background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

 

 

 

 

 

 

D

WA TYSIĄCE 

MOCNYCH

” 

 

 

 

background image

 

“Mocny” to tramp. W swoim czasie miałem szczęście podróżować przez kilka tygodni z 

hordą, która liczyła dwa tysiące głów i znana była pod nazwą “armia Kelly’ego”. W drodze z 

Kalifornii przez Dziki Zachód generał Kelly i jego bohaterowie szturmem brali pociągi, co się 

na nic nie zdało, bo po przekroczeniu Missouri napotkali zniewieściały Wschód. Wschód nie 

miał  najmniejszej  ochoty  na  bezpłatny  transport  dwu  tysięcy  łazików.  Przez  pewien  czas 

armia Kelly’ego czekała bezradnie w Council Bluffs, by, przywiedziona zwłoką do rozpaczy, 

ruszyć na zdobycie pociągu akurat w dniu, kiedy do niej przystałem. 

Widok był imponujący. Generał Kelly dosiadł wspaniałego karego rumaka i przyjmował 

defiladę  -  swoich  dwu  tysięcy  “mocnych”,  którzy  pod  rozwiniętymi  chorągwiami,  w  takt 

bojowych  tonów  kapeli  doboszów  i  trębaczy,  kompania  po  kompanii  maszerowali  dwiema 

dywizjami w stronę torów kolejowych opodal maleńkiej mieściny Weston, odległej o siedem 

mil. Jako najświeższy rekrut, znajdowałem się w ostatniej kompanii ostatniego pułku drugiej 

dywizji - i to w ostatniej czwórce straży tylnej. Armia legła biwakiem obok linii kolejowej lub 

raczej  linii  kolejowych,  gdyż  było  ich  dwie  -  do  Chicago,  Milwaukee  i  Saint  Paul  oraz  do 

Rock Island. 

Zamierzaliśmy  opanować  pierwszy  pociąg,  lecz  władze  kolejowe  pokrzyżowały  nasze 

plany  i  zdecydowanie  wygrały.  Pierwszego  pociągu  nie  było.  Dwa  towarzystwa  kolejowe 

doszły  do  porozumienia  i  ruch  zawiesiły.  Obozowaliśmy  więc  przy  zamarłych  torach,  a 

tymczasem dobrzy ludzie z Omaha i Council Bluffs zaczynali działać. Trwały przygotowania, 

aby  utworzyć  bandę,  zawładnąć  pociągiem  w  Council  Bluffs  i  złożyć  go  nam  w  darze 

przyprowadziwszy  szczęśliwie  do  Weston.  Ale  i  tę  grę  zwietrzyły  władze  kolejowe.  Nie 

czekały na organizujące się bandy. Wczesnym rankiem drugiego dnia lokomotywa z jednym 

wagonem  osobowym  podjechała  do  stacji  i  stanęła  na  bocznicy.  Był  to  znak,  że  powraca 

zamarłe życie, więc cała armia rozmieściła się wzdłuż torów. 

Nigdy jednak życie nie  wracało  na opustoszałe  szyny  w sposób równie  przewrotny  jak 

tamtym  razem.  Od  zachodu  przeszył  powietrze  gwizd  parowozu.  Zbliżał  się,  zmierzał  ku 

wschodowi.  My  też  zmierzaliśmy  ku  wschodowi.  Poruszenie  przebiegło  długie  szeregi. 

Gwizd  rozbrzmiewał  raz  po  raz,  gwałtownie,  zawzięcie;  rozwijając  maksymalną  szybkość 

pociąg przemknął z łoskotem. Nie ma na świecie trampa, który potrafiłby złapać taki pociąg. 

Zagwizdała następna lokomotywa i drugi pociąg przeleciał rozwijając maksymalną szybkość 

- po drugim, trzeci, czwarty i tak pociąg po  pociągu do ostatniego, którego skład stanowiły 

wagony  osobowe,  kryte  i  otwarte  towarowe,  nieczynne  lokomotywy,  wagony  brekowe, 

ambulansy pocztowe, platformy remontowe, cały wybrakowany park gromadzony zazwyczaj 

na  wielkich  stacjach  kolejowych.  Wreszcie  bocznice  Council  Bluffs  zostały  kompletnie 

background image

 

oczyszczone,  lokomotywa  z  jednym  wagonem  osobowym  ruszyła  ku  wschodowi,  tory 

zamarły powtórnie i na dobre. 

