Dobraczyński Jan Przyszedłem rozłączyć

background image


Jan Dobraczyński

Przyszedłem

rozłączyć

Instytut Wydawniczy PAX

Warszawa 1976








background image





Joasi


background image

Część pierwsza:
Południe

1
Powoli wspinała się na zamkową wieżę. W czworokątnej studni panował mrok,
zaledwie rozpraszany przez migotliwe światło palących się na kondygnacjach
pochodni. Kamienne schody nie miały poręczy, wisiały jak zapadająca się
spiralnie głębia. Szła przy samej ścianie, trzymając przed sobą rękę, którą
dotykała muru. Czasami jej palce natrafiały na wykusz. Na chwilę
zatrzymywała się przy nim, poddając twarz ciągnącemu podmuchowi.
Niepokój, z którym obudziła się dzisiaj z rana i który dokuczał jej w
ciągu całego dnia, kazał jej wędrować w górę. Walczyła z nim, jak się
walczy z nadchodzącą chorobą. W szpitalu wydawało się, że o nim zapomni. Na
próżno.
Dzisiejszego dnia zastała tam większą niż zwykle gromadę przybyłych
ludzi. Może przepędziły ich lejące od paru dni zimne deszcze, a może
przegnał strach przed nadciągającym znowu głodem? Po dwóch latach
nieurodzajów i ten rok, choć nieco lepszy od poprzednich, nie obiecywał
jeszcze chleba dla wszystkich. Zebrany tłum zaskoczył ją jednak. Ostatnimi
czasy prawie nikt nowy nie zaglądał do szpitala. Już zaczęła sądzić, że złe
czasy minęły. Tymczasem dziś nadciągnęła olbrzymia ciżba: wychudłe kobiety
ze zmizerowanymi dziećmi, starcy wlokący się ostatkiem sił, chorzy trawieni
gorączką i zżerani wrzodami.
Jak zawsze, sama brała udział w przygotowaniu posiłku i sama dokonywała
rozdziału. Stojąc nad wielkim garem rozlewała zupę, zaś dziewczęta
roznosiły dymiące miski między siedzącymi kręgiem ludźmi. W cieple parowały
namoknięte łachmany, ciężki smród napełnił przestronną izbę. Znosiła ten
zaduch z trudem; dziś nawet może gorzej niż zwykle. Czasami podnosiła
głowę, by spojrzeć na ziemiste twarze czekających na jedzenie ludzi.
Błyszczące spojrzenia szły za dziewczętami, które roznosiły miski; ręce
wyciągały się niby szpony. Izba pełna była szybkich, jakby zdyszanych
oddechów. Czasami wytrysnął gniewny okrzyk, gdy dwie obce dłonie spotkały
się jednocześnie na misce. Potem słychać było łapczywe siorbanie.
Potężny gar, w którym przyniesiono zupę, wydawał się zbyt mały.
Jeszcze nie obdzielono połowy, gdy Izentruda pochyliła się nad Elzą i
szepnęła ostrzegawczo: "Nie starczy dla wszystkich..." Księżna drgnęła
niespokojnie. Szybkim spojrzeniem ogarnęła tych, którzy jeszcze nie
otrzymali. Co zrobię - przebiegło jej przez głowę - jeżeli zabraknie?
Żywność, którą kasztelan Dietrich polecał ekonomowi zamkowemu wydzielać
dla szpitala, przeznaczona była głównie dla tych, którzy w nim stale
przebywali. O dodatku dla nieoczekiwanych gości nie mogła nawet marzyć. Gdy
zwróciła się o to kiedyś do kasztelana, odpowiedział chłodno: "Wszak
wiecie, wasza miłość, że w kraju panuje głód. Nawet dla zamku nie mamy
dosyć. Nie zdołamy nakarmić żebraków z całej Rzeszy. Dostojny książę

background image

odjeżdżając powiedział mi wyraźnie, ile mam dawać. Jego rozkaz będzie
wykonany. Lecz co ponadto, wasza miłość daruje..."
Nawet gdyby próbowała rozkazywać, nie usłuchałby jej. Na zamku przebywała
księżna Zofia. Gdy przyszła wieść, że nieobecność księcia potrwa dłużej,
przeniosła się z klasztoru do Wartburga. "Pobędę tutaj, córko - oświadczyła
Elzie - do powrotu Ludwika. Papież udzielił mi zezwolenia, abym zawsze, gdy
przyjdzie tego potrzeba, zajmowała się strzeżeniem dóbr moich synów.
Mogłyby ulec roztrwonieniu w czasie tak długiej nieobecności." Powrót
świekry pozbawił Elzę do reszty znaczenia na zamku. Powróciła do tego, czym
była przed ślubem. We wszystkich sprawach kasztelan odwoływał się do Zofii
i to ona, codziennie, wyprostowana, wsparta na kosturze, otoczona
towarzyszącymi jej siostrami, dwórkami i pachołkami obchodziła spichrze,
stajnie, obory i chlewy.
Gdybym chociaż mogła sięgnąć do swoich zapasów! Lecz komórka od paru dni
stała próżna. Z Gudą i Izentrudą musiały się od wczoraj zadowolić suchym
kawałkiem chleba. Gdyby jedzenia zabrakło, nie miałaby czym zaspokoić głodu
szukających u niej ratunku ludzi. Była uboga jak oni.
Pochyliła się nad garnkiem. Nalewając do podsuwanych misek, zaczęła się
modlić prędko i gorączkowo: "O, Maryjo, przecież nie mogą zostać głodni...
Spraw, żeby starczyło..." Nie podnosząc wzroku, cały czas nalewała. Nagle
chochla zaskrobała o dno. Skinęła, a stojący obok pachołek podparł gar
ramieniem. Sięgnęła głęboko, wylała wszystko, co pozostało. Dopiero teraz
wyprostowała omdlały od długiego schylania kark. Ale nie znalazła przed
sobą żadnej miski. Popatrzyła w krąg: wszyscy jedli. Łapczywe cmokanie
słychać było zewsząd. Zupa na trzymanej w górze chochli pachniała
zachęcająco. Z jaką ochotą zjadłaby ją sama. Ale wdzięczność, że została
wysłuchana, dodała jej sił. Zlała zupę z powrotem do naczynia i dała znak
pachołkom, by wynieśli gar do kuchni. Jedynymi głodnymi w izbie pozostały
ona i jej dwie towarzyszki.
Po nakarmieniu zajmowała się jeszcze długo przybyłymi. Tych, którzy mieli
pozostać w szpitalu, trzeba było wykąpać, ubrać w czystą odzież, ułożyć na
posłaniu. Pozostałych trzeba było opatrzyć, dać lekarstwa, czasami wspomóc
odzieżą lub groszem, a najważniejsze: trzeba było każdego wysłuchać.
Kolejno szła od człowieka do człowieka, cierpliwie słuchała skarg i
lamentów. W izbie zaduch był coraz przykrzejszy, woń zupy splatała się z
odorem nędzy. Elzę rozbolała głowa, męczyły ją mdłości. Kilka razy musiała
wychodzić na podwórze, by nabrać sił. Ale zaczerpnąwszy powietrza, wracała
z powrotem.
Wreszcie wszystko zostało zrobione. Elza wezwała ludzi, by uklękli, i
zmówiła wraz z nimi modlitwę. Teraz już mogła wracać.
Kiedy wyszła przed budynek szpitalny, było jeszcze wcześnie, ale już
szaro, jakby dzień był zdławiony podmuchami fioletowoczarnych chmur.
Porywisty wiatr rozdmuchiwał kałuże i pokrywał je drgającą łuską. Niósł od
nasiąkłych wodą lasów woń gnijącego igliwia. Pachołcy podprowadzili osły.
Elza jednak odprawiła ich. Zapragnęła iść pieszo. Chciała odnaleźć lekki
krok, jakim wraca dziecko podawszy jałmużnę.
- Chodźcie! - wołała na dwórki. - Guda! Truda! Pójdziemy piechotą. Nie
bójcie się wiatru!
Wiatr nadleciał i począł szarpać ich płaszczami i spódnicami, zdzierać
chustki z głów. Przyciskając odzież rękami, aby się nie rozwiewała, ruszyła

background image

przodem. A jednak nie mogła odnaleźć zwykłego, radosnego kroku.
Zamraczający ból czoła kazał jej trzymać sztywno głowę. Mięśnie pleców
ciągnęły, jakby coś dźwigała. Ciężko stawiała nogi na zasłanej kamieniami
ścieżce.
Niepokój znowu dał znać o sobie. Był niby ogień ukryty pod popiołem,
który nie wiadomo kiedy dobędzie się na wierzch. Nie czuła się zdolna z nim
walczyć. Zwolniła kroku, poczekała na towarzyszki, które zostały w tyle.
- Ale miałyśmy dzisiaj robotę! - próbowała wyciągnąć je na pogawędkę.
- Co się stało, że tyle dzisiaj naszło? - dziwiła się Izentruda.
- A z tą zupą, gołąbko, to prawdziwe czary...
- Jakie czary, Gudo? - Śmiała się, ale wiatr wtłaczał jej śmiech z
powrotem w usta. Po niebie przewalały się chmury. Były czarnoszare,
wysmukłe niby grzbiety potworów morskich. Niekiedy potwór przewracał się i
błyskał różowością brzucha.
- Ten wiatr musi przynieść odmianę - powiedziała Izentruda. - Dość już
tego deszczu...
- Powiadały dziady, że drogi zupełnie rozmiękły - Guda usiłowała mówić
między tchnieniami wiatru.
- Pewno dlatego ojciec nie mógł wysłać żywności... - dorzuciła Izentruda.
Elza szła pierwsza po ścieżce. Wiatr zdawał się bić w nią z większą mocą
niż w jej towarzyszki. Chwilami zatykał oddech. Wydawało się jej, że to on
nie pozwala niepokojowi ujść z jej piersi i trzyma go tam zamkniętego niby
więźnia. Ścieżka za kępą brzóz, smaganych własnymi gałęziami jak gromada
zawziętych biczowników, wyprowadzała na drogę wiodącą do zamku. Pierwsza
Izentruda zobaczyła wlokący się przed nimi, ochlastany błotem wóz. Tknięta
przeczuciem zerwała się i podbiegła naprzód. Kiedy zrównała się z ludźmi,
którzy towarzyszyli wozowi, odwróciła się, wydając radosny okrzyk.
- To nasz Jan. Od razu tak mi się zdawało. Żywność przywiózł! -
zaklaskała w dłonie. - Najemy się wreszcie!
- Chwała Ci, Panie! - powiedziała Guda. - Ciesz się, gołąbko! - zwróciła
się do Elzy. - Czemu się nie cieszysz?
Zmusiła się do radosnego okrzyku:
- Świetnie! Będziemy jadły! Nareszcie!
Jeszcze wczoraj taki okrzyk sam by pojawił się na jej ustach. Jej radość
wyzwalała się tak łatwo. Zresztą przyjazd wozu usuwał naprawdę wiele
kłopotów. Gdyby głodowała sama! Nie mogła jednak znieść myśli, że
dziewczęta są także skazane na głód. I to dla niej, z dobrej woli poddały
się surowemu nakazowi. Dziś jednak musiała udawać wesołość. Ten niepokój
pochłonął wszystkie inne uczucia.
Znajdowały się już przed bramą. Straż była widać uprzedzona, bo gdy tylko
wóz wynurzył się zza zakrętu, z chrzęstem opadł zwodzony most. Na podwórzu
ekonom z Horselgau zbliżył się do Elzy, przyklęknął i z szacunkiem ucałował
kraj jej szaty. Kazała mu powstać i pytała, dlaczego tak długo nie
przyjeżdżał. Przecież zaraz po świętej Annie pchnęła gońca do pana Waltera
prosząc, by niezwłocznie przysłał wóz z żywnością. Ekonom tłumaczył
opóźnienie rozmokłymi drogami, a także kłopotami, które wywołał pomór
bydła.
- Cośmy się namęczyli, święty Janie, aż trudno waszej miłości opowiedzieć
- ciągnął, wyciskając mokre włosy zwisające spod skórzanego kaptura. -
Wiele bydła padło. Mniej niż gdzie indziej, to prawda, ale zawsze... Pan

background image

Walter przysyła pozdrowienia waszej miłości. A to kosz dla Izentrudy od
matki... Widzę, że zdrowa, będę mógł to opowiedzieć. Ciężki znowu rok -
narzekał - deszcz i zimno. Siano gnije na łąkach. Będzie głód, wasza
miłość...
Przyjazd wozu wywołał z zamku gromadę dwórek i dworzan. Otoczyli kręgiem
rozmawiających, przysłuchiwali się opowiadaniu ekonoma. Coś pogadywali
między sobą; czasami chichotali. Elza była pewna, że kpią z tego, co
musieli uważać za jej dziwactwo. Sprowadzać żywność z odległych dworów, gdy
na zamku niczego nie braknie! Gdyby im powiedziała, dlaczego to czyni,
uważaliby ją tym bardziej za szaloną. Zresztą tu, na zamku, miała wielu
przeciwko sobie. To byli ci, którzy zaledwie przed paru laty wykrzykiwali,
że "czarna" ma źle w głowie i należy odesłać ją ojcu, a młodemu landgrafowi
znaleźć godniejszą małżonkę...
Przywoławszy Izentrudę poleciła jej, by dopilnowała złożenia
przywiezionych zapasów oraz zajęła się ugoszczeniem przybyłych ludzi.
Gudzie kazała od razu wydać część żywności na wieczerzę. Sama poszła do
dzieci. Herman bawił się z gromadą rówieśników w głębi dziedzińca. Byli to
chłopcy z domów rycerskich, których Ludwik wziął na wychowanie do
Wartburga, by byli kiedyś drużyną dla syna. Gdy zawołała, wyrwał się z koła
towarzyszy i przybiegł do niej cały spocony. Obcierając mu czoło
wypytywała, co robił przez cały dzień. Trzepał szybko, by jak najprędzej
wrócić do zabawy: jeździł konno z Dietrichem, uczył się strzelać z łuku,
słuchał nauk kapelana, potem babka zabrała go, by z nią razem obszedł
gospodarstwo... Wyrecytowawszy swoje zapytał, czy może już wrócić do
zabawy. Odesłała go do towarzyszy upominając, by się nie męczył, gdyż po
zbyt żywej zabawie kaszle zwykle wieczorami. Z daleka śledziła chłopców.
Wrzeszczeli i wymachiwali drewnianymi mieczami. Tamci byli wielcy i silni,
Herman mały i chuderlawy. Chorował często. Gdy spoglądała na niego, odzywał
się w niej żal, bowiem nic nie zapowiadało, aby miał odziedziczyć wspaniałą
postawę ojca. Nie był także do niego podobny. Po twarzyczce chłopca kolejno
przesuwały się rysy rodziców, dziadów, pradziadów, lecz utrwalało się
jedynie podobieństwo do babki.
Potem udała się do córki. Zofia spała w kolebce, lecz co chwila budziła
się z głośnym krzykiem. Ognipiór zamienił jej buzię w dwa ciekące plastry.
Małe rączki rozdrapywały co chwila do krwi swędzące policzki. Okładanie
świeżym nawozem krowim nie przynosiło poprawy. Elza odsunąwszy niańkę sama
usiadła przy kołysce i poruszając nią lekko uśpiła dziecko. Węgierska
kołysanka, którą nuciła, była jedynym wspomnieniem po rodzinnym domu. Nie
umiała nawet piosenki dobrze zaśpiewać; zgubione słowa zastępowała nic nie
znaczącymi dźwiękami.
Teraz patrzyła na śpiącą córkę. Zofia miała za to rysy ojca: jego
kwadratową prawie twarz i włosy niby ze lnu. "Jaki będzie jej los?" -
myślała Elza. czy już za dwa, trzy lata trzeba ją będzie odesłać do
rodziców przyszłego męża, jak ją samą niegdyś oddano? Czy przeżyje tyle, co
ona, gorzkich chwil? Czy zakosztuje aż tak wielkiego szczęścia?
To ono sprawiło, że wszystkie dawne, złe wspomnienia rozwiały się niby
mgła. Były jej kamień, który utonął w jeziorze - w ich miłości.
Początkowo nic nie zapowiadało, że tak się stanie. Jasnowłosy chłopak
zajęty był bardziej łukiem, mieczem czy końmi niż przywiezioną mu z
dalekiego kraju narzeczoną. Ale gdy przyszedł czas szukania powiernika i

background image

przyjaciela - niespodziewanie odnalazł go w czarnej, drobnej dziewczynce,
która miała być jego żoną. Stali się nierozłącznymi towarzyszami. Chociaż
stary landgraf miał syna pod swą opieką i wtajemniczał go w zawiłe meandry
swej polityki, zaś Elza, otoczona dziewczętami, które wyrastały na jej
dwórki, pozostawała pod wszystkowidzącym okiem przyszłej świekry, gdy tylko
jedno z nich potrzebowało rady lub pociechy - szukało zaraz drugiego.
Oboje dojrzewali. W tym to czasie obudziły się w Elzie dziwne
pragnienia... Skąd się wzięły, nie wiedziała sama. Wyrosły tajemniczo jak
kwiat z przywianego wiatrem nasienia. Może zrodziły je wieści o wyprawie
ojca do Ziemi Świętej? A może wiele razy słyszana historia o człowieku,
który w dalekiej Italii chodził boso po drogach, głosząc miłość, radość i
ubóstwo? Jedno lub drugie, a może jeszcze coś innego, obudziło w duszy Elzy
tęsknotę, którą wypowiedziała gestem tak bardzo zganionym przez księżnę
Zofię.
Umarł książę Herman, Ludwik objął tron książęcy. Zofia przygotowywała się
do klasztoru. Przyszedł czas dopełnienia małżeństwa. Czy jednak - poczęto
mówić na zamku - ma być ono dopełnione? Czarnowłosa królewna zdawała się
coraz bardziej pochłonięta swymi marzeniami.
A że król Andrzej, po nieszczęśliwie zakończonej krucjacie i nie mniej
żałosnej wyprawie w obronie syna Kolomana, utracił wiele ze swej powagi i
znaczenia, a tym samym przestał być cennym sojusznikiem, podnosiło się
coraz więcej głosów wśród wasali i dworzan, by odesłać Elzę ojcu, a dla
landgrafa szukać innej żony.
Te głosy wyrwały pewnego dnia Elzę z koła jej marzeń. To prawda, że już
zaczęła sobie wyobrażać inne życie. Ale nie było ono nawet do pomyślenia
bez związku z jej "braciszkiem" Ludwikiem. Nie marzyła o małżeństwie - ale
nie mogła nawet pomyśleć o rozstaniu. Tak dobrze czuli się ze sobą, tak
rozumieli się. Potrzebowała Ludwika i on, czuła to, potrzebował jej. Była
jednak królewną, która nie zwykła bronić sama swoich praw. Bez słowa
czekała, co jej przyniosą wypadki. Ludwik, tylko on, miał zadecydować, z
własnej woli, bez jakiegokolwiek nacisku z jej strony. Czekała na jego
decyzję. Jakkolwiek postanowi - myślała - podda się jego woli bez słowa
skargi. Właśnie dlatego, że tak go kochała, nie umiałaby inaczej.
Lecz Ludwik, który przez pewien czas zdawał się wahać, nagle, pewnego
dnia, wróciwszy z polowania, wypowiedział głośno, wobec całego dworu, że
nigdy nie złamie danego w jego imieniu przyrzeczenia. Ich małżeństwo
zostało dopełnione. I wtedy okazało się, że spotkały się w nim uczucia
równie mocne i dopełniające się. Biegł szósty rok - a ona wciąż przeżywała
je jak coś nowego i cudownie pięknego.
Skinąwszy na niańkę, by uważała na dziecko, opuściła komnatę. Snute nad
kołyską myśli przypomniały jej nieobecnego. Kiedyż on nareszcie wróci? Nie
widziała go początku Wielkiego Postu, kiedy to wyjechał do Cremony na
wezwanie cesarza. To spotkanie budziło w niej niepokój: tyle dziwnych
rzeczy opowiadało się o Fryderyku... Nadchodzące listy mówiły o buntach i
zasadzkach Lombardczyków. "Ich opór sprawił - pisał Ludwik - że zwołany
przez cesarza zjazd nie doszedł do skutku." Wiadomości o zbrojnych
zatargach napawały Elzę lękiem. Choć tyle już razy odjeżdżał od niej, by
walczyć - zawsze każda wojna budziła w niej obawę. Często mówiła do
odjeżdżającego męża: "Pogódź się, proszę. Nie walcz. Daruj, jeśli zawinił.
Raczej ustąp, oddaj co twoje..." Ludwik śmiał się chełpliwie: "Nie bój się,

background image

niełatwo przyjdzie mnie zwyciężyć".
Pak nowiny były pomyślniejsze: Ludwik pozostawał stale przy Fryderyku i -
jak pisał - doznał od niego wielkich łask. Listy tchnęły entuzjazmem.
"Nawet nie wyobrażasz sobie, jakim wspaniałym człowiekiem jest cesarz" -
pisał. Niespodziewanie nadeszła wiadomość, że landgraf opuścił Italię i
śpiesznie podąża na północ. Ile sił w nogach końskich przemknął przez
Marchię Werońską, przez hrabstwo Tyrolu, dotarł do Augsburga. Z dworu
księcia bawarskiego, swego wuja, przysłał gońca, że niedługo wróci do domu.
Ale kończył się już sierpień, a Ludwika wciąż nie było. Nawet od dawna nie
przyszła od niego żadna wiadomość.
Kiedy wróci? - myślała. Aż do wczoraj czekała cierpliwie. Nauczyła się
czekać. W ciągu pięciu lat małżeństwa Ludwik nieliczne tylko tygodnie
spędził z nią razem w Wartburgu. Rzadko także mogla mu towarzyszyć w jego
podróżach: były to przeważnie wyprawy wojenne.
Prosiła go nieraz, by unikał wojny, ale najmniejszym słowem nie śmiała
się sprzeciwić jego odjazdom, choć zdarzało jej się myśleć, że każdy dzień
z dala od męża jest niby coś straconego. Wydawało jej się, że byłoby
lepiej, gdyby Ludwik nie był landgrafem Turyngii, komesem pałacowym
Saksonii i regentem Miśni, ale po prostu chłopem, żyjącym na kawałku pola,
pośród swoich trzód. "Wystarczyłoby nam sto owiec, prawda?" - wyznała
kiedyś swą myśl mężowi. Ludwik wybuchnął śmiechem. "Ach, siostrzyczko, sto
owiec to wcale ładny majątek. Nie bylibyśmy wtedy biedakami." "Naprawdę? -
poczuła się zaskoczona. - To najlepiej, abyśmy nie mieli nic. Zupełnie nic.
Tylko siebie..."
Nic - tylko siebie; ta myśl utkwiła w niej głęboko, jakby odkrycie, że
jest to jedyny warunek zachowania szczęścia. Ludwik śmiał się, najpierw z
dobroduszną żartobliwością, potem westchnął: "Można tak sobie roić. Ale co
by mi powiedzieli...?" Kochał ją, lecz jednocześnie kochał swą książęcą
godność. A do niej wracały znowu tęsknoty z lat przedmałżeńskich. Brat
Rudiger, jej dawny spowiednik, często opowiadał jej o założycielu braci
mniejszych. Elza słuchała tych opowiadań z bijącym sercem. Odrzucił
wszystko: tron, bogactwo, drogie szaty... Gdyby Ludwik się tylko zgodził!
Gdyby zechciał - razem z nią...
Te myśli pojawiały się, gasły, by znowu pojawić się na nowo. Tymczasem
czekała na powrót męża. Czekała cierpliwie - aż do wczoraj. Lecz nocą
obudził ją niezrozumiały lęk. Próżno usiłowała się podczas dnia z niego
otrząsnąć. Jej natura skłonna była do ufności i dlatego ten niepokój był
tak dokuczliwy. Wlokła go za sobą niby ciężar, od którego drętwieją
ramiona.
Gdy Ludwik wracał, a ona nie mogła wyjechać mu naprzeciw, wybiegała
przynajmniej na wieżę zamkową, by wypatrywać stamtąd nadciągającego pocztu.
I teraz, dojrzawszy jeszcze raz dzieci, postanowiła wyjść na wieżę, choć
nic nie wskazywało na to, że będzie go mogła zobaczyć.
Guda była zajęta dziećmi. Izentruda wypytywała się przybyłych o rodziców.
Towarzystwa innych dziewek nie pragnęła. Sama więc, sunąc dłońmi po murze,
wstępować poczęła na górę.

2
Wreszcie schody skończyły się. Elza wynurzyła się z mrocznej studni -
wyszła z nocy w dzień. Szara ćma, która poprzednio spowijała góry i miasto,

background image

teraz rozproszyła się. Wiatr uderzał od czasu do czasu, ale już nie dął z
taką gwałtownością jak poprzednio. Był jak pies, który dyszy zapędziwszy
rozproszone stado. Zagonione chmury obwisły na horyzoncie i podobne do
pozwijanych żagli ułożyły się czarnymi wałkami. Spoza nich, jak spoza krat,
prześwitywało słońce. Rozżarzona kula obsuwała się na poczochrane lasami
wzgórza. Ostatni czerwony blask kładł się pieszczotliwie na zbitej masie
drzew.
Podeszła do zębatych blanków. Mocno wciągnęła w płuca żywiczną woń sosen
i zapach nasiąkniętego wodą mchu. Wzrok jej przesuwał się po kudłatych
wzgórzach i na chwilę zatrzymał się na sylwetce Inselbergu. Ilekroć
spoglądała na nią, stawało przed nią opowiadanie starego rycerza Wargili.
To on bronił niegdyś jej dziecinnego małżeństwa. Towarzysząc na łowach
księciu, zapytał go wręcz: "Czy to prawda, panie, że chcecie odesłać Elzę
do jej ojca?" Ludwik zatrzymał konia - tak opowiadał rycerz von Wargila - i
wskazał ręką sterczący przed nim szczyt. Powiedział: "Choćby ta góra była
cała ze złota i miała należeć do mnie w zamian za wyrzeczenie się mojej
siostry Elzy, na mój rycerski miecz, nie przyjmę takiej zamiany!"
Inselberg stanęła niby słup na drodze jej życia. Od niej wzrok Elzy
skierował się w niebo. Stada ptactwa krążyły w nasiąkającym spokojem
powietrzu. Z nieba wróciła ku ziemi i patrzyła w dół. Oparła dłonie na
blankach, gdyż widok stąd wywoływał zawrót głowy. Spod pionowej ściany
wieży staczały się zbocza pokryte kępami splątanych krzewów. Tu i ówdzie
spomiędzy zieloności wyzierała szara skała. W połowie zbocza leżała
falująca granica cienia. Dolinę opanował już mrok i nadał brunatny ton
murom miasta. Tylko wciąż jeszcze widać było jasną, wijącą się wstęgę
drogi.
Nią wracał zawsze Ludwik. Dojechawszy do stóp góry, poczet dawał o sobie
znać dźwiękiem rogu. Chrapliwemu jego wołaniu odpowiadał róg strażnika na
wieży. Oba głosy zdawały się ze sobą rozmawiać, a ta rozmowa wprawiała cały
zamek w zamęt radości. Ludzie rzucali robotę: jedni biegli na mury, inni do
bramy. Elza szybko zmieniała odzież; dobywała ze skrzyń, co miała
najpiękniejszego; śpiesznie układała włosy. Dworki stroiły dzieci. Z
łoskotem spadał zwodzony most, a przed bramą ustawiał się poczet łuczników
zamkowych. Szedł kasztelan w towarzystwie pazia niosącego na poduszce
klucze. Teraz wszyscy spoglądali w dół. Głos rogu buczał coraz głośniej,
przekrzykując się z powtarzanym przez góry echem. Nagle zza zakrętu
wyjeżdżała barwna kawalkada. W górze powiewał książęcy proporzec: dwa lwy,
biały i czerwony na błękitnym polu. Przed poczet wyskakiwał ciężki, gniady
bachmat. Słyszała trzask jego kopyt na kamiennej ścieżce. Słyszała okrzyki.
Przymykała oczy, otwierała ramiona. Wiedziała: zanim z kimkolwiek się
przywita, przedtem przyciśnie ją do siebie, powie jej, między pocałunkami,
to najdroższe, "ich" słowo: "Siostrzyczko..."
Przymknęła oczy. Chciała jak najdłużej zachować tę wizję. Ale otaczająca
ją cisza nie dzwoniła nawoływaniem rogów. Słyszał tylko smętne krakanie
krążących nad wieżą kawek. Otworzyła oczy. Jak daleko sięgał wzrok, nikt po
drodze nie jechał. Smutek był w niej jak zamieranie serca.
- Miłościwy książę długo nie wraca... - usłyszała za sobą.
Obrociła się. Wbiegłszy na wieżę, od razu podeszła do obmurowania i nawet
nie dostrzegła czuwającego strażnika. Prosty łucznik nie ośmieliłby się
nigdy odezwać nie pytany do członka rodziny książęcej. Ale do Elzy zwracali

background image

się nieraz żołnierze straży zamkowej, dziewczęta dworskie, służba,
pachołcy. Może ośmielało ich to, że księżna schodzi codziennie do
założonego przez siebie szpitala, sama opatruje chorych, gotuje im
jedzenie, karmi niedołężnych, słucha skamlania dziadów i pozwala, by obce,
żebracze dzieci nazywały ją poufałym "mutterle". Elzę cieszyła ich
śmiałość. Lubiła rozmawiać z ludźmi, słuchać, jak opowiadają o sobie, jak
się dzielą swymi troskami i radościami. Świekra nie szczędziła jej za to
cierpkich uwag. Elza przyjmowała je w milczeniu. Ludwik był pobłażliwy.
Żartował tylko: "Cóż ci opowiadały twoje przyjaciółki w oborze?"
Odpowiadała wesołym śmiechem: "Mówiły, że nasz biały byk jest bardzo stary.
To on podobno czuwał przy żłobku Pańskim..."
- To ty, Michale? - upewniła się, gdyż strażnik stał pod lecące płasko
strzały słońca.
- Ja, wasza miłość.
- To prawda - przyznała - nigdy chyba jeszcze tak długo nie przebywał
poza krajem. Ale - rozłożyła ręce - tyle ma ważnych spraw na głowie...
Łucznik kiwa głową ze zrozumieniem. Był mężczyzną niemłodym; płowe włosy
sterczące spod płaskiego hełmu wydawały się jak przysypane popiołem.
- Słyszałem - rzekł - że pan nasz jest przy panu cesarzu i pan cesarz
niczego nie postanowi, zanim się nie naradzi z naszym panem.
Przytaknęła. Ludwik pisał: "Jest dla mnie tak łaskawy jak dla nikogo.
Okazuje mi przyjaźń na każdym kroku..." Słowa te rozeszły się po całym
zamku. Powtarzano je z dumą. Tylko ona nie wiedziała, co o tym sądzić.
Fryderyk był tak niepojętą, tajemniczą postacią...
- Kiedy byłem młodszy i służyłem jako giermek u starego księcia - ciągnął
żołnierz - zabierał mnie często ze sobą w drogę. I tak widziałem koronację
pana cesarza...
- Widziałeś? Opowiedz. Jak on wygląda? Nigdy go nie widziałam.
- Ano wielki był wtedy zjazd książąt, grafów i baronów... - łucznik
przysiadł na kamiennej ławie. Nikt inny z książęcej rodziny nie pozwoliłby
mu siedzieć wobec siebie. - Gdy cesarz wyjeżdżał - ciągnął - tłum cisnął
się do niego. Każdy chciał go widzieć. Cesarz był wtedy młodym człowiekiem,
prawie chłopcem. Miał czerwone włosy, pamiętam. Spodobał się wszystkim, bo
przypominał swego dziada...
Słyszała, że Fryderyk ma dar podbijania serc ludzkich. Po jednej nocnej
rozmowie potrafi przemienić wroga w przyjaciela. Jedni podziwiali go, inni
nienawidzili - nie było obojętnych. Wrogowie twierdzili, że posługuje się
czarami. Może wypróbował je także na Ludwiku? A może wszystko, co o nim
opowiadają, to nieprawda? - myślała. - Ludzie lubią mówić źle o drugich.
Czy to możliwe, aby ten człowiek był aż takim potworem?
- Zsiadł z konia - opowiadał Michał, zadowolony, że ma dla kogo sięgać do
wspomnień - a książęta podchodzili do niego. Schylali się do jego dłoni, on
obejmował ich i całował. Naszego pana całował dłużej niż innych...
Czy tylko tym pocałunkiem - myślała - zjednał sobie starego landgrafa?
Rzeczywiście musiało być w nim coś z czarodzieja, skoro potrafił zdobyć
nieufnego pana z Wartburga!
- Ty, Michale, dawno już chyba w służbie książęcej? - zapytała. -
Pamiętam cię od samego początku.
- Wiele lat, wasza miłość - potwierdził. - Byłem u już wówczas, gdy was,
pani, przywieziono w złotej kolebce...

background image

- Opowiedz, jak to było?
- Na zamku uczyniła się wielka radość. Przywiózł was, pani, rycerz Walter
von Wargila. Za waszą kolebką jechały wozy za wozami. Bogactw na nich
tyle... Gadali, że nigdy żadna królewna tyle w swym posagu nie miała, co
wy. Za wozami jechali żołnierze i służba. Biskup święcił wasz, pani,
związek w kościele. A na noc położono was z księciem w jednym łożu. Ale
byliście dziećmi. Dworki opowiadały, że wyście, pani, spali, a książę bawił
się waszymi zabawkami...
Zaśmiała się wesoło. Nie pamięta tamtej nocy. Ale za przelotną falą
wesołości nasunął się smutek. Znowu poczuła się obcą samej siebie.
- Czy pozwolicie zapytać? - posłyszała.
- Mów.
- Wydajecie się, wasza miłość, zasmuconą... Czy was coś trapi?
Darujcie... Jesteście dobrzy... Nie ma takiej drugiej pani jak wy...
- Przestań - zganiła go. Ale zaraz wróciła do życzliwego tonu. - Dziękuję
ci, Michale. Nie, nic mnie nie trapi... A raczej, nie ma nic, co by mogło
mnie trapić...
Spojrzał na nią spod nastrzępionych brwi.
- A może nasz książę ma znowu kłopoty z biskupem...?
- Ach, nie. Skądże? - zaprzeczyła gwałtownie. - Tamte spory już od dawna
skończone. Kto ci o tym opowiadał? - popatrzyła na niego badawczo.
- Nikt. Sam myślałem i ośmieliłem się zapytać. Bo to i starszy pan miał
przeciwko sobie pana biskupa, i nasz...
- Nie - znowu mówiła prędko. - Wszystkie tamte rzeczy dawno załatwione.
Między panem arcybiskupem a księciem panuje przyjaźń. Słyszałeś może nawet,
że książę ukarał panów z Mildenstein, iż ośmielili się opierać panu
arcybiskupowi?
- Ano, to dobrze... - rzekł. Posępnie kiwnął głową. - Bo to staremu
księciu... - zaczął.
Przerwała mu gestem. Nie chciała słuchać tych przerażających historii,
które wciąż powracały mimo tylu mszy odprawianych przy grobie Hermana.
- Pan arcybiskup - powiedziała - zapewnił księcia, że jego ojciec umierał
całkowicie z nim pogodzony. Nawet napisał to... Widzisz, Michale - ciągnęła
pochyliwszy się ku niemu. - Ludzie są grzeszni, a temu, co rządzi drugimi,
jeszcze się trudniej od grzechu uchronić niż innym. Ale nasz Pan przemógł
grzech. Dał lekarstwo... Trzeba tylko brać, co on daje... Cokolwiek daje,
jest dla nas... Rozumiesz?
Patrzyła na jego pociętą zmarszczkami twarz, jakby chcąc się przekonać,
czy jej słowa zrobiły na nim jakieś wrażenie. Lecz oblicze Michała
pozostało surowe i groźne. Nieraz już stawało przed nią: jesteśmy winni.
Przez nas ludzie nie wiedzą, że zostali ocaleni.
- Pan Bóg sprawiedliwy - mruknął jednym daje, drugim odbiera...
Tak samo powiadali tamci, w szpitalu. Mówili: sprawiedliwy, ale naprawdę
czuli się skrzywdzeni. Tyle razy musiała im tłumaczyć, że On i przez ból
ukazuje swoje miłosierdzie.
W tej chwili nie miała jednak sił, by mu o tym mówić. Niepokój pozbawił
ją jasności myślenia. Na niebie pasy chmur nasuwały się na siebie, aż
zgasiły całkiem oko słońca. Mocniej powiało chłodem, deszczem, zapachem
rozmokłej ziemi. Nad światem rozpościerał się mrok. Czuła, że powinna już
iść. Ale jeszcze zwlekała. Znowu podeszła do obmurowania. W dole wszystko

background image

stopiło się już w jedną czarną bryłę. Pustka u stóp wieży wydawała się
przepaścią bez dna, przepaścią, której się nie da przekroczyć.
Siłą oderwała się od dalszego czekania. "Niech cię Pan strzeże" -
powiedziała strażnikowi - i znowu sunąc dłonią po ścianie, poczęła
zstępować w paszczę wieży.
Im głębiej zanurzała się w tej studnię, tym jej niepokój stawał się
boleśniejszy. Był niby twarda dłoń cisnąca jej trzepocące serce. Schody
były śliskie i wilgotne, przez cienką podeszwę czuła chłód kamieni.
Ostrożnie stawiała kroki. Podmuchy hulały we wnętrzu. Szarpały płomieniami
pochodni sprawiając, że nad urwiskiem schodów polatywały czarne płaty
cienia, rzec by można: dusze potępieńców. Idąc w dół, pobladłymi ustami
szeptała modlitwy za duszę teścia.

3
Gdy stanęła u progu komnaty, usłyszała postukiwanie i furkot kołowrotka
oraz ciche nucenie. Guda czuwała przy Zofii. W uchwycie przy kolumnie,
wspierającej sklepienie pośrodku izby, paliła się tylko jedna pochodnia.
Jej rozmazany płomień sypiący kopciem niewiele dawał blasku. Chociaż ściany
obwieszone były skórami, w izbie panował chłód. Na dworze trwało lato, tu
już, z grubych murów, występowała zima.
Elza podeszła do kołyski i pochyliła się nad córką. Dziecko, aby się nie
drapało, miało rączki związane. Wiedziała, że tak powinno być, a jednak
uczuła nagłą potrzebę uwolnienia go. Odsunęła derę, rozplątała taśmę i
ułożyła maleńkie, zaciśnięte w piąstki dłonie przy skroniach.
- Rozwiązałaś ją, gołąbko...? - zapytała Guda nie przerywając roboty.
- Tak. Nie mogę myśleć, że związana jest jak więzień...
Dworka roześmiała się.
- Nigdy nie umiała znieść niewoli. Pamiętasz, jak będąc jeszcze dziećmi
chodziłyśmy karmić więźniów? Jak prosiłaś swego męża po ślubie, by ich
wszystkich uwolnił?
- Nie mogę... - powtórzyła.
- Zawsze będą ludzie w więzieniach - zauważyła Guda.
Nie odpowiedziała. Może Guda ma rację> To samo tłumaczył jej Ludwik. To
samo Konrad... Ona jednak myślała: Co można osiągnąć przymusem? Mocniej niż
kiedykolwiek stanęło przed nią: Gdyby mnie zamknięto, gdyby mnie
przymuszono siłą, stałabym się buntownikiem.
- Herman nie kaszlał przed zaśnięciem? - zapytała.
- Nie. Dałam mu naparu. Zobaczysz, że będzie całkiem zdrów na przyjazd
księcia.
Niecierpliwie wstrząsnęła ramionami. Ale nic nie powiedziała. Starannie
składała rozrzucone ubrania dziecka. Guda przestała prząść.
- Nie przyszłaś na wieczerzę...
- Nie jestem głodna.
- Przecież wcale nie jadłaś, poza suchym chlebem rano. Przyniosłam ci
placków... O tam stoją. Jeszcze ciepłe. Zjedz.
Znowu zrobiła gest, jakby niecierpliwym ruchem ramion chciała odepchnąć
propozycję. Ale naraz obróciła się do przyjaciółki uśmiechnięta.
- Kochana. Zawsze dbasz o mnie.
- Zjedz, zjedz.
- Nie będziesz mnie długo namawiała...

background image

Usiadła z miską na kolanach. Wzięła się do jedzenia.
- Pyszne. Sama je robiłaś, prawda?
W głosie Gudy była pogarda.
- Co oni tam w kuchni potrafią. Nie będę prosiła.
Odłożyła łyżkę.
- Znowu złoszczą się? - pytała.
- Nie przejmuj się tym, gołąbko. Pyskaci, bo księcia nie ma. Wróci -
zaraz spokornieją...
Westchnąwszy, wzięła się znowu do jedzenia. Ale jadła wolniej, jakby
straciła apetyt.
- Gdzie byłaś? - pytała Guda.
- Na wieży.
- O Jezu! - przeżegnała się. - Ja bym sama nie poszła... Wypatrywałaś?
Elza kiwnęła głową.
- Wróci, wróci - powiedziała Guda. - Przecież nie może cały rok siedzieć
poza domem...
Zapadła cisza. Elza leniwie podniosła łyżkę do ust. Wreszcie odstawiła
miskę. Powiedziała pochyliwszy głowę, jakby wyznawała grzech:
- Niespokojna jestem...
- Ty? O co?
- Nie wiem.
Guda wstała od kołowrotka. Podeszła do Elzy, która zrobiła jej miejsce na
brzegu zydla. Przytulone do siebie siedziały jakiś czas bez słowa. Ramię
Gudy objęło księżnę wpół, jej dłoń poczęła łagodnie gładzić Elzę po
plecach.
- Widzę, że od rana jesteś nieswoja. Ty, taka śmieszka, nie weselisz się,
nie żartujesz. Co ci się stało? Powiedz... Boisz się o niego? Cóż mu może
grozić? - mówiła, jakby śpiewała kołysankę. - Przyjedzie... Złe wieści
nadlatują szybko, tylko dobre spóźniają się. Może już jutro przyjedzie.
Dziś czwartek...
- Pamiętam...
- Lecz jesteś zmęczona...
- Nie. Nie. Gdybym się nie zbudziła, obudź... Ale obudzę się. Teraz pójdę
do kaplicy... Prosiłam mistrza, aby przyszedł wysłuchać mojej spowiedzi...
- Przecież nie zrobiłaś nic złego...
- Niepokoję się...
- To nie grzech.
Nie odpowiedziała. Niżej spuściła głowę. Guda wyczuła, jak ciało księżnej
przebiegł długi dreszcz. Przycisnęła ją mocniej do siebie.
- To straszny człowiek... - zaczęła.
Lecz Elza wysunęła się porywczo z jej uścisku. Położyła przyjaciółce
palec na ustach.
- Nie, nie mów tak - szepnęła.
- Och - buntowała się Guda. - Niech tylko książę przyjedzie.
- Nic się nie zmieni... - opierała się. - Nie męcz mnie...
Zamilkły obie. Elzie było dobrze tak siedzieć opartej o przyjaciółkę. Na
ślepo odnalazła dłoń Gudy i objęła ją pieszczotliwie. Odkąd przyjechała do
Wartburga, przebywały stale razem. To znaczy całe życie. Były rówieśnicami,
posiadały równie odmienne natury jak wygląd. Ze swą smagłą twarzą - dla
której nazywano ją "czarną" - z delikatnie wycyzelowanymi rysami Elza, choć

background image

drobna, wydawała się starsza od białej, tęgiej, złotowłosej Gudy. W ich
przyjaźni Guda była rozwagą, Elza zapałem.
A jednak niepokój nie odszedł. Z zamkowego podwórza doleciało szczekanie
psa i nawoływanie strażników. Trzeba było iść do kaplicy. Przed tym także
czuła lęk. Była między dwoma niepokojami niby skazaniec w uścisku
katowskich cęgów.

4
Nieoczekiwany przyjazd landgrafa zaskoczył rajców miejskich. Wprawdzie
chodziły wieści, że książę Turyngii bawi u księcia Bawarii, i można się
było spodziewać, że będzie wracał do siebie przez Schweinfurt. Jednakże
nikt nie oczekiwał, że zjawi się niespodziewanie, pod wieczór deszczowego,
roztarganego wichrem dnia, i to bez pocztu, w towarzystwie zaledwie kilku
rycerzy.
Wyrwani tą nowiną z ciepłych domów rajcy pośpieszyli witać gościa.
Landgraf nie był panem miasta, mimo to należało mu się godne przyjęcie.
Schlastanych deszczem rycerzy znaleźli w zajeździe "Pod Czerwonym Smokiem",
gdzie już w izbie jadalnej gospodarz rozpalił na kominku wielki ogień i
śpiesznie przygotowywał wieczerzę. Z wójtem na czele weszli do izby.
Niskimi ukłonami witali księcia, robiąc mu lekkie wymówki, że nie uprzedził
ich o swym przybyciu. Ale Ludwik śmiał się wesoło, klepał ich przyjaźnie po
ramionach i zaprosił do stołu. Pełni szacunku przysiedli na brzeżkach ław.
Tymczasem służba wniosła gorące mięso i rycerze wzięli się z zapałem do
jedzenia. Zaspokoiwszy pierwszy głód, książę przepił do wójta. Potem
rozpoczęła się rozmowa. Teraz rajcowie nastawili uszu, mając nadzieję, że
dowiedzą się, o czym toczyły się tak długo narady na augsburskim zamku.
Ale Ludwik nie odkrył tajemnicy. Rzucał żartami, śmiał się, przepijał i
raz po raz wracał do jedzenia, powtarzając, że wciąż nie może się nacieszyć
swojskim jadłem, do którego zatęsknił po jałowej italskiej kuchni.
Nie nosił zarostu. Jego twarz mieniła się kontrastami. Były na niej
spokojne, choć stanowcze, rysy Wittelsbachów - odziedziczone wraz ze
skłonnością do dobrego humoru - lecz przelatywały po niej także czujne i
drapieżne grymasy, z których znana była twarz landgrafa Hermana.
Postawę miał ogromną: szerokie ramiona zdradzały siłę. Rajcy wiedzieli,
że mimo młodego wieku wysunął się na czoło władców Rzeszy. Z energią
rozszerzał krąg ziem, podległych swej władzy, nigdy nikomu nie ustępując,
wychodząc zwycięsko z każdego zatargu. Teraz znowu rozeszła się wieść, że
stał się bliskim doradcą i przyjacielem cesarza.
Inaczej zupełnie wyglądał siedzący obok młodszy brat Ludwika, Henryk,
obdarzony rodowym przydomkiem Raspe. Miał długi nos, nieokreślonego koloru
włosy i wyraz stałego niezadowolenia na ustach. Jego szare oczy wędrowały
jakby nieufnie po twarzach rajców. Wydawał się przy bracie łojową świeczką
obok wielkiej woskowej gromnicy.
Książętom towarzyszył Bechtold, kapelan książęcy, oraz rycerze Walter von
Wargila i Herman von Schlotheim. Ten ostatni pełnił funkcję podstolego
dworu.
Nie bez zdumienia dowiedzieli się rajcy, że landgraf przybył do
Schweinfurtu pędząc bez zatrzymania wprost z Augsburga. Ten pośpiech był
przyczyną, że poczet pozostał z tyłu i dopiero pojutrze winien był
przyciągnąć do miasta. Ale czym wywołany był ten pośpiech, nie mogli się

background image

dowiedzieć. Pora była późna i rajcy, spostrzegłszy, że rycerze są zmęczeni,
poczęli się żegnać, życząc landrafowi dobrego snu i zapewniając, że przyjdą
następnego dnia, by pożegnać go przed dalszą drogą. Ludwik z życzliwością
raz jeszcze przepił do wójta.
Po ich wyjściu rycerze pozostali dalej przy stole. Byli zmęczeni,
odczuwali jednak potrzebę rozmowy.
- Zgoniłeś nas - powiedział Henryk. - Wszystkie kości mnie bolą...
Ludwik wybuchnął śmiechem. Skargi Henryka bawiły go. Był wprawdzie także
zmęczony, ale właśnie to zmęczenie wprawiło go w dobry humor. Jego mocna
natura potrzebowała wyładowania. Zwłaszcza po pobycie na dworze księcia
bawarskiego Ludwik tęsknił za szybką jazdą, łowami lub walką. Poza tym rad
był, że wracał.
- Za to pojutrze będziemy na miejscu - rzekł.
- Po co? Do czego ci pilno? rzucił pogardliwie młodszy.
Nie odpowiedział na tę zaczepkę, tylko twarz jego stwardniała.
- Którędy chcecie jechać, książę? - zapytał von Wargila gładząc siwe
włosy.
- Wprost jak strzelił.
W izbie pojawił się gospodarz zajazdu w towarzystwie jasnowłosej
dziewczyny niosącej konew z winem.
- Pozwólcie, miłościwi książęta - mówił kłaniając się - aby córka moja
usłużyła wam znakomitym, węgierskim winem. Nie posiadałem tak szlachetnego
trunku w piwnicy, niespodziewałem się równie dostojnych gości, ale kupiec
Rupert, dowiedziawszy się o waszym, panie, przybyciu, dostarczył mi przed
chwilą beczułkę. Zechciejcie popróbować...
- Czemu nie? Wypijemy - rzekł Ludwik.
Podsunął kubek, a dziewczyna podniósłszy konew poczęła z niej ostrożnie
nalewać. Patrzył na nią z boku. Miała niskie czoło, ukryte za wypukłymi
policzkami oczy i ciężkie, nabrzmiałe wargi. Była to twarz jakby kogoś
zbudzonego ze snu. Gdy pochylała się nad ramieniem księcia, węzeł jasnych,
lecz przetkanych ciemniejszymi smugami włosów, przewiązany czerwoną
tasiemką, zsunął się jej po ramieniu i opadł na chwilę po policzku Ludwika.
Uchyli się, ale nie dość szybko, by uniknąć niespokojnego dreszczu.
Dziewczyna odrzuciła włosy do tyłu. Podeszła z konwią do Henryka. Gdy
nalewała, zapytał:
- Jak się nazywasz?
- Hilda, wasza miłość.
Inni rycerze także spoglądali na nią. Zwróciła ich uwagę.
- Piękną macie córkę - powiedział Walter do gospodarza.
- Dwie wydałem i tej ostatniej już czas - odparł.
- Czas - przyznał rycerz. - Dorodna dziewka. Pilnujcie jej dobrze! -
roześmiał się.
- Niechby spróbowała - powiedział gospodarz błyskając oczami.
- Wino przednie - orzekł Bechtold, przesuwając końcem języka po wargach.
Przytaknęli. Gospodarz wyszedł, by zająć się przygotowaniem posłań dla
gości, ale dziewczyna została. Trzymała się z boku, pod ścianą, gotowa w
każdej chwili usłużyć. Ludwik nie mógł zapomnieć o jej obecności.
Nieznacznie, spod zamkniętych powiek, odnajdywał co chwila wzrokiem jej
postać. Potem zaraz odwracał głowę, zagryzał wargi. Poczuł, że jest zły na
siebie.

background image

Tam, na cesarskim dworze, pokusy nie dawały mu ani na chwilę o sobie
zapomnieć. Czegoś podobnego nigdy dotychczas nie doświadczył. Zwykle, pełne
ruchu życie i udane małżeństwo pozwalały dość łatwo zwyciężać przelotne
trudności. Lecz w Rimini... Myślał o tym z niechęcią. Gdyby nie wola
Fryderyka i jego łaskawość, uciekłby był stamtąd o wiele wcześniej. teraz
jedna, choć już był daleko od Italii, coś ciągnęło się za nim, niby nie
dająca się zgubić woń. Może to także, na równi z tęsknotą, kazało mu tak
szybko podążać?
Rycerz Wargila powrócił do swego pytania:
- Więc chcecie jechać, książę, przez ziemie grafa z Hennebergu?
- Tak.
- Nie sądzicie, że to może być niebezpieczne?
Zaśmiał się z dumą.
- Dałem mu przed laty nauczkę.
- Sądzę, że o niej nie zapomniał...
Pogardliwie wzruszył ramionami.
- Drwię z tego. Sprawa jest zresztą przesądzona: cesarz mnie oddał opiekę
nad Miśnią. A poza tym, panie - położył dłoń na ramieniu Wargili - nikt nie
wie, że jedziemy...
- To prawda...
- Po cóż jednak taki pośpiech? - zapytał Henryk spoglądając koso na
brata.
Ze zniecierpliwieniem w głosie odrzucił:
- Wiele miesięcy nie było mnie w kraju. Na pewno zebrało się niemało
spraw. Zresztą chcę być jak najprędzej...
Usiłował uciec przed wzrokiem brata, lecz to sprawiło, że jego oczy
natknęły się na postać dziewczyny. Na chwilę ogarnęło go zmieszanie, a
zaraz potem nowa fala gniewu. Złościło go, że Henryk mógł to dostrzec.
- Dzień czy dwa nic nie znaczą - usłyszał uwagę brata.
Twardo uderzył dłonią w stół.
- Dosyć! Nie mówmy już o tym.
Zapadło milczenie i trwało dość długo. Przerwał je gospodarz wszedłszy do
izby w towarzystwie pachołka, każdy z kagankiem w ręku. Kłaniając się
nisko, powiedział:
- Posłanie gotowe, wasze miłoście.
- To idźmy spać - zadecydował Ludwik. - Jutro Bechtoldzie, odprawicie
mszę, i zaraz ruszamy.
Zanim odeszli od stołu, kapelan zmówił modlitwę, a oni powtarzali za nim
jej słowa. Potem gospodarz zaprowadził obu książąt do łożnicy, która,
według jego zapewnień, służyła tylko najdostojniejszym gościom. Była to
duża izba, z wielkim łożem, z baldachimem pośrodku. Kamienna posadzka
zasłana była skórami dzików. Gospodarz przykląkł i prosił, aby mu Ludwik
pozwolił odpiąć ostrogi. Potem dopomógł mu zdjąć zwierzchni kaftan. Chciał
usługiwać dalej, lecz landgraf odprawił go.
- Dam sobie radę. Idź już...
Wyszedł wśród ukłonów. Ludwik, stojąc pośrodku izby, rozpostarł szeroko
ramiona i mocno je przeciągnął. Teraz dopiero poczuł zmęczenie. A jednak
nie chciało mu się spać. Czuł rozpierającą go siłę. Kilka razy napinał
mięśnie całego ciała, a potem pozwalał im wiotczeć. Stojąc tak, zauważył,
że Henryk nie kładzie się, ale siedzi nieruchomo na skraju łóżka i patrzy

background image

na niego.
- Dlaczego się nie kładziesz? - zapytał.
Młodszy nie odpowiedział. Wciąż tylko patrzył na brata, a w jego
spojrzeniu Ludwik wyczytał gniew. Raspe musiał czuć do niego urazę.
Natomiast jego złość już odeszła.
- Nie masz się o co dąć - rzekł.
- Nauczyłeś się, widzę, cesarskich manier - burknął Henryk. - Ale
zapominasz, że to nie Królestwo Sycylii. Gdy będę chciał mówić, nie
zamkniesz mi ust.
Właściwie żałował swego porywczego okrzyku. Myślał, że powinien brata
ułagodzić. Trudno mu jednak było się na to zdobyć. Młodszy miał zdolność
drażnienia go swoją zawiścią. Ciągle mu wszystkiego zazdrościł. Ludwik nie
czuł się temu winny, że wszędzie, gdzie on zyskiwał serca i zdobywał
zaufanie, Henryk był nielubiany lub wyśmiewany. Fryderyk, który jemu okazał
tyle łaskawości, ledwo przywitał się z Raspem. Nie zapraszał go na narady,
nie wezwał do Rimini. A Henryk miał o to do brata wieczną pretensję. Mimo
to wspomniał na tak częste słowa Elzy i powiedział łagodnie:
- Nie miałem zamiaru zamykać ci ust. Jesteś moim bratem i kocham cię... -
Doszło go gniewne parsknięcie Henryka, mimo to ciągnął dalej: - Wiesz
zresztą, dlaczego się śpieszę...
- Wiem! Wiem! - wybuchnął młodszy. - Ponosi cię... Widziałem, jakimi
oczami patrzyłeś na tę dziewczynę.
A więc jednak zauważył. Ludwika ogarnął na nowo gniew.
- Oszalałeś?
Na wąskich wargach Henryka pojawił się złośliwy uśmiech. Był zadowolony,
że trafił celnie.
- Wcale nie oszalałem. Widziałem dobrze. Sparło cię... Pewno, pewno, po
zabawach, jakich zakosztowałeś na dworze cesarskim, burzy ci się krew.
Puściłbyś ją sobie lepiej. Gotów jesteś nie dotrwać w cnocie, a Elza...
Znowu poniosło go. Tupnął nogą.
- Zostaw ją!
- Znowu chciałbyś, abym milczał? Ale dlaczego mam ją zostawić? - Im
bardziej Ludwik tracił równowagę, tym Henryk wydawał się spokojniejszy w
swej złośliwości. - Przecież to najważniejsza osoba. We wszystkim musisz
się jej radzić. Kiedy co - to zawsze siostrzyczka...
Z zaciśniętymi pięściami posunął się ku bratu. Ale jeszcze raz udało mu
się zapanować nad sobą. Gdy on gardził zawiścią Raspego, Elza stale broniła
go. Lecz on właśnie tym częściej występował przeciwko niej. A teraz -
pomyślał Ludwik - będę jej musiał zostawić na jego opiece...
Cofnął się. henryk mówił dalej:
- Może powiesz, że jest inaczej? Wszystkiego słuchasz, co ona mówi.
Wszystko wykonujesz, czego zażąda. Nakazała ci się modlić, więc wyczytujesz
codziennie modlitwy z książki. Zabroniła ci patrzeć na kobiety, więc, choć
cię spiera, chowasz oczy niby mnich. Wzywa cię, pędzisz na złamanie
karku...
- Głupi jesteś! - powiedział przez zaciśnięte zęby.
Raspe śmiał się zjadliwie.
- Gadaj, co chcesz, prawda w oczy kole. Wszystko ona. Ludzie gadają:
wielki książę, mocny rycerz. Cesarzowi nawet wydało się, że się poznał na
tobie. - Zeskoczył z łoża i, naśladując pompatyczny gest Fryderyka i jego

background image

ton przedrzeźniał: - Mój przyjaciel, landgraf Turyngii. Najdzielniejszy z
książąt Rzeszy. Sądzę, że znajdziemy w nim znakomitego wodza...
Tym razem nie wytrzymał: chwycił henryka za ramiona i potrząsnął nim z
taką siłą, że tamten tylko zabełkotał i umilkł.
- Powiedziałem ci: o tym ani pary z gęby!
Raspe cofnął się. Poruszył parę razy ramionami, jakby sprawdzając, czy są
jeszcze całe. Nie odezwał się już, ale dalej drwiącym wzrokiem patrzył na
starszego. Ludwik chodził energicznie tam i z powrotem po izbie. Znowu
przemagał gniew. Odwoływał się do rozwagi. Mimo wszystko przecież byli ze
sobą związani...
Tymczasem Henryk ukląkł, zmówił szybko pacierz i położył się. Ludwik
chodził dalej. Wreszcie ruch uspokoił go. Sięgnął do książki w drewnianej
oprawie, którą giermek położył obok wezgłowia. Uklęknąwszy począł
starannie, choć z wysiłkiem czytać modlitwy, hymny i psalmy Komplety. Bijąc
się mocno w piersi, dokonał rachunku sumienia. Pomyślał, że jednak jest
winny wobec brata. Uniósł więc głowę i powiedział:
- Henryku...
Ale Respe nie odpowiedział. Może spał, a może tylko udawał, że śpi. Z
poczuciem nie zdjętego z serca ciężaru Ludwik wrócił do modlitw. Znowu
odczytywał słowa wypisane zdobnymi w zakręty literami na kartkach księgi.
Odetchnął lżej, gdy doszedł do kończącej modlitwy: Visita, quaesumus,
Domine, habitationem istam et omnes insidias inimici ab ea longe repelle...
Potem przeżegnał się trzy razy, zdmuchnął kaganek i wyciągnął się obok
brata.

5
Kaplica była mała. Dwa wąskie okna po obu stronach ołtarza broczyły w
dzień kolorami, lecz teraz, zaparte okiennicą mroku, wydawały się
beztreściwą układanką matowych szkiełek. Przed ołtarzem palił się kaganek,
słabo oświetlając figurę Matki Bożej, a za nią w głębi ciemny krzyż podobny
na ścianie do olbrzymiego pająka.
Uklękła i wpatryjąc się w rozmazujące się zarysy postaci modliła się. Tę
figurę przywiozła do Wartburga z Węgier w pierwszym roku swego małżeństwa,
gdy oboje z Ludwikiem udali się w odwiedziny do jej ojca. Miejsce
zamordowanej królowej Gertrudy zajmowała siostra cesarza
konstantynopolitańskiego, Jolanta, niewiele starsza od swej pasierbicy.
Okazywała Elzie wiele wdzięczności. Któregoś dnia zaprowadziła ją do
komory, gdzie leżał cały stos dziwnych przedmiotów: świętych figur,
wysadzanych kosztownymi kamieniami krucyfiksów, naczyń kościelnych, cennych
lamp i kaganków, relikwiarzy, zasłon z kosztownego materiału... "Popatrz -
powiedziała - to wszystko rzeczy zabrane schizmatyckim i przeniewierczym
Grekom. Przysłali mi to bracia. Słyszałam, że jesteś pobożna. Jeśli chcesz,
weź coś z tego..." Elza przyklękła. Z nieśmiałością, która ją nagle
opanowała, grzebała w stosie. Odkładała rzeczy kosztowne, one nie pociągały
jej. W rozbitej skrzynce leżał zwinięty płat lnianego płótna, pokryty
rudymi plamami, niby nasiąkły krwią. "Wiesz - mówiła Jolanta - powiadają,
że to jest całun, w który był owinięty nasz Pan, gdy leżał w grobie.
Rzeczywiście, jak go rozwinąć, widać na nim zarys postaci ludzkiej". "To
może to płótno dasz mi matko?" - poprosiła. "Dałabym ci je chętnie, droga
Elzo, ale brat oddał je już rycerzowi de la Roche, który także walczył z

background image

Grekami. Leży tu tymczasem, zanim znajdzie się ktoś, kto je zabierze do
Arelatu..." Długo patrzyła na tajemnicze, rudobure ślady na płótnie. A
jeśli - myślała - są to naprawdę ślady krwi, która wypłynęła z Jego Ciała?
W tej samej skrzynce znajdował się także drewniany posążek Maryi. "Czy ta
figura - zapytała - należy także do rycerza de la Roche?" "Nie. Jeżeli ci
się tylko podoba, weź ją sobie. Chociaż taka zwyczajna... Lepiej wybierz
sobie coś cenniejszego." "Och, nie, dziękuję, matko - powiedziała - właśnie
ten posążek podoba mi się..."
Figura przedstawiała Maryję bolejącą. Szeroko rozwarte oczy zdawały się
tryskać łzami. W geście rozłożonych rąk czuło się rozpacz bezradności. Za
dnia, w kolorowym otoczu witraży, postać traciła nieco swój wyraz. Ale w
mroku odzyskiwała go znowu. Chwiejący się płomień kaganka sprawił, że
ramiona Maryi jakby drżały, a oczy to się zamykały, to znowu otwierały.
Cień figury padał na krucyfiks, zlewał się z nim w jedno. To była całość:
nieruchomy, rozpięty na swym krzyżu Skazaniec i słaniająca się u Jego stóp
postać Matki.
"Przez Nią do Niego - mawiał Rudiger. - Tylko przez Nią. Nigdy nie
potrafimy się sami wspiąć tak wysoko. Nigdy... On mógłby się schylić i nas
podnieść. Ale pozwolił, aby przybili Mu dłonie. Za to dał nam Ją... I Ona
gotowa jest zawsze nas podźwignąć. Chce tego. Czeka, by to uczynić. Ma
przebite serce siedmioma mieczami, ale nie ma przebitych dłoni..."
Rudiger mówił zawsze takie właśnie słoneczne słowa. Elza była pewna, że
poprzez jego głos dochodzą do niej pieśni tamtego trubadura miłości Bożej.
Świat Franciszka przypominał wielkie schody. Zaczynały się one bardzo
nisko, tak że każdy mógł na nich uczynić pierwszy krok. Potem jednak już
nie szło się po nich, ale leciało. Zaczynało się dziecinną zabawę, by nagle
upaść w rozkrzyżowane ramiona. Nie trzeba było wielkiej mądrości,
znajomości świata i ludzi. W jej życiu także zaczęło się wszystko zabawą
dziecinną. Pamiętała dzień, kiedy obie, ona i Agnes, siostra Ludwika, udały
się, towarzysząc księżnej Zofii, na nabożeństwo do kościoła rycerzy
zakonnych. Był to dzień Wniebowzięcia, i Zofia kazała dziewczynkom ubrać
się w najpiękniejsze suknie. Potem sama włożyła na ich głowy książęce
korony. Powitane przed kościołem przez komtura, szły przez nawę po obu
stronach Zofii, odruchowo naśladując jej krok, powolny, majestatyczny,
pełen godności.
Ale kiedy Elza zaczęła się modlić - stanęły przed nią słowa Rudigera.
Jeszcze nie był wtedy jej spowiednikiem; słyszała go, gdy przemawiał stojąc
po prostu na pustym straganie na rynku. Mówił: "Nie, Mryja nie umarła. Żywa
została wzięta do nieba i tam otrzymała koronę. A wiecie dlaczego? Dlatego,
że przedtem wyrzekła się jej. Kiedy archanioł Gabriel zwiastował jej
narodziny, mogła żądać, czego tylko chciała. Ona jednak nie żądała niczego.
Za to, gdy Jezusowi wtłaczano koronę z cierni, Ona pragnęła jej. I choć jej
nie otrzymała, cierpiała tak samo. Za to właśnie czekała na Nią w niebie
korona z gwiazd..."
Nagle mała królewna poderwała się z klęczek. Z twarzą, po której spływały
łzy i przelatywały uśmiechy, zbliżyła się do ołtarza. Porywczo zdjęła z
głowy koronę... Najprzód panowała cisza, potem usłyszała za sobą zgorszone
szmery. Doszło ją ostre wezwanie Zofii. Nigdy przedtem nie widziała
księżnej tak bardzo zagniewanej...
A jednak ten gest w niej pozostał. Jeszcze wcześniej przysłuchiwała się z

background image

zachwytem opowiadania, jak rycerz Gotfryd, zdobywca Jerozolimy, odmówił
przyjęcia korony, choć przyjął jej brzemię... I to w niej pozostało: skoro
nie można inaczej, wyrzec się chwały, nie wyrzekając się ciężaru... Czy
tak? - zapytywała wzrokiem Cierpiącą. Czasami wydawało się Elzie, że słyszy
ciche potakiwanie.
Ale dziś nie słyszała nic.Natomiast zamiast słów rozległ się dźwięk
otwieranych drzwi. Zadudniły ciężkie kroki. Ktoś wszedł do kaplicy, ukląkł
mocno na oba kolana. Modlił się czas jakiś głośnym szeptem. Serce Elzy
poczęło bić. Przyciskała je dłonią, wydawało się jej bowiem, że to stukanie
słychać niby klekot wielkopostnej kołatki. Tamten powstał. Słyszała, jak
teraz idzie kierując się pod ścianę, gdzie stała długa skrzynia na
liturgiczne szaty, służąca także jako miejsce słuchania spowiedzi.
Serce Elzy łomotało coraz mocniej. Wstała z klęczek i podeszła do
siedzącego na skrzyni mężczyzny. Postać Konrada rysowała się wyraźnie na
tle oświetlonej kagankiem ściany. Wydawało się ogromną, półprzełamaną
kolumną czarnego marmuru. Elza uklękła u jego stóp. Nie od razu pochylił
się nad nią. Trwał wyprostowany, zda się, nie dostrzegając jej obecności.
Dopiero po chwili, jakby obudzony, poruszył się i zrobił nad nią w
powietrzu wielki znak krzyża.
- Jaki to grzech niepokoi ciebie? - zapytał.
Zmagała się ze swym sercem, które czuła niby żywe stworzonko pod ciasno
opiętą suknią.
- Boję się... - wyznała wreszcie.
Czekał, czy nie powie czegoś więcej. Ale usta Elzy rozdygotały się. Póki
tłumiła niepokój w sobie, był on jak ciężar dokuczliwy, lecz dający się
znieść. Teraz ogarnął ją taki spazm lęku, iż niezdolna była nic więcej
powiedzieć.
- Boisz się... - wyrzekł w końcu. Znała dobrze jego głos kamienny, pełen
surowej powagi. - Obawa nie jest sama w sobie złem. Trzeba się bać Boga,
nawet gdy się nam wydaje, żeśmy wypełnili wszystko, co nakazane. Ale jeżeli
boisz się czegoś innego, grzeszysz, bo tylko Jego wolno się bać. Rozumiesz?
Wolno odmierzane słowa, choć groźne, pozwoliły jej odzyskać panowanie nad
sobą.
- Boję się o męża... - szepnęła. - Tak długo nie wraca. Sama nie wiem,
skąd przyszedł ten niepokój... Przedtem nie lękałam się... Ale teraz jakbym
przeczuwała coś złego...
Znowu odczekał chwilę, zanim podjął:
- Słusznie więc obwiniłaś siebie. Boisz się o człowieka. A cóż to jest
człowiek? Co jest ważne: on czy wola Boża w nim? Ale ty pragnęłabyś ciągle
być dzieckiem. Żyć wśród radości, czynić mało, to tylko co nic nie
kosztuje... I jeszcze za to chciałabyś być chwalona. Za nic... Od roku ci
to powtarzam, tłumaczę. Moje rady i napomnienia można by koszami wynosić...
- Jestem grzeszna - korzyła się - jestem słaba...
- Słaba... - Z politowaniem kiwał głową. - Wszyscy to powtarzacie:
jesteśmy słabi... Skarżycie się. Aleście nie popróbowali naprawdę waszych
sił. Wolicie biadać niż walczyć. Jutro, po mszy w kościele rycerzy
zakonnych, będę o tym mówić. Przyjdź posłuchać.
- Przyjdę.
- Nie zapomnij. Twój lęk jest niepokojem twego sumienia. Ty wiesz, bo ci
tyle razy to mówiłem, co jest twoim obowiązkiem. Nie bawienie się w

background image

opatrywanie żebraków. Twoim dziełem powinna być odmiana duszy twego męża.
Skierowanie jego myśli i woli w należytym kierunku...
Jej oddech stał się szybki i świszczący. Zapytała, a w jej głosie
dzwoniło przerażenie.
- Chcecie wciąż, mistrzu, aby jechał?
- Nie ja chcę, Bóg tego chce! - Okrzyk Konrada buchnął niby grom, aż
zadzwoniły lichtarze. - Czy zapomniałaś, kobieto - mówił już ciszej, ale
wciąż z siłą w głosie - że Grób Pański znajduje się w rękach pogan? Dzieci
nawet szły go bronić, gdyż rycerzom zabrakło serca. Wszyscy książęta,
grafowie, baronowie, rycerze Rzeszy zastygli w zobojętnieniu. I wy także?
Z posadzki podniósł się dygocący głos kobiecy:
- Dlaczego jednak on...?
Z gorzką ironią powiedział:
- Każdy tak gotów pytać. Twój mąż jest młody i energiczny. Ma uznanie i
szacunek wśród książąt Rzeszy. Potrafiłby innych pociągnąć. Słyszałem, że
stał się doradcą i przyjacielem cesarza.
- Lecz cesarz...
- Cesarz przyrzekł apostołowi. Zbyt już długo odkłada wypełnienie
obietnicy. Na twoim mężu ciąży obowiązek przypominania mu. To on powinien
go zachęcić. A ty - męża.
Przypadła do ziemi.
- Czy mam go zachęcić, by szedł walczyć?
Skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią groźnie.
Ty to mówisz? Ty, córka krzyżowca? Jerozolimczyka?
Głos Elzy zaszedł łzami.
- Nie wiem, panie. Może błądzę... Nie znam się na sprawach męskich...
Ale...
- Pojmuję. Pięknie jest, wydaje ci się, gdy ktoś walczy o Grób Święty,
aby to nie był tylko twój mąż. - Kiwał głową ze zgorszeniem. - Wciąż tylko
chciałabyś się cieszyć jego bliskością. Namiętności są w tobie silniejsze
niż obowiązek małżeński. Obowiązek. Żona chrześcijańska radośniej powinna
widzieć swego męża przeszytego pogańskimi strzałami niż w łożu.
- Nie... Ja...
- Nie próbuj kłamać i mnie, i siebie. Lubisz się zakłamywać. Znam cię
dobrze. Nie ma w tobie woli ofiarowania wszystkiego Bogu. Zachęcałem cię,
byś złożyła śluby czystości...
- Jakże bym mogła, panie, żądać tego od niego? On mnie kocha, potrzebuje
mnie. Chcę mu pomagać, nie utrudniać...
- Pomagać! Miękkim ustępowaniem nie pomaga się drugiemu. Nie siłę mu
dajesz, ale słabość. Rycerze są rycerzami, by gromili niewiernych.
- Nie wszyscy idą walczyć, mistrzu. Franciszek od braci mniejszych
powiada, jak mi opowiadano, że trzeba Saracenów przekonać przekonywać i
nawracać...
- Franciszek jest marzycielem. Tylko w kościele znajduje się zbawienie.
Niech muzułmanie ustąpią z placu, wtedy Kościół nauczy ich prawdy.
- Lecz to są także rycerze...
- Dosyć! Umiesz rozumować wykrętnie: najpierw mówisz, że nie znasz się na
sprawach męskich, a potem bronisz tamtych. Saracenowie są przewrotni. Nie
wolno im ufać. Nie wolno wdawać się z nimi w dyskusje, bo tylko naszym
duszom przynieść to może szkodę. Póki są takimi, jakimi są, jedynie walcząc

background image

z nimi oddajemy chwałę Bogu. Słyszysz?
- Słyszę.
- Walcząc z niewiernymi okupuje się przewiny i grzechy. A twój mąż żyje w
grzechu. Czy chcesz, aby spotkał go los jego ojca?
- Och! - zawołała, przyciskając dłonie do policzków. - Nie, nie - mówiła
gorąco - to niemożliwe, aby stary książę był potępiony. Wiem, że przed
śmiercią pragnął zgody...
- Być może - powiedział sucho - że jego pragnienia i modlitwy jego żony
kupiły mu przebaczenie i zamiast wpaść w niezgłębioną przepaść piekła,
znalazł wyzwolenie na dnie czyśćcowej studni. Może... Ale o tym nikt nie
wie. Natomiast znamy sprawiedliwość Bożą. Bóg karze zawsze tych, którzy
podnoszą rękę na ludzi Kościoła...
- Lecz wszak wiecie, mistrzu, że braciszek ugodził się z panem
arcybiskupem. Pan arcybiskup przyjął wykup.
- To jego rzecz, on z niej zda rachunek. Twój mąż jednak zatrzymał
ziemie, które zajął zbrojną ręką i które należały i nigdy nie przestaną
należeć do Kościoła.
Jęknęła boleśnie:
- Wszak czynię, co nakazaliście...
- Cóż z tego? Chciałabyś swoim czynieniem uwolnić go od grzechu. Nie
znoszę podstępów. Zresztą twoje własne sumienie buntuje się. Dlatego się
lękasz. Twój strach jest grzechem. - Chwilę milczał. - Żałujesz? - zapytał.
- Żałuję... - odpowiedziała cicho.
Znowu była schylona nisko, dotykała prawie czołem posadzki. Modlił się
nad nią cichym szeptem, podobnym do szelestu obracanych kart księgi. Potem
uczuła, jak wielka, koścista dłoń dotyka jej ramienia.
- Idź w pokoju... - usłyszała.
Ujęła tę dłoń i przycisnęła ją do ust. Potem dźwignęła się. Zachwiała się
i o mało nie upadła, tak bardzo ścierpły jej kolana od długiego klęczenia.
Brzemię, z którym tu przyszła, leżało dalej na jej barkach. Jeszcze od
drzwi obejrzała się, jakby spodziewała się, że ją dogoni coś
pocieszającego. Ale czarna kolumna milczała.

6
Rodzice kłócili się w kuchni hałaśliwie. Skorzystała z tego, by się
wymknąć na podwórze. Deszcz ustał, zasnute chmurami niebo odkrywało się z
wolna.
Spuściła psa z łańcucha. Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi, i
zawinąwszy się mocniej w płaszcz wysunęła się przez furtkę. Wąskie uliczki
zalane były mrokiem i tylko po spadzistych dachach spacerowały jeszcze
ostatnie blaski dnia. Hilda szła prędko. W ciemnych wnękach tuliły się do
siebie pary. Słyszała ich szepty. Pogodny wieczór po dłuższym okresie
deszczów wywabił zakochanych. Na skrzyżowaniu ulic pochwyciły ją nagle
męskie ramiona, ale nie zdążyła się szarpnąć, gdy tamten ją puścił. Czekał
na inną.
Wyszła na mały placyk. Tu było widniej. Pośrodku stała studnia uwieńczona
figurą świętego. Przed nią znajdowało się kamienne koryto do pojenia koni.
Hilda rozejrzała się znowu. Nie było nikogo, tylko koło studni kręciło się
kilka kotów. Nawoływały się przeraźliwym miaukiem lub wydawały gniewny,
podobny do gruchania pomruk.

background image

Szybko podeszła do jednego z okien i zastukała w okiennicę. Nie musiała
czekać; okno otworzyło się natychmiast. Silne ramiona chwyciły dziewczynę
pod pachy i wciągnęły do środka.
W izbie było ciemno, ale jej dłonie natychmiast odnalazły znaną postać.
Kiedy jednak chciała się przytulić, tamten powstrzymał ją stanowczym
gestem.
- Dlaczego tak późno? - zapytał.
- Nie mogłam wcześniej - tłumaczyła się. - Przyjechali goście. Ojciec
kazał usługiwać... I nie kładł się... Nie mogłam...
- Do diabła! - nagle zaklął. Pomyślała, że tęsknił do niej i z
serdecznością znowu wyciągnęła ku niemu dłonie. Ale nie odnalazła go.
Cofnął się. Powiedziała:
- Nie klnij... Może nas co złego spotkać. A ja naprawdę nie mogłam...
Przyjechał książę Turyngii.
- Wiem - burknął, krążąc w mroku niedosiężnie dla jej rąk. - Już
gadają... - Nagle zatrzymał się. - Kiedy jadą? - zapytał.
- Nie wiem... Nie! Czekaj, słyszałam... Mówili, że jutro rano. Po co ci
to?
Trzasnął dłonią z irytacją. Słyszała, jak mruknął pod nosem:
- Taka okazja! - Znowu krążył w ciemnościach sapiąc gniewnie.
- Po co ci wiedzieć, kiedy jadą: - Biegłam, aby cię zobaczyć. Chciałam z
tobą porozmawiać. Dawno nie mówiliśmy...
Fuknął gniewnie. Akurat - obchodziło go to, co miała mu powiedzieć.
Zresztą wiedział dobrze, o czym chciała mówić. Od dawna zaczynała, a on za
każdym razem starał się nie dopuścić jej do słowa. Wszystko przeciągnęło
się za długo, a teraz kiedy nareszcie stało się to, na co czekał, rzecz
mogła przez jej głupotę wymknąć mu się z rąk.
Nie dla niej tu przyjechał. Nie dla niej udawał powracającego z
Norymbergi do rodzinnego Suhl złotniczego terminatora. Z tego, co mu
powiedział Poppon, sądził, że nie będzie to długie czekanie. Przez parę dni
mieszkał w gospodzie. Ale potem trudno było wytłumaczyć, dlaczego jeszcze
siedzi w Schweinfurcie. Także gospadarz patrzył złym okiem na to, że się
uśmiechał do Hildy. Podobno obie starsze córki uciekły z chłapakami, więc
stary zawziął się, że nie pozwoli najmłodszej na żadne głupstwa. A Hilda
leciała mu sama w ramiona...
Wolał inaczej: wyniósł się z gospody, udając wobec gospodarza, że w ogóle
opuszcza miasto. Ale z dziewczyną nie przestał się spotykać w ukryciu.
Wiedział, że przez nią będzie miał wiadomość o przejeździe. Aby móc na nią
liczyć, udawał zakochanego. Wyciągał ją wieczorami na łąki nabrzeżne lub na
wzgórza ciągnące się falistą linią ku Hambach. Nie oparła mu się. Potem
nastały deszcze. Wtedy przychodziła do niego, do izby, którą dzierżawił od
człowieka trudniącego się handlem kradzionymi końmi. Bała się ojca, on
jednak zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze. Chce się przecież z nią
ożenić, musi tylko wrócić do Suhl, i usamodzielnić się. Poza tym liczy na
sutą nagrodę za pewną wykonaną robotę. Początkowo tymi obietnicami odpędzał
wszystkie jej niepokoje. Ale w miarę, jak czas czekania przedłużał się,
dziewczyna poczęła się niecierpliwić. Mówiła wciąż, że musi mu powiedzieć
coś poważnego. Domyślał się. Sytuacja stawała się napięta.
Hilda cicho pochlipywała z żalu w ciemności. On zaś rozważał: bramy już
były zamknięte, słyszał dźwięk rogów. Nie ma mowy, żeby go puszczono:

background image

strażnicy mogą chcieć się dowiedzieć, kim jest i co robi w mieście. Tamci
przyjechali niby szaleńcy, bez pocztu. Ułatwia to całą sprawę Popponowi,
ale co zrobić, aby go w porę zawiadomić? Jeżeli wyjedzie razem z nimi rano,
nigdy, nie zdoła wyrwać się przed nich i na czas zajechać do Hennebergu.
Powinien wyjechać teraz, zaraz. Ale jak?
Nigdy nie próbował dowiedzieć się, jakie porachunki mają ze sobą ci dwaj,
choć byli szwagrami. Między rycerzami - myślał - będą zawsze kłótnie,
podstępy, walka. Ważne było, że jemu za uprzedzenie w porę obiecano
nagrodę. Niechby jednak nie uprzedził! Wtedy lepiej byłoby nie pakazywać
się na oczy Poppanowi.
- Dlaczego jesteś taki...? - doszło go płaczliwe pytanie.
Ta ciągle swoje! Miał ochotę powiedzieć jej coś opryskliwego, coś, co by
raz na zawsze odebrało jej chęć do gadania o miłości. Lecz nowy pomysł
przyszedł mu do głowy. Nagle wziął ją za ramię.
- Przestań mazać się! Słuchaj! Czy nie ma z miasta wyjścia poza bramą
miejską?
- Dlaczego o to pytasz? Czego ty chcesz? - Nagle, podejrzenie zrodziło
się w głowie dziewczyny. - Bernardzie...! - krzyknęła.
Położył jej dłoń na ustach.
- Cicho! Nie wrzeszcz! Powiem ci...
Przyciągnął ją blisko siebie.
- Muszę jechać. Zaraz. Jeszcze póki noc...
- Jechać? Dlaczego? Dokąd?
- Powiem, ale nie możesz o tym pisnąć ani słowa. Nikomu.
- Nie powiem...
- Więc widzisz, rycerz z Hennebergu kazał mi siebie zawiadomić, gdy przez
Schweinfurt przejeżdżać będzie książę Turyngii. Rozumiesz, oni mają coś ze
sobą... Co nas to zresztą obchodzi! Pan Poppon obiecał mi nagrodę. Dobrą
nagrodę. On zwykle skąpy, ale jak co obieca, to da. Gdy to złoto dostanę,
wtedy od razu będę mógł się z tobą ożenić...
Pociągała dalej nosem, ale czuł, że słucha go.
- Muszę więc zaraz jechać - kończył. - Wszystko od tego zależy. Gadaj:
jak wydostać się z miasta?
Potrząsnął nią niecierpliwie. Stała cicho, namyślała się. W końcu
bąknęła:
- U chrzestnego jest furtka... Na łąki...
- U młynarza? - pojął w lot.
- Tak. Rajcowie mu pozwolili, aby mógł ściągać nocami mąkę... Ale...
Nie słuchał, co chce powiedzieć.
- Prowadź! Prędko! Słyszysz? - znowu nią potrząsnął. - Wszystko od tego
zależy!
Głosem zduszonym powiedziała:
- Zaprowadzę cię... - Nagle przysunęła się do niego. - Bernardzie -
szepnęła - przytul mnie!
Jego ramię opasało ją na moment, pośpiesznym uściskiem.
- A teraz prowadź! Każda chwila się liczy. Prędko!
Cicho wysunęli się z domu. W bocznej uliczce stał jego koń, gotowy do
drogi. Bernard podciągnął popręg i zarzucił na grzbiet niesioną sakwę.
Ruszyli. Dziewczyna szła przodem, o krak za nią mężczyzna prowadził konia.
Jego kopyta to człapały w rozmiękłym bagnie, to trzaskały na skorupach

background image

rozbitych garnków. Teraz już było całkiem ciemno. Na niebie, między
sterczącymi rynnami, zapalały się pierwsze gwiazdy.
- Czy on zgodzi się? - zapytał nagle zaniepokojony tą myślą.
Nie odpowiedziała. Wkrótce skończyła się ściana domów i zamajaczył długi
mur. Stanęła przed małą furteczką. Zanim sięgnęła po kołatkę, odwróciła się
ku niemu.
- Bernardzie - powiedziała - po co ty to robisz?
- Mówiłem ci - rzucił - że pan z Herrnebergu...
Przerwała mu:
- Czy on chce zabić księcia Turyngii?
- Nie! Wiesz, jak między rycerzami: jeden drugiego usiłuje schwytać, a
potem każe sobie płacić okup. Co nas to obchodzi?
- O co im idzie?
- Hildo, szkoda czasu!
- Musisz mi powiedzieć! - zawołała cicho, ale z taką desperacją w głosie,
że nie próbował się więcej opierać.
- Kłócą się o to, kto będzie się opiekował synem pani Jutty z jej
pierwszego męża, margrafa Miśni...
- Czy to prawda - zapytała - że książę Turyngii ma żonę, którą tak kocha
jak... jak rycerze w bajce...? I że to do niej tak śpieszy?
Zaśmiał się.
- Podobno. Rycerz Poppon śmiał się także, iż kochają się jak para
gołąbków. Jedno bez drugiego wyżyć nie może - zachichotał. - No, to już
wiesz. Stukaj!
- Jeszcze jedno. Bernardzie, będę prosiła chrzestnego, aby cię wypuścił,
ale ty...
- Oczywiście zaraz wrócę i poproszę twego ojca o ciebie.
Potrząsnęła głową.
- Nie! Musisz mnie zabrać ze sobą. Od razu!
- Oszalałaś?!
- Inaczej nie zastukam!
- Ależ... zrozum! Muszę pojechać. Jeśli nie dostanę tej nagrody, nie będę
mógł nigdy ożenić się z tobą. Wrócę. Daję ci słowo, że wrócę. Mogę
przysiąc! Zastukaj!
- Weź mnie ze sobą!
- Zastanów się. Mam jednego konia. Szmat drogi...
- Wszystko jedno. Ja nie zostanę. Ojciec domyśla się...
- Nic ci nie zrobi!
- Boję się go. Ty go nie znasz... Musisz mnie zabrać!
Zżymał się w sobie ze złości, ale bał się okazać jej swe uczucia. Szybko
rozważał: Wyjechać musi... Potem co będzie, to będzie.
Zdecydował:
- Stukaj! Zabiorę cię!
Wówczas dziewczyna uderzyła w kołatkę. Chwilę czekała. Ktoś otworzył
furtkę. Dwa głosy: męski i kobiecy rozmawiały ze sobą niewyraźnie. Potem
głos męski ucichł, na jego miejsce pojawił się inny, gruby, jowialny. o
musiał być młynarz. Bernard słyszał o nim, że jest jednym z najbogatszych
ludzi w mieście. Miał usposobienie wesołe, lubił wypić i zabawić się. Teraz
także rechotał basem. Dziewczyna prosiła gorąco. Bernard nie słyszał słów,
ale ton głosu brzmiał wyraźnie. Zgodzi się, czy nie zgodzi? - myślał

background image

niespokojnie. Pocieszało go to, co do niego doszło, że oberżysta ma w
mieście wiele wrogów, nawet wśród swoich bliskich. Więc może na złość?
Głosy ucichły, z mroku wynurzyła się Hilda.
- Chodź - powiedziała.
Miał trochę kłopotu z koniem, który bał się wąskiej furtki i nie chciał w
nią wejść. Zmusił go jednak do posłuszeństwa i wprowadził na podwórze.
Stały tu jakieś wozy, a w powietrzu unosił się suchy, mączny pył, niby
piasek naniesiony długotrwałą wichurą. Podparta mocnymi wspornikami
ciągnęła się jasna ściana spichlerza. Za nim, pod niewielką basztą,
znajdowała się okuta brama. Podzwaniając kluczami założonymi na wielkie
koło, pojawił się grubas. Wziąwszy się pod boki, przyglądał się czas jakiś
Bernardowi.
- Ej, młodzi, młodzi! - znowu rechotał. - Figlów się wam zachciało, co?
Ale niech was! Jej ojca - wskazał Hildę grubym paluchem - kolka zeprze, jak
się dowie... He, he, he! Chodź tu, pomóż mi zdjąć belkę.
Oddał wodze konia Hildzie i pomógł młynarzowi wysunąć zapuszczoną w mur
belkę, zamykającą bramę. Zgrzytnął klucz. Brama otworzyła się ze
skrzypieniem, sypiąc mącznym pyłem. Od łąk powiało zapachem mokrej trawy.
- Dziękuję wam, panie - rzekł.
- Dobrze, dobrze. A bierz się do niej krzepko. Żeby nie żałowała...
Ty zaś żebyś nie płakał nad tym, co zgubisz... A jeśli które z was
wygada, że to ja, to mu...! - pogroził im palcem.
Tym razem koń nie stawiał oporu. W mroku, jakby wysypana mąką, bieliła
się droga. Szybko dosiadł konia. Hilda oparłszy nogę na jego stopie wspięła
się na szeroki, koński zad. Ruszyli w milczeniu. W ciszy słyszeli za sobą
skrzyp zamykanej bramy. Kiedy ten dźwięk doszedł do uszu Bernarda,
odetchnął z ulgą.
Teraz - myślał - trzeba ruszyć, ile sił w końskich nogach. Do Hennebergu
daleko. Ale trud powinien się sowicie opłacić. Poppon mówił: "Spraw się
dobrze, nie pożałujesz..."
Nie ostrzegając Hildy, spiął nagle konia ostrogami, a ten rzucił się
długim szczupakiem. Dziewczyna krzyknęła i nagle straciwszy równowagę
zsunęła się na ziemię. W pierwszej chwili chciał ją tak zostawić. Ale gdy
odsadził się kawałek drogi, posłyszał, jak krzyczy za nim z całych sił.
Gniewnie zawrócił. Byli zbyt blisko murów, Strażnicy zaniepokojeni mogli
wyjść i dowiedzieć się wszystkiego. Dopadł do niej:
- Cicho! - syknął. - Koń mi się spłoszył, a ty...!
Wyciągnął rękę, jakby chciał ją wciągnąć na wierzchowca. Ale gdy zbliżyła
się, zamiast za dłoń, chwycił ją za gardło. Zdusił krzyk. Dławiąc ciągnął
przy koniu do miejsca, gdzie droga prowadziła przez most. Przewlókł bez
barierę i cisnął niby kociaka w wodę. Gdy spadła z pluskiem, puścił konia w
cwał.

7
Obudziło go dotknięcie dłoni w stopę. Pierwszy sen leżał ciężko na
powiekach, przytomność wracała powoli. Wymamrotał:
- To ja. Odejdź... - Wydawało mu się, że jest w domu.
Na samym początku, gdy Elza zaczynała wstawać na nocne modlitwy, zdarzało
się jej zaspać. Wtedy przychodziła Guda i budziła ją pociągnięciem za nogę.
Ale zdarzyło się tak kilka razy, że szukając po omacku, zamiast ją budziła

background image

jego. W pierwszej chwili był wściekły, potem w ciągu dnia śmiał się i
żartował z pomyłki.
- Odejdź! - mruczał.
Ale dłoń dotknęła go znowu. Otworzył oczy. Wokoło była nieprzebita
ciemność. Stopniowo uprzytomnił sobie, gdzie jest. Obok niego rozlegało się
chrapanie Henryka.
- Kto, to? - szepnął i wyciągnął rękę. Dłoń była mała i miękka. Ledwo jej
dotknął, cofnął się gwałtownie i skurczył jak oparzony.
- Idź! Idź sobie! Natychmiast! - syczał.
Od razu był pewien, że to ona. Musiała dostrzec jego spojrzenie. Nie
pierwszy raz zdarzała mu się taka pokusa. Tam, w Italii, dwórki na
cesarskim dworze kilka razy próbowały szczęścia u pięknego rycerza.
Odpędzał je, choć wiedział, że wielu, dowiedziawszy się o tym, będzie
drwiło. Znał siebie, przeczuwał, że pierwsze ustępstwo byłoby otworzeniem
bramy następnym. Nie przychodziło to łatwo - miał naturę mocną, domagającą
się. Gdy mówił "nie", mówił to także sobie. Lecz wiedział, czym by to było
dla niej. Ta myśl pomagała mu. Teraz jednak, gdy powracał, czuł jakby
osłabnięcie wszystkich pomagających mu się bronić odruchów.
- Idź precz! - powtarzał.
- Wasza miłość... - posłyszał ciche.
Do tego trzeba jeszcze było, aby się obudził Henryk.
- Milcz! Uciekaj!
- Wasza miłość...
- Precz!
- Wasza miłość, niebezpieczeństwo...
Z przerażeniem usłyszał, że równe pochrapywanie brata ucichło. Raspe
hałaśliwie przewrócił się z boku na bok.
- Co tam...? - zamruczał.
Oboje milczeli. Henryk dźwignął się.
- Co to za dziewka? Nie mogłeś iść do niej, tylko tu...?
Zły, że się musi tłumaczyć, powiedział:
- Obudziła mnie. Gada o jakimś niebezpieczeństwie.
- Naprawdę, panie! - zawołała. - Grozi wam...!
Raspe zapytał:
- Co ty pleciesz? Kto ty jesteś?
- Ciszej, wasza miłość - szepnęła błagalnie. - Nie budźcie wszystkich...
Jestem córką gospodarza... Przyszłam was ostrzec. Grozi wam, panie -
zwróciła się do Ludwika - niebezpieczeństwo...
- Przynieś światło - powiedział.
- Przyniosę, panie. Ale nikogo nie wołajcie...
Słyszeli szurganie bosych stóp. Skrzypnęły drzwi - musiała wyjść. Czekali
na jej powrót lekko dygocząc, gdyż w izbie panował chłód, a oni byli ciągle
wybici ze snu.
- Czy to już ranek? - zapytał Raspe.
- Ależ nie. Zobacz, jak mocno szklą się gwiazdy. Spaliśmy mocno.
- Ja spałem - mruknął Henryk. - Ale ty, jak widzę - począł się śmiać
szyderczo - zabawiałeś się...
- Daj spokój! - odburknął gniewnie.
Młodszy nie przestawał drwić:
- No, nie udawaj świętoszka. Obudziliście mnie, więc udajecie. Jakie tam

background image

niebezpieczeństwo? Uciekła i nie wróci...
W tej samej jednak chwili szczęknęły drzwi. Najpierw ukazał się w nich
otoczony aureolą oślepiającego blasku kaganek, potem dziewczyna, która go
niosła. Ledwo ją poznali, tak była zmieniona. Miała włosy potargane, odzież
podartą, mokrą i zabłoconą. Rozdrapane czoło broczyło krwią.
- O jakim niebezpieczeństwie mówisz? - pytali obaj. - Od kogo?
- Od rycerza z Hennebergu...
Spojrzeli po sobie.
- Skąd wiesz?
Opowiadała krótkimi, urywanymi zdaniami o człowieku, który czekał w
mieście na ich przyjazd, a dowiedziawszy się, że mają jutro rano wyruszyć,
wymknął się z miasta. Znowu popatrzyli po sobie.
- Poczekaj - rzekł nagle Henryk. - Coś tu się nie klei.
Skąd wiesz o tym wszystkim?
- Znałam, panie, tamtego...
- Kto mu powiedział, że wyjeżdżamy rano?
- Ja...
- Ty? Więc byłaś z nim w zmowie! Pewno także twój ojciec! - Zerwał się z
posłania, chwycił za leżący przy łożu miecz. - Nie ruszaj się. Jeżeli
będziesz próbowała uciekać, zabiję!
- Nie ucieknę... - szepnęła. - Przyszłam tu, aby was ostrzec...
- Ale przedtem mu powiedziałaś?
- Nie wiedziałam, dlaczego chciał to wiedzieć...
- Kto to jest ten człowiek? Twój kochanek?
Nie odpowiedziała. Spuściła głowę. Przez zaciśnięte zęby powiedziała:
- Kimkolwiek był, przyszłam ostrzec. Chociaż...
- Chociaż? - podchwycił.
- Ojciec zabije mnie... - wyznała.
- Za to, żeś zdradziła waszą zdradę?
Uniosła oba ramiona, a potem opuściła je nagle.
- Gadaj całą prawdę! - naciskał Raspe. - Jeżeli ci życie miłe...
Wyglądasz. na ładnego gagatka! Ach, już wiem! - uderzył się dłonią w
kolano. - Domyślam się wszystkiego. Opowiadasz jakieś historyjki, bo
zapachniała ci nagroda. Co? Przysłuchiwałaś się temu, cośmy mówili...
Stała z pochyloną głową, z wyrazem rozpaczy na twarzy. Tasiemka krwi
zakrzepła jej na policzku. Ramiona obwisły. Ludwik poczuł dla niej
współczucie. odeszło od niego całe poprzednie zainteresowanie.
- Daj jej spokój - przerwał bratu. Zwrócił się do dziewczyny: - Coś ty
mówiła, że ojciec cię zabije?
Ponuro skinęła głową:
- Zabije, jak się dowie o nim...
- Opowiada - mruknął Henryk. - Dobrze się oni wszyscy ze sobą znają!
- Daj jej spokój - przerwał bratu Ludwik. - Idź z nią. Niech ci ona
poświeci. Obudź naszych. Trzeba się naradzić.
Niechętnie burknął: "Idę". Wstał, narzucił na siebie kaftan. Dziewczyna
raz jeszcze położyła palec na ustach.
- Tylko cicho, panie... - powiedziała błagalnym szeptem.
Wzięła ze sobą przyniesiony kaganek, lecz przed wyjściem zapaliła od
niego stojącą na stole świecę, z podziałką znaczącą upływający czas.
Zostawiony sam w izbie Ludwik ubrał się szybko. Był teraz pewien, że

background image

dziewczyna mówiła prawdę. Stary krętacz szykował na niego zasadzkę. Na
pewno pragnął zemsty za tamten pogrom i zburzenie twierdzy lipskiej. Kto
wie także, czy nie doszły do niego jakieś echa układów w Rimini...
Umierając ojciec chłopca uczynił Ludwika opiekunem syna i regentem Miśni.
Jutta, wyszedłszy po raz drugi za mąż za starego i chciwego Poppona,
usiłowała Miśnię wydrzeć z rąk brata. Nie udało się jej to jednak: Ludwik
odkrył zasadzkę, rozgromił przeciwników, mocniej jeszcze wziął w swoje ręce
rządy marchii. Zaokrąglił jej granice, zdobywszy Lubusz na księciu
wielkopolskim. Syn Jutty wciąż chorował, wyglądało na to, że umrze, nie
doszedłszy pełnoletności. Chodziło o to, komu przypadnie Miśnia po jego
śmierci.
O tym, że Ludwik nie wypuści z ręki, co raz w nią wpadło - wiedzieli
wszyscy w Niemczech. Jako pan Turyngii, Hesji i Miśni stawał się jednym z
najpotężniejszych książąt Rzeszy. Lecz tutaj nikt jeszcze nie powinien był
wiedzieć o wielkich planach, wyłożonych w Italii przez von Salzę cesarzowi
i przez niego przyjętych. Dla tych planów Miśnia wraz z Ziemią Lubuską była
Ludwikowi koniecznie potrzebna. Jednym pociągnięciem pióra pod pięknie
wymalowanym dokumentem Fryderyk zatwierdził darowiznę. Tym aktem wiązał się
Ludwik z cesarzem i z Zakonem Rycerzy Teutońskich. Obecnie było już rzeczą
obojętną, czy syn Jutty wyżyje.
Może coś z tego dotarło do uszu Poppona? A może pan z Hennebergu myślał
po prostu, że uwięziwszy Ludwika wymusi na nim zrzeczenie się regencji? Tak
czy owak - zasadzka z jego strony nie powinna była być żadną niespodzianką
dla Ludwika. I rzeczywiście, gdyby wpadł w ręce Poppona, wielkie plany
zostałyby pokrzyżowane. Fryderyk zlałby swoje łaski na Henryka
Limburskiego. A Elza? Jakże by ona cierpiała. Obudził się w nim gniew.
Zacisnął pięści. - Na Święty Krzyż! - zaklął. - Nie dostanie mnie!
Znowu powrócił myślą do dziewczyny. Ocaliła go. Przypomniało mu się jej
rozcięte czoło i podarta odzież. Ten łotr musiał ją napaść. Wynagrodzę ją -
myślał. Właśnie dlatego, że podejrzewał ją i że budziła niepokój jego
zmysłów, pragnął ją wynagrodzić. Twardy w walce, umiał być także szczodry.
Wynagrodzę ją - powtarzał.
Drzwi otworzyły się. Cicho, jeden za drugim, wchodzili rycerze z
Bechtoldem. Na końcu wsunęła się dziewczyna z kagankiem w ręku. Przybyli
stanęli półkręgiem przed siedzącym na łożu landgrafem.

- Wiecie już, o co chodzi? - zapytał ich. - Co myślicie?
Popatrzyli na Waltera. Stary rycerz przesuwał dłonią po mlecznobiałych
włosach. Przez wiele lat był doradcą księcia Hermana, teraz służył jego
synowi. Ale lata biegły i wiek uginał jego potężną postać. Było już
postanowione, że ostatni raz towarzyszy landgrafowi w dalekiej wyprawie.
- Mówiłem wam, książę, że lękam się zasadzki ze strony pana z
Hennebergu...
- Przeczuwaliście dobrze - Ludwik kiwnął głową. - Radźcie teraz, co mamy
czynić.
- Nie wydaje mi się rzeczą rozsądną, książę, byście się narażali na
schwytanie. Jest nas zaledwie kilku, poczet został w tyle. Sądzę, że
należałoby albo pozostać i zaczekać na jego nadejście, albo jechać okólną
drogą na Fuldę...
Potakiwali skinieniem głów. Bechtold dorzucił:

background image

- Moglibyście przy okazji, książę, odwiedzić grób świętego Bonifacego
męczennika. Przed tak wielkim przedsięwzięciem...
- Do grobu wybiorę się osobno - przerwał kapelanowi. - Teraz chcę być jak
najszybciej w domu.
- Pędzi cię nie wiadomo do czego... - zaczął Henryk.
Uciszył go gniewnym spojrzeniem. Mocno zwarł brwi i namyślał się. Nie!
Nie! Tak strasznie chciał jak najprędzej zobaczyć Elzę. W tym pragnieniu
było coś z gorączki. Zawsze powracał pełen niecierpliwości i tęsknoty. Tym
razem było coś więcej...
Tyle spraw ostatnio dokonało się w jego życiu, tyle pokus napotkał, tyle
decyzji powziął - a ona nie wiedziała o tym wszystkim.
- Nie - powiedział. - Nie opóźnię powrotu ani o jeden dzień. Inaczej
uczynimy. Wyruszamy natychmiast! Jadąc śpiesznie, dotrzemy do ziem Poppona
razem z tamtym człowiekiem. Zanim tamci zdołają się przygotować, będziemy
daleko... - Zwrócił się do dziewczyny: - Kiedy tamten odjechał?
- Niedawno, panie - odpowiedziała. - Nie zwlekałam zaraz przybiegłam...
- Jedźmy więc zaraz - powiedział.
- Konie zdrożone... - bąknął Raspe.
- Wypoczęły przez wieczór.
Milczeli. Znali Ludwika i wiedzieli, że gdy tak mówił, jego postanowienia
były nieodwołalne. Zresztą taka decyzja odpowiadała jego naturze. Nigdy nie
czekał: zagrożony zwykł był wychodzić naprzeciwko niebezpieczeństwu;
uderzał, zanim atakujący zdołał uczynić to pierwszy. Ta szybkość działania
dała mu wiele razy zwycięstwo. Plan w gruncie rzeczy był słuszny, chodziło
jedynie o to, że byli zmęczeni. Pędzili jak szaleni z Augsburga do
Schweinfurtu. Teraz, zaledwie zdołali się przyłożyć do snu, kazał im znowu
siadać na koń.
Ale żaden nie śmiał się sprzeciwić woli księcia.
Ludwik podszedł do okna, uchylił je.
- Rozpogadza się - rzekł, cofając znowu głowę do wnętrza. - Wiatr na
pewno podsuszył drogę, nie będziemy lgnęli. Na Boską Krew Pana naszego,
jedźmy!
- Skoro mamy jechać, jedźmy - powtórzył za księciem Wargila.
- Jeszcze chwila! - zawołał nagle Henryk. Wyciągnął rękę i wskazując
palcem dziewczynę, zapytał: - A skąd wiesz, bracie, że ona nie wymyśliła
tego wszystkiego?
Zrobiła się cisza. Rycerze patrzyli na Hildę, a potem przenieśli wzrok na
Ludwika, który siedział na łóżku ze zmarszczonym czołem.
- Dlaczego miałaby wymyślać?
- Właśnie dlatego - Henryk mówił nie do brata, ale zwrócony do Waltera -
by nas namówić na jazdę nocną, bez pocztu. Kto wie, czy zasadzka nie jest
przygotowana tu, zaraz za miastem, a nie na ziemi Poppona, ona zaś chce nas
wywabić? - Obrócił się do brata. - Dlaczego ostrzega, aby nie robić hałasu?
- Rzeczywiście... - Bechtold złożył dłonie i patrzył podejrzliwie na
dziewczynę, która stała ze spuszczoną głową. - W tym, co książę Henryk
opowiada, jest wiele racji...
- Najlepiej - ciągnął Raspe - zanim coś zdecydujemy, obudźmy gospodarza i
dowiedzmy się, co znaczy gadanina tej dziewczyny...
W ciszy, jaka się zrobiła, rozległ się krótki okrzyk przerażenia, a potem
suchy szloch.

background image

Lecz Ludwik potrząsnął głową.
- Tracimy czas - rzekł. - Obudźcie giermków, niech siodłają. Bez hałasu.
Powiedział to tak twardo, że tylko spojrzeli po sobie i skierowali się ku
wyjściu.
Bechtold powiedział do dziewczyny:
- Chodź, pokaż, gdzie śpią giermkowie...
W izbie pozostali jedynie bracia. Henryk patrzył z ukosa na zbierającego
się do drogi Ludwika.
- Ulegasz tej dziewczynie - rzekł zjadliwie. - Tak ci się spodobała?
Ludwik czuł w słowach brata zaczepkę, więc milczał.
- Ciekawy jestem, co by na to powiedziała Elza...? - ciągnął Raspe. -
Opowiesz jej to wszystko? Kiedy się obudziłem...
- Zbieraj się prędzej! - przerwał mu starszy brat.
- Nie chcesz gadać?
- Przestań mleć językiem! Mamy być cicho.
- Ale dlaczego? Że ona boi się ojca? Uciekamy jak złodzieje... Wszystko
bo jakieś takie...
Wciąż tylko milczeniem odpowiadał na uszczypliwe słowa brata. Drzwi
skrzypnęły. Stanęli w nich Wargila i Hilda.
- Wszystko gotowe, książę - rzekł stary rycerz. - Konie osiodłane...
- Wobec tego ruszamy.
Zanim jednak wyszedł z izby, zatrzymał się przed dziewczyną. Jak przedtem
unikał jej wzroku, tak teraz patrzył jej prosto w oczy. Nie była już dla
niego pokusą. Obtarła krew, ale na jej czole widać było czerwoną rysę i
policzki były jakby zapuchnięte. W drżeniu jej ust odczytywał ból.
- Ostrzegłaś - powiedział - choć widzę, że tamten człowiek obszedł się z
tobą źle. Wdzięczny ci jestem. Rycerzu Wargilo - zwrócił się do Waltera -
wypłaćcie jej nagrodę...
- Ile każecie dać, książę?
- Dajcie miarkę srebra.
Posłyszał za sobą cichy świst, jaki zwykł był wydawać ustami Henryk, gdy
go coś bardzo oburzało. Lecz zanim Wargila zdążył sięgnąć do skórzanego
trzosa, który miał u pasa, dziewczyna zrobiła obu rękami szybki gest.
- Dziękuję wam, panie. Ale... Nie dla nagrody zrobiłam to...
Znowu spojrzał jej w twarz. Była naznaczona grymasem bólu, spod którego
nie umiał niczego wyczytać. Nie było czasu na odkrywanie jej tajemnicy.
- Weź te pieniądze, mogą ci się przydać... Weź... ode mnie...
Nagle sięgnął do wiszącego u pasa puginału. Szybkim ruchem uciął jeden ze
złotych guzów, które miał przy płaszczu. Wyciągnął do dziewczyny dłoń z
guzem.
- Masz - powiedział. - A to od mojej żony. Gdyby wiedziała, co zrobiłaś
dla mnie, chciałaby ci podziękować. I gdybyś czego potrzebowała kiedy,
przyjdź z tym na zamek...

