background image

DIXIE BROWNING

T

T

e

e

n

n

w

w

s

s

p

p

a

a

n

n

i

i

a

a

ł

ł

y

y

S

S

k

k

o

o

r

r

p

p

i

i

o

o

n

n

background image

PROLOG

Tak  widocznie  musiało  się  stać.  Do  tego,  czego  chciał  los, 

dołożyło  się  ileś  tam  wypitych  drinków  i  ten  stary,  przywołujący 
wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej 
nostalgii...

Kane przesunął  się  do  końca  szerokiej  lady  baru;  na  ścianie 

obok  wisiał  automat  telefoniczny.  Wykręcił  numer  informacji.  Już 
jedenaście lat minęło  od czasu, kiedy ostatni  raz widział  Charliego. 
Dobry,  stary  kumpel  Charlie...  Stał  wtedy  przed  wejściem  do 
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.

Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał 

szczęśliwym  małżonkom  gwiazdkowe  życzenia,  bez  podawania 
adresu nadawcy. Znając Charliego był pewny, że mieszka cały czas 
w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak 
Charles  Edward  William  Banks  III  -  czy  może  William  Edward  -
zawsze  mieszkają  w  solidnych  domach,  które  zbudowali  ich  nie 
mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie żenią się zawsze z 
najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a 
potem  żyją  długo  i  szczęśliwie...  Natomiast  tacy  faceci  jak  Kane 
Smith  żyją  na  wysokich  obrotach,  mając  pod  ręką  parę  chętnych 
rudowłosych  ślicznotek  z  różowymi  policzkami,  karminowymi 
ustami i jasno-różowymi sutkami.

Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za 

to  do  swego  dorobku  z  minionych  lat  mógł  wpisać  uszkodzenie 
kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą 
zaćmę  od  wieloletniego  wpatrywania  się  w  słońce  i,  od  bardzo 
niedawna,  parę  książek  na  liście  bestsellerów  „New  York  Timesa". 
Czy to jest w porządku?

Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
-  Tak  -  mówił  do  telefonisty  w  centrali  -  Tobaccoville.  To 

gdzieś w pobliżu King... i chyba Rural Hall?

W  końcu  uzyskał  połączenie.  Wyprostował  się  na  stołku, 

mrugając oczami, bo widział już wszystko jak przez mgłę.

-  Charlie?  To  naprawdę  ty,  mój  stary?  Czy  przypominasz 

sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej 
knajpy  na  zachód  od  Chapel  Hill  i  straciliśmy  na  grającą  szafę 
jedenaście  dolców,  słuchając  w  kółko  tego  kawałka  o  latających 
ludożercach?

- Przepraszam bardzo... kto mówi?

background image

-  Czy  kiedykolwiek  powiedziałem  ci,  że  jesteś  parszywym 

sukinsynem, bo mi ją zabrałeś?

- Kane? Czy to ty?
-  Tak,  to  ja...  przynajmniej  w  tych  miejscach,  które  jeszcze 

czuję. Chyba nie mam już nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i 
zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje 
ciało...

- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, 

niezrównoważony, jak dziecko...

- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował 

oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną 
piersią? To mogły być  moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za 
mnie,  a  nie  za  ciebie.  Ja  ją  naprawdę  kochałem,  a  ona  złamała  mi 
serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam  ci, 
nigdy...

- Jesteś pijany.
-  Pewnie,  że  jestem  pijany  -  powiedział  Kane  urażonym 

tonem.  -  Myślisz,  że  gadałbym  w  ogóle  z  takim  draniem,  który 
ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?

Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
-  Tak,  tak,  Charlie,  szczęściarz  z  ciebie.  Jesteś  cholernie 

nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać 
ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, twoje łoże... która strzepuje 
okruszki  domowego  ciasta  z  twoich  eleganckich  garniturów  i 
troszczy się o gromadkę dziatek.

- Kane, Suzanne od...
-  A  ja  nie  mam  nic.  Nic,  rozumiesz?  I  nie  mogę  już  nawet 

latać...  Nie  mam  skrzydeł.  Skończyły  się  triumfalne  powroty 
bohatera.  Ale  wiesz,  Charlie,  co  mnie  najbardziej  przeraża?...  Nie 
mogę już nawet wy...

-  Posłuchaj,  Kane,  nie  zamierzam  dłużej  wysłuchiwać 

twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. 
Jutro,  jeśli  będziesz  trzeźwy,  porozmawiamy  jak  cywilizowani 
ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...

-  Chciałem  ci  powiedzieć,  co  mnie  najbardziej  przeraża, 

mój...  najlepszy  przyjacielu  z  lat  dziecięcych,  mój  stary  kumplu... 
Jestem  samotny.  Tak  przeraźliwie  samotny,  że  chce  mi  się  wyć. 
Przyszedłem tutaj  z  prześliczną,  rudowłosą  kobitką  i  nic  z  tego  nie 
wyszło,  Nie  brała  mnie.  Wiesz,  dlaczego?  Bo  jedyną  kobietą,  jaką 

background image

kiedykolwiek kochałem, była...

- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne 

u....

- Poślubiła  mojego najlepszego przyjaciela, a ja  siedzę  teraz 

w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?

-  Gdzie  ty  teraz  mieszkasz,  Kane?  Nie,  nie  chcę,  żebyś  mi 

teraz  puszczał  „Latających  ludożerców"  z  grającej  szafy.  Powiedz 
mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.

Rory  wydęła  usta  przed  lustrem  i  końcem  małego  palca 

nałożyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego 
makijażu.  Dziś  wieczór  mieli  jednak  pójść  do  nowej  restauracji 
zamiast  do  tego  okropnego  klubu  i  Rory  zamierzała  dobrze  się 
bawić.

Restauracja  była  przepełniona.  Zanim  pokazano  im 

zamówiony stolik, Charlie już się zachmurzył.

- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz 

sobie  sprawę,  że  nie  mogę  w  jednej  chwili  oderwać  myśli  od  tych 
ważnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.

- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Rozpraszanie złych 

nastrojów  Charliego  należało  do  jej  obowiązków,  ale  Rory  mimo 
wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że dzisiejszy wieczór spędzą 
w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.

Charlie  uniósł  wysoko  swe  jasne  brwi.  Zamówił  pieczoną

pierś kurczaka.

-  To  jest  zawsze  bezpieczne  danie  -  zauważył.  Zaciskając 

mocno  dłonie  po  stołem,  Rory  zmieniła  zamówienie.  Oczywiście, 
Charles  miał  rację.  Lepiej  nie  stwarzać  sobie  problemów,  kiedy się 
ma nerwicę żołądka.

O  dziewiątej  trzydzieści  siedem  Charles  zaparkował 

samochód  na  swoim  podjeździe  i  odprowadził  Rory  do  ganku  jej 
domku,  który  stał  tuż  obok.  Złożył  na  ustach  krótki  pocałunek. 
Lubiła  jego  pocałunki,  miłe,  bez  cienia  natarczywości.  Jedną  z 
rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, 
że  Charles  Banks nie  był  w  stosunku  do  niej  natarczywy, mimo  że 
kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uważać seks za coś 
oczywistego.

Kiedy  się  poznali,  Charles  powiedział  jej,  że  Suzanne  była 

miłością  jego  życia.  Suzanne  umarła  i  Charles  zamierzał  oprzeć 
swoje  drugie  małżeństwo  na  wspólnych  zainteresowaniach, 

background image

wzajemnym  szacunku  i  poczuciu  odpowiedzialności.  To  Rory  w 
zupełności  odpowiadało.  Nie  należała  do  kobiet,  które  koniecznie 
chciały  przeżywać  burzliwe,  szalone  romanse  ze  wszystkimi 
związanymi z tym problemami.

Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być 

może  był  czasami  trochę  nudny,  czasami  zachowywał  się  jak 
antyfeminista,  ale  był  przystojny,  dobrze  wychowany  i  doskonale 
ustawiony w życiu.

Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli  znów na kolację do  klubu. Całe 

popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała 
grać  w  golfa,  ale  to  nie  miało  znaczenia.  Charles  powiedział,  że 
nawet  nie  próbowałby  wymagać  od  nauczycielki  ze  szkoły 
podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.

Rozmawiali  o  lokalnych  wyborach,  o  ogrodzie  wokół  domu 

Charlesa  i  o  jego  dentyście,  który  ma  nadzieję  uratować  mu 
trzonowy  ząb  w  górnej  szczęce.  Tego  wieczoru  przed  drzwiami 
znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale 
Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.

- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. -

Już  niedługo  nie  będziemy  się  tak  rozstawali.  -  Pocałował  diament 
zaręczynowego pierścionka  na  jej  dłoni.  Dał  go Rory trzy tygodnie 
temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się jej 
oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory 
lubiła przestrzeń. Miała różne własne plany.

-  Muszę  już  iść,  kochanie  -  mówił  Charles.  -  Obiecałem 

zadzwonić  do  mego  dawnego  przyjaciela.  Taki  życiowy  rozbitek... 
Trochę  zwariowany,  ale  w  gruncie  rzeczy  porządny  facet. 
Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym 
weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli 
bliskimi  przyjaciółmi,  byli  nawet...  Ale  to  nieistotne.  Idź  już  spać, 
kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.

Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły 

ucisk w żołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do 
kuchni i zażyła trochę sody.

W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym 

głosem o pomoc.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pięć  dni  później  Aurora  Hubbard  szorowała  podłogę  swego 

frontowego  ganku.  Fakt  ten  sam  w  sobie  nie  był  niczym 
szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę 
jeszcze w dzieciństwie.

Poza tym wszystko wskazywało na to, że w niedługim czasie 

będzie miała gości...

Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi 

się  myślami  o  przeszłości,  które  odpychał  od  siebie  przez  tyle  lat. 
Nie  był  pewien,  czy  powrót  do  tego  miasta  i  zgoda  na  zostanie 
drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne 
stanowiła dla niego prawdziwy szok.

Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej 

młodości,  zanim  przeszedł  przez  piekło  wojny.  Wyszedł  z  niego 
jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy.

Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, 

że pora już pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w 
stanie  zasnąć.  Pogodził  się  już  z  myślą,  że  Suzanne  nie  żyje. 
Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych 
czasów,  niewiele  miał  wspólnego  z  rzeczywistością.  Suzanne  była 
słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, 
że gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą.

Na  szczęście  była  na  tyle  przewidująca,  żeby  zostać  żoną 

Charliego.  Oni  naprawdę  do  siebie  pasowali.  Z  tego,  co  dziś 
opowiadał  Charlie,  można  było  wnosić,  że  nowa  żona  będzie 
pasowała  do  niego  jeszcze  lepiej.  Pracowała  jako  nauczycielka  w 
najmłodszych  klasach  szkoły  podstawowej  i  miała  dobrą  opinię  w 
sąsiedztwie.  Spokojna,  rozsądna  i  schludna,  daleka  od  marzeń  o 
mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater romansu.

Spokojna,  rozsądna i  schludna. Lustrzane odbicie Charliego. 

Może  tylko  z  jednym  wyjątkiem...  Charles  był  najprzystojniejszym 
chłopcem  w  klasie  maturalnej.  Niewiele  się  zmienił.  Parę 
centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.

Jakby  usprawiedliwiając  się,  Charlie  mówił,  że  jego 

narzeczona  nie  jest  szczególnie  ładna.  Wyblakła  blondynka, 
powiedział.  Jej  karnacji  też  nie  sposób  porównać  z  cerą  Suzanne, 
chociaż  przyznał,  że  ma  całkiem  miły  uśmiech  i  ludzie  raczej  ją 
lubią.

Kane  życzył  im  szczęścia.  Pewnie  zanudzą  się  ze  sobą  na 

śmierć w ciągu miesiąca, ale to już nie jego zmartwienie.

background image

Z  pewnym  zaciekawieniem  skierował  się  w  stronę  domku, 

który  kiedyś  wynajmowała  od  Banksów  jego  matka,  a  w  którym 
mieszkała  teraz  nie  najmłodsza  już  panna  nauczycielka,  czyli 
narzeczona Charliego.

Podszedł  bliżej.  Ten  sam  stary  żywopłot...  W  tym  samym 

miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą 
stronę,  po  czym  stanął  jak  wryty,  mrużąc  oczy  przed  blaskiem 
nieosłoniętej, żółtej żarówki.

Czyżby  to  miała  być  ta  rozsądna  istota,  o  której  mówił 

Charlie?

Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał 

na  zegarek.  Było  dwadzieścia  dwie  minuty  po  północy.  Dokładnie. 
Tymczasem  kobieta  na  ganku  szorowała  na  czworakach  podłogę. 
Albo  on  ma  przywidzenia,  albo  coś  jej  się,  delikatnie  mówiąc, 
poprze-stawiało w głowie.

Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś 

poprzestawiało.

Nie,  to  niemożliwe.  Przyrodzony  porządek  pięciu  klepek 

Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby 
może  niezupełnie  poprawnie  wypełnić  formularz,  mógłby  może 
nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która 
szoruje  ganek  o  północy?  Co  na  to  jego  mamusia,  która  zawsze 
obracała  się  wśród  osób  z  najwyższych  sfer?  Kane  pamiętał  ją  aż 
nadto  dobrze  z  czasów  dzieciństwa.  Dystyngowana  dama 
decydowała  o  tym,  co  wypada,  a  co  nie  w  prowincjonalnym  życiu 
miasteczka  Tobaccoville.  Madeline  Banks  próbowała  uchronić 
swego  syna  od  kontaktów  z  małym,  rozhasanym  Kane'em  z 
najbliższego  sąsiedztwa,  ale  im  bardziej  mnożyła  zakazy,  tym 
uparciej  chłopcy  trzymali  się  razem.  Kane  przewodził  i  on 
przeważnie  zbierał  cięgi  za  wspaniałe  szaleństwa  cielęcych  lat,  a 
potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki, 
łatwe dziewczyny i tanie wino.

W  pewnym  momencie  ich  drogi  się  rozeszły.  To  było  do 

przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji 
ubezpieczeniowej,  a  Kane  wybrał  swoją  własną  drogę.  To  już 
jedenaście  lat,  rozmyślał  Kane.  Jak  wiele  może  się  zdarzyć  przez 
jedenaście lat.

Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby 

niezależnie  od  ruchów  ramion,  które  z  pasją  tarły  pomalowaną  na 
szaro drewnianą podłogę. Akurat zauważyła chyba plamę brudu, bo 
westchnęła,  zatrzymała  się  na  chwilę  i  oparła  czoło  na 

background image

skrzyżowanych nadgarstkach.

Charlie  mówił,  że  jego  narzeczona  wynajęła  ten  dom,  gdy 

sprowadziła się do Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.

Kane  bardzo  cicho  podszedł  bliżej.  Kobieta  znowu 

westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę 
jakby  specjalnie  stworzoną  do  wywoływania  lubieżnych  skojarzeń. 
Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale 
mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że 
jakikolwiek  związek  między  tą  istotą  a  Charlesem  Williamem 
Edwardem Banksem III będzie katastrofą.

Podszedł  jeszcze  bliżej.  Dzieliły  ich  teraz  najwyżej  dwa 

metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy mężczyzna powiedzieć teraz 
kobiecie, gdyby się odwróciła?

Jak  ona  miała  na  imię?  Charlie  je  przecież  wymienił. 

Zaczynało  się  chyba  na  R...  a  kończyło  na  A.  Ramona?  Victoria? 
Uśmiechnął  się  do  tej  myśli.  Jeśli  ta  dama  miała  w  sobie  coś 
wiktoriańskiego,  to  na  pewno  nie  od  tej  strony,  od  której  ją  teraz 
oglądał.

Sytuacja  zaczynała  go  bawić.  Obiekt  jego  obserwacji 

posuwał  się  rączym  sposobem  coraz  bardziej  do  tyłu.  Kane 
przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym 
świetle  żółtej  żarówki  tak  by  jej  nie  określił.  Twarz  pozostawała 
zagadką, ale Kane uwielbiał zagadki.

Kane  Smith,  eks-lotnik,  eks-bohater,  eks-mąż,  jeśli  liczyć 

sześć  nieszczęsnych  miesięcy  małżeńskiego  piekła  z  rudowłosą 
prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną. 

Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się 

trzech wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła 
szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał 
podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym śladem.

Od  czasów  swej  lotniczej  służby  Kane  unikał  rodzinnego 

stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce 
odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i 
ówdzie.  Czasami  był  sam,  czasami  nie.  Ostatnio  związał  się  z 
rudowłosą  tancerką  z  Vegas,  ale  to  była  pomyłka  od  samego 
początku.  Kupił  jej  wysadzany  diamentami  zegarek  i  wysłał  z 
powrotem do Newady.

Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku, 

usłyszał  tę  starą  piosenkę  i  zadzwonił  do  Charliego.  W  ten  sposób 
jest  teraz  tutaj,  gapiąc  się  w  środku  nocy  na  pośladki  nieznajomej 
istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawości i 

background image

niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia.
Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?

Nieświadoma  obecności  obcego  mężczyzny,  Rory  dalej 

szorowała  szczotką  podłogę.  Jeszcze  trzynaście  dni  wolności, 
myślała.  Znowu  westchnęła  i  oparła  głowę  na  złożonych  dłoniach. 
Za  cztery  tygodnie  zacznie  się  rok  szkolny  i  będzie  musiała 
powiedzieć  gromadzie  dzieci  w  swojej  klasie,  dla której  dotąd  była 
panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to 
zadanie wydało się przerastać jej siły.

Właściwie  wszystkie,  nawet  błahe  decyzje,  od  czasu kiedy 

zgodziła  się  wyjść  za  Charlesa,  wydawały  się  przerastać  jej  siły. 
Każdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu. 
Paznokcie  obgryzła  już  prawie  do  łokci,  jej  umysł  pełen  był  myśli 
kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież 
zawsze była taka zrównoważona i rozsądna...

Jakiś  czas  temu  leżała  w  łóżku,  nie  mogąc  zasnąć  i 

zastanawiając  się,  czy  zapłacić  Charlesowi  czynsz  za  następny 
miesiąc,  choć  przecież  będzie  tu  jeszcze  mieszkać  tylko  przez  dwa 
tygodnie,  i  co  będzie,  jak  zwali  się  tutaj  cała  jej  rodzina,  i  czy 
przyzwyczai  się  do  nowego  nazwiska,  aż  wreszcie  przestała  się 
łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek. 
To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.

Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały 

ją  kolana.  Nie  czuła  już  rąk.  Boże,  co  by  to  było,  gdyby  Charles 
dowiedział się, co ona robi po nocy?

Chyba  jednak  powinna  skończyć  to,  co  zaczęła.  Nigdy  nie 

odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące 
razy,  od  czasu  kiedy  w  wieku  jedenastu  lat  zamieszkała  u  swojej 
babki.

- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego 

jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.

Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.
-  A  niech  to!  -  fuknęła  ze  złością,  zdając  sobie  sprawę,  że 

szorowała  ganek  od  drzwi  wejściowych  do  schodów,  zamiast  na 
odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z 
wiadra  na  ostatnie  deski  trochę  wody  z  płynem  do  mycia  podłóg  i 
złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku 
płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.
Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt 
nie  słyszał  ani  o  niej,  ani  o  Charlesie,  ani  o  całej  rodzinie 
Hubbardów!

background image

Wyczuła  kolanem  skraj  werandy,  po  czym  jej  prawa  stopa 

trafiła  na  coś  ciepłego,  zaokrąglonego  i  twardego,  w  miejscu  gdzie 
nic takiego nie miało prawa się znajdować.

Cofnęła  nogę,  po  czym  ostrożnie  wyciągnęła  ją  znowu.  To 

samo.

Kane,  nieco  skołowany  tymi  napadami  czyścicielskiej  furii, 

pomrukami  i  westchnieniami  w  czasie  nagłych  przestojów,  patrzył 
cały  czas  na  to,  co  wydawało  mu  się  najsłodszą  dla  oka  parą 
okrągłości.  Piżama dziewczyny  była  na  siedzeniu  nieco  wytarta; 
pewnie  miała  zwyczaj  jadać  w  niej  śniadanie,  zanim  ubierała  się 
przed  wyjściem.  Wyobraził  ją  sobie,  ciało  bez  twarzy,  miękką  i 
ciepłą  po  gorącym  prysznicu,  pachnącą  jak...  sosna.  Nie,  nie  jak 
sosna. Może jak bez.

Rzecz była warta zbadania.
Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli 

to  Charles,  ich  narzeczeństwo  jest  skończone.  Finito.  Koniec.  Bez 
dyskusji.

Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania 

się  za  siebie,  mogliby  udawać,  że  nic  się  w  ogóle  zdarzyło.  Może 
nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.

Ostrożnie  posunęła  się  w  kierunku  drzwi.  Nie,  nic  z  tego, 

pomyślała. Charles nigdy w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to 
jest  Charles,  będzie  musiała  wdać  się  w  jakieś  okropnie  kłopotliwe 
wyjaśnienia.

A jeśli to jest ktoś inny...
O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!
Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie 

na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić 
na policję?

Zanim  cokolwiek  postanowiła,  jej  dłonie  pośliznęły  się  na 

mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich 
brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i blokuje je własnym 
ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy 
kubeł  z  wodą.  Usłyszała  stłumiony  łoskot,  gwałtowne  stuknięcie, 
plusk i czyjś okrzyk.

-  Do  diabła,  niech  no  szanowna  pani  zobaczy,  jak  mnie 

urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dżinsów!

Jednocześnie  przerażona  i  zaciekawiona,  odważyła  się 

spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na 
wieki.

background image

To był ktoś  obcy. Gdyby miała  choć trochę  oleju  w głowie, 

powinna  zacząć  krzyczeć  ze  strachu,  ale  ten  człowiek,  ociekający 
teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.

- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej 

ten  pterodaktyl  z  sąsiedniego  domu  zabije  mnie  za  skalanie  swych 
sterylnych podłóg.
-  Charles?  -  Rory ledwie  wydobyła  to  słowo  ze  ściśniętego  jeszcze 
gardła.

- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.
-  Pani  Mountjoy.  Zna  pan  więc  Charlesa?  -  Nie  wiedziała, 

czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej.

-  Tak,  znam  Charlesa  -  mruknął  mężczyzna  z  głębokim 

niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę  i  próbował odlepić ją od ciała. 
Rory zauważyła, że nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, że 
Charles  nosi  podkoszulek  nawet  w  najcieplejsze  dni  w  roku. 
Oczywiście,  nie  widziała  tego  na  własne  oczy.  Podkoszulek 
prześwitywał  jednak  zawsze  przez  jego  białe,  wykrochmalone 
koszule,  które  nosił  do  popielatych  garniturów.  Odwróciła  się 
szybko.

-  Hm...  nie  przypominam  sobie,  żeby  Charles  kiedykolwiek 

wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod 
własnym adresem, przecież nawet nie znasz jego nazwiska!

- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.
-  A  kim  pan  jest?  Przecież  nawet  nie  mogę  być  pewna,  czy 

pan naprawdę zna Charlesa?

- Nazywam się Smith. Oczywiście nie może pani być pewna, 

czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki 
mnie  miał  po  raz  pierwszy  podbite  oko,  a  ja  dzięki  niemu.  W  tej 
samej bójce. Byłem też drużbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi 
dziewczynę,  a  teraz  będę  nim  znowu.  To  może  dać  pani  pewne 
pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet.

-  Nikt,  kto  naprawdę zna  Charlesa, nie  nazywa  go Charlie  -

stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to żaden argument.

Klęcząc  dalej  na  czworakach,  spoglądała  przez  ramię  na 

człowieka  stojącego  w  mroku.  A  więc  to  był  przyjaciel  Charlesa  z 
dawnych  czasów,  który  będzie  drużbą  na  ich  weselu?  Ten 
ciemnowłosy,  niebezpiecznie  wyglądający  mężczyzna  z  krzywym 
nosem, wykrzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny 
typ,  skradający  się  po  nocy  w  mokrych  dżinsach  i  koszuli  khaki, 
która była własnością jej Charlesa?

background image

Jeżeli  w  ogóle  jakoś  go  sobie  wyobrażała,  to  powinien  być 

kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyżony typ właściciela poważnej 
firmy w marynarce z watowanymi ramionami.
Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, żeby sprawiały 
wrażenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały 
się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego mężczyzny.

Rory próbowała  rozpaczliwie  zignorować  fakt,  że  wszystkie 

jej  skryte,  uparcie  negowane  ze  świadomości  pragnienia  nagle 
odżyły.

-  A  więc  to  pan  mieszkał  kiedyś  w  moim  domu?  -

powiedziała z wymuszonym uśmiechem.

Kane  skinął  głową.  Nie  mógł  nie  zauważyć,  jak  jej  oczy 

nerwowo błądziły po jego ciele. Czyżby celowo zachowywała się tak 
prowokująco?  Czy  zdaje  sobie  sprawę,  jak  podniecający  jest  dla 
mężczyzny fakt, że kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?

Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc 

o pewnej części swego ciała. Też sobie znalazłeś okazję!
-  Czy  trzeci  stopień  w  schodach  na  strych  dalej  tak  skrzypi?  -
zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania. 
-Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w 
zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się 
wytrzymać.

Czekając  na  odpowiedź,  przyglądał  się  tej  rzekomo 

nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł 
do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą. 
Po  drugie:  żaden  facet  nie  zasługuje  na  względy  kobiety,  która  mu 
się nie podoba.

Charles  miał  oczywiście  rację:  pod  względem  urody daleko 

jej było do Suzanne, ale przecież miała w sobie coś szczególnego.

Była,  jakby  to  określić...  Marszcząc  brwi,  Kane  robił  w 

myślach podsumowanie tego, co widział.

Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to, 

to nie. Cóż więc w niej było takiego, co sprawiało, że on... Oczy? To 
prawda, były naprawdę ładne, choć w żółtym świetle żarówki nie był 
nawet  pewien  ich  koloru.  Włosy  miała  złotobrązowe  -  nie  rude 
wprawdzie,  ale  też  wcale  nie  wyblakłe.  W  tej  chwili  przypominały 
ptasie gniazdo.

A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, że to, co widział na 

jej  żywej,  drobnej  twarzy,  to  nie  plamy.  To  były  piegi!  Pokrywały 
każdą widoczną część jej ciała.

background image

Zaczął  się  zastanawiać,  jak  to  wygląda w  innych miejscach, 

po  czym  szybko  odsunął  od  siebie  te  myśli.  Znowu  mógłby  mieć 
kłopot.

Ale  usta  ma  ładne,  myślał.  Duża  i  pełna,  ruchliwa  dolna 

warga.  Czy  Charles  miał  okazję  w  pełni  to  docenić,  czy  dalej  był 
takim cholernym purytaninem jak zawsze?

-  Ten  stopień  dalej  skrzypi  -  powiedziała,  wyrywając  go  z 

zamyślenia.  -  Rzadko  korzystam  ze  strychu.  -  Całkiem 
niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła 
o  bluzę  od  piżamy  i  podała  jeszcze  raz.  -  Jestem  Aurora  Hubbard, 
narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać...

Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i 

ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką 
kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie 
musiał  cały czas z  nią  walczyć i  tłamsić jej  prawdziwą  osobowość. 
To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda też 
Charlesa.  Przecież  to  całkiem  przyzwoity  facet  i  ma  prawo  do 
odrobiny normalnego, spokojnego życia. Przez pierwsze dwadzieścia 
trzy  lata  na  tym  świecie  siedział  pod  pantoflem  swej  despotycznej 
mamuśki, a potem ożenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała 
na wirusowe zapalenie płuc...

-  Charles  wspominał,  że  jest  pan  pisarzem,  panie Smith.  Co 

pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale 
wpoiła jej również uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak 
wyobrażała sobie ich zastosowanie.

Kane  uśmiechnął  się  jeszcze  szerzej.  Czy  ta  dziewczyna 

zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą 
istotą.  Która  kobieta  byłaby  w  stanie,  siedząc  w  mokrej  piżamie  i 
wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...

- Hm... przeważnie powieści - odparł.
-  Na  pewno  Charles  będzie  szczęśliwy, goszcząc  pana  tutaj, 

panie Smith. Ostatnio tak dużo pracował.

-  Proszę  mówić  do  mnie:  Kane.  Sądzę,  że  w  ciągu 

najbliższych  dwu  tygodni  będziemy  się  często  widywali  -  dodał. 
Czyżby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, że nie jest w stanie 
odciągnąć  Charlesa  od  biurka?  Ona,  ta  zabawna,  pełna  seksu, 
wytrącająca człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o 
północy  podłogę  i  uprzejmie  podawać  rękę  facetowi,  na  którego 
dopiero co wylała wiadro brudnej wody?

Może  zresztą  ten  zimny  prysznic  był  wybawieniem.  Chyba 

już za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie 

background image

tyłeczek.

-  Pan  pewnie  myśli,  że  ja  całkiem  zwariowałam,  myjąc 

podłogę w środku nocy?

- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy 

udają mi się właśnie o tej porze.

- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na 

podłodze,  patrząc  na  powoli  wysychającą  kałużę  przy  brzegu 
werandy.

Żadne  z  nich  się  nie  odzywało.  Rory  westchnęła.  Kane 

zastanawiał  się,  czemu,  u  diabła,  nie  zabiera  się  stąd  i  nie  idzie  z 
powrotem do domu Charlesa.

Z  górnej  kieszonki  piżamy  dziewczyny  wystawała  pomięta 

chusteczka.  Widok  tego  niewielkiego  wybrzuszenia  nad  prawą 
piersią  wydał  mu  się  nagle czymś  dziwnie  wzruszającym. Stojąc  w 
cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, że jej 
włosy  są  jednak  bardziej  blond  niż  brązowe.  Szkoda,  że  nie  były 
rude.

Po  chwili  uznał,  że  to  jednak lepiej,  że  tak  nie  jest.  Zawsze 

miał  słabość  do  rudowłosych  dziewcząt.  Ta  kobieta  i  tak 
niebezpiecznie  na  niego  działała.  Jeszcze  by  tego  brakowało,  żeby 
była ruda!

Postanowił  pożegnać  się  i  odejść,  i  wszedł  po  stopniach  na 

ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na 
niej.

- Może zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo 

ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona 
nienawidzi  mężczyzn  w  ogóle,  czy  tylko  mnie  tak  uprzejmie 
traktuje?

-  Pani  Mountjoy  nie  jest  taka  straszna.  Teraz  ma  tylko  za 

dużo  pracy  w  związku  z  weselem.  Matka  Charlesa  ma  przyjechać, 
żeby jej pomóc.

Kane  skinął  głową.  Delikatnie  zakołysał  huśtawką.  Odgłosy 

letniej  nocy,  świeży  zapach  ziemi  i  ściętej  trawy,  skrzypienie 
zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień.

-  Wiesz,  kiedy  byłem  jeszcze  w  szkole,  miałem  psa,  sukę. 

Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem 
ją Ginger.

Rory  skinęła  tylko  głową,  bo  wydawało  się,  że  Kane  już 

nawet nie zauważa jej obecności.

-  Pamiętam,  jak  przemyciłem  ją  do  siebie  na  górę  w  nocy, 

kiedy  mama  poszła  już  spać.  Kiedy  Ginger  chciała  wyjść  na  dwór, 

background image

wypuszczałem ją przez  okno na dach  ganku. Potem  sama schodziła 
w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.

- Co się z nią stało?
- Wpadła pod ciężarówkę.
I on  wtedy płakał.  Nagle  Rory zdała  sobie sprawę, że  widzi 

wszystko  tak  wyraźnie,  jakby  sama  to  przeżywała.  Pewnie  był  już 
tak  wysoki  jak  teraz,  jego  twarz  miała  już  te  same  nieregularne, 
męskie  rysy,  może  tylko  trochę  mniej  wyraziste,  i  płakał  z  całej 
duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.

-  Teraz  tej  kraty  już  prawie  nie  widać.  Pokryły  ją  zupełnie 

pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce,  żebym wycięła tę 
panoszącą  się  roślinę.  Może  to  jutro  zrobię.  -  Oparła  się  o  ścianę, 
objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste 
pędy.  -  Zamierzał  wynająć  człowieka,  który  usunąłby  ją  z 
korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.

- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają już pewnie do 

granic miasta.

Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:
-  Chciałam,  żeby  to  był  sędzia  pokoju.  Tak  byłoby  o  wiele 

prościej.

-  Chciałaś,  żeby  sędzia  pokoju  wycinał  ci  tę  wistarię?  -

zapytał.

Spojrzała  na  niego  zaskoczona;  zauważył,  że  jej  oczy  są 

jasnobrązowe.

- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. -

Charles chce, żeby to było w kościele. Mówi, że mam do tego prawo, 
bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aż tak na tym nie zależy.

- Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi. 

Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.

-  Na  ślubie  w  kościele.  Z  tym  tłumem  ludzi.  Z  męczącymi 

próbami przedtem i wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na 
wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów.

Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na 

oparciu  huśtawki.  Rory  starała  się  na  niego  nie  patrzeć.  Nagość, 
nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie.

- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.
Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.
-  To  nawet  nie  o  to  chodzi.  Tu  chodzi  o...  o  wszystko!  -

Wyciągnęła  ręce  bezradnym  gestem  i  znowu  westchnęła.  -
Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.

background image

- Skądże, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba 

wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym  opowiedzenie komuś o 
swoich problemach pozwala jakoś je uporządkować.

-  Ja  nie  mam  żadnych  problemów.  W  każdym  razie  nie  są 

one...  naprawdę  ważne.  -  Znowu zaczęła  maltretować  swoje  włosy, 
szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na wszystkie strony.

Oczywiście,  że  nie  masz  problemów,  moja  kochana, myślał 

Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w 
środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.

Nie  zdając  sobie  sprawy,  po  co  to  robi,  zaczął  zadawać  jej 

niewinne,  umiejętnie  dobrane  pytania.  Udzielał  przecież  wielu 
wywiadów,  zarówno  jako  pisarz,  jak  i  bohaterski  pilot.  Wiedział 
zatem dobrze, jak i o co pytać.

Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył 

z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.

- Bo widzisz, problem w tym - mówiła - że ja zawsze byłam 

taka  rozsądna  i  zrównoważona;  każdy  to  przyznawał.  A  teraz  nie 
wiem,  co  się  ze  mną  stało.  Nie  mogę  podjąć  żadnej  decyzji,  nie 
wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił 
mnie,  żebym  postanowiła  coś,  jeśli  chodzi  o  kwiaty,  a  ja  to  ciągle 
odkładam.  I  jeszcze  ta  muzyka.  Nie  mogę  się  zdecydować,  czy 
wybrać jazz  tradycyjny, czy też  nagrania z  płyty Janis Joplin,  którą 
ma mój ojciec.

Kane aż zagwizdał cicho pod nosem.
- Lubisz ten rodzaj muzyki?
- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny. 

Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin.

- Sunny?
-  Moja  matka.  Jej  prawdziwe  imię  brzmiało  Margaret,  ale 

zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje. 
W każdym razie każdy nazywał ją Sunny*.

(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).

Aurora,  córka Słońca.  Jak  może  mieć  na  imię  ojciec?  Może 

Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się układać w logiczną całość. 
Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych.

- W  porządku, jeśli sama nie możesz  się zdecydować, może 

organista coś by ci doradził?

- No... może rzeczywiście. Myślę, że z nim porozmawiam. -

Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, że Kane miał ochotę jakoś 

background image

temu zapobiec. - Ale jeszcze  jest problem rachunku. Nie wiem, kto 
go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś 
dać  w  kopercie?  I  w  ogóle  nie  bardzo  mam  ochotę  na  ten  ślub  w 
kościele.

-  To  może  na  kościelnym  dziedzińcu?  Albo  w  ogrodzie  na 

tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem 
tu już po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...

- Och, niech już będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy 

owak,  Charles  kazał  mi  o  tym  wszystkim  zdecydować  jak 
najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i jeszcze muszę 
wybrać sobie suknię.

- No tak. Suknia to poważna sprawa - powiedział Kane.
- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko 

strój  na  tę  jedyną  okazję,  ale...  -  znowu  uniosła  ramiona  w  geście 
rozpaczy.  - Ja  już  naprawdę  nic  nie  wiem!  W  ogóle  nie  mogę 
uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i 
patrzę  na  nią  tępo  przez  pół  godziny,  jakbym  się  zastanawiała,  co 
mam  z  nią  dalej  robić.  Sporządzam  sobie  różne  notatki,  które  w 
ogóle  nie  mają  sensu,  kiedy  je  potem  czytam,  i  wypisuję  całe  listy 
spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je położyłam!

Oczy  Kane'a  powędrowały  do  jej  kostki  u  nogi,  która 

wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę.

-  I  zawiązujesz  sznurki  wokół...  hm,  palca,  a  potem 

zapominasz, o czym powinnaś pamiętać?

Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem 

brudnego kawałka sznurka, zawiązanego tuż nad kostką.

- Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty.
- Dobry pomysł - stwierdził Kane.
- Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł 

- odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy 
kiedyś  próbowałeś  zawiązać  sobie  sznurek  wokół  palca?  Tego  się 
prawie  nie  da  zrobić.  Poza  tym  cały  czas  przeszkadza.  A  to  -
dotknęła  ręką  kostki  - miało  mi  przypominać,  żebym  w  końcu 
postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak, 
to  muszę  w  nich  najpierw  trochę  pochodzić.  Inaczej  mogę  się 
dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.

- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?
-  Powiedzmy.  Przynajmniej  pamiętam,  po  co  go  tu 

zawiązałam  -  powiedziała,  uśmiechając  się  nieśmiało.  Jej  uśmiech 
wydał się Kane'owi tak uroczy, że było to co najmniej niebezpieczne.
Patrzył na nią uważnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej 

background image

twarzy. Pragnął w tej chwili, żeby nie uśmiechała się do niego w ten 
sposób.  A  niech  to!  Taki  jeden  pełen  smutku  uśmiech,  te 
rozczochrane  włosy,  mokra,  pomięta  piżama  -  wszystko  razem 
otaczało  ją  aurą  jakiejś  bezradności.  Nigdy  nie  potrafił  się  temu 
oprzeć.

O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? Przecież ona go 

żywcem  podpali!  Nawet  w  przedszkolu  Charlie  był  już 
sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego 
tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego 
szwanku,  za  to  Kane,  mniejszy  i  nie  tak  dobrze  zbudowany, 
nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w 
strzępach.

A  potem  jeszcze  musiał  pokazać  się  w  tym  stanie  swojej 

matce.  Czasami  wolałby  już  wziąć  drugi  raz  cięgi  od  kolegów,  niż 
znosić  ostry  jak  brzytwa  język  Sally  Smith,  niech  Bóg  zbawi  jej 
poczciwą duszę.

-  Charles  z  pewnością  cieszy  się,  że  pan  tu  jest.  Może  tak, 

pomyślał Kane, ale... może też zdarzyć
się, że w końcu będzie tego żałował.

- Wiesz, lepiej pozwolę ci już wrócić do domu i przespać się 

trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale...

-  Będzie  pracował.  Charles  zajmuje  się  teraz  jakąś  ważną 

umową.  Mówił,  że  musi  załatwić  wszystkie  sprawy,  zanim 
pojedziemy w naszą p-p-podróż poślubną...

P-p-podróż  poślubna?  Człowiek,  który  przeciskał  się  przez 

porządnie  przystrzyżony  żywopłot  około  pierwszej  po  północy,  był 
bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się 

do  wysokiego,  jasnowłosego  mężczyzny  w  popielatym  garniturze. 
Nawet  w  najgorętszy  dzień  roku  Charles  w  ogóle  się  nie  pocił;  z 
niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi.

- Chciałbym, żebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając 

kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli 
nie  masz  nic  przeciwko  temu,  mógłbyś  jej  pomóc  w  tym,  co  jest 
jeszcze  do  załatwienia.  Normalnie  dawała  sobie  świetnie  radę,  ale 
ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.

Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, że już ją 

poznał, czy nic nie mówić i czekać, aż Charles ją mu przedstawi?

- Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej 

z  pracy.  Chyba  powinieneś  poświęcić  swojej  damie  nieco  więcej 
czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię.

-  Dobrze  -  zgodził  się  Charles  -  i  dziękuję  za  dobre  chęci. 

Trzeba  dziewczynę  po  prostu  trochę  zmobilizować.  Zostało  do 
załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc.

-  Spokojna  głowa  -  odparł  Kane.  -  Wszystko  będzie 

załatwione.  Gdybyśmy  mieli  problemy  z  tematem  do  rozmowy, 
opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.

-  Jakiej  zaszarganej  reputacji?!  -wykrzyknął  z  oburzeniem 

Charles.

- Przecież żartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał już, że 

jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru.

-  Aha...  No,  dobrze.  Ale  pamiętaj,  żebyś  zachowywał  się 

przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których 
gustujesz.

- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie 

-  powiedział  cicho  Kane,  po  czym  natychmiast  tego  pożałował.  To 
przecież  już  przebrzmiała  historia.  Było,  minęło.  Spotykał  się  z 
Suzanne  Goforth,  zanim  Charles  w  ogóle  ją  poznał.  Potem,  przez 
jakiś  czas,  bywali  wszędzie  we  trójkę.  W  końcu  Suzanne  wybrała 
tego,  który  skończył  odpowiednie  studia  i  miał  zacząć  pracę  w 
renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka, 
który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.

Za  niecałe  dwa  tygodnie  przeprowadzi  się  do  domu  obok, 

myślała. Będzie dzieliła łoże z Charlesem, będzie co dzień siedziała 
naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, żeby 
to znieść?

background image

Czy  ona  w  ogóle  wiedziała,  co  to  jest  miłość?  Gdy  była 

dzieckiem, uczono ją, że należy kochać wszystkie boskie stworzenia 
-  zwierzęta,  rośliny,  skały.  Zawsze  miała  z  tym  problemy, 
szczególnie  kiedy  podrosła  i  zaczęła  dostrzegać  niektóre  boskie 
stworzenia  jakby  bardziej  wyraźnie.  Niektóre  z  tych  stworzeń 
również ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to, 
co widzą.

Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było żadnego 

gadania  o  miłości.  W  życiu  należało  przestrzegać  pewnych  zasad  i 
człowiek był bezpieczny.

Kiedy  weszła  w  samodzielne  życie,  była  zbyt  zajęta,  żeby 

zastanawiać się nad istotą miłości.

Oczywiście,  kochała  swoją  rodzinę.  Tego  była  zupełnie 

pewna. Nigdy jednak, nawet  sama przed sobą, nie  przyznawała się, 
że  interesuje  ją  inny  aspekt  tego  uczucia.  Owszem,  zdarzały  jej  się 
skrzętnie  ukrywane  chwile  słabości,  ale  zawsze  potem  wracała  na 
bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje 
wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas 
robić coś pożytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała 
udział w kwestowaniu na różne zbożne cele, wolny czas wypełniała 
pracą.

Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski 

wynalazek służył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie 
nosiła  wyzywających  sukienek  z  dekoltem  do  pasa  ani  spódnic 
kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta 
nawet nie wymawia.

Ponadto wiedziała, że jest naprawdę dobrą nauczycielką. No, 

może  od  pewnego  czasu  była  nieco  roztrzęsiona,  ale  za  to 
wyszorowała  wreszcie  podłogę  ganku.  I  pozbyła  się  wyrzutów 
sumienia.  Dziś  jeszcze  rozprawi  się  z  tą  wistarią...  Jeśli  znajdzie 
sekator. Ostatnio chyba  przycinała nim gałęzie, żeby nie właziły na 
sznur do bielizny, a potem położyła go...

Parę  minut  później,  wychodząc  przez  tylne  drzwi  na 

podwórze, mruczała:

-  Zaraz,  zaraz,  gdybym  była  sekatorem,  to  mogłabym  teraz 

być...

- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym
- Kurczakiem  -  podpowiedział  jej  Kane,  przytrzymując 

uchylone drzwi.

Po  chwili  zaskoczenia  Rory  wybuchnęła  śmiechem.  Śmiała 

się tak, że łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach.

background image

-  To  bardziej  interesujące  miejsce  niż  półka  w  garażu  -

powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje?

- Chyba nie.
- Szkoda - odparła z uśmiechem.
-  A  gdyby  istniał,  czy  spotkałabyś  się  tam  ze  mną  na 

potajemne...

- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W każdej chwili! -

Rory  była  zaskoczona,  że  pod  wpływem  jakiegoś  impulsu 
odpowiedziała mu w ten sposób. Przecież to w ogóle nie było do niej 
podobne.

-  Przyszedłem  zaoferować  ci  moją  pomoc  na  prośbę 

Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu może będzie 
miał trochę czasu.

- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu?
- Nie. Czy powinienem?
- Chyba nie... Być może źle by to zrozumiał - przyznała Rory.
-  Więc  co  teraz?  -  zapytał  Kane.  -  Ćwiczymy  weselne 

marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A może 
robimy śliczne małe paczuszki z ryżu i płatków róż?

Rory zrobiła przerażoną minę.
-  Czy  jest  to  konieczne?  Przecież  w  ten  sposób  można 

zanieczyścić środowisko!

-  Tym  się  nie  przejmuj.  Ryż  zjedzą  ptaki,  a  reszta  ulegnie 

biodegradacji.  Może  najwyżej  Charles  ukarze  cię  grzywną  za 
zaśmiecanie miejsc publicznych.

- Czy zawsze jesteś taki okropny?
-  Nie  zawsze.  Tylko  wtedy,  gdy  mam  do  czynienia  z  tak 

bezwzględnie  porządną  osobą.  -  Uśmiechnął  się  i  jego  nierówno 
wygięte  usta  zrobiły  się  jeszcze  bardziej  niesymetryczne.  Dla  Rory 
miało to jakiś niezwykły urok.

-  To  mi  wcale  tak  dobrze  nie  wychodzi.  Bycie  porządną, 

oczywiście. No... udawanie, że jestem taka porządna.
Tym  razem  Kane  roześmiał  się  głośno  i  Rory  nie  mogła  się  temu 
oprzeć.  Po  chwili  śmiała  się  razem  z  nim,  czując,  że  jest  lekka  jak 
piórko.

-  Dzisiaj  -  zaczęła,  kiedy  udało  jej  się  trochę  nad  sobą

zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć 
kogoś,  kto  zechciałby  wziąć  moje  rośliny  w  doniczkach.  Charles 
chyba za nimi nie przepada.

Kane popatrzył  ponad jej  ramieniem na  parapet  kuchennego 

okna,  gdzie  stały  jakieś  mizerne  warzywa,  wyrastające  na  długich 

background image

łodygach ze słoików po dżemie.

- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę 

przyznać, że kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna 
zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności.

- Charles mówi, że przyciąga termity.
- Charles jest filistrem.
- Och, nie. On jest  prezbiterianinem. Przedtem  był baptystą, 

ale się przechrzcił - powiedziała Rory z poważnym wyrazem twarzy, 
ale  po  chwili  nie  wytrzymała  i  wybuchnęła  śmiechem.  Boże,  już 
chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi.

Kane  znalazł  sekator,  wiszący  między  pękami  starych, 

zakurzonych ziół.

Zanim  nadeszło  południe,  z  pnących  zarośli  przy  ganku 

niewiele już  zostało.  Usta Rory wyginały się boleśnie  przy każdym 
cięciu sekatora. Pod koniec była już bliska łez.

Kane  patrzył  z  zachwytem  i  rozczuleniem  na  jej  piegowatą 

twarz,  podrapane  ręce,  włosy  w  strąkach  i  zasmuconą  minę.  Może 
Charlesowi  to  by  się  mniej  podobało,  ale  Charles  jest  ignorantem. 
Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak 
samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, żeby którakolwiek z 
kobiet podobała mu się bardziej niż Rory.

-  W  jaki  sposób  się  poznaliście?  -  zapytał,  wlewając  do 

szklanek  płyn,  który  wyglądał  jak  różowa  lemoniada,  może  tylko 
niezupełnie świeża.

- To przez ten dom. Wynajęłam go za pośrednictwem agencji. 

Charles  przyszedł  tu  pierwszego  dnia,  kiedy  się  wprowadziłam, 
przedstawił  się  i  wręczył  mi  cały  zestaw  instrukcji  na  temat 
segregowania śmieci, korzystania z wszelkich urządzeń i tak dalej,

- No tak, Charlie jest do tego zdolny - przyznał Kane, sącząc 

dziwnie smakujący napój.

- Tak, on jest bardzo... skrupulatny - powiedziała Rory, jakby 

próbując bronić narzeczonego.

- Jestem dokładnie tego samego zdania - oznajmił Kane. - Co 

to jest? - zapytał odstawiając pustą szklankę.

-  Ziołowa herbata.  Mój  ojciec  to  robi.  Kane  zostawił  to  bez 

komentarza.

- Czym powinnaś się teraz zająć? - zapytał.
Rory spojrzała na zegarek. Była dwunasta trzydzieści siedem. 

Mniej więcej dwanaście godzin temu po raz pierwszy ujrzała Kane'a 
Smitha.  Wydawało  jej  się,  że  zna  go  od  dwunastu  lat.  Albo  że 
przeżyła z nim już więcej niż jedno życie.

background image

- Myślę, że kąpielą - odparła.
Kane  gwałtownie  uniósł  brwi.  Rory  uśmiechnęła  się  i 

machnęła ręką.

-  W  tym  już  nie  potrzebuję  twojej  pomocy.  Charles  może 

przyjść na lunch, powinnam się umyć i przebrać w coś stosownego. -
Mógłbyś zostać... - dodała z nadzieją.

- Dziękuję, ale chyba pojeżdżę trochę po okolicy i odwiedzę 

niektóre  miejsca.  Pewnie  też  pojadę  do  Winston  i  rozejrzę  się  za 
prezentem ślubnym.

- Przecież nie musisz... to znaczy, nie oczekujemy od ciebie... 

Och, przepraszam, rób jak uważasz, Kane. Charles mówił, że mamy 
dość  porcelany  i  mnóstwo  rodzinnych  sreber  Banksów.  Całe  tony. 
Nie mam pojęcia, czego moglibyśmy potrzebować, naprawdę.

Kane obserwował,  jak  zagryzła  dolną  wargę.  Sporo  osób  na 

tym świecie oddałoby wiele za takie zęby.

Pół  godziny później  jechał  autostradą na południe, myśląc o 

statuetce  paryskiej  Wenus  z  lampą  w  dłoni  i  zegarem  w  brzuchu. 
Miał  przeczucie,  że  Rory  przyjęłaby  taki  prezent  z  radością,  ale 
Charles...  Charles  byłby  zakłopotany  i  zły,  i  pewnie  czułby  się  w 
obowiązku  przeprosić  pannę  młodą  za  fatalny  gust  swego 
przyjaciela.
Nie,  nie  warto  ryzykować...  Może  więc  bielizna  pościelowa?  Coś 
niesłychanie wytwornego, z monogramami. Białe na białym.

Aż  zaklął  pod  nosem,  wyobraziwszy  sobie  na  takim 

prześcieradle nagie, pokryte piegami ciało Rory, tuż obok Charlesa w 
zapiętej pod samą szyję wykrochmalonej piżamie.

Celowo  starał  się  o  tym  nie  myśleć.  Następna  książka  była 

już  zaczęta.  Zrobił  już  wstępny  szkic  fabuły,  po  czym  wyjechał  do 
Key  West.  Rozwinięcie nie  bardzo  mu  wychodziło  i  miał  nadzieję, 
że zmiana otoczenia wpłynie na jego inwencję.

Trzy  dni  pławienia  się  w  słońcu  i  morskim  powietrzu, 

efektowny podbój rudej ślicznotki i picie na umór po tym, jak kupił 
jej bilet na samolot i prezent na pożegnanie.

Robił to już tyle razy. Rozglądał się za atrakcyjną, rudowłosą 

dziewczyną, uwodził ją, zdobywał i miał nadzieję żyć z nią długo i 
szczęśliwie, bez budzenia się w pustym łóżku, bez patrzenia w sufit z 
niemym  pytaniem,  czemu  jego  ukoronowane  sukcesami  życie  jest 
takie puste.

Czuł,  że  robi  się  już  za  stary  na  powtarzanie  tego  w 

nieskończoność.  Zresztą  i  tak  czuł  się  zawiedziony.  Żadna  z  tych 
kobiet, tak nieraz atrakcyjnych i inteligentnych, nie dawała mu tego, 

background image

czego szukał. Inny system wartości, inne cele w życiu powodowały, 
że  nie  mógł  z  nimi  nawet  zwyczajnie  rozmawiać.  Śmiały  się  w 
niewłaściwych  momentach,  z  niewłaściwych  rzeczy  albo,  co  było 
jeszcze  gorsze,  nie  śmiały  się  wcale.  Marudziły,  kiedy  chciał  mieć 
trochę spokoju, chciały iść na tańce, kiedy on był akurat w nastroju 
do rozmowy, a kiedy wreszcie miały ochotę rozmawiać, to wyłącznie 
na swój temat.

Nic  dziwnego,  że  nie  mógł  pracować  nad  książką.  Przede 

wszystkim  nie  mógł  uporać  się  ze  swoim  życiem.  Na  dodatek  nie 
miał pojęcia, dlaczego wciąż popełniał błędy. Szukał rozwiązania na 
ślepo i jego przyjazd tutaj był pewnie jedną z takich prób.

Zacisnął  aż  do  bólu  dłonie  na  kierownicy  i  zmrużył  oczy, 

oślepione  blaskiem  słońca.  Ach,  Charlie,  pomyślał,  ty  parszywy 
szczęściarzu, nawet nie wiesz, jaki wygrałeś los na loterii!

Rory była dziś wieczór zaproszona na kolację z Charlesem i 

Kane'em,  do  dużego  domu.  Wkładając  przed  lustrem  małe  perłowe 
klipsy, uświadomiła sobie, że powinna przestać nazywać posiadłość 
Charlesa dużym domem. Ta nazwa kojarzyła jej się z więzieniem.
Dom  rzeczywiście był  duży  i  kwadratowy.  Przypominał  jej  w  jakiś 
mało  przyjemny  sposób  matkę  Charlesa.  Spotkała  Madeline  Banks 
tego  roku,  kiedy  się  tu  wprowadziła.  Widziały  się  tylko  przelotnie. 
Żyła  wówczas  jeszcze  Suzanne,  której  Rory  nigdy  naprawdę  nie 
znała.  Pierwsza  żona  Charlesa  nie  wchodziła  w  bliższe  stosunki  z 
sąsiadami.  Przesypiała  większą  część  przedpołudnia,  a  po  południu 
wychodziła. Czasami, gdy okna były otwarte, Rory z zakłopotaniem 
słuchała, jak pani Banks z kimś się kłóciła - z Charlesem albo z panią 
Mountjoy. Suzanne miała bardzo donośny głos. Ktoś mało życzliwy 
mógłby go nawet nazwać piskliwym.

Rory raczej nie tęskniła do ponownego spotkania z Madeline 

Banks.  Jeszcze  mniej  podobała  jej  się  perspektywa  spotkania  obu 
rodzin - Banksów i Hub-bardów.

Istniał  wprawdzie  cień  szansy,  że  jej  rodzina  nie  przyjedzie 

albo  że  pani  Banks  będzie  zajęta  sprawami  swej  córki,  aktualnie 
rozwodzącej się po raz drugi.

Rory  westchnęła  i  przygładziła  włosy.  Uczesała  się  tak,  jak 

lubił Charles, w gładko zwinięty wałek nad karkiem. Przypudrowała 
lekko  twarz,  jeśli  to  w  ogóle  mogło  ukryć  piegi,  i  końcem  małego 
palca nałożyła na wargi odrobinę koralowej szminki. Potem jeszcze 
poprawiła  koronkowy  kołnierzyk  białej  bluzki  i  włożyła  żakiet  od 
kostiumu - jej kostiumu na specjalne okazje, uszytego z szarego lnu.

background image

Dania przygotowane przez panią Mountjoy były na typowym 

dla  niej  poziomie.  Charles  widocznie  już  się  do  nich  przyzwyczaił. 
Zupa  krem  o  smaku  rozgotowanego  papieru,  przypalone  kurczę, 
rozmamłane szparagi i wodnisty sos jabłkowy.

Charles  siedział  na  jednym  końcu  masywnego  owalnego 

stołu,  naprzeciw  Rory.  Kane  miał  miejsce  z  boku,  pomiędzy  nimi. 
Rory  wzięła  sobie  bułkę  i  podsunęła  koszyk  najpierw  Kane'owi,  a 
potem Charlesowi, który właśnie opowiadał ze szczegółami o swym 
ostatnim  kontrakcie.  Stłumiła  ziewnięcie.  Spojrzała  na  Kane'a  i 
zobaczyła w jego oczach - co? Współczucie?

Wyprostowała się i uśmiechnęła z wysiłkiem. Charles gadał i 

gadał.

- Maryland - powiedział nagle Kane, wyłapując jedno słowo 

z  tego monologu.  -  Hej,  pamiętasz  tamten  weekend  na  Wschodnim 
Wybrzeżu, z tymi dwiema dziewczynami...

-  Hm,  tak...  myślę,  że  Aurora  nie  ma  ochoty  słuchać  o 

naszych  młodzieńczych  szaleństwach.  Jak  więc  mówiłem,  w  stanie 
Maryland można uzyskać...

Aurora  natomiast  była  innego  zdania.  Bardzo  chciałaby 

usłyszeć o tych młodzieńczych szaleństwach. Jakoś wydawało się jej 
to zupełnie niepodobne do Charlesa.

-  Czy  jeśli  człowiek  popełnia  jakieś  szaleństwo,  to  robi  to 

spontanicznie,  czy  z  powodu  jakichś  szczególnych  okoliczności? 
Wtedy chyba można by uznać, że jest w to wciągany? - zastanawiała 
się.  Nagle  zdała  sobie  sprawę,  że  mówi  to  na  głos  i  że  obaj 
mężczyźni patrzą na nią zaskoczeni.

-  Och,  przepraszam  -  zarumieniła  się.  -  Proszę  cię,  Charles, 

mów dalej. To takie interesujące.

Charles  oczywiście  podjął  temat  i  gadał  dalej.  Bez  końca. 

Kane ukrywał za serwetką drgające ze śmiechu usta.

O,  Boże,  przecież  ja  tego  nie  wytrzymam,  myślała  Rory. 

Przez  całe  życie  darzyła  przedstawicieli  klasy  średniej  ogromnym 
szacunkiem.  Wszystko,  o  czym  marzyła  w  życiu,  to  poślubić 
ubranego w garnitur biznesmena ze skórzaną teczką w ręku i mieć z 
nim kilkoro dzieci, urodzonych w przyzwoitym szpitalu.

Jej trzy młodsze siostry, Glorious Peace, Fauna Love i Misty 

Mora*,  robiły  wrażenie,  jakby  wcale  im  nie  przeszkadzało  życie w 
gromadzie  trzydziestu  siedmiu  osób,  oddychanie  powietrzem  aż 
gęstym od dymu - z ogniska czy z czego innego, tam, gdzie nie było 
żadnej dyscypliny, żadnych reguł i żadnego życia prywatnego. 

background image

*  Glorious  Peace  znaczy  po  angielsku  „Chwalebny  Pokój",  Fauna 
Love - „Miłość Fauny", Misty Moming - „Mglisty Poranek"

Rodzina oznaczała tam całą grupę, a nie mężczyznę, kobietę i 

ich  dzieci.  Nikt  nie  chodził  do  kościoła,  za  to  dorośli  mężczyźni 
spędzali całe godziny ubrani w pieluszki, siedząc ze skrzyżowanymi 
nogami  i  spoglądając  w  niebo.  Kobiety  śpiewały  i  tańczyły  wokół 
drzew, trzymając się za ręce.
Chwasty  służyły  do  jedzenia,  palenia  i  oddawania  im  boskiej  czci. 
Dzieciom  dawano  do  zabawy  szmatki  i  paciorki  zamiast  lalek  i 
blaszanych  pistoletów,  żeby  nie  skazić  ich  wrażliwych  młodych 
umysłów ideą wojny czy fałszywymi obrazami ludzkiej istoty.

Rory kochała swoich rodziców, choć czasami miała ich dość. 

Kochała swoje siostry; widziała na własne oczy, jak przychodziły na 
świat.  Dla  niej  poród  był naprawdę  okropnym  widowiskiem. 
Oglądała  go  po  raz  pierwszy  jako  trzyletnie  dziecko  i  była 
śmiertelnie  przerażona  tym,  co  widziała  i  słyszała,  mimo  że  inni 
członkowie  komuny  grali  i  śpiewali,  a  jej  matka,  pomiędzy 
sapaniem,  chrząkaniem  i  jęczeniem,  recytowała  strofy  napisane 
specjalnie dla jej dziecka.

Rory  wolałaby  oglądać  filmy  rysunkowe,  choć  każdy  z 

członków  grupy  prędzej  by  się  zabił,  niż  kupił  sobie  telewizor. 
Wolałaby chodzić do zwyczajnej szkoły i do szkółki niedzielnej, i na 
parady z okazji Święta Niepodległości, ubrana w zwyczajne sukienki 
albo  dżinsy,  zamiast  uczestniczyć  w  zbiorowych  medytacjach  albo 
marszach  protestacyjnych  w  ufarbowanych  w  „sznurkowe"  wzorki 
podkoszulkach ojca.

Miała  jedenaście  lat,  kiedy  Hubbardowie  opuścili  komunę, 

która i tak wtedy skurczyła się już do dwudziestu paru osób. Młodsze 
dzieci  zostały  z  nimi,  a  Rory,  zapisana  wreszcie  do  prawdziwej 
szkoły,  zamieszkała  u  babci  w  Kentucky.  Po  jakimś  czasie 
Hubbardowie  osiedlili  się  w  Wirginii;  uprawa  ziół,  którymi  od 
dawna interesował się Bili, zaczęła niespodziewanie przynosić zyski. 
Przy  całym  swoim  ezoterycznym  idealizmie  zostali,  co  tu  kryć, 
kapitalistami.

-  Może  jeszcze  trochę  kawy,  Auroro?  -  usłyszała  tuż  obok 

siebie.  Zamrugała  powiekami,  jakby  budząc  się  ze  snu,  i  dotknęła 
widelcem kawałka wyschniętego ciasta, który podała jej gospodyni.

- Poproszę - odpowiedziała.
Po chwili Kane zaczął wypytywać Charlesa o jego rodzinę i 

Rory  znów  pogrążyła  się  w  rozmyślaniach.  Czy  to  jej  wina,  że 
ostatnio  wciąż  myśli  o  tym  obcym  mężczyźnie?  Zresztą  nie  to 

background image

niepokoiło  ją  najbardziej.  Ostatniej  nocy  śniło  jej  się  coś,  o  czym 
nawet dotąd nie umiała śnić! Obudziła się spocona, drżąca na całym 
ciele  ze  wstydu,  z  sercem  tłukącym  się  w  piersi  jak  szalone. 
Spojrzała  teraz  z  ukosa  na  narzeczonego,  jakby  chciała  zrzucić  na 
niego  winę.  Zakochane  kobiety  mają  prawo  marzyć  i  śnić.  Charles 
był wystarczająco przystojny, żeby sprowokować takie sny.

Mężczyzną z jej snu nie był jednak Charles.
Pan  domu  wstał  i  zaprosił  swych  gości  do  salonu.  Pani 

Mountjoy zaczęła sprzątać ze stołu.

-  Za  pięć  minut  zaczyna  się  „Tydzień  na  Wall  Street"  -

zakomunikował.  Rory  próbowała  ukryć  rozczarowanie.  Miała
nadzieję,  że  posiedzą  sobie  we  dwoje,  może  nawet  trochę  się 
poprzytulają. Przecież  jakoś powinien przygotować ją do tego, co... 
co stanie się już niedługo.

-  Myślę,  że  raczej  wyjdę  na  werandę  i  posiedzę  tam  przez 

jakiś czas - powiedział Kane.

Rory z  żalem  odprowadziła  go wzrokiem.  Lubiła sposób,  w 

jaki  się  poruszał  -  jak  pełna  wewnętrznej  mocy,  dobrze 
skonstruowana  maszyna.  Popatrzyła  jeszcze  na  zamykające  się  za 
nim  drzwi  i  z  rezygnacją  zajęła  miejsce  obok  Charlesa  na  krytej 
adamaszkiem kanapie.

Punktualnie  o  dziewiątej  Charles  wyłączył  telewizor  i 

odwrócił  się  do  niej.  Rory  westchnęła  głęboko  i  spojrzała  na  jego 
usta. To były naprawdę ładne usta.

-  Czy już  ci  mówiłem,  że  w  przyszłym  tygodniu  przyjeżdża 

moja  matka?  Przywiezie  pewnie  ze  sobą  moją  siostrę.  Nie  znasz 
jeszcze  Ewy,  ale  myślę,  że  przypadniecie  sobie  do  gustu.  Siostra 
może ci pomóc w ostatnich zakupach.

-  To  wspaniale  -  odparła  czując,  jak  zimny  pot  pokrywa  jej 

czoło.

- Obawiam się, kochanie, że będę zajęty bardziej niż zwykle 

aż do ostatniego dnia przed ślubem - uśmiechnął się, kładąc rękę na 
jej dłoni. Mobilizując całą swą odwagę, odwzajemniła ten uśmiech.

- Za to - kontynuował Charles - będę mógł  wyjechać potem 

na parę dni. Zarezerwowałem już hotel w Cincinnati. Będziemy mieli 
cały apartament tylko dla siebie. - Uśmiechał się dalej promiennie, a 
Rory starała się  wyglądać na zachwyconą. Cincinnati  nie jest może 
najbardziej  wymarzonym  miejscem  na  podróż  poślubną,  ale  miało 
się  tam  odbywać  spotkanie  agentów  ubezpieczeniowych  tej  samej 
specjalności  i  Charles  uznał,  że  byłoby  pożytecznie  wziąć  w  nim 
udział.

background image

-  Rozumiem,  Charles.  Ja  przecież  również  jestem  zajęta. 

Przygotowuję się do przeprowadzki i muszę też pomyśleć o nowym 
roku szkolnym. Dziś wieczór powinnam ufarbować wosk dla dzieci. 
Zostawiłam go na kuchence...

- Zostawiłaś coś na kuchence? - Charles zmarszczył brwi.
-  Na  bardzo  małym  ogniu.  W  wielkim  garnku.  Nie  ma 

żadnego zagrożenia...

-  Zagrożenie  jest  zawsze,  Auroro  -  odparł  Charles 

niecierpliwie.

-  Co  wam  grozi?  -  zapytał  Kane,  śmiesznie  rozciągając 

sylaby. Od kilku minut był już w pokoju.

- Zaraz wracam, Kane. Aurora zostawiła włączoną kuchenkę. 

- Złapał ją za rękę i niemal wywlókł z pokoju. Rory rzuciła Kane'owi 
przez ramię zakłopotane i pełne rozpaczy spojrzenie.

Niech  to  wszyscy  diabli,  pomyślał  Kane.  Dlaczego  to  tak 

wygląda?  Charlie  traktuje  ją  jak  biurowy  mebel poza  tymi 
momentami, kiedy dla odmiany karci ją jak niegrzeczne dziecko.

A co ona w nim widzi, do jasnej...? Czyżby aż tak pociągało 

ją  jego  konto  w  banku?  Trzeba  by  uświadomić  biedaczkę,  że 
wszystkie  pieniądze  Charlesa  umieszczone  są  w  gwarantowanych, 
długoterminowych lokatach i obligacjach, i tyle będzie miała z nich 
pożytku, ile wody z wyschniętej studni.

Ale  przecież  jej  nie  chodziło  o  pieniądze!  To  Kane  czuł  i 

wiedział,  choć  dotąd  nie  było  o  tym  mowy.  Wiedział  również,  że 
Charlie  zniszczy  w  Aurorze  Hubbard  wszystko  to,  co  było  w  niej 
delikatne, czułe, ciepłe i spontaniczne.

Bóg  jeden  wie,  co  z  kolei  ona  zrobi  z  biednym  Charlesem. 

Wyciśnie  go  w  łóżku  jak  cytrynę?  Pod  tym  jej  szczególnym 
poczuciem  humoru,  pod  tym  przejmowaniem  się  całym  światem 
kryła  się  zmysłowość,  która  tylko  czekała  na  pierwszą  iskrę.  Czy 
Charlie  potrafi  ją  rozniecić?  Kane  coraz  mocniej  utwierdzał  się  w 
przekonaniu, że  to  się jeszcze  nie stało, i  myśl o tym sprawiała mu 
jakąś niezmierną ulgę.

-  Niech  mnie  piekło  pochłonie  - mruknął  do  siebie  z 

niesmakiem. - Jeśli tak dalej będzie, zacznę pewnie pisać romanse.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Charles  próbował  poradzić  sobie  z  jakimś  nieufnym 

inspektorem, który dziesięć razy oglądał ten sam dom. W tym czasie 
Kane robił, co mógł, by choć trochę pomóc jego przyszłej małżonce.

- Wiesz,  najpierw znajdźmy te twoje  listy i  załatwmy to,  co 

już zaczęłaś. Do godziny zero mamy jeszcze jedenaście dni.

Rory  osunęła  się  na  kuchenne  krzesło  i  przygładziła  włosy 

ubrudzonymi zieloną farbą palcami.

-  Nawet  mi  o  tym  nie  mów  - jęknęła.  Kane  uznał  to  za  co 

najmniej  dziwną  reakcję  u  kobiety,  która  ma  wyjść  za  mąż  za 
wybranego  przez  siebie  mężczyznę.  -  Zgubiłam  gdzieś  te  moje 
notatki. Normalnie nigdy niczego nie gubię...

- Nie martw się, masz do pomocy prawdziwego fachowca od 

odnajdywania  zagubionych  notatek.  Moje  książki  pisałem  nieraz 
częściowo  na  papierowych  serwetkach  i  starych  kopertach.  Jakoś 
dały się poskładać.

Rory  uśmiechnęła  się  słabo.  Miała  za  sobą  kolejną  nie 

przespaną noc.

- Rzeczywiście, przecież ty jesteś pisarzem, prawda? Charles 

mówił, że nawet ci coś wydali.

Słowa  te,  świadczące  o  tym,  jak  bardzo  Rory  ceni  go  jako 

pisarza, Kane przyjął bez słowa skargi.

-  Dziękuję  za  uznanie  -  odparł.  -  Jeśli  powiesz  mi,  gdzie 

powinienem szukać, przyniosę ci w zębach te twoje notatki.

Rory zamknęła oczy w skupieniu. Po chwili zaczęła:
- Spróbuj pod katalogami na dolnej półce. Jeśli nie, to może 

pod  telefonem...  O,  mógłbyś  też  zobaczyć,  czy  nie  ma  ich  na 
podnóżku w łazience.

-  Zgadza  się.  Sam  też  bym  tam  szukał.  Słuchaj,  może  ci 

pomóc wyczyścić to, co masz na rękach? Co to w ogóle jest?

- Wosk. Do modelowania. Moje dzieci...
- Rozumiem - stwierdził poważnym tonem. - Wymyśliliście z 

Charlesem nową metodę prokreacji?

-  To  dla  moich  dzieci  w  szkole!  Dla  moich  uczniów! 

Będziemy go używać na lekcjach biologii.

- Aaa... ptaszki i pszczółki?

Rory rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale w, końcu uśmiechnęła się.

- Nie, pszczółki  i kwiatki. Ptaszkami zajmujemy się dopiero 

w trzeciej klasie.

background image

Kane  ruszył  na  poszukiwanie  zaginionych  notatek,  a  Rory 

próbowała  usunąć  plamy  wosku  ze  stalowego  rondla.  Potem 
popatrzyła  na  swoje  zielone  paznokcie.  Mycie  wcale  im  nie 
pomogło. Charles ma zawsze takie nieskazitelnie czyste i porządnie 
utrzymane paznokcie, pomyślała z poczuciem winy.

-  A  pies  to  drapał!  - mruknęła  pod  nosem.  -  Charles  ze 

swoimi  wymanikiurowanymi  paznokciami  i  wszystkim  innym  jest 
tak podniecający jak kaszka na mleku.

- Co mówiłaś? - zawołał Kane z drugiego pokoju.
-  Nic!  -  odkrzyknęła,  przerażona  tym,  że  myśli  tak  coraz 

częściej.

- Kilka kartek już znalazłem - obwieścił Kane - ale obawiam 

się, że to nie wszystko. - Miał w ręku jakieś kawałki papieru, taśmy 
rachunków ze sklepu i stare koperty.

-  Przyjrzyjmy  się  temu  -  zaproponował  i  z  podejrzanie 

poważną miną przeczytał: - Mrówki i pomyje ze zlewu.

- Och - zaczęła Rory. Jej babcia mówiła kiedyś, że pomyje są 

bardzo  dobre  na  mrówki.  Owszem,  spróbowała,  ale  widocznie  to 
musiałyby  być  babcine  pomyje  z  szarym  mydłem.  Jak  na  razie, 
mrówki wręcz przepadały za jej płynem do mycia naczyń. - Zostaw 
to - powiedziała. - Albo pozwól, że sama przeczytam.

Przebiegła wzrokiem kilka kartek z wierzchu, mrucząc:
- To zrobione... to też... A niech to, już za późno. A to... być 

może  -  skomentowała  kolejną  notatkę.  Wzięła  następną,  po  czym 
szybko zmięła ją i wrzuciła do kosza. Kane oddałby wszystko, żeby 
wiedzieć,  co  na  niej  zapisała.  Twarz  Rory  płonęła  rumieńcem.  To 
mogło  być  to,  co  sam  przypadkiem  przeczytał:  „Zadzwonić  do 
ginekologa. Termin".

Jakieś problemy z antykoncepcją, zastanawiał się. Pewnie już 

o tym rozmawiali zawczasu. Chyba że...

-  Kochanie,  chyba  nie  jesteś  w  ciąży?  Może  dlatego  jesteś 

taka przygnębiona?

Jej  twarz  nagle zbladła,  piegi ukazały się  jeszcze  wyraźniej. 

Oczy miała rozszerzone, wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

-  Rory?  Co  się  stało,  moja  malutka?  Przecież  możesz  mi 

powiedzieć.  Po  to  tu  jestem.  Przyszły  drużba  powinien  poradzić 
sobie ze wszystkim.

To był ten jedyny problem, którego nie potrafiłby rozwiązać, 

ale  przecież  nie  mogła  mu  tego  powiedzieć.  Istniała  tylko  jedna 
metoda, ale ona za długo zwlekała z jej zastosowaniem. Mniej więcej 
o dziesięć lat za długo.

background image

- Wiesz - powiedziała słabym głosem - spróbuję wyszorować 

ręce, a potem zaparzę herbatę i wypijemy ją na werandzie.