Upłynął dzień jeden i drugi. Nic się nie działo. Wzdłuż torów biwakowały dwa tysiące 

trampów nękanych deszczem ze śniegiem, mżawką, gradem. Jednakże nocą dobrzy ludzie z 

Council  Bluffs  zyskali  jeden  punkt  przewagi  nad  władzami  kolejowymi.  Uformowana  tam 

banda przeprawiła się za rzekę do Omaha i połączywszy się z drugą bandą zrobiła wypad na 

stację  towarzystwa  kolejowego  Union  Pacific.  Wspólnymi  siłami  zacni  ludzie  najprzód 

zdobyli parowóz, później zestawili jakoś pociąg, zatłoczyli go niemiłosiernie i przyjechali do 

nas  linią  z  Rock  Island.  Władze  kolejowe  starały  się  udaremnić  również  tę  akcję,  lecz 

poniosły  klęskę  ku  śmiertelnej  trwodze  zawiadowcy  odcinka  drogowego  i  jakiegoś 

funkcjonariusza stacyjnego z Weston. Ci dwaj posłuszni sekretnemu rozkazowi nadesłanemu 

telegraficznie,  próbowali  rozkręcić  szyny  i  wykoleić  tłum  naszych  sympatyków.  Przyłapani 

na  gorącym  uczynku,  otoczeni  przez  dwa  tysiące  rozjuszonych  trampów,  zawiadowca 

odcinka  drogowego  oraz  jego  zausznik  gotowali  się  na  śmierć.  Nie  przypominam  sobie,  co 

ich ocaliło - zapewne nadejście pociągu. 

Obecnie przyszła kolej na naszą porażkę i rzeczywiście tak się stało. Połączone bandy z 

Council  Bluffs  i  Omaha  przeholowały  w  pośpiechu  i  zapomniały,  że  pociąg  musi  być 

wystarczająco długi. Nie było w nim miejsca dla dwu tysięcy łazików. Wobec tego połączone 

bandy i nasza armia wznosiły entuzjastyczne okrzyki, bratały się i przed rozstaniem śpiewały 

pieśni. Bandy odjechały do Omaha zdobytym pociągiem, my rozpoczęliśmy następnego rana 

stuczterdziestomilowy marsz do Des Moines. Po przekroczeniu Missouri 

Kelly’ego została spieszona i od tej pory nigdy nie wznowiła podróży koleją. Zabieg ten 

kosztował moc pieniędzy władze kolejowe, które jednak wychodziły z założeń zasadniczych i 

postawiły na swoim. 

Underwood,  Leola,  Menden,  Avoca,  Walnut,  Marno,  Atlantic,  Wyoto,  Anita,  Adair, 

Adam, Casey, Stuart, Dexter, Carlham, De Soto, Van Meter, Booneville, Commerce, Valley 

Junction  -  jak  odradzają  się  w  pamięci  nazwy  miejscowości,  kiedy  śledzę  na  mapie  szlak 

naszej wędrówki przez żyzne ziemie Iowy! A ten gościnny lud farmerów! Wyciągali wozy, 

aby  podwozić  nam  bagaż.  Przy  drogach  podejmowali  nas  gorącymi  obiadami.  Burmistrze 

małych, zasobnych miasteczek wygłaszali mowy powitalne i co tchu wyprawiali kolumnę w 

dalszą drogę. Na spotkanie wychodziły nam delegacje małych dziewczynek i panien, a dobrzy 

obywatele  setkami  wylęgali  z  domów,  aby  ująwszy  się  za  ręce  tworzyć  kordon  i 

przeprowadzać nas główną ulicą swojego miasta. Nasza wizyta sprawiała takie wrażenie, jak 

przyjazd cyrku, a zdarzało się to co dzień, gdyż po drodze napotykaliśmy wiele miasteczek. 

background image

 

Wieczorami  ludność  zalewała  biwaki.  Każda  kompania  miała  własne  ognisko  i  przy 

każdym ognisku coś się działo. Kucharze z mojej kompanii - kompanii “L” - byli mistrzami 

śpiewu i tańca, więc stanowili gwóźdź programu. W innej części obozowiska popisywał się 

chór, a jednym z jego solistów był wypożyczany z naszej kompanii “Dentysta”, co napawało 

nas  nie  lada  dumą.  Wyrywał  on  zęby  całej  armii,  a  że  zabiegi  odbywały  się  przeważnie  w 

czasie  posiłków,  znaczna  rozmaitość  wydarzeń  wpływała  zbawiennie  na  nasze  trawienie. 

Dentysta nie dysponował środkami znieczulającymi, łatwo jednak znajdował dwu lub trzech 

ochotników,  którzy  z  prawdziwą  przyjemnością  trzymali  pacjenta.  Niezależnie  od  imprez 

organizowanych  przez  poszczególne  kompanie,  często  odprawiano  modły  pod  kierunkiem 

miejscowych kaznodziejów, nigdy zaś nie brakowało  chętnych do wygłaszania przemówień 

politycznych.  Wszystko  to  działo  się  naraz,  niby  w  dobrze  zorganizowanym  wesołym 

miasteczku  podczas  wielkiego  jarmarku.  Pośród  dwu  tysięcy  trampów  znajdzie  się  wiele 

talentów.  Przypominam  sobie,  że  mieliśmy  wyborową  dziewiątkę  baseballa,  która  każdej 

niedzieli - niekiedy nawet dwa razy - organizowała spotkania z lokalnymi drużynami. 

