background image
background image

Czao-Ra

Ferdynand Ossendowski

 

Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie, ok. 1931

Pobrano z Wikiźródeł dnia 17.12.2016

background image

A .   F.   O S S E N D O W S K I

C Z A O - R A

SPIS RZECZY.

Na północy

 

Nad leśnem jeziorem

 

Pierwsze łowy

 

Przygotowania na zimę

 

Daleka wyprawa łowiecka

 

Przygody w puszczy

 

Wielki Duch

 

background image

WYDAWNICTWO 

M. ARCTA

 W WARSZAWIE

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

I .     N A   P Ó Ł N O C Y

 W wielkich miastach, gdzie krążą, wesoło dzwoniąc, barwne

wozy  tramwajowe,  porykują  ostrzegawczo  trąbki  mknących
samochodów,  świecą  się  lampkami  elektrycznemi  wspaniałe
wystawy  sklepów,  nikt  nie  pamięta  o  tem,  że  o  kilkaset
kilometrów na północ całkiem inne pędzą życie ludzie do nich
podobni.

 Podobni... może nie z wyglądu zewnętrznego, lecz z tego, co

czuje  ich  dusza,  co  ukochało  serce,  trapione  troską  i
rozświetlane nadzieją i radością.

 Prawda,  że  tam  na  dalekiej  północy,  w  szałasach  ze  skóry,

kory  lub  z  cienkich  żerdzi  modrzewiowych,  w  „jurtach“,
„czumach“, rzadko — w małych, ciemnych, o niskich pułapach
chatkach,  pozbawionych  dachów,  pędzą  życie  ludzie  o
twardych,  czarnych  włosach,  o  twarzach  ciemnych,  szerokich,
o policzkach wystających, wargach grubych i oczach skośnych
— bystrych i poważnych.

 Tuziemcy  ci  pochodzą  z  rasy  fińsko-mongolskiej,  lecz

należą do wielkiej rodziny ludzkiej.

 Mężczyźni, tak samo jak ojcowie nasi, troszczą się o rodzinę

i  mozolnie,  może  nawet  o  wiele  mozolniej,  niż  my,  pracują,
aby  zabezpieczyć  drogie  istoty  od  głodu,  zimna  i  choroby;
kobiety  z  miłością  matczyną  i  trwogą  wychowują  dzieci  na
dzielnych  mieszkańców  surowej  krainy,  gdzie  tylko  silny
potrafi  wywalczyć  dla  siebie  prawo  życia;  chłopaki  i
dziewczynki,  otulone  w  ubrania  z  futra,  tak  samo  jak  nasze
dzieciaki  w  ogrodzie  Saskim  lub  w  Łazienkach,  dokazują,
gonią  się,  kłócą,  cieszą  się  i  płaczą,  gdy  doznają  krzywdy  od

background image

rodzeństwa  lub  przyjaciół,  skaleczą  się,  albo  zostaną  ukarane
przez rodziców.

 Ludzie  ci  niczem  się  więc  nie  różnią  od nas,  bo  umieją  tak

samo  myśleć,  czuć  radość  i  cierpienie,  wierzą  w  Boga  i
pracują.

 Prawda,  że  niema  tam  szkół,  kościołów,  szpitali,  kolei,

tramwajów,  a  nawet  sklepów,  a  to  dlatego,  że  mieszkańcy
północnej  krainy  są  „koczownikami“.  Pozostają  oni  w  tej  lub
innej  miejscowości  swojej  niegościnnej  ojczyzny  do  czasu,
dopóki może ich ona wyżywić. Gdy zabraknie ryb w rzece lub
jeziorze,  koczownicy-rybacy  zwijają  namioty  i,  obładowani
majętnością  swoją,  dążą  ku  brzegom  innej  rzeki,  gdzie  znowu
stawiają  lekkie  budowle  w  pobliżu  jakiegoś,  często  nie
istniejącego  na  mapie,  jeziora.  Koczownicy-pastuchy,  zajęci
hodowlą  reniferów  czyli  północnych  jeleni,  zauważywszy,  że
zwierzęta  ich  pojadły  już  trawę  w  całej  okolicy,  wkładają  na
oswojone  zwierzęta  cały  dobytek  i  wędrują  ze  stadami,
szukając  nowego  pastwiska.  Koczownicy-myśliwi  przenoszą
się z miejsca na miejsce, idąc śladami zwierząt, stanowiących
cel ich łowów.

 Być  może,  że  ktoś  zada  pytanie,  czy  północni  koczownicy

nigdy się nie spotykają z mieszkańcami wielkich, zgiełkliwych
miast, gdzie  połyskują  szyldy  kin  i  teatrów,  gdzie  rozlega  się
gwar  tłumu,  nawołują  do  modlitwy  dzwony  kościołów,  gdzie
dziatwa  śpieszy  do  szkół  lub  na  zabawę,  a  dorośli  —  do  biur,
fabryk, sklepów i w różnych innych sprawach?

 Koczownicy  północy  pędzą  życie  zdala  od  wielkich  miast  i

nie  dążą  do  nich,  gdyż  każda  chwila  jest  droga  i  wymaga
ciągłej pracy.

 Zresztą ci rybacy, pastuchy i łowcy nie mają żadnej potrzeby

background image

w mieście.

 Tylko  ci,  którzy  zdobyli  bogactwo,  porzucają  smętne

płaszczyzny północy i przenoszą się do miasta.

 Zdarza się to jednak rzadko, więc reszta pozostaje przez całe

życie w swoich lasach i stepach.

 Miasto samo dociera do nich dwa razy do roku.
 Przybywają  tu  bowiem  urzędnicy,  którzy  ściągają  podatki,

wypłacane  przez  tuziemców  skórami  upolowanych  zwierząt,
lub  wymienianych  na  ryby  i  renifery.  Poza  tem  przez  cztery
miesiące 

roku 

koczowiska tuziemców 

odwiedzają

nauczyciele i duchowni, a za nimi ciągną kupcy, dostarczający
potrzebnych  dla  ludności  towarów,  jak:  sznury  i  nici  na  sieci,
proch,  ołów,  strzelby  i  noże,  siekiery  i  narzędzia  stolarskie,
obuwie,  perkaliki,  statki  domowe,  mąkę,  herbatę,  sól,  cukier,
łakocie  i  zabawki  dla  dzieci;  książki,  wstążki,  paciorki  —  dla
młodzieży  męskiej  i  żeńskiej.  Kupcy  powracają  do  miast,
wioząc  ze  sobą  futra,  skóry,  rogi,  suszoną  i  soloną  rybę,
orzechy  cedrowe  i  poszukiwane  przez  stolarzy  dla  wyrobów
czeczotowych, dziwaczne naroście brzozy północnej.

 Po  tych  odwiedzinach  życie  na  północy  wraca  w  zwykłe

łożysko.

 Jakież jest to życie fińsko-mongolskich pastuchów, łowców

i rybaków koczujących?

 Nam, mieszkańcom środkowej Europy, może się ono wydać

straszliwem, ponurem, niemal rozpaczliwem.

 Wiosna,  lato  i  jesień  trwają  zaledwie  cztery  miesiące,

poczem następuje zima, surowa, wyjąca zamieciami śnieżnemi,
przywalającemi  nie  tylko  ubogie  namioty  koczowników,  lecz
nawet  lasy  wysokiemi  zaspami śniegu,  od  mrozów  ostrych
stwardniałego na kamień.

background image

 Nawet w lecie w wąwozach, jarach i w kniei pozostaje śnieg,

którego  nie  jest  w  możności  roztopić  słabo  grzejące  słońce
podbiegunowe. Ziemia na miejscach otwartych zrzuca z siebie
biały  pokrowiec  i  warstwy  lodu,  lecz  na  pół  metra  od
powierzchni pozostaje na zawsze zamarznięta, nie nadająca się
do uprawy roli, rodzącej żyto.

 Tuziemcy  przeto  nie  trudnią  się  rolnictwem  i  tylko  w

głębokich,  dobrze  przed  zimnemi  wiatrami  osłoniętych
kotlinach  czasami  udaje  się  wyhodować  ziemniaki,  jeżeli
wczesne mrozy i śnieżne wichry nie zwarzą i nie zniszczą pola.

 Zimy  straszne  tu  są  nie  tylko  z  powodu  trzaskających

mrozów,  lub  ponurych  „purg“,  czyli  wściekłych  śnieżyc,  lecz
najwięcej  dlatego,  że  przerażają  i  gnębią  ludzi  trwającą  przez
cały listopad, grudzień i styczeń nocą polarną.

 Czarny  mrok  spowija  białą  ziemię.  Dmą  wściekłe  wichry

zimne, a pod ich tchnieniem zamarzają rzeki i jeziora nieraz do
dna, pękają  skały  i  drzewa;  ścięte  mrozem  w  locie  padają
cietrzewie,  białe  pardwy  i  inne  ptactwo;  wszystko,  co  żyje,
ukrywa się w norach i legowiskach, a nawet biały niedźwiedź,
zaopatrzony  w  grube,  ciepłe  futro,  szuka  sobie  jakiejś  jamy,
kładzie się i czeka, aż przysypie go śnieg, pod którym kudłaty
mieszkaniec polarnych stref przetrwa najsurowszy okres zimy.

 Wyje  i  jęczy  zamieć,  miotają  się  pod  jej  smaganiem  łapy

jodeł  i  świerków,  wymachują  bezradnie  pokraczne  gałęzie
modrzewi, rozpaczliwie chylą się i skrzypią nagie, białe brzozy
— powyginane, koszlawe.

 Na  równinach  niezmierzonych,  stanowiących  „tundrę“  —

trzęsawisko,  trawą  brunatną  i  mchem  porosłe,  a  biegnące  aż
hen!  ku  brzegom  zamarzniętego  oceanu  Lodowatego

[1]

,  śnieg

background image

szeleści,  zgrzyta.  I  mknie  kurzawa  śnieżna,  podnoszona,
ciskana wściekle przez wicher mroźny; miotają się, powiewają
i syczą rozwichrzone, rozczochrane grzywy nad wierzchołkami
śnieżnych wydm i kurhanów.

 W  skotłowanym,  wzburzonym  mroku  długiej,  przerażającej

nocy  —  panuje  zgiełk, pogmatwane  chóry  głosów,  zgrzytów,
wycia, jękliwych zawodzeń, poszumu mknących i opadających
kłębów śniegu stężałego...

 Z  ciemności  bezmiernej  wyłaniają  się  nagle  jakieś  obłoki

świetlne, zaczynają pęcznieć, rozrastać się i szerzyć, aż ogarną
całe niebo i sączą zwodniczy blask, mętny, mamiący. To znów
wytryskują  z  poza  niewidzialnego  w  mroku  horyzontu  jakieś
promienie jaskrawe, zielone, żółte i niebieskie, strzelają aż pod
sam  szczyt  sklepienia  nieba,  przepajają  je  ogniami
migotliwemi,  rozlewają  się  w  płachty  drgające,  promienne,  w
tęcze  dziwne,  w  krzyże  przeogromne,  w  wieńce  ogniste,
płonące,  lękiem  przejmujące  proste,  zabobonne  serca
mieszkańców tej ziemi przerażającej i groźnej.

 Są  to  dni,  w  których  nad  martwą  pustynią  lodową  szaleją

zorze  polarne;  najdalej  sięgające  promienie  ich  podziwiają
czasami  mieszkańcy  wielkomiejskich  kamienic,  chroniących
ich przed mrozem i wichrem.

 W  marcu  zaczyna  już  wyglądać  słońce,  przygasają  coraz

bardziej zorze mamiące, na ich zaś miejsce przychodzą inne.

 Północni ludzie nazywają je „białemi nocami“.
 Są  to  wiosenne  i  pierwsze  noce  letnie,  gdy  zachodzące

słońce  tak  długo  oświetla  ziemię  szkarłatnemi  i  liljowemi
promieniami,  że  z  poza  szarej  płachty  na  chwilę  krótką
przygasłych  obłoków  natychmiast  wyłania  się  złociste  oblicze
wschodzącego słońca.

background image

 Wiosna mija szybko i prawie nagle wybucha lato.
 Natura,  zgnębiona  surową,  nielitościwą  zimą,  otrząsa  się  z

osłabiającego  ją  przerażenia,  budzi  się  i  wpada  w  szał,  w
radość  bujną.  Drobne  ziółka,  trawy,  okrywające  kępy  na
tundrze, małe krzaczki o powyginanych, splątanych gałązkach,
płaszczące się na skałach zarośla wierzb i cedrów karłowatych,
świerki,  jodły,  osiki,  białe,  smutne  brzozy,  zawsze  smętne
modrzewie  o  czarnych  konarach,  różne  krzewy  z  piorunującą
szybkością  okrywają  się  liśćmi,  pączkami,  kwitną  i  w
pośpiechu ronią nasienie do rozmiękłej ziemi.

 Wielki czas po temu!
 Zewsząd  bowiem  niewidzialnemi szlakami  powietrznemi,

biegnącemi  od  południa,  ciągną  stada  łabędzi,  gęsi  i  kaczek,
klucze  żórawi,  czapli,  rzesze  drobnego  ptactwa  błotnego,
opadają na zwolnione z lodowych pancerzy zwierciadła jezior i
rzek,  aby  wić  tu,  w  bezpiecznych,  gęstych  szuwarach  gniazda
dla przyszłej młodzi, wychować ją i z pierwszemi podmuchami
mroźnych wiatrów północnych odlecieć z nowem potomstwem
w dalekie, ciepłe kraje, przecinając okiem nieogarnięte połacie
borów nieprzebytych, stepów niezaludnionych, pustyni, morza,
szumiącego falami.

 W gąszczu listowia gzić się zaczynają wiewiórki rude i ptasi

drobiazg  świergocący,  pogwizdujący,  śpiewny;  w  trzcinach
nadbrzeżnych,  w  trawie  wybujałej  i  soczystej,  w  powikłanej
sieci  krzaków  coś  sunie,  szeleści  suchemi  liśćmi,  skrada  się  i
czai... ściga zdobycz i ukrywa się przed napastnikiem.

 Z  morza  traw,  krzewów,  zielonych  mchów  podnoszą  się

nagle  czarne  chmury  wysysających  krew  owadów  i  opadają
ludzie i zwierzęta: w nocy — komary, drobne muszki gryzące,
w  dzień  —  żarłoczne  bąki,  wbijające żądła  w  skórę,

background image

przecinające  wargi  i  powieki,  a  nieraz  na  śmierć  zagryzające
zbłąkanych  w  kniei  ludzi  lub  bezbronne  zwierzęta,  chociażby
tak duże i potężne, jak łoś rosochaty lub byk, śmiało stawiający
czoło zuchwałym wilkom...

 Przez bór jodłowy o gęstem podszyciu z krzaków i wysokich

traw  przedzierała  się,  wolno  postępując  naprzód,  mała
karawana tuziemców.

 Na  czele  szedł  niewysoki,  lecz  barczysty  mężczyzna  z

siekierą  w  ręku.  Futrzana  czapa  z  uszami,  spadającemi  na
policzki, okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i
dużych,  piwnych,  nieco  skośnych  oczach.  Długa  koszula  ze
skóry renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie
spodnie  i  futrzane  buty,  ozdobione  wisiorkami  ze  szklanych
paciorków,  chroniły  ciało  przed  dotkliwemi  ukłuciami
owadów.

 Tuziemiec  szedł,  torując  drogę  towarzyszom.  Ścinał

zwisające  nisko  nad  ziemią  łapy  jodeł,  okrytych  mchem,
przerąbywał  i  odrzucał  nabok  pnie  zwalonych  przez  burzę
drzew.

 Tuż  za  nim,  niemal  dotykając  ostrym  pyskiem  stóp  jego,

postępował  brudnobiały  szpic,  wymachując  puszystą  kitą
ogona.  Chwilami  przystawał,  aby  wyciągnąć  z  kosmatego
futerka  dolegające  mu  i  zawadzające  ostre  zielska,  czepiające
się  go  ze  wszystkich  stron,  trząsł  łbem,  odganiając  bąki  i
muchy, bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.

 O  kilka  kroków  dalej  szła  kobieta  w  takim  samym

futrzanym  stroju,  tylko  nieco  ozdobniejszym,  bo  obszytym  na
piersi i rękawach barwnemi wstążkami i mosiężnemi guzikami.

background image

 Niosła  na  ręku  dziecko,  owinięte  w  ciepłą  kołderkę  ze

skórek  lisich,  i  prowadziła  za  sobą  na  długim  rzemieniu
starego,  rogatego  renifera,  obwieszonego  tobołami.  Uwiązane
do  drewnianego  siodła  idącego  na  czele  renifera,  tuż  za  nim
kroczyły  jeszcze  trzy  obładowane  jelenie.  Wprawne  oko
północnego  mieszkańca  poznałoby  odrazu  w  przedzierających
się przez knieje ludziach — koczujących łowców.

 Istotnie  na  grzbietach  reniferów widniały  dwa  karabiny,

kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i
kule oraz spory ładunek zwiniętych skórek różnych zwierząt.

 — Marusz! — krzyknęła kobieta. — Czy prędko dojdziemy?
 Mężczyzna  obejrzał  się  i,  odganiając  nieznośne  owady,

oblepiające  mu  twarz,  odpowiedział  spokojnym,  łagodnym
głosem:

 —  Gdy  słońce  stanie  nad  nami,  dojdziemy  do  jeziora

Chołuń, Nań! Miej cierpliwość!

 — No, przecież jestem cierpliwa, bo idę i nie narzekam, —

odparła  —  chociaż  te  przebrzydłe  bąki  —  „pauty“  dźgają,  jak
wściekłe! Musimy jednak stanąć, gdyż dziecko jest głodne.

 Marusz  zatrzymał  się  natychmiast,  naciął  prętów  i

przygotował dla żony wygodne siedzenie.

 — Siadaj i nakarm małego Dugena! — rzekł z tkliwością.
 Usiadłszy  w  kucki,  zgarnął  suche  liście  i  gałęzie  i  jął

rozpalać  małe  ognisko,  uderzając  o  kamień  kawałkiem
wiszącego  na  pasku żelaza  i  rozdmuchując  hubkę.  Po  chwili
suche drzewo zaczęło się palić.

 Marusz  wrzucił  do  płomieni  kilka  świeżych  gałęzi

jodłowych  i,  wymachując  połą,  skierował  dym  na  karmiącą
kobietę, aby jej nie dokuczały bąki i komary.

 Biały szpic kręcił się nieustannie koło myśliwego, piszczał i

background image

cicho, żałośnie poszczekiwał.

 — Czego chcesz, Czao-Ra? — spytał Marusz.
 Piesek  schwycił  go  zębami  za  połę  kurtki  i  ciągnął  ku

reniferom. Gdy spostrzegł, że gospodarz podniósł się, Czao-Ra
stanęła przy starym reniferze i poczęła głośno szczekać.

 —  Ach!  —  mruknął  myśliwy.  —  Zapomniałem  o  twoich

dzieciach, przyjaciółko!

 Rozwiązał worek i, wydobywszy z niego koszyk, postawił go

na  ziemi.  Natychmiast  wysunęły  się  z  niego  główki  trzech
białych  i  dwóch  szarych  szczeniaków  o  ostrych,  kosmatych
mordkach i śpiczastych uszkach.

 Cicho mrucząc, suka zębami wydobyła maleństwa z koszyka

i,  wyciągnąwszy  się  wygodnie,  zaczęła  je  karmić,  co  chwila
oglądając się na ludzi, siedzących przy dymiącem ognisku.

 W  pół  godziny  później  Marusz  znowu  brnął  przez  zarośla

kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanemi
torbami, oswojone renifery.

 Czao-Ra  biegła  przy  nodze  swego  pana  i  węszyła  na

wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.

 Marusz  nie  pomylił  się,  bo  gdy  słońce  stało  w  zenicie,

wprost  nad  głowami  przebijających  się  przez  las  ludzi,  ujrzał
obszerną  kotlinę,  otoczoną  porosłemi  lasem  wzgórzami.
Nieduże  jezioro,  leżące  w  ramie  trzcin  i  sitowia,  lśniło  się  w
promieniach  słońca  i  odbijało  w  swej  nieruchomej  toni
białosrebrzyste  obłoczki,  mknące  po  niebie.  Czereda
krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, z jękiem drapieżnym
wpadała w nią i porywała ryby.