Kane  patrzył  na  jej  bladą  twarz,  przymglone  bursztynowe 

oczy  i  wygięte  w  podkówkę  usta.  Ani  nie  potwierdziła,  ani  nie 
zaprzeczyła, że spodziewa się dziecka. Nic. Nawet nie zareagowała, 
mówiąc choćby: „Jak śmiesz!"

Miał  ochotę  wziąć  ją  w  ramiona  i  trzymać  w  objęciach, 

dopóki  uśmiech  nie  rozjaśniłby  jej  zamglonych  oczu  i  dopóki  nie 
obudziłby w nich błysku namiętności.

- Daj mi te notatki - powiedział wreszcie szorstko.
- Spojrzał na pierwszą z brzegu i zmarszczył brwi.
- Suknia ślubna? Naprawdę jeszcze o niej nie pomyślałaś?
- To nie o to  chodzi.  Problem polega na tym, że  dopóki  nie 

wiemy,  gdzie  będziemy  brali  ślub,  nie  mogę  zdecydować,  jaka  ma 
być  ta  suknia.  Charles  mówi,  że  jego  matka  wybierze  miejsce 
najbardziej stosowne.

Oczywiście,  pomyślał  Kane.  Dobrze  znał  Madeline  Banks. 

Był  jednak  zdania,  że  zwlekanie  z  taką  decyzją  do  ostatniej  chwili 
mogłoby nadwerężyć nawet nerwy kaskadera.

- No dobrze, a jaki jest pogląd panny Aurory? Jeśli mogłaby 

wybierać, to co by wybrała?

- Wiesz,  Kane, mam nieraz  takie dni,  że  nie  wiem,  co mam 

robić ze szczoteczką do zębów, a co dopiero decydować, gdzie mam 
brać  ślub.  Ubiegłego  wieczoru  skończył  mi  się  jagodowy  syrop  i 
płakałam z tego powodu przez dwadzieścia minut. Przecież ja nawet 
nie  lubię  jagodowego  syropu!  To  w  ogóle  nie  jestem  ja!  -
Westchnęła. -  Dlaczego  Charles nie umówi  się  gdzieś  z  księdzem  i 
nie  powie  mi  po  prostu,  kiedy  i  dokąd  mam  pójść?  Czy  to  aż  taki 
problem?

-  Posłuchaj,  kochanie.  To  zazwyczaj  jest  bardzo  ważna 

chwila  w  życiu  kobiety.  Przecież  wychodzisz  za  mąż  po  raz 
pierwszy.

Rory  skinęła  posępnie  głową.  Głośno  przełknęła  resztkę 

ziołowej herbaty i poruszyła bujaną kanapą, na której siedzieli. Przez 
jakiś czas kołysali się w milczeniu.

Kane odwrócił się w jej stronę i czekał, rejestrując wzrokiem 

zarys  jej  podbródka  i  wojowniczy  błysk  w  dużych,  ocienionych 
długimi rzęsami oczach. Widać było, że podjęła jakąś decyzję.

- W porządku! Dzisiaj kupię tę parszywą suknię!
-  I bardzo  dobrze! - zawołał  Kane. - Trzeba wreszcie  rzucić 

losowi  rękawicę  w  twarz.  Załatwisz  to  sama  czy  potrzebujesz 

background image

moralnego wsparcia?

Popatrzyła  na  niego.  Kane  poczuł  w  tej  chwili,  że  jest  aż 

nadto  świadomy  jedwabistej  gładkości  jej  skóry.  Twarz  Rory
wyglądała  jak  malarskie  studium  różnych  odcieni  tego  samego 
koloru:  oczy  jak  topazy,  bursztynowe  piegi  i  włosy  we  wszystkich 
barwach złota i jasnego brązu. Pachniała tak cudownie i zmysłowo, 
że gdyby miał teraz choć trochę zdrowego rozsądku, uciekłby z tego 
miasta,  zanim  stanie  się  coś,  czego  będzie  żałował.  Charlie  nie  był 
już  dla  niego  bliskim  człowiekiem,  zabrał  mu  Suzanne,  ale  to 
niczego  nie  usprawiedliwiało.  Po  prostu  są  rzeczy,  których  się  nie 
robi,  jeśli  człowiek  chce  potem,  patrząc  w  lustro,  móc  spojrzeć  w 
oczy samemu sobie.

Rory westchnęła.
- Powinnam zrobić to sama, ale prawdopodobnie poszłabym 

do  kina  zamiast  do  sklepu.  Potem  pewnie  zjadłabym  pół  kilo 
słodyczy, żeby odreagować poczucie winy. Nie wiem, co się ze mną 
dzieje ostatnio, ale taka jestem... Nie jestem sobą!

- Czy to miało znaczyć, że mam ci towarzyszyć, czy nie?
Rory przylgnęła do jego ramienia.
- Tak! Proszę cię, chodź ze mną... chociaż pewnie jesteś dziś 

zajęty.

Zakupy  z  Kane'em  były  czymś  jedynym  w  swoim  rodzaju. 

Ten człowiek miał swoje sposoby. Najpierw jakoś nakłonił ją, żeby 
wybrała  rodzaj  sukni.  Jaką  byś  chciała,  pytał,  białą,  jedwabną  z 
długim trenem? A może długą, różową, z koronkowymi falbankami? 
Albo tę krótką, z czerwonego aksamitu?

-  Aksamitną,  w  środku  lata?  -  skrzywiła  się.  -  Zresztą  nie 

mogę nosić takich krótkich sukienek, mam wystające kolana.

-  Próbuję  tylko  uściślić  zakres  poszukiwań  -  odparł.  -  Więc 

może coś normalnej długości, w tonacji miodu?

- Masz na myśli brązową?
- Czy ja powiedziałem: brązową?
- No, miodowobrązową.
-  To  miał  być  miód  akacjowy,  a  nie  gryczany  -  wyjaśnił  i 

Rory zaczęła się śmiać.

Och, naprawdę, pomyślała, zakupy mogą być całkiem dobrą 

zabawą, jeśli  się je robi we właściwym towarzystwie.  Dlaczego nie 
wiedziała  o  tym  wcześniej?  Ba!  Po  prostu  nie  znała  nikogo,  kto 
byłby taki jak Kane. Po chwili jakby zawstydziła się tej myśli.
Ostatecznie  zdecydowali  się  na  elegancki  kostium z  surowego 
jedwabiu w kolorze jasnej herbaty. Rory nawet nie mrugnęła okiem, 

background image

widząc  metkę  z  ceną.  W  końcu  nie  co  dzień  kobieta  wychodzi  za 
mąż. Raz w życiu mogła pozwolić sobie na szaleństwo.

Zostały  jeszcze  buty.  Kane  sam  usiadł  naprzeciw  stołka  do 

przymierzania  obuwia  i  nakładał  na  jej  prawą  stopę  jeden  but  po 
drugim.  Sprzedawca  uwijał  się  wśród  półek.  Kane  nalegał,  żeby 
kupiła pantofelki obszyte cekinami i koronką, lecz Rory stwierdziła, 
że są zupełnie niepraktyczne, a ona nigdy w życiu nie nabyła niczego 
niepraktycznego.  W  końcu  wybrali  jedwabne  czółenka  w  kolorze 
kawy  z  mlekiem,  świetnie  pasujące  do  kostiumu.  Rory była  ledwie 
żywa  ze  śmiechu.  Gdy  Kane  dotykał  jej  stóp,  dziwne  łaskotanie  w 
podeszwach przenikało ją coraz wyżej i wyżej.

-  Powinnam  chyba  zadzwonić  do  Charlesa  -  powiedziała 

jednym  tchem,  gdy  mijali  rząd  automatów  telefonicznych.  Kane 
udawał, że ugina się pod ciężarem paczki z kostiumem, dwóch pudeł 
z butami oraz pudła na kapelusze, w którym znajdował się ozdobiony 
woalką  stroik  z  pereł  i  beżowych,  aksamitnych  liści.  Uparł  się,  że 
kupi go jej w prezencie.
Rory wykręciła numer.

-  Agencja  Banksa,  słucham  -  usłyszała  w  słuchawce  głos 

sekretarki.

- Przepraszam, pani Spainhour, czy Charles jest nadal zajęty? 

Mówi  Aurora  Hubbard...  Narzeczona  Charlesa.  -  Na  miłość  boską, 
jeśli jego sekretarka dotąd nie wie, kim jest Aurora Hubbard, to już 
chyba nigdy nie będzie tego wiedziała. Zresztą, co za różnica? I tak 
niedługo będzie Aurora Banks.

-  Pan  Banks  zostawił  dla  pani  wiadomość,  panno  Hubbard. 

Przyjechała jego matka i musiał pojechać do domu. Pani i pan Smith 
jesteście zaproszeni do nich na lunch.

Rory  wolno  odwiesiła  słuchawkę.  Cała  radość  dzisiejszego 

poranka szybko z niej wyparowała. Czuła, jakby ktoś nałożył jej na 
szyję ciężkie chomąto.

-  Musimy  wracać  do  domu  na  lunch  z  Charlesem  i  jego 

matką.

- Och - westchnął Kane.
Och, właśnie, myślała Rory dwadzieścia minut później, kiedy 

pędzili  na  północ  autostradą  numer  52.  Chciała  poprosić  Kane'a, 
żeby jechał okrężną drogą, ale bała się, że mógłby ją źle zrozumieć i 
pomyśleć,  że  wcale  jej  się  nie  spieszy  na  spotkanie  z  przyszłą 
teściową.

I chyba miałby rację.

background image

-  Dokąd  się  wybieracie?  -  zapytał,  z  przyjemnością 

prowadząc  samochód  po  dobrej,  równej  autostradzie.  Lubił  szybką 
jazdę.

- O co ci chodzi? - nie mogła zrozumieć Rory.
- Pytam o miodowy miesiąc.
- Miodowy miesiąc... Masz na myśli podróż poślubną?
Kane przyjrzał się jej uważnie.
-  To  przecież  część całej  imprezy.  Ślub.  Wesele.  Potem 

podróż poślubna. A więc pojedziecie nad wodospad Niagara? Chyba 
Charles nie zostawił ci jeszcze tego na głowie?

-  Och,  nie.  Bo,  widzisz,  w  Cincinnati  jest  zjazd  agentów 

ubezpieczeniowych  i  Charles  uważał...  Zarezerwował  dla  nas 
apartament na czterodniowy pobyt, z weekendem.

Charlie, ty durny bawole,  jak mogłeś tak postąpić, pomyślał 

Kane.

-  Czy  doprawdy  nie  ma  ciekawszych  miejsc?  -  zapytał.  -

Hawaje, Karaiby, Alaska, Dolina Śmierci...

Na ustach Rory pojawił się słaby uśmiech; na tak krótko, że 

Kane  ledwie  go  zauważył.  Coś  tu  jest  nie  w  porządku,  pomyślał. 
Całkiem nie w porządku. Czemu ona poddaje się temu wszystkiemu 
jak  bezwolna  owca?  I  czy  on  naprawdę  musi  w  to  ingerować, 
próbując naprawić coś, co nie powinno go obchodzić?

Wyprzedzając jadącą przed nimi półciężarówkę, zapytał:
- Co nam jeszcze zostało? Czy wiesz już, ile będziesz miała 

druhen i w co będą ubrane?

Rory jęknęła i otarła chusteczką mokre czoło.
- Charles ma siostrę - powiedział Kane, spoglądając na nią z 

obawą.  -  Ewa  była  kiedyś  całkiem  znośnym  stworzeniem,  choć 
niezbyt dobrzeją znałem. Dzieciak Smithów z sąsiedztwa nie był dla 
niej odpowiednim towarzystwem.

Odchrząknął,  spojrzał  przed  siebie  i  zjechał  na  pobocze. 

Próbował delikatnie rozgiąć lodowate palce Rory i ogrzać je swoimi 
dłońmi.

-  Kochanie,  popatrz  na  mnie.  Oddychaj,  na  miłość  boską, 

oddychaj. Nie tak, proszę cię, głębiej. Co się stało, myszko, przecież 
nie  masz  powodu,  żeby  aż  tak...  -  Wziął  ją  w  ramiona  i  delikatnie 
zaczął  masować  napięte  mięśnie  jej  karku.  -  Czy  ja  coś  głupiego 
powiedziałem?  Jeśli  tak,  to  zapomnij  o  tym.  Jeśli  obawiasz  się,  że 
Ewa zjawi się w ostatnim  momencie i zacznie się panoszyć, to olej 
to. To twój ślub i będzie tak, jak ty będziesz chciała. Naprawdę.

background image

- Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, prawda? - zapylała cichym, 

smutnym głosem.

Kane wsunął dłonie pod jej włosy i masował teraz tył głowy. 

Cóż  mógł  jej  na  to  odpowiedzieć?  Miała  przecież  rację.  Udany 
związek tych dwojga był równie mało prawdopodobny jak lodowiec 
na Saharze.

-  Czy  chcesz,  żebym  porozmawiał  o  tym  z  Charlesem? 

Oparła  się  na  jego  ramionach.  Kane  z  ulgą  stwierdził,  że  jej  twarz 
powoli odzyskuje normalny kolor.

- Charles nie może o tym decydować. On ich nawet nie zna -

wzdrygnęła się. Kane przestał już cokolwiek rozumieć.

- Kogo, Rory? Kogo Charles nie zna?
-  Moich  sióstr  -  wyszeptała.  -  Mojej  rodziny.  Kane,  on  ich 

znienawidzi, a oni będą się z niego śmiali. Ja tego nie wytrzymam!
Kane poczuł się dziwnie rozczarowany.

-  Domyślam  się,  że  masz  kilka  sióstr,  prawda?  I  nie  jesteś 

pewna, czy znajdą z Charlesem... hm, wspólny język, czy tak?

Skinęła głową bez słowa. Już miała to przed oczami.
Przyjadą  tym  swoim  straszliwym  mikrobusem,  z 

wymalowaną  tęczą  i  olbrzymim,  trawiastozielonym  napisem: 
„Boskie Zioła Hubbardów". Sunny będzie ubrana w jedną ze swoich 
unikalnych  kreacji,  a  Bili  -  Bóg  jeden  wie,  na  jakim  etapie  w 
dziedzinie  ubioru  jest  teraz  Bili.  Kiedy  była  ostatnio  w  domu,  jego 
ukochanym strojem „człowieka interesu" była brązowa, dwurzędowa 
marynarka  z  dzwoniastymi  spodniami  w  musztardowe  paski, 
zakupiona na pchlim targu. Całkiem możliwe, że tym razem pojawi 
się  we  fraku  i  białej  muszce.  Albo  w  todze  i  cylindrze.  Po  Billu 
można było spodziewać się wszystkiego.

- Czy twoje siostry będą na ślubie? Ile ich masz, jeśli można 

wiedzieć?

-  Trzy  -  odpowiedziała  Rory  głosem  pełnym  rezygnacji.  -

Fauna,  Misty  i  Peace.  Peace  jest  z  nich  najstarsza,  nieco  tylko 
młodsza ode mnie. Misty to jeszcze smarkula.

-  Może  być  dziewczynką  do  sypania  kwiatków  -

podpowiedział Kane. Ku jego zaskoczeniu Rory zaczęła się śmiać.

-  Och,  one  wszystkie  najlepiej  by  się  nadawały  na 

dziewczynki do sypania kwiatków. Szczególnie Sunny.

- Twoja matka? Skinęła głową.
- Powinnam była cię uprzedzić, że pochodzę z rodziny dzieci-

kwiatów,  która  żyje  jakby  w  innej  rzeczywistości.  No,  może  Peace 
stanowi wyjątek. Akurat rozwodzi się po raz drugi. Natomiast, jeśli 

background image

mam  być  szczera,  wcale  nie  jestem  pewna,  czy  Bili  i  Sunny  są  w 
ogóle  legalnym  małżeństwem.  Nigdy  nie  miałam  odwagi  ich 
zapytać, a babcia mówiła...

To  wszystko  Kane  mógł  sobie  doskonale  wyobrazić. 

Uciekinierzy  ze  złotego  wieku  idealizmu,  głoszący  całemu  światu 
pokój, harmonię i miłość.

-  Kochanie,  jeśli  to  jest  całe  twoje  zmartwienie,  przestań  o 

tym  myśleć.  Ja  i  Charles  też  przeżyliśmy  tamte  lata  i  jeszcze  je 
pamiętamy. Poradzimy sobie, obiecuję ci.

I  wtedy,  całkiem  świadomy  tego,  że  robi  być  może 

największy  błąd  w  swoim  życiu,  Kane  posunął  się  jeszcze  o  krok. 
Pocałował  ją.  To  miał  być  delikatny  pocałunek,  ot  tak,  żeby  ją 
pocieszyć, mówił sobie, wiedząc dokładnie, że okłamuje sam siebie.

Nie o pocieszanie tu chodziło. To, czego chciał naprawdę, to 

uwolnić  ją  od  Charlesa,  mieć  tylko  dla  siebie,  i  jeśli  ktoś  ma  takie 
życzenie,  może  go  nazwać  skończonym  draniem.  Proszę  bardzo.  I 
niech to wszystko diabli porwą.

Odrywając  usta  od  jej  drżących  miękkich  warg,  próbował 

oddychać  spokojnie.  Patrzył  na  Rory  przez  krótką,  oszałamiającą 
chwilę, po czym potrząsnął głową, jakby wracając do rzeczywistości.

- Pamiętaj, że nie powinnaś się tym przejmować. Poradzimy 

sobie - powiedział schrypniętym głosem.

Pewnie,  że  tak,  myślał.  Służył  już  w  wojsku  na  trzech 

kontynentach,  brał  udział  w  jednej  wojnie  i  w  jednej  inwazji. 
Wykaraskał  się  z  poważnej  katastrofy,  wynosząc  z  tego  tylko 
uszkodzony  kręgosłup.  Rozwiązał  też  jakoś  problem  swego 
małżeństwa, które zaczęło się rozpadać, zanim wysechł atrament na 
akcie ślubu.

Jechał  teraz  na  lunch  z  Maddie  Banks  i  jej  ukochanym 

synalkiem,  i  zastanawiał  się,  jak  przeżyje  to,  że  Charles  zdobędzie 
Rory dla siebie.

Jedyna rzecz, której teraz pragnął, to znaleźć się z nią w tym 

małym,  zaniedbanym  domku,  położyć  ją  na  najbliższym  łóżku  i 
zobaczyć na własne oczy, czy ma piegi na całym ciele.

A jeśli rzeczywiście tak było, chciał poczuć każdy z nich pod 

wargami, a potem powtórzyć cały ten rytuał jeszcze raz. I jeśli za to 
zostanie  zamieniony w  żabę,  niech  tak  będzie.  Mój  Boże,  kochanie 
się z nią na pewno byłoby tego warte.

Nie  było  tak  źle,  jak  Rory  sobie  wyobrażała.  Było  jeszcze 

gorzej.  Spoglądała  na  Kane'a,  jakby  szukała  u  niego  ratunku. 
Madeline  Banks  starała  się,  jak  mogła,  żeby  być  czarującą,  a  Kane 

background image

wiedział  z  długoletniego  doświadczenia,  że  wystarczy  tylko  trochę 
poczekać, aż zaczną padać pierwsze ofiary.

I rzeczywiście.
-  Och,  Kane,  jak  to  miło  widzieć  cię  tu  znowu  -  zaczęła.  -

Mam nadzieję, że twoja matka czuje się dobrze?

Rory  spojrzała  na  Kane'a  z  paniką  w  oczach.  Wiedziała,  że 

jego matka umarła całkiem niedawno po długiej i ciężkiej chorobie. 
Tej pierwszej nocy, kiedy szorowała werandę, rozmawiali ze sobą z 
niezwykłą otwartością.

Niepotrzebnie  się  obawiała.  Pani  Banks  nie  czekała  na 

odpowiedź.

-  Charles,  ten  dom  należało  odmalować  zeszłego  roku.  Ile 

razy  mam  ci  przypominać?  Miałeś  to  robić  dokładnie  co  sześć  lat. 
Twój ojciec i ja mieliśmy taką zasadę, i nigdy tego nie żałowaliśmy.

- Ależ mamo, ja...
-  Czy  przeglądałeś  instalację  elektryczną?  We  frontowym 

salonie zauważyłam przedłużacz.  Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby 
na coś takiego w domu, i...

- Ależ, mamo...
- W tych sprawach nie można pozwalać sobie na zaniedbania. 

Naszym  zadaniem  jest  dawać  właściwy  przykład.  Twój  ojciec 
zawsze mówił...

-  Ależ  mamo,  instalacja  elektryczna  w  tym  domu  została 

założona,  kiedy  jeszcze  nikomu  nawet  się  nie  śniło  o  telewizorach. 
Problem nie leży w tym jednym przedłuża...

-  Panno  Hubbard,  chyba  jeszcze  nie  miałam  przyjemności 

pani  poznać.  -  Przechyliła  głowę  na  bok,  żeby  jej  się  dokładniej 
przyjrzeć. Rory pomyślała, że ta kobieta z przyjemnością obejrzałaby 
ją pod mikroskopem.

- Zostałam pani przedstawiona niedługo po tym, kiedy...
-  Z  jakiej  rodziny  pani  pochodzi?  Nie  wydaje  mi  się,  abym 

znała jakichś Hubbardów.

Widząc  nieszczęśliwą  minę  Rory,  Kane  poczuł  narastającą 

wściekłość.  Do  diabła,  Charlie  nie  potrafi  nawet  stanąć  w  obronie 
kobiety,  która  ma  być  jego  żoną,  a  przecież  Madeline  potrafiłaby 
wystraszyć samego Drakulę.

- Rodzina panny Hubbard zamierza przyjechać tutaj na kilka 

dni przed ślubem - powiedział  widząc, że nikt inny nie kwapi się z 
odpowiedzią.

- Hmm... tak. Zatem można przypuszczać, że to już niedługo 

-  stwierdziła  pani  Banks.  -  Gdzie  proponujesz  ich  umieścić,  moja 

background image

droga?  -  Zanim  Rory  zdążyła  cokolwiek  odpowiedzieć,  ciągnęła 
dalej:  -  Wiem,  że  nie  masz  dość  miejsca  w  tym  ciasnym,  małym 
domku.  Błagałam  kiedyś  Eltona,  żeby  go  zburzył  i  powiększył 
trawnik,  ale  on  uważał,  że  mogłabym  go  kiedyś  potrzebować, 
rozumiesz, żeby mieszkać obok Charlesa. Nie wiem, jak on sobie to 
wyobrażał. Nie byłabym w stanie żyć w takiej ciasnocie...

- Mamo, mówiłem Aurorze, że jej rodzina mogłaby...
-  Cóż,  najbliższy  przyzwoity  hotel  jest  dopiero  w  Winston. 

To nie jest, oczywiście, najlepsze rozwiązanie, ale przypuszczam, że 
krewni pani  będą  tu  tylko  przez  jeden czy dwa  dni...  Ile  osób liczy 
pani  rodzina?  -  zapytała,  po  czym  nie  omieszkała  dodać:  -  Mam 
nadzieję,  że  nie  jest  liczna.  To  byłoby  straszne,  gdyby  ucierpiał  na 
tym mój trawnik. Jest i tak w okropnym stanie. No, trudno, musimy 
się z tym pogodzić. Róże też nie wyglądają najlepiej w tym roku.

-  Charles,  lilii  pewnie  nie  rozsadzałeś  od  lat.  Tyle  razy  mi 

obiecywałeś...

Kane patrzył uporczywie w jakiś punkt na ścianie. Rory też. 

Czuła,  że  pewnie przez  parę najbliższych  dni  będzie  jej dzwonić  w 
uszach.

Jeszcze  jedenaście  dni,  mówiła  sobie.  Jedenaście  dni  i  ten 

koszmar się skończy. Przy odrobinie szczęścia następna taka wizyta 
może ją czekać dopiero za rok.

- Może śmietanki, Auroro - zaproponowała Madeline.
- Och... tak, poproszę! - Rory, nagle wyrwana z zamyślenia, 

potrąciła  filiżankę  i  wylała  kawę  na  wytworny,  śnieżnobiały  obrus. 
Zamknęła  oczy  i  modliła  się  w  duchu  o  to,  żeby  jakimś 
czarodziejskim  sposobem  zniknąć  z  tego  miejsca  albo  stracić 
przytomność i przetrwać w tym stanie przez najbliższe dwa tygodnie.
Jeszcze lepiej przez trzy tygodnie, myślała. Albo nawet trzy lata!

-  Charles  -  powiedziała  cicho,  wstając  z  miejsca  -  czy  nie 

miałbyś nic przeciwko temu, gdybym...

-  Zdecydowaliśmy,  że  przyjęcie  odbędzie  się  w  klubie  -

ciągnęła  niezmordowanie  pani  Banks.  -  Ewa  przyjedzie  już  jutro, 
więc będzie mogła to zorganizować, aczkolwiek muszę powiedzieć, 
Auroro, że nie załatwiłaś tej sprawy w odpowiednim terminie. Będą 
musieli  się  postarać  jakoś  i  nas  pomieścić.  W  końcu  nazwisko 
Banksów coś znaczy dla tutejszej społeczności. Charles, czy Modene 
nadal  gra  na  organach  w  kościele?  Chciałabym,  żeby  zagrała  w 
czasie waszego ślubu...

Rory mówiła sobie w duchu, że wreszcie ma, czego chciała. 

Nie musi już o niczym decydować, ktoś robi to za nią. Tylko czemu 

background image

sprawia jej to taką przykrość?

Gdy  Madeline  Banks  przerwała  wreszcie  na  chwilę  swój 

monolog, Rory wstała od stołu.

-  Przepraszam,  ale  muszę  już  iść  -  odezwała  się 

przytłumionym głosem, patrząc wyczekująco na narzeczonego.

-  Charles  -  powiedziała  jego  matka  -  chyba  pisałam  ci,  że 

termin  wynajmu  mojego  mieszkania  upływa  we  wrześniu?  Mam 
poważne wątpliwości, czy odnowię  umowę. Poważnie zastanawiam 
się nad... - urwała i spojrzała na Kane'a.

-  Mój  drogi,  czy  zechciałbyś  odprowadzić  pannę...  Hubbard 

do domu. Było mi tak miło, Auroro. Jestem pewna, że będziemy się 
teraz  często  widywały.  Wyglądasz  na  zmęczoną.  Charles  na  pewno 
nie  ma  nic  przeciwko  temu,  żebyś  poszła  odpocząć.  Nie  miałam 
czasu z nim porozmawiać, a on musi niedługo jechać do biura.

- Nie trzeba mnie odprowadzać, mieszkam przecież tak blisko 

- powiedziała cicho Rory.

Kane,  ściskając  jej  łokieć  aż  do  bólu,  wyprowadził  ją  przez 

frontowe drzwi.  Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki 
nie znaleźli się pod olbrzymim dębem koło jej domu.

- Rory, tak mi przykro, że...
- Kane, ramię mnie boli.
Jego  uścisk  zelżał,  ale  jej  nie  puścił.  Obok  z  łoskotem 

przejechała  ciężarówka.  Potem  przemknęło  na  rowerach  dwoje 
dzieci,  pokrzykując  coś  do  siebie.  Rory  czuła,  że  zaraz  wybuchnie 
płaczem i że nie potrafi temu zaradzić. Kane czuł to również.

Bardzo  delikatnie  przesunął  palcem  wzdłuż  delikatnego 

owalu jej policzka.

-  Tak  mi  przykro  - powiedział  cicho.  -  Z  bardzo  wielu 

powodów. Teraz dopiero zaczynam sobie uświadamiać, jak wielu.

Delikatne dotknięcie jego palca paliło jej policzek; nie była w 

stanie  wydobyć  z  siebie  ani  jednego  rozsądnego  słowa.  Siłą 
powstrzymywała  się,  aby  nie  rzucić  się  w  te  przyjazne  ramiona  i 
pozostać w nich do końca życia.

-  To  przecież  nie  twoja  wina  -  powiedziała,  nie  bardzo 

wiedząc, co ma na myśli. Wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa i że 
powodem tego nie jest Kane.

Pocałował  ją.  Znowu,  jak  wtedy,  wszystko  zawirowało  jej 

przed  oczami.  Jego  szerokie,  nierówno  wygięte  usta  dotknęły  jej 
warg.  Czuła  ich  smak,  czuła  jego  ciało  tuż  przy  swoim,  ciepłe, 
twarde i tak głęboko poruszające jej zmysły.

background image

Pomyślała, że gdyby Charles mógł to teraz widzieć, na pewno 

posądziłby  ją  o...  te  wszystkie  godne  potępienia,  niecne,  cudowne 
rzeczy!

Odwróciła  oczy,  zakłopotana  własnymi  myślami,  mając 

nadzieję, że Kane zapomni o tym, co uczynił przed chwilą... Albo że 
nie zapomni. I że kiedyś zrobi to znowu.

Miała ochotę płakać, kiedy ujął ją pod brodę i patrzył głęboko 

w  oczy,  jakby  odczytując  w  nich  jej  wszystkie  wstydliwe  sekrety, 
czyniąc ją aż do bólu świadomą wszystkich swoich wad. Otwarła już 
usta,  żeby  zaprotestować,  ale  niewypowiedziane  jeszcze  słowa 
stłumił następny pocałunek.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tak  jak  poprzednio,  ten  pocałunek  był  najpierw  lekki  i 

delikatny.  Ot,  taki  sobie  przelotny,  słodki  pocałunek  w  letnie 
popołudnie, na pocieszenie, na ukojenie smutków. Po chwili jednak 
Kane  jęknął  cicho  i  jego  ramiona  opasały  Rory  z  całej  siły,  a  usta 
przywarły mocno do jej warg, zanim zdołała się zorientować, co się z 
nią dzieje.

Już nie czuła zakłopotania ani gniewu, i nie bała się niczego. 

Czuła tylko, jak jego język wtargnął do jej ust. Poczuła smak kawy i 
czegoś  nierozpoznawalnego,  ale  dziwnie  oszałamiającego.  Kolana 
ugięły  się  pod  nią  i  chyba  nie  ustałaby  teraz  o  własnych  siłach.  A 
przecież  całowała  się  już  nieraz,  z  kilkoma  różnymi  mężczyznami. 
Żaden z nich nie działał na nią w ten sposób.

Ręce Kane'a gładziły jej plecy. Przyciskał ją mocno do piersi, 

do  swego  płaskiego  brzucha.  Wokół  panował  letni  upał,  leniwie 
brzęczały  pszczoły  i  słodko  pachniały  petunie.  Te  wszystkie 
wrażenia  Rory  odbierała  z  szczególną  ostrością;  jej  zmysły  nagle 
ożyły  się  i  stały  się  ogromnie  wrażliwe.  Czuła  się  tak,  jakby  przez 
całe  trzydzieści  lat  swego  życia  trwała  w  uśpieniu  i  teraz  została 
obudzona  gwałtownym  uderzeniem  gromu.  Wplotła  palce  w  ciepłą 
gęstwinę  włosów  Kane’a.  Zdała  sobie  sprawę,  że  już  nie  tylko 
poddaje się temu, co on robi, ale z gorliwością bierze w tym czynny 
udział.

Gdy oderwał wreszcie usta od jej warg, oddychał z trudem, a 

jego twarz miała dziwny wyraz. Rory spoglądała w oszołomieniu w 
jego ciepłe, bardzo ciemne oczy. Potem jej wzrok osunął się na jego 
usta; zobaczyła, że Kane nie krzywi warg, jak zwykł to zawsze robić.

-  Kane,  ja...  -  zaczęła,  czując,  że  musi  przerwać  panującą 

ciszę.

- Tak, wiem. Ja też. - Cofnął się i w milczeniu przecisnął się 

przez żywopłot.

Rory patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, po czym 

jak  lunatyczka  odwróciła  się  w  kierunku  domu  i  weszła  do  środka. 
Nie  zwracając  uwagi  na  stertę  pudeł,  rzuconych  w  pośpiechu  na 
kanapę  jeszcze  przed  lunchem,  zdjęła  buty  i  skierowała  się  do 
sypialni.  Było  bardzo  duszno,  ale  nawet  nie  przyszło  jej  do  głowy, 
żeby  włączyć  wentylator.  Bezwiednie  osunęła  się  na  bujany  fotel, 
który  przywiozła  ze  sobą  z  Kentucky.  Jakaś  pszczoła  brzęczała, 
latając  wokół  krzewów  pod  oknem.  Rory  patrzyła  przed  siebie 
niewidzącym wzrokiem.

background image

Czyżby całkiem postradała zmysły?
Kane ją pocałował. Dwa razy. Nie tylko pozwoliła mu na to. 

Oddała  mu  ten  pocałunek.  Próbowała  skierować  myśli  na 
jakiekolwiek  bezpieczniejsze  tory,  ale  wciąż  wracały  uparcie...  do 
tego pocałunku.

Dlaczego  pocałunki  Charlesa  nie  robiły  na  niej  takiego 

wrażenia?  Może  dlatego,  że  Charles  nigdy  nie  całował  jej  tak  jak 
Kane.

Zaczęła  lekko  kołysać  się  w  fotelu,  nieświadoma  swego 

przyspieszonego  oddechu.  Czy  pocałunek  Kane’a  był  tym,  co  się 
nazywa  „pocałunkiem  zmysłowym”?  Czytała  o  tym  w  pewnym 
artykule  o  dziewicach.  Jak  twierdził  autor,  dziewic  jest  znacznie 
więcej, niż się powszechnie uważa.

Był tam również cytat z Owidiusza: „Dziewiczą pozostaje ta, 

której czci nikt nie pożądał".

-  Całkiem  zwariowałam  -  szepnęła  cicho.  Podrażniony 

nadkwasotą żołądek i wybujała wyobraźnia mogą ją narazić na Bóg 
wie  jakie  kłopoty.  Kane  na  pewno  wcale  się  tym  nie  przejął, 
pomyślała. Odwrócił się i odszedł, jakby nic się nie stało.
Charles miał spotkanie w miejscowym klubie rotariańskim i Aurora 
miała znowu wolne popołudnie. Spotkania, które można by nazwać 
narzeczeńskimi randkami, były w gruncie rzeczy rzadsze, niż gdyby, 
mieszkając  daleko  od  siebie,  musieli  umawiać  się  specjalnie. 
Widywali się na krótko przynajmniej raz w ciągu  dnia. Charles był 
ostatnio  niezwykle  zajęty,  a  Rory  zaangażowała  się  w  kilka  spraw 
oprócz przygotowań do nowego roku szkolnego i do wesela.

Zebrała  już  prawie  dwanaście  toreb  ubrań  dla  przytułku  dla 

bezdomnych kobiet. Osobiście je uprała i przygotowała do oddania. 
Przejrzała  jeszcze  różne  przybory  toaletowe,  które  zamierzała 
ofiarować  dla  schroniska,  dodała  z  własnej  szafy  parę  niezbędnych 
rzeczy  i  zapisała  na  kartce,  czego  jeszcze  brakuje.  Potem  wzięła 
prysznic  i  położyła  się  do  łóżka.  Było  jeszcze  dość  wcześnie,  ale 
miała nadzieję, że jeśli światła będą zgaszone, Charles już do niej nie 
zajrzy.

Potem, jakby odmawiając obowiązkową modlitwę, wyliczyła 

w  myślach  wszystkie  cenne  i  solidne  przymioty  Charlesa  jako 
przyszłego  małżonka  oraz  wszelkie  błogosławieństwa  losu,  których 
miała niewątpliwe szczęście doświadczyć. Po chwili zapadła w sen, 
prosząc Boga, żeby Kane tym razem się jej nie przyśnił.

Pojawił  się,  oczywiście,  na  samym  początku  snu,  ale  zaraz 

potem  zniknął  i  wtedy  strzępy  pewnego  przykrego  wspomnienia 

background image

zaczęły  łączyć  się  w  coraz  wyraźniejszy  kształt.  Czuła  znowu 
zapamiętany  z  dzieciństwa  zapach  palonych  roślin,  słyszała 
drażniące ucho dźwięki muzyki i czyjś śmiech. Słyszała niewyraźny 
męski  głos,  szepczący  jej  coś  do  ucha  i  czuła  ostrożne  dotknięcie 
dłoni na swoim udzie...

Obróciła  się  gwałtownie  na  brzuch  i  z  całej  siły  naciągnęła 

sobie na głowę koc, choć na zewnątrz panował upał lipcowej nocy. 
Przecież  to  się  nigdy  tak  naprawdę  nie  stało,  tłumaczyła  sobie.  To 
był  tylko  okropny  sen.  Ciągle  powracający  sen,  który  zaczął 
nawiedzać ją niedługo przed tym, kiedy rodzice zawieźli ją do babci.

To było tak dawno temu... Najpierw było jej bardzo źle z dala 

od rodziców, z tą zrzędliwą, starą kobietą i z jej surowymi zasadami, 
według których wychowywała wnuczkę. Potem, gdy zadomowiła się 
w  schludnym,  białym  domku  przy  Main  Street,  sen  przestał  ją 
nachodzić. W końcu prawie o nim zapomniała.

„Dziękuj Bogu za wszystkie dobrodziejstwa", zwykła mówić 

babka  każdego  wieczoru,  gdy  Rory  klęczała  przy  żelaznym, 
pomalowanym  na  biało  łóżku  w  pokoju  na  poddaszu.  Posłusznie 
dziękowała więc Bogu za pieczonego kurczaka i kokosowe ciasto, za 
nowe  sukienki,  za  białe  skarpetki  i  ładne  buciki,  i  za  pobliską 
bibliotekę, do której mogła chodzić, kiedy tylko chciała. Próbowała 
czuć się szczęśliwa dlatego, że mieszka teraz w prawdziwym domu, 
a  nie  w  starej,  pełnej  przeciągów  stodole,  z  kilkunastoma  różnymi
ludźmi, którzy pojawiali się tam i znikali. Naprawdę jednak tęskniła 
czasem za tym dziwnym życiem, kiedy była dzieckiem wszystkich i 
niczyim.  To  mimo  wszelkich  niedogodności  można  było  nazwać 
wolnością.

