DIXIE BROWNING
T
T
e
e
n
n
w
w
s
s
p
p
a
a
n
n
i
i
a
a
ł
ł
y
y
S
S
k
k
o
o
r
r
p
p
i
i
o
o
n
n
PROLOG
Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los,
dołożyło się ileś tam wypitych drinków i ten stary, przywołujący
wspomnienia kawałek z grającej szafy. Kliniczny obraz stanu ostrej
nostalgii...
Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie
obok wisiał automat telefoniczny. Wykręcił numer informacji. Już
jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz widział Charliego.
Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.
Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał
szczęśliwym małżonkom gwiazdkowe życzenia, bez podawania
adresu nadawcy. Znając Charliego był pewny, że mieszka cały czas
w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy ludzie jak
Charles Edward William Banks III - czy może William Edward -
zawsze mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie
mniej solidni przodkowie. Tacy ludzie jak Charlie żenią się zawsze z
najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z dobrej rodziny, a
potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane
Smith żyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych
rudowłosych ślicznotek z różowymi policzkami, karminowymi
ustami i jasno-różowymi sutkami.
Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za
to do swego dorobku z minionych lat mógł wpisać uszkodzenie
kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę ewakuacji, postępującą
zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo
niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa".
Czy to jest w porządku?
Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To
gdzieś w pobliżu King... i chyba Rural Hall?
W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku,
mrugając oczami, bo widział już wszystko jak przez mgłę.
- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz
sobie, jak pojechaliśmy kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej
knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy na grającą szafę
jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających
ludożercach?
- Przepraszam bardzo... kto mówi?
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś parszywym
sukinsynem, bo mi ją zabrałeś?
- Kane? Czy to ty?
- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze
czuję. Chyba nie mam już nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i
zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej planety zabrali mi moje
ciało...
- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny,
niezrównoważony, jak dziecko...
- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował
oprzytomnieć Kane. - A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną
piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie. Ona powinna wyjść za
mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi
serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci,
nigdy...
- Jesteś pijany.
- Pewnie, że jestem pijany - powiedział Kane urażonym
tonem. - Myślisz, że gadałbym w ogóle z takim draniem, który
ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?
Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie
nudnym facetem, ale przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać
ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć, twoje łoże... która strzepuje
okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i
troszczy się o gromadkę dziatek.
- Kane, Suzanne od...
- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet
latać... Nie mam skrzydeł. Skończyły się triumfalne powroty
bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej przeraża?... Nie
mogę już nawet wy...
- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchiwać
twojego pijackiego bełkotu. Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się.
Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak cywilizowani
ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...
- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraża,
mój... najlepszy przyjacielu z lat dziecięcych, mój stary kumplu...
Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi się wyć.
Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie
wyszło, Nie brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką
kiedykolwiek kochałem, była...
- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne
u....
- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz
w barze na Key West sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?
- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi
teraz puszczał „Latających ludożerców" z grającej szafy. Powiedz
mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.
Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca
nałożyła na nie nieco koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego
makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do nowej restauracji
zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się
bawić.
Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im
zamówiony stolik, Charlie już się zachmurzył.
- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz
sobie sprawę, że nie mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych
ważnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.
- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Rozpraszanie złych
nastrojów Charliego należało do jej obowiązków, ale Rory mimo
wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że dzisiejszy wieczór spędzą
w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.
Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną
pierś kurczaka.
- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając
mocno dłonie po stołem, Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście,
Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie problemów, kiedy się
ma nerwicę żołądka.
O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował
samochód na swoim podjeździe i odprowadził Rory do ganku jej
domku, który stał tuż obok. Złożył na ustach krótki pocałunek.
Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z
rzeczy, która podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to,
że Charles Banks nie był w stosunku do niej natarczywy, mimo że
kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uważać seks za coś
oczywistego.
Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, że Suzanne była
miłością jego życia. Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć
swoje drugie małżeństwo na wspólnych zainteresowaniach,
wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w
zupełności odpowiadało. Nie należała do kobiet, które koniecznie
chciały przeżywać burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi
związanymi z tym problemami.
Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być
może był czasami trochę nudny, czasami zachowywał się jak
antyfeminista, ale był przystojny, dobrze wychowany i doskonale
ustawiony w życiu.
Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe
popołudnie Charles grał w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała
grać w golfa, ale to nie miało znaczenia. Charles powiedział, że
nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły
podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.
Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu
Charlesa i o jego dentyście, który ma nadzieję uratować mu
trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru przed drzwiami
znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale
Charles miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.
- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. -
Już niedługo nie będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament
zaręczynowego pierścionka na jej dłoni. Dał go Rory trzy tygodnie
temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się jej
oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory
lubiła przestrzeń. Miała różne własne plany.
- Muszę już iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem
zadzwonić do mego dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek...
Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy porządny facet.
Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym
weselu. Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli
bliskimi przyjaciółmi, byli nawet... Ale to nieistotne. Idź już spać,
kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.
Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły
ucisk w żołądku. Po wejściu do domu natychmiast skierowała się do
kuchni i zażyła trochę sody.
W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym
głosem o pomoc.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego
frontowego ganku. Fakt ten sam w sobie nie był niczym
szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej tę cechę
jeszcze w dzieciństwie.
Poza tym wszystko wskazywało na to, że w niedługim czasie
będzie miała gości...
Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi
się myślami o przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat.
Nie był pewien, czy powrót do tego miasta i zgoda na zostanie
drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci Suzanne
stanowiła dla niego prawdziwy szok.
Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej
młodości, zanim przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego
jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo, czy mądrzejszy.
Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał,
że pora już pójść spać. Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w
stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że Suzanne nie żyje.
Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych
czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była
słodką, głupiutką i samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę,
że gdyby się pobrali, ich związek dość szybko przestałby być idyllą.
Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną
Charliego. Oni naprawdę do siebie pasowali. Z tego, co dziś
opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona będzie
pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w
najmłodszych klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w
sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i schludna, daleka od marzeń o
mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater romansu.
Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego.
Może tylko z jednym wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym
chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się zmienił. Parę
centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.
Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego
narzeczona nie jest szczególnie ładna. Wyblakła blondynka,
powiedział. Jej karnacji też nie sposób porównać z cerą Suzanne,
chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją
lubią.
Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na
śmierć w ciągu miesiąca, ale to już nie jego zmartwienie.
Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku,
który kiedyś wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym
mieszkała teraz nie najmłodsza już panna nauczycielka, czyli
narzeczona Charliego.
Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym
miejscu co dawniej. Była w nim dziura, więc przecisnął się na drugą
stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy przed blaskiem
nieosłoniętej, żółtej żarówki.
Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił
Charlie?
Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał
na zegarek. Było dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie.
Tymczasem kobieta na ganku szorowała na czworakach podłogę.
Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc,
poprze-stawiało w głowie.
Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś
poprzestawiało.
Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek
Charliego nie mógł być zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby
może niezupełnie poprawnie wypełnić formularz, mógłby może
nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która
szoruje ganek o północy? Co na to jego mamusia, która zawsze
obracała się wśród osób z najwyższych sfer? Kane pamiętał ją aż
nadto dobrze z czasów dzieciństwa. Dystyngowana dama
decydowała o tym, co wypada, a co nie w prowincjonalnym życiu
miasteczka Tobaccoville. Madeline Banks próbowała uchronić
swego syna od kontaktów z małym, rozhasanym Kane'em z
najbliższego sąsiedztwa, ale im bardziej mnożyła zakazy, tym
uparciej chłopcy trzymali się razem. Kane przewodził i on
przeważnie zbierał cięgi za wspaniałe szaleństwa cielęcych lat, a
potem wczesnej młodości. Szybkie samochody, szybkie motorówki,
łatwe dziewczyny i tanie wino.
W pewnym momencie ich drogi się rozeszły. To było do
przewidzenia. Charles poszedł w ślady ojca i zaczął pracę w agencji
ubezpieczeniowej, a Kane wybrał swoją własną drogę. To już
jedenaście lat, rozmyślał Kane. Jak wiele może się zdarzyć przez
jedenaście lat.
Patrzył na tę kobietę. Jej zgrabny tyłeczek poruszał się jakby
niezależnie od ruchów ramion, które z pasją tarły pomalowaną na
szaro drewnianą podłogę. Akurat zauważyła chyba plamę brudu, bo
westchnęła, zatrzymała się na chwilę i oparła czoło na
skrzyżowanych nadgarstkach.
Charlie mówił, że jego narzeczona wynajęła ten dom, gdy
sprowadziła się do Tobaccoville, i że mieszka w nim sama.
Kane bardzo cicho podszedł bliżej. Kobieta znowu
westchnęła i podjęła swą niewdzięczną pracę. Miała na sobie piżamę
jakby specjalnie stworzoną do wywoływania lubieżnych skojarzeń.
Żółta, ostra żarówka mogła nie oddawać jej prawdziwego koloru, ale
mniejsza z tym. Z każdą minutą Kane upewniał się coraz bardziej, że
jakikolwiek związek między tą istotą a Charlesem Williamem
Edwardem Banksem III będzie katastrofą.
Podszedł jeszcze bliżej. Dzieliły ich teraz najwyżej dwa
metry. Co, u diabła, mógłby nieznajomy mężczyzna powiedzieć teraz
kobiecie, gdyby się odwróciła?
Jak ona miała na imię? Charlie je przecież wymienił.
Zaczynało się chyba na R... a kończyło na A. Ramona? Victoria?
Uśmiechnął się do tej myśli. Jeśli ta dama miała w sobie coś
wiktoriańskiego, to na pewno nie od tej strony, od której ją teraz
oglądał.
Sytuacja zaczynała go bawić. Obiekt jego obserwacji
posuwał się rączym sposobem coraz bardziej do tyłu. Kane
przyglądał się jej włosom. Wyblakła blondynka? Nawet w mylącym
świetle żółtej żarówki tak by jej nie określił. Twarz pozostawała
zagadką, ale Kane uwielbiał zagadki.
Kane Smith, eks-lotnik, eks-bohater, eks-mąż, jeśli liczyć
sześć nieszczęsnych miesięcy małżeńskiego piekła z rudowłosą
prawniczką, właśnie opublikował swoją trzecią powieść sensacyjną.
Jego pierwsza książka całkiem niespodziewanie doczekała się
trzech wydań i była już w połowie listy bestsellerów, druga dosięgła
szczytu listy i znajdowała się tam przez całe pięć tygodni. Kane miał
podstawy przypuszczać, że i trzecia pójdzie tym śladem.
Od czasów swej lotniczej służby Kane unikał rodzinnego
stanu, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kiedy po wojnie w Zatoce
odszedł z wojska, mieszkał w Cape May, choć czasem nosiło go tu i
ówdzie. Czasami był sam, czasami nie. Ostatnio związał się z
rudowłosą tancerką z Vegas, ale to była pomyłka od samego
początku. Kupił jej wysadzany diamentami zegarek i wysłał z
powrotem do Newady.
Kiedy topił potem swój parszywy nastrój w kolejnym drinku,
usłyszał tę starą piosenkę i zadzwonił do Charliego. W ten sposób
jest teraz tutaj, gapiąc się w środku nocy na pośladki nieznajomej
istoty płci żeńskiej z mieszanymi uczuciami zdziwienia, ciekawości i
niespodziewanego, żeby nie powiedzieć niestosownego, podniecenia.
Po co ona zawiązała sobie wokół kostki kawałek sznurka?
Nieświadoma obecności obcego mężczyzny, Rory dalej
szorowała szczotką podłogę. Jeszcze trzynaście dni wolności,
myślała. Znowu westchnęła i oparła głowę na złożonych dłoniach.
Za cztery tygodnie zacznie się rok szkolny i będzie musiała
powiedzieć gromadzie dzieci w swojej klasie, dla której dotąd była
panną Hubbard, że teraz mają do niej mówić „pani Banks". Nagle to
zadanie wydało się przerastać jej siły.
Właściwie wszystkie, nawet błahe decyzje, od czasu kiedy
zgodziła się wyjść za Charlesa, wydawały się przerastać jej siły.
Każdy pagóreczek wyrastał przed nią do rozmiarów Mount Everestu.
Paznokcie obgryzła już prawie do łokci, jej umysł pełen był myśli
kłębiących się jak wodospad albo wyłączał się zupełnie. A przecież
zawsze była taka zrównoważona i rozsądna...
Jakiś czas temu leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć i
zastanawiając się, czy zapłacić Charlesowi czynsz za następny
miesiąc, choć przecież będzie tu jeszcze mieszkać tylko przez dwa
tygodnie, i co będzie, jak zwali się tutaj cała jej rodzina, i czy
przyzwyczai się do nowego nazwiska, aż wreszcie przestała się
łudzić, że zaśnie, myśląc o tym wszystkim, i poszła szorować ganek.
To przynajmniej była jakaś decyzja. I jakieś zajęcie.
Mniej więcej w połowie roboty poczuła się zmęczona. Bolały
ją kolana. Nie czuła już rąk. Boże, co by to było, gdyby Charles
dowiedział się, co ona robi po nocy?
Chyba jednak powinna skończyć to, co zaczęła. Nigdy nie
odkładaj niczego do jutra... i tak dalej, i tak dalej. Słyszała to tysiące
razy, od czasu kiedy w wieku jedenastu lat zamieszkała u swojej
babki.
- A co by było, gdybym odłożyła ten ślub, z powodu którego
jestem ostatnio taka roztrzęsiona? - zapytała samą siebie.
Posuwając się tyłem, zbliżała się do krawędzi ganku.
- A niech to! - fuknęła ze złością, zdając sobie sprawę, że
szorowała ganek od drzwi wejściowych do schodów, zamiast na
odwrót. Niczego ostatnio nie jest w stanie zrobić porządnie! Wylała z
wiadra na ostatnie deski trochę wody z płynem do mycia podłóg i
złapała za szczotkę. Milion razy wolałaby teraz znaleźć się na statku
płynącym do Chin albo w pociągu pędzącym w kierunku Himalajów.
Jak byłoby cudnie wynieść się stąd na drugi koniec świata, gdzie nikt
nie słyszał ani o niej, ani o Charlesie, ani o całej rodzinie
Hubbardów!
Wyczuła kolanem skraj werandy, po czym jej prawa stopa
trafiła na coś ciepłego, zaokrąglonego i twardego, w miejscu gdzie
nic takiego nie miało prawa się znajdować.
Cofnęła nogę, po czym ostrożnie wyciągnęła ją znowu. To
samo.
Kane, nieco skołowany tymi napadami czyścicielskiej furii,
pomrukami i westchnieniami w czasie nagłych przestojów, patrzył
cały czas na to, co wydawało mu się najsłodszą dla oka parą
okrągłości. Piżama dziewczyny była na siedzeniu nieco wytarta;
pewnie miała zwyczaj jadać w niej śniadanie, zanim ubierała się
przed wyjściem. Wyobraził ją sobie, ciało bez twarzy, miękką i
ciepłą po gorącym prysznicu, pachnącą jak... sosna. Nie, nie jak
sosna. Może jak bez.
Rzecz była warta zbadania.
Rory poruszyła palcami stopy, bojąc się spojrzeć w tył. Jeśli
to Charles, ich narzeczeństwo jest skończone. Finito. Koniec. Bez
dyskusji.
Może gdyby wróciła na czworakach do domu bez oglądania
się za siebie, mogliby udawać, że nic się w ogóle zdarzyło. Może
nawet kiedyś śmieliby się z tego oboje.
Ostrożnie posunęła się w kierunku drzwi. Nie, nic z tego,
pomyślała. Charles nigdy w życiu nie będzie się z tego śmiał. Jeśli to
jest Charles, będzie musiała wdać się w jakieś okropnie kłopotliwe
wyjaśnienia.
A jeśli to jest ktoś inny...
O, Boże. Myśl teraz, Crystal Auroro Hubbard, myśl!
Zacząć wołać o pomoc i zbudzić Charlesa, który przybiegnie
na ratunek, czy rzucić się do drzwi, zatrzasnąć je za sobą i dzwonić
na policję?
Zanim cokolwiek postanowiła, jej dłonie pośliznęły się na
mokrej podłodze. Rzuciła się w kierunku drzwi, ale łapiąc ręką za ich
brzeg zdała sobie sprawę, że jest już za blisko i blokuje je własnym
ciałem. Cofnęła się gwałtownie, uderzając lewą stopą w plastikowy
kubeł z wodą. Usłyszała stłumiony łoskot, gwałtowne stuknięcie,
plusk i czyjś okrzyk.
- Do diabła, niech no szanowna pani zobaczy, jak mnie
urządziła! Wziąłem ze sobą tylko dwie pary dżinsów!
Jednocześnie przerażona i zaciekawiona, odważyła się
spojrzeć za siebie. To nie był Charles. Nie była jeszcze zhańbiona na
wieki.
To był ktoś obcy. Gdyby miała choć trochę oleju w głowie,
powinna zacząć krzyczeć ze strachu, ale ten człowiek, ociekający
teraz brudną wodą, jakoś nie wydał jej się groźny.
- Muszę to z siebie zdjąć, zanim przekroczę próg, bo inaczej
ten pterodaktyl z sąsiedniego domu zabije mnie za skalanie swych
sterylnych podłóg.
- Charles? - Rory ledwie wydobyła to słowo ze ściśniętego jeszcze
gardła.
- Nie, gospodyni. Pani Jakaśtam.
- Pani Mountjoy. Zna pan więc Charlesa? - Nie wiedziała,
czy w tej sytuacji to lepiej, czy gorzej.
- Tak, znam Charlesa - mruknął mężczyzna z głębokim
niesmakiem. Rozpiął mokrą koszulę i próbował odlepić ją od ciała.
Rory zauważyła, że nie nosi podkoszulka. Kiedyś zwróciła uwagę, że
Charles nosi podkoszulek nawet w najcieplejsze dni w roku.
Oczywiście, nie widziała tego na własne oczy. Podkoszulek
prześwitywał jednak zawsze przez jego białe, wykrochmalone
koszule, które nosił do popielatych garniturów. Odwróciła się
szybko.
- Hm... nie przypominam sobie, żeby Charles kiedykolwiek
wspominał pana nazwisko. - Ty barania głowo, dodała w myśli pod
własnym adresem, przecież nawet nie znasz jego nazwiska!
- Nie? W gruncie rzeczy to mnie nawet nie dziwi.
- A kim pan jest? Przecież nawet nie mogę być pewna, czy
pan naprawdę zna Charlesa?
- Nazywam się Smith. Oczywiście nie może pani być pewna,
czy znam Banksa. Ale jeśli ma to jakieś znaczenie, to Charlie dzięki
mnie miał po raz pierwszy podbite oko, a ja dzięki niemu. W tej
samej bójce. Byłem też drużbą na jego weselu po tym, jak ukradł mi
dziewczynę, a teraz będę nim znowu. To może dać pani pewne
pojęcie, jaki ze mnie wspaniały facet.
- Nikt, kto naprawdę zna Charlesa, nie nazywa go Charlie -
stwierdziła. Prawdę mówiąc, nie był to żaden argument.
Klęcząc dalej na czworakach, spoglądała przez ramię na
człowieka stojącego w mroku. A więc to był przyjaciel Charlesa z
dawnych czasów, który będzie drużbą na ich weselu? Ten
ciemnowłosy, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna z krzywym
nosem, wykrzywionymi ustami i złośliwym spojrzeniem? Ten niecny
typ, skradający się po nocy w mokrych dżinsach i koszuli khaki,
która była własnością jej Charlesa?
Jeżeli w ogóle jakoś go sobie wyobrażała, to powinien być
kimś takim jak Charles. Krótko ostrzyżony typ właściciela poważnej
firmy w marynarce z watowanymi ramionami.
Wprawdzie włosy nieznajomego nie były tak długie, żeby sprawiały
wrażenie zaniedbanych, natomiast szerokie ramiona, które rysowały
się pod mokrą koszulą, świadczyły o sile fizycznej tego mężczyzny.
Rory próbowała rozpaczliwie zignorować fakt, że wszystkie
jej skryte, uparcie negowane ze świadomości pragnienia nagle
odżyły.
- A więc to pan mieszkał kiedyś w moim domu? -
powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Kane skinął głową. Nie mógł nie zauważyć, jak jej oczy
nerwowo błądziły po jego ciele. Czyżby celowo zachowywała się tak
prowokująco? Czy zdaje sobie sprawę, jak podniecający jest dla
mężczyzny fakt, że kobieta patrzy w ten sposób na jego ciało?
Cicho tam, mój mały, dodał w myślach sam do siebie, myśląc
o pewnej części swego ciała. Też sobie znalazłeś okazję!
- Czy trzeci stopień w schodach na strych dalej tak skrzypi? -
zapytał, starając się nie myśleć o niemiłym dotyku mokrego ubrania.
-Kiedyś sypiałem na górze. Latem było tam gorąco jak w piekle, w
zimie lodowato jak w eskimoskiej psiarni. Wiosną i jesienią dało się
wytrzymać.
Czekając na odpowiedź, przyglądał się tej rzekomo
nieciekawej nauczycielce, starej pannie pozbawionej urody, i doszedł
do dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze: Charles był idiotą.
Po drugie: żaden facet nie zasługuje na względy kobiety, która mu
się nie podoba.
Charles miał oczywiście rację: pod względem urody daleko
jej było do Suzanne, ale przecież miała w sobie coś szczególnego.
Była, jakby to określić... Marszcząc brwi, Kane robił w
myślach podsumowanie tego, co widział.
Była pociągająca... do diabła, jeszcze jak. Piękna? No, co to,
to nie. Cóż więc w niej było takiego, co sprawiało, że on... Oczy? To
prawda, były naprawdę ładne, choć w żółtym świetle żarówki nie był
nawet pewien ich koloru. Włosy miała złotobrązowe - nie rude
wprawdzie, ale też wcale nie wyblakłe. W tej chwili przypominały
ptasie gniazdo.
A co do cery... Nagle zdał sobie sprawę, że to, co widział na
jej żywej, drobnej twarzy, to nie plamy. To były piegi! Pokrywały
każdą widoczną część jej ciała.
Zaczął się zastanawiać, jak to wygląda w innych miejscach,
po czym szybko odsunął od siebie te myśli. Znowu mógłby mieć
kłopot.
Ale usta ma ładne, myślał. Duża i pełna, ruchliwa dolna
warga. Czy Charles miał okazję w pełni to docenić, czy dalej był
takim cholernym purytaninem jak zawsze?
- Ten stopień dalej skrzypi - powiedziała, wyrywając go z
zamyślenia. - Rzadko korzystam ze strychu. - Całkiem
niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, potem cofnęła ją, wytarła
o bluzę od piżamy i podała jeszcze raz. - Jestem Aurora Hubbard,
narzeczona Charlesa. Miło mi pana poznać...
Jej gest był tak ujmująco bezsensowny. Kane uśmiechnął się i
ujął jej małą, wilgotną dłoń. Do diabła, co Charles będzie robił z taką
kobietą? Po miesiącu zacznie chyba chodzić po ścianach albo będzie
musiał cały czas z nią walczyć i tłamsić jej prawdziwą osobowość.
To nie ma sensu. Są jak ogień i woda. Z drugiej strony, szkoda też
Charlesa. Przecież to całkiem przyzwoity facet i ma prawo do
odrobiny normalnego, spokojnego życia. Przez pierwsze dwadzieścia
trzy lata na tym świecie siedział pod pantoflem swej despotycznej
mamuśki, a potem ożenił się z Suzanne i stracił ją, gdy zachorowała
na wirusowe zapalenie płuc...
- Charles wspominał, że jest pan pisarzem, panie Smith. Co
pan pisze? - zapytała Rory. Babcia w swym wychowawczym zapale
wpoiła jej również uprzejmość i dobre maniery, choć chyba nie tak
wyobrażała sobie ich zastosowanie.
Kane uśmiechnął się jeszcze szerzej. Czy ta dziewczyna
zachowuje się naturalnie i spontanicznie? Jeśli tak, to jest wspaniałą
istotą. Która kobieta byłaby w stanie, siedząc w mokrej piżamie i
wyglądając jak ostatnie nieszczęście, prowadzić taką konwersację...
- Hm... przeważnie powieści - odparł.
- Na pewno Charles będzie szczęśliwy, goszcząc pana tutaj,
panie Smith. Ostatnio tak dużo pracował.
- Proszę mówić do mnie: Kane. Sądzę, że w ciągu
najbliższych dwu tygodni będziemy się często widywali - dodał.
Czyżby dawała mu przed chwilą do zrozumienia, że nie jest w stanie
odciągnąć Charlesa od biurka? Ona, ta zabawna, pełna seksu,
wytrącająca człowieka z równowagi istota, która potrafi szorować o
północy podłogę i uprzejmie podawać rękę facetowi, na którego
dopiero co wylała wiadro brudnej wody?
Może zresztą ten zimny prysznic był wybawieniem. Chyba
już za bardzo zaczynał mu się podobać jej kołyszący się wdzięcznie
tyłeczek.
- Pan pewnie myśli, że ja całkiem zwariowałam, myjąc
podłogę w środku nocy?
- Skąd, nawet mi to nie przyszło do głowy. Najlepsze rzeczy
udają mi się właśnie o tej porze.
- Och - powiedziała Rory i nagle zamilkła. Siedziała dalej na
podłodze, patrząc na powoli wysychającą kałużę przy brzegu
werandy.
Żadne z nich się nie odzywało. Rory westchnęła. Kane
zastanawiał się, czemu, u diabła, nie zabiera się stąd i nie idzie z
powrotem do domu Charlesa.
Z górnej kieszonki piżamy dziewczyny wystawała pomięta
chusteczka. Widok tego niewielkiego wybrzuszenia nad prawą
piersią wydał mu się nagle czymś dziwnie wzruszającym. Stojąc w
cieniu zwisających pędów wistarii i patrząc na nią, stwierdził, że jej
włosy są jednak bardziej blond niż brązowe. Szkoda, że nie były
rude.
Po chwili uznał, że to jednak lepiej, że tak nie jest. Zawsze
miał słabość do rudowłosych dziewcząt. Ta kobieta i tak
niebezpiecznie na niego działała. Jeszcze by tego brakowało, żeby
była ruda!
Postanowił pożegnać się i odejść, i wszedł po stopniach na
ganek. Po chwili jednak podszedł do ogrodowej huśtawki i usiadł na
niej.
- Może zostanę tu na chwilę. Musi mi wyschnąć ubranie, bo
ta baba-smok od Charlesa gotowa zionąć na mnie ogniem. Czy ona
nienawidzi mężczyzn w ogóle, czy tylko mnie tak uprzejmie
traktuje?
- Pani Mountjoy nie jest taka straszna. Teraz ma tylko za
dużo pracy w związku z weselem. Matka Charlesa ma przyjechać,
żeby jej pomóc.
Kane skinął głową. Delikatnie zakołysał huśtawką. Odgłosy
letniej nocy, świeży zapach ziemi i ściętej trawy, skrzypienie
zardzewiałego łańcucha przywołały kolejną falę wspomnień.
- Wiesz, kiedy byłem jeszcze w szkole, miałem psa, sukę.
Wyciągnąłem ją ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Nazwałem
ją Ginger.
Rory skinęła tylko głową, bo wydawało się, że Kane już
nawet nie zauważa jej obecności.
- Pamiętam, jak przemyciłem ją do siebie na górę w nocy,
kiedy mama poszła już spać. Kiedy Ginger chciała wyjść na dwór,
wypuszczałem ją przez okno na dach ganku. Potem sama schodziła
w dół po bocznej kracie. Taka była z niej spryciara.
- Co się z nią stało?
- Wpadła pod ciężarówkę.
I on wtedy płakał. Nagle Rory zdała sobie sprawę, że widzi
wszystko tak wyraźnie, jakby sama to przeżywała. Pewnie był już
tak wysoki jak teraz, jego twarz miała już te same nieregularne,
męskie rysy, może tylko trochę mniej wyraziste, i płakał z całej
duszy nad suczką o imieniu Ginger, którą kiedyś uratował.
- Teraz tej kraty już prawie nie widać. Pokryły ją zupełnie
pędy wistarii - powiedziała Rory. - Charles chce, żebym wycięła tę
panoszącą się roślinę. Może to jutro zrobię. - Oparła się o ścianę,
objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i patrzyła na gęste
pędy. - Zamierzał wynająć człowieka, który usunąłby ją z
korzeniami, zanim jeszcze zakwitła.
- Za późno - odparł Kane. - Te korzenie sięgają już pewnie do
granic miasta.
Rory skinęła głową. Po chwili powiedziała:
- Chciałam, żeby to był sędzia pokoju. Tak byłoby o wiele
prościej.
- Chciałaś, żeby sędzia pokoju wycinał ci tę wistarię? -
zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona; zauważył, że jej oczy są
jasnobrązowe.
- Och, nie. Miałam na myśli udzielanie nam ślubu - odparła. -
Charles chce, żeby to było w kościele. Mówi, że mam do tego prawo,
bo to mój pierwszy ślub, ale mnie aż tak na tym nie zależy.
- Na ślubie? - Kane podniósł swe bardzo ciemne, proste brwi.
Jego oczy były ciemnobrązowe jak kawa bez śmietanki.
- Na ślubie w kościele. Z tym tłumem ludzi. Z męczącymi
próbami przedtem i wielkim przyjęciem potem. On chce zaprosić na
wesele wszystkich swoich współpracowników i klientów.
Kane wzruszył ramionami. Ściągnął koszulę i rozwiesił ją na
oparciu huśtawki. Rory starała się na niego nie patrzeć. Nagość,
nawet choćby tylko taka, zawsze wprawiała ją w zakłopotanie.
- Nie lubisz przyjęć? - zapytał.
Westchnęła i zaczęła nawijać sobie na palec kosmyk włosów.
- To nawet nie o to chodzi. Tu chodzi o... o wszystko! -
Wyciągnęła ręce bezradnym gestem i znowu westchnęła. -
Przepraszam, pewnie nie masz ochoty tego słuchać.
- Skądże, nie mam nic przeciwko temu. Czasami nawet trzeba
wygadać się przed nieznajomym,. Poza tym opowiedzenie komuś o
swoich problemach pozwala jakoś je uporządkować.
- Ja nie mam żadnych problemów. W każdym razie nie są
one... naprawdę ważne. - Znowu zaczęła maltretować swoje włosy,
szarpiąc nieszczęsny kosmyk i wykręcając go na wszystkie strony.
Oczywiście, że nie masz problemów, moja kochana, myślał
Kane. Dlatego właśnie szorowałaś z taką zaciekłością tę werandę w
środku nocy na dwa tygodnie przed ślubem.
Nie zdając sobie sprawy, po co to robi, zaczął zadawać jej
niewinne, umiejętnie dobrane pytania. Udzielał przecież wielu
wywiadów, zarówno jako pisarz, jak i bohaterski pilot. Wiedział
zatem dobrze, jak i o co pytać.
Z Rory starał się być delikatny. W krótkim w czasie wydobył
z niej to wszystko, co nie pozwalało jej zasnąć dzisiejszej nocy.
- Bo widzisz, problem w tym - mówiła - że ja zawsze byłam
taka rozsądna i zrównoważona; każdy to przyznawał. A teraz nie
wiem, co się ze mną stało. Nie mogę podjąć żadnej decyzji, nie
wpadając przy tym w panikę. W zeszłym tygodniu Charles poprosił
mnie, żebym postanowiła coś, jeśli chodzi o kwiaty, a ja to ciągle
odkładam. I jeszcze ta muzyka. Nie mogę się zdecydować, czy
wybrać jazz tradycyjny, czy też nagrania z płyty Janis Joplin, którą
ma mój ojciec.
Kane aż zagwizdał cicho pod nosem.
- Lubisz ten rodzaj muzyki?
- Ja się w ogóle nie znam na muzyce. To była sugestia Sunny.
Ona i Bili bardzo lubili Janis Joplin.
- Sunny?
- Moja matka. Jej prawdziwe imię brzmiało Margaret, ale
zmieniła je sobie na Suriya. To znaczy: Słońce. Tak mi się wydaje.
W każdym razie każdy nazywał ją Sunny*.
(przyp. Sunny znaczy po angielsku „słoneczna, promienna" tłum.).
Aurora, córka Słońca. Jak może mieć na imię ojciec? Może
Zeus? Powoli wszystko zaczynało mu się układać w logiczną całość.
Hippisowski syndrom lat sześćdziesiątych.
- W porządku, jeśli sama nie możesz się zdecydować, może
organista coś by ci doradził?
- No... może rzeczywiście. Myślę, że z nim porozmawiam. -
Zaczęła tak zawzięcie gryźć dolną wargę, że Kane miał ochotę jakoś
temu zapobiec. - Ale jeszcze jest problem rachunku. Nie wiem, kto
go powinien zapłacić, i czy oni go przyślą, czy raczej trzeba im coś
dać w kopercie? I w ogóle nie bardzo mam ochotę na ten ślub w
kościele.
- To może na kościelnym dziedzińcu? Albo w ogrodzie na
tyłach domu Banksów? To urocze miejsce. Wprawdzie przyjechałem
tu już po zmroku i nie wiem, jak teraz wygląda...
