Jadwiga Courths Mahler
I będę ci wierna aż do śmierci
Zerwała się ze snu przerażona. Przecież wyraźnie słyszała, jak ktoś wołał ją po imieniu:
"Renato, Renato"! Wpatrywała się w świt poranku, jak gdyby czekała, że znów usłyszy
swe imię, lecz na próżno. Dokoła panowała cisza. Skupiła myśli i z wolna wstała z łóżka.
Ubierając się, wciąż nadsłuchiwała. Czyżby rzeczywiście wszystko wokoło niej zamarło?
Zwykle słyszała o tej porze tupot biegających dzieci i wzajemne ich nawoływania się.
Dziś jednak była przerażająca pustka i złowroga cisza. Od chwili gdy przekroczyła próg
swego mieszkania, czuła się jak liść porwany wichrem i unoszony w dal nieznaną.
Opanowało ją uczucie lęku. Otworzyła okno i zaczęła biegać po pokojach, w których
meble stały w nieładzie, dywany leżały nie rozłożone, a w oknach brakowało firanek.
Czuła się obca we własnym mieszkaniu i trwożliwie rozglądała się po nim. Znużona
powróciła do sypialni. Obok jej łóżka stała kołyska, zaciągnięta daszkiem z frędzelkami i
pełna różnokolorowych poduszeczek. Usiadła na fotelu, patrząc przed siebie błędnymi
oczami i rozpamiętując ostatnie lata życia. Jakże surowo obszedł się z nią los! Przed
czterema laty była jedyną spadkobierczynią bogatego przemysłowca Jana Werkenta i
świat uśmiechał się do niej. Zaręczyła się i wyszła za mąż za ślicznego chłopca,
eleganckiego oficera ułanów. A dziś była kobietą złamaną, opuszczoną przez męża, który
ślubował jej wierność przed ołtarzem, a potem porzucił. Straciła dziecko, które przyszło
na świat, gdy była u szczytu szczęścia, a potem zgasło, gdy umarł jej ojciec i gdy straciła
majątek. Ojciec twój zbankrutował i skończył życie samobójstwem! - złorzeczył jej mąż,
rotmistrz Hans von Trachwitz, gdy go widziała ostatnim razem. Potem sprzedał jej meble,
srebra, ekwipaż, wszystko, co się dało spieniężyć, by tylko posiąść gotówkę. Zostawił jej
tylko bieliznę, trochę mebli niezbędnych i resztki biżuterii. Opowiadał, że musi wyjechać
do Berlina i szukać posady, by utrzymać siebie i swą matkę. Trochę mu ludzie współczuli,
trochę go żałowali, a potem z wolna przestali o nim mówić. Renata nie sprzeciwiała mu
się. Nieczuła na wszystko, spakowała swoje rzeczy i gotowała się do wyjazdu. Oddaliła
służbę i widziała, jak handlarze uwijali się koło jej mebli, które zakupili za psi grosz. Gdy
ostatniego wieczoru na próżno wyczekiwała męża z kolacją, którą sama przyrządziła,
poszła do jego pokoju, by go zawołać. Znalazła tylko kartkę na biurku: "Muszę cię
opuścić - pisał - gdyż nie mogę z tobą razem ugruntować sobie egzystencji. Zbyt jesteś
zbałamucona, a za mało praktyczna, a przy tym nic nas nie łączy. Znajomi i przyjaciele
twego ojca z pewnością dopomogą ci, na razie zaś możesz sprzedać swoje stroje
wieczorowe, futra i biżuterię. Skieruję do ciebie odpowiedniego nabywcę. Wyjeżdżam nie
do Berlina, lecz do Ameryki i jeśli mi się poszczęści, to do mnie przyjedziesz lub będę ci
pomagać, a jeżeli nie, to zapomnij o mnie". To było wczoraj! Uśmiechnęła się gorzko,
czytając list męża, a później, gdy przyszedł handlarz, sprzedała, co się dało i
wyczerpana upadła na łóżko. Przeszła noc i nic już nie stało na przeszkodzie, by
wyjechać. Z wolna odzyskała spokój i równowagę ducha. Odezwała się w niej krew
przodków, dzielnych kupców i przemysłowców. Pójdzie w świat z wiarą, że nie zginie.
Lepiej podjąć walkę, aniżeli poddawać się zwątpieniu, choćby nawet ta walka miała być
1
ciężka. Ii Doktor Helman skończył przyjmowanie pacjentów. Wstał od biurka i zamierzał
przejść do pokoju jadalnego, gdy mu służący oznajmił, że jeszcze jakaś pani prosi o
konsultację. - Czy nie powiedział jej Benedykt, że godziny przyjęć skończyły się? -
Owszem, powiedziałem, panie doktorze, ale ta dama jest przyjezdna i prosi, by pan
doktor zrobił dla niej wyjątek. - No to niech Benedykt prędko ją wprowadzi i powie mej
żonie, że spóźnię się parę minut na kolację. Do gabinetu lekarza weszła młoda kobieta w
żałobie. Ze zdziwieniem patrzył na jej bladą twarz, z której wyglądały wielkie, ciemne
oczy, pełne smutku. Poznał ją natychmiast. - Panno Renato! - rzekł. Przepraszam, pani
von Trachwitz... Wszakże nie mylę się?... - Tak jest, panie doktorze... poznał mnie pan! -
odrzekła. Podał jej fotel i poprosił, by spoczęła. Wyglądała bardzo mizernie, był więc
przeświadczony, że przyszła po poradę. - Co pani dolega? - spytał troskliwie. Opadła na
fotel i opuściła głowę. Potem spojrzała na jego czerstwą, męską twarz i na jego bystre
oczy, które łagodnie spoglądały na nią. - Tak, panie doktorze! Tyle oto pozostało z
Renaty Werkent. Ujął jej rękę i mówił ze współczuciem: - Widzę, że życie nie szczędziło
pani zawodów. Nie można jednak, droga pani Renato, poddawać się cierpieniom, ani też
tracić odwagi. Uśmiechnęła się boleśnie. - Czy słyszał pan doktor o moich
nieszczęściach? - Wiem, że umarł przezacny ojciec pani i że wraz z nim straciła pani
cały majątek. - To jeszcze nie wszystko, panie doktorze. W tym samym czasie umarła
moja córeczka Magdusia i... mąż mnie porzucił. Wyjechał za ocean, by tam ugruntować
sobie egzystencję, ale beze mnie. Doktor Helman cofnął się przerażony. - Czy podobna?
Wprost wierzyć mi się nie chce, pani Renato! - A jednak tak jest - rzekła. - Odkąd
straciłam majątek, nie stanowiłam dla niego żadnej przynęty. - To po prostu oburzające! -
rzekł lekarz. - Oswoiłam się jednak z tym wszystkim i całkiem inna kwestia sprowadziła
mnie tutaj. Przyszłam prosić pana doktora, by mi powiedział, co było przyczyną śmierci
mego ojca... Pytanie to spędza mi sen z powiek... Niech mi pan powie szczerą prawdę.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy lekarza. - Czy nie otrzymała droga pani swego
czasu mego listu? Wszak zawiadomiłem panią, że ojciec jej umarł na udar sercowy. - Ale
czy to prawda? Proszę, niech mi pan doktor potwierdzi to własnymi ustami. - Zapewniam
panią słowem uczciwego człowieka, pani Renato, że ojciec jej umarł na serce.
Odetchnęła z ulgą. Widoczne było, że jej kamień spadł z piersi. - Czy pani miała jakieś
wątpliwości? - spytał. - Mąż mój uporczywie zapewniał mnie, że ojciec mój popełnił
samobójstwo! - Ależ to nikczemność! Spodziewam się, że pani nie dawała temu wiary. -
Nie wierzyłam mu, ale bałam się go. Jako zaufany przyjaciel ojca, wie pan doktor dobrze,
że ślub mój przyspieszył ruinę pieniężną firmy Werkent i S_ka. Toteż myśl, że ojciec
targnął się na życie, nie dawała mi chwili spokoju. Robiłam sobie wyrzuty, że mój posag i
wyprawa pozbawiły firmę środków obrotowych. Proszę, niech mi pan doktor powie, w
jakich okolicznościach ojciec zakończył życie? Patrzył na nią zaniepokojony. - Istotnie,
ślub pani był dla ojca źródłem ciągłej troski. Znał on dobrze rotmistrza Trachwitza i
wyrzucał sobie nieraz, że zgodził się na ten związek, jakby przeczuwając, że nie da on
pani szczęścia. Wyposażył panią szczodrą ręką i nie skąpił pieniędzy, sądząc, że tą
drogą uzyska dla pani przywiązanie jej męża. Potem wdał się w spekulacje giełdowe... a
co się później stało, wie pani... Wszystko to mówię, by panią przekonać, że w tej sprawie
orientuję się trafnie i że słowa moje są wiernym odbiciem prawdy... - Od szeregu lat -
2
mówił dalej lekarz - ojciec pani cierpiał na wadę serca i niejednokrotnie zalecałem mu
spokój i powstrzymywanie się od wszelkich silniejszych wzruszeń... - Nie przetrzymał
upadku swego przedsiębiorstwa i to było właściwym powodem jego śmierci! - A więc nie
ja wbiłam gwóźdź do trumny ojca? - spytała Renata. - Nie powinna pani zaprzątać sobie
głowy podobnymi zarzutami, które nie doprowadzą do żadnego celu. Choroba pani ojca
była tego rodzaju, że każde silniejsze zdenerwowanie pociągnęłoby za sobą katastrofę. -
Mój biedny ojciec! - westchnęła. - Niech spoczywa w spokoju. Nie życzyłbym mu, by
widział panią w tym stanie, w jakim obecnie znajduje się pani... złamana, opuszczona i
pozbawiona dziecka... Nie... lepiej może, że go Pan Bóg powołał do Siebie. - Gdybym go
miała, byłabym szczęśliwa! - zawołała Renata głosem pełnym bólu. - Nie usiłujmy
zmienić tego, co nie da się zmienić! - rzekł doktor Helman. - Czy wolno mi jednak
zapytać, jak pani zamierza urządzić sobie życie? Nie kieruję się zwykłą ciekawością, lecz
raczej troską o dobro pani, które nie może być dla mnie obojętne, zwłaszcza, że znam
panią jeszcze z czasów, kiedy pani biegała w krótkich sukienkach. - Bardzo panu
doktorowi dziękuję i powiem mu zaraz, co zamyślam robić... Otóż... chciałabym
pracować, by zapomnieć o moich troskach i zarabiać na utrzymanie, nie będąc nikomu
ciężarem. - Doskonale! - zawołał lekarz. - Bardzo mi się to podoba. Czy zamierza pani
pozostać w Berlinie? - Na razie tak, sądzę bowiem, że tutaj najłatwiej znajdę zajęcie.
Chciałabym otrzymać posadę damy do towarzystwa osoby starszej, lub zarząd domu,
lub coś w tym rodzaju. Obawiam się natomiast roli wychowawczyni drobnych dzieci. -
Ponieważ zabiegi pani o wyszukanie sobie zajęcia potrwać mogą kilka miesięcy, proszę
zatem przyjąć do tego czasu gościnę w moim domu. - Pan doktor rzeczywiście bardzo
jest dla mnie dobry - odparła - proszę mi jednak wybaczyć, że mu odmówię. Chciałabym
od razu stanąć na własnych nogach, a poza tym bardzo byłabym skrępowana, wreszcie i
państwu sprawiłabym subiekcję. Proszę więc nie brać mi za złe odmowy. - Naturalnie,
pani Renato. Przykro mi tylko, że w tej chwili nie mogę nic dla pani zrobić... Tym żywiej to
odczuwam, że doznałem od pani ojca aż nadto dużo dowodów uczynności. - ťatwo to
pan doktor wyrówna. Mając obszerną praktykę i stykając się z ludźmi, znajdzie pan
niewątpliwie okazję do zarekomendowania mych usług. Poza tym pozwoli pan, że w
razie gdyby żądano ode mnie referencji, powołam się na opinię pana doktora. Nie mam
żadnych świadectw ani rekomendacji, a przecież bez tego trudno marzyć o zdobyciu
posady. - Zgadzam się jak najchętniej pani Renato i zawsze gotów jestem pomóc pani. A
teraz niech pani powie dobry wieczór mojej żonie i zostanie u nas na kolacji. - Pierwszy
warunek spełnię z miłą chęcią, ale co do drugiego, to znów muszę panu doktorowi
odmówić, gdyż czekają na mnie w pensjonacie, w którym się zatrzymałam. - Znów
dostałem kosza - żartował lekarz. - Niech mi pani jednak powie szczerze, czy pani
dysponuje środkami, które jej umożliwią przetrzymanie czasu, zanim znajdzie pani
posadę? - Doprawdy, jestem panu bardzo obowiązana za jego troskliwość. Sprzedałam
resztki biżuterii oraz kilka sukien wieczorowych i przypuszczam, że przynajmniej pół roku
wytrzymam i że przez ten czas coś znajdę. Opowiedziałam zatem panu doktorowi
wszystko i pozwolę sobie teraz przywitać się z pańską żoną. Zostawiam panu mój adres
na wszelki wypadek i raz jeszcze dziękuję najserdeczniej za okazaną mi życzliwość.
Pani doktorowa Helmanowa z niecierpliwością oczekiwała męża i z trudem mogła uporać
3
się z dziećmi, które co chwila pytały, kiedy przyjdzie tatuś i kiedy będzie kolacja. Toteż z
radością powitała męża, patrząc zdziwiona na Renatę. Poznała ją, a gdy się dowiedziała,
że straciła dziecko, serdecznie ją ucałowała. Renata z trudem powstrzymała łzy, widząc
jak mała córeczka pani doktorowej tuliła się do matki, przerażona widokiem obcej osoby.
Toteż szybko się pożegnała z doktorostwem i wybiegła na ulicę. Podczas kolacji
opowiedział doktor Helman swej żonie o rozmowie z Renatą. Pani doktorowa była mocno
wzruszona losem Renaty. - Wyobrażam sobie - mówiła - jak musiała cierpieć, wiedząc,
że jest na ustach całego miasta i jak teraz musi się liczyć z każdym groszem. A jaka była
szczęśliwa, wychodząc za mąż, zaślepiona w swym poruczniku, który, jak się okazuje,
jest po prostu szubrawcem, okradł ją, a teraz porzucił. - Lepiej - odpowiedział doktor - że
to się prędko wyklarowało, aniżeli gdyby miało się przeciągać całe lata. Renata wydaje
mi się z natury dzielną kobietą, która da sobie w życiu radę. Iii Już trzy miesiące siedziała
Renata w Berlinie, nie mogąc znaleźć żadnego zajęcia. Pilnie studiowała ogłoszenia w
gazetach, ale jej oferty pozostawały bez odpowiedzi, a gdy się przedstawiała, doznawała
odpowiedzi odmownych. A tymczasem jej zasoby pieniężne topniały i z dnia na dzień
upadała na duchu. Te trochę robótek ręcznych, jakie udało jej się otrzymać, nie mogły
zapewnić jej utrzymania. Właścicielka pensjonatu radziła Renacie, by przyjęła miejsce
pielęgniarki chorych, a choć zajęcie to wydawało się jej niemiłe, to jednak z wolna
oswajała się z myślą, że nie będzie miała innego wyboru, zwłaszcza że w danym
wypadku będzie mogła liczyć na poparcie dr Helmana. Wybierała się już nawet w tej
sprawie do doktora, gdy nagle otrzymała od niego list: "Droga pani Renato! Mam
wrażenie, że znalazłem dla pani coś odpowiedniego. Proszę mnie odwiedzić jutro w
południe i przyjąć zapewnienie mego szacunku i życzliwości". Była tak zdenerwowana,
że męczyła się przez całą noc, nie mogąc zasnąć. Czyżby znów miała doznać
rozczarowania? Traciła już zaufanie w swe siły i czuła, że jeżeli i tym razem się nie uda,
straci chęć do życia. Punktualnie o dwunastej zadzwoniła do drzwi lekarza. Przyjął ją
rozpromieniony. - Witam panią, pani Renato, niech pani spocznie. Mam dla pani dobrą
wiadomość. Serce jej biło w niepewności i z trudem zdołała wymówić kilka słów
podziękowania za pamięć. - Niech mnie pani posłucha! - mówił doktor. - W zeszłym roku
operowałem niejaką panią Tornau, wdowę, zamożną obywatelkę ziemską, która potem
przebyła u mnie w klinice kilka tygodni. Jest to osoba niezwykle sympatyczna i
kulturalna. Choć całkowiecie odzyskała zdrowie, jednak nie czuje się na siłach, aby sama
jedna mogła prowadzić zarząd dużego domu. Syn jej, kawaler, zajmuje się
gospodarstwem rolnym. Otóż prosi mnie pani Tornau, bym jej zarekomendował
zastępczynię. Jest tam również gospodyni, do której należy drób i nabiał, a pani von
Tornau poszukuje osoby młodej, inteligentnej, która by dotrzymywała jej towarzystwa,
zastępowała ją w ogólnym gospodarstwie kobiecym i uzupełniała jej potrzeby duchowe...
Mam wrażenie, pani Renato, że posada ta jest wymarzona dla pani. - Boję się o tym
myśleć, by nie spłoszyć szczęścia, panie doktorze! - rzekła Renata, naprawdę
uszczęśliwiona. - Tym razem zależy tylko od pani, by nie wypuścić z rąk okazji, jaka się
trafia. Zgadza się pani z niej skorzystać? - Czy się zgadzam? Ależ naturalnie, panie
doktorze! - odpowiedziała skwapliwie. - Jest tam jednak pewien warunek... - rzekł lekarz.
- Jaki mianowicie? - spytała zaniepokojona. - Otóż syn pani von Tornau życzy sobie, aby
4
towarzyszka jego matki była osobą nie związaną żadnymi względami rodzinnymi, by
całkowicie mogła się poświęcić jego matce i to nie na czas krótki, lecz na przeciąg kilku
lat... Dlatego też uważam za wskazane, by pani zaakcentowała w swej ofercie, że pani
jest wdową, bezdzietną i niczym nie związaną z rodziną. - Jeżeli warunek ten jest
konieczny, to podam się za wdowę i wymienię nawet moje panieńskie nazwisko. Jako
Renata Werkent czuć się będę swobodniejszą, a przecież nikogo to nie obchodzi, że
mąż mnie opuścił i wyjechał na drugą półkulę. - I ja jestem tego zdania, pani Renato, i
rad jestem, że pani bez długiego namyślania się powzięła to rozsądne postanowienie.
Uśmiechnęła się z ironią. Czy mogła się wahać? Czy miała inny wybór? - Bylebym tylko
odpowiadała wymaganiom! - rzekła. - NIe święci garnki lepią! - odparł żartobliwie lekarz.
- Da pani sobie doskonale radę, jestem przekonany. - Jakże jestem panu wdzięczna, jak
mam podziękować panu doktorowi! - Najlepszym podziękowaniem będzie dla mnie,
jeżeli pani czuć się będzie zadowolona i jeżeli życie pani ułoży się pomyślnie. - Postaram
się, aby życzenia pańskie spełniły się i proszę niech pan się nie gniewa, jeśli z początku
będzie to może szło trochę kulawo. - Na pewno pójdzie gładko. Niechże więc pani będzie
dobrej myśli i czeka cierpliwie na moją odpowiedź. Odbierze ją pani prawdopodobnie w
końcu tego tygodnia. Iv Dwór w Tornau, zwany w okolicy zamkiem, był starą budowlą o
grubych murach i głęboko osadzonych w nich oknach. Front jego zdobiły cztery kolumny,
a obydwa narożniki frontowe dźwigały na sobie wieżyczki, co mu naprawdę nadawało
charakter średniowiecznego zameczku, zwłaszcza z oddali. Należał on od setek lat do
rodziny von Tornau i utrzymany był z całą starannością, stanowiąc prawdziwie pańską
siedzibę, tak różną od nowoczesnych, cudacznych willi, mających pretensję do wiejskich
dworów. Majątek ziemski przechodził z pokolenia na pokolenie i choć nie stanowił
magnackich włości, to jednak był to pokaźny szmat roli i lasu, doskonale
zagospodarowany i nie zadłużony. íe zaś Tornau'owie byli ludźmi rozumnymi i szli za
postępem czasu, więc ziemia ich była w kulturze inwentarza w doskonałym stanie, a
główny folwark takie miał budynki, że czynił wrażenie jakby małego miasteczka.
Dzisiejszy właściciel, Ralf von Tornau, człowiek młody, gdyż zaledwie
trzydziestopięcioletni, był wyłącznym posiadaczem majątku. Ojciec jego powrócił z wojny
francuskiej jako inwalida i zmarł wkrótce z ran, które nie chciały się goić, pozostawiając
nazwisko i majątek jedynemu synowi Ralfowi. Od tej chwili Ralf, który dotychczas
prowadził niefrasobliwy żywot studenta w Bonn, wstąpił w ślady przodków i osiadł na roli,
jako pracowity i dzielny agronom, pod troskliwą opieką kochającej go i powszechnie
szanowanej matki. Jak to bywa na wsi, utrzymywali liczne stosunki sąsiedzkie, ale bez
hucznych i wystawnych przyjęć. - I na to przyjdzie czas! - mawiała pani von Tornau. -
Niech tylko Ralf wprowadzi pod nasz dach żonę. Była to jedyna jej troska. Tyle było w
sąsiedztwie panienek ładnych i zamożnych, ale jakoś nic się nie kleiło. Ralf von Tornau
był przystojnym, postawnym mężczyzną. Wysokie czoło znamionowało inteligencję, a
duże, stalowe oczy patrzyły rozumnie, cokolwiek marzycielsko na świat. Blondyn z
ładnym wąsem i zgrabnie skrojonymi ustami był miły i ujmujący w obejściu, może za
poważny na swoje lata, zwłaszcza w oczach matki. Dawniej był wesoły, niefrasobliwy i
płochy, nagle jednak zmienił się i spoważniał. Wiedziała, co było tego przyczyną, ale nie
poruszała tego tematu, wiedząc, że to do niczego nie doprowadzi. * * * Przed sześciu
5
laty zamierzał RAlf von Tornau ożenić się. Przedmiotem jego westchnień była urocza
blondynka, Melania von Birkenfeld, córka podupadłego arystokraty. Ralf pokochał ją
gorącym porywem serca, ona zaś podzielała jego uczucia, wcale się z tym nie kryjąc,
gdy nagle dała się unieść zalotności i nieoczekiwanemu kaprysowi. Powodem tego był
milioner, baron von Berkow, sąsiad Tornau'a, hodowca koni i pan całą gębą. BAron był
bardzo czuły na wdzięki niewieście i Melania zdołała rozniecić w nim płomień pożądania i
doprowadzić go do ołtarza. Tytuł, olbrzymi majątek i żądza zakosztowania wszelkich
uciech życiowych były silniejsze niż jej uczucia względem Ralfa. Wolała być damą
światową niż czcigodną matroną, potrząsającą kluczami w Tornau. Wprawdzie baron był
mocno podtatusiałym i nieuczonym życiowo wdowcem i jako mąż_kochanek znacznie
mniej pociągającym niż Ralf, ale i najpiękniejszy mężczyzna - rozumowała Melania -
znudzi się, zwłaszcza w wiejskim zakątku... W rezultacie dała pierwszeństwo baronowi, a
Ralf musiał się zadowolić dość mętną wymówką "ofiary dziecinnego wybryku miłości", jak
uczucie swe obłudnie określiła. Ralf odczuł boleśnie doznany zawód. Gdy jednak
usłyszał z ust ojca Melanii, że był on przeciwny niedobranemu małżeństwu córki, której w
dodatku nie zawahał się nazwać wyrachowaną zalotnicą, usiłował zagłuszyć w sobie
bunt serca. Odleciała go jednak chęć do małżeństwa i odtąd odnosił się wrogo do kobiet.
Po operacji i po okresie rekonwalescencji, przebytym u doktora Helmana, pani von
Tornau powróciła do majątku syna. Zdając sobie sprawę, że nie tak prędko doczeka się
synowej i czując się osłabioną i osamotnioną, prosiła Ralfa, by jej wyszukał damę do
towarzystwa, która by jej zarazem ulżyła w gospodarstwie domowym. To właśnie było
przyczyną korespondencji Ralfa z doktorem Helmanem i zarekomendowania Renaty,
która, zdaniem doktora, idealnie nadawała się do tej funkcji. W rezultacie odpowiedział
RAlf doktorowi, że pani Renata Werkent mile będzie widziana przez jego matkę i przez
niego samego. * * * Ralf von Tornau powrócił z pola. Zeskoczył z konia i rzucił cugle
forysiowi *, który poprowadził wspaniałego wierzchowca do stajni i natychmiast starannie
go wytarł, rozkulbaczył i przywiązał do żłobu. Foryś - pomocnik stangreta. Dziedzic był
przy tym obecny, a potem przeszedł przez obszerny dziedziniec, i skierował się ku
dworowi, pogwizdując wesoło i uderzając szpicrutą o cholewy długich butów do konnej
jazdy. Wszedł po schodach na górę do swego pokoju i zmienił kamizelkę łosiową na
lekką szamerowaną piżamę, po czym zszedł na dół do pokoju jadalnego, gdzie już
oczekiwała go matka. - Jestem mamo! - zawołał. - A jeść mi się chce piekielnie! Uścisnął
matkę i pogładził jej białe włosy. Spoglądała na niego z miłością swymi dobrymi oczami i
uśmiechała się łagodnie. - Jak się masz, mój chłopcze! - rzekła. - Siadaj koło mnie i
zanim ci podadzą śNiadanie, opowiedz, co słychać nowego. Wszystko dobrze, mamo.
Ludzie pracują przy żniwach, jak się patrzy. Jeżeli pogoda dopisze, będziemy mieli plony,
jak rzadko którego roku. Poślij żniwiarzom kawy, tylko dużo i zimnej. Niech gospodyni
dopilnuje tego na czas, tak między trzecią a czwartą, gdy największy żar leci z nieba. -
Sama dopilnuję, Ralfie. A jak się miewa Peterman? - Całkiem nieźle, mamo. Okazało się,
że kosa przecięła mu but i zraniła go w nogę tylko powierzchownie. íona robi mu okłady z
arniki * i narzeka, że nie może iść do żniwa. Ale trudno, skoro ma dziurę w nodze, niech
siedzi w chałupie! - żartował Ralf. Arnika - zioło lecznicze. - Masz najlepszych ludzi w
całej okolicy! - rzekła pani Tornau. - Sam sobie wychowałeś ich wyrozumiałością i
6
sprawiedliwym traktowaniem. - Tak mamo, czynię to z czystego egoizmu, bo najlepiej
sam na tym wychodzę. Ale czuję już zapaszek befsztyku! Nie ma nic lepszego nad
befsztyk, zwłaszcza jeżeli się jest od czwartej z rana na nogach. Jadł jak wilk, a matka
wciąż mu dokładała. Gdy skończył, odezwała się: - A pamiętasz, że dziś o czwartej ma
przyjechać pani Werkentowa? Chciałabym pojechać po nią na stację. Czy nie mógłbyś
pojechać razem ze mną? Miałaby od razu wrażenie, że jest w rodzinie. - Dobrze, mamo,
pojadę razem z tobą. Sam jestem trochę ciekaw, kogo nam zarekomendował doktor
Helman. Wiesz, Ralfie, obawiam się, czy taka obca osoba nada się do naszego cichego
życia rodzinnego... - Nie obawiaj się, mamo. Doktor Helman wyraża się o niej bardzo
pochlebnie, a to solidny człowiek i nasz przyjaciel. Pisze on, że pani Renata Werkent jest
wdową po oficerze, osobą taktowną, wykształconą i zrównoważoną. Czego mama chce
więcej? - To prawda, RAlfie, ale ty znasz moją słabość. Niepokoi mnie, czy ta pani na
przykład dobrze się prezentuje. - Mamusiu droga! - zawołał wesoło. - Szkoda, że nie
zażądałaś fotografii pani Werkentowej. - Bałam się, że będziesz ze mnie żartować. Ralf
roześmiał się serdecznie. - To nie tylko twoja słabość, mamo. Ja też wolę ładne twarze
niż brzydkie, aczkolwiek te ładne... - dodał poważniejąc - nie zawsze są dobre... W
każdym razie chciałbym, mamo, aby pani Werkent przypadła ci do gustu, inaczej żal mi
jej będzie biednej. Jeżeli jest młoda i zdrowa, nie przypuszczam, aby była odrażająca...
Zobaczymy ją zresztą za kilka godzin. Punktualnie o wpół do piątej zajadę po mamę, a o
piątej będziemy już wiedzieli, jak wygląda nasza nieznajoma... Pani von Tornau podała
synowi filiżankę czarnej kawy, którą wypił duszkiem i zbierał się ku wyjściu. - Czy
wyjedziesz jeszcze konno w pole? - zapytała. - Tak, mamo. Mam się spotkać pod lasem
z panem Diesterkampfem i omówić z nim sprawę nowej lokomobili. Ale punktualnie o
wpół do piątej będę przed gankiem. - Doskonale. Zdrzemnę się trochę, bo godzinka snu
po obiedzie weszła już u mnie w nałóg. - To mamie dobrze robi! - rzekł Ralf. - A gdy
przyjdzie pani Werkent, będzie mama miała wszelką swobodę. - Mam nadzieję, mój
Ralfie. Pozdrów pana Diesterkampfa i poproś go, by powiedział żonie, że odwiedzę ją
jutro po obiedzie. Tak już dawno jej nie widziałam. Odprowadził matkę do drzwi i
pocałował ją w twarz i w rękę. - Niech mamusia odpocznie godzinkę i będzie gotowa na
wpół do piątej. V RAlf usiadł obok matki w kabriolecie i ujął lejce, sam bowiem powoził.
Milczeli jakiś czas oboje, a pani von Tornau wpatrywała się w opaloną twarz syna.
