Ann Major
Dziecko buszu
(Widerness Child)
Tłum Witold Nowakowski
PROLOG
Słońce zniknęło za postrzępionymi szczytami gór. Pół godziny później ucichł palący wiatr,
który wiał z rozległego australijskiego interioru.
Pilot zmęczonym ruchem potarł zaczerwienione oczy. Od wielu godzin zmagał się z upałem.
Spojrzał przed siebie. Niebo nabrało opalizujących barw, a w dole zaczął się ruch rozmaitych
nocnych zwierząt. Za dnia żadne z miejscowych stworzeń nie opuszczało kryjówki.
Czynił to jedynie biały człowiek.
Samolot leciał nisko, kierując się na północny zachód. Gdy przekroczył granicę zamkniętego
obszaru Jackson Downs, umieszczony na pokładzie licznik Geigera zatykał głośno.
Pilot poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Uniósł dłoń i począł obgryzać postrzępione
paznokcie. Samolot jeszcze bardziej zniżył lot i zatoczył koło nad opustoszałą zagrodą.
Wskazówka licznika powoli wędrowała ku górze. Pilot drżącymi rękami przerzucił drążek
sterowniczy. Jeszcze dwa okrążenia. Gdzieś w dole znajdowała się pokaźna ilość uranu.
Pilot wyjrzał przez okienko. Pod brzuchem dwusilnikowej maszyny ciągnęły się tysiące
hektarów rozpalonej, czerwonej równiny. A pod zwalonymi skałami oczekiwał na znalazcę
prawdziwy skarb – uran.
Mężczyzna nie mógł doczekać się chwili powrotu, gdy będzie mógł powiadomić Noelle
o swym odkryciu. Nareszcie udowodni, że nie jest już chłopcem. Co prawda, jego własny brat
pozbawił rodzinę własności do tego obszaru, pochopnie podejmując decyzję o sprzedaży. Pilot
uśmiechnął się.
Już wkrótce odzyska tę ziemię. Bez względu na przeciwności losu.
Przez chwilę pomyślał o obecnym właścicielu Jackson Downs. Tad Jackson był twardym,
zdecydowanym na wszystko mężczyzną, budzącym respekt u wielu osób. Aby osiągnąć cel,
należało zniszczyć całą jego rodzinę.
Pilot skierował samolot w górę, gdy nagle dostrzegł przed sobą ostrą, zębatą skałę.
W podnieceniu zapomniał kontrolować wysokość lotu.
Gwałtownie szarpnął drążek. Nic. Uran!
Nie wolno mu rozbić się o skały! Nie dzisiaj! Postrzępiona krawędź była coraz bliżej. Życie
nigdy nie miało w sobie tak wiele słodyczy. Ani tyle okrucieństwa.
Samolot opadał ociężale. W ostatniej chwili w głowie pilota zaświtała znajoma myśl. Nie
pierwszy raz znajdował się w podobnej sytuacji. Los jedną ręką dawał mu szczęście, a drugą
niemal natychmiast karcił.
Noelle. Boże, Noelle!
Maszyna uderzyła o skałę. Nastąpił wybuch. Uwięzionego w kabinie pilota otoczyły języki
płomieni. Ze zbocza zerwało się stadko ptaków. Z wrzaskiem okrążyły miejsce wypadku, po
czym wróciły do gniazd.
Ogień przygasł. Latający lis oraz niewielki kangur zatrzymały się przy niewielkim wodopoju,
otoczonym kwitnącą krzewiną.
Zapadła głęboka cisza. Na czarnym niebie pojawił się wąski sierp księżyca, słabo
rozjaśniający mrok zimnym światłem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Hej, czy to nie ten Jankes, który zabił... – Trudno powiedzieć. Ma gęstą brodę.
– Myślę, że to on. Ten sam! Jackson. Przeklęty morderca.
Podniesione, piskliwe głosy kobiet spowodowały, że Tad Jackson przyśpieszył kroku. Jednak
już po chwili poczuł, że narasta w nim gniew.
Obecni odprowadzali wzrokiem złotowłosego olbrzyma, starannie ubranego w dżinsy
i koszulę koloru khaki – strój, po którym bez wątpienia można było rozpoznać Australijczyka
z samego serca kraju. Długotrwałe działanie piekących promieni słonecznych pozostawiło na nim
ślad w postaci ciemnobrązowej skóry i wyblakłej czupryny. Mężczyzna trzymał w dłoni skórzany
kapelusz. Stanął nieco w cieniu, czekając na windę.
Rozpoznano go od razu, gdy wszedł do budynku. Tak było zawsze. Nie potrafił uniknąć
kobiecych spojrzeń. Nawet pomimo obfitej brody.
Zmarszczył brwi i lekko wydął zmysłowe usta. Poruszył głową, a jeden ze złotych loków
osunął mu się na czoło. Z silnej, męskiej twarzy emanowała tajemnicza siła i... dzikość, które
były przyczyną wzmożonego zainteresowania ze strony kobiet.
Do niedawna Jackson uważał to za prawdziwy dar losu, lecz w ciągu ostatniego roku
przeklinał sam siebie. Dlaczego nie chciano pozostawić go w spokoju? Dlaczego każdy
mieszkaniec Australii pragnął go ukrzyżować?
Nie wystarczało im, że przez dwa lata jego rodzina żyła w ciągłym strachu? Nie wystarczało,
że stracił majątek, że zastraszono jego współpracowników, że atakowano pociągi wiozące jego
bydło do punktów skupu? Rok temu opuściła go żona, która nie potrafiła wytrzymać zagrożenia.
Zabrała ze sobą córkę, Lizzie. Po pewnym czasie wróciła, skradła z domu resztkę pieniędzy
i uciekła ponownie. Tad nadal kochał córkę, choć żonę przestał darzyć uczuciem.
Tymczasem ktoś rozpuścił plotkę, że obie padły ofiarą morderstwa. Podobno zginęły z ręki
Tada Jacksona. Lecz on był niewinny. Oddałby wiele za wiadomość, gdzie się znajdują.
W spojrzeniach niewiast zgromadzonych w holu groza mieszała się z fascynacją.
Rumieniec zabarwił policzki Tada. Nie czekając dłużej na windę, ruszył w stronę schodów.
Gdy mijał grupę kobiet, wykrzywił usta.
Być może nadejdzie dzień, gdy któraś z nich pozna, co znaczy ból niesłusznego oskarżenia.
Tad obrócił się i z gorzkim uśmiechem uniósł dłoń w geście wyzywającego pozdrowienia.
– Do widzenia paniom – mruknął.
Mówił z australijskim akcentem, lecz zachował się jak Teksańczyk. Najbliższa z pań
odsunęła się lekko na widok olśniewająco białych zębów.
– Usłyszał nas! – zaszeptały jej towarzyszki.
Tad nadal się uśmiechał, choć miał wrażenie, że ściany budynku chcą go zmiażdżyć. Boże,
czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Przyjechał do Australii, bo chciał być panem samego
siebie. Nie czuł więzi z rodziną pozostawioną w Teksasie. Sprowadził tu Deirdre i zniszczył jej
życie. Po co? Miał szczerą ochotę sprzedać ziemię, spakować resztki dobytku i wracać.
Nawet, gdyby oznaczało to ponowne podporządkowanie rozkazom starszego brata, Jeba.
W uszach dźwięczały mu głosy rozmawiających kobiet.
– Powiadają, że zabił żonę. Córkę także. Na jednej z wysp w okolicach Wielkiej Rafy.
W zeszłym tygodniu pisał o tym „The Australian”.
– Straszne.
– Nawet nie postawiono go przed sądem. Nikt nie odnalazł ciał zamordowanych.
– Biedna kobieta. Podobno w pobliżu wysp kręci się sporo rekinów. Żal mi dziewczynki.
Zginęła bez pojednania z Bogiem...
– To prawdziwy diabeł w powłoce anioła.
Pobiegł w górę schodów, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zdyszany dotarł na ósme
piętro.
Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Oparł się o ścianę i przygładził włosy.
Sięgnął do kieszeni po papierosy, zapalił jednego, zaciągnął się, lecz po chwili przypomniał
sobie o przeziębieniu. Nie powinien palić. Poczuł ból w piersiach. Rzucił długi niedopałek na
posadzkę i zdeptał go obcasem.
Tad zawsze był samotnikiem. Nie lubił towarzystwa. Był ciekaw, czy Ian miał naprawdę
ważne powody, aby wezwać go do Brisbane. Za każdym razem, gdy pojawiał się w mieście,
żałował swej decyzji. Ludzie wytykali go palcami, plotkowali, oskarżali o zabójstwo.
Odrywali go od kraju, w którym spędził ostatnie osiem lat. Nie wierzyli, że nie potrafiłby
skrzywdzić kobiety ani dziecka. Lizzie...
Opuścili go przyjaciele. Nawet Ian, mimo iż był prawnikiem, na wpół wierzył plotkom.
Pierwszy uznał, że jedynym wyjściem w zaistniałej sytuacji byłby szybki wyjazd.
Tad powoli pokonał ostatnie piętro. Wszedł do biura. Minął sekretarkę Iana, zajętą
układaniem platynowych loków.
Na widok Tada dziewczyna upuściła szczotkę. Jej usta uformowały się w kształt litery O, ale
nie padło z nich ani jedno słowo. Po chwili zerwała się z miejsca. W jej oczach błysnęło
przerażenie. Tad właśnie położył dłoń na klamce drzwi wiodących do gabinetu Inna, kiedy
posłyszał za sobą stukot wysokich obcasów.
– Proszę zaczekać! Panie Jackson, nie może pan wejść tam w tej chwili!
Obrócił się. Dziewczyna wpadła na niego. Chwyciła mężczyznę za rękę, nieświadomie
wbijając mu w skórę długie, pomalowane błyszczącym lakierem paznokcie. Tad napotkał
wystraszone spojrzenie jej piwnych oczu. Uśmiechnął się drwiąco.
– Masz zamiar mnie zatrzymać, maleńka? Dziewczyna zbladła, jakby na widok jadowitego
węża. Rysy Tada nieco złagodniały.
– Kochanie, dlaczego nie wrócisz za biurko i nie zajmiesz się jakimś bardziej odpowiednim
zajęciem? Otworzył drzwi gabinetu.
Wnętrze było ciche i odizolowane od zgiełku zewnętrznego świata. Styczniowe słońce
prażyło niczym piec hutniczy, lecz w gabinecie Iana panował przyjemny chłód, przenikający
puszyste dywany, bogate, pokryte mahoniem ściany i sięgające sufitu lustra.
Właściciel tego splendoru był jednym z najbogatszych mieszkańców Queenslandu.
Zaczynał z niczym.
Prócz własnej chciwości i ambicji, pomyślał Tad. Ojciec Iana ujeżdżał konie, matka
wypasała owce. Chłopiec dorastał wśród stada krów, hodowanego przez rodziców. W wieku
sześciu lat lepiej niż niejeden Aborygen potrafił odszukać ślad jaszczurki na piasku. Gdy
ukończył dziesięć, farmę sprzedano Amerykanom i cała rodzina znalazła się w Brisbane,
w dzielnicy biedoty. Teraz dobiegający czterdziestki Ian mógł cieszyć się własnym sukcesem.
Na jednej ze ścian wisiała mapa Queenslandu i Północnego Terytorium, na której
zamalowano jaskrawym kolorem obszar należący do Iana. Tysiące hektarów, bogatych w rudę,
sól, wapń, stada krów i bawełnę. „Nie ma rzeczy na tyle wartościowej, by nie mogła stać się moją
własnością” – brzmiała jego dewiza. Był najlepszym prawnikiem w Queenslandzie, lecz pomimo
wysokich aspiracji, w głębi serca pozostał zadziornym chłopakiem z przedmieścia. Tad
zaprzyjaźnił się z Ianem wkrótce po przyjeździe do Australii i uczynił go odpowiedzialnym za
zarządzanie swym majątkiem.
W tej chwili Ian siedział za biurkiem, pochłonięty rozmową przez telefon. Cygaro odłożył do
popielniczki i mrukliwym głosem rzucał polecenia do słuchawki. Był krępym, niewysokim
mężczyzną, a z jego sylwetki emanowała zwierzęca siła wytrenowanego zapaśnika.
Ciemne oczy błyszczały inteligencją. Na czarnych włosach srebrzyły się pasma
przedwczesnej siwizny. Zerknął w stronę przybysza, burknął „do widzenia” i odłożył słuchawkę.
– Twierdziłeś, że to pilne, Ian – powiedział Jackson. Prawnik spojrzał na niego w milczeniu.
Wziął do ręki cygaro, dmuchnął pod sufit kłębem dymu.
– Pilne... i korzystne dla ciebie – odezwał się z wolna. – Siadaj, wszystko ci opowiem.
Kawy?
– Kawy?! – Tad nieomal wypluł to słowo. – Nie, u diabła.
Gwałtownie podszedł do biurka i zagłębił się w fotelu.
– Słucham.
Ian uśmiechnął się szeroko. Nie trapił się zachowaniem przyjaciela.
– Jackson, czy ty nigdy nie potrafisz się odprężyć? Nigdy, gdy otaczają mnie mury, ludzie
i cywilizacja, pomyślał Tad. Nigdy, kiedy mój prawnik domaga się, abym przyjechał do miasta.
– Pomyślałem, że decyzja o sprzedaży sprawi ci ulgę. – Ulgę? – spytał Tad. – Zostałem do
tego zmuszony. Nie jestem skłonny do ustępstw, ale nie mam szans na dalsze prowadzenie
interesu. Tam trwa regularna wojna. Moi ludzie chodzą uzbrojeni po zęby i nikt pojedynczo nie
opuszcza zagrody. Chciałbym jedynie wiedzieć, z kim walczę. Nieprzyjaciel pojawia się znikąd.
Atakuje w nocy, niespodziewanie. W jednym tygodniu zniszczył mi ogrodzenie, w innym
wysadził w powietrze studnię. Sąsiedzi również stali się ofiarą napadów.
Moje bydło zdycha, lecz każdy transport jest bez litości atakowany. Od kilku miesięcy
w Jackson Downs nie spadła ani kropla deszczu. Przed chwilą przeleciałem kilka tysięcy
kilometrów, oglądając wyschnięty busz i padłe krowy, a ty chcesz, żebym się uspokoił?!
– Żadnej poprawy?
– Chyba żartujesz. Od czasu, gdy ktoś zepsuł samolot Holta Mamina...
Ian przesunął dłonią po posiwiałej czuprynie.
– Więc uważasz, że to był sabotaż? Twarz Tada pociemniała z gniewu.
– Kto wie? Miejscowy strażnik przeprowadził urzędowe śledztwo, pokręcił się chwilę wokół
wraku, zajechał do mnie nowiutkim jeepem i spisał raport. Nigdy więcej się nie pojawił. Holt był
nieszkodliwym maniakiem, geologiem. Włóczył się po okolicy w poszukiwaniu minerałów.
Nigdy nie znalazł zbyt wiele. Myślę, że nawet nie wiedział, dlaczego umiera.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Tak, ale niczego nie potrafię udowodnić. Nie ufam Marlinom, zwłaszcza ich amerykańskiej
kuzynce, Noelle.
– Zawsze byłeś podejrzliwy w stosunku do kobiet. – Szczególnie od czasu, gdy popełniłem
błąd i ożeniłem się. Wiem jedno – wszystkie kłopoty rozpoczęły się z chwilą przyjazdu Noelle.
Brat zwrócił się przeciw bratu, właściciel sporego terenu przeciwko sąsiadom. Dawniej
darzyliśmy się wzajemnym zaufaniem. A teraz? Gdy każdy na własnej skórze doświadczył
podstępnej napaści, zapanowała podejrzliwość. Do diabła! Co powinienem zrobić?
– Hm... wezwałem cię tutaj, bo mam dobrą wiadomość. – Uśmiech Iana stał się jeszcze
szerszy. – Jeden z moich ludzi znalazł Deirdre.
Tad zerwał się z miejsca i pochylił nad biurkiem. Zapomniał o anonimowych napastnikach.
Zapomniał o Martenach i przewlekłej wojnie.
Bał się. Odczuwał tak wielki strach, że niemal począł się dusić dymem cygara.
– Co takiego?! – wykrztusił. – To znaczy... jej ciało? Gdzie? Musi być w przerażającym
stanie. Luzie... Nie mógł dalej mówić. Ian pochylił się również.
Twarz miał spokojną, jedynie wyraz jego oczu przeczył udawanej powściągliwości.
– Żadne ciało, durniu. Znalazł ją żywą. – Zacisnął palce na ręku Tada. – Dziewczynkę
również.
– Żywą..
Poczuł, jakby pod skórę wbijano mu tysiące szpilek. Nie wierzył własnym uszom.
Nie chciał śmierci Deirdre, lecz także nie pragnął, aby ponownie pojawiła się w jego życiu.
Wystarczyła mu Lizzie.
Deirdre nie opuściłaby Australii bez pieniędzy. Ponieważ w jej domku odnaleziono sporą
sumę, padło podejrzenie, że nie żyje.
Tad wrócił wspomnieniami do dnia, w którym uzbrojeni policjanci zabrali go do bungalowu
na wyspie. Na łóżku leżała otwarta walizka, przykryta częściowo koronkową bielizną. Inne
przedmioty w nieładzie walały się po dywanie. Podróżom Deirdre zawsze towarzyszył zamęt
i bałagan. Inspektor stwierdził, że kobieta prawdopodobnie utonęła.
Za oknami domku szumiały fale oceanu, a powietrze było przesiąknięte wilgotną morską
bryzą. Tad wziął do ręki jedwabną bluzkę koloru lawendy, niefrasobliwie rzuconą na krzesło.
Poczuł delikatny, zmysłowy zapach perfum. Deirdre nosiła ją podczas ich ostatniego
spotkania. Przyjechała wówczas pod pretekstem, że chce przekazać wiadomość od Lizzie, lecz
w rzeczywistości chodziło jej o pieniądze. Skradła wszystkie – siedemdziesiąt pięć tysięcy
dolarów oraz awionetkę, którą odleciała do Brisbane. Tam podjęła resztę oszczędności ze
wspólnego konta i zniknęła. Do czasu przybycia policji, Tad nie miał najmniejszego pojęcia,
gdzie się ukrywała. Dobrze pamiętał chwilę, gdy po odejściu funkcjonariuszy w milczeniu
przyglądał się pustemu wnętrzu. Wszędzie czuł obecność żony – jakby tylko na chwilę opuściła
bungalow. Choć z drugiej strony... coś podpowiadało mu, że odeszła na zawsze.
Rzeczywiście nie powróciła. Nie znaleziono także dziecka.
Poradził policjantom, aby dobrze przeszukali szafę, ponieważ był przekonany, że musiała
tam coś ukryć. Gdy znaleziono pieniądze, odrzucono wersję napadu rabunkowego i skierowano
podejrzenia na Tada. Inspektor zarzucił go pytaniami. „Czy wiedział, że przybyła na wyspę
posiadając przy sobie tak znaczną sumę?” „Gdzie przebywał w czasie, gdy zaobserwowano jej
nieobecność?” „Czy miał alibi?” Na plaży odnaleziono uszkodzony kawałek akwalungu i parę
czarnych rajstop. Nikt nie miał pewności, że oba przedmioty należały do Deirdre.
Zniknęła bez śladu. Lizzie także.
Potem zaczęła się prawdziwa tortura. Policjanci próbowali ustalić miejsce pobytu
dziewczynki, lecz Tad nie potrafił udzielić oczekiwanej odpowiedzi.
„Panie Jackson, wszyscy wiedzą, że nienawidził pan swojej żony. Ciągle wybuchały
kłótnie.”
Nienawidził. Proste, pojedyncze słowo, którym próbowano określić jego stosunek do
Deirdre. Prawda była bardziej skomplikowana.
„Twierdzi pan, że zabrała ze sobą dziecko. Zabrała również pańskie pieniądze.
Czy pan ją śledził? Czy myślał o popełnieniu morderstwa?”
Ostatnie pytanie zabrzmiało niczym wyrok.
Tad wynajął detektywów, lecz nie udało się im odnaleźć Lizzie. Wrócił wówczas do domu
i przez rok w samotności walczył z bólem i powszechnym potępieniem. Czasem dziękował
opatrzności, że ko lejny napad odrywał go od wspomnień o utraconej córce.
– Jestem przekonany, że Deirdre nie żyje – szepnął. Patrzył wprost w oczy Iana.
Nie chciał jej widzieć. Miał dość kobiet. Wszystkich kobiet.
Ian zrobił zdziwioną minę. – Naprawdę?
– Tak. Ktoś próbuje nas wykiwać. To kłamstwo. – Wątpię. Masz prawdziwe szczęście, że
udało się ją odnaleźć. Możesz opuścić norę i zgolić tę paskudną brodę. – Rzucił na biurko kilka
fotografii. – Oto odbitki zrobione wczoraj przez jednego z moich ludzi.
Tad w milczeniu przyglądał się zdjęciom. Piękna kobieta – jeśli nie Deirdre, to ktoś łudząco
podobny – stała na piaszczystej plaży, na tle tropikalnej dżungli. Wysoka, o złotych włosach...
przypominała walkirię. Jedynie ciemne oczy nie pasowały do wizerunku pogańskiej bogini.
Jasne, mokre pukle opadały jej na ramiona. Wokół opalonych nóg kłębiły się pieniste fale.
W ramionach tuliła przemoczoną i wystraszoną dziewczynkę. Lizzie.
Deirdre umiała pełnymi rękami czerpać z życia. Córka była jedynie dodatkiem.
– Och, Lizzie... – szepnął Tad. Poczuł, że drżą mu dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu
uwierzył, że dziecko żyje.
Lizzie. Chciał ją przytulić równie mocno, jak czyniła to kobieta na fotografii.
Pogłaskać po lekko rudych włosach. Usłyszeć perlisty śmiech i zobaczyć, jak przebiera się
w kostium dinozaura. Nawet... całować łzy na policzkach w chwili smutku.
Lizzie ze zdjęcia była starsza niż dziewczynka, którą pamiętał. Miała już sześć lat. Na
długich, rudych włosach nosiła dwie czerwone kokardy. To był jej ulubiony kolor. Poza tym
kochała dinozaury. Tad pojął nagle, że cały rok to bardzo długi okres w życiu dziecka. Czy
Lizzie pamięta ojca?
Spojrzał na pozostałe fotografie. Dziewczynka przykucnięta nad rozgwiazdą, siedząca na
plaży... Jedno ze zdjęć przedstawiało kobietę, która poddawała troskliwym oględzinom zranioną
nóżkę dziecka. Więź zaufania, emanująca z obydwu postaci, poruszyła czułą strunę w sercu
mężczyzny.
Jess. Imię, o którym przez lata starał się zapomnieć. Jess. Siostra Deirdre.
Bliźniaczka.
Boże! Tad całym wysiłkiem woli opanował przypływ emocji.
Kobieta – kimkolwiek była – od roku sprawowała opiekę nad jego dzieckiem.
Ostatnie zdjęcie przedstawiało samą Lizzie.
Tad przez długą chwilę wpatrywał się w znajomy zadarty nosek i rude loki. Oczy zaszły mu
łzami. Czuł ulgę, że dziecko żyje. Raz jeszcze spojrzał na pozostałe fotografie.
Lizzie była uśmiechnięta, bez wątpienia bardziej szczęśliwa, niż pod opieką matki.
Mężczyzna skupił uwagę na postaci kobiety. Przesunął wzrokiem po ponętnych kształtach ciała.
Jess:.. to była na pewno ona.
Dobrze pamiętał widok długich blond włosów, szarpanych podmuchami wiatru. Dotyk
jedwabistej skóry pod palcami... Roziskrzone śmiechem czarne oczy. Kiedyś uległ urokowi tej
kobiety.
Poczuł gniew w głębi serca. Wystarczy. Nie było powrotu do przeszłości.
Jeszcze raz ogarnął wzrokiem powabną twarz, kuszący biust i szczupłą talię. Usta wykrzywił
mu bolesny grymas.
Deirdre. Kobieta, która całkiem odmieniła jego życie.
Ale naprawdę, nie chodziło o Deirdre, tylko o jej siostrę. Panią doktor Jessikę Bancroft Kent.
Tad poczuł ucisk mięśni brzucha. Nienawidził Jessiki bardziej niż własnej żony... ponieważ
ją kochał.
Ich znajomość sięgała zamierzchłych czasów. Tad, zanim poślubił Deirdre, studiował na
uniwersytecie w Austin. Tam też poznał Jessikę i w krótkim czasie znalazł się całkowicie pod jej
urokiem. Dziewczyna, poza urodą, posiadała silną osobowość, inteligencję i szczere pragnienie
zbawienia świata. Tad bez zmrużenia oka wierzył w jej kłamstwa.
Każdemu okazywała swą pomoc...
„Pomoc.” Wyświechtany frazes, którego używała, aby mieszać się w sprawy innych.
To właśnie dzięki jej „pomocy” doszło do nieudanego małżeństwa. Tad nigdy nie dowiedział
się, co naprawdę myślała. Wkrótce potem wyszła za mąż, lecz całą uwagę poświęciła karierze
naukowej.
Trzy lata później, mąż oraz jedyny syn Jessiki zginęli w wypadku samochodowym w pobliżu
Austin. Deirdre zaoferowała jej swą pomoc, choć było to niepotrzebne. Jessica gardziła słabością.
Była władcza, a jej zachowanie miało niewiele wspólnego z kobiecością.
Deirdre z trudem znosiła australijską izolację. Gdy powróciła z dwumiesięcznego pobytu
w Stanach, sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Co prawda, Tad nie miał nic przeciwko temu,
by odeszła. Był świadom, że małżeństwo i tak się rozpada. Naprawdę szczęśliwy czuł się tylko
na swojej farmie, w obecności Lizzie.
Lecz nie przewidział najgorszego... Holt Martin zginął w katastrofie samolotowej na zboczu
Mount Woolibarra. Deirdre wyjechała do Brisbane i namawiała Inna, aby przekonał Tafia do
opuszczenia Australii lub wszczął postępowanie rozwodowe. Rozpoczęły się nocne rajdy
tajemniczych złoczyńców...
Tad ponownie spojrzał na zdjęcie. Skoro Deirdre nie żyła, to na pewno była Jess.
Po dłuższej chwili odłożył fotografię na biurko.
Czuł się nieswojo. Miał wrażenie, jakby uczestniczył w seansie spirytystycznym, na którym
pojawił się nieproszony duch z zamierzchłej przeszłości. Próbował przekonać sam siebie, że
powinien myśleć wyłącznie o córce. O Lizzie.
– To... cudowne – szepnął. – Niewiarygodne... Lizzie... Deirdre...
– Jesteś przekonany, że to ona?
Tad nadal spoglądał na blat biurka.
– A któż by inny?
Wyraz jego twarzy musiał przeczyć wypowiedzianym słowom, ponieważ Ian poruszył się
niespokojnie.
– Sprawa przebiegała dość dziwnie. Jakaś kobieta powiadomiła moją sekretarkę, że
mężczyzna o nazwisku Tad Jackson powinien być bardzo zainteresowany wiadomością, którą
chciała przekazać. Bez wątpienia była Amerykanką. Mówiła silnym, władczym głosem i nie
ustąpiła, póki nie wyraziłem zgody na osobistą rozmowę.
Bancroft. Tad był przekonany, że zrzuciła przebranie samarytanki i postanowiła ponownie
wkroczyć w jego życie. Boże! Aż za dobrze wiedział, co to oznacza.
Zacisnął zęby. Próbował skupić uwagę na rozmowie. Ale... przecież Jess była z Lizzie! Co
więcej, dziecko wyglądało na szczęśliwe. Tad poczuł się urażony w swej ojcowskiej dumie.
Wlepił wzrok w fotografię. Najgorsze było to, że co chwila spoglądał na smukłą kobiecą
postać w kostiumie kąpielowym. Na przemoczony materiał, ściśle przylegający do jej pełnych
piersi...
Cholera! Dobrze pamiętał noc, gdy w okolicach Town Lake, niedaleko Austin, zakwitły
pomarańcze... Noc, podczas której zaznał tak wiele rozkoszy.
Trudno było zapomnieć o Jess Bancroft. Kto by pomyślał, że ta z pozoru skromna
dziewczyna jest naprawdę dziką, namiętną kobietą?
Tad był wówczas przekonany, że spoczywa w ramionach Deirdre. Mimo upływu lat, nie
potrafił wybaczyć Jess, że go oszukała.
– Kobieta usiłowała mnie przekonać, żebym przyjechał w pewne miejsce – ciągnął Ian –
gdzie zobaczę coś ciekawego. Podejrzewałem jakiś podstęp, ale wysłałem tam jednego ze swoich
ludzi. Wrócił z pakietem fotografii, które masz przed sobą.
Tad powoli opadł na fotel. Czuł zawroty głowy, jego twarz pokryła się niezdrową bielą.
Serce łomotało mu w piersiach. Był dziwnie słaby, a jednocześnie pełen narastającego gniewu.
Dlaczego los zmusił go do wspomnień o żonie i jej bliźniaczce?
– Gdzie zrobiono zdjęcia?
– Myślę, że nie powinieneś tam jechać – zaprotestował Ian. – Przynajmniej nie teraz, dopóki
się nie uspokoisz. Źle wyglądasz.
– Aaaa... psik! – Kichnięciu towarzyszyło ciche przekleństwo. – Ona... ona... Do cholery, jest
przecież moją żoną! Po wszystkim, co przeszedłem, uważasz, że nie powinienem się z nią
spotkać?!
Nie martw się, nasza rozmowa nie potrwa długo. Już na samym wstępie uduszę ją gołymi
rękami!
Tad z trudem hamował wściekłość.
– Uduszę też ciebie, jeśli nie powiesz mi, gdzie ją znaleźć!
– Jako twój prawnik oświadczam, że nie słyszałem ostatnich słów i szczerze radzę, abyś
powstrzymał swój temperament w obecności postronnych świadków.
– Dobrze, już dobrze. Jesteś moim prawnikiem, ale nie opiekunem. Sam umiem pokierować
własnym życiem.
– Jak do tej pory odwaliłeś kawał dobrej roboty. – Gdzie ona jest?!
Ian zawahał się.
– A jeśli... nie chce cię widzieć?
Nieprawda. Jess Bankroft nie po to przyjechała do Australii, żeby liczyć odnóża
rozgwiazdom lub dmuchać na skaleczoną stopę Lizzie.
– Przesłała ci wiadomość, gdzie przebywa! Ian zachował niezmącony spokój.
– To właśnie mnie dziwi. Dlaczego zwróciła się do mnie, zamiast do ciebie?
– Na miłość boską! Ian, bądź rozsądny. Przecież ma ze sobą Lizzie. Czy w swym
uporządkowanym życiu nie doświadczyłeś żadnych uczuć... – Tad rzucił okiem na kolorową
mapę, wiszącą na ścianie – ...poza chciwością?
Ian uśmiechnął się kwaśno.
– Może kiedyś, gdy byłem młody. Ale gdy mój dom zajęli Jankesi i wraz z rodzicami
wylądowałem na ulicy, wyzbyłem się niepotrzebnych emocji. Wziąłem za żonę kobietę, która
lubi domowe zajęcia i rozumie, że przyszło jej żyć w świecie należącym do mężczyzn. Zna
zarówno swoje miejsce, jak i to, które ja zajmuję. Ty postąpiłeś zupełnie inaczej. Poślubiłeś
nieziemską piękność, boginię przywykłą do ciągłych wyrazów uwielbienia i zaszyłeś się wraz
z nią w Jackson Downs, gdzie przyszło jej spędzać czas na pogawędkach z jaszczurkami
i liczeniu termitów. Mało tego, wkrótce doszło do kilku napadów! Nic dziwnego, że stała się
nieco nerwowa.
– Gdybym miał jeszcze raz przeżyć ostatnie lata, z daleka omijałbym każdą kobietę, choć
trochę przypominającą Deirdre.
Obaj zerknęli na zdjęcie z wizerunkiem opalonej, złotowłosej kobiety.
– Nie jestem pewien... – Ian złączył końce palców i przybrał zamyśloną minę.
– Musisz mi powiedzieć, gdzie one są, Ian. A jeśli ponownie stracę szansę na spotkanie
z Lizzie?
– Na wyspie – krótko rzucił prawnik. – Co takiego?!
– Mieszkają na wyspie. Same.
– Zwariowała, żeby tam wracać.
