Desmond Bagley
Złoty Kil
Przeło ył: Andrzej Gostomski
2
Rozdział 1
WALKER
Nazywam si Peter Halloran, lecz wszyscy wołaj na mnie „Hal". Wyj tek
stanowi moja ona, Jean, która zawsze mówiła mi Peter — najwyra niej kobiety
nie lubi przydomków bliskich im m czyzn. Jak wielu innych, przyjechałem po
wojnie do „kolonii". Podró owałem z Anglii do Afryki Południowej drog l dow
przez Sahar i Kongo. Droga była ci ka, ale to ju zupełnie inna historia. Do
powiedzie , e w 1948 roku znalazłem si w Cape Town; bez pracy i prawie bez
pieni dzy.
W pierwszym tygodniu pobytu w mie cie odpowiedziałem na kilkana cie ofert
pracy, które ukazały si w Cape Times.
Czekaj c na odzew, rozgl dałem si troch .
Tego ranka zaszedłem do doku i w ko cu znalazłem si nie opodal przystani
jachtowej. Oparty o barierk przygl dałem si łodzi, gdy rozległ si za mn jaki
głos:
— Któr z nich by wybrał, gdyby mógł?
Odwróciłem si i ujrzałem zmru one oczy starszego, wysokiego m czyzny, o
przygarbionych ramionach i siwych włosach. Miał ogorzał twarz i s kate dłonie.
Wygl dał na jakie sze dziesi t lat.
Wskazałem na jedn z łodzi.
— My l , e wzi łbym t — powiedziałem. — Jest do du a, aby si na co
przyda , lecz nie za du a do samotnej eglugi. Wygl dał na zadowolonego.
— To „Gracia" — powiedział. — Ja j zbudowałem.
— Wygl da na niezł łódk — odparłem. — Ma ładne linie.
Przez jaki czas rozmawiali my o łodziach. Powiedział, e za Cape Town, w
kierunku Milnerton, ma niewielk stoczni i e specjalizuje si w budowaniu
kutrów, u ywanych przez malajskich rybaków.
Zd yłem je wcze niej zauwa y : te solidne, niesympatyczne statki o
wysokich dziobach i sterówce wsadzonej na gór niby kurzy kojec wygl dały
jednak na bardzo dobre do eglugi. „Gracia" była dopiero jego drugim jachtem.
— Teraz, gdy wojna si sko czyła, nast pi boom — prorokował. — Ludzie
b d mieli kup pieni dzy i rzuc si na jachty. Chciałbym to wykorzysta .
Po chwili spojrzał na zegarek i skin ł głow w stron klubu na przystani.
— Chod my na kaw — zaproponował. Zawahałem si .
— Nie jestem członkiem.
— A ja tak — powiedział. — Zapraszam ci . Weszli my do budynku.
Usiedli my w sali z widokiem na przysta , a on zamówił kaw .
— A tak w ogóle, to nazywam si Tom Sanford.
— A ja Peter Halloran.
— Anglik — stwierdził. — Długo tu jeste ? U miechn łem si .
— Trzy dni.
— Ja nieco dłu ej — od 1910. — Upił łyk kawy i popatrzył na mnie z
namysłem. — Zdaje si , e wiesz co nieco o łodziach.
3
— Sp dziłem w ród nich całe ycie — odparłem. — Mój ojciec miał stoczni
nie opodal Hull. Te budowali my kutry rybackie — a do wojny.
— A pó niej?
— Pó niej zakład przyj ł kontraktowe prace dla Admiralicji —
powiedziałem. — Robili my szalupy do obrony portu, i tym podobne rzeczy, bo
nie mieli my sprz tu do wykonywania niczego wi kszego — wzruszyłem
ramionami. — Potem był nalot.
— Paskudna sprawa — rzekł Tom. — Czy wszystko zostało zniszczone?
— Wszystko — odparłem bezbarwnym głosem. — Moja rodzina miała dom
tu obok zakładu; te oberwał. Rodzice i starszy brat zgin li.
— Chryste! — powiedział Tom łagodnie. — To straszne. Ile miałe lat?
— Siedemna cie — odpowiedziałem. — Zamieszkałem z ciotk w Hatfield.
Wtedy wła nie zacz łem pracowa dla de Havillanda, buduj c „Mosquito". To
drewniany samolot, dlatego potrzebowali ludzi znaj cych si na robocie w
drewnie. Dla mnie stanowiło to tylko zabijanie czasu do chwili, kiedy mogłem
wst pi do wojska. Jego zainteresowanie wzrosło.
— Wiesz, to ma przyszło — te nowe metody opracowane przez de
Havillanda. Jak s dzisz, czy jego proces formowania na gor co da si zastosowa
przy budowie łodzi?
Zastanowiłem si .
— Czemu nie, efekty s nadzwyczaj zadowalaj ce. W Hatfield
wykonywali my zarówno naprawy, jak i nowe konstrukcje. Widziałem, co dzieje
si z tego typu kadłubem przy bardzo silnym uderzeniu. Jednak koszty b d
wy sze ni przy metodach tradycyjnych, chyba e podejmie si produkcj
masow .
— My lałem o jachtach — rzekł Tom wolno. — Musisz mi kiedy o tym
dokładniej opowiedzie . Co jeszcze wiesz o łodziach? U miechn łem si szeroko.
— Kiedy pragn łem zosta projektantem — powiedziałem. — Jako chłopak
— miałem wtedy około pi tnastu lat — zaprojektowałem i zbudowałem moj
pierwsz wy cigow aglówk .
— Wygrałe jakie wy cigi?
— Razem z bratem pobili my wszystkich — powiedziałem. — To była szybka
łód . Po wojnie, gdy oczekiwanie na demobilizacj dłu yło mi si strasznie,
spróbowałem jeszcze raz. Zaprojektowałem pół tuzina łodzi, dzi ki czemu czas
szybciej min ł.
— Masz jeszcze te rysunki?
— Le gdzie na dnie walizki — odparłem. — Dawno ju ich nie ogl dałem.
— Chciałbym je zobaczy — rzekł Tom. — Słuchaj, chłopcze, a mo e
popracowałby dla mnie? Ju ci mówiłem, e mam zamiar rozwin interes z
jachtami i przydałby mi si kto bystry.
Tym sposobem zacz łem pracowa dla Toma Sanforda. Nast pnego dnia
poszedłem do stoczni z rysunkami. W zasadzie spodobały mu si , wskazał mi
jednak kilka sposobów poczynienia oszcz dno ci.
— Jeste do dobrym projektantem — powiedział. — Musisz jednak
dowiedzie si znacznie wi cej o stronie praktycznej. Zreszt niewa ne, zajmiemy
si tym. Kiedy mo esz zacz ?
4
Przyj cie oferty pracy u starego Toma było jedn z najlepszych decyzji, jakie
podj łem w yciu.
W ci gu nast pnych dziesi ciu lat powodziło mi si coraz lepiej, a czy
zasłu enie, czy te nie, to inna sprawa.
Dobrze było znów pracowa w stoczni. Nie zapomniałem umiej tno ci
zdobytych w warsztacie ojca i chocia z pocz tku szło mi opornie, wkrótce nie
byłem gorszy od innych, a mo e nawet nieco lepszy. Tom zach cał mnie do
projektowania, bezlito nie wytykaj c bł dy.
— Masz oko do linii — orzekł. — Twoje łodzie to wspaniałe aglówki, lecz
cholernie kosztowne. Musisz wi cej czasu po wi ci szczegółom. Trzeba obci
koszty, eby robi łódki popularne.
W cztery lata po przyj ciu do firmy Tom awansował mnie na kierownika
zakładu, a wkrótce potem po raz pierwszy poszcz ciło mi si przy
projektowaniu. Oddałem projekt na konkurs, ogłoszony przez lokalne
czasopismo eglarskie. Drugie miejsce i pi dziesi t funtów. Co wi cej, projekt
spodobał si pewnemu miejscowemu eglarzowi, który postanowił tak łód
wybudowa . Tom musiał wi c j zrobi , a ja otrzymałem za projekt honorarium,
które powi kszyło moje poka ne ju konto bankowe.
Tom był zadowolony i zapytał, czy mógłbym wykona projekt łodzi, która
stałaby si pocz tkiem serii. Zaprojektowany przeze mnie jacht o wyporno ci
sze ciu ton okazał si bardzo dobry. Nazwali my go „Pingwin", a Tom w
pierwszym roku wybudował i sprzedał ich tuzin; po 2000 funtów. Łód tak mi si
spodobała, e zapytałem Toma, czy mógłby wybudowa jedn dla mnie.
Zrealizował moje zamówienie, bior c najni sz cen i godz c si , abym spłacał
dług w ci gu kilku lat.
Otwarcie biura projektowego o ywiło interesy. Wie ci rozeszły si i ludzie,
zamiast korzysta z projektów angielskich i ameryka skich, zacz li przychodzi
do mnie, dzi ki czemu mogli osobi cie spiera si z projektantem. Tom był
usatysfakcjonowany, gdy wi kszo projektowanych przeze mnie łodzi
budowano w jego stoczni.
W 1954 roku zostałem mened erem zakładu, a w 1955 Tom zaproponował mi
współudział w interesie.
— Nie mam komu tego zostawi — rzekł wprost. — ona nie yje, a synów
nie mam. Starzej si .
— Tom, stu lat do yjesz, buduj c łodzie — powiedziałem. Pokr cił głow .
— Teraz to sobie u wiadomiłem. — Zmarszczył brwi. — Przegl dałem ksi gi
i okazało si , e przysparzasz firmie wi kszych obrotów ni ja, dlatego nie b d
przesadzał z cen za udział. B dzie ci to kosztowało pi tysi cy funtów.
Pi tysi cy funtów stanowiło miesznie nisk cen za udział w tak kwitn cym
interesie. Niestety nie posiadałem nawet cz ci tej kwoty. Dostrzegł wyraz mojej
twarzy i zmru ył oczy.
— Wiem, e tyle nie masz, ale ostatnimi czasy nie le ci szło dzi ki
projektowaniu. Wydaje mi si , e masz zachomikowane jakie dwa tysi ce.
Tom, bystry jak zwykle, miał racj . Miałem kilka setek ponad dwa tysi ce.
— Co koło tego — odparłem.
5
— W porz dku. Wrzu te dwa tysi ce, a pozostałe trzy we z banku. Po ycz
ci, gdy zobacz ksi gi. B dziesz mógł je zwróci z zysków w niecałe trzy lata,
zwłaszcza je li zrealizujesz plany dotycz ce tej wy cigowej aglówki. Co ty na to?
— W porz dku, Tom — powiedziałem. — Umowa stoi.
Wy cigowa aglówka wspomniana przez Toma stanowiła pomysł, który
przyszedł mi do głowy, gdy w Anglii obserwowałem mod na zestawy typu „Zrób
to sam". Na wysokim południowoafryka skim veldzie jest mnóstwo niewielkich
jezior. S dziłem, e niewielkie łódki mógłbym sprzeda nawet z dala od morza,
gdyby tylko udało mi si je produkowa dostatecznie tanio. Mógłbym wówczas
sprzedawa albo gotow łód , albo zestaw do samodzielnego wykonania dla mniej
zasobnych zapale ców.
Zało yli my kolejn stolarni i zaprojektowałem łód , która stała si
pierwszym modelem klasy „Falcon". Prowadził ten projekt młody facet
nazwiskiem Harry Marshall i nie le si spisał. Nie była to działka Toma, wi c
trzymał si na uboczu, dogaduj c tylko: „Ta twoja piekielna fabryka". A jednak
zarobiła dla nas sporo pieni dzy.
W tym te czasie spotkałem Jean i pobrali my si . Mał e stwo z Jean nie
nale y w zasadzie do tej historii i nie wspominałbym o tym, gdyby nie to, co
zdarzyło si pó niej. Byli my ze sob bardzo szcz liwi i kochali my si . W
interesach dobrze mi si wiodło, miałem on i dom; czego wi cej mo e człowiek
pragn ?
W ko cu 1956 roku Tom zmarł nagle na atak serca. Jak s dz , wiedział, e z
jego sercem jest co nie w porz dku, lecz nikomu o tym nie wspomniał. Swój
udział w stoczni zostawił siostrze ony, która na prowadzeniu interesów nie znała
si zupełnie, a na budowaniu łodzi jeszcze mniej. Zaanga owali my prawników i
zgodziła si odprzeda mi swój udział. Zapłaciłem grubo ponad pi tysi cy, na
które Tom ocenił udział w firmie. Była to jednak uczciwa sprzeda , chocia moja
sytuacja finansowa stała si niepewna i wp dziłem si w powa ny dług
hipoteczny.
Trudno mi było pogodzi si z odej ciem Toma. Dał mi szans , jaka zdarza,
si niewielu młodym ludziom, i byłem mu za to wdzi czny. Zakład zdawał si
opustoszały, gdy stary nie łaził ju mi dzy pochylniami.
Stocznia prosperowała i, jak si wydaje, moja reputacja jako projektanta była
ju ustalona, gdy otrzymywałem mnóstwo zamówie . Jean przej ła sprawy
zarz dzania oraz biuro, a poniewa sam przez wi kszo czasu byłem
przywi zany do deski kre larskiej, awansowałem Harry'ego Marshalla na
mened era stoczni. Radził sobie znakomicie.
Jean, jak to kobieta, gdy tylko przej ła dowodzenie, przeprowadziła w biurze
gruntowne, wiosenne porz dki. Pewnego dnia odgrzebała star blaszan puszk ,
która przez lata stała zapomniana na dalszej półce. Si gn ła do rodka i nagle
spytała:
— Po co trzymałe ten wycinek?
— Jaki wycinek? — mrukn łem z roztargnieniem. Akurat czytałem list, z
którego mogło wynikn interesuj ce zamówienie.
— Ten, o Mussolinim — powiedziała. — Przeczytam ci go — usiadła na
skraju biurka, trzymaj c mi dzy palcami po ółkły kawałek gazety. — „Wczoraj
6
w Mediolanie szesnastu komunistów włoskich zostało skazanych za współudział w
ukryciu skarbu Mussoliniego. Skarb, który w tajemniczych okoliczno ciach
zagin ł pod koniec wojny, składał si ze złota przesyłanego przez Narodowy Bank
Włoski oraz znacznej cz ci osobistego maj tku Mussoliniego, w tym etiopskiej
korony. Przypuszcza si , e poza skarbem było tam równie wiele wa nych
dokumentów pa stwowej wagi. adna z szesnastu osób nie przyznała si do
winy".
Uniosła wzrok.
— O co w tym wszystkim chodziło?
Zdumiałem si . Wiele czasu upłyn ło od chwili, gdy my lałem o Walkerze,
Coertzem i dramacie, który rozegrał si we Włoszech. U miechn łem si i
powiedziałem:
— Mógłbym zrobi fortun na zwi zanej z tym historii.
— Opowiedz mi j .
— To długa opowie — zaprotestowałem. — Opowiem ci innym razem.
— Nie — nalegała. — Opowiedz teraz. Zawsze interesowały mnie skarby.
Odsun łem wi c od siebie nie otwart poczt i opowiedziałem jej o Walkerze i
jego szalonym planie. Niektóre fragmenty pami tałem jak przez mgł . Który to
spadł — czy te został zepchni ty z urwiska — Donato czy Alberto?
Opowie przeci gn ła si i tego dnia zaniedbali my prac w biurze.
Walkera spotkałem w Afryce Południowej, gdzie przybyłem z Anglii tu po
zako czeniu wojny. Miałem du o szcz cia, e b d c obcym dostałem dobr
prac u Toma. Czułem si nieco samotny, wi c wst piłem do Cape Town Sporting
Club, mog cego dostarczy towarzystwa i rozrywki.
Walker był członkiem pij cym, jednym z tych chytrych ludzi, którzy
wst powali do klubu, aby mie si gdzie napi , gdy w niedziel puby były
zamkni te. W tygodniu nigdy tu nie zagl dał, zjawiał si jednak ka dej niedzieli,
rozgrywał jedn parti tenisa, aby umotywowa jako swoj obecno , po czym
reszt dnia sp dzał w barze.
Wła nie w barze spotkałem go której niedzieli pó nym popołudniem.
Pomieszczenie wypełniał gwar dyskutuj cych zawzi cie głosów. Szybko
zorientowałem si , e wszedłem akurat w trakcie sprzeczki na temat poddania
Tobruku. Wsz dzie w Afryce Południowej ju sama wzmianka o Tobruku mo e
wywoła kłótni , poniewa poddanie si uwa ane tu jest za ha b narodow .
Powszechnie panuje opinia, e mieszka cy Afryki Południowej zostali
pozostawieni na łask losu, na tym jednak ko cz si wspólne wszystkim pogl dy,
a zaczynaj si spory. Czasem obwinia si brytyjskich generałów, innym razem
komendanta południowoafryka skiego garnizonu — generała Kloppera.
Wszak e ten temat zawsze stanowi dobry pretekst do jednej z tych długich,
bezsensownych knajpianych awantur, w których ludzie cz sto trac panowanie
nad sob , lecz do niczego sensownego nie dochodz .
Nie interesowało mnie to specjalnie — słu b wojskow odbyłem w Europie
— usiadłem wi c cicho, nie wypuszczaj c piwa z r ki, i trzymałem si od dyskusji
z daleka. Obok siedział jaki młody człowiek o szczupłej twarzy. Wygl dał na
przystojnego hulak , który ma sporo do powiedzenia na ten temat; walił cz sto
7
zaci ni t pi ci o bufet. Widziałem go ju wcze niej, ale nie wiedziałem, kim
jest. Cała moja wiedza o nim pochodziła z poczynionych dot d obserwacji.
Najwyra niej sporo pił, nawet teraz na jedno moje piwo u niego przypadały dwie
brandy.
Po jakim czasie kłótnia, w miar jak bar pustoszał, zmarła mierci
naturaln . Wkrótce pozostali my ju tylko my dwaj. Opró niłem swój kufel i
wła nie zabierałem si do wyj cia, gdy rzekł pogardliwie:
— Guzik o tym wiedz .
— Byłe tam? — spytałem.
— Byłem — odparł ponuro. — Zwin li mnie z cał reszt . Ale nie zostałem
tam długo. Wydostałem si z obozu we Włoszech w czterdziestym trzecim —
zerkn ł na mój pusty kufel. — Napij si jednego na drog .
Nie miałem nic specjalnego do roboty, wi c odparłem:
— Ch tnie napij si piwa.
Zamówił dla mnie piwo, kolejn brandy dla siebie i powiedział:
— Nazywam si Walker. Tak, wydostałem si , gdy upadł rz d włoski.
Wst piłem do partyzantki.
— To musiało by interesuj ce — powiedziałem. Roze miał si krótko.
— S dz , e mo na to tak okre li . Interesuj ce i przera aj ce. Tak. Mo na
powiedzie , e z sier antem Coertzem — to facet, z którym do długo
przebywałem, sp dzili my czas naprawd interesuj co.
— Afrykaner? — zaryzykowałem. W Afryce Południowej byłem nowy i
niewiele wiedziałem wówczas o panuj cych tu układach, nazwisko jednak
brzmiało z holenderska, a raczej jak jego afryka ska odmiana.
— Zgadza, si — odparł Walker. — Prawdziwy twardziel. Trzymali my si
razem po opuszczeniu obozu.
— Łatwo było uciec z obozu jenieckiego?
— Chleb z masłem — rzekł Walker. — Stra nicy współpracowali z nami.
Dwaj towarzyszyli nam nawet jako przewodnicy — Alberto Corso i Donato
Rinaldi. Lubiłem Donata — my l , e uratował mi ycie — spostrzegł moje
zainteresowanie i zacz ł opowiada ze swad .
Kiedy w 1943 roku rz d upadł, Włochy znajdowały si w rozsypce. Włosi byli
niespokojni, nie wiedzieli, co si stanie, i podejrzliwie odnosili si do zamiarów
Niemców. Była to wietna okazja do wyrwania si z obozu, zwłaszcza e
przył czyło si do nich dwóch stra ników.
Samo opuszczenie obozu nie stanowiło problemu. Jednak gdy Niemcy
rozpocz li operacj zgarniania wszystkich je ców alianckich, rozproszonych po
rodkowych Włoszech, zacz ły si kłopoty.
— Wtedy wła nie oberwałem — powiedział Walker. — Przechodzili my
wówczas przez rzek .
Atak nast pił nieoczekiwanie. Panowała cisza. Słycha było tylko bulgotanie
wody; raz rozległo si zduszone przekle stwo, gdy kto si po lizn ł. Nagle rozległ
si odgłos rozdzieranego perkalu — to spandau otworzył ogie i spokój nocy
zakłócił niesamowity skowyt kul odbitych rykoszetem od wystaj cych z rzeki
głazów.
8
Włosi odwrócili si i odpowiedzieli ogniem z pistoletów maszynowych.
Rycz cy jak byk Coertze grzebał zapami tale w workowatej kieszeni swoich
wojskowych spodni, po czym uniósł r k rzucaj c co ponad ramieniem. Rozległ
si ostry huk, gdy granat eksplodował w wodzie. Coertze rzucił ponownie i tym
razem granat wybuchn ł na brzegu.
Walker poczuł uderzenie w nog . Padaj c przekr cił si i zachłysn ł wod .
Młóc c woln r k trafił na głaz i chwycił si go kurczowo.
Coertze rzucił jeszcze jeden granat i karabin maszynowy umilkł. Włosi
opró nili całe magazynki i zaj li si ładowaniem broni. Ponownie zapadła cisza.
— Przypuszczam, e wzi li nas za Niemców — rzekł Walker. — Nie
spodziewali si , e zostan ostrzelani przez zbiegłych wi niów. Szcz cie, e
Włosi wzi li ze sob bro . W ka dym razie ten przekl ty karabin maszynowy
umilkł.
Przez kilka minut stali po rodku rzeki, a bystry, zimny nurt zbijał ich z nóg.
Nie mieli si poruszy , nie wiedz c, czy z brzegu znów nie posypi si strzały. Po
pi ciu minutach Alberto rzekł cicho:
— Signor Walker, nic si panu nie stało?
Walker podci gn ł si i stan ł na nogi. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, e
wci ciska w r kach naładowany karabin. Lew nog miał odr twiał i zimn .
— Wszystko w porz dku — odparł.
Coertze wydał przeci głe westchnienie i powiedział:
— No to dalej. Przechodzimy na drug stron , ale cicho.
Doszli na drugi brzeg rzeki i bez odpoczynku ruszyli zboczem wzgórza.
Wkrótce Walker poczuł ból w nodze i zacz ł ustawa . Alberto zaniepokoił si .
— Trzeba si pieszy . Musimy przej t gór przed witem. Walker stłumił
j k, gdy stan ł na lewej nodze.
— Dostałem — powiedział. — My l , e dostałem. Coertze zszedł z powrotem
po zboczu i rzekł poirytowany.
— Magtig, no dalej, ruszajcie si !
Alberto powiedział:
— le jest, signor Walker?
— O co chodzi? — spytał Coertze, nie rozumiej c włoskiego.
— Mam kul w nodze — odparł Walker cierpko.
— Tego tylko nam trzeba — powiedział Coertze. W ciemno ciach rysował si
tylko jako ciemniejsza plama, ale Walker dostrzegł, e niecierpliwie potrz sa
głow . — Musimy si dosta do obozu partyzantów, zanim si rozwidni.
Walker przez chwil naradzał si z Albertem, po czym rzekł po angielsku:
— Alberto twierdzi, e w pobli u jest miejsce, gdzie mo emy si ukry . Mówi,
e kto powinien zosta ze mn , kiedy pójdzie szuka pomocy.
— Pójd z nim — mrukn ł Coertze. — Ten drugi makaroniarz mo e zosta z
tob . Zabierajmy si st d.
Ruszyli wzdłu zbocza. Po jakim czasie teren zacz ł opada . Nieoczekiwanie
pojawił si niewielki parów — szczelina w zboczu góry. Znajdowały si tam
skarłowaciałe drzewa daj ce niewielk osłon , pod stopami za mieli wyschni te
ło ysko potoku.
Alberto zatrzymał si i powiedział:
9
— Zostaniecie tu, dopóki po was nie przyjdziemy. Trzymajcie si pod
drzewami, tak eby nikt was nie zobaczył, i starajcie si jak najmniej rusza .
— Dzi ki, Alberto — rzekł Walker. Po krótkim po egnaniu Alberto i Coertze
znikn li w mroku nocy. Donato uło ył Walkera wygodnie i przygotowali si do
przeczekania nocy.
Walker prze ywał ci kie chwile. Noga bolała i było mu bardzo zimno. Zostali
w parowie jeszcze cały nast pny dzie , a gdy zapadła noc, Walker zacz ł
majaczy i Donato miał trudno ci z uspokojeniem go.
Kiedy pomoc wreszcie nadeszła, Walker stracił przytomno . Ockn ł si po
dłu szym czasie w łó ku stoj cym w pomieszczeniu o wybielonych cianach.
Sło ce wła nie wschodziło, a przy jego posłaniu siedziała mała dziewczynka.
Walker umilkł nagle i spojrzał na pusty kieliszek stoj cy przed nim na barze.
— Napij si jeszcze jednego — odezwałem si pospiesznie. Nie trzeba go było
specjalnie namawia , zamówiłem wi c kolejne dwa drinki.
— I tym sposobem wyszedłe z tego — powiedziałem. Przytakn ł skinieniem
głowy.
— Tak si wła nie stało. Bo e, ale zimne były te dwie noce na tej cholernej
górze. Gdyby nie Donato, wyci gn łbym chyba kopyta.
— Wyszedłe wi c z tego cało — powiedziałem. — Ale gdzie si znajdowałe ?
— W obozie partyzantów na wzgórzach. Partigiani wła nie si wówczas
organizowali. Zacz li naprawd działa dopiero, gdy Niemcy zabrali si do
umacniania swego panowania we Włoszech. Szkopy działały zgodnie ze swymi
zwyczajami — wiesz, jakie to butne dranie — a Włochom si to nie podobało.
Wszystko było wi c dla partyzantów przygotowane. Mieli poparcie ludzi i mogli
rozpocz działania na naprawd wielk skal .
Oczywi cie nie wszyscy byli tacy sami. Mo na było znale w ród nich
wszelkie odcienie pogl dów politycznych: od nie nej bieli do jaskrawej
czerwieni. Komuni ci nienawidzili monarchistów i odwrotnie, i tak dalej. Ja
znalazłem si w grupie monarchistów. Tam wła nie spotkałem hrabiego.
Hrabia Ugo Montepescali di Todi miał wówczas ponad pi dziesi t lat, lecz
był energiczny i wygl dał młodo. Smagły, z orlim nosem, nosił krótk , siwiej c
brod rozszczepion na ko cu i agresywnie podkr con . Pochodził z linii starej
ju w okresie odrodzenia i był arystokrat do szpiku ko ci.
Z tego powodu nienawidził faszyzmu — nienawidził parweniuszow-skich
władców Włoch, z ich aspiracjami, skorumpowaniem i chciwymi, lepkimi
paluchami. Mussolini na zawsze pozostał dla niego miernym dziennikarzyn ,
który osi gn ł sukces dzi ki swej demagogii i praktycznie uwi ził króla. Walker
spotkał hrabiego w dniu, kiedy przybył do obozu na wzgórzu.
Ockn ł si i ujrzał powa n twarz małej dziewczynki. U miechn ła si do
niego i cicho wyszła z izby. Po kilku minutach wszedł niski, kr py człowiek ze
szczeciniast brod i odezwał si do niego po angielsku.
— Aa, obudził si pan. Jest pan teraz zupełnie bezpieczny. Walker zdał sobie
spraw , e mówi co idiotycznego.
— Ale gdzie ja jestem?
— Czy to ma jakie znaczenie? — zapytał przybysz kpi co. — Jest pan wci
we Włoszech, lecz nie musi si pan obawia Tedesci. Prosz zosta w łó ku,
10
dopóki nie wróc panu siły. Stracił pan sporo krwi — trzeba wi c odpoczywa ,
je i znów odpoczywa .
Walker był zbyt słaby, aby zdoby si na co wi cej ni skinienie, i ponownie
opadł na poduszk . Pi minut pó niej wszedł Coertze w towarzystwie młodego
człowieka o szczupłej twarzy.
— Sprowadziłem znachora. Przynajmniej twierdzi, e nim jest, je li go dobrze
zrozumiałem. Przypuszczam, e jest tylko studentem medycyny.
Lekarz — czy te student — zbadał Walkera i wyraził zadowolenie ze stanu
chorego.
— W ci gu tygodnia zacznie pan chodzi — powiedział, zapakował sw
niewielk torb i wyszedł.
Coertze podrapał si w tył głowy.
— B d musiał uczy si tego liskiego taalu — powiedział. — Wygl da na to,
e zostaniemy tu na dłu ej.
— Nie ma szans, eby si przebi na południe? — zapytał Walker.
— adnych — odparł Coertze stanowczo. — Hrabia — ten niski człowiek z
bokbaardije — mówił, e dalej na południe Niemców jest wi cej ni łodyg na polu
kukurydzy. Twierdzi, e zamierzaj utworzy lini obrony na południe od
Rzymu.
Walker westchn ł.
— Wi c jeste my tu uziemieni. Coertze u miechn ł si szeroko.
— Nie jest a tak le. Przynajmniej dostaniemy lepsze jedzenie ni mieli my w
obozie. Hrabia chce, eby my przył czyli si do jego grupy. Wydaje mi si , e
jego skietkommando utrzymuje spore terytorium, a on zbiera ludzi i bro , póki
mo e. Równie dobrze mo emy walczy tutaj, jak z armi . Zawsze miałem ochot
prowadzi wojn po swojemu.
Pulchna kobieta przyniosła misk paruj cego rosołu dla Walkera, a Coertze
powiedział:
— Wyjd na zewn trz, a poczujesz si lepiej. Mam zamiar troch si
rozejrze .
Walker zjadł rosół i zasn ł, pó niej obudził si i znów jadł. Po jakim czasie
pojawiła si niewielka posta z basenem i zwini tymi banda ami. Była to ta sama
dziewczynka, któr ujrzał, gdy odzyskał przytomno . Ocenił, e mogła mie
jakie dwana cie lat.
— Mój ojciec powiedział, e mam zmieni panu opatrunek — odezwała si
czystym, młodym głosem. Mówiła po angielsku.
Walker uniósł si na łokciu i obserwował, jak podchodzi bli ej. Była schludnie
ubrana i nosiła biały, wykrochmalony fartuch.
— Dzi kuj ci — odparł.
Pochyliła si , eby rozci zało one na jego nodze łubki, po czym ostro nie
rozlu niła banda e wokół rany. Spojrzał na ni i rzekł:
— Jak ci na imi ?
— Francesca.
— Czy twój ojciec jest lekarzem? — Dłonie opatruj ce mu nog były chłodne
i delikatne.
Pokr ciła przecz co głow .
11
— Nie.
Obmyła ran w ciepłej wodzie zawieraj cej jaki szczypi cy rodek
dezynfekuj cy, a nast pnie zapudrowała. Z wielk wpraw zacz ła banda owa
ponownie.
— Jeste dobr piel gniark — powiedział Walker. Dopiero wówczas
spojrzała na niego i zobaczył, e ma spokojne, szare oczy.
— Mam du praktyk — powiedziała, a Walker zmieszał si pod tym
spojrzeniem i przekl ł wojn , która z dwunastoletnich dziewczynek czyniła
do wiadczone piel gniarki.
Sko czyła banda owanie i powiedziała:
— No, wkrótce musi pan poczu si troch lepiej.
— Dobrze — przyrzekł Walker. — Jak b d mógł najszybciej. Zrobi to dla
ciebie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
— Nie dla mnie — odparła. — Dla wojny. Musi pan wyzdrowie , aby pój na
wzgórza i zabi wielu Niemców.
Z powag zebrała z ziemi zaplamione banda e i opu ciła pomieszczenie, a
Walker patrzył za ni ze zdumieniem.
W ten sposób poznał Francesc , córk hrabiego Ugo Montepescali.
Ponad tydzie trwało, zanim zacz ł chodzi o lasce i wychodzi z chaty
szpitalnej, a Coertze oprowadzał go po obozie. Wi kszo ludzi to byli Włosi,
dezerterzy z armii, którzy niezbyt lubili Niemców. Spor grup stanowili jednak
alianccy uciekinierzy ró nych narodowo ci.
Hrabia uformował z uciekinierów oddział i mianował Coertzego jego
dowódc . Nazwali si „Legionem Cudzoziemskim". W ci gu nast pnych dwóch
lat wielu z nich miało zgin , walcz c u boku partyzantów z Niemcami. Na
yczenie Coertzego Alberto i Donato zostali doł czeni do oddziału w charakterze
tłumaczy i przewodników. Coertze wysoko oceniał hrabiego.
— Ten kêrel wie, co robi — powiedział. — Zbiera, ilu tylko mo e, dezerterów
z armii włoskiej, a ka dy musi wzi ze sob bro .
Kiedy Niemcy zdecydowali si stawia opór i ufortyfikowali Winterstellung
oparty na Sangro i Monte Cassino, wojna we Włoszech stała si spraw
przes dzon . Wówczas to partyzanci zaj li si dezorganizacj niemieckiego
transportu. Legion Cudzoziemski brał udział w tej kampanii, specjalizuj c si w
sabota u. Coertze pracował przed wojn jako górnik w kopalni złota
Witwatersrand i wiedział, jak obchodzi si z dynamitem. Razem z Harrisonem,
kanadyjskim geologiem, poinstruowali reszt , jak u ywa materiałów
wybuchowych.
Wysadzali drogi, mosty kolejowe, przej cia górskie, wykolejali poci gi,
czasami ostrzeliwali te jaki konwój na drodze, wycofuj c si , gdy tylko
odpowiadano ogniem ci kiej broni.
— Nie wpl tujemy si w bitwy — powiedział hrabia. — Nie mo emy da si
Niemcom przygwo dzi . Jeste my moskitami dra ni cymi Niemcom skór —
miejmy nadziej , e zarazimy ich malari .
Walker pami tał ten czas jako ci g długich okresów wytchnienia
przerywanych chwilami strachu. Dyscyplina była lu na, bez wojskowego drylu.
12
Wyszczuplał i stał si twardy. Nawet całodzienny, trzydziestomilowy marsz przez
góry z pełnym obci eniem, na które składały si bro oraz paczki dynamitu i
detonatorów, nic dla niego nie znaczył.
W ko cu 1944 roku Legion Cudzoziemski wydatnie si uszczuplił. Niektórzy
zgin li, inni — gdy alianci zaj li Rzym — woleli przebi si na południe. Coertze
stwierdził, e zostanie, wi c Walker został z nim. Został równie Harrison oraz
Anglik nazwiskiem Parker. Legion Cudzoziemski był teraz rzeczywi cie
niewielki.
— Hrabia u ywał nas jak jakich cholernych jucznych koni — powiedział
Walker. Zamówił nast pn kolejk i brandy zacz ła mu uderza do głowy. Miał
przekrwione oczy i j kał si przy trudniejszych słowach.
— Jucznych koni? — spytałem.
— Oddział był zbyt mały do prawdziwej walki — wyja nił. — Wi c u ywał
nas do transportu broni i ywno ci na swoim terenie. Tak wła nie dorwali my ten
konwój.
— Jaki konwój?
Walker zaczynał bełkota .
— To było tak. T robot mieli my wykona wspólnie z inn brygad
partyzanck . Ale hrabia si martwił, bo ta druga banda to byli komuni ci —
rzeczywi cie dranie. Bał si , e mog nas zdradzi . Zawsze to robili, gdy mieli ku
temu okazj , bo był monarchist i nienawidzili go bardziej ni Niemców. My leli
ju o tym, co b dzie po wojnie, i zawczasu eliminowali przeciwników, unikaj c
walki, o ile to mo liwe. Rozumiesz, włoska polityka.
Skin łem głow .
— Chciał wi c, eby Umberto — facet dowodz cy naszymi Włochami — miał
na wszelki wypadek kilka karabinów maszynowych wi cej, a Coertze powiedział,
e je przewiezie.
Umilkł patrz c do swego kieliszka.
— A co z tym konwojem? — zapytałem.
— Ech, do diabła — odparł. — Nie ma szans, eby go wydosta . Zostanie tam
na zawsze, chyba e Coertze co zrobi. Powiem ci. Szli my na spotkanie z
Umbertem, kiedy po drodze wpadli my na niemiecki konwój jad cy tras , gdzie
nie powinno by adnego konwoju. Wi c przetrzepali my im skór .
Dotarli na szczyt wzgórza i Coertze zarz dził postój.
— Zostaniemy tu dziesi minut, pó niej ruszamy dalej — powiedział.
Alberto napił si troch wody i poszedł spacerkiem do miejsca, sk d miał
dobry widok na dolin . Najpierw spojrzał na dno doliny, gdzie biegła zakurzona,
wyboista, nie szutrowana droga, po czym uniósł wzrok, by popatrze na południe.
Nagle zawołał Coertzego.
— Patrz — powiedział.
Coertze zbiegł do niego i popatrzył we wskazanym kierunku. W dali, gdzie
odległa nitka br zowej drogi drgała od gor ca, unosił si obłok pyłu. Odpi ł
lornetk i pospiesznie wyregulował ostro .
— Có oni tu, u diabła, robi ? — zastanawiał si .
— Co to jest?
13
— Niemieckie ci arówki wojskowe — odparł Coertze. — Ze sze — opu cił
lornetk . — Wygl da na to, e próbuj si prze lizn bocznymi drogami. Dzi ki
nam główne drogi s troch niezdrowe.
Walker i Donato zeszli na dół. Coertze obejrzał si na karabiny maszynowe, a
pó niej na Walkera.
— No i co z tym? — spytał.
— A co z Umbertem? — odparł pytaniem Walker.
— Och, nic mu nie b dzie. Po prostu teraz, gdy wojna dobiega ko ca, hrabia
staje si nieco dra liwy. My l , e damy rad tej gromadce — z dwoma
karabinami maszynowymi powinno pój łatwo.
Walker wzruszył ramionami.