Gdy  rano  Charles  zastukał  w  siatkę,  zamykającą  wejście  od 

frontu domu, Rory była jeszcze w piżamie.

- Wejdź, proszę! - zawołała. - Jest otwarte.
- Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi, Auroro.
- Chyba zapomniałam zamknąć je na haczyk, kiedy wyszłam 

na próg po gazetę.

Pocałował ją w czoło, wygładził starannie kalendarz wiszący 

na drzwiach spiżarni i powiedział:

-  Przepraszam,  kochanie,  że  niepokoję  cię  tak  wcześnie,  ale 

chciałem porozmawiać z tobą przed wyjściem do biura.

Rory  próbowała  nie  porównywać  tego  obojętnego 

cmoknięcia,  którym  obdarzył  ją  przed  chwilą  narzeczony,  z 
pocałunkiem  Kane'a.  Przez  chwilę  miała  ochotę  rzucić  się 
Charlesowi w ramiona i zacząć go całować „zmysłowo".

background image

Zamiast tego zaproponowała mu kawę i poszła coś na siebie 

narzucić.  Jej  piżama  była  wprawdzie  bardzo  przyzwoita  i  okrywała 
wszystko,  co  należy,  ale  przy  ubranym  w  nieskazitelny  garnitur  i 
krawat Charlesie czuła się jakaś zmięta i nieświeża. To na pewno nie 
był strój do zmysłowych pocałunków.

Charles  też  chyba  nie  miałby ochoty  teraz  jej  całować.  Gdy 

wróciła,  narzuciwszy  na  siebie  wełnianą  podomkę,  zaraz  przystąpił 
do rzeczy.

-  Auroro,  moja  matka  zdecydowała  sprowadzić  się  tutaj  z 

powrotem.

Żołądek Rory skurczył się konwulsyjnie, wywracając do góry 

nogami całe zjedzone przed chwilą śniadanie.

-  Bardzo  mi...  miło  to  słyszeć  -  wyszeptała.  Charles  zaczął 

chodzić wokół jej zagraconej kuchni.

- No cóż...  przypuszczam,  że  to  całkiem naturalne, iż  mama 

troszczy się o dom. Jest zapisany na jej nazwisko.
- Ja nie...

- To oczywiście nie oznacza jej braku zaufania do ciebie jako 

przyszłej gospodyni - dodał szybko. - Po prostu mama robi się coraz 
starsza. To zrozumiałe, że chciałaby mieć w pobliżu kogoś bliskiego. 
Ewa jest teraz w separacji i wraca na Zachodnie Wybrzeże.

Ewa.  Siostra  Charlesa.  Ma  przyjechać  już  dzisiaj,  myślała 

Rory. Niech to wszyscy diabli!

- Pewnie twoja matka chciałaby odnowić ten dom i urządzić 

go po swojemu. Muszę się zabrać do pakowania.

-  Moja  droga  Auroro,  nie  chcę,  żebyś  mnie  źle  zrozumiała. 

Nie chodzi o ten, w którym teraz mieszkasz. Mój dom nie jest aż taki 
ciasny. Został zbudowany z myślą o dużej rodzinie, ale kiedy umarł 
mój  ojciec...  Mieliśmy  nadzieję,  Suzanne  i  ja...  -  Słaby  rumieniec 
zabarwił  jego  jasną  cerę.  Nerwowo  poprawił  krawat.  -  Zresztą  to 
teraz  nieważne.  Chciałem  tylko  powiedzieć,  że...  moja  matka  chce 
zamieszkać z nami.

W tym momencie żołądek Rory zbuntował się ostatecznie.
-  Przep...  raszam  cię,  Charles!  -  krzyknęła  i  rzuciła  się  w 

kierunku łazienki.

Pięć minut potem wróciła, blada i wyczerpana. Charles nalał 

sobie kawy i przeglądał notowania giełdowe w gazecie. Na jej widok 
zerwał  się  i  pomógł  usiąść  na  krześle,  jakby  miała  co  najmniej 
złamaną nogę, a nie problemy z żołądkiem.

- Czy rozmawiałaś o tym z lekarzem? - zapytał.

background image

- W zeszłym tygodniu - odparła. - Ale to nic poważnego. Nie 

mam wrzodów żołądka.

Na  razie,  dodała  w  myśli.  Chciała  opowiedzieć  Charlesowi, 

że  doktor  zapytał  ją  najpierw,  czy  nie  jest  w  ciąży,  ale  chyba 
poczułby  się  bardzo  zakłopotany.  Ona  też.  Dotąd  nawet  nie 
rozmawiali o takich rzeczach, a co dopiero...
-  No  cóż...  robi  się  późno,  ale  uważałem,  że  powinnaś  wiedzieć  o 
tym  już  teraz.  Pewnie  zobaczysz  się  z  moją  matką  jeszcze 
dzisiejszego  dnia  i  będziecie  mogły  porozmawiać  o  szczegółach. 
Matka  powinna  zajmować  frontowy  pokój  i  łazienkę.  Tak  było, 
zanim  ożeniłem  się  z  Suzanne.  To  całkiem  oczywiste,  że  chce 
spędzić tutaj ostatnie lata swego życia.

Całkiem  oczywiste?  Nic  z  tego,  pomyślała,  ledwie  panując 

nad  sobą.  Po  moim  i  paru  innych  trupach!  Dlaczego  to,  co  mówił 
Charles, było zawsze „całkiem oczywiste", a jeśli ona się z tym nie 
zgadzała, on uważał, że kaprysi jak dziecko?

-  Pomówimy  o  tym  później  -  odpowiedziała  wymijająco. 
Znowu czuła mdłości. Zmusiła się jednak do uśmiechu; była 

chyba lepszą aktorką, niż mogła przypuszczać, bo Charles odetchnął 
z ulgą i cmoknąwszy ją w policzek, wyszedł z domu.

-  Niech  to  wszyscy  diabli!  Niech  to  jasny  szlag  trafi!  -

mruczała  pod  nosem,  zamykając za  nim  drzwi  na haczyk, po  czym 
specjalnie  otwierając  je  znowu.  -  Nie  zgadzam  się!  Jak  on,  do 
cholery, może sobie wyobrażać, że ja...

Nagle  padła  bez  sił  na  krzesło  w  kuchni  i  zapatrzyła  się 

ponuro  we  własną  bosą  stopę.  Dwadzieścia  minut  później  siedziała 
dokładnie w tej samej pozycji, gdy Kane zastukał do drzwi, po czym
popchnął  je  i  wszedł  do  środka.  Być  może  powinna  czuć  się 
zakłopotana  po  tym,  co  stało  się  w  czasie  ich  ostatniego  spotkania, 
ale była zbyt przygnębiona, żeby o tym pomyśleć.

- Wygląda na to, że ci już powiedział, prawda?
- Kane pociągnął nosem i czując zapach kawy, usiadł i nalał 

sobie aromatycznego płynu do filiżanki.

- Dolać ci? - zaproponował.
- Nie wydaje mi się, żebym w ogóle mogła to wypić - odparła 

drętwo.

- Pijesz kawę tylko z narzeczonym?
-  Nie,  tylko  robi  mi  się  wrzód  na  żołądku.  Kane  przyglądał

się bez słowa bałaganowi na stole.

Leżały na nim stare słowniki i encyklopedie, które porządna z 

natury  Rory  usiłowała  czas  jakiś  temu  posegregować  i  niektóre 

background image

wyrzucić.

- Wrzód? Dawno się to zaczęło? 
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem... Kilka tygodni temu. Może miesiąc. Pewnie tego 

dotyczyła ta notatka o lekarzu. Ale... zaraz. Po co tu ginekolog? Od 
tego jest raczej internista.

- Stosujesz specjalną dietę? Bierzesz lekarstwa?
- Nie, nic nie biorę. Ostatnio specjaliści twierdzą, że dieta nie 

pomaga.

- No cóż, jedyna rzecz, którą można na pewno powiedzieć o 

ostatnich  opiniach  specjalistów,  to,  że  prędzej  czy  później  zostaną 
one  zmienione  po  ogłoszeniu  wyników  kolejnego  programu 
badawczego.

Rzuciła  mu  wrogie  spojrzenie;  Kane  podniósł  rękę  w 

obronnym geście.

- No dobrze już, dobrze. Żadnych pigułek, żadnej diety. Ale 

jak zamierzasz to wyleczyć? Prowadząc regularny tryb życia?

Potrząsnęła buntowniczo głową.
-  Moje  życie  jest  uregulowane.  Dziękuję  ci  za  troskliwość. 

Czy chciałeś czegoś ode mnie?

Kane  przyznał  w  duchu,  że  najbardziej  ze  wszystkiego  na 

świecie chciałby rozjaśnić  ten  mrok  w  jej  oczach  i  usłyszeć  znowu 
jej śmiech. Wtedy mógłby odejść.

- Chciałem wiedzieć, co dziś zamierzasz robić. Spakować te 

książki?  Wybrać  nagrania  na  wesele?  Wysłać ostatnie  zaproszenia? 
Odkurzyć świąteczne girlandy z lampkami?

Jego słowa wywołały cień uśmiechu na twarzy Rory.
- No, wreszcie - powiedział.  - Teraz możesz zająć się swoją 

toaletą,  a  ja  tu  trochę  posprzątam.  -  Sięgnął  po  miskę  z  resztkami 
mlecznej zupy i coś, co przypominało orzeszki ziemne, zatopione w 
dziwnej, purpurowej, przejrzystej cieczy. Uniósł brwi.

-  Co  to  jest?  Czyżby  specjalny,  gwarantowany,  ziołowy 

środek Hubbardów przeciw wrzodom żołądka?

- Odczep się. Nie twój interes - fuknęła Rory. - Kane, ja mam 

dziś  milion  rzeczy  do  załatwienia.  Dlaczego  nie  pójdziesz  sobie  ze 
swoimi  dobrymi  radami  gdzie  indziej?  Może  pani  Banks  wzięłaby 
cię do pomocy? Teraz pewnie planuje w szczegółach to, co ja mam 
jeszcze do zrobienia, zanim opuszczę ten padół.

-  Myślę,  że  plany  są  już  gotowe  -  powiedział  łagodnie.  -

Powinnaś  się  ubrać  w  ten  beżowy  kostium,  ustawić  kilkadziesiąt 
napisów  „Nie  deptać  trawnika"  przed  imprezą  u  Banksów,  potem 

background image

Modene zagra wam na organach i będziecie żyli długo i szczęśliwie 
we troje...

- Wspaniale! To upiecz mi tort weselny. Albo zagraj z panią 

Banks w bierki i daj mi  wreszcie święty spokój.  Na miłość boską  -
mówiła  żałośnie  -  dlaczego  ja  i  Charles  nie  możemy  zwyczajnie 
pójść do sędziego pokoju, sami, i mieć to wszystko z głowy!

Kane oparł się o lodówkę i wpatrywał się w nią, jakby nigdy 

w  życiu  nie  widział  bosonogiej  kobiety  w  wymiętej,  różowej 
piżamie,  w  narzuconej  na  ramiona  podomce  w  żółtą  kratkę,  z 
rozczochranymi  włosami  o  wszystkich  odcieniach  miodu  i  twarzy 
nakrapianej najpiękniejszymi w świecie piegami.

Rory  zauważyła  to  spojrzenie,  ale  zinterpretowała  je  po 

swojemu. Tacy mężczyźni jak Kane Smith zwykli widzieć kobiety w 
jedwabiach i koronkach, z fryzurą rozczochraną tak przemyślnie, że 
nad  efektem  musiały  pracować  pewnie  ze  trzy  godziny!  Tacy 
mężczyźni jak Kane Smith...

-  Przepraszam  -  westchnęła.  -  Wcale  nie  zamierzałam  cię 

przed chwilą pobić i rozerwać na kawałki. To tylko... to dlatego, że...

-  Że nie  możesz  spać w  nocy i  żołądek daje  ci  w kość, i  że 

czujesz  się  zakłopotana,  bo  cię  pocałowałem,  a  ty  się  nie  broniłaś, 
wprost przeciwnie... i że za bardzo się to nam podobało. Ja też się tak 
czuję. I też niewiele spałem ubiegłej nocy.

Zanim spróbowała cokolwiek powiedzieć, ciągnął dalej:
-  Charles  pewnie  przed  chwilą  powiedział  ci,  że,  twoja 

teściowa  będzie  mieszkała  z  wami.  Jeśli  w  ten sposób  zaczął  się 
dzień...

Rory skuliła się, słysząc te słowa.
-  Nie  chce  mi  się  wierzyć,  że  ona  naprawdę  chce  z  nami 

mieszkać. Ma przecież około sześćdziesięciu lat!

Jest  zdrowa,  zaradna,  energiczna.  Przecież  ma  jakichś 

przyjaciół... córkę! Dlaczego musi z nami zamieszkać?

- Uniosła ręce w geście rozpaczy. - To okropne, Kane. To się 

naprawdę źle  skończy. Tylko co ja mogę na to  poradzić, nie raniąc 
uczuć jej i Charlesa?

Kane uniósł  jeden kącik  ust  w tym znajomym uśmiechu,  od 

którego  serce  Rory  zaczynało  tłuc  się  w  piersi  jak  wyrzucona  na 
piasek ryba.

- Posłuchaj, kotku, przez najbliższe pół godziny na pewno nic 

na to nie poradzimy. Idź się umyć i ubrać, a ja pozmywam naczynia. 
Potem się zastanowimy, co musimy jeszcze załatwić.

background image

- Nie musisz zmywać moich naczyń, Kane. W ogóle nic nie 

musisz tu robić - powiedziała.

- Szanowna pani pozwoli, że będę innego zdania.
-  Kane  objął  ją  mocno  za  ramiona  i  poprowadził  w  stronę 

łazienki. -Jeśli nie zajmę się jakąś robotą, to mogą być kłopoty.

-  Możesz  zająć  się  panią  Banks  -  powtórzyła  swoją 

propozycję Rory.

-  Szczerze  mówiąc,  wolałbym  jeść  robaki  -  odpowiedział. 

Spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem.

Pół  godziny  później  Rory  wróciła  do  kuchni,  tym  razem 

pięknie  wysprzątanej.  Książki  leżały  poukładane  według  roku 
wydania.

-  Rzeczywiście  przydałby  ci  się  nowy  słownik,  ale 

encyklopedii  nie  wyrzucaj.  Nigdy  nie  wiadomo,  co  pominęli  w 
nowym wydaniu - poradził Kane. Postanowił nie dyskutować z Rory 
o  zawartości  lodówki  i  spiżarni.  Nic  dziwnego,  że  biedaczka  ma 
kłopoty z żołądkiem! - Co zrobimy z twoimi roślinami? - spytał.

Rory  czuła  się  nieporównanie  lepiej  w  jasnobłękitnej 

sukience z piki i włosami upiętymi w koronę wokół głowy.

-  One  tak  naprawdę  nie  są  moje.  Dzieci  w  klasie  zaczęły  je 

hodować tej wiosny, a ja... jakoś nie mogłam pozwolić im umrzeć.

Otóż  to,  pomyślał  Kane.  Pięciometrowy  pęd  ziemniaczany, 

całkiem bez liści, przywiędła miotła marchwianej naci, wybujały pęd 
z  pojedynczym  liściem  na  czubku  oraz  jakiś  nie  zidentyfikowany 
badyl, który wyglądał, jakby za chwilę miał ruszyć o własnych siłach 
na  przeszukanie  pobliskiej  spiżarni.  Rory  była  niesamowita.  Tylko 
dlaczego,  do  pioruna,  nie  mógł  myśleć  teraz  o  niczym  innym  poza 
pójściem z nią do łóżka?

To było co najmniej niepokojące.
- Kane? - zaczęła z wahaniem.
-  Słonko  moje,  co  ty,  u  diabła,  widzisz  w  tym  Charlesie 

Banksie?

Zaskoczona Rory spojrzała na niego badawczo.
- Podobno jesteś jego przyjacielem!
-  A  czy  powiedział  ci,  że  Suzanne  była  moją  dziewczyną, 

zanim  ją  poznał?  Czy  mówił  ci,  że  nie  widzieliśmy  się  od  czasu, 
kiedy byłem drużbą na ich weselu jedenaście lat temu?

- Nie, ale...
-  Właśnie.  Nie  przypominaj  więc  mi  o  tym,  że  Charlie  jest 

moim przyjacielem, bo to akurat nie ma żadnego znaczenia.

- Więc dlaczego...

background image

-  Dlaczego  jestem  tutaj?  Dlaczego  będę  drużbą  tego 

nieszczęśnika na kolejnym weselu?

- On nie jest żadnym nieszczęśnikiem. To... to... bardzo miły 

człowiek!

-  Oczywiście.  I  wcale  nie  powiedziałem,  że  nie  jestem  jego 

przyjacielem.  Jestem  jednak  również  twoim  przyjacielem,  Rory. 
Przynajmniej  chciałbym  nim  być.  Jeśli  potrzebna  ci  moja  pomoc, 
powinniśmy  teraz  usiąść  i  opracować  podstawowe  zasady  twojego 
pożycia  z  Charlesem.  Potem  przekażesz  to  mamie  Banks  i 
natychmiast wyjedziesz gdziekolwiek, zanim ona eksploduje. Kiedy 
najgorsze minie,  wrócisz  i  stawisz jej czoło. Jeżeli  będziesz chciała 
żyć  pod  jednym  dachem  z  Charlesem  i  z  nią,  musisz  to  zrobić.  W 
przeciwnym razie oboje będą cię traktować jak wycieraczkę.

Rory  wsunęła  palce  pod  upięty  pracowicie  warkocz  i 

podrapała się w głowę.

- A gdybym tak poszła teraz spać i obudziła się za godzinę... 

Może okazałoby się, że tej rozmowy z Charlesem wcale nie było?

- Tchórz - stwierdził łagodnie.
- Wypchaj się.
- No dobrze, skoro nie zamierzasz walczyć z Maddie Banks, 

to jak sobie z nią poradzisz?

-  Nie  męcz  mnie!  -  Czuła,  że  na  sam  dźwięk  jego  głosu 

dostaje  gęsiej  skórki.  Dlaczego,  gdy  był  blisko,  miała  jakieś 
szczególne  poczucie  zagrożenia?  Podświadomie  zdawała  sobie 
sprawę,  że  całe  jej  życie  zmieniło  się  od  chwili,  gdy  Kane  Smith 
przeszedł przez żywopłot, kiedy dotknęła go swą bosą stopą i oblała 
brudną wodą.

Przed  dwunastą  w  południe  zdecydowała  się  na  tradycyjny 

marsz  weselny  w  czasie  ślubu  i  na  melodie  Cole'a  Portera  jako  tło 
weselnego  przyjęcia.  O  pozostałych  sprawach  zadecyduje  już  pani 
Banks i jej córka.

Postanowili  też,  że  będzie  jej  towarzyszyła  tylko  jedna 

druhna i że poprosi o to swoją najmłodszą siostrę, Misty.

Trzy to byłoby za dużo jak na tę raczej skromną ceremonię,

poza tym Fauna...

Nigdy nie dało się przewidzieć, co może wymyślić Fauna.
- Gdyby Misty nie chciała albo gdyby jej nie było, poproszę 

siostrę  Charlesa.  Jaka  ona  jest?  -  Rory  zrzuciła  sandały  i  położyła 
bose stopy na stołku kuchennym. Gryzła z zapałem ołówek, podczas 
gdy  Kane  nalał  dwie  szklanki  kolejnego  wytworu  „boskich 
Hubbardów".

background image

- Ewa? Bystra... atrakcyjna... ambitna.
Rory poczuła ukłucie niczym nieumotywowanej zazdrości.
- Wygląda na to, że znasz ją całkiem nieźle? 
Kane uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się, żeby mnie w ogóle pamiętała.
-  Aha.  No,  dobrze.  Mam  nadzieję,  że  mi  nie  odmówi,  jeśli 

moja rodzina nie przyjedzie. Oni są do tego zdolni... Wiesz, z  nimi 
naprawdę... nigdy nic nie wiadomo.

- Ewa nie odmówi. To całkiem przyzwoita dziewczyna.
-  To  mamy  jeszcze  jedną  sprawę  z  głowy  -  podsumowała 

Rory. - Zresztą to wiele hałasu o nic. Chciałam powiedzieć, że... ślub 
potrwa w końcu tylko parę minut i będzie po wszystkim.

Kane popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem.
- No, niezupełnie. Rory uniosła brwi.
-  Ach,  pewnie  masz  na  myśli  przyjęcie.  W  porządku, 

będziemy pili szampana, wzniesiemy parę toastów i wtedy naprawdę 
będzie po wszystkim.

- Rory - Kane usiadł na krześle po przeciwnej stronie i oparł 

się łokciami o przykryty obrusem stół - kilka słów, kilka toastów, i to 
będzie dopiero początek. Początek twojego życia z Charlesem. Rory 
westchnęła.

- Wiem o tym - powiedziała cicho, skręcając w palcach nitkę 

z obszytego frędzlą obrusa.

-  Wcale  nie  jestem  tego  pewien.  Posłuchaj  mnie,  kochanie. 

Jeśli  masz  jakiekolwiek  wątpliwości,  teraz  jest  jeszcze  czas,  żebyś 
zrezygnowała z tego małżeństwa.

-  Jakież  ja  mogę  mieć  wątpliwości?  Charles  jest  wspaniały. 

Jest mężczyzną, jakiego chciałaby poślubić każda kobieta. Jest... taki 
solidny, odpowiedzialny... uprzejmy i nie... natarczywy...

- Nie natarczywy. Co za interesująca zaleta u pana młodego. 

Czyżbyś miała na myśli, że nie będzie nalegał, żebyś rzuciła tę pracę 
w szkole, czy raczej, że nie będzie nalegał, abyś dwa razy dziennie 
rzucała w diabły wszystko i w jakimś ustronnym kątku syciła wraz z 
nim wasze wspólne żądze?

Rory  poczuła,  jak  gorący  rumieniec  oblewają  aż  po  czubek 

głowy.

- Jak śmiesz! - wyszeptała.
Kane roześmiał  się.  Po  chwili  zamilkł,  zdając  sobie  sprawę, 

że ona wcale nie żartowała.

-  Jak  śmiem?  -  zapytał.  -  Rory,  kobiety  nie  używaj  ą  tego 

wyrażenia od  co  najmniej  pięćdziesięciu  lat.  W  czasach, w  których 

background image

teraz  żyjemy,  mężczyźni  pozwalają  sobie  prawie  na  wszystko. 
Kobiety nawet na więcej. Nie ma tabu, żadnych ograniczeń. Czyżbyś 
tego nie zauważyła?

-  Przepraszam  cię  -  powiedziała  cicho,  odsuwając  krzesło. 

Wyszła  szybko  z  pokoju.  Kane  spoglądał w  ślad  za  nią.  Słysząc 
gwałtowne  trzaśniecie  drzwi  od  łazienki  wstał,  nie  mogąc  się 
zdecydować, czy pójść za nią, czy wynieść się stąd w diabły.

Kiedy  jednak  usłyszał,  że  Rory  wymiotuje,  przestał  się 

wahać.

- Kochanie... Pozwól, że ci pomogę. Jesteś chora. Klęczała na 

podłodze, rozdygotana i bardzo blada.

Na  jej  twarzy  lśniły  krople  potu  i  Kane  czuł,  jak  jego  serce 

wyrywa się do niej, cokolwiek by teraz myślał. Podniósł ją z podłogi. 
Była tak słaba, że nawet nie protestowała.

- Już  dobrze, kotku...  Teraz musisz  się położyć i  spróbować 

zasnąć.

- Nienawidzę tego - wyszeptała Rory przygnębionym głosem. 

- Nie mogę znieść, że widzisz mnie w tym stanie, nienawidzę mego 
żołądka,  nienawidzę  tego  lata  i,  najbardziej  ze  wszystkiego, 
nienawidzę ślubów.

- Tak, kochanie, rozumiem cię. W takiej chwili jak ta kobieta 

najbardziej potrzebowałaby matki. Ponieważ jej tu nie ma, muszę ją 
zastąpić.

Rory była już bez butów, które zostały przy kuchennym stole. 

Kane położył ją na łóżku, zdjął z ręki zegarek, powyjmował spinki z 
warkocza i rozpiął sukienkę. Delikatnie zdjął ją Rory przez głowę i 
ułożył na starym bujanym fotelu.

Miała  na  sobie  białą  bawełnianą  halkę.  Kane  nawet  nie 

zdawał  sobie  sprawy,  że  w  tym  stuleciu  jeszcze  coś  takiego 
produkują. Drżała na całym ciele i Kane walczył z przemożną chęcią, 
żeby położyć się obok niej w łóżku i ogrzać ciepłem swojego ciała. 
Istniały jednak, jak mawiają lekarze, istotne przeciwwskazania.

- Może zdejmę ci jeszcze tę halkę i dobrze cię okryję?
Oczy Rory rozszerzyły się ze strachu.
- Zostaw mnie w spokoju! Nie próbuj nawet...
-  Zaraz,  zaraz,  ja  ci  tylko  proponowałem  pomoc.  -  Kane 

podniósł obie ręce w obronnym geście.

- Przepraszam cię, źle się czuję.
Wyglądała  okropnie.  Jednocześnie  jednak  była  taka 

bezbronna,  nieszczęśliwa,  cudowna;  Kane  czuł,  że  całkiem  traci 
głowę.

background image

- Kto jest twoim lekarzem?
- Nie potrzebuję żadnego lekarza. Chcę wreszcie zostać sama.
Zmoczył  w  wodzie  czystą ścierkę  i  wytarł  jej  twarz,  szyję  i 

ręce. Odgarnął z czoła potargane włosy, starając się nie myśleć o ich 
jedwabistej delikatności, nie widzieć jej przejrzystej, gładkiej skóry. 
Miała zamknięte oczy, ale wiedział, że nie śpi.

Kobieto,  kobieto,  coś  ty  ze  mną  zrobiła,  pomyślał.  Stał  nad 

nią jeszcze i obserwował przez długą chwilę. Jej oddech uspokoił się. 
Na chwilę otwarła oczy i wtedy wydało mu się, że zobaczył w nich 
przestrach. Potem jednak uśmiechnęła się i usnęła.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kane  siedział  nadal  w  fotelu,  gdy  usłyszał  przez  siatkowe 

drzwi głos Madeline Banks:

- Panno Hubbard? Auroro?
-  Ona  się  położyła,  pani  Banks  -  powiedział  Kane.  Z 

ociąganiem wstał z fotela i podszedł do drzwi.

Mina pani Banks wskazywała, że jego obecność tutaj jest źle 

widziana.  Powinien  był  dawno  stąd  wyjść,  przede  wszystkim  ze 
względu  na  Rory.  To  ona  będzie  musiała  teraz  unieść  ciężar 
podejrzeń,  wyzierających  z  oczu  tej  kobiety.  Znał  Maddie  Banks  i 
wiedział, że to nie będzie łatwe.

- Aurora źle się poczuła. Nie chciałem zostawiać jej samej.
- Hmm... rozumiem.
Madeline  Harrison  Banks  była  wysoką  kobietą.  Ktoś 

życzliwy mógłby powiedzieć, że jest przystojna. W każdym razie na 
pewno  zwracała  uwagę.  Przez  tyle  lat  mieszkania  w  najbliższym 
sąsiedztwie Kane nigdy nie widział jej źle lub niestarannie ubranej. 
Jasne włosy były zawsze pięknie uczesane, a składająca się głównie 
z  pereł  biżuteria  była zawsze  w  najlepszym  guście.  W  zimie  nosiła 
kostiumy i kaszmirowe swetry, w lecie pastelowe suknie, czasami z 
idealnie  dopasowanym  bawełnianym  kardiganem.  Nigdy  się  nie 
pociła.  Jej  ubranie  nigdy  się  nie  mięło.  Nawet  najbardziej 
podejrzliwy sprzedawca zaakceptowałby bez wahania jej czek. W tej 
chwili Kane miał ochotę posłać ją do diabła.

- Czy panna... czy Aur ora widziała się ze swym lekarzem?
- Podobno tak.
- I jakie jest jego zdanie?
- Nieżyt żołądka.
W  głębi  domu  Rory  leżała  z  zamkniętymi  oczami,  słysząc 

szmer  głosów,  zbyt  wyczerpana,  żeby  się  zastanawiać,  kto  ją 
odwiedził.  To  nie  był  Charles.  Rozpoznałaby  jego  głos.  Poza  tym 
Charles  był  zajęty.  Niestety,  był  bardzo  zajęty  od  chwili,  kiedy 
poprosił ją o rękę.

Przedtem  tak  nie  było.  Nie  uwodził  jej  wprawdzie  w  jakiś 

niezwykle  romantyczny  sposób,  ale  starał  się  zdobyć  jej  względy. 
Tak,  na  pewno  kiedyś  się  starał.  Nawet  przy  swoim  braku 
doświadczenia  Rory  wiedziała,  że  nie  jest  obojętna  temu 
mężczyźnie, i po raz pierwszy w życiu przyjmowała to spokojnie i z 
przyjemnością.  Charles  był  porządnym  człowiekiem.  Nie  budził 
obaw, mogła mu zaufać.

background image

Kiedy jednak zgodziła się zostać jego żoną, starania Charlesa 

się skończyły. Była tym  zdziwiona i trochę urażona, ale powiedział 
jej,  że  mają  przecież  przed  sobą  podróż  poślubną.  Wtedy  Rory 
przekona się, że będą ze sobą szczęśliwi.

Tylko  jak  można  mieć  pewność,  że  do  siebie  pasują,  jeśli 

Charles  będzie  wciąż  tak  powściągliwy?  Większość  par  nie  czeka 
teraz  nawet  na  zaręczyny,  żeby  pójść  do  łóżka.  Rory  nawet  się  do 
tego przygotowywała, tylko że Charles w ogóle nie próbował...

A teraz, im dłużej czekała, tym bardziej wydawało jej się to 

niemożliwe.

Coś  tam,  oczywiście,  o  życiu  wiedziała.  W  szkole  średniej 

chodziła  czasami  na  randki.  Zwykle były  to  spotkania  w  większym 
gronie.  Chodzenie  do  kina,  prywatki.  Potem  cała  grupa  zwykle 
dzieliła  się  na  pojedyncze  pary  i  każda  para,  która  nie  sypiała  ze 
sobą, była jakby „nie w kursie". Rory prawie wcale nie piła, nie szła 
do łóżka z kim popadło, nie tykała „trawki" i w ten sposób większość 
chłopców traktowała ją na prywatkach lekceważąco.

Lubiła  chodzić  do  kina,  ale  w  najbardziej  łzawym 

melodramacie  widziała  zawsze  coś  zabawnego  i  śmiała  się  w 
najmniej  odpowiednich  momentach.  Nigdy  nie  mogła  się 
zorientować,  czego  oczekują  od  niej  chłopcy, i  sama  nie  wiedziała, 
czego ona oczekuje od nich.

Już  prawie  nie  wierzyła,  że  kiedykolwiek  przeżyje  jakiś 

romans.  Było  to  wtedy,  kiedy  przeprowadziła  się  do  Północnej 
Karoliny  i  zaczęła  uczyć  w  szkole,  w  której  posadę  załatwiła  jej 
dawna przyjaciółka z college'u. Pierwszą osobą, którą tu poznała, był 
Charles Banks.

Oczywiście  był  wtedy  jeszcze  żonaty.  Nigdy  nie  myślała  o 

nim inaczej jak o sąsiedzie i kimś, od kogo wynajmuje dom. Suzanne 
wpadała czasami na pogawędkę, ale poza tym Rory praktycznie nie 
miała kontaktu z młodymi Banksami.

I  nagle  Suzanne  umarła.  Całe  miasto  nie  mogło  ochłonąć  z 

zaskoczenia. Tydzień wcześniej cieszyła się najlepszym zdrowiem.

W sześć miesięcy później Charles zapytał ją, czy nie mogłaby 

pójść  z  nim  na  bankiet,  i  Rory  przyjęła  to  zaproszenie.  Potem 
spotykali się od czasu do czasu, idąc do kina, a potem na kolację albo 
na comiesięczny obiad z tańcami w klubie Charlesa. Mówił, że czuje 
się bardzo samotny. Rory też była samotna.

W pewien piątek, w kwietniu ubiegłej wiosny, po przyjęciu, 

które Rory wydała dla swoich drugoklasistów, Charles poprosił ją o 
rękę. Zabrała z  przyjęcia  niezjedzone  kanapki  i mrożone waniliowe 

background image

wafelki.  Siedzieli  z  Charlesem  na  werandzie,  kołysząc  się  na 
huśtawce  i  pojadając  to  i  owo,  rozmawiając  o  jakichś  nieistotnych 
drobiazgach,  gdy  nagle  on  odwrócił  się,  spojrzał  na  nią  i  poprosił, 
żeby wyszła za niego za mąż.

Rory  zakrztusiła  się  swoim  wafelkiem.  Charles  musiał  ją 

klepać  po  plecach  i  pożyczyć  swojej  chusteczki  do  wytarcia 
załzawionych  oczu.  W  ten  sposób  ta  niezwykła  chwila  straciła 
wszelki nastrój romantyzmu.

-  No  dobrze  -  powiedział,  kiedy  wreszcie  była  w  stanie 

mówić. - Czy zgadzasz się?

- Charles, czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz?
-  Moja  droga,  uważam,  że  świetnie  do  siebie  pasujemy. 

Oczywiście,  jeśli  marzysz  o  przystojnym  uwodzicielu  z 
romantycznej powieści, to, niestety, ja nim nie jestem. - Spojrzał na 
nią z uśmiechem pełnym dezaprobaty dla samego siebie, który Rory 
uznała  za  rozbrajający.  -  Ale  jeśli  chciałabyś  dzielić  życie  z 
mężczyzną,  który  ma  dla  ciebie  wiele  uznania  i  szacunku,  i  który 
może zapewnić ci godziwe warunki, i otoczy cię opieką, nie musisz 
szukać daleko. Pomyśl nad tym, dobrze?
Wtedy  pocałował  ją  i  Rory  była  pewna,  że  poczuje  przyspieszone 
bicie  serca  i  zawrót  głowy.  Nic  takiego  nie  nastąpiło.  Uśmiechnęła 
się, ukrywając rozczarowanie i tłumacząc sobie, że takie rzeczy będą 
się zdarzać, kiedy przyzwyczai się do myśli, że jest zakochana.

Później  jednak  nic  takiego  nigdy  nie  nastąpiło.  Widocznie 

Charles  nie  był  człowiekiem  zdolnym  do namiętnego  okazywania 
uczuć,  choć  widziała  go  nieraz  w  stanie  znacznego  podniecenia, 
kiedy  oglądał  tabele  stawek  ubezpieczeniowych.  Kiedyś  z 
prawdziwą  namiętnością  opowiadał  o  pożarze,  wywołanym  dla 
uzyskania odszkodowania. Może jego uczucia do niej będą gorętsze, 
gdy już się pobiorą?

A  może  nie?  Może  po  prostu  była  dla  niego  nie  dość 

atrakcyjna albo żadne z nich nie miało zmysłowej natury...

Ostrożnie  spuściła  nogi  na  szydełkowy  chodniczek  leżący 

koło łóżka. Boże, ileż ona ma jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu na 
takie  rozważania.  Trzeba  odwieźć  rzeczy  do  przytułku, 
posegregować  książki.  Poza  tym  dziś  jest  ostatnia  sobota  miesiąca. 
Tańce  w  klubie.  Zawsze  na  nie  chodzili,  bo  Charles  spotykał  tam 
wielu swoich klientów i innych ludzi związanych z firmą. Opłata za 
członkostwo  w  klubie  była  odliczana  od  podatku.  Kiedy  się  o  tym 
dowiedziała,  ich  wypady  do  klubu  wydały  jej  się  jakoś  mniej 
romantyczne.

background image

-  A  pies  to  gryzł  -  mruknęła,  upinając  niezbyt  starannie 

spleciony warkocz na czubku głowy i wsadzając weń tuzin spinek.

Pięć  minut  później  weszła  do  saloniku.  Madeline  Banks 

siedziała  na  dębowym  krześle  z  wyrazem  sztucznego  ożywienia  na 
twarzy. Spojrzała na Rory tak, jakby zobaczyła zjawę z zaświatów.

Kane  wychylił  się  z  fotela  w  jej  stronę,  patrząc  na  Rory 

ciepłym i krzepiącym spojrzeniem.

- Czy na pewno czułaś się na siłach, żeby wstać? Rory czuła 

nieprzepartą  chęć,  żeby  rzucić  mu  się w  ramiona.  Patrzył  na  nią  z 
troską, czekając na odpowiedź. To jego spojrzenie sprawiło, że Rory 
miała ochotę rozpłakać się z wdzięczności.

-  Panno  Hubbard  -  zaczęła  Madeline  Banks -  mój  lekarz 

nadal  tu  mieszka.  Gdybym  do  niego  zadzwoniła,  jestem  pewna,  że 
byłby w stanie pani pomóc.

- Dziękuję bardzo, pani Banks, już czuję się całkiem dobrze. 

To tylko nerwica żołądka. Nie powinnam była pić kawy...

-  Charles  prosił  mnie,  żebym  omówiła  z  panią  parę  spraw 

tego przedpołudnia, ale mam wrażenie, że musimy to odłożyć.