– Uważasz, że igra z własnym losem? – W głosie Iana zabrzmiał ton podejrzenia.
Na pewno. Jess Bancroft uwielbiała podobne sytuacje.
– Nikomu nie przyszłoby na myśl, że właśnie tam należy szukać.
– Będziesz równie szalony jak ona, jeśli zdecydujesz się teraz wyjechać. Co z Jackson
Downs?
– Wszystkimi sprawami zajmuje się mój szwagier, Kirk Mackay. Mam do niego całkowite
zaufanie.
– Mimo to uważam, że powinniście spotkać się w bardziej... – Ian szukał przez chwilę
właściwego słowa – ...neutralnym miejscu. Nie chcę, żebyś wpadł w jakąś pułapkę.
Tad zimnym wzrokiem spojrzał na fotografię. Wciąż pamiętał dotyk gorącego kobiecego
ciała, twarde sutki kuszących piersi rozpłaszczone na swoim torsie... Łatwo było ją zdobyć.
Zapomnieć – nie sposób.
Po prostu ją kochał.
Tamtej nocy wyruszył, aby ją odnaleźć. Ona postąpiła podobnie. Lecz kiedy się spotkali,
udawała własną siostrę. Tad poślubił Deirdre, ponieważ był przekonany, że to właśnie jej
zawdzięcza noc pełną ekstazy.
Przez dziesięć lat małżeństwa doświadczył jedynie rozczarowania. Krnąbrnej, zaborczej
Deirdre chodziło wyłącznie o pieniądze. Na pierwszy znak nadciągających kłopotów uciekła,
zabierając ze sobą dziecko.
Tad po raz ostatni spojrzał na uśmiechniętą twarz Jess i starannie schował zdjęcia do
kieszeni.
Taaak... to na pewno była pułapka. Tylko tym razem...
ROZDZIAŁ DRUGI
Zapach krzewów mimozy, oleandra i hibiskusa mieszał się z orzeźwiającą wonią oceanu.
Cała wyspa była przesiąknięta spokojem. Wszyscy cieszyli się słońcem i przepięknymi
widokami.
Wszyscy, z wyjątkiem doktor Jessiki Bancroft Kent i dziecka o wypłowiałych blond
włosach, które zza grubych pni drzew przyglądało się białej kobiecie.
Turyści, okupujący hotel na drugim końcu skalistej podzielili swój czas pomiędzy pływanie,
surfing, słoneczną kąpiel i podziwianie cudów Wielkiej Rafy Koralowej przez oszklone dna łodzi
wycieczkowych. Jess myślała o czymś innym. Nie zachwycał jej czysty piasek plaży ani błękitne
motyle, trzepoczące wśród bujnego listowia. Miała do spełnienia niezwykle ważne zadanie i już
dawno wykreśliła ze swego słownika hasło „wypoczynek”.
Choć prawdę mówiąc, czuła się już zmęczona. Serce dudniło jej w piersiach, a całe ciało
paliło żywym ogniem. Nagle spośród drzew wysunął się mały chłopiec.
Aborygen. Jess spojrzała w jego stronę. Uśmiechnęła się, lecz malec – podobnie jak w czasie
poprzednich spotkań – zaczął uciekać. Ciemne pięty migały na koralowym piasku.
Jess wstała sama. Czuła się jak we wnętrzu sauny ponieważ niedawno spadł deszcz,
powietrze wyletniała para rozgrzana w promieniach palącego słońca. Nawet w cieniu
tropikalnego lasu panował upał. Jess z determinacją popchnęła kosiarkę.
Praca nie była łatwa, ponieważ na środku trawnika jakiś niechluj zaparkował buldożera.
Mokre kosmyki włosów przywarły do szyi kobiety. Przesiąknięty wilgocią podkoszulek
koloru khaki przykleił się do jej ciała, uwidaczniając ponętne kształty. Jess pokręciła głową. Już
w gimnazjum bezskutecznie starała się ukrywać swą figurę. Koledzy widzieli w niej wyłącznie
obiekt pożądania, podczas gdy ona starała się zaimponować bystrością i inteligencją.
Zatrzymała kosiarkę i ściągnęła bluzkę. Jeszcze przed godziną była pełna zapału, aby
doprowadzić do porządku zarośnięty trawnik, otaczający bungalow. Teraz odczuwała niechęć do
dalszej pracy. Miała ochotę odstawić kosiarkę do stypy, lecz wiedziała, że podobna decyzja
wywoła drwiący uśmiech na chłopięcej twarzy Wally’ego.
„Przecież cię ostrzegałem.” Jak wszyscy mężczyźni czerpał cichą satysfakcję z niepowodzeń
płci przeciwnej. Jess dobrze pamiętała niedawną rozmowę, jaką przeprowadzili w hotelu.
– Kosiarka spalinowa jest zbyt ciężka dla kobiety i nie dasz rady wtaszczyć jej na szczyt
wzgórza.
– Dla kobiety... – powtórzyła z przekąsem.
Wally zerknął na, tę część jej figury, która zawsze budziła zainteresowanie mężczyzn.
– Jeśli zaczekasz na powrót Hasira... – powiedział.
– Bzdury – odparła z kwaśną miną. – Gdybym w podobnych sytuacjach zawsze czekała na
czyjś powrót, niczego bym nie osiągnęła.
Chwyciła pałąk kosiarki. Wally nie zaprotestował. Starał się skupić uwagę wyłącznie na
twarzy rozmówczyni. Czasem ustępował zbyt szybko. Jess poczuła, się nieco rozczarowana jego
zachowaniem. Łatwe zwycięstwo nie sprawiało jej satysfakcji.
Nie była przeciwniczka mężczyzn, choć nieraz odczuwała dla nich pogardę. Zauważyła, że
w większości przypadków przegrywają w konfrontacji z jej osobowością. Jedynie kilku – od
własnego ojca począwszy – doszyła całkowitym zaufaniem.
Otarła dłonią spocone czoło. Las roił się od przeróżnych owadów. Niektóre z nich były duże
i wyglądały tak egzotycznie, że Jess miała szczerą ochotę przez cały czas nosić pyry sobie
zwiniętą gazetę. Właśnie przed chwilą jakiś insekt wylądował wprost na jej nosie. Kobieta
zatęskniła za prysznicem i szklanką orzeźwiającego napoju. Za chłodnym wnętrzem bungalowu
i towarzystwem Meety oraz Lizzie.
W gęstwinie drzew trzasnęła złamana gałązka. Jess drgnęła. Po raz pierwszy uświadomiła
sobie, że zamieszkiwana przez nią część wyspy leży z dala od gwarnego, wypełnionego turystami
uzdrowiska. Mroczna dżungla jeszcze bardziej pociemniali...
Jess przypomniała sobie, że to właśnie gdzieś tutaj zginęła jej siostra. Poczuła gwałtowny
ucisk w żołądku; strach zwierzęcia umykającego przed myśliwym. Instynktownie wiedziała, że
hałas nie był spowodowany powrotem małego Aborygena. Chłopiec potrafił bezgłośnie pomykać
przez poszycie lasu. Nadchodziło coś większego, niezgrabnego...
Jess głośno przetknęła ślinę. Strach był dla niej czymś nowym. Całkiem niedawno odważnie
przemierzała przedmieścia Kalkuty. Lecz indyjskie slumsy, pomimo swej brzydoty, okazały się
o wiele bezpieczniejszym miejscem niż wiele miast Ameryki. W dżungli zapanowała cisza.
Umilkły nawet zielonopióre papugi. Jess czuła się obco w tym kraju, na, tej wyspie, w obliczu
tropikalnego lasu i drzemiących w nim niebezpieczeństw. W napięciu zamarła.
Biały kłąb piór z donośnym skrzekiem uniósł się w powietrze. Jess wrzasnęła i zaczęli
uciekać. Po kilku krokach zawróciła.
– Idiotka! – mruknęła pod nosem. Spojrzała w kierunku odlatującego ptaka. – Naucz się
panować nad nerwami. Powoli podeszła, do kosiarki i skierowała maszynę w dół trawnika
zakończonego dwumetrowym klifem. Usłyszała głośny warkot silnika.
Jedno z kół kosiarki utknęło pomiędzy wystającymi z ziemi kamieniami. Jess pochyliła się,
gdy nagle dobiegło ją donośne kichnięcie. – Apsik!.
Kobieta zerwała się na, równe nogi. Szarpnięta kosiarka wypadła spomiędzy kamieni
i zawisła na krawędzi klifu. – Apsik!
Drugiemu kichnięciu towarzyszyło przekleństwo.
– Cholera... – mruknął gruby, męski głos. Jess poczuła zimny pot spływający po karku. Ktoś
czaił się w mroku dżungli.
Zacisnęła dłoń na pałąku kosiarki. – Kto...
Na bezchmurnym dotąd niebie nie wiadomo skąd pojawił się ciemny obłok. Słońce
przygasło.
Jess desperackim ruchem pociągnęła kosiarkę. Ta ani drgnęła. Kobieta wiedziała, że jeśli
puści pałąk, maszyna stoczy się w dół klifu. Jeśli zaś pozostanie na miejscu...
Zebrała wszystkie siły i ufna w doświadczenie swego dwudziestodziewięcioletniego życia,
odezwała się spokojnym tonem:
– Mógłby Pan tu wreszcie podejść i mi pomóc.
Cisza. Jess słyszała wyłącznie bicie własnego serca.. Cisza. Lepka i obezwładniająca, niczym
tropikalny upał. Kosiarka zaczęła zsuwać się po zboczu, ściągając za sobą lawinę drobnych
kamieni. Jedno z kół zawisło za krawędzią klifu. Kobieta wrzasnęła, jej stopy ześlizgnęły się po
wilgotnej trawie.
Z gęstwiny wyskoczyła ciemna postać. Jess stwierdziła z przerażeniem, że czyjeś silne ramię
objęło ją w talii. Ręce miała przyciśnięte do boków i unieruchomione w stalowym uchwycie.
Poczuła dotyk męskich palców na swoich piersiach.
Wypuściła pałąk kosiarki. Bezradnie obserwowała, jak maszyna spada ze zbocza
i roztrzaskuje się na leżących poniżej kamieniach. Miała ochotę krzyknąć, lecz w tej samej chwili
dłoń intruza zamknęli jej usta.
Bezskutecznie szarpnęła całym ciałem. Napastnik trzymał ją zbyt mocno.
– Przestań się szarpać, głuptasie. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić – usłyszała głęboki męski
pomruk. Westchnęła i stanęła bez ruchu. Napastnik, uspokojony jej zachowaniem, poluźnił
uchwyt. Popełnił błąd. Jessica była adeptką kursu sztuk walki.
Działała, instynktownie. Mocno zacisnęła zęby na, opalonej dłoni. Szybki skręt ciała,
kopnięcie kolanem w pachwinę, gwałtowny cios łokciem w splot słoneczny.
Mężczyzna zgiął się wpół. Jęknął. Jess kopnęła go w łydkę. Stracił równowagę, zamachał
rękami, po czym rycząc niczym ranny bawół, polecał głową w dół śladem kosiarki.
Jess od czterech lat nie słyszała głosu Tada Jacksona – to znaczy od czasu, gdy wyrzuciła, go
z mieszkania w chwili typowo kobiecej frustracji – lecz gniewne pomniki brzmiały dziwnie
znajomo.
Jess ze ściśniętym sercem podeszła do skraju urwiska i ostrożnie wyjrzała za krawędź.
Pomimo gęstej brody, pokrywającej twarz mężczyzny, rozpoznała go natychmiast.
Jackson. Potężne, muskularne ciało leżało bez ruchu w pobliżu kosiarki, na kępie
potrzaskanego koralowca.. Podmuch wiatru rozwiał złociste włosy mężczyzny. Z rozciętego
czoła spływała krew.
Jess była bliska paniki.
Co Tad mruczał jej do ucha? „Przestań się szarpać, głuptasie. Nie mam zamiaru cię
skrzywdzić.” Znała swego szwagra na tyle, by wiedzieć, że pomimo rozmaitych wad nie był
w stanie wyrządzić krzywdy żadnej kobiecie. Nawet jej.
Od czterech dni oczekiwała jego przyjazdu. Tad potrzebował pomocy, lecz był zbyt uparty,
aby to przyznać. Jess spodziewała się, że wtargnie do wnętrza domku niczym rozjuszony
nosorożec i stanowczo zażąda zwrotu Lizzie oraz tego, aby ona sama definitywnie zniknęła,
z jego życia.
Tymczasem mister Jackson zachował się jak niedoświadczony sztubak. Wiedziony męską
dumą zaatakował ją... i przegrał w bezpośrednim starciu.
Jeśli przeżył upadek, bez wątpienia zaliczy dzisiejsze spotkanie do długiej listy przykrości,
jakich doznał za sprawą pani Jessiki Banaoft.
Jeśli przeżył...
Jess zaczęła powoli zsuwać się z klifu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tad z trudem zachował przytomność po upadku z urwiska. Dopiero po chwili zaczął
rozpoznawać szczegóły otoczenia. Leżał pod klifem, z lekka naruszonym przez buldożery,
pracujące przy powiększaniu terenów rekreacyjnych. Na szczęście postanowiono zachować
najpiękniejszą część skały, pokrytą malowidłami wykonanymi przez Aborygenów.
Różnobarwne – krokodyle, kangury i nie znane nauce zwierzęta uczestniczyły w mitycznym
Akcie Stworzenia, wiernie odtworzonym według podań przez nieznanego artystę. Tad jednak nie
miał ochoty podziwiać arcydzieł sztuki prymitywnej. Całą uwagę skupił na sylwetce zbliżającej
się kobiety.
Poczuł ból poobijanego ciała. Upadając, uderzył się w głowę i dotąd nie odzyskał pełnej
ostrości widzenia. Kobieta zgrabnie jak kozica skakała z kamienia na kamień. Bez wątpienia
nadchodziła, aby go dobić.
Jess z gracją Tarzana chwyciła zwisające pnącze i lekko wylądowała w pobliżu mężczyzny.
Tad zadał sobie pytanie, czy każdą czynność potrafi wykonać w tak nonszalancki sposób?
Przez wpółprzymknięte powieki śledził jej zachowanie. Jess przyklęknęła.
Przemoczona wilgocią i potem bluzka przylgnęła do jej pełnych piersi. Pod ciemnym
materiałem wyraźnie rysowały się jędrne sutki. Tad zacisnął zęby. Próbował skupić uwagę na
grożącym niebezpieczeństwie. Biodro i górną część uda przeszywał mu dotkliwy, pulsujący ból.
Jess była tak blisko... Tak blisko, że bez trudu mógłby chwycić ją za gardło, rzucić na ziemię
i zmusić, by zapłaciła za wszystkie wyrządzone mu krzywdy. Przez chwilę walczył z pokusą,
lecz w końcu uznał, że powinien zachować spokój. Był ciekaw, co nastąpi dalej, a poza tym...
leżenie bez ruchu mniej bolało.
Jess pochyliła się, lecz zamiast roztrzaskać kamieniem głowę mężczyzny, delikatnym ruchem
ujęła go za przegub, szukając pulsu. Dlaczego dotyk jej palców sprawił mu taką przyjemność?
Przecież jej nienawidził. Była to ta sama Jess, która go zdradziła, która doprowadziła do
małżeństwa z Deirdre. Jess, którą kochał bardziej niż własną żonę.
Jess, która przed chwilą zepchnęła go ze skalistego zbocza.
Co zamierzała, jeśli nie chciała go zabić?
Kobieta pochyliła głowę i przyłożyła ucho do szerokiej piersi mężczyzny. Długie, jasne loki
połaskotały go w nos i usta. Tad z trudem powstrzymał się od kolejnego kichnięcia. Jess
spojrzała na niego uważnie. Była tak blisko, że czuł jej oddech na swojej twarzy. Powróciły
gorące, dawno wyrzucone z pamięci wspomnienia...
Nie. Nieprawda. Nigdy nie zapomniał o wspólnie spędzonych chwilach. Ukrywał swe myśli
w głębi serca, ponieważ były zbyt bolesne. Teraz powróciły, przedzierając się przez grubą osłonę
niechęci i nieufności.
Jess zwilżyła językiem usta. Koniuszkiem palca lekko dotknęła brody mężczyzny.
– Jackson – szepnęła. W jej głosie czaił się strach. – Jackson, słyszysz mnie?
Nie odpowiedział. Czuł się zbyt słaby, aby rozpocząć rozmowę, która i tak miała zakończyć
się kłótnią. Usłyszał stłumiony jęk Jessiki.
– Boże! – Przesunęła palcami po policzku leżącego. – Ty wielki, nieokrzesany wariacie.
Wcale nie miałam zamiaru cię skrzywdzić.
Ona – odpowiedzialna za wszelkie zło, którego doświadczył – nie miała zamiaru go
skrzywdzić!
Z mieszanymi uczuciami patrzył na nią spod przymkniętych powiek. Złociste włosy Jess
migotały w promieniach słońca, przemoczone ubranie uwidoczniło doskonałą figurę.
Nawet zmęczona i oblepiona pyłem stanowiła przedmiot pożądania.
Cholera. W niczym nie przypominała dawnej, wyniosłej i pewnej siebie Jessiki.
Wprost przeciwnie, wydawała się zagubiona i oczekująca męskiej pomocy.
Usiadła. Tad jęknął w duchu i zamknął oczy, choć przedtem obrzucił uważnym spojrzeniem
piękną, wystraszoną i pokrytą śladami łez twarz kobiety.
Nienawidził jej i był przekonany, że nigdy nie zmieni swych uczuć.
Chociaż... trudno pałać nienawiścią do kogoś, kto płacze nad twoim losem.
Powróciło znajome uczucie, które przez wiele lat niczym robak drążyło go od środka.
Wspomnienie jednej, jedynej nocy, gdy on i Jess należeli do siebie. Nocy oglądanej
w tysiącach marzeń sennych, nocy, która wzbudziła nigdy nie zaspokojoną namiętność.
Poślubił niewłaściwą kobietę. Psiakrew! Przecież to właśnie był powód jego nienawiści!
Słodkokwaśna woń drzew, skąpanych w promie mach palącego słońca, uderzyła go
w nozdrza. To była woń Australii – oleista, aromatyczna, dusząca. Tad oblał się potem, zadrżał,
czując na skórze chłodny powiew morskiej bryzy.
Jess wplotła palce w jego włosy. Po chwili dotknęła rozpalonego, pokrytego zakrzepłą krwią
czoła. Tad jęknął głośno. Szybko cofnęła rękę.
– Ciii... – szepnęła. – Nie chcę sprawiać ci bólu, ale muszę obejrzeć ranę.
Ponownie poczuł jej dłoń na swojej twarzy. Jess systematycznie zbadała całe jego ciało,
uważnie przyjrzała się każdemu stłuczeniu i zadrapaniu. Była przecież lekarką...choć Tadowi
z trudem przychodziło o tym pamiętać. W tej chwili widział przed sobą jedynie kobietę, nie
naukowca.
Jess spojrzała mu w oczy. Nie poruszył się. – Jackson...
Miękki, melodyjny głos nie miał w sobie nic z wyniosłości. Najwyraźniej Jess zstąpiła
z wysokiego piedestału, który chronił ją przed natarczywością mężczyzn.
Tad poczuł jej palce na swoim policzku.
– Jackson, jeśli mnie słyszysz, może mógłbyś... Uścisnęła mu rękę. Drugą dłonią odgarnęła
pokrwawione włosy z czoła. Miała delikatny, kojący dotyk.
– Jackson, puls bije ci mocno i równo. Myślę, że nie odniosłeś poważniejszych obrażeń.
Wszystko będzie dobrze, lecz teraz muszę opuścić cię na chwilę. Sprowadzę kogoś, kto pomoże
mi przenieść cię do chatki.
Ostatnie zdanie zabrzmiało już z oddali. Tad nie był pewny, czy dobrze zrozumiał. Próbował
otworzyć oczy, lecz kiedy udało mu się to uczynić, Jess zniknęła.
Szczerze żałował swego dotychczasowego milczenia. Czuł się o wiele gorzej niż w chwilę po
upadku. W przypadku wewnętrznego wylewu, mógł nie doczekać szansy ponownej rozmowy.
Przestraszył się, że to już koniec wszelkich cierpień. Zapragnął jeszcze choć przez chwilę
zobaczyć Jess, pożegnać się... przeprosić...
Poczuł gwałtowny zawrót głowy, pociemniało mu w oczach. Tępy ból ogarnął całe ciało.
Szczupła dłoń dotknęła jego palców. Ktoś szarpał go za rękę.
– Jackson, ty uparty durniu, dlaczego nie chcesz się do mnie odezwać?!
Z trudem rozróżniał poszczególne słowa.
– Ponieważ... ponieważ... – wychrypiał.
Ponieważ oczekiwał zbyt wiele.
Gdy odzyskał przytomność, poczuł ulgę, choć był słaby niczym niemowlę.
Żył. Przebywał we wnętrzu chaty. Bezpieczny. Nie zauważył obecności uzbrojonych
strażników, nikt nie miał zamiaru go skrzywdzić. Jedynie ta kobieta...
Na zewnątrz panowała noc. Upał zelżał, przez przymknięte okiennice wpadał blask
księżycowej poświaty. Powietrze wypełniał zapach wilgoci, kwiatów i mokrych liści.
Dżungla tętniła głosami nocnych ptaków. Tuż nad łóżkiem Tada powoli obracał się
wentylator, rzucający migotliwy cień na ścianę pokoju. Pomimo mroku, mężczyzna spostrzegł,
że w pomieszczeniu panuje wzorowy porządek – rzecz nie spotykana w czasach, kiedy
urzędowała tu Deirdre.
Zza uchylonych drzwi sączył się smakowity zapach przygotowywanych potraw. Tad
westchnął. Wspomnieniami cofnął się do czasu, gdy wszystko wydawało się prostsze. Zobaczył
rodzinny dom, matkę pochyloną nad kuchnią... Był wówczas szczęśliwy. Potem, po rozwodzie
rodziców, poznał smak samotności, wyobcowania i frustracji. Za przyczyną starszego brata, Jeba,
zerwał związki z bliskimi.
Rosół. Tad był pełen podziwu dla Jess, że tak dobrze zapamiętała jego kulinarne upodobania.
Deirdre nigdy nie gotowała rosołu. Jess, pomimo swoich wad, miała kilka zalet.
Te jej piersi...
Tad odrzucił ostatnią myśl i starał się skupić uwagę na delikatnym aromacie płynącym
z kuchni. Jess potrafiła gotować lepiej, niż którakolwiek ze znanych mu kobiet – a on miał
słabość do dobrych potraw.
Spojrzał na cienie goniące się po suficie. Zmarszczył nos. Nie powinien poddawać się
łakomstwu i urokowi kobiecych piersi. Do jego uszu dobiegły dźwięki odległej muzyki. W hotelu
po drugiej stronie wyspy trwała zabawa. Po chwili usłyszał śmiech Lizzie, zmieszany
z poważnym głosem Jess.
Luzie... Tad usiłował wstać, lecz był jeszcze zbyt słaby. Powoli zaczął rozpoznawać więcej
szczegółów. Leżał w pokoju na piętrze, nagi, w białej, czystej pościeli.
Nagi! Ta wiedźma rozebrała go i ukryła ubranie! Wyobraźnia podsunęła mu widok
kobiecych dłoni, przesuwających się po jego ciele. Poczuł przyśpieszone bicie serca i pulsowanie
krwi w skroniach.
Nie miała prawa go dotykać! Przez głowę przelatywały mu strzępy wspomnień z niedawnej
przeszłości. Długie, smukłe palce przesuwające się po jego skórze... Nożyczki przecinające
nogawkę spodni... Zimne i ostre, wywołujące dreszcz w rozpalonym ciele. Przypomniał sobie
chłodny, dotyk okładu na czole i ramionach. Młodą Hinduskę w szkarłatno-złotym sari... i głos
Jess. Czułe, łagodne słowa, które słyszał poprzez zakrywającą wszystko ciemność, które płynęły
bez końca, aż zapadł w sen przynoszący ukojenie.
To dzięki Jess znalazł się w domu, w tym pokoju, w pościeli. Jak zwykle, w przypadkach
wymagających szybkiego działania, ta kobieta wykazała się zimną krwią, zdecydowaniem
i ogromnym zapasem energii.
Tej samej energii, dzięki której za pomocą jednego kopnięcia zrzuciła go z klifu.
Boże, ileż oddałby za papierosa! Gdzie mogła je schować? Najpewniej zabrała ze sobą.
Ile czasu był nieprzytomny? Kilka godzin? Dni? Posłyszał kobiece kroki na schodach. Po
chwili zatupały dziecięce nóżki.
Drzwi otworzyły się. Klamka stuknęła głośno o ścianę.
Tad zacisnął powieki.
– Lizzie! Cicho! – usłyszał w ciemności szept Jessiki. Zapadło milczenie.
Tad poczuł ucisk w żołądku. Nie wiedział, co powinien powiedzieć, jak zareagować na
widok córki... i jej opiekunki.
Potrafił samotnie przemierzać wielkie odległości. Długotrwałe milczenie nie sprawiało mu
kłopotu. Lecz co miał począć teraz?
W sypialni panował nastrój wyczekiwania, przerywany jedynie przytłumionym warkotem
wentylatora.
W końcu mała, szczupła rączka spoczęła na dłoni leżącego mężczyzny. Niecierpliwe
paluszki pogładziły go po skórze.
Trwający rok koszmar dobiegł końca.
Tad otworzył oczy. Nie mógł uwierzyć, że widzi przed sobą kaskadę jasnorudych loków,
splecionych w dwa grube warkocze. Duże, ciemne źrenice spoglądały na niego z radością
i...niepewnością.
– Tatuś! – nieśmiałym głosem odezwała się dziewczynka.
Dziecko ubrane było w płaszcz przeciwdeszczowy, ozdobiony sylwetkami dinozaurów,
a w rączce trzymało na wpół objedzoną kiść winogron. Sok spływał po delikatnych palcach.
Dziewczynka uniosła dłoń ku buzi i oblizała ją starannie.
Córka. Jego córka.
Tad nie lubił zbędnych czułości. Mocniej zacisnął dłoń na rączce dziewczynki.
– Obudził się! – Lizzie podskoczyła z radości.
– Najwyższy czas – mruknęła sucho Jess. W jej głosie również dźwięczała radość
i podniecenie, choć próbowała zachować surowy wyraz twarzy.
– Ciociu Jess! – Lizzie zakręciła się w miejscu, po czym znów zerknęła na twarz ojca.. –
Ciociu Jess, on płacze!
– Głupstwa mówisz, kochanie. – Kobieta delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem odebrała
dziewczynce rozgniecione winogrona i wręczyła jej papierową chusteczkę.
– Lizzie... – wychrypiał Tad. Zdumiał się, skąd w jego głosie zabraniało tyle emocji.
Ostrożnie, aby nie uszkodzić drobnych kostek, pogładził rączkę dziecka.
Jess delikatnie uniosła dziewczynkę. Tad poczuł małe ramiona obejmujące mu szyję.
– Tatusiu, tak bardzo za tobą tęskniłam! – Płaszcz zatrzeszczał, gdy Lizzie mocno przytuliła
się do ojca. Jess odsunęła się. Tad wplótł palce we włosy córki.
– Ja też tęskniłem...
Czy mógł wyrazić słowami pustkę całego roku? Bezradność? Obezwładniające uczucie
strachu? Na tak długi czas pozbawiono go jedynej istoty, którą naprawdę kochał.
– Ślicznie wyglądasz – powiedział.
Jess odwróciła wzrok w stronę okna. Czyżby w ten sposób próbowała ukryć wzruszenie?
W głębi serca zachowała nieco kobiecości.
– Tatusiu... wiem, dlaczego mama nie wróciła. Ale dlaczego odesłała mnie tak daleko? Nie
boję się niedobrych ludzi.
Jess szybko spojrzała w jej stronę.
– Nie teraz, kochanie – powiedziała napiętym głosem. – Pamiętaj, że nie możemy go
martwić.
Lizzie umilkła. Dotknęła palcem zarośniętej brody Tada i zmarszczyła nosek.
– Twarda. Nie podoba mi się. Kiedyś nie miałeś brody.
– Teraz też ją zgolę – wymruczał. Zmartwiona mina dziewczynki sprawiła mu przykrość.
Lizzie pogłaskała bandaż na jego głowie.
– Co ci się stało, tatku? Ciocia Jess powiedziała... Tad zerknął w stronę kobiety. Jess była
ubrana w białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem i ciemnoniebieskie spodnie, a włosy starannie
upięła na karku. Wyglądała jak nauczycielka. Tad westchnął. Nie podobała mu się w tym stroju.
Wolał, gdy mokre loki luźno spływały jej na ramiona, a wilgotne ubranie podkreślało figurę.
Zatęsknił za widokiem łez i zatroskania na jej twarzy.
Z oczu kobiety zniknął wyraz radości. Pytanie Lizzie przywołało nieprzyjemne
wspomnienia.
Jess spuściła wzrok, powodowana poczuciem winy. Spłonęła rumieńcem.
– Co ci powiedziała ciocia? – Tad nie spuszczał wzroku z Jess. Rumieniec na jej policzkach
nabrał głębszych tonów. Zacisnęła usta.
– Powiedz małej, co zechcesz.
– Nie omieszkam – odparł chłodnym tonem. – Lecz najpierw chciałbym usłyszeć pierwotną
wersję.
Lizzie usiadła na łóżku i podejrzliwie popatrzyła w stronę opiekunki. Policzki Jess
przypominały rozkwitłe płatki róży.
– Ciocia powiedziała, że spadłeś z tego dużego zbocza z obrazkami, po którym wszyscy
zabraniają mi chodzić.
Tad spojrzał na Jess. Kobieta unikała jego wzroku. Uparcie patrzyła w okno. Tad uśmiechnął
się gorzko. – Po prostu spadłem? To... niezwykle interesująca interpretacja wydarzeń.
Twarz Jessiki pociemniała jeszcze bardziej, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to
niemożliwe. Usiłowała umknąć, lecz Tad szybko przytrzymał ją za rękę. Jęknęli oboje. Ona
z zaskoczenia, on z bólu, wywołanego gwałtownym poruszeniem. Jess szarpnęła się, lecz rzut
oka na pobladłą twarz mężczyzny wystarczył, aby zaniechała oporu.
Tad poczuł dotkliwy ból w lędźwiach i prawym biodrze. Zacisnął zęby. Powoli opadł na
łóżko, lecz nie zwolnił uchwytu. Czuł pod palcami kruche kości kobiecego przegubu. Wykrzesał
resztki sił, aby zachować spokój.
– Mogłabyś nakłonić Lizzie, aby poszła się bawić? – wyszeptał jej wprost do ucha.
Niesforny kosmyk wysunął się ze starannie upiętej fryzury i musnął policzek Tada.
– Leż spokojnie, Jackson – zamruczała pozornie niewzruszona Jess. – Jesteś zbyt potłuczony
i słaby, aby udawać supermana. I tak miałeś już dość kłopotów.
Tad poczerwieniał, słysząc aluzję do swej niedawnej porażki.
– Chciałbym porozmawiać z tobą w cztery oczy. Cisza, jaka zapadła po jego słowach,
zdawała się nie mieć końca.
Po długiej chwili Jess odwróciła wzrok i odezwała się miękko:
– Lizzie, kochanie, czy mogłabyś zejść na dół i poprosić Meetę, aby podgrzała zupę, którą
przygotowałyśmy dla tatusia? Za chwilę przyjdę do kuchni. Muszę go jeszcze raz zbadać.
Tad dobrze znał ten obłudny, słodki ton głosu, pełen fałszywej troskliwości.
Lizzie posłuchała bez wahania i wybiegła z pokoju.
– Bancroft, czy możesz mi wyjaśnić, co robisz? – Mocniej ścisnął przegub stojącej przy
łóżku kobiety.
– Przez ostatnią dobę zajmowałam się tobą. Wierz mi, to było niełatwe zadanie. Nie
nadawałeś się do niczego, zresztą jak większość mężczyzn w podobnej sytuacji. Nie chciałeś iść.
Musiałyśmy cię wnieść na górę, aż do samego domu. Byłeś ciężki niczym ołów.
– Świetnie! – Tad błysnął oczami. – Najwyraźniej podczas upadku połamałem nogi.
Popchnęłaś mnie i...
– Jak zwykle przesadzasz.