W ubiegłym roku, kiedy podróżując z odczytami wjeżdżałem do Des Moines pulmanem - 

naturalnie  prawdziwym,  nie  “pulmanem  z  bocznymi  drzwiami”  -  na  krańcach  miasta 

zobaczyłem  stare  cieplarnie  i  serce  zabiło  mi  żywiej.  Tutaj,  w  tych  cieplarniach,  przed 

dwunastoma laty, armia stanęła obozem i przysięgła uroczyście, że ma zbolałe nogi i dalej nie 

zrobi kroku. Opanowaliśmy cieplarnie i oznajmili mieszkańcom Des Moines, że zamierzamy 

zostać  -  przyszliśmy,  ale  za  nic  nie  odejdziemy.  Des  Moines  to  miasteczko  gościnne, 

niezdolne  jednak  wytrzymać  zbyt  dużo.  Zechciej,  miły  czytelniku,  zrobić  prosty  rachunek 

arytmetyczny.  Dwu  tysiącom  trampów  potrzeba  trzech  posiłków  dziennie,  co  czyni  sześć 

tysięcy  posiłków  na  dzień,  czterdzieści  dwa  tysiące  na  tydzień  lub  sto  sześćdziesiąt  osiem 

tysięcy  podczas  miesiąca  najkrótszego  w  kalendarzu.  To  kosztuje,  a  że  nie  mieliśmy 

pieniędzy, kłopot spadał na Des Moines. 

Ludność  miasta  była  w  rozpaczy.  Tkwiliśmy  na  biwaku,  wygłaszali  przemówienia 

polityczne,  organizowali  koncerty  religijne,  grali  w  baseballa  lub  krykieta  i  każdego  dnia 

zjadali  sześć  tysięcy  posiłków,  a  Des  Moines  płaciło.  Obywatele  pertraktowali  z 

towarzystwami  kolejowymi,  lecz  te  były  uparte.  Orzekły,  że  nie  pojedziemy,  i  sprawa 

załatwiona.  Pozwolenie  nam  na  jazdę  stworzyłoby  precedens,  a  o  takim  precedensie 

towarzystwa kolejowe nie chciały słyszeć. Więc jedliśmy nadal i to było najtragiczniejsze w 

tej  całej  sytuacji.  Wybieraliśmy  się  do  Waszyngtonu,  więc  Des  Moines  musiałoby  rozpisać 

pożyczkę  municypalną,  by  pokryć  koszt  naszego  przejazdu  nawet  po  taryfie  ulgowej.  Z 

background image

 

drugiej  strony  musiałoby  rozpisać  pożyczkę  municypalną  celem  zaprowiantowania 

dwutysięcznej armii. 

Nagle  jakiś  miejscowy  geniusz  rozwikłał  problem.  Nie  chcemy  maszerować  -  zgoda! 

Wobec tego pojedziemy. Od Des Moines do Keokuk nad Missisipi płynie rzeka Des Moines, 

której  wspomniany  odcinek  mierzy  z  grubsza  trzysta  mil.  Miejscowy  geniusz  osądził,  iż 

możemy odbyć podróż drogą wodną, jak zostaniemy zaopatrzeni w stosowną flotyllę. Udamy 

się z biegiem Missisipi do Ohio, następnie zaś pod prąd Ohio i ostatecznie do Waszyngtonu 

odbędziemy niedługi spacer przez góry. 

Des  Moines  ogłosiło  subskrypcję  i  społecznie  usposobieni  obywatele  zaofiarowali 

kilkanaście tysięcy dolarów. Sprowadzono pokaźne ilości drewna, lin, gwoździ, bawełny do 

kalfatażu  i  na  brzegach  rzeki  Des  Moines  rozkwitła  wielka  era  szkutnictwa.  Niestety,  Des 

Moines  to  nędzna  struga,  niesłusznie  zaszczycana  mianem  rzeki.  Na  rozległych  obszarach 

naszego  Zachodu  zasłużyłaby  najwyżej  na  nazwę  strugi.  Najstarsi  mieszkańcy  miasteczka 

kiwali głowami, mówiąc, że nie uda się przedsięwzięcie. W rzece nie starczy wody, by nas 

spławić.  Miasto  nie  dbało  o  to.  Zależało  mu  jedynie,  aby  nas  wyprawić  w  drogę,  a  my, 

doskonale odżywieni optymiści, nie przejmowaliśmy się również. 

W środę, dziewiątego maja 1894 roku, wyruszyliśmy w drogę rozpoczynając gigantyczny 

piknik.  Des  Moines  wykręciło  się  stosunkowo  łatwo  i  niewątpliwie  winne  jest  spiżowy 

pomnik lokalnemu geniuszowi, który uwolnił je od plagi. Oczywiście miasto musiało zapłacić 

za  łodzie;  ponadto  zjedliśmy  sześćdziesiąt  sześć  tysięcy  posiłków  i  dodatkowe  dwanaście 

tysięcy zabraliśmy  jako  prowiant  na przypadek  głodu  wśród dzikich bezdroży. Któż jednak 

wyobrazi  sobie  przebieg  wydarzeń,  gdybyśmy  w  Des  Moines  spędzili  jedenaście  miesięcy, 

nie  jedenaście  dni?  Na  pożegnanie  zapowiedzieliśmy  ludności  miasta,  że  wrócimy,  jeżeli 

rzeka nas zawiedzie. 

