IsaacAsimov
Prądyprzestrzeni
Cykl:ImperiumGalaktyczne(tom:2)
(przekład:ZbigniewA.Królicki)
Wydawnictwo:Prima1993
Tytułoryginału:TheCurrentsofSpace
PROLOG
Rokwcześniej
CzłowiekzZiemipodjąłdecyzję.Długojąrozważał,alejużpostanowił.
Minęłytygodnieodchwili,kiedyczułpodnogamiznajomypokładswegostatku,awokół
chłodną, ciemną opończę Kosmosu. Zamierzał przecież tylko szybko złożyć raport
w miejscowym oddziale Międzygwiezdnego Biura Kosmoanalizy i jeszcze szybciej wrócić
wprzestrzeń.Tymczasemtrzymanogotutaj.
Prawiejakwwięzieniu.
Wypiłherbatęispojrzałnamężczyznępodrugiejstroniestołu.
–Niezostanętuanichwilidłużej–powiedział.
Ten drugi również podjął decyzję. Długo ją rozważał, ale już postanowił. Potrzebował
czasu,dużowięcejczasu.Napierwszelistynieotrzymałżadnejodpowiedzi.Równiedobrze
mógłbyjeposłaćwżargwiazdy–skutekbyłbytensam.
Niczego więcej nie oczekiwał, albo raczej niczego mniej. To był jednak dopiero pierwszy
krok.
Nie ulegało wątpliwości, że podejmując następne kroki nie może pozwolić, aby ten
człowiekzZiemiwymknąłmusięzrąk.Pomacałgładki,czarnyprętwkieszeni.Powiedział:
–Nierozumiesz,jakatodelikatnasprawa.
Ziemianinrzekł:
–Acóżjestdelikatnegowzniszczeniuplanety?Chcę,żebyśrozpowszechniłteinformacje
naSark;żebypoznalijewszyscynatejplanecie.
–Niemożemytegozrobić.Wiesz,żewybuchłabypanika.
–Przedtemmówiłeś,żetozrobisz.
–Przemyślałemsprawęiuznałem,żebyłobytonierozsądne.
Ziemianinzgłosiłdrugąpretensję.
–PrzedstawicielMBKnieprzybył.
–Wiem.Sązajęciopracowywaniemplanówprzeciwkryzysowych.Jeszczeparędni.
– Jeszcze parę dni! Ciągle jeszcze parę dni! Są tak zajęci, że nie mogą poświęcić mi ani
chwiliczasu?Nawetniewidzielimoichobliczeń.
–Proponowałem,żeprzekażęimtwojeobliczenia.Niechciałeś.
–Iniechcę.Mogąonizjawićsiętutajalbojaudamsiędonich.–Idodałzezłością:–Zdaje
się,żeminiewierzysz.Niewierzysz,żeFlorinazostaniezniszczona.
–Wierzęci.
–Nie.Wiem,żenie.Widzętopotobie.Bawiszsięmną.Nierozumieszmoichdanych.Nie
jesteśkosmoanalitykiem.Sądzę,żenawetniejesteśtym,zakogosiępodajesz.Kimjesteś?
–Denerwujeszsię.
–Tak,denerwujęsię.Czytociędziwi?Amożemyśliszsobie:„Biedaczek,Kosmosrzucił
musięnamózg”.Sądzisz,żejestemstuknięty.
–Bzdura.
– Na pewno tak uważasz. Dlatego chcę spotkać się z tymi z MBK. Oni stwierdzą, czy
jestemszalonyczynie.Znająsięnatym.
Tamtenprzypomniałsobieopodjętejdecyzji.
–Nieczujeszsiędobrze–powiedział.–Pomogęci.
–Niepotrzebuję!–wrzasnąłhisterycznieZiemianin.–Właśniezamierzamstądwyjść.Jeśli
chceszmniepowstrzymać,będzieszmusiałmniezabić–alenieodważyszsię.Jeślitozrobisz,
będzieszmiałnarękachkrewmieszkańcówcałejplanety.
Tendrugiteżzacząłwrzeszczeć,przekrzykującpierwszego.
–Niezabijęcię.Posłuchaj,niezabijęcię.Niemuszęcięzabijać.
–Zwiążeszmnie.Będzieszmnietutrzymał.Tak?Acozrobisz,kiedyMBKzaczniemnie
szukać?Wiesz,żepowinienemregularniewysyłaćimraporty.
–Biurowie,żezemnąjesteśbezpieczny.
– Taak? Ciekawe, czy oni w ogóle wiedzą, że przyleciałem na tę planetę? Ciekawe, czy
otrzymalimojąpierwsząwiadomość?
Ziemianinowikręciłosięwgłowie.Zdrętwiałymuręceinogi.
Tamten wstał. Doszedł do wniosku, że w samą porę podjął decyzję. Powoli ruszył
wkierunkuZiemianinawzdłużdługiegostołu.Powiedziałuspokajająco:
–Todlatwojegodobra.
Wyjąłzkieszeniczarnypręt.
Ziemianinwychrypiał:
–Topsychosonda.
Z trudem wymawiał słowa, a gdy spróbował wstać, jego ręce i nogi ledwie drgnęły.
Wycedziłprzezzaciśnięteskurczemzęby:
–Zostałemodurzony!
– Tak, zostałeś odurzony! – przyznał tamten. – Posłuchaj, nie zrobię ci krzywdy. Kiedy
jesteś taki wzburzony i niespokojny, trudno ci pojąć, jaka to delikatna sprawa. Uspokoję cię
trochę.Tylkocięuspokoję.
Ziemianin nie mógł już mówić. Mógł tylko siedzieć i myśleć tępo: „Wielki Kosmosie!
Zostałemodurzony”.Chciałkrzyczeć,wrzeszczećiuciekać,leczniebyłwstanie.
Tamten już podszedł do niego. Stanął, spoglądając z góry na siedzącego. Ziemianin
odpowiedziałmuspojrzeniem.Jeszczemógłporuszaćgałkamioczu.
Psychosondabyłaurządzeniemsamoczynnym.Wystarczyłoprzytknąćjąwodpowiednie
miejsce.
Ziemianin patrzył przerażony, aż mięśnie poruszające gałkami ocznymi również mu
stężały. Nie poczuł delikatnego ukłucia, gdy ostre, cienkie igły przebiły skórę i dotknęły
szwówkościczaszki.
Krzyczałikrzyczałwciszyswegoumysłu.Wołał:„Nie,tynierozumiesz.Chodzioplanetę
pełnąludzi.Czyniepojmujesz,żeniemożnaryzykowaćżyciamilionówludzi?”
Słowatamtegobyłycicheiniewyraźne,jakbydobiegałyzkońcadługiego,krętegotunelu.
–Niccisięniestanie.Zagodzinępoczujeszsiędobrze,całkiemdobrze.Będzieszsięśmiał
ztegowszystkiegorazemzemną.
Ziemianinpoczułlekkie,wibrującedotknięcie,apotemjużnic.
Ciemność zgęstniała i pochłonęła go. I już nigdy do końca nie ustąpiła. Minął rok, nim
rozwiałasięprzynajmniejczęściowo.
1.Znajda
Rikodłożyłpomocnikizerwałsięnarównenogi.Dygotałtak,żemusiałoprzećsięonagą,
mlecznobiałąścianę.
–Pamiętam!–wrzasnął.
Popatrzylinaniegoicichypomrukposilającychsięludzinagleucichł.Spojrzałynańoczy
tkwiącewneutralnieczystychineutralnieogolonychtwarzach,lśniącychibladychwskąpym
świetle ściany. Te oczy nie zdradzały żywszego zainteresowania, jedynie odruchową reakcję
nanagłyiniespodziewanykrzyk.
Rikwrzasnąłznowu:
–Pamiętammojąpracę.Miałempracę!
–Sza!–krzyknąłktoś,ainnygłoszawołał:–Siadaj!
Twarze odwróciły się i znów rozległ się gwar. Rik patrzył przed siebie nie widzącym
wzrokiem.Usłyszał,jakktośmówi,wzruszającramionami:.„StukniętyRik”.Widział,jakinny
mężczyznarysujepalcemkółkonaczole.Ichreakcjaniemiałażadnegoznaczenia.Wogóledo
niegoniedocierała.
Usiadłpowoli.Znówzłapałpomocnik–łyżkowatyprzyrządoostrychbrzegachimałych
sterczących z przodu zębach, który równie dobrze służył do cięcia, nabierania i nabijania.
Wystarczający dla zwykłego robotnika. Rik obrócił go w dłoni i spojrzał na wybity z tyłu
numer, nie widząc go. Nie musiał. Znał go na pamięć. Pozostali też mieli numery
rejestracyjne, tak jak on, ale mieli także nazwiska. On nie. Nazywali go „Rik”, ponieważ
w slangu robotników pracujących w fabryce kyrtu oznaczało to kogoś w rodzaju kretyna.
Iczęstomówilinaniego„StukniętyRik”.
Może teraz przypomni sobie więcej. Pierwszy raz od chwili kiedy przyszedł do fabryki,
przypomniałsobiecoś,cozdarzyłosięprzedtem,nimsiętuzjawił.Jeśliwytężypamięć!Jeżeli
postarasięzewszystkichsił!
Nagle stracił apetyt; wcale nie czuł głodu. Gwałtownym ruchem wbił pomocnik
w galaretowatą kostkę mięsa i jarzyn, odsunął talerz i utkwił wzrok w grzbietach swoich
dłoni.Wczepiłpalcewewłosy,tarmoszącjeiusilniepróbującsięgnąćmyśląwtengęstymrok,
zjakiegoprzypłynęłowspomnienie–jednoniewyraźne,niejasnewspomnienie.
Gdydźwiękdzwonkaoznajmiłkoniecprzerwyobiadowej,zalałsięłzami.
Kiedy tego wieczora wychodził z fabryki, podeszła do niego Valona March. Z początku
prawie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności u swego boku. Zauważył ją dopiero, gdy
zrównała z nim krok. Przystanął i spojrzał na nią. Jej włosy miały kolor pośredni między
żółcią a brązem. Nosiła je zaplecione w dwa warkocze, spięte razem małymi
namagnesowanymispinkamizzielonychkamieni.Spinkibyłytandetneiwyblakłe.Miałana
sobie prostą bawełnianą sukienkę, będącą jedynym odzieniem potrzebnym w tym klimacie;
Rikteżbyłtylkowluźnejkoszulibezrękawówibawełnianychspodniach.
–Słyszałam,żecośbyłonietakpodczasprzerwy–powiedziała.
Jakmożnabyłooczekiwać,mówiłazwyraźnymwiejskimakcentem.JęzykRikabyłpełen
miękkich samogłosek i brzmiał lekko nosowo. Śmiali się z niego z tego powodu
i przedrzeźniali jego sposób mówienia, lecz Valona powiedziała mu, że to tylko świadczy
oichignorancji.
–Nicsięniestało,Lona–mruknąłRik.
–Słyszałam,żecośsobieprzypomniałeś,Rik–nalegałaLona.–Czytoprawda?
Ona też wołała na niego Rik. Nie mogła nazywać go inaczej. Nie pamiętał swego
prawdziwego imienia. Rozpaczliwie próbował je sobie przypomnieć. Valona starała się mu
pomóc.Kiedyśzdobyłagdzieśpodartąksiążkęadresowąiprzeczytałamuwszystkieimiona.
Żadneniewydałomusięznajome.Spojrzałjejprostowoczyirzekł:
–Będęmusiałodejśćzfabryki.
Valona zmarszczyła brwi. Jej okrągła, szeroka twarz o płaskich i wydatnych kościach
policzkowychwyrażałaniepokój.
–Tochybaniebyłobydobrze.
–Muszędowiedziećsięwięcejosobie.
Valonazwilżyławargi.
–Myślę,żeniepowinieneś.
Rikodwróciłsię.Wiedział,żejejtroskajestszczera.Toonazałatwiłamupracęwfabryce.
Nie miał żadnego doświadczenia z maszynami. A może miał, ale nie pamiętał. W każdym
razie to Lona upierała się, że jest zbyt drobny, aby pracować fizycznie, i zgodzili się
przeszkolić go za darmo. Przedtem, w tych koszmarnych dniach, kiedy z trudem wydawał
jakieś dźwięki i nie wiedział, co robić z pożywieniem, doglądała go i żywiła. Utrzymała go
przyżyciu.
–Muszę–powiedział.
–Czyznówmasztebóległowy,Rik?
–Nie.Naprawdęcośsobieprzypomniałem.Pamiętam,corobiłemprzedtem...Przedtem!
Nie wiedział, co chce jej powiedzieć. Odwrócił wzrok. Ciepłemu, łagodnemu słońcu
pozostałoconajmniejdwiegodzinydrogidoliniihoryzontu.Monotonnerzędyrobotniczych
sypialni,któreotaczałyfabrykę,stanowiłymęczącywidok,aleRikwiedział,żegdywejdąna
szczytwzniesienia,ujrząprzedsobąpolepiękniewyzłoconeszkarłatemzachodu.
Lubił patrzeć na pola. Od pierwszego spojrzenia ten widok uspokajał go i koił. Zanim
jeszczedowiedziałsię,żetebarwysąnazywaneszkarłatemizłotem,nimpowiedzianomu,że
sątakierzeczyjakkolory,zanimpotrafiłwyrazićzadowolenieinaczejniżcichymgulgotem–
nawidokpólszybciejprzechodziłymubóległowy.WkażdywolnydzieńValonapożyczała
skuter diamagnetyczny i wywoziła go z wioski. Pędzili, ślizgając się, stopę nad ziemią na
gładkiejpoduszcepolaantygrawitacyjnego,ażznaleźlisięcałemileodludzkichosiedli,gdzie
tylkowiatrowiewałmutwarz,niosączapachkwitnącegokyrtu.
Siadali potem przy drodze, otoczeni zapachem i barwą, i dzielili się kostką odżywczą,
grzejącsięwsłońcu,pókinienadeszłaporapowrotu.
TewspomnieniaporuszyłyRika.
–Chodźmynapola,Lona–powiedział.
–Jużpóźno.
–Proszę.Tylkozamiasto.
Pogrzebała w chudej sakiewce, którą nosiła za pasem z miękkiej niebieskiej skóry –
jedynymluksusem,najakisobiepozwoliła.Rikchwyciłjązarękę.
–Chodźmypieszo.
Pół godziny później zeszli z głównej drogi na kręte, gładkie szutrowe dróżki. Szli
w głębokim milczeniu i Valona poczuła znajome ukłucie lęku. Nie znajdowała właściwych
słów,żebywyrazićswojeuczucia,więcnigdyniepróbowała.
Co będzie, jeśli ją opuści? Był mały, nie wyższy od niej i trochę lżejszy. Pod wieloma
względami przypominał bezradne dziecko. Jednak zanim wyczyścili mu umysł, musiał być
wykształconymczłowiekiem.Bardzoważnymczłowiekiem.
Valonanieodebrałaprawieżadnegowykształcenia;nauczonojątylkoczytaćipisaćoraz
obsługiwać maszyny w fabryce, ale wiedziała, że nie wszyscy ludzie są tak ograniczeni. Na
przykład Mieszczanin, którego ogromna wiedza była tak pomocna im wszystkim. Czasem
przybywalitunainspekcjęPosiadacze.Nigdyniewidziałażadnegozbliska,aleraz,wczasie
urlopu,odwiedziłaMiastoiwidziałazdalekagrupkęniewiarygodniepięknychistot.Czasami
robotnikompozwalanosłuchać,jakrozmawiająwykształceniludzie.Mówiliinaczej,płynniej,
dłuższymi słowami i bardziej miękko. W podobny sposób zaczynał mówić Rik, w miarę jak
wracałamupamięć.
Jego pierwsze słowa przestraszyły ją. To przyszło tak nagle po długim skamleniu
wywołanym bólem głowy. Wymówił je z dziwnym akcentem. I nie pozbył się go, choć
próbowałapoprawićjegowymowę.
Jużwtedyobawiałasię,żeonprzypomnisobiezbytwieleiporzuciją.ByłatylkoValoną
March. Wołali na nią Duża Lona. Nie wyszła za mąż. I nigdy nie wyjdzie. Taka wielka
dziewuchaodużychstopachiczerwonychodpracyrękachnigdynieznajdziemęża.Mogła
jedynie spoglądać z ponurą urazą na chłopców, którzy ignorowali ją na świątecznych
festynach.Byłazbytdużanachichotyigłupieuśmieszki.
Nigdy nie będzie miała dziecka, które mogłaby przytulić i pieścić. Inne dziewczyny
rodziły dzieci, jedna po drugiej, a ona mogła tylko zerkać na czerwone bezwłose główki,
zamknięteoczka,bezradniezaciśniętepiąstki,zaślinionebuzie...
–Teraztwojakolej,Lona.
–Kiedybędzieszmiaładziecko,Lona?
Mogłatylkoodwrócićsięiodejść.
Rik,kiedysiępojawił,byłjakdziecko.Musiałagokarmićipoić,wyprowadzaćnasłońce
ikoićdosnu,gdycierpiałnabóległowy.
Dzieciaki biegały za nią, wyśmiewając się. „Lona ma chłopaka – krzyczały. – Duża Lona
mastukniętegochłopaka.ChłopakLonytoczubek”.
Później,kiedyRikchodziłjużsam(kiedyzacząłstawiaćpierwszekroki,byłatakdumna,
jakbymiał–przypuszczalnie–nietrzydzieścijedenlat,alejedenrok)ichodziłbezopiekipo
ulicach miasteczka, opadały go gromadą, wyśmiewając się i natrząsając, żeby zobaczyć, jak
dorosły mężczyzna zasłania oczy ze strachu i kuli się, reagując tylko skomleniem. Nieraz
wypadałazdomu,krzyczącnanieiwymachującpotężnymikułakami.
Nawetdorośliobawialisięjejpięści.KiedyporazpierwszyprzyprowadziłaRikadopracy
wfabryce,jednymciosemobaliłakierownikaswojegodziału,któryzajejplecamiwygadywał
onichjakieśświństwa.Radapracownikówukarałajązatopotrąceniemtygodniówkiimoże
zostałabyposłanadoMiastapodsądPosiadaczy,gdybynieinterwencjaMieszczaninaifakt,
żezostaławyraźniesprowokowana.
Tak więc nie chciała, żeby Rik nadal odzyskiwał pamięć. Wiedziała, że nie może mu
niczego zaofiarować; była samolubna w swoim pragnieniu, aby na zawsze pozostał taki
zagubionyibezradny.Todlatego,żenigdyniemiałanikogo,ktotakcałkowicienależałbydo
niej.Idlatego,żeobawiałasiępowrotudosamotności.
–Jesteśpewien,żecościsięprzypomniało,Rik?
–Tak.
Przystanęliwśródpól,asłońceużyczałoswegoczerwieniejącegoblaskuwszystkiemu,co
ich otaczało. Niebawem zerwie się łagodny i pachnący, wieczorny wietrzyk; kratownica
kanałównawadniającychjużzaczynałaspływaćpurpurą.
–Mogęwierzyćmoimwspomnieniom,kiedymiwracają,Lona–powiedział.–Wiesz,że
tak. Na przykład, nie ty nauczyłaś mnie mówić. Sam przypomniałem sobie słowa. Prawda?
Prawda?
–Tak–przyznałaniechętnie.
– Pamiętam nawet to, jak zabierałaś mnie na pola, zanim zacząłem mówić. Ciągle
przypominam sobie nowe rzeczy. Wczoraj przypomniałem sobie, jak złapałaś dla mnie
kyrtową muchę. Trzymałaś ją w złożonych dłoniach i kazałaś mi przyłożyć oko do twoich
kciuków,żebymzobaczył,jakświeciwciemności,purpurowoipomarańczowo.Śmiałemsię
i próbowałem wcisnąć rękę między twoje dłonie, żeby ją schwytać, a ona uciekła
i rozpłakałem się. Wtedy nie wiedziałem, że to kyrtowa mucha, ani niczego, jednak teraz
świetnietopamiętam.Nigdymiotymnieopowiadałaś,prawda,Lona?
Potrząsnęłagłową.
–Aletakbyło,prawda?Dobrzepamiętam.
–Tak,Rik.
–Aterazprzypomniałemsobiecoś,cobyłoprzedtem.Musiałobyćjakieśprzedtem,Lona.
Musiało. Kiedy o tym myślała, robiło jej się ciężko na sercu. Przedtem było inaczej, na
pewno nie tak jak tu i teraz. Tamto z pewnością oznaczało inny świat. Wiedziała to, gdyż
jedynymsłowem,jakiegosobienieprzypomniał,byłanazwa„kyrt”.Musiałanauczyćgo,jak
nazywasięnajważniejszarzecznacałejFlorinie.
–Cosobieprzypomniałeś?–zapytała.
WtymmomenciepodniecenieRikanagleopadło.Zgarbiłsię.
–Niewidzęwtymwielesensu,Lona.Poprostuwiem,żekiedyśpracowałemiwiem,co
robiłem.Przynajmniejtakmisięzdaje.
–Corobiłeś?
–AnalizowałemNicość.
Gwałtownieobróciłasiędoniego,zaglądającmuwoczy.Nachwilępołożyłamudłońna
czole,ażcofnąłsię,zirytowany.Powiedziała:
–Chybaniemaszznówbólugłowy,Rik?Niebolałacięodkilkutygodni.
–Nicminiejest.Niemęczmnie.
Odwróciłaoczy,więcnatychmiastdodał:
–Wcaleniechciałempowiedzieć,żemniemęczysz,Lono.Poprostuczujęsiędobrzeinie
musiszsięomniemartwić.
Pojaśniała.
–Cooznaczasłowo„analizować”?
Znał słowa, których ona nie rozumiała. Z podziwem myślała, jaki musiał być kiedyś
wykształcony.
Zastanawiałsięchwilę.
–Oznacza...oznacza„rozłożyćnaczęści”.Wiesz,jakwtedygdyrozebraliśmysortownik,
żebysprawdzić,dlaczegodajenierównypromieńskanujący.
–Aha.Rik,alejakmożnapracować,jeślisięnieanalizujeniczego?Toniejestpraca.
–Niepowiedziałem,żenieanalizowałemniczego.MówiłemoNicości.Przezduże„N”.
–Czytonietosamo?
Zaczynasię,pomyślała.Jużmajązagłupią.Niedługoporzucijązewzgardą.
– Nie. Oczywiście, że nie. – Odetchnął głęboko. – Obawiam się, że nie potrafię tego
wytłumaczyć. Tylko tyle pamiętam. Jednak moja praca musiała być ważna. Tak czuję. Na
pewnoniebyłemprzestępcą!
Valona skrzywiła się. Nie powinna mu była tego mówić. Uspokajała się, że ostrzegła go
tylko,dlajegodobra,aleterazczuła,żechodziłojejoto,żebymocniejzwiązaćgozesobą.
Zdarzyło się to, gdy zaczął mówić. To stało się tak nagle, że wystraszyła się. Nawet nie
śmiała wspomnieć o tym Mieszczaninowi. W pierwszy wolny od pracy dzień podjęła pięć
kredytów ze swojej polisy na życie – i tak nigdy nie będzie mężczyzny, który mógłby
skorzystaćztychpieniędzypojejśmierci–izaprowadziłaRikadolekarzawMieście.Miała
nazwiskoiadreszapisanenaskrawkupapieru,aleitakminęłydwieokropnegodziny,zanim
wśród olbrzymich filarów unoszących Górne Miasto ku słońcu odnalazła drogę do
właściwegobudynku.
Uparła się, że będzie patrzeć, a doktor robił najróżniejsze straszne rzeczy dziwnymi
przyrządami. Kiedy włożył głowę Rika między dwie płytki metalu i sprawił, że zaczęła
świecić jak kyrtowa mucha w nocy, Valona skoczyła na równe nogi, żeby go powstrzymać.
Zawołałdwóchmężczyzn,którzysiłąwywleklijązgabinetu.
Pół godziny później lekarz przyszedł do niej, wysoki i chmurny. Czuła się przy nim
niepewnie; mimo że prowadził gabinet w Dolnym Mieście, był Posiadaczem. Ale oczy miał
łagodne,anawetdobre.Wycierałręcewmałyręcznik,którycisnąłpotemdokosza,chociaż
Loniewydałsięcałkiemczysty.
–Gdziespotkałaśtegomężczyznę?–zapytał.
Ostrożnie podała mu bliższe szczegóły, ograniczając się do najważniejszych faktów
iwogóleniewspominającoMieszczaninieistrażnikach.
–Azatemniconimniewiesz?
Potrząsnęłagłową.
–Niewiem,kimbyłprzedtem.
–Tenczłowiekzostałpoddanydziałaniupsychosondy.Czywiesz,cototakiego?
Najpierwpotrząsnęłagłową,leczzarazszepnęłasuchymiustami:
–Czytocoś,czegoużywająnaszaleńców,doktorze?
– I przestępców. W ten sposób zmieniają umysły dla dobra ich właścicieli. Leczą ich
umysłyalbozmieniająteczęści,którekażąimkraśćizabijać.Rozumiesz?
Rozumiała.Poczerwieniałaioznajmiła:
–Riknigdyniczegonieukradłaninikogonieskrzywdził.
–NazywaszgoRik?–Wyglądałnaubawionego.–Słuchaj,skądwiesz,corobił,zanimgo
spotkałaś? Trudno to wywnioskować w obecnym stanie jego mózgu. Sondowano głęboko
i mocno. Nie mogę stwierdzić, jaka część jego pamięci została całkowicie usunięta, a jaką
utraciłczasowowwynikuszoku.Chcępowiedzieć,żezczasemczęściowoodzyskapamięć,
podobniejakmowę,jednakniecałą.Powinienzostaćnaobserwacji.
–Nie,nie.Musizostaćzemną.Dobrzesięnimopiekuję,doktorze.
Zmarszczyłbrwi,aleprzemówiłjeszczeuprzejmiej.
–Hmm,myślałemotobie,dziewczyno.Możeniecałezłousunięto.Chybaniechcesz,żeby
ciękiedyśskrzywdził?
W tym momencie pielęgniarka wyprowadziła Rika. Uspokajała go łagodnie, jak
przestraszone dziecko. Rik przyłożył dłoń do czoła i patrzył pustym wzrokiem, aż jego
spojrzeniepadłonaValonę;wtedywyciągnąłręceizawołałsłabymgłosem:
–Lona...!
Podbiegładoniegoimocnoobjęłagoramionami.Powiedziałalekarzowi:
–Onmnienieskrzywdzi,choćbyniewiemco.
–Muszęzgłosićtenprzypadek–rzekłwzadumiedoktor.–Niewiem,jakuszedłuwagi
władzwtakimstanie,wjakimmusiałbyć.
–Czytooznacza,żezabiorągo,doktorze?
–Obawiamsię,żetak.
–Proszę,doktorze,niechpantegonierobi.
Wyszarpnęłazkieszenichusteczkę,wktórejmiałapięćkredytówzbłyszczącegostopu.
–Wszystkiesąpańskie,doktorze.Dobrzesięnimzaopiekuję.Onnikogonieskrzywdzi.
Lekarzspojrzałnamonetywswojejdłoni.
–Pracujeszwfabryce,prawda?
Skinęłagłową.
–Ilepłacącitygodniowo?
–Dwaiosiemdziesiątychkredyta.
Lekkopodrzuciłmonety,zbrzękiemzłapałjewpowietrzuipodałValonie.
–Zatrzymajje,dziewczyno.Niewezmęich.
Zdziwiona,przyjęłapieniądze.
–Niepowiepannikomu,doktorze?
Aleonpowiedział:
–Obawiamsię,żemuszę.Takkażeprawo.
Jaknieprzytomnapojechałazpowrotemdowioski,mocnoobejmującRika.
Następnegotygodniawwiadomościachnahiperwideopodano,żewkatastrofiedrogowej
spowodowanejchwilowąprzerwąpromienianośnegozginąłjakiślekarz.Nazwiskobrzmiało
znajomoiwnocyporównałajezzapisanymnaskrawkupapieru.Byłotakiesamo.
Zasmuciła się, bo był dobrym człowiekiem. Jego nazwisko podał jej dawno temu inny
robotnik, jako lekarza Posiadaczy, który leczy także biednych. Zapisała je na wszelki
wypadek. I kiedy była w potrzebie, lekarz okazał jej serce. Jednak radość górowała nad
smutkiem. Nie zdążył chyba zgłosić przypadku Rika. Przynajmniej nikt nie przybył do
wioski,bygoszukać.
Później, gdy Rik coraz więcej rozumiał, opowiedziała mu, co usłyszała od lekarza, aby
pozostałwwiosce,bezpieczny.
Rikpotrząsnąłnią,wyrywajączzadumy.
–Niesłyszysz,comówię?–pytał.–Niemogłembyćprzestępcą,skoromiałemtakważną
pracę.
– A może coś źle zrobiłeś? – powiedziała niepewnie. – Nawet jeśli byłeś ważną osobą.
NawetPosiadacze...
–Jestempewny,żenie.Nierozumiesz,żemuszępoznaćprawdę,żebyprzekonaćinnych?
Niemainnegosposobu.Muszęporzucićfabrykęiwioskę,żebydowiedziećsięwięcejosobie.
Poczuła,żeogarniająpanika.
– Rik! To byłoby niebezpieczne. Po co? Nawet jeśli analizowałeś Nicość, dlaczego
konieczniemusiszdowiedziećsięotymwięcej?
–Zpowoduinnychrzeczy,którepamiętam.
–Jakich?
–Wolęciniemówić–szepnął.
–Musiszkomuśpowiedzieć.Możeszznówonichzapomnieć.
Chwyciłjązarękę.
– Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? Będziesz moją zapasową pamięcią, w razie
gdybymzapomniał.
–Pewnie,Rik.
Rikrozejrzałsięwokół.Światbyłbardzopiękny.Valonamówiłamukiedyś,żewGórnym
Mieście, a nawet wiele mil nad nim, wisi ogromny napis: „Florina jest najpiękniejsza ze
wszystkichplanetGalaktyki”.
Patrzącdookoła,Rikbyłskłonnywtouwierzyć.
– To okropne wspomnienie – powiedział – ale jeśli już coś pamiętam, to pamiętam
dokładnie.Przypomniałemtosobiedziśpopołudniu.
–Tak?
Patrzyłnaniązezgrozą.
–Wszyscynatejplanecieumrą.WszyscynaFlorinie.
2.Mieszczanin
Myrlyn Terens właśnie wyjmował z półki taśmę z książką, gdy usłyszał dzwonek do
drzwi.Dośćpospoliterysyjegotwarzyściągnęłysięwzadumie,któraterazustąpiłamiejsca
zwykłej skupionej rozwadze. Przygładził ręką rzedniejące jasne włosy o rudawym odcieniu
ikrzyknął:
–Chwileczkę!
Odłożył film, nacisnął przycisk i doskonale zamaskowany schowek wsunął się
zpowrotemwścianę.Prościrobotnicyiwieśniacy,zktórymimiałdoczynienia,bylidumni
ztego,żeczłowiekbędącyjednymznich–przynajmniejzpochodzenia–mafilmy.Tenfakt
jakbytrochęrozjaśniałmonotonnąpustkęichwłasnychumysłów.Ajednakniemógłtrzymać
filmównawidocznymmiejscu.
Ich widok popsułby wszystko. Mógłby skrępować i tak niezbyt skorych do rozmowy
gości.MoglichwalićsięksiążkamiswegoMieszczanina,alegdybywidzielijenawłasneoczy,
TerenswydałbyimsięnazbytpodobnydoPosiadacza.
ChodziłoteżoczywiścieoPosiadaczy.Małoprawdopodobne,abyktóryśznichodwiedził
go w domu, lecz gdyby tak się stało, rząd filmów stojących na widocznym miejscu nie
świadczyłbyoroztropności.TerensbyłMieszczaninemizwyczajowomiałpewneprzywileje,
alelepiejzbytnioniechwalićsięnimi.
–Idę!–krzyknąłznów.
Podszedł teraz do drzwi, po drodze zapinając górny zamek swojej tuniki. Nawet jego
ubranieprzypominałostrójPosiadacza.Czasaminiemalzapominał,żeurodziłsięnaFlorinie.
W progu stanęła Valona March. Ugięła kolana i pochyliła głowę w pełnym szacunku
powitaniu.Terensszerokootworzyłdrzwi.
–Wejdź,Valono.Siadaj.Napewnojużpogodziniepolicyjnej.Mamnadzieję,żestrażnicy
cięniewidzieli.
–Niesądzę,Mieszczaninie.
–Nocóż,miejmynadzieję,żesięniemylisz.Maszkiepskąopinię,wiesz.
–Tak,Mieszczaninie.Jestemwdzięcznazato,cokiedyśdlamniezrobiłeś.
–Niemazaco.Proszę,siadaj.Zjadłabyścoślubwypiła?
Sztywnowyprostowana,usiadłanaskrajufotelaipotrząsnęłagłową.
–Nie,dziękuję.Jadłam.
Wśród mieszkańców wioski proponowanie gościowi poczęstunku należało do dobrego
tonu.Natomiastprzyjęciegouważanozanietakt.Wiedziałotyminienalegał.
–Maszjakiśkłopot,Valono?ZnówRik?
Valonakiwnęłagłową,leczwidocznienieznalazłasłów,abytobliżejwyjaśnić.
–Cośniedobrzewfabryce?–zapytałTerens.
–Nie,Mieszczaninie.
–Znówmabóległowy?
–Nie,Mieszczaninie.
Terenszmrużyłoczyipatrzącbystro,czekał.
– Hmm, Valono, chyba nie oczekujesz, że zgadnę, jaki masz kłopot, co? No już, mów –
inaczejniezdołamcipomóc.Bochybapotrzebujeszpomocy.
– Tak, Mieszczaninie – powiedziała i nagle wyrzuciła z siebie: – Jak mam ci wyjaśnić,
Mieszczaninie?Towyglądanagadaninęszaleńca.
Terens miał ochotę poklepać ją po ramieniu, ale wiedział, że dziewczyna nie lubi tego.
Siedziała, jak zwykle chowając wielkie ręce w rękawach ubrania. Zauważył, że nerwowo
zaplataiściskakrótkie,silnepalce.
–Cokolwiektojest,chętnieposłucham.
–Pamiętasz,Mieszczaninie,jakprzyszłamdociebieopowiedziećolekarzuzMiastaitym,
comówił?
– Tak, pamiętam. I pamiętam, że wyraźnie ci powiedziałem, żebyś już nigdy nie robiła
czegośtakiegobezporozumieniazemną.Chybasobieprzypominasz?
Szerokootworzyłaoczy.Doskonalepamiętałajegogniew.
– Nigdy nie zrobiłabym już niczego takiego, Mieszczaninie. Po prostu chcę ci
przypomnieć,żeobiecałeśmizrobićwszystko,żebymmogłazatrzymaćRika.
–Idotrzymamsłowa.Nowięc,czyżbystrażnicypytalioniego?
–Nie.Och,Mieszczaninie,myślisz,żemogąpytać?
–Jestempewien,żenie.
Traciłcierpliwość.
–No,Valono,powiedzwreszcie,ocochodzi.
Zachmurzyłasię.
–Onmówi,żemnieopuści.Chcę,żebyśgopowstrzymał.
–Dlaczegochcecięopuścić?
–Mówi,żeprzypominasobieróżnerzeczy.
Na twarzy Terensa pojawiło się zainteresowanie. Pochylił się i miał ochotę złapać
dziewczynęzarękę.
–Różnerzeczy?Jakie?
Terens pamiętał dzień, gdy znaleziono Rika. Zobaczył gromadę młodzieży nad jednym
zrowównawadniającychnasamymkońcuwioski.Nawoływaligopiskliwie.
–Mieszczaninie!Mieszczaninie!
Przybiegłpędem.
–Cosięstało,Rasie?
Kiedy przybył do miasteczka, postarał się zapamiętać imiona wszystkich dzieci. To było
dobrzewidzianeprzezmatkiiułatwiałożyciewtychpierwszychmiesiącach.Rasiewyglądał,
jakbymusięcośstało.
–Patrztam,Mieszczaninie!–zawołał.
Pokazywałnacośbiałegoiwijącegosię,atocośtobyłRik.Pozostalichłopcynieskładnym
chórem wywrzaskiwali wyjaśnienia. Terens zdołał zrozumieć, że bawili się w jakąś grę
wymagającą biegania, chowania się i szukania. Koniecznie musieli powiedzieć mu, jak
nazywa się ta gra, jak przebiegała, do chwili gdy ją przerwali, sprzeczając się, który z nich
iktórastrona„wygrywała”.Wszystkoto,rzeczjasna,niemiałożadnegoznaczenia.
Rasie, czarnowłosy dwunastolatek, usłyszał słabe pojękiwania i zbliżył się ostrożnie.
Sądził,żetojakieśzwierzę,możepolnyszczur,naktóregomoglibyzapolować.ZnalazłRika.
Na twarzach chłopców obrzydzenie i fascynacja walczyły o lepsze. Mieli przed sobą
dorosłego mężczyznę, prawie nagiego, zaślinionego, cicho jęczącego i płaczącego, bezradnie
grzebiącego rękami i nogami. Z porośniętej gęstym zarostem twarzy spoglądały tępo
niebieskie oczy. Przez chwilę ich spojrzenie zatrzymało się na twarzy Terensa. Mężczyzna
powolipodniósłrękęiwłożyłsobiepalecdoust.
Jednozdziecizaśmiałosię.
–Patrz,Mieszczaninie!Onssiepalec.
Ten okrzyk przeraził leżącego. Twarz mu poczerwieniała i ściągnęła się. Zaskowyczał
cicho, bez łez i nie wyjmując palca z ust. Kciuk był mokry i różowy w porównaniu z resztą
brudnejręki.
TenwidokwyrwałTerensazosłupienia.
–Dobrze,chłopcy–powiedział–niepowinniściebiegaćtakpopolu.Niszczycieuprawę
iwiecie,cobędzie,jeślizłapiąwasrolnicy.Idźciestądinierozpowiadajcieotym.Ty,Rasie,
biegnijdopanaJencusaisprowadźgotutaj.
Ull Jencus był w miasteczku kimś w rodzaju lekarza. Przez jakiś czas terminował
wgabinecieprawdziwegolekarzawMieście,dziękiczemuzwolnionogozobowiązkupracy
w polu czy w fabryce. Okazało się to dobrym posunięciem. Umiał mierzyć temperaturę,
podawaćpigułki,robićzastrzykioraz–conajważniejsze–stwierdzić,czyjakiśprzypadekjest
natylepoważny,abywymagałprzekazaniadoszpitalawMieście.Bezjegopółprofesjonalnej
pomocy nieszczęśliwcy z zapaleniem opon mózgowych lub zapaleniem wyrostka
robaczkowego cierpieliby okropnie, choć krótko. A tak, nadzorcy szemrali i niemal jawnie
oskarżaliJencusaopomaganiesymulantom.
Jencus pomógł Terensowi ulokować mężczyznę w przyczepie skutera i starając się nie
rzucaćwoczy,zawieźligodomiasteczka.
Razem zmyli z niego grubą skorupę stwardniałego brudu. Z włosami nic nie dało się
zrobić.Jencusogoliłmężczyznęizbadałgonajlepiejjakpotrafił.
– Nie widzę żadnej infekcji – orzekł. – Był odżywiany. Żebra nie sterczą. Nie wiem, co
otymmyśleć.Jaksądzisz,Mieszczaninie,jakonsiętuznalazł?
Pytałtonem,wktórymniebyłonadziei,żeodTerensamożnaoczekiwaćodpowiedzina
jakiekolwiek pytanie. Terens przyjmował to z filozoficznym spokojem. Kiedy wioska traci
Mieszczanina, do którego przyzwyczaiła się przez niemal pięćdziesiąt lat, nowo przybyły
imłodszynastępcamusiprzygotowaćsię,żezostaniepowitanypodejrzliwieinieufnie.Nie
byłowtymniczegoosobistego.
–Obawiamsię,żeniewiem–rzekł.
–Nieumiechodzić,wiesz.Niepotrafizrobićkroku.Musianogotupodrzucić.Wygląda,
żerówniedobrzemógłbybyćniemowlęciem.Niczegonieumie.
–Czytomożebyćskutekjakiejśchoroby?
–Żadnejztych,któreznam.Możemajakieśkłopotyzgłową,aleotymniemampojęcia.
TakieprzypadkiodsyłamdoMiasta.Widziałeśgokiedyś,Mieszczaninie?
Terensuśmiechnąłsięipowiedziałłagodnie:
–Jestemtudopieroodmiesiąca.
Jencuswestchnąłiwyjąłchusteczkę.
– Tak. Stary Mieszczanin był porządnym człowiekiem. Dobrze opiekował się nami,
naprawdę. Ja mieszkam tu prawie sześćdziesiąt lat i nigdy nie widziałem tego faceta. Musi
byćzinnegomiasteczka.
Jencus był pulchny. Wyglądał na kogoś, kto urodził się pulchny, a ponieważ wrodzona
skłonnośćdotyciałączyłasięzbrakiemruchu,nicdziwnego,żenawettakąkrótkąprzemowę
przerywałysapaniaidaremnepróbyotarciabłyszczącegoczołaogromnączerwonąchustką.
–Niewiem,copowiedziećstrażnikom.
Strażnicyoczywiścieprzyszli.Tegoniedałosięuniknąć.Chłopcyopowiedzieliwszystko
rodzicom; rodzice sobie nawzajem. Życie w miasteczku płynęło dość monotonnie. Nawet
takiezdarzeniebyłowarteprzekazaniakażdemuprzezkażdego.Strażnicypoprostumusieli
sięotymdowiedzieć.
Strażnicy byli członkami Straży Florińskiej. Nie pochodzili z Floriny, nie byli także
rodakami przybyłych z Sark Posiadaczy. Byli zwyczajnymi najemnikami, za sowitą zapłatę
utrzymującymiporządeknaplanecie,cowykluczałoewentualneźleulokowanesympatiedo
Florińczyków,zktóryminiełączyłyichżadnewięzykrwi.
Przyszli we dwóch, a z nimi nadzorca z fabryki, którego rozsadzało wprost poczucie
własnej–niewielkiejzresztą–ważności.
Strażnicybyliznudzeniiobojętni.Oglądaniejakiegośdebilamożeiwchodziwzakresich
obowiązków, ale na pewno nie jest zajęciem ekscytującym. Jeden z nich zwrócił się do
nadzorcy:
–No,ileczasuzajmieciidentyfikacja?Kimjesttenczłowiek?
Nadzorcaenergiczniepotrząsnąłgłową.
–Nigdygoniewidziałem,oficerze.Onniejeststąd!
StrażnikzwróciłsiędoJencusa.
–Miałjakieśpapiery?
–Nie,proszępana.Tylkobrudnyłachman.Spaliłemgo,żebyzapobieczarazie.
–Comujest?
–Maźlewgłowie,oilemogęstwierdzić.
WtejchwiliTerenswziąłstrażnikównabok.Byliznudzeni,więcdlategoustępliwi.Ten,
któryzadawałpytania,trzymającnotespowiedział:
–No,dobra,nawetniewartozapisywać.Tonienaszasprawa.Pozbądźciesięgojakoś.
Iposzli.
Nadzorcazostał.Miałpiegi,rudewłosyorazsporeinastroszonewąsy.Odpięciulatbył
nadzorcą o niewzruszonych zasadach, co oznaczało, że ponosił odpowiedzialność za ścisłe
przestrzeganieprzepisówwswojejfabryce.
–Patrzcietylko–rzuciłgniewnie.–Icotuzrobićzczymśtakim?Techolernenierobysą
takzajętegadaniem,żeprzestałypracować.
–Wedlemnie,trzebaposłaćgodoszpitalawMieście–rzekłJencus,pracowicieocierając
sięchusteczką.–Jatunicnieporadzę.
–SzpitalwMieście!–przeraziłsięnadzorca.–Aktozatozapłaci?Kogonatostać?Onnie
jestjednymznas,prawda?
–Oilewiem,tonie–przyznałJencus.
–Nowięcczemumymamypłacić?Dowiedzciesię,skądjest.Niechzapłacijegomiasto.
–Ajakmamysiędowiedzieć?Powiedznam.
Nadzorca zamyślił się. Wysunął język i dotknął nim szorstkiej rudej szczeciny na górnej
wardze.
–Zatembędziemymusielipoprostupozbyćsięgo.Takjakpowiedziałstrażnik.
Terensprzerwałmu.
–Zaraz,zaraz.Comasznamyśli?
–Przecieżonrówniedobrzemógłbynieżyć.Tobyłobydlaniegolepsze–odparłnadzorca.
–Niewolnozabijaćżywegoczłowieka.
–Notomożetypowieszmi,corobić.
–Agdybyzaopiekowałsięnimktośzmieszkańców?
–Któżbyzechciał?Możety?
Terenszignorowałbezczelnośćtejuwagi.
–Jamamcorobić.
– Tak jak każdy. Nie mogę dopuścić, żeby ktoś zaniedbywał pracę w fabryce z powodu
opiekinadtympółgłówkiem.
Terenswestchnąłirzekłbezurazy:
– Słuchaj, nadzorco, bądźmy rozsądni. Gdyby w tym kwartale nie udało ci się wykonać
planu, będę mógł przypuszczać, że to dlatego, że jeden z twoich robotników opiekował się
tymbiedakiem,iwstawięsięzatobąuPosiadaczy.Jeślinie–powiempoprostu,żenieznam
żadnychpowodów,dlajakichmiałbyśgoniewykonać.
Nadzorca spojrzał na niego złym wzrokiem. Mieszczanin był tu zaledwie miesiąc, a już
wtrącałsięwsprawyludzi,którzymieszkaliwmiasteczkuprzezcałeżycie.Alejednakmiał
papierzpodpisamiPosiadaczy.Lepiejżyćznimwzgodzie.
– Tylko kto go zechce? – Nagle zrodziło się w nim potworne przypuszczenie. – Ja nie
mogę.Mamtrojedzieciiżonę.
–Wcalecitegonieproponuję.
Terensspojrzałzaokno.Teraz,gdystrażnicyodeszli,wokółdomuMieszczaninazebrałsię
gęsty, poszeptujący tłum. Przeważnie dzieci, za małe, żeby pracować, i rolnicy z pobliskich
farm.Byłoteżkilkurobotników,którzypracowalinainnychzmianach.
Terens zauważył stojącą z boku dziewczynę. Często widywał ją w ciągu minionego
miesiąca.Silna,zaradna,ciężkopracująca.Wrodzonainteligencjaukrytapodnieszczęśliwym
wyrazem twarzy. Gdyby była mężczyzną, mogłaby zostać wybrana na przyszłego
Mieszczanina.Byłajednakkobietą,sierotą,najwidoczniejniezbytskłonnądoromantycznych
uniesień.Jednymsłowem,samotnakobieta,jakąteżzapewnepozostanie.
–Aona?–zapytał.
Nadzorcaspojrzałiwrzasnął:
–Dojasnejcholery!Przecieżonapowinnabyćwpracy.
–Dobrze,dobrze–uspokajałTerens.–Jakonasięnazywa?
–ValonaMarch.
–Racja.Terazpamiętam.Zawołajjątu.
Od tej pory Terens stał się nieoficjalnym opiekunem tych dwojga. Robił co mógł, żeby
uzyskać dla niej dodatkowe racje żywności, kupony odzieżowe i wszystko, czego
potrzebowało dwoje dorosłych (jedno nie rejestrowane), aby żyć z jednej pensji. Pomógł jej
wywalczyćprzeszkolenieRikawfabrycekyrtu.Jegointerwencjazapobiegłasurowszejkarze,
gdy Valona pokłóciła się z kierownikiem działu. Śmierć lekarza w Mieście sprawiła, iż nie
musiał podejmować dalszych działań, jednak był na nie przygotowany. To oczywiste, że
Valonaprzychodziładoniegozewszystkimikłopotami,więcterazczekał,ażodpowienajego
pytanie.
Valonawahałasięjeszcze,alewkońcupowiedziała:
–Onmówi,żewszyscynaświecieumrą.
Terensbyłwstrząśnięty.
–Czypowiedziałdlaczego?
–Mówi,żeniewie.Poprostutwierdzi,żeprzypominasobiecoś,cowiedział,zanimstał
siętaki–no,takijakijest.Jakpowiada,pamięta,żewykonywałjakąśważnąpracę,alejanie
rozumiem,naczymonapolegała.
–Ajakopisujeto,corobił?
–Mówi,żea...analizowałNicość,przezdużeN.
Valonaprzezchwilęczekałanakomentarz,poczymdodałapośpiesznie:
–Analizowaćtoznaczyrozbieraćcośnaczęści,jak...
–Wiem,cotoznaczy,dziewczyno.
Valonaspoglądałanańniespokojnie.
–Mieszczaninie,czywiesz,ocomuchodzi?
–Może.
–AlejakktośmożerobićcośzNicością?
Terenswstał.Uśmiechnąłsięprzelotnie.
–No,cóż,Valono,niewiesz,żecałaGalaktykaskładasięgłówniezNicości?
Valonaniedoznałagwałtownegoolśnienia,aleprzyjęłatakiewyjaśnienie.Mieszczaninbył
bardzowykształconymczłowiekiem.Poczułaniespodziewaneukłuciedumynamyśl,żeRik
byłwykształconyjeszczelepiej.
–Chodź–Terenswyciągnąłdoniejrękę.
–Dokądidziemy?–spytała.
–Hmm,gdziejestRik?
–Wdomu–odparła.–Śpi.
–Dobrze.Odprowadzęcię.Chybaniechcesz,żebystrażnicyzłapalicięsamąnaulicy?
Nocąwioskawyglądałanazupełniewymarłą.Wzdłużjedynejuliczkirozdzielającejrzędy
robotniczych chat paliły się mętne światła. Deszcz wisiał w powietrzu, ale tylko przelotny,
ciepłydeszczyk,jakipadałcowieczór.Niemusieliwkładaćpłaszczy.
Valonajeszczenigdyniebyłatakpóźnopozadomemwdniupracy.Kuliłasięzestrachu
słyszącodgłoswłasnychkrokówinasłuchiwała,czynienadchodząstrażnicy.
–Niemusisziśćnapalcach,Valono–rzekłjejTerens.–Jestemztobą.
Jego głos zabrzmiał niespodziewanie głośno wśród ciszy i Valona aż podskoczyła.
Posłuchałagoiszybkoruszyłanaprzód.
Chata Valony była ciemna jak inne; ostrożnie weszli do środka. Terens urodził się
i wychował w takiej samej chałupie i choć od tego czasu zdążył mieszkać na Sark, a teraz
zajmowałtrzypokojezbieżącąwodą,surowewyposażenieubogiegownętrzaobudziłownim
nostalgiczny smutek. Robotnikom wystarczał jeden pokój, łóżko, komoda, dwa krzesła,
cementowaposadzkaiubikacjawrogu.
Kuchniabyłaniepotrzebna,gdyżwszystkieposiłkijadanowfabryce,podobniełazienka,
ponieważ tuż za domami wznosił się rząd przybudówek i publicznych łaźni.
W umiarkowanym, stałym klimacie okna nie wymagały przystosowania do ochrony przed
zimnem i deszczem. We wszystkich czterech ścianach znajdowały się otwory okienne
z okiennicami, a okapy nad nimi wystarczająco zabezpieczały wnętrze przed nocnymi
bezwietrznymiopadami.
W świetle małej kieszonkowej latarki, którą trzymał w ręku, Terens zauważył, że
wjednymrogupokojustoistaryparawan.Przypomniałsobie,żezdobyłgodlaValony,gdy
Rikstałsięwmniejszymstopniuchłopcem,awwiększymmężczyzną.Zzazasłonydobiegał
regularnyoddechśpiącego.
Terensruchemgłowywskazałparawan.
–ObudźRika,Valono.
Dziewczynazastukaławparawan.
–Rik!Rik,dziecino!
Krzyknąłcicho.
–Toja,Lona–uspokoiłago.
Weszli za zasłonę i Terens skierował promień latarki najpierw na twarz swoją i Lony,
apotemnaRika.
Rikosłoniłsięrękąprzedświatłem.
–Ocochodzi?
Terens przysiadł na skraju łóżka. Zauważył, że Rik śpi w łóżku należącym do
standardowego wyposażenia domku. Zaraz na początku Mieszczanin znalazł Valonie stare,
trochękoślawełoże,którewidocznieprzydzieliłasobie.
–Rik–powiedział.–Valonatwierdzi,żezaczynaszprzypominaćsobieróżnerzeczy.
–Tak,Mieszczaninie.
Rik zawsze zachowywał się pokornie wobec Mieszczanina, który był najważniejszym ze
znanych mu ludzi. Nawet główny dyrektor fabryki był uprzejmy dla Mieszczanina. Rik
przekazałmustrzępywiadomości,jakiezdołałsobieprzypomnieć.
–Czyprzypomniałeśsobiecośjeszcze,odkiedyopowiedziałeśotymValonie?
–Nicwięcej,Mieszczaninie.
Terensściskałwjednejdłonipalcedrugiej.
–Nodobrze,Rik.Śpijdalej.
Valona wyszła za nim na próg. Usiłowała powstrzymać drżenie warg i otarła oczy
wierzchemszorstkiejdłoni.
–Czyonbędziemusiałmnieopuścić?
Terenswziąłjązarękęirzekłpoważnie:
– Zachowuj się jak dorosła, Valono. Zabiorę go stąd na krótko, a potem znów
przyprowadzę.
–Apóźniej?
– Nie wiem. Musisz zrozumieć, Valono. Teraz najważniejszą rzeczą na świecie jest
poznaniewszystkichwspomnieńRika.
Valonaspytałanagle:
–Chceszpowiedzieć,żewszyscynaFloriniemogąumrzeć,takjakontwierdzi?
Terenszacisnąłzęby.
–Niemówotymnikomu,Valono,bostrażnicyzabiorąRikanazawsze.Mówiępoważnie.
Odwróciłsięipowoli,wzadumieposzedłdodomu,niezauważając,jaktrzęsąmusięręce.
Daremnie próbował zasnąć; po godzinie włączył narkopole. Było jedną z pamiątek, jakie
przywiózłzSark,wracającnaFlorinę,gdziemiałzostaćMieszczaninem.Założyłjenagłowę
jakcienkączarnączapkę.Ustawiłwyłączniknapięćgodziniwcisnąłprzycisk.
Zdążył jeszcze wygodnie ułożyć się na łóżku, nim nastąpiła opóźniona reakcja centrów
świadomości,którapogrążyłagowwolnymodmajakówśnie.
3.Bibliotekarka
Zostawili skuter diamagnetyczny w schowku przed granicą Miasta. Skutery były
w Mieście rzadkością i Terens nie chciał zwracać na siebie uwagi. Przez chwilę pomyślał ze
złością o tych w Górnym Mieście z ich samochodami diamagnetycznymi i żyroskopami
antygrawitacyjnymi.AletobyłoGórneMiasto.Tamwszystkobyłoinne.
Rik czekał, aż Terens zamknie schowek i zabezpieczy go odciskiem palca. Miał na sobie
nowy jednoczęściowy strój i czuł się trochę dziwnie. Niechętnie poszedł za Mieszczaninem
podpierwszązwysokich,mostopodobnychbudowlipodtrzymującychGórneMiasto.
Wszystkie inne miasta na Florinie miały swoje nazwy, a na to mówiono po prostu
„Miasto”. Żyjący w nim i wokół niego robotnicy i wieśniacy byli przez resztę mieszkańców
planetyuważanizaszczęściarzy.WMieściebylilepsilekarzeilepszeszpitale,więcejfabryk
i sklepów z alkoholem, a nawet rzadziej padał deszcz. Mieszkańcy Miasta nie byli aż tak
bardzozadowoleni.ŻyliwcieniuGórnegoMiasta.
Górne Miasto dokładnie odpowiadało swojej nazwie, gdyż Miasto dzieliło się na dwie
części, położone poniżej i powyżej poziomej płyty żelazobetonu, która spoczywała na około
dwudziestu tysiącach stalowych podpór i miała siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych
powierzchni. Niżej, w cieniu, żyli „tubylcy”. Nad nimi, w słońcu, Posiadacze. Przebywając
wGórnymMieścietrudnobyłouwierzyć,żeznajdujesięononaFlorinie.Mieszkańcyskładali
się głównie z Sarkańczyków i z niewielkiej liczby strażników. Byli oni klasą wyższą
wdosłownymznaczeniutegookreślenia.
Terens znał drogę. Szedł szybko, unikając spojrzeń przechodniów, którzy z mieszaniną
zazdrości i niechęci patrzyli na jego strój Mieszczanina. Rik miał krótsze nogi i poruszał się
mniej dostojnie, próbując dotrzymać kroku Terensowi. Niewiele zapamiętał ze swojego
pierwszego pobytu w Mieście. Teraz wydawało mu się zupełnie inne. Wtedy było tu
pochmurno.Dziśświeciłosłońce,prażącprzezregularneotworywżelazobetonienadgłową
i tworząc prostokąty blasku, przy których oddzielająca je przestrzeń zdawała się jeszcze
ciemniejsza. W miarowym, niemal hipnotycznym rytmie raz po raz nurzali się w pasmach
jasności.
Starsiludziesiedzieliwwózkachnasłońcu,grzejącsięiprzesuwającwrazzruchemplam.
Czasemzasypialiizostawaliwcieniu,kiwającsięwfotelach,ażbudziłoichskrzypieniekół
przyzmianiepozycjiciała.Miejscamimatkiprawietarasowałypasmagromadkamipociech.
–Terazwyprostujsię,Rik–rzekłTerens.–Jedziemynagórę.
Stałprzedkonstrukcjąwypełniającąprzestrzeńmiędzyczteremakolumnami,odziemipo
GórneMiasto.
–Bojęsię–powiedziałRik.
Domyśliłsię,cotozakonstrukcja.Tobyławindaprowadzącanagórnypoziom.
To było oczywiście konieczne. Produkowano na dole, a konsumowano na górze. Do
DolnegoMiastawysyłanosubstratyipółproduktyspożywcze,adoGórnegopłynęłygotowe
artykuły i dobre jedzenie. Nadmiar ludności wegetował na dole; pokojówki, ogrodnicy,
szoferzyirobotnicybudowlaniwykorzystywaninagórze.
TerensniezwracałuwaginaniepokójRika.Dziwiłsię,żeijegosercebijemocniej.Nieze
strachu. Raczej z dzikiej satysfakcji, że jedzie w górę. Stanie na tym świętym żelazobetonie,
podepcze go, strząśnie nań kurz ze swoich nóg. Jako Mieszczanin, mógł to uczynić. Rzecz
jasna, dla Posiadaczy nadal był jedynie florińskim tubylcem, ale jako Mieszczanin, mógł
deptaćpożelazobetonie,ilekroćmiałnatoochotę.
NaGalaktykę,jakżeonichnienawidził!
Stanął,zrobiłgłębokiwdechiprzywołałwindę.Niebyłosensupogrążaćsięwnienawiści.
TylelatprzebywałnaSark;nasamejSark,wcentrumikolebcePosiadaczy.Nauczyłsięznosić
towmilczeniu.Niepowinienterazzapominaćtego,czegosięnauczył.Szczególnieteraz.
Usłyszałszmerzatrzymującejsięwindyiściananaprzeciwniegozapadławszczelinę.
Tubylecobsługującywindęspojrzałzniesmakiem.
–Tylkowasdwóch.
–Tylkodwóch–powiedziałTerens,wchodząc.Rikszedłzanim.
Windziarzniezamierzałunieśćścianydopoprzedniegopołożenia.
–Wydwajmożeciepoczekaćnaładunek,któryidzieodrugiej,ipojechaćznim.Niebędę
jeździłtamizpowrotemdlajakichśdwóchfacetów.
Splunąłprecyzyjnie,dbając,bytrafićwcement,aniewpodłogęswojejwindy.
–Gdziewaszelegitymacjepracownicze?