Westchnęła, widząc, że jest nachmurzony i jakby nieswój. - Co ci jest mamo, że tak
wzdychasz? Myślę o tym, czego nie bardzo lubisz słuchać, Ralfie. Czas już nawyższy,
abyś się ożenił, a ty ciągle zwlekasz. Wkrótce zostaniesz starym kawalerem i kto wie,
czy nasz majątek rodzinny nie przejdzie w obce ręce... Sposępniał, widocznie niekontent,
że matka poruszyła niemiły dlań temat. - Na to, by się ożenić, jestem aż nadto młody i
czekać mogę cierpliwie, aż znajdę odpowiednią dla siebie żonę... - Byle nie trwało to
zanadto długo... Powiem ci szczerze, mój Ralfie, że wątpię w ogóle, czy znajdzie się dla
ciebie "odpowiednia" żona. Zanadto wiele może wymagasz... Patrzył przed siebie w
zamyśleniu. Czy nie był wówczas przeświadczony, że owa blondynka o kuszących
oczach była dla niego odpowiednia? A przecież w tak brzydki sposób oszukała go! Czy
nie lepiej by zrobił, gdyby się był ożenił z jedną z tych hożych, rumianych dziewcząt,
które mu wskazywała matka? Ale on wolał się uganiać za wiatrem w polu, niż
7
wprowadzić do gniazda rodzinnego stateczną, miłą panienkę, która by była rękojmią jego
spokoju i szczęścia. Przecież i matka jego była kiedyś taką panienką. Gdzież teraz
znajdzie tę "odpowiednią", która potrafi umilić mu życie, a przede wszystkim pozyskać
jego serce? Spojrzał na matkę i odezwał się półgłosem: - Znajdzie się, znajdzie na
pewno, tylko trochę cierpliwości. Mam tylko jedno wymaganie, aby była choć trochę
podobna do mamusi. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po twarzy. Chcąc nie chcąc,
musiała na razie być zadowolona z tej jego odpowiedzi. Skręcił na szeroki gościniec
wzdłuż lasu, gdy w oddali ukazał się elegancki ekwipaż, zaprzężony w parę rączych
rumaków. Siedział w nim skulony starszy pan o twarzy wyblakłej i zniszczonej, a obok
niego strojna młoda kobieta w eleganckiej, letniej toalecie. Na głowie miała kapelusz z
szerokim rondem, przybrany strusimi piórami, a w ręku trzymała parasolkę, przybraną
koronkami. Widząc zaprzęg Tornau'ów, zawołała na stangreta, by zatrzymał konie i
zaczęła machać ręką, by i Ralf przystanął. - Witamy drogich państwa! Wybieraliśmy się
właśnie do nich. Dostrzegł w jej oczach niemą prośbę i zatrzymał konie. Wraz z matką
powitał panią baronową von Berkow i jej zniedołężniałego męża. - íałujemy niezmiernie,
że nie możemy państwa przyjąć - rzekła pani von Tornau - ale najpóźniej za kwadrans
musimy być na stacji. - Oczekują państwo gości? - zapytała Melania von Berkow, nie
spuszczając oczu z Ralfa. - Przyjeżdża dziś do nas dama do towarzystwa mej matki! -
odpowiedział. - Zapewne młoda, interesująca osóbka? - dorzuciła wesoło. - Nie umiem
pani powiedzieć, gdyż nie widziałem jej nigdy. - Jaka szkoda! Ale jutro po południu
przyjedziemy do państwa i obejrzymy ją! RAlf skłonił się, a pani von Tornau zapytała: -
DAwno państwo powrócili do Berkow? - Wczoraj w południe! - rzekła Melania. - Baron
nieszczególnie się czuje i zamierza spędzić w Berkow lato i całą jesień, a ja, jako jego
wierna małżonka, będę go, naturalnie, pielęgnować. Prawda, Herbercie? Baron Berkow
bąknął pod nosem kilka konwencjonalnych słów. Widać było, że wolałby, gdyby go
zostawiono w spokoju. Ralf spojrzał na niego obojętnie, z lekkim jednak odcieniem
pogardy, burzył się bowiem jeszcze wciąż na wspomnienie, że musiał temu człowiekowi
ustąpić miejsca dlatego, że Berkow posiadał miliony. Pani Tornau nie mogła
powstrzymać się, by nie powiedzieć: - Pan baron doprawdy wygląda na zmęczonego.
Powinien pan jak najwięcej siedzieć w domu i zażywać spokoju. - Istotnie, droga pani...
rad bym nie ruszać się z domu, ale Melania wciąż zachęca mnie do podtrzymywania
stosunków towarzyskich i nie mogę być dzikusem... - Ależ nic podobnego! - zawołała
Melania, wciąż uporczywie patrząc na Ralfa. - Mój mąż ma zbyt wiele interesów na
głowie i niepotrzebnie się męczy. Czy państwo nie mogliby nam polecić jakiegoś
hodowcy koni, któremu moglibyśmy powierzyć stadninę? - Na razie nie mam nikogo na
myśli - rzekł Ralf - ale przepytam się przy okazji. Jest to stanowisko bardzo
odpowiedzialne i nie tak łatwo jest znalźć dobrego fachowca. - Bardzo panu dziękuję -
wtrącił baron Berkow, zwracając się do Ralfa - bo istotnie nie mogę podołać nadmiarowi
pracy. - Herbercie! - przerwała mu Melania. - Nie zatrzymujmy dłużej państwa Tornau,
gdyż mogą się spóźnić na pociąg. Pojedziemy do Diesterkampfów, a jutro będziemy u
państwa. Do widzenia, kochanej pani i dostojnemu panu Ralfowi. Do jutra! Skinęła
wdzięcznie rączką w eleganckiej paryskiej rękawiczce i rzuciła rozkaz stangretowi. Po
kilku jeszcze słowach pożegnania, obydwa pojazdy ruszyły w przeciwne strony. Pani
8
Tornau spojrzała z troskliwością na syna. Zaciskał usta, a bruzdy na jego czole jak gdyby
pogłębiły się. - Berkow bardzo się posunął! - rzekła. - Myślę, że długo nie pociągnie.
Wzruszył ramionami. - Będziemy wtedy mieli w okolicy jedną ładną wdówkę więcej.
Blondynkom do twarzy w żałobie. - Nie bądź taki złośliwy, Ralfie! Roześmiał się. -
Czasami trzeba być złośliwym, mamusiu, nawet bezwiednie. Mnie ta para napawa po
prostu obrzydzeniem. Zmieńmy temat rozmowy, mamo. Zaczęła mówić o rzeczach
obojętnych, ale nie mogła się pozbyć niepokoju. Wkrótce stanęli przed małą stacyjką,
leżącą na gruntach ich majątku. Urzędnik kolejowy, spełniający w jednej osobie
wszystkie obowiązki stacyjne, wybiegł na przywitanie dziedziców i pomógł wysiąść
Ralfowi. - Za dwie minuty nadjedzie pociąg! - zawołał, całując w rękę panią von Tornau. -
Doskonale, panie Brinkman! - rzekł Ralf częstując go cygarem. - Dziękuję panu
dziedzicowi. Wypalę je po podwieczorku. - To niech pan weźmie i drugie na - po kolacji.
Brinkman schował cygara do czapki służbowej, po czym uzbrojony w chorągiewkę,
podążył na peron. Za chwilę z wagonu drugiej klasy wyskoczyła Renata, oglądając się,
jak gdyby kogoś szukała. Ralf von Tornau podszedł ku niej szybko i uchylając kapelusza,
zapytał: - Czy mam przyjemność mówić z panią Renatą Werkent? - Tak jest! A ja mam
zaszczyt z panem von Tornau? - Podał jej rękę i przez chwilę badali się nawzajem
oczami. Ralf uśmiechnął się, widocznie zadowolony. Ta - pomyślał - zaspokoi na pewno
estetyczny gust mej matki. Wziął jej ręczną walizkę i rzekł: - Pozwoli pani, że ją
przedstawię mojej matce, która czeka przed stacją w kabriolecie. Obeszli budynek
stacyjny. Renata miała na sobie oliwkowy płaszczyk podróżny, lekko odchylony, spod
którego widać było jej zgrabną postać, ubraną w letnią, czarną sukienkę. Spod czarnego,
słomkowego kapelusza wyzierał kształtny profil jej twarzy, okolonej bujnym splotem
włosów. Robiła wrażenie ujmujące; osoby dystyngowanej i przystojnej. Pani von Tornau
uniosła się na siedzeniu i podała Renacie rękę, mile uśmiechając się do niej. Młoda
kobieta instynktownie przycisnęła podaną sobie rękę do ust. Nić wzajemnej sympatii
zawiązała się od pierwszego wejrzenia między obu paniami. - Miło mi poznać panią! -
rzekła pani von Tornau. - Proszę, niech pani siada obok mnie. Syn mój usiądzie przed
nami i będzie powozić: Renata zajęła miejsce w kabriolecie. Ralf spoglądał od czasu do
czasu na przybyłą. Dostrzegł w jej smutnych oczach jakby tęsknotę i bezwiednie
ogarnęło go współczucie dla tej przystojnej kobiety, zmuszonej szukać schronienia pod
obcym dachem. - Czy pani życzy sobie - zapytał - by dziś jeszcze odebrać swój bagaż?
Wszystko, co żyje, widzi pani zajęte jest teraz przy żniwach i mówiąc szczerze, wolałbym
to załatwić dopiero jutro. - Ależ proszę bardzo, niech pan zarządzi, jak panu się lepiej
układa. Moja ręczna walizka wystarczy mi na razie najzupełniej. Z przyjemnością słuchał
jej dźwięcznego głosu i wydał Brinkmanowi polecenie co do bagażu. Potem skoczył na
kozioł i ujął lejce. Po kilku minutach pojazd wjechał na gościniec, wiodący wprost do
dworu w Tornau. Renata z ciekawością rozglądała się po uprawnych polach, ozłoconych
dojrzałym zbożem, którego ciężkie kłosy czekały jakby żniwiarza. Niektóre łany były już
skoszone i widać było snopy poustawiane w mendle, pod które podchodziły duże wozy
drabiniaste, zaprzężone w czwórki koni dworskich. Zdawało jej się, że powinna
wyskoczyć z pojazdu i pomagać przy żniwach... świeży powiew wiatru zarumienił jej lica i
pełną piersią wciągała zapach pól. Pani von Tornau z przyjemnością spoglądała na swą
9
towarzyszkę. - Czy pani jest bardzo zmęczona po podróży? - spytała, biorąc ją za rękę. -
O nie! - rzekła Renata z uśmiechem. - MIałam podróż nader przyjemną i wcale
nieuciążliwą. Przecież odległość od stolicy nie jest zbyt wielka. - Jak by to nie było,
przeszło cztery godziny jazdy koleją, ale w pani wieku tych rzeczy nie odczuwa się
zbytnio. Powozik toczył się teraz przez drogę leśną. - Jaki cudny las! - zawołała Renata. -
Same dęby i buki, a jakie olbrzymie! Ralf odwrócił się i zapytał: - Lubi pani lasy? - A czy
są na świecie ludzie, którzy by ich nie lubili? Czy ten las należy do majątku Tornau? -
Tak. Ciągnie się aż do parku, a potem wzdłuż ogrodu warzywnego i sadu. Gdy je
miniemy, dostrzeże pani nasz dom mieszkalny. - Prześliczny las. A jak starannie
utrzymany! Kiwnął głową i odwrócił się do koni. Odpowiedziała za niego matka: - Las ten
był zawsze oczkiem w głowie wszystkich Tornau'ów i przechodzi z pokolenia na
pokolenie, zawsze troskliwie pielęgnowany. - Mało już jest majątków, które by
przechodziły z ojca na syna! - rzekła Renata. - Słyszy się o nich, jak o jakichś unikatach.
- Tak! - odparła pani von Tornau. - Człowiek przyzwyczaja się do swej ziemi i wrasta w
nią jak korzeń. A ileż to ludzi potraciło majątki rodzinne nie chcąc ich wypuścić z rąk
właśnie wskutek tego sentymentu do ziemi, odziedziczonej po przodkach. Mamy w
naszej okolicy kilka takich przykładów. Po kilku minutach byli przed podjazdem
zamkowym. Ralf zeskoczył z kozła i pomógł damom wyjść z kabrioletu, po czym wszedł
z nimi do pałacu, oddawszy lejce stajennemu, który podbiegł tymczasem. Pani von
Tornau ujęła Renatę za rękę i przekraczając próg, odezwała się: - Pragnę, aby kochana
pani zaznała w naszym domu spokoju i szczęścia i aby nam dobrze było razem! Mocno
wzruszona Renata ujęła rękę pani von Tornau i znów pocałowała ją kilkakrotnie. - I ja
tego pragnę z całego serca i dziękuję pani za jej dobroć! Ralf też podał jej rękę,
zapewniając, że dołącza się do życzeń matki. Do pokoju weszła czyściutka gospodyni,
pani Birkner. - Dobrze, że pani przyszła! - odezwała się pani von Tornau. - Przedstawię
pani moją towarzyszkę, panią Renatę Werkent. Przejmie ona wszystkie te czynności,
jakie pani za mnie wykonywała. Renata podeszła i podała jej rękę. - Proszę panią o
cierpliwość i o wyrozumiałość - rzekła - zanim nauczę się tego wszystkiego. Proszę
również nie żałować mi pracy ani pouczeń. - Jakaś rozumna osoba - pomyślała pani
Birkner - a w dodatku dobrze się prezentuje. Widocznie musi być z dobrego domu. -
Pracy u nas nie brak! - rzekła. - Nawet w tej chwili smażę konfitury i galaretki i może mi
pani pomóc napełniać słoiki. - Ależ panno Birkner - zawołała pani Tornau - przecież
dopiero co wróciliśmy z kolei. Pani Werkent musi się trochę ogarnąć, a potem rozejrzeć
się w swoim pokoju. Proszę ją tam zaprowadzić, a potem pomyśleć o jedzeniu. Ja i syn
też będziemy na kolacji. - Słucham panią dziedziczkę i zaraz zaprowadzę panią Werkent
do jej pokoju. Wzięła walizkę Renaty i podążyła za nią po schodach na górę, wskazując
drogę. Renata dostała dwa schludne pokoje, z których okien roztaczał się ładny widok na
las i sąsiednie pola. Panna Birkner postawiła jej walizkę i rozejrzała się po obu pokojach
czy czego nie brak. - Ma pani wszystko w porządku, pani Werkent! - rzekła. - Podoba się
pani to mieszkanie? - Nadzwyczaj ładne i miłe! - odparła Renata. - Bardzo pani dziękuję!
- Nie ma za co. U nas we dworze wszystkim jest nie najgorzej, gdyż starsza pani i pan
Ralf są ludźmi dobrymi i sprawiedliwymi. Jak tylko się pani ogarnie, proszę zejść na dół.
Pierwsze drzwi przy schodach prowadzą do pokoju jadalnego. Za kwadrans wydam
10
kolację. - Dziękuję pani. Za kwadrans będę na dole. Otworzyła walizkę i wyjęła neseser,
pochodzący z czasów jej szczęścia i dobrobytu. - Jakie pani ma piękne rzeczy! -
zawołała gospodyni, widząc okute w srebro przybory toaletowe i przypatrując się nocnej
koszulce, którą Renata położyła na łóżku. - Nawet nasza pani dziedziczka nie ma takich
śliczności. Renata pokraśniała. - To wszystko są prezenty mojego ojca, który mi je dawał
w czasach, gdy był bogaty. Później zubożał i umarł. - Ach tak! - rzekła gospodyni. - Niech
pani się nie gniewa na mnie za moją paplaninę. Była mocno skonfundowana
(zmieszana) i prosiła Renatę, by się do niej zwracała z całym zaufaniem. Potem zeszła
na dół, przypominając o kolacji. Renata umyła twarz i ręce, poprawiła włosy i włożyła
białą opaskę na szyję, aby cokolwiek stłumić żałobny wygląd swej czarnej sukienki.
Postawiła potem na biureczku fotografię ojca i swej córeczki i łzy zakręciły się w jej
oczach. Podeszła do okna i na widok spokojnej przyrody i zachodzącego słońca doznała
ukojenia. Co jej przyniesie nowy okres życia? Spokój i zadowolenie ze spełnianych
obowiązków czy też nowy zawód i rozgoryczenie. Vi Gdy zeszła na dół, zastała już w
jadalni panią von Tornau z synem. Na stole pełno było przekąsek i wiejskich ciasteczek,
a obok kipiał czajnik z herbatą. Skłoniła się i nie pytając o nic napełniła szklanki i podała
je, jakby to czyniła od dawna. Pani Tornau wyraźnie była zadowolona. Potem usiadła na
wskazanym jej miejscu i obserwowała swoich pracodawców. Spostrzegła, że pani Tornau
rzuciła do herbaty jeden tylko kawałek cukru i dolała śmietanki, a Ralf pił czystą herbatę,
wrzuciwszy do szklanki dwa kawałki cukru. Serce jej silnie biło. Czy sprosta obowiązkom,
jakie ją czekają? Czy znajdzie w tym wiejskim dworze spokojną przystań? Ralf patrzył
ukradkiem na jej białe, delikatne dłonie, którymi zręcznie, choć trochę niespokojnie,
manewrowała wśród przyborów do herbaty i zastawy. Ręce, które nie zaznały trudu i
troski, wypielęgnowane, o długich wąskich palcach, zakończonych lśniącymi, podłużnymi
paznokciami. - Jakże im ciężko będzie - myślał - nagiąć się do innej pracy! Z zamyślenia
wyrwała go matka, zwracając się do Renaty: - Doktor Helman - mówiła - wspominał w
swoich listach, że pani miała w ostatnich czasach bolesne przejścia, że pani w krótkich
odstępach czasu straciła ojca, a potem dziecko. Pragnęłabym, aby Tornau było dla pani
cichą przystanią, w której zagoją się jej rany. Młoda kobieta z trudem powstrzymywała
wybuch łez. - Nie wiem - rzekła - jak pani dziękować za tyle dobroci i współczucia. Tak
bardzo chciałabym pozyskać jej serce i zaufanie i nie wiem, czy mi się to uda. Proszę
być pobłażliwą, jeżeli czasami, w początkach mej pracy, dobre chęci będą musiały
starczyć za uczynek... - Niech pani będzie dobrej myśli! - odparła pani von Tornau. -
Szukamy osoby, do której mielibyśmy całkowite zaufanie, a reszta sama się ułoży. Doktor
Helman polecił nam panią bardzo gorąco i z pewnością zna panią od dawna. Renata
uśmiechnęła się. - Doktor Helman był naszym domowym lekarzem i przyjacielem mego
ojca, zna mnie więc od najmłodszych moich lat. - Musiał pewnie - dodała pani Tornau -
głęboko odczuć stratę przyjaciela, nie mogąc uratować mu życia, zwłaszcza, że jest
dzielnym lekarzem. - Nie mógł zapobiec katastrofie! - rzekła Renata. - Ojciec mój umarł
nagle. Od chwili utraty majątku cierpiał na nieuleczalną wadę serca. - A wkrótce potem
umarł pani mąż, prawda? Renata zbladła. Musiała minąć się z prawdą wobec tych ludzi,
którzy byli dla niej tak życzliwie usposobieni. - Straciłam męża w parę miesięcy później! -
odpowiedziała cicho. - Jakże pani współczuję! - rzekła pani Tornau. - Czy długo
11
chorował? Przymknęła oczy, pogrążona w niemej rozpaczy zaciskała dłonie. - Tak mi
ciężko o tych rzeczach mówić! - szepnęła drżądym głosem. Ralf patrzył na nią
badawczo. - Jak bardzo musiała kochać męża! - pomyślał. Pani Tornau ujęła ręce
Renaty. - Proszę mi wybaczyć niepotrzebną ciekawość. Nie poruszajmy więcej tych
bolesnych rzeczy i mówmy o czymś innym. - Dziękuję pani z całego serca. Przyjdzie
chwila, że zwierzę się pani ze wszystkiego! - Dobrze, moje dziecko! - rzekła pani Tornau
dobrotliwie. - Proszę mi nalać jeszcze jedną filiżankę herbaty i samej coś zjeść
koniecznie. Ralf też podał jej swoją filiżankę. Gdy ją napełniała, widział, jak jej ręce lekko
drżały. íal mu się jej zrobiło i chcąc odwrócić bieg myśli, zaczął mówić o gospodarstwie
wiejskim, o sąsiedztwie i tym podobnych rzeczach. - Zobaczy pani - rzekł - że i na wsi
czas szybko schodzi i że życie wiejskie nie jest tak bardzo monotonne. Mówił to jakby z
własnego doświadczenia. Widziała, że sposępniał i że zmarszczył czoło. Czyżby i on
miał jakieś cierpkie wspomnienia, a może i ból w sercu? Wkrótce potem pożegnał panie,
aby wyjechać w pole. Po jego wyjściu odezwała się Renata do pani Tornau. - Jeśli pani
pozwoli, to pójdę teraz do gospodyni i trochę jej pomogę. - Ależ panna Birkner da dziś
radę sama. Niech pani siądzie obok mnie na kanapie i dotrzyma mi towarzystwa.
Pogawędzimy godzinkę, a jutro od samego rana mogę panią odstąpić pannie Birkner.
Nauczy się pani od niej wielu sekretów gospodarstwa kobiecego. Niech tylko pani się nie
przejmuje jej paplaniną, bo lubi opowiadać niestworzone rzeczy. Vii Gdy nazajutrz z rana
obydwie panie przechodziły przez podwórzec folwarczny, po obejrzeniu obory i chlewni,
nadjechał od strony ogrodu Ralf na koniu. Wracał z lasu, gdzie omawiał interesy z
kupcami leśnymi. Dostrzegłszy panie, zeskoczył z siodła i trzymając konia za cugle,
podszedł ku nim. Renata poklepała konia po szyi, co widząc Ralf cofnął jej rękę, trochę
przelękniony, wiedział bowiem, że klacz jest złośliwa, byle czego się boi i gryzie. - Spójrz,
mamo! - rzekł, zwracając się do matki. - Jaka Zampa jest spokojna. Nie wierzę własnym
oczom, że dała się głaskać obcemu. Widocznie pani Werkent ją zaczarowała. - Czuje
pewnie - rzekła Renata - że lubię konie i że mam do koni szczęśliwą rękę. - Jeździ pani
konno? - Gdy wyszłam za mąż, towarzyszyłam często memu mężowi na spacerach. Mąż
był oficerem ułanów, więc okazji było co niemiara. Objął ją wzrokiem. Postać jej smukła i
zgrabna świadczyła aż nadto, że musiała prześlicznie wyglądać na koniu. - Nie
gustowała pani w tym sporcie? - zapytał. - Mówiąc szczerze, nie. Choć bardzo lubię
konie, to jednak jazda konna nigdy mnie zbytnio nie pociągała. Jeździłam więcej dla
przyjemności mego męża, a po przyjściu na świat córeczki, zarzuciłam zupełnie jazdę
konną. - Mnie również - wtrąciła pani von Tornau - koń, jako wierzchowiec, nigdy nie
nęcił. Ale mamy tu w okolicy kilka amazonek, które pod względem brawury jeździeckiej
prześcigają nawet mężczyzn. - Na wsi jest to poniekąd konieczne! - dodała Renata. - A
przy tym pańska Zampa jest istotnie prześlicznym stworzeniem. Stanął obok niej i głaskał
klacz po czole. - Koń pełnej krwi do osobistego użytku jest jedyną moją pasją! - rzekł. -
Wszystkie inne konie w Tornau muszą chodzić w zaprzęgu. Oddał potem lejce
stajennemu i skierował się z paniami w stronę dworu. - Sprzedałeś drzewo Millerowi? -
zapytała go po drodze matka. - Tak, mamo! Przeszło trzydzieści najpiękniejszych drzew
pójdzie pod topór. Ale na to nie ma rady, gdyż stoją za blisko mokradła i korzenie
zaczynają gnić, trzeba więc jak najprędzej je ściąć. Prosiłem pana Diesterkampa, by je
12
obejrzał i orzekł on, że nie można dłużej zwlekać, gdyż inaczej nie osiągnę nawet połowy
dzisiejszej ceny. Trochę w tym miejscu las się przerzedzi, ale na to nie ma rady. - Bardzo
lubię to miejsce nad wodą! - rzekła pani von Tornau. - Zaprowadzę tam panią w upalny
dzień. Panuje tam nader przyjemny chłód. Jest tam też ławeczka, na której mile się
wypoczywa. - Tak, niech się panie tam wybiorą choćby dziś po południu, bo dzień mamy
gorący. Przy śniadaniu rozmowa toczyła się o rzeczach gospodarskich, a Renata
przysłuchiwała się z ciekawością, rzucając od czasu do czasu jakieś pytanie. Viii Po
południu siadł Ralf przy biurku, by załatwić kilka listów. Z gabinetu jego roztaczał się
widok na ogród, a tuż pod oknami kwitły rabaty kwiatowe. Dalej widać było trawnik i
altanę ogrodową. Zapach kwiatów, a głównie róż, napełniał powietrze skąpane w słońcu
letniego popołudnia. Wtem rozległ się skrzyp kół na żwirze, którym wysypany był
podjazd, a w chwilę później stanął przed pałacem wspaniały ekwipaż z Berkowa. Ralf
skoczył do okna i spostrzegł elegancką panią Melanię oraz je zblazowanego męża, który
przy pomocy lokaja z wolna wysiadał z powozu. Zbiegł na dół do pokoju bawialnego, w
którym siedziała jego matka wraz z Renatą, zajęte znaczeniem chustek do nosa. -
Mamo, masz gości! Baronostwo Berkow przyjechali. - Wiem już, mój chłopcze. Pani
baronowa pragnie jak najprędzej zaspokoić swoją ciekawość. Podszedł do Renaty. Złoży
nam wizytę - rzekł - najpiękniejsza kobieta na dzisięć mil wokoło i wiem, że ciekawa jest
bardzo zobaczyć panią. Spojrzała na niego zdziwiona. - Pan żartuje! - rzekła poważnie. -
Bynajmniej, mówię całkiem serio! Podszedł do wchodzącej Melanii i pocałował ją w
koniuszki palców. - Jesteśmy! - zawołała baronowa, zwracając się do pani von Tornau. -
Przyrzekłam pani wczoraj, że przyjedziemy i dotrzymałam słowa. Jakże tu mile chłodno.
Na dworze upał nie do zniesienia. Renata stanęła obok kominka. Jej smukła postać
rysowała się ostro na białym tle kafli. Promień słońca, które przedzierało się z boku,
oświecał jej włosy. Patrzyła dużymi oczami na piękną baronową, która w sposób
impertynencki przypatrywała się jej przez lorgnon. Dostrzegł to Ralf i natychmiast
przedstawił Renatę. - Pani baronowa pozwoli - rzekł - że jej przedstawię panią Renatę
Werkent, towarzyszkę mej matki. - Bardzo się cieszę... nowa towarzyszka mamy
pańskiej... Czy pani i przed tym zajmowała podobną posadę? - zapytała Renatę. Ralf
poczerwieniał z gniewu i spojrzał na Renatę, jakby ją chciał przeprosić za nietakt swego
gościa. Renata jednak skłoniła się grzecznie i pojmując, że w jej pozycji nie należy być
zbyt wrażliwą, rzekła: - Nie, pani baronowo, to moja pierwsza posada! Melania, jak gdyby
ignorując Renatę, zwróciła się do pani von Tornau: - íe też pani miała odwagę przyjąć
osobę do towarzystwa bez należytej praktyki. Ja z zasady angażuję tylko osoby, które
posiadają chlubne świadectwa z przepracowanych lat. - Dobrze pani robi! -
odpowiedziała pani Tornau, najwidoczniej poirytowana nietaktem baronowej. - Ale nie
rozumiem, do czego tu potrzebna odwaga? Pani Werkent była nam polecona przez
człowieka bardzo poważnego, a jako wdowa po oficerze, jest przecież osobą z
towarzystwa. Czegoż mam więcej żądać? Renata chciała się oddalić, Ralf jednak
zatrzymał ją. - Niech pani zostanie z nami! - rzekł uprzejmie, podając jej krzesło.
Podziękowała mu oczami pełnymi wdzięczności i usiadła, gdy już wszyscy zajęli miejsca.
Melania była wściekła. - To po prostu śmieszne, żeby robić takie ceregiele z osobą
najemną! - myślała. Postanowiła pokazać, jak się powinno traktować ludzi tej klasy. -
13
Niech mi pani, proszę, poda szklankę wody! - rzekła, zwracając się do Renaty. - Z kurzu i
gorąca zaschło mi w gardle. Renata pokraśniała, podniosła się jednak, by spełnić
życzenie baronowej. Uprzedził ją Ralf, zadzwoniwszy na lokaja, któremu polecił podać
wodę. - Chętnie bym pani usłużyła... - rzekła półgłosem. - Do tego rodzaju posług mamy
dość służby w domu! - zauważył Ralf z naciskiem. Renata spuściła oczy, onieśmielona
stanowczym głosem Ralfa. Jakkolwiek czuła, że Melania chciała ją upokorzyć, to jednak
nie znając powodu, uważała, że Ralf potraktował ją nie dość uprzejmie. Melania
roześmiała się. - Niech mi pani wybaczy - zwróciła się do Renaty - że wymagałam od
pani usługi, która nie leży w zakresie jej obowiązków. Renata wzięła od lokaja
kryształowy dzban z wodą, napełniła szklankę i podała ją baronowej, uśmiechając się
mile. Piękna pani von Berkow zaledwie umoczywszy usta, oddała szklankę z powrotem.
Pani Tornau obserwowała to wszystko i zdała sobie sprawę, że zachowanie się
baronowej przypisać należy nie tylko jej roztargnieniu. - Widzę - rzekła - że nasza woda
nie smakuje pani. Zaraz każę podać coś bardziej orzeźwiającego. Czując na sobie
surowy wzrok pani Tornau, Melania zmieszała się trochę. - Dziękuję łaskawej pani
uprzejmie - odparła - ale jeden łyk wody wystarczy mi w zupełności. Chciałabym jeszcze
pani zakomunikować, że w przyszłym tygodniu zamierzamy urządzić w Berkow festyn
ogrodowy i liczymy na państwa bez zawodu. - Syn mój, odpowiedziała pani von Tornau -
niezawodnie skorzysta z uprzejmego zaproszenia, co zaś do mnie, to zależeć to będzie
od tego, jak się będę czuła. - Pani baronowa zgodzi się z tym, że chciałbym przyjechać z
matką i jej towarzyszką i jeżeli mama nie będzie w stanie jechać, nie będę mógł zostawić
jej samej w domu. - Tornau - myślała - po prostu zwariował, by mi narzucić obskurne
towarzystwo tej pani. Bo przecież dał jej aż nadto wyraźnie do zrozumienia, że przyjdzie
tylko wtedy, gdy zostanie zaproszona i Werkentowa. Zbyt jej jednak zależało na
obecności Ralfa, wobec czego, chcąc nie chcąc, musiała połknąć gorzką pigułkę.
Uśmiechnęła się mile i chcąc okazać, że przyjazd Renaty odpowiada jej życzeniom,
rzekła: - Liczę na pewno, że państwo przyjedziecie do Berkow wszyscy razem.
Projektujemy dla naszych gości mnóstwo niespodzianek, prawda Herbercie kochany?