- Och, niech już będzie gdziekolwiek - westchnęła. - Tak czy
owak, Charles kazał mi o tym wszystkim zdecydować jak
najszybciej, a za miesiąc zaczyna się rok szkolny... i jeszcze muszę
wybrać sobie suknię.
- No tak. Suknia to poważna sprawa - powiedział Kane.
- Nie robiłabym z tego takiego problemu, bo to w końcu tylko
strój na tę jedyną okazję, ale... - znowu uniosła ramiona w geście
rozpaczy. - Ja już naprawdę nic nie wiem! W ogóle nie mogę
uporządkować myśli! Rano nalewam sobie zupę mleczną na talerz i
patrzę na nią tępo przez pół godziny, jakbym się zastanawiała, co
mam z nią dalej robić. Sporządzam sobie różne notatki, które w
ogóle nie mają sensu, kiedy je potem czytam, i wypisuję całe listy
spraw do załatwienia, a potem nie pamiętam, gdzie je położyłam!
Oczy Kane'a powędrowały do jej kostki u nogi, która
wyglądała jak wyrzeźbiona przez prawdziwego artystę.
- I zawiązujesz sznurki wokół... hm, palca, a potem
zapominasz, o czym powinnaś pamiętać?
Zakłopotana, z wdziękiem poruszyła stopą i dotknęła palcem
brudnego kawałka sznurka, zawiązanego tuż nad kostką.
- Och, pewnie masz na myśli to... To miało oznaczać buty.
- Dobry pomysł - stwierdził Kane.
- Nie jestem pewna, czy Charles uznałby to za dobry pomysł
- odparła przygnębionym głosem. - Dla niego to byłby idiotyzm. Czy
kiedyś próbowałeś zawiązać sobie sznurek wokół palca? Tego się
prawie nie da zrobić. Poza tym cały czas przeszkadza. A to -
dotknęła ręką kostki - miało mi przypominać, żebym w końcu
postanowiła, czy mam sobie kupić do ślubu nowe buty, bo jeśli tak,
to muszę w nich najpierw trochę pochodzić. Inaczej mogę się
dorobić bąbla na pięcie i kuleć w drodze do ołtarza.
- I co, czy metoda sznurka okazała się skuteczna?
- Powiedzmy. Przynajmniej pamiętam, po co go tu
zawiązałam - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. Jej uśmiech
wydał się Kane'owi tak uroczy, że było to co najmniej niebezpieczne.
Patrzył na nią uważnie, dopóki ostatni ślad uśmiechu nie zniknął z jej
twarzy. Pragnął w tej chwili, żeby nie uśmiechała się do niego w ten
sposób. A niech to! Taki jeden pełen smutku uśmiech, te
rozczochrane włosy, mokra, pomięta piżama - wszystko razem
otaczało ją aurą jakiejś bezradności. Nigdy nie potrafił się temu
oprzeć.
O Jezu! Ta kobieta i Charles W.E.Banks III? Przecież ona go
żywcem podpali! Nawet w przedszkolu Charlie był już
sztywniakiem. Nieskończoną ilość razy Kane wypijał piwo, którego
tamten nawarzył. Charlie wychodził z tych bójek bez najmniejszego
szwanku, za to Kane, mniejszy i nie tak dobrze zbudowany,
nieodmiennie kończył je potłuczony, ociekający krwią, z ubraniem w
strzępach.
A potem jeszcze musiał pokazać się w tym stanie swojej
matce. Czasami wolałby już wziąć drugi raz cięgi od kolegów, niż
znosić ostry jak brzytwa język Sally Smith, niech Bóg zbawi jej
poczciwą duszę.
- Charles z pewnością cieszy się, że pan tu jest. Może tak,
pomyślał Kane, ale... może też zdarzyć
się, że w końcu będzie tego żałował.
- Wiesz, lepiej pozwolę ci już wrócić do domu i przespać się
trochę. Nie wiem, jakie Charlie ma plany na jutro, ale...
- Będzie pracował. Charles zajmuje się teraz jakąś ważną
umową. Mówił, że musi załatwić wszystkie sprawy, zanim
pojedziemy w naszą p-p-podróż poślubną...
P-p-podróż poślubna? Człowiek, który przeciskał się przez
porządnie przystrzyżony żywopłot około pierwszej po północy, był
bardzo zamyślony. Naprawdę bardzo zamyślony.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Co mamy w planie na dziś? - spytał Kane, uśmiechając się
do wysokiego, jasnowłosego mężczyzny w popielatym garniturze.
Nawet w najgorętszy dzień roku Charles w ogóle się nie pocił; z
niewiadomych przyczyn wytrącało to Kane'a z równowagi.
- Chciałbym, żebyś poznał Aurorę - odparł Charles, popijając
kawę i podnosząc wzrok znad pierwszej strony gazety. - Potem, jeśli
nie masz nic przeciwko temu, mógłbyś jej pomóc w tym, co jest
jeszcze do załatwienia. Normalnie dawała sobie świetnie radę, ale
ostatnio jest dziwnie rozkojarzona.
Kane zmarszczył brwi. Co teraz robić? Przyznać się, że już ją
poznał, czy nic nie mówić i czekać, aż Charles ją mu przedstawi?
- Jestem na wasze usługi, ale spróbuj wyjść dzisiaj wcześniej
z pracy. Chyba powinieneś poświęcić swojej damie nieco więcej
czasu. Dołączę do was w stosownej chwili i sam się przedstawię.
- Dobrze - zgodził się Charles - i dziękuję za dobre chęci.
Trzeba dziewczynę po prostu trochę zmobilizować. Zostało do
załatwienia jeszcze parę spraw. Będę ci bardzo wdzięczny za pomoc.
- Spokojna głowa - odparł Kane. - Wszystko będzie
załatwione. Gdybyśmy mieli problemy z tematem do rozmowy,
opowiem jej o twojej zaszarganej od dawna reputacji.
- Jakiej zaszarganej reputacji?! -wykrzyknął z oburzeniem
Charles.
- Przecież żartowałem - uspokoił go Kane. Zapomniał już, że
jego przyjaciel cierpi na wrodzony brak poczucia humoru.
- Aha... No, dobrze. Ale pamiętaj, żebyś zachowywał się
przyzwoicie. Aurora naprawdę nie jest podobna do kobiet, w których
gustujesz.
- Ty wiesz najlepiej, w jakich kobietach gustowałem, Charlie
- powiedział cicho Kane, po czym natychmiast tego pożałował. To
przecież już przebrzmiała historia. Było, minęło. Spotykał się z
Suzanne Goforth, zanim Charles w ogóle ją poznał. Potem, przez
jakiś czas, bywali wszędzie we trójkę. W końcu Suzanne wybrała
tego, który skończył odpowiednie studia i miał zacząć pracę w
renomowanej firmie swego ojca, zamiast Kane'a, niebieskiego ptaka,
który mógł jej zaoferować tylko swoje nazwisko.
Za niecałe dwa tygodnie przeprowadzi się do domu obok,
myślała. Będzie dzieliła łoże z Charlesem, będzie co dzień siedziała
naprzeciw niego przy stole. Czy naprawdę kochała go na tyle, żeby
to znieść?
Czy ona w ogóle wiedziała, co to jest miłość? Gdy była
dzieckiem, uczono ją, że należy kochać wszystkie boskie stworzenia
- zwierzęta, rośliny, skały. Zawsze miała z tym problemy,
szczególnie kiedy podrosła i zaczęła dostrzegać niektóre boskie
stworzenia jakby bardziej wyraźnie. Niektóre z tych stworzeń
również ją dostrzegały jakby bardziej wyraźnie i podobało im się to,
co widzą.
Potem, u babci, wszystko stało się prostsze. Nie było żadnego
gadania o miłości. W życiu należało przestrzegać pewnych zasad i
człowiek był bezpieczny.
Kiedy weszła w samodzielne życie, była zbyt zajęta, żeby
zastanawiać się nad istotą miłości.
Oczywiście, kochała swoją rodzinę. Tego była zupełnie
pewna. Nigdy jednak, nawet sama przed sobą, nie przyznawała się,
że interesuje ją inny aspekt tego uczucia. Owszem, zdarzały jej się
skrzętnie ukrywane chwile słabości, ale zawsze potem wracała na
bezpieczną drogę, jasno wytyczoną przez babkę. Tu świat miał swoje
wyraźne granice i drogowskazy. Porządna kobieta powinna cały czas
robić coś pożytecznego. Rory chodziła regularnie do kościoła, brała
udział w kwestowaniu na różne zbożne cele, wolny czas wypełniała
pracą.
Nigdy nie miała karty kredytowej; według babci ten diabelski
wynalazek służył tylko do wodzenia ludzi na pokuszenie. Nigdy nie
nosiła wyzywających sukienek z dekoltem do pasa ani spódnic
kończących się na tej części ciała, której nazwy przyzwoita kobieta
nawet nie wymawia.
Ponadto wiedziała, że jest naprawdę dobrą nauczycielką. No,
może od pewnego czasu była nieco roztrzęsiona, ale za to
wyszorowała wreszcie podłogę ganku. I pozbyła się wyrzutów
sumienia. Dziś jeszcze rozprawi się z tą wistarią... Jeśli znajdzie
sekator. Ostatnio chyba przycinała nim gałęzie, żeby nie właziły na
sznur do bielizny, a potem położyła go...
Parę minut później, wychodząc przez tylne drzwi na
podwórze, mruczała:
- Zaraz, zaraz, gdybym była sekatorem, to mogłabym teraz
być...
- W Motelu Spełnionych Marzeń z Chrupiącym
- Kurczakiem - podpowiedział jej Kane, przytrzymując
uchylone drzwi.
Po chwili zaskoczenia Rory wybuchnęła śmiechem. Śmiała
się tak, że łzy zmoczyły jej rzęsy i spływały po policzkach.
- To bardziej interesujące miejsce niż półka w garażu -
powiedziała. - Czy taki motel w ogóle istnieje?
- Chyba nie.
- Szkoda - odparła z uśmiechem.
- A gdyby istniał, czy spotkałabyś się tam ze mną na
potajemne...
- Spełnianie marzeń? Chrupiący kurczak? W każdej chwili! -
Rory była zaskoczona, że pod wpływem jakiegoś impulsu
odpowiedziała mu w ten sposób. Przecież to w ogóle nie było do niej
podobne.
- Przyszedłem zaoferować ci moją pomoc na prośbę
Charliego. Jest jeszcze zajęty w biurze, ale po południu może będzie
miał trochę czasu.
- Powiedziałeś mu o naszym wczorajszym spotkaniu?
- Nie. Czy powinienem?
- Chyba nie... Być może źle by to zrozumiał - przyznała Rory.
- Więc co teraz? - zapytał Kane. - Ćwiczymy weselne
marsze? Szukamy w sklepach jedwabnych białych pantofli? A może
robimy śliczne małe paczuszki z ryżu i płatków róż?
Rory zrobiła przerażoną minę.
- Czy jest to konieczne? Przecież w ten sposób można
zanieczyścić środowisko!
- Tym się nie przejmuj. Ryż zjedzą ptaki, a reszta ulegnie
biodegradacji. Może najwyżej Charles ukarze cię grzywną za
zaśmiecanie miejsc publicznych.
- Czy zawsze jesteś taki okropny?
- Nie zawsze. Tylko wtedy, gdy mam do czynienia z tak
bezwzględnie porządną osobą. - Uśmiechnął się i jego nierówno
wygięte usta zrobiły się jeszcze bardziej niesymetryczne. Dla Rory
miało to jakiś niezwykły urok.
- To mi wcale tak dobrze nie wychodzi. Bycie porządną,
oczywiście. No... udawanie, że jestem taka porządna.
Tym razem Kane roześmiał się głośno i Rory nie mogła się temu
oprzeć. Po chwili śmiała się razem z nim, czując, że jest lekka jak
piórko.
- Dzisiaj - zaczęła, kiedy udało jej się trochę nad sobą
zapanować - musimy rozprawić się z tą wistarią przy ganku i znaleźć
kogoś, kto zechciałby wziąć moje rośliny w doniczkach. Charles
chyba za nimi nie przepada.
Kane popatrzył ponad jej ramieniem na parapet kuchennego
okna, gdzie stały jakieś mizerne warzywa, wyrastające na długich
łodygach ze słoików po dżemie.
- W porządku - stwierdził. - Najpierw wistarią... choć muszę
przyznać, że kiedyś bardzo lubiłem te rozwichrzone zarośla. Świetna
zasłona dla wszelkiej niepoczciwej działalności.
- Charles mówi, że przyciąga termity.
- Charles jest filistrem.
- Och, nie. On jest prezbiterianinem. Przedtem był baptystą,
ale się przechrzcił - powiedziała Rory z poważnym wyrazem twarzy,
ale po chwili nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Boże, już
chyba od dwudziestu lat zapomniała, jak się to robi.
Kane znalazł sekator, wiszący między pękami starych,
zakurzonych ziół.
Zanim nadeszło południe, z pnących zarośli przy ganku
niewiele już zostało. Usta Rory wyginały się boleśnie przy każdym
cięciu sekatora. Pod koniec była już bliska łez.
Kane patrzył z zachwytem i rozczuleniem na jej piegowatą
twarz, podrapane ręce, włosy w strąkach i zasmuconą minę. Może
Charlesowi to by się mniej podobało, ale Charles jest ignorantem.
Kane kiedyś nauczył się cenić to, co kobieta ma w głowie, prawie tak
samo jak to, co ma gdzie indziej. I nie pamiętał, żeby którakolwiek z
kobiet podobała mu się bardziej niż Rory.
- W jaki sposób się poznaliście? - zapytał, wlewając do
szklanek płyn, który wyglądał jak różowa lemoniada, może tylko
niezupełnie świeża.
- To przez ten dom. Wynajęłam go za pośrednictwem agencji.
Charles przyszedł tu pierwszego dnia, kiedy się wprowadziłam,
przedstawił się i wręczył mi cały zestaw instrukcji na temat
segregowania śmieci, korzystania z wszelkich urządzeń i tak dalej,
- No tak, Charlie jest do tego zdolny - przyznał Kane, sącząc
dziwnie smakujący napój.
- Tak, on jest bardzo... skrupulatny - powiedziała Rory, jakby
próbując bronić narzeczonego.
- Jestem dokładnie tego samego zdania - oznajmił Kane. - Co
to jest? - zapytał odstawiając pustą szklankę.
- Ziołowa herbata. Mój ojciec to robi. Kane zostawił to bez
komentarza.
- Czym powinnaś się teraz zająć? - zapytał.
Rory spojrzała na zegarek. Była dwunasta trzydzieści siedem.
Mniej więcej dwanaście godzin temu po raz pierwszy ujrzała Kane'a
Smitha. Wydawało jej się, że zna go od dwunastu lat. Albo że
przeżyła z nim już więcej niż jedno życie.
- Myślę, że kąpielą - odparła.
Kane gwałtownie uniósł brwi. Rory uśmiechnęła się i
machnęła ręką.
- W tym już nie potrzebuję twojej pomocy. Charles może
przyjść na lunch, powinnam się umyć i przebrać w coś stosownego. -
Mógłbyś zostać... - dodała z nadzieją.
- Dziękuję, ale chyba pojeżdżę trochę po okolicy i odwiedzę
niektóre miejsca. Pewnie też pojadę do Winston i rozejrzę się za
prezentem ślubnym.
- Przecież nie musisz... to znaczy, nie oczekujemy od ciebie...
Och, przepraszam, rób jak uważasz, Kane. Charles mówił, że mamy
dość porcelany i mnóstwo rodzinnych sreber Banksów. Całe tony.
Nie mam pojęcia, czego moglibyśmy potrzebować, naprawdę.
Kane obserwował, jak zagryzła dolną wargę. Sporo osób na
tym świecie oddałoby wiele za takie zęby.
Pół godziny później jechał autostradą na południe, myśląc o
statuetce paryskiej Wenus z lampą w dłoni i zegarem w brzuchu.
Miał przeczucie, że Rory przyjęłaby taki prezent z radością, ale
Charles... Charles byłby zakłopotany i zły, i pewnie czułby się w
obowiązku przeprosić pannę młodą za fatalny gust swego
przyjaciela.
Nie, nie warto ryzykować... Może więc bielizna pościelowa? Coś
niesłychanie wytwornego, z monogramami. Białe na białym.
Aż zaklął pod nosem, wyobraziwszy sobie na takim
prześcieradle nagie, pokryte piegami ciało Rory, tuż obok Charlesa w
zapiętej pod samą szyję wykrochmalonej piżamie.
Celowo starał się o tym nie myśleć. Następna książka była
już zaczęta. Zrobił już wstępny szkic fabuły, po czym wyjechał do
Key West. Rozwinięcie nie bardzo mu wychodziło i miał nadzieję,
że zmiana otoczenia wpłynie na jego inwencję.
Trzy dni pławienia się w słońcu i morskim powietrzu,
efektowny podbój rudej ślicznotki i picie na umór po tym, jak kupił
jej bilet na samolot i prezent na pożegnanie.
Robił to już tyle razy. Rozglądał się za atrakcyjną, rudowłosą
dziewczyną, uwodził ją, zdobywał i miał nadzieję żyć z nią długo i
szczęśliwie, bez budzenia się w pustym łóżku, bez patrzenia w sufit z
niemym pytaniem, czemu jego ukoronowane sukcesami życie jest
takie puste.
Czuł, że robi się już za stary na powtarzanie tego w
nieskończoność. Zresztą i tak czuł się zawiedziony. Żadna z tych
kobiet, tak nieraz atrakcyjnych i inteligentnych, nie dawała mu tego,
czego szukał. Inny system wartości, inne cele w życiu powodowały,
że nie mógł z nimi nawet zwyczajnie rozmawiać. Śmiały się w
niewłaściwych momentach, z niewłaściwych rzeczy albo, co było
jeszcze gorsze, nie śmiały się wcale. Marudziły, kiedy chciał mieć
trochę spokoju, chciały iść na tańce, kiedy on był akurat w nastroju
do rozmowy, a kiedy wreszcie miały ochotę rozmawiać, to wyłącznie
na swój temat.
Nic dziwnego, że nie mógł pracować nad książką. Przede
wszystkim nie mógł uporać się ze swoim życiem. Na dodatek nie
miał pojęcia, dlaczego wciąż popełniał błędy. Szukał rozwiązania na
ślepo i jego przyjazd tutaj był pewnie jedną z takich prób.
Zacisnął aż do bólu dłonie na kierownicy i zmrużył oczy,
oślepione blaskiem słońca. Ach, Charlie, pomyślał, ty parszywy
szczęściarzu, nawet nie wiesz, jaki wygrałeś los na loterii!
Rory była dziś wieczór zaproszona na kolację z Charlesem i
Kane'em, do dużego domu. Wkładając przed lustrem małe perłowe
klipsy, uświadomiła sobie, że powinna przestać nazywać posiadłość
Charlesa dużym domem. Ta nazwa kojarzyła jej się z więzieniem.
Dom rzeczywiście był duży i kwadratowy. Przypominał jej w jakiś
mało przyjemny sposób matkę Charlesa. Spotkała Madeline Banks
tego roku, kiedy się tu wprowadziła. Widziały się tylko przelotnie.
Żyła wówczas jeszcze Suzanne, której Rory nigdy naprawdę nie
znała. Pierwsza żona Charlesa nie wchodziła w bliższe stosunki z
sąsiadami. Przesypiała większą część przedpołudnia, a po południu
wychodziła. Czasami, gdy okna były otwarte, Rory z zakłopotaniem
słuchała, jak pani Banks z kimś się kłóciła - z Charlesem albo z panią
Mountjoy. Suzanne miała bardzo donośny głos. Ktoś mało życzliwy
mógłby go nawet nazwać piskliwym.
Rory raczej nie tęskniła do ponownego spotkania z Madeline
Banks. Jeszcze mniej podobała jej się perspektywa spotkania obu
rodzin - Banksów i Hub-bardów.
Istniał wprawdzie cień szansy, że jej rodzina nie przyjedzie
albo że pani Banks będzie zajęta sprawami swej córki, aktualnie
rozwodzącej się po raz drugi.
Rory westchnęła i przygładziła włosy. Uczesała się tak, jak
lubił Charles, w gładko zwinięty wałek nad karkiem. Przypudrowała
lekko twarz, jeśli to w ogóle mogło ukryć piegi, i końcem małego
palca nałożyła na wargi odrobinę koralowej szminki. Potem jeszcze
poprawiła koronkowy kołnierzyk białej bluzki i włożyła żakiet od
kostiumu - jej kostiumu na specjalne okazje, uszytego z szarego lnu.
Dania przygotowane przez panią Mountjoy były na typowym
dla niej poziomie. Charles widocznie już się do nich przyzwyczaił.
Zupa krem o smaku rozgotowanego papieru, przypalone kurczę,
rozmamłane szparagi i wodnisty sos jabłkowy.
Charles siedział na jednym końcu masywnego owalnego
stołu, naprzeciw Rory. Kane miał miejsce z boku, pomiędzy nimi.
Rory wzięła sobie bułkę i podsunęła koszyk najpierw Kane'owi, a
potem Charlesowi, który właśnie opowiadał ze szczegółami o swym
ostatnim kontrakcie. Stłumiła ziewnięcie. Spojrzała na Kane'a i
zobaczyła w jego oczach - co? Współczucie?
Wyprostowała się i uśmiechnęła z wysiłkiem. Charles gadał i
gadał.
- Maryland - powiedział nagle Kane, wyłapując jedno słowo
z tego monologu. - Hej, pamiętasz tamten weekend na Wschodnim
Wybrzeżu, z tymi dwiema dziewczynami...
- Hm, tak... myślę, że Aurora nie ma ochoty słuchać o
naszych młodzieńczych szaleństwach. Jak więc mówiłem, w stanie
Maryland można uzyskać...
Aurora natomiast była innego zdania. Bardzo chciałaby
usłyszeć o tych młodzieńczych szaleństwach. Jakoś wydawało się jej
to zupełnie niepodobne do Charlesa.
- Czy jeśli człowiek popełnia jakieś szaleństwo, to robi to
spontanicznie, czy z powodu jakichś szczególnych okoliczności?
Wtedy chyba można by uznać, że jest w to wciągany? - zastanawiała
się. Nagle zdała sobie sprawę, że mówi to na głos i że obaj
mężczyźni patrzą na nią zaskoczeni.
- Och, przepraszam - zarumieniła się. - Proszę cię, Charles,
mów dalej. To takie interesujące.
Charles oczywiście podjął temat i gadał dalej. Bez końca.
Kane ukrywał za serwetką drgające ze śmiechu usta.
O, Boże, przecież ja tego nie wytrzymam, myślała Rory.
Przez całe życie darzyła przedstawicieli klasy średniej ogromnym
szacunkiem. Wszystko, o czym marzyła w życiu, to poślubić
ubranego w garnitur biznesmena ze skórzaną teczką w ręku i mieć z
nim kilkoro dzieci, urodzonych w przyzwoitym szpitalu.
Jej trzy młodsze siostry, Glorious Peace, Fauna Love i Misty
Mora*, robiły wrażenie, jakby wcale im nie przeszkadzało życie w
gromadzie trzydziestu siedmiu osób, oddychanie powietrzem aż
gęstym od dymu - z ogniska czy z czego innego, tam, gdzie nie było
żadnej dyscypliny, żadnych reguł i żadnego życia prywatnego.
* Glorious Peace znaczy po angielsku „Chwalebny Pokój", Fauna
Love - „Miłość Fauny", Misty Moming - „Mglisty Poranek"
Rodzina oznaczała tam całą grupę, a nie mężczyznę, kobietę i
ich dzieci. Nikt nie chodził do kościoła, za to dorośli mężczyźni
spędzali całe godziny ubrani w pieluszki, siedząc ze skrzyżowanymi
nogami i spoglądając w niebo. Kobiety śpiewały i tańczyły wokół
drzew, trzymając się za ręce.
Chwasty służyły do jedzenia, palenia i oddawania im boskiej czci.
Dzieciom dawano do zabawy szmatki i paciorki zamiast lalek i
blaszanych pistoletów, żeby nie skazić ich wrażliwych młodych
umysłów ideą wojny czy fałszywymi obrazami ludzkiej istoty.
Rory kochała swoich rodziców, choć czasami miała ich dość.
Kochała swoje siostry; widziała na własne oczy, jak przychodziły na
świat. Dla niej poród był naprawdę okropnym widowiskiem.
Oglądała go po raz pierwszy jako trzyletnie dziecko i była
śmiertelnie przerażona tym, co widziała i słyszała, mimo że inni
członkowie komuny grali i śpiewali, a jej matka, pomiędzy
sapaniem, chrząkaniem i jęczeniem, recytowała strofy napisane
specjalnie dla jej dziecka.
Rory wolałaby oglądać filmy rysunkowe, choć każdy z
członków grupy prędzej by się zabił, niż kupił sobie telewizor.
Wolałaby chodzić do zwyczajnej szkoły i do szkółki niedzielnej, i na
parady z okazji Święta Niepodległości, ubrana w zwyczajne sukienki
albo dżinsy, zamiast uczestniczyć w zbiorowych medytacjach albo
marszach protestacyjnych w ufarbowanych w „sznurkowe" wzorki
podkoszulkach ojca.
Miała jedenaście lat, kiedy Hubbardowie opuścili komunę,
która i tak wtedy skurczyła się już do dwudziestu paru osób. Młodsze
dzieci zostały z nimi, a Rory, zapisana wreszcie do prawdziwej
szkoły, zamieszkała u babci w Kentucky. Po jakimś czasie
Hubbardowie osiedlili się w Wirginii; uprawa ziół, którymi od
dawna interesował się Bili, zaczęła niespodziewanie przynosić zyski.
Przy całym swoim ezoterycznym idealizmie zostali, co tu kryć,
kapitalistami.
- Może jeszcze trochę kawy, Auroro? - usłyszała tuż obok
siebie. Zamrugała powiekami, jakby budząc się ze snu, i dotknęła
widelcem kawałka wyschniętego ciasta, który podała jej gospodyni.
- Poproszę - odpowiedziała.
Po chwili Kane zaczął wypytywać Charlesa o jego rodzinę i
Rory znów pogrążyła się w rozmyślaniach. Czy to jej wina, że
ostatnio wciąż myśli o tym obcym mężczyźnie? Zresztą nie to
niepokoiło ją najbardziej. Ostatniej nocy śniło jej się coś, o czym
nawet dotąd nie umiała śnić! Obudziła się spocona, drżąca na całym
ciele ze wstydu, z sercem tłukącym się w piersi jak szalone.
Spojrzała teraz z ukosa na narzeczonego, jakby chciała zrzucić na
niego winę. Zakochane kobiety mają prawo marzyć i śnić. Charles
był wystarczająco przystojny, żeby sprowokować takie sny.
Mężczyzną z jej snu nie był jednak Charles.
Pan domu wstał i zaprosił swych gości do salonu. Pani
Mountjoy zaczęła sprzątać ze stołu.
- Za pięć minut zaczyna się „Tydzień na Wall Street" -
zakomunikował. Rory próbowała ukryć rozczarowanie. Miała
nadzieję, że posiedzą sobie we dwoje, może nawet trochę się
poprzytulają. Przecież jakoś powinien przygotować ją do tego, co...
co stanie się już niedługo.
- Myślę, że raczej wyjdę na werandę i posiedzę tam przez
jakiś czas - powiedział Kane.
Rory z żalem odprowadziła go wzrokiem. Lubiła sposób, w
jaki się poruszał - jak pełna wewnętrznej mocy, dobrze
skonstruowana maszyna. Popatrzyła jeszcze na zamykające się za
nim drzwi i z rezygnacją zajęła miejsce obok Charlesa na krytej
adamaszkiem kanapie.
Punktualnie o dziewiątej Charles wyłączył telewizor i
odwrócił się do niej. Rory westchnęła głęboko i spojrzała na jego
usta. To były naprawdę ładne usta.
- Czy już ci mówiłem, że w przyszłym tygodniu przyjeżdża
moja matka? Przywiezie pewnie ze sobą moją siostrę. Nie znasz
jeszcze Ewy, ale myślę, że przypadniecie sobie do gustu. Siostra
może ci pomóc w ostatnich zakupach.
- To wspaniale - odparła czując, jak zimny pot pokrywa jej
czoło.
- Obawiam się, kochanie, że będę zajęty bardziej niż zwykle
aż do ostatniego dnia przed ślubem - uśmiechnął się, kładąc rękę na
jej dłoni. Mobilizując całą swą odwagę, odwzajemniła ten uśmiech.
- Za to - kontynuował Charles - będę mógł wyjechać potem
na parę dni. Zarezerwowałem już hotel w Cincinnati. Będziemy mieli
cały apartament tylko dla siebie. - Uśmiechał się dalej promiennie, a
Rory starała się wyglądać na zachwyconą. Cincinnati nie jest może
najbardziej wymarzonym miejscem na podróż poślubną, ale miało
się tam odbywać spotkanie agentów ubezpieczeniowych tej samej
specjalności i Charles uznał, że byłoby pożytecznie wziąć w nim
udział.
- Rozumiem, Charles. Ja przecież również jestem zajęta.
Przygotowuję się do przeprowadzki i muszę też pomyśleć o nowym
roku szkolnym. Dziś wieczór powinnam ufarbować wosk dla dzieci.
Zostawiłam go na kuchence...
- Zostawiłaś coś na kuchence? - Charles zmarszczył brwi.
- Na bardzo małym ogniu. W wielkim garnku. Nie ma
żadnego zagrożenia...
- Zagrożenie jest zawsze, Auroro - odparł Charles
niecierpliwie.
- Co wam grozi? - zapytał Kane, śmiesznie rozciągając
sylaby. Od kilku minut był już w pokoju.
- Zaraz wracam, Kane. Aurora zostawiła włączoną kuchenkę.
- Złapał ją za rękę i niemal wywlókł z pokoju. Rory rzuciła Kane'owi
przez ramię zakłopotane i pełne rozpaczy spojrzenie.
Niech to wszyscy diabli, pomyślał Kane. Dlaczego to tak
wygląda? Charlie traktuje ją jak biurowy mebel poza tymi
momentami, kiedy dla odmiany karci ją jak niegrzeczne dziecko.
A co ona w nim widzi, do jasnej...? Czyżby aż tak pociągało
ją jego konto w banku? Trzeba by uświadomić biedaczkę, że
wszystkie pieniądze Charlesa umieszczone są w gwarantowanych,
długoterminowych lokatach i obligacjach, i tyle będzie miała z nich
pożytku, ile wody z wyschniętej studni.
Ale przecież jej nie chodziło o pieniądze! To Kane czuł i
wiedział, choć dotąd nie było o tym mowy. Wiedział również, że
Charlie zniszczy w Aurorze Hubbard wszystko to, co było w niej
delikatne, czułe, ciepłe i spontaniczne.
Bóg jeden wie, co z kolei ona zrobi z biednym Charlesem.
Wyciśnie go w łóżku jak cytrynę? Pod tym jej szczególnym
poczuciem humoru, pod tym przejmowaniem się całym światem
kryła się zmysłowość, która tylko czekała na pierwszą iskrę. Czy
Charlie potrafi ją rozniecić? Kane coraz mocniej utwierdzał się w
przekonaniu, że to się jeszcze nie stało, i myśl o tym sprawiała mu
jakąś niezmierną ulgę.
- Niech mnie piekło pochłonie - mruknął do siebie z
niesmakiem. - Jeśli tak dalej będzie, zacznę pewnie pisać romanse.
ROZDZIAŁ TRZECI
Charles próbował poradzić sobie z jakimś nieufnym
inspektorem, który dziesięć razy oglądał ten sam dom. W tym czasie
Kane robił, co mógł, by choć trochę pomóc jego przyszłej małżonce.
- Wiesz, najpierw znajdźmy te twoje listy i załatwmy to, co
już zaczęłaś. Do godziny zero mamy jeszcze jedenaście dni.
Rory osunęła się na kuchenne krzesło i przygładziła włosy
ubrudzonymi zieloną farbą palcami.
- Nawet mi o tym nie mów - jęknęła. Kane uznał to za co
najmniej dziwną reakcję u kobiety, która ma wyjść za mąż za
wybranego przez siebie mężczyznę. - Zgubiłam gdzieś te moje
notatki. Normalnie nigdy niczego nie gubię...
- Nie martw się, masz do pomocy prawdziwego fachowca od
odnajdywania zagubionych notatek. Moje książki pisałem nieraz
częściowo na papierowych serwetkach i starych kopertach. Jakoś
dały się poskładać.
Rory uśmiechnęła się słabo. Miała za sobą kolejną nie
przespaną noc.
- Rzeczywiście, przecież ty jesteś pisarzem, prawda? Charles
mówił, że nawet ci coś wydali.
Słowa te, świadczące o tym, jak bardzo Rory ceni go jako
pisarza, Kane przyjął bez słowa skargi.
- Dziękuję za uznanie - odparł. - Jeśli powiesz mi, gdzie
powinienem szukać, przyniosę ci w zębach te twoje notatki.