– Przepraszam, ale do chwili spotkania z tobą byłem w znakomitej kondycji.
Jess parsknęła śmiechem.
– Znakomitej kondycji! Jackson, masz zapalenie plac. Jesteś słaby jak niemowlę. Nawet
mucha mogłaby cię przewrócić.
– Po prostu jestem przeziębiony – zaperzył się Tad. – Zapalenie płuc. Zbyt dużo palisz...
– Oczywiście.
– Może byś łaskawie spuścił z tonu! Nawet ktoś równie uparty jak ty powinien pojąć, co jest
dobre, a co nie. Od dziś skończysz z paleniem. Już od dawna powinieneś mieć dobrą opiekę,
tylko nikt oprócz mnie nie potrafił sprostać podobnemu zadaniu. Wyrzuciłam wszystkie
papierosy, jakie znalazłam w twoich kieszeniach.
Tad zmarszczył brwi. Jeb także zawsze mówił mu, co ma robić.
– Co zrobiłaś?!
– To, co powinien uczynić każdy na moim miejscu. Jesteś o krok przed zawałem.
Z trudem udało mu się zachować spokój.
– Nie potrzebuję światłych porad. – Szarpnął dłonią, przyciągając kobietę bliżej siebie, –
Próbowałaś mnie zabić, czarownico!
Poczuł falę podniecenia wywołaną dotykiem jej ciała.
– Sam sobie jesteś winien. Dlaczego mnie zaatakowałeś?
– Nic podobnego. Próbowałem ratować cię przed upadkiem.
– Teraz to i tak bez znaczenia – powiedziała miękko.
– Dlaczego? – zawołał.
– Po raz pierwszy w życiu spróbuj pomyśleć rozsądnie. – Chłodny głos Jessiki stanowił
prawdziwe wyzwanie dla męskiej ambicji. – Nie uda nam się odwrócić biegu wydarzeń. Poza
tym, nie stało ci się nic złego. Jak większość mężczyzn, po prostu się pieścisz.
– Pieszczę?! – Przez dwa lata usiłował zapanować nad uczuciami. To wystarczyło, aby
popaść w chroniczną chorobę.
– Strup na czole i kilka siniaków nie są wystarczającym powodem, aby obwieszczać koniec
świata.
– Kilka siniaków! Dwoi mi się przed oczami! To prawie nie do wytrzymania!
Jess nie zwróciła uwagi na jego słowa.
– Kilka siniaków, oszołomienie, naciągnięty mięsień biodrowy i pachwina. To wszystko.
– Taaak... – mruknął z przekąsem. – Na pewno mięsień biodrowy...
Nagle poczuł, że twarz pokrywa mu się rumieńcem. – Pachwina? Na miłość boską, chyba
tam mnie nie badałaś?!
– Oczywiście, że badałam...
Krew uderzyła mu do głowy na samą myśl o podobnej sytuacji.
– Jackson, jedynym powodem twojego nie najlepszego samopoczucia jest zapalenie płuc,
w które wpędziłeś się już dawno temu. Miałeś gorączkę. Musiałam nafaszerować cię rozmaitymi
lekarstwami, aby ją spędzić. Przez całą noc owijałam cię zimnymi okładami. Dziś rano
temperatura spadła i w końcu odzyskałeś przytomność.
– Nie spodziewaj się słów podziękowania ani przeprosin – warknął.
Wydęła usta. Z jej oczu zniknęły iskierki radości. – Drogi szwagrze, nie oczekuję od ciebie
choćby najmniejszych dowodów kurtuazji – odpowiedziała wyniosłym tonem. – Niczego mi nie
zawdzięczasz. Podobnie troszczyłabym się o chorego psiaka.
– Chcę odzyskać Lizzie. Nie interesuje mnie, jak bardzo nienawidzisz mężczyzn. Po prostu
wynieś się z mego życia. Nawet bez twojej obecności mam wystarczająco wiele kłopotów.
– Wiem. – Spojrzała na niego z wyższością. – Chociaż w tym jednym jesteśmy zgodni.
Przybrała pozę nauczycielki rozmawiającej z niesfornym uczniem.
Tad przyłapał się na tym, że ukradkiem spogląda na jej piersi.
– Co to znaczy? – spytał nerwowo.
Uśmiechnęła się słodko. Najwyraźniej zauważyła jego zmieszanie.
– To znaczy, że oboje pragniemy tego samego, Jackson. – Przycisnęła dłoń do piersi
mężczyzny. – Zrozum... nie mam zamiaru rozstawać się z Lizzie. I chcę ci pomóc.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dłoń Tada niczym kleszcze zacisnęła się na ręku kobiety. Poczuł pod palcami miękkie,
kuszące ciało. Szkoda, że serce Jess było twarde i nieprzystępne.
– Nie mam zamiaru rozstawać się z Lizzie, Jackson. Tad nie słuchał. Patrzył na jej pobladłą
twarz, włosy oświetlone księżycową poświatą, błyszczące oczy. Zapanowało napięcie, jakby
gdzieś w pomieszczaniu ukryto nieubłaganie cykającą bombę zegarową.
– Co to znaczy, że nie masz zamiaru się z nią rozstawać? – zapytał w końcu.
– Chodzi mi dokładnie o to samo, co tobie. – Lizzie jest moim dzieckiem.
– Dzieckiem, a nie wyłączną własnością. – W głosie Jess zabrzmiał ton pouczenia.
Tad nie znosił, gdy zachowywała się w ten sposób. W dodatku to przecież ona ukradła mu
dziecko!
„Moje! Moje!” – chciał krzyknąć, lecz w porę uświadomił sobie, że w ten sposób nic nie
wskóra. Musiał działać logicznie, choć przychodziło mu to z trudnością.
– W ciągu roku, jaki upłynął od chwili, gdy odebrałaś mi córkę – powiedział sztucznie
spokojnym tonem – nie uważałaś za konieczne powiadomić mnie, gdzie ona przebywa?
– Na miłość boską, Jackson, podobnych oskarżeń nie spodziewałam się nawet po tobie. Nie
porwałam Lizzie. Przywiozła ją do mnie Deirdre. Twierdziła, że wasza australijska posiadłość
stała się terenem otwartej wojny, a ty nie masz najmniejszego zamiaru zapewnić rodzinie
dostatecznej ochrony.
– Nie miałem zamiaru?! Walczyłem z całych sił, aby przywrócić spokój. W tym czasie moja
słodziutka żona zabrała dziecko i po prostu zniknęła.
– Nie potępiaj jej zachowania. Była przerażona. Patrzysz na wszystko wyłącznie z męskiego
punktu widzenia. Nawet w najlepszych latach waszego małżeństwa zachowywałeś się
niemożliwie. Nic dziwnego, że uciekła.
Tad z coraz większym trudem zachowywał spokój.
– Gdy jej zabrakło pieniędzy, potrafiła na chwilę powrócić na jeden z samolotów. Skradła
całą gotówkę.
– Potrzebowała pieniędzy na życie.
– Nie zostawiła mi ani centa. Opróżniła konto bankowe. Przyjechała tutaj i już nigdy jej nie
widziałem.
– Bo zginęła!
– Moja córka zniknęła, a jedyna osoba, która mogła wskazać mi miejsce jej pobytu, nie żyła.
Oskarżono mnie o podwójne morderstwo. O zabicie własnego dziecka! Nie potrafiłem się bronić
przed opinią publiczną. Jedynie mój adwokat, Ian McBain, uchronił mnie przed więzieniem, choć
wierz mi, że pobrał honorarium niemal przekraczające wartość całej posiadłości.
– Deirdre wspominała mi o nim – z zamyśloną miną wtrąciła Jess.
Tad zacisnął usta.
– Wiesz, co znaczy być oskarżonym o zbrodnię, której się nie popełniło? Wiesz, co znaczy
żyć ze świadomością, że być może twemu dziecku dzieje się krzywda? Znasz słowo
„bezradność”? Czy przed zaśnięciem wpatrywałaś się długo w fotografię córki, pytając Boga, czy
pozwoli ci ją jeszcze zobaczyć?
Jess zadrżała. Twarz miała białą, jakby światło księżyca wysączyło z niej całą energię.
– Przepraszam – powiedziała spokojnie, lecz cicho.
– Należy mi się chyba coś więcej – mruknął Tad. – Samo „przepraszam” to zbyt mało.
– Nie... Nie wiedziałam, jak się zachować – odpowiedziała, po chwili Jess. – Gdy Deirdre nie
wróciła po Lizzie, zaczęłam jej szukać i dowiedziałam się, że jesteś w poważnych kłopotach.
– Kłopotach?! – parsknął. – Byłem w piekle. Wiedziałaś o tym i mimo wszystko nie oddałaś
mi dziecka?
– Nie należysz do osób, do których mam zaufanie.
– Nawet nie napisałaś! Choć kilka słów zawiadomienia, że Lizzie żyje!
– Wtedy dowiedziałbyś się, gdzie jesteśmy.
– Więc przyznajesz, że ukrywałaś małą, choć zdawałaś sobie sprawę, że jej szukam?
– A co miałam zrobić? – Odwieźć ją do domu!
– Jak? Pracowałam w szpitalu w Kalkucie. Nie mogłam opuścić chorych. Przyjechałam tu
tak szybko, jak tylko znalazłam zastępstwo.
– Po prostu byłaś zbyt zajęta zbawianiem całego świata, aby pomyśleć o samotnym
człowieku, któremu już niegdyś zmarnowałaś życie.
– Nieprawda.
– Prawda, do cholery!
– Po wszystkim, co usłyszałam od Deirdre, miałam ryzykować bezpieczeństwo dziecka?
– Aa... więc o to chodzi. Powinienem pamiętać, że moja droga żona nie przepuściła żadnej
okazji, aby poniżyć mnie w oczach rodziny i przyjaciół. Na pewno odczuwałaś głęboką
satysfakcję, słuchając historyjek o naszym małżeństwie.
Jess z uwagą spoglądała mu prosto w oczy. – Uwierzyłbyś moim zaprzeczeniom?
– Teraz to i tak bez znaczenia. Nie interesuje mnie, co ci powiedziała.
– Dla mnie ma to bardzo głębokie znaczenie. Rok temu, gdy dowiedziałam się o waszych
kłopotach, wzięłam na siebie odpowiedzialność za los Lizzie. Obie przeżyłyśmy naprawdę trudne
chwile.
– W przeciwieństwie do mnie – mruknął z przekąsem.
– Zrozum, mieszkałam w Indiach i pracowałam czternaście godzin na dobę. Próbowałam...
próbowałam zapomnieć o... wypadku. Deirdre powierzyła mi opiekę nad pięcioletnim dzieckiem
i zniknęła bez śladu. Zostałam sama z rozpieszczoną przez ciebie jedynaczką i w krótkim czasie
zrozumiałam, że całe moje dotychczasowe życie zostało wywrócone do góry nogami.
Zaakceptowałam te zmiany. Rozumiałam, co czuje Lizzie, w nagły sposób pozbawiona domu,
rodziców i wszystkiego, co kochała. Przez kilka miesięcy oczekiwałam powrotu Deirdre. Nagle
dowiedziałam się, że moja siostra nie żyje, a ty jesteś oskarżony o morderstwo.
Umilkła i odwróciła wzrok. Na jej twarzy pojawił się wyraz bólu.
– Byłaś przekonana, że zabiłem Deirdre? – mruknął Tad.
Jess milczała. Mężczyzna opadł na poduszkę. Gwałtownie szarpnął dłoń kobiety,
przyciągając ją bliżej łóżka. Poczuł delikatną woń perfum. W oczach Jess zauważył dziwny,
niezrozumiały błysk uczucia.
– Odpowiedz – zażądał stanowczym tonem.
– Uważałam, że jesteś niewinny. – Opuściła powieki.
– Coś takiego! – Tad z trudem panował nad sobą.
– Nigdy nie kłamię – szepnęła.
– Nieprawda.
Kobieta zbladła. Światło księżyca igrało w jej ciemnych źrenicach.
– Skłamałaś... pewnej nocy, dziesięć lat temu. Potrząsnęła głową, lecz gdy spojrzał na nią
oskarżycielsko, spłonęła rumieńcem.
– Masz rację. Tak. Wówczas skłamałam. Lecz na tym koniec. Nie mam pojęcia, co stało się
z Deirdre. Wiem tylko... że jej nie zabiłeś.
– To dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób?
– Ponieważ... ponieważ doskonale rozumiem, co znaczy znaleźć się w tak przykrej sytuacji.
To ja spowodowałam wypadek... w którym zginęli Jonathan i mały Benjamin...
Ścisnął jej rękę.
– Nie wolno ci myśleć w ten sposób!
– Czasem zastanawiam się, jak bym postąpiła, wiedząc co nastąpi. Są chwile, gdy
popełniamy błędy, których nie można naprawić...
Tad miał ochotę przygarnąć ją do siebie; przytulić, pogładzić po głowie. Jess zagryzła wargi.
Mężczyzna poczuł zamęt w głowie.
Wierzyła mu! Wierzyła nawet wówczas, gdy wszyscy go potępiali. Znała ból towarzyszący
niezawinionej tragedii. Tad doznał głębokiej ulgi na myśl, że ktoś go zrozumiał, nawet jeśli ów
ktoś zaliczał się do grona najbardziej zaciętych wrogów.
Siłą woli stłumił wzruszenie. Jess nie lubiła sentymentalnych mężczyzn. On zresztą również.
– Wiedziałam, że nie potrafiłbyś nikogo skrzywdzić... przynajmniej nie w ten sposób. Ale
zrozum, nie mogłam oddać Lizzie komuś... – Przerwała na chwilę, po czym dokończyła
łamiącym się głosem: – Nie mogłam wysłać jej do sterroryzowanego Jackson Downs. Nie byłam
pewna, czy starczy ci czasu, aby się nią opiekować we właściwy sposób.
– Jestem jej ojcem – odparł szorstko. – Znam swoje obowiązki i odpowiedzialność związaną
z wychowaniem dziecka.
Poczuł, że dłoń kobiety zadrżała pod jego palcami. Jess posmutniała.
– Znów się nie zgadzamy. Uważałam, że w zaistniałej sytuacji część odpowiedzialności
spadła na mnie. – I potraktowałaś to bardzo poważnie.
– Wiesz, że, zawsze tak czynię. – Zawahała się. – Tym bardziej w podobnym przypadku.
Jackson, nie chcę z tobą walczyć.
Tad przyjrzał się jej uważnie. Widział w oczach szwagierki ten sam upór i determinację,
jakie cechowały jego własne zachowanie.
– Chcę, abyś zniknęła z mojego życia – warknął, lecz nie zwolnił uchwytu.
– Ja zaś nie żądałam od Deirdre, aby uczyniła. Lizzie częścią mojego własnego życia!
Zrobiła to bez mojej zgody. Od czasu... Bałam się... Bałam się ponownej miłości do dziecka –
mówiła, z coraz większym trudem. – Zwłaszcza twojego dziecka. Ale stało się. Nie pozwolę,
żebyś po prostu ją zabrał i uczynił z niej to, co mój ojciec...
Ciemna chmura na chwilę przesłoniła księżyc i twarz Jess pogrążyła się w mroku. Tad uniósł
dłoń. Dotknął palcem policzka kobiety, po czym sięgnął niżej, w kierunku kuszącego zagłębienia
pod miękkim podbródkiem.
Jess westchnęła. Tad poczuł, że drżą mu ręce. Szykował się do bitwy.
– Zabrałaś mi córkę – mruknął uparcie. – Przez rok ukrywałaś ją przed światem i przede
mną.
– Ktoś musiał się nią zaopiekować. Było dla mnie oczywiste, że oboje jesteście zbyt
zaabsorbowani własnymi problemami, aby właściwie zajmować się Lizzie.
Tad poczuł, że krew ponownie uderza mu do głowy. – Twierdzisz, że jestem złym ojcem?
– Puść mnie, Jackson – szepnęła. – Porozmawiamy o tym jutro.
– Wolałbym teraz dokończyć naszą dyskusję.
– Jesteś słaby jak niemowlę. – Szybkim ruchem przekręciła dłoń, uwalniając nadgarstek
z jego uchwytu. – Widzisz!
Tad uznał, że jego męska duma stanowczo zbyt wiele ucierpiała w czasie kilku ostatnich
godzin. Zaklął w duchu.
– Jutro – powtórzyła Jess. – Teraz śpij.
Odeszła.
Przez całą noc jej słowa kołatały w głowie mężczyzny. „Chcę Lizzie. Nie mam zamiaru się
z nią rozstawać.” Jak mógł zasnąć, skoro w uszach szumiało mu tak głośno, że ledwie słyszał
skrzek papug w koronach drzew, otaczających bungalow?
Jak mógł zasnąć, skoro nad łóżkiem wciąż unosiła się pomarańczowa woń perfum,
przywołująca zakazane wspomnienia? Piękna kobieta o przejmująco smutnych oczach, o głosie
zabarwionym nutą tęsknoty...
Tad po raz kolejny stłumił w ustach przekleństwo. Wmawiał sobie, że powinien odczuwać
satysfakcję z życiowych niepowodzeń Jessiki, tymczasem w jego sercu rodziło się całkiem inne
uczucie... Coś, co budziło strach swą intensywnością.
Odrzucił na bok kołdrę. Dłonie przycisnął do skroni, usiłując wyrzucić z myśli obraz Jess.
Bezskutecznie. Już cały rok nie trzymał w ramionach kobiety. Wspomnienie urody Jess,
złocistych włosów połyskujących w półmroku oraz figlarnych kosmyków opadających na jej
twarz spowodowało, że Tad zacisnął pięści. Nienawidził jej, lecz jednocześnie pragnął, by była
blisko, by w jego obecności mogła zapomnieć o Jonathanie i Benjaminie.
Poczuł chłodny powiew powietrza, zmąconego ruchem wentylatora. Zadrżał. Czym prędzej
przykrył się aż pod brodę. Nie minęło kilka chwil, gdy ponownie ogarnęła go fala gorąca.
Późną nocą wstał, owinął prześcieradło wokół bioder i otworzył drzwi wiodące na balkon.
Na zewnątrz panowała cisza, nawet najmniejszy powiew wiatru nie mącił spokoju parującej
wilgocią dżungli. Tad czuł się chory, słaby i oszołomiony. To wina Jessiki! To ona wpakowała
go w tę kabałę! Zabrała mu dziecko. Zepchnęła z urwiska. Naszpikowała rozmaitymi
lekarstwami.
Zachwiał się. Z trudem utrzymał równowagę. Próbował oprzeć się dłonią o framugę, lecz
zamiast tego ciężko uderzył całym ciałem w okiennicę.
Zatrzeszczało drewno.
Wiedział, że powinien natychmiast wrócić do łóżka, Potrząsnął uparcie głową i ciężkim
krokiem wyszedł na balkon.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Minęła północ. Jess leżała w łóżku, bezwiednie owinąwszy wokół palca kosmyk włosów
i spoglądała na smugę księżycowej poświaty, widoczną na ścianie. Od wielu godzin nie mogła
zasnąć. Myślała o Jacksonie.
Musiała przyznać, że jej szwagier jest nieprzeciętnym mężczyzną. Czuła na wargach ciepły
dotyk jego palców, uścisk rozpalonej dłoni, niepokojącą bliskość muskularnego ciała.
Boże... Skąd te myśli? Dlaczego w obecności Tada czuła się niczym mała dziewczynka,
przeżywająca pierwszą miłość? Pomimo całego zaufania, jakim go obdarzyła, bała się wyjazdu
do Jackson Downs.
Poruszyła się niespokojnie. Dlaczego właśnie Tad? Dlaczego miał tak silny wpływ na jej
zachowanie? Przecież był jedynie zapatrzonym w siebie osiłkiem, bez krzty rozsądku,
grubiańskim... W najmniejszym stopniu nie interesował się problemami innych ludzi.
Tragedią wielu narodów świata...
Jess dorastała wśród obcych, z dala od ojczystego kraju i dobrze poznała ból i cierpienie
towarzyszące przemianom społeczno-politycznym, dobrze poznała nędzę państw odczuwających
skutki klęsk żywiołowych. Chciała nieść pomoc.
Lecz teraz musiała swą uwagę poświęcić Lizzie. Zaopiekować się nią... i Jacksonem. Zadanie
nie należało do najłatwiejszych. Jak większość mężczyzn – niezależnie od rasy czy koloru skóry
– był przekonany, że nawet najbardziej inteligentna kobieta nie potrafi wskazać mu właściwego
rozwiązania nabrzmiałych problemów.
Tymczasem, zdany na samego siebie, popadł po uszy w tarapaty. Jego posiadłość stała się
obiektem ciągłych ataków. Został posądzony o zbrodnię, której nie popełnił. Mimo upływu
całego roku, nie zdołał oczyścić się z zarzutów ani zakończyć konfliktu. Żył w cieniu gwałtu,
a co gorsza, domagał się, aby towarzyszyła, mu Lizzie. Może miał zamiar znaleźć ustronną
kryjówkę i przebywać w niej do czasu, aż sprawa przycichnie? Jess słyszała także, że nosił się
z zamiarem sprzedaży ziemi oraz wszelkich nieruchomości.
Westchnęła. To na pewno nie były warunki umożliwiające prawidłowe wychowanie dziecka.
Szczególnie kochanej Lizzie. Jej Lizzie.
Pogładziła poduszkę. Jej Lizzie. Jego Lizzie. Tkwili w tym oboje, bez względu na
okoliczności.
Ktoś powinien zachować odrobinę rozsądku, zacząć zadawać pytania, pomyśleć...
Mężczyźni uwielbiali rozstrzygać wszelkie sprawy przy użyciu siły, odczuwali lęk przed
nieznanym, pokrywali szorstkością uczucie niepewności. „Ognia!” krzyczeli, gdy wystarczyło
ruszyć głową i dokonać rzetelnej oceny sytuacji.
W cieniu drzew poruszyła się niewielka sylwetka. Mały Aborygen znów stanął na
posterunku, obserwując okna bungalowu. Światło księżyca wydobyło z ciemności połyskującą
czuprynę malca.
Nikt nie umiał odpowiedzieć na pytanie Jess, kim jest ten chłopiec. Dlaczego ją obserwował?
Czy coś wiedział? Dlaczego uciekał, gdy chciała zbliżyć się do niego?
Postanowiła za wszelką cenę zdobyć jego zaufanie. Może powinna ofiarować mu jakiś
prezent?
Po cichu wstała z łóżka i weszła na piętro. Korytarz usłany był rozmaitymi zabawkami.
Lizzie nie lubiła sprzątać.
Jess podniosła z podłogi pluszowego, różowego dinozaura z czerwoną wstążeczką na szyi
i skierowała się w stronę dziedzińca. Cień pod drzewem natychmiast zniknął, ale wiedziała, że
chłopiec nie odszedł daleko. Umieściła zabawkę na rozłożystej kępie trawy i wróciła do domu.
Postanowiła obserwować z tarasu dalszy bieg wydarzeń. W chwili gdy po cichu dotarła na
szczyt schodów, jej uszu dobiegł głośny trzask. Przekonana, że hałas spowodował mały
Aborygen, podbiegła do okna, lecz nie dostrzegła nikogo. Jedynie Krzyż Południa błyszczał na
bezchmurnym niebie niby wysadzana brylantami zapinka na czarnej aksamitnej sukni.
Jess otworzyła drzwi wiodące na taras. Zaskrzypiały deski, a po chwili z ciemności wysunęła
się widmowa postać, przybrana w biały całun. Kobieta zakryła dłonią usta, aby nie krzyknąć.
Gdy upiór znalazł się bliżej, rozpoznała sylwetkę Jacksona. Owinięty w pasie
prześcieradłem, przypomniał prymitywnego wojownika z zamierzchłych czasów. Potężny
i dominujący, był ucieleśnieniem męskości. Nagle zachwiał się i ciężko oparł o balustradę. Jess
zapomniała o małym tubylcu. – Jackson – odezwała się nieswoim głosem.
Mężczyzna uniósł głowę i nieco mętnym wzrokiem wpatrzył się w ciemność.
Westchnął na widok doskonałego ciała Jess, zarysowanego wyraźnie pod przewiewnym
szlafrokiem.
Serce kobiety zamarło.
– Jess... – Tad zatoczył się w jej stronę.
Chwyciła go w pasie i przytrzymała, aby nie upadł. Prześcieradło opadło i poczuła pod
palcami rozpaloną, nagą skórę mężczyzny. Tad miał gorączkę.
Jess przestraszyła się. Jeszcze nigdy w życiu nie bała się tak mocno.
– Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas – powiedziała. – Powinieneś być w łóżku.
– Nie oddam ci Lizzie! – warknął.
– Boże... – westchnęła Jess. – Znów majaczysz. Tad zadygotał. Z trudem uchroniła go przed
upadkiem.
– Chodź. Odprowadzę cię do sypialni.
Ponieważ się opierał, postanowiła umieścić go w swoim pokoju i przekonać, by zasnął.
Popchnęła ciężkie ciało w stronę łóżka. Tad mocniej objął ją ramionami. Upadli oboje. Jess
próbowała wstać, lecz nie potrafiła się uwolnić.
Zwiewny materiał szlafroka oplątał jej biodra, odsłaniając nogi aż po uda.
Poczuła, jak mięśnie mężczyzny napinają się. Zauważyła w jego oczach błysk pożądania.
Przypomniała sobie inną noc pełną miłosnej ekstazy, noc, która rozpoczęła się w podobny
sposób... ową straszną noc, podczas której zdradziła własną siostrę i unieszczęśliwiła wiele osób.
Szarpnęła się, lecz mężczyzna mocniej ścisnął ją ramionami. Poczuła aż nadto znajomy dreszcz
podniecenia.
– Nie... nie zabieraj mi Lizzie – odezwał się Jackson. W jego głosie zabrzmiała błagalna nuta.
Był tak bezradny, tak chory... Deirdre zamieniła jego życie w prawdziwe piekło. Przeżył
więcej, niż mógłby wytrzymać przeciętny człowiek.
Na przekór wcześniejszym postanowieniom, Jess nie zamierzała trwać w zaciętości.
Delikatnie pogładziła zarośnięty policzek mężczyzny.
– Nie zabiorę.
– Nie?
– Nie – szepnęła.
Zaczął oddychać swobodniej.
Jess ponownie próbowała się podnieść, lecz nie miała dość sił, aby rozerwać stalową obręcz
rąk mężczyzny.
– Nie odchodź – poprosił Tad. Poczuła na szyi gorący powiew jego oddechu. – Potrzebuję
cię. Teraz. Tak długo byłem sam...
Wiedziała, co znaczą te słowa. Przez wiele lat, nawet w czasie małżeństwa, odczuwała
dotkliwą samotność. Jackson zdawał się być zagubiony, przytłoczony własną słabością...
Trawiony wysoką gorączką i obolały.
Jess chciała mu pomóc. Chciała otoczyć go troskliwą opieką i sprawić, aby choć na chwilę
zapomniał o przeszłości. Zbliżyła usta do twarzy mężczyzny i złożyła delikatny pocałunek na
jego rzęsach. Musnęła policzkiem zwichrzoną brodę i...
Tad rozchylił usta.
Jess poczuła, że jej ciało ogarnia fala namiętności. Palce Jacksona zacisnęły się na jej
pośladkach. Tak łatwo było odrzucić bolesne wspomnienia... uwierzyć, że zniknęła dawna
nienawiść... nie myśleć o tym, co miało nastąpić, gdy Tad powróci do zdrowia.
Dłoń mężczyzny spoczęła na jej włosach.
– Nie odchodź – szepnął powtórnie.
Świat zdawał się niknąć za zasłoną ciemności.
Jedyną rzeczą, jaka docierała do świadomości Jess, był łagodny ruch męskiego ciała oraz
dotyk rozpalonych ust.
– Nie odchodź.
– Nie odejdę – szepnęła, miękko. – Dzisiejszej nocy zaopiekuję się tobą, a gdy poczujesz się
lepiej, pojedziemy do Jackson Downs. Chciałabym zapewnić Lizzie odpowiednie warunki.
– Niebezpieczeństwo... – wykrztusił Tad. – W Jackson Downs jest dla ciebie zbyt
niebezpiecznie...
– Bzdury. Dlaczego tylko mężczyźni mieliby się wciąż bawić?
– Jesteś najbardziej upartą... – głos mężczyzny ucichł.
Jess doskonale zdawała sobie sprawę, że po odzyskaniu pełnej przytomności Tad nie będzie
pamiętał rozmowy. Nie przestawała jednak mówić; zawsze traktowała pacjentów tak, jakby byli
w pełni sił i władz umysłowych.
– Lizzie potrzebuje opieki dwojga osób. Wiem, że mnie nie lubisz...
– To nieprawda – zapewnił gwałtownie.
Jess westchnęła. Miała ochotę całkowicie wtopić się w jego ciało. Z trudem odpędziła
niewczesne myśli.
– Twoja posiadłość liczy ponad milion akrów – powiedziała spokojnie. – Znajdę więc dość
miejsca, żebyś mnie nie widywał. Zrozum... podczas pobytu w Indiach poczyniłam wiele
interesujących spostrzeżeń i chciałabym wydać je w formie książki. Muszę także przygotować
habilitację. Naprawdę będę miała dużo pracy, a chyba pamiętasz, że czas ma dla mnie szczególną
wartość.
– To dlaczego pozwoliłaś zmarnować nam całą dekadę?
„Ty ożeniłeś się pierwszy” – chciała powiedzieć, lecz w porę ugryzła się w język.
– Wspólnie zajmiemy się wychowaniem Lizzie – szepnęła.
– Wspólnie – jęknął.
Jess nie była pewna, czy posłyszała w jego głosie nutę ulgi, czy cierpienia.
Sądziła, że Tad odezwie się ponownie, lecz w pokoju panowało milczenie.
Ciało mężczyzny zwiotczało nagle. Przerażona Jess zerwała się z łóżka. Chwyciła przegub
chorego. Puls bił przyśpieszonym rytmem, lecz miarowo. Jess pobiegła w stronę kuchni, aby
przynieść lekarstwa, ręczniki i nieco wody.
Rozgniotła kilka pigułek, zmieszała je z odrobiną osłodzonego płynu i podeszła do łóżka.
Tad poruszył się. Obrócił głowę i zacisnął zęby. Jak większość mężczyzn, w trakcie choroby
zachowywał się gorzej niż rozkapryszone niemowlę. Jess wezwała na pomoc Meetę. Wspólnymi
siłami wlały lekarstwo do ust Jacksona.
– Madame doctor – szepnęła Hinduska – zdaje mi się, że pani przyjaciel jest bardziej chory
niż wieczorem.
– Tylko dlatego, że nie słuchał moich poleceń. Ale nie ma powodu do obaw. Jest silny jak tur
i w krótkim czasie powinien stanąć na nogi.
Wyraz zaniepokojenia zniknął z ładnej, smagłej twarzy Meety. Dziewczyna uśmiechnęła się,
ukazując rząd śnieżnobiałych zębów.
– Wiem – powiedziała. – Widziałam już wielu słabszych od niego, którzy pod pani opieką
powrócili do zdrowia.
Do świtu obie czuwały na zmianę przy łóżku chorego. Wielokrotnie musiały zmieniać okłady
na rozpalonym ciele. Jess starała się nie patrzeć w stronę brązowych, muskularnych ramion Tada.
Dopiero nad ranem gorączka poczęła ustępować. Jess odesłała Meetę do jej sypialni. Sama
bała się odejść, ponieważ trzymała rękę w dłoni Jacksona. Powoli, aby go nie obudzić, ułożyła
się obok. Niespodziewanie otoczył ją ramionami i przycisnął do siebie.
– Nie... nie... – powiedziała zmęczonym głosem. Lecz Tad należał do mężczyzn, którzy
rzadko zwracają uwagę na słowa protestu. I był od niej silniejszy.
Przytulił kobietę tak mocno, że przez materiał szlafroka poczuła dotyk jego twardego torsu
na swoich piersiach. Nie mogła się poruszyć, nawet gdyby zechciała.
Przestała stawiać opór.
Spowita w chłodną, bawełnianą pościel, Jess śniła o Jacksonie. Znów stała się Jessiką
Bancroft, studentką Uniwersytetu Teksaskiego, przekonaną, że cały świat oczekuje jej Pomocy.
Był październikowy, niedzielny poranek. W powietrzu unosił się zapach jesieni, a na kortach
uwijały się grupy młodych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty do czasu rozpoczęcia meczu
futbolowego lub wieczornej potańcówki. Zegar na wieży Uniwersytetu odezwał się donośnym
dźwiękiem.
