Seul le diable en enfer pouvons vous aider
Tej nocy śnił, że jest najmniejszym morskim żyjątkiem, skulonym w najmniejszej z muszelek na rozległe
plaży, oświetlonej blaskiem księżyca. Czuł pod sobą dotyk piasku, a w ustach smak soli. Słyszał odgłosy
wolnych, nieustających konwulsji oceanu, przemieniających skały w głazy, głazy w kamyki, kamyki
w pył, dzień za dniem, rok po roku, nawet kiedy nie było nikogo, kto mógłby być tego świadkiem. Od-
czuwał ogromne przerażenie istoty małej i bezbronnej. – G
RAHAM
M
ASTERTON
– Iwo? Iwo, jesteś w domu?
Chłopiec omal nie podskoczył słysząc swoje imię. Jednak chwilowe zakłócenie, które
wtargnęło do jego cichego świata, sprawiło, że rozplótł zacieśnione dłonie. Malutkie więzienie
o kratach z drobnych dłoni przestało istnieć. A więzień nie czekał – motyl zatrzepotał
skrzydełkami, czym prędzej czmychając ku niebu. Chłopiec obdarzył go tęsknym
westchnieniem, myśląc, że takiemu to dobrze. Może sobie odfrunąć sobie z balkonu w każdej
chwili i…
– Iwo do cholery!
I nikt na niego nie krzyczy.
Po motylu już nie było śladu, chłopiec zawrócił do mieszkania. Jego spojrzenie odnalazło
zdenerwowaną kobietę, gdy tylko przekroczył próg. Uśmiechnął się do niej przepraszająco,
ale ona nie miała na to czasu. Podeszła do niego zdecydowanym krokiem, zbyt mocno łapiąc
go za drobne ramię.
Czemu ja zawsze muszę się na ciebie denerwować? Nie mus…
Lekkie uderzenie w policzek, jedynie ostrzeżenie.
Ile razy mam ci powtarzać, żebyś mi nie przerywał? Przepraszam, mamo. Och, już dobrze…
dziś jest taki szczęśliwy dzień, co prawda, prawie go popsułeś… nieważne już, chodź,
poznasz kogoś.
Nie czekając na odpowiedz chłopca, pociągnęła go za sobą w głąb mieszkania. Zatrzymali się
w korytarzu, gdzie nieznajomy mężczyzna z uwagą przyglądał się drogim obrazom,
zajmującym większą część wystroju przedpokoju. Mama podeszła do niego i z przesadnym
uwielbieniem ucałowała w policzek. On uśmiechnął się do niej lekko i spojrzał na chłopca.
– A więc to jest…
Iwo nie musiał nawet zbytnio słuchać tej całej przemowy. Znał ją na pamięć. Wiedział, że
mama zawsze o nim dużo opowiadała, a oni nie mogli się doczekać by go poznać. I że byli pod
wrażeniem jakim to miłym i grzecznym chłopcem jest.
Oni to zazwyczaj był ten sam typ.
Pewnie dlatego przez wszystkich mama tak strasznie płakała, wystarczyło tylko poczekać.
*
Butelki huknęły, szkło poleciało na wszystkie strony. Chłopiec trzymał się kurczowo futryny,
wyglądając za niej niepewnie. Znał scenę na pamięć, wiedział, co się zdarzy, tak było przecież
za każdym razem. Patrzył jak mama szarpie się z drzwiczkami szafki, słuchał okropnych słów,
gdy przetrząsając regały nie odnajdywała, choć jednej pełnej butelki. Jak trzęsie się od łez,
które tak beznadziejne próbowała powstrzymać. Jak w kilka chwil głośny szloch miota nią
całą.
A potem spostrzega i jego. Rękawem niedbale ociera łzy spływające po policzkach, na twarz
wpełza paskudny uśmiech. Chłopiec czuje dziwny chłód ogarniający jego ciało, ale przecież
jeszcze przed chwilą tego nie czuł. Przytomnieje odrobinę, gdy w świadomości nachodzi go
obraz podobnych scen, które już przeszedł. Już wie, że musi się wycofać, ale czas płata mu
potwornego figla – jest już za późno.
– Czy… ty… zawsze musisz wszystko psuć?
Przełyka szybko ślinę, palce boleśnie wbija w pomalowane na ciemny mahoń drewno, chce
coś odpowiedzieć, ale słowa nie przechodzą mu przez gardło. Mama jest rozbawiona.
Przeczesuje niedbałym ruchem, pozostawione w nieładzie włosy, patrzy na niego uważnie,
jednak jej oczy wcale nie epatują radością.
– Żałuję, że cię urodziłam. Gdyby nie ty, wszystko układałoby się tak dobrze…!
Wyrzuciła te słowa z odrazą, jakby sam fakt wspominania o tym, napawał ją nieopisaną
odrazą.
