Płk R. Kukliński i drugi agent, fałszywki CIA i gen. Anoszkina
17 gru 2008
Jakie to szczęście, iż ludzie myślą.
Adolf Hitler
Ostatnie odtajnianie materiałów CIA, dostarczonych agencji przez
płk. Ryszarda Kuklińskiego, jak również atakowanie gen.
Jaruzelskiego tzw. zeszytem gen. Anoszkina zmuszają mnie do
napisania kilku uwag, co nie nowe.
Uznając od lat R. Kuklińskiego za geniusza szpiegowskiego rzemiosła
i czytając, kapiące zadziwiająco wolno odtajniane materiały, nie mogę
się oprzeć wrażeniu, że Kukliński słał “papirusy”, a CIA je do dziś po
mediach nosi, wedle jakiegoś tajemniczego klucza, kontynuując
własną grę.
Podobnie ma się sprawa z zeszytem Anoszkina. Nie od dziś wiadomo,
że Anoszkin nie był żadną liczącą się figurą nie tylko w CCCP, ale
nawet w Układzie Warszawskim. Był to mało znaczący generał
sowiecki, o raczej niezbyt wyszukanych manierach, od którego na sto
wiorstw śmierdziało służbami specjalnymi, którego GRU delegowało
do towarzystwa marszałka Kulikowa, by nosił za dowódcą wojsk
układu nie tylko teczkę, ale i kapcie oraz ukryty mikrofon. No i
Anoszkin nosił. I coś tam nawet notował, gdy była potrzeba
demonstrowania pryncypialności sowieckiej.
Ale, można powiedzieć ze stuprocentową pewnością, że nie były to te
notatki, które przedstawiono na słynnej konferencji w Jachrance i
które zrobiły podobną karierę jak niegdysiejsze fałszywe dzienniki
Hitlera, na których się przejechało renomowane pismo niemieckie.
Tyle, że u nas, nie Niemcy, i “ciemny lud” kupi każde, nawet
najprymitywniejsze łgarstwo.
Na to, że dziennik Anoszkina jest fałszywką, zmajdrowaną na doraźne
potrzeby propagandowe, jest tysiąc dowodów. Przedstawię tylko
jeden. Oto ten zeszyt [mam jego kserokopię] nie jest przesznurowany,
opieczętowany i opisany. A jest to rzecz bez precedensu w takich
sprawach. Wziąć za dobrą monetę taki gniot może tylko ktoś, kto nie
ma zielonego pojęcia o rygorze w przestrzeganiu tajemnicy
obowiązującej nie tylko w Sowieckich Siłach Zbrojnych, ale w każdej
armii tzw. demoludów.
Granie fałszywkami jest jedną z ulubionych metod służb specjalnych
wszelakiej maści. Jednak zostawmy ten temat, a zajmijmy się inną
sprawą. Oto przy okazji awantury z odtajnionymi przez CIA
materiałami, wraca sprawa tzw. drugiego agenta…
Jeżeli media pójdą za ciosem, to najprawdopodobniej w najbliższym
czasie szykuje się nam interesująca afera szpiegowska dotycząca
nieodległej przeszłości. Sprawa dotyczy współpracowników CIA w
PRL.
Oto bowiem, po wyprowadzeniu przez CIA [wedle niektórych źródeł
wspólnie z GRU &KGB] płk. Ryszarda Kuklińskiego na Zachód [6
lub 7 listopad 1981 r.], w kołach zbliżonych do służb specjalnych obu
resortów siłowych rozważano, czy był to jedyny współpracownik
agencji uplasowany w newralgicznym miejscu.
Zarówno w MON jak i MSW specjaliści ocenili, że byłoby to wbrew
sztuce wywiadowczej, przewidującej posiadanie u przeciwnika co
najmniej dwóch równorzędnych agentów. Zarówno dla szefa Służby
Wywiadu i Kontrwywiadu MSW [SWiK] gen. dyw. Władysława
Pożogi, jak i dla szefa WSW gen. bryg. Edwarda Poradki, było jasne,
że Amerykanie muszą mieć w Polsce prznajmniej jeszcze jednego
agenta tej samej klasy, co wyprowadzony tajnymi sposobami
Kukliński.
Zaczęto szukać. Uruchomiono agenturę MSW uplasowaną w
ambasadzie USA w Warszawie i nie tylko. Uruchomiono także,
pozorujące pomoc służby sowieckie. W sprawę zaangażował się
nawet sam rezydent KGB w PRL gen. dyw. Witalij Pawłow. Nie
wiadomo tylko, czy Pawłow pomagał, dezinformował, inspirował lub
dezorganizował. Ustalono kilka poszlak, ale dowodów nie zdobyto.
Po pewnym czasie sprawa jakimś cudem [tzw. przeciek
kontrolowany] wypłynęła na Warszawkę. W kołach dobrze
poinformowanych mówiło się o drugim agencie CIA, rzekomo w
randze wiceministra. Sugerowano MON, ale nie wykluczano MSW.
Padały różne kandydatury z różnych resortów, albowiem generałowie
bardzo poszerzyli stan posiadania w różnych resortach. Wszędzie było
ich pełno. O ile pamiętam, to jedynie w kulturze nie było generałów.
Zadowolono się pułkownikami.
Najczęściej wymieniano nazwiska generałów Bolesława Chochy i
Tadeusza Tuczapskiego, ale nie tylko ich. Władze nie zajmowały
oficjalnego stanowiska. Plotek nie potwierdzano ani nie
dementowano. Sprawa ucichła, by powrócić po 1990 r. kiedy to
zaczęto rozważać sprawę rehabilitacji płk. R. Kuklińskiego. Nadal
jednak nie było na ten temat żadnych konkretnych informacji ani
liczących się publikacji.
Bomba wybuchła dopiero pod koniec 2000 roku, kiedy to u Nigela
West`a znalazłem interesujący fragment dobrze pasujący do moich
rozważań. Brytyjski pisarz i polityk, wybitny specjalista od służb
specjalnych Wschodu i Zachodu, w książce “The Third Secret: The
CIA, Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope” [Harper Collins,
Londyn 2000, s. 164-165] pisze: “Wprawdzie odpowiedź na apel
“Solidarności” o demonstracje i strajki w dniach 11 i 12 października
[1982 r. - H.P.] przyniosła rozczarowanie, to Placówka [rezydentura
CIA w Warszawie – H.P.] raportowała [meldowała – H.P.] o
dwukrotnym wzroście napływu lokalnych informacji [z Polski – H.P.]
włącznie z pojawieniem się “samorodka” [oferenta – H.P.], ochotnika,
wiceministra z dostępem do dyskusji rządowych na temat środków
bezpieczeństwa wewnętrznego. Okazał się on bezcenny jako następca
Kuklińskiego. Chociaż początkowo jego opory były równe niechęci
warszawskiej Placówki CIA do kontaktowania się z nim z obawy
przed prowokacją. Deklarując, że jest rozczarowany stanem
wojennym zaczął dostarczać szczegóły o Polskim OdeB, a następnie
zaczął się dzielić informacjami politycznymi. Kontakt ze źródłem,
które później zidentyfikowano jako generała Tadeusza Tuczapskiego,
Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej i członka WRON, z
wewnętrznego kręgu Jaruzelskiego był cenny, choć z konieczności
sporadyczny”.
Jeżeli sprawę podjąłby jakiś dziennikarz pisma bulwarowego można
by ją zlekceważyć. Tej miary pisarza i polityka, co N. West,
lekceważyć nie sposób. Niestety, autor “Tajemnicy…” nie podaje
żadnych źródeł, z których zaczerpnął swoją “rewelację”.
Kim więc jest autor doniesienia, którego nie mogę zlekceważyć? N.
West to literacki pseudonim Ruperta Allasona, człowieka bardzo
blisko związanego z brytyjskim wywiadem. To polityk, który przez
dziesięć lat z ramienia partii konserwatystów był członkiem Izby
Gmin. W dodatku ojciec Westa także był posłem. Po stracie mandatu
posła West-Allason pracował w policji metropolitarnej Londynu. W
1980 r. nakręcił dla BBC słynny serial telewizyjny Spy [“Szpieg”].
Jest autorem kilkunastu liczących się książek o służbach specjalnych i
kilku powieści. Napisał m.in. wydane w Polsce w tłumaczeniu Rafała
Brzeskiego “MI-5. Operacje Brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa
1909-1945” i “MI-6. Operacje Brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadu
1909-1945” [Bellona, Warszawa 1999, 2000] oraz wspólnie z płk.
rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego Olegiem Tsarevem
[Cariewem] “Klejnoty koronne. Brytyjskie tajemnice z archiwów
KGB”.
Znając co nieco zasady działania służb specjalnych dziwnym mi się
wydało, aby tak renomowana agencja jak CIA, akurat teraz ujawniała
informacje o swoich najważniejszych agentach. Nie mogę jednak
wykluczyć gry wywiadowczej. W tej bulwersującej sprawie rysują się
wyraźnie trzy scenariusze.
Na początek jednak sprawdźmy kim jest rzekomy agent CIA.
Zajrzyjmy do jego dossier: generał broni Tadeusz Tuczapski ur. 23
września 1922 r. we Lwowie, ukończył Oficerską Szkołę Artylerii i
Wyższą Akademię Wojskową w ZSRR. Był żołnierzem 1 armii WP,
ma za sobą front, w czasie którego był dwukrotnie ranny. Przeszedł
przez wiele stanowisk wojskowych. Był m.in. dowódcą dywizjonu,
pułku i brygady artylerii, szefem Sztabu Artylerii WP, zastępcą szefa
Sztabu Generalnego WP, wiceministrem obrony narodowej, Głównym
Inspektorem Obrony Terytorialnej, szefem Obrony Cywilnej Kraju i
sekretarzem Komitetu Obrony Kraju oraz członkiem WRON. Z tej
racji, ale nie tylko, był jednym z najbliższych współpracowników gen.
Wojciecha Jaruzelskiego, a obecnie zasiada z nim na ławie
oskarżonych pod, przyznaję, dość kuriozalnymi zarzutami.
T. Tuczapski, zapytany o swój stosunek do czynu płk. R.
Kuklińskiego odpowiada, że jest to stosunek zdecydowanie
negatywny i nie odbiega od oświadczeń i stanowisk publikowanych
przez kolegów generała.
Dnia 14 marca 2001 r. złożyłem wizytę gen. T. Tuczapskiemu. Po
około dwugodzinnej rozmowie otrzymałem następujące oświadczenie:
“Gen. broni Tadeusz Tuczapski
Warszawa
OŚWIADCZENIE
Stwierdzam, że zaware w książce The Third Secret: The CIA,
Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope (Harper Collins,
Londyn 2000, s. 164-165) autorstwa p. Nigela West`a informacje
dotyczące mojej osoby, jakobym był oferentem (samorodkiem) a
następnie informatorem CIA są całkowicie nieprawdziwe. Z całą
odpowiedzialnością podkreślam - nigdy nie miałem żadnego kontaktu
z pracownikami wywiadu CIA, ani żadnego innego wywiadu
zachodniego. Nikomu żadnych informacji o charakterze
wywiadowczym nie przekazywałem.
Ogłaszanie tego typu nieudokumentowanych “rewelacji” bez próby
ich wyjaśnienia, chociażby w zwykłej rozmowie ze mną, muszę
traktować jako insynuację i chęć zniesławienia mnie.
Oświadczenie niniejsze wydaję na prośbę płk. Henryka Piecucha
celem zamieszczenia go w jego książce z cyklu >Tajna historia
Polski<.
Z poważaniem
[podpis nieczytelny]
Warszawa dnia 14 marca 2001 r.”
Nie mam najmniejszych powodów, aby nie wierzyć gen.
Tuczapskiemu. Dlaczego więc znany, ceniony pisarz i polityk
brytyjski zdecydował się w faktograficznej książce umieścić tak
bulwersujące informacje? Spróbuję na to odpowiedzieć w “Kodzie
szpiega”. Ale przedtem wspomniane scenariusze.
Scenariusz pierwszy: Któraś z sowieckich służb specjalnych, KGB
lub GRU, w latach 80. grała osobą Tuczapskiego z CIA. Robiła to
oczywiście kapturowo, bez jego wiedzy. Wykorzystano generała jako
parawan. Być może ktoś z sowieckich funkcjonariusze z rezydentury
warszawskiej wcielił się dla Amerykanów w postać T. Tuczapskiego.
Oczywiście, przy tej metodzie nie było mowy o kontakcie oko w oko.
Dlaczego wybrano akurat tego generała?
Tuczapski był znany z niezależnych poglądów, niekiedy lekko
krytycznych pod adresem Imperium, które, jako jeden z nielicznych
generałów peerelowskich, nazywał Wielkim Bratem. Było także
tajemnicą poliszynela, że Główny Inspektor nie przepadał za marsz.
Kulikowem i prawą ręką J. Andropowa w Warszawie - gen. W.
Pawłowem, rezydentem KGB, który nadzwyczaj chętnie wyręczał
GRU w kontaktach z wybranymi generałami LWP. Wiem, że była to
awersja z wzajemnością.
Scenariusz drugi: CIA, po zakończeniu zimnej wojny ma złą passę,
ciężko przechodzi okres niedopieszczenia. Wykrycie dwóch dobrze
uplasowanych agentów rosyjskich nie polepszyło nastroju szefom
agencji. A przecież ci inteligentni ludzie zdają sobie dobrze sprawę z
faktu, że zdemaskowana dwójka to kropla w morzu. Aktywa
rosyjskich służb specjalnych w USA są nieprzebrane, niepoliczalne,
niemożliwe do ustalenia. Nikt nie wie jakie jeszcze niespodzianki są
możliwe. Przecież w latach 70. i 80., jedynie z Polski poszła na
Zachód ogromna czereda agentów, z których znakomita większość, po
odbyciu krótszych lub dłuższych kwarantann w różnych krajach
europejskich, a nawet zamorskich, wylądowała w końcu w Stanach
Zjednoczonych. Ci ludzie mają nienagannie przygotowane legendy.
Często przez długie lata nie pracują wywiadowczo. Uruchamiani są
dopiero na sygnał centrali. O tych osobach nie wiedziały nawet służby
państw, z których rekrutowano kandydatów. Sowieci werbowali
agentów perspektywicznych pod obcą flagą. Oczywiście, dla
maskowania najważniejszych agentów, na Zachód szedł także
wywiadowczy plebs, zatrudniający kontrwywiady, dający miłe
poczucie sukcesu i bezpieczeństwa. Tymczasem w latach 80.,
szczególnie po dojściu do władzy w ZSRR J. Andropowa i następnie
M. Gorbaczowa, po wydaniu polecenia stworzenia z Peerelu
swoistego laboratorium dla pieriestrojki, sowieckie służby specjalne
otrzymały zadanie udawania niekompetencji, wywiadowczego
kretynizmu nawet. Obie strony bawiły się świetnie. Fałszowano tony
materiałów, a i o werbunki było niezwykle łatwo. Robiły to wszystkie
strony.
Do dziś nie wiadomo kto kogo przechytrzył. Wprawdzie Imperium
legło w gruzach, a Stany Zjednoczone stały się niekwestionowaną
potęgą bez mała w każdej dziedzinie, to Rosja nie zrezygnowała.
Putin sprawił, że służby specjalne stały się obecnie jedynym ważnym
elementem, w którym Moskwa może rywalizować z USA jak równy z
równym. We wszystkich innych dziedzinach od, gospodarki po
finanse, a na kulturze kończąc Kreml stoi na z góry przegranej
pozycji. Nie można więc wykluczyć, że ktoś w kierownictwie CIA
postanowił i w tej działce zabezpieczyć sobie tyły. Przewidując dalsze
wpadki, zaplanował pokazanie agenta na takim szczeblu, którego
rangi Rosjanie nie będą w stanie przebić. Wykorzystując dawne plotki
postanowiono posłużyć się osobą gen. Tuczapskiego. Przecież gdyby
to była prawda, Amerykanie posiadaliby agenta, którego ranga
przyćmiłaby wszystkie inne zdobycze wywiadu rosyjskiego w USA.
Rosjanie, mimo niezaprzeczalnych sukcesów, mogą się pochwalić
agentami uplasowanymi zaledwie na średnich szczeblach tajnych
służb USA. Stąd bardzo daleko do Departamentu Stanu bądź
ministerstwa obrony.
Scenariusz trzeci: Czy był drugi, po płk. Kukliński agent tej rangi?
Oczywiście, że był!
Gdyby jednak N. West napisał prawdę, to generała-agenta
zidentyfikowali by ludzie Kiszczaka. Wspominałem na łamach THP,
że w latach 80. w ambasadzie USA w Warszawie SWiK dysponowała
co najmniej dwoma dobrze uplasowanymi agentami. Płacono im po
2000 dolarów tylko za gotowość i oddzielne gratyfikowano za każdą
informację. Wysokość honorariów była uzależniona od wagi
meldunku. Z tego, co wiem, nigdy jednak nie przekroczyło 5000
dolarów. Można więc wnosić, że nie mogły to być bardzo ważne
doniesienia.
Trzeba przy tym pamiętać, że rezydentura CIA w Warszawie była
głęboko zakonspirowana [niekoniecznie w ramach ambasady
amerykańskiej] i każdy oferent mógł nawiązać kontakt z agencją
jedynie poprzez infiltrowaną ambasadę. W tym kontekście doniesienia
brytyjskiego specjalisty wydają się co najmniej dziwne.
Warto także pamiętać o pracy infiltracyjnej prowadzonej w Peerelu
przez rezydenturę GGB i GRU. Funkcjonariusze sowieckich służb
specjalnych mieli nieograniczone możliwości prowadzenia na terenie
Kraju Pieroga i Zalewajki działań nie tylko przeciwko Zachodowi, ale
także mogli swobodnie rozpracowywać najważniejsze postaci życia
politycznego, wojskowego, kulturalnego Peerelu. Szczególnie
starannie patrzono na ręce generalicji obu resortów siłowych [zob.:
Meldunek do szefa WSW gen. dyw. Kiszczaka w sprawie
rozpracowywania m.in. W. Jaruzelskiego z dnia 22 października 1979
r [w:] “Byłem gorylem Jaruzelskiego…”].
Mimo to jednej [?] osobie się udało. Stało się tak nie dlatego, iż był to
jakiś wyjątkowy mistrz, fenomen pomysłowości, przebiegłości,
umiejętności, a dlatego, że postać ta umiejętnie wykorzystała
podtrójnie sprzężone iskrzenia i bezwzględną rywalizację pomiędzy:
[1] KGB a GRU; [2] MSW a WSW; [3] KGB &GRU a MSW &
WSW.
Agent, o którym mówię, nie był klasycznym współpracownikiem z
całymi szykanami proceduralnymi dotyczącymi werbowania,
współpracy itp. Przekazywał Amerykanom bardzo ważne informacje,
ale nie robił tego za pieniądze. Współpracował, albowiem uznał, że
realny socjalizm to akurat nie jest to, co może mu się podobać. Nie
korzystał z pomocy dyplomatów USA, ani nawet pracowników
rezydentury CIA. Znalazł inną drogę.
Mam powody do przypuszczeń, że wyprowadzenie z Peerelu płk. R.
Kuklińskiego było spowodowane chęcią zamaskowania pracy właśnie
tego drugiego, ważniejszego, jeszcze lepiej uplasowanego niż
pułkownik, agenta.
Wbrew powszechnej opinii R. Kukliński, w przededniu stanu
wojennego nie był bezpośrednio zagrożony dekonspiracją. Żaden
kontrwywiad nie deptał mu po piętach. W takim razie skąd
widoczna w jego wspomnieniach panika? Peerelowskie służby
specjalne, na wyraźne życzenie gen. W. Pawłowa przeprowadziły w
październiku i listopadzie 1981 r. nieco szersze niż rutynowe akcje
“straszenia”, “odszpiegowywania” szeregów. Robiono to corocznie, w
ramach profilaktyki. Metodami operacyjnymi puszczano jakieś
niepokojące sygnały i obserwowano zachowania kadry LWP i MSW
[od szczebla dowódcy pułku w MON i naczelnika wydziału w MSW].
Tym razem, ze względu na zbliżające się wprowadzenie stanu
wojennego, “profilaktyka” miała brutalniejszy charakter. Szefowie
poszczególnych komórek organizowali odprawy, poświęcone
infiltracji obu resortów siłowych przez zachodnie służby specjalne.
Blefowano zawsze. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego Kukliński dał się
nabrać na ten prymitywny chwyt gen. Jerzego Skalskiego
[wykorzystanego, być może kapturowo przez gen. W. Pawłowa]. Być
może pułkownik także udawał. W końcu nie od dziś wiadomo, że w
szpiegowskim towarzystwie przynajmniej połowa pracy polega na
udawaniu.
Agent został wyprowadzony. Obie strony nabrały wody w usta.
Sprawę odgrzano dopiero wówczas, gdy była wygodna i potrzebna
propagandzistom, nie wywiadom.
Drugi agent pozostał na stanowisku. Amerykanie mieli zapewniony
świeży dopływ informacji z najwyższego szczebla. Korzystali z nich
bardzo umiejętnie. Zwalczające się służby rozpoczęły kilka gier, w
których obie strony uznawały się za zwycięzców. Były to m.in.
najdłuższa gra powojnia z “Solidarnością”; gra z Departamentem
Stanu USA z udziałem ze strony peerelowskiej - gen. W. Pożogi i
prof. A, Schaffa, a z USA - ambasadora Johna Davisa i zastępcy szefa
Departamentu Stanu Lawrence Eagleburgera. Trzecia gra toczyła się
kanałami Kiszczaka.
Agent CIA pracował szczególnie intensywnie w okresie przygotowań
do Okrągłego Stołu i w czasie obrad. Czy zdradzę jego nazwisko?
Nie. To robota służb specjalnych. Myślę, że powinni go znaleźć.
Znaleźć i… zostawić w spokoju. Wszak pracował dla dzisiejszych
przyjaciół.
Rzeczą służb specjalnych jest wiedzieć. Wiedzieć i obserwować.
Wiedzieć i, jedynie w ostateczności wkraczać. W swojej pisaninie
tylko jeden raz spaprałem robotę służbom specjalnym. Zrobiłem to
nieświadomie. Zrobił to w zasadzie były szef SWiK, paplając na temat
niedokończonej akcji łowienia agenta. Ja ogłosiłem tylko jego słowa
w “Pożodze…” No i chłopcy, zamiast być może dobrze rysującej się
gry, musieli kończyć robotę. Więc nic dziwnego, że byli na mnie
wkurwieni. Choćby dlatego nie zdradzę żadnych szczegółów
mogących naprowadzić na trop drugiego agenta.
HASŁO BLOGU:
Kretyni wierzą, że wiedzą, ludzie rozsądni są pełni wątpliwości.
M. Zachaski & Z. Przychodzeń, M. Olejnik, służby specjalne
18 lis 2008
Wywiad to jest mądra rzecz, ale nie dla głupich ludzi
płk dypl. Leon Mitkiewicz
Wybaczcie, ale dziś nie będzie dalszego ciągu “Niepokalanego
poczęcia…”. Do zmiany tematu sprowokował mnie wywiad gen.
Mariana Zacharskiego w TVN 24. “Kropkę nad i” da się oglądać bez
bólu zębów. Monika Olejnik jest zazwyczaj dobrze przygotowana.
Jednak tym razem sprawiała wrażenie bezradnej. Słuchała, a
Zacharski nawijał. Robił to elegancko i ani razu nie użył brzydkich
słów. Podobnie jak nie używał też prawdy.
Ale niech tam. Nie będę się sprzeczał. Poczekam na zapowiedzianą
książkę i wówczas położę ławę na kawę. Co prawda, w latach 90.
widziałem już manuskrypt wspomnień sygnowany “Marian
Zacharski”, ale mógł to być przecież apokryf.
W tym miejscu chciałbym jedynie przypomnieć co nieco o
działaniach poprzednika MZ w USA. To równie interesująca
historyjka. Wybacz Jędruś! Ale nie da się jej opisać w trzech
zdaniach. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, abyś przerwał czytanie
właśnie w tym miejscu. Jeżeli jednak ktoś z P.T. Czytelników
przebrnie dalej, to byłbym wdzięczny za polemiki. Poniższy tekst
oparty jest o rozmowy m.in. z generałami: Szlachcicem,
Kowalczykiem, Milewskim, Pożogą, pułkownikami: Podporą,
Wieczorkiem, Lewandowskim. A więc z płk. Zdzisławem P. Było tak:
Tokio. Rok 1980. Droga dojazdowa do międzynarodowego lotniska.
Biały mercedes. Za kierownicą kadrowy pracownik CIA udający
dyplomatę USA. Jego towarzysz jest pracownikiem japońskich służb
specjalnych czuwającym nad bezpieczeństwem oficera
amerykańskiego.
- Cóż to, rozpoczynacie trzecią wojnę światową? - zapytał rezydent
CIA japońskiego opiekuna.
- E, nic wielkiego. Polacy nagle ewakuują swojego rezydenta -
wyjaśnił przedstawiciel agencji Boeucho.
- Chcę dostać tego faceta w swoje ręce.
- Spóźniłeś się nieco przyjacielu - poinformował Japończyk. - Zobacz,
samolot właśnie wystartował. Na jego pokładzie jest człowiek, za
którym tęsknisz.
- Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Bo mnie o to nie prosiłeś.
Londyn. Rezydentura wywiadu MSW w Wielkiej Brytanii przesyła
do centrali w Warszawie alarmującą depeszę o niebezbiecznych dla
Rakowieckiej rewelacjach prasy angielskiej. Wedle rezydenta, gazety
brytyjskie informowały: “Zdzisław Przychodzeń, który rozszyfrował
tajemnicę rakiet >Minutenmen<, zdemaskowany”. I komentarz
anglików: “Być może jest to najważniejszy szpieg w okresie
powojennym. W dodatku Polak”.
W sprawę wpadki pułkownika polskiego wywiadu
najprawdopodobniej zamieszany był pułkownik wywiadu
sowieckiego - Olek Gordijewski. Nie wiadomo jednak, dlaczego
Brytyjczycy nie przesłali uprzedzających informacji Amerykanom.
Nie wiadomo również, dlaczego Gordijewski zrobił to właśnie w tym
czasie i dlaczego dano Warszawie 24 godziny na wyprowadzenie
zagrożonego rezydenta. Może wywiadowi angielskiemu chodziło o
poznanie dróg i metod stosowanych przez służby okołosowieckie przy
ewakuacji zagrożonych agentów, lub sprawdzali lojalność
Japończyków względem Amerykanów? A może, po prostu,
Brytyjczycy, którzy nigdy nie przepadali za zarozumiałymi facetami z
CIA, postanowili zagrać na nosie sławnej agencji?
Warszawa. Ulica Rakowiecka. Siedziba wywiadu MSW. W tej
sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: natychmiastowe wycofanie
agenta z niebezpiecznego rejonu, lub... jego likwidacja. Wybrano
pierwsze rozwiązanie. Rozważano jedynie, czy poprosić o pomoc
Japończyków.
- Oni są nam winni rewanż. Przeważnie dotrzymują słowa.
Pomogliśmy im kiedyś przeprowadzić ważną dla nich kombinację
operacyjną w Chinach. Załatwiał to pułkownik Zygmunt Sobczyński -
przekonywał ministra Stanisława Kowalczyka szef wywiadu
Mirosław Milewski. - Bez pomocy Japończyków mamy niewielkie
szanse ubiec Amerykanów. Oni już zapewne zastawiają sidła na
Zdzisława.
- Towarzysze wiedzą? - upewniał się minister.
- Tak jest! Wiedzą.
- I co?
- Akceptują.
- Zostawcie mnie na moment samego - polecił generał. I nie czekając
na wyjście podwładnych, przez uchylone drzwi gabinetu rzucił
sekretarce:
- Łączcie z Moskwą.
Po pięciu minutach wezwał współpracowników.
- Dobrze. Zatwierdzam wasz plan - zgodził się, podpisując
przygotowany tekst polecenia dla rezydentury wywiadu MSW przy
ambasadzie PRL w Japoni.
Depesza składała się z dwóch słów: WYKONAĆ "GROM"!
Tokio. Tak, ta sprawa mogła wyglądać jak rozpoczęcie trzeciej wojny
światowej. W ambasadzie polskiej w stolicy Japonii został jedynie
szyfrant i wartownik. Reszta, z czakami w speckaburach, z nabojami
wprowadzonymi do komory nabojowej, eskortowała na lotnisko
swojego kolegę - “dyplomatę”.
Japończycy, na wyraźną prośbę Warszawy, oficjalnie przydzielili do
ochrony “cennej przesyłki” 25 specjalistów. Dodatkowo, już bez
uzgodnień z naszą ambasadą, dorzucili jeszcze 50 osób, przy których
James Bond to małe piwo. Oprócz agentów Boeucho w
pomieszczeniach międzynarodowego lotniska pod Tokio, kręcili się
ludzie z Naicho, co dla wtajemniczonych świadczyło o poważnej
randze przedsięwzięcia, którego powodzenie gwarantowały japońskie
służby specjalne.
Gwarancje Japońskie obejmowały wyjście Z.P. z budynku ambasady
PRL w Tokio, przejście do samochodu, przejazd na lotnisko i przerzut
do samolotu. W tym czasie Zdzisława P., pod opieką połączonych sił
agentów polsko-japońskich służb specjalnych był bezpieczniejszy niż
najcenniejszy klejnot w Banku Anglii. Ta polisa na życie miała jednak
pewną wadę - była ważna jedynie do momentu startu TU-134. W
powietrzu CIA miała wolną rękę, mogła rozpocząć polowanie. Było
jednak mało prawdopodobne, by w tej sytuacji, po starcie samolotu,
Amerykanie zechcieli kiwnąć chociażby małym palcem w tej sprawie.
TU-134 spokojnie, choć z międzylądowaniem w syberyjskim mieście
Bratsk nad Angarą, doleciał na Szeremietiewo. Nic ciekawego się nie
wydarzyło. Być może analitycy z CIA doszli do wniosku, że
wprawdzie zemsta w służbach specjalnych, jest z wielu względów
rzeczą bardzo dobrą, czasami nawet niezbędną, to skandal z
ewentualnym uprowadzeniem samolotu Aerofłotu, byłby zbyt wysoką
ceną i mógłby im popsuć przyjemność z ukarania agenta, który kiedyś
wypłatał im tak brzydkiego figla. Na domiar złego, z całej przygody
wyszedł cało, nawet bez kary dożywotniego więzienia, którą
zafasował inny agent wywiadu MSW - Marian Zacharski. Jednak -
wedle zgodnej opinii specjalistów - późniejszy generał UOP, w
robocie operacyjnej do pięt nie dorastał Z.P.
Zresztą w czasie, gdy w Tokio trwała celebracja z wyprowadzaniem
Zdzisława P., Zacharski miał już niezgorsze kłopoty wynikłe z
tandetnej pracy MSW.
Kawalkada, złożona z kilkunastu samochodów, mknęła szosą w
kierunku lotniska międzynarodowego. 68 kilometrową trasę pokonano
w niecałe 50 minut, co było niezłym wyczynem. Służby celne,
podobnie jak i agenci ochrony portu lotniczego, nie wyrażały zwykłej
w takich wypadkach ciekawości. Tylko gotowi do natychmiastowego
użycia broni polscy dyplomaci - strażnicy “przesyłki” byli nerwowi
jak wiewiórki. Naszej ekipie zabroniono nawet palić, aby sięgając do
kieszeni po papierosy nie sprowokować nieszczęścia.
Płk Zdzisław Przychodzeń, wbrew zasadom bezpieczeństwa, jechał w
pierwszym samochodzie. Ot, taki drobny manewr, przygotowany na
wszelki wypadek, gdyby gospodarzom przyszło np. do głowy, że
zobowiązania wobec Amerykanów są więcej warte, niż
dżentelmeńskie umowy z Polakami.
Japończycy wykazali klasę. Żaden z nich nie mrugnął nawet powieką,
gdy tuż przed startem okazało się, że do samolotu należy przerzucić
nie tą osobę, którą wskazano w tajnych pertraktacjach.
Moskwa. Czarna czajka, prowadzona przez majora KGB podjechała
do kończącego kołowanie TU-134. Zabrała tylko jednego pasażera.
Specjalnie oznakowany, korzystający z prawa do nieprzestrzegania
przepisów ruchu drogowego samochód, potrzebował na przebycie
drogi z Szeremietiewa na Łubiankę prawie 1,5 godziny.
Łubianka. Trzeci lub czwarty co do ważności gabinet Imperium. Jurij
Andropow nie wahał się ani chwili: Dać najwyższe odznaczenie! -
rozkazał.
Mówi ppłk KGB Nikołaj Leonidowicz Plisko: W tym czasie słowa
Andropowa znaczyły już w Imperium bardzo wiele, kto wie, czy nie
najwięcej? Okres schyłkowego Breżniewa rozpoczynał w Sowietach
początek nowej epoki, która najprawdopodobniej - wedle założeń elity
politbiura - (przypuszczalnie jednak bez udziału samego genseka,
który od lat był już jedynie marnej klasy marionetką w rękach
potężnych sterników) miała wyglądać zupełnie inaczej. Warto przy
tym pamiętać, że wszystko to, co się ważnego w dziejach Rosji
wydarzyło, zawsze wynikało z woli Petersburga lub Kremla. Najpierw
o wszystkim decydował car, a następnie gensek (czasami
manipulowany, np. schyłkowy Breżniew). Jeżeli prześledzimy punkty
zwrotne w historii Rosji i Związku Radzieckiego - wstrząsy,
przełomy, rewolucje, to wniosek może być tylko jeden - nigdy o
niczym ważnym nie decydowały masy. Impuls do działania zawsze
przychodził z góry. Aby się o tym przekonać wystarczy przeczytać
Natana Ejdelmana. Szkoda jedynie, że ten wybitny historyk nie do
końca pokazuje mechanizmy sterowania wydarzeniami. Mam tu na
uwadze rolę służb specjalnych - Ochrany i WCZEKA - KGB oraz
GRU i służb podległych pod Komintern. Pokazać historię Rosji i
ZSRR poprzez pryzmat działania służb specjalnych - to napisać
największy kryminał świata.