"Kochany Herbert" był myślami całkiem gdzie indziej. - Ależ naturalnie... mnóstwo
niespodzianek... Jak sobie życzysz, droga Melanio! - zapewniał, nie bardzo wiedząc, co
się z nim dzieje. Po kwadransie goście odjechali. íegnając się z Melanią, Ralf pocałował
ją w rękę. Szepnęła mu do ucha, ściskając mocno jego dłoń: - Nieprzejednany. Chce
mnie ukarać, wzbudzając we mnie zazdrość! Renata dostrzegła ten manewr. Zauważyła
również, że Tornau zmarszczył czoło i z chłodną uprzejmością przepuścił Melanię obok
siebie. Jakie myśli kryły się poza tym czołem? Pani von Tornau objęła Renatę ramieniem.
- Mam nadzieję - rzekła - że pani niezbyt wzięła do serca wybryki pani baronowej! -
Przeciwnie! - odparła z uśmiechem. - Byłam jej bardzo wdzięczna. - Wdzięczna? - wtrącił
Ralf zdziwiony. - Za co pani jej była wdzięczna? - Miałam możność stwierdzić, że
państwo oboje wzięli mnie w obronę, co było dla mnie nad wyraz miłe. Dlatego też
dziękuję państwu z całego serca. W przyszłości jednak proszę mnie mniej oszczędzać,
nie mogę bowiem robić dywersji w stosunkach towarzyskich państwa. - Proszę nie
zaprzątać sobie tym głowy, pani Renato. BAronowa z pewnością nie zapomni tej małej
lekcji grzeczności, a inni nasi sąsiedzi są ludźmi jak najlepiej wychowanymi. Gdyby pani
14
baronowa ponowiła swoje impertynencje, proszę nie pozostać jej dłużną w odpowiedzi. -
Nie przypuszczam, aby pani baronowa, widząc mnie po raz pierwszy w życiu, miała
względem mnie jakieś złe zamiary. Składam to po prostu na karb humoru, który chętnie
jej wybaczam. Ralf Tornau uśmiechnął się drwiąco. - Pani jest zbyt dobroduszna i nie jest
w stanie pojąć, że uczucia delikatności są obce baronowej i że trzeba jej płacić pięknym
za nadobne... Ale nie mówmy już więcej o tym... Jak mama postanowiła z dzisiejszym
wyjazdem do Diesterkampfów? Jest jeszcze dość czasu i radzę tam jechać, zwłaszcza,
że mama przyrzekła im wizytę. - Dobrze, pojadę do nich. A ty kochanie? - Odprowadzę
mamę konno do traktu, a potem zajrzę do ludzi przy stertach. - Dobrze, moje dziecko.
Chodźmy, Renato, przebrać się. Diesterkampfowie to przemili ludzie i zawsze jestem
rada, gdy do nich jadę. Przebierając się, Renata myślała o baronowej von Berkow. To, że
była dla niej impertynencką, było jej ostatecznie wszystko jedno, ale to, że obrzucała
Ralfa wymownymi spojrzeniami, zastanawiało ją... może trochę zanadto. Ralf von Tornau
był przystojnym mężczyzną, choć może nie tak urodziwym jak... jak na przykład Hans
von Trachwitz... Westchnęła. Gdzie się teraz obracał ten jej niegodziwy mąż? Jak mu się
układało życie? Czy wytrzyma walkę o byt, czy też zostanie w niej starty na miazgę? Ix
Renata szybko się zżyła z panią von Tornau i czuła się zadowolona. Jej spokój,
obowiązkowość i łagodność charakteru czyniły z niej miłą towarzyszkę. Z dnia na dzień
wyglądała lepiej, nabrała rześkości ruchów i większej pewności siebie. Była tylko nieco
blada, co tym więcej uwydatniało jej oczy i różowe, zgrabnie wykrojone usta.
Najmniejsze jednak wzruszenie wywoływało rumieńce na jej policzkach, co ją trochę
gniewało. Nie zdawała sobie sprawy, jak jej z tym było do twarzy. Po obiedzie, gdy pani
von Tornau odprawiała drzemkę, biegła zwykle do pobliskiego lasu, gdzie czuła się
najlepiej na łonie natury. Pociągało ją owo uroczysko nad wodą, gdzie nad brzegiem
rosły olbrzymie buki, kryjąc w swym cieniu ławeczkę i zachęcając do odpoczynku. Tam
rozpamiętywała swą przeszłość i oddawała się wspomnieniom, które jej ściskały serce,
Dziś szczególnie boleśnie odczuwała ciosy, jakie jej zgotowało życie. Straciła wszystkich,
których kochała. Sama jedna szła w nieznaną przyszłość... ťzy goryczy napłynęły jej do
oczu i głośno załkała. Pogrążona w swym smutku nie dosłyszała, jak podjechał ku niej
Ralf von Tornau. Miękka murawa zagłuszyła odgłos kopyt konia, którego jeździec
wstrzymał, przerażony widokiem szlochającej Renaty. A więc tutaj wywnętrzała się przed
samą sobą ze swych cierpień, które starała się ukrywać przed ludźmi i udawać
zadowoloną, wesołą, spełniając przy tym sumiennie swe obowiązki. Podziwiał stale jej
pracowitość, skromność i miły sposób bycia i nabierał przeświadczenia, że czuła się w
Tornau coraz lepiej. A tymczasem przekonał się, że dręczy ją jakiś ból wewnętrzny.
Chętnie podjechałby ku niej i pocieszył ją kilku dobrymi słowy, ale rozmyślił się. Lepiej
będzie, gdy powie o tym matce, i poprosi ją, aby okazywała Renacie więcej serca, by nie
czuła się tak opuszczoną, jak to sobie wyobraża. I on również nie pominie żadnej okazji,
by jej okazać, jak dalece niezbędną jest w ich ognisku domowym. Cicho nawrócił konia i
oddalił się bez szelestu. Wieczorem tegoż dnia siedział z obydwiema paniami na
werandzie przed pokojem bawialnym. Renata okryła troskliwie pledem nogi pani Tornau i
podsunęła jej ławeczkę pod stopy. - Bardzo pani dba o moje zdrowie, Renato. Od czasu,
jak pani do nas przyjechała, rozumiem, co znaczy mieć córkę, która potrafi umilić życie.
15
Renata pokraśniała, słysząc te pochwały, a Ralf spojrzał na nią wzrokiem pełnym
wdzięczności. - Istotnie - rzekł - pani Renata jest bardzo troskliwa o mamę i obecność jej
uprzyjemnia nam życie w Tornau. Wcale nie mogę sobie wyobrazić, co byśmy bez niej
robili. - Pan mnie przecenia! - broniła się. - Bynajmniej. Szukam środka, by panią na stałe
u nas zatrzymać. Uśmiechnęła się. - Na to nie potrzeba żadnych szczególniejszych
środków. Jeżeli państwo mnie nie odeślą z powrotem, to ja z pewnością sama nie
odejdę. Dobrze mi jest tutaj i za to jestem serdecznie państwu wdzięczna. - I czuje się
pani u nas szczęśliwą? - Tak, o ile moje zawody życiowe pozwalają mi myśleć o
szczęściu. Ujął jej dłoń i uścisnął serdecznie. - To mnie bardzo cieszy! - rzekł. Czuł, że
Renata jest człowiekiem wartościowym i miał o niej wysokie pojęcie. X Nastała zima.
Renata nigdy jej nie widziała w takiej krasie i wspaniałości. Gdy z rana spoglądała przez
okno na te wielkie pałszczyzny pokryte śniegiem, doznawała uczucia wielkiego spokoju.
Czegoś podobnego nie ma w miastach. Tam śnieg traci natychmiast swą niepokalaną
białość i przemienia się w szare, lepkie błoto. Tutaj leżał tygodniami czysty, obsypany
milionami lśniących brylancików i nikt go nie poruszał. Jeździła bardzo często sankami z
panią von Tornau. Otulone futrami, rozkoszowały się prześlicznym krajobrazem zimowym
i robiły dalsze wycieczki w okolicę. Ralf siedział z tyłu za nimi, trzymając lejce i wesoło
trzaskając z bata. Miał teraz więcej wolnego czasu i chętnie go poświęcał paniom. Mimo
to pani Tornau była zdania, że ten spokój zimowy na wsi usposabiał raczej do
próżniactwa i że syn jej czuł się lepiej w okresach wzmożonej pracy. Wydawało się jej, że
Ralf był jakby roztargniony i nieswój, że go trapiły jakieś dziwne myśli. - Powinieneś
pojechać do Berlina i trochę się przewietrzyć! - powiedziała któregoś dnia przy obiedzie. -
Dawno już tam nie byłeś. - Chce się mama mnie pozbyć? - zapytał, patrząc w talerz. -
Nic podobnego, ale w tym czasie jeździłeś zwykle na parę tygodni do miasta i miałeś w
ten sposób trochę urozmaicenia życiowego. Siedząc ciągle na wsi zbutwiejesz i staniesz
się zaściankowym hreczkosiejem. Musisz zetknąć się z ludźmi i odświeżyć nieco swe
myśli. - Dobra! - przemówiła mi mama do rozumu. Nie bardzo mi się chce wyjeżdżać, ale
się chyba zdecyduję. A co pani o tym myśli? - zapytał, zwracając się do Renaty. - Pani
też chciałaby się mnie pozbyć? - Naturalnie! - rzekła żartobliwym tonem, uśmiechając się
figlarnie. - Matka pana ma rację. Mężczyzna musi znać świat, musi być między ludźmi.
Będziemy oczekiwały pana powrotu, aby się dowiedzieć coś o tych rzeczach
interesujących ze świata. - A więc właściwie dla zaspokojenia ciekawości pań muszę
uciekać z domu? Nie przypuszczałem, aby pani była taką okrutną egoistką? -
Okrucieństwo jest cechą charakteru kobiecego. Pan nie wiedział o tym? - Widzę to teraz!
- rzekł wesoło. - A oprócz tego - wtrąciła pani Tornau - musisz załatwić w Berlinie wiele
interesów. święta nadchodzą i trzeba porobić sprawunki gwiazdkowe. - Pewnie będę
musiał znów szukać bluzki dla panny Birkner i przeróżnych chustek, pończoch i kokardek
dla Kasi, Julci i Korduli. Prawda mamo? I to mama nazywa przyjemnościami
wielkomiejskimi dla młodego człowieka? śmiali się wszyscy troje z jego komicznego
pseudo_kłopotu. - Tak źle nie będzie! - rzekła pani Tornau. - Tego rodzaju sprawunki
załatwi Renata w naszym miasteczku, gdyż nie muszą to być rzeczy ostatniej mody. Ty
zaś kupisz mi w Berlinie coś ciekawszego... - Widzę - odparł - że się nie wykręcę od tej
jazdy. Kiedy panie każą mi wyruszyć? - Jak najprędzej. Jeżeli chcesz być z powrotem na
16
święta, to niewiele ci pozostaje czasu. - Dobrze. W takim razie wyjadę jutro... W Berlinie
zobaczę się z pewnością z doktorem Helmanem. Co mam mu od pani powiedzieć? -
spytał Renatę. - Proszę pozdrowić go serdecznie, powiedzieć mu, że dobrze się tutaj
czuję i że jestem mu bardzo wdzięczna, że mnie państwu polecił. Wstał i podszedł do
okna, wpatrując się w zaśnieżone obszary ziemi. Renata tymczasem przygotowywała
kawę i napełniała filiżanki wonnym napojem. Pani von Tornau oparła się wygodnie w
fotelu, a Renata usiadła obok niej na zydelku. Ralf spoglądał na ten miły obrazek,
oświetlony promieniami zimowego słońca. Owal twarzy Renaty w ostatnich czasach
zaokrąglił się cokolwiek, zarówno jak i cała jej figurka. Dodawało jej to wdzięku. Miała na
sobie suknię wełnianą, granatową, z czasów, gdy nie potrzebowała się jeszcze liczyć z
każdym groszem. Leżała na niej doskonale i uwydatniała jej kształty. Robiła wrażenie
kobiety wytwornej. Melania von Berkow, której mąż umarł we wrześniu, nie szczędziła
złośliwych docinków na konto tej, jak mówiła, krzyczącej elegancji "osoby do
towarzystwa". Ralf obserwował ją bacznie i przypomniał sobie właśnie impertynenckie
uwagi Melanii. Wieczorem, gdy obydwie panie zajęte były przygotowywaniem podarków
dla wiejskich dzieci na gwiazdkę, a Renata szyła małe sukienki, Ralf wyjął jej z rąk
robotę. - Niech pani nie psuje sobie oczu tymi wyszywankami! - powiedział stanowczo. -
Niewielka bieda! - odparła wesoło. - Przecież to nie są koronki ani hafty. - Jednakże Ralf
ma rację, Renato! - dodała pani von Tornau. - Dobrze robi, że pani nie pozwala szyć przy
świetle sztucznym. Dość pracowała pani przez cały dzień. Teraz proszę odpocząć i
chwilę z nami pogawędzić. - Bardzo chętnie, ale rozmowa przecież nie przeszkadza mi
przy szyciu. - Może - dorzucił Ralf - ale ja lubię, aby osoba, z którą rozmawiam, patrzyła
na mnie i nie miała spuszczonych oczu. Przelękła się i szybko odłożyła robotę. - Tak się
pani teraz na mnie patrzy, jak jagnię na złego wilka! - rzekł żartobliwie. - Bo mnie pan
trochę nastraszył... Nigdy nie przypuszczałam, aby pan potrafił mówić tak surowym
głosem. - Zawsze tak będę mówić, jeżeli pani będzie przeciążać się pracą. Przeciągnęła
ramiona, jakby je chciała wyprostować po pracy i rzekła uprzejmie i wesoło: - Nie
odczuwam przeciążenia; przeciwnie, nigdy nie czułam się tak dobrze jak obecnie. - I
wygląda pani - dodał - znacznie lepiej niż w chwili przyjazdu do nas. Pani von Tornau
przysłuchiwała się tej rozmowie z uśmiechem na ustach. - Nie tyle praca - rzekła -
wpłynęła na dobry wygląd Renaty, ile dobre powietrze w Tornau i nasze wyborne mleko.
To jej najwięcej pomogło. Gdyby chciała więcej jeść, byłabym jeszcze bardziej
zadowolona. - Pod tym względem chyba już pobiłam rekord! - rzekła Renata. - A bo to
prawda - żartowała pani von Tornau. - Renata je jak wróbelek, jak gdyby jej chodziło o
smukłą linię. Widocznie boi się utyć, by nie wyglądać jak wiejska gosposia. Renata
roześmiała się głośno. Ralf mile odczuł jej wesołość, gdyż śmiech jej bardzo mu się
podobał i chciałby go słuchać częściej. Xi Następnego dnia wyjechał do Berlina, nie
dlatego, by mu to sprawiało nadmierną przyjemność, ale po prostu z przyzwyczajenia,
dla porządku rzeczy. Pierwsza jego wizyta była u doktora Helmana, który rozpytywał go o
Renatę. Tornau odpowiadał na wszystkie pytania lekarza, aż wreszcie sam zapytał: -
Teraz na mnie kolej, panie doktorze. Pozwoli pan, że mu zadam pewne pytanie. - Ależ
proszę bardzo! - odparł nieco zdziwiony lekarz. - Jeżli się człowiek styka z kimś niemal
codziennie, to rad by nieco znać jego przeszłość... - To się samo przez się rozumie -
17
odpowiedział doktor Helman, poruszając się w fotelu, jak gdyby trochę zaniepokojony. -
Zarówno ja, jak i moja matka polubiliśmy panią Werkent i choć nie chcemy zanadto
szperać w jej przeszłości, to jednak matka moja rada by wiedzieć, czy pani Renata była
szczęśliwa w pożyciu małżeńskim? Helman poczęstował swego gościa cygarem i sam
zapalił, namyślając się, co może powiedzieć, by nie zdradzić tajemnicy Renaty, którą ona
jedna tylko mogłaby ujawnić. Postanowił działać dyplomatycznie. - Czy była szczęśliwa?
- rzekł, uśmiechając się. - Hm, to zależy. Mąż jej był ślicznym mężczyzną i z pewnością
kochała go, o ile osiemnastoletnia panienka zdolna jest do głębszej miłości. Ale ten
śliczny chłopiec grał, bawił się i zaciągał długi na wszystkie strony. Zna pan niewątpliwie
tego rodzaju ludzi tak samo jak ja ich znam. Renata niebawem spostrzegła, jakiemu
nicponiowi oddała swe serce i postąpiła w zwykły nierozsądny sposób, w jaki w
podobnych wypadkach postępują kobiety: pogardziła nim, pozwalając zarazem robić mu,
co mu się żywnie podobało... Powinna być szczęśliwa, że się go pozbyła... -
Przypuszczam jednak, rzekł von Tornau - że odczuła śmierć męża bardzo boleśnie?
Widziałem pewnego dnia, jak płakała gorzko, a ból je był prawdziwy... Przypuszczała, że
nikogo w pobliżu niej nie było... - Opłakiwała niezawodnie dziecko i ojca - rzekł doktor -
gdyż męża od dawna przestała kochać. - Jest pan tego pewien? - zapytał Ralf, kręcąc
niespokojnie wąsa. - Sama mi to mówiła! - odpowiedział lekarz. - Nie pojmuję jednak, że
kobieta tego pokroju co pani Werkent, nie wywierała na swego męża właściwego
wpływu. Przecież jej inteligencja i szlachetny charakter powinny były na niego
oddziaływać zbawiennie, powinien się był zmienić na godnego człowieka... - Na pozór
tak by się zdawało - odparł doktor. - W rzeczywistości jednak jej zalety serca i umysłu
drażniły go tylko. Czuł, że stał o wiele niżej od żony, traktował ją przeto w sposób
brutalny i naturalnie nie kochał jej. Tornau w milczeniu zaciągnął się kilka razy z rzędu.
Dowiedział się wszystkiego i zbierając się już ku wyjściu, rzucił jeszcze od niechcenia: - A
na co on umarł? Przecież był jeszcze bardzo młody? Helman nerwowo szukał czegoś na
biurku. - Tak jest - rzekł - był jeszcze młody... Ale dlaczego umarł, nie umiem panu
powiedzieć. Niech pan zapyta o to panią Werkent. - Ostatecznie jest to dla mnie obojętne
- rzekł Ralf - a pytać panią Werkent byłoby zarówno niedelikatnie jak i niepotrzebnie.
Jesteśmy z matką zadowoleni, że pani Werkent czuje się u nas dobrze i nie będziemy jej
rozpytywać o rzeczy, które są dla niej może bolesne. Dlatego właśnie wstąpiłem do pana
doktorze i dziękuję mu uprzejmie za udzielone mi informacje, które zakomunikuję matce.
- Jak się miewa matka pańska? - zapytał doktor. - Jak najlepiej. Od czasu, gdy może się
oszczędzać, bóle w nodze ustąpiły i na ogół jest zdrowa. Po operacji odzyskała siły i nie
potrzebuje zachowywać diety. - To mnie bardzo cieszy. Operacja ta była konieczna. -
Jesteśmy też panu doktorowi nieskończenie wdzięczni, że pan nalegał na operację,
inaczej byłaby matka uległa chorobie, a ja bym poniósł stratę niepowetowaną. Nie mogę
sobie wyobrazić, co bym wówczas zrobił. Doktor Helman uśmiechnął się i rzekł tonem
głębokiego przekonania: - To samo co pan i teraz powinien zrobić... ożenić się! W
dobrach Tornau powinien zjawić się następca tronu. Ralf roześmiał się. - Widać zaraz, że
pan doktor był doradcą mej matki. Ona kładzie mi to ciągle do głowy i wciąż się martwi,
że nie ma synowej. - Rad bym bardzo i w tej mierze pomóc matce pana - rzekł doktor. -
Kto wie? Może pan doktor znajdzie dla mnie coś odpowiedniego? Proszę wówczas
18
posłać mi to ekspresem poleconym. - Gdy tylko znajdę, poślę panu natychmiast, za
zaliczeniem. śmiali się obydwaj, a Ralf, żegnając się, przyrzekł zadzwonić przed
wyjazdem. Zszedł ze schodów i podążył żwawym krokiem przez Aleję Lipową ku ulicy
Fryderyka. Przystanął przed sklepem jubilerskim i przyglądał się uważnie wystawionym
kosztownościom. Matka prosiła go, by kupił dla Renaty jakiś ładny upominek na
gwiazdkę. Długo og
lądał wystawę, a później gablotki w magazynie, nie mogąc wybrać nic odpowiedniego.
Zdecydował się wreszcie na sznurek pereł o matowym połysku, zanim jednak zdążył
zapłacić, zmienił je na bransoletkę z ładnym szafirem. Przypomniał sobie, że perły nie
przynoszą szczęścia i powodują łzy, a nie chciał przecież, aby Renata płakała. Xii
Wkrótce po śmierci męża wyjechała Melania von Berkow na południe, aby - jak mówiła -
ochłonąć po poniesionej stracie, w rzeczywistości zaś, by zaznać nowych wrażeń i
urozmaicić sobie okres żałoby. Nie dogadzało jej zamknięcie się w Berkow i
rozpamiętywanie nad marnościami tego świata. Znała surowe zasady Ralfa i wiedziała,
że w czasie żałoby nie będzie mogła zbliżyć się do niego. W rezultacie doszła do
przekonania, że najlepiej będzie spędzić ten rok za granicą. Odegrała przed Ralfem
komedię pożegnania, która miała odzwierciedlić zarówno jej rozpacz wskutek
nieuniknionego wyjazdu, jak i zapowiedź miłosnego oddania mu się po powrocie. W
przekonaniu własnym odegrała swą rolę w sposób mistrzowski. Nie zdawała sobie
sprawy, że Tornau nie rozumiał, a nawet nie chciał rozumieć jej obmyślanej starannie gry.
Straciwszy niedołęgę_męża była przeświadczoną, że po raz drugi zdoła usidlić Ralfa.
Olbrzymi majątek, jaki odziedziczyła, ułatwi z pewnością urzeczywistnienie jej planów i z
chwilą, gdy odzyskała wolność, miała dość atutów w ręku, by odzyskać Ralfa. Byleby
tylko skończył się jak najprędzej ten rok żałoby! Przez ten czas zatęskni za nią na
pewno. W uczuciach jej do Ralfa więcej było namiętności niż prawdziwej miłości, a jego
chłód i powściągliwość, które uważała za sztuczne, drażniły ją i podniecały do walki o
posiadanie go wyłącznie dla siebie. Obecność Renaty trochę ją niepokoiła. Choć nie
obawiała się rywalki w tej "mieszczce", jak ją nazywała, wiedziała jednak, że kobiety
przeróżnych używają środków, aby podobać się mężczyznom. Na domiar złego Renata
mieszkała pod jednym dachem z Ralfem i codziennie się z nim stykała. Toteż Melania
zastanawiała się nieraz w jaki sposób unieszkodliwić Renatę lub wykurzyć ją z Tornau.
To była jej jedyna troska, która mąciła jej radość z odzyskanej swobody i zapowiadającej
się wesoło podróży. Z początku pojechała do Paryża w towarzystwie dobrze się
prezentującej, nieco głuchej osoby, którą zaangażowała na stałe. Była to pani w wieku
więcej niż średnim, pochodząca z dobrej, lecz zubożałej rodziny. Szczęśliwa, że udało jej
się poprawić swoje warunki materialne i wślizgnąć się do towarzystwa Melanii, była jej
ślepo oddana, gotowa do wszelkich usług. Potrafiła tak samo dobrze zjawiać się, jak i
znikać na każde zawołanie swej hojnej chlebodawczyni, byleby dogodzić jej
zachciankom czy upodobaniom. Z Paryża pojechały na Rivierę, by spędzić tam zimę,
kolejno w Nicei, Monte Carlo i Cannes. Piękna i bogata wdówka była ogniskiem
zainteresowania mężczyzn, zwłaszcza polujących na tego rodzaju towarzyszki życia.
Dała się prawać prądowi uciech, jednak flirtując na wszystkie strony, nie wyróżniła
żadnego ze swych licznych wielbicieli. Salony gry widywały ją niejednokrotnie. Lubiła
19
obserwować tę dziką pogoń za łatwym zarobkiem i rozpacz graczy nieszczęśliwych,
mniej natomiast pociągała ją sama gra. Tylko z nudów siadała czasem do ruletki i w razie
wygranej, oddawała ją swej towarzyszce, pani von Sanden, która nie posiadała się
wówczas z radości. Któregoś dnia, jadąc z panią von Sanden z Nicei do Monte Carlo,
była w fatalnym humorze i powracała myślami do ojczyzny. W podobnym nastroju ducha
była całkiem niewrażliwa na otaczającą ją cudną przyrodę, a jechały właśnie wspaniałą
drogą ku Corniche, która biegła wykuta w skale wzdłuż wybrzeża. Zatoka Ville Franche,
pełna statków i łodzi, jaśniała w słońcu. Brzegi usiane były pałacykami w ogrodach, w
których kwitły drzewa migdałowe i brzoskwiniowe. Powietrze przesycone było zapachem
drzew pomarańczowych, których gaje ciągnęły się ku morzu. Dziś jednak ten raj na ziemi
nie interesował Melanii. Irytowało ją, że jej wielbiciele pojechali bez niej do Monte Carlo,
a ci tymczasem podążali za nią w niedalekiej odległości, przeświadczeni, że dla kaprysu
rozmyślnie chciała ich wyprzedzić. W Monte Carlo wysiadła z samochodu u wrót parku,
chcąc przejść się nieco, spocząć później na ławce i obserwować zachód słońca. Pani
von Sanden poleciła czekać na siebie w hotelu. Przechodząc przez park, spostrzegła
leżący na ziemi portfel. Podniosła go, chcąc odszukać właściciela. Portfel był pusty i
zawierał jedynie bilet wizytowy z napisem: "Hans von Trachwitz". - Ach! - wyszeptała
zdumiona. - Ten śliczny Trachwitz, najwierniejszy mój wielbiciel! Spłukał się widocznie do
nitki, biedak. Chciała schować portfel, by go oddać właścicielowi, gdy wyczuła, że pod
biletem, był jeszcze jakiś twardy przedmiot. Fotografia! - pomyślała, otwierając portfel.
Nie wierzyła własnym oczom. Tak, to była Renata Werkent, na pewno ona, bez żadnej
wątpliwości, ona sama, bo i na odwrotnej stronie widniał napis atramentem: "Renata
swemu kochanemu Hansowi". Uśmiechnęła się szyderczo. Przypadkowo wpadł jej do
rąk bezcenny dla niej przedmiot, który potrafi wykorzystać. - Patrzcie państwo! - mówiła
do siebie. - To niewiniątko, ta cnotliwa pani, której tak zażarcie bronił Ralf, prowadzi
podwójne życie: mniszki i kurtyzany. Schowała portfel do torebki i szła dalej aleją
parkową, pustą o tej porze. W końcu alei dostrzegła siedzącego na ławce człowieka,
który ukrył głowę w dłoniach, widocznie pogrążony w niewesołych myślach. - Panie von
Trachwitz! - zawołała, poznawszy go. - Czy to pan zgubił ten portfel? Spojrzał na nią
wzrokiem błędnym, bez wyrazu i rzekł: - Nie warto go było podnosić! Jest pusty!
Uśmiechnęła się jakby z politowaniem. - Ach, rozumiem! Musiał się pan dobrze spłukać i
stąd ten brak humoru. - Brak humoru? - zawołał z rozpaczą, która przeraziła Melanię. -
Pani baronowa daleka jest od rzeczywistości. Jestem nędzarzem moralnym i
materialnym, bankrutem życiowym, niezdolnym do dalszej egzystencji! - Ależ na Boga,
panie Trachwitz! Nie wolno poddać się zwątpieniu! Wszakże pan jest mężczyzną. - Tak
mężczyzną, lubiącym czystą bieliznę, dobre towarzystwo i to wszystko, co dziś nie jest
już dla mnie dostępne. Należy przekreślić kartę życia... A może łaskawa pani wybierze
mnie z liczby swych wielbicieli i ofiaruje mi swą rękę? To jedno mogłoby mnie uratować.
Ale przecież nie zdecyduje się pani na ten krok, właśnie dlatego, że jestem bankrutem...
- Nie dlatego, panie Trachwitz, lecz po prostu dla braku w ogóle ochoty do zamążpójścia.
Pan jednak, wyznam to szczerze, jest dla mnie najciekawszym mężczyzną spośród tych,
którzy ubiegają się o moje względy. Rada bym bardzo pomóc panu, nie wiem tylko, w jaki
sposób? Czy przyjmie pan ode mnie pożyczkę pieniężną? Spąsowiał cały. Do tego
20
stopnia jeszcze nie upadł, by korzystać z podobnej możliwości. - Dziękuję pani
serdecznie! - rzekł cicho - ale trudno mi jest przyjąć od niej pieniądze. Wyglądałoby to na
żebraninę. Wolałbym jakąś dobrą radę. Pomyślała chwilę i raptem przyszła jej myśl do
głowy. - Mam dla pana i radę! - rzekła. - Jak pan wie, w dobrach Berkow prowadzona jest
na wielką skalę hodowla koni. Mąż mój nieboszczyk, nie mogąc z uwagi na stan swego
zdrowia zajmować się tymi sprawami, od dawna poszukiwał zastępcy, ale jakoś mu to nie
szło. Ja na tych rzeczach niewiele się znam, a ponieważ pan jako były kawalerzysta
musi się znać na koniach, proponuję zatem panu objęcie w Berkow stanowiska
kierownika stada. Przypuszczam, że zgodzimy się co do warunków. Jest to stanowisko
poważne i odpowiedzialne. Dam panu obszerną plenipotencję i swobodę działania.
Zgadza się pan, panie von Trachwitz? Błysnęła w nim iskierka nadziei. Propozycja
Melanii zapewniała mu egzystencję, w dodatku bardzo dostatnią. Czyżby ta piękna
kobieta miała dla niego coś więcej niż życzliwość? Gotów był w to uwierzyć, a nawet już
w to trochę wierzył. Obudziła się w nim nowa chęć do życia. Nerwowym ruchem rąk
wyczuł na piersi ukryty w kieszeni surduta drobny, kanciasty instrument, którym
zamierzał przekreślić pasmo żywota i odetchnął z ulgą. Był mu już niepotrzebny!
Otrząsnął się z odrętwienia i spojrzał na Melanię wzrokiem, którym już tyle razy
pokonywał kobiety. Nie domyślał się ani na chwilę, że kpiła z niego, a dojrzawszy lekki
rumieniec, jaki wykwitł na jej twarzy wskutek powstrzymywanego śmiechu, był
przeświadczony, że i tym razem odniósł tryumf. Ale tym razem trafiła kosa na kamień.