— Je li chodzi o mnie, to w porz dku — rzekł. Coertze powiedział:
— Chod cie — i pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie siedział Parker. —
Wstawaj kêrel — rzucił. — Wojna jeszcze trwa. Gdzie, u diabła, jest Harrison?
— Id ! — zawołał Harrison.
— Znosimy ten majdan do drogi, ale biegiem — rozkazał Coertze. Spojrzał w
dół zbocza. — Ten zakr t powinien by lekker miejscem.
— Jakim? — spytał Parker. Zawsze nabijał si z południowoafryka skiego
argonu Coertzego.
— Mniejsza o to — uci ł Coertze. — Zanie cie ten majdan szybko do drogi.
Czeka nas robota.
Załadowali karabiny maszynowe i pod yli w dół zbocza. Na drodze Coertze
przeprowadził szybkie rozpoznanie terenu.
— Wyjad wolno zza tego zakr tu — powiedział. — Alberto, we miesz
Donata i umie cicie swój karabin maszynowy tak, aby cie mogli ostrzela dwie
ostatnie ci arówki. Dwie ostatnie, zrozumiano? Rozwalcie je szybko, tak eby
reszta nie mogła si wycofa .
Odwrócił si do Harrisona i Parkera.
— Ustawcie swój karabin tam, po drugiej stronie, i rozwalcie pierwszy wóz.
Wtedy reszta b dzie zablokowana.
— A co ja mam robi ? — zapytał Walker.
— Pójdziesz ze mn .
Coertze ruszył biegiem, Walker za nim. Przed zakr tem porzucił drog i
wspi ł si na mały pagórek, z którego miał dobry widok na niemiecki konwój.
Gdy Walker osun ł si na ziemi obok niego, Coertze miał ju wyregulowan
lornetk .
— S cztery ci arówki, a nie sze — powiedział. — Z przodu wóz
dowodzenia, a przed nim kombinowany motocykl. Wygl da jak to BMW z
karabinem maszynowym na przyczepie.
Podał szkła Walkerowi.
— Jak daleko jest od ko ca kolumny do wozu dowodzenia? Walker spojrzał
na zbli aj ce si pojazdy.
— Około sze dziesi ciu pi ciu jardów — ocenił. Coertze wzi ł szkła.
— W porz dku. Wrócisz drog sze dziesi t pi jardów, tak e w chwili, gdy
ostatnia ci arówka wyjedzie zza zakr tu, wóz sztabowy znajdzie si na twojej
wysoko ci. Mniejsza o motocykl, ja si nim zajm . Wracaj i powiedz chłopcom,
14
eby nie strzelali, dopóki nie usłysz gło nych wybuchów; ju ja si o to
postaram. Ka im skoncentrowa si na ci arówkach.
Spojrzał za siebie. Karabiny maszynowe były niewidoczne, a droga wygl dała
niewinnie.
— Trudno o lepsz zasadzk — powiedział. — Mój oupa nigdy nie zastawił
lepszej na Anglików — klepn ł Walkera po ramieniu. — Ruszaj ju . Pomog ci
przy wozie sztabowym, gdy tylko rozwal motocykl.
Walker ze lizn ł si z pagórka i pu cił si z powrotem drog , zatrzymuj c si
przy karabinach maszynowych, aby przekaza instrukcje Coertzego. Nast pnie
jakie sze dziesi t jardów od zakr tu wyszukał sobie odpowiedni skał .
Przykucn ł za ni i sprawdził swój pistolet maszynowy.
Po chwili usłyszał krzyk biegn cego drog Coertzego.
— Cztery minuty! B d tu za cztery minuty. Jeszcze nie strzela .
Coertze przebiegł obok niego i znikn ł na skraju drogi dziesi jardów dalej.
Walkerowi w tych warunkach cztery minuty wydawały si czterema
godzinami. Przycupn ł sam jeden i spogl dał na cich drog , nie słysz c nic prócz
bicia własnego serca. Po upływie, jak mu si wydawało, długiego czasu doszedł go
warkot silników i zgrzyt zmienianych biegów, a potem odgłos motocykla jad cego
na wysokich obrotach.
Przysun ł si bli ej do skały i czekał. Złapał go skurcz nogi, a w ustach nagle
mu zaschło. Warkot motocykla zagłuszał teraz wszystkie pozostałe odgłosy.
Odbezpieczył bro .
Zobaczył przeje d aj cy motocykl. Kierowc , który w swoich goglach
wygl dał jak zjawa, i strzelca w przyczepce, z r kami zaci ni tymi na uchwycie
zamontowanego przed nim karabinu maszynowego, nieustannie kr c cego głow
i bacznie obserwuj cego drog .
Niczym we nie, ujrzał ukazuj c si jak na zwolnionym filmie r k
Coertzego, niedbale wrzucaj cego do przyczepy granat. Granat zatrzymał si
mi dzy jej obudow a plecami strzelca, i gdy ten odwrócił si zaskoczony, wraz z
jego gwałtownym ruchem znikn ł we wn trzu przyczepy.
Po chwili eksplodował.
Przyczepa rozleciała si na kawałki, a strzelcowi chyba urwało nogi. Motocykl
potoczył si przez drog i Walker zobaczył, jak Coertze wychodzi, strzelaj c do
kierowcy z automatu. Wówczas wychylił si równie i jego pistolet plun ł ogniem
w stron wozu sztabowego.
Wcze niej ustawił si bardzo starannie, wi c dobrze przewidział, gdzie mo e
znajdowa si kierowca. Gdy zacz ł strzela , nie musiał mierzy — szyba
rozprysła si dokładnie w miejscu, gdzie siedział ołnierz.
Dochodził do niego grzechot karabinów maszynowych strzelaj cych długimi
seriami w ci arówki, nie miał jednak czasu ani ochoty ogl da si w tamtym
kierunku, musiał bowiem uskoczy przed wozem sztabowym, który prowadzony
r k trupa zatoczył łuk w jego stron .
Oficer na siedzeniu pasa era stał, szarpi c si nerwowo z zapi ciem kabury
pistoletu. Coertze strzelił, a Niemiec run ł i zawisł groteskowo, przewieszony
przez metalow ram rozbitej szyby, jak gdyby nagle zmienił si w szmacian
15
lalk . Pistolet, którego nie zd ył u y , wysun ł mu si z r ki i ze stukotem upadł
na ziemi .
Ze zgrzytem rozpruwanej blachy wóz sztabowy wpadł na skał obok drogi i
stan ł gwałtownie, przewracaj c stoj cego z tyłu ołnierza, który strzelał do
Walkera. Walker usłyszał kule przelatuj ce mu nad głow i poci gn ł za spust. Z
tuzin kul trafiło w Niemca i wtłoczyło go z powrotem w siedzenie. Zdaniem
Walkera odległo wynosiła około dziewi ciu stóp i przysi gał, e słyszał
uderzenia kul. Brzmiały jak trzepanie rózgi po mi kkim dywanie.
Coertze krzyczał i gwałtownie gestykuluj c przywoływał Walkera do
ci arówek. Podbiegł tam i zobaczył, e pierwsza ci arówka została zatrzymana.
Na wszelki wypadek posłał jeszcze seri w stron kabiny, po czym ukrył si za
gor c chłodnic , aby załadowa bro .
Nim si z tym uporał, walka dobiegła ko ca. Wszystkie pojazdy zostały
unieruchomione, a Alberto i Donato eskortowali do przodu dwóch oszołomionych
je ców.
— Parker, cofnij si i zobacz, czy jeszcze kto nie nadje d a — rzucił Coertze,
po czym odszedł w tył, aby spojrze na chaos, który spowodował.
Dwaj ludzie w motocyklu zgin li na miejscu, tak samo jak trójka w wozie
sztabowym. W ka dej ci arówce znajdowało si po dwóch ołnierzy w szoferce i
jeden z tyłu. Wszyscy w szoferkach zgin li w ci gu dwudziestu sekund od chwili,
gdy karabiny maszynowe otworzyły ogie .
— Nie mogli my chybi z dwudziestu jardów — powiedział Harrison. — Po
prostu pu cili my seri w pierwsz ci arówk , a pó niej dali my szpryc drugiej.
Przypominało to rozbijanie kokosu z haubicy. Dziecinnie proste.
Z siedemnastu ludzi po stronie niemieckiej ocalało dwóch, z których jeden był
lekko ranny w rami .
— Zauwa yłe co ? — spytał Coertze.
Walker pokr cił głow . Dr ał jeszcze z emocji po dopiero co stoczonej walce i
w tym stanie nie był zbyt spostrzegawczy.
Coertze podszedł do jednego z je ców i palcem wskazał emblemat na
kołnierzyku. M czyzna skulił si ze strachu.
— Oni s esesmanami. Wszyscy.
Odwrócił si i podszedł do wozu sztabowego. Oficer le ał na plecach, połowa
ciała znajdowała si w rodku, połowa zwieszała si przez drzwi. Puste oczy, w
których odbijała si groza mierci, wpatrywały si w niebo. Coertze spojrzał na
niego, po czym schylił si i z przedniego siedzenia wyci gn ł skórzan aktówk .
Była zamkni ta.
— Jest w tym co dziwnego — powiedział. — Dlaczego jechali t drog ?
Harrison odparł:
— Wiesz, t dy mieli szans si przedosta . My znale li my si tu tylko
przypadkiem.
— Wiem — powiedział Coertze. — To był dobry pomysł i prawie im si udało
— to wła nie mnie zastanawia. Szkopy na ogół nie grzesz wyobra ni . Post puj
zawsze zgodnie z instrukcjami i regulaminami. Dlaczego wi c mieliby zrobi co
odmiennego? Chyba e nie był to zwyczajny oddział.
Spojrzał na ci arówki.
16
— Nie le byłoby sprawdzi , co w nich jest. Wysłał Donata, aby strzegł drogi
powy ej, od północy, a reszta poszła zbada ci arówki, z wyj tkiem pilnuj cego
je ców Alberta. Harrison zajrzał pod plandek pierwszego wozu.
— Niewiele tu jest.
Walker spojrzał do rodka i zobaczył, e podłog ci arówki wypełniaj
skrzynki — małe drewniane skrzynki, długie na jakie osiemna cie cali, szerokie
na stop i wysokie na sze cali.
— Cholernie mały ładunek — powiedział. Coertze zmarszczył brwi.
— Gdzie ju widziałem podobne, ale nie potrafi powiedzie gdzie.
Wyci gnijmy jedn .
Walker i Harrison wspi li si na ci arówk , odsuwaj c na bok ciało
martwego Niemca. Harrison chwycił róg najbli szej skrzynki.
— Wielki Bo e! — powiedział. — To cholerstwo jest chyba przybite do
podłogi.
Walker pomógł mu i skrzynka przesun ła si .
— Nie, nie jest, ale musi by pełne ołowiu. Coertze opu cił tyln klap .
— My l , e lepiej j wyci gn i otworzy — powiedział ochrypłym nagle z
podniecenia głosem.
Walker i Harrison przesun li skrzynk na brzeg i zrzucili. Z gło nym
t pni ciem spadła na zakurzon drog .
— Daj mi ten bagnet — powiedział Coertze.
Walker wzi ł bagnet zabitego Niemca i wr czył go Coertzemu, który zacz ł
podwa a wieko. Gwo dzie skrzypn ły, gdy pokrywa skrzyni uniosła si . Coertze
oderwał j i powiedział:
— Tak te my lałem.
— Co to jest? — zapytał Harrison, tr c brew.
— Złoto — odparł Coertze spokojnie. Wszyscy zamarli w bezruchu.
Walker był ju bardzo pijany, gdy doszedł w swojej opowie ci do tego
miejsca. Chwiał si na nogach i złapał si kraw dzi baru, aby utrzyma
równowag , gdy powtórzył z namaszczeniem.
— Złoto.
— Na miły Bóg, co z nim zrobili cie? — spytałem. — I ile go tam było?
Walker czkn ł cicho.
— A mo e jeszcze jednego? — powiedział. Skin łem na barmana i odparłem:
— Daj spokój, nie trzymaj mnie w niepewno ci. Spojrzał na mnie z ukosa.
— Słowo daj , nie powinienem był tego mówi — powiedział. — A zreszt ,
niech to diabli! Nie ma to ju teraz znaczenia. No wi c było tak...
Przez dług chwil stali patrz c na siebie, po czym odezwał si Coertze:
— Wiedziałem, e znam te skrzynki. Takich samych u ywaj w Reef przy
pakowaniu sztab do przewozu statkiem.
Gdy stwierdzili, e wszystkie skrzynie w tej ci arówce s równie ci kie,
rzucili si do pozostałych wozów. Pocz tkowo byli rozczarowani — drug
ci arówk wypełniały skrzynie zawieraj ce dokumenty i akta.
Coertze si gn ł do skrzynki i wyrzucaj c papiery rzekł:
— Có to, u diabła, za szpargały? — w jego głosie słycha było zawód.
Walker wzi ł jedn kartk i przejrzał pobie nie.
17
— Wygl da na jakie włoskie dokumenty rz dowe. Mo e wszystkie s ci le
tajne.
Z wn trza wozu doszedł zduszony głos Harrisona.
— Hej, chłopaki, popatrzcie, co znalazłem. Wyszedł z r kami pełnymi paczek
banknotów — czystych, wie o wydrukowanych lirów.
— Jest tam tego przynajmniej jedna skrzynia — powiedział. — A mo e
wi cej.
W trzeciej ci arówce znajdowały si kolejne skrzynki ze złotem, chocia nie
tyle co w pierwszej. Było te kilkana cie solidnie zbudowanych, zamkni tych
skrzy drewnianych. Wkrótce uległy pod naporem bagnetu.
— Chryste! — rzekł Walker, gdy otworzył pierwsz . Z nabo n czci
wyci gn ł migocz cy wspaniale naszyjnik z brylantów i szmaragdów.
— Ile to jest warte? — zapytał Coertze Harrisona. Harrison bez słowa
potrz sn ł głow .
— Jezu, sk d miałbym wiedzie — u miechn ł si słabo. — Te kamienie nie
s w moim stylu.
Przetrz sali skrzynie, gdy nagle Coertze wyci gn ł złot papiero nic .
— Jest na niej napis — powiedział i odczytał gło no: — Caro Benito da parte
di Adolfe, Brennero — 1940. Harrison rzekł wolno:
— Hitler miał spotkanie z Mussolinim na przeł czy Brenner w 1940 roku.
Wtedy wła nie Musso postanowił wł czy si do wojny po stronie niemieckiej.
— Teraz ju wiemy, do kogo to nale y — powiedział Walker wskazuj c r k .
— Albo nale ało — powtórzył wolno Coertze. — Lecz do kogo nale y teraz?
Spojrzeli po sobie. Cisz przerwał Coertze:
— Chod cie, zobaczymy, co jest w ostatniej ci arówce. Czwarty wóz był
pełen skrzy równie wypełnionych papierami. Jednak oprócz nich znajdowała
si tam jeszcze skrzynia z koron . Harrison uniósł j z wysiłkiem.
— Kim jest olbrzym chodz cy w niej po pałacu? — spytał retorycznie.
Korona była bogato inkrustowana rubinami i szmaragdami, lecz bez brylantów.
Była wyj tkowo okazała i bardzo ci ka.
— Nic dziwnego, e mówi si : „Koronowana głowa nigdy nie zazna spokoju"
— zakpił Harrison. Umie cił koron w skrzyni.
— No wi c, co robimy? Coertze podrapał si po głowie.
— Niezły problem — przyznał.
— Uwa am, e powinni my to zatrzyma — stwierdził Harrison bez ogródek.
— Jest nasze, prawem zdobywcy.
Wypowiedziana została gło no my l, do której nikt nie chciał si przyzna , z
wyj tkiem bezpo redniego jak zwykle Harrisona.
Atmosfera oczy ciła si i łatwiej było podj decyzj .
— Uwa am, e powinni my ci gn reszt chłopaków i zrobi głosowanie —
powiedział Coertze.
— Je li nie b dzie tajne, nic nie da — niemal oboj tnie odparł Harrison.
Zrozumieli, o co mu chodzi. Je li cho jeden z nich sprzeciwiłby si i zechciał
powiedzie o skarbie hrabiemu, wówczas głosowanie i tak byłoby bezu yteczne.
W ko cu Walker powiedział:
— Mo e tak, mo e nie. Przegłosujemy i zobaczymy.
18
Na drodze panował spokój, wi c sprowadzono Donata i Parkera z ich
posterunków. Je cy zostali zamkni ci w ci arówce, aby Alberto równie mógł si
przył czy do dyskusji. Zasiedli niczym jaka komisja gospodarcza.
Harrison niepotrzebnie si martwił — głosowanie było jednomy lne. Pokusa
okazała si zbyt wielka, aby mogło sta si inaczej.
— Jedno jest pewne — powiedział Harrison. — Je li ten cały majdan zniknie,
zostanie przeprowadzone olbrzymie ledztwo. I to bez wzgl du na to, kto wygra t
wojn . Rz d włoski nie spocznie, dopóki tego nie odnajdzie — szczególnie tych
papierów. Zało si , e to prawdziwy dynamit.
Coertze zamy lił si .
— To znaczy, e musimy ukry i skarb, i pojazdy. N i c nie mo e zosta
odnalezione. Musi wygl da tak, jak gdyby cało rozpłyn ła si w powietrzu.
— Co my z tym zrobimy? — zapytał Parker. Spogl dał na kamienisty grunt i
cienk warstw gleby. — Mogliby my zakopa sam skarb, gdyby my po wi cili
na to tydzie , ale nie ma si nawet co bra do zakopywania ci arówki, nie
mówi c o czterech.
Harrison pstrykn ł palcami.
— Stare kopalnie ołowiu — powiedział. — S niedaleko st d. Twarz
Coertzego rozja niła si .
— Ja — powiedział. — Jest tam jedna sztolnia, w której zmie ciłoby si
wszystko.
Parker odezwał si :
— Jakie kopalnie ołowiu i co to takiego, na miło bosk , sztolnia?
— Sztolnia to poziomy szyb wykonany w zboczu góry — odparł Harrison. —
Te kopalnie zostały opuszczone na przełomie wieku. Nikt ju si do nich nie
zbli a.
— Wprowadzimy wszystkie pojazdy do rodka... — rzekł Alberto.
— ...i wysadzimy wej cie — doko czył przej ty Coertze.
— Mo e zatrzymaliby my par klejnotów? — zasugerował Walker.
— Nie — odparł ostro Coertze. — To zbyt niebezpieczne. Harrison ma racj .
Kiedy ten majdan zniknie na dobre, rozp ta si piekło. Wszystko musi zosta
zakopane, dopóki zostało jeszcze troch czasu.
— Znasz jakich dobrych paserów? — spytał ironicznie Harrison. — Bo je li
nie, to w jaki sposób si ich pozb dziemy?
Postanowili zakopa wszystko: samochody, ciała, złoto, papiery, kosztowno ci.
Przepakowali ci arówki, do dwóch ładuj c kosztowno ci, a papiery i zwłoki do
dwóch pozostałych. Mieli zamiar wprowadzi do tunelu jako pierwszy wóz
sztabowy z wrzuconym na tył motocyklem, nast pnie ci arówki wyładowane
papierami i ciałami, a na ko cu wozy ze złotem i kosztowno ciami.
— Tym sposobem b dziemy mogli łatwo wydosta rzeczy, na których
najbardziej nam zale y — powiedział Coertze.
Transport ci arówek nie stanowił problemu. Z zakurzonej drogi, na której
si znajdowali, odchodził nie u ywany szlak prowadz cy do kopalni. Dojechali
tam i w ustalonej kolejno ci wprowadzili ci arówki do najwi kszego tunelu.
Coertze i Harrison przygotowali ładunek do wysadzenia wej cia. Była to prosta
19
robota i zaj ła im zaledwie kilka minut. Nast pnie Coertze zapalił lont i przybiegł
z powrotem.
Kiedy kurz opadł, zobaczyli, e wylot tunelu został całkowicie zablokowany,
tworz c kosztowny grobowiec dla siedemnastu ludzi.
— Co powiemy hrabiemu? — zapytał Parker.
— Powiemy, e po drodze mieli my drobne kłopoty — odparł Coertze. — W
ko cu tak te było, no nie? — u miechn ł si szeroko i nakazał wymarsz.
Po powrocie usłyszeli, e Umberto wpakował si w kłopoty i stracił wielu
ludzi. Komuni ci nie zjawili si i nie miał wystarczaj cej liczby karabinów
maszynowych.
— Chcesz powiedzie , e złoto wci tam jest? — zapytałem.
— Zgadza si — rzekł Walker i waln ł pi ci w bufet. — Napijmy si jeszcze
jednego.
Pó niej niewiele ju z niego wydobyłem. Mózg miał rozpuszczony w brandy i
wci gadał bez sensu, lecz na jedno pytanie odparł przytomnie.
— Co si stało z tymi dwoma niemieckimi je cami?
— Ach, z nimi — odparł niedbale. — Zostali zastrzeleni w czasie ucieczki.
Zrobił to Coertze.
Walker był tamtej nocy zbyt pijany, wzi łem wi c jego adres od klubowego
stewarda, wpakowałem go do taksówki i zapomniałem o nim. Nie przykładałem
zbyt wielkiej wagi do jego opowie ci — traktowałem j jak bredzenie pijaka.
Mo e znalazł co we Włoszech, w tpiłem jednak, aby to było co du ego — moja
wyobra nia nie mogła pomie ci wizji czterech ci arówek załadowanych złotem i
kosztowno ciami.
Jednak nie dane mi było zapomnie o nim na dłu ej, gdy w nast pn
niedziel ponownie ujrzałem, jak w barze klubowym wpatruje si sm tnie w
kieliszek brandy. Uniósł głow , dostrzegł moje spojrzenie i pospiesznie odwrócił
wzrok jak gdyby zawstydzony. Nie podszedłem, eby z nim porozmawia — nie
przepadałem za pijakami.
Nieco pó niej tego samego popołudnia, gdy wyszedłem z basenu i z
przyjemno ci paliłem papierosa, nagle zdałem sobie spraw , e Walker stoi obok
mnie. Uniosłem wzrok, a on rzekł zakłopotany:
— Chyba jestem panu winien jakie pieni dze... za taksówk tamtej nocy.
— Daj pan spokój — odparłem krótko. Przykl kn ł obok.
— Przepraszam za wszystko, co si stało. Czy narobiłem jakich kłopotów?
U miechn łem si .
— Nie pami ta pan?
— Kompletnie nic — wyznał. — Nie wpl tałem si chyba w jak bójk czy
co takiego, co?
— Nie, po prostu rozmawiali my. Zamrugał oczami.
— O czym?
— O pana prze yciach we Włoszech. Opowiedział mi pan dziwn histori .
— Powiedziałem panu o złocie? Skin łem głow .
— Zgadza si .
20
— Spiłem si — powiedział. — Ur n łem si jak głupiec. Nie powinienem był
o tym mówi . Nie wspomniał pan o tym nikomu, co?
— Nie, nie wspomniałem — odparłem. — Chyba nie chce pan powiedzie , e
to prawda? — teraz z pewno ci nie był pijany.
— To jest prawda — rzekł ci ko. — Ten majdan wci tam jest — w ziemi
we Włoszech. Wolałbym, aby pan o tym nie mówił.
— Nie b d — obiecałem.
— Chod my si napi — zaproponował.
— Nie, dzi kuj — powiedziałem. — Id teraz do domu. Wygl dał na
przygn bionego.
— W porz dku — powiedział. Patrzyłem za nim, jak wlecze si w stron
klubu.
Od tego czasu najwyra niej nie mógł si ode mnie odczepi , jak gdyby oddał
mi w posiadanie cz samego siebie i musiał sprawdza , czy przechowuj j
bezpiecznie. Zachowywał si tak, jakby my obaj uczestniczyli w jakim spisku:
cz sto kiwał znacz co głow lub mru ył oko, a kiedy s dził, e kto mo e nas
usłysze , zmieniał nagle temat.
Gdy si go poznało bli ej, robił lepsze wra enie, oczywi cie je li pomin
pocz tkowe stadium alkoholizmu. Nie był pozbawiony pewnego uroku, gdy si o
to starał, a mnie z pewno ci chciał oczarowa . Nie s dz , aby nastr czało mu to
wiele trudno ci. Byłem obcym na obcej ziemi, a on stanowił jakie towarzystwo.
Powinien był zosta aktorem, gdy miał wielki talent mimiczny. Kiedy
opowiadał mi histori złota, jego ruchliwa twarz stale ulegała
przemianom, a głos zmieniał si tak, e niemal mogłem zobaczy bycz głow
Coertzego, łagodnego Donata i obdarzonego twardsz natur Alberta. Chocia
normalnie mówił z lekkim południowoafryka skim akcentem, je li chciał, mógł
si go pozby , aby przyj gardłow wymow Afrykanera lub szybk i sycz c
Włocha. Po włosku mówił szybko i płynnie, zapewne był jednym z tych ludzi,
którzy potrafi nauczy si j zyka w ci gu kilku tygodni.
Zaczynałem wierzy w prawdziwo jego opowie ci. Była zbyt szczegółowa.
Du e wra enie zrobił na mnie fragment dotycz cy dedykacji na papiero nicy. Nie
potrafiłem sobie wyobrazi , aby Walker mógł co takiego wymy li . Poza tym
mówił nie tylko przy brandy. Wci trzymał si tej samej historii, która przy
wielokrotnym powtarzaniu nie zmieniała si ani odrobin — czy opowiadał po
pijanemu, czy na trze wo.
Pewnego razu powiedziałem:
— Jednego tylko nie mog sobie wyobrazi — tej wielkiej korony.
— Alberto uwa ał, e to korona króla Etiopii — odparł Walker. — Nie nosiło
si jej po pałacu. U ywali jej tylko do koronacji. Brzmiało to logicznie.
— Sk d wiesz, e inni ju tego nie odkopali? — powiedziałem. — Jest jeszcze
Harrison i Parker, a dla obu Włochów byłoby to całkiem proste. S na miejscu.
Walker pokr cił przecz co głow .
— Nie, jest tylko Coertze i ja. Pozostali zgin li — wykrzywił usta. — Wygl da
na to, e przebywanie blisko Coertzego jest niezdrowe. W ko cu przestraszyłem
si i zwiałem.
Spojrzałem na niego surowo.
21
— Czy chcesz powiedzie , e Coertze ich zamordował?
— Nie gadaj za mnie — odparł Walker ostro. — Ja tego nie powiedziałem.
Wiem tylko, e czterej ludzie zgin li, gdy znajdowali si blisko Coertzego. —
Wyliczył ich na palcach. — Harrison był pierwszy — stało si to zaledwie trzy dni
od zakopania skarbu.
Stukn ł w drugi palec.
— Nast pny poszedł Alberto — widziałem, jak to si stało. Czysty wypadek,
jaki mógłby zaaran owa ka dy. Pó niej Parker. Zgin ł w akcji, tak samo jak
Harrison, i tak jak w przypadku Harrisona jedyn osob znajduj c si w
pobli u był Coertze.
Uniósł w gór trzy palce i wolno wyprostował czwarty.
— Ostatni był Donato. Znaleziono go niedaleko obozu z dziur w głowie.
Powiedzieli, e wspinał si na skały, wi c orzeczenie brzmiało: przypadkowa
mier . Lecz nie dla mnie. Miałem tego dosy — odszedłem i ruszyłem na
południe.
Przez jaki czas zastanawiałem si nad tym, a potem powiedziałem:
— Co miałe na my li mówi c, e widziałe , jak został zabity Alberto?
— Był to krótki wypad — rzekł Walker. — Wszystko poszło dobrze, ale
Niemcy ruszyli si szybko i osaczyli nas. Musieli my wydosta si drug stron ,
lecz w tym wypadku było to urwisko. Coertze dobrze sobie radził w górach i
poszli z Albertem jako pierwsi. Coertze prowadził. Powiedział, e chce znale
drog na dół, wszystko si zgadzało — zazwyczaj tak wła nie robił.
Ruszył po wyst pie w skale i znikn ł nam z oczu. Wkrótce ukazał si
ponownie i dał Albertowi sygnał, e wszystko w porz dku. Wrócił i powiedział, e
mo na ju zacz schodzi , wi c razem z Parkerem poszli my jako nast pni.
Ruszyli my w lad za Albertem, a kiedy wyszli my zza zakr tu, zobaczyli my, e
utkn ł. Wpakował si w tak dziur , z której nie mógł nawet zawoła o pomoc.
Kiedy tam dotarli my, stracił ju panowanie nad sob . Widzieli my, jak dygotał i
trz sł si . Znalazł si na skraju urwiska z cholernie gł bok przepa ci u dołu,
band Niemców gotow go dopa na górze, i trz sł si jak galareta.
Parker krzykn ł, eby Coertze zszedł do nas. Gdy nas mijał, powiedział, e
pójdzie pomóc Albertowi. Doszedł do niego i Alberto spadł. Przysi gam, e
Coertze pchn ł go.
— Czy widziałe , jak Coertze go popchn ł? — zapytałem.
— Nie — przyznał Walker. — Nie mogłem dostrzec Alberta, kiedy Coertze
nas min ł. Coertze to pot ny facet, no i nieprzezroczysty. Dlaczego jednak dał
Albertowi znak, e wszystko w porz dku i mo e pój po wyst pie?
— Mogła to by zupełnie niezawiniona pomyłka. Walker skin ł głow .
— Wówczas te tak my lałem. Pó niej Coertze powiedział, e Alberto nie
musiał i tak daleko. Tam była łatwiejsza droga na dół, nie opodal miejsca, gdzie
utkn ł Alberto. Coertze sprowadził nas tamt dy.
Zapalił papierosa.
— Kiedy jednak w nast pnym tygodniu został zastrzelony Parker, ponownie
zacz łem my le o tamtym wypadku.
— Jak to si stało? Walker wzruszył ramionami.
22
— Normalna rzecz. Wiesz, jak jest w czasie walki. Kiedy wszystko si
sko czyło, znale li my Parkera z dziur w głowie. Nikt nie widział, jak to si
stało, ale Coertze znajdował si najbli ej — zamilkł na chwil . — Parker miał
dziur w tyle głowy.
— Niemieck kul ?
Walker prychn ł.
— Bracie, nie mieli my czasu na sekcj , zreszt i tak nic by nie wyja niła —
u ywali my niemieckiej broni i amunicji — wszystko zdobyczne, a Coertze
u ywał niemieckiej broni zawsze: twierdził, e jest lepsza od angielskiej.
Walker zamy lił si .
— Zacz łem powa nie si nad tym zastanawia . Wszystko działo si jak na
zawołanie — ci faceci gin cy tak nagle. Kiedy oberwał Donato, wyniosłem si .
Legion Cudzoziemski i tak prawie si rozleciał. Odczekałem, a hrabia wysłał
gdzie Coertzego, zebrałem swój sprz t, po egnałem si i ruszyłem na południe do
linii aliantów. Miałem szcz cie — przedostałem si .
— A co z Coertzem?
— Został z hrabi , dopóki nie przyszli jankesi. Kilka lat temu widziałem go w
Jo'burgu. Przechodziłem przez ulic , eby wej do pubu, kiedy zobaczyłem
wychodz cego Coertzego. Zmieniłem zamiar. Napiłem si , ale nie w t a m t y m
pubie.
Wstrz sn ł nim nagły dreszcz.
— Wol trzyma si od Coertzego jak najdalej. Cape Town i Johannesburg
dzieli tysi c mil. Powinno wystarczy — wstał gwałtownie. — Na miło bosk ,
napijmy si czego .
Poszli my wi c na drinka, a ci lej mówi c na kilka.
W ci gu nast pnych kilku tygodni widziałem, e bliski był przedstawienia mi
propozycji. Stwierdził, e nale y mu si troch pieni dzy i potrzebowałby dobrego
przyjaciela. W ko cu powiedział wprost.
— Słuchaj. W ubiegłym roku zmarł mój ojciec i powinienem dosta dwa
tysi ce funtów, je eli uda mi si je wyrwa z r k prawnika. Za dwa tysi ce
funtów mógłbym pojecha do Włoch.
— Mógłby — potwierdziłem. Przygryzł warg .
— Hal, chc , eby ze mn pojechał.
— Po złoto?
— Zgadza si , po złoto. Na dwie równe cz ci.
— A co z Coertzem?
— Do diabła z Coertzem! — odparł Walker gwałtownie. — Nie chc mie z
nim nic wspólnego.
Zastanowiłem si . Byłem wówczas młody, pełen wigoru i co takiego mi
wła nie odpowiadało — je li Walker mówił prawd . A je li nie mówił prawdy, to
niby dlaczego miałby opłaca mój przejazd do Włoch? Zapowiadała si
wspaniała przygoda, jednak wahałem si .
— Dlaczego ja? — zapytałem.
— Sam tego nie potrafi zrobi — odparł. — Coertzemu nie zaufałbym, a ty
jeste jedynym facetem, który wie o wszystkim. I ufam ci, Hal, naprawd .
23
Zdecydowałem si .
— Dobrze, umowa stoi. Ale s pewne warunki.
— Wykładaj je na stół.
— To twoje picie musi si sko czy — powiedziałem. — Wszystko w
porz dku, gdy jeste trze wy, ale na bani robisz si straszny. Poza tym sam wiesz,
e mo esz si z czym wygada , jak jeste wci ty.
Pełna oczekiwania twarz przybrała stanowczy wyraz.
— Zrobi tak, Hal, nie wezm do ust ani kropli — obiecał.
— W porz dku — powiedziałem. — Kiedy zaczynamy?
Teraz widz , e byli my par naiwnych, młodych głupców. My leli my, e uda
si nam bez wi kszych trudno ci wyci gn z dziury w ziemi kilka ton złota.
Nie mieli my poj cia, ile trzeba b dzie wymy li i zorganizowa , zanim
cokolwiek zdołamy osi gn .
— Prawnik mówi, e ostateczny podział maj tku zostanie przeprowadzony w
ci gu jakich sze ciu tygodni. Potem mo emy wyjecha w ka dej chwili —
powiedział Walker.
Cz sto dyskutowali my na temat podró y. Walkera nie interesowały zbytnio
praktyczne problemy zwi zane z wydobyciem złota ani to, co mieli my z nim
pó niej zrobi . Był zahipnotyzowany wchodz cymi w gr milionami.
Pewnego razu powiedział:
— Zdaniem Coertzego były tam cztery tony złota. Przy obecnej cenie daje to
sporo ponad milion funtów. Oprócz tego s jeszcze wypchane fors skrzynie. Do
wielkiej skrzyni pakunkowej mo na zmie ci cholernie du o lirów.
— Banknoty mo esz sobie odpu ci — odparłem. — Wydaj tylko jeden znich,
a cała włoska policja wsi dzie ci na kark.
— Mo emy je wyda poza Włochami — rzekł ponuro.
— Wówczas b dziesz miał do czynienia z Interpolem.
— No dobra — powiedział niecierpliwie. — Damy sobie spokój z lirami. Ale
zostaj jeszcze kosztowno ci: pier cienie, naszyjniki, brylanty i szmaragdy —
oczy mu płon ły. — Zało si , e s warte wi cej ni złoto.
— Lecz nie tak łatwo ich si pozby — powiedziałem.
Coraz bardziej gn biły mnie problemy praktyczne. Co gorsza, Walker nie
chciał mi zdradzi poło enia tej kopalni, nie mogłem wi c niczego zaplanowa .
Zachowywał si jak dziecko przed zbli aj cym si Bo ym Narodzeniem,
niecierpliwie czekaj ce na prezenty pod choink . Nie mogłem go zmusi , aby
trze wo ocenił fakty, i zacz łem si powa nie zastanawia , czy nie zrezygnowa z
tego szalonego planu. Nie widziałem w perspektywie nic poza spartaczon robot
i prawdopodobnie dłu sz odsiadk we włoskim wi zieniu.
W noc poprzedzaj c wizyt w biurze prawniczym, której celem miało by
podpisanie ko cowych dokumentów i otrzymanie przez Walkera spadku,
odwiedziłem go w hotelu. Na wpół pijany le ał na łó ku z butelk pod r k .
— Obiecałe nie pi — powiedziałem chłodno.
— Taa... Hal, to co robi , to nie jest picie. Smakuj tylko dla uczczenia.
— Lepiej przerwij wi towanie, dopóki nie przeczytasz gazety —
powiedziałem.
— Jakiej gazety?
24
— Tej — odparłem i wyj łem j z kieszeni. — Ten mały kawałek u dołu
strony.
Wzi ł gazet i spojrzał na mnie nieprzytomnie.
— Co mam przeczyta ?
— Notatk zatytułowan : „Włosi skazani".
Była to niewielka wzmianka, wypełniacz na dół strony.
Walker nagle wytrze wiał.
— Ale oni byli niewinni — wyszeptał.
— Nie uratowało ich to przed oberwaniem po karku — powiedziałem
brutalnie.
— Bo e! — powiedział. — Wci tego szukaj .
— Oczywi cie — odparłem zniecierpliwiony. — B d szukali, dopóki nie
znajd . — Zastanawiałem si , czy Włochów bardziej interesuje złoto, czy
dokumenty.
Wstrz s otrze wił Walkera z euforycznych snów o nagłym bogactwie. Musiał
przyzna , e wyci gni cie złota z włoskiej dziury miało swoje niebezpieczne
strony.
— Sytuacja si zmieniła — rzekł wolno. — Na razie nie mo emy jecha .
Musimy poczeka , a wszystko przycichnie.
— Czy to kiedykolwiek przycichnie? — spytałem. Uniósł na mnie wzrok.
— Teraz nie jad — powiedział ze stanowczo ci spot gowan l kiem. —
Sprawa upadła. Upadła na dłu szy czas.
W pewnym sensie ul yło mi. W Walkerze tkwiła niepokoj ca słabo , która
napełniała mnie obawami. Od dłu szego czasu zastanawiałem si , czy dobrze
robi jad c z nim do Włoch. Teraz decyzja zapadła.
Zostawiłem go przy typowej dla niego czynno ci — nalewaniu kolejnego
drinka.
W drodze do domu przyszło mi do głowy, e dziennikarska relacja w całej
rozci gło ci potwierdzała opowiadanie Walkera. A to ju było co .