Elity Kremla, w schyłkowej erze sowieckiego komunizmu widziały
coraz wyraźniej, że dotychczasowymi metodami nie da się utrzymać
nawet wolnego tempa rozwoju ekonomicznego, mimo to były
przekonane, że ciągle jeszcze mogą sterować procesami społecznymi
w Imperium, głównie za pomocą systemu represji, opartej na nieco
zmodyfikowanym Gułagu. Ci sami dygnitarze z politbiura byli
również pewni, że nadal mogą dezinformować opinię światową, m.in.
za pomocą własnych służb specjalnych i państw satelickich. Tym też
należy zapewne tłumaczyć fakt, że od początku lat osiemdziesiątych
sowieckie służby specjalne zaczęły się wyjątkowo troszczyć o
agentów, i to nie tylko własnych, którym w czasie pracy na Zachodzie
powinęła się noga i znaleźli się w tarapatach. Zagrożonych
natychmiast wyprowadzano w bezpieczne miejsce, aresztowanych
wymieniano i bardzo niechętnie likwidowano kogokolwiek. Wam
przecież również pomogliśmy, organizując ogromną kampanię na
rzecz uwolnienia Mariana Zacharskiego ze Stanów Zjednoczonych,
gdzie wpadł, zresztą nie z własnej winy.
Po siedemdziesięciu latach komunizmu, i po raz drugi w historii
Imperium, postanowiono złagodzić rygory życia komunistycznego,
dać się ludziom wygadać… W Moskwie na moment tylko
zapomniano, że imperia upadają nie w momencie najsroższego
terroru, a w chwili jego złagodzenia.
W tym planowanym procesie wielką rolę przewidziano dla służb
specjalnych. Sam szef naszych służb - Jurij Andropow, nawiasem
mówiąc, zapewne najlepszy fachowiec z wszystkich dotychczasowych
szefów, wkrótce przejął ster najważniejszej osoby w politbiurze, co
oczywiście nie zmieniło statusu służb - zawsze i wszędzie służyły
elicie rządzącej. Tak było, jest i będzie. Ale, co równocześnie nie
przeszkadzało służbom specjalnym posiadać na każdego członka partii
teczkę z odpowiednimi materiałami, najlepiej kompromitującymi.
Szefowie specsłużb nigdy bowiem nie wiedzieli, kiedy gensek zażąda
odpowiednich materiałów i na kogo.
Andropow miał jednak wyjątkowego pecha. Epokę głasnosti i
pierestrojki, której był niewątpliwym protagonistą, poprzedziła epoka
trzech pogrzebów, w której świeżemu gensekowi przypadła rola
główna w jednej z ceremonii żałobnych. Grabarzem sowieckiego
komunizmu okazał się Michaił Gorbaczow, ale największym
beneficjantem został Borys Jelcyn. To nie przypadek, że w okresie
przejściowym berło władzy na Kremlu dostaje się w ręce faceta
niezbyt lotnego, mającego pociąg do butelki, z kłopotami
zdrowotnymi, a więc łatwego do manipulowania. Car Borys, który
pozornie skupił w swoich rękach władzę absolutną, przypomina raczej
schyłkowego Breżniewa, niż sprawnego przywódcę zdolnego
przeprowadzić Rosję przez trudny okres. Kto więc naprawdę rządzi na
Kremlu? Ten, kogo słuchają służby specjalne, wojsko i ostatnio coraz
bardziej - elity finansowe, oraz mafia, co często oznacza to samo. W
ostatnim okresie takim facetem, którego słuchają wszyscy, jest
oczywiście Władimir Putin.
Zdzisław P. odznaczenie otrzymał. Zresztą “blaszki” w Sowietach
nigdy wiele nie kosztowały. Tłoczono je na tony, przydzielano hojnie.
Wystarczy popatrzeć na wybrańców komunistycznego
współzawodnictwa, obwieszonych medalami, niczym noworoczne
choinki.
Warszawa. Przyjęcie w Białym Domu. Do sowieckiej “blaszki”
Edward Gierek dorzucił Krzyż Grunwaldu. Była to jedna z ostatnich
decyzji twórcy “Przerwanej dekady”, który wprawdzie w czerwcu
1956 r. wydał rozkaz strzelania do mieszkańców Poznania, doszedł do
władzy w wyniku strzelania w grudniu 1970 r. do ludności Wybrzeża,
to w sierpniu 1980 r. zabrakło mu odwagi aby zdecydować się na
podobne rozwiązanie. Zapłacił za to fotelem pierwszego sekretarza.
Jego faktyczny następca - generał Wojciech Jaruzelski, nie miał takich
skrupułów, ani w 1970, ani w 1981 r. Bez namysłu wybierał
“mniejsze zło”.
10 lat wcześniej. Zdzisław Przychodzeń, wówczas zaledwie major w
MSW, pracując na terenie Stanów Zjednoczonych, zakupił od
zaprzyjaźnionych amerykanów dokumentację rakiet, plany
rozmieszczenia silosów rakiet “Minutenmen”, opis wyrzutni tych
rakiet, wycelowanych - wedle wiedzy Rady Bezpieczeństwa
Narodowego - w najważniejsze strategicznie cele Układu
Warszawskiego, i nie tylko.
Pytanie: Czy Polsce były potrzebne tego typu zakupy?
Odpowiedź: Nie były. Były natomiast potrzebne Moskwie. Na
Kremlu ciągle wybierano nowe cele na terenie Stanów
Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, państw
Beneluksu i Skandynawskich… Pewnie dlatego w materiałach służb
specjalnych MSW trudno znaleźć dokumenty potwierdzające fakt
“świadczenia usług” dla Wielkiego Brata. Bez trudu można natomiast
znaleźć dowody “obronnego” charakteru działań MSW. Wedle gen.
W. Pożogi, praca szpiegowska płk. Z. P. & agenta M.Z., podobnie jak
i setek osób jemu podobnych, mających jednak znacznie mniejsze
osiągnięcia, była działalnością typowo obronną. Dzięki takim ludziom
- podkreślał wielokrotnie szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu
[SWiK] - służby specjalne MSW mogły przedstawiać sojusznikom
bezcenne materiały, zaś zespoły specjalistów opracowywać analizy i
pisać bardzo konkretne sprawozdania. Oczywiście, również w tych
dokumentach nie obyło się bez inwokacji do partii.
Oto przykład fragmentu tajnego Sprawozdania z działalności
Departamentu II (kontrwywiadowczego): “W 1970 roku pion
Departamentu II - w ramach kontrwywiadowczego zabezpieczenia
kraju i zgodnie z Uchwałami V Zjazdu przeciwdziałał dywersji
ideologiczno-politycznej i szpiegowskiej penetracji PRL przez
wywiady imperialistyczne, zwłaszcza głównych państw NATO.
Działalność pionu Departamentu II zmierzała w tym czasie do:
- zapewnienia stałej orientacji o kierunkach zainteresowań, zamiarach,
formach, metodach i środkach działania służb specjalnych głównych
państw NATO, szczególnie USA i NRF;
- selekcjonowania faktów i zjawisk, na których winien być
ześrodkowany wysiłek operacyjny, co z kolei warunkuje wybór
najbardziej skutecznych metod ujawniania, dokumentowania i
paraliżowania działalności wywiadowczej i dywersyjnej przeciwnika;
- koncentrowanie pracy profilaktycznej na osobach i obiektach
wymagających ochrony;
- Włączenie innych jednostek operacyjnych resortu MSW i MON do
realizacji zadań kontrwywiadowczych oraz wykorzystania w tym
zakresie możliwości społeczeństwa;
- Wyprzedzania zamierzeń przeciwnika i dostosowania naszych form
organizacyjnych, metod i środków pracy do sytuacji operacyjnej”.
Brytyjczycy dowiedzieli się jedynie część prawdy o działalności płk.
Z.P. W rzeczywistości jego łupy w USA były znacznie większe.
Dzięki dojściom, o których jeszcze nie czas opowiedzieć, as wywiadu
MSW poczynił znaczne szkody w szeregach służb specjalnych USA,
ale nie tylko. Na podstawie jego danych autorzy cytowanego
sprawozdania mogli napisać: “…W rezultacie poszerzyliśmy naszą
wiedzę o przeciwniku, a zwłaszcza jego zainteresowaniach, formach i
metodach działania, ośrodkach, pracownikach kadrowych i
współpracownikach wywiadów głównych państw zachodnich oraz
współdziałaniach tych wywiadów w ramach państw NATO”.
Płk Z.P., niejako na marginesie swojej podstawowej roboty
szpiegowskiej, ale systematycznie zaopatrywał Rakowiecką m.in. w
“Przewodnik wywiadu wojskowego na Polskę” wydawany co dwa
lata przez Oddział wywiadowczy Naczelnego Dowództwa Sił
Zbrojnych USA w Europie, obejmujący informacje o 2000 obiektach
Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej. Dzięki dobrym układom w
środowisku, mającym styk z tajemnicami USA i wzorowym
współdziałaniu z pewną damą, pracującą dla MSW w Brukseli mógł
też sprezentować Warszawie “Zestawienie rozpoznanych przez
wywiad francuski stacji radiolokacyjnych Wojska Polskiego i Armii
Radzieckiej czy Wykaz magazynów i składnic Wojska Polskiego”,
sporządzony przez wywiad Wielkiej Brytanii, i wiele innych
bezcennych dla służb specjalnych informacji na podstawie których
kontrwywiady państw obozu sowieckiego mogły wyławiać osoby
związane z wywiadami zachodnimi. Analiza dostarczonych
materiałów pozwoliła specjalistom resortu wysnuć wniosek, że:
“…poszczególne wywiady państw NATO nie przekazują do wspólnej
puli wszystkich posiadanych przez siebie wiadomości z dziedziny
obronności PRL. Ostatnie wydanie “Przewodnika” - głównego
dokumentu NATO, komasującego wszystkie wiadomości o potencjale
obronnym PRL, zawiera dane o 99 ustalonych na terenie Polski
Stacjach radiolokacyjnych, dokument wywiadu francuskiego
charakteryzuje natomiast 284 tego rodzaju obiekty. Uzyskany w 1968
r. wykaz magazynów i składnic WP, sporządzony przez wywiad
Wielkiej Brytanii także zawierał bardziej szczegółowe dane o
pojemnościach i podległości organizacyjnej tych jednostek, niż
informacje na ten temat w zestawieniu centrali NATO.
Kierownictwo resortu spraw wewnętrznych, na podstawie materiałów
zdobywanych przez szpiegów MSW rozsianych po różnych
kontynentach, połączonych z dokumentacją gromadzoną przez
kontrwywiad oraz, co jest szczególnie ważne - uwzględniając
życzenia i zapotrzebowania służb sowieckich (a w zależności od
możliwości również innych “służb bratnich”) przygotowywało listy
dyplomatów krajów zachodnich, których władze Peerelu uznawały za
persona non grata.
Moskwa. Wywiad Związku Radzieckiego zrefundował MSW koszty
transakcji dokonanej przed 10 laty przez Zdzisława P. na terenie
Stanów Zjednoczonych.
Warszawa. Koszty związane z natychmiastową ewakuacją
pułkownika wyniosły niecałe 25 tys. Dolarów. Takich wydatków nikt
nie rekompensował. Wywiad MSW musiał się sam troszczyć o
“drobne” kwoty na ratownicze operacje.
W latach osiemdziesiątych wielokrotnie usiłowałem rozmawiać z gen.
W. Pożogą na tematy finansowania służb specjalnych MSW. I zca
gen. Cz. Kiszczaka, rozstający się ze słowami równie chętnie jak pies
z kością, słysząc o finansach stawał się nerwowy niczym wiewiórka.
Jeszcze bardziej irytowały generała pytania o rozliczenia z Wielkim
Bratem. W końcu jednak szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu
przyznał, że “za technologie płacił wywiad radziecki a nie
kontrwywiad, którego szefem był gen. Grigorienko”, generał niestety,
nie pamiętał czy po tych transakcjach pozostawały dokumenty, ba W.
Pożoga nie pamiętał nawet czy takie dokumenty kiedykolwiek
sporządzano. Zachowały się wprawdzie śladowe dowody “wpływów”
i “rozchodów” z tzw. czarnych kas, m.in. związanych z łupami
zdobytymi w ramach rozpracowywania podziemia
niepodległościowego, głównie WiN-u, z aferami “Zalew” i “Żelazo”
czy z tzw. skarbem Piastów Śląskich. Jest to jednak kropla w morzu
pozaprawnych działań służb specjalnych związanych ze zdobywaniem
środków na własne potrzeby.
Ilekroć przypominam sobie postać pułkownika Zdzisława P. nie mogę
nie przytoczyć powiedzonka o pewnym egotyście, o którym Chamfort
mawiał, że “Spaliłby wasz dom, aby sobie ugotować dwa jajka”. Ale z
drugiej strony, do Z.P. pasuje inna opowiastka filozofa: “Kiedy
Malborough był w okopach z przyjacielem i siostrzeńcem, kula
strzaskała głowę przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego
człowieka, który cofnął się ze zgrozą. Malborough rzekł zimno:
>Widzę, że jesteś zdziwiony? - Tak - odparł młody człowiek
obcierając twarz - jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle
mózgu, narażał się dobrowolnie na tak bezcelowe
niebezpieczeństwo<".
Było tajemnicą poliszynela, że dzieło płk. Z.P., kontynuował w USA
agent Marian Zacharski. Miał jednak znacznie mniej szczęścia niż
Przychodzeń. W wyniku tandeciarstwa “Warszawy” wpadł.
Zapytałem kiedyś gen. Pożogę, dlaczego Zacharskiego nie “zrobiono”
dyplomatą, tak jak robiono z dziesiątkami innych agentów i oficerów
pracujących w USA. Szef SWiK odpowiedział, że na
“udyplomatowienie” agenta nie zezwolił gen. Pawłow, który był
zdania, że Zacharski ma do wykonania w Stanach Zjednoczonych zbyt
poważne zadanie, by robić z niego dyplomatę. Było bowiem
wiadomo, że amerykańskie służby specjalne, komu jak komu, ale
dyplomatom z tzw. demoludów przyprawiają każdorazowo dość
szczelny “ogon”. Zwykły agent, wedle Pawłowa, miał sto procent
więcej szans wykonania zadania, niż peerelowski dyplomata i tysiąc
procent więcej niż dyplomata sowiecki.
Pawłow miał rację. Zacharski zadanie wykonał. Wpadł, bo wsypał go
człowiek MSW z Warszawy. I to było ładne.
Agent/generał zapowiada książkę. Ciekawe. Myślę, że jeżeli M.Z.
myśli, że wie o swojej działalności wszystko, to jest w grubym
błędzie. Wszystko o kombinacji operacyjnej z udziałem Zacharskiego
[do końca lat 80.] wiedziało niewielkie grono osób. Tak, tylko
generałowie: Andropow – Kriuczkow – Pawłow – Kowalczyk –
Milewski – Pożoga wiedzieli [bo żyje jedynie Pożoga] wszystko, nie
Zacharski i jego koledzy, z którymi wprawdzie wykonywał
przedziwne łamańce operacyjne, ale już po transformacji. Tak, po
1990 r., zgoda, M.Z. jest najbardziej kompetentną osobą, aby o
wszystkim dokładnie opowiedzieć.
Jest tylko jeden problem – zobowiązanie do zachowania tajemnicy.
Gdy M.Z. się od tego uwolni możemy dostać rewelacyjną opowieść.
Chyba warto na nią poczekać.
HASŁO BLOGU:
Co interesującego jest w sprawie M. Zacharskiego? Tylko to, że
wyszedł żywy z tego, co zrobił.
Gra z “Solidarnością” 1980-1990, agentura w “S”
19 paź 2008
Skuczno na etom swietie, gospoda! [dla posiadających jedynie
inteligencję wrodzoną: Nudno jest na tym świecie, proszę państwa –
HP]
Nikołaj Gogol
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi i
opozycjoniści z lat 80., jeszcze nie wszystko stracone. Właśnie się o
tym przekonałem. Krążąc po internecie, natknąłem się na: ośrodek
racjonalistyczno-sceptyczny im. De Voltaire’a “Racjonalista”. W
czterech kolejnych odcinkach głos dawał Marian Kaleta, wedle
informacji z portalu: wybitny opozycjonista, odznaczony przez
prezydenta w 2007 r. Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski,
bohater filmu TVP “Dziękujemy za solidarność” [2008]. Moim
zdaniem, tekst Kalety przypomina polowanie na lisa przy pomocy
wyrąbywania lasu. Czego w nim brak? Chyba jedynie prawdy. Poza
tym jest to rzecz tak doskonałe, że na pierwszy rzut oka nic do niej
dorzucić nie można.
A jednak spróbuję.
Pamiętam pierwsze dwa tygodnie po stanie wojennym. Specjaliści
służb specjalnych obu resortów siłowych, wśród członków
“Solidarności”, ale nie tylko, zbierali agentów jak pszczoły miód.
Kontrolując ważniejsze kanały łączności “S” z zagranicznymi
strukturami, pomagali zakładać nowe. Oczkiem w głowie Służby
Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK] było m.in. nie tylko Zagraniczne
Biuro “Solidarności” w Brukseli, którym dowodził znajomy Pożogi
jeszcze z czasów gdańskich, dr Jerzy Milewski, ale także ośrodki w
Paryżu, Londynie, Rzymie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz,
przede wszystkim Agencja Informacyjna :S” w Lund.w Szwecji.
Nie powiem, z różnych względów, bardzo mnie te sprawy
interesowały. Przyssałem się więc do szefa SWiK gen. dyw.
Władysława Pożogi. Na biurku generała, codziennie lądowały setki
meldunków z różnych stron świata. Trwała w najlepsze, chyba
największa gra nowożytnej Europy. Gra peerelowskich służb
specjalnych z krajowymi i zagranicznymi strukturami
“Solidarności”. Gra, co chyba oczywiste, nadzorowana, a w
niektórych momentach nawet zadaniowana, przez rezydenturę KGB w
Warszawie, którą kierował mój przyjaciel, gen. dyw. Witalij Pawłow
– prawa ręka Jurija Andropowa, który już wówczas trząsł Sowieckim
Imperium, a niedługo miał zostać gensekiem.
Pożoga czytał meldunki, podkreślał niektóre fragmenty, dekretował, a
zgraja kamerjunkrów postępowała ściśle wedle wytycznych generała.
Najważniejsze sprawy trafiały, zresztą zgodnie z wolą szefa służby, na
biurko ministra Czesława Kiszczaka. Minister nanosił kolejne
dekretacje, zazwyczaj dotyczące przekazania niektórych materiałów
generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu lub szefowi Służby
Bezpieczeństw [do 1984 r. gen. Władysławowi Ciastoniowi, a
następnie gen. Henrykowi Dankowskiemu], rzadziej dekretacje
ministra dotyczyły niższych szczebli, np. dyrektorów departamentów.
Zazwyczaj dotyczyło to jedynie Departamentów III oraz IV.
Wśród tej wywiadowczo-kontrwywiadowczej sieczki sporo miejsca
zajmowały już rozszyfrowane bądź rozkodowane [robiło to podległe
SWiK Biuro Szyfrów] materiały pochodzące z kontroli kanałów
przerzutowych. Było tego sporo i dotyczyło działalności tak
krajowych jak i zagranicznych struktur “Solidarności”, łącznie z
korespondencją ważnych i najważniejszych osób podziemia. Generał
miał dość dobre rozeznanie kto jest kim w tym opozycyjnym
towarzystwie. Jego wiedza pochodziło z dwóch podstawowych źródeł.
Pierwsze – to czasy, gdy jako zastępca ds bezpieczeństwa KW MO w
Gdańsku, zatwierdzał a niekiedy prowadził spotkania kontrolne z
najważniejszą agenturą wschodniego Wybrzeża. Bogatą wiedzę
zgromadził z czasów Grudnia ‘70, kiedy to przez jego ręce przeszło
kilka setek agentów, których następnie ostro zaangażowano nie tylko
w powstawanie Wolnych Związków Zawodowych, a następnie “S”,
ale którzy oddali resortowi niebagatelne usługi w latach 80., i nie
tylko.
Drugie źródło wiedzy generała stanowiła jego praca jako dyrektora
kontrwywiadu MSW. To wówczas szef SWiK rozszerzył swą
znajomość o najważniejszą agenturę całego Kraju Pieroga i Zalewajki.
Po pierwszej selekcji, ale dopiero gdzieś od połowy lat 80., około 50 -
60 procent najistotniejszych materiałów wprowadzano do
komputerów Firmy. Pożoga, w przypływie dobrego humoru dawał mi
się pobawić niektórymi materiałami, a gdy był w humorze
wyśmienitym obdarowywał mnie niektórymi papirusami. W ten
sposób, w ciągu kilkunastu lat znajomości, zgromadziłem w redakcji
“Granicy” pokaźny zbiór dotyczący wielu interesujących gier i
kombinacji operacyjnych. Napisałem wówczas do szuflady
kilkadziesiąt książek, a kilka, socjalistycznych w treści i
bolszewickich w formie, nawet wydałem w oficjalnych
wydawnictwach. Książki wydane oficjalnie zawierały niektóre
informacje mogące być przydatne dla podziemia, pod warunkiem
oczywiście, że osoby te, dysponowały nie tylko inteligencją
wrodzoną….
Pamiętam. Siedziałem w swojej klitce na 12 piętrze bloku
ursynowskiego i kleciłem kolejną książkę z cyklu Tajna Historia
Polski, gdy zadzwonił Marian Kaleta i obwieścił, że mnie odwiedzi.
Dotrzymał słowa.
Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Miło sobie zawsze
pogadaliśmy. Coś tam napisałem na jego temat w książce Służby
specjalne atakują. Pokazałem mu też kilka papirusów pochodzących z
kolekcji ofiarowanej mi przez gen. Pożogę. Wynikało z nich jasno, że
jego i Józefa Lebenbauma działalność z Lund, a także Biuro
Brukselskie i inne ośrodki “S”, były perfekcyjnie zinfiltrowane i
kontrolowane, a niektóre inspirowane, a nawet zadaniowane przez
SWiK. Marian nie był tym zachwycony, ale na moją wyraźną prośbę,
zweryfikował te dokumenty, które dotyczyły jego samego i jego
działalności, co podcyfrował swoim własnoręcznym podpisem
[zob. dok.na str. 418].
To wówczas też powiedziałem Kalecie, aby nie miał złudzeń, że coś
się złego ich transportom mogło przydarzyć, bo ciężarówki, które z
takim mozołem, niekiedy wspólnie z Lebenbaumem, załadowywali w
Lund sprzętem [wartym niekiedy kilkaset tys. USD] dla podziemia w
kraju i wysyłali via Ystad – Świnoujście – reszta kraju, cały czas, od
momentu załadowania, były bezpieczniejsze niż klejnoty królowej
Wiktorii złożone w bankowych sejfach. Już na promie przejmowali je
bowiem pod ochronę oficerowie SWiK oraz zwiadu WOP, a po
wyokrętowaniu dalszą ochronę transportu przejmowali oficerowie
Departamentu II MSW.
Celem takiej, być może, przesadnej opieki, było uniknięcie
jakichkolwiek konfliktów. Przecież zawsze mogło się zdarzyć, że
jakiś nadgorliwy celnik bądź milicjant wykaże się wyjątkowy,
wścibstwem.
Nie, nie. Transporty słane z Zachodu trafiały pod wskazane adresy.
Wprawdzie nie było jeszcze GPS, ale byli specjaliści MSW. Tylko
dwukrotnie, na wyraźne polityczne zapotrzebowanie, SWiK musiała
ujawnić przesyłki i nadać im rozgłos medialny. Funkcjonariusze klęli
jak szewc po uderzeniu się młotkiem w palec, ale polecenie
wykonano.
A co z innymi transportami, które docierały do adresatów? Dlaczego
M. Kaleta, pisząc to, co napisał, zapomniał o tych faktach?
Ano właśnie. Na tym polegał urok gry. Kontrolować, sprawdzać,
inspirować i wykorzystywać.
No dobrze, powiecie. Skoro wszystko szło tak gładko, to dlaczego
Bolszewia dostała w dupę? Doszło do Okrągłego Stołu i oddania
władzy?
Cóż, może właśnie o to chodziło.
Oddanie władzy w taki sposób, jak to miało miejsce w czerwcu 1989
r. Nie było przecież dla oddających żadną tragedią. Zupełnie inną
sprawą jest szukanie odpowiedzi na pytanie, czy gen. Jaruzelski w
pełni wykonał polecenie Gorbaczowa przepoczwarczenia Kraju
Pieroga i Zalewajki w coś na kształt laboratorium dla pierestrojki?
HASŁO BLOGU:
Na wspomnienie niektórych historii człowiek mimo woli musi
uśmiechnąć się po sardańsku
14 paź 2008
… malarz rozrabiał w misie tusz z wodą, maczał w tym gołą pupę, po
czym przysiadał na papier: wychodził mu wspaniały soczysty melon z
ogonkiem. Ale tylko on jeden potrafił tak usiąść. Kiedy próbowali inni,
na kartce pozostawała odciśnięta pupa i kawałek kuśki.
Andrzej Falkiewicz
Dlaczego ten blog zaczynam opowiastką o mistrzowskim malarzu?
Ano chociażby dlatego, że widzę tu podobieństwa do polityków,
którzy w historii, zamiast konkretnych dokonań, zostawiają po sobie
odciski pupy i kuśki.
Szczerze rozbawiony dyskusją nad najnowszymi dziejami Kraju
Pieroga i Zalewajki pozwolę sobie dziś skreślić kilka uwag, na tematy
dotyczących szpiegów, zdrajców, krzywicieli prawd, prostowicieli
krzywd, popaprańców, zapodawaczy itp., ale i osobników, którzy
swoim postępowaniem udowodnili, że mimo wszystko warto być
uczciwym. Na opowieści o szwarccharakterze absolutnym i
operacjach dokuczliwych, ale chyba nie zbrodniczych, musicie
poczekać do kolejnych blogów. A na najbardziej brutalne, cyniczne i
przewrotne przyjdzie kolej, gdy zajmiemy się gen. Cz. Kiszczakiem.
Nie będą to długie opowieści, bo i historia Peerelu nie jest długa: na
początku kilku zbrodniarzy wymordowało kilku innych zbrodniarzy o
czym donosiłem w Bruderszafcie ze śmiercią (zob. podrozdział
“Dintojra w partyjnej melinie”). W tym miejscu kolejne zastrzeżenie -
wprawdzie w pierwszej dekadzie Peerelu umierało się z zawrotną
szybkością, co było zasługą Wielkiego Brata, partii najsłuszniejszej i
resortów siłowych, to tajne służby podległe MBP bądź MON, w
odróżnieniu np. od sowieckich służb specjalnych, miały w
wyprowadzaniu ludzi z tego świata niewielki udział. Ot, taka nasza
polska specyfika.
Specjalistami od naprawdę masowego zabijania były bataliony
(grupy) operacyjne Milicji Obywatelskiej, wydzielone oddziały
Wojska Polskiego oraz KBW.
Służby specjalne jedynie naganiały przed ich lufy wytypowane ofiary,
które też nie zawsze zabijano w pierwszym porywie. Czasami brano
żywcem. Sądzono i dopiero potem wieszano, czasem publicznie. O
dużej roli sądów w procesie likwidacji opozycji niepodległościowej
zazwyczaj się zapomina.
Zabijanie na sali sądowej! To przecież takie nieefektowne a przy tym
mało eleganckie!
A dziś? Dziś tak się jakoś złożyło, że już nikt, albo prawie nikt nie
zabija szpiegów ani zdrajców, nie likwiduje niewygodnych osób, nie
mówiąc o opozycjonistach. No, może z wyjątkiem Chińczyków,
Arabów, Kurdów, Żydów, Irańczyków, Irakijczyków, Irlandczyków,
Basków, Koreańczyków, Talibów, Sikhów, Gurkhów, Czeczenów,
Serbów… Inni uważają, że “łupów” pozyskanych metodami
operacyjnymi naprawdę nie warto przerabiać na trupy, a znacznie
lepiej jest je sprzedać lub korzystnie wymienić.
W ten sposób Amerykanie spuścili kiedyś do Peerelu Mariana
Zacharskiego - przeciętnego agenta Służby Wywiadu i Kontrwywiadu
MSW [choć w tym momencie, od 14 grudnia 1981 r. już
ukadrowionego; przy okazji zgadnijcie dlaczego TVN robi z
Zacharskiego bohatera?], grasującego w USA, nabywającego tam
różne tajemnice za którymi tęsknił Wielki Brat.
Agent robił zakupy do czasu, aż powinęła mu się noga. Powinęła
dlatego, że inni faceci, zatrudnieni na Rakowieckiej, obowiązani do
zapewnienia mu bezpieczeństwa, zapomnieli o swoich obowiązkach,
nie spostrzegli, że inny funk rozpaczliwie zamarzył o zdobyciu pliku
zielonych papierków z wizerunkiem Jerzego Waszyngtona…
W zamian CIA otrzymała kilkunastu tandetnych facetów parających
się w demoludach robotą wywiadowczą na korzyść amerykańskiej
agencji. Była to transakcja wymienna o lokalnym, peryferyjnym
kolorycie, bez większego znaczenia operacyjnego, albowiem
przedmiotem handlu byli agenci zużyci moralnie, karły bezpieki,
którzy w przeszłości służyli demoludom za ruble by po kilkuletnim
namyśle wybrać kapitalizm za dolary.
Ale w ten sposób (wymiana) w nieodległej przeszłości w
niegdysiejszym Imperium Zła odzyskało wolność również kilku
ważnych dysydentów, m.in. znany pisarz Władimir Bukowski, który
po przybyciu na Zachód zapytany z jakim obozem się identyfikuje
odpowiedział: Nie jestem z obozu prawicy ani z obozu lewicy. Jestem
z obozu koncentracyjnego. I to, jak dotąd, jest najkrótszą definicją
Imperium Zła.
Kiedyś zabijanie było prawie obowiązkowe. Czasami porywano, aby
torturować i zabić. Jest na ten temat obszerna literatura. Warto ją
czytać. Człowiek staje się wówczas lżejszy, przekonuje się, że nie jest
jeszcze takim łajdakiem jakim mógłby być.
Stale podkreślam, że nasze służby specjalne w tej dziedzinie trudno
zaliczyć do przodujących. Porywano rzadko, zabijano z
obrzydzeniem. Najwięcej akcji likwidacyjnych miało miejsce w
pierwszej powojennej dekadzie. Konto peerelowskich służb obciąża
nie więcej niż ćwierć tysiąca ofiar (bez ofiar opozycji
niepodległościowej, której straty można oceniać na około dwadzieścia
tysięcy osób). Cóż to za kropelka w oceanie zbrodni, chociażby wobec
STU MILIONÓW OFIAR bolszewizmu!
Co prawda czasami i u nas opracowywano plany porwań i zabójstw,
ale ich przeważnie nie wykonywano. Najmniej tego typu spraw
zrealizowano w latach 1955 - 1980. Tajnie zabito jednego pracownika
wywiadu MSW, płk. Władysława Mroza, który zdradził Firmę i
Bolszewię. Nie liczę tu ofiar z różnych afer geszefciarskich, typu
“Zalew”, “Kurierzy” czy “Żelazo”, w których trupy padały, a jakże,
bo musiały, bo trzeba było zatrzeć ślady, zlikwidować świadków,
zwiększyć zyski…
Stąd niechciane samobójstwa, niespodziewane wypadki przez okna,
zadziwiające wpadki pod samochody i inne pojazdy, głupie
wychylania się przez bariery schodów w głównym budynku MSW i
tym podobne niebezpieczne zabawy.
Oficjalnie zlikwidowano tylko jedną osobę, Jerzego Strawę, którego
rozpracowano operacyjnie, oskarżono, osądzono, skazano na śmierć i
powieszono.
Dopiero z chwilą objęcia resortu spraw wewnętrznych przez Czesława
Kiszczaka znowu sięgnięto do metod z przełomu lat czterdziestych i
pięćdziesiątych. Organizowano prowokacje, polała się krew…
Nie ma się co dziwić Kiszczakowi. Któż, przynajmniej czasami nie
tęskni za młodością. Wierny zasadzie, że dziewczyna zawsze będzie
pamiętać swego pierwszego chłopca, rzeźnik pierwszą zarżniętą
świnię a ubek pierwszą zaszlachtowaną ofiarę, chciałbym
przypomnieć byłemu funkowi GZI WP i ministrowi spraw
wewnętrznych garść wydarzeń. Ale o tym następnym razem.
HASŁO BLOGU:
Patrząc na naszych polityków żałuję, że w Zatoce Gdańskiej nie
ma rekinów ludojadów.