–JestemMieszczaninem–zaprotestowałTerens.–Niewidziszpoubraniu?
– Ubranie nic nie znaczy. Hej, myślisz, że będę ryzykował utratę pracy, bo udało ci się
ukraśćgdzieśuniform?Gdziewaszelegitymacje?
Terensbezsłowapodałmustandardowąksiążeczkęidentyfikacyjną,którąkażdytubylec
maobowiązekstalenosićprzysobie,anaktórąskładałysię:numerrejestracyjny,świadectwo
zatrudnienia, potwierdzenia opłaty skarbowej i inne konieczne dokumenty. Otworzył
książeczkęnaczerwonejlicencjiMieszczanina.Windziarzobejrzałjąpobieżnie.
–No,możeitoukradłeś,aletoniemojasprawa.Maszjąiprzewiozęcię,chociażdlamnie
Mieszczanintotylkowymyślnanazwakrajowca.Atendrugi?
–Jestpodmojąopieką–rzekłTerens.–Możewjechaćzemną,czyteżzawołamystrażnika
isprawdzimyprzepisy?
To była ostatnia rzecz, jakiej mógłby życzyć sobie Terens, lecz zaproponował to
zdostatecznądoząpewnościsiebie,abyposkutkowało.
–Nodobra!Niemusiszsięzłościć.
Ściana windy podniosła się i kabina z gwałtownym szarpnięciem ruszyła w górę.
Windziarzzezłościąmruczałcośpodnosem.
Terens uśmiechnął się krzywo. To było niemal normalne. Ludzie pracujący bezpośrednio
dla Posiadaczy lubili utożsamiać się z panami i kompensowali sobie własną niższość
ściślejszym przestrzeganiem zasady segregacji, szorstkim i niegrzecznym traktowaniem
innych. Byli „nadludźmi”, do których reszta Florińczyków żywiła szczerą nienawiść, nie
osłabioną,takjakwprzypadkuPosiadaczy,przezwpojonyszacunek.
Przebyli zaledwie dziesięć metrów w górę, lecz drzwi otworzyły się na inny świat.
PodobniejakojczystemiastaSarkańczyków–GórneMiastozbudowanozeszczególnątroską
o dobór barw. Każda konstrukcja, czy to budynek mieszkalny, czy gmach publiczny, była
pokryta delikatną wielobarwną mozaiką, która z bliska zdawała się bezsensowną
gmatwaniną, a z odległości stu metrów przybierała najróżniejsze odcienie, w zależności od
kątawidzenia.
–Chodź,Rik–powiedziałTerens.
Rikpatrzyłszerokootwartymioczami.Niebyłotuniczegożywegoanirosnącego!Tylko
kamieńikolory.Niemiałpojęcia,żedomymogąbyćtakwielkie.Naglewjegopamięcicośsię
poruszyło. Przez sekundę ten gmach wydawał mu się znajomy... A potem wspomnienie
znikło.
Obokmignąłsamochód.
–CzytoPosiadacze?–szepnąłRik.
Zdążylitylkozauważyćkrótkoostrzyżonewłosy,obszernekaftanyoszerokichrękawach,
w jaskrawych barwach od błękitu do fioletu, spodenki z aksamitu i długie pończochy,
błyszczące, jakby utkano je z cienkich miedzianych drucików. Nie obdarzyli Rika i Terensa
nawetprzelotnymspojrzeniem.
–Młodzi–rzekłTerens.NiewidziałichztakbliskaodkiedyopuściłSark.NaSarkbylinie
dozniesienia,aletamprzynajmniejbyliusiebie.Tu,dziesięćmetrównadPiekłem,aniołowie
bylinienamiejscu.Znówsięskrzywił,opanowującprzypływbezpłodnejnienawiści.
Za nimi syknął dwuosobowy ślizgacz. Nowy model z wbudowanym układem kontroli
powietrza. Płynął gładko pięć centymetrów nad powierzchnią, na błyszczącej płaskiej
podstawie,podwiniętejwgórędlazmniejszeniaoporupowietrza.Mimotoszybkierozcinanie
przestrzenidawałocharakterystycznysyk,któryoznaczał:„Strażnicy”.
Obaj byli wysocy, jak wszyscy strażnicy, o szerokich jasnobrązowych twarzach, płaskich
kościach policzkowych, z długimi, prostymi, czarnymi włosami. Dla tubylców wszyscy
strażnicywyglądalitaksamo.Błyszczącaczerńichmundurów,podkreślonaprzezoślepiająco
srebrne, strategicznie rozmieszczone sprzączki i ozdobne guziki, odbierała indywidualny
wyraztwarzyiwzmagaławrażeniepodobieństwa.
Jedenstrażnikkierowałpojazdem.Drugilekkoprzeskoczyłprzezjegopłytkąburtę.
–Książeczka!–powiedział.ObejrzałjąmachinalnieizarazoddałTerensowi.–Celwizyty?
–Zamierzamskorzystaćzbiblioteki,oficerze.Mamdotegoprawo.
StrażnikzwróciłsiędoRika.
–Aty?
–Ja...–zacząłRik.
–Onmitowarzyszy–wyjaśniłTerens.
–OnniemaprzywilejówMieszczanina–powiedziałstrażnik.
–Jazaniegoodpowiadam.
Strażnikwzruszyłramionami.
– Twoja sprawa. Mieszczanie mają swoje przywileje, ale nie są Posiadaczami. Pamiętaj
otym,chłopcze.
–Tak,oficerze.Przyokazji,czymógłbypanwskazaćmidrogędobiblioteki?
Strażnikwskazałmukierunekcienkąlufąśmiercionośnegomiotaczaigieł.Zmiejscagdzie
stali,bibliotekawyglądałajakplamajasnegocynobru,nawyższychpiętrachprzechodzącego
wszkarłat.Wmiaręjakpodchodzili,szkarłatspływałwdół.
NagleRikwyrzuciłzsiebie:
–Myślę,żetonieładne.
Terens rzucił mu szybkie, zdziwione spojrzenie. Przywykł do tego wszystkiego na Sark,
aleionteżuważałGórneMiastozaniecowulgarne.Byłonawetbardziejsarkańskieniżsama
Sark. Na Sark nie każdy jest arystokratą. Są nawet biedni Sarkańczycy, niektórzy mają się
niewiele lepiej niż przeciętni Florińczycy. Tutaj zamieszkiwała wyłącznie śmietanka
społeczeństwa,cobyłowidaćpobibliotece.
Nawet na Sark było tylko kilka większych od niej; o wiele za duża jak na potrzeby
Górnego Miasta, co świadczyło o korzyściach płynących z taniej siły roboczej. Terens
zatrzymał się przed łukowatym podestem prowadzącym do głównego wejścia. Układ
kolorówpodestustwarzałzłudzeniestopni,coprzydawałobiblioteceaurystarości,zazwyczaj
towarzyszącej budynkom akademickim. Rzekome stopnie zbiły z tropu Rika, który się
potknął.
Główny hol był wielki, zimny i prawie pusty. Bibliotekarka za samotnym biurkiem
wyglądała jak małe, nieco pomarszczone ziarnko groszku w rozdętym strąku. Spojrzała
iuniosłasięzkrzesła.Terenswyjaśniłpospiesznie:
– Jestem Mieszczaninem. Specjalne przywileje. Odpowiadam za tego tubylca. –
Wwyciągniętejręcetrzymałdokumenty.
Bibliotekarkausiadłazpowrotemispojrzałasurowo.Wyjęłazprzegródkikawałekmetalu
i podsunęła Terensowi. Mieszczanin przycisnął doń prawy kciuk, a ona umieściła blaszkę
winnejprzegródce,gdzieprzezmomentbłysnęłofioletoweświatełko.
–Saladwieścieczterdzieścidwa–powiedziałabibliotekarka.
–Dziękuję.
Pomieszczenia na drugim piętrze cechował lodowaty brak jakiejkolwiek osobowości,
charakterystyczny dla każdego ogniwa długiego łańcucha. Niektóre pomieszczenia były
zajęte,oczymświadczyłymatoweinieprzejrzysteglasytowedrzwi.Większośćbyławolna.
–Dwa-cztery-dwa–rzekłRik.Głosmiałpiskliwy.
–Ocochodzi,Rik?
–Niewiem.Jestembardzopodniecony.
–Byłeśjużkiedyśwbibliotece?
–Niewiem.
Terens przyłożył kciuk do aluminiowego krążka, który przed pięcioma minutami został
uaktywniony na jego dotknięcie. Szklane drzwi otworzyły się na oścież, a potem – kiedy
weszli–zamknęłysiębezgłośnieizmatowiały,jakbyzasłoniętekotarą.
Pozbawioneokieniwszelkichozdóbpomieszczeniemiałookołodwóchmetrówdługości
ityleższerokości.Byłooświetlonerozproszonąpoświatąsączącąsięzsufituinapowietrzane.
Jedynymi meblami były sięgające od ściany do ściany biurko i stojąca przy nim wyściełana,
pozbawiona oparcia ława. Na biurku stały trzy czytniki. Ich mlecznobiałe przednie ścianki
były ustawione skośnie, pod kątem trzydziestu stopni. Przed każdym znajdowały się liczne
pokrętłakontrolne.
–Wiesz,cotojest?–Terensusiadłipołożyłmiękką,pulchnądłońnajednymzczytników.
Rikteżusiadł.
–Książki?–spytałskwapliwie.
–Nocóż–odparłniepewnieTerens.–Tobiblioteka,więcfakt,żezgadłeś,niewieleznaczy.
Umieszobsłużyćczytnik?
–Nie,chybanie,Mieszczaninie.
–Jesteśpewien?Pomyśl.
Rikdzielniespróbował.
–Przykromi,Mieszczaninie.
– A więc pokażę ci. Spójrz! Po pierwsze, tu widzisz gałkę z napisem „Katalog”, a wokół
niej litery alfabetu. Ponieważ potrzebujemy encyklopedii, nastawimy gałkę na „E”
iwciśniemy.
Zrobiłtoiodrazuwydarzyłosiękilkarzeczy.Matoweszkłoożyło–pojawiłysięnanim
wierszepisma.Światłopadającezsufituprzygasłoiczarneliterynażółtymtlestałysięlepiej
widoczne. Przy każdym stanowisku wysunęła się gładka płyta, jak język sterowany
promieniemlasera.
Terensprztyknąłprzełącznikiemipłytywsunęłysięzpowrotem.
–Niebędziemyrobićnotatek–wyjaśnił.Idodał:–Teraz,obracająctopokrętło,obejrzymy
wszystkiehasłana„S”.
Przez ekran przewinęła się długa lista materiałów, tytułów, autorów i numerów
katalogowych,zatrzymującsięnazwartejkolumnieznumeramitomówencyklopedii.Nagle
Rikpowiedział:
– Tymi małymi przyciskami wybierzesz litery i cyfry właściwe dla książki, o którą ci
chodzi,izarazzobaczyszjąnaekranie.
Terensspojrzałnaniego.
–Skądwiesz?Pamiętasz?
–Może.Niejestempewien.Poprostutakmisięwydaje.
–Nocóż.Nazwijmytointeligentnymdomysłem.
Mieszczanin wystukał kombinację cyfr i liter. Szklana tafla przygasła, po czym znów
pojaśniała.Oznajmiła:„EncyklopediaSark,tom54,Sol–Spec.”
–Słuchaj,Rik–rzekłTerens.–Niezamierzamciniczegosugerować,więcniepowiem,oco
mi chodzi. Chcę tylko, żebyś przejrzał ten tom i powiedział, jeśli coś wyda ci się znajome.
Rozumiesz?
–Tak.
–Dobrze.Aterazniespieszsię.
Mijałyminuty.WtemRikwstrzymałoddechizapomocąpokrętełzacząłprzewijaćekran
wstecz.Kiedyskończył,Terensprzeczytałtytułiuśmiechnąłsięzzadowoleniem.
–Terazpamiętasz?Tonieprzypadek?Pamiętasz?
Rikenergicznieskinąłgłową.
–Tak,Mieszczaninie.Nagleprzypomniałemsobie.
Byłotohasłopoświęconekosmoanalizie.
–Wiem,cotujestnapisane–odezwałsięRik.–Zobaczysz,zarazzobaczysz.
Miałkłopotyzoddychaniem,aiTerensbyłniemaltaksamopodekscytowany.
–Notak–powiedziałRik–onizawszetakpiszą.
Zaczął czytać na głos, zacinając się, ale ze znacznie większą wprawą niż ta, jaką mógł
wynieśćzkilkukrótkichlekcjiudzielonychmuprzezValonę.Rikczytał:
– „Nic dziwnego, że kosmoanalityk jest introwertykiem i często osobnikiem
nieprzystosowanym.Poświęceniewiększościdorosłegożycianasamotnebadaniastraszliwej
pustkimiędzygwiazdamitowięcej,niżmożnawymagaćodzupełnienormalnegoosobnika.
ZapewnedlategoInstytutKosmoanalizyprzyjąłzaswojądewizęniecogorzkiestwierdzenie:
<<AnalizujemyNicość>>”.
PrzyostatnichsłowachRikprawiewrzeszczał.Terenszapytał:
–Rozumieszto,coprzeczytałeś?
Tamtenspojrzałnaniegoroziskrzonymioczami.
–Tupiszą:„AnalizujemyNicość”.Pamiętałemto.Byłemjednymznich.
–Byłeśkosmoanalitykiem?
–Tak!–zawołałRikidodałniecociszej:–Bolimniegłowa.
–Odprzypominaniasobie?
–Chybatak.
Podniósłgłowęizmarszczyłbrwi.
–Muszęprzypomniećsobiewięcej.Niebezpieczeństwo.Potworneniebezpieczeństwo!Nie
wiem,corobić.
–Bibliotekajestdotwojejdyspozycji,Rik.
Terensobserwowałgouważnieistaranniedobierałsłowa.
–Skorzystajzkataloguiwyszukajjakieśtekstyzdziedzinykosmoanalizy.Zobacz,cocisię
przypomni.
Rikrzuciłsiędoczytnika.Dygotał.Terensodsunąłsię,robiącmumiejsce.
–Może„Traktatokosmoanalizie”Wrijta?–pytałRik.–Czytoźlebrzmi?
–Wszystkozależyodciebie,Rik.
Rik wystukał numer katalogowy; ekran rozjaśnił się i znieruchomiał. Napis głosił: „W
sprawietegotytułuproszęporozumiećsięzkustoszem”.
Terenswyciągnąłrękęiwyczyściłekran.
–Lepiejspróbujzinnąksiążką.
– Ale... – Rik zawahał się, lecz posłuchał rady. Ponownie przeszukał katalog i wybrał
„Składprzestrzeni”Enniga.
Naekranieznowupojawiłsiękomunikatpolecającykonsultacjęzkustoszem.
–Dolicha!–zakląłTerensiponowniewyczyściłekran.
–Cosiędzieje?
–Nic.Nic.Niewpadajwpanikę,Rik.Poprostunierozumiem,jak...
Za kratką z boku czytnika był umieszczony głośniczek. Obaj czytający zamarli, słysząc
dobiegającyzniegocienki,suchygłosbibliotekarki.
–Pokójdwieścieczterdzieścidwa!Czyjestktośwpokojudwieścieczterdzieścidwa?
–Ocochodzi?–spytałostroTerens.
–Jakiejksiążkipotrzebujecie?
–Żadnej.Dziękujemyzapomoc.Tylkosprawdzamyczytnik.
Nastąpiła krótka przerwa, jakby na naradę. Potem głos przemówił jeszcze ostrzejszym
tonem:
– Zapisy wskazują, że zażądano „Traktatu o kosmoanalizie” Wrijta oraz „Składu
przestrzeni”Enniga.Czytosięzgadza?
–Wystukaliśmyprzypadkowepozycjekatalogu–usiłowałwyjaśnićTerens.
–Czymogęwiedzieć,dlaczegowybraliścieakurattepozycje?–nalegałnieubłaganygłos.
– Mówię, że ich nie wybraliśmy... Przestań! – To było skierowane do Rika, który zaczął
jęczeć.
Znównastałachwilaciszy.Potemgłospowiedział:
– Jeśli zejdziecie na dół i zgłosicie się do mnie, uzyskacie dostęp do tych książek. Są na
specjalnejliścieibędzieciemusieliwypełnićformularz.
TerenspodałrękęRikowi.
–Chodźmy.
–Możenaruszyliśmyjakieśprzepisy?–GłosRikadrżał.
–Nie,Rik.Idziemy.
–Niebędziemywypełniaćformularzy?
–Nie.Sprawdzimyteksiążkiinnymrazem.
Terensszedłszybko,ciągnączasobąRika.Weszlidogłównegoholu.Bibliotekarkauniosła
głowę.
–Tutaj!–zawołała,wstająciwychodzączzabiurka.–Chwileczkę.Chwileczkę!
Niezatrzymalisię.
Przynajmniejdopókinieujrzeliprzedsobąstrażnika.
–Straszniewamsięspieszy,chłopcy.
Dopadłaichniecozdyszanabibliotekarka.
–Jesteściezdwieścieczterdzieścidwa,prawda?
–Słuchajcie–rzekłstanowczoTerens.–Dlaczegonaszatrzymujecie?
–Czynieszukaliściepewnychksiążek?Chcielibyśmyjedlawasznaleźć.
–Jużpóźno.Innymrazem.Czynierozumiesz,żeniechcętychksiążek?Wrócęjutro.
–Biblioteka–oznajmiładumniekobieta–zawszezaspokajawymaganiaczytelników.Za
chwilęotrzymacieswojeksiążki.
Na policzkach wykwitły jej rumieńce. Odwróciła się i wpadła w małe drzwi, które
otworzyłysięprzednią.Terenspowiedział:
–Oficerze,jeślipanpozwoli...
Ale strażnik pokazał mu niewielki, ciężki bicz neuronowy. Broń mogła pełnić rolę pałki
alborazićofiarynaodległość.
– Hej, koleś, może siądziesz spokojnie i zaczekasz, aż pani wróci? To byłoby uprzejmie
ztwojejstrony.
Strażnik nie był już młody ani szczupły. Wyglądał na faceta tuż przed emeryturą
izapewneczekałnaniąspokojnie,pilnującbiblioteki,alebyłuzbrojony,anaśniadejtwarzy
miałfałszywyuśmieszek.
Terensowipotwystąpiłnaczołoizacząłpowolispływaćpoplecach.Niedoceniłpowagi
sytuacji. Był pewny, że wie, co robi. Tymczasem masz. Nie powinien postępować tak
beztrosko. To przez tę przeklętą chęć przejechania się po Górnym Mieście, kroczenia po
korytarzachbiblioteki,jakbybyłSarkańczykiem...
Przezjednąokropnąchwilęmiałochotęrzucićsięnastrażnika,lecznagleokazałosię,że
jużniemusi.
W powietrzu coś mignęło. Strażnik zaczął się odwracać – trochę za późno. Zgubił go
spóźnionyrefleks–skutekpodeszłegowieku.Ktośwyrwałmuzrękibiczneuronowyizanim
zdążyłzrobićcoświęcejniżotworzyćustadokrzyku,zdzieliłgonimwskroń.Upadł.
Rikkrzyknąłcośzulgą,aTerenszawołał:
–ToValona!NawszystkiedemonySark,toValona!
4.Buntownik
Terensniemalnatychmiastotrząsnąłsięzezdumienia.
–Wynosimysię!Szybko!–powiedziałiruszył.
Przez chwilę miał ochotę zawlec bezwładne ciało strażnika w cień stojących
wprzedsionkukolumn,leczniebyłonatoczasu.
Wyszli na podest; popołudniowe słońce czyniło świat jasnym i ciepłym. Kolory Górnego
Miastaprzybraływszystkieodcieniepomarańczu.
– Szybciej! – ponaglała niespokojnie Valona, ale Mieszczanin przytrzymał ją za rękę.
Uśmiechałsię,mówiłcichoistanowczo.
–Niebiegnij.Idźspokojniezamną.PilnujRika.Niepozwólmubiec.
Kilka kroków. Zdawało się, że brną przez klej. Czy te dźwięki za plecami dochodzą
zbiblioteki?Wyobraźnia?Terensnieśmiałspojrzećzasiebie.
– Tędy – rzekł. Napis nad wskazanym przez niego podjazdem lekko migotał
w popołudniowym blasku. Nie mógł konkurować ze słońcem Floriny. Głosił: „Wjazd dla
karetek”.
Napodjazd,bocznymwejściemimiędzyniewiarygodniebiałymiścianami.Bylijakbryły
obcejmateriiwaseptycznymcelofaniekorytarza.
Woddalidostrzeglikobietęwuniformie.Przystanęła,zmarszczyłabrwiiruszyłakunim.
Terens nie czekał. Skręcił, przeszedł bocznym korytarzem, potem jeszcze jednym. Mijali
innych ludzi w uniformach i dobrze rozumiał ich niepewne miny. To przypadek bez
precedensu,żebytubylcywałęsalisięniepilnowanipogórnychpoziomachszpitala.Corobić?
Oczywiściewkońcuzostanązatrzymani.
Dlatego serce zamarło mu w piersi, gdy zobaczył niepozorne drzwi z napisem: „Do
poziomów niższych pięter”. Winda była na ich poziomie. Wepchnął do niej Rika z Valoną
i łagodne szarpnięcie, z jakim dźwig zaczął opadać, było najmilszym wspomnieniem tego
dnia.
WMieściebyłytrzyrodzajebudynków.Większośćtobudynkidolne,stojącewcałościna
dole. Domy pracowników, najwyżej trzypiętrowe. Składy, piekarnie, oczyszczalnie. Inne to
budynki górne: domy Sarkańczyków, teatry, biblioteka, stadiony sportowe. Niektóre były
podwójne, miały wejścia i poziomy zarówno na górze Miasta, jak i na dole; na przykład
posterunkisiłporządkowychiszpitale.
Dlatego można było wykorzystać szpital do przejścia z Górnego Miasta do Dolnego,
unikając wielkich wind towarowych, powolnych i ze wścibską obsługą. Przechodząc tędy
tubylec popełniał przestępstwo, lecz był to drobiazg dla kogoś, kto miał na koncie pobicie
strażnika.
Wyszli na dolny poziom. I tu były nagie, aseptyczne ściany, lecz nieco mniej białe, jakby
rzadziejjeczyszczono.Zniknęłyteżwyściełaneławki,którestałyrzędamiwkorytarzachna
górze. Wszędzie rozchodził się niespokojny gwar poczekalni pełnej czujnych mężczyzn
i wystraszonych kobiet. Samotna posługaczka próbowała uporządkować ten bałagan,
zkiepskimrezultatem.
Warczała na zarośniętego starszego mężczyznę, który podciągał i opuszczał pomiętą
nogawkę wystrzępionych spodni, odpowiadając na pytania monotonnym i przepraszającym
tonem.
– Na co właściwie pan się uskarża? Od jak dawna ma pan te bóle? Był pan już kiedyś
w szpitalu? Słuchajcie, ludzie, nie możecie zawracać nam głowy każdym głupstwem. Siadaj
pan;doktorobejrzyiprzepiszenowelekarstwa.Następny!–krzyknęłapiskliwieimruknęła
cośpodnosem,spoglądającnadużyzegarnaścianie.
Terens, Valona i Rik niepostrzeżenie przeciskali się wśród czekających. Valona szeptała
gorączkowo,jakbyobecnośćflorińskichziomkówprzywróciłajejzdolnośćmówienia.
– Musiałam przyjść, Mieszczaninie. Tak się martwiłam o Rika. Myślałam, że nie
przyprowadziszgozpowrotemi...
–JakdostałaśsiędoGórnegoMiasta?–rzuciłTerensprzezramię,przepychającsięprzez
biernieustępującytłum.
– Poszłam za wami i widziałam, jak pojechaliście windą. Kiedy znów zjechała,
powiedziałamwindziarzowi,żejestemztobą,izabrałmnie.
–Takpoprostu.
–Trochęnimpotrząsnęłam.
–NademonySark!–jęknąłTerens.
– Musiałam – wyjaśniła przygnębiona Valona. – Potem widziałam, jak strażnicy
wskazywali wam jakiś budynek. Zaczekałam, aż odjadą, i też tam poszłam. Tyle że nie
odważyłamsięwejśćdośrodka.Niewiedziałam,corobić,więcchowałamsię,ażzobaczyłam,
jakwychodzicieitenstrażnikzatrzy...
–Hej,wytam!
Ostry,niecierpliwygłosnależałdorecepcjonistki.Stałazabetonowymbiurkiemistukając
metalowąlinijkąwblatuciszałazebranych,wymuszającposłuch.
– Mówię do was, wy tam, co chcecie wyjść. Chodźcie no tu. Nie możecie odejść bez
badania.Niebędzieciezwalniaćsięzpracyudającchorobę.Wracaćmitu!
Jednak oni już wydostali się w półcień Dolnego Miasta. Wokół unosiły się zapachy
i dźwięki tego, co Sarkańczycy nazywali Dzielnicą Tubylczą, a górny poziom znów stał się
tylkostropemnadichgłowami.Jednak,choćValonaiRikmogliodczuwaćulgę,wydostawszy
się z przytłaczającego bogactwem otoczenia, niepokój dręczący Terensa nie ustąpił. Posunęli
sięzadalekoidlategonigdzieniebędąbezpieczni.
Zaledwieotympomyślał,gdyRikzawołał:
–Patrzcie!
Terenspoczuł,żeściskagowgardle.
To był chyba najstraszniejszy widok, jaki mogli ujrzeć tubylcy. Jakby gigantyczny ptak
sfrunął przez jeden z otworów wiodących do Górnego Miasta. Zasłonił słońce i pogłębił
złowieszczycieńdolnejdzielnicy.Lecztoniebyłptak.Tobyłjedenzuzbrojonychlatających
pojazdówpatrolowych.
Tubylcy zaczęli krzyczeć i uciekać w popłochu. Mogli nie mieć żadnych szczególnych
powodów do obaw, ale i tak uciekali. Jakiś mężczyzna, który stał akurat na linii pojazdu,
niechętnie odsunął się na bok. Spieszył gdzieś, zajęty swoimi sprawami, gdy znalazł się
wzasięgunadlatującegocienia.Obejrzałsięzkamiennymspokojem.Byłśredniegowzrostu,
aleoniemalgroteskowoszerokichramionach.Rozciętyodmankietupopachęrękawkoszuli
odsłaniałbicepsgrubościmęskiegouda.
Terens wahał się, a Rik i Valona nie mogli niczego zrobić bez Mieszczanina. Zastanawiał
sięgorączkowo,niewiedząc,copocząć.Jeślipobiegną,todokąd?Jeżelituzostaną,cozrobią?
Może strażnicy szukają kogoś innego, ale to mało prawdopodobne, zważywszy, że jeden
znichleżałrozciągniętynapodłodzebiblioteki.
Barczysty mężczyzna zbliżał się ciężkim truchtem. Mijając ich, zatrzymał się na chwilę,
jakbyczegośniepewny.
–PiekarniaKhorova,druganalewo,zapralnią–odezwałsiędonichtonemtowarzyskiej
pogawędki.Iodwróciłsięnapięcie.
–Chodźcie–rzekłTerens.
Biegł,całyspoconyzestrachu.Przezwrzasktłumusłyszałrozkazywyszczekiwaneprzez
strażników.Zerknąłprzezramię.Półtuzinamundurowychwyskoczyłozpojazdu,rozsypując
się w szereg. Wiedział, że nie ma szans. W tym przeklętym stroju Mieszczanina rzucał się
woczyjakfilarpodtrzymującyGórneMiasto.
Dwajstrażnicybiegliwichkierunku.Niewiedział,czygowidzączynie,lecztoniemiało
żadnegoznaczenia.Zderzylisięzbarczystymmężczyzną,którydopierocorzuciłTerensowi
kilka słów. Byli tak blisko, że słyszał głośny ryk nieznajomego i przekleństwa strażników.
TerenspopchnąłValonęiRikazaróg.
PiekarnięKhorovazdobiłniemalnieczytelnyszyldzwymyślnieposkręcanegoneonowego
plastiku,pękniętywparumiejscach.Zotwartychdrzwisączyłsięcharakterystycznyzapach.
Niepozostałoimnicinnegojakwejść.Takteżzrobili.
Jakiśstaryczłowiekspojrzałnanichzzaplecza,gdziedostrzegliprzyprószonymąkąblask
piecówmikrofalowych.Niezdążyłzapytać,czegochcą.
–Barczystymężczyzna...–zacząłTerens.
Rozłożyłręce,ilustrującsłowagestem,gdyzzewnątrzdobiegłyichkrzyki:
–Strażnicy!Strażnicy!
–Tędy!Szybko!–powiedziałstarzecochrypłymgłosem.
Terensstanąłjakwryty.
–Tędy?
–Toatrapa–wyjaśniłstary.
Najpierw Rik, potem Valona, a na końcu Terens weszli kolejno w otwór pieca. Usłyszeli
cichy trzask i tylna ściana pieca poruszyła się, po czym zakołysała, zwisając na zawiasach.
Pchnęlijąiznaleźlisięwmałym,ciemnympokoiku.
Czekali.Pomieszczeniemiałokiepskąwentylację,azapachpieczywatylkowzmagałgłód.
Valona uśmiechała się do Rika, od czasu do czasu odruchowo poklepując jego dłoń. Rik
odpowiadał jej spojrzeniem bez wyrazu. W pewnej chwili przycisnął dłoń do rozpalonego
czoła.
–Mieszczaninie...–zaczęłaValona.
–Nieteraz,Lona!–syknął.–Proszę!
Otarłczołowierzchemdłoniispojrzałnawilgotnepalce.
W zamkniętej przestrzeni kryjówki dał się słyszeć głośny szczęk. Terens zastygł.
Podświadomieuniósłzaciśniętepięści.
Barczysty mężczyzna przeciskał swe szerokie ramiona przez otwór. Ledwie przeszły.
PopatrzyłnaTerensaiuśmiechnąłsię.
–Dajspokój,człowieku.Niebędziemysiębić.
Terensspojrzałnaswojepięściiopuściłje.
Barczystybyłterazwznaczniegorszymstanieniżwtedy,kiedyujrzeligoporazpierwszy.
Koszulę na plecach miał prawie całkiem podartą, a na jednym policzku świeży siniak,
krwiścieczerwony.Mężczyznamierzyłichodgórydodołumałymioczkami.
–Przestaliszukać–rzekł.–Jeślijesteściegłodni,jedzeniemamytuniewyszukane,leczjest
gopoddostatkiem.Cowynato?
Nad Miastem zapadła noc. W Górnym Mieście paliły się światła rozjaśniające niebo na
wielemil,leczwDolnymMieściepanowałygłębokieciemności.Nafrontoweoknopiekarni
opuszczonoroletę,abyukryćświatłonieprzepisowopalącesiępogodziniepolicyjnej.
Rikpoczułsięlepiejpociepłymposiłku.Bólgłowyzacząłustępować.Spojrzałnapoliczek
barczystego.
–Zranilipana?–zapytałnieśmiało.
–Lekko–odparłpytany.–Drobiazg.Wmoimzawodziezdarzasiętocodziennie.
Zaśmiałsię,ukazującbiałezęby.
–Musieliprzyznać,żeniezrobiłemniczłego,tylkostałemimnadrodze,gdygonilikogoś
innego.Najłatwiejszymsposobemusunięciatubylcazdrogijest...
Machnąłręką,jakbytrzymałwniejniewidocznąpałkę.
RikskuliłsięiValonaobjęłagoniespokojnym,opiekuńczymgestem.
Barczystyodchyliłsięnakrześle,wysysającspomiędzyzębówresztkijedzenia.
–JestemMattKhorov–powiedział–alenazywajciemniepoprostuPiekarzem.Awykim
jesteście?
Terenswzruszyłramionami.
–Nocóż...
– Rozumiem twój punkt widzenia – rzekł Piekarz. – Im mniej wiesz, tym lepiej. Może.
Może.Alemożeciemizaufać.Uratowałemwasprzedstrażnikami,prawda?
– Tak. Dziękujemy. – Terens nie zdołał zmusić się do serdeczniejszych słów. – Skąd
wiedziałeś,żetonasścigają?Tamuciekałosporoludzi.
Tamtenuśmiechnąłsię.
– Niczyja twarz nie miała takiego wyrazu jak wasze. Można by je zemleć i zrobić z nich
kredę.
Terensbezskutkupróbowałsięuśmiechnąć.
–Niewiem,dlaczegoryzykowałeśżyciem.Wkażdymraziedziękuję.Wiem,że„dziękuję”
toniewiele,alewtejchwiliniemogęzrobićnicinnego.
–Niemusiszrobićniczego.–Piekarzoparłszerokieplecyościanę.–Częstozdarzająmi
się takie rzeczy. Nie ma w tym nic, co by się odnosiło do was. Jeśli strażnicy kogoś gonią,
staramsięmupomóc.Nienawidzęstrażników.
Valonaotworzyłausta.
–Iniemaszkłopotów?
–Pewnie,żemam.Patrznato.
Przyłożyłdłońdoposiniaczonegopoliczka.
–Chybaniesądzicie,żecośtakiegomniepowstrzyma.Potozbudowałemtęatrapępieca.
Dziękiniemustrażnicyniemogąmnieprzyłapać.
Valonaszerokootworzyłaoczy,patrzącnaniegozlękiemipodziwem.Piekarzpowiedział:
– A czemu nie? Wiecie, ilu Posiadaczy jest na Florinie? Dziesięć tysięcy. A strażników?
Może dwadzieścia tysięcy. Tymczasem nas, tubylców, mieszka tu pięćset milionów.
Gdybyśmywszyscypowstaliprzeciwnim...
Prztyknąłpalcami.
Terensrzekł:
–Stanęlibyśmynaprzeciwmiotaczyigiełidziałeklaserowych,Piekarzu.
– Taak – odparł tamten. – Musielibyśmy zdobyć kilka takich. Wy, Mieszczanie, za długo
przebywaliściewśródPosiadaczy.Boiciesięich.
WciągukilkugodzinświatValonywywróciłsiędogórynogami.Tenczłowiekwalczyłze
strażnikami i rozmawiał z Mieszczaninem jak równy z równym. Kiedy Rik pociągnął ją za
rękaw,delikatnierozchyliłajegopalceikazałamuspać.Ledwienaniegospojrzała.Słuchała,
comówitamtenczłowiek.
–Nawetzmiotaczamiigiełidziałkamilaserowymi–ciągnąłbarczysty–Posiadaczemogą
utrzymaćFlorinęjedyniedziękistutysiącomMieszczan.
Terenswyglądałnaobrażonego,leczPiekarzmówiłdalej:
– Na przykład, spójrz na siebie. Bardzo ładne ciuchy. Czyste. Eleganckie. Założę się, że
masz fajną chatę, książki, własny skuter i gwiżdżesz na godzinę policyjną. Możesz nawet
wejśćdoGórnegoMiasta,jeślichcesz.Posiadaczeniedalibycitegobezpowodu.
Terensczuł,żeniepowiniendaćsięsprowokować.
– W porządku – powiedział. – A co według ciebie mają zrobić Mieszczanie? Walczyć ze
strażnikami? Co by to dało? Przyznaję, że w moim miasteczku pilnuję spokoju i dbam
o wykonanie planów, ale troszczę się o nie. Staram się pomagać wszystkim, w granicach
dopuszczonychprawem.Czytomało?Kiedyś...
–Ach,kiedyś.Ktomożeczekaćnakiedyś?Gdytyijabędziemymartwi,cóżnambędzie
zaróżnica,ktorządziFloriną?Żadna.
– Po pierwsze – rzekł Terens – nienawidzę Posiadaczy bardziej niż ty. Ale... – Urwał
ipoczerwieniał.
–Mówdalej–roześmiałsięPiekarz.–Powtórzto.Niewydamcię,niepowiemnikomu,że
nienawidziszPosiadaczy.Cozrobiliście,żeścigająwasstrażnicy?
Terensmilczał.
–Spróbujęzgadnąć–powiedziałPiekarz.–Kiedystrażnicywpadlinamnie,byliwściekli.
Naprawdęwściekli,niedlatego,żejakiśPosiadaczimkazał.Znamich,więcwiem.Sądzę,że
tylkojednomogłoichtakwkurzyć.Rąbnęliściektóregośznich.Amożenawetzabiliściego.
Terensnadalmilczał.
Piekarzprzemawiałprzyjaznymtonem:
– Mądrze trzymać język za zębami, Mieszczaninie, ale czasem nadmierna ostrożność to
błąd.Potrzebnawampomoc.Oniwiedzą,kimjesteście.
–Nie,niewiedzą–zaprzeczyłTerens.
–WGórnymMieściemusieliściepokazywaćprzepustki.
–Aktopowiedział,żebyliśmywGórnymMieście?
–Taksądzę.Założęsię,żebyliście.
–Oglądalimojąlegitymację,alenietakdługo,żebyprzeczytaćnazwisko.
– Jednak wystarczająco długo, żeby wiedzieć, iż jesteś Mieszczaninem. Wystarczy, że
stwierdzą,wktórymmieścieniemaMieszczaninaalboktóryniemaalibinadzisiejszydzień.
PewnienacałejFloriniejużurywająsiętelefony.Chybajesteściewtarapatach.
–Możliwe.
–Wiesz,żetak.Chceciepomocy?
Rozmawialiszeptem.Rikskuliłsięwkącieizasnął.Valonawodziławzrokiemodjednego
zmówiącychdodrugiego.
Terenspotrząsnąłgłową.
–Nie,dzięki.Jakośtozałatwię.
Piekarzuśmiechnąłsięszeroko.
– Ciekawe jak. Nie lekceważ mnie dlatego, że nie mam wykształcenia. Mam inne zalety.
Wieszco,maszcałąnocdonamysłu.Możedojdzieszdowniosku,żeprzydawamsiępomoc.
Valona leżała w ciemności, z szeroko otwartymi oczami. Jej posłanie składało się tylko
z rzuconego na podłogę koca, ale było prawie tak samo wygodne jak to, do którego
przywykła.Rikspałgłębokonainnymkocu,wprzeciwległymrogu.Zawszespałmocnopo
dniupełnymwrażeń,kiedyprzestałagobolećgłowa.
Mieszczanin podziękował za koc, wywołując tym uśmiech Piekarza (wyglądało na to, że
śmiejesięzewszystkiego),zgasiłświatłoipowiedział,żemożesiedziećpociemku.
Valonie ani trochę nie chciało się spać. Czy zaśnie jeszcze kiedykolwiek? Przecież pobiła
strażnika!
Nieoczekiwaniepomyślałaoojcuimatce.
Pamiętała ich jak przez mgłę. W ciągu minionych lat niemal o nich zapomniała. Jednak
teraz przypomniała sobie, jak szeptali nocami, gdy sądzili, że ona śpi. Wspominała ludzi,
którzyprzychodzilipozmroku.
Pewnejnocyobudzilijąstrażnicyizadawalipytania,którychnierozumiała,alestarałasię
nanieodpowiedzieć.Jużnigdynieujrzałarodziców.Powiedzianojej,żeodeszli,anastępnego
dnia posłano ją do pracy, chociaż inne dzieci zaczynały pracować dopiero dwa lata później.
Ludzieoglądalisięzanią,ainnymdzieciomniepozwalanobawićsięznią,nawetpopracy.
Nauczyłasięsamotności.Nauczyłasięnieodzywać.Dlategośmialisięzniejinazywaligłupią
DużąLoną.
Dlaczegodzisiejszarozmowaprzypomniałajejrodziców?
–Valono.
Głos rozległ się tak blisko, że oddech mówiącego rozwiał jej włosy, i był tak cichy, że
ledwiegosłyszała.Zesztywniała,trochęzestrachu,atrochęzezmieszania.Jejnagieciałobyło
okrytetylkocienkimprześcieradłem.
– Nic nie mów – powiedział Mieszczanin. – Tylko słuchaj. Wychodzę. Drzwi nie są
zamknięte.Wrócę.Słyszysz?Rozumiesz?
Wciemnościchwyciłagozarękęiścisnęła.
– Uważaj na Rika. Nie spuszczaj go z oka. Poza tym... – urwał na dłuższą chwilę. Potem
dokończył:–NieufajzbytnioPiekarzowi.Nieznamgo.Zrozumiałaś?
Usłyszała cichy szmer i jeszcze cichsze skrzypnięcie; odszedł. Podparła się na łokciu.
OpróczoddechówRikaijejterazniebyłosłychaćniczego.
Potarła palcami oczy, przyciskając gałki, usiłując zebrać myśli. Dlaczego Mieszczanin,
który wiedział wszystko, powiedział coś takiego o Piekarzu, który nienawidził strażników
iuratowałcałątrójkę?
Tylko jedno przyszło jej do głowy. On tam był. Właśnie gdy sprawy przyjęły najgorszy
obrót, Piekarz zjawił się i odpowiednio zadziałał. Prawie tak, jakby wszystko zostało
zaaranżowanealbojakbyPiekarzczekałnatakirozwójwydarzeń.
Potrząsnęłagłową.Tonaprawdędziwne.GdybyniesłowaMieszczanina,takamyślnigdy
nieprzyszłabyjejdogłowy.
Ciszęprzerwałogłośneiniespodziewanepytanie.
–Hej?Jesteścietamjeszcze?
Zamarła,gdypadłnaniąstrumieńświatła.Powolirozluźniłasięiokryłaprześcieradłem
ażposzyję.Światłoprzesunęłosięwbok.
Nie miała wątpliwości, kim jest mówiący. Jego barczysta, przysadzista sylwetka była
dobrzewidocznawprzyćmionymświetleodbitymodścian.
–Cóż,myślałem,żepójdzieszznim–powiedziałPiekarz.
–Zkim,proszępana?–zapytałaniepewnie.
–ZMieszczaninem.Wiesz,żeposzedł.Nietraćczasunaudawanie.
–Onwróci,proszępana.
– Czy powiedział, że wróci? Jeśli tak, to źle zrobi. Wpadnie w ręce strażników. Ten
Mieszczanin nie jest zbyt sprytny; gdyby był, wiedziałby, że celowo zostawiłem otwarte
drzwi.Tyteżzamierzaszodejść?
–ZaczekamnaMieszczanina–odparłaValona.
–Jakchcesz.Będzieszdługoczekać.Możeszodejść,kiedytylkozechcesz.
Promień latarki nagle przesunął się po podłodze, wydobywając z mroku bladą,
wynędzniałątwarzRika.Powiekiśpiącegoodruchowozacisnęłysię,alespałdalej.
– Jeśli jednak zechcesz iść – powiedział Piekarz z naciskiem – pamiętaj, że on zostaje tu.
Myślę,żemnierozumiesz.Jeżelizamierzaszodejść,drzwisąotwarte,aleniedlaniego.
– Przecież to tylko biedny, chory chłopak... – zaczęła Valona piskliwym, przestraszonym
głosem.
–Tak?Nocóż,jazbierambiednychchorychchłopcówitentuzostaje.Pamiętaj!
StrumieńświatłanieschodziłztwarzyśpiącegoRika.
5.Uczony
Doktor Selim Junz niecierpliwił się od roku, ale człowiek nie przyzwyczaja się do
niecierpliwości. Raczej wprost przeciwnie. Pomimo to ten rok nauczył go, że sarkańskiej
administracjiniedasiępopędzać;tymbardziejżeskładałasięwwiększościzprzeniesionych
tuFlorińczyków,straszliwieczułychnapunkcieswojejgodności.
Kiedyś zapytał starego Abla, ambasadora Trantora, który mieszkał na Sark tak długo, że
prawie zapuścił tu korzenie, dlaczego Sarkańczycy pozwalają, aby w ich ministerstwach
kierowaliróżnymisprawamiludzie,którymitakgłębokogardzą.
Abelzmrużyłoczy,patrzącnaniegoznadkielichazielonegowina.
– Polityka, Junz – powiedział. – Polityka. Praktyczne zastosowanie genetyki, zgodnie
z sarkańską logiką. Ich świat jest mały i niewiele znaczący, a oni mają coś do powiedzenia
tylko dlatego, że kontrolują tę kopalnię złota – Florinę. Tak więc co roku przeczesują pola
i wioski Floriny i zabierają najzdolniejszą młodzież na Sark, na przeszkolenie. Średniakom
każą wypełniać formularze, przewracać kartki i podpisywać papierki, tych zaś naprawdę
zdolnychodsyłająnaFlorinęjakotubylczychzarządcówmiast.NazywająichMieszczanami.
Doktor Junz był kosmoanalitykiem. Nie widział w tym wszystkim głębszego sensu.
Powiedziałtorozmówcy.
Abel wyciągnął w jego kierunku gruby palec wskazujący i zielony blask sączący się
zkielichadotknąłkrzywegopaznokcia,tłumiącchorobliwą,żółtoszarąbarwę.
– Nie nadajesz się na administratora – rzekł. – Nie proś mnie o rekomendację. Widzisz,
najinteligentniejsiobywateleFlorinycałymsercempopierająSarkańczyków,ponieważsłużąc
im, mają się całkiem dobrze, natomiast gdyby odwrócili się od nich, w najlepszym razie
mogliby oczekiwać powrotu do typowej florińskiej egzystencji, która nie jest ciekawa,
przyjacielu,niejestciekawa.
Jednymhaustemwypiłwinoimówiłdalej.
–Cowięcej,aniMieszczanom,aniurzędnikomnaSarkniewolnomiećpotomstwa,zato
grozi utrata stanowiska. Nawet z Florinkami. Stosunki z kobietami z Sark, rzecz jasna, nie
wchodzą w rachubę. W ten sposób najlepsze florińskie geny są ustawicznie wycofywane
zobiegu,takżewkońcuFlorinastaniesięplanetądrwaliinosicieliwody.
–Aleniebędąteżmieliurzędników.
–Tomelodiadalekiejprzyszłości.
DoktorJunzsiedziałterazwjednejzpoczekalniUrzędudoSprawFlorinyiniecierpliwie
czekał,ażprzepuszczągoprzezkolejneszczeble,podczasgdyflorińscyurzędnicybezkońca
błądziliwbiurokratycznymlabiryncie.
StanąłprzednimFlorińczyk,którypostarzałsięipomarszczyłwwieloletniejsłużbie.
–DoktorJunz?
–Tak.
–Proszęzemną.
Migający numer na ekranie wywołałby go równie skutecznie, a fluoryzujące strzałki
w powietrzu mogły go zaprowadzić do celu, lecz tam, gdzie robotnik jest tani, nie ma
potrzeby nikogo zastępować. Junz nie bez powodu pomyślał „robotnik”. W żadnym
z sarkańskich ministerstw nie widział kobiet. Florinki zostawiano na ich planecie, oprócz
nielicznychsłużących,którymteżzresztąniewolnobyłomiećdzieci,miejscowekobietyzaś,
jakpowiedziałAbel,niewchodziływrachubę.
Gestem wskazano mu miejsce przed biurkiem asystenta podsekretarza. Zorientował się
przeczytawszytytułświecącysięnablaciebiurka.ŻadenFlorińczykniemógł,rzeczjasna,być
nikim więcej niż asystentem, choćby nie wiem ile nici władzy trzymał w swoich białych
palcach.PodsekretarzisekretarzbędąSarkańczykami,alezkoleiJunzwiedział,żemożeich
spotkaćnagruncietowarzyskim,nigdytu,wministerstwie.
Siedział, zniecierpliwiony, ale bliższy celu. Asystent uważnie przeglądał dokumenty,
przewracająckażdądrobnozapisanąstronę,takjakbyzawierałatajemniceWszechświata.Był
bardzomłody,zapewneabsolwenttegorocznegokursu,ijakwszyscyFlorińczycyjasnowłosy
ijasnoskóry.
Junz poczuł atawistyczną niechęć. Sam pochodził z planety Libair i – jak każdy jej
mieszkaniec – miał skórę z wysoką zawartością pigmentu, ciemnobrązową. Na niewielu
światachwGalaktycespotykałosiętakkrańcowebarwyskóryjaknaLibairzeczynaFlorinie.
Regułąbyłyraczejodcieniepośrednie.
Niektórzy z radykalnych młodych antropologów przychylali się do tezy, że ludzie ze
światów takich jak na przykład Libair powstali w wyniku niezależnej, konwergentnej
ewolucji. Starsi ze złością odrzucali teorię o odrębnych drogach rozwoju, prowadzących do
powstania różnych gatunków mogących krzyżować się ze sobą – co było powszechne na
wszystkich światach Galaktyki. Upierali się, że na swej rodzinnej planecie, którejkolwiek by
przypadałtenzaszczyt,ludzkośćbyłajużpodzielonanagrupyoróżnejpigmentacji.
Takateoriajedynieodsuwałaproblemwczasieiniczegoniewyjaśniała,więcJunzżadnej
z nich nie uważał za słuszną. Nawet teraz często zastanawiał się nad tym problemem.
Z niewiadomych powodów na planetach czarnoskórych przetrwały stare legendy. Na
przykład libairańskie mity mówiły o czasach wojen między ludźmi o różnej pigmentacji,
apierwsząkolonięnaLibairzemielizałożyćbrązowoskórzyuciekającypoprzegranejbitwie.
Gdy doktor Junz opuścił Libair, udając się do Arkturiańskiego Instytutu Technologii
Kosmicznej, i kiedy zaczął pracować w swoim zawodzie, te dawne legendy zostały
zapomniane. Raz tylko zastanawiał się nad nimi poważnie. Zdarzyło się to na jednym ze
starożytnych światów w sektorze Centaura, gdzie pełnił swe obowiązki; jednym z tych
światów, których historię mierzy się na tysiąclecia, a których archaiczne dialekty może są
owym zapomnianym i mitycznym językiem – angielszczyzną. Tam usłyszał specjalne słowo
określająceczłowiekaoczarnejskórze.
Po co używać specjalnego słowa na określenie człowieka o czarnej skórze? Nie ma
specjalnego słowa na człowieka z niebieskimi oczami, wielkimi uszami czy kręconymi
włosami.Niema...
Suchygłosurzędnikaprzerwałterozważania.
–Zdokumentówwynika,żebyłpanjużwnaszymurzędzie.
–Istotnie,proszępana–odparłszorstkoJunz.
–Jednaknieostatnio.
–Nie,nieostatnio.
– Nadal poszukuje pan kosmoanalityka, który zniknął... – urzędnik przerzucił papiery –
...okołojedenaściemiesięcyitrzynaściednitemu.
–Zgadzasię.
–Odtegoczasu–rzekłasystentsuchym,beznamiętnymgłosem,zktóregonajwidoczniej
wyciśnięto cały sok uczuć – nie znaleziono żadnego śladu tego człowieka ani żadnego
dowodu,żekiedykolwiekbyłnaterytoriumSark.
–Nimzniknął–przypomniałnaukowiec–przebywałwKosmosiewpobliżuSark.
Urzędnik podniósł głowę i przez chwilę spojrzenie jego bladoniebieskich oczu
zogniskowałosięnatwarzyJunza;szybkospuściłwzrok.
–Tomożliwe,leczniemażadnegodowodujegoobecnościnaSark.
Żadnegodowodu!DoktorJunzzacisnąłwargi.Tosamoodwielumiesięcypowtarzanomu
zrosnącymzniecierpliwieniemwMiędzygwiezdnymBiurzeKosmoanalizy.
Żadnegodowodu,doktorzeJunz.Uważamy,żetracipanswójcennyczas,doktorzeJunz.
Biurodopilnujedalszychposzukiwań,doktorzeJunz.
Anaprawdęchcieliwtensposóbpowiedzieć:„Przestańmarnowaćnasząforsę,Junz!”
Wszystkozaczęłosię,jakdokładnieokreśliłurzędnik,jedenaściemiesięcyitrzynaściedni
temu Międzygwiezdnego Czasu Standardowego (urzędnik oczywiście w sprawach takiej
waginieśmiałbyużyćmiejscowejmiaryczasu).DwadniprzedtemJunzwylądowałnaSark,
aby przeprowadzić rutynową inspekcję pracy biura, która zmieniła się w... No właśnie,
zamieniłasięwto,czymjestteraz.
Powitał go miejscowy przedstawiciel MBK, wątły młody człowiek, który utrwalił się
wpamięcidoktoraJunzagłówniedziękitemu,żeprzezcałyczasżułjakiśelastycznyprodukt
sarkańskiegoprzemysłuchemicznego.
Kiedy inspekcja dobiegała szczęśliwego końca, miejscowy agent przypomniał sobie coś,
umieściłtrwałowtykwokolicymigdałkówipowiedział:
–Wiadomośćodjednegozpracownikówterenowych,doktorzeJunz.Pewnienicważnego.
Znapanich.
Normalny objaw lekceważenia: „Zna pan ich”. Doktor Junz spojrzał na niego z nagłą
irytacją. Miał ochotę powiedzieć, że piętnaście lat temu on sam był „pracownikiem
terenowym”, kiedy przypomniał sobie, że po trzech miesiącach nie mógł już tego znieść.
Jednaktaodrobinazłościsprawiła,żeprzeczytałwiadomośćzeszczególnąuwagą.
Otojejtreść:
Proszę utrzymywać bezpośrednią łączność po kodowanej linii z Kwaterą Główną MBK
woczekiwaniunaszczegółowewiadomościwsprawieniezwykłejwagi.DotyczycałejGalaktyki.Ląduję
ponajkrótszejtrajektorii.
Agentbyłubawiony.Jegoszczękipodjęłyswójmonotonnyruch,gdymówił:
– Proszę to sobie wyobrazić. „Dotyczy całej Galaktyki”. To doskonałe, nawet jak na
pracownika terenowego. Wywołałem go zaraz po otrzymaniu tej wiadomości, żeby
dowiedzieć się czegoś sensownego oprócz tego bełkotu. Wciąż powtarzał, że życie każdej
żywejistotynaFloriniejestwniebezpieczeństwie.Nowiepan,półmiliardaistnieńnaszali.
Gadał jak psychopata. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty prowadzić go po lądowaniu. Co
panproponuje?
–Czymapanzapiswaszejrozmowy?–spytałJunz.
–Tak,proszępana.
Pokilkuminutowymposzukiwaniuznalezionozwitekmikrofilmu.
Junzobejrzałgonaczytniku.Zmarszczyłbrwi.
–Tokopia,prawda?
– Oryginał wysłałem do sarkańskiego Biura Transportu Pozaplanetarnego. Sądziłem, że
powinniczekaćnalądowiskuzkaretką.Napewnobyłoznimkiepsko.
Doktor Junz miał ochotę przytaknąć młodemu człowiekowi. Gdy samotni analitycy
kosmicznych otchłani załamują się w czasie pracy, ich psychopatie mogą przybierać
gwałtownąformę.
–Zaraz–rzekłnagle.–Mówipan,jakbyonjeszczeniewylądował.
Agentwyglądałnazdziwionego.
–Chybawylądował,aleniktmnieotymniezawiadomił.
–Nocóż,niechpanzadzwonidotransportuidowiesięszczegółów.Psychopataczynie,
wszystkomabyćwraporcie.
Kosmoanalityk wpadł tam ponownie następnego dnia, na krótką kontrolę tuż przed
opuszczeniemplanety.Miałdozałatwieniainnesprawy,nainnychświatachispieszyłsię.Już
wychodząc,rzuciłprzezramię:
–Ajaktamnaszpracownikterenowy?
–Ach,tak–odparłagent.–Właśniechciałempanupowiedzieć.Wtransporcieniconim
nie wiedzą. Posłałem im wzór energetyczny silników hiperatomowych jego statku, a oni
mówią, że nie ma go nigdzie w pobliskiej przestrzeni. Facet musiał zmienić zdanie i nie
wylądował.
Doktor Junz postanowił opóźnić swój odlot o dwadzieścia cztery godziny. Następnego
dniaudałsiędoBiuraTransportuPozaplanetarnegowSarkCity,stolicyplanety.Tamporaz
pierwszy spotkał florińskich biurokratów, którzy zgodnie potrząsali głowami. Och tak,
otrzymaliwiadomośćdotyczącązamierzonegolądowaniaanalitykazMBK,ależadenstatek
niewylądował.
To ważne, nalegał Junz. Ten człowiek był bardzo chory. Czy nie otrzymali zapisu jego
rozmowy z miejscowym agentem MBK? Szeroko otwierali oczy. Zapis? Nie znalazł się nikt,
kto potwierdziłby odbiór dokumentu. Przykro im, jeśli ten człowiek był chory, ale nie
wylądowałtużadenstatekMBKiżadnegostatkuMBKniebyłowpobliskiejprzestrzeni.
Doktor Junz wrócił do hotelu i zaczął rozmyślać. Minął kolejny termin planowanego
odlotu. Zadzwonił do recepcji i poprosił o przeniesienie do innego pokoju, bardziej
odpowiedniego na dłuższy pobyt. Potem zaaranżował spotkanie z Ludiganem Ablem,
ambasadoremTrantora.
Następny dzień spędził czytając książki o historii Sark, a gdy nadeszła pora spotkania
zAblem,sercewybijałomupowolny,gniewnywerbel.Wiedział,żeniezrezygnujetakłatwo.
Stary ambasador potraktował wizytę jako towarzyską, uścisnął mu dłoń, przywołał
mechanicznegobarmanaiprzezpierwszedwadrinkiniedopuściłdojakiejkolwiekdyskusji
na tematy urzędowe. Junz wykorzystał okazję, spytał o florińską administrację i otrzymał
informacjęopraktycznymwykorzystaniugenetykinaSark.Jegozłośćspotęgowałasię.
Junz zawsze pamiętał Abla takim, jakim widział go tego dnia. Głęboko osadzone oczy,
przymkniętepodzdumiewającobiałymibrwiami,haczykowatynosnieustanniewiszącynad
krawędzią kielicha, zapadnięte policzki podkreślające szczupłość twarzy i ciała oraz sękaty
paluch zdający się poruszać w rytmie bezdźwięcznej muzyki. Junz zaczął swoją opowieść,
krótkąizwięzłą.Abelsłuchałuważnie,nieprzerywając.
KiedyJunzskończył,staryambasadordelikatnieotarłwargi.
–Notak.Czyznapantegoczłowieka,któryzniknął?
–Nie.
–Iniewidziałgopan?
–Rzadkosięwidujenaszychpracownikówterenowych.
–Czyprzedtemmiewałurojenia?
– Według jego akt w centrali MBK zdarzyło mu się to po raz pierwszy – jeśli to było
urojenie.
–Jeśli?–ambasadornierozwijałtejmyśli.Powiedział:–Idlaczegoprzyszedłpanztymdo
mnie?
–Potrzebujępomocy.
–Najwidoczniej.Tylkojakiej?Comogęzrobić?
– Zaraz wyjaśnię. Sarkańskie Biuro Transportu Pozaplanetarnego sprawdziło pobliską
przestrzeń na wzór energetyczny silników statku naszego człowieka – nigdzie nie ma ani
śladu. Nie okłamywaliby mnie. Nie mówię, że Sarkańczycy brzydzą się kłamstwem, ale na
pewno brzydzą się niepotrzebnym kłamstwem, a muszą wiedzieć, że mogę to sprawdzić
wciągugodzinyczydwóch.
–Racja.Ico?
– Tylko w dwóch przypadkach nie można wykryć śladu wzoru energetycznego. Kiedy
statku nie ma w pobliskiej przestrzeni, ponieważ przeszedł w nadprzestrzeń i znajduje się
winnymrejonieGalaktyki,orazgdyniemagowKosmosie,gdyżwylądowałnaplanecie.Nie
uwierzę, że nasz człowiek wykonał skok przez nadprzestrzeń. Jeśli jego twierdzenia
ozagrożeniuFlorinyicałejGalaktykisąurojeniami,nicniepowstrzymałobygoodprzybycia
na Sark i złożenia raportu. Nie zmieniłby zdania i nie odleciałby. Mam piętnastoletnie
doświadczeniewtakichsprawach.Jeżelizaśprzypadkiemjegotwierdzeniabyłyprawdziwe
irealne,sprawabyłazbytpoważna,abymógłzmienićzdanieiopuścićpobliskąprzestrzeń.