Dawno min ła pora lunchu, gdy sko czyłem opowie . W gardle mi zaschło
od mówienia. Oczy Jean zrobiły si du e i okr głe.
— Przypomina to historie znad Morza Karaibskiego — powiedziała. — Lub
dreszczowiec Hammonda Innesa. Czy złoto wci tam jest?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem. W gazetach nic na ten temat nie czytałem. Z tego, co wiem, je li
Walker lub Coertze go nie wydobyli, nadal tam jest.
— Co si stało z Walkerem?
— Dostał swoje dwa tysi ce — powiedziałem. — Pó niej rozpocz ł karier
próbuj c wysuszy gorzelnie. Wkrótce potem stracił prac i znikn ł mi z oczu.
Kto mi mówił, e wyjechał do Durbanu. W ka dym razie nie widziałem go od
tamtego czasu.
Ta historia zafascynowała Jean i zrobili my sobie potem z niej zabaw ,
wymy laj c sposoby wydostania z Włoch czterech ton złota.
Oczywi cie były to jedynie akademickie rozwa ania. Jean miała wyobra ni i
niektóre z jej pomysłów były bardzo dobre.
25
Problem stanowiło bowiem wywiezienie czterech ton złota tak, aby nikt
niczego nie zauwa ył.
W 1959 roku, dzi ki surowym oszcz dno ciom, spłacili my bankowi nasze
zadłu enie. Stocznia przeszła na nasz wył czn własno . Uczcili my to
poło eniem kilu pi tnastotonowca, który zaprojektowałem dla Jean i dla mnie.
Mój stary, wierny „King Penguin", jeden z pierwszych w swojej klasie, nadawał
si co najwy ej do przybrze nej włócz gi. My jednak postanowili my, e pewnego
dnia wybierzemy si na eglug po oceanie, i chcieli my mie wi ksz łód .
Pi tnastotonowiec ma akurat odpowiednie wymiary, aby mo na go
obsługiwa i wygodnie na nim mieszka w dwie osoby. Ta łód miała mie
czterdzie ci stóp długo ci całkowitej, trzydzie ci stóp na linii wodnej,
maksymalna szeroko pokładu wynosiła jedena cie stóp. Przewidziałem
umiarkowane o aglowanie do podró y oceanicznych oraz dodatkowo du y silnik
Diesla. Chcieli my j nazwa „Sanford" dla uczczenia pami ci starego Toma.
Po uko czeniu budowy mieli my zamiar wzi roczny urlop i po eglowa na
północ, aby sp dzi jaki czas na Morzu ródziemnym, po czym wróci wzdłu
Wschodniego Wybrze a, dokonuj c w ten sposób pełnego okr enia Afryki.
W oczach Jean pojawił si figlarny błysk.
— Mo e z powrotem przywieziemy ze sob złoto — powiedziała.
W dwa miesi ce pó niej stało si nieszcz cie.
Zaprojektowałem łód dla Billa Meadowsa i przesłałem mu rysunki do
zatwierdzenia. Niefortunnym zbiegiem okoliczno ci plany pomieszcze nie zostały
wło one do przesyłki i Jean zaofiarowała si , e sama zawiezie je do Fish Hoek.
Jechała drog Chapman's Peak, z widokami na morze i góry znacznie
pi kniejszymi ni wszystko, co widziałem na Riwierze. Jean dostarczyła rysunki,
a gdy wracała o zmierzchu, pijany kretyn w ameryka skim wozie sportowym
zepchn ł j z drogi i spadła z wysoko ci trzystu stóp do morza.
Moje ycie rozsypało si .
Nie miało dla mnie adnego znaczenia, e kierowca dostał pi lat za
zabójstwo — nie przywróciło to Jean ycia.
Zaniedbałem stoczni i gdyby nie Harry Marshall, interes zszedłby na psy.
Wówczas wła nie dokonałem bilansu swojego ycia. Miałem trzydzie ci sze
lat i dobry interes, który lubiłem, teraz jednak nie za bardzo mi odpowiadał:
byłem zdrów i pełen sił — budowa łodzi i eglarstwo utrzymuj człowieka w
dobrej kondycji fizycznej — i nie miałem długów. Miałem nawet pieni dze,
których wci przybywało.
Drug stron bilansu wypełniała straszliwa pustka po Jean, która odbierała
temu wszystkiemu warto .
Czułem, e nie mog zosta w stoczni czy nawet w Cape Town, gdzie
wspomnienie Jean cigałoby mnie na ka dym kroku. Chciałem uciec. Czekałem,
eby co si stało.
Dojrzałem do awantury
W kilka tygodni pó niej siedziałem w barze na Adderley Street z zamiarem
wypicia jednego czy trzech. Nie znaczy to, e wpadłem w nałóg, z pewno ci
26
jednak piłem wi cej, ni miałem w zwyczaju dotychczas. Wła nie zabrałem si do
trzeciej brandy, gdy poczułem szturchni cie w łokie i jaki głos powiedział:
— Cze , dawno ci nie widziałem.
Odwróciłem si i zobaczyłem stoj cego obok Walkera.
Ostatnie lata nie obeszły si z nim łaskawie. Schudł, rysy niadej, przystojnej
twarzy wyostrzyły si , na głowie pojawiła si wyra na łysina. Ubranie było zmi te
i wystrz pione. Roztaczał wokół siebie przygn biaj c atmosfer .
— Cze — odparłem. — Sk d si tu wzi łe ? — Wpatrywał si w mój
kieliszek brandy, wi c powiedziałem: — Napij si ze mn .
— Dzi ki — rzekł szybko. — Wezm podwójn .
Wiedziałem ju , co przydarzyło si Walkerowi. Nie miałem jednak nic
przeciwko temu, aby da si naci gn na kilka drinków, wi c zapłaciłem za
podwójn brandy.
Lekko dr c r k uniósł alkohol do ust, poci gn ł długi, wyt skniony łyk, po
czym odstawił kieliszek opró niony w trzech czwartych.
— Wygl dasz kwitn co — powiedział.
— Wiedzie mi si nie najgorzej.
— Było mi przykro, gdy usłyszałem, co stało si z twoj on — powiedział.
Dostrzegł moje pytaj ce spojrzenie, wi c dodał pospiesznie. — Czytałem o tym w
gazecie. S dziłem, e to twoja ona — miała takie samo nazwisko, i w ogóle.
Pomy lałem, e szukał mnie od jakiego czasu. Starzy przyjaciele i znajomi s
cenni dla alkoholika. Mo na ich naci gn na drinka czy pi taka.
— Sko czyło si i lepiej o tym zapomnie — powiedziałem krótko.
Nie wiadomie rozdrapał na nowo ran : znów przywiódł mi na my l Jean. — Co
teraz porabiasz?
Wzruszył ramionami.
— To i owo.
— Nie znalazłe ostatnio jakiego złota? — zapytałem zło liwie. Chciałem mu
odpłaci za przypomnienie Jean.
— Czy wygl dam na kogo takiego? — odparł gorzko. Nieoczekiwanie dodał:
— W ubiegłym tygodniu widziałem Coertzego.
— Tutaj, w Cape Town?
— Tak. Wła nie wrócił z Włoch. Spodziewam si , e jest znów w Jo'burgu.
U miechn łem si .
— Czy miał ze sob złoto? Walker potrz sn ł przecz co głow .
— Powiedział, e nic si nie zmieniło. — Nagle złapał mnie za rami . — Złoto
wci tam jest, nikt go nie znalazł. Wci tam jest, w tym tunelu. Cztery tony
złota i wszystkie kosztowno ci. — W jego głosie brzmiało szalone podniecenie.
— Wi c dlaczego nic z tym nie zrobi? — spytałem. — Dlaczego nie pojedzie i
nie wydob dzie go? Czemu obaj nie jedziecie?
— Nie ufa mi — odparł Walker pos pnie. — Ledwo si do mnie odezwał. —
Wyci gn ł papierosa z mojego pudełka le cego na barze, a ja przypaliłem mu go
ubawiony. — Nie tak łatwo wywie je przez granic — powiedział. — Nawet
Wielki i Pot ny Sier ant Coertze nie znalazł sposobu.
U miechn ł si z wysiłkiem.
27
— Wyobra sobie — rzekł niemal rado nie. — Nawet taki Coertze, który ma
przecie głow na karku, nie potrafi tego dokona . Wpakował złoto do dziury w
ziemi i tak bardzo si boi, e nie próbuje go wyci gn — zacz ł si mia
histerycznie.
Uj łem go za rami . :
— Uspokój si . Szybko zdusił miech.
— W porz dku — powiedział. — Postaw mi jeszcze jednego, zostawiłem
portfel w domu.
Przywołałem skinieniem barmana i Walker zamówił jeszcze jedn podwójn .
Zaczynałem rozumie przyczyn jego degrengolady: trwaj ca czterna cie lat
wiadomo , e fortuna w złocie le y we Włoszech i czeka, aby j zabra , z erała
go jak rak. Ju wówczas, gdy go poznałem dziesi lat temu, zdawałem sobie
spraw ze słabo ci jego charakteru. Teraz wida było, e gorycz pora ki okazała
si ponad jego siły. Zastanawiałem si , jak radził sobie z tym Coertze. On
przynajmniej zdawał si co robi , cho by tylko obserwuj c rozwój wypadków
we Włoszech. Powiedziałem ostro nie:
— Gdyby Coertze zechciał ci zabra , czy zdecydowałby si pojecha do
Włoch, aby spróbowa wydoby złoto? Nagle znieruchomiał.
— O co ci chodzi? — zapytał. — Rozmawiałe z Coertzem?
— Nie widziałem faceta na oczy.
Walker nerwowo rozejrzał si po barze, po czym wyprostował si .
— No wi c, gdyby... mnie chciał i gdyby mnie potrzebował, gotów byłbym
pojecha . — Powiedział to zuchwale, dało si jednak wyczu niech , gdy dodał:
— Kiedy mnie potrzebował, wiesz; potrzebował mnie, kiedy zakopywali cały
majdan.
— Chyba si go nie boisz?
— Co to znaczy boj si ? Dlaczego miałbym si go obawia ? Nikogo si nie
boj .
— Byłe pewny, e popełnił co najmniej cztery morderstwa. Zmieszał si .
— A, o to chodzi! To stara sprawa. I nigdy nie mówiłem, e kogo
zamordował. Nigdy tego nie powiedziałem.
— Rzeczywi cie — nigdy tego nie powiedziałe . Poruszył si nerwowo na
barowym stołku.
— A zreszt jaki to ma sens? Nie poprosi, abym z nim jechał. Powiedział mi to
w ubiegłym tygodniu.
— Ale tak, poprosi ci — odparłem łagodnie. Walker szybko uniósł wzrok.
— Dlaczego miałby to zrobi ? Powiedziałem cicho:
— Poniewa znam prosty sposób, aby zupełnie łatwo i w miar bezpiecznie
wywie złoto z Włoch i dostarczy je do dowolnego miejsca na wiecie.
Oczy rozwarły mu si szeroko.
— Co takiego? Jak mo esz tego dokona ?
— Tego ci nie powiem — odparłem spokojnie. — W ko cu ty te nie chciałe
mi powiedzie , gdzie jest ukryte złoto.
— No wi c, zróbmy tak — rzekł. — Powiem ci, gdzie jest, ty je wyci gniesz i
szafa gra. Po co wci ga do tego Coertzego?
28
— Do tej roboty trzeba wi cej ni dwóch ludzi — powiedziałem. — Poza tym
zasługuje na udział: przez czterna cie lat pilnował tego złota, czyli zrobił o wiele
wi cej ni ty. — Nie wspomniałem o tym, e uwa am Walkera za człowieka bez
kr gosłupa. — Powiedz mi teraz, jak poradzisz sobie z Coertzem, je li to
przejdzie?
Zas pił si .
— My l , e bez problemów, je li da mi spokój. Ale nie pozwol mu na adne
kpiny. — Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby dopiero teraz dotarło do niego, o
czym mówimy. — Uwa asz, e jest szansa, aby to wydosta , realna szansa?
Skin łem głow i zsun łem si ze stołka.
— A teraz przepraszam ci .
— Dok d idziesz? — zapytał szybko.
— Zadzwoni do linii lotniczych — odparłem. — Chc zarezerwowa miejsce
na jutrzejszy samolot do Jo'burga. Jad zobaczy si z Coertzem.
To był znak, na który czekałem.
29
Rozdział 2
COERTZE
Podró samolotem to cudowna rzecz. W południe nast pnego dnia
wkraczałem ju do pokoju hotelowego w Johannesburgu, o tysi c mil od Cape
Town.
W czasie lotu wiele my lałem o Coertzem. Zdecydowałem, e je eli si nie
zgodzi, to cała sprawa stanie si nieaktualna. Nie wyobra ałem sobie, abym mógł
polega na Walkerze. Musiałem te obmy li sposób namówienia Coertzego — z
opowie ci Walkera wynikało, e nie b dzie to zbyt łatwe. Mogłem go zrozumie
— sam byłem twardym facetem, szczególnie gdy sytuacja tego wymagała. Jednak
nie chciałem go do siebie zra a . Zapewne b dzie cholernie podejrzliwy,
musiałem wi c działa w r kawiczkach.
Pozostawał jeszcze jeden problem — sfinansowanie wyprawy. Chciałem
zatrzyma stoczni jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby cała sprawa wzi ła w
łeb. Pomy lałem jednak, e gdybym odst pił Harry'emu Marshallowi udział w
stoczni, sprzedał dom, samochód i jeszcze par rzeczy, to mo e zdołałbym zebra
około 25 tysi cy funtów — niezbyt wiele, bior c pod uwag pomysł, który chodził
mi po głowie.
Wszystko jednak zale ało od Coertzego. U miechn łem si , przypominaj c
sobie, gdzie pracował — miał posad w Centralnym Zakładzie Przetopu,
uszlachetniaj cym złoto ze wszystkich kopal le cych w Reef. Przypuszczalnie w
ci gu ostatnich kilku lat przez jego r ce przeszło wi cej złota, ni wszyscy
wodzowie pa stw Osi zagrzebali po całym wiecie.
Musiało go to nie le wkurza .
Po południu zadzwoniłem do zakładu przetopu. Po chwili podniósł słuchawk .
— Coertze — rzekł krótko. Przyst piłem do rzeczy.
— Nazywam si Halloran — powiedziałem. — Nasz wspólny znajomy, pan
Walker z Cape Town, twierdzi, e ma pan kłopoty ze zorganizowaniem dostawy
towarów z Włoch. Pracuj w bran y importowo-eksportowej i wydaje mi si , e
mógłbym panu pomóc.
Gł boka cisza wwiercała mi si w ucho.
— Moja firma jest w pełni wyposa ona do tego typu prac — powiedziałem. —
W podobnych przypadkach nigdy nie mieli my wi kszych kłopotów z urz dami
celnymi.
Przypominało to rzucanie kamienia do bardzo gł bokiej studni i oczekiwanie
na plusk.
— Mo e by pan przyszedł zobaczy si ze mn — powiedziałem. — Nie chc
panu zabiera teraz czasu, na pewno jest pan bardzo zaj ty. Prosz przyj o
siódmej wieczorem i przedyskutujemy przy kolacji pa skie problemy. Mieszkam
w Regency: to w Berea, w...
— Wiem, gdzie to jest — przerwał Coertze. Miał gł boki głos, z szorstkim,
gardłowym akcentem Afrykanera.
— Dobrze, b d na pana czekał — powiedziałem i odło yłem słuchawk .
30
Ten pierwszy kontakt zadowolił mnie. Coertze był podejrzliwy, i słusznie —
inaczej byłby głupcem. Gdyby jednak zjawił si w hotelu, oznaczałoby to, e
złapał haczyk. Wystarczyłoby tylko szarpn za link , eby go mocniej wbi .
Miałem pewno , e przyjdzie; zmusi go do tego zwykła ludzka ciekawo .
Gdyby nie przyszedł, znaczyłoby, e nie jest człowiekiem. Albo e jest
nadczłowiekiem.
Przyszedł, ale nie o siódmej. Zapukał do pokoju po ósmej, gdy ju zaczynałem
w tpi w swój s d o słabo ciach natury ludzkiej, ustalił moj to samo i
powiedział:
— Damy sobie spokój z kolacj . Ju jadłem.
— W porz dku — odparłem. — A mo e drinka? — przeszedłem przez pokój
i uj łem butelk brandy. Miałem niemal pewno , e wybierze brandy — pije j
wi kszo Afrykanerów.
— Napij si szkockiej — rzekł niespodziewanie. — Dzi kuj — dodał po
namy le.
Nalewaj c drinki, obrzuciłem go spojrzeniem. Był masywnie zbudowany, miał
szerokie ramiona i z pewno ci sporo funtów. Czarne i raczej grube włosy okalały
wiecznie nie ogolon twarz. Zało yłbym si , e rozebrany wygl dał jak
nied wied grizzly. Nad miotaj cymi błyski ciemnymi oczami znajdowały si
czarne, proste brwi. Dbał o siebie bez w tpienia bardziej ni Walker: brzuch miał
płaski, a z całej jego postaci emanowała aura zdrowia i t yzny.
Podałem mu szklank i usiedli my naprzeciw siebie. Był spi ty i czujny, cho
próbował to zamaskowa przesadn nonszalancj pozycji, jak przybrał w fotelu.
Przypominali my ludzi, którzy rozpoczynaj pojedynek i dopiero co skrzy owali
szpady.
— Przyst pmy do rzeczy — powiedziałem. — Do dawno temu Walker
opowiedział mi bardzo interesuj c histori o pewnym złocie. Mieli my co w tej
sprawie zrobi , ale upłyn ło ju dziesi lat i nie wyszło nam. Mo e to i dobrze, bo
zapewne spartoliliby my robot .
Wycelowałem w niego palec.
— Miałe je na oku. Na pewno od czasu do czasu wyskakiwałe do Włoch,
eby zorientowa si na miejscu. Łamałe sobie głow próbuj c wymy li sposób
na wydostanie stamt d złota, ale nie byłe w stanie nic zrobi . Jeste
zablokowany.
Nie zmienił wyrazu twarzy; byłby dobrym pokerzyst . Zapytał:
— Kiedy ostatni raz widziałe Walkera?
— Wczoraj w Cape Town.
Nieprzeniknion dot d twarz wykrzywił drwi cy u miech.
— I przyleciałe do Jo'burga, eby si ze mn zobaczy , bo jaki dronkie
opowiedział ci takie banialuki? Walker to gówno wart włócz ga. Codziennie
widz z tuzin takich jak on w Ogrodach Biblioteki — rzekł pogardliwie.
— Mog udowodni , e nie s to adne banialuki. Coertze siedział patrz c na
mnie z kamiennym spokojem; szklanka whisky niemal znikn ła w jego pot nej
pi ci.
31
— To co robisz w tym pokoju? — spytałem. — Gdyby nie było adnego złota,
zapytałby mnie tylko przez telefon, o czym, u diabła, mówi . Fakt, e
przyszedłe , dowodzi, e co w tym jest.
Podj ł szybk decyzj .
— No dobra — powiedział. — Jak masz propozycj ?
— Wci jeszcze nie wymy liłe sposobu wywiezienia czterech ton złota z
Włoch — powiedziałem. — Zgadza si ? U miechn ł si wolno.
— Załó my — rzekł ironicznie.
— Ja znam bezpieczny sposób.
Odstawił szklank i wyj ł paczk papierosów.
— Có to takiego?
— Nie powiem ci. Jeszcze nie teraz.
Twarz rozci gn ła mu si w u miechu.
— Walker nie powiedział ci, gdzie jest złoto, prawda?
— Nie — przyznałem. — Ale zrobiłby to, gdybym go nacisn ł. Wiesz, e
Walker jest słaby.
— Za du o pije — odparł Coertze. — A kiedy pije — gada. Id o zakład, e
tak wła nie dowiedziałe si o wszystkim — zapalił papierosa. — Co chcesz z tego
mie ?
— Równy udział — powiedziałem zdecydowanie. — Podział na trzy cz ci po
opłaceniu wszystkich kosztów.
— Walker jedzie z nami na robot , zgadza si ?
— Tak — powiedziałem. Coertze poruszył si w fotelu.
— Człowieku, sprawa wygl da tak — powiedział. — Nie wiem, czy masz
bezpieczny sposób wywiezienia złota, czy nie. Te mi si kilka razy wydawało, e
to rozgryzłem. Przyjmijmy jednak, e twój sposób si sprawdzi. Dlaczego
mieliby my bra Walkera? — Uniósł r k . — Nie sugeruj , eby go wykiwa ,
chocia on nie miałby nic przeciwko wykiwaniu nas. Po wszystkim damy mu jego
działk , ale, na miło bosk , trzymajmy go z daleka od Włoch. Z pewno ci
narobi bigosu.
Pomy lałem o Harrisonie, Parkerze i dwóch Włochach.
— Najwyra niej go nie lubisz.
Z roztargnieniem przesun ł palcami po szramie na czole.
— Nie mo na na nim polega — odparł. — W czasie wojny kilka razy omal
przez niego nie zgin łem.
— Nie, zabieramy Walkera — powiedziałem. — Nie jestem pewien, czy we
trzech damy rad je wyci gn . We dwóch to na pewno niemo liwe. Chyba e
chcesz dobra jeszcze kogo .
U miechn ł si z przymusem.
— Nie trzeba, skoro pojawiłe si ty. Lepiej jednak, eby od tej chwili Walker
zamkn ł swój wielki dziób.
— Mo e lepiej, eby przestał pi — zasugerowałem.
— Racja — zgodził si Coertze. — Trzymaj go z daleka od alkoholu. Kilka
piw jeszcze ujdzie, ale zablokuj mu dost p do wysokiego wolta u. Ty si nim
zajmiesz. Ja nie chc mie nic wspólnego z tym szczurem.
Wydmuchn ł dym do góry i powiedział:
32
— A teraz posłucham twojej propozycji. Je li jest dobra, pojad z tob . Je li
uznam, e si nie sprawdzi, nawet palcem nie kiwn . W takim przypadku mo ecie
z Walkerem robi , co wam si ywnie
podoba, lecz je li ruszycie po złoto, b dziecie musieli rozliczy si ze mn .
Jestem strasznym draniem, gdy kto próbuje mnie oszuka .
— Tak samo jak ja — odparłem.
U miechn li my si do siebie. W pewien sposób spodobał mi si ten człowiek,
cho nie ufałem mu tak samo jak Walkerowi. Miałem jednak wra enie, e
podczas gdy Walker wpakowałby człowiekowi nó w plecy, Coertze przynajmniej
strzelałby do niego z przodu.
— W porz dku — powiedział. — No to nawijaj.
— Nie powiem ci, nie w tym pokoju. — Widz c wyraz jego twarzy, dodałem
pospiesznie: — Nie chodzi o to, e ci nie ufam, ale po prostu nie uwierzyłby mi.
Musisz to zobaczy — na dodatek zobaczy w Cape Town.
Przez dłu sz chwil wpatrywał si we mnie, po czym odezwał si :
— Dobra, skoro tak sobie yczysz, pójd na to — zamilkł i zastanowił si
przez chwil . — Mam tu dobr prac i nie rzuc jej na twoje skinienie. Zbli a si
przedłu ony weekend, co daje mi trzy dni. Przylec do Cape Town zobaczy , co
masz mi do przekazania. Je li oka e si dobre, machn r k na robot , a je li nie,
to wci mam prac .
— Opłac podró — powiedziałem.
— Mog sobie na ni pozwoli — mrukn ł.
— Je li sprawa nie wypali, opłac ci podró — nalegałem. — Nie chciałbym,
eby stracił.
Uniósł wzrok i u miechn ł si .
— Jako si dogadamy — powiedział. — Gdzie ta butelka?
Gdy ponownie napełniałem szklanki, odezwał si :
— Mówiłe , e wybierałe si z Walkerem do Włoch. Co was powstrzymało?
Si gn łem do kieszeni po wycinek i podałem mu go. Przeczytał i roze miał si .
— Walker musiał si wystraszy . Byłem tam wówczas — rzekł
niespodziewanie.
— We Włoszech?
Upił troch szkockiej i skin ł głow .
— Tak, odło yłem zaległe pobory, zasiłek demobilizacyjny i wróciłem tam w
czterdziestym ósmym. Gdy tylko przyjechałem, rozp tało si piekło z powodu
procesu. Czytałem gazety i nigdy w yciu nie spotkałem wi kszych bzdur.
Uwa ałem jednak, e lepiej siedzie cicho, miałem wi c lekker wakacje z hrabi .
— Z hrabi ? — powtórzyłem zaskoczony.
— Oczywi cie — odparł. — Zatrzymuj si u hrabiego za ka dym razem,
kiedy odwiedzam Włochy. Byłem tam ju cztery razy.
— Co masz zamiar zrobi ze złotem, gdy ju wydostaniesz je z Włoch? —
zapytałem.
— Wszystko mam zaplanowane — rzekł z pewno ci siebie. — W Indiach
zawsze potrzebuj złota i daj dobr cen . Zdziwiłby si wiedz c, ile złota,
przemycanego w małych paczuszkach z tego kraju, ko czy w Indiach.
Miał racj , Indie s złotym uj ciem wiata. Powiedziałem jednak oboj tnie:
33
— Ja wymy liłem podró w drug stron — do Tangeru. To otwarty port z
wolnym rynkiem złota. Bez problemu powinno si tam sprzeda cztery tony złota,
w dodatku legalnie. adnych kłopotów z policj .
Spojrzał na mnie z podziwem.
— Nie pomy lałem o tym. Niewiele wiem o mi dzynarodowych finansach.
— Jest pewien szkopuł — powiedziałem. — Tanger zamyka interes w
przyszłym roku; zostanie przej ty przez Maroko. Przestanie by wówczas
wolnym portem, a złoty rynek si sko czy.
— W przyszłym roku? A dokładnie?
— Dziewi tnastego kwietnia — odparłem. — Od teraz za dziewi miesi cy.
Powinno nam starczy czasu. U miechn ł si .
— Nigdy nie my lałem, eby to złoto sprzeda legalnie. Nie przypuszczałem,
e to mo liwe. Wydawało mi si , e wszystkie rz dy obwarowały handel złotem
ró nymi zastrze eniami. Mo e powinienem był spotka ci wcze niej.
— Nic by ci z tego nie przyszło — odpowiedziałem. — Nie miałem wówczas
tyle rozumu co teraz.
Roze miał si i kontynuowali my opró nianie butelki.
Coertze przyjechał do Cape Town dwa tygodnie pó niej. Spotkałem si z nim
na lotnisku i zawiozłem go wprost do stoczni, gdzie czekał Walker.
Walker, od momentu gdy powiedziałem mu, e Coertze zło y nam wizyt ,
zamkn ł si w sobie. Dostrzegłem, e mimo chełpliwych przechwałek nie w smak
był mu bli szy kontakt z nim. Je li połowa z tego, co powiedział o Coertzem, była
prawd , to miał wszelkie podstawy do obaw.
Mówi c szczerze, ja te je miałem!
Coertze po raz pierwszy chyba znalazł si w stoczni i z zainteresowaniem
rozgl dał si dokoła. Zadawał te wiele pyta i wszystkie niemal miały sens. W
ko cu rzekł:
— No i gdzie ten twój pomysł?
Zaprowadziłem ich do rodkowej pochylni, gdzie „Estralita" Jimmy'ego
Murphy'ego czekała na wyci gni cie do remontu.
— To jacht pełnomorski — powiedziałem. — Pi tnastotonowiec. Jak my lisz,
ile ma zanurzenia? To znaczy, jak gł boko jest w wodzie? Coertze przygl dn ł
mu si , po czym spojrzał na wysoki maszt.
— Musi by zanurzony gł boko, eby stworzy przeciwwag dla tego —
powiedział. — Ale nie wiem jak bardzo. Nie znam si zupełnie na łodziach.
Bior c pod uwag , e zupełnie si na nich nie znał, odpowiedział wyj tkowo
logicznie.
— Przy normalnym obci eniu zanurzenie wynosi sze stóp — odparłem. —
Teraz ma mniej, bo zdj to z niego sporo osprz tu. Oczy mu si zw ziły.
— S dziłem, e jest tego wi cej — powiedział. — Co si dzieje, je li wiatr
mocno dmucha w agle? Nie przewróci si ?
Wszystko szło po mojej my li, Coertze wykazywał czujno . Powiedziałem
wi c:
— Wła nie buduj podobn łód , kolejny pi tnastotonowiec. Chod cie j
zobaczy .
34
Poprowadziłem ich do hangaru, gdzie budowano „Sanforda". Coertze ruszył
za mn , najwyra niej zadowolony, e zmierzamy do sedna sprawy. Walker szedł
za nami.
Nalegałem, eby jak najszybciej wyko czy „Sanforda". Teraz, po nało eniu
poszycia z włókna szklanego i wyposa eniu wn trza, był gotów do wodowania.
Coertze podniósł wzrok na kadłub.
— Na l dzie wygl daj na cholernie wielkie — skomentował. U miechn łem
si . Była to normalna reakcja laika.
— Wejd cie na pokład — rzuciłem.
Przestrze na dole wywarła na nim spore wra enie i pozytywnie ocenił moje
rozwi zania.
— Sam to wszystko zaprojektowałe ? — zapytał.
Skin łem głow .
— Spokojnie mógłbym tu mieszka — orzekł, zagl daj c do kuchni.
— Mo e i b dziesz — powiedziałem. — To jest łód , któr wywieziemy z
Włoch cztery tony złota.
Wygl dał na zaskoczonego. Zmarszczył brwi.
— Gdzie masz je zamiar umie ci ?
— Usi d , a powiem ci o jachtach aglowych co , czego jeszcze nie wiesz. —
Coertze przysiadł niewygodnie na skraju prawoburtowej koi, na której nie było
jeszcze materaca, w oczekiwaniu na to, co powiem.
— Ta łód wypiera dziesi ton i... Walker przerwał.
— Chyba mówiłe , e to pi tnastetonowiec.
— Chodzi o „formuł Tamizy" — miar wyporno ci jachtów. Mierzy si j
inaczej.
Coertze spojrzał na Walkera.
— Zamknij si i pozwól człowiekowi mówi . — Odwrócił si do mnie. — Je li
ta łód wa y dziesi ton i dodasz jeszcze cztery, to b dzie bliska zatoni cia,
prawda? A gdzie je umie cisz? Nie mo na na widoku, bo gliny zobacz .
Odparłem spokojnie:
— Mówiłem, e powiem ci o aglówkach co , czego nie wiesz. A teraz słuchaj.
Około czterdziestu procent wagi ka dej łodzi aglowej stanowi balast, który ma
za zadanie utrzyma pion, kiedy wiatr zacznie naciska na agle.
Postukałem stop w podłog kabiny.
— Z dna tej łodzi zwisa olbrzymi kawał ołowiu, wa cy dokładnie cztery tony.
Coertze spojrzał na mnie z niedowierzaniem i w jego oczach pojawił si błysk
zrozumienia.
— Chod — powiedziałem. — Poka ci.
Wyszli my na zewn trz i pokazałem im ołowiany kil balastowy.
— W przyszłym tygodniu wszystko to zostanie przykryte poszyciem, dla
ochrony przed skałotoczami morskimi. Coertze przykucn ł na pi tach,
spogl daj c na kil.
— To jest to — rzekł wolno. — To jest to. Złoto b dzie ukryte pod wod —
wbudowane w łód — zacz ł si mia , a po chwili zawtórował mu Walker. Te
zacz łem si mia , a ciany hangaru odpowiedziały nam echem.
Nagle Coertze opanował si .
35
— Jaka jest temperatura topnienia ołowiu? — spytał ostro.
Wiedziałem, na co si zanosi.
— Czterysta pi dziesi t stopni Celsjusza — odparłem. — Na górze nad
stoczni mamy niewielk hut , gdzie odlewamy kile.
— Ja — rzekł ci ko. — Ołów mo na roztopi na piecu kuchennym. Ale złoto
topi si w temperaturze ponad tysi c stopni, a do tego b dziemy potrzebowali
czego wi cej ni piec kuchenny. W i e m o tym, przetapianie złota jest moj
prac . W zakładzie przetopu mamy cholernie du e piece.
— O tym te pomy lałem — dodałem szybko. — Chod cie do warsztatu,
poka wam jeszcze co , czego nigdy nie widzieli cie. W warsztacie otworzyłem
szaf i powiedziałem:
— Ta zabawka to co nowego — niedawno j wymy lono. — Wyci gn łem
urz dzenie i postawiłem na ławie. Coertze spojrzał na mnie nic nie rozumiej c.
Niewiele było do ogl dania. Po prostu metalowa skrzynka osiemna cie na
pi tna cie i na dziewi cali, na wierzchu której znajdowała si mata azbestowa
oraz układ zaciskowy „Heath Robinson".
— Słyszeli cie o kawie instant — powiedziałem. — To słu y do
natychmiastowego uzyskiwania wysokich temperatur. — Zacz łem
przygotowywa maszyn do pracy. — Wymaga chłodzenia wod o ci nieniu
minimum pi funtów na cal — wystarczy nam do tego zwykły kran. Pracuje te
na pr dzie sieciowym, mo na wi c instalowa j wsz dzie.
Z szuflady wyj łem trzon maszyny. I znów nie było na co patrze . Po prostu
kawałek czarnej tkaniny, wielko ci trzy na cztery cale.
— Jaki go w Stanach odkrył, jak prz
i tka włókna z czystego grafitu, a
kto inny wynalazł takie zastosowanie.
Uniosłem r czk na pokrywie maszyny, wsun łem mat i mocno zacisn łem.
Nast pnie wzi łem kawałek metalu i dałem go Coertzemu.
Obrócił go w palcach i powiedział:
— Co to jest?
— Kawałek zwykłej stali mi kkiej. Ale je li ta zabawka da rad stopi stal, to
mo e stopi te i złoto. Zgadza si ?
Skin ł głow i z pow tpiewaniem spojrzał na maszyn — nie wygl dała zbyt
imponuj co.
Wyj łem mu stal z r ki i upu ciłem na mat , nast pnie dałem Walkerowi i
Coertzemu okulary spawalnicze.
— Lepiej je nałó cie, zrobi si do jasno.
Nało yli my okulary i wł czyłem maszyn . Był to fantastyczny pokaz.
Grafitowa mata natychmiast roz arzyła si do biało ci, a kawałek stali rozpalił
si najpierw do czerwono ci, pó niej z ółkł, wreszcie stał si biały. Osiadał
niczym topi cy si wosk i w ci gu niecałych pi tnastu sekund została z niego
male ka kału a. Wszystko to odbywało si przy akompaniamencie
przejmuj cego syku iskier, powstaj cych w trakcie reakcji topionego metalu z
powietrzem. Wył czyłem maszyn i zdj łem okulary.
— W czasie topienia złota nie b dziemy mieli takich fajerwerków; nie utlenia
si tak jak elazo.
Coertze wpatrywał si w maszyn .
36
— W jaki sposób to działa?
— To co w rodzaju łuku elektrycznego — odparłem. — Mo esz uzyska
temperatur do pi ciu tysi cy stopni Celsjusza. Zostało pomy lane jako
instrument laboratoryjny. My l , e jednorazowo mo emy topi dwa funty złota.
Maj c trzy takie zabawki i bardzo du o zapasowych mat, mogliby my pracowa
do szybko.
— Je li za ka dym razem mo emy wla tylko dwa funty, to cały ten kil
pop ka i nie jestem pewien, czy nie złamie si pod własnym ci arem.
— O tym te pomy lałem — odparłem spokojnie. — Czy widziałe kiedy , jak
robi si elbet?
Zmarszczył brwi, ale ju po chwili pstrykn ł palcami.
— Zrobimy form , a do rodka wło ymy siatk z drutu — powiedziałem. —
Ona utrzyma wszystko w cało ci.
Pokazałem mu model, który wykonałem z drutu bezpiecznikowego i parafiny.
Przygl dał mu si bardzo uwa nie.
— Cholernie du o nad tym my lałe — rzekł w ko cu.
— Kto musiał — powiedziałem. — Albo złoto le ałoby tam jeszcze przez
nast pne czterna cie lat.
Wyra nie nie przypadła mu do gustu ta odpowied . Wygl dało na to, e przez
ostatnie lata nic nie zrobił, jak ostatni dure . Miał zamiar co powiedzie , lecz
ugryzł si w j zyk. Poczerwieniał na twarzy. Po chwili odetchn ł gł boko i
powiedział:
— No dobra, przekonałe mnie. Wchodz . Ja te odetchn łem. Z ulg .
Tej nocy odbyli my narad .
— Kolejno jest nast puj ca — powiedziałem. — „Sanford" — mój jacht —
b dzie w przyszłym tygodniu gotowy do prób. Kiedy tylko si zako cz , naucz
was obu eglowania. W niecałe dwa miesi ce od dzisiaj po eglujemy do Tangeru.
— Chryste! — wykrzykn ł Walker. — Nie bardzo mi si to u miecha.
— Nie ma w tym nic nadzwyczajnego — odparłem. — Obecnie setki ludzi
p ta si po Atlantyku. Do diabła, ludzie odbywali podró e dookoła wiata w
łodziach cztery razy mniejszych.
Spojrzałem na Coertzego.
— Cała sprawa wymaga sporych nakładów. Masz jakie pieni dze?
— Z tysi c — przyznał.
— Dokładamy go do puli — powiedziałem. — Razem z moimi dwudziestoma
pi cioma tysi cami.
— Magtig — rzekł. — To cholernie du o pieni dzy.
— B dziemy potrzebowali ka dego grosza. Mo e si okaza , e trzeba kupi
mał stoczni we Włoszech, je li tylko w taki sposób uda si w tajemnicy odla
kil. Poza tym po yczam je firmie Walker, Coertze i Halloran na sto procent. Chc
dosta z powrotem pi dziesi t tysi cy przed dokonaniem podziału na trzy cz ci.
To samo mo esz zrobi ze swoim tysi cem.
— Brzmi to uczciwie — zgodził si Coertze.