8
Dzień nadchodził, gwiazdy utraciły swój blask, lecz trzej ludzie wciąż
jeszcze rozmawiali.
Izba, w której się znajdowali, była duża, zimna i przeraźliwie pusta. Na
kamiennej podłodze, nie przykrytej niczym, leżał w kącie wypchany słomą
siennik, niby więzienne posłanie. Nad nim zwisał ze ściany ogromny, bolesny

background image

krucyfiks. Ciało Chrystusa wiło się na nim; chude ramiona nabrzmiałe były
napiętymi mięśniami, palce nóg rozcapierzone. Poza tym w komnacie
znajdowało się jedynie kilka twardych zydli a także obracany pulpit z
leżącą na nim księgą i długim arkuszem zapisanego pergaminu. Na podłodze
stał wysoki lichtarz, w którym osadzona była gromnica - zwisały z niej
żółte frędzle; po nich co jakiś czas spływały z cichym gulgotem kropelki
rozgrzanego wosku.
Dwaj przybyli mówili kolejno, nie przerywając sobie wzajem. Konrad wsunął
dłonie w szerokie rękawy swej szaty i przysłuchiwał się ich słowom. Sam
milczał, z rzadka tylko rzucał jakieś pytanie. Bijący od dołu blask znaczył
jego chudą twarz plamami cienia. Czarne płaty leżały na skroniach i na
policzkach, podkreślając jeszcze bardziej ich chudość. Chwilami jego
pociągła twarz wydawała się twarzą umarłego. Nie nosił zarostu. Skąpe blond
włosy odkrywały wysokie czoło i zwisały kosmykami nad pulsującymi
skroniami. Oczy mistrza były szare, głęboko wbite w oczodoły. Trzymał je
nieugięcie skierowane w twarz tego z dwóch przybyszów, który w danej chwili
mówił. Ani na chwilę nie zmieniał kierunku swego spojrzenia. Czasami tylko
lekko przesuwał końcem języka po wąskich, bezkrwistych wargach.
Tamci wciąż opowiadali. Wygarniali niby z bezdennego wora przyniesione
nowiny. Torso miał na sobie wybrudzony dominikański habit, lecz jego żywe
gesty dawno już przestały być gestami mnicha. Towarzyszyły namiętnym
słowom. Jednooki Jan siedział oparty o ścianę z wyciągniętymi przed siebie
nogami. Ruchem głowy przytakiwał temu, co opowiadał towarzysz. Czasami, gdy
tamten milkł, zaczynał on, a jego głos, rwany i chrapliwy, przypominał
szczekanie. Najczęściej dorzucał do opowiadania jakieś imię, wskazując
jednocześnie ruchem jedynej swej ręki leżący na pulpicie arkusz:
"Wymieniliśmy go tam, czcigodny mistrzu..." Konrad kiwał głową: "Dobrze
uczyniliście..."
Lecz wkrótce wór nowin ukazał swoje dno. Przybyli zamilkli i skierowali
twarze na Konrada, czekając, co powie. On nie spieszył się jednak ze
zdradzeniem swych myśli. Siedział nieruchomy, skupiony, poważny. Nad każdym
jego gestem ciążyła twarda dyscyplina woli. Porywający kaznodzieja, nawet
gdy zabierał głos w zwykłej rozmowie, rozważnie odmierzał bogactwa swego
talentu.
- Taak... - zaczął. Nie patrzył teraz na nich, zwrócił oczy na spływający
krwią krucyfiks. - Nowiny, które przynieśliście, są ważne, bardzo ważne...
Chciałem noc dzisiejszą przeznaczyć na przygotowanie kazania, jakie jutro
wygłoszę w kościele rycerzy zakonnych, nie żałuję jednak, że poświęciłem
kilka godzin na wysłuchanie was. Tak... Przeczuwałem, że heretyckie nauki
pojawią się wszędzie. Trujące zielsko, gdy się go nie wyrywa, rośnie
prędko. Robactwo pleni się, gdzie leży nawóz. A gdzie go nie ma? Widzę na
waszej liście - wziął z pulpitu arkusz - nie tylko imiona prostactwa. Są tu
także rycerze, ba, duchowni... - Zacisnął wargi, zmrużył oczy i czas jakiś
boleśnie kiwał głową. - I to przewidywałem podjął znowu. - Wiele zamków
rycerskich kryje rozpustę. Pieśni wędrownych śpiewaków pod układnymi
słowami przemycają pochwałę namiętności cielesnych. Zachęty do grzechu
łączą się z bezwstydnymi atakami na prawdy wiary. Przez zręczne porównania
głosi się kult strąconego anioła...
Urwał i milczał, tamci zaś bez słowa oczekiwali, aż podejmie na nowo.
Rzeczywiście zaczął po chwili:

background image

- Dziękuję za wasz trud, choć myślę, że poczucie spełnionego obowiązku
jest dla was lepszą podzięką niż moje słowa. Przywiezione nowiny i ten spis
posłużą mi za materiał do nowego listu, jaki mam zamiar napisać do Ojca
Świętego. Jak wiecie, pisałem już raz do niego. Przedstawiłem mu rosnące
niebezpieczeństwo i prosiłem o wskazania. Jego świątobliwość polecił mi,
bym sprawy nie spuszczał z oka...
- Ojciec święty - zaczął prędko Torso - pochwalił podobno waszą
gorliwość, mistrzu, i w uznaniu waszych zasług powierzył wam nadzór nad
życiem duchowieństwa oraz zakonów...
- Nie przerywaj! - Konrad osadził go w miejscu. - Pochwała ludzka - dym,
nawet gdy ją wygłasza sam apostoł. Pracować trzeba dla królestwa Bożego,
nie dla pochwał. Tak, to prawda, że Ojciec święty polecił mi wglądać w
sprawy życia tutejszego duchowieństwa... Dlatego, i tylko dlatego
pozwoliłem wam donosić mi nawet o złych księżach, choć człowiekowi bez
święceń nie wolno mówić źle o kapłanie. Lecz pamiętajcie - uniósł groźnie
palec w górę - jeśli kiedykolwiek podejrzenia zaprowadzą was do domu
księdza lub poza furtę zakonną, macie tam być tylko moimi uszami i oczami!
- Zawsze, czcigodny mistrzu - zaszczekał jednooki - jesteśmy tylko
waszymi oczami i uszami.
- Tak musi być. Powierzyłem wam te sprawy, choć nie jesteście duchownymi
i ciążą na was zarzuty...
- Oszczerstwa! - zawołał Torso. - Złe języki sprawiły, że usunięto
mnie...
Przerwał mu stanowczym gestem.
- Nie będziemy teraz o tym mówili. Broniłem was obu i jeśli czynić
będziecie dobrą robotę dla chwały Kościoła, pozostaniecie pod moją opieką.
- Jesteśmy wam, mistrzu, wdzięczni...
Poruszył lekceważąco dłonią.
- Lecz musicie należycie spełniać powierzone wam zadania - ciągnął. -
Przywieźliście ważne wiadomości. Nie poprzestajcie jednak na tym - uderzył
wierzchem dłoni w pergamin, który wciąż trzymał w ręku. - Musicie tropić
dalej...
- Oczywiście - zapewnił szybko Torso - będziemy to czynili. Wszak znacie,
mistrzu, cudowną właściwość brata Jana...
Konrad podniósł świdrujący wzrok na jednookiego.
- Czy zawsze drętwieje ci ręka, gdy stajesz obok człowieka, który oddaje
cześć Lucyferowi?
- Zawsze, mistrzu - zapewnił Jan.
- Opatrzność dała ci potężną broń przeciwko nieprzyjacielowi, której nie
wolno ci nie używać. Szukajcie dalej.
- Będziemy szukali. Lecz, mistrzu - wtrącił znowu niecierpliwie Torso -
czy pozwolicie, że postawimy ci pytanie?
- Mów.
- Co mamy czynić, gdy nasze podejrzenia zaprowadzą nas wysoko? Raczcie
nas oświecić... Wśród imion, które wam, panie, spisaliśmy, są imiona
rycerzy, opatów... Są imiona ludzi bogatych i potężnych... - Twarz Torsa
skurczyła się jak pysk kąsającego psa. - Wiesz sam, mistrzu, że zło przede
wszystkim tam się kryje... Tam, gdzie bogactwo...
- Wiem. Czy masz kogoś na myśli?
- Z niepokojem umieściliśmy na liście imię rycerza von Sayn - rzekł

background image

jednooki. - spostrzegłem je.
- Rycerz van Sayn uchodzi w Hesji za człowieka pobożnego. A jednak...
mamy dowody! - Torso pochylił się ku Konradowi. - Także ręka brata Jana
ścierpła, gdy stanął obok niego...
- Jeżeli macie dowody, nie powinniście się niczego lękać. Już Pismo
święte powiada, że nieczysty potrafi udawać anioła światłości.
- Lecz wiecie niewątpliwie, mistrzu, że rycerz von Sayn jest przyjacielem
landgrafa...
Wsparłszy brodę na ręku, patrzył w przestrzeń. Nie śmieli przerywać jego
rozważań.
- Wiem o tym - rzekł wreszcie. Końcami palców gładził skronie. - Ale i to
nie może zatrzymywać was w waszej działalności. Badajcie sprawę dalej. Nie
odkrywajcie jednak przed nikim waszej pracy. Nie budźcie podejrzeń.
Przyjdzie czas, gdy postawimy zarzuty otwarcie, a winnych wezwiemy przed
sąd, choćby sami byli landgrafami i przyjaciółmi cesarza.
Spojrzeli na niego pałającym wzrokiem.
- Macie jakieś podejrzenia, mistrzu? - zapytał dawny mnich.
- Podejrzenia nie są dowodami i niech mnie Bóg strzeże, abym się nimi
kierował - odpowiedział. - Być może, poślę was kiedyś ich śladem... Książę
ma zresztą swoje grzechy, o których wiedzą wszyscy. Lecz chcę być cierpliwy
wobec niego. Ostrzegam, ale jeszcze czekam... - Pochylił się do przodu i
gestem przyzwał ich, by się ku niemu zbliżyli. Przysunęli się z zydlami,
czujnie patrząc w jego kamienną twarz. - Słuchajcie - mówił głosem cichszym
niż poprzednio. - Wiecie na pewno, że na wiosnę upływa termin spełnienia
obietnicy cesarskiej...
- Cesarz wiele razy obiecywał, lecz nigdy nie dotrzymał... - wtrącił
Torso, zaraz jednak urwał, skarcony wzrokiem przez Konrada.
- To prawda - podjął kanonik - że cesarz obiecywał i nie spełniał swojej
obietnicy. Lecz tym razem poprzysiągł uroczyście. Musi uczynić to, czego
oczekuje od niego całe chrześcijaństwo! Jestem pewien, że Ojciec święty,
choć jest człowiekiem nad wyraz dobrym i łaskawym, okaże mu wreszcie
surowość...
- Sądzicie, że ruszy? - zapytał Jan.
- Musi ruszyć!
- Lecz przecież wiecie, mistrzu, i to lepiej nawet niż my, o tym, co się
naprawdę dzieje w Królestwie Sycylijskim. Ludzie, którzy tam byli, gadają,
że cesarz jest bardziej sułtanem saraceńskim niż chrześcijańskim władcą.
Otacza się poganami, odprawia muzułmańskie modły, ma cały harem nałożnic
pod strażą eunuchów. Na jego dworze są podobno mędrcy saraceńscy, którzy
uczą cesarza tajemnej, pogańskiej wiedzy...
- Kto wie, czy nie stamtąd płyną - zawołał Torsa - te wszystkie
heretyckie nauki!
Patrzyli pytająco na Konrada, on zaś spoglądał na nich przez stulone
powieki, niby przez wąską szparę, zza której połyskiwał wzrok zimny jak
damasceńska stal.
- Tak... - powiedział. - To prawda, co ludzie mówią. Przewrotna uczoność
prowadzi do upadku. Cesarz czytuje księgi przeciwne świętej wierze i sam
głosi rzeczy grzeszne. Gdy on jak Salomon bije pokłony obcym bogom, herezje
muszą trawić świat chrześcijański. Ty widzisz to, o Panie - podniósł nagle
wzrok na krucyfiks - ale jeszcze odkładasz swój surowy wyrok...!

background image

- Amen! - dopowiedzieli obaj i pochylili nisko głowy.
Chwilę panowała cisza, potem odezwał się Konrad:
- Świat chrześcijański tylko jedno uratować może: wielka wojna, święta
wojna z niewiernymi. Chociaż cesarz jest grzesznikiem, dopóki pozostaje
cesarzem, tylko on potrafi ją poprowadzić!...
- Lecz czy ją poprowadzi? - po raz drugi wypowiedział swoją wątpliwość
Jan.
- Cesarz na wojnę będzie musiał ruszyć, jeżeli niemieccy rycerze
pośpieszą mu z pomocą.
- Kto ich jednak do tego skłoni?
- Jeden człowiek może to uczynić: landgraf Turyngii!
Otworzyli szeroko oczy. Z podziwem patrzyli na Konrada. On zaś objął
dłonią skronie, zacisnął palce, a potem obsuwał wolno dłoń wzdłuż twarzy,
gniotąc policzki, jakby chciał, by przyjęły kształt kości policzkowych.
- Zrozumieliście teraz? - zapytał.
Skinęli głowami.
- Wielka myśl! - powiedział z uznaniem Jan.
- Pojmujemy teraz - mówił Torso - dlaczego porzuciliście Marburg, by
przebywać w Wartburgu. Chcecie poprzez księżnę mieć wpływ na jej męża,
nieprawdaż?
Nie przeczył ani nie potakiwał. Siedział nieruchomo.
- Tak - podjął, jakby snuł dalej swe myśli, a nie rozmawiał z nimi. -
Cesarz wystąpi, gdy Rzesza pospieszy mu z pomocą. Ale rycerze tutejsi to
piasek. Musi być mocna ręka, która ich weźmie w garść... Landgraf jest
młody, jednak wodzem być potrafi... Oni właśnie tacy - rozważał głośno -
pierwsi do bitki, ostatni do posłuszeństwa... Zły przykład... Przez nich
nigdy Kościół nie będzie dość słuchany...
- Lecz czy sądzicie, że księżna zdoła wpłynąć na męża? - Niecierpliwy jak
zwykle Torso swoim pytaniem znowu przerwał rozmyślania Konrada. -
Miłosierna, to prawda, obsługuje chorych, karmi ich... - mówił dalej. - Ale
wobec męża podobno uległa...
Tym razem Konrad pozwolił mu mówić. Cierpliwie słuchał patrząc na dawnego
mnicha przez zmrużone powieki.
- Masz rację - przyznał. - Dobra kobieta... - Lekki uśmiech przewinął się
po jego wargach. - Wprawdzie kurka, która nie rozumie wielkich spraw. I
zaślepiona. Ale gdy Pan zechce, najnędzniejsze stworzenie może się przydać.
Gdy taka Jego wola, najchudsze nawet ciasto da się ugnieść...
Powiedział to cicho, ale jego słowa zadzwoniły mocą. Z uznaniem skłonili
się przed nim obaj.
- Wielką rzecz zamyśliliście, mistrzu - rzekł Torso.
Potrząsnął głową.
- Nie ja... Ja także jestem tylko narzędziem...
Gdzieś na podwórzu zamkowym zapiał kogut. Połyskujące dotąd jedynie
odbitym blaskiem świecy szklane gałki w oknach wypełniać się poczęły
szarozielonym, mętnym płynem. Noc uciekała, rozmowa toczyła się niby
wjeżdżający coraz wyżej pod górę wóz. Na twarzach przybyszów widać było
zmęczenie, tylko sucha twarz Konrada nie uległa żadnej zmianie: wydawała
się tylko jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Znowu wsunął dłonie w rękawy
szaty.
- Czy nie czas wam odpocząć, mistrzu? - zapytał Torso.

background image

Coś jakby grymas lekceważenia przemknął po twarzy Konrada, ale zaraz
ustąpił łagodnemu półuśmiechowi. Nie odpowiedział na pytanie, tylko rzekł:
- Zostawcie mnie. Idźcie spać. Na prymę możecie nie wstawać, lecz chcę,
abyście byli na mszy i na kazaniu w kościele rycerskiego zakonu...
- Będziemy, naturalnie - zapewnili.
Powstali i ukłonili się z szacunkiem. Konrad wskazał im leżące na oknie
ogarki świec. Jan zapalił jedną z nich od tkwiącej w lichtarzu gromnicy.
Jeszcze raz od drzwi skłonili się nisko.
- Zostańcie a Bogiem, mistrzu.
Wysunął dłoń z rękawa i zrobił nią w powietrzu szeroki krzyż:
- Idźcie w pokoju. In nomine Patris...
Drzwi zamknęły się za nimi. Jakiś czas pozostawał nieruchomo na swym
zydlu. Potem wstał. Póki siedział, jego wzrost nie rzucał się tak w oczy,
kiedy jednak wyprostował swą długą, chudą postać, wydał się olbrzymem,
sięgającym głową spiętego ostrołukami sklepienia. Powoli zbliżył się do
posłania. Ale nie położył się na nim. Przez chwilę stał nieruchomo, potem
nagle padł na oba kolana i rozłożył szeroko ramiona. Jego wąskie wargi
poruszały się modlitwą. W izbie panowała cisza, czasem tylko zaskwierczał
palący się knot lub zadzwoniły krople wosku staczające się na posadzkę.
Naprzeciwko rozkrzyżowanego Boga klęczał rozkrzyżowany człowiek. Modlitwa
spływała z ust bezgłośnie. Powtarzała to samo wołanie, wciąż to samo, od
lat...

A oni szli tymczasem ciemnym korytarzem. Choć usiłowali stąpać cicho, ich
kroki zostawiały za sobą głośny, powtarzany echem stukot. Jakieś powiewy
przeginały nagle płomień świecy, który furkotał niby chorągiewka na
wietrze. Własne ich cienie zdawały się skradać za nimi.
Gdy przechodzili przez szeroki korytarz na dole, posłyszeli nagle dźwięk
otwierających się w pobliżu drzwi. Szczurzym susem zapadli w boczny, czarny
korytarz. Z drzwi prowadzących do kaplicy wyszły dwie postacie kobiece.
Wyższa z nich trzymała zapalony ogarek. Stąpały cicho i rozmawiały ze sobą
szeptem. Dosłyszeli:
- ...gdy przychodzę, gołąbko, nie śpisz...
- Choćbym chciała, zawsze coś mnie obudzi...
Gdy kobiety przeszły, pomocnicy Konrada wysunęli się ze swego ukrycia.
Zatrzymawszy się, chwilę patrzyli w stronę, w której zniknęły. Torso chciał
coś powiedzieć, ale Jan dał mu znak, by milczał. Ruszyli swoją drogą i za
chwilę byli przy drzwiach izby, w której przygotowano im posłanie.
Zamknąwszy drzwi za sobą, najprzód obaj równocześnie ziewnęli.
- Twardy człowiek z naszego mistrza - rzekł półgłosem jednooki.
- Wymęczył nas... - przyznał Torso. Siadł na posłaniu i począł
rozsupływać zaplątany węzeł przy ciżmach. - Ale widziałeś? - zapytał nagle
przerywając tę robotę. - Księżna modli się po nocy...
- Widziałem. - Jan rozbierał się także. - Pewno jej kazał. On nie
popuści. Wczepił się w nią jak wilk w owcę...
- Tacy jak nie umieją żyć zwyczajnie, to przynajmniej lubią dręczyć... -
Wyciągnął rękę, zrobił dłonią nieskromny gest. - Ugniatają przynajmniej
dusze. - Śmiał się. Mocno zaciśnięty węzeł nie chciał ustąpić. Torso
zaklął. Z tym przekleństwem spadła z niego jakby zewnętrzna pokrywa. Nagle
zmieniło się wszystko: wyraz twarzy, ton głosu. Kiedy zaczął się znowu

background image

śmiać, w tym śmiechu dyszała zawziętość. - Ale niech robi, jak chce, byle
ich tylko wysłał na tę wojnę. - Z groźnym syknięciem podniósł w górę
zaciśniętą pięść. - Żeby się wyrżnęli co do jednego! Żeby ich wszystkich
diabli wzięli!

9
Mroczny kościół Najświętszej Maryi Panny, należący do klasztoru rycerzy
teutońskich, pełen był ludzi. Przy ołtarzu ksiądz śpiewał Ewangelię, lecz
oczy zebranych zwrócone były nie na niego, ale na wysoką postać kaznadziei,
który zapadł w głęboki, rzeźbiony klęcznik i tkwił w nim nieruchomo od
początku nabożeństwa. Teraz podniósł się i stał wyprostowany, lecz z głową
opuszczoną na piersi. Celebrans skończył śpiewać i oddalił się od ołtarza.
Zrobiła się cisza. Członkowie rodziny książęcej, przybyli z wartburskiego
zamku, dworacy, rycerze i bracia zakonni, tłum grodzian - wszystko to
tłoczyło się pod przysadzistymi kolumnami świątyni. Ci, co nie widzieli
przedtem mistrza Konrada, wspinali się teraz na palce, by zobaczyć tego,
który na całą Rzeszę zyskał sobie sławę najgorliwszego głosiciela krucjat.
Tu, w Turyngii imię marburskiego kanonika znane było także od czasu, gdy
był promotorem sprawy cystersa Minnike z Goslaru, oskarżonego o uprawianie
kultu Lucyfera. W kościele znajdowali się i tacy, którzy na własne oczy
oglądali przed czterema laty potężny stos rozniecony u stóp wielkich
schodów zbiegających od katedry i od kościoła świętego Seweryna w Erfurcie,
a przed stosem trybunę sędziów, na której wybijała się chuda i wysoka
postać Konrada.
Wśród szeptów mistrz wystąpił z klęcznika i poprzedzany przez dwóch braci
zakonnych szedł wolno przez kościół. Majestatycznym krokiem wstępował na
schodki kazalnicy. Po kościele przeleciała fala westchnień i chrząknięć, a
potem zapadła głucha cisza.
Zaczął cicho głosem matowym. Wywołał scenę, którą zawierała dzisiejsza
Ewangelia, scenę uczty u Heroda, tańca Salome, ścięcia Jana. Mówił tak,
jakby to wszystko widział, a swoją krwawą wizję umiał w przejmujący sposób
przekazać słuchaczom. Zdawało się im, że widzą kata idącego przez salę
pełną ucztujących i niosącego na misie głowę, z której skapywały na
posadzkę gęste, szkarłatne krople.
- Tak czyniono niegdyś prorokom Pańskim! - zawołał nagle, a głos jego
nabrał od razu siły i huczał w kościele niby dzwon. - Ale i dziś tak samo
czynią. Gdzie? Przede wszystkim tam, w ziemi, w której znajduje się Grób
Pański. Jak wiecie, przed kilku laty, w dalekim Egipcie rycerstwo
chrześcijańskie wpadło w ręce niewiernych, którzy nie umiejąc dać mu pola,
zatopili armię chrześcijańską wodami zdradliwej rzeki. I znowu Grób Święty
jest w niewoli. Znowu oplwany i obrzucony bluźnierstwami. Dalej na ziemi,
po której chodził Pan nasz, cierpią prześladowania Jego słudzy, a wielu z
nich ponosi śmierć z rąk niewiernych. Kościoły są zamienione w meczety,
kapłani Pańscy prześladowani...
Głos mówcy rósł z każdym słowem. Przycichł na chwilę, by tym mocniej
znowu wybuchnąć. Szare oczy Konrada rozpłomieniły się i ciskały
błyskawicami na stłoczone w dole twarze.
Żarliwie i płomiennie mówił o ciężkiej doli Królestwa Jerozolimskiego.
Konrad nie był tam nigdy. Z dala państwo króla Jana de Brienne wydawało mu
się ostatnim bastionem broniącego się rozpaczliwie zamku. Od lat służył

background image

sprawie krucjat. Syn ubogiego rzemieślnika ze Szmalkandy pozostałby niczym,
gdyby nie zainteresował się nim daleki krewny, pisarz przy kapitule w
Meiningen. Ten to krewniak pomógł Konradowi ukończyć szkołę, a potem
sprawił, że biskup dał trochę pieniędzy, by rokującego wielkie nadzieje
młodego człowieka wysłać dalej na naukę. Z węzełkiem na plecach Konrad
wyruszył pewnego dnia w daleką podróż, by po miesiącu wędrówki zobaczyć
miasto rozsiadłe między wzgórzami po obu stronach kapryśnie wijącej się
rzeki. Wszedłszy do Paryża przez bramę przy szpitalu Saint Gervais, patrzył
z niskiego, mulistego wybrzeża na wspaniałość wyspy, która w blasku
zachodzącego słońca wydawała się cudem natury, nową Jerozolimą spuszczoną
prosto z nieba w nurt burej rzeki. Nad stłoczone dachy domów, zamków i
pałaców strzelały niezliczone iglice kościelne i wznosiły się koronkowe
pylony katedry. Potem wzrok przybysza pobiegł dalej, za rzekę. Tamten brzeg
był wysoki: panował nad nim szeroko rozsiadły masyw góry świętej Genowefy.
Na jej zboczach w kościołach, kaplicach i domach kryjących się wśród gęstej
zieloności, mieściło się najpotężniejsze, jakie znał świat, źródło wiedzy,
do którego przywędrował. Tu znajdowała się prawdziwa stolica mądrości
Boskiej i ludzkiej.
Konrad spędził w Paryżu kilka lat. Studiował, zyskał zaszczytny tytuł
mistrza świętej teologii, lecz także zaznał ciężkiego niedostatku: głodu,
zimna i upokorzeń. Nie dał się tym trudom złamać. Nie był jak ubodzy
pauprzy, którzy podobnie głodując i marznąc przecież marzyli, że nadejdzie
chwila, kiedy i oni porosną w złote piórka. Konrad na pokusę bogactw
odpowiedział pogardą dla nich. Pogardą i nienawiścią.
Powrócił z Paryża tak, jak tam podążył: o żebranym chlebie. Lecz teraz
towarzyszyła mu sława człowieka wielkich cnót i umartwień, a także
niezrównanego kaznodziei. Ledwo wrócił, powierzono mu misję głoszenia
krucjaty w diecezji bamberskiej. Wywiązał się z tego znakomicie. Na mule, w
towarzystwie jednego tylko zakonnika wędrował przez kraj, wszędzie
przyjmowany z entuzjazmem, otoczony podziwem. Przekazywane przez niego
żałosne wołania Jakuba de Vitry, biskupa Saint-Jean-d'Acre, szły na całe
chrześcijaństwo, aż wreszcie Andrzej, król węgierski, i Leopold, książę
austriacki, zdecydowali się wyruszyć na wyprawę. Szybko jednak powrócili,
nic nie wskórawszy. Łagodny Honoriusz nie umiał nikogo zachęcić do nowej
wyprawy. Głosiciele krucjaty przestali przebiegać kraj, odeszli do innych
zajęć. Zapał ostygł. Tylko Konrad na swym mule wciąż wędrował po drogach
Rzeszy i nie przestawał przypominać wiernym o tragicznym losie Królestwa
Jerozolimskiego.
Tymczasem król Jan ruszył na Damietę i zdobył ją. Fala zapału buchnęła
znowu poprzez Europę. Biskup Hugo z Hildesheim wziął w swoje ręce
kierownictwo nowych przygotowań. Konrad miał teraz wielu pomocników. Lecz
niedługo to trwało: po sukcesie przyszła klęska. Tym razem wyglądało na to,
że pociągnie za sobą zgubę królestwa. Przerażony papież zażądał od cesarza,
by wreszcie dotrzymał danej w czas koronacji obietnicy i wyruszył na
krucjatę. Fryderyk przyrzekł, że to uczyni, ale dopiero po ukończeniu
przygotowań, które miały trwać cztery lata. Czekając na ten termin,
kaznodzieje znowu zawiesili swoją działalność. Tym razem zrobił to także
Konrad, powołany na stanowisko kanonika kapituły marburskiej i wizytatora
życia duchowieństwa. Zgodził się także być spowiednikiem landgrafini
turyngskiej. Lecz choć umysł kanonika zajęty był wieloma sprawami, krucjata

background image

pozostała jako najważniejsza na horyzoncie jego myśl.
W kościele powstało nagle małe poruszenie. Jakaś wiadomość zdawała się
wędrować z ust do ust, od drzwi do książęcych stalli przed samym ołtarzem.
Szepty zwróciły uwagę mówcy. Na jego czole ukazała się gniewna zmarszczka.
Na chwilę zatrzymał się, w kościele natychmiast zapanowała na nowo głucha
cisza. Lecz w Konradzie palił się już gniew: zbyt był przyzwyczajony do
tego, że go słuchano z zapartym oddechem. Wewnętrzne podrażnienie przelało
się natychmiast w słowa. Mocno uderzył dłonią w oparcie kazalnicy.
- Może który z was powie, że to są sprawy dalekie, że jeśli nawet
chrześcijanie cierpią prześladowanie w Ziemi Świętej, to przecież u nas
wiara kwitnie, żywa i nieskażona? Ludzie małego serca! Czy nie widzicie,
jak w cesarstwie, w samym sercu chrześcijaństwa pojawiły się ohydne herezje
i próbują podgryzać prawdy głoszone przez Kościół Chrystusowy? Nikczemna
nauka katarów, która wylęgła się w królestwie francuskim, ma i u nas swoich
naśladowców! A waldensi lombardzcy? A uczniowie Tanchelma, Amalryka Bene i
opata Joachima? A najgorsi z najgorszych, czciciele szatańskiego Lucyfera,
których przywódca ukrywa się, jak wieść niesie, w Mastrichcie?!
Nagle zmarszczka na czole mówcy pogłębiła się. Konrad nie przerwał
kazania, ale jego wzrok natężył się i sięgnął książęcej stalli. Nie mógł po
prostu uwierzyć swoim oczom. Stalla była pusta! Nie siedział w niej nikt!
Najmłodszy z landgrafów stał po drugiej stronie ołtarza w otoczeniu rycerzy
zakonnych. Konrad mówił dalej. Był wytrawnym mówcą i mógł sobie pozwolić na
chwile, w czasie których myśl nie towarzyszy słowom. Tylko jego głos stał
się jeszcze ostrzejszy niż poprzednio.
- Jak się to dzieje - wybuchnął, pochylając się nad stłoczonym tłumem
słuchaczy - że nauki heretyków trafiają do uszu chrześcijan? Jak? Zaraz wam
powiem. Winni są ci, którzy głusi na głos apostoła nie spieszą do walki o
wyzwolenie Chrystusowego Grobu! Gdzie braknie ducha do walki z
nieprzyjacielem zewnętrznym, tam przychodzi wróg wewnętrzny i atakuje
człowieka w jego własnym domu. Ale nie tylko oni są winni. Wy także
jesteście winni! - Palec mówcy zawisnął w przestrzeni, jak przygotowany do
ciśnięcia oszczep. - Wasze serca zarosły tłuszczem! Domy wasze pełne
bogactw, a was samych wypełniło po gardło pragnienie, by żyć lepiej,
wygodniej, przyjemniej! Pieniądz wam utknął w gardle i dławi. Dajecie grosz
na biednego, a sto wyrzucacie na ciżmy z długimi nosami, na powłóczyste
szaty, na pachnidła, na wschodnie przyprawy. Puszycie się swym bogactwem
jeden przed drugim, a nie płacicie daniny na Kościół. Ta jedyna skarbona, w
której złoto nie przemienia się w zgniliznę, stoi pusta...!
Nie zamierzał tak mówić. Lecz pasja przetapiała się w nim w słowa, a te
stawały się coraz gwałtowniejsze:
- Nie łudźcie się, że tylko niewierni podnoszą ręce na proroków Pańskich!
Wy robicie to samo! Każdy zabija, kto wspomaga zabijających! Nie tylko ten,
co czyni zło, ale i ten, co nie sprzeciwia się złu! Troje było winnych
śmierci Jana: Herodiada, Salome i Herod. Herodiada nienawidziła
Chrzciciela, bo jej wyrzucał cudzołóstwo. Pragnęła jego zguby, ale bała się
sama dopominać o jego głowę. Więc posłała Salome, wcielaną rozpustę, ta zaś
opętała serce Heroda. I Herod bał się Jana. I on także nie byłby śmiał
podnieść na niego ręki. Nie czcił świętości proroka, ale się jej lękał.
Myślicie, że takich jest mało? Rozejrzyjcie się między sobą! Otwórzcie
oczy! Pełno wśród was Herodów, chwiejnych Nikodemów, którzy nocą gotowi są

background image

skrycie odwiedzać Chrystusa i zapewniać Go o swej wierności, ale w dzień są
słabi, tchórzliwi, podatni na każdą pokusę! Ludzie, co chcą służyć
jednocześnie Bogu i mamonie! Ślepcy, szaleni ślepcy! Najpierw obiecują,
potem gotowi są na wszystko. Słyszycie? Na wszystko!
Głos mówcy dygotał. Ludzie odruchowo wzdragali się, tak straszny wydawał
się im w tej chwili ten wielki, chudy człowiek, rzucający z kazalnicy
surowymi oskarżeniami.
- Obyś był zimny albo gorący, mówi Pan - ciągnął Konrad. - Gdzie w was
gorąco lub zimno? Jesteście letni! Całe chrześcijaństwo stało się letnie.
Dlatego nie ruszacie na wyprawę przeciwko niewiernym, a gdy w końcu
ruszycie, oni zwyciężają was. Dlatego żrą was herezje, jak wszy! Weszliście
w układ z grzechem, niby Herod z Salome! Sprzedaliście się złotu i
wygodzie! Chwiejni Nikodemowie, chcielibyście cudzołożyć w dzień, a udawać
wiernych w nocy!
Ludzie stali jak skamieniali, choć Konrad zszedł już z ambony i wsunął
się w swój klęcznik. W ciszy słychać było szybkie, niby zadyszane oddechy.
Dopiero śpiew Credo wyrwał zebranych ze stanu, w jaki wtrąciło ich kazanie.
Konrad klęczał z twarzą ukrytą w dłoniach. Był zmęczony. Wypowiedziane
słowa wykrwawiły go jak rana. Po takim wysiłku odpływała od niego zwykła
energia i na krótką chwilę na sercu osadzała się, niby żużel po pożarze,
gorycz. Cóż z twoich wołań? - podsuwała mu.
Wyczulonymi w nocnych czuwaniach zmysłami Konrad chwytał otaczającą go
woń zgnilizny. Organizm, którego życie było i jego życiem, rozkładał się.
Dziś powiedział tyle o złu, które, wiedział, kryje się po dworach, zamkach,
zwykłych mieszczańskich domach. Ale sam znał boleśniejsze jeszcze
tajemnice. Odkąd kazano mu naprawiać życie duchowieństwa, przekonał się, że
to samo zło znaleźć można również w domach zakonnych, pałacach biskupich, a
kto wie, czy nie znalazłoby się także, gdyby go poszukać dobrze, na dworze
papieskim. Gdziekolwiek spojrzał, 7nury Kościoła rysowały się... Dla
człowieka jak Konrad było to odkrycie przerażające. Ratować go! - myślał.
Ale jak? I wydało mu się, że jest na to tylko jeden sposób: pchnąć tych
wszystkich, którzy swą ziemską potęgą sprzeciwiają się Kościołowi, na
daleką wyprawę przeciwko niewiernym, związać ich walką - i korzystając z
ich nieobecności, przeprowadzić reformę...
To była myśl, która już od dłuższego czasu wykrystalizowała się w głowie
mistrza. Pewnej nocy wydało mu się, że przejrzał. Sprawy świata stanęły
przed nim w całej swej oczywistości. Przedtem był tylko wiernym sługą i
wiernym wykonawcą rozkazów Kościoła. Od tamtej nocy wydało mu się, że
został dopuszczony do poznania Jego wstydliwych tajemnic i wezwany na
ratunek.
Pochylił głowę, przycisnął czoło do oparcia klęcznika. Słabość przemijała
jak skurcz bólu. Zrozumienie powracające na nowo wyzwalało w nim energię.
Powracał także gniew, ale inny, opanowany, ujęty niby rzeka w cembrowinę
kamienną.
Teraz ten gniew skupił się na jednej osobie. Ośmieliła się wyjść. Może
jednak - myślał - tracę zbyt wiele czasu na zajmowanie się tą kobietą?
Kimżeż ona jest wobec wielkich spraw, którym służył? Znał jej duszę,
wiedział, że na jej bieli nie ma żadnej plamy. Lecz nie wątpił, że jest to
tylko mizerna duszyczka, zdolna do odprawiania długich modlitw, do
wspomagania cierpiących, do znoszenia cierpliwie drobnych codziennych

background image

przykrości, i do kochania - o wiele zanadto! - swego męża. Odkąd roztoczył
opiekę nad nią, Konrad usiłował ją popchnąć ku czemuś większemu. A gdyby
tak - podsuwał - ona i jej mąż wyrzekli się za wspólną zgodą wszelkiej
bliskości cielesnej? Jezus - cytował - wzywa ludzi, by się dobrowolnie
"otrzebiali" dla Niego. Patrzyła na niego przerażonymi oczami.
"Chcielibyście, mistrzu, bym nawet nie ucałowała brata, gdy odjeżdża lub
wraca z wyprawy? Ileż boleści sprawiłabym mu!" Niechętnie wzruszał
ramionami. Drażniło go to wzajemne nazywanie się bratem i siostrą. "To źle
- powiedział - że jesteście tak bardzo przywiązani do ziemskich związków.
Spodziewałem się, że będziesz chciała dać z siebie wzór wszystkim żonom
chrześcijańskim..." W parę dni później, gdy przyszła do niego, by wyznać
mu, że zbyt lubi słodkie placki z miodem, które, znając jej gust,
przygotowuje dla niej kucharz, przerwał jej surowym chrząknięciem.
Pochyliwszy się nad klęczącą zapytał, czy jej zdaniem wszystko, co pojawia
się na stole książęcym, może być spożywane z czystym sumieniem. Milczała
zaskoczona. Wtedy przypomniał jej o zatargu Ludwika z arcybiskupem
Zygfrydem i o klątwie, która przez dwa lata ciążyła na księciu. "Lecz brat
- tłumaczyła - dał wykup, a pan arcybiskup zdjął z niego klątwę..."
Skandując dobitnie wyjaśnił: "A jednak ziemie zabrane nie powróciły do
Kościoła. Wszystko: chleb, mleko, mięso, czy wino, które pochodzą z ziemi
zabranej, są dobrem nieuczciwie nabytym. Chrześcijanom nie wolno tego
spożywać pod grzechem. I ja ci tego zakazuję!" "O, Boże! - posłyszał jej
przerażany szept. - Lecz jak poznam, panie, że coś pochodzi z ziemi
zabranej? Jak odróżnię chleb wypieczony z tej, a nie z innej mąki? I to
powie braciszek...?" "Możesz mnie nie posłuchać - powiedział twardo. - Mogę
przestać być twoim spowiednikiem i opuścić ten zamek. Inny kapłan, być
może, nie będzie tak wiele żądał..." "Nie, nie..." - szeptała.
"Powiedziałem ci na początku - ciągnął - że domagam się od ciebie
bezwzględnego posłuszeństwa. Tylko wtedy będę kierował twoją duszą. Tylko w
ten sposób starać się będę ocalić duszę twego męża..." "Zrobię, panie,
wszystko, czego żądacie - wyszeptała. - Lecz dzieci, dwór...?" "Dzieci -
odpowiedział - są małe i nie odpowiadają jeszcze za grzechy rodziców. Dwór
jest zależny od władcy. Wpierw twoje postępowanie winno poruszyć jego
sumienie..."
Zakaz był twardy, niesłychany. Konrad zdawał sobie z tego sprawę. Żaden
władca nie zniósłby takiego upokorzenia. Lecz marburski kanonik nie znał
lęku. Muszę go ugiąć ! - myślał - Muszę go uczynić posłusznym narzędziem
sprawy Kościoła! W gruncie rzeczy nie znał prawie Ludwika. Zaledwie przybył
do Wartburga, landgraf odjechał do Italii, wezwany tam przez cesarza, i
dotychczas nie wrócił.
Elza pokornie przyjęła wolę Konrada. Jedzenie na stół książęcy szło z
rozmaitych majątków: nie sposób było oddzielić to, co pochodziło z
zabranych niegdyś arcybiskupowi ziem, od tego, co przywożono z innych. Aby
zachować posłuszeństwo, poleciła dostarczać dla siebie żywności z dworów,
które należały do jej wiana. Niczego innego nie tykała.
Była mu posłuszna. Dotychczas zawsze spełniała każdą jego wolę, choć
czuł, że nie przychodzi jej to łatwo. Pod posłuszeństwem wyczuwał zawsze
opór. Dlaczego wyszła z kościoła? Wszak wyraźnie polecił jej, by była na
dzisiejszym kazaniu. Na początku mszy widział ją w książęcej stalli. Potem
znikła. Nie chciała słuchać upomnień skierowanych do niej.

background image

"Tacy.są, Panie - modlił się - ci, którzy uważają się za wiernych Tobie.
Zdejm bielmo z ich oczu. Spraw, bym potrafił zgnieść ich wolę, bym ich
uczynił posłusznymi nakazom Twego Kościoła. O Boże, jest tyle zła i tak
oporna jest natura człowieka! Będę tropił zło i będę kruszył to, co się
sprzeciwia Tobie. Chcę Ci służyć! Nie żałuj mnie. Zetrzyj mnie na proch,
zaprowadź aż na męczeństwo. Posłuż się mną, jak chcesz. Tylko wspomagaj
moje siły. Spraw, abym się nigdy nie ugiął. Bądź zawsze ze mną. Towarzysz
mojemu dziełu...

10
Wiadomość, która dotarła do niej, sprawiła, że nie mogła pozostać dłużej
w Italii. Gdyby jej powiedziano zwyczajnie:
"Książę jedzie, niedługo będzie na zamku", potrafiłaby zapanować nad
swoim wzruszeniem. Ale, gdy doszedł do niej szept: "Miłościwy książę uszedł
wielkiemu niebezpieczeństwu..." - Elza nie mogła powstrzymać gwałtownego
bicia serca. Skinąwszy na Gudę, szybko, bocznym wyjściem opuściła kościół.
Na cmentarzu zatrzymała się.
- Słyszałaś?
- Słyszałam, gołąbko. Nie przejmuj się. Wszystko już dobrze, skoro uszedł
niebezpieczeństwu. Któż to się mógł przeciwko niemu zasadzić?
- Uszedł... Czy jednak nic mu się nie stało?
Z tych samych bocznych drzwi kościoła wyszedł rycerz w białym płaszczu
naznaczonym czarnym krzyżem. Był to Hugo, komtur rycerzy zakonnych. Jego
bacznemu oku nie uszło nagłe zniknięcie księżnej. Podszedłszy do niej,
począł się wypytywać, czy przypadkiem nie czuje się chora.
- Nie, nie, dziękuję wam, panie, za waszą troskliwość - powiedziała. -
Nic mi nie jest. Otrzymałam wiadomość, że braciszek wraca...
- Niech Bogu Najwyższemu będą dzięki! - Hugo wzniósł ręce i oczy w górę.
- Radosna wiadomość...
- Lecz goniec mówił, że groziło mu niebezpieczeństwo.
- My, rycerze, nawykliśmy żyć za pan brat z niebezpieczeństwem. Nie
wątpię jednak, że miłościwy książę, a nasz dobroczyńca, zwyciężył
nieprzyjaciół...
Elza przysiadła na niskim murku okalającym cmentarz. Niepokój, który
dręczył ją przez całą noc wczorajszą i niewiele dał spać nocy dzisiejszej,
wybuchnął znowu z gwałtownością. Twarz księżnej pobladła. Guda patrzyła na
nią z niepokojem.
- Czy ja wiem...? Goniec mówił, że uniknął niebezpieczeństwa... Lecz w
takim razie dlaczego go nie ma, dlaczego z wieścią przyjeżdża jakiś obcy
pachoł?
- Nie niepokójcie się, pani - rzekł komtur. - Wszystko wyjaśni się
niebawem.
Targnęła się niecierpliwie. Ale natychmiast zapanowała nad sobą.
- Dziękuję wam, komturze, za pociechę - powiedziała.- Ale teraz wracajcie
spiesznie do kościoła, aby mistrz Konrad nie czuł się dotknięty waszą
nieobecnością...
Gdy skłoniwszy się nisko, odszedł, podniosła wzrok na Gudę.
- Nie wrócę do kościoła, nie mogłabym słuchać...
- Co chcesz uczynić, gołąbko?
- Wyjadę mu naprzeciw.

background image

- Może być jeszcze daleko.
- Pojadę daleko. Nie zdołam czekać. Idź, idź, proszę, sprowadź konie,
wydaj polecenia. Pojedziesz ze mną?
- Jakże by mogło być inaczej?
- Kochana... Weź dwóch giermków.
Guda odeszła. Elza pozostała siedząc na murze. Spoza drzwi kościoła
dolatywał chwilami potężny głos mówcy, ale nie było słychać tego, co mówił.
Serce Elzy biło prędko. Czy naprawdę - myślała - groza, której bliskość
czuła, już przeminęła? A może ją oszukują? Może nie powiedzieli
wszystkiego? Pamiętała, jak Ludwik leżał chory i samotny w Bardewick, a jej
nikt o tym nie doniósł. Wiedziała, że nie lubi przejmować się swoim
zdrowiem. Lecz ona czuła... Nigdy dotychczas nie odczuwała podobnego
nie,pokoju. Czy gdyby nie ten lęk, ośmieliłaby się sprzeciwić żądaniu
Konrada? Każde jego słowo było dla niej rozkazem.
Konie z jej pocztu były przed kościołem, więc niedługo musiała czekać.
Giermek podstawił splecione dłonie, a ona lekko wskoczyła po nich na
siodło. Prędko przejechali uliczkami Eisenach; za bramą wypuścili konie w
cwał. Od Marksuhl pędzili w dół ku Tiefenort.
Elza jechała przodem, Guda nieco za nią; z tyłu obaj giermkowie. Szybki
galop płoszył myśli Elzy, lecz nie uwalniał jej od niepokoju, który zdawał
się niby sokół siedzieć na jej ramieniu.
Nie odjechali daleko, gdy równomierny klekot kopyt końskich spłoszył
okrzyk Gudy. Elza obejrzała się. Koń Gudy okulał; żałośnie podskakiwał na
trzech nogach, trzymając czwartą podwiniętą. Musiał wbić sobie kamień pod
podkowę. Niecierpliwie zawołała:
- Niech Roger zostanie z tobą. Dogonicie nas potem...
Jeden z giermków wstrzymał konia, drugi pogalopował za księżną.
Wiedziała, że nie powinna jechać w towarzystwie jednego tylko człowieka.
Słyszała, jak Guda wołała za nią. Ale nie obejrzała się nawet. Mknęła
dalej. Przełamawszy jedną przeszkodę, odrzucała inne. Jeszcze bardziej
popędzała konia, a piękny wierzchowiec, podarowany jej przez ojca, oddalać
się począł także od konia giermka.
Pachołek pozostał daleko w tyle, gdy przyjechała nad brzeg Werry. Jasny,
świeżo zbudowany most zastawiony był drągiem. Ale zaraz z małego, stojącego
na uboczu domku wyszedł mnich w wyrudziałym habicie. Gdy przed rokiem
powódź zmyła dawny most, Elza, usłyszawszy od pewnego minnesaengera o tym,
iż w południowej Francji mostami opiekują się tak zwani bracia mostowi,
uprosiła Ludwika, by sprowadził kilku z nich i powierzył im budowę oraz
opiekę nad mostem na Werze. Brat podszedł do drąga, by go odsunąć, lecz
podniósłszy oczy na Elzę musiał ją poznać, bo nagle przyklęknął i złożył
ręce niby do modlitwy. Wydobyła z wiszącego u pasa woreczka kilka groszy i
podając mu prosiła, by pomodlił się na intencję księcia. Mnich podziękował
niskim ukłonem, lecz z wyrazu jego twarzy poznała, że nie rozumie jej słów.
Ale już z domku wybiegli inni bracia i spieszyli, by ją powitać. Mimo
niecierpliwości wypadło zamienić z nimi kilka słów.
- Wasza miłość sama? To niedobrze... - mówił jeden z braci, widać starszy
wśród nich, łamaną, nosową niemczyzną.
Wskazała za siebie gestem, a właśnie zza zakrętu wypadł gnający za nią
giermek. Jego koń był cały zmydlony od szybkiego galopu. Mnich trząsł
głową.

background image

- Niedobrze, niedobrze... - powtarzał. - Pusta droga, źli ludzie... Wasza
miłość i jeden człowiek... Niedobrze...
- Bądźcie spokojni, bracie, nic mi nie będzie - powiedziała. - Pomódlcie
się na intencję księcia. Proszę... - Jeszcze zaczerpnęła z torebki i
wsypała garść monet w rękę zakonnika. Pchnęła konia; dudniąc kapytami po
deskach, przemknął po moście. Giermek galopował tuż za nią. Zbliżywszy się
do niej, powiedział:
- Wasza miłość, zechciejcie się nie oddalać... Ten mnich miał
słuszność... Mógłby was ktoś napaść...
Miała ochotę krzyknąć na niego, by nie odzywał się nie pytany. Ale
spojrzawszy w twarz pachołka, uśmiechnęła się tylko i przytrzymała konia.
Wzruszył ją wyraz szczerej troski w jego oczach. Tego chłopaka przyjęła
niedawno do służby. Nazywał się Hartmann. Przed paru miesiącami przybył do
Wartburga razem z ojcem, wędrownym kupcem. W pewnej chwili kupiec począł
błagać Elzę, by zechciała przyjąć do swej służby jego siedemnastoletniego
syna. "Wasza miłość - prosił - zlitujcie się... To chłopak silny i odważny,
pod waszą czcigodną ręką wyrośnie na uczciwego człowieka. A przy mnie
zmarnuje się... Zanadto lubi pieniądze. Jakże go mogę upilnować, w takim
życiu dziś tu, jutro tam? Zlitujcie się..."
Uległa prośbom i przyjęła Hartmanna. Jak dotychczas sprawiał się nieźle,
lecz był skryty i wydawał się tęsknić za dawnym życiem. Życzliwość na jego
twarzy była dla niej miłą niespodzianką.
Giermek pozostał w tyle, ale ona trzymała już swego wierzchowca na wodzy,
i raz po raz oglądała się, czy tamten nadąża za nią. Droga była kręta; wiła
się między wzgórzami porośniętymi olchą, brzozą i krzewami tarniny. Czasami
mignęła łąka lub łan uprawianego pola. Lęk znowu począł kołatać w jej
sercu. Wyobraźnia stwarzała jakieś przerażające obrazy, które całym
wysiłkiem musiała odpędzać od siebie. Bóg nie pozwoli - powtarzała - Bóg
jest miłosierny - zapewniała siebie. W mózgu pojawiła się myśl, którą już i
przedtem napotykała: Jeżeli chcesz, Panie, abyśmy byli wzorem...
Gwałtownie ściągnęła wodze, zaś koń, niespodziewanie wstrzymany, aż
przysiadł na zadzie i zawisnął przednimi nogami w powietrzu. Niewiele
brakowało, aby wyskakując zza zakrętu wpadła na człowieka, który wsparty na
dwóch kulach kuśtykał środkiem drogi. Próbowała go wyminąć, było już jednak
za późno: koń potrącił idącego, ten upadł twarzą w kałużę, wydając żałosny,
ptasi okrzyk. Zdarła mocno wierzchowca, osadziła w miejscu. Siwy ogier,
podniecony galopem, tańczył i rwał się do nowego biegu. Ale trzymała go
mocno. Człowiek wił się w błocie niby robak, widać było, że nie może wstać.
Bez namysłu zsunęła się z siodła. Rzuciła wodze nadjeżdżającemu
Hartmannowi. Nie zważając na błoto, zbliżyła się do leżącego.
To musiał być żebrak. Ubrany był w łachmany, a przez ramię wisiał mu
dziadowski worek, w którym chrzęściły kawałki suchego chleba. Usiłowała go
podźwignąć. Ale człowiek był ciężki. Dopiero gdy Hartmann, uwiązawszy
konie, pospieszył jej z pomocą, zdołali odwrócić żebraka twarzą do góry.
Choć nawykła do oglądania w szpitalu odrażających widoków, w pierwszej
chwili aż cofnęła się. Twarz żebraka była zżarta przez jakąś chorobę:
zamiast oczu i nosa miał czerwone, zaropiałe dziury; wargi wydawały się
skurczone i odkrywały rzadkie zęby osadzone w sinych, napuchniętych
dziąsłach. Od tej twarzy i od całego ciała bił ohydny smród.
Hartmann cofnął się także. Ale ona zaraz się przemogła. Kiedy bywała jej

background image

ciężko, mówiła sobie: a gdyby tak, nie daj tego Boże, takie nieszczęście
nawiedziło brata, czy odmówiłaby mu pomocy? Gdy tak sobie powiedziała,
odraza ustępowała. Przywołała Hartmanna. Poleciła wskazując na leżącego:
- Pomóż mi. Przeniesiemy go na suchsze miejsce...
Widziała, że robi to ze wstrętem. Ona także musiała walczyć z ogarniającą
ją na nowo odrazą. W szpitalu łatwiej się było przemóc. Poza tym były w
niej teraz lęk i niecierpliwość, które nakazywały niechęć dla żebraka.
Musiała sięgnąć głębiej do arsenału wspomnień.
Gdy Ludwik powrócił ze spotkania z duńskimi posłami, a ona dowiedziała
się, że w czasie tej podróży leżał chory i bez opieki na luneburskich
bagnach, prosiła go, by zbudował u podnóża wartburskiej góry szpital, w
którym by mogła pielęgnować chorych. Jak zwykle nie odmówił jej. Żartował
tylko: "Czy ci za mało, siostrzyczko, tego, co robiłaś dotychczas?" "Za
mało - wybuchnęła. - Nie może mi wyjść z pamięci, że byłeś tam i nikt ci
nawet kubka wody nie podał..."
Żebrak leżał teraz wyciągnięty na trawie. Żył, bo oddychał, a jego pierś
pokryta wrzodami wychylała się z podartej koszuli. Musiał być chory, ciało
miał rozpalone. Pewno dlatego nie zszedł z drogi koniowi Elzy. Wezwała
Hartmanna, by poszukał wady i przyniósł ją leżącemu. Podźwignęła głowę
żebraka.
- Czy słyszysz mnie? - zapytała. Poruszył głową i z tego gestu pojęła, że
ją słyszy. - Bóg z tobą, człowieku - mówiła. - Potrącił cię koń. Lecz chyba
nie stało ci się nic złego...?
Z nie domkniętych ust leżącego spłynęły najpierw dwa strumyczki białej
śliny, a potem potoczyły się bełkotliwe słowa. Nie od razu zrozumiała, co
mówi. Dopiero po chwili doszły jej uszu wymysły tamtego:
- Świńska dziewko...! Uderzyłaś mnie, a teraz udajesz, że się litujesz...
Precz, ty...!
Ten żebrak był nie tylko okropniejszy od innych, ale także zachowywał się
jak żaden z tych, których widywała w szpitalu. Budził w niej wstręt, a
zarazem jakby lęk. Cofnęła się, odrzucona jego słowami. Lecz zaraz
przysunęła się znów.
- Nie złość się, proszę... - powiedziała. - Nikt nie chciał cię
skrzywdzić. Chcę ci pomóc...
- Zamknij gębę! - zabełkotał. Znowu obrzucił ją najwstrętniejszymi
wyzwiskami. - Dość mi pomogły takie jak ty! - Gwałtownym ruchem dłoni, w
której zamiast palców były tylko krwawe kikuty, otworzył szeroko koszulę na
piersiach. Miała przed sobą ciało rozlane w lepki kształt, niby zwłoki
umarłego, wydobyte z grobu. Musiał tym widokiem odstraszać napastników.
- Naprawdę - dobyła z siebie resztę odwagi - chcę ci pomóc...
Walcząc z odrazą pochyliła się nad nim.. W tej samej chwili straszliwa
dłoń wczepiła się jej w gardło. Żebrak dobył z siebie głos podobny do
skrzeczenia. Usiłowała się bronić, ale tamten był silniejszy. Poczuła, że
traci oddech. Resztką przytomności zobaczyła Hartmanna, jak zamachuje się i
uderza pięścią w głowę żebraka. Zacisk na gardle ustąpił. Giermek chciał
uderzyć po raz drugi. Zasłoniła sobą leżącego.
- Nie! - krzyknęła.
- Wasza miłość! Trzeba zatłuc tego gada!
- Nie! Nie!
- Napadł na was, pani.

background image

- Nie widzi... Potrąciłam go... Patrz, zabiłeś go!
Oboje pochylili się nad leżącym. Rzeczywiście wydawało się, że nie żyje.
Rozciąginięty, z rozrzuconymi rękoma, przypominał bardziej trupa niż żywego
człowieka. Z rozbitej głowy spływała strumyczkiem krew. Szybko zerwała z
głowy chustę z cienkiego płótna.
- Daj wody! Podeprzyj go!
Spełnił jej rozkaz. Zawiązała żebrakowi rozkrwawioną głowę. Potem
prysnęła mu w twarz przyniesioną wodą raz i drugi. Człowiek westchnął
ciężko - żył. Jego wargi zaczęły się poruszać. Ale mówił coś tak szybko i
cicho, że nie mogła go zrozumieć. Schyliła się niżej, przytknęła niemal
policzek do bryzgających spienioną śliną ust. Wtedy usłyszała, że znowu
wyrzuca z siebie plugawe przekleństwa.
- Nie klnij! - zawołała. - Nie obrażaj Pana naszego!
Tym razem powiedział wyraźnie:
- Znowu każesz mnie bić...?
- Nikt cię nie uderzy - zapewniła. - Na miłosierdzie Jezusa, nie obrażaj
Go... Chcę ci pomóc...
Siedział bez słowa. Jego wargi jakby jeszcze bardziej obwisły. Z oczu
spływały lśniące smugi.
- Ktoście wy - zapytał wolno i burkliwie - co chcecie pomagać?
- Chrześcijanie... - zaczęła.
Wybuchnął śmiechem szyderczym niby kaszlem.
- Chrześcijanie? - chichotał. - Nie ma takich - zadrwił. - Nie ma...
Słyszysz? Chrześcijanie! Jacy chrześcijanie? - krztusił się i chrypiał.
Znowu zaklął. - Lepiej niech mnie ten chłop, co jest z tobą, zabije! Każ
mu...
- Nikt cię nie zabije - powiedziała. - Zabiorę ciebie do Eisenach, do
szpitala. Tam znajdziesz opiekę...
Znowu zaniósł się złym śmiechem.
- Do Eisenach? Do szpitala, co założyła księżna? Głupia jesteś! Nigdy się
tam nie dostanę...
- Szpital dla każdego otwarty...
- Otwarty? Głupia! A ci ludzie z kijami?
- Jacy ludzie?
- Tacy, co mocno walą.
- Nie wiem... Nie ma takich...
- Nie ma? To kto mnie stłukł, jak chciałem tam iść? Kto mnie pędził
precz?
- Lecz naprawdę do szpitala może każdy przyjść. Nikt drogi nie strzeże...
- Akurat! Głupia! Przecież tam szedłem i widzisz, jak dostałem!
Podniosła dłoń do czoła i końcami palców przetarła oczy, jakby usiłując
się wybić ze snu. Potem nagle podniosła pytający wzrok na Hartmanna.
- Co ten człowiek opowiada? - zapytała.
- Plecie... - bąknął.
Ale spoglądał w przestrzeń, jakby unikając jej wzroku. Gdy jednak
patrzyła wciąż uporczywie, mruknął:
- Ano, kasztelan...
- Co kasztelan?
- Kazał pędzić... Zwłaszcza trędowatych... Żeby choroby na zamek nie
nanieśli...

background image

Ogarnęła ją fala ogromnego, zamraczającego aż oburzenia.
- Wiedziałeś o tym? - zapytała.
- Gadali na zamku...
- I nie przyszedłeś z tym do mnie?
Gniew szalony targnął nią całą. Na chwilę zatonęły w nim jak w powodzi
wszystkie inne sprawy. W czasie nieobecności Ludwika wiele razy nie liczono
się na dworze z jej wolą.
Znosiła to. Tym razem jednak przebrała się miara. Tego, co jej
wyrządzono, nie była w stanie znieść. Braciszek musi ich ukarać... Musi!
Zwróciła się do żebraka.
- Sama cię zawiozę do szpitala - rzekła. - Nie odpędzi cię nikt.
Bez drwin już gorzko powiedział:
- Nie bądź taka pewna. Chłopcy z kijami pilnują. Nawet im nie zdążysz
powiedzieć...
- Zawiozę cię! - powtórzyła. W jej głosie dzwoniła zawziętość. - Czy
zdołasz iść?
Usiłował się podźwignąć. Dopiero gdy wsparł się na niej, udało mu się to
uczynić. Ale po chwili nogi ugięły się pod nim i obsunął się znowu na
ziemię.
- Hartmannie! - zawołała. - Pomóż mi! Podprowadzimy go do konia.
- Miłościwa księżno... - wzbraniał się - Zechciejcie...
- Księżna...? - wybełkotał żebrak. Zrobił gest odsuwający ją od siebie. -
Skoro jesteście księżną, zostawcie mnie...
- Zabiorę cię do szpitala...
- Zostawcie... Lepiej, jak tu szczeznę... Podniosłem na was rękę...
- Podniosłeś na tych, którzy nie okazali ci chrześcijańskiego
miłosierdzia...
- Landgraf każe mnie wrzucić do więzienia...
- Nikt cię nie tknie!
Nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, zgarbiony, milczący. Po jego
policzkach wciąż płynęły lśniące strugi.
- Hartmannie - powtórzyła rozkaz - weź go pod ramiona. O, tak...
Zrobił, co mu kazała, ale twarz miał wykrzywioną przerażeniem. Odsuwał
się, jak mógł, aby się nie stykać z pokrytymi ropą łachmanami.
Podtrzymywany ostrożnie z obu stron, człowiek szedł. Prowadząc go zapytała:
- Dawno jesteś chory?
- O tak - odpowiedział. - Od lat... "Krzyżowa" choroba... - dorzucił.
Aż zatrzymała się zaskoczona tą nowiną.
- Byłeś na wyprawie krzyżowej?
- Tak...
- Wróciłeś z Ziemi Świętej?
- Wracam z Egiptu. Z niewoli...
- I to ciebie!... - zawołała.
Oburzenie trysnęło z nową siłą, aż poczuła swędzenie jeżących się włosów.
Miała poczucie, że została dokonana zbrodnia, której skutki mogą być
straszne.
Gdy przyprowadzili go do konia, wierzchowiec wyciągnął szyję i zbliżył
pysk do twarzy żebraka. Nagle zachrapał jakby czymś zaniepokojony. Niełatwo
było wciągnąć bezwładne ciało na grzbiet koński. Gdy wreszcie człowiek
znalazł się na siodle, opadł bezsilnie na wysoki tylny łęk. Siły go znowu

background image

opuściły i widać było, że spadnie, jeżeli nie będzie podtrzymywany.
Chwilę zastanawiała się, jak ma postąpić. Trzeba odstawić chorego do
pierwszych zabudowań ludzkich, a potem ma wozie odwieźć do szpitala. Cofnąć
się czy jechać naprzód? Jadąc od rzeki, nie widziała żadnej osady. Może
więc podążając naprzód prędzej zdoła znaleźć pomoc?
- Prowadź konia i idź po tamtej stronie. Uważaj, żeby nie spadł. Ja będę
pilnowała z tej... - wydawała rozkazy.
Ruszyli wolnym stępem.
Kiedy tak szła obok wierzchowca, na którego siodle kołysał się pół
siedząc, a pół leżąc owrzodziały żebrak, nagle obudził się w niej
przycichły na chwilę niepokój. Razem z pulsującym gniewem były to dwa
nieznane potwory, które się wynurzyły z głębokich czeluści serca. Zdawało
się Elzie, że jej serce rośnie, odkrywa nieznane zakątki. Znowu odczuwała
gwałtowną konieczność pośpiechu. Idąc myślała, że popełniła szaleństwo:
trzeba było chorego zostawić na drodze, a dojechawszy do najbliższej osady
posłać po niego wóz. Lecz ona postąpiła inaczej. Zamiast spieszyć dalej na
spotkanie męża zajmuje się obcym żebrakiem. Co jej kazało tak postąpić?
Współczucie czy gniew na tych, którzy otoczyli jej szpital strażą pachołków
z kijami? Wątpliwości narastały. Była jak ktoś, kto nieoczekiwanie
zabłądził na znanej sobie drodze.
"Gdy nie wiesz, jak masz postąpić - mawiał brat Rudiger - trzymaj się
rady brata Franciszka. On powiada, że trzeba sobie wyobrazić, iż na naszym
miejscu jest nasz Pan, a my powinniśmy naśladować Jego postępowanie." Gdyby
to On był... Czy spieszyłby, jak ona spieszy? Czy złamałby rozkaz
spowiednika? Czy pozostawiłby nędzarza na drodze?
Obok jej ramienia zwisała bezwładnie noga człowieka, naga, brudna,
pokryta zaskorupiałymi wrzodami. Od opartego martwo o tylny łęk ciała
spływał ku niej mdlący smród. Zdawało jej się, że na gardle wciąż czuje
ucisk kikutów palców, z których sterczały odkryte kości... A jednak
pochyliła się i dotknęła ustami stopy tamtego.

11
Wasza dostojność... Wasza książęca mość... - Człapiąc ciężkimi
drewnianymi chodakami gospadarz oberży biegł na powitanie Elzy. - Wasza
dostojność... Wa... - zakrztusił się własnymi słowami. Zdumiony wzrok
kierował to na Elzę, stojącą na ziemi w zakurzonej sukni, bez nakrycia na
głowie, spocaną i zmęczoną, to na owrzodzoną maszkarę skuloną na wysokiej
kulbace książęcego wierzchowca.
- Witajcie - uśmiechnęła się do karczmarza. - Zajmijcie się tym ubogim -
wskazała na żebraka na siodle. - Jest chory i skrzywdzony. Chcę, abyście
zatroszczyli się o niego. Dajcie mu wygodne posłanie. Gdy odsapnę, sama się
też nim zajmę... - znowu uśmiechnęła się.
- Natychmiast zrobię wszystko, co trzeba - gospodarz odzyskał mowę. -
Pozwólcie, wasza miłość, wyglądacie na strudzoną. Musicie spocząć. Święty
Pankracy...!
Dała mu się zaprowadzić do izby. Była rzeczywiście śmiertelnie zmęczona.
Dysząc opadła na ławę. Przerażony karczmarz przyniósł jej kubek wina.
- Wasza dostojność, wasza dostojność... - przemawiał, nie wiedząc, co ma
mówić i robić.
- Nic, nic... - uspokajała go. - Nic mi nie będzie... Zaraz poczuję się

background image

lepiej...
Ale mówiła z trudem. Do tego bolało ją zduszone gardło.
- Idźcie, proszę, i zajmijcie się chorym... Mnie niczego nie trzeba...
Gdy wyszedł, oparła się o ścianę i przymknęła oczy. Lecz ściana zdawała
się kołysać niby huśtawka. Głowa ciążyła. Kiedy podniosła rękę do czoła,
przebiegł ją dreszcz: jej ręce, nawet odzież przesiąkły zapachem chorego
żebraka. Chwyciły ją nudności.
Po chwili karczmarz wrócił do izby.
- Już go położyliśmy, wasza miłość - powiedział - choć nie wiem, czy żyć
będzie... Straszna jakaś choroba, wasza dostojność. Strach go dotykać. Ale
wyście, pani, musieli okropnie się umęczyć. Jesteście bladzi... Połóżcie
się. Zaraz łożnica będzie gotowa.
Potrząsnęła głową.
- Tylko nabiorę sił, pojadę dalej. Mój mąż wraca. Wyjechałam mu
naprzeciw...
- Lecz książę sam będzie tu niezadługo...
- Tutaj?
- Tak.
- Skąd wiecie?
- Przysłał giermka, by zapowiedzieć...
- Gdzie ten giermek? Wołajcie mi go natychmiast!
- Już go wołam. Pewnie się gdzieś uwalił spać. Już biegnę go szukać,
wasza dostojność!
Wybiegł stukając chodakami. Nie upłynęło wiele czasu, gdy posłyszała
znowu człapanie w korytarzu. Czekając aż wejdą, siedziała jak na
rozpalonych węglach. W podnieceniu zapomniała nawet o osłabieniu. Drzwi
otworzyły się, zobaczyła Wiperta, giermka Ludwika. Zawołała na niego
głosem, który jej samej wydał się przeraźliwy, a on podbiegł i przyklęknął.
- Wasza miłość...
- Gdzie książę, Wipercie?
- Podąża tutaj, pani. Będzie przed wieczorem.
- Nic mu nie jest?
- Drobnostka, wasza miłość...
Mocno wbiła paznokcie w dłonie, bo zdawało się jej, że zemdleje.
- Mów!
- Pan z Hennebergu urządził zasadzkę. Ale tamci nie spodziewali się nas,
więc wpadliśmy na nie przygotowanych i rozbiliśmy ich. Nikomu od nas nic
się nie stało, tylko strzała utkwiła w ramieniu księcia... Niegłęboko...
Ojciec Bechtold założył na ranę maść gojącą i powiedział, że wkrótce
przejdzie...
Ciało jej było jakby pozbawiane mięśni; dłonie i stopy lodowate. Ale już
wiedziała - i już powracała do życia. Wipert teraz dopiero spostrzegł jej
bladość.
- Wasza miłość - uspokajał ją - nie przejmujcie się. Książę czuje się
znakomicie. Jedzie na koniu, jakby nic mu się nie stało. Śmiał się i
żartował, gdy mu opatrywano ranę...
Przytakiwała ruchem głowy. Na pewno mówił prawdę. A jednak miała
świadomość, że stało się coś, czego dotychczas nie było... Polała się
krew... Któregoś dnia, gdzieś przed rokiem, Bechtold puszczał Ludwikowi
krew. Gdy zobaczyła, jak po muskularnym przedramieniu męża spływa purpurowa

background image

strużka, ogarnęła ją rozpacz, granicząca z fizycznym bólem. Ona, która tyle
razy oglądała i opatrywała najstraszniejsze wrzody i rany, nie mogła znieść
widoku tej krwi. Ludwik śmiał się i rozmawiał wesoło z Bechtoldem. Nie
patrzył na nią, nie widział tego, co się z nią działo. Teraz odczuwała to
samo, co wtedy, ale nieskończenie boleśniej. Do tamtych uczuć dołączyło się
dziwne przekonanie, że coś ją jakby dzieliło teraz od Ludwika... Utracił
krew, a jej nie było przy tym. Nie opatrywała mu tej rany. Jakby przestała
być jednym z człowiekiem, którego tak ogromnie kochała...
- Wipercie - powiedziała - idź, powiedz Hartmannowi, niech nakarmi i
napoi kanie. Ja już odpoczęłam... Jeszcze chcę zajrzeć do chorego, a potem
pojedziemy naprzeciw księcia...
- Lecz, wasza miłość, jesteście zmęczeni - próbował ją powstrzymać.
Potrząsnęła głową.
- Idź do Hartmanna. Gospodarzu - zwróciła się do karczmarza - gdzieście
złożyli chorego?
- W stodole, wasza dostojność...
- Co?! - krzyknęła. Jej oburzenie nie było mniejsze niż wtedy, gdy
dowiedziała się o ludziach, którzy nie dopuszczali ubogich do jej szpitala.
- Co? Jak śmiałeś? Powiedziałam, abyś go zaniósł do izby, na posłanie.
- Wasza dostojność, wybaczcie... lecz... wszystkie izby zajęte... skoro
książę przyjeżdża...
- Dla tego człowieka musi się znaleźć miejsce w izbie!
- Wasza dostojność... to niemożliwe...
- A więc połóżcie go na posłaniu, które przygotowaliście dla mego męża!
Karczmarz otworzył usta i znieruchomiał w takiej postawie, niezdolny
wypowiedzieć słowa.
- Uczyńcie, jak wam powiedziałam! Prędko!
Wydawała gorączkowe rozkazy. Popędzani przez nią gospodarz i służba
pośpiesznie przenieśli chorego ze stodoły do izby. Elza kazała podać sobie
nieckę ciepłej wody. Widząc niechęć na twarzach tamtych, sama zdjęła z
chorego cuchnące łachmany, przyschnięte do ran i wrzodów, i poczęła zmywać
jego ciało najpierw wodą, a potem oliwą i winem. Wtedy dopiero kazała
złożyć żebraka w czystej pościeli.
- Czuwajcie nad nim - wydawała jeszcze polecenia. - Dajcie mu grzanego
wina. Gdy wrócę z księciem, zajmę się nim znowu...
Gospodarz odprowadził Elzę na podwórze i pomógł jej wsiąść na konia. Ale
już nie uśmiechał się. Miał twarz skrzywioną i ponad ramieniem księżnej
porozumiewał się spojrzeniami z Hartmannem i Wipertem. Odpowiadali mu
domyślnym kiwaniem głów i wzruszeniem ramion. Elza, znalazłszy się na
siodle, skierowała zaraz konia ku bramie. Jeszcze nie wyjechała, gdy
gospodarz obracając się do stojącej za nim służby i wydymając wargi, rzekł:
- Szalona!
Żaden nie zaprzeczył. Tylko Wipert z zakłopotaniem podrapał się w głowę.
- Bardzo litościwa - powiedział. - A książę kocha ją i na wszystko
pozwala...
- Szalona! - powtórzył karczmarz. Widać było, że nic nie zdoła zmienić
jego poglądu. Fukał gniewnie. Przechodząc koło drzwi izby, w której leżał
żebrak, i poczuwszy odór wrzodów, wybuchnął na nowo: - Położyć śmierdzącego
dziada w łożu męża! Aż mnie sparło, gdy mi to kazała zrobić! Szalona!
wygoniłbym taką, choćby była córką królewską i moją ślubną!

background image

- Księżna zawsze się dziadami opiekuje... - mówił Wipert.
- To niech mniszką zostanie! Brać takiego do łożnicy?
Pościel trzeba będzie po nim spalić! Kto wie, co to za choroba? Może
"czarna franca", co ją rycerze z Ziemi Świętej przywlekli? A gdzie ja teraz
księcia położę, co? Ech, napijmy się!
Wipert z chęcią przystał. W izbie jadalnej siedziało dwóch kupców, którzy
zatrzymali się w gospodzie na krótki odpoczynek. Widzieli wszystko, co się
działo, więc chętnie przyłączyli się do rozmowy.
- Opowiadają w całej Rzeszy - rzekł jeden - że ta wasza księżna bardzo
dla ubogich miłosierna...
- Niech sobie będzie najmiłosierniejsza! - złościł- się dalej karczmarz.
- Ale gospoda nie szpital!
- Podobno - powiedział drugi z kupców - sam mistrz Konrad z Marburga jest
jej spowiednikiem. Czy to on tak ją do miłosierdzia skłania?
- Dla mistrza Konrada - odezwał się Wipert - najważniejsze to walczyć z
niewiernymi.
- Ano, mówią - zaczął znowu pierwszy - że gotuje się nowa wyprawa...
- Cesarz miał przyobiecać panu papieżowi...
- To i dobrze, jeśli się gotuje - mówił dalej pierwszy. - Za wojakiem
okręty kupieckie popłyną, nowe towary przywiozą. Coraz więcej na dworach
wołają o szafran, imbir, pieprz...
- Dziś już nie dasz rycerzowi mięsa bez imbiru - przyznał karczmarz.
Zmęczony Wipert począł się kiwać sennie nad kubkiem. Kupcy jeszcze gadali
jakiś czas, ale potem zaczęli się gotować do dalszej drogi. Przyjąwszy od
nich zapłatę i odprowadziwszy ich do wozów, karczmarz począł się
zastanawiać, co ma teraz uczynić. Książę mógł lada chwila przyjechać,
trzeba było zająć się przygotowaniem dla niego wieczerzy. Także księżna
kazała zanieść choremu grzanego wina. Ale choć pamiętał dobrze o tym
rozkazie, nie miał zamiaru go spełnić. Grzane wino śmierdzącemu dziadowi!
Złość odżyła w nim. Podszedł do drzwi łożnicy książęcej i uchylił je. Z
wnętrza buchnęło smrodem, jakby wsadził głowę do świeżego grobu. Mocno
zatrzasnął drzwi. "Szalona, szalona!" - powtarzał z gniewem, wecując nóż,
by nim zarżnąć barana.

12
Koń wlókł się wolno zmęczony drogą. Lecz kiedy ukazał się jadący
naprzeciwko poczet jezdnych, porwał się do szybszego biegu, nie czekając na
zachętę z jej strony. Ludwik także ujrzawszy Elzę wyskoczył przed
towarzyszy i gnał na jej spotkanie. Nagle osadzone w miejscu konie wsparły
się o siebie, oni zaś zatonęli w gorącym uścisku.
Niepokoje odeszły - był przy niej. Czuła się mała, zgubiona i ogromnie
szczęśliwa w jego mocnym uścisku. Obsunęła głowę na jego ramię, a on
całował jej usta, policzki, oczy, jakby chciał dotknięciem warg odnaleźć
każdy rys jej twarzy. Choć przechylał jej głowę do tyłu, nie czuła już bólu
w zduszonym gardle.
- Tak się stęskniłem za tobą, siostrzyczko...
- I ja... i ja...
Rycerze zatrzymali konie w pewnej odległości, nie chcąc przeszkadzać
czułościom książęcej pary. Walter uśmiechał się życzliwie, Henryk miał
twarz ironicznie skrzywioną. Oni zaś trwali zapatrzeni w siebie,

background image

zapamniawszy o otaczającym ich świecie. Nagle Elza wyrwała się z ramion
Ludwika.
- Ach, zapomniałam w tej radości...! Jesteś ranny?
- Głupstwo!
- Trafili cię?
- Tak, w ramię. Lekko. Widzisz, że nic mi nie jest...
Pochyliła się i dotknęła ustami skórzanego kaftana w miejscu, gdzie widać
było opatrunek.
- Przelałeś krew... - szepnęła.
Zaśmiał się radośnie.
- Pamiętam, siostrzyczko, jak nie chciałaś na nią patrzeć. Każda kropla
jest twoją...
- Jak moja twoją... - zapewniła. Miała uczucie, że odzyskuje go całego,
nawet z tamtą, przelaną z dala od niej krwią. Znowu przytuliła się do
niego. Zniecierpliwione długim staniem konie poczęły się kręcić,
przestępować z nogi na nogę, pokłapywać zębami jeden na drugiego. Musieli
się puścić. Rycerze podjechali teraz bliżej. Witali Elzę.
Uśmiechnięta podawała im dłoń do pocałowania. Powiedziała żartobliwie:
- Henryku, rycerzu von Wargila, czemuście nie ustrzegli mego brata?
Walter rozłożył tylko ręce. Raspe wzruszył ramionami; rzekł:
- Jak ustrzec, gdy ktoś robi głupstwa?
- Dlaczego tak mówisz?
- Chwała Bogu Najwyższemu, księżno - wtrącił się Bechtold - że tak się
skończyło. Musieliście się za nas gorąco modlić. Książę, aby was szybciej
zobaczyć, ruszył w samopięć przez ziemie pana z Hennebergu.
- Choć nas uprzedzili, że Poppon szykuje zasadzkę - dorzucił Henryk.
Spojrzała na męża z wyrzutem.
- Nie powinieneś był tego robić! - powiedziała.
- Więc wolałabyś, abym przyjechał później? - zapytał śmiejąc się.
- Och! Twoje życie i zdrowie ważniejsze niż moja radość. - Obróciła się
do Bechtolda. - Czy to naprawdę niegroźne? - wskazała palcem ramię Ludwika.
Kapelan potrząsnął głową.
- Nie rana, wasza dostojność, ale zaledwie skaleczenie.
- Chwała Bogu, chwała Bogu...
- Jedźmy - rzekł Henryk. - Stoimy tu na drodze, jakby nie można było
rozmawiać w gospodzie.
- Jedźmy - Ludwik skinął głową. - Z tej radości zapomniałem nawet, jak
bardzo jesteśmy głodni i strudzeni. Gnamy od Augsburga właściwie bez
odpoczynku.
- Tu, w Lengsfeld, czeka na was odpoczynek w gospodzie...
- Spotkałaś Wiperta?
- Tak. Wszystko przygotowane.
- Gdybyś nie wyjechała nam naprzeciw, nie nocowałbym chyba w Lengsfeld,
choć ledwo siedzę w siodle. Ciągnąłbym nocą, aby dziś jeszcze być przy
tobie...
- Mój...
- Tyle mam ci do powiedzenia... Tak bardzo chcę być blisko ciebie...
Położył rękę na jej dłoni i mocno przycisnął. Pochyliła się prędko i
pocałowała ją. Ona także pragnęła tylko jednego, by być z nim, jak
najbliżej i jak najdłużej.

background image

Jechali obok siebie, pozostawiwszy tamtych w tyle.
- Co się dzieje u nas? - pytał.
- Wszystko dobrze. Dzieci zdrowe. Zobaczysz, jak urosły. Zwłaszcza Zofia.
Twoja matka przeniosła się z klasztoru na zamek...
- Chciałbym jak najszybciej wszystkich zobaczyć. Stęskniłem się za
domem... To dobrze, że matka przeniosła się na zamek. Pomaga ci, prawda?
- Tak...
- Matka zawsze była dla nas surowa i wymagająca, ale teraz dopiero widzę,
jaka to święta kobieta.
- Tak, braciszku...
Jechali obok siebie tak blisko, że konie ocierały się o siebie bokami.
Przyciągnąwszy ją ku sobie, trzymał ją wpół. Elza zamknęła oczy, poddawała
się kołysaniu konia i dotknięciu ramienia Ludwika. Ledwo słyszała, co on
mówi. To nie było ważne. Ważny był jego głos tuż przy niej. W ciągu
ostatnich miesięcy układała sobie nieraz: Powiem mu, poskarżę się... Teraz
wiedziała, że nie powie nic. Jakże by mogła pozbawić go pełnej radości
powrotu?
- Jakie mieliście lato? - pytał. - Jakie są zbiory? Czy starczy wreszcie
chleba w tym roku?
Musiała napinać uwagę, by odpowiadać na te pytania.
- Jakże twój szpital?
- Dla szpitala chcę cię prosić...
Miała chęć powiedzieć mu o tym, co zrobił Dietrich. Lecz on nie czekał na
jej odpowiedź. Rzucał pytania prędko, szczęśliwy, że ją ma koło siebie, że
wchodzi znowu w krąg spraw, które przez swą bliskość wydają się takie
łatwe.
Uśmiechnęła się radośnie. Zawsze wychodził naprzeciw jej pragnieniom,
więc może... Lecz przelotny nawrót pamięci nie zdołał jej nawet na chwilę
zasępić. Czuła się najszczęśliwszą z żyjących. Wychylając się z siodła,
przyciskała twarz do kolczastego policzka męża.
- Zostaniesz teraz z nami, przez całą zimę, prawda?
Nie patrzyła na niego, lecz wyczuła ciałem, jak nagle drgnął. Ale
natychmiast powiedział wesoło:
- Tak... A jeżeli pojedziemy, to razem. Nie rozstaniemy się.
- Nie rozstawajmy się!
- A cóż robi twój mistrz Konrad? - zapytał.
Choć dopiero co nie pytany zapewniał ją, że zrobi wszystko, czego ona
tylko zapragnie, poczuła, jak przez jej serce przepływał chłodny strumień.
Nie odpowiedziała od razu, a Ludwik rzekł:
- Jeżeli nie jesteś z niego zadowolona, znajdę ci innego spowiednika.
Mówią o nim, że surowy...
Zaprzeczyła śpiesznie:
- Nie, nie! To mądry, świątobliwy człowiek. Rada jestem, że chciał się
mną zająć.
- Czy nie żąda od ciebie zbyt wiele?
Jego ramię ogarnęło ją mocniej. Domyśliła się od razu, co znaczyło to
pytanie.
- Ależ nie...
Odszukała dłonią jego dłoń, przeplotła jego palce swoimi palcami. Ze
wszystkich sił pragnęła go upewnić, że nie stało się nic, co by ich miało

background image

rozdzielić; że wszystko jest, jak było. Odpowiedział uściskiem na jej
uścisk. Poprzez to dotknięcie czuła żar jego tęsknoty. Tak bardzo była
szczęśliwa, że jest mu potrzebna.
Lecz nagle stanął w jej pamięci owrzodzony żebrak. Zadrżała przerażona.
Co ja narobiłam? - zapytała siebie. - Po co? Jestem szalona. Dziś, gdy tyle
muszę mu powiedzieć, o tyle zrozumienia go prosić, uczyniłam coś, co go na
pewno rozgniewa. Kryjąc strach patrzyła w jego uśmiechniętą twarz. Po co to
zrobiłam? - wyrzucała sobie. - Czy nie dość zajmuję się nędzarzami? Tyle
dni poświęcam tamtym... Ta chwila jest moja.
- Masz w oczach jakiś niepokój - powiedział. - Czyżby jednak...
- Nie, nie! - zapewniła go porywczo. - Mistrz Konrad wskazuje mi moje
słabości i uczy, jak mam z nimi walczyć. Jeżeli go będę słuchała, na pewno
stanę się trochę lepsza, niż jestem. Lecz ja ci wciąż opowiadam o nas, a ty
jeszcze nie powiedziałeś mi nic o tym, jak było na cesarskim dworze.
- Wiele będę ci miał do opowiadania - zapewnił. - Nocy nie starczy.
Znowu drgnęła niespokojnie. Tak, ta noc powinna należeć do nich. Tyle
mieli sobie do powiedzenia. Znowu stanął przed nią chory żebrak, leżący na
ich posłaniu. Z niepokojem odkryła, że jej dłoń, spoczywająca w jego dłoni,
drży. Aby to ukryć, uścisnęła go pieszczotliwie.
- A może, braciszku, jedźmy do zamku...?
Potrząsnął głową.
- Konie zdrożone i my także. Zresztą skoro tu jesteś, chcę ci wszystko
jak najprędzej opowiedzieć. Żebyś ty wiedziała, ile się rzeczy wydarzyło!
Cesarz okazał mi swoją łaskę. Och, co za niezwykły człowiek! Wspaniały! Von
Salza miał słuszność, że to władca godny swego dziada. Uważa mnie za swego
przyjaciela. Obiecał... Ale nie, muszę o wszystkim od początku... I chcę
nareszcie wziąć ciebie w ramiona... Już taki jestem tego stęskniony! Nie
mogłem się doczekać powrotu. Dlatego tak spieszyłem. Nie, nie... Dziś
jesteś moja i ani na chwilę ciebie nie odstąpię. Jak to dobrze, że
wyjechałaś naprzeciw. Trochę spodziewałem się tego. Moja, moja... Czy tak
samo tęskniłaś?
- A jak ci się zdaje, braciszku?
- Nie wiem... Czasami myślę, że nasza miłość jest jak dwa konie, które
biegną obok siebie i nigdy jeden drugiego nie prześcignie. Ale czasami
wydaje mi się, że ty, choć mnie kochasz, chciałabyś nieraz, aby było
inaczej...
- Jeżeli czasami chciałabym inaczej, to tylko dlatego, abyśmy mogli być
tym bliżej siebie...
- Nawet gdy jestem daleko, pozostaję zawsze z tobą, siostrzyczko.
Pamiętam o tobie, a twoja bliskość strzeże mnie... Ta prawda: jestem
księciem i muszę dbać o sprawy władztwa. Dla nich muszę czasem cię
opuścić...
- Czasem... - westchnęła.
Teraz on mocno ścisnął jej palce w swojej dłoni.
- Nie martw mnie. Wiesz, że nie może być inaczej... Ale po co mamy o tym
mówić teraz, gdy wróciłem?
W ciągu dnia przecierało się, a teraz pod wieczór zrobiła się wspaniała
pogoda. Słońce wymotało się do reszty z oparów i kładło swe długie
promienie na falistych wzgórkach; złociło się na rżyskach i krwawiło na
pierwszych więdnących liściach. W wyszklonym po deszczach powietrzu słychać

background image

było nawoływania i łopot skrzydeł krążącego stadami ptactwa, a gdzieś z
bardzo daleka dzwon kościelny. Między drzewami kwitły wrzosy; ich woń biła
mocno razem z zapachem grzybów. Zrobiło się ciepło. Konie szły sennie
kiwając głowami. Rycerze drzemali na kulbakach. Ludwik umilkł. Jego dłoń
spoczywająca w jej dłoni stała się nagle bezwładnie ciężka.
- Zasypiasz, biedaku - powiedziała czule.
- Trochę... - przyznał z uśmiechem. - Ale powiadam ci, że gdybyś nie
wyjechała na spotkanie, jechałbym dalej po nocy do ciebie...
- Więc dobrze zrobiłam? - zapytała przekrzywiając figlarnie głowę.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo cię potrzebowałem... - rzekł nagle
poważnie.
- Dlaczego? - zapytała cicho, przesuwając palcami po grzywie Ludwikowego
wierzchowca.
Nie odpowiedział. Och, jak bardzo potrzebna im była samotność, by mogli
powiedzieć sobie wszystko! Dlaczego postąpiłam tak głupio? - pytała znowu
siebie. On, mimo rany, mimo zmęczenia chce być koniecznie dziś ze mną. A
ja...? Czy naprawdę słusznie uczyniła, kładąc żebraka w ich łożnicy? I że
też ten żebrak musiał właśnie dziś pojawić się na jej drodze! Właśnie dziś!
To było jak zasadzka. Jak pułapka, która chwyta wyciągniętą łatwowiernie
dłoń.
- Będziemy znowu razem... - powiedziała. - Póki nie zechcesz wyjechać...
Zaśmiał się.
- A w nocy każesz się budzić Gudzie na modlitwę! - Przechylił się ku
niej, objął ją wpół. - Ale ja nie wyrzucam ci tego, siostrzyczko - mówił
serdecznie. - Gdybym nie był księciem...
W tych słowach odnalazła go. Wiedziała, że mówi szczerze. Tak, gdyby nie
byli parą książęcą, wszystko byłoby łatwe! Wtedy nie miałaby kłopotu z
wytłumaczeniem mu żądania Konrada ani tego, co uczyniła. Mógłby wówczas
zrobić wszystko, o co by go poprosiła. Lecz czy można przestać być tym, kim
się jest?
Droga skręciła. Między kępą wysokich drzew ukazały się domy osady. Tam
czekano już na przybycie księcia i w czerwonym blasku ślizgającego się po
stożkach topoli słońca widać było zebrany tłum. Biało ubrane dzieci
potrząsały gałęźmi i bukietami kwiatów. Na widok zbliżających się rycerzy
podniósł się radosny gwar. Ciżba wysypała się na drogę i biegła naprzeciw
nadjeżdżającym. Wśród ludzi Elza zobaczyła Gudę i ten widok przyniósł jej
ulgę w jej niepokoju. Zawsze był ktoś, z kim można było podzielić troskę.
Biegnący wznosili okrzyki na cześć landgrafa i jego żony. Ludwik
zatrzymał konia. Nadszedł sołtys; podał księciu na tacy chleb i sól, a
potem schyliwszy się nisko pocałował władcę w kolano. Ludwik objął go
łaskawie za głowę. Z kolei sołtys witał księżnę. W tym powitaniu widać było
nie udawaną serdeczność. Wśród okrzyków tłum zaprowadził poczet książęcy do
oberży; przed jej bramą stał gospodarz w białym, czystym fartuchu i nisko
się kłaniając zapraszał do wnętrza.
Elza, gdy tylko zsiadła z konia, przywołała Gudę.
- Widziałaś chorego, którego przywiozłam?
Guda podniosła w górę ręce, a potem opuściła je z głośnym klaśnięciem w
dłonie.
- Cóżeś ty najlepszego zrobiła, gołąbko!
- Tak było trzeba...

background image

- Lecz w waszym łożu? Co książę powiedział?
- Jeszcze mu nie mówiłam...
- O, Boże, gołąbko!
- Nie strasz mnie... Nie mogłam inaczej. Najechałam na niego koniem.
Hartmann uderzył go... A on wraca z niewoli u niewiernych...
- Skłamał na pewno! Zwykły dziad...
- A choćby! Czy ty wiesz, co on mówił? Dietrich wysłał ludzi z kijami na
drogi, by nie puszczali ubogich do mego szpitala!
- Łotr! Powiedz o tym księciu!
- Powiem... Chyba powiem...
- A co z nim? Może jeszcze gdzie go przenieść? Powiedz tylko, a zajmę się
tym...
Miała ochotę powiedzieć: Uczyń to, zdejm to ze mnie. A jednak potrząsnęła
głową. Podeszła do drzwi łożnicy, uchyliła je. Ze środka buchnęło mdlącą
wonią. W słabym blasku palącego się kaganka ujrzała ciemny zarys głowy na
białej poduszce. Głowa była schylona w bok dziwnie znajomym gestem. Cofnęła
się zamykając za sobą drzwi. Spojrzała na Gudę i jeszcze raz bez słowa
potrząsnęła głową.

13
Podczas wieczerzy Elza siedziała między braćmi, mając naprzeciwko siebie
kapelana i Waltera. Przy Wargili zajmowała miejsce Guda, i Elza widziała
ciągle jej zakłopotaną twarz. Za każdym razem, gdy ich oczy spotkały się,
uśmiechała się do przyjaciółki. Jej niepokój, zamiast jeszcze bardziej
pogłębić rozterkę Elzy, wywoływał w niej potrzebę pocieszania. Biedaczka -
myślała - martwi się... Lecz w niej samej niepokój nie zgasł. Bóg powie,
jak postąpić - usiłowała się pocieszyć - Ludwik zrozumie... Czuła jednak,
że nie o to wcale chodzi. Znała Ludwika. Wiedziała, że porywczy w gniewie,
gdy uspokoi się, uczyni wszystko, o co go będzie prosiła. Jakim jednak
zawodem będzie dla niego, gdy po tak długiej nieobecności nie znajdzie
miejsca, by pozostać z nią sam na sam, opowiedzieć jej wszystko, co ma do
powiedzenia, odnaleźć spokój w jej ramionach. Jednego i drugiego pragnął,
jednego i drugiego oczekiwał tylko od niej. Dlatego jechał tak spiesznie i
naraził się na niebezpieczeństwo. Powiedział wyraźnie, że jej
potrzebował... Czuła, że tak było. Ta chwila miała być ważna i jedyna.
Oboje zresztą czekali na nią... Czy ona potem wróci? Czy coś nie zgaśnie,
nie uroni się w momencie zawodu?
Nagle ostrzegawcze mrugnięcie ze strony Gudy zwróciło jej uwagę.
Gospodarz ustawił właśnie na stole misę pachnącego mięsa. Rycerze poczęli
niecierpliwie ocierać noże o brzeg stołu. Elza była głodna i także czuła
wielki apetyt. A jednak Guda dawała ostrzegawcze znaki. Delikatnym
skinieniem, by nie zwrócić niczyjej uwagi, Elza przywołała do siebie
gospodarza. Kiedy pochylił się ku niej, zapytała go szeptem o pochodzenie
podanych do stołu potraw. Potem melancholijnym potrząśnięciem głowy
odpowiedziała Gudzie na jej pytające spojrzenie. Obie nieznacznie odsunęły
od siebie miski. Ludwik sam kroił przyniesioną pieczeń. Pierwszy płat,
tłusty i soczysty, chciał położyć na misce żony. Ale Elza zrobiła
odmawiający gest.
- Dziękuję ci, braciszku...
- Nie chcesz jeść?

background image

- Nie jestem głodna.
- Bo ja jestem głodny jak wilk! - Przeznaczony dla Elzy kawał mięsa
wrzucił do miski brata. - Gdybyś zrobiła taką drogę jak my - mówił wesoło -
jadłabyś, ażby ci się uszy trzęsły. Daj mi swoją miskę, ojcze.
Oczy Bechtolda błysnęły do nałożonego mięsa. Ale zanim wziął się do
jedzenia, wstał i złożywszy ręce odmówił modlitwę. Rycerze powiedzieli
głośno "amen" i z zapałem rzucili się na jedzenie. Rozmowa ustała, słychać
tylko było mlaskanie, chrzęst żutego mięsa, trzask kości i zgrzyt noży o
gliniane misy.
Łamała chleb, ale go nie jadła, tylko wsuwała odłamane kawałki pod brzeg
misy. Zapach mięsa był tak drażniący, że płoszył myśli. Zapomniała o
wszystkim, czuła tylko dręczący głód. Pojawiło się w niej tysiące
argumentów usprawiedliwiających potrzebę jedzenia. Zmagała się z nim, aż
pobladła. Na szczęście nikt tego nie dostrzegł. Rycerze jedli chciwie,
rzucając za siebie obgryzione kości. Gospodarz dolewał wina do kubków, a
gdy misa z mięsem opróżniła się, kazał wnieść drugą. Niska izba pełna była
zapachu zaprawionego szafranem sosu.
Nie była w stanie dłużej wysiedzieć przy stole. Do skurczów żołądka
dołączył się oszałamiający ból głowy. Cicho wstała i wysunęła się z izby. W
sieni było więcej świeżego powietrza i nie panował tak przemożnie zapach
jedzenia. Mimo to chwiała się na nogach. Pragnęła bardzo móc się na chwilę
położyć. Odruchowo położyła dłoń na skoblu drzwi prowadzących do ich
łożnicy. Ale zaraz cofnęła rękę.
Nie miała siły tam wejść - z pełnej zapachów jedzenia izby w odór
zgnilizny. Mocniej tylko wsparła się o ścianę i pozostała w sieni. Ileż
trudności spiętrzyło się ostatnio na drodze jej życia. Jeszcze rok temu
było zupełnie inaczej. Każdy powrót Ludwika wydawał się powrotem na wyspę
niezmąconego szczęścia. Kłopoty pojawiające się w jego nieobecności od razu
znikały. Po raz pierwszy stało się inaczej: wyłoniona z niepojętego
niepokoju radość nie była dość mocna, by wszystko przygłuszyć. Coś się
zmieniło... A może to ona sama się zmieniła? Zaledwie na parę kroków
oddaliła się od męża, a już była z powrotem wśród lęków i rozterek.
Zapragnęła wrócić. Gwałtownie podeszła do drzwi prowadzących do izby
jadalnej. Ale zaledwie je uchyliła, zaledwie poczuła odurzającą woń mięsiw,
znów cofnęła się. Znowu stała pośrodku ciemnej sieni, między parą drzwi,
których nie śmiała przekroczyć, niby na rozdrożu. Co się stało? Od czego
się to wszystko zaczęło? Dlaczego - zadawała sobie pytanie - moja pamięć
wraca wciąż do tamtego dziecinnego gestu?
W sieni były jeszcze jedne wrota, szerokie, otwarte, prowadzące na
dziedziniec. Podeszła do nich. Oparła stopę na wysokim progu. Powiało ku
niej orzeźwiającym, wilgotnym chłodem. Na niebie szkliły się gwiazdy. Z
głową wspartą o futrynę drzwi spoglądała w górę.
Nie umiałaby powiedzieć, ile czasu tak stała. Nie usłyszała jego cichych
stąpań. Lecz gdy niespodziewanie ogarnął ją ramieniem, wiedziała, że to on,
i nie odwracając się poddała się jego uściskowi. Radość wracała niby woda
spływająca na wyschły ogród.
- Odeszłaś... Myślałem, że jesteś zmęczona i poszłaś się położyć...
Dotknięcie niepokoju spłoszyło znowu upajający bezwład.
- Duszno w izbie. Chciałam odetchnąć...
- Nie jadłaś nic. Nie jesteś chora?

background image

- Choćbym była chora, ozdrowiałabym, gdy wróciłeś...
- To tak, jak ze mną. Nie czuję ręki, odkąd mam cię przy sobie.
Odrzuciła do tyłu głowę, położyła ją na jego ramieniu. Ludwik zsunął
chustkę, którą miała zawinięte czoło, i wtulił się ustami w jej włosy.
- Moja... Kocham zapach twoich włosów. Na dworze cesarza pełno
minnesaengerów ze wszystkich stron świata, którzy śpiewają pieśni o
miłości. Ale mnie się wydaje, siostrzyczko, że nasze kochanie jest większe
niż tamte pieśni. Gdyby były naprawdę smoki...
- Broniłbyś mnie?
- Aż żal, że nie mogę tego uczynić!
- Nie trzeba. Wiem...
- Elzo...
- Co, braciszku?
- Powiedz, czy zawsze tak będzie między nami? Śpiewacy opowiadają o
miłości. Ale w ich pieśniach często, gdy rycerz odjeżdża w dalekie kraje,
jego dama oddaje serce innemu.
- Nigdy nikomu nie oddam serca!
- Najdroższa... Tak tęskniłem do ciebie! Tak bardzo pragnąłem być jak
najprędzej przy tobie. Potrzebuję ciebie. Jesteś mi najlepszym
przyjacielem. Chodź, pójdziemy do łożnicy!
- Poczekaj chwilę...
- Na co? Tak długo...
- Poczekaj, proszę. Czy pamiętasz, jak ojciec Bechtold opowiadał nam
przed ślubem o Tobiaszu?
- Nie bardzo już...
- Przypomnij sobie, jak się modlił Tobiasz, gdy pierwszy raz pozostali
sami z Sarą...
- Przypomniałem sobie. Prosiłaś o to samo w pierwszą noc.
- A ty wysłuchałeś mnie. Czy wysłuchałbyś i teraz, gdybym cię poprosiła
znowu?
Chwilę milczał zaskoczony.
- Wszak to nie pierwsza noc. Od lat jesteśmy mężem i żoną.
- A jednak, gdybym cię poprosiła? Pokornie... O jeden dzień...
Znowu czas jakiś panowało milczenie.
- Lecz dziś? Właśnie dziś? Gdy tak długo czekałem...
W jego głosie nie było jeszcze zawodu, dopiero niedowierzanie. Stała
przed nim złamana świadomością sprawianego bólu. Spoza drzwi od jadalni
słychać było głosy rycerzy, z dworu dochodził żałosny skrzyp studziennego
żurawia. Kłopotliwie przesuwała w palcach klamrę od pasa opadającego jej
nisko na biodra.
- I ja czekałam... - szepnęła.
- Więc dlaczego? - zapytał łagodnie. - Mówiłaś, że nic się nie zmieniło.
Że Konrad...
- Nic się nie zmieniło, braciszku - zapewniła.
Poprzez jej ramię położył dłoń na skoblu.
- Więc otwórz drzwi i chodźmy. Czy ty tego nie pojmujesz, że przy tobie
staję się innym człowiekiem? Nabieram sił, pragnę dobrego. Gdy oddalam się,
słabnę. Więc potrzeba mi znowu. Przecież nie odmawiasz chleba głodnemu...
- Niech mnie Bóg strzeże! - zawołała. - Widzisz... - zaczęła. Ale
zabrakło jej słów. - To moja wina... Moja... - Przycisnęła dłonie do ust,

background image

aby nie wybuchnąć łkaniem.
- Coś przede mną ukrywasz - powiedział.
- Zobacz! Zobacz więc, co ukryłam!
Gwałtownie podniosła skobel i pchnęła drzwi. Weszła przodem, on za nią. W
kącie na stole, przed świętą figurką tlił się kaganek. Drgający krąg blasku
nie dosięgał łoża; znajdowało się ono poza nim, w mroku. Nie patrząc na
nie, zbliżyła się do stołu, wzięła w rękę kaganek i podniosła go w górę.
- Zobacz... - powtórzyła.
Lecz równocześnie cofnęła się. Dotknęła dłonią ust.
- O Boże! - szepnęła.
Na łóżku nie było nikogo. Pościel leżała równo, jakby wygładzona ręką
usługującej, czysta, nieskalana. Gwałtownie zbliżyła się i uniosła
pierzynę. Pod nią była gładka powierzchnia prześcieradła. Owrzodziały
żebrak, z wyżartym nosem, z zaciekłymi ropą oczami, znikł. Nie wierzyła
własnym oczom. Potoczyła wzrokiem wkoło. Nie było jego łachmanów, rzuconych
na krzesło.
- Jaki tu dziwny zapach... - usłyszała głos Ludwika.
Teraz i ona poczuła, że łożnica pełna była delikatnej woni. To nie był
ten mdlący smród, który jeszcze, gdy przyjechali, bił przez uchylone drzwi.
Była to raczej woń kadzidła lub jakichś nocą rozkwitających kwiatów.
- Dziwnie pachnie... - powtórzył Ludwik ściszonym głosem.
- Tak... - przyznała. Jeszcze raz pochyliła się nad łożem. Może to Guda?
- zastanawiała się. Lecz to niemożliwe. Jeszcze wychodząc z izby jadalnej
widziała skierowany na siebie niespokojny wzrok przyjaciółki. Więc może
wszystko tamto było złudzeniem? Może śniła? Lecz na długiej poduszce, na
której niedawno widziała przechyloną na bok głowę żebraka, ujrzała ślad
kilku kropel krwi... Więc jednak on tu musiał być. I odszedł?
- Rzeczywiście, niczego tu nie ukryłaś - Ludwik rozglądał się po izbie.
Jego głos wydawał się coraz weselszy. Nagle wybuchnął śmiechem. - Ach ty,
śmieszko! Zapomniałem, że lubisz stroić żarty. A ja już myślałem, że chcesz
naprawdę... - Chwycił ją w ramiona. - Jakże cię kocham! - szeptał. - Kocham
cię, że jesteś taka. Że cię mam. Że jesteś przy mnie. Gdy odjadę...
- Przecież dopiero przyjechałeś! - zawołała nagle przerażona.
- Tak, oczywiście... Jeżeli odjadę, to kiedyś... Nie mówmy o tym. Nie
mogłem się doczekać chwili, gdy będziemy znowu razem!
Tulił ją coraz gwałtowniej. Już nie myślała o tym, co się stało.
Usiłowała nie myśleć. A jednak w radość, że może ukoić jego tęsknotę,
wkradło się przekonanie, iż coś było i odeszło, nie biorąc nic, ale powróci
znowu, by upomnieć się o swoje.