Dobrze było mieć w magazynie dwanaście tysięcy posiłków, a bez wątpienia najlepiej dla 

opiekunów  tego  magazynu,  który  zawieruszył  się  niebawem  i  przynajmniej  moja  krypa  nie 

oglądała  go  ani  razu.  Podczas  wędrówki  rzecznej  system  podziału  na  kompanie  uległ 

beznadziejnemu  poplątaniu.  W  każdym  zgromadzeniu  ludzkim,  w  każdym  obozie  muszą 

znaleźć się w pewnych proporcjach dekownicy, niedojdy, przeciętniacy, spryciarze. W mojej 

łodzi  znalazła  się  śmietanka  kompanii  “L”  -  dziesięciu  chłopców  spryciarz  w  spryciarza. 

Trafiłem do nich sz dwu racji. Przede wszystkim byłem spryciarzem nie gorszym niż inni. Po 

drugie,  mój  przydomek  brzmiał  “Jack-żeglarz”,  musiałem  zatem  znać  się  na  łodziach  i 

podróżowaniu drogą wodną. Nasza dziesiątka zapomniała rychło o pozostałych czterdziestu z 

kompanii “L”, a gdy minął ją jeden posiłek, zapomniała też o magazynie prowiantowym oraz 

background image

 

intendentach.  Zyskaliśmy  niezależność.  Na  własną  rękę  płynęliśmy  z  biegiem  rzeki, 

wyprzedzali  inne  łodzie,  organizowali  żarcie  i,  przyznaję  ze  wstydem,  nieraz  zagarnialiśmy 

żywność,  którą  farmerzy  przygotowali  dla  całej  armii.  Na  znacznej  części  trzystumilowego 

odcinka byliśmy zwykle o pół dnia lub nawet dzień drogi przed siłami głównymi. Udało nam 

się  zdobyć  kilka  amerykańskich  flag,  kiedy  więc  dostrzegaliśmy  jakąś  miejscowość  albo 

zgromadzoną  nad  brzegiem  grupę  farmerów,  rozwijaliśmy  owe  flagi  i  tytułując  się  strażą 

przednią  żądaliśmy  wyjaśnień  na  temat  prowiantu  przysposobionego  dla  armii.  Naturalnie 

reprezentowaliśmy  tę  armię  i  nam  przekazywano  zapasy  żywności.  Ale  nie  było  w  nas 

małostkowej  chciwości.  Nigdy  nie  zabieraliśmy  więcej,  niż  dało  się  unieść,  unosząc 

oczywiście  to,  co  najlepsze.  Nie  odrzuciliśmy  na  przykład  tytoniu  wartości  kilku  dolarów, 

ofiarowanego  przez  jakiegoś  wspaniałomyślnego  farmera.  Nie  odrzucaliśmy  masła  i  cukru, 

kawy i puszek z konserwami. Ale tam, gdzie zapasy składały się z worków grochu i mąki lub 

dwu  czy  trzech  świeżo  zarżniętych  wołów,  rezygnowaliśmy  z  nich  bez  wahania  rzucając 

rozkaz, by prowiant wydać intendentom, których łódź podąża naszym śladem. 

Do licha! Zaradna dziesiątka zbierała śmietankę z nadrzecznych okolic! Przez długi czas 

generał Kelly daremnie usiłował nas poskromić. W lekkim, krągłodennym czółnie wyprawiał 

dwu wioślarzy, którzy mieli doścignąć nas i położyć kres pirackim praktykom. Pościg udał się 

-  rzecz  zrozumiała  -  ale  ich  było  dwu,  nas  dziesięciu.  Oznajmili,  że  są  upoważnieni  przez 

samego  generała,  by  nas  aresztować,  kiedy  zaś  daliśmy  wyraz  swemu  niezadowoleniu, 

pośpieszyli do najbliższej mieściny i zażądali pomocy od czynników oficjalnych. Wobec tego 

natychmiast  wysiedliśmy  na  brzeg,  przyrządzili  wczesną  kolację  i  pod  osłoną  nocy  minęli 

najbliższą mieścinę wraz z jej czynnikami oficjalnymi. 

Część  tej  podróży  uwieczniłem  w  dzienniku.  Odczytuję  go  teraz  i  wciąż  napotykam 

zwrot powtarzający się uparcie: “Jedzenie dobre”. Jedliśmy dobrze - to prawda. Gardziliśmy 

nawet kawą na wodzie. Naszą kawę przyrządzaliśmy na mleku nazywając ten boski napój - o 

ile sobie przypominam - “jasna wiedeńska”. 