12 paź 2008
….człowiek potrzebuje do życia tylko powietrza, jedzenia, picia i
wydalania, no i poszukiwania prawdy. Cała reszta jest
nadobowiązkowa.
Jonathan Littell
Wojciech Jaruzelski, w mowie obrończej przed sądem przypomniał
wystąpienie kilku polityków w czasie XI Plenum KC PZPR (9-10
czerwca 1981 r.) określając to mianem puczu. Myślę, że to przesadna
uprzejmość pod adresem paru politycznych eunuchów, którym
zamarzyło się zaistnienie na scenie politycznej.
Wprawdzie do dziś nie rozstrzygnięto, jaki faktycznie cel przyświecał
występującym, to wolno spekulować. Mogło więc chodzić o
nastraszenie ekipy rządzącej, zmuszenie jej do radykalniejszych
działań. W tym celu chłopcy gen. Pawłowa mogli wykorzystać list KC
KPZR adresowany do członków KC PZPR przesłany 5 czerwca 1981
r., w którym to dokumencie radzieccy aktywiści zagrzewają
wyselekcjonowanych peerelczyków do aktywniejszej walki z
“Solidarnością”.
Gen. W. Pożoga twierdzi [jego służba kontrolowała ok. 30 proc.
członków KC], że cała heca była zainspirowana przez rządzących,
aby pokazać przeciwnikom politycznym i narodowi, co się stanie,
jeżeli oni, patriotyczni i demokratyczni, odstąpią miejsca przy
sterze. Straszenie betonami miało przecież swój urok i sens.
Takich możliwości było kilka, ale w każdej jest miejsce dla służb
specjalnych. Warto więc rozważyć, czy prowadzono inspirujące
działania świadomie czy też nie świadomie.
Wątpię, by w stosunku do takich potęg intelektualnych, jak
generałowie W. Sawczuk czy E. Molczyk, albo aparatczycy S.
Olszowski lub A. Żabiński jakakolwiek rozważna służba specjalna
zaryzykowała otwartą grę. Tych działaczy wystarczyło jednak
zainspirować nieświadomie i już robili to, czego się po nich
spodziewano.
Spisek politycznych eunuchów nie wypalił, bo nie mógł. Nawet
działacze partyjni potrafią odróżnić polityczne hochsztaplerstwo od
realistycznego marksistowskiego dziamolenia. Generała zapewne
zabolało wystąpienie dwóch, kiedyś mu najbliższych
współpracowników. To być może wówczas w jego głowie zrodziła się
myśl, że służby specjalne muszą należeć do niego. Cz. Kiszczak
został wkrótce szefem MSW. Miało to gwarantować ścisłe
zintegrowanie służb specjalnych obu resortów siłowych.
CzeKiszczak poszedł znacznie dalej. Zamarzył o stworzeniu resortu,
który w swoich założeniach miałby najgorsze elementy wzięte z MBP
oraz z GZI WP, której był nieodłącznym dziedzicem.
Jak zamierzył, tak zrobił. W miarę rozwoju struktur MSW
CzeKiszczak, dążący do objęcia kontrolą operacyjną całego życia w
kraju nie zapomniał o politykach. Być może w myśl porzekadła, że
strzeżonego pan Bóg strzeże. Strzec się, to znaczy wiedzieć.
Wiedzieć, to w służbach specjalnych zawsze przekłada się na -
zinfiltrować, rozpracować itp. Stworzono Zespół Operacyjny przy
Departamencie III MSW. Kontrolą objęto nawet najwyższe szczeble.
Żaden, nawet najwspanialszy eunuch nie miał już najmniejszych szans
na krecią robotę. Jedną z dwóch najważniejszych figur personalnych
Zespołu był były goryl Generała płk mgr A. Gotówko.
W tym miejscu przypomnę fragment rozmowy z Gotówką, dotyczący
rozpracowywania byłego premiera PRL, a następnie ostatniego
pierwszego sekretarza KC PZPR, roli dziennikarzy oraz sporządzania
tzw. “papirusów” w Firmie.
PIECUCH: W jaki sposób rozpracowywaliście Mieczysława
Rakowskiego?
GOTÓWKO: Temat piekielnie trudny. Sprawa pierwsza - telefon.
Podsłuch pokojowy na okrągło…
PIECUCH: W domu? W pracy?
GOTÓWKO: W domu? Nie. W pracy. Bo było bez problemu.
Podsłuch miał w gabinecie. Potem dokładny przegląd wszystkich
przyjaciół, kolegów. Kto z nich już jest agentem lub kto się nadaje na
agenta. Kto się zgodzi na współpracę. Zrobiło się selekcję. Odbyło się
z tymi osobami rozmowy. Byli to ludzie ze świecznika. Trzeba było
mieć pewną klasę. Robić to inteligentnie. Ale wśród dziennikarzy to w
ogóle… Dziennikarze są… Nie gniewaj się, skoro sam jesteś
dziennikarzem, bardzo niską ocenę mam dziennikarzy. Są wśród was
zwykłe kurwy polityczne, które pójdą do silniejszych. Z ręki będą
jeść. I do razu mówią o co chodzi. Bez żadnych skrupułów. Gdy nad
byle działaczem “Solidarności” trzeba się było solidnie napracować,
to nad dziennikarzem, nie. Od razu wykładał karty na stół. Mówił:
panowie! Interesuje mnie to, to i to. Dam wam to, co chcecie. Co wy
za to? Ja mówię: możemy dać to. On: nie! To za mało! On gra wyżej.
PIECUCH: Chodziło o pieniądze, czy…
GOTÓWKO: Pieniądze też. Ale i o ustawienie w strukturach
redakcyjnych wyżej. O awanse.
PIECUCH: Mieliście wpływ na awanse dziennikarzy?
GOTÓWKO: Oczywiście! Olbrzymi! Plus wyjazdy na placówki.
PIECUCH: W jaki sposób? Redaktorzy naczelni byli waszymi
agentami?
GOTÓWKO: Nie. Oni donosili jawnie. To nie była tajna współpraca.
To było współdziałanie. Interesował nas cała reszta. Był wydział
obsługujący dziennikarzy. Potem poszło to do dwójki
[kontrwywiadu]. Potem wróciło. Myśmy w zespole byli wyżej od tego
wydziału. W poziomie obejmowaliśmy większe obszary.
Dziennikarzami w województwach zajmowali się pracownicy
WUSW. Więc braliśmy listy zaufanych żurnalistów. Wybieraliśmy
potrzebnych kandydatów. Sprawdzaliśmy faceta czy jest przyjacielem
Rakowskiego i czy był agentem. Potem mówiliśmy naczelnikowi
wydziału: daj mu zadanie albo nam przekaż agenta.
PIECUCH: Przekazywali?
GOTÓWKO. Nie chcieli. Mówili: damy ci informacje.
PIECUCH: Ilu agentów mieliście w otoczeniu M.F. Rakowskiego?
GOTÓWKO: Dwadzieścia procent osób, z którymi Rakowski blisko
się kontaktował.
PIECUCH: Jaka to była liczba?
GOTÓWKO: Bezpośrednio mieliśmy listę czterdziestu, pięćdziesięciu
osób. Z tego dwadzieścia procent.
PIECUCH: Około dziesięciu agentów?
GOTÓWKO: Około dziesięciu. Tak trzeba było liczyć.
PIECUCH: To można było M.F. Rakowskiego dobrze obstawić?
GOTÓWKO: Można było. Ja nie zabiegałem aby go więcej
obstawiać. Na cholerę. To, co było, wystarczało, aby wiedzieć o całej
działalności Rakowskiego. Kierunki działań. Treść rozmów. Korzyści
polityczne…
PIECUCH: Kto otrzymywał meldunki? Robiliście z tego zbiorówki?
GOTÓWKO: Jak to szło? Sieczka operacyjna kierownictwa resortu
nie interesowała. Myśmy robili analizy zbiorcze. Z tej sieczki
robiliśmy analizy. Do pisania było nas trzech. No, czterech. Bo
jeszcze Andrzej [Kwiatkowski, płk, szef Zespołu] łagodzący to
wszystko. To byłem Ja! Główny pisarz. Olejnik Stasiu - starszy
specjalista. I starszy specjalista Nawrocki Zdzichu. Kwiatkowski
czytając dużo poprawiał.
PIECUCH: Tonował? Wyście pisali to, co agenci donosili?
GOTÓWKO: Oczywiście. Mówiłem: Ja jestem od tego aby pisać.
Takie mam informacje. Słyszałem w odpowiedzi: Ale kierownictwo
tego nie przełknie. Za ostro przypierdalasz. Ja mówię: Stary! Weź,
przeczytaj meldunek agenta. Tu dopiero jest ostro. Ja już
maksymalnie wygładziłem. Andrzej dalej wygładzał, poprawiał.
Podpisywaliśmy” “Opracowano w Zespole Operacyjnym
Departamentu III”. Nie było żadnego naszego nazwiska, mimo, że
wszystko było tajne specjalnego znaczenia. Dokumenty organizacyjne
Zespołu ja robiłem. Już w maju [1985 r.] daliśmy pierwszą informację
dla Jaruzelskiego na temat frakcji w PZPR.
PIECUCH: O kim?
GOTÓWKO: Grupa Rakowskiego. Grupa Kapitana [Bolesław,
przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu,
który, po przemianowaniu w październiku 1987 r. na Komitet ds
Młodzieży i Kultury Fizycznej objął A. Kwaśniewski] skupiająca
osoby, które ukończyły studia w ZSRR.
PIECUCH: Betony?
GOTÓWKO: Twardo betonowa grupa. Pięćsetka stary! Nie
rozkruszysz młotem pneumatycznym.
PIECUCH: Przeciwstawna do grupy Rakowskiego.
GOTÓWKO: Przeciwstawna. I były… Potem były tuzy typu Schaff.
Jednostka niekonwencjonalna… Opracowania na Schaffa to już ja
pisałem. Ja miałem sprawę. Miałem agentów. Schaff mi bokiem
nieraz wychodził, bo nie miałem czasu a sprawy nie miałem komu
zlecić.
PIECUCH: Ilu agentów miałeś wokół profesora?
GOTÓWKO: Szczerze mówiąc to niewielu. Schaff się bardzo dobrze
kontrolował. Przykra była sprawa zacieku. No, woda zalała
mieszkanie, ścianę w której siedziały nasze pluskwy. Podsłuch nam
wysiadł. Dostaję informację od bardzo dobrej agentki […]. Stara
Żydówa. Wpada na mnie i mówi: U Schaffów panika. Mieszkanie
zalane. Zaraz ściągają fachowców. Klepka nawet popuchła…
PIECUCH: U was też panika.
GOTÓWKO: Też. Natychmiast ekipę. Jeszcze przed fachowcami
profesora. Na minutę przed ekipą remontową zdążyliśmy
powyjmować pluskwy. Wróciłem wtedy z dalekiej podróży.
PIECUCH: Wracajmy do M.F. Rakowskiego. Rozpracowywaliście
polityka również gdy był premierem?
GOTÓWKO: Nie, nie. Robotę operacyjną prowadziliśmy gdy on
został wywieziony na boczny tor. Był wicemarszałkiem Sejmu, czyli
nikim. Jaruzelski się bał, że Rakowski, mając dużo czasu może
montować jakąś frakcję. I po to ten Zespół został powołany.
Zrobiliśmy Rakowskiemu niechcący przysługę. Myśmy się
utożsamiali z jego programem. Być może również nasze informacje
sprawiły, że Jaruzelski znowu uwierzył Rakowskiemu.
PIECUCH: Co było w tym waszym opracowaniu z maja?
GOTÓWKO: O! To było już wyprane. To było takie w stylu GZP.
Nie było tam jednak nic, na podstawie czego dałoby się dostrzec skąd
pochodzą informacje, Dotyczyły sytuacji bieżącej kraju. Co ludzie
robią w partii? Jakie programy mają? O czym rozmawiają? Co robią
betony?
PIECUCH: Poziomki również?
GOTÓWKO: Poziomki nie. To u nas nie było w modzie.
PIECUCH: Z Białego Domu kogo rozpracowywano? Mieliście z tym
Kłopoty?
GOTÓWKO: Praktycznie biorąc mogliśmy rozpracowywać kogo
tylko by nam polecono. Szefem kadr był generał Honkisz, którego
doskonale znałem jeszcze z GZP. A jego zastępcą był Jurek Wójcik, z
którym się przyjaźniłem. Przychodziłem, wcześniej dzwoniłem “po
rządówce” [telefon rządowy MSW - KC PZPR] i mówiłem: Jurek,
przygotuj mi sześć teczek. Podawałem nazwiska i dodawałem: to ty je
bierzesz. Ja usiądę z boku i wynotuję kilka spraw. Nieraz było coś do
sprawozdań. Np. dotyczących członków Biura Politycznego KC
PZPR. Rozumiesz!
PIECUCH: Chodziło o teczki kadrowe?
GOTÓWKO: Tak. Gdy było potrzeba dawał mi je Wójcik na dzień,
dwa. Myśmy tam w Zespole mieli taką mini kartotekę, którą
prowadził Nawrocki.
PIECUCH: Kartotekę? Czy teczki na ludzi?
GOTÓWKO: To były teczki ale zrobione według skorowidza. Znowu
to jest istotne. Bo ten Zdzisław Nawrocki, przed przyjściem do nas był
szefem Wydziału I W Biurze “C”. Miał praktykę w archiwum. Nie
głupi człowiek, choć fatalny pisarz. Nie można było jednak z nim
pogadać. Zwracam mu uwagę, a on: co mi tu będziesz pieprzył. Jesteś
z wojska! To u niego znaczyło: Jesteś głupol! A ja mu na to
spokojnie: Zasady gramatyki trzeba stosować nawet w bezpiece.
Dochodziło do sporów. Ten Zdzichu na każdego miał założoną
teczkę. Numery były. Chyba do stu pięćdziesięciu.
PIECUCH: To byłi prominenci?
GOTÓWKO: Prominenci. Materiały były z różnych źródeł. On wtykał
je w teczki. Potem zrobił teczkę teczek. Znowu bezpieczniacka
zasada, żebym czasami ja mu się nie dobrał do tych materiałów. On
mi ich ciągle, kurwa, nie dawał, bo ja z wojska jestem. Jak się później
dowiedziałem. Heniu [gen. Dankowski] mi powiedział. Nawrocki
bardzo na moje stanowisko polował. Zresztą ja mu to stanowisko
oddałem. Bo nie chciałem kurwa, już tam być. Poszedłem do…
PIECUCH: Nie mogłeś korzystać z materiałów Nawrockiego?
GOTÓWKO: Mogłem. Mówię mu: przynieś te materiały. Może się
czegoś od mądrzejszego nauczą. Nawet od ciebie mogę się czegoś
nauczyć. A on: nie, nie. Tylko to, co potrzebne służbowo. Tu łaski nie
robił. Ale do końca mi wszystkiego s… nie pokazał. Taka
bezpieczniacka g…Ale teczkę oczywiście dał. Bo musiał dać! Nie!?
To miał dobrze zrobione.
PIECUCH: W jaki sposób pisaliście?
GOTÓWKO: Faktografię dawał Nawrocki z tego swojego archiwum.
Myśmy z Olejnikiem siadali i to ubierali. Nawrocki miał ciężkie
pióro, a tak się kłócił. Olejnik to zapisywał, bo wykładał kiedyś logikę
w Legionowie [Centrum szkolenia SB] i boki zrywał. No to doszliśmy
do wniosku, żeby Nawrocki nic nie pisał. Bo z tego jego twardego,
głupiego stylu ubeckiego nic się nie da poprawić. Myśmy mieli ile
chcieli techniki i podsłuchów. Najpierw myśmy dostawali. Potem
Departament III.
PIECUCH: Nazwiska rozpracowywanych.
GOTÓWKO: Prawie cała grupa towarzyska Rakowskiego…
PIECUCH: Stefan Olszowski? Hieronim Kubiak?
GOTÓWKO: Kubiak przechodził od czasu do czasu. Potem wypadł z
Biura Politycznego. Wrócił do Krakowa. Zleciliśmy jego opiekę
WUSW w Krakowie. Był tam szefem gen. Gruba.
PIECUCH: Dlaczego nie podpisywaliście nazwiskami dokumentów
opracowywanych w Zespole?
GOTÓWKO: Aby nie być znalezionym przez decydentów i ich
kolegów i nie być wdeptanym w ziemię. Mieliśmy świadomość, że
dokumenty MSW, które dostaje Jaruzelski, są przekazywane
zainteresowanym. Jaruzelski wzywał delikwentów i mówił: no
patrzcie towarzysze, co MSW dało? Co ja mam z wami zrobić?
Musicie się podać do dymisji. Delikwent prosił: mogę przeczytać.
Jaruzelski: Proszę bardzo. No to facet w pierwszym rzędzie szukał
nazwisk pisarzy. Całe odium jego nienawiści nie spadało na
Kiszczaka czy Ciastonia, bo oni byli nie do ugryzienia, a na nas. Tak
jest do dziś.
HASLO BLOGU:
Prawda to kruche dobro
Gra w “Solidarność”, A. Kwaśniewski, W. Jaruzelski, stan
wojenny, zagrożenia Peerelu
10 paź 2008
… akcentować i eksponować prowokacyjność uchwał Zjazdu
“Solidarności” […] przedstawiać dramatyzm sytuacji […] mówić o
kontrrewolucji […] wprowadzać termin “stan zagrożenia wojennego”
[…] wpuszczać przeciwnika w maliny […] pokazywać, że jest on
nieodpowiedzialny, awanturniczy, prowadzi kraj do nieszczęścia […]
używać straszaka interwencji.
Czesław Kiszczak
Z mieszanymi uczuciami śledzę bitwę na słowa. Spór idzie o to, czy w
1981 r. groziła nam Sowiecka interwencja zbrojna. Ostatnio głos dał
były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Z jego wypowiedzi wynika
wyraźnie, że interwencja była realna, a fakt, że nie ma na to żadnych
dowodów w postaci wiarygodnych dokumentów, nie oznacza, że
groźby nie było, bo: “…fakt, że takich dokumentów nie mamy, nie
oznacza, że ich nie ma”.
Dyskusja z pomocą takich argumentów to akt wiary. Wolę fakty. Oto
fragmenty wypowiedzi kilku najbardziej kompetentnych w Sowietach
osób:
J. Andropow: Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy wprowadzać
wojska do Polski. To słuszne stanowisko i musimy przestrzegać go do
końca.
A. Gromyko: Nie może być żadnego wprowadzenia wojsk do Polski.
Myślę, że w tej sprawie możemy dać polecenie naszemu
ambasadorowi, by udał się do Jaruzelskiego i go o tym poinformował.
P. Ustinow: Jeżeli chodzi o to, że rzekomo tow. Kulikow mówił coś o
wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością
stwierdzić, że tego Kulikow nie mówił.
M. Susłow: Myślę, że mamy tu wszyscy wspólny pogląd, że nie może
być mowy o żadnym wprowadzeniu wojsk.
W. Griszin: O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy.
K. Czernienko: … linia naszej partii, Biura Politycznego KC wobec
wydarzeń polskich, sformułowana w wystąpieniach Leonida Ilicza
Breżniewa, w decyzjach Biura Politycznego jest całkowicie słuszna i
nie należy jej zmieniać.
O stanowisku sowieckim wiedzieli peerelowscy generałowie. Stąd
zalecenia Cz. Kiszczaka, aby w propagandzie “…używać straszaka
interwencji”.Tak, jest tysiące dowodów, że Sowieci nie chcieli
interweniować zbrojnie. Czy jednak nie chcieli interweniować w
ogóle? Ależ, nic podobnego. Chcieli interweniować i interweniowali.
To dziwne, ale adwersarze toczący bój o historię, zafascynowani
groźbą interwencji lub jej brakiem, najczęściej zapominają o
naciskach ekonomicznych Wielkiego Brata, wywieranych na Generała
w latach 1980-1981, najbardziej chyba widocznych w wystąpieniach
Nikołaja Bajbakowa, ale nie tylko.
I tu odniesienie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek warunki są
diametralnie różne. W roku 2008 jesteśmy w znacznie korzystniejszej
sytuacji niż w latach 80. Nikt nas nie zamierza najeżdżać militarnie. A
ekonomicznie?
Tu już moja pewność jest mniejsza. Niepokoją mnie niektóre
transakcje, fruwające kapitały, uzależnianie od obcych itp. Niepokoi
widmo kryzysu krążące nad światem. Nie, nie, nie. To jeszcze nie
żadna fobia, a próba wyciągnięcia wniosków z historii. Mitem
bowiem jest, że kiedykolwiek cokolwiek dostaliśmy od kogokolwiek
za darmo lub ze zwykłej przyjaźni. W polityce nie ma przyjaźni, są
tylko interesy. W taki sposób należy patrzeć na różne gesty, geściki,
obiecanki…
Mówiąc o sprawach ekonomicznych najlepiej posłużyć się liczbami.
Leży przede mną Informacja o radzieckiej pomocy dla PRL w
walutach wymienialnych w latach 1980-1981 z 29 września 1982 r.
(wg. danych Państwowego Komitetu Planowania ZSRR), z której
wynika, że w tym okresie udzielono nam następujących kredytów (w
mln dolarów): na zakup cukru - 30; na uregulowanie rozliczeń z
krajami kapitalistycznymi (1.) - 250; na utworzenie konsorcjów
banków dla pomocy PRL - 70; na uregulowanie rozliczeń z krajami
kapitalistycznymi (2.) 150; na zakup zboża i żywności -190; razem -
690.
Odroczono płatności (w mln dolarów): odroczenie spłaty w bankach
radzieckich (1.) - 219; odroczenie spłat w bankach radzieckich (2.) -
280; odroczenie spłat w bankach radzieckich (3.) - 280; odroczenie
spłaty zasadniczego długu od wszystkich dotychczas udzielonych
kredytów - do 1.000; razem - 1.779.
Inne (w mln dolarów): wspólna bezpłatna pomoc ZSRR, WRL, LRB,
NRD, CSRS (kosztem zmniejszenia dostaw ropy naftowej do krajów
RWPG) - 465; razem - 2.934.
Dwa miliardy 934 miliony dolarów.
Zobaczmy teraz jak wyglądała pomoc Zachodu dla “Solidarności”.
Wedle danych głównego dyspozytora środków finansowych
kierowanych nielegalnie do kraju, dr. Jerzego Milewskiego, dyrektora
Biura Brukselskiego “Solidarności”, Zachód przekazał w latach 1982-
1989 7 mln 51 tys. 713 dolarów. Z tego 1 mln 237 tys. 865 pochłonęły
wydatki na biuro, zaś do Polski przesłano (w formie gotówki, sprzętu i
materiałów) 5 mln 562 tys. 852 dolary.
Wedle gen. Władysława Pożogi i dokumentów zgromadzonych w
MSW, suma pomocy Zachodu dla “Solidarności” wynosiła ok. 15 mln
dolarów. Ta informacja jest bardzo dobrze udokumentowana. Część
“kwitów” finansowych Biura Brukselskiego, które także znajdowały
się na Rakowieckiej ogłosiłem w książce Służby specjalne atakują.
Natomiast znany autor książki Victory czyli zwycięstwo - Peter
Schweizer pisze mi w liście (z 12 kwietnia 1995 r.): Suma 8 mln
dolarów dla “Solidarności” oznacza roczną pomoc dla tej organizacji
w szczytowym okresie akcji pomocy. W początkowych latach,
powiedzmy 1982-1984, była ona niższa. Zaiste trudno powiedzieć
skąd P. Schweizer wziął te kwoty.
Wedle dokumentów podziemia, ale także Firmy, takie pieniądze nigdy
do Polski nie dotarły. Jeżeli je rzeczywiście wydatkowano w USA to
może warto by prześledzić, co się z nimi stało?
Zostawiam dochodzenie innym. Interesują mnie finansowe inwestycje
Zachodu i Wschodu w Peerel. Biorę prosty kalkulator i uproszczone
dane. Liczę:
Związek Sowiecki, jedynie w latach 1980-1981 wydatkował na
głowę statystycznego Polaka 8 dolarów, co stanowi 4 dolary
rocznie. W tym samym czasie (wziąłem średnią z lat 1981-1989)
Zachód obdarował nas zawrotną kwotą 0,4 centa na głowę
rocznie. Oj! Sowietów kosztowaliśmy tysiąc razy drożej!
Utrzymywanie reżimu w Peerelu kosztowało Moskwę znacznie więcej
niż jego rozpieprzenie, współfinansowane przez Waszyngton.
Nie potrafię napisać do tego komentarza. Ale może nie trzeba tego
robić. Może wystarczy przeczytać piękną i mądrą książkę Edwarda
Gibbona Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie (przekł. Irena
Szymańska, PIW, Warszawa 2000) aby zrozumieć dlaczego upadają
imperia. Jest niezmienna prawidłowość w tym procesie: imperia
rozwijają się, rozwijają, w zależności od okresu historycznego trwa to
setki lub dziesiątki lat, dochodzą do apogeum rozwoju, po którym
następuje okres względnej stabilizacji i następnie przychodzi
nieuchronny schyłek. W końcu krach, rozpad, zatracenie. Czy w USA
bierze to ktoś pod uwagę?
W Imperium Sowieckim procesy te zostały gwałtownie
przyśpieszone, albowiem Moskwa nie ograniczała się do rozwoju
Imperium Wewnętrznego, a - poszerzając strefy wpływów -
zamierzała do stworzenia Imperium Zewnętrznego, obejmującego
ogromne połacie świata na co najmniej 5 kontynentach. Ten proces
nie mógł się nigdy skończyć, albowiem zawsze było coś nowego do
poszerzenie, do, przynajmniej ideologicznego podbijania. Tego
jeszcze nikt przed komunistami nie wymyślił.
Realizując pomysł Stalina, Imperium Wewnętrzne wpadło w pułapkę
konieczności partycypowania w utrzymywanie rozrastającego się
Imperium Zewnętrznego. Doszło do momentu, w którym Imperium
Wewnętrzne nie tylko nie było w stanie łożyć na rozszerzanie
Imperium Zewnętrznego, ale musiało podejmować coraz bardziej
rozpaczliwe próby utrzymywania status quo. Imperium Wewnętrzne
już nie rozszerzało, już nie podbijało, zostało zmuszone do obrony.
Stąd zaś był już tylko krok do klęski. Najwyraźniej widać to było w
Afganistanie.
Niewydolny system ekonomiczny bolszewizmu zmuszał Moskwę do
rabunkowej gospodarki zasobami naturalnymi. Dewastowało to
środowisko w sposób niespotykany w dotychczasowych dziejach
świata. Doszło do momentu, że i to źródło finansowania
schizofrenicznego systemu okazało się niewystarczające. Rozpoczęła
się wszechogarniająca agonia. Rozpaczliwe próby ratowania
Imperium zapoczątkowane przez J. Andropowa, a kontynuowane
przez M. Gorbaczowa zawiodły. Bo zawieść musiały. Nie da się
zatrzymać ani odwrócić procesów historycznych.
I dopiero w tym momencie procesu rozkładu Imperium, interesująca
wydaje się być rola Peerelu jako wspominanego przez gen.
Jaruzelskiego “swoistego laboratorium dla pieriestrojki”. Dodajmy od
razu - pieriestrojki rozumianej jako rozpaczliwa próba ratowania
Imperium.
Taki jest nasz udział w rozpad systemu sowieckiego. Tylko taki i aż
taki. Mikroskopijna rola w tej działce przypadła służbom specjalnym
obu resortów siłowych. Wedle mojej oceny jest to wystarczający
powód, aby tym sprawą poświęcić choć trochę uwagi.
Nadeszła chyba dobra pora aby pożegnać się z narodowym mitem
Chrystusa narodów, cierpiącego za Europę, mającego do spełnienia
jakąś misję w Europie, oczekującego wdzięczności, bo daliśmy światu
“Solidarność”, papieża i Lecha Wałęsę.
Pora wreszcie zrozumieć, że dla ksenofobicznej, stetryczałej,
zdziwaczałej, sklerykalizowanej, z nieuregulowanymi rachunkami z
przeszłości, z przemilczanymi zaszłościami moralnymi Polski, z
poetami, którzy muszą przewodzić narodowi, kombatantami, pośród
których są ewidentni zbrodniarze i innymi świętymi krowami, nie ma
dla nas miejsca we współczesnym świecie.
W tym kontekście zadziwia mnie jedno. Oto Generał, w swej
monumentalnej obronie przed sądem, ani słowem nie wspomina o
grze peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i zagranicznymi
strukturami “Solidarności”. Grze toczonej na wszystkich
kontynentach. Grze, w której po stronie “S” przechodziły różne
gadżety, z pomocą których można było likwidować przeciwników.
Grze, która do 1989 r. była bardzo dobrze udokumentowana
materiałami nie tylko wytworzonymi przez specjalistów MSW i
MON, ale także materiałami zdobywanymi przez Służbę Wywiadu i
Kontrwywiadu. Czyżby Cz. Kiszczak z jakichś niezrozumiałych dla
mnie powodów nie informował swego pryncypała o tych materiałach?
A może prawdziwym pryncypałem Kiszczaka nie był Generał?
HASŁO BLOGU:
I władcy mają swoją koncesjonowaną prostytucję – politykę
historyczną.
8 paź 2008
Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki.
Józef Szujski
Przysłuchując się sprawozdaniom z procesu gen. W. Jaruzelskiego nie
trudno zauważyć, że zarówno oskarżyciele jak i obrona traktują
historię z dużą dezynwolturą. Żadna ze stron nie chce uznać prostej
prawdy, że historia to fakty, a nie komentarze głupków doczepione do
faktów.
O co chodzi? O dwie, moim zdaniem, fundamentalne kwestie.
Pierwsza to rola resortów siłowych, ze szczególnym uwzględnieniem
działań LWP, w pacyfikacjach społeczeństwa w latach 1944-1982. I
druga - wpływ, chyba największej gry wywiadowczej nowoczesnej
Europy, na wygenerowanie tzw. opozycji koncesjonowanej,
doprowadzenie do Okrągłego Stołu i geszeft pookrągłostołowy.
Generał, składając bardzo obszerne wyjaśnienia przed sądem,
zachowuje się jak Spartanin ukąszony przez lisa. Trudno zrozumieć,
dlaczego nie mówi wszystkiego? A prokurator? Cóż, odniosłem
wrażenie, że akurat ten uczony mąż, znając historię najwyżej z
widzenia, jest niczym utajony płomień, który mógłby, lecz nie chce
świecić.
Wiem, wiem, istnieje grupa osób, obrońców Generała, która nie tylko
w słowach W. Jaruzelskiego, ale nawet w studni potrafi doszukać się
głębi intelektualnej. Podobnie jak i istnieje grupa przeciwna,
oskarżycieli, traktująca Generała jak gołębie Kolumnę Zygmunta.
Zastrzegając się, że na wymianie myśli z tymi osobami zawsze tracę,
spróbuję w dwu kolejnych blogach przybliżyć nieco wspomniane, a
starannie przemilczane kwestie. Zacznę od bardziej dla mnie przykrej,
udziału LWP w pacyfikacjach społeczeństwa.
Ciężko mi to pisać, bom sam przez 35 lat nosił mundur żołnierza
Wojska Polskiego, i choć nie brałem bezpośredniego udziału w
opisywanych wydarzeniach, to nie mogę powiedzieć abym nie czuł się
współodpowiedzialnym za czyny moich poprzedników, kolegów i
przełożonych.
W tym miejscu pora więc przybliżyć nieco fakty.
Politycy, generałowie, aby zadowolić, a raczej aby przypodobać się
Wielkiemu Bratu, aby utrzymać władzę, wyciągali przeciwko
narodowi żołnierzy i milicjantów, angażowali wojskowe i cywilne
służby specjalne, mobilizowali rezerwy, tworzyli ROMO, ZOMO i
ORMO. Powoływali PRON i WRON. Ale przede wszystkim
wywlekali czołgi, samoloty, okręty, działa, transportery, śmigłowce.
Ja wyciągam jedynie liczby:
Aby zabić około 10 tys. i aresztować 150-200 tys. osób w latach
1944-1947 użyto z WP 47 pułków piechoty, 2 brygady artylerii
ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych dywizjonów
artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki artylerii pancernej, 3
pułki kawalerii i 1 pułk saperów; z KBW 2 pułki, 14 batalionów
operacyjnych, 18 batalionów ochrony, 13 kompanii konwojowych.
Ponadto wykorzystano 52 808 funkcjonariuszy MO, kilkanaście tys.
funkcjonariuszy UB i nieco mniej żołnierzy WOP, nie licząc prawie
100 tys. ORMO-wców.
Do zabicia 74 (73?), ranienia 575 osób i pacyfikacji zbuntowanego
miasta w czerwcu 1956 r. w Poznaniu wystarczyło: 2 Korpus
Pancerny (w składzie 10 i 19 dywizji pancernych), 2 Korpus Armijny
(w składzie 4 i 5 dywizji piechoty), Oficerska Szkoła Wojsk Panc. i
Zmech., Centrum Wyszkolenia Tyłów, 10 Wielkopolski Pułk KBW,
Komenda Garnizonu, bezpieka, milicja i ORMO. Użyto 359 czołgów,
31 dział, 6 armat plot, 30 transportów, 880 samochodów i 68
motocykli.