 Marusz  zatrzymał  się  nad  brzegiem  jeziora,  gdzie  dojrzał

szeroką, suchą łachę piaszczystą.

 Szybko  zdjął  z  reniferów  wory  i  toboły,  ustawił  na  ziemi

background image

skrzynie,  poczem  narąbał długich,  cienkich  żerdzi,  ustawił  je,
wbijając ostremi końcami do ziemi, otoczył skórami, związał i,
zapaliwszy  we  wnętrzu  namiotu  ognisko,  zawołał  radosnym
głosem:

 —  Nań,  wchodź  do  „czumu“  z  małym  Dugenem  i  niech

Wielki Duch będzie miłościwy dla nas!

 Patrząc na wzbijający się nad szczytem szałasu słup siwego

dymu, uśmiechnął się łagodnie.

 Czao-Ra  zaczęła  skakać  mu  do  piersi,  usiłując  czarnym

językiem liznąć w twarz swego pana.

 Pogłaskał psa i po chwili rzekł do żony.
 — Powieś kocioł z wodą nad ogniskiem... wkrótce powrócę,

Nań!

 — Dobrze! — odezwała się z szałasu.
 Marusz, oglądając karabin, gwizdnął zcicha.
 Czao-Ra  odrazu  znieruchomiała  i,  stanąwszy  przed

myśliwym, badawczo patrzyła mu w oczy.

 —  Trzeba  coś  zdobyć  do  jedzenia,  Czao-Ra!  —  mruknął

Marusz. — Idź i szukaj!

 Pies  pomknął  w  stronę  dziewiczego  lasu, całym  pędem

przecinając  równinę,  lecz,  dobiegłszy  do  pierwszych  drzew,
przystanął i bez szmeru wślizgnął się w chaszcze.

 Marusz, nabiwszy strzelbę, nadsłuchiwał.
 Zdaleka rozległo się krótkie, urwane szczekanie psa.
 Myśliwy  biegiem  skierował  się  na  ten  głos  i,  zręcznie

wymijając gęste zarośla, szedł przez las.

 Wkrótce  do  szałasu  nad  jeziorem  echo  przyniosło  huk

wystrzału; jeden tylko — głuchy, daleki.

 Z  „czumu“  wyszła  Nań  i,  przysłoniwszy  oczy  dłonią,

patrzyła w stronę boru.

background image

 Wynurzył się z niego Marusz. Dźwigał na ramionach kozła.
 Czao-Ra  biegła  obok,  wesoło  wymachując  puszystym

ogonem.

Przypisy

1. 

   Ocean Lodowaty — Ocean Arktyczny (także: Morze Arktyczne, Morze

Lodowate, Ocean Lodowaty Północny).

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

I I .     N A D   L E Ś N E M   J E Z I O R E M

 Niedługo  bawił  Marusz  w  szałasie,  nad  brzegiem  jeziora

Chołuń. Szybko sporządziwszy sznury z zawieszonemi na nich
hakami  i  nauczywszy  żonę,  jak  należy zakładać na nie kawały
mięsa,  osiodłał  renifery,  wziął  karabin,  kociołek,  woreczek  z
solą i, pożegnawszy rodzinę, odjechał.

 Długo  biegła  przy  nim  zaniepokojona  Czao-Ra,  szczekając

rozpaczliwie.

 Myśliwy mruczał do niej łagodnie:
 —  Trudno,  piesku,  —  mówił  —  trudno,  miła,  mała  Czao!

Sama rozumiesz, że nie możesz iść ze mną! Któż będzie karmił
twoje małe szczenięta? Musisz je wychować na dzielne psy. A
któż  będzie  strzegł  koczowiska?  Kto  dopomoże  Nań  wytropić
zwierzynę  w  lesie?  Widzisz?...  No,  więc  powracaj  już,
powracaj...

 Długo  przemawiał  do  Czao-Ra,  aż  zrozumiała.  Stanęła,

opuściwszy  ogon  żałośnie,  i  smutnemi  oczami  odprowadzała
odjeżdżającego  pana.  Dopiero  gdy  zniknął  w  gąszczu  zarośli
jodłowych, pobiegła ku szałasowi, skowycząc i wyjąc cicho.

 Dwa tygodnie przepadał Marusz.
 Przedzierał  się  przez  „tajgę“,  wypatrując  dla  niego  tylko

widzialne  znaki  na  pionach  jodeł  i  świerków,  ścięte  gałęzie
modrzewi,  kawały  kory  brzozowej,  zatknięte w  rozwidleniach
gałęzi starych, zbutwiałych osik. Zatrzymywał się, odnajdywał
pęki  skór,  zawieszonych  na  drzewach,  wkładał  je  na  grzbiety
reniferów i szedł dalej.

 Myśliwy  gromadził  plon  swoich  łowów  zimowych.  Nie

mógłby  wynieść  zdobyczy,  grzęznąc  w  wysokim  śniegu  i

background image

ścigając  coraz  to  nowe  zwierzęta.  W  zimie  na  krótkich
popasach  zdzierał  skórki  z  zabitych  wiewiórek,  kun,  łasic,
gronostajów,  lisów  i  soboli,  nacierał  solą  i  rozwieszał  po
drzewach, rąbiąc na pniach znaki.

 Nikt  w  kniei  północnej  nie  tknie  zdobyczy  innego

myśliwego.  Ludzie  o  skośnych  oczach  i  szerokich,  żółtych
twarzach nie znają kradzieży.

 To  też  Marusz  odnajdywał  teraz  swój  dobytek,  złożony  w

zimie,  a  gdy  zebrał  wszystkie  skóry,  ruszył  zpowrotem  ku
nowemu koczowisku.

 Pomęczone  renifery  powoli  kroczyły  przez  bór,  wymijając

zwały  upadłych  drzew,  przedzierając  się  przez  gąszcz  gałęzi  i
wysokiej trawy.

 Karawana, otoczona czarną chmarą brzęczących i huczących

bąków  —  „pautów“,  cierpiąc  straszliwie  od  ukąszeń
żarłocznych  owadów,  musiała  często  przystawać,  aby
strudzone zwierzęta mogły wypocząć.

 Marusz rozpalał ognisko, do którego cisnęły się renifery, bo

wiedziały,  że  dym  odpędza  latających  dręczycieli,  —  a  sam
siedział nieruchomo, jak to jest w zwyczaju myśliwych.

 Myśl jego biegła nad jezioro, gdzie stał wybudowany przez

niego  „czum“,  lecz  ostry  wzrok  przebijał  podszycie  tajgi,  a
ucho  łowiło  niejasne  odgłosy,  ciche  szelesty,  ledwie  słyszalny
chrzęst  suchych  liści,  gałązek  i  szyszek  zeszłorocznych.  Nic
nie  mogło  się  ukryć  przed  wzrokiem  i  słuchem  północnego
łowcy.

 Gdzieś  z  niedostępnych  chaszczy  rozlegało  się  chrapliwe

prychnięcie zaniepokojonego księcia boru — niedźwiedzia.

 Marusz słyszał wszystko i uśmiechał się.
 Wiedział,  że  bury  „czołdon“,  jak  nazywał  niedźwiedzia,

background image

uchodził,  oddalał  się,  ostrożnie  stąpając,  bo  wiatr  donosił  do
niego  dym  i  szeptał  mu  o  bliskiem  sąsiedztwie  człowieka  z
karabinem.

 Z pod nóg idącego Marusza często wyrywały się z głośnemi

okrzykami  czarne  głuszce  czerwonobrewe,  szare  jarząbki  tak
zuchwałe,  że  siadały  tuż  nad  głową  myśliwego,  płaszcząc  się
na  gałęzi  i  przyglądając  się  z  ciekawością  człowiekowi;
śmigały wiewiórki, pstre burunduki

[1]

, ukrywające się w norach

pod korzeniami drzew.

 Marusz jednak nie sięgał po strzelbę.
 Wiedział,  że  futra  są  najlepsze  i  najtrwalsze,  gdy  ziemia

okrywa  się  śniegiem;  do  ptactwa  zaś  nie  strzelał  nigdy,  bo
szkoda było na nie szczypty drogocennego na północy prochu.
Poza  tem  wiedział,  że  o  tej  porze  roku  wszystko,  co  żyło,
przejęte było wychowaniem swoich dzieci.

 Zanim  dojrzał  ukrytą  za  ścianą  drzew  kotlinę  z

połyskującem  na  niej  jeziorem,  już  rozległo  się  głośne
skomlenie  i  szczekanie,  a  po  chwili  Czao-Ra  skakała  mu  do
piersi, łasiła się, padała do nóg, lizała, witając go w radosnym
szale.

 Przy  zbliżeniu  się  karawany  do  szałasu cztery  szczeniaki  z

podwiniętemi  ogonami  jęły  poszczekiwać  cienko,  donośnie,
lecz, zdjęte nagłym lękiem, ukryły się w trawie.

 Przelotnie  tylko  rzucił  na  nie  okiem  Marusz,  bo  już  na

spotkanie mu biegła od jeziora Nań, niosąc na ręku golutkiego
Dugena. Krzyczała radośnie i pędziła, skacząc przez krzaki, jak
sarna.

 —  Marusz!  Marusz!  —  wołała.  —  Wielki  Duch  przywiódł

cię szczęśliwie! Chwała mu za to!

background image

 Wkrótce po powitaniu siedzieli już w czumie. Podwinąwszy

pod siebie nogi, patrzyli w płonące ognisko, nad którem wisiał
kociołek  z  herbatą,  i  opowiadali  sobie  o  różnych  wypadkach,
zaszłych podczas rozłąki.

 Nań  klaskała  w  dłonie,  słuchając,  jak  mąż  wyliczał

przywiezione  skórki,  stanowiące  plon  jego  zimowych  łowów.
Rozumiała,  że  niczego  im  brakować  nie  będzie,  a  małego
Dugena obficie zaopatrzą na długą zimę.

 —  Ale!  Ale!  —  przypomniał  sobie  nagle  Marusz.  —

Widziałem tylko cztery szczeniaki... Czyżby się co przydarzyło
piątemu?

 — Nie! — odpowiedziała Nań. — Tylko tamten jest całkiem

inny!

 To rzekłszy, zaczęła cicho pogwizdywać.
 Do „czuma“ powolnym krokiem wszedł biały, kosmaty, jak

kulka  wełny,  szczeniak.  Nie  skakał  i  nie  dokazywał.  Stanął  i
uważnie przyglądał się ludziom. Piwne oczki patrzyły ponuro,
spiczaste  uszki  poruszały  się  zwolna,  ostrożnie,  a  długi
pyszczek  z  czarnym  noskiem  o  rozdętych  chrapach  węszył
nieufnie.

 — O-o! — zawołał Marusz. — Z tego drobiazgu będziemy

mieli pociechę, bo to łowczy pies! Chodź tu, mały, chodźże!

 Myśliwy wyciągnął do szczeniaka dłoń.
 Piesek ani drgnął, tylko uszy podniosły mu się jeszcze wyżej

i rozdęły się chrapy.

 Wreszcie 

zaczął 

się 

cofać, 

spoglądając 

zpodełba

podejrzliwie i groźnie.

 Obejrzał  się  i  nagle  szczeknął  raz  jeden  tylko,  basowo,

krótko:  „wou“,  poczem  zniknął  i  już  zdaleka  dobiegło  ciche,
ponure wycie szczeniaka:

background image

 — Go-o-u!
 Wydawało się, że wyrażał swój żal. Może był zły na siebie,

że nie zawarł bliższej znajomości z Maruszem?

 Myśliwy zauważył ze śmiechem:
 —  Na  dobrego  wyrośnie  psa!  Ponury,  nie  łaszący  się,

ostrożny... Nazwijmy go — „Wou-Gou“!

 —  To  brzmi  dźwięcznie!  —  zgodziła  się  Nań.  —  Łatwo

będzie wołać na psa — „Wou-Gou“...

 Znowu zaczęła gwizdać i wołać cicho:
 — Wou-gou! Wou-gou!...
 Piesek  znowu  zjawił  się  przy  wejściu  do  „czumu“.  Stał  i

węszył nieufnie.

 Podczołgał  się  ku  niemu  pełzający  na  czworakach  Dugen  i

złapał  go  za  kudły.  Szczeniak  nie  ruszył  się,  jakgdyby
rozumiał,  że  ma  do  czynienia  z  małym,  bardzo  małym  i
nierozumnym  jeszcze  człowiekiem.  Jednak,  gdy  chłopak  objął
go  za  szyję  i  szarpnął  za  uszy,  warknął  cicho  i  odszedł,  nie
oglądając się więcej.

 — Dobry pies! — mruknął Marusz i zaczął cmokać ustami,

wyrażając zadowolenie.

 Nazajutrz  postanowił  zbadać  psy,  ponieważ  stanowiły  one

prawdziwy  skarb  dla północnego myśliwego. Zabrał wszystkie
szczeniaki  i  poszedł  z  niemi  do  lasu.  Czao-Ra  biegła,  jak
zwykle,  przy  nodze  swego  pana.  Dostawszy  się  do  lasu,  małe
pieski  jakgdyby  poszalały.  Zaczęły  biegać,  poszczekiwać,
gonić  się  i  koziołkować.  Jedne  chowały  się  do  gąszczu,  inne
szukały ich i wypłaszały, skowycząc i piszcząc z uciechy.

 Marusz namarszczył czoło.
 —  Na  nic  to  bractwo!  —  pomyślał.  —  Lekkomyślne,  zbyt

wesołe...  Sprzedamy  je  pastuchom.  Na  stróżowanie  przy

background image

stadach zdadzą się, dla łowców — nie...

 Obejrzał  się,  szukając  Wou-Gou.  Spostrzegł  go  na  samym

skraju kniei.

 Piesek przycisnął się do ziemi i leżał bez ruchu, zaczajony.

Oczy  mu  się  świeciły  zielonym  ogniem,  drżały  uszy  i
rozdymały  się  chrapy  węszące.  Co  czuł  w  tej  chwili  mały,
kudłaty  szpic,  pochodzący  od  najlepszej  łowczej  suki,  jaką
niezawodnie  była  Czao-Ra?  Chyba  to  samo,  co  czują  małe
dzieci,  gdy  po  raz  pierwszy  matka  wyprowadzi  je  na  łąkę
zieloną,  zalaną  złocistem  światłem  słońca,  zdobną  w  tysiące
barwnych 

kwiatów. Zewsząd  połyskują  słoneczne  plamy,

jarzące  się,  mieniące;  płyną  niewidzialne  strugi  woni,  coraz
innej,  coraz  mocniejszej,  coraz  cudowniejszej;  dobiega
świergot, gwizd, dzwonienie, tysiące nieznanych głosów!

 Dziecko  staje  oniemiałe  z  zachwytu  i  podziwu,  nie

rozumiejąc jeszcze tego, co widzi, słyszy i co się dzieje dokoła.

 Tak też było i z Wou-Gou.
 Nie  mocny  zapach  rozmiękłej,  parnej  ziemi,  nie  aromat

kwitnących  krzewów  i  ziół  drażniły  jego  powonienie.  Znał  to
już, bo wdychał przepojone wonią roślin powietrze kotliny nad
jeziorem.  Teraz  inne  zapachy  pochwytywały  drgające  nozdrza
pieska.  Nieznane,  tajemnicze,  budzące  czujność  i  drapieżność,
wywołujące  drżenie  całego  ciała.  Coraz  to  inne,  słabsze  lub
silniejsze,  bliższe  lub  dalsze,  a  tak  bardzo  niepokojące  i
drażniące.

 Wou-Gou  czuł,  że  mógłby,  opuściwszy  pyszczek  ku  ziemi,

iść śladami tych zapachów i dotrzeć do jakichś żywych, nigdy
nie  widzianych  dotąd  istot;  rozumiał  nawet,  że jedne  z  nich
musiałyby być drobne, słabe, drugie — silne i duże.

 Te  biegły,  prawie  czołgając  się  po  ziemi,  tamte  robiły

background image

ogromne  susy  lub  pędziły  tak  szybko,  że  nogi  ich  ledwie
dotykały trawy i mchu.

 Wszystko  to  powonieniem  pojął  i  zapamiętał  mały  Wou-

Gou,  lecz  nie  ruszył  się  z  miejsca,  zaczajony  za  kępką
trawiastą.

 Marzył  o  tem,  że  któraś  z  tych  nieznanych  istot  zjawi  się

nagle,  a  on  ujrzy  ją,  będzie  gonił,  pędząc  przez  chaszcze,
ślizgając  się  pomiędzy  powikłanemi  gałęziami  krzaków,
czołgając  się  pod  kłodami  leżących  na  ziemi,  mchem
spowitych drzew, pachnących wilgocią, pleśnią i grzybami...

 Kudłaty,  ponury,  mały  Wou-Gou  nic  jednak  nie  spostrzegł,

bo  chociaż  setki  mniejszych  i  większych  zwierząt  i  ptaków
przed chwilą biegało w gąszczu traw, lecz teraz ukryło się lub
uciekło  na  odgłos  kroków  człowieka,  przed  którym  wszystko
pierzcha, bo uznaje jego spryt, potęgę umysłu, upór w dążeniu
do celu; boi się go, wiedząc, że niema sposobu, aby walczyć z
przemożnym władcą kniei, stepów, gór i wody.

 Małe,  zwinne,  pstrokate  lemingi,  myszy  i  szczury  polne,

wiewiórki,  łasice,  białe  gronostaje,  lisy  skradały  się  tu  na  żer.
Gryzonie  szukały  szyszek  jodłowych  i  smacznych  cedrowych
korzonków,  drapieżniki  ostrożnie  czołgały  się  i  napadały  na
żerujący  drobiazg.  Zlatywały  tu  z  drzew  jarząbki  i  głuszce,
poszukujące  jagód,  z  doliny  przybiegały  dążące  do  cienia
stadka  pardw;  z  zarośli  osiki  i  brzóz  nadlatywały  buńczuczne
cietrzewie,  waśniące  się  zaciekle...  Teraz  wszystko  odbiegło
daleko, lub odleciało.

 Wszystko  to  wyczuł  jednak  swojemi  rozdętemi  chrapkami

mały Wou-Gou, jeszcze nie widząc żadnej z tych istot, chociaż
zapach ich skóry i pierza zapamiętał na zawsze, nieomylnie.

 —  Dobry  pies!  —  znowu  pomyślał  Marusz,  przyglądający

background image

się szczeniakowi, skamieniałemu z podziwu i żądzy łowczej.

 Już wiedział, co ma myśleć o każdym z piesków i co należy

z niemi robić.

 Uśmiechnął  się  do  Czao-Ra  i  potrzepał  ją  po  kudłatej

głowie.

 — Jeden tylko syn ci się udał, stara, — mruknął — ale zato

wyrośnie on na psa, jakiego w całej kniei nie znaleźć!

 Przyszły najskwarniejsze dni lipcowe.
 Słońce  prażyło  z  całej  siły,  jakgdyby  chciało  wynagrodzić

ziemię za długą, straszliwą zimę podbiegunową.

 Marusz,  ujrzawszy,  że  na  jeziorze  zjawiły  się  stada  dzikich

kaczek i gęsi, zrozumiał, że młódź już wyrosła i zmężniała.

 Zaczął polować.
 Nie  strzelał  jednak  do  ptactwa,  oszczędzając  prochu.

Zastawiał na kaczki i gęsi sidła — podstępnie pływające pętle z
przynętą.

 Zdobycz  składano  do  wydrążonego  pnia  cedrowego,

zasypywano solą i zakopywano do zamarzniętej, zawsze zimnej
ziemi.

 Wraz  z  żoną  oglądali  dwa  razy  dziennie  zarzucone  do

jeziora wędki — długie sznury z setkami haczyków. Wyciągali
schwytane  ryby  i  napełniali  niemi  inne  koryto,  głęboko
umieszczone w ziemi.

 Rodzina  robiła  zapasy  żywności  na  zimę,  kiedy  zaczną  się

srożyć zamiecie i mrozy, a jezioro zniknie pod grubą warstwą
lodu i śniegu.

 Marusz,  jak  każdy  łowiec  północny,  zimę  spędzał  poza

domem,  tropiąc  zdobycz,  musiał  więc  zabezpieczyć  żonę  i
dziecko przed głodem, aby bez trudu przetrwały ciężkie czasy.