Zaradna dziesiątka znajdowała się na czele i zbierała śmietankę, intendenci pozostawali 

daleko  w  tyle,  a  zagubione  pośrodku  siły  główne  przymierały  głodem.  Postępowaliśmy 

niesumiennie  wobec  armii  -  przyznaję  -  lecz  naszą  grupę  tworzyło  dziesięciu 

indywidualistów. Nie brakowało nam inicjatywy, przedsiębiorczości oraz głębokiej wiary, że 

prowiant winien przypadać temu, kto pierwszy przybędzie; “jasna wiedeńska” słusznie należy 

się  silnym.  Lecz  armia  musiała  się  obejść  bez  żarcia  przez  czterdzieści  osiem  godzin. 

Wreszcie zrobiła postój w maleńkim miasteczku o mniej więcej trzystu mieszkańcach. Nazwy 

tego  miasteczka  nie  pamiętam,  lecz  zdaje  mi  się,  że  brzmiała  Red  Rock.  Podobnie  jak  we 

background image

 

wszystkich  miejscowościach  na  drodze  armii  ludność  Red  Rock  utworzyła  komitet 

bezpieczeństwa. Licząc po pięć osób na rodzinę było tam około sześćdziesięciu rodzin. Cóż 

dziwnego,  że  komitet  bezpieczeństwa  zdrętwiał  ze  strachu,  gdy  miasto  nawiedziły  dwa 

tysiące  zgłodniałych  trampów,  a  łodzie  ich  stanęły  u  brzegu  rzeki  w  dwu  albo  trzech 

szeregach. Generał Kelly był uczciwy i prawy. Nie zamierzał dręczyć nieszczęsnej mieściny. 

Rozumiał, że sześćdziesiąt rodzin nie może dostarczyć darmo dwu tysięcy posiłków. Zresztą 

armia miała swój skarbiec. 

Ale komitet bezpieczeństwa zupełnie stracił głowę. “Nie współdziałać z najeźdźcą” - to 

była ich dewiza, kiedy więc generał Kelly chciał kupić żywność, komitet odmówił z miejsca. 

Nie  było  nic  na  sprzedaż.  Pieniądze  generała  Kelly  były  nieważne  w  tamtym  mieście. 

Wówczas  generał  Kelly  zaczął  działać.  Zabrzmiały  surmy.  Armia  opuściła  łodzie  i  wzdłuż 

wybrzeża rzeczki uformowała szyk bojowy. Generał Kelly nie szafował słowami. 

- Chłopcy! - rozpoczął - kiedy jedliście ostatni raz? 

- Przedwczoraj - odkrzyknęli chłopcy. 

- Głodni jesteście? 

Powietrze  zadrżało  od  potężnego  “tak”!  z  dwu  tysięcy  gardzieli.  Wtedy  generał  Kelly 

zwrócił się do komitetu bezpieczeństwa: 

-  Zechcą  panowie  ocenić  sytuację.  Moi  ludzie  nie  jedli  od  czterdziestu  ośmiu  godzin. 

Jeżeli  wypuszczę  ich  na  miasto,  nie  odpowiadam  za  rozwój  wydarzeń.  Są  gotowi  na 

wszystko.  Chciałem  zakupić  dla  nich  prowiant,  panowie  odmówili  sprzedaży.  Teraz  cofam 

ofertę. Nie proszę już. Wymagam.  Na decyzję  zostawiam pięć minut. Albo zarżną panowie 

sześć  wołów  i  wydadzą  cztery  tysiące  posiłków,  albo  wypuszczę  swoich  ludzi.  Pięć  minut, 

proszę panów. 

Przerażony  komitet  bezpieczeństwa  spojrzał  na  dwa  tysiące  zgłodniałych  łazików  i 

skapitulował.  Nie  czekał  pięciu  minut.  Uznał,  że  nie  ma  wyboru.  Rzeź wołów  i  rekwizycja 

żywności rozpoczęły się niezwłocznie. Armia zjadła suty obiad. 

Tymczasem  dziesiątka  bezlitosnych  indywidualistów  sunęła  przodem  i  wybierała 

wszystko,  co  w  ręce  wpadło.  Ale  generał  Kelly  poradził  sobie  nawet  z  nami.  Obydwoma 

brzegami rzeki wyprawił jeźdźców, którzy ostrzegali farmerów oraz ludność miejską. Zadanie 

to  spełnili  bez zarzutu.  Gościnni uprzednio  farmerzy  gotowali nam lodowate przyjęcie albo 

gdy próbowaliśmy lądować, wzywali policjantów i spuszczali psy. Wiem o tym z osobistego 

doświadczenia.  Dwa  psy  opadły  mnie  w  miejscu  odgrodzonym  od  rzeki  płotem  z  drutu 

kolczastego. Dźwigałem dwa wiadra mleka na “jasną wiedeńską”. Nie uszkodziłem płotu, ale 

piliśmy  tamtego  dnia  ordynarną  kawę  gotowaną  na  zwyczajnej  wodzie,  no  i  musiałem 

background image

 

“wpaść”  do  pewnej  miejscowości  w  poszukiwaniu  pary  znośnych  spodni.  Ciekaw  -  jestem, 

łaskawy czytelniku, czy próbowałeś kiedy przesadzić szybko płot z drutu kolczastego mając 

w  prawej  i  lewej  ręce  po  wiadrze  mleka?  Od  tamtej  pory  żywię  szczególne  uprzedzenie 

wobec drutu kolczastego i zbieram dane statystyczne w tej materii. 