Najlepiej  byłoby  to  odłożyć  do  dnia  lądowania  Marsjan, 

pomyślała  Rory.  Odwlekanie  tej  rozmowy  niczego  jednak  tu  nie 
rozwiąże.

- Możemy to zrobić teraz, pani Banks - oznajmiła.
- Później możemy być zbyt zajęte.
Kane odprowadził obie panie do dużego domu, pożegnał się z 

matką Charlesa, mrugnął porozumiewawczo do Rory i zniknął.

Rory  czuła  się  jak  pasażer  „Titanica",  któremu  odpływa 

sprzed nosa ostatnia łódź ratunkowa. Z determinacją zwróciła się do 
starszej pani:

- Pani Banks, Charles powiedział mi, że zamierza pani wrócić 

do Tobaccoville...

Trzy  godziny  później,  gdy  pani  Banks  z  łatwością 

przeforsowała swoje stanowisko mimo nieśmiałych protestów Rory, 
do  frontowego  salonu  weszła  Ewa.  W  tym  momencie  przez  głowę 
Rory  przemknęła  myśl,  że  byłoby  cudownie  zaręczyć  się  z  sierotą 
bez żadnej bliskiej rodziny.

Matka  Charlesa  przypominała  walec  drogowy.  Cokolwiek 

Rory  powiedziała,  ona  dalej  mówiła  swoje,  jakby  druga  strona  w 
ogóle  nie  otwierała  ust.  A  to, uświadomiła  sobie  Rory,  był  dopiero 
początek ich wzajemnych kontaktów.

Evelyn  Banks  Patelli  Sanders  była  wysoką,  długonogą 

damską  wersją  swego  brata.  Rory  zamierzała  traktować  ją  jak 

background image

najlepiej, choćby ze względu na Charlesa. Może ona będzie w stanie 
przemówić do rozumu swej matce, bo Rory, jak dotąd, nie potrafiła 
w żaden sposób tego dokonać.

- Ach, więc to  ty jesteś  tą milutką  nauczycielką, narzeczoną 

Charlesa?

Rory  poczuła  się  nieco  urażona  lekceważącym  tonem  Ewy, 

ale nie dała tego po sobie poznać.

-  Z  niecierpliwością  czekałam,  żeby  panią  poznać,  pani 

Sanders  -  odparła.  Było  to  oczywiście  kłamstwo.  Rodzina  Charlesa 
wcale jej się nie podobała. Ba!... Ale Charles nie miał jeszcze okazji 
poznać jej rodziny.
Ewa roześmiała się.

-  Jesteś  ładniejsza,  niż  można  było  wnioskować  z  opisu 

mamy. O Boże, jaka jestem zmęczona! Potrzebny mi dobry drink, a 
potem  długa,  chłodna  kąpiel.  Mamo,  chodź  ze  mną,  chcę  się 
rozpakować. Muszę ci opowiedzieć, z czym znowu wyskoczył Tom 
na temat podziału majątku i alimentów!

-  Panno  Hubbard,  z  pewnością  wybaczy  nam  pani,  ale...  -

powiedziała  pani  Banks.  -  Carrie  zaniesie  twoje  rzeczy  na  górę, 
kochanie. Zamieszkasz w tym wschodnim  pokoju, prawda?  Zawsze 
lubiłaś wcześnie wstawać.
Rory  wróciła  do  domu  i  zajęła  się  swoimi  sprawami.  Obawiała  się 
kłopotów z żołądkiem. O pół do piątej wpadł do niej Charles.

- Mama mówiła, że nie czułaś się dobrze dziś rano.
-  Rozbolał  mnie  żołądek.  Ale  jeszcze  się  całkiem  nie 

rozłożyłam.

- Mój Boże, Auroro, czyżby aż tak...
- Och, nie, Charles. Nie aż tak. Po prostu żartowałam.
- Na pewno? Kane i Ewa mogą dziś pójść na tańce sami. Ja 

mogę  zostać  i  posiedzieć  przy  tobie,  jeśli  tego  chcesz.  Albo  może 
moja matka...

- Nie, nie, wszystko w porządku, Charles. Czuję się całkiem 

dobrze. Właśnie segregowałam rzeczy przed przeprowadzką.

- Więc spotkamy się o pół do ósmej? - zapytał.
- Tak, oczywiście  - odparła z  nagłym uczuciem  zmęczenia.-

Będę gotowa.

Dwadzieścia  pięć  minut  po  siódmej  Rory  czekała  ubrana  w 

zapinaną  pod  szyję,  luźną  batystową  sukienkę  w  różowo-biały 
wzorek. Włosy upięła w węzeł z tyłu głowy. Nałożyła też kolczyki z 
granatów,  które  kiedyś  dostała  od  babci,  i  skromny  pierścionek  z 
brylantem od Tiffany'ego - zaręczynowy prezent Charlesa.

background image

Myślała  teraz  o  wizycie  u  ginekologa,  którą  planowała 

załatwić  jeszcze  w  tym  tygodniu.  Brakowało  jej  odwagi.  Gdyby 
mogła pomówić o tym z Charlesem i poprosić go o radę...

„Charles,  kochanie",  mogłaby  zacząć,  „tak  się  złożyło,  że 

jestem  jeszcze  dziewicą.  I,  rozumiesz,  im  jestem  starsza,  tym 
bardziej  boję  się...  wiesz,  czego.  Myślę,  że  nie  będziesz  miał  nic 
przeciwko temu, jeśli  pójdę do doktora Malleta  na mały zabieg. Po 
co mi ten ból... krew... i w ogóle".

Obracając nerwowo pierścionek na palcu, zastanawiała się po 

raz setny, dlaczego, u diabła, nie zrobiła tego już dawno. Większość 
kobiet tak robi... Zwykle znacznie wcześniej niż w wieku trzydziestu 
lat.

Miała przecież niejedną okazję. Na przykład ten futbolista, z 

którym spotykała się przed przyjazdem tutaj. Przeraził ją wprawdzie 
śmiertelnie,  ale  teraz  myślała,  że  lepiej  byłoby  ulec  jego 
natarczywym  atakom.  Nie  miałaby  w  tej  chwili  takich  głupich 
problemów.

Gdy  obie  pary  przybyły  do  klubu,  wieczorek  taneczny  już 

trwał. Z baru dobiegał hałas, świadczący o tym, że goście dobrze się 
tu bawią.

Ewa  i  Rory  zostawiły  panów  w  holu  i  udały  się  do  pokoju 

obok  toalety  dla  pań.  Ewa  poprawiła  swój  nienaganny  makijaż  i 
podała Rory puderniczkę.

-  Przypudruj  sobie  nos.  Może  nie  będzie  widać  tych  twoich 

piegów.

-  Dziękuję,  ale  przestałam  już  z  nimi  walczyć.  Ich  oczy 

spotkały  się  w  lustrze  i  Rory  odgadła  treść pytań,  które  za  chwilę 
usłyszy.

- Jak długo znacie się z Charlesem?
-  O,  już  parę  lat.  Spotkaliśmy  się  zaraz  po  mojej 

przeprowadzce  z  Lexington.  To  jest  miejscowość  w  Kentucky. 
Przyjechałam tutaj, żeby uczyć w szkole.

- A co z Kane'em?
- Nie rozumiem?
- Wygląda na to, że dobrze się znacie.
-  Och,  nie...  Poznaliśmy  się  dopiero  parę  dni  temu.  On 

wydaje się... całkiem miły.

Ewa  skropiła  się  perfumami  i  wrzuciła  mały  flakonik 

„Poison" z powrotem do torebki.

-  Miły,  powiadasz?  -  powtórzyła. -  Moja  droga,  małe  kotki 

mogą  być  miłe,  kwiatki  mogą  być  miłe.  Kane  Smith  jest 

background image

fascynujący!  Nie  mogę  sobie  wyobrazić,  jak  mogłam  o  nim 
zapomnieć  przez  te  lata,  ale  muszę  przyznać,  że  w  czasach  kiedy 
mieszkałam  tutaj,  byłam  straszną  snobką.  Raczej  nie  zauważałam 
tych Smithów z sąsiedztwa. - Ewa uśmiechnęła się i Rory uznała, że 
zaczyna ją lubić, choć jeszcze nie wie, dlaczego.

Zjedli kolację. Kelner uprzątnął stół i podał następną butelkę 

wina. W oddali dał się słyszeć pomruk burzy. Rory wzdrygnęła się.

- Czy dobrze się czujesz, kochanie? -zapytał Charles.
-  Wspaniale.  -  Uśmiechnęła  się  do  niego,  starając  się  nie 

widzieć  Ewy,  pochylającej  się  w  kierunku  Kane'a,  z  dłonią  na 
rękawie jego beżowej lnianej marynarki.

-  Coś  podobnego!  -  wykrzyknęła  Ewa.  -  Kane,  to  przecież 

musisz być ty, prawda? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?

Chares odwrócił się ku niej z westchnieniem.
- Kim musi być Kane? Kto ci czego nie powiedział?
-  Mój  drogi  bracie,  czy  ty  wiesz,  że  nasz  Kane  to  jest  ten 

Kane Smith?!

Spojrzenie Rory powędrowało od Ewy do Charlesa, a potem 

znów do Kane'a. Ten wyglądał na niezadowolonego.

-  Ewo,  jeśli  nie  jesteś  zmęczona,  to  możemy  zatańczyć  -

mruknął pod nosem.

Rory  obserwowała,  jak  przeciskali  się  między  stołami  w 

kierunku parkietu.

- Czy ja czegoś nie zrozumiałam?
- To nic ważnego, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby 

zatańczyć?

Rory poczuła irytację.
-  Mówiłam  ci  już,  Charles,  że  czuję  się  świetnie.  Po  dwóch 

tańcach  zmienili  partnerów.  Nie  zwróciła uwagi,  kto  zainicjował  tę 
zamianę, ale z pewnością nie była to Ewa.

Kane poprowadził ją przez parkiet, obejmując lekko w pasie. 

Żadne z nich nie powiedziało słowa. Rory bez wysiłku dostosowała 
się do jego kroków. Po  chwili lekki ucisk jego dłoni  na jej plecach 
zaczął  ją  niemal  parzyć.  Z  tego  powodu  zbliżyła  się  do  niego 
bezwiednie.

- Chyba będzie padać, prawda? - zapytała z nutą rozpaczy w 

głosie.

- Możliwe.
Ktoś  zderzył  się  z  nią,  popychając  ją  prosto  na  Kane'a. 

Cofnęła  się  jak  oparzona.  Usta Kane'a  wygięły  się  w  znajomym, 
ironicznym uśmiechu i twarz Rory zapłonęła rumieńcem.

background image

- Ta orkiestra jest do niczego - mruknęła.
- Masz dość?
- Jeżeli ty nie chcesz już tańczyć...
- Nie chcę... - odburknął - z tobą już nie chcę. Rory nie była 

przygotowana na takie stwierdzenie.

Dopiero po chwili odzyskała głos.
-  No  cóż,  przynajmniej  jesteś  szczery.  Przystanęli  koło 

dużego, weneckiego okna. Kane nadal obejmował ją w pasie, jej ręka 
nadal spoczywała na jego ramieniu. Zamiast jednak się cofnąć, Kane 
przysunął  się  do  Rory  akurat  w  tym  momencie,  gdy  oślepiająca 
błyskawica  oświetliła  drzewa  za  oknem  upiornym,  fosforyzującym 
blaskiem.

Za chwilę dał się słyszeć  grzmot i Rory spojrzała na Kane'a 

wzrokiem pełnym przerażenia.

- Kane, ja...
- Nie mów tego.
- Czego mam nie mówić? - szepnęła, czując zamęt w głowie.
-  Cokolwiek  chciałabyś  powiedzieć,  lepiej  tego  nie mów. 

Moja droga, zdajesz sobie chyba sprawę, że staram się zachowywać 
przyzwoicie,  ale  jeśli  się  poruszysz...  jeśli  cokolwiek  powiesz...  nie 
wiem, co mogę zrobić...

Zamknęła  oczy.  Przestała  prawie  oddychać.  Każdym 

centymetrem swego  ciała  chłonęła obecność tego  mężczyzny, który 
teraz obejmował ją jedną ręką, a drugą miażdżył jej palce.

On mnie teraz pocałuje, myślała. Przy wszystkich. Cały świat 

powoli  rozpłynął  się  wokół  niej,  gdy  powoli  pochyliła  się  w  jego 
stronę.

Nagle 

zachrypiały 

wzmacniacze 

szef 

orkiestry 

zapowiedział:

-  Drodzy  państwo,  chciałbym  ogłosić,  że  jeśli  ktoś  z  was 

zostawił  otwarty  dach  w  samochodzie,  to  powinien  wiedzieć,  że  w 
całym okręgu Stokes leje teraz jak z cebra. Ulewa już się tu zbliża. 
Szczęśliwcy,  których  to  nie  dotyczy,  mogą  teraz  posłuchać  starej 
polki. Postaramy się nią zagłuszyć te grzmoty. A więc raz... i dwa...

Rory otwarła oczy. Ręka Kane'a opadła. Rory odwróciła się i 

wróciła do stolika. Charles wstał, gdy zamierzała usiąść.

-  Robi  się  późno  -  powiedział.  -  Wolałbym  nie  wracać  do 

domu w czasie burzy.

-  Wracajmy  zatem  -  odparła.  Podniosła  z  krzesła  torebkę, 

starając się nie widzieć człowieka, który przecisnął się tuż koło niej. 
Ponieważ  Charles  wszystkich  tu  przywiózł,  Kane  i  Ewa  nie  mieli 

background image

wyboru i również zaczęli zbierać się do wyjścia.
Ewa oczywiście nie powstrzymała się od komentarzy.

-  Na  miłość  boską,  braciszku,  nie  zmieniłeś  się  ani  na  jotę. 

Parę kropel deszczu to już dla ciebie kataklizm.

- Aurora nie czuje się najlepiej - odpowiedział Charles. Rory 

rzeczywiście poczuła się okropnie.

Reszta  drogi  upłynęła  w  milczeniu.  Gdzieś  w  połowie  trasy 

złapała ich ulewa, więc i tak nie mogliby się słyszeć w ogłuszającym 
hałasie  deszczu  bębniącego  o  dach.  W  wyizolowanym  jakby  od 
zewnętrznego  świata  wnętrzu  limuzyny  Rory  czuła  otaczające  ich 
napięcie. Wszelkie emocjonalne konflikty bardzo źle na nią działały. 
Byłaby w stanie zrobić prawie wszystko, żeby ich uniknąć.

Najgorsze jednak miała dopiero przed sobą.
Gdy  skręcili  w  stronę  domu,  zauważyła  znajomy  kształt 

furgonetki, błyszczącej w strugach deszczu.

- Och, nie - jęknęła cicho.
Zjawili  się  tu  za  wcześnie.  Do  wesela  pozostało  jeszcze 

więcej  niż  tydzień.  Powinni  chociaż  zadzwonić.  Może  to  jest  jakiś 
inny,  podobny  samochód,  należący  do  kogoś,  kto  chce  przeczekać 
burzę...

Mimo  zacierających  wszystko  strug  deszczu  widać  było 

jednak  kolorową  tęczę,  ozdabiającą  bok  wielkiej,  żółtej  furgonetki 
zaparkowanej pod domem Charlesa.

Jej  rodzina  przyjechała.  Teraz,  kiedy  poważnie  zaczynała 

zastanawiać  się  nad  sensem  tego  wszystkiego,  rodzina  Hubbardów 
przybyła na wesele!

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W  godzinę  później  Rory  prowadziła  rodziców  w  kierunku 

swego domu. Przyjechali tu, kierując się jej skrupulatnie narysowaną 
mapą,  zaraz  potem,  kiedy  Rory  i  reszta  towarzystwa  udali  się  do 
klubu.  Bili  przez  jakiś  czas  łomotał  do  drzwi,  ale  kiedy  nikt  nie 
otwierał, Peace spokojnie pomaszerowała do sąsiedniej posesji, żeby 
zasięgnąć języka.

Resztę  można  było sobie  świetnie  wyobrazić, myślała  Rory, 

tłumiąc  cisnący  się  na  usta  histeryczny  chichot.  Madeline  Banks 
znalazłaby pewnie prędzej wspólne tematy z sierżantem policji niż z 
jej rodziną.
Wprawdzie  Bili  i  Sunny  Hubbard  zerwali  definitywnie  z 
hippisowską  przeszłością,  ale  od  Madeline  Banks  dzielił  ich  nadal 
zupełnie  kosmiczny  dystans.  Chodziło  o  inne  spojrzenie  na  świat. 
Dla Sunny, przysięgłej wyznawczyni prawa karmy, każde stworzenie 
na  tym  padole,  od  królowej  Anglii  do  najmizerniejszego  robaczka, 
miało  swoją  dokładnie  wyznaczoną  płaszczyznę  egzystencji.  Życie 
każdego człowieka zależy od tego, jaki był w poprzednim wcieleniu. 
Taki pogląd wydawał się Rory fascynujący!

Ezoteryczne  przekonania  Billa  były  ostatnimi  czasy  może 

mniej wyraziście eksponowane. Chyba nigdy nie zapomniał, że tylko 
ciężko zapracowane pieniądze jego rodziców pozwoliły mu  znaleźć 
swoje miejsce w społeczeństwie drugiej połowy lat sześćdziesiątych. 
Ubierał  się  wtedy  w  kupione  na  wyprzedaży  szmaty,  ale  miał 
najnowszy,  importowany  samochód,  a  jego  gitara  kosztowała 
sześćset  dolarów.  Rory  zawsze  podejrzewała,  że  pod  powłoką 
wyznawcy  hippisowskiej  ideologii  kiełkowała  w  nim  od  dawna 
dusza kapitalisty. Tak łatwo stał się biznesmenem, a jego kochająca 
swobodę natura wcale na tym nie ucierpiała... Mimo przerzedzonych 
już  i  siwiejących  włosów  Bili  wyglądał  całkiem  atrakcyjnie  w 
białych  drelichowych  spodniach  i  kolorowym  podkoszulku,  ze 
sznurkiem afrykańskich paciorków wokół szyi.

Sunny prawie się nie zmieniła od czasu, odkąd ją widziała po 

raz  ostatni.  Rory  nigdy  nie  potrafiła  wyobrazić  sobie  swojej  matki 
mieszkającej jako dziecko w tym schludnym domu przy Main Street, 
ubranej w wykrochmalone sukienki, skórzane półbuciki i wywinięte, 
białe  skarpetki.  Sunny  miała  przecież  swój  unikalny  styl.  Sama 
projektowała  i  szyła  sobie  suknie,  gotowała  niezwykłe  potrawy  i 
kochała muzykę ponad życie. Czasami Rory czuła, jakby to ona była 
matką, a Sunny - stwarzającym problemy dzieckiem.

background image

Hubbardowie wnieśli swoje bagaże do gościnnego pokoju.

Rory zaciągnęła zasłony i przygotowała posłania.

- Czy ty naprawdę jesteś pewna tego, co zamierzasz zrobić? -

zaczęła matka. - Widziałaś, moje złotko, jaką on ma aurę? Przecież...

-  Bili,  może  napijesz  się  herbaty,  zanim  zajmiesz  się 

samochodem?  - powiedziała  Rory,  udając,  że  nie  słyszy  tych 
ostrzeżeń.  - Nazywa  się  „Kraj  Nirwany",  sam  mi ją  przysłałeś. 
Dobrze ci zrobi przed spaniem w obcym łóżku.

- Ona jest taka szarawa - mówiła dalej Sunny. – Nie twierdzę, 

że może być niezdrowa, ale jest taka... cienka, można powiedzieć...

-  Herbata?  -  zapytali  jednogłośnie  Rory  i  Bili.  Sunny 

zamrugała swoimi gęstymi, jasnymi rzęsami.

Miała  czterdzieści  osiem  lat,  ale  z  podobną  do  córki, 

piegowatą  cerą  i  miodowymi,  rozjaśnionymi  tu  i  ówdzie  włosami, 
mogłaby z powodzeniem uchodzić za trzydziestolatkę.
- Jaka herbata? Mówię o aurze Charlesa. Kwiatuszku, czy ty wiesz, 
że  on  zupełnie  do  ciebie  nie  pasuje?  Jaka  jest  jego  data  urodzenia? 
Zaraz mu zrobię horoskop. Czy ja ostatnio liczyłam twoje progresje, 
Rory?  To  też  muszę  zrobić...  Chociaż  teraz  już  widzę,  w  czym 
problem. On ma na pewno dużo planet w Koziorożcu... Oczywiście 
Koziorożce też potrafią być urocze. Gdyby miał ascendent w znaku 
rządzonym przez Wenus... Ale nie ma, kochanie. Nie będziesz z nim 
szczęśliwa. Nawet gdyby miał Księżyc w Raku... Nie, to niemożliwe, 
tacy ludzie mają inną twarz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się 
okazało,  że  jego  Saturn  znajduje  się  dokładnie  na  jednym  ramieniu 
twojego kardynalnego krzyża! Byłoby znakomicie, gdybyś poślubiła 
raczej jakiegoś wspaniałego Skorpiona...

-  Mamo! – wykrzyknęła Rory. – Charles i ja świetnie  do 

siebie pasujemy. On  ma  wszystkie zalety, jakie  powinien mieć mój 
przyszły  mąż,  i  jestem  najszczęśliwszą  kobietą  na  świecie,  że  on 
mnie w ogóle zechciał!

Ruchliwa twarz Sunny jakby się skurczyła. Wyciągnęła rękę 

w kierunku córki.

-  Kochanie,  przecież  ty  nie  kochasz  Charlesa,  prawda?  Nie 

wiesz,  co  masz  zrobić,  i  potrzebujesz  pomocy.  Ale  nie  martw  się, 
Sunny już tu jest i na pewno jej ci udzieli. Powinniśmy kierować się 
własnym instynktem; wtedy wszystko ułoży się znakomicie. Uwierz 
mi, złotko - przecież w tych sprawach nigdy się nie myliłam, prawda, 
Bili?

Rory  poddała  się.  Kiedy  Sunny  wcielała  się  w  rolę  osoby 

wtajemniczonej, wszelkie dyskusje nie miały sensu.

background image

W  końcu  wszyscy  zostali  rozlokowani  i  Rory  udała  się  do 

własnego łóżka, gdzie z kubkiem „Kraju Nirwany" w ręku mogła się 
wreszcie  zastanowić  nad  wydarzeniami  dzisiejszego  dnia.  To  nie 
była taka totalna katastrofa. Jeszcze nie, w każdym razie. Fauna była 
tylko  trochę  zbyt  prowokująca,  uwodząc  jednocześnie  Charlesa  i 
Kane'a,  ale  to  był  jej  normalny  sposób  bycia.  Leniwa  z  natury, 
zawsze trochę rozmamłana, przymilała się i flirtowała z każdym, kto 
się tylko nawinął... Była jednak przy tym taka ładna i nieszkodliwa, 
że  w  końcu  wybaczano  jej  nawet  to,  że  w  swoim  szokującym 
zachowaniu posuwała się odrobinę za daleko.

Oczywiście,  panią  Banks  raził  jej  sposób  bycia,  choć  była 

zbyt  dobrze  wychowana,  żeby  pozwolić  sobie  na  jakiekolwiek 
komentarze. Sunny i Bili niczego, jak zwykle, nie zauważyli, a Misty 
przygotowywała się do wygłoszenia wykładu na temat szkodliwości 
spożywania czerwonego mięsa.

Jutro,  rzecz  jasna,  wszyscy  usłyszą  o  szkodliwości 

spożywania  białego  mięsa,  a  potem  mięsa  w  ogóle.  W  niedalekiej 
przyszłości  należy  się  spodziewać  całej  reszty  -  dyskusji  na  temat 
dziury  ozonowej,  noszenia  naturalnych  futer  i  doświadczeń  ze 
zwierzętami.  Misty  miała  na  tym  punkcie  prawdziwego  fioła. 
Ponieważ  był  lipiec  i  panowały  upały,  być  może  wykład  o  futrach 
zostanie im oszczędzony.

Dobrze,  że  Ewa  i  Peace  miały  wspólne  zainteresowania. 

Słyszała,  jak  omawiały  zawzięcie  swoje  problemy  rozwodowe  i 
posunięcia  adwokatów.  Bóg  jeden  wie,  co  się  teraz  dzieje  w 
sąsiednim  domu,  kiedy  ona  i  rodzice  stamtąd  wyszli.  Być  może 
okaże  się  jutro,  że  nie  jest  już  zaręczona.  Być  może,  odsądzona  od 
czci  i  wiary,  zostanie  wepchnięta  do  tęczowej  furgonetki  razem  ze 
swoją  rodzinką  i  wyekspediowana  pod  eskortą  policji  poza  granice 
miasta.

Zanim  jednak,  zmęczona  i  zrozpaczona,  pogrążyła  się  we 

śnie, przez myśl przemknęło jej pytanie:

Kim jest ten wspaniały Skorpion?
Gdy  obudziła  się  następnego  ranka  i  zeszła  do  kuchni, 

znalazła  ją  przewróconą  do  góry  nogami.  Rodzice  gdzieś  zniknęli. 
Próbowała  doprowadzić  tę  ruinę  do  jakiegoś  przyzwoitego  stanu, 
kiedy pojawiła się Misty.

-  Więc  tak  wygląda  twoje  gniazdko?  Całkiem  milutkie. 

Gdybym ja tu mieszkała, zburzyłabym tę ścianę, żeby zrobić wielkie, 
wykuszowe  okno,  a  wszystkie  meble  i  ściany  pomalowałabym  na 
biało. Co o tym sądzisz?

background image

- Sądzę, że Sunny i Bili zdetonowali tutaj bombę i zwiali do 

miasta.

-  Och,  Bili  ma  teraz  jakieś  niezwykłe  pomysły.  Uważa,  że 

śniadanie  powinno  się  składać  z  grubych  płatków  owsianych  z 
kiełkami pszenicy, rodzynkami i ziarnami słonecznika.

Zamierzali  odwiedzić  jakiś  pobliski  młyn  i  zobaczyć,  co  tu 

mielą. Ewa i Peace pojechały na zakupy, a Fauna wylegiwała się w 
łóżku.

- Czy pani Banks... mówiła coś, kiedy wyszliśmy?
- O czym?
- No... wiesz. O nas. O mnie. O naszej rodzinie!
Misty  wzruszyła  ramionami.  Była  nieduża,  o  włosach 

jaśniejszych niż  Rory, miała duże,  błękitne oczy i  dołek w brodzie. 
Jedną z największych trosk w jej życiu było to, że nikt nie traktował 
jej poważnie, a miała przecież już dwadzieścia dwa lata!

- Przecież nie powiedziałaby tego mnie, prawda? Zresztą, cóż 

takiego  miałaby  powiedzieć?  Jesteśmy  przyzwoitymi  ludźmi, 
uczciwie  zarabiającymi  na  życie.  -  Misty  prowadziła  ostatnio 
rachunki „Boskich Hubbardów". - Co by jej się mogło nie podobać?

-  Nic,  oczywiście,  że  nic  -  powiedziała  Rory  zmęczonym 

głosem.  -  Być  może  przeoczyłaś  ten  drobny  fakt,  że  nasi  rodzice 
robili skręty z każdej rośliny, która wpadła im w ręce, składali cześć 
drzewom i zrobili z rodzenia dzieci widowisko...

- Oni pod drzewami składali cześć  Bogu, a nie  drzewom. A 

jeśli  chodzi  o  porody,  to  mnóstwo  ludzi  tak  robi.  To  się  nazywa 
stwarzaniem więzi.

-  Ale  ja  miałam  tylko  trzy  lata,  kiedy  urodziła  się  Peace,  i 

wcale nie chciałam, żeby mnie przywiązywano na siłę do mokrego, 
czerwonego, wrzeszczącego prosiaka!

-  Moja  droga  -  powiedziała  Misty  -  widzę,  że  babcia  nieźle 

cię  przekabaciła.  Zawsze  uważałam,  że  jesteś  trochę  dziwna,  ale  to 
pewnie  wynik  wychowywania  się  u  kobiety,  która  przez  całe  życie 
chodziła  w  gorsecie.  A  może  zachowujesz  się  tak,  ponieważ  masz 
już tyle lat? Albo może za bardzo się starasz, żeby zostać żoną tego 
Charlesa?

- W  tej  chwili  nie  mam  ochoty  z  tobą  o  czymkolwiek 

dyskutować! - odcięła się Rory ze złością. - Przepraszam cię, Misty -
dodała po chwili. - To tylko... Wiesz, ja ostatnio...

-  W  porządku  -  odparła  Misty.  -  Ja  cię  rozumiem. 

Wychodzisz  za  mąż  za  maminsynka,  a  do  tego  jego  mamuśka 
zamierza  mieszkać  z  wami  i  wleźć  ci  na  głowę.  Wiesz,  na  pewno 

background image

poradziłabyś  sobie  lepiej  z  tym  wszystkim,  gdybyś  od  lat  nie 
zatruwała  sobie  organizmu  mięsem  biednych,  mordowanych 
zwierząt.

- Nie denerwuj mnie. Misty Morning Hubbard, proszę cię, nie 

denerwuj mnie, bo przysięgam ci, że... że...

-  Zostawisz  mnie  za  karę  po  lekcjach?  Każesz  mi  umyć 

tablicę?  Przepraszam  cię,  kochana,  ale  powiedziałam  dokładnie  to, 
co  zamierzałam  powiedzieć.  Przecież  jesteś  taka  zestresowana, 
jakbyś się czegoś okropnie bała.

- Uprzejmie ci dziękuję.
-  Drobiazg.  Jak  na  taką  pełną  uprzedzeń,  zacofaną, 

trzydziestojednoletnią...

- Niniejszym zawiadamiam cię, że skończyłam trzydzieści lat 

niecały miesiąc temu!

-  ...no  to  trzydziestoletnią  zjadaczkę  zwierzęcych  trupów, 

wyglądasz  jeszcze  nie  najgorzej,  ale  musisz  mieć  zupełnego  fioła 
uważając, że coś ci wyjdzie z tym Charlesem. To chodzące liczydło 
jest drugą najgorszą rzeczą, która ci się przytrafiła w życiu.

- Co ty powiesz? A co uważasz za pierwszą? - zapytała Rory 

lodowatym tonem.

-  Babcię  Truesdale.  Ona  nigdy  naprawdę  nie  wybaczyła 

Sunny, że uciekła z domu, i odegrała się na tobie. Chociaż być może 
to jednak był ten głupek, który próbował cię zgwałcić, kiedy byłaś...

- Misty!
- Wiesz dobrze, że nie kłamię. Wszyscy udają, że wysłali cię 

do Kentucky, żeby babcia nie była sama, ale Peace przy tym była i 
miała już dość rozumu, żeby zrozumieć, co się święci. Dobrze też, że 
miała dość pary w płucach, bo inaczej byłabyś teraz jeszcze bardziej 
zdziwaczała.  Zawołała  wtedy  Billa  i  niedługo  potem  ty  byłaś  w 
drodze do babci, a tego przygłupa wykopali w ekspresowym tempie 
z komuny.

-  Nic  z  tego  nie  pamiętam  -  odparła  Rory  pozbawionym 

wyrazu głosem. - Czy jadłaś już śniadanie?

-  Chciałam  ci  tylko  powiedzieć,  Rory,  żebyś  nie  robiła 

głupstwa  i  nie  wychodziła  za  mąż  za  tę  bezpłciową  kukłę  tylko 
dlatego,  że  masz  taki  uraz  z  tamtych  czasów.  To  się  zdarza,  chyba 
nawet częściej, niż myślisz. Nie pozwól, żeby ci to zrujnowało życie.

- Skończyłaś?
Misty westchnęła i sięgnęła po garść orzeszków.
-  Chciałam  tylko,  żebyś  była  szczęśliwa,  i  naprawdę  nie 

jestem pewna, czy Charles jest...

background image

- Charles jest bardzo dobrym człowiekiem. I zamierzam być z 

nim szczęśliwa.

- Wiem, że zamierzasz. Przecież widzę, jak usilnie starasz się 

sobie  to  wmówić.  Rory,  Charles  jest  nudny.  Wiem,  że  jest 
przystojny; tylko co z tego? Ma mentalność starego księgowego.

- A może ja lubię takich ludzi? Z natury lubię porządek.
-  Przestań!  Jestem  wegetarianką i  lubię  gotowaną  rzepę,  ale 

gdybym miała żywić się wyłącznie nią do końca żyda!... Popatrz na 
jego przyjaciela,  tego pisarza. Na twoim  miejscu zabrałabym się za 
niego. Nawet nie będąc na twoim miejscu, też bym to zrobiła.

Rory  nie  chciała  rozmawiać  o  tym  człowieku.  Nie  miała 

również  ochoty  rozmawiać  dalej  o  Charlesie,  ale  czuła  się  w 
obowiązku go bronić.

-  Tylko  dlatego,  że  ktoś  nie  ma  zwyczaju  siedzieć  na 

podłodze  i  grać  na  fujarce,  albo  nie  uznaje  różnych trawkowych 
odlotów z przyjaciółmi, ty uważasz, że jest nudny!

-  Bili  i  Sunny  też  już  tego  nie  robią.  Sunny  nabawiła  się 

jakiejś alergii, a Bili stara się być w porządku wobec tych facetów, 
którzy dopuszczają na rynek jego specyfiki.

- Dzięki Bogu - powiedziała Rory z ulgą. - Gdyby pani Banks 

wiedziała... A o czym rozmawialiście, zanim wróciłam?

-  O  tobie.  I  o  nas.  O  babciach,  dziadkach,  i  na  co  kto  był 

chory. Przecież wiesz. Takie zwykłe towarzyskie gadki. A potem ta 
kucharka, pani Behappy, czy jak jej tam...

- Mountjoy. Carrie Mountjoy.
-  Pani  Mountjoy  zrobiła  nam  świetną  zapiekankę,  ryż  z 

piklami  i  kapustą,  nie  pamiętam  dokładnie.  A  jeszcze  potem 
poszliśmy do ogrodu, żeby zobaczyć, gdzie będzie to twoje wesele. 
Powiedziałam jej, żeby podłożyła swoim różom trochę kompostu, a 
ona mi  powiedziała, że  te róże są obgryzione  przez  ślimaki.  Wtedy 
mama jej poradziła, żeby ustawiła w pobliżu krzewów płaski rondel 
z piwem, i żeby nie wyrywała wszystkich chwastów wokół kwiatów. 
Wówczas biedne stworzonka będą miały co jeść. I w ogóle było tak 
przyjemne jak w szkółce niedzielnej.

- I mam ci uwierzyć, że Fauna nie oferowała się z tanecznym 

występem na weselu w stroju Ewy?

-  Fauna  była  zmęczona.  Zgarnęliśmy  ją  prosto  z  jakiegoś 

prywatnego przyjęcia. Na szczęście zdążyła się przebrać.

Rory westchnęła z ulgą i zajęła się porządkowaniem kuchni. 

Jej siostra znalazła jakiś fartuch i zabrała się do pomocy.

background image

-  Bili  szukał  tutaj  czegoś,  co  nie  byłoby unurzane  w  cukrze 

albo nadziane konserwantami - wyjaśniła.

- To niech sobie poszuka innego miejsca do stołowania się -

ucięła Rory.

Wyrzuciły  właśnie  ostatni  pusty  kanister  po  Hubarddowych 

miksturach, gdy w drzwiach pojawiła się Fauna. Ziewnęła szeroko i 
uśmiechnęła się do nich promiennie.

-  Dobrze,  że  tu  przyjechaliśmy.  Podoba  mi  się  to  miejsce. 

Myślałam,  że  będzie  śmiertelnie  nudno,  ale  Sunny  mówiła,  że 
musimy być trochę wcześniej i jakoś cię wesprzeć moralnie.

Rory  spojrzała  na  najpiękniejszą  z  sióstr  Hubbard,  która 

akurat  ziewnęła  znowu  i  podrapała  się  po  brzuchu.  Sięgnęła  po 
czystą filiżankę.

- Co tu serwują? - zamruczała zmysłowo Fauna.
- Jeżeli chciałabyś mi zaproponować choć mały kawałek tego 

twojego wspaniałego chłopa, to nie odmówię.

-  Masz  na  myśli  Kane'a?  -  spytała  Rory,  szeroko  otwierając 

oczy.

Fauna  roześmiała  się.  Po  krótkiej  chwili  milczenia,  Misty 

zawtórowała jej głośno. Rory patrzyła to na jedną, to na drugą, aż w 
końcu oparła ręce na biodrach i zaczęła tupać lewą nogą w podłogę. 
Siostry  nazywały  to  „tańcem  grzechotnika".  W  wykonaniu  Rory, 
oczywiście.

- Zamknijcie się natychmiast, obydwie!
- Och, Rory, przepraszam, ale to był taki... - zaczęła Misty.
- Psychologicznie perfekcyjny przykład - dokończyła Fauna. 
- Dziadzio Freud się kłania!
-  Chcesz  się  założyć,  że  Sunny  już  o  tym  wie? -  zapytała 

Misty.

- Kane jest tym Skorpionem, tak myślisz?
- Oczywiście. To facet z temperamentem!
- Czy wy macie dobrze w głowie? - wtrąciła się Rory.
-  Ach,  byłabym  zapomniała  -  powiedziała  Misty.  -  Charlie 

mówił,  że  przyjdzie dziś  do  ciebie  po  południu,  a  potem  mamy  iść 
wszyscy na obiad do jakiegoś klubu.

- I ten twój przystojny Kane też - droczyła się jeszcze Fauna. 