 W  dobrze  osłoniętem  od  wiatrów  miejscu  zbudował  małą,

background image

niską  chałupę,  pokrył  ją  żerdziami  i  przytłoczył  odłamkami
pni; narąbał dużo drzewa i złożył przy wejściu domu, aby Nań
miała  opał  pod  ręką;  wyszukał  płaski  kamień,  na  którym  w
zimie ciągle płonie ognisko; wkońcu starannie zatkał mchem i
zalepił gliną wszystkie szpary w pułapie i ścianach.

 Pewnego poranku jeszcze przed świtem obudziło Marusza i

Nań ujadanie Czao-Ra i szybko podrastających szczeniaków.

 Małe  pieski  szczekały  bezładnie,  cienko  i  lękliwie;  z  tego

niesfornego chóru wyłaniał się krótki, basowy głos Wou-Gou.

 Marusz wyjrzał z „czumu“.
 — Wstawaj prędzej, Nań! — zawołał radośnie. — Pastuchy

przybyli...

 Istotnie  na  przeciwległym  brzegu  jeziora  roiło  się  od

reniferów.  Zdaleka  wydawało  się,  że  to  poruszają  się  nagie,
powyginane  gałęzie  drzew.  Zwierzęta  wchodziły  do  wody  i
pogrążały się w niej, wystawiając tylko rogate łby.

 W ten sposób broniły się przed gryzącemi je bąkami.
 „Pauty“ — te ogromne bąki przegryzają skórę i składają pod

nią jajka. Gdy wyklują się z nich liszki, zaczynają przewiercać
skórę  nieszczęśliwego  zwierzęcia  i  wypełzają.  Skóra
dotkniętego  tą  plagą  renifera  staje  się  podobną  do  sita,  tak  ją
nieraz podziurawią i zniszczą tysiące larw, które się hodowały i
żywiły w ciele bezbronnego zwierza.

 Kilkunastu 

pastuchów, 

siedzących 

na 

osiodłanych

reniferach,  długiemi  drągami  z  pętlami  rzemiennemi  na
końcach  zapędzało  stado  do  jeziora.  Inni  zaczynali  ścinać
cienkie pędy łozy i osiki na szałasy.

 W godzinę później w „czumie“ Marusza siedzieli już goście.
 Pastuchy, właściciele stada reniferów, na lato odchodzili na

południe,  gdzie  znajdywali  obfitsze  pastwiska.  W  drodze

background image

odwiedzali  koczowiska  myśliwych,  sprzedawali  im  noże,
młode  renifery,  rzemienie,  ciepłe  ubranie  i  obuwie  ze  skór
reniferowych,  żądając  wzamian  skórek  popielic,  lisów,  kun  i
soboli, któremi obdarzali swoje żony i córki, futrami płacili też
podatki urzędnikom.

 Marusz nabył wszystko, czego potrzebowała jego rodzina, i

podjął się przeprowadzić pastuchów z ich stadem przez „tajgę“,
którą znał dobrze.

 Gdy powrócił, znalazł nad wieczorem nowych gości.
 Byli to kupcy i urzędnik podatkowy.
 Myśliwy  wręczył  urzędnikowi  skórę  białego  lisa,  jako

należny podatek, i rozprzedał kupcom cały swój towar.

 Zaopatrzył  się  w  proch,  ołów,  kapiszony,  herbatę,  sól,

cukier,  mąkę,  kupił  nowe  statki  domowe,  piękne  perkaliki,
wstążki  i  barwne  perełki  dla  Nań,  pierniki  dla  Dugena,  nową
siekierę,  pudło  gwoździ  i  oprócz  tego  dostał  sporo  pieniędzy,
bo  zdobycz  ubiegłej  zimy  była  obfita,  a  kilka  skórek
sobolowych należało do najpiękniejszych i najdroższych.

 Wreszcie po kiku dniach tabor kupców wyruszył dalej.
 Nad  brzegiem  jeziora  pozostali  tylko  Marusz  z  rodziną  i

Czao-Ra  z  Wou-Gou.  Inne  pieski  zabrali  ze  sobą  pastuchy,
dawszy za nie dwa młode renifery.

 Przez cały dzień Czao-Ra szukała swoich szczeniaków, lecz

wkrótce zrozumiała, że odeszły na zawsze, i pogodziła się z tą
myślą, chociaż przez czas jakiś miała smutnie spuszczony ogon
i chwilami skamłała, skarżąc się na uczynioną jej krzywdę.

 —  Dobrze  im  będzie  przy  stadach,  Czao!  —  przekonywał

sukę Marusz. — Wiesz sama, że nie miałabyś z nich pociechy,
bo  nie  posiadały  łowczych  zapędów.  Pozostał  ci  Wou-Gou,
musisz  wychować  go  na  dzielnego  psa!  Nie  płacz  i  nie  skarż

background image

się, starucho!

 Czao-Ra  widocznie  zrozumiała  przemówienie  swego  pana,

bo  merdnęła  puszystą kitą i, zbliżywszy się do śpiącego Wou-
Gou, zaczęła lizać go za uchem.

 Piesek  spokojnie  i  posępnie  spojrzał  na  nią,  obojętnie

przyjmując  pieszczotę,  lecz  po  chwili  zmrużył  oczy  i  liznął
matkę w sam nos, a tak znienacka i zamaszyście, że aż kichnęła
i poweselała odrazu.

Przypisy

1. 

 Rodzaj wiewiórki o pstrem futerku.

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

I I I .     P I E R W S Z E   Ł O W Y

 Północne lato mija szybko...
 Tak szybko, że ani ludzie, ani zwierzęta nie spostrzegają, że

dni  stają  się  krótsze,  a  po  nocach  zrywa  się  wiatr  zimny,
podmuchami  swojemi  kładący  pokotem  wybujałą  trawę  i
nadający  nowe  barwy  drzewom.  Złotem  okryte  stoją  brzozy  i
wierzby,  w  korale  się  stroją  drżące  osiki;  twardnieje  i
ciemnieje igliwie jodeł, świerków i cedrów.

 Z kniei nadlatywały już ponure, groźne ryki walczących łosi

i  jeleni  oraz  chrapliwy,  urągający  bek  kozłów.  Wysoko,  pod
obłokami,  coraz  częściej  szaremi  i  ciężkiemi, trąbiły  klucze
żórawi,  łabędzie,  stada  gęsi  i  kaczek.  Gwizdały,  odlatując  na
południe,  rzesze  ptactwa  błotnego:  czajek,  rybitw,  kuligów
dużych  i  małych,  a  za  niemi  z  piskiem  i  świegotem
niespokojnym  sunęły  inne  ptaszki,  przerażone  widmem
zbliżającej się zimy mroźnej i ciemnej.

 Pewnego  poranku  szron  srebrzysty  okrył  ziemię  i  skóry

„czumu“;  na  mieliźnie,  tuż  przy  łasze,  jezioro  połyskiwało
szkliwiem cienkiego lodu.

 Nań  krzątała  się  przy  tobołach  z  przechowywanem  w  nich

ubraniem  zimowem.  Naprawiała,  łatała,  obszywała  świeżem
futrem rękawy i poły, aby zabezpieczyć siebie i dziecko przed
surową  zimą,  a  co  najważniejsze,  —  aby  oporządzić  męża  do
dalekiej, ciężkiej i długiej wyprawy.

 Wreszcie  sypnął  śnieg  i  nadbiegł  pierwszy  gwałtowny

wicher.

 Opadły  złote  liście  brzóz  i  czerwone  —  osik.  Drzewa  stały

nagie,  bezsilne,  niby  w  lęku  śmiertelnym.  Śnieg  okrył  białą

background image

płachtą  całą  ziemię,  przyprószył  zielone  gałęzie jodeł  i
przysypał małą chatkę, zaczajoną pod lasem.

 Marusz przygotowywał już się do łowów.
 Naprawiał  żelazne  potrzaski  —  stępice  małe  i  duże,

smarował  tłuszczem  rzemienie;  czyścił  karabin,  napełniał
prochem róg, noszony na pasie, ostrzył nóż i siekierę, zbierał i
odkładał na stronę rzeczy, potrzebne mu w okresie łowów.

 Na początek zrobił niedługą wyprawę.
 Musiał zbadać okoliczne lasy, aby się przekonać, jaką mogą

mu dać zdobycz.

 Zarzuciwszy  na  plecy  skórzany  worek  i  karabin,  pożegnał

Nań i małego Dugena.

 —  Niech  wielki  dobry  Duch  prowadzi  cię  szczęśliwie!  —

westchnęła przez łzy zasmucona Nań.

 —  Zostawajcie  pod  jego  opieką!  —  odpowiedział  Marusz  i

szybkim krokiem poszedł w stronę puszczy.

 Czao-Ra biegła przed nim, oglądając się co chwila.
 Ponury Wou-Gou żegnał odchodzących głuchem, urywanem

poszczekiwaniem.

 Matka  dawno  go  już  przestała  karmić. Rósł  szybko,

jakgdyby  wiedział,  że  za  rok  czeka  go  ciężka,  nieprzerwana
praca.

 Knieja otoczyła myśliwego.
 Szedł  aż  do  południa,  a  gdy  spostrzegł,  że  słońce  stoi

wysoko,  zatrzymał  się  i  zaczął rozpalać ognisko. Powiesił nad
niem  na  ukośnie  zatkniętej  do  ziemi  żerdzi  kociołek  ze
śniegiem,  rozwiązał  worek,  wyjął  z  niego  kawał  suszonego
mięsa i rzucił psu.

 Gdy  Czao-Ra  zjadła  swoją  porcję  i  nałykała  się  śniegu,

myśliwy rzekł do niej:

background image

 — Szukaj!
 Szpic opuścił ogon, nastroszył uszy i zniknął w gąszczu.
 Marusz wrzucił do kociołka szczyptę herbaty i, gryząc suche

mięso i czarny placek żytni, nadsłuchiwał.

 Nie  zdążył  jeszcze  dopić  drugiego  kubka  gorącego  napoju,

gdy  zdaleka  dobiegło  go  już  szczekanie,  urywające  się  co
chwila, lecz ciągle się powtarzające, a coraz bardziej donośne i
natarczywe.

 —  Czao-Ra  goni...  łosia...  —  mruknął,  wskakując  i

chwytając za karabin.

 Słuchał jeszcze chwil kilka i znowu mruknął:
 — Tak... Tak... Goni łosia...
 Szybko pobiegł za głosem psa, bystre oczy wbijając w śnieg.
 Odnalazł  niebawem  ślady  Czao-Ra,  a  gdy spostrzegł,  że  od

gęstych  zarośli  młodych  świerków  poszły  one  obok  dużych,
okrągłych dołów, wytłoczonych kopytami łosia, stanął.

 Ukrył się i zaczaił za pniem starej jodły.
 Wiedział 

wprawny 

łowiec, 

że 

spłoszony 

zwierz,

zatoczywszy  w  puszczy  duże  koło,  niechybnie  powróci  na
miejsce, skąd ruszył. Nawet gdyby nie potrafił zmylić pościgu i
wciąż  jeszcze  uchodził  przed  napastnikiem,  przebiegłby  koło
swego  legowiska,  powtarzając  ten  manewr  dwa,  a  nawet  trzy
razy, poczem już pomknąłby w prostej linji, oddalając się coraz
bardziej.

 Myśliwy niedługo czekał.
 Rozległ się trzask i łomot tratowanych krzaków i zmrożonej,

suchej  trawy,  tętent  kopyt  i  —  na  małą  polankę  wybiegł
wspaniały łoś.

 Łopaty  rogów  położył  sobie  na  grzbiet  i  biegł  z  wysoko

podniesioną głową, wyrzucając chrapami kłęby białej pary.

background image

 Marusz,  oparłszy  karabin  o  gałąź,  starannie  wymierzył,

celując, tuż za lewą łopatkę zwierza, i pociągnął cyngiel.

 Z hukiem buchnął strzał; odpowiedziało mu echo, zbliżające

się, zdyszane szczekanie psa i chrapliwy ryk łosia.

 Potężny zwierz zrobił rozpaczliwy skok, lecz słabnące nogi

ugięły  się  pod  nim.  Łoś  potknął  się  nagle,  osunął  i  zarył  się
olbrzymim pyskiem w śniegu.

 Nabiwszy  strzelbę,  Marusz  ostrożnie  zbliżać  się  począł  do

leżącego łosia. Obawiał się, że, goniąc resztkami sił, powstanie
i rzuci się na nieprzyjaciela.

 Z  krzaków  wypadła  Czao-Ra  i  podbiegła  do  leżącego

olbrzyma, wpijając mu w szyję ostre kły. Łoś nie poruszył się
więcej. Celna kula Marusza przerwała jego życie.

 Z  pomocą  mocnego  rzemienia,  przerzuconego  przez  gałąź,

myśliwy  podniósł  zdobycz  i  zawiesił  ją  na  drzewie.  Szybko  i
wprawnie  rozpruł  brzuch,  wyrzucił  wnętrzności,  do  których
odrazu  dopadła  Czao-Ra,  zdjął  skórę,  poszukiwaną  przez
kupców,  ponieważ  z  niej  wyrabia  się  najmocniejszy  zamsz,
natarł ją solą i umieścił wysoko nad ziemią.

 To  samo  uczynił  z  mięsem,  odciąwszy  dla  siebie  jedną

szynkę.  Skończywszy  z  tem, powrócił  do  ogniska,  idąc
własnemi  śladami.  Za  nim  biegła  suka,  niosąc  w  pysku  kawał
wątroby.

 Ściemniało już i niebo nabrało purpurowej barwy.
 Słońce  zakończyło  swój  krótki  bieg  jesienny  nad  ziemią  i

żegnało ją zdaleka ostatniemi promieniami.

 Marusz rozrzucił węgle, przysypał je grubą warstwą popiołu,

przykrył narąbanemi gałęziami i zaczął układać się do snu.

 Był  to  zwykły  sposób  północnych  łowców.  Zagrzebane  w

popiele i przykryte gałęziami węgle długo ogrzewały leżącego

background image

człowieka.

 Usnął  mocno.  W  nocy  obudziło  go  ciche  warczenie  psa.

Jednak Czao-Ra uspokoiła się wkrótce, więc nic już nie mąciło
snu Marusza.

 O  świcie,  gdy  skrzeczeć  zaczęły  sójki  i  pogwizdywać  gile,

myśliwy obudził się i, przeciągając się, usiadł.

 Oglądał  się  na  wszystkie  strony,  szukając  psa.  Nie

spostrzegłszy go jednak nigdzie, gwizdnął. Czao-Ra nie zjawiła
się na zew pana.

 — Hm... — pomyślał łowiec. — Zwęszyła coś i szuka...
 Podniósł  oczy  ku  niebu  i  jął  szeptać  krótką  modlitwę  do

Wielkiego Ducha, Twórcy i Opiekuna istot żyjących.

 Przetarł sobie oczy, twarz i ręce śniegiem, rozpalił ognisko i

zawiesił nad niem kociołek z pozostałą herbatą.

 Czekając,  aż  się  zagotuje  napój,  szybko  układał  rzeczy  do

worka,  gdy  nagle  podniósł  głowę.  Posłyszał  niewyraźne,
zagłuszone lekkim poszumem drzew szczekanie psa. Było ono
całkiem odmienne od wczorajszego, gdy Czao-Ra ścigała łosia.
Teraz  było  to  ujadanie,  pełne  przerażenia  i  rozpaczliwego
nawoływania.

 Szybko obejrzawszy strzelbę i założywszy świeży kapiszon,

Marusz podążył na głos psa.

 Biegł  długo  i,  ku  wielkiemu  swemu  zdziwieniu,  zrozumiał,

że Czao-Ra znajduje się w miejscu, gdzie został upolowany łoś.

 Pędząc co tchu, myśliwy uśmiechał się, ponieważ zrozumiał

głos swego psa. Czao-Ra wołała go na pomoc i opowiadała,  że
duży drapieżnik został przez nią wstrzymany i osaczony.

 Doszedłszy  do  polanki,  gdzie  poprzedniego  dnia  padł  łoś,

Marusz wytknął głowę z zarośli i obejrzał miejscowość.

 Czao-Ra  skakała  jak  szalona  pod  dużą,  rozłożystą  jodłą,

background image

wściekle  szczekała  cienkim  głosem,  co  chwila  odbiegając  ze
skowytem przerażenia.

 Marusz przyjrzał się uważnie. Narazie nie mógł nic dojrzeć.

Łapy jodły oraz zwisające z nich grube płaty śniegu ukrywały
zwierzę, wzbudzające gniew i lęk psa.

 Postąpił kilka kroków i zaczął ostrożnie okrążać jodłę.
 W  pewnem  miejscu  złamane  gałęzie  odsłaniały  grube

konary i część pnia.

 Oczy Marusza błysnęły. Dobra zdobycz!
 Na  grubej  gałęzi,  wyciągnięty  na  niej,  nieruchomo  leżał

duży plamisty ryś.

 Żółte ślepia wparł w ujadającego psa, syczał, szczerząc kły,

strzygł miotełkami czarnych włosów na końcach uszu, prychał
złośliwie  i,  zaniepokojony  zachowaniem  się Czao-Ra,  nie
spostrzegał  skradającego  się  człowieka  z  gotowym  do  strzału
karabinem.

 W  chwilę  później  zagrzmiał  strzał  i  ryś,  ugodzony  kulą  w

głowę,  stoczył  się  na  ziemię,  zaczął  się  tarzać  po  śniegu,
pazurami  szarpać  darninę,  wyrzucać  w  powietrze  suchą  trawę,
liście i gałęzie. Nie trwało to długo, bo druga kula uspokoiła go
na zawsze.

 Marusz,  rozglądając  się  dokoła,  wkrótce  zrozumiał

wszystko.

 Ryś  zwęszył  wiszące  na  jodle  mięso  i  zamierzał  dobrać  się

do niego.

 Czujna  Czao-Ra  wykryła  obecność  rysia  jeszcze  w  nocy,

lecz doczekała się świtu, po którym dopiero ruszyła w pogoń.

 Rysie,  znacznie  silniejsze  od  psów,  boją  się  ich  jednak  i

wytropione  włażą  na  drzewa;  w  ten  sposób  wprawne  szpice
łowcze  zatrzymują  drapieżnika,  szczekaniem  zwabiając

background image

myśliwego.

 Szpice północne, te zdumiewająco sprytne, odważne, czujne

psy łowieckie, posiadają odmienny sposób szczekania na każdy
rodzaj  zwierzyny.  Inaczej  szczekają  na  głuszce,  pardwy  lub
jarząbki,  na wiewiórkę-popielicę,  lub  sobola,  kunę,  norkę,
wydrę, łasicę, inaczej — na zająca-bielaka lub na lisa, zupełnie
niepodobnym  do  szczekania  skowytem  —  na  rysia  i
niedźwiedzia.

 Załatwiwszy  się  z  zabitym  rysiem,  Marusz  powrócił  do

ogniska, włożył sobie na plecy worek i ruszył dalej.

 Wszędzie  spotykał  liczne  ślady.  Patrzył  na  nie  obojętnym

wzrokiem,  ponieważ  szukał  tych,  które  były  dla  łowcy
najbardziej pożądane.

 W  śniegu  biegły  zygzakowate  rowki,  wydeptane  drobnemi

łapkami  lemingów;  widniały  ślady  czterech  nóżek,  a  za  niemi
lekko  poruszony  śnieg;  myśliwy  wiedział,  że  przebiegała  tam,
zeskoczywszy  z  drzewa,  wiewiórka,  wlokąc  za  sobą  puszystą
kitę  ogonka;  jeden  mały  i  dwa  większe  dołki  mówiły  o
przejściu  zająca,  wychodzącego  w  nocy  na  żer;  inne  ślady
opowiadały  północnemu  myśliwemu  o  zakradających  się  lub
goniących  zdobycz  łasicach,  kunach  i  norkach;  kupki
wyłuszczonych  doszczętnie  szyszek  cedrowych  i  jodłowych
świadczyły  o  uczcie  głuszców,  a  rozgrzebany  śnieg  dowodził,
ż e jarząbki  szukały  pod  jego  warstwą  borówek  i  czarnych
jagód.

 Jednak nigdzie nie spostrzegł Marusz śladów sobola.
 Nie  szukał  ich  na  otwartych  polanach,  lecz  na  zwalonych,

śniegiem okrytych pniach drzew, w pobliżu suchych, gnijących
gałęzi, koło pionów zmurszałych, butwiejących świerków...