StaryTrantorianinpodniósłpalecipokiwałnimlekko.
–Stądwysnułpanwniosek,żeonjestnaSark.
–Właśnie.Iznówmamydwiemożliwości.Pierwsza,jeślipopadłwjakąśpsychozę,mógł
wylądowaćgdziekolwieknaplanecie,pozaportemkosmicznym.Możebłąkaćsiępoplanecie,
chory i z zanikiem pamięci. To bardzo mało prawdopodobne, nawet w przypadku
pracowników terenowych, ale czasem się zdarzało. W takich przypadkach napady są
zazwyczaj chwilowe. Gdy mijają, ofiara najpierw przypomina sobie szczegóły swojej pracy,
zanim wrócą jej osobiste wspomnienia. Mimo wszystko – kosmoanaliza to zajęcie na całe
życie.Dotknięciamnezjączęstozostajązłapani,gdywchodządopublicznychbibliotek,żeby
poszukaćinformacjiokosmoanalizie.
– Rozumiem. A zatem chce pan, żebym pomógł panu wymóc na Radzie Bibliotekarzy
zgodęnainformowaniepanaotakimprzypadku.
– Nie, gdyż nie przewiduję tu żadnych problemów. Poproszę, żeby pewne podstawowe
dziełazdziedzinykosmoanalizywciągniętonaspecjalnąlistęiabykażdego,ktooniezapyta,
a nie zdoła dowieść, że jest rodowitym Sarkańczykiem, zatrzymano i przesłuchano. Zgodzą
się, ponieważ będą wiedzieli albo niektórzy ich zwierzchnicy będą wiedzieli, że ten plan na
nicsięniezda.
–Dlaczego?
–Dlatego–Junzmówiłcorazszybciej,dygocączwściekłości–żejestempewien,żenasz
człowiekwylądowałwkosmoporcieSarkCitydokładnietak,jakzamierzał,poczym–zdrów
na umyśle czy nie – został uwięziony lub zabity przez władze sarkańskie. Ale ja się tego
dowiem.
Abelodstawiłprawiepustykielich.
–Żartujepan?Zabity?
– Czy wyglądam na żartownisia? A co powiedział mi pan pół godziny temu
o Sarkańczykach? Ich życie, bogactwo i władza zależą od zachowania kontroli nad Floriną.
Czego dowiedziałem się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny o ich historii? Tego, że
bogactwem Sark są pola kyrtu na Florinie. I oto zjawia się człowiek, normalny czy nie,
obojętne, który twierdzi, że coś, co ma znaczenie dla całej Galaktyki, zagrozi życiu każdego
mężczyznyikażdejkobietynaFlorinie.Proszęspojrzećnazapisostatniejrozmowyznaszym
człowiekiem.
Abelwziąłrolkęfilmu,któryrzuciłmuJunz,iprzyjąłpodanyczytnik.Powoliprzeczytał
wiadomość,mrużąciwytężającbladoniebieskieoczy.
–Niewieleztegowynika.
– Oczywiście. Wiadomo, że zagraża jakieś niebezpieczeństwo. I trzeba się śpieszyć. To
wszystko. Jednak nie wolno było posyłać tego Sarkańczykom. Nawet gdyby ten człowiek
mylił się, czy sarkański rząd pozwoliłby mu szerzyć takie obłąkańcze pogłoski – jeżeli były
obłąkańcze – po całej Galaktyce? Nawet abstrahując od paniki, jaką mogły wywołać na
Florinie, przeszkadzając w produkcji włókien kyrtu, pozostaje faktem, że w ten sposób
ujawniłbyprzedcałąGalaktykątopaskudnebagno,jakimsąstosunkipolitycznemiędzySark
aFloriną.Tymczasem,abytegouniknąć,wystarczyłousunąćtylkojednegoczłowieka,gdyżja
nie mogę podjąć działania opierając się tylko na tym zapisie, o czym oni doskonale wiedzą.
Czy w takim wypadku Sarkańczycy zawahaliby się przed morderstwem? Ci
eksperymentatorzy genetyczni – jak pan ich przed chwilą przedstawił – na pewno nie
wahalibysięanichwili.
–Aczegooczekujepanodemnie?Muszępowiedzieć,żenadalniejestempewien.–Abel
niewyglądałnaporuszonego.
– Niech pan dowie się, czy go zabili – rzekł ponuro Junz. – Musi pan tu mieć swoich
szpiegów. Och, proszę nie zaprzeczać. Wystarczająco długo tłukę się po Galaktyce, żeby
utracić złudzenia. Proszę zgłębić tę tajemnicę, podczas gdy ja będę odwracał ich uwagę
negocjując z bibliotekarzami. A kiedy przekona się pan, że naprawdę są mordercami,
chciałbym, aby Trantor zadbał o to, żeby żaden rząd w Galaktyce nie wyobrażał sobie, iż
możebezkarniezabijaćludziMBK.
NatymzakończyłosięjegopierwszespotkaniezAblem.
Junz nie pomylił się w jednej sprawie. Sarkańscy urzędnicy byli chętni, a nawet
uprzedzającogrzeczni,gdychodziłoowspółpracęzbibliotekami.
Jednak wydawało się, że pomylił się w czymś innym. Mijały miesiące, a agenci Abla
nigdzieniemogliznaleźćśladuzaginionegopracownikaMBK,żywegoaniumarłego.
Tak było przez jedenaście miesięcy. Junz już był niemal gotowy zrezygnować. W duchu
postanowił poczekać jeszcze miesiąc, nie dłużej. Nagle nastąpił przełom, i to wcale nie za
sprawą Abla, lecz prawie zapomnianego samotnego strzelca, którego Junz osobiście
zaangażował.WpłynąłraportzBibliotekiPublicznejSarkiJunzznalazłsięprzedflorińskim
urzędnikiemwUrzędziedoSprawFloriny.
Urzędnikuporządkowałsprawęwmyślach.Przewróciłostatniąstronę.Podniósłgłowę.
–Icomogędlapanazrobić?
Junzpoinformowałgozwięźle.
– Wczoraj, o czwartej dwadzieścia dwie po południu zawiadomiono mnie, że we
florińskiej filii Biblioteki Publicznej w Sark zatrzymano dla mnie człowieka, który usiłował
skorzystać z dwóch podstawowych dzieł z zakresu kosmoanalizy i nie był rodowitym
Sarkańczykiem.Odtamtejporyniemiałemżadnychwiadomościzbiblioteki.
Mówiłdalej,podnoszącgłos,byzakrzyczećurzędnika,którypróbowałcośwtrącić.
– Telewizyjny biuletyn informacyjny z publicznego przekaźnika w hotelu, w którym
rezyduję,podwczorajsządatąigodzinąpiątązeropięćpopołudniupodaje,żeweflorińskiej
filiiBibliotekiPublicznejwSarkzostałogłuszonyczłonekStrażyFlorińskiej,iżeposzukujesię
trojgatubylcówpodejrzanychotoprzestępstwo.Tejwiadomościniepodanowpóźniejszych
biuletynach. Nie ma wątpliwości, że obie te informacje mają ze sobą związek. Jestem
przekonany,żeczłowiek,któregoszukam,znajdujesięwrękachStrażyFlorińskiej.Prosiłem
o zezwolenie na przelot na Florinę i odmówiono mi. Połączyłem się podprzestrzennie
z Floriną i zażądałem, aby przysłano tego człowieka na Sark. Nie otrzymałem żadnej
odpowiedzi. Przybywam do Urzędu do Spraw Floriny domagać się podjęcia odpowiednich
kroków.Albojapolecętam,alboonprzylecitutaj.
Bezdusznygłosurzędnikapowiedział:
– Władze Sark nie mogą przyjmować ultimatum oficerów MBK. Zostałem ostrzeżony
przez moich zwierzchników, że zapewne będzie pan domagał się odpowiedzi w tej sprawie
ipoinstruowanomniecodofaktów,jakiewolnomipanuwyjawić.Człowiek,któryusiłował
skorzystaćzzastrzeżonychdzieł,wrazzdwomainnymiosobami–Mieszczaninemiflorińską
kobietą – istotnie popełnił zbrodnię, o jakiej pan wspomniał. Byli ścigani przez strażników.
Jednakżeniezostalischwytani.
Junzpoczułgłębokierozczarowanie,któregonawetniepróbowałukryć.
–Uciekli?
–Niezupełnie.Stwierdzono,iżukrylisięwpiekarniniejakiegoMattaKhorova.
–Ipozwolonoimtamzostać?–zdumiałsięJunz.
–CzyostatniokonferowałpanzJegoEkscelencjąLudiganemAblem?
–Cotoma...
–Poinformowanonas,żeczęstowidywanopanawambasadzietrantoriańskiej.
–Niewidziałemambasadoraodtygodnia.
– Proponuję więc, żeby się pan z nim spotkał. Nie ruszaliśmy przestępców w piekarni
Khorova z uwagi na dobro naszych międzygwiezdnych stosunków z Trantorem.
Poinstruowano mnie, abym panu powiedział – jeśli okaże się to konieczne – że Khorov, co
zapewne pana nie zdziwi – przy tych słowach bladą twarz urzędnika wykrzywił grymas
szyderczegouśmiechu–jestdobrzeznanynaszemuMinisterstwuBezpieczeństwajakoagent
Trantora.
6.Ambasador
DziesięćgodzinprzedrozmowąJunzazurzędnikiemTerensopuściłpiekarnięKhorova.
Krocząc ostrożnie ulicami Miasta, Terens wodził dłonią po chropowatych ścianach
robotniczych chat. Panujące wokół głębokie ciemności rozjaśniał tylko słaby, migotliwy
odblaskświatełzGórnegoMiasta.JedynymiświatłamipochodzącymizDolnegoMiastabyły
żółtawebłyskilatarekstrażników,którzymaszerowalipodwóchipotrzech.
Dolne Miasto leżało pogrążone we śnie jak chory potwór, którego śliskie wnętrzności
skrywałabłyszczącakopułagórnychpoziomów.Jegoczęśćzapewnetętniłaukrytymżyciem,
tam,gdzieprzywożonoimagazynowanoprodukty,jednaknietu,niewslumsach.
Słysząc odległy stukot kroków, Terens skrył się w zakurzonej uliczce (nawet conocne
florińskiedeszczeledwiedocieraływosłoniętemiejscapodżelazobetonem).Światłabłysnęły,
minęłygoizniknęłystometrówdalej.
Strażnicymaszerowalitamizpowrotemprzezcałąnoc.Wystarczyło,żetakchodzili.Lęk,
jaki budzili, pozwalał utrzymać porządek niemal bez użycia siły. W pozbawionym świateł
mieście ciemność mogła być osłoną dla całych rzesz przestępców, lecz nawet gdyby nie
pilnowaligostrażnicy,takieniebezpieczeństwonieistniało.Składyżywnościiwarsztatybyły
dobrze strzeżone, luksusy Górnego Miasta niedostępne, a próby wzajemnego okradania się,
żerowaniananędzyinnychzgóryskazanenaniepowodzenie.
To,conainnychświatachuważanozaprzestępstwo,wtychciemnościachpraktycznienie
istniało. Biedni byli pod ręką, lecz już zostali oskubani do czysta, bogaci zaś byli dosłownie
pozazasięgiem.
Terens skradał się. Gdy przechodził pod jednym z otworów w żelbetowej płycie, jego
twarzbłysnęławmrokujakbiałaplama.Mimowolniespojrzałwgórę.
Pozazasięgiem!
Czy rzeczywiście nie można ich dosięgnąć? Ile już razy zmienił się jego stosunek do
Posiadaczy? Będąc dzieckiem, myślał o nich dziecinnie. Strażnicy byli potworami w czerni
i srebrze, przed którymi należało uciekać, nawet jeśli nie zrobiłeś niczego złego. Posiadacze
bylizagadkowymiibajkowymisupermenami,niezwykledobrymi,żyjącymiwrajuznanym
jako Sark, ustawicznie i cierpliwie zabiegającymi o dobro niemądrych mężczyzn i kobiet
Floriny.
Codziennie powtarzał w szkole: „Niech Duch Galaktyki strzeże Posiadaczy, tak jak oni
strzegąnas”.
Tak, pomyślał teraz, właśnie. Właśnie tak! Niech Duch będzie dla nich tym, czym oni są
dlanas.Nimniej,niwięcej.Zacisnąłpięściażdobólu.
Kiedy miał dziesięć lat, napisał wypracowanie o tym, jak wyobraża sobie życie na Sark.
Popuściłwodzetwórczejwyobraźni,chcącpopisaćsięumiejętnościąpisania.Niewieleztego
pamiętał, właściwie tylko jeden akapit. Opisał w nim Posiadaczy, jak zbierają się każdego
rankawwielkiejsaliościanachkolorukwiatówkyrtu,sześciometrowycholbrzymów,którzy
stojącdostojnie,debatująnadgrzechamiFlorińczykówizpowagąismutkiemrozważają,jak
nakłonićichdocnotliwegożycia.
Nauczyciel był bardzo zadowolony i pod koniec roku, kiedy inni chłopcy nadal
uczęszczali na krótkie lekcje czytania, pisania i moralności, on został przeniesiony do
specjalnejklasy,wktórejuczyłsięmatematyki,galaktografiiihistoriiSark.Wwiekuszesnastu
latzabranogonaSark.
Wciążpamiętałtenwspaniałydzieńiwzdrygnąłsięnasamojegowspomnienie.Namyśl
onimczułdojmującywstyd.
Teraz zbliżał się do krańca miasta. Sporadyczne podmuchy wiatru przynosiły ciężki,
nocnyzapachkwiatówkyrtu.Jeszczekilkaminutiznajdziesięwstosunkowobezpiecznym
miejscu – wśród pól, po których nie krążyły regularne patrole i gdzie przez postrzępione
chmury znów zobaczy gwiazdy. Także tę mocną, jaskrawożółtą gwiazdę, która jest słońcem
Sark.
Przezpółżyciatobyłajegogwiazda.Taniebywalejasnamałakulkabyładlaniegoczymś
więcejniżgwiazdą.Kiedyujrzałjąporazpierwszy,przezlukkosmolotu,miałochotępaśćna
kolana. Na myśl, że zbliża się do raju, zapomniał nawet o paraliżującym lęku pierwszej
podróżywprzestrzenikosmicznej.
WylądowałwtymrajuizostałdoprowadzonydostaregoFlorińczyka,którydopilnował,
żeby go wykąpano i odpowiednio odziano. Potem zabrano go do wielkiego budynku, a po
drodzestaryprzewodnikpokłoniłsięjakiejśmijanejpostaci.
–Ukłońsię!–mruknąłgniewniedomłodegoTerensa.
Usłuchał,zmieszany.
–Ktotobył?
–Posiadacz,tytępywieśniaku.
–To?Posiadacz?
Stanął jak wryty, tak że tamten musiał pociągnąć go za rękę. Po raz pierwszy ujrzał
Posiadacza. Wcale nie sześciometrowy, lecz zwyczajny człowiek. Inni florińscy młodzieńcy
otrząsnęli się z szoku wywołanego takim rozczarowaniem, a Terens nie. Coś w nim pękło,
zmieniłosięnazawsze.
Podczas całego szkolenia i długich studiów, z którymi tak dobrze sobie radził, nigdy nie
zapomniałotym,żePosiadaczesątylkoludźmi.
Studiowałdziesięćlat,akiedynieuczyłsię,niejadłiniespał,nauczyłsiębyćużyteczny.
Nauczonogodoręczaćprzesyłki,opróżniaćkoszenaśmieci,kłaniaćsięniskoprzechodzącym
Posiadaczomizszacunkiemodwracaćtwarzdościany,gdymijałygoichkobiety.
Przez pięć następnych lat pracował w administracji, jak zwykle przenoszony ze
stanowiskanastanowiskowceluwypróbowaniajegozdolnościwprzeróżnychwarunkach.
Kiedyśodwiedziłgopulchny,łagodnyFlorińczyk,przyjaźnieuśmiechnięty,którypoklepał
goporamieniuizapytał,cosądzioPosiadaczach.
Terens stłumił w sobie chęć natychmiastowej ucieczki. Przeraził się, że jego myśli mogły
w jakiś tajemniczy sposób uzewnętrznić się w wyrazie twarzy. Potrząsnął głową
iwymamrotałstekkomunałówodobrociPosiadaczy.
Jednakpulchnytylkowydąłustairzekł:
–Chybatakniemyślisz.Przyjdździświeczórpodtenadres.
I wręczył Terensowi mały kartonik, który po kilku minutach zwęglił się i rozsypał
wproch.
Terensposzedł.Bałsię,alebyłciekaw.Spotkałtamswoichznajomych,którzyspoglądali
na niego porozumiewawczo, a później, w pracy, patrzyli obojętnie. Słuchał tego, co mówili,
i przekonał się, że wielu podziela jego opinie, które traktował jako owoc własnych, i tylko
własnychprzemyśleń.
Dowiedziałsię,żeprzynajmniejniektórzyFlorińczycyuważająPosiadaczyzawstrętnych
wyzyskiwaczy, dla własnej korzyści grabiących Florinę z jej bogactw i utrzymujących
biednych tubylców w ciemnocie i ubóstwie. Dowiedział się, że nadchodzi czas wielkiego
powstaniaprzeciwSarkicałebogactwoFlorinyprzypadnieprawowitymwłaścicielom.
W jaki sposób? – pytał Terens. Zadawał to pytanie raz po raz. Przecież Posiadacze
istrażnicymająbroń.
WtedypowiedzielimuoTrantorze,gigantycznymimperiumrozrastającymsięwostatnich
stuleciach tak, że należała do niego już połowa zamieszkanych światów Galaktyki. Trantor,
mówili,zniszczySarkzpomocąFlorińczyków.
Jednak,mówiłTerensnajpierwsobie,apoteminnym,jeśliTrantorjesttakwielki,aFlorina
takmała,czyTrantorniezastąpipoprostuSarkjakojeszczepotężniejszyibardziejtyrański
władca? Jeśli takie było to jedyne wyjście, to lepiej już znosić Sark. Lepsze zło znane niż
nieznane.
Wyśmianogoiwyrzucono,grożącutratążycia,jeślikiedykolwiekpowiekomuśotym,co
słyszał.
Aniecopóźniejzauważył,żekonspiratorzyzaczęliznikaćjedenpodrugim,ażzostałtylko
tenpulchny.
Czasamiwidziałgo,jaktuitamszepczedouchajakiemuśnowoprzybyłemu,aleTerens
niemógłostrzecofiary,żetojestwystawianienapokusęisprawdzanie.Każdymusiznaleźć
własnądrogę–takjakon.
Przez pewien czas pracował w Ministerstwie Bezpieczeństwa, czego dostąpiło niewielu
Florińczyków. Trwało to krótko, ponieważ władza związana ze stanowiskiem
wbezpieczeństwiebyłatakogromna,żenikomuniezezwalanonadłuższepiastowanietam
funkcji.
JednakpracująctamTerensprzekonałsię,kuswojemuzdziwieniu,żeistniejąprawdziwe
spiski.MężczyźniikobietynaFloriniespotykalisięwtajemnicyiplanowalibunt.Zazwyczaj
bylipotajemnieopłacaniprzezTrantor.Niektórzyztychniedoszłychbuntownikównaprawdę
uważali,żeFlorinamożezwyciężyćbezniczyjejpomocy.
Terens zastanawiał się nad tym. Mało mówił, pracował bez zarzutu, ale myślał swoje.
NienawidziłPosiadaczy,trochędlatego,żeniemielisześciumetrówwzrostu,trochędlatego,
że nie wolno mu było patrzeć na ich kobiety, a wreszcie dlatego, że zgięty w ukłonie służył
kilkuznichistwierdził,iżmimocałejicharogancjibyligłupcami,wiedzieliniewięcejniżon,
aprzeważniebyliowielemniejinteligentni.
Co jednak mogli zrobić Florińczycy? Jaki był sens wymieniać głupiego Posiadacza
sarkańskiego na głupiego dostojnika trantoriańskiego? Oczekiwać, że florińscy wieśniacy
zrobiącośsamodzielnie,byłoniebezpiecznąmrzonką.Takwięcniebyłożadnegowyjścia.
Zastanawiałsięnadtymproblememodlat–jakostudent,urzędnikijakoMieszczanin.
Ażnagletenszczególnysplotokolicznościwłożyłnieoczekiwanerozwiązaniewręcetego
niepozornego człowieka, który kiedyś był kosmoanalitykiem, a teraz bełkotał o czymś, co
zagrażałożyciuwszystkichmężczyznikobietnaFlorinie.
Terens znalazł się już na polach, gdzie ustawał nocny deszczyk i gwiazdy lśniły wśród
wilgoci chmur. Oddychał głęboko zapachem kyrtu, największego skarbu i przekleństwa
Floriny.
Nie miał złudzeń. Nie był już Mieszczaninem. Nie był nawet wolnym florińskim
wieśniakiem.Byłuciekającymprzestępcą,ukrywającymsięzbiegiem.
Ajednakwgłowiemiałzamęt.Przezostatniedwadzieściaczterygodzinymiałwrękach
najpotężniejszą broń przeciw Sark, o jakiej ktokolwiek mógłby marzyć. Nie było co do tego
wątpliwości.Wiedział,żeto,coRiksobieprzypomniał,rzeczywiściesięzdarzyło,żebyłkiedyś
kosmoanalitykiem, że umysł Rika był poddany głębokiemu działaniu psychosondy, że we
wracającejmupamięcikryłasięprawda–strasznaipotężna.
Terensbyłtegopewien.
AterazRikwpadłwgrubełapyczłowieka,któryudawałflorińskiegopatriotę,anaprawdę
byłagentemTrantora.
Terens czuł ściskający mu gardło gniew. To jasne, że ten Piekarz jest trantoriańskim
agentem.Odpierwszejchwiliniemiałcodotegowątpliwości.KtozmieszkańcówDolnego
Miastamiałbytylepieniędzy,żebystawiaćatrapypiecówmikrofalowych?
Niemógłpozwolić,abyRikwpadłwsieciTrantora.Niepozwolinato.Byłprzygotowany
napodjęciekażdegoryzyka.Cotamryzyko!Przecieżitakczekagokaraśmierci.
Na skraju nieba ujrzał słabą poświatę. Zaczeka na świt. Strażnicy z pewnością już
otrzymalijegorysopis,alemożeupłyniekilkaminutzanimgozauważą.
A w ciągu tych paru minut będzie ciągle Mieszczaninem. I zdąży zrobić coś, o czym –
nawetteraz–nieśmiałdłużejmyśleć.
DziesięćgodzinporozmowiezurzędnikiemJunzznówodwiedziłLudiganaAbla.
AmbasadorprzywitałJunzazeswązwykłąpozornąserdecznością,podktórąwyczuwało
się wyraźne i niepokojące poczucie winy. W czasie ich pierwszego spotkania (dawno temu;
minąłjużniemalcałyStandardowyRok)niezwracałszczególnejuwaginajegoopowieśćjako
taką.Jedynątroskąambasadorabyło:„Czytojakośpomoże,czymożepomócTrantorowi?”
Trantor!Zawszebyłdlaniegonajważniejszy,aleAbelniebyłgłupcem,którybyżywiłkult
dla grupki gwiazd czy żółtego emblematu z kosmolotem i słońcem trantoriańskich sił
zbrojnych.Krótkomówiąc,niebyłpatriotąwzwyczajnymznaczeniutegosłowaiTrantorjako
Trantornicdlaniegonieznaczył.
Abelżywiłkultdlapokoju;tymbardziejżestarzejącsię,corazbardziejdoceniałkieliszek
wina, powietrze przesycone perfumami i dźwiękami muzyki, popołudniową drzemkę
i spokojne oczekiwanie na śmierć. Wyobrażał sobie, że to samo musi czuć każdy człowiek;
tymczasem tyle ludzi cierpiało z powodu wojny i zniszczenia. Zamarzali w kosmicznej
próżni, wyparowywali w błysku atomowych eksplozji, ginęli z głodu na obleganych
ibombardowanychplanetach.
Jak wymusić pokój? Nie perswazją, to pewne, i nie kształceniem. Jeśli człowiek nie jest
w stanie spojrzeć na zjawisko pokoju i zjawisko wojny tak, aby przedłożyć pierwsze nad
drugie, to jakie argumenty mogą go przekonać? Cóż może być ważniejszym powodem
potępienia wojny niż sama wojna? Jakie popisy dialektyki mają choć dziesiątą część tej siły
przekonywania,jakąmajedenwypatroszonystatekzeswymupiornymładunkiem?
Takwięcjesttylkojedensposób,abyskończyćzestosowaniemsiły–użyćsiły.
Abel miał w swoim gabinecie mapę Trantora, ujętą tak, aby ukazywała zastosowanie tej
siły. Mapa była w kształcie kryształowej kuli, w której zawieszono trójwymiarowy obraz
Galaktyki. Jej gwiazdy były białymi kropkami diamentowego pyłu, mgławice smugami
światłalubczarnejmgły,wpobliżucentrumzaśznajdowałosiękilkaczerwonychpunkcików,
będącychniegdyśRepublikąTrantoriańską.
Właśnie„niegdyś”,pięćsetlattemuRepublikaTrantoriańskaskładałasięzaledwiezpięciu
światów.
To była mapa historyczna i pokazywała Republikę w tym stadium tylko wtedy, kiedy
pokrętło ustawione było na zero. Przestawiając pokrętło o jedną kreskę można było oglądać
Galaktykęopięćdziesiątlatstarszą,agwiazdywokółTrantoraczerwieńsze.
Podziesięciukreskachmijapięćsetlatiszkarłatrozszerzasięjakrosnącaplamakrwi,aż
ponadpołowaGalaktykiznajdujesięwczerwonejkałuży.
Ta czerwień była czerwona jak krew nie tylko w przenośni. W miarę jak Republika
TrantoriańskastawałasięKonfederacjąTrantoriańską,apotemImperiumTrantoriańskim,jej
rozwójznaczyłszlakmartwychludzi,martwychstatkówimartwychświatów.Ajednakprzez
toTrantorrósłwsiłęiwobrębietejczerwonejplamypanowałpokój.
TerazTrantorzmierzałdokolejnejprzemiany:zImperiumTrantoriańskiegowImperium
Galaktyczne.Czerwieńobejmiewszystkiegwiazdyiwszędziezapanujepokój–paxTrantorica.
Abel pragnął tego. Pięćset lat temu, przed czterystu, a nawet przed dwustu laty,
buntowałby się przeciw Trantorowi jako obrzydliwemu gniazdu wstrętnych, agresywnych
materialistów,którzygwałcąprawainnych,niezdolnidostworzeniaprawdziwejdemokracji
wewłasnymdomu,chętniekrytykująuchybieniainnychrządów,aponadtosąbezgranicznie
chciwi.Aletenczasjużminął.
Ablowi nie chodziło o Trantor, ale o rezultat, jaki miał przynieść rozwój Imperium. Stąd
teżpytanie:„CzytopomożepokojowinaGalaktyce?”przyjmowałopostać:„Czytopomoże
Trantorowi?”
Cały kłopot, że w tym szczególnym przypadku nie był tego pewien. Dla Junza
rozwiązaniebyłoprosteioczywiste.TrantormusipoprzećMBKiukaraćSark.
Może to byłoby dobre wyjście, gdyby udało się coś udowodnić Sarkańczykom. A może
nawet wtedy nie. Jeśli nie uda im się niczego udowodnić – na pewno nie. W każdym razie
Trantor nie powinien postępować pochopnie. Wiadomo, że właśnie Trantor skupia całą
władzęwGalaktyceinadalistniejemożliwość,żepozostałe,nietrantoriańskieplanetymogą
zjednoczyćsięprzeciwniemu.Trantorzdołałbyzwyciężyćwtakiejwojnie,alewobliczuceny,
jakąbyzatozapłacił,zwycięstwobyłobytylkomniejprzykrymokreśleniemklęski.
Dlatego w tej ostatniej fazie gry Trantorowi nie wolno wykonać żadnego nieostrożnego
posunięcia. Tak więc Abel postępował z rozmysłem, snując delikatne sieci w labiryntach
administracjiiwśródsarkańskichPosiadaczy,wypytujączuśmiechemiprzesłuchującniczego
nie podejrzewających rozmówców. Nie zapomniał też objąć Junza troskliwą opieką
trantoriańskich tajnych służb, aby rozwścieczony uczony w jednej chwili nie narobił szkód,
którychAbelniezdołałbynaprawićprzezrok.
AbelbyłzdumionynieustającymwzburzeniemLibairańczyka.Kiedyśzapytałgo:
–Dlaczegopantaktroszczysięojednegokosmoanalityka?
SpodziewałsięwykładuojednościMBKorazobowiązkupopieraniagojakonarzędzianie
tego czy tamtego świata, ale całej ludzkości. Nie usłyszał go. Junz zmarszczył brwi
ipowiedział:
–GdyżuźródłategowszystkiegoleżyistotastosunkówłączącychSarkzFloriną.Chcęją
ujawnićizniszczyć.
Abel poczuł niesmak. Zawsze i wszędzie te niepotrzebne kłopoty z pojedynczymi
światami,któreprzeszkadzająciąglewrozwiązaniuproblemujednościgalaktycznej.Jasne,że
tuiówdziedochodziłodoniesprawiedliwościspołecznych.Jasne,żeczasembyłytrudnedo
zniesienia. Jednak jak można sobie wyobrażać, że takie nieprawidłowości da się rozwiązać
w skali mniejszej niż galaktyczna? Najpierw trzeba położyć kres wojnom i wzajemnym
animozjom, a wtedy zająć się problemami wewnętrznymi, których główną przyczyną jest
wkońcukonfliktzewnętrzny.
A Junz nawet nie pochodził z Floriny. Nawet nie miał powodu do takiej emocjonalnej
krótkowzroczności.
–CzymjestdlapanaFlorina?–spytałAbel.
–Czujępewnepokrewieństwo–odparłponamyśleJunz.
–PrzecieżjestpanLibairańczykiem.Przynajmniejtakieodnoszęwrażenie.
–Jestem–inatympolegatopokrewieństwo.OniimyjesteśmyskrajnościamiwGalaktyce
przeciętności.
–Skrajnościami?Nierozumiem.
–Chodziopigmentacjęskóry–rzekłJunz.–Onisąniezwyklebiali.Myniezwykleczarni.
To coś oznacza. Wiąże nas ze sobą. Stanowi wspólny element. Wydaje mi się, iż nasi
przodkowie przez długi czas cierpieli, a nawet byli wykluczani ze społeczności z powodu
różnicwkolorzeskóry.Jesteśmynieszczęśliwymibiałymiinieszczęśliwymiczarnymi,braćmi
wodmienności.
WidzączdumienieAbla,Junzzamilkł.Nigdywięcejnieporuszalitegotematu.
A teraz, po roku, bez ostrzeżenia, bez jakichkolwiek uprzednich oznak, kiedy wydawało
się, że cała ta nieszczęsna sprawa umrze śmiercią naturalną i gdy już nawet Junz zdradzał
objawyzniechęcenia,wybuchłabomba.
Abel miał teraz przed sobą innego Junza, którego gniew nie był skierowany wyłącznie
przeciwSarkańczykom,aleiprzeciwambasadorowi.
–Niechodzioto–powiedziałmiędzyinnymiLibairańczyk–żedenerwująmniepańscy
agenci,którzysiedząminakarku.Powiedzmy,żejestpanostrożnyiniemożeufaćnikomu
iniczemu.Dobrze,niechtakbędzie.Aledlaczegoniepoinformowanomnie,żezlokalizowano
mojegoczłowieka?
Abelpogładziłrękąciepłeobiciefotela.
–Toniesąprostesprawy.Niesąproste.Poleciłem,abykażdedoniesienieopróbiedotarcia
do tekstów z dziedziny kosmoanalizy przez osoby nieupoważnione przekazywano moim
agentomipanu.Sądziłem,żemożepanpotrzebowaćochrony.AlenaFlorinie...
Junzrzekłzezłością:
– Tak. Byliśmy głupcami nie biorąc tego pod uwagę. Straciliśmy prawie rok, by się
przekonać, że nie możemy znaleźć go nigdzie na Sark. On musiał być na Florinie, a my
byliśmyślepi.Wkażdymrazie,terazgomamy.Araczejpangoma,więcchybabędęmógłgo
zobaczyć?
Abelnieodpowiedziałwprost.
–Mówipan,żepowiedzieli,iżtencałyKhorovjestagentemTrantora?
–Aniejest?Pocomielibykłamać?Amożeźleichpoinformowano?
– Nie kłamali i nie byli źle poinformowani. Przez dziesięć lat był naszym agentem
i niepokoi mnie, że oni o tym wiedzieli. Zaczynam zastanawiać się, co jeszcze o nas wiedzą
i jak nietrwała może być nasza siatka. Czyż jednak nie zastanawia to pana, dlaczego tak
otwarciepowiedzielipanu,żeonjestjednymznaszychludzi?
– Bo to prawda, jak sądzę, i żebym raz na zawsze przestał niepokoić ich dalszymi
żądaniami,któremogłybywywołaćtarciamiędzynimiaTrantorem.
–Prawdatodladyplomatówtowarbezwartości,aczymoglibyzrobićcośgłupszegoniż
zdradzićnam,ileonaswiedzą,pozwalającwporęzwinąćsiatkę,załataćdziuryirozciągnąć
jąnanowo?
–Proszęwięcsamemuodpowiedziećnaswojepytanie.
–Powiedziałbym,żeujawnieniewobecpanawiedzyotym,kimjestKhorov,byłoaktem
triumfuzichstrony.Wiedzieli,żezdradzającsięzposiadaniemtejinformacji,wniczymsobie
niepomogąaniniezaszkodzą,gdyżjajużoddwunastugodzinwiedziałem,żezdemaskowali
gojakonaszegoczłowieka.
–Skąd?
–Znajlepszychźródeł.Słuchajpan!DwanaściegodzintemuMattKhorov,agentTrantora,
został zabity przez florińskiego strażnika. Dwoje Florińczyków, których w owym czasie
przetrzymywał, kobieta i mężczyzna – prawdopodobnie będący poszukiwanym przez pana
pracownikiemterenowym–zniknęłobezśladu.ZapewnewpadliwręcePosiadaczy.
Junz poderwał się z fotela, a z jego ust wydobył się nieartykułowany okrzyk. Abel
spokojnieuniósłkieliszekwinairzekł:
– Oficjalnie nic nie mogę zrobić. Zabity był Florińczykiem, a nie mamy też żadnych
dowodów, że nie są nimi ci dwoje, którzy zniknęli. Widzi pan, zostaliśmy sprytnie
wymanewrowani,aterazjeszczewykpieni.
7.Strażnik
Rik widział, jak zginął Piekarz. Zobaczył, jak osuwa się bez jęku, z piersią rozszarpaną
i zwęgloną bezgłośnym uderzeniem blastera. Ten widok przysłonił mu wszystko, co
wydarzyłosięwcześniej,iniemalwszystko,conastąpiłopotem.
Niewyraźniepamiętałpojawieniesięstrażnika,spokojny,leczgroźnyruch,jakimsięgnął
po broń. Piekarz spojrzał na niego i ułożył wargi do ostatniego słowa, którego nie zdążył
wypowiedzieć. Potem stało się, Rikowi zaszumiała w uszach uderzająca do głowy krew
idzikiewrzaskitłumu,rozbiegającegosięnawszystkiestronyjakstadospłoszonychzwierząt.
Przez chwilę czuł się tak, jakby stan jego umysłu po kilku godzinach snu wcale się nie
poprawił.Strażnikrunąłkuniemu,przepychającsięprzezwrzeszczącychmężczyznikobiety
jak przez morze błota, które trzeba rozgarnąć. Rik i Lona odwrócili się i pozwolili unieść
tłumowi.Ludzkarzekamiaławiryiboczneprądy,skręcałaidrgała,gdyunosiłysięnadnią
latającepojazdystrażników.ValonapopędzałaRikanaprzód,kuprzedmieściomMiasta.Wtej
chwili był wczorajszym wystraszonym dzieckiem, a nie prawie dorosłym z dzisiejszego
ranka.
Obudził się rano, gdy szarzał świt, którego nie mógł widzieć w pozbawionym okien
pomieszczeniu.Leżałkilkadługichminut,zbierającmyśli.Cośwjegoumyślezagoiłosiętej
nocy; coś zazębiło się i stało całością. To mogło wydarzyć się w każdej minucie tych dwóch
dni,jakieupłynęłyodkiedyzaczął„pamiętać”.Tenprocestrwałprzezcałypoprzednidzień.
Wyprawa do Górnego Miasta i do biblioteki, napad na strażnika i późniejsza ucieczka,
spotkanie z Piekarzem – to wszystko podziałało jak katalizator. Skurczone włókna jego
mózgu, tak długo nieczynne, zostały pochwycone i rozciągnięte, zmuszone do bolesnej
aktywności,iteraz,poparugodzinachsnu,lekkopulsowały.
Myślał o Kosmosie i gwiazdach, o rozległych, bezmiernych obszarach pustki i ciszy.
Wreszcieobróciłgłowęirzekł:
–Lona.
Obudziłasięgwałtownie,unoszącnałokciuizerkającnatowarzysza.
–Rik?
–Tujestem,Lono.
–Dobrzesięczujesz?
–Jasne.
Niepotrafiłukryćwzburzenia.
–Czujęsięświetnie,Lono.Słuchaj!Pamiętamwięcej.Byłemnastatkuidokładniewiem,
co...
Ale ona go nie słuchała. Wśliznęła się w swoją sukienkę i odwrócona plecami do niego
zasunęłazameknaprzodzie,poczymzaczęłanerwowozapinaćpas.Napalcachpodeszłado
Rika.
–Niemiałamzamiaruspać.Chciałamczuwać.
Rikowiudzieliłosięjejzdenerwowanie.
–Czycośsięstało?–zapytał.
–Cii,niemówtakgłośno.Wszystkowporządku.
–GdzieMieszczanin?
–Niemagotu.On...musiałiść.Dlaczegonieprześpiszsięjeszczechwilę,Rik?
Odepchnąłjejramię.
–Nicminiejest.Niechcęspać.ChciałempowiedziećMieszczaninowiomoimstatku.
Jednak Mieszczanina nie było, a Valona nie chciała słuchać. Rik zrezygnował i po raz
pierwszy poczuł prawdziwą złość do dziewczyny. Traktowała go jak dziecko, a on zaczynał
czućsięmężczyzną.
W pomieszczeniu rozbłysło światło, a z nim pojawił się barczysty Piekarz. Rik zamrugał
oczami,trochęwystraszony.Niesprzeciwiałsię,gdyValonaopiekuńczoobjęłagoramieniem.
GrubewargiPiekarzarozciągnęłysięwuśmiechu.
–Wcześniewstaliście.
Nieodpowiedzieli.
–Todobrze.Dzisiajwasprzekażę.
Valonapoczułasuchośćwustach.
–Niewydasznasstrażnikom?
Pamiętała,wjakisposóbspoglądałnaRika,kiedyodszedłMieszczanin.Nadalpatrzyłna
Rika;tylkonaniego.
–Nie,niestrażnikom.Powiadomionowłaściwychludzi;będzieciebezpieczni.
Wyszedłiniebawemwróciłniosącjedzenie,ubraniaorazdwiemiskizwodą.Ubraniabyły
noweiwyglądałybardzodziwnie.Patrząc,jakRikzValonąjedząśniadanie,Piekarzrzekł:
– Dam wam nowe nazwiska i nowe życiorysy. Macie słuchać i dobrze sobie zapamiętać.
Nie jesteście Florińczykami, rozumiecie? Jesteście rodzeństwem z planety Wotex.
PrzyjechaliścienaFlorinę...
Mówiłdalej,podającszczegóły,zadającpytania,słuchającichodpowiedzi.
Rik z zadowoleniem powitał możliwość wykazania umiejętności zapamiętywania
iuczeniasię,leczspojrzenieValonyzdradzałoniepokój.Piekarzniemógłtegoniezauważyć.
Powiedziałjej:
–Jeślisprawiszminajmniejszykłopot,wyślęgosamego,aciebiezostawiętutaj.
Valonakurczowozacisnęładłonie.
–Niesprawiękłopotu.
PóźnymrankiemPiekarzwstałzkrzesłaipowiedział:
–Chodźmy!
Nimwyszli,włożyłimdokieszeninapiersiachmałeczarnefuteralikizimitacjiskóry.
Znalazłszysięnazewnątrz,Rikzezdumieniemspojrzałnasiebie.Niewiedział,żeubranie
możebyćtakskomplikowane.Piekarzpomógłmujewłożyć,alektopomożejezdjąć?Valona
wcaleniewyglądałanadziewczynęzfarmy.Nawetjejnogipokrywałcienkimateriał,abuty
miaływysokieobcasy,takżeidąc,musiałaostrożniestawiaćstopy.
Przechodnie przystawali, gapiąc się z rozdziawionymi ustami i pokrzykując do siebie.
Wwiększościbyłytodzieci,kobietynazakupachiwałęsającesięnieroby.Piekarzzdawałsię
ichniedostrzegać.Niósłgrubąlaskę,którąjakbyprzypadkiemzahaczałonogitych,którzy
podchodzilizbytblisko.
Nagle,kiedyuszliniewięcejniżstometrówodpiekarniiskręciliwbocznąulicę,tłumek
rozpierzchnąłsięnabokiiRikdostrzegłczerńisrebromundurustrażnika.
Wtedy to się stało. Broń, strzał i znów rozpaczliwa ucieczka. Czy był taki czas, kiedy
niczegosięniebał,gdynieunosiłsięnadnimcieństrażnika?
Znaleźli się w jednej z peryferyjnych dzielnic Miasta, nędznej i brudnej. Valona ciężko
dyszała;najejnowymubraniuwystąpiłyciemneplamypotu.
–Niemogędalejuciekać–wysapałRik.
–Musimy.
–Niewtensposób.Słuchaj–mocnoprzytrzymałjejrękę.–Posłuchajmnie.
Opuściłygostrachiniepewność.
–Dlaczegoniezrobićtego,czegochciałPiekarz?–zapytał.
–Skądwiesz,czegoonchciał?–Valonabyłaniespokojna.
–Mieliśmyudawać,żejesteśmyzinnejplanety.Dałnamto–rzekłpodekscytowanyRik.
Wyciągnąłzkieszenimałyprostokątiobejrzałgozewszystkichstron,próbującotworzyćjak
książkę.
Niezdołał.Tobyłapojedynczakartka.Pomacałkrawędzieigdyjegopalcezacisnęłysięna
jednymrogu,usłyszał–araczejpoczuł–jakcośustąpiłoiskierowanakuniemupłaszczyzna
stała się mlecznobiała. Z trudem rozumiał gęsto zapisane słowa, chociaż starannie czytał
sylaby.Wkońcuorzekł:
–Topaszport.
–Cotakiego?
–Coś,dziękiczemuwydostaniemysięstąd.–Byłtegopewien.Taknagleprzyszłomuto
dogłowy.Jednosłowo,„paszport”.Notak.–Nierozumiesz?–mówił.–Onchciał,żebyśmy
opuściliFlorinę.Nastatku.Zróbmyto.
–Nie–powiedziała.–Dopadligo.Zabili.Niemożemy,Rik,niemożemy.
Mówiłgwałtownie,niemalbełkocząc.
–Przecieżtonajlepsze,comożemyzrobić.Niebędąsiętegospodziewać.Inieudamysię
na ten statek, którym zamierzał nas wysłać Piekarz. Mogą go pilnować. Polecimy innym.
Jakimkolwiekinnymstatkiem.
Statkiem. Jakimkolwiek statkiem. Te słowa rozbrzmiewały mu w uszach. Nie obchodziło
go,czytenpomysłjestdobryczynie.Chciałbyćnastatku.Chciałznaleźćsięwprzestrzeni.
–Proszę,Lono!
– No dobrze – powiedziała. – Jeśli tego naprawdę chcesz. Wiem, gdzie jest kosmoport.
Kiedy byłam małą dziewczynką, chodziliśmy tam czasami w wolne dni i patrzyliśmy
zdaleka,jakstatkiwzlatująwniebo.
Znówruszyliwdrogęitylkojakiśdziwnyniepokójdaremniekrążyłuproguświadomości
Rika. Jakieś wspomnienie, nie z odległej, lecz z bardzo bliskiej przeszłości; coś, o czym
powinienpamiętać,leczniepamiętał–poprostuniepamiętał.Coś...
Przeczucieustąpiłopodnaporemmyślioczekającymnanichstatku.
Florińczyk przy bramie miał dzień pełen wrażeń, jednak wrażeń przeżywanych na
odległość.Krążyłypogłoskiowczorajszymwieczorze,onapadachnastrażnikówiśmiałych
ucieczkach. Do rana plotki urosły do niebywałych rozmiarów i szeptano już, że kilku
strażnikówzabito.
Strażnik nie odważył się opuścić swego posterunku, ale wyciągał szyję, patrząc, jak
odlatująkolejnepojazdyzposępnymistrażnikami,aochronakosmoportustajesięcorazmniej
liczna,prawieznikoma.
Ściągają wszystkie siły do Miasta, pomyślał, czując jednocześnie lęk i zadowolenie.
Dlaczego myślał z przyjemnością, że niektórym strażnikom może grozić śmierć? Nigdy nie
miałznimikłopotów.Przynajmniejpoważnych.Miałdobrąpracę.Niebyłzwykłymgłupim
wieśniakiem.
Jednakbyłzadowolony.
Prawie nie zwrócił uwagi na przybyłą parę, zmęczoną i spoconą w zagranicznych
ubraniach,któreodrazuzdradzałycudzoziemców.Kobietapodałamupaszport.
Zerknął na nią, na paszport i listę rezerwacji. Nacisnął odpowiedni guzik; z urządzenia
wyskoczyłydwieprzezroczystewstęgifilmu.
–Nojuż–rzuciłniecierpliwie.–Załóżciejenaręceiruszajcie.
–Gdziestoinaszstatek?–spytałakobietauprzejmymszeptem.
Sprawiła mu przyjemność. Cudzoziemcy nieczęsto bywali na florińskim kosmoporcie.
W ostatnich latach przybywali coraz rzadziej. Jednak kiedy przylatywali, nie byli tacy jak
strażnicyczyPosiadacze.Zdawalisięniewiedzieć,żejesteśtylkoFlorińczykiem,izwracalisię
dociebieuprzejmie.
–Znajdągopaństwowdokusiedemnastym,proszępani–powiedział,czującsięważny
idoceniany.–ŻyczępaństwuprzyjemnejpodróżynaWotex.
Wróciłdoprzerwanegozajęcia:wydzwanianiadoznajomychwMieście,żebydowiedzieć
się czegoś nowego, i jeszcze dyskretniejszych prób podsłuchiwania prywatnych rozmów
wGórnymMieście.
Minęłokilkagodzin,zanimprzekonałsię,żepopełniłstrasznybłąd.
Lona!–powiedziałRik.Szarpnąłjązarękaw,wskazałpalcemiszepnął:–Ten!
Valona z powątpiewaniem spojrzała na wskazany statek. Był o wiele mniejszy od statku
wdokusiedemnastym,naktórymieliważnebilety.Wydawałsiębardziejobtłuczony.Cztery
luki powietrzne ziały czernią, a główne wejście stało otworem. Prowadzący doń pomost
wyglądałjakwysuniętyażdoziemijęzyk.
–Wietrzągo–wyjaśniłRik.–Zazwyczajwietrząstatkipasażerskieprzedpodróżą,żeby
pozbyćsięzapachuwielokrotnieużywanegotlenu.
–Skądotymwiesz?–zdumiałasięValona.
Rikpoczułogarniającągodumę.
–Poprostuwiem.Widzisz,teraznikogotamniema.Wśrodkuniejestprzyjemnieprzy
tym przeciągu. – Niespokojnie rozejrzał się wokół. – Nie wiem tylko, dlaczego nie ma tu
więcejludzi.Czyzawszetakbyło,kiedypatrzyłaśnaodlatującestatki?
Valonie wydawało się, że nie, ale ledwie to pamiętała. Wspomnienia dzieciństwa zostały
gdzieśdaleko.
Wchodzili po pomoście na uginających się nogach, ale nigdzie nie dostrzegli ani śladu
strażników. Jedyne dostrzeżone postacie nosiły cywilne ubrania, były zajęte własnymi
sprawamiiwidocznewoddali.
Gdyweszlidośluzy,tłoczonepowietrzeuderzyłownich,wydymającsukienkęValony,tak
żemusiałaprzytrzymaćrękamijejskraj,żebyniezadarłasięposzyję.
–Czytuzawszetakjest?–spytała.Jeszczenigdyniebyławkosmolocie;nawetjejsięnie
śniło,żekiedyśdoczegośtakiegowsiądzie.
–Nie.Tylkopodczasnapowietrzania–uspokoiłjąRik.
Z przyjemnością kroczył metalitowymi korytarzami, niecierpliwie zaglądając do pustych
pomieszczeń.
– Tutaj – powiedział. Byli w mesie. – Nie tyle chodzi o żywność – mówił szybko – co
owodę.Bezjedzeniamożnadługowytrzymać.
Przetrząsnął szafkę ze starannie poukładanymi, czystymi naczyniami kuchennymi
iznalazłduży,zakręcanypojemnik.Rozejrzałsięzakranemzwodą,pomrukującpodnosem,
że chyba nie zapomnieli napełnić zbiorników na wodę, po czym na dźwięk cicho pracującej
pompyipluskcieknącejwodyuśmiechnąłsięzulgą.
–Terazweźmytrochękonserw.Niezadużo.Nietrzeba,żebyzauważyli.
Rik rozpaczliwie usiłował wymyślić coś, co zapobiegłoby wykryciu ich obecności przez
załogę.Znówusiłowałsobiecośprzypomnieć.Odczasudoczasunatrafiałnalukimyślowe,
któreomijałtchórzliwie,udając,żenieistnieją.
Znalazł małe pomieszczenie przeznaczone na sprzęt przeciwpożarowy, medykamenty
iśrodkiopatrunkoweorazurządzeniaspawalnicze.
– Tu nie zajrzą – powiedział bez głębszego przekonania – chyba że w razie jakiegoś
wypadku.Boiszsię,Lono?
–Ztobąniebędęsiębała,Rik–szepnęłapokornie.Dwadnitemu,nie,przeddwunastoma
godzinami,byłoodwrotnie.Jednaknapokładziestatku,dziękijakiejśprzemianieosobowości,
wktórąniezamierzaławnikać,Rikstałsiędorosłym,aonadzieckiem.
– Nie będziemy mogli zapalić światła – objaśniał – bo zauważyliby zużycie energii,
aztoaletmożemykorzystaćtylkowtedy,gdyzałogaudasięnaspoczynek.
Przeciąg ustał. Już nie czuli na twarzach jego zimnego podmuchu, a cichy, monotonny
szumtowarzyszącymuwoddaliucichł,pozostawiającgłuchąciszę.
–Zarazwejdąnapokład–rzekłRik–apotemznajdziemysięwKosmosie.
Valona nigdy nie widziała takiej radości na twarzy Rika. Wyglądał jak kochanek
wyruszającynaspotkaniezumiłowaną.
JeślibudzącsiędziśranoRikczułsięmężczyzną,toterazbyłgigantem,pragnącymobjąć
ramionami całą Galaktykę. Gwiazdy były kulkami do gry, a mgławice pajęczynami, które
należałoodgarnąć.
Byłnastatku!Wspomnienianapłynęłydługimstrumieniem,wypierającinne.Zapomniał
opolachkyrtuioValonietulącejsiędoniegowciemnościach.Tobyłyjedyniemałeprzerwy
wregularnymwzorze,jakipowolirozwijałsięwjegopamięci.
Tobyłstatek!
Gdybywcześniejwsadziligonastatek,niemusiałbytakdługoczekać,ażwygojąmusię
wypalonekomórkimózgu.
–Niemartwsięjuż–odezwałsięcichodoValony.–Poczujeszwibracjeiusłyszyszhałas,
aletobędątylkosilniki.Zrobiszsięcięższa.Toprzyspieszenie.
W języku florińskim nie znał odpowiedniego słowa, więc posłużył się innym, które
przyszłomunamyśl.Valonaniezrozumiała.
–Czytobędziebolało?–spytała.
– Będzie bardzo nieprzyjemne, bo nie mamy ekwipunku przeciwprzeciążeniowego, aby
zmniejszyćciśnienie,aletoniepotrwadługo.Stańpodtąścianą,akiedypoczujesz,żecościę
naniąpopycha,rozluźnijsię.Widzisz,zaczynasię.
Wybrał właściwą ścianę i w miarę jak narastał szum silników napędowych, ciążenie
zmieniałosięito,cozdawałosiępionowąścianą,powoliprzybierałopozycjępoziomą.
Valonajęknęłagłośno,apotemmilczała,ciężkodysząc.Ztrudemłapalipowietrze,gdyich
klatki piersiowe, nie osłonięte pasami i absorberami hydraulicznymi, usiłowały odciążyć
płuca,abymogłyzłapaćchoćodrobinętlenu.
Rik starał się wysapać kilka słów, cokolwiek, co dowiodłoby Valonie, że on tu jest,
i zmniejszyło straszliwy lęk przed nieznanym, jaki – wiedział – musiała teraz odczuwać. To
był tylko statek, tylko wspaniały statek, ale ona nigdy przedtem nie była na pokładzie
kosmolotu.
– Będzie jeszcze skok, oczywiście, kiedy przejdziemy przez nadprzestrzeń, skracając
większączęśćdrogiwśródgwiazd.Ztymniebędzieproblemu.Nawetniepoczujesz.Tonic
wporównaniuztym.Tylkolekkiskurczwbrzuchuipowszystkim.
Wypowiadałsłowasylabaposylabie.Zajęłomutosporoczasu.
Powoliciążącyimnapiersiciężarustąpił,aniewidocznyłańcuchprzytrzymującyichprzy
ścianierozluźniłsięiopadł.Zdyszani,osunęlisięnapodłogę.PochwiliValonapowiedziała:
–Jesteśranny,Rik?
–Ja,ranny?–udałomusięroześmiać.Jeszczeniezłapałtchu,alerozśmieszyłagomyśl,że
coś mogło mu się stać na statku. – Kiedyś latami mieszkałem na statku – powiedział. – Nie
lądowałemnaplanetachcałymimiesiącami.
–Dlaczego?–spytała.Podczołgałasiębliżejidotknęłarękąjegopoliczka,upewniającsię,
żetamjest.Objąłjąramieniem;przytuliłasiędoniegowmilczeniu,przyjmującpieszczotę.–
Dlaczego?–powtórzyła.
Rikniepamiętał.Takrobił;nienawidziłlądowanianaplanetach.Zjakiegośpowodutrzeba
byłozostaćwKosmosie,aleniepamiętałdlaczego.Znówominąłlukęwpamięci.
–Pracowałem–powiedział.
–Tak–potwierdziła.–AnalizowałeśNicość.
–Zgadzasię–odparłzadowolony.–Właśnietorobiłem.Wiesz,cotoznaczy?
–Nie.
Niespodziewałsię,żedziewczynatozrozumie,alemusiałmówić.Musiałpogrążaćsięwe
wspomnieniach,delektowaćsiętym,żezajednympstryknięciemmyślowegoguziczkamoże
przywołaćszczegółyprzeszłości.
–Widzisz,każdymateriałwKosmosieskładasięzsetekróżnychsubstancji.Nazywamyje
pierwiastkami.Żelazoimiedźtopierwiastki.
–Myślałam,żetometale.
– Zgadza się, lecz zarazem i pierwiastki. Podobnie jak tlen, azot, węgiel i pallad.
Inajważniejsze–wodórihel.Tesąnajprostszeinajbardziejrozpowszechnione.
–Nigdyonichniesłyszałam–odparłarzewnieValona.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent Wszechświata to wodór, a znaczna część reszty to hel.
TakżewKosmosie.
– A kiedyś mówiono mi, że Kosmos to pustka. To ma znaczyć, że tam nic nie ma. To
nieprawda?
–Częściowa.Tamprawienicniema.Alewiesz,jabyłemkosmoanalitykiem,toznaczy,że
krążyłem w przestrzeni zbierając niezwykle małe ilości pierwiastków i analizując je.
Mówiłem,ilejestwodoru,ilehelu,aileinnychpierwiastków.
–Poco?
– Hmm, to skomplikowane. Widzisz, rozpowszechnienie pierwiastków w Kosmosie nie
wszędzie jest jednakowe. W niektórych miejscach jest trochę więcej helu niż gdzie indziej;
w innych więcej sodu; i tak dalej. Są takie obszary, które mają specjalne znaczenie dla
analityka. Obszary te krążą po Kosmosie jak prądy. I tak są nazywane. Prądy przestrzeni.
Ważne jest, aby poznać ich przebieg, ponieważ to może wyjaśnić, jak powstał i rozwijał się
Wszechświat.
–Jakmożewyjaśnić?
–Nikttegodokładnieniewie–odpowiedziałpochwiliwahania.
Pospieszniemówiłdalej,stropionytym,żeteniezmiernepokładywiedzy,wktórejpławił
się jego umysł, mogły tak łatwo wyczerpać się, natrafiając na napis „nieznane” w wyniku
pytaniazadanegoprzez...przez...Nagleprzyszłomudogłowy,żeValonajestprzecieżtylko
zwyczajnąflorińskąwieśniaczką.
– Sprawdzamy też gęstość, no wiesz, grubość, tego kosmicznego gazu we wszystkich
rejonachGalaktyki.Wróżnychmiejscachjestonaróżnaimusimyznaćjejdokładnąwartość,
aby załogi statków mogły obliczać długość skoków w nadprzestrzeni. To jak... – jego głos
ucichł.
Valona zmartwiała i niespokojnie czekała, aż podejmie temat, ale Rik milczał. Jej głos
zabrzmiałchrapliwiewkompletnejciemności.
–Rik?Cosięstało,Rik?
Nadalcisza.Poomackuchwyciłagozaramionaipotrząsnęła.
–Rik!Rik!
Głos, jakim jej odpowiedział, był znów głosem dawnego Rika. Słaby, wystraszony, bez
cieniawesołościipewnościsiebie.
–Lona.Popełniliśmybłąd.
–Ocochodzi?Jakibłąd?
NaglejasnoiwyraźnieprzypomniałamusięscenazabiciaPiekarzaprzezstrażnika,jakby
przywołanawyraźnymwspomnieniemtyluinnychrzeczy.
–Niepowinniśmybyliuciekać–rzekł.–Niepowinniśmybyliwsiadaćnatenstatek.
DrżałjakliśćiValonadaremniepróbowałaotrzećmurękąpotzczoła.
–Dlaczego?–pytała.–Dlaczego?
–Powinniśmybylidomyślićsię,żejeśliPiekarzwyprowadziłnaszadnia,niespodziewał
się żadnych kłopotów ze strony strażników. Pamiętasz tego strażnika? Tego, który zabił
Piekarza?
–Tak.
–Awidziałaśjegotwarz?
–Nieśmiałamspojrzeć.
– A ja spojrzałem i zauważyłem coś dziwnego, ale nie pomyślałem, nie pomyślałem...
Lono,toniebyłstrażnik.TobyłMieszczanin,Lono.Mieszczaninprzebranyzastrażnika.
8.Dama
SamiazFifemiałastopięćdziesiątcentymetrówwzrostu,akażdycentymetrjejciałatrząsł
sięzewzburzenia.Ważyłaczterdzieścipięćkilogramówiwtejchwilikażdykilogramskładał
sięztysiącagramówgniewu.
Miotała się od ściany do ściany pokoju; ciemne włosy upięła wysoko, na nogach miała
dodające jej wzrostu szpilki, a szczupły podbródek z wyraźnie widoczną bruzdą dygotał ze
złości.