14
Po przywitaniu przez mieszczan pod bramą miasta poczet książęcy ruszył w
górę ku zamkowi. Towarzyszyła mu gromadka rycerzy i braci zakonnych
Szpitala Matki Bożej Jerozolimskiej, którzy uznając w landgrafie swego
seniora i dobrodzieja, wyjechali go powitać. Tworzyli oni przy jego poczcie
honorową straż. Teraz dwójakami, bo wąska droga nie pozwalała jechać
szerzej, poczet wspinał się kamienistą, krętą drogą ku zamkowi. Wzdłuż
drogi stali łucznicy książęcy, a za nimi, wśród skał i kęp zieleni, całe
tłumy mieszczan i chłopów z okolicznych wsi. Kobiety powiewały chustkami,
małe dziewczynki rzucały przed jadącą parą książęcą pęki kwiatów. Pogoda

background image

była piękna, słoneczna; po posępnych dniach deszczów wróciło lato w całym
swym przepychu. W czystym powietrzu widać było dziwnie blisko otaczające
Wartburg wzgórza, sinofioletowe, nastrzępione lasami.
Gdy poczet był już w połowie góry, z wieży zamku zagrzmiały rogi i
wzniósł się w górę proporzec książęcy, łopocząc figurami przyskakujących do
siebie lwów. Biegnąca zboczem droga tuż pod szczytem zbliżała się do
wysokiej, pionowo prawie opadającej skały, którą trzeba było objechać. Po
zatoczeniu wielkiego kręgu poczet zbliżył się do małego tarasu. Tutaj było
nieco więcej miejsca i tu czekała na przybyłych rodzina książęca. Pomiędzy
kasztelanem Dietrichem, kapelanem zamkowym, i księciem Konradem stała
księżna Zofia, ubrana w szarą, zakonną szatę. Nie była jeszcze starą
kobietą, a jej świeża, pokryta zdrowymi rumieńcami twarz odbijała od
zwiędłych twarzy innych zakonnic, które stały opodal. Oczy księżnej
patrzyły bystro spod klasztornego czepca; jej spokojny, lecz ostry wzrok
zdawał się dostrzegać wszystko, co się działo wokoło. Księżna miała postawę
wyniosłą, głowę odchyloną nieco do tyłu, gesty spokojne. Tuż przy babce
stał mały Herman, dalej Izentruda trzymała na rękach Zofię.
Synowie zsiedli z koni i przystąpili do matki. Klękali przed nią, a ona
brała każdego z nich kolejno w ramiona i czule całowała w czoło. Potem
Ludwik podbiegł do syna, chwycił go na ręce i wesoło, wśród krzyku
otaczających podniósł w górę. Ale gdy chciał uczynić to samo z małą Zofią,
dziewczynka płacząc poczęła mu się wydzierać z rąk. Dziecko nie pamiętało
ojca.
Elza stała z boku i przyglądała się scenie powitania. Bliskość męża
pozwoliła jej zapomnieć o wszystkich troskach. Rano wyjeżdżając pod
słoneczny blask, który przesączając się przez gałęzie brzóz cętkował drogę
drgającymi plamami, w świeżym ożywczym zapachu poranka miała uczucie, że
nie odstępujące jej niepokoje minęły razem z poprzednim dniem, odeszły wraz
z tajemniczym żebrakiem. Ale już tu, na górze, odezwały się znów.
Początkowo było to tylko lękliwe oczekiwanie czegoś, co musiało nadejść.
Teraz jej niepokój odnalazł swój przedmiot. Spod nasuniętej na czoło
chustki rozglądała się po stojących przed bramą ludziach. Próżno szukała
wśród nich wysokiej sylwetki, ubranej zawsze w ten sam wyrudziały płaszcz.
Przywołała do siebie Gudę.
- Popatrz - powiedziała - wydaje mi się, że nie ma mistrza.
- Nie widzę go, gołąbko. Ale to lepiej. Popsułby tylko radość swoim
ponurym wyglądem.
- Nie, nie. Pójdź, proszę, dowiedz się, dlaczego go nie ma! Może chory?
Mała Zofia wciąż płakała, więc wzięła dziecko na ręce, by je uspokoić.
Kapelan wezwał tymczasem wszystkich, by się udali do kaplicy podziękować
Bogu za szczęśliwy powrót księcia. Podtrzymując jedną ręką matkę, drugą
trzymając za rękę Hermana, Ludwik pierwszy przeszedł zwodzony most. Elza
szła za nim, niosąc wciąż Zofię. Dziecko już nie płakało. Mała kaplica
zamkowa zaledwie była zdolna pomieścić cały dwór. Obaj księża zaintonowali
radosny hymn. Pieśń biła o ściany, niby ptak wpuszczony do zbyt ciasnej
klatki.
Dlaczego go nie było? - myślała. Całą noc przegadali z Ludwikiem. Lecz
wśród słów, przeplatanych pieszczotami, nie znalazło się ani jedno, by
wspomnieć o zakazie Konrada. Ludwik tyle miał sam do powiedzenia, zaledwie
jej słuchał. Chciała, by najpierw uwolnił się od brzemienia, z którym

background image

wrócił. Nie bez zdumienia odkryła, że pobyt w Italii zmienił go bardzo.
Chwilami wydawał się nie tym samym człowiekiem, jakim był przed pół rokiem.
Poprzez zwykłą wesołość przebijał jakby smutek. To opowiadał z entuzjazmem
o cesarzu, o życiu na dworze, o nieznanym słonecznym świecie za kamienną
ścianą gór - to znowu nagle milkł. Nie wypytywała go, nawet gdy czuła, że
nie powiedział wszystkiego do końca. Starała się tylko być jeszcze czulsza,
jeszcze bardziej gotowa na przyjęcie każdego wyznania. Nie zawsze tak
bywało. Dawniej, gdy wydawało się jej, że Ludwik coś przemilcza, usiłowała
go skłonić do mówienia. Potem jednak żałowała tego. Dlatego teraz wolała
cierpliwie czekać.
Lecz gdy czuła jakiś ciężar na wargach Ludwika, czy mogła mu mówić o
zakazie, który mierzył w jego honor? Zakaz był twardy i na pewno w
przekonaniu Ludwika całkowicie niesłuszny. Zatarg z arcybiskupem był już
sprawą zapomnianą. Dostojnik kościelny nie żywił urazy do landgrafa,
zwłaszcza odkąd Ludwik skarcił jego krnąbrnych wasali. Była pewna, że
braciszek wybuchnie gniewem, dowiedziawszy się o żądaniu kanonika. Gdyby
mogła wziąć na siebie i dźwigać ten zakaz sama, bodaj przez całe życie!
Lecz Konrad chciał przez nią sięgnąć Ludwika. Domagał się od nich więcej
niż od innych. Sądziła, że należy to docenić. Wielki świątobliwy
kaznodzieja, jeżeli zajął się ich duszami, to na pewno po to, by je
wzbogacić, uczynić godniejszymi. Choćby te jego polecenia były trudne, nie
należało się im opierać.
Po dziękczynnym nabożeństwie rozpoczęła się uczta. Ludwik, siedząc między
żoną a matką, przyjmował dalsze powitania i podarunki, przepijał do gości.
Po drugiej stronie Elzy siedział komtur Hugo. Był to młody jeszcze rycerz
o twarzy szerokiej, prawie kwadratowej. Jadł skromnie i nie pił wcale, jak
przystało na zakonnika. W pewnej chwili Izentruda zbliżyła się z tyłu do
krzesła Elzy i nieznacznie podsunęła jej miskę z "dozwolonym" jedzeniem,
zabierając równocześnie tę, która stała przed księżną. Ta zamiana nie uszła
oczu Hugona. Nie odezwał się od razu, pozwalając Elzie zaspokoić dręczący
ją od wczoraj głód. Dopiero gdy przestała jeść, zapytał:
- Jeżeli mi wolno, wasza dostojność, zapytam, jaki to ślub uczyniliście,
pani, że nie chcecie, jak widzę dotykać pewnych potraw?
Zaczerwieniła się i zmieszała, tak że nie była w stanie odpowiedzieć.
Lecz on zrozumiał jej milczenie.
- Pojmuję - rzekł. - Nie chcecie mówić o tych sprawach. Prawdziwa
pobożność lubi się ukrywać. Nie powinienem był zadawać tego pytania. Proszę
was, pani, o przebaczenie.
- Nie mam wam co wybaczać, komturze - powiedziała. - Mylicie się jednak.
To nie ślub ani pobożność. Ale nie mówmy o tym, dobrze?
Pochylił głowę z uśmiechem, jakby tym gestem chciał powiedzieć, że
rozumie jej sprzeciw, ale pozostaje przy swoim.
- Szkoda - powiedział - żeście, wasza dostojność, nie mogli słuchać do
końca kazania mistrza Konrada. Pięknie przemawiał.
- To Boży człowiek.
- Dobrze by było, aby swój wielki dar słowa obrócił znowu dla sprawy
krucjaty.
Poruszyła się nieco niespokojnie.
- Czyżby miała być znowu ogłoszona?
- O tym prędzej będzie mógł powiedzieć waszej miłości książę, gdyż wraca

background image

z dworu cesarskiego. Cesarz obiecał wyprawę Ojcu świętemu i zbliża się
termin dokonania obietnicy... Nam, rycerzom krzyżowym, trudno wytrwać, gdy
jedyną naszą działalnością jest opieka nad szpitalem.
Podniosła na niego trochę zdziwione oczy.
- Chyba nie ma nic piękniejszego w chrześcijaństwie, komturze, jak
opiekowanie się cierpiącymi? Nasz Pan mówił, że cokolwiek uczynimy tamtym,
to jakbyśmy Jemu uczynili.
- Jesteście kobietą, miłościwa księżno, i wolicie goić niż zadawać rany.
Lecz gdyby chrześcijanie tylko goili rany, a niewierni tylko je zadawali...
- Sądzicie, że byłoby to ze szkodą dla chrześcijaństwa?
- Na pewno!
- Lecz nasz Pan, komturze...
- Wiem, co chcecie powiedzieć, wasza dostojność. Lecz zmieniły się czasy.
Dziś chrześcijaństwo posiada tak wiele ziem i ludów, że musi bronić tego,
co ma.
- Okropną rzeczą jest bronić swego!
- Nie swego, wasza dostojność, ale Chrystusowego dzieła. Czy nie jest
rzeczą wspaniałą walczyć i ginąć dla Niego?
- Pięknie to powiedzieliście, komturze. Lecz mimo to odczuwam lęk, gdy
słyszę o wojnie.
- Wyprawa krzyżowa nie jest zwykłą wojną! I wasz ojciec, pani, wyruszał
na nią.
- A jednak...
- Zbądźcie się trwóg. Bóg jest zawsze z tymi, którzy biorą krzyż.
Westchnęła cicho. Wiedziała, że nie potrafi przeciwstawić się jego
gładkiej wymowie, jak nie umiała przeciwstawić się słowom Konrada i jak nie
umiała stłumić porywów własnego serca. Biło radośnie, gdy słyszała, jak
wyruszał ojciec. Prawie żałowała, że nie mogła popłynąć razem z nim.
Zazdrościła ludziom, którzy mieli szczęście stąpać po ziemi, deptanej
niegdyś przez Chrystusa. I Franciszek tam był... Bóg tak chce - myślała.
Gdy się pragnie Jego Woli - idzie się tam. Lecz w takim razie - zapytywała
się z lękiem - czyżbym nie chciała tego, czego chce Bóg?
- Powiedzcie mi, proszę, komturze - zapytała - czy mistrz Konrad po
wczorajszej mszy pozostał długo u was...
Bawiąc się trzymanym w ręku nożem odpowiedział:
- Pozostał do tej chwili. Prosił, abyśmy mu dali jedną z cel...
Oczywiście z radością udzieliliśmy gościny wielkiemu kaznodziei...
Sądziłem, że wiecie o tym, wasza dostojność, i że rzecz została z wami
ułożona.
Usiłowała nie okazać mu swego zaniepokojenia. Ale twarz jej pobladła, a
na gardle poczuła ciężki ucisk. Jeszcze chwilę rozmawiała, nie bardzo
wiedząc, o co ją pytają i co ona na to pytanie odpowiada. Skorzystawszy z
tego, że komtur rozpoczął rozmowę z siedzącym naprzeciwko niego Bechtoldem,
odeszła od stołu. Posłała giermka, by jej odszukał Gudę. Dwórka nadbiegła
spiesznie.
- Nie ma go, gołąbko, w całym zamku...
- Wiem już, gdzie jest.
Prowadząc ze sobą Gudę podążyła mrocznym korytarzem w narożnik zamkowych
murów, gdzie znajdowała się izba zajmowana przez Konrada. Porywczo pchnęła
drzwi. Komnata była pusta. Ze stołu zniknęło naczynie z inkaustem, z

background image

pulpitu ciężki tom Pisma świętego i drugi, podobny, zawierający dzieło
świętego Augustyna. Nie było także burego płaszcza, który leżał zwykle na
posłaniu. Elzie poczęły drżeć ręce. W obliczu surowej pustki, jaką miała
przed sobą, nie pamiętała już ciężaru zakazu, który na nią Konrad nałożył.
Natomiast zdawała sobie sprawę z tego, kogo obraziła. To był człowiek,
który przyszedł ocalić Ludwika, który mógł ich oboje doprowadzić do
świętości...
- Odjechał ze wszystkim - powiedziała Guda.
- Odjechał... - powtórzyła, jakby była echem. Zasłoniła dłonią twarz i
nagle załkała. - Och, Gudo, co ja zrobiłam!
- Nie płacz, gołąbko - pocieszała ją. - To dobrze, że odjechał. Już nie
mogłam patrzeć, jak się nad tobą znęcał...
- Nie! nie! nie! Nie mów tak! Popatrz - mówiła z rozżaleniem - wyszłam z
jego kazania, by wyjechać naprzeciwko brata. Obraziłam go. Potem potrąciłam
tego żebraka... I nie wiem, co się z nim stało.
- Przejmujesz się wszystkim, Elza. Żebrak poczuł się lepiej i uciekł.
Pewno wszystko było kłamstwem, co ci naopowiadał. A ten Konrad... Jaki
zawzięty! Jaki pyszny!
- Cicho bądź!
- Nie uczyniłaś nic takiego, o co miałby się obrazić. Kim on jest?
- Święty, a my grzesznicy. Jest jeszcze u Krzyżaków. Biegnij, niech nam
prędko siodłają!
- Chcesz jechać do niego? Teraz, podczas uczty?
- Potem może być za późno. A uczta będzie się ciągnęła długo.
- Ale...
- Biegnij, proszę cię!
- Już biegnę.
Guda pospieszyła na dziedziniec. Elza szła za nią wolnym krokiem. Mijając
drzwi kaplicy, zatrzymała się i po chwili wahania weszła do środka. Nie
było tu nikogo. W powietrzu wisiał jeszcze zapach kadzidła przemieszanego z
wonią ciżby, która tu się niedawno cisnęła. Po obu stronach ołtarza
znajdowały się okna. Dawniej, pamiętała, były wąskie niby rozpadliny w
skale. Potem Ludwik sprowadził budowniczych z Pawii i ci wykuli szersze, z
półkolistymi łukami na małych kolumienkach, oraz wprawili witraże. Przez
kolorowe szybki przesączało się słońce, kładąc barwne plamy na płytę
ołtarza i na płaszcz Matki Bożej. Lecz tragicznie skrzywiona twarz Maryi
pozostawała w półmroku.
Uklękła, a potem schyliła się nisko, aż dotknęła czołem posadzki. Dopiero
co modliła się tutaj, pełna wdzięczności za ocalenie Ludwika i za jego
szczęśliwy powrót. Jeszcze tylko prosiła o pomoc, by umiała mu dobrze
wytłumaczyć nakaz Konrada. A tymczasem Konrad odszedł. Odszedł wraz z
twardym żądaniem, ze swą surową, lecz zbawczą pomocą. Bała się go bardzo,
lecz wydawało się jej, że między nią a tym groźnym człowiekiem istnieje
więź, której zerwać nie wolno. Nie szukała dla siebie łagodniejszego
oblicza Kościoła. Nie ona zamieniła łagodnego Rudigera na groźnego Konrada.
Lecz to, co przychodziło samo - musiało być wolą Bożą...
"O, Maryjo... - szepnęła wyciągając ramiona w roziskrzoną barwami
przestrzeń - O, Matko..." - powtarzała. Nie wypowiedziała nic więcej. Nie
błagała o nic. Potrzebna jej tylko była miłosierna bliskość Tej, której
wyzłocona figura, przywieziona z dalekiego, tajemniczego Bizancjum, zdawała

background image

się swoim bólem podtrzymywać zwisające ugiętymi ostrołukami sklepienie.
Potem wstała z kolan i spiesznie wyszła na dziedziniec. Dwa osiołki
oczekiwały gotowe do drogi. Zabrawszy ze sobą pachołka, pojechały z Gudą w
dół.
Małe kopytka wierzchowców dzwoniły na kamieniach. Na ścieżce leżały
wszędzie zdeptane kwiaty - ślady rannego powitania. Nie wiedziała dlaczego,
ale ten widok napełnił ją dziwnym smutkiem.
Zanim przejechały bramę miejską, Elza zawinęła się w płaszcz i nasunęła
na głowę ciemną chustkę zakrywającą twarz. Wiedziała, że gdyby została
poznana, otoczyłby ją zaraz tłum ludzi o coś proszących. A chciała jak
najszybciej powrócić na zamek.
Nie zauważone przyjechały do bramy klasztornej rycerzy Matki Bożej
Jerozolimskiej. Obok bramy znajdowała się mała furtka, przeznaczona dla
zgłaszających się biedaków. Zsiadłszy z osła, Elza podeszła do furtki i
uderzyła kołatką. Otworzył się mały judasz, mignęła w nim męska twarz.
- Czego chcecie? - zapytał głos.
- Pragnęłabym zobaczyć czcigodnego mistrza Konrada z Marburga -
powiedziała.
Brat furtian musiał jej nie poznać, bo mruknął coś niechętnie pod nosem i
zatrzasnął okienko. Nie wiedziała, czy nie chce z nią rozmawiać, czy też
poszedł zawiadomić Konrada o jej przybyciu. Nie sięgnęła jednak drugi raz
po kołatkę; czekała. Trwało to długo. Tymczasem do furtki zbliżyło się
dwóch żebraków. Rzucając na nią spojrzeniami spode łba, rozmawiali ze sobą.
- Krystyn w kuchni, będzie sama woda... - narzekał jeden.
- Daliby choć raz coś tłustszego...
Nagle furta otworzyła się. Furtian w szarym, luźnym kaftanie, na który
naszyty był czarny krzyż, odpędził najpierw żebraków!
- Idźcie, idźcie! Macie jeszcze czas! Jak się zadzwoni, wtedy
przyjdziecie.
Potem skinął na Elzę. Wprowadził ją na dziedziniec. I teraz jej nie
poznał, ale dostrzegłszy czekającą służbę i osły, powiedział grzeczniejszym
nieco tonem:
- Poczekajcie, pani, chwilę... Zaraz przyjdzie brat usługujący i
zaprowadzi was do mistrza...
Skłonił się i odszedł. Przysiadła na kamiennej ławce pod murem.
Dziedziniec był mały, wyłożony kamiennymi płytami. Nie było tu ani śladu
zieloności i gdyby nie otwarte w górze niebo, można by pomyśleć, że się
jest w dużej izbie. Naprzeciwko ławki w wykutej niszy widać było postać
Chrystusa na tle złotej mozaiki. Patrząc na płaskorzeźbę, usiłowała się
modlić. Ale opanowało ją zdenerwowanie, usta jej drżały, słowa modlitwy
gubiły się. Przestała więc ją odmawiać, a tylko przylgnęła wzrokiem do
wynurzającej się ze złotego tła figurki. Trwała tak jak tonący, który
przywarł do zdolnej ocalić go deski.
I gdy tak pozostawała, nagle wydało się jej, że jakiś głos powiedział
obok spokojnie, a jednocześnie z nieustępliwą pewnością: "Nie bój się..."
Drgnęła. Ten głos nie był jej obcy. Słyszała go nie po raz pierwszy. Już
kilkakrotnie odzywał się do niej. Kilka razy, gdy trwała w zawziętej
modlitwie, tak upartej, że już zaczynało jej braknąć słów, w zapadającym
milczeniu odzywały się słowa. Były zawsze krótkie, lecz takie trafne, że
stanowiły odpowiedź na wszystko. Czasami dzwoniły tonem spokojnego wyrzutu,

background image

czasami układały się w pytanie, nie wymagające jednak odpowiedzi. Nie było
w nich żadnego wahania, żadnej słabości. Nie brzmiały roztkliwiająco.
Otrzeźwiały i porywały. Wzruszały, jak wzrusza gest prawdziwego
miłosierdzia, wyzbyty niepotrzebnej czułości.
Kto mógł tak mówić? Nie śmiała zgadywać. Upewniała siebie, że sama
odpowiada sobie. Gdy kiedyś zwierzyła się Rudigerowi, powiedział jej: "Nie
łam sobie nigdy głowy zastanawianiem się, kto mówi. Słuchaj tego, co mówi.
Jeśli są to słowa, które nie usprawiedliwiają twego serca, ale poruszają je
- zawierz im..." Inaczej odpowiedział Konrad, gdy go o to samo pytała: "Nie
słuchaj żadnych głosów! - ostrzegał.- Zagłuszaj je w sobie! Gdy Bóg ma coś
do powiedzenia człowiekowi, mówi to przez ludzi Kościoła. Wszystko inne
jest pokusą szatańską!"
Ale jak można było uniknąć słuchania, gdy głos odzywał się nagle i
niespodziewanie? Nie potrafiła przewidzieć, kiedy się odezwie. I gdy
zabrzmiał - przecinał wszystkie wątpliwości.
Człowiek, który pojawił się na podwórzu, miał na sobie znoszony habit
braci zakonu kaznodziejskiego. Podszedłszy do niej zapytał:
- Mistrz zapytuje, kim jesteście, pani... - Lecz w tej samej chwili
musiał poznać Elzę, gdyż skłonił się nisko. - Darujcie, wasza miłość. Nie
poznałem od razu. Pozwólcie za mną, zaprowadzę was...
Ruszył przodem. Długi i szeroki korytarz dzwonił pod krokami idących. Dom
braci zbudowany był przed kilku laty przez komtura, a dziś wielkiego
mistrza zakonu, Hermana von Salzę. Pierwsi rycerze zakonni, którzy tu z von
Salzą przybyli, by otrzymać kościół i ziemię z rąk księcia Hermana,
odpłynęli potem do Ziemi Świętej i przeważnie wyginęli w nieszczęśliwej
wyprawie egipskiej. Na ich miejsce przybyli nowi. Ich cele ciągnęły się
wzdłuż korytarza: na drzwiach każdej wisiała tarcza z rodowym znakiem, na
której wypisane było imię brata. Na ostatnich drzwiach nie było ani herbu,
ani żadnego napisu. Prowadzący Elzę człowiek zapukał i otworzywszy,
zapowiedział od progu:
- Jej miłość księżna pani...
Ale słowa nie poderwały Konrada. Stał odwrócony tyłem, schylony nad
wielką księgą, rozłożoną na pulpicie. Jakby nie słyszał ani zapowiedzi, ani
kroków wchodzącej, czytał dalej. Dopiero gdy przeczytał do dołu strony i
przewrócił kartę, odsunął się od pulpitu i spojrzał na przybyłych. Wzrokiem
dał znak słudze, by wyszedł. Teraz dopiero skłonił się Elzie:
- Niech was, pani, strzeże Bóg najmiłościwszy.
- I was, mistrzu.
- Z czym przychodzicie, pani, jeżeli wolno zapytać?
- Opuściliście zamek... - zaczęła nieśmiało.
Po twarzy Konrada przeniknął błysk.
- Siądźcie - powiedział, wskazując jej stołek na krzyżakach, obity skórą.
Sam nie usiadł, stał dalej, oparty o pulpit. - Spodziewam się, że wiecie,
dlaczego tak musiałem postąpić? - zapytał.
Patrzył jej prosto w twarz, a jego oczy w wąskiej szparze zmrużonych
powiek stały się groźne.
- Sądzę... Wydaje mi się... - głos Elzy drżał - że uczyniliście to
dlatego... iż... iż wyszłam...
Skinął głową kilka razy i zetknął dłonie czubkami palców. Nie przestawał
patrzeć na nią przenikliwie.

background image

- Sumienie was nie zawiodło - rzekł.
- Lecz, mistrzu... Zechciejcie wysłuchać...
- Cokolwiek powiecie - przerwał jej - nie będzie to miało żadnego
znaczenia. - Zrobił dłonią kategoryczny gest. - Kiedy wasz małżonek -
podjął po krótkiej chwili ciszy - zwrócił się do mnie, bym roztoczył nad
wami opiekę, odpowiedziałem mu, że uczynię to tylko wówczas, gdy wy
zgodzicie się być całkowicie posłuszną moim wskazówkom. Powtórzyłem to wam,
zaraz po przybyciu do Wartburga. Nie zaprzeczycie temu?
- Nie...
- To dobrze. Jestem tylko człowiekiem, słabym i omylnym.
Ale gdy działam jako spowiednik, przez moje niegodne usta przemawia
Chrystus. To On - nie ja - nakazał wam, pani, wyrzec się jadła, które
pochodzi z zagrabionych Kościołowi ziem. To On - nie ja - wezwał was,
byście przyszli wysłuchać słów skierowanych do waszej duszy. Lecz wyście
pogardzili tym wezwaniem.
- Na święty Krzyż!
- Nie zaklinajcie się! Żadne tłumaczenie nie może was usprawiedliwić.
Chrystus powiedział, że są tylko dwie odpowiedzi na Jego wezwanie: tak lub
nie. Niech wam wasze sumienie, pani, powie, jaka była wasza odpowiedź...
Schyliła głowę. Z jej piersi wyrwał się suchy szloch.
- Mój mąż wracał... - wyjąkała. - Bałam się...
Znowu kiwał głową, jakby z ubolewaniem. Z bolesnym półuśmiechem
powiedział:
- Przy Chrystusie są zawsze Nikodemowie, którzy się boją.
Zapadła cisza i w niej słychać było szybki, jakby zdyszany oddech Elzy.
- Być może zgrzeszyłam... - podjęła.
- Być może? - przerwał jej. Wydawał się zdumiony. - Wątpicie w to? Nie ma
łaskawszego trybunału niż trybunał Kościoła Chrystusowego. Każdemu
przebacza. Każdemu chce przebaczyć. Każdego chce do serca przycisnąć. Tylko
trzeba przyjść i wyznać pokornie swą winę.
- Jestem winna...
- Czy wierzycie w to?
- Wysłuchajcie mnie, mistrzu, i sami powiedzcie.
- Nie! - sprzeciwił się mocno. - Posiadacie sumienie i ono musi wam być
przewodnikiem. Zadaniem spowiednika jest nie usprawiedliwiać grzeszącego,
ale widząc jego szczery żal przebaczać mu. Skoro czego innego oczekujecie,
poszukajcie sobie właściwego człowieka.
- Mistrzu! - krzyknęła. Wyciągnęła ku niemu ręce. - Nie porzucajcie mnie!
- Postawiłem wam, pani, warunek.
- Nie byłam posłuszna. Wyznaję. Przebaczcie!
Nie poruszył się. Stał jak poprzednio: wielki, chudy, wyprostowany,
drapieżnie wpatrzony w jej twarz. Mocno zacisnął szczęki, aż policzki
zapadły i drgały napiętymi mięśniami.
Zaczął powoli, oddzielając słowo od słowa:
- Miłosierdzie Boże jest wielkie. Aby mu pozostać wiernym, muszę wam na
odjezdnym wybaczyć.
- Nie! - zawołała. Zerwała się ze stołka, stanęła przed nim z
wyciągniętymi rękami. - Wybaczcie i zostańcie! Prowadźcie mnie dalej!
Błagam was...!
Padła na kolana i czołgając się zbliżyła się do niego.

background image

- Błagam was - mówiła - nie zostawiajcie mnie! Wybaczcie... Tylko wy
zdołacie z takiej jak ja uczynić istotę wierną Bogu.
- Wstańcie, pani - rzekł.
- Nie wstanę! - zawołała. - Wybaczcie...
- Wybaczyłem.
- Lecz chcecie odejść! Nie odchodźcie! Będę was słuchała! We wszystkim!
Cokolwiek rozkażecie!
Chwyciła jego dłoń i przycisnęła do ust. Ale on wyrwał ją i cofnął się.
- Wstańcie, pani, i wróćcie na wasze miejsce - powiedział.
Wyciągniętym palcem wskazał jej stołek. Nie opuścił ręki i nie zmienił
postawy, póki nie siadła. Wtedy dopiero skrzyżował ręce na piersiach,
spuścił głowę i zdawał się namyślać.
Cisza panowała długo. Czasami wargi Konrada poruszały się bezdźwięcznie.
Zanim odezwał się, ciężko westchnął.
- Wydaje się wam na pewno, pani - zaczął w końcu - że jestem twardy i
bezlitosny. Taki muszę być... Czy myślicie, że nie wolałbym mówić miłych
słów, chwalić waszą pobożność i miłosierdzie? Lecz wielu jest takich, od
których jedno i drugie słyszycie. Za wielu. Zepsuło to was. Surowe słowa
prawdy tylko ja wam mówię. Odłożyłem inne sprawy, ważne sprawy, i zająłem
się wami. Nie uczyniłem tak dlatego, że jesteście córką królewską i żoną
landgrafa. Nie dlatego także, że ludzie uważają was za pobożną i
miłosierną. Nie! Honory to rzecz ziemska, cnoty mogą być tylko cnotami
przyrodzonymi. Wiele dostaliście i wiele, więcej niż od innych, wymaga się
od was. Co wystarczyłoby zwykłej żonie rycerza, nie wystarczy wam... Nie
pierwszy raz tak mówię, nieprawdaż?
- Nie pierwszy... - szepnęła przez łzy.
- Niestety... Chciałem was, księżno, nauczyć służenia Chrystusowi i Jego
Kościołowi, tak jak wam służyć trzeba. Chciałem przez was poruszyć sumienie
waszego męża. Mówiliście, że chcecie tego... Twierdziliście, że kochacie
jego duszę nad wszystko.
- I tak jest.
- To są słowa! A gdzie czyny? Człowiek, który uchyla się od wykonania
jednego polecenia, uchyla się od wszystkiego... Wy, książęta, szybcy
jesteście do dawania rozkazów, gdy jednak wam rozkazują, wierzgacie...
- Rozkazujcie!
- Rozkazałem wam.
- Zgrzeszyłam...
- Bóg wybacza żałującemu. Ale w was nie ma naprawdę żalu.
- Co mam powiedzieć, abyście uwierzyli!?
- O żalu także nie mówią słowa.
- Więc co mam uczynić?
- Sumienie nic wam nie mówi?
Wybuchnęła płaczem.
- Nie wiem... - szlochała. - Nic już nie wiem... Powiedzcie... Widzicie
sami, że bez was nie poradzę sama z sobą...
- Widzę to.
- Zostańcie więc!
- Bóg może przebaczyć zawsze, gdyż jest Bogiem. Człowiek, gdy w Jego
imieniu mówi, musi się strzec, by nie paść ofiarą łatwowierności.
- Zawierzcie. Raz jeszcze...

background image

Rozplótł złożone dłonie. Wsparł się łokciami na pulpicie i twarz ukrył w
dłoniach. Stał tak czas jakiś nieruchomo. Potem podniósł głowę i skierował
wzrok na wiszący na ścianie krzyż. Na pewno się modlił. Elza przycisnęła
dłonie do piersi i nie ruszając się z zydla, modliła się także. Czas płynął
cichym szelestem ziarnek piasku osypujących się w wielkiej klepsydrze.
Nagle poczuła na sobie jego przenikliwy wzrok.
- Wrócę... - powiedział. Zerwała się, by mu dziękować, ale powstrzymał
ją. - Wrócę - ciągnął - aby wam powiedzieć, jaką pokutę będziecie musieli
odprawić. I jeżeli zgodzicie się...
- Zgodzę się! Na wszystko! Niech wam Bóg, mistrzu...
- I wam, księżno, niech Pan będzie zawsze łaskawy - rzekł, odprowadzając
ją do drzwi celi.

15
Wracała pospiesznie, niespokojna, czy ktoś na sali biesiadnej nie
zauważył jej nieobecności. Ale Izentruda, na którą natknęła się zaraz przy
wejściu, zapewniła ją, że w komnacie panuje wesoły gwar i nie słyszała, aby
landgraf słał pachołków, by szukali Elzy. Uspokoiło ją to tylko częściowo;
była bowiem pewna, że Ludwik, choćby spostrzegł jej nieobecność, nie
posyłałby po nią, boby sądził, że poszła odpocząć. Pod wpływem tej myśli
ogarnęło ją rozczulenie: był taki dobry, taki zawsze o nią troskliwy!
Brzemię gorzkiego triumfu, z jakim wracała, wydało jej się nagle
niezmiernie lekkie. Wszystko zniosę - myślała. - Wszystko podźwignę -
postanawiała. Za siebie i za niego. Byli przecież jednym. W ten sposób
pojmowała tę jedność, że wszystko zło czy dobro było im wspólne. I gdy on
dawał miłość, której nie czuła się godna, ona chciała zasłonić go.
Weszła na salę. Ucztujący z pucharami i z kubkami w rękach opuszczali
swoje miejsca, zbliżali się do tych, z którymi chcieli rozmawiać, lub
spacerowali grupkami wokoło stołów. Ludwik siedział w kącie na ławie
otoczony gromadą ludzi i opowiadał im, gestykulując. Henryk przysiadł się
do komtura Hugona i o czymś żywo dyskutowali. Na swym miejscu pozostała
jedynie księżna Zofia. Siedziała samotnie, po swojemu dumnie wyprostowana,
a jej wzrok zdawał się śledzić i widzieć wszystko, co się działo w
komnacie.
Instynktownie, gdy tylko poczuła na sobie wzrok świekry, poczęła czuwać
nad każdym swoim ruchem. To jej zostało z dawnych lat - zawsze miała
poczucie, że spojrzenie Zofii nie opuszcza jej, przenika ją, czeka bacznie
na niewłaściwy gest. Pod wpływem tego spojrzenia traciła pewność siebie,
przestawała myśleć o czymkolwiek poza tym, by się nie narazić na wymówkę. I
teraz także czym prędzej usiłowała nawiązać z kimś rozmowę, by utracić to
poczucie skrępowania. W pobliżu zobaczyła najmłodszego z braci Ludwika.
Konrad siedział samotnie pod ścianą, bawiąc się w zamyśleniu wysadzaną
drogimi kamieniami głowicą sztyletu. Skierowała się ku niemu. Bracia nie
byli do siebie podobni. Ludwik miał twarz pełną, szeroką, na której
malowały się jednocześnie stanowczość i pogoda. Lisia twarz Henryka i jego
biegające spojrzenie przypominały księcia Hermana. Obaj, choć tak młodzi,
wydawali się starsi, niż byli w rzeczywistości. Konrad odwrotnie - z twarzy
i gestów robił wrażenie młodego chłopca. Jego policzki zachowały
delikatność dziecka, wargi wydawały się wargami dziewczyny. Elza miała dla
swego rówieśnika wiele sympatii. Gdy byli dziećmi, bawiła się z nim więcej

background image

niż z Ludwikiem i od tego czasu pozostały w niej dla młodego rycerza
uczucia opiekuńcze. Ludwikowi pragnęła się powierzyć, nad Konradem miała
ochotę czuwać.
- O czym tak myślisz? - zapytała siadając obok niego.
Spojrzał na nią wzrokiem mało przytomnym; musiał się całkiem zagubić w
swoich rozmyślaniach. Nie odpowiedział jej, ale sam postawił pytanie, widać
wyłowione ze swych dumań:
- Czy ciebie to nie drażni, Elzo?
Uczynił ramieniem szeroki gest, a ona pojęła, że obejmuje nim tę komnatę
pełną gwaru, hałaśliwych śmiechów i kwaśnego zapachu jadła. Uśmiechnęła się
do niego ze zrozumieniem. Był jej tym droższy, że czuł podobnie jak ona.
Lecz powiedziała:
- Jakże by mogło być inaczej na dworze książęcym?
- To prawda, że inaczej nie bywa... - mruknął trochę melancholijnie, a
trochę jakby z gniewem. Zaciął usta i patrzył surowo przed siebie. Myślała,
że ciągle pozostał chłopcem, gdy ona musiała od dawna dorosnąć.
- Ludwik - podjęła łagodnie - lubi gości, uczty, wino. Nie ma w tym
przecież nic złego. Jest księciem, nie zakonnikiem. Daje sute ofiary.
Powiedział mi dzisiaj w czasie drogi, że chce uczynić duży zapis dla
zakonników w Reinhardsbrunn...
- Niech uczyni jak największy! Mistrz Konrad kazał wczoraj wspaniale o
wyrzekaniu się bogactw.
- Lecz - westchnęła - książę musi być księciem...
- Musi? Dobrze, że jestem najmłodszy i nie muszę być tym, kim być nie
chcę! Konrad mówił także o bogactwach niewłaściwie nabytych...
Zrobiła żałosny gest obu rękami.
- To sprawy zawikłane...
- Czego się nie da rozwikłać, to potrafi przeciąć miecz! - wykrzyknął.
Nagle zmienił temat: - Myślę, że Ludwik zechce mnie teraz pasować.
- Przypomnę mu o tym - zapewniła go. Przeszło jej przez głowę: Konrad
będzie rycerzem jak święty Jerzy. Wyruszy w świat dokonywać mieczem dzieł
sprawiedliwości. Czemu Ludwik nie jest taki? Jak bardzo byłaby szczęśliwa,
gdyby mogła mu towarzyszyć w takiej wędrówce.
- No, jesteś, Elzo! A ja już chciałem posyłać Bechtolda, by zobaczył, czy
nie zachorowałaś - wesoły głos zadźwięczał nad ich głowami. Oboje podnieśli
wzrok. Ludwik stał z pucharem w ręku. Był trochę czerwony na twarzy.
Zranione ramię miał założone za wiszący na szyi złoty łańcuch.
- Odeszłam na chwilę... - chciała się tłumaczyć. Ale Ludwik powstrzymał
ją gestem.
- Byłaś zmęczona. To jasne. Dobrze zrobiłaś, żeś odpoczęła.
Dał znak bratu, by się posunął, i usiadł między obojgiem na ławie.
Ogarnął Elzę wpół, położył swą gorącą dłoń na jej ramieniu. Gdy zwróciła ku
niemu głowę, widziała, że patrzy na nią. Jego źrenice rozszerzyły się,
zasłoniły całkiem niebieskie tęczówki.
- Jakże wam tu było w czasie mojej nieobecności? - zapytał.
- Cicho, nic się nie działo - rzekł Konrad.
Ludwik zaśmiał się szeroko.
- Teraz będzie inaczej. Zaraz po Bożym Narodzeniu zwołamy wielki wiec
naszych lenników. Może w Naumburgu, może w Erfurcie... Urządzimy polowania,
zabawy, wyprawimy turnieje, ściągniemy minnesaengerów... Będzie to zjazd,

background image

jakiego jeszcze nie było. Niech wiedzą, jak wielkimi łaskami obsypał mnie
cesarz! Będę pasował młodych... Ciebie - zwrócił się do Konrada -
oczywiście pierwszego. Czas już, byś nosił pas i ostrogi rycerskie... O
żonie dla niego należałoby pomyśleć - powiedział do Elzy.
- Pasuj go jak najszybciej - rzekła opierając policzek o jego dłoń. - A
żony on sam sobie poszuka...
- Tak myślisz? Czasami nie jest źle, gdy nam żonę znajdą... - zaśmiał się
i mocniej przygarnął ją do siebie. Poczuła na twarzy łaskoczące dotknięcie
jego włosów. Och, jak bardzo go kochała! Ledwo się powstrzymała, by nie
zarzucić mu ramion na szyję i nie całować jego roześmianych oczu, jego
mocnych, lecz pełnych tylu dobrych słów ust. Gdyby nie ten zamek, ta
służba, nie wiecznie czujne oko księżnej Zofii - zrobiłaby to. Miała
uczucie, że tu jej miłość nie jest dość bezpieczna.
- Dziękuję ci, bracie - rzekł Konrad. - Zrób tak, jak mówi Elza: pasuj
mnie, a potem pozwól wyruszyć w świat.
- Chcesz jechać zabijać smoki i uwalniać uwięzione dziewice? - żartował
landgraf. - Znam cię. Gdybyś był mężem Elzy, zapomnielibyście o zamku, o
rządzeniu, o cesarstwie. Ty byś zabijał smoki i gromił niewiernych, ona
rozdawałaby wszystko żebrakom! Czyż nie tak? Ha, ha, ha! - śmiał się
wesoło. Drugą rękę położył na ramieniu Konrada. - Nie gniewajcie się -
powiedział - ja tylko tak z serdeczności. Po to żebyś mogła dawać bez końca
swoim ubogim, masz mnie, siostrzyczko. I żebyś mógł polować na swoje smoki,
masz mnie bracie. - Klepnął Konrada po plecach. - Mówiłem o tobie
cesarzowi... - mrugnął porozumiewawczo. - Niedługo i ty pojedziesz do
Italii. Obiecuję ci to.
- Jesteś najlepszym bratem - rzekł Konrad. Głos mu lekko drżał. - Nie
wiem, jak ci dziękować.
- Jej podziękuj - ruchem głowy wskazał Elzę. - Ona zawsze ciebie chwali i
wciąż mi o tobie przypomina. - Widzisz, jak wypełniam każde twoje życzenie?
- powiedział, przytulając ją znowu do siebie.
- Jesteś najlepszym mężem.
Tuliła się do niego jak kotka. Ma słuszność - myślała.- Co ja bym zrobiła
bez jego pomocy?
Ludwik dalej snuł swoje plany:
- Trzeba tej zimy skoczyć do Miśni - mówił. - Zabiorę cię ze sobą,
siostrzyczko. Zofia jest już dość duża, może się bez ciebie obejść. Hermana
wzięlibyśmy ze sobą. Zanim wiosna nadejdzie, muszę się zobaczyć ze
wszystkimi swymi ludźmi.
Jeszcze przed chwilą śmiał się, lecz nagle głos jego spoważniał. Jego
ręka leżała na jej ramieniu tylko własnym ciężarem. Elzie wydało się, że
znowu coś nie dopowiedzianego zawisło w powietrzu. Od wczoraj czuła jakąś
tajemnicę. Ale i teraz nie chciała pytać.
- A co się dzieje u rycerzy zakonnych? - zapytał Ludwik, kierując swe
pytanie do Konrada. - Krótko tylko rozmawiałem z komturem.
Konrad począł opowiadać z zapałem. Życie krzyżowych rycerzy, które
śledził, budziło jego zachwyt. Prosił komtura, by mu pozwolił brać udział w
ich wspólnych modlitwach i ćwiczeniach rycerskich.
- Zazdroszczę im, że są tacy! - zakończył gorącym okrzykiem.
- Być może, że można im niejednego zazdrościć - przyznał Ludwik. - Jak ci
już mówiłem, z ich wielkim mistrzem zawarłem pakt. On teraz pojechał do

background image

Ziemi Świętej. Chce tam wzmocnić swoich po stratach, jakie ponieśli. Władzę
nad rycerzami na ziemiach całego cesarstwa przekazał rycerzowi von Balke.
Poznałem go także. Twardy, mocny, rwie się do walki z niewiernymi. Ma teraz
objąć ziemie ofiarowane zakonowi przez księcia mazowieckiego. Potem zaraz
chce rozpocząć przygotowanie do wyprawy na pogan sambijskich i
pomezańskich.
- Kiedy wyruszy? - Konrad patrzył na brata rozbłyszczonym od zapału
wzrokiem.
- Och, nie tak prędko. Za dwa, trzy, może cztery lata... Zakon musi
pierwej wróść w tamte ziemie, wzmocnić się. Dziś jest słabszy od
templariuszy czy rycerzy Calatrawy. Ale przyjdzie czas, że przerośnie
tamtych. Czekają go wielkie zadania i wielka przyszłość!
- Bóg to sprawi! - rzekł gorąco Konrad.
Gdy Ludwik i Konrad wyrażali podziw dla braci zakonnych, milczała. Od
dawna walczyło w niej uznanie dla ludzi, którzy całe życie poświęcali
rycerskiej służbie dla Boga, z pewną dozą nieufności. Pierwsze jej ziarno
posiał ojciec, pisząc jej przed kilku laty, że musiał usunąć ze swego
królestwa rycerzy teutońskich i oskarżyć ich przed Ojcem świętym, gdyż
okazali się nieposłusznymi lennikami. Nie wiedziała, co ma o tym sądzić.
Dom braci w Eisenach wydawał się domem pełnym cnót. Tutejszym rycerzom
mogła mieć do zarzucenia tylko to, że wyrzekli się prowadzonego przez
siebie szpitala, aby poświęcić cały swój czas ćwiczeniom rycerskim. Ale
właśnie dzięki temu mogła założyć swój szpital. Wśród rycerzy zakonnych
pragnienie walczenia przeważało coraz bardziej nad pragnieniem czynienia
dzieł miłosierdzia. Zwolennikiem nowego kierunku był wielki mistrz von
Salza. Dawny komtur szpitala w Eisenach, zostawszy przed piętnastu laty
wielkim mistrzem, rzucił się z olbrzymią energią do budowania potęgi
zakonu. Pragnął, aby ten najmłodszy z rycerskich zakonów przerósł wszystkie
inne. Gdy nie udało się tego dokonać w Królestwie Jerozolimskim, mistrz
począł zastanawiać się nad osadzeniem swoich rycerzy na innym pograniczu
pogaństwa.
Von Salza nieraz odwiedzał Wartburg i on to, wiedziała o tym, namówił
Ludwika do sięgnięcia po Miśnię i Lubusz. Obu tym wyprawom była w głębi
serca przeciwna. Obce jej było namiętne pragnienie posiadania wciąż więcej
i więcej. Ziemia i bogactwa tak obciążają - wiedziała o tym od dawna. Gdy o
tym mówiła Ludwikowi, melancholijnie kiwał głową. "Masz słuszność,
siostrzyczko - mówił. - Ale cóż, jestem księciem..." Kiedyś próbowała
wspomnieć o tym w rozmowie z wielkim mistrzem. Był to drobny, chudy rycerz
o pociągłej twarzy, długim nosie i małych, wysuniętych do przodu ustach.
Spod zebranych brwi patrzył na nią jakby drwiąco. "Jesteście, księżno,
prawdziwą chrześcijanką - powiedział - ale zapominacie, że czym innym jest
chciwość, a czym innym żarliwość o chwałę Pańską. Nie namawiałbym waszego
męża do niczego, co miałoby służyć innemu celowi. I chyba nie wątpicie, że
wasz mąż nie dałby się skusić do niczego złego." Tymi słowami spłoszył ją.
Rzeczywiście - myślała - Ludwik wie, co czyni. Nie jej, żonie, sprzeciwiać
się postanowieniom męża. Wiernością, ufnością i posłuszeństwem - powtarzała
nauki świekry - żona wypłaca się mężowi za jego miłość. Nieśmiało tylko
prosiła Ludwika, by unikał walki. Obiecywał jej to, choć rzadko tylko
potrafił dotrzymać obietnicy. Kiedy jednak wbrew jej prośbie rozgromił
przeciwników, tym bardziej skory był potem do ofiar, tym więcej pozwalał

background image

jej na czynienie miłosierdzia.
A jednak z pewną niechęcią słuchała o przymierzu, jakie na dworze
cesarskim zawarł Ludwik z von Salzą. Cóż oznacza to przymierze? -
zastanawiała się. - Czego von Salza może chcieć od braciszka? Lecz czulsze
dotknięcie ramienia męża uspokoiło ją. Po co o tym myślę? Dlaczego się tym
przejmuję? - mówiła sobie. - Jestem przecież tylko głupią kobietą.
- Nie mówiłaś mi nic jeszcze, siostrzyczko - powiedział - o twoim
mistrzu. Nie widziałem go. Gdzie jest?
- W mieście. Ale dziś powróci.
- Jesteś z niego zadowolona?
- Tak...
- Lękam się jednak, że może jest dla ciebie zbyt surowy? Mówili mi o
nim...
- Nie! Nie! Zresztą, czy nie trzeba być surowym dla grzesznej kobiety?
Parsknął śmiechem.
- Pleciesz! Ty grzeszna? Wierz mi, napatrzyłem się dość żonom książąt,
baronów, grafów. Żadna...
Elza nie dała mu skończyć.
- Nie opowiadaj, braciszku, proszę cię! Czy chcesz mi sprawić przykrość?
- Dobrze, nie będę mówił. Ale pokaż mi się. Niech zobaczę, czy ci nie
ubyło po tych postach i nocnych modlitwach. - Wziął Elzę za brodę i zwrócił
ku sobie jej twarz. Przypatrywał się jej długo, a w miarę jak patrzył,
wzrok jego zachodził mgłą czułości. - Jesteś blada - szepnął - ale
piękna... - Szybko zamknęła oczy. Usłyszała jeszcze: - Kocham cię...
- Czy już ci powiedziała o swoich szaleństwach? - zabrzmiał obok nich
niski i ostry głos.
Wsparta na kosturze stała przed nimi księżna Zofia. Miała obok siebie
jedną z zakonnych sióstr. Wszyscy troje podnieśli się natychmiast z ławy:
żadne nie śmiało siedzieć, gdy ona stała.
- Zechciejcie, matko, usiąść - powiedział Ludwik i podprowadził ją z
szacunkiem do ławy.
Usiadła wyprostowana. Miała na sobie swój cysterski habit, lecz na jej
szyi wisiał złoty łańcuch książęcy, zaś na ramionach leżała purpurowa
narzutka obszyta gronostajem. Głowę pod wielkim czepcem trzymała sztywno.
Milczała i tylko spoglądała po stojących przed nią synach i synowej swoim
zwykłym, wszystkowidzącym spojrzeniem. Wreszcie zaczęła, zwracając się do
Ludwika:
- Muszę cię zganić, mój synu. Odszedłeś od gości, a zabawiasz się rozmową
z żoną. Tak nie wypada czynić księciu.
- Nie widziałem siostry bardzo długo - usiłował się bronić Ludwik.
- To nic nie znaczy. Siedzieć tak, jak siedzieliście przed chwilą, może
para narzeczonych lub para dzieci. Nawet i wówczas to nie jest właściwe.
Patrzyłam na to i czekałam, kiedy się opamiętacie. Jesteś księciem. Książę
nie może być śmieszny. Rozumiesz to?
- Rozumiem, matko.
- Ty także, Elzo, mogłabyś się nauczyć szanować godność, jaką nosisz.
Uczyłam cię tego, prawda?
- Tak, matko...
Znowu przeniosła spojrzenie na syna.
- Słyszałam, jak mówiłeś, że jest blada. A owszem, blada jest. Ale czy ci

background image

powiedziała, dlaczego nic nie je?
Potrząsnął głową zaskoczony. Spojrzał na Elzę.
- Nie jesz?
- Jem... Ale nie wszystko i nie zawsze... To naprawdę nieważne...
- To ważne - powiedziała Zofia. - Jest blada i będzie chorowała. Nie
urodzi ci zdrowych dzieci.
- Ale dlaczego? O co chodzi? - pytał Ludwik. - Może zrobiłaś jakiś ślub?
- Nie... Powiem ci wszystko...
- Powiedz teraz - rozległ się suchy głos księżnej Zofii. - Powiedz nam
wszystkim. - Jej wzrok z podwójną przenikliwością trzymał na uwięzi Elzę,
która kręciła się pod jego naciskiem niby owad przebity szpilką.
- Dlaczego chcesz, matko, aby mówiła teraz? - Ludwik, ujrzawszy
przerażenie Elzy, usiłował ją bronić. - Jest zmęczona, jechała daleko na
moje spotkanie. Powie nam...
- Niech powie teraz - twardo domagała się Zofia. - Widzisz, synu - na
chwilę spuściła wzrok z synowej, by utkwić go w Ludwiku - przybyłam na
zamek. aby strzec twoich książęcych spraw. Wydawało mi się, że tak trzeba.
Teraz, gdy już wróciłeś, znowu odejdę do klasztoru, by każdą chwilę
poświęcić modlitwie... Zanim jednak to uczynię, chciałabym pewną rzecz
wyjaśnić. Ona - wskazała palcem Elzę - gdy siadała do stołu, nie jadła nic
nigdy z tego, co podawano. Sprowadzała sobie jakąś żywność, a jej dwórki
gotowały dla niej osobno... Myślałam: jest młoda, łakoma, dogadza sobie...
Ale potem pojęłam, dlaczego tak czyniła... Pojmujesz już pewno. Bała się,
że ją otruję!
- Matko! - krzyknęła. - Nie. Ty, matko, tak nie myślisz naprawdę!
- Owszem, tego się bałaś.
- Braciszku! - zwróciła się z rozpaczą ku Ludwikowi. - Ależ...
- Nic innego nie mogło być - sucho, z nieustępliwą stanowczością mówiła
Zofia. - To prawda, że jej matkę otruto. Ale to było tam, u nich. Tu w
Wartburgu nic takiego stać się nie mogło i nikt by w takie gadanie nie
uwierzył. Chyba ktoś, kto wysłuchuje plotek gawiedzi; głupców, co oskarżają
twego ojca, że sprzedał duszę szatanowi! Patrzyłam na to i nie mówiłam nic.
Czekałam na twój powrót. Wychowałam ją. Byłam dla niej matką. Nie skąpiłam
trudu. Nie żałowałam starań. A ona mnie podejrzewa, że ją chcę otruć! -
uderzeniem kostura w ziemię zaakcentowała swe słowa. - Niech powie, że jest
inaczej, jeżeli może.
Zrobiła się cisza, w niej zabrzmiał drżący, dziecinny głos Konrada:
- Nie matko, tak nie jest. Tak nie może być. Elza...
Nowym uderzeniem kija w ziemię przerwała mu.
- Nie masz tu nic do powiedzenia! Ty mów - zwróciła się do Ludwika.
- Nie mogę w to uwierzyć, matko. Elza nigdy nikogo nie podejrzewała.
- Więc uważasz, że ja kłamię? Że chcę ją skrzywdzić podejrzeniami?
- Ależ nie!
- Więc dlaczego twoja żona brzydzi się chlebem z książęcego stołu. No?
Jestem tylko służką Bożą, lecz jej zachowanie obraziło mnie. Chcę, aby
wyjaśniła. No? Może nakażesz jej mówić?
- Matko... - próbowała się jeszcze targować.
Stuknęła kosturem.
- Powiedziałam, że chcę usłyszeć!
Elza widziała rozterke na twarzy Ludwika. Potrafił być stanowczy, nawet

background image

twardy. Lecz wobec matki nie umiał się nigdy zdobyć na nieustępliwy ton.
Czuła, że chce ją obronić, że jej ufa, że nie wierzy w okrutne podejrzenie.
Ale przyparty do muru szukał w jej twarzy odpowiedzi. Nie mogła znieść, że
się męczy. Musiała mu pomóc. Boleśnie przełknęła ślinę.
- Nie, braciszku - powiedziała - matka myli się: nie podejrzewałam jej
nigdy o taką straszną rzecz. Przecież pamiętam, że była mi matką, bardziej
niż moja własna...
Gardło jej zacisnęło się, nie mogła powiedzieć więcej.
- Widzisz, matko -- rzekł Ludwik. - Elza nie potrafi podejrzewać...
Ale zachmurzona twarz Zofii nie zmieniła swego wyrazu. Głowę księżnej
obejmowała opaska czepca: wypchnięte płótnem, miękko zwisały worki
policzków. Od zwiotczałej twarzy odbijały małe usta o wargach ściągniętych
wiecznym niezadowoleniem. Jeżeli Zofia była kiedykolwiek z czegoś
zadowolana, to tylko z siebie; Elza zachowała z czasów dzieciństwa pamięć
świekry uśmiechniętej dumnie, schylonej nad udanym haftem. Ale na drugich
Zofia patrzyła zawsze czujnie i jakby z pogardą. Jej dolna warga wysuwała
się wtedy do przodu, zdradzając straszliwą pewność siebie.
- Niech tak będzie - powiedziała zimno. - Lecz w takim razie dlaczego nie
jadła?
Elza przemogła skurcz, który ścisnął jej krtań.
- Nie jadłam, bo... Widzisz, braciszku... Żywność, która przychodzi na
stół, pochodzi z rozmaitych dworów... Także z tych, które należały niegdyś
do czcigodnego arcybiskupa...
Urwała, niezdolna do powiedzenia nic więcej. Serce jej biło gwałtownie i
ogarnęła ją słabość, jakby miała zemdleć. Czuła utkwione w sobie oczy Zofii
i Ludwika. Nagle zawołał Konrad:
- To prawda! Ziemie, które zabrałeś arcybiskupowi, są ziemiami Kościoła!
- Milcz! - krzyknął Ludwik. Głos landgrafa był zdławiony gniewem. Ze
skrzywioną wściekłością twarzą postąpił ku bratu. - Nie masz tu nic do
gadania! - mówił prędko. - I jeżeli nie chcesz się czego więcej dosłuchać,
lepiej odejdź!
- Słusznie cię zganił - rozległ się głos Zofii. - Ty, Konradzie, mówisz
jak dziecko i pozostałeś dzieckiem. Jestem tylko służką Bożą, zapomniałam
już o czasach, gdy nosiłam książęcą koronę, ale wiem, jaki jest Zygfryd. To
człowiek popędliwy, który nieraz rzucał w gniewie klątwy, a potem je cofał.
Wykup wszystko zmazał...
- Lecz... - zaczął Konrad.
- Milcz! Na Rany Przenajświętsze, zamilcz! - krzyknął znowu starszy brat.
- Tak, lepiej milcz - powiedziała księżna. - Gniew twego brata jest
całkowicie usprawiedliwiony. Dość, że podłe podejrzenia uwłaczają wciąż
pamięci waszego ojca. Nie pozwolę - uderzyła w ziemię kosturem - mówić tak
o Ludwiku!
Zwróciła się do Elzy, która stała blada jak opłatek.
- A więc to tak? To o to ci chodziło... - surowy wzrok starek księżnej
przesuwał się po postaci synowej. Zacisnęła usta. Odwróciła twarz do
Ludwika. - Teraz odchodzę. - Wsparta na kosturze powstała z ławy. - A wy
nie stójcie tu sami w kącie, ale idźcie do gości. Później porozmawiacie
sobie o tym.
Odeszła postukując kijem, wsparta na ramieniu towarzyszącej jej mniszki.
Ludwik stał z zaciśniętymi pięściami, z czerwoną twarzą. Musiał nim miotać

background image

straszliwy gniew. Elzie wydawało się, że za chwilę wybuchnie. Wyciągnęła ku
niemu rękę gestem proszącym. Lecz on odwrócił głowę. Jeszcze go nigdy takim
nie widziała. Nigdy nie powiedział do niej gniewnego słowa. Sama jej
obecność uśmierzała najgwałtowniejsze burze.
- Braciszku... - szepnęła.
Nie odpowiedział. Z twarzą złą z zawziętą patrzył gdzieś w bok. Po chwili
dopiero rzucił:
- Trzeba nam teraz, Elzo, iść do gości. Matka ma słuszność...
Nie powiedział "siostrzyczko" - jak zwykle. Zakręcił się na pięcie i
chciał odejść. Ale jeszcze się zatrzymał. Zapytał chrypliwym szeptem:
- To on tak ci kazał? Co? To on? Powiedz!
Nie mogła zaprzeczyć, nie śmiała powiedzieć: tak. Ale on zrozumiał jej
milczenie. Syknął:
- Czułem to! Przeczuwałem! Ale pokażę mu!
Groźnie potrząsnął pięścią. Furkocząc rozwianym płaszczem, odszedł w
drugi kąt sali. Przez chwilę łzy płynęły po jej policzkach prędko niby
strugi letniego deszczu. Lecz zaraz otarła je i posłuszna jego wezwaniu
ruszyła między tłoczących się przy stole ludzi.

16
Byliż u dzieci, kiedy Guda, zbliżywszy się nieznacznie, szepnęła Elzie,
że mistrz Konrad przybył i chciałby ją widzieć. Drgnęła i spojrzała w
stronę Ludwika. Rozmawiał z synem. Herman pokazywał mu to, czego się
nauczył w czas jego nieobecności: napinał łuk i szył strzałami w słomianego
chochoła ustawionego w rogu komnaty. Ludwik poprawił postawę syna,
pokazywał, jak ma skręcać ciało przy napinaniu łuku. Ale robił to szorstko,
gniewnie. Jego twarz pozostała chmurna.
Teraz chłopiec wziął do ręki mały miecz i począł się nim składać. Ojciec
odparowywał kijem jego ciosy. Nagle Ludwik cofnął się, zmuszając Hermana,
by z mieczem w ręku i z tarczą na ramieniu przeskoczył przez dzielącą ich
ławę. Ale chłopiec potknął się i upadł. Ojciec krzyknął ostro: "Wstawaj,
niezgrabiaszu!" Zasapany chłopiec podniósł się kulejąc i stanął na nowo w
pozycji bojowej. Twarz jego drżała tłumionym płaczem.
Kiedy indziej poprosiłaby: "Nie męcz go, wiesz, jaki jest wątły". Teraz
nie śmiała się odezwać. Czuła, że musi iść, a jednocześnie nie chciała
opuszczać syna, który zmęczony coraz bardziej uderzał ślepo w kij trzymany
przez ojca. Na szczęście do komnaty wszedł Bechtold. Korzystając z jego
obecności, wymknęła się cicho.
- Skacz! - zawołał Ludwik, stawiając znowu syna przed ławą.
Herman skoczył i znowu upadł. Landgraf tupnął rozdrażniony. Chłopak
rozpłakał się.
- Cicho! - krzyknął. - Nie maż się! W suknię dziewczyńską każę cię ubrać!
- Zwracając się do Bechtolda, zapytał z irytacją: - Co robić z takim
zdechlakiem?
- Mały jeszcze, wasza miłość - rzekł kapelan. - Podrośnie, wzmocni się.
- Gdy byłem w jego wieku, nie takie sztuki umiałem. Patrz! - powiedział
do syna, który stał z ustami zwiniętymi w podkówkę i drżącą brodą. Podbiegł
do ściany, zdjął wiszącą ciężką tarczę i nałożywszy ją sobie na ramię,
jednym susem przesadził stół. - Widzisz?
Teraz chłopiec rozjaśnił się nieco. Popłakiwał jeszcze, ale równocześnie

background image

patrzył z zachwytem na ojca. Nabożnie dotknął ramienia Ludwika, po którym
przesuwały się węzły muskułów.
- Co robić, aby prędzej nabrał sił? - pytał Ludwik Bechtolda.
- Przyjdzie to z czasem, książę - uspokajał kapelan. - Księżna pani z
taką starannością zajmuje się dziećmi.
- Za miękko! - rzucił. - A teraz niech go ojciec zapyta, co umie z prawd
wiary.
Bechtold usiadł na ławie i wezwawszy Hermana, by stanął przed nim, począł
mu zadawać pytania. Tym razem egzamin wypadł znakomicie. Kapelan potakiwał
słowom dziecka i raz po raz przenosił rozradowane spojrzenie na księcia.
- Dobrze, bardzo dobrze - pochwalił w końcu chłopca. Pogładził po głowie.
- Słyszeliście sami, wasza miłość - rzekł do Ludwika. - Nie mogę się dość
nadziwić rozwadze i umiejętnościom młodego księcia. Bardzo dobrze... Siły
przyjdą, ale mądrość wcześnie nabyta jest bezcennym skarbem.
W zamyśleniu skinął głową. To prawda - myślał. Przebywając na cesarskim
dworze, przekonał się, że tam ceniono nie tylko sztukę władania kopią lub
mieczem, lecz oczekiwano także od rycerza znajomości spraw, o jakich nie
mówiło się zwykle na zamkach książąt Rzeszy.
Przywołał syna i w nagłym przypływie uczuć ofiarował mu sztylet o
rękojeści wykładanej masą perłową, który otrzymał od cesarza. Chłopiec
odbiegł w podskokach. Ludwik spoglądał za nim. Tym darem chciał pokryć
rozdrażnienie, jakie okazał wobec syna. Kochał dzieci i gdy był daleko,
myślał o nich dużo i często. Trudniej mu było z nimi rozmawiać; za mało je
znał. Zofia była mała, płakała na jego widok. Herman miał cienką szyję,
słabe ramiona i nogi jak patyki. Jedna Elza była taka sama, jaką widział w
marzeniach. Ale Elza... Już się na nią nie gniewał. Czuł tylko smutek.
Zabrawszy ze sobą Bechtolda, ruszył do stajen, by obejrzeć konie. Po
drodze spotkał kasztelana Dietricha, który zaraz zaczął narzekać na złe
urodzaje i na opieszałość chłopców w dostarczaniu żywności na zamek. Na
podwórzu landgraf zobaczył pachołka, który rozkulbaczał starego osła o
wyszerszeniałej sierści.
- Kto to przyjechał? - zapytał.
- Mistrz Konrad, wasza miłość.
Na twarzy Ludwika pojawił się gniew. Jeżeli nie mógł się dłużej gniewać
na Elzę, to przecież wciąż była w nim złość na mistrza Konrada. Tego, co
tamten uczynił, nie mógł mu darować. I jeszcze bardziej nienawidził go za
to, że swoim rozkazem obudził w nim gniew wobec ukochanej siostrzyczki.
Zacisnął pięści.
- Gdzie jest?
- Poszedł, wasza miłość - tym razem pospieszył z odpowiedzią Dietrich -
do swojej izby. Widziałem, jak tam szła księżna pani.
Przez moment Ludwik miał ochotę pobiec za Konradem, dopędzić go, ukarać.
Ale powstrzymał się. Ten człowiek, wiedział, nie był byle kim. Znała go
cała Rzesza. Zuchwałego kanonika nie można było wtrącić do lochu ani
wypędzić jak krnąbrnego sługę. Poza tym Elza... Odchodząc od niej, widział
łzy w jej oczach. Nie zawrócił, ale pamięć tych łez nie dawała mu spokoju.
Muszę się zastanowić, jak z nim postąpić - myślał. Muszę go zmusić, by
cofnął zakaz. Ona nie może płakać. Najwięcej go złościło, że sam jej
przywiózł Konrada.
Wchodząc do stajni, potrącił ramieniem o futrynę. Przenikliwy, jakby

background image

ściekający w głąb ciała ból przypomniał mu walkę z ludźmi Poppona. A także
inne jeszcze wydarzenie. Pewnego dnia w Rimini Fryderyk, wziąwszy Ludwika
przyjacielsko pod ramię, zaprowadził go w głąb pałacu. W pustej komnacie
bez jednego sprzętu, na rozwiniętym dywanie siedział starzec o zakrzywionym
krogulczo nosie i długiej brodzie. Nie podniósł się na powitanie cesarza.
Wydawał się obojętny na wszystko, co się obok niego działo. Otwarte dłonie
miał przyłożone do policzków, a wzrok skierowany w górę. Cesarz zagadał coś
do niego w nieznanym Ludwikowi języku, a wtedy starzec opuścił wzrok i
utkwił czarne lśniące oczy w landgrafie. Z jego płaskich i długich warg
posypały się słowa, szybkie i chrypliwe. Potem wrócili, a gdy szli,
Fryderyk wyjaśnił Ludwikowi, że starzec jest wróżbitą, którego ze względu
na jego umiejętności wozi zawsze ze sobą. "Pytałem go o ciebie - mówił
cesarz - a on powiedział, że czeka cię wielka przyszłość. Widzi cię jak
gwiazdę wśród ludzi. Ale w twoim boku utkwiła strzała i tam pozostała..."
"To człowiek szalony - rzekł Ludwik - żadna strzała nie drasnęła mnie
nigdy." "Naprawdę? - zdziwił się Fryderyk. - To ciekawe. On zawsze gada
prawdę..." Teraz rzeczywiście - pomyślał sobie - zostałem trafiony.
Wprawdzie w ramię, nie w bok. I Bechtold tak wyjął strzałę, że ani kawałek
grotu nie został w ranie.
Spazm bólu minął. Ludwik wsparty o drąg przyglądał się źrebcom, które
porodziły się w jego nieobecności. Konie były piękne. Te z białą strzałką
pochodziły od klaczy, którą zdobył w lubuskim zamku. Należała do księcia
poznańskiego, a on otrzymał ją w darze od księcia śląskiego. Powróciły
wspomnienia tamtej zwycięskiej wyprawy. Dietrich stojący obok zaczął znowu
swoje narzekania. Słuchał go jednym, uchem, zajęty bardziej końmi niż tymi
skargami, ale gdy kasztelan napomknął, że prowadzonemu przez księżnę
szpitalowi zbyt wiele trzeba dawać, przerwał mu stanowczym gestem.
- Oszalałeś? - krzyknął. - Chciałbyś umniejszać dzieło miłosierdzia
księżnej? Cokolwiek żona moja będzie potrzebowała dla szpitala, masz jej
dawać. Słyszysz?
- Słyszę, wasza miłość. Lecz tylu tych żebraków...
- Dosyć. Zabraniam ci o tym wspominać.
Przerażony gniewem księcia Dietrich cofnął się. Ludwik znowu przypatrywał
się źrebakom. Miały małe, odchylone do tyłu główki i dół pyska porośnięty
jakby miękką bródką. Zabawnie strzygły uszami, gdy psykał na nie. Za parę
lat będą z nich mocne, ścigłe konie - myślał. - Za parę lat... Nagle ten
czas wydał mu się dziwnie daleki. Niepojęcie daleki. Nisko pochylił głowę
nad zagrodą pełną zapachów słomy, sierści, końskiego potu. Myśl była jak
ból ręki: szła w głąb, coraz dalej. Za parę lat... Brzemię tajemnicy
ciążyło mu. A jednak chciał oddalić chwilę, kiedy będzie jej musiał to
powiedzieć.

17
Zastukała i weszła. Ale zatrzymała się zaraz za progiem. Konrad był
jeszcze w płaszczu. Mimo to stał przed pulpitem i z chrzęstem przerzucał
strony księgi, jakby szukał czegoś zgubionego. Spojrzał przez ramię na nią
- i znowu pochylił się nad kartami. W końcu musiał znaleźć to, czego
szukał, bo pochylił się niżej nad księgą i poruszając bezgłośnie wargami
coś czytał. Stała nieruchomo, nie chcąc mu przeszkadzać. Jej serce biło
niepokojem.

background image

Wreszcie Konrad skończył czytać. Wyprostował swą wielką postać, odpiął
płaszcz i rzucił go na posłanie. Patrzył na nią i w zamyśleniu przesuwał
dłonią po policzkach. Powiedział:
- Wróciłem.
- Nie wiem, jak wam dziękować...
- Czy jesteście, pani, skłonną powtórzyć mi to wszystko, coście dzisiaj
mówili?
- Tak...
- Żałujecie?
- Tak...
- Będziecie odtąd we wszystkim posłuszni moim wskazaniom?
- Będę...
Przycisnął palcami powieki i trwał tak, niby opłakujący spełnienie swych
wieszczb prorok. Potem odjął dłonie i zwrócił twarz ku krucyfiksowi.
Wpatrzony w niego modlił się cicho. Kiedy znowu obrócił na nią oczy,
widziała, że są nabiegłe krwią i bardzo bolesne.
- Przyjmuję - powiedział - wasz żal i wasze przyrzeczenie. Lecz wasze
nieposłuszeństwo domaga się kary.
- Powiedzcie, co mam uczynić.
Znowu patrzył to na nią, to na krucyfiks, to znowu na nią.
- Uklęknijcie - rzekł.
Posłusznie zgięła kolana. Ale natychmiast zerwała się z powrotem na równe
nogi. Z przerażeniem zobaczyła, że jego ręka sięga po stojącą pod ścianą
trzcinę.
- Mistrzu! - krzyknęła.
Patrzył na nią groźnie.
- Więc po coście mnie przywoływali?
Miał twarz przerażającą. Były w niej i gniew, i ból, i jakby rozpacz.
Odruchowo zasłoniła się dłońmi, bo się jej wydało, że uderzy ją, nie
czekając, aż sama podda się chłoście z jego ręki.
- Braciszek szeptała prędko. - Mój mąż nigdy...
- Nie lękam się waszego męża! - przerwał jej. - Nie lękam się człowieka,
gdy trzeba mi przyłożyć ręki do Pańskiego dzieła. - Nie wątpiła, że tak
jest. Ten człowiek nie znał trwogi ani wahań. poczuła się jak zwierzę
osaczone ze wszystkich stron przez obławę. - To on - mówił groźnie - to
wasz mąż jest w niebezpieczeństwie! Grozi ono jego duszy... - Poskromił
nieco buchający z niego gniew. - Sądziłem, że chcecie go ratować.
- Chcę! - zawołała. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. - Mistrzu... - podjęła
tonem człowieka, który traci grunt pod nogami. - Chcę go ratować...
- Tylko w posłuchu jest ratunek dla niego.
- Wiem...
Od samego początku, od przybycia Konrada do Wartburga, wierzyła święcie,
że tak jest. Chociaż Konrad budził w niej lęk, przecież zawsze była pewna,
że słyszy w jego głosie wolę Bożą. Czy mogła się jej opierać? Ale
jednocześnie w całej jej istocie był sprzeciw. Być bitą przez kogoś!
Zdawało jej się, że nigdy nie zdoła się z tym pogodzić. Nie potrafi znieść
na sobie obcej ręki. Była przecież królewską córką. Nigdy żaden człowiek
nie śmiał jej tknąć. Jeżeli zdarzało się, że pod nieobecność Ludwika kazała
Gudzie smagać się dyscypliną, to było to coś zgoła innego. A zresztą co by
powiedział Ludwik, gdyby się o tym dowiedział?

background image

Stała przed Konradem drżąca, walczaca ze sobą. On zaś trzymał dalej
trzcinę w swej wielkiej dłoni, ale na jego usta wypełzł gorzki uśmiech.
- Sprzeciwiacie się, księżno? - powiedział, akcentując mocno ostatnie
słowo. - Jak wola. Chcieliście. Dlatego tylko wróciłem. - Odrzucił trzcinę,
skrzyżował ręce na piersi. - Lecz teraz nie wzywajcie mnie już więcej.
- Mistrzu! - zawołała z rozpaczą.
Potrząsnął głową.
- Powiedziano w Ewangelii: Nie ten, co powtarza: Panie, Panie, ale ten,
który poddaje się woli Pańskiej...
- Mistrzu... - powtórzyła łamiącym się głosem.
- Jesteście księżną - mówił cierpko. - Czulibyście się niewątpliwie
pohańbioną, gdyby was dotknęła trzcina.
- Nie! - krzyknęła.
- Nie zakłamujcie się! - rzekł surowo. - Sądziliście, że to ręka ludzka
miała was uderzyć. Lecz najgorszy nawet z nas w konfesjonale jest głosem
Bożym. Pan pozwala człowiekowi sprzeciwić się sobie. Lecz potem... - Uniósł
rękę w górę, z palcami zakrzywionymi niby szpony.
- Nie, nie mówcie tak! - krzyknęła. Rzuciła się na kolana, dygocąc. -
Błagam was! Wymierzcie mi karę!
- Chcielibyście, bym podniósł rękę na księżnę? - pytał wolno, a w jego
słowach dźwięczała ironia.
- Uczyńcie tak... - szepnęła błagalnie.
- A wasz mąż?
Nie miała sił, by mu tłumaczyć. Powtórzyła tylko:
- Uczyńcie... Błagam...
Zsunęła z ramion zwieszchnią szatę, pochyliła plecy, spuściła głowę.
Drżała coraz mocniej. On stał nieruchomo, jakby się namyślał. Lecz nagle
zdecydował się. Ponownie sięgnął po trzcinę. Cios spadł bolesny i piekący.
Ból, początkowo umiejscowiony, zdawał się rozszerzać, palić. Gwałtownie
wciągnęła w piersi powietrze, jakby zanurzyła się w lodowatej wodzie. Potem
spadło drugie uderzenie, zda się, jeszcze boleśniejsze. Nie spodziewała się
aż takiego bólu. Z całych sił zacisnęła usta, by nie krzyczeć ani jęczeć.
Konrad uderzał wolno, bez pośpiechu. Kiedy czuła, że podnosi rękę,
zapierało jej oddech w piersi. Po spadnięciu trzciny oddychała prędko. Nad
sobą słyszała świszczący oddech Konrada. Każdy cios przenikał ją bólem.
Późniejsze uderzenia wydawały się mniej bolesne, lecz za to ogarnęło ją
ohydne uczucie poniżenia. Klękając mówiła sobie: niech to będzie za
Ludwika. Teraz rosło w niej przekonanie, że ta pokuta nie zbliża jej, ale
właśnie oddala od męża. Czyni ją niegodną jego. Coraz niżej schylała głowę,
jakby pragnąc przywrzeć rozpalonymi policzkami do ziemi. Nieoczekiwanie
spadło na nią uderzenie mocniejsze niż wszystkie poprzednie. Trzcina
nieomal owinęła się wokół jej ciała. Skatowane plecy paliły i zdawały się
puchnąć. Lecz ten cios zmiażdżył w niej wszystkie sprzeciwy: i ból, i
poczucie pohańbienia. Martwo, w jakimś oszołomieniu oczekiwała następnego.
Konrad jednak, uderzywszy ostatni raz z całej siły, odrzucił trzcinę. On
także oddychał ciężko. Wzrok jego przywarł do pleców klęczącej u jego nóg
kobiety; do ciemnych smug, które wystąpiły na płótnie. To, co uczynił, było
nowym wyzwaniem, rzuconym w twarz jednego z najpotężniejszych możnowładców
Rzeszy. Lecz świadomość tego nie umniejszyła przekonania, że uczynił
dobrze. Muszę ich ugiąć - powtarzał w myślach - muszę jego ugiąć! Bóg tak

background image

chce...!
- Wstań! - rzekł. - Twoja pokuta skończona...
Chciała się podnieść, ale zabrakło jej sił. Musiała się podeprzeć ręką.
Była blada, rozchylone wargi dygotały i śpiesznie chwytały powietrze.
Kruczoczarne włosy wysunęły się spod czepca i spadły na czoło. Miała oczy
spuszczone. Kiedy patrzył na nią, wydała mu się podobną do dziewczyn
publicznych, które nieraz widywał w Wartburgu, jak stały przykute pod
pręgierzem, obrzucane wyzwiskami. Poczuł w sobie poruszenie jakichś
dawnych, nie znanych dotąd uczuć.
Zapytała głosem drżącym:
- Zostaniecie?
- Zostanę - odpowiedział.
Nie ruszała się z miejsca, więc rzekł:
- Możesz odejść.
Powoli obróciła się i ze spuszczoną głową szła ku drzwiom. Patrzył na
nią. Nie odezwała się. Drzwi zamknęły się za nią.
Konrad stał nadal w tym samym, co poprzednio, miejscu. Zdawał się na coś
oczekiwać. Ale gdy minęło wiele chwil i nic się nie stało, nagle szybkim
krokiem sam podszedł do drzwi i zasunął skobel. Porywczo zdarł z siebie
kaftan i koszulę. Obnażywszy plecy chwycił za trzcinę. Począł smagać się ze
straszliwą zawziętością, tak mocno, że już po pierwszym uderzeniu plecy
trysnęły krwią. Bił długo, aż w końcu trzcina złamała mu się w ręku. Wtedy
ją odrzucił. Padł na kolana, podniósł głowę ku krycyfiksowi. Jego oczy
zdawały się o coś pytać skręcone w bólu Ciało. Pytały długo.

18
Wieczerza upłynęła w milczeniu: Ludwik ani Elza nie odzywali się słowem.
Księżna Zofia przyglądała się im uważnie - ale także milczała. Nie zrobiła
żadnej uwagi, choć spostrzegła, jak Guda stawia przed Elzą miskę z kaszą,
przyniesioną z kuchni. Zresztą Elza nawet tego pożywienia ledwie dotknęła.
Miała twarz białą, bezkrwiste wargi, tylko policzki jej były rozpalone,
jakby rozgorączkowane. Ludwik nie patrzył na nią; jadł prędko, z głową
schyloną.
Bez słowa stanęli przed drzwiami swej komnaty. Spoglądali w ziemię.
Weszli niby para więźniów do celi. Lecz kiedy zamknęły się za nimi drzwi,
powoli, równocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na siebie. Oczy ich
utkwione w siebie powoli rozjaśniały się. Nagle wszystko stało się znowu
proste i jasne. Ludwik chwycił ją w ramiona i przycisnął do siebie. Choć
ogarnął ją straszliwy ból, nie syknęła. Im on mocniej tulił ją do siebie,
tym goręcej odwzajemniała mu pieszczoty.
- Wstyd mi, siostrzyczko - szepnął.
Położyła mu palec na ustach.
- Zapomnij - powiedziała.
- Nie mogę! Pierwszy raz rozgniewałem się na ciebie...
- Tym bardziej zapomnij. Wszak nie było ci to przyjemne?
- Och, nie! Już po chwili byłem bliski rozpaczy. Nie mogłem sobie znaleźć
miejsca. Wydawało mi się, że nigdy mi nie przebaczysz.
- Ja tobie? - uśmiechnęła się. - Choćbyś nawet był winny...
- Wobec ciebie zawsze jestem winny - powiedział poważnie. Zsunął czepiec
z jej głowy i przesuwał dłonią po jej włosach czarnych i lśniących.

background image

- Są tacy - rzekł - co plotą, że mi coś zadałaś...
- A może naprawdę ci zadałam? - zażartowała.
Chwycił ją gwałtownie wpół i przycisnął do siebie. Jego pieszczota była
dla niej jak dotknięcie nabijanej gwoździami rękawicy.
- Musiałaś zadać - mówił wypuściwszy ją z objęć. - Tak cię kocham! Nie
jestem jak Konrad, który lubuje się w trubadurskich pieśniach. Dla mnie
ukochana kobieta nie jest panią, do której się wzdycha, lecz nie myśli się
nawet, jaka naprawdę jest... Moja ukochana musiała być taka jak ty. Wiesz,
poznałem w Italii wiele kobiet...
- I cóż one? Nie piękne?
- Wiele z nich nawet bardzo pięknych. Ale ty i piękniejsza, i lepsza, i
taka, jak żadna z nich!
- Nie opowiadaj...
- Muszę mówić. Sam nie wiem, za co cię więcej kocham: za to, jaka jesteś,
czy za to, czym jesteś dla mnie. Nie potrafiłbym żyć bez ciebie! Nawet tam,
daleko, czułem zawsze, że o mnie myślisz i że za mnie się modlisz.
- Musiałam myśleć i musiałam się modlić. Ty kochasz mnie, ja kocham
ciebie. Ale po co zapewniać cię o tym, co jest? Opowiadaj lepiej. Nie
powiedziałeś jeszcze o wszystkim, co cię spotkało na cesarskim dworze.
- Tak, nie mówiłem ci jeszcze wszystkiego - przyznał.
Chwilę milczał, jakby się zastanawiał. - Wiele jest do opowiadania. Tyle
się praw dokonało, tyle decyzji musiałem powziąć... Cesarz, jak ci mówiłem,
okazał mi wiele łaskawości. Von Salza powiada, że nie był nigdy dla nikogo
taki przyjazny.
Paczuła jakby nawrót nlepokojących myśli.
- Powiedz - zapytała - jaki on jest naprawdę? Tyle mówią o nim ludzie
rzeczy złych.
- Nie wierz temu! - wybuchnął porywczo. - To kłamstwa! Cesarz jest
dzielnym, sprawiedliwym władcą. Potrafi rządzić i wojować. A jak zna się na
ludziach! Wystarczy, że na kogoś spojrzy, od razu wie, do czego tamten jest
zdolny... - Zapalił się pod wpływem własnych słów. - Przy tym potrafi być
skromny i nie wywyższa się. Ze mną rozmawiał jak brat z bratem...
Jego gorące zapewnienia wcale jej nie uspokajały. Może naprawdę - myślała
znowu - ten człowiek ma ukryty dar zdobywania drugich? Czyżby swą sztuką
zdołał zaczarować jej braciszka?
- A jaki jest mądry - ciągnął dalej Ludwik. - Ile ksiąg przeczytał! Jak
zna świat! Chyba nie ma człowieka, który by tyle widział co on! Umie mówić
rozmaitymi językami! Pisuje listy do władców z krańca świata i odbiera
pisma oraz dary od nich. Wyobraź sobie: opowiadał, że za ziemiami
saraceńskimi, na wschód, leżą jeszcze inne ziemie, bardziej rozległe niż
całe cesarstwo... Na tych ziemiach mieszkają dziwne jakieś ludy o skórze
czarnej, czerwonej, żółtej... Podobno kupcy genueńscy tam docierali.
- A w co wierzą ci ludzie, braciszku?
- Czy ja wiem? Mają jakąś swoją pogańską wiarę.
- O Boże! I nie wiedzą nawet, że ich odkupił swą Krwią nasz Pan?
- Skądże mogą wiedzieć? Kapłani tam nie dotarli, a kupcy, wiesz, sami nie
są zbyt pobożni. Cesarz powiedział, że my, chrześcijanie, jesteśmy jak
mrówki, które żyją w szparze muru i wydaje im się, że ta szpara jest
wszystkim. A to tylko ściana ogromnego zamku.
- Lecz cały zamek jest dziełem Boga?

background image

- Ano tak...
- Więc wszyscy ci ludzie muszą się dowiedzieć o prawdziwym Bogu. Och,
braciszku, jak my zdołamy to uczynić?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko.
- Ty i Konrad jesteście jak trubadurzy. Poganie nie przyjmą nauki o
prawdziwym Bogu bez sprzeciwu. Trzeba z nimi walczyć.
- Ależ nie! - sprzeciwiła się. - Brat Franciszek podobno udał się do
króla saraceńskiego i mówił mu o Bogu...
- Owszem, opowiadają, że tak uczynił. Ale nikogo nie nawrócił. Są mnisi,
którzy powędrowali w dalekie kraje do wielkiego i strasznego ludu Mongołów,
wśród którego żyją podobno chrześcijanie. Inni popłynęli do Saracenów
marokańskich... Poganie podobno nawet ich słuchają. Ale nawrócić się nie
chcą.
- Dlaczego? - patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Pewno dlatego, że czują się silni i trzeba ich wpierw zwyciężyć.
Nie powiedziała nic, ale stanowczo potrząsnęła głową. Nie, nie - myślała.
- Tak na pewno nie jest. Musi istnieć jakaś tajemnica dostania się do serc
tamtych. Trzeba ją odkryć. Jeżeli Jezus przyszedł dla wszystkich, jest
widać droga do każdego człowieka.
- Von Salza, który się zna na tych sprawach - podjął - mówi, że tylko
zwyciężywszy barbarzyńskich pogan, można ich ochrzcić. Rycerze jego zakonu
otrzymali obecnie ziemie od księcia mazowieckiego, by walczyli z Prusami i
Pomezanami. Ale za tymi ludami są inne, jeszcze bardziej zawzięte w swym
pogaństwie. Aby je zwyciężyć, potrzebna będzie wielka wyprawa. Właśnie o
niej mówiliśmy w Rimini z Salzą i z Balkem...
- O wyprawie wojennej? - zapytała niespokojnie.
- Och, to rzecz jeszcze nieprędka - usiłował ją uspokoić. - Wpierw
Krzyżacy będą musieli zagospodarować się na otrzymanych ziemiach. Lecz aby
wyprawę przygotować, cesarz zatwierdził moją regencję nad Miśnią i władzę w
Lubuszu...
Zagryzła wargi. Lubusz, Miśnia - niechętnie myślała o wyprawach Ludwika w
tamtą stronę. W Miśni występował wprawdzie w obranie praw syna Jutty, lecz
czuła, że ten leśny, rozległy, pograniczny kraj kusi go i zachęca, by go
przyłączyć do ziem rodowych. Walka o Lubusz nie była słuszna... Już wtedy
tłumaczył jej: "Musiałem osłonić Miśnię od pogan". Ale Lubusza bronili nie
poganie, tylko wojownicy księcia poznańskiego. Teraz ten projekt wspólnej z
zakonem wyprawy na pogan... Niby słuszny i godny uznania. A jednak... Jakby
po to, by tym więcej umocnić jej niepokój, powiedział:
- Gdy zdobędę jeszcze tamte ziemie, nasze księstwo stanie się
najpotężniejszym władztwem w Rzeszy. Kiedyś Herman będzie miał nad czym
panować. Zostanie pierwszym przy cesarzu. Kto wie, jak wielki los potrafię
mu zapewnić...
Przymrużył oczy i oplótłszy dłońmi kolano patrzył zamyślony w skrzący się
krąg biasku, otaczający płomień kaganka. Nieznacznie, z boku przyglądała mu
się. Jego twarz, bardziej niż kiedykolwiek przypominała teraz drapieżny
profil starego Hermana. Och - myślała z żalem - w żaden sposób nie wydrę mu
z serca tego pożądania ziem, władzy, potęgi! Kocha mnie i ja go kocham.
Lecz cóż z tego!? Pozostanie księciem...
Ale gdy poczuła, że jego ręka znowu ją ogarnia, przytuliła się do niego
gorąco, choć to sprawiało ból jej skatowanym plecom.

background image

- Powiedział mi Dietrich - rzekł Ludwik - że ze względu na złe urodzaje
należy mniej dawać na szpital. Skrzyczałem go i powiedziałem, żeby się nie
ważył nawet o tym wspominać. Ma dawać tyle, ile ci potrzeba, a gdyby się
wzbraniał, będzie miał ze mną do czynienia!
- Och, braciszku! - zawołała. - Jakiś ty dobry! Właśnie chciałam cię o to
prosić. Idzie jesień, więcej teraz ludzi będzie przychodziło...
- Więc niech ci daje tyle, ile będziesz chciała.
Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała gorąco.
- Dziękuję ci! Dziękuję! - Była ta ucieszona, że postanowiła nie skarżyć
się na Dietricha. - Wierz mi - gładziła pieszczotliwie dłoń Ludwika - nigdy
nie zabraknie, gdy się daje potrzebującemu...
- Tak powiadają księża. Ale choćby miało zbraknąć, tobie nie będę
żałował!
Popatrzyła mu w oczy.
- Nie mnie, braciszku, Jezusowi...
Z uśmiechem potrząsnął głową.
- Nie. Ja daję tobie, a ty daj Jezusowi... Jesteś z Nim bliżej. Ja...
- Co ty? - zapytała zalękniona, kładąc mu rękę na ramieniu. Przebiegło
jej przez głowę, że coś mogło się stać tam w Italii.
- Och, nic, nic! - zaśmiał się. - Nie lękaj się. Nie stałem się
lombardzkim Gazzarem. Tylko widzisz... - Zacinał się, widać to, co chciał
powiedzieć, nie przychodziło mu łatwo. - To... to, co tobie zrobił ten
klecha! - nagle wybuchnął.
- Nie mów tak! - zawołała, składając dłonie jak do modlitwy. - Błagam
cię!
- Nie będę, dobrze. Już to w sobie przegryzłem. Dławiła mnie wściekłość,
że on skazał ciebie na śmiechy, na podejrzenia, na głód. Przez niego jesteś
taka blada.
- To nic, naprawdę...
- To wcale nie nic! A najważniejsze, że on godził w ciebie, nie we mnie.
Ja zabrałem ziemie Zygfryda!
- Ale ja jestem twoją żoną, braciszku. Ty i ja to jedno.
- Najdroższa! Lecz kiedy ty cierpisz za mnie...
- Czasami bywa odwrotnie. Słuchaj. Wiem, zapłaciłeś za te ziemie. Ale
mimo to, pomyśl, czy nie byłoby lepiej...
- Już postanowiłem, siostrzyczko. Oddam ziemie arcybiskupowi.
Krzyknęła radośnie:
- Wiedziałam! Wiedziałam, że tak zrobisz! Mój najdroższy, najukochańszy!
- Zrobię tak. Nie od razu, ale zrobię... Teraz poślę mu dary. A potem,
gdy dojdzie do wyprawy na Prusów, zwrócę mu ziemie.
- Dlaczego dopiero wtedy?
- Teraz nie mogę...Mam liczne wydatki... Poza tym jak by to wyglądało?
Odkupiłem, a mimo to oddaję? Zrozum, jestem księciem...
Nie pojmowała, dlaczego odkłada wykonanie swego postanowienia. Ale -
myślała - najważniejsze, że zdecydował się tak uczynić. Może mistrz uzna
intencję za dokonany postępek? A jeśli nawet nie uzna, chętnie gotowa jest
dalej znosić głód i drwiny. Skoro Ludwik nie zwraca ziem od razu, widać
naprawdę nie może. Zwróci. Wiedziała, że dotrzymuje zawsze swoich
przyrzeczeń. Nie można żądać wszystkiego, natychmiast. I za to, co się
stało, trzeba bardzo podziękować Maryi.

background image

Znowu doświadczyła miłego uczucia, że jej niepokoje odpływają od niej.
Jakże było przyjemnie móc oddać w silne ręce braciszka siebie i wszystkie
sprawy. Iść przy nim jak wierna, posłuszna żona.
Na nowo wziął ją w ramiona. Jego pieszczoty były coraz gorętsze. A ona
przestała pamiętać o obolałych plecach. Ten ból nie był już bólem. Odgłosy
zamku cichły w szeleście najserdeczniejszych słów. Płomień kaganka kładł
się i drgał; widać wypalił się w nim olej. W pełgającym ostatkiem sił
blasku ciężkie mury nad baldachimem łoża zdawały się drgać i kołysać.

`tc
ŃCzęść druga:
Noc

1
Śnieg padał. Na tle szarej zasłony mgły wirowała masa białych płatków. Na
blankach murów narosły wysokie czapy. Otaczające Wartburg góry zniknęły w
zawierusze i zamek zdawał się sterczeć samotnie, niby ostatni bastion
pogrzebanego świata.
W komnatach panował mrok jeszcze większy niż zwykle. Całymi dniami
musiały się palić pochodnie. W izbie jadalnej, gdzie w ciągu dnia
przesiadywała Elza z dwórkami, od płonących na kominku z pomrukiem i
trzaskaniem ciężkich kłód drzewa lał się na kamienną posadzkę purpurowy
blask. Psy dworskie zbiegły się z całego zamku i poukładały na tych
czerwonych plamach. Gdy ogień przygasał, poczynały walczyć ze sobą o
miejsce, warcząc i kłapiąc na siebie zębami. Ale kiedy służba podrzuciła
nowego paliwa, rozkładały się na grzbietach, z podwiniętymi łapami w górze
i leniwie wodząc półprzymkniętymi ślepiami po kręcących się ludziach,
wystawiały na ciepło łysawe brzuchy. Traciły wojowniczość; pozwalały nawet
kotom zbliżać się do ognia.
Zaraz po Bożym Narodzeniu Ludwik wyjechał. Elza była znowu sama.
Spodziewała się, że powróci szybko: miał się spotkać tylko ze swymi
najważniejszymi wasalami w Kreuzburgu oraz wstąpić do pana biskupa w
Hildesheim. Elza nie pytała go, po co tam jedzie - od powrotu z Italii nie
opuszczał prawie zamku i nawet na polowanie, które tak lubił, wyjeżdżał
tylko na krótko, w najbliższe okolice. Czuła, że pragnie jej wynagrodzić
swoją obecnością długą samotność. Ale pobyt na jednym miejscu, czuła to,
musiał ciążyć jego bujnej naturze. Coraz częściej słał gońców w różne
strony księstwa, coraz więcej odbierał wieści. Widywała nieraz, jak z ręką
przy oczach patrzył z wieży, zdając się oczekiwać niecierpliwie czyjegoś
przybycia. Toteż gdy tylko wspomniał, że chciałby zwołać do Kreuzburga
zjazd swoich wasali, sama poczęła go zachęcać do tego projektu. Wiedziała,
że ledwo wyjedzie za bramę, już będzie za nim tęsknić. Jednak lepsza
wydawała się jej ta tęsknota niż pętanie wolności człowieka, który był jej
drogi nad wszystko.
Ludwik wyjechał zabierając ze sobą najmłodszego brata i zabawił dłużej,
niż zapowiedział. Nie niepokoiła się tym, przekonana, że padające śniegi
musiały zawalić drogi i odwlec powrót. Ale kiedy po dniach śnieżycy ukazał
się rankiem w błoniastych oknach czerwony blask słońca, a od murów poczęło
ciągnąć lodowatym zimnem, wybiegła na wieżę pełna radości. Była pewna, że
teraz może jego przyjazdu oczekiwać w każdej chwili.

background image

Mróz ścisnął mocno. Słońce skrzyło się w płatkach śniegu, tak że zaledwie
spojrzała w dal, musiała szybko zamknąć oczy. Kłuły ją jeszcze pod
powiekami. Góry otaczające Wartburg były widoczne jak na dłoni. Śnieg
przywalił lasy, ale drzewa wyzierały spod niego, liściaste - cienką
szczecią pni i gałęzi, szpilkowe - skłębioną, granatową masą uginających
się pod ciężarem śniegu konarów.
Na drodze do miasta pracował od wczesnego ranka tłum spędzonych ludzi.
Drewnianymi łopatami odrzucali na boki śnieg. Łopaty stukały o kamienie,
głosy ludzkie i siarczyste "zabijanie" rąk rozlegało się szeroko w mroźnym,
roziskrzonym powietrzu. Zaraz też przetartą drogą sypnęli się ludzie z
miasta: kupcy z towarami, rzemieślnicy, chłopi. Już z daleka zobaczyła w
tłumie idących roześmianego wesoło brata Jordana od braci mniejszych. Jego
bury habit odbijał od kolorowo wyszywanych kożuchów i barwnych kapturów.
Spod habitu łyskały czerwone, wymrożone stopy. Elza zbiegła pędem z murów i
zaraz krzyknęła na Gudę, by sprowadziła brata do komnaty jadalnej i
przygotowała dla niego gorącej polewki.
Widok zakonnika przypomniał jej braci mniejszych. Zatroskała się, jak tam
oni muszą się czuć w taki mróz w licho skleconym domku. Ale Jordan powitał
ją radosnym śmiechem, trochę podobnym do rżenia. Wprawdzie czas jakiś
podskakiwał przed kominkiem, ku zachwytowi Hermana i Zofii, na swych
zgrabiałych stopach, ale jednocześnie klaskał w dłonie i podśpiewywał, tak
że trudno było zgadnąć, czy się rozgrzewa, czy też urządził dzieciom
doskonałą zabawę. Wreszcie jego nagie stopy w lekkich sandałach straciły
swój białofiołkowy kolor, a stały się purpurowe. Elza kazała mu usiąść przy
ogniu i sama podała mu dymiącą polewkę. Pytała przy tym, co słychać w domu
braci. Wesoło rżąc zapewnił, że wszystko dobrze, i zaraz dodał, że
przyszedł, aby ją, księcia Henryka, dzieci i cały dwór zaprosić na jasełka,
które bracia mają zamiar dzisiaj wystawić. Elza z ciekawością wypytywała go
o przedstawienie. Znała Pasje odgrywane w Wielkim Poście przez braci
zakonnych i wędrownych żaków, lecz przedstawienia o Narodzinach Jezusa nie
oglądała nigdy. Brat Jordan począł opowiadać szeroko o tym widowisku, które
zrodziło się z powtarzania mocnego obchodu, urządzonego przed kilku laty w
Greccio przez brata Franciszka. Bracia z Eisenach postanowili tego roku
popróbować tego samego, odkładali jednak wykonanie z dnia na dzień,
spodziewając się przybycia zapowiedzianego wysłannika odbywającej się
właśnie kapituły. Wysłannik się jednak spóźniał. Musiały go widać zatrzymać
śniegi. Postanowiono więc widowisko odprawić bez niego, zwłaszcza że czas
pobożenarodzeniowy dobiegał końca.
Elza klasnęła wesoło w dłonie. Jej radość udzieliła się zaraz i dzieciom,
i dwórkom, i nawet psom, które zerwawszy się poczęły biegać jak szalone po
komnacie, skacząc i szczekając. Postanowiono, że cały dwór, kto tylko chce
i może, uda się na przedstawienie. Wprawdzie kaplica braci była mała, brat
Jordan zapewnił jednak, że wyniesie się z niej wszystko, aby jak najwięcej
patrzących mogło się pomieścić.
Elza kręciła się wśród dwórek, które biegały furkocząc spódnicami. Jej
perlisty śmiech roznosił radość na cały zamek. Psy nie przestawały szczekać
i uganiać się wokoło izby. Opadły także brata Jordana. Szczekały i wspinały
się na jego kolana; przysuwały po jego twarzy swe potężne pyski, groźne dla
dzika, a nawet dla niedźwiedzia. Choć często rzucające się na obcych,
zdawały się traktować bosonogiego zakonnika jak dobrego znajomego. Wywijały

background image

ogonami i tak kręciły zadami u jego nóg, że mało go nie przewróciły razem z
zydlem.
- Precz! - wołała Guda, odpędzając je trzymaną w ręku chustką. - A
pójdziecie, jeden z drugim! Mocny! Chwytny! Uciekajcie!
- Proszę, dajcie im spokój - brat Jordan powstrzymał ją, drżąc po
swojemu. - Nic mi one nie zrobią. Chodźcie, chodźcie, bracia - przywoływał
psy. - Hej - westchnął - gdybym nie był taki głupi, może bym umiał wam co
powiedzieć! Brat Franciszek to umie gadać do zwierząt...
Jordan był zabawnym, małym człowieczkiem o rzadkich, wytartych przez
kaptur włosach i sterczących uszach. Śmiał się ciągle. Elza nie znała go
dobrze, dopiero niedawno przybył do Eisenach. Zapytała go teraz, skąd
pochodzi, gdyż po akcencie widać było, że nie jest Niemcem. Usłyszawszy
pytanie, Jordan zaniósł się śmiechem. Wesoło bił dłońmi po kolanach.
- Oczywiście, miłościwa pani, oczywiście! Przyszedłem z daleka! - mówił,
przegradzając słowa kaskadami śmiechu. - Z Italii przez góry szedłem.
Daleka droga! I przybyłem tutaj, choć wcale się tu nie wybierałem. Czy
widziała kiedy wasza miłość takiego głupca? Trzeba mnie było ciągnąć jak
barana...
- Jakże to było? Niech brat opowie - prosiła.
Zachłystując się śmiechem, opowiadał:
- A to już będzie temu ze sześć lat, kiedy nasz brat starszy, Eliasz,
zwołał do Porcjunkuli na dzień Zesłania Ducha Świętego kapitułę braci.
Wielka to była kapituła, jakiej dotychczas nie bywało. Nazwaliśmy ją
"kapitułą warkoczy", bo nie mając gdzie mieszkać, pobudowaliśmy sobie
szałasy i spletliśmy tak słomę, że każdy szałas wyglądał jak głowa
wystrojonej dziewczyny. Hi, hi, hi! Strasznie to śniesznie wyglądało. Pan
biskup przysłany przez Ojca świętego odprawił mszę, a brat Franciszek
kazał... Pięknie mówił... Już to jak brat Franciszek powie, to człowiekowi
chce się jednocześnie i śmiać, i płakać, i gdzieś biec... A potem były
narady. Prowadził je starszy brat Eliasz, a brat Franciszek siedział koło
jego nóg. I kiedy brat Eliasz skończył, brat Franciszek pociągnął go za
połę i prosił, żeby mu pozwolił powiedzieć. I mówił, że na północy za
górami jest kraj dziki, lasami pokryty, który się nazywa Niemcy, ale w nim
żyją dobrzy chrześcijanie, których widujemy nieraz, jak z długimi kijami w
rękach, w największy nawet skwar, wędrują do grobu pierwszego Apostoła.
Tych Niemców - mówił brat Franciszek - trzeba wiele jeszcze nauczyć o Bogu
i dlatego nasi bracia powinni się do nich udać. A że naszych, którzy przed
kilku laty poszli do Niemców, spotkało prześladowanie, brat Franciszek chce
dać wszystkim, którzy pod przewodem brata Cezarego ze Spiry zdecydują się
pójść za góry, te same przywileje, jakie otrzymują bracia udający się do
Ziemi Świętej. Zaraz też porwało się z ziemi wielu braci wołając, że chcą
iść z bratem Cezarym, a gdy ich policzono, było ich coś
dziewięćdziesięciu...
Znowu śmiał się długo i wesoło, ubawiony tym, co miał opowiedzieć.
- Ale ja - podjął - wcale się do tej drogi nie rwałem. Widzicie,
miłościwa księżno, jaki to ze mnie tchórz i głupiec. Bałem się. I czego?
Męczeństwa! Hi, hi, hi! Mówiłem: Daj mi, Panie, najcięższe choćby życie,
ale nie każ wylewać dla siebie krwi, bo się tego okrutnie boję... - Zaniósł
się śmiechem. - Ach, jaki głupiec ze mnie! Jaki szaleniec! Wcale nie
poszedłem z tymi, którzy wołali, że chcą iść. Ale kiedy już brat Cezary

background image

wybrał sobie z tamtych towarzyszy, zbliżyłem się do wybranych, bo chciałem
poznać tych, co mieli, jak sądziłem, ponieść za wiarę męczeńską śmierć!
Człowiek boi się umierać, ale chciałby móc opowiadać, że znał takich, co
wyleli krew dla Pana naszego, jak ci bracia, których Saracenowie
pomordowali w Hiszpanii... Jaki głupiec! - rżał. - Chodziłem więc między
nimi, wypytywałem o imiona. Aż tu nagle jeden z tamtych łapie mnie wpół i
powiada: "Ty także pójdziesz z nami!" Krzyknąłem z przerażenia i nuż się
wydzierać i krzyczeć, że nie chcę iść, że się boję męczeństwa. Wrzeszczałem
jak Szymon Cyrenejczyk, kiedy go do wielkiej łaski niesienia Pańskiego
Krzyża powołano. Hi, hi, hi! - Trząsł się ze śmiechu. - Tamten trzyma, ja
szarpię się, aż upadliśmy obaj na ziemię. Tak to nieraz człowiek człowieka
złapie, a tamten ani wie, że to sam Pan Jezus go trzyma. Głupi jest
człowiek, z przeproszeniem waszej miłości... Targamy się, szarpiemy, hałas
się robi. Przybiegł brat starszy i pyta, co to takiego. To mu ze łzami
mówię, że nie jestem z tych, co mają iść na męczeństwo do Niemców. A znowu
brat Palmerius - tak się nazywał ten, co mnie złapał - i brat Cezary
zgodnie powiadają, że koniecznie chcą, abym z nimi szedł... Brat Eliasz
popatrzył na mnie, zastanowił się i rzecze, że przez święte posłuszeństwo
każe mi iść z tamtymi. Nie mogłem być nieposłuszny, ale że mi życia było
żal, więc stanąłem z boku i płaczę... Głupiec ze mnie! Płaczę i płaczę, a
tu nagle ktoś dotyka mego ramienia. Oglądam się - a to brat Franciszek...
Teraz nie śmiał się. Na jego brzydkiej twarzy, na policzkach porosłych
ciemną szczecią ukazało się wzruszenie.
- "To ty, bracie, co nie chciałeś iść?" - pyta mnie, bo brat Franciszek
prawie nie widzi i oczy to ma takie, jakby ciągle płakał i to nie łzami,
ale krwią. "Ja..." - szlocham. "Ale będziesz posłuszny?" - pyta. "Będę"...
- gadam. "To dobrze, bracie osiołku - mówi, bo takie nam daje rozmaite
nazwania, a że nie chciałem iść, to mnie nazwał osłem - to dobrze. Idź
spokojnie. Nic ci się tam nie stanie. A potrzebny mi tam będziesz..."
Przestałem płakać. On położył mi na ramieniu swoją dłoń, co ją teraz święty
Serafin przebił takim samym gwoździem jak te, którymi kaci przebili dłonie
naszego Pana, i powiada: "Bo widzisz, żyje tam w niemieckiej ziemi pewien
człowiek, któremu chciałbym powiedzieć, że go bardzo kocham... On także boi
się, jak ty... Ale pamiętasz, bracie osiołku, o tych dwóch synach, z
których jeden, gdy go ojciec wezwał, krzyczał i wołał: Już idę! - ale wcale
nie poszedł. A drugi burknał: Nie pójdę! - potem jednak zrobiło mu się żal,
że tak odpowiedział ojcu, więc porwał się i biegł, ile miał sił w nogach...
Pamiętasz? To widzisz, nie pierwsze słowo jest ważne, ale ostatnie... Gdyby
nasz Pan dozwolił mi być tym, kim być chciałem wprzód, co by to było?!
Byłbym biedakiem, co tylko o turniejach i o damie swego serca myśli... Ale
Chrystus Pan umie czekać. To wszystko musisz powiedzieć tamtemu, bracie
osiołku. Powiesz mu to ode mnie..." Wtedy zapytałem, jak tego człowieka
odnajdę, skoro nie powiedział mi, kim on jest. Ale brat Franciszek tylko
się uśmiechał. Wreszcie rzekł: "Nie kłopocz się, bracie osiołku. Człowiek
chciałby, aby mu Pan Bóg wszystko powiedział, co ma robić, a potem jeszcze
dał i sił, i umiejętności, aby tak mógł wykonać wolę Pańską, żeby inni
musieli go podziwiać i stali z otwartymi z zachwytu ustami. Pan nasz
inaczej. Powie cicho, cichutko: Zrób to lub zrób tamto. A potem udaje, że
odszedł. Gzłowiek zaczyna się męczyć, pocić, ale nic z tego nie wychodzi,
tylko ludzie się śmieją... I już myśli, ee, co mi to Pan nasz kazał? nic z

background image

tego nie wyjdzie. A wcale nie! To, co Bóg chciał, stanie się. Wcale Mu nasz
wysiłek nie jest potrzebny. On tylko chce, abyśmy pomęczyli się troszkę dla
Niego. Rozumiesz, bracie osiołku? Dla Niego. Abyśmy Mu pokazali, że Go
kochamy... Tego człowieka, o którym ci mówiłem, znajdziesz. Ja ci to
mówię... A jak go znajdziesz, powiedz mu, co ci mówiłem..."
- I znalazł go brat? - zapytała.
Wyszczerzył wesoło zęby i znów zarżał po swojemu, jakby z dalekiej
wyprawy wrócił z powrotem w swoją skórę.
- Jeszcze nie, wasza miłość. Ale ja się nie martwię. Skoro brat
Franciszek powiedział, że go znajdę, to go znajdę na pewno. Jego głowa, nie
moja. Nas tu nikt nie pomordował, jeszcze nam tu lepiej niż w Italii.
Ludzie pomagają, ofiary znoszą... Wyście, księżno, dali kaplicę i dom...
Brat Franciszek wiedział, że tak będzie. To i z tamtym tak się stanie, jak
powiedział...
- Jakże bym chciała poznać brata Franciszka! - westchnęła. - O tyle
rzeczy pragnęłabym go zapytać... - dodała ciszej. - Znam go tylko z tego,
co o nim ludzie mówią. I taki mi się wydaje bliski jak rodzony brat...
Zaczął się śmiać:
- Jakbyście do niego pojechali, toby wam może wymyślił jakieś śmieszne
imię?
Ale nie mogli już dłużej rozmawiać, bo brat Jordan miał występować w
jasełkach, więc czas mu było wracać. Elza chciała mu dać do jazdy osła, ale
on podziękował chichocząc:
- Sam jestem osłem, wasza miłość, to jak mi na ośle jeździć? A zresztą
gdzieżbym ja tam umiał? I jak by to wyglądało? Nogi są po to, by nimi
przebierać. Bóg zapłać, wasza miłość, za ogrzanie, za strawę, za rozmowę z
takim głupcem jak ja. Bardzoście łaskawi. Bóg z wami, pani.
Już odchodził, ale jeszcze zatrzymał się w progu.
- A jakbyście - powiedział - usłyszeli, wasza miłość, o takim człowieku,
co go Pan Jezus wziął za rękę, a on się boi, to powiedzcie mu, proszę, że
mam dla niego kilka słów od brata Franciszka.
- Dobrze. Powiem mu - rzekła.

2
Kościółek, który Elza ofiarowała braciom mniejszym, był starą, na wpół
rozwaloną kapliczką, znajdującą się już poza murami miejskimi. Powierzając
im - za zgodą Ludwika - tę świątyńkę, zamierzała obok zbudować dla braci
klasztor. Ale brat Rudiger, gdy mu o tym zamiarze powiedziała, aż ręce
podniósł w górę ze zdumienia. "Klasztor! - zawołał. - A cóż to takiego?
Klasztor to dom dla zakonników, którzy zamykają się w nim, by im świat nie
przeszkadzał się modlić. Ale my jesteśmy tylko braćmi mniejszymi i chcemy
światu służyć, a nie przed nim się kryć. Trzeba nam dachu nad głową, to
prawda. Nie takiego jednak, by nas grzał i trzymał, ale właśnie takiego,
spod którego łatwo by przychodziło wyfrunąć. Ot, jeżeli już taka łaska
waszej miłości, każcie nam dać trochę drzewa. Zbudujemy sobie z niego
baraczek nad rzeką, aby blisko było skąd przynieść wody do mycia nóg..."
Tak się stało, i obok kaplicy, którą bracia własnymi rękoma odbudowali,
stanął mały, niski domek, prawie kurna chata, w której ledwo było miejsce,
by się zmieścić. Ale też rzadko przebywało tam więcej niż dwóch braci,
reszta bowiem nieustannie chodziła po miastach i wsiach, głosząc nauki.

background image

Teraz mróz, śniegi i oczekiwanie na wysłannika sprowadziły do domku aż
dwunastu braci. Większość z nich byli to już ludzie miejscowi. Z dawnych
towarzyszy brata Cezarego było tylko dwóch.
Kościółek był nabity po brzegi ludźmi oczekującymi na przedstawienie. Na
przodzie, na pokrytej derami ławie siadła Elza z dziećmi, książę Henryk,
kapelan zamkowy, kasztelan Dietrich z żoną oraz niektóre godniejsze osoby z
dworu. Za siedzącymi cisnęli się stojący. Tłok sprawił, że w zimnym wnętrzu
zrobiło się prawie całkiem ciepło.
Boczna kaplica, której użyto za scenę, była przesłonięta zasłoną. Gdy już
wszyscy zajęli miejsca, przed zasłonę wyszedł jeden z braci. Powitał
księżnę i księcia, i zaraz rozpoczął naukę o szczęśliwości pierwszych
rodziców przebywających w raju.
- Niczego Adamowi i Ewie nie brakło - mówił. - Byli szczęśliwi ze względu
na bliskość Pana Boga, który sam często do nich zstępował i spacerując po
raju rozmawiał z nimi łaskawie; byli szczęśliwi, ponieważ otoczenie, w
którym żyli, było niezmiernie piękne, zaś natura pełna takiego pokoju, że
wilk i owca razem szły po wodę do jednej rzeki, a wreszcie byli szczęśliwi
w swych sercach, do których pokusy nie miały dostępu, jak tylko za
świadomym przyzwoleniem, i nie mogły wkraść się tam podstępem, jak to bywa
w naszym życiu. Nigdy już potem ludzie nie zaznali szczęścia równego
szczęściu naszych rodziców!
Rozłożył księgę i zaśpiewał:
- Wziął tedy Pan Bóg człowieka i posadził go w raju rozkoszy, by uprawiał
go i strzegł. I rozkazał mu mówiąc: Z każdego drzewa rajskiego jedz, ale z
drzewa wiadomości dobrego i złego nie jedz...
Zasłona rozsunęła się, ukazując Adama i Ewę siedzących u stóp drzewa.
Obie postacie ubrane były w długie do samej ziemi koszule i tylko z
zawieszonych na szyi napisów oraz z warkoczy Ewy można było poznać, kogo
przedstawiają. Spod koszul wyzierały nagie i aż fiołkowe z zimna stopy
grających role braci. Patrząc w górę para pierwszych rodziców chwaliła Boga
za Jego łaskawość, przy czym Adam mówił głosem grubym, zaś Ewa starała się
piszczeć cieniuteńko, a przy tym przemawiała tak bardzo z cudzoziemska, że
Herman, pochyliwszy się ku Elzie, szepnął wytrzeszczając oczy:
- Mama, to nie Ewa... To ten brat, co był na zamku rano.
Elza kazała mu być cicho i wytłumaczyła półgłosem, że brat Jordan musi
przedstawiać Ewę, ona bowiem sama nie będzie schodziła z nieba. Tymczasem
Adam poszedł "doglądnąć zwierząt", zaś brat prowadzący przedstawienie
oznajmił widzom iż za chwilę pojawi się na scenie szatan. Prosił, aby nikt
się go nie bał, gdyż szatan jest udany i przedstawia go jeden z braci.
- Prawdziwy - zapewnił - nie śmiałby się pojawić w domu Bożym.
Mimo tego ostrzeżenia, gdy na scenę wpadł przerażający stwór kłapiący
paszczą, dzieci poczęły wrzeszczeć, jakby je obdzierano ze skóry. Niektóre
zasłaniając oczy wspinały się na ramiona starszych. Nie wytrzymał także
Herman. Tylko mała Zofia śmiała się nieulękle.
Krzyknęło także wiele kobiet. Ciało Elzy przebiegł dziwny dreszcz, jakby
dotknął ją od wewnątrz bolesny chłód. Zmarszczywszy czoło zastanawiała się:
czyżby jej przypuszczenia miały się sprawdzić?
Szatan ubrany był w kożuch, włosem do góry. Miał na twarzy maskę
wyobrażającą długą paszczę pokłapującą niezliczonymi zębiskami. Z tyłu
wlókł się za nim długi, kosmaty ogon. Szatan syczał podstępnie i namawiał

background image

Ewę do zjedzenia jabłka tak wymownie, że na widowni zerwały się wołania:
"Nie jedz! Nie słuchaj go! Uważaj, to nieczysty!" Ewa jednak daleka była od
słuchania dobrych rad: nie tylko sama ukąsiła jabłko, ale także dała je
Adamowi, który właśnie nadszedł. Brat-komentator kiwając żałośnie głową
wyszedł przed scenę.
- Widzicie, siostry i bracia - mówił - jacy to słabi jesteśmy? Bo nie
tylko zgrzeszyli nasi pierwsi rodzice, ale w nich zgrzeszyliśmy my wszyscy.
Każdy z nas dał ucho podszeptowi kusiciela. I dlatego na wszystkich spadła
straszna kara. A teraz zobaczycie, jak Anioł Pański wypędza Adama i Ewę z
raju. Ale i Anioła nie lękajcie się - to również jeden z naszych braci
przebrany za tak godną osobę tylko dla waszego zbudowania...
Pojawił się Anioł z olbrzymimi skrzydłami i z mieczem w ręku. Grzmiącym
głosem wezwał kulących się ze strachu grzeszników, by natychmiast opuścili
raj. Odeszli płacząc, przytuleni do siebie. Chór braci za sceną zaintonował
żałosny psalm:
Nie karć mnie, Panie, w zapalczywości swojej
I ogarnięty gniewem nie niszcz mnie!
Twoje strzały utkwiły boleśnie w moim boku
Przygniotła mnie Twoja miażdżąca dłoń.
Nie ma już jednego zdrowego włókna w ciele moim,
Nie ma jednej, nienaruszonej kości...
Potem komentator przeczytał:
- I rzekł Pan:...Pomnożę nędze twoje i poczęcia twoje, z boleścią rodzić
będziesz dziatki i pod mocą będziesz mężową...
Pamiętała dobrze okrutne przeżycia tamtych narodzin. Jej rozdzierane
ciało broniło się rozpaczliwym krzykiem. Ból był tym okrutniejszy, że nie
odbierał ani na chwilę przytomności. Wydawał się przeciwnikiem, który za
wszelką cenę chce zwyciężyć. Walczyła, lecz czuła, że życie uchodziło z
niej. Otwierając oczy, widziała nad sobą pochyloną, przejętą współczuciem
twarz Gudy. "Jeszcze tylko trochę, gołąbko, już zaraz..." - usiłowała ją
pocieszać. Skurczonymi boleśnie ustami próbowała się uśmiechnąć. Szeptała:
"Powiedz braciszkowi, że to nic, nic..." Była pewna, że umiera. Ale jeszcze
tłukła się w niej myśl, niby myśl ginącego rycerza: Drogo sprzedać życie...
Oddać je za cenę największego cierpienia. Dla niego... Potem ból się
spiętrzył, stał się czymś przerażającym i nagle - ustąpił. Był jeszcze, ale
już ponad nim przetaczała się fala zagłuszającej wszystko radości. Guda
chłodziła jej twarz, śmiejąc się pokazywała jej nagie, czerwone ciałko.
- Przeklęta będzie ziemia w dziele twoim - czytał dalej brat-komentator -
w trudzie jeść z niej będziesz... Ciernie i osty rodzić ci będzie... W
pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się wrócisz do ziemi, z
którejś wzięty, boś jest prochem..."
Kościół rozbrzmiewał ciężkimi westchnieniami. Brat odsunął księgę i
mówił:
- Patrzcie, bracia i siostry, ile nieszczęść spadło na ród ludzki za ten
jeden grzech. Zło pierwsze zrodziło inne, bo ludzie wygnani z raju poczęli
się ze sobą spierać, walczyć, zabijać się wzajemnie. Świat ogarnęły
nienawiść i pycha, i pożądanie... Ludzie przestali służyć Panu, lecz także
nie służyli sobie, ale każdy chciał, by wszyscy służyli jemu... Gdy nie
służymy Bogu, to trzeba nam służyć grzechowi. Pan jednak nie opuścił
grzesznej ludzkości. Przez cztery tysiące lat różnymi znakami zapowiadał

background image

ocalenie...
Na scenie, na rozpiętym płótnie falującym od poruszających się pod nim
ludzi, niby na rozhukanym morzu kiwała się Arka Noego. Wyglądały z niej
głowy umiejętnie wyrzeźbionych zwierząt. Potem widzowie ujrzeli Abrahama,
unoszącego miecz nad płaczącym Izaakiem. Oglądali Józefa, jak dał się
poznać swym braciom, a gdy na widowni podniosły się krzyki: "Nie przebaczaj
im! W dyby takich łotrów!" - brat-komentator począł uspokajać wzburzonych
widzów i tłumaczyć, że miłosierdzie Józefa dla braci było obrazem
miłosierdzia Bożego dla nas, tego miłosierdzia, które nie zna miary.
Jeszcze kilka scen poświęcono historii Mojżesza - po czym już jednym
skokiem przesadzono okres oczekiwania, by ukazać scenę Zwiastowania.
Znowu ukazał się na scenie Anioł, tym razem bez miecza, zapowiadając, iż
idzie do domu, w którym żyje Istota bezgrzeszna - cud Bożej Łaski. Maryja
siedziała przy kołowrotku i na widok Anioła chciała upaść na kolana. Ale on
Ją powstrzymał. To on ukląkł przed Nią. Schylony pokornie, mówił, Ona zaś
słuchała jego słów także pochyliwszy głowę. Nie odpowiedziała od razu.
Jakby zaniepokojony tym, że każe czekać Boskiemu wysłańcowi, komentator
zawołał:
- O, Maryjo! Świat cały zakuty w kajdany grzechu czeka na Twą zgodę! Nie
każ czekać niebieskiemu posłowi! Spiesz się! Spiesz się! Powiedz słowo,
którego on oczekuje! Spiesz się, powiedz słowo, którego i my czekamy! O,
Maryjo! W Twoim ręku nasz ratunek!
Niby przynaglona tym wołaniem, ugięła się jeszcze niżej. Powiedziała:
"Oto jestem służebnicą Pańską, więc niech mi się stanie według Jego woli".
Chór wybuchnął dziękczynnym śpiewem:
Ave Maris Stella,
Dei Mater alma,
Atque semper Virgo,
Felix coeli porta
Sumens illud ave
Gabrielis ore
Funda hoc in pace
Mutans Hevae nomen...
Pieśń była śpiewana po łacinie, ale po każdej zwrotce brat-komentator
tłumaczył jej słowa. Podobało się to wszystkim i znana zresztą pieśń
nabrała jakby całkiem nowych barw. Komentator mówił z coraz większym
wzruszeniem w głosie. Wskazywał swym słuchaczom na tę młodą Dziewczynę
izraelską, którą Pan postanowił uczynić Matką swego Syna.
- Nie sądźcie, bracia i siostry - wołał - że Maryja była innym
człowiekiem niż każdy z nas. Wprawdzie uchował Ją Pan od zmazy
pierworodnego grzechu, lecz nie ukrył Jej przed trudami życia. Znał ją,
zanim jeszcze urodziła się na świecie, i wiedział, że nie chciałaby ujść
żadnemu trudowi żadnemu bólowi, które są losem nas wszystkich. To, co
spadło na nas jako kara, Jej Bóg pozwolił nosić i wycierpieć dobrowolnie
dla nas, aby była pierwszą naśladowczynią swego Syna. Jezus, Jej Syn, stał
się do niej podobny, ale wpierw Ona stała się podobna do Niego... Święci są
naśladowcami tego, co widzieli. Ona, największa z nich, była naśladowczynią
tego, co przeczuwała. Dlatego trzeba ją bardzo kochać, wzorować się na
Niej...
Elza spuściła głowę i przymknęła oczy. Była coraz bardziej pewna swych

background image

przypuszczeń. Jeszcze raz ma zostać matką. Dawne przeżycia kołatały jej w
sercu z niepokojem. Ale ten niepokój dał się zaraz odegnać. Pomogły jej w
tym słowa komentatora: "wzorować się na Niej". Myślała: Ona nie
przestraszyła się doli ludzkiej. Nie powiedziała do Anioła: Niech będzie
dla mnie inaczej. Nie stawiała żadnych warunków. Ja także - upewniała
siebie Elza - pragnę zawsze, aby było tak, jak On chce. Pragnę tego -
powtarzała wiele razy to zapewnienie, zagłuszając w sobie zawczasu każdą
wątpliwość.
Maryja na scenie biegła tymczasem do Elżbiety. Elza oderwała się od swych
myśli i z bijącym sercem patrzyła na swą patronkę, jak schylała się nisko
do nóg Maryi. Obie kobiety wykrzykiwały radośnie. Elza roziskrzonym
wzrokiem wpatrywała się w scenę.
Potem ludzie w kaplicy zaczęli pociągać płaczliwie nosami, wzruszeni
widokiem Maryi, wspartej na ramieniu Józefa. Strudzeni Podróżni poszukiwali
gospody. Lecz na próżno Józef pukał to do jednych, to do drugich drzwi.
Wszędzie spotykała go odmowa. Para Wędrowców szła słaniając się z
wyczerpania przez kałuże i śnieg, naniesiony z dworu i rozrzucony na
scenie. Być zbłąkanym, bez domu - myślała Elza - czy może być coś
okrutniejszego? Krąg bliskich ludzi, ciepły dech komina jest tak bardzo
potrzebny, nawet gdy znajdują się daleko, nawet gdy do nich trzeba dążyć
poprzez śnieg i zimno. Och, nie zostać nigdy samą! - nagły lęk targnął jej
sercem. I zaraz, jakby w odpowiedzi na jej wołanie, poczuła wyraźnie
drgania we wnętrzu swego ciała. Prawie z wdzięcznością przycisnęła dłoń do
miejsca, gdzie biło serce. Nie myliła się: dziecko żyło w niej.
Przebiegło jej przez głowę: Jan poruszył się, gdy Elżbieta przypadła do
kolan Maryi. To dziecko drgnęło w niej, gdy roztkliwiło ją błąkanie się
Tamtych. Bliskość nie urodzonego Jezusa uświęciła nie urodzonego Jana. Czy
pamięć tamtego nie powinna uświęcić dziecka, które ma się narodzić? Czy nie
powinna wyrzec się go - dla Boga? W nagłym porywie chciała już wypowiedzieć
to postanowienie. Lecz powstrzymała ją myśl, że nie wolno jej decydować o
tym bez Ludwika. Jeśli tak ma być - myślała - niech to będzie także jego
wola!
Błądzenie Maryi i Józefa wywoływało okrzyki wśród patrzących.
Brat-komentator zdawał się czekać na ten wybuch wzruszenia, by zawołać:
- Patrzcie, bracia i siostry, jak smutna była dola świętych Rodziców
naszego Pana! Patrzcie i płaczcie nad ich troskami. Lecz pomyślcie również,
że każdy biedak, głodny i bezdomny, może być ukrytym Jezusem. I jeżeli jemu
udzielacie pomocy, kto wie, czy nie wspomagacie Tego, który jest naszym
Zbawcą...
Elza odruchowo skinęła głową. Zawsze o tym pamiętała. Jeszcze była
dzieckiem, a już tkwiło w niej przekonanie, że w otaczającym ją świecie,
pod powierzchnią zwykłych, dostrzegalnych dla wszystkich wydarzeń, kryją
się rzeczy tajemnicze. Nie tylko krążek opłatka staje się Jezusem. Jezus
mówi do ludzi i pojawia się pośród nich. W słowach wypowiadanych przez
drugiego człowieka można usłyszeć Jego głos, w jakimś wydarzeniu - Jego
wolę. Spotkany żebrak może być jak ogrodnik, pod którego kształtami ukrył
się Zmartwychwstały. Dlatego trzeba mieć oko i serce czujne. Trzeba umieć,
jak Elżbieta, odkryć nie narodzonego Boga...
Wreszcie Maryja i Józef znaleźli schronienie w szopie. Zapłonęła gwiazda,
dokonał się cud Narodzin. Do szopy spieszyli z hołdem aniołowie, pasterze,

background image

mędrcy.
Zapatrzona w scenę Elza nie usłyszała nagłego ruchu, jaki powstał za nią
w kaplicy. Nie zwróciła także uwagi, że brat-komentator odszedł od swego
pulpitu i podążył wzdłuż ściany naprzeciw nowych gości. Dłoń, która
spoczęła jej na ramieniu, wyrwała ją niby ze snu. Zaskoczona podniosła
głowę.
- Braciszku! - krzyknęła.
Zerwała się z ławy i rzuciła Ludwikowi na szyję.
Przedstawienie została przerwane, by umożliwić przywitanie się książęcej
parze. Ludwik opowiadał Elzie, że zajechał do kaplicy wprost z drogi i nie
wiedział nawet, iż zastanie ją tutaj. Powracający do Wartburga poczet
książęcy znalazł utkniętych w zaspie dwóch braci mniejszych, bliskich już
zamarznięcia na śmierć. Zatrzymano się, rozgrzano braci, otulono ich w
futra, wsadzono w sanie i przywieziono tutaj. Okazało się, że byli to
oczekiwani od dawna wysłannicy kapituły. I gdy na widowni dwór witał się z
przybyłymi książętami, za zasłoną bracia ściskali przywiezionych przez
Ludwika wysłańców. Gwar napełnił kaplicę, a od gwałtownych poruszeń powstał
wiatr, który sprawił, że zasłona falowała unosząc się to w jedną, to w
drugą stronę.
Ale jeszcze nie skończono powitań, gdy spoza zasłony wysunął się
brat-komentator. Stanął przy pulpicie, stuknął w niego lekko dłonią. Gwar
przycichł. Ludwik usiadł na ławie obok Elzy, wziąwszy na kolana Hermana.
Wszyscy zauważyli, że brat przy pulpicie ma czerwony nos i pełne łez
oczy. Choć panowała cisza, nie od razu począł mówić. Widać było, że z
trudem przychodzi mu zapanować nad wzruszeniem. Ilekroć zaczynał mówić,
szloch zatykał mu gardło. Wreszcie wykrztusił:
- Czcigodni... Brat nasz, którego miłościwy książę, jadąc tutaj, ocalił
od zamrożenia, przybywa od kapituły naszych braci i... i... przywozi wieść
okropną... wielce bolesną... - Zebrał siły i wykrzyknął: - Nasz założyciel,
brat Franciszek, nie żyje!
W kaplicy zapanowała wielka cisza i tylko spoza zasłony słychać było
poszlochiwanie braci. Widzowie przyjęli nowinę bardziej ze zdumieniem niż z
żałością. Wielu wiedziało o istnieniu brata Franciszka, ale to był ktoś,
kto żył daleko i nad którego zgonem trudno było płakać. Jedna tylko Elza
otwartymi szeroko oczami patrzyła na brata-komentatora. Potem przeniosła
spojrzenie na męża. Ludwik skinieniem głowy potwierdzał ogłoszoną
wiadomość. Wtedy opuściła głowę nisko na piersi. Płacz chwycił ją za
gardło, a potem zdawał się spływać palącą strugą gdzieś w trzewia. Jak to
się mogło stać, że on umarł? - myślała. Jeszcze dziś rano słuchała
opowiadania brata Jordana. Pod jego wrażeniem znowu pojawiło się w niej
pragnienie, aby tamtego człowieka zobaczyć. Lub przynajmniej do niego
napisać. Zapytać go... Na tyle pytań, wydało jej się, tylko on potrafiłby
odpowiedzieć... To był wielki święty, który na pewno wiedział... A on
tymczasem zmarł.
Czuła, jakby ciężar, który od pewnego czasu uciskał jej barki, nagle
wzrósł i przygniótł ją. Miała wrażenie, jak gdyby tuż obok niej stał mistrz
Konrad i patrzył na nią groźnym wzrokiem. Nie śmiała rozchylić powiek ani
podźwignąć głowy. Tyle razy zapewniała siebie i innych, że chce, aby ten
człowiek prowadził ją. A jednak była w niej jakaś skryta nadzieja, że
kiedyś ten straszny nacisk, spod którego nie śmiała się sama wyzwolić,

background image

ustąpi, i że to potrafi sprawić brat Franciszek!
Zanurzona w rozmyślaniach nie spostrzegła, kiedy obok brata-komentatora
stanął brat wysłannik. Był to człowiek mały, szczupły, o chudej, żółtej i
zapadniętej twarzy. Czarne przerzedzone włosy zdawały się lepić do długiej
czaszki. Teraz to on mówił: po niemiecku, ale wolno, z wyraźnym akcentem
cudzoziemskim:
- Tak, brat Franciszek umarł... Chorował od lat, ciężko... Ciało miał
spuchnięte, nabrzmiałe. Choć jadł mało, co zjadł, oddawał razem z krwią...
Paliły go oczy... Lekarze Ojca świętego w Fonte Colombo przypiekali mu
skronie rozpalonym żelazem... Żaden z nas nie mógł na to patrzeć... Ale on
był taki cierpliwy... Jęczał, nie skarżył się jednak... We wszystkim chciał
naśladować naszego Pana... Na dłoniach nosił krwawe stygmaty Jego męki.
Otrzymał je od Bożego Serafina na górze Alverno... Ale choć tak cierpiał,
gdy tylko mógł, głosił swoją naukę... Potem jednak całkiem opadł z sił.
Przywieziono go do Porcjunkuli... Wiedział, że umrze... Więc tylko modlił
się, upominał braci, prosił, by mu śpiewali hymn do brata-słońca... I sam
powtarzał: "Bądź błogosławiony, Panie, za naszą siostrę-śmierć, której
żaden człowiek uciec nie zdoła..." A kiedy ona stanęła nad nim, kazał
położyć się nago na nagiej ziemi... I tak umarł...
W kaplicy panowała głucha cisza. Nagle przerwał ją nabrzmiały łzami głos
Elzy:
- Powiedzcie, bracie, jakie były ostatnie nauki brata Franciszka? Co wam
powiedział, umierając? Co wam zostawił?
Wysłannik zwrócił na księżnę swe czarne oczy, płonące jakby nieco
gorączkowo, i rzekł:
- Nie mówił już, wasza miłość, nic nowego. Powtarzał wciąż, abyśmy
słuchali słów Pana naszego Jezusa i postępowali według nich. Abyśmy szli za
nimi do końca. Aż do końca.. Nic więcej, tylko to...
Prędko schwycił powietrze rozchylonymi ustami, jak ktoś, kto tonie. Znów
opuściła głowę. Brat wysłannik oddalił się cicho za zasłonę. Komentator
odchrząknął. Począł mówić wolno:
- A teraz, bracia i siostry, wróćmy do dostojnych spraw życia Pana
naszego...

