłby ją ochronić - podsunąłem. Morley spojrzał na mnie z ukosa.
- Znam faceta - wyjaśniłem. - Ale nie wiedziałem, że zajmuje się czarną magią.
North English koncentrował się głównie na jadowitej formie rasizmu.
Penny i Robin wydawali się zaskoczeni, jakby nie wiedzieli, że mógłby się zajmować czym innym.
Głuptaski. Facet miał w sercu ciepły kącik również dla takich jak oni.
Morley ruszył nagle jak błyskawica, przyprawiając nas o krótki zawał. Otwarł drzwi zaplecza, wyj-
rzał, rozglądał się przez chwile, pokręcił głową i zamknął.
- Wiesz, kto?
- Jakiś facet, który omal się nie zabił, tak pilnie wiał.
- Masz pierwszą nagrodę. Czas się wynosić.
- Mam jeszcze kilka pytań.
- Ten facet to piorunochron dla prawa.
Właśnie. I nie udało mi się zrobić nic więcej, choć miałem nadzieję, że uda mi się skłonić ich do
pomocy Emerald. Miałem nazwiska trójki ludzi, którzy rozmawiali z dziewczyną. Nie przyjaciół. Nie uży-
tecznych ludzi. Emerald widocznie nie miała żadnych przyjaciół.
Wyszliśmy równie nagle, jak się zjawiliśmy. Nie było nas, zanim piękni bukanierzy zorientowali
się, co się dzieje. W chwilę później maszerowaliśmy West Endem i ulotniliśmy się, zanim chłopcy w orze-
chowych kostiumach trafili na nasz ślad.
Właściwie to był cytat z Truposza, ale dlaczego miałbym rozczarowywać młodą damę?
Chyba się starzeję. Zbudziłem się z poczuciem winy, że nie zrobiłem niczego użytecznego w tema-
cie Emerald Jenn. Obserwowałem śpiącą Chaz. Przypomniałem sobie komentarz Morleya na temat jej klasy.
Przypomniałem sobie widzianą wczoraj Mayę i poczułem ukłucie bólu.
Chaz uchyliła jedną powiekę, zobaczyła, że na nią patrzę i przeciągnęła się z uśmiechem. Koc zsu-
nął się z niej i znów mnie zamurowało. Dokładnie.
Doszedłem do siebie mniej więcej w godzinę później, a moje szanowne wyrzuty sumienia jakoś nie
zabierały głosu.
- Co teraz zamierzasz zrobić? - zapytała Chaz po wysłuchaniu wszystkich szczegółów sprawy.
- To właśnie mój problem. Zdrowy rozsądek każe wiać co sił w nogach. Powiedzieć sobie, że ktoś
próbował mnie wykorzystać, zarobiłem trochę grosza i jesteśmy kwita.
- A cześć chce wiedzieć, co się dzieje. I jeszcze część boi się o dziewczynę.
Nic nie zeznałem.
- Waldo opowiadał mi o sprawie, w której ci pomagał. Naturalnie. Nie byłby w stanie przegapić
okazji odegrania swej wielkiej sceny To Nie Moja Wina.
- Waldo? - Już po imieniu?
- Waldo Tharpe.
- Saucerhead. Czasem zapominam, że ma jeszcze własne imię
- A twój kumpel Morley opowiadał mi o sprawie, w którą była zaangażowana dziewczyna imieniem
Maya i coś, co się chyba nazywało Siostry Potępienia.
- Serio? - To mnie trochę zdumiało.
98
- To prawie oczywiste, Garrett. Jesteś romantykiem i idealistą. O wielkich drewnianych nogach,
fakt, ale jednym z ostatnich porządnych facetów.
- Hej! Czekaj no chwilę! Zaraz się zaczerwienię. W każdym razie nie znam lepszego pragmatyka niż
najmłodszy synek mamci Garrett.
- Sam siebie nie potrafisz przekonać, twardzielku. Idź. Znajdź Emmy Jenn. Pomóż jej, skoro tego
potrzebuje, a ja już uciekam. Nie potrzebujesz, żeby cię ktoś rozpraszał.
- I tu się z tobą nie zgadzam.
- Siad, chłopcze. Kiedy wszystko pozałatwiasz, prześlij mi liścik do domu taty, a ja zapukam do
twoich drzwi, zanim zdążysz powiedzieć, że Chastity to niedobra dziewczyna.
- U-a - tylko nie to. - Co?
- Nie złość się. Nie wiem, kim jest twój ojciec.
- Nie sprawdziłeś mnie?
- Nie widziałem potrzeby.
- Mój ojciec to Lord Ognia Fox Direheart.
O, nie. Wydałem z siebie coś w rodzaju kwiknięcia.
- Nie pamiętasz?
Kwik. Nie pieprzę się z córkami szlachty magicznej. Wolałbym, żeby moja skóra nie zdobiła czyje-
goś biurka, to dla mnie żaden zaszczyt.
- Niech cię ten tytuł nie onieśmiela. W domu jest po prostu staruszkiem, Fredem Blaine.
Jaaaasne. Wierzcie mi, o niczym innym nie marzyłem od chwili poczęcia. Dziewczyna, której tatko
jest dowódcą na froncie, ale chciałby, żebym go klepał po ramieniu i nazywał Fredem.
- Skontaktujesz się?
- Wiesz, że tak, diabelska kobieto. - Nie oparłbym się.
- No to wracaj do swojej misji. Sama trafię do domu. - Zmarszczyła się ślicznie. - A potem papcio
wygłosi mi kazanie na temat pracy w szpitalu „Wiedziałem, że tak będzie”. Nienawidzę, kiedy ma rację, on
ma zawsze rację, że ludzie są okrutni, samolubni i źli.
Zainkasowałem pożegnalnego buziaka i ruszyłem do domu, zastanawiając się, dlaczego jeden z
głównych czarowników Karenty jest tu, w TunFaire, zamiast sprzątać w Kantardzie.
XXXV
Wśliznąłem się przez tylne drzwi. Ślizgacz i Ivy siedzieli w kuchni, jeden schlany, drugi zajęty go-
towaniem.
- Hej, Garrett - rzucił przez ramię. - W spiżarni jest pusto.
- Antałek też ci będzie potrzebny nowy - wybełkotał Ivy.
- Śpiewaj, papugo... tfu! - warknąłem. Jak im się nie podoba, to niech coś z tym zrobią.
O wilku mowa - od frontu Cholerny Papagaj darł się, że go zaniedbują. Zacząłem się zastanawiać,
czy Ślizgacz lubi zupę z papug.
Jeśli Truposz się obudzi, pomyśli, że go przeniosłem do cholernego zoo.
- Zdaje się, że nadeszła chwila, żebyście się przenieśli na obfitsze pastwiska.
- Hę?
99
- Szukaliście chociaż pracy? A może mieszkania? Chyba ja już swoje zrobiłem.
- Uhhhh!
- On ma rację - mruknął Ivy. Język mu się plątał, ale poza tym PO pijaku mówił wyraźniej, niż jego
kumpel po trzeźwemu. - Nic mu nie pomogliśmy. Możliwe, że nie jesteśmy w stanie, ale to jego dom.
Kurde. Ten facet wzbudził we mnie poczucie winy, choć mówił prawdę i tylko prawdę.
- Umyłem te pierdzielone gary, Ivy. Zrobiłem pranie. Umyłem podłogi. Nawet spryskałem sokiem z
bagna to miecho w bibliotece, bo już je mole żarły. To nie gadaj, że nic nie zrobiłem, Ivy. A w ogóle po co
trzymasz w domu tę mumie, Garrett? A jeśli już musisz, to po co ci takie robaczywe paskudztwo?
- Świetnie się z nim rozmawia. Wszystkie dziewczyny twierdzą, że jest śliczny.
O, nie obudził się. Ciekawe. Ślizgacz nawet nie słuchał.
- A co z tobą, Ivy? Co ty zrobiłeś? Jeśli nie liczyć wysysania tych końskich szczochów, rzecz jasna,
bo się zastanawiam, gdzie ty to wszystko mieścisz? Głodny jesteś, Garrett?
- Tak.
- No to pomemłaj sobie te sucharki. Sos już idzie. - Okrążył Ivy’ego, ale ten też już wstał mozolnie
wlokąc nogi i ruszył do frontowego pokoju. Zamknąłem za nimi drzwi, zjadłem szybko, zastanawiając się,
czy już wzięli ślub, czy jeszcze nie. Nagle Ślizgacz zaczął wrzeszczeć na cały dom.
- Dosyć! - ryknąłem. - Był ktoś?
- Kurka, Garrett, jesteś jednym z najpopularniejszych ludzi w mieście. Ciągle ktoś wali do drzwi.
- I?
- I co? Jak się ich nie wpuszcza, to odchodzą.
- To moja filozofia.
Ivy wsadził głowę przez drzwi.
- Była ta ślicznotka.
Podniosłem brew. Szkoda takiego talentu na tę parę.
- Tak - wtrącił Ślizgacz. - To pies na baby.
Ivy wzruszył ramionami, ale miał zakłopotaną minkę.
- No i co, chłopaki?
- Nie wiem - odparł Ivy. - Nie zrozumiałem.
No, nie można powiedzieć, że mu się to zdarzyło pierwszy raz.
- Niewiele powiedziała. Coś na temat książki, którą miałeś dla niej czy co...
Książka?
- Linda Lee? - Hę?
- Powiedziała, jak się nazywa? Linda Lee? Ivy wzruszył ramionami.
Żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary, Garrett. Połknąłem ostatni kęs, wlałem w siebie kubek
słabej herbaty i ruszyłem do drzwi. T.Ch. Papagaj wydawał się z każdą godziną coraz bardziej nie do znie-
sienia.
Wszystko jest względne.
Wyjrzałem przez wziernik.
Ulica Macunado. Na razie się zgadza. Rojąca się od quasi-inteligentnego życia. Szkoda czasu na
jego badanie przez dziurę. Otwarłem i wyszedłem na ganek.
100
Nie zauważyłem nikogo, ale poczułem na sobie czyjś wzrok. Usiadłem na górnym schodku, obser-
wując ruch. Jak zawsze zacząłem się zastanawiać, gdzie im się wszystkim tak spieszy. Kiwałem głową zna-
jomym, głównie sąsiadom. Niektórzy nawet mi odpowiedzieli. Inni zadarli nosy życząc mi, żebym się za-
padł pod ziemię w kłębach dymu. Staruszek Stuckle, który podnajmował pokój u Cardonlosów, był jednym
z tych przyjaźniejszych.
- Jak się masz, synu?
- Nieraz dobrze, ojczulku. Nieraz źle. Ale każdy nowy dzień jest błogosławieństwem.
- Słyszałem. Gert aż się zdenerwowała, wiesz.
- Znowu? Czy dalej?
Wyszczerzył się w uśmiechu podpartym dwoma rozchwianymi zębami.
- No właśnie.
Gert Cardonlos zawsze stawała w obronie drugiej strony, kiedy moi sąsiedzi się buntowali. Zasta-
nawiałem się, czy gdyby zmieniła imię na Brittany albo Misty, zestarzałaby się bez skwaśnienia.
Pewnie nie.
Przez chwil? obserwowałem, jak Stuckle zanurza, się w morzu ciał, ale w tej samej chwili przypałę-
tała się dziewczynka od sąsiadów.
- Jacyś ludzie obserwują twój dom - oznajmiła. - Nie żartuj!
Becky Frierka wyobraża sobie, że jest moją asystentką. Nie mam nic przeciwko partnerce płci żeń-
skiej, ale wolę, kiedy ma trochę więcej, niż osiem lat.
- Opowiedz mi.
Nigdy nie wiadomo, kiedy się dowiesz czegoś użytecznego. A Becky poczuje się lepiej.
Niezbyt dobrze pamiętam ojca. Mama zawsze mówiła, że miał pewną zasadę: każdego dnia postaraj
się zrobić coś takiego, żeby ktoś poczuł się lepiej. Pewnie ją wymyśliła sama. Ludzie tacy jak Piękna przy-
znali, że mama lubiła koloryzować i była bardzo pomysłowa. Ale zasada mi się podobała.
- Dzięki, Becky. Bardzo mi się to przyda. - wcisnąłem jej garść miedziaków. - Zmykaj już.
- Zabrałeś tę panią na kolację. - Co?
- No, wczoraj. - I co z tego?
- Nie chcę pieniędzy. Weź i mnie.
Och. Pewnie. Ciekawe, kiedy one z tym skończą.
- A skąd ty wiesz, co ja robiłem wczoraj wieczorem?
- Widziałam, jak wychodziliście. Poszłam za wami. - Uśmiechnęła się jak mały diablik. - Wiem, co
robiliście.
- Jesteś przebraną karlicą? Chcesz mnie szantażować?
- No co ty. Ale mogę ci powiedzieć, kto jeszcze cię śledził. Ohoho! Nie zauważyłem nikogo. Nawet
jej.
- Słucham cię bardzo uważnie, Becky.
- Zaprosisz mnie na kolację? Tam, gdzie tę jasnowłosą panią?
- Jasne. - Nie ma sprawy. Jej mama mi to wyperswaduje. - Jak tylko skończę tę sprawę. Zgoda?
Spojrzała na mnie podejrzliwie. Chyba za szybko się zgodziłem. Ale..
- Zgoda. I nie myśl, że się wywiniesz.
- Dobrze. Opowiedz mi o tym, który mnie śledził, smarkulo.
101
- To był mężczyzna. Dziwny bardzo. Niezbyt wysoki, ale i tak ogromniasty. - Rozpostarła ramiona.
- I dziwnie chodził.
Pokazała mi, jak.
- Mugwump. - Domyśliłem się. Nigdy nie widziałem, jak Mugwump chodzi, ale musiało to wyglą-
dać podobnie.
- Mugwump?
- Tak się nazywa. Pewnie to był on. Miał takie ogromne łapy?
- Nie wiem. - Nieźle.
- I co robił?
- Po prostu poszedł tam, gdzie wy. A potem się wyniósł. Wyglądał naprawdę dziwnie, Garrett. Przez
cały czas do siebie mówił.
- Pewnie mieszka w takim otoczeniu, jak ja - zauważyłem żeglującego w moją stronę Saucerheada
Tharpe’a. Nie widziałem powodu, żeby miał maszerować w moją stronę tak stanowczym krokiem.
- Dzięki, Becky. Ale teraz już zmykaj.
- Nie zapominaj. Obiecałeś.
- Kto? Ja? No, już cię nie ma. - Miałem nadzieję, że zapomni, ale nigdy jeszcze mi się aż tak nie
poszczęściło.
- No to kto umarł? - zapytałem Tharpe’a. Wielkolud cholerny, nawet się nie zadyszał.
- Hę?
- Gnałeś tu, jak facet obładowany wieściami najgorszymi z możliwych.
- Serio? Myślałem o Letycji.
- Letycja? Czy to coś z menu u Morleya?
- Moja dama. Jeszcze jej nie znasz. - Saucerhead miał coraz to nowe przyjaciółki. Nie dojrzałem
kolejnych siniaków - być może ta była milsza od poprzednich.
- Przyszedłeś po miłosną poradę?
- Od ciebie? - Ten ton wcale nie był przyjemny.
- Od Jego Kościstości. Największego autorytetu wszech czasów. W każdej dziedzinie. To on tak
sądzi.
- A skoro o nim mowa, opowiedziałeś mu najświeższe nowiny z południa?
- A co, coś się stało? - na ulicy nie wyczuwało się tego szczególnego podniecenia, jakie zwykle to-
warzyszy wielkim nowinom z Kantardu.
- Jeszcze się nie rozniosło, bo to niby wielka tajemnica wojskowa, ale od mojego szwagra, który
pracuje dla strażnika burz Bumera Skullspite’a, słyszałem, że pierwszy oddział kawalerii do zadań specjal-
nych zaatakował kwaterę główną Glory’ego Mooncalleda.
- Nasi chłopcy znaleźli jego norę już dość dawno, ty głupi dreptaku. - Saucerhead, poczciwiec, nie
do końca miał właściwy kontakt z rzeczywistością. W wojsku był zwykłym, mało-mądrym piechurem i
cierpiał na popularną w armii manię, że kawaleria to jakiś rodzaj elity. No dajcie spokój, ludzie! Toż to na-
wet nie Marines. Już nie wspomnę, że są zbyt ciemni, żeby z własnej woli wsiadać na konie...
- To jego prawdziwa kwatera główna. Stare gniazdo wampirów. Coś w jego głosie...
- Tylko mi nie mów...
- Ależ właśnie tak.
- Dziwne to życie.
102
Jedna z poprzednich spraw zmusiła mnie do ponownego wkroczenia w strefę wojny. Razem z Mor-
leyem i grupką innych chwatów zaatakowaliśmy podziemne gniazdo wampirów, twierdzę zgrozy. Mieliśmy
szczęście. Udało nam się zwiać. Przekazaliśmy informację Armii. Żołnierze zrobili sobie urlop od wojny.
Wojna z wampirami ma priorytet.
A to było przed buntem Glory’ego Mooncalleda. Tuż przed.
W moje bandzie był jeden centaur.
- Co cię jeszcze gryzie? - Tharpe zachowywał się jak zapchlony. Coś jeszcze miał w zanadrzu.
- No. Atak był prawdziwym zaskoczeniem. Ledwie się połapali, co w nich walnęło. Nie zdążyli
zniszczyć wszystkich dokumentów.
Zdaje się, że głęboka studnia szczęścia Mooncalleda zaczynała wysychać.
- Streszczaj się trochę, co?
- Dokumenty wskazywały, że jego już nie ma w Kantardzie. Nasi chłopcy gonili za cieniem.
Oświeciło mnie.
- To znaczy, że zdążyli zniszczyć jedynie te dokumenty, które mówiły, dokąd szef sobie pojechał?
- Skąd wiedziałeś?
- Główka pracuje.
To mogłoby zainteresować Truposza. Jego hobby polegało na śledzeniu i przewidywaniu ruchów
Glory’ego Mooncalleda.
- Wyciągnęli coś z więźniów.
- Nie było więźniów, Garrett.
- Zawsze bierzecie więźniów.
- Nie tym razem, tamci nie mieli szans, ale się nie poddawali. Nie mogłem w to uwierzyć. Choćby
grupa była nie wiem jak fanatyczna, zawsze znajdzie się jeden taki, który nie chce umierać.
- Ale nie po to tu przyszedłem, Garrett. - O?
- Winger chciała, żebym...
- Winger! Gdzie ta przerośnieta...?
- Jak przestaniesz kłapać jadaczką, może coś ci powiem. Najlepsza rada, jaką kiedykolwiek dosta-
łem. Słyszałem ją już i od matki i od Truposza. Ciężko słuchać z pracującą gębą. Zamknąłem się.
- Winger kazała ci powiedzieć, że już razem z tobą nie pracuje, ale powinieneś wiedzieć, że te sto-
krotki z West Endu śpiewały wyuczoną piosenkę. Miałeś odbić w nowym kierunku.
Spojrzał na mnie, jakby się spodziewał, że mu coś wyjaśnię.
Zamyśliłem się, Myślałem, że Robin i Penny mówią prawdę. Może przemilczeli jedno czy drugie,
ale nie odeszli daleko od prawdy. Po co mnie napuszczać na Marengo North Englisha? Dlaczego Winger
miałaby naprowadzać mnie na inną drogę?
Coś mi się kurde zdaje, że ktoś zamiata za sobą ślady zdechłym skunksem. Ktoś wielki, jasnowłosy,
kto za bardzo wierzy w moją naiwność.
- Skąd niby miałaby coś wiedzieć?
- Zdaje się, że wyciągnęła coś od swojego chłopaka.
- Czego? Chłopaka? Odkąd to? Saucerhead wzruszył ramionami.
- Kręcił się tu trochę. Nigdy się nim nie chwaliła, pewnie nie chciała, żebyśmy wiedzieli. Gdybyś
wyszedł z dziury i trochę połaził, to byś wiedział.
103
Miał rację. Informacja była krwią mojej profesji, a powiązania kośćcem. A ja nie dbałem ani o jed-
no, ani o drugie. Inaczej bywało, zanim zamieszkałem z Truposzem.
- Co dalej?
- Chciała cię ostrzec. Nie chciała, żebyś wdepnął w coś nieoczekiwanego.
- Dobra dziewczyna. Zawsze o mnie myśli, A co, sama nie mogła wpaść?
Saucerhead wyszczerzył zęby.
- Wiesz, jak tak sobie myślę, że ona się bała, żebyś jej nie dołożył.
- Ciekawe, wiesz? - Obejrzałem się przez ramię. Chłopcy i ptaszysko nie patrzyli. - Chyba przelecę
się do Morleya. Chodź, coś ci postawię.
Morley nie wyglądał na zachwyconego widokiem Saucerheada. Spojrzał na mnie jak piorun w kału-
że. Nie wiedziałem, dlaczego. Tharpe to dobry klient.
Dotes przysiadł się mimo wszystko. Od razu było widać, że ma coś z głową. Słuchał jednym uchem,
jedno oko miał cały czas skierowane na drzwi.
- Zdaje się, że wiem, co jest grane - powiedziałem.
- Uhm? - Jak on mógł zmieścić tyle niedowierzania w jednym chrząknięciu?
- Kiedy Maggie Jenn wyjechała z miasta, była tak rozgoryczona, że nie chciała tu wracać. Zamor-
dowali jej kochanka, jego ludzie ją znienawidzili, a ona musiała robić wszystko, co trzeba, żeby zachować
to, co jej ofiarował. Dla dziecka i dla siebie. Jej stary kumpel i może brat Grange Cleaver przebierał się za
nią, żeby dostać się do domów na Górze, które później okradał, dlatego kazała mu przebierać się również za
każdym razem, kiedy musiała się pokazać w mieście. Cleaver chętnie jej pomagał. Dzięki temu mógł wjeż-
dżać i wyjeżdżać z TunFaire nie nadziewając się na Choda Contague’a. W międzyczasie spiknął się z impe-
rialnymi, sprzedał im jakieś barachło i zaangażował się w sprawę Bledsoe. Założę się, że kradł i ze szpitala,
i z domu na Górze. A teraz słuchaj. Pewnego dnia Crask i Sadler zjawili się ze swoją opowiastką o Chodo i
jego córuni. Cleaver dał się nabrać. Na to czekał. Teraz ma szansę wrócić do miasta w wielkim stylu. Został
tylko jeden problem: Emerald Jenn. Jest w mieście. Uciekła. Zna prawdę o Maggie Jenn i Grange’u Cleave-
rze. I będzie mówić.
Morley i Saucerhead wyglądali, jakby mieli problem załapać. Dlaczego? Nic trudnego przecież.
- Dlatego Cleaver próbował tutaj coś zmontować, ale nikt się na to nie pisał. Z wyjątkiem Winger. A
ona też zaczyna się zastanawiać, ale węszy szansę na kasę. Kiedy Cleaver wspomina, że chce odszukać
dziewczynę, ale tak po cichu, żeby nie było wiadomo, że to on szuka, Winger wspomina mu o mnie. Uważa,
że mnie wykorzysta. Cleaver przebiera się za Maggie Jenn i wynajmuje mnie. A ja wszystko pomieszałem,
kiedy wspomniałem, że zostałem uprzedzony o przyjściu Maggie. Cleaver coś zwęszył, ale jeszcze nie do
końca wie, co. Ponieważ jest dobrym aktorem, bez trudu odgrywa rolę tak długo, że w końcu ma mnie na
Górze. Skoro tylko jednak opuszczam dom, on pryska do swojej nory i załatwia, żebym znikł. Ktoś inny
poszuka mu dziewczyny.
Winger dowiedziała się, że wysłał ludzi i zdała sobie sprawę, że wkrótce Cleaver się dowie, kto mi
powiedział. Łapie tyle, ile zdoła unieść i pryska. Pomaga mi uciec z Bledsoe.
Kiedy chcę się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje, funduje mi podwójną porcję gównoprawdy.
Ciągle myśli, że może zarobić, więc teraz trzyma się ode mnie z daleka.
Zanim skończyłem snuć swoją teorię, Sierżant przyniósł herbatę. Morley nalał, pociągnął łyk,
skrzywił się. Widocznie roślina, z której ją zaparzono, nie miała nic wspólnego z krzewem herbacianym.
Też mi nowina. Przecież oni tu nie serwują nic normalnego.
Dotes był roztargniony. Słuchał, ale rozpraszał się za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały. Za-
chował jednak na tyle uwagi, żeby stwierdzić:
- Cóż, twoja hipoteza nie przeczy żadnemu ze znanych faktów.
- Wiem o tym, sam ją wymyśliłem. Ale... wiem, że masz jakieś ale.
104
- Nawet kilka. Nie podważasz żadnego ze znanych faktów, ale nie wyjaśniasz wszystkiego, co się
wokół ciebie działo. I nie postarałeś się, żeby dobrze wyjaśnić motywy Cleavera.
- Co? Czekaj. Hejże. Właśnie zamieszałeś mi w głowie.
- Czy mała Choda cofnęła się przed jakimkolwiek obowiązkiem kacyka?
- Nie. Lód i stal. - Sam miałem blizny po cieciach i odmrożeniach na dowód.
- Właśnie. Cokolwiek zatem twierdzą Crask i Sadler, Cleaver bardzo ryzykuje siedząc tutaj. Ziden-
tyfikowałem zawodowca, który za tobą łaził. Niejaki Cleland Justin Carlyle. Specjalista przypisany, żeby cię
śledził. Zgadujesz do trzech razy, po co. Pierwsza odpowiedź się liczy.
Kiwnąłem głową.
- I cud nad cudami, C.J. nigdy nie bywał w tych okolicach, dopóki nie wspomniałem nazwiska
Grange Cleaver mojemu przyjacielowi Morleyowi Dotesowi, kiedy tenże przyjaciel nie zdołał osobiście
spotkać się z Cleaverem.
Morley wzruszył ramionami. Jakby przyznał się własnymi słowami.
Nie udawał, że żałuje. Nigdy nie oglądał się wstecz i rzadko przepraszał. Teraz też nie widział po-
trzeby, żeby przepraszać.
- A co na to Winger? - zapytał
- Nie wiem i chyba to nie ma znaczenia. Pewnie sama nie wie, co robi. Chce tylko, żeby się wszyst-
ko kiełbasiło, dopóki nie znajdzie sposobu, żeby zarobić.
Morley zarżnął w powijakach uśmiech politowania.
- Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Nie. Ty wiesz więcej. Ale chyba ciut za wolno myślisz. Nie chwytasz najważniejszego.
- Serio? Czego?
- Że Winger kłamie jak z nut. Od samego początku. Ani jednego słowa nie można zaliczyć jako
prawdy. Wszystko, co pochodzi z jej ust, nadaje się na śmietnik.
- O, tak. Tyle to i ja wiem.
Teraz wiedziałem. Jak już się temu przyjrzałem. Zapomnieć o wszystkim, co powiedziała Winger.
Pewnie.
- Namówiłem Kałużę, żeby ci oddał przysługę, Garrett - stwierdził Morley.
Nie pytałem. Czekałem na nieuniknioną drwinę. Znowu mnie wystawił. Nie miał zamiaru ze mnie
kpić.
- Uhm?
- Miałem wrażenie, że nie wybierasz się do Czteryą.
- Kałuża go przegonił? Morley kiwną głową.
- Szkoda czasu, co?
- Kałuża jeszcze się dąsa.
- O co poszło?
- Czteryą nie widział dziewczyny od ośmiu miesięcy. To on zerwał. Nie chciała robić tego, co jej
kazał. Zdaje się, że była dla niego za porządna.
- A Czteryą nie ma zielonożółtego pojęcia, gdzie ją teraz znaleźć, zgadza się?
- Nie zgadza.
- Co? - Zawsze byłem dobry w szybkich i błyskotliwych ripostach.
105
- Powiedział, że trzeba powęszyć wśród czarowników. Dziewczyna czegoś szuka. Proponował, że-
byś zaczął od najczarniejszych z czarnoksiężników. Tam się właśnie wybierała, kiedy się rozstali - dodał
Dotes z paskudnym uśmiechem.
- Twierdzisz, że Cleaver wrobił ją mówiąc prawdę?
- Może tylko cię naprowadził na właściwy trop - znowu te zęby. Ma ich pewnie ze dwie setki. I chy-
ba znów je ostrzył. - Myślałem, że złapiesz kopa.
- Kopa w dupę, jasne - pomieszało mi się kompletnie. Podniosłem się z miejsca.
- Hej! - warknął Saucerhead. - Powiedziałeś, że...
- Nakarm tego zwierzaka, Morley. Coś taniego. Lucerna z rzepakiem, na przykład.
- A ty dokąd?
Już mu chciałem powiedzieć, ale zorientowałem się, że sam nie wiem.
- To takie buty? A może pójdziesz w końcu do domu? Zamkniesz drzwi, położysz się do góry pęp-
kiem. Poczytasz. Zaczekasz na Deana. Zapomnij o Grange’u Cleaverze i Emerald Jenn.
Odpowiedziałem najbardziej podejrzliwym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.
- Dostałeś zaliczkę, nie? Wydaje się, że ta mała potrafi o siebie zadbać.
- Wiesz, Morley, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego uciekła z domu? - Może to ważne, skoro
wszystko i tak ma się skończyć na dzieciaku na gigancie.
- Powodów pewnie jest tyle, ile uciekających dzieci.
- Ale najczęściej wszystko się kończy na potrzebie ucieczki spod kontroli rodziców. Nie wiem tyle o
Emerald. Nie wiem tyle o jej matce. Ich stosunki to wielka tajemnica.
- A co ja ci radziłem? Przestań się tym gryźć, Garrett. Nie masz najmniejszego powodu. Po co ci
dodatkowe kłopoty. Daj se luz. Wydaj trochę kasy. Pobaraszkuj z Chastity.
- Co?
- Niech nas bogowie bronią - wymamrotał Saucerhead. Przestał walczyć z kolacją na chwilę, żeby
wyszczerzyć zęby. - Ona ma w oczach to coś.
- Jakie coś?
- To uparte spojrzenie, którego dostajesz, kiedy chcesz się w coś wpakować i sam jeszcze nie wiesz,
dlaczego - wyjaśnił Morley.
- A, o to chodzi? Mam to ze cztery dni, czy coś...
- A teraz ci głupio, bo wiesz, że nie wyszło. Pomiotałeś się jak zwykle, poobijałeś, podstawiałeś
nogi ludziom, a teraz koniec. Jesteś poza tym. Będziesz bezpieczny, jeśli nikogo nie zdenerwujesz. Można
to uznać za fenomen. Nie rzucasz się przed siebie jak głupi, żeby się dowiedzieć, dlaczego w Landing lecia-
ły z nieba żywe żaby, co?
- Ale... - Ale to było coś innego.
- Nie musisz już szukać dziewczyny. Nie dla niej samej, a o to przecież ci chodzi.
- Garrett!
Podskoczyłem. Nie spodziewałem się, że Saucerhead tak ryknie. Wszyscy się obejrzeli na nasz sto-
lik.