Jess czekała na siostrę. Deirdre zniknęła gdzieś w poszukiwaniu zimnej coli.
Gliniana nawierzchnia kortu parzyła stopy nawet poprzez grube podeszwy tenisówek. Jess
niecierpliwie zerknęła na zegarek. Była wściekła.
Nagle posłyszała za sobą czyjeś kroki. Na pewno wracała Deirdre. Jess zacisnęła pięści
i przygotowała w myśli kilka gorzkich słów na temat zachowania siostry.
Poczuła klepnięcie w plecy. Odwróciła się i spojrzała prosto w twarz złotowłosego olbrzyma,
ubranego w wypłowiałe dżinsy i wysokie buty, które czasy świetności dawno miały już poza
sobą. Chłopak rzucił na ziemię szerokoskrzydły kowbojski kapelusz i bez najmniejszego
ostrzeżenia otoczył ramionami kibić dziewczyny.
Jess nigdy dotąd nie spotkała równie przystojnego młodzieńca. W niczym nie przypominał
innych studentów. Był typem pioniera – kogoś, kto i bez pieniędzy nie zawaha się stworzyć
własnego rancza na pustkowiach Teksasu. Jego szorstkie dłonie miały delikatny, chłodny dotyk.
– Kort zajęty – syknęła.
– Nie mam zamiaru z niego korzystać. Przyszedłem tu po dziewczynę – mruknął
z uśmiechem. Błękitne oczy błysnęły wesoło.
Rysy mężczyzny – wysokie czoło, silna szczęka, mocno zarysowany podbródek i prosty nos
– zdawały się być wykute z granitu. Kowboj, czy nie; prezentował się wspaniale i...pociągająco.
Zbyt pociągająco.
Jess bezskutecznie usiłowała oderwać wzrok od jego twarzy.
– Kochanie – mruknął nieznajomy – czemu jesteś taka spięta?
Dziewczyna spłonęła rumieńcem. – „Kochanie?”
Próbowała mówić nadąsanym tonem, lecz jej pytanie zabrzmiało dziwnie miękko i cicho.
– Boże, jesteś najpiękniejszą istotą, jaką widziałem. – Niski głos mężczyzny wywoływał
przyjemny dreszcz emocji. – Pocałuj mnie.
– Zwa... zwariowałeś.
Uwodzicielski uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Tylko jeśli chodzi o ciebie.
Jess usiłowała się uwolnić z objęć, lecz równie dobrze mogłaby próbować poruszyć skałę.
– Jeden maleńki pocałunek – szepnął intruz. Wplótł palce we włosy dziewczyny i pochylił
twarz ku jej wargom. Jess poczuła delikatną woń wody kolońskiej, co podziałało niczym
najlepszy afrodyzjak.
Dlaczego nie uczyniła nic, aby powstrzymać zamiary młodzieńca? Dlaczego po prostu stała,
rozchylając pełne oczekiwania usta?
Pocałował ją. Chciała krzyknąć, lecz w tej samej chwili zapomniała o oporze.
Pocałunek miał smak papierosowego dymu, męskości, zniewalającego erotyzmu.
Pocałunek, który był zapowiedzią tajemniczego misterium namiętności.
Jess poczuła, że w jej głowie bije dzwon na trwogę. Alarm! Ratuj się, póki czas.
Zignorowała te myśli. Jęknęła cicho i otoczyła ramionami szyję mężczyzny. Nieoczekiwanie
puścił ją i cofnął się lekko.
– O to chodzi. Nie powinniśmy tracić czasu na tenisa. Idziemy do mnie czy do ciebie?
Bezczelny ton głosu wyrwał Jess ze stanu hipnotycznej fascynacji. Nagle uświadomiła sobie,
że nie ma najmniejszego pojęcia, kim jest ów maniak seksualny, dlaczego ją pocałował, a co
gorsza, dlaczego ona sama zareagowała w podobny sposób.
Działała instynktownie. Prawą dłonią wymierzyła siarczysty policzek w uśmiechniętą twarz
mężczyzny. – Za kogo ty się uważasz, narwańcu?
Z błękitnych oczu zniknęły uwodzicielskie iskierki. Intruz potarł zaczerwieniony ślad po
uderzeniu i zrobił zdumioną minę.
– Co się dziś z tobą dzieje? – spytał.
– Heeej! – Na ścieżce ukazała się Deirdre, niosąca dwa kubki lodowatej coli. – Cześć, Tad!
Widzę, że zdecydowałeś się mi przebaczyć.
Jess i Tad patrzyli na siebie w milczeniu. Dziewczyna dopiero po chwili zrozumiała, co
zaszło. Tad wziął ją za Deirdre! Pełen kuszących obietnic pocałunek przeznaczony był dla kogoś
zupełnie innego! Nie dla niej! Jess miała idiotyczną ochotę wybuchnąć płaczem.
Deirdre znakomicie prezentowała się w kostiumie tenisowym. Jej gładko zaczesane włosy
lśniły niczym złoto w promieniach słońca. Podała Jess kubek z napojem.
– Poznaliście się już?
– W pewnym sensie – chłodno odparła Jess.
– Tad, poznaj moją siostrę, Jessikę Bancroft. Jak widzisz, jesteśmy bliźniaczkami. –
Odwróciła twarz w stronę siostry. – To jest mój nowy chłopak, Tad Jackson.
– Dlaczego nie uprzedziłaś mnie, że masz siostrę-bliźniaczkę?!
– Nic mi nie powiedziałaś, że masz nowego chłopaka!
Oba okrzyki zabrzmiały niemal jednocześnie.
– Ponieważ Jess z reguły nie lubi moich przyjaciół – wyjaśniła Deirdre.
Tad spojrzał podejrzliwie w stronę Jessiki.
– Tym razem chciałam, żeby mój chłopak zrobił na niej wrażenie – wyjaśniła Deirdre.
– Udało ci się – wyniosłym tonem odpowiedziała Jess.
– Naprawdę? – spytał Tad. Skrzywił usta w kwaśnym uśmiechu.
– Nie zwracaj uwagi na jej zachowanie – pośpiesznie wtrąciła Deirdre. – Jess ma umysł
zaprzątnięty wyłącznie nauką. Poza tym udaje, że nienawidzi wszystkich mężczyzn.
Tad dotknął zaczerwienionego policzka.
– Zauważyłem – mruknął. – Choć z doświadczenia wiem, że kobiety, które najgłośniej
protestują, okazują się najbardziej czułe.
– Mężczyźni tracą na próżno zbyt wiele czasu – sztywno odparła Jess. – Ja nie mam takiego
zamiaru. Chcę zostać lekarką.
– Ja pragnę jedynie wyjść za mąż – zachichotała Deirdre pociągając łyk coli. – Ale Jess
uważa, że powierzono jej zbawienie świata.
Tad spojrzał badawczym wzrokiem na Jessikę. Dziewczyna poczerwieniała.
– Hm... Świat bez wątpienia oczekuje czyjejś pomocnej dłoni... Lecz moja dewiza brzmi:
„Oddać mężczyźnie, co mu się należy”.
Mówił niskim, metalicznym głosem. Jess poczuła nagły dreszcz, przeszywający całe ciało.
Opuściła powieki. Policzki piekły ją zbyt mocno, aby przypisać to jedynie intensywnemu
działaniu promieni słonecznych.
– Domyśliłam się tego, gdy tylko się poznaliśmy. – Mówiła spokojnym tonem, choć
przychodziło jej to z niemałym trudem. – Lecz pańska dewiza nie jest zbyt oryginalna, panie
Jackson. W podobny sposób myśli nieomal każdy przedstawiciel rodzaju męskiego i to jest
głównym powodem, że nasz świat stoi na krawędzi katastrofy.
Tad zapomniał o Deirdre i przysunął się bliżej Jessiki.
– Winisz mnie za to, co zaszło?
– W pewnym sensie.
Uniósł brwi.
– I masz zamiar wprowadzić istotne zmiany?
– Czy coś w tym złego?
– Nie. Lecz w twoich słowach brzmi hipokryzja. Co może osiągnąć jeden człowiek?
Jedna...kobieta?
Jess gwałtownie potrząsnęła głową.
– Jak śmiesz... Postąpił krok w przód.
– Mógłbym powiedzieć: „W chwili gdy cię zobaczyłem, doszedłem do wniosku, że jesteś
osobą obdarzoną utajonymi, skrzętnie skrywanymi pragnieniami.” Co innymi słowy oznacza, że
nie jesteś wobec siebie szczera.
Obrzucił znaczącym spojrzeniem kształtną sylwetkę dziewczyny.
– Wiem, czego chcę. – Zatrzymał wzrok na jej piersiach. – Ty boisz się do tego przyznać.
– Nie bądź taki pewny siebie – warknęła wściekle. Obróciła się w stronę siostry. – Deirdre,
ten... ten zadufany indywidualista jest najgorszym chłopakiem, jakiego mi przedstawiłaś.
Tad uśmiechnął się szeroko.
– Potraktuję to jako komplement. – Przysunął usta blisko jej twarzy i szepnął: – Najbardziej
podobają mi się ustronne miejsca...
Zerknął na jej usta. Jess odruchowo przesunęła po nich końcem języka.
Przypomniała sobie smak niedawnego pocałunku i towarzyszące mu uczucie błogości...
Poczuła ssanie w żołądku – nie z głodu, lecz z pragnienia. Pragnęła spędzić kilka chwil
z Tadem. Jackson obserwował jej zachowanie. W jego wzroku uprzejme zainteresowanie
mieszało się z zaczepnością. Deirdre zawisła mu na szyi i z wyrzutem spojrzała na siostrę.
– Jess, przestań go podrywać! „Podrywać?!”
Tad odrzucił głowę w tył i wybuchnął głośnym śmiechem. Pogładził przyjaciółkę po
włosach, lecz jego wzrok ponownie spoczął na Jess. Obróciła się na pięcie i odeszła.
Jeszcze nigdy dotąd nie czuła się tak dotknięta i poniżona.
Z dala dobiegł ją głos siostry:
– Boże! A tak chciałam, żebyście się polubili!
– W każdym razie, było to niezapomniane spotkanie – odparł beztrosko Tad.
– Ale Jess...
– Nie martw się o nią. Na pewno mnie lubi. – W głosie mężczyzny brzmiała niezachwiana
pewność.
Jess była wściekła. Miała szczerą ochotę zapaść się pod ziemię, gdyż zdawała sobie sprawę,
że Tad ma rację. Wbrew obietnicom, jakie składała sobie samej, zapałała uczuciem do
aroganckiego, przystojnego samca o zniewalającym uśmiechu. W dodatku chłopaka jej własnej
siostry.
Zakazany owoc. Czyżby dlatego jego pocałunki nabierały większej mocy? Były słodsze niż
miód i bardziej gorące niż płomień?
W rogu kortu leżał brązowy, zniszczony kapelusz z szerokim rondem i indyczym piórem,
zatkniętym za wstążkę. Jego kapelusz. W porywie furii Jess skierowała kroki w tamtą stronę.
Dopadła znienawidzonego przedmiotu i poczęła skakać po nim tak długo, aż zaczął przypominać
naleśnik, a pióro zostało złamane i wdeptane w ziemię.
– Jess! – krzyknęła Deirdre.
Jess, niczym niegrzeczna dziewczynka, uciekła za ogrodzenie.
– Nie mogę uwierzyć, że odważyła się zniszczyć twój kapelusz – płaczliwym głosem
zawodziła Deirdre. – Zobacz, co z niego zostało!
Tad roześmiał się głębokim basem.
– Kochanie, nie myślisz chyba, że podskoki rozkapryszonej panienki mogłyby zniszczyć
kapelusz, który przetrwał uderzenia racic pędzącego stada krów? – Uderzył pięścią w denko. –
Muszę tylko postarać się o nowe pióro.
Objął swą towarzyszkę.
– Deirdre... – zaczął nieco innym tonem – ilu masz chłopaków... to znaczy, ilu ich miałaś,
zanim się poznaliśmy?
Chociaż jeden strzał trafił celu, ze złośliwą satysfakcją pomyślała Jess.
– Kilku... – odparła Deirdre. – Ale traktowałam ich wyłącznie jako kolegów. Jess
powiedziała to specjalnie, żeby cię rozzłościć.
Tad zawadiackim ruchem włożył kapelusz na głowę.
– Nie czuję złości, choć przyznaję, że spotkanie z nią wywarło na mnie spore wrażenie.
Jess wsiadła do samochodu i głośno zatrzasnęła drzwiczki. Mocno zacisnęła dłonie na
kierownicy.
– Dlaczego właśnie on? Boże! Dlaczego on?
Tad Jackson w niczym nie przypominał mężczyzny jej marzeń: szczupłego bruneta o dużym
poczuciu humoru i wysokim ilorazie inteligencji. Człowieka, któremu nieobca byłaby troska
o los innych. Kogoś, kto bez zastrzeżeń podzielałby jej opinię. Całkiem niedawno poznała
właściwego kandydata. Niemal w stu procentach odpowiadał jej oczekiwaniom.
Nazywał się Jonathan Kent.
Tad Jackson był ucieleśnieniem wszystkich cech, którymi pogardzała. Lecz z drugiej
strony...
Był przystojny, uwodzicielski i rozbrajająco pewny siebie. Co najważniejsze – doskonale
potrafił całować.
Jednym pocałunkiem utorował sobie drogę do serca dziewczyny.
Jednym pocałunkiem wydobył prawdziwe uczucia z zakamarków jej duszy.
Jednym pocałunkiem nakłonił ją do zdrady wobec siostry.
Mijały dni, lecz Jess wciąż myślała o Tadzie. Pożądała go i przez niepohamowaną
namiętność zniszczyła życie wielu osób. Nie mogła spodziewać się przebaczenia za swoje winy.
Jackson również.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tad otworzył oczy. Obok siebie czuł miękkie, kobiece ciało. W pierwszej chwili był
przekonany, że nadal śni. Na swoim ramieniu dostrzegł pukiel połyskujących złotem włosów.
Jego palce spoczęły na gładkim, jedwabnym szlafroku.
Jess. Kobieta, której nienawidził. Leżała tui przy jego boku, na skraju łóżka. Jej łóżka,
zauważył. Spała głębokim snem, wtulona w jego ramiona.
Co ona tu robi? Tad jak przez mgłę przypomniał sobie własną słabość i czułą opiekę Jessiki.
Pewnie zmorzyło ją całonocne czuwanie.
Wstrzymał oddech. Nie chciał budzić swej towarzyszki. Delikatnie wsunął rękę pod jej
głowę i leżał bez ruchu. Czuł zadowolenie z zaistniałej sytuacji, choć w głębi serca wydawało mu
się, że powinien postępować całkiem inaczej.
Rozchylony dekolt szlafroka odsłaniał część jedwabistej skóry. Tad mógł dostrzec rytmiczny
ruch piersi śpiącej kobiety. Powietrze wypełniał znajomy aromat kwiatów pomarańczy. Tad
wiedział doskonale, że ów widok i zapach stanowią śmiercionośną pułapkę, lecz nie potrafił
powstrzymać swych uczuć. Delikatnie pogłaskał szyję Jessiki.
Kobieta zamruczała cicho.
– Jackson...
Tad odczuł szaloną radość na dźwięk jej głosu, choć uświadomił sobie, że od chwili
spotkania na skraju zbocza Jess ani razu nie nazwała go po imieniu. Boże! Skąd ta nagła zmiana?
Dlaczego cieszył się z obecności kobiety, która zniszczyła mu życie? Cholerna samarytanka.
Przez rok nie powiadomiła go o losie córki.
Jess otworzyła oczy i zaspanym wzrokiem spojrzała na mężczyznę. Potrząsnęła głową
w niemym zdumieniu i próbowała wyplątać się z jego ramion. Miała ochotę coś powiedzieć,
wygłosić spontaniczny wykład na temat zaistniałej sytuacji, lecz aby to uczynić, musiała zyskać
przewagę. Szarpnęła całym ciałem. W odpowiedzi Tad chwycił ją za ręce i przytrzymał.
Świeży powiew morskiej bryzy poruszył firanki i owionął chłodem rozpalone ciała leżących.
Zniknęło gdzieś uczucie nienawiści, które jeszcze przed chwilą zdawało się być nieodłączną
częścią ich życia.
Tad położył palec na ustach Jess, nakazując jej milczenie. Nie chciał, by jakiekolwiek słowa
zburzyły niepowtarzalny nastrój. Dobrze wiedział, że Jess nie jest dla niego odpowiednią
partnerką, lecz teraz ponad wszystko potrzebował jej obecności i pomocy. Kobieta bez sprzeciwu
poddała się jego woli. Tad pochylił głowę i złożył delikatny pocałunek na jej rzęsach. Musnął
ustami brwi, pogładził policzek...
Szarpnęła się, lecz zdecydowanym ruchem przyciągnął ją do siebie. Przez chwilę patrzyli
sobie prosto w oczy. Jess westchnęła z rezygnacją. Zamknęła powieki.
Zasnęli oboje.
Gdy Jess powtórnie otworzyła oczy, nie mogła pojąć, gdzie się znajduje. Leżała wplątana
w opalone ramiona i nogi Tada Jacksona, głowę trzymała na jego ramieniu, a na policzku czuła
delikatne łaskotanie gęstej brody. Jedna ręka mężczyzny opasywała jej kibić, druga leżała na
plecach.
Z przerażeniem spojrzała na swój skromny przyodziewek. Spłonęła rumieńcem.
Opalona na złocistobrązowy kolor skóra Tada kontrastowała z jej bladą karnacją.
Mężczyzna chrapał, pogrążony w głębokim, spokojnym śnie.
Dzięki Bogu, bez wątpienia czuł się o wiele lepiej. Lecz Jess nie mogła pozwolić, aby po
przebudzeniu zastał ją w tak krępującej pozycji. Na pewno nie uwierzyłby, z jakim trudem
zmusiła go do przyjęcia lekarstw i ile sił kosztowało ją czuwanie przy łóżku.
Zabawne... W ramionach Tada czuła się niezwykle bezpiecznie. Ale nie miała czasu na
dalsze rozważania. Powoli wysunęła się z jego objęć. Wstała. Nieco uspokojona, uważnie
spojrzała na śpiącego.
Wyglądał niezbyt dobrze. Troski minionego roku wyżłobiły głębokie bruzdy na jego twarzy.
Wokół oczu pojawiły się zmarszczki, a skóra na policzkach była ściągnięta i błyszcząca..
Dłonie, stwardniałe od ciężkiej.. pracy, poznaczone bliznami palce... Jess poczuła idiotyczną
chęć, aby odgarnąć mu z czoła grzywę złocistych włosów i wygładzić palcami zmęczone rysy.
Jeszcze przed chwilą czuła ciepło promieniujące z jego muskularnych ramion.
Teraz miała ochotę ochronić go przed całym światem, przed kłamstwami, zdradą
i wszystkim, co zatruwało mu życie.
Stajesz się zbyt sentymentalna, skarciła się w duchu, a on cię po prostu nie cierpi.
Gdy blask słońca wpadł do sypialni, wyszła przed dom i skierowała się na drugą stronę
wyspy, zdecydowana przyjąć na siebie całą winę za zniszczenie kosiarki i wysłuchać wymówek
Wally’ego.
Zeszła w dół klifu i zerknęła w kierunku powyginanej maszyny. Dochodziła dziesiąta przed
południem, a Jess, choć spała niewiele, czuła się rześka i pełna energii. Ze szczytu zbocza
obserwował ją mały, brunatnoskóry chłopiec, trzymający w dłoni pluszowego dinozaura.
Kobieta zerknęła na pokrytą malowidłami skałę. Jackson miał naprawdę wiele szczęścia.
Ktoś o słabszej kondycji z pewnością nie przeżyłby upadku z tej wysokości.
Kosiarka była w opłakanym stanie. Jess poddała ją szczegółowym oględzinom, ale musiała
stwierdzić, że przedmiot nie nadaje się do naprawy. Nie pozostawało jej nic innego, jak
przeprosić Wally’ego i zapłacić za wyrządzoną szkodę. W zamyśleniu kopnęła oderwane kółko.
Pora w drogę. Chwyciła zwisające pnącze i rozpoczęła wspinaczkę.
Nagle niebo pociemniało. Ptaki umilkły. W powietrzu zapanował nastrój nieokreślonej
grozy.
Jess wyczuwała jeszcze coś innego.
Ostrzeżenie. Zdawała sobie sprawę, że jej obawy nie mają logicznego wytłumaczenia. Że są
niewiarygodne, niezgodne z żadną nauką.
Nagły podmuch gorącego wiatru wzniósł obłok kurzu.
Malec zniknął.
Jess poczuła obecność Deirdre. Słyszała słowa rozpaczy. To miejsce musiało być świadkiem
jakiegoś przerażającego zdarzenia.
Serce kobiety waliło jak młotem. Z determinacją zacisnęła drżące dłonie na grubym pnączu.
Przez chwilę walczyła z ciemną mocą, ogarniającą jej umysł. Z uporem pięła się w górę.
Gałęzie biły ją po twarzy, rozdzierały ubranie. Ostry koniec grubszego konaru skaleczył jej
szyję. Na kołnierzyk bluzki kapnęła krew.
Gdzieś w górze rozległo się echo kroków. Niewielki kamyk spadł między pnącza.
Zapadła cisza.
– Halo! – krzyknęła Jess. Zebrała resztę sił i wspięła się na szczyt zbocza.
Nikogo na nim nie było.
Tad z niecierpliwością zabębnił palcami w stół. Gdzie, u licha, podziewa się Jess?
Tropikalne słońce rozgrzewało drewnianą werandę, a w powietrzu unosił się zapach wilgoci.
Niemal w każdym miejscu budynku wyczuwało się obecność Jess. Pomalowana na szary
kolor, drewniana podłoga lśniła czystością. Spod okapu zniknęły ostatnie ślady pajęczyn.
Mężczyzna z podziwem rozejrzał się wokół siebie. Jess była osobą ogarniętą iście
holenderskim zamiłowaniem do porządku. W przeszłości niezbyt lubił tę cechę charakteru;
uważał, że odrobina kurzu nikomu nie może zaszkodzić. Jego własna gospodyni niestrudzenie
opowiadała o wysiłku, jaki wkładała w utrzymanie domu, choć nie należała do osób szczególnie
pracowitych.
Jess. Gdzie ona jest, u diabła? Gwałtownym ruchem odstawił krzesło i przesunął dłonią po
gładko wygolonym policzku.
Czuł się znakomicie. Gorączka ustąpiła bez śladu, co zawdzięczał wyłącznie żelaznej
kondycji swego ciała.
Był przekonany, że troskliwa opieka Jess nie miała najmniejszego wpływu na jego stan
zdrowia. Nie wierzył w groźbę zapalenia płuc ani w komplikacje wywołane upadkiem ze skały.
Ze smakiem spożył obfite śniadanie, złożone z jajecznicy, grzanek, dżemu i owoców.
Pociągnął łyk kawy. Czuł nowy przypływ energii.
Był zdrów – i potrzebował papierosa. Odruchowo przetrząsnął kieszenie, zanim uświadomił
sobie, że podobny zabieg jest bezcelowy.
Zmarszczył brwi. Jeszcze jedna sprawka nadopiekuńczej lekarki. Rozejrzał się wkoło,
w nadziei, że ujrzy winowajczynię.
Dokąd poszła.? Cholera, na pewno znów miała zamiar mieszać się w czyjeś sprawy.
W dodatku zabrała papierosy.
Rankiem, pogrążony w półśnie, widział, jak wstała i pośpiesznie wyszła z sypialni, jakby
zażenowana nocą spędzoną w łóżku mężczyzny. Przygotowała śniadanie i poleciła Hindusce, aby
dopilnowała wszystkich spraw podczas jej nieobecności.
– Madame doctor poszła do hotelu, aby zapłacić za kosiarkę, którą pan zniszczył –
odpowiedziała Meeta na natarczywe pytania Tada.
Znakomicie! Więc panowała opinia, że to on zniszczył kosiarkę! Jess wyszła dość dawno. Ile
czasu potrzebowała na spacer wzdłuż wyspy, krótką rozmowę i powrót?
Tad zdecydował przerwać bezczynność. Musi odszukać paszport Lizzie, aby uniemożliwić
kolejną próbę jej uprowadzenia.
Wszedł do pokoju Jess i zaczął przetrząsać walizki. Znalazł kilka biuletynów, w których pani
Kent opisywała swoje doświadczenia z pobytu w Indiach. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że
wspominała o zamiarze napisania książki.
Odkrył także oficjalne pismo rządu indyjskiego z ostrzeżeniem, że doktor Jessica Bancroft
Kent otrzymała jedynie wizę turystyczną na pobyt w tym kraju i nie ma prawa prowadzić własnej
kliniki, nawet jeśli takie są oczekiwania okolicznych mieszkańców.
Uśmiechnął się kwaśno. Jess nigdy nie zwracała uwagi na podobne formalności.
Paszporty leżały w szufladzie bieliźniarki. Tad wsunął oba dokumenty do kieszeni. W tej
samej chwili posłyszał za drzwiami przytłumiony hałas.
Do pokoju wpadła Lizzie. Stanęli jak wryta na widok ojca, pochylonego nad osobistymi
rzeczami ciotki. Z włosów dziewczynki zwisały dwie rozplecione wstążki.
– Tatusiu, co ty tu robisz? Ciocia Jess mówiła mi, żebym nigdy...
Tad zerknął na nią z ukosa. Czuł się nieco winny, lecz jednocześnie uspokajała go
świadomość, że odnalazł potrzebne dokumenty.
– Ciocia Jess przyjechała do Australii, żeby nam pomagać.
– Tego się obawiałem – mruknął.
– Lepiej, żeby cię nie przyłapała! Chodź, tatku. Nie chcę, żebyś miał kłopoty.
– Nie boję się – warknął. Lizzie ujęła go za rękę i pociągnęła w stronę drzwi.
Nie stawiał oporu. Zeszli na werandę. Tad usiadł na krześle i posadził sobie córkę na
kolanach.
– Chcę cię zabrać do domu, Lizzie. Czy to coś złego? – Słyszałam w nocy, jak się kłóciliście.
Tatku, dlaczego jesteś dla niej taki niedobry?
– Nieprawda. To ona zaczęła. Kopnęła...
– Byłeś niedobry. – Lizzie obrzuciła go długim, uważnym spojrzeniem, po czym zeskoczyła
z kolan w pogoni za dziwnie wyglądającym chrząszczem. – Dlaczego nie chcesz, żeby ciocia
pojechała wraz z nami? Mogłaby się mną opiekować. Musi napisać książkę i...
Jess miałaby objąć rządy nad Jackson Downs? Na to stanowczo nie mógł pozwolić.
– Sam będę się tobą opiekował – stwierdził stanowczo. – Ale ja kocham ciocię! I będę się
bała, gdy pójdziesz do pracy. Nie lubię być sama!
Tad w zamyśleniu pokiwał głową. W końcu, Jess przez rok zastępowała dziewczynce
matkę...
Przypomniał sobie zachowanie Deirdre. Nic dziwnego, że Lizzie zapałała tak mocnym
uczuciem do ciotki.
Usta dziecka wykrzywiły się w podkówkę.
– Znów będziesz wciąż wyjeżdżał? Tak jak dawniej? A jeśli źli ludzie przyjdą, gdy ciebie nie
będzie?
Tad dobrze wiedział, co znaczy samotność. Od dzieciństwa doświadczał podobnego uczucia.
Zmarszczył czoło. Rozważał możliwość wysłania Lizzie do szkoły z internatem,
przynajmniej do czasu, póki w okolicach Jackson Downs nie zapanuje spokój.
– Ciocia Jess troszczy się tylko o mnie. Ty nigdy tego nie robiłeś.
– Jess musi wracać do Indii, do szpitala – powiedział. – Co poczną chorzy pozbawieni jej
opieki?
– Poprosiła innego doktora, żeby ją zastępował. Tatusiu, ty jej nie znasz tak dobrze, jak ja!
Jeśli wyjedziemy, będzie płakała!
– Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić cioci Jess ze łzami w oczach.
– Ale to prawda! Kiedy jest ciemno i myśli, że nikt jej nie widzi, nie śpi. Kiedyś obudziłam
się w nocy, bo bardzo chciałam pić i nie mogłam znaleźć mojego różowego kubka. Poszłam do
jej sypialni, a ciocia siedziała bardzo smutna na swoim łóżku i trzymała zdjęcie Benjamina.
Okryła mnie kołdrą i pokazała mi to zdjęcie. To był mały chłopczyk, który kiedyś zginął i od
tamtej pory ciocia nigdy go nie widziała. Dlatego nie możemy jej zostawić, bo będzie całkiem
sama.
Tad z roztargnieniem słuchał dziecięcej paplaniny. W głębi serca poczuł dziwne wzruszenie.
Przypomniał sobie własny smutek, gdy zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy
córeczkę.
Od strony schodów dobiegło echo lekkich kroków. Bancroft.
Tad potrafił z zamkniętymi oczami rozpoznać, gdy nadchodziła. Poczuł irracjonalną ulgę.
Wróciła. Była bezpieczna. Nagle zrozumiał, jak bardzo niepokoił się o jej bezpieczeństwo.
Kroki ucichły. Kobieta zauważyła jego obecność. W powietrzu unosiła się znajoma woń
pomarańczy. Tad oddychał z trudem, czuł, jak ogarnia go fala radosnego podniecenia.
– Bancroft?
– Widzę, że czujesz się o wiele lepiej – odpowiedziała suchym, urzędowym tonem.
Tad obrócił głowę.
Jess stała w promieniach słońca, wpadających przez otwarte okno. Gładko zaczesane włosy
płonęły blaskiem czystego złota, a lekko zaczerwienione policzki dodawały jej twarzy
szczególnego uroku. Nagle zauważył, że biała bluzka jest w kilku miejscach podarta, a na szyi
kobiety widnieje niewielkie skaleczenie.
– Zraniłaś się. – W jego głosie zabrzmiało zaniepokojenie.
– To... drobiazg – odpowiedziała.. – Nie ma o czym mówić.
Tad przypomniał sobie skrawki kombinezonu i rozbity akwalung Deirdre, leżące na plaży.
– Gdzie byłaś? – spytał.
– Chciałam zapłacić za kosiarkę, którą...
– ...którą sama zniszczyłaś – dokończył. – Zabrało ci to cholernie dużo czasu.
– Wally wyjaśniał mi wysokość wydatków związanych z prowadzeniem hotelu.
– A ty bez wątpienia zażądałaś wglądu do ksiąg finansowych i udzieliłaś mu kilku światłych
rad, jak zmniejszyć koszty.
– Prawdę mówiąc, mam nieco pojęcia o finansach. Nie potrafię przejść obojętnie, gdy ktoś...
– Wiem! – krzyknął. – Wszystkich traktujesz z góry! Nie pozwalasz, by mogli żyć własnym
życiem! Biedny Wally!
Twarz kobiety pociemniała z gniewu.
– Ciociu, proszę, nie złość się na tatusia. Zawsze zrzędzi, gdy jest chory i myśli, że wszyscy
go opuścili.
– „Zrzędzi?” – powtórzył Tad. – Skąd znasz takie słowo? Poza tym wcale nie czuję się
samotny. Byłem szczęśliwy podczas nieobecności szanownej cioci. Lizzie wtuliła się w ramiona
Jess.
– Masz rację, kochanie. – Kobieta odezwała się słodkim, pełnym troski głosem, głaszcząc
dziewczynkę po głowie. Przyklękła i zaczęła zawiązywać zwisające z warkoczy kokardy. – Twój
tatuś jest dziś niemożliwy. Mam nadzieję, że gdy zupełnie wyzdrowieje, nie stanie się jeszcze
gorszy.
– „Gorszy?!”
Mimo zdenerwowania, Tad z zazdrością obserwował pełne czułości i zaufania zachowanie
Lizzie.
– Patrz, ciociu! Ogolił się!
– Zauważyłam, kochanie.
Jess z uwagą spojrzała w stronę mężczyzny. Nagle w jej oczach pojawiły się wesołe iskierki.
Uśmiechnęła się. Tad ze zdumieniem stwierdził, że jego złość wyparowała niczym kostka lodu
pozostawiona w promieniach słońca.