–Ochnie–wołała.–Niezrobiłbymitego.Niemógłbymitegozrobić.Kapitanie!
Jej głos był przenikliwy i nawykły do wydawania poleceń. Kapitan Racety skłonił się
zszacunkiem.
–Pani?
Dla każdego Florińczyka kapitan Racety byłby oczywiście Posiadaczem. Po prostu. Dla
każdegoFlorińczykawszyscySarkańczycybyliPosiadaczami.AlewśródSarkańczykówbyli
Posiadacze i prawdziwi Posiadacze. Kapitan należał do tych zwyczajnych. Samia z Fife była
prawdziwym posiadaczem, a raczej żeńskim odpowiednikiem takowego, co wychodziło na
jedno.
–Pani?–zapytał.
– Nikt nie będzie mi tu rozkazywał – powiedziała. – Jestem dorosła. Jestem panią samej
siebie.Życzęsobietuzostać.
–Pani–odparłkapitanostrożnie–proszęzrozumieć,żeniejawydałemrozkazy.Niktnie
pytałmnieoradę.Jasnoiwyraźniepowiedzianomi,comamrobić.
Bez przekonania zaczął szukać kopii swoich rozkazów. Już dwukrotnie usiłował je
pokazać pasażerce, ale nie chciała ich widzieć, jakby w ten sposób z czystym sumieniem
mogłauniemożliwiaćmupełnieniejegoobowiązków.Powiedziałajeszczeraz,dokładnietak
samojakprzedtem:
–Nieinteresująmniepańskierozkazy.
Odwróciłasięnapięcieizaczęłaszybkoodchodzić.
Poszedłzaniąmówiącłagodnie:
–Rozkazyzawierająpolecenia,zktórychwynika,iż–jeśliniezechcepaniprzyjść–będę
musiał,proszęmiwybaczyć,nakazaćprzeniesieniepaninastatek.
Obróciłasięgwałtownie.
–Nieodważysiępan.
–Kiedywezmępoduwagę,kimjestten,ktowydałmiterozkazy,odważęsięnawszystko.
Spróbowałapochlebstwa.
–Kapitanie,zpewnościąniemażadnegoniebezpieczeństwa.Tośmieszny,całkiemszalony
pomysł. W Mieście panuje spokój. Wczoraj po południu ogłuszono w bibliotece jakiegoś
strażnika.Cóżztego?!
–DziśranoFlorińczycyzabilidrugiegostrażnika.
Ta wiadomość poruszyła ją, ale jej oliwkowa skóra pociemniała, a czarne oczy błysnęły
zgniewu.
–Cotomawspólnegozemną?Janiejestemstrażnikiem.
–Pani,statekjestprzygotowywanydoodlotu.Startujeniedługo.Musipaniznaleźćsięna
jegopokładzie.
–Amojapraca?Mojebadania?Czypanwie...Nie,niewiepan.
Kapitannieodpowiedział.Odwróciłasiędoniegotyłem.Błyszczącasukniazmiedzianego
kyrtu, przetykana mlecznosrebrnymi pasmami, nadawała nadzwyczajną, ciepłą gładkość jej
ramionom i szyi. Kapitan Racety spoglądał na nią z czymś więcej niż kurtuazja i pokora
należne takiej damie. Zastanawiał się, dlaczego taka ponętna i apetyczna panienka spędza
czasnanaśladowaniupogrążonychwksięgachuczonychmężów.
Samia dobrze wiedziała, że jej rzetelne wykształcenie czyniło ją przedmiotem łagodnych
drwin ze strony ludzi, w których mniemaniu arystokratyczne damy z Sark mogą tylko
najpierw zadawać szyku, a potem stać się żywym inkubatorem dla co najmniej jednego, ale
nie więcej niż dwóch przyszłych Posiadaczy z Sark. Mało ją to obchodziło. Kobiety
przychodziłydoniejipytały:
–Naprawdępiszeszksiążkę,Samia?
Iprosiły,żebyimjąpokazała,apotemchichotały.
Mężczyźni byli jeszcze gorsi, lekko protekcjonalni i wyraźnie przekonani, że wystarczy
jedno spojrzenie czy uścisk, aby wyleczyć ją z tych bzdur i skierować jej uwagę na rzeczy
naprawdęważne.
Wszystko zaczęło się tak dawno temu, jak tylko zdołała sięgnąć pamięcią, gdyż zawsze
uwielbiała kyrt, podczas gdy większość ludzi uważała jego istnienie za rzecz zupełnie
naturalną.Kyrt!Król,cesarz,bógwszelkichmateriałów.Niebyłowłaściwejmetafory.
Pod względem chemicznym to nic innego jak odmiana celulozy – przysięgali chemicy.
Ajednakzewszystkimiswymiinstrumentamiiteoriaminigdyniezdołaliwyjaśnić,dlaczego
właśnie na Florinie, i tylko na Florinie, na jedynej planecie w Galaktyce, celuloza przybiera
postaćkyrtu.Tokwestiastanufizycznego–mówili.Alezapytaćich,czymstanfizycznykyrtu
różnisięodstanufizycznegozwyczajnejcelulozy,anabiorąwodywusta.
Porazpierwszyzetknęłasięzniewiedząwtymwzględzieuswojejopiekunki.
–Dlaczegotoświeci,nianiu?
–Botokyrt,Miasiaczku.
–Dlaczegoinnerzeczytaknieświecą,nianiu?
–Boniesązkyrtu,Miasiaczku.
No i masz. Nie dalej jak trzy lata temu powstała dwutomowa monografia na ten temat.
Samiaprzeczytałajądokładnie,alewnioskibyłymniejwięcejtakiejakwyjaśnienianiani.Kyrt
tokyrt,ponieważtokyrt.To,coniejestkyrtem,niejestkyrtem,gdyżniejestkyrtem.
Kyrt nie świecił oczywiście sam z siebie, ale odpowiednio utkany, błyszczał metalicznie
wsłońcu,wielomakoloramikolejnolubjednocześnie.Innysposóbobróbkinadawałnitkom
diamentowy połysk. Bez trudu można było otrzymać odmianę wytrzymującą temperaturę
sześciusetstopniCelsjuszaicałkowicieodpornąnawszelkiechemikalia.Włóknamożnabyło
splataćciaśniejniżnajdelikatniejszesyntetyki,awytrzymałośćmiałytewłóknataką,jakiejnie
wykazywałżadenzeznanychgatunkówstali.
Kyrt miał więcej zastosowań i był wykorzystywany szerzej niż jakakolwiek inna znana
człowiekowi substancja. Gdyby nie był tak drogi, zastąpiłby szkło, metal czy plastik we
wszystkich możliwych gałęziach przemysłu. A tak – wykorzystywano go w precyzyjnym
przemyśle optycznym, w formach odlewniczych hydrochronów, używanych w napędach
hiperatomowych,orazdowszelkichlekkich,wytrzymałychsiatek,tamgdziemetalbyłzbyt
kruchylubzaciężki,alboijedno,idrugie.
Jednakbyłwykorzystywanynaniewielkąskalę,jakotrudnodostępny.Niemalcałezbiory
kyrtuzFlorinyszłynaprodukcjęmateriału,zktóregopowstawałystroje,jakieniemiałysobie
równych w historii Galaktyki. Florina odziewała arystokrację miliona światów i zbierane
zjednejplanetyplonykyrtumusiałybyćoszczędnierozdzielane.Możedwadzieściakobietna
świecie mogło mieć strój z kyrtu; dwa tysiące było stać na kamizelkę albo parę rękawiczek.
Dwadzieściamilionówpatrzyłoizazdrościło.
Na milionie światów Galaktyki używano w mowie potocznej pewnego wyrażenia na
określenie snoba. Był to jedyny idiom rozumiany wszędzie – bez trudu i właściwie:
Pomyślałbyś,żewycieranoswkyrt!
KiedySamiabyłastarsza,poszładoojca.
–Czymjestkyrt,tatusiu?
–Twoimchlebemzmasłem,Miasiu.
–Moim?
–Nietylkotwoim,Miasiu.TochlebzmasłemdlacałejSark.
Oczywiście!Łatwopoznałaprzyczynę.KażdyświatwGalaktycepróbowałuprawiaćkyrt
na swojej ziemi. Początkowo Sark groziła karą śmierci każdemu, tubylcowi czy
cudzoziemcowi,schwytanemunaszmuglowaniunasionkyrtuzplanety.Toniepowstrzymało
przemytuiwmiaręupływustuleciSarkańczycydoznaliolśnieniaiznieślizakaz.Każdymógł
nabyćnasionakyrtupocenie–nawagę–gotowegostroju.
Mógłnabyć,ponieważokazałosię,żekyrtuprawianygdziekolwiekindziejwGalaktyce,
wszędzie poza Floriną, daje zwykłą celulozę. Białą, płaską, słabą i bezużyteczną. Gorszą niż
bawełna.
Czytojestcośwglebie?JakaśszczególnacechapromienisłońcaFloriny?Amożetoflora
bakteryjna Floriny? Próbowano wszystkiego. Pobierano próbki florińskiej gleby.
SkonstruowanolampyodtwarzająceznanewidmopromieniowaniasłońcaFloriny.Zakażano
ziemieflorińskimibakteriami.Akyrtrósłwszędziebiały,płaski,słabyibezużyteczny.
Wiele spraw wymagało wyjaśnienia. Trzeba było skorzystać z innych źródeł, nie tylko
z raportów technicznych, prac naukowych czy książek podróżniczych. Od pięciu lat Samia
marzyła, że napisze prawdziwą książkę o historii kyrtu; o ziemi, która go rodzi, i ludziach,
którzygouprawiają.
Tomarzeniewywoływałodrwiąceuśmieszki,leczonanierezygnowała.Uparłasię,żeby
polecieć na Florinę. Miała zamiar spędzić sezon na polach i kilka miesięcy w fabrykach.
Zamierzała...
Jakietomaznaczenie,comiałazamiarzrobić?Kazanojejwracać.
Z impulsywnością cechującą wszystkie jej działania podjęła decyzję. Załatwi to na Sark.
Wduchuobiecałasobie,żenajdalejzatydzieńwrócinaFlorinę.
–Kiedywyruszamy,paniekapitanie?
Samia stała przy luku obserwacyjnym, dopóki Florina była kulą w przestrzeni. To był
zielony,wiośnianyświatoznacznieprzyjemniejszymklimacieniżSark.Niemogładoczekać
się,kiedyrozpoczniebadanianadtubylcami.NielubiłaFlorińczykówmieszkającychnaSark,
mdłychfacetów,którzynieśmielinaniąnawetzerknąć,tylkoodwracalisiętwarządościany,
jaknakazywałoprawo.Jednakwichwłasnymświecietubylcy,wedługcorocznychraportów,
byliszczęśliwiibeztroscy.Nieodpowiedzialniidziecinni,aleczarujący.
KapitanRacetyprzerwałterozważania.
–Pani,czyzechceszudaćsięnaspoczynekdoswojejkajuty?
Spojrzałananiego,lekkomarszczącbrwi.
–Możeotrzymałpanjakieśnowerozkazy,kapitanie?Czyjestemwięźniem?
– Ależ skąd! To tylko dla pani bezpieczeństwa. Kosmoport był dziwnie pusty przed
startem.Zdajesię,żemiałomiejscenastępnezabójstwoiochronaportudołączyładoinnych
strażnikówprzetrząsającychMiasto.
–Acotomawspólnegozemną?
– Chodzi tylko o to, że w tych okolicznościach, na które powinienem był zareagować
stawiając przed statkiem strażnika (bynajmniej nie umniejszam mojej winy), niepowołane
osobymogłyprzedostaćsięnastatek.
–Wjakimcelu?
–Trudnopowiedzieć,alenapewnoniezbytprzyjaznym.
–Fantazjujepan,kapitanie.
–Obawiamsię,żenie,pani.Naszeenergometrybyły,rzeczjasna,bezużytecznewpobliżu
słońca Floriny, ale teraz są w porządku i obawiam się, że wykryliśmy nadmierne
promieniowaniecieplnewmagazynieawaryjnym.
–Mówipanpoważnie?
Wąska, pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz kapitana przez chwilę patrzyła na nią
beznamiętnie.
– Natężenie promieniowania odpowiada wywołanemu przez dwie osoby przeciętnych
wymiarów.
–Alboktośzapomniałwyłączyćgrzejnik.
– Nie rejestrujemy wypływu energii z naszego źródła zasilania. Jesteśmy gotowi zbadać
sprawę,pani,prosimytylko,abyśnajpierwzechciałaudaćsiędoswojejkabiny.
W milczeniu skinęła głową i opuściła pokój. Dwie minuty później kapitan spokojnie
powiedziałdokomunikatora:
–Włamaniedomagazynuawaryjnego.
Gdyby Myrlyn Terens chociaż odrobinę rozluźnił napięte nerwy, z pewnością, a nawet
zulgą,wpadłbywhisterię.Spóźniłsięzpowrotemdopiekarni.Tamcijużjąopuściliitylko
szczęśliwym zrządzeniem losu spotkał ich na ulicy. Dalej wydarzenia potoczyły się same;
TerensniemiałwyboruiotoPiekarzleżałmartwyujegostóp.
A co miał zrobić później, w tym skłębionym tłumie, gdy Rik i Valona zniknęli w ciżbie,
alataczestrażników,prawdziwychstrażników,zaczęłykołowaćjaksępy?
Szybko opanował pierwszy impuls, który kazał mu pobiec za Rikiem. Nie byłoby z tego
nic dobrego. Nigdy ich nie znajdzie, a strażnicy prawie na pewno zauważą go. Pospieszył
winnymkierunku,dopiekarni.
Jego jedyną szansą była niedoskonałość patroli. Całe pokolenia strażników wiodły na
Florinie spokojny żywot. Od dwóch stuleci nie było tu próby otwartego buntu. Instytucja
Mieszczan (uśmiechnął się przy tym krzywo) dokonała cudów i od czasu jej wprowadzenia
strażnicy pełnili tylko rutynowe patrole. Nie tworzyli sprawnych sił porządkowych, jakimi
musielibybyćwinnychokolicznościach.
DlategoTerensmógłwejśćoświcienaposterunek,gdzienapewnomielijużjegorysopis,
lecz najwidoczniej nikt nie poświęcił mu większej uwagi. Samotny strażnik na służbie był
obojętny i ponury. Spytał Terensa, co go sprowadza, ale ten odpowiedział mu plastikowym
krawędziakiem,wyrwanymześcianyjakiejśnędznejbudynaprzedmieściu.
Rąbnąłstrażnikawgłowę,wziąłjegomunduribroń.Listajegoprzestępstwbyłajużtak
długa,żenawetnieprzejąłsię,odkrywszy,żezabił,anieogłuszyłofiarę.
Dalej pozostawał jednak na wolności i zardzewiała machina policyjna na razie szczękała
naniegobezskutku.
Był w piekarni. Starszy wiekiem pomocnik Piekarza, który stojąc w progu daremnie
wyciągał szyję, chcąc ustalić przyczyny całego zamieszania, pisnął cienko na widok
straszliwejczerniisrebra,poczymumknąłwgłąbsklepu.
Mieszczaninskoczyłzanim,chwyciłwgarśćluźny,umączonykołnierziprzydusił.
–DokądposzedłPiekarz?
Staryrozchyliłusta,aleniewydałgłosu.
– Dwie minuty temu zabiłem człowieka – powiedział Mieszczanin. – Mogę zaraz zabić
drugiego.
–Proszę.Proszę.Niewiem,proszępana.
–Notoumrzeszniewiedząc.
–Onminiepowiedział.Rezerwowałjakieśbilety.
–Podsłuchiwałeś,tak?Cojeszczepodsłuchałeś?
–Razpadłosłowo„Wotex”.Myślę,żerezerwowałmiejscanakosmolocie.
Terensodepchnąłgo.
Musiał odczekać. Zaczekać, aż ochłonie. Ryzykując, że do piekarni zawitają prawdziwi
strażnicy.
Aleniezadługo.Niezadługo.Domyślałsię,couczyniąjegoniedawnitowarzysze.Rik,
rzecz jasna, był nieobliczalny, lecz Valona to inteligentna dziewczyna. Po sposobie, w jaki
uciekli, widział, że wzięli go za prawdziwego strażnika i Valona na pewno uzna, iż tylko
ucieczkadrogązaplanowanąprzezPiekarzazapewniimbezpieczeństwo.
Piekarzzarezerwowałdlanichmiejsca.Kosmolotczeka.Będątam.
Aonmusibyćtamprzednimi.
Znalazłsięwrozpaczliwejsytuacji.Jużnicniemiałoznaczenia.JeśliwypuścizrąkRika,
a w jego osobie potencjalną broń przeciw tyranii Sark, utrata życia będzie przy tym nic nie
znaczącą,dziecinnązgubą.
Dlatego wyszedł z piekarni bez lęku, chociaż był jasny dzień, choć ścigający musieli już
wiedzieć, że mają szukać człowieka w mundurze strażnika, a w zasięgu wzroku unosiły się
dwalatacze.
Terensznałkosmolot,zktóregomieliodlecieć.Byłtylkojedentakinaplanecie.WGórnym
Mieście znajdowało się tuzin małych lądowisk dla prywatnych jachtów, a na całej planecie
setki przeznaczonych wyłącznie dla brzydkich frachtowców, zabierających gigantyczne bele
kyrtu na Sark, a przywożących stamtąd maszyny i artykuły powszechnego użytku. Ale był
tylko jeden kosmolot dla zwykłych podróżnych – biedniejszych Sarkańczyków, florińskich
urzędników i nielicznych cudzoziemców, którym udało się uzyskać zgodę na zwiedzenie
Floriny.
Strażnik przy bramie portu obserwował z żywym zainteresowaniem nadchodzącego
Terensa.Samotnośćzaczynałamuciążyć.
– Witam pana – powiedział. W jego głosie brzmiał współczujący ton. Wszak zabito
strażników.–StrasznezamieszaniewMieście,prawda?
Terensniezwróciłuwaginazachętędozwierzeń.Opuściłwypukływizjerhełmuidopiął
kombinezonpodszyją.
– Czy dwie osoby – warknął ostro – mężczyzna i kobieta udający się na Wotex, weszły
ostatnionaterenportu?
Wartownikpobladł.Zakrztusiłsię,alezarazodpowiedziałpokornymtonem:
–Tak,oficerze.Okołopółgodzinytemu.Możemniej.
Naglepoczerwieniał.
–Czyistniejejakiśzwiązekmiędzy...Oficerze,ichpapierybyływnajlepszymporządku.
Nieprzepuściłbymobcychbezodpowiednichdokumentów.
Terenszignorowałjegowyjaśnienia.Odpowiedniedokumenty!Piekarzzdołałzałatwićje
wciągunocy.NaGalaktykę,myślał,ciekawe,jakgłębokotrantoriańscyszpiedzyspenetrowali
sarkańskąadministrację?
–Jakiemielinazwiska?
–GarethiHansaBarne.
–Czyichstatekodleciał?Mówszybko!
–N-nie,proszępana.
–Którydok?
–Siedemnasty.
Terens powstrzymywał się, by nie pobiec, lecz jego chód niewiele różnił się od biegu.
Gdyby w polu widzenia zjawił się prawdziwy strażnik, ten szybki, pozbawiony godności
truchtbyłbyostatnimbłędemMieszczanina.
Przylukupowietrznymstatkustałkosmonautawmundurzeoficera.
–CzyGarethiHansaBarneweszlinapokład?–spytałTerensdysząclekko.
–Nie,nieweszli–odparłflegmatycznietamten.DlaSarkańczykastrażnikbyłtylkojeszcze
jednymfacetemwmundurze.–Czymapandlanichjakąświadomość?
–Przecieżnieweszlinapokład!–prychnąłniecierpliwieTerens.
–Właśnietopowiedziałem.Iniebędziemyczekać.Odlatujemyzgodniezplanem,znimi
czybeznich.
Terensodwróciłsięiodszedł.
Znówznalazłsięprzybudcewartownika.
–Czyoniwyszli?
–Wyszli?Kto?
–Barne.Ci,którzylecielinaWotex.Niemaichnapokładzie.Czywychodzilizportu?
–Nie,proszępana.Nicmiotymniewiadomo.
–Ainnebramy?
–Tylkotędymożnawyjść.
–Sprawdź,idioto!
Bliskipanikiwartownikpodniósłkomunikator.Jeszczenigdynierozgniewałtakżadnego
strażnikaiobawiałsięnajgorszychskutków.Podwóchminutachodłożyłsłuchawkę.
–Niktniewychodził,proszępana.
Terens zmierzył go spojrzeniem. Wystające spod czapki jasne włosy wartownika były
wilgotneodpotu,któryperliłsięteżnajegoczoleispływałpopoliczkach.
–Czyjakiśstatekopuściłport,odkiedyonituweszli?
Wartowniksprawdziłplanlotów.
–Jeden–rzekł.–LiniowiecNiestrudzony.
I dorzucił pospiesznie, chcąc udobruchać rozgniewanego strażnika dodatkowymi
informacjami:
–NiestrudzonywykonujedodatkowykursnaSark,odwozipaniąSamięzFife.
Niewyjaśniał,żetę„poufną”informacjęuzyskał,podsłuchująccudzerozmowy.
LeczTerensjużgoniesłuchał.
Odszedłpowoli.Wyeliminujniemożliwe,ato,copozostanie,choćbynieprawdopodobne,
będzieprawdą.RikiValonaweszlinaterenkosmoportu.Niezostaliujęci,bowartownikna
pewno wiedziałby o tym. Nie wędrowali sobie po porcie, bo do tej pory już zostaliby
schwytani.Niebyłoichnastatku,naktórymielibilety.Nieopuściliportu.Jedynymstatkiem,
jaki odleciał, był Niestrudzony. Tak więc na nim, może jako więźniowie, może jako
pasażerowienagapę,lecieliRikiValona.
Cóż to jednak za różnica. Jeśli byli pasażerami na gapę, wkrótce będą więźniami. Tylko
florińska wieśniaczka i facet z wyczyszczonym mózgiem mogli nie wiedzieć, że na
nowoczesnymkosmolocieniedasięukryć.
Izewszystkichmożliwychkosmolotówwybraliakuratten,naktórympodróżowałacórka
PosiadaczaFife.
PosiadaczaFife!
9.Posiadacz
Posiadacz Fife był najważniejszym człowiekiem na Sark i z tej przyczyny nie chciał, aby
widzianogostojącego.Podobniejakjegocórkabyłniski,leczwprzeciwieństwiedoniejnie
tak proporcjonalnie zbudowany, gdyż niski wzrost zawdzięczał głównie nogom. Tors miał
potężny i niewątpliwie majestatyczną głowę, lecz tułów osadzony był na krótkich nóżkach,
którychruchybyłyniezgrabne,kaczkowate.
Dlategosiedziałzabiurkiemiopróczcórki,służącychorazżony–kiedyjeszczeżyła–nikt
nigdyniewidziałgowinnejpozycji.
Siedząc,wyglądałnatego,kimbył.Wielkagłowaoszerokich,niemalbezwargichustach,
wydatnynosodużychnozdrzachiwystającypodbródekzrównąłatwościąmogłyprzybierać
wyraz łagodny, jak i stanowczy. Włosy, zaczesane sztywno do tyłu i z całkowitym
lekceważeniem obowiązującej mody opadające prawie do ramion, miał kruczoczarne, bez
śladu siwizny. Niebieskawe cienie znaczyły jego podbródek, brodę i policzki – dwa razy
dzienniegoloneprzezflorińskiegofryzjera.
Posiadacz pozował i robił to świadomie. Przybrał kamienny wyraz twarzy, pozwalając
luźno splecionym dłoniom – mocnym, szerokim, o krótkich palcach – pozostać na biurku,
któregogładki,polerowanyblatbyłzupełniepusty.Nieleżałnanimżadendokument,ozdoba
czykomunikator.TazamierzonapustkapodkreślałaobecnośćPosiadacza.
Specjalnym beznamiętnym głosem, zarezerwowanym dla urządzeń mechanicznych
iflorińskichurzędników,powiedziałdoswojegobladego,białegojakrybibrzuchsekretarza:
–Spodziewamsię,żewszyscyprzyjęli?
Niemiałwątpliwości,jakabędzieodpowiedź.
Sekretarzodpowiedziałrówniebeznamiętnymtonem:
– Posiadacz Bort oświadczył, iż nawał wcześniej uzgodnionych zajęć nie pozwala mu
przybyćwcześniejjakotrzeciej.
–Ipowiedziałeśmu?
–Oświadczyłem,żecharaktertejsprawyczyniwszelkązwłokęniepożądaną.
–Zjakimwynikiem?
–Będzie,łaskawypanie.Pozostalizgodzilisiębezzastrzeżeń.
Fife uśmiechnął się. Pół godziny wcześniej czy później – to nie ma żadnego znaczenia.
Chodziło o zasadę, to wszystko. Wielcy Posiadacze byli bardzo drażliwi na punkcie własnej
niezależności;musząwyleczyćsięztego.
Teraz pozostało mu tylko czekać. Pokój był duży, miejsca dla wszystkich przygotowane.
Wielkichronometr,zasilanymaleńkąiskierkąradioaktywności,któryniestanąłiniezawiódł
odtysiącalat,wskazywałdrugądwadzieściadwie.
Tyle emocji w ciągu dwóch ostatnich dni! Ten stary chronometr może jeszcze stać się
świadkiemjedynychwswoimrodzajuwydarzeń.
A przecież ten czasomierz widział wiele przez ten tysiąc lat. Kiedy odmierzał pierwsze
minuty, Sark była nowym światem ręcznie stawianych chat, o słabych kontaktach z innymi,
starszymiświatami.Wtedytenzegarosadzonowceglanejścianiestaregobudynku,któryjuż
dawno rozsypał się w proch. Miarowe tykanie towarzyszyło trzem krótkotrwałym
„imperiom”, jakie niezdyscyplinowani żołnierze Sark zdołali na dłuższy czy krótszy czas
utworzyć z tuzina okolicznych planet. Przez dwa okresy rozpadu pierwiastków
radioaktywnychplanetąrządziłyflotysąsiednichświatów.
Pięćset lat temu wybił dla Sark godzinę, w której mieszkańcy jej odkryli, że gleba
najbliższej planety, Floriny, rodzi skarb nieoszacowanej wartości. Miarowo odmierzał lata
dwóch zwycięskich wojen i chwilę zawarcia pokoju na warunkach zdobywców. Sark
porzuciła swoje imperia, wchłonęła Florinę i stała się potęgą w sposób, jakiego nie zdołał
powtórzyćsamTrantor.
FlorinęchciałsobiepodporządkowaćTrantoriinnepotęgirównież.PrzezstuleciaFlorina
byłaświatem,poktórywyciągałysięchciweręceresztyKosmosu.JednaktoSarktrzymałają
wgarściiprędzejrozpętałabywojnęgalaktyczną,niżwypuściłatęzdobyczzrąk.
Trantorwiedziałotym!Trantorwiedział!
BezgłośnetykaniechronometruzdawałosięodbijaćechemwmózguPosiadacza.
Byładrugadwadzieściatrzy.
PrawieroktemuspotkałosiętupięciuWielkichPosiadaczySark.Zebranieodbyłosięwtej
właśnie sali. Tak jak teraz – Posiadacze, rozproszeni po całej planecie, każdy na swoim
kontynencie,zjawilisiępodpostaciątrójwymiarowychpersonifikacji.
Wuproszczeniu–wyglądałotojaktrójwymiarowatransmisjatelewizyjnanażywo,stereo
iwkolorze.Służącedotegourządzeniaznajdowałysięwkażdymśredniozasobnymdomu
na Sark. Natomiast niezwykły był brak jakiegokolwiek odbiornika. Obecność czterech
Posiadaczy,zwyjątkiemPosiadaczaFife,byłaprojekcją,lecztakrealną,jakbystawilisięwsali
osobiście. Ich sylwetki nie prześwitywały i nie migotały, a jednak wyciągnięta ręka
przechodziłaprzeznienawylot.
PrawdziweciałoPosiadaczaRune’asiedziałonaantypodach,najedynymkontynencie,na
którym w tej chwili panowała noc. Obraz widoczny w biurze Fife’a był otoczony zimnym,
białymblaskiemsztucznegooświetlenia,przyćmionymtujaśniejszymdziennymświatłem.
W tym jednym pomieszczeniu, ciałem czy duchem, obecna była cała Sark, dziwaczna
iniezbytheroicznareprezentacjaplanety.Runebyłłysy,różowyigruby,natomiastBallesiwy,
chudy i pomarszczony. Upudrowany i uróżowany Steen uśmiechał się desperackim
uśmiechemczłowiekaudającegopełnięsił,któregoopuściły,aBortwykazywałpogardędla
wszelkich luksusów, przykro manifestującą się dwudniowym zarostem i brudnymi
paznokciami.
AjednakbylipięciomaWielkimiPosiadaczami.
Znajdowali się na samym szczycie trójstopniowej drabiny władzy na Sark. Najniższym
szczeblembyłaoczywiścieflorińskaadministracja,trwającaniezmiennieprzezzmiennekoleje
losu,wyniesieniaiupadkiposzczególnychrodówarystokratycznychSark.Toonaoliwiłaosie
i obracała kołami władzy. Nad nią byli szefowie departamentów i ministrowie mianowani
przezdziedzicznego(inieszkodliwego)SzefaPaństwa.PodpisyichorazSzefabyłypotrzebne,
abyustawymiałymocprawną,leczichfaktyczneobowiązkiograniczałysiędopodpisywania
papierów.
Najwyższy szczebel zajmowało tych pięciu ludzi; każdy, za zgodą pozostałych czterech,
władał jednym kontynentem. Byli głowami rodzin kontrolujących większą część handlu
kyrtemizwiązanychztymprzychodów.PieniądzedawaływładzęidyktowałypolitykęSark.
Aonijemieli.WśródtejpiątkinajwięcejmiałFife.
Posiadacz Fife spotkał się z nimi tamtego dnia, prawie przed rokiem, i rzekł pozostałym
władcom drugiej z kolei najbogatszej planety Galaktyki (po Trantorze, który w końcu miał
milionświatówdograbienia,aniedwa):
–Otrzymałemdziwnąwiadomość.
Nicniepowiedzieli.Czekali.
Fife podał pasek metalitowego filmu sekretarzowi, który podchodził do każdego
z siedzących, trzymając go tak, aby był dobrze widoczny, i dostatecznie długo, żeby mogli
przeczytać.
Każdemuzczwórkiuczestnikówkonferencjizdawałosię,iżtylkoonjestrealny,natomiast
pozostali, w tym i Fife, są jedynie cieniami. Metalitowy film także był cieniem. Mogli tylko
siedzieć i obserwować promienie świetlne przelatujące ogromne odległości dzielące
kontynenty:Fife,Balle,Bort,SteenorazarchipelagRune.Słowa,któreczytali,byłycieniemna
cieniu.
TylkoBort,bezpośredniinielubiącysubtelności,zapomniałotymisięgnąłpolist.
Jegorękawyciągnęłasięażposkrajprostokątnegoreceptoraobrazuizostałaucięta.Ramię
kończyłosiębezkształtnymkikutem.Fifewiedział,żegdzieśwodległympokojurękaBorta
przeszłaprzezsfilmowanylistizłapałapowietrze.Uśmiechnąłsię,inniteż.Steenzachichotał.
Bortpoczerwieniał.Cofnąłrękęijegodłońpojawiłasięznowu.Fiferzekł:
–Nocóż,wszyscywidzieliście.Ateraz,jeśliniemacienicprzeciwtemu,przeczytamjąna
głos,abyściemoglizastanowićsięnadjejznaczeniem.
Wyciągnął rękę nad głowę, a jego sekretarz, przyspieszając kroku, zdołał podsunąć film
wodpowiedniemiejsce,takżedłońFife’anatychmiastzamknęłasięnazwitku.
Fife czytał spokojnie, dramatycznie akcentując słowa, jakby sam ułożył wiadomość
icieszyłsię,mogącjąprzekazać.
– Oto treść: „Jesteś Wielkim Posiadaczem Sark i nie ma nikogo, kto mógłby się z tobą
równać władzą i bogactwem. A jednak ta władza i bogactwo opierają się na kruchych
podstawach. Może uważasz, że dostawy kyrtu, jakie płyną z Floriny, to nie jest krucha
podstawa,alezadajsobiepytanie,jakdługobędzieistniećFlorina?Zawsze?
Nie! Florina może zostać zniszczona jutro. A może istnieć jeszcze tysiąc lat. Bardziej
prawdopodobne, że zostanie zniszczona jutro. Nie przeze mnie, rzecz jasna, ale w sposób,
jakiego nie możecie przewidzieć ani wyliczyć. Wyobraź to sobie. Wyobraź sobie, że twoja
potęga i bogactwo kończą się, ponieważ ja domagam się większej ich części. Będziesz miał
czasdonamysłu,aleniezbytdługi.
Spróbuj grać na zwłokę, a wyjawię całej Galaktyce, a szczególnie Florinie, prawdę
ozbliżającymsięzniszczeniu.Potemniebędziejużkyrtuanibogactwa,aniwładzy.Również
i dla mnie, lecz ja jestem do tego przyzwyczajony. Dla ciebie będzie to ogromny problem,
gdyżurodziłeśsiębogaty.
Oddasz mi większość swoich posiadłości w sposób, jaki niebawem podyktuję, i będziesz
mógł bezpiecznie cieszyć się tym, co ci zostanie. Z pewnością nie będzie to wiele
wporównaniudoobecnegostanu,alewięcej,niżpozostałobyci,gdybyśtegoniezrobił.Inie
gardźtym,cocizostanie.Florina,byćmoże,dotrwadokońcatwegożyciaibędzieszżył,jeśli
niewzbytku,toconajmniejwdostatku.”
Fife skończył czytać. Kilkakrotnie obrócił film w ręku, po czym ostrożnie umieścił go
w srebrzystym i przezroczystym pojemniku, w którym drukowane litery zlały się
wczerwonawąsmugę.Powiedziałnormalnymgłosem:
–Zabawnylist.Bezpodpisuinapisany,jaksłyszeliście,wpompatycznyminapuszonym
stylu.Cootymsądzicie,Posiadacze?
RumianatwarzRune’aprzybraławyrazdezaprobaty.Rzekł:
– To najwidoczniej dzieło człowieka o mentalności psychopaty. On tworzy powieść
historyczną. Szczerze mówiąc, Fife, nie uważam, abyśmy z powodu takich bzdur mieli
naruszać naszą tradycyjną autonomię kontynentalną. I nie podoba mi się, że to wszystko
odbywasięwobecnościtwojegosekretarza.
–Mojegosekretarza?Dlatego,żejestFlorińczykiem?Czyobawiaszsię,żewstrząśnienim
cośtakiegojaktenlist?Nonsens.
Nagleporzuciłzabawowytonipowiedziałrozkazująco:
–ObróćsiędoPosiadaczaRune’a.
Sekretarzwykonałpolecenie.Oczytrzymałdyskretniespuszczone,ajegobladatwarzbyła
zupełniebezwyrazu.Zdawałasięniemalpozbawionażycia.
– Ten Florińczyk – oświadczył Fife, nie zważając na obecność sekretarza – jest moim
osobistymsługą.Nigdymnienieopuszcza,nigdynieprzebywazeswoimiziomkami.Jednak
nie dlatego ufam mu bez zastrzeżeń. Patrzcie na niego. Spójrzcie na jego oczy. Czy nie
widzicie, że został poddany działaniu psychosondy? Nie jest zdolny do żadnej nielojalnej
względemmniemyśli.Bezurazy,aleprędzejzaufałbymjemuniżktóremuśzwas.
Bortzachichotał.
– Nie mam do ciebie żalu. Żaden z nas nie odznacza się lojalnością potraktowanego
psychosondąflorińskiegosługi.
TerazSteenzachichotał,wijącsięwfotelu,jakbybyłomuzbytgorąco.
Żaden nie komentował faktu stosowania przez Fife’a psychosondy wobec osobistych
służących. Fife byłby ogromnie zdumiony, gdyby coś powiedzieli, mimo że stosowanie
psychosondywinnychcelachniżleczeniechoróbpsychicznychlubusuwanieprzestępczych
skłonnościbyłosurowozabronione.NawetWielkimPosiadaczom.
A jednak Fife robił to, ilekroć uważał za konieczne, szczególnie gdy obiekt był
Florińczykiem.UżyciepsychosondywobecSarkańczykabyłoznaczniedelikatniejsząsprawą.
Posiadacz Steen, którego niepokój wywołany wzmianką o psychosondzie nie uszedł uwagi
Fife’a, słynął z wykorzystywania Florińczyków obojga płci do celów nie mających nic
wspólnegozsekretarzowaniem.
– Do rzeczy – Fife złożył grube palce. – Nie zwołałem was, aby czytać głupie liściki. To,
mam nadzieję, rozumiecie. Jednak obawiam się, iż mamy poważny problem. Po pierwsze,
zadałem sobie pytanie, dlaczego tylko ja? Jasne, jestem najbogatszym z Posiadaczy, ale
kontrolujętylkojednątrzeciąobrotukyrtem.Wspólniekontrolujemywszystko.Równiełatwo
zrobićczterykopielistu,jakgonapisać.
–Zadużomówisz–mruknąłBort.–Ococichodzi?
PomarszczoneibezbarwnewargiBalle’aporuszyłysięwjegoszarejtwarzy.
–Onchcewiedzieć,lordzieBort,czyotrzymaliśmykopietegolistu.
–Toniechpowiejasno.
–Wydawałomisię,żemówięwyraźnie–rzekłspokojnieFife.–No?
Spojrzeliposobie,podejrzliwielubwyzywająco,zależnieodcharakteru.
Pierwszy odezwał się Rune. Różowe czoło miał mokre od potu; uniósł miękki kwadrat
kyrtu, aby wytrzeć wilgoć z zagłębień między fałdami tłuszczu, biegnącymi półkoliście od
uchadoucha.
– Nie mam pojęcia, Fife. Mogę zapytać moich sekretarzy, którzy – nawiasem mówiąc –
wszyscy są Sarkańczykami. Gdyby taki list nawet dotarł do mojego biura, zostałby uznany
za... Jak to się mówi? Uznany za wyczyn szaleńca. Nigdy bym go nie zobaczył. To pewne.
Tylkoszczególnejorganizacjipracytwojegosekretariatuzawdzięczasz,żenieoszczędzonoci
zajmowaniasiętakimśmieciem.
Rozejrzał się wokół i uśmiechnął, błyskając mokrymi dziąsłami, widocznymi nad
sztucznymizębamizchromowanejstali.Każdyząbbyłgłębokowkręcony,przymocowanydo
szczęki i twardszy niż ząb z jakiegokolwiek sztucznego tworzywa. Uśmiech Rune’a był
bardziejprzerażającyniżgrymaswściekłości.
–Sądzę,żeto,copowiedziałRun,mógłbypowiedziećkażdyznas–wzruszyłramionami
Balle.
–Nigdynieczytampoczty–zachichotałSteen.–Nigdy.Totakienudne,adostajętegotyle,
żeniemiałbymnanicczasu.
Spojrzałnapozostałych,jakbychcącichprzekonać,żemówiprawdę.
–Bzdury–odezwałsięBort.–Cosięzwamidzieje?BoiciesięFife’a?Słuchaj,Fife,janie
mamżadnegosekretarza,boniepotrzebujężadnejpomocywinteresach.Otrzymałemkopię
tego listu i jestem przekonany, że pozostali trzej też. Chcesz wiedzieć, co z nim zrobiłem?
Wrzuciłemgodospalarki.Radzęwamzrobićtosamo.Dajmytemuspokój.Jestemzmęczony.
Sięgnąłrękądoprzełącznika,abyprzerwaćtransmisjęizgasićobrazswojejosobywbiurze
Fife’a.
– Chwileczkę, Bort – rzucił ostro Fife. – Zaczekaj, bo jeszcze nie skończyłem. Chyba nie
chcesz, żebyśmy podjęli jakieś decyzje i kroki pod twoją nieobecność. Na pewno tego nie
chcesz.
– Poczekajmy – nalegał Rune nieco łagodniejszym tonem, choć jego skryte w tłuszczu
oczka wcale nie patrzyły przyjaźnie. – Zastanawiam się, dlaczego Posiadacz Fife tak bardzo
niepokoisiętakimdrobiazgiem.
–Hmm–rzekłBallechrapliwymgłosem.–MożeFifemyśli,żenaszprzyjacielodlistów
majakieśinformacjeotrantoriańskimatakunaFlorinę.
– Phi! – prychnął Fife. – Skąd mógłby je mieć, kimkolwiek by był? Zapewniam was, że
naszesłużbywywiadowczedziałająsprawnie.Ijakmógłbypowstrzymaćatak,otrzymawszy
nasze dobra jako łapówkę? Nie, nie. On pisze o zniszczeniu Floriny, jakby miał na myśli
fizyczneunicestwienie,aniedestrukcjępolityczną.
–Tozupełneszaleństwo–rzekłSteen.
–Tak?–odparłFife.–Toznaczy,żeniedoceniaszwydarzeńostatnichdwóchtygodni?
–Jakichkonkretnie?–spytałBort.
–Zdajesię,żezniknąłjakiśkosmoanalityk.Napewnosłyszeliścieotym.
Bortwyglądałnarozgniewanegoiniezadowolonego.
–SłyszałemotymodAblazTrantoru.Icoztego?Niemampojęciaokosmoanalizie.
– Ale chyba czytałeś zapis informacji, jakie przekazał do swojej bazy na Sark, zanim
zniknął.
–Abelpokazywałmi,aleniezwróciłemuwagi.
– A wy? – Fife mierzył ich wyzywającym spojrzeniem, jednego po drugim. – Sięgniecie
pamięciąwstecz?
– Ja czytałem – przyznał Rune. – I przypominam sobie. Oczywiście! Była tam mowa
ozniszczeniu.Otocichodzi?
– Słuchajcie – wtrącił piskliwie Steen. – Tam było kilka obłąkańczych sugestii.
Autentycznie. Mam nadzieję, że nie będziemy tego teraz omawiać. Z trudem pozbyłem się
wtedyAbla,awłaśnienadchodziłaporaobiadu.Okropniedenerwujące.Autentycznie.
– Nic na to nie poradzę, Steen – odparł Fife, nie kryjąc zniecierpliwienia. (Co tu robić
z czymś takim jak Steen?) – Musimy o tym porozmawiać. Kosmoanalityk sygnalizował
zagrożenie dla Floriny. Wkrótce po jego zniknięciu otrzymujemy listy, które również mówią
ozniszczeniuFloriny.Czytotylkozbiegokoliczności?
–Chceszpowiedzieć,żetokosmoanalityknasszantażuje?–szepnąłstaryBalle.
–Niepodobna.Pocoogłaszałbytonajpierwjawnie,apotemanonimowo?
–Przekaz–rzekłBalle–byłprzeznaczonydlajegobiura,aniedlanas.
–Mimowszystko.Szantażystastarasięnierozmawiaćznikimpróczswojejofiary.
–Więc?
– Kosmoanalityk zniknął. Załóżmy, że był uczciwy. Jednak nadał niebezpieczną
wiadomość.Terazznajdujesięwrękachinnych,którzyniesąuczciwi,itooninasszantażują.
–Jakichinnych?
Fifeposępnieodchyliłsięwfotelu,ledwieporuszającwargami.
–Pytaszpoważnie?Trantora.
–Trantor!–Steenzadrżał.Jegopiskliwygłoszałamałsię.
– Czemu nie? Czy jest lepszy sposób przejęcia kontroli nad Floriną? A to jest jednym
zgłównychcelówichpolitykizagranicznej.Igdybyudałoimsięosiągnąćgobezwojny,tym
lepiejdlanich.Jeżeliwięcugniemysięprzedtymbezczelnymultimatum,Florinanależydo
nich. Zostawią nam odrobinę – pokazał dwoma palcami – ale jak długo będziemy w stanie
utrzymać i to? Z drugiej strony, załóżmy, że zignorujemy ten list – czy mamy zresztą inne
wyjście? Zaczną rozsiewać wśród florińskich wieśniaków plotki o rychłym końcu świata. Te
pogłoski wywołają panikę, która doprowadzi do katastrofy. Jak skłonić do pracy człowieka,
który jest przekonany, że jutro nastąpi koniec świata? Plony zgniją na polach. Magazyny
opustoszeją.
Steenpotarłpalcemuróżowanypoliczekidyskretniezerknąłwlustrostojąceopodal,poza
zasięgiemreceptoraobrazu.
– Nie sądzę – powiedział – żeby to nam zaszkodziło. Jeśli spadnie podaż, to przecież
wzrosnąceny?Akiedyokażesię,żeFlorinapozostałanaswoimmiejscu,toiwieśniacywrócą
do pracy. Ponadto zawsze możemy zagrozić ograniczeniem eksportu. Naprawdę nie
rozumiem, jak jakikolwiek cywilizowany świat mógłby się obyć bez kyrtu. Przecież to Król
Kyrt.Sądzę,żerobimyproblemzniczego.
Delikatnie masując palcem policzek, przybrał pozę znudzonego światowca. Balle słuchał
wszystkiegozzamkniętymioczami.
– Nie możemy teraz podnieść cen – odezwał się po chwili. – Wywindowaliśmy je na
niebotycznypułap.
– Właśnie – potwierdził Fife. – Zresztą nie możemy dopuścić do poważnych przerw
w dostawach. Trantor tylko czeka na jakieś oznaki niepokojów na Florinie. Gdyby mogli
przedstawić Galaktyce obraz Sark, która nie potrafi zagwarantować dostaw kyrtu, mogliby
najzwyczajniej we Wszechświecie wkroczyć, aby zaprowadzić swoje porządki i zapewnić
produkcję. A zachodzi obawa, że wolne światy Galaktyki przystałyby na to ze względu na
kyrt. Szczególnie gdyby Trantor przyzwolił na złamanie monopolu, zwiększenie produkcji
i obniżenie cen. Co stałoby się później, to całkiem inna historia, ale na razie uzyskałby ich
poparcie. To jedyny logiczny sposób, w jaki Trantor mógłby przejąć Florinę. Gdyby
spróbowalisiłą,resztaGalaktyki,pozastrefąwpływówTrantora,przyłączyłabysiędonas.
–Jakawtymwszystkimjestrolakosmoanalityka?–zapytałRune.–Czyontuwogólegra
jakąśrolę?Jeślitwojateoriajestsłuszna,powinnatowyjaśniać.
–Myślę,żewyjaśnia.Cikosmoanalitycysąprzeważnieniezrównoważeni,atenstworzył–
tupalceFife’aporuszyłysię,jakbybudowałyjakąśdziwnąkonstrukcję–zwariowanąteorię.
Nieważne jaką. Trantor tego nie zdradzi, bo Biuro Kosmoanalizy zdementowałoby ją
natychmiast. Jednak chwytając tego człowieka i poznając bliższe szczegóły, uzyskali coś, co
zapewneuwiarygodnijąwoczachlaików.Mogąjejużyć,nadaćpozoryprawdziwości.Biuro
jest marionetką w rękach Trantora i jego ewentualne zaprzeczenia, kiedy historia zostanie
rozpowszechniona jako plotka naukowa, nie będą wystarczająco stanowcze, aby obalić
kłamstwo.
–Towydajesięnazbytskomplikowane–stwierdziłBort.–Niemogąpuścićparyzust,ale
puszcząparęzust.Tobzdury.
–NiemogąogłosićpoważnegokomunikatunaukowegoaniwmieszaćwtoBiura–odparł
cierpliwieFife.–Mogąspowodowaćprzeciekinformacji.Nierozumiecie?
–DlaczegozatemstaryAbelmarnujeczasszukająctegokosmoanalityka?
–Spodziewaszsię,żeogłosipublicznie,żegoma?To,coAbelrobi,acozdajesię,żerobi,
todwieróżnerzeczy.
–Nocóż–powiedziałRune.–Jeślimaszrację,toconampozostaje?
– Znamy niebezpieczeństwo, a to bardzo ważne. Znajdziemy tego kosmoanalityka.
Musimy dobrze pilnować wszystkich znanych agentów Trantora, nie przeszkadzając im
zarazem.Zichzachowaniamożemywywnioskować,jakibędziedalszyrozwójwydarzeń.Na
Florinie musimy zdecydowanie przeciwdziałać wrogiej propagandzie, zapowiadającej
zniszczenie planety. Wszelkie pogłoski muszą spotkać się ze zdecydowaną kontrakcją.
A przede wszystkim – musimy pozostać zjednoczeni. Oto główny cel naszego spotkania,
przynajmniej według mnie: utworzenie wspólnego frontu. Wszyscy chcemy autonomii
kontynentów i jestem pewien, że nikt bardziej ode mnie nie nalega na jej utrzymanie.
Wnormalnychwarunkach.Teniesąnormalne.Rozumiecie?
Mniejlubbardziejopornie,gdyżautonomiakontynentalnaniebyłaczymś,zczegomożna
łatwozrezygnować,zrozumieli.
–Azatem–rzekłFife–zaczekamynanastępnyruch.
Tobyłoprzedrokiem.Rozłączylisię,apotemnastąpiłanajdziwniejszainajwiększaklęska,
jaką Posiadacz Fife poniósł w swej umiarkowanie długiej i co najmniej umiarkowanie
efektownejkarierze.
Nie było żadnego następnego posunięcia. Żaden z nich nie otrzymał nowych listów. Nie
znaleziono kosmoanalityka, a Trantor nadal intensywnie go poszukiwał. Nikt nie rozsiewał
apokaliptycznychploteknaFlorinie,azbioryiprzeróbkyrtuprzebiegałybeznajmniejszych
zakłóceń.
PosiadaczRunecotydzieńłączyłsięzFife’em.
–Fife?–pytał.–Jestcośnowego?
Jegotłustecielskotrzęsłosięzuciechy,azgardzielidobywałsięcichychichot.
Fife przyjmował to posępnie i cierpliwie. A co mógł zrobić? Raz po raz przesiewał
wmyślachfakty.Daremnie.Czegośbrakowało.Zabrakłojakiegośistotnegoczynnika.
Apotemwszystkowybuchłonaraziodrazudostałodpowiedź.Wiedział,żewreszciema
odpowiedź,aletaką,jakiejsięnigdyniespodziewał.
Znówzwołałzebranie.Chronometrpokazywałterazdrugądwadzieściadziewięć.
Zaczęli się pojawiać. Pierwszy Bort, z zaciśniętymi ustami, drapiący szponiastym
paluchem tarkę kilkudniowego zarostu. Po nim Steen, z twarzą świeżo odmytą z makijażu,
bladą i niezdrową. Balle, obojętny i zmęczony, o zapadniętych policzkach, w miękko
wyścielonymfotelu,zeszklankąciepłegomlekapodręką.NakońcuRune,spóźnionyodwie
minuty, ponury i wilgotnousty, znowu w nocnym oświetleniu. Tym razem światło
przygaszono, tak że był tylko niewyraźną sylwetką siedzącą w sześcianie czerni, której nie
zdołałybyrozproszyćwszystkielampyFife’a,choćmiałymocsłońcaSark.
– Posiadacze! – zaczął Fife. – W ubiegłym roku przewidywałem odległe
i niekonwencjonalne zagrożenia. W swoich spekulacjach wpadłem w pułapkę.
Niebezpieczeństwoistnieje,leczwcaleniejestodległe.Jestbliskie,bardzobliskie.Jedenzwas
jużwie,oczymmówię.Pozostalidowiedząsięwkrótce.
–Aoczymmówisz?–spytałkrótkoBort.
–Ozdradzie!–wypaliłFife.
10.Zbieg
Myrlyn Terens nie był człowiekiem czynu. Robił sobie z tego powodu wymówki, bo od
kiedyopuściłkosmoport,niepotrafiłzebraćmyśli.
Musiał utrzymywać odpowiednie tempo marszu. Nie za wolno, bo uznają go za
próżniaka. Niezbyt szybko, bo pomyślą, że ucieka. Zdecydowanie, jak szedłby strażnik –
pełniącyswojeobowiązkiiwkażdejchwiligotowywskoczyćdopojazdu.
Gdyby tylko mógł usiąść w jakimś pojeździe! Niestety, kierowanie pojazdami nie
wchodziło w zakres edukacji Florińczyka, nawet florińskiego Mieszczanina, tak więc
próbowałwymyślićcośwmarszuiniemógł.Potrzebowałciszyispokoju.
Pozatym,jużledwieszedł.Możeiniebyłczłowiekiemczynu,aleprzezcałydzień,całą
noc i kolejny dzień zachowywał się tak, jakby nim był. Chyba zużył już wszystkie zapasy
energii.
Niemiałjednakodwagistanąć.
Gdybytobyłanoc,miałbykilkagodzindonamysłu.Alebyłowczesnepopołudnie.
Gdybyumiałprowadzićsamochód,odjechałbywielemilodMiasta.Wystarczającodaleko,
żebytrochępomyśleć,zanimpodejmiejakąśdecyzję.Tymczasembyłzdanynawłasnenogi.
Gdyby mógł zastanowić się chwilę. Właśnie. Pomyśleć. Gdyby mógł wstrzymać na
moment wszelki ruch, wszelkie działanie. Uchwycić Wszechświat w krótkim przedziale
czasu, kazać mu zatrzymać się, dopóki Mieszczanin nie przemyśli sprawy. Musi być jakieś
wyjście.
Zanurzył się w zbawczym cieniu Dolnego Miasta. Szedł sztywno, tak jak chodzili
strażnicy. Mocno ściskał paralizator. Ulice były puste. Tubylcy pochowali się w swoich
budach.Tymlepiej.
Starannie wybrał dom. Najlepiej byłoby wybrać jeden z lepszych, taki z kolorowych
plastikowychcegieł,zpolaryzowanymiszybamiwoknach.Nędzarzesązawzięci.Mająmniej
dostracenia.Ktośz„wyższejsfery”zrobiwszystko,żebypomóc.
Terens wszedł na dróżkę wiodącą do takiego domu. Budynek stał w pewnym oddaleniu
odulicy–jeszczejedendowóddostatku.Wiedział,żeniebędziemusiałwalićdodrzwi,ani
wyważaćich.Idącpodjazdem,zauważyłkogośprzyjednymzokien.(Doświadczeniapokoleń
nauczyłyFlorińczykawyczuwaćobecnośćstrażników).Drzwisięotworzą.
Otworzyłysię.
Wprogustanęłamłodadziewczyna,ookrągłychzwrażeniaoczach.Miałanasobiezbyt
luźną sukienkę z ozdóbkami, świadczącymi o staraniach rodziców, aby podkreślić swoją
pozycję, za wszelką cenę odróżnić się od zwykłej „florińskiej hołoty”. Dziewczyna odsunęła
się,przepuszczającTerensa,posapującprzezlekkorozchyloneusta.
Mieszczaningestemnakazałjejzamknąćdrzwi.
–Czytwójojciecjestwdomu,dziewczyno?
–Tato!–krzyknęłaiwysapała:–Tak,proszępana.
„Tato” nadchodził z drugiego pokoju z przepraszającym wyrazem twarzy. Szedł powoli.
Dobrze wiedział, że do drzwi stuka strażnik. Po prostu było bezpieczniej, aby otworzyła je
dziewczyna.Jeślistrażnikjestzły,możejejnieuderzy.
–Nazwisko?–spytałMieszczanin.
–Jacof,łaskawypanie.
WjednejzkieszenimunduruMieszczaninznalazłcienkinotatnik.Otworzyłgo,przerzucił
kilkakartek,postawiłznaczekirzekł:
–Jacof!Tak!Chcęzobaczyćwszystkichdomowników.Szybko!
GdybyTerensbyłwstanieodczuwaćcokolwiekpozaprzygnębieniem,możebawiłabygo
tasytuacja.Niebyłzupełnieniewrażliwynaurokiwładzy.
Weszli. Chuda, zaniepokojona kobieta z dwuletnim dzieckiem na rękach. Potem
dziewczyna,któragowpuściła,ijejmłodszybrat.
–Czytowszyscy?
–Wszyscy,proszępana–odparłpokornieJacof.
– Czy mogę zająć się dzieckiem? – spytała niespokojnie kobieta. – To jej pora. Właśnie
kładłamjąspać.
Pokazałamudziecko,jakbytenwidokmógłzmiękczyćsercestrażnika.
Mieszczaninnawetniespojrzał.Uważał,żetakbysięzachowałstrażnik,aonprzecieżbył
strażnikiem.Powiedział:
–Połóżdzieckoidajmucośdossania,żebyniepłakało.Terazty,Jacof.
–Tak,proszępana.
–Jesteśodpowiedzialnymchłopcem,prawda?
Tubylec,niezależnieodwieku,byłzawsze„chłopcem”.
–Tak,proszępana.
Jacofrozpromieniłsięilekkowypiąłpierś.
– Jestem urzędnikiem w centrum obróbki żywności. Znam matematykę, nawet dzielenie
bezreszty.Ilogarytmy.
Tak,pomyślałMieszczanin,pokazalici,jakposługiwaćsiętablicąlogarytmów,inauczyli
cię,jakwymawiasiętosłowo.
Znałtakich.FacetbardziejcieszysięswoimilogarytmaminiżPosiadacznowymjachtem.
Polaryzacyjne szyby w oknach zawdzięczał logarytmom, a kolorowe cegły umiejętności
dzielenia bez reszty. Pogarda, jaką darzył nie wykształconego ziomka, była równa tej, jaką
przeciętnyPosiadaczżywiłdowszystkichtubylców,ajegonienawiśćznaczniegłębsza,gdyż
musiałmiędzynimiżyćiwoczachlepszychodsiebieuchodziłzajednegoznich.
– Szanujesz prawo, chłopcze, i dobrych Posiadaczy? – rzekł Mieszczanin, udając, że
sprawdzacośwnotesie.
– Mój mąż to dobry człowiek! – wtrąciła gładko kobieta. – Nigdy nie miał żadnych
kłopotów.Onniezadajesięzhołotą.Ijateżnie.Taksamodzieci.Myzawsze...
Terensuciszyłjąmachnięciemręki.
– Tak, tak. Słuchaj, chłopcze, chcę, żebyś usiadł i zrobił, co powiem. Potrzebna mi lista
wszystkich,którychznaszwtejdzielnicy.Nazwiska,adresy,czymsięzajmująicotozajedni.
Szczególnietoostatnie.Jeślimieszkatujedenztychmącicieli,chcęotymwiedzieć.Zrobimy
tuporządek.Rozumiesz?
–Tak,proszępana.PrzedewszystkimtenHusting.Mieszkatuobok.On...
–Nietak,chłopcze.Hej,dajmukartkępapieru.Atysiadajtuiwszystkoopisz.Dokładnie.
Piszpowoli,bonieumiemczytaćtubylczychgryzmołów.
–Uczonomniepisać,proszępana.
–Zobaczymy.
Jacofpochyliłsięnadstołemizacząłpowolipisać.Żonazaglądałamuprzezramię.
Terenszwróciłsiędodziewczyny,któragowpuściła:
– Podejdź do okna i daj mi znać, jeśli zobaczysz innych strażników. Chcę z nimi
porozmawiać.Niewołajich.Poprostumipowiedz.
Wreszciemógłodprężyćsię.Zdołałznaleźćsobiezacisznąkryjówkę.
W pokoju panowała cisza, słychać było tylko cmokanie ssącego dziecka. Dziewczyna
uprzedziTerensaonadejściunieprzyjaciół,takżebędziemógłuciec.
Terazmożepomyśleć.
Po pierwsze, nie mógł już dłużej udawać strażnika. Niewątpliwie zablokowali wszystkie
możliwe wyjścia z miasta, a wiedzieli, że nie może posłużyć się doskonalszym niż skuter
diamagnetycznyśrodkiemtransportu.Niepotrwadługo,arozleniwionymrutynąstrażnikom
przyjdzie wreszcie do głowy, że tylko systematycznie przeszukując miasto, blok po bloku
idompodomu,zdołająschwytaćposzukiwanego.