Do zadania śmierci 45 i ranienia 1164 osób w grudniu 1970 r.
zmobilizowano 61 tys. żołnierzy, których przebazowano na średnią
odległość ok. 250 km, 1700 czołgów, 1750 transporterów, 8700
samochodów, 108 samolotów, 40 jednostek pływających Marynarki
Wojennej i 66 transportów kolejowych. Zużyto 150 tys. środków
chemicznych, co wyczerpało zapasy MON i MSW i zmusiło do
zaciągania pożyczek tych środków za granicą w NRD i CSRS. W
akcjach uczestniczyli aktywnie żołnierze KBW, WOP oraz
funkcjonariusze SB, MO, członkowie ORMO. Statystyki milczą ile
zużyto sztuk amunicji.
Do wojny z narodem w grudniu 1981 r. generał Jaruzelski et
consortes zaangażowali 100 % sił MON i MSW. Wojsko Polskie,
wedle Londyńskiego Instytutu Studiów Strategicznych liczyło w 1980
r. 319 500 ludzi, w tym 210 tys. w wojskach lądowych, 87 tys. w
lotnictwie i 22500 w marynarce, dysponując 3560 czołgami, 7500
transporterami i pojazdami opancerzonymi, 1000 dział i wyrzutni, 680
działami przeciwpancernymi, 600 rakietami przeciwpancernymi i
tyloma działami plot., 757 samolotami, 197 helikopterami 4 okrętami
podwodnymi i 128 jednostkami nawodnymi. Siły MSW to ok. 125
tys. funkcjonariuszy SB, MO i ZOMO (z jednostkami administracyjno
gospodarczymi i szkołami), WOP, NJW MSW oraz prawie 300 tys.
członków ORMO. Zarówno siły MON jak i MSW powiększono
poprzez mobilizację oraz wstrzymanie rocznika (WP, WOP, NJW
MSW) podlegającego jesienią 1981 r. zwolnieniu do rezerwy, ponadto
w różnych resortach zmilitaryzowano ok. 1 360 000 osób.
Tyle suche fakty. Mnie jednak kusi, aby poskrobać życie, aby
zobaczyć co jest pod spodem i nie zapomnieć niczego. Pamiętając
słowa Orwella, że Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest
przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość
od pół wieku nanoszę do reporterskiego notatnika różne uwagi,
zapisuję fakty, wydarzenia, które dziwią, bulwersują, martwią, cieszą,
irytują, niepokoją. Zastanawiam się dlaczego ludzie wierzą
generałom? Dziwię się dlaczego wbrew faktom, dokumentom,
doświadczeniom, ludzie wierzą w mity, brednie, w ewidentne
fałszywki?
Dlaczego media, manipulując obrazem, ordynarnie wprowadzając
ludzi w błąd generują nienawiść, sterują nastrojami? Dlaczego w
tiwi, relacjonując np. sprawy związane z odebraniem emerytur
członkom WRON lub SB, podkłada się obraz absolutnie nie mający
żadnego związku z tymi sprawami [zazwyczaj jest to polewanie tłumu
wodą, lub bicie zatrzymanych osób pałkami]. Przecież trudno sobie
wyobrazić aż tak głupiego dziennikarza, który by nie wiedział, że to
nie członkowie WRON i nawet nie esbecy grasowali z pałkami,
sikawkami, miotaczami granatów po ulicach, pałując kogo się tylko
da. Pałowanie to przecież robota niegdysiejszych milicjantów,
których, zgoda, ktoś wypuścił na ulice, ale to właśnie należy ludziom
wytłumaczyć…
Sięgnąłem do źródeł bezpieki. Rozmawiałem z dziesiątkami
funkcjonariuszy. Wszyscy mówili jak łatwo manipulować ludźmi.
Wybieram jedną rozmowę z pułkownikiem UB, KdsBP i MSW.
Pułkownik lubi wypić.
Pułkownik lubi mówić.
Pułkownik lubi udawać ważnego.
Pułkownik lubi, gdy się go słucha.
Pułkownik lubi, gdy się go ludzie boją.
Pułkownik nie lubi gdy się nagrywa jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się notuje jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się nie przestrzega starych zasad: nic nie
pisać, nic nie podpisywać, nic nie nagrywać! Nie zostawiać śladów.
Pułkownik ostatnio, coraz częściej się boi.
Pułkownik ostatnio ma powody, aby się bać. Jest na liście
prokuratury…
Ludzie służb specjalnych nie lubią o sobie mówić tylko dobrze.
Ludzie peerelowskich tajnych służb lubią o sobie mówić jedynie
bardzo dobrze. Gdy ich nieco przycisnąć tłumaczą, że była bezpieka i
służby wojskowe, to naprawdę porządne Firmy, które w wyniku
jakiejś dziejowej pomyłki wplątały się w przerażające zbrodnie.
Stwierdzam z całą odpowiedzialnością - przemoc, gwałt i zbrodnie są
jedyną, godną uwagi, tradycją służb specjalnych Peerel.
Oczywiście, w swojej przeszłości Firmy miały również wiele
pięknych kart. Potrafiono np. organizować piękne jubileusze,
nagradzać się za operacje w obronie socjalizmu. Były też piękne akty
prawne. Np. Ustawa o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych była
wspaniałym dokumentem. Wątpię jednak, czy dla faceta, który wszedł
w konflikt z socjalizmem, był prasowany gorącym żelazkiem przez
ludzi bezpieki czy GZI WP lub ich następców, pocieszeniem będzie,
że ta Ustawa jest kapitalnym aktem prawnym. To tak, jakby matce,
której ukochane dziecko pożarł krokodyl tłumaczyć, że przecież
krokodyle mają taką śliczną skórkę, z której można zrobić piękne
pantofelki.
Boję się służb specjalnych dawnych i dzisiejszych, bo nie wierzą, że
po zmianie ustroju na Firmę spadł desant aniołów, którzy po
odprawieniu odpowiednich egzorcyzmów sprawili, że ich lokale
zmieniły się w plebanię, w której prawo zawsze prawo znaczy. Nie
pozwoli na to międzynarodowa wspólnota szpiegowska, bezpośrednio
zainteresowana kontynuacją zimnej wojny, jeżeli już nie między
państwami, to między grupami ludzi.
Wielokrotnie pisałem, że służby specjalne, aby przetrwać żywią się
zimną wojną, potrzebują swojej bestii. Kiedyś taką bestią dla Zachodu
był Wschód a dla Wschodu Zachód. I wszystko było proste. Teraz
wszystko się pokręciło. Na własnym, krajowym podwórku mamy
czerwonych, różowych, czarnych, a w odwodzie są zawsze Żydzi,
masoni i cykliści. Gdy sytuacja się normalizuje, służby specjalne
ogarnia niepokój. Otwierają szeroko drzwi, by - jak twierdzą znawcy
problemu - pokazać opinii, że nieprzyjaciel jeszcze istnieje, że nie
skończyła się konieczność ostrzegania na czas i że oni, efektywni,
godni zaufania, kompetentni i patriotyczni, za wszelką cenę są gotowi
służyć narodowi.
Wówczas to wysłannicy służb specjalnych szukają w wybranym
państwie grup, którym “można by pomóc”, a kombinując jak napełnić
złotem własne kasy organizują gigantyczne prowokacje. Handlując
narkotykami, bronią i agentami, korumpują polityków i “produkują”
wrogów, aby mieć z kim walczyć. Bez żenady pokazują się w
fałszywym świetle obrońców “sprawy narodowej”. Zjednując
mocodawców ze sfer politycznych, a czasami trzymając polityków w
szachu materiałami zdobytymi w przeszłości, igrają z naszym losem
pod pretekstem, że nas chronią.
Gdy służby specjalne się rozrastają, kurczą się zarazem swobody
obywatelskie. Niegdysiejsi szpiedzy zadziwiająco łatwo przekonują
władze o własnej niezbędności, potrafią sprytnie usługiwać
politykom, stwarzając wrażenie gwaranta bezpieczeństwa. Dzieje się
tak przeważnie wówczas, gdy sytuacja polityczna zagraża funduszom
szpiegów lub samemu ich istnieniu. Faceci ze służb specjalnych
dostają wysypki i mają złe sny, gdy tylko pomyślą, że mogliby żyć
wyłącznie z własnej pensji. Obecnie nikt już nie szpieguje dla
ideologii, nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych. W
szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze chodzi o duże pieniądze.
Czasami o zemstę, rzadko o bezpieczeństwo.
Służbom specjalnym potrzebna jest do tego reklama. Prowadzą ją,
wykorzystując bezwzględnie niektórych dziennikarzy. Faceci ze służb
specjalnych są mistrzami autoreklamy. I już nikt nie zwraca uwagi na
łgarstwa sączące się niczym jad z mediów. Cóż, informacje idą w lud.
Jakże je dementować.
Proces Generała i towarzyszy nie jest od tego wolny. W następnym
blogu kilka uwag, dlaczego W. Jaruzelski nie wykorzystuje do obrony
materiałów z gry z “Solidarnością”. Materiałów które do roku 1989
były zgromadzone na twardych dyskach komputerów Firmy. To
kilkanaście tys. dokumentów. Gdzie są te dyski?
HASLO BLOGU:
Czy osioł może być tragiczny? Tak, szczególnie gdy upada pod
ciężarem informacji, których nie może zrozumieć.
Sowieckie i peerelowskie służby specjalne, a działalność gen. W.
Jaruzelskiego
6 paź 2008
Ktokolwiek przez nieuwagę albo nieudolność powstrzymuje choć na
chwilę marsz ludzkości, jest jej dobroczyńcą.
Emil M. Cioran
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Zabijemy cię!”
Też dobrze – odpowiadam, bo rano zawsze jestem uprzejmy.
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Umrzesz!”
A ty ch… myślisz, że będziesz żył wiecznie? odpowiadam słowami
Stanisława Dygata, gdyż wieczorem uprzejmości u mnie jakby ciut
mniej.
Wiem, kto dzwoni. Poznaję rozmówców po metodach,
charakterystycznych powiedzonkach, czasami po głosie. Zastanawiam
się, czego ci ludzie ode mnie chcą. Jedni mnie straszą, inni pouczają.
Z okazji procesu generała Jaruzelskiego nasiliła się liczba
agresywnych telefonów. Nie przekonano mnie. I tak uważam, że
proces Generała przed sądem karnym jest przedsięwzięciem
spartaczonym. Moim zdaniem, właściwe byłoby postawienie W.
Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Byłoby to lepsze dla historii
[sąd karny, zajmujący się wyjaśnianiem problemów historycznych,
jest tym samym, czym strzyżenie łysych]. Na pewno byłoby
godniejsze, ale tłuszcza miałaby gorszą zabawę.
Postanowiłem więc, w kilku kolejnych blogach opowiedzieć to, co
wiem o niektórych faktach związanych z Generałem. Dziś kilka
akapitów na temat: Generał, a peerelowskie i sowieckie służby
specjalne w oczach specjalistów tych służb.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, gen. Władysław Pożoga
powiedział mi kiedyś: sami nigdy nie przekazywaliśmy stronie
radzieckiej żadnych materiałów bez zgody przełożonych. O
wszystkich kontaktach polsko-radzieckich wiedział minister, a za jego
pośrednictwem Jaruzelski. Zdarzały się natomiast inne sytuacje.
Generał Jaruzelski w mojej obecności przekazywał ważne informacje
generałowi Pawłowowi, szefowi radzieckiej rezydentury KGB w
Polsce.
Informacje te dotyczyły walki z opozycją i z klerem. Zdumiała mnie
agresywność wypowiedzi generała, brutalne traktowanie
przeciwników politycznych i hierarchii kościelnej. Przekazał
przedstawicielowi KGB nazwiska czołowych opozycjonistów,
szczegółowo ich scharakteryzował, podkreśliwszy słabe i mocne
strony. Szeroko rozwodził się o działalności poszczególnych osób,
wskazując na ich antyradzieckość. Były to informacje oparte o
materiały MSW i służb wojskowych. Omówił nasze zamiary wobec
opozycji, poinformował, jakie kompromitujące materiały mamy o
poszczególnych osobach. W podobny sposób przedstawił sprawy
związane z Kościołem. Nawet dla mnie nie była to sympatyczna
informacja. Przedstawianie w tak czarnym świetle opozycji i Kościoła
wydawało mi się przesadzone, a nawet szkodliwe. Irytowała mnie
skrupulatność z jaką Pawłow notował każde słowo.
No to oddajmy głos Pawłowowi. Rezydent KGB tak opowiada o
początkach swej kariery w Peerelu: … liczyłem, że będę miał
możliwość częstszych spotkań z ministrem (W. Jaruzelskim - przyp.
H.P), który był jednym z najbardziej wpływowych członków Biura
Politycznego. […] interesowałem się każdym człowiekiem
perspektywicznym dla celów naszego wywiadu, niezależnie od
miejsca, jakie zajmował w hierarchii politycznej czy społecznej […].
Przełomowym momentem było spotkanie i luźna rozmowa w
swobodnej domowej atmosferze u szefa polskiego wywiadu
wojskowego generała Kiszczaka […] od razu postanowiłem
wykorzystać nadarzającą się okazję do rozmowy z Jaruzelskim […].
U Kiszczaka rzeczywiście zebrali się tylko jego wojskowi koledzy z
żonami. Wielu spośród nich już znałem, pozostałym przedstawił mnie
gospodarz. Wkrótce zjawił się minister Jaruzelski z małżonką
Barbarą, z którą tego wieczoru zapoznała się moja żona Kławdia.
Wiedząc o moim zainteresowaniu rodziną ministra, moja żona
podzieliła się swoimi wrażeniami i informacjami o rodzinnych
“szczegółach” życia Jaruzelskiego, uzupełniającymi obraz tego
człowieka, o których dowiedziała się od pani Barbary […]. Minister
uśmiechnął się. Z rzucającą się w oczy szczerością i rzadką dla niego
wylewnością zaczął opowiadać przede wszystkim o sobie […]
Ta długa rozmowa (z W. Jaruzelskim - przyp. H.P.) zapadła w moją
pamięć. Najważniejsze co mi dała, to przekonanie, że życzliwy
stosunek ministra do mnie był szczery i odzwierciedlał jego generalny
stosunek do przyjaźni i sojuszu między Polską a Związkiem
Radzieckim. Nabrałem przekonania, że w osobie Jaruzelskiego mamy
autentycznego przyjaciela naszego kraju […]. Tłem następnych
spotkań z Jaruzelskim, a było ich podczas 12 lat niemało, były
skomplikowane wydarzenia polityczne, w których ten człowiek
odgrywał coraz większą rolę i coraz silniej wpływał na ich przebieg.
Już w połowie lat siedemdziesiątych, na które przypadają moje
pierwsze spotkania z Jaruzelskim, był on wpływowym politykiem a
nie tylko szefem resortu obrony. Dlatego bardzo dziwnie brzmią dla
mnie słowa Jaruzelskiego, wypowiedziane w 1991 roku w wywiadzie
dla tygodnika “Nowoje Wriemia” - o tym, że przez dziesięć lat tylko
“z urzędu” był członkiem Biura Politycznego, co należy rozumieć, że
po prostu biernie asystował posiedzeniom najwyższego organu
władzy partyjnej. Co w takim razie z decyzjami Biura, które popierało
się, za które ponosiło się odpowiedzialność? […]. Trudno powiedzieć,
aby Jaruzelski był interesującym rozmówcą poza tematami
politycznymi. Być może starannie krył swoje myśli i przemyślenia,
ale nie zapamiętałem żadnej barwnej metafory, dosadniejszego
określenia […]. 12 grudnia 1981 roku - dzień przed… Nasza
rezydentura poinformowana już wcześniej o tym, że w najbliższych
dniach należy oczekiwać tej bezprecedensowej w kraju
socjalistycznym operacji, znajduje się w pełnej gotowości
mobilizacyjnej. 12 grudnia po południu oczekiwałem na przylot
zastępcy przewodniczącego KGB, szefa wywiadu Władimira
Kriuczkowa. Tuż przed wyjazdem na lotnisko otrzymałem informację,
że decyzja o dniu “W” została podjęta. U trapu samolotu przekazałem
Kriuczkowowi tę wiadomość i natychmiast z lotniska przyjechaliśmy
do siedziby rezydentury, skąd przesłaliśmy Andropowowi dokładny
raport, podpisany przeze mnie i Kriuczkowa.
W nocy z 12 na 13 grudnia praktycznie nie spaliśmy, analizując
napływające doniesienia o przebiegu końcowej fazy przygotowań, a
od północy - o realizacji znanego nam planu.
Po tych prominentnych funkcjonariuszach służb specjalnych
oddajmy głos kolejnemu wybitnemu funkcjonariuszowi, tym
razem GRU, który rezydował w Warszawie, a którego znałem
jako Pułkownik Rafik. Oto, co zanotowałem: Generał Pawłow miał
ogromną siłę przebicia. Znacznie większą niż rezydentura GRU. W
momentach napięć przedstawiciele Pawłowa stale przebywali w
Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i w sztabie MSW. Od dnia 12
grudnia 1981 r., czyli od momentu dania sygnału do wprowadzenia
stanu wojennego, otrzymywali wszystkie meldunki opracowywane
przez te sztaby. Dokładnie znali i śledzili rozwój sytuacji w Polsce.
Oprócz tego dysponowali precyzyjnie zorganizowaną siecią własnych
informatorów. Mieli ich w kręgach partyjno-rządowych jak i
opozycyjnych. Oczywiście, sieć ta nie podlegała kontroli ani nawet
rozpracowaniu przez WSW lub Departament II MSW. Polskie służby
specjalne w czasach Peerelu nigdy nie interesowały się działalnością
KGB i GRU w Polsce.
Takich i podobnych rozmów odbyłem setki. Jaki wniosek
wyciągam? Jak wyglądała współpraca tzw. Bratnich służb?
Odpowiedź jest nieskomplikowana, sprowadza się do stwierdzenia:
My [to znaczy: służby MSW & MON] przekazujemy im [służbom
sowieckim] wszystko co mamy i wiemy, oni nam to, co chcą.
W zwasalizowanym państwie nie mogło być inaczej. Gensek
protekcjonalnie poklepywał po ramieniu pierwszego sekretarza PZPR,
przewodniczący KGB ministra spraw wewnętrznych, dowódca Sił
Zbrojnych Układu Warszawskiego ministra obrony, a ambasador
sowiecki w Warszawie wszystkich, którym pozwolił się do siebie
łaskawie zbliżyć. L. Breżniew, na przywitanie walił po plecach W.
Gomułkę, E. Gierka czy W. Jaruzelskiego, tykając bezczelnie polskich
przywódców, co w Imperium od wieków jest oznaką pogardy. Ci,
trzymając ruki po szwam, szczerząc zęby z uciechy, odpowiadali
radośnie: “Dzień dobry Wielce Szanowny, Drogi Leonidzie Iliczu”.
W. Pożoga wielokrotnie skarżył się, że był bardzo źle przyjmowany w
Moskwie, pilnowany, śledzono jego każdy krok itp. Równocześnie
były pierwszy zastępca Cz. Kiszczaka nie reagował, że nawet
podrzędni funkcjonariusze rezydentury KGB w Polsce mają
legitymacje oficerów SB [rezydenci GRU dysponowali legitymacjami
WSW]. Na podstawie tych legitymacji, oficerowie KGB mogli nie
tylko wchodzić do najtajniejszych obiektów w Peerelu, uzyskiwać
wiele najtajniejszych informacji, ale przede wszystkim mogli
werbować agenturę “pod obcą flagą” i nikt w MSW czy WSW nie
wiedział kto, kogo, kiedy i gdzie zwerbował. Do dziś tego nie
wiadomo.
Z drugiej strony np. gen. Pożoga, aby wejść na Łubiankę musiał
czekać na doraźne wystawienie przepustki, a nawet, gdy już wszedł do
środka, niepodobieństwem było aby poruszał się po siedzibie KGB
samopas. Zawsze miał towarzystwo. Po gmachu MSW, ale nie tylko,
sowieccy oficerowie służb specjalnych hasali swobodnie, jak wilki na
połoninie, wybierając bezpieczniackie owieczki do skonsumowania.
A co w tym czasie robili funkcjonariusze kontrwywiadu w MON i
MSW? Łowili opozycjonistów. No, nie tylko. Szło na to nie więcej
niż 85 proc. wysiłku.
HASŁO BLOGU:
Lepiej zabić niż grozić. Trup nie myśli o zemście.
30 wrz 2008
,
Nie wolno wdawać się w sprzeczki i awantury. Trzeba wziąć nogi za
pas i zlekceważyć wszelkie obelgi od ludzi bezmyślnych [a mogą
przyjść tylko od bezmyślnych] i jednakowo oceniać zaszczyty i
krzywdy ze strony motłochu. Pierwsze nie powinny nas radować,
drugie – martwić.
Lucjusz A. Seneka
Przyznam, że z mieszanymi uczuciami oglądałem imprezy
jubileuszowe z okazji 65-lecia urodzin i 25-lecia przyznania
Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Dlaczego? Masakrując
wieszcza napiszę tak:
Dlaczego uroczystość mi zbrzydła?
Za dużo święconej wody, za mało zwykłego mydła.
Oglądałem Jubilata. Słuchałem jego słów, gdy mówił, że cieszy się, iż
koledzy mu nie przeszkadzali zwyciężyć komunę…
Słuchałem, a przed oczami jawił mi się inny Lech Wałęsa. Ten z
dokumentów służb specjalnych, z opowieści wielkich funków
bezpieki, a także opowieści tych, co stali nad bezpieką, i także relacje
tych, co wykonywali różne dziwne polecenia mające na celu jedno:
“przeciągnąć na swoją stronę, albo unieszkodliwić tego parszywego
eks kaprala z Gdańska. Który przecież jadł nam z ręki, a teraz nie chce
i kąsa dłoń, która okazywała mu tyle życzliwości”.
Szpital MSW w Warszawie nie jest wesołym miejscem. Długie
tygodnie leżenia. Smętne spacery korytarzami szpitalnymi,
przerywane przysiadami na stojących pod murami krzesłach.
Rozmowy. Najczęściej z gen. dyw. Stanisławem Kowalczykiem,
byłym dupowkrętem Edwarda Gierka i ministrem spraw
wewnętrznych. Obaj czekamy na wyrok. Ja po śmierci klinicznej.
Generał przed śmiercią faktyczną. Rozmawiamy nie jak generał z
pułkownikiem, a jak piżamowiec z piżamowcem. Takie rozmowy są
chyba szczere. Rozmawiamy o wszystkim, a w końcu i tak schodzi na
Wałęsę.
On był nasz – przekonuje generał. Jest Pan tego pewien? - pytam, bo
znam sprawę z opowieści wysłuchanych w innym ważnym gabinecie.
Tak. Jestem pewien – potwierdza Kowalczyk.
A widział Pan dokumenty? - nie daję za wygraną. No nie. Po co.
Meldowano mi, jak sprawy z Wałęsą stoją. Pan też meldował
Gierkowi, w Magdalence, że całą opozycję nakryjecie czapkami. I co?
To was nakryto – kontruję.
Ekipa Edwarda przegrała nie w wyniku działań opozycji. Nasza
klęska nie była rezultatem działań opozycji, a wynikiem knucia
innych polityków, wspartych na dodatek radzieckimi – mówi eks
minister, a w jego słowach słyszę smutek. Ma Pan Generale żal do
Wojciecha Jaruzelskiego, bo to on was “załatwił”? Tak, on nas
“załatwił” - potwierdza.
No, nie tylko Jaruzelski - oponuję. Sporo namieszali Pańscy najbliżsi
niegdysiejsi współpracownicy, generałowie, Mirosław Milewski i
Władysław Pożoga. A był jeszcze gen. dyw. Witalij Pawłow… Ach,
Pawłow – przerywa mi generał – rozmawiałem z nim na temat Wałęsy
już po rozpoczęciu strajków, gdy jego nazwisko zaczęło się coraz
częściej pojawiać w meldunkach z Wybrzeża.
I Pawłow powiedział Panu, żebyście nie przesadzali z fałszywkami,
bo tak grubej prowokacji nikt nie kupi. Prawda? - pytam sugerująco.
Ma pan, pułkowniku, dobre informacje. Skąd? Od generała Pożogi -
wyjaśniam.
Ach, Pożoga! Pamiętam go. Ja go ściągnąłem z Gdańska do
Warszawy, bo dobrze się spisał w grudniu 1970 r. I ja go, niestety,
zrobiłem szefem kontrwywiadu. Dlaczego niestety? - pytam. Bo nas
zdradził. Przeszedł na stronę Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka.
Zaprzeczam, bo mam w pamięci charakterystyki W.J. & Cz.K.
napisane odręcznie przez Pożogę, na moją prośbę [zob. Tajna historia
Polski].
I tak sobie rozmawiamy dzień po dniu, wieczór w wieczór. I
Kowalczyk dochodzi do wniosku, że to może nie była zdrada, a chęć
podskoczenia wyżej w hierarchii resortu. Pożodze zdrada się opłaciła.
Jaruzelski zrobił go pierwszym zastępcą Kiszczaka, szefem chyba
najważniejszej służby, która trzymała nici z wszystkich placówek
krajowych i zagranicznych służb specjalnych MSW. A kto ma
informacje, ten musi mieć i stanowisko. A u Kowalczyka Pożoga był
zaledwie dyrektorem departamentu…
Przez kilka wieczorów Kowalczyk wracał do Wałęsy i Pożogi.
Dręczył go ten temat. Aby rozwiązać język generałowi opowiedziałem
mu co nieco. Opowiedziałem, że byłem zdziwiony, gdy Pożoga, w
połowie lat 80. powiedział, że istnieje możliwość ujawnienia dwóch
agentów o pseudonimach “Bolek” i “Zapalniczka”. I że umożliwiono
mi zapoznanie się z dokumentacją operacyjną dotyczącą tych
figurantów. Dodałem jednak, że nie wiem, czy była to cała
dokumentacja dotycząca tych dwóch rozpracowywanych postaci.
Wyjaśniłem też, że kilka dni po powrocie z Gdańska, gdzie czytałem
materiały dotyczące sprawy “Bolka” i rozmawiałem z niektórymi
funkcjonariuszami i figurantami znającymi częściowo sprawę
rozpracowywania przywódcy “Solidarności”, Pożoga oświadczył,
abym zapomniał o całej sprawie. Ale ja, co chyba oczywiste, nie
zapomniałem, albowiem, nawet o ile zapoznałem się jedynie z częścią
dokumentacji, to i tak było to tak ciekawe, że byłbym idiotą, gdybym
posłuchał Pożogi.
Jaką postacią jawił mi się Wałesa z oglądu z połowy lat 80.?
Nie odkryję Ameryki. Gdybym miał odpowiedzieć jednym słowem,
powiedziałbym, że nietuzinkową. Gdybym musiał uzasadnić ten sąd,
musiałbym napisać książkę.
Co najbardziej utkwiło mi w głowie? Nie będąc ani trochę zdziwiony
faktem, że w tego typu materiałach operacyjnych mamy zazwyczaj
szalone pomieszanie materiałów prawdziwych z fałszywymi [a
fałszywki są wykonywane nie po to, aby oszukiwać samych siebie, a
po to, aby sprawy operacyjne nabrały większej dynamiki], zwróciłem
uwagę na dwie sprawy.
Pierwsza – możliwość ujawnienia tzw. sprawy “Bolka zbiegła się z
przerwaniem dobrze rokującej gry operacyjnej z Amerykanami [ze
strony MSW prowadzili ją W. Pożoga i prof. Adam Schaff, a ze
strony USA, były ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie i
zastępca Sekretarza Stanu USA]. Grę przerwała decyzja Cz.
Kiszczaka, przypuszczam, że podjęta na polecenie W. Jaruzelskiego.
Nie wykluczam inspiracji Pawłowa.
I druga – wykonanie dwu różnych kompletów fałszywek dotyczących
L. Wałęsy. Fałszywek wykorzystywanych, w pierwszym wypadku do
utrącenia w 1982 r. przyznania przywódcy “Solidarności” Pokojowej
Nagrody Nobla oraz, w wypadku drugim – do przyznania tej nagrody
w 1983 r.
Jak dowodzą fakty, w obu wypadkach działania specjalistów MSW
okazały się skuteczne [niektóre “papirusy” drukowano we własnych
tajnych drukarniach MSW przy ulicach Miłobędzkiej oraz
Rakowieckiej, a niektóre przygotowywały laboratoria Stasi z NRD].
Te trudne do wytłumaczenia na pierwszy rzut oka manewry z
wykonywaniem dwóch rodzajów fałszywek, okazały się zadziwiająco
proste. Zapytałem o to Pożogę. Potwierdził moje przypuszczenia.
Usłyszałem, że w pierwszym wypadku chodziło, by Wałęsa nagrody
nie dostał, a w drugim, aby ją dostał. I tak się stało. Dlaczego?
Toczyła się gra operacyjna z krajowymi i zagranicznymi strukturami
“Solidarności”. Chyba największa gra nowożytnej Europy. Jej
zasięg był bardzo szeroki, obejmował wszystkie kontynenty. Pomagali
Sowieci i inne służby demoludów. Pereelczykom chodziło o
zmajdrowanie czegoś na kształt byłej V Komendy WiN. Sowieci mieli
także inne, chyba nawet ważniejsze cele – plasowanie własnych
agentów w newralgicznych miejscach kuli ziemskiej. Do 1989 r. w
MSW była z tej gry obszerna dokumentacja. W książce Służby
specjalne atakują zamieściłem fragmenty niektórych dokumentów
oraz podałem numery dysków i zbiorów komputerowych z tymi
materiałami. Ciekawe, że wedle mojej wiedzy, ta bardzo obszerna
dokumentacja nie dotarła do IPN, a przecież powinna. Nie
wykluczam, że jest to jedna z przyczyn, dla których w książce S.
Cenckiewicza i P. Gontarczyka o L. Wałęsie, nie znalazło się nic na
temat gry w “Solidarność” i roli L. Wałęsy. Roli niabanalnej, bo
ukazującej przywódcę związku, na tle innych uczestników, w bardzo
korzystnym świetle.
A więc gra a L. Wałęsa? Cóż, wedle mojej oceny, planowano dla
niego rolę taką, jak niegdyś dla gen. A. Fieldorfa Nila – szefa gry.
Przyznał to Pożoga. Potwierdził Milewski. Zgodził się z tym
Kowalczyk.
Fieldorf odmówił przyjęcia propozycji. Zapłacił za to głową.
A L. Wałęsa? Myślę, że podjął nadzwyczaj ryzykowną grę. I,
pokazując służbom specjalnym gest Kozakiewicza, wygrał. Mimo
słabości ruchu, którym dowodził po kapralsku, doprowadził do
Okrągłego Stołu. Mimo pozornej przewagi, generałowie jedli Mu z
ręki. Czynili tak nie dlatego, że Wałęsa był taki sprytny, mądry, silny
czy przebiegły, a dlatego, że generałowie wiedzieli znacznie lepiej niż
strona opozycyjno-solidarnościowa, że komunizm ledwo dyszy, że
nadszedł czas agonii systemu. Stan wojenny dokompromitował realny
socjalizm i aparatczycy zrozumieli, że nie ma się o co bić. Trzeba
ratować własne dupy, brać co się da i ile się da. Okrągły Stół sprawił,
że byliśmy w awangardzie rozpieprzania systemu. I to było dobre.
Przy okazji uwaga dotycząca sensacji o rzekomych zamachach na
Wałęsę. To blef i mistyfikacje, to kolejne fałszywki i inne
dezinformacje.
Zadziwiające historie. Próbuję je uporządkować i opisać w Kodzie
szpiega.
Kowalczyk zmarł niedługo po wyjściu ze szpitala. Pogrzeb był
piękny. Wielcy ludzie Kraju Pieroga i Zalewajki nie płakali. Generał
zabrał do grobu wiele tajemnic ostatnich lat Peerelu. Nie żyje także
gen. Milewski. Pożoga milczy. Martwi to historyków, cieszy
zainteresowanych. Gawiedź musi zadowolić się historyjkami z drugiej
ręki.
HASŁO BLOGU:
Kto wielkiego dzieła dokonał, nie musi się przejmować
drobnostkami.
W. Putin wedle E. Ewart, Gruzja, D. Miedwiediew, Rosja
15 wrz 2008
To co robią, przypomina czasami zabawę w Indian – agenci KGB
pilnują agentów CIA, którzy śledzą i zwalczają agentów Moskwy
razem z BND. izraelskim Mossadem czy angielskim MI-5. W tym celu
na zachodnio - wschodniej kanapie kładzie się dyplomatom
prostytutki, zatruwa parasole, a starzejące się sekretarki dostają od
kawalerów ze Wschodu bukiety róż. Żaden kraj świata nie wierzy, że
można się obyć bez tajnej służby…
Markus Wolf
Poznęcałem się niedawno nad filmem Ewy Ewart, dotyczącym
tajnych więzień CIA. Tym razem obejrzałem kolejny film tej autorki,
emitowany przez TVN 24. Film o Władimirze Putinie. Moim
zdaniem, film znakomity. Ewart zaczyna film mocną sceną. I tak już
było do końca. Kapitalne fragmenty ze szczurem, ze świętym źródłem
i palantami, zachwyconymi W. Putinem, ale nie tylko. Można długo
snuć ochy i achy nad tym obrazem. Zapewne uczynią to inni, lepiej się
na tym znający.