- On ma rację. Słuchaj. Nic z tego, co słyszałem, nie wskazuje na to, że ci ludzie naprawdę martwią
się o bachora.
- Mówi z sensem - przyznałem. - Morley zawsze mówi z sensem.
Dotes spojrzał na mnie twardo. - Ale?
106
- Nie ma żadnych ale. Mówię szczerze. Masz świętą absolutnie rację. Nie ma cienia powodu, żebym
się w tym dalej babrał.
Morley wgapił się we mnie, jakby uwierzył mi tak kompletnie, że gotów był owinąć mnie znowu w
mokre prześcieradło.
- Ja naprawdę tak uważam - jęknąłem żałośnie. - Idę do domciu, zaleję się z Eleanor, prześpię się
trochę. A od jutra znowu zacznę odganiać gości. Wszystkich, Tylko jedna rzecz mnie nurtuje.
- To znaczy? - Morley wyraźnie nie był przekonany.
Nie mogłem uwierzyć - on naprawdę był święcie przekonany, że jestem ciężkim przypadkiem syn-
dromu błędnego rycerza.
- Czy Emerald nie może być kolejnym wcieleniem Cleavera? Jak sądzisz, mógłby się tak umalować,
żeby ujść za osiemnastolatkę?
Morley i Saucerhead otwarli usta, żeby spytać, po co Cleaver miałby to robić, ale żaden się nie ode-
zwał. Żaden z nich nie chciał mi podać powodu do wystartowania za czymś, co może zabijać.
- Jestem tylko ciekaw. Ma opinie mistrza charakteryzacji. A Koleś twierdzi, że zawsze był pewien,
iż córka nie żyje. Zacząłem się zastanawiać, czy cała impreza nie była bardziej skomplikowana, niż sądzili-
śmy. Może Cleaver nie tylko rozpuszczał wici na Górze. Może stworzył całkiem nową postać.
- Jesteś psychiczny, Garrett - warknął Morley.
- Pewnie - zgodził się Saucerhead. Mówił tak poważnie, że aż odłożył widelec. - Wiem, że nie je-
stem takim geniuszem jak wy, chłopaki, ale moim zdaniem trzeba przyjąć najprostsze wyjaśnienie, bo to
dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć na tysiąc, że tak jest naprawdę.
Do czego to dochodzi na tym świecie, że Saucerhead zaczyna mądrze gadać?
- A czy ja się kłócę? Jasne. Nieraz sądzę, że ten mój mózg to przekleństwo. Dzięki, Morley. Za
wszystko. Nawet za to, czego nie chciałeś mi dać.
Zostawiłem tyle pieniędzy, żeby starczyło na kolację Saucerheada. Pomyślałem sobie, że właściwie
mogłem nie płacić i nikt by się nie połapał. Uznałem jednak, że Saucerhead na to zasłużył. Miał jeszcze
bardziej zasrane szczęście niż ja. Rzadko starczało mu na więcej, niż jeden posiłek dziennie.
A, ja, Garrett, wypadłem z gry. Czymkolwiek by ona nie była. Mogłem sobie iść do domu, zorgani-
zować się, urżnąć piwem, wykąpać, ułożyć plan zajęć, w którym dużo miejsca poświęciłbym spotkaniom z
Chastity Blaine.
Ale wyszedłem od Morleya cały nabuzowany, jakby jakiś atawistyczny instynkt mi podpowiadał, że
zaraz zjawią się starzy znajomi i z powrotem zainstalują mnie w Bledsoe. Szedłem do domu jak na szpil-
kach.
Mówią, że Bledsoe ciekawie wygląda. Podobno pokrywają go coraz wyższe rusztowania.
Zmarnowane nerwy. Nikt nawet się za mną nie obejrzał. Nikt mnie nawet nie śledził. Poczułem się
zaniedbany.
Nigdy w życiu mi się nie zdarzyło, żeby taka ciekawa sprawa po prostu zaskwierczała i zgasła. Ale
czasem tak bywa. Wtedy zwykle mogę sobie tylko pomarzyć o kasie. Z dumą przypomniałem sobie, że tym
razem wziąłem zaliczkę.
Truposz mi pewnie za to nie podziękuję, ale będzie musiał przyznać, że potrafię mieć głowę do inte-
resów nawet w obliczu napalonej rudej laski.
Spałem dobrze, ale zbudziłem się niespokojny. Złożyłem to na karb tego, że zwlokłem się z betów
przed południem, choć Ivy nie zawracał mi głowy. Znowu się zacząłem zastanawiać, czemu Truposz jeszcze
się nie zbudził. Zajrzałem, ale nie stwierdziłem żadnego ruchu. Truposz, czy śpi, czy nie, zmienia się tylko
pod wpływem czasu.
107
Ślizgacz i Ivy byli dziwnie pokorni. Wyczuli, że planuję ich ewakuować. Wiedziałem nawet, dokąd
ich wysłać. Starsza pani Cordonlos nie uwierzy ani w jedno słowo, choćbym się zaklinał, że będą dobrymi
lokatorami. A chrzanić to.
Po lunchu skontaktowałem się z jedyną osobą, której mogło choć odrobinę zależeć na ich dobrym
samopoczuciu.
Cud nad cudami, Koleś miał pewien pomysł. Wkrótce moi kumple z kampanii dostali pracę i miesz-
kanie na okres próbny, a ja znalazłem się nagle, cud nad cudami, sam we własnym, rozkosznie pustym do-
mu. Jeśli nie liczyć Truposza i Cholernego Papagaja. Przeklęte ptaszysko ukryło się, zanim Ivy zdołał je
dorwać i zabrać ze sobą. Taka hojność i poświęcenie na marne.
Miałem nadzieję, że minie jeszcze trochę czasu, zanim znów zobaczę Deana. W sumie ja i Chaz i
tak dalej...
Przegadałem to z Eleanor. Nie miała nic przeciwko, więc napisałem listy i wsunąłem parę miedzia-
ków w garść dzieciaka od sąsiadów, żeby go zaniósł do Chastity. Gówniarz zażądał premii za zbliżenie się
do domu czarownika.
Sprawdzałem ulicę co kilka minut, jednocześnie udzielając instrukcji małemu najemnikowi. Nie
dostrzegłem nikogo nawet odrobinę zainteresowanego domostwem Garretta. Ignorowali mnie nawet sąsie-
dzi, ale i tak fatalnie się czułem.
Pokłóciłem się z Papagajem, aż go zmęczyłem. Potem pomarzyłem sobie z Eleanor. Czułem się
samotnie. Nieszczególnie się człowiek czuje, mając za towarzystwo gadające ptaszysko, obraz i typa, który
nie tylko śpi od kilku tygodni i jest martwy od czterech stuleci, ale jeszcze nie wychodził z domu od dnia,
kiedy się wprowadził.
Moi przyjaciele mieli rację. To nie jest życie.
Rozległo się stukanie do drzwi. Nie reagowałbym, gdybym nie czekał na odpowiedź od Chaz.
I tak wyjrzałem najpierw przez judasza.
Dzieciak. Miał ze sobą list. Otwarłem drzwi, dołożyłem mu jeszcze parę miedziaków, sprawdziłem
raz jeszcze czy wszystko w porządku i nie zauważyłem nic niezwykłego. To mi się podoba.
Usiadłem za biurkiem, przeczytałem, podzieliłem się nowiną z Eleanor.
- Chaz pisze, że mnie weźmie. Jak ci się to podoba? Odważna kobitka, nie?
Po chwili dodałem:
- W porządku. Niech będzie. Wyszła z roli, a nie jest odważną kobitka. I dalej nie będzie przestrze-
gać tradycji. Zabiera mnie gdzieś, gdzie jej się podoba. I swojego tatę też.
To tylko obraz, upomniałem się. Te ploteczki to tylko sympatia. Eleanor nie może potraktować mnie
widmowym drwiącym uśmiechem.
Nie miałem wielkiej ochoty na spotkanie z tatusiem Chaz, skoro był jednym z pierwszej dwudziestki
podwójnie paskudnych czarowników, zatruwających tę część świata. Miałem nadzieję, że nie jest staromod-
ny. Nie idzie mi dobrze ze spienionymi obrońcami skalanej czci. Kolejny upiorny chichotek?
- Mówi, że on chciałby tylko porozmawiać o Maggie Jenn i Grange’u Cleaverze.
Jasne. To mnie zdenerwowało bardziej, niż gdyby powiedziała, że tatuś dyszy zemstą.
Cóż, nie ma co teraz się rzucać.
Eleanor uznała, że to doskonała okazja, aby nawiązać odpowiednie znajomości wśród wysoko po-
stawionych.
- Racja, kotku. Wiesz, jak bardzo cenie sobie moje kontakty z bogatymi i niesławnymi. Właśnie tego
nigdy nie chciałem.
Poszedłem zmajstrować sobie jakiś lunch. Goście zostawili mi buty i pół dzbanka wody.
108
Wyszedłem w noc, mocno trzymając się mej życiowej filozofii: podejrzewać najgorsze i nie dać się
rozczarować. Staruszek Chastity to gigant. Jeśli zechce, rozpłaszczy mnie jak krowi placek i będzie mną
puszczał kaczki na wodzie.
Zaskoczył mnie. Nie wyglądał jak stuletni gargulec. Wydawał się zwyczajnym facetem po gorszej
stronie pięćdziesiątki. Czarne włosy miał gęsto poprzetykanie siwizną, nad pasem mały brzuszek i cztery
cale wzrostu mniej ode mnie. Był wymyty do blasku i aż promieniował zdrowiem. I to była ta oznaka wła-
dzy i potęgi, bo ubierał się nie lepiej, niż ja. I miał spaloną słońcem i stwardniałą skórę, jak facet, który dużo
przebywa na powietrzu. I nie wydawał się aż tak zapatrzony w siebie.
Okazał się jednym z tych typów, którzy tak dobrze umieją słuchać, że mówisz im rzeczy, o których
sam nie wiedziałeś, że je wiesz. Na pewno nieraz mu się to przydało podczas działań wojennych. Najlepsi
dowódcy to ci z uszami.
Przerwał mi tylko dwa razy, zadając bardzo przenikliwe pytania. Zanim skończyłem, przyjąłem taką
samą postawę, jak w przypadku Truposza i Eleanor. Mówiłem do siebie, a właściwie głośno myślałem. Kie-
dy skończyłem, Chaz spojrzała na ojca. Milczał.
- Dlaczego się pan tym zainteresował? - spytałem. - Z powodu Chaz i szpitala?
- Kiedy wybuchła fala przestępstw w okresie romansu Teodorika z Maggie Jenn, nasz dom został
splądrowany.
Leciutko wybałuszyłem oczy na Chaz. Nic mi o tym nie wspomniała.
- Odzyskano kilka przedmiotów. Doszliśmy po nich do Grange’a Cleavera, ale jego samego nie
udało się schwytać
- I nie powiązał go pan z Cleaverem ze szpitala?
- Nie było mnie tutaj, kiedy Chaz nabrała ochoty na dobroczynność. I nie szukałbym złodzieja na
tak wysokim stanowisku.
- Nie? A ja chyba tak... - Opanowałem durny ozór, kiedy Chaz kopnęła mnie pod stołem.
Wyraz twarzy lorda ognia powiedział mi, że nikogo nie oszukam. Właściwie miał rację. Zwykle
mrocznych postaci szuka się w mroku. O ile nie jesteś cynikiem.
- Zawsze sądziłem, że Jenn była w to zamieszania, Garrett. Ten napad był zorganizowany z woj-
skową precyzją. Nikt z zewnątrz nie znał trybu życia rodziny. Ale nie można oskarżyć o kradzież kochanki
królewskiej.
- Rozumiem - no, mniej więcej. - Chaz obdarzyła mnie uśmiechem, który miał mi dodać otuchy. Nic
z tego, Przez skórę czułem, gdzie zdąża jej tatuś. I nie pomyliłem się.
- Jestem mściwy, jak każdy człowiek - wyznał Blaine. - Nawet teraz nie dobiorę się do Jenn, choć
rodzina królewska jej nie znosi. Potrafią pilnować swoich czarnych owiec. Ale Cleaver nie ma przyjaciół,
którzy by się liczyli, ani aniołów stróżów. Chaz mówiła, że znasz pułkownika Błocka. Pociągam za sznurki
całej Gwardii i wszędzie indziej, ale chciałbym, żebyś to ty znalazł Cleavera. Jeśli zrobi to Błock, bydlę
skończy przed sądem, a ja chciałbym się nim zająć osobiście.
Badabuch! Tatuś wszystkich najtłustszych portfeli wylądował na stole z głuchym plaśnięciem.
- Ładna robota - zauważyłem. Blady uśmiech.
- Chaz wystawia ci żarliwe recenzje, Garrett. Westman Błock podejrzewa jednak, że nie potrafisz
tańczyć na wodzie. - Spojrzałem na Chaz z ukosa. Zarumieniła się. - Ale znam Błocka, więc zasięgnąłem
innych opinii.
A co, miałem się nogami nakryć z wrażenia? Blaine zaczął gadać z pompą.
Może miałem już kłopoty ze słuchem.
Dałem mu okazję, aby docenił sztuczkę z uniesioną brwią. Podziałało.
109
- Powiedzieli, że jesteś najlepszy, ale sam nie zaczniesz. - Pogładził portfel, jakby to była jego pani.
- Niech cię diabli, chłopie! Nie masz nic do Cleavera? Mogłeś dokonać żywota w oddziale dla czubków! -
Przysunął portfel o pół stopy bliżej.
Chaz uśmiechnęła się, skinęła główką zachęcająco. Może jej tatko też potrafi tańczyć na wodzie.
- Rozmawiałem z Błockiem, Garrett. Tu jest coś więcej, niż forsa. - Głask, głask. - Jest tu list wpro-
wadzający z moim podpisem. Możesz go użyć, gdzie zechcesz. Mówi, że jesteś moim agentem i każdy, kto
nie udzieli ci pomocy, może nagle stwierdzić, że życie jest bardzo ciężkie. Jest tu również list żelazny od
pułkownika, żebyś mógł zażądać pomocy od straży miejskiej. Są akredytywy, które pokryją twoje wydatki i
wszystkie opłaty.
Och? A ten cholerny portfel brzęczał, jakby był wypchany taką ilością kasy, że załamałby się pod
nią stary troll.
Papcio Chastity przyszedł przygotowany. Nie spodziewał się, że może wrócić do domu z kwitkiem.
No cóż, nie będę się sprzeczał.
I tak by mi nie pozwolił.
Był jak cała jego klasa - choć miał skłonności do uczciwej gry.
Chaz uparcie milczała i uśmiechała się, jakby już mnie widziała u bram raju.
- Nie jestem pewien, czego pan chce. - Próbowałem grać na zwłokę.
- Znajdź dla mnie Grange’a Cleavera. Przywieź mi go, albo zaprowadź mnie do niego. Kiedy sta-
niemy twarzą w twarz, twoja rola dobiegnie końca.
Niechętnie, jakby w portfelu faktycznie siedział troll, przyciągnąłem go do siebie. Zajrzałem. Zoba-
czyłem ładną kaligrafię, eleganckie pieczątki, słodziutki widok dwóch garści lśniącego złota. I - kostkę kur-
czaka?
- Kość śmierci?
- Co? A, tak. Faktycznie, służyłeś na wyspach. - Gdzie tubylcy mają własną paskudną magię. Reak-
cją Karenty i Yenagety była całkowita eksterminacja praktykujących tę magię, gdziekolwiek się zaplątali.
- Tak - mruknąłem, krzywiąc się lekko.
- Nie, to nie to. Zwykły trik. Gdybyś naprawdę wlazł w kłopoty, złam ją po prostu. Przestaniesz być
wyraźnym celem dla każdego, kto będzie się na tobie skupiał. Nie zainteresowany obserwator będzie cię
widział, ale ktoś, kto zechce cię zabić, nie zdoła skupić na tobie uwagi. Cwane, nie?
Może. Nic nie powiedziałem. Nie powiedziałem, że podobni mu byli zwykle tak cwani, że nawet
udawało im się oszukać samych siebie.
- Jasne To niewiele, Mój talent idzie raczej w kierunku zmiatania miast z powierzchni ziemi.
A Chaz uśmiechała się tak, jakby chciała mnie roztopić. Władca ognia wstał i przeprosił.
- Musze pędzić. Myślałby kto, że teraz, kiedy wygraliśmy wojnę, mógłbym się wycofać i odpocząć.
A poza tym, chyba wy dwoje nie potrzebujecie mojego towarzystwa.
Ten facet nie może być prawdziwy. Pomachałem mu na pożegnanie. Mój nowy szef, czy mi się to
podoba, czy nie. Dreszczyk nie trwał tyle, co niegdyś...
- Czy to nie cudowne - zapiszczała Chaz. Była tak podniecona, że zacząłem się zastanawiać, czy
ktoś jej nie walnął ogłupiającym” czarem.
- Co?
Zdziwiła się troszkę.
- Co się stało?
- Twój tato. - Mocno trzymałem portfel.
110
- Nic nie rozumiem. - Chyba myślała, że się ucieszę.
- Martwię się jego rozkładem zajęć na ten wieczór.
- A co, nie wyraził się jasno? Zniknął w chmurze dymu?
- Nie. - Nie mogłem zaprzeczyć. - Co pamiętasz z tego napadu?
- Nic. Nie było mnie tutaj.
- Co? - Sięgnąłem głęboko do mojego worka cudów i obdarzyłem ją najpiękniejszą uniesioną brwią,
na jaką było mnie stać. To je doprowadza do szaleństwa.
- Byłam w szkole. Kończyłam ją właśnie. Chłopcy jadą do Kantardu jako młodsi oficerowie. - Cho-
dziło jej o klasę. - Dziewczyny wracają do nauki.
- Nie kłóćmy się. - Skoro już przeżyłem spotkanie twarzą w twarz z ojcem, który nie był dziedzicz-
nie obciążony zwykłymi rodzicielskimi przesądami.
- Rodzina taty to prości ludzie, skarbie. On nie udaje. Zapomnij o jego talencie z ogniem. On to na-
zywa przekleństwem. - Zaczęła ostrożnie przesuwać swój pyszny ogonek coraz bliżej mnie. Chyba miała już
dość gadania o tatusiu.
Ale ja musiałem zapytać.
- Czy to w jego stylu? - Co?
- Wynająć kogoś, żeby dorwać kogoś innego i załatwić stare porachunki?
- Może. Tylko raz nas okradli. Wiem, że nigdy nie przestał się o to wściekać. Musiał zawsze coś
spalić, skoro tylko sobie o tym przypomniał.
Interesujące. Nawet ciekawe. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, żeby był opętany.
- Dobrze już, Garrett. Zapomnij o nim - kusiła Chaz.
- Tak? A uważasz, że powinienem?
- Chyba powinieneś myśleć o tym, co chce ci zapisać pani doktor.
Jeszcze jedna uniesiona brew.
- O niczym innym nie myślę.
Odpowiedziała mi starym kobiecym trikiem po którym cały się zaśliniłem.
Spokojnym, chłodnym, całkowicie rzeczowym głosem stwierdziła:
- Tata funduje. No, bądź świnią.
- Kwi, kwi. Ale nie tutaj.
- Ooooch! Obiecankicacanki. Uważaj lepiej. Dzisiaj nie musze pracować.
Był to najlepszy pomysł, jaki usłyszałem od dłuższego czasu, ale ponieważ była taka piękna, pozwo-
liłem jej mieć ostatnie słowo.
Kilku bywalców podniosło łapy na mój widok, kiedy wkroczyłem do Morleya. Zarząd nie podzielał
ich entuzjazmu. Kałuża zrobił minę, jakby się zastanawiał, gdzie u cholery wsadził te trutkę na szczury.
Za to Morley był w świetnym humorze. Galopkiem zbiegł po schodach, ledwie dostałem herbatę.
- Znam to spojrzenie - stwierdziłem. - Właśnie wygrałeś w wyścigach wodnych pająków. Albo czy-
jaś żona się potknęła, a ty ją przeleciałeś, zanim zdążyła wstać.
Wyszczerzył do mnie uzębienie młodego rekina.
- Zdaje się, że sam kogoś też przeleciałeś. - Co?
- Widziano cię z oszałamiającą blondyną w miejscu, gdzie ludzie twojego pokroju raczej nie bywa-
ją.
111
- Winien. Skąd wiesz?
- Odpowiedź ci się nie spodoba.
- Tak? Zwal mnie z nóg złymi wieściami. Za dobrze mi było.
- Wczoraj wieczorem zjawiła się tu pewna parka. On był panem Super. Ona się nazywa Róża Tate.
Widziała cię przedtem.
- Ale miała na gębie sprośny uśmiech - Róża Tatę była kuzynką moje byłej, Tinnie Tatę. I miała do
mnie urazę.
- Oj, tak. Będziesz głównym bohaterem ciekawych babskich plotek.
- Bez wątpienia. Ale Tinnie zna Różę. Czy Róża wspomniała, z kim jeszcze byłem?
- A co, masz harem?
- Chaz przyprowadziła tatusia. - Opowiedziałem mu wszystko. - Widziałeś kiedy Blaine’a?
- Nie. Dlaczego?
- Znowu zacząłem się zastanawiać nad sobowtórami.
- Myślisz, że teraz Chastity cię wrabia?
- To paranoja, wiem, Morley. Mój świat przestał się zachowywać z sensem.
- Jeśli dobrze ci płacą, sens nie musi stanowić części równania. Zgadza się?
- Ale pomaga.
- Martwisz się tym zbiegiem okoliczności.
- Jakie jest prawdopodobieństwo, że Chaz będzie pracować u faceta, który obrabował jej ojca?
- Jakie są szansę, że wrzucą cię tam, gdzie będziesz mógł na nią wpaść? Powiedziałbym, że o wiele
większe.
- Jak to?
- A gdzie kobieta lekarz znajdzie lepsze warunki do startu? Gdzie imperialni ustawiliby Cleavera,
żeby mógł pozostać w TunFaire?
- Myślisz, że on coś z nimi kombinuje?
- Wydaje mi się, że im się wydaje, że tak, ale on ich tylko wykorzystuje, żeby mógł wślizgiwać się i
wyślizgiwać z miasta niezauważony przez ludzi, którzy go znają. Przypominasz sobie, że na początku Cha-
stity nic o nim nie wiedziała?
- A jej ojciec?
- No, nad tym będziesz musiał popracować.
- Już zacząłem. Jego dom został wysprzątany do czysta. Był to jeden z największych skoków w tym
okresie. Wrócił do miasta dopiero przedwczoraj.
- Kiedy to się już zaczęło.
- Nie było go przez wiele lat. Wraca do domu tylko na kilka dni każdej zimy - zima to sezon ogór-
kowy dla strefy wojennej.
Morley spojrzał na mnie twardo, pokręcił głową.
- Wiesz, twój największy problem to zdrowy rozsądek, który cię molestuje.
- Co?
- Nie możesz sobie dać spokoju. Musisz węszyć, skubać, dziobać każdy pretekst jest dobry. A skoro
już ci się udało, teraz zdrowy rozsądek każe ci wracać. Zapomnij o Deszczołapie, Garrett. Podrzuciłem jed-
ną brew bardzo wysoko.
112
- O? - Czyżby miał coś do powiedzenia na temat Cleavera? - On jest teraz ruchomym celem, Garrett.
Nie moim. Jeśli podejdziesz za blisko, sam też możesz przy okazji oberwać. - Wykonał gest, jakby chciał
mnie odepchnąć. - Idź. Dowiem się, co się da, na temat tatusia tej pani.
XLI
To chyba czary. Zanim dotarłem do domu, zahaczając po drodze o kilku kumpli z wojny, obecnie
działających w ekstremistycznych ruchach praw człowieka, zastałem budynek całkowicie otoczony. O wy-
godne węgła opierali się groźni piraci. Facet z ferajny czaił się znowu, tym razem w towarzystwie kolesiów.
Niezguła też tam był i też nie sam, choć Winger dostrzegłem jedynie kątem oka, zanim zwiała.
Przyciągnąłem nawet kilku nowych. Ciekawe, ilu przyjaciół i wrogów ma Deszczołap?
Powinienem chyba zebrać ten tłumek, zaproponować połączenie sił, jakieś oszczędne gospodarowa-
nie zasobami ludzkimi, ale w pewnym momencie straciłem koncentrację.
Na schodach przed drzwiami frontowymi siedzieli Ślizgacz i Ivy.
Ivy miał chociaż na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić.
- Wylali nas - miauknął. - Chciałem jednemu gościowi coś wyjaśnić i wtedy powiedziałem przypad-
kiem to słowo na P.
- Co? Jakie znowu słowo na P? - Spojrzałem na Ślizgacza. Wyglądał potwornie.
- No wiesz. To, po którym mu odbija.
Powziffle. Właśnie.
- Tak z ciekawości, czy on może pamięta, co później robi?
Odpowiedź chyba nieco przerastała nadwerężone zdolności intelektualne Ivy’ego. Wzruszył ramio-
nami. Ale sam pomysł chyba był niezły. Z pewnością wyjaśniał co nieco problemy Ślizgacza.
Gdzieś, kiedyś, jakiś czas temu, ktoś musiał grzebać mu w umyśle, próbując z niego zrobić ludzką
broń. Nonsensowne słowa miały wyzwalać agresje. Kto i kiedy - to już nie miało znaczenia, ale spieprzył
robotę. Ślizgacz wymknął się spod kontroli. Trafił do Bledsoe na lewo, ale tam było jego miejsce. Po wyj-
ściu będzie tylko gorzej, chyba, że ktoś go wcześniej zabije.
Połowa ludzi wędrujących po TunFaire powinna siedzieć pod kluczem. Niewielu jest normalnych, a
przynajmniej ja niewielu spotykam.
Wszedłem do środka. Chłopcy poszli za mną. Ivy od razu potuptał do pokoiku od frontu. Cholerny
Papagaj zaczął swoje jeremiady. Zatrzymałem się, żeby spojrzeć przez judasz. Morley chyba przeleciał się
po mieście wrzeszcząc, że wracam do roboty.
Ciekawe było jedno: że kumple Deszczolapa wy leźli równie szybko, jak jego wrogowie. Być może
paru z nich pracowało dla tatusia Chastity.
W końcu było tak gęsto, że nie mogli się nie widzieć wzajemnie. To mi dawało do myślenia.
Gdybym to ja pracował dla organizacji i myślał, że ktoś obok robi dla Cleavera, wziąłbym go za
kołnierz i szybciutko zapomniał o Garretcie. Czy ta banda była aż tak leniwa, że chciała, żebym załatwił to
za nich? E, nie. Chyba wiedzieli, że jestem odarty z ambicji.
Ślizgacz musiał zapomnieć charakterystyczne punkty terenu, bo nie umiał trafić do kuchni. Wlókł
się tylko za Ivy’ym. Zanim zdążyli się przywitać z T. Ch. Papagajem, sam popędziłem do kuchni i starannie
ukryłem skromne zapasy.
Jakiś pieprzony debil znowu zaczął walić w drzwi i to tak nieśmiało, że omal go nie przeoczyłem.
Cholerny Papagaj wyśpiewywał sprośne peany, wychwalające kolejne generacje Garrettów.
- Uduś tę kurę z dżungli, ja sprzedam pióra - wrzasnąłem i wróciłem do judasza.
113
Skąd oni biorą tych facetów? Chude to, klata jak dół z wapnem, walczą o życie przewalając sterty
papierzysk. Wielkie czachy pełne mózgu, niezdolne do wojaczki. Utopią się we własnym nocniku, jeśli tyl-
ko zdążą do niego dojść. Ciekawe. Tacy rzadko się tu kręcą.
Ulica Macunado to nie Bustee, ale i tak jajogłowi niechętnie odwiedzają te okolice. Boją się.
A może to od Blainesa?
Otwarłem.
Błąd.
Może coś wyczułem, bo w ręce wciąż trzymałem moją łamigłówkę. Przydało się. Z dwóch stron, z
miejsc, których nie było widać zza drzwi, zmaterializowało się dwóch gości rozmiaru Saucerheada Tharpe,
wyskoczyło na mnie i próbowało podeptać.
Zdumiony, odskoczyłem w tył i dobyłem pały. Ten bliżej próbował mnie dostać, ale się usunąłem i
przeciągnąłem mu kijaszkiem po czaszce. Te błazny musiały być chyba z innego wymiaru. Nikt z miasta nie
próbowałby dopaść mnie w domu.
Truposz nie lubi, jak mu się przeszkadza.
No, zwykle nie lubi. Gdybym nie był taki zajęty, poszedłbym sprawdzić, co mu teraz tak błogo. Nie
kiwnął nawet myślowym palcem.
Pierwszy gość zwinął się w kłębek i zdrzemnął. Jego koleś załapał, że to nie żarty i podszedł do
sprawy mniej pochopnie. Ale się nie przestraszył. Miał jeszcze dzielnych urzędasów, którzy będą go kryli.
Ślizgacz wystawił głowę z pokoiku od frontu. Nie wyglądał na osobę, która mogłaby mi pomóc, ale
stał za tłumem napastników.
- Hej, Ślizgacz. Powziffle pheez. Chyba dobrze to wymówiłem.
Wrzaski o pomoc ucichły. Nie słyszałem jęków ani odgłosów łamania mebli. Ostrożnie, żeby nie
narobić hałasu, odsunąłem stół spod kuchennych drzwi i wyjrzałem na korytarz.
Ivy przyparł Ślizgacza do ściany, grożąc mu palcem przed nosem. Cholerny Papagaj siedział mu na
ramieniu i śpiewał. O ile mogłem się zorientować, większość napastników jeszcze żyła.
Wyszedłem do holu.
- I po coś ty to zrobił - piszczał Ivy.
- Bo ci chłopcy chcieli mnie zoperować bez zgody pacjenta. - Nawet ten, którego sam położyłem,
miał posiniaczone sińce. Ślizgacz pewnie znów ćwiczył swój dziwaczny taniec. - Nic mu nie będzie?
- Nic specjalnego. Nie dzięki tobie.
- Przestań się kłócić. Mamy tu jeńców wojennych. Kapewu? Zrób im przesłuchanie. - Otworzyłem
drzwi pokoju Truposza - chciałem sprawdzić, co on sobie u diabła myśli, że przesypia pół mojego życia.
Zajrzałem i zobaczyłem to, na co zasłużyłem - trupa tłustego Loghyra rozwalonego w zakurzonym fotelu.
Moi chłopcy potrzebowali jedynie kogoś, kto by nimi pokierował. Zanim sprawdziłem, co się dzieje
z moim byłym partnerem, napastnicy zostali zebrani i powiązani jak świnie na pieczeń. Ślizgacz też się zja-
wił, zwabiony nowymi odgłosami.
- Chłopaki, przesłuchiwaliście kiedyś kogoś? - zapytałem. Ivy kiwnął głową, ale niezbyt chętnie.
Ślizgacz tylko się tępo gapił. Dobrze mu to szło. Wrodzony talent, albo co.