3
Śnieg skrzypiał pod kopytami wierzchowców, skrzył się i migotał w blasku
księżyca. Dwór długim wężem powracał do zamku. Ludwik i Elza jechali obok
siebie. Landgraf trzymał przed sobą na siodle śpiącego Hermana. Elza
chciała wziąć tak samo Zofię, ale Guda, widząc rozpalone policzki księżnej
i raz po raz zachodzące łzami oczy, zabrała dziecko jej z rąk i zawinąwszy
je w kożuch, zajęła się nim sama. Książęca para jechała bez słowa. Elza
czuła się całkiem roztrzęsiona. Widowisko, powrót Ludwika, usłyszana wieść,
wreszcie opowiadanie brata-wysłańca - wszystko to razem wywołało gorączkowy
wir w jej sercu i myślach. Miała ochotę i śmiać się, i krzyczeć, i spierać
się o byle co, a przede wszystkim płakać. Prawie była zadowolona, że Ludwik
nie odzywa się do niej.
Ludwik z twarzą dziwnie poważną, siedział ze spuszczoną głową na koniu. I
on także zdawał się przejęty wieścią, którą przywieźli ocaleni przez niego
zakonnicy.
Dopiero pod samym szczytem góry, gdy na tle rozbłyszczanego, niby

background image

zasnutego skrzącym się woalem nieba, ukazała się lamowana poświatą bryła
zamku, Elza przemogła rozterkę i wyciągnąwszy rękę, położyła ją
pieszczotliwie na dłoni męża.
- Wybacz, braciszku... Tak się tym wszystkim przejęłam, że nie mogłam
okazać ci radości z twego powrotu ani zapytać, jak ci się udała podróż. Nie
gniewaj się, proszę...
Pochylił się i dotknął wargami jej dłoni.
- Nie gniewam się. Rozumiem ciebie... - Jeszcze raz pocałował czule jej
dłoń. - Tak, to smutna wiadomość. Nawet ci zakonnicy przejęli się nią, choć
oni na pewno myślą częściej niż my o śmierci. - W jego głosie była wciąż
powaga. - Ten brat Franciszek musi być wielkim świętym. Czy opowiadałem ci,
jak cesarz próbował jego cnoty?
- Nie, nie opowiadałeś.
- Mówiono mi o tym w Parmie czy też w Rimini... Przed kilku laty
Franciszek udał się do Ziemi Świętej i wtedy to podobno rozmawiał z
sułtanem. Potem wrócił i przybył do Bari, gdzie przebywał właśnie dwór
cesarski. Cesarz chciał go poznać, więc zaprosił go do zamku. Rozmawiali ze
sobą długo w noc. Nawet nie wiem o czym... Widzisz, taki jest cesarz.
Franciszek wyglądał niepozornie i budził powszechny śmiech. Ale on z nim
rozmawiał i słuchał, co tamten mówi. A kiedy skończyli i rozstali się,
cesarz kazał posłać do jego izby kobietę sprzedajną.
Wykrzyknęła z oburzeniem:
- Jak mógł tak uczynić?
- Nie unoś się, siostrzyczko. Cesarz chciał się przekonać, jakim
człowiekiem jest Franciszek.
- Bóg może dopuścić pokusę, lecz człowiekowi nie wolno kusić drugiego.
Czasami, gdy o nim mówisz... Lecz Franciszek na pewno wygnał nierządnicę.
- Uczynił coś, w co trudno uwierzyć, lecz co podobno sama ta kobieta
opowiadała później. Gdy podeszła do niego, rzucił się nagle w płonący
kominek wołając: "Chodź, siostro. Oto łoże, które możesz dzielić ze mną".
Kobieta z krzykiem uciekła... Lecz już potem nie wróciła do życia, jakie
wiodła. Franciszek zaś następnego dnia zdrowy i cały odszedł. Nie wiem, czy
to prawda, czy też tylko tak gadają.
Gzas jakiś jechała w milczeniu. Potem nagle, stanowczo potrząsnęła głową.
- Tak na pewno musiało być - powiedziała. - Mówiłam, że on powinien był
ją wygnać - ciągnęła z zastanowieniem. - Lecz gdyby tak uczynił, okazałby
jej pogardę i brak miłosierdzia. On by tego nie zrobił. Och! - zawołała
nagle, a w jej głosie zabrzmiała jakby rozpacz - dlaczego on umarł!? Można
było do niego pojechać, dowiedzieć się, jak należy postępować.
Zwrócił na nią wzrok, w którym błysnęło zdumienie.
- Czyżbyś tego nie wiedziała? - spytał.
Spuściła nisko głowę i znowu przez pewien czas jechała w milczeniu.
Odezwała się dopiero po chwili:
- Jestem głupia... I kiedy ciebie nie ma...
Nie dokończyła. A on nie pytał, co chciała powiedzieć. Kopyta końskie
chrzęściły i zgrzytały na przemrożonym śniegu. Od tyłu dochodziły głosy
ciągnącego za książęcą parą dworu. Na niebie leżał obłok, niby płat
wchłaniający blask materii. Gwiazdy świeciły mdło.
- Więc jak odbyła się twoja podróż? - podjęła, jakby chcąc tym pytaniem
uciąć poprzednie słowa.

background image

- Dobrze - odparł. - Załatwiłem wiele spraw. Widziałem się z hrabią z
Wartbergu, z Meinhartem, z rycerzem z Heldrungen. Także z innymi...
Zabawiłem dłużej, bo musiałem zobaczyć się jeszcze z von Salzą, który
przybył od cesarza.
- Z czym przybył? - zapytała z nagłą porywczością.
- Och, z rozmaitymi zleceniami... - odpowiedział. - Cesarz ufa mu jak
nikomu.
- Tak, oni dwaj... - zaczęła, lecz zaraz urwała.
- Co chciałaś powiedzieć, siostrzyczko?
- Nie. Nic ważnego... Wybacz, jestem rozdrażniona, mówię rzeczy bez
znaczenia.
- To tak się przejęłaś tą wiadomością o Franciszku.
- Na pewno.
Brama zamku była otwarta. Na zewnątrz stali strażnicy z zapalonymi
pochodniami w rękach. Blask ognia kładł się na śnieg i w połączeniu z
miesięczną poświatą dawał dziwną fiołkową barwę, na której cienie końskie i
ludzkie majaczyły granatem. Na podwórcu zsiadano z koni, które pachołcy
odprowadzali zaraz do stajen. Izentruda wzięła od księcia rozespanego
Hermana.
Ludwik i Elza przeszli do izby jadalnej. Zaraz też służba poczęła wnosić
dymiące misy i stawiać na stole. Guda przysunęła się nieznacznie ku Elzie z
potrawą przygotowaną dla niej. Pochyliwszy się ku żonie, Ludwik zapytał
cicho:
- Nie brak ci twojej żywności?
- Nie, braciszku - odpowiedziała z uśmiechem pełnym wdzięczności. -
Dziękuję ci za troskliwość. Zdążyli jeszcze dowieźć, zanim spadły śniegi...
Przy stole rozmowa toczyła się wokół urządzonego przez braci widowiska.
Po przerwie wywołanej przybyciem księcia, bracia powrócili do
przedstawienia. Pokazano jeszcze Heroda wysyłającego żołnierzy, by
pozabijali dzieci betlejemskie: anioła, który ostrzegał Józefa; wreszcie
ucieczkę świętej Pary... Dzielono się wrażeniami, przypominano sobie wzajem
oglądane sceny. Lecz Elza i Ludwik nie brali udziału w rozmowie. Oboje
siedzieli milcząc, jakby nagle czymś onieśmieleni.
Landgraf znowu pochylił się ku żonie:
- Ciągle jesteś smutna? - zapytał.
Powoli, jakby z namysłem, potrząsnęła głową.
- Nie - odpowiedziała. - Masz słuszność: Franciszek był wielkim świętym.
Jest teraz w niebie. Nie ma co opłakiwać jego śmierci. - Lecz na przekór
tym słowom głos Elzy dźwięczał dalej smutkiem. Dorzuciła: - Tylko smutno,
że żył, a myśmy ani go widzieli, ani z nim mówili...
- To prawda... - rzekł. - Lecz i o nim gadano rozmaicie... Jedni go
podziwiali, inni śmieli się z niego. Nawet pan arcybiskup z Hildesheim
mówił o nim, że to szaleniec.
Utkwiła wzrok w aureoli, która otaczała płomień palącego się na stole
kaganka.
- Czy prawdziwej świętości nie można dostrzec? - zapytała zamyślona.
- Czy ja wiem? - odpowiedział. - Święci czynią cuda, jednym swoim słowem
nawracają niewierzących, karzą grzeszników... Franciszek dokonywał,
podobno, cudów. Przynajmniej są tacy, którzy o tym opowiadają. Bo nie
wszyscy te cuda widzieli. I są ludzie, którzy mówią, iż był całkiem

background image

zwyczajnym człowiekiem.
Przy stole panował żywy gwar, oni jednak byli poza nim. Siedzieli z
głowami zbliżonymi ku sobie.
- Braciszku... - szepnęła.
- Co ?
- Chcę ci powiedzieć... - Jeszcze bardziej ściszyła głos. - Będę znowu
matką.
- Elzo!
Pochwycił jej dłoń i przycisnął do ust.
- To dlatego jesteś nieswoja. Czy na pewno?
- Do dziś nie byłam przekonana. Ale teraz wiem.
- Dasz mi znowu syna?
- Co Bóg pozwoli. Chciałabym tylko, byś był wtedy przy mnie...
Na czole Ludwika ukazała się ciężka zmarszczka. Ledwo ją dostrzegła,
usiłowała cofnąć wypowiedziane słowa.
- Ależ nie! To głupstwo! Nie pamiętaj tego, co powiedziałam. Rodziłam już
bez ciebie.
- Miałaś trudny poród...
- Wiele kobiet rodzi ciężej. Zapomnij o tym, co powiedziałam. Jesteś
księciem i trzeba, byś postępował, jak na księcia przystało. Wybacz, że
ośmieliłam się tak powiedzieć...
Ale czoło Ludwika nie rozjaśniło się.
- To ty mi wybacz... - powiedział głucho.
- Ja? Tobie?
On jednak zapytał prędko:
- Jak się czujesz? Musisz teraz bardzo dbać o siebie. Bechtold mówi, że
nie wyglądasz dobrze. A ty - nie jesz...
Spojrzała na niego z łagodnym wyrzutem w oczach.
- Obiecałeś o tym nie mówić. Zresztą jem. Nie jestem teraz nigdy głodna.
- Cieszę się tym, co mi powiedziałaś - rzekł. - A jednocześnie będę się
teraz więcej niepokoić. Musisz bardzo uważać na siebie.
- Będę uważała.
- Czy mistrza Konrada nie ma?
- Nie, pojechał do Marburga.
- Wiesz po co?
- Nie. Powiedział tylko na odjezdnym, że nie będzie go przez kilka
tygodni. Mówił, abym w czasie jego nieobecności zwracała się o radę i pomoc
do ojca Marcina, kapelana rycerzy zakonnych...
- Nie mówiono ci o niczym?
- A o czym miano mówić?
- O tym, co się dzieje na świecie...
- Nie. Gdy ciebie nie ma w zamku, nikt tu nie zajeżdża. Żyjemy jak w
pustelni.
Nie zapytała, co ma na myśli, on także nie powiedział nic więcej. Z tyłu
do krzesła Elzy zbliżyła się Guda i pochyliwszy się ku księżnej prosiła, by
zeszła na chwilę do dzieci: Herman obudził się z napadem kaszlu i woła o
matkę.
- Pozwól, zaraz wrócę... - powiedziała do męża.
Prędko wstała i podążyła do komnaty dziecinnej. Herman zasnął mocno na
ręku ojca, a teraz, nagle obudzony, miotał się półprzytomny, coś

background image

wykrzykiwał, wymachiwał w powietrzu rękoma. Zanosił się przy tym kaszlem,
odtrącał jednak rękę, która mu podawała uspokajający napar. Elza wzięła
syna na ręce i usiadłszy przytuliła go do siebie. Cierpliwie kołysząc i
głaszcząc, uciszyła go. Dał sobie w końcu wlać lek w usta. Szlochy nie
pobudzały go już do kaszlu, gwałtowne drgawki, przebiegające ciało dziecka,
ustawały. Wreszcie zasnął z głową na ramieniu matki. Nie od razu ułożyła go
na posłaniu, chciała się przekonać, czy śpi twardo. Czekała, wciąż siedząc
z dzieckiem na ręku, w izbie słabo oświetlonej blaskiem ognia dogasającego
na palenisku. Nad rozsypanymi w drobne kostki polanami polatywały zwiewne,
błękitnawe płomyki. Ogień nie strzelał i nie trzaskał, tylko mamrotał
sennie. Jego czerwień zwiędła. Od zasnuwanych czernią dopalających się
drewien płynęła coraz słabsza fala ciepła. Ustępowała lodowatym podmuchom
ciągnącym od murów. Czuła je na plecach, na stopach. Nie ruszała się
jednak, mocniej tylko ogarnęła ramionami syna. W kącie izby stękał boleśnie
jeden z psów, widać także ukąszany zimnem. Och, to zimno w grubych,
zamkowych murach! Jakżeż dokuczało jej ono w ciągu lat przeżytych w
Wartburgu.
Myśl Elzy wróciła do oglądanego widowiska. Szła na nie rozradowana jak
dziecko szykujące się na nową zabawę. Ale kiedy po przedstawieniu
opuszczała kaplicę braci, miała uczucie, iż wychodzi z ciężarem na
ramionach. Cóż mi się stało? - dziwiła się. - Jezus narodził się światu i w
czas ostrzeżony uszedł rąk krwawego Heroda. Ludwik wrócił szczęśliwie. To
prawda - umarł Franciszek. Ale był świętym i musiał pójść prosto do nieba.
Stamtąd będzie pomagał tym, którzy się do jego opieki będą uciekali. Nic
groźnego jej nie czeka. "Trzeba się cieszyć" - mówi przezwyciężając smutek
brat komentator intonując na zakończenie jasełek wesołą kolędę. Ludzie
wychodzili z kaplicy braci śmiejąc się. Lecz Elzę ogarniał coraz głębszy
smutek. Wydało się jej, że jest jak ktoś, kto idąc długo, aż do
ostatecznego zmęczenia, zobaczył wreszcie znak zapowiadający odpoczynek i
bezpieczeństwo. Zaledwie jednak stanął przy znaku i odetchnął z ulgą,
dowiedział się, że znak nic nie znaczy, że trzeba iść dalej, drogą pełną
trudów. Może Ona - przebiegło przez głowę Elzie - spodziewała się, że kiedy
już Jezus narodzi się, wszystko stanie się jasne, proste, łatwe? Że ta
chwila będzie końcem wszystkich lęków i kłopotów? A okazało się, że
największe trudy rozpoczęły się dopiero potem... Ucieczka do Egiptu była
ocaleniem. Ale była także początkiem niezmierzonego ciągu ucieczek, ukrywań
się, zatajań. Może potem - myślała - wydawało się Maryi, że
najszczęśliwszym czasem były dni, gdy Jezus przebywał ukryty w Niej?
Lekko kołysząc Hermana w ramionach, patrzyła w drgające płomienie. Odwaga
opuściła ją tak bardzo, że wydawało jej się, iż bezpieczeństwo jest tylko
tutaj, w bliskości śpiącego syna. Co to się stało - zadała sobie znowu
pytanie - że jej życie, które uważała za takie szczęśliwe, stało się nagle
pełne niewyrażalnej grozy?
Za sobą posłyszała szelest stąpań. Nie odwracając głowy, zapytała:
- To ty, Gudo?
- To ja. Herman śpi. Czemu go nie położysz i nie wracasz do wieczerzy?
Wzięła dziecko z rąk Elzy, zaniosła do łoża i otuliła starannie futrem.
Elza siedziała dalej nieruchoma, wpatrzona w migocące płomyki. Guda
patrzyła na nią uważnie z boku.
- O czym myślisz, gołąbko? - zapytała.

background image

Poruszyła ramionami.
Czy ja wiem?... smutno mi...
Guda podeszła do Elzy, położyła jej dłoń na ramieniu.
- Czy dlatego, że dowiedziałaś się o śmierci brata Franciszka?
Poruszyła ramionami. Splotła dłonie w zamyśleniu, patrzyła dalej w
dogasające palenisko. Nie odrywając wzroku od pełzających płomyków,
powiedziała:
- Ludwik wrócił... Ale gdy wiosna nadejdzie, odjedzie znowu. Na pewno
odjedzie...
Dłoń Gudy zacisnęła się na ramieniu Elzy. Powiedziała z serdecznym
wyrzutem:
- Ach, ty! Czego byś ty chciała? Nie poznaję cię, gołąbko. Zawsze byłaś
zgodna, nie chciałaś się niczemu sprzeciwiać. Sama wyprawiałaś księcia w
drogę. Mówiłaś: Tak trzeba. Powtarzałaś: Niech tylko Bóg...
Szybko położyła dłoń na ustach przyjaciółki.
- Tak - powiedziała - masz słuszność, że mnie upominasz. Niech tylko Bóg
jego zachowa.
Wstała i przeciągnęła się jak człowiek, który otrząsa się z senności.
Uśmiechnęła się do Gudy, jakby ją tym przepraszała za swoje zachowanie.
- Już dobrze... - powiedziała. Pieszczotliwie dotknęła policzka
towarzyszki. - Złota moja Guda. Co bym robiła bez ciebie? Wstyd mi, że
ciągle narzekam...
- Nie narzekałaś dawniej. - Guda nie przestawała przyglądać się uważnie
Elzie. - Ciężko ci. Za dużo wzięłaś na siebie...
- Nie. Nie - zaprzeczyła. - Mam wszystko, czego można tylko pragnąć.
Kocham braciszka. On mnie tak bardzo kocha. Mam dzieci. Będę miała jeszcze
jedno...
Guda skinęła głową.
- Przypuszczałam, że tak jest...
- Cieszę się z tego. Chcę się cieszyć. Wiesz, co postanowiłam? Poproszę
braciszka, aby zezwolił poświęcić Bogu to, co się narodzi. Gdy Herman tak
kaszle, myślę czasami, że to z nim trzeba tak było uczynić...
- Nie mów tak. Przecież książę musi mieć spadkobiercę.
- Tak... Lecz wszystko trzeba zostawić Bogu. Trzeba Mu zaufać... Tak jak
postąpili Elżbieta i Zachariasz...
- Nie byli władcami, gołąbko.
- Och, to władztwo! Gdyby było można...
- Wiesz, że nie można. Musisz pozostać tym, kim jesteś. A teraz wracaj do
stołu. Książę zaniepokoi się długą nieobecnością.
- Idę...
A jednak ledwo odzyskana z pomocą Gudy odwaga znowu ją opuściła. W
korytarzu, którym szła, stały słupy mroku i mroźny powiew polatywał wzdłuż
ścian. Przemogła bezwład, zacisnęła dłonie i ruszyła ku kręgowi światła,
spływającemu z zatkniętej w uchwyt pochodni. Gdy znalazła się na zakręcie,
natknęła się na pachołka niosącego stertę odzieży. Chłopak na widok
księżnej usunął się pod ścianę i zgiął w ukłonie. Uśmiechnęła się do niego
życzliwie.
- Co niesiesz, Józefie?
- Płaszcz dostojnego księcia, jego pas, miecz, ostrogi, wasza miłość.
Szatny kazał.

background image

- Dobrze, uczyń, co ci kazali. A jak się ma twoja matka, Józefie?
- Lepiej, wasza miłość. Maść, którą od waszej miłości otrzymałem, bardzo
jej pomogła.
- Przyjdź znowu do mnie, dam ci dla niej oliwy.
- Dziękuję, wasza miłość. Przyjdę.
Skłonił się i zanurzył w ciemny korytarz. Stała chwilę, zanim ruszyła
dalej. Pojawiła się w niej dziwna potrzeba czepiania się każdej żywej
istoty, jakby była znoszonym przez wartki prąd powodzi człowiekiem
chwytającym się kamieni i gałęzi. Nagle z lekkim okrzykiem uskoczyła w bok.
Wydało się jej, że to szczur. Ale przedmiot leżał nieruchomo na ziemi.
Pochyliła się. Poznała sakiewkę podróżną Ludwika. Sama ją zrobiła dla
niego. Białą nicią wyszyła na niej dwa gołębie. Ludwik miał ją zawsze w
podróży u pasa i pachołek musiał ją teraz upuścić, niosąc odzież. Podniosła
skórzany woreczek. Na chwilę obudziła się w niej dawna, wesoła Elza.
Pomyślała, że ukryje sakiewkę przed mężem i będzie mu dokuczała, że ją
oddał komuś. Albo zamieni na drugą, którą jeszcze piękniej wyszyje. Albo...
Stojąc zastanawiała się, co zrobi. Znów czuła się dzieckiem, które swą
wesołością opromienia cały zamek. Przyłożyła palec do uśmiechniętych warg.
Potrząsnęła sakiewką. Była ona wypchana czymś miękkim. W głębi dzwoniło
kilka monet. Poprzez obdziergane nićmi otwory, w które nawleczony był
ściągający sakiewkę rzemień, wyzierała jaskrawo czerwona materia. Co to
mogło być? Zaciekawiona rozplątała rzemień. Zobaczyła kawał sukna.
Rozwinęła je.
Gdyby nie zakryła prędko dłonią ust, byłaby krzyknęła. Przerażenie i
rozpacz odebrały siły jej nogom. Bezwładnie oparła się o ścianę. Przed
oczami wirowały czarne plamy. W ciele była omdlałość, na gardle jakby ucisk
twardej dłoni. Lecz zebrała siły, jeszcze raz podniosła rękę. Przesunęła
dłonią po zmiętoszonej materii. Tak - to był krzyż. Wielki, czerwony krzyż.
Krzyż tego, który ślubował wyruszyć na krucjatę.
Pojęła teraz wszystko: dziwne zachowanie się Ludwika po powrocie z
Italii, spotkania z wasalami, wyjazd do Hildesheim. I ten jej niepokój...
Przeczucia coś szeptały, ale ona nie pytała, nie dowiadywała się. Nie
chciała wiedzieć... Aż nagle - wszystko się odkryło.
Miała ochotę płakać, krzyczeć, bić głową o mur. Dotychczasowe kłopoty,
niepokoje, troski nagle zmalały i znikły. A może właśnie wyolbrzymiały,
zlały się w jedno wielkie, miażdżące brzemię? Ból przelał się przez brzegi
jak kipiąca woda. Znowu osunęła się na ścianę. Wiedziała doskonale, czego
się lęka. Ludwik odjedzie, nie będzie go przez lata. Na zamku pozostaną
Henryk, Zofia, mistrz Konrad... Będzie musiała żyć obok nich - sama! Ach,
gdyby móc uciec, jechać! Niestety... Zofia mała, Herman chorowity. I
jeszcze to nie narodzone dziecko. Nie! nie! Była w potrzasku...
Zaniosła się suchym szlochem. Lecz ten płacz, który usłyszała niby jakiś
obcy dźwięk, pozwolił jej odzyskać nieco przytomności. Wcisnęła dłoń w
usta, przygryzła ją mocno. Wiedziała: nie może stać i płakać, tu, gdzie w
każdej chwili może ktoś nadejść. Trzeba wrócić do jadalni - i trzeba wrócić
z uśmiechem... Nie mogła przecież pokazać jemu ani łez, ani rozpaczy. On
ukrywał przed nią ten wyjazd. Chciał ją oszczędzić. Kochał ją... Cokolwiek
by się działo w niej, musiała mu odpowiedzieć tym samym. A poza tym Ludwik
odchodził tam, dokąd On go wzywał. Uparcie łudziła się, że On tego nie
zażąda. Tego jednego... Myślała. Gdy daję Mu tyle innych rzeczy... Gotowa

background image

była dźwignąć każdy ciężar. Kurczowo trzymała się Konrada. Wybierała drogę
najcięższą w niejasnym przekonaniu, że wykupuje w ten sposób Ludwika.
Wydawało jej się, że jeżeli będzie posłuszna spowiednikowi, On da się
przekupić. Zawiodła się. On wszystko odtrącił i tego jednego, czego się tak
bała, zażądał.
Mimo sprzeciwu znowu szloch rozdarł jej piersi. Gorące łzy spływały po
policzkach. Dziecko poruszyło się w niej niespokojnie. Zacinając zębami
wargi, zaciskając dłonie, walczyła ze sobą, Na skraju kręgu światła
załopotał cień. Czy to szedł człowiek? A może to był upiór zmarłego
księcia? Nawet dreszcz lęku nie mógł już nic dodać do bezmiaru rozpaczy. Z
bólem spływała gorycz. Miała uczucie, że spotkał ją straszny zawód. Całe
jej życie było złym, nieudanym targiem. Znowu cień zamajaczył przed nią,
jakby ktoś wychylał się z ciemnego korytarza. Wyciągnęła rękę, wyrwała z
uchwytu pochodnię. Krąg światła rozlewał się szerzej. Tam, gdzie był cień,
nie było teraz nikogo. Z powrotem wetknęła pochodnię. Ból szedł dalej w
głąb, zdawał się rozdzierać jej ciało. A jednak - choć tak okrutny - miał
przewagę nad tym, co było przedtem: nie skrywał już żadnej niepewności...
Wiedziała: tak On chce.
Ciężko oderwała od ziemi omdlałe stopy. Chwiejnym krokiem szła w stronę,
skąd dochodziły głosy ucztujących.

4
W Wielkim Poście przeciągnął przez Eisenach pochód biczowników. Była to
wielka gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, półnagich, sinych, okrwawionych.
Szli śpiewając pokutne psalmy, a jednocześnie smagając jedni drugich
rzemiennymi pletniami. Niektórzy padali z osłabienia, lecz zaraz podnosili
się i doganiali towarzyszy. Także kilku mieszkańców Eisenach ogarniętych
zapałem przyłączyło się do pochodu.
Potem nadeszły święta, suche i chłodne. Zima wciąż trzymała, przejmujący
wiatr ziębił do szpiku kości. Rankami kałuże były spięte białą pajęczyną
lodu. Po niebie przetaczały się chmury, wielkie i ciemne niby wędrujące
noce.
W Wielkim Tygodniu bracia mniejsi odegrali w swej kaplicy bolesną Pasję,
którą znowu oglądał cały dwór. Elza wyszła z przedstawienia równie
wzruszona, jak po Pastorałce. Płakała widząc Jezusa uwięzionego,
oskarżonego przez rozwrzeszczanych sędziów, biczowanego, prowadzonego na
krzyż. Lecz płacząc nie wiedziała naprawdę, czy płacze nad Męką Chrystusa,
czy też nad samą sobą.
Przedwiośnie ciągnęło się dokuczliwie. Dni były to mroźne, suche, osypane
śniegiem, to znowu szare, mokre, płaczące ulewą, roztargane wiatrem.
Czasami z nisko obwisłych chmur wymotywało się słońce. Wypływało wolno
czerwoną kulą, kładło na śnieg rude smugi blasku. Potem wznosiło się
płomienne na wysokie niebo, zlizywało śnieg, pozostawiało tylko w bruzdach
lśniące pasy wilgoci. Na drzewach wzbierały pąki. Wiosna zdawała się
nadchodzić. Lecz nagle wszystko się zmieniało. Powracały zimne deszcze
przemieszane ze śnieżnymi krupami, wicher wył w murach zamku, słońce
zagrzebywało się znów w pierzynę chmur.
Był to czas nadziei i zawodów, krótkich radości i powracającego
niepokoju, zniechęcenia i rozdrażnienia.
Elza znosiła go źle. Po nocach pełnych męczących snów budziła się jak

background image

połamana. Prawie z lękiem otwierała oczy. Musiała się przemagać, by wstać,
iść do roboty, zajmować się tysiącem spraw, a przy tym uśmiechać się,
żartować, żyć zwyczajnie jakby żadna groza nie wisiała nad jej życiem.
Wydarzenia dnia przypominały pogodę: przynosiły trochę złudnej radości,
która zaraz gasła, by ustąpić miejsca powracającej świadomości zbliżającego
się rozstania. Godziny wydawały się ciężkie, nie do zniesienia. A przecież
mijały zbyt szybko. Pozornie wlokący się czas w istocie biegł jakby
porywany przez obracający się z dziką szybkością kołowrót. Nie wiedziała,
co było trudniej znieść: to gniotące oczekiwanie czy też żal za każdą
chwilą, która odeszła.
Wobec Ludwika usiłowała być zawsze uśmiechnięta i radosna. Gdy nie
potrafiła być taka, wolała schodzić mu z oczu. Nie zwracało to jego uwagi.
Odkąd zostało ogłoszone, że książę wyrusza w czerwcu na wyprawę krzyżową,
Ludwik był stale zajęty. To przygotowywał się do niej, szykował ludzi,
doglądał gromadzenia zapasów, pertraktował ze swymi wasalami - to znowu
zamykał się z Raspem, przekazywał mu opiekę nad księstwem, wydawał
polecenia na czas swej nieobecności. Często dzień cały upłynął i prawie nie
miała okazji z nim rozmawiać.
W kaplicy, wciskając kolana w twardą deskę klęcznika, modliła się: "Daj
mi, Panie, siłę. Chcę, chcę tego, czego Ty chcesz. Naprawdę chcę. Jeżeli
słabnę i czuję niepokój - wesprzyj mnie i umocnij". Ale często miała ochotę
zawołać: "Spraw, aby to była tylko próba". Usłużna wyobraźnia podsuwała jej
rozwiązania: krucjata nie odbędzie się, sam Ojciec święty tak zadecyduje...
I rzeczywiście pewnego dnia przyszła wieść o nagłej śmierci papieża.
Usłyszawszy ją, Elza zatrzepotała się niby uradowany słońcem ptak. Wydało
się jej, że to sam Bóg wysłuchał jej modlitwy. Wyprawa musi być teraz
odłożona - myślała.
Jednak nie wyglądało na to, aby tak miało się stać. Ludwik w dalszym
ciągu czynił szybkie przygotowania, a mistrz Konrad, jak przedtem, jeździł
i wzywał rycerstwo do brania krzyża. Dla Konrada ta zima była czasem
niezmiernie pracowitym. Nie licząc się z zimnem, deszczem i śniegiem,
niestrudzony herold podążał na swym mule od miasta do miasta, wszędzie
przemawiając i porywając swymi słowami tłumy. Dla niego wyprawa była
ziszczeniem marzeń całego życia. Wszystko inne musiało zejść z drogi
sprawie krucjaty. W Wartburgu pojawiał się rzadko, zdawszy troskę o duszę
Elzy kapelanowi rycerzy zakonnych. Ilekroć jednak zawitał na zamek, Elza
prosiła go, by wysłuchał jej spowiedzi. Nie odmawiał, choć często miała
wrażenie, że słucha jej ze zniecierpliwieniem.
Gdy tym razem przybył do Wartburga, klęcząc przed nim w kaplicy,
zapytała:
- Czy wobec śmierci Ojca świętego wyprawa wyruszy tego lata?
- Oczywiście - odpowiedział. - Nic już jej powstrzymać nie może. Zresztą
został już wybrany nowy apostoł. Kardynałowie uwinęli się szybko z wyborem.
Nosi imię Grzegorza, dawniej był kardynałem Ugonem Conti, biskupem Ostii.
Znam go. To człowiek wiekowy, ale bardzo energiczny. Jestem pewny, że nie
pozwoli cesarzowi na żadne wykręty. Zresztą liczę na twego męża. Z radością
widzę, że z zapałem przygotowuje się do wyprawy. To dobrze. Jestem z ciebie
zadowolony.
Klęczała z nisko zwieszoną głową. Cichym głosem wyznała:
- To nie moja zasługa. Nie uczyniłam nic, by go zachęcić do wzięcia

background image

krzyża.
- Niestety, podejrzewałem, że tak będzie. Ciesz się jednak. Bóg wbrew
tobie oświecił go i pokazał mu należytą drogę. Pękła skorupa, która
okrywała jego sumienie.
- Chcę wam wyznać ciężki grzech...
- Mów.
- Nie mogę się cieszyć z tego, że on odjeżdża.
Pokiwał głową. Powiedział głosem, w którym dźwięczała pogarda:
- Namiętność cię zaślepia. żal ci, że na krótki czas masz oddać męża
sprawie Bożej! Uważaj, byś nie ściągnęła swoim oporem kary Bożej. Jesteś
kobietą zakłamaną. Stwarzasz wobec innych złudzenia, że żyjesz pobożnie i
cnotliwie. A tymczasem mieszka w tobie szatański upór.
- Wiem, jestem zła.
- Szatan także wie, jaki jest. Twoje wzdychania nie są żalem. Kobieta jak
ty nie powinna zbyt wiele rozważać. Posłuszeństwo to zakon każdej z was.
Niczego Bóg bardziej nie żąda od ciebie, jak tego, byś była posłuszna Jego
woli.
- Pragnę być posłuszna.
- Musisz się więc cieszyć.
- Tego nie zdołam.
- Bo nie chcesz. Tacy wy wszyscy jesteście, wy, książęta! Każdy z was
goni za tytułem pobożnego, ale równocześnie rad by się wykupić byle czym.
Raz jeszcze cię ostrzegam, byś nie wywoływała Bożego gniewu. Czy
zachowywałaś cały czas nakazaną ci wstrzemięźliwość od rzeczy zagrabionych
Kościołowi?
- Tak, ojcze...
- A twój mąż co na to?
- Postanowił tamte ziemie zwrócić panu arcybiskupowi...
Błysk triumfu zapalił się na chwilę w oczach Konrada.
- Postanowił? Zadziwiające, jak łaska Boża umie kruszyć najtwardsze
sumienie. Kiedy to uczyni?
- Mówił, że jeszcze nie może teraz... Obecnie potrzebuje pieniędzy na
wyprawę. Gdy wróci z krucjaty, zamierza wyruszyć razem z rycerzami
zakonnymi na pogańskich Prusów i wtedy ma zamiar oddać ziemie.
- Byłoby lepiej, aby tego, co postanowił, nie odkładał. Ale ostatecznie,
skoro wziął krzyż, można uznać jego tłumaczenie. I to cię powinno cieszyć.
- Czy jestem już wolna od zakazu? - zapytała.
Milczał długo jakby się zastanawiał. Wreszcie rzucił twardo, uderzając
dłonią o brzeg skrzyni, na której siedział:
- Nie! Nie - mówił już spokojniej, lecz z mocno ściągniętymi brwiami. -
Czy ci tak śpieszno, by brać udział w książęcych ucztach? Pozostań
umartwiona, tak będzie lepiej dla ciebie. Traktuj to jako ofiarę na
intencję powodzenia wyprawy. Zakaz, który włożyłem na ciebie, jest
zastawem. Będzie strzegł, by postanowienie twego męża zostało dopełnione. A
teraz módl się dużo. Módl się, bo wiele cię pokus będzie nawiedzać. Walcz
ze swą małością. Dąż do rzeczy wielkich...
Zostawił ją w kaplicy. Elza modliła się długo po jego odejściu. Szeptała:
"Niech tak będzie Panie. Tylko dodaj sił. To prawda, nie potrafiłam go
zachęcić. Niech teraz przynajmniej w ostatnie dni będę z nim razem. Pozwól,
abym dzieliła jego zapał..."

background image

5
W parę dni później pojawił się na zamku wartburskim wielki mistrz zakonu
rycerzy Matki Bożej Jerozolimskiej, Herman von Salza.
Był to rycerz mały, szczupły, o chudej, lisiej twarzy i szpakowatych
włosach. Pod mocno zarysowanymi łukami brwi paliły się oczy czarne i
czujne. Ten mały człowiek wcielał w sobie nadludzką, zda się, energię. Od
lat przebywał wciąż na siodle, w nieustannej podróży, w nie kończących się
poselstwach. Był żywym łącznikiem między cesarzem a całym światem. Jeździł
do króla angielskiego i do króla francuskiego, odwiedzał cesarza
łacińskiego w Konstantynopolu, docierał do Cypru i do Saint-Jean-d'Acre.
Brał udział w wyprawie króla Jana na Egipt i ledwie z tej wojny powrócił z
życiem. Lecz najczęściej wędrował między cesarzem a papieżem i korzystając
z zaufania, jakim cieszył się u obydwóch, pośredniczył w układach i snuciu
planów, nawiązywał zrywającą się łączność, wyjaśniał nieporozumienia,
wygładzał zatargi. Jeżeli chodzi o plany i układy, był zresztą najczęściej
ich twórcą. Dla von Salzy dwie były sprawy ważniejsze nad wszystko: bliski
sojusz i związek papieża z cesarzem oraz dobro rycerskiego zakonu
Najświętszej Maryi Jerozolimskiej. Dla obu tych spraw gotów był na
wszystkie wysiłki i ofiary. W tej pracy dwoił się, troił, nie wiedział co
to zmęczenie.
Wielkiemu mistrzowi towarzyszył mały poczet, ale Salza pozostawił swoich
ludzi w klasztorze w mieście, a na zamek przybył tylko w towarzystwie
giermka. Wstydliwym uśmiechem wysuniętych do przodu warg dziękował
Ludwikowi za serdeczne powitanie. Powiedział cichym głosem, gnąc się w
pokornym ukłonie, że pragnie najpierw zamienić kilka słów sam na sam z
landgrafem. W komnacie, do której go Ludwik zaprowadził, wyjął spod
płaszcza małą skrzyneczkę i postawił ją na stole. Potem zdjął płaszcz,
odpiął pas i rozsiadł się wygodnie w wielkim karle.
- Wybaczcie, książę - rzekł - że nie zacznę od bawienia was rozmową o
świecie, jak nakazuje obyczaj dworski, ale od razu. przystąpię do sprawy, z
którą przybyłem. Czasu mam mało, jutro muszę dążyć dalej. Każcie, jeżeli
łaska, podać trochę wina. Starzeję się i kiedy mi przychodzi wiele jeździć,
mam kłopoty z żołądkiem. Ale dobre wino zawsze mnie uzdrawia.
Ludwik zawołał na służbę, by przyniosła wino. Von Salzę znał dopiero od
zeszłego roku. Jeżeli Fryderyk od pierwszego spotkania podbijał otoczenie
swą postawą władcy, a zarazem grzecznością i łaskawością, Salza wchodząc w
krąg nie znających go ludzi nie zwracał w ogóle na siebie uwagi. Chudy,
mały, lekko przygarbiony, trzymał się z boku, mówił mało. A jednak po
pewnym czasie ludzie odkrywali, że stali się pionkami w jego rękach. Umiał
ich oplątywać, przymuszać, by pracowali dla narzuconego im celu z równą
ofiarnością, z jaką sam wielki mistrz to czynił. Cierpliwie snuł przędziwo
swoich planów. Gdy chodziło o przekonanie kogoś, nie znał dnia ani nocy;
nie opuszczał swej ofiary, póki jej nie zwyciężył. Nigdy nie schodził z
placu, nigdy nie rezygnował z raz powziętego postanowienia, zawsze był
gotów do podjęcia nowego wysiłku. Toteż Ludwik był trochę zdziwiony widząc
go teraz wciśniętego w karło, z twarzą, na której po raz pierwszy dostrzegł
bolesne wyczerpanie. Zaledwie jednak wielki mistrz poczuł na sobie
zdziwiony wzrok landgrafa, wyprostował się i rozjaśnił twarz. Był znowu
taki sam jak dawniej.
- Ale to nic - zapewnił. - Wszystko głupstwo. Wasze zdrowie, książę! - Ze

background image

smakiem wypił duży kubek czerwonego wina. Oblizał wargi. - Już czuję się
znakomicie. Więc pozwólcie, że będę wam mówił, z czym przybyłem. Najprzód -
sięgnął do skrzyneczki, którą przywiózł ze sobą - oto obiecane wam przez
cesarza pieniądze na koszta wyprawy. Pięć tysięcy marek dobrej wagi.
Ludwik z uznaniem pokręcił głową.
- Jesteście odważni, mistrzu - powiedział. - Wozić takie wielkie
pieniądze.
Poruszył lekceważąco ramionami i zaśmiał się.
- Ach, któż będzie posądzał szarego zakonnika, że przewozi złoto? Zresztą
ten krzyż - dotknął czarnego krzyża na swym płaszczu - chroni mnie. Cesarz
- ciągnął - chciał wam, książę, wysłać pieniądze przez bankierów
lombardzkich. Ale to by trwało długo, a ja sądziłem, że są wam potrzebne.
- Rzeczywiście - przyznał Ludwik.
- Więc widzicie. Mnie zaś zależy, abyście byli gotowi na czas.
Pozwolicie, książę, że napiję się jeszcze wina? Znakomite. Kiedy macie
zamiar wyruszyć?
- Teraz, kiedy mam pieniądze, nic nie stoi na przeszkodzie, abym wyruszył
w dniu świętych Apostołów Piotra i Pawła.
- Piękny dzień wybraliście. A przygotowania?
- Idą dobrze. Jedyną trudnością były pieniądze. Wydaje mi się, że uda się
zebrać większą armię, niż sądziłem początkowo.
- Oby się tak stało. Od liczebności przybyłych zależy powodzenie wyprawy.
A także to, byście byli jej wodzem...
Oczy Ludwika zapaliły się. Sam także sięgnął do wina. Ale usiłując mówić
tonem niedbałym, zapytał:
- A cesarz?
- Czy wam tego nie mówił? Oczywiście wyruszy, ale chce, aby wyprawą
dowodził jeden z władców niemieckich. Uważa, że ta krucjata powinna być
krucjatą niemieckiego rycerstwa. Cesarzowi nie podoba się, że Królestwo
Jerozolimskie stało się prowincją królestwa francuskiego. Chodzi więc o to,
kto zostanie wodzem. Są tacy, którzy podsuwają cesarzowi księcia Limburgii.
Moim jednak pragnieniem jest, byście nim byli wy, książę.
- Jestem wam wdzięczny, mistrzu.
- Swoim własnym cnotom winniście być wdzięczni. Jestem tylko skromnym
zakonnikiem. Wy natomiast dobrodziejem naszego zakonu. Poza tym czy nie
staliśmy się w Rimini sojusznikami? Tamten pakt połączył nas na lata
wspólnych wojowań.
- Dalekie to jeszcze plany.
- Wcale nie takie dalekie. Jestem przekonany, że krucjata nie będzie
trwała długo i zakończy się wspaniałym zwycięstwem. Możecie zawierzyć moim
przeczuciom, że za dwa lata będziemy zbierali wojska w Malborku. Tak nazywa
się zamek, który buduje von Balke w naszej nowej siedzibie.
- Widzę, że bardziej jesteście myślą przy tamtym niż przy krucjacie.
- Tamto będzie także krucjatą. Lecz macie słuszność: zajmijmy się
najpierw tym, co nas wcześniej czeka. Powiedzcie mi, komu zostawiacie
władztwo nad waszym księstwem?
- Bratu Henrykowi Raspe.
- A co z młodszym z waszych braci?
- Z Konradem? Zabiorę go ze sobą. To prawdziwy błędny rycerz. Marzy
tylko, by móc walczyć z niewiernymi.

background image

- Takie winny być pragnienia każdego chrześcijańskiego rycerza. Ale
przyszła mi do głowy pewna myśl. Wyślijcie go do Balkego. Tam mu także nie
zabraknie rycerskiej roboty. Słyszałem, że wasz brat żywi wiele uczuć dla
naszego zakonu. Niechby przyjrzał się życiu naszych rycerzy. Niechby także
poznał tamte ziemie. Gdy ruszymy, takie doświadczenie okaże się na pewno
przydatne.
- Może to i niezła myśl...
- Szczerze radzę wam, byście tak postąpili.
Znowu pił wino, oblizując wargi po każdym łyku. Napój rozgrzał go, oczy
mu błyszczały. Rozpiął skórzany kaftan. Już nie siedział ciężko zapadnięty
w karło, ale kręcił się, wstawał, gestykulował. Jeszcze jakiś czas
rozmawiali o wyprawie. Salza wypytywał o liczbę ludzi, którzy wyruszą z
Ludwikiem, i o zapasy żywności, jakie zamierza zabrać ze sobą. Potem
przeszli na inny temat.
- Czy to prawda - pytał Ludwik - że został wybrany nowy papież?
- Owszem - potwierdził wielki mistrz. - Grzegorz IV został wybrany
jednomyślnie. To człowiek pobożny, wielki miłośnik braci mniejszych. Będzie
im dobrze pod jego rządami. Obawiam się jedynie, że ma charakter zbyt
zapalny. Ledwo został ukoronowany, napisał do cesarza list. Wy, książę,
znacie cesarza i wiecie, jak godnym jest chrześcijaninem. Tymczasem
zarzuty, jakie Ojciec święty postawił cesarzowi w swym liście, są nader
przykre. Wyrzuca mu na przykład, że cesarz oddaje swój wielki umysł w
niewolę zmysłów. Jadę teraz do Ojca świętego i będę starał się mu wyjaśnić,
jak jest naprawdę.
- Więc Kościół jest w silnych rękach.
- W silnych i zdecydowanych. Lecz wszystko na pewno będzie dobrze. Ach,
książę, chciałem was zapytać, czy to prawda, co opowiadają, żeście
powierzyli swą małżonkę staraniom mistrza Konrada z Marburga.
- Tak... - Ludwik odruchowo zasępił się. To była wciąż nie załatwiona
sprawa i tkwiąca w myślach niby kolec. Ulegając prośbom Elzy, Ludwik
pohamował swój gniew. Lecz za każdym razem, gdy przypominał sobie zakaz
Konrada, gniew porywał go na nowo. - Chciałem jak najlepiej... - mówił. -
Przedtem spowiednikiem żony był pewien zakonnik od braci mniejszych. Była z
niego bardzo zadowolona. Ale on musiał wyjechać. Będąc w Norymberdze na
podwójnych zaślubinach, króla Henryka i mojej siostry Agnieszki, słyszałem,
jak mówiono o wielkiej świątobliwości mistrza Konrada. Moja żona żyje
pragnieniem naśladowania życia naszego Pana...
- Wiem, wiem. I o waszej żonie, książę, głośno w Rzeszy. Jest podobno
równie miłosierna, jak piękna. Pojmuję, żeście chcieli jej dać należytego
duszpasterza.
- Właśnie. Rozmawiałem z Konradem w Marburgu i zgodził się na moją
prośbę. Przybył tutaj. Tak, to na pewno człowiek świątobliwy. Ale...
- Widzę, że coś macie przeciwko niemu. Wypowiedzcie swój żal.
- Świątobliwość mistrza Konrada wydaje mi się połączona ze zbyt wielką
surowością.
- Jest to jednak człowiek doświadczony. Czy to wasza żona skarżyła się na
niego?
- Nie! Ona go chwali i podziwia. A jednak... Posłuchajcie. Przed paru
laty powstał między mną a panem arcybiskupem Zygfrydem zatarg. Nie chcę
siebie bronić... Byłem popędliwy...

background image

- Znam to, o czym chcecie mówić. Wiem, ciążyła na was przez pewien czas
klątwa. Ale potem ułożyliście się?
- Dałem wykup.
- Już się domyślam dalszego.
- Widać znacie Konrada. Wyobraźcie sobie, powiedział mojej żonie, że nie
wolno jej dotknąć nawet kawałka chleba pochodzącego z ziem, które on uważa
za zagrabione Kościołowi!
Ostatnie słowa wykrzyknął. Chciał jeszcze coś dorzucić, gdy zobaczył, że
von Salza śmieje się po swojemu, cicho i dyskretnie.
- Niepotrzebnie się oburzacie - powiedział. - Mistrz Konrad jest
człowiekiem naprawdę świątobliwym. Jeżeli przesadza, to w bogobojności.
- Byłem zdecydawany odprawić go i zwrócić się ze skargą do pana biskupa!
- Postąpilibyście niesłusznie. Ludzie bardzo pobożni są trudni we
współżyciu... Na szczęście są to tylko wielkie żądania, które samo życie
umniejsza. Na przykład mój poprzednik, wielki mistrz Herman von Bart, w
wielkiej gorliwości wyobrażał sobie, że nasi rycerze będą się opiekowali
szpitalami. Uważałem, że nie mieliby wówczas czasu ani serca do wojennego
rzemiosła. Żądanie mistrza Konrada jest na pewno niesłuszne. Ale nie warto
się nim przejmować. Wzięliście krzyż i nikt od was niczego żądać teraz nie
może. A potem... Potem wyruszymy na nową krucjatę, która trwać będzie
bardzo długo. Natomiast nie jest rzeczą zła, że w waszym księstwie znajduje
się człowiek jemu podobny. Konrad nienawidzi bogactw. Wie, że z bogactw
rodzą się bunty, sprzeciw władzy. Ja bym na waszym miejscu nie obrażał się,
ale właśnie uczcił świątobliwość mistrza, powierzając mu, na czas waszej
nieobecności, pieczę nad Kościołem...
- Nie mówicie chyba poważnie, mistrzu?
- Jak najpoważniej. Konrad strzegłby prebend przed ludźmi, z którymi
potem moglibyście mieć kłopot. Przygiąłby wszystkich.
- Mówicie tak, mistrzu, jakbyście byli przeciwni ziemskim bogactwom.
- Bogactwo użyte w dobrej sprawie jest rzeczą dobrą. Dlatego bogatym
powinien być ten, kto rządzi. Ale w Rzeszy władcy bywają biedni, zaś
zakonnicy i plebani opływają w dostatki...
- To prawda. - Nagle wybuchnął śmiechem. - Lecz tak mówiąc, mistrzu -
rzekł - przemawiacie przeciwko wspomaganiu waszych domów zakonnych.
Po ustach Salzy przemknął grymas, jakby rzecz, którą usłyszał, była czymś
niewłaściwym. Lecz nie zmienił tonu. Mówił jak poprzednio słowami pełnymi
spokojnej perswazji.
- To całkiem co innego. Nasze zakony są twierdzami walki z wrogami Boga i
cesarza. Kto nam daje, daje Bogu i swemu władcy. Lecz zostawmy to. Wróćmy
do sprawy mistrza Konrada. Radzę wam, książę, szczerze pogódźcie się z nim
i uczyńcie go zwierzchnikiem Kościoła na waszych ziemiach.
- Mówicie przekonywająco...
- Nie pożałujecie tego. A teraz, książę, skorośmy już wszystko co
najważniejsze omówili, przejdźmy może do komnaty, w której mógłbym
porozmawiać także z waszą małżonką i waszymi braćmi. Chętnie także
zobaczyłbym wasze dzieci.
Taki był von Salza. Gdy już zapewnił przyszłość swoim planom, odrywał się
od poważnej rozmowy, stawał się rycerzem znającym się na dworskim obyczaju,
umiejącym prowadzić wesołe rozmowy, śpiewać pieśni, a także zjeść i wypić.
Do późnego wieczora bawił Elzę opowiadaniami o Ziemi Świętej. Była

background image

zaskoczona jego prostotą i naturalnością. Poczuła się zawstydzona
nieufnością, jaką zawsze wobec niego odczuwała.
Późną nocą wielki mistrz wrócił do Eisenach. Prosił księcia Konrada, aby
go odprowadził aż do bramy miasta. Widać było, że chce z nim jeszcze
porozmawiać.
Następnego ranka pojechał dalej.

6
Po odjeździe von Salzy Ludwik był jeszcze bardziej zajęty niż przedtem.
Odwiedzali go teraz kupcy i rzemieślnicy, z którymi prowadził długie targi.
Zjeżdżali się także lennicy, a on im wypłacał z otrzymanego od cesarza
złota zasiłki na wyprawę. Przyrzeczenie wielkiego mistrza, iż będzie
popierał jego kandydaturę na wodza wyprawy, pobudziło jeszcze zapał
landgrafa.
Po namyśle zdecydował się postąpić zgodnie z radami Salzy. Wezwał do
siebie Konrada i powiedział mu, że chce, aby zamiast na wyprawę krzyżową
udał się na okres lata do nowej siedziby krzyżaków. Młody książę początkowo
był tą decyzją zaskoczony, a nawet dotknięty, kiedy mu jednak Ludwik
wyjaśnił, w jakim celu wysyła go - pogodził się od razu z wolą starszego
brata. Ludwik nie wątpił, że młody rycerz po pobycie w Malborku wstąpi do
zakonu, i był z tego właściwie zadowolony.
Potem, korzystając z obecności w Wartburgu mistrza Konrada, zaprosił go
na rozmowę. Widok wysokiej, chudej, ciemno ubranej postaci postawił
natychmiast przed nim sprawę zakazu. Początkowo chciał i o tym mówić, czuł
jednak, że nie znajdzie w sobie do tego dość spokoju. Poprosiwszy więc
tylko kanonika, by usiadł, oznajmił mu, że postanowił powierzyć mu na czas
swojej nieobecności w kraju zarząd Kościoła na ziemiach księstwa.
Konrad skłonił się. Na jego kamiennej twarzy nie pojawił się żaden błysk
zdradzający radość z otrzymania tak poważnej funkcji.
- Dziękuję wam, książę, za zaufanie - powiedział tylko.
- Chcę, mistrzu - Ludwik mówił dalej - byście pilnowali, by prebendy
kościelne dostawały się jedynie w ręce ludzi godnych. O tym, że jest wiele
zepsucia wśród kleru, wiecie na pewno równie dobrze, jak i ja. Gdy krucjata
wyruszy, nie będziecie potrzebowali już jej głosić. Wtedy niewątpliwie
znajdziecie dość czasu, by zająć się sprawami, które wam powierzam.
Mistrz znowu skłonił głowę.
- Na wszystko, co wziąłem na swoje sumienie - rzekł - czas znaleźć muszę.
Pozwólcie jednak, książę, że wam powiem: nie ludziom świeckim mówić o
zepsuciu wśród ludzi kościoła. Jeżeli nawet ono jest, stokroć większe
znaleźć można wśród rycerstwa. Nawet książęta nie postępują zawsze jak
należy.
Mówił to i zdawał się wpierać w Ludwika swój twardy, surowy wzrok. Poczuł
ochotę, by odpowiedzieć mu ostro. Powstrzymała go jednak myśl o Elzie. Nie
tyle nawet za poradą von Salzy, ile dla żony usiłował rozstać się w zgodzie
z Konradem. Czuł, że jeśli podejmie jego wyzwanie, rozmowa potoczy się o
zakazie - i wtedy nie był pewny, czy potrafi się opanować. Nie odpowiadając
na to, co usłyszał, zaczął:
- Będziecie się dalej opiekowali moją żoną?
- Jeżeli książę życzy sobie tego koniecznie - rzekł mistrz, nie czekając
aż Ludwik skończy to, co chciał powiedzieć - pozostanę wierny danej

background image

obietnicy. Lecz chętnie zwolniłbym się z tego zadania.
Landgraf uniósł wysoko brwi w górę.
- Czy to znaczy - zapytał - że nie chcecie się nią zajmować?
Tym samym chłodnym tonem, bez jednego grymasu na twarzy mówił:
- Opieka nad duszą drugiego człowieka jest bardzo wielkim trudem. Tego
świeccy ludzie zrozumieć nie potrafią. Skoro jednak jest obowiązkiem
naszym, nas, kapłanów, prowadzić ludzi do zbawienia, nie uchylamy się od
tego. Przed rokiem prosiliście, książę, bym objął opiekę nad duszą waszej
żony, i zgodziłem się na to. Żądałem jedynie posłuszeństwa. Wydaje mi się,
że waszej żonie posłuszeństwo moim zleceniom nie przychodzi łatwo. Jeżeli
więc jest niezadowolona, ustąpię.
- Nie wiem nic o tym, aby była niezadowolona. - Ton Ludwika mimo starań o
zachowanie spokoju, stał się ostrzejszy. - Mówi o was z najwyższym
uznaniem.
- Na uznanie ani nie zasługuję, ani się o nie nie ubiegam. Gdy za czyjąś
duszę wziąłem odpowiedzialność, staram się ją prowadzić drogą najwyższą. Są
spowiednicy, którzy nie stawiają sobie tak wysokich celów.
Znowu poczuł gniew. Ten klecha myśli, że mu wszystko wolno! - myślał.
Zirytowany zerwał się i począł prędko chodzić po komnacie. Dopiero gdy
szybki marsz pozwolił mu na odzyskanie równowagi, rzekł:
- Nikogo mojej żonie na spowiednika nie narzucałem. Od niej tylko mogłoby
wyjść, gdyby chciała się spod waszej opieki uwolnić. Gdy mówię z wami,
mówię od siebie...
Zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Konradem. Czarna wyprostowana
postać budziła w nim gniew, lecz także jakby niepokój. Miał uczucie, że
cokolwiek powie, jego słowa odskoczą niby woda od kamienia. Co mnie
podkusiło, aby takiego człowieka sprowadzić Elzie? - stanęło przed nim.
Teraz Elza była w jego rękach. Była, i co gorsza, chciała być. Nie było
rady, należało się ugiąć. Zmusił się, by mówić miękko:
- Chciałem wam jedynie powiedzieć... chciałem prosić, byście pamiętali,
że moja żona pozostaje sama... Jest słaba, delikatna... Zwłaszcza trudno
jej teraz, gdy dźwiga ciężar dziecka... Będzie na pewno cierpiała...
Dlatego chcę was prosić, byście byli dla niej wyrozumiałym... byście...
- Pozwólcie, książę, że wam odpowiem z całą otwartością. Spowiednik jest
jak lekarz: zna swą sztukę i wie, czego nie wiedzą inni. Możecie zmienić
lekarza, lecz nie możecie mu nakazać, by leczył inaczej, niż umie.
Te wolno odważane słowa wydały mu się nowym wyzwaniem. Wybuchnął:
- Nie sądzę, aby duszy mojej żony groziło niebezpieczeństwo!
- Lekkomyślnością, książę, jest sądzić, że czyjakolwiek dusza może być
całkowicie bezpieczna. Czasami pozory piękna kryją zło.
Krzyknął:
- Czyżbyście ośmielili się tak mówić o siostrzyczce?
Ale znowu widział przed sobą nieulękłe, stalowe oczy.
- Powinniście wiedzieć, książę - głos Konrada brzmiał jak dźwięk młota w
kuźni - że sakrament pokuty otoczony jest świętą tajemnicą. Mówię, jak
bywa. Pozwólcie sobie powiedzieć, że żadna godność, którą uważaliście za
słuszne mnie obdarzyć, nie nakaże mi mówić inaczej, niż myślę.
Ludwik cofnął się i znów począł chodzić po komnacie. Im dalej toczyła się
ta trudna rozmowa, tym więcej czuł lęku o Elzę. Żałował, że począł mówić o
niej.

background image

- Powtarzam wam - mówił chodząc - że tylko moja żona może decydować, czy
wasza opieka odpowiada jej, czy nie. Ja odjeżdżam... Cokolwiek uczyniłem w
życiu źle - zadał sobie straszny przymus, by to powiedzieć - odpłacę...
Jedno teraz, drugie po powrocie... To moja sprawa... - Czas jakiś
spacerował bez słowa. - Mojej żony nie opuszczajcie - podjął - chyba, gdyby
sama tego chciała... Wiem, że prowadzicie ją wysoko... Ale, oszczędzajcie
ją...
Konrad długo kiwał głową.
- Kto wie - powiedział - czym się oszczędza, a czym nie oszczędza duszy
drugiego... Odjedźcie, książę, spokojnie. Jeśli tylko wasza żona będzie
tego chciała, nie opuszczę jej. Czy macie mi coś jeszcze do powiedzenia?
Ludwik bez słowa potrząsnął głową. Wtedy mistrz wstał, skłonił się i
wyszedł z komnaty, tak samo jak do niej wszedł: wysoki, zimny, nieugięty.

7
Był ciągle zajęty, ale gdy nadeszła wiosna, a z nią pierwsze,
rozleniwiające ciepła, poczuł, że jest zmęczony. Czas odjazdu zbliżał się
coraz bardziej. Przygotowania były już właściwie ukończone.
Gdy był zajęty, nie szukał tak bardzo obecności Elzy. Myśl o wyprawie,
której mógł zostać wodzem, zajmowała wszystkie jego myśli. Tyle zresztą
było spraw, tyle rzeczy, o których należało pamiętać. Ale gdy wszystko już
zostało ukończone, zapragnął, aby wciąż była przy nim. Wzywał ją lub sam
szedł do niej.
Wiosna zrodziła w nim, nie wiadomo dlaczego, ciężkie, smutne myśli.
Przedtem, jeżeli martwił się wyjazdem, to tylko ze względu na Elzę.
Wiedział, że zostanie samotna, że będzie tęskniła. Teraz i na niego naszła
dziwna melancholia. Zapragnął mieć wciąż przy sobie uśmiechniętą żonę.
Ale ona stroniła od niego. Wiedziała, że nie potrafi być zawsze
uśmiechnięta. Czuła się coraz gorzej. Ciąża dokuczała jej jak nigdy. Nie
mogła spać. Po bezsennej nocy ogarniało ją rozdrażnienie, chęć mówienia
ostrych słów, robienia wyrzutów. Bez powodu wybuchała płaczem. Przez
ostatnie miesiące narosło w niej przekonanie, że Ludwik zapomniał o niej;
ta wyprawa zabrała jej jego serce. Potem zaraz wyrzucała sobie te myśli.
Lecz one powracały. Żyła w nieustannej walce sama ze sobą. To szalały w
niej jakieś podejrzenia, przeczucie, niepokoje, to znówu popadała w stan
zupełnego bezwładu. Nie była wtedy zdolna do powiedzenia jednego dobrego
słowa. Jak w takim stanie miała się pokazywać Ludwikowi? Schodziła mu z
drogi, przekonana, że i on odjeżdża, i ich miłość rozsypuje się. Niech
jedzie! - myślała sobie. - Będę miała spokój! Ale wiedziała, że to
nieprawda.
Wartburską górę osypało kwiecie. Lasy pachniały żywicą i świeżym
igliwiem. Elza, która zawsze z takim utęsknieniem oczekiwała wiosny, w tym
roku nie spostrzegła nawet jej nadejścia.
Któregoś dnia Ludwik zaproponował jej, by pojechała z nim do klasztoru w
Reinhardsbrunn. Pragnął, aby zakonnicy, których obdarzył przyjaźnią i
którymi szczególnie się opiekował, pobłogosławili go przed odjazdem. Elza
czuła się tego dnia trochę lepiej, więc przystała na wyjazd.
Dzień był słoneczny, prawie gorący. Książęca para wyruszyła w otoczeniu
tylko nielicznego pocztu. Ludwik, pociągnąwszy za sobą Elzę, wyjechał
daleko w przód, a potem pozwolił koniom iść wolno. Początkowo opowiadał jej

background image

z ożywieniem o swych przygotowaniach i o planach. Ale potem zamilkł i długi
czas jechali obok siebie bez słowa.
Słońce zniżyło się. Jego długie promienie ślizgały się po falujących
zielonym zbożem polach. Spod kopyt końskich unosił się lekki pył. Od drzew
przydrożnych kładły się na drogę okrągłe plamy cienia.
Czekała, aż zacznie mówić znowu. Podniosła głowę i z boku spoglądała na
twarz męża. Uderzyło ją, że znikł z niej wyraz zapału i energii, wydawała
się natomiast naznaczona cieniem zmęczenia i nie znanego u Ludwika smutku.
Był taki, jakim go nie widywała nigdy. Zdjął podróżną myckę, lekki powiew
wiatru rozrzucał jego jasne włosy. Wydał się jej chłopcem, tym samym
chłopcem, którego pokochała i który na przekór wszystkim dochował jej
wiary. To był znowu jej braciszek, a nie wódz wyprawy, o której od tygodni
myślała z niechęcią. Nawarstwiona gorycz rozpłynęła się. Ogarnęło ją
rozrzewnienie.
Ludwik nagle zwrócił ku niej głowę. Ich oczy spotkały się. Równocześnie
uśmiechnęli się do siebie. Zbliżył konia do jej wierzchowca i ogarnął ją
wpół. Jego czoło spoczęło na jej ramieniu. Nagle wyznał:
- Och, Elzo... Ciężko mi...
Nie odpowiedziała, zaskoczona. Lecz odruchowo objęła go, a mała dłoń
poczęła pieszczotliwie gładzić plecy mężczyzny.
- Dlaczego ci ciężko? - zapytała.
- Boję się, jak ci będzie... - powiedział.
Przez chwilę wydało się jej, że ciężar jego smutku jest tym brzemieniem,
który ją zgniecie do reszty. Po co mi to jeszcze dorzuca? - przebiegło jej
przez głowę. Ale natychmiast zagłuszyła w sobie to pytanie. Z samego dna
serca dobyła resztę sił, jakie tam jeszcze pozostały. Wybuchnęła śmiechem,
swoim zwykłym, dawnym śmiechem:
- Mnie? Ach, braciszku, niepotrzebnie się lękasz. Wszystko będzie dobrze.
Dam sobie radę, nie bój się. A czas prędko leci. To, co ofiarowałeś
Jezusowi, będzie ci zwrócone stokrotnie. Tak jest przecież napisane.
- Nie lękasz się? - W jego głosie wyczuła ulgę.
- Czego? - odpowiadała śpiesznie, tym samym tonem, co poprzednio. - Wszak
jesteś krzyżowcem. Ojciec święty wziął w opiekę twoje ziemie. Nikt nie
ośmieli się skorzystać z twojej nieobecności. Jesteśmy pod Bożą ręką.
Będziemy cierpliwie oczekiwali na twój powrót.
- Wolałbym, żebyś pojechała ze mną rzekł. - Są damy, które także biorą
krzyż...
Znowu przesunęła dłonią po jego plecach.
- Zrobiłabym to chętnie. Ale to dziecko, które ma się narodzić. I zdrowie
Hermana...
- I twoje - dorzucił. - To nie ma sensu, co powiedziałem. Tak mi jakoś
przyszło.
- Będę się modliła.
- Módl się. Tak mi jakoś od pewnego czasu nieprzyjemnie. Jakbym miał
zginąć...
Zawołała:
- Nie mów tak! Nie zginiesz - mówiła prędko, gorączkowo - nie możesz
zginąć. Wiem, że nie zginiesz. Bóg będzie się tobą opiekował. Pojedziesz,
zwyciężysz...
Każdym słowem usiłowała przekonać jego i siebie. Tymczasem wjechali w

background image

las. Ogarnął ich gąszcz młodych dębów, olszyn, grabów, nad które
wystrzelały białe lance brzóz, a wyżej jeszcze rozpinały swe konary czarne
sosny. Słońce przeciekało przez plątaninę liści, złociło pnie sosen, padało
drżącymi plamami na drogę, szeleszczącą pod kopytami koni zeszłorocznymi
liśćmi.
Ludwik wyprostował się. Twarz mu się rozjaśniła.
- Masz słuszność, zwyciężymy - powiedział. Teraz on ją zapewniał. -
Cesarz jest potężny. I mądry. Von Salza mówi, że na pewno odniesie wielki
triumf.
Pochylił się ku niej. Konie stanęły. Ten pocałunek był dla niej jak danie
piersi niemowlęciu: upajał i bolał. Jego wargi zdawały się ssać z niej
krew. Gdy ją puścił, doznała uczucia takiej słabości, jakby miała spaść z
siodła.
- Nie myślałem, że jesteś aż tak dzielna - powiedział z uznaniem.
- Wcale taka nie jestem - zaprzeczyła. - To tylko...
Chciała powiedzieć: jestem, bo ty jesteś przy mnie. Ale milczała. Jej
siły były już na wyczerpaniu. Znowu ogarnęły ją słabość i rozdrażnienie.
Czyż nie wystarczy, że odjeżdża! - myślała. - Jeszcze mi zostawia swój
niepokój! Ogarnęło ją pragnienie powiedzenia czegoś okrutnego, czegoś, co
by zatopiło wszystko bólem.
- Jesteś - powtarzał. - Drugiej takiej, jak ty, nie ma. Och, siostrzyczko
- wybuchnął - nigdy nie potrafię ciebie dość kochać! I dlatego boję się...
- Czego znowu się boisz? - szepnęła zalękniona.
- Że mnie przestaniesz kiedyś kochać. Że jeżeli nie wrócę...
- Nigdy nie przestanę cię kochać! - zawołała. - Och, nie dręcz... Nie
dręcz siebie! Jestem twoja zawsze. Czy dałam ci powód, abyś mi nie wierzył?
- Nie, nigdy. - Przesunął dłonią po oczach. - To tylko we mnie jest coś
takiego głupiego...
- Więc słuchaj, przysięgnę ci wobec Boga, że nigdy już do nikogo na
świecie należeć nie będę!
- Najdroższa... - przytulił ją do siebie. - Nie, nie przysięgaj! -
sprzeciwił się. - Nie chcę tego!
- Ale ja chcę, byś odjechał całkowicie spokojny. Aby żadna zła myśl nie
zbudziła się w twoim sercu. Jesteśmy ludźmi, braciszku, i złe myśli
przychodzą do nas...
- W takim razie przysięgnijmy sobie wzajem!
- Nie. Tobie takiej przysięgi składać nie wolno. Jesteś księciem.
- Nigdy! Nigdy nikogo, Elzo! Na mój miecz!
- Nie zaklinaj się! Wiem, że nikogo byś nigdy nie kochał tak jak mnie...
ale...
Czerwona kula słońca zapadała za las. Blask nie spływał już z góry, ale
przedzierał się purpurową łuną poprzez gąszcz. Gasł na chwilę zasłaniany
przez pnie i natychmiast zapalał się na nowo. Gdzieś blisko rozległ się w
spokojnym, wieczornym powietrzu dźwięk dzwonów.
- Dojeżdżamy - powiedział, wypuszczając ją z objęć.
Las skończył się zaraz. Ruda pomroka spowijała już pola, ale na niebie
leżał pas czerwieni i ku niemu spływały białe obłoczki, niby nanizane na
sznury paciorki albo stada zlatujących się gołębi. Od klasztoru leżącego na
wzgórzu szedł na spotkanie nadjeżdżających wąż ludzi z pochodniami.
Uprzedzeni o przybyciu księcia bracia wychodzili go powitać. Idąc śpiewali;

background image

niskim głosom zakonników niby głębokim uderzeniom dzwonów wtórowały
kryształowym podzwanianiem głosy chłopców. Elza i Ludwik zatrzymali konie.
Zsiedli z nich i oddawszy wodze służbie, która tymczasem nadjechała,
ruszyli pieszo naprzeciwko nadciągającego pochodu. Wkrótce znaleźli się
między dwoma szeregami chłopców w czerwonych pelerynkach. Był to chór
szkoły klasztornej. Za chłopcami postępowali zakonnicy, a pośrodku nich
przeor i kilku braci w szatach kościelnych. Pieśń ucichła. Przeor podniósł
w górę rękę i szerokim gestem całego ramienia przeżegnał zbliżającą się
parę. Bracia podjęli przerwaną pieśń. Pochód zawrócił i wprowadził książęcą
parę w szeroko otwartą bramę klasztoru. Elza patrzyła z boku na męża. Na
twarzy Ludwika widać było wzruszenie. Blask pochodni krzesał dziwne błyski
w jego oczach, jakby stały w nich łzy. Znowu jej serce wezbrało
rozczuleniem. "Widzisz, Panie, on jest jak chłopiec - mówiła w myślach. -
Strzeż go! Oddal od niego niepokoje. Pozwól mu odjechać w spokoju. Niech w
jego sercu nie zostanie żadna tęsknota, żaden smutek. On Tobie idzie
służyć. Niech pójdzie - i niech wróci. A to, co boli, spraw, niech zostanie
ze mną..."

8
W drugiej połowie czerwiec stał się suchy i upalny. Łąki dojrzały
wcześnie i na zboczach górskich widać było żeńców, jak zanurzeni po pas w
rozchwiei wąsatych kłosów i różnobarwnego kwiecia posuwali się wolno
naprzód, biorąc co chwila szeroki zamach. Zżęte trawy, pod palącymi
promieniami słońca, traciły szybko swe żywe barwy; blakły, leżały na
jaskrawozielonym polu poszarzałymi pasmami. Za to płynęła od nich coraz
mocniejsza woń. W południe gromady kobiet i dziewcząt biegły z pól, by
zaraz powrócić z jedzeniem dla kosiarzy.
Nazajutrz, w dniu święta Jana Chrzciciela, poczet książęcy miał wyruszyć
w drogę do Smalkandy. Lennicy księcia mieli się tam zebrać, ale niektórzy z
nich, którym droga wypadała przez Eisenach, zjechali do Wartburga, by
ciągnąć razem z landgrafem. Zamek pełen był ludzi i koni, część nawet
musiała zatrzymać się po gospodach w mieście.
Elza uwijała się, gościła przybyłych, rozmawiała z nimi, uśmiechała się
do nich. Była tym tak zmęczona, że z niecierpliwością czekała nocy. Ale
świętojańska noc zwlekała z nadejściem, jak spóźniająca się na umówione
spotkanie zalotnica. Dzień ciągnął się, zda się, bez końca, słoneczny,
gorący, gwarny. W końcu jednak przyszła noc i rozpostarła nad wzgórzami
swój delikatny płaszcz ni to mroku ni to mgły. W dole nad zlewiskiem
rzeczek zapłonęły niezliczone ognie. Słychać było stamtąd krzyki, wołania i
wesołe śpiewy bawiącej się młodzieży. Nikt nie spał ani w zamku, ani w
mieście. Jedni pobiegli patrzyć na zabawy nad rzeką, inni spędzali noc w
gospodzie przy winie, jeszcze inni żegnali się i spędzali ostatnie chwile z
najdroższymi. Na zboczu góry zamkowej wszędzie tuliły się do siebie
szepczące pary.
I oni nie spali. Siedzieli przytuleni w małej, kamiennej loggii, której
okna wychodziły na dziedziniec zamkowy.
- Więc pozwalasz? - upewniała się.
- Dobrze, jedź. Żeby ci tylko nie zaszkodziło!
- Nie zaszkodzi, braciszku. A tak będę mogła być dłużej z tobą.
- Bardzo tego pragnę.

background image

Ich dłonie splatały się, rozplatały i znowu wiązały ze sobą. Serca
uderzały jednym rytmem szybko i mocno.
- Henryk będzie się zajmował sprawami księstwa. Znasz go. Jego czasami
gryzie zazdrość. Ale naprawdę ma dobre serce. Nie skrzywdzi was.
- Wiem, braciszku...
- Konrada wysyłam do rycerzy zakonnych na ziemie księcia mazowieckiego.
Niech się tam otrze. Na jesień wróci.
- Tak...
- Matka zapewniła mnie, że gdy twój czas przyjdzie, przeniesie się na
zamek i będzie cię wyręczała w doglądaniu starszych dzieci.
- Jestem jej wdzięczna, że chce wyrzec się ciszy zakonnej celi...
- Dietrichowi poleciłem pilnować, by ci nigdy nie zabrakło żywności. Twój
szpital będzie miał także wszystko, czego mu potrzeba.
- Dziękuję ci, braciszku...
- Mistrz Konrad będzie teraz więcej przebywał na zamku. Tak jak radził
von Salza, oddałem mu zarząd Kościoła. Zrobiłem to, choć przeraża mnie jego
twardość. Elzo, powiedz, czy on naprawdę nie jest dla ciebie za surowy?
- Nie, braciszku.
- To człowiek nieugięty.
- Żąda tylko tego, co dobre.
- Znasz go lepiej ode mnie... Rozmawiałem z nim jeszcze dawniej.
Prosiłem, by ci nie odmawiał swej opieki. Przyrzekł. Lecz...
- Czy nie mówiliście o ziemiach pana arcybiskupa?
- Nie... Teraz nie czas się tą sprawą zajmować. Zresztą arcybiskup
Zygfryd również jedzie na wyprawę. Obiecuję ci, że omówię z nim nowy układ.
Ale nie mogę uczynić tego teraz, gdy odjeżdżam, a ciebie zostawiam!
Mogłabyś się znaleźć w kłopotach.
- Księstwo bogate.
- Nie, nie! Teraz nie! Gdy wrócę, załatwię. Przecież odjeżdżam walczyć o
Grób Święty. Nikt nie może żądać, abym w takiej chwili nie troszczył się o
to, co zostawiam.
Zapanowało między nimi milczenie. Krótka noc przelewała się po niebie
kaskadą gwiazd. W dole bez przerwy kręcili się ludzie. Słychać było
stąpania na wykładanym kamiennymi płytami dziedzińcu i przytłumiane, a
jednak mocno rozbrzmiewające głosy. Parskały konie, dla których zabrakło
miejsca w stajniach; stały uwiazane do długiego koniowiązu, postukując
kopytami. Czas biegł.
- Więc chcesz - podjął - aby to, co się narodzi, poświęcone zostało Bogu?
- Proszę cię, abyś się na to zgodził - odpowiedziała. - Wyruszasz w dniu
świętego Jana. Byłoby dobrze, abyśmy naśladowali jego rodziców...
- Niech więc będzie, jak chcesz. Jeśli narodzi się chłopiec, oddamy go do
braci w Rumersdorf...
- A jeśIi dziewczyna, do sióstr w Altenberg, Dobrze?
- Zgoda.
Znowu milczeli czas jakiś. Potem odezwał się Ludwik:
- Strzeż Hermana. Jest dziedzicem księstwa...
Nie odpowiedziała, jakby nie dosłyszała jego słów. Na dole ktoś zaczął
brząkać na cytrze, a potem cicho zaśpiewał. Z ciemnego kąta w załomie murów
podniósł się głos męski, niski, pełen barw. Ludwik wychylił się z okna, ale
nie mógł zobaczyć śpiewaka. Poznał go jednak po głosie.

background image

- To Gerhard - rzekł. - Wiesz, ten minnesaenger.
- Co śpiewa? - zapytała. - Czy pieśń pobożną?
- Tak. Posłuchaj.
Z dołu rozlegało się:
Świat oszukańczy uśmiecha się do mnie,
Ale nie pójdę za jego zwodniczym wołaniem,
Bo na tej ziemi nie ma radości bez łez,
Jak nie ma róży, by wolna była od kolców.
Wszystko marność i smutek, i zdrada.
Tylko przez znak Chrystusowy idziemy do radości,
Tylko on przynosi prawdziwy uśmiech...
- Pobożnie śpiewa... - przyznała. Spuściła głowę, zdawała się przetrawiać
w sobie usłyszane słowa. Tamten zamilkł i tylko trącał w struny.
Nagle wyprostowała się. Oczy zamajaczyły szeroko otwarte na bladej
twarzy.
- Jakże wam zazdroszczę, że idziecie...! - wybuchnęła niespodziewanie.
- Zazdrościsz? - skierował na nią pełen zdziwienia wzrok. - Mówiłaś
niegdyś, że nawet dla Chrystusa nie chciałabyś zabijać.
- Zabijać, tak... - przyznała. - Ale odpłynąć, pozostawić za sobą
wszystko! Być jak ptak! A jestem przykuta!
Urwała. Skurcz chwycił ją za gardło. Łzy popłynęły po twarzy. Zacięła
jednak usta i nie wydała z siebie szlochu. Opar, którym dymiły gwiazdy,
skrył przed oczami Ludwika tajemnicę jej twarzy.

9
Jeszcze raz przycisnął matkę do piersi, a na ramionach poczuł jej suche
dłonie. Jeszcze raz przygarnął do siebie syna i córkę. Jeszcze raz schylił
głowę, a mistrz Konrad zrobił nad nią krzyż całym Swym długim ramieniem.
Poprzez zasnute łzami oczy widział kolorowy tłum dworzan, mieszczan,
rycerzy, stłoczony pod bramą miejską. Słyszał krzyki: "Niech Bóg strzeże i
doprowadzi z powrotem! Niech was, książę, broni od wrogów! Od zdradzieckich
Gwelfów! Od okrutnych Saracenów! Od wzburzonego morza i skrytych chorób!
Wracajcie zdrowi! Wracajcie zdrowi! Żegnaj, Ludwiku! Bądż zdrów, synu! Do
widzenia, ojcze! Niech was Bóg prowadzi!"
I już jechali: on i ona na czele wspaniałego orszaku rycerzy, ludzi
zbrojnych, giermków, służby. Lwy na sztandarze książęcym zdawały się
tańczyć radośnie wokół drąga w podmuchach wiatru. Gorące słońce szkliło się
w hełmach, głowicach mieczów, ostrzach kopii; rozpłomieniało purpurą
naszyte na płaszczach krzyże, barwne okrycia, barwne tarcze.
Elza, choć w jej stanie jazda konna nie była łatwa, uprosiła Ludwika, by
jej pozwolił towarzyszyć sobie przez pierwszy dzień drogi. Jadąc spoglądali
na siebie raz po raz: czasami rzucali sobie wzajem jakieś ciepłe słowo. Ale
nie rozmawiali. Oboje mieli w głowach pustkę, jakby powiedzieli już
wszystko, co mieli sobie do powiedzenia. Byli jak ktoś, kto przeskoczył z
życia w życie - jeszcze nie zdążył zatęsknić za tym, co zostało, jeszcze
nie doświadczył niczego, co by wymagało słów. Przez noc mówili wiele,
gorączkowo; powtarzali po sto razy te same prośby, ostrzeżenia, wezwania. W
końcu wszystko wypaliło się. Pozostała tylko rozpaczliwa potrzeba
bliskości.
Pochód ciągnął wolno. W każdej mijanej wsi czy wiosce wychodzili mu

background image

naprzeciw ludzie z kwiatami, z pobożnym śpiewaniem, z błogosławieństwem
księży. Na klęczkach całowano krzyż na płaszczu landgrafa, dotykano nim
czół dzieci. A kiedy pochód ruszał, wołano znów: "Wracajcie zdrowo, książę!
Zwyciężcie niewiernych! Ocalcie Grób Pański! Wracajcie!"
Pogoda była wspaniała. Po błękitnym niebie spacerowały białe obłoczki to
przyćmiewając, to znowu odkrywając rozżarzoną słoneczną kulę. Był upał, ale
powietrze chłodził zalatujący od gór powiew, pełen zapachów leśnych, liści,
igliwia, dojrzewających jeżyn. Kiedy indziej znowu woniały odurzająco
skoszone łąki. Zwłaszcza pociągnęło tym zapachem pod wieczór, gdy wiatr
powiał mocniej i rozdmuchał wiszące w powietrzu armaty. Z pierwszym
zmrokiem zapłonęły znowu na polach świętojańskie ognie. Zdawały się znaczyć
szlak wędrującej krucjaty.
Czasami natykano się na ogniska rozpalone tuż przy drodze. Zgromadzona
przy nich młodzież czekała, by pożegnać księcia. Pochód, który odpoczywał w
cieniu lasu, teraz ciągnął poprzez parną i jasną noc, podnosząc za sobą
tuman pyłu, który w mroku wydawał się mgłą kłębiącą się nad bagnami. Przy
ogniskach zatrzymywano się, słuchano śpiewów i życzeń. Blask płomieni
odbijał się groźnie w ślepiach końskich; skakał jasnymi plamami po wojennym
oporządzeniu. Wybuchały okrzyki - i ruszano dalej.
W ciągu dnia poczet książęcy spotykał inne poczty, ściągające także do
Smalkandy i łączył się z nimi. Kawalkada rosła, wydłużał się wąż zbrojnych
rycerzy, krytych barwnymi kapami koni, ciągnących za jezdnymi wozów. Coraz
więcej proporców z herbowymi znakami powiewało w powietrzu.
Późno w noc zatrzymano się na nocleg. Służba rozbiła namiot dla księcia.
Inni rycerze woleli jednak poukładać się wprost na płaszczach na zżętej
trawie.
Elza i Ludwik znowu nie spali. I nie mogli, i szkoda im było każdej
chwili. Przytuleni do siebie przed rozchylonym otworem namiotu, patrzyli w
niebo osypane gwiazdami niby szata astrologa złocistymi cekinkami. Obóz
pogrążył się szybko w ciszy; zmęczeni drogą ludzie zasnęli natychmiast.
Tylko pomrukiwał bliski las i gadała woda w potoku toczącym się obok drogi.
Siedzieli długie chwile bez słowa i tylko od czasu do czasu szeptali:
- Będę myślała o tobie każdego dnia, każdej chwili...
- Będę do ciebie zawsze tęsknił...
- Uważaj na siebie, proszę...
- Nie zapomnij...
- Przysięgłam ci...
- Nie gniewasz się, że wyjeżdżam?
- Nie mów tak... Trzeba. Bóg tak chce.
- Tak. Bóg tak chce.
I znowu zapadła cisza. Płynął czas szumem drzew i monotonnym mruczeniem
rzeki. Noc była jasna, jakby za kotarą czarnego, naszywanego gwiazdami
nieba płonęło światło i przesiewało się przez siatkę tkaniny.
- Przed odpłynięciem - podjął - prześlę ci wiadomość. Odcisk mego
pierścienia będzie dowodem, że list pochodzi ode mnie.
- Znam twój pierścień. Ale pokaż mi go jeszcze. Niech mu się przyjrzę,
aby mnie nikt nie mógł oszukać...
Podał jej pierścień. Ujęła go w dwa palce i wyciągnąwszy dłoń przez otwór
namiotu, gdzie sypała poświata, przyglądała mu się długą chwilę. Potem
przytknęła go do ust, ucałowała znak Bożego Baranka wyryty na nim.

background image

- Nie zapomnę go - powiedziała oddając pierścień.
- Z Ziemi Świętej prześlę ci wiadomość przez kupców pizańskich...
- Każde słowo od ciebie będzie dla mnie radością.
- Czuwaj nad sobą. I daj znać, gdy już dziecko się narodzi.
Gdzieś z daleka dochodziło żałosne szczekanie, przechodzące w wycie psa
albo wilka. Poza tym cisza stała się jakby jeszcze większa. Zdawała się
ciążyć. Poczuł, że Elza chwyta go za rękę. Posłyszał jej głos zmieniony i
zadyszany.
- O Boże! - szeptała. - O Boże! Dlaczego się rozstajemy?
Łagodnie powtórzył.
- Bóg tak chce...
Oddychała prędko, jakby przed chwilą biegła aż do utraty tchu. Jej palce
to zaciskały się na jego dłoni, to spadały bezwładnie. Wyszeptała:
- Powtarzaj to... Póki jesteśmy...
- Bóg tak chce - powiedział wolno parę razy.
Czas znowu sunął pasmem ciszy. Ani się spostrzegli, kiedy gwiazdy
pobladły, zaczęły wtapiać się w niebo jak rozpuszczające się na powierzchni
wody kawałki lodu. Z jednolitej ściany mroku poczęły występować jaśniejsze
i ciemniejsze kształty.
- Patrz, siostrzyczko, już dzień... - rzekł.
Nie odpowiedziała. Jej oddech był wciąż szybki, świszczący. Poczuł, że
drży. Próżno gładził ja i tulił do siebie. Dygotała jak w gorączce. Zęby
dzwoniły.
- Uspokój się - szeptał - nie lękaj się... Bóg tak chce, Bóg tak chce...
- powtarzał.
Roztrzęsionym szeptem wypowiedziała:
- Bóg... tak... chce...
Dzień przyszedł szybko, jakby noc była czarnym ptakiem, który odleciał
spłoszony. Nie było słońca, ale wszystko naokół stało się nagle jasne i
wyraźne; zachowało tylko zimny ton nocy. Sztandary o zgaszonych barwach,
zatknięte przed namiotem, wisiały nieruchomo.
- Chodź - powiedział - przejdziemy się do drogi...
Obejmując Elzę wyprowadził ją z namiotu. Ściernisko szeleściło. Zżęta
trawa leżała pociemniała od rosy. Obok sztandarów pozawijani w płaszcze
spali rycerze. Spod nakryć widać było jasne głowy w naciągniętych na włosy
siatkach. Trzymając się za ręce jak para dzieci, przeszli między śpiącymi.
Niżej, na łące, na której rozłożony był obóz, stały konie uwiązane w krąg
do wbitych w ziemię pali. Wyciągnąwszy szyje chrupały siano. Czasem któryś
wydawał ostry kwik, tulił uszy, usiłował ugryźć sąsiada lub uderzyć go
zadem. Inne cofały się, tłoczyły wzajemnie na siebie. Drzemiący obok koni
luzacy zrywali się na nogi, gniewnym krzykiem uspokajali wierzchowce.
Minęli konie i ustawione przy drodze rzędem wozy. Za drogą, równolegle do
niej, płynęła rzeczka, bulgoczący świętojańskim przyborem potok. Dalej
zaczynała się znowu łąka. Szła w górę popod las, który porastał strome
zbocze. Na czubkach sosen, na samym szczycie zapalił się niby pożar
pierwszy, różowy brzask.
- Dzień... - powtórzyła, jakby teraz dopiero doszły ją jego sława.
Chociaż nie spieszyli się, oddychała ciągle prędko. Te dwie bezsenne noce
wyczerpały ją całkowicie. Sunęła ciężko nogami, jakby niezdolna oderwać ich
od ziemi. Cienkie ciżmy przesiąkły rosą, stopy miała mokre. Także suknia

background image

nasiąkła od dołu wodą.
- Będzie upał - zauważył. W blasku nadciągającego dnia spostrzegł, jak
bardzo jest blada. - Ale ty źle wyglądasz, siostrzyczko! - powiedział. -
Czy ci co dolega?
- Nie, nie... - zaprzeczyła dzwoniąc zębami.
- Trzęsiesz się...
- Nie zwracaj na to uwagi.
- Biedactwo, musisz się odespać...
- Och, odeśpię się - zawołała. - Aż po dziurki od nosa będę miała tego
odsypiania! - Podniosła głowę. Z gniewem patrzyła na słońce ściekające z
konaru na konar. - Dlaczego ten dzień tak szybko przyszedł? - rzuciła.
- Elzo...
- Nie mów tak do mnie. - Patrzyła na niego oczami, w których była trwoga
i rozpacz. - Nazywaj mnie tak, jak zawsze!
- Siostrzyczko...
- I pocałuj mnie! Jeszcze raz! Jeszcze raz! Och, to słońce!
Dlaczego mu tak pilno? Już dzień... Musicie zaraz jechać...
- Trzeba będzie. O, patrz. Wstał Rudolf. Stoi, przeciąga się. Nie
zobaczył nas. Bierze róg.
Chrapliwy dźwięk uderzył w stronę lasu. Odezwało się echo. Obóz
natychmiast napełnił się ruchem i gwarem. Rycerze dźwigali się, otrzepywali
z siana. Słychać było wydawane rozkazy. Pachołcy biegali na wszystkie
strony. Krzesano ogień, rozpalano ogniska. Luzacy odwiązywali konie i
prowadzili je do rzeki. Słońce, coraz bardziej się zniżając, dotknęło
wierzchołków sztandarów.
Rudolf, podczaszy landgrafa, syn starego rycerza von Wargili,
dostrzegłszy Ludwika i Elzę stojących przy drodze, ruszył w ich stronę.
Zbliżywszy się skłonił nisko. Powiedział:
- Witajcie, księżno i książę. Sądziłem, że wasze miłości jeszcze śpią.
Zapowiada się piękny dzień. Ale będzie upał, więc trzeba ruszać szybko,
póki słońce nie przypali...
- I ja tak sądzę. Wydajcie stosowne rozkazy.
- Już idę. Lecz - Wargila zatrzymał się i dwukrotnie przełknął ślinę -
wydaje mi się, książę, że nadszedł czas, byśmy pożegnali naszą piękną
panią.
- I w tym masz słuszność. Pożegnamy ją tutaj.
Nieoczekiwanie dla nich obu krzyknęła zmienionym głosem:
- Biada mi, biednej kobiecie!
- Elzo, siostrzyczko - Ludwik ujął jej dłonie - byłaś taka dzielna...
- Nie jestem już! - załkała.
- Odwagi, wasza miłość - powiedział Wargila. - Nie odjeżdżamy na koniec
świata.
- Och, nie mówcie! - uciszyła go gestem. - I ty już nic nie mów,
braciszku. - Zamknęła oczy. - Wiem, nie powinnam... Nie wolno mi... Bóg tak
chce... - Widać było, że się pasuje ze sobą. - Zawołajcie moje towarzyszki
- wykrztusiła. - Niech giermkowie siodłają nasze konie...
- Lecz przecież nie musimy się rozstać w tej chwili. Zjesz z nami
śniadanie.
- Niczego bym nie tknęła. Nie! Nie! Skoro muszę odjechać, odjadę zaraz...
- Jeszcze chwila.

background image

- Każda chwila grozi niebezpieczeństwem! Nie! Nie! Niech siodłają konie!
Gdzie jest Guda? Gudo!
- Jestem, gołąbko - wierna przyjaciółka nadbiegła na wezwanie. - Och, jak
ty wyglądasz? Blada, trzęsąca...
- Nie patrz na mnie! Tylko prędzej! Jedźmy!
- Siostrzyczko... - Ludwik wziął żonę w objęcia.
- Wasza miłość - powiedział Wargila. - Nie zatrzymujcie księżnej.
Dostojna pani ma słuszność: trzeba skończyć to rozdzierające serce
pożegnanie.
- Rycerz Rudolf dobrze mówi - załkała. - Nie zatrzymuj mnie. Gudo, niech
siodłają. Dopilnuj. Rycerzu, zawołajcie waszego ojca. Chcę mu coś jeszcze
powiedzieć.
Ale już gromada rycerzy zbliżała się ku stojącym na drodze. Wśród idących
widać było białą głowę starego Wargili. Rycerz początkowo miał nie brać
udziału w wyprawie ze względu na swe lata. Ale potem zmienił postanowienie.
"Co ja będę robił - mówił - gdy inni pociągną? Wiadomo: młodzi rwą się w
świat. Ale stary nie lubi być samotny... Pojadę. Może jeszcze moja dłoń
przyda się w walce z niewiernymi."
Elza wyciągnęła ku niemu ręce.
- Rycerzu - zawołała - tacy byliście zawsze dla mnie dobrzy i życzliwi.
Chcę was prosić...
Siwa głowa Wargili chwiała się lekko.
- Każde wasze życzenie, pani, jest dla mnie rozkazem.
- Opiekujcie się moim mężem! Osłaniajcie go! Brońcie!
- Na ten krzyż przysięgam wam, pani, że uczynię to - powiedział. - I
wszyscy to uczynią.
- Wszyscy to czynić będziemy! - zawołali chórem.
Przez zalewające oczy łzy spoglądała na nich. Stali przed nią półkręgiem,
wspaniali, groźni, potężni. Zaklinając się, uderzali się w pierś, aż
dudniło. Znała ich: Henryka z Ebersburga, Hermana ze Schletheimu, Henryka z
Fahner, Rudolfa z Treffurtu, Gerarda z Ellen, Dietricha z Subachu, Zygfryda
ze Spatenburga, Reinharda z Vareh, młodszego Wargilę i innych. Byli
wiernymi lennikami, a na wezwanie seniora ruszyli za nim bez ociągania. Nie
wątpiła, że gdy będzie trzeba, zasłonią go przed niebezpieczeństwem
własnymi piersiami. Patrząc na nich poczuła się mocniejsza. Ale tylko na
chwilę. Znowu zalała ją rozpacz jak fala wezbranej rzeki.
- Strzeżcie go! - krzyknęła ostatnim tchem.
- Ślubujemy ci to, dostojna pani! Obiecujemy ci - słyszała wokół siebie.
Czuła, że chwieje się na nogach. Muszę odjechać jak najszybciej - myślała.
Na szczęście poczuła na ramieniu dotknięcie ręki. Poznała, nie odwracając
głowy, że to przyszła Guda oznajmić, iż wszystko do odjazdu gotowe.
Walczyła ostatkiem sił. Nie chciała, aby Ludwik spostrzegł jej słabość.
Pragnęła zostać w jego pamięci uśmiechnięta, pełna ufności. Bo jeżeli taka
wola Boża, jeżeli On tak chce... Powtarza w duchu bez końca: "Oddaję go
Jemu, nie wolno mi rozpaczać". Ciężar był jednak ponad siły. Łamał ją. Jak
poprzez jakiś szum doszły ją słowa Ludwika:
- Niech cię Bóg strzeże, najdroższa siostrzyczko. Niech opiekuje się
tobą, dziećmi i tym dzieckiem, które nosisz... Niech pozwoli, abyśmy
pozostali wierni naszej przysiędze...
Jeszcze pocałunek, jeszcze twarde usta Ludwika na jej wargach gorących,

background image

nienaturalnie wykrzywionych. Ramiona męskie na jej ramionach. Jeszcze
biała, trzęsąca się głowa von Wargili... Jego zapewnienia... Schylone głowy
rycerzy... Obóz cały powiewający ku niej dłońmi. Sztandar książęcy w
słońcu...
I już koń mknie pod nią, oddala od tamtych. Odwrócona na siodle, widzi
przez łzy Ludwika w otoczeniu lenników. Dostrzega jego wzniesioną rękę.
Podnosi także swoją, podtrzymywana przez Gudę. Ale łzy zamazują wszystko.
Potem gałęzie wyciągają się. Potem zakręt... I już nie ma nic. Tylko płacz
dusi, i tylko koń mknie. Tylko słońce utraciło swój radosny blask i leży
nad światem ciężkim, ponurym kirem...