— Walker nie ma adnych pieni dzy, a ty, po doło eniu tysi ca do puli, te —
powiedziałem. — W takim razie wci gam was obu na moj list płac. Dopóki
37
b d trwały przygotowania, b dziecie otrzymywa codziennie papierosy i trzy
solidne posiłki.
Ta informacja najwyra niej poprawiła Walkerowi nastrój. Coertze
zaakceptował j krótkim skinieniem głowy. Spojrzałem twardo na Walkera.
— A ty trzymaj si z dala od alkoholu albo wywalimy ci za burt . Nie
zapominaj o tym.
Markotnie skin ł głow .
— Dlaczego najpierw płyniemy do Tangeru? — zapytał Coertze.
— Musimy ponownie przetopi złoto na standardowe sztaby — odparłem. —
Nie wyobra am sobie bankiera, który wzi łby na skład złoty kil. To jednak
sprawa przyszło ci. Teraz musz z was zrobi jakich takich eglarzy — czeka nas
rejs na Morze ródziemne.
Wzi łem „Sanforda" na próby. Walker i Coertze wybrali si ze mn na
przeja d k , aby zobaczy , na co si odwa yli. „Sanford" okazał si
uciele nieniem wszystkich moich marze o porz dnej łajbie. Jak na jacht
pełnomorski, był szybki i niezbyt delikatny. Po nieznacznych poprawkach w
o aglowaniu uzyska odpowiedni sterowno i wiedziałem, e po kilku jeszcze
drobnych zmianach wszystko b dzie w porz dku.
Gdy poszli my półwiatrem, nabrał szybko ci bulgocz c pod zawietrznym
relingiem. Woda bryzgała na pokład. Walker, z nieco pozieleniał twarz ,
odezwał si :
— Mówiłe chyba, e kil utrzyma go prosto. — Trzymał si kurczowo
kraw dzi kokpitu.
Roze miałem si . Ju dawno nie czułem si tak szcz liwy.
— Nie przejmuj si tym. To niewielki k t przechyłu. Nie przewróci si .
Coertze nic nie powiedział — przewieszony przez reling miał inne pilne
zaj cie.
Nast pne trzy miesi ce były ci kie i surowe. Ludzie zapomnieli, e przyl dek
nazywał si Przyl dkiem Burz, zanim jaki dawny rzecznik prasowy zmienił
nazw na Przyl dek Dobrej Nadziei. Kiedy dmie Berg, robi si tak nieprzyjemnie,
jak nigdzie na wiecie.
Musztrowałem Walkera i Coertzego bezlito nie. W ci gu trzech miesi cy
musiałem z nich zrobi n dznych bodaj, ale eglarzy, gdy „Sanford" był nieco za
du y do samotnej eglugi. Miałem nadziej , e razem zast pi jednego eglarza z
prawdziwego zdarzenia. Nie było jednak a tak le, gdy w ci gu trzech miesi cy
sp dzili na morzu tyle czasu, ile przeci tny weekendowy eglarz w ci gu trzech
lat. W dodatku mieli przewag w postaci bezlitosnego instruktora.
Na teori eglarstwa po wi cili my niewiele czasu. Pó niejsze nauki: jak
wi za w zły, naprawi agiel i zrobi kotki, wywołały niech tne komentarze, lecz
uciszyłem ich pytaj c, co zrobi , je li zmyje mnie za burt na rodku Atlantyku.
Zacz li my wypływa , aby prze wiczy wszystko, czego ich uczyłem —
pocz tkowo w zatoce, a pó niej na otwartym morzu: wzdłu wybrze a i wokół
półwyspu. Nast pnie ruszyli my w dłu sze rejsy, w których tracili my ju l d z
oczu.
My lałem, e Coertze b dzie człowiekiem równie twardym na morzu, jakim
według mojego os du był na l dzie. Nie nadawał si jednak zdecydowanie na
38
marynarza. Miał wra liwy oł dek i nie wytrzymywał kołysania. Okazał si
zupełnie nieprzydatny do obsługi łodzi. Zdobył si jednak na taki hart ducha, aby
pozosta kucharzem w czasie dłu szych podró y — niewdzi czna praca dla kogo
cierpi cego na chorob morsk .
Słyszałem, jak przeklina na dole, gdy pogoda zrobiła si wstr tna i nagła fala
rzuciła mu dzbanek gor cej kawy na brzuch. Kiedy powiedział mi, e teraz ju
wie, jak czuj si kostki potrz sane w kubku. Dla mniej wa nego powodu ni
gor czka złota nie wytrzymałby tego za nic na wiecie.
Prawdziw niespodziank okazał si Walker. Coertze i ja, mimo jego
gor cych protestów, pozbawili my go alkoholu. Jadł teraz wi cej, a morskie
powietrze i ruch dobrze mu zrobiły. Przybrał na wadze, zapadłe policzki
wypełniły si , a ramiona okrzepły. Nic nie mogło zast pi utraconych włosów, ale
du o bardziej przypominał teraz przystojnego młodego człowieka, którego
poznałem przed dziesi ciu laty.
Co dziwniejsze, okazał si urodzonym eglarzem. Lubił „Sanforda" i, jak si
zdaje, z wzajemno ci . Był dobrym sternikiem i kiedy skr cali my pod wiatr,
umiał ustawi go lepiej ni ja. Pocz tkowo obawiałem si zostawi mu całkowit
swobod przy obsłudze „Sanforda", jednak, w miar czynionych przez niego
post pów, pozbyłem si w tpliwo ci.
W ko cu byli my gotowi i nie mieli my ju na co czeka .
Zaprowiantowali my „Sanforda" i dwunastego listopada wzi li my kurs na
północ, eby Bo e Narodzenie sp dzi na morzu. Przed nami rozci gał si
bezmiar wód, z czterema tonami złota wabi cymi swym blaskiem spoza
horyzontu. Gdyby nie ta perspektywa, nasza wyprawa m o g ła b y by rejsem
wycieczkowym.
39
Rozdział 3
TANGER
W dwa miesi ce pó niej wpłyn li my do portu w Tangerze. Wywiesili my
flag „Q" i czekali my, a lekarz da nam prawo swobodnego poruszania si , a
celnicy dokonaj odprawy. Z lewej strony mieli my widok na nowe centrum z
l ni cymi, nowoczesnymi budynkami, których kontury odcinały si ostro na tle
nieba. Po prawej le ało Stare Miasto — centrum arabskie — gdzie dominowały
przysadziste budowle o niskich dachach, tul cych si do wzgórza. Lini
horyzontu przecinała jedynie wymierzona w niebo włócznia minaretu.
Po lewej — Europa. Po prawej — Afryka.
Dla Walkera i Coertzego nie było tu nic nowego. Słu c w wojsku, mieli
niejedn okazj do hulanek w Kairze i Aleksandrii. Podczas podró y z Cape
Town sporo rozmawiali o czasie sp dzonym w wojsku — po włosku.
Postanowili my jak najwi cej rozmawia po włosku. Cho oni brali lekcje dla
zaawansowanych, nie wlokłem si z tyłu, mimo e musiałem zaczyna od zera.
Uło yli my niezł historyjk dla uzasadnienia naszych poczyna na Morzu
ródziemnym. Byłem południowoafryka skim budowniczym łodzi, staraj cym
si w trakcie rejsu pogodzi interesy z przyjemno ci . Badałem mo liwo
rozszerzenia swojej działalno ci na lukratywny rynek ródziemnomorski oraz
kupna stoczni, gdyby cena i warunki spłaty odpowiadały mi. Atutem tej
historyjki było bez w tpienia to, e nie odbiegała zbyt daleko od prawdy i mogła
okaza si u yteczna w przypadku, gdyby my rzeczywi cie musieli kupi stoczni
dla odlania złotego kilu.
Coertze był górnikiem borykaj cym si z problemami zdrowotnymi.
Lekarz doradził mu spokojne wakacje, został wi c członkiem załogi
„Sanforda". To miało tłumaczy zainteresowanie opuszczonymi kopalniami
ołowiu.
Walker, który okazał si najlepszym aktorem, został rednio zamo nym
playboyem. Miał pieni dze; pracy nie cierpiał i był gotów posun si daleko, aby
jej unikn . Wyruszył na t ródziemnomorsk wycieczk , gdy Afryka
Południowa znudziła go i pragn ł odmiany. Jego zadaniem było załatwienie
spraw w Tangerze: nabycie odosobnionego domu, gdzie mogliby my spokojnie
wszystko doko czy .
Ogólnie rzecz bior c, byłem zupełnie zadowolony, mimo e Coertze dał mi si
nie le we znaki podczas podró y na północ. Wyra nie nie odpowiadało mu
przej cie przeze mnie kierownictwa. Musiałem wbi mu mocno do głowy, e
okr t mo e mie tylko jednego kapitana. Zrozumiał dlaczego, gdy za Azorami
natrafili my na burzliw pogod . Dra nił go te fakt, e pogardzany przeze
Walker okazał si lepszym eglarzem.
Gdy znale li my si w Tangerze, poczuł si pewniej i starał si odzyska nasze
powa anie oraz nadszarpni ty autorytet. Zdawałem sobie spraw , e b d musiał
zdusi jego przywódcze zap dy.
Walker rozejrzał si po przystani dla jachtów.
— Niewiele tu łajb — skomentował.
40
Była to prawda. Stało tam kilka niezgrabnych łodzi rybackich i elegancki
kecz, zmierzaj cy zapewne na Karaiby. Obok cumowało natomiast przynajmniej
dwadzie cia pot nych motorówek. Siedziały nisko na wodzie i sprawiały
wra enie łodzi niezwykle szybkich. Wiedziałem, do czego słu yły.
Była to flotylla przemytnicza. Papierosy do Hiszpanii, zapalniczki do Francji,
antybiotyki tam, gdzie dało si na nich zarobi (chocia ten handel podupadł),
narkotyki za wsz dzie. Zastanawiałem si , ile broni przemycano do Algierii.
W ko cu zjawili si urz dnicy kapitanatu i odeszli, pozostawiaj c w deskach
wgniecenia od podkutych wiekami buciorów. Odprowadziłem ich do motorówki.
Gdy tylko odpłyn li, Walker dotkn ł mego ramienia.
— Mamy jeszcze jednego go cia — powiedział.
Odwróciłem si i zobaczyłem łód , płyn c przez port na wiosłach.
— Lustrował nas przez lornetk z tamtej łodzi — rzekł Walker. Wskazał na
jedn z motorówek. — Pó niej wyruszył tutaj.
Obserwowałem zbli aj c si łódk . Wiosłował bez w tpienia Europejczyk,
lecz nie mogłem dostrzec jego twarzy. Kiedy jednak
zr cznie odbił wiosłem, odwrócił si do burty „Sanforda" i podniósł głow —
poznałem go. Był to Metcalfe.
Metcalfe nale ał do mi dzynarodowej bandy nicponi, których jest na wiecie
nie wi cej ni setka. S najemnikami i, nie zwa aj c na niebezpiecze stwo,
ci gaj w poszukiwaniu pieni dzy wsz dzie, gdzie co si dzieje. Widok
Metcalfe'a w Tangerze nie zaskoczył mnie, wszak była to od niepami tnych
czasów twierdza piratów. Był miejscem stworzonym wprost dla ludzi jego
pokroju.
Zbli yłem si z nim troch w Afryce Południowej, lecz wówczas nie miałem
poj cia, czym si zajmuje. Wiedziałem tylko, e był nieprawdopodobnie dobrym
eglarzem. Wygrał wiele wy cigów aglówek w Cape Town i niemal zdobył
mistrzostwo Afryki Południowej. Kupił jednego z moich „Falconów" i sp dził w
stoczni wiele czasu, próbuj c go ulepszy .
Lubiłem Metcalfe'a i kilkakrotnie pływałem w jego załodze. W barze
jachtklubu wypili my wiele drinków. Sp dził nawet weekend z Jean i ze mn w
Kirstenbosch. Mogło si to przekształci w trwał przyja , lecz nieoczekiwanie
opu cił Afryk Południow , zmykaj c po piesznie przed policj , cigaj c go za
nielegalny skup diamentów. Nie widziałem go od tego czasu, obijały mi si jednak
o uszy jakie wzmianki na jego temat. Czasami te spotykałem jego nazwisko w
gazetach. Pojawiało si zazwyczaj w zwi zku z kłopotami w jakich egzotycznych
punktach zapalnych.
Teraz wspinał si na pokład „Sanforda".
— Od razu pomy lałem, e to ty — odezwał si . — Wi c wzi łem lornetk ,
eby si upewni . Sk d si tu wzi łe ?
— Tak sobie pływam — odparłem.— Ł cz interesy z przyjemno ci .
Przyszło mi do głowy, eby sprawdzi , jakie s perspektywy nad Morzem
ródziemnym.
U miechn ł si szeroko.
— Stary, s znakomite. Ale ty chyba szukasz czego innego. Skin łem głow i
powiedziałem:
41
— Kiedy ostatnio o tobie słyszałem, bawiłe na Kubie.
— Siedziałem przez jaki czas w Hawanie — potwierdził. — Jednak kiepsko
si tam czułem. To była prawdziwa rewolucja, przynajmniej do czasu, kiedy
wtr ciły si komuchy. Z nimi nie mogłem konkurowa , wi c si wymkn łem.
— Co teraz robisz?
U miechn ł si i spojrzał na Walkera.
— Pó niej ci opowiem.
— To jest Walker, a to Coertze — powiedziałem. Wymieniono u ciski dłoni,
po czym znów odezwał si Metcalfe.
— Miło znów słysze południowoafryka ski akcent. Mieliby cie niezły kraj,
gdyby nie sprawno policji. Gdzie Jean? — zwrócił si do mnie.
— Nie yje — odpowiedziałem. — Zgin ła w wypadku samochodowym.
— Jak to si stało?
Opowiedziałem mu wi c o Chapman's Peak i pijanym kierowcy oraz upadku
do morza. W miar jak mówiłem, rysy jego twarzy t ały. Kiedy sko czyłem,
powiedział:
— Wi c ten dra dostał tylko pi lat, a je li b dzie grzecznym chłopcem, to
wyjdzie za trzy i pół. — Potarł palcem bok nosa. — Lubiłem Jean. Jak si ten
skurwiel nazywa? Mam przyjaciół w Afryce Południowej, którzy mog si nim
zaj , gdy wyjdzie.
— Daj spokój — powiedziałem. — To nie zwróci mi Jean. Skin ł głow , po
czym klasn ł w r ce.
— Zamieszkacie wszyscy w moim domu. Mam do miejsca dla całej armii.
— A co z łodzi ? — odparłem z wahaniem. U miechn ł si .
— Jak widz , słyszałe opowie ci o tangerskich złodziejach portowych.
Trzeba ci wiedzie , e wszystkie s prawdziwe. Ale to bez znaczenia. Umieszcz
na pokładzie jednego z moich ludzi. Nikt niczego nie kradnie moim ludziom —
ani mnie.
Powiosłował z powrotem i w jaki czas pó niej wrócił z Maroka czykiem o
poznaczonej bliznami twarzy. Porozumiewał si z nim szybkim, gardłowym
arabskim.
— Wszystko załatwione — zwrócił si do mnie. — Rozpuszcz po dokach
wiadomo , e jeste cie moimi przyjaciółmi. Wasza łód jest tak bezpieczna,
jakby stała w twojej stoczni.
Ufałem mu. Nie w tpiłem, e w takim miejscu jak Tanger ma spore wpływy.
— Zejd my na brzeg — zaproponował. — Jestem głodny.
— Ja te — odezwał si Coertze.
— Co za ulga móc sko czy na jaki czas z gotowaniem, prawda? —
powiedziałem.
— Człowieku — odparł Coertze. — Wcale bym si nie obraził, gdybym
patelni ju nigdy na oczy nie zobaczył.
— Szkoda — rzekł Metcalfe. — Miałem nadziej , e zrobisz mi koeksusters —
zawsze smakowało mi południowoafryka skie arcie — wybuchn ł miechem i
klepn ł Coertzego po plecach.
42
Metcalfe miał du y apartament na Avenida de Espana. Oddał mi do
dyspozycji oddzielny pokój, a Coertze i Walker zamieszkali razem. Został, eby
pogaw dzi , podczas gdy ja rozpakowywałem torb .
— Za spokojnie dla ciebie w Afryce Południowej? — zapytał.
Zagł biłem si w drobiazgowo przygotowan opowie o powodach mojego
wyjazdu. Nie ufałem Metcalfe'owi bardziej ni komukolwiek innemu, a raczej
jeszcze mniej, zwa ywszy, czym si zajmował. Nie wiem, czy mi uwierzył, czy nie.
Zgodził si jednak, e nad Morzem ródziemnym dobra stocznia jachtowa miała
szans na pomy lny rozwój.
— Mo e nie dostaniesz zbyt wielu zlece na budow — powiedział. — Z
pewno ci jednak potrzebny jest dobry serwis i stocznia remontowa. Na twoim
miejscu udałbym si na wschód, w stron Grecji. Tamtejsze stocznie troszcz si
głównie o miejscowych rybaków. Jest wi c robota dla kogo znaj cego si na
jachtach i pracuj cego dla eglarzy.
— A do czego ty potrzebujesz łodzi? — spytałem pół artem. — Wynajmujesz
j na rejsy czarterowe? U miechn ł si szeroko.
— Znasz mnie przecie . Przewo wszelkie ładunki, wszystko z wyj tkiem
narkotyków — skrzywił si . — Jestem wstr tnym draniem, wiem o tym, ale nie
posuwam si do narkotyków. Do wszystkiego innego jestem gotów.
— Ł cznie z dostarczaniem broni do Algierii — strzeliłem. Roze miał si .
— Francuzi w Algierze nie trawi mnie. Próbowali mnie uziemi par
miesi cy temu. Wyładowałem towar na kilka kutrów rybackich, a pó niej
zawin łem do Algieru, eby zatankowa . Mo esz mi wierzy , byłem czysty! Nie
mogli mnie tkn — papiery i cał reszt miałem w porz dku.
Pozwoliłem załodze zej na l d na jednego, a sam poszedłem si zdrzemn .
W chwil pó niej co mnie obudziło — usłyszałem stukni cie, a potem dziwny
odgłos, najwyra niej dochodz cy s p o d łodzi. Wstałem i rozejrzałem si . Gdy
wyszedłem na pokład, zobaczyłem odpływaj c łód i zdawało mi si , e obok niej
płynie człowiek.
Wyszczerzył z by w u miechu.
— Jako e jestem ostro nym i rozs dnym marynarzem, wzi łem chrap ,
płetwy i skoczyłem za burt . Jak my lisz, co zrobiły mi te dranie z francuskiej
słu by bezpiecze stwa?
— Nie mam poj cia. — Pokr ciłem głow .
— Podło yli min magnetyczn pod ruf . Pomy leli widocznie, e skoro nie
mog mnie załatwi legalnie, zrobi to nielegalnie. Gdyby wybuchła, oderwałaby
mi dno na rufie. Zdj łem j wi c i gł boko si zastanowiłem. Wiedziałem, e nie
mogli jej nastawi tak, aby wybuchła w porcie — nie wygl dałoby to zbyt ładnie.
Doszedłem wi c do wniosku, e miała wybuchn na pełnym morzu.
Zawiesiłem j sobie na szyi i podpłyn łem przez port do zacumowanej
policyjnej łodzi patrolowej. Przyczepiłem im min pod ruf . Niech maj kłopot z
zakupem nowej łodzi.
Nast pnego dnia, zgodnie z planem, wyruszyli my wcze nie. Wypływaj c
usłyszałem, jak łód policyjna zwi ksza obroty. ledzili nas cierpliwie, a ja
płyn łem na luzie, robi c jakie dziesi w złów, tak eby mnie nie zgubili.
43
Wisieli mi na ogonie przez jakie trzydzie ci mil, oczekuj c na bum i pokładaj c
si pewnie ze miechu.
Nie miali si jednak, gdy w ko cu hukn ło i oderwało dup od ich własnej
łodzi.
Zawróciłem i wyłowiłem ich. Była to czysta robota — nikt nie został ranny.
Wyci gn łem ich z wody i odwiozłem do Algieru jako szlachetny wybawca.
Gdyby mógł widzie g by chłopców z bezpieki, kiedy si zjawiłem. Oczywi cie
musieli si zdoby na wysiłek i podzi kowa mi za uratowanie pechowych
rozbitków. Zachowałem powag i powiedziałem, e zapewne wybuchł jaki
ładunek gł binowy do zwalczania okr tów podwodnych, umieszczony na rufie.
Odpowiedzieli, e nie mogło to by przyczyn , gdy łodzie policyjne nie maj
ładunków gł binowych. Na tym si sko czyło.
Zachichotał.
— Nie, w Algierze mnie nie lubi .
miałem si razem z nim. Historia była niezła i dobrze j opowiedział.
Nie mogłem si zdecydowa , jak oceni Metcalfe'a; miał swoje zalety i wady.
Mógł nam wprawdzie w Tangerze sporo pomóc — dobrze znał miejscowe
stosunki i miał liczne kontakty. Ja jednak musiałem zachowa jak najwi ksz
ostro no , aby nie zorientował si , co robimy. Był cholernie miłym facetem, i tak
dalej, gdyby jednak wiedział, e mamy zjawi si z czterema tonami złota,
napadłby na nas bez chwili namysłu. Byliby my wymarzon dla niego zwierzyn .
Tak, musieli my zachowa du ostro no w naszych kontaktach z panem
Metcalfe'em.
Postanowiłem uprzedzi tamtych dwóch, aby si z czym nie wygadali.
— Jak masz łód ? — spytałem.
— Fairmil — odparł. — Oczywi cie zmieniłem silnik.
Słyszałem o fairmilach, lecz nigdy nie widziałem adnej z bliska. W czasie
wojny budowano ich setki do patrolowania portów. Mówiło si , e robione były
na mile i dzielone na kawałki w miar potrzeb. Miały sto dwana cie stóp długo ci
całkowitej i wyposa ano je w silniki, z którymi mogły z łatwo ci osi ga
dwadzie cia w złów. Na wzburzonym morzu jednak były podobno chybotliwe.
Nie wyposa ono ich w pancerz lub cho by jego namiastk , jako e budowano je z
drewna. Kiedy wi c kilka z nich wpłyn ło do St. Nazaire z „Campbelltown",
zostały paskudnie postrzelane.
Po wojnie mo na było kupi fairmile z demobilu za jakie pi tysi cy funtów,
stały si wi c ulubionymi łodziami przemytników z Tangeru. Je eli Metcalfe
zmienił silnik w swojej, to zapewne doło ył koni, aby móc prze cign kutry
celników, i jego łód mogła osi ga co najmniej dwadzie cia sze w złów.
„Sanford" nie miałby szans prze cigni cia takiej łodzi, gdyby okazało si to
konieczne.
— Chciałbym j kiedy zobaczy — powiedziałem. Nie zaszkodzi przyjrze si
potencjalnemu wrogowi.
— Jasne — odparł Metcalfe wylewnie. — Ale jeszcze nie teraz. Jutro w nocy
wypływam.
Była to dobra wiadomo . Bez Metcalfe'a na karku mogli my bez przeszkód
zaj si naszymi sprawami.
44
— Kiedy wracasz? — zapytałem.
— Jako w przyszłym tygodniu — odrzekł. — Zale y od wiatru, deszczu i tym
podobnych spraw.
— Takich jak te dranie z francuskiej bezpieki?
Zgadza si — powiedział niedbale. — Chod my co zje .
Metcalfe na czas swojej nieobecno ci pozostawił nam mieszkanie do
dyspozycji — słu cy mieli si nami zaj . Po południu oprowadził mnie po
mie cie i przedstawił kilkunastu ludziom. Bez w tpienia niektórych z nich warto
było pozna , na przykład handlarza statków czy budowniczego łodzi. Znajomo
z innymi nie przedstawiała tak oczywistej warto ci. W ród nich znajdowali si
wła ciciel kawiarni o łotrowskim wygl dzie, jaki Grek o nieokre lonym zaj ciu i
W gier, który ze swad wyja nił, e jest „bojownikiem o wolno ", zbiegłym z
W gier po nieudanym powstaniu 1956 roku.
Metcalfe zapewne poinformował dyskretnie wszystkich, e jeste my jego
przyjaciółmi, a wi c nie nale y wobec nas ucieka si do chwytów, stosowanych
zazwyczaj wobec przejezdnych eglarzy. Je li Metcalfe przyja nił si z tob , a ty
byłe zwykłym eglarzem, bez w tpienia dobrze było mie go w pobli u. Ja
jednak nie byłem zwykłym eglarzem, a to czyniło Metcalfe'a potencjalnym
zagro eniem.
Jeszcze zanim wyszedłem z Metcalfe'em zwiedza Tanger, miałem szans
pomówi na osobno ci z Coertzem i Walkerem.
— Uwa ajcie, eby nie pu ci pary z ust. Trzymamy si ci le naszej
historyjki. Nie robimy nic, dopóki Metcalfe nie odpłynie, i spróbujemy sko czy
przed jego powrotem — powiedziałem.
— Dlaczego, czy jest niebezpieczny? — spytał Walker.
— Nic nie wiesz o Metcalfie? — Wyja niłem im, kim jest. Obaj o nim słyszeli;
narobił sporo hałasu w południowoafryka skiej prasie — reporterzy lubi pisa
o takich barwnych postaciach.
— Ach, wi c to ten Metcalfe — rzekł Walker z przej ciem.
— Nie wygl da zbyt gro nie — powiedział Coertze. — Nie sprawi nam
kłopotu.
— Nie chodzi tylko o samego Metcalfe'a — powiedziałem. — Ma organizacj i
jest na swoim terenie — musimy to sobie jasno u wiadomi . On jest
zawodowcem, a my amatorami. Trzymajcie si od niego z daleka.
Miałem ochot doda : „To rozkaz", lecz nie zrobiłem tego. Coertze mógłby
postawi si okoniem, a nie chciałem jeszcze doprowadza do próby sił. Pó niej i
tak b dzie musiało do niej doj .
Tym sposobem na półtora dnia zostali my turystami, rozgl daj cymi si
ciekawie po Tangerze. Gdyby my nie byli zaprz tni ci czym innym, byłoby to
nawet interesuj ce, ale w naszej sytuacji stanowiło jedynie strat czasu.
Na szcz cie Metcalfe'a pochłaniały jego własne, tajemnicze sprawy i rzadko
go widywali my. Poinstruowałem jednak Walkera, aby przed odpłyni ciem zadał
mu jedno niezwykle wa ne pytanie.
Padło w trakcie niadania:
45
— Wiesz, p o d o b a mi si Tanger. Ch tnie bym tu został na kilka miesi cy.
Czy przez cały rok jest taka pogoda?
— Przewa nie — odparł Metcalfe. — Panuje tu przyjemny, stały klimat.
Wielu ludzi wycofuje si tutaj na emerytur . Walker u miechn ł si .
— Och, nie my l o emeryturze. Nie mam si z czego wycofywa . — Okazywał
si lepszym aktorem, ni si spodziewałem; ta niedbale rzucona uwaga była
doskonała. — Przyszło mi po prostu na my l, e mógłbym kupi tutaj dom i
mieszka w nim przez kilka miesi cy w roku.
— Przypuszczam, e najbardziej odpowiadałoby ci co nad Morzem
ródziemnym — powiedział Metcalfe. — Riwiera czy co takiego.
— Czy ja wiem — odparł z udanym wahaniem Walker. — To miejsce
wygl da na równie dobre jak inne, a Riwiera jest obecnie tak strasznie
zatłoczona. — Zamilkł, jak gdyby tkni ty nagł my l , po czym zwrócił si do
mnie. — Oczywi cie chciałbym mie łód . Czy mógłby zaprojektowa jak dla
mnie? Wybudowałbym j w Anglii.
— Oczywi cie, e mógłbym — odparłem. — Musiałby mi tylko odpowiednio
zapłaci .
— Tak — powiedział Walker. — Nie mo na obej si bez jakiej łódki,
prawda?
Zaczynał nieco przesadza i zauwa yłem, e Metcalfe przygl dał mu si ze
wzgardliwym rozbawieniem, powiedziałem wi c szybko:
— Jest wietnym eglarzem. W ubiegłym roku niemal zdobył mistrzostwo
przyl dka na aglówkach.
Tak jak przypuszczałem, temat zaabsorbował Metcalfe'a.
— Oo! — powiedział z nieco wi kszym szacunkiem i przez kilka minut
rozmawiali z Walkerem o łodziach. W ko cu Walker zmienił temat mówi c:
— Wiesz, naprawd idealny byłby dom gdzie na wybrze u; z własnym
kotwicowiskiem i hangarem na łód . Wszystko, e tak powiem,
samowystarczalne.
— Masz zamiar przył czy si do nas? — spytał Metcalfe z u miechem.
— O, nie — odparł Walker przera ony. — Nie starczyłoby mi odwagi. Mam
do pieni dzy, a poza tym nie lubi waszych mierdz cych rop fairmili.
My lałem o prawdziwej łodzi, o łodzi aglowej.
Zwrócił si do mnie:
— Słuchaj, im wi cej o tym my l , tym bardziej mi si podoba ten pomysł.
Mógłby zaprojektowa dla mnie dziesi ciotonowca, co , czym mógłbym eglowa
samotnie. To miejsce jest idealn odskoczni na Karaiby. egluga przez Atlantyk
mo e okaza si interesuj ca.
Zwierzył si Metcalfe'owi:
— Nie, nie mam nic przeciwko tym go ciom pływaj cym po oceanach, ale
wi kszo z nich jest bez grosza i musz mieszka na swoich łodziach. Dlaczego ja
miałbym tak robi ? Pomy l, o ile lepiej byłoby, gdybym miał tutaj dom z
hangarem dla łodzi przy ogrodzie. Mógłbym tam, e tak powiem, przysposabia
łód do podró y, zamiast sta w tym cuchn cym porcie.
To rzeczywi cie była dobra my l, pasuj ca do zamo nego playboya, rw cego
si do samotnego przepłyni cia Atlantyku. Doceniłem inwencj Walkera.
46
Metcalfe te nie uwa ał pomysłu za niedorzeczny.
— Niezła my l, je li ci na to sta — orzekł. — Co ci powiem. Id do mojego
przyjaciela Aristide. B dzie próbował wynaj ci mieszkanie, ma ich chyba z
tuzin pustych, ale powiedz mu, e ja ci przysyłam, to stanie si bardziej
rozs dny. — Po piesznie skre lił notk na kartce papieru i wr czył j Walkerowi.
— Strasznie dzi kuj — powiedział Walker. — To niezwykle miło z twojej
strony.
Metcalfe dopił kaw .
— Musz ju i . Zobaczymy si wieczorem, nim odpłyn . Kiedy wyszedł,
Coertze, który przez cały czas siedział z twarz pozbawion wyrazu, rzekł:
— My lałem o zł...
Kopn łem go w kostk i wskazałem maroka skiego słu cego, który wła nie
wszedł do pokoju.
— Tula — powiedziałem. — Moenie hier praat nie — nast pnie dodałem po
angielsku. — Chod cie, wyjdziemy i rozejrzymy si troch .
Kiedy usiedli my przy stoliku w pobliskiej kawiarni, odezwałem si do
Coertzego:
— Nie wiemy, czy słu cy Metcalfe'a znaj angielski, czy nie. Wol jednak nie
ryzykowa . No wi c, co chciałe powiedzie ?
— Zastanawiałem si nad sprowadzeniem tu złota. W jaki sposób to zrobimy?
Wczoraj powiedziałe , e trzeba je zadeklarowa przy odprawie celnej. Nie
mo emy przypłyn i powiedzie : „Słuchaj, chłopie, mamy w tej łodzi złoty kil.
My l , e wa y jakie cztery tony".
— Sam si nad tym zastanawiałem — odparłem. — Wygl da na to, e
b dziemy musieli je przeszmuglowa tutaj, przetopi na standardowe sztaby,
znów wywie po kilka, a nast pnie wwie oficjalnie i zadeklarowa przy
odprawie.
— To wymaga czasu — zaoponował Coertze. — A my czasu nie mamy.
Westchn łem.
— No dobra. Przyjrzyjmy si dokładniej kalendarzowi. Dzisiaj mamy
dwunastego stycznia i je li chodzi o handel złotem, Tanger zamyka interes
dziewi tnastego kwietnia. To jest, niech policz ... dziewi dziesi t siedem dni,
powiedzmy czterna cie tygodni.
Zacz łem dokładne obliczenia. Upłynie tydzie , nim opu cimy Tanger, i
kolejne dwa tygodnie, nim dotrzemy do Włoch. Plus kolejne dwa tygodnie na
powrót. A dobrze byłoby mie tydzie w zapasie na wypadek złej pogody. W ten
sposób mieliby my z głowy sze tygodni. Dwa tygodnie na przygotowanie
wydobycia złota i trzy tygodnie na odlanie kilu — w sumie jedena cie. Pozostały
trzy tygodnie w rezerwie. Terminy mieli my, delikatnie mówi c, napi te.
— Gdy wrócimy ze złotem, b dziemy musieli si dokładniej rozejrze —
powiedziałem. — Z cał pewno ci kto je kupi, nawet w jednej bryle. Nic jednak
nie mog powiedzie , dopóki nie b dziemy go mieli.
Wyobra nia podsun ła mi wizj w drówki do Egiptu lub nawet do Indii, w
charakterze jakiego współczesnego Lataj cego Holendra, skazanego na eglug
jachtem o warto ci miliona funtów.
47
Walkera nie interesowały zbytnio szczegóły. Zadowolił si zwaleniem ich na
barki Coertzego i moje. Siedział i słuchał jednym uchem, studiuj c adres, który
dał mu Metcalfe.
Nagle powiedział:
— S dziłem, e stary Aristide oka e si agentem handlu nieruchomo ciami,
ale tak nie jest. — Odczytał adres z kartki: — „Aristide Theotopopoulis,
Tangerski Bank Handlowy, Bulwar Pasteura". Mo e od niego mogliby my
dowiedzie si czego o handlu złotem?
— Nie ma szans — odparłem ironicznie. — Jest przyjacielem Metcalfe'a —
spojrzałem na Walkera. — I jeszcze jedno. Dzisiaj rano bardzo dobrze poradziłe
sobie z Metcalfe'em, ale, na miło bosk , bez tego sztucznego oksfordzkiego
akcentu i mniej od ywek w stylu: „Strasznie dzi kuj ". Metcalfe'a trudno
oszuka , poza tym był w Afryce Południowej i orientuje si co nieco w tamtych
realiach. Lepiej by zrobił próbuj c akcentu z Malmesbury, teraz ju jednak za
pó no na t zmian . Ale stonuj nieco, dobrze?
Walker wyszczerzył z by i odparł:
— Dobra, chłoptasiu.
— Pójdziemy teraz zobaczy si z Aristide Theoto-jako -tam. Nie od rzeczy
byłoby te wynaj samochód. Ułatwi to poruszanie si i uzupełni legend . Wiecie
przecie , e jeste my bogatymi turystami.
Aristide Theotopopoulis był czym zbli onym do kuli. Jego obwód
dorównywał z grubsza wzrostowi, a gdy usiadł, zmarszczył si w rodku jak nie
dopompowana piłka futbolowa. Wałki tłuszczu z podbródka i karku przelewały
mu si przez kołnierz. Nawet dłonie miał okr głe — p kate kulki tłuszczu, ze
złotym blaskiem bij cym od gł boko osadzonych na palcach pier cieni.
— Ach tak, panie Walker, chce pan mie dom — powiedział. — Dzisiaj rano
miałem telefon od pana Metcalfe'a. Wydaje mi si , e mam to, o co panu chodzi
— mówił płynnym, potocznym angielskim.
— Czy chce pan powiedzie , e ma taki dom? — dopytywał si Walker.
— Oczywi cie! Jak pan s dzi, dlaczego pan Metcalfe przysłał pana do mnie?
On zna Casa Saeta — zamilkł na chwil . — Czy nie ma pan nic przeciwko temu,
e dom jest stary? — zapytał z trosk .
— Ale sk d — odparł Walker lekko. — Mog sobie pozwoli na ka d
odmian , je li tylko dom mi b dzie odpowiadał — dostrzegł moje spojrzenie i
szybko dodał: — Jednak proponowałbym wynajem na sze miesi cy z prawem
kupna.
Twarz Aristide wydłu yła si , zmieniaj c kształt z koła w elips .
— No dobrze, skoro takie jest pa skie yczenie — rzekł nieco ura ony.
Zabrał Walkera i mnie cadillakiem na północ. Coertze jechał z tyłu naszym
wynaj tym samochodem.
Dom wygl dał jak wyj ty z kreskówki Charlesa Addamsa; niemal
spodziewałem si ujrze Borisa Karloffa wygl daj cego przez okno. Nie mo na tu
było dostrzec adnych wpływów maureta skich. Był to najszkaradniejszy
wiktoria ski gotyk, co jednak nie miało znaczenia, je li mogli my tu znale to, co
było nam potrzebne.
48
Weszli my do wn trza, spogl daj c pobie nie na pogryzion przez korniki
boazeri . Od razu zauwa yli my brak urz dze sanitarnych. Kuchnia była
prymitywna, a znajduj cy si na tyłach domu ogród wyj tkowo zapuszczony.
Poni ej rozci gało si morze, a pod niskim urwiskiem zobaczyli my pla .
Czego takiego szukali my. Był tu hangar na łodzie wystarczaj co du y, aby
pomie ci „Sanforda" ze zło onym masztem, cho słup podtrzymuj cy strop
pilnie wymagał remontu. Do hangaru przylegała buda, w której mogliby my
urz dzi odlewni .
Obejrzałem wszystko, oceniaj c, ile czasu zajmie doprowadzenie
tego bałaganu do porz dku, po czym odci gn łem Coertzego na bok, podczas
gdy Aristide zachwalał dom Walkerowi.
— Co o tym s dzisz? — zapytałem.
— Człowieku, my l , e powinni my go bra . Drugiego takiego miejsca mo e
nie by w całej północnej Afryce.