Doświadczony pożeracz serc niewieścich natknął się na wyrafinowaną kobietę. - A zatem
decyduje się pan? - zapytała z pewną natarczywością. - Niepokoi mnie jeden tylko
wzgląd, łaskawa pani baronowo. Pytam się samego siebie, czy mieszkając pod bokiem
pani, nie będę zbyt często przy niej myślami? - No i jaką pan znalazł na to odpowiedź? -
żartowała Melania. - Będę jak satelita krążył wokoło słońca, czerpiąc z niego światło i
pozostając w wiecznym od niego oddaleniu... Podniosła na niego oczy, po czym zaczęła
kreślić parasolką figurki na piasku. - Jeżeli - rzekła - ja mam być tym słońcem, to nie
będę trzymać pana w oddaleniu. Przeciwnie, znaczną część roku spędzać będę w
Berkow. W radosnym uniesieniu przycisnął usta do jej dłoni: - Dziękuję pani! - rzekł. - Od
dnia dzisiejszego jestem jej wiernym sługą. - Doskonale. Zaraz pana zaprzęgnę do
pracy. Proszę mnie odprowadzić do "Hotel de Paris", gdzie mnie oczekuje moja
towarzyszka, pani von Sanden. Zje pan z nami śniadanie i omówimy warunki przyszłej
pańskiej współpracy. Skłonił się i szedł obok niej. Najrozmaitsze myśli przychodziły mu
do głowy. W Ameryce nie poszczęściło mu się. Powrócił stamtąd z resztkami pieniędzy,
którymi jakiś czas manipulował przy zielonym stoliku, aż wreszcie pozostał bez grosza w
kieszeni. I oto znowu ratuje go kobieta! Dlaczegóż by nie miał pozyskać z czasem
Melanii dla siebie? Przeszkodą ku temu mogła być jedynie jego żona, należało więc
usunąć ją z drogi. Gdy tylko obejmie stanowisko w Berkow, odszuka ją i zmusi do
rozwodu. Powróciwszy do hotelu, poleciła Melania nakryć do stołu w saloniku, jaki
przylegał do jej apartamentu. Pani von Sanden zawarła znajomość z nowym
kierownikiem stadniny w Berkow i nie przeszkadzała mu rozmawiać z panią dziedziczką,
sama zaś rozkoszowała się doskonałym menu śniadaniowym. Baronowa von Berkow
omówiła z Trachwitzem wyczerpująco wszystkie warunki, nie zapominając przy tym o
21
własnych planach. Miał zjawić się w Berkow dopiero po jej powrocie, a do tego czasu
powinien był obejrzeć główne stadniny za granicą i w Niemczech i zapoznać się z ich
prowadzeniem pod pretekstem zakupu i wymiany reproduktorów. Melania zamierzała
powrócić do Berkow we wrześniu, gdy upłynie rok od chwili śmierci jej męża. Do tego
czasu chciała raz jeszcze zajrzeć do Paryża, lato zaś spędzić w Trouville i w Ostendzie.
Wręczyła Trachwitzowi czek na swego bankiera i prosiła go, aby natychmiast wyjechał
dla uniknięcia niepotrzebnych komentarzy i domysłów. Zgodził się na wszystkie warunki i
żegnając się z nią, rzekł uroczyście: - Dalsze moje życie poświęcę wyłącznie dla dobra
pani. Do widzenia! Podała mu rękę, uśmiechając się czarująco. - Do widzenia... we
wrześniu... w Berkow! A do tej chwili niech pan daje znać o sobie od czasu do czasu. -
Będę panią informował o wszystkim, co by ją mogło interesować. Odszedł, a Melania
rzuciła za nim spojrzenie nieco pogardliwe. - Ciekawa jestem - myślała - jaką minę zrobi
Renata, gdy się dowie, że jej "kochany Hans" wypłynął na powierzchnię i to w sąsiednim
Berkow? Przyjrzę się im dobrze, jak się będą ze sobą witać. Czy on wie, że jego
ukochana będzie tuż pod jego bokiem? Gdybym tylko wiedziała, jaki stosunek łączy ich
teraz!... W każdym bądź razie z jego pomocą zdoła ją łatwo unieszkodliwić. Xiii íycie w
Tornau płynęło zwykłym spokojnym trybem. Od czasu powrotu z Berlina Ralf stał się
więcej skupiony w sobie i więcej pogodny. Coraz rzadziej marszczył czoło, zwłaszcza w
obecności Renaty. Stała się ona bezwiednie i bez własnej woli osią, wokoło której
obracało się obecnie wszystko w Tornau. Pani von Tornau pokochała ją jak córkę i im
więcej z nią obcowała, tym więcej do niej lgnęła. Nic nie ujdzie wzroku matki!
Spostrzegła ona, że wystarczał jeden uśmiech Renaty, by wygładzić czoło syna i że
coraz więcej pochłaniała ona całą jego uwagę. Dawne jej dumne plany co do ożenku
Ralfa znacznie złagodniały od czasu, gdy nie przejawiał żadnej ku temu chęci. Myślała
teraz wyłącznie o szczęściu syna, a nie o jego karierze w znaczeniu materialnym. Niech
się ożeni z panienką z dobrego gniazda i zapomni, że niewierność kobiety tak mocno
zraniła jego serce. Renata oddana całkowicie swym obowiązkom, nie domyślała się
nawet, że była przedmiotem uwagi swych pracodawców i ich częstych rozmów. Przeszła
wiosna, wypełniona pracą w polu i w ogrodach, a potem lato, złocące zboża i owoce. W
sercu jej panowała jasność i cisza. O drogich swych zmarłych wspominała z
rozrzewnieniem, ale już bez bólu, a pamięć o mężu, który tyle jej sprawił gorzkiego
zawodu zacierała się stopniowo. Myśl, aby powrócił i w jakikolwiek bądź sposób wpłynął
na jej życie, nigdy jej nie powstała w głowie. Nie miała już z nim nic wspólnego. W
ostatnich czasach prowadziła ożywioną korespondencję z doktorem Helmanem. Radził
jej, by starała się o rozwód, nie wiadomo bowiem czy Trachwitz nie zjawi się któregoś
pięknego poranka na horyzoncie i czy nie wystąpi z jakimiś żądaniami. Po głębokim
namyśle postanowiła wszcząć kroki rozwodowe. Tajemnicy swej nie odkryła pani von
Tornau. Nie chciało jej to przejść przez gardło i zdecydowała się powiedzieć o tym nie
wcześniej, aż otrzyma rozwód. Doktor Helman przyrzekł jej, że zajmie się tą sprawą i że
zaoszczędzi jej wszelkich przykrości i konieczności zjawiania się osobiście w
konsystorzu * lub w sądzie. Zapewniał ją również, że uzyska rozwód bez większych
trudności. Konsystorz - kuria biskupia. W tym stanie rzeczy przyjechała w początkach
września do swego majątku Melania von Berkow i wznowiła z wrodzoną jej
22
niefrasobliwością stosunki towarzyskie. Złożywszy w sąsiedztwach wizyty, rozesłała
liczne zaproszenia na pierwsze u niej uroczystości dożynkowe. śmiano się po trochu, że
wesołej wdówce tak pilno zapomnieć o mężu, ale jej nie odmawiano. Na wsi ludzie
chętnie korzystają z okazji, by się rozerwać. Naturalnie, że pierwszą wizytę złożyła w
Tornau, że zaś zmuszała się być grzeczną wobec Renaty, więc miała wrażenie, że Ralf
mniej był sztywny. Zupełnie nie kryła się z tym, że rada była widzieć go i nie spuszczała z
niego wzroku, chcąc by na nią patrzył. Państwo Tornau'owie przyjęli wraz z Renatą
zaproszenie do Berkow i przyrzekli nie zrobić zawodu. Gdy odjeżdżała ze swą "wierną
von Sanden", jak nazywała swą towarzyszkę, Ralf nie mógł się wstrzymać od
porównania obu kobiet: o ileż Renata była piękniejsza i bardziej dystyngowana od tej
pikantnej wdówki, zalotnej i narzucającej się! W kilka dni potem pojechali na dożynki do
Berkow. Pani von Tornau miała na sobie czarną, jedwabną suknię, w której wyglądała
poważnie a zarazem wytwornie. Jej czerstwa twarz, okolona białymi włosami, wzbudzała
szacunek i sympatię. Uśmiechnęła się do oczekującego ją w przedsionku syna. - Już na
nas czekasz, mój Ralfie? Jesteśmy punktualne, akurat bije szósta! Obejrzyj nas, proszę i
powiedz, czy możemy się pokazać między ludźmi? Podbiegł ku niej i pocałował ją
kilkakrotnie w usta. - Mateczko, kochana! - rzekł czule. - Zawsze jesteś prześliczna!
Podszedł potem ku Renacie, obrzucając ją wzrokiem surowego krytyka. Wnet jednak
przestał podkręcać wąsa, a surowość znikła z jego twarzy. Cofnął się o parę kroków, by
lepiej objąć wdzięczny obrazek. Miała na sobie obcisłą sukienkę z kremowego voile'u,
która uwydatniała jej smukłą kibić. Włosy, ujęte w dwa warkocze, unosiły się wysoko
ponad czołem. Wyglądała prześlicznie, skromnie i tak pociągająco, że nie mógł od niej
oderwać oczu, zmuszając się do kilku słów żartobliwych. Już mieli wsiadać do karety,
gdy podbiegła panna Birkner, niosąc w ręku dwie wiązanki róż. - To już ostatnie! -
zawołała. - Ale bardzo piękne. Obszukałam wszystkie krzewy, zanim je znalazłam.
Pąsowe dla pani Werkent, a żółte dla naszej pani dziedziczki. Prawda, że prześliczne?
Zaraz je paniom przypnę. Czy nie ładnie wyglądają? Niech jaśnie pan dziedzic sam
powie! Pani Renata wygląda jak hrabianka, a nasza pani jak anioł. Prawda? Kręciła się i
wierciła wokoło pań, zachwycając się nimi, aż wreszcie posadziła je w karecie, pomogła
wsiąść Ralfowi i zamknęła drzwiczki. Zachodzące słońce rzucało ostatnie swe promienie
na czyste niebo mieniące się wszystkimi barwami. Daleko na horyzoncie widniał
nieruchomy wał ciemnoszarych obłoków. Jakiś czas jechali w milczeniu. Renata
wpatrywała się w jasne niebo, które odbijało się w jej oczach. Ralf spoglądał na nią w
niemym zachwycie olśniony jej delikatną, subtelną urodą. Odczuła jego wzrok i rzuciwszy
na niego spojrzenie, pokraśniała. Serce jej biło gwałtownie i ogarnęło ją uczucie
nieokreślonego lęku. Nie mogąc wytrzymać jego wzroku, przymknęła oczy i zaciskała
wargi, ciężko oddychając. Dopiero gdy zaczął rozmawiać z matką, która wciągnęła w
rozmowę Renatę, odetchnęła swobodniej. Niepokój jednak nie opuszczał jej. Wydawało
się jej, że może nadejść dzień, w którym zmuszona będzie opuścić Tornau, a to byłoby
dla niej ciosem zbyt bolesnym, nie tylko wskutek utraty kawałka chleba. Nie, utraciłaby
część serca, które zbyt już przylgnęło do Tornau, gdzie czuła się szczęśliwą... Ralf
zauważył, że trapią ją jakieś ponure myśli. Chciałby je znać, lecz nie wiedział, jak pytać.
Spojrzał na niebo i rzekł: - Co za cudowny nastrój w naturze! Trzeba być malarzem, by to
23
uchwycić i uwiecznić. - Aby to oddać, trzeba by malować nie farbami, lecz ogniem i
powietrzem! - podchwyciła pani von Tornau. - Spójrz Ralfie! Nasze stare kochane
gniazdo jakby tonie w ogniu. Okna lśnią, jak gdyby były oświetlone od wewnątrz. - Ale to
tylko odbłysk, mamo. To pożyczane światło bez ciepła! - rzekł w zadumaniu. - Ralfie! - Co
mamo? - zawołał lękliwie. - Przerażają cię moje filozoficzne rozumowania! Przepraszam
cię za te senne marzenia, całkiem nie na czasie! - Nie, mój chłopcze! - odpowiedziała. -
To nie były senne marzenia, lecz odgłos twego serca. Brak ci w Tornau światła i ciepła,
które by ci umiliły życie. Gdybyś chciał spełnić najgorętsze moje życienia!...
Błogosławiłabym ją, gdyby ci wniosła światło i ciepło, nie patrząc na to, kto ona.
Zmarszczył czoło i spojrzał badawczo na Renatę. - Niech pani uważa, pani Renato.
Znów zastawione są na mnie zdradzieckie sidła, by mnie ożenić. Istne znęcanie się nade
mną! Nie patrząc na niego odpowiedziała stłumionym głosem: - Rozumiem dobrze
intencje matki pana! Człowiek taki jak pan, może tylko w małżeństwie znaleźć pełne
szczęście! - Taki jak ja? A czy pani zna mnie dostatecznie dobrze?... Niczego mi zresztą
nie brak w Tornau i czuję się tu aż nadto szczęśliwy. Spojrzała na niego i drgnęła na
całym ciele, tak wymownie patrzył na nią. I pani von Tornau dostrzegła wymowę jego
oczu i jej domysły zamieniły się w pewność. Takim wzrokiem obrzuca mężczyzna tylko
ukochaną kobietę. Ona już pokochała Renatę i pragnęła tylko, by mogła ją nazwać
synową. Ujęła ją za rękę i rzekła serdecznie: - Co ci jest, drogie dziecko? Wyglądasz, jak
byś miała strapienie? Renata usiłowała uśmiechnąć się. - Poddaję się czasami
niedorzecznym myślom! - rzekła trwożliwie. - Jakież to myśli panią niepokoją? - spytał
Ralf. - Wyjawię je panu i mojej dobrej pani z całą szczerością. Myślę nad tym, co z sobą
pocznę, gdy któregoś dnia zjawi się w Tornau młoda władczyni. Schwycił jej drugą rękę,
opartą o ramę karety i trzymał ją w mocnym uścisku. - Daję pani słowo, że nic innego nie
usunie pani z Tornau, jak tylko własna jej wola. Może pani być co do tego najzupełniej
spokojna. Pani von Tornau objęła ją ramieniem, dodając: - Co też pani o nas sądzi? Czy
może pani przypuścić, że bylibyśmy zdolni rozstać się z panią inaczej, jak na jej własne,
usilne żądanie? Renata gorąco pocałowała ją w rękę i uśmiechnęła się mile do Ralfa.
Usiłowała być wesołą, lecz jakiś głos wewnętrzny niepokoił ją ciągle. - A jeżeli - myślała -
usunie mnie stąd coś takiego, czego w tej chwili nie potrafię wyrazić słowami, a co
zniweczy zarówno waszą dobrą wolę jak i moje gorące życzenia? Tak myślała biedna,
nie wiedząc, co powiedzieć. Całkiem innymi myślami pochłonięty był Ralf. - Nie mogę się
zdradzić, dopóki się nie upewnię, że mnie kocha. Jeżli jednak znając moje uczucia i moje
pragnienia, odrzuci moją miłość, to musi odejść precz. Podjeżdżali do pałacu w Berkow,
a w chwili gdy kareta zatrzymała się przed schodami ganku, wiodącego do holu, wybiegli
dwaj lokaje, pomogli im wysiąść i wprowadzili do salonu. Pałac urządzony był z
wyszukanym komfortem. Salon i sąsiednie pokoje przyjęć utrzymane były w stylu empire
i wybite adamaszkiem. Wszędzie - ciężkie mahonie, brązowe okucia oraz kosztowne
obrazy. Sala jadalna gdańska, z czarnego dębu, oświetlona była dwoma wspaniałymi
żyrandolami z brązu. Olbrzymi stół ustawiony w podkowę, przybrany rzadkimi kwiatami,
uginał się pod ciężkimi srebrami i kryształami, rzucającymi snopy iskier. Jak wieszczka z
bajki przyjmowała swych gości władczyni tych bogactw - piękna Melania, baronowa von
Berkow. Ubrana była w suknię ze srebrnej łuski, z głębokim wcięciem, odsłaniającym
24
ramiona i alabastrowe plecy. Olśniewała mężczyzn urodą, kokieterią, dowcipem i
kaskadami śmiechu. Gdy stanęła obok Renaty, witając się z Ralfem, była pewna
zwycięstwa. Widziała, że patrzył na nią z podziwem, który brała za zachwyt. - Ta kobieta
- myślał tymczasem Ralf - umie się ubrać i wygląda jak panienka, mimo że przekroczyła
już trzydziestkę. I Renata zachwycona była toaletą i wyglądem Melanii. Nigdy jej co
prawda nie widziała w większym towarzystwie, ale to, na co patrzała, przekraczało jej
wyobraźnię. Dostrzegła gorące, kuszące spojrzenia, jakie Melania rzucała w oczy Ralfa i
ostry ból przeniknął ją na wskroś. Przeczucie tego, co teraz widziała, widocznie mąciło jej
myśli, gdy jechała do Berkow. Gdyby Melania miała zostać panią w Tornau, z pewnością
musiałaby stamtąd oddalić się. Ta kobieta nienawidziła jej, czuła to. Ale za co?
Dlaczego? Teraz zaczęły świtać w jej głowie niejasne przeczucia, które jednak
odepchnęła od siebie, zanim zdołały nią zawładnąć. Tornauowie zmieszali się z resztą
towarzystwa, a pan von Diesterkampf nie odstępował ani na krok od Renaty. Lubił ją
bardzo i chętnie z nią rozmawiał. Również i pani Diesterkampf, miła, żwawa osoba,
darzyła ją swymi względami, twierdząc, że pragnęłaby bardzo mieć przy sobie tak miłą
towarzyszkę, jaką ma pani von Tornau. Melania cała pochłonięta Ralfem, starała się
ciągle mieć go przy boku i stoczyć zwycięską walkę z jego powściągliwością. Przy kolacji
Ralf był jej sąsiadem, wystawionym na ciągłe ataki jej wyrafinowanej kokieterii. Nie
wiedziała, że co chwila obrzucał spojrzeniem słodką twarz Renaty, zazdroszcząc
Diesterkampfowi, który zastrzegł sobie miejsce obok niej. - Z panią Werkent można
przynajmniej mówić do rzeczy! - odezwał się pan Diesterkampf do Ralfa. - Jest to
egzemplarz luksusowego wydania Stwórcy! - dodał żartobliwie, widząc, że Ralf pożera ją
wzrokiem. Podczas toastu Melania trąciła kieliszek Ralfa i szepnęła mu: - Czy pojedna
się pan nareszcie ze mną, czy też ma pan ciągle jeszcze do mnie żal w sercu? - Nie
mam powodu gniewać się na panią baronową! - odpowiedział chłodno. - Baronowa! To
brzmi sztywno i konwencjonalnie! Czy pan zapomniał, jak mi na imię, choć je pan
dawniej niejednokrotnie wymawiał? Ralfie, wszak inne uczucia łączyły nasze serca? -
Nasze serca? ťaskawa pani myli się. Jedynie moje serce było w okowach, pani była
wolną i nieczym nie związaną... - To się tak panu tylko wydaje. Ach, panie Ralfie, gdyby
pan wiedział, ile przez pana wycierpiałam?... Spojrzał na nią wielkimi oczami. - Przeze
mnie? Pozwoli pani, ale mam w tej mierze duże wątpliwości. - Nie, nie pozwolę, Ralfie!
Oddałam Berkowowi moją rękę na usilne żądanie ojca mego, który widział w tym
małżeństwie jedyny ratunek przed grożącą mu ruiną majątkową, co nieraz już panu
mówiłam... - Tak jest, ale gdy usiłowałem dać temu wiarę, zjawił się u mnie pewnego dnia
ojciec pani i skarżył się na skłonność pani do życia próżniaczego i gonienia za
wszelkiego rodzaju uciechami... Ale dajmy temu pokój, bo przecież dyskusja na ten
temat nie doprowadzi do niczego... - Ralfie! - szepnęła mu do ucha głosem
pieszczotliwym. - Ralfie, sama nie wiedziałam, co robię, nie znałam serca mego i dziś za
to pokutuję... W tej chwili zadała Ralfowi jakieś pytanie sąsiadka z drugiej strony i
Melania z gniewem gryzła wargi. - Nie wypuszczę go! - myślała. Jego opór podniecał ją,
wzbudzał w niej pożądanie i postanowiła walczyć o niego dalej. Dziś, gdy była wolna, nie
potrzebowała tak dalece przebierać w środkach, by go pochwycić w ramiona. Wszyscy
mężczyźni zabiegali o jej względy, on tylko jeden, on, którego pożądała, opierał się jej.
25
Nie mogła się z tym pogodzić... Czyżby kochał inną? A może ta towarzyszka jego matki,
o bladej twarzy, czerwonych wargach i ciemnych włosach zatarła w jego sercu jej rysy?
Rzuciła w stronę Renaty złowrogie spojrzenie. Po kolacji rozpoczęły się tańce. Ralf
przeprowadził Melanię do małego saloniku, obok jadalni. Prosiła go o to. Przyćmione
światło oświecało ten zaciszny kącik, a ciężkie portiery zagłuszały gwar, dochodzący z
dużego salonu. Zaledwie słychać było dźwięki orkiestry. Padła na kanapę, ciężko
westchnąwszy. - Jakże tu zacisznie! - odezwała się cicho. - Ralfie drogi, oto mój
karnecik, proszę się wpisać. Skłonił się i stojąc przy niej, wpisał swe nazwisko. Posunęła
się, by mu zrobić miejsce. - Niech pan usiądzie obok mnie! - rzekła. - Sądziłem, że pani
chciała odpocząć i nie chcę jej przeszkadzać... Ujęła go za rękę. - Ralfie! Ja tego dłużej
nie wytrzymam. Dlaczego pan mnie tak męczy? Pan wie dobrze, że mi pan nie
przeszkadza, że od roku tęsknię za panem, za tobą, Ralfie! - Bardzo to dla mnie
pochlebne, pani baronowo. Tupnęła nóżką, nadąsana. - Nie chcę więcej słyszeć tego
słowa - "baronowa". - Ja zaś nie chciałem wierzyć, aby pani była zdolna zamienić
uczciwe serce mężczyzny na tytuł baronowej i przywiązany do tego majątek. Dziś znam
panią tylko jako baronową von Berkow. Trwało to aż nadto długo i kosztowało mnie
nadludzki wysiłek, zanim się przełamałem i doszedłem do tego postanowienia. - Niech
pan o tym wszystkim zapomni! - rzekła błagalnym głosem. - Ralfie, nazywaj mnie jak
dawniej, po imieniu, mów do mnie Melanio! Spojrzał na nią wyniośle i nie wyrzekł ani
słowa. - Najgorętszym życzeniem moim - ciągnęła dalej - jest naprawić krzywdę, jaką
panu wyrządziłam! íycie moje należy do ciebie i nie zaznam spokoju, dopóki cię nie
przebłagam i dopóki mnie nie weźmiesz na zawsze, jako swoją Ralfie! Zniosę wszelkie
upokorzenia byle cię odzyskać i obudzić w tobie uczucie miłości dla mnie, tylko dla mnie.
- Nie gram komedii! - odpowiedział chłodno. - Co raz umarło, tego nie można powołać do
życia. Proszę zaoszczędzić sobie podobnych scen na przyszłość. Zerwała się i podeszła
blisko ku niemu, nie mogąc pohamować się. - A więc kochasz inną i dlatego jesteś tak
okrutny względem mnie. Ralf zbladł. Odstąpił parę kroków i rzekł sucho: - Pani się zbyt
unosi, pani baronowo. - Doprowadzasz mnie do ostateczności! - mówiła podnieconym
głosem. - Ale nie myśl, że się ode mnie uwolnisz. Jesteś więcej niewierny niż ja byłam
niewierną, gdyż ja oddałam tylko rękę, ty zaś oddałeś serce. Nie puszczę ciebie od
siebie, nie zrezygnuję... Odwrócił się, chcąc odejść, schwyciła go jednak za rękę. Nie
odchodź ode mnie, Ralfie, nie powiedziawszy mi dobrego słowa. Błagam cię, powiedz
choć jedno, jedyne! Spojrzał na nią i widząc łzy w jej oczach, zawahał się. Jakiż
mężczyzna nie zmięknie wobec kobiety, która go błaga o miłość. - Przykro mi - rzekł - że
pani tak zepsuła sobie życie, nie umiem tego naprawić i nie chcę przedłużać naszej
rozmowy... Pozwoli pani, że odejdę. Ujęła go za rękę i przycisnęła do twarzy, zalanej
łzami. - Przebaczyłeś mi, Ralfie? - spytała cicho. - Przebaczyłem! - I będziesz moim
przyjacielem? - O ile tylko potrafię nim być! Skłonił się i wyszedł. Patrzała za nim
płomiennymi oczami. - Będę szła za tobą krok w krok, Ralfie von Tornau! - rzekła z mocą.
Podeszła do lustra, by poprawić włosy i osuszyć oczy. - Za tę zniewagę zapłaci mi to
niewiniątko, ta Werkentowa! - powtarzała z pasją. Podeszła potem do biurka i szybko
skreśliwszy kilka słów na arkuszu papieru, zadzwoniła na służącego. - Ta depesza musi
być nadana natychmiast! - rozkazała. Depesza zaadresowana była do Trachwitza i
26
brzmiała: "Czekam pana jutro wieczorem w Berkow". Xiv Ralf podszedł do matki,
siedzącej obok Renaty, która rozmawiała z panem Diesterkampf. W sąsiednim salonie
tańczono, a gospodyni domu brała żywy udział w tańcach. Ralf zwrócił się do Renaty: -
Pozwoli pani, że ją poproszę do walca? Odwróciła się ku niemu z uśmiechem,
dostrzegłszy w tym momencie baronową, unoszoną przez jednego z tancerzy. - I tak, i
nie! - odrzekła. - Dlaczegóż nie? - Wydaje mi się, że nie tańczyłam już sto lat. Nie wiem,
czy będę umiała się poddać fali uciechy. Szkoda. Bardzo bym chciał choćby raz jeden
zatańczyć z panią. Do rozmowy wtrąciła się pani von Tornau: - Ależ Renato, proszę nie
odmawiać memu synowi. Jest pani jeszcze za młoda, by się pozbawić tej przyjemności. -
A zatem, skoro matka pana życzy sobie tego, służę panu. Zmarszczył brwi. - Dziękuję
pani, ale nie mogę jej zmuszać. Jeżeli pani nie ma ochoty, to nie nalegam. Mnie też nie
sprawia już taniec specjalnej przyjemności i nie lubię, gdy mnie kto do niego zmusza. -
No to proszę poświęcić się dla mnie i zatańczyć ze mną. - Poświęcam się chętnie,
zwłaszcza, że tańcząc z panią, doznam niewątpliwie wielkiej przyjemności. - Proszę mi
nie robić komplementów przed czasem. - Mówię szczerą prawdę, ale skoro dostałem
kosza... - To nie pan dostał kosza ode mnie, ale ja od pana. - Pani ode mnie? - spytał z
miłym zdumieniem. - Naturalnie! Przecież chciałam z panem tańczyć, a pan mi odmówił.
- Bo nie chciałem pani zmuszać i narażać ją na przykrość tańczenia ze mną. Wstała
szybko i podeszła do niego, mocno zarumieniona. - Teraz chcę koniecznie tańczyć z
panem. Grają akurat nowego walca. Czy pan jest wolny? - Tak, wolny i nie przymuszony!
- rzekł, śmiejąc się wesoło. - Hola! - zawołał Diesterkampf. - Dopiero co odmówiła mi
pani, a teraz ma pani tańczyć z Ralfem? TAka zniewaga krwi wymaga! - żartował. - Gdy
tylko skończę walca z panią Renatą - zawołał Ralf - stanę do pańskiej dyspozycji.
Diesterkampf nie dał jednak za wygraną. Stanął im w poprzek drogi i zażądał od Renaty
solennej obietnicy, że następnego walca z nim zatańczy. - Naprzód interes potem
przyjemność! - wołał rozradowany. - Przyrzekam solennie! - zawołała, oddalając się z
Ralfem. Tańczył dobrze i prowadził ją pewnie. Stanowili prześliczną parę i przedmiot
ogólnego podziwu. Nie puszczał jej tak długo, aż muzyka przestała grać. Stanęli, patrząc
sobie w oczy, jak gdyby przeniesieni w rzeczywistość ze świata marzeń i tysiąca bajek.
Melania nie spuszczała ich z oczu, choć na pozór nie miała jednej wolnej chwili.
Orkiestra dała hasło do kontredansa. W jej karnecie zapisany był Ralf. Poszedł do niej i
skłoniwszy się, podał jej ramię. - Proszę mi wybaczyć, że się uniosłam! - rzekła
uniewinniając się. - Zapomniałem już o tym! - odparł. - Dziękuję i przyrzekam, że w
przyszłości więcej będę zrównoważona. Utraciłam lekkomyślnie miłość pana, za to
starać się będę pozyskać jego przyjaźń. Powiedziała to tonem tak pełnym rezygnacji, że
ujęła go za serce. Trafiła w jego czułą strunę. Zbyt był prostolinijny i szczery, by
przypuszczać, że znów grała komedię. Spojrzał na nią łagodnie i przycisnął do ust jej
rękę. Zapomniał o tym, co było i przebaczył jej. Nazajutrz z rana stał Ralf w długich
zabłoconych butach z cholewami na kartoflisku, trzymając za cugle konia, gdy na
gościńcu ukazał się Diesterkampf, jadąc konno ostrym kłusem. - Halo, Ralf! Jak się
miewasz. Wyglądamy obaj, jakbyśmy dopiero co przestali tańczyć. Tornau roześmiał się.