10
Ludwik jechał tędy już zeszłego roku, ale jego towarzysze odbywali
pierwszy raz w życiu tę niezwykłą wędrówkę. Zaraz za Monachium armia
landgrafa zjechała z rozsłonecznionych dolin w wielkie, ciągnące się bez
końca bory porastające wzgórza przypominające Turyngię. Wynurzywszy się w
końcu z lasów, droga zapadła zaraz w szarozielone wąwozy, pełne cienia i
wilgoci. Wędrowano nimi długie dni, wznosząc się uparcie coraz wyżej.
Pozostawili za sobą najpierw lasy, potem łąki. Wjechali w pustkę górską.
Pewnego dnia owiał ich niespodziewanie wiatr i wyjrzała ku nim biała,
oślepiająca w słońcu koronka szczytów. Droga zwęziła się, stała się stroma
i kamienista. Posuwali się nią z trudem, a wymykające się spod kopyt
wierzchowców kamyki toczyły się z chrzęstem w dół. Zbocze od tych
osypujących się kamieni wydawało się pełne biegających, drobnych istot. Ze
zdumieniem patrzyli na otwierający się przed nimi górski świat. Choć to był
lipiec, rankami dokuczało im zimno; szczyty, ociekające różowym blaskiem,
zdawały się mrozić; potem kula słoneczna szła szybko w górę i palił skwar,
przed którym nie było ukrycia; ale słońce wcześnie zapadało za skały, na
drodze wyciągały się długie cienie i owiewał ich lodowaty chłód.
Następnie poczęli zjeżdżać drogą, która szła wzdłuż potoku, urastającego
w rzekę. Po prawej ręce mieli wznoszące się niemal pionowo skały. Po lewej
dolinę, ku której zbiegały inne doliny. Minęli Bozen na wielkim zlewisku
rzek. Potem posuwali się szybciej, lecz wciąż wąwozami między
zasłaniającymi wszystko skałami i ciągle z nurtem Adygi.
Aż wreszcie na jakimś zakręcie za Bardolino otworzył się przed nimi tak
oszałamiający widok, że zatrzymali konie i stojąc, długo gubili wzrok w
otwartej przestrzeni. U ich stóp leżała ogromna dolina, pełna zieleni,
porozrzucanych tu i ówdzie białych miast, pocięta korytami niezliczonych
rzek i rzeczek. Nad nią płonęło słońce, jakby ciężki, jasnozłoty opar.
Daleko, daleko na horyzoncie obraz zamykał szary kłąb, który zdawał się
oddzielać niebo i ziemię.
Jechali przez Weronę, Mantuę. Za szerokim zielonoszarym korytem Padu, za
jego leniwym nurtem zaczynały się obszary wpływu ligi miast lombardzkich.
Lecz krucjacie nikt nie śmiał stawać na drodze. Przyjmowano ich wszędzie,
chociaż nie bez nieufności. Nawet gwelfskie Rawenna i Forli otworzyły przed
nimi swe bramy i dostarczały żywności oraz paszy dla koni. Lecz ludzie,
którzy przywieźli żywność, wypytywali się służby, czy aby niemieccy rycerze
na pewno udają się do Ziemi Świętej i czy nie są przypadkiem wezwani przez
cesarza na wyprawę przeciwko miastom lombardzkim?
Od Rimini ich droga prowadziła wzdłuż gór brzegiem morza, krajem nie

background image

znanym już i Ludwikowi. Był to twardy, kamienisty gościniec, wyżłobiony w
stromym zboczu. Nad nimi i pod nimi opadała szara, popękana skała, zaś
spomiędzy jej żeber, niby ze starego, oczyszczonego z mięsa szkieletu,
tryskała bujna zieloność. Tu i tam zbocze górskie wcinało się w morze
kamienistymi cyplami. Fale biły o te cyple, morze wyskakiwało w górę
białymi fontannami. Czasami skalne odpryski leżały z dala od brzegów,
tworząc oplute pianami wysepki.
Bywało, że skały fałdowały się w ciasny, głęboki żleb. Pochód z
rozpalonej słońcem drogi zanurzał się w mroczną wnękę. Głośniej klekotały w
okolu skał kopyta wierzchowców. W dole, w zaciszu, drzemała nieraz wokół
zatoki rybacka wioska. Objechawszy wnękę poczet książęcy zbliżał się do
krawędzi żlebu, jakby docierał na kraj świata. Droga zdawała się urywać na
skalnym grzebieniu i można by sądzić, że za nim jest już tylko niebo i
morze, tworząc społem niby ściany olbrzymiej kuli. Ale gdy przekroczyli
krawędź, spostrzegali, że droga idzie dalej, biała, wyiskrzona słońcem
wstęga na szarozielonym zboczu. Przecinała wsie i miasteczka, uczepione
skał jak ptasie gniazda.
Słońce każdego dnia zdawała się być jaskrawsze. W południe rozżarzone
powietrze ściekało na głowy idących niby strugami gorącej oliwy. Jakże
teraz tęsknili za aromatycznym cieniem heskich, turyngskich i saksońskich
lasów! Ich ciężkie rumaki opływały potem. Mieli uczucie, że straszliwe
słońce uciska im czoła kamiennym brzemieniem.
I tu także, na ziemiach marchii ankońskiej, przyjmowano ich grzecznie,
ale chyba jeszcze bardziej nieufnie niż w dolinie Padu. W słowach
spotykanych ludzi przebijał nie dający się ukryć lęk. "Nie dziwcie się temu
- powiedział do Ludwika biskup Ankony, gdy landgraf rozmawiał z nim podczas
uroczystego powitania krucjaty. - Cesarz długo ociągał się ze spełnieniem
swego ślubu. A poza tym... Ludność tutejsza wie, inaczej żyje się na
ziemiach Królestwa Sycylii, i nie chciałaby być zmuszona żyć w ten sam
sposób. Tak, tak... Cały świat chrześcijański cieszy się waszą wyprawą i
modli się za jej pomyślność. Jedźcie i nie zatrzymujcie się w pół drogi.
Błogosławię was."
Za Tronto armia książęca weszła na ziemie królestwa. W Ascoli czekał na
nich z pocztem rycerzy zakonnych von Salza.
- Czy bardzo wam, książę, dokuczyły upały? - pytał Ludwika. - Wyglądacie
na zmęczonego...
- Rzeczywiście - przyznał. - Wypociłem z siebie wszystko, co w życiu
wypiłem, razem z mlekiem mamek - żartował. - Ale i wy, mistrzu, wydajecie
się zmęczeni?
Von Salza machnął lekceważąco dłonią. Rzeczywiście jego twarz wydawała
się bardziej niż zwykle koścista i chwilami przypominała cienki pysk
charta. Lecz z czarnych oczu tryskała zwykła energia.
- Nie mam czasu na zmęczenie - rzekł. - Czy wiecie, wasza dostojność, że
książę limburski już przybył? Przybyli także krzyżowcy angielscy pod wodzą
biskupów Exeter i Winchester. Również trochę rycerzy francuskich. Zjazd
jest liczniejszy, niż oczekiwano.
- Książę Henryk pospieszył się, jak widzę - zauważył chmurnie Ludwik.
- Tak. Ale to wy, książę, będziecie wodzem krucjaty - powiedział Salza,
odgadując myśli landgrafa. - Tak postanowił cesarz. Czeka w Melfi na wasze
przybycie. Nie czuje się całkiem zdrów. Wysłał mnie naprzeciw was, abym się

background image

zajął zakwaterowaniem waszych rycerzy, wam zaś umożliwił przyjazd do niego.
Chce was widzieć jak najszybciej.
- Jestem wam wdzięczny, mistrzu - Ludwik dziękował uspokojony.
- Nie ma za co. Służymy tej samej sprawie. Tymczasem, książę, jedźmy
razem. Upał nie pozwala przyśpieszyć marszu. Dopiero z Troi ruszycie
szybciej. Tam góry, łatwiej oddychać.
Dalsza droga prowadziła brzegiem morza. Słońce zdawało się tutaj piec
jeszcze okrutniej. Z oślepiającym blaskiem sypał się na głowy jakby
niewidzialny, gorący popiół. Płucom brakło powietrza, ustom śliny. Wraz ze
strumieniami potu uchodziła z rycerzy siła. Ludwik czuł się wyczerpany jak
nigdy. Bolała go głowa, w dzień popadał w senność, nocą nie mógł spać. Stan
jego nie uszedł bystrym oczom Salzy. Gdy jechali obok siebie na czele
postępującej wciąż bardziej na południe armii, wielki mistrz powiedział:
- Widzę po was, książę, że ten upał wysysa was jak choroba. Oszczędzajcie
siły. Zdajcie wszystko na mnie. Drobne drzewo przygina się, ale nie pęka. A
wy musicie być mocni, gdy przyjdzie wam objąć dowództwo.
Landgraf jednak nie chciał ustąpić.
- Naprawdę zdajcie wszystko na mnie - powtarzał Salza. - Przywykłem już
do tego słońca i do tutejszego życia. Stosuję zresztą wskazówki, jakie
ułożył cesarz.
- Cesarz?
- Tak. Trzeba wam wiedzieć, książę, że cesarz potrafi być znakomitym
lekarzem. Nieraz rozmawia z doktorami z Salermo i zadziwia ich swą wiedzą.
To człowiek niezwykły! Nie ma drugiego takiego jak on! Gdyby wam przyszło
zgadywać, co obecnie robi, nigdy byście nie zgadli.
- Obmyśla niewątpliwie wyprawę.
- Właśnie, że nie! Wyprawa jest już od dawna obmyślona w każdym
szczególe. Nawet to, że przybyło więcej krzyżowców, niż ich oczekiwano, nie
sprawi kłopotu marszałkowi Filanghieri. We wszystkich warsztatach królestwa
kończy się budowę statków. Jeszcze nigdy równie potężna flota nie wyruszyła
przeciwko poganom. I wyobraźcie sobie: cesarz określił rysunki dla
budowniczych, by im pokazać, jak mają okręty wyglądać! Ale teraz pisze
księgę...
- Księgę? - patrzył zdumiony na wielkiego mistrza. - O czym? O wojnie?
- Ależ nie! O zwyczajach ptaków. Cesarz, możeście książę słyszeli,
interesuje się hodowlą sokołów. Zresztą zna obyczaje także innych ptaków.
Rozpoczął więc pisanie księgi...
- Lecz wyprawa...
- Nie lękajcie się, książę. Upewniam was, że wszystko przygotowane jak
należy. Zanim jeszcze dojedziemy do Troi, przekonacie się o tym.
I rzeczywiście - jeżeli kraj, przez który obecnie jechali, nie różnił się
wyglądem od ziem marchii ankońskiej, to przecież życie w nim wyglądało
całkiem inaczej. Droga była lepsza, a ciągnąca armia raz po raz spotykała
gromady półnagich ludzi, którzy mimo upału mozolili się nad naprawą traktu,
pilnowani przez dozorców wyposażonych w długie baty. Co kilkadziesiąt
stajań, tuż nad morzem, wznosiła się samotna, szara wieża strażnicza, a z
niej na widok przeciągającej krucjaty wychodziła gromadka żołnierzy w
jednobarwnych kaftanach. Miasta, które mijali, były czyste. Na powitanie
jadących wychodził balius cesarski w otoczeniu swego orszaku, zaś jego
urzędnicy natychmiast zajmowali się rozprowadzaniem wojsk po kwaterach.

background image

Żywności ani paszy nie brakło, wszystkie bowiem prowianty dostarczane były
barkami na miejsca postoju wyprawy. Przy tym część barek płynęła równolegle
do posuwającej się armii, zabrawszy na swój pokład wozy i część pieszych.
Dzięki temu, mimo skwaru, mogli maszerować dość szybko.
Ludwik patrzył na to z ciągle wzrastającym podziwem. Von Salza miał
rację: wyprawa została obmyślona w najdrobniejszych szczegółach. Była niby
kunsztowny mechanizm, który raz puszczany w ruch szedł dalej własną mocą.
W Termoli armia landgrafa spotkała się z dużym pocztem rycerstwa i
żołnierzy, który prowadził hrabia Landolf z Akwinu, gubernator prowincji
Terra di Lavoro. Ludwik poznał zeszłego roku w Parmie jego brata Tomasza,
hrabiego Acerra, zwierzchnika sądów królestwa i najbliższego doradcę
cesarza. Obaj hrabiowie byli młodzi, pełni energii, zapału i przywiązania
do Fryderyka. Panowie małego, górskiego zameczku zostali przed paru laty
powołani przez cesarza do wielkich godności; był to okres wielkich reform i
cesarz musiał złamać bunt swego najbliższego otoczenia; pozbył się jednak
bez wahania dawnych doradców, odbierając im ziemię i tytuły, a do swego
boku wezwał ludzi nowych.
Landolfa odprowadzała do Termoli jego żona wraz z trzyletnim synkiem.
Ludwik poznał oboje na uczcie, którą rycerz z Akwinu wydał na cześć
landgrafa. Widok młodej kobiety, odprowadzającej na wyprawę krzyżową swego
męża, postawił mu przed oczy Elzę, zaś chłopiec, na rękach dwórek,
przypomniał Hermana i Zofię. Wyczerpany upałem, udręczony ciągłym bólem
głowy, mało o nich myślał w drodze. Ale teraz w komnacie chłodzonej
powiewem ogromnych wachlarzy z piór jakichś nieznanych ptaków zjawiło się
przed nim pytanie: Go się u nich dzieje? Może narodziło się już dziecko,
które Elza nosiła, gdy odjeżdżał? Doświadczone kobiety mówiły wprawdzie, że
poród nie powinien nastąpić przed świętym Mateuszem ewangelistą - a teraz
jeszcze lipiec - wiedział jednak, jak niepewne są takie przepowiednie.
Obudził się w nim niepokój o żonę. Gdy rozstawali się, była blada.
Przypomniał sobie, że ciężko przychodziły jej dwa poprzednie porody. Tyle
kobiet umierało rodząc. Ludwika na myśl o tym ogarnęły taki smutek i
tęsknota, że zapominając, iż jest na uczcie, w otoczeniu wesoło gwarzących
rycerzy, ciężko oparł głowę na ręce.
- Dręczy was coś, książę, czy może nie czujecie się zdrowi? - posłyszał
nagle obok siebie.
Podniósł szybko wzrok i zobaczył utkwione w siebie, pełne życzliwości
oczy. Hrabina Teodora miała twarz piękną o rysach delikatnych, ale jej
ciało zdradzało skłonności do przedwczesnego tycia. Był zaskoczony, że mówi
tak dobrze po niemiecku. Ubrana była, obyczajem dam italskich, w luźną
szatę, spadającą z ramion. Czarne, prawie granatowe włosy przedzielone
pośrodku, ujęte były w złoty, pięknie kuty krąg, rodzaj korony. W uszach
miała kamieniami wysadzane kolczyki, od których zwisały aż do ramion
frędzle z pereł. Obok niej, na wysokim krześle, zamkniętym poprzeczką,
siedział jej syn, pyzaty chłopiec z czarnymi oczyma i białą cerą.
- Wybaczcie, pani - rzekł Ludwik. - Zamyśliłem się... To nie smutek, a
tęsknota. Ujrzawszy was, pomyślałem o swojej małżonce.
Zaśmiała się.
- Wiem. Słyszałam, że kochacie wielce waszą żonę i jesteście dla niej
niby rycerz, który ślubował wierność. Podobno nawet cesarz żartował kiedyś,
iż musi to być czarodziejka niby Morgan le Fay, która napojem miłosnym

background image

spętała wasze serca. Lecz nie gniewacie się, że to mówię?
- Skądże znowu. I ja słyszałem nieraz takie żarty, lecz śmieję się z nich
razem z innymi. Nasza miłość jest gorąca, nie ma w niej jednak nic
nadzwyczajnego. Moja żona nie potrzebowała mi nigdy dawać miłosnego napoju,
aby mi nakazać, bym pamiętał o niej.
- Czy taka piękna?
- Wydaje mi się bardzo piękna. Ale choćby nie miała żadnej urody,
kochałbym ją tak samo.
- Pojmuję, książę, co chcecie powiedzieć. Zresztą uroda jest rzeczą
gustu. I przemija. Co innego jest ważniejsze.
- Tak.
- To jednak nie zawsze cenią rycerze. Słyszałam także, że zwierzacie się
żonie ze wszystkiego.
- Czy nie tak postępuje każdy mąż?
- Och, nie... Nie mówię o skrywaniu. Ale dla wielu mężów ich żony są
tylko wtedy powiernicami, gdy nie mogą czegoś wyjawić innemu.
Potrząsnął głową.
- U mnie inaczej. Niedawno odjechała, a już mi dokucza, że nie mogę
powiedzieć żonie o tym, co widzę i słyszę...
- I nie lękaliście się zostawić ją na tak długo samą? Nie obawiacie się o
waszą miłość...?
Chwilę namyślał się nad odpowiedzią.
- Jeśli boję się - wyznał - to o siebie. Ona będzie mi zawsze wierna.
- Szczęśliwi jesteście, mogąc tak ufać. Gdy was słucham, wydaje mi się,
że jesteście trubadurem układającym canzonę. Czy nigdy tego nie
próbowaliście?
- Nie, pani. Ale są wśród moich rycerzy znakomici śpiewacy. Gdybyście
chcieli...
- Nie, wolę was słuchać. Wasza żona jest córką króla Węgier i wnuczką
księcia Andechs? Piękne rody.
- Moja żona powiedziałaby wam teraz, pani, że najpiękniejszym rodem jest
ten, do którego wszyscy należymy, gdyż w nim narodził się Jezus Chrystus.
- Wiem także o pobożności waszej żony i o dziełach jej miłosierdzia.
Szkoda, że nie mogę jej poznać. Czy nigdy nie zabieracie, książę, swej żony
ze sobą?
- Czasami zabieram. Lecz tym razem droga była daleka, a ona spodziewa się
dziecka.
- A więc po powrocie znajdziecie kogoś nowego w domu...
Siedzący obok matki chłopiec coś nagle wykrzyknął. Zwróciła się ku niemu
i przez chwilę coś mówiła do niego po włosku. Potem rzekła do Ludwika:
- Wybaczcie memu synowi. Jest nad wiek mądry i pragnie wiedzieć wszystko.
Chciał, abym mu powiedziała, kim jesteście i co mówicie.
- Muszę was pochwalić, pani, że mówicie doskonale po niemiecku.
- Naprawdę? Nauczyłam się trochę. Na dworze cesarza bywa zawsze tylu
rycerzy niemieckich. Niestety, nie znam umiejętności cesarza, który potrafi
mówić wszystkimi niemal językami. Chciałabym, aby mój syn posiadał kiedyś
równą znajomość.
Wzruszył ramionami.
- Po cóż mu to?
Śmiała się.

background image

- Wy, rycerze z północy, uważacie, że taka mądrość przystoi tylko księżom
i mnichom. Ale my tutaj żyjemy zbyt blisko Grecji.
W komnacie powstał gwar. Rycerze z chrzęstem powstali z ław z kielichami
w rękach. Pan z Akwinu wzniósł zdrowie:
- Niech żyje książę Ludwik, landgraf Turyngii, wódz wyprawy!
- Eviva! - wołali rycerze italscy. - Hoch! - krzyknęli niemieccy z
wielkim zapałem, ponieważ teraz dopiero dowiedzieli się, że ich senior ma
stanąć na czele krucjaty. - Hoch! Hoch!
Ludwik w odpowiedzi wzniósł zdrowie hrabiego Landolfa, a Meinhart z
Muhlbergu zdrowie wielkiego mistrza von Salzy. Uczta stawała się hałaśliwa.
Rycerze podpiwszy obejmowali się wpół, całowali, starali porozumieć ze
sobą.
Ludwik stracił z oczu żonę hrabiego. Prawdopodobnie opuściła ucztę przed
jej końcem. Ujrzał ją znowu następnego dnia podczas pożegnania przy bramie
miasta. Poczet Landolfa odchodził razem z armią krzyżowców, zaś Teodora z
synem miała powrócić do zamku w Akwinie. Hrabia wziął żonę w objęcia i
żegnał się z nią czule. Ludwik patrzył na to z boku. Pojawiła mu się w
głowie myśl, że choć tamci żegnają się serdecznie, nie ma w ich zachowaniu
tego dziwnego smutku, jakim nacechowane było jego rozstanie z Elzą.
Widział, jak Landolf pochylił się nad synem. Dziecko patrzyło na ojca swymi
czarnymi oczami. Rycerz wziął je na ręce. Coś mówił do małego, czego Ludwik
nie rozumiał. Sam zbliżył się do Teodory. Powiedział:
- Życzę wam zdrowia, dostojna pani, i szybkiego doczekania się powrotu
męża...
- Dziękuję wam, książę - odpowiedziała. - Jedźcie szczęśliwie,
zwyciężajcie niewiernych, a potem powróćcie do swej damy, którą tak
kochacie...
Podała mu -dłoń do pocałowania, po czym wsiadła do czekającej na nią
lektyki. Zawołała na syna:
- Tomaszu!
Dziecko jeszcze raz pocałowało ojca i pobiegło ku matce. Ale mijając
landgrafa zatrzymało się. Poważnie, jakby był dorosłym mężczyzną, chłopiec
wyciągnął do Ludwika dłoń. Coś powiedział, czego Ludwik nie zrozumiał, i
zaraz odbiegł.
Dźwignięto lektykę. Wśród okrzyków pożegnalnych oba pochody ruszyły w
dwie różne strony.

11
Tego jeszcze dnia skręcali od morza ku Lucerze. Od gór zawiewało chwilami
żywsze tchnienie, ale poza tym panował ciągle nieznośny upał. Mimo
słonecznego żaru drogi pełne były wędrujących. Szły gromadki krzyżowców i
pielgrzymów, ciągnących na własną rękę; maszerowały oddziały wojska. Jezdni
i piesi musieli mijać posuwające się wolniej transporty składające się z
długich sznurów wozów na wysokich, malowanych barwnie kołach, zaprzężonych
w muły i osły. Każdego transportu pilnowało kilku jeźdźców w białych
burnusach o smagłych twarzach, z krzywymi szablami u boku. Błyskając
białkami oczu krzyczeli na woźniców, by trzymali się skraju drogi. Na swych
lekkich koniach przelatywali wzdłuż kawalkady i poganiali opieszałych
uderzeniami biczów.
Spostrzegłszy pierwszy raz tych ludzi, Ludwik odruchowo zdarł konia i

background image

chwycił za rękojeść miecza. Ale usłyszał obok siebie wesoły śmiech hrabiego
Landolfa.
- Oczy wam, książę, błysnęły jak u wilka, gdyście zobaczyli Saracenów -
rzekł pan z Akwinu.
- Więc nie omyliłem się? - zawołał Ludwik. - To Saracenowie! - I znów
sięgnął do miecza.
Ale Landolf śmiał się jeszcze weselej. Jadący z drugiej strony księcia
von Salza pośpieszył z wyjaśnieniem.
- Tak. wasza miłość, to są ci Saracenowie, których cesarz zwyciężył przed
dwoma laty i z gór sycylijskich przeniósł wraz z rodzinami do Lucery.
Stanowią obecnie wierną straż cesarską.
- Zostali ochrzczeni?
- ACh, nie! Oni tylko razem z życiem wyrzekają się swej wiary. Zaraz
wjedziemy do miasta i zobaczycie, książę, ich meczety, imamów, muezinów. Ci
ludzie nie staliby się nigdy prawdziwymi chrześcijanami. Natomiast służą i
dobrze służą...
Więc tak wyglądają Saracenowie? Ludwik, słuchając tego, co mówił Salza,
patrzył na pomykających po drodze strażników. Ich ciemne twarze odbijały od
białych zawojów. Rzeczywiście starannie wykonywali swoją służbę: prowadzili
wozy niby psy stado owiec.
Ludwik pamiętał, że kiedy był na dworze cesarskim w Rimini, w Parmie i w
Borgo San Donnino, widywał między służbą Fryderyka ludzi w dziwnych,
wschodnich szatach. Mówiono mu, że są to Saracenowie, którzy przyjęli
chrześcijaństwo. W to, żeby chrześcijański cesarz mógł się otaczać ludźmi
nie nawróconymi, nie uwierzyłby nigdy. A jednak sam von Salza przyznawał,
że tak było.
Landolf począł mu opowiadać o walkach cesarza z broniącymi się w górach
Saracenami i o tym, jak muzułmanów wspomagali zdrajcy - chrześcijanie: wódz
floty cesarskiej Wilhelm Porco i korsarz marsylski Hugo de Fer. Ale w końcu
wojska cesarskie zdobyły warownię górską Giato. Cesarz, choć walczył z
Saracenami z całą bezwzględnością, gdy mu ulegli, okazał im swoją łaskę:
kazał stracić tylko ich wodza ibn-Absa, a także Porca i Hugona. Innym
darował życie. Przeniósł jedynie całą ludność saraceńską z Sycylii do
Apulii.
Niebawem armia krzyżowców zbliżyła się do Lucery. Miasto leżało na
skalnym cyplu, jakby zawieszone nad kamienistą, wyprażoną w słońcu równiną,
staczającą się ku morzu. Grube mury miejskie porosłe zielenią wydawały się
skałą i tylko odkryte tu i tam pokłady wyblakłej, cienkiej cegły mówiły o
tym, że zostały niegdyś wzniesione ręką ludzką. Ale musiało to mieć miejsce
bardzo dawno.
Wojska objechały miasto naokoło i pociągnęły dalej ku Troi. Jednakże
Landolf i von Salza zabrawszy Ludwika i kilku znakomitszych rycerzy
niemieckich ruszyli przez środek miasta, by je pokazać przybyszom.
Grube, szaropłowe mury kryły skupisko uczepionych skały domków o płaskich
lub lekko baniastych dachach. Między domami sterczały igły minaretów, a
palmy rozpinały swe konary. W wąskich, krętych uliczkach kłębiła się
hałaśliwa i barwnie ubrana ludność. Rycerze omal nie utknęli w tym zgiełku.
Z trudem, jadąc jeden za drugim, przebili się na rynek. Ale i tu było
pełno. Plac zastawiony był straganami, pokrytymi daszkami z chrustu, z
rozpiętymi na nich kolorowymi płachtami. Zdawały się aż uginać od stosów

background image

złocistych pomarańcz, cytryn, fig, daktyli. Wrzeszcząc i uderzając w małe
bębenki, brodaci kupcy nawoływali przechodniów do koszów z pałkami trzciny
cukrowej. Gdzie indziej handlowano drobiem i ponad gwar ludzki wybijało się
rozpaczliwe gdakanie kur. Kobiety z pozasłanianymi twarzami niosły na
głowach kosze i stągwie. Zatrzymywały się przy straganach i targowały
krzykliwie. Wszyscy krzyczeli, gwałtownie wymachując rękami. Jazgot głosów
ludzkich zagłuszało co pewien czas przeraźliwe kichanie osłów. Z góry na
falującą i czyniącą dziki rejwach ciżbę spływały potoki słonecznego blasku,
gęste niby roztopiona żywica.
Pośrodku miasta znajdował się zamek cesarski w kształcie grubej,
ośmiobocznej wieży. Przed bramą stali saraceńscy strażnicy w zbrojach z
karacenowych płytek. Przekrzykując wrzawę targowiska, Landolf opowiadał
Ludwikowi, że cesarz lubi przyjeżdżać tutaj i wtedy mieszka w zamku.
Słuchając tych opowiadań i patrząc na to, co widział wokoło, Ludwik czuł
niby zawrót głowy. Wszystko, czym dotychczas żył, doznawało wstrząsu. Nagle
stanęło przed nim niepokojące pytanie: może prawdą jest to, co się mówi o
cesarzu? Głowa pęka od upału i od tych myśli.
Opuścili Lucerę i dogonili ciągnącą ku Troi armię. Niedługo potem
natknęli się na gońca, który pędził co koń wyskoczy z wieścią, że do Troi
przybył cesarz i wzywa do siebie landgrafa. Ludwik zdał dowództwo na von
Salzę i wyruszył na spotkanie władcy.
Fryderyk powitał go czule: objął go i kilkakrotnie ucałował w oba
policzki. Był blady, bledszy niż rok temu, gdy Ludwik widział go ostatni
raz. Widać choroba, o której wspominał Salza, nie opuściła go jeszcze.
Zabrał Ludwika w cień oplecionej bluszczem altany. Zadając pytania i
słuchając odpowiedzi, nie przestawał odbierać wieści, przynoszonych mu raz
po raz przez posłańców. Bez trudności przechodził z języka niemieckiego, w
którym rozmawiał z landgrafem, na włoski, grecki czy arabski. Na leżącej
przed nim woskowej tabliczce notował jakieś sprawy lub skreślał to, co było
załatwione.
- Czekałem na ciebie niecierpliwie - rzekł do Ludwika. - Salza miał ci
powiedzieć, że naznaczyłem cię wodzem krucjaty. Ufam, że choć jesteś taki
młody, wywiążesz się z tego zadania znakomicie. Zresztą będę przy tobie.
Pozostawię także von Salzę u twego boku, a on potrafi dobrze radzić. Chcę,
aby wszyscy wiedzieli, że masz moją łaskę... W tej wyprawie dokonamy
wielkich rzeczy. Zobaczysz. Cieszę się, że sprowadziłeś wielu rycerzy. Wiem
już o tym, donieśli mi gońcy. Książę Limburgii przybył także z licznym
wojskiem. Wydałem rozkaz, aby objął dowództwo nad krzyżowcami, którzy
ściągnęli wcześniej, i nie czekając na nas odpłynął z nimi. Połączymy się w
Acre. My będziemy główną częścią wyprawy. Poczekamy, aż ściągną wszystkie
okręty. Myślę, że uda nam się odpłynąć jeszcze przed dniem Narodzenia
Najświętszej Panny. Tymczasem twoje rycerstwo niech odpocznie po drodze. Na
pewno dokuczyły wam upały.
Sięgnął po rulon leżący obok na niskim stołeczku.
- Wy, Niemcy - powiedział - umiecie żyć w cieniu waszych lasów, ale nie
wiecie, jak się zachowywać tutaj. Oto przepisy, co należy jeść, co pić, jak
postępować. Ułożyłem je razem z moim medykiem, Adamem z Cremony. Zaraz
poślij je przez gońca swoim i poleć, by stosowali się do nich. Jeszcze
muszę omówić z mistrzem Zaccaria, jakie dać wskazówki ludziom, by uchronić
ich od chorób oczu. W Ziemi Świętej wielu choruje na cieknięcie powiek...

background image

Oderwał się od rozmowy, by przyjąć dwóch nowych wysłanników. Ich
nadejście zapowiedział służący w szerokich, wschodnich szatach. Wyglądał
również na Saracena. Tamci podchodzili kolejno. Padali na kolana przed
cesarzem i dotykali czołem ziemi. Nie odzywali się tak długo, póki cesarz
nie kazał im mówić. Przed odejściem także bili niezliczone pokłony. Po ich
odejściu służący przyniósł na tacy rozłożyste puchary, napełnione śniegiem,
na którym stała mała czarka z owocową miazgą.
- To mój szambelan, Ryszard - rzekł cesarz, wskazując Ludwikowi
usługującego. - Wierny i oddany... - Mówił coś w nieznanym języku do
Ryszarda. - Poleciłem mu - wyjaśnił, gdy szambelan bezszelestnie zniknął -
aby kazał przygotować konie. Słońce zniżyło się, pojedziemy do Melfi. Chcę,
abyś tam dobrze wypoczął, zanim wyruszymy. A także chcę dobrze ciebie
poznać...
Wkrótce potem nieliczny poczet cesarski podążał drogą, skręcającą ku
górom, które wisiały nad równiną ciemnym łańcuchem. Słońce przelewało się
spoza ich szczytów i kładło pod nogi jadących długie cienie. Upał zelżał, a
w powietrzu plątał się rzeźwiejszy powiew. Lecz Ludwik miał nadal ciężką
głowę. Czuł się oszołomiony, jakby go wysadzono z siodła. Coraz mniej
wiedział, co ma myśleć o świecie, w którym się znalazł. Przed rokiem cesarz
porwał go i zdobył. Nie tym nawet, co mówił. Ludwik wywołał z pamięci
wspomnienia tamtej rozmowy w zamku parmeńskim. Był wieczór, ale Fryderyk
nie pozwolił zapalać świateł. "Lubię rozmawiać w półmroku..." - powiedział.
Mówił wolno, dobitnie, nie zawsze kończąc zdania i dopełniając je tylko
znaczącym gestem. Wtajemniczał Ludwika w swe wielkie plany. "Władza
cesarska jest władzą świętą, władzą Boską... - mówił. - Lecz rzucono ją na
targowisko..." - zrobił obu dłońmi ruch, którym zdawał się wyrażać smutek,
a jednocześnie jakby gorzkie zrozumienie dla słabości ludzkich. W słowach
Fryderyka nie było napastliwości. Gdy mówił, krzywił lekko wargę. "Jestem
człowiekiem z Apulii - ciągnął - ale płynie we mnie krew pomazańców Bożych.
Jesi, podobnie jak Betlejem, jest tylko niepozornym miastem. Wydobyłem
sceptr cesarski z błota i nadam mu znowu blask... Tego chce Najwyższy.
Cesarstwo musi stać się znowu zwierzchnictwem Bożym nad światem... Wiem, że
tak samo myślisz... Powierzę ci niedługo wielkie zadania, ale myślę o
większych jeszcze... Do tego jednak prowadzi długa droga. Ludziom trzeba
czasu... Pojmujesz? Potrzebuję takich jak ty. Nie znałem ciebie dotąd. Ale
von Salza mówił mi wiele o tobie. Ufam zwykle jego radom. I widzę, że się
nie omylił. Znam się na ludziach. Napatrzyłem się na nich dobrze. Nim
zasiadłem na tronie, zaznałem wielu upokorzeń. Byłem bosonogim chłopcem,
który żył z łaski mieszczan z Palermo. Zwróciłem im za to stokrotnie. Dałem
im swego orła na herb. Nie zapomną nigdy mojej łaski. Każdemu, kto mi
zaufa, odpłacam tak samo..."
Jadąc obok Fryderyka, wyławiał z pamięci tamte słowa. Cesarz milczał.
Pozwolił iść wolno wierzchowcowi, a sam zmarszczywszy brwi zdawał się nad
czymś namyślać. Był znakomitym jeźdźcem i choć zajęty myślami, zachował
świetny dosiad. Lekka, dziwnego kroju szata z purpurowej, lśniącej materii
odkrywała muskularne ramiona o skórze białej, lekko pocętkowanej brązowymi
punkcikami. Na jednym z ramion miał ciężką bransoletę z kutego złota.
Czerwone włosy spadały swobodnie w kędziorach. Opinał je wieniec ze
zwykłych, laurowych liści. W tym stroju wydawał się przybyszem z umarłego
już świata.

background image

Tam, na północy nie odbijał tak bardzo od otoczenia. Może dlatego jego
słowa wydawały się zrozumiałe. I porywały. Teraz było inaczej: Ludwik nie
mógł się pozbyć uczucia niepokoju. Wydawało mu się, że jest człowiekiem,
który się zaplątał w coś niezrozumiałego dla siebie.
- Melfi jest tam - rzekł nagle cesarz, wyciągając rękę i wskazując nią
skalne siodło, tuż pod szczytem rozsiadłej szeroko góry. Słońce zapadające
za łańcuch górski spowijało zbocze w cień. - Lubię ten zamek - mówił. -
Przyjdzie czas, że zbuduję sobie piękniejszy jeszcze... Mam pomysł. Wyobraź
sobie: ośmiobok... Lubię go. To kształt matematyczny, który wyraża pełność.
Pojmujesz?
Błękitne oczy cesarza utkwione w twarzy Ludwika zdawały się szukać
zrozumienia. Ale twarz landgrafa wyrażała tylko oszołomienie. Spostrzegłszy
to cesarz zaśmiał się hałaśliwie. Mocno uderzył Ludwika po ramieniu, jakby
go budził ze snu.
- Patrzysz na mnie, jakbym mówił w gorączce. Wiem, opowiadam ci o
rzeczach, które cię nie obchodzą. Ach, wy Niemcy. Jesteście ludźmi wojny i
ludźmi wierności. I macie słuszność - to najważniejsze. Jak zostawiłeś
żonę?
- W smutku, miłościwy panie. Oczekuje dziecka, więc pełna była lęków.
- Rodzenie jest naturą kobiety. Kobieta nie cieszy się poczynajac, nosi w
smutku, ale jest szczęśliwa, gdy urodzi. Tak samo wszystkie samice w
naturze. Czy wiesz, że cesarzowa też oczekuje potomka?
- Cieszę się z tej wieści, miłościwy panie. Oby Pan nasz pozwolił
narodzić się następcy tronu jerozolimskiego, jak dał nam króla rzymskiego.
- Ładnie to powiedziałeś. To prawda. Chciałbym mieć syna, którego mógłbym
naprawdę kochać. Więc obaj odjeżdżamy od żon, które poczęły. Lecz za to
przywieziemy zwycięstwo, jakiego świat się nie spodziewa!
- Oby wasze słowa, miłościwy panie, były dobrą wróżbą.
- Wróżbą? Wróżby to rzeczy ciemne. Mnie wywróżono kiedyś, że umrę w
mieście, w którego imieniu jest kwiat. Tak, jak Florencja... Nie pojadę tam
nigdy! A tobie co wróżono?
- Pewien pustelnik powiedział mi kiedyś, że moim ptakiem jest gołąb i gdy
on się ukaże nad moją głową...
- Gołąb to ptak miłości - przerwał. - Jeśli jest twoim ptakiem, znaczy,
że jesteś szczęśliwy w kochaniu. Zazdroszczę ci... Znam dobrze obyczaje
gołębi... - Przez chwilę opowiadał o gołębiach, budząc swą wiedzą zdumienie
Ludwika. Potem umilkł.
Wjechali w rudy cień. W dole na płaskowzgórzu Kapitanatu leżały jeszcze
blaski słońca i widać było skrzące się morze. Ale z wolna na wszystko
zachodził mrok. Ani się spostrzegli, kiedy zapadła noc i otuliła ich sobą.
W dole tu i tam błyskały światełka. Droga przed nimi wiła się jaśniejszą
wstęgą. Klekot kopyt jadącej przodem saraceńskiej straży rozchodził się
szeroko. Potem znowu wszystko wokoło nich poczęło się rozjaśniać. Niebo nad
górami roziskrzyło się. To wzeszedł księżyc i od jego migotliwej, jakby
sypkiej, poświaty kładły się na drogę mechate cienie jezdnych.
Znowu jechali milcząc. Coraz mocniej przewiewał wiatr, a jego rwany
oddech zaczął przynosić uszom jadących głuchy szum, trochę niby pomruk
morza. Dźwięk był dziwnie znany Ludwikowi. Teraz jego nozdrza pochwyciły
aromatyczną woń lasu. Czarna ściana drzew wyrosła przed nimi. Zanurzyli się
w nią. Woniało mokrą ziemią i liśćmi. Przez gałęzie przeciekał księżycowy

background image

blask. Lecz już słabnął. Krótka noc dobiegała końca.
Po jakimś czasie droga wynurzyła się spośród drzew. Szła teraz grzbietem
wzgórza aleją wysadzaną cyprysami. W dali pojawiły się światła, a na tle
przecierającego się nieba zamajaczyła bryła zamku. Przy bramie rozpiętej
kamiennym łukiem stali ludzie z pochodniami. Służba brała konie za wodze i
prowadziła w głąb podwórza.
Nagle, gdzieś spoza zamku, od czarnych, porosłych lasami urwisk podniósł
się ryk - początkowo głuchy, jakby dobywający się spod ziemi, potem
przelewający się w groźny grzmot, a kończący się długim, bolesnym skowytem.
Konie zastrzygły lękliwie uszami. Poczęły się niespokojnie rzucać, wspierać
o siebie, przysiadać na zadach. Ludwik położył dłoń na rękojeści miecza.
Ale Fryderyk powiedział z zadowoleniem i dumą w głosie:
- To moje lwy. Zwietrzyły nas, więc wołają, by im dać jeść.

12
Ludwik obudził się na posłaniu tak miękkim, że zdawał się w nim tonąć.
Łoże otaczały lekkie, półprzezroczyste zasłony, przez które przenikał blask
dnia. Usiadł. Kręciło mu się w głowie, pod czaszką miał mącący myśli szum.
Trąc pięściami oczy, wstał. Pod stopami czuł miękki dywan, który był niby
wyspa na lśniącym morzu wykładanej mozaiką posadzki. Stojąc na nim
rozglądał się wokoło. Spał mocno kamiennym snem i teraz musiał sobie
uprzytomnić, gdzie jest i skąd się tutaj wziął. Wolno wypadki nocy
powracały do niego. Przypominał sobie, jak przyjechali wczesnym świtem, jak
dał się zaprowadzić do łożnicy, jak wypiwszy podany mu kielich zaprawionego
korzeniami wina, rzucił się na posłanie i natychmiast zasnął. Wchodząc
tutaj, nie widział tego, co zobaczył teraz.
Komnata miała kształt półkolisty. Przy wygiętej w łuk ścianie w małych
niszach stały posągi. Byli to nadzy mężczyźni i nagie kobiety. Odruchowo
spuścił wzrok. Ale i na posadzce kamienne mozaiki układały się w kształty
obnażonych postaci. Gdziekolwiek zwrócił oczy miał przed sobą bodące
przestrzeń piersi i bezwstydnie odkryte łona. Znowu przycisnął pieści do
powiek. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Ale postacie nie zniknęły.
Patrzyły na niebo obojętnie oczami pozbawionymi źrenic. Kim były?
Pogańskimi bożkami czy inkubami? Uciekając od niepokojącego widoku, zbliżył
się do okna. Odetchnął lżej.
Przed sobą miał górę o zboczach pokrytych lasami i jakby rozoranym
szczycie. Przypomniał sobie, że Fryderyk powiedział mu, iż nazywa się Monte
Vulture. Spoza jej zboczy wyzierała rozległa przestrzeń, kąpiąca się w
jaskrawym blasku słońca. Daleko, daleko leżała szara płyta morza. Skrzyła
się i zdawała się lekko wzdymać.
Tam w dole musiał panować zabijający chęć do życia upał. Ale tu, od
bukowych i kasztanowych gąszczy, płynął razem z aromatem świeżych liści
orzeźwiający powiew. Ludwik głęboko wciągnął powietrze w płuca. Poczuł się
nagle mocniejszy. Obrócił się i próbował się zmierzyć wzrokiem z półkręgiem
nagich figur. I teraz jednak musiał spuścić oczy. Znowu szukał ratunku w
widoku porosłych lasami gór. Choć barwa liści była jaskrawsza i kształt
góry inny niż zwichrzone wierzchołki otaczających Wartburg szczytów,
patrząc przez okno czuł się bliższy swej własnej, surowej rzeczywistości.
Monte Vulture przypominała mu Inselberg, a z tym wspomnieniem powróciła
pamięć Elzy. Landgraf przeżegnał się i - odwrócił. Zamiast posągów zobaczył

background image

dwóch służących w bufiastych szatach, którzy kłaniali mu się nisko i
zapraszali gestami, by szedł z nimi.
Kroczyli przodem pokazując drogę, lecz co chwila odwracali się i
kłaniali. Idąc za nimi minął drugą komnatę, mniejszą niż jego łożnica, a
potem wszedł do małego, okrągłego pomieszczenia bez okien, lecz z otworem w
sklepieniu. Wąska półka obiegała ściany wokoło. Środek zajmował wykładany
marmurowymi płytami basen pełen wody. W nim na postumencie stał posąg
kobiety, nagiej jak tamte wszystkie, walczącej z ogromnym, nacierającym na
nią łabędziem.
Znowu gestami służący zapraszali księcia, by się rozebrał. Uczynił to i
po schodkach zszedł w wodę. Była ciepła i wydawała miłą woń. Jeden ze
służących pochylony nad stojącym w wodzie landgrafem począł mu myć głowę,
zlewając włosy wonną oliwą i spłukując je potem wodą z dzbanka. Gdy Ludwik
wyszedł z basenu, drugi służący nadbiegł z wielkim prześcieradłem i pomógł
mu się wytrzeć. Zaprowadził go potem do kamiennej ławy; wskazał gestem, by
się zechciał na niej położyć. Podczas gdy drugi służący usiadłszy na
skrzyżowanych nogach grał na małej piszczałce jakąś melodię, pierwszy
nacierał mocno olejkami ciało landgrafa. Potem ułożył mu włosy, a wreszcie
podał zieloną szatę z lśniącej, lekkiej materii.
Poprowadzili go do sąsiedniej komnaty, gdzie na księcia czekało
śniadanie. Składało się z owoców i lekkich placków. Ludwik, spożywszy co mu
podano, nie czuł się wcale najedzony. Przypomniał sobie jednak, co mu mówił
Fryderyk o konieczności zachowywania należytych przepisów, więc nie żądał
niczego więcej. W komnacie jadalnej nie było posągów, lecz za to przy stole
usługiwały dziewczęta, ubrane w szerokie spodnie i na poły przezroczyste
zasłony na twarzach.
Kąpiel, a zwłaszcza masaż, orzeźwiły Ludwika. Niepokoje, jakie odczuwał
poprzedniego dnia, odeszły. Powróciła energia i dobry humor.
W komnacie pojawił się szambelan Ryszard i po niemiecku rzekł
landgrafowi, że cesarz oczekuje na niego w ogrodzie.
Ten ogród był prawdziwą krainą z bajki. Pinie i cyprysy, palmy, drzewa
cytrynowe, pomarańczowe, granaty, figi tworzyły skłębioną masę zieloności,
spośród której dochodziło ćwierkanie i kwikanie niezliczonych chmar
ptactwa. Barwne kłębki pierza trzepotały się wśród liści. Między drzewami
otwierały się małe łączki pieniące się różnokolorowym kwieciem. Wciąż
towarzysząc Ryszardowi, mijał sadzawki w kamiennych cembrowinach, czasami
uwieńczone mgiełką fontanny. W przezroczystej wodzie tkwiły nieruchomo,
jakby zawieszone, złotoczerwone ryby. Słońce traciło tutaj pod drzewami
swój dławiący żar; nie paliło okrutnie, ale zdawało się łagodnie
przygrzewać. Od traw i kwiatów biła rześka świeżość.
Za ogrodem, pełnym kwiatów, drzew owocowych, sadzawek niby przelśnionych
słońcem ogromnych brył bursztynu, za wysokim murem, zamkniętym kutą bramą,
zaczynał się drugi ogród, bardziej dziki, będący po prostu kawałkiem
ogrodzonego lasu. Przy bramie czekał na Ludwika Fryderyk. Siedział na
kamiennej ławie i przyglądał się uważnie parze baraszkujących ze sobą psów.
Wydawał się całkowicie pochłonięty swoją obserwacją. Cesarzowi towarzyszył
mały chłopiec z tabliczką i rysikiem w ręku. Fryderyk ubrany był w krótką,
fioletową tunikę, której barwa dziwnie harmonizowała z jego czerwonymi
włosami. Na nagich stopach miał białe sandały. W palcach trzymał bicz
spleciony z rzemieni i srebrnych nici. Powitał Ludwika wesołym

background image

potrząśnięciem ręki.
- Witaj! Jak ci się spało?
Nie zezwolił na ceremonialny ukłon, ale po przyjacielsku objął Ludwika i
poklepał życzliwie po plecach. Gestem odprawił Ryszarda.
- Chodź - powiedział - chcę ci pokazać moje zwierzęta.
Minęli bramę i udali się w głąb tego drugiego ogrodu. Chłopiec z
tabliczką szedł w milczeniu za nimi. Ludwik w pewnej chwili spojrzał w
twarz małego i zaskoczyło go, że odnalazł pod chyrą czarnych, kręcących się
włosów te same co u Fryderyka błękitne jak morze oczy. Znowu zdawało mu
się, że dochodzą go słowa, słyszane niegdyś: "To rozpustnik! Kobiety są dla
niego zabawkami! Królestwo Sycylijskie pełne jest jego bękartów...!" Z
chłopca przeniósł wzrok na cesarza, który szedł lekkim elastycznym krokiem,
w swej krótkiej szacie podobny do zapaśnika gotującego się do walki. Kim
jest ten człowiek? - zadał sobie znowu pytanie.
Boczne ścieżki prowadziły w gąszcz. W cieniu stały klatki, w których
przeważnie spały, leniwie rozciągnięte, najrozmaitsze zwierzęta. Były to
stwory, które w większości Ludwik oglądał po raz pierwszy. Szeroko
rozwartymi oczami patrzył na ogromnego zwierza z nosem niby trąba,
wachlującego się wielkimi uszami i przestępującego z nogi na nogę. Po innej
klatce przechadzały się cętkowane konie nie-konie z głowami osadzonymi na
niepojęcie długiej szyi. Z ogrodzonego murem bagna, do którego, aby nie
wysychało, ściekał strumień wody, sterczał dziwaczny łeb z malutkimi
uszkami, lecz za to z ogromnymi chrapami. W głębokim dole, na brzegu
kamiennego basenu siedział niedźwiedź - całkiem biały! Stojący nad dołem
człowiek polewał zwierza co pewien czas wiadrem wody, a on wyginał grzbiet
i zdawał się rozkoszować tą kąpielą.
Fryderyk opowiadał Ludwikowi o każdym zwierzęciu: skąd pochodzi, gdzie
żyje, jakie ma obyczaje, od kogo je otrzymał.
- Tego białego niedźwiedzia - mówił - przywieźli mi żeglarze z Bergen w
darze od króla Haakona. Tę panterę dostałem od sułtana Egiptu. - Podszedł
do klatki i wsunąwszy między pręty rękę, bez obawy pieścił gruby kark
cętkowanej kocicy.
Gdy minęli klatkę, Fryderyk położył palec na ustach.
- Teraz - rzekł - pokażę ci coś niezmiernie ciekawego. Ale nie wolno ci
się odezwać jednym słowem, póki stamtąd nie odejdziemy...
Rozsunął ścianę gałęzi i poprowadził Ludwika wąską ścieżką w ustronny kąt
ogrodu. W dużej klatce Ludwik ujrzał parę dzieci, może trzyletnich. Były
całkiem nagie, ich skóra miała barwę jednolicie śniadą. Na ich widok
dziewczynka wstała. Podeszła do kraty. Wydała dźwięk przypominający
chrząkanie świni. Chłopiec nawet nie spojrzał w ich stronę. Obojętnie
posypywał sobie brzuch ciepłym piaskiem. Ludwik chciał zapytać, czyje to są
dzieci i co tu robią, ale Fryderyk szybko położył palec na ustach.
Dziewczynka patrząc na nich naśladowała ten gest. Znowu zachrząkała.
Kiedy wrócili przed klatkę pantery, cesarz powiedział:
- Postanowiłem przekonać się, czy dzieci przyjmują przez narodzenie język
rodziców. Kazałem tych dwoje odebrać matkom, gdy były niemowlętami i
wychowywać tak, aby nikt nie odezwał się przy nich słowem. Ale rzecz
ciekawa, one wcale nie mówią.
Począł mówić o innych jeszcze dokonywanych przez siebie doświadczeniach.
Ludwik milcząc szedł u jego boku. Do uczuć, jakie w nim ostatnio

background image

zakiełkowały, dołączyło się poczucie nieśmiałości. Rudowłosy władca, o
wysoko sterczących kościach policzkowych, wydał mu się nagle jakimś
nadczłowiekiem, niepojętym i groźnym. Przypomniały mu się pytania Elzy, gdy
jej opowiadał o cesarzu. Wtedy odpowiadał na nie z całą pewnością. Nie
wiedział, czy potrafiłby tak samo odpowiedzieć dzisiaj.
Przy bramie czekał na nich Ryszard i zaprowadził do jadalni. Teraz także
podano tylko lekkie potrawy. Jedna z dziewcząt lała do pucharów
czerwonofiołkowe wino. Było cierpkie i bardzo zimne. Ludwik zmęczony
chodzeniem po ogrodzie pił chciwie. Fryderyk pytał:
- Jak ci smakuje to wino? Pochodzi od zakonników z Monte Cassino. Lubię
je. Orzeźwia i daje jasność myśli...
Trzasnął w palce. Powtórzył:
- Lubię je. To tam, u nich, zaprzysięgałem wyprawę krzyżową. Honoriusz
był rozsądnym człowiekiem, można się z nim było układać. Cenię rozsądek...
Jeśli ktoś nawet przeciwko mnie dobędzie prawdziwych racji, gotów mu jestem
ustąpić. Ale nie znoszę ludzi zaślepionych. Takich jak Grzegorz. Cóż za
zawzięty staruch!
Po posiłku szambelan odprowadził obu władców do cienistej altany w
ogrodzie. Upał się wzmógł. Tam w dolinach musiał być po prostu zabójczy -
tutaj czynił sennym. Fryderyk rozciągnął się na trzcinowej ławie, na innej,
podobnej położył się Ludwik. Ledwie wyciągnęli się, gdy spoza zasłony z
liści rozległa się delikatna muzyka. Kilku ludzi musiało grać na fletach, a
jeden uderzał leciutko do taktu w bębenek. Potem głos męski zaśpiewał.
Pieśń brzmiała łagodnie, usypiająco. Fryderyk słuchał, podłożywszy ręce pod
głowę. Na jego skrzywione wargi wypełzł uśmiech na poły bolesny, a na poły
lubieżny. Z nieruchomych liści senność sypała się na oczy niby drobny pył.
Ludwik ani się spostrzegł, kiedy zasnął.
Gdy obudził się, Fryderyka nie było już na drugiej ławie. Przy wejściu do
altany stali dwaj służący, ci sami co rano. I teraz kłaniając się nisko
poprowadzili Ludwika do basenu. Po kąpieli podano księciu nowe szaty: tym
razem była to długa, sięgająca do stóp suknia, naszywana złotem i spięta
złotym pasem. Na głowę włożono Ludwikowi lekką koronę, stopy ubrano w ciżmy
z długimi nosami. Pojawił się Ryszard i zaprowadził księcia do dużej
komnaty. Wychodziła ona na taras, z którego rozpościerał się rozległy widok
na kąpiące się w słońcu doliny. Skwar był obecnie najtrudniejszy do
zniesienia: leżał ciężką masą znieruchomiałego powietrza. Ale w komnacie
było przewiewnie, gdyż liczna służba poruszała ogromnymi, zawieszonymi u
stropu wachlarzami. Nie było tu ani mebli, ani nagich posągów. Ze ścian
zwisały naszywane złotem makaty, zaś posadzkę zaściełały dywany, na których
piętrzyły się poduszki. Gdy Ludwik wszedł, siedziało już na nich kilku
ludzi. Powstali oni na widok księcia i przywitali go niskim ukłonem. Ubrani
byli w długie, powłóczyste szaty i mieli poważne brody. Niektórzy mieli
zawoje na głowie, byli widać Saracenami. W kącie Ludwik spostrzegł dwóch
bosonogich braci mniejszych: ich bura odzież odbijała od barwnych szat
pozostałych.
W chwilę później, poprzedzony gromadą służby, nadszedł cesarz. Zebrani
skłonili się przed nim nisko, lecz bez czołobitności. Fryderyk zachowywał
się również prosto: nie przyniesiono dla niego tronu, ale siadł po prostu
na poduszce pośrodku koła zebranych. Służba wniosła niskie stoliczki
wykładane masą perłową. Były na nich owoce, świeże lub smażone w syropie,

background image

oraz małe czareczki z czarnym, gorącym płynem. Ludwik spróbował: płyn był
gęsty i słodki. Zebrani pili go małymi łykami.
Ryszard, który widać z rozkazu Fryderyka, trzymał się przy Ludwiku,
pochylił się i wyjaśnił mu, że obecni w komnacie uczeni zostali zwołani
przez cesarza dla wysłuchania i przedyskutowania odpowiedzi otrzymanej od
wielkiego mędrca z Mezaghanu Abd el-Hagga Ibn Sab'ina, na postawione mu
pytanie: jakie są dowody, że dusza ludzka jest nieśmiertelna.
Cesarz sam rozwinął trzymany rulon i począł czytać nadesłaną odpowiedź.
Ryszard próbował tłumaczyć ją Ludwikowi. Wprawdzie książę czuł, że jego
myśli pracują dziwnie jasno, mimo to zagubił się od razu w powodzi długich
i zawikłanych cytatów z Koranu i z Pięcioksięgu, z Psalmów i z Ewangelii, z
dzieł Platona, Arystotelesa Walentyna Avicenny. Nie pojął wywodów uczonego.
Tymczasem Fryderyk skończył czytać i zaraz nad przeczytaną odpowiedzią
rozwinęła się żywa dyskusja. Z niej także Ludwik nic nie mógł pojąć.
Tłumaczenia Ryszarda wydawały się przemową w obcym, nieznanym języku. W
końcu dał znak tamtemu, aby przestał. Patrzył tylko ciekawie na mówiących.
Ci przemawiali początkowo z wielką uprzejmością, kłaniając się nisko tym,
do których się zwracali. Potem jednak poczęli zapalać się, podnosić głos,
przerywać sobie wzajemnie krzykiem. Gestykulowali przy tym żywo, a obszerne
rękawy ich szat powiewały nad nimi niby skrzydła. Z najwyższym zdumieniem
Ludwik usłyszał, jak jeden z mędrców saraceńskich przerwał w pół zdania
cesarzowi i zrobił przy tym taki gest, jakby to, co mówił cesarz, było nie
nadającym się do słuchania głupstwem. Lecz rzecz jeszcze dziwniejsza:
cesarz parsknął tylko na słowa tamtego śmiechem i wysłuchawszy do końca
jego mowy, na nowo podjął swój wywód.
Dyskusja przybierała z każdą chwilą na sile. Uczeni perorowali, wyraźnie
dzieląc się na kilka grup. Fryderyk brał w sporze żywy udział, a jego
opinie podtrzymywała część uczonych. Gdy mówił, często cytował coś z ksiąg,
które podawała mu służba. Natychmiast umiał odnaleźć w księdze potrzebne mu
miejsce. Czasami zdawał się przedkładać swoje zdanie biskupowi z Palermo,
który siedział obok niego i potakująco kiwał głową.
Ludwika w końcu zmęczyło słuchanie niezrozumiałych spraw. Nie miał
pojęcia, co ma myśleć o swobodnej dyspucie, jaka się toczyła między
uczonymi chrześcijańskimi a Saracenami. Uspokajała go nieco obecność
biskupa - lecz niezupełnie. Pamiętał, iż o Bernardzie mówiło się w
Lombardii, że jest takim samym heretykiem jak i cesarz. Powróciło do
Ludwika uczucie zagubienia się i zaplątania w coś, z czego nie sposób się
wywikłać. Opanował go smutek. Z utęsknieniem myślał o walce: Saracenowie na
końcu miecza byli dla niego bardziej pojmowalni niż ci, obok których
siedział. Potem przypomniał sobie Elzę. Stanęło przed nim: "Co jej powiem,
gdy przyjdzie mi opowiadać o tym, co widziałem?"
Noc zapadła. Służba zapaliła olejne świeczniki i spór uczonych toczył się
dalej. Ale w końcu i oni poczęli być widocznie zmęczeni. Już nie
przemawiali tak gwałtownie, nie przerywali sobie. Była bardzo późna pora,
kiedy zapadła cisza, a w niej rozległ się szyderczy śmiech cesarza.
- Słuchajcie - rzekł Fryderyk - ani odpowiedź Ibn Sab'ina, ani to, coście
mówili, nie dało mi potrzebnych dowodów. Dowiedliście tylko jednego, że
wszystkie księgi, nazwane świętymi, głoszą istnienie nieśmiertelnej duszy i
że gdybyśmy ich świadectwo odrzucili, musielibyśmy powiedzieć, iż ci
wszyscy trzej: Mojżesz, Jezus i Mahomet są oszustami. Okazuje się więc, że

background image

wierzymy w nieśmiertelność dla szacunku, jaki żywimy dla tamtych. Lecz co
powiedzieć człowiekowi, który nie wie, kim jest Jezus czy Mahomet? Jak go
zapewnić o nieśmiertelności duszy, skoro ani ten, kto zmarłego kochał, ani
ten, który go nienawidził, duszy umarłego nie potrafi przywołać z powrotem?
Nie zebrałem was tutaj, byście mnie przekonywali o prawdziwości ksiąg. I
skoro nie wyjaśniliście mi tego, czego od was oczekiwałem, wiem, co
uczynię. Słuchajcie: każę jutro wtłoczyć do beczki jednego z więźniów.
Uszczelni się beczkę smołą i będziemy czekać, aż człowiek umrze. Skoro
istnieje dusza, będzie ona musiała jakoś z beczki wyjść. Nie sądzicie?
Spoglądał po zebranych, a oni w milczeniu kręcili głowami. Tylko jeden z
braci mniejszych zerwał się z miejsca i powiedział, że cesarz, którego
wielką jest zasługą, iż zniósł w królestwie tortury, nie powinien skazywać
człowieka na tak okrutną mękę. Ale Fryderyk przerwał tamtemu niecierpliwie:
- Dosyć! Wy, uczniowie Franciszka, jesteście zawsze tacy sami. Dla was
tylko litość i litość! Większy będzie pożytek, gdy zdobędziemy dowód na
istnienie duszy, niż warte jest życie jednego złodzieja! Dosyć!
Klasnął w dłonie. Na ten znak do komnaty wpadła służba. Szybko usunięto
stoliczki i dywany. Kilku muzykantów w saraceńskich zawojach usiadło w
kącie i rozpoczęło grać na piszczałkach. Do sali wbiegło sześć tancerek.
Były bose, a spod przejrzystych szat połyskiwały ich śniade ciała.
Natychmiast rzuciły się w zawrotny taniec. Złote koła na łydkach i na
ramionach, barwne paciorki na szyjach wydawały brzęk i grzechot zlewający
się w jedno z muzyką. Spod opadających na czoła włosów błyskały oczy.
Dziewczęta obracały się szybko, przerzucały się w gwałtownych podskokach, a
potem nagle zamierały w bezruchu. Stały wtedy uniesione na koniuszkach
palców i tylko ich ręce, szeroko rozstawione, falowały wężowym ruchem.
Ludwik nie znał treści dysputy, nie dowiedział się, co mówił na
zakończenie cesarz. A jednak ten wieczór, przepełniony niezrozumiałą
gadaniną, obudził w nim na nowo i z większą jeszcze niż poprzedniego dnia
siłą dziwny niepokój. Obecność tancerek dopełniła miary. Pod wpływem
rozpierających go uczuć nie mógł sobie znaleźć miejsca. Choć zdawał sobie
sprawę, że Fryderyk może się tym czuć obrażony, wstał, opuścił komnatę i
wyszedł na taras. Księżyc wędrował po gładkim niebie, lamował blaskiem
koronkę szczytów i gdzieś w dali zdrapywał czerń z tafli morza. Ludwik
usiadł na marmurowej ławce. Z komnaty dochodził wciąż brzęk złotych kółek
na nogach tancerek i niespokojny rytm muzyki. Jak zawsze szukał ratunku,
odnajdując w pamięci Elzę. Ale czuł, że ona była daleko, daleko, bardzo
daleko...

13
Biegły dni za dniami. Codziennie - nawet w niedzielę! - przychodzili rano
do łoża Ludwika dwaj służący i zapraszali go, by udał się z nimi do basenu.
Ranki spędzał z cesarzem, który mu zawsze miał coś do pokazania. Czasami
jechali w las na polowanie lub do zamku Lagopesole. Wieczorami odbywały się
uczty, kończące się nieodmiennie występem tancerek saraceńskich.
Dopiero trzeciego czy czwartego dnia pobytu w Melfi Fryderyk zaprowadził
Ludwika do cesarzowej. Ludwik nie widział jej przedtem - nie pokazywała się
nigdy ani podczas uczonych dyskusji, ani na ucztach.
Ujrzawszy Jolantę aż drgnął, tak bardzo przypomniała mu Elzę. Miała takie
same wielkie, czarne oczy pod schodzącym nisko na czoło czepcem. Ale

background image

bardziej jeszcze niż twarz upodobniała ją do Elzy dziecinna prawie postać.
Na szczupłej sylwetce nie widać było zarysów ciąży, tylko w podkrążonych
oczach malował się wyraz cierpienia. Uśmiech Jolanty był jak uśmiech
chorego.
- Witaj, kuzynie - powiedziała, wyciągając do landgrafa drobną śniadą
dłoń. - Będę cię tak nazywała, ponieważ twoja żona jest moją kuzynką.
Wyjaśnię ci to zaraz. W Konstancji, córce Boemunda II, spotkała się krew
królewskiego rodu jerozolimskiego z krwią książąt Antiochii. Potem Anna
córka Konstancji wyszła za mąż za króla węgierskiego i została babką twojej
żony. Och, my w Syrii znamy doskonale wszystkie związki rodzinne.
Nawet jej głos brzmiał podobnie do głosu Elzy. W Ludwiku od pierwszej
chwili zrodziła się wielka życzliwość dla tej dziecinnej cesarzowej.
Pamiętał, jak Elza wypytywała się o nią. Los córki Jana de Brienne budził
powszechne zainteresowanie. Uważano ją za męczennicę w rękach rozpustnego
potwora. Rozmawiając z Jolantą Ludwik odruchowo przenosił wzrok z jej
drobnej twarzyczki na twarz Fryderyka. Cesarz siedział rozparty w niskim
karle. Bawiąc się zawieszonym u pasa sztyletem z wielką nabijaną
drogocennymi kamieniami rękojeścią, patrzył spod przymrużonych powiek na
żonę. Gdy ona wydawała się dzieckiem, młodszą jeszcze, niż była naprawdę,
on robił wrażenie starszego nad swój wiek. Wśród rudych włosów dostrzec
można było białe nitki. Ciało nabierało już tuszy, blade policzki nie miały
młodzieńczej jędrności. Znowu czuł, że nie wie, co myśleć o tym niepojętym
człowieku. I coraz bardziej pragnął, aby jak najszybciej znaleźć się za
morzem wobec wroga.
Na zakończenie tego krótkiego spotkania Jolanta podała Ludwikowi dłoń do
pocałowania i rzekła:
- Chciałabym, kuzynie, zobaczyć cię jeszcze przed waszym odjazdem do
mojej ziemi...
Ostatnie słowa wymówiła z melancholią w głosie. Zaraz jednak spojrzała na
męża, a w jej oczach - tak się przynajmniej Ludwikowi wydało - błysnął lęk.
Nagle urwała. Zabrał głos Fryderyk:
- Za kilka dni - rzekł - odwiozę cię do Otranto. Otoczona wszelkimi
wygodami, będziesz tam oczekiwała na rozwiązanie i na mój powrót. Lecz, jak
ci obiecałem, odpływając każę zatrzymać okręt przed portem i zejdę na ląd,
aby ciebie pożegnać. Wtedy zabiorę także i jego... - wskazał Ludwika.
- Uczyń tak, proszę - skłoniła się nisko. Znowu zwróciła się do Ludwika.
- Gdybyś pisał do swej żony, kuzynie - mówiła - pozdrów ją ode mnie.
Chciałabym ją kiedyś poznać, gdyż czuję dla niej wielką miłość. Może -
uśmiechnęła się - dlatego że nosimy to samo imię... *(Jolanta jest inną
formą imienia Elżbieta).
Ludwik nie zobaczył już więcej w Melfi cesarzowej. Do zamku przyszła
wiadomość, że część krzyżowców, przybyłych poprzednio pod wodzą księcia
Henryka Limburskiego, została załadowana na okręt i odpłynęła. Zbliżał się
czas odjazdu głównych sił. Ten trud miał spaść na barki Ludwika jako wodza
armii krzyżowej.
Dzięki wypoczynkowi w górskim zamku Ludwik czuł się obecnie zupełnie
dobrze. Rwał się do roboty i z radością powitał von Salzę, który przybył,
by go zabrać na wybrzeże. Cesarz odjechał z cesarzową do Otranto,
obiecując, że zaraz po umieszczeniu Jolanty w zamku otranckim przybędzie do
Brindisi, dokąd miały ściągnąć wojska krzyżowe.

background image

W dolinach panował po staremu zabójczy skwar. Dotarłszy do swoich wojsk,
Ludwik znalazł je w stanie opłakanym. Na armię przyszły choroby i zwaliły z
nóg prawie połowę żołnierzy. Choroba dotknęła także ludność miejscową, co
sprawiło, że powstały przerwy w dostawach żywności. Wywołało to szemranie
wśród rycerzy i wojska. Jakieś niepokojące pogłoski krążyły wśród
koczujących wokół Troi armii. Nie wiadomo było, kto je rozpuszczał, ale
rozchodziły się z niepokojącą szybkością. Mówiły o znakach pojawiających
się na niebie, a wieszczących klęskę krucjacie, o gniewie Bożym, którego
zapowiedzią były choroby.
Ludwik pełen energii rzucił się do pracy. Obiegł armię, przywracał
porządek, podnosił ducha. Dwoił się, troił. Utracił jednak wśród trudów
odzyskane w Melfi siły. Toteż ze zdumieniem patrzył na Salzę, który mu
wszędzie towarzyszył i który zdawał się jak salamandra żyć w ogniu.
Dzięki wysiłkom obu została przywrócona armii sprawność. Dostawy
nadchodziły znowu regularnie. Lekarze doradzali, aby wojska jak najszybciej
udały się do Brindisi, gdzie, twierdzili, morskie powietrze przywróci
wszystkim zdrowie. Takie same wezwania przychodziły od Fryderyka. Ludwik
więc wydał rozkaz, by nie zwlekając ruszono ku wybrzeżu. On i von Salza
znajdowali się na czele głównej kolumny wojsk.

14
Cieszę się, książę - mówił wielki mistrz do Ludwika, gdy jechali obok
siebie - z przyjaźni, jaką was cesarz obdarza. Byli ludzie, którzy starali
się go przekonać, iż książę limburski byłby lepszym wodzem krucjaty niż wy.
Ale udało mi się przezwyciężyć ich wpływy.
- Jestem wam wdzięczny, mistrzu, i chciałbym móc tę wdzięczność okazać.
- Nie mówmy o tym, książę. Staram się tylko wypłacić za dobrodziejstwa,
jakich zaznał nasz zakon od waszego ojca i od was samych. Poza tym chodziło
mi o rzecz bardzo ważną. Nie odmawiam księciu limburskiemu zalet dzielnego
rycerza. Lecz wy, książę, i nasz zakon, mamy dalsze plany, które
nakreśliliśmy sobie w Rimini, a dla nich potrzeba, abyście, książę, nabrali
jeszcze więcej znaczenia w Rzeszy niż dotychczas macie.
Suchy upał drapał gardło. W oślepiającym słońcu ciągnące się wzdłuż drogi
kępy zieloności spłowiały, stały się niewidoczne wśród skalnego rumowiska.
Na szyjach wierzchowców pot wystąpił ciemnymi zaciekami.
To gorąco wysysało wszystkie siły. Ludwik ledwo był zdolny słuchać tego,
co mówił Salza. Gwałtownie wachlował się trzymaną w ręce mycką. Ale wielki
mistrz wydawał się niezwyciężony.
- Cesarz jest wielkim, niezwykłym człowiekiem - ciągnął. - Ale niewiele
się zna na sprawach Niemiec. Zwykle tylko z wielkim trudem potrafię go
przekonać. Nie posłuchałby mnie, gdyby nie wiedział, jak bardzo mu jestem
oddany. Nazywa siebie Apulejczykiem i właściwie jest nim bardziej niż
wnukiem Barbarossy. To dlatego dał się uwikłać w tę wyprawę...
Choć wyczerpany upałem, Ludwik począł słuchać uważniej.
- Uwikłać? - zapytał. - Jak to rozumiecie, mistrzu?
Von Salza przez czas jakiś jechał w milczeniu. Ludwikowi poczęło się już
wydawać, że wielki mistrz powiedział coś, czego żałuje, i wolałby tym
milczeniem odwrócić uwagę od swoich słów. Ale on odezwał się znowu.
- Od słynnego wezwania Urbana II wszystkie wysiłki chrześcijaństwa były
skierowane w stronę Ziemi Świętej. To prawda, że tam mamy Grób Pański. Lecz

background image

Królestwo Jerozolimskie stało się królestwem rycerzy francuskich,
szpitalników i templariuszy. Gdy wszyscy ofiarowują mu swoją krew, nie
wszyscy znajdują tam dla siebie miejsce. Nasz zakon choćby... Wiecie
dobrze, że nie ustępujemy tamtym w odwadze, w gorliwości chrześcijańskiej.
Nie żałujemy krwi. Pod Damietą poległ kwiat naszego rycerstwa. A tymczasem
co my tu posiadamy? Są natomiast ziemie rozległe i bogate, które należałoby
zdobyć dla prawdziwej wiary...
- Myślicie, mistrzu, o ziemiach nad Bałtykiem?
- O nich, książę! Wiele potrzebowałem słów, by wytłumaczyć całą rzecz
cesarzowi. Dla niego cesarstwo jest tu. A cesarstwo jest tam...
- Tam są dzikie puszcze.
- Najdzikszą puszczę można zamienić na rodzący zboże kraj. Gdy wrócicie i
będziecie rozmawiali z waszym bratem, on wam powie, jak wyglądają te ziemie
w naszych rękach.
- Nie wątpię, że jesteście znakomitymi gospodarzami. Lecz powiedzcie,
wielki mistrzu, przecież ludy, z którymi pojechaliście tam walczyć, dzięki
waszemu wysiłkowi przyjmą w końcu Chrystusa. I wtedy zechcą się rządzić
same...
- Być może, kiedyś... Na pewno nieprędko. I nie wiem, czy naprawdę
rządzić się kiedy same potrafią. To lud surowy, który taki już na zawsze
zostanie. Tacy, jak książęta wielkopolscy czy mazowieccy - począł mówić z
gwałtownością, głosem, który przypominał krakanie. - Niby chrześcijanie, a
wystarczy tylko ich podrapać, aby zobaczyć, że zostali poganami! Brudni,
głupi, skłóceni...
- Surowo ich sądzicie.
- Bo ich znam. Cóż z tego, że składają hołd cesarzowi? Gdy który potem
zostanie władcą w cesarstwie, jak król czeski, staje się zaraz
niebezpieczny. Zresztą, gdyby tylko mógł, odmówiłby hołdu. Trzeba ich
trzymać w ryzach. Och, żal mi każdego naszego rycerza, który polegnie tam
za morzem! - syknął nagle. - Wszyscy powinni wrócić, by zasilić braci von
Balkego.
Na chwilę półpokorny, półdobrotliwy uśmiech, osiadły na ustach wielkiego
mistrza, zniknął. Rysy twarzy von Salzy zaostrzyły się. Jego długi nos
wygiął się; stał się podobny do dziobu drapieżnego ptaka.
Tłusty, ciężki pot zalewał Ludwikowi skronie, piekł oczy, spływał po
policzkach, po piersiach, lepił palce. Od skwaru ciało miał słabe i głowę
ciężką. Tylko z najwyższym trudem myśl jego podążała za słowami Salzy.
- Lecz jeżeli tak sądzicie mistrzu - zapytał - dlaczego zabiegaliście o
to, by wyprawa ruszyła?
Twarz von Salzy utraciła już swój poprzedni wyraz. Pozostała tylko
skupiona nad snutymi myślami.
- Cesarz zobowiązał się - odpowiedział. - Aby on mógł nam pomóc, my
musimy wpierw coś uczynić dla niego. Lecz jestem pewny, że nasze zwycięstwo
będzie wielkie i może nawet - uśmiechnął się końcami warg - da się ono
osiągnąć bez wielkich strat. - Znowu uśmiechał się. - Jesteście, książę,
wodzem krucjaty - rzekł - będziecie wiedzieli, jak postępować...
Patrzył na Ludwika z boku, jakby czekał, że mu coś powie. Ale landgraf
niecierpliwie zgarnął wierzchem dłoni pot z czoła i jechał milcząc.
15
Pod wieczór zasępiło się. Od morza zadął silny wiatr i napędził

background image

kłębiastych chmur. Nagle lunął deszcz tak ulewny, że rycerzy otoczyły
prawdziwe ściany wody. Nie sposób było dalej jechać. Droga zmieniła się w
łożysko szumiącego potoku. Konie zbiły się w kupy, zaskoczeni ludzie mokli.
Dopiero kiedy deszcz ustał, dotarli do najbliższego miasteczka. Ludwik,
choć przemoknięty do nitki, póki nie zsiadł z konia, póki nie przekonał
się, że całe wojsko znalazło dla siebie schronienie. Gdy w końcu przybył na
swoją kwaterę, dostał gorączki i gwałtownych dreszczy. To było zupełnie tak
jak wówczas, gdy zachorował na bagnach luneburskich.
Bechtold zajął się księciem. Ułożył go, nakrył ciepło, dał do napicia się
gorącego wywaru korzennego. Stary Wargila, chociaż sam zmęczony, przyszedł
czuwać przy chorym. Lecz lekarstwo poskutkowało; książę zasnął mocno i spał
do rana. Obudził się rześki, całkiem zdrów.
Po chłodnej nocy skwar od samego świtu zrobił się znowu ogromny. Parująca
wilgoć zamieniła się w gęste tumany, które uniosły się i wisiały w
powietrzu, tamując wszelki przewiew. Zapanowała dławiąca oddech parnota.
Krucjata posuwała się wolno. W czasie marszu okazało się, że wojsko
dotknięte zostało rozmaitymi chorobami: jedni dostali dreszczy, jak Ludwik,
innym dokuczała gwałtowna biegunka, jeszcze inni tracili oddech i dusili
się. Wielu nie było w stanie ciągnąć z wojskiem i zostało na drodze.
Zaledwie na wieczór zdołano dociągnąć do Monopoli.
Tutaj znowu nie było nikogo, by zająć się chorymi. Von Salzy udało się
ściągnąć dwie beczki wina. Pod komendą Bechtolda miejscowe kobiety grzały
je i roznosiły chorym. Rano okazało się, że prawie połowa wojska nie jest
zdolna do dalszego marszu. Ludwik postanowił zostawić chorych w mieście, z
resztą natomiast ruszyć do Brindisi. Von Salza wciąż powtarzał, że gdy
tylko znajdą się nad morzem, wszystkie choroby skończą się natychmiast. Ale
nawet ci, którzy wyruszyli, zaledwie zdołali po całodziennym marszu dotrzeć
na wieczór do Ostiani. Upał był wciąż zabójczy. Znowu wielu zachorowało.
Niektórzy zostali po drodze, inni wlekli się ostatkiem sił za kolumną.
Krucjata, gdy weszła późną nocą do Ostiani, wyglądała jak pochód widm.
Jezdni chwiali się na siodłach, spadali z koni. Piesi zataczali się jak
błędni. Ludność, która wyszła na powitanie wojska, widząc je w takim
stanie, przekonana, że dotknięte jest jakąś straszną zarazą, pouciekała lub
poukrywała się. Nie znalazł się nikt, kto by się zajął przybyłymi. Nie było
przygotowanej żywności.
Żołnierzy ogarnęła wściekłość. Ci, którzy zachowali jeszcze trochę sił,
rzucili się rabować. Zapłonęły podpalone domy. Tam, gdzie znaleziono
mieszkańców, zabijano ich. Ludwik z von Salzą i kilkoma jeszcze ze swego
otoczenia starali się ich uspokajać. Nie przyszło im to łatwo; nawet
rycerze brali udział w rabunku. W końcu jednak spokój został przywrócony.
Ale położenie było rozpaczliwe. W mieścinie było mało domów, a i tych
część została spalona w zamieszaniu. Służba zmęczona, chora, zbuntowana nie
chciała rozstawiać namiotów. Cała krucjata musiała koczować wprost na
trawie, pod gołym niebem. Po upalnym dniu noc znowu ścisnęła chłodem.
Ludwik nie kładł się, ale w towarzystwie giermka chodziło po obozie. Nie
poznawano go w ciemnościach.Słyszał ludzi kłócących się, chorych
wykrzykujących nieprzytomnie w gorączce lub skowyczących o wodę. W pewnej
chwili natknął się na gromadę żołnierzy, którzy stali kręgiem i
przysłuchiwali się temu, co mówił stojący pośrodku nich człowiek. Od
palącego się w pobliżu ogniska padał blask i Ludwik zdołał spostrzec, że

background image

tamten miał na sobie mnisią suknię. Mówił:
- Powiadam wam: kara Boża. Ten rozpustnik jest jak wilk, co się ubrał w
owczą skórę. Nie łudźcie się, nie poprowadzi on was na Saracenów. Jeszcze
gotów wydać was w ich ręce. Bliższy mu Mahomet niż Pan nasz, Jezus
Chrystus...
Ktoś krzyknął ostrzegawczo, zakonnik dał nura w tłum i zniknął w
ciemnościach. Dostrzeżono księcia i żołnierze, którzy tworzyli koło,
rozbiegli się na wszystkie strony. Gdy ucichł tupot, słyszał znowu wołanie
chorych: "Pić, dajcie pić, przez litość!".
Ludwik powrócił do swego namiotu i kazał zaraz wezwać na naradę
najważniejszych swoich wasali. Gdy zeszli się i zajęli miejsca na ławach,
zwrócił się do Salzy:
- Widzieliście, mistrzu, jak wygląda wojsko. Chciałbym, abyście
powiedzieli, co zdaniem waszym trzeba czynić, obawiam się bowiem, że do
jutra nawet połowa armii nie będzie zdolna do marszu.
Salza energicznie potrząsnął głową.
- Tak źle nie jest - rzekł. - Nie ulegajmy, wasza miłość, popłochowi. Tu,
w Italii, choroby przychodzą często, lecz także szybko odchodzą. Moim
zdaniem trzeba jutro za wszelką cenę dotrzeć z tymi co mogą odbyć pochód,
do Brindisi! Tam choroby wygasną, zaś ci, którzy iść nie mogą, będą za nami
ściągać. Zresztą w Brindisi jest już pewno cesarz, a z nim jego lekarze.
Wiedza medyków cesarskich jest tak wielka, że natychmiast dadzą sobie radę
z każdą najcięższą chorobą.
Patrzył po twarzach rycerzy; ci jednak zachowywali ponure milczenie.
- A skąd wiemy, że ci lekarze zechcą znaleźć leki na trapiące wojsko
choroby? - powiedział nagle Zygfryd ze Spatenburga.
Von Salza spojrzał na tamtego z błyskiem gniewu w oczach. Głos jego, choć
ostry, zachował przecież układne brzmienie:
- Zechciejcie powiedzieć wyraźniej, panie - powiedział - co macie na
myśli.
Zygfryd wzruszył ramionami, jakby chcąc tym powiedzieć, że dobrze wiedzą
wszyscy, o co chodzi. Rycerz ze Spatenburga, zwany Czerwonym, należał do
tych wasali landgrafa, którzy najdłużej opierali się wezwaniu do wzięcia
udziału w krucjacie. Dopiero przy pomocy biskupa z Hildeshein udało się
Ludwikowi przekonać Zygfryda. Musiał mu jednak dać więcej niż innym na
ekwipunek i zapewnić słowem, że rycerz Reinhard z Hausen, najbliższy sąsiad
Zygfryda, weźmie także udział w wyprawie.Obaj rycerze wiedli ze sobą spór,
który Ludwik musiał kilkakrotnie godzić, lecz który wciąż na nowo wybuchał.
Najeżdżali sobie wzajem włości, palili wsie, zabijali lub uprowadzali
poddanych. Wyruszyli upewniwszy się, że obaj biorą udział w krucjacie i
żaden z nich nie zostaje w kraju, by skorzystać z nieobecności sąsiada.
Tego dnia Reinhard zasłabł i pozostał ze swoimi w jakiejś osadzie przy
drodze. Nie było go na naradzie.
- Medycy pana cesarza - rzekł wreszcie - znają niewątpliwie jakieś
zaklęcia czy lekarstwo. Wątpię jednak, czy zdolne będą one przywrócić
zdrowie chrześcijanom...
- Obrażacie, panie, cesarza! - wybuchnął Salza.
Ale Zygfryd patrzył mu wyzywająco w oczy.
- Czy obrażam, nie wiem, wiem jednak, że nie chrześcijan, ale saracenów
widzę w otoczeniu cesarskim. - Zwrócił się do innych rycerzy. - Wcale się

background image

nie dziwię, że te choroby przyszły do nas. Bo i jakże? Wyruszyliśmy na
krucjatę dla wyzwolenia Grobu Pańskiego z rąk niewiernych, a tymczasem
znajdujemy pana cesarza otoczonego Saracenami. Wzięliśmy krzyż, tu jednak
krzyża nie widzimy. Wiecie wszak, co się szepcze między ludźmi...
Zaczęli potakiwać.
- Prawda, co rycerz Zygfryd powiada - mówi Meinhard z Muhlbergu. - Kto
wie, czy te choroby nie są karą Bożą...
- Słyszałem przed chwilą - odezwał się Gerard, kanonik katedry w
Naumburgu - jakiegoś zakonnika, który mówił o wilku w owczej skórze...
- Na pewno miał na myśli cesarza - rzekł ktoś.
- A ja słyszałem innego mnicha - rzekł rycerz Ludolf z Treffurtu - który
opowiadał, że cesarz sprzedał duszę szatanowi...
- Dziwię się wam, panie - rzucił ostro von Salza - żeście takiego mnicha
nie kazali pochwycić i zobaczyć, co to za ptaszek. Jestem pewny, że przybył
z rycerzami lombardzkimi. W miastach ligi ma schronienie ohydna sekta
gazzarów.
- Liga jest, jak gadają, pod opieką Ojca świętego - ktoś powiedział.
- To niepodobna, by Ojciec święty popierał heretyków! - zawołał jeden z
księży.
Potem wybuchło od razu wiele głosów i w namiocie powstał zgiełk. Spierano
się, kłócono, prawie chwytano za miecze. Ludwik nie próbował zebranych
uciszać. Siedział zgarbiony, ogarnięty rozterką. Znowu opanowała go
gorączka i chwyciły dreszcze. Ciemne płaty przelatywały przed oczami. Kto
ma słuszność? - zastanawiał się. - Och, odpłynąć, odpłynąć prędzej! -
myślał. - Tam zacznie się walka, a skończą się rozważania. Tam, na ziemi,
po której chodził Chrystus, wszystko musi stać się jasne!
Miał wrażenie, że otacza go ciemność. Czuł się jak dziecko zgubione w
wielkim, ciemnym borze. Ale przecież uczyniłem, jak chciał Bóg... - myślał.
- On musi dać znak. Pokazać wyjście. - Gryząc wargę, by powstrzymać
dreszcze, całym napięciem woli wzywał Bożej pomocy.
Rycerze kłócili się dalej. Przerwał w końcu ich spór tupnięciem.
Oświadczył, że zamyka naradę i rozkazuje, by wszyscy byli gotowi rano do
wymarszu. Nie dał nikomu mówić. Skłaniając się przed nim, jeden za drugim
wychodzili z namiotu. W końcu pozostał sam.
W trójkątnym otworze widział niebo rozpłomieniające się raz po raz
suchymi błyskawicami. Powietrze jednak pozostało duszne i gorące.
Gorączka rosła. Ciało Ludwika to stawało się lekkie, to znów ciężkie,
niby przywalone stosem kamieni. Dreszcze trzęsły nim, aż dzwoniły zęby, a
potem odchodziły wracając w bezwład. Jakieś majaki snuły się przed oczami
landgrafa. Widział Fryderyka, von Salzę, braci, matkę... Gdy stanął przed
nim młodszy Wargila, nie wiedział, czy to żywy człowiek, czy też jedna ze
złud. Błędnym wzrokiem patrzył na przybyłego rycerza, gdy ten mówił.
- Rycerz ze Spatenburga zabrał swoich ludzi i opuścił wyprawę. Nie mogłem
go zatrzymać. Powiedział, że z takiej krucjaty tylko zgorszenie. Podobno
Reinhard odjechał także...

16
Wspaniała krucjata, na czele której Ludwik przekroczył przed paroma
tygodniami Alpy, stopniała niby płat śniegu w promieniach słońca. Wojsko,
na czele którego przybył do Brindisi, przypominało gromadę cieniów.

background image

Sam Ludwik ledwo trzymał się na siodle. Wsparty ciężko na tylnym łęku,
roziskrzonymi od gorączki oczami patrzył na otwierające się przed nim
miasto. Jego ulice przypominały Lucerę. Były także pełne hałaśliwej,
barwnie odzianej ludności, tłoczącej się przy rozstawionych pod murami
straganach. Trwał tu ciągle nie kończący się jarmark. Torując sobie drogę
wśród zbiegowiska ludzi o najrozmaitszym wyglądzie i należących do
przeróżnych ras, poczet książęcy zdążał do portu. Na placu portowym ścisk
był jeszcze większy. Zapachy ryb, słonej wody, owoców, warzyw, potu
ludzkiego, wonnych olejków i rozgrzanego nawozu mieszały się ze sobą,
tworząc wiercącą w nozdrzach orgię woni. W miskach z wodą rybacy
sprzedawali jakieś potworki morskie o galaretowatych ciałach, wijące się
małe mątwy, kraby, raki, ślimaki. Ryby wielkie i małe srebrzyły się w
koszach. Wrzask targujących się bił w niebo jasne, bez jednego obłoczka, z
którego zdawał się spływać na miasto żywy ogień. W zatoce przy zaporze
zbudowanej z powbijanych w dno morskie pali stały okręty. Były krótkie,
brzuchate, z pomostami zawieszonymi wysoko nad dziobem i na rufie. Z
niektórych zwisały orły cesarskie, z innych bandery pizańskie. Woda zatoki,
grająca z dala pięknymi barwami, z bliska wydawała się czarną, ohydną
kałużą. Unosiły się na niej całe masy odpadków pookręcane meandrami żółtej
piany. Między palami tych odpadków było najwięcej. Gniły i rozsiewały
wstrętny odór.
Von Salza wyprzedził armię, gdy zbliżała się do miasta, a potem czekał na
nią kilka staj przed bramą miejską.
- Dostojny książę - powiedział do Ludwika - cesarz już jest w Brindisi.
Właściwie nie w samym mieście, ale na wyspie Świętego Andrzeja -
wyciągniętą ręką wskazał na zielono-biały odprysk skalny, tkwiący w murze
na wprost portu. - Nie czuje się dobrze. Chce was widzieć. Jego barka czeka
na was, panie, w porcie. Wojsko, polecił, ma się rozłożyć obozem poza
miastem. W samym mieście ciasno i niezdrowo. Z odpłynięciem trzeba będzie
jeszcze poczekać, nie wszystkie okręty przybyły na czas. Zresztą omówicie,
książę, wszystko sami z cesarzem.
Pozostawiwszy dowództwo Meinhardowi, Ludwik udał się do portu. Między
okrętami czekała na niego cesarska barka. Miała przód wydłużony i wygięty
niby szyja łabędzia, purpurowe żagle i takiej samej barwy zasłony od
słońca. Wygodne ławy wyścielone były drogą, czerwonozłotą materią, której
frędzle zwisały w wodę. Ponieważ wiatru nie było, kapitan w wielkim,
podobnym do parasola kapeluszu krzyknął na siedzących pod pokładem
wioślarzy i zaraz pióra wioseł zagrabiły wodę. Ludwik, siedząc tuż przy
burcie, patrzył na perlącą się powierzchnię morza i wdychał chciwie słony
pył wody.
Wysepka, ku której zmierzali, robiła wrażenie oazy wśród bezdroża
pustyni. Sterczała wysoko w górę, uniesiona na opadających stromo płytach
skalnych. Grzbiet wieńczyła gęsta, zbita zieloność. Tylko z jednej strony
ściany skalne rozstępowały się, tworząc głęboko werżniętą zatokę. Morze
wpadało w nią niby w gardziel, pieniło się, biło wściekle o głazy, a potem
wtaczało się na pokrytą obtoczonymi kamykami plażę i cwałowało po niej z
łomotem niby stado spłoszonych koni. Barka przemknęła zręcznie wąskim
przejściem i dobiła do drewnianego pomostu nakrytego suknem. Był on
przystrojony proporcami, festonami z liści i kwiatami.
Na spotkanie Ludwika wyszedł szambelan Ryszard. Witał księcia niskim

background image

ukłonem.
- Witajcie, panie. Miłościwy cesarz czeka na was niecierpliwie. Sądził,
że już wczoraj przybędziecie.
Odprowadził Ludwika ścieżką między plątaniną kaktusów. W górze chrzęściły
liśćmi strzeliste palmy. Tu, na wyspie, podobnie jak w Melfi, skwar nie
dawał się zbytnio odczuć. Ludwik, który przed godziną chwiał się na siodle,
teraz szedł coraz pewniejszym krokiem.
Dróżka przeszła w szerokie, kamienne, popękane schody. Wyprowadzały one
na skalny płaskowyż, skąd roztaczał się widok na port. Otoczony zielenią,
ozdobiony kolumnadą i rozbiegającymi się w dwie strony pergolami, stał tu
niewielki pałacyk. Była to właściwie ruina, którą na chwilowy użytek
oczyszczono z rozsadzającej mury zieleni i naprawiono, kryjąc szalowania
makatami i zasłonami. Na tarasie zwróconym w stronę brzegu siedział
Fryderyk. Był, jak zwykle w dniach odpoczynku, ubrany w grecki chiton. Do
jego nagich łydek, wspartych na stołeczku, tuliły się dwa wielkie psy. Na
widok Ludwika poderwały się, ale cesarz ostrym gwizdnięciem kazał się im z
powrotem położyć.
Wyglądał źle. Twarz miał barwy ziemistej, oczy podkrążone. Nie wstając
wyciągnął rękę do Ludwika.
- Witaj! Jak się masz? Dobrze, że cię nareszcie widzę. Ściągacie wolniej,
niż się spodziewałem.
- Niestety, miłościwy panie...
- Wiem! wiem! - przerwał, jakby nie chciał słuchać tego, co mu Ludwik
powie. Wydawał się podniecony, nie było w nim tego imponującego spokoju,
jaki zwykł był okazywać zazwyczaj - opowiadał mi Salza. Moi lekarze
powiadają, że wszystkiemu winna konstelacja gwiazd. Widzisz, i ja choruję.
Ty zresztą podobno także. Ale wyglądasz dobrze. To wszystko minie. Już
niezadługo. Zobaczysz.
Wskazał mu gestem zasłaną poduszkami ławę obok siebie.
- Siadaj. Zostaniesz tu ze mną. Okręty powinny się zebrać lada dzień i
wtedy zaraz rozpoczniemy ładowanie. Może zresztą załadujemy się tymczasem
na te, które mamy. Zastanowię się nad tym. Powiedz, jaki duch panuje w
wojsku?
- Raczej zły, miłościwy panie - powiedział. - Choroby uczyniły swoje.
Kilku rycerzy umarło, kilka pocztów rozpadło się. Byli tacy, którzy
zawrócili. Nie chcę was nużyć, miłościwy panie, wyliczaniem - zapewnił
spostrzegłszy błysk niecierpliwości na twarzy Fryderyka - lecz muszę
powiedzieć, że nawet ci, którzy zostali, są przekonani, że nie ma
błogosławieństwa dla naszej wyprawy. Jacyś zakonnicy rozgłaszają...
Przerwał, krzywiąc po swojemu usta.
- Słyszałem! Rzym ich nasyła! Naturalnie, że Rzym! - On taki zwykle
opanowany, gdy mówił o swych wrogach, tym razem popuścił wodze złości. -
Grzegorz jest szaleńcem. Zaciekły staruch! Ośmiela się mnie upominać! Baje,
że prowadzę niechrześcijańskie życie. Żąda, abym dotrzymał obietnicy, a
jednocześnie buntuje mi ludzi. Nie wiadomo czego chce. Prawdopodobnie, abym
nie wyruszył w terminie i aby mógł głosić, że jestem krzywoprzysięzcą!
Odchylił głowę do tyłu. Oparł ją o poduszkę i leżał tak czas jakiś niby
dotknięty bólem. Ale po chwili wrócił na jego twarz wyraz twardego uporu.
Na nowo wyprostował się. Ściągnięte czoło opierało się na nasadzie nosa
groźnym trójkątem.

background image

- Ale nic nie pomogą te intrygi - powiedział. - Jeszcze tylko dziś będę
wypoczywał. Jutro wezmę się do roboty. Wszystko znowu ścisnę w garści. O
tak! Jemu się zdaje, że mnie zniszczy! Że mi zbuntuje ludzi! Zobaczymy! Sam
wszystkiego dopilnuję! Dopomożecie mi, ty i von Salza. Polegam na was. Czy
będziesz miał dosyć sił?
Ludwik odruchowo wyprostował się.
- Będę ich miał, ile trzeba miłościwy panie!
Roześmiał się z zadowoleniem.
- Dobrze! - rzucił. Przepił do Ludwika. - A teraz słuchaj uważnie -
rzekł. - Nie mówiłem ci tego dotychczas, ale czas odjazdu przychodzi i
musisz wszystko wiedzieć. Nasza krucjata zakończy się wielkim triumfem.
Grzegorz to czuje i dlatego podstawia mi nogę. Zawarłem pakt. Żebyś jednak
pojął jego wagę, zacznę od początku. Kraje muzułmańskie, jak nasze, mają
swego zwierzchnika, niby cesarza, sułtana Egiptu el-Kamila. Ale nie wszyscy
ich władcy są mu posłuszni. Tak jak i u nas. - Milczał czas jakiś, jakby
coś w sobie przezwyciężał. - Daleko, daleko w Azji - podjął - dzieją się
dziwne rzeczy. Z pustyni wyszedł tajemniczy lud, podobny do Hunów, którzy
najeżdżali niegdyś Rzym. Straszna potęga. Wygonili barbarzyńskie plemiona
chorezmijskie z ich siedzib. Otóż el-Muazzam, sułtan Damaszku, który
sprzeciwia się el-Kamilowi, wezwał na pomoc tych Chorezmijczyków.
Pojmujesz?
Odruchowo skinął głową, choć historie te wydawały mu się niepojęcie
splątane.
- El-Kamil - podjął cesarz - jest rozsądnym człowiekiem. Czyta księgi,
ceni wiedzę, szanuje obyczaje rycerskie. Można z nim rozmawiać i lepiej się
z nim rozmawia niż z wieloma chrześcijańskimi władcami. Natomiast
nienawidzi barbarzyńców. Uważa ich za szarańczę. Przysłał do mnie
poselstwo. Obiecuje oddać Jerozolimę i Betlejem... Nie jestem głupi, wiem,
że to nie żadna łaska z jego strony. On po prostu liczy na to, że gdy te
dwa miasta dostaniemy, zasłonimy Egipt przed Muazzamem i Chorezmijczykami.
Pojmujesz? Ale ja też mam w tym swój interes. Chcę przede wszystkim zatkać
usta papieżowi! Chcę mu pokazać, co potrafię. Ryszard Lwie Serce rozbił
sobie nos o bramy Jerozolimy. Inni nawet jej murów nie widzieli. A ja
dzięki memu paktowi wejdę do Jerozolimy i w niej się ukoronuję. Przywrócę
stolicę królestwu i oddam Święty Grób w ręce chrześcijan! Cóż ty na to? - w
głosie Fryderyka dźwięczał triumf.
Ludwik milczał zaskoczony usłyszanymi słowami. Zamiast odpowiedzieć na
pytanie cesarza zapytał, przełykając mocno ślinę:
- Więc po co płyniemy? Z kim będziemy walczyli?
Fryderyk lekceważąco wzruszył ramionami.
- Płyniemy, aby pokazać siłę. Układ trzeba przycisnąć mieczem jak
ciężarem, rozumiesz? A walczyć? Może Muazzam ośmieli się wysłać przeciwko
nam swoich? Może jacyś szaleńcy, których nigdzie nie brak, będą się starali
sprzeciwić mądrej decyzji el-Kamila? Ale najprawdopodobniej nie będziemy
się bili z nikim. Zajmiemy po prostu, co nam sułtan oddaje...
- Bez walki? - zapytał tonem, jakby nie mógł uwierzyć w tak niepokojącą
wiadomość.
Fryderyk począł się śmiać.
- Czy sądzisz, że Święty Grab przestanie być Świętym Grobem, jeśli go
odzyskamy bez rozlania krwi? Nie bądź zabawny. Gzy mamy bez końca bić się

background image

ze sobą dlatego, że inaczej wierzymy w Boga? Taka dobra wiara ich jak i
nasza. Słuchaj - to będzie dopiero pięknie, gdy w Jerozolimie pieśni
chrześcijan przeplatać się będą ze śpiewem muezzina! Mądrość i nauka
rozbrajają zawziętość. Posłowie el-Kamila przywieźli mi księgę
Arystotelesa. Postanowiłem ją przetłumaczyć. Prawdę odnajduje się, gdy się
wspólnie do niej idzie.
Ludwik milczał i nawet głową nie uczynił potakującego festu. Słowa
cesarza wydawały się oczywiste. Przecież chodziło o uwolnienie Świętego
Grobu, a nie o walkę. I Elza, pamiętał, mówiła: "Czy nie byłoby lepiej, aby
zamiast uderzać na niewiernych, zanosić im słowo Boże?" Chyba to, co mówił
cesarz, znaczyło to samo? Mimo takiego przekonania jakiś ciężar gniótł
barki landgrafa. Był w nim niezrozumiały smutek i uczucie, jakby zaplątał
się w sieć.
Fryderyk wyciągnął rękę i położył po przyjacielsku dłoń na kolanie
Ludwika.
- Jesteś rycerzem - powiedział - więc żal ci sławy bojowej i zdobyczy.
Rozumiesz to. Mnie jednak zależy, by tę krucjatę zakończyć szybko. Byłem
chłopcem, gdy przysięgałem, że wyruszę. To prawda, nikt mnie do tego nie
zmuszał. Ale zakręcili mi w głowie. Rzym to umie! Proszą pokornie, by im
podać dłoń, a gdy człowiek to uczyni, chwytają i nie chcą puścić! Co ja
wiedziałem wtedy o życiu? Nic. Ale dziś wiem. Mam tyle do zrobienia. Chcę
budować, pisać księgi, uchwalać prawa, poznawać świat. Coraz więcej
poznawać! Rozumiesz?
Nie czekał na potwierdzenie. Jego oczy utkwione w morze zdawały się
zbierać w siebie jego błękit.
- Lata biegną - podjął. - Tylu jeszcze rzeczy nie zakosztowałem. A ty?
Nie czujesz potrzeby spróbowania wszystkiego?
Znowu nie czekał, aż mu Ludwik odpowie. Wziął puchar pełen wina i uniósł
go w górę.
- Zdrowie twoje i twojej małżonki, pani Elzy! Podobno jest wzorową
chrześcijanką i kochającą żoną. Powiedz, jak ona potrafi to połączyć?
Kaznodzieje gadają, że jeśli kobieta kocha mężczyznę całą sobą, choćby w
małżeństwie, staje się tym samym co dziewka. Heloiza korzyła się za swe
dawne pożądania. Ale ty - machnął ręką - na pewno nie słyszałeś nawet o
niej! Czy odpowiedziałeś jej tym samym? - zapytał nagle. - Nie zdradziłeś
jej nigdy?
Patrzył na Ludwika jakby z wyzwaniem.
- Milczysz? Nie chcesz powiedzieć?
- Nigdy - odpowiedział - miłościwy panie, nie zdradziłem mojej żony...
Fryderyk wybuchnął ogromnym śmiechem.
- Brawo! - zawołał. - Nie sądziłem, że jesteś takim cnotliwym rycerzem! -
Znowu śmiał się. - I nie kusiło cię nigdy - zapytał, powstrzymując na
chwilę śmiech - zaznać dotknięcia innej kobiety? Doświadczyć nieznanej
pieszczoty? Brawo! - śmiał się długo. - Powinieneś być w cenie. A przecież
- zmrużył drwiąco powieki - mimo twej bogobojności ciążyły na tobie klątwy
biskupie.
- Tak... - przyznał.
Cesarz parsknął na nowo śmiechem.
- Są i będą głupcami! Zabiegają o łaskę różnych, ale perły pod nogą nie
dostrzegają! Potępiają świat, lecz z nim szukają układu! A takim, co im

background image

służą wszystkim, pozwalają zdychać! Ten szalony Franciszek... Mówię ci: nie
było i nigdy nie będą mieli drugiego takiego! Ile on mógł zrobić dla nich!
A oni co...? Zamiast go obrać papieżem, czy bodaj kardynałem, omal go nie
wyklęli! Kiedy byłem młody... Ale teraz zmądrzałem. Mogą sobie krzyczeć.
Kiedy im dam Jerozolimę, będą mi lizali rękę. Pogodzą się, jeszcze
przepraszać będą. Zobaczysz!
Przeciągnął się, napinając uniesione nad głową ramiona.
- Mogą sobie krzyczeć... - powtórzył. - Nasyłani przez Grzegorza mnisi
gadają, że nie wierzę w Boga, że sprzedałem duszę diabłu i sto jeszcze
innych bzdur. Nienawidzę ciemnoty! Bóg na pewno jest i potrafię kiedyś
dowieść Jego istnienia. Może nie jest On taki, jakiego oni sobie
wyobrażają, ale jest. Natomiast szatana nie ma na pewno. Zapewniam cię!
Gdyby istniał, byłby ich od dawna zniszczył. Przecież nie mógłby być
głupszy niż oni. I bez diabła wszystko tracą, będą tracili, muszą tracić!
Wiesz, najmądrzejszymi słowami w Ewangelii są te, gdy Chrystus powiedział,
aby wykonywać, czego nauczają, ale ich samych nie naśladować...
Znowu śmiał się długim, zdradzającym podniecenie chichotem.
Dzień dopalał się. Słońce zapadało za brzeg, wykrawając ostry profil gór
okalających port. Po morzu ślizgały się różowo-fioletowe błyski, a na
falującej powierzchni kołysały się czarne plamy.
Ludwik tarł czoło. Gorączka dzisiaj nie przyszła, ale ciało ogarnęła
wielka słabość. Pod czaszką miał szum. Słowa Fryderyka padały na niego niby
staczające się na głowę kamienie. A cesarz mówił znowu. Zwykle milczący i
zdradzający się tylko tym, czym chciał, obecnie puścił wodze pragnieniu
wypowiedzenia siebie. Nie zwracał się do Ludwika, ale, zdawało się, ciskał
słowa w twarz niewidzialnego rozmówcy.
Z wolna jednak uspakajał się. Wreszcie przypomniał sobie o landgrafie.
- Widzisz - rzekł - to dlatego chcę prędko skończyć z tą wyprawą. Ty
zresztą też na pewno wolałbyś, aby nie ciągnęła się ona zbyt długo. Po
powrocie czeka cię wyprawa z Krzyżakami na nadbałtyckich pogan. Idźcie,
zwyciężcie ich. Wszystko, co zdobędziecie, będzie wasze.
- Myślę - zapewnił - że potrafimy zdobyć dla prawdziwej wiary tamte
ludy...
Z zapałem, jakby nieco drwiącym, zawołał:
- Zdobądźcie! - Ale zaraz zmienił ton. Mówił po przyjacielsku. - Lecz
przede wszystkim zajmijcie tyle ziem, ile chcecie. Pragnę wam się wypłacić
za waszą pomoc. Czy ich ochrzcicie, czy po prostu pozabijacie - to
nieważne. Ty i Salza jesteście mi wierni. Dzięki wam zwyciężę. Niech więc
będzie według waszych życzeń. Bo dla mnie - położył dłoń na piersi okrytej
chitonem - cesarstwo jest tu, nie tam. Nie znoszę tych waszych niemieckich
lasów. Czuję się dobrze tylko w Apulii. I doprawdy jest mi wszystko jedno,
czy moim lennikiem jest książę niemiecki czy słowiański, grecki czy
saraceński. Cesarz musi być nad całym światem, prawda? Ale chcę, abyście
zaznali mej życzliwości.
Twarz Ludwika była bardzo blada, usta mu drżały. Fryderyk spostrzegł to.
Klaśnięciem przywołał Ryszarda.
- Zaprowadź księcia do jego komnaty - powiedział. - Niech odpocznie.
Poleć także mistrzowi Adamowi, by odwiedził księcia, zbadał go i jeśli
trzeba, dał mu stosowne lekarstwo. No idź - zwrócił się do Ludwika -
odpocznij, nabierz sił. Ja rozpocznę pracę od jutra. Ale ty masz jeszcze

background image

dzień cały odpoczywać. Dopiero pojutrze będę ciebie potrzebował.

17
Lekarz przyniósł Ludwikowi do wypicia gorący i bardzo gorzki płyn i
upewnił go, że po wypiciu lekarstwa będzie zdrów. Książę pozostał sam w
komnacie. Był słaby, lecz rozbujane słowami Fryderyka myśli nie dawały się
uspokoić. Leżał z oczami otwartymi, utkwionymi w przestrzeń. Spoza okien
dochodził równomierny łoskot uderzających o kamienną plażę fal i chrzęst
liści palmowych, poruszanych nocnym powiewem.
Znowu odezwało się w nim: odpłynąć, jak najprędzej odpłynąć! Ale zaledwie
stanęła przed nim to upragnienie, przygniotła je dręcząca świadomość, że
nawet tam, do ziemi Chrystusowej, pójdą za nim wszystkie jego wątpliwości.
Tylko walka mogłaby przynieść ulgę, walka krwawa, porywająca. Ale oni nie
płynęli po to, by walczyć!
Po cóż więc wziął krzyż? Po co odjechał od Elzy i sprawił jej taki ból?
Po co opuścił dzieci? Księstwo? Po co? Inni pozostali głusi na wezwania.
Woleli zostać w swoich zamkach i włościach. On dał się skusić...
Stanęło przed nim Rimini, układ z wielkim mistrzem, zapewnienia
cesarskie. To prawda, ta wyprawa w nadbałtyckie ziemie wyglądała kusząco.
"Chrześcijaństwo, prawdziwa wiara, granice cesarstwa" - mówił. To prawda,
ziemia ciągnęła go. Ale sprawy wiary nie były dla niego także pustymi
słowami. Chciał służyć. Świat wokoło niego opierał się na wierności
lenników wobec seniorów. Wierność była najwyższą cnotą.
A dziś usłyszał drażliwe słowo: zapłata. I niemniej odpychające
zaproszenie: Weźcie sobie tyle ziemi, ile chcecie. Więc dlatego tu
przywędrował? W czym miał usłużyć cesarzowi? W targu z Saracenami? A za tę
służbę czekała go zapłata. Miał ją mieć wypłaconą tym, czego tak bardzo
lękała się Elza!
Nie miał natury ojca. Herman umiał służyć, ale umiał także z tej służby
korzystać. A gdy korzyści nie znajdował, zmieniał obozy. On by tego nie
potrafił. Pojmował tylko wierność. Do końca...
Miał uczucie, jakby jakiś ciężar leżał mu na piersi. Morze łomotało o
skały, a jego głowa zdawała się być kamieniem, który toczy fala wdzierająca
się na plażę. Serce waliło ciężko, ciało drętwiało; wciąż musiał zmieniać
pozycję.
Nagle przypomniał sobie, że jest to czwartek. W każdą czwartkową noc Elza
wstawała i szła do kaplicy na modlitwę. Gdy na początku chciał się temu
sprzeciwić, prosiła go: "Nie sprzeciwiaj się, braciszku, to jest noc, w
której Jezus czeka. Jest tam. Pozwól, abym przez krótką chwilę czuwała
razem z Nim..." Jak zwykle ustąpił. Przez pewien.czas budziła ją Guda,
potem jednak Elza poczęła się budzić sama. Czuł nieraz, jak zrywa się
gwałtownie, niby poderwana wołaniem, którego on nie słyszał. Wysuwała się
cicho z łoża, odchodziła na palcach. Gdy wracała była cała zziębnięta. Z
wolna przyzwyczaił się do tej nowej modlitwy, a nawet czasami mówił:
"Pomódl się dziś w nocy za mnie. Pan Jezus wysłucha ciebie chętnie za to
czuwanie.. " Śmiała się: "Och, braciszku, oczywiście, że się pomodlę. Ale
cóż ja...? Przecież czuwam tylko na wypadek, gdyby inni zasnęli..."
I teraz - myślał - na pewno klęczy i modli się. Próbował wywołać ze
wspomnień śniadą twarzyczkę żony, pełną skupienia postać, gdy klęczał przed
ołtarzem. "Siostrzyczko, módl się za mnie..." - szepnął w mrok.

background image

W końcu myśli zwiotczały i Ludwik zasnął.

18
Następnego dnia był na wyspie sam. Fryderyk, zgodnie z zapowiedzią,
odpłynął rano do Brindisi. Ludwik po lekarstwie czuł się lepiej. Toteż
ogarnęło go rozdrażnienie na myśl, że cesarz lustruje w tej chwili jego
armię, wydaje rozkazy, czyni to, co on powinien czynić. On zaś kręci się
bezczynnie po pałacu. Nienawidził słabości. Nawet słabość u drugich
złościła go. W gruncie rzeczy nie mógł pojąć upodobania Elzy w
pielęgnowaniu rozmaitych trzęsących się starowin.
Rozdrażnienie sprawiło, że czuł się całkiem silny. Zamiast leżeć na
tarasie ruszył prosto przed siebie. Nie myśląc o tym, dokąd idzie, wyszedł
na ścieżkę, która obiegała wyspę w krąg. Niedaleko plaży znajdowała się
stara, z ciężkich głazów zbudowana wieża strażnicza, w której czuwało kilku
żołnierzy. Potem ścieżka wspinała się na pochyłe spękane płyty skalne niby
szkarpy wspierające mury. Morze pieniło się u ich podnóża, wyskakiwało w
górę białymi stożkami. Dął słony wiatr. Ludwik idąc smagał się po łydce
urwaną witką. Żałował, że nie prosił cesarza, aby mu pozwolił towarzyszyć
sobie na ląd.
W pewnej chwili spoza rozrosłych krzewów posłyszał wesołe głosy. Postąpił
jeszcze parę kroków naprzód, lecz zaraz cofnął się gwałtownie. Jedna z płyt
wsuwała się łagodniej w morze, a przy niej kąpała się cała gromada
dziewcząt. Ich śniade ciała połyskiwały w słońcu. Zawrócił i poszedł z
powrotem drogą, którą tu przybył. Ale wzburzona krew nie od razu dała się
uspokoić. Tym bardziej był gniewny, że nie jest przy wojsku. Wojna, tylko
wojna - pomyślał - może przynieść spokój!
Zmierzchało się, kiedy powróciła barka cesarska, przywożąc Fryderyka i
von Salzę. Przed wieczerzą cesarz żywo opowiadał o wydanych zarządzeniach.
Na jego blade policzki wystąpiły rumieńce.
- Wojsko - mówił - jest w takim stanie, że postanowiłem zaraz jutro
rozpocząć ładowanie. Jeśli zostaną tutaj dłużej, wszyscy będą chorzy. A na
morzu powietrze zabije zarazę. Okręty, które są w porcie, odpłyną dwiema
grupami. Reszta uda się potem za nami...
Von Salza kiwaniem głowy przytwierdzał słowom cesarza.
Potem udali się do stołu. Fryderyk stał się wesoły; pił dużo i zachęcał
obu rycerzy do picia. Pod koniec uczty przywołał Ryszarda i wydał mu jakiś
rozkaz. Po chwili na tarasie zjawiła się muzyka, a za nią nadbiegły
tancerki. Ludwik pomyślał, że muszą to być te same dziewczyny, które
zobaczył w kąpieli. Usiłował na nie nie patrzeć. Nie zauważył, że Fryderyk
przygląda mu się uważnie. Kiedy taniec skończył się, cesarz przywołał
gestem jedną z dziewcząt. Ruchem głowy wskazał jej landgrafa. Dziewczyna,
kołysząc się zalotnie w biodrach, podeszła do Ludwika i usiadła mu na
kolanach. Ale on odsunął ją stanowczym gestem.
Fryderyk wybuchnął głośnym śmiechem.
- Ach, prawda, zapomniałem o twojej cnocie - powiedział. Przywołał
odepchniętą dziewczynę i rzucił jej kolorową chustkę, którą schwyciła w
powietrzu. Uradowana stanęła za krzesłem cesarza. Fryderyk śmiał się
ciągle. - Salzy nie proponowałbym - chichotał. - Stary i zakonnik. Ale ty
namyśl się jeszcze. Przecież ci wolno. Jak to, nie wiesz? Ten, który idzie
walczyć o Święty Grób, ma wszystko wybaczone z góry. Tak jakby miał być

background image

drugi raz ochrzczony. Może więc popróbować. Nie chcesz? Ach, jakiś ty
nieciekawy niczego.
Wstał trzymając rękę na ramieniu dziewczyny.
- No, to dobranoc. Życzę wam spokojnych snów...
Odszedł śmiejąc się, poprzedzany przez Ryszarda. Była już noc. Nad morzem
świecił księżyc, znacząc swój ślad na jego falującej powierzchni. Zwisające
z dachu pergoli liście połyskiwały niby małe klejnoty.
Ludwik siedział dalej przy stole. Zdawało mu się, że wciąż słyszy śmiech
Fryderyka. Odtrącona pokusa wciąż powracała i wywoływała rozdrażnienie.
Porywczym gestem sięgnął po kielich i wypił go do dna.
Po przeciwnej stronie stołu siedział von Salza. Wielki mistrz wziął się
znowu do jedzenia. Chudy rycerz mógł zjeść dużo, a przy cesarzu, który jadł
zawsze mało i prędko, bywał nieraz głodny.
- Pięknieście postąpili - rzekł odkładając obgryzioną kość.
Jakby ta pochwała była obelgą, wybuchnął:
- A jak miałem postąpić!
- Oczywiście, oczywiście - Salza starannie wycierał palce. -
Postąpiliście właściwie i pięknie. Och, książę - westchnął - kobieta to
straszna pokusa. Jestem już na szczęście w wieku, kiedy jej moc zaczyna
słabnąć. Pamiętam jednak dobrze, czym było to kiedyś. Tym, co się zamykają
w grubych murach lub uciekają na pustynię, łatwiej wytrzymać. Ale my,
którzy pozostajemy w świecie i żyjemy jak rycerze, musimy bardzo uważać.
Mój poprzednik, brat von Bart, sądził, że najlepszymi lekarstwami są długie
modlitwy i opieka nad biedakami w szpitalu. Ja myślę inaczej: trzeba
działać, walczyć, zwyciężać...
Niechętnie wzruszył ramionami.
- Każda wojna kończy się wreszcie zwycięstwem lub przegraną.
Lecz wielki mistrz potrząsnął głową.
- Żadne, książę, zwycięstwo nie jest całkowite i ostateczne. Z wojną jak
z winem: trzeba zawsze tak pić, by móc jeszcze wypić następny puchar.
Przekonacie się o tym, gdy pójdziemy razem na nadbałtyckich pogan.
Rozdrażnienie kazało mu powiedzieć:
- Sam nie wiem, czy uczyniłem słusznie, obiecując, że pójdę z wami na tę
wyprawę.
Twarz Salzy stężała.
- Chcielibyście się wycofać, książę? - zapytał głosem, który stał się
matowy.
- Tego jeszcze nie powiedziałem. Ale przestały mi się podobać tamte
ziemie.
- Nie macie racji. Wasz brat przekona was o tym. Książę Konrad, gdy
wróci, będzie mógł wam powiedzieć, jakie te ziemie są piękne i bogate.
- A ludzie na nich?
- Gdy się umie nimi pokierować, nadają się do pracy.
Odepchnął od siebie kielich tak gwałtownie, że upadł i wino popłynęło po
stole. Z gniewem strącił naczynie na ziemię.
- Opanowaliście całkiem mego brata!
- Ależ nie - zapewnił mistrz z uśmiechem. - Książę Konrad bez namawiania
pragnie być jednym z naszych braci. I wyznam wam, książę - pochylił się
przez stół ku Ludwikowi - że jest pragnieniem mego serca, aby kiedyś zajął
moje miejsce w zakonie. Wtedy nasz sojusz zamieniłby się w wielkie

background image

braterstwo.
- Do czasu, gdy przestaniemy być wam potrzebni! - rzucił z nagłą
brutalnością. Skinął na służącego, by mu podał nowy kielich, i nalał do
niego wina z konwi. Pił chciwie, jakby go paliło pragnienie.
- Źle się czujecie, książę - powiedział von Salza z łagodnym wyrzutem w
głosie - i to gorączka podsuwa wam krzywdzące nas słowa. Lecz my ich
pamiętać nie będziemy. Wiemy jakim naprawdę jesteście. Wydobrzejecie i
wtedy spojrzycie na wszystko innym okiem.
Zapadło milczenie. Ludwik pił wino i patrzył z gniewem w stół. Von Salza
siedział po swojemu wyprostowany, z dobrotliwym uśmiechem na końcu
wysuniętych warg.
- Czy Henryk Limburski już dopłynął? - zapytał nagle landgraf.
Salza uniósł w górę brwi, zaskoczony tym pytaniem.
- Na pewno. Czemu o to pytacie?
- Więc może się już bije. Och, wolałbym być na jego miejscu! - zawołał.
Wstał od stołu. Zbliżył się do okna. Morski powiew owiał mu twarz.
Gniewne myśli kłębiły się w jego głowie. Zazdrościł księciu Limburskiemu.
On nie wie nic o układzie, więc może walczy z Saracenami. A ja...? Gdyby
nie ta choroba - myślał - zdołałbym ich przekonać, odmienić ich plany. Ale
czuł, że się łudzi. Cesarz i von Salza wiedzieli dobrze, czego chcą. Tylko
on nie wiedział. Nie potrafił się zdecydować na wielki krok...
Kiwnął głową wielkiemu mistrzowi i odszedł do siebie. Odprawił służącego
i rzucił się na posłanie. Nie mógł jednak zasnąć. Godziny mijały, a on
przewracał się bezsennie na posłaniu.
Lecz nagle doznał uczucia, jakby wszystkie ciężary, które go
przygniatały, od razu opadły. W półsennym marzeniu zobaczył się znowu w
Reinhardsbrunn. Szedł obok Elzy, między dwoma rzędami śpiewających
zakonników, wchodził w drzwi rozjaśnionej wieloma światłami kaplicy. Gdy
znaleźli się przed ołtarzem, Elza wzięła go za rękę - jak wtedy. To właśnie
dotknięcie uczyniło go takim lekkim. Zwrócił się do niej, chciał
podziękować. Ale ona potrząsnęła głową.
W poczuciu dziwnej radości zapadł w sen.