Rory zamknęła oczy w skupieniu. Po chwili zaczęła:
- Spróbuj pod katalogami na dolnej półce. Jeśli nie, to może
pod telefonem... O, mógłbyś też zobaczyć, czy nie ma ich na
podnóżku w łazience.
- Zgadza się. Sam też bym tam szukał. Słuchaj, może ci
pomóc wyczyścić to, co masz na rękach? Co to w ogóle jest?
- Wosk. Do modelowania. Moje dzieci...
- Rozumiem - stwierdził poważnym tonem. - Wymyśliliście z
Charlesem nową metodę prokreacji?
- To dla moich dzieci w szkole! Dla moich uczniów!
Będziemy go używać na lekcjach biologii.
- Aaa... ptaszki i pszczółki?
Rory rzuciła mu miażdżące spojrzenie, ale w, końcu uśmiechnęła się.
- Nie, pszczółki i kwiatki. Ptaszkami zajmujemy się dopiero
w trzeciej klasie.
Kane ruszył na poszukiwanie zaginionych notatek, a Rory
próbowała usunąć plamy wosku ze stalowego rondla. Potem
popatrzyła na swoje zielone paznokcie. Mycie wcale im nie
pomogło. Charles ma zawsze takie nieskazitelnie czyste i porządnie
utrzymane paznokcie, pomyślała z poczuciem winy.
- A pies to drapał! - mruknęła pod nosem. - Charles ze
swoimi wymanikiurowanymi paznokciami i wszystkim innym jest
tak podniecający jak kaszka na mleku.
- Co mówiłaś? - zawołał Kane z drugiego pokoju.
- Nic! - odkrzyknęła, przerażona tym, że myśli tak coraz
częściej.
- Kilka kartek już znalazłem - obwieścił Kane - ale obawiam
się, że to nie wszystko. - Miał w ręku jakieś kawałki papieru, taśmy
rachunków ze sklepu i stare koperty.
- Przyjrzyjmy się temu - zaproponował i z podejrzanie
poważną miną przeczytał: - Mrówki i pomyje ze zlewu.
- Och - zaczęła Rory. Jej babcia mówiła kiedyś, że pomyje są
bardzo dobre na mrówki. Owszem, spróbowała, ale widocznie to
musiałyby być babcine pomyje z szarym mydłem. Jak na razie,
mrówki wręcz przepadały za jej płynem do mycia naczyń. - Zostaw
to - powiedziała. - Albo pozwól, że sama przeczytam.
Przebiegła wzrokiem kilka kartek z wierzchu, mrucząc:
- To zrobione... to też... A niech to, już za późno. A to... być
może - skomentowała kolejną notatkę. Wzięła następną, po czym
szybko zmięła ją i wrzuciła do kosza. Kane oddałby wszystko, żeby
wiedzieć, co na niej zapisała. Twarz Rory płonęła rumieńcem. To
mogło być to, co sam przypadkiem przeczytał: „Zadzwonić do
ginekologa. Termin".
Jakieś problemy z antykoncepcją, zastanawiał się. Pewnie już
o tym rozmawiali zawczasu. Chyba że...
- Kochanie, chyba nie jesteś w ciąży? Może dlatego jesteś
taka przygnębiona?
Jej twarz nagle zbladła, piegi ukazały się jeszcze wyraźniej.
Oczy miała rozszerzone, wyglądała na śmiertelnie przerażoną.
- Rory? Co się stało, moja malutka? Przecież możesz mi
powiedzieć. Po to tu jestem. Przyszły drużba powinien poradzić
sobie ze wszystkim.
To był ten jedyny problem, którego nie potrafiłby rozwiązać,
ale przecież nie mogła mu tego powiedzieć. Istniała tylko jedna
metoda, ale ona za długo zwlekała z jej zastosowaniem. Mniej więcej
o dziesięć lat za długo.
- Wiesz - powiedziała słabym głosem - spróbuję wyszorować
ręce, a potem zaparzę herbatę i wypijemy ją na werandzie.
Kane patrzył na jej bladą twarz, przymglone bursztynowe
oczy i wygięte w podkówkę usta. Ani nie potwierdziła, ani nie
zaprzeczyła, że spodziewa się dziecka. Nic. Nawet nie zareagowała,
mówiąc choćby: „Jak śmiesz!"
Miał ochotę wziąć ją w ramiona i trzymać w objęciach,
dopóki uśmiech nie rozjaśniłby jej zamglonych oczu i dopóki nie
obudziłby w nich błysku namiętności.
- Daj mi te notatki - powiedział wreszcie szorstko.
- Spojrzał na pierwszą z brzegu i zmarszczył brwi.
- Suknia ślubna? Naprawdę jeszcze o niej nie pomyślałaś?
- To nie o to chodzi. Problem polega na tym, że dopóki nie
wiemy, gdzie będziemy brali ślub, nie mogę zdecydować, jaka ma
być ta suknia. Charles mówi, że jego matka wybierze miejsce
najbardziej stosowne.
Oczywiście, pomyślał Kane. Dobrze znał Madeline Banks.
Był jednak zdania, że zwlekanie z taką decyzją do ostatniej chwili
mogłoby nadwerężyć nawet nerwy kaskadera.
- No dobrze, a jaki jest pogląd panny Aurory? Jeśli mogłaby
wybierać, to co by wybrała?
- Wiesz, Kane, mam nieraz takie dni, że nie wiem, co mam
robić ze szczoteczką do zębów, a co dopiero decydować, gdzie mam
brać ślub. Ubiegłego wieczoru skończył mi się jagodowy syrop i
płakałam z tego powodu przez dwadzieścia minut. Przecież ja nawet
nie lubię jagodowego syropu! To w ogóle nie jestem ja! -
Westchnęła. - Dlaczego Charles nie umówi się gdzieś z księdzem i
nie powie mi po prostu, kiedy i dokąd mam pójść? Czy to aż taki
problem?
- Posłuchaj, kochanie. To zazwyczaj jest bardzo ważna
chwila w życiu kobiety. Przecież wychodzisz za mąż po raz
pierwszy.
Rory skinęła posępnie głową. Głośno przełknęła resztkę
ziołowej herbaty i poruszyła bujaną kanapą, na której siedzieli. Przez
jakiś czas kołysali się w milczeniu.
Kane odwrócił się w jej stronę i czekał, rejestrując wzrokiem
zarys jej podbródka i wojowniczy błysk w dużych, ocienionych
długimi rzęsami oczach. Widać było, że podjęła jakąś decyzję.
- W porządku! Dzisiaj kupię tę parszywą suknię!
- I bardzo dobrze! - zawołał Kane. - Trzeba wreszcie rzucić
losowi rękawicę w twarz. Załatwisz to sama czy potrzebujesz
moralnego wsparcia?
Popatrzyła na niego. Kane poczuł w tej chwili, że jest aż
nadto świadomy jedwabistej gładkości jej skóry. Twarz Rory
wyglądała jak malarskie studium różnych odcieni tego samego
koloru: oczy jak topazy, bursztynowe piegi i włosy we wszystkich
barwach złota i jasnego brązu. Pachniała tak cudownie i zmysłowo,
że gdyby miał teraz choć trochę zdrowego rozsądku, uciekłby z tego
miasta, zanim stanie się coś, czego będzie żałował. Charlie nie był
już dla niego bliskim człowiekiem, zabrał mu Suzanne, ale to
niczego nie usprawiedliwiało. Po prostu są rzeczy, których się nie
robi, jeśli człowiek chce potem, patrząc w lustro, móc spojrzeć w
oczy samemu sobie.
Rory westchnęła.
- Powinnam zrobić to sama, ale prawdopodobnie poszłabym
do kina zamiast do sklepu. Potem pewnie zjadłabym pół kilo
słodyczy, żeby odreagować poczucie winy. Nie wiem, co się ze mną
dzieje ostatnio, ale taka jestem... Nie jestem sobą!
- Czy to miało znaczyć, że mam ci towarzyszyć, czy nie?
Rory przylgnęła do jego ramienia.
- Tak! Proszę cię, chodź ze mną... chociaż pewnie jesteś dziś
zajęty.
Zakupy z Kane'em były czymś jedynym w swoim rodzaju.
Ten człowiek miał swoje sposoby. Najpierw jakoś nakłonił ją, żeby
wybrała rodzaj sukni. Jaką byś chciała, pytał, białą, jedwabną z
długim trenem? A może długą, różową, z koronkowymi falbankami?
Albo tę krótką, z czerwonego aksamitu?
- Aksamitną, w środku lata? - skrzywiła się. - Zresztą nie
mogę nosić takich krótkich sukienek, mam wystające kolana.
- Próbuję tylko uściślić zakres poszukiwań - odparł. - Więc
może coś normalnej długości, w tonacji miodu?
- Masz na myśli brązową?
- Czy ja powiedziałem: brązową?
- No, miodowobrązową.
- To miał być miód akacjowy, a nie gryczany - wyjaśnił i
Rory zaczęła się śmiać.
Och, naprawdę, pomyślała, zakupy mogą być całkiem dobrą
zabawą, jeśli się je robi we właściwym towarzystwie. Dlaczego nie
wiedziała o tym wcześniej? Ba! Po prostu nie znała nikogo, kto
byłby taki jak Kane. Po chwili jakby zawstydziła się tej myśli.
Ostatecznie zdecydowali się na elegancki kostium z surowego
jedwabiu w kolorze jasnej herbaty. Rory nawet nie mrugnęła okiem,
widząc metkę z ceną. W końcu nie co dzień kobieta wychodzi za
mąż. Raz w życiu mogła pozwolić sobie na szaleństwo.
Zostały jeszcze buty. Kane sam usiadł naprzeciw stołka do
przymierzania obuwia i nakładał na jej prawą stopę jeden but po
drugim. Sprzedawca uwijał się wśród półek. Kane nalegał, żeby
kupiła pantofelki obszyte cekinami i koronką, lecz Rory stwierdziła,
że są zupełnie niepraktyczne, a ona nigdy w życiu nie nabyła niczego
niepraktycznego. W końcu wybrali jedwabne czółenka w kolorze
kawy z mlekiem, świetnie pasujące do kostiumu. Rory była ledwie
żywa ze śmiechu. Gdy Kane dotykał jej stóp, dziwne łaskotanie w
podeszwach przenikało ją coraz wyżej i wyżej.
- Powinnam chyba zadzwonić do Charlesa - powiedziała
jednym tchem, gdy mijali rząd automatów telefonicznych. Kane
udawał, że ugina się pod ciężarem paczki z kostiumem, dwóch pudeł
z butami oraz pudła na kapelusze, w którym znajdował się ozdobiony
woalką stroik z pereł i beżowych, aksamitnych liści. Uparł się, że
kupi go jej w prezencie.
Rory wykręciła numer.
- Agencja Banksa, słucham - usłyszała w słuchawce głos
sekretarki.
- Przepraszam, pani Spainhour, czy Charles jest nadal zajęty?
Mówi Aurora Hubbard... Narzeczona Charlesa. - Na miłość boską,
jeśli jego sekretarka dotąd nie wie, kim jest Aurora Hubbard, to już
chyba nigdy nie będzie tego wiedziała. Zresztą, co za różnica? I tak
niedługo będzie Aurora Banks.
- Pan Banks zostawił dla pani wiadomość, panno Hubbard.
Przyjechała jego matka i musiał pojechać do domu. Pani i pan Smith
jesteście zaproszeni do nich na lunch.
Rory wolno odwiesiła słuchawkę. Cała radość dzisiejszego
poranka szybko z niej wyparowała. Czuła, jakby ktoś nałożył jej na
szyję ciężkie chomąto.
- Musimy wracać do domu na lunch z Charlesem i jego
matką.
- Och - westchnął Kane.
Och, właśnie, myślała Rory dwadzieścia minut później, kiedy
pędzili na północ autostradą numer 52. Chciała poprosić Kane'a,
żeby jechał okrężną drogą, ale bała się, że mógłby ją źle zrozumieć i
pomyśleć, że wcale jej się nie spieszy na spotkanie z przyszłą
teściową.
I chyba miałby rację.
- Dokąd się wybieracie? - zapytał, z przyjemnością
prowadząc samochód po dobrej, równej autostradzie. Lubił szybką
jazdę.
- O co ci chodzi? - nie mogła zrozumieć Rory.
- Pytam o miodowy miesiąc.
- Miodowy miesiąc... Masz na myśli podróż poślubną?
Kane przyjrzał się jej uważnie.
- To przecież część całej imprezy. Ślub. Wesele. Potem
podróż poślubna. A więc pojedziecie nad wodospad Niagara? Chyba
Charles nie zostawił ci jeszcze tego na głowie?
- Och, nie. Bo, widzisz, w Cincinnati jest zjazd agentów
ubezpieczeniowych i Charles uważał... Zarezerwował dla nas
apartament na czterodniowy pobyt, z weekendem.
Charlie, ty durny bawole, jak mogłeś tak postąpić, pomyślał
Kane.
- Czy doprawdy nie ma ciekawszych miejsc? - zapytał. -
Hawaje, Karaiby, Alaska, Dolina Śmierci...
Na ustach Rory pojawił się słaby uśmiech; na tak krótko, że
Kane ledwie go zauważył. Coś tu jest nie w porządku, pomyślał.
Całkiem nie w porządku. Czemu ona poddaje się temu wszystkiemu
jak bezwolna owca? I czy on naprawdę musi w to ingerować,
próbując naprawić coś, co nie powinno go obchodzić?
Wyprzedzając jadącą przed nimi półciężarówkę, zapytał:
- Co nam jeszcze zostało? Czy wiesz już, ile będziesz miała
druhen i w co będą ubrane?
Rory jęknęła i otarła chusteczką mokre czoło.
- Charles ma siostrę - powiedział Kane, spoglądając na nią z
obawą. - Ewa była kiedyś całkiem znośnym stworzeniem, choć
niezbyt dobrzeją znałem. Dzieciak Smithów z sąsiedztwa nie był dla
niej odpowiednim towarzystwem.
Odchrząknął, spojrzał przed siebie i zjechał na pobocze.
Próbował delikatnie rozgiąć lodowate palce Rory i ogrzać je swoimi
dłońmi.
- Kochanie, popatrz na mnie. Oddychaj, na miłość boską,
oddychaj. Nie tak, proszę cię, głębiej. Co się stało, myszko, przecież
nie masz powodu, żeby aż tak... - Wziął ją w ramiona i delikatnie
zaczął masować napięte mięśnie jej karku. - Czy ja coś głupiego
powiedziałem? Jeśli tak, to zapomnij o tym. Jeśli obawiasz się, że
Ewa zjawi się w ostatnim momencie i zacznie się panoszyć, to olej
to. To twój ślub i będzie tak, jak ty będziesz chciała. Naprawdę.
- Ale i tak nic z tego nie wyjdzie, prawda? - zapylała cichym,
smutnym głosem.
Kane wsunął dłonie pod jej włosy i masował teraz tył głowy.
Cóż mógł jej na to odpowiedzieć? Miała przecież rację. Udany
związek tych dwojga był równie mało prawdopodobny jak lodowiec
na Saharze.
- Czy chcesz, żebym porozmawiał o tym z Charlesem?
Oparła się na jego ramionach. Kane z ulgą stwierdził, że jej twarz
powoli odzyskuje normalny kolor.
- Charles nie może o tym decydować. On ich nawet nie zna -
wzdrygnęła się. Kane przestał już cokolwiek rozumieć.
- Kogo, Rory? Kogo Charles nie zna?
- Moich sióstr - wyszeptała. - Mojej rodziny. Kane, on ich
znienawidzi, a oni będą się z niego śmiali. Ja tego nie wytrzymam!
Kane poczuł się dziwnie rozczarowany.
- Domyślam się, że masz kilka sióstr, prawda? I nie jesteś
pewna, czy znajdą z Charlesem... hm, wspólny język, czy tak?
Skinęła głową bez słowa. Już miała to przed oczami.
Przyjadą tym swoim straszliwym mikrobusem, z
wymalowaną tęczą i olbrzymim, trawiastozielonym napisem:
„Boskie Zioła Hubbardów". Sunny będzie ubrana w jedną ze swoich
unikalnych kreacji, a Bili - Bóg jeden wie, na jakim etapie w
dziedzinie ubioru jest teraz Bili. Kiedy była ostatnio w domu, jego
ukochanym strojem „człowieka interesu" była brązowa, dwurzędowa
marynarka z dzwoniastymi spodniami w musztardowe paski,
zakupiona na pchlim targu. Całkiem możliwe, że tym razem pojawi
się we fraku i białej muszce. Albo w todze i cylindrze. Po Billu
można było spodziewać się wszystkiego.
- Czy twoje siostry będą na ślubie? Ile ich masz, jeśli można
wiedzieć?
- Trzy - odpowiedziała Rory głosem pełnym rezygnacji. -
Fauna, Misty i Peace. Peace jest z nich najstarsza, nieco tylko
młodsza ode mnie. Misty to jeszcze smarkula.
- Może być dziewczynką do sypania kwiatków -
podpowiedział Kane. Ku jego zaskoczeniu Rory zaczęła się śmiać.
- Och, one wszystkie najlepiej by się nadawały na
dziewczynki do sypania kwiatków. Szczególnie Sunny.
- Twoja matka? Skinęła głową.
- Powinnam była cię uprzedzić, że pochodzę z rodziny dzieci-
kwiatów, która żyje jakby w innej rzeczywistości. No, może Peace
stanowi wyjątek. Akurat rozwodzi się po raz drugi. Natomiast, jeśli
mam być szczera, wcale nie jestem pewna, czy Bili i Sunny są w
ogóle legalnym małżeństwem. Nigdy nie miałam odwagi ich
zapytać, a babcia mówiła...
To wszystko Kane mógł sobie doskonale wyobrazić.
Uciekinierzy ze złotego wieku idealizmu, głoszący całemu światu
pokój, harmonię i miłość.
- Kochanie, jeśli to jest całe twoje zmartwienie, przestań o
tym myśleć. Ja i Charles też przeżyliśmy tamte lata i jeszcze je
pamiętamy. Poradzimy sobie, obiecuję ci.
I wtedy, całkiem świadomy tego, że robi być może
największy błąd w swoim życiu, Kane posunął się jeszcze o krok.
Pocałował ją. To miał być delikatny pocałunek, ot tak, żeby ją
pocieszyć, mówił sobie, wiedząc dokładnie, że okłamuje sam siebie.
Nie o pocieszanie tu chodziło. To, czego chciał naprawdę, to
uwolnić ją od Charlesa, mieć tylko dla siebie, i jeśli ktoś ma takie
życzenie, może go nazwać skończonym draniem. Proszę bardzo. I
niech to wszystko diabli porwą.
Odrywając usta od jej drżących miękkich warg, próbował
oddychać spokojnie. Patrzył na Rory przez krótką, oszałamiającą
chwilę, po czym potrząsnął głową, jakby wracając do rzeczywistości.
- Pamiętaj, że nie powinnaś się tym przejmować. Poradzimy
sobie - powiedział schrypniętym głosem.
Pewnie, że tak, myślał. Służył już w wojsku na trzech
kontynentach, brał udział w jednej wojnie i w jednej inwazji.
Wykaraskał się z poważnej katastrofy, wynosząc z tego tylko
uszkodzony kręgosłup. Rozwiązał też jakoś problem swego
małżeństwa, które zaczęło się rozpadać, zanim wysechł atrament na
akcie ślubu.
Jechał teraz na lunch z Maddie Banks i jej ukochanym
synalkiem, i zastanawiał się, jak przeżyje to, że Charles zdobędzie
Rory dla siebie.
Jedyna rzecz, której teraz pragnął, to znaleźć się z nią w tym
małym, zaniedbanym domku, położyć ją na najbliższym łóżku i
zobaczyć na własne oczy, czy ma piegi na całym ciele.
A jeśli rzeczywiście tak było, chciał poczuć każdy z nich pod
wargami, a potem powtórzyć cały ten rytuał jeszcze raz. I jeśli za to
zostanie zamieniony w żabę, niech tak będzie. Mój Boże, kochanie
się z nią na pewno byłoby tego warte.
Nie było tak źle, jak Rory sobie wyobrażała. Było jeszcze
gorzej. Spoglądała na Kane'a, jakby szukała u niego ratunku.
Madeline Banks starała się, jak mogła, żeby być czarującą, a Kane
wiedział z długoletniego doświadczenia, że wystarczy tylko trochę
poczekać, aż zaczną padać pierwsze ofiary.
I rzeczywiście.
- Och, Kane, jak to miło widzieć cię tu znowu - zaczęła. -
Mam nadzieję, że twoja matka czuje się dobrze?
Rory spojrzała na Kane'a z paniką w oczach. Wiedziała, że
jego matka umarła całkiem niedawno po długiej i ciężkiej chorobie.
Tej pierwszej nocy, kiedy szorowała werandę, rozmawiali ze sobą z
niezwykłą otwartością.
Niepotrzebnie się obawiała. Pani Banks nie czekała na
odpowiedź.
- Charles, ten dom należało odmalować zeszłego roku. Ile
razy mam ci przypominać? Miałeś to robić dokładnie co sześć lat.
Twój ojciec i ja mieliśmy taką zasadę, i nigdy tego nie żałowaliśmy.
- Ależ mamo, ja...
- Czy przeglądałeś instalację elektryczną? We frontowym
salonie zauważyłam przedłużacz. Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby
na coś takiego w domu, i...
- Ależ, mamo...
- W tych sprawach nie można pozwalać sobie na zaniedbania.
Naszym zadaniem jest dawać właściwy przykład. Twój ojciec
zawsze mówił...
- Ależ mamo, instalacja elektryczna w tym domu została
założona, kiedy jeszcze nikomu nawet się nie śniło o telewizorach.
Problem nie leży w tym jednym przedłuża...
- Panno Hubbard, chyba jeszcze nie miałam przyjemności
pani poznać. - Przechyliła głowę na bok, żeby jej się dokładniej
przyjrzeć. Rory pomyślała, że ta kobieta z przyjemnością obejrzałaby
ją pod mikroskopem.
- Zostałam pani przedstawiona niedługo po tym, kiedy...
- Z jakiej rodziny pani pochodzi? Nie wydaje mi się, abym
znała jakichś Hubbardów.
Widząc nieszczęśliwą minę Rory, Kane poczuł narastającą
wściekłość. Do diabła, Charlie nie potrafi nawet stanąć w obronie
kobiety, która ma być jego żoną, a przecież Madeline potrafiłaby
wystraszyć samego Drakulę.
- Rodzina panny Hubbard zamierza przyjechać tutaj na kilka
dni przed ślubem - powiedział widząc, że nikt inny nie kwapi się z
odpowiedzią.
- Hmm... tak. Zatem można przypuszczać, że to już niedługo
- stwierdziła pani Banks. - Gdzie proponujesz ich umieścić, moja
droga? - Zanim Rory zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ciągnęła
dalej: - Wiem, że nie masz dość miejsca w tym ciasnym, małym
domku. Błagałam kiedyś Eltona, żeby go zburzył i powiększył
trawnik, ale on uważał, że mogłabym go kiedyś potrzebować,
rozumiesz, żeby mieszkać obok Charlesa. Nie wiem, jak on sobie to
wyobrażał. Nie byłabym w stanie żyć w takiej ciasnocie...
- Mamo, mówiłem Aurorze, że jej rodzina mogłaby...
- Cóż, najbliższy przyzwoity hotel jest dopiero w Winston.
To nie jest, oczywiście, najlepsze rozwiązanie, ale przypuszczam, że
krewni pani będą tu tylko przez jeden czy dwa dni... Ile osób liczy
pani rodzina? - zapytała, po czym nie omieszkała dodać: - Mam
nadzieję, że nie jest liczna. To byłoby straszne, gdyby ucierpiał na
tym mój trawnik. Jest i tak w okropnym stanie. No, trudno, musimy
się z tym pogodzić. Róże też nie wyglądają najlepiej w tym roku.
- Charles, lilii pewnie nie rozsadzałeś od lat. Tyle razy mi
obiecywałeś...
Kane patrzył uporczywie w jakiś punkt na ścianie. Rory też.
Czuła, że pewnie przez parę najbliższych dni będzie jej dzwonić w
uszach.
Jeszcze jedenaście dni, mówiła sobie. Jedenaście dni i ten
koszmar się skończy. Przy odrobinie szczęścia następna taka wizyta
może ją czekać dopiero za rok.
- Może śmietanki, Auroro - zaproponowała Madeline.
- Och... tak, poproszę! - Rory, nagle wyrwana z zamyślenia,
potrąciła filiżankę i wylała kawę na wytworny, śnieżnobiały obrus.
Zamknęła oczy i modliła się w duchu o to, żeby jakimś
czarodziejskim sposobem zniknąć z tego miejsca albo stracić
przytomność i przetrwać w tym stanie przez najbliższe dwa tygodnie.
Jeszcze lepiej przez trzy tygodnie, myślała. Albo nawet trzy lata!
- Charles - powiedziała cicho, wstając z miejsca - czy nie
miałbyś nic przeciwko temu, gdybym...
- Zdecydowaliśmy, że przyjęcie odbędzie się w klubie -
ciągnęła niezmordowanie pani Banks. - Ewa przyjedzie już jutro,
więc będzie mogła to zorganizować, aczkolwiek muszę powiedzieć,
Auroro, że nie załatwiłaś tej sprawy w odpowiednim terminie. Będą
musieli się postarać jakoś i nas pomieścić. W końcu nazwisko
Banksów coś znaczy dla tutejszej społeczności. Charles, czy Modene
nadal gra na organach w kościele? Chciałabym, żeby zagrała w
czasie waszego ślubu...
Rory mówiła sobie w duchu, że wreszcie ma, czego chciała.
Nie musi już o niczym decydować, ktoś robi to za nią. Tylko czemu
sprawia jej to taką przykrość?
Gdy Madeline Banks przerwała wreszcie na chwilę swój
monolog, Rory wstała od stołu.
- Przepraszam, ale muszę już iść - odezwała się
przytłumionym głosem, patrząc wyczekująco na narzeczonego.
- Charles - powiedziała jego matka - chyba pisałam ci, że
termin wynajmu mojego mieszkania upływa we wrześniu? Mam
poważne wątpliwości, czy odnowię umowę. Poważnie zastanawiam
się nad... - urwała i spojrzała na Kane'a.
- Mój drogi, czy zechciałbyś odprowadzić pannę... Hubbard
do domu. Było mi tak miło, Auroro. Jestem pewna, że będziemy się
teraz często widywały. Wyglądasz na zmęczoną. Charles na pewno
nie ma nic przeciwko temu, żebyś poszła odpocząć. Nie miałam
czasu z nim porozmawiać, a on musi niedługo jechać do biura.
- Nie trzeba mnie odprowadzać, mieszkam przecież tak blisko
- powiedziała cicho Rory.
Kane, ściskając jej łokieć aż do bólu, wyprowadził ją przez
frontowe drzwi. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki
nie znaleźli się pod olbrzymim dębem koło jej domu.
- Rory, tak mi przykro, że...
- Kane, ramię mnie boli.
Jego uścisk zelżał, ale jej nie puścił. Obok z łoskotem
przejechała ciężarówka. Potem przemknęło na rowerach dwoje
dzieci, pokrzykując coś do siebie. Rory czuła, że zaraz wybuchnie
płaczem i że nie potrafi temu zaradzić. Kane czuł to również.
Bardzo delikatnie przesunął palcem wzdłuż delikatnego
owalu jej policzka.
- Tak mi przykro - powiedział cicho. - Z bardzo wielu
powodów. Teraz dopiero zaczynam sobie uświadamiać, jak wielu.
Delikatne dotknięcie jego palca paliło jej policzek; nie była w
stanie wydobyć z siebie ani jednego rozsądnego słowa. Siłą
powstrzymywała się, aby nie rzucić się w te przyjazne ramiona i
pozostać w nich do końca życia.
- To przecież nie twoja wina - powiedziała, nie bardzo
wiedząc, co ma na myśli. Wiedziała tylko, że jest nieszczęśliwa i że
powodem tego nie jest Kane.
Pocałował ją. Znowu, jak wtedy, wszystko zawirowało jej
przed oczami. Jego szerokie, nierówno wygięte usta dotknęły jej
warg. Czuła ich smak, czuła jego ciało tuż przy swoim, ciepłe,
twarde i tak głęboko poruszające jej zmysły.
Pomyślała, że gdyby Charles mógł to teraz widzieć, na pewno
posądziłby ją o... te wszystkie godne potępienia, niecne, cudowne
rzeczy!
Odwróciła oczy, zakłopotana własnymi myślami, mając
nadzieję, że Kane zapomni o tym, co uczynił przed chwilą... Albo że
nie zapomni. I że kiedyś zrobi to znowu.
Miała ochotę płakać, kiedy ujął ją pod brodę i patrzył głęboko
w oczy, jakby odczytując w nich jej wszystkie wstydliwe sekrety,
czyniąc ją aż do bólu świadomą wszystkich swoich wad. Otwarła już
usta, żeby zaprotestować, ale niewypowiedziane jeszcze słowa
stłumił następny pocałunek.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tak jak poprzednio, ten pocałunek był najpierw lekki i
delikatny. Ot, taki sobie przelotny, słodki pocałunek w letnie
popołudnie, na pocieszenie, na ukojenie smutków. Po chwili jednak
Kane jęknął cicho i jego ramiona opasały Rory z całej siły, a usta
przywarły mocno do jej warg, zanim zdołała się zorientować, co się z
nią dzieje.
Już nie czuła zakłopotania ani gniewu, i nie bała się niczego.
Czuła tylko, jak jego język wtargnął do jej ust. Poczuła smak kawy i
czegoś nierozpoznawalnego, ale dziwnie oszałamiającego. Kolana
ugięły się pod nią i chyba nie ustałaby teraz o własnych siłach. A
przecież całowała się już nieraz, z kilkoma różnymi mężczyznami.
Żaden z nich nie działał na nią w ten sposób.
Ręce Kane'a gładziły jej plecy. Przyciskał ją mocno do piersi,
do swego płaskiego brzucha. Wokół panował letni upał, leniwie
brzęczały pszczoły i słodko pachniały petunie. Te wszystkie
wrażenia Rory odbierała z szczególną ostrością; jej zmysły nagle
ożyły się i stały się ogromnie wrażliwe. Czuła się tak, jakby przez
całe trzydzieści lat swego życia trwała w uśpieniu i teraz została
obudzona gwałtownym uderzeniem gromu. Wplotła palce w ciepłą
gęstwinę włosów Kane’a. Zdała sobie sprawę, że już nie tylko
poddaje się temu, co on robi, ale z gorliwością bierze w tym czynny
udział.
Gdy oderwał wreszcie usta od jej warg, oddychał z trudem, a
jego twarz miała dziwny wyraz. Rory spoglądała w oszołomieniu w
jego ciepłe, bardzo ciemne oczy. Potem jej wzrok osunął się na jego
usta; zobaczyła, że Kane nie krzywi warg, jak zwykł to zawsze robić.
- Kane, ja... - zaczęła, czując, że musi przerwać panującą
ciszę.
- Tak, wiem. Ja też. - Cofnął się i w milczeniu przecisnął się
przez żywopłot.
Rory patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, po czym
jak lunatyczka odwróciła się w kierunku domu i weszła do środka.
Nie zwracając uwagi na stertę pudeł, rzuconych w pośpiechu na
kanapę jeszcze przed lunchem, zdjęła buty i skierowała się do
sypialni. Było bardzo duszno, ale nawet nie przyszło jej do głowy,
żeby włączyć wentylator. Bezwiednie osunęła się na bujany fotel,
który przywiozła ze sobą z Kentucky. Jakaś pszczoła brzęczała,
latając wokół krzewów pod oknem. Rory patrzyła przed siebie
niewidzącym wzrokiem.
Czyżby całkiem postradała zmysły?
Kane ją pocałował. Dwa razy. Nie tylko pozwoliła mu na to.
Oddała mu ten pocałunek. Próbowała skierować myśli na
jakiekolwiek bezpieczniejsze tory, ale wciąż wracały uparcie... do
tego pocałunku.
Dlaczego pocałunki Charlesa nie robiły na niej takiego
wrażenia? Może dlatego, że Charles nigdy nie całował jej tak jak
Kane.
Zaczęła lekko kołysać się w fotelu, nieświadoma swego
przyspieszonego oddechu. Czy pocałunek Kane’a był tym, co się
nazywa „pocałunkiem zmysłowym”? Czytała o tym w pewnym
artykule o dziewicach. Jak twierdził autor, dziewic jest znacznie
więcej, niż się powszechnie uważa.
Był tam również cytat z Owidiusza: „Dziewiczą pozostaje ta,
której czci nikt nie pożądał".
- Całkiem zwariowałam - szepnęła cicho. Podrażniony
nadkwasotą żołądek i wybujała wyobraźnia mogą ją narazić na Bóg
wie jakie kłopoty. Kane na pewno wcale się tym nie przejął,
pomyślała. Odwrócił się i odszedł, jakby nic się nie stało.
Charles miał spotkanie w miejscowym klubie rotariańskim i Aurora
miała znowu wolne popołudnie. Spotkania, które można by nazwać
narzeczeńskimi randkami, były w gruncie rzeczy rzadsze, niż gdyby,
mieszkając daleko od siebie, musieli umawiać się specjalnie.