- Musiałem zobaczyć, jak kopią kartofle. Przez całą noc deszcz lał jak z cebra i ziemia
całkiem rozmiękła. Tyle, co jej mam na butach, wystarczyłoby na założenie ogródka w
27
Berlinie. Diesterkampf uderzył szpicrutą po cholewach. - Niech pan włazi na swoją
szkapę - rzekł wesoło - to pana kawałek odprowadzę. A jak tam idzie kopanie? - Kupiłem
na próbę nową kopaczkę i zaraz pierwszego dnia zepsuła się. Musiałem porządnie się
napocić zanim ją przyprowadziłem do porządku. Tak parno jest po deszczu... ťagodną
mamy jesień... - To się może odmienić - rzekł Diesterkampf. - Ale z pana dzielny chłop,
że pan sobie z tą kopaczką dał radę. Pańskie oko konia tuczy! Wszędzie pan jest i
wszystkiego pan sam dojrzy. Pański ojciec, gdyby żył, byłby z pana dumny... Tornau to
niezły szmat ziemi, lepszy od wielu dużych majątków, a przy tym bez długów. Można
gospodarować i ciągnąć zyski. Obok taki Parkow pójdzie wkrótce pod młotek komornika,
bo stary Matej nie potrafi się rządzić. Co prawda ci jego dwaj synowie, gwardziści,
potrafią go doić jak cielęta, a żona też ma niejeden grzeszek na sumieniu. Ale po co jej
pozwalał sprowadzać toalety z Paryża? - A hodowla koni opłaca mu się? - wtrącił Ralf. -
To się może opłacać tylko na wielką skalę, tak jak w Berkow! - odpowiedział
Diesterkampf. - Ale, a propos, w Berkow jest teraz nowy dyrektor stada. Mówiła mi
piękna Meluzyna vel Melania, że to były oficer ułanów, więc chyba powinien się na tym
znać. Ale tam jest z czego dokładać. Pieniędzy ma baba jak lodu. Nie na próżno wybrała
tego starego ramola na męża. Ale muszę cię już pożegnać, kochany Ralfie. Skręcę
bokiem przez zagajnik. Do widzenia. Pozdrów twoje panie ode mnie! - Do widzenia,
papo! - rzucił wesoło Ralf. - Proszę ucałować ode mnie rączki małżonce. Rozjechali się w
przeciwne strony. Przejeżdżając przez las, Ralf zwolnił biegu. Obtarł czoło i nucił jakąś
piosenkę. Przy jeziorku zatrzymał konie i wpatrywał się w ławeczkę, na której siedziała
kiedyś Renata, gdy ją niespodzianie zastał zapłakaną. Dostrzegł pod ławką skrawek
papieru. Zsiadł z konia i podniósł go. Była tam kartka wydarta z notesu Renaty, zapisana
jej równym, ładnym pismem: "1) 40 słoików galaretki porzeczkowej, 2) 30 słoików
marmolady wiśniowej, 3) kupić płótna na ścierki kuchenne, 4) przypomnieć panu o
kuropatwach" Uśmiechnął się i pomyślał wzruszony: "oto materiał na panią domu".
_______________________________________________________________________
__________________ Xv Minął już miesiąc od czasu dożynek w Berkow. Melania
obmyśliła nowy plan kampanii i zmieniła taktykę. Odwiedziła parę razy panią von Tornau,
zawsze w godzinach, w których Ralfa nie powinno było być w domu, a gdy przypadkiem
zjawiał się, szybko się żegnała, rzucając na niego spojrzenie pełne smutku. To go trochę
niepokoiło. Zbyt dobre miał serce, by nie odczuwać, że cierpiała. Zapytywał siebie, czy
nie wyrządził jej zbyt dużej krzywdy i czy mimo wszystko uczucia jej nie były szczere i
gorące? Wyrzucał sobie, że ją potraktował zbyt ostro i choć była dla serca jego obojętną,
to jednak odczuwał niemiło jej smutek. Toteż starał się być dla niej bardziej przyjacielskim
i towarzyszył zawsze matce i Renacie, gdy jeździły do Berkow. * * * Hans von Trachwitz
stał w oknie swego pokoju, mieszkał bowiem w budynku administracyjnym, gdy
spostrzegł powóz z Tornau, jadący w stronę pałacu. Poznał Renatę i cofnął się
przerażony. Ukryty za firanką wpatrywał się w nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu. - Tak,
to była ona, na pewno ona. Ale skąd się tu wzięła? - mruczał pod nosem. Zatrzymał
przechodzącego pod oknami stangreta. - Martens! Co to za państwo przyjechali? - To
pan dziedzic z Tornau z matką. - Ale w powozie siedziały dwie panie? - Ta druga to pani
do Werkent, taka paniusia do towarzystwa starszej pani dziedziczki. - Ach tak, dziękuję
28
wam, Martens. - ťasy na kobiety! - pomyślał Martens o nowym dyrektorze, oddalając się.
Trachwitz biegał po pokoju, nie mogąc się uspokoić. Renata tutaj, pod panieńskim
nazwiskiem, jak on na posadzie! Trzeba się nad tym zastanowić! Najlepiej będzie
zobaczyć się z nią sam na sam i rozmówić się, bo gdy mnie zobaczy niespodziewanie, to
będę musiał spakować manatki. Niemiła sytuacja! Renata, ta kapryśna jedynaczka, na
posadzie! Po raz pierwszy w życiu kłopotał się o żonę. Dotychczas pomiatał nią.
Przywykł wcale się o nią nie troszczyć, zostawił ją w nędzy, a ona tymczasem dała sobie
radę bez niego. O tym, że postąpił z nią niegodziwie, starał się nie myśleć. Wszakże sam
stał nad przepaścią i kierował się jedynie instynktem samozachowawczym. Czy będzie
teraz na tyle rozsądna, że pozwoli mu spokojnie mówić? - Trzeba jak najprędzej znaleźć
okazję! - zadecydował. Na razie jednak nie miał odwagi wyjść z mieszkania, by
przypadkiem jej nie spotkać. Xvi Renata stała na werandzie przed pokojem bawialnym i
rozglądała się po parku. Było południe i powinien był lada chwila nadejść Ralf. Zazwyczaj
gdy go ujrzała i gdy powitał ją skinieniem ręki, wracała szybko do pokoju i dawała
polecenie, by podawano obiad. Znała jego przyzwyczajenia i wiedziała, że lubiał, aby
wszystko szło jak z płatka. Gdy wszedł do jadalni i witał się z paniami, już podawano
zupę. - Dziś głodny jestem jak wilk! - rzekł do Renaty. Proszę mi dawać podwójne porcje.
- Nie może się pan zbytnio uskarżać na brak apetytu! - żartowała Renata. To prawdziwa
przyjemność widzieć pana przy jedzeniu i przy pracy. Wpatrywała się w jego twarz
opaloną, energiczną, nie zdając sobie sprawy, że w tym spojrzeniu było więcej niż
przyjaźń. W ostatnich czasach Ralf stale był w doskonałym usposobieniu, zawsze wesół i
uśmiechnięty, co nad wyraz cieszyło jego matKę. Renata porównywała go w myśli ze
swym mężem. Jakże inaczej ułożyłoby się jej życie, gdyby Trachwitz był choć w części
tak pracowitym i dzielnym jak Ralf, gdyby tak ją przez życie prowadził, jak Ralf swoją
przyszłą żonę prowadzić będzie. Westchnęła głęboko i przeraziła się, widząc na sobie
zdziwione spojrzenia pani von Tornau i jej syna. - Za kim pani tak wzdycha? - zapytał
Ralf, na wpół trwożliwie i na wpół wesoło. Ocknęła się z zadumy. - Mam dziś do
załatwienia kilka drobnych sprawunków w miasteczku, a nie chciałabym specjalnie dla
siebie prosić o konie. - To jak byśmy się umówili - rzekł rozpromieniony - bo właśnie
kazałem zaprząc do wolantu. I ja muszę się widzieć z kupcami zbożowymi dziś po
południu w miasteczku, to panią zabiorę. Zgoda? - Rzeczywiście, dobrze mi się składa! -
odparła wesoło Renata. - No to proszę się pospieszyć, abyśmy powrócili przed
wieczorem. - Biegnę się przebrać. Będę gotowa, zanim konie podjadą. A pani nie
pojechałaby z nami? - spytała, zwracając się do pani von Tornau. - Nie, moje dziecko. Po
obiedzie wolę się zdrzemnąć, ale proszę nie zapomnieć przywieźć włóczki do cerowania,
a prócz tego zapytać przed wyjazdem, czy gospodyni nie potrzebuje czegoś z miasta. -
Panna Berkner już wypisała mi całą litanię. - No to chyba każę zaprząc do wozu
drabiniastego! - żartował Ralf. - Pan sam najlepiej potrafiłby to wszystko załatwić! -
przekomarzała się z nim Renata. - Gdybym się znał na włóczce do cerowania,
rodzynkach, migdałkach i innych bakaliach, to bym panią mógł wyręczyć, ale ponieważ
nie bardzo się na tych specjałach znam, więc niech już pani ze mną jedzie... Co robić...
Patrzył na nią z tak komicznym zakłopotaniem, że śmiać się musiała. - Ile czasu
potrzebuje pani, aby się przebrać do drogi? - zapytał, gdy skończył się obiad. - Za
29
dziesięć minut będę gotowa! - Nie dłużej? Brawo, pani jest prawdziwym wyjątkiem rodu
kobiecego. - Dopiero tu, w Tornau nauczyłam się nie tracić czasu. Dawniej taka historia
musiałaby trwać co najmniej godzinę. Samo uczesanie włosów ciągnęło się zwykle pół
godziny. Co prawda moja fryzjerka lubiła się guzdrać. - I z pewnością - wtrącił Ralf -
potrafi się pani sama lepiej uczesać. - I ja tak myślę - dodała pani von Tornau - ale do
tego trzeba mieć tak piękne warkocze, jak ma Renata. Ralf spojrzał na jej włosy.
świerzbiły go palce, by wyjąć z tych włosów szpilki i rozplątać jej warkocze. Wyobrażał
sobie, jak musiała być piękna z rozpuszczonymi włosami. W kwadrans później jechali
oboje gościńcem do miasta. Słońce mocno dogrzewało, ale po niedawnym deszczu
droga była wolna od kurzu. Na niektórych polach pracowali wieśniacy i na widok
przejeżdżających uchylali czapki spokojnie, nierychliwie, jak to zwykli czynić ludzie na
wsi. Młodzi ludzie długi czas jechali w milczeniu, mieli jednak oboje uczucie radości w
sercach. Siedziała obok niego cicha i szczęśliwa, że miała go tak blisko, tuż obok siebie.
Z wolna, bezwiednie zaczęła mówić, coraz więcej ożywiając się. Opowiadała o swej
młodości, o swym dobrym ojcu, którego tak bardzo kochała i który tak dbał o jej
wychowanie. Nie przerywał jej ani słowem, dumny, że z taką ufnością zwierzała mu się z
najgłębszych tajników swego "ja". Chciałby jej gorąco podziękować za to. Mówiła dalej i
dalej, jak gdyby szła za głosem wewnętrznego nakazu. Wspomniała nawet o swej
nierozważnej miłości, z której się otrząsnęła. A potem zacięła się... Czyż miała mu
powiedzieć, że skłamała przed nim i przed jego matką, podając się za wdowę? Czy nie
powinna była teraz powiedzieć, że jej mąż żyje i że ją tylko porzucił? Nie miała jednak
odwagi popsuć tej rozkosznej godziny, gdy w takim skupieniu słuchał jej słów.
Wspomniała więc tylko pobieżnie o tym okresie czasu. A potem mówiła z tkliwością o
dziecku, które rączętami spędzało jej smutek z czoła, a potem odeszło... Przeszła
wreszcie do ostatnich czasów spędzonych w Tornau. Jakże się wszystko w jej życiu
zmieniło... ale bodaj na lepsze. Bo zetknęła się z przyrodą i z ludźmi szlachetnymi, którzy
ją przygarnęli i dobrzy są dla niej. Jakże im powinna dziękować... Bezwiednie schwyciła
jego rękę i przycisnęła do ust, zanim zdążył się spostrzec. - Renato! Co pani robi? -
zawołał, cofając rękę. Miejsce, do którego przylgnęła ustami, paliło go jak ogień. Po raz
pierwszy wymówił jej imię! Ukryła twarz w dłoniach zawstydzona i przerażona tym, co
zrobiła. Spostrzegł to i nie mógł sobie darować niezręczności. Zamilkła, nie mogąc
wymówić słowa więcej. - Dziękuję pani - odezwał się cicho - za zaufanie, jakim pani
darzy mnie i matkę moją. Nie umiem pani wypowiedzieć, jak bardzo mnie to cieszy.
Wyciągnęła do niego rękę, którą mocno ujął. Słowa, które wypowiedział, wydały mu się
zimne, sztywne, wcale nie wyrażające radości, jaka go przejmowała. Podniósł jej rękę do
ust i długo, serdecznie ją całował. Milczeli już potem, aż przyjechali do miasteczka i
wysiedli przed zajazdem. Gdy wysiadała, opierając się o jego ramię i spojrzała wzdłuż
ulicy, zbladła nagle i oniemiała, spostrzegłszy z daleka szybko oddalającego się
mężczyznę. Postać jego i ruchy łudząco przypominały Trachwitza. Wzdrygnęła się, jakby
ujrzała zmorę. - Co pani jest? - zapytał Ralf zaniepokojony. Zebrała siły i uśmiechnęła
się. - NIc, już przeszło. Odczułam nagle chłód, jaki tu panuje, w drodze tak było gorąco.
Kazał podać szklankę herbaty i spoglądał na nią z troskliwością. Po chwili zapytał, jak się
czuje. - Już całkiem dobrze - odpowiedziała. - Niech pan się nie niepokoi. W ciągu
30
godziny załatwię sprawunki i wrócę tutaj. - Dobrze! - rzekł. - I ja mniej więcej za godzinę
powinienem być z powrotem. Na radość Renaty padł szary cień. NIeznajomy, który znikł
jej z oczu, zbyt żywo przypomniał jej męża. Ogarnął ją lęk, jakby ją czekało coś
strasznego. Oglądała się co chwila, ale już go nie było. Załatwiła sprawunki i powróciła
do zajazdu. Usiadła w altance przy sali restauracyjnej i czekała na Ralfa, nie domyślając
się, że z sąsiedniego pokoju patrzy na nią ów nieznajomy, nie będąc widziany. Był to w
istocie Trachwitz, który przyjechał z Berkow, mając coś do załatwienia dla baronowej.
Gdy zsiadał z konia, dostrzegł zbliżający się ekwipaż z Tornau i natychmiast się oddalił.
Gdy powrócił, ukrył się w sąsiednim pokoju, skąd mógł swobodnie obserwować gości. Po
chwili wszedł Ralf i przywitał się z Renatą. - Wszystko pani pomyślnie załatwiła? -
zapytał. - Tak jest. A pan? - Ja też pozałatwiałem wszystkie interesy i możemy zaraz
wracać do domu. - Zostańmy tu jeszcze chwilę, dobrze? Tak przyjemnie się tu siedzi! -
rzekła. Zdawało się jej, że coś ją przykuło do tego miejsca. Czuła się bezwładna i
przygnębiona. Ralf badał ją oczami. - Wcale mi się pani dziś nie podoba! - odezwał się
po chwili. - Obawiam się, że pani zaziębiła się. Gdy wysiadaliśmy przed zajazdem, była
pani blada jak trup. Namyślała się czy mu wyjawić prawdę. - Przyznam się panu, że się
wtedy przeraziłam, ale to już przeszło. - Przeraziła się pani? - Tak. Spostrzegłam
jakiegoś pana, który mi żywo przypomniał osobę, która już... umarła. - Umarli nie wstają
z grobu! - rzekł poważnie. - Tak, umarli nie powracają! - powtórzyła jakby we śnie. - Czy
mogę zapytać, o kim pani wówczas myślała? Czy nie o swym mężu? - Tak, o nim! -
rzekła wzdychając głęboko. Ralf spoważniał. Widocznie nie przezwyciężyła się jeszcze i
nie przebolała straty męża, a dopóki to nie nastąpi, nie powinienem starać się pozyskać
jej dla siebie. Powracając do domu oboje milczeli. Xvii Nazajutrz po obiedzie, gdy pani
von Tornau odbywała popołudniową drzemkę, poszła Renata do jeziorka w lesie i usiadła
na ławeczce pod drzewami bukowymi. Wokoło panowała cisza, a słońce przedzierało się
przez drżące liście i rzucało swe promienie na spokojną toń. Siedziała zadumana, gdy
doszedł ją teętent kopyt końskich. Była pewna, że to Ralf i obejrzała się. Zatrzymał się
przed nią jeździec, na którego widok wydała lekki okrzyk grozy. Hans von Trachwitz
zeskoczył z konia i podszedł do niej. - Mój widok przeraził cię, Renato? - rzekł,
uśmiechając się. - Wybacz mi, lecz to musiało nastąpić. - Ty... Skąd tu przybywasz? -
zapytała drżącym z przerażenia głosem. - Przyjąłem w Berkow stanowisko
zarządzającego stadniną, nie przypuszczając naturalnie, że znajdę cię w sąsiedztwie. -
Wierzę, bo inaczej chyba byś nie przyjechał w te strony? - I owszem. Po pierwsze nie
miałem innego wyboru w pracy, a po drugie zależało mi na tym, aby cię zobaczyć. -
Czego chcesz ode mnie? - Czego chcę? - Tak, chciałabym to wiedzieć, bo przecież nie
mamy już z sobą nic wspólnego. - I ty to mówisz, ty, która swego czasu tyle mi... - Milcz,
nie poruszaj tego tematu. Wiesz dobrze, że zdeptałeś moją miłość, gdyś mnie rzucił na
pastwę losu, bezradną i bez środków do życia. - A cóż mi pozostawało do zrobienia?
Chyba wpakować sobie kulę w łeb. Spojrzała na niego pogardliwym wzrokiem. - Nie
kłam przynajmniej! - rzekła zimno. Roześmiał się szyderczo. - Przestałaś już być
sentymentalną? Szkoda, że nie wiedziałem swego czasu, że masz tyle temperamentu.
Może byśmy wówczas zetknęli się bliżej. Lubię kobiety z temperamentem... - Znowu
kłamiesz! Nigdy nie zadawałeś sobie trudu poznania mnie bliżej. Interesowałeś się
31
wszystkim, tylko nie mną. - świetnie odbite cięcie! świetnie umiesz się bronić!
Wyprzystojniałaś również... Gotów jestem po raz wtóry zakochać się w tobie... - Milcz,
wypraszam sobie podobne żarty! Uderzył szpicrutą po cholewach. - Mogę chyba nie
pozwolić, aby żona moja cośkolwiek sobie wypraszała... - Nie jestem twoją żoną! - O ile
wiem, nie mamy jeszcze rozwodu. - Poczyniłam już potrzebne ku temu kroki... - Tak ci
pilno? Ale bądź spokojna, nie będę w dalszym ciągu tak naiwny, by sobie zaprzątać tobą
głowę. Taki nędzarz jak ja nie może iść za głosem uczuć serca... - Czego więc chcesz
ode mnie? - To tak łatwo nie da się powiedzieć. Przede wszystkim chciałem, abyś się
oswoiła z myślą, że żyję i jestem obok ciebie. Mogłabyś się zdradzić, że nie jesteś
wdową, za jaką się podałaś... - Zrobiłam to dlatego, by móc otrzymać posadę, gdyż
państwo Tornau poszukiwali osoby, nie związanej żadnymi węzłami rodzinnymi. -
Doskonale. Mnie to nawet dogadza, że wyrzekłaś się mego nazwiska... Ja też chcę
uchodzić za człowieka nieżonatego i nie będę się z tym zdradzał, że mam żonę, tak jak
ty we własnym interesie nie potrzebujesz mówić, że masz męża. Co do tego zatem
jesteśmy zgodni? Nie odpowiedziała mu. - Po chwili odezwał się znowu: - Mówiłaś o
rozwodzie. Jakie kroki przedsięwzięłaś już? - Zwróć się z tym do doktora Helmana w
Berlinie. Dałam mu plenipotencję, aby uniknąć wyjazdów i zaniedbywania się w
obowiązkach. - Dobrze, zaraz się do niego zwrócę, gdyż i mnie zależy na szybkim
rozwodzie. Odetchnęła z ulgą. - Aha - rzekł szyderczo - zapewne bałaś się, że będę
chciał zatrzymać cię dla siebie. Bądź spokojna, na taki zbytek nie stać mnie, aczkolwiek -
dodał patrząc jej w oczy - wartą jesteś grzechu... Byłem głupi, że cię swego czasu
zaniedbałem, chociaż... - Skończ już proszę. I tak wiem już więcej, niżbym tego
pragnęła. - Dobrze, skończmy już z tym. Zależy nam obojgu na rozwodzie i na tym, aby
nasz wzajemny stosunek zachować w tajemnicy. Prawda? - Nie, tajemnicy naszego
wzajemnego stosunku nie chcę dłużej ukrywać przed ludźmi. Od dawna robię sobie
wyrzuty, że nie byłam szczera. Teraz, gdy się tutaj zjawiłeś, muszę powiedzieć ludziom
prawdę. Nie mogę pozostawać dłużej w sytuacji, która jest dla mnie nie do zniesienia. -
TAk! - odparł Trachwitz. - Zmarli, którzy zmartwychwstają, nie zawsze są pożądani.
Musisz jednak nadal milczeć. Chcę być szczerym wobec ciebie i powiedzieć ci, że mam
pewne widoki zdobycia ręki pani baronowej von Berkow. Gdy jednak dowie się ona, że
jesteś moją żoną, na pewno odprawi mnie z kwitkiem. Pojmujesz chyba dobrze, że to
małżeństwo jest dla mnie jedyną deską ratunku. Wówczas mógłbym być i tobie
pomocny... - Dziękuję ci za twą pomoc. Dam sobie radę bez ciebie. - Co za wysokie
mniemanie o sobie. - Byłoby lepiej, gdybyś i ty je miał. Dość już tych drwin. Skłonił się
pogardliwie. - Nadawałabyś się lepiej ode mnie do stosunków w Ameryce. Tam ludzie
mają takie same jak ty poglądy na pracę. Nie darmo płynie w twych żyłach krew
kramarzy... Ja mam poglądy zbyt arystokratyczne, bym mógł cię zrozumieć. Nie będę ci
jednak rzucał kamieni pod nogi, jeżeli mi pozwolisz spokojnie iść moją drogą... - Rób, co
ci się podoba, tylko nie wymagaj, abym nadal okłamywała państwa von Tornau. - Właśnie
tego wymagam. Tornau'owie są zaprzyjaźnieni z baronową i niewątpliwie odkryją jej
naszą tajemnicę. - To wszystko nie odwiedzie mnie od postanowienia, że dziś jeszcze
powiem im całą prawdę. Wyprostował się i spojrzał na nią złowrogo. Milcząc, mierzyli się
oczami, jak zapaśnicy przed walką. Potem obrzucił ją wzrokiem, któremu dawniej
32
zawsze ulegała, a który i teraz ją zaniepokoił. - Dobrze, Renato! - rzekł cicho. - Rób, co
będziesz uważała za właściwe. Pozwól jednak, że ci powiem jeszcze jedno, bodaj
najważniejsze. Zamilkł na chwilę, aby spotęgować efekt. - Jeżeli ujawnisz nasz stosunek
i fakt, że porzuciłem cię, wówczas utracę nie tylko baronową, ale i stanowisko, a więc
kawałek chleba, jaki udało mi się zdobyć... Drżącą ręką uchwyciła poręcz ławki, a w jej
oczach pojawiły się łzy. To co przeżywała, wydawało się jej jakimś snem upiornym. Nie
spuszczał z niej oczu. Mimo woli wzruszyła go jej rozpacz i po raz pierwszy odezwały się
w jego piersi jakieś szlachetniejsze uczucia. Przez chwilę zdawało mu się, że przytuli ją
do siebie i powie jej: chodź, wszakże należymy do siebie i wspólnie będziemy walczyć o
lepszą dolę. Dojrzał jednak jej wzrok pogardliwy i zrozumiał, że jest już za późno. -
Dobrze - rzekła. - Będę milczeć, dopóki nie dostaniemy rozwodu. - Dziękuję ci -
odpowiedział. - A teraz zostaw mnie samą! - Odchodzę i proszę cię, Renato, wybacz mi,
jeżeli możesz! Skłoniła głowę i milczała. Wahając się, dodał jeszcze: - A w razie gdybym
miał ci coś ważnego do zakomunikowania, gdzie mogę cię spotkać? - Jeżeli jest ładna
pogoda - rzekła - przychodzę tutaj codziennie o tej porze. Możesz mnie spotkać tu przy
ławeczce lub na ścieżce przy jeziorku. Ale proszę, byś oszczędzał mi tych przykrych
chwil i widywał się ze mną jak najrzadziej, wyłącznie w wypadkach naprawdę ważnych.
Nie chcę, by nas ludzie wzięli na języki. - Stanie się, jak sobie życzysz. Wskoczył na
konia i szybko odjechał. Patrzyła za nim dopóki nie znikł jej z oczu. Przeżyła myślą
chwilę szału, a potem rozpacz i zwątpienie, jakie ten człowiek jej zgotował w życiu. Ostry
ból przeszył jej serce i już chciała pobiegnąć do Ralfa, by mu wszystko powiedzieć. Ale
nie mogła tego zrobić, bo wpędziłaby tamtego w nędzę. Xviii Któregoś dnia siedzieli
państwo Tornau na werandzie przy podwieczorku. Renata trzymała w ręku tackę z
cukiernicą i z dzbanuszkami ze śmietanką, gdy raptem wpadła na dziedziniec konno
Melania von Berkow w towarzystwie swego dyrektora stadniny i zatrzymała się tuż pod
werandą. Renata tak się przeraziła, że wypuściła z rąk tackę i śmietanka rozlała się na
podłogę. Pani von Tornau spojrzała na nią bacznie, uśmiechając się na pozór niewinnie. -
Ostatnimi czasy jest pani trochę zdenerwowana - wtrącił Ralf, podnosząc dzbanuszek. -
Przeraziłam się, gdy konie raptem wpadły na dziedziniec! - uniewinniała się Renata,
usiłując zdobyć się na uśmiech. - To ja jestem temu wszystkiemu winna! - zawołała
Melania. - Spadłam jak grom z nieba i przeraziłam panią Renatę. Ale przecież nie jestem
straszydłem, żeby mnie się tak bać. Czy mogę prosić o filiżankę kawy dla siebie i dla
pana von Trachwitz? - Ależ naturalnie. Proszę, niech państwo wejdą na werandę.
Trachwitz zeskoczył z konia i pomógł zsiąść Melanii. Uniosła czarną amazonkę i weszła
z nim razem na schodki. Przedstawiając Trachwitza, nie spuszczała Renaty z oczu, nie
dostrzegła w jej zachowaniu nic szczególnego. I Trachwitz również nie zdradzał
najmniejszego zakłopotania. - Aha - pomyślała - musieli się już porozumieć. I
postanowiła bacznie ich obserwować. Ralf traktował Trachwitza z taką uprzejmością,
jakby to był sam baron von Berkow, uważając go za człowieka jak najlepiej
wychowanego. I Melania również odnosiła się do niego z całą grzecznością, raz że flircik
leżał w jej usposobieniu, po wtóre, że chciała wzbudzić w Ralfie pewną zazdrość,
pragnęła wreszcie dopatrzyć się wrażenia, jakie jej flircik z Trachwitzem zrobi na
Renacie. Zawiodły ją jednak oczekiwania. Ani Renata, ani Trachwitz nie dawali żadnego
33
powodu do wyciągania jakichś wniosków co do ich wzajemnego stosunku. Renata
krzątała się z udaną obojętnością koło podwieczorku, choć serce jej biło jak młot i
czekała tylko chwili wyjazdu gości. Melania jednak nie zdradzała najmniejszej chęci do
odjazdu. Wciągnęła Ralfa do rozmowy, zasypując go pytaniami, dotyczącymi
gospodarstwa, które by doskonale mogła omówić ze swym administratorem, wolała
jednak zaabsorbować go całkowicie swoją osobą. Najmądrzejszy mężczyzna da się
uwikłać w rozmowę kobiecie przebiegłej, zwłaszcza gdy potrafi ona dobrze grać rolę
komediantki. Pani von Tornau zrozumiała od razu grę Melanii, a mając do niej żal za
sprawione synowi cierpienia, cieszyła się w duszy z zawodu, jaki ją czekał. Ta
przewrotna kobieta, mimo urody i majątku nie była dla niej, jako synowa, nawet połowy
tego warta, co Renata. Wreszcie Melania pożegnała się. W powrotnej drodze jechała tuż
obok Trachwitza, rzucając na niego co chwila badawcze spojrzenia. On jednak nie
widział tego, pochłonięty myślami o Renacie, której spokój, urok i odwaga, z jaką podjęła
walkę o byt, zrobiły na nim głębokie wrażenie. Chwilami porywała go szalona chęć
powrócenia do niej. Z zadumy wyrwał go ironiczny śmiech baronowej. - Jest pan dziś
wyjątkowo interesujący i miły. Cały czas bawi mnie pan rozmową... Wyprostował się na
siodle i gładząc wąsy swą wypieszczoną ręką, rzekł: - Przepraszam bardzo, że cokolwiek
zamyśliłem się. - Gdzie też to pan bujał myślami? - Myśli moje były przy pani! -
Doprawdy? Zaciekawia mnie pan. - Czy mogą interesować piękną i wytworną kobietę
myśli takiego chudopachołka jak ja? - Kto wie? - odparła zalotnie. - Jeżeli ten
chudopachołek jest interesującym mężczyzną, jak dyrektor mej stadniny, to może myśli
jego zaciekawią mnie. Uderzył kilkakrotnie szpicrutą po butach i powiedział z wolna: -
Myślałem o tym, jak ciężko było rozstawać się z życiem mężowi pani. - A więc pan myślał
o moim mężu, a nie o mnie? - Myślałem o tym, że kto ma tak czarującą żonę jak pani,
ten przywiązany jest do życia tysiącem węzłów. Wzruszyła ramionami. - Nazbyt banalne
te pańskie dzisiejsze komplementy! - rzekła. - Myślałam, że pan zdobędzie się na coś
bardziej dowcipnego. Brak panu polotu! - Skądże, u Boga Ojca, mam czerpać ten polot?
Zaczęła się śmiać z jego pociesznie zakłopotanej miny. - ťatwo pani śmiać się ze mnie.