— Pomy lałem dokładnie to samo — odparłem. — Mam nadziej , e co
podobnego uda nam si znale we Włoszech. Mo emy wzi kogo st d do
naprawy tego... i przy odpowiednim nacisku powinien si upora z robot w ci gu
tygodnia, my za musimy odwali troch symbolicznych robót przy domu.
Jednak przewa aj ca cz pieni dzy zostanie przeznaczona na rzeczy niezb dne
w wyprawie. Przystosowanie domu do stanu nadaj cego si do zamieszkania to
sprawa odleglejsza. Dam zna Walkerowi; ma talent do wymy lania
zbzikowanych powodów, eby wytłumaczy postawienie sprawy na głowie.
Powrócili my do tamtych dwóch. Aristide nadal, nie szcz dz c wysiłku,
zachwalał dom. Dyskretnie skin łem Walkerowi głow . Ten u miechn ł si
oszałamiaj co do Aristide i powiedział:
— Na nic si to nie zda, panie Theotopopoulis, nie zdoła mnie pan odwie od
wzi cia tego domu. Jestem zdecydowany bra go natychmiast — oczywi cie na
warunkach wynajmu na sze miesi cy.
Aristide, który nie miał najmniejszego zamiaru odwodzi go od czegokolwiek,
zapomniał j zyka w g bie, wrócił jednak ochoczo do chwilowo przerwanej gry:
— Rozumie pan jednak, panie Walker, e nie mog udzieli adnych
gwarancji... — zawiesił głos, stwarzaj c wra enie, e wy wiadcza Walkerowi
przysług .
— Wszystko w porz dku, chłopie — rzekł Walker rado nie. — Ale ja te
musz mie przynajmniej sze miesi cy, eby si zastanowi , czy go w ogóle
kupi . Niech pan o tym pami ta.
— Mam nadziej , e uda si to sfinalizowa — powiedział Aristide z udan
niepewno ci .
— Czy nie b dzie wspaniale mieszka w tym pi knym domu? — powiedział
Walker do mnie. Spiorunowałem go spojrzeniem. Problem z Walkerem polegał
na tym, e za bardzo uto samiał si ze swoj rol . Na szcz cie Aristide,
bombardowany dalej pytaniami, nie połapał si w czym rzecz. — Czy dom nie
jest nawiedzony lub co w tym rodzaju? — dopytywał si Walker, jak gdyby
duchy były czym w rodzaju szczurów za boazeri .
— Och nie — odparł Aristide pospiesznie. — adnych duchów.
49
— Szkoda — powiedział Walker niedbale. — Zawsze chciałem mieszka w
nawiedzonym domu.
Zauwa yłem, e Aristide zaraz zmieni zdanie co do duchów, wtr ciłem si
wi c pospiesznie, aby przerwa t błazenad . Nie miałem nic przeciwko temu, aby
Aristide uwa ał, e ma do czynienia z durniem, nikt jednak nie mógł by a takim
głupcem, jakiego grał Walker. Obawiałem si wi c, e Aristide mo e zw cha
pismo nosem.
— Proponowałbym, aby my wrócili do biura pana Theotopopou-lisa celem
ustalenia szczegółów — odezwałem si . — Robi si pó no, a mam jeszcze troch
pracy na łodzi.
Coertzemu za powiedziałem:
— Nie ma potrzeby, aby jechał z nami. Spotkamy si na lunchu w tej samej
restauracji, w której byli my wczoraj wieczorem.
Widziałem, jak z powodu wygłupów Walkera niebezpiecznie wzrasta mu
ci nienie, i wolałem ich rozdzieli , eby przypadkiem nie wybuchn ł. Cholernie
trudno pracowa z lud mi, którzy tak le na siebie oddziałuj .
Wrócili my do biura Aristide i dalej wszystko poszło ju gładko. Zdarł z nas
skór przy wycenie, nie miałem jednak nic przeciwko temu. Ka dy, kto rzucał
pieni dzmi jak Walker, musiał by uczciwym człowiekiem.
Kiedy wszystko było ju prawie dograne, Walker rzekł co , co zmroziło mi
krew w yłach, chocia pó niej, gdy ochłon łem i zastanowiłem si , uznałem, i
tak skonstruował swój wizerunek, e mogło mu to uj na sucho.
— Tanger to fantastyczne miejsce — powiedział do Aristide. — Słyszałem, e
sztaby złota walaj si dosłownie po całym mie cie.
Aristide u miechn ł si dobrotliwie. Odci ł ju swoj poka n cz z pieczeni
i gotów był straci jeszcze kilka minut na pogaw dk ; prócz tego ten idiota
Walker miał zamieszka w Tangerze — mo na go było wydoi jeszcze bardziej.
— Niezupełnie — odparł. — Trzymamy nasze złoto w sejfach.
— Hmm — mrukn ł Walker. — To zabawne — przez całe ycie mieszkam w
Afryce Południowej, gdzie wydobywa si mnóstwo złota, a ja go nigdy nie
widziałem. Wie pan, w Afryce Południowej złota nie mo na kupi .
Aristide uniósł brwi, jakby to było co niesłychanego.
— Słyszałem, e tutaj mo na kupowa złoto na funty, niczym masło w sklepie.
Wspaniale byłoby kupi go troch . Prosz sobie wyobrazi , e ja z moimi
pieni dzmi nigdy nie widziałem sztaby złota — rzekł patetycznie. — Wie pan,
mam mnóstwo pieni dzy. Wielu twierdzi, e zbyt wiele.
Aristide zmarszczył brwi. Była to herezja. Według niego nikt nie mógł mie za
du o pieni dzy. Stał si bardzo powa ny.
— Panie Walker, najlepsza rzecz, jak mo na zrobi w tych niespokojnych
czasach, to kupno złota. Jest ono jedyn bezpieczn lokat . Warto złota nie
ulega wahaniom, tak jak tych nietrwałych papierowych walut. — Pstrykni ciem
palców pozbawił blasku ameryka skiego dolara i funta szterlinga. — Złoto nie
rdzewieje ani nie traci na wadze; jest zawsze obok, zawsze bezpieczne i cenne.
Je li chce pan zainwestowa , zawsze jestem gotów sprzeda złoto.
— Doprawdy? — powiedział Walker. — Tak po prostu sprzedaje je pan?
Aristide u miechn ł si .
50
— Tak po prostu — u miech zmienił si w zas pienie. — Lecz je li chce pan
kupi , musi pan zrobi to teraz, gdy wkrótce wolny rynek w Tangerze zostanie
zamkni ty — wzruszył ramionami. — Mówi pan, e nigdy nie widział sztaby
złota. Poka je panu. Du o. — Po czym zwrócił si do mnie, dodaj c
bezceremonialnie: — Panu równie , panie Halloran, je li pan sobie yczy. Prosz
t dy.
Poprowadził nas w dół, do wn trza budynku. Wchodzili my w ró ne
okratowane drzwi, a w ko cu stan li my przed imponuj cym skarbcem. W
drodze na dół przył czyło si do nas dwóch pot nie zbudowanych stra ników.
Aristide otworzył grube na ponad dwie stopy drzwi skarbca i wprowadził nas do
rodka.
W skarbcu znajdowało si du o złota. Nie cztery tony, jednak wystarczaj co
du o. Sztaby uło ono starannie w stosy ró nych wielko ci. W skrzyniach
znajdowały si monety. Wra enie było oszałamiaj ce.
Było tam cholernie du o złota.
Aristide wskazał jedn ze sztab.
— To standardowa sztaba tangerska. Wa y czterysta uncji troja skich —
około dwudziestu siedmiu i pół funta w angielskim systemie miar. Ma warto
ponad pi tysi cy funtów. — Uniósł mniejsz sztab . — Ta ma nieco
dogodniejszy rozmiar. Wa y kilogram — nieco ponad trzydzie ci dwie uncje — i
ma warto około czterystu funtów.
Otworzył skrzyni i z lubo ci patrzył, jak monety przesypywały si mi dzy
jego grubymi palcami.
— Oto brytyjskie suwereny, a tutaj ameryka skie podwójne orły. To s
francuskie napoleony, a tamto — austriackie dukaty — spojrzał na Walkera z
błyskiem w oku i rzekł: — Rozumie pan, co miałem na my li mówi c, e złoto
nigdy nie traci warto ci? Otworzył kolejn skrzyni .
— Nie wszystkie złote monety s stare. Te zostały wybite nieoficjalnie przez
bank w Tangerze — nie mój. S to tangerskie herkulesy. Wa dokładnie jedn
uncj .
Poło ył monet na wyci gni tej dłoni i pozwolił dotkn jej Walkerowi. Ten
obrócił j w palcach i podał mi z oci ganiem.
Wła nie wtedy cała ta zwariowana wyprawa przestała by dla mnie przygod .
Ci ki, oleisty dotyk złotej monety poruszył co w moim wn trzu. Zrozumiałem,
co ludzie mieli na my li mówi c o gor czce złota. Zrozumiałem, dlaczego
poszukiwacze harowali jak niewolnicy w jałowych pustkowiach, gołymi r kami
szukaj c złota. Nie po dali złota tylko dla jego warto ci — warto ci było złoto
samo w sobie. Ten ółty metal mo e co odmieni w człowieku. Wci ga tak samo
jak ka dy przekl ty narkotyk.
Dło mi lekko dr ała, gdy oddawałem monet Aristide.
Podrzucaj c j powiedział:
— Oczywi cie kosztuje wi cej ni złoto w sztabach, gdy trzeba doda koszt
wybicia. Taka forma jest jednak du o wygodniejsza — u miechn ł si z ironi . —
Du o ich sprzedajemy uchod com i południowoameryka skim dyktatorom.
Gdy z powrotem znale li my si w biurze, Walker powiedział:
51
— Ma pan na dole sporo złota. Sk d je pan bierze? Aristide wzruszył
ramionami.
— Kupuj , gdzie mog . Sprzedaj , kiedy mog . W Tangerze nie jest to
sprzeczne z prawem.
— Sk d jednak musi si bra — nalegał Walker. — Przypu my, e jeden z
tych piratów, to znaczy jeden z przemytników, przyszedłby do pana maj c pół
tony złota. Czy kupiłby je pan?
— Gdyby cena była odpowiednia — odparł Aristide z miejsca.
— Nie wiedz c, sk d pochodzi?
Nikły u miech pojawił si w oczach Aristide.
— Nie ma nic bardziej anonimowego ni złoto — rzekł. — Złoto nie ma
wła ciciela, nale y tylko chwilowo do człowieka, który go dotyka. Tak, kupiłbym
takie złoto.
— Nawet gdy złoty rynek zostanie zamkni ty? Aristide wzruszył jedynie
ramionami i u miechn ł si .
— Zastanówmy si — powiedział Walker bezmy lnie. — Do Tangeru musi
napływa sporo złota.
— Sprzedam złoto, kiedy pan zechce, panie Walker — powiedział Aristide
sadowi c si za biurkiem. — A wiec skoro, jak przyjmuj , zamierza pan mieszka
w Tangerze, zechce pan zapewne otworzy konto w banku — nagle stał si
biznesmenem.
Walker zerkn ł na mnie i odparł:
— No nie wiem. Jestem na tym rejsie z Halem i nale no ci reguluj listem
kredytowym, wystawionym w Afryce Południowej. Spore kwoty podj łem ju w
jednym z tutejszych banków. Nie s dziłem, e b d miał szcz cie spotka
przyjaznego bankiera — u miechn ł si ujmuj co. — Nie zostaniemy tu długo —
dodał. — Za kilka tygodni odpływamy, ale wróc ... tak, wróc . Kiedy
przypłyniemy z powrotem, Hal?
— Wybieramy si do Hiszpanii i Włoch, pó niej do Grecji. Nie s dz , aby my
zapu cili si a do Turcji czy Libanu, chocia to mo liwe. Uwa am, e mo emy tu
wróci za trzy, cztery miesi ce.
— No widzi pan — rzekł Walker. — Zajmiemy si kontem, kiedy wprowadz
si na dobre. Casa Saeta — powiedział marzycielsko. — Miło mi.
Po egnali my si z Aristide, a gdy znale li my si na zewn trz,
powiedziałem z w ciekło ci :
— Co ci strzeliło do łba, eby zrobi co a tak głupiego?
— Co na przykład? — spytał Walker niewinnie.
— Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Uzgodnili my, e nie wspomnimy słowem
o złocie.
— Czasami musimy co o nim powiedzie — odpowiedział. — Nie mo emy
sprzeda złota, nic o nim nie mówi c. Pomy lałem, e chwila jest stosowna, aby
si czego na ten temat dowiedzie i sprawdzi nastawienie Aristide do złota
niewiadomego pochodzenia. S dziłem, e przeprowadziłem spraw nie najgorzej.
Musiałem mu przyzna racj i powinszowa pomysłu.
52
— I jeszcze jedno — powiedziałem. — Przesta si zgrywa na takiego dupka.
O mało mnie szlag nie trafił, kiedy zacz łe nawija mu o tych duchach. Chodzi o
powa niejsze rzeczy ni wygłupy.
— Wiem — rzekł powa nie. — U wiadomiłem to sobie, gdy byli my w
skarbcu. Zapomniałem ju , co człowiek czuje, gdy dotyka złota. A wi c jego te
uderzyło. Uspokoiłem si i powiedziałem:
— W porz dku. Ale na przyszło nie zapominaj si . I, na miło bosk , nie
udawaj głupka przed Coertzem. Ju i tak mam do kłopotów, eby utrzyma
mi dzy wami spokój.
Kiedy spotkali my si z Coertzem na lunchu, powiedziałem:
— Dzisiaj rano widzieli my cholernie du o złota. Wyprostował si .
— Gdzie?
— W banku Aristide jest niesamowicie wielki sejf — powiedział Walker.
— My lałem... — zacz ł Coertze.
— Nic si nie stało — rzuciłem. — Wszystko poszło gładko. Widzieli my wiele
sztab. W Tangerze przyjmuj ch tnie dwa rodzaje. Jedna ma czterysta uncji, a
druga kilogram. — Coertze zmarszczył brwi, wi c dodałem: — To prawie dwa i
wier funta.
Mrukn ł i poci gn ł łyk whisky.
— Przedyskutowali my to z Walkerem i uwa amy, e Aristide kupi złoto na
lewo nawet po zamkni ciu rynku. B dziemy musieli jednak uprzedzi go
wcze niej, aby mógł si przygotowa .
— My l , e powinni my zrobi to teraz — odezwał si Walker. Potrz sn łem
głow .
— Nie! Aristide jest przyjacielem Metcalfe'a; prosi tygrysa na obiad, to ju
przesada. Nie mo emy nic mówi przed powrotem, a i wtedy b dzie to dla nas
ryzyko.
Walker milczał, ci gn łem wi c dalej:
— Chodzi o to, e jest mało prawdopodobne, aby Aristide zechciał wzi na
skład czterotonow brył złota. Tak czy inaczej b dziemy musieli zapewne
przetopi kil na sztaby. Aristide przypuszczalnie solidnie namiesza w papierach,
aby móc si wytłumaczy z czterech dodatkowych ton. Oznacza to jednak, e
musi si o tym dowiedzie przed zamkni ciem rynku złota — a dla nas z kolei
znaczy to, e musimy wróci przed dziewi tnastym kwietnia.
— Niewiele czasu — powiedział Coertze.
— Chyba dokładnie wyliczyłem czas potrzebny na kolejne etapy operacji.
Został nam miesi c luzu. Mog si jednak pojawi przeszkody i wtedy wa ny
b dzie ka dy dzie . Nie to jednak jest najgorsze — co innego mnie m czy.
— Na przykład?
— Popatrz. Kiedy — i je eli — dowieziemy tutaj złoto i zaczniemy je
przetapia , wsz dzie b d si walały sztaby. Nie chciałbym ich dostarcza
Aristide po trochu, w miar jak b d przetapiane; to kiepska taktyka — zbyt
du e ryzyko, e zorientuje si kto z zewn trz. Chc mu da wszystko naraz,
otrzyma zapłat w nie podlegaj cym uniewa nieniu czeku na bank szwajcarski i
zmy si . Oznacza to jednak, e b dziemy mieli cholernie du o sztab le cych
53
luzem w Casa Saeta, a to niedobrze — westchn łem. — I gdzie mamy trzyma to
cholerstwo? Układa w salonie? No i ile b dzie tych przekl tych sztab? —
dodałem poirytowany. Walker spojrzał na Coertzego.
— Mówiłe , e jest tam około czterech ton, prawda?
— Ja — rzekł Coertze. — Tak, ale to było tylko szacunkowo.
— Od tamtego czasu miałe do czynienia ze sztabami — powiedziałem. — Na
ile dokładny jest ten szacunek?
Zastanowił si chwil , przenosz c si my lami o pi tna cie lat wstecz i
porównuj c to, co wówczas zobaczył, z tym, czego si od tej pory nauczył. Umysł
ludzki jest cudown maszyn . W ko cu wolno powiedział:
— My l , e jest dokładny, bardzo dokładny.
— W porz dku — odezwałem si . — No wi c jest tego cztery tony. Daje to bez
mała dziewi tysi cy funtów. Na funt wypada szesna cie uncji, a...
— Nie — rzekł Coertze nagle. — To złoto mierzy si w uncjach troja skich.
Na funt angielski wypada czterna cie, przecinek pi dziesi t osiem i trzy w
okresie uncji troja skich.
Sypał cyframi jak z r kawa, byłem wi c pewien, e wiedział, o czym mówi. W
ko cu na tym polegała jego praca.
— Przesta cie si tak rozdrabnia — powiedziałem. — Przyjmijmy
czterna cie i pół uncji za funt. Taka dokładno wystarczy.
Zacz łem oblicza , robi c wiele bł dów, cho powinna to by prosta
kalkulacja. Obliczenia przy projektowaniu jachtów nie zawieraj w sobie tego
typu ładunku emocjonalnego.
Wreszcie sko czyłem.
— Najdokładniej, jak mogłem policzy , otrzymamy około trzystu trzydziestu
sztab po czterysta uncji ka da.
— Ile to daje licz c po pi tysi cy funtów za sztab ? — zapytał Walker.
Ponownie zacz łem gryzmoli na papierze i z niedowierzaniem spojrzałem na
wynik. Po raz pierwszy zobaczyłem tak wielk liczb oznaczaj c kwot
pieni dzy. Do tej pory byłem zbyt zaj ty, aby o tym my le , i cztery tony złota
wydawały si dobr do zapami tania, okr gł cyfr .
— Wychodzi mi milion sze set pi dziesi t tysi cy funtów — powiedziałem z
wahaniem.
Coertze z satysfakcj skin ł głow .
— Te tak mi wyszło. A do tego dochodz jeszcze kosztowno ci.
Co do kosztowno ci miałem inne zdanie. Aristide miał racje mówi c, e złoto
jest anonimowe — klejnoty nie. Maj co w rodzaju to samo ci i zbyt łatwo je
odnale i rozpozna . Gdyby stan ło na moim, kosztowno ci zostałyby w sztolni.
To jednak musiałem im spokojnie przedstawi .
— Wychodzi ponad pół miliona na ka dego — powiedział Walker.
— Przyjmijmy pół miliona netto ka dy — odparłem. — By mo e pozostałe
sto pi dziesi t tysi cy funtów trzeba b dzie przeznaczy na dalsze wydatki. Nim
doprowadzimy spraw do ko ca, wydamy wi cej, ni wło yli my do puli.
Wróciłem do zasadniczego problemu.
— No wi c dobrze, mamy trzysta trzydzie ci sztab złota. Co z nimi robimy?
— W domu jest piwnica — powiedział Walker w zadumie.
54
— Wreszcie jaka sensowna my l.
— Wiesz, fantastyczny pomysł przyszedł mi do głowy w skarbcu — ponownie
zwrócił si do mnie. — Pomy lałem sobie, e wygl da tam jak na jakiej budowie,
gdzie wsz dzie walaj si cegły. Dlaczego nie mieliby my w piwnicy zbudowa
ciany?
Spojrzałem na Coertzego, on na mnie, i obaj wybuchn li my miechem.
— Co w tym zabawnego? — spytał Walker niemal płaczliwie.
— Nic — odparłem, wci si krztusz c. — Doskonała my l, i tyle.
— Jestem niezłym murarzem, je li stawki s dobre — rzekł Coertze z
u miechem.
Jaki głos zacz ł mi becze do ucha. Kiedy si odwróciłem, ujrzałem ulicznego
sprzedawc losów, usiłuj cego wcisn mi plik biletów. Odprawiłem go ruchem
r ki, lecz Coertze, wyj tkowo tym razem w dobrym humorze, rzekł
protekcjonalnie:
— Nie, chłopie, we miemy jeden. Lepiej si zabezpieczy . Los kosztował sto
pesetów; uzbierali my je z reszty le cej na stole, po czym wrócili my do
mieszkania Metcalfe'a
Nast pnego dnia zacz li my pracowa na serio. Ja zostałem na „Sanfordzie" i
poganiałem dostawców i aglomistrza. Pod koniec tygodnia poczułem si
usatysfakcjonowany. „Sanford" mógł wypłyn w dowolne miejsce na kuli
ziemskiej.
Coertze i Walker pracowali w domu, doprowadzaj c do normalnego stanu
hangar oraz nadzoruj c miejscowych robotników, których znale li dzi ki
uprzejmej słu bie Metcalfe'a.
— Nie ma problemów, je li traktuje si tych brudasów tak samo jak kafrów w
domu — powiedział Coertze. Nie byłem tego całkiem pewien, najwyra niej
jednak wszystko szło jak nale y.
Kiedy Metcalfe wrócił ze swojej łajdackiej wyprawy, wszystkie prace zostały
zako czone i byli my gotowi do odpłyni cia. Nie informowałem go o naszych
planach, czuj c, e im mniej wie, tym lepiej.
Gdy na „Sanfordzie" panował ju wzorowy porz dek, wybrałem si z
zapowiedzian wizyt na fairmil Metcalfe'a. Jasnowłosy m czyzna, spłukuj cy
pokłady w em, zagadn ł:
— To ty pewnie jeste Halloran. Jestem Krupke, kumpel Metcalfe'a.
— Czy jest gdzie tutaj? Krupke pokr cił przecz co głow .
— Poszedł z tym twoim przyjacielem — Walkerem. Prosił, ebym si tob
zaj ł, gdyby przyszedł na pokład.
— Jeste Amerykaninem, prawda? — zapytałem. U miechn ł si .
— Uhm, z Milwaukee. Nie miałem ochoty wraca po wojnie do Stanów, wi c
zostałem tutaj. Cholera, byłem wówczas szczeniakiem, nie miałem wi cej ni
dwadzie cia lat, pomy lałem wi c, e skoro Wuj Sam opłacił mi podró tutaj, to
mog z tego skorzysta .
Przypuszczalnie był dezerterem i nie mógł wróci do Stanów, cho zapewne
ogłoszono amnesti dla takich jak on. Nie wiedziałem, czy w prawie wojskowym
55
jest odpowiednik cywilnej ustawy prekluzyjnej. Jednak nie poruszałem tego
tematu — renegaci s obra liwi, a czasami niezrozumiale patriotyczni.
Sterówka, któr Krupke nazwał „pokładówk ", była dobrze wyposa ona.
Znajdowały si w niej dwie echosondy; jedna miała urz dzenie rejestruj ce.
Desk rozdzielcz silnika umieszczono dokładnie pod r k sternika, a szyby z
przodu wyposa ono w przesłony
Kenta na wypadek złej pogody. Była tam równie du a radiostacja oraz
radar.
Dotkn łem r k ekranu radaru i spytałem:
— Jaki ma zasi g?
— Ma kilka zasi gów — odparł. — Wybierasz ten, który jest potrzebny w
danej chwili. Poka ci.
Pstrykn ł przeł cznikiem i pokr cił gałk . Po kilku sekundach ekran
rozja nił si i, w miar obracania si anteny, mogłem zobaczy malutki plan
portu. Nawet „Sanford" był widoczny w ród innych plamek.
— To na blisk odległo — rzekł Krupke i z trzaskiem przekr cił
przeł cznik. — A to zasi g maksymalny — pi tna cie mil, ale dopóki jeste my w
porcie, niewiele zobaczymy.
Cz ekranu obejmuj ca l d była zbyt chaotycznie pokryta wielk liczb
wietlistych plamek, aby dało si co odczyta , od strony morza natomiast
dostrzegłem male ki punkcik.
— Co to takiego? Spojrzał na zegarek.
— Zapewne prom z Gibraltaru. Jest oddalony o dziesi mil — na siatce
zaznaczono odległo ci w milach.
— Ta zabawka musi by niezwykle przydatna do wykrywania l du w nocy —
powiedziałem.
— Jasne — odparł. — Trzeba tylko porównywa zarys na ekranie z map .
Nie ma znaczenia, e ksi yc nie wieci albo e jest mgła.
Jak ebym chciał mie takie urz dzenie na „Sanfordzie", trudno jednak
zainstalowa radar na jachcie - jest tam zbyt wiele lin mog cych zaczepi o
anten . Zreszt , nie mieliby my energii do zasilania go.
Rozejrzałem si po sterówce.
— Z takim wyposa eniem nie potrzeba wielu ludzi, mimo e to spora łód —
powiedziałem. — Jak macie załog ?
— Mo emy j prowadzi sami z Metcalfe'em — rzekł Krupke. — Nasze
wyprawy nie s zbyt długie. Ale zazwyczaj bierzemy ze sob jeszcze jednego
człowieka — tego Maroka czyka, który jest teraz na „Sanfordzie".
Długo jeszcze czekałem na pokładzie fairmili, ale Metcalfe i Walker nie
pokazali si , wi c po jakim czasie wróciłem do mieszkania Metcalfe'a. Coertze
ju tam był, pozostali przepadli. Poszli my wi c na kolacj we dwójk .
— Wkrótce powinni my odpłyn — powiedziałem w trakcie kolacji. —
Tutaj wszystko jest załatwione i marnowaliby my czas zostaj c dłu ej.
— Ja — zgodził si Coertze. — To nie wycieczka.
Wrócili my do domu. Nadal nikogo nie było, je li nie liczy słu by. Coertze
poszedł do swojego pokoju, a ja czytałem przypadkowe czasopismo. Około
56
dziesi tej usłyszałem, e kto wchodzi. Uniosłem wzrok i zagotowałem si wprost
z w ciekło ci.
Walker był tak pijany, e nie widział na oczy. Kolana uginały si pod nim i
przytrzymywał si Metcalfe'a. Twarz miał obrz kł i rozgl dał si nieprzytomnie.
Metcalfe był nieco wstawiony, lecz nie pijany. Podci gn ł Walkera, eby nie
upadł, i rzekł wesoło:
— Poszli my sp dzi w mie cie miły wieczór, ale kolega Walker nie dał rady.
Lepiej mi pomó rzuci go na łó ko.
Pomogłem Metcalfe'owi zawlec Walkera do pokoju i uło yli my go na łó ku.
Coertze obudził si i spytał:
— Co si dzieje?
— Twój kumpel nie ma głowy do trunków — odparł Metcalfe. — Film mu si
urwał.
Coertze spojrzał na Walkera, potem na mnie i ci gn ł gniewnie czarne brwi.
Dałem mu znak, aby si opanował.
Metcalfe przeci gn ł si i powiedział:
— No, ja chyba te si poło — spojrzał na Walkera i w jego głosie
zabrzmiała nutka pogardy. — Rano nic mu nie b dzie, oprócz piekielnego kaca.
Powiem Ismailowi, eby mu zrobił „ostryg prerii" na niadanie. — Zwrócił si
do Coertzego: — Jak to nazywacie w afrikaans?
— 'n Regmaker — burkn ł Coertze. Metcalfe roze miał si .
— Zgadza si . Regmaker. To było pierwsze słowo w afrikaans, którego si
nauczyłem — podszedł do drzwi. — Do zobaczenia rano — powiedział i ju go nie
było.
Zamkn łem drzwi.
— Przekl ty głupiec — powiedziałem z rozgoryczeniem. Coertze wstał z
łó ka, chwycił Walkera i zacz ł nim potrz sa .
— Walker! — krzyczał. — Czy co mu powiedziałe ?! Głowa Walkera opadła
na bok. Zacz ł chrapa . Uj łem Coertzego za rami .
— Cicho b d ; cała słu ba si dowie. Tak czy inaczej to nie ma sensu, bo
dzisiaj nic nie powie, jest nieprzytomny. Zostawmy to do rana.
Coertze strz sn ł moj r k i odwrócił si . Miotała nim w ciekło .
— Mówiłem ci — rzekł stłumionym głosem. — Mówiłem ci, e on jest do
niczego. Kto wie, co ten dronkie nagadał.
Zdj łem Walkerowi buty i przykryłem go kocem.
— Dowiemy si jutro — powiedziałem. — My obaj. Nie naskakuj od razu na
niego; przerazisz go miertelnie i zamknie si na amen.
— Przygrzmoc mu, jak Bóg na niebie — rzekł Coertze ponuro.
— Zostawisz go w spokoju — odparłem ostro. — Mo emy mie dosy
kłopotów, nawet nie bij c si ze sob . Walker jest nam potrzebny. Coertze
prychn ł.
— Walker wykonał tu robot , której nie zrobiłby aden z nas —
powiedziałem. — Ma talent udawania sko czonego głupca w wiarygodny sposób
— spojrzałem na niego i dodałem gorzko. — Szkoda, e potrafi by te
sko czonym głupcem na serio. W ka dym razie mo emy go jeszcze potrzebowa ,
wi c zostaw go w spokoju. Obaj z nim jutro pogadamy.
57
Coertze mrukni ciem wyraził zgod i poszedłem do swego pokoju.
Nazajutrz rano wstałem wcze nie, lecz nie tak wcze nie jak Metcalfe, który
ju gdzie wyszedł. Poszedłem zobaczy Walkera. Coertze był ju na wpół
ubrany, Walker le ał na łó ku i chrapał. Wylałem mu na głow szklank wody.
Nie byłem w odpowiednim nastroju, aby przejmowa si jego samopoczuciem.
Poruszył si , j kn ł i otworzył oczy w momencie, gdy Coertze opró niał nad
jego głow karafk . Usiadł prychaj c i ponownie osun ł si na poduszk .
— Moja głowa — powiedział, przykładaj c r ce do skroni. Coertze chwycił go
za koszul .
— Jou goggamannetjie, co powiedziałe Metcalfe'owi? — potrz sn ł mocno
Walkerem. — Co mu powiedziałe ?
Takie traktowanie z pewno ci nie stanowiło antidotum na ból głowy, wi c
odezwałem si :
— Uspokój si , ja z nim pomówi .
Coertze pu cił Walkera i stan ł nad nim, czekaj c, a dojdzie do siebie.
— Sko czony głupcze — powiedziałem — spiłe si wczoraj w nocy, a w
dodatku jako kompana do picia musiałe sobie wybra Metcalfe'a.
Walker uniósł wzrok. Ból monumentalnego kaca przysłaniał mu bielmem
oczy. Usiadłem na łó ku.
— No wi c, czy powiedziałe mu co o złocie?
— Nie! — krzykn ł Walker. — Nie powiedziałem.
— Nie opowiadaj nam tu adnych bajek, bo je li złapiemy ci na kłamstwie,
to wiesz, co z tob zrobimy — powiedziałem spokojnie.
Rzucił wystraszone spojrzenie na Coertzego, gro nie spogl daj cego z tyłu, i
zamkn ł oczy.
— Nie pami tam — powiedział. — Urwał mi si film, nie pami tam.
To ju lepiej, teraz z pewno ci mówił prawd . Zastanowiłem si przez chwil
i doszedłem do wniosku, e nawet je li nie powiedział Metcalfe'owi o złocie, to
sam zdemaskował si całkowicie. Pod wpływem alkoholu zniszczył nieodwołalnie
posta , któr stworzył, i wrócił do swego dawnego pijackiego, niemiłego ja.
Metcalfe był bystry — w przeciwnym razie nie utrzymałby si w swym
bandyckim zawodzie. Zmiana zachowania Walkera ostrzegła go z pewno ci , e
je li chodzi o starego kumpla Hallorana i jego załog , co jest nie tak. Ju samo to
wystarczyłoby Metcalfe'owi do przeprowadzenia małego ledztwa. Musieli my w
swych działaniach przyj zało enie, e Metcalfe mo e si nami bli ej
zainteresowa .
— Co si stało, to si nie odstanie — odezwałem si i spojrzałem na Walkera.
Spu cił wzrok, mn c nerwowo brzeg koca.
— Spójrz na mnie — rozkazałem. Wolno uniósł oczy i nasze spojrzenia
spotkały si . — My l , e mówisz prawd — powiedziałem zimno. — Ale je li
złapi ci na kłamstwie, marne twoje widoki. A je li w czasie tej wyprawy
dotkniesz kieliszka, to skr c ci kark. My lisz, e powiniene ba si Coertzego,
ale je li wypijesz jeszcze jednego drinka, b dziesz miał wi cej powodów, eby ba
si mnie. Jasne?
Skin ł głow .
58
— Nie obchodzi mnie, ile b dziesz pił, kiedy to si ju sko czy. Pewnie
zapijesz si na mier w sze miesi cy — to mnie zupełnie nie interesuje. Ale
powtarzam, jeszcze jeden kieliszek w czasie tej wyprawy — i po tobie.
Drgn ł, a ja zwróciłem si do Coertzego:
— A teraz zostaw go w spokoju. B dzie si zachowywał przyzwoicie.
— Pozwól mi go dorwa — powiedział Coertze. — Tylko raz — prosił.
— Sprawa jest zamkni ta — przerwałem mu niecierpliwie. — Musimy
zdecydowa , co teraz robi . Zbierajcie rzeczy — wyprowadzamy si .
— A co z Metcalfe'em?
— Powiem mu, e chcemy zobaczy jaki festiwal w Hiszpanii.
— Jaki festiwal?
— Sk d mam wiedzie ? W Hiszpanii na pewno odbywa si jaki zakichany
festiwal; wybior najodpowiedniejszy. Odpływamy dzi po południu, gdy tylko
uzyskam zezwolenie na wyj cie z portu.
— My l , e mógłbym co zrobi z Metcalfe'em — odezwał si Coertze w
zadumie.
— Zostaw Metcalfe'a w spokoju — odparłem. — Mo e zupełnie nic nie
podejrzewa. Je li jednak spróbujesz go pobi , b dzie wiedział, e co tu cuchnie.
Nie pakujmy si w kabał z Metcalfe'em, skoro mo emy jej unikn . Jest wi kszy
od nas.
Spakowali my torby i poszli my do łodzi. Walker wlókł si niemrawo z tyłu.
Moulay Idriss siedział po turecku na pokładzie dziobowym, pal c papierosa.
Weszli my pod pokład i zacz li my ciasno układa sprz t.
Wła nie wyci gn łem map Cie niny Gibraltarskiej, przygotowuj c si do
wyznaczenia kursu, gdy Coertze przyszedł na ruf i cicho powiedział:
— Wydaje mi si , e kto przeszukał łód .
— O, do diabła! — odparłem. Metcalfe wyszedł bardzo wcze nie, miał wiele
czasu na dokładne przeszukanie „Sanforda".
— Co z piecami? — zapytałem.
Zamaskowali my trzy piece, jak si dało. Klemy w glowe zostały ci gni te i
rozrzucone w skrzyniach narz dziowych na dziobie, gdzie wygl dały tak samo
jak inne rupiecie, które gromadz si w ci gu jakiego czasu. Główne skrzynki z
ci kimi transformatorami zostały rozmieszczone w ró nych miejscach: jeden był
zacementowany pod podłog kabiny, drugiemu nadali my wygl d odbiornika ze
stosownymi gałkami i wska nikami, a trzeci został wbudowany do akumulatora
w komorze silnika.
Mało prawdopodobne, aby Metcalfe widz c je domy lił si , co to takiego, lecz
sam fakt zamaskowania pieców dałby mu sporo do my lenia. Byłby to oczywisty
dowód, e do czego si szykujemy.
Po sprawdzeniu całej łodzi okazało si , e wszystko w porz dku. Oprócz
pieców i zapasowych mat grafitowych, ukrytych w oparciu podwójnej sofy, na
pokładzie nie znajdowało si nic, co odró niałoby nas od innych jachtów
egluj cych po tych wodach.
— Mo e Maroka czyk grzebał troch na własny rachunek — powiedziałem.
Coertze zakl ł.
59
— Je li wpychał nos gdzie nie trzeba, to wywal go za burt . Wyszedłem na
pokład. Maroka czyk wci siedział po turecku na dziobie.
— Pan Metcalfe?
Wyci gni t r k wskazał przez port w kierunku fairmili. Spu ciłem szalup
za burt i powiosłowałem tam.
Gdy dopłyn łem bli ej, Metcalfe pozdrowił mnie i spytał:
— Jak tam Walker?
— Marnie si czuje — odparłem, gdy chwycił cum . — Szkoda, e tak si
stało, pewnie b dzie rzygał jak pies, kiedy wypłyniemy.
— Odpływacie? — Metcalfe był wyra nie zaskoczony.
— Nie miałem mo liwo ci powiedzie ci o tym wczoraj wieczorem —
odparłem. — Płyniemy do Hiszpanii — opowiedziałem mu przygotowan
historyjk i dodałem: — Nie wiem, czy b dziemy wraca t tras . Walker tak, ale
my z Coertzem mo emy popłyn wzdłu wybrze a do Afryki Południowej —
przyszło mi do głowy, e nie ma to jak wypuszczanie dezorientuj cych wie ci.
— Szkoda — rzekł Metcalfe. — Chciałem ci prosi , aby zaprojektował dla
mnie łódk , dopóki tu jeste .
— W takim razie napisz do Cape Town, eby stocznia przysłała ci pełny
zestaw do falcona. Pójdzie na moje konto; b dziesz musiał tylko opłaci fracht.
— Dzi kuj — rzekł Metcalfe. — Bardzo to ładnie z twojej strony —
wygl dał na zadowolonego.
— Tyle mog zrobi w zamian za cał go cinno , która nas tutaj spotkała —
odpowiedziałem. Wyci gn ł r k do u cisku.
— Wszystkiego najlepszego w podró y, Hal. Mam nadziej , e twój plan si
uda.
Zapomniałem o ostro no ci.