19
W cztery dni później, w dzień po święcie Narodzenia Najświętszej Maryi
Panny, okręt wiozący cesarza, landgrafa, wielkiego mistrza, Gerolda,
patriarchę Jerozolimy, biskupa Brancaleo od kościoła Świętego Krzyża
jerozolimskiego, biskupa Berarda oraz dwór cesarski, przy łopocie wzdętych
żagli opuszczał port Brindisi. Część armii krzyżowej już odpłynęła, reszta
miała być załadowana w najbliższych dniach. Odjeżdżające okręty żegnane
były przez dzwony wszystkich kościołów wybrzeża. Raz jeszcze Zachód ruszył
na obronę Świętego Grobu.
Ale wódz krucjaty leżał na pokładzie targany dreszczami. Trudy ostatnich
przygotowań zwaliły go z nóg. Do wczorajszego ranka był na koniu. Objeżdżał
oddziały, przemawiał do rycerzy, czuwał pod zabójczym, italskim słońcem nad
ładowaniem okrętów. Nachodziły go dreszcze i gorączka, ale siłą woli
przemagał je. Jednakże podczas sumy odprawianej dla odjeżdżających zemdlał.
Fryderyk zaniepokojony jego zdrowiem kazał go natychmiast przewieźć na
okręt. Po skończonych uroczystościach pożegnalnych udał się do łoża
chorego, prowadząc ze sobą wszystkich swoich lekarzy. Ci kiwali frasobliwie

background image

głowami, lecz pocieszali cesarza, że silny organizm landgrafa przezwycięży
chorobę. Trzeba, mówili, tylko, by okręt jak najszybciej odbił od brzegu.
Usłyszawszy to, Fryderyk dał rozkaz odpłynięcia wczesnym świtem. Wieczorem
wszyscy, którzy mieli jechać okrętem, przenieśli się na pokład. Gdy zapadła
noc, cesarz kazał swemu nadwornemu astrologowi postawić Ludwikowi horoskop.
Tamten długo patrzył w gwiazdy, w końcu powiedział, że widzi w nich
pomyślne znaki dla drogi, którą landgraf ma przed sobą. To uspokoiło
cesarza.
Brzegi Italii pozostały już tylko błękitną linią na horyzoncie. Dął ostry
wiatr i pogwizdywał w olinowaniach okrętu. Po południu gorączka choremu
opadła i lekarze polecili go wynieść na przedni pokład. Ludwik patrzył na
zielonobure fale układające się pod zdobny w złotego lwa dziób okrętu, na
mewy kwilące nad masztami lub spadające na rozorane przez okręt morze, by
chodząc po falach szukać rzuconych odpadków jedzenia, i na dalekie brzegi
wciąż przesuwające się wzdłuż prawej burty, na ciemnoskórych majtków
uwijających się po pokładzie. Lekarze nakazali spokój, więc tylko na chwilę
przychodzili na rozmowę cesarz lub von Salza. Mówili, a on słuchał. Choroba
osłabiła go do tego stopnia, że z trudem zbierał myśli. Dlatego wolał
patrzeć na morze lub leżeć z półprzymkniętymi powiekami poddając się
rytmicznemu kołysaniu się okrętu. Wszystkie sprawy utraciły dla niego całe
swe znaczenie. Przestał myśleć o wojsku. Jeżeli o czym myślał, to tylko o
Elzie.
Czasami wydawało mu się, że ją widzi opartą o burtę i uśmiechającą się do
niego. Była niby to ta sama Elza, którą pożegnał - a przecież inna. Nie ta
z ostatnich wspomnień, ale z dawnych, dziecinnych.
Pod wieczór okręt cesarski odłączył się od innych i wykręcił w stronę
brzegu. Fryderyk polecił zawinąć do portu w Otranto, aby zgodnie z
obietnicą pożegnać przed opuszczeniem kraju cesarzową. Słońce zachodziło
czerwono. W jego blasku brzeg rósł; wydawał się dziwnie wysoki i najeżony,
niby mury zamku, blankami i wieżycami.
Do portu zbliżyli się późną nocą. Nie wpłynęli, ale zatrzymali się na
kotwicy i czekali ranka. Morze nocą falowało mocniej. Ludwik leżąc
bezsennie miał uczucie, że okręt pod nim zapada się coraz głębiej, jakby
tonął, i dopiero gdzieś z samego dna zaczyna się powoli wznosić ku górze.
Od tego ruchu kręciło mu się w głowie. Zapominał chwilami, że jest na
morzu. Wtedy miał uczucie, że szybuje w powietrzu jak ptak.
Obudził się słaby, ale bez gorączki. Załoga grzechocząc łańcuchami
wyciągała kotwicę. Od lądu słychać było dzwony. Z dala już widać było
kolorowy tłum, który wyległ na wybrzeże portowe, by powitać cesarza.
Ludwik kazał się służbie ubrać w najwspanialsze szaty. Lekarze byli
przeciwni jego wysiadaniu na brzeg. Fryderyk zapewniał go, iż wytłumaczy
cesarzowej jego nieobecność. Ale on pamiętał, że Jolanta mówiła, iż chce go
zobaczyć przed odjazdem. On zresztą także pragnął ją widzieć. Tak bardzo
przypominała mu Elzę; miał prawie uczucie, iż żegnając cesarzową, będzie
miał możność jeszcze raz pożegnać żonę.
Duchowieństwo witało procesją wysiadających na ląd. Wśród bicia dzwonów i
dzwonków, w dymie kadzideł i pod baldachimem zaprowadzono cesarza do
katedry. Na placu przed nią czekała Jolanta otoczona swym dworem.
Małżonkowie przywitali się pocałunkiem, po czym trzymając się za ręce
weszli do kościoła. Chór wybuchnął radosnym śpiewem.

background image

Siedząc z boku, Ludwik raz po raz rzucał spojrzenie na Jolantę. W
przetkanym barwami półmroku katedry podobieństwo wydawało się jeszcze
większe. Tylko że nie pamiętał, aby twarz Elzy miała kiedykolwiek równie
smutny wyraz. Dziecinny profil cesarzowej wydawał się naznaczony piętnem
okrutnego doświadczenia. Znowu przemknęły przez głowę Ludwika historie,
które opowiadano o cesarzu i jego drugim małżeństwie. "Dzieckiem -
powiadano - ożeniono go z dojrzałą kobietą, a teraz on wciągnął do swej
rozpusty niewinne dziecko..."
Po mszy i błogosławieństwie udano się na zamek. Przy uczcie Jolanta
siedziała między cesarzem a Ludwikiem. Pochyliwszy się ku landgrafowi,
powiedziała:
- Cieszę się, kuzynie, że cię znowu widzę. Ale wyglądasz niedobrze. Mówił
mi mąż, że chorujesz. Czy to prawda?
- Choruję rzeczywiście, miłościwa pani. Ale lekarze zapewniają, iż na
morzu odzyskam siły.
- Oby tak się stało! Chciałabym cię jak najprędzej zobaczyć powracającego
zwycięsko, a potem podążającego do twej żony, która, jestem pewna, oczekuje
cię z niecierpliwością. Jak to musi być pięknie, gdy się tak kochacie!
Pragnęłabym cię zwrócić zdrowego i całego drogiej kuzynce Elzie. I
pragnęłabym, abyś nigdy nie wspominał mojej słodkiej ziemi syryjskiej z
urazą, że ci zabrała zdrowie.
- Nigdy tak o niej nie pomyślę, choćby nie wiem co się miało stać.
Przecież to po niej chodził kiedyś Chrystus! Ale jeszcze długo potrwa,
zanim się do niej dopłynie.
Spojrzała na niego, a w jej czarnych oczach błysnął niepokój.
- Lękasz się morza? Ach, źle powiedziałam - poprawiła się natychmiast -
jesteś rycerzem, który nie zna lęków. Lecz czy wydaje ci się, że to morze,
na które macie wypłynąć, kryje jakąś groźbę?
Przesunął dłonią po swych zapadłych policzkach.
- Nie znam morza - rzekł. - Po raz pierwszy wypływam na nie. Ale wydaje
mi się, jakby nie miało ono wcale drugiego brzegu...
Nie spuszczając z niego oczu, powiedziała z lekkim naciskiem:
- Drugi brzeg jest...
- Więc dopłynę do niego. Wybaczcie, miłościwa pani - ścisnął palcami
skronie - nie czuję się jednak znowu dobrze.
- Zawołam lekarza!
- Nie, nie... Nie trzeba. Chcę was tylko o coś prosić.
- Mów, uczynię, co tylko będę mogła.
Z wychudzonego palca zsunął pierścień.
- Tym pierścieniem - mówił - zwykłem pieczętować moje listy do żony.
Czyniłem tak zawsze. Jeszcze dziś. - Przycisnął pierścień do warg. - Ale
teraz czy zechcielibyście, miłościwa pani, przechować go?
Z wahaniem wzięła pierścień z jego ręki.
- Dlaczego o to prosicie? - zapytała cicho.
- Nie chciałbym go stracić. I siostrzyczka, to znaczy moja żona, bo tak
ją zawsze nazywam, bardzo go lubi. Gdy będę wracał, wezmę go od was.
Patrzyła wciąż w wynędzniałą twarz Ludwika.
- Dobrze - powiedziała w końcu - przechowam ten pierścień. Lecz czym
będziesz pieczętował swoje listy do niej?
Patrzył w zamyśleniu przed siebie.

background image

- Chyba z tamtego brzegu - powiedział - nie będę pisał listów.
Zamilkli. Przy stole wznoszono toasty, biskupi jerozolimscy siedzący
naprzeciwko cesarskiej pary zwracali się z jakimiś pytaniami do Jolanty.
Odpowiadała im z grzecznym uśmiechem, prosiła, by przekazali jej
pozdrowienia rodzinie i przyjaciołom w Syrii. Potem korzystając z tego, że
rozmowa przy stole skierowała się w inną stronę, powiedziała do Ludwika:
- A jednak zazdroszczę ci, kuzynie, że tam płyniesz.
- Jeśli udadzą się zamysły cesarza, może i wy, miłościwa pani, tam
popłyniecie - odpowiedział.
Potrząsnęła melancholijnie głową.
- Ja nigdy. Są zamysły ludzkie i zamysły Boże. Dla mnie nie ma już
tamtego brzegu...

20
Przed zmierzchem dwór i całe miasto odprowadzało pochodem cesarza na
okręt. Szedł pod baldachimem obok cesarzowej. Dzieci ubrane biało sypały
kwiaty pod nogi; tłum wznosił okrzyki; księża i zakonnicy śpiewali.
Fiołkowe cienie zachodu przyniosły Ludwikowi powrót gorączki. Szedł za
cesarzem z wysiłkiem, ciężko wspierając się na mieczu. Nachodziły go
zawroty głowy, przed oczami przelatywały mu czarne smugi. Chwilami wydawało
mu się, że padnie. Wtedy podrywał się jak koń ukłuty ostrogami. Za wszelką
cenę starał się nie zasłabnąć na oczach Jolanty. W jego skołatanej głowie
postać cesarzowej utożsamiła się całkiem z postacią żony. Siostrzyczka -
myślał - musi mnie widzieć odpływającego w zdrowiu i z uśmiechem na ustach.
Pot ściekał mu kroplami z czoła, zimne dreszcze trzęsły. Nogi były słabe,
zdawały się uginać pod ciężarem ciała. Lecz zdołał dotrzeć do pomostu
prowadzącego na okręt. Tu jeszcze czekał go wysiłek uklęknięcia przed
cesarzową. Zgiął się zbolały i ucałował jej małą dłoń. Był pewny, że całuje
dłoń Elzy.
Lecz zaledwie statek odbił od brzegu, Ludwik zwalił się na pokład
zemdlony. Mimo starań lekarzy przez całą noc nie odzyskał przytomności.
Majaczył. Rzucał się w gorączce. Wołał: "Gołębie! Gołębie! Ile białych
gołębi!"
Fryderyk kazał spuścić kotwicę i zatrzymał okręt w pobliżu brzegu. Chciał
nawet sam czuwać przy Ludwiku. Ale też nie czuł się dobrze, więc von Salza
przekonał go, iż powinien się położyć. Za to wielki mistrz pozostał przy
chorym. Siedział i mruczał pacierze.
Ludwik miotał się w gorączce. Czasami zrywał się, siadał, patrzył w
przestrzeń rozwartymi szeroko oczami. Zsuwał nogi z posłania, chciał gdzieś
biec. Stary rycerz układał go z powrotem. Przywoływał czuwającego lekarza,
a ten kładł na czole landgrafa zimny okład.
Krótka noc przetoczyła się prędko po niebie. Jeszcze nie wzeszło słońce,
gdy Ludwik, który nad samym ranem trochę zasnął, otworzył oczy i utkwił je
w siedzącym u wezgłowia mistrzu.
- Już dzień? - zapytał.
- Tak, książę - Salza uśmiechnął się. - Gorączka widać ustąpiła, bo
mówicie przytomnie. Chwała Bogu, będziecie zdrowi.
Ale Ludwik nie odpowiadał. Miał zmarszczone czoło i był jak ktoś, kto
myśli z wysiłkiem lub przypomina sobie rzecz, która zatonęła głęboko w
mrokach zapomnienia.

background image

- Jaki dziś dzień? - zapytał po chwili.
- Świętych Prota i Jacka, męczenników Pańskich. Czy nie chcecie czego,
książę? Może dać wam pić?
Znowu nie było odpowiedzi. Dopiero po niejakim czasie Ludwik rzekł głosem
jeszcze spokojniejszym niż poprzednio:
- Z tymi gołębiami polecę...
Von Salza zmarszczył brwi zaniepokojony. Pomyślał, że gorączka wróciła,
obudził więc lekarza, który drzemał w pobliżu, i wskazał mu gestem chorego,
leżącego spokojnie z oczami szeroko otwartymi. Medyk żywo pochylił się nad
landgrafem. Sprawdził tętno.
- Czcigodny mistrzu - powiedział, spoglądając z przerażeniem na Salzę -
to już koniec...
- Mylicie się chyba?
- Nie mylę się na pewno. Pan landgraf umiera.
Von Salza porwał się z miejsca. Służba rozbiegła się po okręcie. Nadszedł
spiesznie cesarz i patriarcha. Ludwik wydawał się znowu przytomny. Tylko
nic nie mówił. Jego wzrok przesuwał się wolno po twarzach otaczających go
ludzi. Gdy patriarcha uklęknął przy nim, zamknięta dłoń księcia dotknęła
piersi jakby wyrażając żal. Ale widać było, że nie potrafi nic powiedzieć.
Gerold dał mu rozgrzeszenie i nałożył święte Oleje. Wtedy twarz Ludwika
poczęła się rozjaśniać. Jego oczy spoczęły na twarzy Fryderyka.
- Nie umieraj! - zawołał cesarz. - Jesteś mi potrzebny. Zrobię cię...
Ale nie zdołał powiedzieć wszystkiego. Umierający obrócił oczy gdzie
indziej. Patrzył teraz na von Salzę, a ten, widząc utkwiony w siebie wzrok,
zapytał:
- Czy chcecie czego, książę? Może macie jakieś zlecenie? Nasz zakon...
Ale i jego nie wysłuchał do końca. Usta Ludwika otworzyły się, jakby
chciał coś powiedzieć. Żadne jednak słowo nie wydobyło się z nich.
Słoneczny blask, jakim rozjaśniona była jego twarz od chwili namaszczenia,
przygasł. Oczy uciekły w górę. Dłonie splotły się - jak u wasala, kiedy je
wkłada w dłonie seniora - i tak pozostały.

21
I tym razem przyszło Elzie rodzić ciężko. Przez kilka dni wydawało się,
że ani ona, ani mała Gertruda nie będą żyły. Połóg ciągnął się długo, a
kiedy wreszcie Elza wstała, czuła się bardzo osłabiona. Lecz zaledwie
stanęła na nogach, mimo oporu Gudy, postanowiła udać się do szpitala.
Jesień szła i zawieszała na drzewach nici babiego lata. Rankami perliły
się na nich kropelki rosy, zaś kiedy zaszkliło się w nich słońce, wydawały
się sznurami paciorków, które bracia kaznodziejskiego zakonu nanizali, by
używać przy modlitwie. Niedawno Elza otrzymała od jednego z wędrujących
braci taki sznur, nazwany różańcem, chociaż nie składał się z zasuszonych
różyczek, ale z oliwnych pestek. Zakonnik wyjaśnił Elzie, jak się na nim
modlić, potem dodał: "Nie wystarczy, miłościwa księżno, odmawiać na każdym
paciorku Pozdrowienie Anielskie. Trzeba mówiąc ustami modlitwę w duchu
rozważać tajemnice życia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Należy zobaczyć je
takimi, jakimi widziała je Najświętsza Panna. Prosić Ją, by nas do nich
zbliżyła. My, ludzie grzeszni, nie potrafimy spoglądać wprost w Oblicze
Boże. Wydaje nam się ono dalekie, więc zniechęceni odwracamy często oczy.
Ale z Jej pomocą potrafimy Je zobaczyć..."

background image

Poddając się lekkiemu kołysaniu oślego grzbietu, zaciskała dłoń na
drobnych paciorkach. Był piątek, więc szepcząc: "Zdrowaś Maryjo" -
zastanawiała się nad tajemnicą krzyża. Maryja - myślała - stojąc pod
okrwawionym palem, nasłuchiwała głosu Syna. I poznawała go, choć nie
brzmiał wołaniem triumfu, ale jękiem. Człowiek także, jakże często,
chciałby usłyszeć zwycięstwo Chrystusa. Zamiast tego odnajduje krew, ból,
hańbę...
Wierzchowiec stąpał ostrożnie, delikatnie stawiając drobne kopytka między
kamieniami. Obok osła szła Guda, pomrukując coś z irytacją pod nosem. Nie
odzywała się głośno, by nie przeszkadzać księżnie w modlitwie. Ale Elza
odrywała się czasami od swych rozważań, by spojrzeć na przyjaciółkę i
uśmiechnąć się do niej bladymi wargami. Kochana, droga Guda. Gdyby nie jej
troskliwa opieka, nie mogłaby teraz jechać w dół. Guda z poświęceniem
pielęgnowała ją w czasie choroby i właściwie tylko jej staraniom ona i
dziecko zawdzięczały życie.
Czas był piękny. Po raz ostatni przed zimą przegrzana czerwonozłotym
słońcem ziemia wezbrała mocą i wydała z siebie świeżą zieleń. Na gałęziach
nabrzmiały pąki. Lecz obok liście zachodziły czerwienią, schły i zwijały
się w małe trąbki. Każda gałąź zwisała owocem: białym, czarnym, czerwonym.
Wśród traw sterczały suche szypułki. Góry otaczające Wartburg pojaśniały i
pobłękitniały. Po niebie snuły się wolno gęste, jakby nabite dymem obłoki.
Dawno już nie była w szpitalu, ale z opowiadań Gudy wiedziała dokładnie,
co się tam dzieje. Latem, jak zwykle, odeszła część stałych mieszkańców i
tylko rzadko pojawiał się obcy przybysz. Ale z pierwszymi chłodami ludzie
zaczęli na nowo ściągać. Szli starcy, często wspierając się wzajemnie,
wlekli się chorzy; chyłkiem, wieczorami pojawiały się dziewczęta z
dzieckiem ukrytym pod chustką...
Znała dobrze ten jesienny rytm wydarzeń. Starców umieszczano w szpitalu;
służba zbijała dla nich nowe łóżka i szykowała pościel. Opatrywano chorych.
Najtrudniej było z dziewczętami: błagały o opiekę nad dziećmi, lecz same
rwały się do odejścia. Zapewniały, że jak tylko będą mogły, wrócą po
dziecko. Ale wracały rzadko.
Zjechawszy do szpitala, Elza zastała w przedsionku całą gromad
przybyszów. Woń łachmanów, od której przez czas połogu odwykła, uderzyła
tka niemile jej nozdrza, że ledwo się powstrzymała, by się nie cofnąć.
Na widok księżnej tłum nędzarzy porwał się na nogi i popędził ku niej
wśród krzyku i kuśtykania. Pchano się, potrącano kosturami i kuksano
wzajemnie. Wszyscy jednocześnie, na rozmaite głosy, wykrzykiwali swoje
prośby. Otoczyli ją zwartym, cuchnącym kołem. Jedni usiłowali chwycić ją za
rękę, ucałować jej dłoń. Inni czepiali się płaszcza. Miała przed sobą całą
masę ust, krzywiących się skargami i plujących śliną. Potworny jazgot
ogłuszał ją. Napierano na nią tak, że musiała cię cofać. Próżno zawołała
raz i drugi. Jej słaby głos utonął bez echa w tym wrzasku. Nagle poczuła
się przyparta do ściany. Zasłoniła się rękami. Ogarnęła ją słabość.
Zabrakło jej powietrza, poczuła, że zemdleje, a tamci zadepczą ją.
Lecz nagle tłum rozepchnięty mocnymi ramionami rozstąpił się. To Guda
pośpieszyła na ratunek. Objąwszy wpół chwiejącą się na nogach Elzę
wyprowadziła ją z tłumu i przeprowadziła do izby jadalnej. Ostrożnie
posadziła na ławie. Księżna oddychała ciężko, a jej czoło pokryte było
kropelkami potu. Minął czas jakiś, zanim na blade policzki powrócił słaby

background image

rumieniec.
Bez słowa uścisnęła dłoń Gudy, a dziewczyna uśmiechnęła się do niej
serdecznie.
- No cóż, gołąbko, czujesz się lepiej?
- Już dobrze, kochana... Wpuszczajcie ich teraz, ale nie wszystkich
naraz... Przykro mi, lecz...
W izbie jadalnej stały dwa długie stoły. Przy jednym siedzieli stali
mieszkańcy szpitala, na drugim stały miski przygotowane dla nowo
przybyłych. Guda kazała przywoływać tamtych kolejno. Wchodzili, kłaniali
się Elzie, czasami zamieniali z nią kilka słów, po czym siadali przy stole.
Zawsze żądała, aby tak było: najpierw trzeba było przybyłych nakarmić.
Przesuwały się przed nią żałosne postaci pookręcanych szmatami babinek,
uśmiechających się bezzębnymi ustami, dziadów o twarzach ponurych i
zarosłych, często kalek bez ręki lub bez nogi.
- A ty tu po co? - Elza posłyszała nagle oburzony głos Gudy. Jednocześnie
nad stołem stałych mieszkańców podniósł się głośny szmer oburzonych głosów.
Tamta opowiedziała przerywanym przez chlipanie jazgotem. Była to garbata
staruszka. Długi, krogulczy nos zwieszał się nad wywiniętymi wargami, a
nieokreślonego koloru kudły sterczały spod okrywającej głowę chustki. Elza
poznała od razu żebraczkę Konstancję.
Z tą Konstancją, wysiadującą zwykle przed kościołem rycerzy zakonnych,
miała już kilka razy do czynienia. Zeszłej jesieni przyprowadziły ją dwie
córki i błagały księżnę niemal na klęczkach, by zechciała ją przyjąć do
szpitala. Skarżyły się, że matka nie chce żyć w domu spokojnie - żebrze, a
za otrzymane grosze upija się i wyprawia awantury. Wyznały Elzie, że mają
obie narzeczonych, bardzo porządnych rzemieślników, lecz ci nie ożenią się
z nimi, póki matka jest w domu. Elza spełniła ich prośbę. Ale Konstancja
wprowadziła do szpitala okropne zamieszanie. Wymykała się, piła, wracała
pijana, otoczona odrażającymi i równie pijanymi drabami, wykrzykiwała
plugawe słowa i biła towarzyszki. Trzeba ją było wypędzić. Lecz zaraz
wróciła, przyprowadzona przez córki. Te na nowo błagały Elzę, by się
zlitowała nad nimi i zaopiekowała się matką. Jedna z dziewczyn była już
zamężna, drugiej ślub miał się odbyć niezadługo. Elza ustąpiła, bo jej żal
było dziewczyn, a także Konstancja zapewniała krzykliwie, że już się będzie
dobrze sprawowała i nie tknie wódki. Obietnica nie wystarczyła jednak na
długo. Znowu zaczęła się upijać i tłuc inne kobiety. Nie było rady, nie
pomogły ostrzeżenia - dotrzymano ją jakoś do wiosny, potem wypędzono. Nie
było jej przez całe lato. Teraz pojawiła się znowu.
- Idź precz, pijaczko! - zawołała Guda. Chwyciła babę za ramię i
usiłowała ją wypchnąć za drzwi. Ale tamta szarpała się i wrzeszczała.
Zręcznym ruchem wyśliznęła się z rąk Gudy i niby kula potoczyła się pod
nogi Elzy. Rzuciła z trzaskiem kij, na którym się wspierała. Padła na
ziemię i suchymi, sztywnymi dłońmi, o palcach krótkich, zakończonych ostro
niby szpony, uczepiła się kolan księżnej.
- Przejasna pani! - wrzeszczała, jakby ją obdzierano ze skóry. - Księżno
wszechmocna! Ulituj się! Ratuj! Wspomóż! - Guda przybiegła i usiłowała
oderwać żebraczkę od kolan Elzy, ale ona trzymała się ich z całych sił i
darła się coraz głośniej: - Uratuj mnie, wielmożna pani! Nie daj się tułać!
Nie daj ginąć! Zabiją mnie! Nie gub duszy!
Wykrzykiwała tak szybko, że nie można było zrozumieć, o co jej chodzi.

background image

Rzucała się, biła kolanami o posadzkę, gwałtownym miotaniem ramion
odtrącała dłonie Gudy.
- Zostaw ją, niech powie... - powiedziała Elza.
Guda cofnęła się. Baba była już zmęczona; dyszała, ale nie puszczała nóg
księżnej. Odór jej szmat mieszał się z wonią jaka biła z jej ust. Elza
czuła, że ją znowu ogarnia słabość.
- Puść mnie - rzekła - i powiedz spokojnie, czego chcesz...
- Łaski! - wrzasnęła żebraczka. - Łaski, pani! Przewielmożna księżno,
dajcie mi opiekę. Już nigdy, póki życia, nie tknę gorzałki ani piwa.
Przysięgam! Ratujcie pani! Śmierć mi grozi...!
Głos jej przechodził chwilami w histeryczny skowyt. Nie puszczała nóg
Elzy. Chustka spadła jej z głowy, włosy rozsypały się, wyglądała na
szaloną. Elza wzięła ją za ramię i potrząsnęła nią tak mocno, jak tylko
mogła.
- Uspokój się! Mów zwyczajnie! Dlaczego śmierć ci grozi?
- Dlaczego? O księżno, o królowo złota! Ten łotr Marcin...
- Jaki Marcin?
- Ano, mąż mojej Agaty. Powiedział, że mnie zabije. I zabije, ani chybi.
Weźcie mnie, ukryjcie, złocista pani!
Domyśliła się, że widać między jednym z zięciów a Konstancją doszło do
zatargu. Co tu robić? Namyślała się pełna troski. Wydawało jej się, że nie
wolno jej odmówić błaganiom kobiety. Zawsze gdy ją ostrzegali, że jest
oszukiwana, mówiła: "Lepiej być sto razy oszukanym, niż raz odmówić
naprawdę potrzebującemu..." Lecz jak tamte przyjmą jej decyzję?
Nieznacznie, z niepokojem popatrzyła na siedzące przy stole stałe
pensjonariuszki szpitala. Z ich oczu utkwionych w Konstancji łatwo było
odczytać nienawiść i zaciętość. Muszę je rozumieć - myślała. - Przecież to
one pozostaną z pijaczką.
- Znowu upijałaś się powiedziała surowo, usiłując zyskać na czasie.
- Już nie będę! Już nigdy! - zaklinała się stara, bijąc brudną pięścią w
poskręcane na piersi gałgany. - Na moje zbawienie! Na świętego Pafnucego!
Na Rany Pana naszego na krzyżu...
- Przestań - uciszyła ją. Znowu myślała: Czy mogę jej odmówić, gdy
odwołuje się do Ran, które w jednej chwili dały zbawienie zawieszonemu obok
na krzyżu zbójowi? - Gdybym cię przyjęła - mówiła - musiałabyś przysiąc...
Gniewny szmer głosów przy stole przemienił się w burzę. Siedzące nad
miskami kobiety poczęły wykrzykiwać wrogo. Także Guda pochyliła się ku
Elzie.
- Nie rób tego, gołąbko - szepnęła. - Znowu zaczną się bijatyki i
zgorszenie...
Odpowiedziała tym samym pytaniem, które sobie postawiła.
- Jak mogę odmówić miłosierdzia?
- Wiesz, jaka ona...
- Ale ty wiesz, jaki On...
Zwróciła się do żebraczki.
- Najprzód puść mnie - powiedziała. Lekko tupnęła, chcąc nadać więcej
powagi swoim słowom. - Jeszcze raz ulegam twoim prośbom, Konstancjo.
Przyjmuję cię do szpitala. Przeprosisz inne kobiety za słowa i uczynki,
jakie popełniłaś, a w niedzielę po mszy złożysz uroczyste przyrzeczenie, że
nigdy nie będziesz piła. Słyszysz?

background image

- Tak, słodziutka pani. Niech ci Pan Jezus da zdrowie i twojemu mężowi,
naszemu księciu, i twoim dzieciom. Nigdy już nie napiję się ani kropelki.
Nigdy. Na krzyż Pana naszego przysięgam ci, królowo.
Była równie odrażająca w swym dziękowaniu, jak w swych błaganiach. Elza
zacinała usta, by nie okazać obrzydzenia. Konstancja wstała, podeszła do
stołu. Ale kobiety patrzyły na nią z wściekłością. Rozsiadły się szeroko,
tak że nie było dla niej miejsca. Nie śmiały krzyczeć, tylko syczały
groźnie:
- Wynoś się, ty... Uciekaj! Nie puścimy cię!
Stara uderzyła w lament:
- O pani najcudowniejsza! Złota księżno! Nie chcą mnie puścić wstrętne
ropuchy. Odganiają. Każ, niech mnie puszczą, pani. Co ja im winna?
Przyszłam prosić o przebaczenie, a one na mnie jak suki...
Tym razem wdała się w sprawę Guda. Kazała się kobietom ścisnąć na ławie.
Uczyniły to, ale nie przestawały patrzeć nienawistnie na Konstancję.
Elza wstała z ławy i powiedziała:
- Wstydźcie się. Ona was przeprosi, a wy jej musicie przebaczyć. Pan nasz
nauczał, aby zawsze przebaczać, ponieważ my same zawsze jesteśmy winne...
Czy nie jesteście chrześcijankami? Wstydźcie się.
Siedziały cicho ze spuszczonymi głowami. Widziała jednak, że są dalej
pełne zaciętości. O Boże - myślała - jak trudno jest wyrwać gniew z
ludzkiego serca! Nie miała sił, by je strofować. Przemęczona, osunęła się z
powrotem na ławę.
I znowu przesuwali się przed nią przybyli, kłaniając się nisko. Zdawało
się, że przeszli już wszyscy, gdy w progu ukazała się, jakby ociągając się,
jeszcze jedna postać. Była okręcona chustką i dźwigała coś w objęciach. W
trójkątnym otworze nad skrzyżowaniem chustki zobaczyła młodą twarz. Od razu
wiedziała: dziewczyna z dzieckiem. Musiała nie pochodzić z Eisenach, gdyż
inaczej nie ośmieliłaby się przyjść w dzień.
Skinieniem przywołała ją blisko do siebie. Nie chciała, aby siorbiące
zupę kobiety, tak łase na wszelkie nowiny, słyszały, co będzie mówiła z
dziewczyną.
- Skąd jesteś? - pytała.
- Z daleka, wasza miłość - odpowiedziała wymijająco.
Nie żądała bliższych wiadomości. Na co? Przecież chodziło tylko o to, by
tamtej pomóc.
- Co cię tutaj przywiodło?
Zamiast odpowiedzi rozchyliła nieco chustkę, odkrywając porosłą rzadkim,
miękkim włosem główkę śpiącego, może półrocznego dziecka.
- Jesteś niezamężna?
- Tak...
- A ten twój?
Po twarzy dziewczyny przemknął wyraz gniewu.
- Uciekł.
- Czy wiesz, że popełniłaś wielki grzech? Czy żałujesz?
Pytała o to zawsze. Najczęściej pokornie potakiwały. Ale dziewczyna
wyprostowała się, jakby chciała zaprzeczyć. W jej szarobłękitnych oczach
zapalił się ogień zawziętości.
- On - powiedziała twardo - chciał mnie zabić. I ojciec chciał. Jak
psa... Czego mam żałować?

background image

Nie podjęła rzuconej rękawicy. Była pewna, że tak samo nieraz myślały
tamte, inne, tylko nie śmiały tego powiedzieć. Zrozumienie winy - myślała -
rodzi się z przebaczenia. Dlatego kazano nam wybaczać. Dlatego Jezus
wybaczył z krzyża.
- Może jednak ułoży się? - powiedziała. - Przynajmniej z ojcem...
- Nie! - zaprzeczyła.
Nie próbowała jej pocieszać.
- Czym ci mogę pomóc?
- Zlitujcie się, wasza miłość, i zaopiekujcie dzieckiem...
- A ty?
- Pójdę między ludzi. Będę pracowała.
- Słuchaj - rzekła. Poczuła nagle dziwną sympatię do tej dziewczyny.
Miała twarz prostą, spod chusty wymykały się włosy, ciemniejsze od spodu,
górą jasnozłote. - Zostań tutaj. Będziesz pomagała przy szpitalu. Nie
rozstaniesz się ze swym dzieckiem, To chłopiec?
- Chłopiec, wasza miłość...
- Więc jakże? Chcesz?
- Pozwólcie mi, wasza miłość, odejść.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała.
- Zostań - powtórzyła Elza.
Dziewczyna jednak milczała. Elza pomyślała z żalem: znowu jedna, która
chce ucieć od dziecka, by gonić za mężczyzną. Ćma póki całkiem nie opali
sobie skrzydeł, póty wciąż na nowo rzuca się w ogień. Ale nadal patrzyła z
sympatią na dziewczynę.
Przywołała Gudę.
- Weźmiesz od niej dziecko. Zaopiekujemy się nim. A ty - zwróciła się do
dziewczyny - zjedz, nim odejdziesz.
Na gniewnej jeszcze przed chwilą twarzy dziewczyny odmalował się żal.
Powoli odwijała chustkę. Dziecko spało: miało oczy zamknięte i buzię
rozchyloną niby rybi pyszczek. Dłonie zaciśnięte były w piąstki.
Dziewczynie usta poczęły drgać. Trzymała dalej dziecko przyciśnięte do
siebie i nie oddawała go Gudzie. Wydawało się, że nie rozstanie się nigdy z
ciepłą, przywartą do boku figurką. Elza czuła cały ból tamtej. Tak samo by
cierpiała, gdyby jej przyszło rozstawać się z którymś ze swoich dzieci.
Każde z nich: Herman, Zofia, Gertruda - byłoby wtedy najdroższe. A jednak
jak zawsze wobec cudzego bólu targnął nią odruch. Raczej, Panie - pomyślała
- każ mnie cierpieć niźli tej biedaczce...
Jeszcze raz powiedziała:
- Zostań... - Chwilę czekała na odpowiedź. - A jeżeli nie chcesz teraz
zostać, to wróć potem.
Dziewczyna, nie odrywając oczu od dziecka, skinęła głową. Nagle uczyniła
wysiłek: oderwała dziecko od ramienia i podała je Gudzie. Ale jeszcze
poprawiła na nim koszulkę, przygładziła włoski.
- Nie oddawajcie go nikomu, pani... - szepnęła błagalnie.
- Nie oddam nikomu - zapewniła. - Wróć.
Guda wyszła z dzieckiem, dziewczyna chwilę stała nieruchomo, potem
gwałtownie wybiegła za nią. Elza zamyśliła się. Obok niej siedzący przy
stole starcy grzebali łyżkami w miskach i postękiwali. Jak, o Boże -
zastanawiała się - pomagać takim jak ta...? Im dłużej zajmowała się

background image

szpitalem, tym częściej budziło się w niej uczucie, że to jest próżne
zasypywanie małą łopatką niezgłębionej przepaści. Lub powstrzymywanie
rękami powodziowej fali. Zdarzało się jej, zwłaszcza podczas ostatniej
choroby, że budziła się w nocy jakby w morzu skowyczących z bólu głosów.
Tyle jest cierpienia...
Zamyślona nie spostrzegła Gudy, która tymczasem wróciła do izby i stała
przed nią. Dopiero kiedy podniosła głowę, tamta powiedziała:
- Poszła.
- Kto? Ach, ta dziewczyna? Dlaczego nie dałaś jej jeść?
- Nie chciała.
- Biedaczka. Inne lamentują, ale potem idą i nawet się nie obejrzą za
dzieckiem. Ta nie płakała, lecz przysięgłabym, że kocha je bardzo.
- Na pewno - Guda ucięła krótko. - Prosiła, by mieć nad nim staranie.
Pobiegła za mną, żeby zostawić dla niego...
- Nie trzeba było przyjmować! - zawołała. - Dziecku nie zabraknie, a ona
sama będzie potrzebowała...
- Nie przyjęłabym. Ale jak mi wetknęła w rękę, zgłupiałam...
- Co ci takiego zostawiła?
Guda wyciągnęła dłoń. Leżał na niej złoty guz. Elza wzięła go w palce.
Nagle zmarszczyła czoło. Ostre drgnienie targnęło jej ciałem.
- To zupełnie... Ależ tak! Poznaję! - Podniosła wzrok na Gudę. - To ten,
którego brakło przy płaszczu...
- Ten - potwierdziła. - Może znalazła go?
Ścisnęła guz w dłoni. Tak, na pewno, musiała go znaleźć... Nie mogło być
inaczej... Mimo to smutek zaćmił jej serce, jakby ogarnęła je mgła. Czyżby
w tej wielkiej pewności, na której oparte było jej życie, znajdowały się
szczeliny? Nie, nie mogła w to uwierzyć. A jednak gdyby tamta wróciła
czuła, że nie potrafiłaby już na nią patrzeć tak jak poprzednio. Złoty guz
ciążył jak kamień.

22
Mistrz Konrad przestał czytać. W komnacie zapadło milczenie. Blade,
niedokuczliwe blaski słońca wpadały przez okno i kładły się na stole i na
żółtym, rozpostartym, przytrzymywanym ciężarkami pergaminie. W ciszy
słychać było mocne oddechy obecnych i suche szlochy dobywające się z piersi
starej księżnej.
- Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie - powiedział kanonik z Marburga,
składając dłonie i schylając głowę. Inni pochylili się także, a Zofia,
wspierając się na kosturze, przyklękła. Cisza trwała dalej. Konrad
rozsupłał małą skórzaną sakiewkę przyczepioną do pergaminu i wytrząsnąwszy
z niej pierścień, położył go na rozwiniętym pergaminie. Słońce zaiskrzyło
się w szafirze. Oczy wszystkich spoczęły na pierścieniu.
- Trzeba będzie powiedzieć... - rzekł Henryk. Wyciągnął rękę, jakby
chciał wziąć pierścień, ale zaraz ją cofnął. - Kto jej powie? - potoczył
spojrzeniem po siedzących. - Może wy, mistrzu?
Zanim jednak tamten zdołał odpowiedzieć, odezwał się książę Konrad:
- Nie możemy jej mówić teraz! Widzicie, jak wygląda. Ten połóg zjadł ją
całkiem. Nie poznałem jej po prostu, gdy wróciłem.
- Chciałbyś zataić? - zapytał Henryk, wlepiając w brata podejrzliwe
spojrzenie.

background image

- Do.czasu - tłumaczył młodszy. - Niech nabierze sił. Został z niej cień.
- No tak, wygląda nietęgo - rzekł Raspe. - Ale w gruncie rzeczy to twarda
kobieta. Niby tak ciężko chorowała, a ledwo wstała, jeździ codziennie do
szpitala. Nie lubię udawania. A wy co o tym sądzicie, mistrzu?
Patrząc przed siebie spojrzeniem, które mijało siedzących, odpowiedział
po swojemu, wolno i dobitnie:
- Cokolwiek Pan nasz zsyła, wie dobrze po co i dla kogo. Wie także,
dlaczego właśnie w tym, a nie w innym czasie. U Niego wszystko ma swój cel
i czas. Godna pochwały jest dobroć serca księcia Konrada. Nie wydaje mi się
jednak, by wolno było zmieniać coś w wyrokach Bożych.
Raspe uczynił pełen uznania gest.
- Mądre słowa. - Pochylił się ku mistrzowi. - Więc powiecie jej? -
zapytał.
- Zgodziłem się służyć księżnej radą i pomocą, toteż każdą rzecz, którą
należy uczynić dla niej, wypełnię.
Henryk szybkim ruchem, jakby chwytał chodzącą po stole muchę, wziął
pierścień. Wyciągnął z nim rękę do Konrada. Ale młodszy brat odezwał się
znowu:
- Mówię wam, że nie można jej tego obecnie mówić. Trzeba mieć litość...
- Mistrz - rzekł Raspe - powiedział ci, Konradzie, że to jest wyrok Boży.
I jeżeli myśmy zdołali znieść ten cios...
- Wiesz, jak się kochali... - Konrad przerwał bratu. - Gdyby Ludwik
żył...
- Ludwik miewał dla niej za dużo względów. Patrz lepiej na naszą matkę.
Zobacz, jak ona znosi ból. Elza powinna brać z niej przykład.
Nagle rozległ się suchy głos Zofii.
- Daj mi, Henryku, ten pierścień. - Wzięła go z jego ręki. Chwilę
trzymała na rozwartej dłoni i przyglądała mu się uważnie. Powoli zamknęła
palce. - Konrad ma może rację - podjęła. - Mimo wszystko trzeba ją
oszczędzać. Zresztą gotowa stracić pokarm. Ja sama powiem jej o śmierci
Ludwika.
- Ty, matko?
- Ja. Uczynię to wtedy, gdy zobaczę, że się trzyma mocniej. I oddam jej
pierścień. Nakaż, aby do tej chwili nikt w zamku nie dowiedział się o tym,
co się stało. Wypraw gońca, aby nie rozpaplał. Was, mistrzu, proszę również
o milczenie. Byłoby natomiast dobrze, byście jej duszę przygotowali na ten
cios...
Skłonił głowę, lecz natychmiast wyprostował się.
- Stanie się zgodnie z waszym życzeniem, pani -- rzekł. - Wydaje mi się
jednak, że nadmierną litością osłabiacie tylko serce księżnej. Zawsze
usiłowałem uczynić jej duszę odporniejszą na pokusy i bóle świata. Nie
przychodziło to łatwo. Księżna jest istotą słabą, chwiejną i dziecinną.
Inne żony władców, wiemy o tym, potrafiły być dla swoich małżonków
oparciem, pomocą w dobrem, pociechą w troskach. Księżna jest jak powój,
który dla siebie tylko szuka oparcia. Niewątpliwie będzie to dla niej cios
bolesny. Trzeba jej współczuć. Lecz jeżeliby go zdołała przyjąć należycie,
zahartowałby ją. Uczynicie, pani, jak chcecie. Lecz ja muszę powiedzieć to,
co sądzę. Wierzcie mi, Opatrzność czuwa nad cierpiącymi. Z czasem, gdy
wspomnienie radości małżeńskich minie, będzia rzeczą słuszna nakłonić ją,
by postąpiła, jak wy, pani, i odeszła gdzieś w zacisze zakonne. Klasztor

background image

jest zresztą właściwym miejscem dla duszy wymagającej ciągłego
doglądania...
Zapanowało milczenie, które przerwał Henryk:
- Mistrz ma całkowitą racja. Elza niech idzie do klasztoru. Powinnaś ją,
matko, do tego skłonić. Nigdy właściwie nie nadawała się na księżną. Ten
jej szpital, te kupy żebraków... Ileż ona na to strwoniła!
- Miała, nie zapominaj o tym, piękny posag i piękne wiano - wtrącił
Konrad.
- Żaden posag i żadne wiano nie starczyłoby na pokrycie tego, co ona
rozdaje! A jak to było, matko, z tym zdjęciem korony przez nią?
- To się zdarzyło jeszcze za życia twego ojca, Henryku - rzekła Zofia. -
Była wtedy dzieckiem. Na święto Wniebowzięcia rycerze zakonni, którzy
akurat przemienili wtedy szpital na komturię, prosili, bym przyszła do nich
na mszę. Podczas niej składali swoje śluby. To była wielka uroczystość.
Ojca nie było w Wartburgu. Zabrałam ze sobą Agnieszkę i Elzę. Sama
wkładałam im obu na głowy korony książęce. Żal mi było nieraz tej
dziewczyny... Mistrz poznał ją dobrze: ona zawsze oczekuje od drugich
więcej uczuć, niż to jest możliwe.
- I ona zdjęła koronę? - zapytał książę Konrad.
- Zdjęła i położyła na ołtarzu. Gdyby to zrobiła teraz, byłoby to
zrozumiałe i właściwe. Ale wtedy to była przesada i dziwactwo. Wyglądało,
jakby nie chciała być księżną. Może zresztą bywałam niekiedy dla niej za
surowa, przyznaję, ale ten gest nie podobał mi się.
- Nie kocha dziecka, kto mu żałuje rózeg, mówi Pismo święte - rzekł
mistrz Konrad. - Na pewno swoją surowością, pani, przyczyniliście się tylko
dla dobra waszej synowej. Ufam, że i teraz skierujecie jej duszę we
właściwym kierunku. Lecz, jeżeli pozwolicie, wasze miłoście, skończmy już o
tym. Chciałbym porozmawiać o czym innym. Bolesna wieść o śmierci waszego
syna i brata przyszła wraz z pewnymi, również smutnymi nowinami. Wy, książę
- zwrócił się do Raspego - stajecie wobec wyboru... Wybaczcie, że do tego
zmierzam. Lecz skoro mnie oddane zostały sprawy Kościoła w tym księstwie,
powinienem wiedzieć, jak zamierzacie postąpić.
- Oczywiście... - mruknął Raspe. Ale nie śpieszył się z odpowiedzią. Tarł
czoło w ten sposób, że dłoń skrywała mu oczy. Spod palców wzrok księcia
śledził trochę niespokojnie twarz mistrza. - Tak... - podjął. - Rozumiem
wasze pytanie. Wiadomość o wyklęciu pana cesarza jest doprawdy bardzo
smutna. Czy jednak nie jest rzecza przedwczesną mówić o wyborze? Byłem
zawsze, co nie jest wam chyba tajne, mistrzu, wiernym synem Kościoła.
Pragnąłem także jak należy służyć cesarzowi.
- Klątwa zwalnia od posłuszeństwa.
- Hm, to prawda... Lecz wiecie także, że musi upłynąć pewien czas. Nikt
nie wątpi, że pan cesarz będzie szukać pojednania...
- Nie może być pojednania, póki się nie ugnie.
- Czego więc żądacie, mistrzu?
- Kościoły winny ogłosić wyrok Ojca świętego. Gdy cesarz dowie się, że
cała Rzesza wie o jego wyklęciu, będzie pokorniejszy.
- Hm... - Henryk znowu tarł czoło. Czuł się zapędzony w ciasną uliczkę.
Przy takim papieżu jak Grzegorz IX - myślał - ludzie w rodzaju mistrza
Konrada stają się potęgą. Lecz czy można obejmując rządy zacząć od
zadzierania z cesarzem? Ten miał jak zawsze szczęście - przebiegło mu przez

background image

głowę, w nagłym wybuchu gniewu. - Umarł, a ja się muszę kręcić niby węgorz
na ogniu. - Spod trących czoło palców śledził nieustępliwą twarz Konrada i
jego twardy, stalowy wzrok. Jak on się do kogoś weźmie - myślał - nie
popuści... - Hm, hm... - chrząkaniem pokrywał zakłopotanie. Nagle przyszła
mu do głowy myśl, która wydała mu się rozwiązaniem: - Lecz, mistrzu - rzekł
- jeśli ogłosimy o klątwie, a skryjemy wiadomość o śmierci mego brata,
ludzie pomyślą, że klątwa także jego dotyka. Może nawet nas wszystkich.
Wiecie, jak ludzie są skłonni do opowiadania takich rzeczy. Gotowi pleść,
że ta śmierć jest karą Bożą. Tyle kłamstw opowiadano o naszym ojcu...
Nie bez zadowolenia spostrzegł, że Konrad zmarszczył brwi i zamyślił się.
Siedział długo bez słowa. Wreszcie rzekł:
- Jest w tym, co mówicie, książę, wiele słuszności... - Urwał i wzrok
utkwił w twarzy księżnej. - Nie byłoby rzeczą dobrą, aby na imię zmarłego
spadła plama - powiedział. - Ale wieść o klątwie musi się rozejść i
rozejdzie się, choćby ambony milczały.
Pod naciskiem jego twardych oczu i wypowiedzianych słów twarz Zofii
pobladła.
- Lecz Elzie nie możecie powiedzieć teraz o śmierci Ludwika! - zawołał
książę Konrad.
Jego okrzyk zapadł w ciszę. Potem rozległ się lekko drżący głos starej
księżnej:
- Widzę z waszych słów, mistrzu, że trzeba mi wybierać między miłością
dla syna a litością dla synowej. Tak, to by było okropne, gdyby zaczęto o
nim opowiadać, jak się mówiło o jego ojcu. Nie możemy do tego dopuścić.
Trudno. Trzeba postąpić bezlitośnie. Biedna kobieta...
- Wasze współczucie dla księżnej - rzekł mistrz Konrad - podszepnie wam,
pani, niewątpliwie litościwe słowa.
Zofia potrząsnęła głową.
- Nie wiem powiedziała. - Obawiam się, że żadne słowo nie będzie dość
litościwe. Dlatego chciałam ją oszczędzić. Lecz gdy trzeba, powiem jej.
Dziś jeszcze...
- Niech nasz Zbawca będzie z wami, pani - kanonik z Marburga zrobił krzyż
nad głową starej księżnej. Teraz obrócił wymowne spojrzenie ku Raspemu. -
Więc, jak sądzę - rzekł - nic nie stoi na przeszkodzie, bym wydał
polecenie, aby od jutra poczęto odczytywać w kościołach wyrok Ojca
świętego?
Henryk z rezygnacją skinął głową. Po twarzy Konrada przemknął błysk
zadowolenia.
- Cieszę się - podjął - żeście, książę, zaczęli swoje rządy od uznania
woli Kościoła i poddania się bez opieszałości jego decyzji. Nie pożałujecie
tego na pewno. Budzi się we mnie nadzieja, że także w sprawach, które wasz
brat pozostawił nie załatwione, wybierzecie należytą drogę.
Prędko zdąża do swoich celów - myślał Raspe, znowu pokrywając chrząkaniem
namysł.
- Hm... To nie są, mistrzu, moje rządy. Pełnić je będę jedynie w imieniu
naszego bratanka. Póki jednak mam coś do powiedzenia, starać się będę, by
żądania Kościoła, hm, były spełnione. Hm. Czy nie sądzicie, mistrzu że
należałoby się o to modlić, aby pan cesarz uzyskał przebaczenie?
- Zawsze, wasza miłość, trzeba się modlić, aby pyszni zostali starci, a
sprawiedliwi odnieśli triumf. Lecz, jak wspomniałem, zmarły landgraf

background image

pozostawił sprawy...
- Wiem, wiem... Pozwólcie mi jednak namyślić się i naradzić z rodziną.
Doprawdy ten bolesny cios spadł na nas tak nagle. Trudno mi jest po prostu
zebrać myśli...
- Pojmuję książę, i zaczekam. Gdy już ochłoniecie z bólu, przyjdę do was
po odpowiedź.
Znowu przemknęła przez głowę Henryka myśl: Ten miał szczęście! Rządy,
których tak bratu zazdrościł, zaczynały się od kłopotów. Konrad będzie
chciał mu narzucać swoją wolę. Jeśli będzie mu we wszystkim ulegać, narazi
się na drwiny. Wśród książąt Rzeszy nie jest popularne takie
księżepopychle... Lecz jak opierać mu się, gdy cesarz pod klątwą? Raspe
czuł przebiegające po skórze dreszcze. Gdy było wszystko proste - rządził
Ludwik, gdy wszystko się poplątało - jemu przyszło rządzić! Przygryzając
paznokcie, Henryk myślał ze złością, iż nigdy w życiu nie miał szczęścia.

23
Elza i Guda przędły, gdy otworzyły się drzwi i stanęła w nich, wsparta na
kosturze, Zofia. Towarzysząca jej wszędzie siostra zakonna podtrzymywała ją
pod ramię. Za starą księżną stało kilka dam dworskich.
- Czy mogę cię odwiedzić, córko? - spytała Zofia, zatrzymując się w
progu.
- Ależ witam was, matko! - Elza poderwała się żywo ze swego zydla. - I
was witam, czcigodne panie - zwróciła się do dam. - Zechciejcie wejść i
usiąść.
Gościnnie podsuwała stołki, a Zofię zaprosiła, by usiadła na przykrytej
barwnym kilimem ławie. Była zaskoczona tą wizytą. Krzątaniem się po izbie
usiłowała pokryć zmieszanie. Zofia, odkąd wstąpiła do zakonu i przebywała w
zamku jedynie czasowo, nie zajrzała nigdy do komnaty Elzy. Wiedziała,
dlaczego tak było: gdziekolwiek zdarzyło się wejść Zofii, jej baczny wzrok
obiegał natychmiast wszystkie kąty. Nic nie mogło mu ujść, najmniejszy
nawet drobiazg. I zawsze pierwsze po powitaniu słowo było słowem nagany,
Elza pamiętała dobrze z czasów dzieciństwa te groźne wejścia. Bała się ich
i nigdy nie potrafiła wyzbyć się uczucia lęku, gdy widziała wchodzącą
świekrę. Może Zofia wiedziała o tym? Pomimo że obecnie przestała się uważać
za pania zamku, ilekroć w nim była, nie rezygnowała ze swych nagan dla
wszystkiego, co nie odpowiadało jej pojęciom o porządku. Tylko do komnaty
Elzy nie wchodziła nigdy, jakby chcąc ustrzec samą siebie od konieczności
ganienia. Mimo to dawny, dręczący lęk pozostał w Elzie.
Od samego początku lęk ten przygaszał w niej miłość do Zofii. Wyrzucała
to sobie całe życie. Bardzo chciała kochać świekrę. W gruncie rzeczy
podziwiała ją. Sama nigdy nie potrafiła być równie dokładna, staranna i
rozważna. Miała skłonność do porzucania jednej rzeczy dla drugiej. Było w
niej zawsze tyle wahań i wątpliwości, zwłaszcza w ocenie własnych
postępków! Zofia, cokolwiek czyniła, wiedziała z nieustępliwą pewnością, że
postępuje należycie.
Pełna zdumienia spostrzegła, że wzrok starej księżnej nie obiegł
wszystkich kątów, ale pozostał spuszczony. Wolno, postukując kosturem,
siadała na ławie. Zakonnica stanęła za nią. Zofia otarła wierzchem dłoni
swe usta, małe i zaciśnięte. Przycupnęła na zydlu naprzeciwko niej Elza
czekała z niepokojem wyjaśnienia celu odwiedzin. Patrzyła w twarz świekry.

background image

Odkryła na obwisłych, pełnych zmarszczek policzkach jakby wyraz bólu. To
cierpienie i zupełny brak czujności w spojrzeniu czyniły z Zofii, zda się,
zupełnie nieznaną istotę. Nie była już kobietą gotową do każdego działania.
Także w posiniałych dłoniach, leżących na szorstkiej tkaninie habitu,
wydało jej się, że odkryła słabość.
- Moja córko - zaczęła Zofia; było to zdanie długie, widać starannie
przygotowane - nie trzeba, abyś zbytnio bolała nad tym, co z woli Pańskiej
dotknęło mego ukochanego syna, a twego męża...
Krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Zimno jakieś przesunęło się po jej
twarzy, niby dotknięcie lodu, a potem zaraz doznała palenia policzków.
Zabrakło jej oddechu. Prędko łapała powietrze otwartymi szeroko ustami.
Ludwik! Gdy odjechał, przez długi czas zdawało się Elzie, że nie potrafi
żyć, tak bardzo każda jej myśl raniła się co chwila na napotykanych
wspomnieniach. Był koło niej wciąż swą nieobecnością. Czuła jego brak.
Dawniejsze wyjazdy bywały inne - zaledwie odjechał, już zaczynała oczekiwać
jego powrotu. Oddaliwszy się, przybliżał się znowu. Teraz zdawało się jej,
że się wciąż i wciąż oddalał. Poddała się temu uczuciu jak ktoś, kto stacza
się w dół i jedno ma tylko pragnienie, by wreszcie zakończyło się to
spadanie. Aby jakoś żyć, wystrzegała się wszelkiej myśli o mężu. Pozwoliła,
aby między nim a nia rozpostarła się mgła. Nigdy nie utraciła świadomości,
że on gdzieś jest. Nie czuła go jednak. Ludwik przestał się jej nawet śnić.
Ale cała ta obronna budowla rozsypała się od słów Zofii niby od uderzenia
taranu. Poczuła ból, który ją przeniknął, wszedł w głąb jej istoty, stawał
się coraz okrutniejszy. Aż wreszcie dotarł do najczulszego miejsca.
Kurczowo przycisnęła ręce do piersi. Na próżno tym dotknięciem usiłowała
powstrzymać spływający w głąb serca strumień. Próżno chciała zatrzymać bieg
niedopowiedzianych słów. Zamiast tego wyszła im naprzeciw. Nie czekając aż
dowie się przyniesionej nowiny, zapytała:
- Wpadł w ręce niewiernych? - i zaraz gorączkowo mówiła dalej: - Trzeba
go więc ratować. Z Bożą pomocą to się na pewno da uczynić. Słyszałam, że
Saracenowie przyjmują okup. Czego tylko zażądają, damy...
Lecz słów zabrakło. Nie, wiedziała, dobrze wiedziała, że to nie z tym
przyszła świekra. Ludwik nie wpadł w ręce Saracenów. Czuła, że cokolwiek
zdolna jest wyobrazić sobie, nie jest tym, co się naprawdę stało.
- Moja córko - posłyszała głos suchy, dziwnie w swej bezbarwności
nielitościwy - on nie żyje...
Wydała okrzyk długi, straszny, zawodzący.
- Nie żyje! - Zaniosła się łkaniem, jak skowytem. - Niech odejdzie ode
mnie wszystko...!
Siedziała nieruchomo, z twarzą ukrytą w dłoniach, z krzykiem, który
ucichł, lecz w niej trwał dalej. Nagle zerwała się. Jej oczy były oczami
szalonej. Rzuciła się wprost przed siebie. Dobiegłszy ściany, z całej siły
uderzyła się o nią. Zawróciła. Pognała szaleńczo w drugą stronę. Znowu
uderzyła się o ścianę. Biła się o nie jak ptak, który wpadł do izby.
Łkając, tłukła się o mury, jakby na próżno szukając wyjścia z zamknięcia.
Towarzyszące Zofii damy zerwały się z miejsc. Niektóre biegały za Elzą,
powtarzając nieporadne słowa pociechy i usiłując ją przytrzymać. Inne stały
i same zanosiły się płaczem. W komnacie zapanował krzyk i lament.
Tylko Zofia pozostała na miejscu. Siedziała nieporuszona. Miała twarz
stężałą i suche oczy.

background image

- Puśćcie mnie! - zawołała Elza, gdy kobiety schwyciły ją i oplotły
ramionami. - Puśćcie! - zaniosła się szlochem. Z nieoczekiwaną u niej siłą
wyrwała się z ich rąk. Biegała dalej. - Niech wszystko odejdzie...! -
łkała. - Nie chcę! Nie chcę!
- Miłościwa księżno... Pan Jezus dobry, pocieszy... Wziął pana landgrafa
do niebieskiej chwały... Wasza miłość, opanujcie rozpacz... - powtarzały
kobiety, chodząc bezradnie za nią.
Przestała w końcu biegać. Już tylko chodziła - coraz wolniej. Nie
krzyczała, nie szlochała. Z całych sił cisnęła dłonie do ust. Wreszcie
zatrzymała się pośrodku koła płaczących kobiet, wtrącanych w rozpacz jej
rozpaczą. Szklany jej wzrok przesuwał się czas jakiś po ich twarzach, jakby
czegoś szukał. Na moment zatrzymywał się na każdej - potem szedł dalej.
Spod zaciśniętych mocno powiek wybiegły dwie grube łzy. Lśniącymi
strugami spłynęły po policzkach. Stała dalej pośrodku izby, chwiejąc się na
nogach. Nagle poderwała się i ze strasznym szlochem runęła do stóp
siedzącej wciąż bez ruchu Zofii. Wtulając głowę w jej nogi, łkała. Od tego
płaczu plecy jej trzęsły się i dygotały. Damy pochyliły się nad nią,
usiłowały ją podźwignąć. Leciała im przez ręce. Aż wreszcie stara księżna
dała znak, by ją zostawiły w spokoju. Gdy ona siedziała bez ruchu wsparta
ciężko na kiju, Elza wiła się na ziemi wśród rozdzierającego łkania.
Czasami uderzała czołem o ziemię. Czarne włosy, z których spadł czepek,
rozsypały się. Gwałtowna rozpacz nie mijała. Wreszcie Zofia zdjęła rękę z
kostura i położyła ją na ramieniu płaczącej. Pod tym dotknięciem Elza
zaniosła się krótkim, rozdzierającym łkaniem. A potem ucichła.

24
Miała uczucie, że skończył się dla niej dzień, a ona znalazła się w nie
kończącej się nocy. Żyła dostrzegając jedynie sprawy najbliższe, związane z
dziećmi i ze szpitalem, obca wszystkiemu, co się działo w księstwie,
Rzeszy, cesarstwie.
Gdy minęło parę dni, a ona uspokoiła się po swym wybuchu, odwiedził ją
mistrz Konrad. Zasiadł na podsuniętej mu, zasłanej kilimem ławie i długo
patrzył bez słowa na Elzę, zanim w końcu rzekł:
- Dotknął was, pani, bolesny cios. Ale stało się to dla dobra waszej
duszy. Wierzcie mi. - Czuła na sobie jego przenikliwe spojrzenie usiłujące
odkryć, jak przyjmie jego słowa. - Cokolwiek Pan czyni - mówił dalej -
zawsze ma na oku nasze dobro. Ból otwiera oczy, pozwala zobaczyć to, czego
człowiek, upojony radością, nie widzi. Ból jest dla grzesznika znakiem
miłosierdzia. Dla dobra waszego, księżno, to się stało, powtarzam.
Znowu patrzył na nią. Jej twarz była jak kamienna. Nie wątpiła, że ma
słuszność. Na pewno miał słuszność. Po co jednak to powtarzał? Czy nie
zdawał sobie sprawy, że przed nią stanęło to już wiele, wiele razy? Że
powtarzanie jest przelewaniem pełnego kielicha?
Jej miłość dla Ludwika nie była zachłanna. Kochała go tak bardzo, a
jednak nigdy, nawet w pragnieniach nie wyobrażała sobie, aby można go było
sobie w całości przywłaszczyć. Choć stanowili jedno, miał swoją wolę i
swoje sprawy, o które nie pytała. Raczej zdawała się chętnie na jego
decyzję; znajdowała radość w posłuszeństwie. Teraz Ludwika nie było.
Zniknął. Nie czuła go, nie śnił się jej nigdy. Jeżeli we śnie powracała do
niej jego śmierć, zawsze tylko poprzez wieść przynoszoną przez Zofię. A

background image

mimo to nie czuła się chyba nigdy bardziej z nim związana. Nieodczuwalny -
był przecież przy niej, czy też w niej, jak nie urodzone dziecko. Bezsilny,
we wszystkim zależał od niej. Teraz to ona musiała decydować za oboje. Ona
dźwigała wspólne brzemię.
- Dlatego też powinniście, wasza miłość - ciągnął - przezwyciężyć wasz
ból. Będę się za was modlił. Nie mogę teraz pozostać w Wartburgu. Wzywają
mnie ważne sprawy. Chociaż przygnieceni waszym smutkiem, na pewno wiecie,
pani, iż cesarz został wyklęty przez Ojca świętego. Gdy zabrakło waszego
męża, nie odpłynął na krucjatę. Tak, przyznaję, wasz małżonek spełnił
pokładane w nim nadzieje. Możecie być z niego dumni. Mimo, że nie dane mu
było dotrzeć do ziemi Chrystusowej i nie zginął w walce z niewiernymi,
przecież jego szczera intencja na pewno została przyjęta za czyn. Natomiast
cesarz-krzywoprzysięzca w jego śmierci znalazł sobie wymówkę. Apostoł
wyklął go i nawet nie chciał rozmawiać z jego wysłannikami. Qdjeżdżam
dopilnować, aby ten po stokroć zasłużony wyrok rozgłoszony był w całym
księstwie.
- Biedny cesarz! - szepnęła. - Braciszek... - poprawiła się - mój mąż
ufał mu...
- Rzeczywiście - przyznał - zanadto mu ufał. Lecz nie żałujcie go! To, co
na niego spadło, jest słuszną karą Bożą. Więc, jak mówiłem, wyjeżdżam. W
czasie mojej nieobecności będzie wam może potrzeba rady lub pomocy...
- Zwrócę się wtedy do ojca kapelana. Lecz chyba, mistrzu, nie opuszczacie
nas na długo?
- To zależy... Być może będę w podróży aż do Świąt Bożego Narodzenia. A
może nawet dłużej jeszcze. Zastanówcie się, pani, czy ta nieobecność nie
będzie dla was zbyt długa? Może byłoby lepiej, abyście obowiązki opiekuna
waszej duszy powierzyli komu innemu? Komuś, kto odpowiadałby wam lepiej niż
ja? Wiem o tym, że jestem wymagający i surowy. Mam może dla was, pani, zbyt
ciężką rękę? Zastanówcie się i odpowiedzcie mi z całą szczerością.
Ogarnęło ją pragnienie, by uczepić się tych słów. Konradowi, czuła to,
nie zależało na niej. Wyraźnie chciał uwolnić się od przyjętych obowiązków.
To prawda, że wśród tylu zadań, jakie na nim ciążyły, brakło mu czasu, by
się nią zajmować. W niej zaś była tęsknota za delikatną ręką kogoś, jak
brat Rudiger.
Ale natychmiast sprzeciwiła się temu. Stanęło przed nią wspomnienie słów
Ludwika, gdy wróciwszy z królewskiego dworu zapowiedział jej przybycie
Konrada. "To święty człowiek - mówił - tak wszyscy powiadają. Sądzę, że
będziesz z niego zadowolona. A może przez ciebie - uśmiechnął się
żartobliwie - spłyną i na mnie jego pobożne nauki?" Wprawdzie po powrocie z
Italii Ludwik o mały włos nie wystąpił przeciwko Konradowi. Rozstali się
jednak w zgodzie. Czyż miałaby odsuwać to, co jej dał braciszek? I to
teraz? Nie! Nie!
Pokornie złożyła dłonie. Poprosiła:
- Skoro jesteście tacy łaskawi, mistrzu, nie wyrzekajcie się i w
przyszłości opieki nad moją grzeszną duszą...
Zmarszczył brwi i zamyślił się. Wąskie wargi miał zaciśnięte. Nie patrzył
na nią. Powtórzyła prośbę:
- Nie pozostawiajcie mnie samą. Obiecaliście memu mężowi. Tak bym
chciała, aby wszystko pozostało, jak było.
Siedział dalej zatopiony w myślach. Wreszcie odezwał się:

background image

- To prawda, że obiecałem waszemu mężowi, iż was nie opuszczę w
potrzebie. Lecz - przesunął w zamyśleniu dłonią po podbródku - posłuchajcie
uważnie, pani, tego, co powiem. - Znowu mówił po swojemu, pełnymi, krągłymi
zdaniami, równie dobitnie, jakby przemawiał z ambony. - Pomimo śmierci
waszego męża pozostaliście nadal landgrafinią i matką małoletniego
dziedzica księstwa. Żyjecie nadal w świecie. I świat domagać się może od
was wielu rzeczy.
- Choćby nie wiem czego domagał się - przerwała mu - niczego nie otrzyma!
Ze śmiercią Ludwika skończyło się dla mnie wszystko! Wszystko!
Potrząsnął głową i powstrzymał ją szerokim gestem.
- Nie spieszcie się. Jesteście, pani, bardzo młoda...
- Złożyłam ślub, czy zapomnieliście?!
- Niczego nie zapomniałem. Jednak dla ważnej przyczyny Ojciec święty
posiada władzę rozwiązywania takich przyrzeczeń. Nie znaczy to, bym chciał
namawiać was, pani, do zapomnienia o waszych przysięgach. Święty Paweł nie
pochwala wdów, które szukają sobie nowych mężów. Chcę wam jednak
przypomnieć, że złożyliście wasz ślub nie z innego powodu, ale z nadmiaru
ziemskich uczuć, przed którym to nadmiarem ostrzegałem was - uniósł palec w
górę i potrząsając nim wyskandował - niejednokrotnie. Teraz powiadacie, że
wszystko się dla was skończyło, ponieważ umarł wasz mąż. I wasz ślub, i te
słowa nie zrodziły się z miłości do Przedwiecznego, ale z waszego
nieopanowania. Gdy coś mamy dać Bogu, ofiarę trzeba wpierw oczyścić. Należy
przemienić swoje serce. To sprawa długa. I nikt jej nie potrafi dokonać w
świecie. Wasza świekra dała wam, pani, wzór. Czy nie sądzicie, że
należałoby ją naśladować?
Siedziała z opuszczoną głowa, jak przygnieciona jego słowami. Jej usta
lekko drżały, gdy poczęła mówić.
- Wiem, jak mądre są wasze rady, mistrzu. Ale nie potrafiłabym żyć w
zamkniętym murami klasztorze. Nie umiem tylko modlić się za ludzi.
Potrzebuję być blisko nich, czynić coś dla nich. Gdyby można było jak
bracia mniejsi...
Niechętnie wzruszył ramionami.
- Zawsze was pociągały ich dziwactwa. Jeżeli mówiłem o klasztorze, to
dlatego, że w nim znaleźć można pomoc, opiekę i wskazówkę na każdą chwilę,
jak postępować. Modląc się w skupieniu, nauczylibyście się żałować za wasze
dawne niepowściągliwości i za swe zatracenie się w bólu. Wtedy wasza ofiara
stałaby się miłą Bogu. Żyć w świecie i w niczym mu nie ustąpić to niełatwa
sprawa. Pamiętajcie, pani, że jesteście tylko kobietą, słabą kobietą...
- Pamiętam... - szepnęła. - Lecz gdy wy, mistrzu, pozostaniecie przy mnie
i będziecie mnie dalej prowadzili, może potrafię.
Znowu zapadł w milczenie. Skrzyżował ręce na piersiach, poddał się w tył,
a szare oczy utkwił w przestrzeni. Za oknami zanosił się długimi poświstami
wiatr i deszcz siekł mury zamku strugami wody. Jesień zmyła skały potokami
zimnych deszczów, jakby gotując je na przyjęcie pierwszego śniegu. Nie
patrząc na nią, począł mówić:
- Jeszcze raz chcę was, księżno, zapewnić, iż nio zapomniałem o danej
obietnicy. Gotów jestem jej dopełnić. Lecz znacie mnie już. Nie lubię
rzeczy małych. To, czego od was wymagałem dawniej, było niczym. Liczyłem
się z waszą słabością, z waszym stanowiskiem. Gdybym miał poprowadzić was
dalej, musiałbym żądać więcej. O wiele więcej.

background image

Nabrała powietrza w płuca jak ktoś, kto ma zanurzyć głowę pod wodę.
- Czegokolwiek zażądacie... - szepnęła.
Powstrzymał ją:
- Nie spieszcie się. Zastanówcie się, pomyślcie. I uważajcie, aby was nie
skusiła pycha brania na barki więcej, niż zdołacie udźwignąć.
- Myślę nieraz - powiedziała cicho - o tym młodym człowieku, który
przyszedł poskarżyć się Panu Jezusowi, że mu czegoś brak...
Przechylił głowę i przyglądał się jej jakby trochę innym niż poprzednio
wzrokiem.
- Cóż wam mówi ta historia ewangeliczna? - zapytał.
Nieśmiało, poprzez opuszczone rzęsy, spojrzała na niego. Na moment ich
oczy spotkały się.
- Pan Jezus powiedział potem apostołom, że co jest niemożliwe dla
człowieka, On to potrafi... - powiedziała cicho.
Zapadło milczenie. Wiatr zawodził i targał gdzieś nie domkniętymi
drzwiami.
- Skoro tak bardzo tego chcecie - powiedział - gotów jestem dalej
zajmować się waszą duszą.
Prędko schyliła się i pochwyciwszy jego dłoń, przycisnęła ją do ust.
- Dziękuję wam, mistrzu. Jesteście dobrzy.
- Lecz pamiętajcie o moim warunku posłuszeństwa - przypomniał unosząc w
górę palec.
- Będę pamiętała.
- I o tym, że wszystko, czego żądałem dawniej, a co wam nieraz ciążyło,
było niczym...
- Nie zapomnę.
- Więc dobrze. Jak wam powiedziałem, teraz wyjeżdżam. Gdy wrócę, pokażę
wam nową drogę życia. A teraz zostańcie, pani, z Bogiem.
Wiatr gdzieś w głębi zamku z hukiem otworzył drzwi i wdarłszy się do
korytarza zawył jak zranione zwierzę, unoszące w daremnej ucieczce swój
ból.

`tc
ŃCzęść trzecia:
Do świtu

1
Jakże dokuczliwa była zima tego roku! Po długiej, pogodnej jesieni
dopiero na same Święta Bożego Narodzenia przyszły mrozy i pierwsze śniegi.
Ale też odtąd zaczął się czas dziwny: krótkotrwałe a silne mrozy ustępowały
zaraz miejsca odwilży; zaledwie jednak odtajały pola, mróz powracał nagle i
całą siłą ścinał ziemię w kostropatą grudę. Nigdy nie było wiadomo, jaka
pogoda utrzyma się bodaj do następnego dnia. Nieraz tak się zdarzało, że
mróz cofał się rankiem, by na nowo ostro pochwycić wieczorem. Póki w ten
sposób ciągnęły się styczeń i luty, ludzie znosili taki czas z rezygnacją.
Kiedy jednak nadszedł marzec, a pogoda była wciąż taka sama - wszyscy
poczuli się zmęczeni. Wielki Post już się zbliżał ku końcowi, a nikt
jeszcze nie wychodził w pole. Ziemia była zimna, skamieniała, drzewa z
jesiennymi, nie rozwiniętymi pąkami. Słońce z rzadka tylko zapalało się na
niebie, na chwilę zsyłało odrobinę złudnego ciepła, a potem gasło - i zimno

background image

na nowo opanowywało świat. Ludźmi i zwierzętami targał niepokój,
opanowywało ich rozdrażnienie...
Może więcej jeszcze tego rozdrażnienia było w niej niż w innych. Życie
Elzy, pozbawione wyczekiwania na cokolwiek, podświadomie przynajmniej
czekało na wiosnę. Czekało i drżało jakimś nieokreślonym uczuciem.
Usiłowała ten ferment ukryć w sobie. Była cicha, mówiła mało. Więcej czasu
niż kiedykolwiek spędzała w szpitalu. Było w nim pełno, roboty więc nie
brakło.
Władzę na zamku przejmował każdego dnia mocniej w swoje ręce Henryk, zaś
zmiany, które wprowadzał, często sprawiały ból Elzie. Ludzie, których cenił
Ludwik, byli oddalani, przychodzili na ich miejsce inni. Każde odkrycie
takich zmian pogłębiało jej rozterkę.
Któregoś dnia zjawiła się u niej Izentruda z zakłopotaną miną. Od
dłuższego już czasu komórka ich zapasów świeciła pustkami. Przed kilku
tygodniami Elza kazała Izentrudzie pchnąć gońca do jej ojca, by nie zwlekał
z przysłaniem żywności. Chłopak jednak nie wracał i żywność także nie
nadjeżdżała. Od dwóch dni żyły resztkami chleba i kaszy.
- Wasza miłość - powiedziała Izentruda - Jakub wrócił...
Podniosła na nią wzrok znad roboty. Pracowicie szyła. Ani na chwilę nie
chciała mieć teraz niezajętych rąk. Szycie nie było wprawdzie najlepszym
zajęciem, gdyż pozwalało biec wolno myślom i wspomnieniom, lecz lepsze było
od bezczynności.
- Kiedy przywiozą żywność? - spytała.
Izentruda pociągnęła płaczliwie nosem.
- Wcale nie przywiozą, wasza aniłość...
- Co ty mówisz? Dlaczego?
Jąkając się z przejęcia, dziewczyna powtarzała, co jej opowiadał
pachołek. Ekonom książęcy odwiedził dwór w Horselgau i powołując się na
wolę landgrafa wzbronił zarządcy wysyłania do zamku jakichkolwiek zapasów.
Poderwała się ogarnięta nagle gniewem. Policzki jej pobladły, usta
poczęły drżeć. W pierwszym porywie chciała wezwać ekonoma, ukarać go,
żądać, by natychmiast jechał, odwołał swój rozkaz. Z trudem zapanowała nad
wzburzeniem. Była zaskoczana, skąd się w niej wzięło tyle uczuć urażonej
władczyni. Póki żył Ludwik, nie odnajdywała ich nigdy w sobie.
Nakazawszy sobie spokój, poczęła się zastanawiać, co uczynić. Pomyślała,
że musi natychmiast rozmówić się z Henrykiem. Choćby ze względu na Gudę i
Izentrudę nie mogła zwlekać. Odłożyła robotę i wyruszyła na poszukiwanie
szwagra.
Odnalazła go przy kominku w jadalnej komnacie. Raspe siedział zawinięty w
kożuch i bawił się drapaniem nogą po grzbietach cisnących się do ognia
psów. Usłyszawszy kroki Elzy, podnióśł na nią wzrok, nieufny i kwaśny.
- Ach, to ty? Czego chcesz ode mnie?
- Chciałabym porozmawiać z tobą, Henryku.
- To siadaj - powiedział. Ale krzywił się, jakby zapowiedź tej rozmowy
była mu niemiła. - Zimno i zimno - mruczał. Tarł ręce. - Ta zima nigdy się
nie skończy, czy co? Nie można orać nikt nie sieje. Znowu będzie głód.
Ludwik to miał szczęście...
Ta myśl, zamiast w nim zamrzeć, ciągle powracała. Trudności rządów
przygniatały. Mistrz Konrad, wędrując po kraju, wzywał ludzi do wrogości
wobec cesarza. Wszystko to pięknie - ale jak to przyjmie król? Jak na to

background image

odpowie cesarz? - martwił się Henryk. Podobno teraz choruje. Ale w końcu
wyzdrowieje. A całe rycerstwo księstwa jest nadal u niego. Jedni odpłynęli
do Syrii, drudzy pozostali w Italii. Turyngia bezbronna. Gdyby ją kto
napadł, Raspe nie miałby czym odeprzeć uderzenia. A do tego to zimno...
Elza nie miała zamiaru mówić teraz o Ludwiku. Ale gdy wspomniał o nim,
przypomniała się jej prawa, o której od dawna chciała z nim porozmawiać.
Zanim więc zaczęła o tym, z czym przyszła, sięgnęła do torebki zwisającej u
pasa na długich taśmach i trzymając w palcach guz, powiedziała:
- Czy braciszek miał szczęście, tego nie wiem. W trudnych chwilach, to
prawda, Pan nasz opiekował się nim. Pamiętasz, Henryku, wasz powrót z
Augsburga, wtedy, gdyście uszli zasadzki Poppona?
- Aha - mruknął. - Gonił wtedy jak oszalały. To było bardzo lekkomyślne z
jego strony. Cud, że się dobrze skończyło.
- Gdy wrócił - ciągnęła - tyle było spraw i opowiadań, że nie spytalam go
nawet, gdzie i kiedy utracił guz od płaszcza, który dla niego szyłam. Bo
wróciwszy nie miał jednego. Może to zauważyłeś?
Spojrzał na nią i nagle począł się śmiać. Raspe śmiał się rzadko, a kiedy
to czynił, jego śmiech miewał ton szyderczy. Krzywił w śmiechu wargi i
odkrywał swe nierówne zęby.
- Nie powiedział ci o tym? - zapytał. - Pewno. Nie dziwię się jemu -
zachichotał. - Skąd ci przyszło do głowy o to pytać? Nie, nie stracił tego
guza w walce. Ale po co o tym gadać?
- Dlaczego?
- Nie chciałbym, Elzo, aby jakiś cień padł po moich słowach na pamięć
twego męża, a mego brata. Cóż, wszyscy są grzesznikami... - Śmiał się
dalej, ale cicho, a przez to jakby bardziej jeszcze złośliwie.
Guz wysunął się jej z palców i opadł na dno sakiewki. Więc jednak...?
Mimo to nie zamarł w niej sprzeciw. Była tylko zła na siebie, że pytała. Po
co było pytać? Sprawa, o której wspomniał, lecz której nie wyjaśnił do
końca, przytępiła oburzenie, z jakim przyszła.
- Tylko to chciałaś wiedzieć? - zapytał widząc, że nie rusza się z
miejsca.
- Nie - zaprzeczyła. - Właściwie przyszłam z czymś zupełnie innym. Czy to
prawda, Henryku, że w twoim imieniu ekonom zabronił przysyłania żywności z
moich dworów?
Skrzywił się, jakby go coś zabolało za uchem. Odsunął włosy i drapał się
w tył głowy.
- Po co ci ta żywność? - zapytał.
- Wiesz przecież...
- Wiem? - niezręcznie udał zdziwionego. - Nic nie wiem. Ach, coś mi się
przypomina... To mistrz ci kazał, tak? No cóż, mistrz Konrad ma wciąż
pretensję o tamten zatarg Ludwika z panem arcybiskupem. Ale Ludwik, gdy
odjeżdżał, obiecał mu, że rzecz załatwi po powrocie.
- Wiem o tym.
- No, więc wypada mi dotrzymać danego przez niego słowa.
- Dotrzymaj - powiedziała gorąco, składając dłonie jak do prośby.
- Tak sądzisz? - znowu krzywił się, jakby się uraził w odcisk. Tarł ucho.
- Cieszę się, że nie jesteś przeciwna. Bo pamiętaj: gdy zwrócę ziemię panu
arcybiskupowi, stracimy wiele. Hm, tak. Ludwik zawarł układ, zapłacił, a
teraz trzeba oddać to, co się kupiło.

background image

- Lepiej stracić, niż żeby zarzut ciążył na tobie i na Hermanie.
- Lepiej? Może i lepiej. Lecz skoro ziemię oddaję, po co ci tamta
żywność?
- Gdy ją oddasz, Henryku, mistrz zwolni mnie z zakazu.
- Skoro postanowione, że oddam... .
- Jego zakaz trwa. I dlatego póki nie wróci, trzeba, aby zostało, jak
było.
- Ech! - parsknął niechętnie. Krzywiąc twarz tarł się po ramionach. -
Psie zimno - mrucżał, otulając się mocniej w kożuch. - Mistrz Konrad nie
wróci prędko. Tak się rozindyczył, że gotów cały rok urągać cesarzowi. A
czas jest ciężki. - Podwinął nogi pod siebie. - Przednówek będzie długi. W
zamku jest dość żywności, aby nikt nie był głodny. Ale sprowadzać osobno...
- uniósł ramiona wysoko i zrobił obu rękami nad głową gest wyrażający
bezsens.
- Lecz mnie nie wolno tknąć żywności, która jest w zamku. Także moje
dziewczęta... - powiedziała głasem, który począł drżeć. - Poza tym
zapominasz, Henryku, że dwór Horselgau należy do mojego wiana.
Prychnął jak kot.
- Do twojego wiana?! A cóż jeszcze może do niego należeć? Wszystko, co
otrzymałaś, rozdałaś, rozpaprałaś.
Milczała oszołomiona, tak ją zaskoczyły jego słowa. Ale po chwili
oburzenie wróciło. Głosem, który dygotał z podniecenia, zaczęła:
- Henryku, tę ziemię Ludwik...
Przerwał jej urągliwie:
- Ludwik! Ludwik! On pozwalał ci na wszystko. Żeby tak chcieć wyliczyć,
ile rozdałaś, i pokryć to tym, co było twoje, nie zostałoby nic. Rozumiesz?
Nic. Kazałem wyliczyć Anzelmowi. Ale bez tego wiem, że tak jest. A jeszcze
żądasz, aby stale dawać na szpital. Ludwik! Był landgrafem, wszystko
musiało być według jego woli. Teraz ja jestem landgrafem. I nie pozwolę na
przywożenie żywności z dworów, do których nie masz już żadnego prawa.
Zerwała się z zydla z płonącym spojrzeniem.
- Nie mam prawa? - zawołała.
- Nie masz. A jak będzie potrzeba, i szpitalowi ujmę.
- Chciałbyś ujmować najbiedniejszym?
- Nie krzycz! Nie będę karmił żebraków z całej Rzeszy. Bóg wie, skąd się
zbierają.
- Co warte jest miłosierdzie, które nie idzie w pomoc każdemu
potrzebującemu? Henryku - głos ją zawiódł, przez chwilę łapała z trudem
powietrze - Henryku... Tak się nie godzi... Zabierasz, co moje... Ludwik
nigdy...
Skulony na ławie patrzył na nią gniewnie.
- Ludwik nie żyje - wycedził. - I powiadam ci: tamto nie jest już twoje.
Trwonisz...
- Nie trwonię! - wybuchnęła. - Oddaję tym, którym się to należy.
- Oddajesz? - syknął. - Dla ciebie książęta są złodziejami. I ja, i twoje
własne dzieci...
- Nie mów tak - wyszeptała. Jej głos załamał się po wybuchu, wargi
zbielały i trzęsły się. - Proszę cię... Jestem tylko kobietą... Może nie
rozumiem. Ale mistrz Konrad mówił nieraz, że gdy koło nas jest ktoś głodny,
to to, co mamy, staje się kradzionym...

background image

Wzruszył pogardliwie ramionami.
- Jesteście zwariowani, i ty, i twój Konrad. Chcę mieć święty spokój, ale
nie nadużywaj mojej cierpliwości. Gdyby książęta wszystko oddali żebrakom,
sami staliby się żebrakami. Nic nie przyjdzie z przewracania świata do góry
nogami. Zresztą jeżeli nawet tobie nie zależy na losie twoich dzieci - ja
tu rządzę, a nie ty. Rozumiesz?
Macno uderzył w stół. Spuścił nogi, wstał, jeszcze raz trzasnął dłonią w
deski.
- Rozumiesz? - powtórzył. - Ma być tak, jak ja tego chcę...
Usta Elzy dygotały, w oczach zapalały się płomienie i zaraz gasły. Ale
szepnęła ulegle:
- Rozumiem...
Jakby ta uległość podnieciła go jeszcze więcej, począł krzyczeć:
- Będzie tak, jak każę! - po każdym zdaniu bił dłonią w stół. - Konradowi
powiesz i musi się zgodzić. Nie jestem jakimś "kleszym królem", bym go we
wszystkim słuchał. Tak będzie, rozumiesz?
Doznała uczucia, jakby ziemia rozstępowała się jej pod nogami. A może to
tłum gniótł ją i tratował? Była bezsilna, a ta bezsiła napełniała ją
goryczą i rozpaczą. Serce tłukło się jej w piersi, oddech rwał. Jeszcze raz
chciała powiedzieć prosząco: Henryku... Pamiętała go małym chłopcem. Nie
był nigdy zły. Ale wiedziała, że pożera go zazdrość. Ludwik lubił go
drażnić i nieraz ledwo go zdołała uprasić, by nie dokuczał młodszemu bratu.
Żałowała Raspego. Nieraz modliła się: niechby mu się w życiu powiodło.
Kiedy uzyska coś, co go zadowoli - myślała - przestanie narzekać i odpowie
na serdeczność serdecznością. Ale on pozostał ze swymi urazami, krzywdami i
swą goryczą. Pojmowała, że żadne miękkie słowo nie dotrze do niego.
Bez słowa wstała z zydla i skierowała się ku drzwiom. Jeszcze przed
drzwiami zwolniła kroku, jakby miała nadzieję, że zawoła na nią. Ale
słyszała tylko jego sapiący oddech.
Jak błędna szła korytarzem. Dopiero gdy otarła się boleśnie ramieniem o
mur, oprzytomniała. Myśl poczęła pracować na nowo. W ciągu miesięcy, które
ją dzieliły od otrzymania wiadomości o śmierci Ludwika, popadała z wolna w
stan apatii. Życie jej zamknęło się między szpitalem a sprawami
dziecinnymi. W tym życiu pozostałaby przez lata, może do samej śmierci.
Ale Henryk swoją decyzją wytrącił ją z tego stanu. Nie mogła żyć dalej
tak, jak żyła. Musiała coś uczynić... Co? - O tym nie miała pojęcia. Nie
było człowieka, którego by mogła prosić o radę. Mistrz wyjechał. Konrad był
także nieobecny. Zofia wróciła do klasztoru.
Była sama i musiała zadecydować, co ma uczynić.

2
Wartownik przy bramie nawet nie spojrzał na kobiecą postać owiniętą w
płaszcz z kapturem. Czas był okropny, żołnierz stał wtulony w zagłębienie
muru, wstrzymując oddech pod zimnymi smagnięciami wichru. Pochlapujący od
rana deszcz przemienił się w twardą krupę śniegową. Wiatr, niby pies
uganiający się z ujadaniem wokół znieruchomiałego włóczęgi, oblatywał górę
zamkowa, zawiewajac to z tej, to z tamtej strony. Strażnik, choćby ją nawet
zobaczył, nie zatrzymywałby jej: myślałby pewno, że to któraś z dwórek
wymyka się wieczorem na spotkanie z kochankiem.
Zaledwie postąpiła kilka kroków, ciemność ogarnęła ją ze wszystkich

background image

stron. Niebo i góra skute były w czarną bryłę, pośrodku której miotał się
wiatr i niósł coraz grubszymi płatami śniegu. Tylko jeszcze za nią widoczna
była brama, nad którą chwiała się latarnia uwieszona na łańcuchu. Ale gdy
skręciła, kołyszący się, przesłaniany pasmami śniegu blask od razu zniknął.
Nie widziała przed sobą drogi. Brnęła na oślep, jedną dłonią zatulają
płaszcz, drugą trzymając wyciągniętą przed siebie. Stopy jej obijały się o
kamienie lub grzęzły w zaspach lepkiego śniegu. Zaledwie postawiła kilka
kroków, ogarnął ją lęk. Pojęła, że w takiej ciemności może zboczyć z drogi,
spaść ze skały lub po prostu złamać nogę na sterczacych głazach. Zatrzymała
się przerażona. Wiatr zdzierał z niej płaszcz, śnieg wsuwał pod spód swe
lodowate palce. Zalepiał oczy. Ciżmy przemiękły, mokre stopy poczęły
kostnieć. Drżała, nie śmiejąc postąpić dalej. Co robić? - zapytała siebie z
rozpaczą. - Cofnąć się?
W zawodzeniu wichru wydało sie jej, że słyszy drwiące: "Co, przestraszył
ciebie głód? Dotknęło cię postanowienie Henryka? A teraz boisz się iść?
Wracaj! Wracaj, Elzo! Swoją ucieczką tylko jeszcze bardziej rozdrażnisz
Raspego. Nic nie zdołasz osiągnąć wbrew jego woli. On jest landgrafem. On
może wszystko..."
Zawrócę - postanowiła. Schodzenie w ciemnościach po oślizłych skałach
było szaleństwem. Obróciła się, by odnaleźć swe ślady. Nagle, uświadomiła
sobie, ku czemu zawraca. Jeśli cofnę się, będę musiała być nieposłuszna
Konradowi. Nie mogę żyć nie jedząc! Nie ma dla mnie wyboru. Muszę iść
naprzód!
Znowu ruszyła w dół. Wiatr zdawał się tylko na to czekać by uderzyć w nią
z całych sił. Śnieg oblepiał ją całą, układał się w każdej fałdzie
płaszcza. Stopy ziębły. Muszę iść, muszę iść - powtarzała, by siebie
zachęcić. Na nowo wyciągnąwszy przed sobą rękę poczęła zstępować.
Instynktem niewidomego usiłowała odnaleźć zagubioną w mroku ścieżkę. Ważyła
każdy krok. Czasami boleśnie uderzała stopą o kamień. Byle nie zejść z
drogi - mówiła sohie. Oczy wciąż smagane śniegiem nie mogły niczego
dostrzec w ciemności. Stąpnęła źle i duży kamień usunął się jej spod nogi.
Serce zabiło gwałtownie. Stanęła. Wątpliwości od razu powróciły. "Po co
uciekasz? - pytał w niej jakiś głos. - Myślisz, że w ten sposób zmusisz
Henryka do ustąpienia? Do tego, by ci oddał wiano? Łudzisz się. I tego nie
osiągniesz, i spadniesz. Nikt cię nie odnajdzie, umrzesz z zimna. Umrzesz -
słyszysz?"
Stała roztrzęsiona, ocierając dłonią mokrą twarz. Śmierć nie wydawała się
jej czymś przerażającym. Nieraz zdarzało się jej myśleć o niej jakhy o
wyzwoleniu, jak o połączeniu... Ale wiedziała, że nie każda śmierć łączy. -
Nie, nie! - szepnęła - jeżeli mam umrzeć, to tak, aby jego spotkać.
Więc cofnąć się? Znowu ogarnęło ją pragnienie powrócenia po widocznych
czarnych plamach śladów. Przypomniała sobie o dzieciach. Jeśli umrę w tej
ciemności, nie zobaczę ich już więcej. Lecz równocześnie odezwało sie w
niej na nowo pytanie: wrócę - i co będzie? Gdyby mieć bodaj suchy, ale
dozwolony chleb.
Przed wyjściem modliła się w kaplicy. Wydało się jej wtedy, że bolesna
Maryja pod krucyfiksem kiwa jej potakująco głową. Teraz odezwały się
wątpliwości: kim jest, aby Matka Boża miała jej dawać znaki? Co za
szaleństwo sądzić, iż Ona miałaby jej przyzwolić na tę ucieczke, której nic
nie potrafi usprawiedliwić! Bo przecie? nie wiedziała, dlaczego tak

background image

postępuje. Po prostu nie umiała inaczej.
Trzeba wrócić i wszystko znowu przemyśleć - rodziło się w niej
przekonanie. Wbrew niemu ruszyła dalej w dół. Dłoń, którą przytrzymywała
płaszcz, miała oplecioną różańcem. Przypomniała sohie o tym w tej chwili.
Zebrała mocniej paciorki, aż wpiły się jej w dłoń. Wróciła do niej myśl,
którą odkryła w sobie, gdy klęczała w kaplicy: Ona także nie zawsze
wiedziała, jak postąpić. Nie była wszechwiedzącą. Była człowiekiem...
Qdnalazła wśród części różańca tajemnicę, która często przykuwała jej
myśli: o tym, jak Oni zgubili Jezusa, a potem Go znaleźli. Dziwna
tajemnica! Wydawała się bolesna, a zaliczona była do radosnych. Nie
przestając iść naprzód, przesuwała w palcach paciorki.
Nagle jej wyciagnięta ręka otarła się o mokrą ścianę skalną. Nie śmiała
temu wierzyć. Ależ tak - znajdowała się już poniżej groźnego urwiska, które
spadało wprost spod bramy zamkowej. Mimo ciemności widziała skałę i
bielejące w załomach pasma śniegu. Oparła się o nią plecami. Tu w zaciszu
wiatr nie wiał. Oddychała z ulgą.
Nabrawszy nieco sił, trzymając się ręką skały, ruszyła dalej. Ale po
kilku krokach skała skończyła się. W tym miejscu, pamiętała, droga
rozdzielała się: dla jezdnych przewijała się na drugą strone zbocza i tam
zataczała wielki łuk, dla pieszych schodziła wąską ścieżką zakosami w dół,
początkowo stromo; potem na łagodny grzbiet, z którego już bez trudności
dotrzeć można było do bram miasta.
Chwilę wahała się. Nie śmiała jednak wchodzić po ciemku na wąską,
zasypaną śniegiem ścieżkę. Pozostawała droga okrężna, nie stroma, ale za to
długa i błędna.
Z ciężkim sercem oderwała się od skalnej ściany. Wiatr obskoczył ją na
nowo. Począł targać, szarpać, bić śniegiem. Śnieg był tu także głębszy: na
górze zdmuchiwany przez wiatr, tutaj leżał ciężkim, grubym całunem. Musiała
w nim brnąć do pół łydek. Nie był mokry, podmarzał.
Na wielkim łuku nie groziło jej spadnięcie, lecz za to zeszedłszy z
drogi, mogła się błąkać po zboczu aż do świtu. Nagły lęk obudził
wątpliwości. Po co uciekasz? - znowu pytała siebie. Głos, który już
przedtem słyszała, odezwał się. "Przyznaj się - mówił - poniosła cię pycha.
Nie potrafisz znieść, że tam, gdzie byłaś panią, teraz rozkazuje inny.
Zasłaniasz się posłuszeństwem, lecz nie chcesz słuchać. Zresztą czy ty
naprawdę jesteś taka posłuszna? A może ty się tylko boisz swego mistrza?"
Boję się! - uświadomiła sobie. - Boję się go! Właściwie Henryk ma
słuszność. Skoro zadecydował oddać ziemię arcybiskupowi, zakaz traci
znaczenie. Lecz wiedziała, że nie może zasłonić się tym przed Konradem.
Zresztą powiedział wtedy... "Jesteś pyszna! - podszeptywał głos. - Nie
chcesz tak czynić, bo pragniesz się wydawać lepsza, niż jesteś, w oczach
Konrada. I uciekasz dla tego samego. Usiłujesz zwrócić na siebie uwagę.
Lecz jeżeli pobłądzisz, zamarzniesz i umrzesz - umrzesz z grzechem pychy!
Wtedy nigdy, słyszysz? - nigdy nie połączysz się z Ludwikiem!"
Wiatr zdawał się chłostać setkami rózeg, ale i te słowa spadały na nią
jak bolesne ciosy. Chwilami po zziębniętym ciele Elzy przechodziły fale
gorąca, niby strugi krwi. Idąc zanosiła się zapierającym dech łkaniem. Nie
wiedziała, dlaczego płacze. Miażdżący smutek dławił ją i przygniatał.
Niespodziewanie otoczyły ją majaki. Z mroku pełnego wirujących płatków
wyglądały ku niej jakieś twarze. Wydało się jej, że spostrzega Ludwika.

background image

Szedł ku niej. Lecz nagle jego twarz przemieniła się w pełną grymasów twarz
Henryka. Potem zdało się jej, że spostrzega przed sobą ciemną sylwetkę
dziewczyny, owiniętej chustką, z dzieckiem na ręku. To ona - pomyślała z
nagłą odrazą. Tamta zastąpiła jej drogę. Elza zrobiła gest, jakby chciała
usunąć ją ze swej drogi. Ale dłoń zamiast na ciało ludzkie natrafiła na
oblepiony śniegiem słup.
To dotknięcie otrzeźwiło ją. Przez chwilę stała, mrugając oczami. Po
chwili pojęła, co oznacza napotkany słup. Był znakiem, że znajduje się na
droadze. Na wielkim łuku szlak był znaczony palami. Pogłasśkała słup.
Chwała Bogu!
Wytarła twarz i poczęła mocno tupać, by rozgrzać zziębnięte stópy. Mróz
stawał się ostrzejszy. Wiatr dął ciągle i mroził, ale nadlatywał stale
tylko z jednej strony; nie bił po twarzy, nie oślepiał. Wydało się także
Elzie, że zrobiło się nieco jaśniej. W każdym razie wzrok jej rozpoznał
miejsce, gdzie się znajdowała. Westchnęła z wdzięcznością i ruszyła dalej.
Wątpliwości przestały ją wzywać do powrotu. Ale po chwili odezwał się w
niej głos, jakby ten sam co poprzednio. Pytał: "Dokąd idziesz? Po co?"
Próbowała nie odpowiadać. Głos jednak powtarzał swe pytanie z taką
uporczywością, że w końcu zmusił ją do wyznania: nie wiedziała, dokąd
idzie. "Byle stąd odejść, jak najprędzej!" - powiedziała do Gudy,
opuszczając zamek. "Skoro chcesz koniecznie, gołąbko, idź do szpitala -
radziła Guda. "Oczywiście, że tak zrobię" - zadecydowała. Ale gdy to samo
pytanie stanęło przed nią teraz, odczuła wahanie. Czy nie powiedział:
"Odejmę także szpitalowi"? Jeżeli ona się tam schroni, tym bardziej to
uczyni. Zrobi tak, aby ją zmusić do powrotu. Przez nią jej biedacy skazani
zostaną na głód. Nie, nie może iść do szpitala... "Więc dokąd pójdziesz?" -
pytał głos natrętnie. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Minęła już połowa
nocy, bramy miasta były zamknięte. Miała do nich kołatać, tłumaczyć, kim
jest? Wszystkie klasztory i wszyscy ludzie, u których gościny mogła się
spodziewać, byli za murami. Jedni bracia mniejsi mieli swój baraczek na
zewnątrz. Ale u nich nie mogła szukać gościny. Wiedziała, że posiadają
jedną małą izbę, w której śpią pokotem. "Czego nam więcej trzeba?" -
tłumaczył jej kiedyś Rudiger.
"Więc dokąd chcesz iść?" - głos domagał się uporczywie odpowiedzi. Pełna
rozterki stanęła. "Jeżeli nawet zejdziesz szczęśliwie na dół - tłumaczył
głos - pozostanie ci jedynie nocleg pod gołym niebem. Tak samo jak i tu. Po
co się więc męczyć, szukać drogi? Jesteś zmęczona. Trzeba mieć litość także
dla siebie..."
Usiłowała nie słyszeć tych słów, które brzmiały teraz łagodnie. Powlokła
się dalej. Szła wolno. Znowu opanowały ją majaki. Co chwila wydawało się
jej, że mija jakichś brnących jak ona po śniegu ludzi. Mróz brał coraz
większy. Śnieg stał się suchy. Po jego stwardniałej powierzchni wiatr
pędził białe pyły. Czuła, jak mokre ciżmy kamienieją jej na nogach, cisną i
nacierają stopy. Żar, jaki je ogarniał chwilami, musiał pochodzić od
spływającej krwi. Posuwała się chwiejnie, kulejąc i potykając się. "Po co
masz schodzić aż na sam dół? - powtarzał głos. - Jesteś zmęczona, trzęsiesz
się, poraniłaś sobie stopy. Biedna... Patrz, pniak sterczy ze śniegu. Siądż
na nim. Odpocznij."
Rzeczywiście, w małym zagłębieniu, którego brzegi stanowiły zasłonę od
wiatru, sterczał pień. Nie mogła się opierać dłużej i siadła na nim. Od

background image

razu poczuła się lepiej. Wiatr nie był dokuczliwy, nogi grzestały piec i
boleć. Niespokojne myśli popłynęły także łagodniejszym nurtem.
Lecz jeszcze nie przeniknęło ją do głębi poczucie ulgi, gdy głos się
odezwał. Nie tamten - inny. Szemrał cicho, niewyraźnie, przychodząc jakby z
bardzo daleka. Wystarczyło potrząsnąć głową, by go przestać słyszeć. Ale
Elza, zaledwie odezwał się, zamieniła się cała w słuch. Szeptał: "A jeżeli
chcę, byś szła dalej...?" Oczekiwała, co jeszcze powie. Lecz głos tylko raz
jeszcze, ciszej, jakby oddalając się, powtórzył: "Jeżeli chcę?..."
Dźwignęła się. Od razu opadł ją na nowo wiatr. Przeszyło ją zimno. Stopy
poczęły boleśnie krwawić. Póki krew nie rozmiękczyła ciżem szła jak po
nożach. Wlokła się. Wróciły dreszcze, a z nimi majaki.
Obok niej przemykały się jakieś cienie. Może to widma? - pomyślała i
włosy zjeżyły się na głowie. Czy nie opowiadano na zamku, że to dusza
starego landgrafa przychodzi z piekła i tłucze się wokół Wartburga wraz z
tłumem innych potępieńców? Ogarnął ją taki strach, że z trudem zapanowała
nad sobą, by nie krzyczeć. Rzuciła się biegiem przed siebie. Daleko nie
odbiegła - utknęła w śniegu. Ten zryw strasznie ją wyczerpał. Z trudnością
chwytała oddech. Nogi drżały pod nią i uginały się. W uszach zdawały się
dzwonić dzwonki. Na gardle czuła ucisk.
W końcu jednak przyszła do siebie. Wiatr zelżał. Za to śnieg padał
gęściejszy i przestrzeń wokoło niej poruszała się niezliczonym mrowiem
płatków. Ruszyła naprzód jak błędna. Śnieg był tak głęboki, że była pewna,
iż zeszła z drogi. Ale zamiast lęku ogarnęła ją apatia. Było jej wszystko
jedno, dokąd zajdzie i czy zajdzie. Resztką świadomości wiedziała, że musi
iść. Będę szła, aż padnę - powtarzała sobie. Najgorzej dokuczały jej stopy;
ból przy każdym uderzeniu o kamień biegł aż do kolan.
Nagle miała uczucie, jakby ją ktoś mocno pchnął od tyłu. Upadła na
kolana. Chciała się dźwignąć, ale wsparta o śnieg ręka zagłębiła się pod
ciężarem ciała aż do ramienia. Elza z trudem utrzymywała równowagę. Całym
wysiłkiem starała się trzymać prosto głowę. Musiała trafić na wielką kopicę
śniegu. Ciało mdlało, dłonie poczęły marznąć i sztywnieć. Szarpnęła się,
lecz ten ruch sprawił, że ręka zapadła jeszcze głębiej. Usta Elzy dotknęły
śniegu.
Jeszcze napięte rozpaczliwie mieśnie powstrzymywały ją w dalszym
grzęźnięciu. Ale była coraz słabsza. Tętna gwałtownie biły w skroniach. Już
nie szarpała się. Opierała się bezradnie o śnieg brodą, policzkami.
Wreszcie opadła z sił. Głowa utknęła w śniegu, Elza odruchowo wyciągnęła
przed siebie drugą rękę. Ciało już niczym nie wstrzymywane obsunęło się do
przodu. Lecz wtedy dłoń napotkała nieoczekiwanie oparcie: ukrytą pod
śniegiem skałę. Uchwyciła równowagę, odepchnęła się - i ostatnim wysiłkiem
usiadła.
Dyszała ciężko i długo. Potem wstała. Dłonie i stopy miała zgrabiałe.
Musiała rozcierać dłonie, tupać, aż wreszcie rwący ból dał znać, że krew
powraca do skostniałych palców.
Wydobyła się z zaspy śnieżnej i ruszyła w stronę, która wydawała się jej
właściwa. Ale już po chwili odkryła, że źle idzie. Upadek sprawił, iż
straciła poczucie kierunku. Zgubiła także własne ślady. Na domiar złego
spostrzegła, że w borykaniu się ze śniegiem zgubiła różaniec. Z rozpaczą
zawróciła. Ten różaniec wydawał się jej znakiem jedynej bliskości, która ją
ratowała. Dotarła do rozkopanej jej upadkiem kopicy śniegu. Odnalazła

background image

miejsce, gdzie jej kolana wyżłobiły dwa głębokie doły, Schylona wodziła po
śniegu dłońmi, przegrzebywała go palcami. Ręce na nowo poczęły jej
kostnieć. Co chwila prostowała się i tarła dłonie. Potem pochylała się i
szukała dalej.
Ale w końcu zgięte plecy poczęły jej mdleć. Zimno opanowało stopy. Nie
pozostawało nic innego, jak zaprzestać poszukiwań. Niezdolna już była nawet
płakać nad swą zgubą.
Tyle jeszcze pozostało jej przytomności, że odnalazła swoje ślady przed
upadkiem i według nich zdecydowała, jak ma iść.
Wlokła się półprzytomnie. Znowu była pewna, że zbłądziła. Ale już ją to
nie obchodziło. Zobojętniała na wszystko. Właściwie nie zdawała sobie
sprawy z tego, co się z nią dzieje. Może wcale nie szła? Może to był tylko
sen?
Biały kształt zamajaczył przed nią. Zatrzymała się, chwytając go obu
dłońmi. O mało nie rozbiła sobie czoła o przygięty pień brzozy. Palcami
macała gładką, śliską korę. Potem nagle podniosła w górę głowę i rękę.
Palce jej natrafiły na małą drewnianą kapliczkę zawieszoną na pniu.
Odzyskała od razu przytomność. Ogarnęło ją poczucie radosnego wzruszenia. A
jednak - doszła! Udało się jej przebyć szczęśliwie wielki zakręt. Była w
miejscu, gdzie droga schodziła się znowu ze ścieżką. Stąd nie można było
zbłądzić: droga szła grzbietem, potem wchodziła między drzewa. Prowadziła
szeroką aleją w dół. Za chwilę, wiedziała, będzie przy szpitalu.
Odzyskiwała siły. Znowu nie zastanawiała się nad tym, dokąd idzie i gdzie
się schroni. Po prostu chodziła. Niezadługo weszła między dwie ciemne
ściany drzew. Wiatr szumiał i łopotał w gałęziach, ale niżej było cicho.
Potem znalazła się przed zagradą szpitala. Wewnątrz wszyscy od dawna
spali; nie dochodził stamtąd żaden głos. Oparta o częstokół, wypoczywała.
Same nogi zdawały się wrastać w ziemię. Ogarnęło ją nieustępliwe
pragnienie, aby zastukać, obudzić tamtych, zdjąć z siebie ciężar
samotności. W szpitalu były służebne, które lubiła. Miała wiele
przyjaciółek wśród staruszek-mieszkanek. Wychowujące się tutaj dzieci
wołały na nią: mama... Cokolwiek im dała, oni mogli jej dzisiaj zwrócić z
nawiązką. Gwałtownie podbiegła do bramy. Ciężka kołatka zwisała nisko
uwieszona na postronku. Zawsze mówiła: "Ktokolwiek i kiedykolwiek zapuka -
otwórzcie mu". Już wyciągnęła rękę...
Lecz uniesiona ręka opadła. Znowu myślała: Jestem zbiegiem... Jeżeli
zapukam, narażę ich. Nie mogę tego zrobić. Nie dla mnie, to dla nich jest
ten szpital.
Mimo to nie miała sił, by stąd odejść. Zdawało się jej, że nie zdoła
postąpić krokiem. Tkwiła tu, jak skamieniała. Śnieg osypywał ją niby figurę
przydrożną. Dlaczego nie mogę ich obudzić? - zapytywała siebie. - Rano
pójdę sobie...
Nagle w zagrodzie wybuchło gwałtowne szczekanie. To zwietrzył ją Kaj.
Pędził wzdłuż ostrokołu, groźnie ujadając. Lecz zaraz ujadanie przeszło w
radosny pisk. Głośno niuchając, pchał w szparę swój czarny nos. Ze
wzruszenia zapłakała. Wsunęła także w szparę palce i ich końcami dotykała
chropowatego nosa psa. "Kaj, Kaj..." - szeptała. Pies piszczał, skomlił,
drapał pazurami ziemię. Ten biały kundel o czarnej plamie na łbie, niby w
żydowskiej mycce, przybłąkał się przed paru laty do szpitala. Był jeszcze
szczeniakiem. Musiano go wyrzucić z jakiegoś domu. Przyszedł głodny,

background image

zabiedzony, mokry. Gdy wsadził nos do izby, babki poczęły gniewnie fukać.
"Pcheł nam naniesie! hałasawać będzie! jeszcze kogo ugryzie!!!" -
narzekały. Chciały go wypędzić. Ale Elza zajęła się psem. Wykąpała go sama,
nakarmiła. Brat Rudiger mówił: "Zwierzęta to nasi mali bracia i nasze
siostry. Tak zawsze powiada brat Franciszek. Ich także trzeba kochać - bo
ich nosy, uszy, łapy, czasami piękne, a czasami śmieszne, to ślad Bożego
uśmiechu. Są nam powierzeni, byśmy się nimi opiekowali. Wszystkiego
potrzebują od nas..." Pies zeżarł całą miskę jedzenia, jego brzuch stał się
wielki jak bęben. Leżał rozwalony na podścielonej mu słomie i wodził za
Elzą rozkochanym spojrzeniem. Pozostał przy szpitalu, ale nikogo tak nie
kochał jak jej. Gdy chorowała lub wyjeżdżała i nie było jej przez czas
dłuższy w szpitalu, zdarzało się, że wył z tęsknoty.
W tej chwili wydawał się Elzie najbliższą, najserdeczniejszą istotą.
Gdyby nie ta zagroda, wczołgałaby się do budy Kaja i podzieliłaby z nim
jego legowisko. Lecz teraz i od niego trzeba było odejść. Jeszcze uklękła
na śniegu, wtuliła twarz między koły. Ustami dotknęła tkwiącego w szparze
nosa. Pies, zanosząc się serdecznym pojękiwaniem, lizał ją. Potem wstała,
zalana łzami - i oddaliła się. Za sobą słyszała najpierw skomlenie, potem
wzywający szczek na koniec wycie. Każdy z tych głosów sprawiał, że zanosiła
się nowym łkaniem. Ale wreszcie na wszystkie te dźwięki położyła się ciężka
cisza śnieżnej nocy.
Za przesłoną miękko opadających płatków śniegu zobaczyła bramę miejską.
Minęła ją, poszła wzdłuż murów. Ciągle nie wiedziała, dokąd ma się udać.
Szła za ślepym instynktem istoty, której grozi zagłada. Natrafiła na
ścieżkę prowadzącą od murów miejskich ku małemu zagajnikowi. Scieżka po
wierzchu przyprószona była śniegiem, ale pod spodem wyraźnie wydeptana:
widać jeszcze niedawno przeszło tędy wiele nóg. Bez zastanowienia się
wkroczyła na nią. Minęła zagajnik i wtedy zobaczyła dom otoczony zagrodą.
Brama była zamknięta, ale znajdująca się obok niej furtka stała otworem.
Nie zastanawiając się nad tym, co czyni, wsunęła się w nią. Dom stał przed
nią ciemmy, milczący. A jednak nie była wcale pewna, czy tu wszyscy śpią.
Zamknięte okiennice robiły wrażenie jakby przymrużonych oczu. Wydeptany i
poplamiony śnieg przed wejściem mówił o ludziach i koniach, którzy musieli
się tutaj niedawno kręcić.
Nieśmiało obeszła dom wokoło. Spod cienkiej warstwy śniegu stopa Elzy
wydobyła na wierzch wstążkę, jaką dziewczęta noszą we włosach. Przy jednej
z okiennic doszedł ją jakiś dźwięk. Pochyliwszy się i dotknąwszy prawie
uchem deski usłyszała dobywającą się z głębi domu wesołą muzykę. Cofnęła
się zaniepokojona. Przypomniała sobie, że - jak opowiadano - gdzieś za
murami znajdowała się ciesząca się bardzo złą sławą oberża. Może właśnie
trafiła na nią? Odeszła ją odwaga, by prosić tutaj o gościnę.
A jednak była taka zmęczana. Nie zdołałaby iść dalej. Cokolwiek się
dzieje w tym domu - myślała - tam są tylko ludzie. Powlokła się w stronę
budynków gospodarczych. Stajnia musiała być pełna koni, przez uchylone
odrzwia słychać było stękanie i twarde potupywanie kapyt. Z innych nie
domkniętych drzwi buchnęło ciepłą wonią chlewa.
Wśliznęła się do środka. Zwierzęta znajdowały się za zagrodą z desek.
Słyszała stamtąd mlaskanie, chrząkanie oraz dźwięk czochrania się świń o
ścianę. Bliżej drzwi leżała sterta słomy, przygotowanej widać, by ją
podrzucić trzodzie.

background image

Postanowiła, że tu zostanie. Zamknęła za sobą drzwi. Zesztywniałe ciało
rozprężyło się, napięte mięśnie znalazły ulgę w zetknięciu ze słomą. Ledwo
usiadła, powieki same poczęły opadać na oczy. Wszystkie lęki i niepokoje
odeszły. Zapadała w ciężki sen. Jeszcze tylko cichy, jakby znajomy głos
odezwał się w niej. Zdawało się Elzie, że powiedział: "Nie byłaś i nie
jesteś sama..."