- Mój styl polega na tym, żeby ich przestraszyć, ale nie uszkodzić, jak długo się da. Mamy tu czte-
rech ludzi. Któryś powinien być tym najsłabszym. Zgadza się?
Tępe spojrzenia.
- Spróbujemy sprawdzić, który to. Niech nam wszystko powie, to reszta też przeżyje.
- Potraficie?
114
I po co ja chcę być taki miły? Nawet ci, którzy są po stronie aniołów, to znaczy mojej, nie całkiem
to rozumieją.
Zabrałem chłopców do kuchni. W oczekiwaniu, aż tamci się ockną, przygotowaliśmy sobie napraw-
dę prosty posiłek.
Wreszcie jeden po drugim zaczęli się budzić. Nie wydawali się zachwyceni.
Zawróciłem do holu z filiżanką herbaty w ręce i wspólnikami u boku, z Cholernym Papagajem sy-
piącym brudem tak, jakby to on wymyślił ten gatunek literacki.
- Dobrze, chłopcy. Zagramy teraz w grę. Zwycięzcy idą do domu, unosząc w komplecie palce rąk i
nóg.
Skoro nic nie wiedzieli o Truposzu, pewnie się nie orientują, że rzadko przysmażam przeciwnikom
paluchy.
Ślizgacz miał własne pomysły. Złamał ramię jednemu. Niedbale, bez urazy, rzeczowo i bez współ-
czucia. Kiedy ofiara przestała wrzeszczeć, dorzuciłem swoje:
- Przede wszystkim chcę wiedzieć, coście za jedni. I po co złożyliście mi wizytę, rzecz jasna.
Urzędas z parą zdrowych ramion zgłosił się na ochotnika.
- Mieliśmy cię zniechęcić. Ostrzec, żebyś się odczepił.
- No, zaczynamy się rozumieć. A teraz szczegóły. Odczepił, ale od czego? Po co? I kto ci kazał?
Spojrzał na mnie, jakbym był opóźniony w rozwoju. Może i miał rację.
- Nie mam pojęcia, przyjacielu.
- Masz zostawić to, co teraz robisz.
- Możesz się trochę zagłębić w szczegóły...? Reakcja była niewielka.
- Władcy Mroku - mruknąłem i skinąłem na Ślizgacza. Ten zbliżył się o krok.
- Zaraz! Zaraz! Pan Davenport kazał nam przekonać cię, że szkoda twojego czasu na szukanie panny
Jenn.
- Świetnie. Tylko, że ja nie znam żadnego Davenporta. Nigdy w życiu nie słyszałem o Davenpor-
tach. Kto to jest, u diabła?
Mój podopieczny zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć „No wiesz!”. Oznaczało to, że nie ma
na tyle szarej masy, żeby znaleźć powiązanie, jeśli miał wlać gościowi, który nigdy nie słyszał o tym, który
kazał mu wlać. Obaj mieliśmy nietęgie miny. Ale ja miałem jeszcze Ślizgacza, a to oznaczało pewien poten-
cjał. Ślizgacz zmarszczył brwi. Ślizgacz pochylił się groźnie.
- On lubi robić krzywdę - zauważyłem niedbale. - Nie chcesz wrócić do domu w postaci mielonego,
lepiej zacznij mi szeptać w uszko i niech to nie będą słodkie kłamstewka. Co jest we mnie takiego, co de-
nerwuje niejakiego Davenporta?
- Próbujesz znaleźć pannę Jenn. Pannę Jenn, tak?
- Szczegóły, proszę o szczegóły. Lubię szczegóły, jestem skrupulatny chłopak.
Urzędasek zaczął sypać, jakby dostał biegunki ustami. Przycupnąłem obok na podłodze, żeby odsiać
plewy od ziarna.
Twierdził, że facet nazwiskiem Davenport, dobry kumpel niejakiego Marengo North Englisha, nie
jest zachwycony tym, że szukam Emerald Jenn, dlatego poprosił kilku swoich kumpli, żeby mi to odradzili.
Oczywiście, kumple nie mieli pojęcia, dlaczego Davenportowi zależy, żebym znalazł Emerald albo nie.
Za każdym razem, kiedy zatrzymywał się, żeby nabrać tchu, wtrącałem pytanie. Odpowiadał na
wszystkie. Po jakimś czasie zrozumiałem, że nie zadarłem z Marengo North Englishem, że to sprawa wy-
łącznie niejakiego Davenporta. Świetnie. Nie miałem ochoty wpaść w oko żadnym lunatykom.
115
- Wiecie co, panowie - oznajmiłem. - Będzie mi bardzo przykro złamać wam serduszka, ale guzik
mnie obchodzi ta dziewczyna.
Ta sprawa już mnie nie dotyczy. Obecnie szukam sukinsyna nazwiskiem Grange Cleaver. Pomóżcie
mi, a zapomnę, że zniszczyliście mi hol. Nawet nie połamię gnatów Davenportowi.
Zebrałem kolejną porcję tępych spojrzeń. Żaden z tych chłopców nawet nie słyszał o Grange’u Cle-
averze.
- No dobrze. Z osobistej ciekawości i tak ogólnie chciałbym sobie pogadać z Emerald. Wypytać ją o
matkę i Cleavera. Przekażcie jej to.
Skinąłem ręką. Ślizgacz i Ivy nie czekali na dalsze instrukcje. Ivy otwarł drzwi, Ślizgacz zagnał
gości na właściwą ścieżkę. Cholerny Papagaj włączył się do rozmowy, dopingując ich do wyjścia.
- Hej, chłopcy! A może chcecie gadającą kurę? - Nieraz ludzie po prostu za szybko się poruszają. Ci
wybiegli i nawet się nie obejrzeli, a co dopiero mówić o odpowiadaniu.
Pomyślałby kto, że gadający ptak to prawdziwa gratka, nie? No, chyba że go lepiej poznacie i nie
dacie się nabrać.
Obserwowałem, jak obserwatorzy obserwują ucieczkę czterech przerażonych aktywistów praw
człowieka. Ich odejście nie wzbudziło szczególnego entuzjazmu.
Ciekawe, czy zdołałbym dorwać jednego z tych dzielnych piratów. Gdyby mi się udało zmusić go
do gadania, mój Władca Ognia dostałby piorunem to, czego chce. Może. Cleaver spędził całe życie na
ucieczkach. Pewnie teraz też nie będzie chciał się nikomu przysłużyć.
Wróciłem do kuchni, skonstruowałem kolejną kanapkę. Sprawdziłem Truposza. Wciąż wyłączony.
Wróciłem do judasza. Noc zaczęła opuszczać spódnicę. Nie szkodzi. Na ulicy tłum jak zawsze. Mój fanklub
jeszcze nie zakończył dniówki.
Prześliznąłem się wzrokiem po zakolczykowanych aniołkach - i przeżyłem potężny atak intuicji.
Wiedziałem już, gdzie znaleźć Grange’a Cleavera. Nie wyniósł swojego bukanierskiego zadka poza
TunFaire. Wciąż się tu kręcił i śmiał się w nos każdemu, kto próbował go wytropić. Dla niego to gra. Pa-
skudna gra. Gdyby bał się przegrać, zawsze mógł zwiać.
Wezwałem Ivy’ego i Ślizgacza.
- Przyznaję, że chciałem się was pozbyć, chłopaki. Nie udało się, ale zamiast pecha chyba mam
szczęście. - Cholerny Papagaj nie lubi zostawać sam. Zaczął znowu drzeć głupi dziób. Podszedłem tak, żeby
mógł mnie widzieć i spojrzałem na niego takim wzrokiem, że się zatkał i zaczął przemyśłiwać swoją sytu-
ację. - Będziecie trzymać fort.
Ivy wytrzeszczył oczy.
- Hę? - wymamrotał Ślizgacz. Świetnie.
- Jeszcze raz, dużymi literami - zacząłem mówić powoli i wyraźnie. - Zostajecie na gospodarstwie.
Jeśli ktoś będzie stukał, nie wpuszczać, albo nic nie mówić. - Wykrzywiłem się najbrzydziej, jak umiałem i
stanąłem przed drzwiami pokoju Truposza. Kupa Gnatów tym razem zaspał.
Hej, a może za bardzo się od niego uzależniłem. Przypomniałem sobie, że w rzeczywistym świecie
nie możesz liczyć na nikogo, tylko na siebie. I jeszcze na siebie. No, i może jeszcze na siebie.
- Dobrze, Garrett - pisnął Ivy. Czyżby znowu odchodził? Mogło być gorzej. Truposz twierdzi, że
zawsze może być gorzej. Ale nie pytajcie, jak źle.
Wymknąłem się tylnymi drzwiami.
- Co jest? - ryknął Sierżant. - Mam cię teraz znosić trzy razy dziennie?
- Rozkoszuj się tą myślą, człowiecze. Morley to mój numer jeden. Jest na górze? Pewnie uczy jakąś
mężatkę ściegu krzyżykowego? Mam mu do powiedzenia coś, co pewnie zechce usłyszeć.
116
- Tak? A niby co? - Sierżant nie kupi byle czego.
- Na przykład, gdzie znaleźć zakopany skarb. Sierżant ruszył na górę.
Wszyscy znamy się już tak długo, że wiemy, kiedy nawet głupie gadki coś znaczą, a kiedy są tylko
smętną skargą znudzonego macho. Sierżant domyślił się, że coś mam i natychmiast wszedł w bliższy kon-
takt z mówiącą tubą. Nie słyszałem, co mówił, ale Morley zjawił się na schodach już po trzech minutach.
Jakaś zdumiewająco piękna kobieta wyjrzała zza jego pleców, jakby się zastanawiała, jakie niesamowite
zdarzenie jest w stanie oderwać od niej Morleya Dotesa. Z tego, co mi się udało zobaczyć, było to dobre
pytanie.
- Przepraszam. - Kobieta cofnęła się, ale ścigałem ją wyobraźnią. Nie lubiłem Morleya za to, że
wynalazł ją pierwszy. Jak on to robi?
- Kto to był? Wyszczerzył zęby.
- Wytrzyj sobie ślinę z klapy, chłopie. Ktoś mógłby cię wziąć za wściekłego wilkołaka.
- Kto to jest?
- Nie, nic z tego. Ja byłem dżentelmenem, jeśli chodzi o Chaz. Cierpiałem w milczeniu, kiedy zmar-
nowałeś Tinnie Tatę. Nie pyskowałem, kiedy się popsuło, bo mam nadzieję, że znów się zejdziecie. Więc ty
też zapomnij o mojej Julci, dobrze?
- Daję ci pół minuty.
- Hojny jesteś, Garrett. Bardzo hojny. Co się stało, że znowu przyszedłeś zatruwać mi życie?
Dziwne, ale wydawał się niespokojny. Ukrywał to zerkając co chwila na górę, jakby miał ochotę dać
komuś w tyłek za pochopne ujawnienie się tłumom, a potem znów przyglądał mi się, jakby się spodziewał,
że rzeczywiście zaraz powiem mu o ukrytym skarbie.
- Chwilę temu odniosłem wrażenie, że chętnie stanąłbyś twarzą w twarz z Deszczołapem?
Znów spojrzał na schody. Piękna, przepyszna Julia pozostawała z nami, choć poza zasięgiem wzro-
ku.
- Powiedz, o co chodzi - mruknął wreszcie.
Ciekawe. Znam hierarchię Morleya. Tylko w wyjątkowych przypadkach uznałby Julię za mniej
interesującą od zemsty.
- Chyba wiem, gdzie go znaleźć. Jeszcze jedno tęskne spojrzenie na górę.
- Jak ci się to udało? Stałeś się jasnowidzem? A może telepatą? Albo Truposz się zbudził?
- Użyłem rozumu, chłopie, Czystego rozumu i nic więcej. Morley obdarzył mnie jednym z tych
szczególnych spojrzeń
- ot, tak tylko, żeby mnie poinformować, że nie oszukałbym nawet bardzo tępego kamienia.
- Wchodzę w to, Garrett. Gdzie?
- Na Górze. W domu Maggie Jenn.
Udał, że ciężko myśli, po czym uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- Kurde, jak tyś to zrobił, żeby wleźć w gówno i pachnieć perfumami? Powinienem był o tym pomy-
śleć. Idziemy.
- Kto? Ja? Nie ma mowy. Zrobiłem swoje. Weź chłopców. Sierżant i Kałuża powinni się przelecieć.
Zostanę i będę pilnował dobytku.
- Ha. To znaczy „cha”. Jak połowa od cha-cha.
- Niektórzy nie mają poczucia humoru.
- Mówisz o mnie? Przecież ci dałem papugę, no nie?
117
- No właśnie.
- Co zrobić? Ludzie już nie umieją okazywać wdzięczności. Dobrze. Chodźmy do faceta.
Skrzywiłem się. Za plecami Morleya. Nie musi wiedzieć, kto tu kim manipuluje. Jeszcze nie.
XLIV
Zacząłem się zastanawiać, czy nie rozwiesili listów gończych z moim nazwiskiem. Trzy razy pró-
bowaliśmy wejść na Górę i trzy razy patrole zagrodziły nam drogę. Niewiarygodny pech.
- Nie bądź taki radosny - warknął Morley. Otworzyłem usta.
- I nie próbuj mi wpierać ciemnoty, że nigdy się nie rozczarujesz, jeśli spodziewasz się najgorszego.
- Masz świetny nastrój, wiesz? - zamyśliłem się na chwilę - Chyba jednak trochę za długo się zna-
my, no nie?
- Powiedz to jeszcze raz.
- Dobrze. Znamy się od...
- I z każdym dniem bardziej mędrkujesz, jeśli już o tym mowa. Garrett, jakiego znałem... - Zaczął
rozprawiać o przeszłości z miną znawcy. Żyjemy w różnych światach. Nasze wspomnienia zupełnie się nie
zgadzają. Pewnie to kwestia wychowania.
Stara, dobra etyka pracy przyniosła wreszcie skutek. Za czwartym razem zdołaliśmy się przedrzeć.
Wspinając się pod górkę, mruknąłem pod nosem:
- Zaczynam sądzić, że ten magiczny bibelocik działa wstecz.
- Co niby?
- Uhm... no, taki amulet. Jeśli ktoś nałożył na mnie czar śledzenia, mogę go oszukać. - Morley spoj-
rzał na mnie podejrzliwie.
Nie mówię mu wszystkiego. On mi też nie. Przyjaciel, czy nie, nie dziel się wszystkim.
Zbliżyliśmy się do szarego, posępnego kanionu ulicy na szczycie Góry ze zdwojoną ostrożnością.
Stwierdziłem, że naprawdę się denerwuję.
- Mam dziwne przeczucia - mruknął Morley.
- Cicho. Ale tu jest zawsze cicho. Ci ludzie to lubią.
- Też to czujesz.
- Coś czuję.
Ale nie zobaczyliśmy nikogo, nie zwęszyliśmy żadnej pułapki zastawionej przez patrol. Dotarliśmy
do domu Jenn na końcu alejki. I minęliśmy go, udając, że szukamy ludzi szczurów i śmieciarzy.
Ktoś skorzystał z drogi przez balkon, żeby się dostać do środka. Ktoś niezbyt ostrożny. Uznaliśmy,
że to musiało się stać niedawno, bo żaden patrol się tu nie kręcił.
- Muszę tam wejść - rzuciłem Morleyowi.
Dotes nie zaoponował, ale chyba nie był zachwycony.
- Właz w dachu jest otwarty... jeśli nikt się tym nie zajął od naszej poprzedniej wizyty.
Pozostawiliśmy go bez zamykania, bo nie dał się zamknąć od zewnątrz.
- Akurat o tym dzisiaj marzyłem. O łażeniu po dachach.
- To ty nie potrafisz dać sobie spokoju, nie ja.
- Władca ognia płaci mi za to, żebym nie dawał sobie spokoju.
- Dobra. Nie ma co się sprzeczać. - Morley rozejrzał się wokoło. Ja też. Moglibyśmy równie dobrze
znajdować się pośrodku miasta upiorów. Poza budynkami ani śladu ludzkiej obecności.
118
- Upiorne - mruknąłem. Morley już piął się po rynnie jak spiczastoucha małpa. Powlokłem się za
nim, sieknąłem, kiedy wreszcie wciągnął mnie na płaski dach. - A ja myślałem, że odzyskuję formę.
Uff.
- Przechylanie antałka piwa naprawdę nie daje wystarczającego napięcia dla mięśni nóg. Chodź.
Antałek piwa? I to ja miałem być tym od mędrkowania? Ojoj-ojoj.
Idąc za Morleyem spojrzałem w alejkę i spostrzegłem na balkonie jednego z domów pokojówkę.
Gapiła się na nas. Wyszła, kiedy się wspinaliśmy.
- Kłopoty - powiedziałem do Morleya. - Mamy świadka.
- To się schyl. Jeśli nie będzie wiedziała, dokąd idziemy, będziemy mieć więcej czasu.
Na co czasu? Teraz naprawdę zwątpiłem, czy dobrze robię.
Zanim dotarliśmy do klapy w dachu, stwierdziłem, że Morley też jakby stracił pewność siebie. Ale
on częściowo był czarnym elfem, więc chyba nie wycofa się tylko na podstawie niejasnego przeczucia.
XLV
Nasłuchiwaliśmy uważnie, ale po drugiej stronie klapy panowała cisza. Z ponurą miną podniosłem
ją o cal. Morley wytężył słuch. - Był w tym lepszy ode mnie. Zajrzał w mrok - oczy też miał lepsze. Pocią-
gnął nosem, lekko zmarszczył brwi.
- Co? - zapytałem szeptem.
- Nie wiem.
- Ktoś tam jest?
- To nie to. Otwieraj. Musimy się spieszyć.
Podniosłem. Na ulicy póki co było cicho, ale nie byłem pewien, jak długo jeszcze. Do klatki scho-
dowej wpadał promień światła. Żaden bandyta ani potwór nie wstał na nasze powitanie.
Morley schodził szybko. Ruszyłem za nim nieco wolniej, bo po zamknięciu klapy zrobiło się ciem-
no jak w kałamarzu. Weszliśmy na górne piętro bez przeszkód. Morley przez cały czas węszył jak pies. Ja
też. Wciągnąłem dość kurzu, żeby się zakichać na śmierć. Ale coś tu było nie tak...
Z dołu rozległ się odległy dźwięk, jak przedśmiertny okrzyk zbłąkanej duszy.
- Upiory - szepnąłem znowu.
- Nie.
Nie. Miał racje. Ktoś mocno cierpiał. Po prostu wolałbym, żeby to był upiór.
Staliśmy się ostrożniejsi.
Byliśmy pewni, że piętro jest opuszczone, więc zeszliśmy niżej.
- Idziemy za wolno - mruknąłem. Morley przytaknął.
- Ale co zrobisz?
Jeszcze dwukrotnie usłyszeliśmy krzyk bólu i rozpaczy.
Mogliśmy tylko wiać, zanim nas dopadną.
Kolejne piętro nosiło ślady ludzkiej bytności. Morley i ja w milczeniu zastanawialiśmy się nad licz-
bą mieszkańców. Co najmniej pół tuzina i może jeszcze ten cały tłum z magazynu.
Kolejny wrzask. Ze szczytu schodów wiodących na drugie piętro słyszeliśmy odległe głosy. Morley
podniósł trzy palce, potem cztery. Potwierdziłem skinieniem głowy. Czterech. Plus ten, który wrzeszczał.
Przypomniałem sobie, że Deszczołap wcześniej już słynął z ciekawych miejsc zamieszkania.
Zapach w powietrzu był coraz silniejszy, ale jeszcze nie potrafiliśmy go zidentyfikować.
119
Morley wahał się, czy iść w dół. Ja już nawet nie chciałem ryzykować szeptu, więc musiał ufać in-
stynktowi. Kiedy ruszył w dół, coś z okropnym brzękiem spadło na podłogę. Piętro niżej. Zamarliśmy. Nie-
spodzianka, niespodzianka.
Trzy bardzo duże egzemplarze męskiego rodu przyodziane w ciężką i ostrą stal przegalopowały
przez nasze pole widzenia i ruszyły w kierunku schodów na parter. Patrol. Pewnie wleźli przez drzwi balko-
nowe. Spieszyli się, bo któryś z nich potknął się o własną sznurówkę i zdradził ich obecność.
- Kryć się! - z naciskiem wyszeptał Morley, pokazując kciukiem w górę. Kiwnąłem głową. Uzna-
łem, że co zwinniejsi i młodsi gwardziści pójdą w nasze ślady.
Mieliśmy fantastyczny refleks. Zaledwie wsunęliśmy się pod pokrowce osłaniające najbliższe anty-
ki, kiedy usłyszeliśmy odgłos zbiegających w dół kilku par butów. Obawiałem się, że zaraz zacznę kichać.
Potem zacząłem się martwić odciskami stóp w kurzu. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy już wcześniej
ktoś tam chodził, czy nie.
Na dole rozpętało się piekło. Wyglądało to na dużą bitwę: dużo metalu uderzającego o metal, krzyki
i wycia ludzi, trzask rozbijanych mebli. Podejrzewałem, że ludzie z patrolu weszli również od strony parte-
ru.
Kłąb walczących ruszył w górę po schodach. Banda z dachu zeszła na dół i przyłączyła się do zaba-
wy. Przekleństwa i wrzaski przybrały ogłuszające natężenie, ale i tak ściskałem sobie nos. Przy moim szczę-
ściu, usłyszeliby najcichsze nawet kichnięcie. Zaczęło być gorąco. Przez chwilę, pomimo przewagi liczeb-
nej, wydawało się, że gwardziści przegrają. Brak im było motywacji. Nie zostali zatrudnieni, żeby dać się
zabić przy obronie cudzej własności.
Nie wątpiłem, że tu umierają ludzie.
Chłopcy na schodach przypuścili ostry kontratak.
Teraz bitwa trwała tylko kilka minut. Wkrótce przeniosła się z domu na ulicę. Patrol z wrzaskiem
rzucił się za tymi, których udało im się namierzyć.
Usłyszałem skrobanie w pokrowiec, pod którym się ukryłem. Chwyciłem pałę, gotów do zadania
potężnego, dwuręcznego ciosu.
- Wiejemy - szepnął Morley. - Zanim wrócą, żeby się rozejrzeć. Oczywiście, miał rację. Zaraz wró-
cą. Na razie jednak byliśmy niewidzialni. O ile patrol uznał, że pokojówka widziała tych z dołu.
Cisza nie trwała długo. Usłyszałem jęk, a po nim coś, czego nie miałem okazji słyszeć od lat - chra-
pliwy oddech człowieka z przebitym płucem, desperacko walczącego o powietrze.
Razem z Morleyem zbiegliśmy po dwa schodki, gotowi, aby w każdej chwili brać nogi za pas. Zna-
leźliśmy kilka ofiar. Wszystkie sturlały się ze schodów na drugie piętro. Żaden z czwórki już nigdy z nikim
nie zadrze.
Poznałem już zapach - teraz był świeży i silny.
Krew.
Trójka zabitych miała na sobie prymitywne mundury straży. Czwarty był ich przeciwnikiem.
- Znasz go? - zapytałem Morleya. Byłem pewien, że lepiej zna zawodowych zbirów ode mnie. Roz-
poznałem Grzmocącego Nicka, zabijakę wagi średniej ze Straży.
- Tak - Dotes był coraz czujniejszy i bardziej nerwowy.
- Schodzę - oznajmiłem, choć nie miałem najmniejszej ochoty. Zmusiłem nogi do pracy. Głowa
wolałaby nic nie wiedzieć. Odór śmierci był już nie do zniesienia.
Trzech kolejnych gości z patrolu na podłodze parteru u stóp schodów. Martwi. Wszędzie pełno
skrwawionej stali. Kolejny gość z syndykatu, jeszcze ciut żywy. Kiwnąłem na Morleya.
- Gerichl Lungsmark? Skinął głową.
- A tam Wenden Tobar.
120
Jeszcze paru ze Straży. Lingsmark jęknął. Odsunąłem się. Wolałem, żeby mnie nie zobaczył, gdyby
otworzył oczy.
- Wpadła na to przede mną.
- Może - Dotes przesunął się w kierunku kolejnego pomieszczenia, skąd dobiegały odgłosy ciężkiej
walki człowieka z własnym oddechem. - Albo miała pomoc.
- Co?
- Dużo uszu w mojej knajpie. - Zaczął wymieniać jakieś nazwisko, ale urwał, bo sobie przypomniał,
że to nienajlepsze miejsce. - Ktoś komuś coś powie, ktoś inny będzie szybszy...
Może, ale pokręciłem głową. Raczej Straż coś pokombinowała, żeby skłonić patrol do pomocy,
ale...
- Oni...
Morley uciszył mnie gestem.
Nie. Patrol nie wszedłby w to nawet ze strażą, gdyby wiedział, że będą walczyć z chłopcami z syn-
dykatu.
A jak tak się lepiej zastanowić, zakapturzeni prawdopodobnie zrobili jedyną logiczną rzecz i poczę-
stowali się piratem z mojej ulicy.
Morley znów skinął na mnie i przemknął przez drzwi. Przycupnąłem z drugiej strony.
Znaleźliśmy gościa, który miał problemy z oddychaniem. Niejaki Barclay Blue, wędrowny łamacz
kości.
- Chyba ktoś tu awansuje, nie sądzisz?
Morley skrzywił się lekko. On był w gorszej sytuacji ode mnie. Poza tym zawsze pozostawało pyta-
nie, dlaczego wspólnicy Contague’a wdali się w morderczą walkę tak wysoko na Górze. Na pewni nie cho-
dziło o politykę.
Kolejny pokój był zapewne świadkiem głównej części bitwy. Chłopcy ze Straży weszli od tyłu i tu
natknęli się na nieproszonych gości. Co najmniej jeden z patrolu miał kuszę. Naliczyłem osiem ciał. Czte-
rech ze Straży. Kilka niezłych antyków zredukowanych do stanu podpałki. Wszędzie pełno krwi.
Nie podobały mi się implikacje. Sprawy zdecydowanie wymknęły się spod kontroli. Weszliśmy do
jadalni, w której przyjmowała mnie Maggie Jenn teraz zrozumiałem, czemu ci ze Straży nie chcieli się pod-
dać.
Tu odór śmierci można było kroić nożem. Większość krzeseł wokół stołu zajmowały przywiązane
trupy, lub ludzie, którzy niedługo się nimi staną. Rozpoznałem dziadków z magazynu, Zeke’a, kobietę, która
obsługiwała Maggie i mnie, innych, których znałem z ulicy. Żadne z nich nie oddychało zbyt pewnie.
- Ukrywali się tu - mruknąłem.
- Były dwie bitwy. Jedną wygrała Belinda Contague.
Do krzeseł przywiązano czternaście osób. Zeke i Mugwump oddychali jeszcze. Poza kilku facetami,
którzy chyba dali się zabić na samym początku, wszyscy byli poddawani torturom. Ci, którzy przeżyli, byli
nieprzytomni.
- Widzisz tu jakiegoś Deszczołapa? - zapytał Morley. - Bo ja nie? Maggie Jenn też nie widzę.
- Znany jest z tego, że znika, skoro tylko gówno zaczyna lać się z nieba. - Sprawdziłem Mugwumpa.
Chyba miał się najlepiej ze wszystkich.
- O, tak. Na pewno. Co robisz?
- Uwalniam gościa. Czasem coś robię, bo po prostu czuję, że tak trzeba.
- Myślisz, że coś tu jeszcze znajdziemy?
121
- Prawdopodobnie nie - zauważyłem, że słowo „my” jakby trochę zmieniło znaczenie. - Lepiej się
już wynośmy.
Ci z patrolu zaraz tu wrócą, a Gwardia będzie im deptała po piętach.
Na podłodze leżał zakrwawiony nóż, pewnie narzędzie tortur. Położyłem go przed Mugwumpem.
- Wiejemy.
XLVI
- Stać, łajdaku!
Co?
Zawsze byłem buntownikiem. Ani mi się śniło stać. Nawet nie sprawdziłem, ilu ich tam jest.
Morley też nie. A on był tam, gdzie gość nie mógł go zobaczyć.
Zanurkowałem, przekoziołkowałem, stanąłem na nogi poza zasięgiem jego wzroku i zaatakowałem.
Morley skoczył z drugiej strony drzwi, wyjąc jak opętany.
Jeden samotny ciężarowiec myślał, że mnie przechytrzy. Nie zdzierżył.
Morley walnął i kopnął go pewnie z dziewiętnaście razy. Wywijałem moją łamigłówką, która dzięki
magii była niezniszczalna. Facet padł z taką miną, jakby uważał, że to niesprawiedliwe. Biedactwo. Wie-
działem o co mu chodzi. Już myślałeś, że masz kogoś w garści, a tu wpada ci taki błazen z jeszcze większą
pałą.
Nie mieliśmy czasu sobie pogratulować. Pojawiły się kolejne patrole.
- Co się tu dzieje? - zapytał jeden z bardziej inteligentnych przedstawicieli podgatunku.
Bippety-bappety-buch!
Doskonale sobie zdawałem sprawę z tego, że prawdziwi bohaterowie wymachują mieczem, aż po-
wietrze śpiewa, a ja mam tylko zaczarowany konar dębczaka.
Morley hukał i wył, waląc gości po łbach i rozrzucając na wszystkie strony. Bawił się wyśmienicie.
Przy odrobinie motywacji potrafi się świetnie znaleźć.
Wyrwaliśmy się. Ruszyliśmy pędem na górę, gardząc frontowym wejściem, gdzie zgromadzili się
już pewnie wszyscy durnie z całej Góry, przypatrując się liczeniu ciał, przeklinając bandziorów i znęcając
się nad jeńcami.
Mój zazwyczaj bezdenny pech tym razem znalazł się w sytuacji i pozwolił mi zwiać, głównie dlate-
go, że ci z patrolu hałasowali jak najęci. Nie mieli szans usłyszeć, jak się oddalamy z Morleyem.
- Najpierw spróbujmy przez balkon - zaproponował Morley. - I to szybko.
Nie spodziewałem się łatwej ucieczki. Każdy, kto ma w głowie ze trzy szare komórki na krzyż, ob-
stawiłby strażnikami wszystkie możliwe wyjścia.
Z łamignatami z TunFaire nigdy nic nie wiadomo. Większość nie potrafi wybiec myślą poza kolejne
ramię, które zamierza złamać. Są skuteczni i doskonali technicznie w ramach swojej specjalności, ale kiep-
sko im idzie planowanie i podejmowanie decyzji.
Na piętrze, koło balkonu, musiało być gorąco. Było mnóstwo krwi, ale żadnych ciał. Krwawe smugi
wskazywały, gdzie wywlekano trupy. O ile pamiętam, do niedawna tu był składzik. Teraz odniosłem wraże-
nie, że to właśnie tu inwazja Straży napotkała na pierwszy silny opór. Zastanawiałem się, dlaczego. Ten
pokój nie nadawał się na fortecę.
Poświęciłem chwilkę czasu, żeby go sobie dokładniej obejrzeć.
Co u diabła?