— Jaki plan? — spytałem ostro.
— No przecie ta stocznia, któr planujesz. Nic innego nie chodzi ci chyba po
głowie, co?
Zganiłem si w duchu. Spróbowałem si u miechn , ale wypadło to słabo.
— Nie, oczywi cie, e nie.
Odwróciłem si , eby zej do szalupy, kiedy Metcalfe rzekł spokojnie:
— Hal, nie jeste stworzony do takiego ycia jak moje. Je li
jednak masz zamiar spróbowa ruchu, to lepiej zrezygnuj. Mój fach jest
twardy i za du a w nim konkurencja.
Wiosłuj c z powrotem na „Sanforda" zastanawiałem si , czy przypadkiem nie
było to zawoalowane ostrze enie, e o wszystkim wie. Pomijaj c to, czym si
zajmował, Metcalfe był uczciwym facetem i niech tnie naci łby przyjaciela.
Zrobiłby to jednak bez wahania, gdyby przyjaciel nie usun ł mu si z drogi.
O trzeciej po południu wypłyn li my z portu w Tangerze i wzi li my kurs na
Gibraltar. Zmierzali my nadal do celu, lecz za nami pozostało zbyt wiele bł dów.
60
Rozdział 4
FRANCESCA
Gdy przepływali my przez cie nin , Coertze zaproponował, aby my
skierowali si prosto do Włoch.
— Słuchaj, powiedzieli my Metcalfe'owi, e płyniemy do Hiszpanii —
odparłem.
Uderzył pi ci w zr b kokpitu.
— Ale nie mamy czasu.
— Musimy go znale — nie ust powałem. — Ju ci mówiłem, e na
nieprzewidziane trudno ci zarezerwowałem cały miesi c. To wła nie jedna z
takich trudno ci. Na dotarcie do Włoch zu yjemy miesi c zamiast dwóch tygodni.
W ten sposób pozostaj w zapasie jeszcze tylko dwa tygodnie — jednak musimy
tak zrobi . Mo e uda nam si nadrobi troch czasu we Włoszech.
Zacz ł narzeka twierdz c, e niepotrzebnie obawiam si Metcalfe'a.
— Czekałe na t okazj pi tna cie lat, mo esz zaczeka jeszcze dwa tygodnie.
Popłyniemy do Gibraltaru, Malagi i Barcelony, popłyniemy na Riwier , do Nicei i
Monte Carlo; pó niej do Włoch. Zobaczymy walki byków i jaskinie hazardu,
b dziemy robi to wszystko, co inni tury ci. Staniemy si najbardziej niewinnymi
lud mi, jakich Metcalfe kiedykolwiek ogl dał.
— Ale Metcalfe został w Tangerze. U miechn łem si słabo.
— Teraz jest zapewne w Hiszpanii; w swojej fairmili mógł nas wyprzedzi ,
kiedy tylko chciał. Do diabła, mógł nawet przylecie do Gibraltaru samolotem
albo przypłyn promem. Je li s dzi, e co knujemy, b dzie miał nas na oku.
— Przekl ty Walker — wybuchn ł Coertze.
— Zgoda — powiedziałem. — Lecz to niczego nie zmienia.
Zacz łem wylicza bł dy, które popełnili my. Najwa niejszym było bez
w tpienia napomkni cie Walkera o li cie kredytowym w obecno ci Aristide. Było
to kłamstwo — w dodatku niepotrzebne — list kredytowy miałem ja i Walker
mógł o tym powiedzie . Zachowanie kontroli nad finansami ekspedycji stanowiło
jedyne w miar pewne zabezpieczenie, e Coertze nie rzuci si na mnie. Wci nie
wiedziałem, gdzie znajduje si kopalnia ze złotem.
Teraz oczywi cie Aristide przeprowadzi w ród swoich przyjaciół bankierów
małe dochodzenie w celu stwierdzenia finansowego statusu bogatego pana
Walkera. Informacje uzyska w całkiem prosty sposób — wszyscy bankierzy
trzymaj si razem, a etyka mo e i do diabła — i dowie si , e Walker nie
podejmował pieni dzy z adnego banku w Tangerze. Mo e si tym zbytnio nie
przej , mo e jednak zapyta o to Metcalfe'a i wówczas ten znajdzie kolejn
zagadk na swojej li cie podejrze . Wysonduje Aristide i w rezultacie dowie si ,
e Walker i Halloran wykazali przesadne zainteresowanie napływem i odpływem
złota z Tangeru.
Mógłby pój do Casa Saeta i pow szy . Nie znalazłby tam niczego, co stałoby
w sprzeczno ci z postaci wykreowan przez Walkera, lecz wła nie ten wizerunek
wydałby mu si najbardziej podejrzany, gdy Walker zniszczył go doszcz tnie,
kiedy był pijany. Na wzmiank o złocie nastawiłby pilnie uszu — człowiek
61
pokroju Metcalfe'a na zapach złota reaguje bardzo szybko; i ja na jego miejscu
zainteresowałbym si bardzo ruchami jachtu aglowego „Sanford".
Wszystkie te przypuszczenia opierały si na zało eniu, e Walker po pijanemu
nie powiedział nic o złocie. Je li powiedział, to bomba ju poszła w gór .
Zawin li my do Gibraltaru i sp dzili my dzie , gapi c si na małpy Barbary i
ogl daj c jaskinie wykonane przez ludzi. Nast pnie po eglowali my na Malag i
zmuszeni byli my wysłucha znacznie wi cej muzyki flamenco, ni mogli my
znie .
Zdarzyło si to drugiego dnia w Maladze. Jak dobrzy tury ci, wybrali my si
z Walkerem do cyga skich jaski , kiedy zdałem sobie spraw , e jeste my
ledzeni. Gdziekolwiek szli my, natykali my si na młodego w satego człowieka o
ziemistej cerze. Usiadł nieco dalej, gdy jedli my w ulicznej kawiarni, pokazał si
nad przystani jachtow , bił brawo ta cz cym flamenco, gdy poszli my zobaczy
Cyganów.
Reszcie nic nie powiedziałem. Je eli nas ledzono, stanowiło to tylko
potwierdzenie klasy Metcalfe'a. W ka dym porcie nad Morzem ródziemnym
miał z pewno ci przyjaciół i nie nastr czało mu wi kszych trudno ci poproszenie
ich o t drobn przysług . Ruchów jachtu nie da si tak łatwo ukry , on sam za
siedział zapewne w Tangerze, jak paj k po rodku sieci, i otrzymywał telefony z
wszystkich miejsc, do których zawijali my. Znał wszystkie nasze ruchy oraz
wydatki do ostatniego peseta.
Mogli my tylko próbowa zachowywa si jakby nigdy nic i mie nadziej , e
— je li przeci gniemy to dostatecznie długo — znu y si . Mo e dojdzie do
wniosku, e jego podejrzenia okazały si nieuzasadnione.
W Barcelonie poszli my we trójk na walk byków. Miałem niezł rozrywk ,
próbuj c rozpozna człowieka Metcalfe'a. Nietrudno było go znale , je li si
szukało. Okazał si nim wysoki zbój o zapadłych policzkach. Trzymał si tego
samego schematu, co człowiek w Maladze.
Miałem niemal pewno , e je li ktokolwiek miałby okra „Sanforda", to
jeden z przyjaciół Metcalfe'a. Rozeszła si ju z pewno ci wiadomo , e
jeste my jego zwierzyn i mniejsze płotki zostawiły nas w spokoju. Wynaj łem
stra nika — wygl dał na takiego, który za dziesi pesetów sprzedałby własn
matk — i poszli my na walk byków.
Nim wyszli my, starannie przygotowałem dekoracje: sporz dziłem sporo
fikcyjnych notatek dotycz cych kosztów zało enia stoczni w Hiszpanii,
spreparowałem te materiały, które rzekomo zebrałem. Zostawiłem plan
podró y, z grubsza opisuj cy nasz przyszł tras a do Grecji, oraz list z
adresami ludzi, których miałem odwiedzi . Nast pnie wymierzyłem co do cala
miejsca, na których le ały wszystkie papiery.
Kiedy wrócili my, stró powiedział, e było spokojnie, wi c zapłaciłem mu i
odszedł. Papiery zostały przejrzane, wi c do zamkni tej kabiny włamano si z
powodzeniem mimo obecno ci stró a lub raczej przy jego pomocy.
Zastanawiałem si , ile mu zapłacono. Rozmy lałem te nad tym, czy moja
harówka przekonała Metcalfe'a, e rzeczywi cie niewinnie si włóczymy.
Z Barcelony wyszli my przez Zatok Lwi do Nicei, opuszczaj c Majork ,
gdy zaczynało brakowa nam czasu. Znowu zaj łem si „interesami",
62
odwiedzaj c stocznie. Ponownie dostrzegłem obserwatora, lecz tym razem
popełniłem bł d.
Powiedziałem o nim Coertzemu.
Zagotował si .
— Czemu nie powiedziałe mi wcze niej? — zapytał.
— Jaki miałoby to sens? — odparłem. — I tak nic nie mo emy zrobi .
— Doprawdy? — rzekł zagadkowo i zamilkł.
Niewiele zdarzyło si w Nicei. Jest to przyjemne miejsce, je li nie ma si
pilnych spraw gdzie indziej. Zostali my tam jednak tylko tak długo, ile wymagał
nasz kamufla , po czym po eglowali my do Monte Carlo, równie miłego dla
turystów miasta.
W Monte Carlo zostałem wieczorem na pokładzie „Sanforda", a Coertze i
Walker zeszli na l d. Niewiele było do zrobienia prócz zwykłych prac
gospodarskich, odpoczywałem wi c w kokpicie chłon c spokój nocy. Tamtych nie
było do pó na, a gdy wrócili, Walker zachowywał si nienaturalnie cicho.
Kiedy Coertze zszedł pod pokład, zagadn łem go:
— Co si stało? Zaniemówiłe ? Jak ci si podobało Monte? Skin ł głow w
stron zej cia pod pokład.
— Sprał kogo . Zrobiło mi si zimno.
— Kogo?
— Jaki facet łaził za nami przez całe popołudnie. Coertze go zauwa ył i
powiedział, e si z nim rozprawi. Pozwolili my facetowi ledzi nas, dopóki nie
zrobiło si ciemno. Wtedy Coertze wyprowadził go w jak alejk i doło ył mu.
Wstałem i zszedłem na dół. Coertze siedział w kuchni i moczył spuchni te
knykcie.
— A wi c w ko cu dopi łe swego — powiedziałem. — Musisz u ywa swoich
cholernych pi ci zamiast rozumu. Jeste gorszy od Walkera. O nim
przynajmniej mo na powiedzie , e jest chory.
Coertze spojrzał na mnie zaskoczony.
— O co chodzi?
— Słyszałem, e kogo pobiłe .
Coertze spojrzał na swoj pi i u miechn ł si do mnie szeroko.
— Nie b dzie ju nas niepokoi , z miesi c pole y w szpitalu! — Rany boskie,
w dodatku powiedział to z dum !
— Zawaliłe wszystko — powiedziałem z naciskiem. — Ju niemal
doprowadziłem Metcalfe'a do punktu, w którym musiał zosta przekonany, e
jeste my w porz dku. Teraz pobiłe jednego z jego ludzi, wi c ju wie, e jeste my
przeciwko niemu i e co ukrywamy. Równie dobrze mógłby zadzwoni do niego
i powiedzie : „Wkrótce b dziemy mieli troch złota, wpadnij i we je od nas".
Jeste sko czonym durniem.
Twarz mu pociemniała.
— Nikt tak do mnie nie mówi — uniósł pie .
— Ja do ciebie tak mówi — odparłem. — A je li mnie tkniesz palcem,
mo esz złotu posła całusy na do widzenia. Za nic na wiecie nie poprowadzisz
ani tej, ani adnej innej łodzi, a Walker ci nie pomo e, bo ci nie znosi. Uderz
mnie i wylatujesz na dobre. Wiem, e mógłby mnie złama na pół i mo esz tego
63
spróbowa , lecz taka przyjemno kosztowałaby ci , ni mniej, ni wi cej, tylko pół
miliona.
Na t prób sił zanosiło si od dawna.
Zawahał si , niezdecydowany.
— Ty pieprzony Angliku — powiedział.
— No dalej, uderz mnie — odezwałem si i przygotowałem na przyj cie ciosu.
Uspokoił si i pogroził mi.
— Zaczekaj tylko, a si to sko czy — rzekł. — Tylko zaczekaj. Wtedy si
policzymy.
— Dobra, wtedy si policzymy — odparłem. — Ale do tego czasu ja jestem
szefem. Rozumiesz?
Twarz mu ponownie pociemniała.
— Nikt mi nie b dzie szefował — mrukn ł.
— W porz dku — powiedziałem. — W takim razie wracamy t sam tras ,
któr przypłyn li my — Nicea, Barcelona, Malaga, Gibraltar. Walker pomo e mi
prowadzi łód , ale dla ciebie nie kiwnie nawet palcem — odwróciłem si .
— Czekaj no — rzekł Coertze, wi c odwróciłem si . — Dobrze — wykrztusił.
— Ale poczekaj tylko, a si to sko czy. Na Boga, wtedy b dziesz musiał zacz
si pilnowa !
— Ale do tego czasu ja jestem szefem?
— Tak — odrzekł ponuro.
— I b dziesz wykonywał moje rozkazy? Zacisn ł pi ci, lecz zdołał si
opanowa .
— Tak.
— W takim razie pierwszy brzmi nast puj co: bez porozumienia ze mn nie
wolno ci nic robi . — Odwróciłem si , eby wyj na pokład. Doszedłem do
połowy, kiedy nagle przyszło mi co do głowy, wi c wróciłem na dół. — Chc ci
co jeszcze powiedzie . Niech ci nie przyjdzie na my l, eby wykiwa mnie albo
Walkera, bo je eli zrobisz co takiego, to b dziesz miał do czynienia nie tylko ze
mn , ale i z Metcalfe'em. Gdyby to zrobił, ch tnie dopuszcz Metcalfe'a do
udziału. I nie ma na wiecie takiego miejsca, gdzie mógłby si ukry , gdyby
Metcalfe zacz ł ci ciga .
Spojrzał na mnie ponuro i odwrócił si . Wyszedłem na pokład. Walker
siedział w kokpicie.
— Słyszałe ? — zapytałem. Skin ł głow .
— Ciesz si , e ustawiłe mnie po swojej stronie.
Byłem jeszcze wytr cony z równowagi i rozdygotany. Awantura z takim
nied wiedziem jak Coertze to nie zabawa. Działał pod wpływem odruchów, nie
my l c, i mógł mnie połama równie łatwo, jak kto inny zapałk . Takiego
człowieka nale ało trzyma w cuglach jak narowistego konia.
— Cholera, nie wiem, dlaczego wybrałem si na t szalon wypraw z takim
jak ty dronkie i maniakiem jak Coertze. Najpierw ty naprowadzasz Metcalfe'a na
nasz trop, a pó niej on przypiecz towuje spraw .
— Nie chciałem tego zrobi — odezwał si cicho Walker. — Nie s dz , abym
co powiedział Metcalfe'owi.
64
— Te tak s dz , ale w jaki sposób zdradziłe si . — Przeci gn łem si ,
rozlu niaj c mi nie. — Nie ma to znaczenia: albo dostaniemy to złoto, albo nie.
Tylko tyle mo na w tej chwili powiedzie .
— W razie czego mo esz na mnie liczy ; pomog ci przeciwko Coertzemu —
rzekł Walker.
U miechn łem si . Na Walkerze mo na było polega tak jak na p kni tym
maszcie podczas huraganu, a huraganem był Coertze. Tak wła nie oddziaływał
na ludzi; był uosobieniem ywiołowej siły. Dosłownie przytłaczaj cy człowiek.
Poklepałem Walkera po kolanie.
— Dobra. Od teraz jeste moim człowiekiem —- nadałem głosowi twarde
brzmienie, gdy Walkera nale ało trzyma krótko. — Ale powtarzam: z dala od
alkoholu. W Tangerze mówiłem powa nie.
Nast pnym przystankiem było Rapallo, które wybrali my na swoj pierwsz
włosk baz , pod warunkiem, e znajdziemy odpowiednie miejsce do pracy.
Weszli my na silniku do przystani jachtowej i niech mnie kule bij , je li to nie
falcon le ał wyci gni ty na mielizn . Wiedziałem, e firma sprzedała kilka
zestawów w Europie, lecz w ogóle nie spodziewałem si ich ujrze .
Poniewa przypłyn li my do portu mi dzynarodowego, nast piła odprawa
celna i kontrola sanitarna — czyste formalno ci. eglarze nad Morzem
ródziemnym s dobrze traktowani. Pogaw dziłem z celnikami na temat jachtów
i eglarstwa. Powiedziałem, e sam jestem projektantem i budowniczym łodzi.
Jak zwykle wygłosiłem mow o tym, e nosz si z zamiarem otwarcia stoczni nad
Morzem ródziemnym, wskazuj c na falcona jako przykład mojej roboty.
Zrobiło to na nich wra enie. Je li czyj produkt był u ywany o sze tysi cy
mil od miejsca wykonania, z takim człowiekiem nale ało si liczy . Nie byli zbyt
dobrze zorientowani w sytuacji na miejscu, lecz dali mi kilka po ytecznych
adresów.
Byłem bardzo zadowolony. Je li miałem wywiera na ludziach wra enie
uczciwego, to równie dobrze mogłem zacz wiczenie od celników. Ten
zabł kany falcon okazał si nadspodziewanie pomocny.
Zszedłem na brzeg sam, polecaj c Walkerowi i Coertzemu pozosta na
pokładzie. Nie było potrzeby wydawania takiego rozkazu, chciałem jednak
sprawdzi skuteczno mojego nowo ustalonego panowania nad nimi. Coertze w
zasadzie powrócił do normalnego stanu. Odzyskał utracon równowag i
dowcipkował jak zawsze — ju sam ten fakt pomy lnie rokował na najbli sz
przyszło . Nie miałem jednak złudze , e cokolwiek zostało zapomniane.
Afrykanerzy s znani z tego, i prawie nigdy nie zapominaj i niczego nie
wybaczaj .
Udałem si do jachtklubu i przedstawiłem listy polecaj ce. Jedn z
przyjemniejszych stron eglowania jest pewno yczliwego przyj cia w ka dej
cz ci wiata. W ród eglarzy panuje atmosfera kole e stwa, która w sytuacjach
skrajnego zagro enia dodaje otuchy. To ogólno wiatowe braterstwo oraz
mi dzynarodowe prawo morskie, które nie wymaga licencji na kierowanie mał
łodzi , stawiaj eglarstwo morskie na poczesnym miejscu w ród najbardziej
pasjonuj cych zaj ludzko ci.
65
Gaw dziłem z dobrze władaj cym angielskim sekretarzem klubu i szeroko
przedstawiłem mu moje rzekome plany. Zaprowadził mnie do baru,
zaproponował drinka i poznał z kilkoma miejscowymi oraz przyjezdnymi
eglarzami. Jaki czas rozmawiali my o podró y z Afryki Południowej, a
nast pnie zabrałem si do zbierania informacji o miejscowych stoczniach.
Ju podczas podró y wokół Morza ródziemnego doszedłem do wniosku, e
wymy lona przeze mnie historyjka wcale nie musi by kompletn fikcj —
mogłaby sta si całkiem prawdopodobnym rozwi zaniem. Przestałem si ju
zajmowa wył cznie złotem, szczególnie po błaze stwach Walkera i Coertzego,
wzrastało natomiast moje zainteresowanie mo liwo ciami rozwini cia biznesu
nad Morzem ródziemnym. Byłem napi ty i dr czyły mnie w tpliwo ci, czy nasza
trójka jest w ogóle zdolna do przeprowadzenia zasadniczej akcji — kra cowo
odmienne charaktery nieuchronnie prowadziły do napi , zagra aj cych
delikatnej strukturze planu. Dlatego te próbowałem si jako zabezpieczy ,
powa nie rozwa aj c mo liwo ci robienia interesów.
Gor czka złota, która przelotnie dopadła mnie w skarbcu Aristide, cho
u piona, tkwiła wci we mnie i wystarczało jej, aby mnie gna naprzód,
wystarczało na szarpanin z Coertzem i Walkerem oraz próby wyprowadzenia w
pole Metcalfe'a.
Gdybym jednak wiedział, e spodziewane korzy ci zaprowadz mnie na pole
bitwy, to wówczas, w barze jachtklubu w Rapallo, zrezygnowałbym bez
w tpienia.
W ci gu popołudnia odwiedziłem kilka stoczni, i to nie tylko ze wzgl du na
mo liwo ci przyszłych interesów. „Sanford" przebył dług drog i jego dno
pokryte było wodorostami i skorupiakami. Nale ało go wyci gn z wody i
oskroba , co dodałoby mu jakie pół w zła. Uzgodnili my wcze niej, e tak
uzasadnimy potrzeb wyci gni cia go z wody. Rzucona od niechcenia w
jachtklubie uwaga, jakobym odkrył jak usterk w sworzniach kilu, stanowiłaby
dostateczne wytłumaczenie potrzeby jego wymiany. Szukałem wi c spokojnego
miejsca, gdzie mogliby my odla nasz złoty kil.
Zaniepokoiłem si powa nie, gdy odkryłem nagle, e nie dostrzegam nigdzie
człowieka Metcalfe'a. Gdyby odwołał swoje psy go cze, bo doszedł do wniosku, e
nic nie ukrywamy, wszystko byłoby w porz dku. Teraz jednak, kiedy Coertze tak
si wygłupił, taka mo liwo wydawała si mało prawdopodobna.
Prawdopodobne natomiast było, e co si wi ci, i cokolwiek ma si sta , z
pewno ci wydarzy si na „Sanfordzie". Przerwałem poszukiwania i szybko
wróciłem do przystani jachtowej.
— Nikt mnie nie ledził — powiedziałem Coertzemu.
— Mówiłem ci, e moje rozwi zanie jest najlepsze — odparł. — Przestraszyli
si .
— Je li s dzisz, e Metcalfe przestraszył si , bo jaki wynaj ty szczur dokowy
oberwał po mordzie, to lepiej nie próbuj zarabia na ycie my leniem —
spojrzałem na niego surowo. — Czy mog zaufa ci na tyle, e je eli zejdziesz na
l d, aby rozprostowa nogi, nie pobijesz kogo tylko dlatego, e, twoim zdaniem,
zezuje na ciebie?
Przez chwil próbował wytrzyma moje spojrzenie. W ko cu odwrócił wzrok.
66
— Dobra — rzekł głucho. — B d ostro ny. Ale w ko cu przekonasz si , e
moje metody s najskuteczniejsze.
— W porz dku. Schodzicie z Walkerem na brzeg co zje — zwróciłem si
do Walkera. — Pami taj, adnego alkoholu. Nawet wina.
— Dopilnuj tego — zapewnił mnie Coertze. — B dziemy si trzyma razem,
prawda? — Klepn ł Walkera po plecach.
Obserwowałem, jak wspinaj si na ław doku i odchodz . Coertze szedł tak
długim krokiem, e Walker musiał co chwila podbiega , eby za nim nad y .
Zastanawiałem si , co knuł Melcalfe. Poniewa nic nie przychodziło mi do
głowy, zszedłem na dół, aby sporz dzi spis naszych potrzeb na kilka najbli szych
dni. Wyci gn łem si na koi po lewej stronie. Musiałem by bardzo zm czony, bo
kiedy si obudziłem, wokół panowały ciemno ci, które rozja niały jedynie wiatła
miasta migoc ce w iluminatorach.
Obudził mnie jaki ruch na pokładzie.
Le ałem jeszcze chwil , a gdy usłyszałem kolejny d wi k, wstałem ostro nie.
Cicho podszedłem do włazu i wystawiłem głow na pokład.
— Coertze?! — zawołałem cicho.
— Czy signor Halloran? — odezwał si jaki głos. Z cał pewno ci nale cy
do kobiety.
Szybko wyszedłem do kokpitu.
— Kto tam?
Ciemny kształt ruszył w moj stron .
— Panie Halloran, chc z panem porozmawia — kobieta mówiła dobrze po
angielsku, lecz z nieznacznym włoskim akcentem. Głos miała przyjemnie niski,
tchn cy spokojem.
— Kim pani jest?
— Z pewno ci zawarcie znajomo ci przebiegłoby stosowniej, gdyby my
mogli widzie si nawzajem — w jej głosie pobrzmiewała rozkazuj ca nuta. Bez
w tpienia był to głos osoby przywykłej do stawiania na swoim.
— W porz dku — odparłem. — Chod my na dół.
Prze lizn ła si obok mnie i zeszła na dół. Ruszyłem za ni , po drodze
wł czaj c wiatło. Odwróciła si i mogłem ju j zobaczy . Warto było.
Zaczesane do góry kruczoczarne włosy tworzyły z przodu dwa gładkie skrzydła,
które opadały po obu stronach głowy, idealnie harmonizuj c z brwiami,
ciemniej cymi nad spokojnymi, orzechowymi oczami. Wysokie ko ci policzkowe
nadawały twarzy poci gły wygl d i tworzyły w policzkach lekkie wkl ni cia, ale
nie nadawało jej to wygl du jednej z tych modnie wychudzonych modelek, które
widuje si w „Vogue".
Miała na sobie prost , obcisł , wełnian sukni , uwydatniaj c nieskaziteln
figur . Kreacja mogła by kupiona w miejscowym domu towarowym lub te
została przysłana z paryskiego domu mody. Uznałem, e to drugie — trudno by
onatym przez dłu szy czas i pozosta kompletnym ignorantem w dziedzinie
kobiecych fatałaszków.
W r ce trzymała pantofle i stała w samych po czochach, co stanowiło
niew tpliwie punkt na jej korzy . Dziewczyna wa ca sto funtów, je eli jest w
67
szpilkach, wywiera obcasami nacisk dwóch ton, a to straszliwie działa na pokład.
Albo wiedziała co na temat jachtów, albo...
Wskazałem na pantofle i powiedziałem:
— Jest pani bardzo niedo wiadczonym włamywaczem. Trzeba je było
zawiesi na szyj , eby mie wolne r ce. Roze miała si .
— Nie jestem włamywaczem, panie Halloran. Po prostu nie przepadam za
szpilkami, poza tym bywałam ju wcze niej na jachtach.
Podszedłem do niej bli ej. Była wysoka, niemal tak wysoka jak ja. Oceniłem,
e mogła mie pod trzydziestk , mo e nieco wi cej. Miała blade usta i tylko lekki
makija . Była niew tpliwie bardzo pi kn kobiet .
— Ma pani przewag nade mn ... — powiedziałem.
— Jestem hrabin di Estrenoli. Wskazałem na kozetk .
— Prosz siada , hrabino.
— Nie hrabino. Pani — odparła i usiadła. Jedn r k obci gn ła na kolanach
sukienk , drug postawiła obok siebie pantofle. — Podczas rozmowy ze mn
prosz zwraca si do mnie „pani".
Wolno usiadłem na koi naprzeciw. Metcalfe niew tpliwie przygotował kilka
niespodzianek.
— A wi c b dziemy si ze sob jeszcze kontaktowa ? — powiedziałem
ostro nie. — Nie mógłbym wymarzy sobie lepszej osoby do dalszych kontaktów.
Kiedy zaczynamy?
Z jej głosu powiało chłodem.
— Nie jestem takim kontaktem, jaki pan ma na my li, panie Halloran —
nagle zmieniła temat. — Widziałam na l dzie pa skich... mmm... towarzyszy. Oni
mnie nie widzieli. Chciałam z panem porozmawia sam na sam.
— Jeste my sami — odparłem krótko.
Chwil zbierała my li, po czym rzekła starannie odmierzaj c sylaby:
— Panie Halloran, przyjechał pan do Włoch z panem Coertzem i panem
Walkerem, aby wywie st d co cennego. Zamierzacie to zrobi bezprawnie i
nielegalnie, dlatego te powodzenie całej waszej operacji uzale nione jest od
dochowania tajemnicy. Nie mo ecie — nazwijmy to — „operowa ", je li kto
zagl da wam przez rami . A ja wła nie mam zamiar to robi .
J kn łem w duchu. Metcalfe wiedział o wszystkim. Najwyra niej jedyn
niewiadom stanowiło dla niego miejsce ukrycia skarbu. Dziewczyna miała
całkowit racj mówi c, e nie dałoby si nic zrobi , gdyby nas obserwowano.
Walker musiał si wygada w Tangerze, skoro Metcalfe mógł tak dokładnie
przygwo dzi nas w Rapallo. Przychodził teraz otwarcie i domagał si udziału.
— No dobrze, hrabino. Ile chce Metcalfe? Uniosła skrzydlate brwi.
— Metcalfe?
— Tak, Metcalfe, pani szef. Potrz sn ła głow .
— Nie wiem nic o adnym Metcalfie, kimkolwiek on jest. I zapewniam pana,
e sama jestem dla siebie szefem.
Miałem nadziej , e udało mi si zachowa kamienn twarz. Niespodzianki
zaczynały si pi trzy . Je li ta pani Estrenoli ma zwi zek z Metcalfe'em, to
dlaczego zaprzecza? A je li nie, to kim, u diabła, jest? Sk d wie o skarbie?
68
— A co b dzie, je li zaproponuj , aby wyskoczyła pani za burt ? U miechn ła
si .
— Wówczas nigdy nie wydostaniecie z Włoch tych kosztowno ci. Wygl dało
na to, e trzeba pój na ust pstwa, wi c powiedziałem:
— Czy mam przez to rozumie , e je li nie powiem, aby skoczyła pani do
wody, wówczas wydostaniemy te rzeczy z kraju?
— Cz — poszła na kompromis. — Lecz bez współpracy ze mn długi czas
sp dzicie we włoskim wi zieniu.
Niew tpliwie nale ało si nad tym w wolniejszej chwili zastanowi .
— No dobrze, kim pani jest i co pani wie? — spytałem.
— Wiem, e po wybrze ach rozeszła si wie , aby zwróci uwag na jacht
„Sanford". Wiem, e wła cicielem jachtu jest pan Halloran, a jego towarzyszami
s panowie Coertze i Walker. To mi wystarczy.
— A co ma wspólnego hrabina di Estrenoli z pogłoskami rodem z portowych
knajp? Co ma wspólnego włoska arystokratka z kryminalistami, dla których te
wie ci były przeznaczone?
— Mam dziwnych przyjaciół, panie Halloran — odparła z u miechem. —
Wiem o wszystkim, co dzieje si na nabrze u. Teraz u wiadomiłam sobie, e by
mo e wła nie pan Metcalfe jest odpowiedzialny za puszczenie tych informacji w
obieg.
— A wi c dowiedziała si pani, e do Rapallo przybywa jacht z trzema
osobami na pokładzie i pomy lała sobie: „A, ci trzej ludzie przybywaj , aby
wywie co nielegalnie z Włoch" — powiedziałem zło liwie. — Musi si pani
lepiej postara , hrabino.
— Tylko, widzi pan, ja znam pana Coertzego i pana Walkera. Ci ki,
niezdarny pan Coertze bywał we Włoszech do cz sto. Zawsze o tym wiedziałam
i zawsze kazałam go ledzi — u miechn ła si . — Zachowywał si jak pies przy
króliczej norze: skomli, gdy jest za mała i nie mo e si dosta do rodka. Zawsze
opuszczał Włochy z pustymi r kami.
To sporo wyja niało. W czasie jednej ze swych wypraw do Włoch Coertze
musiał si z czym zdradzi . Ale sk d, u diabła, wiedziała o Walkerze? On
przecie nie przyje d ał ostatnimi czasy do Włoch — a mo e?
— Gdy usłyszałam, e pan Coertze wraca z panem Walkerem oraz jakim
panem Halloranem, wiedziałam, e co si stanie, e jeste cie gotowi zabra st d
co , co zostało zakopane, panie Halloran.
— Wi c nie wie pani dokładnie, o co chodzi?
— Wiem, e jest to bardzo warto ciowe — odparła po prostu.
— Mo e jestem archeologiem? — powiedziałem. Roze miała si .
— Nie, nie jest pan archeologiem, panie Halloran. Jest pan szkutnikiem —
dostrzegła moje zaskoczenie i dodała: — Sporo wiem o panu.
— Dajmy spokój tym podchodom. Sk d pani wie o tej sprawie?
— Człowiek nazwiskiem Alberto Corso pisał list do mojego ojca — zacz ła
powoli. — Zgin ł, nim sko czył, wi c nie było w nim wszystkich potrzebnych
informacji. Wystarczyło jednak, aby mnie przekona , e pana Coertzego nale y
ledzi .
Pstrykn łem palcami.
69
— Jest pani malutk córk hrabiego. Jest pani... mmm... Francesc . Skin ła
głow .
— Jestem córk hrabiego.
— Teraz ju niezbyt mał — powiedziałem. — A wi c hrabiemu chodzi o
skarb.
— Och nie — achn ła si . — Mój ojciec nic o tym nie wie. Zupełnie nic.
Pomy lałem, e nale ałoby to bli ej wyja ni i wła nie miałem
zakwestionowa jej stwierdzenie, kiedy kto wskoczył na pokład.
— Kto to? — zapytała hrabina.
— Zapewne pozostali wracaj — odparłem i czekałem. Mo e, nim wieczór
dobiegnie ko ca, szykowały si jeszcze jakie niespodzianki. Walker zszedł po
schodkach i zatrzymał si , widz c go cia.
— Oo! — powiedział. — Mam nadziej , e nie przeszkadzam. Odezwałem si :
— To jest hrabina di Estrenoli. Pan Walker. — Obserwowałem go uwa nie,
aby zobaczy , czy j rozpozna. Nie poznał jej jednak. Spojrzał na ni tak, jak si
patrzy na pi kn , lecz obc kobiet i rzekł po włosku:
— Miło mi, signora. U miechn ła si do niego:
— Nie zna mnie pan, panie Walker? Banda owałam panu nog , kiedy
przywieziono pana do obozu na wzgórzach. W czasie wojny. Przyjrzał si jej
uwa nie i rzekł z niedowierzaniem:
— Francesca!
— Zgadza si . Jestem Francesca.
— Zmieniła si — powiedział. — Wyrosła . To znaczy... noo... — zmieszał
si .
Spojrzała na niego.
— Tak, wszyscy si zmienili my — powiedziała. Zdawało mi si , e wyczułem
nutk alu w jej głosie. Rozmawiali przez kilka minut, po czym podniosła z
podłogi pantofle. — Musz ju i .
— Ale dopiero co przyszła — odezwał si Walker.
— Nie, jestem umówiona za dwadzie cia minut. — Wstała i podeszła do
wej ciówki. Odprowadziłem j na pokład.
— Rozumiem Coertzego, teraz zrozumiałam Walkera — powiedziała. — Ale
nie mog zrozumie pana, panie Halloran. Dlaczego pan to robi? Osi gn ł pan
sukces, zdobył uznanie w wysoko cenionym fachu. Dlaczego pan miałby to robi ?
Westchn łem i odpowiedziałem:
— Pocz tkowo miałem powód; mo e wci go mam — nie wiem. Zaszedłem
jednak tak daleko, e musz i dalej. Skin ła głow , a nast pnie powiedziała:
— Na nabrze u jest kawiarnia o nazwie „Trzy Ryby". Prosz si tam ze mn
spotka jutro o dziewi tej rano. Niech pan nie przyprowadza Coertzego ani
Walkera. Coertzego nigdy nie lubiłam, a teraz wydaje mi si , e przestałam te
lubi Walkera. Wolałabym z nimi nie rozmawia .
— W porz dku. Przyjd .
Lekko zeskoczyła na nabrze e. Zachwiała si nieco, gdy zakładała pantofle.
Patrzyłem za ni , jak odchodzi. Słyszałem ostry stukot obcasów jeszcze przez
dług chwil , gdy pochłon ły j ju ciemno ci.
Zszedłem pod pokład.
70
— Sk d ona si tutaj wzi ła? — odezwał si Walker. — Sk d wiedziała, e tu
jeste my?
— Tajemnica została roztr biona — powiedziałem. — Wie wszystko — lub
prawie wszystko — i przykr ca nam rub . Walkerowi opadła szcz ka.
— Wie o złocie?
— Tak — odparłem. — Ale nie zamierzam o tym mówi , dopóki nie przyjdzie
Coertze. Nie ma potrzeby wałkowania wszystkiego dwa razy.
Walker zaprotestował, lecz opanował sw niecierpliwo , gdy dałem wyra nie
do zrozumienia, e nie b d o niczym rozmawia . Siedział niespokojnie na
kozetce. Po upływie pół godziny usłyszeli my, e Coertze wchodzi na pokład.
Był uprzejmy jak na niego — po jedzeniu, które tym razem przyrz dzał kto
inny, i po kilku kieliszkach.
— Chłopie — powiedział. — Ale ci Włosi umiej gotowa .
— Francesca tu była — powiedziałem. Spojrzał na mnie zdumiony.
— Córka hrabiego?
— Tak.
— Powiedz wreszcie, jak nas znalazła — odezwał si Walker.
— Czego chciała ta zadzieraj ca nosa dziwka? — zapytał Coertze. Uniosłem
brwi. Najwyra niej w przypadku tych dwojga antypatia była obustronna.
— Chce mie udział w skarbie — odparłem bez ogródek. Coertze zakl ł.
— Sk d si , u diabła, dowiedziała?
— Alberto napisał list, zanim zgin ł. Coertze i Walker spojrzeli po sobie i po
chwili ci kiej ciszy odezwał si Coertze.
— Wi c, mimo wszystko, Alberto miał zamiar nas wyda .
— On nas wydał — stwierdziłem stanowczo.
— Dlaczego wi c złoto wci jeszcze tam jest? — dopytywał si Coertze.
— Alberto nie doko czył listu — powiedziałem. — Nie napisał dokładnie,
gdzie jest złoto. Coertze odetchn ł gł boko.
— W takim razie nie jest a tak le. Zirytowała mnie jego głupota.
— Jak sobie wyobra asz wydobywanie złota, gdy połowa Włoch b dzie si
nam przygl dała? — zapytałem. — Francesca miała ci cały czas na oku. ledziła
ci za ka dym razem, gdy byłe we Włoszech, i miała si z ciebie. Wie, e teraz
kroi si co du ego.