3
Obudziła ją pierwsza szarość nadchodzącego dnia. Przez chwilę pełna
zdumienia odkrywała, gdzie jest. Całe ciało ją bolało, a jednak czuła, że
sen ją pokrzepił. Gdy usiłowała wstać, tak ją zapiekły poranione stopy, że
aż zachwiała się na nogach. Wszystkie obtarcia zaczęły od razu broczyć
krwią. Przemogła ból. Uchyliła drzwi i wyszła na dwór.
Było szaro. Śnieg już nie padał. Mróz musiał ścisnąć. Ukradkiem wysunęła
się na podwórze. Podobnie jak w nocy nie napotkała nikogo. Dom stał
pozamykany, tajemniczy. Gdy przekradała się koło okiennicy, spoza której
usłyszała muzykę, zatrzymała się na chwilę. Ale teraz panowała cisza.
Wszyscy pewno spali. Furtka, którą weszła, była nadal uchylona.
Wyszedłszy na drogę, zawróciła ku murom. Szła szybko, jak tylko pozwalały
poranione stopy. Teraz wiedziała, dokąd idzie. Opuszczając zamek, umówiła
się z Gudą i Izentrudą, że spotkają się rano na mszy u braci mniejszych.
Dziewczęta miały przyprowadżić ze sobą dzieci. W porywie rozpaczliwego
sprzeciwu Elza chciała je zabrać natychmiast ze sobą. "Ubierzcie je -
rozkazywała - uciekniemy wszyscy." Przerażana Guda chwyciła ją w objęcia:
"Gołąbko, spójrz, jaka straszna zawieja. Gertruda maleńka. Poczekajmy do
rana." Dała się przekonać. "Dobrze - powiedziała. - Przyprowadzicie mi
dzieci na ranną mszę do braci mniejszych. Weźcie pachołków, by wam
przetarli drogę. O świcie nikt się nie sprzeciwi waszemu wyjściu, Henryk
długo sypia..." "A ty, gołąbko?" "Idę zaraz! Nie potrafiłabym tu zostać ani
chwili dłużej...!" "Ależ nie możesz iść..." "Nie zatrzymuj mnie, Gudo!"
Nie dała się powstrzymać, nie zgodziła się, aby Guda towarzyszyła jej.
Próżno dziewczyna klękała przed nią. Teraz myślała z serdecznością o
przyjaciółce: pojmowała, jak wielkim niebezpieczeństwem groziła nocna
ucieczka i jaką była lekkomyślnością.
Msza miała być później, ale Elza chciała zdążyć bodaj na koniec laudesów.
Przekraczając próg świątyni, poczuła jakby radość. To był bliski dom,
miejsce nabrzmiałe wspomnieniami. Bracia otaczali półkolem ołtarz i
odpowiadali śpiewem na śpiew jednego z nich. Stanęła za śpiewającymi. Prócz
braci nie było w kaplicy nikogo. Jestem tu - pomyślała - jak siostra Klara.
Pamiętała opowiadanie brata Rudigera o tym, jak Klara przyszła nocą do
kaplicy Porcjunkuli, by przyjąć habit z rąk brata Franciszka. "Jaka
szczęśliwa!" - wykrzyknęła wtedy. Nie potrafiłaby tego powiedzieć o sobie.
A jednak po raz pierwszy od czasu wiadomości o śmierci Ludwika ogarnęły jej
serce uczucia lekkie i promienne.
Lecz zmęczenie przeważyło nad porywem. Modlitwy ciągnęły się długo. Elza
niezdolna do stania na swych obolałych nogach usiadła w kącie kaplicy.
Próżno usiłowała zachować czujność. Ciało opadło na ścianę, przygięło się.
Ani się spostrzegła, kiedy ogarnął ją sen.
Gdy otworzyła oczy, ujrzała, że bracia otaczali ją. Była owinięta w starą
połataną opończę. Jeden z braci klęcząc przysuwał jej do ust kubek z

background image

gorącym mlekiem. Rżąc po swojemu i szeroko gestykulując, brat Jordan począł
jej opowiadać, jak znaleźli ją uśpioną w kącie kaplicy.
- Już chcieliśmy odejść, aż tu patrzę - wasza miłość. Śpi, nieboraczka,
skulona w kłębek niby małe kocię. Najprzód przeraziłem się, boście, wasza
miłość, byli tacy bladzi, jakby was anieli zabrali już na tamten świat, a
tu tylko zostało wasze ciało. Lecz brat Justyn od razu mówi: żyje księżna,
tylko zmarzła. Nakryliśmy waszą miłość opończą, jaką bierze ten z nas,
który wyrusza w daleką drogę w wielki mróż. Napijcie się teraz, pani,
gorącego mleka. Hi, hi, hi!
I inni śmieli się, żartowali. Nigdy jeszcze ich dziecinna wesołość nie
była Elzie tak miła. Nie pytali, skąd się wzięła, dlaczego znalazła się
wczesnym rankiem sama, bez pocztu, wśród nich, blada i wyczerpana. Gdy
rumieńce wróciły jej na policzki i powiedziała, że się już czuje dobrze,
obrócili się do ołtarza, aby podziękować za to Bogu.
Potem usłyszała znajome głosy. Do kaplicy weszły Izentruda z Hermanem i
Zofią oraz Guda niosąca Gertrudę. Guda oddawszy dziecko jednemu z braci,
rzuciła się z krzykiem do Elzy:
- Gołąbko moja złota, żyjesz? Chwała Panu i Jego Matce Przenajświętszej!
Całą noc nie zmrużyłam oka, tak drżałam o ciebie. Taki był straszny wicher.
Aż wyło w murach. I śnieg. Jak ty przeszłaś, Panie Święty? Pachołcy
odgarnęli śnieg, a mimo to niełatwo było dojść. Już drżałam, że cię
znajdziemy na drodze ześwierkniętą na sopelek. Chwała Panu! Ale jak ty
wyglądasz w tej wstrętnej opończy! Niby żebraczka...
Uśmiechnęła się i tuliła do piersi głowę wiernej przyjaciółki. Potem
ucałowała dzieci. Były skrzywione, zmarznięte i niewyspane. Domagały się,
aby im dano jeść. Dostrzegła, że Herman patrzy na Gudę gniewnie marszcząc
brwi.
- A twoje nogi! - biadała dalej Guda. - Ciżmy zdarte, całe we krwi. Zaraz
ci je umyję, opatrzę...
Tymczasem bracia przyszli prosić, aby wszyscy przeszli z kaplicy do ich
baraczku. Był mały, ciasny, a przy tym wcale nie zaopatrzony w żywność.
Ledwo starczyło mleka i chleba dla poczęstowania przybyłych, a i to musieli
bracia odjąć sobie od ust.
- Nie możemy im tu siedzieć na karku - powiedziała Elza do swych
dziewcząt, gdy Guda już opatrzyła jej poranione stopy. Widok dzieci i
dziewcząt przywrócił jej siły i energię. - Wiem, dokąd pójdziemy. Do
księdza Wiganda!
Guda i Izentruda uznały jej projekt za dobry. Uczony ksiądz Wigand miał
swój dom w mieście w pobliżu domu rycerzy zakonnych. Niegdyś landgraf
Herman obdarzył go prebendą w Berka, ale Wigand powierzył parafię innemu
księdzu, który nią zarządzał w jego imieniu, sam zaś żył w Eisenach i tutaj
trawił długie godziny nad księgami, których kilka posiadał. Prebenda była
bogata, dom Wiganda obszerny - zaopiekowanie się gromadką zbiegów nie
powinno mu było sprawić kłopotu.
Odpocząwszy więc trochę, ruszono do miasta. Elza prowadziła Hermana. Guda
Zofię. Izentruda niosła Gertrudę. Idąc Elza spoglądała z boku na syna. Przy
powitaniu nie okazał jej serdeczności, a teraz kroczył z gniewnie wydętymi
wargami. Zapytała go:
- Czy ci coś jest, Hermanie?
Chłopiec odburknął, rzucając gniewnym spojrzeniem na idącą z boku Gudę:

background image

- Nic... Czego mnie ta głupia tutaj przyciągnęła?
Zganiła go:
- Nie mów tak. Guda jest moją wierną towarzyszką i przyjaciółką.
Przyprowadziła cię tutaj, ponieważ ja tego chciałam...
Nie odpowiedział na to, ale szedł dalej nadęty i widać gniewny. Serce
Elzy ścisnęło się boleśnie. Wydało jej się, że skrzywiona twarz syna stała
się w tej chwili podobna do pełnej grymasów twarzy Raspego.
Weszli w bramę miejską wraz z ciżbą porannych przybyszów ze wsi. Otaczał
ich tłum ludzi niosących worki, kosze wiklinowe i dzbany. Elza znowu
ujrzała zły błysk oczu Hermana, gdy wiejska baba w źle wyprawionym kożuchu
potrąciła go, przepychając się do przodu.
Wąskie uliczki miejskie były również tłoczne. Potrącani i popychani,
dotarli wreszcie do domu Wiganda. Pachołek, który im otworzył, stał drapiąc
się w głowę, - zaskoczany ich wyglądem. Wyraźnie nie wiedział, co ma robić:
iść po księdza, czy też wyprawić za drzwi tę gromadę kobiet z dziećmi. W
końcu kazał im usiąść na ławie i czekać, a sam poszedł po Wiganda.
Splótłszy ręce na piersiach i wymachując w powietrzu nogami, Herman
powiedział:
- Kazałbym go siec rózgami...
Zanim Wigand pojawił się z głębi domu, doszedł ich jego zirytowany głos.
Słyszały, jak wykrzykiwał:
- Mówię ci, że pracuję, nicponiu! Trzeba było odesłać do szpitala! Głupi
jesteś...
Wypadł do nich czerwony i gniewny. Lecz na widok Elzy stanął oniemiały z
otwartymi szeroko ustami. Był to człowiek niemłody i zażywny. Musiano go
rzeczywiście oderwać od pracy, bo palce miał poplamione inkaustem.
Przybycie księżnej i dzieci wyprowadziło go z równowagi: nie wiedział, co
mówić i co robić. Głośnym krzykiem zwołał służbę i począł ją nie wiadomo za
co besztać. Pomieszanie jego jeszcze wzrosło, gdy Elza wprowadzona do izby
jadalnej powiedziała mu, dlaczego opuściła zamek i poprosiła go o opiekę, -
A pan książę? Co powie? - pytał niespokojnie. - Wasza miłość wybaczy, ale
mój dom skromny i ciasny. Nie dla takich person jak wasza miłość -
kłopotliwie zacierał dłonie. - Byłoby wam lepiej, pani, gdzie indziej...
Potrząsnęła głową. Gdyby chodziło o nią samą, wyrzekłaby się jego pomocy.
Ale dzieci były małe, nie mogła wyruszać z nimi na wędrówkę od drzwi do
drzwi.
- Nie, nie. Jeszcze raz proszę was, panie, o opiekę.
- Och, nie odmawiam, oczywiście. Wasza miłość wie, chrześcijański
obowiązek. Ale doprawdy, wasza miłość... I ksiażę...
Zagłuszał swoje zmieszanie krzykami na służbę. W końcu znalazły się dwie
izby na dole, które zostały uprzątnięte dla Elzy. Młodsze dzieci zaraz
usnęły. Herman spacerował po mieszkaniu ciągle gniewny. Z piętra dolatywał
wciąż podrażniony głos Wiganda. Widać było, że się nie potrafi niczym
zająć, mając porządek dnia zakłócony przybyciem niespodziewanych gości.
- Skromne u mnie jedzenie - mówił, nie przestając zacierać rąk. - Co tam
ja? Mizerak. Wszystko, co mam, to z łaski książęcej. Wasza miłość
wybaczy...
- Niczego nie potrzebuję wybaczać, panie. Dobre jest, co nam ofiarujecie.
Nie smakołyków oczekujemy od was, ale opieki.
Westchnął.

background image

- Jak długo wasza miłość chce przebywać w moim domu? Bo przecież nie na
zawsze opuściliście, pani, zamek.
Odpowiedziała:
- Nie wrócę na zamek, wasza przewielebność, póki książę Henryk nie zwróci
mi mego wiana.
Odchrząknął.
- Wybaczcie, wasza miłość, moją śmiałość. Ale wypada mi rzec, bo jestem
sługą ołtarza. Czy nie należałoby, jak tego żąda miłość chrześcijańska,
ułożyć się jednak z bratem waszego męża? Ja, broń Boże, niczego nie
narzucam. Wydaje mi się tylko... Niech mi wasza miłość wybaczy. Książę
sprawiedliwy i wielki chrześcijanin. Doprawdy, trudno uwierzyć, aby chciał
was, pani, skrzywdzić. I młodego landgrafa - skłonił się Hermanowi, który
przysłuchiwał sie uważnie rozmowie. - Doprawdy nie sposób uwierzyć...
Czy miała mu tłumaczyć wszystko od początku: zakaz Konrada, jego
drażliwość? Nie, nie była zdolna do ciągłego usprawiedliwiania się. Niech
sądzi o mnie, jak chce - myślała.
- Niczego nie ujmuję księciu Henrykowi - powiedziała - i niczego od niego
nie pragnę, prócz tego, co mi dał mój mąż...
Po obiedzie Wigand odprowadził Elzę do jej izby.
- Odpocznijcie, pani - rzekł. - Wydajecie się słabą.
- Dziękuję waszej przewielebności. A przy okazji mam do was, panie,
jeszcze jedną prośbę. - Widząc jego na nowo zaniepokojony wzrok, mówiła
szybko: - Jesteśmy tu u was bezczynne. Chciałybyśmy się jakąś pracą
wywdzięczyć za gościnę.
Potrząsnął tylko rękami, dając tym znak, że nawet nie może o takiej
propozycji rozmawiać. Skłonił się i odszedł. Za chwilę usłyszała, jak woła,
by mu siodłano konia. Guda wyjrzała i zobaczyła, jak odjeżdżał w
towarzystwie pachołka.
- Głowę daję, gołąbko - rzekła - że pojechał na zamek usprawiedliwić
się...
Bez słowa skinęła głową. Była także tego pewna.

4
- Witajcie, panie - Elza podała Dietrichowi dłoń do pocałowania. - Z czym
przybywacie?
Wróciwszy rano z mszy u braci mniejszych, zastała przed domem Wiganda
służbę z końmi, a w domu czekającego na nią kasztelana.
Skłonił się nisko.
- Pan landgraf prosi was, pani, byście zechcieli niezwłocznie powrócić na
zamek. Konie i służba czekają...
- Dziękuję wam, panie, żeście się tu dla mnie trudzili. Zechciejcie mi
jednak powiedzieć, czy książę powiedział wam, iż uczyni to, o co go
prosiłam?
- Nie, wasza miłość - Dietrich wyprostował się, a ton jego głosu stał się
jakby twardszy. - Pan landgraf mie mówił mi o niczym. Rzekł tylko, iż
dalszy pobyt w mieścic młodego landgrafa i dziedzica księstwa przynosi ujmę
jego czci i że do tego nie dopuści. Pan landgraf jako opiekun księcia
Hermana żąda jego powrotu na zamek.
- Więc przybywacie, panie, jedynie po mego syna?
- Nie, pani. Pan landgraf domaga się powrotu także was i waszych obu

background image

córek.
- Książę zmusił mnie do opuszczenia zamku.
- Nic o tym nie wiem, pani. Powtarzam wam jedynie wolę pana landgrafa.
- A jeśli się jej sprzeciwię?
- Pan landgraf polecił mi ostrzec przed tym waszą miłość. Powiedział: Na
ludzi, którzy was, pani, przyjmą, spadną surowe kary, a kto was wspomoże,
ten narazi się na gniew księcia...
- Książę chciałby karać ludzi za to, że świadczą miłosierdzie?
- Pan landgraf sądzi, że miłosierdzie ze strony ludzi nie jest wam, pani,
potrzebne. Jesteście landgrafinią i macie swe miejsce na zamku.
Powiedział to głosem tak groźnym, że aż spojrzała na niego zdziwiona.
- Twardo mówicie do mnie, panie - rzekła. - Za życia mego męża nigdy nie
zwracaliście się do mnie w taki sposób.
Chłodno odpowiedział:
- Moim panem jest książę Henryk Raspe, landgraf Turyngii.
- Wiem o tym - skinęła głową. - A teraz posłuchajcie, panie, co odpowiem
księciu, abyście mu powtórzyli wiernie moje słowa: Nie wrócę na zamek, póki
nie odzyskam swego wiana...
- Czy to wasze ostatnie słowo, pani?
- Ostatnie.
- Czy pozwolicie, pani, że wam raz jeszcze przypomnę ostrzeżenie księcia?
Każdy człowiek, który ośmieli się wam udzielić gościny lub pomocy, narazi
się na gniew księcia. I dlatego nie sądźcie, że tę pomoc otrzymacie. Pan
landgraf kazał wam powiedzieć, że posiada dosyć sposobów, by was zmusić do
powrotu!
Znowu stał hardo wyprostowany i mierzył ją groźnym spojrzeniem. Obecny
przy rozmowie Wigand, który siedział dotychczas w kącie, cicho podniósł się
z ławy i półschylony, zacierając dłonie zbliżył się do Elzy.
- Wybaczcie, wasza miłość - zaczął - że ośmielam się wtrącić. Ale
doprawdy... Nie mogę milczeć. Jestem księdzem, wasza miłość. Wydaje mi się
czymś gorszącym trwać w takiej zawziętości. Nie wiem, czy już do was
doszło, pani, że całe miasto opowiada o tym, iż jesteście tu u mnie. Jedni
oburzają się na was, pani, inni, nieświadomi prawdy, mówią przeciwko
księciu. Czy to wypada, pani, by poddani sądzili swego władcę? Doprawdy
wasza miłość, sami to pojmujecie. Nic chciałbym być stronniczy, niech mnie
Bóg sądzi. Ale przyznajcie...
Milczała. Gdy dwa dni temu wymykała się z zamku, wydawało się jej, że
byleby tylko odeszła, wszystko, cokolwiek ją spotka, będzie lepsze niż
złamane posłuszeństwo. Dla tego przekonania gotowa była narazić życie.
Teraz wszystko poplątało się. Była jak zwierzę zagnane w pułapkę. Nie było
dla niej wyjścia: jeżeli wróci, będzie musiała złamać Konradowy zakaz,
jeśli nie wróci, stanie się zbiegiem, buntownikiem przeciwko prawowitemu
władcy...
- My, słudzy ołtarza - padjął Wigand - winniśmy strzec czci i władzy
książęcej, bo nawet władza ziemska jest pod Bożą opieką. Stawiacie mnie,
wasza miłość, w trudnym położeniu. Doprawdy... Nie chciałbym uchybić
obowiązkom gościnności chrześcijańskiej. Ale książę mógłby mieć do mnie
uzasadniony żal...
- Opuścimy dziś jeszcze wasz dom - powiedziała spiesznie.
- Ależ ja, broń Boże, nie wyganiam! - złożył dłonie i podniósł oczy w

background image

górę. - Boże wszechmogący! Doprawdy, jesteście tu, pani, jak u siebie. Wasz
mąż i jego ojciec byli mymi dobroczyńcami. Chyba gdyby coś lepszego. Lub
gdybyście dokonali zbożnego czynu i zdecydowali się wrócić...
- Opuścimy wasz dom... - powtórzyła. - Te mury, które nam dały
schronienie...
- Lecz dokąd chcecie się udać? - zapytał Dietrich. Gdy nie odpowiedziała,
ciągnął: - Czy znowu muszę wam przypominać, pani, że nikt was nie przyjmie?
Nikt! Chcecie skazywać młodego landgrafa, siebie i córki na poniewierkę?
Siedziała zgarbiona, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć łkaniem. Dietrich
i Wigand patrzyli na nią wyczekująco. Nagle otworzyły się drzwi. Wbiegł
Herman, czerwony, zapłakany. Za nim biegła Guda, pragnąc go schwycić. Ale
on wydarł się z jej rąk, dopadł matki. Tuląc się do niej, począł krzyczeć
poprzez szlochy:
- Tam przyprowadzili mojego konia! A ona nie pozwala mi do niego iść. Każ
jej, matko, aby mnie słuchała. Albo niech sobie idzie. Nie chcę jej! Nie
chcę tej wstrętnej, głupiej dziewczyny! Nie znoszę jej! Chcę mego konia!
- Hermanie - próbowała go uciszyć. Ale on tupał nogami i wołał:
- Chcę konia! Chcę mego konia! A ona niech idzie! - Nagle spostrzegł
Dietricha. Zbliżył się ku niemu. Powiedział: - Każ jej, panie, iść stąd. To
dla mnie przyprowadziliście mego konia, prawda? A ona mi nie daje. Chcę
wrócić na zamek, do moich zabawek, do mojej broni. Dlaczego jestem tutaj w
tym obrzydliwym domu?
- O to, dlaczego tu jesteście, książę - powiedział Dietrich - zapytajcie
się waszej matki. Koń wasz jest gotów, by was odwieźć na zamek.
Chłopcu błysnęły oczy.
- Pojadę! - krzyknął. Zbliżył się do Elzy. - Pojedziemy, matko - rzekł.
Ale zaskoczony wyrazem jej twarzy zmienił ton. Powtórzył swe słowa mniej
pewnie: - Pojedziemy, prawda? Ją zostaw - zrobił gest w stronę Gudy - a my
wracajmy...
Powoli, jakby ten ruch sprawiał jej ból niewypowiedziany, potrząsnęła
głową.
- Nie pojedziemy, Hermanie.
- Dlaczego, matko, nie chcesz wrócić? Ja tu nie chcę być! Słyszysz? Nie
chcę! - Milczała, więc znowu tupnął nogą. - Nie chcę! Chcę wrócić! Do
zamku, do stryja! Jestem księciem, tam moje miejsce...
- Słyszycie, pani, co ksiażę mówi? - zapytał Dietrich.
Znowu milczała. Miała uczucie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Herman
wykrzykiwał coraz gwałtowniej. Każde jego słowo było niby ostre pchnięcie
noża.
- Przestań, Hermanie - szepnęła. - Czyżbyś chciał wrócić sam?
- Sam? - zapytał zdziwiony. Przestał wykrzykiwać, patrzył to na matkę, to
na Dietricha i Wiganda. - Sam? Dlaczego sam?
- Dlatego, że jesteś księciem... Sam powiedziałeś, że na zamku jest twoje
miejsce.
- A ty, matko?
- Ja na zamek nie wrócę.
- Dlaczego? Chcesz pozostać w tym brzydkim domu?
Mocno zagryzła wargi, by nie łkać i nie krzyczeć.
- Wróćcie, książę, z nami na zamek - rzekł Dietrich. - Wasz stryj wzywa
was. Będziecie z nim jeździli na polowanie i ja sam będę was uczył władania

background image

mieczem..
- Lecz matka? - zapytał Herman.
- Jesteście już duzi, książę - powiedział Wigand. - Wasz ojciec umarł i
wasza matka chce wieść życie takie, jakie jej się podoba. Lecz wam wypada
przygotować się do chwili, gdy sami zaczniecie rządzić.
Chłopiec stał rozdarty niepewnością i niezrozumiałością sytuacji. Zwrócił
się do Elzy:
- Matko, co mam uczynić? Mam odjechać z nim?
Nie wiedziała, co ma na to żałosne pytanie odpowiedzieć. Gdyby tu nie
wbiegł, odpowiedziałaby za niego. Myślałaby o nim tylko jako o swoim
dziecku. Lecz teraz widziała przed sobą przyszłego księcia, spadkobiercę
Ludwika. Czy ma go dla swoich spraw odrywać od zamku, od księstwa, od
człowieka, który przecież jest jego opiekunem?
Lecz jeżeli Herman wróci, a ona nie wróci - będzie to rozstanie z synem,
może na zawsze. Jej piersi przeszył ból i poczuła w gardle ucisk, jaki
odczuwała zawsze w chwilach rozpaczy. Miała się wyrzec swego dziecka? -
przebiegło jej przez głowę. Tego nie żądaj ode mnie! - pomyślała. Ale
natychmiast poczuła lęk. I po raz drugi taki targ nie był do wygrania. Gdy
On czegoś zażąda, to tak jakby paść zacisnęła się na wyciągniętej ręce.
Uciekając z zamku, nie wiedziała jasno, czym ma być ta ucieczka. Teraz
stanęło przed nią: Bóg przyjął tamto dziecinne wyznanie. Powiedziała. "Daję
wszystko" - a On, po latach, dopominał się o swoje. Miała Mu odmówić? Miała
mu powiedzieć, że mówiąc: "wszystko", nie miała na myśli swej miłości do
męża, do dzieci, swojej woli...? Że nazywa słowem "wszystko" to, co
zbywało? Ale On nie pragnął tego, co zbywa - ofiary z pełnego. Chciał tego,
co jest naprawdę wszystkim.
Może więc nie należało nic obiecywać? Może nie należało być szczodrą w
przyrzeczeniach, ani porywczą w woli dawania? Lecz ona nie miała takiej
natury, Była jak Jefte, któremu nie postało w głowie, że w porywie
wdzięczności skazał na śmierć swą ukochaną córkę!
Jak postąpić? Co mu odpowiedzieć? Herman nie jest złym chłopcem. To tylko
małe dziecko, nadmiernie rozpuszczone wskutek częstych chorób. Jeżeli mu
powie: "Zostań" - może skrzywi się, zapłacze, ale zostanie. Ale co będzie
potem? Zapowiedziała, że dziś jeszcze opuści dom Wiganda. Gdzie się
schroni? A dzieci są małe i chorowite. Herman ma ciągłe katary i ciężką
zadyszkę. Zofia jest też wrażliwa... Tamto - myślała - jest moim ciężarem.
Nałożonym na mnie, nie na dzieci.
Gestem przywołała chłopca. Mocno położyła mu dłoń na ramieniu, jakby mu
kładła miecz po uroczystości pasowania.
- Jedź - powiedziała. - Tak trzeba... - Zwróciła wzrok na Dietricha: -
Zabierzcie, panie, księcia Hermana i księżniczkę Zofię. Powiedzcie panu
landgrafowi, że odsyłam je i oddaję pod jego opiekę. Niech je strzeże, jak
obiecał memu mężowi. Gertruda zostanie ze mną. Została poświęcona Bogu,
więc nie wróci na zamek. Tam nie jest jej miejsce.
- A wy, pani? - zapytał kasztelan.
- Ja nie wrócę - powiedziała cicho, lecz stanowczo.
- Pozostaniecie sami. Z dala od dzieci. Nikt wam nie pomoże, nikt wam nie
da gościny. Wróćcie.
- Wróćcie, pani - rzekł Wigand. - Matka winna być z dziećmi. Patrzcie,
pani, książę Herman płacze... Ciężko wam będzie...

background image

Zacisnęła powieki. Spod rzęs spływały na pobladłe policzki dwie wielkie
łzy. Ale myśli płynęły jasno. Nareszcie - wydawało się jej - dotrę do
krańca. Potrząsnęła głową.

5
Na próżno obeszły całe miasto. Żadne drzwi nie otworzyły się przed nimi
gościnnie. Zresztą Elza, lękając się, aby ludziom nie stała się krzywda,
uprzedzała od razu, czym może grozić ich przyjęcie. Życzliwe uśmiechy
natychmiast gasły, wyciągnięte ręce cofały się. Jedni gniewnie
zatrzaskiwali im drzwi przed nosem, inni tłumaczyli się lękliwie,
przepraszali...
Zbliżał się wieczór, i mróz, który upadł w ciągu dnia, poczynał znowu
ściskać i szczypać. Kolejno niosły Gertrudę, która, na szczęście, od chwili
opuszczenia domu Wiganda spała. Obie dziewczyny szły milczące, z twarzami
coraz bardziej posępnymi. Guda początkowo chciała się kłócić z
odmawiającymi im gościny ludźmi i wymyślać im. Potem ścichła. Izentruda
popłakiwała. Jedna i druga musiały być przygnębione sytuacją, w jakiej się
znalazły. Elza była pewna, że jej nie opuszczą. Były zawsze wierne. Tylko z
miłości dla niej skazały siebie na przyjęcie ograniczeń narzucanych jej
przez Konrada. Nie wątpiła, że wierne pozostaną i teraz. Ale opuściły je
energia i pewność siebie. Wlokły się z nią bez żadnego przekonania. W końcu
Izentruda od ciągłego płaczu nie była nawet zdolna do niesienia dziecka.
Twardsza od niej i silniejsza Guda dźwigała przynajmniej Gertrudę. Ale już
nie mieszała się do rozmowy, gdy ktoś przed nimi uchylił drzwi. Nie
wybuchała gniewem, kiedy drzwi zamykały się. Ona, która tyle razy
podtrzymywała Elzę w smutkach, troskach i wysiłkach, która tyle razy miała
dla niej pocieszające słowo, teraz szła biernie za nią.
Zatrąbiono na zamykanie bram, a one były wciąż bez schronienia. Elzę
ogarnęła rozpacz. Zabrakło jej pomysłów, do kogo może się jeszcze zwrócić.
Myśl w końcu uczepiła się wspomnienia tamtego chlewu. Tylko tam jeszcze -
powtarzała - tylko tam. Gdy powiedziała o swoim projekcie dziewczętom, Guda
zawołała:
- W chlewie, gołąbko? Ty, w chlewie... O, Boże... Nigdy!
- Nie mów tak... Gdzie się zresztą schronimy? Pamiętasz przecież, co
mówił o zwierzętach brat Rudiger, że są stworzeniami Bożymi i bliższe są
nieraz miłosierdzia niż ludzie...
- Lecz jesteś księżną...
- Nie jestem już nią.
- Co ty mówisz?
- Nie jestem. Stałyśmy sig żebraczkami, jak te, które przychodzą do
szpitala.
- Nie, nie! To ten łotr.
- Gudo, nie mów tak! Sama opuściłam zamek... Zresztą może tak było trzeba
- dorzuciła po chwili. - Może On tego chce...
Spojrzały na nią wzrokiem, który mówił, że nie pojmują jej słów.Milczały,
pozostawiając jej decyzję. Znowu musiała o wszystkim stanowić sama!
Powróciły do niej słowa: Tylko tam - niby piosenka z czasów dzieciństwa.
Dzwoniły w mózgu, wypędzając z niego wszelką inną myśl.
- Chodźcie - powiedziała do dziewcząt. - Pójdziemy do tego chlewa. Jutro
może wynyślimy co innego. Ale teraz chodźcie.

background image

Mijały bramę. Przywódca strażników, mężczyzna z długimi, płowymi wąsami,
poznał Elzę i skłonił się przed nią. Odpowiedziała na jego ukłon bladym
uśmiechem. Rozejrzawszy się, jakby z obawą, że ktoś spostrzeże, iż zwraca
się do Elzy, zapytał:
- Wracacie, wasza miłość, na zamek?
- Nie.
- Chcecie, wasza miłość, opuścić miasto na wieczór? Nie róbcie tego,
pani. Zbóje kręcą się po drogach.
- Dziękuję wam za ostrzeżenie. Ale nie boimy się zbójów. Nie mamy nic, co
by nam mogli odebrać.
- Lecz...
- Bóg z wami.
Przeszły. Brama zatrzasnęła się za nimi ze złowieszczym dźwiękiem.
Słowa strażnika przeraziły dziewczęta. Szły, rozglądając się niespokojnie
po szarzejącej drodze. Pragnąc je uspokoić, rzekła:
- Nic nam nie zrobią zbóje. Bóg będzie się nami opiekować.
Nie odpowiedziały, tylko Izentruda furknęła łzawo nosem, a Guda
zamruczała gniewnie. Prowadziła je znaną sobie ścieżką pod zagajnik.
Zauważyła, że i teraz ścieżka nosiła świeże ślady wielu nóg. Teren zapadał
się lekko, tworząc płytką kotlinę, dzięki czemu zagajnik i ukryty za nim
dom były od bramy niewidoczne. Toteż, choć dom był tak blisko murów
miejskich, jego istnienie musiało być znane tylko nielicznym. Okolica
robiła wrażenie odludnej.
- Oj, nie idźmy tam - szepnęła nagle Izentruda - boję się...
Obie zatrzymały się. Także Guda, rozglądając się, powiedziała:
- Straszne pustkowie...
- Chodźcie, nie bójcie się... - przekonywała. - Nie zjedli mnie, nie
zjedzą i was. Bóg się opiekuje samotnymi. A zresztą - dokąd pójdziemy?
Jeszcze raz rozejrzały się wokoło, a potem, przytulone do siebie, ruszyły
za Elzą. Guda burczała:
- Żeby go w piekle smażono...
- Cicho bądź! - uciszyła ją. - Nie wolno tak życzyć.
- Wygnał ciebie, gołąbko...
- Nie wygnał. Sama poszłam. Nie chcę być panią. Chcę być we wszystkim jak
oni.
- Jak kto?
- Później ci powiem. O, patrzcie, już dom. I furtka uchylona, jak wtedy.
Chwała Panience Najświętszej...
Rzeczywiście furtka była otwarta. Elza pierwsza wcisnęła sie w nią. Dom,
tak samo jak tamtej nacy, stał ponury, z zasuniętymi okiennicami. A jednak
musieli być w nim ludzie i nie spali, gdyż spoza desek dochodziły głosy,
okrzyki, dźwięki muzyki. Zatrzymała się nagle, spłoszona. Lecz gdy z niej
opadły odwaga i zdecydowanie, zbudziły się one w Gudzie. Dziewczyna oddała
dziecko Elzie, a sama zbliżyła się do domu i przyłożyła ucho do jednej z
okiennic. Przez chwilę nasłuchiwała. Potem wróciła do Elzy. Rzekła:
- Bawią się tam i piją. To musi być jakaś ukryta oberża albo też... Oj,
gołąbko, gołąbko, co za miejsce znalazłaś!
Rozłożyła ręce.
- Sam Bóg mnie wtedy tu doprowadził. Nie było innego schronienia. I
dzisiaj także nie ma.

background image

Guda nieufnie kręcąc głową powiedziała:
- To prawda... - Z powrotem wzięła dziecko z rąk Elzy. - Biednaś ty...
- To nie ja, to wy.
- Ech, co tam my! No, prowadź, gołąbko, tam, gdzie nocowałaś wtedy. Dałby
Bóg, aby nas nie odkryli.
Poprowadziła dziewczęta w stronę budynków gospodarczych, Stajnia i teraz
była pełna. Także cała gromada koni, widać tych, którzy bawili w domu,
stała uwiązana u koniowiązu, chrupiąc podrzucone siano. Ludzi, na
szczęście, nie było widać. Drzwi od chlewa nie były zamknięte. Kolejno
wsuwały się do wnętrza. Świeża słoma leżała, jak i poprzednio, w kącie.
Mogły się na niej położyć. Elza wyciągnęła się z ulgą. Przymknęła oczy.
Słyszała, jak dziewczęta rozmawiają ze sobą szeptem:
- W takiej poniewierce. W chlewie! Żeby go...!
- I jeszcze u jakichś zbójów...
Podniecona własnymi słowami Izentruda zaczęła płaczliwie sapać. Lecz Elza
nie pocieszała jej. Nawet przestała zwracać uwagę na to, co mówiły między
sobą. Zsuwając z główki Gertrudy okrywającą ją chustkę, spostrzegła, że
czoło dziecka jest rozpalone, a oddech rzężący. W chlewni było ciemno, ale
ustami i palcami odnajdywała dalsze niepokojące znaki: suche, spękane
wargi, dygoczące ciałko.
- Gudo - szepnęła przerażona. - Gudo! Patrz... Gertruda chyba chora.
Guda przysunęła się natychmiast. Obie pochyliły się nad dzieckiem. Reszta
odwagi i pewności siebie opadły z Elzy. Trzęsąc się z niepokoju, szukała
pomocy u przyjaciółki. Wiedziała, że w chwilach takich kłopotów Guda była
niezastąpiona: dwoiła się, troiła, tryskała energią.
Stanowczym gestem wzięła małą z rąk Elzy. Sprawdzała wszystkie
dostrzeżone poprzednio przez Elzę oznaki.
- Rzeczywiście - powiedziała. - Ale nie martw się, gołąbko. Wszystko
będzie dobrze...
Z jaką ulgą usłyszała te słowa! Niepokoiła się dalej o dziecko. Ale nie
była już sama.
Gerbruda obudzona dotknięciem zaczęła płakać. Guda zerwała się na nogi i
nosząc ją usiłowała dziecko ukołysać. Ale to nic nie pomagało. Mała płakała
coraz gwałtowniej, może nieprzytomna, a może przerażona ciemnościami.
- Śpij, śpij, aaa-aaa! - szeptała nad nią Guda. Jednocześnie mówiła cicho
do Elzy. - Zasuń mocniej drzwi, gołąbko. Żeby kto nie usłyszał...
Elza podniósła się i poczęła ciągnąć za skobel. Lecz nagle zatrzęsła się
cała. Na podwórzu przed budynkiem gospodarczym rozległy się kroki.
Usłyszała je także Izentruda.
- O Boże! Ktoś idzie...
Zamarły przerażone. Nawet Gertruda, z niezrozumiałej przyczyny, ucichła.
Ale było już za późno: ten, kto szedł, musiał już usłyszeć jej płacz. Kroki
zatrzymywały się. Potem słychać było, jak tamten otwiera kolejno drzwi.
Odrzwia stukały, kroki rozlegały się coraz bliżej. Elza stojąca przy
drzwiach, z okiem przy szparze, zobaczyła ciemną sylwetkę ludzką i blask
padający na śnieg od niesionej przez tamtego latarni. Stąpania brzmiały z
każdą chwilą głośniej. Naraz dziecko zakrzyczało z nową siłą. Równocześnie
ktoś mocno szarpnął drzwiami i stanął w progu. Odskoczyły w głąb. Elza
cofała się, z dłońmi przy ustach. Blask podniesionej na wysokość twarzy
latarni oślepiał ją, Gertruda zapłakała rozdzierająco i znowu ucichła.

background image

Przybyły ukryty za latarnią milczał, jakby zdumiony odkryciem. Panowała
cisza, przerywana tylko chrząkiem i pokwikiwaniem świń, którym przybycie
kogoś z latarnią musiało zwiastować porę jedzenia, oraz szybkimi oddechami
trzech kobiet.
Latarnia wolno opadła w dół. Rozległ się głos kobiecy:
- Co wy tu robicie, wasza miłość?
Nie śmiała wierzyć własnym uszom. Nagla ulga sprawiła, że serce waliło
Elzie niby młotem, nie pozwalając jej nic powiedzieć. Tamta nie czekała
jednak na odpowiedź. Zawiesiła latarnię na haku nad drzwiami. Nie po
twarzy, bo krył ją cień, ale po ciemnozłotych włosach, na których leżały
jaśniejsze pasma, wydało się Elzie, że poznaje przybyłą. Zdumienie odebrało
jej głos. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy też gniewać, że pomoc
przychodziła z takich rąk. Dziewczyna zapytała znowu:
- Skądżeście sie wzięli tutaj, wasza miłość?
- Opuściłam zamek - powiedziała, jakby tym tłumaczyła wszystko.
- Wygnali was? - zapytała dziewczyna domyślnie.
- Nie, sama poszłam - sprostowała. - Nie chciałam być dłużej. Mój mąż
umarł... - Zaledwie zaczęła o tym, powstrzymała się.
- Wiem - rzekła tamta. - On umarł, a was... Gadali o tym ludzie. Ale nie
myślałam, że naprawdę. I że nie będziecie mieli dokąd iść. Bo tutaj...
Z całym wysiłkiem zdobywajac się na pokorę, poprosiła:
- Pozwól zostać. Dziecko chore...
- Chore? - podeszła do Gudy i schyliła się nad Gertrudą. - Prawdziwie,
rozpalone. - Znowu powróciła do Elzy. - Ale tam, do domu was wziąć nie
sposób. Tam...
- Pozwól tutaj zostać - prosiła dalej.
- Tutaj? Tutaj możecie być. Stąd was nikt nie ruszy! Ale w chlewie? Wy,
księżna? I chore dziecko? - zastanawiała się. - Dobrze, poczekajcie -
rzekła nagle. Pozostawiwszy latarnię, zniknęła za drzwiami.
Teraz dopiero odezwała się Guda.
- Czy to nie ta z guzem księcia, gołąbko?
- Tak, to ona... - przytwierdziła. Ściskając czoło dłońmi, zamyśliła się
boleśnie. Dlaczego właśnie u niej - zadawała sobie pytanie - przyszło mi
żebrać miłosierdzia? Gdy opuszczała dom Wiganda, wydawało jej się, że nie
ma poniżenia, któremu by się nie poddała. A jednak powstał w niej opór.
Gdyby nie choroba Gertrudy, opuściłaby natychmiast ten chlew! Wolałaby się
błąkać do rana po polach, niż prosić tę...
- Dokąd ona pobiegła? - spytała trwożliwie z kąta Izentruda. - Może kogo
sprowadzi?
- Powiedziała, że możemy tu zostać - uspokajała towarzyszkę Guda. - I że
możemy się nie lękać. Ale ten dom...
- Nie mów! - uciszyła ją Elza, usłyszawszy szybkie kroki. W drzwiach
stanęła znowu dziewczyna. Na ramionach niosła dery i kożuch. Rzuciła je na
słomę.
- Roześcielcie - powiedziała. - Okryjcie dziecko. - W ręku trzymała
garnek. - A to gorące piwo, może zechcecie się napić, pani? - Podała
garnczek Elzie. - Co mogę jeszcze zrobić dla was?
Mała Gertruda znowu płakała. Elza stała niezdecydowana z garnczkiem w
ręku. Szczęściem Guda wyszła naprzeciw pytania tamtej.
- Tymczasem wystarczy. Najważniejsze, aby było jej ciepło. Potem, na

background image

ranek, gdybyś tak zdobyła trochę ciepłego mleka...
- Będzie mleko - zapewniła. Znowu obróciła się ku Elzie. - A wam, pani,
niczym nie mogę usłużyć?
Stanowczo potrząsnęła głową.
- Mnie niczego nie trzeba. Bóg ci zapłać za to, co zrobiłaś dla
dziecka...
- Wy, pani, zaopiekowaliście się moim...
Zrobiła gest, jakby między jedną a drugą sprawą była wielka różnica.
Potem bez słowa wzięła Gertrudę z rąk Gudy i poczęła ją nosić. Tym zajęciem
chciała się uwolnić od dalszej rozmowy z dziewczyną. Tamta stała czas
jakiś, wodząc wzrokiem za Elzą. Potem rzekła:
- To ja pójdę. A rano przyniosę mleko. Latarnię zostawię... lecz
zechciejcie uważać, by się ogień nie zaprószył.
Jeszcze raz obrzuciła wszystko spojrzeniem, potem skłoniła się Elzie i
wyszła. Elza chodziła dalej, tam i z powrotem, kołysząc Gertrudę. Czuła
sama na siebie gniew, że nie umiała przezwyciężyć w sobie niechęci do
dziewczyny. Przecież ona nam pomogła - przekonywała siebie. - Pozwoliła
zostać. Dlaczego jestem taka?
Guda podeszła do niej, wzięła dziecko.
- Odpocznij, gołąbko - powiedziała. - No, chwała Bogu, jakoś będzie. To
jednak porządna dziewczyna. A ja ją miałam...
- Daj mi spokój z nią! - rzuciła z nagłą opryskliwością.
Wyciągnęła się na słomie. Ale usnąć nie mogła. Ten dzień zdawał się nie
mieć końca. Stanęło przed nią rozstanie z Hermanem i Zofią i poczuła
natychmiast ból, jakby rozpalone żelazo wciskało się jej w ciało. Odpędziła
wspomnienie, którego znieść nie mogła. Czy wszystko musi się na mnie
walić?! - poskarżyła się w duchu. Zaraz jednak poczęła się zmagać z tą
myślą. Nie! nie! nie! - mówiła. - Nie wolno mi narzekać! Każde wspomnienie
dnia domagało się takiego zagłuszenia. Toczyła ze sobą długą walkę.
Wreszcie udało się jej zdrzemnąć. Ale sen był lekki, przez przymknięte
powieki widziała wciąż chodzącą Gudę. Otworzyła oczy, gdy dziewczyna
położyła śpiące dziećko na słomie, okryła je ciepło i pochyliwszy się ku
Elzie, spytała szeptem:
- Śpisz, gołąbko?
- Nie, nie śpię.
- Gorączka spadła, chwała Bogu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiedziała. Znajdowała się w takim stanie, że nie była zdolna
cieszyć się ta nowiną. Ale świadomość, że nie cieszy się, napełniła ją
goryczą i przerażeniem. Nie potrafię być wdzięczna Bogu - myślała.
Izentruda spała, Guda wyciągnęła się obok niej. Po chwili Elza usłyszała
jej spokojny oddech. Sama nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok.
Myślała: Jestem niewdzięczna, jestem niemiłosierna. Naucz mnie, Panie, abym
postępowała, jak trzeba. Zmuś mnie...
Znowu przyszedł lekki, pełen majaków sen. Budziła się co chwila. Lecz w
końcu musiała mocniej zasnąć, bo nie spostrzegła, kiedy dziewczyna wsunęła
się do chlewni. Otworzywszy oczy, zobaczyła ją pochyloną nad Gertrudą.
Gwałtownie usiadła na słomie. Dziewczyna położyła palec na ustach.
- Nie obudźcie dziecka, wasza miłość - powiedziała cicho. - To ja.
Przyszłam zobaczyć. Wasza córka śpi. Wygląda na to, że gorączka odeszła...
- A ty - zmusiła się do życzliwego pytania - dlaczego nie śpisz?

background image

Zrobiła dziwny gest, jakby pełen żałości.
- Taka służba... - mruknęła. Elzie wydało się, gdy patrzyła uważniej na
twarz dziewczyny, na którą padał blask latarni, że jej policzki są
uróżowane, a brwi nienaturalnie ciemne. Przypomniała sobie, że się nazywa
Hilda. Tamta, jakby przytrzymana słowami Elzy, podwinęła nogi pod siebie i
usiadła na słomie. Zapytała niespodzianie:
- Czy mojemu małemu nie grozi nic, tam, w szpitalu?
- Nie, nie - odpowiedziała. - Choć odeszłam, nie sądzę, aby książę chciał
ich skrzywdzić.
- I nie oddadzą go gdzie? Bo wyście, pani, obiecali...
Pamiętała o tym. Ale pamiętała także o rzeczy, o której dziewczyna na
pewno nie wiedziała nawet. Dziecko w szpitalu nie rozwijało się zwyczajnie.
Nie chodziło, nie mówiło, tylko pęczniała mu głowa. Wyglądało na to, że
wyrośnie na matołka.
- Nie, nie oddadzą - zapewniła. Ale zaraz pomyślała, że może obiecuje za
dużo. Pod wpływem postanowienia zbliżyła się do dziewczyny, aż poczuła
ramieniem jej ramię. - Słuchaj - powiedziała - kiedy odchodziłaś,
zostawiłaś to... - Sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła z niej złoty guz. -
Niepotrzebnie. Póki jest w szpitalu, niczego mu nie trzeba. Ale jesteś tu
blisko. Gdybyś się dowiedziała, że chcą szpital rozpędzić, zabierz dziecko.
Wtedy będziesz potrzebowała. Weź ten guz z powrotem. Sprzedasz go...
Na chwilę ścisnęła guz mocno w dłoni, a potem szybko wręczyła go
dziewczynie.
- Trzymaj! To twoje.
Zobaczyła na jej twarzy jakby nieśmiały uśmiech.
- Książę powiedział wam, pani...? - zapytała.
- Wiem, wiem wszystko - odpowiedziała wymijająco.
Siedziały teraz obok siebie, milcząc. Za deskami chrząkały i stękały
świnie. Śpiące Guda i Izentruda oddychały głośno otwartymi ustami. Knot w
latarni dopalał się i mrugał. Dziewczyna powoli wstała.
- Śpijcie, pani - rzekła. - Dzień już niezadługo. A rano przyniosę
mleka...
- Nieeh cię Bóg wynagrodzi. Za wszystko... - powiedziała. Jakby ją ktoś
popchnął ku temu, wyciągnęła rękę i pochwyciła ramię dziewczyny.
Przyciągnęła ją ku sobie. Ustami odnalazła jej usta. Pocałowała mocno. -
Niech ci da, czego ci trzeba...
Miała takie samo uczucie, jak wtedy, gdy pocałowała trędowatego.

6
Na trzeci dzień Gertruda była już całkiem zdrowa. Przez cały ten czas
dziecko pozostawało w chlewni z dziewczętami, zaś Elza obchodziła miasto,
upraszając ludzi o pomoc. Lecz gościny nikt nie śmiał jej udzielić. Rozkaz
księcia został odczytany w mieście i wszyscy o nim wiedzieli. Niektórzy
jednak wynosili jej ukradkiem żywność.
Choć odczuwała lęk przed spotkaniem ze świekrą, postanowiła udać się do
klasztoru świętej Katarzyny. Lękliwie zapukała do furty. Sióstra, która jej
otworzyła, patrzyła na nią nieufnie. Płaszez Elzy był wymięty i brudny,
ciżmy podarte - wyglądała na żebraczkę.
- Chcesz widzieć samą siostrę Zofię? - pytała po raz trzeci.
- Tak, siostro...

background image

- Znasz ją? Ona nienawykła rozmawiać z byle włóczęgą.
- Powiedzcie jej, proszę, że przyszłam.
- A ktoś ty taka?
- Elza, jej synowa...
Na twarzy zakonnicy pojawił się wyraz zgrozy. Obrzuciła spojrzeniem całą
postać Elzy, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. Potem bez słowa
wybiegła z sieni, klekocząc drewnianymi sandałami. Po pewnym czasie
pojawiła się znowu, przygięta, ze złóżomymi na piersiach rękoma.
- Pozwólcie, wasza dostojność - powiedziała. - Siostra Zofia czeka na was
w wirydarzu...
Dzień był słoneczny. Przyszła odwilż, śnieg topniał, a spod niego
wyzierały płaty brązowej ziemi i blada, rozmyta, zeszłoroczna trawa. Na
kamiennej ławce pośrodku małego klasztornego ogródka, pod bezlistnym
drzewem, siedziała Zofia. Elza podeszła do niej nieśmiało i schyliła się do
jej ręki.
- Bóg z wami, matko.
- Bóg z tobą - odpowiedziała stara księżna. - Siądź tu przy mnie -
zrobiła miejsce na ławce. - Tu, w ogrodzie, spokojnie porozmawiamy. Od
dawna czekam na twoje przyjście.
Zaskoczona podniosła głowę. Zofia miała utkwiony w nią wzrok lecz rzecz
dziwna, nie wydał się on w tej chwili Elzie groźny. To odkrycie sprawiło,
że ośmieliła się zapytać:
- Czekaliście, matko?
- Czekałam, córko - powtórzyła. Głos brzmiał poważnie, lecz nie miał
zwykłej ostrości. - Nie przychodziłaś, choć wiem, że opuściłaś zamek.
Sądziłaś pewno, że stanę po stronie Henryka przeciwko tobie! Nieprawdaż?
Nie... Ale nie stanę także po twojej stronie przeciwko niemu. Widzisz -
ciągnęła - jeżeli ty masz słuszność, to i on ma słuszność. Inną słuszność.
Pojmujesz to?
Na chwilę zatrzymała się, odsapnęła, a potem podjęła na nowo:
- Póki żył mój mąż, byłam księżną. I ty, póki żył Ludwik, powinnaś się
była troszczyć o sprawy księstwa. Tak musiało być. Ale tamto odeszło...
Niedowierzająco spojrzała na świekrę. Zofia nie patrzyła na nią, ale w
nagi, pełen kałuż ogród.
- Ci, co są w świecie - ciągnęła - muszą się troskać o wiele. Dużo
troskać. Pozostają wśród blichtru i ziemskich, gorzkich doświadczeń. Muszą
zabiegać o władzę, ziemię, sławę, bogactwa. Inaczej nie może być. Trudno te
zabiegi pojąć, gdy się na to patrzy z daleka. A jednak tak jest.
Znowu czas jakiś milczała, ciężko wzdychając i wygładzając dłonią na
kolanie brzeg szorstkiego habitu. Elza spod opuszczonych rzęs nie
przestawała na nią patrzeć. Znowu odezwała się w niej dawna, dziecinna
czułość do tej surowej kobiety. Nieufnie jednak przyjmowała to uczucie.
Pamiętała tamten słoneczny ranek, gdy Zofia zawołała ją, małą dziewczynkę,
i powiedziała: "Ubierz się pięknie, pojedziemy do kościoła rycerzy
zakonnych. A kiedy już będziesz ubrana, przyjdźcie tu do mnie razem z
Agnieszką. Chcę was obie sama uczesać i włożyć wam na głowy książęce
korony..." Potem klęcząc na poduszce przed Zofią poddawała głowę dotknięciu
jej twardych, lecz starannych i pełnych umiejętności rąk. Myślała przy tym,
że bardzo chciałaby kochać matkę swego "braciszka". Postanowiła o tę miłość
modlić się... A jednak kiedy tego jeszcze dnia wychodziły z kościoła, padły

background image

na nią słowa ostrzejsze od wszystkich, jakie dotychczas słyszała. I lęk, że
się powtórzą, powstrzymywał ją od tamtego czasu przed odkrywaniem uczuć...
- Uciekłaś - znowu mówiła stara księżna. - I dobrze zrobiłaś.
Niepotrzebnie jednak wzięłaś ze sobą dzieci. Przecież one muszą wrócić do
tamtego życia. I dobrze uczyniłaś, odsyłając je teraz.
Elza zacisnęła usta, które poczęły jej dygotać. Dobrze uczyniła? - Być
może... A jednak od paru dni zdolna była żyć tylko odpychając każdą myśl o
dzieciach. Każdy usłyszany na ulicy głos dziecinny przenikał ją bólem.
- Dobrze postąpiłaś - Zofia powtórzyła z naciskiem. - Wiem, to boli.
Płacz, jeśli ci to sprawi ulgę. Skoro jednak zdecydowałaś się odejść,
musisz odejść od wszystkiego. Nie można, córko, żyć połowicznie. Mówię ci
to, bo mnie samej wydawało się inaczej.
Powiedziała to głosem dziwnym, nieswoim, jakby wydartym z samego dna
serca. Zdumienie Elzy było tak wielkie, że przytłumiło obudzony ból. Nigdy
nie zdarzyło się jej słyszeć Zofii oskarżającej siebie. Była zawsze taka
pewna swoich sądów, postanowień, postępków. "Co mi mówicie - wybuchała, gdy
jej ktoś próbował oponować - przecież ja wiem...!"
- Gdy się odchodzi, trzeba odejść od wszystkiego - ciągnęła Zofia. - Po
co zostawiłaś sobie Gertrudę? Nie wahaj się. Ślubowałaś ją do klasztoru,
odeślij ją do Kitzingen. Płaczesz?
Nie mogła się powstrzymać. Im bardziej usiłowała się powstrzymać, tym
boleśniejsze łkania rozdzierały jej gardło.
- Płacz... - powiedziała księżna. - Płacz. Ale uwolnij się. Postanowiłaś
nie żyć więcej w świecie. Słuszna myśl. Przyjdź tutaj do nas, do
klasztoru...
Lekko, obcym sobie gestem, położyła dłoń na ramieniu Elzy.
- Przyjdź. Cieszyć się będę, gdy przyjdziesz. Bywałam dla ciebie surowa.
- Nie, matko! - wyrwało się Elzie wśród szlochów.
- Byłam taka, nie zaprzeczaj. Ale chciałam cię kochać tak, jak tylko
kochać potrafię. Może pragnęłaś czegoś więcej. Ale dałaś Ludwikowi
szczęście. Dlatego ci mówię: przyjdź...
Zatrzymała się, jakby czekała na okrzyk zgody. Ale Elza siedziała
milcząc. Szlochała cicho. Rozdzierało ją cierpienie. Znowu pomyślała o tej
chwili, gdy klęczała u nóg Zofii i przyzywała ze wszystkich sił jej
miłości.
- O, matko... - szepnęła. - Czynicie mi wielką łaskę. Nie zasłużyłam na
nią. I macie na pewno słuszność, gdy uważacie, że nie można żyć
połowicznie. Ale...
Rozpacz, że utraci miłość, której tak pragnęła i która na koniec zwróciła
się ku niej, sprawiła, że jej słowa rozpadały się w łkania.
- Odeślę Gertrudę, jak mi radzicie... - wyszeptała.
- I wtedy przyjdziesz?
Spuściła głowę nisko, prawie dotykała czołem kolan.
- Czy sądzicie, matko - zapytała cichym szeptem - że ktoś, kto odszedł od
tamtego świata, ma przed sobą tylko jedno: zamknąć się w murach klasztoru?
Czy już inaczej nie możemy służyć drugim?
- Tym, którzy zostali w świecie, i tym, którzy umarli, najlepiej służy
się modlitwą.
- Och, na pewno... - przyznała. - Lecz bywa także inna droga. Opiekowałam
się trochę tymi, którzy cierpią, starcami, niedołężnymi. Jak mi od tego

background image

odejść?
Urwała strwożona. Była pewna, że za chwilę, tak jak wtedy, spadną na nią
gniewne wyrzuty, i płomień, który ogarnął jej serce, będzie musiał
zagasnąć. Lecz głos Zofii nie zmienił się, gdy powiedziała poważnie, bez
surowości.
- Czyniłaś dużo dobrego. Czy jednak należy oddawać temu całe życie?
- Tak mi się zdaje... Ofiarowywałam mało. Dziś wydaje mi się, że aby
pomóc naprawdę, trzeba dać całą siebie.
Znowu urwała. Stara księżna zmarszczyła czoło. Elza przygięta, z bijącym
sercem czekała na jej gniew. Lecz zamiast groźnych słów, usłyszała:
- Skąd ci to przyszło?
- Nie wiem... - szepnęła.
- I dlatego uciekłaś?
- Nie... Ale potem... zaczęłam myśleć, że właśnie tak...
Siedziała ze spuszczoną głową, wciąż niby oskarżona, która wyznała swą
winę i czeka wyroku.
- Oczekiwałam - powiedziała Zofia - że przyjdziesz do nas. Przyjęłabym
cię jak siostrę. Jak siostrę bardzo drogą.
Wydało się Elzie, że usłyszała nad sobą ciężkie westchnienie.
- Lecz czyń, jak chcesz, córko. - Głos dawniej ostry i suchy był teraz
miękki i drżący. - Muszę cię tylko ostrzec: Będzie ci bardzo ciężko...
Bez słowa skinęła głową. Zofia miała na pewno słuszność. Będzie ciężko.
Czuła to.
- Będzie ci ciężko - powtórzyła stara księżna. - Dlatego namyśl się
jeszcze. Dam ci radę: opuść Eisenach. Tutaj twoja obecność wywołuje
niepotrzebne spory. Udaj się do Marburga, do mistrza Konrada. Opiekował się
tobą; niech ci teraz powie, czy słusznie postanowiłaś. No, jak?
Nie prostując się, dotknęła wargami dłoni Zofii.
- Dziękuję wam, matko. Posłucham waszej rady.
Powtórnie ucałowała małą dłoń, jakby posiekaną drobnymi zmarszczkami.
- I dziękuję wam za waszą łaskawość. źe się nie gniewacie. Chcę was
jeszcze prosić. Jeśli możecie, pomódlcie się, proszę. Za mnie... Żebym
znalazła...
- Będę się modliła. - Znowu z nieoczekiwaną łagodnością położyła dłoń na
ramieniu Elzy. - Ale i ja mam do ciebie, córko, prośbę.
Zaskoczona wyprostowała się. To była znowu niespodzianka. Zofia nigdy o
nic nie prosiła. Umiała nawet swoim prośbom nadać ton rozkazu. Co się
stało, że ta kobieta tak bardzo się uniżyła?
- Wszystko, matko - zapewniła - czego zażądacie...
Wsparta jedną ręką na swym kosturze, drugą na ramieniu Elzy, dźwignęła
się z ławy.
- Chodż do kaplicy - powiedziała. - Chcę, abyś pomodliła się ze mną na
grobie Hermana. Potem, kiedyś, kiedy będziesz miała swobodną chwilę, ułóż
dla mnie modlitwę za jego duszę. Mnie słów brak. Stara jestem. A ty to
potrafisz.

7
Przez parę dni zwlekała z odesłaniem Gertrudy. Upewniała siebie. że
dziecko jeszcze całkiem nie wydobrzało. Ale to odkładanie decyzji ciążyło
także jej sercu. W końcu brzemię stało się nie do podźwignięcia.

background image

Wiosna przyszła i drogi były mokre, ale w stronę Menu jechała z Eisenach
karawana kupców na mocnych wozach i z gromadą pachołków. Kupcy zgodzili się
zabrać obie dziewczyny z dzieckiem. Nie było wymówki, by odwlekać dalej
rozstanie. Jeszcze raz - ostatni w życiu - przytuliła do siebie małą.
Powierzyła ją Gudzie i Izentrudzie - i odeszła śpiesznie, nie oglądając się
na ciągnący sznur wozów. Idąc, próżno wyrzucała sobie, że z ciężkim sercem
oddaje Bogu Jego własność. Dni tułaczki uczyniły najmłodszą córkę dziwnie
bliską jej sercu.
Umówiła się z Gudą, że po powrocie będą jej szukały w Marburgu. Rada
Zofii wydawała się słuszna. Elza zdecydowała się powędrować do Konrada,
chociaż perspektywa rozmowy z nim napełniała ją rozterką.
Pogoda się jednak popsuła, zaczęły padać deszcze i trzeba było odłożyć
wyprawę. Elza była sama. Przedtem całe jej dni i noce pełne były troski o
zdrowie dziecka. Teraz stały się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Nie
było się nawet o kogo niepokoić.
Ranki spędzała po staremu w kaplicy u braci mniejszych. Potem, zamiast
obchodzić domy i wypraszać mleko dla dziecka i chleb dla dorosłych,
ośmieliła się wkraść do szpitala. Nie przychodziła tu jeść - pojawiła się
jedynie, by pracować. Służba i mieszkańcy przyjęli ją radośnie. A ona,
zawinąwszy rękawy i włożywszy gruby, lniany fartuch, usługiwała od rana do
wieczora. Sprzątała, gotowała, robiła opatrunki, obrządzała i myła
leżących, karmiła niedołężnych, kąpała i zabawiała dzieci. Robiła to, co
wiedziała, że trzeba zrobić, to, do czego nikt się nie kwapił - a tego było
bardzo wiele. Po takim dniu była umęczona prawie do nieprzytomności. A
jednak ta praca pociągała ją. Czasami budził się w niej lęk, że ktoś
doniesie Henrykowi o jej pobycie w szpitalu, a on, w gniewie, gotów szpital
zamknąć. Postanawiała już więcej nie przychodzić. Ale znowu przemagała w
niej potrzeba zajmowania się nieszczęśliwymi. Tyle było przy nich do
zrobienia, tyle można było uczynić, by ich życie stało się lżejsze!
Znowu więc ukradkiem zachodziła do szpitala. Kryła się przed ludźmi z
zamku, którzy przywozili żywność. Nie chcąc zrazić sobie służby,
powstrzymywała się przed wydawaniem jakichkolwiek poleceń. Powoli
przyuczyła dawne swoje pomocnice, że teraz one jej rozkazywały i popędzały
ją, gdy wydawało się im, że pracuje za wolno.
Na noc wracała do swego chlewu. Przesuwała się jak cień obok
rozbrzmiewającego muzyką domu. Domyślała się zła, jakie się w nim działo.
Idąc modliła się za grzesznych. Gdy było jej bardzo ciężko, gdy ogarniało
ją dławiące poczucie samotności i tęsknota za dziećmi, prosiła, by jej ból
był przyjęty choć w części za to, co czynią tamci.
Padała na słomę śmiertelnie znużona. Ale broniła się przed snem.
Wiedziała, że o zmroku pojawi się w chlewie Hilda. Czasami przynosiła coś
ciepłego do zjedzenia. Usiadłszy obok Elzy na słomie, wypytywała o syna.
Bardzo pragnęła go zobaczyć, bała się jednak, że pojawiwszy się w biały
dzień, mogłaby zostać przez kogoś poznana.
Walcząc z ogarniającą ją sennością, Elza opowiadała jej jak najdokładniej
o dziecku. Delikatnie uświadomiła matce stan jego zdrowia. Chłopiec - było
już teraz pewne - zostanie na całe życie przygłupkiem. Hilda usłyszawszy
to, wybuchnęła gniewem. "To on - powtarzała. - To przez niego!" Potem
zaczęła płakać. "I tego już nie mam..." - łkała. Łagodnie pocieszała ją.
"Nie - mówiła - nie. Bóg zawsze zostawia człowiekowi dosyć..."

background image

Padały deszcze. Czas płynął, dni mijały. Zła pora czy też przemęczenie
pracą sprawiły, że Elza nie czuła się dobrze. Brakło jej sił, z największym
wysiłkiem zmuszała się, by iść rano na modlitwy do kaplicy.
Nadszedł Wielki Tydzień. W Wielki Czwartek bracia, a z nimi i Elza,
otrzymali Komunię świętą. Niecierpliwie czekała na każdy z tych paru dni w
roku, w których dozwolone było to zbliżenie. Modląc się, wyobrażała sobie,
że jest, jak Apostołowie, na ostatnim spotkaniu, nad którym wisi cień grozy
i bezmiar miłosierdzia. Mimo zwykłej słabości, która tak bardzo utrudniała
jej modlitwę, czuła się tego dnia dziwnie lekka.
Po mszy postanowiła odwiedzić Zofię. Deszcze zamieniły ulice miasta w
grząskie bagno i w kałuże, przez które przechodziło się po kamieniach i po
deskach. Elza mimo lekkości w sercu szła z wysiłkiem. Czy to rozwilgłe
powietrze, które zdawało się leżeć kamieniem na piersiach, czy może ciężki
płaszcz zimowy, który wciąż nosiła, sprawiały, że ledwo wlokła nogi.
Potykała się. Była cała spotniała.
Zaraz za bramą miejską olbrzymia kałuża tworzyła prawdziwe jezioro. Po
narzucanych pod murem kamieniach można było przejść suchą nogą. Elza
wkroczyła na nie, dźwigając na ramionach uniesiony w górę płaszcz.
Nie spostrzegła, że z drugiej strony idzie już po kamieniach kobieta.
Była mała, zgarbiona, ubrana w łachmany. Spotkanie nastąpiło w samym środku
kałuży. Na wrzask tamtej Elza podniosła głowę. Zobaczyła przed sobą
Konstancję. Żebraczka krzyczała i wymachiwała ze złością kijem:
- Nie widzisz, że idę? Co? Głupia dziewucho! Chcesz, bym przed tobą
złaziła w wodę? Taka z ciebie pani? Cofnij się z drogi! Słyszysz?
Elza tak była zaskoczona spotkaniem i tym krzykiem, że stała w miejscu z
szeroko otwartymi oczyma. Nie pomyślała, aby się cofnąć. Konstancja wpadła
we wściekłość. Czerwona z zawziętości następowała na Elzę. Nagle poznała
ją. Wydała krótki, dziki wrzask, niby miauknięcie walczącego kota.
Trzasnęła kijem w wodę, opryskując błotem twarz Elzy.
- To ty, królowo ze śmietnika! Dziadowska opiekunko! Chcesz, abym przed
tobą ustępowała? Niedoczekanie twoje! Pokażę ci! Odpłacę ci za twoje
śmierdzące miłosierdzie. Za te zupki, którymi karmisz dziadów, a sama
obżerasz się smakołykami. - Potrząsała przy każdym okrzyku głową, aż jej
spod chustki opadły na twarz strąki siwych włosów. Co chwila chlustała wodą
w oczy Elzie. - Widzicie wielką panią, co ją jak psa wypędzili z zamku!
Widzicie tę księżnę! - wrzeszczała w stronę ludzi, którzy zwabieni jej
krzykiem zgromadzili się po obu stronach kałuży. - Wylegiwała się na
puchach, kiedy biedni ludzie zdychali z głodu! Ale przyszła sprawiedliwość
na tę ścierkę! Precz z drogi, gnojarko!
Podniecona własnym krzykiem rzuciła się na Elzę. Uderzyła ją z tak
niespodziewaną siłą, że Elza straciła równowagę, zsunęła się z kamieni i
upadła w błoto. Dźwignęła się wśród rechoczącego śmiechu. Ludzie nad kałużą
zanosili się chichotem. Konstancja, stojąc nad nią na kamieniach, nie
przestawała wykrzykiwać:
- Leż w błocie, ty dziadówko! Poczuj, jak to smakuje! Niech ci się nie
zdaje, że jesteś taka czysta! Taka niepokalana!
Wściekle plunęła na Elzę, a potem triumfalnie, choć potykając się,
przeszła na drugą stronę kałuży. Jeszcze stamtąd rzucała wyzwiskami.
Musiała być pijana.
Elza z trudem brnęła przez kałużę. Nasiąkły wodą płaszcz ciążył jeszcze

background image

bardziej. Była cała przemoknięta. Chustka przekręciła się na głowie; nie
mogła jej paprawić mając dłonie unurzane w błocie. Ludzie zaśmiewali się.
Zwłaszcza cieszyły się dzieci. Ciskały kamienie w wodę, by ochlapywać
zbliżającą się do brzegu. Wymachiwały kijami, nie dając jej wyjść z wody.
Ktoś się wreszcie ulitował: jakiś chłopak o wyglądzie szewskiego
terminatora, podparłszy się pod boki, wrzasnął:
- Coście tak gęby rozdarli? Kobiety nie widzieliście? Jazda, idźcie do
swej roboty!
Śmiali się jeszcze, ale wolno poczęli się rozchodzić. Chłopak wyniósł z
domu kubeł, zaczerpnął nim ze studni wody.
- Umyjcie choć ręce - powiedział do Elzy. - A ścierwo, czarownica! -
klął, patrząc na kuśtykającą Konstancję. - Przydałoby się ją pławić. Na
pewno rzuca uroki. - Znowu zwrócił się ku Elzie: - Idźcie się prędko
osuszyć.
- Bóg wam zapłać - szepnęła.
Mokra i obłocona nie śmiała iść do miasta. Skierowała się z powrotem ku
bramie miejskiej. Wiatr był wiosenny, ale chłodny, i Elza poczęła drżeć.
Szła, jak mogła najszybciej. Ale, choć prawie biegła, nie mogła uciec przed
zimnem.
Jedynym jej schronieniem był chlew. Nigdy do niego nie zachodziła w ciągu
dnia: zakradała się wieczorem, wymykała o świcie. Gdy Gertruda była chora,
dziecko i dziewczęta przez kilka dni nie opuszczały go, wtedy jednak
opiekowała się nimi Hilda i przynosiła, co było potrzeba. Teraz musiała
przejść przez podwórze w biały dzień. Ogarnęły ją takie dreszcze, że
zapomniała o wszelkin niebezpieczeństwie.
Biegła ścieżką ku zagajnikowi. Za chwilę była przy bramie, która stała
szeroko otwarta. Okiennice były także odemknięte. Na chwilę zatrzymała się
przy wjeździe. Obrzuciła podwórze bacznym spojrzeniem. Nie dostrzegła
jednak nikogo. Szybko więc popędziła w głąb obejścia. Zaledwie jednak
znalazła się za rogiem domu, zobaczyła przed sobą człowieka z psem.
Młody mężezyzna stał, przeciągając się leniwie w bladym słońcu. Obok
niego siedział na tylnych łapach wielki pies i lekko merdając ogonem,
spoglądał na swego pana. Nagle spostrzegli Elzę. Patrzyli na nią zdziwieni.
Pies nawet nie zaszczekał. Gdy była już blisko, mężczyzna powiedział:
- Ho, widzę, że cię spławili. A nie trzeba było łazić. W nocy możesz
ludzi naciągać, ale w dzień każdy chce pokazać swoją cnotę. Ha, ha, ha! -
śmiał się na poły szyderczo, na poły ze współczuciem. - Ale ci dali.
Wyglądasz jak nieboskie stworzenie. Dobrze, że cię nie wsadzili pod
pręgierz...
Nie pojmowała, co mówi. Gwałtowne dreszcze nie pozwalały jej skupić
myśli. Dygocącymi wargami szepnęła:
- Pozwólcie przejść, panie...
Machnął ręką przyzwalająco:
- Idź...
Pies obwąchał obojętnie jej nogi. Skierowała się w stronę chlewni. Ale
nie uszła daleko, gdy posłyszała za sobą:
- Gdzie to się kryłaś, że cię nigdy nie widziałem?
Obróciła się i patrzyła na niego błędnym wzrokiem. Znowu nie rozumiała, o
co pyta. Szczękając zębami, półprzytomnie wymamrotała:
- Tam, panie...

background image

- Tam? No, idź, idź. Śmierdzisz błotem - rzekł. - Umyj sie. Ogrzej... Jak
będę chciał, to cię znajdę...
Pogwizdując pozostał na słońcu. Pies położył się na grzbiecie i tarzał
się w młodej trawie, powarkując z rozkoszy.
Dotarła do chlewu. Ledwo zdołała zrzucić z siebie płaszcz i zagrzebać się
w słomę, kiedy dreszcze stały się tak mocne, że przeszły w targające całym
ciałem skurcze. Opanowała ją od razu duża gorączka. Czuła zamraczający ból
głowy. Wszystko wokoło zaczęło wirować, kołysać się. Chlewnia była niby
jadący szybko wóz zataczający się w pędzie. Ogarnęły ją majaki. Straciła
przytomność.
Kiedy się ocknęła, był wieczór. Smugi słońca nie przebijały się już przez
poszycie dachu. Wszystko tonęło w mroku, który tylko rozpraszała wisząca
nad drzwiami latarnia. Poczuła, że jej głowa leży na czyichś kolanach. Ktoś
wlewał jej w usta ciepły, pachnący ziołami płyn. Przełykała go powoli.
Podniosła w górę oczy: nad nią pochylała się Hilda.
- Czy jesteście przytomni, pani? - usłyszała.
- Tak...
- Chwała Bogu - mówiła dziewczyna. - Kiedy tu przyszłam, wydawało mi się,
że umieracie.
- Wpadłam w wodę...
- Całe miasto gada o tym, że was zepchnęła Konstancja. Powinni tę
pijaczkę zamknąć w więzieniu.
- Nie, nie... Gdybyśmy byli dla niej lepsi...
- Wyście, pani, nie byli dla niej dobrzy?
- Chciałam... ale za mało... na pewno za mało...
Urwała. Czuła się tak słaba, że trudno jej było mówić. Ale lekarstwo
poskutkowało, gorączka spadła. Pozostało wielkie osłabienie: ciało było jak
połamane. Elza leżała z otwartymi oczami. Myśli płynęły wolno, cieknącym
strumieniem. Na nowo powracało do niej wszystko, co się zdarzyło w ciągu
tego dnia.
Rankiem przyjęła Chrystusa... Ilekroć przychodziło jej Go przyjmować,
odczuwała jakby lęk. Przecież tyle razy była smutna, tyle razy tęskniła,
tyle razy stawało w niej pytanie: Dlaczego Ludwik umarł?... Lecz zawieszona
w rękach brata-kapłana Hostia była jak kubek wody, bez której nie można
dalej żyć. "O, Panie - szeptała - nie zasługuję na Twoją łaskę. Ale wiem,
że nie przychodzisz do mnie jako nagroda, ale jak lekarz, który jedynie
potrafi uleczyć. Daj mi, proszę, zdrowie duszy. Bo gdybym miała ciebie swą
zuchwałością obrazić - raczej zabij mnie!"
Jezus przyszedł - czuła długo w ustach lekko kwaskowaty smak opłatka - a
jej serce ogarnęła dziwna lekkość. Lecz w miarę jak oddalała się od
kaplicy, owa lekkość ustępowała miejsca omdlałości. A potem spotkała
Konstancję. Została obrzucona wyzwiskami, uderzona, strącona w błoto...
Właśnie tego dnia, gdy Jezus do niej przyszedł. Co było odpowiedzią -
myślała - tamta chwila lekkości czy to, co się stało później?
Chociaż usiłowała stłumić w sobie urazę do tej kobiety, wspomnienie
upadku i śmiechu ludzi ciążyło jej dokuczliwym brzemieniem. To było jakby
kropla, która spływa z pełnego naczynia. Przecież zabrałeś mi wszystko -
myślała - dlaczego chcesz jeszcze, aby ludzie, którym pragnę służyć, tak
mnie traktowali? To już nie jestem ja, ale narzędzie Twego miłosierdzia.
Zabrałeś wszystko, daj chociaż, bym widziała skutek mej pracy. Bo inaczej

background image

nie wiem, czy jesteś ze mną, czy też zabierająr to, co kochałam, i Ty sam
odszedłeś."
Jej piersiami targnął szloch. Próżno usiłowała go powstrzymać. Poczuła
dłoń Hildy na swym czole.
- Płaczesz, pani? - zapytała dziewczyna.
Zacięła usta. Nie - pomyślała - nie wolno mi płakać. Cóż ja straciłam
wobee tego, co ona straciła? Leżała, pasując się w milczeniu ze sobą.
- Okrutnie was, pani, sponiewierano - posłyszała nad sobą. - Gdyby żył
wasz mąż, nigdy by się tak nie stało. Gdybym go nie była ostrzegła...
Drgnęła, poderwała się. Wsparta na łokciu obróciła się ku Hildzie.
Dziewczyna siedziała z głową na ręku. Jej cień leżał czarnym, łamiącym się
pasem na deskach, za którymi znajdowała się trzoda.
- Ostrzegłaś go? Kiedy? Przed czym?
- Wtedy - odpowiedziała - gdy zasadził się na niego pan z Hennebergu.
Mówiliście, że książę wam powiedział. Przecież to za to dał mi złoty guz.
- Za to? O, Boże - zawołała. Szept Elzy mieszał się z jej szybkim
oddechem. Ogarnęło ją nagle uczucie, jakby unosiła się wyżej i wyżej. - Jak
to było? - pytała gorączkowo. - Powiedz... Dlaczego go ostrzegłaś?
Dlaczego? Hilda zamyśliła się. Nigdy nie potrafiła sobie samej
odpowiedzieć, dlaczego tak postąpiła. Był w niej piekący zawód i chęć
pokrzyżowania planów krzywdziciela. Ale było jeszcze coś więcej... Bernard
powiedział: "Kochają się, podobno, jak się nikt nie kochał..." Te słowa
utkwiły w niej głęboko. Były odkryciem czegoś innego niż otaczający ją
świat. Czegoś takiego, co trzeba było ratować...
- Dowiedziałam się o zasadzce - zaczęła. - Przyszłam w nocy obudzić
księcia. Nocował w oberży mego ojca. On myślał, że ja... - Słowa
skamieniały jej w ustach. Przez chwilę przełykała je z wysiłkiem. - Chciał
odpędzić... Potem jednak wysłuchał i odjechał. Nie chciałam, aby tamten
pochwycił księcia. Wiedziałam, że mu spieszno do was. Ale gdyby wpadł w
ręce pana z Hennebergu, może nie pojechałby na wyprawę i nie byłby umarł...
Elza opadła na słomę. Leżąc na wznak z otwartymi w ciemności oczami,
powtarzała w duchu:
- O, Boże, jaki Ty jesteś dobry! Dlaczego jesteś taki dla mnie? Jak
możesz tak odpowiadać na moje narzekania?
Na nic innego nie umiała się zdobyć. Naszedł ją gwałtowny śmiech, a
równocześnie łzy płynęły jej strumieniem po twarzy. Serce skakało w
piersiach. Nie była w stanie ogarnąć takiego ogromu miłosierdzia.
Gwałtownie przytuliła się do Hildy, aż wreszcie dziewezyna poczęła się
także śmiać i płakać. Były jak dwie szalone, w czarnej, dusznej chlewni...

8
Była noc późna, gdy obudził ją Głos. Poznała to wołanie. To był ten sam
Głos, który zwykł był wyrywać ją ze snu, w środku przedpiątkowej nocy.
Ilekroć go usłyszała, wiedziała od razu, kto ją budzi. Wywoływał ją, nie
budząc lęku, niby łagodnym dotknięciem. Ale często czuła się zmęczona i
senna; ciało buntowało się przeciwko wezwaniu. Trzeba było wysiłku, by
zwlec się z pościeli. Odruchowo czuła niechęć do tego wołania, aż musiała
przypomnieć sobie, że powinna być wdzięczna za ten znak.
Tym razem stało się inaszej. Obudziła się, jak budzi się człowiek z
długiego, krzepiącego snu, bez najmniejszej potrzeby zamknięcia na nowo

background image

oczu. Otworzyła je pełna sił, z jasną myślą. Nie pamiętała, że była chora.
Łagodny, choć ogromny blask stał przed nią. Usiadła na słomie i wyciągnęła
ku niemu ręce. Zwykle Głos zaledwie wyrwał ją ze śnu, gdzieś się ukrywał.
Tym razem poczuła, że był przy niej. Nie tylko słyszała Go. Mogła Go
ujrzeć. Był tutaj, w chlewie. Stał w Postaci, która bijącym z siebie
blaskiem rozpraszała mrok. Widziała... Był taki, jakim mogła Go sobie
wyobrazić w wielkopiątkową noc. Miał koronę z cierni i krwawe ślady na
czole. I dłonie, i boki przebite... A jednak nie cierpiał. Wyciągał do niej
ręce, radosny, przywołujący. Jego usta mówiły: "Pragnę" - ale to wezwanie
nie brzmiało rozpaczą. Płynęło łagodnie, jakby znaczyło:
Pragnę ci oddać to, co ty Mnie dawałaś...
- Nic Ci nie umiałam dać, Panie - zawołała z żalem.
To prawda, że nic Mi nie możesz dać - odpowiedział. - Ja jednak
pozwoliłem, byś dawała...
- Byłam jak kupiec - obwiniała siebie. - Targowałam się. Buntowałam.
Chciałam zapłaty.
Zły ze mną targ - mówił jakby z dobrotliwą żartobliwością. - Od
wszystkiego odrywam, rozłączam i zabieram...
- Nie wiem nawet - szeptała - czy w tamte noce wstawałam dla Ciebie,
Panie.
Dla kogokolwiek wstawałaś, Ja na to spotkanie przychodziłem. Zawsze
przychodzę, gdy ktoś wychodzi Mi naprzeciw. Kocham cię, Elzo. Kocham cię
tak, że gdybym był człowiekiem, mojej miłości nie starczyłoby już na nic
więcej. Dlatego zabrałem ci wszystko, wszystko - by dać ci siebie: Jesteś
mi potrzebna. To, co chcę uczynić, zbuduję na tobie. Zawsze tak buduję...
- Weź, Panie, wszystko - mówiła gorąco. - Weź wszystko. Teraz wiem...
Wstydzę się... Weź...
Już wtedy wziąłem...
Nie bój się. To przecież Ja jestem...

Mężczyzna, który szedł od domu ku chlewni, zatrzymał się pośrodku
dziedzińca. Księżyc stał na niebie pełnią i ściekał na dachy zabudowań. W
stajni dzwoniły łańcuchy i konie uderzały kopytami o skąpo pokryte słomą
klepisko. Mężczyzna obrócił się do psa i dał mu znak, aby się położył.
- Leżeć! - powiedział cicho, przykładając palec do ust. - I waruj!
Pies posłusznie rozciągnął się na ziemi. Ale ruchami głowy i wzrokiem
towarzyszył dalej swemu panu. Czasami podrywał się, jakby chciał za nim
pobiec, ale potem zaraz opadał na podgięte łapy. Mężczyzna jeszcze z daleka
powtórzył:
- Waruj!
Pies westchnął. Jego napięte mięśnie zwiotczały. Już tylko oczy śledziły
ruchy mężczyzny, który minął drzwi stajni i ujął delikatnie dłonią za
skobel przy drzwiach chlewni. Księżyc położył swój blask na jego
uśmiechniętej filuternie twarzy. Cicho odciągnął drzwi. Gdy znikał za nimi,
pies ostatni raz drgnął.
Upłynęła zaledwie krótka chwila, gdy drzwi otworzyły się znowu. Człowiek
wyskoczył spoza nich na polerowane księżycem podwórze. Jego ruchy były
gwałtowne. Biegł. Pies zerwał się i w kilku susach wypadł mu na spotkanie.
Ale mężczyzna zdawał się nic nie widzieć. Biegł jakby gnany straszliwym
przerażeniem. Miał oczy i usta szeroko otwarte. Prędko łapał powietrze w

background image

płuca. Po kilku susach obejrzał się. Zaraz jednak popędził jeszcze
szybciej. Jego dłoń czyniła bez przerwy na piersiach znaki krzyża. Pies w
wesołych podskokach pędził obok nóg swego pana. Lecz nagle zbliżywszy się
do niego - odskoczył ze zjeżoną sierścią. Człowiek dopadł tymczasem domu.
Kiedy jednak był przy drzwiach, cofnął się, jakby odepchnięty. Pobiegł ku
furtce, wyskoczył na drogę.
Nie ustał aż przy kaplicy braci mniejszych, Padł na progu i leżał, aż
spostrzegli go bracia idący śpiewać laudesy. Jeden z nich wziął go pod
ramię i wprowadził do środka.

9
Minęły święta. Dni płynęły. Elza odzyskała siły i chodziła znów pracować
do szpitala.
Poczucie samotności opanowało ją znowu. Pamięć nocnego widzenia tkwiła w
niej jak rana: każde wspomnienie budziło w niej radość, a zarazem
rozdzierający ból. To było tak, jakby człowiek niewidomy zobaczył na krótką
chwilę otaczający go świat, w całym przepychu barw - i znowu powrócił w
swój mrok. Jakieś okno otworzyło się i natychmiast zamknęło. Wiedziała, że
za tym oknem jest słoneczny dzień, ale nadal mogła o nim tylko marzyć.
Przez jakiś czas żyła chciwą nadzieją, że taka chwila powtórzy się znowu.
Ale czas mijał i nic się nie działo. Wróciła do życia, jakim żyła
poprzednio. Tylko ona była jakby inna.
W dzień Zmartwychwstania przyszedł do chlewni właściciel oberży. Nisko
kłaniając się prosił, by zechciała przyjąć gościnę w jego domu. Z uśmiechem
podziękowała mu. "Tu mi dobrze - mówiła. - Będę wdzięczna, jeżeli mnie stąd
nie wygnacie..." "Was wygnać? - oburzył się. - Cały mój dom jest dla was,
pani. Cały dom - powtarzał z naciskim. - Nic w nim, pani, nie zobaczycie
złego. Przysięgam..." Uśmiechnęła się. "Dziękuję - powiedziała. - Lecz
pozwólcie mi zostać tutaj. Nie mam czym zapłacić za gościnę, ale modlę się
za was..." "Żadnej zapłaty nie chcę. Ulitujcie się, pani, przyjdźcie do
gospody" - błagał. Nie ustąpiła jednak. Wtedy polecił Hildzie umieścić
świnie gdzie indziej, uprzątnąć chlew i służyć chorej wszystkim, czego by
tylko potrzebowała.
Dla Hildy odczuwała teraz gorącą miłość. Uważała się wobec niej za
dłużniczkę. Modliła się za nią wiele. Były ciągle razem i wciąż ze sobą
rozmawiały. Nawet na nac Hilda przychodziła, by spać obok Elzy.
Nie przychodziło Elzie do głowy, że - jak to Hilda powiedziała -
ostrzeżenie dziewczyny mogło ocalić Ludwika przed śmiercią. Ta śmierć, była
tego pewna, nastąpiła z Jego woli. Tak było trzeba, On mógł tylko chcieć
jak najlepiej. Gdy rozeszły się szeroko wieści o klątwie rzuconej na
Fryderyka i wszyscy o tym poczęli mówić, pomyślała, że widać Bóg chciał
ocalić jej braciszka od strasznej próby. Jakie to szczęście dla niego, że
nie musiał wybierać. Mógł pozostać do końca wierny i Bogu, i swemu
seniorowi. Czyżby to jej modlitwa w Reinhardsbrunn została tak wysłuchana?
Nie, niemyślała - Bóg sam wie, jak postąpić, aby było najlepiej, nie
potrzeba Mu niczego poddawać.
O co Go prosimy, wysłuchuje zawsze, choć czasami inaczej, niż
spodziewaliśmy się. Gdy zrozumiała Jego odpowiedzi, odnalazła Go znowu. Bo
od tamtej nocy pozostawał znowu ukryty. Czasami ogarniał ją żal, że
zobaczyła Go wtedy. Może lepiej było nie widzieć Go nigdy i żyć zwyczajnie,

background image

czekając tylko na ludzkie pociechy. Ale zaraz odpychała tę pokusę. Czuła,
że miażdżące brzemię było nie tylko doświadczeniem jej serca. Było ceną za
coś, co miało nadejść, a o czym nie śmiała nawet myśleć.
Poczuwszy się lepiej, postanowiła nareszcie wyruszyć do Marburga. Dalsze
odwlekanie tej podróży wydawało się jej grzeszną słabością. Pewnego dnia,
gdy modliła się rankiem w kościele braci mniejszych, posłyszała Głos. Nie
zabrzmiał jak wtedy w nocy. Nie,przychodził oczywistością, której nic
zatrzeć nie mogło. Zadzwonił cichutko, ledwo dosłyszalnie. A jednak
usłyszała go i zapragnęła być mu natychmiast posłuszna.
Po mszy zastukała do domku braci. Wyszli do niej dwaj, którzy byli na
miejscu: brat Gabriel i brat Jordan.
- Chciałam braci pożegnać - pawiedziała - i podziękować im za wszystko.
Dziś wyruszam do Marburga, aby zobaczyć się z mistrzem Konradem. Myślę, że
już tutaj nie wrócę. Moja obecność drażni tylko księcia...
Nie próbowali zmienić jej postanowienia.
- Niech was, wasza miłość, Pan nasz Jezus Chrystus i Jego Matka
Najsłodsza prowadzą i doprowadzą szczęśliwie - rzekł brat Gabriel.
Pochyliła się pokornie, a on błogosławił. Potem jeszcze raz powiedziała:
- Dziękuję wam za wszystko...
- To my wam dziękujemy, pani. Wszystko, co mamy, od was mamy. Aleście i
teraz wiele nas pouczyli waszą pobożnością.
- Nie mówcie tego. Raczej módlcie się za mnie. Słaba jestem i grzeszna.
Ciężko mi stąd odchodzić, choć wiem, że tak trzeba. Kiedy pomyślę, że nie
zobaczę już nigdy może ani dzieci, ani miejsca, gdzie tyle szczęśliwych
chwil przeżyłam z moim ukochanym braciszkiem, opuszcza mnie odwaga.
- Będziemy się modlili, by wam Pan nasz dał wiele odwagi i siły - rzekł
brat Jordan. I zaraz począł się śmiać po swojemu. - Nie smućcie się. Co tam
to, co na ziemi. Niezadługo wszyscy spotkamy się w niebie. Już tam brat
Franciszek niecierpliwi się na pewno, rad by z wami pogadać...
Odpowiedziała mu z taką samą wesołością:
- Na pewno są tam obaj: on i mój brat. Ale nie niecierpliwią się. Tam już
nie istnieje niecierpliwość. To tylko my, tutaj... No, bądźcie zdrowi,
bracia. Bóg z wami!
- Bóg z wami, pani! Bądźcie zdrowi!
Już miała odchodzić, gdy sobie nagle coś przypomniała.
- Bracie Jordanie - zapytała - czyście w końcu znaleźli tego człowieka,
któremu mieliście powtórzyć słowa brata Franciszka?
- Nie - zarżał. - Jeszcze nie. Ale go znajdę na pewno. Hi, hi, hi! Skoro
brat Franciszek powiedział...
- To go już nie szukajcie - powiedziała szybko. - Znaleźliście go. I on
wie, o czym mieliście mu powiedzieć...
Odeszła śpiesznie, a on klaskał wesoło w dłonie i śmiał się jak dziecko.

10
Potem udała się do klasztoru świętej Katarzyny. Stara księżna,
usłyszawszy o postanowieniu Elzy, powiedziała:
- Cieszę się, córko, że czynisz tak, jak ci doradziłam... Gdy stąd
odejdziesz, urazy przycichną. A potem zobaczymy... Nie tracę nadziei, że
jednak przyjdziesz do nas. Ta furta stoi zawsze dla ciebie otworem. Ale
niech ci sam mistrz Konrad doradzi.

background image

Nie zaprzeczyła, tylko pokornie schyliła się do ręki świekry. Nie
wiedziała, co jej powie mistrz Konrad, miała jednak mocne przekonanie, że
nigdy nie znajdzie się w tych surowych, lecz spokojnych murach
klasztornych, stanowiących niby strażnicę nad grobem zmarłego księcia. Z
coraz większą mocą narastała w niej pewność, że jej droga będzie inna, choć
wciąż nie wiedziała, jak ma ona wyglądać.
- Dziękuję wam, matko, za wszystko dobro, które od was otrzymałam -
rzekła. - Pobłogosławcie mnie, proszę...
Chciała jeszcze powiedzieć: pamiętajcie o moich dzieciach. Nie
wynawiedziała jednak tej prośby. Pomyślała, że nie świekrze, ale Bogu je
powierzyła. Wydobyła z sakiewki kawał pergaminu, który otrzymała od braci
mniejszych a nad którym ślęczała cały ranek.
- Oto, matko - powiedziała - modlitwa, którą chcieliście. Nie umiem
układać pobożnych wezwań, sama zwykle nie wiem jak prosić. Ale skoro taka
była wasza wola, spróbowałam. Macie.
Stara zakonnica przysunęła pergamin blisko oczu i mrużac je z wysiłku
odczytywała cicho i powoli słowa modlitwy. Potem skinęła głową.
- Taka jest, jaką pragnęłam mieć - powiedziała. - Dziękuję ci, córko.
Trzy razy dziennie będę ją odmawiała przy grobie mego małżonka. Bóg ci
zapłać, Elzo. Nabieram nadziei, że zdołam ocalić jego duszę.
- Ocalicie ją, matko - rzekła z przekonaniem. - Tyle lat waszych modlitw
i pokuty...
Poruszyła ręką, jakby chciała zaprzeczyć. Na jej zawsze surową twarz
wypełzł niby lekki uśmieszek.
- Nie lata liczą się u Boga - powiedziała. Ogarnęła ramieniem głowę Elzy
i przycisnęła ją do piersi. - Dziękuję ci. Bądź zdrowa. Jeżeli nie tu, to
może zobaczymy się tam. Znowu chciałabym cię o coś prosić...
- Powiedzcie. Zrobię, co zechcecie, matko - zapewniła gorąco.
- Nie teraz... Gdy przyjdzie czas, dowiesz się. Sama będziesz
wiedziała... Teraz bądź zdrowa i niech cię nie opuszcza łaska Pana naszego.
Pamiętam, jak przyjechałaś do nas. Byłaś małą dziewczynką, taką czarną na
buzi. Mówili, że jesteś piękna. Mnie, przyznaję się, wydałaś się brzydka. I
z tego dziecka wyrosłaś... - odsunęła ją od siebie tak, by ogarnąć wzrokiem
całą jej postać. Kiwała głową, jakby w podziwie. - Zawsze wydawało mi się,
że się nie mylę - podjęła. - Ale wiem teraz, Panie miłosierny, że wiele
razy błądziłam. No, bądź zdrowa, córko. Cieszę się, że cię mogę nazywać
córką...
Na końcu miała pożegnać się z Hildą. Padły sobie w objęcia i długo tuliły
się wzajemnie do siebie. Hilda także miała opuścić Eisenach. Postanowiła
udać się do swego wuja, który był wolnym chłopem. Przy jego boku pragnęła
rozpocząć inne życie.
- A jednak tak mi się wydaje, jakbyśmy się miały jeszcze spotkać -
powiedziała Elza, czyniąc palcem znak krzyża na czole Hildy.
- Niczego tak nie pragnę - zapewniła Hilda. - Och, módlcie się, pani, o
to.
- Nie śpiesz się tak do tego - uśmiechnęła się. - Jeżeli spotkamy się,
znaczy to, że czeka cię jeszcze ciężka droga. Ale pamiętaj: co Bóg zsyła,
to najlepsze...
- Cokolwiek by zesłał... - powiedziała. Szybko przyklękła i pocałowała
kraj szaty Elzy. - Będę pamiętała... O Nim i o was...

background image


11
Elza wędrowała do Marburga całe dwanaście dni. Nie miała dość sił, aby
iść prędzej. Osłabienie pozostało.
Przyjmowano ją wszędzie życzliwie, choć nigdzie mie mówiła kim jest.
Uważano ją za pobożną pątniczkę, odbywającą pielgrzymkę do któregoś z
cudownych miejsc.
Nocując po chatach, gdzie udzielano jej gościny, nasłuchała się wieści,
które krążyły między ludźmi. Ze zdumieniem usłyszała, że cesarz, choć
obłożony klątwą, przygotowuje się dalej do odbycia wyprawy krzyżowej.
Zatrzymał przy sobie część rycerstwa, które przybyło do Italii poprzedniego
lata, i śle wezwania do innych. Słysząc.o tym, znowu myślała: jakże
miłosierny był Pan zsyłając śmierć na Ludwika.
Ale częściej niż o cesarzu i o krucjacie słyszała o mistrzu Konradzie.
Straszliwy kaznodzieja, nie mogąc swej płomiennej wymowy rzucić na szalę
wyprawy krzyżowej, rozpoczął zaciętą walkę z kacerzami. Jego pomocnicy,
wśród których największy popłoch wywoływał dawny brat kaznodziejskiego
zakonu Torso i jednooki oraz jednoręki Jan, przebiegali okolice Marburga w
poszukiwaniu winnych. Znajdowali ich wszędzie. Nie mylili się nigdy. Aż
trudno uwierzyć, że w ziemiach pobożnego landgrafa tak bardzo rozpanoszyły
się lombardzkie i prowansalskie herezje. Elza zauważyła, że o tych
odkryciach mówi się z trwogą; ludzie opowiadający o nich rozglądali się
niespokojnie wokoło, jakby chcąc się upewnić, że nikt ich nie słucha.
Kobiety lamentowały. Szeptały, że jednooki Jan posiada przerażającą władzę
odkrywania heretyka, gdy tylko stanie obok niego. Gdy wspomniano o
księżach, ludzie mówili z najwyższym szacunkiem. Nikt nie śmiał odezwać się
o nich niechętnie, było to bowiem uważane za pierwszy znak, iż człowiek
dotknięty jest herezją. Elza natomiast usłyszała z niepokojem nowinę, że na
pewno, i to już niezadługo, będą potępieni wszyscy bracia mniejsi, gdyż
głoszą nauki zbyt podobne do nauk katarskich.
W Marburgu Elza, nie mówiąc nikomu, kim jest, zamieszkała w szpitalu.
Znajdował się on przy domu rycerzy zakonnych. Początkowo obawiała się, że
zostanie poznana, gdyż w komturii mogli być rycerze, których spotykała w
Eisenach. Ale przekonała się, że to jej nie grozi. Do szpitala nie zaglądał
nigdy żaden z rycerzy. To prawda, że było ich w tej chwili tylko dwóch, i
to starych - inni przebywali w Italii. Lecz wiedziano, że gdyby tu nawet
byli wszyscy, nie interesowaliby się szpitalem: uważali go tylko za
kłopotliwą pozostałość dawnych czasów.
Dowiedziała się, że Konrad przebywa w Marburgu, lecz niełatwo jest do
niego się dostać. Zaraz też przekonała się o tym. Zwłaszcza, że wobec
otoczenia kanonika nie chciała również ujawnić, kim jest. Dopiero po paru
dniach starań znalazła się w zakrystii przed jego obliczem. Przez chwilę
wydało się jej, że zobaczyła w jego błękitnych oczach błysk zdumienia i
jakby niechęci. Ale natychmiast zmrużył powieki i patrząc uważnie na Elzę,
zapytał:
- Jak to się stało, księżno, że was widzę tutaj samotną, bez waszego
dworu?
- Chciałabym wszystko opowiedzieć wam, mistrzu - mówiła - a także prosić
was o radę. Musielibyście jednak poświęcić mi trochę czasu...
Oczy Konrada znowu błysnęły. Nie powiedział jednak nic, tylko w

background image

zamyśleniu gładził wpadnięte policzki. Jeżeli już dawniej zdarzało się, że
budził grozę swoim wyglądem, to teraz wrażenie to spotęgowało się. Schudł,
rysy jego twarzy zaostrzyły się; oczy miały bardziej niż kiedyś kamienny
połysk; głos brzmiał władczo, rozkazująco i niecierpliwie. Wydawał się
człowiekiem, w którym płyną zniecierpliwienie i uraza, i tylko czekają, by
wybuchnąć.
- Dobrze - rzekł w końcu. - Chodźcie za mną...
Zaprowadził Elzę w głąb korytarza, łączącego katedrę z budynkiem
zamieszkałym przez kanoników kapitulnych. W korytarzu były wnęki. W każdej
z nich znajdowały się po dwie kamienne ławeczki naprzeciwko siebie, zaś
między nimi wąskie okno o grubych szklanych gałkach. Wskazał Elzie jedną z
tych wnęk.
- Słucham was, pani - powiedział sucho.
Poczęła mu opowiadać wszystko, co się zdarzyło od czasu jego odjazdu z
Wartburga. Nie oskarżała Henryka. Powiedziała tylko, że nie widziała
wyjścia ze sprzeczności między wolą Raspego a zakazem Konrada. Mówiła o
swej ucieczce, o pobycie u Wiganda, potem w chlewni; o odesłaniu dzieci; o
swrej chorobie. W końcu nieśmiało przedstawiła mu swoje myśli.
Słuchał jej ze zmarszczonym czołem, bez drgnienia twarzy. Nie patrzył na
nią. Gdy na chwilę podniosła głowę, widziała przed sobą jego mocny profil,
o długim, ostro zakończonym nosie i stulonych wargach. Gdy skończyła, on
siedział dalej bez ruchu, wciąż zapatrzony w przestrzeń.
- Tak - rzekł wreszcie. - I co teraz zamierzacie uczynić?
Z jeszcze większą nieśmiałością podjęła:
- Chciałam właśnie usłyszeć wasze zdanie, mistrzu. Gdy opuszczałam
Wartburg, miałam jedynie na myśli odzyskanie wiana. Wydawało mi się, że
powinnam o nie walczyć. Nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko mieć
swobodną rękę w opiekowaniu się szpitalem i wychowywaniu dzieci. Ale... ale
potem wydało mi się, że jeżeli odeszłam, to powinnam to była zrobić dla
czegoś innego. Dobra ziemskie nie zasługują, by o nie walczyć. Byłam
zmuszona odesłać dzieci. Nie mogły pozostawać dłużej ze mną. Lecz wtedy
pomyślałam, że pieniądze nie są już potrzebne. Postanowiłam nie upominać
się o nie wiecej. Miłosierdzie czynić będę tylko swoją pracą, niczym
więcej...
- A do klasztoru wciąż nie chcecie iść? - przerwał jej.
Lękliwie zaprzeczyła:
- Nie, mistrzu. Nie wydaje mi się, aby życie w klasztorze było dla mnie.
Nie chcę uciekać od potrzebujących...
- Dobrze - przerwał jej znowu. - Już teraz wszystko wiem. Posłuchajcie,
co wam powiem.
Ale nie podjął od razu, tylko znowu przez długą chwilę siedział groźny i
skupiony, jak zapaśnik szykujący się do mocnego uderzenia.
- Za to, żeście uciekli z zamku - zaczął w końcu - pochwalam was. Wasz
małżonek odjeżdżając obiecał mi załatwienie po powrocie sprawy zwrotu
ziemi. Książę Henryk zapewnił, iż tej obietnicy dotrzyma. Zapewnił. Lecz
czas biegnie, a słowa pozostały tylko słowami! - podkreślił to gniewnym
uderzeniem ręki w parapet okna. - Nieraz takie piękne słowa słyszę od
wielkich panów. Obietnice, którym nic nie towarzyszy. A gdy zwracam uwagę,
obrażają się... Jeszcze jeden, który się obrazi na mnie! - Od uraz, które
zdawały się tkwić w nim tuż pod skórą, wrócił znowu do spraw Elzy. -

background image

Dlatego uczyniliście dobrze, pani. Nienasyceni bogacze muszą zwrócić
wszystko, co nie jest ich. - Toteż - wzniósł palec w górę i poruszył nim
groźnie w pawietrzu - nie wolno wam wyrzekać się tego, co się wam należy.
Książę Henryk musi oddać wszystko, co nie jest jego, wy zaś swoim wianem
spłacicie wobec ubogich dług waszego męża, który zaciągnął dzierżąc tak
długo ziemie pana arcybiskupa. Musicie go spłacić - rozumiecie?
Odruchowo skinęła głową, ale oczy miała szeroko otwarte i pełne
zdumienia. Nie takich słów oczekiwała przychodząc tutaj.
- Pytałem was, czy chcecie iść do klasztoru - podjął. - Ciagle myślę, że
klasztor byłby najwłaściwszym miejscem dla was. Lecz teraz namawiać was do
wstąpienia nie będę. Gdybyście to uczynili, ksiażę Henryk poczułby się
zwolniony i dalej zwlekałby ze spełnieniem swych zobowiązań. Musicie
tymczasem zostać w świecie i przycisnąć landgrafa. Musicie żadać! Nikt tego
nie uczyni za was. Myślę, że winniście poszukać sobie przeciwko niemu
pomocy. Może wasz. wuj, pan biskup Bambergu, zechce się za wami ująć?
Zdumienie Elzy jeszcze bardziej się spotęgowało. Ekberta, brata matki,
biskupa Bambergu, znała mało. Wiedziała, że był kiedyś oskarżony o
współudział w zabójstwie księcia Szwabii i zmuszony przez papieskiego
legata do opuszczenia swej stolicy. Uciekł wtedy na Węgry do szwagra. Ale w
parę lat póżniej, dzięki wstawiennictwu króla Andrzeja, odzyskał łaskę
papieża i wrócił na swą stolicę. Działo się to, gdy Elza była małym
dzieckiem na dworze w Budzie. Potem już jako księżna widziała go kilka
zaledwie razy. Pamiętała, że był to wiekowy, ale pełen kipiącej energii
dostojnik kościelny.
- Czy to znaczy, mistrzu - zapytała z niedowierzaniem w głosie - że
pragniecie, abym udała się do pana biskupa prosić go o wystąpienie
przeciwko bratu mego męża i opiekunowi mego syna?
- Tak - powiedział twardo. - Landgraf zawładnąwszy waszym wianem
skrzywdził nie tylko was, ale wszystkich głodnych. Skrzywdził więc Kościół
- bo każdy cierpiący należy do niego! Jeżeli żądam, abyście dopominali się
o wasze wiano, to dlatego, by w ten sposób uczyniona została
sprawiedliwość. Jedźcie do pana biskupa.
Z opuszczoną głową powiedziała cicho:
- A jednak czy nie lepiej by było, mistrzu, wyrzec się wszystkiego...?
- Nie! - uciął surowo. - Tylko bezbożni katarzy głoszą, że dobra ziemskie
są złem. To nieprawda! Ziemia, władza, bogactwa bywają często źle użyte,
ale same w sobie złem nie są. Baczcie, byście nie ulegli ich grzesznym
naukom. Gdy odzyskacie swoje dobra, powiem wam, jak ich użyć na czyny
okupujące...
- A jeżeli Henryk nie zwróci mi wiana...? - zaczęła.
Z gniewnym błyskiem w oczach powiedział:
- Niech spróbuje! - Otworzył dłoń, a potem ją zamknął z taką siłą, aż
zachrzęściły kości. - Oni myślą sobie, że w swych zamkach są bezkarni... -
znowu poprzez jego słowa wydobyły się tłumione urazy. - Udajcie się zaraz
do pana biskupa, niech go naciska. Ja także upomnę go od siebie. Nie
zwykłem się liczyć ani z czyjąś władzą, ani z urodzeniem. Musi ustąpić!
- A wtedy? - spytała.
- Będzie czas o tym mówić. Bądźcie spokojni, pani. Powierzyliście się
mnie, a ja, choć z daleka, czuwam nad wami. Musicie jednak być mi posłuszną
i spełniać moje żądania, nawet gdyby się wam wydawały ciężkie. Prawdziwą

background image

doskonałość osiąga się tylko przez posłuszeństwo... Znam waszą duszę i
wiem, czego jej potrzeba. Czy chcecie jeszcze czego?
- Pragnęłabym, mistrzu, byście wysłuchali mojej spowiedzi...
- Z tym przejdźmy do kościoła. Jeszcze raz pochwalam was. Uczyniliście,
jak było trzeba. Wiele zła czyha na tych, których zaślepiły bogactwa. Ludzi
trzeba surową ręką odrywać od grzechu. Mniejsza z tym, co oni o nas myślą,
i co my o nich myślimy! Ważne tylko, by święty gniew dobył z nich
nieśmiertelność!