– Przepraszam mamo… ja…
Ale nie wie, co on. Nie wie, bo nigdy nie widział powiązania między tymi sytuacjami, które tak
często się powtarzały. Nie wiedział czemu mama nagle stawała się taka szczęśliwa a on musiał
poznawać tych wszystkich mężczyzn. I nie wiedział czemu nim jeszcze dobrze zapamiętał
imię, on trzaskał drzwiami a mama zaczynała płakać.
Może dlatego, że nie wiedział, wyraz twarzy mamy zmienił się tak gwałtownie. Jej twarz
wykrzywił brzydki grymas, odbierając jej ostanie znaki po dawnej urodzie.
Ostatnim co zarejestrował była jej smukła dłoń, sięgająca bo butelkę; palce zaciskające się na
szklanej szyjce; mierząca ku niemu ręka.
– Gdyby cię nie było…
*
Wszystko co pamiętał obracało się wokół czekania. Długimi godzinami pałętał się po pustym
mieszkaniu, z wytęsknieniem popatrując na smukłe, czarne wskazówki zegara. Ale one
zdawały się być obojętne na jego jasne, wpatrzone z nadzieją oczy. Chociaż to zawsze była
nadzieja; wiedział, że nigdy nie było ustalonej godziny powrotu mamy. Wiedział, że równie
dobrze, może spędzić jeszcze kilka dni, nie spuszczając wzroku z zegara.
Pamiętał też, rosnącą ekscytację znajdującą ujście w pierwszych ciepłych dniach wiosny.
Kiedy wszystko budziło się do życia, kiedy kwiaty na balkonie zaczynały budzić się z białego
snu. A on znów mógł chować się wśród nich.
Przypominał sobie oczekiwanie na widok filigranowych, przepełnionych barwami skrzydeł,
podobnych do płatków kwiatów. Pierwsze motyle, przylatujące na jego balkon; ich
rozpaczliwe trzepotanie, które łaskotało mu skórę, gdy chwytał i więził je w dłoniach.
Nie potrafił zapomnieć z jakim strachem witał każdy dzień, po tym jak mama przedstawiała
mu swojego nowego znajomego. Jak modlił się, by chociaż ten został z nimi odrobinę dłużej.
Często wracał pamięcią do chwil, gdy jego ograniczony do ścian malutkiego mieszkania świat,
więził go w ponurej samotności. Jaj z zazdrością przypatrywał się z okna dzieciom bawiącym
się przed blokiem. Ale strach, że mama wróci do domu, a jego nie będzie… a przecież miał być
grzeczny, zostać i pilnować mieszkania i… nie chciał żeby była zła. Nie mógł pozwolić by
znowu przez niego płakała.
Odnajdował we wspomnieniach chwile, w których uciekał z mieszkania; długie minuty
mijające w ciszy, kiedy z przestrachem patrzył na zamknięte drzwi. Wyczekiwał wtedy
przypływu odwagi, który popchnął by go do wyjścia. A po kolejnych minutach, znów wracał
na górę, mówiąc sobie, że następnym razem starczy mu sił.
Nieustannie wracał do chwil, kiedy jego wyczekiwanie wypełniały marzenia. Tak proste do
spełnienia, często naiwne, marzenia. Kiedy wyobrażał sobie, że to musi być miłe mieć
przyjaciela, móc mówić do kogoś bez obawy, że odpowie mu krzyk. Dużo się śmiać i być ze
sobą na bardzo długo. Bardzo, bardzo długo. Bez trzaskania drzwiami i znikania na zawsze,
bez zapominania imion.
*
Rutyna.
Ucieczka; na oślep – wybiegł z mieszkania, przeskakując o kilka stopni, ześlizgując się z
ostatnich, obijając się o ściany klatek schodowych, rozpaczliwie łapiąc się barierek i tłukąc
sobie boleśnie łokcie i nadgarstki o ich oblepioną brudem stal. Łzy wcierane w oczy,
niesprawne, gwałtowne ruchy dłoni, paznokcie sunące po skórze, tworzące wzory pełne
czerwonych linii. Dopóki nie bolało, dopóki nie zaczynało szczypać. A wtedy przestawał,
zastanawiając się czemu znów płacze przez ten substytut ojca, a serce obija się o delikatne
wnętrze tak szybko. Przecież on za chwilę odejdzie na dobre, a pamięć o nim zniknie; przecież
za chwilę jego imię będzie tylko złym snem.
Bardzo chciał, żeby i mama nie była o to zła.
Skrzyżował drżące rączki na piersi, chwiejnie starając się zachować równowagę. Na kilka
sekund zmusił się by zapomnieć, że trzeba oddychać – za bardzo bał się, że z łapczywym
haustem powietrza, jego usta wypuszczą krzyk. Głuchy, obijający się o ozdobione wulgarnymi
napisami ściany, budzący wszystkich wysokich wiekiem sąsiadów. A tak przecież nie można.
Uniósł ociężałe powieki i uśmiechnął się niepewnie, widząc, że zdołał dobiec do drzwi. Powoli
opuścił ręce wzdłuż ciała, a po chwili wahania pozwolił by prawa wystrzeliła ku klamce.