Biednemu wiatr w oczy wieje. Na honor! Innym językiem chciałbym do pani przemawiać,
gdyby... Zrobiła odmowny ruch ręką, nie chcąc, by się wywnętrzał, choć w duchu
przyznawała, że był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu zdarzyło się
jej widzieć. - Dajmy spokój wyznaniom i mówmy o rzeczach bardziej interesujących! - Dla
mnie - rzekł - tematem najbardziej interesującym jest zawsze kobieta. - Skoro tak, to
niech mi pan powie, jak się panu podoba towarzyszka pani von Tornau? Nie zdradził się
najlżejszym drgnieniem twarzy, jakie wrażenie zrobiło na nim to pytanie. - Nie umiem -
rzekł obojętnie - odpowiedzieć pani na to pytanie. Na pierwszy rzut oka, wydaje mi się
mało ożywiona, trochę nudna... - Dziś - odpowiedziała baronowa - Renata nie była
dobrze usposobiona. Zwykle wygląda znacznie lepiej. Zdaje mi się, że pan von Tornau
gustuje w niej? - Jak to pani baronowa rozumie? - zapytał żywo. Uderzyła konia szpicrutą
po szyi i rzekła z uśmiechem: - Rozumiem to tak, jak mówię. Tornau lubi kobiety o
twarzach Madonny. Jej anielski uśmieszek oczarował go. Dla mnie podobne typy są
nudne, a nawet podejrzane. Albo ma wodę w żyłach zamiast krwi, albo też jest to owa
"cicha woda, która brzegi rwie". I to jest zawsze niebezpieczne. Niech pan się strzeże, by
34
ta syrena nie pociągnęła i pana w głęboką toń. Szkoda by mi było pana, dalibóg.
Trachwitz gryzł nerwowo wargi. - Nie zaniedbam - rzekł - przy pierwszej okazji przyjrzeć
się bliżej pani Werkent. - Jako znawca kobiet rozgryzie ją pan z pewnością szybko. Niech
mi pan zda później sprawozdanie ze swych obserwacji. - Naturalnie. W każdym bądź
razie gdyby pani Werkent wiedziała, jak żywo interesuje się nią pani, mocno by to jej
pochlebiało. - Mówiąc między nami - odpowiedziała baronowa - nie cierpię tego
niewiniątka! - To jest powiedziane jasno i szczerze! - rzekł Trachwitz, śmiejąc się. W
duchu pomyślał sobie, że to nie jest bez kozery. Co mogła zrobić Renata baronowej?
Odniósł pewne wrażenie, że powinien chronić żonę przed złośliwym języczkiem swej
protektorki. Po raz pierwszy czuł, że go coś wiąże z żoną. Słowa Melanii niepokoiły go i
wywołały w nim uczucie zazdrości. Czy sam nie dostrzegł, że między Ralfem Tornau a
żoną jego wiła się nić sympatii? Czuł, że nie byli sobie obojętni i krew uderzyła mu do
głowy. BYł kontent, że w Berkow mógł zsiąść z konia. Upłynął tydzień od chwili spotkania
się Renaty z Trachwitzem. Coraz więcej przemyśliwała nad tym, jaką drogą wydostać się
z matni, w jaką zaplątała się, zmuszona do zatajenia prawdy. Powzięła wreszcie decyzję,
którą jeszcze dziś postanowiła wykonać. Wiedziała, że Ralf musi być po południu w lesie
i że przejeżdżać będzie konno przez park, obok sadzawki. Tam zamierzała go spotakć i
poprosić o chwilę rozmowy. Z wolna przechadzała się po alei parkowej, zastanawiając
się nad swym położeniem. W rzeczywistości zawiniła tylko względem pana von Tornau i
jego matki. Z drugiej strony milczenie jej nikomu nie wyrządziło krzywdy, a mogło nawet
przyczynić się do związku Trachwitza z baronową. Zresztą baronowa była już w tym
wieku, aby zdać sobie sprawę z tego, że taki hołysz jak Trachwitz, nie był dla niej
stosownym mężem. Nie przypuszczała, by Melania kochała jej męża, przeciwnie,
uważała, że więcej wyróżnia Ralfa, gdyby go jednak kochała, to dlaczegóż by nie miała z
nim być szczęśliwa? Bardzo być może, że potrafiłaby ujarzmić niestały charakter
Trachwitza i uczynić zeń człowieka pożytecznego. A potem rozważała szczegółowo, w
jaki sposób przemówić do Ralfa. Wiedziała, że spojrzy na nią swymi jasnymi, łagodnymi
oczami, które ją przenikały do głębi. Gdy się obejrzała, właśnie podjeżdżał. Z daleka witał
ją pełen radości. - Przypuszczałem, że pani jest już w lesie. - Nie, panie Ralfie, tutaj
czekałam na pana. Spojrzał na nią nieco zdziwiony. - Czy pani ma mi coś do
powiedzenia? - Tak, jeżeli może pan poświęcić mi parę minut... Natychmiast zeskoczył z
konia, zarzucił cugle na ramię i podszedł do niej. - Słucham panią. Czym mogę służyć? -
Może pójdziemy w stronę lasu? - odpowiedziała. - Odprowadzę pana kawałek. - Jak
najchętniej! - rzekł. - Pragnę jak najprędzej dowiedzieć się, co pani chce mi powiedzieć.
Szła obok niego, nerwowo zaciskając ręce. - Panie Ralfie! - rzekła. - Kłamstwa nigdy pan
nie wybaczy, prawda? Uśmiechnął się. - Pani o to pyta - pani, której cała istota
przeniknięta jest szczerością i prawdą? Brzydzę się kłamstwem, ale kto z nas, ludzi
ułomnych może twierdzić, że w życiu nigdy nie skłamał? Człowiek czasami bezwiednie
minie się z prawdą... - Nie, o takim kłamstwie nie mówię. Kłamstwo, o którym się pan
dowie, było z góry uplanowane i dobrze naprzód przemyślane... - W takim razie może
ono być zarówno wstrętne, jak i godne podziwu. To zależy od okoliczności. Nieraz dzięki
kłamstwu możemy uratować bliźniego od przykrości lub cierpień, a wówczas jest ono
więcej warte od prawdy!... Ale proszę mi powiedzieć, co pani leży na sercu, bo przecież
35
nie będziemy chyba filozofować nad tym zagadnieniem. - I ja nie chcę filozofować, panie
Ralfie. Chcę natomiast oskarżyć się. Skłamałam przed panem i przed pana zacną matką
z premedytacją i mając na widoku jedynie korzyść własną. Mówiła z tak widocznym
bólem, że ujął jej rękę i mocno ją trzymał. - Jak mam rozumieć pani słowa? Co pani
dolega, pani Renato? Oskarża się pani o popełnione kłamstwo, ale jestem
przeświadczony, że popełniła je pani z konieczności. - Tak, z gorzkiej konieczności! -
zawołała z bolesnym wysiłkiem. - Gdy zabiegałam o stanowisko towarzyszki matki pana,
podałam pewien nieprawdziwy szczegół, dotyczący moich stosunków rodzinnych. Doktor
Helman poradził mi, abym tak uczyniła, inaczej bowiem mogłabym wobec warunków
państwa nie otrzymać posady, na której mi bardzo zależało. Nie miałam ani żadnych
świadectw, ani żadnej praktyki. Kłamstwo moje nie przynosi mi ujmy. Chciałam je wyjawić
od dawna, zwlekałam jednak z dnia na dzień w obawie utracenia szacunku państwa... -
Niech się pani uspokoi! - prosił. - Jeżeli nie chciała pani zwierzyć się nam ze wszystkich
swych tajników, to przecież nie ma w tym nic karygodnego. Toteż tym bardziej jestem
szczęśliwy, że obecnie pragnie pani wyjawić mi swój sekret. - I dziś go nie wyjawię, panie
Ralfie, będąc związana przyrzeczeniem, jakie dałam osobie trzeciej. Pragnę jednak, by
państwo wiedzieli, że coś przed nimi zataiłam i że to "coś", zanim będzie ujawnione, nie
powinno pozbawić mnie ich szacunku i życzliwości. Stanął przed nią i nie pozwolił jej iść
dalej. Widziała płomień w jego oczach, który zatrzymał jej krew w sercu. - Uczuć moich
dla pani nikt nie jest w stanie mi odebrać - rzekł poważnie. - W szlachetność intencji pani
wierzę jak w ewangelię. Wiem, że pani nie jest zdolna do czynu, jakiego bym jej nie mógł
wybaczyć. TAk jak ja myślę, myśli też i moja matka. Gdzie mieści się owo pani
"kłamstwo", nie wiem i nie chcę wiedzieć, dopóki mi pani sama tego nie powie. O jedno
tylko pytam... Czy tajemnica pani nie odrywa pani od Tornau? Uśmiechnęła się do niego
przez łzy. - Nie! - rzekła. - Jeżeli państwo sami mnie nie odeślą, to żadna siła mnie stąd
nie usunie. Odetchnął z ulgą i pocałował ją w rękę. - No to wszystko w porządku! - rzekł
cicho. Spojrzał na nią swym ciepłym, łagodnym wzrokiem. - I nie gniewa się pan na
mnie? - Jeżeli pani zrobi weselszą minę, to nie będę się gniewał. - No to już mi jest lżej
na sercu! - rzekła, uśmiechając się. - Czy pan będzie rozmawiać w tej sprawie ze swą
matką, czy też może lepiej jeśli sama jej o wszystkim powiem. - Nie. Znów
denerwowałaby się pani niepotrzebnie. Sam z matką pomówię... - Dziękuję panu
serdecznie. Tak bym chciała okazać mu moją wdzięczność... - Przyjdzie chwila, że sam
od pani zażądam. - To się pan przekona, jak mi bardzo na tym zależy. Nie mówili już
więcej z sobą, aż podeszli do leśnego jeziorka. Tam podał jej rękę. - Do widzenia! - rzekł.
- Myślę, że przed szóstą będę z powrotem. Do tego czasu odzyska pani z pewnością
równowagę duchową. Chcę panią widzieć spokojną i wesołą, inaczej sam stracę humor...
Ujęła go za rękę i długo jej nie puszczała. Xix Ralf spotkał się z Diesterkampfem na
skraju lasu. - Dzień dobry! - zawołał. - Co słychać nowego? Jak się pan miewa? - Tak
sobie. Reumatyzm znów mi zaczyna dokuczać. Zobaczy pan, że po tej ciepłej jesieni
nastaną raptem mrozy. Mój barometr w kolanie nigdy nie zawodzi. - Nic strasznego! -
żartował Ralf. - Pański humor więcej jest wart niż pański barometr. - Diabła tam... Jak
zacznie ciągnąć po nogach, to się człowiekowi odechce żarcików. A co tam u państwa w
domu dobrego? Jak się miewa mama pańska? A pani Renata - moja sympatia? To jest
36
kobieta prawdziwie wartościowa. Na miejscu pana przygwoździłbym ją do Tornau
obrączką i księdzem proboszczem. - A może panu jeszcze ciągle w głowie piękna
Meluzyna, pardon - Melania z Berkow? Pieniędzy tam jak lodu i wystarczy jedno pańskie
słówko... to się widzi... - Ależ sąsiedzie kochany! - zawołał wesoło Ralf. - Co za
przypuszczenia! - No, no, mnie, starego lisa, nie wyprowadzisz tak łatwo w pole, panie
Ralfie! Byłem przyjacielem pańskiego ojca, sam nie mam dzieci, toteż nic dziwnego, że
nieraz z żoną moją rozmawiam o panu. Już czas święty, byś pomyślał pan o towarzyszce
życia. Powinien pan to zrobić choćby tylko dla swej matki. Z pewnością byłaby
szczęśliwa, gdyby po pokojach w Tornau biegał jeden i drugi mały berbeć. A i ja też
zasłużyłem sobie na godność ojca chrzestnego, skoro nie mogę być dziadkiem.
A cóż dopiero mówić o mamie Diesterkampf? Ralf roześmiał się wesoło. - Więc muszę
się poświęcić dla ogólnego dobra? - Przede wszystkim dla własnego! - odparł pan
Diesterkampf. - W Tornau brak pani domu, a ta miła, zgrabna pani z dużymi oczami i
długimi warkoczami, która potrafi wlać promień słońca każdemu do serca, stokroć mi jest
więcej warta niż piękna Meluzyna razem z jej pieniędzmi. NIech się do niej umizga jej
zarządzający stadniną. Ten da sobie radę z jej pieniędzmi, których mu diablo potrzeba. -
Czy pan rzeczywiście sądzi - zapytał Ralf - że Trachwitz ma względem baronowej
zamiary matrymonialne? - A dlaczego by nie miał mieć? - odpowiedział Diesterkampf. -
Czy go to coś kosztuje? A obłowić się zawsze może próbować. - BAronowa jest zbyt
dumna, by miała poślubić swego pracownika - rzekł Ralf. - Nic podobnego. Myli się pan!
Meluzynka wydała się za pierwszego męża, by mieć swobodny wybór drugiego... Zresztą
von Trachwitz należy do starej arystokracji rodowej i potrafi grać rolę wielkiego pana.
Gdy służył ongiś w ułanach gwardii, przepuścił spory majątek swej żony. Tak gadali...
Niech więc pan nie traci czasu, bo inaczej sprzątną ją panu sprzed nosa, o ile naturalnie
leci pan na gotówkę. - Dziękuję kochanemu panu za dobrą radę i niech ją ktoś inny
bierze! - Brawo! - zawołał Diesterkampf. - To mi się podoba, panie Ralfie. Nie takiej żony
jak Melania życzę panu. Niech pan pilnuje tej drugiej, jakby dla pana stworzonej, bo
inaczej, dalibóg, kwita z naszej przyjaźni! Pan wie, o kim myślę? - Tak, ale do
małżeństwa trzeba zgody dwojga! - wtrącił Ralf. Diesterkampf skrzywił się. - Naprawdę? -
rzekł. - Nieźle pan to wykombinował. Ale ja myślę, że komu jak komu, ale panu chyba
nietrudno podbić serce niewieście. Tylko nie trzeba zwlekać, bo i tą sprzątną panu
sprzed nosa. íwawo więc do niej, Ralfku! A tymczasem bywaj, drogi chłopcze, bo ja tu
gadu gadu, a tam w polu ludzie odpoczywają i gotowi nie skończyć wieczorem kopania
buraków... Ukłony dla mamusi i pani Renaty! - rzucił na pożegnanie, pobudzając konia
ostrogą. - A na weselu waszym, to ja będę starym drużbą, choćby mi reumatyzm wlazł
we wszystkie kości! - zawołał z daleka. Przejeżdżając przez las, myślał Ralf o swej
rozmowie z Renatą. Jaką tajemnicę mogła przed nim ukrywać? Wiedział aż nadto
dobrze, że nie mogło to być nic takiego, co by ją w jego oczach mogło poniżyć, ale swoją
drogą odczuwał pewien niepokój. A nuż owa tajemnica obróci w niwecz jego marzenia i
nadzieje? Nie zdawał sobie z tego sprawy, jak głębokie były jego uczucia względem
Renaty. To, że ona go ceniła, nawet bardzo wysoko, nie ulegało żadnej wątpliwości, ale
szacunek nie jest jeszcze miłością... Melanię kochał kiedyś porywczo, gwałtownie i bez
zastanowienia. Jej zdradę odczuł głęboko i lata przeszły, zanim zabliźniła się rana, jaką
37
mu zadała. Dziś za sprawą Renaty odzyskał wiarę w kobietę, a jego męska, spokojna
obecnie miłość tak różną była od dawniejszego młodzieńczego wybuchu zmysłów, jak
różnym jest dojrzałe, klarowne wino od pieniącego się moszczu. Słowa Diesterkampfa
zrobiły na nim głębokie wrażenie. Postanowił nie ukrywać w przyszłości swych uczuć w
sposób przesądny. Xx Któregoś dnia spotkał Renatę idącą przez szpalery z koszyczkiem
jabłek, które sama zerwała na podwieczorek. Pozdrowił ją serdecznie, ona zaś patrzała
na niego spokojnie, z radosną świadomością, że nie potrzebowała już być względem
niego nieszczera. - Niech pan spojrzy jakie wspaniałości! - rzekła, podsuwając mu
koszyczek. - I pomyśleć tylko, że ten wspaniały wygląd szybko minie... - Są na świecie
rzeczy lepsze, piękniejsze, które też nie są trwałe! - odpowiedział sentencjonalnie. -
Niewątpliwie, ale tak pięknych owoców jak tutaj nie zdarzyło mi się spotykać. Na tej
żyznej ziemi wszystko się udaje. Również ludzie są tu lepsi niż gdzie indziej.
Błogosławiony zakątek!... - Potwierdza się to przede wszystkim na pani! - odparł Ralf. -
W Tornau rozkwitła pani jak kwiat, przeniesiony z piasków pustyni na tę wdzięczną glebę,
którą od setek lat ród mój uprawia. W jego dźwięcznym głosie drżała dziś nieznana jej
dotąd nuta. Czuła się onieśmielona i chciała odejść. - Muszę już uciekać! - rzekła. - Mam
dziś dużo do roboty, zwłaszcza że panna Birkner trochę dziś niedomaga... Ujął ją za
rękę. - Niech pani zostanie jeszcze chwilkę! - rzekł. - Pogawędzimy kwadransik i dziura w
niebie się nie stanie, jeśli cokolwiek opóźni się dziś podwieczorek. Chcąc ukryć
zakłopotanie, zaczęła mówić tonem żartobliwym. - Pan lubi być punktualnym i wszystko
musi być na czas podane. Nie może pan przecież tracić czasu... - Ależ mogę, pani
Renato. Rozmowa z panią nie jest przecież straconym czasem!... Coraz bardziej była
nieśmiała, opanowała się jednak, nie chcąc wydawać się śmieszną i dziecinną. Nie
domyślała się, że Ralf stoczył przed chwilą ciężką walkę z samym sobą. Widząc ją tak
słodką i miłą w jej prostocie, tak powabną i pogodną, przycisnąłby ją do serca i długo,
długo całował w te usta czerwone, w te oczy promienne... tak, jak to robi mężczyzna,
któremu miłość rozsadza piersi. Ale się pohamował w obawie, by jej nie przerazić.
Nieśmiałość dodawła jej uroku. Jej zakłopotanie sprawiało mu niewysłowioną radość.
Widział, że nie był jej obojętny i świadomość tego napełniała go otuchą. Wziął od niej
koszyk z owocami, twierdząc żartobliwie, że jest dla niej za ciężki. Z wolna podchodzili
do domu. Gdy po upływie kilkunastu minut wszedł do pokoju bawialnego, zastał tam
matkę, siedzącą samą pod oknem. Siadł przy niej na taborecie i ujął jej ręce. - Jak się
miewasz mamo? - Dziękuję ci mój chłopcze. Od czasu jak mamy w domu Renatę, nie
tylko jestem pielęgnowana jak dziecko, ale wręcz pieszczona. Pan Bóg zesłał mi ją z
nieba. - Tak, tak! - odrzekł. - Ja już mamie nie jestem potrzebny. Renata starczy za
wszystkich. - Co też ty pleciesz, ty mój stary dzieciaku! - rzekła, gładząc jego włosy.
Przytulił głowę do jej łona i mówił cicho: - Pamiętasz mamo?... Jako dziecko tak zawsze
siadałem, gdy chciałem się przed tobą wyspowiadać. - Czy i dziś chcesz się przede mną
wyspowiadać z czego? Coś zbroiłeś, co? Roześmiał się głośno. - I dawniej w ten sam
sposób pytałaś mnie, mamo. Teraz jednak nie rozchodzi się o stłuczoną szybę lub o
dziurę w spodenkach, lecz o coś trochę ważniejszego... - Nie żartuj sobie z twej starej
matki, Ralfie. - Nie, mamo. Jestem zbyt poważnie nastrojony, sprawa moja jest
niecodzienna, a ja już trochę zapomniałem, jak to trzeba się spowiadać. Podniósł na
38
matkę oczy i dotknął czołem jej dłoni. Wiedziała już, co jej chce powiedzieć. - Jeśli ci to
tak ciężko przychodzi to ci pomogę mój synu i powiem, jak ma brzmieć twoja spowiedź. -
Tego nie potrafisz, mamo. - Nie? Słuchaj więc mnie, a gdybym się myliła, to mnie
poprawiaj. - Mamo kochana! - Tak, mój Ralfie. Uważaj dobrze. Chciałeś mi powiedzieć:
matko, serce moje nie jest wolne. Gdy za pierwszym razem zostałem oszukany, dużo
upłynęło czasu, zanim się na nowo obudziło. Ale oto zjawiła się inna, która naprawiła
wszystko i umiała przywrócić mi młodość i obudzić miłość. Matko, pobłogosław moje
dobre intencje!... To chciałeś powiedzieć, prawda Ralfie? Ukrył twarz w jej dłoniach. -
Matko, skąd wiesz o tym wszystkim? - Synu kochany, któż lepiej niż ja odczuje, co się
kryje w twym sercu? - A mama wie, jaki uczyniłem wybór? - Wiem, tak samo jak wiem, że
ta pierwsza, ta zdrajczyni, znów wyciąga ku tobie ramiona. - I o tym wiesz, mamo? Nic
się przed tobą ukryć nie może, masz po prostu dar jasnowidzenia. Ale czy pochwalasz
mój wybór? Bo wszakże wybrana moja jest biedna i nie pochodzi z naszego środowiska.
- Tych okoliczności chyba sam nie bierzesz na serio. Wybrana twoja ma szlachetny
umysł i szlachetne serce, kocham ją od dawna, jak własną córkę i będę ją błogosławić,
jeżeli uczyni cię szczęśliwym. - Jeżeli zostanie moją żoną, z pewnością będę szczęśliwy,
ale dotychczas nie jestem pewny, że posiadam jej wzajemność. Nie mówmy więcej o
tym, zanim się nie upewnię. Dobrze, mamo? - Dobrze, moje dziecko! W tej chwili weszła
do pokoju Renata, niosąc na ramieniu wełniany szal, którym okryła panią von Tornau. -
Skarżyła się pani z rana, że jest chłodno, przyniosłam więc szal, bo na palenie w piecu
jest chyba za wcześnie. - Dziękuję ci, droga Renato, że dbasz o mnie. - Jeżeli pani nie
ma nic przeciw temu, to możemy siąść do podwieczorku. Ralf podszedł do matki i podał
jej ramię. - Chodźmy mamo do jadalnego pokoju, pani Renata lubi punktualność! -
przekomarzał się z nią. - To nieładnie! - rzekła z uśmiechem. - To brzydko zwalać na
kogoś własne usterki. - Usterki? Protestuję uroczyście. - Czasami trudno je odróżnić od
zalet! - żartowała Renata. Przy stole Renata była nieco roztargniona. Ralf kilkakrotnie
rzucał na nią wzrokiem, aż, przerywając rozpoczęte zdanie, zawołał głośno: - Pani
Renato! Ocknęła się z zadumy, przerażona. - Proszę mi wybaczyć nieuwagę! - rzekła,
uniewinniając się. - Jestem mocno obrażony, że pani tak nieuważnie słucha mej
interesującej rozmowy! - odparł z tak poważną miną, że przyjęła jego udaną srogość za
dobrą monetę. - A prócz tego tak się pani na mnie patrzy, jakbym był straszydłem na
wróble lub potworem, który chce panią połknąć. Czy jestem taki straszny? śmiała się
zadowolona, że żartował. - Nie tyle straszny, ile wzbudzający dla siebie szacunek! -
rzekła. - Nie chcę szacunku, pragnę czegoś więcej... lub mniej! - Więc czego? - spytała
wesoło. Wyciągnął do niej rękę ponad stołem. - Niech mi pani da rękę - rzekł - i patrzy mi
w oczy... szczerze, otwarcie... Zrobiła jak kazał, a pod jego spojrzeniem pokraśniała jak
piwonia. Ręka jej drżała i z wolna spuściła oczy. - A dlaczego spuszcza pani oczy?
Przecież prosiłem, aby pani patrzyła na mnie. Proszę się nie wykręcać od spełniania
mych życzeń, pani Renato. Podniosła na niego oczy, w których dostrzegł znów lęk, więc
puścił jej rękę. - No dobrze! - rzekł żartobliwie. - Tym razem będę pobłażliwym, ale na
przyszłość proszę o więcej subordynacji. - Jak żołnierz - będę wykonywała ślepo pańskie
rozkazy. - Trzymam panią za słowo i uprzedzam: będę bardzo wymagający. Pani von
Tornau zrobiło się żal Renaty. - Mój syn zanadto dziś swawoli! - rzekła. - Naumyślnie tak
39
mówi, by przekomarzać się z panią. - To nieładnie tak mnie oczerniać, mamo. Ja bardzo
lubię, gdy pani Renata rumieni się co chwila. Teraz na pewno pyta się sama siebie:
Kiedyż nareszcie ten potwór pójdzie sobie precz? - BArdzo jest pan spostrzegawczy,
panie Ralfie, a ze mnie robi pan medium dla swych badań psychologicznych. - Fałszywie
tłumaczy pani sobie moje uzdolnienie do rozwiązywania zagadek. - Jakąż to zagadkę
chce pan rozwiązać? - Najtrudniejszą jaka istnieje: "Kobietę". Wzruszyła ramionami. - To
pan sobie wybrał niezbyt ciekawe medium! - rzekła. - Najciekawsze jakie mamy w
Tornau. A może wskaże mi pani bardziej ciekawe? Spojrzała na niego z uśmiechem. - A
może... panna Birkner? - Patrzcie państwo! Pani umie być złośliwa. Nie wiedziałem o tym
pani talencie. Wolę panią jako medium i proszę niech pani sprawi, abym dobrze
rozwiązał zagadkę. - Chętnie to uczynię! - rzekła. - To brzmi mało serdecznie. - A więc jak
najchętniej... z całego serca życzę panu dobrego rozwiązania zagadki! - Brawo! A ty,
mamo, czego mi życzysz? - Aby się spłniły gorące twoje życzenia. - A zatem moje panie -
rzekł, podnosząc kieliszek w górę - wypijmy za spełnienie się pragnienia mego serca,
dobrze pani Renato? - Jeśli to pragnienie uczyni pana szczęśliwym, to niechaj się spełni!
- rzekła. Trącili się kieliszkami i wypili je do dna. Xxi Melania von Berkow odbywała
codziennie konne spacery z zarządzającym swej stadniny. Szczególniejszy stosunek
zawiązał się między nimi. Tej powierzchownej, uganiającej się za przyjemnościami życia
kobiecie, podobał się lekkoduch, który w dodatku umiał prowadzić rozmowę dowcipną,
czasami nawet frywolną. To było weselsze aniżeli rozmowy o pogodzie, urodzajach lub o
cenach na zboże, które narzucała swemu sąsiadowi. Czuła, że Trachwitz lepiej się
nadawał do jej towarzystwa aniżeli poważny Ralf von Tornau. Gdyby nie jej gwałtowna
chęć zdobycia na nowo Ralfa, kto wie czy zamysły Trachwitza nie byłyby bliskie
urzeczywistnienia się. Ale jakimś zbiegiem okoliczności i Trachwitz nie myślał teraz o
urzeczywistnieniu swych zamysłów. Przeciwnie, ilekroć był w towarzystwie Melanii,
unikał wszelkich na ten temat wynurzeń. Czuł kiełkującą w nim zazdrość o Ralfa von
Tornau, która rosła w miarę odczuwanej za Renatą tęsknoty. Jej zalety, które ongi
lekceważył, wzrosły teraz do rozmiaru cnót. Z zawiścią patrzył na zabiegi Ralfa o
pozyskanie względów Renaty i starał się jeździć jak najczęściej do Tornau, czemu
Melania zresztą nie oponowała. Ulegali oboje męczącej ich zazdrości, a gdy powracali z
Tornau, milczeli oboje, układając w duszy plany udaremnienia szczęścia Ralfa. Któregoś
dnia wybrali się konno do Diesterkampfów. Ku swej satysfakcji dowiedziała się Melania
od pani domu, że na obiedzie będą tam również Tornauowie. Gdy pani Diesterkampf
poprosiła, by pozostała z Trachwitzem na obiedzie, wymawiała się trochę dla pozoru, ale
chętnie przyjęła zaproszenie. Zawiadomiony o tym Trachwitz zeskoczył z konia i wszedł
do wielkiego pokoju bawialnego. Pocałował panią Diesterkampf w rękę i przepraszał za
nieodpowiedni do obiadu kostium sportowy. - Na wsi nie robimy takich ceremonii! - rzekła
wesoło. Zresztą wygląda pan bardzo zgrabnie w ubraniu do konnej jazdy. Trachwitz
skłonił się grzecznie. - ťaskawa pani bardzo mi pochlebia - odparł uprzejmie. Gdy
przyjechali państwo Tornau, nie byli zbytnio zachwyceni obecnością Melanii i jej rycerza.
Zwłaszcza pani von Tornau była niezadowolona, że nie uda się jej poobiednia
pogawędka z panią Diesterkampf. Renata czuła się nieswojo w obecności swego męża,
a Ralf do reszty stracił humor. Melania usiłowała z punktu zawładnąć Ralfem i wciągnęła
40
go w rozmowę, z której nie mógł wyjść bez narażenia się na zarzut braku galanterii. Pani
Diesterkampf pociągnęła panią von Tornau do stojącej w zacisznym kąciku kanapy, a
pan Diesterkampf poszedł do piwnicy po wino. Trachwitz znalazł się sam na sam z
Renatą, podczas gdy Ralf siedział z Melanią przy kominku. - Całkiem pan dziś
zaniemówił! - odezwała się Melania z wyrzutem. Oderwał wzrok od Renaty i spojrzał na
Melanię trochę pogardliwie. - Nigdy nie byłem nazbyt rozmowny. - Oczekuje pan ode
mnie komplementu? - Bynajmniej. Chyba nie zasłużyłem na komplement. - Dla pana to
całkiem obojętne, co o panu myślę, prawda? Wzruszył ramionami. - Niepotrzebnie bym
temu zaprzeczał. - Ma pan rację. Obserwowanie pani Werkent więcej pana bawi.
Spojrzał na nią surowo i zrobił ruch, jakby chciał wstać. - Niech pan nie będzie taki
zgryźliwy i gwałtowny. Zresztą towarzyszka matki pańskiej interesuje i mnie również. A
wie pan dlaczego? - Nie! - A chciałby pan wiedzieć, dlaczego? - Nie chciałbym
nadużywać pani zaufania. - Hm. ťadnie pan to powiedział. A i tak powiem panu,
dlaczego. Zrobiła szelmowską minkę i spoglądając na wypielęgnowane swoje rączki,
rzekła ze złośliwym uśmiechem: - Niech pan spojrzy na tę czułą parę tam, w drzwiach.