Nalała  sobie  kawy  z  dzbanka  stojącego  na  kuchence  i  szła  z 
powrotem w stronę stołu, kołysząc zalotnie biodrami. Nie uroniła ani 
kropli.

-  Czy  ty  musisz  chodzić  w  ten  sposób?  -  spytała  Rory  z 
westchnieniem. Jakoś często ostatnio wzdychała.

background image

- W jaki sposób?
- Jak prostytutka...
Fauna wydęła swe sztucznie powiększone silikonem usta.
-  To  się  czasem  przydaje.  Mogę  cię  nauczyć,  jak  mogłabyś 

zmiękczyć tego chłoptasia, Charliego. Albo może utwardzić?

Posłała  siostrze  przewrotnie  niewinny  uśmiech.  Misty 

zachichotała.  Rory  zgrzytnęła  zębami.  Na  tę  właśnie  scenę  trafił 
Kane, wchodząc do kuchni w rozpiętej, białej koszuli i z wilgotnymi 
jeszcze po kąpieli włosami.

- Dzień dobry, moje miłe damy. Czy nie przeszkadzam?
- Na  pewno  nie - odpowiedziała  Rory z  płonącą rumieńcem 

twarzą.  -  Jeżeli  chcesz  mi  pomóc,  zabierz  te  dwie  smarkule  na 
huśtawkę.  Muszę  wreszcie  zjeść śniadanie  i  zrobić  to,  co 
zaplanowałam.

Nagle poczuła się o milion lat starsza od swoich dwu sióstr, 

które  miały  dwadzieścia  dwa  i  dwadzieścia  pięć  lat.  Poczuła  się 
stara, zmęczona, samotna i...

Przerażona.
Kane posłusznie wyprowadził obie dziewczyny na zewnątrz, 

gdzie  panował  obezwładniający  upał  późnego  przedpołudnia.  Rory 
nienawidziła  teraz  samej  siebie  za  to,  że  jest  wściekła,  bo  on  jest 
teraz z nimi, a nie z nią.

Ubierała się starannie na swoje wyjście z Charlesem. Włożyła 

ulubioną,  jasnoniebieską  sukienkę  z  białym,  muślinowym 
kołnierzykiem  i  mankietami.  Skropiła  się  wodą  kolońską  i 
przypudrowała  twarz,  wiedząc,  że  za  parę  minut  puder  i  tak  się 
rozpuści, ukazując z powrotem te nieszczęsne piegi.

-  To  dziwne,  że  moje  siostry  nie  wpakowały  się  na  tylne 

siedzenie i nie uparły się, żeby nam towarzyszyć - powiedziała Rory, 
siedząc z Charlesem w klimatyzowanym samochodzie.

- One całkiem dobrze się bawią w towarzystwie Kane'a. Kane 

i  Fauna  chyba  mają  się  ku  sobie.  Powinnaś  porozmawiać  ze  swoją 
siostrą,  Auroro.  Bo,  widzisz,  Kane...  jest  całkiem  przyzwoitym 
facetem,  ale  jeśli  chodzi  o  kobiety...  Mam  na  myśli  to,  że  twoja 
siostra jest jeszcze bardzo młoda. Nie chciałbym, żeby miała potem 
jakieś problemy.

- Fauna?
- Czy ona naprawdę ma tak na imię?
-  Naprawdę.  Charles,  czy  twoja...  to  znaczy,  czy  ty...  No, 

chciałam  powiedzieć,  że  nie  jestem  pewna,  czy  twoja  matka 
naprawdę będzie się z nami dobrze czuła.

background image

- To był jej dom, zanim pobraliśmy się z Suzanne - odparł. -

Nie mogę jej powiedzieć, że nie będzie tu mile  widziana. Ona tego 
nie zrozumie... i będzie jej przykro.

Rory  spuściła  głowę.  Próbowała  sobie  wytłumaczyć,  że 

Charles  jest  człowiekiem,  który  szanuje  uczucia  swoich  bliskich. 
Jeśli jest tak delikatny wobec swojej matki, to będzie taki również w 
stosunku do żony.

- Chyba masz rację - powiedziała.
-  Zobaczysz,  jak  będziesz  sobie  ceniła  jej  pomoc,  kiedy 

zacznie się rok szkolny.

Właśnie.  Charles  pewnie  po  prostu  już  o  tym  pomyślał. 

Nigdy  przecież  nie  oponował  przeciw  temu,  żeby  kontynuowała 
swoją pracę.

Patrzyła  na  jego  nieskazitelny  profil.  Charles  był  naprawdę 

bardzo  przystojnym  mężczyzną.  Jego  rysy  były  tak  regularne,  o 
wiele piękniejsze niż...

-  Charles,  czy  ty  mnie  kochasz? -  zapytała.  Spojrzał  na  nią 

tak, jakby uderzyła go zdechłą rybą.

- Auroro, to doprawdy idiotyczne pytanie. Czy prosiłbym cię 

o rękę, gdyby mi na tobie nie zależało?

- Nie pytałam, czy ci na mnie zależy, tylko czy mnie kochasz, 

bo jeśli tak, to okazujesz to w dziwny sposób.

-  Auroro,  jesteś  przemęczona.  Dlatego  właśnie  poprosiłem 

moją mamę i Ewę, żeby pomogły ci w zorganizowaniu wesela.
Rory już chciała zaprotestować, ale Charles uniósł w górę rękę.

-  Auroro  -  powiedział  łagodnym  tonem  -  przecież  nie 

jesteśmy  parą  egzaltowanych  nastolatków.  Zdaję  sobie  sprawę,  że 
wychodzisz  za  mąż  po  raz  pierwszy  ale,  moja  droga,  masz  już 
przecież  trzydzieści  lat.  Jesteś  poza  tym  rozsądną  i  wykształconą 
kobietą.  Sądzę,  że  miałaś  dość  czasu,  żeby  się  przekonać,  że 
wyznania  miłości  są  nieraz  przesadnie  nadużywane.  Wzajemny 
szacunek,  troska  o  drugiego  człowieka  to  są  naprawdę  istotne 
podstawy  udanego  związku.  Pochodzenie  z  tej samej  warstwy 
społecznej...  -  Tu  zmarszczył  lekko  brwi,  ale  Rory,  z  oczami 
zamglonymi od łez, nawet tego nie zauważyła.

-  No,  to  też  się  jakoś  ułoży  -  mruknął.  -  Ach,  właśnie, 

rozmawialiśmy wczoraj  z  twoim  ojcem o polisie ubezpieczeniowej. 
Dziwię  się,  że  on  jeszcze  tego  nie  załatwił.  Jak  się  prowadzi  taki 
interes, to trzeba być naprawdę dobrze ubezpieczonym.

-  Chciałabym  pójść  do  domu,  jeśli  nie  masz  nic  przeciwko 

temu - powiedziała Rory bardzo cichym głosem.

background image

- Ależ oczywiście, kochanie. Chyba głowa cię boli, prawda? 

Ostatnio często masz takie problemy.

Ostatnio  miała  często  problemy  z  żołądkiem.  Nigdy  nie 

bolała  ją  głowa.  Nie  miała  jednak  najmniejszej  ochoty,  żeby  mu 
cokolwiek wyjaśniać.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przestarzałe i mało sprawne urządzenia do ogrzewania wody 

w  domu  Banksów  zbuntowały  się  w  końcu  wobec  wymagań  takiej 
liczby gości płci pięknej. Kane był ostatni w kolejce, kiedy próbował 
w  łazience  na  piętrze  wziąć  prysznic  i  ogolić  się.  Ze  stoickim 
spokojem  wykąpał  się  w  zimnej  wodzie  i  zaczął  wycierać  się 
sztywnym,  wykrochmalonym  i  uprasowanym  ręcznikiem.  Cóż  za 
pomysł,  myślał,  żeby  krochmalić  i  prasować  wszystko,  aż  do 
najmniejszej ściereczki.

Rory i Maddie Banks mieszkające w jednym domu? Nigdy w 

życiu.

Rory i Charles we wspólnym łożu? Po moim trupie!
-  Kane,  czy  masz  już  coś  na  sobie?  -  zapytał  uprzejmie 

Charles przez drzwi sypialni.

- Tak, za minutę będę gotowy.
Charles  otworzył  drzwi  i  wszedł  do  środka.  Miał  na  sobie 

popielaty garnitur, który wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie 
garnitury,  które  nosił  o  tej  porze  roku  przez  ostatnie  dwanaście  lat, 
być może z drobnymi różnicami w wykroju klap i rodzaju guzików.

Kane spojrzał na niego uważnie i skrzywił się.
- Charles, nie rób tego - powiedział.
-  Czego  mam  nie  robić?  Kane,  jesteśmy  spóźnieni.  Czy  nie 

mógłbyś się pospieszyć?

Kane  zaklął  pod  nosem.  To  nie  była  odpowiednia pora  na 

wkładanie kija w mrowisko. Nie wiedział nawet, od czego zacząć.

Nie rozumiał nawet do końca, do czego zmierzał. Znał Rory 

krócej niż tydzień. Swoją byłą żonę znał prawie trzy lata, zanim się z 
nią  ożenił,  a  przecież  tamten  związek  nie  przetrwał  miodowego 
miesiąca.

Poza  tym  to  Charles  chciał  się  żenić.  Kane  przestał  już 

myśleć o małżeństwie. Miał własny styl życia. Miał swój mały dom 
tuż za granicami dobrej, starej dzielnicy, tak blisko wody, że mógł w 
każdej  chwili  pójść  na  brzeg  i  pogrążyć  się  w  rozmyślaniach,  jeśli 
miał na to ochotę. Potem mógł wstać, wsiąść do samochodu i jechać, 
dokąd go oczy poniosą. Po co mu do tego żona? Jakaś kobieta, to co 
innego. Przecież był, do cholery, mężczyzną...

Ale kiedy w grę wchodziła Aurora Hubbard, niezwykła istota 

szorująca o północy werandę, farbująca na zielono wosk dla swoich 
dzieci, nieśmiała i zbuntowana Rory - nie mógł tak po prostu wziąć 
jej do łóżka, a potem podziękować uprzejmie za mile spędzony czas i 

background image

odjechać w siną dal.

- Kane, naprawdę dziękuję ci za odstąpienie swojego pokoju -

głos  Charlesa  sprowadził  go  z  obłoków  na  ziemię.  -  Nie 
spodziewałem  się,  że  cała  rodzina  Aurory  przyjedzie  tutaj,  i  na 
dodatek tak  wcześnie.  Planowaliśmy z  matką zarezerwować  im  coś 
odpowiedniego w mieście.

-  To  interesujący  ludzie  -  odpowiedział  Kane  z 

roztargnieniem.

- To miło, że tak uważasz. Jej matka jest co najmniej dziwna, 

a ojciec... człowieku, ten facet nosi korale! A co myślisz o siostrach?

- Ładne dziewczyny. Interesujące. I oryginalne.
-  Podobno  ta  z  brązowymi  włosami  jest  tancerką.  Smarkula 

uwodzi  wszystkich  mężczyzn.  I  nie  zdziwiłbym  się,  gdyby, 
rozumiesz...

-  Przypominała  tancerkę,  która  występowała  w  King  Fair, 

kiedy byliśmy jeszcze dzieciakami, pamiętasz?

- Właśnie. Wyobrażasz sobie? Siostra Aurory ma taki zawód 

i otwarcie się do tego przyznaje!

Kane próbował zachować powagę.
- Charles, spójrz na to z innej perspektywy. Takie wygibasy i 

pokazywanie  nagiego  ciała  było  zakazane,  kiedy  byliśmy  w 
podstawówce.  Czasy  się  zmieniły.  Tancerka  to  zawód  jak  każdy 
inny. Trochę seksu w tańcu popłaca, a pieniądze zawsze się liczą.

-  Ja  chciałem  powiedzieć,  że  ci  ludzie  są  całkiem  innego 

pokroju.  Aurora  wcale  nie  wygląda  na  to,  żeby  miała  z  nimi  coś 
wspólnego. Ona jest...

- No, jaka ona jest, Charlie? Czy jesteś pewien, że ją dobrze 

znasz?  -  Głos  Kane'a  brzmiał  obojętnie,  ale  spojrzenie,  którym 
obrzucił Charlesa, świadczyło o tłumionej irytacji.

- Co to w ogóle za pytanie? Kane, chyba nie zamierzasz  iść 

do klubu w tym krawacie?

Kane dotknął swego tęczowego krawata z wymalowanymi na 

nim palmami.

-  Niezły,  prawda?  Zawsze  miałem  słabość  do  takich.  Może 

kupię ci podobny jako prezent ślubny.

Charles  otworzył  usta,  zamknął  je,  po  czym  pokiwał  tylko 

głową. W końcu wzruszył ramionami i zerknął na zegarek.

- Żarty żartami, Kane, ale może włożyłbyś marynarkę. Mamy 

rezerwację na siódmą.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, Charlie, że Rory nie powinna 

być twoją żoną? - Kane potrząsnął głową.

background image

-  Nie  rób  tego,  człowieku.  Nie  doprowadzaj  do  ruiny 

przyszłości dwojga ludzi.

Lub może trojga, dodał w myśli.
-  No  cóż  -  powiedział  Charles,  idąc  za  nim  po  schodach na 

piętro - przyznaję, że jej rodzina nie jest taka, jaka powinna być, ale 
Aurora  została  wychowana  przez  swoją  babkę,  według  zupełnie 
innych zasad. Być może wyszła z dość szczególnego środowiska, ale 
potem stała się przyzwoitą, właściwie zachowującą się kobietą. Jest 
taka spokojna i schludna, potrafi być oszczędna...

Kane przystanął, patrząc na Charlesa płonącymi oczami.
-  Niech  cię  szlag  trafi,  człowieku,  przecież  ty  nie 

wynajmujesz  sobie  gospodyni!  Mówimy  o  kobiecie,  która  ma  być 
twoją  żoną!  O  kobiecie,  która  znajdzie  się  w  twoim  łóżku,  z  którą 
będziesz  miał  dzieci!  -  urwał,  po  czym  mruknął  pod  nosem  jakieś 
przekleństwo.

-  Do  diabła,  Charles,  zostaw  ją  w  spokoju,  zanim  będzie  za 

późno.

Charles,  stojący  o  trzy  stopnie  niżej,  popatrzył  na  niego 

uważnie.

- Ty chyba piłeś, Kane. Przepraszam cię, ale jeśli masz z tym 

problem, to może powinieneś poradzić się...

-  Tak  -  odpowiedział  Kane  -mam  problem,  ale  to  nie  jest 

picie. Czy zdajesz sobie sprawę, że zrobicie sobie z życia prawdziwe 
piekło?  Rory nie  jest  wcale  tą  kobietą,  za  którą  ją  uważasz.  Z tobą 
będzie  jak  motyl  w  słoiku,  tłukący  skrzydłami  o  szkło.  Po  jakimś 
czasie  przestanie  to  robić,  przestanie  fruwać,  ale  to  nie  będzie 
oznaczało, że jest martwa.

Charles popatrzył znowu na zegarek i zmarszczył brwi.
- To bzdury. Zawsze miałeś wybujałą wyobraźnię.
- Owszem. A ty nie masz jej wcale. Rory próbuje zapomnieć 

o czymś, co zdarzyło jej się w dzieciństwie. Fauna opowiadała mi o 
tym, i to wiele wyjaśnia. To, że została nauczycielką, i to, że wydaje 
się być kim innym, niż jest naprawdę, bo próbuje być kim innym za 
wszelką cenę.

- To absurd. Może jednak włożyłbyś którąś z moich muszek?
- Do jasnej cholery, to żaden absurd i, niech to diabli porwą, 

nie  mam  ochoty  wkładać  żadnej  muszki!  Rory  myśli,  że  żyjąc 
według zasad  swojej  babci  jest  bezpieczna,  ale  to  ją  przeraża.  A  ty 
zamierzasz z niej zrobić następną Maddie Banks!

Tym razem twarz Charlesa niebezpiecznie poczerwieniała.

background image

-  Cicho  bądź!  Nie  pozwolę  ci  obrażać  mojej  matki.  A  ta 

młoda  osoba,  z  którą  rozmawiałeś,  jest  zwyczajnie  zazdrosna.  Jest 
zazdrosna  o  to,  że  Aurora  stała  się  przyzwoitą,  wartościową 
kobietą...

-  Mój  Boże,  ty  dalej  nic  nie  rozumiesz,  prawda?  Mówię  ci, 

odwołaj  ślub.  Dopóki  nie  jest  za  późno.  Pomyśl  o  niej  i  o  sobie,  i 
zostaw tę biedaczkę w spokoju. - Wściekły na samego siebie o to, że 
stracił panowanie, Kane odwrócił się i patrzy! na stojak do parasoli.

Charles  w  milczeniu  zaczął  schodzić  na  dół.  Rory  czekała 

koło  swego  domu  razem  z  siostrami.  Narzeczony  uśmiechnął  się  z 
aprobatą  na  widok  jej  sukni  i  podprowadził  wszystkie  damy  do 
dużego  samochodu mamy  Banks,  którym  miała  jechać  większość 
towarzystwa. Ewę miał zabrać Kane.

Rory spoglądała za odjeżdżającą parą. Sunny obserwowała ją 

z  uśmiechem. Szturchnęła Billa  w bok. Na  tylnym siedzeniu  Fauna 
uśmiechnęła się do Misty.

Rory mówiła sobie, że to nie może być zazdrość, choć może 

tak to wygląda. Ewa była uderzająco piękna. Miała wspaniałą cerę i 
roztaczała  wokół  siebie  aurę  kobiecości.  Poza  tym  robiła  wrażenie, 
jakby zamierzała uwieść Kane'a.

Fauna  zachowywała  się  okropnie.  Bezczelnie  podrywała 

Charlesa,  którego  uszy  robiły  się  coraz  bardziej  czerwone.  Rory 
miała  w  głowie  taki  mętlik,  że  ledwie  była  w  stanie  odpowiadać 
jakimiś  monosylabami  matce,  która  mówiła  o  snach,  aurach  i 
pięknej,  ręcznie  malowanej  jedwabnej  sukni,  którą  przywiozła  na 
ślub Rory.

Przerażona słowami matki, Rory wreszcie oprzytomniała:
- Ależ, Sunny, ja już mam suknię.
- Ale ta jest specjalna. Sama ją projektowałam i skończyłam 

szyć dziś po południu. To szata z jedwabnego muślinu, malowanego 
ręcznie  w  motyle,  drzewa  i  kwiaty,  w  najsubtelniejszych  kolorach, 
jakie możesz sobie wyobrazić...

-  Ale,  Sunny...  -  Rory  przypomniała  sobie,  jak  kupowała  z 

Kane'em  swój  jedwabny,  miodowozłoty  kostium.  Jak  on  na  nią 
spojrzał,  kiedy  wyszła  z  przymierzalni,  żeby  mu  się  pokazać.  I  jak 
się  dobrze  bawili,  kiedy  przedtem  mierzyła  inne  kreacje  i  kiedy 
nazwał  to  coś  z  różowych,  jedwabnych  falbanek  ubrankiem 
zakłopotanego flaminga. Nie śmiała się tak już od lat.

Ale  Sunny  uszyła  jej  ślubną  suknię.  Sunny  ją  kochała  i 

zrobiła to specjalnie dla niej. Rory westchnęła.

background image

-  Przymierzę  ją,  kiedy  wrócimy.  Obracając  na  palcu 

pierścionek, zastanawiała się, co powie Charles, gdy jego narzeczona 
ubierze  się  w  tę  powiewną,  ręcznie  malowaną  kreację?  Kane  by  to 
zrozumiał, ale Charles?

Gdy  przyjechali  na  miejsce,  Ewa  i  Kane  już  tam  byli.  Ewa 

wczepiła  się  w  jego  ramię  jak  kleszcz.  Atakowany  obiekt  wydawał 
się  nie  mieć  nic  przeciwko  temu.  Rory  z  wymuszonym uśmiechem 
odwróciła się  do Charlesa,  który  akurat ze  zmarszczonymi  brwiami 
przypatrywał  się  wymyślnej  sukni  Sunny.  No  cóż,  pomyślała,  on 
jeszcze  niejedno  zobaczy.  Domowe  kreacje  mamy  były  o  wiele 
ciekawsze,  nie  mówiąc  już  o  pierścionkach  na  palcach  u  stóp  i 
kolczyku w nosie.

Zanim  usiedli  przy  stoliku,  Rory  odciągnęła  Misty  na  bok  i 

zagroziła  jej  klątwą  najgorszego  rodzaju,  jeśli  piśnie  choć  słówko 
podczas wybierania dań.

-  W  porządku,  kochana  -  odparła  Misty.  -  Jedz  sobie  swoje 

zwierzęce zwłoki, guzik mnie to obchodzi. I tak wszyscy wiemy, że 
masz te worki pod oczami i chory żołądek, bo nie możesz spokojnie 
spać.

Po  jakimś  czasie,  kiedy  zamówienia  zostały  złożone  bez 

żadnych kłopotów, Kane zapytał:

- Charles, czy pozwolisz, że wezmę twoją damę w objęcia?
Gdy  Charles  otworzył  usta,  próbując  znaleźć  jakąś 

odpowiedź, Kane poprowadził Rory na parkiet.

- Wyglądasz na okropnie znękaną - powiedział, obejmując ją 

ramionami i przytulając mocno do siebie.

-  Misty  też  tak  mówiła.  -  Czuła  na  policzku  jego  gorący 

oddech,  który  przyprawiał  ją  o  dreszcz.  Na  chwilę  oparła  czoło  na 
jego ramieniu.

-  Jestem  zmęczona.  Aż  boję  się  myśleć,  że  już  niedługo 

zaczyna się rok szkolny.

- Niedługo zacznie się coś ważniejszego.
- Mówisz o moim małżeństwie?
Kane  myślał  już  o  czymś  innym.  Czy  Rory  zdaje  sobie 

sprawę z tego, co dzieje się między nimi? To nie mogło być przecież 
jednostronne  uczucie.  Było  ono  zbyt  silne,  żeby  mogło  pochodzić 
tylko z jednego źródła.

Objął  ją  jeszcze  mocniej.  Jej  głowa  spoczywała  na  jego 

ramieniu. Co mu przyjdzie z powtarzania sobie, że przyzwoity facet 
nie zabiera dziewczyny swemu przyjacielowi, kiedy ciężar jej ciała w 
jego  ramionach,  jej  upajający  zapach  powodują,  że  człowiek 

background image

zapomina  o  wszelkich  zasadach,  których  kiedyś  zamierzał  nie 
naruszać?

Kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, Kane stwierdził:
- Wiesz, podoba mi się twoja rodzina.
- Naprawdę?
Kane roześmiał się, i Rory poczuła, że jego śmiech przenika 

każdą cząstkę jej ciała.

- Sunny przywiozła mi sukienkę i chce, żebym ją włożyła na 

ślub.

- Ona jest niższa od ciebie.
-  Nie  jej  sukienkę.  Jedną  z  zaprojektowanych  przez  nią 

kreacji. W  Richmond  jest  taki  sklep,  a  w  Outer  Banks drugi,  gdzie 
sprzedają wszystko, co uszyje.

- Zdolna kobieta.
-  Mhmm...  -  W  objęciach  Kane'a,  z  ręką  w  jego  ciepłej, 

wielkiej  dłoni,  z  głową  na  jego  ramieniu,  wolała  nie  myśleć  już  o 
żadnych problemach.
- I co, zamierzasz ją włożyć?
-  Nie  wiem.  Nie  chcę  zranić  jej  uczuć,  ale  wiem,  że  Charles  byłby 
wściekły.

-  A  co  chciałaby  zrobić  Rory?  -  Dotknął  policzkiem  jej 

włosów.

- Nie wiem - odparła bezradnie, po czym znowu znalazła się 

myślami  gdzie  indziej.  Znajdując  się  w  ramionach  Kane'a,  nie 
uważała żadnego problemu za naprawdę istotny.

Problemy?  Jakie  problemy?  Już  niedługo  wyjdzie  za 

Charlesa, jej siostry przyrzekły zachowywać się przyzwoicie, potem 
Kane wyjedzie i...

Kane wyjedzie.
Poczuła  gdzieś  wewnątrz  ból,  który  na  pewno  nie  da  się 

niczym uleczyć.

- Może wrócimy do stolika?
-  Poczekaj,  przecież  jeszcze  grają,  a  ty  się  cała  trzęsiesz. 

Zimno ci?

- Kane, proszę cię - powiedziała błagalnym tonem. Spojrzała 

nad  ramieniem  Kane'a,  prawie  oczekując,  że  zaraz  podejdzie  tu 
Charles i oskarży ją o...

O  coś  niewłaściwego.  O  towarzyski  skandal.  O  coś  tak 

nieprzyzwoitego jak to, że teraz każdą cząstką swego ciała pragnęła, 
żeby Kane ją pocałował.

background image

Charles  w  ogóle  na  nią  nie  patrzył.  Tańczył  z  Fauną  w 

drugim  końcu  sali,  i  nawet  z  tej  odległości  widać  było,  że  Fauna 
bezczelnie go uwodzi.

Muzyka  umilkła,  ale  Kane  nie  puścił  Rory.  Objął  ją  jeszcze 

mocniej i powiedział ochrypłym szeptem:

-  Czy  wiesz,  jak  bardzo  chciałbym  cię  pocałować,  teraz, 

tutaj?

Rory  jęknęła,  zamykając  oczy.  Poczuła,  jak  jej 

uporządkowany świat rozpada się na drobne kawałki.

- Nie rób tego, Kane.
- A gdybym to zrobił... wiesz, co by się stało?
Czuła,  jak  ciepło,  emanujące  z  jego  ciała,  ogrzewają  i 

sprawia, że rodzą się w niej dziwne pragnienia.

- Kane, nie mów tak do mnie.
- Powiem  ci, co by się stało, moja droga - odparł,  ignorując 

jej  prośby.  -  Byłby  ogień  i  dym.  Jakby  błyskawica  uderzyła  w 
drzewo, jakby krzemień uderzył o stal...

- Przestań! - Wyrwała się z jego objęć i spojrzała mu w oczy. 

Kane patrzył na nią. Świadomi wielu skierowanych na nich spojrzeń, 
stali tak twarzą w twarz, oboje bladzi, oddychając z trudem.

Rory  przywołała  na  pomoc  całą  samodyscyplinę,  którą 

ćwiczyła od nazbyt wielu lat, i odsunęła się od Kane'a.

-  Nie  wiem,  co  chcesz  teraz  zrobić,  ale  nie  wolno  ci...  To 

nieuczciwe, w stosunku do Charlesa i do mnie.

Ramiona  Kane'a  opadły.  Wyglądał  teraz  na  człowieka 

starszego niż był w rzeczywistości.

- A co będzie ze mną, Rory?
- Jak to, co będzie z tobą?
-  Próbuję  uratować  cię  od  największej  pomyłki,  jaką 

zamierzasz popełnić w życiu.

-  Wcale  nie.  Zamierzasz  tylko  wytrącić  mnie  z  równowagi. 

Prowadzisz ze mną jakąś... grę, tylko dla własnej rozrywki, i już mi 
tak  zawróciłeś  w  głowie,  że  nie  mogę  sobie  z  tym  poradzić,  ale 
musisz dać temu spokój. Kane, zostaw mnie w spokoju!

Wmawiała sobie, że ból, który pojawił się w jego oczach, był 

tylko  złudzeniem.  Tacy  mężczyźni  jak  Kane  nie  mogą  przejmować 
się kobietą, którą znają zaledwie od paru dni.

-  Pewnie  martwisz  się  o  Charlesa?  -  spytała,  już 

łagodniejszym  tonem.  Tak,  pomyślała,  to  na  pewno było  to.  Po 
prostu Kane obawiał się, że ona nie pasuje do Charlesa.

background image

- Będę dla niego dobrą żoną, obiecuję ci. To może nie będzie 

romans  z  bajki,  ale  przecież  oboje  jesteśmy  na  tyle  dorośli,  żeby 
wiedzieć, czego chcemy, i...

-  A  czego  ty  chcesz,  Rory?  -  zapytał,  patrząc  w  jej  oczy  z 

napięciem.

- Och, ja  chciałabym... to  znaczy Charles i  ja  chcemy... No, 

oboje  nie  jesteśmy  już  tacy  młodzi,  a  Charles  mówi,  że  żonaci 
mężczyźni żyją dłużej. Statystyki dowodzą, że...

Kane zaklął, głośno i siarczyście.
- Jeżeli  tego tylko pragniesz,  to  szykuj  się na swój  pogrzeb; 

jeśli  chcesz,  możesz  nazywać  go  ślubem  -  zakończył  z  gorzkim 
uśmiechem. Potem odwrócił się i odszedł, a Rory, z płonącą twarzą, 
pobiegła  do  damskiej  toalety.  Zażyła  dwie  tabletki  przeciwbólowe, 
obmyła  twarz  zimną  wodą  i  pociągnęła  usta  grubą  warstwą 
koralowej szminki.

Przeżyła  jakoś  resztę  tego  wieczoru.  Misty  nie 

zorganizowała,  na  szczęście,  protestacyjnego  marszu  przeciwko 
mordercom  krów,  Fauna  nie  tańczyła  na  stole,  chociaż  dwa  razy 
przemocą  zawlokła  Charlesa  na  parkiet,  gdzie  w  czasie  tańca 
obejmowała  go  rękami  w  pasie  i  wsuwała  je  pod  jego  marynarkę. 
Rory  miała  ochotę  dać  jej  w  tyłek,  bo  wiedziała,  że  Charles 
nienawidził takich demonstracji.

„Czego ty chcesz, Rory?", brzmiało jej jeszcze w uszach.
Ciebie,  Kane,  odpowiadało  jej  serce.  Od  dawna  pragnę 

jedynie,  abym  mogła  leżeć  nago  w  twoich  ramionach  i  czuć  twoje 
ciało  każdą  częścią  mojego  ciała,  i  poznać  wreszcie  to,  czego 
doświadczają  inni,  kiedy  mówią  o  namiętności  i  rozkoszy,  i  o 
miłości, która jest jak wiecznie gorejący płomień.

Gdy  wracali  z  klubu,  Kane  pożyczył  Charlesowi  swój 

samochód. Sam zabrał resztę towarzystwa. Jechali więc z Rory tylko 
we  dwoje.  W  połowie  drogi  dziewczyna  poprosiła  Charlesa,  żeby 
zatrzymali się na pustym parkingu.

-  Nie  spędziliśmy  naprawdę  we  dwoje  ani  minuty  od 

ostatnich paru tygodni - powiedziała.

- Na miłość boską, Auroro - odparł Charles, włączając radio, 

żeby posłuchać wiadomości. - Spędziłem z tobą całe popołudnie. Nie 
wiem, o co ci chodzi.

Rory też nie wiedziała. Miała tylko wewnętrzne przekonanie, 

że coś jest nie w porządku.

- To się nie liczy. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy i nawet 

mnie  nie  pocałowałeś. -  Sięgnęła  ręką i  wyłączyła  radio.  -  Charles, 

background image

co byś powiedział, gdybym cię poprosiła, żebyś się ze mną kochał? 
Teraz.  To  znaczy  tej  nocy.  Możemy  gdzieś  pojechać...  na  przykład 
do hotelu.

- Na Boga, Auroro, co ty wygadujesz?
- To nie jest żadna odpowiedź! - wykrzyknęła z rozpaczą.
To jednak była odpowiedź. Tego się właściwie spodziewała. 

Zniechęcona, spróbowała jednak inaczej:

-  Czy  my nie  możemy  nawet  o  tym  porozmawiać?  Charles, 

czy ty jesteś impotentem?

- Auroro, nie zamierzam słuchać, jak mnie obrażasz!
-  Bo  jeśli  jesteś,  to  w  porządku.  Seks  w  końcu  nie  jest 

najważniejszą rzeczą w małżeństwie...

- Auroro, myślę, że napięcie ostatnich dni...

- Ale większość małżeństw współżyje ze sobą. Jeśli między nami do 
tego  nie  dojdzie,  to  po  co  zawracać sobie  głowę  ślubem?  Jeśli  nie 
będzie dzieci... Przecież możemy zostać po prostu przyjaciółmi.

Charles  głośno  westchnął.  Niezwykłym  dla  siebie  gestem 

sięgnął gwałtownie do kołnierzyka i rozluźnił krawat.

-  Może  to  cię  zdziwi,  moja  droga,  ale  jestem  równie 

normalny,  jak  każdy  inny  mężczyzna.  Mam  takie  same  potrzeby  i, 
jak  sądzę,  takie  same  możliwości.  To,  że  nie  byłem  w  stosunku  do 
ciebie, hm... natarczywy, wynikało tylko z szacunku, a nie z jakiejś 
fizycznej  niemożności.  Zapewniam  cię,  że  kiedy  będziemy  po 
ślubie...

-  Ale  dlaczego  musimy  czekać?  Większość  ludzi  w 

dzisiejszych czasach nie czeka nawet do zaręczyn.

-  Chcesz  zatem,  żebym  w  jakimś  hotelu  udowodnił  ci,  że 

jestem zdolny do wypełniania małżeńskich obowiązków?

- Nie to miałam na myśli! - krzyknęła Rory, nie wiedząc, jak 

ma  mu  wyjaśnić  swoje  obawy,  swoje  wątpliwości;  jak  ma 
opowiedzieć  o  tym  wszystkim  mężczyźnie,  który  nie  potrafi  jej 
zrozumieć.

Charles  patrzył  na  nią  ze  skrzyżowanymi  na  piersi 

ramionami.

-  Moja  droga,  tak  zwana  rewolucja  seksualna  już  się 

skończyła.  Okazała  się  zupełnym  niewypałem.  Osobiście  zawsze 
wierzyłem  w  prawdziwe  wartości  rodzinnego  życia  i  miałem 
wrażenie, że i ty w nie wierzysz. To była jedna z rzeczy, która mnie 
w  tobie  pociągała.  W  moim  wieku,  i  w  obecnych  czasach, 
mężczyzna naprawdę musi uważać.

background image

-  Ach,  rozumiem.  Mężczyzna  ma  prawo  mieć  różne 

doświadczenia, ale za żonę bierze sobie dziewicę, czy tak?
Charles westchnął.

- No, niezupełnie  o to  chodzi,  ale... Auroro,  jak wyobrażasz 

sobie  jutro  twoje  spotkanie  z  rodziną,  gdybyśmy  spędzili  tę  noc  w 
hotelu?

- Z moją rodziną? Chyba żartujesz! - Pamiętając to wszystko, 

co  widziała  i  słyszała  jako  dziecko,  nie  mogła  powstrzymać  się  od 
myśli, że z Charlesem jednak jest coś nie w porządku.

Swoim starannie modulowanym głosem ciągnął dalej:
- Jak spojrzałabyś w oczy mojej matce po czymś, co można 

byłoby porównać do zachowania nieodpowiedzialnych nastolatków, 
którzy wymykają się gdzieś po to, żeby się ze sobą przespać?

Myśl  o  spojrzeniu  w  oczy  Madeline  Banks  w  ogóle, 

niekoniecznie  po  namiętnej  nocy,  budziła  w  niej  lęk.  Jak  będzie 
mogła  żyć  pod  jednym  dachem  z  tą  kobietą?  Nagle  zrozumiała,  że 
tego nie zniesie. To było niemożliwe.

-  Nie  rozmawiajmy  już  o  tym  -  powiedziała  zmęczonym 

głosem.- Jedźmy do domu. Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Ja 
tylko chciałam...

-  Nie  musisz  się  usprawiedliwiać,  moja  droga.  Wszyscy 

czujemy  jakieś  napięcie,  nawet  Kane.  To  pewnie  z  powodu  tego 
nagłego przyjazdu twojej rodziny.

Charles,  oczywiście,  nie  wspomniał  o  pojawieniu  się  jego 

matki i siostry. Jego rodzina to co innego, myślała Rory. Czuł się z 
nią związany. Na zawsze. A ona będzie musiała to zaakceptować.

O Boże, co ja zrobiłam? - narastał w niej wewnętrzny krzyk 

rozpaczy.  Proszę  cię,  uwolnij  mnie  od  tego  wszystkiego,  zanim 
będzie za późno!

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wszyscy  mówili  coś  jednocześnie.  Rory  stała  w  drzwiach 

kuchni i zastanawiała się, co zrobić w tej sytuacji.

Bolała ją głowa. Nigdy dotąd nie miewała bólów głowy...
-  Bili,  jeśli  chcesz,  żebym  ci  uprała  szorty,  to  wrzuć  je  do 

kosza  na  brudną  bieliznę  -  komenderowała  Sunny.  Bili  posłusznie 
ściągnął  pomięte,  obcięte  nad  kolanami  spodnie,  pozostając  w 
ufarbowanych  na  wszystkie  kolory  tęczy,  śmiesznie  skrojonych 
gatkach.

Rory  z  uczuciem  ssania  w  żołądku  zaczęła  przeszukiwać 

półki, stwierdzając, że ktoś wypił resztę czekoladowego mleka, a w 
puszce z orzeszkami zostały tylko tłuste ślady soli.

Sunny podsunęła jej coś pod nos.
- Co ty trzymasz w tej puszce na mąkę?
- To wosk dla moich...

-  Na  Boga,  Rory,  ty  chyba  tego  nie  jadasz?  -  Misty  wyciągnęła 
paczkę  błyskawicznej  kaszki  i  zaczęła  odczytywać  skład.  -  To  są 
same puste kalorie!

Fauna odstawiła kosz z bielizną do prania i wyrwała paczkę 

siostrze z ręki.