Póki  wyprzedzali  nas  dwaj  jeźdźcy  generała  Kelly’ego,  nie  było  mowy  o  dostatnim 

wyżywieniu,  wobec  czego  powróciliśmy  do  armii,  aby  wszcząć  rewolucję.  Była  to  afera 

nieznacznej  miary,  rozbiła  jednak  kompanią  “L”  drugiej  dywizji.  Kapitan  tej  kompanii  nie 

chciał  przyjąć  -  jak  się  wyraził  -  dezerterów,  zdrajców,  maruderów  i  gdy  pobierał  z 

intendentury  prowiant  dla  podkomendnych,  nam  nic  nie  dawał.  Nie  docenił  nas  -  w 

przeciwnym  razie  nie  skąpiłby  żarcia  takiej  dziesiątce.  Rychło  poczęliśmy  spiskować  z 

porucznikiem,  który  przystał  do  nas  wraz  z  załogą  swojej  łodzi,  za  co  został  obwołany 

kapitanem nowej kompanii “M”. Dowódca kompanii “L” podniósł raban. Wzięli się do nas 

generał Kelly, pułkownik Speed, pułkownik Baker. Ale nasza dziesiątka trzymała się mocno i 

rewolucję zalegalizowano. 

Nadal nie zawracaliśmy sobie głowy intendenturą. Nasi spryciarze wyciskali z farmerów 

lepszy  prowiant.  Ale  świeżo  kreowany  kapitan  żywił  pewne  podejrzenia  wobec  doborowej 

dziesiątki.  Nie  wiedział,  kiedy  zobaczy  nas  znowu,  jeżeli  z  rana  wysuniemy  się  na  czoło, 

postanowił  więc  ugruntować  swoją  władzę  i  w  tym  celu  wezwał  kowala.  Rufa  naszej  łodzi 

została opatrzona dwoma mocnymi kółkami z żelaza. Odpowiednio dopasowane potężne haki 

znalazły się na dziobie drugiej łodzi. Krypy ustawiono jedna za drugą, haki trafiły w kółka i 

to  definitywnie  załatwiło  sprawę.  Temu  kapitanowi  nie  mogliśmy  się  zgubić.  Ale  byliśmy 

niepokonani. Nawet z kajdanów potrafiliśmy ukuć cudowne urządzenie, które pozwoliło nam 

wysforować się przed siły główne. 

Jak wszystkie wielkie wynalazki, ten również powstał przypadkowo. Odkrycie nastąpiło, 

gdy  pierwszy  raz  nadzialiśmy  się  na  karpę  w  wartkim  nurcie.  Czołowa  łódź  utknęła,  druga 

szarpana  prądem  obracała  ją  na  przeszkodzie.  Daremnie  usiłowaliśmy  się  jakoś  wyzwolić. 

Wtedy zakomenderowałem, aby załoga czołowej łodzi przeszła do drugiej. W mgnieniu oka 

czołowa łódź spłynęła gładko i ludzie powrócili na swoje miejsca. Od tej pory przestały nas 

trwożyć  karpy,  głazy,  mielizny  i  inne  zatory  na  rzece.  W  momencie  kiedy  łódź  czołowa 

grzęzła,  załoga  jej  przeskakiwała  do  drugiej.  Oczywiście  czołowa  zyskiwała  swobodę 

ruchów, osiadała natomiast druga. Wówczas dziesiątka zuchów przenosiła się automatycznie 

z drugiej łodzi do czołowej i druga łódź nabierała sprawności. 

Krypy  używane  przez  armię  nie  różniły  się  między  sobą.  Wszystkie  były  szerokie  i 

krótkie, miały płaskie dno i  zarys  czworokątny.  Ich szerokość  wynosiła sześć stóp,  długość 

background image

 

dziesięć,  głębokość  półtorej  stopy.  Kiedy  zatem  siedziałem  u  steru  drugiej  z  połączonych 

hakami  łodzi,  miałem  przed  sobą  statek  dwadzieścia  stóp  długi,  wypełniony  dwudziestką 

tęgich  trampów,  którzy  zmieniali  się  przy  wiosłach  i  żerdkach  pychowych,  a  ponadto 

zawierający koce, sprzęt kuchenny, nasze prywatne zapasy żywności. 