Widywali się na krótko przynajmniej raz w ciągu dnia. Charles był
ostatnio niezwykle zajęty, a Rory zaangażowała się w kilka spraw
oprócz przygotowań do nowego roku szkolnego i do wesela.
Zebrała już prawie dwanaście toreb ubrań dla przytułku dla
bezdomnych kobiet. Osobiście je uprała i przygotowała do oddania.
Przejrzała jeszcze różne przybory toaletowe, które zamierzała
ofiarować dla schroniska, dodała z własnej szafy parę niezbędnych
rzeczy i zapisała na kartce, czego jeszcze brakuje. Potem wzięła
prysznic i położyła się do łóżka. Było jeszcze dość wcześnie, ale
miała nadzieję, że jeśli światła będą zgaszone, Charles już do niej nie
zajrzy.
Potem, jakby odmawiając obowiązkową modlitwę, wyliczyła
w myślach wszystkie cenne i solidne przymioty Charlesa jako
przyszłego małżonka oraz wszelkie błogosławieństwa losu, których
miała niewątpliwe szczęście doświadczyć. Po chwili zapadła w sen,
prosząc Boga, żeby Kane tym razem się jej nie przyśnił.
Pojawił się, oczywiście, na samym początku snu, ale zaraz
potem zniknął i wtedy strzępy pewnego przykrego wspomnienia
zaczęły łączyć się w coraz wyraźniejszy kształt. Czuła znowu
zapamiętany z dzieciństwa zapach palonych roślin, słyszała
drażniące ucho dźwięki muzyki i czyjś śmiech. Słyszała niewyraźny
męski głos, szepczący jej coś do ucha i czuła ostrożne dotknięcie
dłoni na swoim udzie...
Obróciła się gwałtownie na brzuch i z całej siły naciągnęła
sobie na głowę koc, choć na zewnątrz panował upał lipcowej nocy.
Przecież to się nigdy tak naprawdę nie stało, tłumaczyła sobie. To
był tylko okropny sen. Ciągle powracający sen, który zaczął
nawiedzać ją niedługo przed tym, kiedy rodzice zawieźli ją do babci.
To było tak dawno temu... Najpierw było jej bardzo źle z dala
od rodziców, z tą zrzędliwą, starą kobietą i z jej surowymi zasadami,
według których wychowywała wnuczkę. Potem, gdy zadomowiła się
w schludnym, białym domku przy Main Street, sen przestał ją
nachodzić. W końcu prawie o nim zapomniała.
„Dziękuj Bogu za wszystkie dobrodziejstwa", zwykła mówić
babka każdego wieczoru, gdy Rory klęczała przy żelaznym,
pomalowanym na biało łóżku w pokoju na poddaszu. Posłusznie
dziękowała więc Bogu za pieczonego kurczaka i kokosowe ciasto, za
nowe sukienki, za białe skarpetki i ładne buciki, i za pobliską
bibliotekę, do której mogła chodzić, kiedy tylko chciała. Próbowała
czuć się szczęśliwa dlatego, że mieszka teraz w prawdziwym domu,
a nie w starej, pełnej przeciągów stodole, z kilkunastoma różnymi
ludźmi, którzy pojawiali się tam i znikali. Naprawdę jednak tęskniła
czasem za tym dziwnym życiem, kiedy była dzieckiem wszystkich i
niczyim. To mimo wszelkich niedogodności można było nazwać
wolnością.
Gdy rano Charles zastukał w siatkę, zamykającą wejście od
frontu domu, Rory była jeszcze w piżamie.
- Wejdź, proszę! - zawołała. - Jest otwarte.
- Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi, Auroro.
- Chyba zapomniałam zamknąć je na haczyk, kiedy wyszłam
na próg po gazetę.
Pocałował ją w czoło, wygładził starannie kalendarz wiszący
na drzwiach spiżarni i powiedział:
- Przepraszam, kochanie, że niepokoję cię tak wcześnie, ale
chciałem porozmawiać z tobą przed wyjściem do biura.
Rory próbowała nie porównywać tego obojętnego
cmoknięcia, którym obdarzył ją przed chwilą narzeczony, z
pocałunkiem Kane'a. Przez chwilę miała ochotę rzucić się
Charlesowi w ramiona i zacząć go całować „zmysłowo".
Zamiast tego zaproponowała mu kawę i poszła coś na siebie
narzucić. Jej piżama była wprawdzie bardzo przyzwoita i okrywała
wszystko, co należy, ale przy ubranym w nieskazitelny garnitur i
krawat Charlesie czuła się jakaś zmięta i nieświeża. To na pewno nie
był strój do zmysłowych pocałunków.
Charles też chyba nie miałby ochoty teraz jej całować. Gdy
wróciła, narzuciwszy na siebie wełnianą podomkę, zaraz przystąpił
do rzeczy.
- Auroro, moja matka zdecydowała sprowadzić się tutaj z
powrotem.
Żołądek Rory skurczył się konwulsyjnie, wywracając do góry
nogami całe zjedzone przed chwilą śniadanie.
- Bardzo mi... miło to słyszeć - wyszeptała. Charles zaczął
chodzić wokół jej zagraconej kuchni.
- No cóż... przypuszczam, że to całkiem naturalne, iż mama
troszczy się o dom. Jest zapisany na jej nazwisko.
- Ja nie...
- To oczywiście nie oznacza jej braku zaufania do ciebie jako
przyszłej gospodyni - dodał szybko. - Po prostu mama robi się coraz
starsza. To zrozumiałe, że chciałaby mieć w pobliżu kogoś bliskiego.
Ewa jest teraz w separacji i wraca na Zachodnie Wybrzeże.
Ewa. Siostra Charlesa. Ma przyjechać już dzisiaj, myślała
Rory. Niech to wszyscy diabli!
- Pewnie twoja matka chciałaby odnowić ten dom i urządzić
go po swojemu. Muszę się zabrać do pakowania.
- Moja droga Auroro, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała.
Nie chodzi o ten, w którym teraz mieszkasz. Mój dom nie jest aż taki
ciasny. Został zbudowany z myślą o dużej rodzinie, ale kiedy umarł
mój ojciec... Mieliśmy nadzieję, Suzanne i ja... - Słaby rumieniec
zabarwił jego jasną cerę. Nerwowo poprawił krawat. - Zresztą to
teraz nieważne. Chciałem tylko powiedzieć, że... moja matka chce
zamieszkać z nami.
W tym momencie żołądek Rory zbuntował się ostatecznie.
- Przep... raszam cię, Charles! - krzyknęła i rzuciła się w
kierunku łazienki.
Pięć minut potem wróciła, blada i wyczerpana. Charles nalał
sobie kawy i przeglądał notowania giełdowe w gazecie. Na jej widok
zerwał się i pomógł usiąść na krześle, jakby miała co najmniej
złamaną nogę, a nie problemy z żołądkiem.
- Czy rozmawiałaś o tym z lekarzem? - zapytał.
- W zeszłym tygodniu - odparła. - Ale to nic poważnego. Nie
mam wrzodów żołądka.
Na razie, dodała w myśli. Chciała opowiedzieć Charlesowi,
że doktor zapytał ją najpierw, czy nie jest w ciąży, ale chyba
poczułby się bardzo zakłopotany. Ona też. Dotąd nawet nie
rozmawiali o takich rzeczach, a co dopiero...
- No cóż... robi się późno, ale uważałem, że powinnaś wiedzieć o
tym już teraz. Pewnie zobaczysz się z moją matką jeszcze
dzisiejszego dnia i będziecie mogły porozmawiać o szczegółach.
Matka powinna zajmować frontowy pokój i łazienkę. Tak było,
zanim ożeniłem się z Suzanne. To całkiem oczywiste, że chce
spędzić tutaj ostatnie lata swego życia.
Całkiem oczywiste? Nic z tego, pomyślała, ledwie panując
nad sobą. Po moim i paru innych trupach! Dlaczego to, co mówił
Charles, było zawsze „całkiem oczywiste", a jeśli ona się z tym nie
zgadzała, on uważał, że kaprysi jak dziecko?
- Pomówimy o tym później - odpowiedziała wymijająco.
Znowu czuła mdłości. Zmusiła się jednak do uśmiechu; była
chyba lepszą aktorką, niż mogła przypuszczać, bo Charles odetchnął
z ulgą i cmoknąwszy ją w policzek, wyszedł z domu.
- Niech to wszyscy diabli! Niech to jasny szlag trafi! -
mruczała pod nosem, zamykając za nim drzwi na haczyk, po czym
specjalnie otwierając je znowu. - Nie zgadzam się! Jak on, do
cholery, może sobie wyobrażać, że ja...
Nagle padła bez sił na krzesło w kuchni i zapatrzyła się
ponuro we własną bosą stopę. Dwadzieścia minut później siedziała
dokładnie w tej samej pozycji, gdy Kane zastukał do drzwi, po czym
popchnął je i wszedł do środka. Być może powinna czuć się
zakłopotana po tym, co stało się w czasie ich ostatniego spotkania,
ale była zbyt przygnębiona, żeby o tym pomyśleć.
- Wygląda na to, że ci już powiedział, prawda?
- Kane pociągnął nosem i czując zapach kawy, usiadł i nalał
sobie aromatycznego płynu do filiżanki.
- Dolać ci? - zaproponował.
- Nie wydaje mi się, żebym w ogóle mogła to wypić - odparła
drętwo.
- Pijesz kawę tylko z narzeczonym?
- Nie, tylko robi mi się wrzód na żołądku. Kane przyglądał
się bez słowa bałaganowi na stole.
Leżały na nim stare słowniki i encyklopedie, które porządna z
natury Rory usiłowała czas jakiś temu posegregować i niektóre
wyrzucić.
- Wrzód? Dawno się to zaczęło?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem... Kilka tygodni temu. Może miesiąc. Pewnie tego
dotyczyła ta notatka o lekarzu. Ale... zaraz. Po co tu ginekolog? Od
tego jest raczej internista.
- Stosujesz specjalną dietę? Bierzesz lekarstwa?
- Nie, nic nie biorę. Ostatnio specjaliści twierdzą, że dieta nie
pomaga.
- No cóż, jedyna rzecz, którą można na pewno powiedzieć o
ostatnich opiniach specjalistów, to, że prędzej czy później zostaną
one zmienione po ogłoszeniu wyników kolejnego programu
badawczego.
Rzuciła mu wrogie spojrzenie; Kane podniósł rękę w
obronnym geście.
- No dobrze już, dobrze. Żadnych pigułek, żadnej diety. Ale
jak zamierzasz to wyleczyć? Prowadząc regularny tryb życia?
Potrząsnęła buntowniczo głową.
- Moje życie jest uregulowane. Dziękuję ci za troskliwość.
Czy chciałeś czegoś ode mnie?
Kane przyznał w duchu, że najbardziej ze wszystkiego na
świecie chciałby rozjaśnić ten mrok w jej oczach i usłyszeć znowu
jej śmiech. Wtedy mógłby odejść.
- Chciałem wiedzieć, co dziś zamierzasz robić. Spakować te
książki? Wybrać nagrania na wesele? Wysłać ostatnie zaproszenia?
Odkurzyć świąteczne girlandy z lampkami?
Jego słowa wywołały cień uśmiechu na twarzy Rory.
- No, wreszcie - powiedział. - Teraz możesz zająć się swoją
toaletą, a ja tu trochę posprzątam. - Sięgnął po miskę z resztkami
mlecznej zupy i coś, co przypominało orzeszki ziemne, zatopione w
dziwnej, purpurowej, przejrzystej cieczy. Uniósł brwi.
- Co to jest? Czyżby specjalny, gwarantowany, ziołowy
środek Hubbardów przeciw wrzodom żołądka?
- Odczep się. Nie twój interes - fuknęła Rory. - Kane, ja mam
dziś milion rzeczy do załatwienia. Dlaczego nie pójdziesz sobie ze
swoimi dobrymi radami gdzie indziej? Może pani Banks wzięłaby
cię do pomocy? Teraz pewnie planuje w szczegółach to, co ja mam
jeszcze do zrobienia, zanim opuszczę ten padół.
- Myślę, że plany są już gotowe - powiedział łagodnie. -
Powinnaś się ubrać w ten beżowy kostium, ustawić kilkadziesiąt
napisów „Nie deptać trawnika" przed imprezą u Banksów, potem
Modene zagra wam na organach i będziecie żyli długo i szczęśliwie
we troje...
- Wspaniale! To upiecz mi tort weselny. Albo zagraj z panią
Banks w bierki i daj mi wreszcie święty spokój. Na miłość boską -
mówiła żałośnie - dlaczego ja i Charles nie możemy zwyczajnie
pójść do sędziego pokoju, sami, i mieć to wszystko z głowy!
Kane oparł się o lodówkę i wpatrywał się w nią, jakby nigdy
w życiu nie widział bosonogiej kobiety w wymiętej, różowej
piżamie, w narzuconej na ramiona podomce w żółtą kratkę, z
rozczochranymi włosami o wszystkich odcieniach miodu i twarzy
nakrapianej najpiękniejszymi w świecie piegami.
Rory zauważyła to spojrzenie, ale zinterpretowała je po
swojemu. Tacy mężczyźni jak Kane Smith zwykli widzieć kobiety w
jedwabiach i koronkach, z fryzurą rozczochraną tak przemyślnie, że
nad efektem musiały pracować pewnie ze trzy godziny! Tacy
mężczyźni jak Kane Smith...
- Przepraszam - westchnęła. - Wcale nie zamierzałam cię
przed chwilą pobić i rozerwać na kawałki. To tylko... to dlatego, że...
- Że nie możesz spać w nocy i żołądek daje ci w kość, i że
czujesz się zakłopotana, bo cię pocałowałem, a ty się nie broniłaś,
wprost przeciwnie... i że za bardzo się to nam podobało. Ja też się tak
czuję. I też niewiele spałem ubiegłej nocy.
Zanim spróbowała cokolwiek powiedzieć, ciągnął dalej:
- Charles pewnie przed chwilą powiedział ci, że, twoja
teściowa będzie mieszkała z wami. Jeśli w ten sposób zaczął się
dzień...
Rory skuliła się, słysząc te słowa.
- Nie chce mi się wierzyć, że ona naprawdę chce z nami
mieszkać. Ma przecież około sześćdziesięciu lat!
Jest zdrowa, zaradna, energiczna. Przecież ma jakichś
przyjaciół... córkę! Dlaczego musi z nami zamieszkać?
- Uniosła ręce w geście rozpaczy. - To okropne, Kane. To się
naprawdę źle skończy. Tylko co ja mogę na to poradzić, nie raniąc
uczuć jej i Charlesa?
Kane uniósł jeden kącik ust w tym znajomym uśmiechu, od
którego serce Rory zaczynało tłuc się w piersi jak wyrzucona na
piasek ryba.
- Posłuchaj, kotku, przez najbliższe pół godziny na pewno nic
na to nie poradzimy. Idź się umyć i ubrać, a ja pozmywam naczynia.
Potem się zastanowimy, co musimy jeszcze załatwić.
- Nie musisz zmywać moich naczyń, Kane. W ogóle nic nie
musisz tu robić - powiedziała.
- Szanowna pani pozwoli, że będę innego zdania.
- Kane objął ją mocno za ramiona i poprowadził w stronę
łazienki. -Jeśli nie zajmę się jakąś robotą, to mogą być kłopoty.
- Możesz zająć się panią Banks - powtórzyła swoją
propozycję Rory.
- Szczerze mówiąc, wolałbym jeść robaki - odpowiedział.
Spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem.
Pół godziny później Rory wróciła do kuchni, tym razem
pięknie wysprzątanej. Książki leżały poukładane według roku
wydania.
- Rzeczywiście przydałby ci się nowy słownik, ale
encyklopedii nie wyrzucaj. Nigdy nie wiadomo, co pominęli w
nowym wydaniu - poradził Kane. Postanowił nie dyskutować z Rory
o zawartości lodówki i spiżarni. Nic dziwnego, że biedaczka ma
kłopoty z żołądkiem! - Co zrobimy z twoimi roślinami? - spytał.
Rory czuła się nieporównanie lepiej w jasnobłękitnej
sukience z piki i włosami upiętymi w koronę wokół głowy.
- One tak naprawdę nie są moje. Dzieci w klasie zaczęły je
hodować tej wiosny, a ja... jakoś nie mogłam pozwolić im umrzeć.
Otóż to, pomyślał Kane. Pięciometrowy pęd ziemniaczany,
całkiem bez liści, przywiędła miotła marchwianej naci, wybujały pęd
z pojedynczym liściem na czubku oraz jakiś nie zidentyfikowany
badyl, który wyglądał, jakby za chwilę miał ruszyć o własnych siłach
na przeszukanie pobliskiej spiżarni. Rory była niesamowita. Tylko
dlaczego, do pioruna, nie mógł myśleć teraz o niczym innym poza
pójściem z nią do łóżka?
To było co najmniej niepokojące.
- Kane? - zaczęła z wahaniem.
- Słonko moje, co ty, u diabła, widzisz w tym Charlesie
Banksie?
Zaskoczona Rory spojrzała na niego badawczo.
- Podobno jesteś jego przyjacielem!
- A czy powiedział ci, że Suzanne była moją dziewczyną,
zanim ją poznał? Czy mówił ci, że nie widzieliśmy się od czasu,
kiedy byłem drużbą na ich weselu jedenaście lat temu?
- Nie, ale...
- Właśnie. Nie przypominaj więc mi o tym, że Charlie jest
moim przyjacielem, bo to akurat nie ma żadnego znaczenia.
- Więc dlaczego...
- Dlaczego jestem tutaj? Dlaczego będę drużbą tego
nieszczęśnika na kolejnym weselu?
- On nie jest żadnym nieszczęśnikiem. To... to... bardzo miły
człowiek!
- Oczywiście. I wcale nie powiedziałem, że nie jestem jego
przyjacielem. Jestem jednak również twoim przyjacielem, Rory.
Przynajmniej chciałbym nim być. Jeśli potrzebna ci moja pomoc,
powinniśmy teraz usiąść i opracować podstawowe zasady twojego
pożycia z Charlesem. Potem przekażesz to mamie Banks i
natychmiast wyjedziesz gdziekolwiek, zanim ona eksploduje. Kiedy
najgorsze minie, wrócisz i stawisz jej czoło. Jeżeli będziesz chciała
żyć pod jednym dachem z Charlesem i z nią, musisz to zrobić. W
przeciwnym razie oboje będą cię traktować jak wycieraczkę.
Rory wsunęła palce pod upięty pracowicie warkocz i
podrapała się w głowę.
- A gdybym tak poszła teraz spać i obudziła się za godzinę...
Może okazałoby się, że tej rozmowy z Charlesem wcale nie było?
- Tchórz - stwierdził łagodnie.
- Wypchaj się.
- No dobrze, skoro nie zamierzasz walczyć z Maddie Banks,
to jak sobie z nią poradzisz?
- Nie męcz mnie! - Czuła, że na sam dźwięk jego głosu
dostaje gęsiej skórki. Dlaczego, gdy był blisko, miała jakieś
szczególne poczucie zagrożenia? Podświadomie zdawała sobie
sprawę, że całe jej życie zmieniło się od chwili, gdy Kane Smith
przeszedł przez żywopłot, kiedy dotknęła go swą bosą stopą i oblała
brudną wodą.
Przed dwunastą w południe zdecydowała się na tradycyjny
marsz weselny w czasie ślubu i na melodie Cole'a Portera jako tło
weselnego przyjęcia. O pozostałych sprawach zadecyduje już pani
Banks i jej córka.
Postanowili też, że będzie jej towarzyszyła tylko jedna
druhna i że poprosi o to swoją najmłodszą siostrę, Misty.
Trzy to byłoby za dużo jak na tę raczej skromną ceremonię,
poza tym Fauna...
Nigdy nie dało się przewidzieć, co może wymyślić Fauna.
- Gdyby Misty nie chciała albo gdyby jej nie było, poproszę
siostrę Charlesa. Jaka ona jest? - Rory zrzuciła sandały i położyła
bose stopy na stołku kuchennym. Gryzła z zapałem ołówek, podczas
gdy Kane nalał dwie szklanki kolejnego wytworu „boskich
Hubbardów".
- Ewa? Bystra... atrakcyjna... ambitna.
Rory poczuła ukłucie niczym nieumotywowanej zazdrości.
- Wygląda na to, że znasz ją całkiem nieźle?
Kane uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się, żeby mnie w ogóle pamiętała.
- Aha. No, dobrze. Mam nadzieję, że mi nie odmówi, jeśli
moja rodzina nie przyjedzie. Oni są do tego zdolni... Wiesz, z nimi
naprawdę... nigdy nic nie wiadomo.
- Ewa nie odmówi. To całkiem przyzwoita dziewczyna.
- To mamy jeszcze jedną sprawę z głowy - podsumowała
Rory. - Zresztą to wiele hałasu o nic. Chciałam powiedzieć, że... ślub
potrwa w końcu tylko parę minut i będzie po wszystkim.
Kane popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem.
- No, niezupełnie. Rory uniosła brwi.
- Ach, pewnie masz na myśli przyjęcie. W porządku,
będziemy pili szampana, wzniesiemy parę toastów i wtedy naprawdę
będzie po wszystkim.
- Rory - Kane usiadł na krześle po przeciwnej stronie i oparł
się łokciami o przykryty obrusem stół - kilka słów, kilka toastów, i to
będzie dopiero początek. Początek twojego życia z Charlesem. Rory
westchnęła.
- Wiem o tym - powiedziała cicho, skręcając w palcach nitkę
z obszytego frędzlą obrusa.
- Wcale nie jestem tego pewien. Posłuchaj mnie, kochanie.
Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, teraz jest jeszcze czas, żebyś
zrezygnowała z tego małżeństwa.
- Jakież ja mogę mieć wątpliwości? Charles jest wspaniały.
Jest mężczyzną, jakiego chciałaby poślubić każda kobieta. Jest... taki
solidny, odpowiedzialny... uprzejmy i nie... natarczywy...
- Nie natarczywy. Co za interesująca zaleta u pana młodego.
Czyżbyś miała na myśli, że nie będzie nalegał, żebyś rzuciła tę pracę
w szkole, czy raczej, że nie będzie nalegał, abyś dwa razy dziennie
rzucała w diabły wszystko i w jakimś ustronnym kątku syciła wraz z
nim wasze wspólne żądze?
Rory poczuła, jak gorący rumieniec oblewają aż po czubek
głowy.
- Jak śmiesz! - wyszeptała.
Kane roześmiał się. Po chwili zamilkł, zdając sobie sprawę,
że ona wcale nie żartowała.
- Jak śmiem? - zapytał. - Rory, kobiety nie używaj ą tego
wyrażenia od co najmniej pięćdziesięciu lat. W czasach, w których
teraz żyjemy, mężczyźni pozwalają sobie prawie na wszystko.
Kobiety nawet na więcej. Nie ma tabu, żadnych ograniczeń. Czyżbyś
tego nie zauważyła?
- Przepraszam cię - powiedziała cicho, odsuwając krzesło.
Wyszła szybko z pokoju. Kane spoglądał w ślad za nią. Słysząc
gwałtowne trzaśniecie drzwi od łazienki wstał, nie mogąc się
zdecydować, czy pójść za nią, czy wynieść się stąd w diabły.
Kiedy jednak usłyszał, że Rory wymiotuje, przestał się
wahać.
- Kochanie... Pozwól, że ci pomogę. Jesteś chora. Klęczała na
podłodze, rozdygotana i bardzo blada.
Na jej twarzy lśniły krople potu i Kane czuł, jak jego serce
wyrywa się do niej, cokolwiek by teraz myślał. Podniósł ją z podłogi.
Była tak słaba, że nawet nie protestowała.
- Już dobrze, kotku... Teraz musisz się położyć i spróbować
zasnąć.
- Nienawidzę tego - wyszeptała Rory przygnębionym głosem.
- Nie mogę znieść, że widzisz mnie w tym stanie, nienawidzę mego
żołądka, nienawidzę tego lata i, najbardziej ze wszystkiego,
nienawidzę ślubów.
- Tak, kochanie, rozumiem cię. W takiej chwili jak ta kobieta
najbardziej potrzebowałaby matki. Ponieważ jej tu nie ma, muszę ją
zastąpić.
Rory była już bez butów, które zostały przy kuchennym stole.
Kane położył ją na łóżku, zdjął z ręki zegarek, powyjmował spinki z
warkocza i rozpiął sukienkę. Delikatnie zdjął ją Rory przez głowę i
ułożył na starym bujanym fotelu.
Miała na sobie białą bawełnianą halkę. Kane nawet nie
zdawał sobie sprawy, że w tym stuleciu jeszcze coś takiego
produkują. Drżała na całym ciele i Kane walczył z przemożną chęcią,
żeby położyć się obok niej w łóżku i ogrzać ciepłem swojego ciała.
Istniały jednak, jak mawiają lekarze, istotne przeciwwskazania.
- Może zdejmę ci jeszcze tę halkę i dobrze cię okryję?
Oczy Rory rozszerzyły się ze strachu.
- Zostaw mnie w spokoju! Nie próbuj nawet...
- Zaraz, zaraz, ja ci tylko proponowałem pomoc. - Kane
podniósł obie ręce w obronnym geście.
- Przepraszam cię, źle się czuję.
Wyglądała okropnie. Jednocześnie jednak była taka
bezbronna, nieszczęśliwa, cudowna; Kane czuł, że całkiem traci
głowę.
- Kto jest twoim lekarzem?
- Nie potrzebuję żadnego lekarza. Chcę wreszcie zostać sama.
Zmoczył w wodzie czystą ścierkę i wytarł jej twarz, szyję i
ręce. Odgarnął z czoła potargane włosy, starając się nie myśleć o ich
jedwabistej delikatności, nie widzieć jej przejrzystej, gładkiej skóry.
Miała zamknięte oczy, ale wiedział, że nie śpi.
Kobieto, kobieto, coś ty ze mną zrobiła, pomyślał. Stał nad
nią jeszcze i obserwował przez długą chwilę. Jej oddech uspokoił się.
Na chwilę otwarła oczy i wtedy wydało mu się, że zobaczył w nich
przestrach. Potem jednak uśmiechnęła się i usnęła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kane siedział nadal w fotelu, gdy usłyszał przez siatkowe
drzwi głos Madeline Banks:
- Panno Hubbard? Auroro?
- Ona się położyła, pani Banks - powiedział Kane. Z
ociąganiem wstał z fotela i podszedł do drzwi.
Mina pani Banks wskazywała, że jego obecność tutaj jest źle
widziana. Powinien był dawno stąd wyjść, przede wszystkim ze
względu na Rory. To ona będzie musiała teraz unieść ciężar
podejrzeń, wyzierających z oczu tej kobiety. Znał Maddie Banks i
wiedział, że to nie będzie łatwe.
- Aurora źle się poczuła. Nie chciałem zostawiać jej samej.
- Hmm... rozumiem.
Madeline Harrison Banks była wysoką kobietą. Ktoś
życzliwy mógłby powiedzieć, że jest przystojna. W każdym razie na
pewno zwracała uwagę. Przez tyle lat mieszkania w najbliższym
sąsiedztwie Kane nigdy nie widział jej źle lub niestarannie ubranej.
Jasne włosy były zawsze pięknie uczesane, a składająca się głównie
z pereł biżuteria była zawsze w najlepszym guście. W zimie nosiła
kostiumy i kaszmirowe swetry, w lecie pastelowe suknie, czasami z
idealnie dopasowanym bawełnianym kardiganem. Nigdy się nie
pociła. Jej ubranie nigdy się nie mięło. Nawet najbardziej
podejrzliwy sprzedawca zaakceptowałby bez wahania jej czek. W tej
chwili Kane miał ochotę posłać ją do diabła.
- Czy panna... czy Aur ora widziała się ze swym lekarzem?
- Podobno tak.
- I jakie jest jego zdanie?
- Nieżyt żołądka.
W głębi domu Rory leżała z zamkniętymi oczami, słysząc
szmer głosów, zbyt wyczerpana, żeby się zastanawiać, kto ją
odwiedził. To nie był Charles. Rozpoznałaby jego głos. Poza tym
Charles był zajęty. Niestety, był bardzo zajęty od chwili, kiedy
poprosił ją o rękę.
Przedtem tak nie było. Nie uwodził jej wprawdzie w jakiś
niezwykle romantyczny sposób, ale starał się zdobyć jej względy.
Tak, na pewno kiedyś się starał. Nawet przy swoim braku
doświadczenia Rory wiedziała, że nie jest obojętna temu
mężczyźnie, i po raz pierwszy w życiu przyjmowała to spokojnie i z
przyjemnością. Charles był porządnym człowiekiem. Nie budził
obaw, mogła mu zaufać.
Kiedy jednak zgodziła się zostać jego żoną, starania Charlesa
się skończyły. Była tym zdziwiona i trochę urażona, ale powiedział
jej, że mają przecież przed sobą podróż poślubną. Wtedy Rory
przekona się, że będą ze sobą szczęśliwi.
Tylko jak można mieć pewność, że do siebie pasują, jeśli
Charles będzie wciąż tak powściągliwy? Większość par nie czeka
teraz nawet na zaręczyny, żeby pójść do łóżka. Rory nawet się do
tego przygotowywała, tylko że Charles w ogóle nie próbował...
A teraz, im dłużej czekała, tym bardziej wydawało jej się to
niemożliwe.
Coś tam, oczywiście, o życiu wiedziała. W szkole średniej
chodziła czasami na randki. Zwykle były to spotkania w większym
gronie. Chodzenie do kina, prywatki. Potem cała grupa zwykle
dzieliła się na pojedyncze pary i każda para, która nie sypiała ze
sobą, była jakby „nie w kursie". Rory prawie wcale nie piła, nie szła
do łóżka z kim popadło, nie tykała „trawki" i w ten sposób większość
chłopców traktowała ją na prywatkach lekceważąco.
Lubiła chodzić do kina, ale w najbardziej łzawym
melodramacie widziała zawsze coś zabawnego i śmiała się w
najmniej odpowiednich momentach. Nigdy nie mogła się
zorientować, czego oczekują od niej chłopcy, i sama nie wiedziała,
czego ona oczekuje od nich.
Już prawie nie wierzyła, że kiedykolwiek przeżyje jakiś
romans. Było to wtedy, kiedy przeprowadziła się do Północnej
Karoliny i zaczęła uczyć w szkole, w której posadę załatwiła jej
dawna przyjaciółka z college'u. Pierwszą osobą, którą tu poznała, był
Charles Banks.
Oczywiście był wtedy jeszcze żonaty. Nigdy nie myślała o
nim inaczej jak o sąsiedzie i kimś, od kogo wynajmuje dom. Suzanne
wpadała czasami na pogawędkę, ale poza tym Rory praktycznie nie
miała kontaktu z młodymi Banksami.
I nagle Suzanne umarła. Całe miasto nie mogło ochłonąć z
zaskoczenia. Tydzień wcześniej cieszyła się najlepszym zdrowiem.
W sześć miesięcy później Charles zapytał ją, czy nie mogłaby
pójść z nim na bankiet, i Rory przyjęła to zaproszenie. Potem
spotykali się od czasu do czasu, idąc do kina, a potem na kolację albo
na comiesięczny obiad z tańcami w klubie Charlesa. Mówił, że czuje
się bardzo samotny. Rory też była samotna.
W pewien piątek, w kwietniu ubiegłej wiosny, po przyjęciu,
które Rory wydała dla swoich drugoklasistów, Charles poprosił ją o
rękę. Zabrała z przyjęcia niezjedzone kanapki i mrożone waniliowe
wafelki. Siedzieli z Charlesem na werandzie, kołysząc się na
huśtawce i pojadając to i owo, rozmawiając o jakichś nieistotnych
drobiazgach, gdy nagle on odwrócił się, spojrzał na nią i poprosił,
żeby wyszła za niego za mąż.
Rory zakrztusiła się swoim wafelkiem. Charles musiał ją
klepać po plecach i pożyczyć swojej chusteczki do wytarcia
załzawionych oczu. W ten sposób ta niezwykła chwila straciła
wszelki nastrój romantyzmu.
- No dobrze - powiedział, kiedy wreszcie była w stanie
mówić. - Czy zgadzasz się?
- Charles, czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz?
- Moja droga, uważam, że świetnie do siebie pasujemy.
Oczywiście, jeśli marzysz o przystojnym uwodzicielu z
romantycznej powieści, to, niestety, ja nim nie jestem. - Spojrzał na
nią z uśmiechem pełnym dezaprobaty dla samego siebie, który Rory
uznała za rozbrajający. - Ale jeśli chciałabyś dzielić życie z
mężczyzną, który ma dla ciebie wiele uznania i szacunku, i który
może zapewnić ci godziwe warunki, i otoczy cię opieką, nie musisz
szukać daleko. Pomyśl nad tym, dobrze?
Wtedy pocałował ją i Rory była pewna, że poczuje przyspieszone
bicie serca i zawrót głowy. Nic takiego nie nastąpiło. Uśmiechnęła
się, ukrywając rozczarowanie i tłumacząc sobie, że takie rzeczy będą
się zdarzać, kiedy przyzwyczai się do myśli, że jest zakochana.