12
Tego wieczora, gdy Elza przyszła do szpitala, zobaczyła Gudę, która
czekała na nią. Przyjaciółki padły sobie w ramiona, płacząc i śmiejąc się
jednocześnie. Och, jak bardzo była już stęskniona widoku Gudy! Ona, już
tylko jedna, pozostała jako wspomnienie dawnych czasów. A poza tym ile było
w niej energii, radości i siły! Elza wróciła z katedry przygnieciona
ciężarem nowych żądań Konrada. Zapomniała o tym wszystkim zobaczywszy Gudę.
- I ja się cieszę, że cię widzę - mówiła dwórka. - Gołąbko moja, blada
jesteś jak opłatek. Dłonie masz spracowane, a policzki zupełnie
przezroczyste. Nie szanujesz zdrowia. Ale ja ci już nie dam teraz nigdy
zostać samej. Będę z tobą, żeby cię osłaniać od wszelkiego zła. Patrz, jaka
jestem silna. Ho, ho, damy sobie we dwie ze wszystkim radę...!
- Kochana, droga, moja... Wszystko, co mi ciążyło, odeszło, jak tylko
ciebie zobaczyłam. Co bym bez ciebie robiła, Gudo? A teraz powiedz, jak
siostry przyjęły Gertrudę?
- Doskonale! Nie można lepiej. Cieszą się, że będą miały siostrę, którą
mogą wychowywać od maleńkości. Matka Matylda bardzo łaskawa. Nie dała nam
odjechać, zanim mała nie nawykła do nowych twarzy. Dlatego od razu nie
wróciłam. Dała dla ciebie list. Dobrze, że umiesz czytać, nie zdołałabym
zapamiętać wszystkiego, co mówiła. Dużo mówi i prędko.
Elza śmiała się wesoło. Tak, ciotka Matylda była znana ze swej
wielomówności.
- A Truda? - spytała.
Guda spuściła głowę.
- Powiedziałam jej, aby pojechała wypocząć w domu rodziców... Widzisz,
gołąbko, ona jest dobrą i wierną dziewczyną. Na pewno, gdy odpocznie,
przyjedzie tu do nas. Ale tymczasem zanadto się zmęczyła i zszarpała.
Miałybyśmy z nią tylko kłopot. Ty to rozumiesz...
- O tak - zapewniła gorąco. - Kochana Truda. Niech wypocznie. Trzeba się
za nią pomodlić. Była wierna w ciężkich chwilach. A tymczasem damy sobie
radę bez niej. Gdy ty jesteś...
Znowu padły sobie w objęcia. Wiele, wiele razy ucałowała Gudę w oba
policzki. Żal jej było odejścia Izentrudy, ale wiedziała, że zniesie to
rozstanie. Gdyby odeszła Guda - o, wtedy byłoby inaczej. Nie miała odwagi o
tym myśleć.
Wzięła się do odczytywania listu ciotki Matyldy. List nie był długi,
ciotce łatwiej było mówić niż pisać.
"Moja droga siostrzenico - pisała opatka. - Cieszę się, że przysłałaś mi
swą córkę. Wychowamy ją na szczerą służkę Bożą i już niezadługo będziesz
miała wsparcie w jej modlitwach. Twoje dwórki opowiedziały mi o wszystkim,
co się stało. Jestem głęboko wstrząśnięta postępkiem twego szwagra. Ja i

background image

nasze siostry poczęłyśmy się zaraz modlić, by Pan nasz miłosierny opiekował
się tobą w tym okropnym opuszczeniu i dawał ci siły. Ale że Bóg chce, aby
człowiek sam także przykładał ręki do swych spraw, namawiam cię wielce, byś
zaraz udała się do twego wuja, a mego brata, przeczcigodnego pana biskupa
Ekberta, on zaś na pewno swoją powagą osłoni cię i wystąpi w twojej
obronie. Uczyń to, ja zaś już teraz piszę do niego w tej sprawie, a także
napiszę do naszej siostry Jadwigi, księżnej śląskiej, by i ona prosiła go
za tobą. Niech cię Pan nasz Jezus Chrystus strzeże i prowadzi. Twoja
ciotka, służka Pańska, Matylda.
- Wyobraź sobie - powiedziała po przeczytaniu listu do Gudy, gdy leżały
obok siebie na twardych siennika¦h szpitalnych - ciotka namawia mnie do
tego samego, co mi kazał zrobić mistrz Konrad, a mianowicie, bym się udała
do pana biskupa Ekberta prosić go o pomoc...
- Mówiła nam o tym. Myślę, gołąbko, że to chyba słuszna rada. Biskup pan
mocny, gdy wystąpi w twojej obronie...
- Ale ja nie chcę, aby się o mnie toczył spór! To wiano zaczyna mi
ciążyć. Wolę się go zrzec!
- Co też ty mówisz! Musisz odzyskać swoje! Niedoczekanie, aby Raspe
tuczył się cudzym złotem. Zresztą, kiedy ty będziesz miała, to i ludziom
wokoło dasz.
- Dam... Wszystko!
- Wszystko? Nie!
- Gdyby te pieniądze wróciły do mnie, przejęłabym tutejszy szpital.
Rycerze zakonni nie zajmują się nim wcale. Popatrz: starcy leżą niemyci,
chorym nie ma kto podać kubka wody. Służba boi się dotknąć trędowatych.
- I nie myślisz wrócić do zamku? Do dzieci?
- Nie, Gudo. Wydaje mi się, że Bóg żąda ode mnie tylko opieki nad
biedakami...

13
Rozkazowi Konrada Elza nie śmiała się sprzeciwić. Postanowiła więc zaraz
wyruszyć do Bambergi. W tym czasie akurat wybierała się karawana kupców,
którzy podążali z Marburga do Moguncji i ofiarowali się zabrać obie
kobiety, zapewniając, że w Moguncji nietrudno będzie znaleźć inną karawanę
kupiecką, wędrującą przez Bamberg do Pragi.
Tak się stało, i szybko - przy pięknej, majowej pogodzie - Elza z Gudą,
nie umęczywszy się zbytnio, wjechały na ziemie biskupstwa. Sama Bamberga
wyglądała wspaniale: słońce spływało po strzelistych dachach, a na jasnym
błękicie nieba odcinały się wieże katedry, zbudowanej jeszcze na rozkaz
cesarza Henryka II. Wokół murów miejskich rozciągały się szmaragdowe łąki.
Elza po przybyciu poprosiła jak zwykle o przytułek w szpitalu,
znajdującym się tutaj przy katedrze. Odpoczęła nieco i uprała, jako zapłatę
za schronienie, bieliznę starców, po czym udała się na zamek. W żaden
jednak sposób nie mogła dostać się do biskupa. W końcu powiedziała, kim
jest - wtedy na zamku powstał niebywały rejwach. Okazało się, że czekano
już na nią. Zaraz nadbiegł burgrabia i wśród ukłonów zaprowadził Elzę do
komnat, które miały służyć jej za mieszkanie. Cała gromada dworzan i służby
pojawiła się, by usługiwać księżnej. Natychmiast przybyli z miasta wezwani
kupcy z materiałami, strojami, obuwiem. Mieli polecenie dostarczenia
wszystkiego, czego by tylko landgrafini zażądała, i byli zaskoczeni, że

background image

odprawiła ich z niczym.
Na drugi dzień sam archidiakon złożył Elzie powitalną wizytę i przyniósł
jej wiadomość, że Ekbert chce ją następnego ranka przywitać z całą
okazałością. I on także był zaskoczony, iż Elza nie przyjęła ofiarowanych
sukien, ale pozostała w swej skromnej, wdowiej szacie. Próbował ją nawet
przekonywać, że biskup będzie się czuł tym dotknięty, ona jednak uchyliła
się od rozmowy na ten temat.
Nazajutrz, otoczona dworem i służbą, poprzedzana pocztem rycerskim, Elza
wstępowała na zamek. Ekbert czekał na nią na schodach, z pastorałem w ręku
i z mieczem przy boku, otoczony duchowieństwem oraz lennikami. Był to mały,
lecz ruchliwy staruszek o łysej czaszce, wielkim sterczącym w górę nosie i
czerwonej cerze, zdradzającej choleryczny temperament. Powitał Elzę
najpierw dostojnym błogosławieństwem pasterskim. Lecz potem rzucił pastorał
w ręce swego kapłana i wziął ją w ramiona, serdecznie przyciskając do
piersi.
- Witaj, Elzo - mówił - witaj córko mojej drogiej, nieodżałowanej
siostry! Doszła nas oburzająca wiadomość - ciągnął - o wyzuciu ciebie z
twoich posiadłości przez landgrafa Henryka. Czujemy się tym boleśnie
dotknięci i zapewniamy cię, iż nie spoczniemy, aż przywrócona ci zostanie
przynależna, książęca wspaniałość. Póki zaś to się nie stanie, ofiarowujemy
ci gościnę i pragniemy, by ten zamek był dla ciebie niby dom twój własny.
Bądź tutaj jak u siebie, a czegokolwiek zapragniesz, tym ja i moi lennicy
usłużymy tobie...
Była wzruszona i tak zaskoczona wspaniałością przyjęcia, że nie potrafiła
zdobyć się na słowo odpowiedzi. Ucałowała tylko dłoń Ekberta i cicho
podziękowała mu za opiekę. Biskup objął ją wpół i zaprowadził do stołu.
Rozpoczęła się uczta, wystawna i wspaniała, przerywana przemowami,
występami grajków i śpiewaków, Ciągnęła się aż do wieczora. Elza była tak
zmęczona, że ledwo zdołała wysiedzieć do końca. Prócz tego bolało ją czoło
od ciężkiej korony, którą Ekbert podczas uczty sam włożył na jej głowę.
Rycerze raz po raz pili zdrowie landgrafini, a ona za każdym razem musiała
im dziękować.
Nie było chwili na spokojne porozmawianie z wujem. Następnego dnia Ekbert
odprawił w katedrze uroczystą mszę dziękczynną z okazji szczęśliwego
przybycia księżnej turyngskiej. Kościół był pełen strojnego rycerstwa.
Wśród gęstych kadzidlanych oparów i śpiewów Elza modliła się z trudem.
Nagle opanowało ją zniechęcenie. Ta wspaniałość, te nie kończące się
uroczystości męczyły ją niewymownie. Pod wpływem tego zmęczenia poczuła, że
blednie w niej wdzięczność dla Ekberta. To ją dręczyło i wywoływało wyrzuty
sumienia. A jednak odzywał się w niej żal do samej siebie, że uległa
Konradowi i przyjechała tutaj. Aby ten żal przezwyciężyć, przypominała
sobie raz po raz, że Konrad nie radził jej, ale wręcz nakazywał ten
przyjazd. Musiała mu być posłuszna. A więc to, co się stało, było wolą
Bożą. "Jeżeli tak jest - ustępowała - niech będzie jak Ty, Panie,
chcesz..."
I znowu tego dnia odbyła się olbrzymia uczta, i znów nie mogła
porozmawiać z Ekbertem. Bez końca słyszała wznoszone na swą cześć okrzyki i
toasty oraz zapewnienia, że wszystkie jej krzywdy zostaną pomszczone.
- Już kazałem napisać da Raspego list - powiedział do niej Ekbert. -
Powiedziałem, że roztoczyłem nad tobą opiekę, więc jeżeli mi się sprzeciwi,

background image

obłożę go klątwą!
- Och, nie, nie, wuju! - szepnęła przerażona. - Nie czyńcie tego...
- Ależ oczywiście, że to zrobię! - zapewnił ją stanowczo. - Nie pozwolę,
aby ciebie krzywdzono! Raspe boi się cesarza, a jednocześnie chciałby
zapewnić Kościół, że jest jego wiernym synem, Ale Kościół - to także ja! -
Dumnie podniósł rękę w górę. - Zobaczymy, czy się nie przestraszy.
- Lecz on jest opiekunem Hermana, wuju.
- Jeśli rzucę klątwę, będzie musiał się zrzec opiekuństwa!
- Nie czyńcie tego, błagam was, wuju. Klątwa to straszna rzecz.
Pozwólcie, chcę wam powiedzieć...
- Dobrze, dobrze, przyjdzie czas, wtedy porozmawiamy. Lecz bądź spokojna,
nie dam cię skrzywdzić! Ale teraz zostawmy to.
Dopiero po trzech dniach uroczystych nabożeństw, uczt, zabaw i turniejów
biskup uznał, że przybycie jego siostrzenicy zostało należycie uczczone i
można powrócić do spokojnego życia - o ile takie prowadziło się w ogóle na
bamberskim dworze. Lennicy porozjeżdżali się, zamek utracił wygląd
świąteczny. Nie na długo, była tego pewna. Już po tych kilku dniach pojęła,
że Ekbert jest bardziej możnowładcą niż dostojnikiem Kościoła. Rządy w
swoim księstwie sprawował żelazną ręką. Gospodarzem był zresztą znakomitym:
budował, osadzał kolonistów, ściągał należności, przyjmował łaskawie
kupców, dawał przywileje miastom. Wobec zatargu cesarza z papieżem umiał
pozostać na boku, nie naraził się żadnej ze stron.
Znowu upłynęło kilka dni, aż wreszcie Elza uzyskała możność porozmawiania
z wujem w cztery oczy. Bez uroczystych szat Ekbert wyglądał trochę inaczej:
nie miał władczego gestu, wydawał się samą łaskawością. Kazał Elzie zasiąść
w wielkim, obitym skórą karle, sam przysiadł na drugim, podobnym.
- Cóż, odpoczęłaś już po tej okropnej wędrówce? - pytał ją. - Rzecz
niesłychana! Księżna Turyngii zmuszona podróżować na kupieckim wozie!
Oburzające! Zarządziłem, że gdybyś chciała gdziekolwiek jechać, ma ci
wszędzie towarzyszyć poczet czterdziestu ludzi.
- Dziękuję, wuju. To zbyt wielki przepych dla wdowy, która wyrzekła się
wszystkiego.
- Och, zaraz wszystkiego...! - zrobił gest obu rękami. - Nie spiesz się
tak, moja droga. Zauważyłem, że nawet o swój strój nie dbasz. - Patrzył na
nią uśmiechnięty i wesoło mrugał powiekami. - Wiem, pełna jesteś smutku po
śmierci swego męża. Pojmuję to... Podobno kochaliście się bardzo. Mówią, że
jak para gołąbków. Lecz cóż? Tak już jest na tym świecie, że śmierć rozrywa
najmocniejsze więzy. Trzeba się pogodzić z wolą Pańską i nie zapominać o
życiu. Od śmierci twego męża upłynie w jesieni rok, nieprawdaż?
- Tak. Na świętego Jana opuścił Wartburg, a na świętych...
- Więc już rok mija, odkąd go pożegnałaś? Rok to czas, w którym każdy żal
winien być pogrzebany.
- Mojego nie umiałam pogrzebać.
- Nie wolno ci tak mówić! Nawet Kościół powiada... Słyszałem, że nie
chciałaś iść do klasztoru. Czy to prawda?
- Tak, wuju.
- To dobrze. A dlaczego?
- Nie chciałam. Wiem, świętość rodzi się najlepiej w klasztorze, a
wdowie, która opłakuje męża, bardzo jest ona potrzebna. Lecz wydaje mi się
także, że nawet na świecie jest tylu cierpiących, iż muszą być tacy, co z

background image

nimi zostaną. W klasztorach siostry modlą się za drugich. Ale czynienie
miłosierdzia jest chyba także modlitwą...
- Hm, zapewne. Piękne są twoje uczucia, choć przyznaję, że nie wiem,
dlaczego miałabyś wiązać całe swoje życie. Jesteś młoda, bardzo nawet
młoda... Gdy żył twój mąż, także pełniłaś dzieła miłosierdzia?
- Owszem, wuju. Ale dawałam z nadmiaru.
- To dosyć. Oby każdy dawał tylko z tego, co mu zbywa. Można być księżną
i czynić dla ludzi. Tak właśnie postępuje moja siostra Jadwiga. Ucz się od
niej. Jesteś młoda. Powinnaś być nadal księżną. Ogromnie jesteś podobna do
Gertrudy... Ale co to ja mówiłem? Aha, jesteś księżną i trzeba, abyś nią
pozostała. Raspe musi ci zwrócić nie tylko wiano, ale i wszystkie twoje
dobra! Już ja w tym.
Zasłoniła się dłońmi.
- Nie, wuju, nie! Niech Raspe rządzi księstwem...
- Bronisz go? Zobaczymy... Może zresztą pozwolimy mu rządzić... Ale to
będzie nasza dobra wola, rozumiesz? - Oparł się obu dłońmi na poręczach
karła i pochylił do przodu. - Bo dla ciebie mam coś...
Potrząsnął dumnie brodą. Znowu wesoło mrugał powiekami. Widać było, że ma
w zanadrzu jakąś radosną niespodziankę. Podrygiwał, przytupywał, zacierał
dłonie. W końcu nie mogąc wysiedzieć zerwał się z karła i począł chodzić
tam i z powrozem po komnacie. Stąpał zabawnie na przygiętych nogach i
wymachiwał rękami. Czasami zatrzymywał się, patrzył na Elzę, wybuchał
śmiechem - i znowu podejmował swój spacer. Wreszcie stanął przed nią
rozkraczony.
- Jesteś młoda... - wrócił do swego. - I piękna. I piękna - powtórzył. -
Nie wypada mówić tego wdowie, ale jesteś moją siostrzenicą, więc mi wolno.
Rok już mija. Zresztą byłaś ciężarna, gdy mąż odjeżdżał, to i rok nie byłby
potrzebny.
Śmiał się i ciągle ruszał prędko powiekami. Nagle zapytał:
- Czy wiesz już o śmierci cesarzowej?
Podniosła na niego zdumiony wzrok:
- Cesarzowej? - powtórzyła.
- Otóż tak - powiedział. - Cesarzowa Jolanta umarła przy urodzeniu syna.
Znajdą się tacy, co będą pletli, że to cesarz kazał jej zadać śmierć. Albo
że to kara Boża... - poruszył rękoma. - Bzdury!
Podjął swój spacer. Przez chwilę był poważny, ale zaraz począł się znowu
uśmiechać.
- Bzdury. Ludzie plotą nie wiadomo co. Cesarz jest człowiekiem twardym,
przyznaję, ale na pewno ani swej pierwszej, ani drugiej żony nie uśmiercił.
Pierwsze małżeństwo zostało mu narzucone przez papieża. Co to było za
małżeństwo! Ona mogła być jego matka. Z królewną jerozolimską związał się
także niezupełnie z dobrej woli. A ona znowu była dzieckiem. Trzeba mieć
wzgląd na ułomną naturę ludzką. Nie jestem ani za Fryderykiem, ani
przeciwko niemu. Ale uważam, że świat chrześcijański nie może być
rozdwojony. Pismo święte powiada, że królestwo rozdwojone upadnie...
Stanął przed nią, wziął się pod boki. - Jesteś córką królewską. No? -
Mrugał powiekami, jakby chcąc, by się domyśliła, co ma na myśli.
Podniosła na niego przerażony wzrok.
- Nie myślisz chyba, wuju... - zaczęła.
- Oczywiście, że myślę! - zaśmiał się triumfalnie. Uderzył dłonią o dłoń,

background image

a potem zatarł ręce. - I na mój pastorał, doprowadzę do tego! Nadajesz się
na jego żonę, jak nikt!
Milczała oszołomiona tym, co na nią spadło.
- Ślubowałam - zaczęła wreszcie głosem drżącym - jeszcze za życia
braciszka, że gdyby mu przyszło umrzeć przede mną...
Lekceważąco machnął ręką.
- Ojciec święty ma moc rozwiązania każdego ślubu. Zwolni cię, moja w tym
głowa. Czy może być coś ważniejszego dla chrześcijaństwa, jak usunięcie
tego rozdarcia? Dziś papież rzucił klątwę na cesarza, ale po pewnym czasie
będzie musiał przywrócić go do łask. Zobaczysz. Wtedy twoje małżeństwo może
się stać więzią zgody. No co, źle wymyśliłem? Cóż ty na to? Czy nie dbam o
twoje sprawy? Widzisz, jakiego znalazłaś opiekuna...
Ukryła twarz w dłoniach. Nie chciała, aby widział, jak się się mienią jej
policzki, jak na nich bladość przeplata się z purpurą,
- Nie, wuju - powiedziała cicho, ale z nieustępliwą stanowczością - nie
będę niczyją żoną.
Aż zaniemówił.
- Oszalałaś? - krzyknął na koniec, podnosząc w górę obie ręce. - Chyba
nie wiesz, czym jest majestat cesarski!
- Nie wiem i wiedzieć nie chcę! Nie zostanę niczyją żoną, ani cesarza,
ani zwykłego prostaka! Ślubowałam mężowi i...
W nagłym wybuchu gniewu tupnął nogą i wrzasnął:
- Cicho bądź! Znalazła się...! Taka... Ja myślę o twoim losie, słyszysz?!
I powiadam ci: będziesz żoną cesarza...!
Odsunęła dłonie od twarzy. Uczucie bólu a jakby zawstydzenia, wywołanego
propozycją Ekberta, ustąpiły nagle miejsca gniewowi. Powoli uniosła się z
karła. Głosem drżącym zaczęła:
- Nie będę niczyją żoną! I błagam was, wuju...
Policzki Ekberta, które były już poprzednio czerwone, teraz posiniały. Z
jego ust dobywał się chrapliwy ryk. Jedną ręką chwycił się za gardło, jakby
usiłując zerwać duszącą go pętlę.
- Milcz! Nie masz nic do gadania! - Stracił głos, charczał tylko: - Ja
ci... ja ci... każę... ja... a nie... wyklnę...!
Odpowiedziała:
- Wyklnijcie. Bo nie będę... - Ale jeszcze przemogła gniew. Padła na
kolana. - Błagam was, wuju - wyciągnęła do Ekberta ręce - pozwólcie mi
odjechać. Wrócę do Marburga.
- Nigdzie nie odjedziesz! - ryczał w pasji. Co chwila siniał i wtedy
zatykała go wściekłość. - Tu... tu... zostaniesz... aż załatwię...
Krokiem... nie pozwolę...
- Wuju, na miłosierdzie Boże...
Zatupał tylko w niemej furii. Schyliła głowę przekonana, że rzuci się na
nią i pocznie ją młócić zaciśniętymi pięściami, które trzymał uniesione w
górę. Był straszny, z oczami wywalonymi na wierzch, z ociekającymi śliną
wargami. Bełkocząc coś, czego zrozumieć nie mogła, zaklaskał w dłonie.
Wpadła służba i zatrzymała się przerażona wyglądem biskupa.
- Bałwany! - wrzasnął nagle odzyskując głos. - Biegać! Wołać! Pozabijam!
Pozamykam!
Trzęśli się ze strachu, nie wiedząc, czego od nich żąda rozszalały
starzec. Nadbiegł tymczasem burgrabia. Trzymając się jedną ręką za gardło,

background image

drugą wskazując na Elzę, Ekbert krzyczał:
- Zabrać ją... Do mnie nie puszczać... Zabraniam. Niech siedzi u
siebie... Ma być szanowana... wszystko, co trzeba, ma mieć... Ale opuszczać
zamku nie pozwalam. Jeśliby odjechała, zapłacisz głową! Słyszysz? A teraz
precz! Precz!
Znowu tupał jak dziecko. Burgrabia wziął delikatnie Elzę za ramię i
wyprowadził z komnaty.

14
Płynęły tygodnie, a Elza przebywała wciąż w zamku biskupim. Otoczona
wygodami była przecież pozbawiona możności opuszczenia jego murów. Jeżeli
wyjeżdżała, nawet na przejażdżkę, towarzyszył jej cały poczet dworzan.
Po paru dniach takiego życia ogarnęła ją rozpacz. Chciała prosić Ekberta,
by ją uwolnił, błagać go o litość. Wysyłała służbę z prośbami, aby ją
przyjął. Ale dworzanie wracali z niczym, twierdząc, że biskup wybucha
gniewem na samo wspomnienie o niej. Podobno oświadczył swemu otoczeniu, że
surowo ukarze tego, kto mu ośmieli się o niej przypominać.
Elzie opadły ręce. Miała uczucie, że dostała się w jakąś okrutną pułapkę.
Znowu dręczyły ją myśli, że popadła w nią z własnej woli. Na nowo, z
wysiłkiem musiała sobie tłumaczyć, że nie była to jej wola, ale bezwzględne
życzenie Konrada, a więc rozkaz, który uważała za rozkaz Boży. Bóg chciał,
aby tu przybyła. Bóg zesłał jej to doświadczenie. Widać trzeba było, aby
została mu poddana. Musiała walczyć o to, co uważała za słuszne, lecz winna
była pamiętać, że nie walka, ale pomoc Boża może przynieść rozwiązanie.
Trzeba więc ufać i czekać.
Tego rodzaju rozważania pozwoliły jej na powolne odzyskiwanie spokoju.
Pogodziła się wreszcie z tym, że musi czekać, aż pomoc przyjdzie. Lecz mimo
wszystko nie umiała czekać z założonymi rękami. Nieróbstwo dręczyło ją
najbardziej. W końcu zwróciła się listem do Archidiakona Jakuba, prosząc
go, by jej pozwolił pracować w szpitalu. Archidiakon nie odpowiedział od
razu: może namyślał się, a może nie śmiał niczego zadecydować bez biskupa.
W końcu pojawił się u Elzy osobiście, by ją powiadomić, iż zezwala, aby w
towarzystwie przynajmniej dwóch dam dworskich udawała się codziennie na
parę godzin do szpitala. Podziękowała mu serdecznie za tę zgodę.
Przykatedralny szpital znajdował się pod opieką braci lazarystów. Elza
spotkała się tutaj, po raz pierwszy, z wielką ilością trędowatych.
Przypominali jej oni tajemniczego żebraka spotkanego na drodze, gdy
wyjechała naprzeciw powracającemu Ludwikowi. "Będę się nimi opiekowała" -
oświadczyła i ku przerażeniu towarzyszących jej dam poczęła myć, opatrywać
i karmić chorych.
W parę dni później znowu zjawił się u Elzy archidiakon Jakub. Był to
drobny człowieczek, płochliwy i lekko jąkający się. Zaczął od głoszenia
pochwał:
- Wielka jest wasza, pani, gorliwość w naśladowaniu cnót Jezusowych -
mówił. - Wielka. Budujecie wszystkich. Już i przedtem dochodziły do nas
wieści o dziełach waszego miłosierdzia. Teraz jesteśmy szczęśliwi mogąc na
nie patrzeć z bliska. Wzniosłą jest rzeczą, gdy wielka pani, jak wy, trudni
się sama opatrywaniem chorych, których widok rani oczy...
Starała się mu wytłumaczyć, że opieka nad chorymi nie jest żadną
niezwykłą zasługą. Wysłuchał ją spokojnie, lecz gdy skończyła, podjął

background image

pochwały na nowo. Potem rzekł:
- Lecz są wśród chorych, księżno, ludzie dotknięci straszną chorobą
przywiezioną ze wschodu. Okropną chorobą. Niezbadane są wyroki Pańskie, i
nikt nie wie, dlaczego ta choroba dotyka pewnych ludzi. Może jest ona
znakiem Pańskiego gniewu? Może ci ludzie wyjątkowo ciężko zgrzeszyli?
Oczywiście trzeba się opiekować każdym nieszczęśliwym. Ale należy przy tym
zachowywać ostrożność. A mówiono mi, że wy, pani...
Podniosła na niego błyszczący wzrok.
- Nie pojmuję was, wasza przewielebność. Sami mówicie, że ktoś musi się
zająć tymi nieszczęśliwymi.
- Oczywiście - zapewnił jąkając się. - Ale nie sądzę, aby było rzeczą
właściwą, żebyście to wy czynili, pani. Choroba jest, jak powiadają, bardzo
zaraźliwa. Rany wydzielają jad. Tu w zamku...
Urwał, gdy nagle zerwała się z zydla z gorejącym spojrzeniem. Umilkł od
razu. Nie poznawał tej kobiety, takiej zawsze cichej i uległej.
- Dziwię się temu, coście powiedzieli, przewielebny panie - mówiła z
żywością. - Nikomu nie przystoi bardziej zajmować się taką chorobą, jak
wdowie, której życie upływać powinno na służeniu nieszczęśliwym. Sami
zresztą pozwoliliście mi. A skoro lękacie się, bym nie przyniosła zarazy do
zamku, sprawcie, by pan biskup puścił mnie stąd wreszcie. Nie z własnej
woli mieszkam w tych tutaj wspaniałościach.
Powstał również. Miał twarz skarconego chłopca.
- Macie słuszność, pani - bełkotał - na pewno macie słuszność. I ja tak
myślałem. Ale zaczęli gadać, wydziwiać. Ja wiem... Ja wam pozwoliłem. I
chcę, abyście czynili dalej miłosierdzie... - Z nagłym bohaterstwem w
głosie oświadczył: - Wybaczcie, że wam to powiedziałem.
- Nie, to wy mi wybaczcie. - Elza już ochłonęła. Była znowu sobą. -
Śmiałam podnieść głos wobec waszej przewielebności. To wy mi wybaczcie.
Jesteście dostojnikiem Kościoła. Należy się wam cześć i szacunek.
Potrząsnął smutnie głową.
- Jestem tylko złym sługą Kościoła. Powiedzieliście, jak należało.
Przypomnieliście... Przez miłosierdzie Boże raczcie zapomnieć...
- Wy wybaczcie...
Jeszcze spierali się czas jakiś, kto komu ma wybaczyć. Potem Jakub począł
się żegnać. Pokornie schyliła się do jego ręki. Nie pozwolił jednak, by ją
ucałowała.
- Nie, nie... - bronił się. - Bądźcie zdrowa, pani. Pozostańcie przy
swoim. Biorę na siebie, że nikt wam nie będzie przeszkadzać w waszym
miłosierdziu...
Wychodząc, już w drzwiach, jeszcze się obejrzał. Pomyślał, że wziął na
siebie wielki ciężar. Sprawa doszła do Ekberta, a Jakub znał dobrze swego
zwierzchnika. Lękał się go. A jednak w wybuchu tej kobiety było coś, co
utkwiło głęboko w jego sercu. Wrodzona łagodność czyniła go nieśmiałym,
lękliwym, unikającym sporów. Lecz przez tę nieśmiałość i lękliwość czuł się
często nieszczęśliwy. Chciał inaczej, lepiej... Lecz wobec ludzi, zwłaszcza
gwałtownych jak Ekbert, jego pragnienia pozostawały niewypowiedziane.
Wydawało mu się czasami, że jest jak człowiek niemy, niezdolny do wyrażenia
swoich myśli. Jak dorastający chłopak wobec swych rodziców. A jednak
wiedział, że teraz stanie przed Ekbertem i sprzeciwi mu się. Było coś w tej
kobiecie o twarzy i figurze dziewczynki, co uczyniło go takim.

background image


15
Przeminęło lato, nadszedł wrzesień. Pewnego dnia przybył do Elzy
burgrabia przynosząc jej wezwanie, aby się natychmiast udała do biskupa.
Najprzód poczęło jej bić serce. Ale po chwili spokój powrócił. Cokolwiek
Ekbert miał jej powiedzieć, nie mogło to zmienić jej postanowienia. W
czasie pobytu w Bambergu Elza przeżyła wielką zmianę. Umocniło się w niej
przekonanie, iż sam Bóg chce, aby poświęciła resztę życia opiece nad
biedakami, chorymi i ubogimi. Lecz jeśli On tego chce, On także sam
zatroszczy się o jej los. Wątpliwości i niepokoje opadały jedne za drugimi.
On sam zaprowadzi mnie, dokąd chce - myślała. - Dlatego usunął wszystko, co
stało na drodze Jego zamiarom. Uczyni tak samo i w przyszłości. Trzeba Mu
się tylko nie sprzeciwiać.
Dotychczasowa praca w szpitalu wydawała się jej teraz dziecinną zabawką.
Cóż ona dawała? Nic. Bawiła się w opiekę. Lecz obecnie zażądano od niej
wszystkiego. Miała nieugiętą pewność, że Bóg tego właśnie chce, a takiego
rozkazu nie można było nie posłuchać.
Poprzedzana przez burgrabię i dwóch paziów, pewnym krokiem udała się na
spotkanie.
Ekberta zastała chodzącego po komnacie zupełnie tak jak wtedy, gdy
widziała go ostatni raz przed trzema miesiącami. Ale jeżeli wtedy buchał
gniewem, teraz wydawał się zafrasowany i smętny. Nie spostrzegł jej, gdy
stanęła w progu, tak bardzo musiał być zajęty swymi myślami. Dopiero po
chwili podniósł głowę. Rozłożył ramiona i powiedział głosem serdecznym,
jakby nic nigdy między nimi nie zaszło:
- Ach, jesteś, moja droga. Cieszę się, że cię nareszcie widzę.
Przytulił ją do piersi i długo ściskał. Odprawił służbę, a Elzie wskazał
wyściełany skórą zydel.
- Siadaj! - Sam jednak chodził, jakby namyślając się, co ma powiedzieć. W
końcu zatrzymał się przed nią. Chwilę trzymał dłoń przyciśniętą do ust i
tylko sponad niej patrzył na nią. Wreszcie rzekł: - Słuchaj, dziecko, dziś
o świcie przybyli do miasta lennicy twego męża. Powracają z wyprawy...
Patrzyła na niego bez słowa, czekając, co dalej powie.
- Nie wiem, czy już słyszałaś - podjął po małej przerwie - że cesarz
wbrew zakazowi pana papieża udał się do Ziemi Świętej. Stała się rzecz
niesłychana. Wasi rycerze uczynili słusznie wracając.
Poruszyła się na swym karle.
- Och, wuju - powiedziała. - Bardzo chciałabym ich zobaczyć. Gzy
pozwolicie mi...? - złożyła prosząco dłonie.
Skinął głową.
- Oczywiście, że ich zobaczysz - przyzwolił od razu. - Musisz ich nawet
zobaczyć... - Na nowo podjął swój spacer po komnacie i chodził tak czas
długi. Nareszcie rzekł: - Wiozą ze sobą szczątki doczesne twego męża...
Krzyknęła, lecz natychmiast położyła sobie dłoń na ustach. Nagle jej
myśli napełniły się szumem niepokoju, jakby były gęstwiną liści, między
które wpadł zbłąkany ptak. Także jakiś niepokój odezwał się w ciele, o
którym zwykła była sądzić, że zapadło w martwotę. To było tak, jakby nowy,
gwałtowny strumień krwi zatętnił w żyłach. Nisko schyliła głowę, by nie
pokazać rumieńca, który wypłynął na jej policzki. Była już pewna, że
pogodziła się że wszystkim, co Bóg zesłał! Nieprawda! Cisza, w której żyła,

background image

była jak tafelka lodu nad wciąż pieniącą się głębią. Ghoć martwy, Ludwik
wracał do niej rzeczywistością dotykalną.
Trwała cisza. Wreszcie przerwał ją Ekbert. Głos jego brzmiał jeszcze
łagodniej niż poprzednio:
- Gdy rycerze dowiedzieli się o twojej obecności tutaj, złożyli
przywiezione szczątki w katedrze i czekają, byś przybyła. Jak wiesz, stary
obyczaj każe, byś je rozpoznała...
Więc mam go zobaczyć? - myślała. Nie umiałaby powiedzieć, czy pragnie
tego widoku, czy też się go lęka. Coraz więcej było w niej niepokoju. Jakby
wyczuwając, co się z nią dzieje, Ekbert stanął przy niej i objął delikatnie
dłońmi jej skronie.
- Moje dziecko - rzekł - to może być dla ciebie bardzo bolesne. Widzę,
jak bardzo cierpisz. Boję się, że ci zabraknie sił. Jeżeli chcesz, mocą mej
władzy biskupiej zastąpię cię...
Jakby ulegając odruchowemu nakazowi, potrząsnęła głową.
- Dziękuję, wuju - powiedziała cicho. - Bóg pozwoli, że mi starczy sił.
Poczuła znowu dłoń Ekberta na swym policzku.
- Mówiono mi, żeście się tak bardzo kochali... Aż mi trudno było
uwierzyć. My, słudzy Kościoła, zbyt często widzimy ludzi takimi, jacy są
naprawdę. Rzucamy wielkie wezwania, ale nie spodziewamy się wiele. Nawet
mało oczekując, zawodzimy się. Pewno masz mnie za człowieka twardego, który
gotów jest łamać drugich, by zaspokoić swoją wolę? Lecz ja naprawdę
myślałem o twoim szczęściu...
Zdobyła się na blady uśmiech.
- Jestem tego pewna, wuju. Ale szczęście...
Chciała powiedzieć: cóż my wiemy o szczęściu? Szczęście, prawdziwe
szczęście, to zaufać. Nie domagać się go tutaj w postaci, w jakiej nam
wydaje się najoczywistsze. Ale pomyślała sobie, że Ekbert musi bardzo boleć
nad pokrzyżowaniem swoich planów; musi cierpieć ustępując. Powiedziała
więc, uśmiechając się ciągle:
- Na pewno chcieliście mego szczęścia, wuju. Jestem wam za to wdzięczna.
Bóg powie wam najlepiej, co możecie uczynić dla mnie...

16
Stary Wargila klęcząc otworzył przed nią kutą skrzynkę. Na purpurowej
poduszce leżały kości. Nie żółte, ale oślepiająco białe.
Powoli także Elza osunęła się na kolana. Nie krzyknęła. Ani jeden szloch
nie dobył się z jej piersi. Łzy spływały cicho z szeroko otwartych oczu.
Schylona włożyła obie dłonie do skrzyni. Jej palce zanurzyły się w stosie
chrupoczących kości niby w masie klejnotów. Więc to jest wszystko, co
zostało? - myślała. Odczuwała jakby zawód. Właściwie oczekiwała czegoś
innego. Czegoś bardziej wstrząsającego. Te kości nie wyglądały strasznie.
Były suche, białe, czyste. Przesuwała delikatnie palcami po kanciastych
kręgach stosu pacierzowego, po łukach żeber, po kulistych wiązaniach
piszczeli.
Więc to jest głowa, którą tyle razy tuliła do piersi? To są usta, które
tyle razy całowała i których dotknięcie czyniło jej ciało bezwładnym? Ujęła
czaszkę w palce i uniosła ją w górę. Trzymała niby puchar naprzeciwko
twarzy. Wzrok zdawał się szukać czegoś w czarnych oczodołach. Usta wysunęły
się ku odkrytym, niby w ogromnym śmiechu, zębom. Powoli przysuwała czaszkę

background image

do warg, aż w końcu dotknęły one gładkiego czoła. Wiedziała - to nie był
on. To była biała, chłodna kość.
Kolejno brała sztukę za sztuką. Całowała każdą z nich i przekładała do
stojącej obok trumny. Oto małe kości, które stanowiły kiedyś palce. Jeszcze
zdawało się jej, że pamięta ich dotknięcie. Teraz rozpadły się. Oto barki,
oto żebra... Obce, niepoznawalne. Nagle drgnęła. Miała w ręku obojczyk ze
śladem złamania. Pamiętała: Ludwik spadł z konia kiedyś, goniąc za
dzikiem... Nie jeden raz, jak inne kości, ale wiele, wiele razy ucałowała
ten znak...
Łzy spływały bez przerwy po jej policzkach. Ale przecież była spokojna.
Rumowisko kości nie budziło w niej ani lęku, ani rozpaczy. To był zburzony
dom, kokon szczęścia - ale nie szczęście samo. To nie był Ludwik - tylko
jego kości, wygotowane starannie przez wiernych towarzyszy, by nietknięte
zgnilizną mogły powrócić do ojczyzny. Ale wydało jej się, że choćby tu
przed nią leżało całe jego ciało, zachowujące dawny nietknięty kształt - i
wtedy nie odnalazłaby w nim braciszka. Bo on istniał... Był żywy, cały,
gdzieś obok niej, chociaż niewidzialny. I gdyby zamknąwszy oczy szukała go
wyciągniętymi ramionami, nie kierowałaby ich w stronę trumny.
Nad sobą słyszała posapywanie rycerzy. Stali półkręgiem, wielcy, zbrojni,
wsparci na mieczach. Tak właśnie, jak wtedy, gdy żegnała ich na łące nad
drogą i kiedy jej obiecywali, że zasłonią własnymi piersiami swego seniora
przed każdym niebezpieczeństwem. A teraz wracali, wszyscy cali i zdrowi.
Jego tylko zabrakło. Musieli o tym pamiętać, bo jakby zawstydzeni unikali
jej wzroku. Mieli oczy opuszczone. Ona jednak nie miała do nich żalu. Ani
do nich, ani do kogokolwiek innego. Wiedziała z coraz większą pewnością, że
tak było trzeba, że On tak chciał. Rozdzielono ich nie dlatego, aby ich
dotknąć czy ukarać; i nie dlatego że tak bardzo byli ze sobą szczęśliwi. W
nich samych było niewypowiedziane pragnienie i ono zostało przyjęte...
Ostatnia, drobna kość przeszła przez jej dłonie i spoczęła w trumnie.
Podniosła głowę i potoczyła spojrzeniem po rycerzach. Wciąż stali ze
spuszczonym wzrokiem, nieruchomi, podobni kamiennym posągom. Podniosła się
z klęczek. Rzekła cicho, lecz bez drżenia w głosie:
- Dziękuję wam, że tak wiernie i starannie wieziecie szczątki ziemskie
mego małżonka. A że inaczej wam podziękować nie mogę, proszę, by Pan nasz
miłosierny zechciał odpłacić wam wszelkim dobrem...
Stojący przed nią rycerz Wargila powiedział przez łzy:
- Inaczej chcieliśmy go wam, pani, odwieźć...
Łagodnie położyła dłoń na ramieniu starego.
- Wiele razy tak właśnie odwoziliście go, panie. Jeszcze ostatni raz
przed wyprawą, pamiętacie? Nie wasza wina, że tak się stało.
Lecz rycerz płakał i trząsł głową.
- Może nie nasza. Ale żal i wstyd tak wracać. Stary jestem. To minie
trzeba było umrzeć!
- Umiera ten, kogo zawołają. Widać trzeba, byście nowemu landgrafowi
służyli jeszcze radą...
Wydało się jej, że głowy rycerzy, które, gdy rozmawiała z Wargilą,
uniosły się nieco, znów nisko opadły. Ale ona nie chciała ich zranić.
Jeszcze niedawno byłoby to okrutnym zawodem dla niej. Był czas, gdy w głębi
serca oczekiwała, że wrócą i staną przy niej. Zwłaszcza Wargila. On, który
był zawsze jej przyjacielem.

background image

Ale tamten czas przetoczył się. Nie myślała o powracaniu na księstwo w
oparciu o ich miecze. Wyrzekła się wszystkiego. I chciała, aby wiedzieli o
tym, że nie muszą się niczego wstydzić.
- Wiem - powiedziała do nich wszystkich - że jak byliście wiernymi
lennikami i przyjaciółmi mego męża, tak wiernie służyć będziecie księciu
Henrykowi, a potem, gdy mój syn dojdzie lat, jemu...
Milczeli. Nie próbowali jej zapewniać o swej wierności. Słyszała ich
sapania. Staremu Wargili ciężkie łzy skapywały z policzków na wąsy.
W całej katedrze panowała cisza. Znowu patrzyła na stos kości leżących w
otwartej trumnie. To nie był Ludwik... A jednak chętnie by pozostała z tą
garstką szczątków! Żyła przecież wciąż na ziemi.
- Dokąd - zapytała - odwieziecie trumnę?
- Dokąd zechcecie, księżno! - zawołał Wargila. - Do was należy
rozkazywać.
Stała niezdecydowana czas jakiś. Potem wzrok jej pobiegł ku Ekbertowi
siedzącemu przy ołtarzu w swym wspaniałym stroju. Jej gorące spojrzenie
napotkało blade oczy biskupa i zatrzymało się utkwione w nich. Musiał
zrozumieć jej nieme pytanie, bo skinął głową przyzwalająco. Wtedy pochyliła
się jeszcze raz nad trumną. Powiedziała:
- Więc odwieźcie trumnę do Marburga. Niech tam spocznie. Jest bowiem moją
wolą, aby pozostać w Marburgu do końca moich dni.

17
Rycerze pojechali najprzód żałobnym marszem na Wartburg, by stamtąd
dopiero udać się do Marburga. Elza z Gudą pospieszyły tam wprost. Wprawdzie
Ekbert, który teraz bez sprzeciwu odstąpił od swych planów, uważał, że było
rzeczą właściwą, aby Elza udała się także razem z rycerstwem na zamek
wartburski. Kiedy jednak oparła się temu, uległ jej woli.
Ona zaś nie chciała odwiedzin w Wartburgu. Tam były dzieci. Zamek
wartburski pełen był wspomnień. Jedno i drugie ciągnęło ją ku sobie. Lecz
właśnie dlatego sprzeciwiła się pokusie. Cóż to za ofiara, gdy wyrzekam się
tego, od czego mnie odpycha? - myślała. - Nie, nie - postanowiła. Trzeba
wyrzekać się, póki rana jest świeża, póki sprawia ból. Śmierć Ludwika
spadła jak grom, niespodziewany i miażdżący. I wszystko, co za sobą
pociągnęła, wydawało się jednym pasmem klęsk. Aż nagle przekonała się, że
te klęski są jak burza na morzu, która przecież wyrzuca rozbitka na
spokojny brzeg. Póty buntowała się, póki wydawało się jej, że to, co ją
spotyka, może nie być wolą Bożą, ale jej własną zawinioną lub niezawinioną
przegraną. Wolno dojrzała do zrozumienia, że każda rzecz, przez kogokolwiek
przychodzi, jest znakiem jedynej woli.
Jechały wygodnie małym wózkiem. Ekbert zmusił ją do przyjęcia tego wózka
wraz z dwoma ludźmi służby. Nie mogła mu i tego odmówić. Dni wrześniowe
były ciepłe i pogodne. Słońce wstawało czerwone. Przebijało się spoza
mgieł, których długie pasma leżały na horyzoncie omraczając kontury drzew.
Wieczorem zasuwało się łagodnie za czarną ścianę lasu. Na igłach sosen,
rozcapierzających swe kudłate łapy nad drogą, wisiały lśniące o świcie
nitki babiego lata. Brzozy trzepotały listkami, a spośród poczerniałych
liści jarzębin buchały czerwienią dojrzałe grona. Nad leśnymi gąszczami
unosiła się woń grzybów.
Z rozkazu biskupa towarzyszył im także brat Jan z kaznodziejskiego

background image

zakonu. Był to tęgi, pleczysty człowiek, bardziej podobny do wojownika niż
do mnicha. Gdy inni jechali, on stale szedł pieszo, obok wózka. Czasami
tylko obcierał pot, płynący obficie po ogolonej czaszce.
- Zmęczyliście się, bracie - mówiła Elza. - Przysiądźcie.
Trząsł głową i uśmiechał się szeroko.
- Nie jestem zmęczony... Nawykłem do chodzenia. Gdzie to ja nie bywałem.
I nie chciałbym odwyknąć...
Opowiadał Elzie o swych podróżach. Rzeczywiście - gdzie to on nie bywał.
Zanim przybył do Bambergi, przebywał na Śląsku u księcia Henryka Brodacza,
męża ciotki Elzy. A przedtem mieszkał czas jakiś w Sandomierzu, skąd znowu
jeździł do Halicza na dwór dziecinnego króla Kolomana. Zdarzało mu się
jednak wędrować i dalej: i tak dotarł na dwór księcia Mścisława
Nowogrodzkiego, zaś stamtąd czynił wyprawy między dzikie ludy stepowe,
którym usiłował mówić o wierze chrześcijańskiej. I teraz znowu chciał tam
iść. Elza ze zdumieniem słuchała jego opowiadań, o tym zwłaszcza, na jakie
to rubieże świata zdołała sięgnąć wiara chrześcijańska, gdy nie niosły jej
miecze. I znowu pomyślała sobie, że stało się wielkim szczęściem dla
Ludwika, iż nie wyruszył wspólnie z rycerzami krzyżowymi.
W Marburgu zgłosiły się obie do szpitala, proponując, że za strawę i
schronienie opiekować się będą chorymi. Od wczesnego świtu do późnego
wieczoru, a nieraz i w nocy, doglądały potrzebujących. Myły, karmiły,
obrządzały, prały bieliznę. Rycerze krzyżowi chętnie powierzyli Elzie ten
trud. Żałowali, że nie mogą powierzyć jej troski o zaopatrzenie szpitala.
Do opieki nad szpitalem nie mieli serca. Marzyły im się rycerskie wyprawy,
zwycięstwa nad niewiernymi.
Szpital był tak ubogi, że Elza kazała zaraz Gudzie sprzedać wszystko, co
otrzymała od Ekberta, i użyć otrzymanych pieniędzy na zakup żywności. Ale i
tego nie starczyło na długo. Wtedy poczęła chodzić po ludziach i wypraszać
od nich pomoc dla ubogich. Przed budynkiem, u stóp stojącego w niszy
posążku Matki Bożej, kazała przybić skrzynkę na ofiary. I dziwna rzecz:
zawsze, gdy im wszystkiego zbrakło, odnajdywała w skrzynce parę groszy.
Było ciężko - ale jakoś mogły istnieć.
Odkąd rozpoczęły pracę w szpitalu, wciąż rosła liczba potrzebujących.
Odwiedzający szpital rycerze zakonni kiwali frasobliwie głowami i
wymieniali między sobą ciche i zgryźliwe uwagi. Guda załamywała ręce. Ale
Elza śmiała się wesoło. "Damy radę, Gudo - pocieszała ją. - Jak nie
potrafimy inaczej, Matka Boska będzie musiała postarać się o więcej..."
Choć pracowała bez chwili wypoczynku, wesołość nie opuszczała jej teraz
nigdy. Jej śmiech słychać było ciągle w obejściu szpitalnym. Po raz
pierwszy także od opuszczenia Wartburga zdarzało się Elzie śpiewać.

18
Tymczasem szła zima, liczba ludzi błagających o opiekę ciągle rosła i
wciąż trzeba było walczyć z brakami. Pewnego ranka Elza, wyprawiwszy Gudę,
by obeszła domy miasta, aby zebrać datki na szpital, sama wzięła się do
wielkiego prania. Dzień był ciepły i słoneczny, może już ostatni taki dzień
tej jesieni - trzeba było z niego skorzystać. Zaniosła rozpadającą się
bieliznę nad staw i tutaj, przy pomocy kilku kobiet dość jeszcze silnych,
by jej pomagać, wzięła się do pracy. Lecz robota szła jej tego dnia
niesporo. Ledwo ją zaczęła, już była zmęczona. Ramiona miała omdlałe,

background image

zgarbione plecy bolały ją. Od tarcia pościerała sobie koniuszki palców, że
ją piekły boleśnie. Pracowała ile sił, a jednak stos brudnej bielizny
zdawał się nie zmniejszać. Tym razem odeszła ją wesołość. Mocno zaciskała
zęby, aby nie pozwolić, by z ust padła jakaś skarga czy niecierpliwe słowo.
A jednak gdy kulawy Franek, jedno z przebywających w szpitalu dzieci,
przykuśtykał, aby powiedzieć, że jakiś rycerz zakonny przyszedł i chce z
nią rozmawiać, jęknęła: "O, Boże! Nie mógł sobie znaleźć innej pory!" Zaraz
jednak wstała z klęczek. Otarła dłonie, chwilę poruszała ramionami, aby
przemóc sztywność pleców. Potem zdjęła fartuch i udała się do furty.
Mężczyzna w białym płaszczu z czarnym krzyżem na ramieniu odwrócił się
szybko słysząc jej stąpania. Na widok jego twarzy krzyknęła. Przed nią stał
Konrad.
- Jak się cieszę! Jak się cieszę, że cię widzę! - powtarzała. Ujęła jego
dłonie i potrząsała nimi. - Więc stało się, czego tak pragnąłeś. Jesteś
rycerzem zakonnym? Cieszę się z tego także... Przyjechałeś tutaj odwiedzić
twoich nowych braci ?
- Nie, Elzo. Przyjechałem do ciebie...
Wzrok Konrada zdawał się szukać na twarzy Elzy śladów przeszłości.
Oniemiał, gdy ją zobaczył. Ta kobieta o twarzy wymizerowanej, o powiekach
podeszłych błękitem i cerze niemal przezroczystej, nie przypominała
towarzyszki dzieciństwa. Dawniej była smukła, teraz w swej wytartej sukni
robiła wrażenie po prostu wychudłej. Jej drobne niegdyś dłonie, tak
zręcznie dawniej kierujące koniem, teraz nabrzmiałe i zsiniałe zwisały
ciężko z wyskubanych rękawów. Tylko oczy pozostały te same - wielkie i
czarne.
- Do ciebie... - powtórzył.
- Do mnie? - Zdziwienie przerodziło się w zakłopotanie. - Ach! Nie mam
cię tutaj gdzie przyjąć. Wszędzie pełno. Gdy pójdziemy do budynku, zaraz
mnie odwołają, nie będę mogła z tobą zamienić nawet kilku słów. Wiesz co? -
rozejrzała się wokoło rozpaczliwie. - Chodź tutaj. Na tę ławkę pod murem.
Pośpieszyła przodem. Szedł za nią powoli, zamyślony i jakby onieśmielony
tym, co zobaczył. Usiedli obok siebie. Nie od razu podjęli rozmowę.
Milczeli, jakby to milczenie było im potrzebne, by przywrócić między nimi
dawną bliskość. Elza miała ochotę przytulić się do niego, poczuć jego
gładki policzek na swoim policzku. W Konradzie powracało do niej coś z
żywego Ludwika. Ale nie zrobiła najmniejszego ruchu. Czuła, że gdyby poszła
za instynktem serca, nie byłby to już dawny, braterski gest. A poza tym
taka serdeczność byłaby nie na miejscu: Konrad, mimo zakonnych szat,
pozostał chłopcem; ona mimo swych lat czuła się starą kobietą. Jeszcze gdy
szli, zauważyła, jak przez krótki moment nozdrza młodego rycerza stuliły
się lekko. To było tak, jakby zwietrzył jakiś niemiły zapach. Pomyślała, że
jej odzież musi tak samo wonieć, jak woniały szmaty nędzarzy, gdy
przychodziła do nich z zamku. Wtedy najtrudniej było znieść ten odór. Nie
siadła przy nim blisko; pozostawiła odstęp między nimi.
- Czy trumna jest jeszcze w Wartburgu? - zapytała.
- Tak - potwierdził. - Stoi u Świętej Katarzyny i ludzie modlą się przy
niej. Odprawiono już wiele mszy za spokój duszy Ludwika. Lecz teraz, tak
jak tego chciałaś, przywieziemy ją tutaj...
- I w tej sprawie przyjechałeś?
- W tej także. Kości Ludwika spoczną pod twoją opieką. Lecz matka i ja, i

background image

Henryk chcielibyśmy, aby Ludwik miał piękny grobowiec. Tak mu się należy.
Ze względu także na dzieci...
- Pojmuję, Konradzie. Wolałabym... Uczyńcie jednak, jak wypada.
- Cieszę się, że się nie sprzeciwiasz. Rozeszły się wieści, że stałaś się
podobna do braci mniejszych i odrzucasz wszelką ziemską wystawność...
- Chciałabym ją odrzucić. Ale nie mówmy o tym. Niech będzie z grobowcem
tak, jak sobie tego życzycie.
- Więc załatwiłem pomyślnie jedną ze spraw, z którymi tutaj przybyłem. A
teraz druga. Słuchaj, Elzo, skrzywdziliśmy cię...
- Nigdy mnie nie skrzywdziłeś, Konradzie.
- Nigdy nie chciałem, to pewne! Lecz jeżeli nawet to Henryk odmówił ci,
ja powinienem był...
- Zbyt wiele żądasz od siebie. Zresztą, wydaje mi się, że pojęłam także
Henryka. Nie mam do niego żalu i chciałabym, abyś mu to powiedział.
Domagałam się, bo mi się wydawało, że tak trzeba. Dziś na nic nie czekam.
- Przyjechałem, by ci zaproponować spłatę twego wiana...
Podniosła na niego zdziwiony wzrok.
- Proponujesz od siebie czy od Henryka?
- Od nas obu. Skrzywdziliśmy cię. A gdy cię widzę w takiej nędzy...
Zaśmiała się.
- To nie jest nędza. Widać nie widziałeś nigdy prawdziwej. Cóż, chciałam
w ogóle cofnąć moje żądanie. Lecz mistrz Konrad sądzi inaczej. Ślubowałam
mu posłuszeństwo. Przyjmuję waszą propozycję.
- Nie powiedziałem ci jeszcze warunków.
- Jakiekolwiek będą, zgadzam się na nie. Jedynym moim pragnieniem byłoby
roztoczyć opiekę nad tutejszym szpitalem.
- Ofiarowujemy ci dwa tysiące marek.
Klasnęła w dłonie.
- Jak dużo! Będę więc mogła karmić, odziewać, leczyć. Podziękuj
Henrykowi. Powiedz, że modlę się za niego i że wszyscy, których
wsparliście, będą się za was modlili.
- Rozmawiałem także z tutejszymi braćmi. Oddadzą ci szpital.
- Jesteś kochany jak zawsze. Uprzedzasz moje pragnienia.
- Spełniłem to tylko, czego chciałaś. Choć doprawdy mam skrupuły, czy
postąpiłem słusznie. Nie powinno być tak, Elzo, abyś żyła z dala od dzieci,
od rodziny, wśród żebraków.
Chwilę milczała jakby zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Myślę, że tak jest dobrze. Nic Hermanowi i Zofii z mojej bliskości. Oni
pozostaną w świecie. Ja jednego tylko pragnę: ulżyć nędzy tych
nieszczęśliwych.
- Przecież mogłabyś opiekować się, jak dawniej, swoim szpitalem w
Eisenach.
Potrząsnęła głową.
- Nie. Tam, widzisz, byłabym księżną. I Henryk nie byłby zadowolony.
Wierz mi. Lepiej będzie, gdy zostanę tutaj.
- Ale Elzo...
- Nie sprzeciwiaj się, proszę. Przynajmniej ty. Zawsze rozumieliśmy się.
Pamiętasz, jak mówiliśmy, że chcielibyśmy być błędnymi rycerzami. Ludwik
śmiał się z nas. To, czego szukaliśmy, udało się nam znaleźć...
Znowu jakby z niedowierzaniem patrzył na jej bladą twarz o bezkrwistych

background image

wargach, na jej ramiona, zda się, opadające pod ciężarem spracowanych rąk.
spod sukni wyzierały stopy w całkiem zdartych ciżmach.
- Czy to, co znalazłaś, jest tym, czego szukałaś? - zapytał.
Zaśmiała się znowu, a jej twarz w tym uśmiechu stała się na chwilę taka,
jaka była niegdyś.
- O tak! - powiedziała z przekonaniem. - Nawet nie wyobrażasz sobie, czym
to jest, kiedy się daje, daje wszystko. I tylko jedno mnie niepokoi: to, że
wam zabieram szpital. Jestem tylko głupią kobietą. Ale, gdy słyszałam, jak
wasz wielki mistrz von Salza mówił, że kiedy rycerze pełnią dzieła
miłosierdzia, roztkliwiają się i tracą ducha do walki, czułam w sobie
sprzeciw. Słuchaj, Konradzie, tak nie jest! Na pewno! Gdy się bierze za
miecz, tym więcej trzeba miłosierdzia! Pamiętasz, jak mówiłeś, że chciałbyś
być jak święty Jerzy? On był właśnie taki: walczył ze smokami, a oddawał
konia i płaszcz ubogim. Gdy się walczy bez miłosierdzia, wojna zwycięża
miłosierdzie w człowieku. Wtedy, kto walczy mieczem, od miecza ginie. To
prawda, czasami śmierć jest błogosławieństwem. Czasami jest po to, by
otworzyć oczy. Ale - za dużo mówię. Ty na pewno wiesz lepiej. Więc tylko
nie zapominaj o tym. I ty, i twoi. Dobrze? Jeśli zachowałeś dla mnie miłość
brata, nie zapomnisz. Obiecaj!
Z powagą skinął głową.

19
Z jaką radością obejmowała szpital! Zaczęła od wszelkich porządków:
kazała spalić śmierdzącą, od dawna nie zmienianą słomę; spaliła także część
przegniłej i rozpadającej się bielizny, która nie nadawała się już do
dalszego prania. Razem z Gudą i kilkoma silniejszymi kobietami szorowały
podłogi, bieliły ściany, tępiły robactwo, które zagnieździło się w
drewnianych tapczanach. Równocześnie do stojącej zwykle pustkami spiżarni
Elza sprowadziła kilka worków kaszy i mąki.
Przywiezione przez Konrada pieniądze Elza chciała mieć początkowo pod
ręką. Spostrzegła jednak, że obecność tak wielkiej ilości monet wprowadza
cały szpital w stan dziwnego niepokoju. Zwróciła się więc do mistrza
Konrada, by zechciał kasetkę z pieniędzmi przechowywać u siebie. W
pierwszej chwili żachnął się gniewnie na tę prośbę. Potem jednak zgodził
się, zastrzegając jedynie, by Elza nie nachodziła go po pieniądze zbyt
często. Zwykle pojawiała się u niego raz w tygodniu dla spowiedzi. Wtedy,
nie licząc, wrzucała do fartucha garść monet.
Pieniądze płynęły szybko. Zima zapowiadała się surowa. Trzeba było
zaopatrzyć szpital w opał, poszyć jego mieszkańcom cieplejsze okrycia. Poza
tym, podobnie jak to bywało niegdyś w Eisenach, pierwsze chłody przygnały
do szpitala całą masę rozmaitych biedaków. Nie wszyscy nadawali się do
zatrzymania w szpitalu, lecz wszyscy błagali o jakąś pomoc. Swoim zwyczajem
Elza dawała każdemu proszącemu. Jej szczodrobliwość tym więcej powiększała
liczbę przychodzących. Guda próbowała ją powstrzymać.
- Co ty robisz, gołąbko? Popatrz, ilu tu wydrwigroszy. Zdrowe parobki,
którzy zamiast pracować wyciągają rękę.
- Może masz rację, że są tu tacy, którzy nie wyglądają na naprawdę
ubogich - odpowiedziała Elza. - Ale jeżeli się mylimy? Gdyby się miało dla
dziesięciu oszukańców skrzywdzić jednego prawdziwie potrzebującego, lepiej
dać także tamtym.

background image

- Nie, gołąbko - Guda nie ustępowała. - Tu nie może być omyłki. Nie
podobają mi się te draby. Zobacz: oni nawet nie proszą, ale wprost domagają
się od ciebie pieniędzy. Pamiętasz tego wielkiego?
- Niewidomego?
- Taki on niewidomy jak ja księżna!
- Nie mów tak!
- Kiedy tak jest. Zawsze najwięcej pcha się i krzyczy. Jeszcze powiada,
że jesteś mu winna.
Opuściła głowę i nie powiedziała nic. Guda miała rację. Jej także nie
podobali się niektórzy ludzie z tych, którzy nawiedzali szpital. Lecz tak
było w niej zawsze: im ktoś więcej budził w niej nieufności, tym bardziej
starała się być dla niego uczynna. Ludzi, których nie lubimy - myślała
nieraz - nie próbujemy zrozumieć. A kto wie, czy nie dlatego rażą nas swym
zachowaniem, że bardziej niż inni potrzebują pomocy? Tego wielkiego
mężczyznę, tym zda się wyższego, że trzymał głowę odchyloną do tyłu,
zapamiętała dobrze. Gdy inni skomleli o jałmużnę, on powiedział prawie
rozkazująco: "Musicie mi dać, pani! Wasz mąż skrzywdził mnie. Nie zapłacił
za robotę, którą wykonywałem dla niego..." Poczęła go wypytywać. Odpowiadał
opryskliwie, jakby dotknięty, że mu nie wierzy. Twierdził, że był
złotnikiem i przed kilku laty wykonał na zlecenie Ludwika pewną robotę, za
którą nie dostał obiecanej zapłaty. Nie wyglądało to prawdopodobnie: Ludwik
miał gest szeroki. Żebrak musiał kłamać. A jednak czuła, że odmowa uczyni
go jeszcze gorszym. Dała mu pieniądze. Niestety ta szczodrobliwość
sprawiła, że niewidomy zaczął pojawiać się co parę dni. Za każdym razem
domagał się pieniędzy równie natarczywie.
Był inny, który stanąwszy przed nią powiedział: "Jeśli mi nie dacie,
zabiję się!" Pospiesznie kazała Gudzie dać mu tyle, ile chciał. Guda
parskała gniewnie: "Ale! Zabije się? Zobaczymy...!" Lecz dłoń Elzy na jej
ramieniu drżała. "Nie, nie! Daj mu! Wszystkie pieniądze nie są warte
jednego życia ludzkiego! Daj mu prędko!"
- Nie możesz dawać wszystkim - podjęła na nowo Guda. - Rozzuchwalasz ich.
Wiadomo, że ani ty, ani twój mąż nie byliście im nic winni...
Potrząsnęła głową.
- Jestem im winna. Za każdy dzień, który przeżyłam w dobrobycie...
- Ech! Też gadanie! A poza tym pamiętaj: masz wiele pieniędzy. Skoro
jednak zaczniesz tak nimi szafować, niebawem rozdasz wszystko. A przecież
masz teraz szpital. Musisz dbać, aby ludzie tutejsi mieli co jeść...
Elza poczuła się słusznie skarcona. Guda ma rację - myślała - mam teraz
szpital. Jestem za niego odpowiedzialna. Wprawdzie i przedtem nikt z głodu
nie umarł. Ale wielu rzeczy brakło. A ta ciągła troska... Franciszek uczył
swoich uczniów, że mają żyć tak, aby nie pamiętali o dniu następnym. Lecz
kiedy się wzięło na swoje barki całą gromadę bezsilnych, kalek, chorych.
Miała uczucie, jakby pogodny horyzont jej życia zaciągnął się nowymi
chmurami. Tego nie chciała. Z każdą, najmniejszą nawet chmurą powracały
dawne troski z takim wysiłkiem odgonione.
- Słuchaj, Gudo - powiedziała nagle. - Może masz słuszność. Ale ja nie
potrafię inaczej. Po prostu nie umiem. Zróbmy tak: ty teraz rządź
pieniędzmi. Ty rozdzielaj. Ty mów, komu dawać, a będę ciebie słuchała. Tak
będzie lepiej...
Guda początkowo opierała się gorąco tym projektom, ale potem ustąpiła.

background image

Droga, wierna Guda. Przed Elzą stało nieraz pytanie: jak by dała sobie radę
w życiu bez tej oddanej przyjaciółki? Nic jej przecież nie wiązało. Mogła
odejść, szukać własnego szczęścia. A jednak trwała przy Elzie, dzieliła z
nią wszystkie troski, prace i kłopoty. Niech ma tę małą przyjemność!
Wiedziała, że Guda lubi rządzić. Dawniej nie dopuszczała do tych rządów,
lękając się, że Guda będzie postępowała zbyt "rozsądnie". Lecz teraz -
myślała - tak chyba będzie dobrze.
Sama tym więcej oddała się zwykłej codziennej robocie. Myła mieszkańców
szpitala, obrządzała ich, prała najbardziej ohydną bieliznę. Podobnie jak
ostatnio w szpitalu w Eisenach, zaczęła wyrzekać się wydawania
jakichkolwiek poleceń. Słuchała innych i wykonywała, co zlecali. Guda
kierowała wszystkim. Przybywający żebracy, którzy żadnej z nich nie znali,
nieraz sądzili, że księżną turyngską jest ta jasnowłosa, energiczna
kobieta, umiejąca przejrzeć od razu wszystkie ich oszustwa. Zwracali się do
niej z szacunkiem, z lekceważeniem natomiast mówili do drobnej, szarej
kobiety, podającej im miski z jedzeniem. Guda spostrzegłszy to kiedyś,
oburzyła się:
- Nie, gołąbko - powiedziała - tak nie może być! Winni wiedzieć, kto tu
jest panią i od kogo wszystko mają.
- Cicho, cicho - Elza śmiała się radośnie. - To takie zabawne. Czy chcesz
mi psuć moją radość?
Bo rzeczywiście ta zmiana sprawiła, że wesołość powróciła do Elzy. Znowu
czuła się lekka, wolna od kłopotów.

20
Tymczasem nadeszła zima, twarda i śnieżna. Ale szpital był dobrze
zaopatrzony i jego mieszkańcom niczego nie brakło. Także inni otrzymywali
pomoc, ale tylko wówczas, gdy byli na prawdę potrzebującymi. Guda okazała
się znakomitą gospodynią.
Zbliżało się Boże Narodzenie, gdy pewnego dnia dano znać Elzie, że jakiś
człowiek czeka u furty i chce z nią rozmawiać. Była tym zaskoczona: nikt
się teraz do niej z niczym nie zwracał, wszystkie sprawy przeszły do rąk
Gudy. Oderwała się jednak od roboty i wyszła przed dom. Roziskrzony od
słońca śnieg tak raził oczy, że przez długi czas była tym blaskiem
oślepiona. Choć zrobiła z dłoni daszek nad czołem ledwie zdolna była
zobaczyć nogi stojącego mężczyzny. W miarę jednak jak wzrok przyzwyczajał
się do blasku, spojrzenie Elzy szło w górę po postaci tamtego. Kiedy
ujrzała wolno zwisający rękaw kożucha, domyśliła się, kogo ma przed sobą.
- Witajcie, panie - powiedziała odejmując dłoń od twarzy.
Odpowiedział na jej pozdrowienie milczącym skinieniem głowy. Była
zaskoczona jego przybyciem. Nieodstępny pomocnik mistrza Konrada, jednooki
i jednoręki Jan stał się obecnie człowiekiem znanym. Miał na sobie porządny
kożuszek i futrzaną czapkę. W tym stroju wyglądał na duchownego. Elza nie
zamieniła z nim nigdy więcej niż kilka przelotnych słów, sądziła więc, że
przyszedł do niej z polecenia Konrada.
- Czy to mistrz - zapytała - przysyła was, panie, do mnie?
Tym razem potrząsnął głową przecząco.
- Nie. Ja sam chcę wam pewną rzecz powiedzieć.
- Słucham was.
Nie od razu zaczął. Po jego twarzy małej i jakby skurczonej przemykały

background image

ponure błyski. Jacyś ludzie przechodzili obok bramy szpitala. Na widok Jana
zatrzymali się nagle. Na ich twarzach ukazał się przestrach. Widać było, że
nie wiedzą, co mają zrobić: przejść obok niego, czy też cofnąć się. On
utkwił w nich przenikliwe spojrzenie, od którego musiała cierpnąć skóra.
Wreszcie, kłaniając mu się do samej ziemi, minęli go.
- Zmieniliście się, pani... - począł mówić.
- Ja? - zdziwiła się.
- Czy już wam zabrakło naszych pieniędzy?
- Dlaczego o to pytacie, panie?
- Przez długi czas byliście szczodrzy w waszych jałmużnach. Mówiono o was
dobrze wśród tutejszych ludzi. Ostatnio jest inaczej. Wasza służka...
- Wybaczcie, panie, ale, jeżeli mówicie o Gudzie, to wiedzcie, że nie
jest ona sługą, ale moją towarzyszką i przyjaciółką.
- Tym gorzej. Sądzę jednak, że to, co czyni, czyni z waszego polecenia.
Wielu biednych zostało odprawionych z niczym. Skarżyli się na to.
Otrzymaliście wiele pieniędzy...
Gorąca fala krwi uderzyła jej na policzki.
- Pozwólcie sobie powiedzieć, panie - zaczęła - że otrzymane od braci
mego męża pieniądze przeznaczyłam przede wszystkim na szpital i
znajdujących się w nim ludzi. A poza tym...!
- Domyślam się - uśmiechnął się zjadliwie. - Uważacie, że nie moją sprawą
jest o tych rzeczach mówić. Może tak, może nie... Wielu potężnych tak
myślało. Powiadam: zmieniliście się. Dawniej nie wyglądaliście na człowieka
przywiązanego do dóbr ziemskich.
Miała już na ustach: gardzę nimi! Lecz powstrzymała ją myśl, że nie
należy bronić się przed tym zarzutem. Jan patrzył na nią z gniewną ironią
spod przymrużonych powiek.
Zdawał się czegoś oczekiwać...
- No tak, zmieniliście się - rzekł jeszcze raz. - Rozumiem. - Miał znowu
twarz ponurą. - Myślałem, że tylko ta wasza... przyjaciółka. - Skrzywił
się, jakby go coś zabolało. Schylił głowę, jakby patrzył w dół, ale
równocześnie spode łba spoglądał na nią. - Ręka mi ścierpła - mruknął.
- Pozwólcie, że wam ją rozmasuję - powiedziała.
Bez słowa wyciągnął rękę ku niej. Starannie rozcierała ją, jak to robiła
często starcom. Czuła bez przerwy na sobie jego wzrok.
- No, dobrze... - rzekł po chwili. Cofnął rękę. Bez słowa wykręcił się na
pięcie. Słyszała, jak jego piękne, nowe buty skrzypią na śniegu.

21
W kilka dni później klęcząc spowiadała się przed Konradem. Mistrz słuchał
jej bez słowa. Gdy chwilami podnosiła głowę, widziała nad sobą jego
kamienny profil.
Jej szept płynął początkowo wartkim nurtem. Potem stał się wolny i
nierówny jak sączenie się wysychającego strumyka po kamieniach. Jak zwykle
potrzebowała pomocy, by przemóc lęk. Ale groźny spowiednik milczał. Dopiero
gdy całkiem umilkła, a on przeczekał dłuższą chwilę ciszy, zapytał:
- Jesteś zadowolona z siebie?
Pytanie było nieoczekiwane, aż uniosła głowę.
- Z siebie? Nie. Z czego miałabym być zadowolona? Widzę, jaka jestem.
Jeśli się cieszę, to z tego, że mogę pracować dla potrzebujących.

background image

- Zawsze podejrzewałem - przerwał jej - że lubisz oszukiwać siebie. -
Założył ręce na piersiach, Siedział nieruchomy, lecz czuło się, że w każdej
chwili gotów jest tę nieruchomość przerwać wybuchem. - Cieszysz się... -
powtórzył jej słowa z gorzką ironią. - Zawsze - wrócił do swego
bezwzględnego tonu - obawiałem się, że gotowa jesteś zagubić się w sprawach
zewnętrznych. Przedtem wszystko dla męża, teraz wszystko dla tamtych. A to
co najtrudniejsze: praca nad własną duszą - to odkłada się...
- Wyjaśnijcie mi to, mistrzu - poprosiła pokornie. - Nie pojmuję waszych
słów.
Poruszył się ze zniecierpliwieniem.
- Nie rozumiesz! - sarknął. - Jakby to było takie trudne! Są ludzie -
podjął - są kobiety, którymi ciężkie przeżycia wstrząsnęły do głębi. Ty
jednak pozostałaś taka, jaka byłaś. Dla ciebie ważne jest, czy masz
pieniądze, czy ich nie masz, czy dasz z nich na szpital, czy też przygodnym
żebrakom. A to wszystko głupstwo. Właśnie ci piekielni heretycy tak myślą.
Wołają, że nic nie chcą mieć. Ale naprawdę aż się do tego trzęsą. Trzeba
mieć, jakby się nie miało, rozumiesz? Mieć - jakby się nie miało... -
Zdawał się wsłuchiwać w swoje własne słowa. - Są ludzie - ciągnął po chwili
- których dusza urasta w rękach spowiednika. Przerasta jego duszę. Są
ludzie, którzy pojmują, że w strasznych czasach, w jakich żyjemy, potrzeba
doskonałości, aby się przeciwstawić złu. Doskonałości! Ale ty...
Skrzywił ironicznie usta, rozłożył ręce i uczynił nimi beznadziejny gest.
Klęczała nisko przygięta do ziemi jego twardymi słowami.
- Cesarz - usłyszała znowu nad sobą - zawarł sojusz z poganami. Podobno
ma otrzymać od nich świętą Jerozolimę. Bez walki! Takiej Jerozolimy żaden
chrześcijanin nie będzie chciał nawet oglądać! - Głos mistrza wzbierał
tragicznym bólem. - Herezje kwitną. Ledwo począłem ich szukać, odnajduję je
wszędzie, wszędzie... - splótł dłonie i zacisnął je mocno. - Powinnaś
rozumieć, jak bardzo potrzeba jest w takich czasach wielkich dusz...
Nie przytwierdziła jego słowom żadnym "tak". I bez jego zapewnień miała
pewność, że nie jest żadną wielką duszą służącą wielkim sprawom. Była
człowiekiem miotanym wątpliwościami. A kiedy wydało jej się, że odnalazła
należytą drogę, dowiadywała się, że jest ona zbyt małą drogą. Cóż mogła mu
powiedzieć? Mistrz Konrad po staremu budził w niej lęk. Zresztą każde jej
słowo rozdrażniłoby go tylko. Milczała.
- Potrzeba wielkich dusz! - powtórzył. - Trzeba dusz, które by swoją
świętością przeciwstawiły się zepsuciu świata. Ludzie psują się - ciągnął
swoje rozmyślania, coraz mniej przeznaczone dla niej. - Nie ma już dawnej
gorliwości. Targiem chcą wykupić Jerozolimę! - zżymnął się gniewnie. -
Wszyscy gonią za bogactwami, za władzą, za tytułami. Dla marnego grosza!
Lęk i szacunek, jaki czuła dla słów mistrza, nie pozwalały jej dostrzec w
jego słowach nic poza ich treścią. Lecz dziś, po raz pierwszy, w tym, co
mówił, odkryła dzwoniącą nutę bólu. Uświadomiła sobie, że straszny kanonik
musi być człowiekiem samotnym. Wszyscy się go lękali i czcili, lecz nikt go
nie kochał. Był sam. Dobrze wiedziała, czym jest samotność. Każdy ból, aby
naprawdę dotknąć człowieka, otacza go przedtem kręgiem samotności.
- Aby świat odmienić - Konrad snuł swe głośne rozważania - trzeba dusz,
wielkich dusz, dusz, które by się wyrzekły wszystkiego. - Nagle położył
ciężką dłoń na ramieniu Elzy, która aż zadrżała pod tym brzemieniem.
Pochylił się nad nią. Czuła na twarzy jego przyspieszony, gorący oddech. -

background image

Powiedziałem kiedyś, że nie znoszę małych rzeczy - powiedział. - Pamiętasz?
Jeżeli poświęcam ci tyle czasu, musi coś z tego być.
Wciąż cisnąc jej ramię wyprostował się. Patrzył w mrok katedry, między
ciężkie kolumny, niby przysiadłe od dźwigania rozpiętego na ostrołukach
stropu. Mimo woli poczęła cała drżeć. Pojęła, że decyduje się jej los.
Ogarnęła ją trwoga. Była jak zwierzę, które boleśnie zranione chciałoby się
ukryć ze swym cierpieniem w gąszczu leśnym. Znowu przebiegło jej przez
głowę: Wyrzekłam się wszystkiego, czego mogłam się wyrzec. Już nic nie mam
do oddania... Odruchowo skierowała głowę w stronę, w którą patrzył Konrad.
W dali połyskiwał czerwony kaganek. On, który nie występował nigdy na blask
słońca, mieszkał tam, w wiecznym mroku. Był więźniem tego mroku. Więźniem
słabości ludzkiej.
Nagle wydało się Elzie, że zrozumiała Konrada. Wszystko stało się jasne.
Jej droga była dobra. Właściwa. Tylko ona... Tylko ona wciąż chciała coś
dla siebie zachować...
Ciągle drżała, ale to był odruch, nad którym nie była zdolna zapanować.
Powtarzała w duchu: Cokolwiek powie, cokolwiek postanowi... A mimo to miała
uczucie, jakby straszliwy bat smagnął po świeżych i nie zagojonych
bliznach, gdy powiedział:
- Myślę, że jesteś jak powój, który wciąż się kogoś czepia. Szukasz
ludzkich pociech. Szukasz zadowolenia, uznania u drugich, wyręczenia.
Tak... Żal mi było ciebie. Ale powtarzam: nie znoszę małości! A poza tym
powiedziałaś, że się cieszysz... To bardzo niepokojące wyznanie. Nigdy nie
powinniśmy być zadowoleni! Trzeba nam pragnąć - wciąż, coraz więcej!
Pojmujesz? Odeszłaś od zamku, od dzieci. To dobrze, Ale zachowałaś sobie
powiernicę. Tę Gudę... Rozkazuję ci rozstać się z nią! I dla ciebie, i dla
niej będzie lepiej...
Miała ochotę zawołać jeszcze raz: W takim razie nic, tylko śmierć! Nie
wypowiedziała jednak ani słowa. Opadała tylko coraz niżej pod naciskiem
jego dłoni. Guda - to było wszystko, co jej pozostało. Bez niej nie
wyobrażała sobie życia. Lecz w takim razie tym bardziej to straszne żądanie
powinno było być wypełnione bez sprzeciwu. Bo czy nie należy stracić życia,
by móc je odnaleźć?

22
Samotność ciążyła mu każdego dnia więcej. Dawniej żył w niej świadomie
zamknięty. Nie potrzebował nikogo. Ważne było tylko dzieło.
Ale lata mijały. Przyszła starość. I nagle pewnego dnia uświadomił sobie,
że jest sam. Ludzie, którzy go otaczali, biskupi i prałaci, okazywali mu na
każdym kroku cześć i szacunek. Ale wyczuwał, że poza tym uznaniem kryją się
lęk i nie.chęć. Był zanadto człowiekiem jednej sprawy. Jego bezwzględność
przerażała. W walce ze złem nic nie mogło go powstrzymać. Gdyby było tego
trzeba, bez wahania postawiłby przed kościelny trybunał swego własnego
brata. Ludzie, których zmuszał do działania, czuli się zmęczeni jego wciąż
napiętą czujnością. Głosząc swoje pochwały, starali się go unikać. Inni
bali się go, a bojąc nienawidzili.
W gruncie rzeczy i on sam czuł się już nieco zmęczony tą od lat trwającą
pogonią. Lecz miał pomocników, którzy byli jak psy na odnalezionym tropie.
Gonili z zawziętością i wciąż odkrywali nowe ogniska herezji. Ręka
jednookiego Jana drętwiała coraz częściej. Zło ujawniało się wszędzie.

background image

Zdawać się mogło, że cały Kościół i całe rycerstwo jest nim zatrute. Gdy
zawziętość mistrza zdawała się słabnąć, jego pomocnicy budzili ją na nowo.
Rozpalali mdlejącą energię. Pobudzony przez nich szukał dalej, grzmiał
oskarżeniami, domagał się najsurowszych wyroków.
Lecz potem znowu popadał w zmęczenie. Zdarzało mu się marzyć o
wypoczynku. Nie miał często sił, by osobiście gonić za wrogami Kościoła.
Coraz więcej musiał zawierzać tamtym. Stawali się jego wzrokiem i słuchem.
Za ich bystrymi, przenikającymi tajemnice zła oczyma wlokły się ciężko jego
osłabłe ciało i zamierający duch.
Gdyby zabrakło podniety z ich strony, może przestałby być sobą? Przez
całe życie walczył, nie pytając o zwycięstwo. Nieomal byłby nieszczęśliwy,
gdyby zabrakło powodów do walki. Dziś doszło do tego, że pragnął bardziej
zwycięstwa niż boju.
Lecz świat, na który patrzał, nie stał się wcale lepszy. Wyklęty cesarz
wrócił przecież z Ziemi Świętej z nimbem chwały tego, który zyskał
Jerozolimę. Ludzi wcale tak bardzo nie oburzało, że zwycięstwo osiągnięte
zostało drogą układu z niewiernymi! Surowy i groźny Grzegorz zdjął z
Fryderyka klątwę, przycisnął go w Anagni do serca, zgodził się na układ
zawarty z el-Kamilem. Wynalazłszy dla Jana de Brienne wynagrodzenie w
postaci regencji cesarstwa Konstantynopolitańskiego, uznał Fryderyka królem
Jerozolimskim. Jedność w chrześcijaństwie została przywrócona. Ale za jaką
cenę! Dla Konrada takie rozwiązanie wydawało się, gorsze niż klęska.
Przecież musiał je uznać. Musiał pogodzić się z tym, że świat nie zostanie
oczyszczony przez dobroczynną, świętą wojnę.
Serce Konrada nabrzmiewało smutkiem. To popadał w apatię, to wybuchał
rozdrażnieniem. Gdy nie mógł odmienić świata, pragnął przynajmniej, aby
jego troski było zrozumiane. Lecz z kim miał się nimi podzielić, gdy jedni
zasłaniali się przed nim elokwentnymi pochwałami jego cnót, a inni po
prostu uciekali i kryli? Na próżno rozglądał się za ludźmi. Nie było ich,
więc zraniony zamykał się z powrotem w samotności. Żył zgorzkniały i
gniewny.
Baczniejszą niż dawniej uwagę zwrócił na Elzę. Prowadziła nadal swój
szpital i jak dawniej przychodziła do niego do spowiedzi co drugą sobotę.
Dawniej jej życie nie interesowało go zbytnio. Teraz jednak począł je
bacznie śledzić. Świat wymknął się z rąk Konrada. Ale pozostała w nich
dusza Elzy. Z nieoczekiwaną a zawziętą starannością począł ją ugniatać w
swych twardych dłoniach.
Chciał wiedzieć o niej wszystko. Nie wystarczało mu to, co sama mówiła o
sobie. Miał ludzi wśród mieszkańców szpitala (Jan mu ich znalazł), którzy
mu donosili o tym, co się tam działo. Każdy uczynek, każde odezwanie się
Elzy, zestawiał z jej wyznaniami. Zaskakiwał ją żądaniem wyjaśnień. Gdy
widział ją zmieszaną - odczuwał coś w rodzaju triumfu.
Już wtedy, gdy zażądał, by rozstała się z Gudą, znalazł szpiegów, którym
kazał sobie donieść, jak się kobiety zachowywały przy rozstaniu. Nie
uspokoiło go, gdy usłyszał, że tylko płakały i modliły się całą noc.
Przeciwnie - ten brak głośnego sprzeciwu obudził w nim podejrzenia. Począł
podejrzewać Elzę, że zna w szpitalu inne jeszcze przyjaźnie, które ją
wspierają w opieraniu się kształtującym dotknięciom jego palców. Bo Elza
nie była wciąż taka, jaką chciał mieć. Była mu we wszystkim posłuszna, to
prawda. A jednak czuł, że usiłuje go oszukać! Przekonał się o tym.

background image

Dowiedziawszy się, że zajmuje się z niezwykłą starannością pielęgnowaniem
chorej na trąd dziewczyny i wiele czasu przesiaduje przy jej legowisku,
zakazał jej dotykania tamtej. W trzy dni później doniesiono mu, że Elza
obeszła jego zakaz, gdyż przy opatrywaniu dziewczyny wkłada na ręce uszyte
z płótna rękawice. Wezwał ją do siebie i w nagłym porywie gniewu uderzył w
twarz. Zażądał, by natychmiast usunęła dziewczynę ze szpitala. Próbowała go
ubłagać. Mówiła coś, że dziewczyna jest trędowata, że ma dziecko, że
niełatwo będzie znaleźć dla niej przytułek. Nie chciał nawet słuchać jej
tłumaczeń.
Kazał sobie donosić o wszystkim, co Elza mówi, wietrząc, że wcześniej,
czy później usłyszy z jej ust słowa buntu. Doniesiono mu, że odezwała się
do posługaczek szpitalnych: "Musimy czynić ludzi szczęśliwymi..." Przy
najbliższej spowiedzi zapytał ją, czy rzeczywiście tak powiedziała.
- Tak, mistrzu - przyznała się lękliwie.
Wybuchnął:
- Szczęście! Szczęście tu na ziemi zawsze tylko usypia duszę! Powinnaś to
była poznać. Sama goniłaś za szczęściem - i co ci z tego przyszło? Źle
wychowujesz swoje dziewczęta! Ale jeszcze gorzej wychowujesz siebie!
Rojenie o szczęściu czyni ludzi słabymi. Szczęście! Zabraniam ci o tym
pleść! Słyszysz? Musimy znosić swój los i patrzeć w niebo - to wszystko!
Innym razem doniosły mu zakonnice z cysterskiego klasztoru, że Elza w
czasie pobytu u nich, gdy oprowadzały ją po kaplicy i chwaliły cenne
złocenia na świętych figurach, świeżo zrobione, miała wzruszyć ramionami i
powiedzieć: "Powinnyście sobie raczej kupić za te pieniądze jedzenie!"
Usłyszawszy o tym, kazał jej zaraz przyjść do siebie.
- Czy tak rzeczywiście powiedziałaś? - pytał.
Skinęła głową.
- Co znaczyły twoje słowa?! - pochylił się drapieżnie nad klęczącą.
- Chciałam powiedzieć - tłumaczyła cichym głosem, który zawsze drżał, gdy
odpowiadała na jego surowe pytania - że święte figury nie potrzebują złota.
Wyobrażenia Boże trzeba mieć w sercu, nie na murze. A pieniądze użyte na te
złocenia pochodziły z jałmużny. Zabrane więc były tym, którzy ich
potrzebowali, aby żyć...
Milczał chwilę zaskoczony jej tłumaczeniem. Ale nie wgłębiał się w to, co
powiedziała. Wybuchnął:
- Głupstwa pleciesz! Wszystko winno służyć chwale Pańskiej. - Zmrużywszy
oczy patrzył z zawziętością na klęczącą. Robił wrażenie, jakby chciał ją
zmiażdżyć. Odruchowo szukał miejsca, gdzie uderzyć. - Słuchaj - zapytał
nagle - ile ci jeszcze zostało twoich pieniędzy?
Zaskoczona i przerażona nie umiała mu odpowiedzieć. Nigdy nie liczyła
monet. Pamiętała, gdy zaczerpywała po raz ostatni, że w kasetce było ich
jeszcze trochę.
- Słyszałem - pytał dalej - że niedawno rozdałaś całe pięćset marek w
jeden dzień. Było tak czy nie było?
Jąkała się:
- Nie wiem... czy pięćset... ale... obchodziłam rodziny na podgrodziu...
Tam, matki, mistrzu, nie mają co dać dzieciom... nie mają czym je okryć...
Jak Najświętsza Panna w żłobku...
Uciszył ją krótkim gestem.
- Więc nie wystarcza ci już dawać tym, co przychodzą, ale jeszcze sama

background image

szukasz?
Spod opadającego na czoło rąbka spojrzały ku niemu wciąż młode, czarne
oczy.
- Mówiono mi, mistrzu, że wielu z tych, co przychodzą, oszukuje. Nie
potrafiłam nigdy rozpoznać. Zresztą myślałam: trzeba, aby nie oni do mnie,
ale ja do nich... Jeżeli w każdym biedaku ukrywać się może Jezus, to czy
nie wypada wychodzić Mu naprzeciw...?
Znowu zamilkł. Naiwna prostota jej słów rozbrajała. Lecz gniew nie zgasł.
Musi postępować tak, jak jej każę - myślał. - Czy nie zaprzysięgała
posłuszeństwa? Zresztą to dla jej dobra. Posłuszeństwa chcę, nie ofiar -
mówi nieraz Pan w Piśmie.
W kilka dni później oświadczył:
- Nie zgadzam się, byś rozdawała bez żadnego umiaru. Zostaniesz później
bez grosza, w położeniu, w jakim byłaś w Eisenach. Rozkazuję ci: tym,
którzy proszą o pomoc, wolno ci dawać tylko chleb. Tylko chleb, słyszysz?
Sam wyliczę, ile ci będzie potrzeba na użytek szpitala...
I ten twardy nakaz przyjęła bez słowa, tylko niskim schyleniem głowy i
ucałowaniem ręki. Jemu zaś to postanowienie nie przyniosło uspokojenia.
Rozdrażnienie trwało. Gorzka samotność czyniła Konrada nieznośnym dla
drugich. Lecz najbardziej ciężki był dla samego siebie.

23
Ktoś zapukał do drzwi. Od razu z niechęcią rzucił:
- Wejść!
Sądził, że to Jan albo Torsa wrócili ze swej wyprawy do Hesji. Od
dłuższego już czasu opowiadali mu o swoich podejrzeniach, że na zamku
rycerza von Sayn zbierają się członkowie sekty lucyferystów, by odprawiać
swe ohydne praktyki. Pozwolił im iść śledzić, zbierać dowody. Teraz myślał:
Przynieśli je. Znowu się zacznie. sprawa nie będzie łatwa. Von Sayn zdobył
sobie opinię nieskazitelnego chrześcijanina.
Trzeba będzie przeciwko wszystkim... Jeszcze nie zaczął działać, a już
czuł się znużony. Nie, nie miał już dawnych sił!
Ale to był tylko braciszek sprawujący służbę odźwiernego w domu
katedralnym.
- Czego chcesz?
- Rycerz cudzoziemski, przewielebny mistrzu, przybył i prosi, byście go
zechcieli przyjąć...
- Co za rycerz?
- Dostojny pan hrabia Banfy, podstoli króla węgierskiego.
Wzruszył niechętnie ramionami. Rycerz z Węgier? Czego chce? Im więcej
było w Konradzie oczekiwania na odnalezienie człowieka wedle swoich
wyobrażeń, tym niechętniej witał każdego nieznajomego. Ale nie wypadało
odmawiać.
- Idź, proś. No, czego stoisz? - rzucił z irytacją.
Czekał na tamtego siedząc w swym fotelu, z czołem wspartym na dłoni. Na
korytarzu rozległy się kroki i brzęk ostróg. Drzwi otworzyły się.
- Witajcie, przewielebny mistrzu. - Przybyły rycerz skłonił się dwornie.
Był wysoki, tęgi, zażywny. Kwadratową, smagłą twarz, z dużym nosem
pośrodku, okalały czarne, wijące się włosy, przetarte jednak na czole.
Podszedł bliżej. - Cieszę się, że mogę poznać tak sławnego i pobożnego

background image

męża, którego sława opromienia całe cesarstwo.
Powstrzymał miodowe słowa gestem ręki.
- Nie mówcie tak. Witajcie, rycerzu, i siądźcie. Prosto tu, nie tak jak
na królewskim dworze. Z czym przybywacie do mnie, jeśli wolno zapytać?
- Och, pojmuję, czas wasz drogi. Ale nie mam zamiaru odrywać was,
mistrzu, od waszych prac. Nazywam się Geza Banfy, jestem podstolim, a w tej
chwili wysłańcem mego pana, miłościwego króla Andrzeja. Z jego rozkazu
przybyłem tutaj, by odwiedzić jego córkę, dawną księżnę Turyngii.
- Tak...
- Do miłościwego króla doszły już przed kilku laty wieści, że księżna po
śmierci swego męża odeszła od spraw ziemskich i żyje jedynie dziełami
miłosierdzia. Wtedy przybył tu z polecenia królewskiego baron Berthold.
Dowiedziawszy się, iż księżna nie ma zamiaru wstąpić do klasztoru,
proponował, by wróciła na dwór ojca. Ale księżna Erzsebet odmówiła tej
propozycji.
- Przypominam sobie odwiedziny barona Bertholda. To było chyba dwa lata
temu?
- Macie znakomitą pamięć, czcigodny mistrzu. Baron Berthold bawił w
Niemczech w tym samym czasie, gdy cesarz koronował się królem w
Jerozolimie...
- Z czym przybywacie teraz, panie?
- Z niczym szczególnym, mistrzu. Pan mój, król Andrzej, chciał po prostu
dowiedzieć się, jak żyje jego córka.
- Księżna Elza jest w tutejszym szpitalu, który utrzymuje i którym
zarządza.
- Wiem o tym. Byłem tam dzisiaj...
- Widzieliście ją?
- Widziałem.
- Czego w takim razie szukacie jeszcze u mnie?
- Wy, czcigodny mistrzu, jesteście spowiednikiem księżnej Erzsebet.
Znacie ją jak nikt. Wiem, wiem - zrobił mocny ruch obu dłońmi - że
tajemnica spowiedzi jest rzeczą świętą i nie zdradzilibyście jej nawet pod
groźbą śmierci. Lecz sądzę, że nic nie roniąc z tamtych tajemnic, możecie
powiedzieć mnie - a ja powtórzę wasze słowa królowi: co sądzicie o tak
rzucającej się w oczy świątobliwości księżnej...?
Konrad wolno podniósł na siedzącego przed nim rycerza wzrok, przyćmiony w
tej chwili, niby klinga miecza owiana oddechem.
- Ta świątobliwość, jak powiedzieliście - zapytał - wydaje się wam aż tak
rzucająca w oczy?
Banfy podrapał się w nos.
- Sądzicie, mistrzu, że tak nie jest? Przecież wszyscy to mówią. Zresztą
pozwólcie opowiedzieć sobie, co widziałem. Przybyłem do szpitala i
prosiłem, by mnie zaprowadzono do księżnej. Chłopiec, który zanosił moją
prośbę, wrócił z odpowiedzią, iż muszę poczekać, gdyż księżna kąpie właśnie
chorych. Czekałem dość długo, a nudząc się podszedłem do okna i zobaczyłem
na własne oczy. Księżna kąpała trędowatych! Dotykała dłonią wstrętnych
strupów, własnoręcznie namaszczała rany. A także ujrzałem, mistrzu, jak
dotyka tych ran ustami: Całowała trędowatych! To było... Trudno nawet
opowiedzieć. Potem wyszła do mnie i rozmawiała uprzejmie. Wypytywała o
ojca, prosiła, bym przekazał jej pozdrowienia. Cały czas była uśmiechnięta,

background image

jak człowiek, którego życie jest pasmem radości. Trudno było uwierzyć!
Kiedy zapytałem, czy nie potrzebuje czego, odpowiedziała, że wszystkiego ma
w nadmiarze. I zaraz przeprosiła, że musi odejść, ale nadchodzi czas
karmienia dzieci. Wręczyłem więc jej tylko dary króla...
- Coście jej dali?
- Parę garści kosztowności. Ucieszyła się. Zawinęła klejnoty w fartuch,
jak prosta kobieta, a potem powiedziała, bym podziękował jej ojcu za ten
dar, który pozwoli jej wesprzeć wielu nędzarzy. Jestem tylko rycerzem,
mistrzu, ale czegoś takiego nie widziałem nigdy i myślę, że jeżeli kiedy
świętość chodziła po ziemi...
Urwał, poczuwszy utkwione w sobie nieustępliwe oczy Konrada.
- Nie śpieszcie się ze swym sądem, panie - rzekł mistrz. Po swojemu
patrzył w przestrzeń, trzymając na piersiach splecione dłonie. - Nie mam
zamiaru umniejszać cnót i zasług księżnej Elzy. Jest rzeczywiście bardzo
miłosierną kobietą. Niewątpliwie swymi dziełami okupić zdoła wiele. Ale
świętość... - skrzywił wargi.
- Sądzicie, mistrzu, że to nie jest świętość? Lecz w takim razie, jak
wygląda prawdziwa świętość? Czym ona jest?
- Czym jest? Niełatwo w kilku słowach odpowiedzieć na wasze pytanie. To
pewne, że nie ma dla chrześcijaństwa rzeczy potrzebniejszej niż świętość.
Stanowi ona stan cudownego współdziałania z Bogiem. Wyrzekając się
wszystkiego, człowiek staje się narzędziem woli Pańskiej. Swym życiem
niszczy zło, sprawia, że wiara odnosi triumfy, a herezje tracą swą
pociągającą siłę. Po takich to owocach poznajemy świętych. Księżna jest
bardzo cnotliwą i miłościwą kobietą, powtarzam. Ale jeszcze są w niej i
upór, i nieposłuszeństwo, zrozumiałe niewątpliwie u królewskiej córki. Musi
z tymi słabościami walczyć. Niełatwo wielkim tego świata przestąpić próg
doskonałości!
Banfy kręcił się na zydlu.
- Nie wątpię, czcigodny mistrzu - rzekł wreszcie - że znacie się lepiej
ode mnie na tajemnicach dusz ludzkich. Przyznaję jednak, że drugiej takiej,
jak ona, nie widziałem.
- Sądzę, żeście zbierali, panie, wasze doświadczenie raczej na polach
bitew?
- To prawda. Więc co mam powiedzieć, mistrzu, memu królowi? Gdyby nie
wasze słowa, rzekłbym: Panie mój, córka wasza stała się aniołem, którego
tylko zewnętrzny kształt trzyma się jeszcze ziemi...
- Nie pozwólcie językowi cwałować niby bojowy rumak. Powiedzcie królowi,
że jego córka stała się cnotliwą, pobożną i bardzo miłosierną osobą. Że
walczy ze swymi ludzkimi słabościami, a naśladuje najlepsze wzory. I że
może kiedyś, po latach, zajdzie tam, dokąd zachodzą najgodniejsi...
- Hm, po latach? Księżna wydała mi się cieniem, który byle słońce
roztopi...
- I w tym mylicie się, panie. Zawsze wydawała się delikatna...
Rozmowa skończyła się. Jeszcze przez chwilę wymieniali pożegnalne
grzeczności. Stojąc w progu, Banfy powiedział:
- Dziękuję wam, czcigodny mistrzu, za wasze nauki. Nie omieszkam
powtórzyć waszych słów królowi. A teraz wybaczcie, że was niepokoiłem.
Bądźcie zdrowi.
- I wy także, panie. Niech was Pan nasz prowadzi.

background image

Znowu był sam. Ale pamięć rozmowy została żywa i powracała. Konrad
niechętnie słuchał drugich. Bogaty potok myśli, jaki w nim płynął, nie
znosił zakłócania obcymi, odmiennymi poglądami. Zwykł był je odrzucać siłą
bezwzględnego przekonania. Tym razem przecież obca, niedopuszczalna opinia
utkwiła w nim z uporczywą siłą.
- Nie! - mruknął sam do siebie. Wstał z zydla i chodził po komnacie z
rękami założonymi na plecach. Przeszedłszy kilka razy tam i z powrotem,
zatrzymał się przed krucyfiksem. Utkwił w nim wzrok. Wielkie, drewniane
ciało kurczyło się z bólu, unurzane we krwi. Tyle nocy przed nim
przeklęczał, tyle modlitw wypowiedział! Tyle razy wołał, błagał, dopraszał
się. Lecz krzyż milczał. To była najokrutniejsza z prób. Nikt nie wiedział
o niej. Nikt nie mógł wiedzieć, że on najgorliwszy, czczony i podziwiany
przez tysiące - gdy sam woła, spotyka się z milczeniem!
Znowu podjął swą wędrówkę. Jesienne, blade słońce napływało przez okno w
głębi grubego muru i kładło się smugami na łukach sklepienia. Może w tym
milczeniu - zastanawiał się - tkwi źródło zmęczenia, jakie odczuwał? Czy
można przez tyle lat walczyć wciąż o znak, że się jest słuchanym? Od samego
początku - myślał z nie dającą się przezwyciężyć goryczą - służę, oddaję
wszystkie siły. Zapomniałem już, że można czym innym żyć! A jednak - nic z
tych wysiłków! Zło pleni się. Do Kościoła wkradają się ustępstwa i
letniość. Gorliwość zanika. Coraz trudniej porwać słowami. Coraz trudniej
mówić, gdy się samemu nie słyszy.
Krzyż milczy. Ludzie, nad którymi tyle razy grzmiał z ambony, pozostali
nieznanym tłumem. Żeby choć zobaczyć swoje słowo kiełkujące w jednym z
nich! Nie można tylko siać. Trzeba zobaczyć, jak zboże rośnie, dojrzewa...
Znowu patrzył wyczekująco na krucyfiks, z którego zwisał Umęczony. Nie
żałowałem sił - jeszcze raz dokonywał w sobie rachunku. - Nie oszczędzałem
ani drugich, ani siebie. Jeżeli stałem się postrachem, to dlatego, że
nienawidzę zła. Czy nie tego było trzeba? Dlaczego nie pochylisz się nade
mną, Panie? Dlaczego nie pokażesz mi nic z tego, co tak bardzo pragnę
zobaczyć?
W komnacie trwała głucha cisza. Zatrzymał się przy pulpicie, pochylił się
nad rozłożoną księgą. Oczy Konrada wędrowały po literach. Zdawały się
czegoś szukać. Lecz nagle zatrzasnął gruby tom, aż buchnął w górę kłąb
pyłu. Zacisnął dłoń na czole. Nawet słowa pisane przestały do niego
przemawiać. Był otoczony pustką. Dawniej, gdziekolwiek się obrócił,
odnajdywał swoją sprawę. Dziś - nie widział jej nigdzie. Nigdzie!

24
Sięgnął po płaszcz, narzucił go na ramiona. Wolno szedł dźwięczącym,
rozstukanym echami korytarzem. Brat służebny, usłużnie przygięty, otworzył
przed mim bramę.
Październik dopalał się pogodnie. Gałęzie drzew zdawały się obwisać niżej
niż zwykle. Blade promienie słońca ślizgały się po ścianie liści i
wydobywały tysiące tonów złota i purpury. Jutro Wszystkich Świętych.
Wszystkich... - myślał. - Znanych i nieznanych, "popieczętowanych" z
każdego rodu. Przypomniał sobie, co mówił o świętości do węgierskiego
rycerza. Był przekonany, że powiedział mu o niej wszystko, co można było
rzec w kilku słowach. Lecz czy już nic więcej powiedzieć nie było można? -
zastanowił się nagle. Święci są jak te liście - myślał. - Tylu ich jest,

background image

ile odmian złota na październikowym drzewie. Tylu, a każdy inny... To
dlatego tak trudno mówić o świętości. To dlatego tak trudno ich zobaczyć.
Ulica była pusta, a raczej - stawała się pusta przed nim. Jacyś ludzie,
ujrzawszy go z daleka, schodzili szybko w bok. Udawał, że tego nie widzi. A
jednak dostrzegał to i czuł.
Nieoczekiwanie minęła go gromada kobiet ubranych po wiejsku, niosących
kosze pełne barwnych jabłek. Musiały nie wiedzieć, kim jest, ale
spostrzegłszy księdza, kłaniały mu się i mówiły:
- Niech będzie pochwalony Pan nasz...
Z nagle obudzaną życzliwością patrzył na nie. Odpowiadał:
- Na wieki wieków...
Gdy go mijała ostatnia, wyciągnął dłoń i wziął z jej kosza rumiane
jabłko. Kobieta natychmiast przystanęła i zaczęła go prosić, by zechciał
wziąć więcej:
- Bierzcie, wielebny panie - mówiła. - Bierzcie, ile chcecie.
Potrząsnął głową.
- Dziękuję ci. Wezmę tylko to jedno.
- Bierzcie, panie, więcej - nastawała. - Ładne są, widzicie. A nie
chcecie brać bez zapłaty, to zmówcie Zdrowaśkę. Potrzeba człowiekowi, na
taki ciężki czas...
- Zmówię za to jedno - powiedział. - Idź z Bogiem.
Nie wiedział, po co wziął to jabłko. Nie miał zamiaru jeść. Skusiło go
chyba swą barwą.
Ulica znowu była pusta. Tak doszedł przed bramę szpitala. Chłopak o
rozdętej głowie, o twarzy zdradzającej niedorozwój, grzał się na słońcu.
- Chodź tu do mnie - przywołał go. Zwykle wydawał polecenia, nie
spoglądając nawet na człowieka, do którego się zwracał. Tym razem patrzył
jednak na grube policzki, na mętne, źle widzące oczy chłopca. - Jak się
nazywasz? - zapytał.
- Kuno.
- Jesteś sierotą?
- Matkę mam. Ale trędowata. I kazali jej iść precz.
Czyżby to tamta? - przebiegło przez myśl Konrada. Elza mówiła coś wtedy o
dziecku.
- Słuchaj - rzekł - idź do księżnej Elzy i powiedz jej, aby tu do mnie
zaraz przyszła. Rozumiesz?
- Ano, rozumiem. Ładne jabłko macie, panie. Takie czerwoniusieńkie.
- Idź. A jabłko - masz...
Chłopiec pocałował go w rękę i odszedł zataczającym się nieco krokiem.
Konrad zbliżył się do ławki pod murem i usiadł na niej. Właściwie - nie
wiedział, po co tu przyszedł. Elza była u niego u spowiedzi zaledwie przed
czterema dniami. Czekając na nią przypomniał sobie, o czym wtedy mówili.
Aha - doniesiono mu, że Elza próbuje obejść nakaz dawania jałmużny jedynie
chlebem i każe wypiekać ogromne bochny. Zganił ją surowo: nic go bardziej
nie wyprowadzało z równowagi, jak jej chytrość. "Abyś nie obchodziła mego
zakazu - rzekł - zmieniam moje polecenie. Wolno ci odtąd dawać tylko ułamki
chleba. Słyszysz"? Jak zwykle przyjęła jego polecenie milczącym ucałowaniem
jego dłoni.
Nie miał dziś jednak ochoty powracania do tej sprawy. Może to słońce i
barwne liście sprawiły, że ogarnęła go jakaś miękkość. Czekał bez

background image

zniecierpliwienia na nadejście Elzy. Po chwili zobaczył ją idącą szybko w
jego stronę. Wiedziała, że nie znosi czekania, śpieszyła, jak mogła. Gdy
nadbiegła, nie mogła złapać tchu. Dyszała ciężko. Na jej blade policzki
wystąpiły krwawe plamy. Jedną rękę z całych sił przyciskała do piersi,
drugą wsparła się o drzewo. Patrzył na nią i dziwił się, że dotąd nie
spostrzegł, jaka jest blada i wychudła. Tamten miał rację: wydawała się
cieniem.
- Siądź - powiedział. Wskazał jej miejsce na ławce. Przysiadła niepewnie.
Zwykle, gdy z nią rozmawiał, stała przed nim lub klęczała. Wciąż słyszał,
jak dyszy. Na jej skroniach perliły się kropelki potu. - Zmęczyłaś się? -
zapytał. - Nie trzeba było biec...
- Kuno powiedział... - zadyszka przerywała słowa - że czekacie... a on,
wolno...
- To nic. Czas ładny, wyszedłem na spacer. Dawno nie byłem u ciebie w
szpitalu. Postanowiłem zajść, zobaczyć. Już się przygotowałaś na zimę?
- Chcecie, mistrzu... - poderwała się - bym was... oprowadziła...?
- Nie, siedź. Źle wyglądasz. Czy chorujesz?
- Kaszlę trochę... nocami... Ale to nic.
- Musisz więcej dbać o siebie. Nakazuję ci to! - powracał do zwykłego
tonu. Ale zaraz mówił znowu łagodnie: - Ciało ludzkie jest jak osioł uparte
i krnąbrne. Ale i o osła trzeba dbać.
- Jesteście łaskawi, mistrzu...
Zapanowała cisza. Jeszcze pragnął coś jej rzec, spokojnego i dobrego, ale
nie wiedział, o czym ma mówić. Nie prowadził nigdy takich rozmów. Gdy
odzywał się, jego słowa były rozkazami.
Zapytał wreszcie:
- Miałaś dziś gości?
- Tak. Wiecie już o tym, mistrzu? Był u mnie wysłaniec mego ojca, rycerz
Banfy...
Uczyniła odruchowo gest: nieznacznie położyła dłoń na zawiązanym w gruby
węzeł rogu fartucha. Ten ruch nie uszedł jego uwagi. Życzliwy nastrój, w
którym tu przyszedł, prysnął w jednej chwili. Rozdrażnienie powróciło. Był
pewien: usiłuje ukryć przed nim otrzymane klejnoty. Wbrew jego zakazowi
chce je rozdać. Kiedy on przychodzi z dobrym słowem, ona oszukuje go!
- Z czym przyjechał? - pytał dalej. Ale wbrew woli Konrada jego głos
zmienił się. Elza spostrzegła to. Podniosła oczy na mistrza i zobaczyła
utkwiony w siebie przerażający, stalowy wzrok. Jeszcze bardziej pobladła.
Bezkrwiste wargi zaczęły drżeć.
- Mówił... - próbowała opowiadać - o ojcu... i pytał...
Po raz drugi dostrzegł, jak jej mała, posiniała dłoń usiłuje niezręcznie
ukryć zawiązany fartuch. Nagle ogarnęła go wściekłość. Był jak mąż
odkrywający zdradę żony. Raptownie wyciągnął rękę i wskazując palcem węzeł,
zapytał surowo:
- Co tam masz?
Zerwała się z ławki. Stała przed nim cała drżąca. Jej język plątał się.
Nie była zdolna wypowiedzieć słowa. Niecierpliwym gestem kazał jej
rozwiązać węzeł. Jej palce o pobladłych koniuszkach siliły się przez chwilę
nad rozplątaniem zaciśniętego płótna. Wreszcie rozwiązała węzeł,
rozpostarła fartuch. Wziął jego brzeg, przysunął ku sobie. Zajrzał do
środka. Na płótnie leżał chleb, wiele małych, bardzo małych kawałeczków.

background image

Potrząsnął fartuchem. Pod spodem nie było także nic innego. Tylko chleb.
- Niosłaś dla swoich biednych? - zapytał. Głos Konrada znowu był inny.
Zabrzmiał teraz głucho, jakby dobywał się z głębi krypty.
Tak, na podgrodzie... - szepnęła. Jej wargi nie przestawały drżeć. Ale
wyraz lęku, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy Konrad wybuchnął gniewem,
przemienił się w wyraz oszołomienia.
Nic nie mówiąc zrobił gest, by zawiązała fartuch z powrotem. Długo
milczeli. Ona stała przed nim z opuszczoną jakby wstydliwie głową, on
patrzył na nią tępym wzrokiem człowieka, który nie może pogodzić się z tym,
co zobaczył. Powoli, wspierając się na ręce, która drżała, powstał.
- To idź - rzekł. - Zanieś...
- Pozwalacie? - zapytała. - Naprawdę? - w tym słowie zadźwięczała radość.
Skinął potakująco głową. Zawołała "dziękuję" i schyliła się do jego ręki.
Ale on zamiast podać jej dłoń do pocałowania, odsunął ją od siebie.
Zaskoczona podniosła wzrok. Ich oczy spotkały się: jego szare i przygasłe
długo czegoś zdawały się szukać w jej czarnych i błyszczących. Potem
powiedział tym samym, wciąż bezdźwięcznym głosem:
- Nie dziękuj. To ja...
Nie skończył, tylko mocno ścisnął powieki i odwrócił się. Widziała, jak
idzie ku bramie powoli, zgarbiony, zwyciężony. Nie śmiała za nim pobiec.
Tylko mocno, z całych sił, zawołała w sercu o miłosierdzie do Tego, który
każdej nocy odliczał ostatnie dni jej czekania.
23 lutego
1959 roku


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dobraczynski Jan Przyszedlem rozlaczyc
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Piąty akt
Dobraczyński Jan Dzieci Anny
Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]
Dobraczynski Jan Kto was zabije
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Cien Ojca
Dobraczyński Jan Truciciele
Jan Dobraczyński Magdalena
Jan Dobraczynski Narodziny sredniowiecza

więcej podobnych podstron