Kiedy w końcu na to wpadną, na pewno zaczną od przedmieść i będą posuwać się ku
centrum.Jeżelitak,tendomsprawdząjakojedenzpierwszych,azatemTerensniemiałzbyt
wieleczasu.
Do tej pory, mimo rzucającej się w oczy czerni ze srebrem, mundur strażnika był
niezwykleużyteczny.Tubylcyniczegoniepodejrzewali.Nieprzystawalinawidokbladejcery
Florińczykainieprzyglądalimusię.Wystarczałimsammundur.
Niedługo ścigającym przyjdzie to do głowy. Wpadną na to, by nadać komunikat
nakazujący tubylcom zatrzymać każdego strażnika nie posiadającego odpowiednich
dokumentów – szczególnie takiego, który ma białą skórę i jasne włosy. Wszyscy prawdziwi
strażnicyotrzymajątymczasoweidentyfikatory.Wyznaczysięnagrodę.Możezaledwiejeden
tubylecnastubędziemiałtyleodwagi,byrzucićsięnamundur,bezwzględunato,czyijak
podejrzanywydasięjegowłaściciel.Aletenjedenzupełniewystarczy.
Takwięcmusiałporzucićrolęstrażnika.
Tojedno.Terazdrugie.OdtejporynigdzienaFlorinieniebędziebezpieczny.Zabójstwo
strażnikabyłonajcięższązbrodniąigdybynawetwinowajcazdołałsięukryćnapięćdziesiąt
lat,niezrezygnowalibyzposzukiwań.DlategomusiopuścićFlorinę.
Alejak?
No cóż, dawał sobie jeszcze dzień życia. Najwyżej. Zakładając, że strażnicy są
niewiarygodniegłupi,aonbędziemiałniewiarygodneszczęście.
Pod pewnym względem miał nad nimi przewagę. Dwadzieścia cztery godziny życia
można zaryzykować. A to oznaczało, iż może podjąć ryzyko, na jakie nie poszedłby żaden
zdrowynaumyśleczłowiek.
Wstał.
Jacofpodniósłgłowęznadkartkipapieru.
–Jeszczenieskończyłem,proszępana.Piszębardzostarannie.
–Pokażmi,conapisałeś.
Spojrzałnapodanypapierirzekł:
– Wystarczy. Kiedy przyjdą tu inni strażnicy, nie trać czasu na tłumaczenia, że już
sporządziłeślistę.Będąsięspieszyliipewniewyznacząciinnezadanie.Rób,cokażą.Czyjuż
idą?
Dziewczynaprzyoknieodparła:
–Nie,proszępana.Czymamwyjśćnaulicęisprawdzić?
–Nietrzeba.Zobaczmy.Gdziejestnajbliższawinda?
–Okołoćwierćmilinalewoodwyjściazdomu.Możepan...
–Tak,tak.Wychodzę.
GdydrzwiwindyzezgrzytemotworzyłysięprzedMieszczaninem,naulicypojawiłasię
grupka strażników. Terens czuł, jak łomoce mu serce. Pewnie już rozpoczęto systematyczne
poszukiwaniaidepcząmupopiętach.
Wchwilępóźniej,wciążzsercemwgardle,wysiadłzwindywGórnymMieście.Tunie
będzie żadnej osłony. Żadnych filarów. Ani żelazobetonu osłaniającego przed spojrzeniem
zgóry.
Wjaskrawymblaskubudynkówczułsięjakruchomaczarnakropka.Zdawałomusię,że
jest widoczny z odległości trzech kilometrów i z wysokości siedmiu. Miał wrażenie, że
wskazujągoduże,malowanestrzałki.
Nigdzieniezauważyłstrażników.PrzechodzącyPosiadaczepatrzyliprzezniegojakprzez
powietrze.OileuFlorińczykastrażnikwzbudzałlęk,otyleuPosiadaczaniebudziłżadnych
uczuć.JeślicośmogłouratowaćTerensa,totylkoto.
SłaboorientowałsięwtopografiiGórnegoMiasta.GdzieśwtejdzielnicybyłParkMiejski.
Najlepiej byłoby zapytać o drogę, a jeszcze lepiej wejść do pierwszego wyższego budynku
i rozejrzeć się z górnego tarasu. Pierwsze rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Żaden
strażnikniepytałbyodrogę.Drugiebyłozbytryzykowne.Wewnątrzbudynkurzucałbysię
woczy.Itobardzo.
Wrezultacieposzedłtam,gdziepodpowiadałamupamięć,którapodsuwałamuobrazraz
widzianejmapyGórnegoMiasta.Udałosię.Pięćminutpóźniejnatrafiłnapark.
Park Miejski był sztucznie utworzoną płaszczyzną zieleni o obszarze czterdziestu
hektarów.NaSarkjedniuważaliParkMiejskizasielankowospokojnemiejsce,inni–zaarenę
nocnych orgii. Na Florinie ci, którzy coś o nim słyszeli, wyobrażali sobie, że jest sto razy
większyitysiącrazywspanialszy,niżbyłnaprawdę.
Rzeczywistość była wystarczająco przyjemna. W łagodnym klimacie Floriny ogród był
zielony przez okrągły rok. Miał rozległe trawniki, zagajniki oraz kamienne groty. Był tam
stawekzozdobnymirybkamiorazwiększystaw,poktórymwiosłowałydzieci.Nocą,dopóki
niespadłypierwszekropledeszczu,jarzyłsiębarwnąiluminacją.Najgwarniejbyłotumiędzy
zmrokiemadeszczem.Tobyłaporatańców,trójwymiarowychpokazówiparbłądzącychpo
krętychalejkach.
Terens jeszcze nigdy nie zwiedzał parku. Sztucznie hodowana zieleń wydała mu się
odrażająca. Wiedział, że ziemia i skały pod nogami, woda i drzewa wokół, wszystko
spoczywa na zimnej żelbetowej płycie. To go denerwowało. Pomyślał o polach kyrtu,
rozległych i płaskich, oraz o łańcuchach gór na południu. Pogardzał obcymi, którzy pośród
takichwspaniałościmusielibudowaćsobiezabawki.
Przezpółgodzinywłóczyłsiębezcelualejkami.To,cozaplanował,musiałzrobićwparku.
Nawettumogłookazaćsiętoniemożliwe.Gdzieindziejbyłoniemożliwe.
Nikt go nie widział. Nikt nie zauważył jego obecności. Był tego pewien. Niech pytają
Posiadaczy i Posiadaczki, którzy go minęli: „Czy wczoraj w parku widzieliście strażnika?”
Zrobiąwielkieoczy.Równiedobrzemożnabyichpytać,czyprzebiegłaimdrogęmrówka.
Park był zbyt cywilizowany. Terens poczuł nagły przypływ paniki. Wszedł po stopniach
ułożonych wśród głazów i zaczął schodzić do płytkiej kotlinki otoczonej małymi grotami,
zaprojektowanymi jako schronienie dla par zaskoczonych przez deszcz. (Co zdarzało się
znacznieczęściej,niżwynikałozrachunkuprawdopodobieństwa).
Ażnagleujrzałto,czegoszukał.
Człowiek! A raczej Posiadacz. Przechadzał się tam i z powrotem. Nerwowo palił cygaro,
wcisnął je do spalarki, gdzie leżało chwilę, a potem znikło w nagłym rozbłysku. Sprawdził
czasnakieszonkowymzegarku.
Wkotlinceniebyłonikogoinnego.Wymarzonemiejscenaspędzeniewieczoruinocy.
Posiadacz czekał na kogoś. Nie ulegało wątpliwości. Terens rozejrzał się wokół. Nikt nie
szedłzanimposchodach.
Możegdzieśtusąinneschody.Napewnosą.Nieszkodzi.Niewolnoprzegapićokazji.
Zszedł na dół, do Posiadacza. Ten zauważył go, oczywiście, dopiero wtedy, gdy Terens
powiedział:
–Możnaprosić?
Mówiłzszacunkiem,leczżadenPosiadacznieprzywykłdotego,byjakiśstrażnikbrałgo
podrękę,choćbyznajwiększąestymą.
–Ocochodzi,dodiabła?–rzekł.
Terensnadalmówiłtonemponaglającymipełnymszacunku.(Rozmawiajznim.Odwróć
jegouwagęchoćbynachwilę!)
–Tędy,łaskawypanie.Tomazwiązekzposzukiwaniamizbiegłegomordercy.
–Oczymtymówisz?
–Tozajmietylkochwilę.
Terens ukradkiem sięgnął po bicz neuronowy. Tamten niczego nie poczuł. Paralizator
zabuczał,aPosiadaczzesztywniałirunąłnaziemię.
Mieszczanin jeszcze nigdy nie podniósł ręki na Posiadacza. Zdziwiło go obrzydzenie
ipoczuciewiny,jakieprzytymodczuwał.
Wokół nadal było pusto. Zawlókł zesztywniałe ciało – z którego spoglądały na niego
szkliste,nieruchomeoczy–donajbliższejgroty.Przeciągnąłjenasamkoniec.
RozebrałPosiadacza,ztrudemzdejmującubraniezezdrętwiałychkończyn.Ściągnąłswój
zakurzony,przepoconymundurstrażnikaiwłożyłbieliznęPosiadacza.Porazpierwszymiał
nasobiecośzkyrtu.
Potem reszta stroju i mycka Posiadacza. Ta ostatnia była konieczna. Mycki nie były
szczególniepopularnewśródmłodzieży,leczniektórzynosilije,atenPosiadacznaszczęście
zaliczał się do nich. Gdyby nie to, jasne włosy Terensa natychmiast by go zdradziły. Włożył
nakryciegłowy,naciągającjeażnauszy.
Zrobiłwięcto,comusiał.Naglepojął,żezabójstwostrażnikatoniebyłajednaknajcięższa
zbrodnia.
NastawiłblasternanajwiększerażenieiskierowałgonanieprzytomnegoPosiadacza.Po
dziesięciu sekundach została tylko zwęglona masa. To utrudni identyfikację, zbije z tropu
ścigających.
Następniezmieniłmundurstrażnikawsypkibiałypopiółiwygrzebałzpyłupoczerniałe
guzikiisprzączki.Torównieżopóźnipościg.Możetylkoogodzinę,aledobreito.
Terazmusiałniezwłoczniestądodejść.Przedwyjściemzgrotyprzystanąłiwęszyłchwilę.
Czystarobota.Wpowietrzuunosiłsiętylkolekkiswądspalonegociała,alełagodnywietrzyk
rozwiejegozakilkaminut.
Schodzącposchodachminąłidącąwprzeciwnąstronędziewczynę.Zprzyzwyczajeniana
chwilęspuściłoczy.Byładamą.Podniósłjewsamąporę,byzauważyć,żejestmłodaidość
ładna,ibardzosięspieszy.
Zacisnął zęby. Nie zastanie go, oczywiście. Spóźniła się, inaczej nie zerkałaby tak na
zegarek. Może pomyśli, że znudził się czekaniem i poszedł. Terens przyspieszył kroku. Nie
chciał,bygodogoniła,zdyszana,pytając,czywidziałtujakiegośmłodzieńca.
Opuściłpark,idącbezcelu.Minęłokolejnepółgodziny.
Icodalej?Jużniebyłstrażnikiem,byłPosiadaczem.
Tylkocodalej?
Przystanął na placyku z fontanną stojącą na środku trawnika. Do wody dodano trochę
detergentu,takżepieniłasięimusowaławszystkimibarwamitęczy.
Oparłsięobalustradę,plecamidozachodzącegosłońca,iwrzuciłdofontannypoczerniałe
kawałkimetalu,jedenpodrugim.
Pomyślał o dziewczynie, która minęła go na schodach. Była taka młoda. Potem
przypomniałsobieDolneMiastoiżalminął.
Pozbył się srebrnych resztek i miał puste ręce. Zaczął powoli przeszukiwać kieszenie,
starającsię,abywyglądałotonaturalnie.
Nie znalazł w nich niczego niezwykłego. Pęk magnetycznych kluczy, kilka monet,
identyfikator. (Na Sark! Noszą je nawet Posiadacze! Tyle że oni nie muszą pokazywać ich
każdemunapotkanemustrażnikowi.)
Nazywał się teraz Alstare Deamone. Miał nadzieję, że nie będzie musiał posługiwać się
tym nowym nazwiskiem. W Górnym Mieście żyło tylko dziesięć tysięcy mężczyzn, kobiet
idzieci.Ryzykonapotkaniakogoś,ktoznałDeamone’a,niebyłowielkie,aleistniało.
Miał dwadzieścia dziewięć lat. Znów poczuł mdłości na myśl o tym, co pozostawił
w grocie, ale opanował je. Posiadacz to Posiadacz. Ilu dwudziestodziewięcioletnich
Florińczykówzginęłozichrąklubzichpolecenia?Ilu?
Znaładres,lecznicmuonniemówił.NieznałtakdobrzeGórnegoMiasta.
Proszę! Kolorowa, pseudotrójwymiarowa podobizna małego chłopca, może trzyletniego.
Barwy rozbłysły, gdy wyjął zdjęcie z przegródki, i powoli zbladły, kiedy włożył je
z powrotem. Syn? Siostrzeniec? Miał spotkać się z dziewczyną, więc chyba nie mógł to być
syn?
Amożebyłżonaty?Czyżbybyłotojednoztychspotkańnazywanych„schadzkami”?Czy
spotykalibysięzadnia?Czemunie,wpewnychokolicznościach...
Terensmiałnadzieję,żetakbyło.Jeślidziewczynaspotykałasięzżonatymmężczyzną,nie
od razu zgłosi jego zaginięcie. Będzie sądziła, że nie udało mu się wyrwać od żony.
Mieszczaninzyskatrochęczasu.
Nie,niezyska.Poczułnagłeprzygnębienie.Bawiącesięwchowanegodziecinatknąsięna
szczątkiipodniosąkrzyk.Manajwyżejdwadzieściaczterygodziny.
Jeszcze raz sięgnął do kieszeni. Kopia licencji pilota jachtowego. Odłożył ją. Wszyscy
bogatsiSarkańczycymielijachtyipilotowalije.Taknakazywałaobowiązującawtymstuleciu
moda.Wreszciekilkapaskówvoucherów.Temogąokazaćsięprzydatne.
Uświadomiłsobie,żeostatnirazjadłpoprzedniegowieczorawpiekarniKhorova.Kiedy
poczujegłód?
Nagle znów wyjął licencję pilota. Zaraz, zaraz, przecież teraz, kiedy właściciel nie żyje,
niktnieużywajachtu.Jachtnależydoniego.Stoiwhangarzedwudziestymszóstym,wporcie
dziewiątym.Nocóż...
Gdziejestportdziewiąty?Niemiałpojęcia.
Oparłczołoochłodną,gładkąbalustradęfontanny.Icoteraz?Coteraz?
Drgnął,słyszącczyjśgłos.
–Halo–rzekłgłos.–Czypansięźleczuje?
Terens uniósł głowę. Zobaczył starszego wiekiem Sarkańczyka. Palił długiego papierosa
zjakichśaromatycznychliści,ujegonadgarstkazwisałzielonykamieńnazłotejbransolecie.
Na twarzy miał wyraz uprzejmego zainteresowania, co zdziwiło Terensa, ale przypomniał
sobie po chwili, że przecież jest teraz jednym z nich. Wobec siebie Posiadacze mogli być
całkiemprzyzwoitymiludźmi.
– Tylko odpoczywam – rzekł Mieszczanin. – Wyszedłem na spacer i straciłem poczucie
czasu.Obawiamsię,żezapomniałemoumówionymspotkaniu.
Ze złością machnął ręką. Długo przestając z Sarkańczykami, nauczył się dobrze
naśladowaćichakcentiniepopełniałbłędupopadającwprzesadę.Przesadazdradziłabygo
szybciej.
Tamtenspytał:
–Utknąłeśtubezskoczka,co?
Starszegomężczyznębawiłagłupotamłodych.
–Właśnie–przytaknąłTerens.
–Weźmój–padłanatychmiastowapropozycja.–Stoizaparkowanyzarogiem.Nastawisz
sterowanieiodeśleszgo,kiedydojedziesz.Niebędziemipotrzebnyprzeznajbliższągodzinę
czydwie.
Cudownie! Skoczek był zwrotny i szybki jak błyskawica, mógł prześcignąć
iwymanewrowaćkażdywózpatrolowy.Otylejednakniecudownie,żeTerensdysponował
takąsamąumiejętnościąlataniaprzyużyciuskoczkajakibezniego!
– Z panem aż po Sark – rzekł. Znał to slangowe wyrażenie Posiadaczy zastępujące
„dziękuję”iposłużyłsięnim.–Chybapójdępieszo.Doportunumerdziewięćniejestdaleko.
–Nie,niedaleko–przyznałtamten.
ToniewieleTerensowimówiło.Spróbowałjeszczeraz.
– Oczywiście, chciałbym pójść jak najkrótszą drogą. Spacer do Autostrady Kyrtu przyda
siędlazdrowia.
–DoAutostradyKyrtu?Dlaczegotam?
Czyżby spojrzał podejrzliwie? Nagle Terensowi przyszło do głowy, że może ubranie nie
leżynanimnajlepiej.
– Chwileczkę – rzekł szybko. – Coś mi się pokręciło. Muszę się rozejrzeć. – Zaczął
spoglądaćwokółniepewnie.
– Popatrz. Jesteśmy na ulicy Recket. Musisz tylko przejść przez Triffis i skręcić w lewo,
astamtądprostodoportu–objaśniłPosiadacz,odruchowopokazującpalcem.
Terensuśmiechnąłsię.
–Tak,oczywiście.Muszęprzestaćmarzyćizacząćmyśleć.ZpanemażpoSark...
–Możeszwziąćmojegoskoczka.
–Tomiłozpańskiejstrony,ale...
Terensjużruszył,możetrochęzbytszybko,machnąwszyręką.Posiadaczodprowadzałgo
wzrokiem.
Może jutro, kiedy znajdą ciało w grocie i poszukiwania, Posiadacz przypomni sobie to
spotkanie. Zapewne powie: „Był jakiś dziwny, jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyrażał się
dziwnieichybaniewiedział,gdziejest.Przysiągłbym,żenigdyniesłyszałoaleiTriffis”.
Aletodopierojutro.
Terens poszedł we wskazanym kierunku. Dotarł do świecącej tabliczki z napisem „Aleja
Triffis”,niemalniewidocznejnatlejaskrawopomarańczowegomuru.Skręciłwlewo.
W porcie dziewiątym roiło się od młodzieńców ubranych w jachtowe stroje
o charakterystycznych spiczastych nakryciach głowy i luźnych spodniach. Mieszczanin miał
wrażenie, że rzuca się tu w oczy, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W ich rozmowach
słyszałterminy,którychnierozumiał.
Znalazłdokdwudziestyszósty,odczekałkilkaminut,zanimtamwszedł.Niechciałtego
robić w obecności jakiegoś Posiadacza, który mógłby być właścicielem sąsiedniego jachtu
iznającprawdziwegoAlstare’aDeamone’adziwićsię,dlaczegojakiśobcykręcisiękołojego
statku.
W końcu, nie widząc nikogo w sąsiednich dokach, podszedł bliżej. Jacht wystawał
zhangarunaotwartąprzestrzeń,naktórejstałydoki.Terensodchyliłgłowę,żebygoobejrzeć.
Icoteraz?
W ciągu ostatnich dwunastu godzin zabił trzech ludzi. Z florińskiego Mieszczanina
przeobraził się w strażnika, a ze strażnika – w Posiadacza. Przeszedł z Dolnego Miasta do
Górnego,azGórnegoMiastanakosmodrom.Wszelkieznakinaniebieiziemiwskazywały,że
jestwłaścicielemjachtu,statkuwystarczającoszybkiego,abyzabraćgowbezpiecznemiejsce
najakimkolwiekzamieszkanymświeciewtymsektorzeGalaktyki.
Byłtylkojedenproblem.
Nieumiałpilotowaćjachtu.
Byłśmiertelniezmęczonyigłodny.Dotarłażtu,aterazniemógłruszyćdalej.Kosmosbył
wzasięguręki,aonniepotrafiłdoniegodotrzeć.
Dotejporystrażnicymusielidojśćdowniosku,żeniemagowDolnymMieście.Jaktylko
przyjdzie im do tępych łbów, że Florińczyk śmiał tam pójść, zaczną przeszukiwać Górne
Miasto. Wtedy odkryją zwłoki i pościg ruszy w innym kierunku. Zaczną szukać fałszywego
Posiadacza.
Aontkwiłtutaj.Wcisnąłsięwślepyzaułek,gdzieprzypartydomuru,będziemógłtylko
słuchać,jakzbliżająsięsłabeodgłosypogoni,ażdopadniegostado.
Trzydzieści sześć godzin temu miał największą okazję w swoim życiu. Teraz utracił ją,
aniebawemstraciiżycie.
11.Kapitan
Po raz pierwszy kapitan Racety nie był w stanie poradzić sobie z pasażerem. Gdyby ten
pasażer był jednym z Wielkich Posiadaczy, mógłby jeszcze liczyć na współpracę. Wielki
Posiadacz mógł być wszechpotężny na swoim kontynencie, ale wiedział, że na statku może
byćtylkojedendowódca–kapitan.
Coinnegokobieta.Każda.Akobieta,którajestcórkąWielkiegoPosiadacza,tojuższczyt
wszystkiego.
–Pani–rzekł–jakmogępozwolić,abyśprzesłuchiwałaichosobiście?
– A czemu nie, kapitanie? Czy są uzbrojeni? – odparła Samia z groźnym błyskiem
wczarnychoczach.
–Oczywiście,żenie.Nieotochodzi.
–Widać,żetotylkodwojewystraszonychbiedaków.Sąśmiertelnieprzerażeni.
– Przestraszeni ludzie mogą być bardzo niebezpieczni, pani. Nie można liczyć na to, że
będąrozsądni.
– Dlaczego więc ich pan straszy? – Rozzłoszczona, jąkała się lekko. – Postawił pan przy
biedakachtrzechludzizblasterami.Niezapomnępanutego,kapitanie.
Napewnoniezapomni–pomyślałkapitan.Poczuł,żezaczynasięwahać.
– A jeśli się zgodzę? Czy Wasza Dostojność mogłaby wyjaśnić mi, czego chciałaby się
dowiedzieć?
– To proste. Już mówiłam. Chcę z nimi porozmawiać. Jeżeli, jak pan twierdzi, są
Florińczykami, mogę zdobyć niezwykle istotne informacje do mojej książki. Jednak nie
zdołam ich uzyskać, jeśli będą zbyt wystraszeni, by mówić. Może mi się udać, tylko jeśli
porozmawiamznimisamnasam.Sama,kapitanie!Rozumiepan,comówię?Sama!
– A co powiem pani ojcu, kiedy się dowie, że pozwoliłem pani przebywać bez ochrony
wtowarzystwiedwojgazdolnychdowszystkiegoprzestępców?
– Zdolnych do wszystkiego przestępców! Dwoje biednych głupców, którzy próbowali
ucieczFlorinyiniemielinatylerozsądku,żebyniewsiadaćnastateklecącynaSark!Poza
tym,skądojciecmiałbydowiedziećsięotym?
–Dowiesię,jeżelizrobiąpanikrzywdę.
–Dlaczegomielibymniekrzywdzić?
Zacisnęłapiąstkiidygotałazezłości.Zebrawszywszystkiesiły,powiedziałastanowczo:
–Żądam,kapitanie.
– A może tak, pani? Będę z panią. Nie będzie ludzi z blasterami, tylko ja sam, z bronią
ukrytą pod ubraniem. Inaczej – wkładał w swoje słowa całą stanowczość, na jaką mógł się
zdobyć–muszęodmówićspełnieniapaniżądania.
– A więc dobrze – ustąpiła. – Bardzo dobrze. Jeśli jednak nie zdołam ich nakłonić do
rozmowy z powodu pańskiej obecności, osobiście zatroszczę się o to, żeby już nigdy nie
dowodziłpanżadnymstatkiem.
GdydoaresztuweszłaSamia,ValonapospieszniezasłoniłaRikowioczy.
– O co chodzi, dziewczyno? – spytała ostro Samia, zanim przypomniała sobie, że miała
przemawiaćuspokajająco.
– On nie jest zbyt bystry, pani – Valona z trudem dobierała słowa. – Nie wie, że jesteś
damą.Mógłbynaciebiespojrzeć.Zrobiłbyto,niemajączamiaruobrazićcię,pani.
–Idobrze–rzekłaSamia.–Niechsobiepatrzy.Kapitanie–dodała–czyonimuszązostać
tutaj?
–Wolałabypanimojąkajutę?
–Napewnoznalazłbypanjakąśmniejponurącelę.
– Ta jest ponura dla pani. Dla nich z pewnością jest luksusowa. Jest tu bieżąca woda.
Zapytaj,pani,czymająjąwswojejchacienaFlorinie.
–Nocóż,każwyjśćswoimludziom.
Kapitanskinąłgłową.Posłusznieodwrócilisięiwyszli.
Ustawiłlekkiealuminiowekrzesło,któreprzyniósłzesobą.Samiausiadła.
–Wstać!–rzuciłostrodoRikaiValony.
–Nie!–przerwałamuSamia.–Niechsiedzą.Miałmipannieprzeszkadzać,kapitanie.
Odwróciłasiędodziewczyny.
–AwięcjesteścieFlorińczykami?
Valonapotrząsnęłagłową.
–JesteśmyzWotexa.
–Niemusiszsięniczegoobawiać.Niktcięnieskrzywdzi.
–JesteśmyzWotexa.
–Nierozumiesz,żepraktyczniejużprzyznałaś,żejesteściezFloriny?Dlaczegozasłoniłaś
chłopcuoczy?
–Niewolnomupatrzećnadamę.
–NawetjeślijestzWotexa?
Valonamilczała.
Samia pozwoliła jej namyślać się chwilę. Próbowała uśmiechać się przyjaźnie. Potem
powiedziała:
– Tylko Florińczykom nie wolno patrzeć na damy. Widzisz więc, że zdradziłaś się, iż
jesteścieFlorińczykami.
–Onnie!–wybuchnęłaValona.
–Aty?
– Ja tak Ale on nie. Nie róbcie mu krzywdy. On naprawdę nie jest Florińczykiem.
Znalezionogopewnegodnia.Niewiem,skądpochodzi,alenapewnoniezFloriny.
Naglestałasiębardziejrozmowna.Samiaspojrzałananiązezdumieniem.
–Nocóż,porozmawiamznim.Jakmasznaimię,chłopcze?
Rik gapił się na nią zdziwiony. Czy tak wyglądają kobiety Posiadaczy? Taka drobna
i przyjazna. I tak ładnie pachniała. Był rad, że pozwoliła mu patrzeć. Samia zapytała
ponownie:
–Jakmasznaimię,chłopcze?
Rikwróciłdorzeczywistości,alezakrztusiłsięnapierwszejsylabie.
–Rik–powiedział.Izarazpomyślał:Przecieżtoniejestmojeimię.Dodałwięc:–Myślę,że
mamnaimięRik.
–Niejesteśpewien?
Valona zrobiła nieszczęśliwą minę i usiłowała coś wtrącić, lecz Samia uciszyła ją
gwałtownymruchemręki.
Rikpotrząsnąłgłową.
–Niewiem.
–JesteśFlorińczykiem?
TegoRikbyłpewny.
–Nie.Byłemnastatku.Przyleciałemtuskądś.
NiemógłoderwaćoczuodSamii,alewydawałomusię,żeobokniejwidzistatek.Mały,
bardzoprzyjaznyiprzytulny.
–PrzyleciałemnaFlorinęstatkiem,aprzedtemmieszkałemnainnejplanecie.
–Jakiej?
Myśl zdawała się z trudem przedzierać przez zbyt ciasne sploty nerwów. Wreszcie Rik
przypomniałsobieizprzyjemnościąusłyszałsłowo,którepadłozjegoust,słowotakdawno
zapomniane.
–Ziemia!PrzybyłemzZiemi!
–ZZiemi?
Rikkiwnąłgłową.Samiazwróciłasiędokapitana.
–Gdziejesttaplaneta?
Kapitanuśmiechnąłsiękrzywo.
–Nigdyoniejniesłyszałem.Proszęniebraćzbytpoważnietego,comówichłopiec,pani.
Tubylcykłamiąjaknajęci.Tacyjużsą.Plecie,comuślinanajęzykprzyniesie.
–Wcaleniemówijaktubylec–odparłaSamiaiznówodwróciłasiędoRika.–Gdziejestta
Ziemia,Rik?
–Nnie...–przyłożyłdrżącądłońdoczoła.Potempowiedział:–WsektorzeSyriusza.
Tonjegogłosuzdradzałniepewność.
Samiaspytałakapitana:
–IstniejesektorSyriusza,prawda?
–Tak.Dziwięsię,żeonotymwie.Tojednakwcaleniedowodzi,żejestjakaśZiemia.
Rikwtrąciłgwałtownie:
– Jest. Przecież wam mówię. Tak długo nie pamiętałem. Teraz nie mogę się mylić. Na
pewno.
ObróciłsiędoValony,chwytającjąmocnozaręce.
–Lona,powiedzim,żeprzybyłemzZiemi.Naprawdę.Naprawdę.
Valonaspojrzałananiegozniepokojem.
– Znaleźliśmy go pewnego dnia, pani, zupełnie bezradnego. Nie umiał ubrać się, mówić
ani chodzić. Był niczym. Od tej pory powoli wraca mu pamięć. Na razie niewiele sobie
przypomniał.
Rzuciłaszybkie,wystraszonespojrzenienaznudzonątwarzkapitana.
– On naprawdę może pochodzić z Ziemi, Posiadaczu. Nie przeczę. – To był zwyczajowy
zwrot dodawany po każdym stwierdzeniu, które mogło stać w sprzeczności ze zdaniem
zwierzchnika.
–Zjegoopowieściwynika,żemógłprzyleciećzSark,mojapani–mruknąłkapitan.
– Może, ale jest w tym coś dziwnego – upierała się Samia, w typowo kobiecy sposób
skłaniając się ku bardziej romantycznej wersji. – Jestem tego pewna... Dlaczego był taki
bezradny,kiedygoznalazłaś,dziewczyno?Czybyłranny?
Valona nie odpowiedziała od razu. Bezradnie zerkała na rozmówców. Najpierw na Rika,
który trzymał się za głowę, potem na kapitana, który uśmiechał się bez cienia wesołości,
awkońcunaSamię,któraoczekiwałaodpowiedzi.
–Odpowiedz,dziewczyno.
Valonazciężkimsercempodjęładecyzję,leczwtymmiejscuiczasieżadnekłamstwanie
mogłyukryćprawdy.
–Kiedyśbadałgolekarz–powiedziała.–Mówił,że...żemójRik...żeużytowobecniego
psychosondy.
– Psychosonda! – Samia poczuła dreszcz odrazy. Zerwała się z krzesła. Zapiszczało na
metalowejpodłodze.–Chceszpowiedzieć,żebyłpsychiczniechory?
–Niewiem,cooznaczatosłowo,pani–odrzekłapokornieValona.
–Niewtakisposób,ojakimmyślisz,pani–wtrąciłzarazkapitan.–Tubylcyniecierpiąna
psychozy. Mają zbyt prymitywne potrzeby. Nigdy w życiu nie słyszałem, aby jakiś tubylec
miałpsychozę.
–Nowięc...
–Toproste,pani.Jeśliuwierzymywtęfantastycznąhistorię,jakąopowiadadziewczyna,
możemytylkouznać,żetenchłopiecbyłprzestępcą,cowpewnymsensiejestpsychozą.Tak
sądzę. Jeśli tak, pewnie jeden z tych praktykujących wśród tubylców konowałów leczył go,
doprowadziłniemaldośmierciiporzuciłnaodludziu,abyuniknąćdochodzeniaikary.
–Alemusiałtobyćktoś,ktodysponujepsychosondą–protestowałaSamia.–Chybanie
sądzipan,żetubylcyumiejąobchodzićsięztakimsprzętem?
–Możenie.Jednaktrudnouwierzyć,żeuprawnionymedykmógłużyćjejtakniefachowo.
Fakt, że natrafiliśmy na sprzeczność, dowodzi, że cała ta historia jest kłamstwem. Jeśli
zechcesz skorzystać z mojej rady, pani, zostawisz te stworzenia pod naszą opieką. Sama
widzisz,żeniemasensuwieleponichoczekiwać.
Samiazawahałasię.
–Możemapanrację.
Wstała i niepewnie spojrzała na Rika. Kapitan podszedł, podniósł krzesełko i złożył je
ztrzaskiem.
Rikzerwałsięnarównenogi.
–Czekajcie!
– Jeśli pani pozwoli – rzekł kapitan, otwierając drzwi przed Samią. – Moi ludzie go
uspokoją.
Samiazatrzymałasięwprogu.
–Niezrobiąmukrzywdy?
–Niesądzę,abybylizmuszeni.Łatwogookiełznamy.
–Pani!Pani!–zawołałRik.–Mogętegodowieść.JestemzZiemi.
Samiaprzystanęła,niezdecydowana.
–Wysłuchajmy,comadopowiedzenia.
–Jaksobieżyczysz,pani–rzekłchłodnokapitan.
Zawróciła,alezatrzymałasięokrokoddrzwi.
Rik zarumienił się. W ogromnym wysiłku przywołania przeszłości wykrzywił usta
wparodiiuśmiechu.
–PamiętamZiemię.Byłaradioaktywna.PrzypominamsobieZakazaneRejonyiświecący
nocąniebieskohoryzont.Glebaświeciłainicnaniejnierosło.Byłotylkokilkamiejsc,gdzie
mogli żyć ludzie. Dlatego zostałem kosmoanalitykiem. To dlatego wolałem żyć w kosmosie.
Mójświatbyłmartwy.
Samiawzruszyłaramionami.
–Chodźmy,kapitanie.Onmajaczy.
JednaktymrazemkapitanRacetystanąłjakwryty,zrozdziawionymiustami.
–Radioaktywnyświat!–wymamrotał.
–Chcepanpowiedzieć,żeistniejecośtakiego?
–Tak.–Popatrzyłnaniązezdumieniem.–Tylkoskądonmożeotymwiedzieć?
–Jakświatmożebyćradioaktywnyizamieszkany?
–Jesttaki.IznajdujesięwsektorzeSyriusza.Niepamiętamjegonazwy.Możenazywasię
Ziemia.
– To jest Ziemia – potwierdził Rik dumnie i z przekonaniem. – Najstarsza planeta
wGalaktyce.Planeta,zktórejwywodzisięcałaludzkarasa.
–Właśnie!–odezwałsięcichokapitan.
–Chcepanpowiedzieć,żeludzkarasawywodzisięzZiemi?–spytałaoszołomionaSamia.
– Nie, nie – odparł z roztargnieniem kapitan. – To przesąd. Wiem już, co słyszałem o tej
radioaktywnejplanecie.Jejmieszkańcytwierdzą,żejestojczyznąCzłowieka.
–Niewiedziałam,żemamyjakąśojczystąplanetę.
–Pewniezjakiejśpochodzimy,alejestempewien,żeniktnaprawdęniewie,zktórej.
Podjąwszydecyzję,podszedłdoRika.
–Cojeszczepamiętasz?–Jużmiałnaustach„chłopcze”,alepowstrzymałsię.
–Główniestatek–rzekłRik.–Ikosmoanalizę.
Samia dołączyła do kapitana. Stali razem, tuż przed Rikiem, i Samia poczuła rosnące
zainteresowanie.
–Azatemtoprawda?Jaktosięstało,żepoddanogodziałaniupsychosondy?
– No właśnie! – powiedział w zadumie kapitan Racety. – Może go zapytamy. Hej ty,
tubylcze czy przybyszu – kimkolwiek jesteś. Jak to się stało, że użyto wobec ciebie
psychosondy?
Rikspojrzałniepewnie.
–Wszyscytomówicie.NawetLona.Niewiem,coznaczytosłowo.
–Nowięc,kiedyprzestałeśpamiętać?
–Niejestempewien–odparłzrozpaczą.–Byłemnastatku.
–Otymjużwiemy.Dalej!
– Nie ma sensu krzyczeć, kapitanie – powiedziała Samia. – Zupełnie odbierze mu pan
odwagę.
Rikbyłcałkowiciepochłoniętyzmaganiamizmrokiemspowijającymumysł.Tenwysiłek
niepozostawiałmiejscanainneuczucia.Kuwłasnemuzdumieniupowiedział:
– Nie obawiam się go, pani. Usiłuję sobie przypomnieć. Było niebezpieczeństwo. Jestem
tegopewien.WielkieniebezpieczeństwodlaFloriny,aleniepamiętamszczegółów.
–Niebezpieczeństwozagrażająceplanecie?–Samiazerknęłanakapitana.
–Tak.Wprądachprzestrzeni.
–Jakichprądach?–zapytałRacety.
–Prądachprzestrzeni.
Kapitanrozłożyłręceiopuściłjebezradnie.
–Toszaleństwo.
–Nie,nie.Niechmówi.
Samia znowu poczuła przypływ zainteresowania. Rozchyliła usta, jej czarne oczy
rozbłysły,anapoliczkachpokazałysiędołeczki,gdyuśmiechnęłasiędoRika.
–Cotosąteprądyprzestrzeni?
–Tosąróżnepierwiastki–odparłniejasnoRik.Jużtorazwyjaśniał.Niemiałochotyznów
otymmówić.
Gwałtownie,niemalniezrozumiale,zacząłopowiadać,gnanyprzezwłasnemyśli.
– Wysłałem wiadomość do miejscowej placówki biura na Sark. Pamiętam to bardzo
dobrze. Musiałem zachować ostrożność. Niebezpieczeństwo groziło nie tylko Florinie. Tak.
NietylkoFlorinie.SięgałoażpoMlecznąDrogę.Należałopostępowaćostrożnie.
Zdawałosię,żeutraciłwszelkikontaktzesłuchaczami,przeniósłsięwświatprzeszłości,
który odsłaniała mu miejscami podarta kurtyna zapomnienia. Valona położyła mu rękę na
ramieniuipowiedziała„Nie!”,lecznawetnatoniezareagował.
– Nie wiem, jak – ciągnął bez tchu – moją wiadomość przechwycił ktoś z Sark. To była
jakaś pomyłka. Nie wiem, jak do tego doszło. – Zmarszczył brwi. – Jestem pewien, że
wysłałem ją do miejscowej placówki biura na zastrzeżonej długości fali. Myślicie, że ktoś
podsłuchiwałwpodprzestrzeni?
Nawet nie zdziwił się, że tak łatwo przyszło mu na myśl słowo „podprzestrzeń”. Może
czekałnaodpowiedź,lecznadalspoglądałniewidzącymioczami.
–Wkażdymrazie,kiedywylądowałemnaSark,czekalinamnie.
Znowuzapadłacisza,tymrazemdługaipełnanamysłu.Kapitan,równieżzamyślony,nie
usiłowałjejprzerwać.NatomiastSamiazapytała:
–Ktonaciebieczekał?Kto?
– Nie... nie wiem – odparł Rik. – Nie pamiętam. Nikt z biura. To był ktoś z Sark.
Przypominam sobie, że z nim rozmawiałem. Wiedział o niebezpieczeństwie. Mówił o nim.
Jestem pewien. Siedzieliśmy razem przy stole. Pamiętam stół. On siedział naprzeciw mnie.
Widzętowyraźnie.Rozmawialiśmydłuższąchwilę.Zdajesię,żeniemiałemochotyzdradzić
muszczegółów.Napewno.Najpierwmusiałempowiadomićbiuro.Awtedyon...
–Tak?–zachęcałaSamia.
–Oncośzrobił.On...Nie,nicwięcejniewiem.Nicniewiem!
Ostatnie słowa wykrzyczał, a potem raptownie zamilkł. Usłyszeli prozaiczne brzęczenie
komunikatoranaręcekapitana.
–Ocochodzi?–rzuciłkapitan.
Odpowiedziałmuoschły,energicznygłos:
–WiadomośćzSarkdlakapitana.Żądają,żebyodebrałpanosobiście.
–Dobrze.Zarazbędęwkabiniełączności.
RacetyobróciłsiędoSamii.
–Pani,pozwolęsobieprzypomnieć,żeczasnaobiad.
Domyślił się, że dziewczyna ma zamiar wymówić się brakiem apetytu, powiedzieć, aby
poszedłiniemartwiłsięonią.Dodałwięcdyplomatycznie:
–Czasnakarmićtestworzenia.Napewnosązmęczeniigłodni.
Samianiemogłazaprzeczyć.
–Muszęjeszczerazznimiporozmawiać,kapitanie.
Racetyskłoniłsięwmilczeniu.Możebyłatozgoda.Amożenie.
Samiabyławzburzona.BadanianadFlorinązaspokajałyjejaspiracjeintelektualne.Jednak
TAJEMNICZY PRZYPADEK RAŻONEGO PSYCHOSONDĄ ZIEMIANINA (w myślach już
układałatytuł)bardziejdoniejprzemawiał.Budziłdzikąinienasyconąciekawość.
Tobyławielkatajemnica!
Fascynowały ją trzy aspekty tej sprawy. Nie zaliczała do nich dość rozsądnego (w tych
okolicznościach) pytania, czy opowieść tego człowieka była urojeniem lub zmyśleniem, czy
też prawdą. Dopuszczając możliwość, iż nie mówi prawdy, popsułaby całą przyjemność,
ategoSamianiechciała.
Te trzy aspekty sprowadzały się do odpowiedzi na trzy pytania: Po pierwsze, jakie
niebezpieczeństwogroziłoFlorinie,araczejcałejGalaktyce?Podrugie,kimbyłaosoba,która
użyłapsychosondywobecZiemianina?Potrzecie,dlaczegotozrobiła?
Postanowiłarozwikłaćtęzagadkędlawłasnejsatysfakcji.Niktniejestażtakskromny,by
nie uważać się za kompetentnego detektywa-amatora, a Samia na pewno nie grzeszyła
skromnością.
Po obiedzie wstała od stołu najszybciej jak mogła bez obrazy dla współbiesiadników
ipospieszyładoaresztu.
–Otwórzdrzwi!–poleciławartownikowi.
Ale ten stał nadal wyprężony jak struna, z szacunkiem, spoglądając pustym wzrokiem
przedsiebie.
–ZapozwoleniemWaszejDostojności–powiedział–drzwipozostanązamknięte.
Samiaprychnęła.
–Jakśmiesz?!Jeślinatychmiastnieotworzyszdrzwi,poskarżęsiękapitanowi.
–ZapozwoleniemWaszejDostojności,drzwipozostanązamknięte.Takrozkazałkapitan.
Natychmiastpobiegłanapokładoficerskiijaktornadowpadładokajutykapitana.
–Kapitanie!
–Pani?
–CzypoleciłpanniedopuszczaćmniedoZiemianinaidziewczyny?
– Wydaje mi się, pani, iż uzgodniliśmy, że rozmowy będą odbywać się tylko w mojej
obecności.
–Owszem–przedobiadem.Jednaksampanwidział,żeonisąnieszkodliwi?
–Widziałem,żewyglądająnieszkodliwie.
Samiakipiałazezłości.
–Wtakimrazierozkazujępanu,abypannatychmiastposzedłtamzemną.
–Niemogę,pani.Sytuacjazmieniłasię.
–Jakto?
–OnimuszązostaćprzesłuchaniprzezodpowiedniewładzenaSark,adotegoczasu,jak
sądzę,należyichzostawićwspokoju.
Samiazastygłazotwartymizezdumieniaustami,alezarazopanowałasię,jakprzystałona
szlachetnieurodzonądamę.
–NapewnoniezamierzapanprzekazaćichUrzędowidoSprawFloriny.
– Hmm – łagodził kapitan – pierwotnie tak właśnie chciałem zrobić. Opuścili bez
pozwolenia swoją wioskę. Prawdę mówiąc, bez zezwolenia opuścili planetę. Ponadto
podróżująnagapęnasarkańskimstatku.
–Przezpomyłkę.
–Czyżby?
– W każdym razie, wiedział pan o tych przestępstwach, zanim pozwolił mi pan
porozmawiaćznimi.
– Jednak dopiero w trakcie rozmowy usłyszałem, co ten tak zwany Ziemianin ma do
powiedzenia.
–Takzwany.Sampanmówił,żeplanetaZiemiaistniejenaprawdę.
–Powiedziałem,żetomożliwe.Pani,czymogęzapytać,cowedługciebiemamyuczynić
ztymiludźmi?
– Myślę, że opowieść Ziemianina należy sprawdzić. Mówi o niebezpieczeństwie
zagrażającymFlorinieorazokimśnaSark,ktousiłowałukryćtenfaktprzedodpowiednimi
władzami. Sądzę, że to może zainteresować mojego ojca. W rzeczy samej, zamierzam
zaprowadzićgodoojca,gdynadejdzieodpowiedniachwila.
–Ależtosprytne!–rzekłkapitan.
–Czytosarkazm,kapitanie?
– Proszę wybaczyć, Wasza Dostojność – Racety poczerwieniał. – Mówiłem o naszych
więźniach.Czymogętowyjaśnićniecoobszerniej?
–Niewiem,cotodlapanaznaczy„niecoobszerniej”–odrzekłazezłością–alemyślę,że
panmoże.
– Dziękuję. Po pierwsze, pani, mam nadzieję, iż nie minimalizuje pani znaczenia tych
niepokojównaFlorinie.
–Jakichniepokojów?
–Chybaniezapomniałaśincydentuwbibliotece,pani.
–Zabitostrażnika!Rzeczywiście,kapitanie!
– Drugi został zabity dziś rano, pani, również przez tubylca. Tubylcy na ogół raczej nie
zabijajątamstrażników,ażtunaglektośzabijarazidrugiipozostajenawolności.Czydziała
samotnie?Czytoprzypadek?Amożetofragmentstaranniezaplanowanegospisku?
–Najwyraźniejwierzypanwtoostatnie.
– Tak. Morderca miał dwoje wspólników. Ich rysopisy odpowiadają wyglądowi naszych
gapowiczów.
–Nicmipanniemówił!
– Nie chciałem denerwować Waszej Dostojności. Proszę jednak pamiętać, że kilkakrotnie
ostrzegałempanią,żemogąbyćniebezpieczni.
–Dobrze.Icoztegowynika?
– A co, jeśli te morderstwa na Florinie popełniono tylko po to, żeby odwrócić uwagę sił
porządkowychodtychdwojga,którzyzakradlisięnanaszstatek?
–Toniemasensu.
– Nie ma? Dlaczego oni uciekają z Floriny? Nie pytaliśmy ich o to. Załóżmy, że uciekają
przedstrażnikami,gdyżtonajlogiczniejszewyjaśnienie.Dlaczegoszukająschronieniawłaśnie
na Sark? Dlaczego uciekają, w dodatku statkiem wiozącym Waszą Dostojność? No i on
twierdzi,żejestkosmoanalitykiem.
Samiazmarszczyłabrwi.
–Więccoztego?
– Przed rokiem donoszono o zaginięciu jakiegoś kosmoanalityka. Nie podano tego do
publicznej wiadomości. Wiem o tym, ponieważ mój statek był jednym z tych, które
poszukiwały śladów jego pojazdu w pobliskiej przestrzeni. Ktokolwiek stoi za tymi
niepokojami na Florinie, niewątpliwie słyszał o zaginięciu kosmoanalityka, co dowodzi, iż
dysponujedobrzezakonspirowanąibardzoskutecznąorganizacją.
– A może te dwie sprawy – Ziemianin i zaginiony kosmoanalityk – nie mają ze sobą
żadnegozwiązku?
– Niewątpliwie nie mają ścisłego związku, pani. Ale byłby to niezwykły zbieg
okoliczności, gdyby nie miały żadnego związku. Mamy do czynienia z oszustem. Dlatego
twierdzi,iżpoddanogodziałaniupsychosondy.
–Och?
– Co może nas przekonać, że on nie jest kosmoanalitykiem? Nie wie o Ziemi nic oprócz
tego, że jest radioaktywna. Nie umie pilotować statku. Nie ma pojęcia o kosmoanalizie.
Izasłaniasięutratąpamięci.Terazrozumiesz,pani?
Samianiepotrafiłaznaleźćżadnejodpowiedzi.
–Tylkopoco?–zapytała.
–Poto,żebyśzrobiładokładnieto,comiałaśzamiaruczynić,pani.
–Rozwikłaćzagadkę?
–Nie,nie.Zabraćtegoczłowiekadoojca.
–Nadalniewidzęwtymsensu.
–Istniejekilkamożliwości.Wnajlepszymraziemógłbyszpiegowaćtwegoojca–pracując
dla Floriny, a może dla Trantora. Wyobrażam sobie, że stary Abel z Trantora natychmiast
rozpoznałbywnimZiemianina,choćbypoto,żebypostawićwtrudnejsytuacjiwładzeSark,
domagając się wyjaśnienia tego rzekomego użycia psychosondy. W najgorszym – mógłby
zabićpaniojca.
–Kapitanie!
–Tak,pani?
–Tośmieszne!
– Możliwe, pani. Jeśli tak, to śmieszne jest Ministerstwo Bezpieczeństwa. Przypominasz
sobie,żetużprzedobiademwezwanomnie,abymodebrałwiadomośćzSark?
–Tak.
–Otoona.
Samiawzięłacienką,przezroczystąfolięzapisanączerwonymiliterami.
„Doniesiono o dwojgu Florińczykach podróżujących nielegalnie na pańskim statku.
Należy ich natychmiast schwytać. Jedno z nich może podawać się za kosmoanalityka nie
pochodzącego z Floriny. Proszę nie podejmować żadnych działań w tej sprawie. Ponosi pan
pełną odpowiedzialność za bezpieczeństwo tych ludzi. Należy ich zatrzymać i przekazać
bezpieczeństwu.Ściśletajne.Bardzopilne.”
Samiabyłaoszołomiona.
–Bezpieczeństwo–powiedziała.–MinisterstwoBezpieczeństwa.
– Ściśle tajne – rzekł kapitan. – Naruszyłem nieco rozkazy mówiąc pani o tym, lecz nie
pozostawiłamipaniżadnegowyboru.
–Coznimizrobią?
– Nie wiem – odparł kapitan. – Podejrzany o szpiegostwo zamachowiec nie może
oczekiwać łagodnego traktowania. Być może, jego opowieść częściowo ziści się i naprawdę
zostaniepotraktowanypsychosondą.
12.Detektyw
KażdyzczterechWielkichPosiadaczynaswójsposóbspoglądałnaPosiadaczaFife’a.Bort
byłzły,Runeubawiony,Ballerozgniewany,aSteenprzestraszony.
PierwszyprzemówiłRune.
–Zdrada?–powiedział.–Chcesznasprzestraszyćtymsłowem?Coonomaoznaczać?Kto
został zdradzony? Ty? Bort? Ja? Przez kogo i jak? Na pomyślność Sark, Fife, te konferencje
zakłócająmigodzinysnu.
– Skutki – rzekł Fife – mogą zakłócić ci sen na długi czas. Nie mówię, że zdradzono
któregośznas,Rune.MówięozdradzeniuSark.
–Sark?–powiedziałBort.–PrzecieżSarktomy.
–Przyznajmy,żetomit.Powiedzmy,żetocoś,wcowierzązwykliSarkańczycy.
– Nie rozumiem – jęknął Steen. – Wy, panowie, zawsze lubicie sobie dogryzać.
Autentycznie!Chciałbymjużztymskończyć.
–ZgadzamsięzeSteenem–przytaknąłBalle.Steenspojrzałzwdzięcznością.
–Mamszczeryzamiar–powiedziałFife–zarazwamwszystkowyjaśnić.Słyszeliście,jak
sądzę,oostatnichkłopotachnaFlorinie?
–Raportybezpieczeństwamówiąokilkuzabitychstrażnikach–rzekłRune.–Czyotym
mówisz?
– Na Sark! – przerwał im Bort. – Jeśli już mamy konferować, porozmawiajmy i o tym.
Zabici strażnicy! Zasłużyli, żeby ich zabito! Chcecie powiedzieć, że tubylec może po prostu
podejść do strażnika i zdzielić go cegłą w łeb? Dlaczego jakiś strażnik pozwala podejść
tubylcowizcegłąwręku?Dlaczegonieusmażygozodległościdwudziestukroków?NaSark,
pogoniłbym ich wszystkich, od rekruta po kapitana, wylałbym gamoni na twarz. Cała ta
banda obrosła tłuszczem. Zbyt wygodnie im się tam żyje. Twierdzę, że co pięć lat należy
ogłaszaćnaFloriniestanwojennyiwyłapywaćwichrzycieli.Wtedytubylcysiedzielibycicho,
anasiludziemielibysięnabaczności.
–Skończyłeś?–zapytałFife.
–Narazietak.Alewrócęjeszczedotegotematu.Jakwiecie,jateżmamtaminwestycje.
Możenietakwielkiejaktwoje,Fife,aledośćduże,żebymiećpowóddozmartwienia.
Fifewzruszyłramionami.
–Atysłyszałeśotychniepokojach?–zwróciłsiędoSteena.
–Tak–zerwałsięSteen.–Toznaczysłyszałem,jakmówiłeś...
–Nieczytałeśbiuletynówbezpieczeństwa?
– Hmm, cóż... – Steen gwałtownie zainteresował się swoimi długimi, spiczastymi
paznokciami,staranniepokrytymimiedzianymlakierem.–Niezawszemamczasnaczytanie
wszystkich komunikatów. Nie wiedziałem, że powinienem. Prawdę mówiąc – zebrał całą
odwagęispojrzałprostowoczyFife’a–niewiedziałem,żechceszmimówić,comamrobić.
Cośpodobnego!
–Niechcę–rzekłFife.–Mimoto,skorochoćjedenznasnieznawszystkichszczegółów,
pozwólcie,żejeprzypomnę.Możezainteresujątakżepozostałych.
Zadziwiające, w jak niewielu słowach można streścić wydarzenia czterdziestu ośmiu
godzin i jak nieciekawe mogą wydać się te fakty. A więc, nieoczekiwana próba dotarcia do
tekstówokosmoanalizie.Cioswgłowęnadgorliwegostrażnika,którydwiegodzinypóźniej
umarłwwynikupęknięciapodstawyczaszki.Pościgprzerwany,gdyzbiegowieschronilisię
w melinie znanego agenta Trantora. Drugi strażnik zabity o świcie, morderca ucieka
wprzebraniustrażnika,apokilkugodzinachginietrantoriańskiagent.
– Jeśli chcecie usłyszeć najnowsze wieści – zakończył Fife – możecie dorzucić do tego
jeszcze jeden drobiazg. Przed paroma godzinami w Parku Miejskim na Florinie znaleziono
ciało,araczejszczątkiciała.
–Czyje?–zapytałRune.
– Chwileczkę. Obok niego leżała kupka popiołu, która wyglądała na resztki spalonego
odzienia. Wszystkie metalowe części zostały starannie usunięte, lecz analiza popiołu
wykazała,żesątopozostałościmundurustrażnika.
–Naszprzyjacielprzebieraniec?–podsunąłBalle.
–Niemożebyć–odparłFife.–Ktozabiłbygotakskrycie?
– Samobójstwo – rzucił wściekle Bort. – Jak długo ten przeklęty drań mógłby się
wymykać? Sądzę, że wybrał śmierć z własnej ręki. Jeśli o mnie idzie, to uważam, że
należałoby sprawdzić, który oddział Straży do tego dopuścił, i wręczyć im jednostrzałowy
blaster.
– Niemożliwe – powtórzył Fife. – Gdyby ten człowiek popełnił samobójstwo, musiałby
najpierwzabićsię,potemzdjąćmundur,spalićgonapopiół,usunąćsprzączkiorazodznakę,
a następnie pozbyć się ich. Albo najpierw zdjąć mundur, spalić go, usunąć sprzączki oraz
odznakę,wyjśćzgrotynagolubwbieliźnie,wyrzucićje,wrócić,apotemzabićsię.
–Ciałoleżałowgrocie?–spytałBort.
–Tak.Wjednejzesztucznychgrotwparku.
–Zatemmiałmnóstwoczasu–upierałsięBort.Nielubiłzmieniaćzdania.–Mógłnajpierw
usunąćsprzączkiiodznakę,apotem...
– Próbowałeś kiedyś usunąć odznakę z munduru, który nie został przedtem spalony? –
spytał sarkastycznie Fife. – I możesz podać jakiś motyw, jeśli było to ciało poszukiwanego,
który popełnił samobójstwo? Ponadto, mam tu raport patologów, którzy badali budowę
kostną.ToniejestszkieletstrażnikaaniFlorińczyka.TokościSarkańczyka.
– Coś takiego! – krzyknął Steen, a Balle szeroko otworzył oczy; metalowe zęby Rune’a,
które,błyskającodczasudoczasu,ożywiałyczarnyprostopadłościan,zniknęły,gdyzacisnął
usta.NawetBortosłupiał.
– Wyobrażacie sobie? – spytał Fife. – Teraz pojmujecie, dlaczego z uniformu usunięto
metalowe części. Ktokolwiek zabił Sarkańczyka, chciał, aby popiół uznano za resztki
sarkańskiego stroju, zdjęte i spopielone przed zabójstwem, które moglibyśmy uznać za
samobójstwolubwynikprywatnejwaśni,wżadensposóbniewiążącesięznaszymudającym
strażnika przyjacielem. Nie wiedział tylko, że analiza popiołu pozwoli odróżnić kyrt
sarkańskiegoubraniaodcelulitumundurustrażnika,nawetjeślisprzączkiiodznakazostaną
usunięte.
Teraz,majączabitegoSarkańczykaispopielonymundurstrażnika,możemyjedynieuznać,
iż gdzieś w Górnym Mieście żyje Mieszczanin przebrany za Sarkańczyka. Nasz Florińczyk
dostatecznie długo udawał strażnika i stwierdziwszy, że staje się to zbyt niebezpieczne,
postanowiłzostaćPosiadaczem.Izrobiłtowjedynysposób,jakimmógłsięposłużyć.
–Złapanogo?–zapytałochrypleBort.
–Nie.
–Dlaczego?NaSark,dlaczego?
–Zostaniepojmany–rzekłobojętnieFife.–Mamyterazważniejszesprawydoomówienia.
Tazbrodniatowobecnichdrobiazg.
–Dorzeczy!–zażądałnatychmiastRune.
–Cierpliwości!Popierwsze,chciałbymwaszapytać,czypamiętacietegokosmoanalityka,
któryzaginąłwzeszłymroku.
Steenzachichotał.
Bortrzekłzbezgranicznąpogardą:
–Znowu?
– Czyżby istniało jakieś powiązanie? – zapytał Steen. – Czy też jeszcze raz będziemy
omawiaćtęokropnąaferę?Jestemzmęczony.
Fifeniedałsięsprowokować.
– Te gwałtowne wydarzenia dnia wczorajszego i przedwczorajszego rozpoczęły się od
tego,żewbiblioteceflorińskiejktośzażądałdostępudoksiążekokosmoanalizie.Todlamnie
wystarczającepowiązanie.Zobaczmy,czyudamisięprzekonaćotymiwas.Zacznęodopisu
trzechosóbzamieszanychwincydentzksiążkamiiproszę,nieprzerywajciemiprzezchwilę.
NajpierwMieszczanin,najniebezpieczniejszyztejtrójki.NaSarkzebrałdoskonałeoceny,
jako inteligentny i godny zaufania. Niestety, teraz obrócił swoje zdolności przeciw nam.
Niewątpliwietoonjestodpowiedzialnyzateczterymorderstwa.Niezływynik.Zważywszy,
żewśródofiarsądwajstrażnicyiSarkańczyk,wprostniewiarygodnyjaknatubylca.Ijeszcze
gonieschwytano.