 Nigdzie  tych  tak  bardzo  poszukiwanych  śladów  nie  dojrzał

background image

Marusz.

 Szedł  więc  dalej,  zatrzymując  się  na  nocleg  przy  ognisku,

płonącem  tajemniczo  pod  namiotem  z  ośnieżonych  łap
jodłowych i gałęzi cedrów.

 Strzelał do popielic i zastawiał sidła na zające, zdobył dwie

piękne  kuny,  lecz  rozumiał  już,  że  bory,  otaczające  jezioro
Choluń, nie są dobrym terenem łowieckim.

 Musiał  więc  z  nadejściem  zimy  porzucić  na  długo  małą

chatkę, gdzie pozostawała Nań z Dugenem.

 Westchnął ciężko, lecz nie smucił się zbyt długo.
 Północny  człowiek  wiedział  dobrze,  że  życie  jest  rzeczą

trudną, że wymaga uporczywej walki i wielkiego wysiłku.

 Zaczął  więc  myśleć  o  powrocie  do  domu,  aby  starannie

przygotować się do nowej wyprawy.

 Aż  tu  zupełnie  niespodziewanie  zerwał  się  ciepły  zachodni

wiatr i roztopił śnieg; ścięte mrozem bagna i trzęsawiska stały
się niedostępne.

 Marusz  był  odcięty  od  domu,  co  zmartwiło  go  i

zaniepokoiło.

 Pobyt w borze stawał się niepotrzebny i bezcelowy.
 Na szczęście jednak miał przy sobie Czao-Ra.
 Nie  potrzebowała  ona  śniegu,  aby  widzieć  ślady  zwierząt,

nie  straszyły  jej  żadne  topieliska.  Krążyła  po  kniei,  węsząc  i
tropiąc  zwierzynę,  aż  powróciła  pewnego  wieczora  zziajana  i
bardzo podniecona. Szarpiąc Marusza za połę kurtki, skowytała
i ciągnęła go za sobą.

 —  Ciemno  już,  starucho!  —  upominał ją  myśliwy.  —

Wpadniemy oboje do przepaścistego „okna“

[1]

 na trzęsawisku i

zginiemy... Zaczekajmy do rana!

background image

 Czao-Ra  zrozumiała.  Znużona  zwinęła  się  przy  ognisku  i

natychmiast poczęła chrapać. Jeść nawet nie chciała. Przez sen
wzdychała i jęczała.

 —  A  to  się  nabiegało  psisko!  —  dziwił  się  Marusz

zaciekawiony,  bo  wiedział,  że  skoro  Czao-Ra  wołała  go  na
polowanie, było tam coś osobliwego.

 Ale co? Odpowiedź miała przyjść dopiero jutro.
 Długo  nie  mógł  usnąć  myśliwy,  a  gdy  sen  zmorzył  go,

wydało  mu  się,  że  obudzono  go  natychmiast.  Czao-Ra,  cicho
skowycząc, drapała go łapami i ciągnęła za rękaw.

 Zerwał się i, wziąwszy strzelbę, poszedł za psem.
 Czao-Ra prowadziła swego pana mądrze.
 Omijała  gąszcz,  okrążała  bagniste  grzęzawiska  i  zdradliwe

okrągłe doły, napełnione wodą, ukrytą pod pływającemi liśćmi,
gałęziami i burą, zwarzoną mrozem rzęsą.

 Były  to  „okna“  —  drobne,  lecz  bardzo głębokie  jeziorka  o

brzegach  z  torfu,  który  uginał  się  i  załamywał  pod  nogami
idącego człowieka.

 Wreszcie doszli do zupełnie dzikiego uroczyszcza, zewsząd

otoczonego trzęsawiskiem i zarosłego osiką.

 Pies  z  całą  pewnością  prowadził  za  sobą  Marusza.  Jedno

jedyne  pasemko  twardej  ziemi  wiodło  do  chaszczy,
okrywających niewysoki pagórek.

 Gdy  stanęli  na  twardej  ziemi,  Czao-Ra  porozumiewawczo

spojrzała  na  Marusza  i,  widząc,  że  zdejmuje  on  z  ramienia
karabin,  zaczęła,  ostrożnie  węsząc,  czołgać  się  wśród  nagich
prętów i wysokich sztywnych badyli.

 Z palcem na cynglu stał myśliwy, bacznie oglądając krzaki i

wąskie,  zawiłe  przejścia  wśród  wygiętych  korzeni  i
połamanych pędów.

background image

 Nagle 

Czao-Ra 

odezwała 

się 

krótkiem, 

urwanem

szczekaniem.

 Cisza  zapadła  głucha.  Gdzieś  zdaleka  rozległo  się

skrzeczenie sroki... I znowu cisza.

 Lekki szmer doszedł uszu łowca, kazał mu wytężyć wzrok i

znieruchomieć.

 Z  zarośli  suchej  trawy  wyjrzał  ostry  pyszczek  lisa.

Badawcze,  bystre  oczy  zwierza  jednym  rzutem  ogarnęły
nieznaczną  przestrzeń,  oddzielającą  gąszcz  drobnych  pędów  i
chwastów  od  większych  chaszczy  osiki,  na  chwilę  zatrzymały
się  na  skamieniałej  postaci  człowieka,  lecz,  nie  dostrzegłszy
najlżejszego nawet ruchu, pobiegły dalej.

 Długie,  okryte  ciemno-szarem,  lśniącem  futrem  ciało

wyślizgnęło  się  zupełnie  i,  stąpając  cicho,  bez  szmeru,  sunęło
ku kępie zagmatwanych krzaków.

 Marusz  zacisnął  zęby  i  z  zachwytem  patrzył  na  czołgające

się zwierzę.

 Poznał  niebieskiego  lisa,  należącego  do  najdroższych

odmian tego zwierzęcia.

 Zachwyt  i  radość  na  widok  cennej  zdobyczy  nie

przeszkadzały  wypróbowanemu  myśliwemu  niepostrzeżenie,
powolnym  ruchem,  nieuchwytnym  dla  oka,  podnieść  broń  do
ramienia.  Nie  zdążył  jeszcze  lis  doczołgać  się  do  krzaków,
kiedy padł strzał i zwierzę pozostało na miejscu z przestrzeloną
głową.

 Na  odgłos  strzału  Czao-Ra  natychmiast  odpowiedziała

nowem pojedyńczem szczeknięciem.

 Oczekiwał tego Marusz, bo wiedział, że niebieskie i czarne

lisy prawie zawsze trzymają się parami.

 Znowu znieruchomiał wśród krzaków i wytężył wzrok.

background image

 Tym samym przesmykiem z sieci traw wynurzyła się głowa

drugiego 

lisa 

uważnie 

przyglądała 

się 

leżącemu

towarzyszowi,  trwożnie  węsząc.  Nie  było  chwili  do  stracenia,
gdyż,  poczuwszy  zapach  krwi,  ostrożny  zwierz  ukryłby  się
natychmiast.

 Marusz spuścił kurek.
 Głowa lisa opadła bezwładnie.
 Myśliwy z radością obejrzał wspaniałe zwierzęta.
 Ciemno-szare,  o  puszystem  futerku,  mającem  na  grzbiecie

niebieski odcień, o wspaniałych kitach ogonów, — należały do
najdroższych i najrzadszych okazów.

 Przybiegła  Czao-Ra  i  łasiła  się  do  swego  pana,  który  już

zaczął ostrożnie i starannie zdzierać skórki z zabitych lisów.

 Włożywszy je do swego worka, obszedł cały pagórek.
 Lisy  dostały  się  tu  podczas  lekkiego  mrozu  i  pomyślnie

polowały  na  jarząbki,  których  niezliczone  ślady  spostrzegł
myśliwy.  Gdy  nagle  nastąpiła  odwilż,  drapieżniki  zostały
odcięte przez roztopy i nie odważały się wyjść, albo może nie
miały  nawet  zamiaru  opuszczać  tak  obficie  zaopatrzonego  w
zwierzynę  miejsca.  Tu  je  zwęszyła  i  wytropiła  mała,  kudłata,
biało-szara Czao-Ra, czujna i przebiegła.

 Z piękną zdobyczą powracał Marusz do chatki nad jeziorem.
 Był  już  spokojny  i  dziękował  Wielkiemu  Duchowi  za

pomoc,  bo  wiedział,  że  po  sprzedaniu  niebieskich  lisów
zaopatrzy rodzinę swoją na cały rok.

 Trzy dni jednak zabrała mu powrotna droga.
 Kluczył  jak  zając  po  lesie,  wymijając  topieliska,  głębokie

jary  o  stromych brzegach  ze  śliskiej,  osuwającej  się  gliny,
niebezpieczne  jeziorka  i  „okna“,  rowy,  napełnione  czarną,
gnijącą wodą, grzęskie torfowiska i inne przeszkody.

background image

 Na noclegach nie mógł usnąć, niecierpliwie oczekując świtu,

aby przedzierać się dalej przez chaszcze dzikiej tajgi.

 Siedział przy tlejącem ognisku, wpatrywał się w biegnące po

węglach chyże niebieskie, czerwone i złociste wężyki i dumał.

 Ostry,  ciągle  baczny  słuch  łowił  każdy  zrodzony  w  borze

dźwięk.

 Znał  je  i  odczytywał  tajemnicze  głosy  kniei  z  wielkiej

księgi, jaką jest natura.

 Przed  północnym  łowcą,  jej  prawdziwym  synem,  nie  miała

ona tajemnic.

 Marusz  słuchał  i  wszystko  rozumiał,  wszystko  widział

oczami  duszy,  a  raczej  poznawał  instynktem  półdzikiego
człowieka, obcującego nieprzerwanie z puszczą bezbrzeżną, ze
smętnemi stepami, gdzie na torfowisku rosną karłowate brzozy
i  cedry,  nikłe,  koszlawe  krzaki,  nędzna  trawa  brunatna,  mech,
ozdobiony pękami koralowych borówek i żórawin, fioletowemi
plamkami jagód czarnych, lub okryty białą płachtą śniegu.

 Jakiś  łoskot  i  krzyk  przeraźliwy  podchwytuje  nagle  ucho

Marusza.

 Marusz wie, że to krwiożercza kuna skradła się, czołgając po

gałęzi,  i  napadła  na  śpiącego  głuszca.  Porwał  się  biedak  w
mroku  nocnym,  krzyknąwszy  w  lęku  śmiertelnym  tylko  raz
jeden, bo już ostre zęby kuny wgryzły mu się w szyję. Brocząc
krwią, spada na ziemię wraz z napastnikiem, bije skrzydłami o
ziemię, próżno usiłuje zerwać się do lotu i zacicha na zawsze.

 Wschodzące słońce ujrzy tam tylko pióra, rozrzucone wokół,

odłamki pogryzionych kości i bryzgi skrzepłej krwi na trawie.

 Zapada  cisza...  Słychać,  jak  syczą  żarzące  się  węgle,

potrzaskują  niedopalone  jeszcze  gałązki,  sczerniałe  i  dymiące
igliwie smolne.

background image

 Znowu  jakieś  odgłosy,  łopotanie  skrzydeł  i  cienki,

przenikliwy zgrzyt.

 Marusz  wie,  że  to  łasica  wpadła  na  stadko  jarząbków,

siedzących na samym szczycie cedrów.

 Zdradziła  jednak  swoją  obecność nieuchwytnym  szelestem.

Ptaki  zerwały  się  hałaśliwie  i  w  popłochu  odleciały,  miotając
się w ciemności bezradnie, — ślepe i strwożone.

 Łasica  wściekła  i  głodna  zgrzyta  ostremi  ząbkami  i  syczy

długo, gniewnie, niby przeklina i urąga.

 Gdzieś daleko — daleko biegnie głuchy tupot kopyt, płynie

chrapliwe miauczenie i warczenie złowrogie.

 Marusz podnosi głowę i nadsłuchuje.
 To  ryś  podkradł  się  do  stada  jeleni,  stojących  w  gęstwinie

niedostępnej,  i  skoczył  na  grzbiet  jednego  z  nich.  Stado  się
rozpierzchło,  a  napadnięty  jeleń,  unosząc  na  sobie  strasznego
wroga,  pędzi  naoślep  w  mroku  nocnym,  trzęsie  głową  rogatą,
uderza  się  bokami  o  pnie  drzew,  nieprzytomny,  oszalały  z
przerażenia i bólu.

 Gdzieś lękliwie zawył wilk. Inny odpowiedział mu od strony

bagnistych  bajorów,  od  topielisk,  ukrytych  wśród  niskiej
porośli wierzb spróchniałych, wygiętych.

 Jakieś pomruki groźne i tajemnicze płyną z głębin puszczy,

czyjeś stąpania ciężkie donosi echo płochliwe.

 To  „czołdon“,  „stary  człowiek  leśny“,  —  niedźwiedź  bury

wyszedł na łowy.

 A,  może,  poszukuje  barłogu  ciepłego  w  zacisznem  ustroniu

pod  korzeniami  wyrwanego  przez  burzę  cedru,  lub  wśród
kamieni, porosłych miękkim mchem?

 Marusz  słucha  i  widzi  przed  sobą  wnętrze  rodzinnej  tajgi,

gdzie 

poza 

tą 

grozą 

czyhającem 

zewsząd

background image

niebezpieczeństwem,  panuje  on  —  człowiek  północy,  chociaż
nie jest tak mocarny jak niedźwiedź, ani tak czujny jak ryś, ani
przebiegły  jak  lis  lub  kuna,  ani  też  szybki  w  biegu  jak  jeleń  i
kozioł.

 Panuje dlatego, że Dobry Wielki Duch nauczył go budować

czum i chatę, rozpalać ognisko, zaopatrywać się w pożywienie
na zimę, posługiwać się strzelbą i psem.

 O dobry, bardzo dobry Wielki Duchu, gorącą wdzięcznością

dla  Ciebie  przepełnione  jest  ciągle  serce  północnego  łowcy,
syna  puszczy,  śniegów,  skrzących  się  diamentami,  wichrów
wyjących,  mrozu,  który  jest  bratem  śmierci  i  ponurej,
nieskończenie  długiej  nocy  polarnej,  przemawiającej  głosami
nieznanemi, niepojętemi nigdy!

 Marusz dotarł wreszcie do kotliny z samotną chatką swojej

Nań.

 Zbierało się na mróz.
 Ziemia znowu stwardniała.
 W  powietrzu  latały  białe  płatki  śniegu,  coraz  gęściej,  aż

przysłoniły  ruchomą  zasłoną  czarną  ścianę  boru,  jezioro  i
zarośla trzcin nadbrzeżnych.

 Przybywających 

zdaleka 

powitało 

basowe, 

głuche

szczekanie Wou-Gou.

 —  Dobry,  czujny  pies!...  —  pomyślał  Marusz,  szybko  idąc

ku  chacie,  nad  którą  unosił  się  dym,  buchający  ze  szczelin  w
pułapie.

 — Nań! Dugen! — krzyknął myśliwy.
 Czao-Ra,  wyprzedziwszy  go,  pędziła  w  szalonych

podskokach ku domowi.

 Śnieg  padał,  przechodząc  w  „purgę“,  w  zamieć  smagającą,

zwiastunkę surowej zimy.

background image

Przypisy

1. 

 Małe, a bardzo głębokie jeziorko.

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

I V.     P R Z Y G O T O WA N I A   N A   Z I M Ę

 Zima  zwalczyła  ostatnie  wysiłki  jesieni,  przytłoczyła

wszystko  białemi  zaspami,  mroźnym  podmuchem  wiatru
zmieniła  śnieg  na kamień  i  lodową  korą  okryła  jezioro,  nad
którem szeleściały pożółkłe, drżące trzciny.

 Marusz przebił na środku jeziora szeroką przeręblę, okrył ją

żerdziami świerków i przysypał śniegiem, żeby nie zamarzła.

 Robił to nie dlatego, żeby Nań miała wody pod dostatkiem,

w  zimie  bowiem  używała  śniegu  do  sporządzania  strawy  i  do
picia.  Chciał  zaopatrzyć  rodzinę  w  ryby.  Tuziemcy  bardzo
zręcznie  opuszczają  do  przerębli  sznury  z  haczykami  i
chwytają na wędkę ryby z pod lodu.

 Myśliwy  pracował  na  dworze,  patrząc,  jak  z  ciepłej  chatki

wypełzał  na  czworakach  mały  Dugen,  golutki,  ogorzały,  i,
ujrzawszy  biały,  skrzący  śnieg,  tarzał  się  w  nim,  głośno
prychając i śmiejąc się wesoło.

 Uśmiechał  się  do  synka  Marusz  i  pracował  nad

sporządzeniem  „nart“,  czyli  lekkich  saneczek,  które  ciągną
oswojone renifery, wożąc ludzi i ciężary.

 Nań, zajęta gospodarstwem domowem, zdążyła już ujeździć

i przyzwyczaić do uprzęży młode jelenie, nabyte od pastuchów
za cztery szpice.

 Na ich piersiach i grzbietach szerokie rzemienie uprzęży już

odcisnęły  pręgi,  bo  Nań  codziennie  zmuszała  renifery  do
ciągnięcia  z  lasu  ciężkich  kłód  drzewa  i  wiązanek  suchych
gałęzi,  gromadząc  opał  na  zimę.  Jelenie  znosiły  na  grzbietach
pęki  młodej  brzeziny,  osiki  i  wierzb,  duże  naręcza  ściętych
traw i trzcin na pokarm dla siebie.

background image

 Skrzętna  Nań  zaopatrzyła  się  też  w  paszę  dla  reniferów  na

wypadek  zbyt  głębokiego  śniegu.  Tuziemcy  nie  troszczą  się
zbytnio  o  swoje  zwierzęta  domowe.  Każde  z  nich  zdobywa
sobie pożywienie własnym przemysłem. Psy polują na lemingi
i zające, renifery twardemi i ostremi racicami odgrzebują śnieg
i wynajdują sobie trawę, mech, a nawet jagody. Czasem jednak
zdarza  się,  że  śnieg  pokryje  ziemię  tak  grubą  warstwą  i  tak
skrzepnie na mrozie, że biedne zwierzęta nie znajdują pokarmu
i giną całemi tysiącami z wyczerpania i głodu.

 Tego się obawiała Nań i dlatego pomyślała o zgromadzeniu

paszy  dla  jeleni.  Jak  każda  kobieta  ze  szczepu  koczowników-
myśliwych,  wiedziała,  że  może  przyjść  straszna chwila,  gdy
będzie  zmuszona  sama  sobie  radzić  i  ratować  swoje  i  syna
życie.  Mogło  się  to  stać  w  wypadku,  gdyby  mąż  jej,
zapuściwszy  się  w  głąb  puszczy  lub  wyszedłszy  na  północną
tundrę,  zginął,  zabłąkany  na  niezmierzonych  obszarach  białej
pustyni w ponurą noc polarną.

 Odpędzała  od  siebie  tę  myśl  trwożną,  lecz  przygotowywała

się  do  walki  o  życie  małego,  zawsze  wesołego  Dugena,  który
miał się stać w przyszłości dzielnym myśliwym i pójść śladami
ojca.

 Gdy sanki lekkie a mocne były już wykończone i stały przy

ścianie  chatki,  Marusz  wydobył  swoje  narty  myśliwskie,  bez
których  nie  mógłby  odbyć  dalekiej  wyprawy  przez  głębokie
śniegi.

 Nie  były  one  podobne  do  nart,  używanych  przez

sportowców. Przypominały raczej rakietę tennisową.

 Mocna owalna rama z suchej brzozy była ściągnięta siatką z

żył  jelenich,  a  od  dołu  obszyta  grubą  skórą  włosiem
nazewnątrz,  aby  się  mogła  łatwiej  ślizgać.  Narty  te  myśliwi

background image

przywiązują  rzemykami  do  futrzanych butów,  poczem  już  z
łatwością  przechodzą  przez  najwyższe  wydmy,  przez  wąwozy,
przysypane  warstwą  śniegu,  i  mogą  zręcznie  i  zwinnie  biec
przez las, omijając na zwrotnych nartach pnie i wystające nad
ziemią korzenie drzew.

 Pewnego  wieczoru  Marusz  przy  czerwonych  błyskach

płonącego  w  chatce  ogniska  obejrzał  cały  swój  ekwipunek  i
sprzęt  myśliwski.  Wszystko  było  w  porządku.  Zaczął  więc
pakować rzeczy. A było tego niedużo. Zaledwie dwie skórzane
torby.