– Z zadowoleniem muszę stwierdzić, że nie spełniły się moje obawy – mruknęła Jess. – Nic
nie utyłeś.
Przez chwilę kontynuowała oględziny. – Nie masz też żadnej blizny.
– Co takiego?
– To prawdziwa niespodzianka. – Kobieta przechyliła głowę, badając wzrokiem każdy
centymetr twardych rysów, wyrażających upór i siłę charakteru. – Bałam się, że coś ukrywasz.
Nie mogłam zrozumieć, jak ktoś równie przystojny i chłopięco dumny ze swej urody, mógł
doprowadzić swój wygląd do stanu, w którym przypominał jaskiniowca.
Tad pominął milczeniem uwagi o „chłopięcej dumie” i „jaskiniowcu”.
„Przystojny.” Nieoczekiwany komplement sprawił mu prawdziwą przyjemność. Wbrew
własnej woli odpowiedział uśmiechem.
– Cieszę się... że moja decyzja przypadła a do gustu.
Zapadła cisza. Lizzie, znudzona ciągłym pogłaskiwaniem, wybiegła na dziedziniec
w poszukiwaniu różnobarwnych motyli. Jess zerknęła za nią, po czym odwróciła twarz w stronę
mężczyzny.
– Jestem przekonana, że podobasz się wielu kobietom, Jackson. Szczególnie tym, które znają
cię gorzej ode mnie.
– Taaak... Ty znasz mnie wyjątkowo dobrze.
– Na tyle, by znaleźć właściwą odpowiedź na twoją arogancję, samolubstwo... i kilka innych
ujemnych cech charakteru.
– Więc mam i takie, które aprobujesz – stwierdził z uśmiechem. – Na początek wystarczy.
– Na początek?
W głowie mężczyzny zaświtał zwariowany, szaleńczy pomysł. Przypomniał sobie, z jaką
radością Jess gładziła główkę jego córki. Przypomniał sobie podniecenie, jakie sam odczuwał
w obecności pięknej szwagierki. Pusty dom oczekujący w Jackson Downs...
Zmęczenie i przytłaczającą samotność...
– Początek działań we właściwym kierunku – odparł ostrożnie. Obrzucił uważnym
spojrzeniem jej kształtną sylwetkę. Krótkie szorty odsłaniały smukłe nogi, lecz wzrok mężczyzny
zatrzymał się w miejscu, gdzie materiał białej bluzki opinał wydatne, jędrne piersi. Pamiętał noc,
gdy pieścił je w swojej dłoni...
Noc, podczas której Jess dopuściła się podwójnej zdrady.
Pomyślał o grożącym mu niebezpieczeństwie.
Lecz przecież... los dawał mu teraz okazję do zemsty. Zapłaty za lata spędzone u boku
Deirdre... Zerknął w bok. Podjął już właściwą decyzję.
Nie widział przeszkód, aby Bancroft przyjechała do Jackson Downs. Kule bandytów nie
stanowiły dla niej najmniejszego zagrożenia, a on zyskiwał okazję, by przygotować pułapkę
podobną do tej, w jaką sam wpadł dziesięć lat temu.
Uśmiechnął się. W jego oczach zamigotały tajemnicze iskierki. W ten sam sposób patrzyła
kiedyś Jess. Słodka i kusząca, a w głębi duszy obmyślająca plan zdrady.
– Widzę, że lekarstwa odniosły pożądany skutek – odezwała się kobieta tym samym
beznamiętnym tonem, którego nie znosił.
– Nie byłem aż tak chory – burknął. – Mam bardzo silny organizm.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Nawet nie była mi potrzebna opieka lekarza.
– Wieczorem twierdziłeś co innego.
– Być może ucieszy cię moje postanowienie, że możesz pojechać z nami do Jackson Downs
– powiedział wyniosłym tonem.
– Obiecałeś mi to już wczoraj.
– Co takiego?!
– Majaczyłeś. Niemal błagałeś mnie, żebym z tobą pojechała.
– Byliśmy w łóżku – mruknął. – Mężczyzna w podobnej sytuacji wygaduje rozmaite rzeczy.
Jess przybrała, minę obrażonej księżniczki, choć w jej oczach pojawił się ból. Szybko
odwróciła się w stronę okna.
– Przepraszam, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie – powiedział miękko Tad, choć uczynił
to tylko po to, by nie odeszła.
Stała bez ruchu.
– Powinnam... Do tej pory powinnam Przyzwyczaić się do twojego zachowania. Każdą
kobietę traktujesz w ten sposób, jakbyś miał zamiar ją uwić.
– Nie każdą – sprostował ponuro. – O ile dobrze pamiętam, z tobą mi się raz powiodło.
Westchnęła głęboko. Drżącą dłonią chwyciła za klamkę. Tad zerwał się z miejsca i zastąpił
jej drogę. Jess oparła się o ścianę.
– Mówisz to wszystko, bo nie chcesz, żebym pojechała.
– Naprawdę tak myślisz? Wprost przeciwnie, wspomniałem o tym sądząc, że tym chętniej
będziesz mi towarzyszyć.
Dzieliła ich odległość zaledwie kilku centymetrów. Jess była piękna urodą greckiej bogini,
lecz urodą żywą, promieniującą świeżością. Tad miał ochotę przesunąć palcem po jej
zaczerwienionym policzku, po zadrapaniu na szyi...
Nagle odwróciła się i ze złością szarpnęła drzwiami. Nie ustąpiły. Tad zdecydowanym
ruchem położył rękę na klamce.
– Pozwól, że ci pomogę.
Cofnęła dłoń, ale nie uniknęła krótkiego zetknięcia z palcami mężczyzny. Twarz płonęła jej
żywym ogniem.
– Wiesz, co powiadają mądrzy ludzie? – szepnął Tad.
– Nie. I nie chcę wiedzieć!
Spojrzał na jej pełne, kuszące usta. Wydawała się oczekiwać na pocałunek, na chwilę
namiętnych pieszczot... Na kogoś, kto będzie umiał zmienić jej gniew w pasję pożądania.
– I tak ci powiem – mruknął. – Panuje opinia, że łatwiej uwieść tę samą kobietę po raz drugi.
Jest takie powiedzenie: Nietrudno wtargnąć do splądrowanej świątyni. Możesz jechać do Jackson
Downs. Wspominałaś, że masz zamiar opublikować książkę. Gdy znudzi cię siedzenie przy
maszynie do pisania, a ja znajdę chwilę przerwy w pojedynku z bandytami, będziemy mieli dość
czasu... – przerwał znacząco i spojrzał na nią błyszczącymi oczami. – Dość czasu, aby wspólnie
zwiedzić pewną świątynię.
Twarz Jess pokryła się bielą. Usta jej drżały.
– Źle wyglądasz – współczująco mruknął Tad.
– Nic podobnego!
– Lepiej, żebyś wyszła trochę na świeże powietrze. – Otworzył drzwi.
Jess jednym skokiem wypadła z pokoju. Tad słyszał, jak przeskakiwała po dwa stopnie.
Opadł na krzesło i chrząknął lekko.
Był pewny zwycięstwa. Poprawka. Już wygrał.
Jess była po prostu zbyt uparta, aby to przyznać. Tad uśmiechnął się. Oczyma wyobraźni
ujrzał scenę, w której z satysfakcją wyznawał, że całe jego dotychczasowe zachowanie było
spowodowane chęcią zemsty.
Chłodny powiew wiatru poruszył gęstym listowiem. Wróciło przygnębiające poczucie
samotności. Zazdrość, gniew, miłość i zdrada...
Nadszedł najwyższy czas, aby Jess odpokutowała za swe winy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Cholera. Tad pomału zaczął tracić panowanie nad sobą. Od dwóch dni Jess nie odzywała się
do niego.
Chodziła z poważną miną i tylko czasem rzucała w jego stronę szybkie spojrzenie ciemnych
oczu. Jeśli Tad o coś Pytał, mógł otrzymać odpowiedź jedynie wtedy, gdy w pobliżu znajdowała
się Meeta. Jess unosiła wówczas głowę i mówiła zimnym, beznamiętnym tonem:
– Meeto, przekaż panu Jacksonowi, że... – po czym obracała się na pięcie i odchodziła
w bardziej bezpieczną część domu.
Przez dwa dni trwała w zaciętym uporze, a mimo to Tad pożądał jej coraz bardziej.
Odczuwał także coś w rodzaju satysfakcji, gdyż był przekonany, że żadna kobieta nie
zachowywałaby się w ten sposób, gdyby nie zależało jej na mężczyźnie, z którym się pokłóciła.
Gdy tylko pojawiał się w polu widzenia, widział, że jej napięcie i frustracja rosły.
Cały kłopot polegał na tym, że Jess postanowiła zazdrośnie strzec swej świątyni przed
ponowną profanacją. Lub wprost przeciwnie, chciała się poddać i była zła na samą siebie za
podobny pomysł. Tad skłaniał się raczej ku drugiemu przypuszczeniu, gdyż sprawiało mu
większą przyjemność.
Lecz teraz miał już serdecznie dość babskich humorów. Trzeciego ranka rozpoczął dzień od
penetracji domu w poszukiwaniu Jessiki.
W kuchni zastał spowitą w szmaragdowo-złote sari Meetę, zajętą szykowaniem śniadania dla
Lizzie. Dziewczynka wstawała zwykle dość wcześnie i zamęczała dorosłych kaprysami.
– Czerwone! – pisnęła mała..
Hinduska nałożyła nieco dżemu z winogron na połówkę ugotowanego na twardo jajka.
Lizzie natychmiast wyciągnęła rączkę w kierunku jedzenia.
– Gdzie jest Bancroft? – huknął Ted. Jego grzmiący głos zabrzmiał echem po pustym domu.
Lizzie upuściła łyżeczkę, jajko z dżemem rozpłaszczyło się na podłodze. Meeta skierowała
zdumiony wzrok na hałaśliwego intruza.
– Madame doctor poszła popływać – odpowiedziała cichym, uprzejmym głosem. Wyglądała
na nieco wystraszoną.
Tad spuścił powieki. Zdał sobie sprawę, że nie powinien krzyczeć.
– Pływać? Puściłaś ją samą? – spytał siląc się na spokój.
Kobieta skinęła, głową.
– Madame doctor nie lubi, gdy ktoś próbuje się jej sprzeciwiać.
To prawda. Zawsze otaczała się mężczyznami, którzy bez słowa uznawali jej wolę.
– Tatku, nie bądź zły na ciocię Jess!
– Zły? – Przybrał niewinną minę. – Nigdy nie byłem zły na nią.
– Byłeś!
Bancroft zbuntowała przeciw niemu jego własną córkę!
– Zjesz teraz śniadanie, młoda damo! – zawołał i chwycił ze stołu słoik z dżemem. – Bez
dziwnych dodatków!
Lizzie zaczęła wrzeszczeć „czerwone!”, lecz Tad był już na zewnątrz. Pędził w stronę plaży.
Nigdzie nie było widać Jess. Zaczął się niepokoić.
Przypomniał sobie to samo miejsce w innym czasie, inną kobietę pogrążającą się w falach...
Jeśli będę musiał, przekopię całą wyspę w poszukiwaniu Jessiki, pomyślał. A kiedy ją
znajdę...
Gorący piasek zgrzytał mu w butach i parzył stopy. Po pół godzinie całe ciało mężczyzny
spływało potem. Miał zamiar zrezygnować z dalszych poszukiwań.
I wtedy właśnie ją znalazł. Mokra po niedawnej kąpieli, klęczała na brzegu plaży, w miejscu,
gdzie kończyła się dżungla i wyrastały szkarłatne kwiaty hibiskusa.
Stanął zaskoczony. Poczuł dziwne ssanie w żołądku. Mokre włosy Jess ściśle przylegały do
jej karku i pleców. Krople wody połyskiwały na, opalonych ramionach. Czarny kostium
kąpielowy o prostym wykroju ściśle opinał kuszące kształty. Wyglądała jak nimfa czekająca na
nieostrożnego mężczyznę. Tad nie wiedział,– co powinien uczynić – udusić ją, czy przytulić
i pocałować na dzień dobry.
Kobieta podniosła z piasku kawałek koralowca i przyglądała mu się z uwagą.
Tad zbliżył się powoli. Zauważyła go dopiero wówczas, gdy cień jego sylwetki przesłonił
słońce. Spojrzała w górę. Mężczyzna zacisnął usta i zrobił groźną minę.
Boże, jakaż ona piękna.! – kołatało mu w głowie. Patrzyła na niego szeroko otwartymi
osami.
– Cześć, Jackson – powiedziała. Po raz pierwszy od trzech dni zwróciła się bezpośrednio do
niego.
Tad poczuł nowy przypływ złości. Dlaczego odważyła się na samotną kąpiel?
– Do cholery, co ty tu robisz?
Rzuciła mu figlarne spojrzenie.
– Pływam.
– Myślisz, że jestem ślepy?
– Odpowiedziałam tylko na twoje pytanie.
– Posłuchaj, Bancroft. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że nie powinnaś tu być sama?
Zwłaszcza dlatego, że jesteś kobietą?
W każdej innej chwili zareagowałaby gniewem na podobne słowa, podyktowane poczuciem
męskiego szowinizmu. Tym razem było inaczej. Zamiast bronić honoru kobiet, uśmiechnęła się
lekko.
– Nie przypuszczałam, że możesz się o mnie zatroszczyć.
Naprawdę? – pomyślał i zrobiło mu się przykro. Jess przybrała zamyśloną minę.
– Wiesz... – odezwała się po chwili – może zabrzmi to głupio z ust osoby tak praktycznie
nastawionej do życia, jak ja, ale...
– Co się stało?
– Coś przyciąga mnie do tego miejsca.. Jakaś tajemnicza, wewnętrzna siła.
– Coś przyciąga cię... – Tad drżał z wściekłości. – Idiotko, to właśnie tutaj...
Przezwał nagle. Za plecami Jess, wśród drzew, zobaczył brązową twarz chłopca. Po chwili
dziecko zniknęło.
– Nie odpłynęłam zbyt daleko – powiedziała kobieta. – Cały czas byłam na płyciźnie. Kilka
metrów od brzegu widziałam stado różnokolorowych ryb. Zachowywały się, jakbyśmy byli
starymi przyjaciółmi.
– Przyjaciółmi – wycedził Tad. Rok temu, w tym samym miejscu, inspektor policji pokazał
mu strzępy gumowego kombinezonu. Wszystko, co pozostało po Deirdre. Jess zauważyła cień na
jego twarzy.
– Gdzie zginęła Deirdre?
Spojrzał ponuro w kierunku wody, po cnym skierował wzrok na piasek, na którym widniały
odciśnięte ślady stóp Jessiki.
Tutaj? – spytała szeptem. Spojrzał w jej ciemne oczy.
– Tak.
Jess lekko dotknęła jego ramienia. Tad wstrząsnął się i odstąpił krok w tył.
– Coś czułam – powiedziała.. – Nie wiem jak, ale czułam.
– Nurkowała. – mruknął.
– Sama?
Skinął głową.
– Nie lubiła towarzystwa.
– Jesteś pewien? Nie miała tu... przyjaciela? Kogoś, na kim mogła polegać?
– Nic o tym nie wiem.
Jess obrzuciła go uważnym spojrzeniem.
– Nurkowanie jest niebezpieczne nawet wtedy, gdy jesteś w towarzystwie kilku osób.
Dlaczego tu przyszła? Dlaczego ryzykowała?
– Jak dobrze znałaś swoją siostrę? Ja przynajmniej wiem, że robiła wszystko, na co miała
ochotę i nikogo nie pytała o zdanie.
Zmęczonym ruchem przygładził włosy.
– O czym ja w ogóle mówię? Nigdy jej nie rozumiałem. Po prostu byłem jej mężem.
– Może nie próbowałeś.
Zacisnął usta i odwrócił się. Nie chciał słuchać oskarżycielskich słów Jess. Nie lubił
z kimkolwiek rozmawiać o swoim małżeństwie. Tym bardziej z Jess, która była przyczyną
wszystkich nieporozumień. Ale Deirdre mówiła zbyt dużo. Po raz pierwszy zyskał okazję, by
wystąpić we własnej obronie. Zacisnął pięści i powoli obrócił głowę.
– Nie mam ochoty rozmawiać o przeszłości. Z nikim. Nawet z tobą.
– Wiem – szepnęła.
– I nie potrafię zrozumieć, dlaczego w ogóle poruszyliśmy ten temat! – Na jego skroniach
wystąpiły grube żyły. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale przysięgam, że z całych sił próbowałem
uczynić ją szczęśliwą. Bezskutecznie. Wiem, że ona też się starała, ale wciąż nie mogliśmy dojść
do porozumienia. Nawet na samym początku... przed wszystkimi kłopotami.
– A ja myślałam, że byliście szczęśliwi.
– Szczęśliwi? – Wybuchnął krótkim, gardłowym śmiechem. – Przeszliśmy przez prawdziwe
piekło.
– Deirdre mówiła...
– Cholera, zapomnij o tym! Przekonywała wszystkich, że stanowimy idealne małżeństwo!
Szczególnie zależało jej na twojej opinii. Wszystko z powodu...
...z powodu tamtej nocy – chciał powiedzieć, lecz umilkł.
– Ja też chciałem podtrzymać obraz sielanki – odezwał się po chwili. – Mieliśmy wszystko,
co można kupić za pieniądze: bogatych przyjaciół, wystawne przyjęcia, luksusowe wyposażenie
domu. Deirdre szukała czegoś więcej. Pomiędzy nami zapanowała, pustka. Nie było miłości.
Na jego twarzy pojawił się wyraz cierpienia.
– Miała kilku kochanków. Wynajęła dom w Brisbane. Australia, pomimo ogromnego
obszaru, przypomina małe prowincjonalne miasteczko. Plotki roznoszą się bardzo szybko.
Bywało, że Deirdre znikała na kilka tygodni. Gdy wracała, nasze życie nabierało rumieńców. Na
krótko. Byłem niewłaściwym mężczyzną, a małżeństwo okazało się błędem. Nie widziałem nic
poza pracą i niechętnie opuszczałem granice posiadłości. Najbardziej cierpiała na tym Lizzie.
Gdy zaczęły się prawdziwe kłopoty... – Znów przerwał. – Jeśli chcesz znać prawdę, to
najbardziej zdumiewającą rzeczą był fakt, że moje małżeństwo przetrwało całą dekadę.
Smutny uśmiech przemienił się w bolesny grymas twarzy.
Jess delikatnie ujęła dłoń mężczyzny.
– Przepraszam... – powiedziała. – Zawsze myślałam...
– Jess... – Tad gwałtownie potrząsnął głową. – Nie wierzę. Nigdy nie uwierzysz...
– Wiem, co czujesz.
Spostrzegł ból w jej oczach. Prawdopodobnie równie głęboko jak on skrywała prawdę
o własnym małżeństwie.
Nieoczekiwanie poczuł nieuchwytną więź, jaka łączyła go z Jessiką. Miał ochotę pochwycić
kobietę w ramiona. Ukryć twarz w jej włosach i stopić cierpienie żarem bijącym od jej ciała.
Jess wstrzymała oddech. Tad również. Przez długą chwilę w milczeniu patrzyli sobie w oczy.
Nagle Jess zmarszczyła brwi i odsunęła się. Nerwowo zatarła dłonie.
– Jackson – odezwała się nienaturalnie spokojnym tonem – wytrwaliście ze sobą tak długo,
gdyż oboje byliście zbyt uparci, aby ustąpić. Nie ma w tym nic dziwnego. Zwłaszcza jeśli
weźmie się pod uwagę, że jesteś zatwardziałym w poglądach, krnąbrnym...
– Naprawdę?
Nad plażą przeleciał silniejszy podmuch wiatru.
Jess zadrżała. Tad schylił się, podniósł ręcznik i łagodnym ruchem narzucił go jej na
ramiona.
Poczuł nagły przypływ pożądania. Miał ochotę otulić ją i ogrzać własnym ciałem.
– Chyba nie weźmiesz mi za złe, jeśli odpłacę ci podobnym komplementem – powiedział
cicho.
Uśmiechnęła się.
– Nie. Zawsze starałam się być kimś innym...
– Rozejm? – szepnął.
Zapadło milczenie. Tad opuścił wzrok. Zauważył, że Jess miała niewielkie, zgrabne stopy.
Nawet widok jej palców niósł w sobie posmak erotyzmu.
– Rozejm – skinęła głową. – Na teraz. Póki znów nie zaczniesz zachowywać się jak wariat.
Tad nie spuszczał wzroku z pełnych seksu palców zagłębiających się w czysty piasek plaży.
Dobrze, że Jess nie potrafiła czytać w cudzych myślach.
– W takim razie to nie potrwa długo – mruknął. – Tylko że tym razem wina będzie po twojej
stronie. – Nic podobnego. Zawsze postępuję z godnością. Przestąpiła z nogi na nogę, przez co
ręcznik opadł o kilka centymetrów. Pod ciasno opiętym kostiumem kąpielowym Tad dostrzegł
wyraźnie zarysowane koniuszki sutków. Drżącą, dłonią poprawił okrycie.
Jess z zaciekawieniem obserwowała jego zachowanie. – Jackson, naprawdę nie mam zamiaru
zmienić swych przyzwyczajeń – powiedziała.
– Popracujemy nad tym – zapewnił ją.
Nagle zebrała garść piasku i cisnęła w jego stronę. Odskoczył.
– Nie uciekaj! – wybuchnęła śmiechem. – Znowu się rozchorujesz. Nie mam najmniejszego
zamiaru spędzić kolejnej nocy przy twoim łóżku.
Zatrzymał się. Wesołym wzrokiem zerknął w jej stronę.
– Kochanie, podsunęłaś mi znakomity pomysł. Wyobraź sobie: ja w łóżku, ty czekasz na
moje skinienie...
– Nie mów do mnie „kochanie”! Dobrze wiesz, że tego nie znoszę!
– Tylko dlatego, że nieczęsto masz okazję to słyszeć.
– Nie mam zamiaru...
– Kochanie – powiedział słodko – rzadko postępujesz zgodnie ze swymi zamiarami. A już
wkrótce zupełnie zmienisz zdanie...
Gdy Tad zasiadł za sterami cessny, był zły na siebie. Każda chwila spędzona w towarzystwie
doktor Bancroft potęgowała ich wzajemną zażyłość.
Cholera! Czyżby już zupełnie zapomniał, ile fałszu kryje się za zasłoną pięknej buzi
i zgrabnej sylwetki? Dlaczego pozwolił Jess na, przyjazd do Jackson Downs?
Dlaczego po prostu nie spakował bagaży Lizzie i nie opuścił wyspy?
Wiedział, że związek z Jess może skończyć się dla niego w bardzo nieprzyjemny sposób.
Lecz jednocześnie wciąż miał przed oczami widok jej opalonego ciała, wciąż pamiętał wyraz
spokoju i ufności na jej twarzy, gdy przytulona spała u jego boku. Troskliwość, z jaką
opiekowała się nim podczas choroby.
A przede wszystkim nie potrafił wymazać z pamięci smutnego wyrazu jej oczu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Auuu! – wrzasnął Tad. – Spokojnie! Pamiętaj, że jestem rekonwalescentem!
Jess wepchnęła mu do ust zimną łyżeczkę. Mężczyzna przełknął gorzkie lekarstwo i skrzywił
się.
– Dobrze, że mi o tym powiedziałeś – uśmiechnęła się Jess.
Tad leżał w łóżku, wsparty na stosie poduszek. Głośno wytarł nos. Miał nieodparcie zabawny
wyraz twarzy. Jess zachichotała, jej policzki pokryły się uroczym rumieńcem.
Gdy chciała odejść, mężczyzna chwycił ją za rękę. – Wiem, co mogłabyś zrobić, żebym
poczuł się naprawdę dobrze – szepnął.
Jess westchnęła głęboko. Bezskutecznie próbowała uwolnić rękę. Tad uśmiechnął się
szeroko.
Jess zrezygnowała z oporu i ponownie usiadła na brzegu łóżka.
– Dobrze – powiedziała – skoro jesteś w tak znakomitym nastroju, myślę, że możemy
porozmawiać o Deirdre.
– Znowu?! – zawołał i cofnął dłoń. – Do diabła, dlaczego po prostu nie dasz mi o niej
zapomnieć? – Bancroft, co się z tobą dzieje? Masz obsesję na punkcie jej śmierci.
– Wybieram się ponownie na plażę – wyznała. – Tym razem chcę dopłynąć aż do krawędzi
rafy.
– Dlaczego? Przecież tam jest pełno rekinów.
– W tym miejscu jest coś intrygującego.
– Co ty powiesz?! Właśnie tam zginęła twoja siostra!
– Skąd wiesz? Poza tym, nic cię nie upoważnia do wydawania mi poleceń.
Tad zacisnął zęby i usiadł.
– Czy każda nasza rozmowa musi kończyć się w ten sam sposób? Walką płci?
– Z takim męskim szowinistą jak ty... Tad uniósł dłoń, lecz Jess mówiła, dalej. – Uważasz, że
zjadłeś wszystkie rozumy i każda kobieta powinna ci się podporządkować. A ja już dawno
doszłam do wniosku, że sama doskonale potrafię o siebie zadbać.
Jej piersi delikatnie musnęły nagie przedramię mężczyzny. Tad poczuł gwałtowny dreszcz
rozkoszy. Z trudem skoncentrował się na dalszej rozmowie.
– Równie dobrze wychodzi ci wtrącanie się w sprawy innych – mruknął.
– Świat potrzebuje mądrych kobiet. Mężczyźni mieli już swoją szansę, lecz jedynym
skutkiem ich działalności są zgliszcza i totalny chaos. Jestem przekonana, że nie minie tydzień od
mojego przyjazdu, a w Jackson Downs zapanuje spokój.
Tad poczerwieniał gwałtownie. Miał zamiar udzielić gniewnej odpowiedzi, lecz Jess
powróciła do właściwego tematu – kąpieli.
– Nic się nie stanie, jeśli trochę popływam. – Powiedziałem: „nie!”
– Muszę dowiedzieć się prawdy o śmierci Deirdre! Chwycił ją za rękę.
– Nie pozwolę, żebyś podzieliła jej los! – Nic mi nie będzie.
– Wierz mi, jestem bardziej uparty! – Nigdy w to nie wątpiłam. Zignorował przytyk.
– Idę z tobą. – Odrzucił na bok kołdrę i wstał z łóżka.
Jess niepewnym spojrzeniem obrzuciła jego nagie, muskularne ramiona, szeroki tors, twarde
mięśnie brzucha... Tad zaczerwienił się niczym niesforny uczniak. Chwycił kołdrę i owinął ją
wokół ciała.
Jess uśmiechnęła się z wyrozumiałością.
Cholera, przypomniał sobie Tad, przecież ona jest lekarzem!
– Nie wygłupiaj się, Jackson – powiedziała sucho. – Jeśli spróbujesz pływać, za godzinę
padniesz jak mucha.
Przez chwilę dziko rozglądał się po pokoju w poszukiwaniu ubrania.
– Co to znaczy „padnę”?
– Dobrze wiesz, o czym mówię.
Uśmiechnął się niewinnie. Uznał, że nadszedł najwyższy czas, aby pokazać, kto tu naprawdę
jest panem.
– Nic na to nie poradzę, że z jakiegoś głupiego powodu nie chcę oglądać twoich kości
obżartych przez rekiny. Wolę być tuż przy tobie... – szepnął namiętnie.
Pozwolił, aby okrywająca go kołdra opadła kilka centymetrów.
Jess wstrzymała oddech.
– Doskonale wiem, czego chcesz. Sam mi to powiedziałeś. Jestem strażniczką świątyni, a ty
barbarzyńcą, czyhającym na moją nieostrożność.
– Dąsałaś się przez dwa dni, kiedy to usłyszałaś – wybuchnął śmiechem.
Podszedł bliżej. Kołdra opadła. Był gorący... i twardy niczym kamień.
Jess cofnęła się. Teraz ona spłonęła rumieńcem.
– Jeśli nawet tak było – powiedziała zduszonym głosem – to tylko dlatego, że zachowywałeś
się niczym prostak i nie miałam ochoty z tobą rozmawiać.
– Nieważne! – mruknął. – Liczy się tylko to, czego chcę teraz.
Kobieta oparła ręce na biodrach. Obrzuciła spojrzeniem półnagie ciało rozmówcy.
– A czego... chcesz? – szepnęła. Przez chwilę panowało napięcie. – Tego samego, co i ty,
kochanie. Jak urzeczona postąpiła krok bliżej.
Tad ze wszystkich sił pragnął przygarnąć ją, zamknąć w swoich ramionach, obsypać
pocałunkami. Czuć jej usta na swoich wargach, miękkie piersi dociśnięte do twardego torsu.
Jess westchnęła.
– Chcę popływać. I to zaraz!
Tad oparł się dłonią o ścianę, zamykając kobiecie drogę ucieczki. Dzieliło ich zaledwie kilka
centymetrów. Mężczyzna czuł, że obezwładniający zapach kwiatów pomarańczy wypełnia każdą
komórkę jego ciała: Kręciło mu się w głowie.
Delikatnie odgarnął z czoła. Jessiki kosmyk złocistych włosów.
– Jess... – szepnął cicho. Złożył usta do pocałunku. Jess głośno przełknęła ślinę. Stała
w bezruchu. Zbliżył usta do jej warg. Oddała pocałunek, lecz w tej samej chwili, gdy Tad poczuł,
że krew coraz szybciej płynie mu w żyłach, cofnęła głowę.
– Mam zamiar sama pójść na plażę, Jackson.
Zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
– Znakomicie! Boże, miej w opiece rekiny! Jednak w głębi serca czuł niepokój.
Gdy Jess zniknęła w swoim pokoju, zaczął chodzić po domu, tupać i trzaskać drzwiami. Nie
zwracała na niego uwagi. Szybko przebrała się w czarny kostium, zabrała ekwipunek do
nurkowania i pomaszerowała w stronę plaży: Tad rzucił się w stronę własnej sypialni, porwał
potrzebny sprzęt i ruszył jej śladem.
Gdy dotarł na miejsce, Jess była już po kolana w wodzie i brnęła w kierunku głębin.
Pomachała wesoło dłonią na jego widok. Nim zdążył się przebrać, zniknęła pod falami.
Tad wbiegł do wody. Widział strumień bąbelków znaczący ślad odpływającej Jess.
Po piętnastu minutach oboje dotarli w pobliże rafy. Wokół uwijały się stada
różnokolorowych ryb. Tad zaklął po cichu. Ławica mogła przyciągać drapieżniki. Kątem oka
zerknął ku Jess, po czym ponownie spojrzał na ocean. Śmigające rybki przecięły talię wody. Tad
silnymi ruchami ramion skierował się w stronę koralowej konstrukcji.
Nagle w głębinie zamajaczyły dwa długie, wrzecionowate kształty. Rekiny! Bez wątpienia
mogło być ich więcej.
Woda zakotłowała się, na powierzchnię wypłynęły dwa delfiny. Tad pokręcił głową.
Delfiny, czy nie, niezbyt lubił pływać w towarzystwie dużych stworzeń.
W tym momencie Bancroft zanurkowała głębiej. Nad wodą mignęły przez chwilę jej czarne
płetwy. Tad poczuł, że coś trąciło go w nogę. Stracił z oczu kobietę. Cholera, gdzie ona mogła się
podziać? Jess! Dlaczego pozwolił, by postawiła na swoim? Po czerwieniał z wściekłości.
Dopłynął do miejsca, w którym zniknęła i cierpliwie czekał.
Gdy wynurzyła głowę spod wody, chwycił ją za włosy. Uderzyła go w rękę.
Tad zerwał z twarzy maskę.
– Wracaj na brzeg! – krzyknął.
Jess wypluła ustnik aparatu do oddychania. – Co mówiłeś?
– Rekiny!
– Nie boję się...
– Wracaj albo zaciągnę cię siłą! Jeśli będziemy się szarpać, przybędzie ich więcej!
– Wiem! Chyba nie myślisz, że jestem taką idiotką...
– Kochanie, wprost czytasz w moich myślach.
Na brzegu za podobną uwagę na pewno otrzymałby siarczysty policzek. Jess spojrzała na
niego ponuro.
– Płyń albo zaciągnę cię za włosy. Wybór należy do ciebie.
– Bardzo pan łaskaw – parsknęła. Niechętnie skierowała się w stronę brzegu. Tad płynął
nieco z tyłu, pilnie obserwując szare sylwetki buszujące wśród ławicy.