W chwilę później Morley zawołał na mnie z balkonu.
122
- Co ty tam robisz? Chodź! Tu nikogo nie ma. Skończyłem właśnie oglądać kawałek welinu, jedną z
kilku stron, które najwyraźniej wypadły z książki uszkodzonej podczas walki. Reszta książki dostała nóg.
Pojedyncze stronice mgły wypaść podczas pospiesznej ucieczki.
- Zaraz cię tu zostawię - ostrzegł Morley.
Złożyłem welin, wsunąłem za koszulę. Lepiej się pospieszyć i nie wzbudzać podejrzeń Morleya. I
tak już to czytałem. Całą książkę, nie tę jedną stronę.
Dotarłem na balkon, doszedłem do wniosku, że Morley mnie olał i skoczył w alejkę. Rozejrzałem
się uważnie dookoła, stwierdziłem, że nic się nie dzieje i skoczyłem. Wylądowałem tuż obok Dotesa.
- Chyba powinniśmy się teraz rozdzielić.
Przyjrzał mi się uważnie. Jakoś zawsze się orientuje, że kiedy wiem, czego chcę, na pewno nie
skończy się to dla niego dobrze. Nie mam pojęcia, dlaczego tak sądzi.
- Wyświadcz mi przysługę - poprosiłem. - Za kilka godzin od teraz przyprowadzę w twoje okolice
tego niezgułę. Pomóż mi go złapać.
- Po co?
- Chcę pogadać z Winger. On będzie wiedział, gdzie ją znaleźć. Znowu ujrzałem przebłysk jego
podejrzliwej natury, wreszcie mruknął.
- Uważaj. Wszyscy tutaj są dziwnie nerwowi. Będą skakać na wszystko, co się rusza.
Kiwnąłem głową. Mniej się martwiłem o siebie, niż o niego.
Nie byłem w najlepszym humorze. Nawet mi się nie chciało tańczyć na głowie, kiedy pułkownik
Błock odpędził swoich błaznów.
- Uśmiechnij się, Garrett. Wszystko już w porządku.
- Jak możesz wypuszczać na ulicę takich dupków, którzy nie potrafią rozpoznać listu wydanego
przez własnego ukochanego dowódcę? - Co, ja miałbym się martwić, jak zejść z Góry? Z przepustkami i
listami od wszystkich świętych?
- Facet, który umie czytać i pisać, raczej nie wybiera kariery w służbie prawa. A ty musisz przyznać,
że odmówiłeś wszelkich wyjaśnień, skąd się wziąłeś tam, gdzie cię znaleziono.
- Gdzie mnie znaleziono? Ależ ja...
- No to zatrzymano.
- Ze zdecydowanym nadmiarem entuzjazmu. Próbowałem być grzeczny. Nie chcieli dać mi dojść do
słowa.
- Ja ci dam. - Co?
- Pozwolę ci wyjaśnić. Ile tylko zechcesz.
Mądry gość. Nakazałem sobie daleko idąca ostrożność. Cicho i już.
- Próbowałem tylko zrobić to, do czego wynajął mnie Władca Ognia. Słyszałem plotki, że Deszczo-
łap ukrywa się na Górze.
Błock spojrzał na mnie tak, jakby chciał mi zaproponować, żebym spróbował jeszcze raz. Nie paso-
wało mu. Agenci już by mu donieśli o takich wieściach.
- Co się stało w tym domu, Garrett?
- Przypierasz mnie do muru, kapitanie.
- Pułkowniku, jeśli już. Wiesz przecież. I to prawda, rzeczywiście przypieram cię do muru. Gdybym
zechciał, mógłbym cię wysłać do Al-Khar na przesłuchanie. Zdarza się, że ludzie się tam gubią, tak samo
jak i w Bledsoe.
Al-Khar to miejskie więzienie TunFaire.
123
- Dlaczego jesteś taki niedobry?
- Pewnie dlatego, że nie lubię, kiedy mnie gonią z kąta w kąt. Mam świadka, który widział dwóch
ludzi wspinających się po rynnie. Jeden był ubrany dokładnie tak, jak ty.
- Ale minus wszystkie rozdarcia i cięcia, nie? Bez wątpienia jakiś mały odważniak, który chce wy-
dębić kilka miedziaków. Dziwny zbieg okoliczności.
- Świadek wezwał lokalny patrol. Patrol zaczął się rozglądać i znalazł dom, wykazujący liczne ślady
włamań. Wewnątrz trafili na stosy trupów i grupkę ludzi gotowych do walki. Nie oskarżyłbym cię o nacią-
ganie przepisów. Nie ciebie, Garrett. Ty nie jesteś taki. Ale gdybym chciał się zabawić w jasnowidza za trzy
grosze, pewnie powiedziałbym, żeś tam był. Mam rację?
Nic nie powiedziałem.
- Podpowiedz mi coś, Garrett. Kim byli ci ludzie.
Nie widziałem żadnej korzyści w dalszym trzymaniu gęby na kłódkę i pogrążaniu się w niełasce
władzy.
- Część z nich była ludźmi Deszczołapa. - I co, tak ciężko było?
Jasne, że tak. Ludzie mojego pokroju nie powinni współpracować z ludźmi jego pokroju. Zwłaszcza,
jeśli to miałoby mu zaoszczędzić bólu głowy. W moim zawodzie powinieneś być uparty jak troll. I, jak wi-
dać, trochę tępoty też by się przydało.
- Pozostali przyznaliby się do Wspólnoty. Słyszałem, że dawno temu Cleaver przyłożył rękę do
śmierci brata Choda.
- Rozumiem. Chodo spłaca długi.
- Zawsze.
Błock siedział dalej za szańcem swojego biurka. Sięgnął do papierów i wyciągnął złożony doku-
ment, opatrzony wymyślną pieczęcią. Postukał nim o kant blatu.
- Jak to wygląda, Garrett? Będzie wojna gangów? - To by mu popsuło kartotekę.
- Wątpię. Znasz Choda. Cleaver musiał wynająć mięśniaków spoza miasta. Po tej klęsce nie zostało
mu wielu przyjaciół. Jego najdroższy przyjaciel zaraz zapyta,Jaki Grange?”.
Błock nie przestawał stukać dokumentem. Z każdą minutą papier wyglądał bardziej oficjalnie.
- Tyle osób interesuje się Grange Cłeaverem - mruknął i machnął papierem. - Ja też.
Jakby dopiero teraz się zorientował, co trzyma w ręku, dodał:
- O, to właśnie przyszło. Niejaki Grange Cleaver winien zostać odnaleziony i sprowadzony przed
oblicze Sądu Honorowego Magistratu Pozyskiwania Zasobów Ludzkich. Nic nie wskazuje na to, żeby odbył
swoją zaszczytną obowiązkową służbę dla królestwa.
Trzeba by tam być, żeby w pełni docenić ironię uśmiechu i sarkastyczny ton głosu Błocka.
Sieknąłem. A ja nie pomyślałem, że Cleaver mógł się migać od służby?
- Nie będę się męczył szukaniem tchórzy. Wynoś się stąd, Garrett.
Poklepałem się po kieszeniach. Tak, dostałem wszystko, co było moje. Chłopcy Błocka okazali się
niemal uczciwi. Zamierzałem zastosować się do jego rady.
- Czekaj!
Kurka! Wiedziałem, że zmieni zdanie.
- Słucham?
- Wciąż się spotykasz z Belindą Contague? Za dużo o mnie wie.
- Nie.
124
- Szkoda. Myślałem, że jej przypomnisz, że umowa z jej tatusiem obejmowała trzymanie się z dala
od Góry.
- Och - coś więcej, niż delikatna sugestia, że wszystko trzeba zatuszować. - Nie sądzę, żeby jeszcze
pojawiły się jakieś problemy.
Skoro wszyscy zbóje Belindy wystarczająco głupi, aby się tam zjawić, oddali dusze, gdzie trzeba...
Wyszedłem.
XLVIII
To był długi i ciężki dzień.
I dopiero się zaczynał.
Obolały, zdecydowanie zbyt wyraźnie naznaczony skłonnością do jednostronnych burd z przedsta-
wicielami prawa i porządku, wśliznąłem się przez tylne drzwi Biblioteki Królewskiej. Co okazało się znacz-
nie łatwiejsze, niż mogłoby się wydawać.
Stary Jake miał pilnować tych drzwi, ale kiedy się do tego przykładał, jego kumple z frontu nie mieli
szans prześliznąć się z płynnym prowiantem. Stary Jake był jedynym strażnikiem biblioteki. Nie poruszał
się zbyt sprawnie na drewnianej nodze, ale serce miał tam, gdzie trzeba. Linda Lee miała paskudny zwyczaj
powtarzania mi, że tak będę wyglądał w jego wieku.
Jake spał. Co u licha. W bibliotece niewiele było rzeczy, na które mógłby się połaszczyć przeciętny
złodziejaszek.
Prześliznąłem się obok starego, siwego capa. Chrapał. Rzadko widziałem go w innym stanie. Trud-
no uwierzyć, że dali mu tę robotę do końca życia, ponieważ stracił nogę jako jeden z bohaterów wszechcza-
sów w królewskich Marines. Czasem lepiej, kiedy żywe legendy umierają.
Udałem się na poszukiwanie Lindy Lee. Miałem nadzieję, że nie przestraszę wcześniej na śmierć jej
współpracowników. Łatwo ich przerazić.
To ona mnie znalazła.
Wyglądałem zza końca regału - półek, jak się tutaj mówiło - kiedy przemówiła do mnie od tyłu.
- Co ty tu u diabła robisz?
Złapałem oddech, wsadziłem tam, gdzie należy, sprawdziłem, czy już opadłem na podłogę i obejrza-
łem się za siebie.
- Ja też się cieszę. Jesteś śliczna jak zawsze.
Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu. Zadarła śliczną górną wargę.
- Stój tu, gdzie stoisz. I odpowiedz na pytanie. Otwarłem usta, ale ona jeszcze nie skończyła.
- Naprawdę powinieneś bardziej dbać o swój wygląd. Czystość to ważna rzecz. Chodź. Co tu ro-
bisz?
Znów otworzyłem usta.
- Narobisz mi okropnych kłopotów.
Zdenerwowałem się. Zakryłem jej usta dłonią. Wyrywała się troszkę... wcale nie takie znów nie-
przyjemne doświadczenie.
- Chcę porozmawiać o książce, którą ktoś ci ukradł. Czy to było pierwsze wydanie Rozszalałych
Mieczy”?
Przestała się wyrywać i zaczęła słuchać. Pokręciła głową. Zdziwiony mruknąłem:
- Cholera! Byłem pewien, że jestem na tropie. - Wypuściłem ją z objęć.
125
- To był pierwszy tom Gry Stali. Biblioteka miała ją od czasów imperialnych - zaczęła opowiadać o
jakimś starożytnym imperatorze, który chciał zebrać cały komplet, żeby odnaleźć bajeczną hordę Orła. Po-
dobno nikt z zewnątrz o niej nie wiedział.
Zgłosiłem parę własnych uwag.
- Ha! Miałem rację. Nie ta książka, ale właściwy ślad. - Wyjąłem kawałek welinu, który zebrałem w
domu Maggie Jenn, pojedynczą stronicę,.Metalowej Burzy”, wydanie nieznane, ale zginęli ludzie, którzy
próbowali ją ochronić przed innymi ludźmi, całkowicie nie zainteresowanymi książką. Gwałtowność tego
spotkania wpłynęła na wszystkie inne okropności, które nastąpiły później.
- A co z,.Rozszalałymi Mieczami”? - zapytała Linda Lee. Nigdy nie mieliśmy pierwszego wydania.
- Wtedy widziałem jeden egzemplatz. W miejscu, gdzie go nie powinno być. Ale nie zdałem sobie
sprawy z tego aż do dziś. A potem pomyślałem, że rozwiążę twoje kłopoty.
A teraz miałem już własny kłopot. Linda nie chciała stać spokojnie, a ja nie mogłem się skoncen-
trować. Była za blisko i zaczęła mruczeć, jakby rzeczywiście spodobało jej się to, co o niej myślę.
- No chodź tu, Jack! Chodź, pokażę ci! Nie uwierzysz mi, a ja ci pokażę.
- Nie uwierzyłbym ci, kobieto, nawet gdybyś powiedziała, że niebo jest w górze - wymamrotał jakiś
głos.
- Zasnąłeś. Możesz sobie łgać ile chcesz, a ja ci mówię, że zasnąłeś na posterunku i wpuściłeś tu
obcego. Jesteś za stary.
Nienawidziłem głosu tej baby prawie tak samo, jak nienawidziłem głosu Cholernego Papagaja, choć
słyszałem go tylko kilka razy. I o tych kilka razy za dużo. Jak gwoździe po szkle, nosowy, zawodzący, zaw-
sze w pretensjach.
- I kto tu mówi o starości. Sama byłaś martwa już trzy razy, ale tego nawet nie zauważyłaś, taka
jesteś głupia. A upierdliwa jak mało kto. - Stary Jack nie bał się zranić jej uczuć, pewnie i tak by mu się nie
udało. Była głucha jak pień.
- Spałeś jak zabity, kiedy tu przyszłam po ciebie.
- Leczyłem oczy, ty cholerna wiedźmo - Łup! Stary Jack upadł. Nie miał już tak zręcznych palców i
kiedy się spieszył, nieraz miał problemy z porządnym przypięciem drewnianej nogi.
Cmoknąłem Linde Lee w czoło.
- Lepiej już pójdę.
- Do zobaczenia - mrugnęła zalotnie.
Zawsze miałem miękkie serce dla mrugających kobietek.
Dodała szeptem:
- Obiecuję - i pobiegła pomóc Jackowi. Zignorowała staruchę, która nawet jej nie zauważyła. Świet-
nie sobie radziła, ciągnąc obie strony kłótni.
Usunąłem się z widoku. Stary mnie nie widział, więc zaczął znów marudzić na temat starych, sfru-
strowanych panien, które sobie wyobrażają chłopów przyczajonych za każdym regałem.
Długi, ciężki dzień i jeszcze się nie skończył. Bolały mnie nawet te miejsca, których większość ludzi
nie miewa. Przeszedłem zbyt wiele mil i oberwałem zbyt wiele razy. Do licha, jak za dawnych dobrych cza-
sów, kiedy Truposz pilnował, żebym się przypadkiem nie rozleniwił.
Obiecałem sobie, że to już ostatni przystanek, a potem koniec na dziś. I jęknąłem boleśnie. Przypo-
mniała mi się umowa z Morleyem.
Tylko nie Winger! Wszystko, tylko nie ona! Po co ja to zrobiłem?
Jak dobry żołnierz pomaszerowałem dalej.
126
Zastanawiałem się, co za bezmózgi cywil to wymyślił. Każdy żołnierz, jakiego znałem, oszczędzał
mięśni, dopóki nie było innego wyjścia.
Wyczułem kłopoty na długo, zanim znalazłem się w sąsiedztwie Wixona i White’a. Ta część miasta
była cicha. Ciszą, jaka zwykle panuje wokół pęcherza niewiarygodnie okrutnego gwałtu.
Minęła chwila. Kiedy stanąłem przed wejściem do sklepu, hieny już się zbierały, podziwiając
krwawą jatkę.
Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby się przekonać, że każdy mądry osobnik postawiłby szybko jedną
stopę przed drugą i powtarzał ten proces szybko i skwapliwie. W moim przypadku powinien jeszcze zwrócić
się w kierunku południowo-wschodnim. No, ale ja po prostu musiałem rozejrzeć się wokoło.
Pułkownik Błock odgonił swoich ludzi jednym gestem.
- Uśmiechnij się, Garrett. Wszystko już w porządku.
- Echo jakieś, czy co? - że nie wspomnę o zbyt ostrym świetle słonecznym. Wlewało się przez
otwarte wschodnie okno z siłą cyklonu. Było o wiele za wcześnie dla normalnych ludzi. Błock najwyraźniej
rozsądny nie był. Mówiąc szczerze, sam tez się nie czułem przy zdrowych zmysłach. - Musimy przestać się
tak spotykać.
- To nie był mój pomysł, Garrett. Podobała ci się kwatera? Spędziłem o wiele za krótką noc na sien-
niku w cuchnącej celi Al-Khar, oskarżony o to, że mogłem być świadkiem.
- Pchły, wszy i pluskwy były bardzo zadowolone z mojej wizyty - powinny czuć się jak w domu.
Błock to brudny pies.
- To jest ten moment, kiedy mi mówisz, dlaczego moi ludzie znaleźli cię w środku kolejnej masakry.
- Ktoś zaczął wołać o pomoc i twoja banda naprawdę przybiegła. Byłem zaskoczony - dawna Straż
skierowała by się w dokładnie odwrotnym kierunku, aby na pewno nikomu, komu nie trzeba, nie stała się
krzywda. - Podobno mówiłeś, że wszystko jest już w porządku.
- To znaczy, że wiem, że nikogo nie pokroiłeś na kotlety. Świadkowie twierdzili, że zjawiłeś się,
kiedy krzyki już ustały. Chcę wiedzieć dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło. I jakim cudem znowu tu się
znalazłeś.
- Grange Cleaver.
- Tylko tyle? - Czekał, czy nie powiem czegoś więcej. Nic z tego.
- Nie widzę związku. Może mnie oświecisz. Tymczasem wiedz, że wygląda na to, że zabito ich za
pomocą wyjątkowo paskudnej magii.
Skinąłem głową, ale nie uwierzyłem.
- To nie ma najmniejszego sensu.
Ktoś upozorował magiczny mord. Miałem ochotę się założyć, że Robin i Penny zaaranżowali swoją
randkę ze śmiercią przez agencje diabła imieniem Cleaver, raz jeszcze próbując skierować podejrzenia na
Marengo North Englisha.
Pomyślałem od razu, że Emerald Jenn zaszyła się gdzieś z Marengo i teraz Cleaver próbował ją
zmusić do wyjścia z ukrycia.
- Dlaczego mam wrażenie, że jesteś aż zanadto pomocny, Garrett?
- Co? A czego ty jeszcze u diabła chcesz ode mnie? Odpowiadam na twoje pytania, wściekasz się.
Nie odpowiadam, też się wściekasz. Jak będę chciał podyskutować z zawodowym złośnikiem, pokłócę się w
domu z Truposzem.
- Odpowiadasz na pytania, ale coś mi się zdaje, że nie mówisz mi tego, co chcę usłyszeć.
Odetchnąłem głęboko. Byliśmy gotowi, aby wdać się w jedną z tych gwałtownych dyskusji, które
przynoszą tyle pożytku ludziom w naszym zawodzie. Wypuściłem powietrze.
127
Do biura wpadł jakiś mały, paskudny mieszaniec. Skrzywił się na mój widok, jakbym nie miał pra-
wa zaśmiecać biura Błocka.
- O, Relway. - Skinąłem mu głową. Nie odpowiedział
- Zaczęło się - oznajmił Blockowi.
- Niech ich pokręci. - Błock nagle stracił zainteresowanie insektami mojego pokroju. Zdaje się, że
miał gdzieś na oku tłuściejsze ofiary. Zaszczycił mnie przynajmniej spojrzeniem.
- Powołanie.
Wyszedł za szefem swej tajnej policji, który zdążył już się ulotnić.
- Wynoś się stąd. I postaraj się nie wdepnąć w kolejne trupy. Dobra rada. I jedna, i druga. Może nie
był kompletnym osłem. Co z tym Powołaniem?
Niedługo mi zajęło, żeby się przekonać. Wyszedłem na ulicę. Od wschodu, na oko całkiem niedale-
ko mojego domu, wznosił się potężny słup dymu. Wyrywałem strzępki wieści od kolejnych przechodniów.
Barowa sprzeczka przeistoczyła się w zamieszki na tle rasowym. Ludzie ruszyli na centaurów. Wy-
glądało na to, że wszystko pozostawało pod kontrolą, dopóki ktoś z Powołania nie zaczął podżegać, a ludzie
odpowiedzieli podpalaniem domów centaurów. Wmieszały się inne rasy. Na rusztowaniach oplatających
Bledsoe pochowali się jacyś partyzanci z mordem w oczach. Szybko tracili grunt, wchodzili już do szpitala.
Szaleństwo wybuchło. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Błock i Relway zdołają je opanować. Przy-
najmniej tym razem.
Będą następne. I to jeszcze gorsze, dopóki sytuacja nie ulegnie poprawie.
Wkrótce i to naprawdę szybko, ludzie się podzielą.
Szedłem ostrożnie, nie kryjąc się przed nikim, kto mógłby mnie udekorować zaklęciem śledzenia.
Ślizgacz i Ivy dobrali się do mnie, zanim jeszcze zdążyłem dobrze wejść do domu.
- Chłopaki! Chłopaki! Po to się nie żenię, żeby nikt mi tak nie suszył głowy, jak wy. Chcę jeść. Chcę
spać. Chcę się wykąpać. Chcę udusić tego bluźnierczego flaminga, żebym mógł przystąpić do pozostałych
zajęć bez konieczności mordowania bliźnich.
To ptaszysko musiało przygotowywać się specjalnie na mój powrót.
Wziąłem trochę pieniędzy z pokoju Truposza, przyjrzałem mu się podejrzliwie. Czy mi się zdawało,
czy przez chwilę wyczuwałem jego skrywane rozbawienie?
Posłałem Ślizgacza po zakupy. Kazałem Ivy’emu dać mi trzy godziny snu. Kiedy wstanę, zażyczy-
łem sobie jedzenia i wody na kąpiel. Potem powlokłem się na górę i rozsmarowałem na łóżku. Truposz wy-
prowadzi swoje karaluchy później. Leżałem, przewracając się z boku na bok i słuchałem Cholernego Papa-
gaja prawie do połowy zdania, a potem trzeba było wstawać.
Ivy przejął się swoją rolą, jakby od niej zależało jego życie. Wstałem na czas, wyszorowałem się w
mojej miedzianej wannie.
Na dole czekało na mnie porządne śniadanie, Ivy był pijany jak świnia, z Cholernym Papagajem na
ramieniu. Rak milczał. Całą uwagę poświęcał temu, żeby nie spaść. Z dzioba jechało mu jak z gorzelni. Mo-
że Ślizgacz dał mu butelkę na własność. Dobry, stary Ślizgacz, o każdym pamięta.
Napakowałem się, po czym oznajmiłem:
- Chciałem was znowu wygonić, ale nie będę miał na to czasu. Spędźcie miłe popołudnie na szuka-
niu roboty. Nie będę was utrzymywał do końca życia.
Ślizgacz kiwnął głową, Ivy mruknął:
- Masz tu kilka listów.
- Listów?
128
- Nikogo nie wpuszczaliśmy - wyjaśnił Ślizgacz. - Nie było cię w domu, więc po co? No i kilka osób
napisało do ciebie listy. Położyliśmy ci je na biurku.
Były trzy listy. Dwa nie nosiły śladów pochodzenia. Trzeci nosił podpis Morleya. Pytał, gdzie do
cholery się włóczyłem po nocy? Nie będzie tracił cennego czasu na moje głupie zagrywki, jeśli się zaraz nie
pokażę.
Do tej pory już chyba wie, dlaczego się nie zjawiłem. Pewnie się z tego nieźle uśmiali z resztą łobu-
zów.
Otwarłem list, który twierdził, że pochodzi od Maggie Jenn. Chciała się ze mną spotkać. O? Na-
prawdę?
- Ślizgacz! Pamiętasz, kto to przyniósł? Wielgas zajrzał przez drzwi.
- Ten przyniesła jakaś pani. Mała, ładna, z rudymi włosami. Ciekawe, ciekawe... Bezczelna mała
wiedźma... Och, straszna myśl! A może to była prawdziwa Maggie Jenn, która opuściła wyspiarską kryjów-
kę? Nie. Ja sobie tego nie życzę.
- Ten, który otwarłeś, jest od twojego kumpla ze śmiesznymi uszami.
- Morley Dotes. Wiem - wziąłem ostatni z nich. - A ten?
- Przyniósł go jeden z tych gościów, co tu byli, kiedy miałem atak.
- Jeden z tych lunatyków od Powołania?
- Z tych gościów, co to próbowali cię pobić.
To nie miało sensu. Trzeba będzie otworzyć list, żeby sprawdzić.
Pochodził od Emerald Jenn. Chce ze mną porozmawiać, jeśli się z nią spotkam w posiadłości na
południe od TunFaire. Nie znałem posiadłości, ale znałem miejsce. Tam się poznałem z Eleanor. Ludzie tam
byli podobni do tych z Góry, ale bardziej radykalni. Ich bogactwo składało się bardziej z ziemi, niż potęgi.
Trudno sobie wyobrazić bardziej zadufaną bandę bigoterii.
Emerald Jenn zaproponowała miejsce spotkania, które znajdowało się nie opodal posiadłości Ma-
rengo North Englisha.
Ciekawe.
- Jak tam z twoją pamięcią, Ślizgacz?
- Dziej całkiem nieźle, Garrett.
Nie brzmiało to najlepiej, ale musiałem mu wierzyć na słowo.
- Muszę cię pogonić do Morleya. Powiedz mu, że idę do niego, jeśli chce ciągnąć dalej to, o czym
mówiliśmy zeszłej nocy. Dasz radę powtórzyć?
Zamyślił się ciężko.
- Mogę to zrobić. Nie ma sprawy, Teraz?
- Im szybciej, tym lepiej.
- Garrett, tam jest dość paskudnie. Zabijają się na ulicach.
- Weź Ivy’ego, będzie wam raźniej. Myślałem raczej o sobie.
- Mam co robić - mądrala. Czy ja mam na sobie znak, który widzą tylko inni? „Tu się mieści ego
Garretta. Kopnij sobie”.
Przez chwilę stałem na ganku, obserwując wymarsz Ślizgacza. Sprawdziłem przy okazji i ulicę.
- Teraz wiem, jak się czuje końskie łajno - mruknąłem pod adresem Ivy’ego, który stał w drzwiach i
któremu trzeba było wyjaśnić aluzję. - Chodzi o muchy.
129
Wszyscy moi fani wrócili. Z wyjątkiem groźnych piratów. Grono kumpli Grange’a Cleavera mocno
się przerzedziło.
Przepowiedziałem to, no nie?
Wzruszyłem ramionami, zawróciłem do domu i skreśliłem kartkę do Maggie Jenn. Ivy będzie mógł
ją przekazać każdemu, kto się zjawi po odpowiedź.
- Na starość robisz się przewidywalny - powiedziałem do Dotesowi, siadając obok niego na dokład-
nie tych schodkach, na których się go spodziewałem.
- Ja? Jestem tutaj, ponieważ wiem, że właśnie tu będziesz mnie szukał. Nie chciałem tracić czasu,
zanim mnie znajdziesz.
Niewidzialny znak. Bez dwóch zdań.
- Możemy go dorwać?
- Już jest nasz. Nikt nie ma tyle szczęścia, żeby wymknąć się z pułapki, którą ja zastawiłem. - Obej-
rzał się na lewo, na wznoszący się w oddali słup dymu.
Na ulicy powinno było być głośniej. Na wszystkich ulicach powinno było być głośniej. Ślizgacz
miał rację. Tam się zabijali, choć wszystko nie poszło tak źle, jak mogło. Ciężkozbrojni Błocka szybko się
pozbierali. No i garnizon wojskowy też nie zachęcał do rozrób. Problemy nie miały okazji, żeby się rozro-
snąć.
Pojawiły się też plotki, że Marengo North English tego nie pochwala. Twierdzi, że jeszcze nie czas.
Przywódcy siostrzanych grup wariatów przytaknęli. Prosili o spokój, obiecując później pełny wypas.
- Ciekawe czasy - mrugnąłem do Morleya.
- Jak zawsze. - Jakby go to kompletnie nie obchodziło. - Proszę, oto i nasz gość.
Niezguła śmierdział jak szczur. Poruszał się ostrożnie. Problem polegał na tym, że nos już nie ten.
Zanim dobrze się zaciągnął, było za późno.
- Chodź, chodź. - Zamachał Morley.
Facio rozejrzał się dokoła. Z samych ruchów można było wywnioskować, że był pewien swojego
szczęścia. Nieraz wpadał po uszy, ale zawsze się wydostawał. Może i tym razem zdoła upaść i unieść się z
wiatrem. Prawdziwy nosek klonowy.
Przyjaciele, krewni i pracownicy Morleya zacieśnili krąg. Szczęście odmówiło gościowi posłuszeń-
stwa. Grawitacja się nie odwraca.
Pogładziłem drewienko, a Morley obserwował, jak gość zmaga się ze swoim rozczarowaniem.
- Chodź no tu, Asie - poleciłem.
Podszedł, ale chyba się bał. Wciąż się rozglądał za drogą ucieczki.
- Nie obchodzisz mnie nic a nic - oznajmiłem. - Ale przydałaby mi się Winger, a nie mogę się z nią
skontaktować.
Nie można powiedzieć, żebym się zmęczył próbując.
- Co? Kogo?
- Twojej psiapsiółki. Wielkiej, głupiej blondyny bez cienia rozumu. Zawsze ma swój pomysł na
życie, nigdy nie powie prawdy tam, gdzie wystarczy skłamać. Cała ona.
- Część tego opisu pasuje do wszystkich w tym bigosie - zauważył Morley. - Nawet na Górze na-
uczyli się przerabiać prawdę na rtęć.
- Nieprawdę też.
- Rtęciowe kłamstwa. Ładnie brzmi.
130
- Zabójcze rtęciowe kłamstwa - spostrzegłem przyjaciela CJ. Carlyle’a. - Patrz, kto się nie załapał na
jatkę w domu Maggie Jenn.
Nasz gość obserwował nas takim wzrokiem, jakby był przekonany, że nam odbiło. Winger musiała
mu wspomnieć o moim wyczynie w Bledsoe. Nie zauważył C. J.
- Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała Winger - wyjaśniłem mu. - Potrafi zmyślać jak mało kto.
Znam ją, odkąd przybyła do miasta. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedziała prawdę za darmo.
Facet nie odpowiedział, ale jego umiejętność ukrywania myśli w niczym nie przewyższała umiejęt-
ności śledzenia. Był niezdarny, ale lojalny. Milczał jak grób.
- Chciałbym się z nią rozmówić jak przyjaciel.
Zeszłej nocy nie byłem tego taki pewien. Kilka godzin znacznie zmieniło mój pogląd na życie.
- Nie sądzę, żeby mi powiedziała coś, czego już nie wiem. Jestem pewien nawet, że wiem parę rze-
czy, o których ona nie ma pojęcia. Od których ona może zginąć. Może nawet zaraz po tobie.
Nie tylko udało mi się zmusić go do myślenia, ale nawet zaczął słuchać, co mówię.
Nie miał zamiaru umrzeć z miłości. Chłopcy już nie są takimi romantykami. Coś kombinował z
Winger - i naprawdę dobrze wiedział, ile to wszystko jest warte.
Ale nic nie powiedział.
- Ona nie dostanie tych książek - poinformowałem go. Nie ma szans. Nie doprowadzisz do tego,
choćbyś się wściekł.