Druga z zamieszanych osób jest tubylczą kobietą. Niewykształcona i zupełnie bez
znaczenia.Jednakżeprzezkilkaostatnichdnidrobiazgowozbadanokażdyszczegółtejafery
i znamy życiorys tej dziewczyny. Jej rodzice byli członkami „Duszy Kyrtu”, jeśli ktoś z was
pamiętatępodziemnąorganizację,którąbeztruduzniszczonojakieśdwadzieścialattemu.
Itakdochodzimydotrzeciejinajbardziejniezwykłejosoby.Tentrzecitozwykłyrobotnik
iwdodatkukretyn.
Bort głośno westchnął, a Steen zachichotał piskliwie. Balle nie otworzył oczu, a Rune
siedziałnieruchomowciemności.
– To nie jest żadna przenośnia ani przesada – ciągnął Fife. – Ludzie z bezpieczeństwa
wychodzili z siebie, ale znają tylko fakty z ostatnich dziesięciu i pół miesięcy jego życia.
Znalezionogowwioscenieopodalflorińskiejmetropolii.Nieumiałchodzićanimówić.Nie
potrafiłnawetjeść.
Zauważcie, że pojawił się kilka tygodni po zniknięciu kosmoanalityka. A w dodatku,
wciąguparumiesięcynauczyłsięmówić,anawetpodjąłpracęwfabrycekyrtu.Którykretyn
uczyłbysiętakszybko?
– Och, doprawdy – zaczął z przekonaniem Steen. – Jeśli odpowiednio zastosować
psychosondę,możnawywołać...
Umilkł,aFiferzekłironicznie:
–Notak,nieznamwiększegoautorytetuwtejdziedzinieniżSteen.Aleibezjegofachowej
opiniidoszedłemdotakiegosamegowniosku.Tojedynemożliwewyjaśnienie.
Psychosonda mogła być użyta tylko na Sark lub w Górnym Mieście Floriny. W ramach
rutynowegodochodzeniasprawdzonowszystkichlekarzywGórnymMieście.Nieznaleziono
żadnego śladu niedozwolonego stosowania psychosondy. Wtedy jeden z naszych agentów
wpadł na pomysł, żeby sprawdzić kartoteki lekarzy zmarłych potem, jak pojawił się ten
kretyn.Osobiściezadbamoto,żebytenagentotrzymaławans.
W jednym z takich gabinetów znaleziono kartę naszego kretyna. Około sześć miesięcy
temuprzyprowadziłagonabadanietubylczakobieta,drugaosobaznaszejtrójki.Widocznie
zrobiła to w tajemnicy, bo w tym dniu zwolniła się z pracy podając inny powód. Lekarz
zbadałkretynaistwierdziłwyraźneśladystosowaniapsychosondy.
Teraz mamy coś ciekawego. Lekarz był jednym z tych, którzy prowadzą dwa gabinety –
wGórnymiwDolnymMieście.Jedenztychidealistów,którzywierzą,żetubylcomnależysię
porządnaopiekamedyczna.Byłmetodycznymczłowiekiemiprowadziłpodwójnąkompletną
kartotekęwobugabinetach,abyuniknąćniepotrzebnychpodróżywindą.Ponadto,jaksądzę,
jego idealizm wyrażał się w braku podziału na karty Sarkańczyków i Florińczyków. Jednak
kartainteresującegonaskretynaniemiaładuplikatu–jakojedyna.
Dlaczego?Gdybyzjakiegośpowodupostanowiłniezdublowaćwłaśnietejkarty,dlaczego
umieściłby ją w gabinecie w Górnym Mieście, gdzie ją znaleziono? Dlaczego nie w Dolnym
Mieście,gdziejejniebyło?WkońcupacjentbyłFlorińczykiern.Zostałprzyprowadzonyprzez
Florinkę.ZbadanogowgabineciewDolnymMieście.Wszystkotozostałowyraźnieopisane
whistoriichoroby,którąznaleźliśmy.
Tę zagadkę można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Pacjent był zarejestrowany w obu
kartotekach,leczkartawDolnymMieściezostałazniszczonaprzezkogoś,ktoniewiedział,że
wGórnymMieścieistniejedrugiegzemplarz.Możemytouznaćzapewnik.
W protokole badania lekarz zanotował, że ten przypadek należy opisać w kolejnym
rutynowym sprawozdaniu dla służb bezpieczeństwa. Zgodnie z przepisami. Każde użycie
psychosondy mogło sygnalizować, że mamy do czynienia z przestępcą. Nigdy jednak nie
sporządziłtegosprawozdania.Nieminąłtydzień,jakzginąłwwypadkudrogowym.
Wprostnieprawdopodobnenagromadzeniezbiegówokoliczności,nieuważacie?
Balleotworzyłoczy.
–Opowiadasznamtujakieśdetektywistycznezagadki.
–Tak–zawołałzadowolonyFife.–Todetektywistycznazagadka.Iwtejchwilijajestem
detektywem.
–Aktojestpodejrzanym?–szepnąłzeznużeniemBalle.
–Jeszczenieteraz.Dajciemijeszczechwilępobawićsięwdetektywa.
Wobliczusytuacji,którąuznałzanajpoważniejszykryzyswhistoriiSark,Fifestwierdził
nieoczekiwanie,żewspanialesiębawi.
–Podejdźmydotejsprawyzcałkieminnejstrony–powiedział.–Zapomnijmynachwilę
okretynieiprzypomnijmysobiekosmoanalityka.Porazpierwszyusłyszeliśmyonim,kiedy
Biuro Transportu zostało zawiadomione, że jego statek niebawem wyląduje. Zawiadomienie
opierało się na informacji pochodzącej od niego. Kosmoanalityk nie przybywa. Nie ma go
nigdzie w pobliskiej przestrzeni. Co więcej, wiadomość wysłana przez kosmoanalityka
iprzekazanadoBiuraTransportuzniknęła.MBKtwierdziło,iżcelowozatailiśmywiadomość.
Bezpieczeństwo uważało, że w biurze wymyślili tę wiadomość do celów propagandowych.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że i jedni, i drudzy mylili się. Wiadomość została
przekazana,aniezataiłyjejwładzeSark.
Załóżmyistnienieosoby,którąnarazienazwiemyX.TenXmadostępdorejestrówBiura
Transportu. Dowiaduje się o kosmoanalityku oraz jego informacji, a umie szybko myśleć
i działać. Wysyła podprzestrzennie wiadomość na statek kosmoanalityka, nakazując mu
wylądować na jakimś małym prywatnym lądowisku. Kosmoanalityk wykonuje polecenie,
a X już tam na niego czeka. Informację z ostrzeżeniem o grożącym niebezpieczeństwie
zabiera.Sąpotemudwapowody.Popierwsze,usuwającdowód,utrudniewentualnepróby
wykrycia. Po drugie, zapewne posłuży się nią, aby zdobyć zaufanie szalonego
kosmoanalityka. Gdyby kosmoanalityk uważał, że powinien rozmawiać tylko ze swoimi
zwierzchnikami, X mógł nakłonić go do wyjawienia wszystkiego dowodząc, iż już zna
zasadniczefakty.
Kosmoanalityk na pewno zaczął mówić. Jakkolwiek niezborna, zwariowana
i nieprawdopodobna mogła być ta historia, X uznał ją za wspaniały instrument
propagandowy. Wysłał list, szantażując nas, Wielkich Posiadaczy. Plan, jaki zamierzał
przeprowadzić, w ogólnych zarysach pokrywał się z tym, jaki przypisywałem Trantorowi.
Jeśli nie przystaniemy na jego warunki, zamierzał zakłócać produkcję kyrtu pogłoskami
ozagładzieFloriny,ażspełnimyjegożądania.Jednakwtedypopełniłpierwszybłąd.Cośgo
przestraszyło. Później zastanowimy się, co. W każdym razie doszedł do wniosku, że musi
trochę odczekać. Jednak oczekiwanie miało jedną poważną wadę. X nie wierzył w historię
kosmoanalityka, lecz niewątpliwie sam kosmoanalityk był szczerze przeświadczony o jej
prawdziwości. X musiał tak pokierować sprawami, żeby tamten zechciał przełożyć „koniec
świata”napóźniejszytermin.Kosmoanalitykniezgodziłbysięnato,dopókipozostawałpod
wpływem swojego szaleństwa. X mógł go zabić, lecz kosmoanalityk był mu potrzebny jako
źródło dalszych informacji (w końcu X nie miał pojęcia o kosmoanalizie, a nie mógłby
skutecznie nas szantażować bez żadnych konkretów), a może jako zakładnik w razie
niepowodzenia całej operacji. W każdym razie użył psychosondy. Potem nie miał już na
głowie kosmoanalityka, lecz bezmózgiego kretyna, który przez pewien czas nie sprawi mu
żadnychkłopotów.Apopewnymczasieodzyskazmysły.
Następny krok? Upewnić się, że przez rok oczekiwania kosmoanalityk nie zostanie
znaleziony i żadna z liczących się osób nie ujrzy go nawet w roli bezmózgiego kretyna.
Dokonał tego z mistrzowską prostotą. Przewiózł swoją ofiarę na Florinę i przez blisko rok
kosmoanalitykbyłpoprostupółgłówkiem,tubylcempracującymwfabrycekyrtu.
Sądzę, że w ciągu tego roku X lub jakiś jego zaufany podwładny odwiedził miasteczko,
w którym umieścił ofiarę, żeby sprawdzić, czy ta jest zdrowa i cała. Podczas jednej z tych
wizyt dowiedział się jakoś, że kosmoanalityka zabrano do lekarza, który potrafi rozpoznać
rażenie psychosondą. Lekarz zginął i protokół badania także, przynajmniej z gabinetu
w Dolnym Mieście. To był poważny błąd X. Nie przyszło mu do głowy, że w gabinecie
w Górnym Mieście może znajdować się duplikat. A potem popełnił następny błąd. Kretyn
zacząłtrochęzaszybkoodzyskiwaćpamięć,amiejscowyMieszczaninbyłnatylebystry,aby
spostrzec,żejegosłowaniesątylkomajaczeniemszaleńca.Możedziewczynaopiekującasię
kretynem opowiedziała Mieszczaninowi, co powiedział lekarz. Tylko zgaduję. Oto cała
historia.
Fife splótł swe mocne dłonie i czekał na reakcję słuchaczy. Rune zareagował pierwszy.
Kilka chwil wcześniej włączył światło w swoim prostopadłościanie i teraz siedział w nim,
mrugającoczamiiuśmiechającsię.Powiedział:
–Todośćnudnahistoria,Fife.Jeszczechwilaizasnąłbym.
–Moimzdaniem–rzekłpowoliBalle–stworzyłeśkonstrukcjęrówniefantastycznąjakta
wzeszłymroku.Wdziewięciudziesiątychskładasięzprzypuszczeń.
–Banialuki!–rzekłBort.
–AkimjesttenX?–spytałSteen.–JeśliniewieszkimjestX,towszystkoniemasensu.
Iziewnąłlekko,zasłaniającmałebiałezębyzakrzywionympalcem.
– Przynajmniej jeden z was dostrzega sedno problemu – odezwał się Fife. – Tożsamość
X jest kluczem do całej zagadki. Zważcie, jakimi cechami musi charakteryzować się X, jeżeli
mojaanalizajesttrafna.
Po pierwsze, X ma kontakty w administracji. Jest człowiekiem, który może zdecydować
o użyciu psychosondy. I który uważa, że może dokonać szantażu na wielką skalę. To
człowiek, który bez problemu przewiózł kosmoanalityka z Sark na Florinę. Potrafił też
zaaranżować śmierć lekarza na Florinie. To nie jest byle kto. Więcej, to naprawdę musi być
ktoś.TomusibyćWielkiPosiadacz.Nieuważacie?
Bort zerwał się na nogi. Jego głowa zniknęła na chwilę, ale zaraz znów usiadł. Steen
wybuchnąłwysokim,histerycznymśmiechem.OczyRune’a,dopołowyukrytewotaczającym
jetłuszczu,błyszczałygorączkowo.Ballepowolipotrząsnąłgłową.
–NaKosmos!Kogooskarżasz,Fife?–wrzasnąłBort.
–Narazienikogo.–Fifezachowałspokój.–Jeszczenikogo.Spójrzcienatowtensposób.
Jestnaspięciu.ŻadeninnyczłowieknaSarkniemógłdokonaćtego,cozrobiłX.Tomożebyć
tylko jeden z nas pięciu. To można uznać za pewnik. A teraz, który? Zacznę od siebie – na
pewnonieja.
–Mamyciuwierzyćnasłowo,tak?–zadrwiłRune.
–Niemusiciemiwierzyćnasłowo–odparłFife.–Jestemjedyny,któryniemiałmotywu.
MotywemXjestprzejęciekontrolinadprodukcjąkyrtu.Jająkontroluję.Władamjednątrzecią
wszystkichpólnaFlorinie.Mojefabryki,wytwórnieiflotahandlowasąwystarczającoliczne,
abym mógł wysiudać z interesu każdego z was – razem czy osobno – gdybym chciał. Nie
musiałbymuciekaćsiędoskomplikowanegoszantażu.
Słuchajciemnie!–przekrzykiwałchórichwrzasków.–Każdypozamnąmógłmiećjakiś
motyw. Rune ma najmniejszy kontynent i najskromniejszy stan posiadania. Wiem, że to mu
się nie podoba. Nie może udawać, że jest inaczej. Balle pochodzi z najstarszego rodu.
W swoim czasie jego rodzina władała całą Sark. On pewnie o tym pamięta. Bortowi nie
podoba się to, że zawsze zostaje przegłosowany na Radzie, w związku z czym na swoim
terytoriumniemożeprowadzićinteresówtak,jakbychciał–zapomocąbiczaiblastera.Steen
ma kosztowne zachcianki i jego finanse są w opłakanym stanie. Konieczność powetowania
sobiestrattoistotnypowód.Zatemmamytuwszystko.Zazdrość.Żądzęwładzy.Chciwość.
Prestiż.Awięc,któryzwas?
–Atyniewiesz?–WstarychoczachBalle’apojawiłsięzłośliwybłysk.
–Tonieważne.Posłuchajcie.Powiedziałem,żecośwystraszyłoX(nazywajmygonadalX)
po pierwszych listach, jakie do nas napisał. Czy wiecie co? Nasza pierwsza konferencja, na
którejpodkreślałemkoniecznośćwspólnegodziałania.Xuczestniczyłwniej.Xbyłoczywiście
jednym z nas. Rozumiał, że zjednoczone działania oznaczają jego klęskę. Liczył, że nas
pokona, ponieważ wiedział, że sztywne przestrzeganie zasady autonomii kontynentalnej
zapewni mu przewagę do ostatniej chwili. Stwierdził, że popełnił błąd, więc postanowił
zaczekać,ażzapomnimyocałejsprawieibędziemógłpodjąćdalszedziałania.
Mylisięjednak.Wciążmożemypodjąćwspólnedziałaniaijeślizałożymy,żeXjestjednym
znas,pozostajenamtylkojedno–zerwaćzzasadąautonomiikontynentalnej.Toluksus,na
jaki nie możemy sobie dłużej pozwalać, gdyż plany X doprowadzą do naszej ekonomicznej
klęskialbodointerwencjiTrantora.Jajestemjedynąosobą,którejmogęufać,takwięcodtej
porybędękierowałzjednoczonąSark.Jesteściezemną?
Zerwalisięzfoteli,krzycząc.Bortwymachiwałpięściami.Miałpianęnaustach.
Nie mogli mu nic zrobić w sensie fizycznym. Każdy z nich znajdował się na innym
kontynencie.Fifemógłsiedziećzaswoimbiurkiemipatrzeć,jakpieniąsięzezłości.
–Niemaciewyboru–rzekł.–Wciąguroku,któryupłynąłodnaszejpierwszejkonferencji,
ja też poczyniłem pewne przygotowania. Kiedy wy czterej spokojnie uczestniczyliście
wnaradzie,słuchając,jakmówię,lojalniwzględemmnieoficerowieprzejęlidowodzenieflotą.
–Zdrada!–zawyli.
–Zdradazasadyautonomiikontynentalnej–odparłFife.–LojalnośćwzględemSark.
Steennerwowozaplatałpalce;ichrdzawe,miedzianekońcebyłyjedynąbarwnąplamąna
białejjakścianaskórze.
–PrzecieżtochodzioX.NawetjeśliXjestjednymznas,pozostalitrzejsąniewinni.Janie
jestemX–obrzuciłpozostałychjadowitymspojrzeniem.–Tojedenznich.
–Cizwas,którzysąniewinni,mogąwejśćdomojegorządu–jeślichcą.Niemająnicdo
stracenia.
– Ale ty nie powiesz, kto jest niewinny – wrzeszczał Bort. – Będziesz karmił nas
opowieściamioXitrzymałza...
Zabrakłomutchu.
– Nie będę. W ciągu dwudziestu czterech godzin dowiem się, kim jest X. Nie
powiedziałemwamtego.Kosmoanalityk,októrymmówiliśmy,jestterazwmoichrękach.
Zapadłomilczenie.Spoglądaliposobiepodejrzliwieizrezerwą.Fifezachichotał.
– Zastanawiacie się, który z was jest X. Jeden z nas to wie, możecie być pewni. A za
dwadzieścia cztery godziny wszyscy będziemy to wiedzieć. Teraz zważcie, panowie, że
jesteściezupełniebezradni.Okrętywojennenależądomnie.Dowidzenia!
Odprawiłichgestem.
Zniknęli jeden po drugim, jak gwiazdy w głębi próżni, zasłonięte na ekranie przez
niewidocznykadłubmijanegowraka.
Steenwyłączałsięostatni.
–Fife–powiedziałdrżącymgłosem.
Fifespojrzałnaniego.
–Tak?Chceszprzyznaćsięteraz,kiedyjesteśmysami?TyjesteśX?
TwarzSteenawykrzywiłgrymasstrachu.
– Nie, nie! Autentycznie. Chciałem tylko zapytać, czy mówiłeś poważnie. To znaczy,
oautonomiikontynentalnejiwogóle.Autentycznie?
Fifespojrzałnastarychronometr.
–Dowidzenia.
Steenzaskowyczał.Sięgnąłrękądowyłącznikairównieżzniknął.
Fife siedział nieporuszony. Zakończywszy zebranie i mając najgorsze za sobą, poczuł
głębokieprzygnębienie.Niemalpozbawionewargustabyłyjakranawjegoszerokiejtwarzy.
Wszystkie kalkulacje opierały się na jednym założeniu: kosmoanalityk był szalony,
aniebezpieczeństwowyimaginowane.Tylejednakwydarzyłosięwzwiązkuztymszaleńcem.
Czy Junz z MBK spędziłby rok na szukaniu wariata? Czy tak uparcie uganiałby się za
mirażem?
Fife nikomu o tym nie mówił. Ledwie śmiał zastanawiać się nad tym. A jeśli
kosmoanalitykwcaleniebyłszalony?Jeżeliświatukyrtugrozizagłada?
Przed Wielkim Posiadaczem pojawił się floriński sekretarz i rzekł bezbarwnym, suchym
głosem:
–Łaskawypanie.
–Ocochodzi?
–Statekzpańskącórkąwylądował.
–Czykosmoanalitykitubylczakobietasąbezpieczni?
–Tak,proszępana.
–Niechniktichnieprzesłuchujebezemnie.Mająichtrzymaćpodkluczem,ażprzybędę...
CzysąjakieświeścizFloriny?
–Tak,proszępana.MieszczaninzostałschwytanyiprzewożągonaSark.
13.Pilot
Wraz z pogłębianiem się mroku światła portu coraz bardziej jaśniały. Oświetlenie przez
całyczasnieodbiegałoodtego,czegooczekujemywtrochępochmurne,późnepopołudnie.
W porcie numer dziewięć, tak jak i w innych portach jachtowych Górnego Miasta, mimo
obrotuplanetypanowałdzień.Tajasnośćmogłastaćsięniecozbytrażącawsamopołudnie,
lecznicponadto.
Markis Genro wiedział, że minął kolejny dzień standardowy, tylko dlatego, że idąc do
portu zostawił za plecami kolorowe, nocne światła Miasta. Jaskrawe na tle ciemniejącego
nieba,nieusiłowałyzastąpićblaskudnia.
Genro przystanął przy głównym wejściu. Gigantyczna podkowa z trzema tuzinami
hangarówipięciomapłytamilądowisknierobiłananimwrażenia.Byładlaniego,taksamo
jakdlakażdegodoświadczonegopilota,chlebempowszednim.
Wyjął długi fioletowy papieros, zawinięty w najcieńszą bibułkę ze srebrzystego kyrtu,
i włożył do ust. Osłonił koniec złożonymi dłońmi i patrzył, jak jarzy się zielonkawym
płomieniem,gdywciągadymwpłuca.Papierosspaliłsiępowoli,niepozostawiającpopiołu.
Genrowypuściłnosemszmaragdowydym.
–Wszystkojakcodzień!–mruknął.
Członek komitetu jachtowego w stroju pilota, jedynie z dyskretnym napisem na piersi
świadczącym o tym, że jest członkiem komitetu, szybko ruszył na spotkanie Genro, starając
sięnieokazywaćpośpiechu.
–Cześć,Genro!Dlaczegoniemiałobybyćjakcodzień?
– Cześć, Doty. Myślałem, że w tym całym zamieszaniu jakiś spryciarz mógłby wpaść na
pomysłzamknięciaportów.DziękiSark,taksięniestało.
Członekkomitetusposępniał.
–Jeszczeniewiadomo,czydotegoniedojdzie.Słyszałeśostatniewiadomości?
Genrowyszczerzyłzębywuśmiechu.
–Jakodróżnićostatnieodprzedostatnich?
–Nocóż,słyszałeśotymtubylcu?Tymmordercy?
–Chceszpowiedzieć,żegozłapali?Niesłyszałem.
–Nie,niezłapaligo.Alewiedzą,żeniemagowDolnymMieście!
–Tak?Awięcgdziejest?
–No,wGórnymMieście.Tutaj.
–Dajspokój.
Genroszerokootworzyłoczy,apotemzmrużyłjezniedowierzaniem.
– Nie, naprawdę – odparł tamten lekko urażony. – To pewne. Strażnicy krążą tam
izpowrotempoAutostradzieKyrtu.OtoczyliParkMiejskiinaGłównejAreniezrobilipunkt
koordynacyjny.Towszystkoprawda.
– No cóż, może. – Genro powiódł obojętnym spojrzeniem po stojących w hangarach
statkach.–Zdajesię,żeodmiesięcytutajniebyłem.Sąjakieśnowestatki?
–Nie.Chociażtak,jestPłomiennaStrzałaHjordesse’a.
Genropotrząsnąłgłową.
– Ten widziałem. Cały chromowany i nic poza tym. Przykro mi to mówić, ale chyba
wkońcubędęmusiałsamzaprojektowaćsobiestatek.
–SprzedajeszKometęV?
– Sprzedaję albo oddaję na złom. Mam dość tych nowoczesnych modeli. Są zbyt
zautomatyzowane.Automatyczneukładysterowaniaikomputerynawigacyjneodbierającałą
przyjemność.
–Wieszco,słyszałem,jakinniteżtomówili–przytaknąłczłonekkomitetu.–Powiemci
coś.Jeżeliusłyszę,żektośsprzedajestarymodelwdobrymstanie,damciznać.
–Dzięki.Mogępokręcićsiętuchwilę?
–Oczywiście.Rób,cochcesz.
Członekkomitetuuśmiechnąłsię,machnąłrękąiodszedł.
Genrozacząłpowolnąinspekcję.Napółwypalonypapieroszwisałmuzkącikaust.Genro
przystawałprzykażdymzajętymhangarze,uważnieoceniającjegozawartość.
Jegozainteresowaniewzbudziłhangardwudziestyszósty.Genrozajrzałzaniskąbarierkę
izawołałuprzejmymtonem:
–Posiadaczu?
Gdyniedoczekałsięodpowiedzi,powtórzyłzawołanieniecobardziejstanowczoimniej
uprzejmie.
Posiadacz,którywyłoniłsięzhangaru,niewyglądałnadzwyczajnie.Popierwsze,niebył
wstrojupilota.Podrugie,niebyłogolony,apaskudniewyglądającąmyckęmiałściągniętąna
uszywzupełnieniemodnysposób.Jegozachowaniezdradzałoniezwykłąpodejrzliwość.
–JestemMarkisGenro.Czytopanastatek,proszępana?
–Tak–odparłtamtenpowoliiznamysłem.
Genro nie zwrócił na to uwagi. Odchylił głowę i uważnie obejrzał linię kadłuba. Wyjął
zustresztkipapierosaipstryknięciemwysłałjewysokowpowietrze.Niedopałekjeszczenie
zacząłspadać,gdyzniknąłwkrótkimrozbłysku.
–Miałbypancośprzeciwtemu,gdybymwszedł?
Tamtenzawahałsię,poczymodsunąłsię.Genrowszedł.
–Wjakiesilnikijestwyposażonatajednostka,proszępana?–spytał.
–Dlaczegotopanainteresuje?
Genrobyłwysoki,ociemnejskórzeioczach,włosachkędzierzawychikrótkoprzyciętych.
Przewyższałtamtegoopółgłowy,awuśmiechuodsłaniałrówne,białezęby.
–Szczerzemówiąc–powiedział–mamochotęnanowystatek.
–Czytoznaczy,żeinteresujepanaten?
–Niewiem.Cośpodobnego,może,oilecenabyłabyprzystępna.Czymógłbymzobaczyć
steryisilniki?
Posiadaczstałchwilęwmilczeniu.
–Jakpanuważa,rzeczjasna...–rzekłGenrozimnymtonemiodwróciłsię.
–Możesprzedam.–Posiadaczsięgnąłdokieszeni.–Otolicencja!
Genroobejrzałjązobustronszybkim,wprawnymspojrzeniem.Zwróciłdokument.
–PanDeamone?
Posiadaczkiwnąłgłową.
–Możepanwejść,jeślipanchce.
Genro przelotnie zerknął na wielki chronometr portowy, którego fosforyzujące
wskazówki,błyszczącejasnonawetwświetlednia,pokazywałypoczątekdrugiejgodzinypo
zachodziesłońca.
–Dziękuję.Pokażemipandrogę?
Posiadaczponowniepogmerałwkieszeniachipodałmupękkluczy.
–Panpierwszy,proszępana.
Genro wziął podany pęk. Przejrzał paski, szukając kodu oznaczającego „statek”. Tamten
niemiałzamiarumupomóc.WkońcuGenropowiedział:
–Tochybaten.
Podszedł krótkim pomostem do balustrady luku i po jego prawej stronie uważnie
poszukiwałkluczemotworuzamka.
–Niewidzę...Ach,tujest!–rzekł,przesuwającsięnalewo.
Powoli, bezgłośnie, luk otworzył się i Genro wszedł w gęsty mrok. Gdy tylko drzwi
zamknęłysięzaichplecami,śluzauruchomiłasięautomatycznie.Wewnętrznagrodźotwarła
się,awcałymstatkuzapaliłysięjasneświatła.
MyrlynTerensniemiałwyboru.Jużzapomniałtendawnominionyczas,gdyistniałytakie
rzeczyjak„wybór”.PrzeztrzydługiebeznadziejnegodzinyukrywałsięwdokuDeamone’a,
czekając i nie mogąc nic zrobić. Jak dotąd, nic mu to nie dało. To nie może zakończyć się
niczyminnymjakuwięzieniem.
Aterazpojawiłsiętenfacetzainteresowanystatkiem.Rozmowaznimbyłaszaleństwem.
Przy tak bliskim kontakcie Terens nie zdoła długo go zwodzić. Jednak nie może również
pozostaćtutaj.
Nastatkubędzieprzynajmniejcośdojedzenia.Dziwne,żeniepomyślałotymwcześniej.
–Zbliżasięporaobiadu.Mapannacośochotę?–zaproponowałgościowi.
Tenledwiespojrzałprzezramię.
–Hmm,możepóźniej.Dziękuję.
Terensnienalegał.Pozwoliłmubuszowaćpostatku,asamzulgądorwałsiędokonserwy
mięsnej i pakowanych w celulit owoców. Popił chciwie. Na końcu korytarza, naprzeciw
kuchni,byłprysznic.Terenszamknąłsiętamiwykąpał.Przyjemniebyłozdjąćzgłowyciasną
myckę, choć na chwilę. Znalazł nawet płytką komódkę, a w niej odzież na zmianę. Kiedy
wróciłGenro,Terensjużlepiejnadsobąpanował.
–Czymiałbypancośprzeciwtemu,gdybymspróbowałpolataćtymstatkiem?
–Niemamnicprzeciwtemu.Umiepanpilotowaćtenmodel?–spytałTerenszdoskonale
udanąnonszalancją.
– Tak sądzę – odparł tamten z leciutkim uśmieszkiem. – Pochlebiam sobie, że potrafię
pilotować każdy typowy model. Poza tym, pozwoliłem sobie zapytać wieżę kontrolną –
mówią, że mają wolną płytę startową. Oto moja licencja pilota, jeśli chce ją pan obejrzeć,
zanimprzejmęstery.
Terensrzuciłokiemnapodanydokument.
–Sterysąpańskie–powiedział.
Statek wytoczył się z hangaru jak kosmiczny wieloryb, poruszając się powoli;
diamagnetycznykadłubunosiłsiętrzycalenadubitąnawierzchniąlądowiska.
Terens patrzył, jak Genro precyzyjnie operuje sterami. W jego rękach statek zmienił się
wżywąistotę.Widocznynaekranieobrazlądowiskaprzesuwałsięizmieniałprzykażdym
dotknięciuklawiszykontrolnych.
Statek znieruchomiał, stając na środku płyty startowej. Coraz silniejsze pole
diamagnetycznewydłużyłosięwkierunkudziobuiwyciągnęłowyżej.Terensnaszczęścienie
czuł tego, gdyż w sterówce włączyły się układy kompensujące zmiany siły ciążenia. Tylne
lotkistatkumajestatyczniewpasowałysięwewłaściwezagłębienianieckistartowej.Jachtstał
pionowo,dziobemkuniebu.
Duralitowaosłonanieckistartowejschowałasię,odsłaniającstumetrowąstudnięwyłożoną
neutralizującąosłoną,przyjmującąuderzeniesilnikówhiperatomowych.
Genrowymieniałtajemniczeinformacjezwieżąkontrolną.Wkońcurzekł:
–Dziesięćsekunddostartu.
Czerwonanitkawznoszącasięwkwarcowejrurceznaczyłamijającesekundy.Dotarłado
końcaisilnikipełnąmocąpchnęłystatekwniebo.
Terensstałsięcięższy,poczuł,jakprzyspieszeniewciskagowfotel.Ogarnąłgostrach.
–Ijaksiękieruje?–mruknął.
Genro zdawał się nie zwracać uwagi na przyspieszenie. Jego głos brzmiał niemal
naturalnie,gdyrzekł:
–Dośćdobrze.
Terenswyciągnąłsięwfotelu,usiłującrozluźnićmięśnie,patrzącjakgwiazdynaekranie
wizjera stają się wyraźne i jasne w miarę zanikania atmosfery. Kyrt okrywający ciało
Mieszczaninabyłchłodnyiwilgotny.
Byli już w Kosmosie. Genro pilotował statek. Terens nie miał pojęcia, co tamten robi, ale
widział, jak gwiazdy powoli przesuwają się po ekranie, gdy długie, wąskie palce pilota
dotykały przycisków pulpitu sterowniczego niczym klawiszy jakiegoś instrumentu
muzycznego.Wkońcupłaskiekranwypełniłapomarańczowakula.
–Nieźle–stwierdziłGenro.–Pańskistatekjestnieźleutrzymany,Deamone.Jestmały,ale
maswojezalety.
Terensodparłostrożnie:
– Pewnie zechce pan wypróbować jego szybkość i zasięg skoku. Jeśli pan chce, proszę
bardzo.Niemamnicprzeciwtemu.
Genroskinąłgłową.
–Bardzodobrze.Dokądproponujepanlecieć?Może...–zawahałsię.–MożenaSark?
Terens poczuł, że serce bije mu szybciej. Spodziewał się tego. Zaczynał wierzyć, że żyje
w zaczarowanym świecie. Zdarzenia wymuszały na nim pewne działania, nawet bez jego
przyzwolenia.Nietrudnobyłobygoprzekonać,żetoniewydarzenia,leczjakiśplankierował
jego krokami. Od dziecka żył w przeświadczeniu, że Posiadacze pod każdym względem
górują nad tubylcami, a takich przesądów trudno się pozbyć. Na Sark był Rik, który
odzyskiwałpamięć.Grajeszczesięnieskończyła.
–Czemunie?–odparłchrapliwie.
–AzatemnaSark–powiedziałGenro.
Planetaszybkozniknęłazekranuipowróciłynańgwiazdy.
–WjakimczasiezwykledocierapannaSark?–spytałGenro.
–Niebiłemrekordów–odparłTerens.–Wprzeciętnym.
–Toznaczy,żezdarzałosiępanupokonywaćtętrasęwczasiekrótszymniżsześćgodzin?
–Czasami.
–Mapancośprzeciwtemu,żebymspróbowałzmieścićsięwpięciu?
–Absolutnienic–rzekłTerens.
Upłynęło kilka godzin, zanim znaleźli się dostatecznie daleko od zakrzywiającej
przestrzeńmasygwiazdy,abymócwykonaćskok.
Terens z trudem walczył ze zmęczeniem. Przez ostatnie trzy noce nie spał wcale albo
bardzomało,anapięciepotęgowałosenność.
Genrozerknąłnaniegozukosa.
–Dlaczegoniezdrzemniesiępanchwilę?
Terenszmusiłzdrętwiałemięśnietwarzydouśmiechu.
–Tonic–powiedział.–Drobiazg.
Ziewnąłszerokoiuśmiechnąłsięprzepraszająco.Pilotodwróciłsięzpowrotemdokonsoli
ioczyTerensaznówzasnułamgłasenności.
Fotele statków kosmicznych z konieczności muszą być wygodne. Muszą chronić
siedzącychprzedprzyspieszeniem.Nawetwypoczętyczłowiekłatwoiszybkomożewnich
zasnąć.Terens,którywtymmomenciemógłbyspaćnatłuczonymszkle,nawetniezauważył,
kiedyzapadłwsen.
Spałkilkagodzin;głębokoimocno,jaknigdywżyciu.
Nieporuszałsię;nawetniedrgnąłitylkooddychałmiarowo,gdytamtenzdjąłmuzgłowy
myckę.
Terens budził się powoli, mrugając oczami. Przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie się
znajduje.Wydałomusię,żeznowujestwswoimdomku.Kolejnoprzypominałsobieostatnie
wydarzenia. Wreszcie uśmiechnął się do Genro, który wciąż był zajęty przy pulpicie
sterowniczym.
–Chybazasnąłem.
–Chybatak.OtoSark–Genroruchemgłowywskazałwielkibiałypółksiężycnaekranie.
–Kiedylądujemy?
–Zagodzinę.
Terens był już na tyle przytomny, że wyczuł zmianę w zachowaniu tamtego.
Zprzerażeniemuświadomiłsobie,iżstalowoszaryprzedmiotwrękuGenrotomiotaczigieł.
–Co,naPrzestrzeń...–zaczął,wstajączfotela.
–Siadaj–rozkazałpoważnieGenro.Wdrugiejręcetrzymałmyckę.
Terensdotknąłrękągłowyipoczułpodpalcamiwłosy.
–Tak–rzekłpilot.–Tojasne.Jesteśtubylcem.
Mieszczaninspoglądałnaniegobezsłowa.
–Wiedziałem,żejesteśtubylcem,zanimjeszczewszedłemnastatekbiednegoDeamone’a.
Terensczułsuchośćwustachipieczeniepodpowiekami.Patrzyłnamałą,śmiercionośną
lufę broni i czekał na nagły, bezgłośny błysk. Dotarł tak daleko, tak daleko, a teraz mimo
wszystkoprzegrał.
Genroniespieszyłsię.Pewnąrękątrzymałbroń,mówiącpowoliiznamysłem.
– Największy błąd, Mieszczaninie, popełniłeś zakładając, że możesz w nieskończoność
wymykaćsięzorganizowanymsiłomporządkowym.Nawetgdybytakbyło,niepowinieneś
wybieraćnaofiarębiednegoDeamone’a.
–Niewybrałemgo–wychrypiałTerens.
– Zatem miałeś pecha. Alstare Deamone około dwunastu godzin temu stał w Parku
Miejskim,czekającnażonę.Wybrałtomiejscenaspotkaniezczystegosentymentalizmu.Tam
spotkalisięporazpierwszyispotykalisiętamwkażdąrocznicęślubu.Niejesttoszczególnie
oryginalnyzwyczajmłodychmałżeństw,leczimwydajesięważny.Deamoneniewiedział,że
to odludne miejsce czyni go odpowiednim kandydatem na ofiarę zabójstwa. Kto
przypuszczałby, że coś takiego może zdarzyć się w Górnym Mieście? W normalnych
okolicznościachmorderstwanieodkrytobyprzezkilkadni.JednakżonaDeamone’aznalazła
sięnamiejscuzbrodnijużwpółgodzinypóźniej.Nieobecnośćmężazdziwiłają.Wyjaśniła,iż
nie był on typem człowieka, który odszedłby rozeźlony takim niewielkim spóźnieniem.
Częstoprzychodziłapóźniej.Mógłspodziewaćsiętegoitymrazem.Doszładowniosku,że
mążmożenaniączekaćw„ich”grocie.Deamoneoczywiścieczekałnaniąprzed„ich”grotą,
doniejwięcmordercybyłonajbliżej.ŻonaDeamone’aweszładogrotyiznalazła...no,wiesz,
co znalazła. Zaszokowana i rozhisteryzowana, zdołała jednak przez miejscowe biuro
bezpieczeństwa przekazać wiadomość strażnikom. Jak to jest, Mieszczaninie, gdy ktoś
zzimnąkrwiązabijaczłowiekaizostawia,abyżonaznalazłagowmiejscu,zktórymwiążą
sięwspomnieniaichnajszczęśliwszychchwil?
Terenszakrztusiłsię.Czerwonamgławściekłościirozczarowaniaprzysłoniłamuoczy.
– Wy, Sarkańczycy, zabiliście miliony Florińczyków. Kobiet. Dzieci. Wzbogaciliście się na
nas.Tenstatek...–Gniewodebrałmugłos.
–Deamoneniebyłodpowiedzialnyzastanrzeczy,jakizastałpourodzeniu–rzekłGenro.
– Co byś zrobił, gdybyś urodził się Sarkańczykiem? Zrezygnowałbyś z wszelkich dóbr
iposzedłpracowaćnapolachkyrtu?
–Nojuż,strzelaj!–krzyknąłTerens,skręcającsięzezłości.–Nacoczekasz?
– Nie ma pośpiechu. Mamy dużo czasu, mogę dokończyć opowieść. Nie mieliśmy
pewności co do tożsamości ofiary i mordercy, lecz domyślaliśmy się, że byli nimi Deamone
ity.Fakt,iżwpobliżuzwłokznalezionopopiółspalonegomundurustrażnikawskazywałna
to,żeprzebrałeśsięzaSarkańczyka.Wydawałosięprawdopodobne,żeskierujeszsięnajacht
Deamone’a. Nie jesteśmy tacy głupi, jak ci się wydaje, Mieszczaninie. Sytuacja nadal była
skomplikowana.Byłeśzdesperowany.Niemogliśmycięwytropić.Byłeśuzbrojonyiosaczony,
niewątpliwie popełniłbyś samobójstwo. A na to nie mogliśmy pozwolić. Ci na Sark chcą cię
dostaćcałegoizdrowego.Ztrudemzdołałemprzekonaćsłużbybezpieczeństwa,żesamsobie
poradzęzesprowadzeniemcięnaSark,bezhałasuizamieszania.Musiszprzyznać,żewłaśnie
to robię. Prawdę mówiąc, na początku nie wiedziałem, czy jesteś tym, o którego chodzi.
Miałeśnasobiezwykłystrój,conaterenieportujachtowegonależydoszczególniezłegotonu.
Wydawało mi się, że nikt nie próbowałby udawać pilota jachtowego bez odpowiedniego
stroju. Myślałem, że celowo usiłujesz odwrócić uwagę od kogoś, że starasz się zostać
aresztowany, podczas gdy poszukiwany przez nas człowiek ucieka w innym kierunku.
Wahałem się i sprawdzałem cię na różne sposoby. Szukałem dziurki od klucza po
niewłaściwej stronie luku. Żaden statek nie ma zamka po prawej stronie. Luk zawsze
iniezmiennieotwierasięodlewej.Niezdziwiłacięmojapomyłka.Wcale.Potemzapytałem,
czytwójstatekdolatywałzFlorinynaSarkwczasiekrótszymniżsześćgodzin.Powiedziałeś,
żeczasami.Towprostniebywałe.Rekordowyczasprzelotuwynosiponaddziewięćgodzin.
Zdecydowałem, że nie możesz być podstawiony. Twoja ignorancja była zbyt wielka.
Musiałabyćnaturalna,azatemjesteśtym,któregoszukaliśmy.Pozostałomijedyniezaczekać,
aż zaśniesz (a twoja twarz zdradzała, że rozpaczliwie potrzebujesz snu), żeby rozbroić cię
iwymierzyćwciebielufę.Zdjąłemciczapkębardziejzciekawościniżzrzeczywistejpotrzeby.
Chciałemzobaczyć,jaksarkańskikostiumpasujedowłosów.
Terens nie spuszczał oczu z lufy miotacza. Może Genro dostrzegł zaciskające się szczęki.
Możepoprostuodgadł,oczymTerensmyśli.
–Rzeczjasna,niemogęcięzabić,nawetgdybyśrzuciłsięnamnie.Niewolnomicięzabić
nawet w samoobronie. Jednak nie myśl, że to ci daje przewagę. Ruszysz się, a odstrzelę ci
nogę.
Terensstraciłchęćdowalki.Ukryłtwarzwdłoniachisiedziałbezruchu.
–Czywiesz,dlaczegocitomówię?–powiedziałGenrołagodnie.
Terensnieodpowiedział.
– Po pierwsze, lubię patrzeć, jak cierpisz. Nie lubię morderców, a szczególnie tubylców,
którzyzabijająSarkańczyków.Rozkazanomidostarczyćciężywego,aleniepowiedziano,że
mam ci zapewnić przyjemną podróż. Po drugie, musisz w pełni zdawać sobie sprawę
zsytuacji,ponieważkiedywylądujemynaSark,następneposunięciazależąodciebie.
Terenspodniósłgłowę.
–Co?
– Służba Bezpieczeństwa wie, że przybywasz. Miejscowy oddział na Florinie wysłał im
wiadomość, gdy tylko ten statek opuścił atmosferę planety. Możesz być tego pewien.
Powiedziałem,żemusiałemprzekonaćbezpieczeństwo,żeporadzęsobiesam,afakt,żemisię
udało,całkowiciezmieniasytuację.
–Nierozumiem.–Terensbyłoszołomiony.
Genroodparłzkamiennymspokojem:
– Powiedziałem, że ci na Sark chcą dostać cię całego i zdrowego. Nie miałem jednak na
myślitychzbezpieczeństwa,tylkotychzTrantora!
14.Renegat
Selim Junz nigdy nie był flegmatykiem. Rok rozczarowań wcale tego nie zmienił. Nie
potrafił spokojnie sączyć wina, podczas gdy gmach jego przekonań chwiał się w posadach.
Krótkomówiąc,niebyłLudiganemAblem.
A kiedy przestał wykrzykiwać, że nic nie upoważnia Sark do porywania
i przetrzymywania pracowników MBK, niezależnie od stanu trantoriańskiej siatki
szpiegowskiej,Abelpowiedział:
–Myślę,żelepiejbędzie,jeślispędzipannoctutaj,doktorze.
–Mamciekawszerzeczydozrobienia–odparłJunzlodowato.
–Niewątpię,człowieku,niewątpię.Mimoto,skoromoichludzizabijasięwbiałydzień,
Sarkmusibyćnaprawdęzuchwała.Jestbardzoprawdopodobne,żezanimupłynienoc,może
przydarzyćsiępanujakiśwypadek.Azatemprzeczekajmytęnocizobaczmy,coprzyniesie
dzień.
Protesty Junza na nic się nie zdały. Abel, nie tracąc swej chłodnej, niemal niedbałej pozy
człowieka obojętnego na wszystko, jakby ogłuchł. Ze stanowczą kurtuazją Junz został
odprowadzonydoswegopokoju.
Leżąc w łóżku, spoglądał na lekko fosforyzujący, pokryty freskami sufit (na którym
błyszczała średnio udana kopia „Bitwy o księżyce Arktura” Lenhadena) i wiedział, że nie
zdołazasnąć.Potemwciągnąłwpłucalekkioparsomninyinatychmiastzapadłwsen.Pięć
minut później, gdy wentylacja wyssała z pokoju wszelkie ślady gazu, miał już dawkę
wystarczającąnaosiemgodzinzdrowegosnu.
Obudzonogowzimnympółmrokuporanka.ZamrugałoczamiiujrzałAbla.
–Któragodzina?–zapytał.
–Szósta.
–WielkiKosmosie!–Rozejrzałsięwokółiwysunąłkościstenogispodkołdry.–Wcześnie
panwstaje.
–Niespałem.
–Co?
–Odczuwamto,proszęmiwierzyć.Nieznoszęjużantisomninytakdobrzejakzamłodu.
–Przepraszamnachwilę–wymamrotałJunz.
Tego ranka jego poranne przygotowania zajęły mu mniej czasu niż zwykle. Wrócił do
pokojuzapinającpasizamekmagnetycznytuniki.
– No? – zapytał. – Na pewno nie zbudziłby się pan w środku nocy i nie zerwał mnie
złóżkaoszóstej,gdybyniemiałmipannicdopowiedzenia.
–Mapanrację,oczywiście.
Abel usiadł na łóżku opuszczonym przez Junza i odchyliwszy głowę do tyłu, parsknął
śmiechem. Wydawał piskliwe, ciche dźwięki, pokazując mocne, lekko żółte zęby,
kontrastującezpomarszczonymidziąsłami.
– Przepraszam, Junz – powiedział. – Nie jestem dziś sobą. Ta wymuszona bezsenność
trochę mnie oszołomiła. Jestem bliski nakłonienia Trantora, żeby zastąpili mnie kimś
młodszym.
– Czyżby okazało się, że jednak nie mają kosmoanalityka? – odparł Junz sarkastycznie,
leczniebezcienianadzieiwgłosie.
–Niestety,nie.Przykromitomówić,alemajągo.Obawiamsię,iżmojawesołośćwynika
główniezfaktu,żenaszesiatkisąnietknięte.
Junzmiałochotępowiedzieć:„Dodiabłazwaszymisiatkami”,alepowstrzymałsię.Abel
mówiłdalej:
– Nie ulega wątpliwości, że wiedzą, iż Khorov był jednym z naszych agentów. Mogli
rozszyfrować również innych na Florinie. To płotki. Sarkańczycy wiedzą o tym i dlatego
ograniczalisiędoobserwowaniaich.
–Jednegozabili–przypomniałJunz.
–Nie–odparłAbel.–Tojednazosóbtowarzyszącychkosmoanalitykowi,tenprzebrany
zastrażnika,użyłblastera.
–Nierozumiem.–Junzotworzyłszerokooczy.
– To dość skomplikowana historia. Zechce mi pan towarzyszyć przy śniadaniu? Muszę
natychmiastcośzjeść.
Przy kawie Abel streścił wydarzenia ostatnich trzydziestu sześciu godzin. Junz był
zdumiony.Odstawiłniedopitąfiliżankękawyicałkiemoniejzapomniał.
– Nawet jeśli założymy, że ukryli się akurat na tym statku, istnieje jeszcze możliwość, że
niezostaliodkryci.Jeśliwyślepanswoichludzi,żebyczekali,ażstatekwyląduje...
– Ba! Wie pan, że to niemożliwe. Na żadnym nowoczesnym statku nie uda się ukryć
dodatkowegopromieniowaniacieplnegociał.
–Moglijeprzeoczyć.Aparatysąniezawodne,aleludzienie.
– Czyste chciejstwo. Proszę posłuchać. W tym samym czasie gdy statek
z kosmoanalitykiem na pokładzie zbliża się do Sark, z absolutnie wiarygodnego źródła
otrzymaliśmy informację, że Posiadacz Fife zwołał konferencję z udziałem innych Wielkich
Posiadaczy. Te międzykontynentalne narady są tak rzadkie jak gwiazdy w Galaktyce. Zbieg
okoliczności?
–Międzykontynentalnanaradanatematkosmoanalityka?
–Torzeczywiściemałoważnytemat.Myuczyniliśmygoważnym.MBKposzukiwałogo
przezrokzgodnymuwagiuporem.
–NieMBK–upierałsięJunz.–Jasam.Działałemprawienieoficjalnie.
–Posiadaczeotymniewiedząinieuwierzyliby,nawetgdybymimpowiedział.Ponadto,
Trantorrównieżbyłzainteresowanytąsprawą.
–Namojąprośbę.
–Otymrównieżniemająpojęciainigdywtonieuwierzą.
Junzwstałijegofotelautomatycznieodsunąłsięodstołu.Założywszyręcenaplecy,Junz
zaczął chodzić po pokoju. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Od czasu do czasu zerkał
zukosanaAbla.
Tenspokojniezająłsiędrugąfiliżankąkawy.
–Skądpanotymwszystkimwie?–zapytałJunz.
–Oczym?
– O wszystkim. Jak i kiedy kosmoanalityk ukrył się na statku. Jak i w jaki sposób
Mieszczaninuniknąłpościgu.Czyżbymiałpanzamiarmniezwodzić?
–DrogidoktorzeJunz.
–Przyznałpan,żepańscyludzierównieższukalikosmoanalityka.Zeszłejnocypostarałsię
panusunąćmniezdrogi,niczegoniepozostawiającprzypadkowi.
Junznagleprzypomniałsobiesłabyzapachsomniny.
– Spędziłem noc, doktorze Junz, na rozmowach z kilkoma moimi agentami. To, co
zrobiłem i czego się dowiedziałem, należy uznać za ściśle tajne. Musiałem usunąć pana
z drogi, a jednocześnie zapewnić panu bezpieczeństwo. Tego, co panu powiedziałem,
dowiedziałemsięostatniejnocyodmoichagentów.
–Abydowiedziećsiętego,musiałbypanmiećswoichludziwsamymrządzieSark.
–Oczywiście.
Junzobróciłsięnapięcie.
–Nonie!
–Topanadziwi?Rzeczjasna,Sarksłyniezestabilnegorząduilojalnościswychobywateli.
Przyczyna tego jest dość prosta; nawet najbiedniejszy Sarkańczyk jest arystokratą
w porównaniu z Florińczykami i może uważać się, jakkolwiek mylnie, za członka klasy
rządzącej.Proszęjednakpamiętać,iżSarkniejestświatemmiliarderów,jaksądziwiększość
Galaktyki.Porocznympobycietutajmusiałpansamsięotymprzekonać.Standardżyciowy
osiemdziesięciuprocentpopulacjijesttakisamjaknainnychświatachiniewielewyższyniż
na samej Florinie. Zawsze znajdzie się paru Sarkańczyków, którzy będą wystarczająco
rozgniewani na tę nieliczną grupkę opływającą we wszelkie luksusy, aby mogli posłużyć
moimcelom.Ogromnąsłabościąsarkańskiegorządujestto,żeodwiekówłączylibunttylko
zFloriną.Zapomnielipilnowaćswoichobywateli.
–CiniezadowoleniSarkańczycy,oileistnieją,nienawielemogąsiępanuprzydać.
– Pojedynczo – nie. Zbiorowo stanowią użyteczne narzędzie dla ważniejszych ludzi.
Nawet niektórzy członkowie klasy rządzącej wzięli sobie do serca lekcje ostatnich dwóch
stuleci.Sąprzekonani,żeTrantorwkońcuzdobędziewładzęnadcałąGalaktykąi,jaksądzę,
mająrację.Podejrzewają,żemożetonastąpićjeszczezaichżycia,więczawczasuwoląstanąć
postroniezdobywców.
–Wyglądanato–skrzywiłsięJunz–żemiędzygwiezdnapolitykatobardzobrudnagra.
– Istotnie, ale okazując pogardę dla brudu nie usuwamy go. Ponadto nie wszyscy
uczestnicytejgrysągodniwzgardy.Niechpanpomyślioidealistach.Albootychnielicznych
ludziachwrządzieSarksłużącychTrantorowiniedlapieniędzyczyzaobietnicewładzy,tylko
zgłębokiegoprzekonania,żezjednoczonyrządgalaktycznyjestnajlepszydlaludzkościiże
tylkoTrantormożegoutworzyć.Mamtakiegoczłowieka,najlepszegowsarkańskichsłużbach
bezpieczeństwa.WłaśnielecituzMieszczaninem.
–Powiedziałpan,żeMieszczaninzostałschwytany.
–Tak,przezbezpieczeństwo.AtenczłowiekpracujedlaSłużbyBezpieczeństwaidlamnie.
Abelzastanowiłsięchwilęiposkarżyłsię.
– Teraz stanie się znacznie mniej użyteczny. Kiedy wypuści z rąk Mieszczanina,
wnajlepszymraziezostaniezdegradowany,awnajgorszymaresztowany.Nocóż!
–Copanterazzamierza?
– Nie wiem. Po pierwsze, musimy przejąć Mieszczanina. Na razie jestem pewien tylko
tego,żeprzybędzie.Cozdarzysiępóźniej...
Abelwzruszyłramionami,astarcza,żółtawaskóranajegokościachpoliczkowychnapięła
sięjakpergamin.
–PosiadaczerównieżbędączekalinaMieszczanina–dodał.–Wydajeimsię,żegomają,
adopókianioni,animyniemamygowgarści,nicszczególnegoniemożesięwydarzyć.
Niebyłatojednakprawda.
Ściśle biorąc, wszystkim obcym ambasadom w całej Galaktyce przysługiwało prawo
eksterytorialności, obejmujące teren, na którym je umieszczono. Zazwyczaj prawo to
pozostawało w sferze życzeń, chyba że potęga rodzimej planety wymuszała jego
respektowanie.WpraktycejedynieTrantormógłzapewnićniezależnośćswoichplacówek.
Teren ambasady trantoriańskiej, obejmujący obszar prawie dwóch kilometrów
kwadratowych, patrolowali ludzie w trantoriańskich mundurach, z insygniami. Żaden
Sarkańczyk nie mógł tu wejść bez zaproszenia, a już na pewno nie z bronią. Rzecz jasna,
liczebnośćiuzbrojenietrantoriańskichstrażnikówpozwoliłabyimwraziepotrzebyodpierać
atakizdeterminowanegosarkańskiegoregimentuniedłużejniżdwieczytrzygodziny,aleza
tymmałymoddziałkiemstałacałapotęgamilitarnamilionaświatów.
Ambasadapozostawałanienaruszalna.
Mogła nawet utrzymywać bezpośrednią komunikację z Trantorem, bez potrzeby
korzystania z sarkańskich kosmoportów. Z ładowni trantoriańskiego statku-matki, który
krążył w odległości nieco przekraczającej stupięćdziesięciokilometrową „przestrzeń
planetarną”, a więc w „wolnej przestrzeni”, mogły startować i lądować (pół szybując, pół
lecąc) na małym lądowisku na terenie ambasady małe żyroskopowe jednostki wyposażone
wśmigładopodróżywatmosferzezminimalnymzużyciemenergii.
Żyroskopowa jednostka, która teraz pojawiła się nad lądowiskiem, ani nie figurowała
wrozkładzielotów,aninienależaładoTrantora.Skromnesiłyambasadyszybkoisprawnie
wkroczyły do akcji. Działko igłowe uniosło w górę swój rozdęty ryj. Włączono ekrany
ochronne.
Depesze radiowe przelatywały tam i z powrotem. Impulsy niosły uparte słowa w górę,
agniewnewdół.
PorucznikCamrumodwróciłsięodaparatuipowiedział:
– Sam nie wiem. Twierdzi, że za dwie minuty zestrzelą go, jeśli nie pozwolimy mu
wylądować.Prosioazyl.
WłaśniewszedłkapitanElyut.
–No,tak–zauważył.–AwtedySarkstwierdzi,żeingerujemywichwewnętrznesprawy,
ajeśliTrantorpostanowizałagodzićsprawę,myobajbędziemyskończeni.Ktotojest?
– Nie chce powiedzieć. – Porucznik miał zmęczony głos. – Mówi, że musi zobaczyć się
zambasadorem.Możepowiemipan,comamrobić,kapitanie.
Krótkofalówkazacharczałaiktoś,najwidoczniejbliskihisterii,zawołał:
–Jesttamktoś?Lądujęijuż.Naprawdę!Mówięwam,niemogęjużdłużejczekać!
Słowazakończyłysięnieartykułowanympiskiem.
– Wielki Kosmosie – rzekł kapitan – znam ten głos! Przepuśćcie go! Na moją
odpowiedzialność!
Przekazanorozkaz.Żyroskopowystateczekopadłpionowowdółszybciej,niżpowinien,
coświadczyłootym,żeczłowiektrzymającysterybyłniedoświadczonyibliskipaniki.Lufa
działaprzezcałyczasśledziłastatek.
Kapitan połączył się z Ablem i w ambasadzie ogłoszono stan najwyższej gotowości.
Eskadra sarkańskich statków, przybyła niecałe dziesięć minut po lądowaniu obcej jednostki,
przezdwiegodzinygroźniekrążyławokółambasady,poczymodleciała.
Zasiedli do obiadu – Abel, Junz i nowo przybyły. Z podziwu godnym opanowaniem,
zważywszy na okoliczności, Abel pełnił rolę gospodarza. Od kilku godzin miał na końcu
językapytanie,dlaczegoWielkiPosiadaczmusiprosićoazyl.Junzbyłmniejcierpliwy.Syknął
doAbla:
–NaKosmos!Comapanzamiarznimzrobić?
Abeluśmiechnąłsię.
– Nic. Przynajmniej dopóki nie dowiem się, czy mam Mieszczanina, czy nie. Chcę
wiedzieć, co mam w ręku, zanim rzucę karty na stół. A ponieważ to on przyszedł do mnie,
czekaniebardziejdenerwujejegoniżnas.
Miał rację. Posiadacz dwukrotnie rozpoczął szybki monolog i dwukrotnie usłyszał od
Abla:
–MójdrogiPosiadaczu!Poważnymrozmowomniesprzyjapustyżołądek.
Uśmiechnąłsięuprzejmieizamówiłobiad.
PrzywiniePosiadaczspróbowałjeszczeraz.
–Będzieciechcieliwiedzieć,dlaczegoopuściłemswójkontynent.
– Nie przychodzi mi do głowy żaden powód – przyznał Abel – dla którego Posiadacz
Steenmiałbyuciekaćprzedsarkańskimistatkami.
Steenspoglądałnanichczujnie.Szczupłapostaćichuda,bladatwarzzdradzałynapięcie.
Długie włosy miał starannie zaplecione w warkoczyki spięte małymi spinkami, które przy
każdym ruchu głowy uderzały o siebie z cichym chrzęstem, jakby zwracając uwagę na
lekceważący stosunek właściciela do aktualnej sarkańskiej mody, która nakazywała strzyc
włosykrótko.SkóraiubraniePosiadaczawydzielałysłabyzapach.
Abel – którego uwagi nie uszło to, że Junz lekko zacisnął wargi i mimowolnie dotknął
krótkich,wełnistychwłosów–pomyślał,jakzabawnabyłabyreakcjakosmoanalityka,gdyby
Steen przybył wyglądając jak zwykle – z uróżowanymi policzkami i lakierowanymi
paznokciami.
–Dziśmieliśmykonferencjęmiędzykontynentalną–powiedziałSteen.
–Naprawdę?–zdziwiłsięAbel.Wysłuchałsprawozdaniazobrad,nawetniemrugnąwszy
okiem.