— Ta dziwka rzeczywi cie mogła si ze mnie mia — rzekł Coertze ze
zło ci . — Zawsze traktowała mnie jak miecia. Hrabia pewnie te si miał jak
diabli.
Tarłem policzek w zamy leniu.
— Twierdzi, e hrabia nic o tym nie wie. Opowiedz mi o nim.
— Hrabia? Teraz jest ju do niczego. Po wojnie nie odzyskał swoich dóbr —
nie wiem dlaczego — i jest biedny jak mysz ko cielna. yje w Mediolanie, w
n dznym mieszkaniu, gdzie ledwie mo na si obróci .
— Kto go utrzymuje? Coertze wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Mo e ona — sta j na to. Wyszła za hrabiego z Rzymu.
Słyszałem, e jest nieprzyzwoicie bogaty. My l , e oddaje staremu troch z
pieni dzy na utrzymanie domu.
— Dlaczego jej nie lubisz?
71
— To jedna z tych zadzieraj cych nosa dziwek z towarzystwa. Nigdy takich
nie lubiłem. Mamy ich pełno w Houghton, ale te tutaj s gorsze. Nie
odpowiedziałaby mi nawet na pytanie, która godzina. Nie tak jak jej stary. Z nim
mogłem si dogada .
Pomy lałem, e pewnie w czasie jednej z wizyt we Włoszech Coertze próbował
przystawia si do niej, lecz dostał kosza. Zaloty Coertzego musiały by równie
niezdarne i pozbawione wdzi ku jak o wiadczyny goryla.
— Czy cz sto kr ciła si w pobli u, gdy przebywałe we Włoszech? —
spytałem.
Zastanowił si chwil i odpowiedział:
— Czasami. Pokazywała si przynajmniej raz w czasie ka dej podró y.
— Tylko tyle potrzebowała, aby ci zlokalizowa . Zdaje si , e posiada kr g
niezwykle u ytecznych przyjaciół. Nie przypuszczałby , e taka dziewczyna mo e
ociera si o tego typu ludzi, co? Odebrała przekazy Metcalfe'a do portów
ródziemnomorskich i prawidłowo je zinterpretowała. Wygl da na to, e oprócz
urody dysponuje równie inteligencj .
Coertze prychn ł.
— Uroda? Jest ko cist dziwk .
Musiała mu rzeczywi cie zale za skór .
— Mo liwe, ale wie o nas za du o — powiedziałem. — Nie mo emy nawet
drgn , dopóki siedzi nam na karku. Nie mówi c ju o Metcalfie, który dopadnie
nas jako drugi. Dziwne, e nie dał jeszcze o sobie zna w Rapallo.
— Mówi ci, e si wystraszył — burkn ł Coertze. Nie skomentowałem tego.
— W ka dym razie nie ma co si nad tym zastanawia , dopóki nie dowiemy
si , czego ona wła ciwie chce. Zobacz si z ni jutro rano, mo e pó niej b d w
stanie powiedzie wam co wi cej.
— Pójd z tob — rzekł Coertze natychmiast.
— Chce si zobaczy ze mn , a nie z tob — odparłem. — Tak sobie
zastrzegła.
— Przekl ta mała dziwka — wybuchn ł Coertze.
— Na lito bosk , znajd inne słowo, bo to ju mnie zm czyło — zirytowałem
si .
Rzucił mi gro ne spojrzenie.
— Wpadła ci w oko?
— Nie znam tej kobiety, widziałem j zaledwie przez pi tna cie minut —
odparłem zm czonym głosem. — Na ten temat równie b d mógł powiedzie ci
co wi cej jutro.
— Czy mówiła co o mnie? — zapytał Walker.
— Nie — skłamałem. Nie miało sensu, aby obaj byli do niej uprzedzeni.
Mogła zaistnie konieczno cisłej współpracy, wi c nale ało ograniczy tarcia
do minimum. — Lepiej b dzie, je eli zobacz si z ni sam.
Coertze mrukn ł co pod nosem, a ja dodałem:
— Nie martw si , adne z nas nie wie, gdzie jest złoto. Wci ci
potrzebujemy: ona, ja i Metcalfe. Nie mo emy zapomina o Metcalfie.
72
Nazajutrz wczesnym rankiem udałem si na poszukiwanie „Trzech Ryb".
Była to zwykła portowa kawiarenka, speluna, jak mo na znale w ka dym
porcie wiata. Zapami tałem, gdzie si znajduje, i ruszyłem na przechadzk
wokół przystani jachtowej, przygl daj c si l ni cym jachtom aglowym i
motorowym europejskich bogaczy. Było tam wiele du ych łodzi, wymagaj cych
sporej, dobrze opłacanej załogi po to, by wła ciciel i jego go cie mogli si bez
przeszkód bawi . Kilka bardziej odpowiadało moim upodobaniom. Były małe,
proste w obsłudze. Mogli sobie bez trudu poradzi z nimi wła ciciele, którzy nie
obawiali si odrobiny wysiłku.
Po przyjemnie sp dzonej godzinie zacz łem odczuwa głód. Wróciłem do
„Trzech Ryb" na spó nione niadanie. Dotarłem tam punktualnie o dziewi tej.
Kobiety nie było, wi c zamówiłem jedzenie. Okazało si lepsze, ni si
spodziewałem. Wła nie zacz łem je , kiedy usiadła na miejscu po przeciwnej
stronie stołu.
— Przepraszam za spó nienie — powiedziała.
— Nic nie szkodzi.
Miała na sobie marynarskie spodnie i sweter, ubiór, jaki widuje si cz sto w
czasopismach dla kobiet, lecz rzadko w prawdziwym yciu. Do twarzy było jej w
tym swetrze.
Spojrzała na mój talerz i powiedziała:
— Wcze nie jadłam niadanie, ale my l , e zjem jeszcze jedno. Czy mog si
przył czy ?
— To pani przyj cie.
— Dobrze tu daj je — powiedziała i przywołała kelnera, składaj c szybko
po włosku zamówienie. Jadłem w dalszym ci gu i nic nie mówiłem. Pierwsze
posuni cie nale ało do niej. Tak jak powiedziałem — to było jej przyj cie.
Ona równie nic nie mówiła, obserwowała tylko, jak jem. Gdy podano jej
niadanie, zabrała si do niego tak, jakby nie jadła od tygodnia. Była zdrow
dziewczyn , obdarzon zdrowym apetytem. Sko czyłem jedzenie i wyj łem
papierosy.
— Mo na? — zapytałem.
Miała akurat pełne usta i tylko skin ła głow , wi c zapaliłem. W ko cu z
westchnieniem odsun ła talerz na bok i tak e wzi ła papierosa, którym j
pocz stowałem.
— Zna pan nasze espresso? — zapytała.
— Tak, znam. Roze miała si .
— Ach tak, zapomniałam, e musiało dotrze nawet do najczarniejszej
Afryki. Zwykle pije si je po obiedzie, ale ja pijam je o ka dej porze. Ma pan
ochot ?
Przytakn łem, a ona zawołała do kelnera:
— Due espressi! — i ponownie zwróciła si do mnie. — A wi c panie
Halloran, czy my lał pan o naszej wieczornej rozmowie? Odpowiedziałem, e
my lałem.
— No i?
73
— No i? — powtórzyłem za ni . — Lub raczej — i co? Hrabino, musz
wiedzie o pani nieco wi cej, nim zaczn okazywa pani zaufanie. Wygl dała na
poirytowan .
— Prosz nie nazywa mnie hrabin — odezwała si obra onym tonem. — Co
chce pan wiedzie ?
Strzepn łem popiół do popielniczki.
— Po pierwsze, w jaki sposób przej ła pani wiadomo Metcalfe'a. Bardzo
mało prawdopodobne, aby hrabina dowiadywała si o tym ot, tak sobie.
— Mówiłam panu, e mam przyjaciół — odparła chłodno.
— Co to za przyjaciele? Westchn ła.
— Wie pan, e ojciec zbuntował si podczas wojny przeciwko
faszystowskiemu rz dowi?
— Wiem, byli cie z partyzantami. Skin ła r k .
— W porz dku, z partyzantami, je li pan sobie yczy. Lecz prosz nie mówi
tego przy moich przyjaciołach — komuni ci zdyskredytowali to słowo. Moi
przyjaciele równie byli partyzantami i nigdy nie straciłam z nimi kontaktu.
Widzi pan, byłam wówczas mał dziewczynk , a oni uczynili ze mnie co w
rodzaju maskotki brygady. Po wojnie wi kszo z nich wróciła do swojej pracy,
lecz wielu nie robiło w yciu nic innego prócz zabijania Niemców. Co takiego
trudno zapomnie , rozumie pan?
— Chodzi pani o to, e zakosztowali przygód i zasmakowali w nich —
powiedziałem.
— Wła nie. Po zako czeniu wojny było jeszcze sporo chaosu. Niektórzy
przestali zabija Niemców, a zacz li zabija komunistów, włoskich komunistów.
To było straszne... Kilku zacz ło szuka nowych przygód — niektórzy s
przest pcami — rozumie pan, nic powa nego; paru zajmuje si przemytem, paru
robi gorsze rzeczy, lecz w wi kszo ci przypadków nic strasznego. Ale jako
kryminali ci znaj równie innych.
Zacz łem rozumie , w jaki sposób Francesca wmieszała si w nasze sprawy.
Cało układała si bardzo logicznie.
— W Genui mieszka pot ny człowiek, Torloni; jest przywódc przest pców,
to du a figura. Rozesłał wiadomo ci do Savony, Livorno, Rapallo i innych
miejscowo ci na południu, a do Neapolu, e interesuje si wami i zapłaci za
wszelkie informacje. Podał wasze nazwiska i nazw łodzi.
Prawie na pewno stał za tym Metcalfe. Zapewne ten Torloni co mu
zawdzi cza i teraz spłaca dług.
— Moi przyjaciele usłyszeli nazwisko Coertze. Jest rzadko spotykane we
Włoszech, a poniewa wiedzieli, e interesuj si tym człowiekiem, powiedzieli mi
o tym. Gdy usłyszałam równie nazwisko Walker, miałam pewno , e co si
dzieje — wzruszyła ramionami. — Był jeszcze ten Halloran — pan. Nic o panu
nie wiedziałam, wi c wła nie staram si dowiedzie .
— Czy Torloniemu doniesiono o nas? Potrz sn ła głow .
— Poprosiłam przyjaciół, aby dopilnowali, eby Torloni niczego si nie
dowiedział. Moi przyjaciele maj wielkie wpływy na tym wybrze u. W czasie
wojny wszystkie te wzgórza nale ały do nas, nie do Niemców.
74
Łamigłówka powoli zacz ła si układa . Francesc traktowano jako
maskotk , a poza tym była córk uwielbianego przywódcy, dziedziczk maj tku,
Młod Pani , która nie mogła uczyni nic złego.
Wygl dało równie na to, e Metcalfe został, przynajmniej chwilowo,
zablokowany. Wyl dowałem jednak na jednym wózku z Francesca i jej band , a
oni mieli t przewag , e wiedzieli ju dokładnie to, co chcieli.
— Jest jeszcze jedna sprawa — odezwałem si . — Mówiła pani, e ojciec nic
nie wie. Jak to mo liwe, skoro Alberto Corso napisał do niego list?
— Nigdy mu go me dałam — odparła tylko. Spojrzałem na ni z u miechem:
— Czy tak zachowuje si córka wobec ojca? Nie tylko czyta jego
korespondencj , lecz równie zatrzymuje j ?
— To nie tak — powiedziała ostro. — Powiem panu, jak to si stało — oparła
łokcie na stole. — W czasie wojny byłam bardzo młoda, ale ojciec zmusił mnie do
pracy. Wszyscy musieli pracowa . Do moich zada nale ało zbieranie rzeczy
stanowi cych własno poległych, tak aby mo na było zabezpieczy przedmioty
u yteczne, a rzeczy osobiste przekaza rodzinie. Kiedy Alberto zgin ł na urwisku,
zabrałam jego skromne rzeczy i znalazłam list. Był adresowany do mojego ojca,
zawierał dwie strony, ale nie został doko czony. Przeczytałam go pobie nie i
wydał mi si wa ny, jednak nie zrozumiałam wszystkiego, gdy byłam zbyt
młoda. Wło yłam do kieszeni, aby przekaza ojcu.
Nast pił jednak atak Niemców i musieli my si wycofa . Schronili my si na
farmie, lecz i stamt d musieli my si wkrótce wynie . Wszystkie swoje rzeczy
nosiłam w małym cynowym pudełku, a ono tam zostało. Dopiero w czterdziestym
szóstym roku nadarzyła mi si okazja, aby pojecha na t farm i podzi kowa za
schronienie.
Pocz stowali mnie winem, a pó niej ona farmera wyj ła małe pudełko i
zapytała, czy to moje. Zupełnie zapomniałam o nim i o tym, co w nim jest —
u miechn ła si . — Była tam te lalka — nie, nie lalka; jak wy to nazywacie...
Isiaczek?
— Misiaczek.
— No wła nie; pluszowy mi . Wci go jeszcze mam. Było tam jeszcze kilka
rzeczy oraz list Alberta.
— I znów nie oddała go pani ojcu? Dlaczego? — spytałem. Drobn pi ci
uderzyła w stół.
— Trudno b dzie panu zrozumie sytuacj Włoch tu po wojnie, ale spróbuj
te sprawy wyja ni . Komuni ci byli bardzo silni, szczególnie tu, na północy, i
zrujnowali mojego ojca. Powiedzieli, e był kolaborantem i e walczył z
komunistycznymi partyzantami, a nie z faszystami. Mój ojciec, który przez całe
ycie zwalczał faszystów! Przedstawili fałszywe dowody i nikt nie chciał go
słucha .
Jego dobra zostały skonfiskowane jeszcze przez rz d faszystowski i nie mógł
ich odebra . W jaki sposób miałby to zrobi , skoro wicepremier Togliatti był
przywódc Włoskiej Partii Komunistycznej? Powiedzieli: „Nie, ten człowiek był
kolaborantem i musi zosta ukarany". Lecz nawet maj c te wszystkie fałszywe
dowody nie odwa yli si postawi go przed s dem. Nie udało mu si odzyska
swoich dóbr i dzisiaj jest biednym człowiekiem.
75
Oczy Franceski wypełniły si łzami. Otarła je serwetk i powiedziała:
— Przepraszam, ale za ka dym razem, gdy o tym mówi , zawodz mnie
nerwy.
— Nic nie szkodzi — byłem zakłopotany.
— Ach, ci komuni ci ze swoj walk z faszyzmem — rzekła podnosz c wzrok.
— Mój ojciec walczył dziesi razy ci ej ni którykolwiek z nich. Słyszał pan o
Pi dziesi tej Drugiej Brygadzie Partyzanckiej?
Pokr ciłem głow .
— To sławna brygada komunistyczna, która schwytała Mus-soliniego. Sławna
Brygada Garibaldiego. Wie pan, ilu ludzi było w czterdziestym pi tym roku w
owej sławnej Brygadzie?
— Niewiele wiem na ten temat — odpowiedziałem.
— Osiemnastu — rzekła z pogard . — Osiemnastu ludzi nazwało si
Pi dziesi t Drug Brygad . Mój ojciec dowodził pi dziesi ciokrotnie wi ksz
liczb ludzi. Kiedy jednak pojechałam w czterdziestym dziewi tym do Parmy na
uroczysto ci rocznicowe, Brygada Garibaldiego maszerowała ulicami i były to
setki ludzi. Wszystkie m ty komunistyczne wypełzły ze swoich nor teraz, gdy
wojna si sko czyła i było bezpiecznie. Maszerowali ulicami, a ka dy miał wokół
szyi czerwon chustk i ka dy nazywał si partyzantem. Pomalowali nawet
pomnik Garibaldiego, tak e miał czerwon koszul i czerwony kapelusz. Dlatego
moi przyjaciele i ja nie nazywamy si partyzantami i nie powinien pan okre la
nas słowem, z którego komuni ci zrobili kpin .
Dosłownie trz sła si z gniewu. Pi ci miała zaci ni te i patrzyła na mnie
oczami błyszcz cymi od łez, którym nie pozwoliła wypłyn .
— Komuni ci zrujnowali mojego ojca, bo wiedzieli, e jest silny. Dobrze
wiedzieli, e stawi im opór. Dla stoj cych po rodku, umiarkowanych, był
liberałem. On, którego pogl dy polityczne dalekie były od skrajno ci, został
utr cony! Nie mógł tego zrozumie — powiedziała z przygn bieniem. — My lał,
e to honorowa walka. Jak gdyby komuni ci kiedykolwiek walczyli honorowo.
Wstrz saj ca, typowa dla naszych czasów historia. Zauwa yłem równie , e
odpowiadała temu, co mówił mi Coertze.
— Ale komuni ci nie s ju dzisiaj tacy silni — odezwałem si . — Czy nie ma
mo liwo ci, aby pani ojciec zło ył odwołanie, eby przeprowadzono rewizj jego
sprawy?
— Błoto klei si do człowieka bez wzgl du na to, kto nim rzuca — odparła
smutno. — Poza tym wojna sko czyła si ju dawno, a ludzie nie chc , aby
przypominano im tamte czasy. Nikt nie lubi, zwłaszcza ci wysoko stoj cy,
przyznawa si do bł dów.
Miała realistyczne spojrzenie na wiat i nagle u wiadomiłem sobie, e ja
równie musz by realist .
— Tylko co to ma wspólnego z listem? — spytałem.
— Chce pan wiedzie , dlaczego po wojnie nie oddałam ojcu listu, czy tak?
— Tak.
U miechn ła si nieznacznie.
— Musi pan pozna mojego ojca, wówczas pan zrozumie. Widzi pan, to, czego
szukacie, ma du warto . Z listu Alberta wywnioskowałam, e s tam papiery i
76
wiele sztab złota. Mój ojciec jest jednak człowiekiem honoru. Wszystko zwróciłby
rz dowi, gdy nale ało to do rz du. Dla niego byłoby nie do pomy lenia, aby co z
tego złota zatrzyma dla siebie. Stanowiłoby to plam na honorze nie do
usuni cia.
Popatrzyła na grzbiety swoich dłoni.
— Ja natomiast nie nale do ludzi honoru. Boli mnie, gdy widz ojca w takiej
n dzy, e musi mieszka w mediola skich slumsach i sprzedawa meble, aby
kupi co do jedzenia. Jest stary — to nie w porz dku, e musi tak y . Gdyby
udało mi si zdoby troch pieni dzy, dopilnowałabym, aby miał spokojn
staro . Nie musi wiedzie , sk d pochodz pieni dze.
Rozsiadłem si na krze le i spojrzałem na ni w zamy leniu. Popatrzyłem na
drogi, prosto z urnala strój, który miała na sobie. Zarumieniła si pod moim
spojrzeniem. Łagodnie zapytałem:
— Dlaczego pani nie prze le mu pieni dzy? Słyszałem, e dobrze wyszła pani
za m . Chyba mogłaby pani zaoszcz dzi co dla starego ojca.
Cierpki u miech wykrzywił jej usta.
— Nic pan o mnie nie wie, prawda, panie Halloran? Mog pana zapewni , e
nie mam ani pieni dzy, ani m a — a przynajmniej adnej osoby, któr
chciałabym nazywa swoim m em — wyci gn ła dłonie ponad stołem. —
Sprzedałam pier cionki, aby zdoby pieni dze i wysła ojcu, a było to dawno
temu. Gdyby nie moi przyjaciele, znalazłabym si na ulicy. Nie, nie mam
pieni dzy, panie Halloran.
Czego tu nie rozumiałem, nie dopytywałem si jednak. Powód, dla którego
chciała si doł czy do podziału skarbu, był nieistotny; liczyło si tylko to, e
miała nas na muszce. Przy jej kontaktach nie mogliby my ruszy si we Włoszech
na krok, nie natykaj c si na którego z zaprzyja nionych z ni dawnych
partyzantów. Gdyby my spróbowali wzi złoto bez porozumienia z ni , w
odpowiedniej chwili spokojnie wkroczyłaby i zabrała wszystko. Załatwiłaby nas.
— Jest pani taka sama jak Metcalfe — powiedziałem.
— O to wła nie chciałam zapyta . Kim jest ten Metcalfe?
— Chce nam wykr ci taki sam numer co pani. Jej znajomo angielskiego
nie wystarczyła.
— Numer? — powtórzyła nie rozumiej c. — Chodzi o cyfr ?
— Jest jednym z naszych wspólnych konkurentów — odparłem. — Te chce
zdoby złoto — pochyliłem si nad stołem. — A wi c, je li przyjmiemy pani do
spółki, chcieliby my pewnych gwarancji.
— Nie s dz , aby cie w tej sytuacji mogli domaga si gwarancji — odparła
chłodno.
— Mimo wszystko chcieliby my je uzyska . Prosz si nie obawia , le y to
równie w pani interesie. To Metcalfe stoi za Torlonim i niezły z niego typ.
Chcieliby my otrzyma ochron przed nim oraz wszystkim tym, co mógłby
przeciw nam rzuci . Z pani słów wynika, e Torloni jest do mocny, a nawet je li
sam nie ma do siły, Metcalfe z pewno ci mo e skrzykn wi cej ludzi. Chc
wiedzie , czy potrafi pani zapewni nam ochron przed nimi wszystkimi?
— W ka dej chwili mog mie stu ludzi — odparła dumnie.
77
— Jakich ludzi? — spytałem bez ogródek. — Starych, emerytowanych
ołnierzy? U miechn ła si .
— Wi kszo moich przyjaciół z okresu wojny yje spokojnie i zajmuje si
swoj prac . Nie chciałabym ich miesza w co nielegalnego lub wymagaj cego
u ycia przemocy, chocia pomogliby, gdyby zaszła potrzeba. Lecz moim... —
zawahała si , jakiego słowa u y ... — moim bardziej niemiłym przyjaciołom z
ochot powierz t spraw . Mówiłam ju panu, e nie boj si ryzyka i nie s
starymi lud mi: nie starszymi ni pan, panie Halloran — zako czyła słodko.
— Stu?
Zastanowiła si przez chwil .
— No wi c pi dziesi ciu — spu ciła nieco z tonu. — ołnierzy ojca wystarczy
z nawi zk na tych gangsterów z doków.
Nie w tpiłem, e tak by si stało, gdyby walczyli jeden przeciwko jednemu.
Lecz Metcalfe i Torloni mogli skrzykn zbirów z całych Włoch i przy tak
wysokiej stawce zapewne to zrobi .
— Chc dalszych gwarancji. Sk d mam wiedzie , e nie zostaniemy oszukani.
— Nie zostaniecie — odparła sucho. Zdecydowałem si na akcent
melodramatyczny:
— Prosz przysi c, e nas pani nie oszuka. Uniosła r k .
— Ja, Francesca di Estrenoli, solennie przyrzekam nie oszuka w aden
sposób pana Hallorana z Afryki Południowej — u miechn ła si do mnie. — Czy
to wystarczy?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Nie, nie wystarczy. Sama pani powiedziała, e nie nale y do ludzi honoru.
Chc wi c, aby przysi gła pani na imi i honor swojego ojca.
Czerwone plamy gniewu pojawiły si na jej policzkach i przez chwil
my lałem, e uderzy mnie w twarz.
— Przysi ga pani? — spytałem spokojnie. Spu ciła oczy.
— Przysi gam — powiedziała cicho.
— Na imi i honor swojego ojca — nalegałem.
— Na imi mojego ojca i jego honor — wykrztusiła i uniosła wzrok. — Mam
nadziej , e teraz jest pan zadowolony. — W jej oczach znów pojawiły si łzy.
Poczułem ulg . Niewiele osi gn łem, lecz nic wi cej nie mogłem zrobi i
miałem nadziej , e przysi ga powstrzyma j przed oszukaniem nas.
M czyzna zza bufetu podszedł wolno do stolika. Spojrzał na mnie z nie
ukrywan wrogo ci i rzekł do Franceski:
— Czy wszystko w porz dku, prosz pani?
— Tak, Giuseppi, wszystko w porz dku — u miechn ła si do niego. — Nic
si nie stało.
Giuseppi odwzajemnił jej u miech, spojrzał na mnie twardo i wrócił za
kontuar. Poczułem mrowienie na karku. Miałem wra enie, e gdyby Francesca
powiedziała, e nie wszystko jest w porz dku, to przed upływem tygodnia
stałbym si kandydatem do wilgotnego grobu przy doku.
Wskazałem kciukiem bufet.
— Jeden z pani zaprzyja nionych ołnierzy? Skin ła głow .
78
— Zobaczył, e zrobił mi pan przykro , wi c przyszedł sprawdzi , czy nie
mo e jako pomóc.
— Nie miałem zamiaru pani zrani — odparłem.
— Nie powinien był pan tu przyje d a . Nie powinien był pan przyje d a do
Włoch. Có to dla pana znaczy? Mog zrozumie Coertzego i Walkera. Walczyli z
Niemcami, zakopali złoto. Ale pana nie mog zrozumie .
— Ja te walczyłem z Niemcami, w Holandii i w Niemczech — odrzekłem
spokojnie.
— Przepraszam — powiedziała. — Nie powinnam była tego mówi .
— Nic nie szkodzi. Je li chodzi o reszt ... — wzruszyłem ramionami. — Kto
musiał uło y plan. Coertze i Walker sami nie byli do tego zdolni. Walker jest
alkoholikiem, a Coertze pozbawionym subtelno ci wołem. Trzeba im było kogo ,
kto stan łby z tyłu i pchn ł.
— Ale dlaczego to pan musiał pchn ?
— Kiedy miałem ku temu powód — odparłem krótko. — Ale nie mówmy o
tym. Trzeba uzgodni kilka spraw. Co z podziałem?
— Podziałem?
— Jak podzielimy skarb?
— Nie zastanawiałam si jeszcze nad tym. Trzeba to jako ustali .
— Trzeba — zgodziłem si . — Nas jest trzech; pani oraz pi dziesi ciu pani
przyjaciół — razem pi dziesi t cztery osoby. Je eli my li pani o pi dziesi ciu
czterech równych działkach, to prosz da sobie spokój. Nie zgodzimy si nigdy
na co takiego.
— Nie wiem, jak mo emy doj do porozumienia, skoro nie wiemy, o jak
kwot chodzi.
— Podzielmy to procentowo — powiedziałem niecierpliwie. — Proponuj w
ten sposób — ka dy z nas trzech otrzymuje równy udział, plus jeden dla pani i
jeden do podziału mi dzy pani przyjaciół.
— Nie — odparła stanowczo. — To nie fair. Pan nic nie zrobił w tej sprawie.
Jest pan tylko złodziejem.
— Przypuszczałem, e takie b dzie pani zdanie. A teraz prosz słucha , i to
słucha niezwykle uwa nie, bo nie zamierzam tego powtarza . Zarówno Coertze,
jak i Walker maj prawo do własnego udziału. Walczyli o złoto i starannie je
ukryli. Prócz tego s jedynymi lud mi, którzy wiedz , gdzie ono jest. Zgadza si ?
Skinieniem głowy przyznała mi racj .
U miechn łem si ponuro.
— Dochodzimy teraz do mnie — obiektu pani wyra nej pogardy. —
Wykonała gwałtowny ruch r k , lecz powstrzymałem j gestem dłoni. — Jestem
mózgiem całej sprawy. Znam sposób wywiezienia tego z Włoch i zaaran owałem
sprzeda . Beze mnie cały plan zawaliłby si , a poza tym zainwestowałem w niego
sporo czasu i pieni dzy. Dlatego te uwa am, e jestem uprawniony do równego
udziału. Wymierzyłem w ni palec.
— A teraz zjawia si pani i szanta uje nas. Tak, szanta uje — powiedziałem,
gdy otworzyła usta, aby zaprotestowa . — Nie zrobiła pani nic konstruktywnego
dla zrealizowania planu i nie zadowala pani otrzymanie takiej samej cz ci. Je li
za chodzi o pani przyjaciół, to moim zdaniem s tylko wynaj t ochron , któr
79
trzeba opłaci . Je li uwa a pani, e jedna pi ta do podziału mi dzy nich to za
mało, mo e pani dopłaci z własnego udziału.
— Ale zostanie dla nich tak niewiele — powiedziała.
— Niewiele! — A zaniemówiłem z wra enia. Ponownie złapałem oddech. —
Czy pani wie, o jak sum chodzi?
— Niezbyt dokładnie — odezwała si ostro nie. Wiedziałem, e efekt b dzie
wielki.
— W samym tylko złocie jest półtora miliona funtów, do tego jeszcze taka
sama kwota w brylantach. Samo złoto oznacza trzysta tysi cy funtów jako pi ta
cz udziału. Daje to sze tysi cy funtów dla ka dego z pani przyjaciół. Je li
doliczy pani klejnoty, mo na t liczb podwoi .
Oczy jej si rozszerzyły, gdy dokonała przeliczenia na liry; kalkulacja była
astronomiczna i zabrała jej chwil czasu.
— A tyle — wyszeptała.
— A tyle — potwierdziłem. Przyszła mi do głowy pewna my l. Klejnoty
stanowiły problem, gdy w kryminalnym znaczeniu tego słowa były trefne.
Wymagały przeszlifowania i zamaskowania, a cała sprawa wi załaby si z
ryzykiem. Teraz dostrzegłem szans dokonania korzystnej transakcji.
— Prosz słucha uwa nie — odezwałem si wielkodusznie. — Przed chwil
zaoferowałem pani oraz pani przyjaciołom dwie pi te zdobyczy. Przypu my, e
klejnoty s warte wi cej ni dwie pi te — a tak wła nie uwa am — w takim razie
mo ecie wzi je wszystkie. Zostawiaj c naszej trójce złoto. W ko cu klejnoty s
łatwiejsze do przeniesienia i ukrycia.
Złapała haczyk.
— Mam znajomego jubilera — był z nami w czasie wojny. Mógłby dokona
wyceny. Tak, wydaje si to rozs dne.
Dla mnie te było to rozs dne, jako e przez cały czas uwzgl dniałem w
kalkulacjach tylko złoto. Coertze, Walker i ja w dalszym ci gu mieliby my z tego
po pół miliona.
— Jest jeszcze jedna sprawa — powiedziałem.
— Co takiego?
— Ten skarb to tak e du o pieni dzy w banknotach — lirów, franków,
dolarów, i tak dalej. Nikt z tego nic nie we mie — w ka dym banku wiata
znajduj si listy podejrzanych numerów. B dzie pani musiała pilnowa swoich
przyjaciół, gdy wyniknie ta sprawa.
— Dam sobie rad — odparła wynio le. Nagle u miechn ła si i wyci gn ła
r k . — A wi c, jak mówi Amerykanie, umowa stoi.
Spojrzałem na dło , lecz jej nie dotkn łem. Pokr ciłem przecz co głow .
— Jeszcze nie. Musz wszystko przedyskutowa z Coertzem i Walkerem.
eby ich przekona , trzeba si b dzie piekielnie nam czy — szczególnie w
przypadku Coertzego. A tak w ogóle, to co mu pani zrobiła?
Wolno cofn ła r k i spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem.
— Niemal przekonuje mnie pan, e jest uczciwym człowiekiem.
U miechn łem si do niej pogodnie.
— Z konieczno ci. Jedynie oni wiedz , gdzie jest złoto.
— Ach tak, zapomniałam. Je li za chodzi o Coertzego, to jest gburem.
80
— Bez tego „g" on sam by si z pani zgodził — powiedziałem. — Ale w
afrikaans znaczyłoby to co innego. — Nagle co przyszło mi do głowy. — Czy
kto jeszcze wie o li cie Alberta?
Zacz ła przecz co kr ci głow , lecz nagle zdecydowała si na szczero .
— Tak — rzekła. — Jeden człowiek, lecz mo na mu zaufa — to prawdziwy
przyjaciel.
— W porz dku. Chciałem si tylko upewni , czy nikt inny nie b dzie
próbował tej samej sztuczki, co pani. Wygl da na to, e cały basen
ródziemnomorski anga uje si w t spraw . Raczej nie mówiłbym nic
konkretnego pani przyjaciołom, chyba e zajdzie taka konieczno —
przynajmniej dopóki wszystkiego nie zako czymy. Je li s kryminalistami, jak
pani mówi, mo e im przyj co głupiego do głowy.
— Jak dotychczas nic im nie powiedziałam i nie mam zamiaru mówi .
— Dobrze. Lecz mo e im pani powiedzie , eby uwa ali na ludzi Torloniego.
B d mieli „Sanforda" na oku, gdy zorientuj si , gdzie jest.
— O tak, panie Halloran. Z pewno ci powiem im, aby strzegli waszej łodzi
— odparła słodko. Roze miałem si .
— Wiem o tym. Kiedy zorganizuje pani wszystko, prosz wpa do nas, ale
szybko. Czas naszego przedsi wzi cia jest ci le okre lony.
Wstałem od stołu i zostawiłem j . Pomy lałem, e skoro zostali my
partnerami, równie dobrze ona mogła zapłaci za niadanie.
Przyszła po południu w towarzystwie człowieka pot niejszego nawet ni
Coertze. Przedstawiła go — nazywał si Piero Morese. Do grzecznie skin ł mi
głow , zignorował Walkera i obrzucił czujnym spojrzeniem Coertzego.
Miałem problem z Coertzem — długo trzeba go było przekonywa . Uparcie
powtarzał z basowym pomrukiem:
— Nie dam si oszuka , nie dam si oszuka .
— No dobra — powiedziałem zm czonym głosem. — Złoto jest gdzie na tych
wzgórzach, sam wiesz gdzie. Czemu nie pójdziesz i nie we miesz go? Jestem
pewien, e z Torlonim, Metcalfe'em i zbirami hrabiny załatwisz si jedn r k .
Jestem pewien, e dasz rad sprowadzi tu złoto i zawie je do Tangeru przed
dziewi tnastym kwietnia. Dlaczego nie zabierzesz si do tego i nie przestaniesz mi
zawraca głowy?
Uspokoił si , lecz to mu zdecydowanie nie pomogło. Zachowywał si jak
wulkan, który nie wie, czy ponownie wybuchn , czy nie. Wreszcie usiadł w
kabinie, z pogard patrz c na hrabin , a na wielkiego Włocha nieufnie.
Morese nie znał angielskiego, wi c rozmow prowadzono w j zyku włoskim,
który rozumiałem, je li nie mówiono zbyt szybko.
— Mo na mówi w obecno ci Piera, wie wszystko to co ja — odezwała si
hrabina.
— Znam ci , byłe z Umbertem — rzekł Coertze topornym włoskim.
Morese przytakn ł szybkim skinieniem głowy, lecz nie odezwał si .
— Zacznijmy rozmawia powa nie — powiedziała hrabina. Spojrzała na
mnie. — Czy omówili cie spraw ?
— Tak.
81
— Zgadzaj si na warunki?
— Tak.
— A wi c w porz dku. Gdzie jest złoto? Coertze wydał pomruk, który
zagłuszyłem szybkim wybuchem miechu.
— Hrabino, wp dzi mnie pani do grobu — odezwałem si . — Umr ze
miechu. Chyba nie przypuszcza pani, e jej to powiemy, prawda?
U miechn ła si kwa no.
— Nie, lecz uwa ałam, e powinnam spróbowa . W porz dku, a wi c jak to
załatwimy?
— Po pierwsze, limit czasowy — odparłem. — Chcemy, aby złoto zostało
dostarczone do Rapallo najpó niej pierwszego marca. Chcemy te mie miejsce,
gdzie bez przeszkód mogliby my zaj si łodzi . Mo e to by prywatny hangar
lub stocznia jachtowa. Trzeba to załatwi od razu.
Zmru yła oczy.
— Dlaczego pierwszy marca?
— Dla was nie ma to adnego znaczenia, ale tak wła nie musi by .
— Nie zostaje nam zbyt wiele czasu — odezwał si Morese. — Pierwszy dzie
miesi ca wypada za dwa tygodnie.
— To prawda — odparłem. — Lecz tak wła nie musi by . Nast pna sprawa.
Po złoto uda si tylko nasza pi tka. Nikt inny. Dotrzemy na miejsce, gdzie jest
ukryte, zapakujemy do mocnych skrzy i wywieziemy. Pó niej ponownie
zamaskujemy kryjówk . Dopiero potem potrzebna nam b dzie czyja pomoc.
Lecz nawet wówczas wył cznie do przenoszenia i transportu na wybrze e. Nie
trzeba, aby zbyt wielu ludzi wiedziało, co robimy.
— Dobrze pomy lane — rzekł Morese.
— Wszystko zostanie przywiezione do hangaru — wszystko, ł cznie z
klejnotami. Przez cały miesi c nasza pi tka b dzie mieszka razem, dopóki moi
przyjaciele i ja nie zrobimy tego, co mamy do zrobienia. Je eli chcecie wyceni
klejnoty, musicie sprowadzi jubilera do klejnotów — a nie odwrotnie. O
ostatecznym podziale zadecydujemy, gdy wszystkie klejnoty zostan oszacowane,
lecz nie zostanie on dokonany, dopóki łód nie znajdzie si na wodzie.
— Mówi pan tak, jakby nam nie ufał — powiedział Morese.
— Bo nie ufam — odparłem wprost. Kciukiem wskazałem hrabin . — Pa ska
przyjaciółka szanta em zmusiła nas do tego, nie wiem wi c, jak mo na mówi o
zaufaniu.
Twarz mu pociemniała.
— To niegodziwe z pana strony. Wzruszyłem ramionami.
— Powiedzmy raczej, e to niegodziwo z jej strony. Sama wszystko zacz ła,
i tak wygl daj fakty.
Hrabina poło yła głow na ramieniu Moresego. Uspokoił si . Coertze
parskn ł miechem.
— Magtig, ale j podsumował. — Skin ł głow . — B dziesz musiał uwa a
na ni , ona jest slim meisie.
— Teraz ty — zwróciłem si do niego. — Czego b dziesz potrzebował do
wydobycia złota? Coertze pochylił si do przodu.