Później jednak nic takiego nigdy nie nastąpiło. Widocznie
Charles nie był człowiekiem zdolnym do namiętnego okazywania
uczuć, choć widziała go nieraz w stanie znacznego podniecenia,
kiedy oglądał tabele stawek ubezpieczeniowych. Kiedyś z
prawdziwą namiętnością opowiadał o pożarze, wywołanym dla
uzyskania odszkodowania. Może jego uczucia do niej będą gorętsze,
gdy już się pobiorą?
A może nie? Może po prostu była dla niego nie dość
atrakcyjna albo żadne z nich nie miało zmysłowej natury...
Ostrożnie spuściła nogi na szydełkowy chodniczek leżący
koło łóżka. Boże, ileż ona ma jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu na
takie rozważania. Trzeba odwieźć rzeczy do przytułku,
posegregować książki. Poza tym dziś jest ostatnia sobota miesiąca.
Tańce w klubie. Zawsze na nie chodzili, bo Charles spotykał tam
wielu swoich klientów i innych ludzi związanych z firmą. Opłata za
członkostwo w klubie była odliczana od podatku. Kiedy się o tym
dowiedziała, ich wypady do klubu wydały jej się jakoś mniej
romantyczne.
- A pies to gryzł - mruknęła, upinając niezbyt starannie
spleciony warkocz na czubku głowy i wsadzając weń tuzin spinek.
Pięć minut później weszła do saloniku. Madeline Banks
siedziała na dębowym krześle z wyrazem sztucznego ożywienia na
twarzy. Spojrzała na Rory tak, jakby zobaczyła zjawę z zaświatów.
Kane wychylił się z fotela w jej stronę, patrząc na Rory
ciepłym i krzepiącym spojrzeniem.
- Czy na pewno czułaś się na siłach, żeby wstać? Rory czuła
nieprzepartą chęć, żeby rzucić mu się w ramiona. Patrzył na nią z
troską, czekając na odpowiedź. To jego spojrzenie sprawiło, że Rory
miała ochotę rozpłakać się z wdzięczności.
- Panno Hubbard - zaczęła Madeline Banks - mój lekarz
nadal tu mieszka. Gdybym do niego zadzwoniła, jestem pewna, że
byłby w stanie pani pomóc.
- Dziękuję bardzo, pani Banks, już czuję się całkiem dobrze.
To tylko nerwica żołądka. Nie powinnam była pić kawy...
- Charles prosił mnie, żebym omówiła z panią parę spraw
tego przedpołudnia, ale mam wrażenie, że musimy to odłożyć.
Najlepiej byłoby to odłożyć do dnia lądowania Marsjan,
pomyślała Rory. Odwlekanie tej rozmowy niczego jednak tu nie
rozwiąże.
- Możemy to zrobić teraz, pani Banks - oznajmiła.
- Później możemy być zbyt zajęte.
Kane odprowadził obie panie do dużego domu, pożegnał się z
matką Charlesa, mrugnął porozumiewawczo do Rory i zniknął.
Rory czuła się jak pasażer „Titanica", któremu odpływa
sprzed nosa ostatnia łódź ratunkowa. Z determinacją zwróciła się do
starszej pani:
- Pani Banks, Charles powiedział mi, że zamierza pani wrócić
do Tobaccoville...
Trzy godziny później, gdy pani Banks z łatwością
przeforsowała swoje stanowisko mimo nieśmiałych protestów Rory,
do frontowego salonu weszła Ewa. W tym momencie przez głowę
Rory przemknęła myśl, że byłoby cudownie zaręczyć się z sierotą
bez żadnej bliskiej rodziny.
Matka Charlesa przypominała walec drogowy. Cokolwiek
Rory powiedziała, ona dalej mówiła swoje, jakby druga strona w
ogóle nie otwierała ust. A to, uświadomiła sobie Rory, był dopiero
początek ich wzajemnych kontaktów.
Evelyn Banks Patelli Sanders była wysoką, długonogą
damską wersją swego brata. Rory zamierzała traktować ją jak
najlepiej, choćby ze względu na Charlesa. Może ona będzie w stanie
przemówić do rozumu swej matce, bo Rory, jak dotąd, nie potrafiła
w żaden sposób tego dokonać.
- Ach, więc to ty jesteś tą milutką nauczycielką, narzeczoną
Charlesa?
Rory poczuła się nieco urażona lekceważącym tonem Ewy,
ale nie dała tego po sobie poznać.
- Z niecierpliwością czekałam, żeby panią poznać, pani
Sanders - odparła. Było to oczywiście kłamstwo. Rodzina Charlesa
wcale jej się nie podobała. Ba!... Ale Charles nie miał jeszcze okazji
poznać jej rodziny.
Ewa roześmiała się.
- Jesteś ładniejsza, niż można było wnioskować z opisu
mamy. O Boże, jaka jestem zmęczona! Potrzebny mi dobry drink, a
potem długa, chłodna kąpiel. Mamo, chodź ze mną, chcę się
rozpakować. Muszę ci opowiedzieć, z czym znowu wyskoczył Tom
na temat podziału majątku i alimentów!
- Panno Hubbard, z pewnością wybaczy nam pani, ale... -
powiedziała pani Banks. - Carrie zaniesie twoje rzeczy na górę,
kochanie. Zamieszkasz w tym wschodnim pokoju, prawda? Zawsze
lubiłaś wcześnie wstawać.
Rory wróciła do domu i zajęła się swoimi sprawami. Obawiała się
kłopotów z żołądkiem. O pół do piątej wpadł do niej Charles.
- Mama mówiła, że nie czułaś się dobrze dziś rano.
- Rozbolał mnie żołądek. Ale jeszcze się całkiem nie
rozłożyłam.
- Mój Boże, Auroro, czyżby aż tak...
- Och, nie, Charles. Nie aż tak. Po prostu żartowałam.
- Na pewno? Kane i Ewa mogą dziś pójść na tańce sami. Ja
mogę zostać i posiedzieć przy tobie, jeśli tego chcesz. Albo może
moja matka...
- Nie, nie, wszystko w porządku, Charles. Czuję się całkiem
dobrze. Właśnie segregowałam rzeczy przed przeprowadzką.
- Więc spotkamy się o pół do ósmej? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odparła z nagłym uczuciem zmęczenia.-
Będę gotowa.
Dwadzieścia pięć minut po siódmej Rory czekała ubrana w
zapinaną pod szyję, luźną batystową sukienkę w różowo-biały
wzorek. Włosy upięła w węzeł z tyłu głowy. Nałożyła też kolczyki z
granatów, które kiedyś dostała od babci, i skromny pierścionek z
brylantem od Tiffany'ego - zaręczynowy prezent Charlesa.
Myślała teraz o wizycie u ginekologa, którą planowała
załatwić jeszcze w tym tygodniu. Brakowało jej odwagi. Gdyby
mogła pomówić o tym z Charlesem i poprosić go o radę...
„Charles, kochanie", mogłaby zacząć, „tak się złożyło, że
jestem jeszcze dziewicą. I, rozumiesz, im jestem starsza, tym
bardziej boję się... wiesz, czego. Myślę, że nie będziesz miał nic
przeciwko temu, jeśli pójdę do doktora Malleta na mały zabieg. Po
co mi ten ból... krew... i w ogóle".
Obracając nerwowo pierścionek na palcu, zastanawiała się po
raz setny, dlaczego, u diabła, nie zrobiła tego już dawno. Większość
kobiet tak robi... Zwykle znacznie wcześniej niż w wieku trzydziestu
lat.
Miała przecież niejedną okazję. Na przykład ten futbolista, z
którym spotykała się przed przyjazdem tutaj. Przeraził ją wprawdzie
śmiertelnie, ale teraz myślała, że lepiej byłoby ulec jego
natarczywym atakom. Nie miałaby w tej chwili takich głupich
problemów.
Gdy obie pary przybyły do klubu, wieczorek taneczny już
trwał. Z baru dobiegał hałas, świadczący o tym, że goście dobrze się
tu bawią.
Ewa i Rory zostawiły panów w holu i udały się do pokoju
obok toalety dla pań. Ewa poprawiła swój nienaganny makijaż i
podała Rory puderniczkę.
- Przypudruj sobie nos. Może nie będzie widać tych twoich
piegów.
- Dziękuję, ale przestałam już z nimi walczyć. Ich oczy
spotkały się w lustrze i Rory odgadła treść pytań, które za chwilę
usłyszy.
- Jak długo znacie się z Charlesem?
- O, już parę lat. Spotkaliśmy się zaraz po mojej
przeprowadzce z Lexington. To jest miejscowość w Kentucky.
Przyjechałam tutaj, żeby uczyć w szkole.
- A co z Kane'em?
- Nie rozumiem?
- Wygląda na to, że dobrze się znacie.
- Och, nie... Poznaliśmy się dopiero parę dni temu. On
wydaje się... całkiem miły.
Ewa skropiła się perfumami i wrzuciła mały flakonik
„Poison" z powrotem do torebki.
- Miły, powiadasz? - powtórzyła. - Moja droga, małe kotki
mogą być miłe, kwiatki mogą być miłe. Kane Smith jest
fascynujący! Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłam o nim
zapomnieć przez te lata, ale muszę przyznać, że w czasach kiedy
mieszkałam tutaj, byłam straszną snobką. Raczej nie zauważałam
tych Smithów z sąsiedztwa. - Ewa uśmiechnęła się i Rory uznała, że
zaczyna ją lubić, choć jeszcze nie wie, dlaczego.
Zjedli kolację. Kelner uprzątnął stół i podał następną butelkę
wina. W oddali dał się słyszeć pomruk burzy. Rory wzdrygnęła się.
- Czy dobrze się czujesz, kochanie? -zapytał Charles.
- Wspaniale. - Uśmiechnęła się do niego, starając się nie
widzieć Ewy, pochylającej się w kierunku Kane'a, z dłonią na
rękawie jego beżowej lnianej marynarki.
- Coś podobnego! - wykrzyknęła Ewa. - Kane, to przecież
musisz być ty, prawda? Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?
Chares odwrócił się ku niej z westchnieniem.
- Kim musi być Kane? Kto ci czego nie powiedział?
- Mój drogi bracie, czy ty wiesz, że nasz Kane to jest ten
Kane Smith?!
Spojrzenie Rory powędrowało od Ewy do Charlesa, a potem
znów do Kane'a. Ten wyglądał na niezadowolonego.
- Ewo, jeśli nie jesteś zmęczona, to możemy zatańczyć -
mruknął pod nosem.
Rory obserwowała, jak przeciskali się między stołami w
kierunku parkietu.
- Czy ja czegoś nie zrozumiałam?
- To nic ważnego, kochanie. Czy czujesz się na siłach, żeby
zatańczyć?
Rory poczuła irytację.
- Mówiłam ci już, Charles, że czuję się świetnie. Po dwóch
tańcach zmienili partnerów. Nie zwróciła uwagi, kto zainicjował tę
zamianę, ale z pewnością nie była to Ewa.
Kane poprowadził ją przez parkiet, obejmując lekko w pasie.
Żadne z nich nie powiedziało słowa. Rory bez wysiłku dostosowała
się do jego kroków. Po chwili lekki ucisk jego dłoni na jej plecach
zaczął ją niemal parzyć. Z tego powodu zbliżyła się do niego
bezwiednie.
- Chyba będzie padać, prawda? - zapytała z nutą rozpaczy w
głosie.
- Możliwe.
Ktoś zderzył się z nią, popychając ją prosto na Kane'a.
Cofnęła się jak oparzona. Usta Kane'a wygięły się w znajomym,
ironicznym uśmiechu i twarz Rory zapłonęła rumieńcem.
- Ta orkiestra jest do niczego - mruknęła.
- Masz dość?
- Jeżeli ty nie chcesz już tańczyć...
- Nie chcę... - odburknął - z tobą już nie chcę. Rory nie była
przygotowana na takie stwierdzenie.
Dopiero po chwili odzyskała głos.
- No cóż, przynajmniej jesteś szczery. Przystanęli koło
dużego, weneckiego okna. Kane nadal obejmował ją w pasie, jej ręka
nadal spoczywała na jego ramieniu. Zamiast jednak się cofnąć, Kane
przysunął się do Rory akurat w tym momencie, gdy oślepiająca
błyskawica oświetliła drzewa za oknem upiornym, fosforyzującym
blaskiem.
Za chwilę dał się słyszeć grzmot i Rory spojrzała na Kane'a
wzrokiem pełnym przerażenia.
- Kane, ja...
- Nie mów tego.
- Czego mam nie mówić? - szepnęła, czując zamęt w głowie.
- Cokolwiek chciałabyś powiedzieć, lepiej tego nie mów.
Moja droga, zdajesz sobie chyba sprawę, że staram się zachowywać
przyzwoicie, ale jeśli się poruszysz... jeśli cokolwiek powiesz... nie
wiem, co mogę zrobić...
Zamknęła oczy. Przestała prawie oddychać. Każdym
centymetrem swego ciała chłonęła obecność tego mężczyzny, który
teraz obejmował ją jedną ręką, a drugą miażdżył jej palce.
On mnie teraz pocałuje, myślała. Przy wszystkich. Cały świat
powoli rozpłynął się wokół niej, gdy powoli pochyliła się w jego
stronę.
Nagle
zachrypiały
wzmacniacze
i
szef
orkiestry
zapowiedział:
- Drodzy państwo, chciałbym ogłosić, że jeśli ktoś z was
zostawił otwarty dach w samochodzie, to powinien wiedzieć, że w
całym okręgu Stokes leje teraz jak z cebra. Ulewa już się tu zbliża.
Szczęśliwcy, których to nie dotyczy, mogą teraz posłuchać starej
polki. Postaramy się nią zagłuszyć te grzmoty. A więc raz... i dwa...
Rory otwarła oczy. Ręka Kane'a opadła. Rory odwróciła się i
wróciła do stolika. Charles wstał, gdy zamierzała usiąść.
- Robi się późno - powiedział. - Wolałbym nie wracać do
domu w czasie burzy.
- Wracajmy zatem - odparła. Podniosła z krzesła torebkę,
starając się nie widzieć człowieka, który przecisnął się tuż koło niej.
Ponieważ Charles wszystkich tu przywiózł, Kane i Ewa nie mieli
wyboru i również zaczęli zbierać się do wyjścia.
Ewa oczywiście nie powstrzymała się od komentarzy.
- Na miłość boską, braciszku, nie zmieniłeś się ani na jotę.
Parę kropel deszczu to już dla ciebie kataklizm.
- Aurora nie czuje się najlepiej - odpowiedział Charles. Rory
rzeczywiście poczuła się okropnie.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdzieś w połowie trasy
złapała ich ulewa, więc i tak nie mogliby się słyszeć w ogłuszającym
hałasie deszczu bębniącego o dach. W wyizolowanym jakby od
zewnętrznego świata wnętrzu limuzyny Rory czuła otaczające ich
napięcie. Wszelkie emocjonalne konflikty bardzo źle na nią działały.
Byłaby w stanie zrobić prawie wszystko, żeby ich uniknąć.
Najgorsze jednak miała dopiero przed sobą.
Gdy skręcili w stronę domu, zauważyła znajomy kształt
furgonetki, błyszczącej w strugach deszczu.
- Och, nie - jęknęła cicho.
Zjawili się tu za wcześnie. Do wesela pozostało jeszcze
więcej niż tydzień. Powinni chociaż zadzwonić. Może to jest jakiś
inny, podobny samochód, należący do kogoś, kto chce przeczekać
burzę...
Mimo zacierających wszystko strug deszczu widać było
jednak kolorową tęczę, ozdabiającą bok wielkiej, żółtej furgonetki
zaparkowanej pod domem Charlesa.
Jej rodzina przyjechała. Teraz, kiedy poważnie zaczynała
zastanawiać się nad sensem tego wszystkiego, rodzina Hubbardów
przybyła na wesele!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W godzinę później Rory prowadziła rodziców w kierunku
swego domu. Przyjechali tu, kierując się jej skrupulatnie narysowaną
mapą, zaraz potem, kiedy Rory i reszta towarzystwa udali się do
klubu. Bili przez jakiś czas łomotał do drzwi, ale kiedy nikt nie
otwierał, Peace spokojnie pomaszerowała do sąsiedniej posesji, żeby
zasięgnąć języka.
Resztę można było sobie świetnie wyobrazić, myślała Rory,
tłumiąc cisnący się na usta histeryczny chichot. Madeline Banks
znalazłaby pewnie prędzej wspólne tematy z sierżantem policji niż z
jej rodziną.
Wprawdzie Bili i Sunny Hubbard zerwali definitywnie z
hippisowską przeszłością, ale od Madeline Banks dzielił ich nadal
zupełnie kosmiczny dystans. Chodziło o inne spojrzenie na świat.
Dla Sunny, przysięgłej wyznawczyni prawa karmy, każde stworzenie
na tym padole, od królowej Anglii do najmizerniejszego robaczka,
miało swoją dokładnie wyznaczoną płaszczyznę egzystencji. Życie
każdego człowieka zależy od tego, jaki był w poprzednim wcieleniu.
Taki pogląd wydawał się Rory fascynujący!
Ezoteryczne przekonania Billa były ostatnimi czasy może
mniej wyraziście eksponowane. Chyba nigdy nie zapomniał, że tylko
ciężko zapracowane pieniądze jego rodziców pozwoliły mu znaleźć
swoje miejsce w społeczeństwie drugiej połowy lat sześćdziesiątych.
Ubierał się wtedy w kupione na wyprzedaży szmaty, ale miał
najnowszy, importowany samochód, a jego gitara kosztowała
sześćset dolarów. Rory zawsze podejrzewała, że pod powłoką
wyznawcy hippisowskiej ideologii kiełkowała w nim od dawna
dusza kapitalisty. Tak łatwo stał się biznesmenem, a jego kochająca
swobodę natura wcale na tym nie ucierpiała... Mimo przerzedzonych
już i siwiejących włosów Bili wyglądał całkiem atrakcyjnie w
białych drelichowych spodniach i kolorowym podkoszulku, ze
sznurkiem afrykańskich paciorków wokół szyi.
Sunny prawie się nie zmieniła od czasu, odkąd ją widziała po
raz ostatni. Rory nigdy nie potrafiła wyobrazić sobie swojej matki
mieszkającej jako dziecko w tym schludnym domu przy Main Street,
ubranej w wykrochmalone sukienki, skórzane półbuciki i wywinięte,
białe skarpetki. Sunny miała przecież swój unikalny styl. Sama
projektowała i szyła sobie suknie, gotowała niezwykłe potrawy i
kochała muzykę ponad życie. Czasami Rory czuła, jakby to ona była
matką, a Sunny - stwarzającym problemy dzieckiem.
Hubbardowie wnieśli swoje bagaże do gościnnego pokoju.
Rory zaciągnęła zasłony i przygotowała posłania.
- Czy ty naprawdę jesteś pewna tego, co zamierzasz zrobić? -
zaczęła matka. - Widziałaś, moje złotko, jaką on ma aurę? Przecież...
- Bili, może napijesz się herbaty, zanim zajmiesz się
samochodem? - powiedziała Rory, udając, że nie słyszy tych
ostrzeżeń. - Nazywa się „Kraj Nirwany", sam mi ją przysłałeś.
Dobrze ci zrobi przed spaniem w obcym łóżku.
- Ona jest taka szarawa - mówiła dalej Sunny. – Nie twierdzę,
że może być niezdrowa, ale jest taka... cienka, można powiedzieć...
- Herbata? - zapytali jednogłośnie Rory i Bili. Sunny
zamrugała swoimi gęstymi, jasnymi rzęsami.
Miała czterdzieści osiem lat, ale z podobną do córki,
piegowatą cerą i miodowymi, rozjaśnionymi tu i ówdzie włosami,
mogłaby z powodzeniem uchodzić za trzydziestolatkę.
- Jaka herbata? Mówię o aurze Charlesa. Kwiatuszku, czy ty wiesz,
że on zupełnie do ciebie nie pasuje? Jaka jest jego data urodzenia?
Zaraz mu zrobię horoskop. Czy ja ostatnio liczyłam twoje progresje,
Rory? To też muszę zrobić... Chociaż teraz już widzę, w czym
problem. On ma na pewno dużo planet w Koziorożcu... Oczywiście
Koziorożce też potrafią być urocze. Gdyby miał ascendent w znaku
rządzonym przez Wenus... Ale nie ma, kochanie. Nie będziesz z nim
szczęśliwa. Nawet gdyby miał Księżyc w Raku... Nie, to niemożliwe,
tacy ludzie mają inną twarz. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się
okazało, że jego Saturn znajduje się dokładnie na jednym ramieniu
twojego kardynalnego krzyża! Byłoby znakomicie, gdybyś poślubiła
raczej jakiegoś wspaniałego Skorpiona...
- Mamo! – wykrzyknęła Rory. – Charles i ja świetnie do
siebie pasujemy. On ma wszystkie zalety, jakie powinien mieć mój
przyszły mąż, i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie, że on
mnie w ogóle zechciał!
Ruchliwa twarz Sunny jakby się skurczyła. Wyciągnęła rękę
w kierunku córki.
- Kochanie, przecież ty nie kochasz Charlesa, prawda? Nie
wiesz, co masz zrobić, i potrzebujesz pomocy. Ale nie martw się,
Sunny już tu jest i na pewno jej ci udzieli. Powinniśmy kierować się
własnym instynktem; wtedy wszystko ułoży się znakomicie. Uwierz
mi, złotko - przecież w tych sprawach nigdy się nie myliłam, prawda,
Bili?
Rory poddała się. Kiedy Sunny wcielała się w rolę osoby
wtajemniczonej, wszelkie dyskusje nie miały sensu.
W końcu wszyscy zostali rozlokowani i Rory udała się do
własnego łóżka, gdzie z kubkiem „Kraju Nirwany" w ręku mogła się
wreszcie zastanowić nad wydarzeniami dzisiejszego dnia. To nie
była taka totalna katastrofa. Jeszcze nie, w każdym razie. Fauna była
tylko trochę zbyt prowokująca, uwodząc jednocześnie Charlesa i
Kane'a, ale to był jej normalny sposób bycia. Leniwa z natury,
zawsze trochę rozmamłana, przymilała się i flirtowała z każdym, kto
się tylko nawinął... Była jednak przy tym taka ładna i nieszkodliwa,
że w końcu wybaczano jej nawet to, że w swoim szokującym
zachowaniu posuwała się odrobinę za daleko.
Oczywiście, panią Banks raził jej sposób bycia, choć była
zbyt dobrze wychowana, żeby pozwolić sobie na jakiekolwiek
komentarze. Sunny i Bili niczego, jak zwykle, nie zauważyli, a Misty
przygotowywała się do wygłoszenia wykładu na temat szkodliwości
spożywania czerwonego mięsa.
Jutro, rzecz jasna, wszyscy usłyszą o szkodliwości
spożywania białego mięsa, a potem mięsa w ogóle. W niedalekiej
przyszłości należy się spodziewać całej reszty - dyskusji na temat
dziury ozonowej, noszenia naturalnych futer i doświadczeń ze
zwierzętami. Misty miała na tym punkcie prawdziwego fioła.
Ponieważ był lipiec i panowały upały, być może wykład o futrach
zostanie im oszczędzony.
Dobrze, że Ewa i Peace miały wspólne zainteresowania.
Słyszała, jak omawiały zawzięcie swoje problemy rozwodowe i
posunięcia adwokatów. Bóg jeden wie, co się teraz dzieje w
sąsiednim domu, kiedy ona i rodzice stamtąd wyszli. Być może
okaże się jutro, że nie jest już zaręczona. Być może, odsądzona od
czci i wiary, zostanie wepchnięta do tęczowej furgonetki razem ze
swoją rodzinką i wyekspediowana pod eskortą policji poza granice
miasta.
Zanim jednak, zmęczona i zrozpaczona, pogrążyła się we
śnie, przez myśl przemknęło jej pytanie:
Kim jest ten wspaniały Skorpion?
Gdy obudziła się następnego ranka i zeszła do kuchni,
znalazła ją przewróconą do góry nogami. Rodzice gdzieś zniknęli.
Próbowała doprowadzić tę ruinę do jakiegoś przyzwoitego stanu,
kiedy pojawiła się Misty.
- Więc tak wygląda twoje gniazdko? Całkiem milutkie.
Gdybym ja tu mieszkała, zburzyłabym tę ścianę, żeby zrobić wielkie,
wykuszowe okno, a wszystkie meble i ściany pomalowałabym na
biało. Co o tym sądzisz?
- Sądzę, że Sunny i Bili zdetonowali tutaj bombę i zwiali do
miasta.
- Och, Bili ma teraz jakieś niezwykłe pomysły. Uważa, że
śniadanie powinno się składać z grubych płatków owsianych z
kiełkami pszenicy, rodzynkami i ziarnami słonecznika.
Zamierzali odwiedzić jakiś pobliski młyn i zobaczyć, co tu
mielą. Ewa i Peace pojechały na zakupy, a Fauna wylegiwała się w
łóżku.
- Czy pani Banks... mówiła coś, kiedy wyszliśmy?
- O czym?
- No... wiesz. O nas. O mnie. O naszej rodzinie!
Misty wzruszyła ramionami. Była nieduża, o włosach
jaśniejszych niż Rory, miała duże, błękitne oczy i dołek w brodzie.
Jedną z największych trosk w jej życiu było to, że nikt nie traktował
jej poważnie, a miała przecież już dwadzieścia dwa lata!
- Przecież nie powiedziałaby tego mnie, prawda? Zresztą, cóż
takiego miałaby powiedzieć? Jesteśmy przyzwoitymi ludźmi,
uczciwie zarabiającymi na życie. - Misty prowadziła ostatnio
rachunki „Boskich Hubbardów". - Co by jej się mogło nie podobać?
- Nic, oczywiście, że nic - powiedziała Rory zmęczonym
głosem. - Być może przeoczyłaś ten drobny fakt, że nasi rodzice
robili skręty z każdej rośliny, która wpadła im w ręce, składali cześć
drzewom i zrobili z rodzenia dzieci widowisko...
- Oni pod drzewami składali cześć Bogu, a nie drzewom. A
jeśli chodzi o porody, to mnóstwo ludzi tak robi. To się nazywa
stwarzaniem więzi.
- Ale ja miałam tylko trzy lata, kiedy urodziła się Peace, i
wcale nie chciałam, żeby mnie przywiązywano na siłę do mokrego,
czerwonego, wrzeszczącego prosiaka!
- Moja droga - powiedziała Misty - widzę, że babcia nieźle
cię przekabaciła. Zawsze uważałam, że jesteś trochę dziwna, ale to
pewnie wynik wychowywania się u kobiety, która przez całe życie
chodziła w gorsecie. A może zachowujesz się tak, ponieważ masz
już tyle lat? Albo może za bardzo się starasz, żeby zostać żoną tego
Charlesa?
- W tej chwili nie mam ochoty z tobą o czymkolwiek
dyskutować! - odcięła się Rory ze złością. - Przepraszam cię, Misty -
dodała po chwili. - To tylko... Wiesz, ja ostatnio...
- W porządku - odparła Misty. - Ja cię rozumiem.
Wychodzisz za mąż za maminsynka, a do tego jego mamuśka
zamierza mieszkać z wami i wleźć ci na głowę. Wiesz, na pewno
poradziłabyś sobie lepiej z tym wszystkim, gdybyś od lat nie
zatruwała sobie organizmu mięsem biednych, mordowanych
zwierząt.
- Nie denerwuj mnie. Misty Morning Hubbard, proszę cię, nie
denerwuj mnie, bo przysięgam ci, że... że...
- Zostawisz mnie za karę po lekcjach? Każesz mi umyć
tablicę? Przepraszam cię, kochana, ale powiedziałam dokładnie to,
co zamierzałam powiedzieć. Przecież jesteś taka zestresowana,
jakbyś się czegoś okropnie bała.
- Uprzejmie ci dziękuję.
- Drobiazg. Jak na taką pełną uprzedzeń, zacofaną,
trzydziestojednoletnią...
- Niniejszym zawiadamiam cię, że skończyłam trzydzieści lat
niecały miesiąc temu!
- ...no to trzydziestoletnią zjadaczkę zwierzęcych trupów,
wyglądasz jeszcze nie najgorzej, ale musisz mieć zupełnego fioła
uważając, że coś ci wyjdzie z tym Charlesem. To chodzące liczydło
jest drugą najgorszą rzeczą, która ci się przytrafiła w życiu.
- Co ty powiesz? A co uważasz za pierwszą? - zapytała Rory
lodowatym tonem.
- Babcię Truesdale. Ona nigdy naprawdę nie wybaczyła
Sunny, że uciekła z domu, i odegrała się na tobie. Chociaż być może
to jednak był ten głupek, który próbował cię zgwałcić, kiedy byłaś...
- Misty!
- Wiesz dobrze, że nie kłamię. Wszyscy udają, że wysłali cię
do Kentucky, żeby babcia nie była sama, ale Peace przy tym była i
miała już dość rozumu, żeby zrozumieć, co się święci. Dobrze też, że
miała dość pary w płucach, bo inaczej byłabyś teraz jeszcze bardziej
zdziwaczała. Zawołała wtedy Billa i niedługo potem ty byłaś w
drodze do babci, a tego przygłupa wykopali w ekspresowym tempie
z komuny.
- Nic z tego nie pamiętam - odparła Rory pozbawionym
wyrazu głosem. - Czy jadłaś już śniadanie?
- Chciałam ci tylko powiedzieć, Rory, żebyś nie robiła
głupstwa i nie wychodziła za mąż za tę bezpłciową kukłę tylko
dlatego, że masz taki uraz z tamtych czasów. To się zdarza, chyba
nawet częściej, niż myślisz. Nie pozwól, żeby ci to zrujnowało życie.
- Skończyłaś?
Misty westchnęła i sięgnęła po garść orzeszków.
- Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa, i naprawdę nie
jestem pewna, czy Charles jest...
- Charles jest bardzo dobrym człowiekiem. I zamierzam być z
nim szczęśliwa.
- Wiem, że zamierzasz. Przecież widzę, jak usilnie starasz się
sobie to wmówić. Rory, Charles jest nudny. Wiem, że jest
przystojny; tylko co z tego? Ma mentalność starego księgowego.
- A może ja lubię takich ludzi? Z natury lubię porządek.
- Przestań! Jestem wegetarianką i lubię gotowaną rzepę, ale
gdybym miała żywić się wyłącznie nią do końca żyda!... Popatrz na
jego przyjaciela, tego pisarza. Na twoim miejscu zabrałabym się za
niego. Nawet nie będąc na twoim miejscu, też bym to zrobiła.
Rory nie chciała rozmawiać o tym człowieku. Nie miała
również ochoty rozmawiać dalej o Charlesie, ale czuła się w
obowiązku go bronić.
- Tylko dlatego, że ktoś nie ma zwyczaju siedzieć na
podłodze i grać na fujarce, albo nie uznaje różnych trawkowych
odlotów z przyjaciółmi, ty uważasz, że jest nudny!
- Bili i Sunny też już tego nie robią. Sunny nabawiła się
jakiejś alergii, a Bili stara się być w porządku wobec tych facetów,
którzy dopuszczają na rynek jego specyfiki.
- Dzięki Bogu - powiedziała Rory z ulgą. - Gdyby pani Banks
wiedziała... A o czym rozmawialiście, zanim wróciłam?
- O tobie. I o nas. O babciach, dziadkach, i na co kto był
chory. Przecież wiesz. Takie zwykłe towarzyskie gadki. A potem ta
kucharka, pani Behappy, czy jak jej tam...
- Mountjoy. Carrie Mountjoy.
- Pani Mountjoy zrobiła nam świetną zapiekankę, ryż z
piklami i kapustą, nie pamiętam dokładnie. A jeszcze potem
poszliśmy do ogrodu, żeby zobaczyć, gdzie będzie to twoje wesele.
Powiedziałam jej, żeby podłożyła swoim różom trochę kompostu, a
ona mi powiedziała, że te róże są obgryzione przez ślimaki. Wtedy
mama jej poradziła, żeby ustawiła w pobliżu krzewów płaski rondel
z piwem, i żeby nie wyrywała wszystkich chwastów wokół kwiatów.
Wówczas biedne stworzonka będą miały co jeść. I w ogóle było tak
przyjemne jak w szkółce niedzielnej.
- I mam ci uwierzyć, że Fauna nie oferowała się z tanecznym
występem na weselu w stroju Ewy?
- Fauna była zmęczona. Zgarnęliśmy ją prosto z jakiegoś
prywatnego przyjęcia. Na szczęście zdążyła się przebrać.
Rory westchnęła z ulgą i zajęła się porządkowaniem kuchni.
Jej siostra znalazła jakiś fartuch i zabrała się do pomocy.
- Bili szukał tutaj czegoś, co nie byłoby unurzane w cukrze
albo nadziane konserwantami - wyjaśniła.
- To niech sobie poszuka innego miejsca do stołowania się -
ucięła Rory.