– I mamy dwadzieścia cztery godziny – zakończył Steen z urazą. – Teraz już tylko
szesnaście.Toniesłychane!
–IpanjestX!–zawołałJunz,którywtrakcierelacjipodniecałsięcorazbardziej.–Panjest
X i przyszedł pan tu, ponieważ przyłapali pana. No cóż, to świetnie. Abel, oto nasz dowód
tożsamościkosmoanalityka.Możemygoużyćjakomonetyprzetargowejiodzyskaćnaszego
człowieka.
PiskliwygłosSteenaztrudemprzebiłsięprzezdonośnybarytonJunza.
– To nie tak. Nie tak, mówię. Zwariował pan. Dość tego! Dajcie mi powiedzieć... Wasza
Wysokość,niepamiętamnazwiskategoczłowieka.
–DoktorSelimJunz,Posiadaczu.
–Awięc,doktorzeJunz,nigdywżyciuniewidziałemtegokretyna,kosmoanalityka,czy
jak go tam nazywacie. Autentycznie! Jeszcze nigdy nie słyszałem takich bzdur. Ja na pewno
nie jestem X. Autentycznie! Będę panom wdzięczny, jeśli przestaniecie posługiwać się tą
głupiąliterą.ChybaniewierzyciewtemelodramatycznebujdyFife’a!
–Todlaczegopanuciekł?–upierałsięJunz.
– Na Sark, czy to nie oczywiste? Och, bo się udławię. Coś takiego! Słuchajcie, czy nie
rozumiecie,cowyczyniaFife?
–Jeślizechcepanwyjaśnić,Posiadaczu–wtrąciłsięAbel–niebędziemyprzerywać.
–Dziękiizato–powiedziałSteenimówiłdalejtonemurażonejniewinności.–Tamcimają
mnie za nic, ponieważ nie widzę sensu zajmowania się dokumentami, statystyką i innymi
takiminudnymiszczegółami.Awkońcuchciałbymwiedzieć,odczegomamyadministrację,
jeśli Wielki Posiadacz nie może być po prostu Wielkim Posiadaczem? Przecież to, że lubię
wygody,wcalenieoznacza,żejestempajacem.Autentycznie!Możeinnisąślepi,alejawidzę,
żeFife’awcalenieobchodzijakiśtamkosmoanalityk.Pewniesamgowymyślił.Fifewpadłna
ten pomysł przed rokiem i od tej pory manipuluje nami. Robi z nas głupców i durniów.
Autentycznie!Itamcipozwalająsobienato.Pożałowaniagodnigłupcy!Toonzaaranżowałtę
idiotycznąhistorięzwariatamiikosmoanalitykami.Wcaleniezdziwiłbymsię,gdybytubylec
zabijającytuzinystrażnikówokazałsięjednymzeszpiegówFife’awrudejperucenagłowie.
Ajeślinaprawdęjesttubylcem,zapewneFifegowynajął.Todoniegopodobne.Autentycznie!
Onbyłbyzdolnyużyćtubylcówprzeciwswoimrodakom.Takijużjest.Wkażdymrazienie
ulegawątpliwości,żewykorzystujetojakopretekst,żebyzrujnowaćnaswszystkichistaćsię
dyktatoremSark.Chybatorozumiecie?NiemażadnegoX,alejeśliniepowstrzymamyFife’a,
jutro roześle w podprzestrzeni wieści o spiskach, ogłosi stan pogotowia i obwoła się
Przywódcą. Od pięciuset lat na Sark nie mieliśmy przywódcy, ale to mu nie przeszkadza.
Zawiesikonstytucjęnakołku.Autentycznie!Tylkojachcęgopowstrzymać.Właśniedlatego
musiałemuciekać.Gdybymzostałnaswoimkontynencie,byłbymjużwareszciedomowym.
Kiedytylkoskończyłasięnarada,sprawdziłemmójprywatnykosmoport.Okazałosię,żejuż
zajęli go jego ludzie. To było oczywiste naruszenie autonomii kontynentalnej. Czyste
chamstwo.Autentycznie!AleFife,chociażbezczelny,niejestzbytbystry.Myślał,żeniektórzy
znasspróbująopuścićplanetę,więckazałpilnowaćkosmoportów,ale...–tuSteenuśmiechnął
się chytrze i wydał cichy chichot – ...nie przyszło mu do głowy, żeby obserwować lotniska
żyroplanów. Pewnie sądził, że na całej planecie nie znajdziemy bezpiecznego miejsca.
TymczasemjapomyślałemoambasadzieTrantora.Tamcinatoniewpadli.Bylitacymęczący.
Szczególnie Bort. Znacie Borta? Jest strasznie nieokrzesany. Po prostu brudny. Rozmawia ze
mnątak,jakbyto,żejestemczystyiprzyjemniepachnę,byłoprzestępstwem.
Przytknął czubki palców do nosa i powąchał. Abel lekko dotknął dłoni Junza, który
niespokojniewierciłsięwfotelu.AmbasadorpowiedziałdoPosiadacza:
–Zostawiłpanrodzinę.Niesądzipan,żeFifemożejąwykorzystaćprzeciwpanu?
– Nie mogłem wepchnąć wszystkich bliskich do żyroplanu – odparł tamten i lekko
poczerwieniał. – Fife nie odważy się ich tknąć. Poza tym, jutro będę z powrotem na moim
kontynencie.
–Wjakisposób?–zapytałAbel.
Steenspojrzałnaniegozezdumieniem.Rozchyliłwąskiewargi.
–Proponujęprzymierze,WaszaWysokość.Niemożepanudawać,żeTrantornieinteresuje
sięSark.MożepanpoinformowaćFife’a,żejakakolwiekpróbazmianykonstytucjiSarkzmusi
Trantordointerwencji.
–Niewiem,jakmożnabytozrobić–odparłAbel–nawetgdybymójrządmniepoparł.
–Jakmożnategoniezrobić?–spytałurażonySteen.–JeśliFifeprzejmiekontrolęnadcałą
produkcjąkyrtu,podniesieceny,zażądakoncesjinaszybkiedostawyiinnerzeczy.
–Czywaszapiątkaniekontrolujecenwtensamsposób?
Steenwyciągnąłsięwfotelu.
– No, nie znam wszystkich szczegółów. Autentycznie. Zaraz zaczniecie mnie pytać
oliczby.Orany,jesteścietaksamonieprzyjemnijakBort.Żartuję,oczywiście–opanowałsię
i zachichotał. – Chcę powiedzieć, że pozbywszy się Fife, Trantor mógłby zawrzeć z nami
umowę. W zamian za pomoc Trantor uzyskałby pewne preferencje, a może nawet pewien
udziałwzyskach.
– A jak mielibyśmy zapobiec, by nasza interwencja nie przerodziła się w wojnę
galaktyczną?
– Och, naprawdę, nie rozumiecie? To jasne jak słońce. Nie bylibyście agresorami.
Zapobieglibyście wojnie domowej, aby zapewnić ciągłość dostaw kyrtu. Ja oznajmiłbym, że
poprosiłemwasopomoc.Niebyłobymowyożadnejagresji.CałaGalaktykabyłabypowaszej
stronie. A jeżeli potem Trantor odniósłby jakieś korzyści, to już byłaby oczywiście sprawa
międzynami.Autentycznie!
Abelsplótłsękatepalceiprzyglądałmusięuważnie.
–Toniedowiary,żechcepanpołączyćsiłyzTrantorem.
UśmiechniętątwarzSteenawykrzywiłprzelotnygrymasnienawiści.
–WolęTrantorniżFife’a–powiedział.
–Niechciałbympanastraszyć–ostrzegłAbel.–Czynielepiejjednakpoczekaćnadalszy
rozwójwypadkówi...
– Nie, nie! – zawołał Steen. – Ani dnia. Autentycznie! Jeśli nie zadziałamy stanowczo,
natychmiast,będziezapóźno.KiedyogłosisięPrzywódcą,niebędziemógłwycofaćsię,nie
tracąc twarzy. Jeśli pomożecie mi teraz, ludność Steena poprze mnie, a pozostali Wielcy
Posiadaczeprzyłącząsiędonas.Jeślistraciciechoćbydzień,Fifepuściwruchmachinęswojej
propagandy.Okrzykniemnierenegatem.Autentycznie!Ja!Ja!Renegat!Wykorzystawszelkie
uprzedzeniadoTrantora,asamiwiecie,bezobrazy,żejestichbezliku.
–Ajeślipoprosimygo,żebypozwoliłnamprzesłuchaćkosmoanalityka?
–Ipoco?Ongranadwiestrony.Nampowie,żekretynzFlorinyjestkosmoanalitykiem,
awam,żekosmoanalityktokretynzFloriny.Nieznacietegofaceta.Onjeststraszny!
Abelzastanawiałsię.Mruczałcośpodnosem,miarowoporuszającpalcemwskazującym.
Potempowiedział:
–Wiepan,żemamyMieszczanina?
–JakiegoMieszczanina?
–Tego,któryzabiłstrażnikówiSarkańczyka.
– Ach! No, no! Autentycznie! Czy myślicie, że Fife przejmuje się tym, skoro zamierza
przejąćcałąSark?
– Tak myślę. Widzi pan, tu nie chodzi jedynie o to, że mamy Mieszczanina. Istotne są
okoliczności jego pojmania. Myślę, Posiadaczu, że Fife wysłucha mnie, i wysłucha bardzo
uważnie.
Po raz pierwszy od czasu zawarcia znajomości z Ablem Junz usłyszał w głosie starego
jakąśżywsząnutę,jakbysatysfakcji,amożenawettriumfu.
15.Więzień
PaniSamiazFifeniezwyklerzadkobywałasfrustrowana.Atymczasembyłasfrustrowana
jużodkilkugodzin,zjawiskobezprecedensowe,wręczniewiarygodne.
W kosmoporcie znów natknęła się na kapitana Racety. Uprzejmy, niemal usłużny,
z nieszczęśliwym wyrazem twarzy, ubolewając zapewnił, że nie ma zamiaru się spierać, po
czymzżelaznymuporemodmawiałspełnieniajejwyraźniestawianychżądań.
W końcu była zmuszona zrezygnować z żądań i odwoływać się do swoich praw, jak
zwyczajnySarkańczyk.
– Sądzę, iż jako obywatelka mam prawo czekać na każdy przylatujący statek, jeśli mam
ochotę–powiedziałazjadowitąironią.
Racetyodchrząknąłijegopomarszczonatwarzprzybrałajeszczebardziejzbolaływyraz.
– W rzeczy samej, pani, wcale nie mamy zamiaru negować tych praw. Jednak
otrzymaliśmywyraźnerozkazyodPosiadacza,ojcapani,abyniepozwalaćpaniczekaćtuna
statek.
–Azatemkażemipanopuścićport?–rzekłalodowatoSamia.
–Nie,pani.–Dowódcachętnieposzedłnakompromis.–Niemamrozkazuwypraszaćcię
zportu.Możesztupozostać,jeślichcesz.Jednak,zcałymszacunkiem,pani,będziemymusieli
powstrzymaćcię,gdybyśpróbowałazbliżyćsiędolądowiska.
Odszedł, a Samia siedziała w śmiesznym luksusie swojego prywatnego pojazdu
naziemnego,trzydzieścimetrówzanajdalejwysuniętąbramąwjazdową.Czekaliipilnowali
jej. Na pewno nadal ją obserwują. Jeśli podjedzie choćby o pół metra, rozmyślała ponuro,
zapewneodetnąjejzasilanie.
Zgrzytnęła zębami. Ojciec nie powinien tego robić. Zawsze tak było. Traktowali ją tak,
jakbyniczegonierozumiała.Amyślała,żeonjązrozumie.
Wstałzfotelanapowitanie,czegonigdynierobiłdlanikogo,odkądumarłaMatka.Objął
jąimocnouścisnął,zapominającopracy.Nawetodesłałswojegosekretarza,bowiedział,że
onanielubiwidokubladej,nieruchomejtwarzytubylca.
Było prawie jak za dawnych dni, kiedy żył dziadek, a ojciec nie był jeszcze Wielkim
Posiadaczem.
–Mia,dziecino–powiedział.–liczyłemgodziny.Niemiałempojęcia,żepodróżzFloriny
trwatakdługo.Kiedyusłyszałem,żecitubylcyukrylisięnatwoimstatku,którywysłałemdla
twojegobezpieczeństwa,omałonieoszalałem.
–Tatusiu!Niebyłopowodudoniepokoju.
– Czyżby? Niewiele brakowało, a byłbym wysłał całą flotę, żeby zabrali cię i przywieźli
podeskortąwojskową.
Roześmiali się, ubawieni tym pomysłem. Minęło kilka minut, zanim Samia zdołała
skierowaćrozmowęnainteresującyjątemat.
–Comaszzamiarzrobićzgapowiczami,tato?–zagadnęłazudanąobojętnością.
–Dlaczegopytasz,Mio?
–Chybaniesądzisz,żezamierzającięzabićczycośtakiego?
Fifeuśmiechnąłsię.
–Niepowinnaśmyślećotakichponurychsprawach.
–Niemyślisztak,prawda?
–Oczywiścieżenie.
– To dobrze! Bo ja rozmawiałam z nimi, tato, i nie wierzę, że ci biedni ludzie mogliby
zrobićkomuśkrzywdę.Niezważamnato,comówikapitanRacety.
–Ci„biedniludzie”naruszyliprawo,Mio.
– Nie możesz traktować ich jak zwykłych kryminalistów, tato – zawołała z rosnącym
lękiem.
–Ajak?
– Ten człowiek nie jest tubylcem. Pochodzi z planety Ziemia. Został poddany działaniu
psychosondyinieodpowiadazaswojeczyny.
–Służbybezpieczeństwanapewnowezmątopoduwagę,mojadroga.Pozostawmytoim.
– Nie, to zbyt ważne, żeby zostawić to im. Oni nie zrozumieją. Nikt nie rozumie. Nikt
opróczmnie!
– Tylko ty i nikt więcej, Mio? – zapytał pobłażliwie i odgarnął palcem kosmyk włosów,
któryopadłjejnaczoło.
–Tylkoja!Ja!–zareagowałazdecydowanieSamia.–Wszyscyinnimyślą,żeonoszalał,aja
jestem pewna, że nie. On mówi, że Florinie i całej Galaktyce grozi jakieś wielkie
niebezpieczeństwo. On jest kosmoanalitykiem, a wiesz, że oni znają się na kosmologii. Na
pewnomarację!
–Skądwiesz,żeonjestkosmoanalitykiem?
–Takmówi.
–Anaczympolegatoniebezpieczeństwo?
– On nie wie. Jego umysł został porażony psychosondą. Nie rozumiesz, że to najlepszy
dowód?Zadużowiedział.Ktośchciałutrzymaćtowsekrecie.–Instynktownieściszyłagłos.
Z trudem się opanowała, by nie obejrzeć się przez ramię. – Nie widzisz, że jeśli jego teoria
byłabybłędna,niktniepotraktowałbygopsychosondą?
– Jeśli tak, to dlaczego nie zabili go? – spytał Fife i natychmiast tego pożałował. Nie
powinienżartowaćzdziewczyny.
Samiaprzezchwilęzastanawiałasię,aniemogącznaleźćodpowiedzi,powiedziała:
–JeślipoleciszSłużbieBezpieczeństwa,żebypozwolilimiznimporozmawiać,dowiemsię
tego.Onmiufa.Wiem,żetakjest.Wyciągnęzniegowięcejniżcizbezpieczeństwa.Proszę,
tato,każSłużbieBezpieczeństwa,żebypuścilimniedoniego.Tobardzoważne,tato.
Fifelekkościsnąłjejzaciśniętepiąstkiiuśmiechnąłsię.
– Jeszcze nie, Mio. Jeszcze nie. Za parę godzin będziemy mieli w rękach tego trzeciego.
Możewtedy.
–Trzeciego?Tubylca,któryzabijał?
–Właśnie.Statek,którymleci,wylądujezaniecałągodzinę.
–Adotegoczasunicniezrobisztejkobiecieikosmoanalitykowi?
–Nicanic.
–Todobrze!Pojadędoportu.
Wstała.
–Dokądidziesz,Mia?
– Do portu, ojcze. Mam wiele pytań do tego drugiego tubylca. – Roześmiała się. –
Udowodnięci,tato,żetwojacórkajestniezłymdetektywem.
AleFifenieśmiałsięrazemznią.
–Wolałbym,żebyśtegonierobiła.
–Dlaczego?
–Jestniezwykleważne,żebysprowadzićtutegoczłowiekabezrozgłosu.Twojaobecność
wporciebędzierzucaćsięwoczy.
–Icoztego?
–Niemogęwyjaśniaćcisprawwagipaństwowej,Mio.
–Państwowej,phi!
Nachyliłasię,pocałowałagowczołoiwyszła.
Terazsiedziałabezradniewpojeździe,podczasgdywysokowgórzeszybkopowiększała
sięplamka,czarnanatlepopołudniowegonieba.
Dziewczynanacisnęłaprzyciskotwierającyschowekzprzyboramiiwyjęłalornetkę,której
zwykle używała do śledzenia ewolucji jednoosobowych żyroplanów w stratosferycznej grze
wpolo.Alemogłateżposłużyćdopoważniejszychcelów.Przyłożyłajądooczuiopadający
punktprzybrałkształtminiaturowegostatkuzwyraźniewidocznąrdzawąpoświatąsilników.
Przynajmniejzobaczywysiadających,dowiesiętyle,ilezdoła,apotemjakośzałatwisobie
widzenie.
Ekran wypełniła planeta – położone w dole kontynent i ocean, częściowo zasłonięte
warstwąbiałychchmur.
–Kosmoportniebędziesilniestrzeżony–odezwałsięGenrorozciągającsłowa,gdyżcałą
uwagę skupił na pulpicie sterowniczym. – To też ja im zasugerowałem. Powiedziałem, że
wszelkie nadzwyczajne środki ostrożności mogą ostrzec Trantor, że coś się dzieje.
Powiedziałem, że powodzenie operacji zależy od tego, czy Trantor nie zorientuje się w porę
wsytuacji.Nocóż,nieważne.
–Cozaróżnica?–Terensponurowzruszyłramionami.
– Ogromna – dla ciebie. Skorzystam z platformy znajdującej się najbliżej Bramy
Wschodniej. Gdy tylko wyląduję, wyjdziesz przez wyjście awaryjne z tyłu. Podejdź szybko,
ale nie za szybko, do bramy. Mam papiery, które umożliwią ci przejście bez żadnych
problemów. A jeśli nie, decyzja co do dalszych kroków należy do ciebie. Z tego, co o tobie
wiem, sądzę, że powinno ci się udać. Przed bramą będzie czekał wóz, który zabierze cię do
ambasady.Towszystko.
–Acoztobą?
Sark powoli zmieniała się z olbrzymiej kuli jaskrawych brązów, zieleni oraz błękitów
zasnutych warstwą białych obłoków w coś bardziej żywego, o powierzchni poprzecinanej
rzekamiipomarszczonejgórskimiłańcuchami.
Genrouśmiechnąłsięchłodnoibezcieniawesołości.
–Martwsięosiebie.Gdyprzekonająsię,żezniknąłeś,mogąrozstrzelaćmniejakozdrajcę.
Jeślibędęnieprzytomnyiniezdolnydoakcji,kiedymnieznajdą,możetylkouznająmnieza
głupca. Ten ostatni wariant bardziej mi odpowiada, tak więc poproszę cię, żebyś, zanim
odejdziesz,ogłuszyłmniebiczemneuronowym.
–Czywiesz,jakdziałabiczneuronowy?–zapytałMieszczanin.
–Doskonale.
NaskroniachGenrobłyszczałykropelkipotu.
–Skądwiesz,żecięniezabiję?PrzecieżjestemzabójcąPosiadaczy.
– Wiem. Ale pozbawienie mnie życia nie przyniosłoby ci żadnych korzyści. Tylko stratę
czasu.Ryzykowałemjużbardziej.
Widoczna na ekranie powierzchnia Sark powiększała się, jej brzegi rozeszły się poza
krawędziemonitora,środekrósłipojawiałysięnoweszczegóły.Możnajużbyłodojrzećcoś,
coprzypominałokonturysarkańskiegomiasta.
–Mamnadzieję–rzekłGenro–żeniemaszzamiarudziałaćnawłasnąrękę.Sarkniejest
potemuodpowiednimmiejscem.Musiszwybrać:TrantoralboPosiadacze.Pamiętaj.
Teraz już wyraźnie było widać miasto, a zielono-brązowa plama na jego peryferiach
rozlałasięizmieniławkosmoport.Lądowiskopowoliunosiłosiękunim.
– Jeśli Trantor nie przejmie cię w ciągu najbliższej godziny – odezwał się znów Genro –
Posiadacze dostaną cię przed upływem dnia. Nie wiem, co zrobią z tobą Trantorianie, ale
wiemnapewno,cocięczekaodSarkańczyków.
Terenspracowałwtutejszejadministracji.Wiedział,costaniesiętuzzabójcąPosiadacza.
Port nadal był widoczny na ekranie, ale Genro już nie zwracał nań uwagi. Zajął się
aparaturą,lecącpopromieniunaprowadzającym.Jakieśpółtorakilometranadpowierzchnią
statekpowoliobróciłsięwpowietrzu,poczymzacząłopadaćrufąwdół.
Dziewięćsetmetrównadplatformąryknęłysilniki.Mimohydraulicznychamortyzatorów
Terensczuł,jakwibrują.Ciężkozapadłwfotel.
–Weźbicz–poleciłGenro.–Szybko.Liczysiękażdasekunda.Lukawaryjnyzamkniesię
za tobą. Przez kilka minut będą zastanawiali się, dlaczego nie otwieram głównego luku,
następne pięć minut zabierze im otworzenie go z zewnątrz i jeszcze pięć znalezienie mnie.
Maszpiętnaścieminut,żebywydostaćsięzportuiwsiąśćdowozu.
WstrząsyustałyiwgłębokiejciszyTerensuświadomiłsobie,żewylądowalinaSark.
Włączyły się zmienne pola diamagnetyczne. Jacht przechylił się majestatycznie i powoli
spocząłnaboku.
–Teraz!–zawołałGenro.Mundurmiałmokryodpotu.
ZzamętemwgłowieiłzamiwoczachTerenspodniósłbiczneuronowy...
Poczuł zimny powiew sarkańskiej jesieni. Spędził w tym ostrym klimacie tyle lat, że
prawiezapomniałołagodnym,wiecznymflorińskimczerwcu.Teraznagleprzypomniałsobie
czasypracywadministracji,jakbynigdynieopuszczałświataPosiadaczy.
Tyleżeterazbyłzbiegiemoskarżonymonajcięższązbrodnię.
Szedłwrytmie,którywyznaczałymuuderzeniaserca.Pozostawiłzasobąstatek,awnim
Genro,zesztywniałegowparoksyzmiebóluodsmagnięciabicza.Lukzamknąłsięcicho,aon
ruszyłszeroką,brukowanądrogą.Wokółroiłosięodrobotnikówimechaników.Każdymiał
swoją pracę i własne kłopoty. Nie przystawali, żeby spojrzeć komuś w twarz. Nie mieli
powodu.
Czyktoświdział,jakwysiadałzestatku?
Mówiłsobie,żenikt,inaczejjużsłyszałbyodgłosypogoni.
Nieznaczniedotknąłnakryciagłowy.Nadalmiałjenaciągniętenauszy,aprzyczepionydo
mycki medalion był gładki w dotyku. Genro powiedział, że dzięki temu zidentyfikują go.
LudzieTrantorabędąwypatrywaćtegomedalionu,błyszczącegowsłońcu.
Mógł go zdjąć, zniknąć w tłumie i spróbować dostać się na inny statek – może. Mógłby
uciec–może.
Zbytwieletych„może”!Wgłębiduszywiedział,żedotarłdokresudrogii–jakstwierdził
Genro–musiwybieraćmiędzyTrantoremaPosiadaczami.NienawidziłibałsięTrantora,lecz
wiedział,żewżadnymrazieniemożewybraćPosiadaczy.
–Hej,ty!Tytam!
Terens zamarł. Obejrzał się przerażony. Trzydzieści metrów przed nim jest brama. Jeśli
pobiegnie...Niewypuszcząbiegnącegoczłowieka.Nieodważysię.Niewolnomubiec.
Z otwartego okna pojazdu, jakiego Terens nie widział nigdy w życiu, nawet w czasie
piętnastu lat spędzonych na Sark, wyglądała twarz młodej kobiety. Wóz błyszczał metalem
iskrzyłsięprzezroczystymgemmitem.
–Chodźtu–powiedziała.
Nogi same poniosły Terensa do pojazdu. Genro mówił, że wóz Trantora będzie czekał
przed kosmoportem. A może nie? Czy przydzieliliby takie zadanie kobiecie? A właściwie
dziewczynie.Dziewczynieośniadej,pięknejtwarzy.
–Przyleciałeśstatkiem,którywłaśniewylądował,prawda?–spytała.
Milczał.Zniecierpliwiłasię.
–Dajspokój,widziałam,jakwysiadłeśzestatku!
Postukałapalcemwlornetkę.Widziałjużcośtakiego.
–Tak.Tak–wymamrotał.
Przytrzymałamuotwartedrzwi.Wśrodkuwózbyłjeszczebardziejluksusowy.Siedzenie
byłomiękkie,wszystkopachniałonowością,adziewczynaśliczna.
–Czyjesteśczłonkiemzałogi?–spytała.
Terensuznał,żechcegowypróbować.
–Wiesz,kimjestem–odparł.
Odruchowodotknąłrękąmedalionu.
Wóz cofnął się i zawrócił, nawet najcichszym dźwiękiem nie zdradzając pracy układu
napędowego.
Przy bramie Terens wcisnął się w miękkie, chłodne, pokryte kyrtem siedzenie wozu, ale
niepotrzebnie się obawiał. Dziewczyna rzuciła kilka stanowczych słów i przejechali.
Powiedziała:
–Tenmężczyznajestzemną.JajestemSamiazFife.
Minęło kilka sekund, zanim zmęczony Terens w pełni zrozumiał znaczenie tych słów.
Sprężyłsięwfotelu,alewózjużpędziłsetkąpodrodzeszybkiegoruchu.
Robotnikzobsługiportuodprowadziłichwzrokiemimruknąłcośwklapęswojejkurtki.
Potem wszedł do budynku i wrócił do pracy. Nadzorca zmarszczył brwi i zanotował sobie
w pamięci, żeby porozmawiać z górą o tych półgodzinnych przerwach na papierosa
połączonychzwystawaniemnazewnątrz.
Jedenzdwóchmężczyznsiedzącychwpojeździeprzedportempowiedziałzezłością:
–Wsiadłdowozuzdziewczyną?Jakiegowozu?Zjakądziewczyną?
Mimo sarkańskiego ubioru mówił z wyraźnym akcentem mieszkańca arkturiańskich
światówImperiumTrantora.
Jego towarzysz był Sarkańczykiem, dobrze znającym miejscowe układy. Kiedy pojazd
przejechał przez bramę i nabierając szybkości zaczął wjeżdżać na drogę szybkiego ruchu,
Sarkańczykuniósłsięzfotelaizawołał:
–TosamochódpaniSamii!Niemadrugiegotakiego.NaGalaktykę,comamyrobić?
–Zanią!–rzuciłkrótkopierwszy.
–AleprzecieżpaniSamia...
–Dlamniejestniczym.Idlaciebieteżpowinnabyćniczym.Jeślinie,tocoturobisz?
Ichwózjużskręcał,wspinającsięnaszeroki,niemalpustypas,poktórymmogłyporuszać
siętylkonajszybszepojazdynaziemne.
–Niedogonimygo!–jęknąłSarkańczyk.–Jaknastylkozauważy,dodagazu.Możenim
wyciągnąćdwieściepięćdziesiąt.
– Na razie jedzie setką – powiedział Arkturianin. I po chwili dodał: – Nie jadą do
bezpieczeństwa. To pewne. – I po chwili: – Nie kierują się też do pałacu Fife’a. – I znów po
chwili: – Niech mnie przestrzeń pochłonie, jeśli wiem, dokąd ona jedzie. Znów wyjeżdża
zmiasta.
– Skąd wiemy – spytał Sarkańczyk – że w wozie jest ten, o kogo nam chodzi? A jeśli to
podstęp, żeby odciągnąć nas od portu? Ona wcale nie próbuje nas zgubić i przecież nie
używałabytakiegowozu,gdybychciałabyćniezauważona.Widaćgonadwiemile.
– Wiem, ale przecież Fife nie wysłałby swojej córki, żeby się nas pozbyć. Oddział
strażnikówzrobiłbytolepiej.
–Możewśrodkujestktośinny,nieprawdziwaSamia.
–Dowiemysię,człowieku.Zwalniają.Wyprzedźichizatrzymajsięzazakrętem!
–Chcęztobąporozmawiać–powiedziaładziewczyna.
Terens doszedł do wniosku, że to nie jest zwyczajna pułapka, jak początkowo myślał. Ta
dziewczyna to Samia z Fife. To na pewno ona. Nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby się jej
sprzeciwić.
Anirazusięnieobejrzała,żebysprawdzić,czyniesąśledzeni.Ontrzyrazy,kiedyskręcali,
zauważyłztyłutenpojazd,którytrzymałsięwjednakowejodległościzanimi.
To nie był przypadkowy wóz. Na pewno nie. Może to był Trantor, co byłoby dobre.
AmożetobyłSark,iwtedypaniSamiabyłabycennymzakładnikiem.
–Jestemgotowy–rzekł.
–Byłeśnastatku,któryprzywiózłtubylcazFloriny?Tegoposzukiwanegozazabójstwa?
–Jużmówiłem...
– Bardzo dobrze. Przywiozłam cię tutaj, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Czy w czasie
podróżynaSarkprzesłuchiwanotubylca?
Takiejnaiwności,pomyślałTerens,niemożnaudać.Onanaprawdęniewie,zkimmado
czynienia.
–Tak–odparłostrożnie.
–Czybyłeśobecnyprzyprzesłuchaniu?
–Tak.
–Dobrze.Takmyślałam.Adlaczegoopuściłeśstatek?
Tojestpytanie,pomyślałTerens,którepowinnaśbyłazadaćnapoczątku.
–Miałemzłożyćszczegółowyraport...–zawahałsię.
– Mojemu ojcu? – podchwyciła natychmiast dziewczyna. – Nie martw się. Obronię cię.
Powiem,żekazałamcijechaćzemną.
–Doskonale,pani.
Słowo„pani”utkwiłomugłębokowpodświadomości.Onabyładamą,najznamienitsząna
tymświecie,aonzwykłymFlorińczykiem.Ktoś,ktomożezabićstrażnika,możepoważyćsię
teżzabićSarkańczyka,aktoś,ktomożezabićSarkańczyka,możespojrzećwtwarzdamie.
Popatrzyłnaniątwardoibadawczo.Uniósłgłowęispojrzałzgóry.
Byłabardzopiękna.
Jakonajznamienitszadamawtejkrainie,niemogłabyćświadomajegorozterek.
– Chciałabym – powiedziała – żebyś powtórzył mi wszystko, co słyszałeś na
przesłuchaniu.Chcęwiedziećwszystko,cowyznałwamtubylec.Tobardzoważne.
–Czymogęzapytać,dlaczegotakinteresujepaniątentubylec?
–Nie,niemożesz–ucięła.
–Jaksobieżyczysz,pani.
Nie wiedział, co ma jej powiedzieć. Owładnęły nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony
pragnął, by jak najszybciej dogonił ich tamten wóz. Z drugiej – chciał siedzieć tu bez końca
imiećprzysobietwarziciałotejpięknejkobiety.
Florińczycy pracujący w administracji oraz pełniący funkcje Mieszczan teoretycznie żyli
wcelibacie.Wpraktycewiększośćobchodziłatoograniczenie.Terensrównież–natyle,naile
miałodwagęimożliwości.Jegodoświadczeniabyłyconajmniejmałosatysfakcjonujące.
Nigdy dotąd nie siedział tak blisko pięknej dziewczyny, w tak luksusowym wozie,
zdalekaodludzi.Doniosłośćtegoprzeżyciaprzesłoniłamuwszystko.
Czekała na odpowiedź, jej ciemne (ach, jak ciemne) oczy błyszczały ciekawością, pełne,
czerwonewargibezwiednierozchyliłysięwoczekiwaniu,kyrtowystrójpodkreślałpowabjej
figury.Byłazupełnienieświadoma,żektoś,ktokolwiek,mógłbyżywićtakśmiałemyśliwobec
SamiizFife.
Wjednejchwiliopuściłogopragnienie,bypościgsięzbliżył.
Jakbłyskawicaprzezgłowęprzeleciałamumyśl,żezabiciePosiadaczaniejestnajcięższą
zbrodnią.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Miał tylko świadomość, że jej drobne ciało
znalazło się w jego ramionach; zesztywniała, krzyknęła cicho, lecz on stłumił ten okrzyk,
nakrywającjejustaswoimiwargami...
Poczułnaramionachczyjeśręce,anaplecachpowiewzimnegopowietrza,którewpadło
przez otwarte drzwi wozu. Chwycił za broń, za późno. Ktoś wyrwał mu ją z ręki. Samia
ztrudemłapałaoddech.
–Widziałeś,coonzrobił?–odezwałsięSarkańczykporażonygrozą.
–Nictakiego!–powiedziałArkturianin.Schowałdokieszeniczarnąpałkęizasunąłzamek
magnetyczny.–Bierzgo!
SarkańczykwywlókłTerensazwozu.
–Aonamupozwoliła–mruczał.–Pozwoliłamu!
–Kimjesteście?–Samiaodzyskałaswojązwykłąenergię.–Czyprzysłałwasmójojciec?
–Żadnychpytań,proszę–odparłArkturianin.
–Jesteśobcy–stwierdziłazezłościąSamia.
–NaSark!–WzburzonySarkańczykzacisnąłpięści.–Powinienemmurozwalićłeb!
–Dajspokój!–Arkturianinchwyciłgozaramięiprzytrzymał.
– Istnieją pewne granice – rzekł tamten. – Mogę pogodzić się z tym, że ktoś zabił
Posiadacza.Samchciałbymparuzabić.Alestaćtuipatrzeć,jaktubylecrobito,coonzrobił,to
dlamniezawiele.
–Tubylec?–zawołałaSamianienaturalniewysokimgłosem.
SarkańczykpochyliłsięizerwałmyckęzgłowyTerensa.
Mieszczaninpobladł,lecznieporuszyłsię.Nieodrywałoczuoddziewczyny,ajegojasne
włosylekkofalowałynawietrze.
Samiabezsiłcofnęłasięnajdalejjakmogławgłąbwozu,apotemgwałtownieukryłatwarz
wdłoniach.
–Cozamierzaszzniązrobić?–spytałSarkańczyk.
–Nic.
–Widziałanas.Zanimujedziemykilometr,ściągnienamnakarkcałąplanetę.
–CzyżbyśzamierzałzabićdamęzFife?–zapytałzjadliwieArkturianin.
–No,nie.Alemożemyuszkodzićjejsamochód.Zanimdotrzedoradiotelefonu,będziemy
daleko.
–Nietrzeba.
Arkturianinzajrzałdopojazdu.
–Pani,niemamwieleczasu.Słyszyszmnie?
Nieporuszyłasię.
– Lepiej wysłuchaj mnie. Przykro mi, że przerwałem czułą scenę, ale dla mnie to
szczęśliwaokoliczność.Działałembłyskawicznieiudałomisięzarejestrowaćtęscenękamerą.
Przekażę negatyw w bezpieczne miejsce pięć minut potem, jak stąd odjadę, a jeśli później
sprawimipanijakieśkłopoty,będęmusiałokazaćsięnaprawdęniemiły.Jestempewien,żesię
rozumiemy.
Odwróciłsię.
–Onanicniepowie.Anisłowa.Chodźzemną,Mieszczaninie.
Terensniezdołałsięodwrócićispojrzećnabladą,ściągniętątwarzwoknie.
Cokolwiek miało teraz nastąpić, dokonał cudu. Przez jedną wspaniałą chwilę całował
najdumniejsządamęSark,czułlekkidotykjejmiękkich,pachnącychust.
16.Oskarżony
Dyplomacja ma swój język i swoje prawa. Stosunki między przedstawicielami
suwerennych państw określone protokołem bywają napuszone, a czasem wręcz śmieszne.
Wyrażenie „nieprzyjemne konsekwencje” oznacza w tym języku wojnę, a „odpowiednie
uzgodnienia”–poddaniesię.
W miarę możliwości Abel wolał unikać dyplomatycznych dwuznaczności. Połączywszy
się z Fife’em po wąskiej, prywatnej wiązce, zachowywał się jak zwyczajny starszy pan
gawędzącyprzykieliszkuwina.
–Trudnocięzłapać,Fife–powiedział.
Fifeuśmiechnąłsię.Byłspokojnyiodprężony.
–Ciężkidzień,Abel.
–Tak.Cośsłyszałem.
–Steen?–spytałobojętniePosiadacz.
–Międzyinnymi.Jestunasodkilkugodzin.
–Wiem.Topotroszemojawina.Maszzamiaroddaćgonam?
–Obawiamsię,żenicztego.
–Toprzestępca.
Abelzachichotałiobróciłpucharwdłoni,obserwującleniwiewypływającebąbelki.
–Możemygopotraktowaćjakouchodźcępolitycznego.NaterytoriumTrantorachronigo
prawomiędzygwiezdne.
–Twójrządciępoprze?
– Myślę, że tak, Fife. Pracując w Ministerstwie Spraw Zagranicznych od trzydziestu
siedmiulat,wiem,coTrantorpoprze,aczegonie.
–Mogęsprawić,żeSarkzażądatwegoodwołania.
–Icocitoda?Jestempokojowonastawionymfacetem,którydobrzeżyjezewszystkimi.
Mójnastępcamożebyćinny.
Zapadłacisza.Fifewydąłusta.
–Chybamaszjakąśpropozycję.
–Tak.Masznaszegoczłowieka.
–Jakiegoczłowieka?
– Kosmoanalityka. Tubylca z planety Ziemia, która – nawiasem mówiąc – jest częścią
ImperiumTrantora.
–Steencitopowiedział?
–Międzyinnymi.
–CzyonwidziałtegoZiemianina?
–Tegoniemówił.
–Nowięc,niewidział.Wtejsytuacjiwątpię,abyśmógłufaćjegosłowom.
Abelodstawiłkieliszekisplótłdłonienabrzuchu.
–Mimotojestempewien,żeZiemianinistnieje.Mówięci,Fife,powinniśmydogadaćsię
wtejsprawie.JamamSteena,atyZiemianina.Awięcremis.Zanimprzystąpiszdorealizacji
tego,cozaplanowałeś,zanimwygaśnietermintwojegoultimatumiwykonaszswójcoupd’etat,
dlaczegonienaradzićsięnadogólnąsytuacjąwprodukcjikyrtu?
–Niewidzępotrzeby.To,codziejesięteraznaSark,tosprawaczystowewnętrzna.Jestem
gotówosobiściezagwarantować,żewydarzeniapolitycznewżadensposóbnieodbijąsięna
handlukyrtem.To,jaksądzę,powinnoupewnićTrantor,żejegosłuszneinteresynieucierpią.
Abelwypiłłykwinaipogrążyłsięwzadumie.
– Zdaje się – powiedział po chwili – że to jeszcze nie wszystko. Mamy też drugiego
uchodźcę politycznego. Dziwny przypadek. To jeden z waszych florińskich poddanych.
Mieszczanin.Mówi,żenazywasięMyrlynTerens.
OczyPosiadaczazabłysły.
–Takpodejrzewaliśmy.NaSark,Abel,sąjakieśgraniceingerencjiTrantorawwewnętrzne
sprawytejplanety.Człowiek,któregoporwaliście,jestmordercą.Niemożeciezrobićzniego
uchodźcypolitycznego.
–Awięc,czychcesztegoczłowieka?
–Chodziciowymianę?
–Nie,onaradę,októrejmówiłem.
–Zajednegoflorińskiegomordercę?Niemamowy.
– Jednak sposób, w jaki Mieszczanin zdołał do nas uciec, jest dość osobliwy. Może
zainteresujecię,że...
Junz krążył po pokoju, potrząsając głową. Była już późna noc. Chciałby się przespać, ale
wiedział,żemusiałbymiećdotegosomninę.
–Mogłemzagrozićużyciemsiły–wywodziłAbel–takjakproponowałSteen.Aletonie
byłobydobre.Ryzykoduże,arezultatniepewny.DopókijednakMieszczaninnieznalazłsię
wnaszychrękach,niewidziałeminnejmożliwości,jaktylkobezczynnośćpolityczna.
–Nie–Junzgwałtowniepotrząsnąłgłową.–Cośtrzebabyłozrobić.Jednaktowyglądana
szantaż.
–Zpunktuwidzeniaformalnego–może.Acowedługpanapowinienembyłzrobić?
–Dokładnieto,copanzrobił.Niejestemhipokrytą,Abel.Araczejstaramsięniebyć.Nie
będę potępiał pańskich metod, skoro zamierzam wykorzystać rezultaty. Tylko co
zdziewczyną?
–JeśliFifedotrzymaumowy,nicjejniebędzie.
–Żalmijej.Nielubięsarkańskiejarystokracjizato,jakpostępujązFloriną,aleniemogę
niewspółczućdziewczynie.
– Jako jednostce, tak. Bo prawdziwa odpowiedzialność spoczywa na samej Sark. Słuchaj,
pan,czycałowałpankiedyśdziewczynęwsamochodzie?
Junzuśmiechnąłsięleciutkokątemust.
–Tak.
–Ijateż,chociażpewniemuszęsięgnąćpamięciądalejniżpan.Wtejchwiliwtakierzeczy
możebawisięmojanajstarszawnuczka.Czymżejestpocałunekukradzionywsamochodzie,
jakniewyrazemnajnaturalniejszegowGalaktyceuczucia?Spróbujmyspojrzećnatotak.Jest
dziewczyna,zwyższychsfer,którazbiegiemokolicznościznalazłasięwjednympojeździez–
dajmynato–przestępcą.Onwykorzystujeokazjęicałujeją.Podwpływemimpulsuibezjej
zgody. Co ona może czuć? Co może odczuwać jej ojciec? Upokorzenie? Możliwe. Gniew?
Oczywiście. Złość? Niesmak? Urazę? Zgoda na wszystko. Ale uważać córkę za zhańbioną?
Nie! Do tego stopnia zhańbioną, że jest gotowy narazić żywotne interesy państwa, aby
zatuszowaćsprawę?Bzdura!
Tymczasem tak właśnie wygląda sytuacja, a mogło się to zdarzyć wyłącznie na Sark. Ta
Samia nie zrobiła nic złego; była tylko uparta i trochę naiwna. Jestem pewien, że już ją ktoś
całował. I jeszcze nieraz pocałuje; może to być każdy prócz Florińczyka; nikt nie powie jej
złegosłowa.AlejąpocałowałFlorińczyk!Tonieważne,żeonaniewiedziała.Nieważne,żeon
wymusił ten pocałunek. Gdybyśmy opublikowali zdjęcie Samii w ramionach Florińczyka,
uczynilibyśmynieznośnymżycietejdziewczynyijejojca.WidziałemtwarzFife’a,gdypatrzył
na zdjęcie. Nie można było poznać, że Mieszczanin jest Florińczykiem. Był w stroju
Sarkańczyka, a czapka dobrze zakrywała mu włosy. Ma jasną skórę, ale to niczego nie
dowodzi. Mimo to, Fife wie, że to nie lada gratka dla wszystkich zainteresowanych
skandalamiisensacyjkamiiżezdjęciezostanieuznanezaniepodważalnydowód.Wie,żejego
polityczni przeciwnicy wykorzystają je bezlitośnie. Możesz nazywać to szantażem, Junz,
i może masz rację, lecz ten szantaż nie udałby się na żadnej innej planecie Galaktyki. Ich
własnychorysystemspołecznydałnamtębrońdoręki,ajaużyłemjejbezwahania.
Junzwestchnął.
–Inaczymstanęło?
–Spotkamysięjutrowpołudnie.
–Wycofaswojeultimatum?
–Oczywiście.Udamsiędojegobiuraosobiście.
–Czytokonieczneryzyko?
–Niemażadnegoryzyka.Spotkamysięprzyświadkach.Ponadtoniemogęsiędoczekać,
kiedyujrzymytegokosmoanalityka,któregotakdługoszukałeś.
–Jateżmamiść?–pytałniespokojnieJunz.
–Och,tak.IMieszczanin.Potrzebujemygo,żebyzidentyfikowałkosmoanalityka.ISteen,
rzeczjasna.Wszyscybędziecietamobecniwpostacitrójwymiarowychprojekcji.
–Dziękuję.
Ambasadorziewnąłizamrugałzałzawionymioczami.
– Teraz, jeśli pan pozwoli, nie spałem dwa dni i jedną noc, a obawiam się, że mój stary
organizmniezniesiewięcejantisomniny.Muszęprzespaćsiętrochę.
Ze względu na doskonałość trójwymiarowej projekcji uczestnicy ważnych narad rzadko
spotykali się twarzą w twarz. Fife odbierał materialną obecność starego ambasadora jako
nieprzyzwoitość. Na oliwkowej cerze Posiadacza nie było widać rumieńca, ale jego twarz
wykrzywiałgrymasgniewu.
Musiał milczeć. Nie mógł nic powiedzieć. Mógł tylko ponuro spoglądać na siedzących
przednimludzi.
Abel!Staryramolwnędznychciuchach,mającypoparciemilionaświatów.
Junz! Ciemnoskóry, wełnistowłosy wichrzyciel, który przez swój upór doprowadził do
kryzysu.
Steen!Zdrajca!Boisięspojrzećmuwoczy!
Mieszczanin! Jego widok był najtrudniejszy do zniesienia. Tubylec, który zhańbił swoim
dotknięciemcórkęFife’a,poczymschroniłsięzamuramiambasadyTrantora.Gdybybyłsam,
Fife zgrzytałby zębami i waliłby pięścią w biurko. A tak, choć z najwyższym trudem, musi
zachować kamienną twarz. Gdyby nie Samia... Odepchnął od siebie tę myśl. Jej upór
zawdzięczał własnym zaniedbaniom i nie może mieć teraz do niej pretensji. Nie próbowała
usprawiedliwiać się ani pomniejszać swojej winy. Opowiedziała mu wszystko o swoich
próbach odgrywania roli międzygwiezdnego szpiega i o tym, jak fatalnie się one skończyły.
Zawstydzonairozgoryczona,liczyłanajegozrozumienie–iniezawiedziesię.Niezawiedzie
się,nawetgdybymiałotooznaczaćzniszczeniebudowli,jakąwznosił.
– Zostałem zmuszony do zwołania tej narady – zaczął. – Nie widzę sensu mówić wam
cokolwiek.Jestemtu,abysłuchać.
–Sądzę–odezwałsięAbel–żeSteenpierwszyzechcepowiedziećswoje.
PogardawoczachFife’aubodłaSteena.
– Zmusiłeś mnie do przejścia na stronę Trantora, Fife! – wrzasnął. – Pogwałciłeś zasadę
autonomiikontynentalnej.Chybaniespodziewałeśsię,żenatoprzystanę.Autentycznie!
Fifenieodpowiedział,aAbelupomniałgozwyczuwalnąpogardąwgłosie.
–Dorzeczy,Steen.Mówiłeś,żemaszcośdopowiedzenia.Mów.
BladożółtepoliczkiSteenapoczerwieniałybezużyciaróżu.
–Powiem,itozaraz.Nieuważamsię,rzeczjasna,zatakiegodetektywa,jakimmienisię
Posiadacz Fife, ale umiem myśleć. Autentycznie! I zrobiłem użytek z tej umiejętności. Fife
opowiedziałnamwczorajhistoryjkęotajemniczymzdrajcy,któregonazwałX.Zrozumiałem,
żetotylkogadanina,żebyogłosićstanzagrożenia.Niedałemsięzwieśćnawetprzezminutę.
–NiemaX?–spytałcichoFife.–Todlaczegotyuciekłeś?Ucieczkatojakprzyznaniesię
dowiny.
–Takmyślisz?Autentycznie?–zawołałSteen.–Nocóż,uciekłbymzpłonącegobudynku,
nawetgdybymtoniejapodłożyłogień.
–Dalej,Steen–ponaglałAbel.
Steenoblizałwargiizacząłuważnieprzyglądaćsięswoimpaznokciom.Mówiąc,gładziłje
lekko.
–Jednakwtedyprzyszłomidogłowy:pocoonwymyślatakąskomplikowanąhistoryjkę?
Toniewjegostylu.Autentycznie!Fifetakniedziała.Znamgo.Wszyscygoznamy.Onniema
zagroszwyobraźni.WaszaWysokość.Tozwykłybrutal!PrawietaknieznośnyjakBort.
Fifezmarszczyłbrwi.
–Abel,czyonwreszciecośpowie,czytylkobędziebełkotał?
–Dalej,Steen–rzekłAbel.
– Już, tylko dajcie mi mówić. Po czyjej stronie jesteście? Powiedziałem sobie (zaraz po
obiedzie), powiedziałem: po co taki człowiek jak Fife wymyślałby taką bajeczkę? Była tylko
jednaodpowiedź.Niemógłtegowymyślić.Niezjegoumysłem.Azatemtomusibyćprawda.
Musi. Poza tym, przecież strażnicy naprawdę zostali zabici, chociaż Fife z łatwością mógłby
zaaranżowaćtezabójstwa.
Fifewzruszyłramionami.Steenmówiłdalej.
–TylkokimjestX?Janimniejestem.Autentycznie!Wiem,żetonieja!Iprzyznaję,żeon
musi być Wielkim Posiadaczem. A który z Wielkich Posiadaczy wie o nim najwięcej? Który
z Wielkich Posiadaczy od roku usiłował wykorzystać historię z kosmoanalitykiem, aby
wystraszyć pozostałych i skłonić do tego, co on nazywa „zjednoczonym działaniem”, a ja
nazywamdyktaturąFife’a?Powiemwam,kimjestX.
Steenwstał;jegogłowadotknęłagórnejliniireceptoraispłaszczyłasię.Wyciągnąłdrżący
palec.
– To on jest X. Posiadacz Fife. On znalazł kosmoanalityka. On pozbył się go, kiedy
zobaczył, że nie przejęliśmy się bajeczkami, jakie usłyszeliśmy na pierwszej konferencji,
apotemznowugosprowadził,kiedyjużprzygotowałprzewrótwojskowy.
FifezeznużeniempowiedziałdoAbla:
–Czyonjużskończył?Jeślitak,wyłączciego.Normalnyczłowiekniemożetegosłuchać.
–Czychceszjakośskomentowaćjegosłowa?–spytałAbel.
–Oczywiście,żenie.Niesąwartekomentarza.Tenczłowiekjestwdesperacji.Niewie,co
mówi.
– Nie możesz tego zignorować, Fife – zawołał Steen. Spojrzał na pozostałych. Oczy miał
zwężone, a twarz bladą i pełną napięcia. Nie usiadł. – Słuchajcie. Powiedział, że jego agenci
znaleźli kartoteki w gabinecie lekarza. Mówił, iż lekarz zginął w wypadku potem, jak
stwierdził,żekosmoanalitykjestofiarąużyciapsychosondy.ŻezamordowałgoX,abyukryć
tożsamośćkosmoanalityka.Takpowiedział.Spytajciego.Spytajcie,czytegoniepowiedział.
–Ajeślipowiedziałem?–zainteresowałsięFife.
– To zapytajcie go, skąd wziął kartoteki lekarza, który umarł i został pochowany kilka
miesięcytemu.AmożeFifemiałjeprzezcałyczas?!Autentycznie!
– Bzdury – rzekł Fife. – Możemy tak tracić czas w nieskończoność. Inny lekarz przejął
praktykęzabitegoijegokartoteki.Czyktośsądzi,żekartypacjentówniszczysiępośmierci
lekarza?
–Nie,oczywiście,żenie–powiedziałAbel.
Steenzająknąłsięiusiadł.
–Noicodalej?–zapytałFife.–Czyktóryśzwasmajeszczecośdopowiedzenia.Kolejne
oskarżenia?Dalszesugestie?
Mówiłcicho.Tonjegogłosuzdradzałrozgoryczenie.
–Nocóż–odparłAbel.–Steenpowiedziałswojeiprzejdźmydonastępnegopunktu.Junz
ijaprzybyliśmytuwinnejsprawie.Chcielibyśmyzobaczyćkosmoanalityka.
Dłonie Fife’a spoczywały na blacie biurka. Teraz podniósł je i mocno ścisnął krawędź.
Ściągnąłczarnebrwiipowiedział:
– Zatrzymaliśmy człowieka z zaburzeniami umysłowymi, który podaje się za
kosmoanalityka.Każęgotusprowadzić!
Valonie March nigdy, przenigdy nawet nie śniło się, że mogą istnieć takie wspaniałości.
Przez cały dzień, od kiedy wylądowali na planecie Sark, wszystko wydawało jej się wprost
cudowne. Nawet więzienne cele, w których umieszczono osobno ją i Rika, zdawała się
spowijać jakaś aura niezwykłości. Woda tryskała z dziury w rurze za pociśnięciem guzika.
Ciepłobuchałoześciany,chociażpowietrzenazewnątrzbyłochłodniejszeniżkiedykolwiek
naFlorinie.Ikażdy,ktodoniejmówił,miałnasobietakiepięknestroje.
Przechodziłaprzezpokoje,wktórychbyłomnóstwonajróżniejszychrzeczy,jakichjeszcze
nigdy nie widziała. Ten był większy od innych, ale prawie pusty. Było w nim jednak więcej
osób. Był poważnie wyglądający mężczyzna za biurkiem i znacznie starszy, pomarszczony
mężczyznawfotelu,atakżetrzejinni...
JednymznichbyłMieszczanin!
Rzuciłasiędoniego.
–Mieszczaninie!Mieszczaninie!
Alejegotamniebyło!Wstałimachnąłręką.
–Cofnijsię,Lona.Cofnijsię!
Przeszłaprzezniego.Chciałachwycićgozarękaw,aleodsunąłsię.Skoczyła,potknęłasię
i znowu przeszła przez niego. Na moment zaparło jej dech. Mieszczanin odwrócił się,
ponowniestająctwarządodziewczyny,aleValonapatrzyłajużtylkonaswojenogi.
Obie przechodziły przez masywną drewnianą poręcz fotela, na którym siedział
Mieszczanin.Widziałająwyraźnie,jejkolorikształt.Otaczałajejnogi,choćValonawcaletego
nie czuła. Dziewczyna wyciągnęła drżącą dłoń i jej palce zapadły się w obicie, którego
równieżniepoczuła.Dalejwidziałaswojądłoń.
Valona wrzasnęła i upadła, zdążywszy jeszcze zobaczyć, jak Mieszczanin odruchowo
wyciągadoniejręce,przezktóreprzeleciałajakprzezpowietrze.
Znówsiedziałanafotelu.Rikmocnotrzymałjązarękę,astarzecopomarszczonejtwarzy
pochylałsięnadnią.
–Niebójsię,mojadroga–mówił.–Totylkoobraz.Nowiesz,jakfotografia.
Valona rozejrzała się. Mieszczanin nadal tam siedział. Nie patrzył na nią. Wskazała
palcem.
–Jegotamniema?
NieoczekiwanieodezwałsięRik.
–Totrójwymiarowaprojekcja,Lono.Onjestgdzieindziej,alemymożemygotuwidzieć.
Valona potrząsnęła głową. Skoro Rik tak twierdzi, to wszystko w porządku. Jednak
spuściławzrok.Niemiałaodwagipatrzećnaludzi,którzyjednocześniebylitaminiebyli.
AbelpowiedziałdoRika:
–Awięcwiesz,cotojesttrójwymiarowaprojekcja,młodyczłowieku?
–Tak,proszępana.
DlaRikabyłtorównieżniezwykłydzień,alepodczasgdyValonaniemogłaotrząsnąćsię
zezdziwienia,jemuwszystkowydawałosięcorazbardziejzrozumiałeiznajome.
–Skądtowiesz?
–Niemampojęcia,proszępana.Wiedziałem,zanim...zanimzapomniałem.
Kiedy Valona March rzuciła się do Mieszczanina, Fife nie ruszył się zza biurka. Teraz
powiedziałkwaśno:
–Przykromi,żemusiałemzakłócićtęnaradęsprowadzającturozhisteryzowanątubylczą
kobietę.Tentakzwanykosmoanalitykzażądałjejobecności.
–Nieszkodzi–odparłAbel.–Zauważyłem,żetwójniespełnarozumuFlorińczykwiecoś
niecośotrójwymiarowejprojekcji.
–Pewniedobrzegoprzeszkolono–odparłFife.
–CzybyłprzesłuchiwanypoprzybyciunaSark?
–Oczywiście.
–Zjakimwynikiem?
–Żadnychnowychinformacji.
AbelzwróciłsiędoRika.
–Jaksięnazywasz?
–Jedyneimię,jakiepamiętam,toRik–odparłspokojniezapytany.
–Czyznaszkogośspośródobecnych?
Rikbezobawypowiódłspojrzeniempozebranych.
–TylkoMieszczanina.ILonę,oczywiście.
– To – rzekł Abel wskazując Fife’a – jest największy Posiadacz, jaki kiedykolwiek żył na
Sark.Całytenświattojegowłasność.Coonimmyślisz?
Rikodparłśmiało:
–JajestemZiemianinem,Niejestemjegowłasnością.
–Niesądzę–zwróciłsięAbeldoFife’a–abydorosłegoFlorińczykamożnabyłonauczyć
takiejzuchwałości.
–Nawetpsychosondą?–odparowałpogardliwieFife.
–Znasztegopana?–zapytałAbelRika.
–Nie,proszępana.
– To doktor Selim Junz. Jest ważną osobistością w Międzygwiezdnym Biurze
Kosmoanalizy.
RikuważnieprzyjrzałsięJunzowi.
–Azatempewniejestjednymzmoichzwierzchników.Jednak–dodałzrozczarowaniem
wgłosie–nieznamgo.Amożepoprostuniepamiętam.
–Nigdygoniewidziałem,Abel–Junzponuropotrząsnąłgłową.
–Totrzebazapisać–mruknąłFife.
–Terazsłuchaj,Rik–rzekłAbel.–Zamierzamopowiedziećcipewnąhistorię.Chcę,żebyś
jejuważniewysłuchałipomyślał.Myśl!Pamiętaj–myśl!Rozumiesz?
Rikskinąłgłową.
Abelmówiłpowoli.Przezdługieminutyjegogłosbyłjedynymdźwiękiemwpokoju.Po
pewnym czasie Rik zamknął oczy i z całej siły zacisnął powieki. Rozchylił wargi, przycisnął
pięścidopiersiipochyliłgłowę.Wydawałosię,żecierpikatusze.
Abel opowiadał, rekonstruując minione wydarzenia w taki sposób, w jaki opisał je
PosiadaczFife.Opowiedziałoprzesłaniuinformacjiozagrożeniu,ojejprzejęciu,ospotkaniu
RikazX,opsychosondzie,otym,jakRikaznaleziononaFlorinieizajętosięnim,olekarzu,
którybadałgoizarazzmarł,oodzyskiwanejpamięci.
–Otocałahistoria,Rik–zakończył.–Opowiedziałemciwszystko.Czycośwydajecisię
znajome?
Powoli,zwysiłkiem,Rikpowiedział:
– Pamiętam ostatnią część. Wie pan, ostatnie dni. Przypominam sobie także coś jeszcze.
Możetegolekarza,kiedyzacząłemmówić...Pamiętamjakprzezmgłę...Aletowszystko.
–Alepamiętaszito,cobyłowcześniej.NiebezpieczeństwozagrażająceFlorinie.