Gość zamknął się jak małż. Morley też, choć wyraźnie widać było, że chciałby usłyszeć coś więcej.
Powiedziałem mu:
- Jeśli spojrzysz poprzez tę zasłonę dymną, Winger i Cleaver szukają kompletu pierwszych wydań
„Kruki Nie Bywają Głodne”. Winger ubzdurała sobie, że zdoła je wydębić od Deszczołapa. - Miała jeszcze
głupszy pomysł, że skoro tylko ich dopadnie, zdoła odczytać wskazówki, które są w nich zawarte.
- Ta kobieta nie cierpi na brak pewności siebie.
- Problem w tym, że szuka igły nie w tym stogu siana. Deszczołap nie ma pierwszej edycji. Mógł ją
dorwać, ale popełnił błąd i ten, kto je dostał, zdołał ujść w jednym kawałku.
Morley obdarował mnie paskudnym, szerokim uśmiechem czarnego elfa.
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że znowu będziesz wszystko wyjaśniał od początku? Dlaczego mi się
zdaje, że powinienem postawić przeciwko tobie akt własności Domu Radości?
- Powiedz Winger, że traci czas na mrzonki - warknąłem do naszego więźnia. - Cleaver nie może
położyć łapska na więcej niż dwóch tomach. Wynocha. Zabieraj się stąd.
Mężczyzna wyszedł, całkowicie zbity z tropu. Może sobie pomyślał, że jednak ma więcej szczęścia
niż rozumu.
- A to co? To ja tu planuję szeroko zakrojone działania, a ty mamroczesz do faceta parę tajemni-
czych słów i puszczasz go wolno.
- Kogo chcesz bujać? Sam wiesz, że wszystko się kręci wokół skarbu Orła.
- Może. Tak jakby. Odczułem przemijające zainteresowanie, kiedy mi się zdawało, że natrafiłem na
coś na West Endzie.
- To, co mi powiedziałeś, stanowiło klucz do całości - oczywiście, przesadziłem, choć nie kłamałem.
No, nie całkiem. Nie do końca.
Prawda była taka, że znowu snułem domysły, bawiąc się otrzymanymi informacjami. Przemyślałem
sprawę, ale tak, jak mówił wcześniej Dotes, myliłem się. Wrzasnąłem za przyjacielem Winger:
- Powtórz Winger to, co powiedziałem! - A do Morleya:
131
- Zignoruje mnie i zrobi coś głupiego, ale dzięki temu mam czyste sumienie.
Myślałem, że jeszcze pożałuję, że wypuściłem chłopaka Winger. Ale po jednej uszczypliwej uwadze
Morley nagle dał mi spokój, odchylił się i widocznie zaczął myśleć o czymś innym.
Zacząłem go podpuszczać...
- Pałuj się, Garrett. Kiedyś tam coś mi wpadło do głowy, ale zmieniłem zdanie. - Obdarowałem go
za to prababką wszystkich uniesionych brwi.
- Zeszłej nocy Julia nie przyszła tu po to, żeby odwrócić moją uwagę. Musiałem przemyśleć sobie
sagę o Orle. I wiesz, do czego doszedłem? Nigdzie nie jest napisane, że ten błazen był naprawdę bogaty. -
Według naszych standardów.
Pozwoliłem sobie na zadowolony z siebie grymasik. Mój kumpel potwierdzał, że dobrze wyciągną-
łem wnioski.
- Nie zastanawiałeś się nigdy, jak Orzeł mordował tych niewolników? Jeśli był taki słaby i ślepy, że
potrzebował ich do przetransportowania i zakopania skarbu, jak zdołał zajść ich wszystkich od tyłu i pozabi-
jać?
Widać, że Morley się nad tym nie zastanawiał.
- Nieraz naprawdę podoba mi się twój tok myślenia, Garrett.
- Pozwól, że ci powiem coś, o czym pewnie nie wiesz. - Sam o tym nie wiedziałem, dopóki Linda
Lee mi nie powiedziała, kiedy jeszcze czytywałem sagi. - Większość sag została skomponowana na zamó-
wienie tych gości, o których opowiadają. Ta o krukach została stworzona przez wnuka siostry Orła, czę-
ściowo przy współpracy samego staruszka. I zaczęli o wiele wcześniej, niż pojawiły się drwiące kobiety,
skarb i zamordowani niewolnicy.
- Jestem pewien, że w końcu przejdziesz do sedna sprawy.
- Sam zobaczysz. Chyba, że jesteś bardziej tępy, niż twierdzisz. Powiedzmy, że gość płaci ludziom
za pisanie o sobie nadętych bajeczek. Nie tylko decyduje, co ma się w nich znaleźć i co uwypuklić, lecz
również i to, co pominąć i stonować.
- Chcesz powiedzieć, że może Orzeł nie miał powodzenia nie tylko dlatego, że był zdradziecki i
lubił machać mieczem? Może miał taki malutki wrodzony talencik do czarów?
- Bingo! Został przez kogoś oskarżony, ale pewnie o nic wielkiego, nic, co mogłoby świadczyć o
formalnym szkoleniu. Pewnie by nie milczał na ten temat, ale jakiś baran stwierdził, że to zabijaka wagi
ciężkiej. Musiało jednak być coś, co mu pomagało w trudniejszych chwilach.
- No to należy się spodziewać, że skarb jest obłożony zaklęciami.
- Aha, tak to się robi w tej profesji.
- A w sąsiedztwie będzie pełno duchów w złym humorze...
- A po co są morderstwa?
Orzeł nie należał do wyjątków. Zazwyczaj próbuje szczęśliwą kombinację genów przerobić na wiel-
ką, szybką fortunę. Manipulacja rzutami kości to jego ulubiona rozrywka. Kolejna to kuśtykanie o kulach,
kiedy już zostanie wykryty.
- Jeśli mnie spytasz, to ten skarb nie mógł być aż taki duży, nawet, jeśli go nie znaleźli. Kiedyś forsa
miała inną wartość.
- Istotnie. A to całkiem ciekawy pomysł. - Nie zniżył się do wyjaśnienia, o co chodzi.
- No? - warknąłem.
- Sprawdzałem tylko, czy zaraziłeś się od partnera zwyczajem czytania w myślach. Albo zacząłeś
wyciągać wnioski na podstawie dostępnych dowodów.
132
- Nie, to nie w moim stylu.
- Srebro, Garrett. Srebro. Sam to powiedziałeś. W dawnych czasach inaczej wyobrażali sobie bogac-
two. Srebro nie było wiele warte.
A teraz i owszem. Nawet w tej chwili, kiedy wojna jakby się uspokoiła, a kopalnie znajdowały się w
pewnych karentyńskich rękach, braki srebra były odczuwalne. Zniknięcie srebrnych monet oznaczałoby
śmierć biznesu.
Srebro napędza co potężniejszą magię. Ostatnio jego wartość dorównała złotu. Królewska Mennica
z trudem nadążała z produkcją alternatywnych środków wymiany, czasem wybitnie niewygodnych.
Srebro. Pozorna możliwość wydobycia skarbu z dawnej kryjówki mogła podniecić apetyty.
- Niech mnie Diabeł Harry - bluznąłem jednym z ulubionych przekleństw mojej prababki. - Może
właśnie trafiłeś w samo sedno sprawy. - Mogło to nawet wyjaśnić dlaczego nawet taki dupek jak Marengo
North English interesuje się córką sławetnej Maggie Jenn. Może nawet wyjaśniłoby, dlaczego to wariactwo
musiało podnieść łeb akurat teraz.
Nieprędko przestanie brakować srebra. Może nawet nigdy, jeśli kopalnie wpadną w ręce niewłaści-
wych osób.
- Ale co ja mogę z tym zrobić? - wymamrotałem. Morley posłał w moim kierunku smętny uśmiech.
- Co przepraszam?
- Myślę, że masz rację. Wszyscy nagle zainteresowali się skarbem Orła, ponieważ rynek metali do-
stał kręćka. Ludzie w normalnych czasach nawet by o nim nie pomyśleli. Pewnie włącznie z tatusiem mojej
pani.
- Otóż i wyjaśnienie. - Powalił mnie na łopatki, unosząc brew.
- Ćwiczyłeś, czy co? - spytałem, kiedy już odzyskałem dech.
- Od zawsze. Co z ojcem Chaz?
- Nazwij tg intuicją, ale założę się o twój akt własności Domu Radości, że w istocie w aferze z
Deszczołapem i Maggie najbardziej żałował utraty pierwszego wydania drugiego tomu „Kruków”. Emerald
zabrała go, kiedy uciekła z domu. Dała go Wixonowi i White’owi na przechowanie, albo jakoś go od niej
wycyganili.
Dlatego właśnie zostałem wynajęty. Dlatego Emerald wrobiono w czarną magie. Cleaver wiedział,
gdzie ona jest, ale nie mógł jej dopaść. Pomyślał, że rzuci mnie na pożarcie tym od praw człowieka i może
uda mi się ją odbić.
I tak sobie gadałem, dopóki nie zauważyłem dziwnie łagodnego uśmiechu Morleya. Spoglądał w
przestrzeń, słuchając jednym uchem.
- Co jest?
- Miałem rację. Kolejne wyjaśnienie. Wiesz, że obie twoje teorie są sprzeczne?
- Ale nie wykluczają się wzajemnie, co? Ludzie kierują się tajemnymi motywami. Nie pomagasz mi
z samego powodu, dla którego ja pomagam tatusiowi Chaz.
- Z tym się sprzeczał nie będę, choć może chciałbym. Zdecydowałeś się już?
- Hę?
- Co masz teraz zrobić.
- Zamierzam się tam przejść. Zobaczę, co powie Emerald.
- Garrett, jak zwykle, więcej jaj niż mózgu. Skaczesz na główkę w wielkie kaka.
Zaśmiałem się. Prawie nie wypada, aby profesjonalny zabójca wypowiadał słowa, które zwykle
padają z ust niegrzecznych sześciolatków.
133
- Z otwartymi oczami.
- Bawisz się ze mną w Winger?
- Coś w tym jest.
- Nie jestem takim paranoikiem, jak ty. Wiem, jak rozmawiać z tymi ludźmi. Ugłaskać ich ego i
udawać, że uwielbiasz każdą nierówność pod ich sufitem. Przyjmą cię jak króla.
Dotes nie przytaknął, ale też nie zaprotestował.
- Może weźmiesz Saucerheada? - zaproponował.
Nie wziąłem Saucerheada. Nie potrzebowałem pomocy. Miałem tylko pogadać z nastolatką.
Nie zabrałem nikogo, prócz własnej osoby, ponieważ uznałem, że Marengo North English ma zwy-
czaj załatwiać sprawy w staroświecki, sztywny i honorowy sposób.
No i chyba sam się nabrałem. Tak się spieszyłem, żeby pogadać z Emerald Jenn, że nawet nie za-
uważyłem, jak daleko od Marengo North Englisha zaszedłem. Posiadłość należała do typa, który wysłał
swoich chłopców, żeby mnie załatwili. Był to fakt, do którego mógłbym dojść sam, gdybym chwilkę pomy-
ślał w domu, zanim ruszyłem w drogę. Szczyty należały do niejakiego Eliasa Davenporta. Elias Davenport
myślał, że Marengo North English to laluś, który tylko udaje, że walczy o prawa człowieka. Elias za to był
gotów walczyć.
Nie słuchałem, kiedy Ślizgacz powiedział mi, kto przyniósł zaproszenie Emerald.
Wejście na teren Szczytów nie nastręczyło mi najmniejszej trudności. Trochę bardziej kłopotliwe
było zaaranżowanie spotkania z Emerald.
Ależ jestem głupi. Myślałem, że mi pozwolą się z nią zobaczyć, odwalić sprawę i o wszystkim za-
pomnieć. Nie miałem pojęcia, że ich spuszczono ze smyczy.
Ale szybko się o tym przekonałem.
Chłopcy, którzy uśmiechali się do mnie poprzez bramę posiadłości dziwnie stracili poczucie humo-
ru, kiedy brama zatrzasnęła się za moimi plecami. Oczy zrobiły im się złośliwe. Śmiali się dalej, ale najbar-
dziej chyba bawiły ich kuksańce. Najlepiej na wysokości nerek.
Z krzaków wyszli nagle ci, którzy odwiedzili mnie w domu. Zdaje się, że maniery im się wcale nie
poprawiły.
Zdenerwowali mnie tak bardzo, że najpierw im oddawałem spod osłony czaru, który nie pozwalał
nikomu skoncentrować na mnie wzroku. Kurde, nieźle! Podskakiwali, wymachiwali łapami, walili na oślep,
klęli i chybiali jak banda pijaków. Tymczasem ja ciężko pracowałem moją mistyczną łamigłówką, pozosta-
wiając po sobie nieprzytomne ciała. Ogrodnicy Davenporta będą po kolana brodzić w nawozie. Sam siebie
zadziwiałem. No, ale każdy z nas ma w sobie to coś, jeśli tylko otrzyma odpowiednią motywację.
Dom Davenporta był niewidoczny od strony bramy. Ruszyłem zatem poprzez ogromną przestrzeń
wymuskanego trawnika, manewrując pomiędzy wymyślnie przyciętymi krzewami i drzewami. Omal się nie
zgubiłem w labiryncie żywopłotów. Ze zwisającą szczęką minąłem niewiarygodnie sztywny ogród kwiato-
wy. Chyba pół Bustee (mówię oczywiście o ludziach) mogłoby się tu utrzymać z uprawy ziemi.
Samo domostwo mogło wywołać rewolucyjny odruch u kamiennego posągu. Było w nim coś, co
głosiło pogardę dla wszystkich ras.
Nie udałem się do wejścia, aby wpaść w troskliwe łapy kolejnego Ichaboda. Skoro tylko zauważy-
łem główny budynek, włączył się we mnie stary i uśpiony instynkt zwiadowcy. Skradałem się, czaiłem,
przemykałem i bawiłem w podchody na paluszkach, aż znalazłem się pod domem. Wokół pełno było ludzi i
wielu mnie widziało, ale były to żałosne manekiny w podartych mundurach Yenagetich. Zatrudnieni byli
przy tak społecznie użytecznych pracach jak przycinanie trawy nożyczkami. Odwzajemniłem im się tym
samym, udając, że nie widzę ich poniżenia.
Nigdy nie przypuszczałem, że jeńcy wojenni mogą upaść tak nisko. Nie, żebym specjalnie kochał
Yenagetich. Jeśli ktoś cię goni po bagnach, próbuje zabić, jeśli musisz przez niego jeść węże i robaki, żeby
134
przeżyć, niełatwo przychodzi uronić choć jedną łzę, kiedy mu się noga powinie. W ich sytuacji jednak było
coś elementarnie niewłaściwego. Sądzę, że była to świadomość, iż Elias Davenport prawdopodobnie nie
robił większej różnicy pomiędzy pokonanym nieprzyjacielem a „niższą rangą” Karentyńczyków.
Elias musiał sobie załatwić cieplutką posadkę biurową w czasie służby. Z dala od zgiełku i walki.
Większość przedstawicieli klasy rządzącej, kiedy już trafi przypadkiem na pole walki, odkrywa, że przy
cieciu krwawi tak samo, jak syn farmera lub gówniarz z Bustee. „Ostrze nie zna szacunku” mawiał jeden z
moich sierżantów i szczerzył zęby z satysfakcją.
Znalazłem tylne wejście, które nie było ani zamknięte, ani strzeżone. Któżby się włamywał do tego
fikuśnego gniazda? Kto ośmieliłby się niepokoić Eliasa Davenporta?
(Wedy jeszcze to nazwisko było dla mnie tylko inicjałem).
Nie mam nic przeciwko bezwstydnie bogatym ludziom. Sam też chciałbym kiedyś być bezwstydnie
bogaty, mieć stupokojową chatynkę na tysiącu akrów, z ciepłymi i zimnymi rudzielcami w łazience, a może
nawet z rurociągiem wprost do browaru Weidera. Ale sądzę, że każdy chciałby dojść do tego, tak, jak ja,
urabiając sobie łokcie, nie zaś otrzymując wszystko w spadku. A potem już można zadzierać nosa.
Wiem. To bardzo prostackie podejście. Jestem prostym facetem. Pracuję tylko tak ciężko, jak mu-
szę, dbam o przyjaciół, tu i tam zrobię jakiś dobry uczynek. I staram się nikogo niepotrzebnie nie krzywdzić.
Ten dom był domem cierpienia. Nie można się było pozbyć tego uczucia już od progu. Ściany
tchnęły smutkiem i bólem. Dom kształtował swoich mieszkańców, a oni jego.
Są takie domy, nawiedzane przez własne duchy, dobre lub złe, szczęśliwe lub smutne.
Ten dom nawiedzony był przez niepokojące milczenie.
Powinien właściwie posiadać własny puls, jak żywa istota, rozbrzmiewać echem kroków, skrzypie-
niem, pobrzękiwaniem i głuchym dudnieniem zamykanych drzwi. Ale nie. Cisza. Dom zdawał się pusty, jak
stary but - albo dom Maggie Jenn na Górze.
Upiorne!
Zacząłem spodziewać się zasadzki. To znaczy, ci chłopcy przy bramie czekali na mnie. Chwilka
zwłoki, ktoś popędzi do domu niby zaanonsować i wszyscy huzia na mnie.
Czy miałem ich wyminąć? Czy miałem wejść w... co?
Uśmiechnąłem się do siebie.
Saucerhead twierdzi, że za dużo myślę. Saucerhead ma rację. Skoro już się czegoś podejmujesz,
lepiej porzucić wszelkie „a co by było, gdyby...” i rozterki duszy, zrobić swoje i pryskać.
Ostrożnie poruszałem się w kompletniej ciszy, szczerząc zęby jak kto głupi. Jeśli kiedykolwiek za-
cznę tytułować swoje sprawy, ta będzie O Włamywaczu, Który Był Porządnym Facetem. Zakradałem się do
każdego domu, który chciałem odwiedzić.
Nie chciałem, żeby tak było. To wszystko wina ludzi.
UV
Nie miałem siły podnieść oczu, żeby sprawdzić, skąd dochodzi głos, który przemówił:
- Zdolny z pana człowiek, panie Garrett. I wyjątkowo sprawnie posługuje się pan pałką. - Głos miał
nosowy, rozwlekły akcent dawnej arystokracji. Gałąź starego rodu, zwisająca w nasze czasy z ery imperium.
Zaledwie zachowałem przytomność, żeby się zastanowić, co się właściwie stało. W jednej chwili
próbuję znaleźć rozsądny powód dla moich ciągłych włamań, a za chwilę jestem w zimnym, czerwonym
pokoju pełnym ech, przywiązany do twardego krzesła i bezwładny jak mokra szmata. Żaden wysiłek umy-
słowy nie był w stanie wypełnić luki pomiędzy jednym a drugim.
135
- Proszę słuchać, panie Garrett. Otto.
Poczułem, jak niecierpliwe palce wbijają mi się we włosy. Usłużny do bólu Otto szarpnął moją gło-
wą w tył, wystawiając na widok publiczny załzawione oczy i półotwarte usta. Publicznością był jakiś gość,
siedzący na podwyższeniu. Przerażająca, czarna sylwetka na szkarłatnym tle.
Byłem zbyt oszołomiony, żeby się bać. Starałem się jednak odzyskać panowanie nad głową na tyle,
by poczuć strach. Teraz już poznawałem moje otoczenie - według opisów zasłyszanych od nie całkiem
zdrowych na umyśle znajomych powiązanych z Powołaniem, znajdowałem się w gwiezdnej komnacie Świę-
tego Wehma, honorowej sali sądowej Powołania. Nie będąc aktywnym członkiem, mogłem przypuszczać,
że pełnię rolę zdrajcy rasy ludzkiej. Tyle tylko...
Z tego, co słyszałem, miało być podobno trzech sędziów. Upiór na podwyższeniu powinien stano-
wić mięsko w wariackiej kanapce.
Skoncentrowałem całą swoją osobowość na języku.
- Co się u diabła dzieje? - Nie wiem, po co sobie w ogóle zawracałem głowę pierwszymi słowami.
Wszystko wychodziło w języku, którego sam nie rozumiałem. Ale jestem optymistą. Próbowałem dalej. -
Przyszedłem porozmawiać z Emerald Jenn.
Ciekawe, czy kiedy byłem nieprzytomny, podmienili mi język, albo co?
- Zaklęcie ustępuje powoli, mój panie - oznajmił głos za moimi plecami.
- Czy sylwetka może zmarszczyć brwi? Tej się udało.
- Wiem o tym, Otah. - Otah? Niby Otto z obcym akcentem? Oklapłem znowu. Solidne szarpnięcie
za włosy zmusiło mnie do spoglądania na postać. Ktoś zaczął mnie klepać po twarzy. To też pomogło.
O, nieba. Jeszcze jeden. Pomaga poprzedniemu, jest identyczny. Bliźniaki zbóje, czy jak? Ten po-
mysł był zbyt bezsensowny, nawet jak na mnie. Czas się zbudzić.
Zbudziłem się, ale tylko po to, żeby stwierdzić, że dwóch identycznych kretynów okłada mnie po
gębie. Mój język stracił skłonności do języka karłów. Zacząłem wyrażać się po karentyńsku, z lekkim tylko
obcym akcentem. A umysł pędził naprzód, nie czekając na ospały organ mowy.
- Czy wiesz, do kogo mówisz? - zapytała postać. Gość wydawał się nieco urażony.
- Gdybym wiedział, mógłbym nieco bardziej szczegółowo określić kąt podejścia i prędkość wcho-
dzenia.
- Proszę opanować swoją wulgarność, panie Garrett - przerwał tamten. - Włamał się pan do mojego
domu.
- Zostałem zaproszony, żeby się spotkać z Emerald Jenn.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
- Nie ma jej tu? To ja może już sobie pójdę.
Davenport zachichotał. Pewnie dobrze mu szło w szkole dla stukniętych potworów. On to miał w
sobie. Wrodzony, obiecujący talent do zła.
- Nonsens, panie Garrett. Doprawdy.
Obdarzył mnie kolejnym chichotem, równie przyjemnym jak poprzedni.
- Gdzie są książki? - Co?
- Gdzie są książki? Oho-ho.
- O czym pan mówi, do licha? - Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś będzie mnie o to pytał.
- Uważa mnie pan za naiwnego, panie Garrett?
- Nie, za majaczącego wariata! - Łup! W samą jadaczkę. Chaz będzie musiała się obejść bez całusa,
kiedy się znów spotkamy. Sądzę, że Otto czy tam Otah nie podzielał mojej opinii.
136
Pomyślałem też, że Davenport to cholerny dureń. Popełnił ten sam błąd, co łobuzy Deszczołapa
kiedyś, dawno temu, kiedy nie opróżnili mi kieszeni. Jego chłopcy też byli dupkami, ponieważ nie zawracali
sobie głowy sprawdzaniem, a Davenport nie ryzykowałby połamania sobie paznokci, żeby mnie dotknąć.
Miałem wszystko przy sobie.
Musiałem się tylko do tego dostać. Żaden problem. Musiałem tylko najpierw pozbyć się dwunastu
mil morskich sznura wokół mojej osoby.
- Gdzie książki?
- Proszę o inny zestaw pytań, Bonzo. O czym u licha pan mówi? - Otto.
Łup!
Konstelacje rozpierzchły się powoli, a ja wpadłem na pomysł. Nie najlepszy ze wszystkich. Będzie
bolało. Jak to bywa z pomysłami Garretta.
- Książki, panie Garrett. Niezmieniona pierwsza edycja,.Kruki nie bywają głodne”. Gdzie one są?
- Ach. Te książki... Nie mam bladego pojęcia. - Czy to możliwe, że właśnie on stał za zamordowa-
niem Penny’ego i Robina.
- Nie wierzę ci.
- Chce mi pan wmówić, że tak bezwstydnie nadziany facet jak pan musi torturować i zabijać, kraść
stare książki i tak dalej, żeby dorwać się do tak nędznego skarbu jak skarb Orła?
- Zapisy powiadają, że skarb w całości składa się ze srebra, panie Garrett. Powołanie potrzebuje
srebra, aby osiągnąć cel.
Straciłem koncentrację, próbując odgadnąć naturę jego zainteresowania. Chciał się stać wielkim
mistrzem domu wariatów.
Srebro to paliwo dla czarów. Powołanie aż pełzało od czarnej magii. Może brak srebra był jedyną
przyczyną, która je powstrzymywała, a nie nadmiar rozsądku, humanitaryzmu, czy zwykłej przyzwoitości.
Może gość, który wniesie srebro, stanie się właścicielem Powołania. A może ten, kto poprowadzi Powoła-
nie, będzie władał królestwem, jeśli ta banda lunatyków zdoła wzniecić rasistowską rewolucję.
- Marengo North English kazał panu je odnaleźć?
Elias Davenport milczał przez chwilę, tym samym potwierdzając moje domysły. A potem, wciąż nic
nie mówiąc zbliżył się do mnie. To znaczy - nie dokładnie do mnie, a kiedy wszedł w smugę światła, zro-
zumiałem, dlaczego. Musiał być nie pierwszej młodości już wtedy, kiedy Orzeł wymykał się ze swoimi
niewolnikami.
Na lewej skroni miał wypukłą, pulsującą żyłę.
- Nie ryzykuj udaru, staruszku - zasugerowałem.
Kurde. Nie miał nawet zamiaru. Po prostu się wściekł. Skinął ręką, co miało znaczyć, walcie w Gar-
retta tak, aż się zwinie i wynicuje. Bliźniacy zabrali się do pracy. Sumiennie.
Poczułem się wspaniale, kiedy sobie zrobili przerwę. Wyplułem krew i mogłem zaczerpnąć trochę
tchu.
- Gdzie są brakujące stronice, Garrett? - wrzeszczał Davenport. No cóż, to faktycznie nie był mój
najsprytniejszy pomysł i naprawdę bolesny. Uznałem, że już dość ich trzymałem w napięciu.
- Koszula. Kieszeń - wygulgotałem. - Pudełko. Klucz. Dom.
Davenport skoczył na mnie, dławiąc cuchnącym oddechem. Popsute zęby. Był taki napalony, że nie
czekał na opowieść, którą chciałem mu zaserwować. Obmacał mi koszule, znalazł pudełko, które miał zna-
leźć, wyrwał i pokuśtykał w kierunku swojego fotela. Czy czego tam innego do siedzenia.
W uszach dzwoniły mi dzwony wszystkich kościołów miasta, ale i tak słyszałem brzęczenie tego
czegoś, co zbudziło się po otwarciu pudełka. Bliźniacy też je usłyszeli.
137
- Ostrożnie, panie! - zawołał jeden. - Coś jest nie w porządku. Davenport niecierpliwie otworzył
pudełko. Wiedziałem kiedy, bo poinformował mnie o tym dzikim wrzaskiem.
Gdybym nie był taki obolały, mógłbym go nawet pożałować, tyle w tym okrzyku było bólu i rozpa-
czy.
Jeden z bliźniaków chwycił mnie za gardło.
- Lepiej to powstrzymaj... - Ale zanim dokończył, sam zaczął wrzeszczeć. To chyba zdenerwowało
jego braciszka, który podszedł, żeby mi dołożyć, ale zaledwie wyciągnął łapsko, zrobił ogromnie zaskoczo-
ną minę i sam zaczął wrzeszczeć.
Nie sprawdzałem, co ich dopadło. Związali mnie bardzo dokładnie. Wiedziałem, że hałas zaraz
ściągnie tu ludzi - już ściągnął. Słyszałem nowe głosy, pytające, co się tu do cholery dzieje. A potem oni też
zaczęli wrzeszczeć. Ich krzyki opuściły komnatę i znikły w oddali.
W tych okolicznościach, nie pozostało mi właściwie nic innego, jak tylko siedzieć i kombinować, co
dalej. Pomimo niewygody udało mi się nawet przysnąć (jestem za twardy, żeby zemdleć) na kilka chwil.
Pewnie bardzo długich chwil, choć w takich sytuacjach chwile zawsze wydają się dość długie, dłuższe, niż
w rzeczywistości. Sądzę jednak, że na zewnątrz nie minęło więcej, niż kilka miesięcy.
Martwiłem się trochę, że morderczy robak wróci po mnie, ale kiedy przez drzemkę usłyszałem ja-
kieś odgłosy, stwierdziłem, że moje kłopoty mają bardziej bezpośredni charakter.
- No to tym razem się naprawdę wkopałeś, Garrett. - Winger okrążyła mnie powoli, podczas, gdy jej
chłopak obserwował mnie z pewnej odległości. Moja wina. Pozwoliłem, żeby mnie znowu śledził. Ale mia-
łem swoje powody, choć nie miały one teraz większego znaczenia.
Winger nie odczuwała jakiejś szczególnej ciągoty, żeby mnie uwolnić. Udawałem zatem mniej
przytomnego, niż byłem w istocie. Czułem, że Otto i Otah zostawili mnie w stanie wskazującym na zużycie.
Wydałem z siebie jęk, który nie do końca był udawany.
- Myślisz, że im coś powiedział? - zatroskał się chłoptaś.
- Co? A jak? Przecież on nic nie wie.
Chłoptaś sieknął, ale nie wydawał się do końca przekonany. Dłużej jednak siedział mi na ogonie, niż
ona.
Winger złapała mnie za włosy, poddarła mi głowę do góry.
- Jesteś tam, Garrett? Gdzie oni wszyscy poszli? Gdzie ich posłałeś?
- Kotku, to nie to pytanie - wtrącił chłopczyk. Podszedł do foteli sędziowskich. - Spytaj lepiej, co on
im zrobił.
Winger podeszła, żeby sprawdzić, ile zostało z Eliasa Davenporta.
- Jak to się mogło stać? - mruknęła, oglądając się na mnie nerwowo.
- Chyba nie chcę wiedzieć - stwierdził jej chłopak. - Patrz, tu jest tego więcej, Czterech, może pięciu
chłopa. Wszyscy porozrywani w ten sam sposób.
- Co im zrobiłeś, Garrett? - Winger naprawdę wydawała się zatroskana. - Może się bała, że zrobię to
znowu. Chyba się starzeje.
Zauważyłem, że jakoś nikt się nie kwapi, żeby mnie uwolnić, ale Winger pytała dalej:
- Czy oni mają wszystkie trzy księgi, Garrett? Czy tylko tę, którą dziewczyna zabrała matce?
Zastanawiałem się, czy zdołam ją zwabić tak blisko, żeby jej dosięgnąć zębami.
- Kotku!
Nie mogłem się obrócić, ale słyszałem, jak wchodzą do pokoju. Co najmniej czterech ludzi. Może
więcej. Wszystko zamarło w bezruchu. Winger nie wiedziała, co robić. Zastanawiałem się, dlaczego.
138
- Święte świstaki! Patrzcie no na tę dupcię! Cholerny Papagaj! A ten co tu robi?
W polu mojego widzenia nagle pojawił się Ślizgacz. Z sobie tylko znanych powodów ciągnął za
sobą saperkę do okopów. Podsunął ją Winger pod nos, ale nic nie powiedział.