Gdy dotarli na płyciznę, Jess usiłowała uciec. Tad dopędził ją i chwycił w ramiona.
– Mogliśmy zginąć oboje! – wrzasnął. – Rekiny...
– Rekin. Jeden – syknęła ze złością. – W dodatku jeszcze młody. Reszta to delfiny. Jeśli tak
bardzo się boisz, dlaczego nie zostałeś na plaży?
Tad przymknął powieki. Nienawiść, jaką jeszcze całkiem niedawno odczuwał do Jess,
ustąpiła przed innym, znacznie silniejszym uczuciem. Wiedział tylko, że stoi obok Jess. Obok
jego Jess, upartej, złośliwej, nieposkromionej kobiety. Myśl, że mogłaby paść ofiarą ataku,
napełniała go przerażeniem.
Palce mężczyzny pozostawiły czerwony ślad ma szczupłym ramieniu Jessiki.
– Poszedłem za tobą, bo nie chcę, żebyś zginęła... Żebyś podzieliła los Deirdre.
Zapadła cisza. Przez twarz Jessiki przemknął cień smutku. Tad chwycił ją w ramiona
i mocno przycisnął do siebie. Wplótł niecierpliwe palce w jej mokre włosy. Czuł, jak ciepło jej
ciała przenika go do głębi.
Zdawało mu się, że całe życie czekał na tę chwilę. Fale oceanu rozbijały się o ostrą krawędź
koralowej rafy. Tad miał ochotę rzucić Jess na ziemię i posiąść ją tu, na białym piasku plaży.
Istniało jednak niebezpieczeństwo, że ktoś może ich zobaczyć. Trzeba było poszukać
bardziej ustronnego miejsca.
Ciało mężczyzny płonęło żywym ogniem. Czuł przyśpieszone bicie serca Jess. Ich spojrzenia
spotkały się. Zauważył wewnętrzną walkę, jaką kobiecy upór toczył z rozszalałą namiętnością.
Jess próbowała uwolnić się z jego ramion.
– Nie... – powiedziała. – Nigdy mnie nie pragnąłeś. Zawsze należałeś do niej. Do niej! Nie
chciałeś mnie! Twierdzisz, że to ja zniszczyłam ci życie, a nie przyszło ci nigdy do głowy, co
uczyniłeś z moim losem?! Wykorzystałeś mnie! Nie kochałam Jonathana. Zginął, bo nie
potrafiłam obdarzyć go uczuciem.
Przytrzymał ją, uniemożliwiając próbę ucieczki.
– Nie – powiedział.
– Chcę... Chcę teraz mówić tylko o Deirdre. Ani słowa o nas.
– Teraz?
Jess wpatrywała się w jego twarz szeroko otwartymi oczyma.
– Teraz.
Skierował wzrok w stronę oceanu i powoli opuścił ręce.
Jess obserwowała go przez długą chwilę, po czym odeszła w głąb plaży.
Tad czuł się jak wulkan grożący erupcją.
Zagryzł wargi. Poczuł w ustach smak krwi. Ból przywrócił go do rzeczywistości.
Rzucił maskę oraz aparat tlenowy na ziemię i powlókł się za Jessiką.
Stanęła. Gdy podszedł bliżej, spojrzała w jego stronę. W jej oczach widniało napięcie.
– To uroczy zakątek, a jest w nim coś... niesamowitego – powiedziała nieswoim głosem.
– To przedsionek piekła!
– Mam wrażenie, jakby każde drzewo, każdy kamień i źdźbło trawy oddychały, żyły
własnym życiem. Pod wodą rozmaite stworzenia pożerają się nawzajem i po chwili widzisz, jak
piękno zmienia się w odpychającą szpetotę. Okropne.
– Odwieczny krąg życia i śmierci – odparł. – Deirdre uwielbiała tu przychodzić. Kochała
rafę.
Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy Jess.
– Dlaczego podjęła wszystkie pieniądze i przyjechała właśnie tutaj? Dlaczego? Nie
znaleziono odpowiedzi na tyle pytań... Jestem przekonana, że nie zginęła w głębi morza. Teraz
wiem, jak mało ją znałam. Nie mogło być inaczej, skoro wyjąwszy kilka lat wspólnej nauki
w college’u, dorastałyśmy oddzielnie. Mama miała niewiele pieniędzy i musiała korzystać
z pomocy wuja mieszkającego w Nowym Orleanie. Ja zostałam przy ojcu i spędziłam wiele lat
w obozach wiertniczych rozrzuconych po całym świecie.
Do diabła, Tad wcale nie miał ochoty, aby dalej rozmawiać na ten temat.
– Wiem – odezwał się głośno. – Oskarżała cię o to, że masz więcej szczęścia i możesz
prowadzić interesujące życie.
– Ha! Interesujące!
Oczy Jess wyrażały głęboki smutek. Tad poczuł się nieswojo. Zdawał sobie sprawę, że
kobieta tęskni za prawdziwym uczuciem.
– Co było, minęło – zauważył filozoficznie.
– Tak, ale nie spełniły się moje marzenia o rodzinnym szczęściu.
– Ja dorastałem w otoczeniu rodziny, potem stworzyłem własną... i nie mam przyjemnych
wspomnień.
– Możliwe. Tylko że zawsze chciałam być blisko Deidre. Nigdy nie potrafiłyśmy się w pełni
porozumieć. Może wynikało to z błędu rodziców, którzy po rozwodzie zdecydowali się podzielić
wszystkim – nawet córkami. Ojciec uważał, że tak będzie sprawiedliwie. W czasie studiów
próbowałam zdobyć jej zaufanie, ale ona wciąż miała mi za złe, że korzystałam z niemałego
majątku ojca, podczas gdy nasza matka klepała biedę. Nie wiedziała nic o samotności, w jakiej
przyszło mi dorastać, o bólu, jaki odczuwałam na widok nędzy panującej w krajach, gdzie
mieszkałam. Deirdre myślała, że stać mnie na wszystko. Myliła się. A teraz odeszła.
Serdeczna łza spłynęła po policzku kobiety. Jess usiłowała niepostrzeżenie otrzeć twarz
wierzchem dłoni. – Nie wstydź się. Płacz, jeśli przyniesie ci to ulgę – mruknął Tad.
– Nie... Nie wiem, dlaczego w tej chwili zachowuję się jak sentymentalna babcia, skoro nie
uroniłam ani jednej łzy, kiedy powiadomiono mnie o jej śmierci.
Pociągnęła nosem. Po chwili rozszlochała się na dobre.
Tad ujął ją za rękę.
– Straciliśmy Deirdre o wiele wcześniej – powiedział łagodnie.
– To chyba najbardziej boli.
– Zawsze odczuwasz ból, gdy nie możesz pokochać wybranej osoby. – Przytulił ją do siebie
i odgarnął z czoła mokre włosy.
– Dlaczego właśnie ty?! Dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie wybrałam ciebie na
powiernika i płaczę na twoim ramieniu? – załkała.
– Wiesz co, Bancroft, muszę przyznać, że dorównujesz mi uprzejmością – powiedział Tad. –
A wracając do wyrazów wdzięczności za to, że znalazłaś u mnie pocieszenie...
– Och, przymknij się wreszcie. – Potrząsnęła głową, lecz dalsze słowa zostały zduszone
głośnym szlochem. Nie stawiała oporu, gdy mocniej otoczył ją ramionami.
Dzień chylił się ku końcowi. W dżungli zapanowała ciemność. Mały Aborygen nie wrócił.
Głęboka cisza wieczoru działała denerwująco na wyczerpaną płacz kobietę. Tad zdawał sobie
sprawę ze stanu, w jakim znalazła się Jess. I nie miał wątpliwości, że podejmie próbę, aby to
wykorzystać.
Czekał jedynie na właściwą chwilę.
Pożądał Jessiki. Pożądał jej przez wszystkie lata nieudanego małżeństwa.
Pożądał, będąc wciąż blisko osoby, która tak bardzo ją przypominała.
Jess przestała płakać. Tad uświadomił sobie, że za chwilę może odzyskać panowanie nad
sobą i po raz kolejny odrzuci jego zaloty.
Przytulił twarz do jej ramienia. Czuł dotyk jej piersi na swoim torsie.
Był zdrowym mężczyzną o gorącej krwi. Zawsze potrafił skorzystać z podsuwanej przez los
okazji. Nadszedł czas, aby Jess zrozumiała, że należy do niego.
Pochylił głowę i wycisnął długi pocałunek na ustach kobiety. Przez chwilę próbowała
stawiać opór. Nagle poczuł jej palce na swoim karku, delikatnie gładzące mokre włosy.
Jeszcze nigdy zemsta nie smakowała tak słodko.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ognista kula słońca zniknęła za postrzępionym grzbietem koralowca, a wschodzący księżyc
zalał dżunglę srebrzystą poświatą. W lesie panował upał i cisza.
Błękitne oczy Tada spoczęły na smukłej postaci Jess. Odpowiedziała niepewnym
spojrzeniem. Pomału zagłębiali się w mroczne ostępy.
Tad zdawał sobie sprawę, że popełnia kolejny błąd w swym życiu. Nie powinien wiązać się
z tą kobietą, lecz jedyne, co widział w tej chwili, to jej błyszczące, lekko rozchylone usta, sarnie
oczy i kuszący kształt ciała. Starannie rozłożył ręcznik na piasku.
– Nie powinniśmy... – zaprotestowała. Jess. Miała rację.
– Nie masz zamiaru się poddać, Bancroft? – szepnął, trącając nosem jej szyję.
Nakrył dłonią kształtne pagórki piersi.
– Poddać? Nigdy!
Wbrew tym zapewnieniom, bez oporu ulegała jego pieszczotom.
– Jesteś zdecydowana do samego końca bronić świątyni?
– Owszem. – Otoczyła go ramionami, jakby w obawie, że zrezygnuje i ucieknie.
– Ze wszystkich sił – mruknął przytulony.
– Ze wszystkich sił – odpowiedziała niczym echo.
Zaczął całować jej szyję.
– Po dzisiejszym dniu ja przejmę pieczę nad wszystkim – mruknął.
– Tak ci się tylko wydaje, Jackson. Już jutro zapłacisz...
Przesunął dłońmi po jej rozgrzanej skórze. Rozkoszny dreszcz przeszył ciało Jessiki.
– Nie strasz mnie konsekwencjami, kochanie.
Nie zdążyła nic odpowiedzieć, gdyż zakrył jej usta pocałunkiem. Walka była, skończona.
Przynajmniej na razie.
Wargi Jess miały smak miodu. Tad czuł, że wypełnia go wzbierająca fala namiętności.
– Śniłem o tobie całymi latami – szepnął. – O nikim innym, tylko o tobie. Choć Deirdre była
podobna do ciebie jak lustrzane odbicie, nie potrafiła cię zastąpić. Ani w łóżku... ani w moim
sercu.
Dlaczego to powiedział? Co zmuszało go do podobnych wyznań? Nie wiedział.
Zresztą, nie troszczył się o to.
Delikatnie rozwiązał tasiemki utrzymujące kostium kąpielowy Jessiki na właściwym
miejscu.
Przesunął dłonią w dół, lecz zatrzymał się, odsłaniając zaledwie połowę piersi kobiety.
Jęknęła.
– Nie – wyszeptała po chwili, starając się, aby zabrzmiało to bardzo stanowczo.
– Nie musisz wstydzić się swego ciała, Bancroft – mruknął. – Jesteś cudowna. Twoje piersi...
– Są zbyt duże. Wulgarne.
– Kuszące – sprostował. Pociągnął w dół koniec kostiumu.
– Przez nie czuję się jakaś... nieczysta. Mężczyźni zawsze...
– Są wspaniałe. Wymarzone. Cała jesteś piękna. Chcę pieścić twoje piersi. Kochać się z tobą.
Tylko z tobą.
– Gdybym mogła wybrać własną sylwetkę, poprosiłabym Stwórcę, aby uczynił mnie płaską
jak deska.
– Na szczęście jest coś, na co nie masz najmniejszego Był już tak blisko celu...
Lecz wiedział, że zbytni pośpiech w niczym nie pomoże. Starał się panować nad swoim
zachowaniem.
Lekko drżącą dłonią dotknął jej ciała.
Spokojnie. Tylko spokojnie.
Każda z pieszczot, każdy pocałunek, każde muśnięcie dłoni – wszystko było
podporządkowane jednemu celowi. Jess westchnęła głęboko, gdy delikatnie chwycił zębami nagi
sutek. Leżała bez ruchu, a on tymczasem zaczął się rozbierać. Czekała cierpliwie, gdy całkiem
nagi pochylił się nad nią.
Westchnęła powtórnie – miękko, z wyraźną ulgą. W ten sposób rozpoczęła się cudowna
godzina miłosnych zmagań. Zniknęły dzielące ich dotąd różnice. Przez długą, trwającą
wieczność chwilę byli jednością. Przytulali się do siebie z furią, jakby od tego zależało ich dalsze
życie. Zapomnieli o dokuczliwym uczuciu osamotnienia. Tad pieścił ukochaną istotę, kobietę,
o której marzył od niepamiętnych czasów. Gdy znalazł się w jej wnętrzu, jego ciało wyprężyło
się w ekstazie. Był zbawiony.
I stoczył się na dno piekła.
Smakowała tak słodko... Wtulił się mocniej w Jess, chcąc jak najpełniej czuć jej obecność.
Poruszył się, lecz uczynił to zbyt szybko.
Krzyknęła. Zwolnił, choć każdy nerw przynaglał go do pośpiechu. Dwa serca biły jednym
rytmem. Tad otworzył powieki i zatopił wzrok w ciemnych oczach partnerki.
– Bancroft... – szepnął tak dziwnym głosem, że wydawało mu się, iż mówi kto inny.
– Jess... – sprostowała kobieta. Owinęła wokół palca kosmyk jego włosów.
– Jesteś moja... kochana Jess... Mój... – odpowiedziała.
Nie wiedział, czy oznaczało to ugodę, czy przejęcie aktu własności. Nie miał czasu na
zastanowienie. Począł łagodnie przeć, aż oboje stali się jednym pulsującym rytmem wyzwolonej
namiętności.
Tad opadł bez sił. Nie mógł się poruszyć. Wiedział już, że jest zgubiony. Że Jessica rzuciła
na niego urok. Powoli obrócił się na bok, wsparł głowę na łokciu i spojrzał na piękną partnerkę.
Objął ją, przycisnął do siebie i zasnął.
Obudził się o świcie. Ciemność nocy ustępowała szarej jasności wstającego poranka. Liście
drzew wydawały się czarne na tle bezchmurnego nieba. Tad westchnął. Jeszcze nigdy dotąd nie
czuł się tak spokojny, ufny wobec otaczającego świata. Nie otwierając oczu pomacał dłonią
wokół siebie.
Jess zniknęła.
Skoczył na równe nogi.
Znowu powtórzyła sztuczkę sprzed lat!
Stał nagi, niczym opuszczony w głębi dżungli gigant z zamierzchłych czasów. Jess odeszła.
Bez słowa. Dlaczego?
Jak skończony głupiec myślał, że uda mu się dojść z nią do porozumienia. Była jak
przewlekła choroba.
Nie ustępowała, jedynie osłabiała zarażony organizm. Dokąd poszła?
Tad pośpiesznie naciągnął ubranie. Kostium płetwonurka był zimny i pokryty rosą, lecz nie
zwracał na to uwagi. Serce miał przepełnione goryczą i gniewem.
Podobnie czuł się dziesięć lat temu. Jess spędziła z nim noc, po czym bez skrupułów wydała
w ręce Deirdre.
Teraz znów go opuściła. Powinien przy pierwszej nadarzającej się okazji zabrać Lizzie
i czym prędzej wyjechać.
Skierował się w stronę domu. W połowie drogi doszedł do klifu, z którego spadł kilka dni
temu. Na krawędzi zbocza stał porzucony przez robotników buldożer. Tad przyśpieszył kroku,
gdy nagle jego uwagę przyciągnął widok nieznajomego mężczyzny wyskakującego z maszyny
i znikającego w leśnej gęstwinie. Niemal jednocześnie posłyszał przyciszony głos Jessiki.
Rozejrzał się dokoła, lecz brzeg wydawał się pusty. Wskoczył do kabiny buldożera. Przez
uchylone okienko zobaczył Jess rozmawiającą na plaży z małym chłopcem. Czyżby obcy miał
zamiar podsłuchać, o czym mówili? Jakie miał zamiary w stosunku do niej? W stacyjce
rozrusznika tkwił kluczyk.
Buldożer stał na samym skraju zbocza. Cholerny łajdak!
Tad poczuł mrowienie w koniuszkach palców. Westchnął głęboko. Wystarczył jeden ruch
dłonią, a uruchomiona maszyna stoczyłaby się w dół klifu, miażdżąc wszystko na swej drodze.
Oczyma wyobraźni Tad zobaczył ciało Jessiki, zgniecione ciężarem pojazdu.
Przypomniał sobie ciężarówkę, wysadzoną w powietrze przez nieznanych sprawców
w okolicach Jackson Downs. Zginęło kilka krów.
Kierowca był ciężko ranny.
Gniew, jaki jeszcze kilka chwil temu czuł wobec Jess, zniknął. Zrozumiał, że musi za
wszelką cenę zapewnić jej ochronę. Nawet jeśli przyjdzie mu ryzykować własne życie.
Dranie! Czyżby aż tu dotarli po jego śladach? Czy tropili Jessikę?
Żałował, że nie dogonił uciekającego mężczyzny i siłą nie zmusił do wyznania prawdy.
Drżącą dłonią chwycił grube pnącze i rozpoczął mozolnie zsuwać się z klifu. Jess klęczała
w pobliżu pokrytej malowidłami skały. Wyglądała świeżo i niewinnie, ubrana w białą bluzkę
i szorty koloru khaki. Nie zdawała sobie najmniejszej sprawy z niebezpieczeństwa, jakie jej
groziło. Pomimo całego uporu i determinacji, była tylko delikatną kobietą.
W jednej dłoni trzymała bukiecik polnych kwiatów. W drugiej – coś, co z daleka
przypominało tanią błyskotkę. W pobliżu kępy drzew stał chłopiec o wypłowiałych włosach,
przyciskający do piersi pluszową zabawkę.
– Myślałeś, że jestem duchem? – łagodnie spytała kobieta. Malec skinął głową.
– Dobrze, że nie jesteś tamtą panią. Nie lubiłem jej. Ty podarowałaś mi... – Brązowa rączka
kurczowo ścisnęła pluszowego zwierzaka.
– A ty dałeś mi to. – Jess po raz ostatni spojrzała na trzymany przedmiot, po czym starannie
schowała go do kieszeni. – Dziękuję. Ona była moją siostrą. Czy wiesz, co się z nią stało?
W czarnych oczach dziecka błysnęło przerażenie.
– Powiedz – nalegała Jess. – Nie musisz się niczego bać.
– On też wrócił – szepnął chłopiec.
– Duchy nie istnieją. – Chłopiec słuchał z roztargnieniem. – Ona nie przyszła tu po to, aby
pływać, prawda? Nie tego dnia, w którym zniknęła. Przyszła tu spotkać się z mężczyzną.
Mężczyzną, który...
– On też wrócił – powtórzył malec.
– Co się z nią stało? – pytała Jess. – Proszę, powiedz mi.
– Upadła. On uderzył ją kamieniem.
– Gdzie to się stało?
Chłopiec zauważył twarz Tada, wyłaniającą się z zielonej gęstwiny, i z krzykiem wskazał
w tę stronę.
Jess odwróciła się. Tad zaklął. Cholera, czy ten gówniarz miał zamiar oskarżyć go
o zamordowanie Deirdre? Czy było to częścią jakiegoś planu?
Jednym susem znalazł się w pobliżu rozmawiających. Chłopiec obrzucił go krótkim
spojrzeniem i zaczął krzyczeć:.
– On też wrócił! On też wrócił!
Tad wyciągnął dłoń w jego stronę, lecz malec wykonał zręczny unik i rzucił się do ucieczki.
Mężczyzna skoczył za nim pomiędzy drzewa, lecz mały tubylec zniknął już w gęstym
poszyciu. W pośpiechu upuścił pluszowego dinozaura.
Tad dyszał ciężko.
– Ty mały oszuście! Złodzieju! To należy do Lizzie...
Jess stanęła tuż obok.
– Sama podarowałam mu tę zabawkę, idioto! – Wyrwała mu przedmiot z dłoni. – Co ty sobie
w ogóle wyobrażasz?
Położyła dinozaura na ziemi w nadziei, że chłopiec powróci, aby go odszukać.
Tad był wściekły. Chwycił Jess za ramiona i potrząsnął.
– Co tu się dzieje? Co to znaczy „on wrócił”? Myślisz, że zamordowałem Deirdre?!
Jess usłyszała rozpacz przebijającą w jego głosie.
– Nic podobnego, durniu. Dzieciak był tak wystraszony, że wziął cię za kogoś innego.
Gdybyś jeszcze przez chwilę pozwolił mi na zabawę w detektywa, być może poznałabym
prawdę. Och... Jackson, dlaczego wciąż sprawiasz tyle kłopotów?
– Ja? – zdziwił się szczerze. Przecież to ona odeszła wczesnym rankiem! Gdyby nie przybył
na czas, jej ciało spoczywałoby teraz pod wrakiem buldożera.
– Do takich rzeczy potrzeba cierpliwości, a nie frontalnego ataku w stylu Rambo – syknęła
Jess. – Próbowałam ci pomóc.
Tad umilkł z wściekłości.
– Do cholery z twoją pomocą! – ryknął, gdy odzyskał zdolność mówienia. – Niczego nie
potrzebuję! Nie jestem jakimś przymierającym z głodu, naiwnym krajowcem. Kto dał ci prawo
wtrącania się w moje sprawy?! Nawet nie znasz Australii!
– Mieszkałam w różnych częściach świata. Ludzie są wszędzie jednakowi.
– Tutaj są niebezpieczni.
– Miałam już do czynienia z niebezpieczeństwem. – Do diabła, dlaczego odeszłaś, nic mi nie
mówiąc? – warknął. Nie wspomniał o mężczyźnie, którego widział kilka minut temu.
Uśmiechnęła się. Całkowicie odzyskała panowanie nad sobą.
– Nie mogłam spać, a ty chrapałeś tak słodko, że nie chciałam cię budzić.
Nie wierzył w ani jedno słowo, ale pozwolił jej mówić.
– Wstałam i poszłam do domu. Kiedy zobaczyłam chłopca, ubrałam się szybko i pobiegłam
w ślad za nim, ponieważ myślałam, że może mi udzielić informacji na temat śmierci Deirdre.
Byłam o krok od rozwiązania zagadki, gdy zjawiłeś się wrzeszcząc i wymachując rękami.
– Deirdre – warknął Tad. – Ciągle Deirdre. Przecież ona nie żyje! Dlaczego nie możemy po
prostu o niej zapomnieć?
Przez chwilę miał ochotę obrócić się na pięcie i odejść. Lecz wystarczyło jedno spojrzenie
głębokich oczu Jess, by zmienił decyzję. Wtulił twarz w jej ramiona.
– Boże, tak bardzo chciałbym o niej zapomnieć – jęknął.
– Muszę wiedzieć, co się z nią stało.
– Głuptasie! Sama nie wiesz, na co się narażasz. – Pocałował ją gorąco.
Pogładziła go po karku.
– Jestem przeklęty! – zawołał. – Poznałem najcudowniejszą, najbardziej upartą kobietę
świata... Doprowadzasz mnie do szaleństwa. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
– Nie możemy odciąć się od całego świata i udawać, że nie istnieje, Jackson.
– Cholera, wcale mnie nie interesuje, jak zginęła Deirdre. Nie obchodzi mnie, czy moja
posiadłość pójdzie z dymem.
– Ale mnie obchodzą te rzeczy.
– Do diabła, czy nie rozumiesz, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Mam dość twoich światłych pouczeń! – krzyknął Tad.
Jess przerwała monolog i uśmiechnęła się. Stanęła tuż obok łóżka.
Była piękna.. I groziło jej poważne niebezpieczeństwo. Tad zacisnął pięści.
Dlaczego wybrał właśnie ją? Boże, przecież po wielu nieprzyjemnych doświadczeniach
postanowił, że już nigdy nie zwiąże się z żadną kobietą. Nigdy więcej. Dlaczego Jess?
Nadal gniewał się na nią, lecz równocześnie był pełen obaw. Podczas wycieczki w głąb
dżungli zrozumiał, że sprawy zaszły zbyt daleko.
Do diabła! Okazał się skończonym głupcem. Był przekonany, że może spędzić noc
w towarzystwie Jess, kochać się z nią, a potem po prostu odejść. Mylił się. Bardzo się mylił.
Jeszcze nigdy nie czuł takiego emocjonalnego zaangażowania, jak w tej chwili.
Pragnął posiąść nie tylko jej ciało, lecz także upartą i krnąbrną duszę.
A doktor Bancroft doskonale zdawała sobie sprawę z jego stanu.
W sypialni zapanowała grobowa cisza. Jedynie z zewnątrz dobiegał cichy szelest liści,
poruszanych wiatrem wiejącym znad oceanu.
– Jesteś najbardziej upartym kozłem, jakiego spotkałam w całym moim życiu! – odezwała się
nagle Jess. – Dlaczego nie możesz pojąć, że przyjechałam do Australii wyłącznie dlatego, aby
pomagać ci w wychowaniu Lizzie? Przecież to nic strasznego. Tad zacisnął zęby.
– Nie potrzebuję twojej troski! – warknął.
– Nic mnie to nie obchodzi. I tak cię nie zostawię samego.
– Deirdre była moją żoną. To moja sprawa, co się z nią stało.
– Przede wszystkim była moją siostrą i prosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że...
– Nie powinnaś się wtrącać.
– Nie powstrzymasz mnie – szepnęła.
– Próbuję cię ochronić przed niebezpieczeństwem. – Przez wiele lat sama doskonale
dawałam sobie radę.
– Zapomnij o Deirdre.
– Dobrze. Ale tylko w tej chwili. – Zrzuciła sandały i stanęła boso na drewnianej podłodze. –
Potrzebujesz mnie bardziej, niż chcesz się do tego przyznać.
– Słucham?
– Jestem o tym przekonana. – I bez wątpienia masz rację.
Przez chwilę patrzyła na niego, po czym szybkim ruchem dłoni zwichrzyła włosy.
Złocista kaskada opadła jej na ramiona.
Tad poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem. Nie potrafił oderwać wzroku od
uroczego zjawiska, które nagle objawiło się w jego sypialni.
Jess przymknęła powieki. Pomału zaczęła zdejmować bluzkę.
Tad z trudem zachowywał pozory spokoju. Chciał rzucić się na kobietę, zerwać z niej
ubranie i poczuć pod sobą jej nagie ciało.
– Co ty wyprawiasz? – wychrypiał. – Myślisz, że uda ci się w ten sposób mnie podejść? Że
wszystkie problemy rozwiążesz w łóżku?
– Niewykluczone – uśmiechnęła się.
Tad miał ochotę krzyczeć, cisnąć jakimś przedmiotem, uczynić coś, co mogłoby zniszczyć
trudne do wytrzymania napięcie.
Wiedział, dlaczego Jess sprowadziła go właśnie tutaj. Zdawał sobie sprawę z własnej
słabości.
– Ciii... – szepnęła, kładąc palec na ustach. – Żadnych wrzasków. Obudzisz Lizzie.
Obrzucił spojrzeniem jej kształtną sylwetkę. Zapomniał o całym świecie.
Nie powinien wchodzić do sypialni Jess. Teraz było już za późno.
Powoli wśliznęła się na łóżko i spojrzała wyczekująca na mężczyznę. Zdjęła bluzkę.
Tad wymruczał długie, skomplikowane przekleństwo.
– Przecież nie chcesz jej obudzić, prawda? – cicho zapytała Jess. – Musimy mieć czas... dla
siebie.
W jej słowach zabrzmiała niepokojąca obietnica rozkoszy.
– Dotknij mnie – poprosiła.
Tad stał bez ruchu. Pięści zacisnął tak mocno, że zbielały mu kostki. Szeroka pierś podnosiła
się i opadała przyśpieszonym rytmem, z gardła dochodził głuchy pomruk. Miał sucho w ustach,
a w głowie zupełną pustkę.
Jess podniosła się gibkim ruchem i wyszła z cienia. Stanęła w pełnym blasku słonecznych
promieni. Pokój zniknął w mroku. Pozostała tylko ona, bogini piękności, gotowa na przyjęcie
kochanka.
On również był gotów.
Raz jeszcze spojrzał na pełne piersi, smukłą kibić i kuszące wygięcie bioder.
Ucieleśnienie kobiecej zmysłowości. Przegrał.
Jess miała na sobie jedynie szorty; najbardziej podniecający strój, jaki Tad kiedykolwiek
widział u kobiety. Rzuciła na niego urok. Był wściekły, lecz nie potrafił zapanować nad
podnieceniem.
A przecież miało być zupełnie inaczej. Jess złamała ustalone wcześniej zasady i zaczęła grać
sama, wykorzystując swą urodę dla osiągnięcia przewagi.
Roześmiała się. Podeszła bliżej i gorącymi, delikatnymi palcami dotknęła ramienia
mężczyzny.
– Musisz jeszcze nauczyć się wielu rzeczy o kobietach – szepnęła. – Najwyższy czas, żebyś
zapomniał o przeszłości i archaicznym szowinizmie. Miłość to coś więcej niż seks, coś więcej niż
czułe słowa.
– Kto mówi o miłości?
– Ja. Miłość jest wówczas, gdy dwoje ludzi darzy się zaufaniem, dzieli radością i smutkiem,
wspiera we wzajemnym dążeniu do celu. To również sztuka wyrzeczeń.
Tad z roztargnieniem słuchał jej słów. Wciąż czuł dotyk szczupłej dłoni na swym ramieniu.
– Dlaczego lubisz wszystko komplikować? – odezwał się w końcu. – Nie wierzę w miłość.
Chcę tylko oszczędzić ci wielu przykrości.
– To dobrze. – Jess zatrzepotała długimi rzęsami. Jej twarz była coraz bliżej...
Tad zamknął oczy w nadziei, że w ten sposób zapanuje nad swymi uczuciami.
Popełnił błąd.
W nozdrza uderzył go oszałamiający zapach kwiatów pomarańczy. Poczuł, że zwinne palce
kobiety niosą pieszczotę i obietnicę prawdziwej ekstazy. Pocałowała go. Musnęła ustami jego
tors, lekko chwyciła zębami twardy sutek na umięśnionej piersi.
Nie było ucieczki.
Tad zanurzył dłonie w jej włosach, zbliżył usta do jej twarzy. Zaczął obsypywać
pocałunkami szyję, ramiona i plecy Jess. Pociągnął ją w stronę łóżka.
Jess z wolna kierowała ruchami partnera, póki nie osiągnęli radosnego współbrzmienia.
Dwie niespokojne dusze zlały się w jedną – przynajmniej na chwilę.
Ich ciała pokryte były grubą warstwą potu.
Tad pojął, że nigdy nie uda mu się niepodzielnie zapanować nad Jessiką. Ukrył twarz w jej
włosach, chłonął czysty zapach kobiecego ciała. Pomimo zmęczenia, drżał z emocji.
Jess roześmiała się beztrosko.
– Znakomicie nam poszło – zamruczała niczym roznamiętniona kocica. – Myślałam...
– Tasak... znakomicie – przerwał Tad. – Doskonale wiem, dlaczego to zrobiłaś.
– W drodze powrotnej z dżungli przez cały czas byłeś zdenerwowany i opryskliwy.
Nie chciałeś wysłuchać tego, co miałam ci do powiedzenia. Musiałam więc w jakiś sposób
przyciągnąć twoją uwagę.
– Udało ci się znakomicie.
– Nigdy nie słuchasz głosu rozsądku.
– Ty również – szepnął jej wprost do ucha.
– Chciałam ci udowodnić, że jesteśmy dobrymi partnerami. Że należymy do siebie.
– Wiedziałem to już wcześniej.
– Ale ja mam na myśli coś więcej. Partnerami w życiu, nie tylko w łóżku. Stoimy na tym
samym poziomie.
– Kobieta nigdy nie dorówna mężczyźnie.