- Słuchaj, to cudowne żarcie! Czy to znaczy, że możesz jeść 

taką kaszkę pięć razy dziennie i nie utyć?

- Co wy tu wszyscy robicie? - zapytała Rory. Nikt oczywiście 

jej nie usłyszał, więc zapytała głośniej:

- Pytałam, co, do cholery, wyprawiacie w moim domu!
Zapadła  martwa  cisza.  Wszystkie  twarze  obróciły  się  w  jej 

kierunku.  Sunny  zamrugała  swoimi  bezbarwnymi  rzęsami  i 
powiedziała:

- Myszko moja, czy ty się dobrze czujesz?
-  Charles  zaproponował  nam,  żebyśmy  przyszli  do  niego na 

śniadanie,  ale  ta  ich  gospodyni  nie  zjawia  się  przed  dziesiątą  -
wyjaśnił Bili.

- I Madeline też  jest zajęta - dodała Sunny. - Przed  waszym 

ślubem  musi  wywrócić  do  góry  nogami  wszystkie szafy z  bielizną. 
Ona jest Panną. Słońce, Księżyc, Mars i Merkury w Pannie. Biedna 
kobieta.

Misty,  z  przewrotnym  błyskiem  w  swych  niewinnych, 

błękitnych oczach, zwróciła się do Fauny:

-  Co  ty  robiłaś  dziś  rano  w  pokoju  Charlesa?  Założę  się,  że 

Rory też chciałaby to wiedzieć, prawda, siostrzyczko?

background image

Rory  już  nie  słuchała.  Bardzo  powoli  odwróciła  się  i  poszła  do 
swojej sypialni. Trzy kwadranse później wyłoniła się stamtąd znowu, 
ubrana  w  swój  ślubny,  żakardowy  kostium  i  nowe  pantofle.  W 
rękach niosła walizkę, pudło na kapelusze i dużą torebkę.

Z  całym  spokojem  stawiła  czoło  całej  lawinie  pytań.  Kiedy 

wreszcie ucichły, powiedziała:
-  W  puszce  z  napisem  „mąka"  są  jeszcze  skórki  od  szynki,  a  w 
zamrażalniku  parę  batoników.  Na  lewej  górnej  półce.  Smacznego. 
Jadę do miasta spotkać się z Charlesem. Mam do niego sprawę. Być 
może jutro wrócę, ale nie wiem, o której.

Bili zmarszczył brwi. Misty wyglądała na zaskoczoną. Fauna 

zaczęła protestować, ale po chwili umilkła. Surmy natomiast posłała 
jej swój oszałamiający uśmiech osoby, która i tak zna wyroki losu.

Kane wracał z daleka. Prowadził samochód od wielu godzin. 

Samotne  obcowanie  ze  sprawną  maszyną  często  pomagało  mu 
odzyskać jasność umysłu.

Ubiegłej nocy, omijając całą kolejkę pań próbujących dostać 

się  do  łazienki,  zaprosił  Charlesa  na  pięciominutowe  sam  na  sam. 
Moment  wybrany  był  dość  beznadziejnie,  ale  w  wyścigu  z  czasem 
Kane  i  tak  zaczynał  tracić  wszelkie  szansę.  Był  późny  wieczór. 
Hubbardowie trochę za bardzo szaleli w tutejszym Sauvignon Blanc. 
Charlie był rozdrażniony jak osa.

Być może miał już dość tej miniaturowej Wenus, która wciąż 

szeptała  mu  coś  do  ucha.  Drugie  ucho  okupował  tata  Hubbard, 
rozprawiając o prowizjach i stawkach ubezpieczeniowych.

Być  może  biedny  Charlie  marzył  akurat  o  udaniu  się  do 

kibelka.

Tak czy owak,  Kane zabrał  go z  korytarza i  zaprowadził  do 

sypialni, gdzie stanowczo i otwarcie kazał mu wybić sobie z głowy 
ślub z Rory.

- Przepraszam cię... - wymamrotał Charles.
- Charlie, posłuchaj mnie. Ona wcale nie chce wychodzić za 

ciebie za mąż. Czy ty nie widzisz...

- Na razie widzę tylko, że nie zmieniłeś się ani na jotę. Nadal 

nic cię nie obchodzi czyjeś prawo własności. Nadal...

Tego już było za wiele.
- Do jasnej cholery, człowieku, ona jest żywą kobietą! To nie 

jest mebel, który akurat pasuje do dywanu w saloniku twojej matki! 
Ona  jest  żywa,  prawdziwa  i  cudowna,  a  ty  ją  dławisz!  Ona  boi  się 
nawet  normalnie  oddychać  w  twojej  obecności,  bo  może  ci  się  nie 
spodobać sposób, w jaki nabiera powietrza!

background image

- Czy to Fauna tak cię ustawiła?
To  była  ostatnia  sugestia,  jakiej  Kane  mógł  się  spodziewać. 

Zaczął  kląć,  ale  zanim  zdołał  przekonać sam  siebie,  że  może  wleje 
nieco oleju do głowy tej kukły, gdy się obaj trochę prześpią, Charles 
wyszedł, trzaskając drzwiami.

Kiedy  Kane  zaparkował  samochód  przed  domem  Banksów, 

smugi pomarańczowego świtu kładły się na gałęziach drzew. Jeździł 
przez całą noc.  Znalazł klucz tam, gdzie chowano go zawsze od co 
najmniej dwudziestu lat. Wszedł do środka, potem cicho przemknął 
się  po  schodach  na  górę  i  zapadł  w  twardy  sen  na  następne  sześć 
godzin.

Rory  nigdy  w  życiu  nie  nocowała  w  hotelu,  gdzie  pokój 

kosztował  więcej niż  trzydzieści  sześć  dolarów  za  dobę.  Właściwie 
nigdy dotąd nie nocowała w hotelu. Utrzymując się z nauczycielskiej 
pensji,  mogła  pozwolić  sobie  tylko  na  motel.  Kiedy  jednak 
wyprowadzi  się  stąd  jutro  i  zapłaci  rachunek  resztą  swoich 
oszczędności, nie będzie żałowała ani jednego pensa.

To będzie jej miodowy miesiąc. Samotny miodowy miesiąc. 

Bez  parszywej  konferencji  agentów  ubezpieczeniowych,  z 
olbrzymim  łożem  tylko  dla  siebie,  z  okrągłą  wanną  wielką  jak 
jezioro  Norman.  Będzie  się  w  niej  moczyła,  ile  dusza  zapragnie,  a 
potem  zamówi  sobie  do  pokoju  następną  pizzę,  colę  i  lody,  i  jeśli 
tylko  rozwiąże  problem,  jak  posługiwać  się  pilotem,  obejrzy w 
telewizji  jakiś  pornograficzny  film  albo  możliwie  najgłupszy serial. 
Rano wróci spokojnie do domu i obwieści wszystkim, że wesele jest 
odwołane i że mogą się wynosić do wszystkich diabłów.

Pociągając  nosem,  nałożyła  sobie  na  talerz  potężny  kawał 

pizzy.

Była już prawie czwarta po południu, kiedy Kane wreszcie ją 

zlokalizował.  Odnalezienie  Rory  wcale  nie  było  proste,  nawet  przy 
pomocy całego klanu Hubbardów i sekretarki Charlesa.

-  Przepraszam,  panie  Smith,  ale  ona  nie  powiedziała,  dokąd 

się udaje. Zostawiła tylko wiadomość dla pana Banksa i to wszystko.

- Wiadomość?
- To raczej paczka, powiedziałabym.
- Paczka?
-  Wygląda  na  pudełko  od  jubilera.  W  dużej  kopercie  z 

wyściółką,  ale  można  wyczuć,  co  jest  wewnątrz.  Pan  Banks  miał 
wtedy ważne spotkanie...

- Która to była godzina? - wypytywał Kane.

background image

-  Jedenasta  siedemnaście  -  odparła  dobrze  wyszkolona  pani 

Spainhour.

Kane  zaklął  siarczyście.  Ślepa  uliczka.  Żadnego  punktu 

zaczepienia! Dopadł już przedtem Charlesa, który tylko wyjaśnił, że 
Rory zwróciła mu pierścionek i oświadczyła, że opuszcza domek, co 
jest  w  zasadzie  bez  znaczenia,  bo  następny  lokator  podpisał  już 
umowę i ma się wprowadzić pierwszego sierpnia.
I co teraz? Zadzwonić na policję?

-  Była  bardzo  elegancko  ubrana,  kiedy  wychodziła  -  mówił 

Bili, gdy Kane rozmawiał z Hubbardami.

- I miała ze sobą walizkę - dodała Sunny.
-  I powiedziała, że  wróci  dopiero jutro  - wtrąciła  Fauna. Na 

policzkach miała rozmazane smugi tuszu. Pewnie płakała.

Miała prawo płakać, pomyślał Kane. Ślepy by zauważył, jak 

bezczelnie  podrywała  Charlesa.  Nic  dziwnego,  że  Rory  miała  tego 
dosyć.
Stracił  sporo  czasu  przy  telefonie,  zanim  trafił  na  jej  ślad  w 
najlepszym  hotelu  w  mieście.  Tu  znowu  uderzył  głową  w  mur. 
Recepcjonista zgadzał  się połączyć go z  jej pokojem, ale nie chciał 
podać  numeru.  Co  z  tego,  że  ją  usłyszy,  jeśli  ona  potem  znowu 
gdzieś ucieknie.

Zadzwonił więc do swojego agenta, zamierzając wciągnąć go 

od razu do akcji.

- Ross, tu Kane Smith. Słuchaj, potrzebuję natychmiast...
-  Kane,  gdzie  ty  się,  u  diabła,  podziewasz?  Dzwonię  do 

twojego  hotelu  co  pięć  minut  od  przedwczoraj.  Powiedzieli  mi,  że 
wyjechałeś...

-  Jestem  w  Północnej  Karolinie,  w  miejscowości  o  nazwie 

Tobaccoville i muszę mieć zaraz...

-  O,  chole...  Posłuchaj,  człowieku,  ile  czasu  zabierze  ci 

powrót do Nowego Jorku? Costner jest tobą zainteresowany, ale jeśli 
nie podpiszemy umowy do...

-  Ross,  czy  możesz  zamknąć  się  na  chwilę  i  posłuchać? 

Musisz załatwić dla mnie jeden telefon. Podaję ci numer i słuchaj, co 
powinieneś zrobić...

-  To  cię  będzie  sporo  kosztowało.  Powinieneś  natychmiast 

dosiąść  swego  muła  i  dostać  się  tam,  gdzie  słyszeli  o  takim 
wynalazku jak samolot.

- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, obiecuję ci, że będę w Nowym 

Jorku najdalej za trzy dni, ale ty przestań zrzędzić i zadzwoń tam. To 
sprawa życia i śmierci - dodał Kane, żeby osiągnąć pożądany efekt.

background image

-  Kotku  złoty,  musisz  być  tutaj  jutro,  najpóźniej,  i  nic  mnie 

więcej nie obchodzi, nawet jeśliby twoja babcia powiła trojaczki. Nie 
masz wyboru.

Nie miał.
W  godzinę  później  Kane  zjawił  się  w  hotelu,  wyglądając 

dokładnie  tak,  jak  sobie  ciocia  Klocia  wyobraża  osobę  podróżującą 
incognito. Nie sposób było go nie zauważyć.

Powołując  się  na  telefon  swojego  agenta,  zwrócił  się  do 

recepcjonisty tonem nieznoszącym sprzeciwu:

-  Moja...  sekretarka,  panna  Hubbard,  miała  zjawić  się  tutaj 

dwa  dni  temu.  Na  którym  piętrze  nas  pan  ulokował?  Nigdy  nie 
mieszkam wyżej niż na piątym.

- Panna Hubbard? Nie rozumiem... No cóż, mamy tu niejaką 

pannę CA. Hubbard, ale ona zameldowała się u nas dopiero dzisiaj.

Kane przesunął dłonią po włosach gestem, od którego nawet 

odpornym kobietom uginały się kolana.
- Szlag by to trafił - powiedział przyciszonym głosem. - Pewnie nie 
złapała samolotu do Heathrow. I jak my teraz zdążymy... - Po chwili, 
jakby  godząc się  z  przeciwnościami  losu,  dodał:  -Trudno,  stało  się. 
To  w  końcu  nie  pana  wina.  Proszę  kazać  zanieść  na  górę  bagaże, 
podać dzbanek kawy i dzisiejszego „Timesa", wydanie londyńskie i 
nowojorskie... Aha, i gdyby dziennikarze o mnie pytali, nigdy pan o 
mnie nie słyszał, zrozumiano?

-  Dobrze,  proszę  pana  -  zabrzmiała  niepewna  odpowiedź.  -

Mamy jednak tylko „Journal" i „News and Observer". Nie dostajemy 
londyńskich gazet, a „New York Timesa" tylko dla stałych klientów.

Kane  popatrzył  na  recepcjonistę  znad  okularów  w  taki 

sposób, że biedak aż zbladł.

-  Tak  jest,  panie  Smith,  kawa,  „Times"  i  żadnych 

reporterów... i...  panie Smith,  czy mogę dostać  pański  autograf?  To 
dla mojej mamy. - Recepcjonista nie miał pojęcia, kim jest ten facet, 
ale nie należało tracić żadnej szansy.

Kane  ukrył  błysk  rozbawienia  za  ciemnymi  okularami, 

nabazgrał  nieczytelnie  swoje  nazwisko  na  kawałku  papieru  z 
hotelowym  nagłówkiem,  skinął  na  bagażowego  i  pomaszerował 
przez hol.

Odprawiwszy  go  ze  stosownym  napiwkiem,  otworzył  drzwi 

do  pokoju  Rory.  Z  okularami  w  jednej  ręce  i  lotniczą  walizką  w 
drugiej,  patrzył  na  ubrane  w  pomiętą  piżamę  stworzenie,  siedzące 
pośrodku ogromnego łoża, pokrytego pikowaną narzutą. Obok leżało 
pudło z napoczętą pizzą.

background image

Dzięki klimatyzacji w pokoju panował chłód.
Płakała.  Mokre  ślady  łez  znaczyły  jej  piegowate  policzki. 

Miała  na  sobie  tę  samą  piżamę,  w  której  Kane  zobaczył  ją  po  raz 
pierwszy. Przestała wreszcie patrzeć w telewizor i obróciła na niego 
zaczerwienione bursztynowe oczy. Kane czuł,  że  teraz i  on mógłby 
się rozpłakać.

- Rory? - wykrztusił schrypniętym głosem. - Kochanie...
- To nie jest uczciwa gra - powiedziała, wyciągając pomiętą, 

jednorazową chusteczkę z kieszeni. - Jak mnie tu  znalazłeś? Proszę 
cię, wyjdź stąd.

Kane  postawił  walizkę  na  podłodze,  rzucił  okulary  na 

najbliższy  stolik  i  ruszył  w  kierunku  łoża.  Rory  zaczęła  patrzeć  na 
ekran telewizora. Czubek jej małego, zgrabnego noska był czerwony. 
Miała blade usta, ślad pomidorowego sosu na brodzie i trzęsła się z 
zimna. Kane podkręcił termostat i znowu na nią spojrzał. Znalazł ją. 
I co dalej?

Do diabła, chłopie, powtarzał sobie, próbując się opamiętać. 

Przecież ona wygląda jak półtora nieszczęścia! Znał setki dziewcząt 
o  całe  niebo  piękniejszych  od  Aurory  Hubbard.  Z  jedną  się  nawet 
kiedyś  ożenił.  Znał  wiele  kobiet  bardziej  inteligentnych,  choć  to 
zależy, co się przez to rozumie.

Potrząsając  głową,  wyciągnął  z  kieszeni  chusteczkę  i  wytarł 

czerwony ślad na jej brodzie.

-  I  co  ja  mam  z  tobą  zrobić?  -  zapytał  mrukliwie.  Rory 

westchnęła głęboko i próbowała odzyskać
resztki godności.

- Idź sobie. Nie chcę, żebyś tu był.
- Kłamiesz.
- Czyżbyś w ten sposób pocieszał sam siebie?
- Kochanie, co się stało? Chciałbym ci pomóc.
-  Nie  wiem,  dlaczego  wyobrażasz  sobie,  że  potrzebuję 

pomocy. Czuję się znakomicie.

-  Właśnie  widzę  -  odpowiedział.  Stał  dalej  nad  nią,  jak 

wygłodzony drapieżnik, próbując jeszcze nad sobą panować.

- W porządku, narobiłam bigosu. Widocznie nic nie umiem i 

do niczego się nie nadaję, ale teraz już jest po wszystkim!

Kane wcale tak nie uważał. Postąpiła słusznie. Pokazała figę 

Charliemu,  zostawiła  w  diabły  swoją  rodzinkę,  udowodniła 
wszystkim, że ma własne zdanie. Był z niej dumny.

- A czegóż ty nie umiesz? - zapytał przekornym tonem.

background image

-  Wszystkiego.  To  znaczy  niczego!  Próbowałam  użyć  tych 

wszystkich  wynalazków  w  łazience,  ale niektórych  urządzeń  nawet 
nigdy w życiu nie widziałam i bałam się, że mnie prąd kopnie... I nie 
mam pojęcia, co robić z  tym przeklętym  telewizorem, i  nienawidzę 
cyfrowych zegarów, i w ogóle...
Rozglądała  się  dookoła,  usiłując  nie  patrzeć  na  tego  mężczyznę  z 
krzywym  uśmiechem  na  ustach  i  rozwichrzonymi  ciemnymi 
włosami, ubranego w prowokująco obcisłe czarne dżinsy.

-  Zaraz  nauczę  cię,  jak  posługiwać  się  pilotem...  i  potrafię 

obsłużyć te cuda przy wannie.

-  Wypchaj  się  -  odparła  ponuro.  -  Nie  zapraszałam  cię.  To 

mój  miodowy  miesiąc.  W  ogóle  nie  potrzebuję  niczyjego 
towarzystwa. Jak chcesz, możesz sobie iść. Nawet zaraz.

-  Miodowy  miesiąc?  -  Kane  przysiadł  w  nogach  łoża.  Dla 

Rory było to o wiele za blisko, dla niego o kilometr za daleko. Gdy 
chowała chusteczkę do kieszonki w piżamie, zauważył, że nie ma nic 
pod spodem. Z wysiłkiem odwrócił wzrok, przyglądając się wzorom 
pikowanej narzuty.

- To był całkiem dobry pomysł. Jeśli nie pojadę z Charlesem 

do  Cincinnati,  to  należą  mi  się  jakieś  wakacje  przed  rozpoczęciem 
roku.

-  Rozumiem.  -  Wziął  ją  za  rękę  i  zobaczył  czerwony  ślad 

otarcia na serdecznym palcu lewej ręki. - Od dawna wiedziałem, co 
cię  gryzie,  Rory.  Obawiałem  się  tylko,  że  popełnisz  największy  w 
życiu błąd.

Westchnęła.  Skinęła  głową,  przyznając,  że  wie,  o  co 

Kane'owi chodzi.

- Ja też się tego bałam.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Chyba już nie ma o czym.
- Zdałaś sobie sprawę, że... - zaczął Kane.
-  Zdałam  sobie  sprawę,  że  nie  kocham  Charlesa  i  że  to  nie 

będzie uczciwe, jeśli wyjdę za niego za mąż. Nigdy nie byłabym taką 
żoną, na jaką on zasługuje.

- Nie - powiedział  Kane w zamyśleniu. - Na  pewno  byś nie 

była.

Spojrzała ukradkiem na jego opaloną, niesymetryczną twarz. 

Ten krzywy nos, krzywe usta, te cudowne oczy, które umiały patrzeć 
tak, że czuła ciepło i chłód jednocześnie.

-  Kane,  czy  kiedykolwiek  zastanawiałeś  się  nad  tym,  gdzie 

jest twoje miejsce w życiu?

background image

-  Nie  wiem,  czy tak  naprawdę  się  nad  tym  zastanawiałem  -

odparł.

- Ja myślałam o tym bardzo dużo - powiedziała cicho. Pokój 

już  się  ogrzewał,  ale  Rory  robiła  wrażenie,  jakby  nadal  było  jej 
zimno.  Skulona  na  środku  olbrzymiego  łoża,  wyglądała  jak 
nieszczęśliwe dziecko i jak godna pożądania kobieta, a wszystko to 
w  jednym,  rozkosznym,  choć  może  nieco  nieporządnym 
opakowaniu.

Kane postanowił najpierw poradzić sobie z dzieckiem, zanim 

weźmie  się  za  kobietę.  Wstał  i  skierował  się  do  łazienki.  Rory 
usłyszała szum wody. Po dłuższej chwili Kane stanął w drzwiach.

- Szanowna pani, kąpiel gotowa. Temperatura jest w sam raz 

i obiecuję, że nie będzie żadnych elektrowstrząsów.

Siedząc  w  pokoju  obok,  nasłuchiwał  odgłosów  z  łazienki. 

Wyobrażał sobie, jak Rory zrzuca piżamę na podłogę i wkłada jedną 
nogę  do  wanny.  Wyobraził  sobie,  jak  dotyka  swoim  rozkosznym 
tyłeczkiem  powierzchni  falującej  wody,  jak  potem  zamyka  oczy i 
osuwa  się  na  dno  wanny,  aż  woda  dosięga  i  łaskocze  różowe 
koniuszki jej piersi. Wyobrażał sobie...

- Wszyscy święci, ratujcie mnie - mruknął pod nosem. Wstał 

i podszedł do okna. Obserwował szarą gołębicę na dachu sąsiedniego 
budynku,  aż  do  chwili  gdy  zjawił  się  pan  gołąb...  Zaklął,  wsadził 
ręce do kieszeni i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju.

Kwadrans później nie wytrzymał i zastukał do drzwi.
-  Hej,  Rory,  żyjesz  jeszcze?  Mam  tu  dzbanek  gorącej  kawy 

dla  mnie,  gorącą  czekoladę  dla  ciebie  i  butelkę  wina,  jeśli 
potrzebujesz  czegoś  dla  kurażu.  Na  klamce  łazienki  wisi  gruby, 
puszysty szlafrok.

- Ale nie mogę wyjść! Jak się wyłącza te bąbelki?
-  Czy  naprawdę  chcesz,  żebym  tam  wszedł  i  pomógł  ci?  -

Jedno słowo zachęty, myślał, i...

Nie było odpowiedzi.
- Po prostu wyjdź z wanny, włóż szlafrok i przyjdź  tutaj. Ja 

już załatwię resztę. - Powinni mnie za to kanonizować, pomyślał.

Dwadzieścia  minut  później  Rory  leżała  oparta  o  stertę 

poduszek, z kieliszkiem wina w ręku. Na stoliku obok stała filiżanka 
ze  stygnącą  czekoladą.  Było  jej  ciepło,  czuła  się  spokojnie  i 
bezpiecznie.

Kane w zamyśleniu obracał w palcach  kieliszek.  Postanowił 

postępować z największą delikatnością.

background image

- Co, do diabła, kazało ci przypuszczać, że ty i Charles tak się 

cudownie zgadzacie? Przecież zagryźlibyście się w ciągu miesiąca!

No  cóż,  może  nie  najlepiej  mu  wyszło  z  tą  delikatnością. 

Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną. Poza tym ten 
szlafrok go rozpraszał. Był o parę numerów za duży. Rozchylał się, 
ukazując  zaokrąglenia  piersi  aż  do  miejsca,  gdzie  piegów  już  nie 
było.  Rory  pachniała  mydłem  i  czymś  dziwnie  słodkim.  Powoli 
zamknęła  powieki.  Patrząc  na  nią,  Kane  nie  był  w  stanie  nad  sobą 
panować.

- Czemu się zgodziłaś poślubić tę kukłę?
- Chyba z powodu mojej babci. Ona była... ona miała bardzo 

wysokie wymagania. Na pewno zaaprobowałaby Charlesa.

- Dla ciebie? - żachnął się Kane. - Na pewno nie, gdyby cię 

choć trochę znała. Nigdy w życiu.

Napełnił  znowu  kieliszki  i  Rory  tak  jakoś,  sama  z  siebie, 

zaczęła  mu  opowiadać  o  swoim  dzieciństwie...  Jak  rosła  najpierw 
dziko  i  swobodnie  jak  polny  kwiat,  i  jak  przerażająca  może  być 
potem  wolność  dla 

kogoś,  kto  poczuł 

raz  nieznane 

niebezpieczeństwo  i  wiedział,  że  wokół  czają  się  jeszcze  inne 
zagrożenia. Wtedy pozostaje tylko nadzieja, że za barierami zasad i 
ograniczeń można się przed nimi ukryć.

Zmarszczyła  brwi,  a  Kane  stwierdził  z  rosnącą  obawą,  że 

nawet  zmarszczki  na  jej  piegowatym  czole  potrafią  wzbudzić  jego 
pożądanie.  Zmienił  pozycję,  żeby  to  było  choć  mniej  widoczne,  i 
próbował skierować myśli na inne, bardziej bezpieczne tory.

Rory  wypiła  jeszcze  jeden  kieliszek  wina  i  oblizała  usta. 

Kane aż zamknął oczy. W końcu z westchnieniem poddał się, zdjął 
buty i położył obok niej. Oparł się o poduszki podkładając ręce pod 
głowę  i  starał  się  zachowywać  jak  dżentelmen.  Próbował 
wytłumaczyć  sobie,  że  obok  leży  kobieta,  którą  spotkał  tylko 
przypadkiem  i  teraz  rozmawiają  sobie  ot  tak,  po  przyjacielsku... 
Próbował  wytłumaczyć  sobie,  że  nie  jest  w  niej  tak  wariacko 
zakochany, że potrafi przecież normalnie oddychać.

Rozmawiali o jej podróży do Kentucky, do babci, która nigdy 

naprawdę nie wybaczyła swojej córce, że uciekła z domu, gdy miała 
szesnaście lat.

- Wiesz, wcale nie jestem pewna, czy moi rodzice formalnie 

są małżeństwem.

-  Wątpię,  czy  to  interesuje  kogokolwiek  poza  urzędem 

podatkowym.

background image

- I panią Banks - uśmiechnęła się Rory, po czym roześmiała 

się na głos. - Myślę, że wreszcie jest zadowolona. Ma mnie z głowy, 
nie będę kompromitować jej ukochanego Charlesa. W ogóle za mną 
nie przepadała.

-  Możemy  sobie  podać  ręce  -  odpowiedział  z  uśmiechem 

Kane. - Rory, dlaczego zostałaś nauczycielką?

- Babcia też była nauczycielką. Poszła na emeryturę niedługo 

po  tym,  jak  z  nią  zamieszkałam.  Poza  tym  nauczyciel  to  ktoś,  kto 
uczy  młodych  ludzi  pewnej  dyscypliny.  To  daje  poczucie 
bezpieczeństwa. I jakieś miejsce w społeczeństwie.

- Czy udało ci się tego dokonać?
Rory  wypiła  kolejny  łyk  wina  i  pochyliła  głowę  w 

zamyśleniu.

- W pewnym sensie - odparła.
Chyba  w  rzeczywistości  sami  wybieramy  kogoś,  do  kogo 

chcemy  należeć,  pomyślał.  Przynależność  jest  stanem  umysłu  czy 
może  potrzebą  duszy.  Nie  zastanawiał  się  nad  tym  dotychczas. 
Dopiero teraz zaczął o tym myśleć.

- Mój ojciec był lotnikiem - powiedział po chwili. - Nigdy go 

nie  znałem.  Zginął  jako  oblatywacz.  Mama  akurat  dostała 
stypendium na Uniwersytecie Duke'a. Planowali pobrać się w czasie 
jego następnego urlopu. Kiedy zginął, mama była w piątym miesiącu
ciąży. Musiała zrezygnować z nauki i podjąć pracę jako laborantka. 
Niewiele jej płacili.

Rory  bezwiednie  wsunęła  rękę  w  dłoń  Kane'a.  Uścisnęła  ją 

lekko.

- Współczuję ci - westchnęła.
Wzruszył ramionami. Tyle już lat nie wracał myślami do tego 

wszystkiego ani o tym nie mówił. Była żona nigdy nie pytała o jego 
dzieciństwo.

-  Brat  mamy  pomagał  jej  trochę,  kiedy  zbliżył  się  czas 

rozwiązania  i  musiała  przestać  pracować.  Mieszkała  u  niego  po 
moim urodzeniu, ale jego żonie nie bardzo się to chyba podobało, bo 
kiedy  tylko  była  w  stanie  radzić  sobie  o  własnych  siłach,
przeprowadziła  się  do  King  i  zaczęła  pracować  w  biurze.  Kiedy 
miałem  pięć  lat,  przyjęła  posadę  kelnerki.  Płacili  jej  dużo  więcej  i 
mogła być w ciągu dnia w domu. Przenieśliśmy się wtedy do domku 
Maddie  Banks.  Mieszkałem  tam  do  czasu,  kiedy  Charlie  i  ja 
wyjechaliśmy z miasta, żeby się dalej uczyć. I tyle. Koniec historii.

- Mówiłeś mi, że twoja matka...

background image

-  Tak,  zmarła  parę  lat  temu.  Miała  raka  piersi  i  za  późno 

zdecydowała  się  na  operację.  -  Powiedział  to  całkiem  spokojnie, 
jakby wypłakał już wszystkie łzy w czasie jej choroby i potem.

- Nie masz żadnej innej rodziny?
-  Żadnej.  -  Do  tej  pory  nie  poświęcał  temu  problemowi 

większej  uwagi.  Każdy  przecież  czasami  czuje  się  samotny.  To 
jednak, co wkradało się do jego serca od pewnego czasu, było czymś 
więcej  niż  tylko  samotnością.  Znikało  dopiero  wtedy,  kiedy  w 
pobliżu  była  Rory  Hubbard.  Była  dla  niego  jak  promień  słońca, 
wnikający przez okno duszy do najdalszych zakamarków, ciemnych 
od tak dawna, że już do tego przywykł.

Rory sączyła wino małymi  łykami.  Przesunęła  głowę o parę 

centymetrów,  i  podświadomym,  naturalnym  gestem  oparła  ją  na 
ramieniu Kane'a. Nie mniej naturalnie jego ramię objęło jej ramiona. 
Przyciągnął ją bliżej ku sobie. Zgięte kolana Rory oparły się na jego 
udzie.

-  Zwykle  nie  mówię  tak  dużo  -  powiedział,  jakby  się 

usprawiedliwiając.

-  Ja  też  nie  -  wyznała.  -  W  każdym  razie  nie  o  tak... 

osobistych sprawach.

- Na przykład o tym, czemu wysłano cię do babci? Milczała 

tak długo, że Kane przestał spodziewać się odpowiedzi. Coś jednak 
mówiło  mu,  że  to  jest  ważne.  Tu  tkwił  problem,  który  ukrywała 
przez  tyle  lat.  Być  może  to  właśnie  omal  nie  doprowadziło  jej  do 
tego fatalnego małżeństwa.

-  Nigdy  dotąd  o  tym  nie  mówiłam.  Nikomu  -  zaczęła 

spokojnym,  zdecydowanym  głosem.  -  W  komunie  był  pewien 
mężczyzna...  Miałam  wtedy  jedenaście  lat.  Właśnie  zaczęłam...  no, 
wiesz... robić się inna.

Dłonie Kane'a zwinęły się w pięści. Głos zniżył  się, brzmiał 

teraz jakoś chłodno i martwo.

- Zaczęły ci rosnąć piersi... chciałaś powiedzieć.
-  To  też  - mruknęła.  -  Czułam  się  przy  nim  dziwnie 

skrępowana,  chociaż  właściwie nic  specjalnego  nie  robił.  Po  prostu 
tak jakoś na mnie patrzył i... tak się często uśmiechał.

Kane zaklął cicho. Rory przykryła wolną ręką ich połączone 

dłonie i spojrzała mu w oczy.

-  Kane,  nic  się  naprawdę  nie  stało.  Przysięgam  ci.  Przecież 

coś  już  o  tym  wiem.  Tej  nocy  wszyscy  dorośli  byli  na  haju,  Ian 
zdrzemnął  się  trochę,  a  my,  dzieci,  spałyśmy  wszystkie  w  jednym 
pokoju. Zawsze tak było. Kiedy się obudziłam i poczułam jego rękę 

background image

na...  Zbudziłam  Peace  i  ona  zaczęła  krzyczeć.  Inne  dzieci  się  też 
obudziły  i  Ian  uciekł.  Następnego  dnia  Bili  i  Sunny  pojechali  do 
miasta, żeby do kogoś zadzwonić, i niedługo potem zabrali mnie do 
babci.

Kane trwał nadal w napięciu. Rory powiedziała z uśmiechem:
- Mówili o zmianie klimatu! Na początku nienawidziłam tego 

miejsca.  Obrzydliwa  kaszka  każdego  ranka.  Musiałam  zjadać 
wszystko  do  końca,  bo  inaczej  trzeba  było  wysłuchiwać  kazania  o 
biednych, głodujących sierotkach.

- I jak się do tego przystosowałaś?
-  Jak  się  przystosowałam?  -  powtórzyła,  śmiejąc  się 

gardłowym,  pełnym  zmysłowych  tonów  śmiechem.  Czuł,  jak  serce 
łomocze  mu  w  piersi  i  puszczają  wszystkie  tamy  jego  pożądania.  -
Teraz  myślę,  że  wcale  się  nie  przystosowałam.  Chyba  że  uznasz 
trzydziestoletnią,  trochę  zwariowaną  starą  pannę  za  dobrze 
przystosowaną do życia.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zapadła  pomiędzy  nimi  cisza,  która  trwała  niemal  w 

nieskończoność.  Gorący  rumieniec  zaczął  palić  twarz  Rory. 
Nerwowo skubała palcami połę szlafroka.

- Nikomu o tym nie mówiłaś? - zapytał Kane.

- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle komukolwiek o tym powiedziałam 
- szepnęła, odsuwając się od niego. Kane przyciągnął ją z powrotem 
do  siebie  gestem  niedopuszczającym  sprzeciwu.  Ukryła  głowę  w 
zagłębieniu  jego  ramienia;  w  ten  sposób  przynajmniej  nie  musiała 
patrzeć mu w oczy.

-  Chyba  napiję  się  kawy  -  mruknęła  niewyraźnie  i, 

wyzwalając  się  z  jego  objęć,  wyciągnęła  dłoń  w  kierunku  stolika. 
Kane  objął  ją  ramieniem  i  pociągnął  z  powrotem  w  swoją  stronę. 
Straciła  równowagę,  osuwając  się  na  jego  pierś,  z  twarzą  tuż  przy 
jego twarzy.

-  Nie  musisz  pić  żadnej  kawy.  Może  nie  wiem  dokładnie, 

czego  ci  trzeba,  ale,  wierz  mi,  mam  całkiem  dobry  pomysł.  -
Wiedział,  że  najbardziej  potrzeba  jej  mężczyzny,  który  kochałby ją 
na  tyle  mocno,  aby  pozwolić  jej  stać  się  sobą,  ale  któremu 
jednocześnie byłaby na tyle potrzebna, aby czuć, że do kogoś należy. 
-  Rory,  kochanie,  posłuchaj...  - mruczał  z  wargami  na  jej  włosach. 
Westchnęła  głęboko  i  poprzez  koszulę  Kane  czuł  na  swej  piersi 
ciepło tego oddechu. Wołałby, żeby nie dzieliły ich już ubrania, ale 
nie miał pojęcia, jak mogliby się ich pozbyć bez robienia niepotrzeb-
nego zamieszania.

- Ty drżysz - powiedziała Rory, odwracając się, żeby spojrzeć 

mu w twarz.

- Zauważyłaś to? - odparł nieswoim głosem.
- Zimno ci?
-  Raczej  nie.  Nie  wierć  się  tak,  bo  okręcisz  sobie  szlafrok 

wokół  szyi.  Chyba  nie  jest  ci  w  nim  wygodnie?  -  Jej  poruszenia 
sprawiły, że gruby, sztywny materiał zsunął się z ramienia, ukazując 
pachę i jedną pierś. Kane patrzył na to bez tchu.

- Wiesz, tak naprawdę nie jestem dziwaczką. To po prostu...
Kane  ułożył  ją  delikatnie  na  plecach  i  pochylił  się  nad  nią. 

Kładąc palec na jej ustach, powiedział:

-  Wiem.  Nie  jestem  może  wszechwiedzący,  ale  chyba 

rozumiem,  na  czym  polega  twój  problem  - Jego  twarz  była  już 
bardzo  blisko.  -  Chęć  uszczęśliwienia  wszystkich  ludzi  na  świecie 
przeważnie  nie  wytrzymuje  próby  czasu.  Nie  jesteś  dziwaczką, 

background image

myszko, i możesz niedługo przestać być dziewicą, jeśli pozwolisz mi 
mieć w tej sprawie jakiś udział.

Poczuł,  że  serce  uderza  nierówno  i  szybko  w  jej  drżącej 

piersi. Opierając się na łokciu, położył na niej rękę.

-  Spokojnie,  najdroższa.  Nie  posuniemy  się  dalej,  niż 

będziesz  chciała.  Będę  się  starał  najlepiej,  jak  umiem,  żeby  cię  nie 
bolało.

Jej bursztynowe oczy zrobiły się ogromne. Gdy pochylał się

coraz niżej do jej ust, piegi zatarły się przed nim w karmelową mgłę. 
Myśli kłębiły się jak szalone w głowie Rory. „Nie będzie cię bolało... 
najdroższa... kochanie..."