W tym miejscu dorzucę swoje trzy grosze do sylwetki Putina, jako, że
i ja miałem kontakt z W. Putinem [zob.: “Tajna historia Polski”], tyle,
że było to wówczas, gdy nikt przy zdrowych zmysłach, nie mógł
przypuszczać, że niepozorny, acz, takie odniosłem wrażenie, wściekle
inteligentny starszy lejtnant KGB, dojdzie w błyskawicznym tempie
do najwyższych stanowisk w Rosji. Ba, w tamtym czasie [1986 r.]
jedynie szaleniec mógł przypuszczać, że za trzy lata Imperium będzie
byłym imperium.
Ale i bardzo dobry film mógłby być lepszy. Czego mi brakuje w
filmie Ewart? Przede wszystkim szerszego potraktowania okresu
drezdeńskiego Putina. Myślę bowiem, że to ten okres odcisnął trwałe
piętno na przyszłym prezydencie, a obecnym premierze Rosji. Nie
mogę także wykluczyć, że obecne dobre, a niekiedy znakomite
stosunki Rosji z Niemcami są konsekwencją niegdysiejszej
działalności KGB na kierunku NRF.
W filmie brakuje mi np. pytania dlaczego W. Putin miałby się
ograniczać jedynie do spraw lokalnych okołodrezdeńskich? Nie
wytrzymuje krytyki stwierdzenie, że Drezno było mało znaczącym
elementem w strukturach KGB na terenie NRD. Było wręcz
przeciwnie. Zastępca Domu Kultury Radzieckiej w Dreźnie – Putin,
miał rozległe prerogatywy obejmujące działania nie tylko na terenie
NRD, ale przede wszystkim w RFN. Słynna, światowej sławy galeria,
była miejscem kntemplowania nie tylko dzieł sztuki, ale także
miejscem spotkań o charakterze agenturalnym.
Należy przy tym pamiętać, że druga połowa lat 80. była w tzw.
demoludach czasem intensywnego kamuflowania spraw KGB w
państwach wasalnych, ba, był już zakończony proces przejścia KGB
& GRU na struktury głęboko konspiracyjne.
Czy mnie zdziwiło błyskawiczne wyniesienie Putina? Nie. Borys
Jelcyn miał tragicznie mały wybór. Albo namaści na prezydenta Rosji
kogoś ze służb specjalnych, albo władzę przejmie ktoś z armii. Z
dwojga złego Jelcyn wybrał przedstawiciela KGB. Postawił na
młodego kagiebowca, który znał Zachód, wiedział nie tylko jak ludzie
żyją w Rosji, ale także na Zachodzie. Ponadto następca Jelcyna. miał
na Zachodzie swoich ludzi, co mogło być przydatne w budowaniu w
przyszłości poparcia dla Rosji, np. w Niemczech. A jakie atuty miałby
kandydat armii? Cóż? Twarde głowy i rakiety. 23 tys. głowic. No i
jeszcze okręty podwodne i jakieś inne gadżety – czołgi, samoloty etc.
Żałuję, że Pani Ewert nie wpadło do głowy, aby zapytać kogoś
kompetentnego o niejakiego Gerharda Schrodera, wówczas niezbyt
znanego prawnika, następnie kanclerza Niemiec, po zejściu ze
stanowiska uhonorowanego wysoko płatnym stanowiskiem na
Wielkiej Rurze. Czy przyjaźń Putina z tym politykiem nie datuje się
przypadkiem z okresu drezdeńskiego?
No, pytań mogłoby być znacznie więcej, ale po co je mnożyć, można
jedynie żałować, że E. Ewert nie mogła zapytać o sprawy związane z
Gruzją, o stosunek Putina do Miedwiediewa i Saakaszwilego.
Ciekawe byłoby zastanawianie się, czy Putin, w ramach umacniania
kontrolowanych przez siebie służb specjalnych, nie wpuścił na
gruzińską minę Miedwiediewa, optującego za armią? Bo to przecież
Miedwiediew, wydając rozkaz armii ataku na Gruzję, musi, w
kontekście Czeczenii, wytłumaczyć światu, za czym się opowiada?
Jeżeli powie, że Saakaszwili jest bandziorem wysyłającym wojsko na
własnych obywateli, to jak wytłumaczy zbrodnie Rosji w Czeczenii?
Jeżeli natomiast uzna problem z Czeczenią za normalny, to jak
wytłumaczy, że Saakaszwilii jest wedle Moskwy passe?
Przecież ani Miedwiediew, ani Putin, nie mogą przyznać, o co
naprawdę chodziło w awanturze w Gruzji. Wspominałem o tym w
kontekście sowieckich interwencji na Węgrzech , w Czechosłowacji i
w Afganistanie. Chodziło o instalacje baz wojskowych w tych
krajach. No i atak na Gruzję przyniósł Rosji oczekiwany rezultat, w
dodatku w dużym stopniu zaakceptowany przez Zachód. Wprawdzie
Armia Rosyjska opuści terytorium Gruzji, ale z wyjątkiem Abchazji i
Osetii Płd. Moskwa uznała ich niepodległość, zamierza zbudować tam
bazy wojskowe i utrzymywać w nich 8. tys. kontygent wojskowy.
Ponadto opozycja gruzińska przygotowuje się do wysadzenia z siodła
Saakaszwilego.
Ale nie wykluczone, że Miedwiediew & Putin niczego światu
tłumaczyć nie muszą. A Zachód i tak ich nietłumaczenie kupi.
HASŁO BLOGU:
Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby mądrzy ludzie nic nie robili.
14 wrz 2008
Powiedz mi przede wszystkim, czy “człowiek” jest człowiekiem?
Św. Augustyn
Zanim przejdę do relacji dotyczącej mojego ostatniego [mam
nadzieję], spotkania z gen. E. Bułą, spełniam obietnicę daną
Kierownikowi Kieratu i przedstawiam fragment znacznie szerszej
rozmowy, w czasie której usiłowałem się wcielić w dwóch czekistów.
Oto zapis:
Czekista I: - Po co ty to piszesz?
Czekista II: - Sam nie wiem.
Czekista I: - Oj niedobrze, niedobrze. Trzeba się będzie tobą zająć.
Czekista II: - Dlaczego niedobrze?
Czekista I: - Bo widzisz bratku! Wydaje się nam, ba, jesteśmy pewni,
że publikując pewne dokumenty i relacje, ujawniasz tajemnice
państwowe.
Czekista II: - Publikuję dokumenty już odtajnione, relacje
autoryzowane, a poza tym, największą tajemnicą państwową jaką
komukolwiek ujawniłem kiedykolwiek jest to, że rządzili, rządzą i
będą nami rządzić durnie, bo taka jest logika zdarzeń i taki wniosek
wynika z dokumentów, rozmów i analiz najróżniejszych wypowiedzi
ludzi władzy, ale nie tylko.
Czekista I: - Weź pod uwagę, że nie wszystkim się to podoba.
Pamiętasz?!!!
Czekista II: - Oczywiście, że pamiętam.
Czekista I: - Opublikowałeś kilka tekstów o tzw. Pogotowiu
Seksualnym MSW [PS MSW]. Żeńskim, męskim i wielopłciowym.
Asy pogotowia męskiego i wielopłciowego uwiedli nie tylko
kilkadziesiąt żon dyplomatów i polityków, ale także jednego z
największych intelektualistów francuskich Michela Foucaulta. Nie
można wykluczyć, że realizatorzy kombinacji operacyjnej CBA
przeciwko posłance Beacie Sawickiej, byli pod wrażeniem sukcesów
osiąganych przez PS MSW i “polecieli” tą metodą.
Czekista II: - Nie mogę odpowiadać za różnych tandeciarzy
grasujących w Kraju Pieroga i Zalewajki.
Czekista I: - Po ogłoszeniu statutu tajnego Zespołu Operacyjnego
Departamentu III MSW rozmawiano z tobą w UOP.
Czekista II: - Łaskawco! Ty to nazywasz rozmową?
Czekista I: - A jak mam to nazwać?
Czekista II: - Brutalnym, chamskim przesłuchaniem w dobrym
stalinowskim stylu.
Czekista I: - Dlatego poleciałeś do ministra Andrzeja
Milczanowskiego, aby naskarżyć na UOP? I co?
Czekista II: - Minister mnie wprawdzie przeprosił za zachowanie
podwładnych, ale dzisiaj myślę, że nie był to właściwy adres, pod
który należało wnosić uwagi dotyczące pracy UOP.
Czekista I: - Poza tym, ciekawi nas, w jaki sposób wkradłeś się w
zaufanie Firmy?Antoni Macierewicz, w twojej ulubionej stacji TVN
24 twierdzi, że byłeś funkcjonariuszem komunistycznych służb
specjalnych.
Czekista II: - Oczywiście, że byłem, a tak twierdzi nie tylko
Macierewicz. Ale to on ma rację. Byłem generałem NKWD, a on
moim najlepszym agentem ksywka “Che Guevara”. Adwersarzom nic
nie przeszkadza, że w momencie rozwiązywania NKWD ja miałem 10
lat, a Macierewicz rok. Ale, wiesz co? Pocałuj się tam, gdzie radzi
Bohumil Hrabal.
Czekista I: - No to wracaj do spotkania z Bułą.
Czekista II: - Wykonuję:
Po rozmowie z gen. Stopińskim złożyłem wizytę innemu znajomemu
generałowi, wówczas jeszcze pułkownikowi, Edmundowi Bule,
szefowi Wojskowej Służby Wewnętrznej, spadkobierczyni chlubnych
tradycji Informacji WP.
Buła ma za sobą służbę w Informacji i WSW. Zaczynał jako
porucznik od oficera Informacji odbywając – jak sam twierdzi –
jednocześnie praktykę u oficera Informacji kpt. Leszczenki
[skierowanego do WP z NKWD]. W 9 Dywizji, jako pierwszy z
Polaków został wyznaczony na stanowisko oficera Informacji 28
pułku piechoty [przypomnę, że pierwszym Polakiem, który objął
znaczącą funkcję w żywiole enkawudystów, zajmujących wszystkie
kierownicze funkcje w Informacji WP, był płk Anatol Fejgin]. Od
1945 r. 9 Dywizja brała udział w walkach o tzw. utrwalanie władzy
ludowej w Rzeszowskiem. 28 pp stacjonował początkowo w
Łańcucie, a następnie w Przemyślu, zajmując się m.in. zwalczaniem
WiN.
A w SB w Przemyślu działał w tym czasie inny specjalista od spraw
WiN-owskich, odkomenderowany z WUBP w Rzeszowie, ówczesny
chorąży W. Pożoga. Buła z Pożogą spotkali w Przemyślu kolejnego
“tropiciela” byłych AK-owców, ppor. Jana P., zastępcę szefa
Informacji 8 PO WOP [cala trójka dosłużyła się szlifów generalskich i
wysokich stanowisk w MON i MSW, chociaż Buła najpóźniej]. Co
prawda Buła został odkomenderowany do Zarządu Informacji
Krakowskiego Okręgu Wojskowego, ale po samobójczej śmierci
swego następcy na stanowisku oficera Informacji 28 pp por. Anatola
Wierzbickiego, wrócił do Przemyśla, aby dowieść, że samobójstwo
nie było samobójstwem, a morderstwem. Wprawdzie Buła żadnymi
dowodami nie dysponował, że za sprawą krył się WiN, ale brak
dowodów był najlepszym dowodem, że popełniono zbrodnię.
Trójka przyszłych generałów wkroczyła do akcji. Wytypowano i
aresztowano winnych. Ta działalność kosztowała życie mjr. Słabego,
który nie dość, że umoczony w WiN, to jeszcze zajmował niepartyjne
stanowisko w sprawie Westerplatte. A oficjalne stanowisko było m.in.
wypracowane przez niezawodnego Fejgina, zatwierdzone przez
przyjaciela zastępcy szefa GZI Jakuba Bermana, zaakceptowane przez
Tomasza. Więc co tu do roboty miał trójka funkcjonariuszy SB &
Informacji WP? Tylko pilnować, aby nikt się z głupstwami nie
wychylał. A jak się wychylał, to należalo mu dać nauczkę. Słaby ją
dostał. I milczał. Bo najlepiej milczy trup. Krótko i po żołniersku.
Takie były mniej więcej sugestie moich rozmówców.
Odwiedzając szefa WSW, niestety nie wiedziałem o jego przeszłości,
naiwnie poprosiłem pułkownika o udostępnienie akt operacyjnych
dotyczących mjr. Słabego. Buła kazał mi przyjść za dwa tygodnie.
Spełniwszy życzenie usłyszałem: “ Przykro mi, pułkowniku.
Spóźniliśmy się. Właśnie zniszczono dokumentację dotyczącą majora
Słabego. Po prostu upłynął przewidziany przepisami czasookres jej
przechowywania. Aby wam wynagrodzić stratę, macie tu inną
lekturę”. Otrzymałem wspomnienia Buły z jego walk o “utrwalanie
władzy ludowej” opublikowane w tajnym biuletynie WSW.
HASLO BLOGU:
Funkcjonariusze służb specjalnych miłują bliźnich na tej samej
zasadzie, co ludożercy.
Tajne więzienia CIA, Szymany, terroryści
8 wrz 2008
Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o wiele
przyjemniej jest połamać kości komuś innemu….
Władimir Wołkow
Do wspomnień o lotnisku w Szymanach skłoniła mnie ostatnia
wrzawa medialna, szczególnie nad wyraz tandetny film Ewy Ewart
oraz doniesienia, skądinąd pożytecznej organizacji HRW czy
prostactwo “New York Times’a”, a także spekulacje rodzimych
żurnalistów.
Dlaczego film uważam za tandetny? Bo na podstawie kilku
nieprecyzyjnych poszlak p. Ewart buduje daleko idące oskarżenia.
Operując nieostrymi pojęciami, sklejając zebrane od sasa do lasa
szczątkowe relacje osób zainteresowanych w takie a nie inne
naświetlenie sprawy, nie definiując nawet najprostszych pojęć [np.
więzienie], którymi p. Ewart posługuje się jak Apacz dzidą, autorka
filmu udowadnia, że najprawdopodobniej także w Polsce były tajne
więzienia CIA, bo… w Szymanach lądowały samoloty, które mogły
należeć, ale nie musiały, do CIA lub innych tajnych służb USA.
A Szymany różnie mi się kojarzą. Pierwszy raz usłyszałem o tym
lotnisku, gdy przyszło mi go bronić. Nie, nie na serio, a na żarty, czyli
w czasie ćwiczeń z wojskami [chyba kilkanaście tys. chłopa, bo
wówczas wszystko było duże, zmierzaliśmy wprost do okresu, w
którym Polska rosła w siłę, a ludzie żyli coraz dostatniej]. Była zima
1959/1960. Przyzwoita zima. Taka jakie niegdyś bywały, ze sporym
śniegiem i mrozem niewiele tylko przekraczającym minus 30 stopni.
Byłem dowódcą ckm, leżałem w śniegu, nie dłużej niż od 2 dób,
czekając na enpla. Gdy przyszedł otworzyliśmy ogień. Enpel uciekł i
następnie poległ, bo był z niesłusznego obozu.
Druga przygoda z lotniskiem, także była pokojowo-bojowa. W czasie
seminarium z historii drugiej wojny światowej na WAP,
analizowaliśmy naloty na Warszawę. Jedno z miejsc, z których
startowały niemieckie maszyny, to właśnie tak głośne dziś Szymany.
Potem raz albo dwa, lądowałem na tym lotnisku, aby odwiedzić
Kiejkuty. Było to chyba w towarzystwie płk. M. Wieczorka, a może
płk. dr. E. Podpory.
A dziś słyszę o tajnych więzieniach CIA. Trudno o głupsze pomysły.
Nie wykluczam, acz tego nie wiem, że w Kiejkutach mogła być
jakaś enklawa przynależna do CIA. Mogło tak być nie od momentu
rozpoczęcia walki z terrorystami po 11 września. Taka enklawa mogła
się tam znajdować od znacznie wcześniejszego okresu. Nie jest
przecież żadną tajemnicą, że po okresie wstępnej transformacji,
słusznie postawiliśmy na Ogromnego Brata, i nie tylko. Nasze, nie
pierwszej świeżości służby specjalne, zaczęli wspomagać
Brytyjczycy, policję Francuzi i Niemcy, a Stany Zjednoczone i
jedno i drugie. Rozpoczęła się współpraca, która zacieśniała się tym
bardziej, im bliżej było do naszego członkostwa w NATO. I znowu
było jak niegdyś. Dawaliśmy Ogromnemu Bratu wszystko to, co
mamy najlepszego w tej dziedzinie, a Brat suflował nam to, co
chciał. Nie było to złe, bo chodziło o nasze bezpieczeństwo. I chodzi
o to nadal.
Ale enklawa to jeszcze nie więzienia.
Tajne więzienia CIA w Kraju Pieroga i Zalewajki to aberracyjny
pomysł. Po co? Aby jednemu czy drugiemu draniowi dać w pysk, nie
potrzeba budować więzienia! A skoro enklawa, to i wizyty różnych
tajnych person. A skoro tajnych, to nawet najszlachetniejsza dama z
obsługi lotniska nie powinna widzieć ich twarzyczek. A skoro wizyty
tajne to po co celnicy? Aby wypaplali, że tajni goście mają mózgi
wypełnione tajnościami w jaki sposób likwidować zagrożenia
terrorystyczne? A może chodziło o jakieś szemrane interesy
biznesowe, i zamiast terrorystów przylatywali do Szyman
biznesmeni? Może trzeba było napełnić czarne kasy służb
specjalnych, i przywieziono z Afganistanu np. jakiś transport z
kamieniami szlachetnymi, etc.? Może?
I nawet jeżeli przywieziono przy okazji jednego czy drugiego
terrorystę, to jeszcze niekoniecznie po to, by go więzić i torturować,
bo do tego potrzeba i czasu, i odpowiedniego personelu, i
specjalistycznego sprzętu itp. Więc nawet jeżeli kogoś takiego
przywieziono do Szyman, to po pierwsze – jeszcze nie jest
przestępstwo, naruszenie Konstytucji i norm prawnych etc. Tak, jeżeli
nawet kogoś takiego poproszono o przylot do Kiejkut, to zapewne po
to, aby opowiedział naszym specjalistom, o tym, co wie, co planują
jego kolesie, w jaki sposób to mają wykonać, czy zostawili jakieś
zawiązki po czasach, gdy w Peerelu odpoczywali, leczyli rany po
chwalebnych akcjach bojowych i szkolili się z różnych
przedmiotów potrzebnych w ich trudnym fachu. Czy pani Ewart et
consortes chce powiedzieć, że do tego potrzeba tajnych więzień?
Więc niech się pani Ewart nie dziwi, że jej relantce - szlachetnej
damie lotniskowej, także oszczędzono widoku twarzyczek gości
Kiejkut. Bo są to niekiedy twarzyczki jak po zderzeniu z pachołkiem
do cumowania statków. Więc po co straszyć niewinne mieszkanki
urokliwej krainy Warmii i Mazur. Można by tak punkt po punkcie
zbijać argumenty zwolenników istnienia tajnych więzień CIA w Kraju
Pieroga i Zalewajki. Ale po co? Aby ich głowy bolały?
W tym miejscu coś z recyklingu. Po 11 września pisałem, że atak na
WTC sprawi, iż przynajmniej część funkcjonariuszy CIA oderwie się
od foteli, monitorów komputerowych oraz, dobrego dla delikatnych
panienek, białego wywiadu i ruszywszy na szlak szybko odnajdzie te
miejsca, w których już od dawna powinni być. Jestem dziwnie
spokojny, że akurat tym facetom nie brakuje ani umiejętności, ani
chęci, aby skopać dupy tak Usamie ibn Ladinowi, jak i jemu
podobnych cwaniaków. Ale chyba nieco przeceniłem zdolności CIA.
Kopanie brudnych dup terrorystów to oczywiście jedynie poetycka
metafora. Chodzi o coś znacznie więcej. Chodzi o możliwość
prasowania gorącym żelazkiem, ściskanie jąder w imadełkach,
aplikowanie elektrowstrząsów czy środków farmakologicznych
sprawiających, że ludzie tak pięknie rozpuszczają języki.
Jednym słowem, chodzi o to wszystko, co ludzkość praktykuje od
początku świata i co, także moim zdaniem, zupełnie słusznie zostało
uznane za metody barbarzyńskie. Chodzi o tortury.
Nie jestem sadystą
Nie chcę uchodzić za barbarzyńcę.
Naprawdę nie wiem, jak bym się zachował, gdybym miał do
wyboru: albo potarmoszę jakiegoś przydybanego na gorącym
uczynku terrorystę i wyduszę z niego szczegóły przygotowanej
akcji np. na WTC, albo zginie kilka tysięcy ludzi.
Jeszcze gorszy dylemat stanowić może obowiązek decydowania co
np. zrobić z porwanym przez terrorystów pasażerskim samolotem, z
dwustoma osobami na pokładzie, który kieruje się w stronę
wypełnionego stutysięcznym tłumem stadionu sportowego? Poprosić
parę dyżurną myśliwców o zestrzelenie? Powiadomić jednostkę
obrony przeciwlotniczej i rozkazać, aby odpalono rakietę? Czy może
czekać spokojnie, aż samolot urządzi masakrę na stadionie?
To nie jest sytuacja wymyślona. Być może już niedługo ktoś będzie
musiał podejmować dramatyczne decyzje.
Czy tacy twórcy jak Ewart i jej podobni wrzaskliwcy [vide. pos. UE
Pinior] mają tego świadomość?
Więc wracając do terroryzmu [jako metody działań], to uważam, że
jakiekolwiek dogadywanie się z terrorystami jest bezgraniczną
głupotą. Tak jak głupotą, a nawet zbrodnią jest, by pod płaszczykiem
walki z terrorystami, walić rakietami, inteligentnymi bombami i
wszystkim tym, co wybucha, niszczy i rozpieprza po terenach, w
których mogą wprawdzie znajdować się terroryści, ale nie muszą a
przeważnie znajdują się starcy, kobiety i dzieci. Myślę, że różne
bubki, entuzjaści politycznej poprawności, powinni w końcu
zrozumieć, że agenci służb specjalnych muszą mieć prawo zabić od
czasu do czasu kilku skurczybyków polujących na życie niewinnych
ludzi, w tym starców, kobiet i dzieci.
Czy wyrażam się jasno?
Jasno!
OK! To dajcie im to prawo.
HASŁO BLOGU
Dobry terrorysta, to martwy terrorysta
Konflikt w Gruzji, szczyt UE, nasi tytani, Saakaszwili passe,
Moskwa górą, kolejny podział Euroazji
2 wrz 2008
Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł – weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili… cóż, że są w komplecie!!
Cyprian Norwid
Nie powiem, miło było patrzeć na naszą reprezentację lecącą na
ostatni [niestety, okazało się, że nie ostatni] szczyt UE do Brukseli.
Frunęła Wielka Trójka Kraju Pieroga i Zalewajki [cóż, omne trinum
perfectum]. Frunęli Tytani Miłości, Przyjaźni i Zgody. Frunął więc
Gospodarz Wielkiego Pałacu, który kieruje. Frunął Zarządca Małego
Pałacu, który rządzi. No i frunął ktoś do roboty, czyli minister.
Aby nie rozwlekać tematu dodam od razu, że moi reprezentanci w
Brukseli ugrali tyle, co zawsze. To znaczy, mniej więcej tyle, co nasi
piłkarze na ostatnich mistrzostwach Europy lub pływacy w Pekinie.
Unia zaprotestowała, a myśmy się dołączyli.
I to było dobre.
Dlaczego? Bo w sprawie konfliktu gruzińskiego nie wszystko jest
jasne. Z lokalnego punktu widzenia, fakty są takie: zaczął Micheil
Saakaszwili, a Rosjanie skopali mu dupę. Jeżeli doniesienia
obserwatorów OBWE, okażą się prawdziwe i Saakaszwili
rzeczywiście oszukał świat; jeżeli prawdziwe są doniesienia HRW o
użyciu przez pacyfikacyjne wojska gruzińskie bomb M85 [bomby
kasetonowe]; jeżeli ocena władz Osetii Południowej, że w czasie
ataku gruzińskiego zginęło 1692 polega na prawdzie, to Gruzini
powinni czym prędzej dobrać się do skóry swojemu prezydentowi,
który od tego momentu jest passe.
W jednym z poprzednich blogów wspomniałem, że być może,
wyczyny Saakaszwilego były sprowokowane przez metasowieckie
służby specjalne. Nie mieściło mi się bowiem w głowie, że można
podjąć aż tak idiotyczną decyzję, by w sytuacji starań o przyjęcie do
struktur zachodnich, rozwiązywać w swoim kraju konflikty polityczne
z pomocą wojska. Znając co nieco metody postępowania
metabolszewików…
Ale lepiej opowiem anegdotkę. Oto w 1945 r., czasie
doszlachtowywania Niemców, polsko-sowiecki patrol prowadzi
niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista poleca Niemcowi, aby
ten kopnął go w zadek. Niemiec się wzbrania. Rosjanin polecenie
podpiera wymownym gestem pepeszy. Zdesperowany jeniec kopie
rozkazodawcę. Ten serią z automatu zabija nieszczęśnika. Zdumiony
Polak pyta dlaczego sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć.
“Nu! ty durak! – słyszy w odpowiedzi – nie znajesz czto my nie
agresory!”
Nie wiem, czy tak było w wypadku Saakaszwilego. Mogło tak być,
ale mogło i być inaczej. Np. jakieś zupełnie inne służby, dążące do
kolejnego podziału świata…
Dajmy spokój domysłom Już włażę na piec, kaflowy, oczywiście, i
wróżę z fusów gruzińskiej herbaty.
Obserwując konflikt gruziński, nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest
to element wojny czwartej generacji. Wojny informacyjnej, która
zaczęła się zaraz po trzeciej [zimnej]. Wojny, której najbardziej
spektakularne przejawy obserwujemy w czterech newralgicznych
ogniskach zapalnych współczesnego świata. Węźle Bliskowschodnim,
Kaszmirskim, Bałkańskim i Kaukaskim.
Patrząc na te miejsca odnoszę wrażenie, że przypominają one uśpione
wulkany. Gdy ożyją dają konflikt tłumiony zbrojnie. Bliski Wschód
zaowocował wojnami w Iraku i Afganistanie. Bałkany doprowadziły
do ostrych rozstrzygnięć militarnych i dały Rosji częściowy argument
[Kosowo] do prób rozstrzygnięć militarnych w rejonie Kaukazu.
Kaszmir się jedynie tli! Ale spoko! Tylko czekać, aż wybuchnie.
No to czym się skończy wojna w Gruzji?
Będąc pasjonatem okresu napoleońskiego, wiem czym się skończyła
wyprawa Bonapartego na Moskwę. Oczywiście, z udziałem naszych
zuchów, walczących o wolność waszą i naszą. Nie wiem czym się
skończy wyprawa prezydenta Sarkozego. Wiem, że w jego misji nie
pomoże mu ani nasze błogosławieństwo, ani nawet niegdysiejsze
wiecowanie w Gruzji Mojego Prezydenta, ani zadzierżgnięty ad hoc
przez L. Kaczyńskiego Pakt ŁEP [Łotwa, Estonia, Polska], wsparty
przez Litwę, ani stanowisko filorusów i agentów wpływu z ex
kanclerzem Niemiec na czele. Moim zdaniem Sarkozy, wsparty
prominentnymi unijnymi biurokratami, w czasie najbliższej wyprawy
moskiewskiej, może rozmawiać Z D. Miedwiediewem & W. Putinem
jak niemi z głuchymi.
Dlaczego? Bo uważam, że najważniejsze rozstrzygnięcia w sprawie
konfliktu gruzińskiego już zapadły. Decyzję podjęły: upadające
[upadek będzie trwał jakieś sto lat], bo gnijące od wewnątrz,
superimperium, czyli USA, które niewątpliwie uzyskały cichą zgodę
najważniejszych państw UE, skupionych w OPM [Obóz Przyjaciół
Moskwy] i imperium już rozpieprzone implozyjnie, które wciąż się z
tym nie może pogodzić, czyli Rosja, która chociażby dlatego w ciągu
ostatnich 20 lat o 600 procent zwiększyła swój budżet wojskowy.
A decyzja ta brzmi: następuje nowy podział świata. Może jeszcze nie
całego, a jedynie Euroazji. Mamy nowe strefy wpływu. Europa
Środkowo- Wschodnia należy do Stanów Zjednoczonych, a Azja
Środkowa do Rosji.
Wbrew pozorom, dobrze to wróży Polsce. Obok patriotów możemy
się spodziewać nowoczesnych technologii i “opieki wywiadowczej”,
tak istotnej po zrujnowaniu naszych służb specjalnych przez A.
Macierewicza et consortes. Lepsze perspektywy rysują się także przed
Ukrainą, pod warunkiem, że sami Ukraińcy tego zechcą, i raczą
opowiedzieć się zdecydowanie po stronie Zachodu. Myślę, że Krymu
Rosjanie nie ruszą, acz mordy drzeć będą. Podobnie jak będą nas
straszyć przekierowaniem rakiet na nasze cele, wzmocnieniem Okręgu
Królewieckiego [OK] itp. Jakby to było coś nowego. Tylko
wyjątkowe niedouki nie wiedzą, że metasowieckie rakiety są
nakierowane na nasze cele co najmniej od pół wieku. Tylko
wyjątkowe niedojdy, nie zdają sobie sprawy, że siła ognia OK jest
kilkakrotnie większa, niż wszystko to, co strzela, grzmi i straszy
Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech i Słowacji razem wzięte. Po co
więc wzmacniać to, co i tak jest mocne? No, ale straszyć można.
Życie dowodzi, że durnie, lamentując w tiwi i nie tylko, kupują to
bardzo chętnie.
A co z Gruzją i Gruzinami?
Pisałem, że Gruzini zobaczą NATO i UE jak świnia niebo.
Podtrzymuję ten sąd. Ale spoko. Gruzja dostanie wsparcie moralne i
pomoc humanitarną. Na razie musi jej to wystarczyć. Wojska
rosyjskie wycofają się na z góry upatrzone pozycje. Zachód odtrąbi
[nie, nie, to nie pomyłka w rozumieniu tego słowa, tak ma być]
sukces. A o wszystkim i tak zadecydują Chińczycy.
HAŁO BLOGU:
Świat jest zły, a my mu w tym pomagamy
Wojna ‘39,Gruzja, widmo Monachium
29 sie 2008
Człowiek może gniewać się na wiele rzeczy, a to, że ma umrzeć
bezpożytecznie, jest jedną z nich.
Ernest Hemingway
Dziś moje prywatne opinie o historii.
50 lat temu wszystko zaczęło się zwyczajnie. Zmajdrowano
Monachium.
Pierwszego września roku pamiętnego W Kraju Pieroga i Zalewajki
też nie zdarzyło się nic szczególnego. Wybuchła jedynie wojna. Zaś
wojna, wedle mojej dzisiejszej wiedzy, jest niczym innym jak
performensem, którego najdoskonalszym wcieleniem jest śmierć. I
kiedy doskonałość umiera, a zawsze jest w tym jakieś barbarzyńskie
piękno, na wierzch wychodzi realność. Dlatego śmierci, nigdy nikomu
nie udało się i nie uda się powtórzyć.
Tak, pożoga ogarnęła Europę, a następnie cały świat.
Napaść Niemiec i Związku Sowieckiego na Kraj Pieroga i Zalewajki
była tragedią.
Wojna – farsą.
Heca zaczęła się dopiero dziewiątego maja 1945 r.
I heca trwa.
Doszło do tego, że dziś, w Kraju Pieroga i Zalewajki, szczególnie na
arenie politycznej, rozgrywają się sceny dziksze niż wyścigi
rydwanów w Ben Hurze. Politycy różnych opcji, od lewicy do
prawicy, są jak zaraza. Jedni i drudzy frymarczą prawdą za pieniądze.
Doszło do tego, że nawet zmarli zmieniają życiorysy i poglądy
polityczne dostosowując się do chwilowych zwycięzców.
Tak, wojna! Wszystkich ze wszystkimi.
Wojna jako obrzęd oczyszczenia.
Może wojny w Iraku, Afganistanie i ostatnia [oby], w Gruzji, skłonią
do refleksji?
Ale wówczas, w 1939 roku, ta stara ladacznica – śmierć, znudzona
detalicznym łaskotaniem kosą pojedynczych osób, zabrała się za hurt.
Przesiadłszy się na mechaniczną kosiarkę kosiła setki tysięcy, a nawet
miliony. Wiedząc, że Bóg rozpozna swoich masakrowała równo.
Czerwonych i brunatnych, winnych i niewinnych, ofiary i katów.
W dziejach ludzkości nie jest to niczym nadzwyczajnym. Jak długo
bowiem będą istnieli władcy i inne konfraternie, choćby takie jak
Putin & Bush et consortes, uważający, że wojna jest dobrym
sposobem rozwiązywania konfliktów, tak długo będą musieli istnieć
ludzie, którzy nie znając się nawet ze słyszenia będą się katrupić bez
opamiętania. Tak było, jest i będzie.
Tak, moi drodzy czytelnicy. Była wojna. A życie na wojnie to gar
gówna. Bo przecież wojna to starcie dwóch nonsensów:
zaplanowanego i niezaplanowanego. Zaplanowany to ten, kto atakuje.
Niezaplanowany – ten, kto się broni. Branie udziału w którymś z nich
niweczy zdolność jego zrozumienia. Najlepiej widać to na przykładzie
drugiej wojny światowej.
Stalin planował uderzyć na Hitlera.
I Hitler planował uderzyć na Stalina.
Stalin zwlekał z podjęciem decyzji.