Generał  Kelly  nadal  miał  z  nami  kłopoty.  Odwołał  swoich  jeźdźców,  by  zastąpić  ich 

trzema  łodziami  policyjnymi,  które  tworzyły  straż  przednią  i  nie  pozwalały  wyprzedzać  się 

komukolwiek.  Statek  transportujący  kompanię  “M”  miał  na  pieńku  z  tymi  łodziami. 

Naturalnie  łatwo  mogliśmy  wysforować  się  do  przodu,  lecz  nie  chcieliśmy  naruszać 

dyscypliny.  Wobec  tego  zachowywaliśmy  przyzwoitą  odległość  od  ruf  łodzi  policyjnych  i 

oczekiwali sposobności. Oczekiwaliśmy cierpliwie, chociaż wiedzieliśmy, że przed nami leży 

dziewicza kraina farmerów - nie obżebrana, więc hojna. Trzeba nam było tylko białej wody, 

kiedy zatem minęliśmy kolano rzeczki i zobaczyli odcinek o wartkim prądzie, zdaliśmy sobie 

sprawę, co nastąpić musi. Bęc! Pierwsza łódź policyjna trafia na kamień. Buch! Coś całkiem 

podobnego  przytrafia  się  drugiej.  Łup!  Trzecia  dzieli  los  poprzedniczek.  Oczywiście  i  nas 

spotkało  to  samo,  ale...  raz,  dwa!  Załoga  czołowej  łodzi  znajduje  się  w  drugiej.  Raz,  dwa! 

Wszyscy  są  już  w  czołowej  łodzi,  druga  się  opróżnia.  Raz,  dwa!  Obie  załogi  powracają  na 

dawne miejsca i całość sunie z nurtem. 

- Stać! Stać, łobuzy! - wrzeszczą tamci z policyjnych łodzi. 

- Nie da rady! Niestety ta cholerna woda! - biadamy mknąc wartkim prądem ku gościnnej 

krainie farmerów, aby śmietanką jej bogactw uzupełniać prywatne zapasy żywności. 

Znowu  pijemy  “jasną  wiedeńską”  i  wierzymy  głęboko,  że  prowiant  słusznie  należy  się 

temu, kto pierwszy przybędzie. 

Biedny  generał  Kelly!  Musiał  wykombinować  inny  sposób.  Cała  flotylla  wystartowała 

przed nami. Kompania “M” drugiej dywizji zajęła w szyku miejsce właściwe, czyli ostatnie. 

Ale skuteczna rada na ten nowy sposób kosztowała ledwie jeden dzień. Przed sobą mieliśmy 

dwadzieścia pięć mil  trudnej  wody  - same  głazy, wiry, mielizny, karpy.  Właśnie na myśl  o 

tym  odcinku  najstarsi  mieszkańcy  Des  Moines  z  powątpiewaniem  kiwali  głowami.  Blisko 

dwieście  łodzi  rozpoczęło  żeglugę  przez  trudną  wodę  i  niebawem  szyk  poplątał  się 

zadziwiająco.  Tylko  my  sunęliśmy  niby  po  maśle  między  uwięzionymi  krypami.  Jedynie 

drogą  lądową  można  było  ominąć  głazy,  płycizny,  karpy.  My  jednak  nie  potrzebowaliśmy 

omijać niczego. Szliśmy prosto na przeszkody. Raz, dwa! Raz, dwa! Załoga czołowej łodzi do 

drugiej,  później  odwrotnie  i  znów  na  dawne  miejsca.  Wieczorem  rozbiliśmy  obóz  i 

leniuchowali  przez  cały  dzień  następny  czekając,  aby  armia  połatała  uszkodzone  łodzie  i 

zrównała się z nami. 

background image

 

Nasza złośliwość nie znała granic. Postawiliśmy maszt, podnieśli żagle-koce i odbywali 

podróż w skróconym czasie, gdy wszyscy inni mozolili się w godzinach nadliczbowych, aby 

nie stracić nas z oczu. 

Generał Kelly odwołał się do dyplomacji. Na zwykłą modłę nie zdołałaby nas doścignąć 

żadna  jednostka  pływająca.  Nie  ulegało  wątpliwości,  że  stanowimy  szajkę  najtęższych 

zuchów  na  wodach  Des  Moines.  Zlikwidowano  łodzie  policyjne,  nasz  pokład  zaszczycił 

swoją obecnością pułkownik Speed i w asyście tego wybitnego oficera pierwsi osiągnęliśmy 

Keokuk  nad  Missisipi.  Obecnie  chciałbym  powiedzieć  generałowi  Kelly’emu  oraz 

pułkownikowi  Speedowi:  oto  moja  prawica!  Obydwaj  byliście  bohaterami,  godnymi  miana 

prawdziwego  mężczyzny.  Gorzko  żałuję  co  najmniej  dziesięciu  procent  przykrości,  jakie 

sprawiła wam czołowa łódź kompanii “M”. 