– Nawet nie mam takiego zamiaru. Chcę ci pomóc w wychowaniu Lizzie. Prócz tego mam
inne zajęcia, które są dla mnie równie ważne, jak twoja praca dla ciebie. Lecz przede wszystkim
chcę, abyśmy wspólnie rozwiązali zagadkę napadów na twoją posiadłość i tajemnicę śmierci
Deirdre...
Kochali się dwukrotnie. Jess najwyraźniej była przekonana, że mężczyzna bez sprzeciwu
podporządkuje się jej woli.
Tad usiadł.
– Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że to na mnie spoczywa obowiązek podjęcia walki?
Jesteśmy w Australii.
– W ostatnim bastionie męskiego szowinizmu – mruknęła z łagodną kpiną w głosie.
– Australia niczym nie różni się od reszty świata. Liczy się tylko nasz związek. Skoro się
kochamy, twoja bitwa staje się moją bitwą. I na odwrót. Ponieważ cię kocham, nie ma rzeczy,
której bym nie uczyniła dla ciebie.
Jej oczy patrzyły szczerze, słowa brzmiały niekłamanym uczuciem, lecz Tad pamiętał, że
zazwyczaj w słodkiej polewie kryje się gorzkie lekarstwo.
„Twoja bitwa staje się moją bitwą.” Do diabła! Skąd w tej kobiecie kryło się tyle pewności
siebie? Nawet nie wiedziała, w co może się wplątać.
Tad pokręcił głową. Czuł się nieswojo. Stał się zazdrosny o każdy ruch, każde spojrzenie
Jess. Miał ochotę ze wszystkich sił ustrzec ją przed grożącym niebezpieczeństwem. A z drugiej
strony, pamiętał o swym postanowieniu, aby nie wiązać się z żadną kobietą. Zwłaszcza taką, jak
Jessica Bancroft Kent. Chciał zachować męską niezależność, poczucie wolności. Nie chciał, żeby
ktokolwiek wtargnął w jego życie... a jednocześnie bał się samotności.
Klasyczny impas. Patrzyli sobie w oczy, panująca w pokoju cisza z każdą chwilą stawała się
coraz bardziej dokuczliwa.
– Wiem, że trudno ci obdarzyć zaufaniem... kobietę – przerwała milczenie Jess. – Zwłaszcza
po doświadczeniach z Deirdre. Boisz się mnie. Lecz zrozum, mnie także jest ciężko. Uważałam,
że zniszczyłeś mi życie. Ale potrafię zapomnieć o przeszłości.
Znów uważała się za lepszą od niego.
– Zniszczyłem ci życie? – Błękitne oczy pociemniały z gniewu. – Dobry dowcip.
– W czasie studiów wykorzystałeś mnie, aby zdobyć Deirdre.
– Co?!
– Chciałeś, żeby z zazdrości wyszła za ciebie.
Tad nie wierzył własnym uszom. Wybuchnął niepohamowanym, gardłowym śmiechem.
Objął Jess.
– Nigdy nie miałem zamiaru cię wykorzystać. Nigdy cię nie okłamałem. Było zupełnie na
odwrót.
– Nie!
– Więc wytłumacz, dlaczego poszłaś ze mną do łóżka, udając własną siostrę?
– Przez cały czas dobrze wiedziałeś, kim jestem!
– Nic podobnego. Poznałem prawdę dopiero po ślubie.
– Deirdre powiedziała mi... że... ty...
– Nie obchodzi mnie, co ci nagadała! – wybuchnął. Zamknął oczy.
Jess odsunęła się w najdalszy kąt łóżka.
– Pamiętam tę noc, jakby to było wczoraj. Kochałam cię, lecz byłam przekonana, że ty
kochasz ją.
– Czyli wszystko w porządku. – Nie kpij, Jackson.
Skinął głową.
– Do wieczora pracowałam w laboratorium. Nagle wpadła Deirdre i wyznała mi z płaczem,
że zerwaliście ze sobą. Podobno oświadczyłeś, że chcesz spotykać się ze mną. Byłam
zaszokowana tą wiadomością. Nasze krótkie spotkania z reguły kończyły się sprzeczką. Nigdy
nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mi się podobasz. Gdy wysłuchałam opowiadania Deirdre,
uznałam, że zrobiłeś to specjalnie, aby obudzić w niej zazdrość. Przekonywałam ją, że to
nieprawda, że nie mam z tym nic wspólnego. Wściekła, ubrałam się i pobiegłam w stronę
akademika, aby do końca wyjaśnić całą sprawę. Nie zauważyłam, że w pośpiechu włożyłam
sweter Deirdre.
– Było ciemno – mruknął Tad. – Gdy pojawiłaś się przede mną w jej ubraniu... Nie przyszło
mi do głowy, że to ty. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie na korcie? Dlaczego nie powiedziałaś,
że się mylę?
– Nie wiem. Zawsze zachowywałam się dziwnie w twojej obecności. Może wierzyłam, że
jeśli nadal będę udawać Deirdre, łatwiej nam będzie rozmawiać. Może po prostu byłam zbyt
zdenerwowana... Spytałam, czy to prawda, że kochasz Jess.
– Odpowiedziałem, że tak.
– I rozzłościłeś mnie jeszcze bardziej. Zaczęłam szlochać i prosić cię, żebyś przestał mnie
dręczyć. Tak właśnie zachowałaby się Deirdre.
Wziąłeś mnie w ramiona... przytuliłeś. Chciałeś przeprosić. Bardzo szybko doszliśmy do
porozumienia...
– Nic dziwnego. Wyglądałaś tak kusząco... – Kochaliśmy się – szepnęła.
– Przez cały czas wierzyłem, że jestem z Deirdre. Z tą samą Deirdre, z którą chciałem
zerwać, ponieważ zamieniała się w bryłę lodu, gdy próbowałem jej dotknąć. Myślałem, że chodzi
jej wyłącznie o majątek Jacksonów – dodał gorzko.
– Wówczas nie miałam o tym pojęcia. Właśnie zamierzałam ci oznajmić, kim jestem, gdy
powiedziałeś: „Wyjdź za mnie, Deirdre. Jess nic mnie nie obchodzi. Naopowiadałem ci bzdur, bo
chciałem się przekonać, czy naprawdę mnie kochasz.” Serce zamarło mi z bólu. Nie wiedziałam,
jak zareagować na twoje słowa.
– Chciałem pojąć za żonę kobietę, która rozpaliła ogień w mych żyłach. Myślałem, że to
Deirdre.
– Nie kłam! – krzyknęła Jess.
– Nie kłamię. – Chwycił ją za ramię. – Dopiero podczas nieudanego miesiąca miodowego
dowiedziałem się, że popełniłem omyłkę. Że poślubiłem niewłaściwą osobę. Znienawidziłem cię,
ponieważ byłem przekonany, że z premedytacją podsunęłaś mnie siostrze.
– Boże... Jackson, nawet nie wiesz, jak bardzo cię kochałam. Gdy wziąłeś mnie za Deirdre
i poprosiłeś o rękę, poczułam się oszukana. Uciekłam. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić.
Jak zachować się wobec siostry? Przyznać się do wszystkiego? Przyznać się, że spędziłam
noc z tobą? Kilka godzin przesiedziałam w bufecie, pijąc jedną kawę po drugiej. W końcu
doszłam do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie, jeśli wyznam jej prawdę. Kiedy wróciłam
do naszego pokoju, Deirdre nie było.
Głos Jessiki stał się cichy i nabrzmiały bólem.
– Zostawiła, mi kartkę z podziękowaniem za załatwienie sprawy i informacją, że gdy
próbowałam cię uwieść, cały czas wiedziałeś, z kim masz do czynienia. Podobno wyznałeś jej
prawdziwą miłość, a ona ci przebaczyła.
– Cholera! – Tad uderzył zaciśniętą pięścią w poduszkę.
– Czułam się podle wykorzystana... Potem wyjechaliście, aby się pobrać. Nie wiedziałam, co
mam ze sobą począć. Przez kilka dni byłam pogrążona w rozpaczy. Później usiłowałam sobie
wytłumaczyć, że zakochałam się w nieodpowiednim mężczyźnie, że powinnam znaleźć kogoś,
kto będzie dla mnie podporą w trudnych chwilach i zrozumie cel, jaki przyświecał mej pracy.
Poślubiłam Jonathana. Niewiele to pomogło. Nie potrafiłam oszukać swoich prawdziwych uczuć.
Rozpoczęłam karierę zawodową, urodziłam dziecko... Sam wiesz, co było dalej. W zeszłym roku,
w Kalkucie, Deirdre wyznała mi część prawdy...
– Deirdre... – Twarz Tada wykrzywił bolesny grymas. – Przez wszystkie lata potępiałem cię,
żyjąc u boku prawdziwej winowajczyni. Już dawno powinienem domyślić się, co zaszło.
– Przeszłość nie wróci – zbolałym głosem szepnęła Jess. – Naprawdę kochałeś mnie
wówczas?
Tad spojrzał na pobladłą twarz kobiety. Głośno przełknął ślinę.
– Kochałem. Kochałem tylko ciebie – odpowiedział również szeptem. – Zawsze.
Nawet gdy poślubiłem Deirdre. Nawet wówczas, gdy cię nienawidziłem.
Twarz Jess pozostawała nienaturalnie blada. Tad ujął jej rękę w swoje dłonie.
– Zbłądziliśmy oboje. Już po wszystkim – powiedział łagodnie. Przycisnął do ust jej palce. –
Teraz liczy się tylko przyszłość.
– Tak – odparła. – Nasza przyszłość.
– Zabierzesz ze sobą Lizzie i wyjedziecie z Australii. Dołączę do was, jak tylko uporam się
z kłopotami.
Jess obrzuciła go uważnym spojrzeniem.
– Niczego nie zrozumiałeś – powiedziała miękko. – Zostaję z tobą. Na zawsze. Nie zaznam
spokoju, jeśli będę musiała martwić się o ciebie.
– Mówisz jak mężczyzna – zauważył.
– Nieprawda. Po prostu twoja znajomość kobiet zatrzymała się na poziomie średniowiecza. –
Uniosła ramiona nad głowę i przeciągnęła się lekko. – Fakt, że jesteś mężczyzną, nie daje ci
żadnej przewagi nade mną. Podobnie ja nie czuję się skrępowana świadomością, że jestem
kobietą.
Jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech. – Do tej pory tego nie zauważyłeś?
Tad nie mógł oderwać od niej wzroku. Jess przesunęła się lekko. Słoneczny promień
zatańczył na jej skórze, wydobywając z mroku kuszące kształty kobiecego ciała.
– Kocham cię – powiedziała – i dzięki temu staliśmy się jednością.
Naprawdę? Miał bez sprzeciwu przyjąć jej warunki? Czy naprawdę tak dobrze go znała?
Przez całe życie był sam. Dopiero teraz zrozumiał, ile trosk i radości niesie obecność drugiej
osoby.
Czy w imię wyższego celu mógł ryzykować? Wciąż wyczuwał grożące niebezpieczeństwo.
Jess mogła być bardzo pewna siebie, ale to nie chroniło jej przed kulą. Ani przed
„przypadkowo” uruchomionym buldożerem. Mogłaby ponieść śmierć w ciągu sekundy, gdyby
czyhający wróg zyskał szansę przeprowadzenia skutecznego ataku.
Tad chciał głośno wyrazić swe obawy, lecz nieoczekiwanie poczuł między udami ciepłą
kobiecą dłoń. Jess przesunęła palcami po szerokim torsie mężczyzny.
– Staliśmy się jednością – powtórzyła. – Partnerami na dobre i złe.
– Ale...
Jess nie pozwoliła mu skończyć. – Partnerami na całe życie.
Sięgnęła dłonią niżej. Tad miał wrażenie, że każdą komórkę jego ciała przeszył impuls
elektryczny.
– To nic nie pomoże – mruknął, lecz w jego głosie nie było nawet cienia stanowczości.
Pogładziła go po policzku. – Założymy się?
Musnęła językiem jego ucho. Tad ponownie zamknął oczy i poddał się pieszczotom.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Lekka mgła unosiła się z wilgotnego poszycia tropikalnego lasu. Tad z trudem torował sobie
drogę wzdłuż zarośniętej ścieżki. Było parno, nieruchomego powietrza nie mącił nawet
najlżejszy powiew wiatru. Mężczyzna spływał potem, lecz nie zwracał na to uwagi.
Prognoza przewidywała znakomitą pogodę do odbycia długiego lotu.
Tad miał zamiar opuścić wyspę. Bez Jess.
W pamięci wciąż miał zaciętą dyskusję i determinację, z jaką Jessica zamierzała pomagać mu
trudnych chwilach. Czuł się jak oszust, lecz nie mógł dopuścić, aby narażała się na
niebezpieczeństwo. Właśnie otrzymał wiadomość od Kirka, że wydarzenia w okolicy Jackson
Downs przybrały na sile. Celem nowego ataku stała się posiadłość Martinów, a u Noelle
i Grangera czyniono przygotowania do ostatecznej rozprawy. Tad próbował skontaktować się
z Ianem McBainem, lecz adwokat wyjechał właśnie do Jackson Dowas, by dopilnować
formalności, związanych ze sprzedażą gruntu.
Nie było czasu na dalsze wahania. Z rozbrajającym uśmiechem Tad poinformował Jessikę,
że wybiera się na kilkugodzinny połów ryb i ruszył w kierunku odległego lądowiska.
Nie dowierzał Martinom, choć właśnie im miał zamiar sprzedać swoją posiadłość.
Najbardziej zastanawiał go fakt, że Granger zdecydował się na kupno. Ten sam Granger,
który zwykle starał się unikać wszelkich kłopotów. Ten sam, który przed kilku laty wystawił na
sprzedaż teren, należący obecnie do Jacksona...
Zza drzew dobiegł warkot uruchomionego silnika cessny. Tad przyśpieszył kroku. W głębi
serca czuł, że dzieje się coś niedobrego.
Przerzucił plecak przez ramię i zboczył ze ścieżki, próbując krótszą drogą dotrzeć do
lądowiska. Rozgarnął nisko zawieszone gałęzie i wynurzył się na polanę, na której stał niewielki,
biało-pomarańczowy samolot.
Śmigło cessny obracało się coraz prędzej, aż po chwili zaczęło przypominać wirującego
bąka.
Silnik zahuczał głębokim basem.
Kto, u diabła, miał czelność...
Tad przypomniał sobie nieznajomego mężczyznę, który onegdaj próbował uruchomić
buldożer. Czyżby teraz usiłował porwać samolot?
W tej samej chwili rozpoznał sylwetkę pilota. Powinien był domyślić się wcześniej.
Z kokpitu wesoło machała Jess. Za fotelem pilota Tad dostrzegł pobladłą twarz Meety
i podekscytowaną buzię Lizzie.
Z wściekłością zacisnął pięści. Okazał się głupcem przypuszczając, że uda mu się uciec.
Gdy wychodził rankiem, Jess przeciągnęła się leniwie na łóżku i obdarzyła go sennym
uśmiechem. Przesłała mu pożegnalny pocałunek i zniknęła pod kołdrą. Tad po cichu spakował
się i rozpoczął pieszą wędrówkę przez dżunglę. Jess prawdopodobnie skorzystała z łodzi
Wally’ego, aby wcześniej dotrzeć do samolotu.
Teraz z uśmiechem otworzyła drzwi kabiny i gestem zaprosiła przybysza do wnętrza. Tad
kipiał z gniewu. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak ktokolwiek mógł bez zezwolenia wsiąść do
jego samolotu i manipulować delikatnymi urządzeniami, które przez lata pieczołowicie chronił
i konserwował.
Ze złością złapał Jess za nogę i silnie pociągnął. Wypadła z kabiny, a on stracił równowagę.
Upadli na trawę. Zwinnym ruchem chwycił kobietę za nadgarstki i przytrzymał, aby nie
mogła mu uciec.
– Co ty wyprawiasz? – wrzasnął, starając się przekrzyczeć huk silnika.
– Wyjeżdżam z tobą! – odpowiedziała w ten sam sposób.
– Mówiłem ci już wczoraj, że zabierzesz Lizzie i wrócisz do Kalkuty.
– Nigdy się na to nie zgodziłam! – Dlatego postanowiłem...
– Nie pozwolę ci sprzedać posiadłości! To niczego nie rozwiąże!
– Nieprawda! Od trzech lat przynosi mi wyłącznie straty! Kilku moich ludzi cudem uniknęło
śmierci!
– Nie.
– Co to znaczy „nie”? Mówimy o mojej własności! – To znaczy, że nie opuścimy Australii,
póki nie wyjaśnimy sprawy do samego końca!
– Mam dość samotnej walki przeciw wszystkim. – Nie jesteś już sam.
– I to właśnie spędza mi sen z powiek – powiedział łagodniejszym tonem. – Czy nie potrafisz
zrozumieć, że gdyby groziła ci krzywda, byłbym zdolny do każdego ustępstwa?
– Oboje tkwimy w tym po uszy.
– Nie. Deirdre była moją siostrą. Jestem przekonana, że jej śmierć ma wiele wspólnego
z wydarzeniami w Jackson Downs.
– Nie mam zamiaru dopuścić, żebyś zginęła w ten sam sposób!
– Jesteś w błędzie, jeśli uważasz, że będziesz mógł mnie utrzymać poza linią frontu, niczym
ładunek prowiantu.
– Skoro twierdzisz, że masz w sobie nieco uczucia do mnie lub do Lizzie, powinnaś choć raz
bez sprzeciwu posłuchać moich poleceń!
– Nie boję się. Nawet jeśli ty jesteś tchórzem. – Co?!
– A cóż to za dzielny chłopiec ma zamiar sprzedać ziemię, należącą do jego rodziny i umyć
ręce od całej sprawy?
– Prawda wygląda całkiem inaczej.
– Coś podobnego! Więc może zdradzisz mi tajemnicę swojego postępowania.
– Lepiej pilnuj własnego nosa.
– Nie jestem Deirdre i nie uda ci się odsunąć mnie od swoich problemów! Twoje kłopoty są
również moimi kłopotami! Kocham Lizzie jak własną córkę!
– Słodki Boże! Nie mieszaj się do mojego życia!
– To także moje życie, a ty i Lizzie jesteście jego częścią.
– Jeśli mamy myśleć o wspólnej przyszłości... – Nie bierz mnie pod włos, nie ustąpię!
Tad westchnął głęboko.
– Nie pojedziesz do Jackson Downs. To moje ostatnie słowo. Nie dopuszczę, aby kobieta
mieszała się do spraw, które sam potrafię załatwić. Jeśli postąpisz wbrew mojej woli, między
nami wszystko skończone. Rozumiesz?! Skończone!
Od strony fotela pilota do uszu Jess dobiegło kilka stłumionych przekleństw.
Westchnęła cicho. Kątem oka zerknęła w stronę naburmuszonego mężczyzny, który
ponurym wzrokiem obserwował migoczące zielonkawym światłem przyrządy. Jak dotąd, cała
podróż przebiegała w podobnym nastroju i mimo że pokonali pokaźną odległość, w zachowaniu
Tada nie było widać żadnej zmiany.
Jess opuściła, głowę. Nie chciała, żeby pilot zauważył jej zdenerwowanie.
Już kilka godzin temu pozostawili za sobą szarozieloną powierzchnię oceanu. Pod brzuchem
samolotu rozciągała się spalona słońcem i poprzecinana wąskimi szczelinami, czerwona równina
Queenslandu.
Lizzie i Meeta cichutko siedziały z tyłu kabiny. Hinduska była najwyraźniej przerażona
niecodzienną podróżą. Cicha i łagodna z natury, nie potrafiła zrozumieć zachowania kogoś tak
gwałtownego i upartego, jak Tad Jackson.
Jess była przekonana, że dokonała jedynego właściwego wyboru. Jackson zbyt zaangażował
się w rozgrywkę z tajemniczymi napastnikami, przez co zatracił zdolność obiektywnej oceny
sytuacji. Potrzebował pomocy kogoś z zewnątrz, kogoś, kto by potrafił ze spokojem spojrzeć na
przebieg wypadków w Jackson Downs i w okolicy. Jess była znakomicie przygotowana do
takiego zadania.
Spodziewała się, że z czasem uzyska przebaczenie Tada i że wszystko powróci do normy.
Lecz widok zaciętej miny mężczyzny powodował, że od kilku minut zaczęła powątpiewać
w słuszność swoich racji. W dole ukazała się kępa drzew.
– To tutaj! – odezwał się Tad i wskazał palcem przez okno. – Tu kończy się obszar Martin
Reach, a zaczynają tereny Jackson Downs.
Jess skinęła głową. Poczuła ulgę, że Tad przerwał milczenie.
– Na przełomie wieków było tu dobre miejsce na wypas – ciągnął mężczyzna. -
Teraz jest tylko pustynia. Postępująca erozja gruntu spowodowała, że ziemia stała się kwaśna
i pozbawiona warstwy trawy.
Mówił zimnym, beznamiętnym głosem. Jess poczuła bolesne ukłucie w głębi serca, lecz
dumnie uniosła głowę i zmusiła się do uśmiechu.
Cały obszar nosił widoczne ślady długotrwałej suszy. Z wyblakłego nieba lał się słoneczny
żar, a kilka pojedynczych obłoków sprawiało wrażenie równie pozbawionych wilgoci, jak leżąca
w dole ziemia. Tad zniżył lot. W korycie przegrodzonej tamą rzeki widać było nieco śladów
wody, lecz niemal całkowicie pochłoniętej przez błotniste podłoże.
– Mamy dwadzieścia odwiertów – ponownie odezwał się Tad – tyle samo pomp i wiatraków
dostarczających energię, lecz to nie wystarcza. W czasie suszy bydło nie potrafi znaleźć
wystarczającej ilości paszy. Zakup odpowiedniej ilości karmy dla dużego stada staje się
nieopłacalny, nie mówiąc o tym, że niemożliwy do przetransportowania. Zwierzęta padają. Od
najbliższego punktu skupu żywca dzieli nas kilkaset kilometrów. Nie wiem, co będzie
w przyszłości. Niektórzy z Australijczyków rozpoczęli bezpośrednią sprzedaż wołowiny na rynek
amerykański. Teraz Amerykanie sami posiadają nadwyżki mięsa i nie wiedzą, co z tym zrobić.
Sześć lat temu kupiłem ten teren od Martinów. Dziś chcą go odkupić z powrotem. – Musi być
jakieś inne rozwiązanie!
Tad spojrzał na nią z cynicznym uśmiechem. Jess odwróciła wzrok w stronę okna i zagryzła
wargi. Równina zdawała się nie mieć końca. Była zbyt wielka dla samotnego człowieka. Surowa
ziemia, która spowodowała śmierć niejednego odkrywcy i poszukiwacza przygód. Może właśnie
dlatego Australijczycy rzadko decydowali się na zakładanie osiedli w głębi pokrytego buszem
kontynentu, pozostając na zarośniętym zielenią wybrzeżu.
– W Ameryce pustynie Zachodu były dla wędrowców synonimem prawdziwej wolności.
Może dlatego, że leżały na szlaku wiodącym do Ziemi Obiecanej – Kalifornii. Australijczycy
nigdy nie mieli podobnych skojarzeń. Pierwsi osadnicy przybywali tu jako skazańcy, a interior
traktowali niczym kraty zamykające celę. Bali się go i nienawidzili.
W dole ukazały się postrzępione szczyty skał, głębokie wąwozy i piargi.
– Nie chciałabym, żebyśmy musieli tu lądować – powiedziała Jess.
– Kilka lat temu w pobliżu tych skał rozbił się samolot Holta Martina. Pilot zginął na
miejscu. Maszyna utknęła w wąwozie i przez długi czas pozostawała niewidoczna dla innych
samolotów przeszukujących okolicę. Holt, gdyby ocalał, musiałby zejść ze stromego zbocza
i starać się dotrzeć do równiny, a każda próba samotnej wędrówki przez busz równa się powolnej
śmierci. Od najbliższej zamieszkałej grupy domów dzieli nas kilkaset kilometrów. Noelle
odnalazła wrak dopiero po miesiącu.
– Noelle?
Przez twarz Tada przebiegł cień niezadowolenia. – Kuzynka Marlinów. Z Ameryki.
Podejrzewam, że to ona kryje się za wszystkimi wydarzeniami.
– Dlaczego tak uważasz?
– Jest tu obca.
– To niewystarczający powód.
Tad zgrzytnął zębami.
– Chodzi o to, że do jej przyjazdu panował spokój. Wyjechała z Luizjany, ponieważ wszyscy
członkowie rodziny mieli serdecznie dość jej pomysłów i zachowania. Gdziekolwiek się pojawi,
staje się źródłem nieustannych kłopotów. Od śmierci Holta poczęła węszyć po okolicy i wtrącać
się w nie swoje sprawy.
– Tak jak ja.
– Kiepska rekomendacja. Krótko przed śmiercią Holta usiłowała skłócić go z Grangerem.
Teraz próbuje tego samego pomiędzy Grangerem a mną.
– Przecież Granger ma zamiar kupić twoją ziemię.
– To prawda.
– Dlaczego więc nie kierujesz podejrzeń w jego stronę?
– Ponieważ jego posiadłość jest obiektem równie gwałtownych ataków, jak moja.
– Mówiłeś mi kiedyś, że nosił się z zamiarem wyjazdu z Australii. W takim razie dlaczego
kupuje nowe grunty?
– Do diabła, gdybym znał odpowiedź na twoje pytania, już dawno rozwiązałbym całą tę
sprawę! Cessna zakołysała się gwałtownie i Tad skupił uwagę na przyrządach sterowniczych.
Zamilkł. Przez kilka następnych godzin nie odezwał się słowem.
Dopiero gdy słońce pochyliło się nisko nad horyzontem, odwrócił oczy od blasku.
– Cholera! – mruknął pod nosem.
Przez chwilę Jess była przekonana, że zaklął, ponieważ ostre światło utrudniało mu
prowadzenie samolotu. Nagle w oddali zauważyła wąską smugę czarnego dymu.
– Co to? – szepnęła.
Tad zacisnął zęby i milczał.
W dole ukazało się kilka zabudowań. Dwupiętrowy dom mieszkalny, baraki pracowników
sezonowych, pralnia, szopa, stajnia i duża obora. Jeden z budynków stał w ogniu. Wokół uwijała
się grupa ludzi.
– Jesteśmy na miejscu – ponuro mruknął Tad. – Podpalono Jackson Downs.
Skierował maszynę w stronę lądowiska.
Cessna z łoskotem zatrzymała się na końcu pasa startowego. Tad otworzył drzwiczki kabiny
i wyskoczył, po czym wyciągnął rękę do Jess.
W powietrzu panował upał niczym w pobliżu hutniczego pieca. Czerwony pył zdawał się
osiadać na wszystkim – na kamieniach, budynkach, drzewach... Wciskał się za ubranie. Dwa
landrovery i półciężarowy jeep przypominały wraki pokryte grubą warstwą rdzy.
Tad niezbyt delikatnie postawił Jess na ziemi, po czym pomógł wysiąść pozostałym
pasażerkom. Kobieta zauważyła, że dom został wzniesiony bardzo starannie. Nawet pomimo
wszechobecnego kurzu zachwycał swą architekturą oraz wykończeniem. Stanowił prawdziwą
oazę pośrodku pustyni. Posiadał solidne mury i ocienione werandy, a w jego otoczeniu wyrastało
kilka rozłożystych drzew tamaryndowca. Jess poczuła szaloną radość, że wreszcie może
zobaczyć dom Tada. Mocno pragnęła, aby stał się także jej domem.
W nozdrza uderzył ją zapach palonego drewna i dymu. Suchy język przywarł jej do
podniebienia. Usłyszała przeraźliwe rżenie spłoszonych koni.
– Stajnia! – wrzasnął Tad. Szarpnął ją za rękę. Jess zaczęła biec.
Duży drewniany budynek stał w płomieniach. Tad skoczył w stronę krępego mężczyzny,
mocującego się z opornym skoblem.
– Do cholery, co ty wyprawiasz, McBain?!
Ian obrócił się. Na jego twarzy widniał wyraz przerażenia. Wspólnymi siłami odciągnęli
ciężkie wierzeje.
Dziesiątka rozszalałych koni wypadła na zewnątrz. Tad własnym ciałem osłonił wystraszoną
Jess. W drzwiach stajni ukazał się mężczyzna w płonącej koszuli, długim biczem ponaglający
zwierzęta do szybszego biegu. Przebiegł jednak tylko kilka kroków i ciężko osunął się na ziemię.
Tad i Jessica byli tuż przy nim. Tad zerwał z pleców leżącego resztki płonącej koszuli
i stłumił ogień. W powietrzu unosił się zapach przypalonego ciała. Jess spojrzała na pokrytą
sadzą i kurzem twarz rannego. Z dala nadbiegali pracownicy farmy.
– Kirk! Ty wariacie! – Tad klęknął obok leżącego. Zaklął cicho. Z pomocą Iana powoli
dźwignął go na nogi. – Bandyci!
– Pisałem ci, że sprawy mają się coraz gorzej – jęknął Kirk. – Powinieneś wrócić już dawno.
Co cię zatrzymało?
W tej samej chwili jego wzrok padł na stojącą obok Jess.
– Deirdre... Znalazłeś ją...
– Nie.
– Ty cholerny cwaniaku... – wychrypiał Kirk. Zamknął oczy. Muskularne ciało opadło
bezwładnie. Z ust rannego wydobył się cichy szept. Jess pochyliła głowę, by lepiej słyszeć.
– Julia...
Kobieta spojrzała pytająco na Tada.
– To moja młodsza siostra. Jego żona. Jest teraz w Teksasie, spodziewa się dziecka. Jeśli coś
złego spotka Kirka...
– Dotąd byłam przekonana, że zginęła jako mała dziewczynka.
– Wszyscy myśleliśmy podobnie, ale okazało się, że przeżyła porwanie. Kirk odnalazł ją
i sprowadził do domu. To długa historia: – Uważnie spojrzał na rany szwagra, po czym odwrócił
wzrok w stronę Jess.
– Proszę – w jego głosie zabrzmiała nuta błagania – nie pozwól mu umrzeć.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W przypadkach szczególnego zagrożenia życia, najwyższą władzę przejmuje lekarz.
Tad ze zgrozą zauważył, że pomimo niebezpieczeństwa i szalejącego wokół pożaru, na
twarzy Jess pojawił się uśmiech tryumfu. Mężczyzna zacisnął zęby w niemej wściekłości.
Pozostawało mu jedynie wierzyć, że doktor Bancroft w pełni wykorzysta umiejętności,
o których tak wiele opowiadała.
Ponuro obserwował, jak dwóch jego pracowników, potężnych chłopów o zaciętych twarzach,
bez zmrużenia powieki wykonuje wszelkie polecenia kobiety.
W ciągu niespełna godziny, Jessica Bancroft Kent w pełni przejęła władzę nad domem,
ludźmi i dobytkiem Tada Jacksona. Nawet on sam został podporządkowany jej woli.
To prawda, błagał o uratowanie Kirka, ale także opanował panikę wśród zwierząt, rozstawił
straże, rozesłał ludzi w poszukiwaniu zbiegłych koni... Tymczasem w opinii wszystkich,
bohaterką dnia była, Jess.
Doskonale czuła się w roli pani domu. Nawet leniwa gospodyni Jacksona spoglądała na nią
z niepohamowaną czułością. Jess zdobyła jej serce, wyrażając współczucie, że tak delikatna
osoba musi pracować w towarzystwie nieokrzesanych mężczyzn. Tad uśmiechnął się gorzko.
– Potrzebuję jeszcze kilku zimnych okładów – łagodnym tonem odezwała się Jess.
Gospodyni pośpiesznie podreptała w stronę kuchni.
Nawet nie skrzywiła ust, jak czyniła to zawsze, ilekroć otrzymywała jakieś polecenie.
Ian z zaciekawieniem obserwował troskliwe ruchy lekarki pochylonej nad Kirkiem.
Spojrzał na nieszczęśliwą minę Tada i wybuchnął głośnym śmiechem. Bez wątpienia był
przekonany, że Jackson już dawno wpadł w sidła pięknej Jessiki.
A cóż miał począć Tad? Nic, póki życiu Kirka groziło niebezpieczeństwo.
Twarz rannego pokrywały grube krople potu. Przed wyjazdem Julii do Teksasu Tad obiecał
jej, że Kirk cały i zdrów przyjedzie asystować przy narodzinach dziecka.
– Jak on się czuje? – wymruczał przez zaciśnięte zęby.