Hitler ją przyśpieszał.
Stalin wiedział, że Hitler wie.
I Hitler wiedział, że Stalin wie.
Na początku był klincz, czyli dziwna przyjaźń czerwonego z
brunatnym.
Potem kolory zaczęły się gryźć.
W dupę dostali wszyscy.
Świat wyszedł z przygody skurwiony i do dziś nie odzyskał klasy.
Dowód? Proszę bardzo. Zobaczcie co metastalinowcy D.
Miedwiediew & W. Putin, wyprawiają w Gruzji. Jak świat reaguje na
ich wyczyny? Czy tak trudno spostrzec, że widmo Monachium krąży
już nie tylko nad Europą, ale i nad światem.
Znowu nurkuję w przeszłości. W historiografii wojen wiele się mówi i
pisze o deteminizmie historycznym. Nawet mądrzy ludzie przekonują,
że na wojnie wszystko jest w ręku Boga. Jeżeli tak nawet jest, to
muszę wspomnieć, że akurat w wypadku wojny ‘39 r., jej historia
zapewne wymknęła się z boskich rąk. To był czas zarazy, a wojna,
pomyślana jako błyskawiczna, błyskawicznie przepoczwarczyła się w
tasiemcowy, wyjątkowo źle obsadzony tandetny dramat, grany na
teatrze planety Ziemia. Wyjątkowo krwawy dramat okupiony co
najmniej dwudziestoma milionami ofiar. W tej wojnie Bozia z
katechizmu, wraz z milionami ludzi umierała na anemię rozsądku i
każdy musiał sobie radzić sam.
Dzieje świata, w dużej mierze będące dziejami wzajemnego
wyrzynania się uczą, że w czasach zarazy wypada ludziom uczciwym
żyć tak, jakby Boga nie było. Jakby tylko od nich zależało ocalenie
człowieczeństwa i świata.
Uznając życie za ciąg przygód o nieokreślonych zakończeniach nigdy
nie miałem zaufania do gotowych rozwiązań. Pewnie dlatego jedyny
determinizm jaki wyznaję sprowadza się do tezy: z neutrina
powstałeś, do neutrina wrócisz.
Wspominając mam żal do siebie. Będąc urodzonym pacyfistą dałem
się ograć niczym niemowlę. Twórcy hasła My się nie bójmy nic! Bo z
nami Śmigły Rydz! i inne palanty przekonali mnie, że w naszej
sytuacji istnieje tylko jeden sposób zagwarantowania pokoju –
zakopanie topora wojennego wraz z wrogiem.
I gdybym miał wówczas kilkadziesiąt wiosen więcej, to mimo, iż
mam we krwi wstręt do jej przelewania, zatknąwszy bagnet na broń,
ruszyłbym w kierunku frontu aby udowodnić sobie, że lepiej jest iść
na wojnę niż stchórzyć i lepiej dobyć miecza niż pozwolić się
upokarzać. Przypuszczam, że tak mogą dziś myśleć niektórzy Gruzini.
Było to bardzo dawno, gdy przez moment uwierzyłem Nietzchemu, że
dokonywanie rzeczy najhaniebniej cuchnących, o których w
normalnych czasach zaledwie śmie się mówić, acz są koniecznie
potrzebne – to także bohaterstwo. Przecież do wielkich prac Herkulesa
nie wstydzili się Grecy zaliczyć także oczyszczenia stajni.
Chyba każdy miał choć raz w życiu taki pełny odlot. Taki moment, w
którym jego umysł znajduje się wstanie delirium zapominając o
pouczeniach mądrych ludzi, by nie służyć władcom, gdyż to tak,
jakby oblizywać ostrze miecza, lwa czule tulić w ramionach, całować
po pysku żmiję.
Nie da się ukryć. Byłem w delirium. Nagle stałem się entuzjastą
wojny. Gdyby mnie ktoś wówczas zapytał czy widziałem wieloryba w
tulipanach, odpowiedziałbym zgodnie z prawdą, że nie. Gdyby jednak
pytacz zadał pytanie uzupełniające, dlaczego, wyjaśniłbym, że
wieloryby tam się świetnie ukrywają.
Niezrozumiałe, ale opowiadając się po stronie drzew i wielorybów,
nie wierząc, że najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma,
nienawidząc nacjonalizmu i ksenofobii, będąc typowym wariatem
cierpiącym na dużą niezależność intelektualną, nie mając żadnych
uprzedzeń narodowościowych byłem gotów walczyć z każdym, kto
zostanie wskazany przez moich samozwańczych wodzów,
ideologicznych hochsztaplerów. Na chwilę zapomniałem, że
usychanie z miłości do ojczyzny to piękne, ale głupie.
I tak sobie wspominając, nie jestem pewien, czy oczekując
poniedziałkowych wieści ze szczytu UE będę się cieszył, że nasza
reprezentacja pod przewodnictwem PT LechKacza,
niekwestionowanego Nikifora polskiej polityki zagranicznej [to nie
zarzut, a komplement, Nikifor był światowej klasy artystą], odniesie
sukces bezdyskusyjny czy jedynie połowiczny? Czy UE zdecyduje się
kopnąć w zadek metabolszewickiego agresora, czy jedynie pogrozi
mu paluszkiem. Wiem bowiem, że obojętnie, co postanowi UE, i tak
nie zrobi to większego wrażenia na Rosji. Zapędy spółki
Miedwiediew & Putin mogłyby powstrzymać jedynie ostre reakcje
USA. Trudno jednak tego oczekiwać, skoro cały ogień superimperium
skierowany jest na zbliżające się wybory. W dodatku najpoważniejszy
kandydat do fotela prezydenta Stanów Zjednoczonych – B. Obama,
facet gładki jak pupa niemowlaka, tak bardzo sobie ceni polityczną
poprawność, że trudno się po nim spodziewać, by bez dostania
wyraźnego kopniaka wymierzonego bezpośrednio w interesy USA,
sięgnął po lotniskowce, rakiety czy inne zabawki.
W tej sytuacji widmo Monachium może na dłużej usadowić się nad
światem. Źle to wróży Gruzji, ale pokój zostanie utrzymany.
HASŁO BLOGU:
Jeśli świat, nie mogąc dokonać rzeczy wielkich, zaniecha małych,
istnieje niebezpieczeństwo, że górą będą łotry.
26 sie 2008
Mieliśmy w ambasadzie USA w Warszawie agenta. Był dobrze
zakonspirowany, miał doskonałe dojścia do najtajniejszych
materiałów, oddał nam nieocenione usługi. Starannie go chroniliśmy,
nie wykorzystując zbyt często, aby go nie spalić. W odwodzie mieliśmy
kilka innych osób, które w razie podejrzeń można było przeznaczyć na
straty, ułatwić Amerykanom dekonspirację, odciągnąć podejrzenia od
głównej osoby.
Gen. dyw. Władysław Pożoga
Przeczytałem tekst gen. Cz. Kiszczaka w “GW” [23-24 sierpnia
2008]. Kabotyńska, monumentalna spowiedź niegdysiejszej drugiej
osoby w państwie dla sentymentalnych pensjonarek i historyków,
znających dzieje służb specjalnych z widzenia. Polemika z tekstem
Generała wymagałaby napisania książki oraz podania setek faktów
świadczących o rozmijaniu się autora z prawdą. Znając jednak obecną
sytuację Kiszczaka nie mam o to najmniejszych pretensji. Uważam, że
Generał, atakowany z różnych stron, ma prawo do obrony. Oskarżany
przez prokuratorów i sądy ma prawo posługiwać się prawdą
częściowo nieprawdziwą.
Pamiętam, że na początku lat 90. gen. Pożoga zażądał wycofania z
autoryzowanego już manuskryptu kilkudziesięciu stron dotyczących
morderstwa ks Jerzego Popiełuszki. Zapytałem dlaczego niszczyć,
moim zdaniem, dobry, bo wnoszący do sprawy sporo nowych
elementów, tekst? Usłyszałem, że Pożoga jest po dopiero co odbytej
rozmowie z prokuratorem Andrzejem Witkowskim, Kiszczak
niedługo będzie siedział na ławie oskarżonych i “wtedy mu
przyłożymy”. Odpowiedziałem, że gdyby tak się stało, sam wycofam
z wydawnictw wszystkie teksty stawiające Kiszczaka w złym świetle.
Niemniej jednak, będąc dziennikarzem, który zawsze dotrzymuje
słowa danego swoim informatorom [nawet gdy sąd, wbrew
postanowieniom prawa, zwolnił mnie z tajemnicy dziennikarskiej],
spełniłem wolę Pożogi i tekst dotyczący zabójstwa księdza został
zniszczony.
Ta dygresja potrzebna mi była po to, aby usprawiedliwić swoją
niechęć do polemiki z gen. Kiszczakiem. Nie mogę jednak nie odnieść
się do komentarzy, pomieszczonych w tym samym numerze “GW”,
autorstwa prof. Andrzeja Friszke i JE biskupa Alojzego Orszulika.
Oto cytat z tekstu A. Friszke: “Generał [Kiszczak – HP] wspomina też
o propozycji prezydenta Reagana z 1983 r. zniesienia sankcji
“praktycznie za darmo”. Jest to wiadomość dotąd nieznana i
zaskakująca, gdyż prezydent USA reprezentował bardzo twarde
stanowisko i podkreślał potrzebę stałej pomocy dla “Solidarności”
jako ruchu wolnościowego. Prosimy zatem o więcej szczegółów”.
To smutne, co pisze A. Friszke. Przecież już dwadzieścia lat temu,
maszynopis mojej książki, w której obszernie omówiłem sprawy gry z
Amerykanami, krążył po Warszawce [książkę po wielu bojach udało
się wydać w 1991 r.]. W grze, o której A. Friszke nic nie wie, udział
ze strony PRL brali prof. Adam Schaff i W. Pożoga, Amerykanów
reprezentowali zastępca sekretarza stanu Lawrence Eagleburger i
ambasador John Davis.
Tu jedynie kilka przypomnień. W.Pożoga tak opowiadał początek gry:
“Dwa lata po ogłoszeniu przez WRON stanu wojennego i restrykcji
przez prezydenta Ronalda Reagana otrzymałem z amerykańskiej
ambasady sygnały o potrzebie tajnych kontaktów w celu łagodzenia, a
nie zaogniania powstałej sytuacji. Stosunki między państwami zawsze
biegną wieloma kanałami. Oficjalne są szeroko nagłaśniane i ludziom
wydaje się, że wszystko o nich wiedzą. Propagandystom chodzi o
takie przedstawienie sprawy, aby odbiorcy myśleli, że my jesteśmy
aniołami, a nasi kontrahenci chcą nam powyrywać puch. Tymczasem
prawda wygląda nieraz zupełnie inaczej […] Początkowo wszystko
wyglądało dobrze. Generał [Jaruzelski – HP] się zgodził, a Kiszczak
polecił rozpocząć dialog.
Tak, w początkowym okresie obaj generałowie [W. Jaruzelski i Cz.
Kiszczak – HP] byli bardzo pozytywnie ustosunkowani do rozmów.
Tym bardziej, że życzenia strony amerykańskiej nie były
wygórowane. Żądali zwolnienia jedenastu uwięzionych przywódców
opozycji, w tym czterech członków KOR: Jacka Kuronia, Adama
Michnika, Zbigniewa Romaszewskiego, Henryka Wujca i siedmiu
“Solidarności”: Andrzeja Gwiazdę, Jana Rulewskiego, Mariana
Jurczyka, Grzegorza Palkę, Seweryna Jaworskiego, Andrzeja
Rozpłochowskiego i Karola Modzelewskiego. Nie było to wiele,
zważywszy, że powody aresztowania “jedenastki” były więcej niż
naciągane. Procesu politycznego, który się szykował z tej okazji,
władza w żaden sposób nie mogłaby wygrać […] Eagleburger
zaproponował Polsce przywrócenie klauzuli najwyższego
uprzywilejowania, powołanie amerykańsko-polskiego banku w
Warszawie dla ułatwienia przepływu kapitałów i jeszcze kilka
istotnych spraw dla naszej gospodarki. Złagodzenia kursu Stanów
Zjednoczonych do naszego kraju natychmiast ociepliłoby współpracę
z innymi państwami. Amerykanie oczekiwali w zamian zwolnienia
“jedenastki”, złagodzenia rygorów i uzgodnienie kandydata na
następcę Davisa. Chodziło o Johna Scanlana. Znaliśmy człowieka, był
to były pracownik CIA. […] Byliśmy bardzo zadowoleni z
proponowanej kandydatury. My nie zawsze przedstawialiśmy ludzi
CIA, jak diabłów. W wypadku Scanlana wiedzieliśmy, że jest to
naprawdę człowiek bardzo Polsce życzliwy […] Z entuzjazmem
pobiegłem do generała Kiszczaka, aby mu zreferować, moim zdaniem,
rewelacyjnie korzystne ustalenia Schaffa z Wiednia. W gabinecie
Kiszczaka już na progu wylano mi kubeł zimnej wody na głowę.
Generał oświadczył, że z naszych ustaleń nic nie będzie […]
Wychodziłem z gabinetu Kiszczaka, jakby mnie kto obuchem w łeb
walnął. Zrozumiałem, że generalski duet dawno powziął negatywną
decyzję”.
Omawiałem ten temat z Pożogą przez kilka tygodni. Ciekawostką był
tu fakt, o którym Pożoga nie wiedział, że minister polecił byłemu
gorylowi Jaruzelskiego, płk. A. Gotówce, założyć podsłuch i
podsłuchiwać rozmowy Pożogi z Schaffem. Pamiętam, że goryl był
tym poleceniem bardzo przerażony. Znalazł się bowiem między
młotem a kowadłem.
Znacznie dłużej rozmawiałem z gen. Pożogą na temat większej i
ważniejszej gry. Gry z “Solidarnością”. Gry prowadzonej w latach
1980-1990, a także mini gry, która zaowocowała przywiezieniem z
Zachodu stada krów i zarodowych byków dla gen. Kiszczaka
[transport rozładowywali żołnierze z NJW MSW]. W tej grze, oprócz
Kiszczaka, rozgrywającym był niejaki Moksel, ksywka operacyjna
“Pasza”, mający główną siedzibę w Szwajcarii.
Uważam, że to te trzy gry, ze szczególnym podkreśleniem gry z
“Solidarnością” miały bardzo istotny wpływ na cały proces związany
z Okrągłym Stołem. Szkoda, że Cz. Kiszczak zapomniał o tym
powiedzieć, a niektórzy historycy, zachwyceni tym, że potrafią
zrozumieć resztkówki materiałów operacyjnych zebranych w IPN, nie
potrafią rozejrzeć się na boki.
No i ostatnia uwaga, do tekstu z “GW”, tekstu JE biskupa Alojzego
Orszulika “Jak chytra władza się przeliczyła”. Czy naprawdę? Aby się
przekonać jaki był stosunek niektórych hierarchów do Cz. Kiszczaka
wystarczy przeczytać liścik Sekretarza Episkopatu Polski abp
Bronisława Dąbrowskiego do ministra spraw wewnętrznych. Liścik
przytoczyłem in extenso w książce “Tczki teczki, teczki”. Liścik
dający gen. Kiszczakowi moralne prawo do twierdzenia, że niektórzy
hierarchowie jedli mu z ręki.
HASŁO BLOGU:
Mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń.
Gruzja, Czechoslowacja, Putin & Miedwiediew, D. Tusk i bracia
Kaczyńscy
25 sie 2008
Nosił się nawet z zamiarem zniszczenia poematów Homera, mówiąc:
“dlaczegoż nie mogę pozwolić sobie na to, co było wolno Platonowi,
który usunął Homera ze swego idealnego państwa?”
Gaius Suetonius Tranquillus
Dlaczego tym razem zaczynam blog cytatem ze Swetoniusza?
Przecież nie jestem aż tak bezrozumnym, abym porównywał
dokonania spółki Miedwiediew & Putin do dzieła Kajusa Kaliguli.
Nie, nie, nie. Mogę, co najwyżej, masakrując słowa mego przyjaciela
Wieniedikta Jerofiejewa antycypować, czym kierował się W. Putin,
namaszczając Miedwiediewa na prezydenta Rosji i dlaczego obaj
robią to, co robią patrosząc Gruzję.
Przecież Putin, który, jak na kremlowskie obyczaje, w których wiek
władcy należy dzielić przez dwa, jest szalenie młody, bo [wedle
obyczajów Kremla] przed trzydziestką, musiał się liczyć z tym, że
jego następca będzie chciał wziąć wszystko. A, nie wątpię, że W.
Putin, przez dziesięć lat carowania, zasmakował w prezydentowaniu,
skoro zasmakował w prezydentowaniu nawet Mój Prezydent, co
niedawno obwieścił urbi et orbi. Więc nie jest ważne czy M&P są
przed trzydziestką czy po trzydziestce – cóż to za różnica? Czego,
powiedzmy, dokonał w Ich kremlowskim wieku cesarz Neron? W
ogóle niczego nie dokonał. Zdążył co prawda odgryźć łeb swemu
bratu Brytanikowi. Najważniejsze rzeczy miał jednak przed sobą: nie
zgwałcił jeszcze żadnej ze swoich bratanic, nie zabrał się do
podpalenia Rzymu z czterech stron i nie udusił jeszcze swojej mamusi
atłasową poduszką. W tym kontekście spółka M & P ma jeszcze
wszystko przed sobą.
Napisałem spółka i ugryzłem się w klawisz komputera.
Putin z marszu, ale skutecznie odgryzł łeb Brytanikowi – Czeczenii.
Potem próbował zgwałcić bratanice – Ukrainę, Gruzję, inne kraje.
Nieco lepiej poszło z Białorusią, ale też nie do końca. A przecież
celem W. Putina nie jest zapewne tylko tzw. strefa wpływu,
ograniczona do dawnych republik Imperium. Nie, celem W.P. jest co
najmniej Europa, która ma jeść Rosji z ręki i basta!
Znaki zodiaku jak i wróżenie z fusów wskazują wyraźnie, że Putin już
nie chce realizować niegdysiejszych zamierzeń Straszliwych
Kremlowskich Starców marzących o przepołowieniu świata, a
następnie o jego opanowaniu. Nie, widać wyraźnie, że W. Putin,
ograniczył swoje marzenia do znacznie skromniejszych celów. Do
opanowania tzw. bliskiej zagranicy, odbudowania mocarstwowości i
sprawienia, że dawne państwa obozu nadal będą czapkować
Kremlowi, a reszta świata będzie przed Imperium Rosyjskim trząść
portkami tak jak kiedyś trzęsła przed Sowietami.
Myślę, że Putin już dawno zrozumiał, że w wojnie 4GW liczy się
przede wszystkim potęga ekonomiczna. O sile państwa w XXI w. nie
tyle decyduje liczba głowic, lotniskowców, okrętów podwodnych itp.,
co kasa. A kasa dla Rosji to dziś jedynie ropa i gaz. Dlatego atak na
Gruzję. Spółka M & P ma tu dwa wyraźne cele: pierwszy – likwidacja
konkurencyjnych dostaw z innych państw, poprzez zablokowanie
drogi przesyłu ropy i gazu [vide: chociażby ostatnia katastrofa
kolejowa z cysternami] i uzależnienie Europy od Rosji [m.in. poprzez
budowę rury bałtyckiej]. Oraz drugi – pokazanie światu, kto rządzi w
Kotle Kaukaskim [z możliwym testowaniem Zachodu, co się stanie w
wypadku podobnego ataku wykonanego w obronie rosyjskich
interesów na Krymie].
To tyle spółka. Ale atak na Gruzję to także osobisty interes Putina,
dążącego do osłabienia pozycji Miedwiediewa.
Jest tajemnicą poliszynela, że zarówno w Sowietach jak i obecnie w
Rosji, przy braku demokratycznych tradycji ale i odpowiednich
struktur, władza może się opierać na jednym z dwu resortów
siłowych. Putin, to oczywiście służby specjalne. Co do tego nikt nie
może mieć najmniejszych wątpliwości. A Miedwiediew? Cóż, wiele
wskazuje na to, że prezydent jest zbyt inteligentny na to, by próbować
rywalizować z premierem na jego poletku. Chcąc nie chcąc postawił
więc na armię [zob. spotkania prezydenta z generalicją, do których
Putin nigdy się nie zniżył]. To Miedwiediew wydał armii polecenie
ataku na Gruzję, ale to zapewne chłopcy Putina zakręcili się koło
prezydenta Saakaszwilego [który aberracyjną decyzją rozwiązań
siłowych w zbuntowanych prowincjach, dostarczył Rosjanom
wybornego pretekstu do ataku] szpuntując go do nieprzemyślanych
działań. Wiewiórki ćwierkają, że to Putin przekonał prezydenta do
wydania rozkazu do wstrzymania wojskowych działań ofensywnych,
a tym samym sprawienia, że inicjatywa dalszych rozgrywek w
konflikcie rosyjsko – gruzińskim przeszła w ręce rosyjskich służb
specjalnych, kontrolowanych całkowicie przez premiera.
Można by długo spekulować na ten temat, ale sądzę, że im dalej w las,
tym bardziej będzie moczona dupa Miedwiediewa, nie Putina.
Co by jednak nie powiedzieć, wyraźnie widać, że dwa buldogi
urzędujące na Kremlu zaczęły walkę między sobą. Na razie walczą
pod dywanem. I to jest ładne. Wolno sądzić, że niedługo jednak wyjdą
na szersze pole. I to będzie jeszcze ładniejsze.
A co na to świat? Jest jak zwykle. Tak, jak było na Węgrzech w 1956
i w Czechosłowacji w 1968 r. Opinia świata drze mordę, organizacje
śpieszą z pomocą humanitarną, a politycy myślą. Myślą jak tu wygrać
kolejne wybory. A w Kraju Pieroga i Zalewajki Mały Pałac walczy z
Dużym. Wielu polityków, myślicieli i strategów, odnosząc się z
obrzydzeniem do tego, co w Gruzji i nie tylko, robią Rosjanie, jakoś
nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że o ile na Czechosłowację
wystarczyło jedynie 600 czołgów, to na Gruzję wysłano już 1200. Ale
to temat na zupełnie inną opowiastkę.
HASŁO BLOGU:
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi, D.
Tusk i bracia Kaczyńscy, jeszcze nie wszystko stracone.
Czechosłowacja ‘68 a służby specjalne, Sudety Zachodnie
22 sie 2008
Bertrand Russell stwierdził, że gdyby spotkał Boga, powiedziałby do
Niego: “Panie, nie dałeś nam wystarczająco dużo informacji”. Ja
dodałbym do tego: “Niemniej jednak, Panie, nie jestem przekonany,
że wykorzystaliśmy posiadane informacje najlepiej. Z czasem przecież
zdobyliśmy całą masę informacji”.
Kurt Vonnegut
Szedł koniec zimy ‘68. Wiał halny. W taki czas wszystko się może
zdarzyć. Wezwał mnie ppłk Z. Drobiak, dowódca Górskiego
Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie, w którym, po nie najlepszych
przygodach z operacyjnymi działaniami GRU/KGB w Szczecinie [co
opisałem m.in. W “Teczkach…”] miałem przyjemność służyć, i
polecił udać się na strażnicę Kamieńczyk, w której ktoś na mnie
czeka.
Co było robić. Rozkaz nie gazeta. Wziąłem narty, wyciągiem
wjechałem na Szrenicę, a następnie, na nartach zjechałem na
przytuloną do Mumlawskiego Wierchu strażnicę. Dowódca strażnicy,
kpt. Z. Skoczylas [późniejszy płk, dca GB WOP] przedstawił mi
gościa i zostawił nas samych.
Gościem był major GRU, przedstawiciel kontrazwiedki z Północnej
Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z mp. W Świdnicy.
Pogadaliśmy jak czekista z czekistą. Kontrazwiedczyka interesowało
co wiem o ich grupie, rozlokowanej w namiocie rozbitym koło
strażnicy, starannie zamaskowanej siatkami maskującymi.
Powiedziałem majorowi, że o ich grupie nie wiem nic, ponad to, że
istnieje, jest na naszym, wopowskim garnuszku [kwatermistrzostwo
ich zaprowiantowało w strażnicy], ale co robią w Karkonoszach nie
mam pojęcia. I dodałem, że i tak jesteśmy zaszczyceni ich
towarzystwem. Przypuszczałem, że major był zbyt inteligentny, aby
mi uwierzyć.
Powiedziałem jednak kontrazwiedczykowi prawdę, ale nie całą
prawdę. Wiedziałem bowiem, że od jakiegoś czasu, wzdłuż granicy
polsko-czechosłowackiej, czają się grupy rozpoznania elektronicznego
i fizycznego. Spytałem o to, w cywilu - mojego przyjaciela, a w
mundurze - naszego oficera obiektowego WSW, który doradził mi,
abym się zbytnio tymi sprawami nie interesował. Obiecałem mu, że
tak zrobię i, oczywiście, nie dotrzymałem słowa. Miałem bowiem
uzasadnione podejrzenia, że sojusznicy sowieccy szykują
czechoslowackim braciom jakąś, zapewne niemiłą, siurpryzę.
Po powrocie do batalionu i zameldowaniu dowódcy przebiegu
rozmowy, napisałem meldunek o spotkaniu i wysłałem go do ŁB
WOP. Następnego dnia, w dość odludnym miejscu, między Śmielcem
a Śnieżnymi Kotłami, spotkałem się z przyjacielem z drugiej strony
Gór, któremu opowiedziałem o naszych sowieckich gościach.
O grupie prowadzącej rozpoznanie mój przyjaciel wiedział z innego
źródła, natomiast nie miał pojęcia o inspekcji majora.
Minęło kilka miesięcy. Był początek lipca ‘68. Znowu zostałem
wezwany do dowódcy, który polecił udać się w góry, gdzie mam
oczekiwać na gości. Pojechałem w wyznaczone miejsce. Punktualnie,
co do minuty pojawiły się dwa gaziki. Przybyli: szef sztabu 10 Apanc.
AR, rozlokowanej już od jakiegoś czasu na Pogórzu Izerskim i jego
szef kontrazwiedki oraz mój znajomy major ze Świdnicy, któremu
towarzyszył oficer ze Sztabu Generalnego WP w stopniu
podpułkownika, który przy prezentacji bąknął jakieś nazwisko, na
które wówczas nie zwróciłem uwagi.
W wiele lat później dowiedziałem się, że był to płk R. Kukliński,
postać sławna, ale z zupełnie innego powodu.
Jako przedstawiciel gospodarza [dcy GB WOP], zostałem poproszony
o pomoc w rozpoznaniu najlepszych dróg przejścia wojsk na drugą
stronę Gór Izerskich i Karkonoszy. Nie było z tym najmniejszego
kłopotu. W Sudetach Zachodnich, z różnych względów, znałem nie
tylko każdą drogę, duktę czy ścieżkę, ale nawet każdy większy
kamień. Przypuszczam, że moi goście również bez mojej pomocy
daliby sobie świetnie radę. Sowieci dysponowali bowiem mapami,
pachnącymi jeszcze świeżą drukarską farbą. Między mapami, na
których pracowaliśmy jako wopiści, a mapami sowieckimi, była
różnica jakichś dwudziestu lat. Tak, mapy sojuszników były o
dwadzieścia lat młodsze i znacznie bardziej dokładne od naszych.
Po powrocie do mp. Zrobiłem mniej więcej to samo, co zrobiłem po
pierwszym spotkaniu z majorem ze Świdnicy. Mój przyjaciel
czechosłowacki był wyraźnie zaniepokojony. Powiedział mi, że
bardzo się martwi. Jakoż i nie musiał się martwić długo. Wydarzenia
przyśpieszyły gwałtownie. Ich przebieg, w czterdziestą rocznicę, jest
owrzaskiwany w mediach wedle zasad poprawności politycznej.
Będąc wrogiem poprawności, elementy wydarzeń zapamiętałem nieco
inaczej. Może jeszcze kiedyś o tym wspomnę. A w tym miejscu
dodam jedynie, że górskie spotkanie z majorem GRU nie było
ostatnie.
Na początku lat 80. mój przyjaciel, literat Marian Reniak [tak, to ten
sam agent rozpracowujący na przełomie lat 40/50., m.in. WiN, w
ramach tzw. V Komendy WiN], przyprowadził mi do redakcji
“Granicy” przedstawiciela literatów radzieckich przy ZLP.
Gdy zostaliśmy sami [Reniak miał dużo słabszą głowę od naszych],
mój gość, w którym bez trudu rozpoznałem kontrazwiedczyka, podał
mi wizytówkę i równocześnie pochwalił się, że po powrocie ze
Świdnicy do Moskwy przeszedł do KGB i awansował do stopnia
podpułkownika. Miałem o jedną gwiazdkę więcej. Zamawiałem u
“literata” materiały prasowe. W ten sposób, być może jedyny w całym
obozie, kadrowy oficer KGB był na usługach skromnej peerelowskiej
redakcji. Brał honoraria w złotówkach i kwitował na liście płac.
A wówczas na wizytówce [mam ją do dziś] widniało:
“NIKOŁAJ LEONIDOWICZ PLISKO
Konsultant do spraw Literatury Polskiej Komisji Zagranicznej
Zarządu Głównego Związku Pisarzy ZSRR”. Był też numer telefonu i
adres moskiewski.
HASŁO BLOGU /za Seneką/:
Kłamią niewolnicy, wolni mówią prawdę.
Czechosłowacja ‘68, Węgry ‘56, Gruzja 2008, Putin &
Miedwiediew, widmo Monachium
19 sie 2008
Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. Co jednak zrobi, jeżeli w
pobliżu nie ma lasu? […] Posadzi las, żeby ukryć w nim liść.
Gilbert K. Chesterton
Dlaczego akurat teraz, gdy opinia skupiona jest na Gruzji, na tarczy i
na kilku innych podobnych błahostkach, zajmuję się w tym blogu
sprawami sprzed 40 i więcej lat? Dlaczego przywołuję do pomocy
Chestertona? Ano dlatego, że widzę pewne, być może niewielkie,
podobieństwa rosyjskiego ataku na Gruzję z tym, co tzw. obóz
socjalistyczny zrobił w sierpniu 1968 r. współobozowej
Czechosłowacji. Mało tego. Jeżeli się dobrze wpatrzyć w działania
sow- i metasowieckie, można znaleźć pewne analogie do wydarzeń z
1956 r., kiedy to upiekło się Polsce, a wypatroszono Węgry. Dodam
od razu, że słowo “obóz” nie jest tu ani przypadkowe, ani zamierzone,
ale nieuniknione.
Zanurkujmy nieco w historię. Rok 1956, to w Sowietach umacnianie
się Nikity Chruszczowa w fotelu sekretarza KC KPZR [najpierw
pierwszego, następnie genseka]. Ha! Chruszczow! zwany
Chruszczykiem. Aparatczyk tylko nieco mniej morderczy od J.
Stalina, ale wielokrotnie od niego głupszy i - jak mawia mój uczony
przyjaciel, prof. P. Wieczorkiewicz - “swołocz pierwowo sorta”. Ha!
Hruszczyk!, który na łożu śmierci wyznał jednak: “Wierzyłem święcie
w Stalina i robiłem wszystko, co kazał. Ręce mam po łokcie we krwi.
To najstraszniejsze, co obciąża moje sumienie”.
A więc nie jest wykluczone, że Chruszczow, w 1956 r. postanowił
dokończyć to, co się nie udało Stalinowi i wzmocnić południową
flankę obozu socjalistycznego. W tym celu należało wprowadzić na
Węgry siły Sowieckie, czyli posadzić las.
Starym zwyczajem wykorzystano sytuację międzynarodową, gdy
Zachód był zajęty innymi sprawami [Bliski Wschód]. Grunt
przygotowały służby specjalne, a następnie wkroczyła Armia
Radziecka. I została [siły sowieckie wyprowadzono z Węgier dopiero
po 1990 r]. Masakra Węgrów, chociażby w porównaniu z Czeczenią,
była umiarkowana. Zachód postąpił tak, jak postąpił we wrześniu
1938 r. w Monachium. Pyszczył pełną gębą, ale oprócz pomocy
humanitarnej nie zrobił nic, co skutecznie mogło odstraszyć Sowiety
od stosowania podobnych sztuczek w przyszłości.
Jakoż i nie czekano długo. Po zmianie Hruszczyka na Leonida
Breżniewa, popularny Lońka, niewątpliwie najprzystojniejszy spośród
Straszliwych Kremlowskich Starców rządzących sowieckim
imperium, po przyznaniu sobie kilku kilogramów odznaczeń i stopnia
marszałka, wygłówkował tzw. doktrynę o ograniczonej suwerenności.
To w myśl tej doktryny w sierpniu 1968 r. sojusznicze siły Państw
Stron Układu Warszawskiego złożyły zbrojną wizytę w
Czechosłowacji.
Piszę siły sojusznicze, bo tym razem Sowieci dobrali do towarzystwa,
w charakterze przyzwoitek, wojska z PRL, NRD, Bułgarii i Węgier.
Kraj Pieroga i Zalewajki w zajeździe wystawił zagon w sile armii,
opartej o Śląski Okręg Wojskowy, wzmocniony kontygentami z
pozostałych OW. Dowodził zagonem gen. F. Siwicki, jego zastępcą ds
polit. był gen. W. Sawczuk, a dzielnymi kontrwywiadowcami WSW
gen. T. Kufel. Całością kierował ze swego stanowiska w Warszawie
świeżo upieczony minister obrony gen. W. Jaruzelski. Udział LWP w
zajeździe został oceniony bardzo wysoko, także przez specjalistów
zachodnich. Przepraszamy za to braci Czechów i Słowaków do dziś.