Położył dłoń na uchwycie obklejonym obdrapany plastikiem, starał się zmusić drzwi by się
otworzyły, jednak te ani drgnęły. Naparł na nie mocniej, czując jak ręka zaczyna drżeć, a oczy
znów wilgotnieją. Złość znowu w nim wezbrała; złość na tę całą bezsilność jaką wykazywał.
Bolało przypominać sobie, jak bardzo bezradnym był wobec tego, co działo się wokół niego.
Że dlatego on zauważał wszystko, a jego nikt, dlatego było tak dużo krzyku, dlatego… oparł się
o drzwi, czując bezwładność, która przejmowała kontrolę nad jego ciałem.
A potem czyjaś dłoń musnęła jego ramię.
Pozwolił zasłonie jasnych rzęs pociągnąć powieki w dół, a jego świat okryła czerń. Jeśli to
matka wybiegła za nim, nie chciał widzieć nienawiści, która zwykle malowała się na jej
twarzy, gdy obwiniała go o swoje kolejne miłosne niepowodzenia. Bo przecież był zbyt młody,
by wiedzieć, że nie powinien przepraszać. Co mówiła mama miało być słuszne i jedyne.
– Idziesz pospacerować?
Ciepły głos wytrącił go z natłoku dręczących myśli. Obejrzał się przez ramię, zastał go widok
mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie spotkał. Wysoki, z niedbale naciągniętym kapturem,
spod którego ciepło błyskały na niego ciemne oczy. Chłopczyk otworzył nieznacznie usta,
jednak zabrakło dźwięku, gdy wszystkie złe emocje zastąpiło zaciekawienie. Pokiwał
energicznie głową, szybciej niż zdążył poukładać sobie w niej wszelkie ostrzeżenia o
nieznajomych, które zasłyszał w szkole.
Niespodziewanie mężczyzna nakrył jego dłoń, wciąż zaczepioną o klamkę, swoją. Iwo tylko na
chwilę zasmakował ciepła, chłodny, nocny wiatr z zewnątrz smagnął jego skórę, gdy tylko
drzwi się uchyliły.
– Proszę…
Głos ten sam, jednak tonacja szeptu. Chłopiec drgnął, czując na swojej skórze gęsią skórkę,
sam już nie wiedział, czy to od zmiany temperatury czy… Tylko skinął delikatnie i wybiegł na
zewnątrz. Zapomniał już czy chciał, aby ukołysał go wieczorny koncert świerszczy, czy może
chciał spowiadać się gwiazdom. Złość mu minęła, więc to już nie było ważne. Odwrócił się z
wyuczonym uśmiechem, splatając dłonie za plecami.
– Ja też wybieram się na spacer.
W słowach mężczyzny Iwo doszukał się propozycji. Może trochę na wyrost, ale przecież chciał
iść u jego boku. Odgarnął jasne pasma włosów za ucho i nie potrzebując więcej słów, zbliżył
się do nieznajomego, a chwilę później szli już razem.
– Jak masz na imię? – głos chłopcu zadrżał, dopiero teraz zdradzając całą jego niepewność.
Odchrząknął szybko, czując jak policzki zaczynają go piec. W jednej chwili cisza wydała mu
się nieznośna.
– Kai.
Koniec rutyny.
*
Taplał się we wspomnieniach wszystkich wspólnych przechadzek, leżąc w swoim łóżku i
znowu, z utęsknieniem czekając wieczoru. Wychodząc na swoje małe królestwo, ograniczone
powierzchnią balkonu, często wychylał się za barierkę i wypatrywał, choć wiedział, że
nadaremno. Ale chciał, bardzo, zobaczyć ten uwielbiony zlepek kości i mięśni. Marzył skrycie
o tym, by kiedyś razem mogli spacerować w pełnym słońcu, nawet jeśli potem znów miałby
mieć te dziwne, małe plamki na nosie. Czerwienił się wyobrażając sobie jak ukochane dłonie,
odgarniają mu włosy z czoła; rozmyślał, czy gdyby tylko zdobył się na odwagę, to może
mógłby opowiedzieć mu o swoim ostatnim śnie.
Niebieskie zasłony dzielnie pilnowały by do pokoju nie wdarły się promyki popołudniowego
słońca. Chłopiec oddychał cichutko, zawstydzony własnymi marzeniami. Pochwycił w rączki
poduszkę i objął ją najmocniej jak potrafił, rozmarzonym wzrokiem wodził po białym suficie,
myśląc sobie, że nie potrzebuje się już więcej złościć.
I że gdzieś pomiędzy wytęsknionymi ucieczkami po zmierzchu a swoim dawno nie słyszanym
śmiechem, musiał się zakochać.
Ścisnął mocniej poduszkę, gdy zrozumiał, że teraz już wszystko jest dobrze, a on nie będzie
więcej samotny.