– Lepiej. Odczuwa dotkliwy ból, lecz większość poparzeń ma charakter czysto
powierzchowny. Teraz przede wszystkim potrzebuje spokoju i długiego wypoczynku.
Tad chrząknął, chciał coś powiedzieć, zamyślił się, po czym opadł na fotel stojący tuż obok
łóżka.
– Powinniśmy zostawić go teraz samego. – Jess ruchem dłoni wyprosiła obecnych z sypialni.
– Ty też, Jackson.
– Dobrze. – Zerwał się szybko. – Cholera, ciesz się, że mam wiele spraw do załatwienia i nie
mogę nadzorować tego, co robisz.
– Z wzajemnością – mruknęła zgryźliwie, po czym przesłała mężczyźnie promienny
uśmiech.
Tad pozieleniał ze złości.
– Ja jestem właścicielem Jackson Downs – wycedził. – Pamiętaj o tym.
– Przyjechałam tutaj, aby ci pomagać – szepnęła cicho, lecz w jej słowach czaiła się iskra
buntu.
Tad czuł na sobie uważne spojrzenie stojącego w holu McBaina.
– Jest jeszcze coś, o czym powinnaś pamiętać – powiedział. – Nie zapraszałem cię tutaj. Gdy
tylko będzie po wszystkim, chcę, żebyś wyjechała.
Twarz Jess przybrała, barwę kredy.
– Podjęłaś decyzję z chwilą, gdy wsiadłaś do samolotu. Udowodniłaś, że nigdy nie będziemy
w stanie dojść do porozumienia. Przestało mnie obchodzić, jak dobra jesteś w łóżku lub jakiej
pomocy udzielisz mi podczas pobytu w Australii.
Dostrzegł wyraz bólu w jej oczach, lecz nie przerwał przemowy.
– Nie uda ci się zmienić mojej decyzji. Chcesz dominować – a to zbyt wiele dla mężczyzny
takiego jak ja.
– Nie, Jaclcson – powiedziała miękko. – Potrzebujesz mnie i to wprawia cię w największą
wściekłość. Chcesz kobiety uległej? Deirdre była właśnie taka, a wasz związek nie należał do
szczęśliwych!
– Zmieniasz temat.
– Twoja posiadłość jest olbrzymia. Potracisz sam zapanować nad całością? Kirk...
– Zostaw Kirka w spokoju. Wykorzystujesz jego wypadek, aby ośmieszyć mnie w oczach
pracowników i zdobyć ich poparcie.
– Jackson, zagrałeś nie fair... nawet jak na ciebie. Zdawał sobie sprawę, że powiedziała
prawdę, ale miał dość jej ciągłej nieomylności. Wybiegł z pokoju. Choć przez chwilę chciał być
od niej daleko.
W drzwiach zatrzymał go Ian.
– Co z dokumentami? – spytał.
Wbrew woli Tad obrócił się i popatrzył w kierunku Jess.
– Podpiszę jutro – mruknął.
Usłyszał ciężkie westchnienie kobiety.
– Dlaczego? – Spojrzenie Inna wędrowało niespokojnie po pokoju.
– Muszę się z tym przespać – odparł Tad.
– Przecież już wyraziłeś zgodę – nalegał McBain. Tad widział wypełnione bólem oczy
Jessiki.
– Jutro, Ian. Dzisiaj daj mi już spokój.
Tad spędził noc w stróżówce. Nie mógł zasnąć. Wiercił się i przewracał z boku na bok, lecz
to nie myśl o sprzedaży posiadłości spędzała mu sen z powiek. W pomieszczeniu nie działała
klimatyzacja, a moskitiera świeciła dziurami. Kilka natrętnych owadów wciąż brzęczało mu
wokół ucha. Ponownie sięgnął po stojącą w pobliżu butelkę whisky. Tylko dzięki solidnej porcji
alkoholu mógł w ogóle wytrzymać w łóżku.
Na zewnątrz baraku świeciła żółta latarnia. Na wprost pryczy, na której spoczywał Tad,
wisiał wycięty z jakiegoś kalendarza akt ponętnej blondynki. Kształty kobiety mimo woli
kierowały jego myśli w stronę Jess. Pięknej, namiętnej Jess, śpiącej spokojnie gdzieś
w chłodnym wnętrzu głównego budynku w schludnym, pokrytym białą pościelą łóżku...
Tad jęknął. Podobne wyobrażenia sprawiały mu ból, przywoływały wspomnienia wspólnie
spędzonych nocy.
Gdy w końcu pogrążył się w półśnie, weszła Jess. Jej oczy migotały z trudem skrywaną
namiętnością, rozchylone usta kusiły pocałunkiem... Wskoczyła na łóżko i z taką siłą wdusiła
Tada w pościel, że nie mogąc złapać oddechu, zaczął tłuc dłonią w ścianę. Ned, który spał
w drugim końcu pomieszczenia, zerwał się i chwycił go za ramię.
– Niezły sen – rzucił drwiąco. Tad spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
– Odczep się, do cholery – mruknął zmieszany.
Następny dzień minął spokojnie. Jackson Downs i Martin Reach pozostały nietknięte, choć
w powietrzu nadal czaiła się groźba nowego ataku.
Tad z ponurą miną wysłuchał kolejnej opowieści, wychwalającej zalety Jess, po czym
odesłał ludzi do nowych zadań. Kobieta zdobywała wyraźną przewagę swą uprzejmością, troską
i zrozumieniem.
– MacKay czuje się już całkiem dobrze. Godzinę rozmawiał z żoną przez radio. Pani doktor
jest teraz w obejściu. Sprząta. – Ned uśmiechnął się szeroko.
Tad skrzywił się. Miał potężnego kaca i oglądał świat w czarnych barwach.
– Kiedyś bardziej mi się tu podobało – mruknął. Wsunął bolącą głowę pod kran i odkręcił
kurek z zimną wodą.
– Nakłoniła nawet pańską gospodynię do pracy. Szefie, dzisiaj by jej pan nie poznał –
z uśmiechem mówił Ned. – Jest słodka jak miód.
– Nie wierzę.
– Mówię prawdę – zaperzył się Ned. – Pani doktor doskonale wie, jak z nią postępować.
Zapędziła także do pracy poganiaczy, a teraz smaży kotlety. Przepysznie pachnące kotlety!
Tad z rozmachem cisnął ręcznik na łóżko i wciągnął koszulę.
– Pani doktor okazała się także znakomitym weterynarzem – kontynuował niestrudzony Ned.
– Chyba nie pozwoliłeś jej zajmować się inwentarzem? – warknął Jackson.
– Nie, ale wzięła się do leczenia psa Dane’a. W zeszłym tygodniu Wheeler został pogryziony
przez węża. Niby niejadowitego, ale rany zaczęły się paprać i zwierzę było bliskie śmierci.
Chłopaki i Lizzie bardzo się tym zmartwili. Potężny Wheeler rasy queensland heeler był
ulubieńcem wszystkich pracowników.
– Powinien pan zobaczyć, jak bawią się z Lizzie.
– Wcale nie mam zamiaru tego oglądać.
– Pani doktor jest najbardziej troskliwą kobietą, jaką spotkałem.
– Na pewno.
– Hej... – Wzrok Neda padł na roznegliżowaną blondynkę z kalendarza. – Ona bardzo
przypomina panią doktor, prawda, szefie?
Mrugnął znacząco w stronę Tada.
Jackson poczuł, że grozi mu nagły atak furii. Miał ochotę udusić swego rozmówcę gołymi
rękoma.
– Kto w ogóle pozwolił wam wieszać na ścianach takie bezeceństwa! – Wyładował swój
gniew na bogu ducha winnej fotografii, zrywając ją ze ściany i gniotąc w olbrzymich dłoniach.
Obecni w pomieszczeniu mężczyźni znacząco spojrzeli po sobie.
Tad szarpnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Z baraku dobiegały zaciekawione głosy.
– Co go ugryzło?
– Nie trzeba być geniuszem, Ned, żeby domyślić się, o co tu chodzi.
Zapanowała ogólna wesołość.
– To jest dopiero kobieta! W niczym nie przypomina poprzedniej.
– Szef już dostał nauczkę, nic dziwnego, że teraz tak się wścieka.
Święte słowa. Tad pobladł pomimo opalenizny. Woń, bijąca od zagrody z inwentarzem,
przyprawiała go o mdłości. Przepalony alkoholem żołądek wyprawiał dziwne podskoki.
Podłoga werandy zakołysała się niczym pokład okrętu. Tad mocno chwycił się balustrady.
– Do diabła z nimi wszystkimi. Do diabła!
Przez chwilę miał zamiar powrócić do baraku i za pomocą pięści wymusić respekt dla
własnej osoby. Po namyśle zrezygnował jednak z tego zamiaru i zebrawszy siły, poczłapał
w głąb dziedzińca..
W połowie drogi zatrzymał się i sięgnął do kieszeni po papierosa. Zapalił. Zaciągnął się
głęboko. Poczuł zawroty głowy i nowy atak mdłości. Wściekły, cisnął papierosa na ziemię
i zdeptał go obcasem.
Popełnił poważny błąd, zezwalając Jess na przyjazd do Jackson Downs. W ciągu kilku
godzin wywróciła dotychczasowy porządek do góry nogami. Zbuntowała pracowników. Co
najgorsze – spowodowała, że Tad zaczął zastanawiać się nad własnym postępowaniem.
Tad zdecydował, że ma prawo mieszkać we własnym domu i zrezygnował ze spędzenia
kolejnej nocy w barakach. Wieczorem pojawił się na kolacji. Miał zamiar przeprowadzić
poważną rozmowę z Innem, sprzedać posiadłość i raz na zawsze skończyć z dominacją kobiet.
Na każdym kroku wyczuwał obecność Jess. Poczuł się obco w budynku, który przez wiele lat
był mu domem. Wszystkie pomieszczenia błyszczały czystością. Tad, nie zauważony, przeszedł
obok gospodyni i ruszył w poszukiwaniu Inna.
Jess była w kuchni.
Tad miał zamiar minąć ją bez słoma, lecz w nozdrza uderzył go smakowity zapach świeżych
befsztyków, budyniu i cytrynowego ciasta. Psiakrew, dlaczego uwzięła się, żeby go drażnić?
Wszedł, głośno stukając butami i oparł się o ścianę. Był ucieleśnieniem rozgniewanego
samca; nie pasował do schludnego wnętrza. Pachniał kurzem i krowami... i mimo wielu godzin
spędzonych na świeżym powietrzu, zalatywała od niego woń wypitej w nocy whisky.
Jess podniosła wzrok znad książki kucharskiej i obdarzyła go promiennym uśmiechem.
– Cześć – powiedziała.
„Cześć.” To miało wystarczyć za niedolę i rozterki, jakie przeżywał. Mimo wszystko poczuł,
jak fala ciepła zalewa mu serce.
– Gdzie Lizzie? – zapytał sztucznie ponurym tonem.
– W swoim pokoju. Czyta. Znalazłyśmy książkę o dinozaurach.
– Och...
Przez chwilę sycił wzrok jej wyglądem. Jess znakomicie prezentowała się w stroju do konnej
jazdy, który kiedyś stanowił własność Deirdre. Był świeża i wypoczęta; bez wątpienia spała
znakomicie – sama.
– Tęskniłam za tobą – powiedziała nieoczekiwanie. Odłożyła łyżkę, zdjęła fartuszek
i otoczyła mężczyznę ramionami.
Tad zadrżał.
Przez wiele lat mieszkał w tym budynku, ale dopiero po raz pierwszy poczuł się w nim jak
w prawdziwie rodzinnym domu: Ukrył twarz w złocistych włosach kobiety.
– Dobry Boże – jęknął. – Jestem zgubiony.
– Czułam się tak samo – szepnęła. – Przez calutką noc.
– Tęskniłem za tobą.
– Ja również. Dlaczego nie przyszedłeś?
– Ponieważ... – Pogładził ją po głowie. – Ponieważ jestem tak cholernie głupio uparty.
Wiedział, że Jess nigdy nie podporządkuje się jego woli i wiedział też, że nigdy nie
zaprzestanie prób, aby to jednak osiągnąć. Wiedział, że będą się sprzeczać i toczyć bitwy, ale
w gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Chciał, żeby resztę życia spędziła u jego boku.
Chciał zapewnić jej wiele lat radości i szczęścia:
– Nie powinienem cię przytulać – mruknął. – Muszę się wykąpać. Założę się, że jestem
jedynym brudasem w całym domu.
Próbował się odsunąć, lecz Jess mu nie pozwoliła. – Jeszcze chwilę – szepnęła prosząco.
Przesunął dłonią po jej policzku i szyi. Końcem języka zwilżyła usta. Pocałował ją.
W tym samym momencie zrozumiał, że nigdy nie zdecyduje się sprzedać Jackson Downs.
Milion akrów wyschniętej i spalonej słońcem ziemi nabrało dla niego całkiem, nowego
znaczenia. Tu był jego dom. Jej także. Miał zamiar spełnić każde życzenie swej towarzyszki.
I walczyć w jej obronie. Nawet gdyby miał zapłacić bardzo wysoką cenę. Och, byłby zapomniał
o najważniejszym.
Walkę będzie prowadził na swój sposób.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Siedzieli we trójkę w ciasnym gabinecie Tada. Z odłożonego do popielniczki cygara Iana
snuła się gruba wstążka niebieskiego dymu.
– Co to ma znaczyć: „nie sprzedasz”? – Gniewny głos prawnika przerwał milczenie.
Ian i Jess wpatrywali się w Tada, siedzącego za biurkiem, zawalonym stosami dokumentów.
Jackson leniwie rozparł się w fotelu.
– Spokojnie, Ian. – Pociągnął spory łyk piwa ze stojącej w pobliżu butelki. -
Jesteś tylko moim prawnikiem, pamiętasz? Ja podejmuję decyzje dotyczące przyszłości
Jackson Downs.
McBain rzucił szybkie spojrzenie na Jess.
– Trudno mi w to uwierzyć – mruknął znacząco. Tad zaklął w duchu. Strzał był celny.
Poczuł, że jego męska duma ucierpiała ponownie. Mimo to starał się zachować nieprzenikniony
wyraz twarzy. Starannie umieścił butelkę na środku najważniejszego z dokumentów.
Wilgotne dno odcisnęło się na papierze.
– Nigdy nie nosiłem się z zamiarem przeprowadzenia podobnej transakcji. To był twój
pomysł – stwierdził z uporem.
– Nic nie zmieniło się od czasu, gdy wyraziłeś zgodę. Tad podniósł z biurka jeden
z dokumentów, przebiegł wzrokiem zapis, który kosztował miesiące skomplikowanych
negocjacji, po czym cisnął arkusz do kosza. Po chwili rozgniótł cygaro Iana o ściankę
popielniczki.
McBain uniósł brwi ze zdziwienia. – Palenie szkodzi – mruknął Tad. Ian wybuchnął
śmiechem.
– Sam palisz.
– Już nie. Skończyłem z nałogiem. – Co prawda, podjął decyzję dopiero w tej chwili.
Ujął szczupłą dłoń Jessiki i począł uważnie przyglądać się jej palcom. Uniósł wzrok
i skierował na Iana zimne spojrzenie niebieskich oczu.
– Jesteś w błędzie, McBain, twierdząc, że nic się nie zmieniło. Wszystko wygląda całkiem
inaczej. Nie jestem sam i muszę nadal prowadzić walkę.
Poczuł, jak palce Jess stężały w jego dłoni. Ian zerwał się na równe nogi.
– Odbyłem daleką podróż, aby tu przybyć. Obciążę cię wszystkimi kosztami.
– Zawsze postępowałeś w ten sposób.
– Mam nadzieję, że nie będziesz żałował swojej decyzji. – Dzięki za troskę. -
Tad przesłał mu promienny uśmiech. Wyciągnął z kieszeni napoczętą paczkę papierosów,
zmiął ją w dłoni i wyrzucił do kosza.
Powoli podniósł dłoń Jessiki ku swoim ustom i złożył na niej delikatny pocałunek.
O czwartej rano w głośniku radiostacji rozległ się zdenerwowany głos Noelle.
Jackson leniwie otworzył powieki. Dopiero po chwili zrozumiał, skąd dochodzi
nawoływanie. Jess leżała tuż obok; wyraźnie czuł charakterystyczny zapach kwiatów
pomarańczy i miękkie piersi dotykające jego pleców.
Czuł się niewyspany. Zasnęli późno, po kilku godzinach namiętnej miłości. Tad miał szczerą
ochotę pozostawania w łóżku co najmniej przez tydzień. Choć z drugiej strony, wyczuwał
grożące niebezpieczeństwo. Było bliżej niż kiedykolwiek przedtem.
Ostrożnie, by nie obudzić śpiącej Jessiki, wysunął się z łóżka i podszedł do radia.
Głos Noelle ginął w powodzi trzasków i szumów.
– Granger zwariował. Jackson Downs, słyszycie mnie?
W głosie kobiety brzmiało wyraźne zaniepokojenie. Albo Noelle była tak znakomitą aktorką,
albo naprawdę działo się tam coś złego.
Tad wcisnął przełącznik i wymamrotał kilka słów pocieszenia.
– Granger wziął strzelbę. Błagam...
Kobieta wrzasnęła dziko i na chwilę w eterze zapanowała cisza.
Tad był przekonany, że zastawiono na niego pułapkę. Czuł to całą duszą, całym
doświadczeniem lat przeżytych w buszu. Zanim podjął decyzję, co powinien zrobić, posłyszał
obok siebie jakiś szelest. Jess wzięła do ręki mikrofon i odezwała się zrównoważonym głosem:
– Jackson Dowas do Martin Reach. Zachowajcie spokój. Wyruszamy za chwilę. Over.
Tad obrócił się z wściekłością w jej stronę. Znów przejęła inicjatywę! Ale teraz nie miała
prawa się wtrącać. To była wyłącznie jego sprawa.
– Dlaczego odpowiedziałaś w ten sposób?!
– Nie możemy zostawić kobiety proszącej o pomoc! – A jeśli kłamała?
– A jeśli nie?
Tad zrozumiał. Jess usłyszała błagalny głos innej kobiety i pomimo strachu działała
zdecydowanie. Wyciągnął dłoń i pogładził ją delikatnie po włosach.
Jak zwykle, bliska obecność Jess mąciła mu myśli. Wspomniał chwile pełne namiętnej
miłości... a teraz ta sama Jess domagała się, żeby wyruszył ratować Noelle.
Westchnął głęboko. Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią.
– Dobrze – mruknął w końcu. – Jadę. Oczy kobiety rozbłysły radością.
– Dziękuję.
– Ty zostajesz. Chwyciła go za ramię.
– Jackson... proszę... chcę ci pomóc.
– Zrobię to po swojemu. Chociaż ten jeden jedyny raz zrozum, że muszę tak postąpić! Tam
może być niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie.
– Dobrze.
Zdziwiła go jej uległość.
– Naprawdę się zgadzasz?
Skinęła głową. Coś w jej oczach wskazywało, że mówiła szczerze.
Tad poczuł nagły przypływ zadowolenia. Takiej Jess pragnął: uległej, z uśmiechem
wypełniającej jego polecenia.
– Kocham cię – powiedział łagodnie. – Zbyt wiele dla mnie znaczysz, żebym pozwolił ci
ryzykować.
– Ja też cię kocham. – Pogładziła zarośnięty policzek mężczyzny. – Nawet gdy zachowujesz
się jak typowy mucho.
Pocałował ją.
– Och, Jess... – cicho wymruczał jej imię. – Masz zostać w domu i do mego powrotu strzec
Lizzie. To rozkaz.
– Tak jest. – Zasalutowała.
– Tym razem zrobimy to na mój sposób. Zobaczył tajemniczy uśmiech na jej twarzy, lecz był
zbyt podniecony jej uległością, aby zwrócić na to uwagę...
A potem było już za późno.
W ciągu kilku godzin dotarł ze swymi ludźmi do Mamin Reach i na strychu domu odnalazł
przerażoną Noelle, przykutą kajdankami do prymitywnej bomby zegarowej. Później ruszył
w pościg za zbiegłym Grangerem. Gdy podskakiwał w pędzącym przez pustynię jeepie,
przypomniał sobie ów tajemniczy uśmiech...
Pomimo pełni księżyca Krzyż Południa świecił wyraźnie na bezchmurnym niebie. Z dala
widać było ciemny kształt samochodu, którym uciekał Granger. Tad wcisnął pedał gazu.
Silnik zawył, oba pojazdy pomału zbliżały się do siebie. Nagle jeep Grangera zatańczył na
wybojach, poszybował w powietrzu i wśród tumanów kurzu ciężko opadł na bok. Tad zatrzymał
samochód, z tylnego siedzenia chwycił strzelbę i wyskoczył.
Powoli podszedł do przewróconego pojazdu.
– Wyciągnij mnie – wycharczał Granger, wystawiwszy głowę ze zgniecionej kabiny.
Tad oddychał z trudem, całe ciało pokryte miał grubą warstwą potu. Wytarł twarz rękawem.
– Okażę ci tyle samo współczucia, ile ty miałeś dla Noelle! – zawołał. – Ile miałeś, gdy
podpaliłeś moją stajnię i niemal upiekłeś żywcem MacKaya.
– Na miłość boską, chłopie! – krzyknął Granger. – To nie ja. Nie chciałem mieć z tym nic
wspólnego. Nie miałem zamiaru krzywdzić Noelle.
Tad kopnął grudkę ziemi. Pył opadł na twarz leżącego.
– Więc kto?
– Proszę, pomóż mi.
– Odpowiedz, a Ned i moi chłopcy wyciągną cię z wraka.
Granger był tchórzem, urodzonym i wychowanym wśród zgiełku wielkiego miasta. Na jego
twarzy pojawił się wyraz skrajnego przerażenia.
– Mów prawdę, bo usmażysz się jak Holt w rozbitym samolocie! Jego też zabiłeś?
– Na Boga, miałbym uśmiercić własnego brata?! – Po twarzy mówiącego popłynęły gorzkie
łzy rozpaczy. Tad przyklęknął przy przewróconym samochodzie i ścisnął Grangera za gardło.
– Przestań jęczeć i zachowywać się jak baba. Mów. Ogień podchodzi do baku. Nie mam
zamiaru spłonąć wraz z tobą.
Podniósł się i spojrzał na zgromadzonych.
– Idziemy, chłopcy.
Granger szarpnął się, lecz o własnych siłach nie potrafił wyjść z samochodu.
– Dobrze! – wrzasnął. – Wygrałeś, Jackson... Jackson! Nie zostawiaj mnie!
Odpowiedziała mu cisza.
Błękitne płomyki z przepalonej instalacji strzeliły iskrami.
– Jackson!
Usłyszał tylko jedno słowo:
– Mów.
Granger wyszeptał znajome nazwisko. Tad zgiął się jak od ciosu nożem. Jedyny człowiek,
któremu w pełni zaufał po przyjeździe do Australii...
– Na miłość boską, wyciągnijcie mnie!
– Uwolnij go, Ned – syknął Jackson. – Szybko!
Ian McBain. Przyjaciel. Powiernik. Niestrudzony bojownik o sprawiedliwość. Ian McBain.
Morderca. Zdrajca. Podpalacz. Kochanek Deirdre.
Wówczas, przy stajni, miał zamiar uwięzić MacKaya w płomieniach i tylko interwencja Tada
zapobiegła tragedii!
To nie mogła być prawda. A jednak była..
Ian! Dlaczego? Głośny wybuch targnął powietrzem. Jeep eksplodował. Tad cofnął się.
Przypomniał sobie tajemniczy uśmiech na twarzy Jess.
Musiała znać prawdę.
A teraz była w Jackson Downs – w towarzystwie zdrajcy.
Tad poczuł, że włosy stają mu dęba. Ian McBain.
Podczas rozmowy z Jess Deirdre musiała wyznać coś ważnego. Coś, co spowodowało, że
Jess przyleciała na wyspę. Coś, co spowodowało, że zaraz po przyjeździe do Australii
skontaktowała się z Ianem.
Tad niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w płonący wrak samochodu. Dlaczego wcześniej
nie domyślił się prawdy?
Jess naraziła na poważne niebezpieczeństwo i siebie, i małą Lizzie. I wszystkich, którzy
pozostali w Jackson Downs. Tym razem przebrała miarę. Zdradziła zaufanie, jakim ją obdarzył...
i na pewno wpadła w ręce McBaina.
Tad poczuł, że obezwładnia go uczucie strachu.
Jess spokojnie opuściła dom, niosąc w ramionach śpiącą Lizzie. Z tyłu pośpiesznie dreptała
Meeta. Wokół panowała cisza pustynnej nocy.
Jess doskonale zdawała sobie sprawę, że pozostała w Jackson Downs w towarzystwie
człowieka, który z zimną krwią przyczynił się do śmierci jej siostry, lecz gdy usłyszała wołanie
Noelle, podjęła natychmiastową decyzję. Ktoś musiał poprowadzić akcję ratunkową
w posiadłości Marlinów. Tad najlepiej nadawał się do podobnego zadania.
Teraz musiała ratować siebie i dziecko. Pozostawało jej najwyżej pięć minut do czasu, gdy
McBain wykona następne posunięcie.
Nie darmo poświęciła cały dzień na sprzątanie. W najstarszej części domu odkryła
przewiewną piwnicę, zamykaną od wewnątrz na solidną zasuwę. Udało jej się przenieść tam po
kryjomu nieco zapasu jedzenia, broni i amunicji.
Teraz zaniosła, tam śpiącą Lizzie oraz przyprowadziła Meetę i gospodynię.
– Musicie ściśle wypełniać moje rozkazy – powiedziała. – Nie wolno wam nikomu otworzyć
tych drzwi, póki nie usłyszycie trzech szybkich strzałów i czwartego po dłuższej przerwie. Jeśli
ktoś spróbuje się włamać, zabijcie go bez wahania.
Wyszła z piwnicy. Kirk leżał w sypialni, pogrążony w głębokim śnie. Jess podała mu
lekarstwo zawierające narkotyk, aby przez kilka następnych godzin nie stanowił zagrożenia dla
mordercy, a tym samym pozostawał względnie bezpieczny.
Z szafy w pokoju Jacksona wyjęła czarną koszulę i parę czarnych dżinsów.
Przebrała się szybko. Z szuflady nocnej szafki wyjęła rewolwer kalibru 38, wsunęła go za
pasek i powoli podeszła do okna. Po cichu wysunęła się na zewnątrz. Westchnęła z ulgą.
Wiedziała, że jeśli dotrze do granicy buszu, być może w spokoju doczeka świtu i powrotu
Tada.
Zdążyła jednak uczynić zaledwie dwa kroki, gdy wyrosła przed nią krępa postać McBaina.
Ian odebrał jej rewolwer i ruchem głowy wskazał, aby poszła w kierunku zabudowań
gospodarczych.
– Jesteś zbyt sprytna, moja mała. Podejrzewałaś mnie od samego początku.
– Nie. Nabrałam pewności dopiero wówczas, gdy próbowałeś zamknąć Kirka w płonącej
stajni. Zabiłeś moją siostrę.
– Nie spodziewaj się z mojej strony dramatycznej spowiedzi.
– Nie ma takiej potrzeby. Już niedługo któryś z buldożerów Wally’ego odkryje
zmasakrowane ciało. Mały Aborygen dał mi jej obrączkę. Byłeś kochankiem Deirdre, dlaczego ją
zabiłeś?
– Miała nieskończenie wielu kochanków. – Ale tylko ty przyjechałeś na wyspę.
– Możliwe.
– Przyjechała do ciebie po pomoc, gdy rozpoczęły się pierwsze napady. Uwiodłeś ją.
– Żyjesz złudzeniami. To był jej pomysł.
– Deirdre powiedziała mi wystarczająco wiele, bym zrozumiała resztę.
– Powinnaś była zostać w Indiach. – Tu znalazłam prawdziwy dom. Brutalnie chwycił ją za
ramię.
– Nieprawda. To moja ziemia. Należała do mojej rodziny długo przedtem, zanim przybył tu
Jackson. – Wszystko skończone, Ian. Zbyt wiele osób dowiedziało się o twoich zamiarach.
Przegrałeś. Gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi obory. Z wnętrza buchnęła rozgrzana woń
zwierząt, zmieszana z zapachem paszy.
– Naprawdę? Wystarczy nieco benzyny i całe to miejsce stanie w płomieniach niczym
wyschnięty stóg siana.
– Dlaczego, Ian? – Głos Jess zabrzmiał nieco piskliwie. – Nie wierzę, że kierujesz się
sentymentem do miejsc dzieciństwa. Dlaczego to miejsce stało się tak cenne? Co odkrył Holt?
Był geologiem, prawda?
Ian odpowiedział kpiącym uśmiechem.
– Daleko pani zaszła, doktor Bancroft. Teraz kolej na moje pytania. Gdzie jest dzieciak?
Jess milczała. Jednym szarpnięciem zerwał z niej koszulę. Koronkowa halka również zawisła
w strzępach.
– Jesteś cholernie piękna, moja mała... – wymruczał McBain. – Powiedz, gdzie ukryłaś
dziewczynkę. Umrzesz szybko... albo będziesz mnie błagać o litość.
Jess pokręciła gwałtownie głową i w tej samej chwili poczuła ciężkie uderzenie w skroń.
Pociemniało jej w oczach. Upadła.
– Więc wolisz, żebym działał powoli... – wycedził Ian. Pochylił się, zacisnął dłoń na klamrze
paska. Jess leżała bez ruchu.
Nieoczekiwanie posłyszała skrzypnięcie drzwi. Ian odwrócił się. Padł strzał i jedna
z wyschniętych stert słomy stanęła w płomieniach.
– Puść ją, McBain – rozległ się ponury głos Jacksona.
– Spróbuj się tylko zbliżyć, a zginie! – wrzasnął prawnik.
Płonący stóg wypełniał pomieszczenie gęstym dymem. Ian wbił paznokcie w szyję kobiety.
Krzyknęła przeraźliwie.
Tad rzucił strzelbę na ziemię.
Nie... pomyślała Jess. Wszystko skończone... Przypomniała sobie o Lizzie. Jeśli McBain
zwycięży, zabije również dziecko! Zebrała wszystkie siły i z głośnym okrzykiem mocno kopnęła
mężczyznę. Wykonała poprawny przewrót przez ramię, zerwała się i zadała cios z półobrotu. Ian
jęknął, wypuścił rewolwer. W tej samej chwili dopadł go Tad.
Walka trwała dość krótko. Jackson był młodszy i zwinniejszy od przeciwnika, a poza tym
przepełniała go wściekłość za wszystkie krzywdy, jakich doznał w ciągu ostatnich lat.
W drzwiach budynku ukazało się kilku mężczyzn. Jedni zajęli się gaszeniem pożaru, inni
rozdzielili walczących i wywlekli ich na zewnątrz.
– Jackson... – Jess owinęła wokół ciała strzępy koszuli. Mężczyzna nie patrzył w jej stronę.
– Jackson... kocham cię. Wszystko co uczyniłam, robiłam z myślą o tobie. Kocham cię! Czy
to nic dla ciebie nie znaczy?!
W milczeniu spojrzał na jej zapłakaną twarz.
– Gdzie jest Lizzie? – spytał po chwili.
– Jest bezpieczna z Meetą i twoją gospodynią... Jackson... od dziś będę ci posłuszna.
– Ani trochę ci nie wierzę, Bancroft.
Podszedł bliżej.
– Ale wiesz co? – Uniósł jej podbródek i zmusił, aby spojrzała mu prosto w oczy.
– Słucham.
– Nie obchodzi mnie już, jak będziesz postępować. Wiem tylko, że jesteś jedyną kobietą na
świecie, która wykazała się podobną odwagą w tak trudnej sytuacji. Kocham cię. I chcę, abyś
została moją żoną.
– Naprawdę? – uśmiechnęła się radośnie.
– Tak. Po prostu żal mi ciebie – mówił ciepłym, serdecznym głosem. – Kto inny mógłby
poślubić tak upartą, pewną siebie i krnąbrną istotę?
– Skoro o tym mówimy, to myślę, że mogłabym odpłacić ci podobnym komplementem.
W jego oczach zamigotały uwodzicielskie ogniki. Rzuciła mu się w ramiona.
– Powiemy Lizzie? – Uhm. A potem...
– A potem... będziemy razem aż do świtu.
Jej uśmiech niósł ze sobą obietnicę prawdziwej rozkoszy.