 Do  jednej  włożył  potrzaski,  sidła,  kule,  trzy  blaszanki  z

prochem  i  jedną  z  kapiszonami,  do  drugiej  —  zapas  herbaty,
cukru,  soli,  suche  placki,  kawał  suszonego  mięsa,  kociołek,
kubek,  zapasowe  krzemienie,  długi  sznur  hubki,  blaszane
pudełko z tłuszczem i zawiniątko starych szmat do czyszczenia
strzelby.

 Obydwie  torby  związał  cienkiemi  sznurami,  do  których

przyczepił  pęk  długich  i  mocnych  rzemieni,  okrytych  grubą
warstwą łoju.

 Nazajutrz  o  świcie,  długo,  z rozczuleniem  żegnał  żonę  i

uśmiechniętego  Dugena,  obrzucił  rzewnym  wzrokiem  chatkę,
zagrodę ze stojącemi w niej reniferami, stosy suchego drzewa,
pogłaskał  małego,  puszystego  Wou-Gou,  strzegącego  domu,
skinął ręką na Czao-Ra i w milczeniu ruszył na północ, szybko
ślizgając się na nartach.

 Na  skraju  lasu,  gdzie  zaczynały  się  pochyłe  wzgórza,

przystanął i obejrzał się.

 Ujrzał  po  raz  ostatni  swój  dom  i  stojącą  przed  nim  Nań  z

synkiem na ręku, usłyszał głuchy ryk reniferów i basowy głos
Wou-Gou, więc jeszcze przyłożył dłoń do ust i krzykął:

background image

 — Niech Wielki Duch czuwa nad wami!
 Poprawił torby na plecach, głębiej wcisnął za rzemienny pas

siekierę i nóż, zarzucił karabin na ramię i zniknął w zaroślach
świerkowych.

 Nie  widział  już  chatki  i  Nań,  która  padła  na  kolana  i,

dotykając  czołem  śniegu,  powtarzała  z  głośnym,  żałosnym
szlochem:

 — Wielki Duchu... Wielki Duchu... Wielki Duchu!...
 Błagała o coś Boga, którego różne ludy różnemi  wysławiają

imiony.  Prośby  tej  nie  mogły  wyrazić  słowami  drżące  wargi
płaczącej  kobiety,  żony  łowcy  północnego.  Tylko  serce,
strwożone i rozpaczą zatrute, wyczuwało ją głęboko. Lecz Bóg
wszystko  widział,  słyszał  i  rozumiał,  chociaż  nic  innego,
oprócz  „Wielki  Duchu“,  nie  wypowiadały  usta  szlochającej
Nań.

 Płakała  niedługo.  Musiała  przecież  przyrządzić  posiłek  dla

Dugena, ułożyć go do snu, nakarmić psa, wypuścić renifery na
paszę,  zamieść  izbę,  odrzucić  śnieg  ode  drzwi,  obejrzeć
przeręblę,  aby  nie  zamarzła,  oczyścić  skórki  upolowanych
przez  męża  zwierząt,  posolić,  wysuszyć  i  złożyć  na
przechowanie  w  przewiewnym  szałasie,  skleconym  z  żerdzi  i
otulonym gałęziami.

 Zamknąwszy  chłopaka  w  chatce,  pobiegła  do  jeziora,  bo

oczyszczenie  przerębli  od  lodu  było  pierwszą  jej  czynnością,
powtarzaną trzy razy dziennie.

 Już  zbliżała  się  do  brzegu,  gdy  z  gąszczu  trzcin  wyszedł

powolnym krokiem mały, ponury Wou-Gou. Kroczył z zadartą
głową, wlokąc za sobą zająca.

 Ze 

zdziwieniem 

przyglądała 

się 

Nań 

kudłatemu

szczeniakowi, myśląc:

background image

 —  Taki  młody,  a  już  na  własną  rękę  poluje!  Na  pięknego

wyrośnie psa łowczego... Ho! ho!

 Gwizdnęła. Wou-Gou zatrzymał się i patrzył na nią piwnemi

oczyma.

 — Przynieś, Wou-Gou! — krzyknęła.
 Piesek, przez nikogo nie tresowany, tym samym powolnym

krokiem zbliżył się i położył przed nią zdobycz.

 Nań  obejrzała  uważnie  zająca.  Miał  strzaskane  kręgi  szyi.

Był to chwyt prawidłowy i śmiertelny.

 — Co za pies! — mruknęła. — Dobra krew! Syn Czao-Ra!

Jednak on prześcignie matkę... Taki młody, a już poluje... No,
no!

 — Weź, Wou-Gou! — rozkazała, rzucając zająca na śnieg.
 Kudłaty szpic merdnął ogonem i powlókł zdobycz, powolnie

idąc ku chatce.

 Gdy Nań powróciła do domu, zdumiała się.
 Mały szpic złożył zająca przed progiem, a sam leżał obok.
 Instynkt dobrego psa myśliwskiego podszepnął mu, że musi

polować dla człowieka i dzielić się z nim każdą zdobyczą.

 Zrozumiała  to  Nań,  więc  aby  w  tej  myśli  utwierdzić  Wou-

Gou, odcięła zającowi nogę, a resztę rzuciła, rzekłszy:

 — Urr!
 Tym  okrzykiem  myśliwi  zachęcają  swoje  psy  do  chwytu  i

jedzenia.

 Szpic  natychmiast  porwał  zająca  i  ukrył  się  z  nim  w

krzakach, otaczających chatkę. Warczał i mruczał groźnie.

 Nań zamyśliła się nad zachowaniem psa.
 —  Nic  innego  tylko  Czao-Ra  zdążyła  już  nauczyć

szczeniaka  —  pomyślała.  —  Niedużo  będzie  miał  z  nim  do
roboty  Marusz!  Mając  takie  dwa  psy,  obfitą  zdobycz  będzie

background image

przynosił do domu...

 Kobieta  wiedziała,  że  suki  szpiców  myśliwskich  są

pierwszemi  nauczycielkami  szczeniąt.  Uczą  je  sztuki
rozpoznawania 

śladów, 

tropienia, 

osaczania 

zwierząt,

szczekania na każdy ich gatunek w sposób odmienny, czajenia
się, napadu i pościgu.

 Myśliwemu pozostaje tylko nauczyć szpica, aby nie niszczył

skóry  zdobytego  zwierzęcia,  przynosił  je  do  nóg  strzelca,
pozostawał przy odnalezionej rannej zwierzynie i szczekaniem
wskazywał człowiekowi drogę do niej.

 Są  to  najważniejsze  zasady  wychowania  psa  łowczego.

Najzdolniejsze ze szpiców dochodzą do wyników niezwykłych:
rozumieją  niemal  każde  słowo,  każdą  myśl  swego  pana,  stają
się  najwierniejszymi  jego  przyjaciółmi,  pomocnikami  i
obrońcami.

 Pies  o  wybitnych  zdolnościach  szybko  dochodzi  do  sztuki

„anonsowania“.  Taki  pies,  posłany  do  lasu  lub  w  pole,  węszy
zwierzynę  i  zdaleka  szczekaniem  swojem  donosi  myśliwemu,
co  wytropił.  Nieraz  taki  pies,  zapędziwszy  się  za  daleko  i
rozumiejąc,  że  głos  jego  nie  dojdzie  do  słuchu  człowieka,
porzuca  pościg,  powraca  i  prowadzi  swego  pana  na  miejsce,
gdzie pozostawił zwęszoną zwierzynę.

 Małe,  lecz  silne  i  mądre  szpice  północne  potrafią  zapędzić

tak niebezpiecznego drapieżnika, jak ryś, na drzewo i trzymać
go przez cały dzień w oblężeniu; mogą zakraść się do bajorów,
gdzie wilki urządziły swoje legowisko, i wypłoszyć, pędząc je
na  strzał  myśliwego;  umieją  wstrzymać  uchodzącego  łosia,
jelenia, a nawet niedźwiedzia, wściekłem ujadaniem zwabiając
człowieka, nadbiegającego z karabinem.

 Nań  była  przekonana,  że  mały  Wou-Gou  już  przeszedł

background image

szkołę „początkową“, w której, z pewnością, oberwał od matki
sporo  chwytów  kłami  i  ciosów  szeroką  piersią.  Teraz  czekała
na niego „szkoła wyższa“, kierowana przez samego Marusza.

 —  Ale  ułoży  on  naszego  Wou-Gou  na  najlepszego  psa  w

całej  puszczy!  —  myślała  Nań,  z  uśmiechem  nadsłuchując
warczenia  szczeniaka,  ucztującego  w  krzakach  zdala  od  oka
ludzkiego.

 Chciał  być  sam,  aby,  niczem  się  nie  krępując,  podjeść,  jak

się należy.

 Weszła  więc  do  chatki,  skąd  już  wołał  na  nią  znakomicie

wyspany mały Dugen.

 Wyciągał  do  matki  rączyny  i  śmiał  się  czarnemi,  skośnemi

oczkami.

 Ucałowała  chłopaka  i  krzątać  się  zaczęła  koło  garnków,

podrzucając  do  przygasłego  ogniska  suche  gałęzie  i  łuczywo
smolne.

 Buchnął płomień i ogrzał izdebkę.

Przypisy

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

V.     D A L E K A   W Y P R AWA   Ł O W I E C K A

 Minęło  już  dwa  miesiące  od  chwili,  gdy  Marusz  po  raz

ostatni rzucił spojrzenie na swoją, porzuconą na długo chatkę.

 Dwa  miesiące  mrozów  ostrych,  szalejących  śnieżyc  i

wichrów,  pracy  ciężkiej,  nieprzerwanej  i  długich  marszów  po
głębokim śniegu przez gęste, zwikłane krzaki, siekące boleśnie
nagiemi  prętami,  przez  stłoczone  zarośla  młodych  jodeł  i
cedrów.

 Pewnego wieczora Marusz siedział przy ognisku. Spożył już

dwie  wiewiórki,  które  po  zdarciu  skóry,  upiekł  na  rożnie.
Smakowały mu, bo istotnie wiewiórki posiadają bardzo dobre,
białe mięso.

 Pociągał z kubka gorącą herbatę, pykał fajeczkę i spoglądał

na Czao-Ra.

 Objedzona leżała przy ognisku i wzdychała.
 Może,  z  powodu  tego,  że  brzuch  miała  zbytnio  nabity

mięsem  zająca,  a  może  była  bardzo  spracowana  po
całodziennem myszkowaniu i tropieniu w lesie.

 Marusz zadumał się głęboko.
 Myśli północnego człowieka były bardzo proste i jasne.
 Dziękował Wielkiemu Duchowi, że w ostatnim tygodniu dni

wypadły  jasne,  bez  „purgi“,  prosił  o  opiekę  nad  Nań  i
Dugenem, o dobrą zdobycz i marzył.

 Marzenia te wylały się w pieśń.
 Gardłowym, chrapliwym głosem Marusz zawodził:
 —  Gęsty,  ciemny  las...  Na  leżących  pionach  cedrów  dużo,

dużo  śladów...  Nizały  je  sobole  czarne...  jeden,  dwa...  pięć...
dziesięć...  bezliku  soboli  czarnych,  drogich...  Kupcy  dadzą  za

background image

nie  dużo  wspaniałych  towarów...  Piękne  perkaliki  i  barchany
dla  Nań...  cukier  i  herbatę...  tabakę...  Lekkie,  mocne,  białe,
niby  ze  srebra,  kociołki  i  czajniki...  Koniki  drewniane,  lalki  i
karmelki  dla  Dugena...  Mały  Dugen...  uśmiechnięty...  tęgi
chłopaczyna...  och!  och!...  Marusz  wyjdzie  prędko  na  tundrę...
W krzakach znajdzie ślady lisów żółtych, niebieskich, białych i
czarnych, jak węgiel... tych, do których kupcom palą się oczy...
Cha... cha... Całe czeredy lisów... Wielki Duchu, daj... daj!...

 Westchnął, wzruszony marzeniami, i umilknął.
 Herbata  wystygła,  więc  wylał  ją  do  kociołka  i  zawiesił  nad

ogniem... Zaczął przypominać sobie, ile już zdobył skór i gdzie
je pozostawił. Znowu się uśmiechnął. Trzysta skórek popielic,
to  już  dobrze!  A  do  tego  pięć  starych,  puszystych  kun  i  trzy
sobole...  Sobole  niebardzo  drogie,  bo  jasne...  Dwa  łosie...
siedem  rysiów...  Dwanaście  skórek  lisich,  co  prawda,  też
niebardzo cennych, bo dziesięć rudych, zwykłych i tylko dwie
—  nieco  ciemniejsze,  ale  daleko  im,  niestety,  do  czarnych,  a
chociażby burych!

 Postanowił nie bawić dłużej w puszczy.
 Zapoluje  jeszcze  w  uroczyszczach  Karasah,  gdzie

spodziewał  się  znaleźć  sobole,  a  stamtąd,  nigdzie  nie
zatrzymując się dla łowów, pobiegnie naprzełaj na tundrę... Po
lisy  białe  i  te  najdroższe:  niebieskie  i  czarne,  siwizną  niby
szronem okryte... Wielki Duchu, daj szczęście Maruszowi!

 Zamyślił  się  łowiec  nad  tem,  że  należy  oszczędzać  proch  i

nie  strzelać  więcej  do rysiów,  łosi  i  jeleni...  Zostawi  to  na
powrotną drogę...

 Prawda,  że  do  popielic  i  kun  strzela  tak słabemi  nabojami,

że  prawie  nie  słychać  huku  strzelby,  lecz  niewiadomo,  co  go
jeszcze czeka w kniei i na tundrach!

background image

 Dopił  resztki  herbaty,  przygotował  sobie  posłanie  i  usnął

spokojnie.

 Niczego  się  nie  obawiał.  Miał  przy  sobie  Czao-Ra,  która

uprzedzi go przecież o zbliżającem się niebezpieczeństwie.

 Nazajutrz o świcie ruszył dalej.
 Szedł  przez  cały  dzień  i  noc  już  zapadła,  gdy  doszedł  do

uroczyszcza Karasah.

 Ponieważ  zamierzał  pozostać  tu  dłużej,  rozpalił  ognisko  i

przy jego błyskach zaczął urządzać sobie obóz.

 Długo  mozolił  się  nad  rozgrzebywaniem  śniegu,  układając

go  dokoła  ogniska  w  wysoki  wał.  Sklecił  mały  szałas,  przed
którym  płonął  ogień  i  wtedy  dopiero  wziął  się  do
przygotowania wieczerzy.

 W  okolicach  Karasah  Marusz  pozostawał  dwa  tygodnie.

Zaczął  od  tego,  że  obiegł  całą  miejscowość,  pozostawiwszy
Czao-Ra w obozie.

 Wkrótce  się  przekonał,  że  kilka  soboli  miało  tu  swoje

kryjówki. 

Spotykał 

ślady 

ich nietylko 

na 

śniegu,

nagromadzonym  na  leżących  drzewach,  lecz  nawet  koło
korzeni  jodeł  i  świerków,  a  lekkie  zadrapania  na  korze
świadczyły  o  tem,  że  zwierzęta  miały  gniazda  w
niewidzialnych z poza gałęzi dziuplach.

 Myśliwy  rozpoczął  od  tego,  że  rozstawił  potrzaski,  tak

zwane „stępice“, i pułapki, czyli „nasadki“.

 Dla  użycia  ich  musiał  zdobyć  zająca  i  kilka  drobnych

ptaszków.

 Potrzebował  skórki  zająca,  aby  owinąć  w  nią  ręce,  któremi

stawiał  swoje  przyrządy  łowieckie.  Soból  bowiem  ma  ostre
powonienie i mógłby odrazu zwęszyć podstęp człowieka.

 Marusz  brał  „stępice“;  przywiązywał  do  drzewa,  roztwierał

background image

ich  stalowe  chwytki  i  kładł  zabitego  gila  na  sprężynę,
zamykającą obręcze przy naciśnięciu.

 Inne pułapki robił sam.
 Brał ciężki kloc drzewa; jeden jego koniec podnosił i opierał

na  kilku  cienkich  patyczkach.  Pod  klocem  leżał  gil  lub  sójka.
Soból,  chcąc  się  dostać  do  ptaka,  musiał przecisnąć  się
pomiędzy podpórkami, które padały, przygniatając go ciężarem
pułapki.

 Skończywszy z tem, powrócił do obozu i tegoż dnia wraz z

Czao-Ra wyruszył na inne polowanie.

 Miał ze sobą karabin i siatkę z cienkich rzemieni.
 Splatał  ją  oddawna  ze  skóry  zabitego  jelenia,  mając  dużo

wolnego czasu na noclegach, które stawały się z dniem każdym
coraz dłuższe.

 Odnalazłszy ślad sobola pod drzewem, Marusz zrozumiał, że

zwierzątko ma tu swoje gniazdo, dobrze ukryte w dziupli.

 Najlżejszy szmer nie zdradzał obecności sobola.
 Jednak myśliwy wiedział, co ma czynić.
 Otoczył  pion  drzewa  siecią,  zawiesiwszy  ją  lekko  na

czterech ledwie trzymających się w śniegu widełkach; wyrąbał
krótki, gruby drąg i spojrzał na psa.

 Czao-Ra, węsząca dokoła, biegała ze spuszczonym ogonem,

strzygła  uszami  i  zachowywała  milczenie,  co  chwila
niecierpliwie spoglądając to na drzewo, to na swego pana.

 Wreszcie myśliwy mruknął:
 — Urr...
 Szpic  natychmiast  zaczął  szybko  krążyć  dokoła  siatki,

głośno szczekając.

 Marusz ukrył się za drzewami.
 Gdzieś  z  najwyższych  gałęzi  świerka  rozległ  się  zgrzyt  i

background image

przenikliwe, przeciągłe syczenie.

 Czao-Ra szalała.
 Zaciekawiony  soból,  czując  się  bezpieczny  na  drzewie,

zaczął  szybko  zbiegać  z  gałęzi  na  gałąź,  aby  się  lepiej
przyjrzeć hałaśliwemu natrętowi.

 Gdy  mały  drapieżnik  siedział  już  na  najniższej  gałęzi,

zwisającej  nad  ziemią  i,  opuściwszy  głowę,  przyglądał  się  z
coraz  większą  ciekawością  szczekającemu  psu,  sycząc  i
zgrzytając  ostremi  ząbkami,  Marusz  wybrał  dogodną  chwilę  i
cisnął  drągiem,  mierząc  w  znajdujące  się  nad  sobolem  łapy
świerka.

 Przerażony  tym  szumem  soból  jednym  susem  zeskoczył  na

ziemię  i,  zamierzając  wdrapać  się  na  sąsiednie  drzewo,
szarpnął sieć,  zrzucił  ją  i  zaczął  się  miotać,  coraz  bardziej  się
w niej wikłając.

 Myśliwy podbiegł i przycisnął mu głowę nartami.
 Zdobycz została w jego rękach.
 W  ten  sposób  w  ciągu  kilku  dni  dzielny  łowiec  upolował

trzy sobole, a czwartego, który, widocznie, zwęszywszy odrazu
niebezpieczeństwo,  przeskoczył  na  sąsiednie  drzewo,  Czao-Ra
zapędziła  na  samotnie  stojącą  na  małej  polance  suchą  jodłę,
gdzie kula Marusza zakończyła pościg.

 Myśliwi  unikają  najczęściej  strzału  do  soboli,  aby  nie

zniszczyć cennego futerka i nie zmniejszyć jego wartości.

 Wypocząwszy przez noc w obozie, Marusz poszedł obejrzeć

swoje pułapki.

 Zastawił  dziesięć  sztuk.  W  pierwszych  pięciu  nic  nie

znalazł; w dwóch dobrych stępkach ujrzał schwytane sobole; w
jednym  potrzasku  miotał  się  drapieżny  tchórz;  dwa  ostatnie
najdalsze  przyrządy  łowieckie  wprawiły  myśliwego  w  zły

background image

humor.

 Potrzaski leżały na ziemi.
 Łowiec  przekonał  się,  że  w  obydwóch  były  sobole,

świadczyły  o  tem  wymowne  ślady,  kierujące  się  ku  stępicom,
lecz nie powracające już. Zdobyczy jednak nie znalazł Marusz
w żelaznych chwytkach.

 Cóż się tu stało?
 Zaczął  się  rozglądać  uważnie  i  wkrótce  spostrzegł  już

przysypane śniegiem ślady rysia.