Tak jak na Węgrzech w 1956 r., tak i tym razem, najazd na
Czechosłowację poprzedzono działaniami operacyjnymi KGB i GRU.
Infiltrację, ale nie tylko, prowadzono m.in. z terytorium PRL [o czym
w następnym blogu]. Przyzwoitki wyprowadzono z Czechosłowacji
zaraz po tym, jak KGB & GRU zrobiło porządek z niepokornymi
Czechoslowakami, a sowieckie Politbiuro zmajdrowało świeżą ekipę
kierowniczą dla KPCz. Zachód, zajęty swoimi sprawami, po raz
kolejny zachował się tak, jak w 38 r. w Monachium. Jak zwykle darł
gębę, śpieszył z pomocą humanitarną, ale nie zrobił nic, aby nauczyć
Sowieckie Imperium lepszych manier w postępowaniu z sąsiadami
[zemściło się to na Afganistanie, ale to zupełnie inna bajka].
Oczywiście, nie muszę przypominać, że sadzenie lasu i tym razem
przyniosło sukces Sowietom. Siły Armii Radzieckiej zostały w CSRS
do 1992 r.
Sukces nowo-starej doktryny w CSRS tak rozochocił Leonida, że
zamarzył o przepołowieniu świata [zob. Tajna historia Polski].
Drobnym elementem przepoławiania była próba zawojowania
Afganistanu [chodziło o utorowanie Sowietom drogi do wyjścia nad
ocean]. Atak spowodował, że eurodupki, jak zwykle, hamletyzując
monachizowały. Próby zatrzymania Sowietów lamentami
europejskich demokratów, były tak samo skuteczne jak usiłowanie
wykarczowania dżungli scyzorykiem.
Breżniew miał jednak pecha. Podbój Afganistanu nie przypadł do
gustu Stanom Zjednoczonym, które, inwestując setki milionów
dolarów [jakieś tysiąc razy więcej niż w “Solidarność”] w ruch oporu
zaatakowanego kraju sprawiły, iż wygranie wojny przez Sowiety stało
się niemożliwe. Ferajna Leonida zaczęła ostro brać w dupę, a USA,
niejako przy okazji, wyhodowały przyszłe kadry dla terrorystów
islamskich [kolejna wpadka CIA], o czym świat przekonał się dobitnie
11 września, po zaatakowaniu WTC.
Nie jest wykluczone, że klęskę militarną Imperium Zła jakoś by
przeżyło, ale, że nieszczęścia chodzą parami, doszlachtowanie
Sowietów przyszło z najmniej spodziewanej strony. Pośrednio
przyczynił się do tego as atutowy peerelowskiego wywiadu MSW
Marian Zacharski. Pod koniec lat 70., nasz szpieg, robiąc zakupy dla
Związku Sowieckiego nabył w Stanach Zjednoczonych plany obrony
antyrakietowej USA i Kanady do roku 2005. Wpadka Zacharskiego
zainspirowała R. Reagana do zablefowania tzw. wojnami
gwiezdnymi.
Była to koncepcja na ówczesne czasy absolutnie niewykonalna
technicznie [tak, tak, elementem tego planu jest tarcza, o którą m.in.
dziś Kraj Pieroga i Zalewajki toczy boje wewnętrzne i zagraniczne].
Tym niemniej Sowiety podjęły wyzwanie Reagana. Doszło do
niebywałego wyścigu zbrojeń, który był elementem wojny czwartej
generacji. Rywalom nie wystarczało już wojowanie na ziemi. Od tego
czasu, najważniejsze wydarzenia miały się rozgrywać w kosmosie.
Długo by o tym pisać. Na użytek tego blogu musi wystarczyć
hipoteza, że najprawdopodobniej Sowiety nie wytrzymały
ekonomicznie gry i Imperium Zła zapadło się implozyjnie. Był to
pierwszy w dziejach globu taki sposób, dodajmy od razu – bardzo
szczęśliwy dla świata, rozpadu imperium.
No i nie minęło nawet piętnaście lat, gdy Putin ogłosił doktrynę o tzw.
bliskiej zagranicy, co jest skrzyżowaniem koncepcji stalinowsko-
chruszczowowskiej z teorią Breżniewa. Następnie, świeży duet
władców Rosji Putin & Miedwiediew zapragnął posadzić las i na
nowo poczęto kombinować na arenie międzynarodowej.
Na początek wypatroszono Czeczenię, co świat uznał, za rzecz
normalną i dozwoloną, acz boczono się nieco na zastosowane metody
patroszenia. Nie wykluczone, że brak reakcji świata na wydarzenia na
Kaukazie sprawił, że Moskwa postanowiła wykonać kolejny krok. W
taki sposób padło na Gruzję.
Po ataku na niepodległe państwo [o sprezentowaniu Moskwie
pretekstu do ataku, dostarczonego przez prezydenta Saakaszwilego
pisałem w poprzednim blogu] unioeuropejczycy, swoim zwyczajem,
znowu zaczęli monachizować. Krzyk, a nawet wrzask jest, owszem,
dość głośny. Jednak nic ponadto. Trudno powiedzieć dlaczego
mężowie stanu Europy zachowują się tak irracjonalnie. Czyż tak
trudno spostrzec, że wypatroszenie Gruzji, przy równoczesnym
zbudowaniu gazociągu północnego, jest niczym innym jak
powtórzeniem leninowskiego bon motu o sznurku do snopowiązałek.
Sznurku, który dostarczą bolszewikom kapitaliści, których następnie
bolszewicy na tym sznurku powieszą. A może jest jeszcze gorzej?
Może czołowe, filoruskie państwa europejskie [Niemcy, Francja,
Włochy], naszpikowane metasowiecką agenturą, robią głupstwo za
głupstwem, bo muszą, bo agenci wpływu są zbyt mocni, by pójść po
rozum do głowy? Może?
Na szczęście Imperium Zaoceaniczne, chyba lepiej oceniło sytuację w
Gruzji. Po przespaniu początku [mimo zaprzeczeń, dalej się upieram,
że na Kaukazie CIA, nie po raz pierwszy, dała ciała], zarówno
prezydent jak i jego kamaryla zaczęła potrząsać szabelką…
Uważam, że jest to szalenie zabawna sytuacja. Ciekawe kto tym
razem zapłaci za te zabawy? Za Monachium zapłacił cały świat. Cdn.
HASŁO BLOGU:
Widmo, widmo Monachium, krąży nad Europą.
Mity służb specjalnych [cz.IV, ost.], służby specjalne a politycy,
Wojna 4 GW, Gruzja, W. Putin
12 sie 2008
…wszystko co się dzieje na świecie jest grą. Od ewolucji po wojny. W
tym sensie tylko gry zmieniają świat.
Robert J. Aumann
No i świat znowu gra coraz bliżej nas. Tym razem przedmiotem gry
stała się Gruzja. Zanim napiszę kilka słów na ten temat chciałbym
dokończyć mit trzeci z pierwszoplanowych mitów służb specjalnych.
Mit państwa w państwie. Mit wymyślony, rozpowszechniony i
kultywowany przez polityków, którzy swe brudne, a nawet
paranoiczne pomysły realizują rękami służb specjalnych, aby
następnie, w razie wpadki wrzeszczeć:
- Ludzie! Patrzcie! To nie my! To te dranie, łobuzy, moczymordy,
cynicy, hochsztaplerzy, ludzie-wilki, a nawet bandyci, złodzieje i
mordercy, ludzie bez zasad moralnych!…
Śmieszna i naiwna argumentacja. Wynika z niej, że politycy są inni,
bardziej prawi od ludzi służb specjalnych. A to przecież politycy [no,
oczywiście, nie wszyscy], znacznie częściej niż inne grupy zawodowe,
zrzucają winy na innych, pragnąc czuć się lżej. To politycy wydają
służbom specjalnym polecenia by mordowano, prowokowano,
inspirowano, dezinformowano, korumpowano, kłamano, niszczono,
kamuflowano, rozpracowywano, szantażowano…
I służby specjalne polecenia wykonują, gdyż po to są. Ale nigdy,
nawet w najśmielszych marzeniach nie przychodzi im do głowy, by
przejąć władzę, bawić się w rządzenie państwem. Poszczególni
prominenci tajnych służb mogą co najwyżej próbować wprowadzić w
maliny kogoś z polityków, komuś pomóc zdobyć władzę lub ją
utrzymać.
Historia zna tysiące przykładów posługiwania się służbami
specjalnymi w zbrodniczych celach. Prawie zawsze było to dziełem
polityków. I na nic się zdają przekonania, np. W. Gomułki,
rozpowszechniane nawet z pomocą profesorskich ust, że w latach
1944-1955 bezpieka była państwem w państwie, i mogła nawet,
gdyby chciała, aresztować B. Bieruta.
Przeczą temu fakty. W pierwszej dekadzie Peerelu to B. Bierut był
panem sytuacji. On decydował często o najdrobniejszych sprawach,
takich jak: jakie pytania powinni zadawać podejrzanym nawet niscy
rangą oficerowie Departamentu Śledczego MBP.
To Bierut et consortes kazali w pewnym momencie bezpiece
skasować Gomułkę i zastanawiali się czy urwać mu łeb, czy też
potrzymać trochę w izolacji. To Bierut kazał odstrzelić Żymierskiego,
wsadzić do lochu Spychalskiego i spółkę.
Zgoda, Bierut robił to najprawdopodobniej na życzenie Moskwy, a w
najlepszym razie w uzgodnieniu z Moskwą. Jednak twierdzenie, że
służby specjalne mogły ustrzelić Bieruta to megalomania i
przechwałki bez pokrycia bezpieczniackich średniaków, tak chętnie
rozpowszechniane dziś przez niektórych historyków, którzy liznęli
szczątkowych papirusów pozostawionych przez peerelowskie służby
specjalne.
Przechodząc do ostatniej dekady Peerelu, wolno powiedzieć, że na nic
zdają się tłumaczenie Cz. Kiszczaka i W. Jaruzelskiego, że matactwa i
przestępstwa popełnione np. w sprawie morderstwa Grzegorza
Przemyka, to robota bezpieki, skoro dokumenty świadczą, że
generałowie kłamią. Matactwa dotyczące tej ponurej zbrodni były
m.in. dziełem Cz. Kiszczaka - polityka i jego pryncypała gen. W.
Jaruzelskiego, który się na to zgodził, i całego Biura Politycznego KC
PZPR, którego członkowie również byli o sprawie poinformowani. A
zbrodnia na księdzu Jerzym Popiełuszce? Świat się zdziwi, gdy
prawda materialna ujrzy światło dzienne, a wierzę głęboko, że prędzej
czy później to się stanie. Ale raczej później. Bo ta prawda jest dziś
niewygodna zarówno dla rządzących jak i dla Kościoła.
Nie, panowie politycy! Przekonanie, że służby specjalne były lub są
państwem w państwie jest mitem. Mitem bardzo wygodnym dla was i
dla waszych protegowanych. Mit ten bardzo mile łechce próżność
własną ludzi służb specjalnych, ale przede wszystkim pozwala im
łatwiej żyć w przekonaniu, że są niezbędni, niezastąpieni, patriotyczni
i skuteczni.
Mit ten pozwala im mieć gęby pełne frazesów, przekonywać, że dbają
o bezpieczeństwo państwa i nas wszystkich. Pozwala również,
niestety, wyciągać łapę po coraz większe sumy wyjmowane przez
polityków z kieszeni podatników.
Kolejnym bowiem mitem jest wmawianie społeczeństwu, że ludzie
tajnych służb robią coś z motywów patriotycznych, depczą w gównie
dla szczytnych celów demokracji, itp. Przecież od czasu, gdy
Fenicjanie wynaleźli coś tak nieskomplikowanego jak pieniądze,
służby specjalne bardzo rzadko oczekują innych dowodów uznania.
Wystarczy kasa.
Pora w końcu zrozumieć, że dziś już nikt nie szpieguje dla ideologii,
nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych, patriotycznych.
W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze chodzi o pieniądze.
Pieniądze społeczeństwa dzielą politycy. Krąg się zamyka i
“Towarzysz Fama” rusza w naród urabiać opinię o niezbędności
podnoszenia nakładów na służby specjalne.
Jak się ma opowieść o micie służb specjalnych do tego, co chcę
wyznać za chwilę? Czy nie zaprzeczam sam sobie? Zanim mnie,
szaławiła niepoprawnego zdemaskujecie, schwytacie na łgarstwie,
przyszpilicie, zdemistyfikujecie, weźcie łaskawie pod uwagę, że to, co
napisałem wyżej, nie wyklucza możliwości rozpracowywania
poszczególnych polityków przez służby specjalne. W takim wypadku
warto się jednak starać odpowiedzieć dlaczego i dla kogo to robią?
Myślę, że dobrym przykładem są tu m.in. obecne wydarzenia w
Gruzji, ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta tego kraju.
Co tu wiele pisać, oceniam, że jest to facet mądry inaczej. Facet, który
wprawdzie pamięta, że demokracja to rządy większości. Ale chyba
zapomniał drugiej części definicji, która brzmi “przy respektowaniu
praw mniejszości”. To, co zrobił M. Saakaszwili, gdy w cieniu
Igrzysk Olimpijskich usiłował siłowo rozwiązać problemy
mniejszości, to nic innego jak harakiri, popełnionego na sobie przez
ulubieńca mojego prezydenta, który natychmiast stanął murem za
swoim faworytem.
Mój prezydent? Hm.
W czasie ostatniego pobytu nad Bałtykiem złowiłem złotą rybkę,
która spytała mnie czego oczekuję za jej uwolnienie. Zażądałem
wszystkich ryb z Bałtyku. Złota rybka zastanowiła się i powiedziała:
“Może jednak miałbyś inne życzenie”. “Chciałbym zrozumieć swego
prezydenta. Możesz mi pomóc?”. “Tak za jednym razem może mi się
nie uda, ale wyłowię ci te ryby co do jednej” - oświadczyła złota
rybka.
Analizując przebieg ostatnich wydarzeń w Gruzji widać wyraźnie, że
Saakaszwili sam tego nie wymyślił. Tu znać rękę mojego przyjaciela
W. Putina. Myślę, że metasowieckie służby specjalne, które w
przygranicznych państwach czują się jak ryby w wodzie, zagrały va
banque. Wykorzystując jako pretekst m.in. tandetnie załatwioną przez
UE i USA sprawę Kossowa, opracowano odpowiednią kombinację
operacyjną, którą “sprzedano” prezydentowi Gruzji. Saakaszwili
pomysł wziął za dobrą monetę. Przypuszczam, że gruzińskie służby
specjalne [o ile coś takiego istnieje] muszą być solidnie zinfiltrowane
przez służby rosyjskie, co nie powinno specjalnie dziwić. Dziwić
jednak powinno postępowanie CIA, które nie po raz pierwszy dały
dupy i nie zapobiegły sprowokowaniu, a raczej daniu Rosji pretekstu
do ataku. Przecież dla kogo jak dla kogo, ale dla Amerykanów
powinno być jasne, że Kreml od lat porządkuje sprawy na
Europejskim Teatrze Działań Paliwowo-Energetycznych. A Gruzja,
obok Wielkiej Rury jest kluczem do tych porządków, w ramach
których wszystkie atuty mają pozostać w rękach Moskwy. Toż to nic
innego jak element wojny 4GW [Fourt Generation Warfare], w której
walka toczy się przede wszystkim w sferze informacji. W 4 GW 60
proc. wysiłku skierowane jest na .wojnę informacyjną, 25 proc. to
aktywne działania operacyjne służb specjalnych i 15 proc. działania
militarne. Walka informacyjna to każde działanie obejmujące
utrudnianie przeciwnikowi dostępu do informacji, a także
wykorzystywanie, zniekształcanie lub zniszczenie informacji
przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnych informacji przed
podobnymi działaniami wroga i wykorzystanie ich w działaniach
militarnych. Wszystkie te elementy były widoczne jak na dłoni w
rosyjskich działaniach w Gruzji. Aby się o tym przekonać wystarczyło
w czasie konfliktu posłuchać zagranicznych informacji [angielskich,
niemieckich, rosyjskich, francuskich], a nie tylko zdawać się na
zdanie rodzimych najmimord informacyjnych, urabiających
społeczeństwo w zależności od tego, jakiej partii sprzyjają.
Można się zastanawiać po co cała operacja była potrzebna Putinowi?
Widzę co najmniej trzy powody. Pierwszy – dostarczenie pretekstu do
pokazania światu, kto rządzi w Kotle Kaukaskim; drugi – testowanie
działań Zachodu, ze sprawdzeniem lojalności Rosyjskiego Konia
Trojańskiego w Unii Europejskiej – Niemiec; i trzeci –
wewnątrzrosyjski, danie do zrozumienia rodakom, kto ma decydujący
głos w Rosji, z jednoczesnym osłabieniem pozycji Miedwiediewa.
Akcja w Gruzji zweryfikowała zamiary Putina. Politycy zachodni
sympatyzujący z Rosją, dostali niebagatelny argument do ręki, by
jeszcze bardziej stawiać na Putina. Niemcy zdały egzamin w stu
procentach. Miedwiediew zrozumiał, że wprawdzie wydaje rozkazy,
ale nie rządzi i nie dowodzi. Przy okazji po raz któryś pokazano
indolencję ONZ i nędzną skuteczność UE.
No to z Gruzji wracamy na podwórko rodzimych służb specjalnych,
aczkolwiek wspominane w tym blogu mity, nie są jedynie naszą
specjalnością. Nie od rzeczy będzie teraz wspomnieć, że różne służby
specjalne (chociaż tego samego państwa) niekoniecznie kochają się
wzajemnie. Przeważnie żyją jak pies z kotem. Niejednokrotnie,
walcząc z krajowym rywalem, pomocy szukają u obcych mocarstw.
Kiedyś był to Związek Sowiecki, dziś – Wielki Brat – bis, ale nie
tylko.
Jest to bardzo paskudny obyczaj, który, tak myślę, niezmiernie trudno
wyplenić z mentalności niektórych funkcjonariuszy bardzo
przywiązanych do takich metod. Dlatego, omawiając wybrane akcje
służb specjalnych Peerelu nie sposób pominąć wzajemnych relacji
wojskowych służb specjalnych do cywilnych i odwrotnie. Na
pierwszy rzut oka wszystko było w najlepszym porządku. Gdy jednak
przyjrzeć się sprawie bliżej wyłania się bagno. Przyczyn takie stanu
rzeczy należy szukać nie tylko w rodowodzie poszczególnych służb
ale również w zadaniach i sposobach oceny służb dokonywanej przez
polityków.
Zacznijmy od rodowodu.
Na początku było słowo J. Stalina skierowane do mjr/gen. NKWD G.
Żukowa i płk/gen. Z. Berlinga. Potem powstał resort bezpieczeństwa,
ale nieco wcześniej Informacja Wojskowa, zwana nie wiedzieć
dlaczego Informacją Wojska Polskiego. Przecież w tej formacji, od
początku, nie było ani jednego oficera Polaka na jakimkolwiek
stanowisku dowódczym. Tylko nieco wcześniej generalissimus
nakazał stworzenie Związku Patriotów Polskich i powołanie Polskich
Sił Zbrojnych w ZSRR. Zatwierdził też listę płac Patriotów Polskich
[listę ogłoszę w jednym z następnych blogów] oraz kazał utopić
[aczkolwiek niektórzy twierdzą, że wcześniej - udusić] gen. W.
Sikorskiego. No i od tamtego czasu wszystko zaczęło się kręcić.
Wirowanie trwa do dziś. Kręcimy tarczę i wpieprzamy się w sprawy,
w których nas nie powinno swędzić. Iran, Afganistan, Węzeł
Kaukaski…. Nasi kosztowni politycy mówią tak przekonująco…
HASŁO BLOGU:
Kiedyś politycy kłamali nieświadomie. Dziś stali się
profesjonalistami.
Mity służb specjalnych [cz. III], media
9 sie 2008
Powiedziałem sobie: “Nie, nie! Tak być nie może! Za tym kryje się
jakaś myśl! Musi być przecież powód.” I zacząłem chodzić do
kościoła. Co tu jest zresztą lepszego do roboty w niedzielę? Nie ma
nawet pola golfowego. I modliłem się: “Proszę Cię, Boże, nie pozwól,
żeby to uszło na sucho temu skurwysynowi!”
Truman Capote
Pora przedstawić mit drugi - wszechwiedzy służb specjalnych: tak,
jak mit poprzedni, rozpowszechniany przez funkcjonariuszy,
decydentów politycznych i panikarzy, którzy w mit uwierzyli. Celem
tego mitu jest wyrobienie przekonania, że kadrowi pracownicy, agenci
i informatorzy służb specjalnych są wszędzie, wszystko widzą, słyszą,
notują i meldują. Czuwają na posterunkach dzień i noc, nie
odpoczywają nigdy.
Mit ten, najczęściej rozpowszechniany jest z pomocą sterowanych
przecieków do mediów. Rolę żurnalistów w tym procederze
wielokrotnie przedstawiałem w Tajnej historii Polski i innych
książkach.
Tu jedynie ostrzeżenie: uwaga na żurnalistów! Szczególnie wówczas,
gdy przekonują, że służby specjalne są jedyne, wspaniałe,
niezastąpione, patriotyczne i uczciwe. Nie można, nie warto i nie
należy ich kontrolować, ulepszać, rozwiązać gdy się za bardzo
rozpaskudzą i zastąpić nowymi, zbudowanymi od podstaw.
Czy jako część masy zwanej społeczeństwem, możemy coś zrobić?
Wobec indolencji polityków i chęci VIP-ów, zmierzających wyraźnie
do wprzęgnięcia służb specjalnych w swoje gry i geierki, układy i
układziki, społeczeństwu pozostaje albo YGassetowski bunt mas,
albo… modlitwa. Nie dziwcie się tedy, gdy zoczycie, że do pacierza
dodaję lekko zmienione Capot’owskie: Proszę Cię, Boże, nie pozwól,
żeby zło i inne bezeceństwa uszły na sucho tym skurwysynom.
Chociaż, z drugiej strony nie robię nic, aby moja modlitwa została
wysłuchana. Uważam bowiem, że z atakami na służby specjalne nie
należy przesadzać. Gdyby bowiem pozbawić służby wszelkich złych
nawyków, mogą nabrać zbrodniczych. Historia, niestety, zna takie
przykłady.
Tu drobna uwaga o mediach. Oto w latach 80. co drugi żurnalista [z
około 9 tys. osób parających się tym zawodem] był albo kadrowym
pracownikiem służb specjalnych na etacie niejawnym, albo kapusiem
gratyfikowanym, albo szpiclem szantażowanym, albo donosicielem
patriotyczno-entuzjastycznym, albo figurantem wykorzystywanym
kapturowo. Myślę, że szczególnie wredni byli [i zapewne są] agenci
zwerbowani na motywach patriotyczno-entuzjastycznych.
Na szczęście, po 1990 r. zrobiono dużo, albo nawet bardzo dużo, aby
oczyścić środowisko dziennikarskie. Analizując tzw. produkcję
medialną wolno zapewne sądzić, iż na dzień dzisiejszy jakieś związki
ze służbami specjalnymi utrzymuje nie więcej niż 10 procent
aktywistów żurnalistyki [co absolutnie nie oznacza, iż są to agenci].
Czy to jest zarzut? Nie. Uważam, że tak być powinno, a nawet, że tak
być musi. Związki niektórych ludzi mediów ze służbami specjalnymi
są potrzebne m.in. po to, by społeczeństwo mogło lepiej
kontrolować… polityków, ale nie tylko polityków.
Po tej preambule pora odwołać się do Was, Drodzy Czytelnicy i
Komentatorzy. Nie wiem, czy obserwując scenę polityczną Kraju
Pieroga i Zalewajki zauważyliście, że w obecności niektórych
aktywistów politycznych wszelakiej maści, permanentnie grasują
egzorcyści. W ich towarzystwie nawet szatan jest pełen obaw, że w
każdej chwili może mieć jądra podłączone do prądu elektrycznego lub
wykonaną lewatywę z ropy naftowej. Dlatego Mefisto, przebrany za
małego pedzia, przemyka chyłkiem w kierunku niegdysiejszych
metabolszewików usiłując zmontować front obywatelskiego
nieposłuszeństwa. Przypomina mi to trochę faceta, który mając brudną
twarz spogląda w lustro i wycierając zwierciadło myśli, że jest czysty.
Czy sądzicie, że to dobra metoda, że Antychrystowi może się udać?
I sprawa druga: Obserwując od lat naszą scenę polityczną fascynuje
mnie [teoretycznie] problem stosunku niektórych wrzaskliwych
polityków do homoseksualizmu. Nie mam wątpliwości, że ci politycy,
to dobrzy chrześcijanie, nie grzeszą. Inteligencją. Ale mimo wszystko
moje prośbo-pytanie brzmi: Jakie jest Wasze stanowisko w kwestii
roli pederastów w procesie udomowiania lesbijek w kontekście
wypowiedzi niektórych aktywistów partyjnych?
Na koniec inny problem. Oto żyjąc w Kraju Pieroga i Zalewajki nie
sposób wymigać się od ocierania się o służby specjalne. Aby poznać
ich istotę można postawić milion pytań. Można otrzymać kilka
milionów uprzejmych odpowiedzi i dalej nic nie wiedzieć o co chodzi.
Można też spróbować innej metody. Można spróbować praktyki, aby
samemu poczuć, co jest grane. W nieodległej przeszłości tak właśnie
postępowała spora część inteligencji, w tym ludzie trudniący się
pisaniem. Czy nie uważacie, że niektórym naszym literato-
żurnalistom zbyt często mylił się “Cichy Don” z cichym donosem?
HASŁO BLOGU:
Służby specjalne, pozbawione złych nawyków, mogą mieć gorsze.
Mity służb specjalnych [cz. II], gen. K. Świerczewski
8 sie 2008
Koty najczęściej wyobrażają sobie, że są źródłem światła - Olej
Tymoteusz Karpowicz
Kontynuując wątek z poprzedniego blogu dziś mit pierwszy -
wszechmocy służb specjalnych. Jest to mit rozpowszechniany przez
funkcjonariuszy służb specjalnych i decydentów posługujących się
służbami, wykorzystujących służby, zazwyczaj do brudnych celów,
acz najczęściej pod szlachetnymi hasłami.
Ten mit ma oznaczać - uwaga! Służby specjalne wszystko mogą,
wszystko potrafią, wszystko załatwią, wszystko wykonają.
Jeżeli trzeba - pomogą, wesprą, ułatwią, zatuszują, puszczą w
niepamięć, sprowadzą, przygotują, zainspirują itp.
Jeżeli trzeba - zabiją!
A więc! Uwaga! - bójcie się.
Myślę, że nie warto się bać.
Warto natomiast pamiętać, że: służby specjalne potrafią jedynie tyle, i
aż tyle, ile mają do danego przedsięwzięcia sił, środków i fachowców.
Z reguły wszystkiego mają za mało; załatwią jedynie to, na co
otrzymają pozwolenie od decydentów politycznych (chyba, że sięgną
po środki pozaprawne); wykonają tylko to, do czego są przygotowane
(zazwyczaj są to najprostsze czynności. A i tak, nawet najlepsi, nawet
w stosunkowo prostych akcjach, notują wielkie wpadki. Vide
Mossad).
Warto również wiedzieć, że najczęściej służby specjalne: nie pomogą,
a mogą zaszkodzić; nie wesprą, a mogą pogrążyć; nie ułatwią, ale
mogą utrudnić; nie zatuszują, ale są w stanie odwlec sprawę; nie
puszczą w niepamięć, a zapamiętają, zanotują i wykorzystają w
odpowiednim momencie; sprawdzą - jak się zapłaci; przygotują - jak
się dofinansuje; zainspirują - jak im się to opłaci.
Warto także liczyć się z tym, że niekiedy zabijają. Tak, to fakt. Czynią
to jednak bardzo niechętnie i z wyraźnym obrzydzeniem. Częściej
zabijają swoich niż wrogów. Można przypomnieć, że służby specjalne
Peerelu, wedle moich niepełnych ocen, zabiły na przestrzeni lat 1944-
1990, nie więcej osób, niż inne służby w jeden dobry, obfity w łupy
dzień, np. CIA w Wietnamie.
To tyle w telegraficznym skrócie, na temat mitu pierwszego. Nie
mogę się jednak uwolnić od myśli, że jednak czegoś mi tu brakuje.
Dlatego, licząc na wyrozumiałość, pozwalam sobie na kilka pytań do
PT Blogowiczów.
Nie wiem, czy podzielicie mój pogląd, ale myślę, że w chwilach
szczególnie podniosłych, np. w czasie grania hymnu państwowego lub
defekacjji dobrze jest pomyśleć o jakichś problemach filozoficznych.
Jedną z takich kwestii jest, być może istotna jedynie dla niewielu
osób, sprawa tzw. doradców, agitatorów, propagandystów,
hagiografów, specjalistów od pijaru i innych dupowkrętów, którzy
chętnie posługują się mitami służb specjalnych, a których
podstawowym zadaniem jest nie tylko wciskanie ludowi kitu, który
ciemny lud kupi, ale także przekonanie swoich pryncypałów, że ci są
genialni. VIP-y zaś, okadzane kłamstwami, często poddają się
zaczadzeniu i wierząc łgarzom, ulegają złudzeniom, że naprawdę są
geniuszami. Modelowym przykładem wydaje się tu być jeden z
bohaterów mojej młodości, czyli generał Karol Świerczewski, czyli
“Człowiek, który się kulom nie kłaniał”, który najprawdopodobniej
wiarę w swoją niezwykłość przypłacił życiem. Nie jest bowiem
ważne, że w dniu śmierci generał był najprawdopodobniej nawalony
jak ruski tank, co u tego dowódcy było normą [jest na ten temat tona
dowodów]. W tym wypadku liczy się co innego. Oto po dostaniu się
w zasadzkę Świerczewski postępował jak pijane dziecko we mgle.
Sprawiło to sporo kłopotów późniejszym wyjaśniaczom okoliczności
śmierci oraz propagandystom obarczonym zadaniem zrobienia z
tuzinkowego watażki bohatera narodowego. Bo trzeba wiedzieć, że
jedna z kul trafiła bohatera w zadek. I mimo, że był to zadek
generalski, to wyjaśniaczom nie było po drodze ujawnienie
prawdziwych okoliczności śmierci. Więc zmanipulowali to, co
zmanipulować należało. A potem, jak zapewne wiecie, manipulowano
nadal prawie wszystko i prawie wszędzie. Manipulacja niektórym
ludziom weszła w krew. Manipulowano, manipuluje się, i
prawdopodobnie będzie się manipulowało, z tą jednak różnicą, że
manipulacje ciągle się udoskonala. Rezultaty manipulacji
wcześniejszych, zgromadzono obecnie w jednym miejscu i nazwano
Instytutem Pamięci Narodowej.
Jak to się, Waszym zdaniem dzieje, że chwalidupstwo nie razi
rządzących skromnisiów, i nie tylko? Czy w związku z tym nie
uważacie, że historię Polski, należy napisać od nowa, a jedyną radą,
by proceder nie był recyklingowany jest zrobienie radykalnego
porządku z hagiografami? Być może byłoby dobrze wziąć tu przykład
z metod stosowanych przy chorobie wściekłych krów – wybić całe
stado. Tymczasem co się dzieje? Brązowników oddaje się do pozłoty,
a odbrązowiaczy, zamiast udokumentowanej polemiki leje się w łeb
[vide autorzy książki o “Bolku”].
HASŁO BLOGU:
Mity slużb specjalnych [cz. I]
5 sie 2008
Nie powinniśmy zbyt szybko wierzyć w to, co nam opowiadają: wielu
zmyśla po to, aby oszukiwać, a wielu dlatego, że ich samych
oszukano…
Lucjusz Anneusz Seneka
Wielu łaskawych korespondentów wytyka mi nieśmiało powtórki,
obszerne przypomnienia z wcześniej ogłaszanych książek i innych
publikacji. Tak, jak najbardziej, macie rację. Dlaczego to czynię? Jest
kilka powodów, z których podstawowy to ten, że ciągle piszę jedną i
tą samą książkę. Staram się jednak stale ją uzupełniać o nowe
elementy. Nowe fragmenty, bez kontekstu ze starymi stwierdzeniami,
byłyby, moim zdaniem, jeszcze bardziej niezrozumiale niż są. A
mimo swej zarozumiałości, nie jestem aż takim megalomanem, aby
przypuszczać, że PT Czytelnicy blogu, po rzuceniu okiem na kolejny
wpis, czym prędzej podążą do biblioteki, by sięgać po Tajną historię
Polski, czy inne paskudztwo, zatruwające umysł. Stąd przypomnienia,
recykling, powtórki itp.
Obawiam się, że i tym razem spotkam się z wytykami. Powiecie, że
znowu wyłazi ze mnie, basałyka niepoprawnego, zasługującego na
basałyki, megalomania nieprzeciętna.