Następną rzeczą, jaka do mnie dotarła, była twarz Morleya, kiedy podnosił mi głowę i zaglądał w to,
co pozostało z moich oczu pod opuchlizną.
- Żyje. Rozwiążcie go.
W chwilę później Ivy i Karpiel zajęli się krępującymi mnie sznurami. Jakoś się, kurka, nie spieszyli.
- Saucerhead. Obstawiaj te drzwi. Sierżant, ty tamte. Zdaje się, że właśnie tędy uciekli - Podniósł mi
głowę. - Co tu się stało?
- Mimble sif cubby bunka snot! - O kurde! Znowu mówiłem po karlemu. Dzięki spuchniętej twarzy i
językowi. Ale tym razem wiedziałem, co chcę powiedzieć.
Cholerny Papagaj bez wątpienia miał gust robola, jeśli chodzi o kobiety. I nie miał zamiaru Winger
popuścić, dopóki nie powie jej wszystkiego.
Zarówno ona, jak i jej chłopak bardzo się starali, żeby nikogo nie zdenerwować.
Ivy i Karpiel jeszcze kombinowali przy węzłach, a ja daremnie próbowałem im wytłumaczyć, żeby
się tak bardzo nie pieścili z tymi linami. Nóż, ciach i po krzyku. Ale oni nie rozumieli. Rozsupływali, snuli,
aż wreszcie Morley syknął:
- Nikt nam nie każe szanować cudzej własności, Narcisio. Właściciel leży tam i ma w sobie pełno
dziur. Prokurator nie będzie się martwił o pocięty sznur.
Saucerhead ochrzaniał Winger. Karpiel i Ivy próbowali postawić mnie na nogi. Morley udawał, że
moje samopoczucie jest jedyną rzeczą na świecie, która go interesuje. Ślizgacz wędrował wokoło, mamro-
cząc pod nosem i wywijał łopatą. Sierżant obserwował swój brzuch, jakby się zastanawiał, czy nie naryso-
wać na nim mapy.
Nagle gdzieś z oddali rozległ się wrzask bólu, nie tu, w pomieszczeniu, ale nie tak znowu bardzo
daleko. Potem jeszcze ktoś zaczął krzyczeć i rozległo się wściekłe bzyczenie. Zdaje się, że to mój pupil wra-
cał.
Ten głupek Ślizgacz zachichotał, jakby czekał na to przez całe swoje życie, jakby wreszcie wrócił
do niego ten morderca sprzed czternastu lat.
- Lepiej się odsuń - polecił Sierżantowi. - Chyba, że chcesz tym oberwać.
Sierżant spojrzał na ciała, wybrał dyskrecję i elegancko ulotnił się przez najbliższe drzwi.
W chwilę później coś wleciało do pokoju tak szybko, że wydawało się tylko plamą i skierowało
wprost na mnie.
Ślizgacz machnął łopatą. Zrobił krok, wyciągnął ramiona i włożył w uderzenie całą siłę ramion i
barków. Splang!
Opuścił ostrze łopaty na podłogę i zaczął je czyścić końcem podeszwy buta. Uśmiechał się od ucha
do ucha.
- Tak się postępuje z tymi zarazami. Są szybkie i złośliwe, ale jeśli nie spuścić ich z oka, można je
pokonać. Sądzę, że nikt tu ich wcześniej nie widział.
- Możesz chodzić? - zapytał Morley, pozostawiając innym peany pochwalne pod adresem Ślizgacza.
Próbowałem go zapytać, gdzie wcześniej natknął się na te szatańskie osy, ale znowu gadałem tylko
po karlemu. Morley pomyślał, że mówię do niego.
- Dobrze - rzekł. - Jesteś twardszy, niż się to z pozoru wydaje. Wynośmy się stąd.
139
Dobra myśl. Trzeba tylko sprawdzić, czy nie zostało nic, co mogłoby zdradzić naszą tożsamość.
Choć z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że ktoś z nas i tak nie zostałby w to zamieszany. W domu wciąż
jeszcze byli żywi ludzie, a jeńcy wojenni w ogrodzie mogli zostać zmuszeni do mówienia.
Winger i jej kumpel usiłowali stanąć bokiem, żeby być mniej widoczni, ale - jak to nam od czasu do
czasu przypomina T.Ch. Papagaj, profilu Winger trudno nie zauważyć.
- Możemy cię tu zostawić - stwierdził Morley. - Mamy dość sznura.
Wskazał na kokon, który po sobie zostawiłem.
- Nie. Nie ma sprawy - Winger nie chciała zostawać. Wydawało się, że pogoda się zaraz zepsuje.
Powołanie dowie się, że Davenport wyzionął ducha. Będą żądali krwi za krew.
Wszystko moja wina, musiałem to przyznać. Gdybym szybciej przebierał nogami, może nie trzeba
byłoby rozegrać ostatniej części gry.
LV
Nie opuściliśmy gwiaździstej komnaty. To znaczy przebierałem nogami tak szybko, jak dawały się
na to namówić moje palce i pięty, ale nie odeszliśmy daleko.
Morley schylił się nagle. Reszta z nas zamarła, przestraszona. Kolejny robak? - pomyślałem. Ale
skąd? Dotes skoczył w górę. Kiedy był w najwyższym punkcie, do pomieszczenia wszedł facet i podstawił
mu podbródek do kopniaka. Padł, jakby mu podcięli nogi, ale po nim przeleciało całe stado brunów. Będzie
miał siniaki na siniakach i kości w proszku, jeśli w ogóle wstanie.
Wszyscy, z wyjątkiem mnie, znaleźli się nagle w wirze walki. Ivy i Karpiel oparli mnie o ścianę i
zanurkowali w sam środek, a ja stałem tam, tak skoncentrowany na tym, żeby nie upaść, że nie mogłem
sobie pozwolić, by kibicować moim kumplom. Próbowałem wyłowić z kieszeni coś użytecznego, ale wysi-
łek był zbyt wielki, jak na skromny zasób środków, który mi pozostał.
Nie zorientowałem się, co to za banda, dopóki nie zobaczyłem Mugwumpa, który unosił się na dru-
giej fali. W tym momencie sprawy zaszły za daleko, jak na polubowne rozwiązanie sprawy. Wszędzie było
pełno trupów i rannych, głównie po stronie Deszczołapa, ale biedak Ivy nagle zrobił fałszywy ruch i ktoś
przypadkiem dziabnął go w plecy tak ze czterdzieści cztery razy. Cholerny Papagaj oskalpował odpowie-
dzialnego typa do gołej kości, ale człowiek szczur był tak przejęty robotą, że nie mógł przestać dźgać nawet
na tyle długo, żeby strząsnąć ptaszysko z głowy.
Ślizgacz chwycił Mugwumpa i rzucił nim na czterdzieści jardów, po czym skierował się w stronę
Deszczołapa, który właśnie się pojawił. Spostrzegł, że Saucerhead też idzie w tamtą stronę i próbował zrobić
unik. Wtedy zobaczył Ślizgacza, pisnął i skoczył pomiędzy obu olbrzymów. Ciekaw byłem, skąd wziął tylu
brunów dość głupich, żeby dlań pracowali, zwłaszcza, że pół TunFaire uganiało się za jego głową. Może
przebrał się za panienkę i kazał biedakom myśleć, że pracują dla damy?
Ale jego chłopcy trochę się zmieszali, kiedy rozpoznali moich przyjaciół.
Ślizgacz był zdecydowanie zbyt mocno zdeterminowany, by odpłacić Cleaverowi za Ivy’ego i stare
swary. Rzucił się za nim, rozrzucając na prawo i lewo kawałki przeciwników, ale nie dopadł go od razu i
zapomniał wysunąć jedno oko w tył. Próbowałem krzyknąć, ale miałem zepsutą krzykaczkę. Właśnie chwy-
cił uciekającego dziada, kiedy ktoś wsadził mu nóż w plecy. Płakałbym, gdybym mógł, ale zamiast tego,
uruchomiłem ostatnie rezerwy sił, krzycząc.
- Pwziffle pheez!
Ślizgacz właściwie już nie żył, ale to go nie spowolniło. Nikt, kogo dorwał, nie mógł powiedzieć, że
to przyjemne doświadczenie. Złamał Morleyowi rękę tylko dlatego, że ten próbował mu się usunąć z drogi.
Próbowałem zmusić moje nogi do udania się w kierunku drzwi, ale nie chciały współpracować.
Opryszki Davenporta musieli poczęstować mnie czymś więcej, niż tylko laniem. Miałem przykre wrażenie,
że nie zdołam się tak gładko wymigać, jak w Bledsoe, nawet gdyby Ślizgacz zdołał zdemolować ten nie-
chętny tłum, który sprowadził tu Cleaver.
140
Wydawało mi się, że wszyscy, którzy kiedykolwiek za mną łazili, teraz zebrali się tu, w Szczytach. I
chyba wszyscy myśleli, że przyszedłem tu po tę nieszczęsną mistyczną trylogię.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Ślizgacz padał, ktoś wsadził nóż pod żebro chłopakowi
Winger. Dostała lekkiej apopleksji, skoczyła na paru chłopaków, którzy próbowali dać nogę, ale nie zdążyli.
Rozejrzałem się wokoło. Zdaje się, że tylko Winger i Grange Cleaver nie oberwali. Saucerhead stał
oparty o ścianę, dziwnie blady. Sierżant leżał, ale nie potrafiłem powiedzieć, co mu jest. Karpiel, z T.Ch.
Papagajem na grzbiecie, klęczał, podpierając się rękami, i jakoś nie mógł się dźwignąć. Morley, pomimo
rany, robił, co mógł, żeby żaden z chłopców Cleavera już nigdy mu nie zawracał głowy.
Wydawało mi się, że to wielka, krwawa, ale daremna ofiara. Nikt nie zyskał, a wielu dużo straciło.
Byłem z siebie dumny. Przy odrobinie pomocy mojej kumpelki ściany zdołałem wreszcie ruszyć w
kierunku drzwi.
Poświeciłem tej skomplikowanej czynności całą swoją uwagę. Musiałem się zatrzymać, żeby
sprawdzić, co się dzieje na polu bitwy.
Nie działo się najlepiej. Podłoga zasłana była czarnymi charakterami, ale ci dobrzy znikli. Jeśli nie
liczyć Cholernego Papagaja, który zataczał kręgi pod sufitem, ćwicząc najpaskudniejszy repertuar ze swego
słownika. Chciałem zawołać Morleya, Winger, albo kogokolwiek, ale mój głos znowu twierdził, że nie wie,
o co mi chodzi.
Cleaver wciąż stał, Mugwump też, głównie dlatego, że był tak szeroki, iż tylko się turlał w pionie za
każdym razem, kiedy ktoś go uderzył. Ślizgacz miał najlepszy pomysł - wbić go w ścianę i tyle.
A gdzie moi kumple?
Uciekali przed kumplami kogoś innego, albo co?
Ruszyłem znowu, kiedy Cleaver i Mugwump skierowali się w moją stronę, ale w tym samym mo-
mencie kolejna grupa graczy zanurzyła się w to bagno szaleństwa.
Rozpoznałem jednego ze speców Belindy. Cleland Justin Carlyle. Przyjąłem, że jego kumple to
waga ciężka Straży Obywatelskiej.
Teraz wiedziałem, dlaczego moi przyjaciele dali nogę.
Carlyle i jego kolesie mieli mord w oczach. Trzeba było pomścić wydarzenia w domu Jenn. Jeśli
ktoś zadziera z chłopcami z syndykatu, musi się liczyć z zapłatą. A wtedy już nie jest najważniejsze, kto to
będzie.
Mugwump chwycił mnie za koszulę. Drugą ręką szarpnął Cleavera i powlókł nas obu w kierunku
drzwi. Nie wiem, o czym myślał, ale chyba był nieco zdenerwowany. Wcisnął Cleavera w jakąś dziurę,
podniósł mnie sobie do oczu, wydyszał:
- Kwita, brachu - I wcisnął mnie obok. Nie w drzwi, tylko w jakąś cholerną dziurę za tronami stuk-
niętych sędziów z Powołania.
Mugwump z wielkim hałasem negocjował z chłopakami ze straży, kiedy nagle debata dobiegła koń-
ca. Wszechświat wypełniła kompletna cisza, jeśli nie liczyć kurwującego pod sufitem Cholernego Papagaja,
ale ten by się nie zamknął nawet pod wodą.
Wszyscy go zostawili. Może i mnie się uda.
Cholernie mało prawdopodobne. Nie przy moim szczęściu. Bogowie uznali widocznie, że nie jestem
godzien, aby pozbyć się tej gadającej miotełki do kurzu.
W dziurze było faktycznie ciasno. Nie była przeznaczona dla dwóch ludzi. Nie była przeznaczona
dla dwóch takich ludzi, jak my.
Mugwump umieścił mnie dość blisko Cleavera, żebym mógł go udusić, czego życzyłem sobie zresz-
tą z całego serca. Cóż, kiedy nie miałem dość sił.
Sprzeczka papugi z rozumem nie ustawała. Wreszcie syknąłem:
141
- Zabierz ze mnie te łapy!
Podejrzewam, że gdyby ktoś był niedaleko i miał dobry słuch, mógłby to usłyszeć. A nawet zrozu-
mieć, bo moja dykcja znacznie się poprawiła.
- Nie gram w twoją grę - zachichotał Cleaver.
Zaczerwieniłem się tak, że prawie świeciłem w ciemności, ponieważ ruchy Cleavera nie miały nic
wspólnego ze mną. Nieraz człowiek robi różne głupie rzeczy, ale tylko całkowity dureń dobierałby się do
kogoś, kiedy wokół krążą spragnieni krwi mordercy, w każdej chwili gotowi pociąć go na gulasz.
- Garrett, jesteś niesamowity - odezwał się głosem Maggie Jenn, syczącym jak gorący pogrzebacz. -
Może zacznę cię obmacywać, jeśli stąd wyjdziemy.
- Zabieraj się! - warknąłem.
Cofnął się posłusznie, ale jego głos Maggie nie przestawał złośliwie chichotać. Zły, zły człowiek. W
chwilę później jednak stał się poważny i rzeczowy.
- Odzyskałeś już siły?
- Dali mi coś. Nie będę się nadawał do niczego jeszcze przez dłuższy czas.
- Kiedyś będziemy musieli się stąd wydostać, a ja nie mam przy sobie nawet pilniczka do paznokci.
- Fooey! - prychnąłem, co po karlemu miało znaczyć „Cholera!”. Wyjście z ukrycia było śmiałym
zamierzeniem. Wyjść z tej szafy... wyjść z tej szafy, kurde! Wyjść ze Szczytów, może nawet opuścić na
chwilę prowincję, wszystkie te cele wydawały mi się dziwnie pociągające. Tego bajzlu nie uda się zatuszo-
wać, choćby nie wiem, co.
Drzwi szafki otwarły się raptownie.
Zalało nas światło, prawie mnie oślepiając. Z trudem rozróżniałem sylwetkę kogoś niskiego i mocno
zniecierpliwionego. Cholerny Papagaj przeleciał nad nami, oblewając nas stekiem bluźnierstw.
LVI
- Wyłazić! - polecił czyjś twardy głos. Zadygotałem i... rozpoznałem go.
- Relway?
- Tak - Mały mieszaniec-tajniak zawsze był oschły, a jeszcze częściej niecierpliwy. - Ruszaj się.
- A już się zastanawiałem, czy ty albo ten twój Władca Ognia wreszcie się pojawicie.
- Najpierw zjawił się tu człowiek Direhearta: ty. A teraz znajduję cię w szafie z jakąś lalą. Będę
potrzebował kilku wozów, żeby wywieźć stąd tych wszystkich sztywniaków.
Ludzie Relawya pomogli nam wyjść z szafy. Lalę traktowali ze szczególną atencją.
Z trudem ukryłem zaskoczenie. Powiadali, że Cleaver to mistrz przebieranek. Oto dowód. W ciągu
tej krótkiej chwili, kiedy wiercił się w mroku, zdążył się przebrać i włożyć czarną perukę. Wyglądał jak
diablica, która wyszła wprost z fantazji jakiegoś biedaka.
- Nie byłoby mnie tu, gdyby nie chodziło o właściciela tego domu. Błock przymila się grubym ry-
bom, ale ja.
- Grube ryby. Nikt ich tak nie nazywał od czasu, kiedy byłem dzieckiem.
- Powiedzmy, że jestem staroświecki. Co powiesz, Garrett?
- Dziewczyna, której szukam, miała się tutaj ukrywać. Dostałem list, który podobno ona napisała.
Chciała, żebym przyszedł ją pogadać. Przyszedłem. Złapali mnie jacyś bandyci. Obudziłem się naćpany po
czubek głowy. Zaczęli zadawać mi jakieś bezsensowne pytania. Potem wpadła grupa ludzi, wywiązała się
bójka, ktoś mnie uwolnił. Pewnie myśleli, że jestem jednym z nich. Ukryłem się, bo nie byłem w stanie na-
wet uciekać.
142
Zdaje się, że nie był pewien, czy funduję mu całą historię. Nie wiem, dlaczego. Nie wykazywał za-
interesowania Cleaverem i nie zadawał pytań o znanych wspólnikach niejakiego Garretta, których mógł
widzieć w pobliżu.
- Dlaczego tak was interesuje Elias Davenport?
- To zwariowana gruba ryba, przy której reszta Powołania to kółko gospodyń wiejskich. To on jest
inicjatorem większości zamieszek. Jakiego rodzaju magii używają?
- Magii?
- Coś wyprodukowało całe mnóstwo trupów. Podziurawiło je, jak ser. Żadna broń tego nie dokona.
- I nie patrzyło na obozy, poruczniku - zauważył jeden z ludzi Relwaya. Ten stęknął tylko.
- Nie przyjrzałem się dobrze - oznajmiłem. - To chyba był jakiś ogromny owad. Któryś z chłopców
walnął go łopatą - wspomniany chłopiec i jego narzędzie leżeli nieopodal.
Relway podszedł bliżej, skrzywił się niemiłosiernie.
- Dostałeś to, po co przyszedłeś? - zapytał.
- Do licha, nie! Nie widziałem jej nawet. Przyszedłem prosto tutaj. Gdziekolwiek to jest... nie pa-
miętam niczego więcej.
I znów spojrzenie Relwaya powiedziało mi, że nie ma przekonania co do prawdziwości mojej ba-
jeczki. Ludzie po prostu już nie wierzą nikomu na słowo.
- Tak to wygląda? Będę teraz zajęty sprzątaniem tej jatki. Pogadamy później. Tymczasem możesz
porozmawiać z Władcą Ognia. Mam wrażenie, że nie poczuje się dobrze, widząc rozlew krwi, jaki ci towa-
rzyszy.
- Mogę iść?
- Byle nie tak daleko, żebym nie mógł cię znaleźć.
- Zapomnij o tym. - Usiłowałem sobie przypomnieć, czy mam jakichś kumpli z wojaczki na wsi,
którzy mogliby mnie przechować.
- Garrett.
Przestałem spływać w kierunku drzwi.
- Taaak?
- Dziwna mieszanka sztywniaków. Nie widziałeś przypadkiem, kto ich tu sprowadził? - Jego ton i
wyraz twarzy świadczyły o tym, że myślał całkowicie innym torem, niż ja.
- Nie, raczej nie. Nie rozpoznałem nikogo.
- A centaury? Ktoś z dziwnym akcentem?
- Czy ktoś tu wygląda na uchodźcę z Kantardu?
- Nic o tym nie wiem. Dlaczego? Co się dzieje?
- Są powody, żeby uważać, że uchodźcy zorganizowali się dla własnego bezpieczeństwa. Kierują
nimi dezerterzy spośród oficerów Mooncalleda.
- Och, a czy to nie jest już szczyt wszystkiego? TunFaire ukrywa ocalałych od Mooncalleda. - Cie-
kawy pomysł.
Relway zrezygnuje, skoro tylko zidentyfikuje pierwsze ciała.
Podjąłem mozolną wędrówkę, nie wypuszczając mojej lałuni ze śmiertelnego uścisku. I nie spusz-
czając oka z jej wolnej ręki, żeby przypadkiem nie zawędrowała za pazuchę w poszukiwaniu jakiegoś reme-
dium.
Cleaver zawsze ma asa w rękawie.
143
LVH
Wyglądało na to, że Relway sprowadził sobie kawalerię tajnej policji. Na zewnątrz musiało być z
tysiąc koni. A każdy z nich uznawał za stosowne przerwać pożeranie trawnika na rzecz złośliwych spojrzeń,
które rzucał w moją stronę. Kulałem i kuśtykałem pomiędzy wozami ze sprzętem tak długo, aż im uciekłem,
zanim zdążyły się zorganizować.
Nie są takie bystre. Jeśli je wziąć z zaskoczenia, można je nawet przechytrzyć.
Kiedy wychodziłem z piwnicy Davenporta, minął mnie jakiś gość, ale chyba usłyszał już, że mogę
sobie pójść, bo mnie nie zatrzymał. W ogóle mało kto mnie zauważał, z wyjątkiem kilku znajomych, którzy
pozdrowili mnie skinieniem głowy.
Cleaver trzymał gębę na kłódkę, dopóki nie znaleźliśmy się poza zasięgiem czyjegokolwiek słuchu.
- To było miłe, Garrett. Mogłeś mnie wydać.
- Nie wyświadczyłem ci żadnej przysługi.
- Tak sądziłem, ale wolałem sprawdzić. - Podjął niepewną próbę wyrwania się na wolność. Kombi-
nował tak pilnie, że prawie słyszałem, jak mu mózg pracuje.
Obejrzałem się. Konie chyba postanowiły, że pozwolą mi odejść. Przynajmniej tym razem. Wyda-
wały się nerwowe, przejęte. Dziwne, biorąc pod uwagę, że miały szansę przyłożyć kopyto do mojej zguby.
Cleaver wyczuł mój niepokój.
- Co jest?
- Coś dziwnego się tu dzieje.
- Zauważyłeś to - znów ten głos Maggie.
- Jeśli nie liczyć nas. Pospiesz się.
Czułem politykę. Relway krążył. Jego świat nie dzielił się na dobrych i złych facetów. Głowy lecia-
ły nie dla zysku, lecz po to, aby zmusić ludzi do robienia tego, czego się od nich wymaga, zamiast tego, co
by chcieli.
Straciłem koncentrację. Cleaver próbował wyrwać mi ramię z korzeniami i w końcu się uwolnił.
Ruszyłem za nim, kuśtykając jak oferma. Brama była już w zasięgu wzroku. Mały łotrzyk był coraz dalej,
minął ją, a ja łomotałem swoją drogą. Mogłem go przetrzymać. Byłem przyzwyczajony do biegów.
Galop, galop. Skręciłem w alejkę.
I patrzcie, mój kumpel Grange Cleaver, śmigły jak strzała, prysnął między Morleyem, Sierżantem i
Karpielem, którzy próbowali go okrążyć. Sierżant i Karpiel wydawali się w jeszcze gorszych humorach, niż
ja. Za to Morley szczerzył zęby, jak krokodyl, który zamierza rzucić się na niezbyt inteligentną dziką świnię.
Cleaver walnął go w złamane skrzydełko. Morley kwiknął. Cleaver wyminął go i dał nogę.
- Hej - wydyszałem.
Morley powiedział kilka słów. Zaskoczył mnie. Nigdy nie przypuszczałem, że tak płynnie włada
bluzgami.
- Nie masz szczęścia do dziewczyn - zauważył wreszcie. - Nawet takie od ciebie uciekają.
- Założyliśmy się, że pierwszy będzie w mieście. Już go doganiałem. - Nie było nadziei, żeby go
teraz dopaść.
- Gdzie Pan Pyskaty, panie Garrett? - wykrztusił Karpiel. Chłopak dzielnie udawał, że nic go nie
obchodzi ból, jaki odczuwał.
- Kurde! Czas karmienia! - spojrzałem na bramę. - Jeśli mamy szczęście, Relway już pozbierał
wszystko, co ma dzioby i poukrecał łby.
Młody spojrzał na mnie lodowato.
144
- Nic ci nie będzie?
- Na razie nie zrobię gwiazdy na trawie. Słuchaj, ktoś nadjeżdża.
Całe mnóstwo ktosiów.
Wtopiliśmy się w zagajnik po drugiej stronie drogi, zanim zjawił się kolejny oddział Straży. Ich
wierzchowce dziwnie się zachowywały.
- Wyglądają jak normalna kawaleria - szepnął Morley.
Mnie też się tak wydawało.
- Relway odstawia wielką pompę. - Zacząłem się zastanawiać, czy w jego paranoi nie ma jakiejś
metody.
- Lepiej spadajmy - zaproponował Sierżant. - Zanim zrobi się taki tłok, że nie damy rady się ruszyć.
Dobry pomysł.
- Jeszcze nie - mruknął Morley.
- Po co tu się chcesz dalej kręcić? - zapytał zdumiony Sierżant.
Dobre pytanie. Nic nam to nie pomoże.
- Czekam na Tharpe’a.
- Nic mu nie jest? - zapytałem.
- Nie było.
- Jak długo...?
- Powiem ci, Sierżant. Garrett!
Zacząłem się trząść, straciłem koncentrację. Opadł ze mnie czas teraźniejszy i miałem czas pomy-
śleć, przez co przeszedłem. I dotarło do mnie, że dwóch nie całkiem zdrowych na umyśle chłopaków nie
dęło rady...
- Co?
- Jesteś najzdrowszy z nas. Idź, przypilnuj Saucerheada.
Westchnąłem. Chciałem już iść do domu. Chciałem się położyć do łóżka i przespać cały tydzień,
dopóki nie znikną ból i poczucie winy. A potem zapomnę o tym życiu, pójdę do Weidera, powiem, że je-
stem gotów na pracę ochroniarza na pełnym etacie.
W browarze nie odurzają cię, nie torturują i nie zabijają twoich kumpli. I nigdy nie jesteś daleko od
piwa.
Znalazłem sobie wygodne miejsce w zagajniku i rozsiadłem się, obserwując bramę.
Byłem tam tylko kilka sekund, kiedy moją uwagę zwróciły brzęczące muchy i dziwny odór. No cóż,
świeże końskie gówno. I końskie włosie na korze najbliższego drzewa. Rozejrzałem się. Liście ściółki zosta-
ły poruszone. Znalazłem odcisk podkutego kopyta. Mniejszego, niż u normalnego konia wierzchowego.
Kształt podkowy rozpozna każdy, kto służył w Kantardzie.
Podkowa centaura.
Odcisk nie był dość wyraźny, żebym mógł się zorientować, co to za plemię, ale to nie miało znacze-
nia. Ważne było tylko to, że centaur obserwował bramę posesji z tego samego miejsca, co ja. I to całkiem
niedawno.
Paskudne podejrzenia stawały się paskudniejsze z każda minutą. Chciałem sobie stąd iść. To abso-
lutnie nie miało nic wspólnego ani ze mną, ani z tym, co robiłem.
145
Ten cholerny Saucerhead. Nie pofatygował się, żeby użyć bramy, choć nikogo tam nie było. Prze-
szedł przez mur, a potem alejką. Zauważyłem, kiedy wielka gałąź uderzyła z rozmachem w kurz drogi. Roz-
bujała się, gdy Tharpe ją puścił.
Niósł kogoś.
Jak ten facet wywija takie numery? To chyba nie człowiek. Pokuśtykałem do niego.
- Co tam masz?
Jakbym nie wiedział od pierwszego spojrzenia.
Jej matka powiedziała mi, że wygląda tak samo, tylko młodziej. Mogę zaświadczyć, że Maggie Jenn
musiała obracać facetów w kamień, kiedy była młoda. Z samego wyglądu dzieciaka można było się domy-
ślić, dlaczego Teddy tak zgłupiał swego czasu.
- Zauważyłem ją, kiedy się wymykaliśmy. Uznałem, że to nie w porządku, żebyśmy sobie tyle trudu
zadali, tylu ludzi zginęło i wszystko na darmo. W końcu nie wiesz, od czego to się zaczęło.
Jego koszula zafalowała nagle, zapulsowała. Coś wydało z siebie brzydki odgłos. Miałem złe prze-
czucia. Saucerhead natychmiast je pogorszył.
- O, racja. Przyniosłem twojego ptaka. Wsadziłem go pod koszulę, żeby zamknął dzioba.
Pogroziłem niebiosom zwiniętą pięścią. Wietrzyk w krzewach zabrzmiał jak boski chichot.
- Chcesz ptaka czy dziewkę? - zapytał Saucerhead.
- Ptaka to ja już mam i tak.
- Do niesienia. - Ale i tak zrozumiał. - Ta gówniara wcale nie chciała iść.
- Nie. A ty pyskujesz jak najęty.
Nie odezwała się do tej pory. Teraz też nic nie powiedziała, ale zimne spojrzenie starczyło za
wszystkie słowa. Ucieszyłem się, że nie może zrobić tego, o czym myśli.
- Daj mi tę gadającą miotłę do kurzu. Nie uniosę niczego większego.
- Jak se życzysz. - Saucerhead przytrzymał dziewczynę na ramieniu jak worek ziarna.
Zapytał tylko:
- Chcesz iść? Czy mam cię dalej nieść?
Nie odpowiedziała. Saucerhead wzruszył ramionami. I tak prawie nie czuł jej ciężaru.
Pozostali dołączyli do nas, zwabieni naszymi głosami. Karpiel natychmiast zajął się ptaszyskiem.
Morley zrobił sobie prymitywne łubki.
- Mój kumpel wyświadczył mi przysługę.
Morley próbował chichotać, ale przeszkodził mu ból.
- Dasz radę? - zapytałem.
- Nie będę grał w kręgle w tym tygodniu.
- Biedna Julia.
- Coś wymyślimy. - Przez twarz przemknął mu cień złośliwego uśmiechu. - Turlamy się. Zanim
Relway się zorientuje, że gra nie w te karty i zażąda wyjaśnień.
- A co z Winger? Wie ktoś?
Nikt nic nie wiedział, ale Morley stwierdził:
- Uciekła. Ma własnego anioła stróża.
146
- Pociągnie za sobą Relwaya, jeśli będzie go potrzebować. Szliśmy tak szybko, jak się dało, biorąc
pod uwagę rany i ładunek. Cholerny Papagaj oskarżał cały pieprzony świat o wszystkie poniżenia, jakie
przeżył. Nawet cierpliwość Karpiela była na wyczerpaniu.
- Przynajmniej już nie zwala wszystkiego na ciebie, Garrett - zadrwił Sierżant.
Morley zezował na tę tropikalną kurę, jakby rozważał możliwość zarzucenia wegetarianizmu.
- Podziękuj Saucerheadowi - mruknąłem. - Ja go zostawiłem Relwayowi. Pasują do siebie jak ulał.
Nikt się nie roześmiał. Sztywniaki.
- Czy to Deszczołapa tak goniłeś? - Zainteresował się Saucerhead. Wypluł źdźbło trawy, które żuł.