–Tak.Tak.Tobyłapierwszarzecz,jakąsobieprzypomniałem.
–Iniepamiętasznicwięcej?JakwylądowałeśnaSarkispotkałeśtegoczłowieka.
Rikjęknął.
–Nie.Niemogęsobieprzypomnieć.
–Spróbuj!Próbuj!
Rikpodniósłgłowę.Jegopobladłatwarzbyłamokraodpotu.
–Pamiętamjakieśsłowo.
–Jakiesłowo?
–Ononiemasensu.
–Mimotopowiedznam.
– To było przy stole. Dawno, dawno temu. Jak za mgłą. Siedziałem. Wydaje mi się, że
chybaktośjeszczetamsiedział.Apotemstałipatrzyłnamnie.Itosłowo.
Abelbyłcierpliwy.
–Cotozasłowo?
Rikzacisnąłpięściiszepnął:
–Fife!
WszyscyopróczFife’azerwalisięnarównenogi.
–Mówiłemwam!–wrzasnąłSteeniwybuchnąłgłośnym,rechotliwymśmiechem.
17.Oskarżyciel
Ztrudemopanowującwściekłość,Fiferzekł:
–Skończmyztąfarsą.
Odczekał chwilę, siedząc z kamiennym wyrazem twarzy, aż emocje trochę opadły
i wszyscy zajęli swoje miejsca. Rik pochylił głowę, mocno zaciskając powieki, z trudem
zgłębiając własne myśli. Valona objęła go, przyciskając do siebie, delikatnie gładząc po
policzku.
Abelbyłwstrząśnięty.
–Dlaczegomówisz,żetojestfarsa?–zapytał.
– A nie jest? Zgodziłem się na tę naradę tylko ze względu na twoje pogróżki. Mimo to
odmówiłbym,gdybymwiedział,iżtakonferencjamazmienićsięwsądnademną,arenegaci
imordercymająbyćoskarżycielamiisędziami.
Abelzmarszczyłbrwiipowiedziałchłodnym,oficjalnymtonem:
–Toniejestsąd,Posiadaczu.DoktorJunzprzybyłtupoosobęnależącądopersoneluMBK,
cojestjegoprawemiobowiązkiem.Jajestemtupoto,abybronićinteresówTrantorawtym
niespokojnymokresie.Jeśliomniechodzi–niewątpię,żetenczłowiek,Rik,jestzaginionym
kosmoanalitykiem.Możemynatychmiastzakończyćtęnaradę,oilezgodziszsięwydaćtego
mężczyznę doktorowi Junzowi w celu dalszego przesłuchania oraz badań lekarskich. Rzecz
jasna,nadalbędziemypotrzebowalitwojejpomocy,byznaleźćwinnegoużyciapsychosondy
oraz zapobiec powtórzeniu się w przyszłości takich incydentów, skierowanych przeciw
międzygwiezdnejplacówcebadawczej,którastoiponadwszelkimisporamiregionalnymi.
–Cozaprzemowa!–odparłFife.–Jednakcooczywiste,tooczywisteitwojezamiarysą
łatwoczytelne.Cosięstanie,jeślioddamtegoczłowieka?Sądzę,żeMBKznajdziedokładnie
to, co chce znaleźć. Biuro chce uchodzić za międzygwiezdną placówkę, która nie ma
regionalnychpowiązań,tymczasemczyżniejestfaktem,żeTrantorfinansujedwietrzeciejego
rocznego budżetu? Wątpię, czy jakikolwiek rozsądny obserwator nazwałby je dziś
neutralnym. Jego odkrycia w związku z tym człowiekiem z pewnością pójdą po myśli
imperialnych interesów Trantora. A jakie to będą odkrycia? To również jest jasne. Ten
człowiekpowoliodzyskapamięć.MBKbędziewydawaćcodziennebiuletyny.Faktpofakcie
przypomnisobiecorazwięcejpotrzebnychszczegółów.Najpierwmojenazwisko.Potemmój
wygląd. A później to, co powiedziałem. Zostanę uznany winnym. Trantor zażąda
odszkodowańibędziezmuszonyczasowookupowaćSark,któratookupacjaniepostrzeżenie
staniesiętrwała.
Każdyszantażdziaładopewnejgranicy.Pan,panieambasadorze,doszedłdotejgranicy.
Jeślichcecietegoczłowieka,Trantorbędziemusiałwysłaćponiegoswojąflotę.
–Niktniemówioużyciusiły–rzekłAbel.–Ajednakzauważyłem,żestarannieomijasz
to,cokosmoanalitykpowiedziałnakońcu,iniezaprzeczasz.
–Niepowiedziałniczego,comusiałbymzaszczycaćprzeczeniem.Przypominasobiejedno
słowo,aprzynajmniejtaktwierdzi.Icoztego?
–Czytoniemażadnegoznaczenia?
– Żadnego. Nazwisko Fife zna cała Sark. Nawet jeśli założymy, że ten tak zwany
kosmoanalityk mówi prawdę, miał rok czasu, żeby usłyszeć je na Florinie. Przybył na Sark
statkiemwiozącymmojącórkę–jeszczelepszasposobność,abyusłyszećtonazwisko.Czyżto
nie naturalne, że połączył je ze strzępami wspomnień? A może to wszystko nie jest wcale
spontaniczne?Tostopnioweodzyskiwaniepamięcimożebyćdobrzewyćwiczone.
Abelniewiedział,comógłbypowiedzieć.Spojrzałnapozostałych.Junzsiedziałponury,ze
zmarszczonymi brwiami, ugniatając podbródek palcami prawej dłoni. Steen uśmiechał się
głupkowatoimamrotałcośdosiebie.Mieszczaninpatrzyłpustymwzrokiemnaswojekolana.
TylkoRik,wyrwawszysięzobjęćValony,wstałzfotela.
– Posłuchajcie – przemówił. Jego bladą twarz wykrzywiał wyraz bólu, który był też
widocznywoczach.
–Kolejneodkrycie,jaksądzę–rzekłFife.
– Posłuchajcie! Siedzieliśmy przy stole. W herbacie był narkotyk. Kłóciliśmy się. Nie
pamiętam, o co. Nie mogłem się ruszyć. Mogłem tylko siedzieć tam. Nie mogłem mówić.
Mogłem tylko myśleć. Wielki Kosmosie, zostałem odurzony. Chciałem krzyczeć, wrzeszczeć
iuciekać,aleniebyłemwstanie.Potempodszedłtamten,Fife.Przedtemwrzeszczałnamnie.
Potemjużniekrzyczał.Niemusiał.Obszedłstół.Stanąłprzymnie,araczejnademną,patrząc
na mnie z góry. Nie mogłem nic powiedzieć. Nie mogłem niczego zrobić. Mogłem tylko
podnieśćnaniegowzrok.
Rikzamilkł,alenieusiadł.
–CzytenczłowiektobyłFife?–zapytałSelimJunz.
–Pamiętam,żenazywałsięFife.
–Nowięc,czytobyłtenmężczyzna?
Riknieodwróciłsię,żebyspojrzeć.
–Niepamiętam,jakwyglądał–odparł.
–Napewnoniepamiętasz?
–Starałemsięprzypomniećsobie.–Naglewybuchnął:–Niewiecie,jaktojest!Toboli!Jak
rozżarzonaigła.Głęboko!Tutaj!
Dotknąłrękączoła.Junzpowiedziałłagodnie:
– Wiem, że ci ciężko. Jednak musisz jeszcze spróbować. Rozumiesz? Musisz spróbować.
Spójrznategoczłowieka!Odwróćsięipopatrz!
RikspojrzałnaPosiadacza.Patrzyłprzezchwilę,apotemodwróciłsię.
–Przypominaszsobie?–spytałJunz.
–Nie!Nie!
Fifeuśmiechnąłsięponuro.
– Czyżby wasz człowiek zapomniał swojej kwestii, czy też historyjka wyda się bardziej
wiarygodna,jeśliprzypomnisobiemojątwarzdopieronastępnymrazem?
– Nigdy przedtem nie widziałem tego człowieka – rzucił Junz z wściekłością – i nigdy
z nim nie rozmawiałem. Nie zrobiłem nic, żeby pana obciążyć, i mam dość pańskich
bezzasadnychoskarżeń.Chcętylkopoznaćprawdę.
–Tomożejazadammukilkapytań?
–Bardzoproszę.
–Dziękuję.Bardzopanuprzejmy.Aterazty–Rik,czyjaksięnaprawdęnazywasz...
ZnówbyłPosiadaczemprzemawiającymdoFlorińczyka.Rikspojrzałnaniego.
–Tak,proszępana.
–Pamiętaszmężczyznę,którypodszedłdociebiezdrugiejstronystołu,kiedysiedziałeś,
odurzonyibezradny.
–Tak,proszępana.
– Ostatnią rzeczą, jaką pamiętasz, jest widok tego mężczyzny, który patrzył na ciebie
zgóry.
–Tak,proszępana.
–Atypatrzyłeśnaniegozdołu,lubraczejusiłowałeśpatrzyć.
–Tak,proszępana.
–Usiądź.
Rikusiadłposłusznie.
PrzezchwilęFifenieporuszałsię.Jegobezwargieustajakbyjeszczebardziejsięzacisnęły,
a mięśnie żuchwy pod sinoczarnym zarostem uwydatniły się. Potem powoli zsunął się
zfotela.
Zsunąłsię!Jakbyopadłnakolanazaswoimbiurkiem.
Zarazwyszedłjednakzzabiurkaiwszyscyujrzeli,żestoi.
Junzspuściłgłowę.Tenczłowiek,takposągowyipotężnywswoimfotelu,naglezmienił
sięwżałosnegokarła.
Zdeformowane nogi z trudem niosły potężny tors i głowę. Posiadacz poczerwieniał na
twarzy, lecz nadal spoglądał wyzywająco na pozostałych. Steen zachichotał i ucichł, gdy
poczułnasobiejegospojrzenie.Innisiedzieliwmilczeniu.
Rikpatrzyłnaniegoszerokootwartymioczami.Fifezapytał:
–Czytojabyłemtymmężczyzną,którypodszedłdociebiezzastołu?
–Niepamiętamjegotwarzy,proszępana.
– Nie pytałem, czy pamiętasz jego twarz. Ale czy mógłbyś nie pamiętać tego? – Ruchem
rąkzarysowałwpowietrzukształtswegociała.–Czymógłbyśzapomnieć,jakwyglądam,jak
chodzę?
–Chybanie–odparłudręczonyRik–aleniejestempewien.
–Tysiedziałeś,aonstałipatrzyłeśnaniegozdołu.
–Tak,proszępana.
–Onstałnadtobąipatrzyłnaciebiezgóry,takpowiedziałeś.
–Tak,proszępana.
–Tylepamiętasz?Jesteśtegopewien?
–Tak,proszępana.
Terazspotkalisiętwarząwtwarz.
–Czypatrzęnaciebiezgóry?
–Nie,proszępana.
–Czytyspoglądasznamniezdołu?
SiedzącyRikistojącyFifebylirównegowzrostu.
–Nie,proszępana.
–Czyjamogłembyćtymmężczyzną?
–Nie,proszępana.
–Jesteśpewny?
–Tak,proszępana.
–Jednaknadaltwierdzisz,żepamiętasznazwiskoFife?
–Pamiętam–zuporempowtórzyłRik.
–Awięc,ktokolwiektobył–posłużyłsięmoimnazwiskiem.
–Może...Byćmoże.
Fifeodwróciłsię,poczympowoli,zgodnościąwróciłzabiurkoinafotel.
– Przez całe dorosłe życie – powiedział – nigdy nie dopuściłem, żeby ktoś ujrzał mnie
stojącego.Czysąjakieśpowody,abykontynuowaćtękonferencję?
Abel był jednocześnie zafrasowany i rozgniewany. Jak do tej pory, nic nie szło po jego
myśli. Fife wymykał się z rąk, udowadniając innym, że się mylą. Udało mu się przedstawić
siebie jako ofiarę. Został zmuszony do zwołania narady szantażem ze strony Trantora
ifałszywieoskarżony,cozarazwyszłonajaw.
Fifezadbaoto,żebytakawersjawydarzeńrozeszłasiępocałejGalaktyce,inierozmijając
sięzbytniozprawdą,uczynizniejświetnenarzędzieantytrantoriańskiejpropagandy.
Abel musi ratować, co się da. Rażony psychosondą kosmoanalityk będzie teraz
nieprzydatnydlaTrantora.Wszystko,cosobie„przypomni”,nawetjeżelibędzieodpowiadać
prawdzie, zostanie zaraz wyśmiane i ośmieszone. Rik zostanie uznany za narzędzie
imperializmutrantoriańskiego,wdodatkunarzędziebezużyteczne.
Zawahałsię,awtedyprzemówiłJunz.
– Wydaje mi się, iż jest pewien bardzo ważny powód, aby kontynuować tę naradę. Nie
ustaliliśmyjeszcze,ktojestodpowiedzialnyzaużyciepsychosondy.PanoskarżyłPosiadacza
Steena,aonpana.Zakładając,żeżadenniemaracjiiobajjesteścieniewinni,nadalnieulega
wątpliwości, że każdy z was jest przekonany, że winę ponosi jeden z Wielkich Posiadaczy.
Awięc–który?
–Czytoważne?–spytałFife.–Dlawasjużchybanie.Tasprawajużzostałabywyjaśniona,
gdybynieprzeszkadzałynamTrantoriMBK.Ajaitakwkońcuwykryjęzdrajcę.Pamiętajcie,
żeosobnik,któryużyłpsychosondy,ktokolwiektojest,najpierwzamierzałzmonopolizować
handel kyrtem, a więc na pewno nie puszczę mu tego płazem. Kiedy go zidentyfikujemy
iunieszkodliwimy,oddamywamwaszegoczłowieka.Tojedynapropozycja,jakąmogęwam
złożyć,inajrozsądniejsza.
–Cozrobicieztymokrutnikiem?
–Tosprawaczystowewnętrznainiepowinnawasinteresować.
–Alenasinteresuje–odparłenergicznieJunz.–Tuniechodzijedynieokosmoanalityka.
Wgręwchodzicośznacznieważniejszegoidziwimnie,żeniktotymjeszczeniewspomniał.
TegoRikapotraktowanopsychosondąniedlatego,żebyłkosmoanalitykiem.
AbelniebyłpewnyintencjiJunza,alepoparłgoswoimautorytetem.
– Doktor Junz mówi, rzecz jasna, o niebezpieczeństwie, jakie według kosmoanalityka
zagrażaFlorinie.
Fifewzruszyłramionami.
–Oilewiem,przezcałyroknikt,niewyłączającdoktoraJunza,nieprzejmowałsiętreścią
tego przekazu. Zresztą, ma pan tu swojego człowieka, doktorze. Proszę go zapytać, o co
wtymwszystkimchodzi.
–Przecieżonniepamięta–odparowałJunzzezłością.–Psychosondadziałaszczególnie
skutecznienapotencjałintelektualnymózgu.Tenczłowiekmożenigdynieodzyskawiedzy,
którągromadziłcałeżycie.
–Czyliwszystkoprzepadło–powiedziałFife.–Icomożemynatoporadzić?
–Cośmożemy.Wtymcałarzecz.Jestktoś,ktowiewszystko.Ten,któryużyłpsychosondy.
Może nie jest kosmoanalitykiem; może nie zna szczegółów. Ale rozmawiał z Rikiem, kiedy
jego umysł był jeszcze nienaruszony. Zapewne wie dość, aby naprowadzić nas na właściwy
trop.Gdybyniewiedział,nieodważyłbysięzniszczyćźródłainformacji.Mimoto,nawszelki
wypadekzapytam.Pamiętaszcoś,Rik?
–Tylkotyle,żechodziłoojakieśniebezpieczeństwoiprądyprzestrzeni–mruknąłRik.
–Nawetjeślisiędowiecie–nierezygnowałFife–tocoztego?Czymożnawierzyćwte
szaloneteorie,którewciążwymyślająjacyśstuknięcikosmoanalitycy?Wieluznichuważa,że
poznali tajemnice Wszechświata, podczas gdy są tak niepoczytalni, że z trudem mogą
odcyfrowaćzapisyswoichinstrumentów.
–Możeimapanrację.Czyżbyobawiałsiępandopuścić,abymsięotymprzekonał?
–Jestemprzeciwnyrozpowszechnianiukatastroficznychwizji,które–prawdziweczynie
–mogłybyniekorzystniewpłynąćnahandelkyrtem.Zgadzaszsięzemną,Abel?
Abla aż skręcało ze złości. Fife manewrował tak, aby za każde zakłócenie w dostawach
kyrtu spowodowane przez jego coup obciążyć odpowiedzialnością Trantor. Ale Abel był
wytrawnymgraczem.Chłodnoibezemocjipodjąłkartę.
–Nie.Proponuję,żebyśwysłuchałdoktoraJunza.
– Dzięki – rzekł Junz. – Powiedział pan, Posiadaczu Fife, że kimkolwiek jest człowiek
zpsychosondą,toonzapewnespowodowałśmierćlekarza,którybadałRika.Stądwniosek,
żemusiałwjakiśsposóbmiećRikanaokupodczasjegopobytunaFlorinie.
–Może...
–Musząbyćjakieśśladytejobserwacji.
– Chce pan powiedzieć, że pana zdaniem tubylcy mogliby się orientować, kto ich
obserwował?
–Aczemunie?
–NiejestpanSarkańczykiemidlategopopełniapanbłędy.Zapewniampana,żetubylcy
znająswojemiejsce.NiezbliżająsiędoPosiadaczy,ajeślicipodchodządonich,tubylcymają
dośćolejuwgłowie,żebywbićwzrokwziemię.Oniniemogąwiedzieć,ktoichobserwował.
Junzzatrząsłsięzezłości.DespotyzmSarkańczykówtkwiłwnichtakgłęboko,żemówili
onimotwarcie,niewidzącwtymniczłegoaniwstydliwego.
– Może zwykli tubylcy. Mamy tu jednak człowieka, który nie jest przeciętnym tubylcem.
Myślę, że dość przekonująco udowodnił nam, że nie jest pokornym Florińczykiem. Do tej
poryniezabrałgłosuwdyskusjiiczaszadaćmukilkapytań.
– Zeznania tego tubylca są bezwartościowe – rzekł Fife. – Przy okazji jeszcze raz żądam,
abyTrantorprzekazałgowłaściwymorganomsądowymSark.
–Najpierwchcęznimporozmawiać.
–Myślę,żeniezaszkodzi–wtrąciłAbel–jeślizadamymukilkapytań,Fife.Jeśliokażesię
niechętnydowspółpracyalboniewiarygodny,możerozważymytwojeżądanieekstradycji.
Terens, który do tej pory uważnie oglądał czubki swoich splecionych palców, obrzucił
ambasadoraprzelotnymspojrzeniem.JunzobróciłsiędoMieszczanina.
–RikprzebywałwtwoimmiasteczkuodkiedyznalezionogonaFlorinie,prawda?
–Tak.
–Atybyłeśtamprzezcałyczas?Chcęprzeztopowiedzieć,żeniewyjeżdżałeśnadłużej
winteresach,tak?
–Mieszczanieniewyjeżdżająwinteresach.Ichinteresemjestichmiasteczko.
– Dobrze. Teraz odpręż się i nie bądź taki drażliwy. Wyobrażam sobie, iż częścią twoich
powinnościbyłowiedzieć,czyjakiśPosiadaczprzybyłdomiasteczka.
–Pewnie.Oileprzybywał.
–Aprzybywali?
Terenswzruszyłramionami.
– Raz czy dwa. Tylko rutynowo, zapewniam pana. Posiadacze nie brudzą sobie rąk
kyrtem.Przynajmniejnieprzetworzonymkyrtem.
–Żądamszacunku!–ryknąłFife.
Terensspojrzałnaniegoipowiedział:
–Możeszmniedotegozmusić?
Abelprzerwałimgładko:
–Niechzałatwiątomiędzysobą,Fife.Tyijajesteśmytylkowidzami.
JunzzprzyjemnościąodnotowałzuchwalstwoMieszczanina,alenapomniałgo:
– Proszę, odpowiadaj na moje pytania bez zbędnych komentarzy, Mieszczaninie. A teraz
powiedz,kimbyliPosiadacze,którzywzeszłymrokuodwiedzilitwojemiasteczko?
Terensżachnąłsię.
–Askądmamwiedzieć?Niemogęodpowiedziećnatopytanie.PosiadaczetoPosiadacze,
a tubylcy to tubylcy. Mogę być Mieszczaninem, lecz dla nich nadal jestem tubylcem. Nie
witam ich u bram miasta i nie pytam o nazwiska. Dostaję wiadomość, to wszystko. Jest
zaadresowana „Mieszczanin”. Informują mnie, że takiego to a takiego dnia przybędzie
inspekcjaPosiadaczyimampoczynićodpowiednieprzygotowania.Muszęwtedyzadbaćoto,
aby robotnicy włożyli swoje najlepsze ubrania, żeby fabryka była wysprzątana i sprawna,
dostawy kyrtu rytmiczne, aby wszyscy wyglądali na zadowolonych, żeby było czysto
w domach i spokojnie na ulicach, mieć pod ręką kilka tancerek, w razie gdyby Posiadacze
chcielizobaczyćjakieśwesołemiejscowetańce,ikilkaładnychdzie...
–Tonasnieobchodzi,Mieszczaninie.
–Wasnieobchodzi.Mnietak.
Po doświadczeniach z Florińczykami pracującymi w administracji Sark Junz uznał, że
Mieszczanin wyróżnia się na ich tle, działa jak łyk zimnej wody. W myślach postanowił, że
wykorzystawszelkiewpływyMBK,abyzapobiecwydaniugoPosiadaczom.
Terensmówiłdalejniecospokojniej.
– Tak czy inaczej, to należy do moich obowiązków. Kiedy przybywają Posiadacze, nie
zbliżamsiędonich.Niewiem,kimsą.Nierozmawiamznimi.
– Czy taka inspekcja miała miejsce na tydzień przed śmiercią lekarza? Sądzę, że wiesz,
kiedytosięstało.
– Zdaje się, że słyszałem o tym w wiadomościach. Nie wydaje mi się, żeby wtedy była
jakaśinspekcja.Jednakniemogęprzysiąc.
–Dokogonależyziemiawtwojejokolicy?
Terenszacisnąłwargi.
–DoPosiadaczaFife’a.
Steenzzadziwiającągwałtownościąprzerwałwymianępytańiodpowiedzi.
–Och,dajciespokój.Autentycznie!TakieprzesłuchaniejestpomyśliFife’a,doktorzeJunz.
Czy nie rozumiecie, że to do niczego nie prowadzi? Autentycznie! Sądzicie, że Fife chciałby
pilnowaćkogośtakiegoalbotrudziłsięwycieczkaminaFlorinę,żebygonadzorować?Aod
czegosąstrażnicy?Autentycznie!
– W takiej sytuacji – dowodził Junz podniecony – kiedy gospodarka, a może
i bezpieczeństwo, całego świata zależy od zawartości umysłu jednego człowieka, to chyba
naturalne,żeczłowiekzpsychosondąniepowierzyłtejsprawystrażnikom.
–Mimożewymazałmupamięć?–wtrąciłFife.
Abel wydął usta i zmarszczył brwi. Widział, że przegrywa ostatnie rozdanie. Junz
spróbowałjeszczeraz.
–Czykręciłsiętamstalejakiśstrażniklubgrupastrażników?
–Niemampojęcia.Dlamnietotylkomundury.
JunzniespodziewaniezwróciłsiędoValony.Przedchwiląpobladłajakchusta,ajejoczy
rozszerzyłysięirozbłysły.Nieuszłotojegouwagi.
–Coztobą,dziewczyno?
Bezsłowapotrząsnęłagłową.
Abelrozmyślałponuro.Jużnicniemożnazrobić.Tokoniec.
Valonajednakwstała,drżącjakliść.
–Chcęcośpowiedzieć–szepnęłaochrypłymgłosem.
–Mów,dziewczyno–zachęciłjąJunz.–Cotakiego?
Valonaztrudemdobierałasłowa;każdyrysjejtwarzyinerwowyskurczpalcówzdradzały
lęk.
– Jestem tylko wiejską dziewczyną. Nie gniewajcie się na mnie. Chodzi o to, że mnie się
wydaje,żemożebyćtak,tylkotak.CzymójRikbyłtakiważny?Chcępowiedzieć,czybyłtaki
ważnyjakmówiliście?
–Myślę,żebyłbardzo,bardzoważny–powiedziałJunzłagodnie.–Myślę,żenadaljest
ważny.
–Toznaczy,żetomusibyćtak.Ten,ktozawiózłgonaFlorinę,napewnonawetnaminutę
nie chciałby spuścić go z oka. Prawda? Chcę powiedzieć, że Rik mógł zostać pobity przez
nadzorcę, ukamienowany przez dzieci albo mógł zachorować i umrzeć. Nie zostawiłby go
bezradnego w polu, no nie, gdzie mógł umrzeć, zanim ktoś go znajdzie? Przecież nikt nie
mógłbyliczyć,żeszczęściebędziemusprzyjaćiktośsięnimzajmie.
Przejęta,mówiłajużpłynnie.
–Mówdalej.–Junzprzyglądałsięjejuważnie.
–Bowłaśniebyłajednaosoba,którapilnowałaRikaodpoczątku.Onznalazłgowpolu,
załatwił, że zaopiekowałam się nim, wyciągał go z tarapatów i wiedział o nim wszystko.
Wiedziałnawetolekarzu,bosamamupowiedziałam.Toon!On!
Podnoszącgłosdokrzyku,wskazałapalcemMyrlynaTerensa,Mieszczanina.
Tym razem nawet Fife zapomniał o swym nadludzkim opanowaniu i oparłszy się na
rękach,uniósłswemasywneciałowfotelu,szybkoobracającgłowędoMieszczanina.
18.Zwycięzcy
Wszyscy umilkli, jakby odjęło im mowę. Nawet Rik, z niedowierzaniem w oczach, tylko
gapiłsię,najpierwnaValonę,apotemnaTerensa.
PóźniejciszęprzerwałpiskliwychichotSteena.
–Wierzęwto.Autentycznie!Odrazutakmówiłem.Powiedziałem,żeFifeopłaciłtubylca.
Terazwidzicie,cotozaczłowiek.Zapłacićtubylcowi,żeby...
–Tonędznekłamstwo.
Te słowa nie padły z ust Fife’a, lecz Mieszczanina. Zerwał się na równe nogi. W oczach
miałgniewnebłyski.Abel,którywyglądałnanajmniejporuszonego,zapytał:
–Comianowicie?
Terenspatrzyłnaniegoprzezchwilę,niepojmując,poczymrzekłzduszonymgłosem:
–To,copowiedziałPosiadacz.NieopłacamnieżadenSarkańczyk.
–Ato,comówiładziewczyna?Czytoteżkłamstwo?
Terensprzejechałjęzykiempowyschniętychwargach.
– Nie, miała rację. To ja użyłem psychosondy. Nie patrz tak na mnie, Lono – dodał
pospiesznie.–Niezamierzałemzrobićmukrzywdy.Niechciałemtego,cosięstało.
– To jakaś sztuczka – rzekł Fife. – Nie wiem, co knujesz, Abel, ale niczego nie dopniesz
umieszczając tę zbrodnię w repertuarze tego przestępcy. Nie ulega wątpliwości, że tylko
Wielki Posiadacz dysponuje po temu odpowiednią wiedzą i sprzętem. A może tak bardzo
chceszwybielićswojegoSteena,żezaaranżowałeśfałszywezeznania?
Terensmocnosplótłdłonieinachyliłsięwfotelu.
–OdTrantorateżniebrałempieniędzy.
Fifezignorowałgo.
Junzoprzytomniałostatni.Przezkilkaminutniemógłoswoićsięzfaktem,żeMieszczanin
wrzeczywistościnieznajdujesięwtympokoju,żeprzebywagdzieśnaterenieambasady,że
widzi jedynie jego obraz, nie bardziej realny niż wizerunek oddalonego o trzydzieści
kilometrów Fife’a. Miał ochotę podejść do Mieszczanina, złapać go za ramię i porozmawiać
znimnaosobności,aleniemógł.
–Niemasensuspieraćsię,nimwysłuchamyjegowersji–powiedział.–Niechpodafakty.
Jeślitoonużyłpsychosondy,musimyjepoznać.Jeżelinieon,zdradzągoszczegóły.
–Jeślichceciewiedzieć,cosięstało–zawołałTerens–powiemwam!Ukrywanieprawdy
w niczym mi już nie pomoże. I tak albo wygra Sark, albo Trantor, więc Kosmos z tym. To
przynajmniejdamiszansęujawnieniaparuspraw.
PogardliwymgestemwskazałFife’a.
–OtoWielkiPosiadacz.TylkoWielkiPosiadacz,powiadatenWielkiPosiadacz,dysponuje
odpowiedniąwiedząisprzętem,żebytozrobić.Ionwtowierzy!Tylkocoonwie?Cowiedzą
wszyscy Sarkańczycy? Nie oni rządzą na tej planecie. Tu rządzą Florińczycy. Florińska
administracja. Oni odbierają papiery, wypełniają je i wysyłają. A na Sark rządzą pisma.
Pewnie,większośćnasjestzbytwystraszona,żebychoćpisnąć,aleczywiecie,comoglibyśmy
zrobić, gdybyśmy tylko chcieli, nawet pod nosem naszych przeklętych Posiadaczy? No cóż,
widzicie,cozrobiłem.Roktemubyłemprzezpewienczaskontroleremlotówwkosmoporcie.
Tobyłaczęśćszkolenia.Znajdzieciewdokumentach.Będzieciemusielitrochępokopać,żeby
to sprawdzić, ponieważ formalnie kontrolerem lotów był Sarkańczyk. On miał stanowisko,
ajabyłemodroboty.Mojenazwiskoznajdzieciewspecjalnejrubrycezatytułowanej„Personel
tubylczy”. Żaden Sarkańczyk nie męczyłby oczu zaglądaniem tam. Kiedy miejscowa
placówkaMBKprzysłaładoportuinformacjękosmoanalitykazsugestią,żebypodstawićna
lądowisko ambulans, ja przejąłem tę wiadomość. Przekazałem dalej tyle, ile uznałem za
stosowne.ZataiłemsprawęzagrożeniaFloriny.Postarałemsię,abykosmoanalitykwylądował
wmałym,podmiejskimporcie.Przyszłomitozłatwością.Miałemwmałympalcuwszystkie
sznurki i sprężyny rządzące Sark. Pamiętajcie, że pracowałem w administracji. Wielki
Posiadacz,gdybychciałzrobićtocoja,nieporadziłbysobiesam,musiałbyposłużyćsięjakimś
Florińczykiem. Ja dokonałem tego bez niczyjej pomocy. Tyle co do wiedzy i sprzętu.
Spotkałem kosmoanalityka, a potem ukryłem go zarówno przed MBK, jak i Sarkańczykami.
Wycisnąłemzniegotyle,ilemogłem,ipostanowiłemwykorzystaćteinformacjedlaFloriny,
aprzeciwSark.
–Totywysłałeśtelisty?–wykrztusiłFife.
–Jawysłałemtelisty,WielkiPosiadaczu–odparłchłodnoTerens.–Myślałem,żeudami
się przejąć taką część pól kyrtowych, abym mógł zawrzeć umowę z Trantorem na moich
warunkachiwyprzećwaszFloriny.
–Byłeśszalony.
–Może.Jednaknieudałomisię.Powiedziałemkosmoanalitykowi,żejestemPosiadaczem
Fife. Musiałem, bo on wiedział, że Fife jest najpotężniejszym człowiekiem na planecie,
a dopóki uważał mnie za niego, mówił ze mną otwarcie. Śmiać mi się chciało, gdy
uświadomiłem sobie, że on myśli, iż Fife miałby na względzie dobro Floriny. Niestety,
kosmoanalitykbyłbardziejniecierpliwyniżja.Nalegał,żekażdystraconydzieńtozbrodnia,
podczasgdyjawiedziałem,żemójplanwymagaprzedewszystkimczasu.Coraztrudniejmi
było kontrolować go i w końcu musiałem użyć psychosondy. Zdobyłem ją. Widziałem, jak
używanojejwszpitalach.Znałempodstawowezasadyjejdziałania.Niestety,niedostatecznie.
Nastawiłem sondę tak, żeby usunęła niepokój z wierzchnich warstw umysłu. To prosta
operacja.Nadalniewiem,cosięstało.Sądzę,żeniepokójmusiałleżećgłębiej,owieległębiej,
i sonda automatycznie ruszyła jego śladem, wymazując przy tym większość świadomości.
Miałemnakarkubezmózgiestworzenie...Przepraszam,Rik.
Rik,któryuważniesłuchałMieszczanina,rzekłzesmutkiem:
–Niepowinieneśbyłtegorobić,alewiem,coczułeś.
– Tak – powiedział Terens. – Ty żyłeś na Florinie. Znasz strażników, Posiadaczy oraz
różnicęmiędzyGórnymaDolnymMiastem.
Ponowniepodjąłprzerwanąopowieść.
– Tak więc, miałem teraz na karku zupełnie bezradnego kosmoanalityka. Nie mogłem
dopuścić, aby znalazł go ktoś, kto mógłby odkryć jego tożsamość. Nie mogłem go zabić.
Byłempewien,żeodzyskapamięćiżenadalbędępotrzebowałjegowiedzy,niemówiącjuż
otym,żezabiwszygoniemógłbymliczyćnadobrąwolęTrantoraiMBK,której–wiedziałem
– będę potrzebować. Ponadto – wtedy jeszcze nie potrafiłem zabijać. Zaaranżowałem moje
przeniesienie na Florinę w charakterze Mieszczanina i zabrałem ze sobą kosmoanalityka,
załatwiwszymufałszywepapiery.Postarałemsię,żebygoznaleziono,iwybrałemmuValonę
naopiekunkę.Późniejwszystkoszłogładko,ażdoczasuwizytyulekarza.Wtedymusiałem
wejśćdosiłowniGórnegoMiasta.Tookazałosięmożliwe.InżynieramibyliSarkańczycy,ale
dozorcami Florińczycy. Na Sark dostatecznie dobrze poznałem zasady energetyki, żeby
wiedzieć, jak zrobić zwarcie. Trzy dni czekałem na właściwy moment. Później zabijanie
przychodziłomijużłatwo.Niewiedziałemtylko,żelekarzprowadziłdwiekartoteki,wobu
gabinetach.Szkoda,żeniewiedziałem.
ZeswegofotelaTerenswidziałchronometrFife’a.
–Potem,stogodzintemu–awydajesię,żestolat–Rikzacząłsobieprzypominać.Teraz
wieciejużwszystko.
–Nie–odparłJunz.–Niewszystko.Niewiemymianowicie,cokosmoanalitykpowiedział
oniebezpieczeństwiezagrażającymplanecie?
–Czymyślicie,żezrozumiałem?Dlamnietobyły–przepraszam,Rik–brednieszaleńca.
–Niebyły!–wybuchnąłRik.–Niemogłybyć.
–Tenkosmoanalitykprzybyłtustatkiem–rzekłJunz.–Gdzieonjest?
– Już dawno poszedł na złom. Wysłałem polecenie złomowania. Podpisał je mój
zwierzchnik. Sarkańczyk nigdy nie czyta żadnych dokumentów. Statek złomowano nie
zadającpytań.
–ApapieryRika?Mówiłeś,żepokazałcijakieśpapiery!
–Oddajcienamtegoczłowieka–powiedziałnagleFife–awycisnęzniegowszystko,co
wie.
– Nie – rzekł Junz. – Pierwsze przestępstwo popełnił przeciwko MBK. Porwał
kosmoanalitykaizniszczyłjegoumysł.Jestnasz.
–Junzmarację–poparłgoAbel.
–Słuchajcie–ciągnąłTerens.–Niepowiemanisłowa,jeślinieuzyskamgwarancji.Wiem,
gdziesąpapieryRika.Znajdująsiętam,gdzienigdynieznajdąichżadnesłużby,aniSark,ani
Trantora. Jeśli chcecie je dostać, musicie uznać mnie za uchodźcę politycznego. Cokolwiek
uczyniłem, zrobiłem to z patriotyzmu, dla dobra mojej planety. Sarkańczyk i Trantorianin
możeuważaćsięzapatriotę;dlaczegoFlorińczyknie?
–Ambasador–rzekłJunz–powiedział,żezostanieszprzekazanyMBK.Zapewniamcię,
że nie będziesz wydany Sark. Za swój postępek wobec kosmoanalityka odpowiesz przed
sądem. Nie mogę przewidzieć wyniku rozprawy, lecz jeśli będziesz z nami współpracował,
zostanietouznanezaokolicznośćłagodzącą.
TerensspojrzałbadawczonaJunza.
– Zaryzykuję i zaufam panu, doktorze... Według kosmoanalityka słońce Floriny jest
wstadiumpoprzedzającymnową.
–Co?!–TakilubpodobnyokrzykwyrwałsięzustwszystkichobecnychopróczValony.
– Ma niebawem eksplodować z hukiem – potwierdził beztrosko Terens. – A kiedy to
nastąpi,całaFlorinazmienisięwobłoczekdymu,jakgarśćtytoniu.
– Nie jestem kosmoanalitykiem – rzekł Abel – ale słyszałem, że nie można przewidzieć,
kiedyeksplodujegwiazda.
–Toprawda.Przynajmniejdotejpory.CzyRikwyjaśnił,naczymoparłswojetwierdzenie?
–Pewnieznajdziecietowjegopapierach.Japamiętamtylko,żechodziłooprądwęgla.
–Oco?
– Wciąż powtarzał: „Węglowy prąd przestrzeni. Węglowy prąd przestrzeni”. I jeszcze:
„Efektkatalityczny”.Towszystko.
Steen zachichotał. Fife zmarszczył brwi. Junz siedział przez chwilę z szeroko otwartymi
oczami,apotemmruknął:
–Przepraszam.Zarazwracam.
Wyszedł z prostopadłościanu receptora i zniknął. Wrócił po piętnastu minutach. Ze
zdumieniemrozejrzałsiępopokoju.ZostaliwnimtylkoAbeliFife.
–Gdzie...?
Abelprzerwałmu.
– Czekaliśmy na pana, doktorze Junz. Kosmoanalityk i dziewczyna są w drodze do
ambasady.Naradazakończona.
– Zakończona! Wielka Galaktyko, dopiero zaczęliśmy. Muszę wyjaśnić wam możliwość
powstanianowej.
Abelniespokojniekręciłsięwfotelu.
–Toniejestpotrzebne,doktorze.
–Tojestbardzopotrzebne.Wręczkonieczne.Dajciemipięćminut.
–Niechmówi–zgodziłsięFifezuśmiechem.
–Zacznęodpoczątku.Jużnajwcześniejszepracenaukowecywilizacjigalaktycznejpodają,
że w procesie nuklearnej przemiany swojego wnętrza gwiazda uzyskuje energię. Na
podstawie tego, co wiemy o warunkach panujących wewnątrz gwiazd, stwierdzono też, że
niezbędną energię mogą dostarczyć dwa, i tylko dwa rodzaje reakcji. Oba wiążą się
z przemianą wodoru w hel. Pierwsza przemiana jest prosta: dwa atomy wodoru i dwa
neutrony łączą się, tworząc jedną cząsteczkę helu. Druga przebiega pośrednio, w kilku
etapach. Kończy się przejściem wodoru w hel, lecz w reakcjach pośrednich uczestniczą
cząsteczki węgla. Te cząstki węgla nie są zużywane, lecz ponownie odszczepiane w miarę
przebiegu reakcji, tak że drobna ilość pierwiastka może być wykorzystana wielokrotnie,
służąc do przetworzenia ogromnej ilości wodoru w hel. Innymi słowy, węgiel działa jako
katalizator. Wszystko to wiedziano od najdawniejszych czasów, jeszcze wtedy, gdy ludzka
rasazamieszkiwałatylkonajednejplanecie–oilekiedykolwiektakbyło.
–Jeśliwszyscyotymwiemy–powiedziałFife–tośmiemzauważyć,żetracipanczas.
– Ale to jest wszystko, co wiemy. Nigdy nie stwierdzono, czy w gwiazdach zachodzi ta
pierwsza czy druga reakcja, czy też obie. Zawsze istniały trzy szkoły, z których każda
opowiadała się za inną teorią. Zazwyczaj największym uznaniem cieszyła się teza
obezpośredniejkonwersjiwodoruwhel,jakonajprostsza.
Teoria Rika chyba jest następująca: Bezpośrednie przejście wodór-hel jest normalnym
źródłem energii słonecznej, ale w pewnych warunkach wpływa na nią katalizator węglowy,
przyspieszając reakcję, zwiększając wydajność i ogrzewając gwiazdę. W przestrzeni istnieją
prądy.Wszyscyotymwiecie.Niektóreznichniosącząsteczkiwęgla.Gwiazdyprzechodzące
przez te prądy zbierają niezliczone ilości atomów. Jednakże całkowita masa przyciąganych
atomów jest wprost mikroskopijna w porównaniu do masy gwiazdy i nie ma żadnego
znaczenia. Z wyjątkiem węgla! Gwiazda, przechodząc przez prąd zawierający większe niż
gdzie indziej stężenia węgla, staje się niestabilna. Nie wiem, ile lat, wieków czy tysiącleci
trzeba, aby atomy węgla przedostały się do wnętrza gwiazdy, ale zapewne trwa to bardzo
długo. Oznacza to, że taki prąd musi być szeroki, a gwiazda musi wejść weń pod ostrym
kątem. W każdym razie, kiedy ilość węgla dyfundującego do wnętrza gwiazdy przekroczy
pewien punkt krytyczny, promieniowanie gwiazdy ogromnie się zwiększa. Zewnętrzne
warstwypękająwniewyobrażalnejeksplozjiimamynową.Rozumiecie?
–Czydoszedłpandotegowszystkiegowdwieminuty–zapytałFife–usłyszawszymętne
stwierdzenie,jakiewedługMieszczaninapadłozustkosmoanalitykaprawieroktemu?
– Tak. Tak. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Kosmoanaliza czekała na tę teorię.
GdybyniewystąpiłzniąRik,zrobiłbytowkrótcektośinny.Prawdęmówiąc,podobneteorie
jużbyływysuwane,alenigdyniebranoichpoważnie.Powstały,zanimrozwinęłysiętechniki
kosmoanalizy,kiedyniktniebyłwstaniestwierdzićnagłegopoborucząsteczekwęglaprzez
daną gwiazdę. A teraz wiemy, że są prądy niosące węgiel. Możemy kreślić ich przebieg,
stwierdzić, jakie gwiazdy przecięły im drogę w ciągu tysięcy lat, porównać to z naszymi
zapisamipowstawanianowychianomaliipromieniowania.TowłaśniezapewnezrobiłRik.Te
obliczenia i wyniki pomiarów usiłował pokazać Mieszczaninowi. Ale w tej chwili nie o to
chodzi.TerazpowinniśmyzarządzićnatychmiastowąewakuacjęFloriny.
–Nowłaśnie,czekałem,kiedydotegodojdziemy–rzekłspokojnieFife.
–Przykromi,Junz–powiedziałAbel–aletozupełnieniemożliwe.
–Dlaczegoniemożliwe?
–Kiedyflorińskiesłońceeksploduje?
–Niewiem.Sądzącpotym,żeRikniepokoiłsiętymjużprzedrokiem,powiedziałbym,że
mamymałoczasu.
–Aleniemożepanpodaćdaty?
–Oczywiście,żenie.
–Kiedybędziepanmógłjąpodać?
– Trudno powiedzieć. Nawet jeśli dostaniemy obliczenia Rika, będziemy musieli je
sprawdzić.
–Czymożepanzaręczyć,żeteoriakosmoanalitykaokażesięsłuszna?
– Jeśli o mnie idzie, jestem tego pewny – Junz zmarszczył brwi – ale żaden uczony nie
możezgóryręczyćzasłusznośćjakiejśteorii.
–Czyliokazujesię,iżżądapanewakuacjiFlorinywoparciuodomysły.
–Sądzę,żeniepowinniśmyryzykowaćżyciacałejpopulacjiplanety.
– Gdyby Florina była zwyczajną planetą, zgodziłbym się z panem. Ale Florina zapewnia
Galaktycedostawykyrtu.Niemożemytegozrobić.
– Czy taką umowę zawarł pan z Fife’em w czasie mojej nieobecności? – rzucił ze złością
Junz.
Fifeprzerwałimwymianęzdań:
– Proszę pozwolić mi wyjaśnić, doktorze Junz. Rząd Sark nigdy nie zgodzi się na
ewakuację Floriny, nawet jeśli MBK oświadczy, że ma dowody na potwierdzenie pańskiej
teorii. Trantor nas nie zmusi, gdyż o ile Galaktyka mogłaby poprzeć wojnę z Sark, aby
utrzymaćdostawykyrtu,tonigdyniezgodzisię,byjąprowadzićwceluichzablokowania.
–Właśnie–przytaknąłAbel.–Obawiamsię,żenasiludzieniepoprątakiejwojny.
Junz poczuł gwałtowny przypływ odrazy. Populacja całej planety nic nie znaczy wobec
dyktatukorzyściekonomicznych.
–Posłuchajcie–powiedział.–Tuniechodziojednąplanetę,leczocałąGalaktykę.Coroku
powstaje w niej około dwadzieścia nowych. Prawie dwa tysiące gwiazd spośród
galaktycznych stu miliardów zmienia swoje promieniowanie na tyle, aby zamienić swoje
ewentualnie nadające się do zamieszkania planety w pustynie. Ludzkość zasiedliła milion
układów słonecznych Galaktyki. To oznacza, że średnio co pięćdziesiąt lat na jakiejś
zamieszkanejplanecierobisięzbytgorąco,abyżyć.Takieprzypadkisąznanewhistorii.Aco
pięć tysięcy lat jakaś zamieszkana planeta ma pięćdziesiąt procent szans na to, że nowa
zamienijąwobłokgazu.JeżeliTrantornicniezrobidlaFloriny,jeślipozwolijejwyparować
razem z mieszkańcami, da w ten sposób poznać wszystkim ludziom w Galaktyce, że kiedy
przyjdzie ich kolej, nie mogą oczekiwać pomocy, gdyby ta pomoc była ekonomicznie
niewygodna dla paru potężnych osób. Czy pójdziesz na takie ryzyko, Abel? Natomiast
pomagając Florinie udowodnicie, że Trantor przedkłada odpowiedzialność za losy
mieszkańców Galaktyki ponad prawa własności. Okazując dobrą wolę, Trantor uzyska to,
czegonigdynieuzyskałbysiłą.
Abelpochyliłgłowę.Potempotrząsnąłniązeznużeniem.
–Nie,Junz.To,comówisz,przemawiadomnie,alejestniepraktyczne.Niemogęliczyćna
to, że emocje wezmą górę nad przypuszczalnymi skutkami politycznymi zaniechania
produkcji i handlu kyrtem. Prawdę mówiąc, myślę, że lepiej byłoby uniknąć sprawdzania
twojejteorii.Podejrzenie,żemożebyćprawdziwa,narobiłobywieleszkody.
–Ajeślijestprawdziwa?
–Musimypostępowaćtak,jakbyśmyprzyjęli,żeniejest.Rozumiem,żekiedywyszedłeś
przedkilkomaminutami,skontaktowałeśsięzMBK?
–Tak.
– Nic nie szkodzi. Myślę, że Trantor ma wystarczające wpływy, aby powstrzymać te
badania.
–Obawiamsię,żenie.Nietebadania.Panowie,niebawempoznamysekretuzyskiwania
taniegokyrtu.Nimminierok,monopolnakyrtzostaniezłamany,czydojdziedopowstania
nowejczynie.
–Oczympanmówi?
–Terazdochodzimydogłównegopunktunarady,Fife.KyrtrośnienaFloriniejakojedynej
ze wszystkich zamieszkanych planet. Z jego nasion wszędzie indziej wyrasta zwyczajna
celuloza. Zaryzykuję twierdzenie, iż Florina jest obecnie prawdopodobnie jedyną
zamieszkaną planetą, która znajduje się w fazie poprzedzającej nową i zapewne pozostaje
wniej,odkiedyweszławprądwęglowy–możetysiącelattemu,jeślikątprzecięciabyłmały.
Dlategowydajesięcałkiemmożliwe,żekyrtistadiumprzed-nowejidązsobąwparze.
–Bzdura–orzekłFife.
–Tak?Musibyćjakiśpowódtego,żekyrtnaFloriniejestkyrtem,anainnychplanetach
nie jest. Naukowcy usiłowali na wiele sposobów wyhodować kyrt gdzie indziej, lecz
próbowalinaślepo,więcnigdyimsięnieudało.Terazbędąwiedzieli,żetrzebauwzględnić
czynnikiwystępującewukładziesłońcawfaziepoprzedzającejnową.
–JużpróbowanoodtworzyćpromieniowaniesłońcaFloriny–rzuciłpogardliwieFife.
– Owszem, odpowiednimi lampami łukowymi, odtwarzającymi tylko światło widzialne
i ultrafioletowe. A co z promieniowaniem w podczerwieni i dalej? Co z polami
magnetycznymi? Z emisją elektronów? Z działaniem promieniowania kosmicznego? Nie
jestem fizykiem biochemikiem, więc nie wymienię tu wszystkich czynników, jakie mogą
wchodzićwgrę.AleterazfizycybiochemicynawszystkichplanetachGalaktykiwezmąsięza
to.Zapewniamwas,żenimminierok,znajdąrozwiązanie.Terazekonomiaopowiadasięza
humanizmem. Galaktyka chce taniego kyrtu i jeśli go otrzyma, albo przynajmniej będzie
miałanadzieję,żewkrótcegootrzyma,zechceewakuacjiFloriny,nietylkozhumanitarnych
pobudek,alepoto,byutrzećnosanienasyconymSarkańczykom.
–Blef!–warknąłFife.
– Ty też tak uważasz, Abel? Jeśli staniecie po stronie Posiadaczy, Galaktyka uzna, że
Trantornieratowałkyrtu,leczmonopolnakyrt.Pójdziesznatakieryzyko?
–CzyTrantorzaryzykujewojnę?–pytałFife.
– Wojnę? Po cóż wojna?! Posiadaczu, w ciągu roku twoje dobra na Florinie będą
bezwartościowe,nowaczynienowa.Sprzedajje.SprzedajcieFlorinę.Trantormożezapłacić.
–Kupićcałąplanetę?–zastanawiałsięzaskoczonyAbel.
–Dlaczegonie?Trantormanatofundusze,atainwestycjaprzyniesietysiąckrotniewięcej
warte skutki polityczne wśród mieszkańców Galaktyki. Jeżeli nie wystarczy im to, że
ocaliliściemilionyistnień,powiecieim,żedostarczycieimtanikyrt.Tochybadość.
–Pomyślęotym–rzekłAbel.
SpojrzałnaFife’a.Tenspuściłwzrok.Podłuższejchwiliionpowiedział:
–Pomyślęotym.
–Niemyślciezbytdługo–zaśmiałsięJunz.–Wieściokyrcieszybkosięrozejdą.Nicich
niepowstrzyma.Awtedyżadenzwasniebędziemiałjużswobodydziałania.Terazmożecie
zawrzećumowęnalepszychwarunkach.
Mieszczaninbyłzałamany.
–Czytojestprawda?–powtarzał.–Czytoprawda?KonieczFloriną?
–Prawda–potwierdziłJunz.
Terensrozłożyłręceibezradniejeopuścił.
– Jeśli chcecie te papiery Rika, są wpięte do danych statystycznych w moim miasteczku.
Wybrałemstareakta,sprzedstulatidawniejsze.Niktnigdybydonichniezajrzał.
– Słuchaj – odezwał się Junz. – Jestem pewien, że możesz dogadać się z MBK.
PotrzebujemykogośnaFlorinie,ktoznaFlorińczyków,ktomożenampowiedzieć,jakimto
wszystkowytłumaczyć,jakzorganizowaćewakuacjęiwybraćnajodpowiedniejszeplanetydla
uchodźców.Pomożesznam?
– Masz na myśli, że w ten sposób wygrałbym tę walkę? Nie poniósłbym kary za
zabójstwa? Dlaczego nie? – Nagle w oczach Mieszczanina zabłysły łzy. – Ale przecież i tak
przegrałem.Niemamświata,niemamdomu.Wszyscyprzegraliśmy.Florińczycystraciliswój
świat,Sarkańczycybogactwa,Trantorianieokazjędowzbogaceniasię.Niemazwycięzców.
– Chyba – powiedział łagodnie Junz – że zrozumiesz, iż w nowej Galaktyce – Galaktyce
wolnejodgroźby,jakąniosąniestabilnegwiazdy,Galaktycedostępnegodlawszystkichkyrtu
i o wiele bliższej politycznej jedności – będą jednak zwycięzcy. Kwadrylion zwycięzców.
MieszkańcyGalaktyki,toonisązwycięzcami.
EPILOG
Rokpóźniej
– Rik! Rik! – Selim Junz spieszył przez lądowisko do statku, wyciągając ręce. – I Lona!
Nigdybymwasniepoznał.Jaksięmacie?Jaksięmacie?
–Najlepiejjakmożna.Widzę,żeotrzymałeśnaszelisty–rzekłRik.
–Oczywiście.Powiedzciemi,cootymwszystkimmyślicie?
SzlirazemwkierunkubiurJunza.Valonapowiedziałazesmutkiem:
–Dziśranoodwiedziliśmymiasto,gdziemieszkaliśmy.Polasątakiepuste.
UbierałasięterazjakobywatelkaImperium,aniewieśniaczkazFloriny.
–Tak,tomusiwydawaćsięniesamowitekomuś,ktotumieszkał.Wyglądaniesamowicie
nawetdlamnie,alezostanętutakdługo,jakzdołam.PomiarypromieniowaniasłońcaFloriny
sąniezwykleinteresujące.
–Takaewakuacjawciąguniecałegoroku!Toświadczyowspaniałejorganizacji.
–Robimy,comożemy,Rik.Och,chybapowinienemnazywaćcięprawdziwymimieniem.
– Proszę, nie. Nigdy nie przywyknę do niego. Jestem Rik. To wciąż jedyne imię, jakie
pamiętam.
–Czyjużpostanowiłeś,czywróciszdokosmoanalizy?–spytałJunz.
– Postanowiłem – Rik potrząsnął głową – i odpowiedź brzmi „nie”. Już nie przypomnę
sobie wszystkiego. Nigdy nie odzyskam tej części pamięci. Ale wcale mnie to nie martwi.
WrócęnaZiemię...Nawiasemmówiąc,miałemnadzieję,żezobaczęsięzMieszczaninem.
–Chybanie.Wziąłdziśwolne.Sądzę,żeniechcecięwidzieć.Pewnieczujesięwinny.Nie
żywiszdoniegourazy?
– Nie – odparł Rik. – Chciał dobrze i pod wieloma względami zmienił moje życie na
lepsze.PrzedewszystkimpoznałemLonę.
Objąłjąramieniem.Valonaspojrzałananiegoiuśmiechnęłasię.
– Ponadto – ciągnął Rik – wyleczył mnie z czegoś. Dowiedziałem się, dlaczego zostałem
kosmoanalitykiem.Wiem,dlaczegojednatrzeciakosmoanalitykówpochodzizjednejplanety
– z Ziemi. Każdy, kto żyje na radioaktywnej planecie, ma skłonność do lęków i poczucia
zagrożenia.Jedennierozważnykrokmożeoznaczaćśmierć,anaszymnajwiększymwrogiem
jestpowierzchniaojczystejplanety.Towyjaśnianaszwrodzonyniepokój,doktorzeJunz,lęk
przedplanetami.Tylkowprzestrzenijesteśmyszczęśliwi;tojedynemiejsce,gdzieczujemysię
bezpieczni.
–Ityjużtegonieodczuwasz,Rik?
– Właśnie. Nawet nie pamiętam, że kiedyś czułem lęk i zagrożenie. I tu dochodzimy do
sednasprawy.Mieszczaninnastawiłpsychosondętak,abyusunęłaniepokój,aleniepomyślał
oregulacjiintensywności.Myślał,żemadoczynieniaześwieżymipowierzchownymstanem.
Tymczasem napotkał głęboki wrodzony niepokój, o którym nie wiedział. Usunął wszystko.
W pewnym sensie warto było pozbyć się tego uczucia, mimo iż razem z nim straciłem coś
więcej.TerazjużniemuszęcałyczasprzebywaćwKosmosie.MogęwrócićnaZiemię.Mogę
tampracować,aZiemiapotrzebujerąkdopracy.Zawszebędziepotrzebować.
– Wiesz co – rzekł Junz – dlaczego nie moglibyśmy zrobić dla Ziemi tego, co robimy
z Floriną? Ziemianie nie muszą żyć w lęku i braku poczucia bezpieczeństwa. Galaktyka jest
wielka.
– Nie – odparł gwałtownie Rik. – To zupełnie inny przypadek. Ziemia ma swoją
przeszłość, doktorze Junz. Wielu nie wierzy w to, lecz my, Ziemianie, wiemy, że z naszej
planetywywodzisięrasaludzka.
–Nocóż,może.Niemampojęcia,czytoprawdaczynie.
– Prawda. Dlatego tej planety nie można porzucić; nie wolno jej porzucić. Kiedyś
zmienimy ją; przywrócimy jej powierzchnię do dawnego stanu. A tymczasem – zostaniemy
tam.
Valonapowiedziałałagodnie:
–JestemterazZiemianką.
Rikspoglądałnaodległyhoryzont.GórneMiastobyłokrzykliwejakzawsze,alejużpuste.
–IlupozostałojeszczenaFlorinie?–zapytał.
– Około dwudziestu milionów – odparł Junz. – Idzie nam coraz wolniej. Trzeba
ewakuowaćichrozważnie.Pozostalijeszczeprzezkilkamiesięcymuszązapewnićnormalne
życie społeczności. Osadnicy dopiero zaczynają. Większość ewakuowanych znajduje się
jeszczewobozachprzejściowychnanajbliższychplanetach.Tonieuniknionetrudności.
–Kiedyostatnimieszkaniecopuściplanetę?
–Taknaprawdętonigdy.
–Nierozumiem.
– Mieszczanin nieoficjalnie poprosił o pozwolenie na pozostanie. Otrzymał je, także
nieoficjalnie.Toniezostaniepodanedopublicznejwiadomości.
–Chcezostać?–Rikbyłzaszokowany.–NaGalaktykę,dlaczego?
–Niewiem–rzekłJunz.–Chybajednaksamsobieodpowiedziałeś,mówiącoZiemi.On
czujetaksamo.Mówi,żeniemożeznieśćmyślioskazaniuFlorinynasamotnąśmierć.
POSŁOWIE
„Prądyprzestrzeni”powstaływ1951rokuizostałyopublikowanew1952roku.Wowym
czasie stosunkowo mało wiedziano o astrofizycznych aspektach powstawania nowej i moje
rozważanianatemat„prądówwęglowych”byłyuzasadnione.Obecnieastronomowiewiedzą
znacznie więcej. Jest rzeczą pewną, że prądy przestrzeni nie mają nic wspólnego
z powstawaniem nowych. (Aczkolwiek, z kolei, analizy międzygwiezdnych obłoków pyłu
i gazu okazały się znacznie bardziej interesujące, niż wyobrażałem to sobie w roku 1951).
Szkoda,gdyżmojeteoriedotycząceprądówprzestrzenibyłytakciekawe(moimzdaniem),że
powinny okazać się słuszne... Ponieważ jednak Wszechświat idzie własnym torem i nie
zamierza zbaczać z niego tylko dlatego, żeby nagrodzić moją inwencję – mogę was jedynie
prosić, abyście, nie zważając na zastrzeżenia, jakie może budzić teoria powstawania nowej,
czerpaliradośćzlekturytejksiążki(zakładając,żejestzczego)takiej,jakajest.
IsaacAsimov