Nie, nie, nie! Nie chcę pisać historii służb specjalnych, o co posądzają
mnie niektóre pieski kawiarniane. Pragnę jedynie zaistnieć w tej
historii jako autor mikroskopijnego przyczynku, mniejszego niż 2
podniesione do minusowej potęgi największej znanej dotąd liczby
pierwszej [zapisywanej jako 2 do potęgi 3021377 minus 1; a może są
już nowsze odkrycia?] dotyczącego mitów tajnych służb. Ilekroć
bowiem sięgam po Władysława Kopalińskiego i czytam: Jest prawdą
niemal banalną, że warunki życia współczesnego, rozwój nowych
dziedzin nauki i techniki, a także rosnąca specjalizacja coraz bardziej
oddalają nas od naszego dziedzictwa kulturowego […]. Coraz
trudniejszy staje się dostęp do niematerialnej schedy przekazanej nam
przez liczne pokolenia przodków ogarnia mnie rozpacz prawdziwa.
Jakże to - myślę - 1360 stron drobnego druku, arcyciekawe historyjki,
i ani słowa o mitach naszych dzielnych, bohaterskich, patriotycznych,
kochanych, niezawodnych, niezawisłych, niepokonanych,
nieustraszonych, nieodzownych, bezinteresownych,
bezkompromisowych, bezkorupcyjnych, bezcennych, drogich i
kosztownych [tak naprawdę, nawet bardzo drogich i kosztownych,
wystarczy zajrzeć do budżetu] służb specjalnych.
Przecież to niesprawiedliwość! krzycząca o pomstę do nieba!
Pozwólcie tedy uzupełnić mi wasze prywatne, rodzinne, wioskowe,
miasteczkowe, krajowe, europejskie, światowe, starotestamentowe,
greckie, rzymskie, skandynawskie, germańskie itp. mitologie,
legendologie, klechdologie, baśniologie, politologie, raporty
Macierewicza i spółki oraz co tam jeszcze chcecie, o maciupeńki
fragmencik mitów służb specjalnych.
I jeszcze jedno:
Jeżeli ktoś Wam zarzuci, że teza o wszechwładzy i wszechmocy
bezpieki i innych tajnych służb, jest bardziej prawdziwa niż opowieści
Szeherezady, i będzie przekonywał, że służby specjalne rzeczywiście
są wszechwładne i wszechmocne, idźcie za radą pewnego kurdupla
intelektualnego, paradującego w generalskim mundurze [o którym
jeszcze nie raz wspomnę], i bijcie w mordę. Bowiem teza o
wszechwładzy i wszechmocy służb specjalnych - to mit pierwszy,
niezmiernie paskudny!
Jeżeli ktoś Wam powie, że teza o wszechwiedzy służb specjalnych
jest tak prawdziwa jak to, że Humer był humanitarny, Kiszczak
prawdomówny a Gierek inteligentny - bijcie w mordę. Bowiem teza o
wszechwiedzy służb specjalnych - to mit drugi, jeszcze gorszy niż
pierwszy i o wiele bezpieczniej jest uwierzyć w humanitarność
Humera, prawdomówność Kiszczaka i inteligencję Gierka, niż we
wszechwiedzę służb.
Jeżeli ktoś Was będzie usiłował przekonać, że teza, iż służby
specjalne to państwie w państwie jest weryfikowalnym faktem - bijcie
w mordę. Bowiem teza o państwie w państwie – to mit trzeci,
znacznie gorszy i wredniejszy, niż poprzednie mity razem wzięte.
Możecie bić na odpowiedzialność Agencji Wydawniczej CB Andrzej
Zasieczny, która ma bardzo dobrych adwokatów.
Od lat zastanawiam się jak to możliwe, aby tyle osób wierzyło
bezkrytycznie w mity rozpowszechniane przez specjalistów
wszelakich służb specjalnych. Wystarczy przecież rzucić okiem na
naszych nieocenionych, niedoszacowanych, niezniszczalnych
kochanych chłopców ze służb specjalnych, by zobaczyć, że zachowują
się oni jak lwy ze znanego utworu Ryszarda Kapuścińskiego, który
pisze: Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym rykiem,
który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w
przerażenie i panikę. Te surmy bojowe nie są wstanie poruszyć tylko
słoni: słonie nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo
stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się
drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Czyż nasze lwy nie ryczały doniośle, wyruszając na łowy za
opozycjonistami w latach osiemdziesiątych wieszcząc, że grozi nam
anarchia, terroryzm, interwencja, głód, bratobójstwo, i wszystkie
dziesięć plag egipskich spuszczonych za pośrednictwem Wielkiego
Brata. Czyż w połowie następnej i ostatniej dekady XX wieku lwy nie
obwieszczały radośnie o ujawnieniu “szpiegowskiej trójcy” - “Olina”,
“Minima”, “Kata”? Czyżby trafiono na słonie?
Rozważymy to w innym miejscu. Tu przypomnijmy jedynie, że nasze
lwy już dawno potraciły kły, co przewidział znakomity reporter, gdyż
napisał: Lew jest sprawnym i groźnym myśliwym przez około 20 lat.
Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje,
jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę,
rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To
dla niego niebezpieczny moment - stado nie toleruje słabych i
chorych, może stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że młodsze
go zagryzą. Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w
końcu zostaje sam. Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić
zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno: polowanie na ludzi. Taki lew
nazywa się tu pospolicie - pożeraczem człowieka (man-eater) i staje
się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których
kobiety idą prać bieliznę, przy ścieżkach, kiedy dzieci idą do szkoły
(bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić z
lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i
ciągle silny.
Uf! Nie ma co. Nasze lwy bezpieczniacko-informacyjne mocno dały
się we znaki ludziom w Peerelu, i niestety, wiele na to wskazuje, że to
jeszcze nie całkowity koniec tamtej epoki. Stare bezzębne lwy
najchętniej obecnie polują na biznesmenów, lekarzy, konkurentów
politycznych itp. Lubią też skaleczyć zetlałym pazurkiem jakiegoś
niesfornego, nieostrożnego, nieczujnego, niezgrabnego, nieszybkiego
dziennikarza, który włazi im w paradę, naraża na kłopoty, i który
potrafi zazwyczaj w banalnie łatwy sposób (kilka butelek wódki lub
niewielka garść “zielonych”) wyssać im z sejfów kolejny dokument
będący świadectwem ich bezradności, niemocy, hochsztaplerstwa,
blefu, kłamstwa, matactwa, kabotyństwa, bezprawia itp. Takiego
żurnalistę jakże łatwo może spotkać areszt lub nawet śmierć i
zapomnienie. Ludzie Firmy nie zapominają bowiem, że naprawdę, w
pewnych okolicznościach istnieją zbrodnie doskonałe.
Może więc rzeczywiście nadeszła pora aby zastąpić stare zdezelowane
lwy służb specjalnych Peerelu młodszymi, sprawniejszymi, nie
zmanierowanymi, nie mającymi własnych układów, układzików,
pozwalających żywić się niezgorszymi frykasami z pańskiego stołu
polityków, kosztem minimalnego wysiłku.
Pora wracać do mitów, które są zawsze mitami. Można się jedynie
zastanawiać, komu zależy na tym, aby ewidentne mity uznawać jako
prawdę o służbach specjalnych i rozpowszechniać ten szkodliwy
pogląd. Zanim jednak napiszę kilka zdań na ten temat proponuję
przypomnienie słownikowe pojęcia: Mit - fantastyczna historia,
opowieść o bogach, demonach, legendarnych bohaterach oraz o
nadnaturalnych wydarzeniach z udziałem tych postaci; stanowi próbę
wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka, życia i
śmierci, dobra i zła. […] fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś
uznawane bez dowodu, ubarwiona wymyślonymi szczegółami historia
o jakiejś postaci lub o jakimś fakcie, wydarzeniu; wymysł, legenda,
bajka.
I jeszcze jedno, mity zazwyczaj mają starannie zamaskowane źródło
powstania i ośrodek rozpowszechniania. Mity dotyczące służb
specjalnych nieodłącznie związane są z famą. Jeżeli więc spotkacie się
z “Towarzyszem Famą”, który wszystko wie, śmiało lejcie na odlew.
A następnie przeanalizujcie “zapodanie Towarzysza Famy” i
spróbujcie odpowiedzieć na pytanie kto i dlaczego kazał gościowi
rozpowszechniać czasami ewidentne bzdury, ale nieraz misternie
przygotowane kłamstwa? Bzdury widać od razu, kłamstwa trwają
latami. Nieraz szalenie trudno je zdemaskować. Jak to możliwe?
Myślę, że jedna z przyczyn tkwi w tym, iż ludzie służb zadziwiająco
łatwo przekonują nas, że ich sądy są równie wiarygodne, co
konstatacje ludzi myśli - filozofów. A przypomnę, co o tych ostatnich
pisał Heinrich Heine: Dobrze to sobie zapamiętajcie wy, dumni ludzie
czynu. Nie jesteście niczym innym, jak tylko nieświadomymi sługami
ludzi myśli, którzy nierzadko w upokarzającej dotkliwie ciszy
zaplanowali w najdrobniejszych szczegółach wszystkie wasze uczynki.
HASŁO BLOGU:
Historycy fałszują przeszłość, politycy – przyszłość, służby
specjalne – wszystko.
Gen. W. Jaruzelski, matrioszki
30 lip 2008
W końskim łajnie siedzą dwa żuczki. Jeden pyta drugiego: “Tatko!
popatrz, obok woda czysta, trawa zielona, a w górze niebo takie
niebieskie, a my wciąż grzebiemy się w gównie. Dlaczego?”, Drugi na
to: “Bo widzisz synu, to wciąż jest nasza ojczyzna”.
Tajna historia Polski
Wybaczcie, tyle spraw ciekawych kręci się koło nas, a ja wciąż o
polityce, wciąż grzebię się w … Do przypomnienia sprawy
“matrioszek” skłoniły mnie nie tylko monity internautów, ale także
toczący się proces generała W. Jaruzelskiego et consortes, dzięki
któremu znowu odżyły niegdysiejsze mity. Przypominana relacja jest
zbyt obszerna, by ogłaszać ją w jednej kupie. Będzie więc kup kilka.
Zapraszam do dyskusji.
“Matrioszka” - baba w babie, a w tej babie jeszcze jedna baba z babą
w środku. Baby są drewniane (przeważnie bukowe lub brzozowe),
barwne, można je kupić prawie na każdym większym bazarze.
“Matrioszki” wywiadów są nieco inne. Zbudowane z krwi i kości oraz
żywego mięska. Mają żelazne zdrowie, nienaganne maniery,
przyjemną aparycję i nerwy ze stali. Działają jak roboty - tylko na
sygnał centrali. Chociaż mózgi mają nieprzeciętnie wielkie, gdyż
inaczej by nie przetrwały ani minuty wyłowieni przez wrogie
kontrwywiady, to ich faktycznym mózgiem jest areopag służb
specjalnych.
Teoria służb specjalnych zna ta sprawy od wieków. Zarówno
wywiady, jak i kontrwywiady stosowały ją jednak w incydentalnych
wypadkach. Dopiero sowieckie służby specjalne wykorzystały ją na
znacznie szerszą skalę. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
tym sposobem posłużyły się również służby specjalne Peerel, głównie
kontrwywiad, kierowany w latach siedemdziesiątych przez gen.
Pożogę, a później cała Służba Wywiadu i Kontrwywiadu, kierowana
przez tego samego generała. Metoda ta pomogła W. Pożodze umieścić
na Zachodzie kilkuset agentów, z których niektórzy nigdy nie zaczęli
swojej pracy.
Sposób jest prosty. Wywiad lub kontrwywiad, planując umieszczenie
liczącego się agenta w wybranym państwie, przygotowują
odpowiedniego kandydata, czasami z wieloletnim wyprzedzeniem,
czasami zaczynając szkolić adepta od dziecka. Upatrzony kandydat w
odpowiednio wybranym momencie zastępuję inną osobę, wcielając się
w jej postać. Oczywiście zastąpiony zostaje zlikwidowany.
Jest to żmudna, czasochłonna i bardzo kosztowna metoda. Jednak
sowieckie służby specjalne udowadniały niejednokrotnie, że gdy
chodzi o interesy Imperium potrafią pracować z wyprzedzeniem
idącym w dziesiątki lat, nie licząc się z kosztami, ofiarami ani niczym
innym. Tak było z “matrioszkami” wywiadów.
Opowieści goryla [wersja I]. W czasie pisania książki Byłem gorylem
Jaruzelskiego, opartej m.in. o relacje płk. A. Gotówki, były szef goryli
generała wielokrotnie wspominał o zasłyszanej teorii podmian osób
celem “wyhodowania” agenta wpływu. Chodziło o gen. W.
Jaruzelskiego. Nie traktowałem tych relacji poważnie (podobnie jak i
nie czynię tego obecnie), nie umieściłem o nich wzmianki w książce.
Gdy jednak z innych źródeł usłyszałem podobne “rewelacje”, czuję
się w obowiązku zasygnalizować problem. Sięgam po notatki (nie
autoryzowane).
- Wiesz - przekonywał mnie goryl - od dawna w środowisku
dotyczącym Jaruzela słyszę głosy, że Jaruzelski, to nie Jaruzelski.
- Tylko kto?
- Facet podstawiony przez NKWD.
- Bzdury.
- Zobacz: dobra szlachecka, herbowa rodzina. Świetne gimnazjum.
Syberia. Tajga. Berlingowcy. Nagła kariera. Najmłodszy generał w
LWP. Najmłodszy wiceminister. Najmłodszy minister. Członek Biura
Politycznego. Pierwszy sekretarz partii. Wreszcie prezydent, już na
pół wolnej Polski, ale jeszcze z sowieckimi wojskami w środku.
Przecież jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych do Moskwy szły
z Warszawy sprawozdania o ruchach kadrowych w naszej armii,
podpisywane niekoniecznie przez polityków dawnego reżimu. Tego
nie można osiągnąć bez pomocy potężnych służb specjalnych
Imperium.
- Twoja opowieść jest najlepszym przykładem na spiskową teorię
dziejów.
- Niedawno odwiedziłem w Warszawie pewnego krawca. Szyje
generalskie mundury. Pochodzi z rodzinnej miejscowości Jaruzela. I
on również twierdzi, że Jaruzelski z Kurowa, to nie Jaruzelski z
Belwederu.
- Też mi dowód…
- A moje spostrzeżenia się nie liczą? Wiele się napatrzyłem na
nietypowe spotkania Jaruzela z rodziną (siostra, matka). Oschłe,
zimne, wyrachowane, dziwne, jakby nieludzkie, jakby się spotykał
robot dawno zaprogramowany. Mam dziwne przeczucie, że Jaruzel
Belwederski jest wytworem radzieckich służb specjalnych.
Mało wiadomo o planowaniu z wieloletnim wyprzedzeniem. Ale ono
było. Wizja wasalnej Polski. Miał ją Stalin na długo przed
zakończeniem wojny. Byłoby dziwne gdyby nie postawił służbom
specjalnym, które doceniał, odpowiednich zadań. Przygotowywanie
kadr zgodnie z dyrektywami generalissimusa. Różnymi sposobami.
Jawnymi i tajnymi. O jawnych wiemy dużo, o tajnych prawie nic.
Rola NKWD. Ci faceci uwielbiali takie trudne zabawy. Wytypowanie
własnych kandydatów. Wybranie odpowiednich ofiar spośród
łagierników, z dobrymi życiorysami. Podmiana. Likwidacja
niepotrzebnej ofiary. Trudna adaptacja, pod kontrolą. Potem
puszczenie kandydata na głębokie wody, ale pilotowanie. Czas wojny
sprzyjał takim grom.
***
Opowiedziałem tę historyjkę generałowi W. Jaruzelskiemu.
Usłyszałem:
Bzdury!
Cdn
HASŁO BLOGU:
Człowiek, który mówi wszystko , co wie i co myśli, jest niczym
dziecko, które siusia w łóżko.
W. Jaruzelski, matrioszki [cz. II], mecenas
31 lip 2008
Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba zabić
szpiega i wszystkich, którym udzielił on informacji.
Sun Tzu
Ciekaw jestem, co w kontekście zacytowanych słów Sun Tzu myślicie
o gen. Piotrze Jaroszewiczu? Wydaje mi się, że to bardzo zagadkowa
historia, której nie chciano wyjaśnić. Podobnie, jak chyba nie chciano
wyjaśnić sprawy morderstwa gen. M. Papały. No i to wleczenie
sprawy wypadku prof. Geremka. Mam wątpliwości co do użytego
określenia. Nie jestem pewien czy to wypadek czy przypadek.
Katastrof samochodowych, dużych i małych VIP-ów, ci u nas
dostatek. Rozstrzygnięć: wypadek albo przypadek? - mało. Wypadki
chodzą po ludziach. Przypadki po służbach specjalnych. Czyż to nie
zastanawiające? Przypominam – jestem zdecydowanym
przeciwnikiem spiskowej teorii dziejów i gorącym zwolennikiem
spisków polityków. Ale do brzegu!
Kontynuując poprzedni wątek dziś “Matrioszki” Bohdana
Rolińskiego.
Relacje reportera oparte są na rozmowach z generałem Piotrem
Jaroszewiczem. Roliński komponuje opowieść z relacji z relacji,
poszerza o sprawy związane ze śmiercią Karola Świerczewskiego, by
dojść na koniec do wniosku i uzasadniać go, że sowieckie służby
specjalne miały w Polsce co najmniej kilka “matrioszek”.
Roliński pisze, że P. Jaroszewicz opowiadał, że Karol Świerczewski:
…się zorientował, że chodziło o operację wywiadu polegającą na
podmianie ludzi. Słyszał kiedyś w Hiszpanii o stosowaniu tej metody.
Zapoczątkowano ją podobno jeszcze w latach dwudziestych w walce z
białą emigracją rosyjską. Teraz okazało się, że Żukow przygotowywał
podmianę na polski teren. Karol zrozumiał, że dla przygotowanych w
normalnym trybie, i pewnie od lat, agentów na Polskę, Żukow
wynalazł sobowtórów, czy choćby bardzo podobnych, wśród setek
tysięcy Polaków, których wojna rzuciła do Sojuza. Miał już
kandydatów do podmiany. Jeśli operacje będzie realizowana,
autentyczni znikną, jak mała matrioszka w dużej… Operacja
ryzykowna, ale w razie powodzenia daje rezultaty nadzwyczajne.
Wedle P. Jaroszewicza, o całej operacji przygotowywania
“matrioszek” na Polskę miał decydować sam J. Stalin. Generalissimus
planował ponoć “zainstalować” w Wojsku Polskim cztery do sześciu
“matrioszek”. Opiekun z NKWD I Dywizji mjr/gen. G. Żukow musiał
oczywiście przygotować więcej kandydatów. B. Roliński opowiada
opowieści P. Jaroszewicza o opowieściach K. Świerczewskiego
dotyczących jego kontaktów z opiekunem z NKWD: “Swoich ludzi
wytypowałem trafnie spośród innych przygotowywanych do służby
specjalnej” - ciągnął Żukow. “Byli doskonale wyszkoleni, wychowani
jak Polacy. Nie myśl, że uczyli ich nasi, ja miałem nawet dwóch
księży, prawdziwych, polskich. Moje wymagania były bardzo wysokie.
Znalazłem kandydatów. Powiem ci, że oni pochodzili z rodzin kiedyś
polskich, które osiadły w Rosji. Byli doskonali i nadawali się do
każdej pracy w Polsce. Ale do tej musiałem im znaleźć sobowtórów”.
Żukow wreszcie użył właściwego słowa, które było schowane w tej
operacji, jak matrioszka w matrioszce.
Jeżeli ciekawi was, co powiedział J. Stalin, to B. Roliński zaspokoi
waszą ciekawość opowieścią z czwartej ręki. Będzie tak: Stalin
przekazał ważny rozkaz Żukowowi. Major zdradził go
Świerczewskiemu, który był generałem i który zwierzył się
Jaroszewiczowi. Ten podkablował tercet - Stalina, Żukowa i
Świerczewskigo Rolińskiemu, który sypnął metody NKWD,
ujawniając najskrytszą tajemnicę generalissimusa tysiącom
czytelników.
A J. Stalin (mając na myśli rwące się do roboty szpiegowskiej
matrioszki) powiedział tak: Dajcie ich do polskiej armii. Mają
siedzieć, jak ryba w lodzie, ani drgnąć dopóki nie zgłosimy się do
nich. Wszystkie zwykłe prace wykonujcie przez agenturę. Oni niech
czekają. Tylko ja mogę wam dać znać, kiedy i jak ich uruchomić.
Oczywiście, K. Świerczewski nie ustawał w molestowaniu mjr./gen.
Żukowa aby mu zdradził rozmieszczenie “matrioszek”. NKWD-ysta
wzdraga się długo, ale w końcu, rozmiękczony alkoholem zdradza:
Czterech andersowców jest tam, u nich. Bardzo dobrze. Dwóch z
drugiego rzutu było w pierwszej dywizji. Jeden o mało nie zginął pod
Lenino. Dwóch było w drugiej (dywizji - przyp. H.P.). Dwóch
poleciało do Polski, do partyzantów. I jest jeszcze jeden, poszedł
drogą cywilną […]. Wszyscy przeżyli wojnę. Są tu, żyją między ludźmi.
Lepsi to Polacy niż wy, w tych mundurach. To nie są jacyś zwykli
agenci. Oni nie zajmują się sprawami, które załatwia wywiad czy
kontrwywiad. Oni po prostu tu żyją, pracują, działają. Już wrośli w
otoczenie. Taki to, widzisz, genialny jest nasz wynalazek. Oni są dziś
Polakami, moje “Matrioszki”…
I na koniec sypnę J. Stalina, Żukowa, K. Świerczewskiego, P.
Jaroszewicza i B. Rolińskiego. Reporter mi to zapewne wybaczy.
“Matrioszki” Żukowa w Polsce, to - B. Bierut, J. Światło i (ale bez
wskazania po nazwisku) W. Jaruzelski.
Tę historyjkę również opowiedziałem generałowi W. Jaruzelskiemu.
Usłyszałem:
- Bzdury!
Trudno jest pisać o najtajniejszych sprawach wywiadów nie mając
dostępu do pełnych materiałów archiwalnych. Ale nawet, gdy się ma
dostęp do wybranych dokumentów, nigdy nie wiadomo, co jest
prawdziwe a co fałszywe, co jest zapisem działań operacyjnych, co
dezinformacją, co planami, co sprawozdaniem przygotowanym
wyłącznie na użytek polityków, aby wydusić z decydentów
dodatkowe środki, a co zestawieniem przygotowanym do
dyscyplinowania podwładnych, co analizą… Jeszcze trudniej jest
opierać zapisy na relacjach osób wierzących, że wszystko wiedzą o
służbach specjalnych. Czasami wygląda to tak:
Opowieści pewnego mecenasa:
- W. Jaruzelski nie jast W. Jaruzelskim.
- Kim jest W. Jaruzelski?
- To inny człowiek.
- Ale nazywa się W. Jaruzelski?
- Tak, nazywa się W. Jaruzelski, ale nie jest W. Jaruzelskim.
- W. Jaruzelski jest W. Jaruzelskim, ale nie jest W. Jaruzelskim?
- Tak właśnie.
- Uf!
- Takie są służby specjalne.
- Takie są sowieckie służby specjalne?
- Tak właśnie. Takie są sowieckie służby specjalne.
- A dowody?
- W służbach specjalnych nie ma dowodów. Zwłaszcza w sowieckich
służbach specjalnych.
- Skoro nie ma dowodów. Nie ma i nie było sprawy.
Tej historyjki nie opowiadałem generałowi W. Jaruzelskiemu.
Domyślałem się odpowiedzi. Mecenasa znałem od zawsze. Był
wychowankiem mojego przyjaciela ze Służby Wywiadu i
Kontrwywiadu. Mecenas śpi spokojnie, bo wie, że ma w IPN czyste
konto. Papirusy dotyczące jego mozolnego trudu z lat 70/80, w 1989 r.
zmieniły mp. Dlatego mecenas je z ręki tym, którzy dysponują
zasobem dotyczącym jego dorobku. W tym miejscu dodam, że nie są
to ludzie, którym warto zaryzykować i dać się ogolić brzytwą.
Przekonałem się o tym osobiście. Moi przyjaciele, na szczęście,
zamiast brzytwy, umiejętnie posłużyli się organami [45 lat praktyki do
czegoś zobowiązuje]. Przez naiwnych zwanymi organami
sprawiedliwości [za Levinasem: sprawiedliwość to przede wszystkim
prawo głosu].
HASŁO BLOGU:
Szukający prawdy jest jak pijak, który nie może trafić do domu,
ale wie, że ma dom.
W. Jaruzelski - proces, L. Wałęsa, Grudzień ‘70, matrioszki [cz.
III]
1 sie 2008
…Stanowczo za daleko poszliśmy w uprzejmości względem
zabobonnych mędrków. Wypada raz wreszcie z tym skończyć, odróżnić
hipotezę naukową od widzimisię demagoga, naukę od fantazji,
uczciwy wysiłek filozoficzny od pustej gadaniny. A to tym bardziej, że
owa gadanina miewa, niestety, tragiczne skutki…
Jan Maria Bocheński
W oczekiwaniu na igrzyska olimpijskie poobserwowałem igrzyska
sądowe. Bronił się W. Jaruzelski et consortes. Generał bronił się
milcząc. Nacierała prokuratura. Arbitrem był Lech Wałęsa. Sprawa
szła o Grudzień ‘70. Słuchając zadziwiająco nieprecyzyjnej paplaniny
zastanawiałem się, czy tak poważne grono osób nie potrafi dostrzec
paradoksu w tym, co robi? Z całym szacunkiem dla chęci oraz
późniejszych dokonań, kiedy to L.W. stał się, obok Jana Pawła II,
drugim rozpoznawalnym Polakiem w świecie, ale słuchanie
fantazjowania niegdysiejszego elektryka na temat tego, co się w
grudniu 1970 r. działo w Białym Domu, kto i o czym decydował itp.,
itd. zakrawa na kpinę.
Czyż tak trudno pojąć, że aby powiedzieć coś rozsądnego o
faktycznym przebiegu tragedii na Wybrzeżu, nie wystarczy chcieć.
Trzeba jeszcze przeczytać jakieś 50-100 metrów akt, przestudiować z
50 książek, przesłuchać 3-5 km taśmy magnetofonowej z nagraniami
oraz przede wszystkim, zebrawszy świadków z obu stron barykady,
przeprowadzić coś na kształt wizji lokalnej, albo przynajmniej
podróży historycznej, ustalając krok po kroku przebieg wydarzeń,
rejestrując co kto mówił, co robił, a nawet gdzie stał etc…
Uczestnikiem takiej wizji, jako jeden z relantów, mógłby być i
powinien być Lech Wałęsa. Mógłby i powinien być uczestnikiem
takiego przedsięwzięcia nie dlatego, że L.W. był w latach 80.
przywódcą potężnej ”Solidarności”, która wstrząsnęła światem
dwubiegunowym, i nawet nie dla tego, że następnie piastował urząd
prezydenta RP, a dlatego, że w grudniu roku 70. L.W. był aktywnym
uczestnikiem wydarzeń w Trójmieście. Ale, dodajmy od razu,
uczestnikiem, który nie mógł wiedzieć co się działo nie tylko w
najważniejszych gmachach Peerelu, ale nawet co się działo w
gabinetach lokalnych kacyków Gdańska, Gdyni, Sopotu…
Czego się wówczas dowiemy? Ano chociażby tego, że w Trójmieście
na długo przed wybuchem konfliktu prowadzono działania
operacyjne, m.in. z udziałem ówczesnego wiceministra MSW gen. F.
Szlachcica; że w pierwszej, kilkusetosobowej grupie stoczniowców,
która opuściła stocznię wychodząc na miasto, znalazło się ok. 50
kadrowych pracowników służb specjalnych, a każdy z nich miał
nielichą grupkę agentów i informatorów, którzy dobrze wiedzieli, co
mają krzyczeć i robić; że w czasie wydarzeń funkcjonowało 7
[słownie: siedem] sztabów decyzyjnych, których nikt nie
koordynował; że o wszystkim na bieżąco informowany był E. Gierek -
ówczesny sekretarz KW PZPR w Katowicach [informatorem był
Szlachcic, a łączność telefoniczną, z pominięciem środków MSW,
zapewniał generałowi ówczesny zastępca komendanta wojewódzkiego
MO ds bezpieczeństwa płk W. Pożoga]; że działy się dziwne sprawy
związane z kluczowym dla masakry w Gdyni, uruchomieniem kolejki;
że dziwnym trafem zaginęły notatki do meldunków 6-cio godzinnych
o sytuacji w Trójmieście, opracowywanych przez specjalny zespół
KW MO, a podpisywanych przez płk. Kolczyńskiego i Pożogę… Że
wreszcie w Warszawie zawiązany był nieco egzotyczny sojusz
personalny w składzie: S. Kania, E. Babiuch, W. Jaruzelski i F.
Szlachcic. Sojusz, który promując E. Gierka, równocześnie odstrzelił
od fotela I sekretarza KC PZPR W. Gomułkę. Czyż nie był to swoisty
zamach stanu, który następnie, 12 grudnia 1981 r., powtórzono w
nieco zmodyfikowanej formie [ale także z decydującym udziałem W.
Jaruzelskiego wspartym przez F. Siwickiego, Cz. Kisczaka i M.F.
Rakowskiego]? Uf!!!, długo by o tym pisać. Jedno jest pewne – o tym
wszystkim L. Wałęsa nie miał, bo nie mógł wówczas mieć
najmniejszego pojęcia. Na jakiej podstawie i dlaczego więc dziś
wystawia laurki gen. W. Jaruzelskiemu?
Dlaczego o tym wspominam? Bo jeszcze potrafię się dziwić. Poza
tym pamiętam słowa Edwarda. Krasińskiego, przekonującego:
Ja nie mam koncepcji
Ja nie mam pomysłów
To wszystko co robię
To są moje widzimisię.
I do tego widzimisię dorzucam, zgodnie z obietnicą, ostatni odcinek o
matrioszkach. Tak niegdyś zanotowałem słowa gen. W. Pożogi
dotyczące tego tematu. Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu
tłumaczył mi:
Wykorzystywaliśmy nową falę emigracji do zagęszczenia naszej
agentury w Niemczech. Wykombinowaliśmy prosty sposób, aby
podrzucać BND naszych kadrowych pracowników. Wyszukaliśmy
odpowiednich kandydatów dorabiając im wiarygodną legendę, aby
mogli się zaadaptować jako członkowie rodzin wybranych
mieszkańców Niemiec. W tym celu nasi pracownicy wyszukiwali
zmarłe osoby [przypomnę, że za zmarłe można także uznać osoby
wyprowadzone z tego świata metodami dobrze znanymi gangsterom
oraz służbom specjalnym - HP], które miały rodziny w RNF. Pod taką
rodzinę podszywał się nasz pracownik. Zbierał materiały dotyczące
zmarłego, zapoznawał się z jego życiem, warunkami pracy,
zamiłowaniami etc. Rosjanie nazywają taką metodę “na matrioszkę”.
W tej fazie przygotowań liczyły się najdrobniejsze elementy. Im
więcej szczegółów dało się zgromadzić, tym lepiej. Była to żmudna,
trwająca nieraz latami praca dla wielu setek ludzi. Trud się opłacił.
Nasi agenci szybko się adaptowali do zmienionych warunków,
błyskawicznie awansując. Niektórzy zostali adoptowani przez z góry
upatrzone przez nas rodziny. Kontakty z niemiecką rodziną
nawiązywano przeważnie poprzez Czerwony Krzyż lub ogłoszenia
prasowe.
Z kilkunastu naszych w ten sposób wysłanych pracowników
kontrwywiad niemiecki rozszyfrował tylko jednego. Stało się tak w
wyniku głupoty agenta, który poczuł się zbyt pewnie w Niemczech,
nie zniszczył otrzymanych od nas materiałów i w końcu wpadł.
Wyrwaliśmy go jednak z niemieckiego więzienia. Przypomnieliśmy
Niemcom, że są nam winni rewanż za Wenzla. Pamiętali. Zachowali
się jak dżentelmeni. Oddali naszego agenta za darmo.
Gen. Pożoga ograniczył swoją relację do terenu Niemiec. Skądinąd
jednak wiem, że np. płk Marceli Wieczorek prowadził w Chicago
dwie matrioszki, inny oficer zajmował się podobną sprawą w
Kanadzie, jeszcze inny we Francji…
Co by jednak nie powiedzieć, to te przedsięwzięcia peerelowskich
służb specjalnych były parodią klasycznej idei matrioszek. Parodia
parodią, jednak dzięki tej metodzie sporo łupów do Kraju Pieroga i
Zalewajki przywieziono. Zupełnie inną sprawą jest, ile z tych łupów
było przydatne w kraju, a ile przekazano do Wielkiego Nadzorcy.
Będzie jednak okazja szerzej o tym wspomnieć przy okazji wpisu
poświęconego pewnemu dżentelmenowi z serialu TVN “Szpieg”.
Cóż, dżentelmeni służb specjalnych dżentelmenami, a matrioszki
matrioszkami. Interesującym byłoby rozejrzenie się ile matrioszek
pozostawił w Kraju Pieroga i Zalewajki mój niezastąpiony przyjaciel
gen dyw. Witalij Pawłow. Można domniemywać, że…
Ale zostawmy to dziennikarzom śledczym, bo nasze służby specjalne
są wstanie przestraszyć się nawet myszy w piwnicy dyr. Bączka. A
poza tym, domniemywania nie są moją najmocniejszą stroną, to nie
jest uczciwy wysiłek filozoficzny.
HASŁO BLOGU:
Tylko głupiec ma odpowiedź na wszystko.