Spojrzał na nią groźnie, odczuwszy jej ostre cięcie. Spostrzegła z zadowoleniem, że nie
chybiła. - No, jak się to panu podoba? Byłoby panu nieprzyjemnie, gdyby ta perełka
wyfrunęła z Tornau, myślę jednak, że na to się zanosi. Co do mnie, to zdecydowałam się
już oddać zarządzającemu moją stadniną mieszkanie w skrzydle pałacowym, gdyż jego
dotychczasowe mieszkanko z pewnością mu nie wystarczy. Zagryzł wargi i z trudnością
oddychał. - Lubuje się pani - rzekł - w oczernianiu towarzyszki mojej matki. Oświadczam,
że ta potwarz chybi celu! - Myli się pan, panie Ralfie. Jestem jak najprzychylniej
usposobiona względem pani Renaty i postaram się umilić jej życie w Berkow, jeżeli po
raz drugi znajdzie swe szczęście w zamążpójściu. Niech się pan nie wystawia na
śmieszność. Przypuszcza pan, że pozwoliłabym sobie na jakieś niedomówienia, gdybym
nie miała poważnych danych na potwierdzenie mych słów? Niech pan spojrzy, jacy oni
są zatopieni w sobie. - Proszę nie przemawiać tym tonem ironicznym! - rzekł Ralf. - Pani
Werkent pozostaje pod opieką mojej matki i moją. Roześmiała mu się w oczy. - Skoro -
rzekła - ma pan bielmo na oczach, to trudno! - Proszę uzasadnić swoje uwagi! - poprosił
głosem stanowczym. Poruszyła głową, śmiejąc się ustawicznie. - Na razie - odparła - nie
mam ochoty otwierać panu więcej oczu. Może w przyszłości znajdę ku temu okazję. Dziś
nie! Niech pan zapyta panią Werkent wprost, jaki tajony dotychczas stosunek łączy ją z
Trachwitzem? Przypuszczam, że przy jej przysłowiowej prawdomówności, nie ośmieli się
zataić przed panem prawdy. Nie odpowiedział jej, ale w oczach jego odmalowało się
uczucie bolesnego zawodu i niepewności. Melania dobrze obliczyła swe słowa. Obudziła
w nim podejrzliwość i zniszczyła kiełkującą w nim radość życia. Zdawał sobie sprawę, że
Melania musiała się opierać na jakichś przesłankach realnych, które podważyły jego
miłość ku Renacie. Czy w tych warunkach mógł być pewny jej wzajemności?... Nie... Czy
poza przelotnym spojrzeniem, uśmiechem lub rumieńcem, dała mu jakiś powód do
przypuszczeń, że go kocha? Spojrzał ostro w jej stronę. Oświetlał ją promień słońca i
wyglądała jak gdyby łagodnie odurzona. Trachwitz nie spuszczał z niej oczu, ona zaś
obrzucała go od czasu do czasu smętnym wzrokiem. Choć oboje milczeli, to jednak
milczenie ich mogło mieć swoją wymowę. Wstał, zamierzając podejść ku młodym, gdyż
41
nie mógł znieść uszczypliwego wzroku Melanii. Wiedziała ona dobrze, że wlała mu jad w
serce, że był zbyt dumny, by pytać Renatę i była zadowolona, że tak zręcznie zastawiła
swe sidła. W tej samej chwili gospodarz domu poprosił do stołu. Renata odetchnęła.
Obiad przeszedł na pozór w ożywionym nastroju. Pan Diesterkampf z właściwą mu
jowialnością zabawiał gości i prawił komplementy paniom. Melania była w doskonałym
usposobieniu i głośno przejawiała wesołość i humor. Dla Ralfa było męczarnią brać
udział w wesołej rozmowie. BYł zadowolony, gdy obiad się skończył i gdy mógł z paniami
powrócić do domu. Od tego dnia stracił humor i byle co go drażniło. Z Renatą starał się
stykać jak najmniej i odzywał się do niej tonem niemiłym. Toteż zachowanie się Ralfa
przerażało ją, przyzwyczajona bowiem była do jego uprzejmości, a teraz nie mogła
znaleźć sobie wprost kąta. Również pani von Tornau spoglądała na syna z niepokojem. -
Co mu się stało? Co mogło zagrozić jego szczęściu? - pytała sama siebie. Obserwowała
również Renatę, nie mogąc zrozumieć, dlaczego rzuca ukradkiem na Ralfa spojrzenie
pełne niepokoju i troski. Najchętniej zapytałaby się syna, gdy jednak dostrzegała na jego
czole dwie pionowe fałdy, wiedziała, że nie można mu wówczas zadawać pytań, gdyż
zamknął się w sobie i sam siebie musi przemóc. - Zakochani są nieraz dziwni -
pomyślała - najlepiej więc odczekać, gdyż czas najprędzej goi podobne cierpienia. Tak
mijały dni, aż przyszedł koniec jesieni. Liście opadły z drzew i wiatr je rozpędzał we
wszystkie strony. Słońce coraz rzadziej pokazywało się i z trudem rozwiewało mgły
poranne. Ralf miał teraz niewiele zajęcia w gospodarstwie i więcej przesiadywał w
towarzystwie pań. Gdy jednak dawniej cieszyło to Renatę, teraz sprawiało jej udrękę,
stawał się bowiem z dnia na dzień bardziej kapryśny i przykry. Nieraz podchodził do niej
ni stąd ni zowąd, jakby chciał o coś zapytać, a potem nagle odwracał się i odchodził, nie
powiedziawszy ani słowa. Któregoś dnia stała na werandzie i patrzyła w dal, zatopiona w
myślach. Nie przeczuwała, że obserwował ją ze swego okna. Wiatr rozwiewał jej włosy, a
ona wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała przytulić do siebie jakąś ukochaną istotę. W
tym momencie ukazała się za drzewami Melania w towarzystwie swego satelity. Ralf
zawył jak raniony zwierz. Wydawało mu się, że to do Trachwitza wyciągnęła Renata
ramiona, ale nie widział, że szybko wróciła do pokoju. Nie był w stanie pokazać się
gościom. Zamknął się w pokoju i ukrył twarz w dłoniach. Melania weszła do pokoju z
Trachwitzem i zastała Renatę samą. - Czy nie zastaliśmy państwa von Tornau? -
Owszem. Pani von Tornau jest w domu. Czy jest również pan Ralf, nie wiem. Zaraz
poproszę panią von Tornau. Jest chwilowo w spiżarni. - Dziękuję, ale niech się pani nie
fatyguje. Pójdę sama do spiżarni, a pan, panie Trachwitz, niech tymczasem porozmawia
z panią Renatą. Zaraz powrócę. Wyszła, nie mogła się jednak powstrzymać, by nie
przyłożyć ucha do drzwi. Miała szczęście. Usłyszała najwyraźniej słowa Trachwitza: - W
ważnej sprawie muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Bądź jutro o trzeciej po południu
przy leśnym jeziorku! - Przyjdę! - odpowiedziała. Melania odskoczyła od drzwi z
triumfem. - Nareszcie was mam! - szepnęła. - Randez_vous przy leśnym jeziorku! Ja też
tam przyjadę... z Ralfem von Tornau. Weszła rozpromieniona do spiżarni i powitała panią
von Tornau. - NIech łaskawa i kochana pani nie przeszkadza sobie! - zawołała. -
Przejeżdżałam konno i wpadłam na chwilę, by powiedzieć pani dzień dobry. Proszę
pozdrowić pana Ralfa, którego jakoś nie widać. Do widzenia! Nie chcę przeszkadzać, bo
42
widzę, że i panna Birkner dąsa się. - Ależ nic podobnego, pani baronowo! - zawołała
gospodyni. - Jakżebym ośmieliła się... Melania śmiała się głośno, kontenta, że spłatała
figla gospodyni. - To był tylko żarcik! - wtrąciła pani von Tornau. - Pani baronowa z
pewnością nie miała nic złego na myśli. Odprowadziła Melanię na dziedziniec, patrząc
jak Trachwitz pomagał jej wsiąść na konia, po czym powróciła z Renatą do spiżarni. -
Wie pan, co o panu myślę? - zapytała baronowa Trachwitza, galopując obok niego. - Nie
wiem niestety, ale rad bym bardzo wiedzieć. - Myślę, że pan chce się rzucić do głębokiej
wody. Zrozumiał natychmiast, co miała na myśli. Czyżby zazdrość przemawiała przez
nią? Nie wiedział jakie zamiary żywi względem niego, ale nie interesowało go to już tak
dalece. Cały był pochłonięty obecnie Renatą. Teraz, gdy stał się dla niej obojętnym,
dziwnym szyderstwem losu rozgorzał w jego sercu płomień miłości dla żony. - Tak pani
sądzi? - rzekł udając, że nie rozumie. - Niech pan nie udaje naiwnego. - Pani baronowo! -
Mnie pan nie wywiedzie w pole! - rzekła. - Winszuję panu serdecznie i mam nadzieję, że
niezadługo zatańczymy na weselu w Tornau i że oblubienicą będzie piękna Renata.
ścisnął tak gwałtownie ostrogami konia, że ten stanął dęba. Twarz miał bladą i
zmęczoną, a w oczach tlił się migotliwy płomień. - Do tego nie dopuszczę! - zawołał
nieoględnie. Uchwyciła cugle jego konia. - Czy pan jest w stanie nie dopuścić do tego?
Ochłonął, usiłując opanować się. - Naturalnie, że nie jestem w stanie... Przepraszam za
niedorzeczne słowa... Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. - Niech pan będzie
szczery! - rzekła. - Wiem, że pana łączy stosunek z panią Werkent i że pan ją kocha...
Niech mi pan pomoże usunąć ją od Ralfa von Tornau. Wynagrodzę pana po królewsku.
Zgadza się pan? Otworzył szeroko oczy. Zarysowała się przed nim możliwość
odbudowania sobie życia. Wszakże Renata była jego żoną, jeżeli więc zapewni jej
dostatni byt i weźmie ją z powrotem do siebie, to z wolna pozyska jej miłość. Zrozumiał
od razu, że Renata była rywalką Melanii o Ralfa i stąd pochodziła jej nienawiść do jego
żony. - Zapłaci mi złotem za milczenie - pomyślał - i otrzymam wszystko, czego
zażądam. NIech sobie bierze Ralfa, bylebym tylko odzyskał Renatę. W głowie wirowały
mu myśli i czuł potrzebę odpoczynku, by je zebrać. Przede wszystkim musi rozmówić się
z Renatą i coś postanowić wspólnie z nią. Jutro musi zapaść postanowienie... już jutro.
Melania bacznie go obserwowała. - No i cóż, panie von Trachwitz? Zdecydował się pan?
- Proszę mi dać czas do jutra wieczór. W tej chwili nie mogę powziąć decyzji. Muszę
sobie to wszystko przemyśleć. Zastanowiła się. - Tym lepiej - pomyślała - że odkłada do
jutra. Jutro postaram się, aby zaskoczyć ich z Ralfem przy leśnym jeziorku. A jeżeli mi się
to nie uda, to pozostanie mi jeszcze decyzja Trachwitza, jako ostatni atut. - Dobrze! -
odpowiedziała. - Zaczekam do jutra, zapewniam pana jednak, że dam sobie radę i bez
pana. Jeśli jednak pomoże mi pan, to postaram się odwdzięczyć. Zapewnię panu
przyszłość pod warunkiem, że pan przeniesie się z Renatą Werkent w odległe strony. Ta
kobieta psuje mi plany. Czy może pan zabrać ją stąd? Spojrzał na nią błędnymi oczyma.
- I na to - rzekł - nie potrafię pani dziś odpowiedzieć. Ale jutro wieczorem zakomunikuję
pani moje postanowienie. Musiała się zadowolić tym oświadczeniem. Jechali obok siebie
w milczeniu. Pomógł jej zeskoczyć z konia i wydał stajennemu odpowiednie rozkazy, po
czym skłonił się przed Melanią i poszedł do swego mieszkania. Melania czuła się
znużona i zziębnięta. Poleciła swej pannie służącej podać sobie ciepły szlafroczek i
43
położyła się na kanapie, pogrążona w myślach. Jaką drogą dopiąć celu? Jedno
wydawało jej się pewne - to, że zdoła przekonać Ralfa von Tornau, że Renata jest dla
niego stracona lub że nie jest go godna. Znała jego dumę i wiedziała, że gdyby nawet
kochał Renatę, to ją porzuci, jeśli wykryje na niej choćby najlżejszą plamę. Wiedziała
również, że Trachwitz miał z Renatą jakąś wspólną przeszłość otoczoną tajemnicą, boć
inaczej nie zachowaliby się w tak osobliwy sposób. Podniosła się, nie mogła dłużej
uleżeć. Krew napływała jej do głowy na myśl, że go nareszcie posiądzie. Była pewna, że
go odzyska. Stanęła przed lustrem, lubując się swą urodą. Ani jednej zmarszczki nie
widać było na jej twarzy, cerę miała matową, aksamitną, a w oczach płomień rozkoszy i
pożądania. Gdy usunie rywalkę, posiądzie go. Nie oprze się jej czarowi, straciwszy z
oczu tamtą. A potem... Potem niech się strzeże... potem... odpłaci mu się za wszystkie
upokorzenia, jakie jej zadał... Xxii Renata spędziła noc bezsenną. Poprzedniego
wieczoru Ralf siedział przy stole zasępiony i rzadko odzywał się. Na dobranoc obrzucił ją
przenikliwym wzrokiem, coś mruknął pod nosem i uciekł czym prędzej. - Co mu się
stało? - gubiła się w domysłach. On, zawsze taki wesoły, raptem stał się ponury, cierpki i
milczący. Głos się zmienił, a oczy przestały jaśnieć. Cierpiał niewątpliwie - i ona cierpiała
z nim razem, nie znajdując sposobu pocieszenia go. Z rana, przy śniadaniu drżącą ręką
nalewała mu kawę, nie mogąc wymówić słowa. Pani von Tornau obserwowała ich pilnie. -
Co im się stało? - pytała sama siebie. Czyżby jej wielki chłopak nie widział, że Renata
mizerniała w oczach? Dlaczego nie weźmie jej w ramiona i nie znajdzie dla niej ciepłego
słowa? A on tymczasem odepchnął jej rękę, gdy mu chciała dolać kawy i wściekły
wyszedł z pokoju! Dwie duże łzy spłynęły Renacie po twarzy i choć obtarła je czym
prędzej, to jednak dostrzegła to pani Tornau. - Dziecko drogie! - rzekła. - Proszę się go
nie lękać. Ten jego brak humoru niebawem minie. Renata ujęła ją za rękę. - Tak mi jest
strasznie przykro - rzekła - że pan Ralf jest zagniewany. Ale doprawdy nie wiem,
dlaczego... - Niech się pani tym nie przejmuje! - rzekła pani von Tornau. - Mężczyźni są
czasami kapryśni. Z pewnością przekona się niebawem, że nie ma podstawy do gniewu.
W przeciwnym razie napomnę go sama. - O niech pani tego nie robi! - prosiła Renata. -
Pan Ralf miał widocznie jakąś przykrość. Bez powodu nie gniewałby się... Zazwyczaj jest
pogodny i dobry. Pani von Tornau pogładziła ją po twarzy. - TAk - rzekła - Ralf jest dobry,
ale trzeba się z tym zgodzić, że może być czasami nie w humorze... Teraz chodźmy do
pracy, a jeżeli Ralf nie przestanie dąsać się, to będziemy się z niego śmiać. Gdy Ralf
przechodził przez gumno, podbiegł do niego posłaniec z Berkow i wręczył mu list,
mówiąc, że poczeka na odpowiedź. Otworzył kopertę i czytał nachmurzony: "Kochany
panie Ralfie. ále zrobiłam, nie będąc, jako życzliwa panu, całkiem względem Niego
szczerą. Wiem, że osoba pani Werkent na tyle pana interesuje, że chciałby pan wiedzieć
prawdę. Niech pan przyjedzie dziś po trzeciej do leśnego jeziorka. Tam dowie się pan o
wszystkim. Zależy mi na sekrecie, który proszę zachować. Oddana panu Melania von
Berkow" Złożył list i zwrócił się do gońca. - Proszę powiedzieć pani baronowej, że
przyjdę! Posłaniec oddalił się, on zaś skierował się ku domowi. Długo biedził się z
myślami. Rozumiał, że tak dalej być nie może. Lepsza najczarniejsza prawda, niż ta
męcząca niepewność. Za wszelką cenę musiał wiedzieć, co łączy Trachwitza z Renatą.
Melania poszła do jeziorka piechotą, by się przed nikim nie zdradzić. Przyszła wcześnie i
44
miała dość czasu, by sobie wybrać odpowiednie miejsce do obserwacji i nie być
widzianą. W pobliżu był stary pawilonik, w którym złożone były na zimę meble ogrodowe
i różne rupiecie, a stąd można było widzieć obydwie krzyżujące się dróżki w stronę
Tornau i w stronę Berkow. Mogła ukryć się tam bezpiecznie, a nawet słyszeć każde
głośniejsze słowo, gdyż lekki wiatr ciągnął w tę stronę od jeziorka. Gdyby nadszedł Ralf,
wystarczyłoby, jeśli zobaczy zakochaną parę, ona zaś pilnie obserwować będzie, co
robią i słuchać, co mówią. Czekała prawie pół godziny, zanim wreszcie nadjechał
Trachwitz. Zsiadł z konia tuż obok pawiloniku i przywiązał cugle do drzewa, po czym
zaczął przemierzać krokami przestrzeń do ławeczki przy jeziorku. Był blady i widocznie
podniecony. Raptem przystanął i zaczął patrzeć pomiędzy drzewami. Ujrzał Renatę.
Renata śpiesznie podeszła ku niemu, przywitała go krótko i stanęła obok pod drzewem. -
Co masz mi do powiedzenia? - zapytała. - Nie wątpię, że coś bardzo ważnego.
Streszczaj się, bo nie mam wiele czasu. - Dobrze - odpowiedział - ale parę minut możesz
mi chyba poświęcić? Wiesz dobrze, że ani mnie, ani tobie nie wolno tracić czasu. Co
zrobiłeś w sprawie naszego rozwodu? - Nic, Renato! - Dlaczego? Dawno powinieneś był
poczynić odpowiednie kroki. - Tak ci ciężko być moją żoną? Ongi byłaś szczęśliwa, żeś
mogła nią być. Wzdrygnęła się i spojrzała na niego gniewnie. - Nie poruszaj tych spraw,
proszę! Wstyd mi teraz, że tak lekkomyślnie oddałam ci serce. Ale lepiej o tym nie
mówić. Nie po to tutaj przyszłam, aby omawiać dawne dzieje... Przyrzekłeś mi
porozumieć się z doktorem Helmanem, aby przyspieszyć rozwód. Dlaczego nie
dotrzymałeś słowa? - Tak ci pilno? - Tak! - zawołała. - Małżeństwo nasze było hańbą.
Zadałeś mi ranę, która do dziś dnia się jątrzy. Byłam dla ciebie niepotrzebnym dodatkiem
do mego posagu, a potem, gdy się wyczerpał, wyrzuciłeś mnie na bruk, jak niepotrzebny
balast. Zrozum, że gdy znalazłeś się dziwnym zbiegiem okoliczności w pobliżu mnie,
owładnęło mną tym większe pragnienie wolności. Obrzucił ją gorącym spojrzeniem.
Jakże była piękna w tym gniewnym podnieceniu! Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo
obraził jej dumę kobiecą. Westchnął głęboko. - Wszystko co mówisz, Renato, jest
prawdą. Nie przypuszczałem jednak, abyś tak bardzo tęskniła za wolnością. Usiłowała
uspokoić się i gładziła drżącą dłonią oczy i czoło. - íądam wolności również dlatego, by
móc powiedzieć prawdę ludziom, od których prócz dobroci niczego innego nie doznałam.
Chcę przed nimi wszystko wyznać szczerze, jak na to zasługują. Podszedł ku niej bliżej.
- Dobrze, Renato! - rzekł. - Zwalniam cię z danego mi słowa i możesz każdemu
powiedzieć, że jestem twoim mężem. Renato, muszę ci wyznać, że nie chcę rozwodu.
Chcę być z tobą razem, gdyż kocham cię. Kocham cię ponad wszystko na świecie i
cenię ponad wszystko. Miłość ku tobie zrobiła ze mnie lepszego człowieka. Wybacz mi
moje występki i wróć w moje ramiona i do mego serca. Opuśćmy te strony i rozpocznijmy
nowe życie. Będziesz mi słońcem i gwiazdą przewodnią. Dla ciebie będę pracował,
tworzył i żył. Będę cię nosił na rękach i czuwał nad tobą jak wierny pies. Reno, żono
moja ukochana, ulituj się nade mną i nie odtrącaj mnie, błagam cię o to z głębi serca.
Patrzyła na niego oniemiała i przerażona. Odczuwała szum w uszach i zawrót w głowie,
jak gdyby porwana jakąś nadludzką siłą i strącona w otchłań. A gdy cokolwiek ochłonęła,
odczuła całą grozę rzeczywistości. Człowiek, który błagał ją o miłość, był dla niej obcy,
gdyż całym swym jestestwem należała do Ralfa Tornau'a. Jej miłość do Ralfa nie miała
45
nic wspólnego z lekkomyślnym oddaniem się kochankowi wbrew woli ojca. Kochała Ralfa
uczuciem kobiety dojrzałej, pełnej poświęcenia, mężnej i gotowej do wszelkich ofiar.
Otrząsnęła się z oszołomienia i rzekła cichym głosem: - Na to... jest już za późno. -
Reno! - zawołał, a z piersi jego wydzierał się jednocześnie strach i ból. - Tak! -
potwierdziła tonem bardziej stanowczym. - Już jest za późno. Nie mam i nie będę miała
do ciebie zaufania. Nie wiem, co cię skłoniło do tych wynurzeń... chwilowy kaprys, czy
też może głębsze jakieś uczucie? Ty sam też prawdopodobnie tego nie wiesz. To, co we
mnie zamarło, już nie powstanie. Nigdy, przenigdy nie będę twoją. Jeden hazard więcej
w twym hazardowym życiu. Gdy się mną nasycisz, porzucisz mnie, jak to już raz
zrobiłeś. - Nie, Renato! Klnę się Bogiem, nie! Kocham cię i błagam cię, nie odtrącaj mnie!
Ty, silna, czysta, podeprzesz mnie i zrobisz ze mnie człowieka lepszego. Uśmiechnęła
się boleśnie. - Ja sama potrzebuję podpory! - rzekła. - Na co mogłabym ci się przydać?
To są marzenia ściętej głowy. Ale skończmy już z tym i przejdźmy się, gdyż między nami
nie ma już nic wspólnego! Schwycił ją mocno za rękę, i przeszywał oczami: -
Przypuszczasz, że nie wiem, dlaczego opierasz mi się? - zawołał porywczo. - Kochasz
Tornau'a! Zaprzecz temu! Drgnęła i przymknęťa na chwilę oczy. Oboje nie wiedzieli, że
Ralf von Tornau podchodził do nich. Słysząc swe nazwisko przystanął zdziwiony. Renata
spojrzała wyniośle na swego męża. - Tak! - rzekła głosem doniosłym i pewnym. -
Kocham Ralfa Tornau, jak tylko zdolna jest kobieta kochać mężczyznę szlachetnego i
silnego! Oświadczam ci to głośno, abyś się pozbył jakichś urojonych praw do mnie.
Kocham go całym sercem i właśnie dlatego nie chcę i nie mogę należeć do innego!
Gdybym go nie kochała, może bym powróciła do ciebie, ale tylko z litości. A jeśli nie będę
mogła być jego, będę niczyją. Nie wiem, czy masz prawo pozbawiać mnie wolności,
wiedz jednak, że między nami wszystko skończone. Dziękuję ci, żeś mnie zwolnił ze
słowa i dziś jeszcze powiem komu należy co mnie męczy i boli. Wściekły kopał ziemię.
Zaciskał pięści i podsuwał się ku niej miotany namiętnością. - Do mnie należysz! -
krzyknął. Odskoczyła, gotując się do obrony i usiłując mu się wyrwać. Wtem szarpnął go
ktoś za ramię. Zatoczył się i spojrzał na napastnika. - Ach, to pan jesteś, panie Tornau! -
zawołał zadyszany. Czego pan tutaj szukasz? Ralf spojrzał na niego groźnie. - Jestem
tutaj na własnej mojej ziemi! - rzekł. Renata podbiegła do Ralfa. Objął ramieniem jej
kibić, zamierzając z nią odejść. - Niech pan puści tę damę! - zawołał Trachwitz. - Jakim
prawem podszedł pan do niej? - Mam na moim gruncie prawo bronić ją przed pańską
bezczelną natarczywością. - Zobaczymy! - krzyknął Trachwitz. Podskoczył ku niej i
zawołał: - Renato, natychmiast podejdź do mnie! Przerażona uczepiła się ramienia Ralfa.
- Nie chcesz? - ryknął. - Panie Tornau, proszę puścić moją żonę! Nikt nie ma do niej
prawa, prócz mnie! Ralf spojrzał na Renatę. Była trupio blada i patrzyła na niego
błagalnie. - Czy to prawda? - zapytał. Skinęła głową. - Tak, ale on nie ma prawa
rozporządzać mną, gdyż mnie porzucił sromotnie. Proszę, niech pan zaopiekuje się mną
i odprowadzi mnie do domu! Wyjaśnię panu wszystko! - rzekła cicho. Podał jej ramię i
odchodząc, odezwał się do Trachwitza: - Gdy tylko odprowadzę panią Renatę do domu,
jestem natychmiast do dyspozycji pana. Gdy się oddalili, Trachwitz raz jeszcze zawołał: -
REnato, nie odchodź ode mnie! Nie obejrzała się. Pot ściekał mu z czoła. Opanowało go
bezgraniczne zwątpienie, gdy patrzył, jak się oddalali, przytuleni do siebie, jak gdyby
46
należeli do siebie. Potem wycedził przez zaciśnięte zęby: - Odpokutuje on za to! Raptem
poczuł rękę na swym ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Melanię. Jej obecność wcale go
nie zdziwiła. - Nie bądź pan dzieckiem! - syknęła. - Czyżby pan pozwolił na to, aby
Tornau zabrał panu żonę? Spojrzał na nią błędnymi oczami. Potem przyszło mu na myśl,
że mogła być świadkiem sceny, jaka się przed chwilą rozegrała w sposób dla nich obojga
niepożądany. Roześmiał się wyzywająco. - TAk samo jest on stracony dla pani, jak i dla
mnie żona moja! - szydził. - Teraz oboje doskonale pasujemy do siebie, pani baronowo!
Potrząsnęła go z gniewem za ramię. - Niech pan oprzytomnieje. Widocznie pan oszalał i
oślepł. Tornau nie ma prawa wziąć jej panu sprzed nosa. Prawo jest za panem! - To się
tylko pani tak zdaje! - rzekł drwiąco, - rzuciłem ją na bruk i nie mam do niej więcej prawa.
Woli umrzeć, niż do mnie wrócić... - Pozwoli pani, że pojadę do domu? - rzekł po chwili. -
Nie czuję się dobrze! Skłonił się przed nią i dopadł konia, jakby mu się ziemia paliła pod
stopami. Skoczył na siodło, spiął konia ostrogami i popędził jak wicher przed siebie, jak
gdyby chciał zagłuszyć rozpacz, jaka go żarła. Nie żałował bata ani ostróg. Oszalały
wierzchowiec potknął się przesadzając rów i padł, przygniatając jeźdźca całym swym
ciężarem. Xxiii Tornau i Renata w milczeniu szli przez las. Po chwili przystanęła i oparła
się o drzewo. - NIech mi pan pozwoli odpocząć... nogi odmawiają mi posłuszeństwa! -
rzekła. Stanął przed nią i wpatrywał się w zwiędłe liście, zaścielające ziemię. Po chwili
upojenia, gdy doszły go słowa Renaty: "Kocham Ralfa Tornau" tym boleśniej odczuł
oświadczenie Trachwitza, że Renata jest jego żoną. Spoglądała na niego ze smutkiem.
Wiedziała, że ją kocha, tak jak on wiedział, że jest kochany, bo usłyszał jej słowa
wypowiedziane uroczyście do Trachwitza. Widziała, że cierpi, a nie mogła go pocieszyć.
Na próżno próbowała odezwać się. Słowa zamierały jej w gardle. Wreszcie wymówiła
jego imię. Spojrzał na nią pytająco. - Czy mogę powiedzieć teraz to wszystko, co
dotychczas taiłam? Potaknął głową. Wówczas opowiedziała mu, dlaczego podała się za
wdowę, jak jej to kłamstwo ciążyło na sumieniu, jakim strachem przejęło ją
nieoczekiwane pojawienie się jej męża. Mówiła prosto i szczerze, dodawszy, że wolałaby
raczej umrzeć, niż powrócić do swego męża. Wypowiedziała się ze wszystkiego, tylko o
swej miłości ku niemu nie wspomniała ani słowem. Wysłuchał jej spokojnie. Na twarzy
jego nie drgnął żaden muskuł. Obrzucał ją niekiedy wzrokiem, z trudem oddychając.
Nawet gdy skończyła, milczał jakiś czas. Zdjął z głowy kapelusz i ocierając czoło,
zapytał: - I cóż będzie teraz? Spojrzała na niego stropiona, połapała się jednak
niezwłocznie. - Wyjadę stąd! - zawołała. Zagryzł wargi. - Nie mogę przecież mieszkać
przy pani, teraz, gdy wiem o wszystkim. Pani Renato, czy pani mnie nie rozumie?
Spąsowiała. - Więc wyjadę! - powtórzyła. Patrzyli na siebie długo, a czego nie
wypowiedziały ich usta, podyktowały im oczy. Ukląkł przed nią i przytulił głowę do jej
sukienki. Głaskała jego włosy i cicho szlochając, dotknęła ich ustami. - Czy mam sama
pójść dalej? - spytała. Odczuł jej dotknięcie i wstał, nie mogąc dłużej panować nad sobą.
- Renato, Renato! - szeptał, biorąc ją w ramiona. Xxiv Pod wieczór, gdy zmierzch zapadł,
wszedł Ralf do pokoju matki. Opowiedział jej wszystko, ona zaś, mądra i dobra,
zrozumiała intencje Renaty i przebaczyła jej. - Pozwól mi zastanowić się parę dni, synu
mój kochany. Z pewnością znajdę jakiś punkt wyjścia i tak wszystko obmyślę, abyś się
dłużej nie trapił. Nie upadaj tylko na duchu. Mam wrażenie, że najgorsze już minęło i że
47
niedługo nadejdą dla ciebie słoneczne dni... Wyszedł od matki pokrzepiony na duchu,
pani von Tornau zaś poszła do Renaty, by ją pocieszyć. Znalazła ją w jej pokoju,
zapłakaną. Gdy weszła, Renata spojrzała na nią lękliwie. - Nie płacz dziecko moje! -
rzekła, ujmując jej rękę. - Wszystko ułoży się dla was pomyślnie. NIe trzeba tylko
poddawać się zwątpieniu. - Jaka pani jest dobra! - powtarzała Renata, okrywając
pocałunkami jej twarz i ręce. - Dziękuję pani z całego serca. - NIe, nie tak, Renato.