 Plamisty  drapieżnik  porwał  schwytane  sobole,  pożarł  je  i

porozrzucał  potrzaski.  Plamy  krwi  i  strzępki  drogocennych
skórek widniały dokoła.

 —  Poczekaj-no!  —  gniewnie  mruczał  Marusz.  —  Ja  ciebie

nauczę uczciwości, grabieżco tchórzliwy, złodzieju!...

 Natychmiast  zabrał  się  na  nowo  do  rozmieszczenia  swoich

przyrządów,  a  gdy  już  praca  dochodziła  do  końca,  ujrzał,  że
pada śnieg.

 Padał przez całą noc.
 Wierzchołki  drzew  szumiały  i  chyliły  się,  jodły  i  świerki

trzeszczały  i  skrzypiały.  W  otwartych  miejscach  szalała
„purga“,  lecz  tu,  do  ostępów  leśnych,  nie  zalatywał  żaden
podmuch wichury.

 Zamieć okrywała łapy jodeł białemi, puszystemi narzutami,

wysokiemi  czapami  śniegu.  Zasypywała  wszystkie  ślady,
przesmyki, krzaki i obozowisko myśliwego.

 Musiał  więc  Marusz  pozostawać  w  swoim  szałasie,  czekać

aż śnieg się zleży i skrzepnie, bo narty grzęzły w jego miękkiej
warstwie.

 Po  trzech  dniach  dopiero  mógł  Marusz  znowu  zapuścić  się

do kniei.

background image

 Szukał  swoich  pułapek.  Wszystkie  były  przywalone

śniegiem.

 Z trudem odnalazł tylko dwie stępice.
 Utyskiwał nad stratą sprzętu myśliwskiego, bo mogło się też

zdarzyć,  jak  to  często  się  przytrafia  łowcy,  że  śnieg  przykryje
pułapki wraz ze schwytaną zdobyczą.

 Nie było jednak na to rady.
 Spakowawszy rzeczy, Marusz szybko pobiegł na północ.
 Z dniem każdym las się stawał niższy i mniej gęsty.
 Drzewa  cienkie,  powyginane,  koszlawe  wyciągały  gałęzie

tylko  od  południowej  i  zachodniej  strony.  Mech  i  liszaje
okrywały popękane pnie od północy.

 Zniknęły  wreszcie  jodły  i  świerki,  a  brzozy  i  cedry  już  nie

prężyły  swoich  koron  ku  niebu,  lecz  płaszczyły  się  i
przyciskały  do ziemi,  chroniąc  się  przed  smaganiem  zimnych
wiatrów.

 Łowiec wychodził na tundrę.
 Wśród  kęp,  okrytych  śniegiem,  tu  i  ówdzie  czerniały  gęste

zarośla  krzaków,  burych  trzcin  i  suchej  trawy,  zwarzonej
mrozem.

 Nadchodziła  noc  polarna,  nieskończenie  długa,  groźna,

czasami 

tylko 

rozświetlana 

zorzami 

tajemniczemi,

drażniącemi.

 Był 

to 

dla 

myśliwych 

najcięższy 

czas 

i

najniebezpieczniejszy.

 Marusz z trudem rozpoznawał w mroku ślady, wykryte przez

Czao-Ra,  badał  je  i  zastawiał  stępice,  nasadki  i  sidła  —
rzemienne  pętle,  rozwieszane  na  tykielach

[1]

  nad  tropami

lisów.

background image

 Z  trudem  wykopał  łowiec  głęboki  dół,  w  którym  miał

spędzać  tę  noc  podbiegunową,  po  całodziennej  pracy
rozgrzewając się przy ognisku.

 Coraz  częściej  biegł  myślą  ku  małej  chatce,  stojącej  w

pobliżu  jeziora  Chołuń,  gdzie  pozostawił  Nań  z  wesołym
Dugenem.

 Wzdychał smutno, lecz wkrótce się uspokoił.
 Trafił na dobre miejsce, obfitujące w zwierzynę.
 Z  nasadek  i  innych  sideł  codziennie  wyjmował  duże,  białe

lisy, o pięknych, puszystych skórkach i wspaniałych kitach.

 Pewnego razu, obchodząc nęciska z przynętą, położoną koło

zasadzek, ze zdziwieniem posłyszał brzęk żelaza i jakieś głosy
jękliwe. Szybko pobiegł naprzód i ujrzał dziwne widowisko.

 W potrzask trafił zając-bielak i zaczął krzyczeć. Na ten głos

skargi  przybiegł  lis,  porwał  zająca  wraz  z  żelazem  i  kilka
kroków dalej sam wpadł w sidła.

 Marusz z niecierpliwością oczekiwał zorzy polarnej.
 Przy jej świetle zamierzał zapolować na niebieskie i czarne

lisy.

 Są  to  bowiem  zwierzęta  bardzo  ostrożne,  czujne  i  nie

posiadające tej niebezpiecznej wady, jaką jest ciekawość, którą
w najwyższym stopniu odznaczają się białe lisy, wskutek tego
tępione  z  łatwością  nie  tylko przez  człowieka,  lecz  i  przez
niedźwiedzie,  wilki,  rysie,  gdy  drapieżniki  wychodzą  na  łowy
na bezgraniczne przestworza tundry.

 Biały,  czyli  polarny  lis,  widząc  coś  nowego  i  niezwykłego,

jak naprzykład, stępicę, umieszczoną w śniegu, człowieka, lub
skradającego  się  wilka,  natychmiast  zbliża  się  i  nieruchomo
przygląda się niewidzianemu nigdy przedmiotowi lub istocie.

 Tego nigdy nie czynią niebieskie i czarne odmiany lisów.

background image

 Żyją  w  rodzimej  tundrze  parami,  nigdy  nie  łącząc  się  w

większe  gromady,  starannie  unikają  miejsc  otwartych,  czając
się  w  gąszczu  nędznych  krzaków  północnych  i  kryjąc  się  z
wielką przebiegłością przed niebezpieczeństwem.

 Przy  pierwszej  zorzy  polarnej  wyruszył  Marusz  na

polowanie.

 Ujrzawszy  dużą  przestrzeń,  zarośniętą  karłowatemi

brzozami  i  twardą,  zmarzniętą  trawą,  myśliwy  pozostawił
Czao-Ra  na  skraju  chaszczy,  sam  zaś  obszedł  je  dokoła  i,
spostrzegłszy  na  śniegu  wydeptany  przez  zwierzęta  przesmyk,
gwizdnął cicho.

 Czao-Ra,  nie  szczeknąwszy  ani  razu,  zaczęła  się  czołgać

wśród krzaków, robić zygzaki i zataczać koła.

 Napędzała zwierzynę, kierując ją na myśliwego.
 Z  łopotem  skrzydeł  zrywały  się  stada pardw;  z  krzaków  co

chwila  wypadały  spłoszone  bielaki;  kilka  razy  śmignął  biały
gronostaj,  znacząc  się  na  połyskliwej  powierzchni  śniegu
czarnym  końcem  cienkiego  ogonka;  wychodziły,  ociągając  się
zaciekawione, zupełnie niepłochliwe białe lisy.

 Marusz stał, jak posąg i nie strzelał.
 Zwierzęta  brały  go  z  pewnością  za  pień  drzewa  lub  za

wystający  z  ziemi  kamień,  bo  nieraz  przechodziły  tuż  przed
nim, a jeden zając nawet przykucnął koło jego nogi i, dopiero,
zwęszywszy żywą istotę, czmychnął w popłochu.

 Marusz czekał na lepszą, cenniejszą zdobycz.
 Nadzieja nie zawiodła go.
 Z  pomiędzy  krzaków,  gdzie  przechodził  trop  zwierzęcy,

wysunęła  się  czarna  głowa.  Po  chwili  wynurzyła  się  zupełnie.
Łowiec  poznał  czarnego  lisa.  Był  to  duży  samiec.  Stał
nieruchomo, 

zwróciwszy 

oczy 

stronę 

Czao-Ra 

i

background image

nadsłuchując.  Wciąż  patrząc  poza  siebie,  płaszcząc  się  na
śniegu, sunął coraz bliżej ku myśliwemu.

 Trzydzieści 

kroków 

dzieliło 

Marusza 

od pięknego,

rzadkiego  zwierza,  gdy  rozległ  się  huk  wystrzału  i  ugodzony
kulą lis zaczął się tarzać na śniegu.

 Marusz nie posiadał się z radości.
 Skóra  zwierza,  zupełnie  czarna,  ozdobiona  srebrną  siwizną

na grzbiecie, miała około półtora metra długości i należała do
tych, które są cenione niemal na wagę złota.

 Myśliwy,  zasypawszy  krew  śniegiem,  oczekiwał  drugiego

lisa, który niezawodnie musiał wyjść tym samym tropem.

 Nie  pomylił  się  w  swojem  oczekiwaniu  doświadczony

Marusz.

 Daleko  mniejsza,  lecz  też  zupełnie  czarna  samka,  nagle

wypadła z krzaków.

 Marusz strzelił, lecz lis pobiegł dalej.
 Idąc jego śladem, myśliwy spostrzegł krople krwi na śniegu.
 Zwierz dostał postrzał. Marusz posłał Czao-Ra w pościg.
 Po  dwóch  godzinach  dopiero  szpic  zaczął  nadszczekiwać  i

wyć przeciągle, wołając myśliwego.

 Marusz  znalazł  Czao-Ra,  siedzącą  nad  lisem,  który  padł  od

kuli, odbiegłszy jednak kilka kilometrów, klucząc po tundrze w
rozpaczliwej ucieczce przed ścigającym go psem.

 Długo pozostawał Marusz na północnej równinie, obracając

się  na  nieznacznej  przestrzeni.  Wiedziony  łowieckim
instynktem w tundrze, trafił bowiem do takiej jej części, gdzie
znalazł  rozrzucone  na  płaszczyźnie  gąszcza  krzaków,
przedzielonych  szerokiemi  pasami  pozbawionej  roślinności
ziemi, najeżonej wysokiemi kępami torfowemi.

 Tylko  niemądre  zające  i  ciekawością  gnane  białe  lisy

background image

odważały  się  wychodzić  na  otwarte  miejsca,  niebieskie  zaś  i
czarne lisy trzymały się w zaroślach, nie opuszczając ich.

 Zbadawszy  to  dokładnie,  Marusz  obejrzał  wszystkie  tropy

zwierzęce i ułożył sobie dobrze obmyślony plan.

 Pierwszem  jego  zadaniem  było  urządzenie  stałego

„nęciska“.

 W  tym  celu  na  skraju  chaszczy  w  jednem  i  tem  samem

miejscu codziennie kładł pojmanego we wnyki zająca.

 Lisy pożerały go przez noc. Myśliwy starannie dostarczał im

pożywienia,  a  po  kilku  dniach  przekonał  się,  że  lisy  z  całej
okolicy przychodziły na nęcisko jednym tropem. Świadczyła o
tem szeroka ścieżka, wijąca się wśród zarośli.

 Wtedy Marusz zaczął robić „zasiek“.
 Robota polegała na tem, że ścinał na skraju zarośli grubsze

krzaki  i  przegradzał  niemi  wszystkie  uboczne  przesmyki,
pozostawiając  tylko  jedno,  szerokie,  dobrze  już  znane
zwierzętom wyjście, prowadzące od nęciska na płaszczyznę.

 Po  zamknięciu  drobnych  ścieżek  i  nawet  pojedynczych

tropów myśliwy porozwieszał na krzakach, rosnących na skraju
chaszczy,  barwne  szmatki,  które  wesoło  powiewały  przy
każdym podmuchu wiatru.

 Przed przesmykiem, biegnącym do nęciska, Marusz długo i

starannie  rozstawił  sieci,  wieszając  je  na  mocnych
„rozporkach“;  przy  końcach  zatarasowanych  ścieżek  ustawił
pętle i stępice.

 Zostawiwszy  po  raz  ostatni  przynętę  na  nęcisku,  skierował

się  do  swego  obozu.  Po trzech  godzinach  powrócił  jednak,
trzymając na smyczy Czao-Ra.

 Miał przy sobie karabin i długi drąg.
 Pozostawił  psa  na  początku  zarośli,  sam  zaś  obszedł  je  z

background image

drugiej strony i gwizdnął przeciągle.

 Zaczął szybko ślizgać się na nartach, poklaskując w dłonie i

słysząc,  że  Czao-Ra  również  biega  dokoła  krzaków  i  zrzadka
poszczekuje.

 Wreszcie,  spostrzegłszy  coś,  Marusz  pomknął  ku

zastawionym sieciom.

 Były już zrzucone, a w nich szamotało się pięć białych lisów

i dwa rude, coraz bardziej plącząc się w rzemiennych okach.

 Uderzeniem  ciężkiego  drąga  uspokoił  na  zawsze  miotające

się  zwierzęta,  które  już  zaczynały  przegryzać  pętające  je
rzemienie.

 Zgarnąwszy  na  bok  sieci  i  zabite  lisy,  Marusz  ustawił  się

naprzeciwko przesmyku i krzyknął donośnie:

 — Urr!
 Czao-Ra,  znajdująca  się  na  przeciwległym  końcu  zarośli,

wpadła  do  gąszczu  i zaczęła  się  miotać  w  różne  strony,
szczekając głośno.

 Myśliwy  wiedział,  że  z  krzaków  zostały  już  wypłoszone

wszystkie zające, lisy żółte i białe, lecz niebieskie i czarne —
ostrożne i przebiegłe — zaszyły się gdzieś i zaczaiły. Dopiero
pies mógł je wytropić i zmusić do opuszczenia kryjówek.

 Już  podniecony,  zdyszany  głos  Czao-Ra  dowiódł  mu,  że  w

chaszczach czujny pies goni zwierzynę. Szczekanie dolatywało
z różnych stron.

 Marusz uśmiechnął się chytrze i pomyślał:
 — Zasieki nie pomogłyby w tym popłochu, lecz zawiesiłem

szmatki, odstraszające zwierza, i żaden chyba nie przerwie się
z boków chaszczy... Muszą wyjść tym przesmykiem!

 Miał  karabin,  skierowany  na  ścieżkę,  prowadzącą  od

nęciska.

background image

 Długo czekał myśliwy, aż nareszcie w krzakach mignął jakiś

szary, niewyraźny cień, poczem na trop wybiegł niebieski lis i
stanął,  ostrożnie  węsząc  i  nadsłuchując.  Padł,  rażony  kulą
Marusza.

 Pięć  razy  strzelił  łowiec  i  chybił  tylko  jednego  lisa,  który

schronił się do sąsiednich krzaków.

 Tego dnia Marusz zdobył cztery niebieskie lisy.
 Szczęśliwy,  udany  dzień,  za  który  serdecznie  dziękował

Wielkiemu Duchowi.

 Marusz  przez  kilka  dni  strzelał  i  łapał  sieciami  białe  i

barwne lisy, obchodząc wszystkie chaszcze pokolei.

 Zdobycz  miał  wspaniałą.  Było  to  jedno  z  najbardziej

obfitych polowań w jego życiu.

 Obejrzawszy  i  przeliczywszy  skóry,  złożone  w  obozie,

uśmiechnął się i mruknął do leżącej Czao-Ra:

 — Dość tego, starucho! Musimy wracać do puszczy. Ciężka

czeka  nas  droga...  Muszę  nieść  na  sobie  ten  stos  skór,  aby  je
ukryć w lesie bliżej domu. Tu przecież poniszczyłyby je wilki,
lemingi i drapieżne ptactwo... Wypoczywaj sobie teraz aż dwa
dni, a potem — w drogę, stara Czao...

 Szpic,  jakgdyby  zrozumiał  mowę  swego  pana,  bo  oczy

zmrużył i przeciągnął się leniwie.

 — A pamiętaj, żebyś mnie nie kusiła! — dodał Marusz. —

Pozostała  mi  zaledwie  szczupła  garstka  prochu,  tymczasem
chcę upolować  jeszcze  dwa  lub  trzy  łosie,  bo  obiecałem  te
skóry kupcom... Rozumiesz, przyjaciółko?

 Czao-Ra  patrzyła  na  myśliwego  piwnemi  oczami  i,

marszcząc wargi, pokazywała kły.

 Uśmiechała się chytrze...
 Myślała, być może, że jest się psem poto właśnie, aby tropić

background image

zwierzynę, a Marusz istnieje na świecie, aby strzelać do niej...

Przypisy

1. 

 Tykiele — pręty, na których umieszczone są sidła.

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

V I .     P R Z Y G O D Y   W   P U S Z C Z Y

 Czao-Ra  już  nie  biegła  przed  myśliwym,  jak  to  czyniła

zwykle  w  puszczy.  Szła  teraz  obok  niego,  zapadając  się  co
chwila w śnieg, ponieważ dźwigała na sobie przerzucone przez
grzbiet torby Marusza.

 Łowiec  postępował  wolno  naprzód,  schylony  pod  ciężarem

dużego pęku skór.

 Już od kilku dni przedzierali się przez gęste poszycie kniei,

brnęli  po  wysokich  zaspach  śnieżnych,  staczali  się  na  dno
głębokich  jarów  i  z  trudem  wdrapywali  się  na  ich  strome
zbocza.

 Wreszcie  doszli  do  obozu,  gdzie  Marusz  rozpoczął  łowy

zimowe.

 Myśliwy  ukrył  drogocenną  zdobycz  wśród  gęstych,

zwisających gałęzi świerka i uwolnił sukę od ciężkich torb.

 Natychmiast  zaczęła  szczekać  z  zadowolenia  i  tarzać  się  w

śniegu.

 —  Nie  lubisz  nosić  ciężarów,  stara  Czao?...  —  patrząc  na

psa,  ze  śmiechem  pytał  Marusz,  pocierając  sobie  grzbiet  i
ramiona. — Ale i ja też nie lubię!...

 Zaczął  rozpalać  ognisko  i  przygotowywać  obóz,  w  którym

postanowił  spędzić  kilka  dni,  zamierzając  zapolować  na  łosie,
mające tu zwykle swoje stoisko.

 Spostrzegł oddawna na śniegu kilka śladów racic łosiowych,

a  cała  okolica,  obfitująca  w  mech  i  wiszące  na  gałęziach  nici
liszajów,  nazywanych  „mchem  jelenim“,  stanowiła  zwykle
obierane przez łosie miejsce dla paszy zimowej.

 Nie śpieszył się jednak myśliwy z wyjściem na łowy.

background image

 Chciał dobrze wypocząć, bo znużyła go i wyczerpała ciężka

włóczęga po tundrze i puszczy. Szczerniał i schudł straszliwie.
Już  kilka  razy  ściągał  swój  pas  rzemienny.  Skórę  na  rękach
miał odmrożoną i popękaną, z warg sączyła mu się krew.

 Czuł ustawiczny szum w głowie i ciężar w nogach. Myślał,

że  gdyby  w  tej  chwili  pozostawał  jeszcze  na  tundrze,
niezawodnie  nie  powróciłby  już  nigdy  do  domu.  W  puszczy
było  znacznie  cieplej  niż  na  nagiej  równinie,  gdzie  szalały
mroźne  wiatry,  przed  któremi  człowiek  ukryć  się  nie  mógł
nawet za wałami swego obozu.

 Wysypiał się więc teraz, dużo jadł, gryzł korę cedrową, żuł

żywicę, gojącą rany na wargach i dziąsłach, i znowu zapadał w
głęboki sen.

 Wreszcie poczuł, że siły powracają do wyczerpanego ciała.
 Już bez przerażenia myślał o nowej pracy i dalszej drodze ku

domowi.

 Obejrzał strzelbę, smutno pokiwał głową na widok nędznych

resztek prochu w blaszance i skinął na Czao-Ra.

 — Ruszaj i szukaj, starucho! — rozkazał.
 Utykając  na  przednią  lewą  łapę,  suka  pokulała  w  głąb  lasu.

Miała ponuro zwieszony łeb i podwinięty ogon.

 — Dostało się biednej Czao... — pomyślał myśliwy. — Ha,

takie już nasze życie! Nie lekkie ono... ho, nie lekkie!

 Kilka razy szpic zaczynał szczekać.
 Marusz  wiedział  jednak,  że  szczekał  najpierw  na  głuszca,

później na jarząbka, potem na kunę, popielicę i rysia.