Wyrzuciły właśnie ostatni pusty kanister po Hubarddowych
miksturach, gdy w drzwiach pojawiła się Fauna. Ziewnęła szeroko i
uśmiechnęła się do nich promiennie.
- Dobrze, że tu przyjechaliśmy. Podoba mi się to miejsce.
Myślałam, że będzie śmiertelnie nudno, ale Sunny mówiła, że
musimy być trochę wcześniej i jakoś cię wesprzeć moralnie.
Rory spojrzała na najpiękniejszą z sióstr Hubbard, która
akurat ziewnęła znowu i podrapała się po brzuchu. Sięgnęła po
czystą filiżankę.
- Co tu serwują? - zamruczała zmysłowo Fauna.
- Jeżeli chciałabyś mi zaproponować choć mały kawałek tego
twojego wspaniałego chłopa, to nie odmówię.
- Masz na myśli Kane'a? - spytała Rory, szeroko otwierając
oczy.
Fauna roześmiała się. Po krótkiej chwili milczenia, Misty
zawtórowała jej głośno. Rory patrzyła to na jedną, to na drugą, aż w
końcu oparła ręce na biodrach i zaczęła tupać lewą nogą w podłogę.
Siostry nazywały to „tańcem grzechotnika". W wykonaniu Rory,
oczywiście.
- Zamknijcie się natychmiast, obydwie!
- Och, Rory, przepraszam, ale to był taki... - zaczęła Misty.
- Psychologicznie perfekcyjny przykład - dokończyła Fauna.
- Dziadzio Freud się kłania!
- Chcesz się założyć, że Sunny już o tym wie? - zapytała
Misty.
- Kane jest tym Skorpionem, tak myślisz?
- Oczywiście. To facet z temperamentem!
- Czy wy macie dobrze w głowie? - wtrąciła się Rory.
- Ach, byłabym zapomniała - powiedziała Misty. - Charlie
mówił, że przyjdzie dziś do ciebie po południu, a potem mamy iść
wszyscy na obiad do jakiegoś klubu.
- I ten twój przystojny Kane też - droczyła się jeszcze Fauna.
Nalała sobie kawy z dzbanka stojącego na kuchence i szła z
powrotem w stronę stołu, kołysząc zalotnie biodrami. Nie uroniła ani
kropli.
- Czy ty musisz chodzić w ten sposób? - spytała Rory z
westchnieniem. Jakoś często ostatnio wzdychała.
- W jaki sposób?
- Jak prostytutka...
Fauna wydęła swe sztucznie powiększone silikonem usta.
- To się czasem przydaje. Mogę cię nauczyć, jak mogłabyś
zmiękczyć tego chłoptasia, Charliego. Albo może utwardzić?
Posłała siostrze przewrotnie niewinny uśmiech. Misty
zachichotała. Rory zgrzytnęła zębami. Na tę właśnie scenę trafił
Kane, wchodząc do kuchni w rozpiętej, białej koszuli i z wilgotnymi
jeszcze po kąpieli włosami.
- Dzień dobry, moje miłe damy. Czy nie przeszkadzam?
- Na pewno nie - odpowiedziała Rory z płonącą rumieńcem
twarzą. - Jeżeli chcesz mi pomóc, zabierz te dwie smarkule na
huśtawkę. Muszę wreszcie zjeść śniadanie i zrobić to, co
zaplanowałam.
Nagle poczuła się o milion lat starsza od swoich dwu sióstr,
które miały dwadzieścia dwa i dwadzieścia pięć lat. Poczuła się
stara, zmęczona, samotna i...
Przerażona.
Kane posłusznie wyprowadził obie dziewczyny na zewnątrz,
gdzie panował obezwładniający upał późnego przedpołudnia. Rory
nienawidziła teraz samej siebie za to, że jest wściekła, bo on jest
teraz z nimi, a nie z nią.
Ubierała się starannie na swoje wyjście z Charlesem. Włożyła
ulubioną, jasnoniebieską sukienkę z białym, muślinowym
kołnierzykiem i mankietami. Skropiła się wodą kolońską i
przypudrowała twarz, wiedząc, że za parę minut puder i tak się
rozpuści, ukazując z powrotem te nieszczęsne piegi.
- To dziwne, że moje siostry nie wpakowały się na tylne
siedzenie i nie uparły się, żeby nam towarzyszyć - powiedziała Rory,
siedząc z Charlesem w klimatyzowanym samochodzie.
- One całkiem dobrze się bawią w towarzystwie Kane'a. Kane
i Fauna chyba mają się ku sobie. Powinnaś porozmawiać ze swoją
siostrą, Auroro. Bo, widzisz, Kane... jest całkiem przyzwoitym
facetem, ale jeśli chodzi o kobiety... Mam na myśli to, że twoja
siostra jest jeszcze bardzo młoda. Nie chciałbym, żeby miała potem
jakieś problemy.
- Fauna?
- Czy ona naprawdę ma tak na imię?
- Naprawdę. Charles, czy twoja... to znaczy, czy ty... No,
chciałam powiedzieć, że nie jestem pewna, czy twoja matka
naprawdę będzie się z nami dobrze czuła.
- To był jej dom, zanim pobraliśmy się z Suzanne - odparł. -
Nie mogę jej powiedzieć, że nie będzie tu mile widziana. Ona tego
nie zrozumie... i będzie jej przykro.
Rory spuściła głowę. Próbowała sobie wytłumaczyć, że
Charles jest człowiekiem, który szanuje uczucia swoich bliskich.
Jeśli jest tak delikatny wobec swojej matki, to będzie taki również w
stosunku do żony.
- Chyba masz rację - powiedziała.
- Zobaczysz, jak będziesz sobie ceniła jej pomoc, kiedy
zacznie się rok szkolny.
Właśnie. Charles pewnie po prostu już o tym pomyślał.
Nigdy przecież nie oponował przeciw temu, żeby kontynuowała
swoją pracę.
Patrzyła na jego nieskazitelny profil. Charles był naprawdę
bardzo przystojnym mężczyzną. Jego rysy były tak regularne, o
wiele piękniejsze niż...
- Charles, czy ty mnie kochasz? - zapytała. Spojrzał na nią
tak, jakby uderzyła go zdechłą rybą.
- Auroro, to doprawdy idiotyczne pytanie. Czy prosiłbym cię
o rękę, gdyby mi na tobie nie zależało?
- Nie pytałam, czy ci na mnie zależy, tylko czy mnie kochasz,
bo jeśli tak, to okazujesz to w dziwny sposób.
- Auroro, jesteś przemęczona. Dlatego właśnie poprosiłem
moją mamę i Ewę, żeby pomogły ci w zorganizowaniu wesela.
Rory już chciała zaprotestować, ale Charles uniósł w górę rękę.
- Auroro - powiedział łagodnym tonem - przecież nie
jesteśmy parą egzaltowanych nastolatków. Zdaję sobie sprawę, że
wychodzisz za mąż po raz pierwszy ale, moja droga, masz już
przecież trzydzieści lat. Jesteś poza tym rozsądną i wykształconą
kobietą. Sądzę, że miałaś dość czasu, żeby się przekonać, że
wyznania miłości są nieraz przesadnie nadużywane. Wzajemny
szacunek, troska o drugiego człowieka to są naprawdę istotne
podstawy udanego związku. Pochodzenie z tej samej warstwy
społecznej... - Tu zmarszczył lekko brwi, ale Rory, z oczami
zamglonymi od łez, nawet tego nie zauważyła.
- No, to też się jakoś ułoży - mruknął. - Ach, właśnie,
rozmawialiśmy wczoraj z twoim ojcem o polisie ubezpieczeniowej.
Dziwię się, że on jeszcze tego nie załatwił. Jak się prowadzi taki
interes, to trzeba być naprawdę dobrze ubezpieczonym.
- Chciałabym pójść do domu, jeśli nie masz nic przeciwko
temu - powiedziała Rory bardzo cichym głosem.
- Ależ oczywiście, kochanie. Chyba głowa cię boli, prawda?
Ostatnio często masz takie problemy.
Ostatnio miała często problemy z żołądkiem. Nigdy nie
bolała ją głowa. Nie miała jednak najmniejszej ochoty, żeby mu
cokolwiek wyjaśniać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przestarzałe i mało sprawne urządzenia do ogrzewania wody
w domu Banksów zbuntowały się w końcu wobec wymagań takiej
liczby gości płci pięknej. Kane był ostatni w kolejce, kiedy próbował
w łazience na piętrze wziąć prysznic i ogolić się. Ze stoickim
spokojem wykąpał się w zimnej wodzie i zaczął wycierać się
sztywnym, wykrochmalonym i uprasowanym ręcznikiem. Cóż za
pomysł, myślał, żeby krochmalić i prasować wszystko, aż do
najmniejszej ściereczki.
Rory i Maddie Banks mieszkające w jednym domu? Nigdy w
życiu.
Rory i Charles we wspólnym łożu? Po moim trupie!
- Kane, czy masz już coś na sobie? - zapytał uprzejmie
Charles przez drzwi sypialni.
- Tak, za minutę będę gotowy.
Charles otworzył drzwi i wszedł do środka. Miał na sobie
popielaty garnitur, który wyglądał dokładnie tak samo, jak wszystkie
garnitury, które nosił o tej porze roku przez ostatnie dwanaście lat,
być może z drobnymi różnicami w wykroju klap i rodzaju guzików.
Kane spojrzał na niego uważnie i skrzywił się.
- Charles, nie rób tego - powiedział.
- Czego mam nie robić? Kane, jesteśmy spóźnieni. Czy nie
mógłbyś się pospieszyć?
Kane zaklął pod nosem. To nie była odpowiednia pora na
wkładanie kija w mrowisko. Nie wiedział nawet, od czego zacząć.
Nie rozumiał nawet do końca, do czego zmierzał. Znał Rory
krócej niż tydzień. Swoją byłą żonę znał prawie trzy lata, zanim się z
nią ożenił, a przecież tamten związek nie przetrwał miodowego
miesiąca.
Poza tym to Charles chciał się żenić. Kane przestał już
myśleć o małżeństwie. Miał własny styl życia. Miał swój mały dom
tuż za granicami dobrej, starej dzielnicy, tak blisko wody, że mógł w
każdej chwili pójść na brzeg i pogrążyć się w rozmyślaniach, jeśli
miał na to ochotę. Potem mógł wstać, wsiąść do samochodu i jechać,
dokąd go oczy poniosą. Po co mu do tego żona? Jakaś kobieta, to co
innego. Przecież był, do cholery, mężczyzną...
Ale kiedy w grę wchodziła Aurora Hubbard, niezwykła istota
szorująca o północy werandę, farbująca na zielono wosk dla swoich
dzieci, nieśmiała i zbuntowana Rory - nie mógł tak po prostu wziąć
jej do łóżka, a potem podziękować uprzejmie za mile spędzony czas i
odjechać w siną dal.
- Kane, naprawdę dziękuję ci za odstąpienie swojego pokoju -
głos Charlesa sprowadził go z obłoków na ziemię. - Nie
spodziewałem się, że cała rodzina Aurory przyjedzie tutaj, i na
dodatek tak wcześnie. Planowaliśmy z matką zarezerwować im coś
odpowiedniego w mieście.
- To interesujący ludzie - odpowiedział Kane z
roztargnieniem.
- To miło, że tak uważasz. Jej matka jest co najmniej dziwna,
a ojciec... człowieku, ten facet nosi korale! A co myślisz o siostrach?
- Ładne dziewczyny. Interesujące. I oryginalne.
- Podobno ta z brązowymi włosami jest tancerką. Smarkula
uwodzi wszystkich mężczyzn. I nie zdziwiłbym się, gdyby,
rozumiesz...
- Przypominała tancerkę, która występowała w King Fair,
kiedy byliśmy jeszcze dzieciakami, pamiętasz?
- Właśnie. Wyobrażasz sobie? Siostra Aurory ma taki zawód
i otwarcie się do tego przyznaje!
Kane próbował zachować powagę.
- Charles, spójrz na to z innej perspektywy. Takie wygibasy i
pokazywanie nagiego ciała było zakazane, kiedy byliśmy w
podstawówce. Czasy się zmieniły. Tancerka to zawód jak każdy
inny. Trochę seksu w tańcu popłaca, a pieniądze zawsze się liczą.
- Ja chciałem powiedzieć, że ci ludzie są całkiem innego
pokroju. Aurora wcale nie wygląda na to, żeby miała z nimi coś
wspólnego. Ona jest...
- No, jaka ona jest, Charlie? Czy jesteś pewien, że ją dobrze
znasz? - Głos Kane'a brzmiał obojętnie, ale spojrzenie, którym
obrzucił Charlesa, świadczyło o tłumionej irytacji.
- Co to w ogóle za pytanie? Kane, chyba nie zamierzasz iść
do klubu w tym krawacie?
Kane dotknął swego tęczowego krawata z wymalowanymi na
nim palmami.
- Niezły, prawda? Zawsze miałem słabość do takich. Może
kupię ci podobny jako prezent ślubny.
Charles otworzył usta, zamknął je, po czym pokiwał tylko
głową. W końcu wzruszył ramionami i zerknął na zegarek.
- Żarty żartami, Kane, ale może włożyłbyś marynarkę. Mamy
rezerwację na siódmą.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, Charlie, że Rory nie powinna
być twoją żoną? - Kane potrząsnął głową.
- Nie rób tego, człowieku. Nie doprowadzaj do ruiny
przyszłości dwojga ludzi.
Lub może trojga, dodał w myśli.
- No cóż - powiedział Charles, idąc za nim po schodach na
piętro - przyznaję, że jej rodzina nie jest taka, jaka powinna być, ale
Aurora została wychowana przez swoją babkę, według zupełnie
innych zasad. Być może wyszła z dość szczególnego środowiska, ale
potem stała się przyzwoitą, właściwie zachowującą się kobietą. Jest
taka spokojna i schludna, potrafi być oszczędna...
Kane przystanął, patrząc na Charlesa płonącymi oczami.
- Niech cię szlag trafi, człowieku, przecież ty nie
wynajmujesz sobie gospodyni! Mówimy o kobiecie, która ma być
twoją żoną! O kobiecie, która znajdzie się w twoim łóżku, z którą
będziesz miał dzieci! - urwał, po czym mruknął pod nosem jakieś
przekleństwo.
- Do diabła, Charles, zostaw ją w spokoju, zanim będzie za
późno.
Charles, stojący o trzy stopnie niżej, popatrzył na niego
uważnie.
- Ty chyba piłeś, Kane. Przepraszam cię, ale jeśli masz z tym
problem, to może powinieneś poradzić się...
- Tak - odpowiedział Kane -mam problem, ale to nie jest
picie. Czy zdajesz sobie sprawę, że zrobicie sobie z życia prawdziwe
piekło? Rory nie jest wcale tą kobietą, za którą ją uważasz. Z tobą
będzie jak motyl w słoiku, tłukący skrzydłami o szkło. Po jakimś
czasie przestanie to robić, przestanie fruwać, ale to nie będzie
oznaczało, że jest martwa.
Charles popatrzył znowu na zegarek i zmarszczył brwi.
- To bzdury. Zawsze miałeś wybujałą wyobraźnię.
- Owszem. A ty nie masz jej wcale. Rory próbuje zapomnieć
o czymś, co zdarzyło jej się w dzieciństwie. Fauna opowiadała mi o
tym, i to wiele wyjaśnia. To, że została nauczycielką, i to, że wydaje
się być kim innym, niż jest naprawdę, bo próbuje być kim innym za
wszelką cenę.
- To absurd. Może jednak włożyłbyś którąś z moich muszek?
- Do jasnej cholery, to żaden absurd i, niech to diabli porwą,
nie mam ochoty wkładać żadnej muszki! Rory myśli, że żyjąc
według zasad swojej babci jest bezpieczna, ale to ją przeraża. A ty
zamierzasz z niej zrobić następną Maddie Banks!
Tym razem twarz Charlesa niebezpiecznie poczerwieniała.
- Cicho bądź! Nie pozwolę ci obrażać mojej matki. A ta
młoda osoba, z którą rozmawiałeś, jest zwyczajnie zazdrosna. Jest
zazdrosna o to, że Aurora stała się przyzwoitą, wartościową
kobietą...
- Mój Boże, ty dalej nic nie rozumiesz, prawda? Mówię ci,
odwołaj ślub. Dopóki nie jest za późno. Pomyśl o niej i o sobie, i
zostaw tę biedaczkę w spokoju. - Wściekły na samego siebie o to, że
stracił panowanie, Kane odwrócił się i patrzy! na stojak do parasoli.
Charles w milczeniu zaczął schodzić na dół. Rory czekała
koło swego domu razem z siostrami. Narzeczony uśmiechnął się z
aprobatą na widok jej sukni i podprowadził wszystkie damy do
dużego samochodu mamy Banks, którym miała jechać większość
towarzystwa. Ewę miał zabrać Kane.
Rory spoglądała za odjeżdżającą parą. Sunny obserwowała ją
z uśmiechem. Szturchnęła Billa w bok. Na tylnym siedzeniu Fauna
uśmiechnęła się do Misty.
Rory mówiła sobie, że to nie może być zazdrość, choć może
tak to wygląda. Ewa była uderzająco piękna. Miała wspaniałą cerę i
roztaczała wokół siebie aurę kobiecości. Poza tym robiła wrażenie,
jakby zamierzała uwieść Kane'a.
Fauna zachowywała się okropnie. Bezczelnie podrywała
Charlesa, którego uszy robiły się coraz bardziej czerwone. Rory
miała w głowie taki mętlik, że ledwie była w stanie odpowiadać
jakimiś monosylabami matce, która mówiła o snach, aurach i
pięknej, ręcznie malowanej jedwabnej sukni, którą przywiozła na
ślub Rory.
Przerażona słowami matki, Rory wreszcie oprzytomniała:
- Ależ, Sunny, ja już mam suknię.
- Ale ta jest specjalna. Sama ją projektowałam i skończyłam
szyć dziś po południu. To szata z jedwabnego muślinu, malowanego
ręcznie w motyle, drzewa i kwiaty, w najsubtelniejszych kolorach,
jakie możesz sobie wyobrazić...
- Ale, Sunny... - Rory przypomniała sobie, jak kupowała z
Kane'em swój jedwabny, miodowozłoty kostium. Jak on na nią
spojrzał, kiedy wyszła z przymierzalni, żeby mu się pokazać. I jak
się dobrze bawili, kiedy przedtem mierzyła inne kreacje i kiedy
nazwał to coś z różowych, jedwabnych falbanek ubrankiem
zakłopotanego flaminga. Nie śmiała się tak już od lat.
Ale Sunny uszyła jej ślubną suknię. Sunny ją kochała i
zrobiła to specjalnie dla niej. Rory westchnęła.
- Przymierzę ją, kiedy wrócimy. Obracając na palcu
pierścionek, zastanawiała się, co powie Charles, gdy jego narzeczona
ubierze się w tę powiewną, ręcznie malowaną kreację? Kane by to
zrozumiał, ale Charles?
Gdy przyjechali na miejsce, Ewa i Kane już tam byli. Ewa
wczepiła się w jego ramię jak kleszcz. Atakowany obiekt wydawał
się nie mieć nic przeciwko temu. Rory z wymuszonym uśmiechem
odwróciła się do Charlesa, który akurat ze zmarszczonymi brwiami
przypatrywał się wymyślnej sukni Sunny. No cóż, pomyślała, on
jeszcze niejedno zobaczy. Domowe kreacje mamy były o wiele
ciekawsze, nie mówiąc już o pierścionkach na palcach u stóp i
kolczyku w nosie.
Zanim usiedli przy stoliku, Rory odciągnęła Misty na bok i
zagroziła jej klątwą najgorszego rodzaju, jeśli piśnie choć słówko
podczas wybierania dań.
- W porządku, kochana - odparła Misty. - Jedz sobie swoje
zwierzęce zwłoki, guzik mnie to obchodzi. I tak wszyscy wiemy, że
masz te worki pod oczami i chory żołądek, bo nie możesz spokojnie
spać.
Po jakimś czasie, kiedy zamówienia zostały złożone bez
żadnych kłopotów, Kane zapytał:
- Charles, czy pozwolisz, że wezmę twoją damę w objęcia?
Gdy Charles otworzył usta, próbując znaleźć jakąś
odpowiedź, Kane poprowadził Rory na parkiet.
- Wyglądasz na okropnie znękaną - powiedział, obejmując ją
ramionami i przytulając mocno do siebie.
- Misty też tak mówiła. - Czuła na policzku jego gorący
oddech, który przyprawiał ją o dreszcz. Na chwilę oparła czoło na
jego ramieniu.
- Jestem zmęczona. Aż boję się myśleć, że już niedługo
zaczyna się rok szkolny.
- Niedługo zacznie się coś ważniejszego.
- Mówisz o moim małżeństwie?
Kane myślał już o czymś innym. Czy Rory zdaje sobie
sprawę z tego, co dzieje się między nimi? To nie mogło być przecież
jednostronne uczucie. Było ono zbyt silne, żeby mogło pochodzić
tylko z jednego źródła.
Objął ją jeszcze mocniej. Jej głowa spoczywała na jego
ramieniu. Co mu przyjdzie z powtarzania sobie, że przyzwoity facet
nie zabiera dziewczyny swemu przyjacielowi, kiedy ciężar jej ciała w
jego ramionach, jej upajający zapach powodują, że człowiek
zapomina o wszelkich zasadach, których kiedyś zamierzał nie
naruszać?
Kiedy milczenie stało się nie do zniesienia, Kane stwierdził:
- Wiesz, podoba mi się twoja rodzina.
- Naprawdę?
Kane roześmiał się, i Rory poczuła, że jego śmiech przenika
każdą cząstkę jej ciała.
- Sunny przywiozła mi sukienkę i chce, żebym ją włożyła na
ślub.
- Ona jest niższa od ciebie.
- Nie jej sukienkę. Jedną z zaprojektowanych przez nią
kreacji. W Richmond jest taki sklep, a w Outer Banks drugi, gdzie
sprzedają wszystko, co uszyje.
- Zdolna kobieta.
- Mhmm... - W objęciach Kane'a, z ręką w jego ciepłej,
wielkiej dłoni, z głową na jego ramieniu, wolała nie myśleć już o
żadnych problemach.
- I co, zamierzasz ją włożyć?
- Nie wiem. Nie chcę zranić jej uczuć, ale wiem, że Charles byłby
wściekły.
- A co chciałaby zrobić Rory? - Dotknął policzkiem jej
włosów.
- Nie wiem - odparła bezradnie, po czym znowu znalazła się
myślami gdzie indziej. Znajdując się w ramionach Kane'a, nie
uważała żadnego problemu za naprawdę istotny.
Problemy? Jakie problemy? Już niedługo wyjdzie za
Charlesa, jej siostry przyrzekły zachowywać się przyzwoicie, potem
Kane wyjedzie i...
Kane wyjedzie.
Poczuła gdzieś wewnątrz ból, który na pewno nie da się
niczym uleczyć.
- Może wrócimy do stolika?
- Poczekaj, przecież jeszcze grają, a ty się cała trzęsiesz.
Zimno ci?
- Kane, proszę cię - powiedziała błagalnym tonem. Spojrzała
nad ramieniem Kane'a, prawie oczekując, że zaraz podejdzie tu
Charles i oskarży ją o...
O coś niewłaściwego. O towarzyski skandal. O coś tak
nieprzyzwoitego jak to, że teraz każdą cząstką swego ciała pragnęła,
żeby Kane ją pocałował.
Charles w ogóle na nią nie patrzył. Tańczył z Fauną w
drugim końcu sali, i nawet z tej odległości widać było, że Fauna
bezczelnie go uwodzi.
Muzyka umilkła, ale Kane nie puścił Rory. Objął ją jeszcze
mocniej i powiedział ochrypłym szeptem:
- Czy wiesz, jak bardzo chciałbym cię pocałować, teraz,
tutaj?
Rory jęknęła, zamykając oczy. Poczuła, jak jej
uporządkowany świat rozpada się na drobne kawałki.
- Nie rób tego, Kane.
- A gdybym to zrobił... wiesz, co by się stało?
Czuła, jak ciepło, emanujące z jego ciała, ogrzewają i
sprawia, że rodzą się w niej dziwne pragnienia.
- Kane, nie mów tak do mnie.
- Powiem ci, co by się stało, moja droga - odparł, ignorując
jej prośby. - Byłby ogień i dym. Jakby błyskawica uderzyła w
drzewo, jakby krzemień uderzył o stal...
- Przestań! - Wyrwała się z jego objęć i spojrzała mu w oczy.
Kane patrzył na nią. Świadomi wielu skierowanych na nich spojrzeń,
stali tak twarzą w twarz, oboje bladzi, oddychając z trudem.
Rory przywołała na pomoc całą samodyscyplinę, którą
ćwiczyła od nazbyt wielu lat, i odsunęła się od Kane'a.
- Nie wiem, co chcesz teraz zrobić, ale nie wolno ci... To
nieuczciwe, w stosunku do Charlesa i do mnie.
Ramiona Kane'a opadły. Wyglądał teraz na człowieka
starszego niż był w rzeczywistości.
- A co będzie ze mną, Rory?
- Jak to, co będzie z tobą?
- Próbuję uratować cię od największej pomyłki, jaką
zamierzasz popełnić w życiu.
- Wcale nie. Zamierzasz tylko wytrącić mnie z równowagi.
Prowadzisz ze mną jakąś... grę, tylko dla własnej rozrywki, i już mi
tak zawróciłeś w głowie, że nie mogę sobie z tym poradzić, ale
musisz dać temu spokój. Kane, zostaw mnie w spokoju!
Wmawiała sobie, że ból, który pojawił się w jego oczach, był
tylko złudzeniem. Tacy mężczyźni jak Kane nie mogą przejmować
się kobietą, którą znają zaledwie od paru dni.
- Pewnie martwisz się o Charlesa? - spytała, już
łagodniejszym tonem. Tak, pomyślała, to na pewno było to. Po
prostu Kane obawiał się, że ona nie pasuje do Charlesa.
- Będę dla niego dobrą żoną, obiecuję ci. To może nie będzie
romans z bajki, ale przecież oboje jesteśmy na tyle dorośli, żeby
wiedzieć, czego chcemy, i...
- A czego ty chcesz, Rory? - zapytał, patrząc w jej oczy z
napięciem.
- Och, ja chciałabym... to znaczy Charles i ja chcemy... No,
oboje nie jesteśmy już tacy młodzi, a Charles mówi, że żonaci
mężczyźni żyją dłużej. Statystyki dowodzą, że...
Kane zaklął, głośno i siarczyście.
- Jeżeli tego tylko pragniesz, to szykuj się na swój pogrzeb;
jeśli chcesz, możesz nazywać go ślubem - zakończył z gorzkim
uśmiechem. Potem odwrócił się i odszedł, a Rory, z płonącą twarzą,
pobiegła do damskiej toalety. Zażyła dwie tabletki przeciwbólowe,
obmyła twarz zimną wodą i pociągnęła usta grubą warstwą
koralowej szminki.
Przeżyła jakoś resztę tego wieczoru. Misty nie
zorganizowała, na szczęście, protestacyjnego marszu przeciwko
mordercom krów, Fauna nie tańczyła na stole, chociaż dwa razy
przemocą zawlokła Charlesa na parkiet, gdzie w czasie tańca
obejmowała go rękami w pasie i wsuwała je pod jego marynarkę.
Rory miała ochotę dać jej w tyłek, bo wiedziała, że Charles
nienawidził takich demonstracji.
„Czego ty chcesz, Rory?", brzmiało jej jeszcze w uszach.
Ciebie, Kane, odpowiadało jej serce. Od dawna pragnę
jedynie, abym mogła leżeć nago w twoich ramionach i czuć twoje
ciało każdą częścią mojego ciała, i poznać wreszcie to, czego
doświadczają inni, kiedy mówią o namiętności i rozkoszy, i o
miłości, która jest jak wiecznie gorejący płomień.
Gdy wracali z klubu, Kane pożyczył Charlesowi swój
samochód. Sam zabrał resztę towarzystwa. Jechali więc z Rory tylko
we dwoje. W połowie drogi dziewczyna poprosiła Charlesa, żeby
zatrzymali się na pustym parkingu.
- Nie spędziliśmy naprawdę we dwoje ani minuty od
ostatnich paru tygodni - powiedziała.
- Na miłość boską, Auroro - odparł Charles, włączając radio,
żeby posłuchać wiadomości. - Spędziłem z tobą całe popołudnie. Nie
wiem, o co ci chodzi.
Rory też nie wiedziała. Miała tylko wewnętrzne przekonanie,
że coś jest nie w porządku.
- To się nie liczy. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy i nawet
mnie nie pocałowałeś. - Sięgnęła ręką i wyłączyła radio. - Charles,
co byś powiedział, gdybym cię poprosiła, żebyś się ze mną kochał?
Teraz. To znaczy tej nocy. Możemy gdzieś pojechać... na przykład
do hotelu.
- Na Boga, Auroro, co ty wygadujesz?
- To nie jest żadna odpowiedź! - wykrzyknęła z rozpaczą.
To jednak była odpowiedź. Tego się właściwie spodziewała.
Zniechęcona, spróbowała jednak inaczej:
- Czy my nie możemy nawet o tym porozmawiać? Charles,
czy ty jesteś impotentem?
- Auroro, nie zamierzam słuchać, jak mnie obrażasz!
- Bo jeśli jesteś, to w porządku. Seks w końcu nie jest
najważniejszą rzeczą w małżeństwie...
- Auroro, myślę, że napięcie ostatnich dni...
- Ale większość małżeństw współżyje ze sobą. Jeśli między nami do
tego nie dojdzie, to po co zawracać sobie głowę ślubem? Jeśli nie
będzie dzieci... Przecież możemy zostać po prostu przyjaciółmi.
Charles głośno westchnął. Niezwykłym dla siebie gestem
sięgnął gwałtownie do kołnierzyka i rozluźnił krawat.
- Może to cię zdziwi, moja droga, ale jestem równie
normalny, jak każdy inny mężczyzna. Mam takie same potrzeby i,
jak sądzę, takie same możliwości. To, że nie byłem w stosunku do
ciebie, hm... natarczywy, wynikało tylko z szacunku, a nie z jakiejś
fizycznej niemożności. Zapewniam cię, że kiedy będziemy po
ślubie...
- Ale dlaczego musimy czekać? Większość ludzi w
dzisiejszych czasach nie czeka nawet do zaręczyn.
- Chcesz zatem, żebym w jakimś hotelu udowodnił ci, że
jestem zdolny do wypełniania małżeńskich obowiązków?
- Nie to miałam na myśli! - krzyknęła Rory, nie wiedząc, jak
ma mu wyjaśnić swoje obawy, swoje wątpliwości; jak ma
opowiedzieć o tym wszystkim mężczyźnie, który nie potrafi jej
zrozumieć.
Charles patrzył na nią ze skrzyżowanymi na piersi
ramionami.
- Moja droga, tak zwana rewolucja seksualna już się
skończyła. Okazała się zupełnym niewypałem. Osobiście zawsze
wierzyłem w prawdziwe wartości rodzinnego życia i miałem
wrażenie, że i ty w nie wierzysz. To była jedna z rzeczy, która mnie
w tobie pociągała. W moim wieku, i w obecnych czasach,
mężczyzna naprawdę musi uważać.
- Ach, rozumiem. Mężczyzna ma prawo mieć różne
doświadczenia, ale za żonę bierze sobie dziewicę, czy tak?
Charles westchnął.
- No, niezupełnie o to chodzi, ale... Auroro, jak wyobrażasz
sobie jutro twoje spotkanie z rodziną, gdybyśmy spędzili tę noc w
hotelu?
- Z moją rodziną? Chyba żartujesz! - Pamiętając to wszystko,
co widziała i słyszała jako dziecko, nie mogła powstrzymać się od
myśli, że z Charlesem jednak jest coś nie w porządku.
Swoim starannie modulowanym głosem ciągnął dalej:
- Jak spojrzałabyś w oczy mojej matce po czymś, co można
byłoby porównać do zachowania nieodpowiedzialnych nastolatków,
którzy wymykają się gdzieś po to, żeby się ze sobą przespać?
Myśl o spojrzeniu w oczy Madeline Banks w ogóle,
niekoniecznie po namiętnej nocy, budziła w niej lęk. Jak będzie
mogła żyć pod jednym dachem z tą kobietą? Nagle zrozumiała, że
tego nie zniesie. To było niemożliwe.
- Nie rozmawiajmy już o tym - powiedziała zmęczonym
głosem.- Jedźmy do domu. Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Ja
tylko chciałam...
- Nie musisz się usprawiedliwiać, moja droga. Wszyscy
czujemy jakieś napięcie, nawet Kane. To pewnie z powodu tego
nagłego przyjazdu twojej rodziny.
Charles, oczywiście, nie wspomniał o pojawieniu się jego
matki i siostry. Jego rodzina to co innego, myślała Rory. Czuł się z
nią związany. Na zawsze. A ona będzie musiała to zaakceptować.
O Boże, co ja zrobiłam? - narastał w niej wewnętrzny krzyk
rozpaczy. Proszę cię, uwolnij mnie od tego wszystkiego, zanim
będzie za późno!