Jestem teraz twoją matką i chcę nią zostać. Xxv Późnym wieczorem, gdy mieszkańcy
dworu w Tornau udawali się na spoczynek, przybył posłaniec z Berkow z listem do Ralfa.
Renata szła właśnie po schodach do swego pokoju. Drżącą ręką z trudnością trzymała
lichtarz i bliska była omdlenia, widząc bladą twarz Ralfa, który pochylony nad świecą
czytał list. Obok niego stała pani von Tornau, mocno zaniepokojona. Obydwie kobiety
przeczuwały, że list ten zwiastuje jakieś nieszczęście, że Trachwitz żąda od Ralfa
satysfakcji. Tymczasem Ralf przeczytał list. - Renato! - rzekł ze współczuciem. - NOwa
przykrość czeka panią. Pan Trachwitz spadł z konia i został przygnieciony... Podbiegła ku
niemu, przerażona. - Co się stało? - spytała trwożliwie. - Przeczytam pani, co pisze
baronowa: "Proszę zawiadomić panią von Trachwitz, że mąż jej spadł z konia.
Znaleziono go w polu leżącego bez czucia i przyniesiono do domu. Doznał ciężkich
obrażeń - czy śmiertelnych, to stwierdzi lekarz. Nieszczęśliwy wzywa żonę. Gdyby
chciała przybyć, wszystko będzie na jej przyjęcie przygotowane". Załamała ręce i rzekła:
- Proszę bardzo pozwolić mi zaraz tam jechać... - Naprawdę, chce pani być przy nim? -
zapytał posępnie. - Jest to moim obowiązkiem - odpowiedziała. Pani von Tornau ujęła ją
za ręce i rzekła: - Masz słuszność, moje dziecko. Niech cię Bóg prowadzi! Ralf zbierał się
ku wyjściu. - Zaraz każę zaprzęgać i odwiozę panią - rzekł. Pobiegła do swego pokoju.
(...) Xxvi Zastali Melanię w nastroju bardzo poważnym. BYła przed chwilą u rannego i
stan jego mocno nią wstrząsnął. - Pani baronowa będzie tak dobra - rzekła Renata - i
zaprowadzi mnie do niego. - W tej chwili... a pan, panie von Tornau, zatrzyma się tu
trochę? - Jeżeli mogę być w czymś pomocny, to jak najchętniej. - Zapewniłam choremu
wszelkie wygody. Leży w prawym skrzydle pałacowym, a tuż obok przygotowane są dwa
pokoje dla pani Renaty. - W takim razie mogę zaraz wracać do domu. Przyjadę jutro
przed południem, by się dowiedzieć, co zaszło nowego. Dobranoc, Renato... Dobranoc,
pani baronowo! W oczach Melanii zabłysło złe światło, gdy usłyszała, że nazwał Renatę
po imieniu. Nie wyrzekła się jeszcze Ralfa. Przemilczała orzeczenie lekarza, który po
dokładnym zbadaniu chorego orzekł, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Czy
chory powróci do zdrowia, lekarz nie wypowiedział się. Nie traciła nadziei, że wobec
wypadku, jaki zaszedł, Renata powróci do męża. Jeżeli pojednają się, zdecydowana była
zapewnić im egzystencję. Liczyła na to, że jej wspaniałomyślność poruszy Ralfa, który,
czując się osierocony, powróci do niej... Ta piękna kobieta nie mogła się pogodzić z
myślą, że Ralf był dla niej bezpowrotnie stracony. Gdy odjechał, prosiła ją Renata, by
zaprowadziła ją do chorego. Lekarz jeszcze tam był. Melania przedstawiła go Renacie,
na którą spoglądał z zaciekawieniem. - íyje! - odezwał się. - A w tej chwili to rzecz
najważniejsza. Na razie potrzebuje tylko spokoju. Renata podeszła do łoża chorego.
Trachwitz bardzo blady leżał nieruchomo. Gdy nachyliła się nad nim, twarz jego drgnęła.
- Przyszłaś, Renato? - spytał cicho. Pogłaskała go po głowie, a łzy zaświeciły w jej
48
oczach. - Nie odzywaj się! - rzekła. - Doktor nakazał absolutny spokój. - Zostaniesz przy
mnie? - Zostanę. - Na zawsze? Serce jej przeszył ostry ból. Przezwyciężyła się jednak i
rzekła dobrotliwie: - Na zawsze! Uśmiech błogi wykwitł na ustach rannego. Usiadła przy
łóżku, trzymając w rękach jego gorącą dłoń. Ogarnęło ją uczucie litości, które
przytłoczyło myśl o własnym szczęściu. * * * Nadszedł dla niej szereg dni niespokojnych i
pełnych umęczenia. Początkowo Ralf zjawiał się codziennie, informując się i nalegając,
by się nie męczyła ponad siły. Potem oświadczyła mu któregoś dnia, że
niebezpieczeństwo utraty życia minęło i prosiła, by nie przyjeżdżał dopóki mu nie da
znać. Spojrzał na nią pytająco, gdyż wydała mu się dziwnie odciętą od świata. Zrozumiał
jednak, że jego wizyty mogły ją krępować i zastosował się do jej życzenia. Renata
poświęciła się całkowicie choremu i nawet pani von Berkow rzadko zjawiała się w
mieszkaniu rannego. Pewnego dnia oświadczył jej lekarz, że Trachwitz na zawsze
zostanie kaleką. Kręgi pacierzowe uległy nadwerężeniu i nieszczęśliwy nigdy już nie
będzie mógł chodzić. Przyjęła to oświadczenie na pozór spokojnie, ale twarz jej stała się
trupio blada. Gdy lekarz oddalił się, podeszła do okna, patrząc w dal błędnymi oczami.
Spadł śnieg, który wydał jej się śmiertelnym całunem, okrywającym radości życia.
Westchnęła głęboko i powróciła do chorego, pozornie spokojna i pogodna. Trachwitz
patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Przeniesiono go do wygodnego fotela, w
którym siedział wyciągnięty, nie mogąc ruszyć nogami. Mógł zaledwie wyciągnąć rękę.
Ze zdrowego, dorodnego mężczyzny zrobił się od razu kaleka. Ze zniszczonej twarzy
wyzierały nadmiernie duże oczy bez wyrazu. A jednak kurczowo chwytał się życia. Nie
miał bólów, a tylko bezwładność kończyn i liczył, że ją przezwycięży. Renata dodawała
mu ducha, choć przejmowała ją groza. - íycie twoje jest uratowane! - pocieszała go.
Teraz musisz się starać odzyskać zdrowie. - Czy to możliwe, Renato? - NIe trać nadziei i
stosuj się do zaleceń doktora! - Co mam czynić? - Staraj się poruszać nogami! - Jestem
bardzo osłabiony i nie ma mowy, bym mógł utrzymać się na nogach. - Dlatego też lekarz
zalecił ci chodzić o kulach. Powoli odzyskasz władzę w nogach. Odwrócił od niej wzrok i
patrzył przed siebie. - O kulach mam chodzić? - rzekł chrapliwym głosem. - Renato,
powiedz mi prawdę! Czy zostanę kaleką na całe życie? - Nie martw się bez powodu.
Tylko z początku będziesz chodził o kulach. Zamyślił się i zatrząsł na całym ciele. Okryła
go troskliwie kołdrą. Dotknął jej ręki i długo trzymał w uścisku. - Renato, pozostań przy
mnie! Nie odchodź ode mnie! TAk się boję samotności. Gdy leżę samotny, straszne myśli
przychodzą mi do głowy. Bezmierna tęsknota za tobą ogarnia mnie i przytłacza mi pierś.
- Wszak jestem przy tobie! Nie poddawaj się zwątpieniu, nie opuszczę cię. - Nigdy,
Renato? - Nigdy! - Jak mam ci podziękować? - Jeżeli się pogodzisz z tym, co jest
nieuniknione i nie będziesz poddawał się złym myślom, wówczas najlepiej mi
podziękujesz. - Dobrze, Renato! Uśmiechnęła się potakująco, ale z jej piersi wyrwało się
głębokie westchnienie. Jej oczy dostrzegły jednak uśmiech jego ust. Jego zaś ogarnęły
złe myśli, a w oczach migotało mu złe światło. - Renato! - szepnął. - Czego sobie
życzysz? - Czy wszystkie moje rzeczy przeniesione tu zostały z biurka? - Wszystkie! -
odrzekła. - I mała brązowa szkatułka z mego biurka? Są w niej ważne papiery. - I
szkatułka też! - odparła. - Gdzie ona leży? - Tam u góry, na pierwszej półce w szafie. -
Dobrze, bardzo dobrze! - powiedział. A potem, ulegając jej prośbie, przymknął oczy,
49
chcąc zasnąć. Po chwili jednak zapytał: - A gdzie są moje kluczyki? Przyniosła mu pęk
kluczy, a gdy dojrzał wśród nich mały, niklowy kluczyk, o który mu widocznie chodziło, był
zadowolony. Xxvii Następnego dnia otrzymał Ralf list od Renaty. Pisała do niego. "Drogi
panie von Tornau! Lekarz zapewnił mnie, że niebezpieczeństwo życia minęło, mąż mój
jednak zostanie na całe życie kaleką i musi mieć obok siebie osobę, która by
wykonywała za niego te wszystkie drobne czynności, których sam wykonywać nie może.
Los jego jest istotnie smutny. Jest przykuty do fotela jak dziecko zależne od innych.
Rozumie się samo przez się, że w tych warunkach muszę być przy nim, gdyż myśl o jego
ułomności i o jego cierpieniach, zatrułaby mi każdą godzinę szczęścia. Nie będę mogła
powrócić do Tornau, gdyż nie potrafiłabym już spełniać spokojnie ciążących na mnie
obowiązków, ani też marzyć o szczęściu... Składam w ofierze własne "ja" i nie potrzebuję
chyba dodawać, że mi to niełatwo przychodzi. Od czasu do czasu dam panu znać o
sobie. Pani von Berkow wyznaczyła dla mego męża pensję dożywotnią i gdy tylko będzie
można go przewieźć, wyjadę z nim do Wiesbadenu na stałe. A teraz proszę pozwolić mi
złożyć państwu najgorętsze podziękowania za wszystko dobre, czego doznałam w
Tornau, gdzie nauczyłam się cenić życie z najlepszej strony. Sercem będę zawsze przy
matce pana i przy panu, panie Ralfie. Proszę mi wybaczyć, że wniosłam niepokój i
gorycz w życie kochanych państwa. Stokrotnie całuję ręce matki pana. Wolę jej nie
zobaczyć, gdyż zbyt boleśnie odczułabym jej stratę. íegnam pana, panie Ralfie. Do
śmierci wierna panu Renata" Siedział nieruchomy przy biurku i prócz pustki nie widział
nic wkoło siebie. Od czasu do czasu drżał, jak w gorączce. Wreszcie przyszedł do siebie
i wziął do ręki pióro, by dać odpowiedź: "Droga, kochana Renato! Postąpiła pani dobrze,
idąc za radą szlachetnego serca i jasnego umysłu. Musimy iść za głosem przeznaczenia.
Trzymałem w rękach szczęście i o tym całe życie będę pamiętał. Matka moja pozdrawia
panią jak córkę, której nieszczęście odczuwa wspólnie ze mną. Poza wszelkimi innymi
uczuciami, zachowamy dla Pani najwyższy szacunek i przeświadczenie, że cierpimy, bez
naszej winy. Co by się nie stało dalej, zawsze pozostanę Ci wiernym. Ralf von Tornau".
Xxviii Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, Renata chciała opuścić Berkow przed
świętami, ale stan zdrowia jej męża nie uległ polepszeniu. Miała za sobą szereg dni
strasznych, ale czekały ją bodaj dni straszniejsze. Trachwitz miewał napady białej
gorączki. Snuł fantastyczne plany, męczył siebie i zamęczał żonę ustawicznym
oskarżaniem samego siebie. Gdy czuł się cokolwiek lepiej, widział przyszłość w
różowych kolorach, by potem tym większemu oddać się zwątpieniu. W chorobliwym
samolubstwie zapomniał, jaką ofiarę Renata zrobiła z siebie. To znów zasypywał ją
podziękowaniami, że go nie opuściła. Choć jednak wiedział, że kochała Ralfa i że go
zawsze kochać będzie, nie mógł się na to zdobyć, by jej powiedzieć: "Idź i bądź z nim
szczęśliwa". Spoglądał tylko czasami złymi oczami na pęk kluczy, które zawsze obok
niego leżały. Doktor przyjechał po raz ostatni, by obejrzeć swego pacjenta. Renata była
tym razem nieobecna, wyszła bowiem do parku, by zaczerpnąć świeżego powietrza. -
Jak się pan czuje? - zapytał lekarz Trachwitza. - Jak kaleka na kulach, panie doktorze! -
rzekł z goryczą. - To wszystko poprawi się! - zapewniał lekarz. - Niech pan doktor
usiądzie obok mnie i popatrzy mi szczerze w oczy. íona moja akurat wyszła, możemy
więc mówić z sobą bez świadków, jak dwaj ludzie rozumni, dwaj mężczyźni... Gdy lekarz
50
usiadł, zaczął Trachwitz mówić powoli i spokojnie. - NIech pan doktor powie mi szczerze i
bez osłonek... czy straciłem bezpowrotnie władzę w nogach i będę musiał całe życie
spędzić na fotelu, czy też istnieje dla mnie jakaś możliwość powrotu do zdrowia? Patrzył
przenikliwie doktorowi w oczy, jak gdyby chciał uprzedzić odpowiedź wymijającą. - NIech
pan doktor powie mi szczerą prawdę! - nalegał. - Dopóki człowiek żyje, nie powinien
tracić nadziei, panie von Trachwitz! íona pańska chce, by pan był jak najlepszej myśli,
niech więc pan zastosuje się do jej życzeń. Jej los bynajmniej nie jest wesoły. Trachwitz
milczał przez jakiś czas. Potem zapytał cicho i spokojnie: - Jak długo mogę jeszcze żyć
w najlepszym wypadku? - íyciu pana nie grozi żadne niebezpieczeństwo! - odpowiedział
doktor, kontent, że uniknął odpowiedzi, bardziej dla siebie niemiłej. - Dziękuję panu,
panie doktorze i proszę nie wspominać o naszej rozmowie mojej żonie. Lekarz wstał. -
íyczę panu przyjemnej podróży! - rzekł, żegnając się ze swym pacjentem. - Wszystko
będzie dobrze. Do stacji niech państwo jadą saniami... Wiesbaden jest bardzo miły.
Nawet siedząc w fotelu, można tam spędzić czas przyjemnie. Do widzenia panu!
Małżonkę pańską spotkam z pewnością na dole. - Przyjemne życie... w fotelu - mruczał
Trachwitz, wykrzywiając twarz. - Dużo sobie obiecuję po tym pobycie w Wiesbadenie.
Gdy wróciła Renata, rozmawiali o wyjeździe i oboje byli jakby pogodzeni z losem.
Trzymał jej rękę i wpatrywał się w nią, jakby chciał wyryć sobie w pamięci jej rysy.
Chłodne, czyste powietrze zaróżowiło jej policzki i była jakaś więcej ożywiona niż
zazwyczaj. - Jeżeli nie jestem ci potrzebna na pół godziny, to poszłabym teraz do pani
baronowej, by pożegnać się z nią i podziękować za życzliwość. Wieczorem, gdy
zaśniesz, spakuję resztę naszych rzeczy, bo jutro rano nie będzie już czasu. - A więc
ostatecznie wyjeżdżamy jutro? - Tak. To będzie lepiej i dla nas i dla innych! - dodała. - I
nie będzie ci ciężko opuścić tych stron? Spojrzała na niego uważnie. - I dla mnie będzie
lepiej, gdy znajdę się w innym środowisku. Wstała. - Masz wszystko pod ręką, prawda?
Niedługo tam zabawię. - Idź i pozdrów baronową ode mnie! - Gdy już była we drzwiach,
zawołał: - Renato, powiedz szczerze, czy nie będzie to zbyt wielką dla ciebie ofiarą
poświęcić mi swe życie? - Nie mów tak! - rzekła. - Obowiązek mój chcę i muszę spełnić,
to znaczy ulżyć twoim cierpieniom. Jeżeli czuć się będziesz lepiej i powróci ci chęć do
życia, będę zadowolona z mego losu. Bił się z myślami. - Kobieta - rzekł - jest zagadką
nie od rozwiązania, a ciebie dotyczy to w szczególności. Gdy byłem zdrów i pełen życia,
wahałaś się być ze mną. Dziś, gdy jestem nieszczęśliwym kaleką, chcesz dobrowolnie
iść ze mną i dzielić moją nędzę. - NIe powinieneś nad tym utyskiwać. Przecież to rzecz
naturalna, że powinnam dzielić twój los. - Tak, dla ciebie jest to naturalne. Ja tego nie
rozumiałem. Przyrzekam ci, że wdzięczność dla ciebie będzie nadal moją myślą
przewodnią... Gdy się nad tym wszystkim zastanawiam, dochodzę do przekonania, że
ostatnie tygodnie były najbardziej cenne w całym moim życiu. Nauczyły mnie nie myśleć
wyłącznie o sobie samym. A teraz Renato, podaj mi rękę i powiedz mi szczerze, jak na
świętej spowiedzi: Czy będziesz w stanie zapomnieć o Ralfie Tornau? Jej ręka drgnęła z
lekka w jego dłoni i przymknęła na chwilę oczy. Potem spojrzała na niego spokojnie. -
Zapomnieć o nim nie będę ani chciała, ani mogła. Był dla mnie zawsze bardzo dobry. Ale
więcej go nie zobaczę i to powinno ci wystarczyć! - Nie, to zbyt skomplikowane! Powiedz
krótko: "Póki żyć będzie Hans Trachwitz, nie zobaczę Ralfa Tornau'a". Dla mnie to
51
wystarczy. - Dobrze! - rzekła z uśmiechem. - NIech będzie, jak chcesz! - Tak! Tak chcę!...
Jeżeli umrę, będziesz szczęśliwa!... Musisz jednak spełnić moją prośbę Renato. Pocałuj
mnie raz tylko jeden... Ociągała się chwilę, potem jednak pochyliła się nad nim i
wycisnęła na jego ustach pocałunek. Dreszcz ją przeszedł, opanowała się jednak i zanim
wyszła, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Uniósł się cokolwiek i patrzał na nią
płomiennym wzrokiem, a gdy odeszła, ujął z trudem kule i przeprawił się do sąsiedniego
pokoju. Zdjął z półki brązową szkatułkę i postawił ją na biurku. Z trudem otworzył
wieczko, i wyjął z niej lśniący przedmiot. Gdy dotknął zimnego żelaza, przeszły go ciarki.
Położył rewolwer na boku i skreślił kilka słów na skrawku papieru. Potem, trzymając
rewolwer w ręku, usiadł z powrotem na swym fotelu na kółkach. Odetchnął głęboko...
Niełatwo przyszło mu wykonać całą tę pracę i bardzo był wyczerpany... Siłą woli nakazał
sobie spokój. Wypił kieliszek wina, które mu przepisał lekarz na wzmocnienie... Potem z
wolna i z namysłem ujął rewolwer... Xxix Renata zaanonsowała się u pani baronowej i
została przyjęta z wyszukaną grzecznością. - Przyszłam pożegnać się z panią baronową
i raz jeszcze podziękować za jej wspaniałomyślność. Melania zaprzeczyła ręką. - Ależ to
drobnostka, pani von Trachwitz. Czy państwo przygotowali się już do wyjazdu? - Tak jest!
- A z Tornau'ami pożegnała się pani? - Napisałam list do państwa Tornau. Nie mogę
pozostawić męża samego i dlatego trudno by mi było wybrać się do Tornau, a jeszcze
trudniej zaprosić ich do Berkow. Oczy Melanii zapłonęły radośnie. Była pewna wygranej.
W tej chwili doszedł uszu obu pań odgłos wystrzału. Spojrzały na siebie przerażone. - Co
to może być? - zapytała Renata. - Bez wątpienia wystrzał! - rzekła Melania. W tejże
chwili wpadł do pokoju lokaj, który pełnił służbę przy Trachwitzu, by być na każde
zawołanie. - NIech wielmożna pani prędko pójdzie na górę! Nieszczęście! Renata
wybiegła czym prędzej. * * * Trachwitz wycelował dobrze. Przed nią leżał trup. Krzyknęła,
odchodząc od zmysłów. Spostrzegła stojącą na biurku brązową szkatułkę, oraz
skreślone przez Trachwitza słowa: "íegnaj Renato! Dziękuję za Twą dobroć! Bądź
szczęśliwa z Tornau'em! Przebacz mi. Kocham Cię. Twój Hans". Teraz dopiero pojęła, co
się stało. Schowała napisaną przez Trachwitza kartkę i przywołała służącego. - Proszę
natychmiast jechać po doktora, a przejeżdżając przez Tornau, proszę poprosić panią
dziedziczkę, by była łaskawa pofatygować się do mnie! Pokój wypełnił się ciekawymi.
Przyszła i Melania. Więcej była podrażniona, aniżeli strapiona tym wypadkiem. Renata
chciała z nią mówić, ale żaden dźwięk nie przechodził jej przez gardło. Raptem dostała
tak silnego zawrotu głowy, że upadła omdlała na ziemię. Po niespełna dwóch godzinach
przyjechała pani von Tornau. Gdy otrzymała list Renaty, Ralfa nie było w domu.
Pospieszyła natychmiast do Berkow, by być u boku Renaty. Ralf powrócił, wysłał do
matki posłańca konnego, by w razie śmierci Trachwitza, przywiozła Renatę do Tornau.
Renata była w stanie godnym pożałowania. Bezsilna i bezradna poddała się biernie pani
von Tornau, która po krótkiej rozmowie z Melanią, wsadziła ją do powozu i zawiozła do
siebie. Podjeżdżając do dworu, spotkali Ralfa konno, w drodze do Berkow. Renata nie
poznała go, była bowiem półprzytomna. Zaniósł ją ostrożnie na rękach na górę do jej
pokoju i ułożył na kanapie, wpatrując się w jej bladą twarz. Oddychał ciężko, nie tyle ze
zmęczenia, co ze wzruszenia. Matka poprosiła go, by wyszedł, po czym przy pomocy
panny Birkner rozebrała Renatę i położyła ją do łóżka. Zauważyła, że miała gorączkę.
52
Pozostawiła przy chorej pannę Birkner, a sama zeszła na dół. W pokoju bawialnym Ralf
niespokojnie chodził dokoła stołu. W kilku słowach opowiedziała mu o tym, co się stało w
Berkow. - Jak się miewa Renata? - zapytał. - Ma trochę gorączki i jeszcze nie
oprzytomniała, ale nie martw się tym. Wszystkie te przejścia, jakie były jej udziałem w
ostatnich czasach, odbiły się ujemnie na jej zdrowiu. Zapewniam cię jednak, że w
niedługim czasie oddam ci ją zdrowiuteńką. - Dobra, kochana mamo! - rzekł, obejmując
ją ramieniem. - Bądź dobrej myśli, mój synu. Wiem wszystko, co mi chcesz powiedzieć. -
Mamo! - co ja bym począł, gdyby Trachwitz wyjechał z Renatą? - Wierzę ci, moje
dziecko. Niezbadane są wyroki Opatrzności. Teraz wypada, abyś złożył wizytę pani
baronowej, podziękował jej za życzliwość jaką okazywała Renacie i ujął jej kłopotów,
związanych z pogrzebem. Mama, jak zawsze, ma rację. Zaraz tam pojadę. W godzinę
później zaanonsował się u Melanii. Z początku zamierzała go nie przyjąć, miała bowiem
zapłakane oczy i wyglądała niezbyt powabnie. Powiedziała sobie jednak, że wszelkie jej
zakusy nie osiągną celu, że cała jej gra, zmierzająca do usunięcia Renaty, wywarła
wręcz przeciwny skutek. Nie mogła darować Trachwitzowi, że przestał interesować się
nią. Gdyby żył jeszcze choć rok, trzymając przy sobie Renatę, osiągnęłaby swój cel z
Ralfem. Gdy Ralf wszedł, wstała i podeszła do niego w milczeniu. Przywitał się z nią
uprzejmie i rzekł: - Gdybym mógł być pomocny pani baronowej, chętnie wypełnię jej
polecenia. - Dziękuję panu, ale mój administrator zajął się już formalnościami,
potrzebnymi do pochowania zmarłego. Jeżeli panu chodzi o zabranie spuścizny dla pani
von Trachwitz, to proszę się zwrócić do administratora. - Tą sprawą zajmie się pani von
Trachwitz, która na razie jest ciężko chora. - Ma mi pan coś więcej do powiedzenia? -
Tak, chciałem pani serdecznie podziękować za wspaniałomyślność i życzliwość, jakie
pani okazywała Trachwitzowi i jego żonie. Roześmiała się i wzruszyła pogardliwie
ramionami. - Sentymentalizm - rzekła - nie leży w moim usposobieniu. Sądzi pan, że
ruszyłabym palcem dla tej niewesołej pary, gdybym nie miała do tego głębszych
powodów? - Pani baronowo... Podeszła ku niemu blisko i spojrzała mu w oczy
przenikliwie. - Tak, mój panie von Tornau. Robiłam wszystko z wyrachowaniem. Piękna
Renata, ta cnotliwa gąska, powinna była pójść precz, gdyż ja tego chciałam. O jej
stosunku do Trachwitza wiedziałam od dawna. Spotkałam go w Monte Carlo, gdzie
również zamyślał przenieść się do wieczności i spostrzegłam w jego portfelu fotografię
Renaty. Zaproponowałam mu stanowisko kierownika stadniny Berkow, by posiadać broń
przeciw jego żonie. Wiedziałam, że mieli się spotkać przy leśnym jeziorku i przywołałam
pana, by zdemaskować świętoszkę. O tym, że byli małżeństwem, nie wiedziałam, bo
inaczej bym ułożyła plan działania. Tak, panie von Tornau! Teraz pan widzi
wspaniałomyślność moją w innym oświetleniu. Kochałam pana i za wszelką cenę
chciałam pana posiąść. Czy była to prawdziwa miłość, nie wiem. To tylko jest pewne, że
uczucie moje przerodziło się obecnie w nienawiść. Nienawidzę pana od chwili, gdy mnie
pan odtrącił w tak pogardliwy sposób. Jedynym moim pragnieniem jest zrobić z pana
człowieka godnego pożałowania, jakim ja jestem. Płakała ze złości, kurczowo zaciskała
ręce i darła w strzępy koronkową chusteczkę do nosa. Ralf patrzył na nią poważnie. -
Współczuję pani! - rzekł wreszcie spokojnie. - NIe potrzebuję pańskiego współczucia! -
W takim razie nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Do widzenia! Skłonił się i
53
wyszedł równym, spokojnym krokiem. Xxx Wreszcie obudziła się Renata po raz pierwszy
od czasu, gdy zachorowała. Było to na dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia.
Zdziwiona rozglądała się dookoła. W jaki sposób znalazła się tutaj? Wszakże to była jej
sypialnia w Tornau! Zadumała się. Czy to wszystko, co sobie przypominała, było tylko
snem? Owładnęło nią uczucie błogiego ukojenia. Nachyliła się nad nią dobrotliwa twarz
matrony i uśmiechnęła się do niej. - Wyspałaś się, drogie dziecko? Jak się czujesz?
Renata popatrzyła na matkę oczami pełnymi miłości. - Dobrze - rzekła. - Całkiem dobrze.
Jestem tylko trochę zmęczona. - To uśnij znowu. Sen jest dla ciebie najlepszym
lekarstwem. - Czy jestem chora? - Trochę. Ale niebawem wyzdrowiejesz. Uniosła się
cokolwiek. - Boże drogi! Teraz rozumiem. To nie był sen... Ukryła twarz w dłoniach i
rozpłakała się. Pani von Tornau dotknęła jej czoła i rzekła pieszczotliwie: - Wypłacz się,
moje biedne dziecko. ťzy spłuczą twoją gorycz. Renata oplotła ramionami swoją
pielęgniarkę. - A nie był to sen, że wolno mi było nazywać cię matką? - To jest
rzeczywistość! - odpowiedziała pani von Tornau sama wzruszona. - A Trachwitz nie żyje?
- NIech spoczywa w spokoju, ty zaś myśl o żyjących. Położyła się znowu i przymknęła
oczy, ujęła rękę matki, mówiąc: - Pozdrów, mamo, ode mnie Ralfa. Potem zasnęła. Pani
von Tornau przeszła do sąsiedniego pokoju i otworzyła okno. - Ralfie! - zawołała na syna,
który niecierpliwie chodził po zaśnieżonym dziedzińcu. W sekundę znalazł się pod
oknem. - Co dobrego, mamo? - Obudziła się przed chwilą przytomna. Kazała cię
pozdrowić. Teraz na nowo usnęła. To ją pokrzepi. - Matko! Uśmiechnęła się do niego
wilgotnymi oczami. Wyciągnął ku niej ramiona. - Wybierz w lesie ładną choinkę! - rzekła.
- Ja zostanę przy chorej. - Mamo! Do końca życia będę ci wdzięczny za to, co dla niej
uczyniłaś. - Stary głuptasku! Robię to, co mi nakazuje serce. - Gdy się obudzi, zawołaj
mnie zaraz. - Nie licz na to do jutra rana. - A na kolację zejdziesz na dół? - Naturalnie.
Panna Birkner zastąpi mnie tutaj. - Dobre stare pannisko. Dostanie ode mnie buziaka,
gdy ją uchwycę. śmiała się. - Idź już, mój chłopcze, bo mi zmarzł koniec nosa. A uprzedź
pannę Birkner, co do tego buziaka, bo inaczej gotowa dostać bicia serca. Spojrzał na
matkę radośnie i podążył przez dziedziniec do spichrza, ona zaś zamknęła okno. Renata
spała mocno i spokojnie, aż wreszcie przyszła do siebie. * * * Na krótko przed następnym
Bożym Narodzeniem zawitała Renata do Tornau jako pani tych włości. Podczas uczty
weselnej odezwał się pan Diesterkampf do siedzącej obok niego pani von Tornau: -
Nareszcie Ralf jest szczęśliwym małżonkiem. Tornau nie przejdzie w obce ręce, a my
starzy może doczekamy się przychówka. Potem zawołał grzmiącym głosem: - Renato
von Tornau i ty Ralfku, synu mój, żyjcie sto lat!
1/ 11/ 1
54