Pierwsze  dotknięcie  jego  języka  sprawiło,  że  pozbyła się 

jakichkolwiek  oporów.  Tak  jakoś  samo  się  stało,  że  pasek  od 
szlafroka Rory sam się rozwiązał, a szerokie poły puszystego okrycia 
nagle  się  rozchyliły.  Kane  przycisnął  ją  mocno  swym  twardym  i 
gorącym ciałem do chłodnego prześcieradła. Zmysły potwierdziły jej 
to, co przeczuwała od dawna - że najlżejsze dotknięcie jego palców 
przenika  jej  ciało  na  wskroś,  rozpętując  w  nim  najsłodsze 
szaleństwo. Sama myśl o tym, nie mówiąc już o patrzeniu na Kane'a, 
nie wspominając o dotykaniu go...

Jej drżące uda poruszały się niespokojnie, palce wbijały się w 

naprężone  mięśnie  pleców  Kane'a,  jakby  chciały  przyciągnąć  go 
jeszcze  bliżej.  Poczuć  go  w  sobie,  poczuć  go  jako  część  siebie, 
nierozdzielną, ale przecież tak cudownie, tak całkowicie inną.
Jego  wargi  zatopiły  się  w  jej  ustach,  mocno,  ale  jednocześnie  z 
niesłychaną delikatnością.

Poczuła  rękę  Kane'a  na  piersi,  jego  palce  obejmujące  jej 

twardniejące sutki. Krzyknęła cicho.

- Twoje ubranie... - wyszeptała po chwili, kiedy wargi Kane'a 

zsunęły  się  na  jej  szyję.  Odchyliła  do  tyłu  głowę,  z  rozkoszą 
poddając się pieszczocie jego ust wzdłuż wrażliwej linii od ucha aż 
do zagłębienia obojczyka.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał stłumionym głosem, 

szarpiąc niecierpliwie przód koszuli. Oderwane guziki potoczyły się 
na dywan. Rozpiął pasek i sięgnął do zapięcia spodni.

Pod  spodem  miał  żółte  slipki  ozdobione  wizerunkiem 

tropikalnych  ryb.  Poczuł  się  z  tego  powodu  nieco  zakłopotany.  Do 
zabaw w Key West były w sam raz, ale teraz wolałby mieć na sobie 
coś mniej ekstrawaganckiego. Rory mogłaby pomyśleć...

-  One  są  śliczne  -  powiedziała.  Kane  zamknął  oczy  i 

roześmiał się cicho.

background image

Za chwilę jednak te żarty przestały być ważne. Kane obrócił 

się na bok i Rory patrzyła teraz nie tylko na tropikalną rybę. Patrzyła 
na...  niego.  Kane  przez  ułamek  sekundy  zawahał  się,  czy  nie 
przykryć  się  kocem,  ale  zaniechał  tej  myśli.  To  była  próba.  Rory 
powinna mu zaufać, oddać się mu bez strachu.

-  Rory?  -  szepnął  cicho.  Z  wysiłkiem  odwróciła  oczy  i 

spojrzała  mu  w  twarz.  -  Najdroższa,  obiecuję  ci,  że  nie  zrobię  nic, 
czego  byś  nie  chciała,  ale...  jeśli  uważasz,  że  powinienem  stąd 
odejść, powiedz mi to teraz. Potem to może być niemożliwe.

Jej oczy rozszerzyły się. Widział w nich obawę i niepewność, 

ale  było  w  nich  również  pragnienie.  Pragnienie,  do  którego  nie 
chciała się przyznać, przede wszystkim sama przed sobą.

-  Posłuchaj,  wiesz  przecież,  na  czym  to  polega.  Każdy,  kto 

ma tyle lat co ty, a nawet o połowę mniej, wie, jak to się odbywa.

Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy. Kane miał 

wrażenie,  jakby  bała  się  popatrzeć  gdzie  indziej,  z  obawy  że  nie 
potrafi  oderwać  wzroku  od  tego  miejsca...  Poczuł,  jak  ogarnia  go 
niewypowiedziana  czułość.  Połączenie  czułości  z  pożądaniem  było 
dla niego zupełnie nowym doznaniem.

-  Tak,  wiem,  jak  to  się  robi,  przynajmniej  w  tej  zwyczajnej 

pozycji, i  wiem, że  to  raczej boli za  pierwszym razem. Jeśli  jednak 
prawie wszystkie kobiety dają sobie z tym radę, to pewnie nie jest to 
aż tak okropne.

Powiedziała  to  wszystko  jednym  tchem.  Serce  Kane’a

zdawało się wyrywać z piersi.

-  Posłuchaj  więc  uważnie,  moja  malutka,  ponieważ muszę 

uzupełnić twoją chyba dość wyrywkową wiedzę. Ta, hm, tak zwana 
zwyczajna pozycja ma swoje zalety, ale na pierwszy raz... Są na ten 
temat dość różne teorie.

- A ty nie wiesz?
- No... nie wszystko. Nie będę udawał, że jestem święty, ale 

pierwszy  raz  jestem  z  kimś,  na  kim  mi  tak  zależy,  i  dlatego  jest... 
inaczej. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Tak dobrze, żebyś poczuła, 
o  co  tu  naprawdę  chodzi.  -  Żebyś  pragnęła  mnie  znowu  i  znowu, 
dodał  w  myśli,  aż  do  czasu  kiedy  będziemy  tak  starzy,  że  nie 
pozostanie  nam  nic  więcej,  jak  tulić  się  nawzajem  w  objęciach  i 
wspominać rozkoszne, minione dni.

Teraz  jednak  nade  wszystko  pragnął  kochać  się  z  nią  aż  do 

chwili, kiedy nie będą mieli siły wstać z łóżka.

- To zaczyna się tutaj - powiedział, kładąc rękę na jej głowie. 

-  A  potem  przechodzi  tutaj.  -  Jego  ręka  przesunęła  się  w  dół  i 

background image

dotknęła  bladego,  jedwabistego  futerka  pomiędzy  jej  udami.  Rory 
krzyknęła cicho. Ścisnęła uda, uwięziwszy tę rękę. Kane wycofał się 
natychmiast.

-  A  potem  -  powiedział,  gładząc  jej  płaski  brzuch, 

przebiegając  granicę  żeber  i  sięgając  wreszcie  do  lewej  piersi  -jeśli 
masz szczęście, to dociera aż tu. Do serca. Rozumiesz?

- Chyba tak.
Objął dłonią pierś i pochylił się. Jego otwarte usta zamknęły 

się na różowej, naprężonej sutce.

Poczuła,  jakby  błyskawica  przebiegła  przez  całe  jej  ciało. 

Ścisnęła  rękami  jego  głowę,  wczepiając  palce  w  ciepłą  grzywę 
ciemnych włosów. Czuła pod palcami jego uszy; nie za duże, nie za 
małe, kochane i cudowne.

Takie jak on cały. Był tak wspaniały, że nie mogła uwierzyć 

swojemu szczęściu.

Jego wargi zsuwały się  niżej  i  niżej, wzniecając pożar w jej 

ciele,  wzbudzając  szalone  pragnienie  czegoś,  co  dopiero  zaczynała 
przeczuwać i rozumieć.

- Kane - krzyczała - co ty ze mną robisz?! Proszę cię, ja nie 

mogę tak dłużej! Coś się ze mną stało! Och...

Jęczała  i  wiła  się  z  rozkoszy,  gdy  Kane,  cierpliwie, 

umiejętnie  i  z  największą  czułością  wzniecał  w  niej  ten  ogień  i 
podsycał  go  coraz  bardziej  i  bardziej.  Jego  własna  cierpliwość 
wyczerpywała się jednak w niepokojącym tempie.

Żółte slipy znalazły się na podłodze. Rory była  już zupełnie 

wyczerpana^ oczy miała przymknięte, usta rozchylone.

- Usiądź - polecił jej Kane.
- Nie mogę. Jestem taka słaba. Opadłam zupełnie z sił.
- To cudownie, kochana, ale kłopot w tym, że ja jeszcze nie 

osłabłem.

Uniósł  ją  powoli,  aż  oparła  się  piersią  o  jego  ramiona. 

Poruszył nimi  tak, aby  Rory usiadła pomiędzy jego udami.  Jej  ręce 
zwisały  bezwładnie  ponad  jego  barkami,  głowa  odchyliła  się  w  tył 
jak  korona  ciężkiego  kwiatu  na  zbyt  cienkiej  łodydze.  Uśmiechała 
się najpromienniejszym uśmiechem.

- To jestem ja, Rory. - Poprowadził jej rękę w dół i zacisnął 

zęby,  gdy  objęła  go  z  wahaniem  i  delikatnym  wnętrzem  dłoni 
przesuwała  badawczo  w  górę  i  w  dół.  Na  stoliku  leżała  mała 
paczuszka w srebrnej folii. Powinien przecież nałożyć to wcześniej, 
zanim ona doprowadzi go do szaleństwa.

Przez ściśnięte zęby powiedział:

background image

-  Daj  mi  teraz  minutę,  kochanie  moje,  i  potem  przejdziemy 

do następnego etapu.

Skinęła głową i Kane miał wrażenie, że teraz zgodziłaby się 

na wszystko, bo dał jej tyle rozkoszy. Czuł się taki dumny.

- Teraz - powiedział po chwili. - Czeka nas ciężka przeprawa.
- Z tym? - Dotknęła go znowu.
Jego  śmiech  zabrzmiał  jak  spazmatyczne,  głośne 

westchnienie.

-  Tak,  najdroższa,  z  tym.  Ale  teraz  ty  będziesz  prowadzić 

lekcję.  Wiesz  znacznie  więcej  niż  dzieci,  które  zaczynają  się  w  to 
bawić.  Wiesz,  co  cię  czeka.  I  pamiętaj,  jeśli  w  którymkolwiek 
momencie będziesz chciała się wycofać, zrób to. Przyrzekam ci, nie 
będę na ciebie zły, i uszanuję, że nie mogłaś przejść przez tę próbę za 
pierwszym razem.

Rory  poczuła  znowu  to  delikatne,  promieniujące  ciepło. 

Właściwie  miała  je  w  sobie  cały  czas.  Opierając  ręce  na  jego 
barkach, próbowała delikatnie opuścić się na to, co było tak sztywne 
i twarde, ale przecież stanowiło część jego ciała. Zmarszczyła brwi w 
skupieniu. Kane czuł, jak oblewa go pot. Zaklął cicho i Rory zamarła 
na chwilę, jakby obawiając się, że zrobiła coś niewłaściwego.

Naprawdę praktyka była dużo trudniejsza od teorii.
Kane westchnął głęboko.
Rory zdawała sobie sprawę, że to będzie najtrudniejsze. Kane 

też.  Poruszyła  lekko  biodrami.  Poczuła,  jakby  coś  ją  jednocześnie 
kłuło  i  pociągało  w  dół.  Zamknęła  oczy,  przesunęła  znów  biodra, 
przymierzając  się  po  raz  ostatni  i  usiadła  jednym  zdecydowanym 
ruchem. Przygryzła wargi, tłumiąc okrzyk bólu. Kane jęknął głośno i 
przyciągnął ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać.

- Och, moja słodka, słodka Rory. Teraz poczekaj. Nie ruszaj 

się. Myślę, że niedługo przestanie cię boleć.

Już przestało boleć. Czuła się taka pełna, ale nie było to tylko 

fizyczne odczucie. Czuła się pełna także w innym sensie. Powolnym 
ruchem Kane ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy Rory z pełnym 
radości  uśmiechem.  Potem  pocałował  ją  i  trzymając  mocno  w 
ramionach obrócił  tak,  że  leżała  pod  nim  na  plecach.  Wtedy  zaczął 
się poruszać; najpierw powoli, a potem coraz szybciej...

Znowu  poczuła  ten  płomień,  który  spalał  ją  całą,  i  znowu 

odczuwała  tę  niewiarygodną  rozkosz,  tak  samo  cudowną  jak 
wcześniej,  tylko  inną.  Ta  różnica  była  również  cudowna.  Dopiero 
kiedy ciało Kane'a wygięło się nagle w łuk i usłyszała jego gardłowy 
jęk,  zdała  sobie  sprawę,  że  przez  cały  czas  się  uśmiecha.  Kane 

background image

powoli odwrócił się na bok. Wtuliła się w jego ramiona i natychmiast 
usnęła.

Kane budził się kilkakrotnie w ciągu nocy. Przyglądał się jej 

w  słabym  świetle,  sączącym  się  przez  okna.  Był  kiedyś  w  szkole 
najlepszy  z  matematyki,  bez  problemów  zdał  egzamin  maturalny  i 
mógł wstąpić do służby wojskowej w lotnictwie, tak jak jego ojciec. 
Kiedy przestał latać, w jego życiu, podobnie jak w czasach służby w 
lotnictwie,  okresy  napięcia  przeplatały  się  z  chwilami  znudzenia. 
Pisał  swoje  książki,  wciąż  niespokojny,  wciąż  szukający  czegoś, 
czego nie umiał nawet nazwać.

Aż  wreszcie  znalazł.  Dzięki  Bogu,  miał  dość  rozumu,  żeby 

zrozumieć to w porę i zdobyć ukochaną, mimo tylu przeszkód.

Chciał ją zbudzić i kochać się z nią znowu, ale wiedział, że to 

zły  pomysł.  Może  sprawić  jej  ból.  Wstał  cicho  i  sięgnął  do  swojej 
torby  po  notatnik.  Potem  wziął  prysznic,  ubrał  się  i  zabrał  się  do 
pisania.

Rory spała dalej, uśmiechając się czasami we śnie. Nie były 

to  smutne  uśmiechy.  Kane  widział  każdy  z  nich,  co  chwila 
popatrując na kobietę śpiącą obok od niego.

W końcu położył list na stoliku przy łóżku, stawiając na nim 

na  wpół  opróżnioną  filiżankę  czekolady.  Gdy  Rory  się  zbudzi,  on 
będzie już w drodze, marząc o chwili, kiedy z powrotem znajdzie się 
w jej ramionach.

Wolałby rzucić w diabły te swoje obowiązki, ale dał Rossowi 

słowo.

Jeszcze  raz  popatrzył  na  Rory,  pochylił  się  i  pocałował  ją, 

szepcząc:

-  Moja  kochana,  nie  wiem,  jak  to  się  stało,  ale  rzuciłaś  na 

mnie jakiś urok.

Tak  wiele  przeżył  już  w  życiu,  w  powietrzu  i  na  ziemi,  i

wszystko to rozpłynęło się jak we mgle przy zwykłej nauczycielce z 
podstawówki,  z  piegami  i  wystającymi  kolanami,  która  swoim 
uśmiechem mogła skruszyć skałę.

Za  parę  godzin  Rory  obudzi  się,  rozejrzy  wokół  i  pewnie 

będzie  niespokojna,  nie  widząc  go  przy  sobie.  Ale  przecież  potem 
przeczyta  list  i  wszystko  zrozumie.  Kiedy  znów  do  niej  wróci, 
porozmawiają poważnie. O przyszłym wspólnym życiu, o tym, gdzie 
będą mieszkali. Razem. Na zawsze.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Rory obudziła się, słysząc jakieś brzęczenie.
-  Dobrze  już,  dobrze  -  mruczała,  wyciągając  rękę  w  stronę, 

gdzie  zwykle  stał  jej  budzik.  Brzęczenie  trwało  nadal;  towarzyszył 
mu  delikatny  dźwięk  tłukącej  się  porcelany.  Otworzyła  jedno  oko. 
Blask  słońca  oświetlał  pokój  przez  rozsunięte  zasłony.  To  było 
oślepiające światło.

Była  w  obcym  pokoju.  Usiadła  na  łóżku,  kątem  oka 

zauważając  przewróconą  na  stoliku  obok  filiżankę.  Powoli  zaczęła 
uświadamiać sobie wszystko. Rozejrzała się, szukając telefonu.
W chwili kiedy naga i bosa dobiegła wreszcie do aparatu, dzwonek 
umilkł.

-  Szlag  by  to  trafił  -  wymruczała,  ściągając  z  łóżka 

prześcieradło,  aby  się  nim  okryć.  Opadła  na  pokryte  różowym 
adamaszkiem krzesło i próbowała zebrać myśli.

Kane.  Na  miły  Bóg,  gdzie  on  się  podział?  Jeśli  go  tu 

naprawdę nie ma, to dlaczego zniknął? Przecież nie wyobraziła sobie 
tego wszystkiego, to niemożliwe.

Stojąc  pod  letnim  prysznicem,  powracała  myślami  do  tego, 

co  się  zdarzyło.  Przypomniała  sobie,  jak  nagle  zaczęła  mieć  dość 
Charlesa i jego mamusi, jak doprowadziła ją do szału cała rodzinka 
Hubbardów i jak przestało ją bawić uszczęśliwianie całego świata.
Kto to kiedyś powiedział?

Kane.  Kane  mówił  jej  jeszcze  mnóstwo  innych  rzeczy. 

Normalny człowiek, myślała, mógłby przypuszczać, że jeśli kobieta i 
mężczyzna  otwierają  przed  sobą  wszystko,  serce,  duszę  i  ciało,  to 
zwykła  uprzejmość  wymaga  poczekania  na  chwilę,  kiedy  można 
powiedzieć sobie „dzień dobry" i „do widzenia". Co najmniej tyle.

Myślała również o tym, co zaszło między nimi ubiegłej nocy 

i  co  zmieniło  ją  całą  na  zawsze.  Myślała  o  rzeczach,  które  Kane 
powiedział i których nie powiedział. Nie powiedział, na przykład, że 
kocha ją z całej duszy i że chce, żeby została jego żoną. Nie prosił, 
żeby  była  z  nim  przez  całe  życie.  Takie  rzeczy  się  wtedy  mówi, 
podobno...

Czuła się obolała. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku. Ale to 

była  jej  wina.  Zakochała  się  w  tym  mężczyźnie  od  chwili,  kiedy 
zobaczyła go po raz pierwszy. Pewnie miała to wypisane na twarzy; 
nigdy nie umiała niczego ukrywać. Zobaczył to i wykorzystał, choć 
mogłaby  przysiąc,  że  człowiek,  w  którym  się  zakochała,  nie  byłby 
nigdy zdolny odejść w ten sposób.

background image

Ale Kane to zrobił.
Choć  w  gruncie  rzeczy  nie  on  był  uwodzicielem.  Ona  go 

uwiodła. Kane nie mówił o miłości, nie używał takich słów. To ona 
w swej beznadziejnej głupocie wzięła to, co widziała w jego oczach, 
za  miłość.  To  było  tylko  zwyczajne  pożądanie.  Takie,  o  jakim 
mówiła jej babcia. Takie, dla którego Sunny uciekła z domu w wieku 
lat szesnastu, żeby żyć z mężczyzną, który do tej pory nie został jej 
legalnym mężem.

Długo jeszcze  siedziała  przy stoliku,  wbijając ponuro wzrok 

w niewielką rysę na gładkiej politurze. Potem popatrzyła na telefon, 
zastanawiając  się,  kto  mógł  do  niej  dzwonić.  Nikt  nie  wiedział 
przecież,  gdzie  przebywa.  Poza  Kane'em,  oczywiście.  Tylko  po  co 
dzwonił, jeśli  tak  niedawno  był  z  nią  i  mógł  był  powiedzieć  to,  co 
miał jej do powiedzenia, prosto w oczy?

Płakała  potem  przez  jakiś  czas.  Jeśli  kobieta  zejdzie  na  złą 

drogę po raz pierwszy w życiu, przynajmniej to jej się należy. Potem, 
ponieważ mimo wszystko zostało jej trochę rozsądku, wstała, ubrała 
się  w  swój  żakardowy  ślubny  kostium  i  upięła  wciąż  jeszcze 
wilgotne włosy w kok z tyłu głowy.

Posłała  łóżko,  uporządkowała łazienkę  i  aż  skrzywiła  się  na 

widok  tego,  co  działo  się  na  stoliku  obok  łóżka.  Dzięki  Bogu, 
czekolada  nie  rozlała  się  na  dywan.  Hotelowe  wieczne  pióro  i 
notatnik  były  całkiem  zalane.  Obok  leżała  jakaś  zapisana  kartka. 
Pewnie rachunek za to, co zamawiała do pokoju.

Trzymając  kartkę  za  mokry  koniec,  wrzuciła  ją  do  kosza. 

Dopłatę za pobyt w hotelu ureguluje potem przelewem. 

Zaciskając  drżące  wargi,  spojrzała  jeszcze  raz  na  ;  telefon, 

jakby  chciała  go  zmusić,  żeby  zadzwonił  znowu.  To  pewnie  była 
pomyłka... Ale jeśli to Kane... Jeśli to jednak był on?... 

Telefon  nie  zadzwonił  i  Rory  nie  była  już  w  stanie  zostać 

dłużej w tym pokoju. Doba hotelowa kończyła się w południe i nie 
było  ją  stać  na  to,  żeby  przebywać  tu  dłużej.  Stanowczym  ruchem 
ujęła walizkę, zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do windy.

Furgonetka nadal stała przed domem. Próżne na- I dzieje, że 

Hubbardowie  wyjechali  i  że  będą  jej  oszczędzone  wykrętne 
tłumaczenia.

- Przyjechałam! - krzyknęła, stojąc na ganku przed drzwiami.
Sunny  wyłoniła  się  z  kuchni,  ciągnąc  za  sobą  ziemniaczany 

pęd. W jednej ręce miała słoik po dżemie, w drugiej duże nożyczki.

-  Moje  kochane  maleństwo!  -  krzyknęła,  rozpościerając 

szeroko ramiona i oblewając wodą dywan w salonie. - Wiedziałam, 

background image

że  pójdziesz  wreszcie  po  rozum  do  głowy.  Jeśli  twoja  Wenus 
tranzytuje akurat twojego Urana, w trygonie do...

-  Sunny,  proszę  cię...  -  Rory  postawiła  na  podłodze  swoje 

bagaże,  uściskała  matkę  i  cofnęła  się.  -  Żadnych  trygonów  i 
tranzytów jeszcze przez chwilę, dobrze? Chciałabym napić się kawy, 
zdjąć  z  siebie  te  odświętne  szaty  i  przebrać  się  w  coś 
wygodniejszego. Gdzie jest reszta rodzinki?

-  Ach,  wiesz,  tu  niedaleko  jest  sklep  ze  zdrową  żywnością, 

więc Ewa i Peace zabrały Billa na zakupy. Misty pokazuje Maddie, 
jak się robi kompost, a Fauna...

- Gdzie jest Fauna? - zapytała Rory, zdając sobie sprawę, że 

matka  nagle  zamilkła.  -  Chyba  nie  wróciła  do  Richmond? 
Chciałabym z nią pogadać.

Nie chciała rozmawiać z Peace, mimo że siostra była już dwa 

razy  zamężna,  ani  z  Misty,  która  mieszkała  dotąd  tylko  z  jednym 
chłopakiem, zanim ten zaciągnął się do Korpusu Pokoju. Fauna była 
najlepszym  ekspertem.  Ona  wiedziała  wszystko  o  tych  damsko-
męskich historiach. Tylko Fauna jej powie, co naprawdę znaczyło to, 
co zdarzyło się jej ubiegłej nocy.

- No, cóż... przypuszczam, że wcześniej czy później o tym się 

dowiesz  -  odparła  Sunny  ze  smutnym  uśmiechem.  -  Co  za 
przepiękny  kostium,  czy  ci  to  już  mówiłam?  Może  nie  całkiem 
odpowiedni na ślub, ale na uroczyste okazje... znakomity. Jest w nim 
coś romantycznego.

- Mamo... powiedz mi wreszcie, co dzieje się z Fauną? Jeśli 

zrobiła coś okropnego, i tak się w końcu o tym dowiem.

-  No...  wiesz,  to  może  nie  jest  takie  okropne.  To  może  być 

tylko... kłopotliwe, ale, kochanie, i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to 
się musi stać. Widzisz, Fauna jest spod znaku Byka, mimo wszystko, 
a on jest Koziorożcem, i jej Księżyc jest prawie dokładnie na jego...

- Mamo!
- No dobrze, dobrze. O co mnie pytałaś?
- Pytałam cię, gdzie jest Fauna.
- Próbuję ci właśnie to wyjaśnić - odparła Sunny tonem, który 

dziwnie  przypominał  głos  babci  Truesdale.  -  Fauna  jest  w  North 
Wilkesboro. Charles ma tam bardzo ważnego klienta i...

-  Chcesz  powiedzieć,  że  ona  pojechała  z  Charlesem?  -

zapytała  Rory,  myśląc  o  tym,  że  Charles  nigdy  jej  nie  zabierał  w 
swoje służbowe podróże.

- Tam jest podobno taka miła restauracja, gdzie podają...
- Fauna i Charles?

background image

-  Próbowałam  ci  to  wytłumaczyć.  Pewne  astrologiczne 

konfiguracje  potrafią  spowodować  tak  spontaniczne  wzajemne 
przyciąganie.  Chociaż  nie  jestem  pewna,  czy  to  nie  jest  raczej 
karmiczne rozpoznanie...

Ale  Rory  już  tego  nie  słuchała.  Fauna  i  Charles.  Jej  mała, 

leniwa,  żyjąca  na  totalnym  luzie  siostra,  specjalistka  od  tańca 
brzucha, i ten sztywny, bezduszny manekin, Charles William Edward 
Banks III. Czy może Edward William?

W  trzy  dni  później  wzajemne  układy  zaczęły  mieć  pozory 

pewnej  stabilizacji.  Charles  i  Fauna  wrócili  nad ranem  i  ponieważ 
nikt  nic  nie  mówił,  Fauna  wspomniała  o  szkole  tańca  w  Winston
Salem, którą miała zamiar odwiedzić. Charles tylko się uśmiechał.

Rory wprawdzie  się nie  uśmiechała, ale  też  nie płakała zbyt 

wiele,  poza  tymi  chwilami,  kiedy  była  sama.  No  i  co  z  tego,  że 
budziła  się  z  bólem  w  sercu  i  w  duszy?  Przynajmniej  żołądek 
przestał jej wreszcie dokuczać.

Była  prawie  gotowa  do  przeprowadzki.  Jeszcze  nie  znalazła 

sobie  nowego  mieszkania.  Trochę  się  niepokoiła,  bo  powinna  to 
załatwić, zanim zacznie się rok szkolny. Co za ironia losu; mogłaby 
przecież teraz tu zostać, ale Charles podpisał już umowę z następnym 
lokatorem.

Skończyła  właśnie  oglądać  cykliczny  program  w  telewizji, 

który dawniej uznałaby za mało przyzwoity. Teraz guzik ją wszystko 
obchodziło.  Na  podjeździe  przed  domem  rozległ  się  zgrzyt  kół 
samochodu.  Zaciekawiona  podeszła  do  drzwi.  O  tej  porze  były  już 
zamknięte na haczyk. Zapaliła światło na ganku.

Nagle serce poskoczyło jej do gardła.
- Nie bądź głupia - szepnęła do siebie. Kane wyjechał już tak 

dawno  i  ani  razu  nie  dał  znaku  życia.  Nawet  już  się  tego  nie 
spodziewała.  Wiedział,  że  wesele  zostało  odwołane.  Po  co  miałby 
wracać do Tobaccoville?

Przed domem stał ciemny, długi samochód. W jego wnętrzu 

zapaliło  się  światło,  ale  zanim  zdążyła  cokolwiek  zobaczyć, 
drzwiczki otwarły się i ukazała się w nich znajoma wysoka postać.

Rory ścisnęła futrynę drzwi aż do bólu.
- Kane? - wyszeptała.
-  Rory?  -  Kiedyś  może  przypuszczałaby,  że  w  jego głosie 

słychać było wahanie, ale teraz serce mówiło jej, że tak nie jest. W 
jego  kołyszącym  się,  zmysłowym  męskim  kroku  nie  było  żadnego 
wahania.  Zresztą  zanim  zdążyłaby  zadać  mu  jakiekolwiek  pytanie, 
zrodzone w skołatanej głowie, była już w jego ramionach.

background image

Te same niewiarygodnie słodkie usta, o których śniła każdej 

nocy, spoczęły na jej wargach. Te same silne ramiona przycisnęły ją 
do szczupłego, twardego ciała. Te same dwa serca biły teraz jednym 
rytmem, zamieniając chęć w rosnący głód, a głód w natychmiastową 
potrzebę.

- O Boże, jak mi ciebie brakowało - wymruczał Kane, całując 

jej  szyję.  Porwał  Rory  na  ręce  i  otwierając  sobie  drzwi  ramieniem, 
wszedł do środka, zanim zdołała złapać oddech.

-  Gdzie  ty,  u  diabła,  byłaś?  Dzwoniłem  setki  razy,  a  jakiś 

idiota mówił mi, że twój telefon już jest wyłączony!

-  Bo  widzisz,  ja  się  wyprowadziłam...  to  znaczy, 

powiedziałam  im,  że  wyprowadzam  się  pierwszego  i  w  związku  z 
tym wyłączyli mój telefon.

- To już nieważne - powiedział. - Już tu jestem. - Postawił ją 

obok łóżka i pocałował. To trwało długo, bardzo długo, bo tyle mieli 
sobie  do  powiedzenia  tego,  co  nie  da  się  wypowiedzieć  słowami. 
Najpierw gwałtownie, potem już delikatniej, usta Kane'a wpijały się 
w  jej  wargi.  Bez  słów  opowiadał  jej  o  swoim  niepokoju,  o  swojej 
tęsknocie  i  samotności.  O  strachu,  kiedy  wyobrażał  sobie  ich 
spotkanie,  i  o  jeszcze  większym  lęku,  kiedy  obawiał  się,  że  jej  nie 
zastanie.

- Chciałem już wynająć samolot, ledwie wysechł atrament na 

kontrakcie,  ale  mój  agent  załatwił  mi  bilet  na  samolot  w  ciągu 
godziny.  Boże,  potem  jeszcze  musiałem  tu  jechać  z  lotniska  w 
Greensboro!

Rory  wolała  już  o  tym  nie  myśleć.  Podniosła  głowę  i 

popatrzyła mu w oczy. Nic już dla niej nie miało znaczenia. Ważne 
było tylko to,  że  Kane jest  znowu  przy niej, i  czy to  było  rozsądne 
czy nie, kochała go takiego, jakim był i takiego, jakim kiedykolwiek 
będzie.

I  on  to  wiedział,  nie  potrzebując  jej  zapewnień.  Zaczął 

całować ją tak, jakby chciał wypić z jej warg całą słodycz. Całował 
ją  czule  i  delikatnie,  jakby  chciał  ukoić  ten  ból  i  wszystkie 
wątpliwości, z którymi została, kiedy odjechał tak nagle.

-  Nie  powiedziałem  ci,  dlaczego  wyjechałem,  ale  przecież 

wiedziałaś,  prawda?  Ten  mój  list...  obawiałem  się, że  list  może  nie 
przekazać ci wszystkiego...

Jego list? Jaki list? Zresztą co to za różnica, jeśli wrócił, jest 

tutaj,  całuje  ją  tak,  że  Rory  traci  już  wszystkie  zmysły,  rozpina  jej 
bluzkę i zdejmuje ją z ramion, i...

background image

-  Kane,  co  robisz?  - jęknęła,  kiedy  zsunął  jedwabne 

ramiączka stanika i ściągnął biustonosz aż do pasa.

-  Nie  umiesz  zgadnąć?  Nie  pamiętasz  już  moich  lekcji?  -

Ujmując w dłonie jej piersi, pocałował ją znowu w rozpalone usta, a 
potem tylko patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie widział kobiety.

- Jak ty to robisz, że czuję to, co czuję? - szepnęła.
- Nie wiem - odpowiedział po prostu. -1 nie wiem, jak ty to 

robisz, że ja czuję to samo, i że nie byłem w stanie przestać myśleć o 
tobie  od  chwili  kiedy,  wzdychając  rozpaczliwie,  szorowałaś  ten 
ganek w środku nocy.

Przyciągnął  ją  do  siebie  ze  wszystkich  sił,  przyciskając  do 

swego ciała jej nagie piersi. Czuł teraz, że nie ma na całym świecie 
rzeczy,  której  pragnąłby  mocniej,  niż  być  tutaj  z  tą  kobietą,  robić 
dokładnie  to,  co  teraz  robił,  czyli  całować  ją  z  tą  całą  miłością  i 
tęsknotą,  jakie  drzemały  w  jego  duszy  przez  trzydzieści  siedem  lat 
ciężkiego życia.

To  jeszcze  nie  było  wszystko.  Oboje  wiedzieli,  że  to  nie 

wszystko.  Ubranie  Kane'a  opadło  na  podłogę  w  ślad  za  ubraniem 
Rory,  która  znalazła  się  w  jego  ramionach  na  pachnącej  lawendą 
białej pościeli swego panieńskiego łóżka.

To  działo  się  naprawdę.  Tym  razem  nie  była  to  wywołana 

winem fantazja.

Nie  było  już  tej  niepewności  i  paraliżującego  napięcia. 

Otwarła  dla  niego  ramiona  i  Kane  znalazł  się  w  nich  tak,  jak  śniła 
tysiące razy. Tylko że to nie był sen.

Czekała na niego, spragniona i gotowa. Czekała na niego całe 

swoje życie - gotowa na jego przyjęcie, choć kiedyś pomyliła się, nie 
wiedząc, na kogo naprawdę czeka, i było już prawie za późno.

Czuła  jego napierającą męskość tam, gdzie otwierała się dla 

niego  jako  kobieta.  Wyciągnęła  rękę  i  dotknęła  go.  On  wiedział  o 
niej o wiele więcej niż ona wiedziała o nim; zapragnęła nagle poznać 
go i poczuć, jaki jest.

Kane drgnął gwałtownie.
- Święci patroni, co ty chcesz ze mną zrobić?
- Jeśli ty możesz mnie dotykać, to ja też tego chcę. Jestem... 

ciekawa. Czy to źle?

-  Najdroższa  moja,  jeśli  będziesz  sobie  życzyła  luster  na 

suficie i ilustrowanego podręcznika, to je dostaniesz, ale czekałem na 
ciebie prawie tydzień, i nie wiem, czy wytrzymam dłużej.

Zamknął oczy i starał się zrobić wszystko, żeby przeczekać tę 

eksplorację,  ale  dotknięcie  jej  drobnej  dłoni,  obejmującej  go  tak 

background image

mocno,  wystawiało  go  na  najtrudniejszą  próbę.  Po  chwili, 
odpychając łokciem na bok jej ramię, osunął się na nią całym ciałem, 
aż  jego pulsująca  gwałtownie  męskość  została  uwięziona  między 
dłonią Rory i delikatną powierzchnią jej brzucha. Modlił się tylko o 
to,  aby  nie  wprawić  jej  w  zakłopotanie,  zanim  zaspokoi  swoją 
ciekawość.

Desperackim  ruchem  przewrócił  się  na  bok,  trzymając  ją 

nadal  w  ramionach.  Sięgnął  pomiędzy  ich  rozpalone  ciała,  znalazł 
właściwe miejsce i zaczął swoją własną eksplorację.

Rory głośno westchnęła. Jej ręka zamarła w bezruchu i Kane 

wreszcie mógł działać swobodnie.

- Rory... kochanie...

Jego  palce  wolno  poruszały  się,  dotykając  jej  delikatnych, 
wilgotnych płatków. Wtem usłyszał drżący, urywany okrzyk, poczuł, 
jak jej ciałem wstrząsa spazm rozkoszy i ogarnęła go taka duma, jak 
jeszcze nigdy w życiu. To była jego kobieta. Umiał to dla niej zrobić. 
Ofiarować to, czego inny mężczyzna nie dał jej nigdy dotąd. Czy to 
był egoizm,  czy nie,  czuł  wewnętrzne zadowolenie,  że  Rory należy 
do  niego.  Stworzona  po  to,  żeby  go  kochać,  stworzona  po  to,  żeby 
być kochaną wyłącznie przez niego, dopóki śmierć ich nie rozłączy. 
A jeśli potem będzie coś jeszcze, to tym lepiej.

Oboje wznosili się teraz tam, gdzie wreszcie czekało na nich 

spełnienie. Potem opadli wolno z powrotem na ziemię, tak cudownie 
zmęczeni, tak bardzo szczęśliwi.

Gdy  Rory  obudziła  się,  ujrzała,  jak  Kane,  oparty  na  łokciu, 

przygląda się jej z uśmiechem. Zamrugała powiekami i zapytała:

- Nie możesz spać?
- Zastanawiam się nad czymś.
- Aż boję się zapytać - powiedziała, ale tak naprawdę już się 

nie bała. Sunny powiedziała jej, jeszcze przed ucieczką do hotelu, że 
wszystko ułoży się tak, jak powinno, a Sunny, cokolwiek by mówić 
ojej ezoterycznej wiedzy, rzadko myliła się w takich sprawach.

-  Co  byś  powiedziała  na  przeprowadzkę  do  New  Jersey?

Myślę, że podobałoby ci się w Cape May.

- Ja mam tutaj pracę.
- To żaden problem. Ja też mam pracę, ale mogę wykonywać 

ją  wszędzie.  Moglibyśmy  znaleźć  sobie  coś  w  tej  okolicy, 
powiedzmy  na  rok,  a  potem  przenieść  się  gdzie  indziej...  Może 
zresztą  będzie  nam  tu  na  tyle  dobrze,  że  postanowimy  osiedlić  się 
tutaj na stałe?

- Czy ty zawsze jesteś taki ustępliwy?

background image

- Tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.
Rory  uśmiechnęła  się.  Jeśli  Skorpion  zechce  się  zgadzać  z 

Rakiem, to może i Rak nie będzie się upierał, żeby zawsze chodzić 
do tyłu. Do przodu też potrafi, za takim wspaniałym Skorpionem...