 Nie ruszał się z miejsca i odkrzykiwał na głos psa:
 — Haj!
 Tem słowem dawał on do zrozumienia, że Czao-Ra musi iść

dalej.

background image

 Mimo  że  miejsce  było  wprost  stworzone  dla  łosi,  Czao-Ra

dopiero  po  dwóch  dniach  wytropiła  je  w  chaszczach  koło
małego,  zarośniętego  suchemi  trzcinami  bagnistego  jeziorka,
okrytego korą lodową.

 Kryjąc się w gęstej porośli cienkich, wykrzywionych brzóz,

Marusz skradał się do stada.

 Nie  widział  go  jeszcze,  bo  stało  ukryte w  gąszczu,  lecz

słyszał  parskanie  łosi  i  skrzypienie  twardego  śniegu  pod
racicami.

 Podchodził  do  stoiska  tak,  żeby  wiatr  nie  zdradzał  jego

obecności.  Sunął  na  nartach  bez  szmeru  z  palcem  na  cynglu
strzelby. Wreszcie ujrzał końce łopat dużego starego byka, a po
chwili  z  pomiędzy  drzew spostrzegł  cztery  „klępy“,

[1]

  zwolna

poruszające  „łyżkami“

[2]

,  i  kilka  cielaków,  pasących  się  obok

samic.

 W  środku  zmarzniętego  bagna  stał  drugi  łoś,  młodszy,  bo

łopaty miał mniejsze i nie tak rosochate.

 Marusz wymierzył do starego byka i strzelił.
 Łoś, ubiegłszy kilka kroków, padł.
 Następnego  dnia  Czao-Ra  w  pobliżu  obozu  zwęszyła

samotnego łosia, którego napędziła pod strzał Marusza, a tegoż
dnia  wytropiła  nowe  stado,  w  którem  chodziło  aż  trzy  byki.
Jednak myśliwy upolował tylko jednego...

 Nie  mógł  więcej,  bo  prochu  pozostało  mu  tylko  na  jeden

nabój...

 Ucieszył się jednak łowiec i, mrużąc oko do psa, rzekł:
 — No, teraz już nic nas w „tajdze“ nie trzyma! Pobiegniemy

naprzełaj  do  Nań  i  Dugena,  mała  Czao!  Ujrzysz  swego  Wou-
Gou, przyjaciółko! Hę?

background image

 Suka, 

przechyliwszy 

głowę, 

słuchała 

uważnie, 

a,

posłyszawszy  nazwę  Wou-Gou,  merdnęła  ogonem  i  pisnęła
radośnie.

 —  No,  no,  widzisz,  że  wszystko  poszło  dobrze?...  —  rzekł

Marusz.

 Czao-Ra  nagle  skoczyła  na  pierś  myśliwego  i  liznęła  go  w

nos czarnym językiem.

 —  Dziękujesz?  Niema  zaco!  Napracowaliśmy  się  oboje  po

uszy... ty i ja!

 To rzekłszy, pogłaskał psa po oszronionych kudłach i lekko

pociągnął za ucho.

 — Psisko, dobre, wierne psisko! — mruknął pieszczotliwie.
 Oporządziwszy  skóry,  łowiec  natarł  je  solą  i  rozwiesił  na

gałęziach, zrobiwszy nasieki na drzewach.

 Do  torb  prawie  już  pustych  włożył  kilka  kawałków

zamrożonego  mięsa  łosiowego  i,  nabiwszy  resztkami  prochu  i
ostatnią kulą karabin, powolnym krokiem powracał do obozu.

 Przechodząc  przez  rów,  Marusz  nagle  stracił  nartę  i  wpadł

pod pachę do śniegu, zanurzywszy w nim strzelbę.

 Wygramolił  się  z  trudem  i,  zziajany,  zły,  zapomniał

wytrząsnąć śnieg z lufy.

 Ognisko  nie  wygasło  jeszcze,  więc  szybko  rozniecił

płomień, dorzuciwszy na węgle suchych gałęzi.

 Napił się herbaty, nakarmił psa i udał się na spoczynek.
 Wyspawszy  się  dobrze,  obejrzał  rzemienie  u  nart,  zarzucił

torby na plecy, wziął karabin i poszedł, gwizdnąwszy na szpica.

 W  wesołych  podskokach  biegła  przed  nim  Czao-Ra  i  co

chwila ochoczo poszczekiwała.

 Wiedziała, że ciężka praca została zakończona i że na pewno

powracają do domu.

background image

 Marzyła  o  tem,  że  razem  z  Wou-Gou  będzie  czatowała  na

tropach  zajęczych,  porywała  głupie  bielaki,  nabijała  niemi
brzuch i spała, spała jak borsuk w norze.

 Obiecywała  sobie,  że  szczekać  będzie  tylko  poto,  aby

Marusz  wiedział,  że  żyje  jeszcze...  poza  tem  zamierzała  spać,
jeść i lizać kudłatego Wou-Gou.

 Wielka radość ogarnęła Czao-Ra.
 Szczekała,  skakała  przez  krzaki  i  z nadmiaru  szczęścia

rzucała  się  na  wysokie,  suche  badyle,  gryzła  je,  tarzała  się  w
śniegu, goniła zające i wiewiórki.

 Tak  doszli  do  jaru,  otoczonego  zwałami  starych  drzew,

dawno już strąconych przez burzę.

 Było  to  miejsce  ponure.  Zewsząd  ścianą  nieprzeniknioną

obstąpiły  je  stare  jodły  kosmate,  nachmurzone,  stosy
potrzaskanych  przez  wiatry  gałęzi,  suche,  głucho  szeleszczące
pędy  krzaków,  jakieś  kępy,  a  może  kamienie,  przywalone
zaspami śnieżnemi.

 Znużony  Marusz  usiadł  na  leżącej  kłodzie  i  zrzucił  na

ziemię torby.

 Karabin  oparł  o  pień  drzewa,  bo  nagle  porwała  go  senność

niezmierna, obezwładniająca.

 Nie spostrzegł nawet, jak usnął snem twardym, kamiennym.
 Wydawało  mu  się,  że  słyszy  ujadanie  psa,  lecz  nie  miał  sił

otworzyć oczu. Oprzytomniał nieco dopiero wtedy, gdy poczuł
gwałtowne szarpnięcie. Spojrzał i zobaczył Czao-Ra.

 Przyciskała  się  do  niego  całem  ciałem. Szerść  na  grzbiecie

psa zjeżyła się, głuche warczenie wydobywało mu się z gardła.

 Czao-Ra  ryczała,  patrząc  wprost  przed  siebie,  gdzie

wznosiła się ściana świerków, gałęziami dotykających ziemi.

 Marusz porwał za karabin.

background image

 Cisza, niczem nie zmącona, zalegała puszczę.
 Jednak pies wciąż ryczał i kłapał zębami.
 Nagle  tuż  przed  myśliwym  poruszyły  się  gwałtownie

gałęzie, strząsając śnieg i suche igliwie.

 Z gąszczu szalonym skokiem wypadł niedźwiedź.
 Oczy mu błyskały wściekle; rozwarta, roniąca pianą paszcza

ukazywała ogromne kły.

 Natychmiast  stanął  na  tylne  łapy  i  z  rykiem  runął  na

myśliwego.

 Nie pozostawało ani chwili do stracenia.
 Marusz szybko zmierzył do zwierza i spuścił kurek.
 Strzelba  nie  wypaliła.  Śnieg,  po  upadku  myśliwego

pozostawszy w lufie, roztopniał przy ognisku i zamoczył proch.

 Nie  zdążył  myśliwy  wyrwać  siekiery,  zatkniętej  za  pas,  bo

niedźwiedź  silnem  uderzeniem  łapy  obalił  go  i  przycisnął  do
ziemi, usiłując schwycić paszczą za głowę, aby zdruzgotać ją i
zmiażdżyć.

 Marusz  już  czuł  na  twarzy  gorący,  parny  oddech

niedźwiedzia,  gdy  nagle  napastnik  ryknął  rozpaczliwie  i,
porzuciwszy człowieka, zaczął się oganiać psu.

 Czao-Ra  wpiła  mu  się  ostremi  zębami  w  grzbiet  i  ciągnęła

ku sobie, zwinnie unikając mocarnych łap niedźwiedzia, który,
rycząc coraz jękliwiej, usiłował dosięgnąć jej pazurami.

 Już krew broczyć zaczęła i ściekać po kudłach drapieżnika,

gdy  Marusz  oprzytomniał  po  otrzymanym  ciosie.  Z  trudem
wstał i, zataczając się, jął ostrożnie zachodzić niedźwiedziowi
od tyłu.

 Jakoż  udało  mu  się  wykorzystać  chwilę,  w  której  zupełnie

nieprzytomny  z  bólu  i  wściekłości  zwierz,  zapomniawszy  o
człowieku, odwrócił się od niego karkiem.

background image

 Marusz  szybko  podskoczył  i  z rozmachem  wbił  w  głowę

drapieżnika ostrze siekiery.

 Z  rozpłataną  czaszką,  brocząc  posoką,  niedźwiedź

błyskawicznym  ruchem  obrócił  się  młyńcem  i  porwał
myśliwego.

 Jednak natychmiast runął razem z nim, chrapiąc straszliwie.
 Rozpaczliwym,  ostatnim  wysiłkiem  uderzył  naodlew  łapą,

godząc w lewe udo Marusza.

 Po chwili, wywaliwszy język, niedźwiedź leżał nieżywy.
 Czao-Ra,  wpiwszy  się  w  tylną  nogę  burego  olbrzyma,

szarpała  na  niej  skórę,  wyrywając  kawałki  mięsa.  Puściła
wreszcie  swoją  ofiarę  i,  dopadłszy  do  szyi  leżącego
niedźwiedzia,  ze  złem  warczeniem,  gryzła,  usiłując  przerwać
mu gardło.

 Marusz, dziwnie osłabiony, siedział na śniegu bez ruchu.
 Wreszcie dźwignął się, chcąc wstać na nogi.
 Natychmiast jednak upadł, wydając krzyk bólu.
 Odwinął połę długiej kurtki futrzanej i przez grube spodnie

ze skóry jeleniej obmacywał nogę.

 Był blady, wargi mu drżały, na twarzy miał wyraz cierpienia

i rozpaczy.

 Przekonał się, że miał złamane udo od ciosu potężnej łapy.
 Skóra  i  futro  ubrania  ochroniło  Marusza  od  ran,  —  tych

straszliwych, szarpanych ran, które zadaje niedźwiedź ostremi i
twardemi jak stal pazurami.

 Myśliwy  w  jednej  chwili  uświadomił  sobie  całą  grozę

niebezpieczeństwa.

 Do jeziora pozostawało pięć dni dobrego biegu.
 Teraz  nie  mógł  stąpić  ani  kroku,  nie  miał  prochu,  aby

zdobyć  pożywienie,  nie  potrafiłby  uzbierać  suchych  gałęzi  na

background image

ognisko.

 Śmierć zajrzała mu w oczy...
 Nie  dał  się  jednak  ogarnąć  rozpaczy,  bo  był  to  człowiek

północy, nawykły do ciągłej walki o życie.

 Z  trudem  udało  mu  się  namówić  Czao-Ra,  aby  wreszcie

zostawiła w spokoju zabitego niedźwiedzia.

 Potrzebna mu była do innych czynności.
 Gwizdnął cicho i, wskazując ręką na leżące o kilka kroków

torby, rzekł:

 — Yrr, Czao, przynieś!
 Szpic  przyciągnął  skórzane  torby  i  spoglądał  na  Marusza

pytająco.

 Myśliwy przystąpił do opatrunku złamanej nogi.
 Z  trudem  wyrwał  z  czaszki  niedźwiedzia tkwiącą  w  niej

siekierę i zaczął odłupywać z pobliskiego pnia szczapy.

 Z worków wydobył szmaty i szeroki rzemień.
 Długo mozolił się nad ściąganiem nogawicy, a gdy się z tem

uporał, raz jeszcze starannie obejrzał sobie udo. Sycząc z bólu i
marszcząc  czoło,  zestawił  kość,  jak  umiał  najlepiej,  zacisnął
nogę  pomiędzy  dwiema  szczapami,  owinął  szmatą  i  mocno
omotał rzemieniem.

 Doprowadziwszy  do  porządku  ubranie,  zabrał  się  do

wycinania  ze  skóry  niedźwiedzia  szerokich  pasów,  które
powiązał ze sobą tak, że utworzyły uprząż.

 Przymierzył  ją  na  Czao-Ra.  Zmniejszył  nieco  chomąto,

opierające  się  na  silnym  karku  i  szerokiej  piersi  szpica,
podciągnął  popręg  i  do  zwisających  z  boków  końców  szlei
umocował długie mocne rzemienie.

 Mruczał do psa:
 —  Nie  jestem  winien,  poczciwa  Czao!  Sama  widzisz,  że

background image

pokaleczył  mnie  ten  bury  „czołdon“...  Teraz  tylko  od  ciebie
zależy, czy ujrzę raz jeszcze małego mego synka Dugena i Nań,
która zawsze była dobra dla ciebie i dla twego Wou-Gou...

 Zmęczony położył się na śniegu i wypoczywał.
 Jako-tako rozpalił ognisko i upiekł przy nim kilka kawałków

mięsa, wyciętego z grzbietu niedźwiedzia.

 Pożywił  się,  nakarmił  psa,  poczem  przyczołgał  się  do

zwisających  gałęzi  świerkowych  i  zrąbał  dwie  największe  i
najszersze.

 Leżąc na boku, przywiązywał do nich narty w taki sposób, że

tworzyły  jakgdyby  płozy  sanek,  których  siedzenie  stanowiły
mocno powiązane ze sobą gałęzie.

 Długo  trudził  się  nad  tem  Marusz,  a  gdy  skończył,  usnął,

znużony śmiertelnie pracą i bólem. Sen to był niespokojny, bo
gorączka  trapiła  myśliwego  i  wstrząsały  nim  zimne  dreszcze.
Nie  mógł  się  zagrzać  przy  ognisku.  Drżał  na  całem  ciele  i
głośno szczękał zębami.

 Wreszcie gwizdnął na szpica.
 Włożył  na  niego  uprząż,  uwiązał  szleje  do  sanek,  umieścił

na nich karabin i worki.

 Zwrócił  się  do  psa  z  mową,  jakgdyby  przemawiał  do

człowieka:

 —  Dobra,  wierna  Czao!  Byłaś  mi  przyjaciółką.  Nigdy  nie

uderzyłem  ciebie...  Teraz  dopomóż  mi  i  ratuj!  Jestem  słaby  i
pokaleczony  i  zginę  w  „tajdze“,  jeżeli  nie  wywieziesz  mnie  z
niej... Ciągnij teraz sanki, Czao, do Nań, do Dugena, do małego
Wou-Gou!

 Czao-Ra  patrzyła  na  myśliwego,  nie  spuszczając  z  niego

oczu, i niespokojnie strzygła uszami.

 Marusz  wczołgał  się  na  gałęzie,  starając  się,  aby  całym

background image

ciężarem swoim opierać się na nartach i zawołał:

 — Ruszaj!...
 Szpic  szarpnął  postronki  i  z  pomocą  leżącego  człowieka,

który  zdrową  nogą  i  rękami,  uzbrojonemi  w  dwa  ostre  kije,
popychał  sanki,  pociągnęła,  prężąc  się,  z  nisko  opuszczoną
głową i zwieszonym ogonem.

 Marusz wiedział, że cztery szpice zaprzężone do nart wiozą

po  gładkim  śniegu  trzech  ludzi  i  około  dwudziestu  pięciu
kilogramów bagaży, lecz on miał zaledwie jednego psa i ciężką
drogę  przed  sobą,  przegrodzoną  zaspami,  przeciętą  gąszczem
krzaków i młodych świerków.

 Podziwiał teraz Czao-Ra.
 Jakgdyby 

rozumiejąc 

ciężkie 

zadanie 

swoje 

i

odpowiedzialność  za  życie  pana,  wybierała  najlepszą  i
najkrótszą drogę, omijała chaszcze i głębokie doły.

 Nikt  jej  nie  uczył,  nikt  nie  wskazywał  kierunku,  a

tymczasem nieomylnie szła na południe.

 Ciężka  to  była  praca,  więc  po  paru  godzinach  stawała

zdyszana,  oglądała  się  na  Marusza  i  padała  na  śnieg,  aby
wypocząć.

 Cały  tydzień  ciągnęła  Czao-Ra  swego  pana.  Wreszcie

strudzona upadła i już nie mogła się podnieść. Jęczała głośno i
wyła rozpaczliwie.

 Marusz zrozumiał, że pies wyczerpał wszystkie siły.
 Westchnął łowiec i zacisnął zęby.
 Na  poprzednim  noclegu  został  zjedzony  ostatni  kawałek

mięsa.  Dawno  już  w  worku  nie  było  ani  herbaty,  ani  cukru  i
soli.

 Myśliwy rozpalił ognisko i gwizdnął.
 Szpic podczołgał się, żałośnie stękając.

background image

 Marusz obejrzał łapy Czao-Ra i zaczął obcierać je śniegiem.
 Widocznie  ulżyło  to  szpicowi,  bo  z  wdzięcznością  merdnął

kitą ogona i, zwinąwszy się, usnął przy ogniu.

 Obudził  się,  gdy  na  niebie  płonęły  różnobarwne  pasy  zorzy

polarnej, zajrzał do pustej torby i trącił zimnym nosem w dłoń
myśliwego.

 —  Nic  nie  mam  do  zjedzenia,  starucho...  —  rzekł  Marusz

smutnym głosem.

 Czao-Ra,  utykając,  obeszła  niedużą  polankę,  na  której  się

zatrzymali, i nagle podbiegła do leżącego człowieka, liznęła go
w policzek i zniknęła w zaroślach młodych jodeł.

 Powróciła, niosąc w pysku bielaka i wymachując ogonem.
 —  Czao,  poczciwa  Czao!  —  zawołał  wzruszony  łowiec  i

wydobył już nóż, lecz namyśliwszy się, rzekł do psa:

 — Możebyś zdobyła jeszcze jednego, albo i dwa, Czao? Idź

i szukaj!

 Szpic,  zdawało  się,  długo  nie  mógł  zrozumieć.  Zdziwienie

odbiło  się  w  jego  mądrych  oczach.  Jednak  wkońcu  pobiegł  do
lasu.  Nie  powracał  długo...  Już  zorza  przygasać  zaczęła,  gdy
zdaleka dopłynęło echo basowego szczekania Czao.

 — Przynieś! — krzyknął Marusz na cały głos.
 Szpic długo się nie zjawiał.
 Gdy  wynurzył  się  z  niewysokiej  porośli,  łowiec  ujrzał,  że

pies niesie w pysku zająca.

 Poklepał psa po grzbiecie i mruknął:
 — No, teraz masz swoją porcję, Czao!
 Odkrajał  głowę  i  przednie  nogi  zająca  i  rzucił  na  śnieg.

Czao-Ra  nie  tknęła  mięsa,  patrząc  nań  obojętnem  okiem.
Oblizywała się tylko czarnym ozorem.

 Zdziwiony Marusz uważnie przyjrzał się psu.

background image

 Czao-Ra miała mocno opchany brzuch, a oczy jej się kleiły.

Zrozumiał  łowiec,  że  pies  porwał  i  zjadł  jednego  zająca,
drugiego zaś przyniósł swemu panu.

 Gdy Czo-Ra dobrze się przespała, Marusz kazał jej poznosić

dużo suchych gałęzi i złożyć je w pobliżu sanek.

 Przyciągnął  do  siebie  psa,  ujął  obiema  rękami  za  głowę  i,

patrząc mu w oczy powtarzał:

 —  Wou-Gou!...  Wou-Gou!  Wou-Gou!  Idź  do  Wou-Gou...

Biegnij  szybko,  szybko,  jak  jeleń!...  Przyprowadź  do  mnie
Nań... Nań... Nań... Idź tam! Tam! Tam!

 To mówiąc, ręką wskazywał na południe.
 —  Ruszaj,  Czao,  do  Wou-Gou,  do  Nań!  —  krzyknął

rozkazującym głosem i gwizdnął przeraźliwie.

 Wielka siła była w głosie Marusza, bo pies ogon podwinął i,

jednym susem przesadziwszy krzaki, zniknął w kniei.