W Keokuk z całej flotylli związano jedną kolosalną tratwę i po dniu żeglugi z wiatrem 

wziął  nas  na  hol  parowiec  płynący  z  biegiem  Missisipi  do  Quincy  w  stanie  Illinois.  Tam 

stanęliśmy  obozem  na  Gęsiej  Wyspie,  położonej  opodal  przeciwległego  brzegu  rzeki. 

Zaniechano  metody  jednej  tratwy.  Łodzie  łączone  w  grupy  po  cztery  nakrywano  spiesznie 

pokładami. Ktoś powiedział mi, że Quincy to miasto najbogatsze wśród miast swojej miary, 

jak  Stany  Zjednoczone  długie  i  szerokie.  Skoro  to  usłyszałem,  odczułem  nieposkromioną 

pokusę,  by  “tam  wdepnąć”.  Rzecz  zrozumiała.  Nikt  z  odrobiną  oleju  w  głowie  nie  mógł 

pominąć  równie  obiecującej  miejscowości.  Przeprawiłem  się  przez  rzekę  małym  czółnem, 

wróciłem zaś w okazałej barce, załadowanej po burtę rezultatami “wdepnięcia”. Oczywiście 

zatrzymałem na własne potrzeby całą zebraną gotówkę - sporą mimo uregulowania należności 

za  wynajem  barki.  Pamiętałem  też  o  dolnej  bieliźnie,  skarpetkach,  wierzchniej  garderobie, 

koszulach, obuwiu, nakryciu głowy. Później kompania “M” wzięła, co jej było trzeba, i stos 

godny jeszcze uwagi oddaliśmy kompanii “L”. Niestety, w owe dni byłem młody i rozrzutny. 

Poczciwym ludziom z Quincy opowiedziałem tysiąc historyjek, z których każda była dobra. 

Później,  kiedy  zabrałem  się  do  pisania  dla  rozmaitych  magazynów,  nieraz  biadałem  nad 

obfitością treści i skarbami wyobraźni, którymi obdarzyłem wtedy szczodrze Quincy w stanie 

Illinois. 

Niepokonana dziesiątka rozpadła się w mieście Hannibal w stanie Missouri - rozpadła się 

bez planu, całkiem spontanicznie. “Kotlarz” i ja zdezerterowaliśmy ukradkiem. Tego samego 

dnia Scotty i Davy odbyli spieszną przeprawę na brzeg rzeki po stronie stanu Illinois. Ulotnili 

się także McAvoy i “Ryba”. Z dziesiątki ubyło sześciu, a co stało się z pozostałymi czterema, 

nie  mam  pojęcia.  Jako  próbkę  życia  “na  szlaku”  przytoczę  kilka  fragmentów  mojego 

dziennika, pochodzących z okresu bezpośrednio po dezercji. 

background image

10 

 

“Sobota.  26  maja.  O  godzinie  2.11  w  nocy  złapaliśmy  pośpieszny,  który  zwolnił  na 

rozjeździe. Scotty i Davy zostali zdjęci zaraz. Nas czterech zdjęto o czterdzieści mil dalej, na 

stacji  Bluffs.  Po  południu  «Ryba»  i  McAvoy  złapali  towarowy,  kiedy  «Kotlarz»  i  ja 

poszliśmy skombinować coś na ząb”. 

“Niedziela. 27 maja. O godz. 3.21 w nocy złapaliśmy pośpieszny. Na ślepej  platformie 

bagażowego  byli  Scotty  i  Davy.  Wszyscy  zostaliśmy  zdjęci  w  Jacksonville,  już  za  dnia. 

Przebiega tędy linia C. i A. , chyba więc przesiądziemy się na nią. «Kotlarz» poszedł dokądś i 

nie wrócił. Pewno złapał towarowy.” 

“Poniedziałek.  28  maja.  «Kotlarza»  nie  ma.  Scotty  i  Davy  znaleźli  gdzieś  nocleg  i  nie 

przyszli  w  porę,  by  złapać  osobowy  K.C.  o  3.30.  Ja  złapałem  go  i  po  wschodzie  słońca 

wylądowałem  w  Masson  City,  mieście  o  dwudziestu  pięciu  tysiącach  mieszkańców.  Tam 

złapałem pociąg bydlęcy i jechałem przez cała noc.” 

“Wtorek. 29 maja. O 7 rano przybyłem do Chicago...” 

Po  wielu  latach,  będąc  w  Chinach,  dowiedziałem  się  z  niemałą  przykrością,  że  metoda 

żeglugi zastosowana na trudnych wodach Des Moines (Raz, dwa! Raz, dwa! Czołowa łódź, 

druga.  Druga,  czołowa.)  nie  była  oryginalnym  wynalazkiem.  Identyczny  system  stosują  od 

tysięcy lat chińscy przewoźnicy rzeczni. Ale pomysł jest sprytny  - sprytny, jeżeli nawet nie 

nasz  własny.  Odpowiada  testowi  prawdy  doktora  Jordana:  “Czy  to  spełni  zadanie?  Czy 

powierzyłbyś temu własne życie?”