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wszyscy mówili coś jednocześnie. Rory stała w drzwiach
kuchni i zastanawiała się, co zrobić w tej sytuacji.
Bolała ją głowa. Nigdy dotąd nie miewała bólów głowy...
- Bili, jeśli chcesz, żebym ci uprała szorty, to wrzuć je do
kosza na brudną bieliznę - komenderowała Sunny. Bili posłusznie
ściągnął pomięte, obcięte nad kolanami spodnie, pozostając w
ufarbowanych na wszystkie kolory tęczy, śmiesznie skrojonych
gatkach.
Rory z uczuciem ssania w żołądku zaczęła przeszukiwać
półki, stwierdzając, że ktoś wypił resztę czekoladowego mleka, a w
puszce z orzeszkami zostały tylko tłuste ślady soli.
Sunny podsunęła jej coś pod nos.
- Co ty trzymasz w tej puszce na mąkę?
- To wosk dla moich...
- Na Boga, Rory, ty chyba tego nie jadasz? - Misty wyciągnęła
paczkę błyskawicznej kaszki i zaczęła odczytywać skład. - To są
same puste kalorie!
Fauna odstawiła kosz z bielizną do prania i wyrwała paczkę
siostrze z ręki.
- Słuchaj, to cudowne żarcie! Czy to znaczy, że możesz jeść
taką kaszkę pięć razy dziennie i nie utyć?
- Co wy tu wszyscy robicie? - zapytała Rory. Nikt oczywiście
jej nie usłyszał, więc zapytała głośniej:
- Pytałam, co, do cholery, wyprawiacie w moim domu!
Zapadła martwa cisza. Wszystkie twarze obróciły się w jej
kierunku. Sunny zamrugała swoimi bezbarwnymi rzęsami i
powiedziała:
- Myszko moja, czy ty się dobrze czujesz?
- Charles zaproponował nam, żebyśmy przyszli do niego na
śniadanie, ale ta ich gospodyni nie zjawia się przed dziesiątą -
wyjaśnił Bili.
- I Madeline też jest zajęta - dodała Sunny. - Przed waszym
ślubem musi wywrócić do góry nogami wszystkie szafy z bielizną.
Ona jest Panną. Słońce, Księżyc, Mars i Merkury w Pannie. Biedna
kobieta.
Misty, z przewrotnym błyskiem w swych niewinnych,
błękitnych oczach, zwróciła się do Fauny:
- Co ty robiłaś dziś rano w pokoju Charlesa? Założę się, że
Rory też chciałaby to wiedzieć, prawda, siostrzyczko?
Rory już nie słuchała. Bardzo powoli odwróciła się i poszła do
swojej sypialni. Trzy kwadranse później wyłoniła się stamtąd znowu,
ubrana w swój ślubny, żakardowy kostium i nowe pantofle. W
rękach niosła walizkę, pudło na kapelusze i dużą torebkę.
Z całym spokojem stawiła czoło całej lawinie pytań. Kiedy
wreszcie ucichły, powiedziała:
- W puszce z napisem „mąka" są jeszcze skórki od szynki, a w
zamrażalniku parę batoników. Na lewej górnej półce. Smacznego.
Jadę do miasta spotkać się z Charlesem. Mam do niego sprawę. Być
może jutro wrócę, ale nie wiem, o której.
Bili zmarszczył brwi. Misty wyglądała na zaskoczoną. Fauna
zaczęła protestować, ale po chwili umilkła. Surmy natomiast posłała
jej swój oszałamiający uśmiech osoby, która i tak zna wyroki losu.
Kane wracał z daleka. Prowadził samochód od wielu godzin.
Samotne obcowanie ze sprawną maszyną często pomagało mu
odzyskać jasność umysłu.
Ubiegłej nocy, omijając całą kolejkę pań próbujących dostać
się do łazienki, zaprosił Charlesa na pięciominutowe sam na sam.
Moment wybrany był dość beznadziejnie, ale w wyścigu z czasem
Kane i tak zaczynał tracić wszelkie szansę. Był późny wieczór.
Hubbardowie trochę za bardzo szaleli w tutejszym Sauvignon Blanc.
Charlie był rozdrażniony jak osa.
Być może miał już dość tej miniaturowej Wenus, która wciąż
szeptała mu coś do ucha. Drugie ucho okupował tata Hubbard,
rozprawiając o prowizjach i stawkach ubezpieczeniowych.
Być może biedny Charlie marzył akurat o udaniu się do
kibelka.
Tak czy owak, Kane zabrał go z korytarza i zaprowadził do
sypialni, gdzie stanowczo i otwarcie kazał mu wybić sobie z głowy
ślub z Rory.
- Przepraszam cię... - wymamrotał Charles.
- Charlie, posłuchaj mnie. Ona wcale nie chce wychodzić za
ciebie za mąż. Czy ty nie widzisz...
- Na razie widzę tylko, że nie zmieniłeś się ani na jotę. Nadal
nic cię nie obchodzi czyjeś prawo własności. Nadal...
Tego już było za wiele.
- Do jasnej cholery, człowieku, ona jest żywą kobietą! To nie
jest mebel, który akurat pasuje do dywanu w saloniku twojej matki!
Ona jest żywa, prawdziwa i cudowna, a ty ją dławisz! Ona boi się
nawet normalnie oddychać w twojej obecności, bo może ci się nie
spodobać sposób, w jaki nabiera powietrza!
- Czy to Fauna tak cię ustawiła?
To była ostatnia sugestia, jakiej Kane mógł się spodziewać.
Zaczął kląć, ale zanim zdołał przekonać sam siebie, że może wleje
nieco oleju do głowy tej kukły, gdy się obaj trochę prześpią, Charles
wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kiedy Kane zaparkował samochód przed domem Banksów,
smugi pomarańczowego świtu kładły się na gałęziach drzew. Jeździł
przez całą noc. Znalazł klucz tam, gdzie chowano go zawsze od co
najmniej dwudziestu lat. Wszedł do środka, potem cicho przemknął
się po schodach na górę i zapadł w twardy sen na następne sześć
godzin.
Rory nigdy w życiu nie nocowała w hotelu, gdzie pokój
kosztował więcej niż trzydzieści sześć dolarów za dobę. Właściwie
nigdy dotąd nie nocowała w hotelu. Utrzymując się z nauczycielskiej
pensji, mogła pozwolić sobie tylko na motel. Kiedy jednak
wyprowadzi się stąd jutro i zapłaci rachunek resztą swoich
oszczędności, nie będzie żałowała ani jednego pensa.
To będzie jej miodowy miesiąc. Samotny miodowy miesiąc.
Bez parszywej konferencji agentów ubezpieczeniowych, z
olbrzymim łożem tylko dla siebie, z okrągłą wanną wielką jak
jezioro Norman. Będzie się w niej moczyła, ile dusza zapragnie, a
potem zamówi sobie do pokoju następną pizzę, colę i lody, i jeśli
tylko rozwiąże problem, jak posługiwać się pilotem, obejrzy w
telewizji jakiś pornograficzny film albo możliwie najgłupszy serial.
Rano wróci spokojnie do domu i obwieści wszystkim, że wesele jest
odwołane i że mogą się wynosić do wszystkich diabłów.
Pociągając nosem, nałożyła sobie na talerz potężny kawał
pizzy.
Była już prawie czwarta po południu, kiedy Kane wreszcie ją
zlokalizował. Odnalezienie Rory wcale nie było proste, nawet przy
pomocy całego klanu Hubbardów i sekretarki Charlesa.
- Przepraszam, panie Smith, ale ona nie powiedziała, dokąd
się udaje. Zostawiła tylko wiadomość dla pana Banksa i to wszystko.
- Wiadomość?
- To raczej paczka, powiedziałabym.
- Paczka?
- Wygląda na pudełko od jubilera. W dużej kopercie z
wyściółką, ale można wyczuć, co jest wewnątrz. Pan Banks miał
wtedy ważne spotkanie...
- Która to była godzina? - wypytywał Kane.
- Jedenasta siedemnaście - odparła dobrze wyszkolona pani
Spainhour.
Kane zaklął siarczyście. Ślepa uliczka. Żadnego punktu
zaczepienia! Dopadł już przedtem Charlesa, który tylko wyjaśnił, że
Rory zwróciła mu pierścionek i oświadczyła, że opuszcza domek, co
jest w zasadzie bez znaczenia, bo następny lokator podpisał już
umowę i ma się wprowadzić pierwszego sierpnia.
I co teraz? Zadzwonić na policję?
- Była bardzo elegancko ubrana, kiedy wychodziła - mówił
Bili, gdy Kane rozmawiał z Hubbardami.
- I miała ze sobą walizkę - dodała Sunny.
- I powiedziała, że wróci dopiero jutro - wtrąciła Fauna. Na
policzkach miała rozmazane smugi tuszu. Pewnie płakała.
Miała prawo płakać, pomyślał Kane. Ślepy by zauważył, jak
bezczelnie podrywała Charlesa. Nic dziwnego, że Rory miała tego
dosyć.
Stracił sporo czasu przy telefonie, zanim trafił na jej ślad w
najlepszym hotelu w mieście. Tu znowu uderzył głową w mur.
Recepcjonista zgadzał się połączyć go z jej pokojem, ale nie chciał
podać numeru. Co z tego, że ją usłyszy, jeśli ona potem znowu
gdzieś ucieknie.
Zadzwonił więc do swojego agenta, zamierzając wciągnąć go
od razu do akcji.
- Ross, tu Kane Smith. Słuchaj, potrzebuję natychmiast...
- Kane, gdzie ty się, u diabła, podziewasz? Dzwonię do
twojego hotelu co pięć minut od przedwczoraj. Powiedzieli mi, że
wyjechałeś...
- Jestem w Północnej Karolinie, w miejscowości o nazwie
Tobaccoville i muszę mieć zaraz...
- O, chole... Posłuchaj, człowieku, ile czasu zabierze ci
powrót do Nowego Jorku? Costner jest tobą zainteresowany, ale jeśli
nie podpiszemy umowy do...
- Ross, czy możesz zamknąć się na chwilę i posłuchać?
Musisz załatwić dla mnie jeden telefon. Podaję ci numer i słuchaj, co
powinieneś zrobić...
- To cię będzie sporo kosztowało. Powinieneś natychmiast
dosiąść swego muła i dostać się tam, gdzie słyszeli o takim
wynalazku jak samolot.
- Bardzo śmieszne. Posłuchaj, obiecuję ci, że będę w Nowym
Jorku najdalej za trzy dni, ale ty przestań zrzędzić i zadzwoń tam. To
sprawa życia i śmierci - dodał Kane, żeby osiągnąć pożądany efekt.
- Kotku złoty, musisz być tutaj jutro, najpóźniej, i nic mnie
więcej nie obchodzi, nawet jeśliby twoja babcia powiła trojaczki. Nie
masz wyboru.
Nie miał.
W godzinę później Kane zjawił się w hotelu, wyglądając
dokładnie tak, jak sobie ciocia Klocia wyobraża osobę podróżującą
incognito. Nie sposób było go nie zauważyć.
Powołując się na telefon swojego agenta, zwrócił się do
recepcjonisty tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- Moja... sekretarka, panna Hubbard, miała zjawić się tutaj
dwa dni temu. Na którym piętrze nas pan ulokował? Nigdy nie
mieszkam wyżej niż na piątym.
- Panna Hubbard? Nie rozumiem... No cóż, mamy tu niejaką
pannę CA. Hubbard, ale ona zameldowała się u nas dopiero dzisiaj.
Kane przesunął dłonią po włosach gestem, od którego nawet
odpornym kobietom uginały się kolana.
- Szlag by to trafił - powiedział przyciszonym głosem. - Pewnie nie
złapała samolotu do Heathrow. I jak my teraz zdążymy... - Po chwili,
jakby godząc się z przeciwnościami losu, dodał: -Trudno, stało się.
To w końcu nie pana wina. Proszę kazać zanieść na górę bagaże,
podać dzbanek kawy i dzisiejszego „Timesa", wydanie londyńskie i
nowojorskie... Aha, i gdyby dziennikarze o mnie pytali, nigdy pan o
mnie nie słyszał, zrozumiano?
- Dobrze, proszę pana - zabrzmiała niepewna odpowiedź. -
Mamy jednak tylko „Journal" i „News and Observer". Nie dostajemy
londyńskich gazet, a „New York Timesa" tylko dla stałych klientów.
Kane popatrzył na recepcjonistę znad okularów w taki
sposób, że biedak aż zbladł.
- Tak jest, panie Smith, kawa, „Times" i żadnych
reporterów... i... panie Smith, czy mogę dostać pański autograf? To
dla mojej mamy. - Recepcjonista nie miał pojęcia, kim jest ten facet,
ale nie należało tracić żadnej szansy.
Kane ukrył błysk rozbawienia za ciemnymi okularami,
nabazgrał nieczytelnie swoje nazwisko na kawałku papieru z
hotelowym nagłówkiem, skinął na bagażowego i pomaszerował
przez hol.
Odprawiwszy go ze stosownym napiwkiem, otworzył drzwi
do pokoju Rory. Z okularami w jednej ręce i lotniczą walizką w
drugiej, patrzył na ubrane w pomiętą piżamę stworzenie, siedzące
pośrodku ogromnego łoża, pokrytego pikowaną narzutą. Obok leżało
pudło z napoczętą pizzą.
Dzięki klimatyzacji w pokoju panował chłód.
Płakała. Mokre ślady łez znaczyły jej piegowate policzki.
Miała na sobie tę samą piżamę, w której Kane zobaczył ją po raz
pierwszy. Przestała wreszcie patrzeć w telewizor i obróciła na niego
zaczerwienione bursztynowe oczy. Kane czuł, że teraz i on mógłby
się rozpłakać.
- Rory? - wykrztusił schrypniętym głosem. - Kochanie...
- To nie jest uczciwa gra - powiedziała, wyciągając pomiętą,
jednorazową chusteczkę z kieszeni. - Jak mnie tu znalazłeś? Proszę
cię, wyjdź stąd.
Kane postawił walizkę na podłodze, rzucił okulary na
najbliższy stolik i ruszył w kierunku łoża. Rory zaczęła patrzeć na
ekran telewizora. Czubek jej małego, zgrabnego noska był czerwony.
Miała blade usta, ślad pomidorowego sosu na brodzie i trzęsła się z
zimna. Kane podkręcił termostat i znowu na nią spojrzał. Znalazł ją.
I co dalej?
Do diabła, chłopie, powtarzał sobie, próbując się opamiętać.
Przecież ona wygląda jak półtora nieszczęścia! Znał setki dziewcząt
o całe niebo piękniejszych od Aurory Hubbard. Z jedną się nawet
kiedyś ożenił. Znał wiele kobiet bardziej inteligentnych, choć to
zależy, co się przez to rozumie.
Potrząsając głową, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł
czerwony ślad na jej brodzie.
- I co ja mam z tobą zrobić? - zapytał mrukliwie. Rory
westchnęła głęboko i próbowała odzyskać
resztki godności.
- Idź sobie. Nie chcę, żebyś tu był.
- Kłamiesz.
- Czyżbyś w ten sposób pocieszał sam siebie?
- Kochanie, co się stało? Chciałbym ci pomóc.
- Nie wiem, dlaczego wyobrażasz sobie, że potrzebuję
pomocy. Czuję się znakomicie.
- Właśnie widzę - odpowiedział. Stał dalej nad nią, jak
wygłodzony drapieżnik, próbując jeszcze nad sobą panować.
- W porządku, narobiłam bigosu. Widocznie nic nie umiem i
do niczego się nie nadaję, ale teraz już jest po wszystkim!
Kane wcale tak nie uważał. Postąpiła słusznie. Pokazała figę
Charliemu, zostawiła w diabły swoją rodzinkę, udowodniła
wszystkim, że ma własne zdanie. Był z niej dumny.
- A czegóż ty nie umiesz? - zapytał przekornym tonem.
- Wszystkiego. To znaczy niczego! Próbowałam użyć tych
wszystkich wynalazków w łazience, ale niektórych urządzeń nawet
nigdy w życiu nie widziałam i bałam się, że mnie prąd kopnie... I nie
mam pojęcia, co robić z tym przeklętym telewizorem, i nienawidzę
cyfrowych zegarów, i w ogóle...
Rozglądała się dookoła, usiłując nie patrzeć na tego mężczyznę z
krzywym uśmiechem na ustach i rozwichrzonymi ciemnymi
włosami, ubranego w prowokująco obcisłe czarne dżinsy.
- Zaraz nauczę cię, jak posługiwać się pilotem... i potrafię
obsłużyć te cuda przy wannie.
- Wypchaj się - odparła ponuro. - Nie zapraszałam cię. To
mój miodowy miesiąc. W ogóle nie potrzebuję niczyjego
towarzystwa. Jak chcesz, możesz sobie iść. Nawet zaraz.
- Miodowy miesiąc? - Kane przysiadł w nogach łoża. Dla
Rory było to o wiele za blisko, dla niego o kilometr za daleko. Gdy
chowała chusteczkę do kieszonki w piżamie, zauważył, że nie ma nic
pod spodem. Z wysiłkiem odwrócił wzrok, przyglądając się wzorom
pikowanej narzuty.
- To był całkiem dobry pomysł. Jeśli nie pojadę z Charlesem
do Cincinnati, to należą mi się jakieś wakacje przed rozpoczęciem
roku.
- Rozumiem. - Wziął ją za rękę i zobaczył czerwony ślad
otarcia na serdecznym palcu lewej ręki. - Od dawna wiedziałem, co
cię gryzie, Rory. Obawiałem się tylko, że popełnisz największy w
życiu błąd.
Westchnęła. Skinęła głową, przyznając, że wie, o co
Kane'owi chodzi.
- Ja też się tego bałam.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Chyba już nie ma o czym.
- Zdałaś sobie sprawę, że... - zaczął Kane.
- Zdałam sobie sprawę, że nie kocham Charlesa i że to nie
będzie uczciwe, jeśli wyjdę za niego za mąż. Nigdy nie byłabym taką
żoną, na jaką on zasługuje.
- Nie - powiedział Kane w zamyśleniu. - Na pewno byś nie
była.
Spojrzała ukradkiem na jego opaloną, niesymetryczną twarz.
Ten krzywy nos, krzywe usta, te cudowne oczy, które umiały patrzeć
tak, że czuła ciepło i chłód jednocześnie.
- Kane, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, gdzie
jest twoje miejsce w życiu?
- Nie wiem, czy tak naprawdę się nad tym zastanawiałem -
odparł.
- Ja myślałam o tym bardzo dużo - powiedziała cicho. Pokój
już się ogrzewał, ale Rory robiła wrażenie, jakby nadal było jej
zimno. Skulona na środku olbrzymiego łoża, wyglądała jak
nieszczęśliwe dziecko i jak godna pożądania kobieta, a wszystko to
w jednym, rozkosznym, choć może nieco nieporządnym
opakowaniu.
Kane postanowił najpierw poradzić sobie z dzieckiem, zanim
weźmie się za kobietę. Wstał i skierował się do łazienki. Rory
usłyszała szum wody. Po dłuższej chwili Kane stanął w drzwiach.
- Szanowna pani, kąpiel gotowa. Temperatura jest w sam raz
i obiecuję, że nie będzie żadnych elektrowstrząsów.
Siedząc w pokoju obok, nasłuchiwał odgłosów z łazienki.
Wyobrażał sobie, jak Rory zrzuca piżamę na podłogę i wkłada jedną
nogę do wanny. Wyobraził sobie, jak dotyka swoim rozkosznym
tyłeczkiem powierzchni falującej wody, jak potem zamyka oczy i
osuwa się na dno wanny, aż woda dosięga i łaskocze różowe
koniuszki jej piersi. Wyobrażał sobie...
- Wszyscy święci, ratujcie mnie - mruknął pod nosem. Wstał
i podszedł do okna. Obserwował szarą gołębicę na dachu sąsiedniego
budynku, aż do chwili gdy zjawił się pan gołąb... Zaklął, wsadził
ręce do kieszeni i zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju.
Kwadrans później nie wytrzymał i zastukał do drzwi.
- Hej, Rory, żyjesz jeszcze? Mam tu dzbanek gorącej kawy
dla mnie, gorącą czekoladę dla ciebie i butelkę wina, jeśli
potrzebujesz czegoś dla kurażu. Na klamce łazienki wisi gruby,
puszysty szlafrok.
- Ale nie mogę wyjść! Jak się wyłącza te bąbelki?
- Czy naprawdę chcesz, żebym tam wszedł i pomógł ci? -
Jedno słowo zachęty, myślał, i...
Nie było odpowiedzi.
- Po prostu wyjdź z wanny, włóż szlafrok i przyjdź tutaj. Ja
już załatwię resztę. - Powinni mnie za to kanonizować, pomyślał.
Dwadzieścia minut później Rory leżała oparta o stertę
poduszek, z kieliszkiem wina w ręku. Na stoliku obok stała filiżanka
ze stygnącą czekoladą. Było jej ciepło, czuła się spokojnie i
bezpiecznie.
Kane w zamyśleniu obracał w palcach kieliszek. Postanowił
postępować z największą delikatnością.
- Co, do diabła, kazało ci przypuszczać, że ty i Charles tak się
cudownie zgadzacie? Przecież zagryźlibyście się w ciągu miesiąca!
No cóż, może nie najlepiej mu wyszło z tą delikatnością.
Cierpliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną. Poza tym ten
szlafrok go rozpraszał. Był o parę numerów za duży. Rozchylał się,
ukazując zaokrąglenia piersi aż do miejsca, gdzie piegów już nie
było. Rory pachniała mydłem i czymś dziwnie słodkim. Powoli
zamknęła powieki. Patrząc na nią, Kane nie był w stanie nad sobą
panować.
- Czemu się zgodziłaś poślubić tę kukłę?
- Chyba z powodu mojej babci. Ona była... ona miała bardzo
wysokie wymagania. Na pewno zaaprobowałaby Charlesa.
- Dla ciebie? - żachnął się Kane. - Na pewno nie, gdyby cię
choć trochę znała. Nigdy w życiu.
Napełnił znowu kieliszki i Rory tak jakoś, sama z siebie,
zaczęła mu opowiadać o swoim dzieciństwie... Jak rosła najpierw
dziko i swobodnie jak polny kwiat, i jak przerażająca może być
potem wolność dla
kogoś, kto poczuł
raz nieznane
niebezpieczeństwo i wiedział, że wokół czają się jeszcze inne
zagrożenia. Wtedy pozostaje tylko nadzieja, że za barierami zasad i
ograniczeń można się przed nimi ukryć.
Zmarszczyła brwi, a Kane stwierdził z rosnącą obawą, że
nawet zmarszczki na jej piegowatym czole potrafią wzbudzić jego
pożądanie. Zmienił pozycję, żeby to było choć mniej widoczne, i
próbował skierować myśli na inne, bardziej bezpieczne tory.
Rory wypiła jeszcze jeden kieliszek wina i oblizała usta.
Kane aż zamknął oczy. W końcu z westchnieniem poddał się, zdjął
buty i położył obok niej. Oparł się o poduszki podkładając ręce pod
głowę i starał się zachowywać jak dżentelmen. Próbował
wytłumaczyć sobie, że obok leży kobieta, którą spotkał tylko
przypadkiem i teraz rozmawiają sobie ot tak, po przyjacielsku...
Próbował wytłumaczyć sobie, że nie jest w niej tak wariacko
zakochany, że potrafi przecież normalnie oddychać.
Rozmawiali o jej podróży do Kentucky, do babci, która nigdy
naprawdę nie wybaczyła swojej córce, że uciekła z domu, gdy miała
szesnaście lat.
- Wiesz, wcale nie jestem pewna, czy moi rodzice formalnie
są małżeństwem.
- Wątpię, czy to interesuje kogokolwiek poza urzędem
podatkowym.
- I panią Banks - uśmiechnęła się Rory, po czym roześmiała
się na głos. - Myślę, że wreszcie jest zadowolona. Ma mnie z głowy,
nie będę kompromitować jej ukochanego Charlesa. W ogóle za mną
nie przepadała.
- Możemy sobie podać ręce - odpowiedział z uśmiechem
Kane. - Rory, dlaczego zostałaś nauczycielką?
- Babcia też była nauczycielką. Poszła na emeryturę niedługo
po tym, jak z nią zamieszkałam. Poza tym nauczyciel to ktoś, kto
uczy młodych ludzi pewnej dyscypliny. To daje poczucie
bezpieczeństwa. I jakieś miejsce w społeczeństwie.
- Czy udało ci się tego dokonać?
Rory wypiła kolejny łyk wina i pochyliła głowę w
zamyśleniu.
- W pewnym sensie - odparła.
Chyba w rzeczywistości sami wybieramy kogoś, do kogo
chcemy należeć, pomyślał. Przynależność jest stanem umysłu czy
może potrzebą duszy. Nie zastanawiał się nad tym dotychczas.
Dopiero teraz zaczął o tym myśleć.
- Mój ojciec był lotnikiem - powiedział po chwili. - Nigdy go
nie znałem. Zginął jako oblatywacz. Mama akurat dostała
stypendium na Uniwersytecie Duke'a. Planowali pobrać się w czasie
jego następnego urlopu. Kiedy zginął, mama była w piątym miesiącu
ciąży. Musiała zrezygnować z nauki i podjąć pracę jako laborantka.
Niewiele jej płacili.
Rory bezwiednie wsunęła rękę w dłoń Kane'a. Uścisnęła ją
lekko.
- Współczuję ci - westchnęła.
Wzruszył ramionami. Tyle już lat nie wracał myślami do tego
wszystkiego ani o tym nie mówił. Była żona nigdy nie pytała o jego
dzieciństwo.
- Brat mamy pomagał jej trochę, kiedy zbliżył się czas
rozwiązania i musiała przestać pracować. Mieszkała u niego po
moim urodzeniu, ale jego żonie nie bardzo się to chyba podobało, bo
kiedy tylko była w stanie radzić sobie o własnych siłach,
przeprowadziła się do King i zaczęła pracować w biurze. Kiedy
miałem pięć lat, przyjęła posadę kelnerki. Płacili jej dużo więcej i
mogła być w ciągu dnia w domu. Przenieśliśmy się wtedy do domku
Maddie Banks. Mieszkałem tam do czasu, kiedy Charlie i ja
wyjechaliśmy z miasta, żeby się dalej uczyć. I tyle. Koniec historii.
- Mówiłeś mi, że twoja matka...
- Tak, zmarła parę lat temu. Miała raka piersi i za późno
zdecydowała się na operację. - Powiedział to całkiem spokojnie,
jakby wypłakał już wszystkie łzy w czasie jej choroby i potem.
- Nie masz żadnej innej rodziny?
- Żadnej. - Do tej pory nie poświęcał temu problemowi
większej uwagi. Każdy przecież czasami czuje się samotny. To
jednak, co wkradało się do jego serca od pewnego czasu, było czymś
więcej niż tylko samotnością. Znikało dopiero wtedy, kiedy w
pobliżu była Rory Hubbard. Była dla niego jak promień słońca,
wnikający przez okno duszy do najdalszych zakamarków, ciemnych
od tak dawna, że już do tego przywykł.
Rory sączyła wino małymi łykami. Przesunęła głowę o parę
centymetrów, i podświadomym, naturalnym gestem oparła ją na
ramieniu Kane'a. Nie mniej naturalnie jego ramię objęło jej ramiona.
Przyciągnął ją bliżej ku sobie. Zgięte kolana Rory oparły się na jego
udzie.
- Zwykle nie mówię tak dużo - powiedział, jakby się
usprawiedliwiając.
- Ja też nie - wyznała. - W każdym razie nie o tak...
osobistych sprawach.
- Na przykład o tym, czemu wysłano cię do babci? Milczała
tak długo, że Kane przestał spodziewać się odpowiedzi. Coś jednak
mówiło mu, że to jest ważne. Tu tkwił problem, który ukrywała
przez tyle lat. Być może to właśnie omal nie doprowadziło jej do
tego fatalnego małżeństwa.
- Nigdy dotąd o tym nie mówiłam. Nikomu - zaczęła
spokojnym, zdecydowanym głosem. - W komunie był pewien
mężczyzna... Miałam wtedy jedenaście lat. Właśnie zaczęłam... no,
wiesz... robić się inna.
Dłonie Kane'a zwinęły się w pięści. Głos zniżył się, brzmiał
teraz jakoś chłodno i martwo.
- Zaczęły ci rosnąć piersi... chciałaś powiedzieć.
- To też - mruknęła. - Czułam się przy nim dziwnie
skrępowana, chociaż właściwie nic specjalnego nie robił. Po prostu
tak jakoś na mnie patrzył i... tak się często uśmiechał.
Kane zaklął cicho. Rory przykryła wolną ręką ich połączone
dłonie i spojrzała mu w oczy.
- Kane, nic się naprawdę nie stało. Przysięgam ci. Przecież
coś już o tym wiem. Tej nocy wszyscy dorośli byli na haju, Ian
zdrzemnął się trochę, a my, dzieci, spałyśmy wszystkie w jednym
pokoju. Zawsze tak było. Kiedy się obudziłam i poczułam jego rękę
na... Zbudziłam Peace i ona zaczęła krzyczeć. Inne dzieci się też
obudziły i Ian uciekł. Następnego dnia Bili i Sunny pojechali do
miasta, żeby do kogoś zadzwonić, i niedługo potem zabrali mnie do
babci.
Kane trwał nadal w napięciu. Rory powiedziała z uśmiechem:
- Mówili o zmianie klimatu! Na początku nienawidziłam tego
miejsca. Obrzydliwa kaszka każdego ranka. Musiałam zjadać
wszystko do końca, bo inaczej trzeba było wysłuchiwać kazania o
biednych, głodujących sierotkach.
- I jak się do tego przystosowałaś?
- Jak się przystosowałam? - powtórzyła, śmiejąc się
gardłowym, pełnym zmysłowych tonów śmiechem. Czuł, jak serce
łomocze mu w piersi i puszczają wszystkie tamy jego pożądania. -
Teraz myślę, że wcale się nie przystosowałam. Chyba że uznasz
trzydziestoletnią, trochę zwariowaną starą pannę za dobrze
przystosowaną do życia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zapadła pomiędzy nimi cisza, która trwała niemal w
nieskończoność. Gorący rumieniec zaczął palić twarz Rory.
Nerwowo skubała palcami połę szlafroka.
- Nikomu o tym nie mówiłaś? - zapytał Kane.
- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle komukolwiek o tym powiedziałam
- szepnęła, odsuwając się od niego. Kane przyciągnął ją z powrotem
do siebie gestem niedopuszczającym sprzeciwu. Ukryła głowę w
zagłębieniu jego ramienia; w ten sposób przynajmniej nie musiała
patrzeć mu w oczy.
- Chyba napiję się kawy - mruknęła niewyraźnie i,
wyzwalając się z jego objęć, wyciągnęła dłoń w kierunku stolika.
Kane objął ją ramieniem i pociągnął z powrotem w swoją stronę.
Straciła równowagę, osuwając się na jego pierś, z twarzą tuż przy
jego twarzy.
- Nie musisz pić żadnej kawy. Może nie wiem dokładnie,
czego ci trzeba, ale, wierz mi, mam całkiem dobry pomysł. -
Wiedział, że najbardziej potrzeba jej mężczyzny, który kochałby ją
na tyle mocno, aby pozwolić jej stać się sobą, ale któremu
jednocześnie byłaby na tyle potrzebna, aby czuć, że do kogoś należy.
- Rory, kochanie, posłuchaj... - mruczał z wargami na jej włosach.
Westchnęła głęboko i poprzez koszulę Kane czuł na swej piersi
ciepło tego oddechu. Wołałby, żeby nie dzieliły ich już ubrania, ale
nie miał pojęcia, jak mogliby się ich pozbyć bez robienia niepotrzeb-
nego zamieszania.
- Ty drżysz - powiedziała Rory, odwracając się, żeby spojrzeć
mu w twarz.
- Zauważyłaś to? - odparł nieswoim głosem.
- Zimno ci?
- Raczej nie. Nie wierć się tak, bo okręcisz sobie szlafrok
wokół szyi. Chyba nie jest ci w nim wygodnie? - Jej poruszenia
sprawiły, że gruby, sztywny materiał zsunął się z ramienia, ukazując
pachę i jedną pierś. Kane patrzył na to bez tchu.
- Wiesz, tak naprawdę nie jestem dziwaczką. To po prostu...
Kane ułożył ją delikatnie na plecach i pochylił się nad nią.
Kładąc palec na jej ustach, powiedział:
- Wiem. Nie jestem może wszechwiedzący, ale chyba
rozumiem, na czym polega twój problem - Jego twarz była już
bardzo blisko. - Chęć uszczęśliwienia wszystkich ludzi na świecie
przeważnie nie wytrzymuje próby czasu. Nie jesteś dziwaczką,
myszko, i możesz niedługo przestać być dziewicą, jeśli pozwolisz mi
mieć w tej sprawie jakiś udział.
Poczuł, że serce uderza nierówno i szybko w jej drżącej
piersi. Opierając się na łokciu, położył na niej rękę.