Ciężar Emerald dalej mu nie przeszkadzał.
- No.
- Ta wy włoka? Hej! - Dziewczyna zaczęła się wiercić. - Spokój tam!
Trzepnął ją w tyłek.
- Zawsze myślałem, że Deszczołap ma z dziewięć stóp wzrostu.
- Z kopytami i rogami. Wiem. Też byłem rozczarowany.
- Pewnie, że był - zachichotał Morley. Obdarzyłem go ponurym spojrzeniem. Nigdy sobie nie od-
puszcza.
Przegrałem wybory. Mój dom przemienił się w sztab generalny i szpital. Morley twierdził, że nie
chce, żeby wieść o jego ranie od razu się rozniosła. Nie chciał, aby wilki wyczuły krew, zanim będzie go-
tów.
Kupiłem.
Miał swoich wrogów.
Trudno mi było się przyzwyczaić. Mój dom zachował zbyt wiele wspomnień o Ślizgaczu i Ivy’ym.
- To niesprawiedliwe - zwierzyłem się Eleanor. - Nie zasłużyli na to.
Nasłuchiwałem przez chwilę. Kuchnia stała się punktem sanitarnym. Saucerhead sprowadził jakie-
goś lekarza bez pracy, który uważał się za wyjadacza półświatka. Śmierdział wódą i nie potknął się o mydło
i brzytwę przez kilka ostatnich tygodni. Sądzę, że się nadawał.
- Tak, wiem - mówiłem dalej do Eleanor. - Życie nie ma sensu, nie jest uczciwe, a ja już nawet nie
proszę bogów o spójność dramatyczną. Ale to nie znaczy, że musi mi się podobać. Jak sądzisz, co powinie-
nem zrobić z dziewczyną?
Emerald została zamknięta w pokoju Deana. Jeszcze nie odezwała się ani słowem. Nie uwierzyłaby
mi, gdybym powiedział, że jestem na żołdzie jej mamusi.
A może nawet by jej to nie obeszło. Niektórzy ludzie po prostu nigdy nie stają się wylewni.
Eleanor nie miała pomysłu.
- Wypuściłbym ją, gdybym nie wiedział, że są ludzie, którzy natychmiast ją dopadną - wyjaśniłem
Eleanor, która nie miała nic przeciwko temu. - A skoro już o tym mowa, ciekawe, kiedy pojawi się Winger i
jej historie z dreszczykiem?
Już się nie mogłem doczekać.
Morley zawył. Rozległ się trzask. Ruszyłem w stronę kuchni. Dotes groził krwawą zemstą.
- Nie w mojej kuchni! - wrzasnąłem. Zatrzymałem się, żeby zajrzeć do Truposza.
Po policzku spacerował mu robak. Smymął i schował się za trąbę. Jeśli Dean szybko nie wróci do
domu, będę musiał sam go posprzątać. Może nawet przyniosę mu kwiatki. Truposz kiedyś lubił bukiety.
Cholerny Papagaj zaczął się drzeć głośniej od Morleya.
147
- Nie zarabiasz na swoje utrzymanie - zganiłem Truposza.
W kuchni wyglądało jak po bitwie. Wszyscy piszczeli i skamleli, ale doktorek zrobił już swoje.
Znajdował się aktualnie pod odwróconą do góry dnem butelką wina, spłukując podniebienie strużką płynu,
którego nie tknąłby nawet człowiek-szczur. Skrzywiłem się.
- Będziecie żyć?
- Nie dzięki temu rzeźnikowi. - Skrzywił się Morley.
- Widziałeś kiedyś, żeby tak się mazał? - zapytał Saucerhead.
- Ty przerośnięty... Gdyby mózg był z ognia, nie podpaliłbyś nawet własnego domu. - Skoczył na
krzesło i zaczął wyć, niczym jakiś łowca dusz od Świętego Wała.
- Co mu dał doktor? - spytałem Sierżanta. Ten wzruszył ramionami.
- Daj spokój, szefie. Niech Doktorek trochę odpocznie. Nastawił ci ramię. A nie ma za dużo roboty,
odkąd go wylali z Bledsoe.
Nic dziwnego, że pije z samego dna beczki. Sam był na dnie den. Obejrzałem się na Saucerheada.
Doktorek chyba był jakimś kuzynkiem jego ostatniej damy serca.
Nadąsany, ale już spokojny Morley zapłacił, ile trzeba. Karpiel też nie wyglądał na szczęśliwego.
Stwierdziłem, że najwyższy czas wyprowadzić staruszka, póki Morley nie zmieni zdania. Złapałem go za
ramię i pociągnąłem.
- Naprawdę wykopali cię z Bledsoe? - Trudno to było sobie wyobrazić, ale to już drugi w ciągu kil-
ku dni.
- Trochę piję, synu. - Nie.
- Kiedy byłem młody, miałem spokojne ręce. Ciąłem ręce i nogi w Kantardzie, ale to było wieki
temu. Teraz już nie pracuję. Jęczmień leczy rany.
Wyszedł na zewnątrz, otulił się płaszczem z resztką godności i ruszył schodami na ulicę. Potknął
się, spadł z dwóch ostatnich schodków. Pani Cardonlos na swoim ganku przystanęła, spojrzała srogo i skinę-
ła głową. Posłałem jej całusa i rozejrzałem się po ulicy.
Trudno było powiedzieć coś konkretnego, ale miałem wrażenie, że widzę paru ludzi, którzy mi nie
pasują.
Znowu? A może dalej? Jeszcze raz spojrzałem na panią Cardonlos. Jej pojawienie się na zewnątrz
mogło równie dobrze oznaczać, że czeka na kolejne dowody wysokiej szkodliwości Garretta dla sąsiadów.
W zadumie zamknąłem drzwi.
Miałem pomysł.
Ruszyłem do kuchni.
- Saucerhead, chcesz się przelecieć? - pokazałem mu lśniącego miedziaka.
- Przekonałeś mnie, mydłku. Czego?
- Daj mi minutę. Chcę napisać list.
Wreszcie się uspokoiło. Tłum poszedł sobie. Cholerny Papagaj miał pełny brzuch i drzemał, a ja
siedziałem w gabinecie, pogrążony w milczeniu z Eleanor.
Naturalnie, od razu ktoś się musiał przypętać do drzwi.
- Moja odpowiedź od Chaz. - A może Winger, jeśli jej kreatywna część akurat działała.
Miałem nadzieje, że dostała blokady. Wyjrzałem przez judasz.
Pierwsza odpowiedź była prawidłowa. Pan W. Tharpe z listem. Zajrzałem w półmrok pokoju Trupo-
sza. Robactwo rozbiegło się po kątach.
148
- Wychodzę - oznajmiłem. - A ona jest najpiękniejszą blondynką, jaką kiedykolwiek widziałeś. Nie
czekaj na mnie z kolacją.
Nie życzył mi szczęścia.
Wyszedłem z domu nie poświęcając ani jednej myśli przepysznemu rudzielcowi upchanemu na gó-
rze.
Stolik był najlepszy w lokalu, ale i tak był to tylko Dom Radości. Jeśli chcesz robić interesy ze świa-
towej sławy czarownikiem, możesz czuć się odrobinę lepiej na znanym gruncie.
Morley i jego łobuzy dwoili się i troili, chcąc pokazać, jaką to mają klasę. Kałuża włożył nawet czy-
stą koszulę i wsadził ją do spodni.
Władca Ognia nie przesadził ze strojem. Świetnie. Nie chciałem, aby przygodni klienci stali się
nerwowi z powodu jego obecności.
Wyglądał jak wielki ładowacz z doków.
On był ubrany jak robotnik, Chaz jak dama i dzięki temu nikt go nawet nie zauważył. Nawet ja mia-
łem kłopoty z koncentracją.
- Słucham?
- Powiedziałem, że pilnują własnych interesów.
Teraz sobie przypomniałem. Podziękowałem mu, że zjawił się dyskretnie.
- Och, tak.
- Wierz mi, są ludzie, którzy mogliby zrobić mi krzywdę, gdyby mnie dopadli poza moim normal-
nym kręgiem znajomości.
- Naprawdę? - Powędrowałem wzrokiem w kierunku Chaz. Była zabójczo elegancka i miała na
ustach uśmiech zawodowej morderczyni.
- Trudno uwierzyć, co? Taki wielki miś jak ja? - Zwrócił się ku Morleyowi, który stał na czele plu-
tonu gotowych na wszystko kelnerów. - Nie jestem dzisiaj bardzo głodny. Zjem tylko pół funta pieczonej
krwistej wołowiny, baranie żeberka i kotlet wieprzowy. Żadnych owoców i warzyw.
Morley zrobił się bledszy niż anemiczny wampir. Skinął głową raz, ostro, jak w przedśmiertnym
spazmie. W oczach miał piekielne ognie. Uznałem, że lepiej nie przeginać.
Zamówiłem co bardziej zjadliwe specjalności zakładu. Chaz poszła w moje ślady.
Morłey pomaszerował w kierunku kuchni, złapał Kałużę za łeb, mamrocząc polecenia. Zastanawia-
łem się, do której z sąsiednich knajp poleci zamówienie Direhearta.
Walczyłem z chichotem, składając raport Władcy Ognia.
- Pozwoliłeś mu uciec?
- Nie pozwoliłem. Pozwolenie nie wchodziło w grę. Odszedł. Chce pan, pójdziemy się z nim zoba-
czyć po kolacji.
Poczciwy stary Fred podniósł obie brwi, ale zaraz zaczął mnie wypytywać o ślady centaura w pobli-
żu Szczytów. Jego zainteresowanie potwierdziło moje podejrzenia. Miał poważne powody, żeby wcześniej
wrócić z Kantardu.
W swoim czasie sprowadziłem rozmowę z powrotem na Deszczołapa. Zmarszczył brwi.
- Jestem hojny do szaleństwa, Garrett. Wszyscy ci to powiedzą. Zwłaszcza, kiedy chodzi o moją
dziewczynkę. Ale nie pozwolę ci doić mnie bez końca.
- Dobrze to słyszeć. Mam już dość tego wszystkiego. Oberwałem o jeden siniec za dużo, i to za nic.
Morley zdążył wrócić, żeby usłyszeć tę część rozmowy. Uniósł brew.
- Zamykam sprawę zaraz po kolacji - oznajmiłem.
149
Morley zesztywniał z zaskoczenia, ale Chaz i jej tatko jednocześnie krzyknęli:
- Co?
- Zjemy, zaprowadzę was do Cleavera i tu kończy się moja rola. Reszta to wasza sprawa. Wracam
do domu na piwo i do łóżka.
Direheart zaczął się podnosić. Był gotów.
Morley ruszył półeczką w kierunku kuchni. Może chciał się okopać.
Chaz uśmiechnęła się, jakby jej mózg zmroziło. Zaczynałem się nad nią zastanawiać. Kiedy tatuś
był w pobliżu, grała śliczną a głupią.
- Proszę usiąść - powiedziałem. - Morley zadał sobie wiele trudu, żeby przygotować pańskie danie.
A Cleaver będzie tam, gdzie jest, kiedy wrócimy.
Kolacji jeszcze nie podano.
Morley być może oddalił się, żeby sprawdzić, jak idą przygotowania, ale nie postawiłbym na to
dwóch zdechłych much.
Miło, że jest taki przewidywalny.
Po Szczytach nie został mi już żaden trik. Tego, czego nie zużyłem, zgubiłem albo mi zabrali. Może
trzeba było się spotkać z Piękną przed kolacją.
Teraz już za późno.
Na stół wjechała kolacja. Śliniłem się nad daniem Direhearta, dławiąc się własnym. Był to rodzaj
sufletu, którego próbowałem wcześniej i nie dostałem odruchów wymiotnych. Tym razem jednak ktoś nała-
dował tam zielonego pieprzu.
Morłey wyglądał tak niewinnie, że chętnie bym go udusił, gdyby nie był mi potrzebny.
- Nie dostanie pan z powrotem swojej książki - wyjaśniłem Direheartowi. - Już dawno przestała
istnieć.
Gość miał jaja. Okazał tylko lekkie zaskoczenie i tylko przez chwile. - Tak?
- O ile wiem, córka Maggie Jenn zwinęła ją Cleaverowi około roku temu, przywiozła do TunFaire,
pokazała niewłaściwym ludziom, a potem porwali ją ci od praw człowieka. - Do tego punktu mówiłem cała
prawdę.
Władca Ognia uśmiechnął się, całkiem opanowany.
- Wątpiłem, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę, zwłaszcza kiedy dowiedziałem się o krwawym
śladzie, jaki po sobie pozostawia.
- Chciałem tylko, żeby pan zrozumiał.
- Odzyskałbyś ją, gdybym cię wynajął?
- Nie chcę tej roboty. Zbyt wielu ludzi gotowych jest, żeby za nią zabijać.
Direheartowi nie spodobało się to, co usłyszał, To już nie był dobry star Fred, kiedy spojrzał na
mnie złym okiem, zastanawiając się, co kombinuję.
Zdałem sobie wreszcie sprawę, że uznał mnie za zbyt leniwego, żeby szukać książki na własny ra-
chunek.
Władca Ognia jadł niczym mały piesek, usiłujący pożreć swoje, zanim nadejdą duże psy. Ja jadłem
powoli, głównie wpatrując się w Chaz, która starała się jeść równo ze mną i gapiła się na mnie. Brzydkie
intencje aż spływały jej z oczu.
LXI
Po kilku krokach zawahałem się. Na ulicy powinno być więcej ludzi. Prawdopodobnie wieści z
Domu Radości już się rozniosły.
150
Jeśli nawet Władca Ognia to zauważył, nie dał tego po sobie znać. Ale może i nie. Od zawsze sie-
dział w Kantardzie i nie wiedział nic o ulicach.
Za to Chaz była dziwnie niespokojna. Poczuła natychmiast, że coś nie pasuje. Głupia blondynka
znikała w oczach.
Biorąc pod uwagę moje ostatnie przygody, nie mogłem mieć sobie za złe, że pozostawałem czujny
do granic wytrzymałości nerwowej. Oczywiście, nic się nie wydarzyło. Jeśli nie liczyć...
Łopot skrzydeł w chłodnym wieczornym powietrzu. Sprężyłem się na przyjęcie jakiegoś skrzydlate-
go demona wprost z czeluści piekielnych jednego z tysiąca jeden kultów religijnych Tun-Faire.
Mityczne znaczy możliwe do opanowania.
Rzeczywistość jest znacznie brzydsza.
Na ramieniu wylądował mi Cholerny Papagaj.
Trzepnąłem go.
- Cholerny Dean! Wraca do domu w środku nocy i wypuszcza tego potwora!
Jak ten drań mnie znalazł?
Ptaszysko w milczeniu przeprowadziło się na ramię Chaz.
- Co się z tobą dzieje, ptaku? Chaz, uważaj, na pewno na ciebie narobi.
Ta przygoda nie szła w tym kierunku, w jakim się spodziewałem. Nie próbowałem nikogo zwodzić.
Ruszyłem prosto przed siebie. Byliśmy już w połowie drogi, kiedy Chaz zaświergotała:
- Bledsoe?
Odpowiedziałem - głównie dla Morleya, który chyba czaił się już w mroku gdzieś w okolicy.
- A gdzieżby indziej? Wykorzystał już wszystkie kryjówki. A oni nie wiedzą, jak wygląda napraw-
dę.
Może. Już sarn zwątpiłem we własną intuicję.
I zacząłem wątpić we własny rozsądek. Pakować się w niebezpieczeństwo z czarownikiem u boku?
Nie miałem powodu, aby ufać Direheartowi. Jego gatunek należał do urodzonych zdrajców. A moim jedy-
nym ubezpieczeniem był czarny elf ze złamanym ramieniem, który może nie pozostać wierny mojej druży-
nie, kiedy zobaczy Deszczołapa.
Ludzie mówią, że za dużo myślę. Pewnie tak... Dlaczego uważam, że Cleaver po ostatniej historii
będzie dalej siedział w Tun-Faire? Dlaczego, ze wszystkich miejsc, miałby się ukryć właśnie w Bledsoe?
Kiedy wszedłem do izby przyjęć Bledsoe, byłem chodzącą galaretą. Ale szybko odzyskałem wiarę
w siebie.
Po dwóch krokach zobaczyłem damską połowę pary staruszków, których uwięziłem w tym paskud-
nym magazynie. Ona też mnie zauważyła i podreptała na najwyższych obrotach. Ruszyła w kierunku klatki
schodowej, którą uciekłem kilka wieków temu.
Wygrałem wyścig.
- Witam znowu. Direheart dołączył do mnie.
- Znasz ją?
Opowiedziałem mu pokrótce, o co chodzi.
Władca Ognia obserwował okolicę. Nasze przybycie nie pozostało niezauważone. Personel zbierał
się dyskretnie, Zauważyłem nieznajome, nieprzyjazne twarze.
- Ci chłopcy nie znają się na żartach, Fred - zdążyłem mu opowiedzieć o moim uwięzieniu. A oni
widocznie uznali, że nadszedł czas zapłaty.
151
Władca Ognia zrobił tę jedną rzecz, która sprawia, że normalni ludzie czują się niepewnie w towa-
rzystwie jemu podobnych. Mamrotanie, przebieranie palcami i nagła ciemność niczym serce prawnika. W
chwilę później wszędzie pojawiły się kolumny ognia. A każdy obejmował jednego głośno protestującego
osobnika. Jeden zresztą miał nieszczęście zrobić krok w naszym kierunku. Direheart załatwił to tak, żeby-
śmy nie musieli słyszeć jego wrzasków, ale gość próbował dalej. Stał się ludzką pochodnią, która oświetlała
nam drogę.
Chaz nie była zszokowana. Tatuś wyraźnie jej nie rozczarował.
Staruszka ruszyła pędem po schodach, usiłując nas wyprzedzić. Nie dała rady. Minęliśmy oddział,
gdzie narozrabiałem. Naprawy i remonty już się rozpoczęły. Uroniłem łzę za Ivy’ego i Ślizgacza.
Staruszka nagle okręciła się, jakby wpadła na pomysł, że nas zatrzyma własną piersią. Wyglądała
okropnie, oświetlona blaskiem padającym od płonącego człowieka. Była śmiertelnie przerażona i równie
mocno zdeterminowana. W oczach miała śmierć. Była niczym niedźwiedzica pomiędzy łowczym a małym
miśkiem.
Bingo. Właśnie ją poznałem. Nos w nos i te płonące oczy. Minus kilka dziesięcioleci cierpień i ubó-
stwa i dostaniesz drugą Maggie Jenn.
Maggie nie powiedziała, co się stało z jej matką.
Najwyższe piętro Bledsoe zarezerwowane było dla tych, których jedyny kontakt z biedą miał miej-
sce podczas akcji dobroczynnych. Było to wydzielone środowisko, uznawane za niezbędne i odpowiednie
minimum, żeby swobodnie decydować o losie Waldo’ów Tharpe w TunFaire.
Tu płonący człowiek przestał nam być potrzebny i poczciwy stary Fred uwolnił go z czaru. Upadł,
zmieniając się w kupę zwęglonego mięsa i kości. Direheart zignorował staruchę. Nie potrzebowaliśmy jej.
Próbowałem ją przegonić, ale się nie dała.
Chaz nie była przestraszona, ale wydawała się dziwnie oderwana od rzeczywistości. W trakcie mo-
ich okazjonalnych spotkań ze zdrowym rozsądkiem zacząłem się zastanawiać, czy to rzeczywiście dziew-
czyna dla mnie. Jej zalety były oczywiste, ale czegoś brakowało. Kiedy Poczciwy Stary Fred był w pobliżu,
zmieniała się w zombie.
Zielono-czerwono-żółta miotełka z piór na jej ramieniu też nie okazywała wiele charakteru. Dziwne.
A potem było jeszcze dziwniej.
Najpierw zmaterializował się Ichabod. Przepraszam. Skreślam - Zeke. Może wrócił z grobu, bo wy-
dawało mi się, że na Górze był całkiem porządnie zabity. Ale teraz stał tu cały, skóra, kości i białe włosy,
próbując podnieść wielki czarny miecz o wiele dla niego za ciężki. Poczciwy Stary Fred zrobił parę brzyd-
kich rzeczy i miecz zaatakował Zeke’a. Staruszek nawet porządnie nie krzyknął.
Z mroku wychynął Mugwump. Ten żywy pniak nie był w najlepszym humorze (pewnie już uodpor-
nił się na katastrofy). Cieszyłem się, że Fred jest z nami.
Direheart nie był przygotowany na Mugwumpa. Mugwump zamierzał go pociąć na szczapy, zanim
ten zdążył wykrzesać bodaj błyskawicę. Ostatecznie Mugwump stracił wzrok i skórę. Direheart kulał na
jedną nogę i nie mógł używać lewego ramienia.
Chaz nie okazywała zdenerwowania. Płynęła sobie, piękna, pusta i stale pod ręką. Jej tępota martwi-
ła mnie coraz bardziej. Podobnie jak milczenie Cholernego Papagaja.
Wreszcie trafiliśmy na zaspanego Grange’a Cleavera, który próbował się pozbierać do kupy. Dzieli-
ło nas od niego dwadzieścia stóp. Fred stracił kontrolę nad sobą. Zaklął, prychnął, wyciągnął nóż i rzucił się
na niego. Cleaver wyplątał się z betów i otrząsnął z zaskoczenia. Wyciągnął dwa noże. Na szczęście nie był
jednym z tych wieloramiennych bóstw. Rzucił oba ostrza. Jedno przeszyło prawe ramię Direhearta.
Cios nie był mocny, ale wyłączył z użytku zdrowe ramię Władcy Ognia. Czarownicy nie czują się
zdrowo, jeśli nie mogą przemawiać rękami.
Zbliżałem się do Cleavera. Miał jeszcze jeden nóż. Przycupnął jak do walki wręcz, zrobił krok w
bok. Oczy miał twarde, zwężone i bardzo poważne. Ale nie wydawał się przestraszony.
152
Chaz szepnęła coś pod nosem.
- Zajmij się ojcem - poleciłem jej. - Ale najpierw zarygluj drzwi.
Bledsoe roiło się od gości, którzy jeszcze nie wybaczyli mi sprytnej ucieczki.
Direheart strzepnął Chaz z siebie. Powoli i spokojnie wyjaśnił Deszczołapowi, że nakarmi jego par-
szywym trupem szczury. Był wciąż okropnie i strasznie wściekły za tamto włamanie.
Cleaver poruszał nożem od niego do mnie i z powrotem. Posuwał się w kierunku zewnętrznej ściany
i wydawało się, że zmierza do kolejnego kąta.
A ja załapałem o wiele za późno.
Direheart próbował skierować na mnie uwagę Cleavera, sam zaś przygotowywał się do rzucenia
jakiegoś śmiercionośnego czaru.
Cleaver rzucił się na mnie. Cofnąłem się, potknąłem. Deszczołap, szybki jak magik, wydobył skądś
nóż i rzucił. Ostrze utkwiło w gardle Direherata.
Zamarłem. Chaz krzyknęła. Cleaver zachichotał dziko, okręcił się na pięcie i wyskoczył przez okno.
Chaz złapała mnie jedną ręką, ojca druga i ciągnęła, jakbym mógł coś poradzić.
Jako urodzony dżentelmen, złapałem ją za włosy i oderwałem od siebie.
- Ty jesteś lekarzem. Rób, czego cię nauczyli.
Rzuciłem wściekłe spojrzenie starusze, ale pozwoliłem jej poszurać w swoją stronę. O tak, teraz
była już gotowa, żeby się wynieść. Ruszyłem za Cleaverem.
Nie przepadam za harcami na wysokościach - zwłaszcza, jeśli młody Garrett może z nich spaść i to z
dużym prawdopodobieństwem. Zatrzymałem się, mierząc wzrokiem rusztowania pode mną.
Drwiący chichot zelektryzował mnie. Zeskoczyłem z wysokości ośmiu stóp na najwyższy poziom,
jaki zdążyli ustawić robotnicy. Udało mi się złapać czegoś i nie spadłem na bruk sześćdziesiąt stóp niżej,
gdzie kłębiły się jakieś cienie. Byłem zbyt wysoko, aby kogokolwiek rozpoznać - szczerze mówiąc, nawet
nie próbowałem.
Cholerny Papagaj zanurkował nade mną i na wskroś poprzez rusztowania. Leciał zygzakiem jak
gacek, wydał z siebie jeden poważny wrzask i lotem koszącym przemknął obok Deszczołapa, który zaklął
szpetnie, acz cicho.
Skoncentrowałem się na tym, aby nie przejść przyspieszonego kursu latania. Trzymałem się czego
się da i czym się da. Wszystkie moje stopy uparcie utrzymywały kontakt z każdą solidniejszą powierzchnią.
Powoli doganiałem Deszczołapa, wystawianego mi przez dziki wrzask Cholernego Papagaja.
Cleaver zaklął znowu. Spojrzał w dół, w mroczną przyszłość. Kłopoty tylko czekały. Duże kłopoty.
Sam tez sprawdziłem ulicę. W cieniu kryli się ludzie, którzy chcieli pogadać z Deszczołapem w
cztery oczy i do tego osobiście. Z pewnością dostali cynk od stałych bywalców Domu Radości.
Zamiast uciekać w dół, Cleaver zaczął okrążać Bledsoe. Przez jedno otwarte okno ujrzałem czają-
cych się w pobliżu chłopców ze Straży. Belinda musiała mieć ekipę w pełnej gotowości.
Nie do końca rozumiem powiązania Morleya z tymi ludźmi. Nie jest od nich zależny, a jednak odda-
je im więcej przysług, niż należałoby oczekiwać.
Cholerny Papagaj nadawał kolejne informacje o Cleaverze. Ciekawe ptaszysko. To było całkowicie
nie w jego stylu. Normalnie zdradziłby mnie już z dziesięć razy na sekundę.
Zbiry poniżej jeszcze nas nie spostrzegli, ale i oni próbowali orientować się na ptaka.
Ten niedorobiony sokół spieprzył sprawę. Cleaver zastawił pułapkę, a on pozwolił mi w nią wleźć.
Byłem dwa razy cięższy i dwa raz silniejszy od Cleavera i tylko dzięki temu nie spotkał mnie trzy-
piętrowy grymas losu. Rzucił się na mnie. Złapałem się jakiejś rury i przyjąłem na siebie uderzenie. Próbo-
wałem się na niego rzucić, skoro już byłem tak blisko, ale nie całkiem mi wyszło.
153
Odbił się ode mnie rykoszetem, walnął w pionowy słup, odskoczył z powrotem w kierunku kamien-
nej fasady Bledsoe, wydał z siebie jeden, jedyny szloch wściekłości, po czym spadł w szczelinę pomiędzy
rusztowaniem a budynkiem. Chwytał się, darł palcami, obijał o rury, ale się nie odzywał.
Ruszyłem za nim ostrożnie. Cholerny Papagaj łopotał wokół mojej głowy, ale jakoś nie otwierał
przebrzydłego dzioba. Wreszcie go dogoniłem.
Cleaver zdołał powstrzymać upadek i wciągnął się na platformę jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Nie
był w najlepszej formie, ale starał się opanować ból.
Cały kwas z niego wyparował, ale i tak poruszałem się ostrożnie. Facet z reputacją Deszczołapa to
przeciwnik, z którym trzeba uważać nawet wtedy, kiedy jest martwy.
Opadłem na jedno kolano. Jego dłoń powędrowała do mojej. Uwolniłem się szarpnięciem, przestra-
szony. Dłoń była miękka i ciepła.
- Mogło być coś... między nami.. Ale jesteś... taki tępy... Garrett. I uparty.
Nie wiem, czy uparty, ale tępy byłem na pewno. Nie załapałem od razu.
Cleaver odchodził. Nie wydawało się to możliwe, biorąc pod uwagę jego kartotekę. Bardziej paso-
wałby mu długi, bolesny nowotwór, a nie takie odpływanie w niebyt.
Uwięził mi ręce, a ja nawet nie próbowałem ich uwolnić. Miałem w sobie dość empatii, żeby wie-
dzieć, co się dzieje w umyśle Cleavera. Pomimo licznych złamań przyciągał mnie ku sobie, bliżej, bliżej...
Oświeciło mnie powoli, jakby z boku, bez wielkiego zdumienia. Ta istota, w obliczu śmierci despe-
racko szukająca kontaktu z innym człowiekiem, nie była mężczyzną.
Kiedy znów zaczęła majaczyć o tym, co mogło między nami być, objąłem ją, szepcząc:
- Tak, kochanie.
Od początku się myliłem. Podobnie, jak całe TunFaire. Dawni i obecni, wysokich i niskich rodów,
widzimy tylko to, co społeczeństwo nauczyło nas oglądać. A ona, w swym szaleństwie, korzystała z naszej
ślepoty.
Paskudny łotr imieniem Grange Cleaver nigdy nie istniał. Nigdy, przenigdy.
Uroniłem łzę.
Musiałem, jeśli miałem w sercu dość ludzkich uczuć, żeby rozpoznać piekło, przez jakie trzeba było
przejść, by stworzyć Grange’a Cleavera.
Możesz płakać nad cierpiącym dzieckiem, ale wiesz, że musisz zniszczyć potwora, którym się stało.
W Bledsoe straciłem Chaz. Nie wiem, dlaczego. Może winiła mnie o to, co się stało z jej ojcem.
Jej umiejętności medyczne okazały się niewystarczające.
Nie wiem, dlaczego, ale magia zawiodła nas tej nocy.
I dla mnie nie była to dobra noc. Zmarnowałem jej resztę na udzielanie wyjaśnień. Wydawałoby się,
że wszyscy, którzy kiedykolwiek znali Grange’a Cleavera, ustawili się w kolejce, żeby usłyszeć moją opo-
wieść. Naprawdę się ucieszyłem, kiedy Relway wreszcie się zmaterializował.
- Wszystko załatwione, Garrett - powiedział wreszcie pułkownik Błock. Znowu złożyłem mu wizy-
tę. Pozwolili mi skruszeć w celi przez kolejne dziesięć godzin. Musiałem odbębnić odsiadkę w towarzystwie
Cholernego Papagaja. - Tym razem nie było aż tylu trupów - zauważył, spoglądając na mnie wyczekująco.
Starałem się go nie rozczarować, ale streszczałem się, żeby jak najszybciej wyjść. On i tak nie był za
bardzo zainteresowany. Nawet o Szczyty nie pytał zbyt dokładnie. Był zbyt przejęty walkami na tle raso-
wym.
Ruszyłem w kierunku domu, Nie zdołałem pozostawić w wiezieniu ptaka zagłady. Z jakiegoś nie-
znanego mi powodu ta żywa miotełka do kurzu nie miała wiele do powiedzenia. Nawet zamknięty w celi
siedział cicho przez większość czasu.
154
A może jest chory? Może cierpi na jakąś śmiertelna ptasią chorobę? Nie, na tyle szczęścia nie mógł-
bym liczyć.