 Marusz pozostał sam...
 Spojrzał w niebo i szepnął błagalnie:
 — Wielki Duchu!
 Jak  niegdyś  Nań,  tak  teraz  on  nie  znalazł  żadnego  innego

słowa,  aby  wyrazić  swoją  prośbę  do  Boga.  Może  był  bardzo
wzruszony, a może nie miał nadziei?

 Los jego zależał teraz wyłącznie od Czao-Ra.
 Czy potrafi ona wzbudzić niepokój w sercu Nań i zmusić ją

do  poszukiwania  zaginionego  męża?  A  co  się  z  nim  stanie,
jeżeli Nań pomyśli, że Marusz zginął na tundrze i, opłakawszy
go,  jak  to  się  już  przydarzyło  nie  jednej  północnej  kobiecie,
zmieni koczowisko, aby być bliżej zaludnionych okolic?

 Wogóle  nic  nie  wiedział  o  swoim  najbliższym  losie...  Ma

trochę żywności; starczy tego najdłużej na tydzień... Słaby jest
i  gorączka  nie  mija...  Czuje  wciąż  nieznośny  ból  w  nodze...

background image

Niema innej broni, oprócz noża i siekiery... A co będzie, jeżeli
zwęszy  go  zgraja  wilków  lub  wałęsający  się  po  puszczy,
zawsze zły i głodny niedźwiedź?...

 —  Wielki  Duchu!...  Nań...  Dugen,  mały,  pogodny,

uśmiechnięty chłopaczyna!...

 Zamknął oczy i starał się o niczem nie myśleć, bo czuł, jak

mu się włosy jeżą na głowie, a strach zimnemi palcami ściska
go za serce.

 — Wielki Duchu!...
 Mijały  dnie  i  noce,  jednakowo  mroczne,  pełne  lęku,

niepokoju,  gorączki,  nieprzytomnych  pomruków  i  jęków
żałosnych.

 Chory zrywał się, siadał, gwizdał, wołał rozpaczliwie:
 —  Czao-Ra!  Czao-Ra,  przychodź!  Nań,  czy  nie  czujesz,  że

umrę  tu  sam,  przez  wszystkich  porzucony  w  „tajdze“?!  Nań!
Nań!

 Odpowiadały  mu  skrzeczeniem  głośnem  strwożone

krzykiem  sroki  i  sójki,  krakały  kruki,  coraz  częściej  siadujące
na wierzchołkach jodeł i strzegące zdobyczy, którą miał być on
Marusz, syn Gaara, łowiec północnej krainy!

 Niejasne  szmery,  skradające  się  stąpania  niewidzialnych

przez  chaszcze  zwierząt  chwytał  Marusz  gorączkowym
słuchem i drżał, zaciskając w ręku siekierę.

 Jednak  nie  zapomniał  dorzucać  drzewa  do  ogniska,  bo

wiedział,  że  w  niem  teraz cały  jego  ratunek.  Płomienie
odstraszały  dzikie  zwierzęta,  bo  do  ognia,  rozświetlającego
puszczę  i  rzucającego  migotliwe,  czerwone  błyski  na  śnieg  i
łapy jodeł, nie mają odwagi zbliżyć się niedźwiedź, wilk i ryś...

 Czają się zdala i czekają, aż zgaśnie...
 Maruszowi  zdawało  się,  że  już  rok  upłynął  od  chwili,  gdy

background image

posłał Czao-Ra do chatki nad jeziorem.

 Dawno już zjadł zająca i teraz łykał śnieg, żuł żywicę i gryzł

rzemienie, uśmierzając dokuczający mu głód.

 Pewnej  nocy,  gdy  mrok  ciężki  przytłoczył  ziemię,  Marusz

zrozumiał, że nikt już nie przyjdzie mu z pomocą.

 — Zasłabnę... zagaśnie ognisko i — koniec!... Wilki czatują

już,  zaległszy  w  krzakach...  Wczoraj  widziałem  ich  migające
„latarnie“...  ślepia  zielone,  płonące,  jak  iskierki!...  Czekają  na
stypę kruki... Zginąłem!...

 Nagle wpadł w szał.
 Porwał  buchającą  ogniem  żagiew,  doczołgał  się  do  starej,

suchej jodły i zaczął ją podpalać.

 Wkrótce  drobne  wężyki  czerwone pobiegły  po  suchych

gałązkach  smolnych,  przerzuciły  się  na  przesycone  żywicą
konary  i  sunęły  coraz  wyżej  aż  na  sam  szczyt  martwego
olbrzyma leśnego.

 Drzewo stanęło, odziane wyjącemi, syczącemi płomieniami,

jak  ogromna  pochodnia,  oświetlająca  czerwonemi  blaskami
ciemną puszczę i wyrzucająca pod obłoki czarny słup dymu...

 —  A-a-a!  —  wył  Marusz,  usiłując  podnieść  się  i  biec  w

obłędzie strachu.

 Odpowiedziały  mu  przerażonem  krakaniem  zrywające  się

dookoła kruki.

 — U-u-u-u! — zawodziły zdaleka wilki.
 Nie  słyszał  tych  głosów  nieprzytomny,  porwany  szałem  i

rozpaczą  Marusz.  Miotał  się,  szamotał,  podnosił  się  i  padał,
wyjąc coraz obłędniej:

 — A-a-a-a!
 Wreszcie  padł,  uderzył  się  głową  o  przysypany  śniegiem

głaz i zemdlał.

background image

 Jęknął, gdy nagły ostry ból szarpnął nim.
 — To wilki wbijają we mnie kły swoje... — mignęła myśl.

Czuł, że coś wlecze go po śniegu...

 Na jedno mgnienie oka obudzona świadomość podszepnęła,

że to drapieżne zwierzęta odciągają go dalej od ogniska...

 Zapadł się w mrok i bezwład. Już nic nie czuł... niczego nie

pragnął... niczego się nie bał.

 Nie słyszał szczekania Czao-Ra; nie widział, że przez polanę

pędzi  na  reniferze  Nań  z  uwiązanym  na  plecach  Dugenem;  że
się  pochyla  nad  mężem,  długo  ogląda  jego  złamaną  nogę,
układa  go  na  sankach  i  wiezie,  cicho  płacząc  i  szepcąc  przez
zaciśnięte zęby:

 —  Wielki  Duchu,  ratuj  Marusza,  ocal  go  dla  mnie  —

strwożonej,  biednej,  dla  małego  Dugena,  który  nie  może
przecież pozostać bez ojca... Wielki Duchu! Ty, który wszystko
możesz!... Wielki Duchu!

 Kobieta wybuchnęła rozpaczliwym szlochem.
 Czao-Ra, biegnąca obok niej, wydała ponury skowyt.
 Marusz nic nie widział i nie słyszał...

Przypisy

1. 

 Samice łosia.

2. 

 Uszy.

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

V I I .     W I E L K I   D U C H

 Przez  trzy  dni  wiozła  chorego,  pokaleczonego  męża

zrozpaczona,  stroskana  Nań.  Wprzęgła  się  obok  renifera,
wyciągając sanki z głębokich jarów, których było coraz więcej,
im  bliżej  podchodziła  smutna  karawana do  końca  „tajgi“,
urywającej  się  nagle  w  kotlinie  Chołuń;  nieraz  musiała  brać
męża  na  barki  i  przenosić  go  przez  wysokie  wydmy  śnieżne,
przez które z trudem brnął renifer.

 Marusz powoli odzyskiwał przytomność, a gdy poznał żonę,

rozpłakał się jak dziecko i długo nie mógł przemówić słowa.

 Jednak słyszał, co mówiła do niego Nań.
 —  Byłam  wciąż  o  ciebie  niespokojna...  —  opowiadała.  —

Modły  zanosiłam  do  Wielkiego  Ducha,  aby  miał  cię  w  swej
opiece... Przed dwoma tygodniami taki niepokój mnie ogarnął,
że  nie  mogłam  nic  robić,  nie  spałam  po  nocach  i  płakałam...
Kilka  razy  zapuszczałam  się  do  puszczy,  krzyczałam,
strzelałam...  Myślałam,  że  straciłeś  drogę  i  błąkasz  się  w
tajdze...  Kiedyś  późno  w  nocy  zaczął  ujadać  Wou-Gou,  biegał
dokoła chatki, wył i szczekał... Pomyślałam, że zwęszył wilki,
lub jelenie przeszły wpobliżu... Jednak Wou-Gou naszczekiwał
radośnie i wył tak, jakgdyby nawołując... Trwało to przez całą
noc... Ujrzawszy mnie, gdy wybierałam się pójść do przerębli,
zaczął skakać, szczekać, chwytać mnie za ubranie i ciągnąć do
lasu... Wzięłam karabin i poszłam. Wou-Gou biegł przede mną
i  wymachiwał  ogonem...  Ledwie  doszliśmy  do  pagórków,
wpadł  w  zarośla,  węsząc  i  poszczekując...  Odbiegł  bardzo
daleko,  lecz,  posłyszawszy  jego  wycie  i  skowyt,  odnalazłam
psa  i  stanęłam  jak  wryta...  Zrozumiałam,  że  spotkało  cię

background image

nieszczęście...  W  krzakach  leżała  Czao-Ra;  z  boku  i  karku
sączyła  jej  się  krew,  musiała  spotkać  wilka  i  stoczyć  z  nim
walkę... Była tak słaba, że nie mogła podnieść głowy... Patrzyła
na mnie błagalnie i cicho skomlała... Przyniosłam ją do domu,
obmyłam,  zalepiłam  żywicą  rany  i  nakarmiłam...  Leżała
niedługo, zwlokła się z posłania i, kulejąc, podeszła do drzwi,
oglądając  się  na  mnie  i  wyjąc  przeciągle...  Wyszłam  za  nią,  a
wtedy  skowytać  zaczęła  radośnie  i  ciągnęła  w  stronę  tajgi...
Zrozumiałam,  że  prowadzi  mnie  na  pomoc  tobie...  zabrałam
synka,  wsiadłam  na  jelenia  i  całe  dwa  dni  jechałam,  zanim
Czao-Ra odnalazła ciebie, Maruszu... Maruszu!...

 Myśliwy oczy wzniósł ku niebu i wyszeptał:
 — Wielki Duchu, niech ludzie wiecznie chwalą imię Twoje,

boś miłosierny i sprawiedliwy!

 Posłyszawszy głos męża i ujrzawszy błyski szczęścia w jego

zapadłych oczach, Nań z krzykiem bezmiernej radości padła na
kolana  i  zaczęła  raz  po  raz  pochylać  się  do  ziemi,  dotykać  jej
czołem i szeptać:

 —  Wielki  Duchu,  opiekunie,  źródło  dobroci  i  radości,

chwała  Tobie!  Pocieszyłeś  biedną,  strwożoną  Nań,  zwróciłeś
jej  Marusza...  Dopomóż  jej  teraz,  Wielki  Duchu,  ojcze  nasz,
aby wyrwała go śmierci!...

 Długo kiwała się, chyląc się do ziemi i szepcząc gorąco.
 Dotarli  nareszcie  do  chatki,  witani  zdaleka  basowem

szczekaniem Wou-Gou, pozostawionego na straży domu.

 Dużo sił i wytrzymałości dał Bóg ludziom północy...
 Leżąc  w  spokoju  i  bez  ruchu,  pojony  jakiemiś  cudownemi

ziółkami, Marusz czuł, że powraca do zdrowia.

 Minęła  bez  śladu  zła  gorączka,  wyczerpująca  go.  Powoli

zmniejszały się bóle w złamanej nodze.

background image

 Już  siedział  na  posłaniu  ze  skór  i  śmiał  się  wesoło,  bawiąc

się z Dugenem, który już zaczynał mówić i biegać po izbie.

 Od  łoża  myśliwego  nie  odchodziła  Czao-Ra.  Czuwała  przy

chorym  w  dzień  i  w  nocy.  Nadsłuchiwała,  czy  oddycha
spokojnie, stawała nad nim i długo wpatrywała się w wychudłą,
sczerniałą twarz łowca, wzdychając ciężko i trwożnie strzygąc
uszami.

 Marusz  często  przytulał  do  piersi  kudłatą  głowę  Czao-Ra,

pieścił  ją  i  szeptał  słowa  wdzięczności.  Ona  zaś  lizała  go  po
policzkach  i  rękach  i  cicho  kiwała  ogonem.  Nie  wiedziała
jeszcze, czy może się cieszyć i czuć szczęśliwą.

 Pewnego dnia Nań rzekła do męża:
 — Dziś zdejmę ci opatrunek... Musimy obejrzeć nogę...
 Rozcięła  rzemienie,  odkręciła  szmaty  i  odrzuciła  wygięte

kawałki  kory  modrzewiowej,  w  których  zacisnęła  złamaną
nogę.

 Obmacywała kość ostrożnemi, wprawnemi ruchami, bo żony

północnych łowców zmuszone są nieraz leczyć swoich mężów,
gdy  ci  powracają  z  łowów,  poszarpani  przez niedźwiedzie  i
rysie,  z  połamanemi  rękami  lub  odmrożonemi  stopami,  z
gnijącemi  od  szkorbutu  dziąsłami  i  wargami,  trawieni
gorączką, zimnicą i innemi chorobami.

 Nań  długo  badała  kość,  wreszcie  westchnęła  z  ulgą  i

szepnęła:

 —  Wielki  Duch  dopomógł  nam!  Noga  zrosła  się  dobrze!

Nawet utykać nie będziesz!... Maruszu!

 Ukryła wzruszoną twarz na piersi męża.
 Czao-Ra obecna przy tem patrzyła uważnie i słuchała.
 Nagle  zerwała  się  ze  swego  miejsca  i  zaczęła  szczekać

cienko, 

radośnie. 

Od 

zagrody 

jeleniej 

natychmiast

background image

odpowiedział  jej  Wou-Gou  i  przybiegłszy,  jął  szczekać  pode
drzwiami.

 Skakał i klaskał w dłonie nagle porwany radością Dugen.
 Od tego dnia zaczęła się inna kuracja.
 Roztopiwszy  w  kociołku  łój  niedźwiedzi,  Nań  wcierała  go

długo  w  złamane  miejsce,  powtarzając  to  trzy  razy  dziennie.
Na  noc  nakładała  szmatę  powleczoną  grubą  warstwą żywicy
cedrowej, która twardniała szybko i ściskała słabe miejsce.

 Po  trzech  tygodniach  Marusz  mógł  już  chodzić  po  izbie.

Ujrzawszy go idącego, Czao-Ra przypadła Maruszowi do stóp,
skowytała i piszczała, liżąc je.

 Wyraziwszy  tem  swoją  radość,  wyniosła  się  z  chatki.  Całe

dnie spędzała odtąd z Wou-Gou.

 Poczuwała  się  do  obowiązków  matki  i  musiała  przecież

zająć się nareszcie wychowaniem syna.

 Psy  wyruszały  razem  do  lasu,  gdzie  spędzały  cały  dzień,

powracając  zziajane,  okryte  szronem  i  śniegiem  i  straszliwie
najedzone.

 Marusz już pomagał żonie w gospodarstwie.
 Pewnego  razu,  gdy  siedzieli  w  izbie  i  wycinali  rzemienie,

wpadł  Dugen  i,  gwarząc  po  swojemu,  wskazywał  rączką  na
niebo.

 Myśliwy porzucił pracę i wyjrzał przez drzwi.
 Nad  jeziorem,  jeszcze  zamarzniętem, krążył  duży  klucz

łabędzi, trąbiąc głośno i niespokojnie.

 — Wiosna idzie, Nań! — zawołał Marusz. — Łabędzie już

przyleciały!

 Z  dniem  każdym  słońce  przygrzewało  coraz  silniej.  Na

jeziorze  lód  ściemniał,  popękał  i  zaczął  się  rozsypywać  w
długie,  dzwoniące,  szybko  topniejące  igły. Poodpadały  i

background image

wsiąkły  w  ziemię  długie  sople  lodu,  zwisające  z  wystających
żerdzi  płaskiej  strzechy.  Na  wyzwolonych  z  pod  śniegu
pagórkach  bojaźliwie  wyglądała  pierwsza  zielona  trawa  i
zakwitły białe, okryte ciepłym puchem przebiśniegi.

 Stada  wodnego  ptactwa  obsiadły  jezioro  i  nadbrzeżne

trzciny.

 Przyleciały skowronki i trznadle. Świergotały i śpiewały ich

wesołe rzesze.

 Na  zboczach  piaszczystych  wydm,  wśród  krzaków

wierzbowych,  strojnych  w  białe  bazie,  gziły  się  zające;  w
gąszczu  jodeł  goniły  się  wiewiórki,  którym  z  szarego  futerka
już  rude  wyzierały  włosy;  na  polanach,  sycząc  i  bełkocąc,
tokowały  cietrzewie  czupurne,  zawadjackie;  z  głębi  kniei
dobiegała  drażniąca  tajemnicza  pieśń  rozkochanego  głuszca;
porykiwały  kozły,  nawołujące  sarny  do  ustronnego  ostępu
leśnego;  groźnie  rycząc,  walczyły  ze  sobą  jelenie,  dążąc
zewsząd na bagna, porosłe bajorami...

 Wszystko  dokoła  różnemi  głosami  śpiewało  odwieczną

pieśń wiosenną, brzmiącą potężnym zewem życia...

 Nie miały sił zagłuszyć jej zrywające się jeszcze śnieżyce i

przymrozki  ostre,  bo  zaledwie  wyjrzało  z  poza  ciężkich,
szarych  chmur  słońce,  —  znowu  rozbrzmiewała  ta  pieśń
stugłosa, radosna, zwycięska pieśń budzącego się życia.

 Marusz siadywał z żoną i synem przed chatą i wszyscy troje

słuchali  tego  chóru  szczęśliwych,  beztroskich,  upojnych
głosów.

 Pierzchały  w  popłochu  ciężkie  wspomnienia  odchodzącej

zimy, znikało widmo śmierci, która tak nielitościwie zaglądała
w  oczy  uczciwym,  pracowitym,  spokojnym  ludziom  północy.
Na  twarzach  ich  wykwitał  uśmiech  pogodny,  w  sercach

background image

podnosiła się rzewna wdzięczność dla Tego, który po surowej,
ponurej  zimie  i  nocy  polarnej  posyłał  ciepłe,  życiodajne  lato,
promienne,  umajone  kwieciem  wonnem,  bujne  i  pieszczoty
pełne.

 — Wielki Duchu! — szeptały usta.
 —  Wielki  Duchu!  —  powtarzały  serca,  głośniej  tętniące  w

piersi.

 — Wielki Duchu! — śpiewały w duszach głosy nieznane.
 Czao-Ra,  wygrzewająca  się  na  słońcu i  z  pod  oka

przyglądająca  się  pogrążonemu  w  zadumie  Wou-Gou,
Maruszowi,  Nań  i  Dugenowi,  wydała  radosne,  brzmiące,  jak
srebrny dzwonek, skomlenie.

 Zdawało  się,  że  i  ona  czuła  gorącą  wdzięczność  dla  kogoś

nieznanego, kto rzucał pełną garścią łagodne, ciepłe promienie
złote  na  jej  spracowane,  bliznami  porysowane  ciało,  na
kudłatego  Wou-Gou,  na  uśmiechniętego  Marusza,  szczęśliwą
Nań i zawsze wesołego Dugena...

 Wielki Duchu!...

K O N I E C .

Przypisy

Tekst jest 

własnością publiczną

 (public domain). Szczegóły licencji na stronie

autora: 

Ferdynand Ossendowski

.

background image

O tej publikacji cyfrowej

Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej

Wikiźródła

[1]

. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy, ma

na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru różnorodnych
publikacji: powieści, poezji, artykułów naukowych, itp.

Wersja źródłowa tego e-booka znajduje się na stronie:

Czao-Ra

Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od
utworów nie podlegających pod prawo autorskie, poprzez takie,
do których prawa już wygasły i kończąc na tych,
opublikowanych na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł
mogą być wykorzystywane do dowolnych celów (także
komercyjnie), na zasadach licencji 

Creative Commons Uznanie

autorstwa-Na tych samych warunkach wersja 3.0 Polska

[2]

.

Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy. 

Przyłącz

się do nas!

[3]

Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione zostały
pewne błędy. Można je zgłaszać na 

tej stronie

[4]

.

W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący
wolontariusze:

Nawider

background image

Wieralee

1. 

 http://pl.wikisource.org

2. 

 http://www.creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl

3. 

https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kroki

4. 

 http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium


Document Outline