- Spokojnie, najdroższa. Nie posuniemy się dalej, niż
będziesz chciała. Będę się starał najlepiej, jak umiem, żeby cię nie
bolało.
Jej bursztynowe oczy zrobiły się ogromne. Gdy pochylał się
coraz niżej do jej ust, piegi zatarły się przed nim w karmelową mgłę.
Myśli kłębiły się jak szalone w głowie Rory. „Nie będzie cię bolało...
najdroższa... kochanie..."
Pierwsze dotknięcie jego języka sprawiło, że pozbyła się
jakichkolwiek oporów. Tak jakoś samo się stało, że pasek od
szlafroka Rory sam się rozwiązał, a szerokie poły puszystego okrycia
nagle się rozchyliły. Kane przycisnął ją mocno swym twardym i
gorącym ciałem do chłodnego prześcieradła. Zmysły potwierdziły jej
to, co przeczuwała od dawna - że najlżejsze dotknięcie jego palców
przenika jej ciało na wskroś, rozpętując w nim najsłodsze
szaleństwo. Sama myśl o tym, nie mówiąc już o patrzeniu na Kane'a,
nie wspominając o dotykaniu go...
Jej drżące uda poruszały się niespokojnie, palce wbijały się w
naprężone mięśnie pleców Kane'a, jakby chciały przyciągnąć go
jeszcze bliżej. Poczuć go w sobie, poczuć go jako część siebie,
nierozdzielną, ale przecież tak cudownie, tak całkowicie inną.
Jego wargi zatopiły się w jej ustach, mocno, ale jednocześnie z
niesłychaną delikatnością.
Poczuła rękę Kane'a na piersi, jego palce obejmujące jej
twardniejące sutki. Krzyknęła cicho.
- Twoje ubranie... - wyszeptała po chwili, kiedy wargi Kane'a
zsunęły się na jej szyję. Odchyliła do tyłu głowę, z rozkoszą
poddając się pieszczocie jego ust wzdłuż wrażliwej linii od ucha aż
do zagłębienia obojczyka.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał stłumionym głosem,
szarpiąc niecierpliwie przód koszuli. Oderwane guziki potoczyły się
na dywan. Rozpiął pasek i sięgnął do zapięcia spodni.
Pod spodem miał żółte slipki ozdobione wizerunkiem
tropikalnych ryb. Poczuł się z tego powodu nieco zakłopotany. Do
zabaw w Key West były w sam raz, ale teraz wolałby mieć na sobie
coś mniej ekstrawaganckiego. Rory mogłaby pomyśleć...
- One są śliczne - powiedziała. Kane zamknął oczy i
roześmiał się cicho.
Za chwilę jednak te żarty przestały być ważne. Kane obrócił
się na bok i Rory patrzyła teraz nie tylko na tropikalną rybę. Patrzyła
na... niego. Kane przez ułamek sekundy zawahał się, czy nie
przykryć się kocem, ale zaniechał tej myśli. To była próba. Rory
powinna mu zaufać, oddać się mu bez strachu.
- Rory? - szepnął cicho. Z wysiłkiem odwróciła oczy i
spojrzała mu w twarz. - Najdroższa, obiecuję ci, że nie zrobię nic,
czego byś nie chciała, ale... jeśli uważasz, że powinienem stąd
odejść, powiedz mi to teraz. Potem to może być niemożliwe.
Jej oczy rozszerzyły się. Widział w nich obawę i niepewność,
ale było w nich również pragnienie. Pragnienie, do którego nie
chciała się przyznać, przede wszystkim sama przed sobą.
- Posłuchaj, wiesz przecież, na czym to polega. Każdy, kto
ma tyle lat co ty, a nawet o połowę mniej, wie, jak to się odbywa.
Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy. Kane miał
wrażenie, jakby bała się popatrzeć gdzie indziej, z obawy że nie
potrafi oderwać wzroku od tego miejsca... Poczuł, jak ogarnia go
niewypowiedziana czułość. Połączenie czułości z pożądaniem było
dla niego zupełnie nowym doznaniem.
- Tak, wiem, jak to się robi, przynajmniej w tej zwyczajnej
pozycji, i wiem, że to raczej boli za pierwszym razem. Jeśli jednak
prawie wszystkie kobiety dają sobie z tym radę, to pewnie nie jest to
aż tak okropne.
Powiedziała to wszystko jednym tchem. Serce Kane’a
zdawało się wyrywać z piersi.
- Posłuchaj więc uważnie, moja malutka, ponieważ muszę
uzupełnić twoją chyba dość wyrywkową wiedzę. Ta, hm, tak zwana
zwyczajna pozycja ma swoje zalety, ale na pierwszy raz... Są na ten
temat dość różne teorie.
- A ty nie wiesz?
- No... nie wszystko. Nie będę udawał, że jestem święty, ale
pierwszy raz jestem z kimś, na kim mi tak zależy, i dlatego jest...
inaczej. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Tak dobrze, żebyś poczuła,
o co tu naprawdę chodzi. - Żebyś pragnęła mnie znowu i znowu,
dodał w myśli, aż do czasu kiedy będziemy tak starzy, że nie
pozostanie nam nic więcej, jak tulić się nawzajem w objęciach i
wspominać rozkoszne, minione dni.
Teraz jednak nade wszystko pragnął kochać się z nią aż do
chwili, kiedy nie będą mieli siły wstać z łóżka.
- To zaczyna się tutaj - powiedział, kładąc rękę na jej głowie.
- A potem przechodzi tutaj. - Jego ręka przesunęła się w dół i
dotknęła bladego, jedwabistego futerka pomiędzy jej udami. Rory
krzyknęła cicho. Ścisnęła uda, uwięziwszy tę rękę. Kane wycofał się
natychmiast.
- A potem - powiedział, gładząc jej płaski brzuch,
przebiegając granicę żeber i sięgając wreszcie do lewej piersi -jeśli
masz szczęście, to dociera aż tu. Do serca. Rozumiesz?
- Chyba tak.
Objął dłonią pierś i pochylił się. Jego otwarte usta zamknęły
się na różowej, naprężonej sutce.
Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez całe jej ciało.
Ścisnęła rękami jego głowę, wczepiając palce w ciepłą grzywę
ciemnych włosów. Czuła pod palcami jego uszy; nie za duże, nie za
małe, kochane i cudowne.
Takie jak on cały. Był tak wspaniały, że nie mogła uwierzyć
swojemu szczęściu.
Jego wargi zsuwały się niżej i niżej, wzniecając pożar w jej
ciele, wzbudzając szalone pragnienie czegoś, co dopiero zaczynała
przeczuwać i rozumieć.
- Kane - krzyczała - co ty ze mną robisz?! Proszę cię, ja nie
mogę tak dłużej! Coś się ze mną stało! Och...
Jęczała i wiła się z rozkoszy, gdy Kane, cierpliwie,
umiejętnie i z największą czułością wzniecał w niej ten ogień i
podsycał go coraz bardziej i bardziej. Jego własna cierpliwość
wyczerpywała się jednak w niepokojącym tempie.
Żółte slipy znalazły się na podłodze. Rory była już zupełnie
wyczerpana^ oczy miała przymknięte, usta rozchylone.
- Usiądź - polecił jej Kane.
- Nie mogę. Jestem taka słaba. Opadłam zupełnie z sił.
- To cudownie, kochana, ale kłopot w tym, że ja jeszcze nie
osłabłem.
Uniósł ją powoli, aż oparła się piersią o jego ramiona.
Poruszył nimi tak, aby Rory usiadła pomiędzy jego udami. Jej ręce
zwisały bezwładnie ponad jego barkami, głowa odchyliła się w tył
jak korona ciężkiego kwiatu na zbyt cienkiej łodydze. Uśmiechała
się najpromienniejszym uśmiechem.
- To jestem ja, Rory. - Poprowadził jej rękę w dół i zacisnął
zęby, gdy objęła go z wahaniem i delikatnym wnętrzem dłoni
przesuwała badawczo w górę i w dół. Na stoliku leżała mała
paczuszka w srebrnej folii. Powinien przecież nałożyć to wcześniej,
zanim ona doprowadzi go do szaleństwa.
Przez ściśnięte zęby powiedział:
- Daj mi teraz minutę, kochanie moje, i potem przejdziemy
do następnego etapu.
Skinęła głową i Kane miał wrażenie, że teraz zgodziłaby się
na wszystko, bo dał jej tyle rozkoszy. Czuł się taki dumny.
- Teraz - powiedział po chwili. - Czeka nas ciężka przeprawa.
- Z tym? - Dotknęła go znowu.
Jego śmiech zabrzmiał jak spazmatyczne, głośne
westchnienie.
- Tak, najdroższa, z tym. Ale teraz ty będziesz prowadzić
lekcję. Wiesz znacznie więcej niż dzieci, które zaczynają się w to
bawić. Wiesz, co cię czeka. I pamiętaj, jeśli w którymkolwiek
momencie będziesz chciała się wycofać, zrób to. Przyrzekam ci, nie
będę na ciebie zły, i uszanuję, że nie mogłaś przejść przez tę próbę za
pierwszym razem.
Rory poczuła znowu to delikatne, promieniujące ciepło.
Właściwie miała je w sobie cały czas. Opierając ręce na jego
barkach, próbowała delikatnie opuścić się na to, co było tak sztywne
i twarde, ale przecież stanowiło część jego ciała. Zmarszczyła brwi w
skupieniu. Kane czuł, jak oblewa go pot. Zaklął cicho i Rory zamarła
na chwilę, jakby obawiając się, że zrobiła coś niewłaściwego.
Naprawdę praktyka była dużo trudniejsza od teorii.
Kane westchnął głęboko.
Rory zdawała sobie sprawę, że to będzie najtrudniejsze. Kane
też. Poruszyła lekko biodrami. Poczuła, jakby coś ją jednocześnie
kłuło i pociągało w dół. Zamknęła oczy, przesunęła znów biodra,
przymierzając się po raz ostatni i usiadła jednym zdecydowanym
ruchem. Przygryzła wargi, tłumiąc okrzyk bólu. Kane jęknął głośno i
przyciągnął ją do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddychać.
- Och, moja słodka, słodka Rory. Teraz poczekaj. Nie ruszaj
się. Myślę, że niedługo przestanie cię boleć.
Już przestało boleć. Czuła się taka pełna, ale nie było to tylko
fizyczne odczucie. Czuła się pełna także w innym sensie. Powolnym
ruchem Kane ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy Rory z pełnym
radości uśmiechem. Potem pocałował ją i trzymając mocno w
ramionach obrócił tak, że leżała pod nim na plecach. Wtedy zaczął
się poruszać; najpierw powoli, a potem coraz szybciej...
Znowu poczuła ten płomień, który spalał ją całą, i znowu
odczuwała tę niewiarygodną rozkosz, tak samo cudowną jak
wcześniej, tylko inną. Ta różnica była również cudowna. Dopiero
kiedy ciało Kane'a wygięło się nagle w łuk i usłyszała jego gardłowy
jęk, zdała sobie sprawę, że przez cały czas się uśmiecha. Kane
powoli odwrócił się na bok. Wtuliła się w jego ramiona i natychmiast
usnęła.
Kane budził się kilkakrotnie w ciągu nocy. Przyglądał się jej
w słabym świetle, sączącym się przez okna. Był kiedyś w szkole
najlepszy z matematyki, bez problemów zdał egzamin maturalny i
mógł wstąpić do służby wojskowej w lotnictwie, tak jak jego ojciec.
Kiedy przestał latać, w jego życiu, podobnie jak w czasach służby w
lotnictwie, okresy napięcia przeplatały się z chwilami znudzenia.
Pisał swoje książki, wciąż niespokojny, wciąż szukający czegoś,
czego nie umiał nawet nazwać.
Aż wreszcie znalazł. Dzięki Bogu, miał dość rozumu, żeby
zrozumieć to w porę i zdobyć ukochaną, mimo tylu przeszkód.
Chciał ją zbudzić i kochać się z nią znowu, ale wiedział, że to
zły pomysł. Może sprawić jej ból. Wstał cicho i sięgnął do swojej
torby po notatnik. Potem wziął prysznic, ubrał się i zabrał się do
pisania.
Rory spała dalej, uśmiechając się czasami we śnie. Nie były
to smutne uśmiechy. Kane widział każdy z nich, co chwila
popatrując na kobietę śpiącą obok od niego.
W końcu położył list na stoliku przy łóżku, stawiając na nim
na wpół opróżnioną filiżankę czekolady. Gdy Rory się zbudzi, on
będzie już w drodze, marząc o chwili, kiedy z powrotem znajdzie się
w jej ramionach.
Wolałby rzucić w diabły te swoje obowiązki, ale dał Rossowi
słowo.
Jeszcze raz popatrzył na Rory, pochylił się i pocałował ją,
szepcząc:
- Moja kochana, nie wiem, jak to się stało, ale rzuciłaś na
mnie jakiś urok.
Tak wiele przeżył już w życiu, w powietrzu i na ziemi, i
wszystko to rozpłynęło się jak we mgle przy zwykłej nauczycielce z
podstawówki, z piegami i wystającymi kolanami, która swoim
uśmiechem mogła skruszyć skałę.
Za parę godzin Rory obudzi się, rozejrzy wokół i pewnie
będzie niespokojna, nie widząc go przy sobie. Ale przecież potem
przeczyta list i wszystko zrozumie. Kiedy znów do niej wróci,
porozmawiają poważnie. O przyszłym wspólnym życiu, o tym, gdzie
będą mieszkali. Razem. Na zawsze.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rory obudziła się, słysząc jakieś brzęczenie.
- Dobrze już, dobrze - mruczała, wyciągając rękę w stronę,
gdzie zwykle stał jej budzik. Brzęczenie trwało nadal; towarzyszył
mu delikatny dźwięk tłukącej się porcelany. Otworzyła jedno oko.
Blask słońca oświetlał pokój przez rozsunięte zasłony. To było
oślepiające światło.
Była w obcym pokoju. Usiadła na łóżku, kątem oka
zauważając przewróconą na stoliku obok filiżankę. Powoli zaczęła
uświadamiać sobie wszystko. Rozejrzała się, szukając telefonu.
W chwili kiedy naga i bosa dobiegła wreszcie do aparatu, dzwonek
umilkł.
- Szlag by to trafił - wymruczała, ściągając z łóżka
prześcieradło, aby się nim okryć. Opadła na pokryte różowym
adamaszkiem krzesło i próbowała zebrać myśli.
Kane. Na miły Bóg, gdzie on się podział? Jeśli go tu
naprawdę nie ma, to dlaczego zniknął? Przecież nie wyobraziła sobie
tego wszystkiego, to niemożliwe.
Stojąc pod letnim prysznicem, powracała myślami do tego,
co się zdarzyło. Przypomniała sobie, jak nagle zaczęła mieć dość
Charlesa i jego mamusi, jak doprowadziła ją do szału cała rodzinka
Hubbardów i jak przestało ją bawić uszczęśliwianie całego świata.
Kto to kiedyś powiedział?
Kane. Kane mówił jej jeszcze mnóstwo innych rzeczy.
Normalny człowiek, myślała, mógłby przypuszczać, że jeśli kobieta i
mężczyzna otwierają przed sobą wszystko, serce, duszę i ciało, to
zwykła uprzejmość wymaga poczekania na chwilę, kiedy można
powiedzieć sobie „dzień dobry" i „do widzenia". Co najmniej tyle.
Myślała również o tym, co zaszło między nimi ubiegłej nocy
i co zmieniło ją całą na zawsze. Myślała o rzeczach, które Kane
powiedział i których nie powiedział. Nie powiedział, na przykład, że
kocha ją z całej duszy i że chce, żeby została jego żoną. Nie prosił,
żeby była z nim przez całe życie. Takie rzeczy się wtedy mówi,
podobno...
Czuła się obolała. Wszędzie. Na zewnątrz i w środku. Ale to
była jej wina. Zakochała się w tym mężczyźnie od chwili, kiedy
zobaczyła go po raz pierwszy. Pewnie miała to wypisane na twarzy;
nigdy nie umiała niczego ukrywać. Zobaczył to i wykorzystał, choć
mogłaby przysiąc, że człowiek, w którym się zakochała, nie byłby
nigdy zdolny odejść w ten sposób.
Ale Kane to zrobił.
Choć w gruncie rzeczy nie on był uwodzicielem. Ona go
uwiodła. Kane nie mówił o miłości, nie używał takich słów. To ona
w swej beznadziejnej głupocie wzięła to, co widziała w jego oczach,
za miłość. To było tylko zwyczajne pożądanie. Takie, o jakim
mówiła jej babcia. Takie, dla którego Sunny uciekła z domu w wieku
lat szesnastu, żeby żyć z mężczyzną, który do tej pory nie został jej
legalnym mężem.
Długo jeszcze siedziała przy stoliku, wbijając ponuro wzrok
w niewielką rysę na gładkiej politurze. Potem popatrzyła na telefon,
zastanawiając się, kto mógł do niej dzwonić. Nikt nie wiedział
przecież, gdzie przebywa. Poza Kane'em, oczywiście. Tylko po co
dzwonił, jeśli tak niedawno był z nią i mógł był powiedzieć to, co
miał jej do powiedzenia, prosto w oczy?
Płakała potem przez jakiś czas. Jeśli kobieta zejdzie na złą
drogę po raz pierwszy w życiu, przynajmniej to jej się należy. Potem,
ponieważ mimo wszystko zostało jej trochę rozsądku, wstała, ubrała
się w swój żakardowy ślubny kostium i upięła wciąż jeszcze
wilgotne włosy w kok z tyłu głowy.
Posłała łóżko, uporządkowała łazienkę i aż skrzywiła się na
widok tego, co działo się na stoliku obok łóżka. Dzięki Bogu,
czekolada nie rozlała się na dywan. Hotelowe wieczne pióro i
notatnik były całkiem zalane. Obok leżała jakaś zapisana kartka.
Pewnie rachunek za to, co zamawiała do pokoju.
Trzymając kartkę za mokry koniec, wrzuciła ją do kosza.
Dopłatę za pobyt w hotelu ureguluje potem przelewem.
Zaciskając drżące wargi, spojrzała jeszcze raz na ; telefon,
jakby chciała go zmusić, żeby zadzwonił znowu. To pewnie była
pomyłka... Ale jeśli to Kane... Jeśli to jednak był on?...
Telefon nie zadzwonił i Rory nie była już w stanie zostać
dłużej w tym pokoju. Doba hotelowa kończyła się w południe i nie
było ją stać na to, żeby przebywać tu dłużej. Stanowczym ruchem
ujęła walizkę, zamknęła za sobą drzwi i skierowała się do windy.
Furgonetka nadal stała przed domem. Próżne na- I dzieje, że
Hubbardowie wyjechali i że będą jej oszczędzone wykrętne
tłumaczenia.
- Przyjechałam! - krzyknęła, stojąc na ganku przed drzwiami.
Sunny wyłoniła się z kuchni, ciągnąc za sobą ziemniaczany
pęd. W jednej ręce miała słoik po dżemie, w drugiej duże nożyczki.
- Moje kochane maleństwo! - krzyknęła, rozpościerając
szeroko ramiona i oblewając wodą dywan w salonie. - Wiedziałam,
że pójdziesz wreszcie po rozum do głowy. Jeśli twoja Wenus
tranzytuje akurat twojego Urana, w trygonie do...
- Sunny, proszę cię... - Rory postawiła na podłodze swoje
bagaże, uściskała matkę i cofnęła się. - Żadnych trygonów i
tranzytów jeszcze przez chwilę, dobrze? Chciałabym napić się kawy,
zdjąć z siebie te odświętne szaty i przebrać się w coś
wygodniejszego. Gdzie jest reszta rodzinki?
- Ach, wiesz, tu niedaleko jest sklep ze zdrową żywnością,
więc Ewa i Peace zabrały Billa na zakupy. Misty pokazuje Maddie,
jak się robi kompost, a Fauna...
- Gdzie jest Fauna? - zapytała Rory, zdając sobie sprawę, że
matka nagle zamilkła. - Chyba nie wróciła do Richmond?
Chciałabym z nią pogadać.
Nie chciała rozmawiać z Peace, mimo że siostra była już dwa
razy zamężna, ani z Misty, która mieszkała dotąd tylko z jednym
chłopakiem, zanim ten zaciągnął się do Korpusu Pokoju. Fauna była
najlepszym ekspertem. Ona wiedziała wszystko o tych damsko-
męskich historiach. Tylko Fauna jej powie, co naprawdę znaczyło to,
co zdarzyło się jej ubiegłej nocy.
- No, cóż... przypuszczam, że wcześniej czy później o tym się
dowiesz - odparła Sunny ze smutnym uśmiechem. - Co za
przepiękny kostium, czy ci to już mówiłam? Może nie całkiem
odpowiedni na ślub, ale na uroczyste okazje... znakomity. Jest w nim
coś romantycznego.
- Mamo... powiedz mi wreszcie, co dzieje się z Fauną? Jeśli
zrobiła coś okropnego, i tak się w końcu o tym dowiem.
- No... wiesz, to może nie jest takie okropne. To może być
tylko... kłopotliwe, ale, kochanie, i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to
się musi stać. Widzisz, Fauna jest spod znaku Byka, mimo wszystko,
a on jest Koziorożcem, i jej Księżyc jest prawie dokładnie na jego...
- Mamo!
- No dobrze, dobrze. O co mnie pytałaś?
- Pytałam cię, gdzie jest Fauna.
- Próbuję ci właśnie to wyjaśnić - odparła Sunny tonem, który
dziwnie przypominał głos babci Truesdale. - Fauna jest w North
Wilkesboro. Charles ma tam bardzo ważnego klienta i...
- Chcesz powiedzieć, że ona pojechała z Charlesem? -
zapytała Rory, myśląc o tym, że Charles nigdy jej nie zabierał w
swoje służbowe podróże.
- Tam jest podobno taka miła restauracja, gdzie podają...
- Fauna i Charles?
- Próbowałam ci to wytłumaczyć. Pewne astrologiczne
konfiguracje potrafią spowodować tak spontaniczne wzajemne
przyciąganie. Chociaż nie jestem pewna, czy to nie jest raczej
karmiczne rozpoznanie...
Ale Rory już tego nie słuchała. Fauna i Charles. Jej mała,
leniwa, żyjąca na totalnym luzie siostra, specjalistka od tańca
brzucha, i ten sztywny, bezduszny manekin, Charles William Edward
Banks III. Czy może Edward William?
W trzy dni później wzajemne układy zaczęły mieć pozory
pewnej stabilizacji. Charles i Fauna wrócili nad ranem i ponieważ
nikt nic nie mówił, Fauna wspomniała o szkole tańca w Winston
Salem, którą miała zamiar odwiedzić. Charles tylko się uśmiechał.
Rory wprawdzie się nie uśmiechała, ale też nie płakała zbyt
wiele, poza tymi chwilami, kiedy była sama. No i co z tego, że
budziła się z bólem w sercu i w duszy? Przynajmniej żołądek
przestał jej wreszcie dokuczać.
Była prawie gotowa do przeprowadzki. Jeszcze nie znalazła
sobie nowego mieszkania. Trochę się niepokoiła, bo powinna to
załatwić, zanim zacznie się rok szkolny. Co za ironia losu; mogłaby
przecież teraz tu zostać, ale Charles podpisał już umowę z następnym
lokatorem.
Skończyła właśnie oglądać cykliczny program w telewizji,
który dawniej uznałaby za mało przyzwoity. Teraz guzik ją wszystko
obchodziło. Na podjeździe przed domem rozległ się zgrzyt kół
samochodu. Zaciekawiona podeszła do drzwi. O tej porze były już
zamknięte na haczyk. Zapaliła światło na ganku.
Nagle serce poskoczyło jej do gardła.
- Nie bądź głupia - szepnęła do siebie. Kane wyjechał już tak
dawno i ani razu nie dał znaku życia. Nawet już się tego nie
spodziewała. Wiedział, że wesele zostało odwołane. Po co miałby
wracać do Tobaccoville?
Przed domem stał ciemny, długi samochód. W jego wnętrzu
zapaliło się światło, ale zanim zdążyła cokolwiek zobaczyć,
drzwiczki otwarły się i ukazała się w nich znajoma wysoka postać.
Rory ścisnęła futrynę drzwi aż do bólu.
- Kane? - wyszeptała.
- Rory? - Kiedyś może przypuszczałaby, że w jego głosie
słychać było wahanie, ale teraz serce mówiło jej, że tak nie jest. W
jego kołyszącym się, zmysłowym męskim kroku nie było żadnego
wahania. Zresztą zanim zdążyłaby zadać mu jakiekolwiek pytanie,
zrodzone w skołatanej głowie, była już w jego ramionach.
Te same niewiarygodnie słodkie usta, o których śniła każdej
nocy, spoczęły na jej wargach. Te same silne ramiona przycisnęły ją
do szczupłego, twardego ciała. Te same dwa serca biły teraz jednym
rytmem, zamieniając chęć w rosnący głód, a głód w natychmiastową
potrzebę.
- O Boże, jak mi ciebie brakowało - wymruczał Kane, całując
jej szyję. Porwał Rory na ręce i otwierając sobie drzwi ramieniem,
wszedł do środka, zanim zdołała złapać oddech.
- Gdzie ty, u diabła, byłaś? Dzwoniłem setki razy, a jakiś
idiota mówił mi, że twój telefon już jest wyłączony!
- Bo widzisz, ja się wyprowadziłam... to znaczy,
powiedziałam im, że wyprowadzam się pierwszego i w związku z
tym wyłączyli mój telefon.
- To już nieważne - powiedział. - Już tu jestem. - Postawił ją
obok łóżka i pocałował. To trwało długo, bardzo długo, bo tyle mieli
sobie do powiedzenia tego, co nie da się wypowiedzieć słowami.
Najpierw gwałtownie, potem już delikatniej, usta Kane'a wpijały się
w jej wargi. Bez słów opowiadał jej o swoim niepokoju, o swojej
tęsknocie i samotności. O strachu, kiedy wyobrażał sobie ich
spotkanie, i o jeszcze większym lęku, kiedy obawiał się, że jej nie
zastanie.
- Chciałem już wynająć samolot, ledwie wysechł atrament na
kontrakcie, ale mój agent załatwił mi bilet na samolot w ciągu
godziny. Boże, potem jeszcze musiałem tu jechać z lotniska w
Greensboro!
Rory wolała już o tym nie myśleć. Podniosła głowę i
popatrzyła mu w oczy. Nic już dla niej nie miało znaczenia. Ważne
było tylko to, że Kane jest znowu przy niej, i czy to było rozsądne
czy nie, kochała go takiego, jakim był i takiego, jakim kiedykolwiek
będzie.
I on to wiedział, nie potrzebując jej zapewnień. Zaczął
całować ją tak, jakby chciał wypić z jej warg całą słodycz. Całował
ją czule i delikatnie, jakby chciał ukoić ten ból i wszystkie
wątpliwości, z którymi została, kiedy odjechał tak nagle.
- Nie powiedziałem ci, dlaczego wyjechałem, ale przecież
wiedziałaś, prawda? Ten mój list... obawiałem się, że list może nie
przekazać ci wszystkiego...
Jego list? Jaki list? Zresztą co to za różnica, jeśli wrócił, jest
tutaj, całuje ją tak, że Rory traci już wszystkie zmysły, rozpina jej
bluzkę i zdejmuje ją z ramion, i...
- Kane, co robisz? - jęknęła, kiedy zsunął jedwabne
ramiączka stanika i ściągnął biustonosz aż do pasa.
- Nie umiesz zgadnąć? Nie pamiętasz już moich lekcji? -
Ujmując w dłonie jej piersi, pocałował ją znowu w rozpalone usta, a
potem tylko patrzył tak, jakby nigdy w życiu nie widział kobiety.
- Jak ty to robisz, że czuję to, co czuję? - szepnęła.
- Nie wiem - odpowiedział po prostu. -1 nie wiem, jak ty to
robisz, że ja czuję to samo, i że nie byłem w stanie przestać myśleć o
tobie od chwili kiedy, wzdychając rozpaczliwie, szorowałaś ten
ganek w środku nocy.
Przyciągnął ją do siebie ze wszystkich sił, przyciskając do
swego ciała jej nagie piersi. Czuł teraz, że nie ma na całym świecie
rzeczy, której pragnąłby mocniej, niż być tutaj z tą kobietą, robić
dokładnie to, co teraz robił, czyli całować ją z tą całą miłością i
tęsknotą, jakie drzemały w jego duszy przez trzydzieści siedem lat
ciężkiego życia.
To jeszcze nie było wszystko. Oboje wiedzieli, że to nie
wszystko. Ubranie Kane'a opadło na podłogę w ślad za ubraniem
Rory, która znalazła się w jego ramionach na pachnącej lawendą
białej pościeli swego panieńskiego łóżka.
To działo się naprawdę. Tym razem nie była to wywołana
winem fantazja.
Nie było już tej niepewności i paraliżującego napięcia.
Otwarła dla niego ramiona i Kane znalazł się w nich tak, jak śniła
tysiące razy. Tylko że to nie był sen.
Czekała na niego, spragniona i gotowa. Czekała na niego całe
swoje życie - gotowa na jego przyjęcie, choć kiedyś pomyliła się, nie
wiedząc, na kogo naprawdę czeka, i było już prawie za późno.
Czuła jego napierającą męskość tam, gdzie otwierała się dla
niego jako kobieta. Wyciągnęła rękę i dotknęła go. On wiedział o
niej o wiele więcej niż ona wiedziała o nim; zapragnęła nagle poznać
go i poczuć, jaki jest.
Kane drgnął gwałtownie.
- Święci patroni, co ty chcesz ze mną zrobić?
- Jeśli ty możesz mnie dotykać, to ja też tego chcę. Jestem...
ciekawa. Czy to źle?
- Najdroższa moja, jeśli będziesz sobie życzyła luster na
suficie i ilustrowanego podręcznika, to je dostaniesz, ale czekałem na
ciebie prawie tydzień, i nie wiem, czy wytrzymam dłużej.
Zamknął oczy i starał się zrobić wszystko, żeby przeczekać tę
eksplorację, ale dotknięcie jej drobnej dłoni, obejmującej go tak
mocno, wystawiało go na najtrudniejszą próbę. Po chwili,
odpychając łokciem na bok jej ramię, osunął się na nią całym ciałem,
aż jego pulsująca gwałtownie męskość została uwięziona między
dłonią Rory i delikatną powierzchnią jej brzucha. Modlił się tylko o
to, aby nie wprawić jej w zakłopotanie, zanim zaspokoi swoją
ciekawość.
Desperackim ruchem przewrócił się na bok, trzymając ją
nadal w ramionach. Sięgnął pomiędzy ich rozpalone ciała, znalazł
właściwe miejsce i zaczął swoją własną eksplorację.
Rory głośno westchnęła. Jej ręka zamarła w bezruchu i Kane
wreszcie mógł działać swobodnie.
- Rory... kochanie...
Jego palce wolno poruszały się, dotykając jej delikatnych,
wilgotnych płatków. Wtem usłyszał drżący, urywany okrzyk, poczuł,
jak jej ciałem wstrząsa spazm rozkoszy i ogarnęła go taka duma, jak
jeszcze nigdy w życiu. To była jego kobieta. Umiał to dla niej zrobić.
Ofiarować to, czego inny mężczyzna nie dał jej nigdy dotąd. Czy to
był egoizm, czy nie, czuł wewnętrzne zadowolenie, że Rory należy
do niego. Stworzona po to, żeby go kochać, stworzona po to, żeby
być kochaną wyłącznie przez niego, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
A jeśli potem będzie coś jeszcze, to tym lepiej.
Oboje wznosili się teraz tam, gdzie wreszcie czekało na nich
spełnienie. Potem opadli wolno z powrotem na ziemię, tak cudownie
zmęczeni, tak bardzo szczęśliwi.
Gdy Rory obudziła się, ujrzała, jak Kane, oparty na łokciu,
przygląda się jej z uśmiechem. Zamrugała powiekami i zapytała:
- Nie możesz spać?
- Zastanawiam się nad czymś.
- Aż boję się zapytać - powiedziała, ale tak naprawdę już się
nie bała. Sunny powiedziała jej, jeszcze przed ucieczką do hotelu, że
wszystko ułoży się tak, jak powinno, a Sunny, cokolwiek by mówić
ojej ezoterycznej wiedzy, rzadko myliła się w takich sprawach.
- Co byś powiedziała na przeprowadzkę do New Jersey?
Myślę, że podobałoby ci się w Cape May.
- Ja mam tutaj pracę.
- To żaden problem. Ja też mam pracę, ale mogę wykonywać
ją wszędzie. Moglibyśmy znaleźć sobie coś w tej okolicy,
powiedzmy na rok, a potem przenieść się gdzie indziej... Może
zresztą będzie nam tu na tyle dobrze, że postanowimy osiedlić się
tutaj na stałe?
- Czy ty zawsze jesteś taki ustępliwy?
- Tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę.
Rory uśmiechnęła się. Jeśli Skorpion zechce się zgadzać z
Rakiem, to może i Rak nie będzie się upierał, żeby zawsze chodzić
do tyłu. Do przodu też potrafi, za takim wspaniałym Skorpionem...