Den nie odpowiedział, kiedy zacząłem walić w drzwi frontowe. Wściekły użyłem własnego klucza,
wszedłem tupiąc i ruszyłem w obchód po domu, klnąc i wrzeszcząc tak długo, dopóki się nie upewniłem, że
starego naprawdę tu nie ma. Żadnych śladów, że wrócił.
Co? No to jak się wydostało to cholerne ptaszysko?
I jeszcze jedna zagadka: dlaczego Emerald nie skorzystała z mojej przedłużającej się nieobecności?
Wygląd kuchni sugerował, że była tu co najmniej kilka razy i nie pofatygowała się posprzątać po sobie. Ale
nie próbowała wyjść.
Dziwne.
I jeszcze dziwniejsze: T.Ch. Papagaj poleciał na swoja grzędę i ani pisnął.
Więcej, niż dziwne. Wręcz podejrzane.
- Justina? Muszę ci coś powiedzieć - nie będzie to łatwe. Siedziała na łóżku Deana. Spojrzała na
mnie beznamiętnie, ale w jej oczach była głęboka, posępna mądrość.
Prosto z mostu wydawało się najlepszą metodą. Powiedziałem.
Nie spuszczała ze mnie oczu i nie wydawała się zaskoczona.
Ale kochała matkę - pomimo tego, co wiedziała o Maggie Jenn i Grange’u Cleaverze. Załamała się.
Przytuliłem ją, podstawiłem rękaw. Pozwoliła na to, ale już na nic więcej i nie odezwała się ani sło-
wem. Nawet wtedy, kiedy odprowadziłem ją do drzwi frontowych i powiedziałem, że jest wolna.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - mruknąłem nieco zdegustowany, obserwując, jak znika w tłu-
mie. - No cóż, i tak była przepiękna...
Nie byłem zadowolony z tej sprawy. Nie lubię smutnych zakończeń, choć właśnie one przytrafiają
mi się najczęściej. I wcale nie byłem pewien, czy wszystko zostało załatwione i dopięte na ostatni guzik.
LXV
Zamknąłem się na klucz. Nie odpowiadałem na pukanie. Zaglądałem tylko przez judasz, kiedy ko-
lejny socjopata kompulswnie używał pięści. Kłóciłem się z Cholernym Papagajem. Skrzeczący potwór był
nieco powolniejszy, niż zazwyczaj, ale i tak za często przygważdżał mnie okazjonalnym dowcipem kiep-
skiej marki.
Podejrzane i jeszcze raz podejrzane.
Jak zwykle nieustraszony w obliczu rozpaczy, posłałem list na Górę. Nie dostałem żadnej odpowie-
dzi, nawet lakonicznego „Pieprz się!”. A właśnie stwierdziłem, że Chaz jest w sam raz dla mnie. No cóż,
póki życia, poty nauki.
- Nie wie, co traci, no nie? - zapytałem Eleanor. Trochę pomogło, ale niedużo.
Przysiągłbym, że uśmiechnęła się ironicznie. Prawie słyszałem jej szept: „A może właśnie wie”.
Miałem dziwne uczucie, że Eleanor uważa, iż czas mojego uporu wobec Tinnie Tatę dobiegł końca i
najwyższy czas, abym ją przeprosił za coś, czego nie zrobiłem, albo nie wiedziałem, że zrobiłem.
- O, mogę jeszcze zajrzeć do Mayi. Ładnie wtedy wyglądała. Ta przynajmniej wie, z czego żyje. -
Uśmiech Eleanor miał wszelkie szansę przerodzić się w wyszczerz.
Raz tylko złamałem śluby i wpuściłem jednego gościa. Nie można odmówić kacykowi zbrodniarzy.
Belinda Contague spędziła enigmatyczne pół godziny przy moim stole kuchennym. Nie wyprowadziłem jej
z błędnego mniemania, że dzięki nieocenionej pomocy mojego przyjaciela, Morleya Dotesa, załatwiłem
George’a Cleavera tylko i wyłącznie dla niej. W imię starej przyjaźni.
Piękna jest, ale upiorna, jak czarna wdowa o lodowych kościach. Dobrze chyba, że postanowiła, iż
zostaniemy „tylko przyjaciółmi”. Każda inna relacja mogłaby okazać się zabójcza.
155
Belinda wyraziła swoją wdzięczność w jedyny sposób, którego nauczyła się od tatusia Choda. Poda-
rowała mi mały woreczek złota. Przekazałem go szybko pod opiekę Truposza.
Sprawa z Deszczołapem okazała się przynajmniej zyskowna.
I tak mijały dni. Wychodziłem na krótkie sprawunku, za każdym razem odkrywając, że wciąż ktoś
mnie obserwuje. Becky Frierka była zdecydowana upomnieć się o swoją kolację. Nie zauważyłem, aby jej
mama miała coś przeciwko kontaktom córki ze starszymi mężczyznami.
Głównie jednak spędzałem czas z ptaszyskiem i Eleanor, potem nawet czytałem z czołem tak
zmarszczonym, że groziło mi to rozciągnięciem skóry czaszki w innym miejscu. Uznałem, że Dean nie ma
zamiaru wrócić do domu, a Winger być może zmądrzała na tyle, żeby trzymać się z dala ode mnie. A może
po prostu miała pecha.
- Zrobiło się potwornie i cholernie spokojnie - zwierzyłem się Eleanor. - Jak w tych opowieściach,
kiedy jakiś dupek stwierdza „Tu jest za cicho”.
Ktoś zastukał.
Rzuciłem się do drzwi, spragniony prawdziwej rozmowy. Do licha, w tej chwili nawet kolacja z
Becky nie wydawała się tak przerażająca. Wyjrzałem.
- No-no-no! - sprawy zaczynały przybierać przyjemny obrót. Szeroko otwarłem drzwi. - Linda Lee
Luther. Śliczna moja. Właśnie o tobie myślałem.
Uśmiechnęła się niepewnie. Za to ja wyszczerzyłem zęby.
- Mam coś dla ciebie.
- Na pewno.
- Jesteś zbyt młoda i piękna, żeby być tak cyniczna.
- A czyja to wina.
- Na pewno nie moja. Niemożliwe. Mam ci coś do opowiedzenia.
Linda Lee weszła, ale pilnowała, żebym dobrze widział jej cyniczną minę. A przecież pofatygowała
się tak daleko, żeby się ze mną spotkać.
Cholerny Papagaj wrzasnął jak opętany:
- Hej, mama! Pokręć dupcią!
- Zatkaj się, rosole. - Zamknąłem drzwi do pokoiku od frontu. - Nie chciałabyś jeszcze jednego
zwierzaczka?
Wiedziałem przypadkiem, że ma kota.
- Gdybym chciała mieć gadające bydlę, wyszłabym za marynarza.
- Marines są ciekawsi. - Wprowadziłem ją do kuchni, która przypadkiem była czysta. Tak wolno
toczyło się to życie. Nalałem jej brandy. Ogrzewała ją w dłoniach, a ja opowiadałem jej o Deszczołapie.
Jednym z bardziej porażających uroków Lindy Lee jest jej umiejętność słuchania. Nie przerywa i
uważa, co się mówi. Nie odezwała się, dopóki nie przerwałem, aby dolać sobie piwa, a jej kropelkę brandy.
Wtedy od razu przeszła do rzeczy.
- I co znalazłeś, kiedy tam wróciłeś?
- Ruinę. Straż zrównała Szczyty z ziemią. Przesłała informację Powołaniu. Większość Yenagetich
wciąż tam była. Nie mieli dokąd uciekać. Tacy, jak oni, potrafią być prawdziwa zmorą. Chodź ze mną do
biura.
Spojrzała na mnie z pewnym zdziwieniem, jak gdyby sądziła, że biuro jest ostatnim miejscem, gdzie
zechcę ją zwabić. Przeciągnęła się ja kot i wstała. Auuuuu!
Z trudem opanowałem oddech.
156
- Siadaj sobie. - Pokazałem jej fotel, a sam okrążyłem biurko i zapadłem się w moje siedzisko. Wsu-
nąłem rękę pod biurko, wyciągnąłem jedno z tych arcydzieł, od których omal nie wyłysiałem. - Popatrz.
- Och, Garrett! - pisnęła. Podskoczyła jak piłeczka. Popiszczała jeszcze przez chwilę, rozkosznie
przy tym podskakując. - Znalazłeś ją!
Okrążyła biurko i skoczyła wprost na moje kolana.
- Och, ty wielki, cudowny bohaterze.
Kimże jestem, żeby się skarżyć? Od tego mam to pieprzniete ptaszysko za ścianą. Darł się, jakby go
zarzynali tępym nożem. Skrzywiłem się lekko i poddałem bez reszty entuzjazmowi Lindy.
Kiedy przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, pochyliłem się i wyjąłem z ukrycia drugą książkę.
- Prawdopodobnie w Szczytach nie przeżył nikt, kto je znał. W każdym razie żadna z zainteresowa-
nych stron nie zgłosiła się po nie - a przynajmniej nie zrobili tego, zanim ja wpadłem na ten pomysł.
- To też prawdziwa pierwsza edycja! Nigdy wcześniej nie widziałam „Rozszalałych Mieczy”. Skąd
je wzięli?
- To książka, którą Emerald ukradła matce. Jej matka ukradła ją Władcy Ognia Direheartowi. A on...
nie wiem już, komu. Chłopcy od Wixona i White’a wycyganili ją od Emerald, ale ona za to poskarżyła się
kolesiom z Powołania. Nie było to szczególnie odkrywcze, ale odkąd to takie zmanierowane dzieciaki wie-
dzą, co jest dla nich dobre?
Linda Lee czule rozsiadła mi się na kolanach i otwarła książkę.
- Chciałbym, żebyś mnie też traktowała z taką czułością - zauważyłem.
- O nie. Mam być czuła? Jeszcze czego - zamruczała i odwróciła stronicę.
Wychyliłem się i wyciągnąłem trzecią książkę.
- „Burza Wojenna!” Garrett! Nikt nie miał kompletu od trzystu lat! - Położyła sobie, JAozszalałe
Ostrza na” kolanach i chwyciła Burzę. Odchyliłem się w tył, odprężony i bardzo z siebie zadowolony.
Odprężyłem się tak, że przysnąłem w akompaniamencie zachwyconych westchnień Lindy.
Nagły okizyk złości wyrwał mnie ze snu, w którym stałem obojętnie, a moja przyjaciółka Winger
odbierała lanie swego życia.
- Co? - ale jestem głupi, przez chwilę sądziłem, że wpadła na trop skarbu Orła.
- To fałszerstwo! Garrett, spójrz na tę stronę. Jest na niej znak wodny, który pojawił się dopiero w
dwieście lat po zapisaniu sagi o Orle - wydawała się całkowicie załamana.
- Fruwałaś na jard nad podłogą, kiedy ci się wydawało, że masz z powrotem Grę Stali. Teraz masz
dwa oryginały i kopię...
- Grrr! Aha, masz rację. Ale to mnie doprowadza do szału. To nie jest dokładnie tak, że ona jest w
całości kopią lub fałszywką. Część jest oryginalna. Widzisz, co zrobili? Wyjęli kilka stronic i zastąpili po-
dróbkami.
Dopiero wtedy zainteresowałem się bardziej. Pochyliłem się nad nią. Oglądała właśnie książkę,
którą widziałem u Wixona i White’a, a nie, jak się spodziewałem,,3urzę Wojenną”.
- Książka Emerald. Jak sądzisz, jak dawno ją przerobiono?
- Papier jest stary. Po prostu nie tak stary, jak powinien być. A jeśli się dobrze przyjrzeć tuszowi,
można zobaczyć, że nie jest tak spłowiały, jak powinien być.
- Nie przejmuj się papierem, skarbie. Gdybym potrzebował starego papieru, ukradłbym jakąś starą
książkę i wyjął z niej kilka stronic. - Właśnie tak robią mistrzowie fałszerstwa, jeśli dokument ma wyglądać
na stary.
157
- Och, masz rację! - Dokładnie przyjrzała się książce. - Wydaje mi się, że to zrobiono całkiem nie-
dawno. Ktoś ją rozebrał, a potem złożył na nowo z nowymi stronicami, ale nie był w stanie dopasować się
do oryginalnego szwu. Wygląda to jak standardowa nić introligatorska, której używamy do oprawy. - Zajęła
się pozostałymi dwoma książkami. - Do licha! A to nawet nie jest pierwsze wydanie,3urzy Wojennej”. Ale
wczesne, wczesne... Może jakaś uczniowska kopia iluminacji Weisdala. O, patrz! Ktoś kombinował też przy
„Grze Stali”. Cała sygnatura została podmieniona. Chyba mnie powieszą, Garrett. Zanim ukradli tę książkę,
była w porządku.
Ciekawe. Zacząłem się zastanawiać, czy Emerald Jenn nie jest równie sprytna i przebiegła jak ko-
bieta, która ją urodziła.
- Na pewno masz kopię, zgadza się? Zachomikowałaś, na wszelki wypadek?
- Może - skrzywiła się.
- Ależ oczywiście. Może ciekawe byłoby porównanie tekstów. Cholerny Papagaj w pokoiku od
frontu dostał chyba jakiegoś ataku. Miałem wrażenie, że się śmieje.
Linda Lee przyciskała książkę do piersi jedną ręką, a drugą wychyliła resztkę brandy.
- Musisz mnie odprowadzić do biblioteki.
- Teraz? - Chłopie, tylko się nie rozbecz.
- Nikogo tam nie ma. - Wyjęła z kieszeni spódnicy ogromny klucz. - Wyjechali na weekend.
Mój charakter rycerza w lśniącej zbroi wziął górę.
- Oczywiście, że cię odprowadzę. Dla tych książek już ginęli ludzie.
Zamknąłem drzwi i w podskokach zbiegłem na ulicę. Pomachałem pani Cardolnos. Zadarła nosa tak
pospiesznie, że omal nie zwichnęła sobie szyi. A potem pokazałem język własnemu domowi.
Bj(łem pewien, że to nie daremny gest.
LXVI
Minęły dwa dni.
Wracając do domu byłem mocno roztargniony. Po drodze rozważałem tylko jedną nienostalgiczną
myśl - czy byłem jedynym matołem, który wiedział o podmianie stronic? A może właśnie dlatego nikt nie
pofatygował się do Szczytów, kiedy Straż się stamtąd zabrała?
Zanim zdążyłem wygrzebać klucz, drzwi otwarły mi się przed nosem. Znalazłem się twarzą w twarz
z imponującym gościem mniej więcej postury Ivy’ego.
- No, najwyższy czas, żebyś się wreszcie pojawił. Przewróciłeś dom do góry nogami. Szafki są pu-
ściuteńkie. I nie zostawiłeś mi grosza na zakupy.
Zza jego pleców odezwał się Cholerny Papagaj. On też musiał sobie na mnie użyć.
- Wiedziałem, że moje szczęście nie potrwa wiecznie. - Co?
- Wróciłeś. - Wydawało mi się, że się postarzał. Pewnie miał ciężką pracę, żeby utrzymać młodą
parę w kupie. - Wiesz, gdzie są pieniądze.
Nie lubi się zbliżać do Truposza, więc powycierał dookoła, myśląc, że mnie oszuka. Ale nic nie
powiedział. - I pozwoliłeś komuś spać w moim łóżku.
- Niejednemu. I dobrze, że się nie spieszyłeś z powrotem. Serce by ci nie wytrzymało, szczególnie
przy tej ostatniej. Pozwolisz mi wejść do mojego własnego domu, czy nie? Za wcześnie tak stać na ulicy. -
Mój plan obejmował dwanaście godzin we własnym łóżku. Musiałem opuścić bibliotekę o takiej godzinie,
że tylko ranne ptaszki, takie jak Dean, kręcą się w postawie pionowej.
- Pan Tharpe przyszedł.
158
- Saucerhead? Tutaj? - Postawa Tharpe’a jest bardziej elastyczna od mojej, ale też nie przepada za
wstawaniem w porze, kiedy rosa jeszcze wisi na listkach.
- Przyszedł przed chwilą. Pomyślałem, że wkrótce wrócisz, więc posadziłem go w kuchni z filiżanką
herbaty - jak się za chwilę przekonałem, nie wspomniał o większej części skąpych racji, jakie niedawno
przyniosłem.
Saucerhead rzadko pozwala, aby grzeczna odmowa stanęła pomiędzy nim a darmowym posiłkiem.
Rozsiadłem się wygodnie. Dean nalał herbaty.
- Co jest? - spytałem Tharpe’a.
- Wiadomość od Winger.
- Serio?
- Potrzebuje pomocy. - Trudno mu było utrzymać powagę.
- O, z pewnością. Co jej jest? I dlaczego miałby mnie o to róg tyłka zaboleć?
Tharpe zachichotał.
- Pilnie potrzebuje kogoś, kto ją wykupi z Al-Khar. Zdaje się, że złapali ją na kopaniu dołków wokół
pewnego domu wiejskiego i nie zdołała przekonać Straży, że tam mieszka. W istocie to oni szukali wielkiej
blondyny, która mogłaby im powiedzieć, co się tam naprawdę wydarzyło.
- Podoba mi się. Ale skąd ty się o tym dowiedziałeś? Mówisz jak Pułkowinik Błock.
- Błock przyszedł do lokalu Morleya. Myślał, że cię tam znajdzie.
- A po co ja mu jestem? - mogłem się domyślić. Parę pytanek na temat tego co się stało w Szczy-
tach.
- Mówił, że chodzi o Winger, która twierdzi, że jesteś jej krewniakiem. Tak powiedziała, gdy ją
zapytali, kogo poinformować, że jest w kiciu i skąd mogłaby wziąć kasę na kaucję, albo co.
- Rozumiem. - Nie, ja w to nie uwierzę. Nigdy.
- Byłem tam, widziałem się z nią. Już się wdała w bójkę z jakimś typem, który uważał, że należy mu
się specjalne traktowanie. Złamała mu rękę.
- Oskarżyli ją o coś? Tharpe pokręcił głową.
- Relway próbuje tylko wycisnąć z niej informację, co się tam właściwie stało. Ale znasz Winger.
Będzie się upierać.
- Znam Winger. Ma szczęście, że Relway ostatnio jest w dobrym humorze. Wszystko idzie po jego
myśli. - Paskudna pogoda i stanowcza postawa Straży i tajnej policji pohamowały zamieszki. Na razie.
Będą kolejne. Z Kantardu nie nadchodziły dobre wieści, nawet o podjęciu od nowa działań wojen-
nych.
- Tak, powiedziałem jej to. Jak ją znam, to jej wisi.
- No to niech siedzi. Nie. Czekaj. Masz tu. Zanieś wiadomość. Zapytaj Błocka, czy mnie powiado-
mi, kiedy ją wypuści.
- Sukinsyn z ciebie, Garrett.
- To przez towarzystwo, w jaki się obracam. Uczę się od mistrza. - Kciukiem wskazałem na pokój
Truposza.
Zamknąłem drzwi za Tharpe’em, zasunąłem rygiel i pomaszerowałem do pokoju Truposza. Zajrza-
łem do środka. Wyglądał jak zwykle: wielki i paskudny.
- Nieźle mi poszło, jak na faceta leniwego do szpiku kości. Cały czas cię pilnowałem. Ryzyko było
mniejsze, niż się wydaje.
159
On wkłada człowiekowi myśli wprost do głowy.
- Może, zwłaszcza, kiedy mnie poszczułeś ptakiem. Ale do tej pory już miałem za sobą najgorszą
cześć.
Rozumiesz, że to stworzenie imieniem Winger od samego początku wiedziało, że Maggie Jenn i
Cleaver to jedna i ta sama osoba?
- Pewnie. I wiedziała, że chrapiesz smacznie, bo inaczej nigdy by się nie odważyła zapuścić wędki.
Wciąż ma przewagę. Myśli, że ma. Tylko Emerald naprawdę wszystkich wyprzedziła, prawdopodobnie
jeszcze przed ucieczką z domu.
W istocie. Samica waszego gatunku, jeśli jest trochę ładniejsza od ropuchy, potrafi wymanipulować
nawet najinteligentniejszego z was.
- Jeśli to sobie zaplanuje. Belindy, Maggie i Emerald nie są na szczęście aż tak popularne. Na szczę-
ście.
Daleki jestem od przypuszczeń, że takie zachowania cię podniecają.
- Jasne. Ale może nie dość daleki. - W drugim pokoju Cholerny Papagaj zaczął głosić prawdy, kry-
jące się w jednym z umysłów Truposza. - Muszę coś z tym zrobić.
Ktoś puka. Znowu masz szansę dotrzymać słowa. Becky Frierka. I oczywiście, jej mamuśka.
- Dlaczego ja do jasnej cholery muszę być jedynym prawdomównym facetem w całym mieście?
Zanim doszedłem do drzwi, Truposz przekazał mi jeszcze: Poszukiwania skarbu Orla są daremne.
Kurhan znajdował się kiedyś na zboczu nad fiordem Pjesemberdal. Cała ściana góry zapadła się do fiordu w
czasie trzęsienia ziemi na jakieś trzysta lat przed moim wypadkiem.
- Serio? - Jeśli w ogóle ktoś dzisiaj coś wie na ten temat, to tylko on. - Szkoda, że nie wiedziałem
tego wcześniej. Skoro tak mnie pilnowałeś...
Każdy poszukiwacz przygód, który rozszyfruje sagę, w końcu do tego dojdzie. Ale rozlano już tyle
krwi, że winni nie mają odwagi ostrzec reszty świata. Włożył w tę myśl ogromny ładunek rozbawienia nad
dziwactwami ludzkiego gatunku. Przy okazji przesączyło się jednak coś jeszcze: obawiał się mocno o klimat
polityczny. W tolerancyjnym TunFaire czekał go stos.
Szczegóły wyłuskane z mojego umysłu dziwnie go wytrąciły z równowagi.
Przykleiłem sobie na usta chłopięcy uśmieszek i ruszyłem do roboty. Trzeba się było mocno napra-
cować, żeby go nie zgubić. Matka Becky nie ma męża i prowadzi aktywny odsiew kandydatów.
Nie ma lepszej chwili, żeby mój ptak zwariował, służący pokazywał humory, a mój stary partner
wrócił do siebie. Nikt jakoś nie chce mi pomóc.
Jestem naprawdę dzielny i bardzo mocno się staram. Becky dostała swoją randkę i to dokładnie we-
dług umowy.
Koleś był ze mną i z czystej uprzejmości starał się srogo wyglądać. Podobnie Saucerhead i Winger,
którą wyciągnęliśmy z kicia. Dwa tygodnie w puszce nie nauczyły jej niczego - to zresztą kryterium, według
którego dobieram sobie przyjaciół. Potrzebowałem pomocy, aby wypchnąć Winger w pożądanym przeze
mnie kierunku.
Kilka tygodni odmieniło Strefę Bezpieczeństwa nie do poznania. Knajpa Morleya otrzymała nową
nazwę „Pod Palmami”. Przed wejściem ustawiono doniczki z rachitycznymi palmiszczami, które i tak już
więdły w tłustym miejskim powietrzu TunFa-ire. Pojawiły się lampy uliczne. Młodzieńcy o wyraźnej do-
mieszce krwi elfickiej odstawieni jak pułkownicy Yenagetich pilnowali koni i powozów pomimo wczesnej
pory dnia.
- O, ja się już tu chyba nie będę dobrze czuł - mruknął Koleś.
- Przecież o to chodzi - syknął Tharpe. - Dotesowi nagle odbiło i dostał ataku wielkich ambicji. To
już nie miejsce dla takich jak my.
160
Spojrzałem na Winger. Była nadąsana i nie miała ochoty wyrazić własnej opinii na ten temat.
Wnętrze Domu Radości zostało zmienione. Teraz miało przedstawiać tropikalny gąszcz, oczywiście
zgodnie z wyobrażeniem jakiegoś durnia, który nigdy tam nie był. Ja byłem na wyspach, więc wiem. Morley
błyskawicznie upchnął nas na piętro, żebyśmy nie wystraszyli klienteli, gdyby się raczyła pojawić.
- Wiesz co, stary, brakuje tu robactwa - stwierdziłem.
- Czego? Robactwa?
- W tropiku są robaki i owady. Robaki tak duże, że musisz z nimi walczyć o miejsce przy stole. Mu-
chy i komary, które zamiast zjeść żywcem, wieszają cię na drzewie na później. Dużo ich jest. Bardzo dużo.
- Garrett, wiesz, że nie można przesadzać z realizmem.
- Robactwo słabo się sprzedaje na Górze - domyślił się Saucerhead.
Dotes zmarszczył się lekko. Nasza obecność wyraźnie go denerwowała. Nienawidzę, kiedy normal-
ni ludzie nagle awansują w hierarchii społecznej.
- Czego chcecie? - zapytał w końcu.
- Nic takiego, tylko zakończyć sprawę Deszczołapa. Winger już wyszła, pewnie zresztą sam zauwa-
żyłeś. Wszystkie tomy trylogii znalazły się i zostały policzone, choć ktoś zdążył je uszkodzić. I tak nic to nie
da - krótko zrelacjonowałem mu to, co opowiedział mi Truposz. Wiedziałem, że wieść się rozniesie. Za do-
brze znam moich przyjaciół i ich przyjaciół. Wreszcie ludzie przestaną za mną łazić, bo właśnie stwierdzi-
łem, że znowu całe tłumy snują się moim śladem. Zdaje się, że Yenageti w Szczytach wspomnieli o mojej
wizycie, komu trzeba.
- A dziewczyna? - z bólem zapytał Morley.
- Znikła bez śladu. Pewnie wyruszyła na poszukiwanie skarbów. - Nawet nie próbowałem jej odszu-
kać.
- To wszystko? - Był zdziwiony. Chyba się nie zrozumieliśmy.
- To wszystko - odparłem. Nie miałem zamiaru mówić nic więcej.
- No cóż, to was już nie zatrzymuję. Mam jeszcze do zrobienia miliony rzeczy, zanim otworzę wie-
czorem. Tylko jedna sprawa, zanim pójdziecie. Wyświadczcie mi pewną uprzejmość, błagam.
- Zaczynasz mówić jak ci groźni piraci. O co chodzi?
Udał urażonego.
- Moi przyjaciele są zawsze mile widziani ”Pod Palmami”. Staramy się jednak pokazać się z najlep-
szej strony, więc, gdybyście mogli ubrać się ciut bardziej elegancko...
Nie miałem szansy odpowiedzieć, bo Winger eksplodowała pierwsza.
- Chłopaki, wdepnęliście już kiedyś w większe krowie gówno? Słyszycie tego oślizłego pedała? Nie
do wiary, ty pieprzony mieszańcu, ja dobrze wiem, kim jesteś.
Dama potrafi wyrazić swoje uczucia, jeśli się przyłoży.
Winger i ja wreszcie doszliśmy do porozumienia. Mniej więcej. Koleś i Tharpe poszli sobie, a ja
ruszyłem w kierunku domu. Winger powlokła się za mną. Jakoś nie wykazywała szczególnej chęci, żeby się
odłączyć.
- Garrett? Czy to prawda, co mówiłeś o skarbie Orła?
- Absolutnie tak. Truposz mi powiedział.
Nie chciała mi wierzyć, ale nie miała wyboru. Byłem cholernie bezpośredni i szczery do bólu.
- Toto znów się obudziło?
- A Dean wrócił ze wsi. Znów jestem chłopcem na posyłki we własnym domu.
161
Strzeliła palcami.
- Kurde! Wyschłam na wiór. Pokręciłem głową. Od tego się zaczęło.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać, Winger.
- Co? - Złapała mnie za ramię, odciągnęła z drogi brzęczącej jak rój os chmary rusałek, goniących
kilku młodych centaurów, których przyłapały na kradzieży. Półprzytomnie odnotowałem obecność osobni-
ka, który wyglądał mi na widmo od Relwaya. Nadzorował całość pościgu.
- Ostatnio, kiedy tak powiedziałaś, dowiedziałem się, że masz chłopaka, o którym nigdy nikomu nie
wspominałaś i że ten chłopak łazi za mną jak przywiązany.
Nie odważyła się bezczelnie skłamać
- Hightower? Ja bym go nie nazwała chłopakiem...
- Nie. Raczej dupkiem, który myślał, że nim jest. I za fatygę dostał w łeb.
- Hej! Przestań już mnie wychowywać! Nieraz cię widziałam bez portek!
- Ja ci tylko przypominam, że ludzie, których lubisz, często giną, Winger. Kłamstwa mogą zabijać.
Jeśli, aby dopiąć celu, musisz okłamywać przyjaciół i kochanków, może lepiej daj sobie spokój i dobrze się
zastanów, czy aby na pewno o to ci w życiu chodzi.
- Wsadź sobie te gadki w swój dobroczynny tyłek. To ja muszę ze sobą żyć. Ty nie.
Była to jedyna forma przyznania się do błędu czy przeprosin, do jakiej zdolna była Winger.
- Kiedy przyszłaś, żeby mnie dokończyć, wiedziałaś, że Maggie Jenn to Deszczołap. Myślałaś, że
masz nade mną przewagę jako jedyna osoba z zewnątrz, która o tym wiedziała. Nie zapomnę ci tego, bądź
spokojna.
Winger nigdy nie przeprasza w normalny sposób.
- Dowiedziałam się przypadkiem. Głupi ma szczęście. A na pewno nie wiedział nikt, może tylko jej
mała. Staruszka i Mu-gwump i może jeszcze kilka osób mieli wszystkie informacje podane na talerzu, ale
nie chcieli uwierzyć... Ale co ja gadam? Przecież już po wszystkim. Zapomnij temat. Idziemy naprzód.
Wiesz co, te bzdury, od których aż trzęsie się miasto, rasistowskie pierdoły, nie sądzisz, że to może być zna-
komita okazja? Muszę to dokładniej sprawdzić. A wiesz co, może wpadniesz do mnę?
Kusiło mnie, choćby po to, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka, ale pokręciłem głową.
- Nie tym razem, Winger.
Truposz chciał, żebym mu opowiedział o kolejnych dokonaniach Glory’ego Mooncalleda, wydarze-
niach z Kantardu i w ogóle o wszystkim, co się dzieje na mieście. Wiem, bo wysłał w ślad za mną Choler-
nego Papagaja, który paplał mi nad uchem bez ładu i sensu. Coś mu się chyba zagotowało w mózgownicy.
Mój najgorszy koszmar stał się rzeczywistością. Nie byłem w stanie się od niego oddalić nawet wte-
dy, kiedy byłem daleko.
Musiałem też pogadać z Eleanor o ewentualnej zmianie pracy. Mam parę pomysłów. U ich podstaw
leżą głównie ciarki, których dostaję na myśl, że mógłbym znów trafić do oddziału dla wariatów w Bledsoe.
Gdybym wszystko sobie właściwie rozplanował, urodziłbym się bogaczem i prowadził bezużytecz-
ne życie jako playboy.
A jeszcze gdyby to było gdzieś poza TunFaire, też bym się chyba nie uskarżał.
W końcu życie nie może być całkiem do niczego, jak długo spędzam je gdzieś w pobliżu miejsca,
gdzie warzą piwo.