82
— Gdy byłem tu w ubiegłym roku, nic si nie zmieniło, mienie nie zostało
naruszone. To miejsce znajduje si na wzgórzach, gdzie nikt nie chodzi. Jest tam
wyboista droga, wi c mo emy pojecha ci arówk . Najbli sza wioska oddalona
jest o trzy mile.
— Czy mo emy pracowa noc ? — spytałem. Coertze zastanowił si .
— Osuwisko skalne wygl da na gro niejsze, ni jest w rzeczywisto ci —
powiedział. — Wiem, jak trzeba je wysadzi . Jestem pewien, e dwóch ludzi z
kilofami i łopatami powinno si przebi w ci gu czterech godzin — mo e w nocy
dłu ej. My l , e w nocy jakie sze godzin.
— A wi c b dziemy tam przynajmniej cał noc, a mo e jeszcze dłu ej?
— Ja — odparł. — Je li b dziemy pracowali tylko po ciemku, potrzebujemy
na to dwóch nocy.
— Włosi nie chodz w nocy po wzgórzach — odezwała si hrabina. — Lepiej
zaopatrzy si w wiatła, je eli ze wsi ich nie wida .
— Z wioski nie mo na zobaczy adnych wiateł — rzekł z przekonaniem
Coertze.
— Mimo wszystko musimy mie jakie wytłumaczenie — powiedziałem. —
Je eli mamy co najmniej jeden dzie przebywa w tej okolicy, musimy mie do
tego rozs dny powód. Czy kto ma jaki pomysł?
Zapadła cisza, gdy nagle po raz pierwszy odezwał si Walker.
— A co powiecie na wóz z przyczep campingow ? Anglicy s znani z tego
typu dziwactw — podró owanie z przyczep , i tak dalej. Włosi nie maj nawet na
to własnego okre lenia i stosuj angielskie. Je li rozło ymy si obozem na dwie
noce, to wie niacy b d nas uwa ali za jeszcze jedn grupk Anglików.
Zastanowili my si nad tym i uznali my, e my l jest dobra. Hrabina
powiedziała:
— Mog zorganizowa samochód, przyczep i namiot. Zacz łem wylicza
wszystkie potrzebne rzeczy.
— Musimy mie wiatło.
— Wykorzystamy wiatła samochodowe — odparł Coertze.
— To na zewn trz — powiedziałem. — B dziemy potrzebowali wiatła w
rodku. U yjemy latarek, powiedzmy tuzina, trzeba te sporo baterii. —
Skin łem do Moresego. — Ty si tym zajmiesz. Potrzebne nam b d kilofy i
łopaty, powiedzmy po cztery. Dalej, ci arówki. Ile ich trzeba, eby przewie
wszystko za jednym razem?
— Dwie trzytonówki — rzekł Coertze pewnie. — Niemcy mieli cztery, ale
wie li wiele rzeczy, których my nie zabierzemy.
— Musz by w pogotowiu razem z kierowcami — powiedziałem. —
Potrzebujemy te sporo drewna do wykonania skrzy . Złoto trzeba b dzie
przepakowa .
— Po co, skoro jest ju w skrzynkach? — zaoponował Coertze. — To tylko
sporo dodatkowej roboty.
— Spróbuj sobie co nieco przypomnie — powiedziałem cierpliwie. —
Przypomnij sobie moment, gdy po raz pierwszy ujrzałe te skrzynie w niemieckiej
ci arówce. Rozpoznałe je jako skrzynki do przewozu sztab. Nie chcemy, aby w
drodze powrotnej kto w cibski zrobił to samo.
83
— Nie trzeba złota wyjmowa i nie pochłonie to tyle drewna — odezwał si
Walker. — Po prostu skrzynie ze złotem obijemy cienkimi deseczkami, eby
zmieni ich kształt i wygl d.
Walker był prawdziw kopalni pomysłów. Je eli nie pił.
— Na pewno jest tam mnóstwo drewna, które mogliby my wykorzysta —
dodał.
— Nie — odparłem. — U yjemy nowego drewna. Nie chc niczego, co
wygl da lub mierdzi, jakby zostało wyci gni te z dziury w ziemi. Poza tym na
drewnie mog znajdowa si jakie znaki, które nas zdradz , je li je przeoczymy.
— adnego ryzyka, prawda? — zauwa yła hrabina.
— Nie jestem hazardzist — odparłem krótko. — Drewno mo na załadowa
na ci arówki — spojrzałem na Moresego.
— Załatwi to — powiedział.
— Nie zapomnij o młotkach i gwo dziach — dodałem. Próbowałem my le o
wszystkim. Gdyby my si po lizn li na tej robocie, stałoby si to zapewne przez
jaki drobiazg, którego nikt nie uznałby za istotny.
Z nabrze a doku rozległ si niski, powtarzaj cy si gwizd. Morese spojrzał na
hrabin , ta za prawie niedostrzegalnie skin ła głow . Wstał i wyszedł na pokład.
Zwróciłem si do Coertzego.
— Czy jest jeszcze co , o czym powinni my wiedzie — co , o czym
zapomniałe lub przeoczyłe ?
— Nie — odparł. — To wszystko. Morese wrócił i rzekł do hrabiny:
— On chce z tob rozmawia .
Wstała i wyszła z kabiny, a Morese pod ył za ni na pokład. Przez otwarty
iluminator słyszałem przyciszon rozmow .
— Nie ufam im — rzekł ostro Coertze. — Nie ufam tej dziwce i nie ufam
Moresemu. Jest strasznym draniem. Był strasznym draniem ju w czasie wojny.
Nie brał adnych je ców — według jego własnych słów wszyscy zostali zastrzeleni
w czasie próby ucieczki.
— Tak jak i twoi — odparłem. — Gdy zabrali cie złoto. achn ł si .
— To co innego; oni rzeczywi cie uciekali.
— Bardzo wygodne — powiedziałem kwa no. Dra niło mnie, e człowiek,
którego nie bez podstaw podejrzewałem o zamordowanie co najmniej czterech
ludzi, mógł mówi tak o kim innym.
Zamy lił si na chwil , po czym rzekł:
— Co ich mo e powstrzyma przed zabraniem nam wszystkiego, kiedy to
wydob dziemy? Co mo e ich powstrzyma od zastrzelenia nas i zostawienia w
sztolni, któr ponownie zasypi ?
— Nic takiego, co mógłby zrozumie — odparowałem. — Jedynie uczucie
dziewczyny do ojca i rodziny. — Nie rozwodziłem si nad tym. Sam nie miałem
pewno ci co do słuszno ci tego argumentu.
Hrabina i Morese wrócili.
— Dwóch ludzi Torloniego jest w Rapallo — powiedziała. — Dziesi minut
temu wypytywali o was kapitana portu.
— Prosz mi tylko nie mówi , e kapitan portu jest jednym z pani ludzi.
84
— Nie, jest nim szef Urz du Celnego. Rozpoznał ich natychmiast. Jednego z
nich wsadził przed trzema laty do wi zienia za przemyt heroiny. Drugiego
próbuje uj od dłu szego czasu. Mówi, e obaj pracuj dla Torloniego.
— Nie mogli my liczy na to, e w niesko czono b dzie nam si udawało
ukrywa przed nimi — powiedziałem. — Nie powinni jednak skojarzy pani z
nami, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Musicie wi c zaczeka z opuszczeniem
jachtu, a zrobi si ciemno.
— Kazałam ich obserwowa .
— Dobrze, ale to nie wystarczy — odparłem. — Chc zafundowa
Metcalfe'owi to samo, co on nam. Chc , aby Torloniego obserwowano w Genui.
Chc wiedzie , czy w jakim porcie na tym wybrze u nie pojawi si łód
Metcalfe'a. Chc wiedzie , kiedy przyb dzie do Włoch — przekazałem jej
dokładny opis Metcalfe'a, Krupke'a oraz ich fairmili. — Czy mo e pani to
zrobi ?
— Oczywi cie. B dzie pan wiedział wszystko o tym Metcalfie, gdy tylko
postawi nog we Włoszech.
— W porz dku. Co powiedzieliby cie na drinka? — Spojrzałem na
Coertzego. — Wygl da na to, e mimo wszystko nie nastraszyłe Metcalfe'a. —
Spojrzał na mnie z kamienn twarz . Roze miałem si . — Nie b d taki ponury.
Wyci gnij butelk i rozchmurz si .
Pó niej nie widzieli my ju hrabiny ani Moresego. Nie pokazywali si , lecz
nast pnego ranka znalazłem w kokpicie kartk z poleceniem, abym udał si do
„Trzech Ryb" i powiedział, e potrzebuj stró a na „Sanfordzie".
Oczywi cie poszedłem, a Giuseppi okazał si bardziej yczliwy ni wówczas,
gdy widziałem go po raz ostatni. Obsługiwał mnie osobi cie i kiedy stawiał talerz
na stole, powiedziałem:
— Z pewno ci wie pan, co dzieje si na nabrze u. Czy mógłby mi pan poleci
jakiego stró a do pilnowania łodzi? Ale musi by uczciwy.
— Tak, signor — odparł. — Mam wła nie kogo takiego — starego Luigiego.
Szkoda go; w czasie wojny został ranny i od tego czasu mo e podejmowa tylko
lekk prac . W tej chwili jest bezrobotny.
— Przy lij go tutaj, kiedy sko cz niadanie — powiedziałem.
Tym oto sposobem mieli my uczciwego stró a, a stary Luigi stał si
ł cznikiem mi dzy hrabin i „Sanfordem". Ka dego ranka przynosił list, w
którym hrabina szczegółowo relacjonowała swe poczynania.
Torloni znajdował si pod obserwacj , lecz najwyra niej nic si nie działo.
Jego ludzie wci przebywali w Rapallo. Obserwowali „Sanforda" i sami byli
obserwowani. Zorganizowano ci arówki, a kierowcy byli w pogotowiu. Drewno
zostało przygotowane, narz dzia zakupione. Zaoferowano Francesce niemieck
przyczep campingow , ale dowiedziała si , e w Mediolanie jest do sprzedania
angielska i uznała, e lepiej si nada. Musiałem tylko da jej pieni dze na zakup,
gdy sama ich nie miała.
Wygl dało na to, e wszystkie tryby obracaj si zadowalaj co.
Nasza trójka z „Sanforda", ku wielkiemu niezadowoleniu szpiegów
Torloniego, zwiedzała miasto. Wiele czasu sp dzałem w jachtklubie i wkrótce
85
rozniosło si , e mam zamiar osi
nad Morzem ródziemnym i my l o kupnie
odpowiedniej stoczni.
Pi tego dnia pobytu w Rapallo codzienny list polecił mi, abym udał si do
stoczni Silvia Palmeriniego i spytał o stawki za wyci gni cie i malowanie
„Sanforda". „Cena b dzie przyzwoita" — pisała hrabina. — „Silvio jest jednym
z moich — naszych — przyjaciół".
Stocznia Palmeriniego znajdowała si kawał drogi za Rapallo. Sam Palmerini
okazał si pokrzywionym m czyzn około sze dziesi tki, sprawuj cym rz dy
nad stoczni i trójk synów łagodnymi słowami i elazn wol .
— Orientuje si pan, signor Palmerini, e ja równie buduj łodzie. Dlatego
chciałbym samodzielnie wykona prac w pa skiej stoczni.
Skin ł głow . Uznał za naturalne, e człowiek sam dba o swoj łód , je li
potrafi. Prócz tego wychodzi to taniej.
— Wolałbym równie mie jacht pod przykryciem. Zamocowałem kil
eksperymentalnie i chciałbym go zdj , aby sprawdzi , czy dobrze si spisuje.
Ponownie skin ł głow .
— Eksperymentalne sposoby wi
si z ryzykiem, a człowiek powinien
trzyma si metod tradycyjnych. Rzeczywi cie byłoby głupio, gdyby kil odpadł
milordowi na rodku Morza ródziemnego.
Zgodziłem si , e wyszedłbym na głupca, i dodałem:
— Moi przyjaciele i ja sami damy sobie rad i nie potrzebujemy
dodatkowej siły roboczej. Trzeba nam tylko miejsca, gdzie nikt nie
przeszkadzałby nam w pracy.
Skin ł głow po raz trzeci. Dysponował du , zamykan szop , któr
mogli my wykorzysta . Nikt nie przeszkadzałby nam, nawet on sam — a z
pewno ci nikt spoza rodziny — dopilnowałby tego. Czy to milord jest tym
bogatym Anglikiem, który chce kupi stoczni ? Je li tak, to mo e milord wzi łby
pod uwag stoczni Palmeriniego, wzór doskonało ci zachodniego basenu Morza
ródziemnego.
A mn zatrz sło, gdy to usłyszałem. Wła nie miała miejsce kolejna próba
łagodnego szanta u. Pomy lałem, e zapewne b d musiał kupi t stoczni , i
pewnie po wygórowanej cenie — cenie za milczenie.
Odpowiedziałem dyplomatycznie.
— Tak, mam zamiar kupi stoczni , lecz m dry człowiek bada ka d drog .
— Do diabła, zaczynałem mówi prawie jak on. — Byłem ju w Hiszpanii i
Francji. Teraz jestem we Włoszech, a z Włoch udaj si do Grecji. Musz
zobaczy wszystko.
Przytakn ł energicznie, ale stary zrz da nie zapomniał powiedzie swego.
Tak, milord wykazywał m dro ogl daj c wszystko, lecz mimo to milord wróci
niew tpliwie do stoczni Palmeriniego, gdy z pewno ci oka e si ona najlepsza
nad całym Morzem ródziemnym.
Phi, có Grecy wiedz o pi knych konstrukcjach? Znaj si tylko na swoich
niezgrabnych kaikach. Cena, jak dla milorda, b dzie rozs dna, skoro mamy
wspólnych przyjaciół. Kwota mogłaby zosta rozło ona na raty, oczywi cie przy
zało eniu, e b d jakie gwarancje.
86
Jak wywnioskowałem, stary szelma chciał w ten sposób powiedzie , e
poczekałby, a cała sprawa zostanie zako czona i b d dysponował gotówk , je li
udowodni , e dotrzymam słowa.
Wróciłem na „Sanforda" zadowolony, e ta cz operacji przebiega
pomy lnie. Nawet gdybym musiał kupi stoczni Palmeriniego, nie byłoby to
takie złe, a wy rubowan cen mo na by wliczy w koszty wyprawy.
Dziewi tego dnia pobytu w Rapallo poranny list doniósł, e wszystko jest
gotowe i mo emy rusza w ka dej chwili. Poniewa jednak nazajutrz wypadała
niedziela, uznali my, e lepiej byłoby rozpocz l dow cz operacji w
poniedziałek, nadawało to bowiem całej sprawie pozory solidno ci. Kolejny
szalony paradoks szalonej Przygody, pomy lałem.
Hrabina pisała: „Ludzie Torloniego zostan otoczeni dyskretn opiek i nie
b d kojarzyli niemo no ci odnalezienia was z jakimi sztuczkami z waszej
strony. Zostawcie łód pod opiek Luigiego i spotkajcie si ze mn o dziewi tej
rano w »Trzech Rybach«".
Przytkn łem zapałk do listu i zawołałem znajduj cego si pod pokładem
Luigiego.
— Mówi , e jeste uczciwym człowiekiem, Luigi. Czy przyj łby łapówk ?
Przeraził si .
— Och nie, signor!
— Czy wiesz, e ta łód znajduje si pod obserwacj ?
— Tak, signor. To wrogowie pana i Madame.
— Czy wiesz, co robi Madame i ja? Przecz co pokr cił głow .
— Nie, signor. Przyszedłem, bo Madame powiedziała, e potrzebuje pan
mojej pomocy. Nie zadawałem adnych pyta — odparł z godno ci . Stukn łem
r k w stół.
— Wkrótce razem z przyjaciółmi wyje d amy na kilka dni i zostawimy łód
pod twoj opiek . Co zrobisz, je li ci, którzy nas ledz , zechc ci przekupi ,
aby pozwolił im przeszuka łód ?
Wyprostował si .
— Wytr ciłbym im pieni dze z r k, signor.
— Nie, nie zrobisz tego. Powiesz, e to za mało i za dasz wi cej. Je li ci
dadz , pozwolisz im przeszuka łód .
Spojrzał na mnie, najwyra niej nic nie rozumiej c. Wolno powiedziałem:
— Nie mam nic przeciwko temu, eby przeszukali. Nie ma tu nic do
znalezienia. Dlaczego nie miałby wyci gn troch pieni dzy od wrogów
Madame?
Roze miał si nagle i klepn ł si po udzie.
— A to dobre, signor, bardzo dobre. Pan chce, aby przeszukali łód .
— Tak — odpowiedziałem. — Ale nie ułatwiaj im tego, bo stan si
podejrzliwi.
Chciałem po raz ostatni spróbowa zwie Metcalfe'a, tak jak zwiodłem go w
Barcelonie, lub raczej miałem nadziej zwie , nim Coertze strzelił głupstwo.
Napisałem list do hrabiny, wyja niaj c, co robi , i oddałem Luigiemu do
przekazania.
— Od jak dawna znasz Madame? — spytałem z ciekawo ci .
87
— Od wojny, signor. Była mał dziewczynk .
— Zrobiłby dla niej wszystko, prawda?
— Dlaczego nie? — spytał zaskoczony. — Zrobiła dla mnie wi cej, ni
kiedykolwiek mógłbym odpłaci . Po wojnie opłaciła lekarzy, eby wyprostowali
mi nog . To nie jej wina, e nie potrafili jej wyprostowa odpowiednio — ale
inaczej byłbym kalek .
Rzucało to nowe wiatło na Francesc .
— Dzi kuj ci, Luigi — powiedziałem. — Oddaj ten list Madame, gdy j
zobaczysz.
Opowiedziałem Coertzemu i Walkerowi, co si dzieje. Nie pozostawało nam
ju teraz nic innego, jak czeka do poniedziałku rano.
88
Rozdział 5
SZTOLNIA
W poniedziałek rano jeszcze raz przygotowałem dekoracje, zostawiaj c
papiery tam, gdzie mo na je było łatwo odszuka . Niczym „Człowiek, którego
nigdy nie było", opracowałem kosztorys remontu „Sanforda" w stoczni
Palmeriniego, razem z szacunkowym wyliczeniem kosztu jej zakupu. Mieliby my
dobre alibi, gdyby widziano nas tam pó niej.
Wyruszyli my tu przed dziewi t , egnaj c si z Luigim, który pu cił do
mnie niedwuznacznie oko. Do „Trzech Ryb" zd yli my na czas. Hrabina i
Morese ju tam czekali. Zjedli my wspólnie niadanie. Hrabina miała ubranie o
zdecydowanie angielskim kroju, co powitałem z uznaniem. Umiała my le .
— W jaki sposób pozbyła si pani chłopców Torloniego? — zapytałem.
Morese wyszczerzył z by w u miechu.
— Jeden miał wypadek samochodowy. Ten, który oczekiwał go przy doku,
zm czył si czekaniem i nie wiadomo, dlaczego wpadł do wody. Musiał wzi
taksówk do hotelu, aby si przebra .
— Ubiegłej nocy pa ski przyjaciel Metcalfe przybył do Genui — odezwała si
hrabina.
— Jest pani pewna?
— Całkowicie. Udał si wprost do Torloniego i został u niego przez dłu szy
czas. Pó niej poszedł do hotelu.
To przes dzało spraw . Dotychczas stale zastanawiałem si , czy moje
podejrzenia co do Metcalfe'a nie s jedynie wytworem rozgor czkowanej
wyobra ni. W ko cu cała sprawa zbudowana została na podstawie przypuszcze
oraz tego, co wiedziałem o jego charakterze.
— Kazała go pani obserwowa ?
— Oczywi cie.
Przyniesiono niadanie i rozmowa umilkła, dopóki Giuseppi nie wrócił do
bufetu. Wówczas powiedziałem:
— No dobrze. Kobus, przyjacielu, nadszedł czas, aby powiedział nam, gdzie
jest złoto.
Coertze gwałtownie uniósł głow .
— Nie da rady — odparł. — Zaprowadz was tam, ale wcze niej nic nie
powiem. Westchn łem.
— Słuchaj, ci dobrzy ludzie załatwili transport. W jaki sposób maj
wyznaczy ci arówkom miejsce spotkania, skoro nie wiedz , dok d jedziemy?
— Mog zadzwoni .
— Sk d?
— W wiosce b dzie telefon.
— Nikt z nas nie zbli y si do tej wioski — powiedziałem. — A ju absolutnie
nikt z nas, cudzoziemców. Je li uwa asz, e pozwol komu z tej pary pój tam
samotnie, to oszalałe . Od tej chwili nie spu cimy z nich oka.
— Nie jest pan zbyt ufny — zauwa yła hrabina. Spojrzałem na ni .
— A czy pani mi ufa?
89
— Nie bardzo.
— Wi c jeste my kwita — ponownie zwróciłem si do Coertzego. — Hrabina
mo e zadzwoni jedynie z telefonu tam, w rogu. Ja stan tu obok.
— Niech mnie pan nie nazywa hrabin — rzuciła ostro. Nie zareagowałem i
skoncentrowałem si na Coertzem.
— Sam wi c widzisz, e musimy zna to miejsce. Je li ty nam nie powiesz, z
cał pewno ci zrobi to Walker. Wolałbym jednak usłysze to od ciebie.
Przez dłu sz chwil zastanawiał si , w ko cu powiedział:
— Magtig, pewnego dnia wykłócisz si o drog do nieba. W porz dku. To
miejsce znajduje si około czterdziestu mil st d na północ, mi dzy Varsi a
Tassaro. — Zacz ł szczegółowo wyja nia .
— Dobra, to w ród wzgórz — rzekł Morese.
— Czy potrafi pani wytłumaczy kierowcom drog do tego miejsca? —
spytałem.
— Powiem im, eby zaczekali w Varsi — odparła Francesca. — B d nam
potrzebni dopiero drugiej nocy. Jutro mo emy pojecha do Varsi i stamt d ich
poprowadzi .
— Zgoda. W takim razie zadzwo my.
Podszedłem z ni do aparatu i stałem obok, gdy przekazywała instrukcje,
„tak e nic nie mogło jej si »wymkn «". Nasza grupka stanowiła wzór
wzajemnego zaufania. Po naszym powrocie do stolika powiedziałem:
— Załatwione. Mo emy rusza w ka dej chwili. Sko czyli my niadanie i
zbierali my si do wyj cia.
— Nie od frontu — powiedziała Francesca. — Ludzie Torloniego pewnie ju
wrócili i mog obserwowa t kawiarni . Pójdziemy t dy.
Wyprowadziła nas przez tylne drzwi na podwórze, gdzie stał samochód z
przył czon ju przyczep campingow Eccles.
— Zaopatrzyłam j w ywno na tydzie . Mo e okaza si niezb dna.
— Nie — odparłem ponuro. — Je li nie wydob dziemy tego do jutra w nocy,
nie wydob dziemy ju nigdy. Poniewa Metcalfe szuka naszego tropu.
Przyjrzałem si naszej grupie i podj łem szybk decyzj .
— Wszyscy wygl damy jak Anglicy z wyj tkiem ciebie, Morese. Ty nie
pasujesz. Pojedziesz w przyczepie i postaraj si nie pokazywa . Zmarszczył brwi i
spojrzał na Francesc .
— Wsiadaj do przyczepy, Piero. Zrób, jak mówi pan Halloran —
powiedziała, a nast pnie zwróciła si do mnie. — Piero przyjmuje polecenia tylko
ode mnie, panie Halloran. Mam nadziej , e zapami ta pan to na przyszło .
— Chod my ju — odparłem wzruszaj c ramionami.
Prowadził Coertze, gdy znał drog . Walker równie siedział z przodu, a
Francesca i ja dzielili my tylne miejsce. Nie rozmawiali my zbyt wiele. Coertze
jechał wolno, gdy nie był przyzwyczajony ani do holowania przyczepy, ani do
jazdy praw stron .
Opu cili my Rapallo i wkrótce zacz li my pi si na wzgórza — Apeniny
Liguryjskie. Kraj wygl dał na biedny, z kamienist ziemi i skromnym
rolnictwem. Istniej ce uprawy były rozproszone i podzielone mi dzy winoro l i
oliwki. Drzewka wygl dały, jakby zam czono je na mier . W ci gu godziny
90
dojechali my do Varsi, a wkrótce potem zjechali my z głównej szosy i zacz li my
si tłuc boczn wiejsk drog , nie utwardzon , o okropnej nawierzchni. Od wielu
dni nie padało i wsz dzie unosiły si tumany pyłu.
Coertze dojechał do zakr tu i zwolnił, zatrzymuj c si prawie.
— Tutaj ostrzelali my ci arówki — powiedział.
Gdy wyjechali my zza zakr tu, zobaczyłem długi odcinek pustej drogi.
Coertze zatrzymał samochód, a Walker wysiadł. Widział to miejsce po raz
pierwszy od pi tnastu lat. Podszedł kawałek dalej, a do du ego głazu po prawej.
Wówczas popatrzył do tyłu. Domy liłem si , e stał wła nie za tym głazem, gdy
pakował kule w kierowc wozu sztabowego.
Pomy lałem o masakrze, która tu miała miejsce. Spogl daj c w gór na
poro ni te krzewami zbocze, wyobraziłem sobie ucieczk je ców i zako czony dla
nich tragicznie po cig.
— Nie ma sensu tu sta — powiedziałem gwałtownie. — Jed my dalej.
Coertze wrzucił bieg i ruszył, nabieraj c szybko ci, dopiero gdy Walker
wskoczył do rodka. Znów byli my w drodze.
— Ju niedaleko — rzekł Walker. Głos miał ochrypły z podniecenia.
W niecałe pi tna cie minut pó niej Coertze przyhamował na skrzy owaniu z
drog tak mało ucz szczan , e prawie niewidoczn .
— Stara kopalnia jest jakie półtorej mili st d — powiedział. — Co teraz
robimy?
Francesca i ja wysiedli my z samochodu i wyprostowali my zesztywniałe nogi.
Rozejrzałem si dokoła i w odległo ci około stu jardów zobaczyłem strumie .
— Dobrze si składa — powiedziałem. — wietne miejsce na obóz. Jedno jest
pewne — w ci gu dnia nikt z nas nawet okiem nie mrugnie w t stron .
ci gn li my przyczep z drogi, rozło yli my podpory, pó niej ustawili my
namiot.
Francesca poszła do przyczepy, by porozmawia z Moresem.
— A teraz, na miło bosk , zachowujemy si jak niewinni tury ci —
powiedziałem. — Jeste my zwariowanymi Anglikami, którzy wol y
niewygodnie, ni mieszka w hotelu.
Był to długi dzie . Po obiedzie, który Francesca przygotowała na małej
kuchence przyczepy, rozsiedli my si rozmawiaj c o wszystkim i o niczym i
czekali my, a zajdzie sło ce. Francesca przebywała głównie w przyczepie, gdzie
dotrzymywała towarzystwa Moresemu. Walker nie mógł sobie znale miejsca.
Coertze natomiast najwyra niej pogr ył si w kontemplowaniu swojego p pka.
Ja próbowałem usn , ale bez powodzenia.
Jedynym emocjonuj cym wydarzeniem w czasie tego popołudnia
był przejazd wiejskiej furmanki. Pojawiła si jako obłok pyłu na kra cu drogi
i stopniowo, w limaczym tempie, zbli yła si na tyle, e dało si j rozpozna .
Coertze o ywił si nieco i chciał si zakłada o to, w jakim czasie zrówna si z
obozem. W ko cu ze skrzypieniem przetoczyła si obok. Ci gn ły j dwa woły,
wygl daj ce jak z obrazu Breughla. Obok z wysiłkiem kroczył wie niak.
Pomachałem r k i najgorsz włoszczyzn , na jak mogłem si zdoby ,
odezwałem si :
— Buon giorno.
91
Spojrzał na mnie z ukosa, mrukn ł co niezrozumiale i ruszył dalej swoj
drog . Był to ostatni ruch na drodze w czasie naszego obozowania.
O wpół do pi tej wstałem i poszedłem do przyczepy, eby naradzi si z
Francesc .
— Lepiej zjedzmy co wcze niej — powiedziałem. — Gdy tylko si ciemni,
zabierzemy samochód do kopalni.
— Wszystko jest w puszkach — odparła. — Przygotowanie nie sprawi
trudno ci. W nocy b dzie nam si chciało je , wi c wzi łam dwa du e termosy na
jedzenie. Nim wyjdziemy, ugotuj posiłek. B dzie ciepły przez cał noc. Mam te
kilka termosów na kaw .
— Dobrze wydała pani moje pieni dze — powiedziałem. Zbyła to milczeniem.
— Potrzebna mi woda. Mo e pan przynie troch ze strumienia?
— Je li pójdzie pani ze mn . Musi si pani troch porusza . — Odczułem
nagł potrzeb rozmowy z ni . Chciałem zrozumie motywy jej post powania.
— Zgoda — powiedziała. Otworzyła szafk i wyj ła trzy brezentowe wiadra.
Gdy szli my do strumienia, odezwałem si :
— W czasie wojny musiała by pani bardzo młoda.
— Tak. Poszłam na wzgórza z ojcem, gdy miałam dziesi lat. — R k
wskazała otaczaj ce nas góry. — Te wła nie wzgórza.
— Niezbyt przyjemne ycie dla małej dziewczynki. Zastanowiła si .
— Pocz tkowo było przyjemnie. Wszyscy lubi wakacje sp dzane na obozach,
a dla mnie były to ci głe, długie wakacje. Tak, sprawiało mi to przyjemno .
— A kiedy przestało?
Jej twarz przybrała wyraz łagodnego smutku.
— Gdy rozpocz ła si walka i zacz li gin ludzie, wówczas przyjemno si
sko czyła. To, co robili my, stało si powa n spraw ; sprawiedliw , lecz
straszn .
— A pani pracowała w szpitalu?
— Tak. Opiekowałam si Walkerem, gdy przyszedł z obozu jenieckiego. Wie
pan o tym?
Wyobraziłem sobie opisan przez Walkera mał , powa n dziewczynk ,
która dlatego chciała, by wyzdrowiał, eby mógł zabija Niemców.
— Mówił mi — odparłem.
Kiedy doszli my do strumienia, popatrzyłem w dół z pow tpiewaniem.
Wygl dał do czysto, spytałem jednak:
— Czy ta woda nadaje si do picia?
— Przegotuj j , b dzie dobra — orzekła i ukl kła, aby wykopa dół w
płyci nie. — Musimy mie dziur tak gł bok , by zmie ciło si wiadro, wtedy jest
łatwiej.
Pomogłem jej kopa . Doszedłem do wniosku, e nauczyła si tego sposobu od
partyzantów. Ja próbowałbym napełni wiadra po kropelce. Kiedy jama była ju
wystarczaj co du a, usiedli my na brzegu, czekaj c, a osi dzie muł.
— Czy Coertze był kiedykolwiek ranny? — spytałem.
— Nie, miał du e szcz cie. Nigdy go nawet nie drasn ło, chocia nieraz był w
niebezpiecznych sytuacjach.
Pocz stowałem j papierosem i podałem ogie .
92
— A wi c sporo walczył?
— Wszyscy walczyli — odparła, zaci gaj c si w zadumie papierosem. —
Lecz wygl dało na to, e Coertze lubił walk ; zabił wielu Niemców — Włochów
tak e.
— Jakich Włochów? — spytałem natychmiast. Pomy lałem o historii
Walkera.
— Faszystów — powiedziała. — Tych, którzy trzymali si Mussoliniego w
czasach Republiki Salo. W tych górach toczyła si wojna domowa. Nie wiedział
pan o tym?
— Nie, nie wiedziałem. Jest sporo rzeczy zwi zanych z Włochami, o których
nie wiem.
Przez chwil siedzieli my w milczeniu, po czym odezwałem si :
— A wi c Coertze był morderc ?
— Był dobrym ołnierzem, człowiekiem, jakiego potrzebowali my. Był
przywódc . Zmieniłem temat.
— W jaki sposób zgin ł Alberto?
— Spadł z urwiska, gdy Niemcy cigali grup Umberta. Słyszałam, e Coertze
byłby go ocalił, lecz nie zd ył doj tam na czas.
— Aha. Słyszałem co takiego. A jak zgin li Harrison i Parker? Zmarszczyła
brwi.
— Harrison i Parker? Ach tak, nale eli do tak zwanego Legionu
Cudzoziemskiego. Zgin li w akcji. Nie w jednej, w ró nych akcjach.
— A Donato Rinaldi, w jaki sposób on zgin ł?
— To była dziwna sprawa. Znaleziono go nie opodal obozu z roztrzaskan
głow . Le ał pod urwiskiem i przypuszczano, e wspinał si i spadł.
— Dlaczego miałby si wspina ? Czy uprawiał alpinizm lub co w tym
rodzaju?
— Nie s dz , ale był młodym człowiekiem, a młodzi robi ró ne głupstwa.
U miechn łem si my l c, e nie tylko młodzi ludzie robi głupstwa. Rzuciłem
kamyk do strumienia.
— Brzmi to jak w tej piosence o dziesi ciu Murzynkach. „I zostało tylko
dwóch". Dlaczego Walker odszedł? Gwałtownie podniosła oczy.
— Czy twierdzi pan, e ci ludzie nie zgin li? e zamordował ich kto z obozu?
Wzruszyłem ramionami.
— Nic nie twierdz , ale dla kogo było to niezwykle wygodne. Widzi pani,
sze ciu ludzi ukryło złoto, a czterech z nich wkrótce potem spotkała mier . —
Rzuciłem kolejny kamie do strumienia. — Kto skorzystał? S tylko dwie osoby
— Walker i Coertze. Dlaczego Walker odszedł?
— Nie wiem. Zrobił to nagle. Pami tam, jak mówił mojemu ojcu, e ma
zamiar wróci do wojsk alianckich. Znajdowały si wówczas całkiem blisko.
— Czy Coertze był w obozie, gdy Walker odszedł? Długo zastanawiała si , po
czym odparła:
— Nie wiem, nie pami tam.
— Walker twierdzi, e odszedł, bo bał si Coertzego. Zreszt wci si go boi.
Nasz Kobus jest czasami strasznym człowiekiem.
93
— A wi c Alberto na stoku — powiedziała Francesca wolno. — Coertze
mógł...
— ...go zepchn ? Tak, mógł. Walker powiedział te , e Parkerowi strzelono
w tył głowy. Z tego, co mówi ludzie, pani tak e, Coertze jest urodzonym
morderc . Wszystko si zgadza.
— Zawsze wiedziałam, e Coertze jest gwałtownym człowiekiem, ale...
— Ale? Dlaczego pani go nie lubi, Francesco?
Rzuciła niedopałek do wody i obserwowała, jak płynie z pr dem.
— To jedna z tych rzeczy, które zdarzaj si miedzy m czyzn a kobiet .
Był... zbyt natarczywy.
— Kiedy to było?
— Trzy lata temu. Tu po moim lubie.
Zawahałem si . Chciałem j zapyta o ten lub, lecz nagle wstała.
— Musimy nabra wody — powiedziała. Gdy wracali my do przyczepy,
odezwałem si :
— Wygl da na to, e musz by stale w pogotowiu — Coertze mo e okaza si
niebezpieczny. Lepiej niech pani opowie t histori Pierowi, aby był gotów, gdyby
cokolwiek si wydarzyło.
Zatrzymała si gwałtownie.
— My lałam, e jest pan przyjacielem Coertzego. My lałam, e stoi pan po
jego stronie.
— Nie jestem po niczyjej stronie — odparłem krótko. — I nie zamierzam
przebaczy morderstw.
Pozostał cz drogi przebyli my w milczeniu.
Przez reszt popołudnia Francesca zaj ta była gotowaniem w przyczepie. Gdy
zacz ło si ciemnia , rozpocz li my przygotowania. Kilofy i łopaty wraz z
kilkoma latarkami wło yli my do baga nika samochodu. Piero dostarczył
ci nieniow lamp Tilleya oraz pół galonu parafiny — gdy wejdziemy ju do
tunelu, b d znacznie przydatniejsze ni latarki. Wyci gn ł z przyczepy taczk i
powiedział:
— Przyszło mi na my l, e mogliby my jej u y do wywo enia kamieni. Nie
mo emy zostawi kamieni rozsypanych u wej cia do sztolni.
Byłem zadowolony z pomysłu. Sam o tym nie pomy lałem.
Coertze obejrzał kilofy okiem fachowca. Nie znalazł adnych wad. Dla mnie
kilof jest kilofem, a łopata jest cholern szufl . Przypuszczam jednak, e nawet
walenie kilofem i szuflowanie maj swoje fachowe techniki. Gdy pomagałem
Pierowi ładowa taczk do baga nika, wykr ciłem stop na kamieniu i ci ko
wpadłem na Coertzego.
— Przepraszam — powiedziałem.
— Nie przepraszaj, tylko uwa aj — mrukn ł. Wpakowali my taczk , chocia
pokrywa baga nika nie chciała si domkn . Powiedziałem cicho do Coertzego:
— Chciałbym z tob pomówi ... tam dalej.
Odeszli my niewielki kawałek od reszty grupy, a ukryły nas zapadaj ce
ciemno ci.
— O co chodzi? — zapytał.
Klepn łem w tward wypukło na piersi jego kurtki i powiedziałem:
94
— Wydaje mi si , e to pistolet.
— Bo to jest pistolet — odparł.
— Kogo masz zamiar zastrzeli ?
— Ka dego, kto wejdzie mi dzy mnie a złoto.
— Słuchaj no uwa nie — powiedziałem twardo. — Nikogo nie zastrzelisz,
poniewa oddasz mi ten pistolet. Je li nie, to złoto mo esz wydobywa sam. Nie
przyjechałem do Włoch kogokolwiek zabija . Nie jestem morderc .
— Klein man, je li chcesz ten pistolet, b dziesz musiał mi go odebra — rzekł
Coertze.
— O.K. Gro c pistoletem mo esz nas zmusi , aby my poszli do kopalni. Ale
jest ciemno i gdy tylko odwrócisz si plecami, dostaniesz kamieniem w głow — a
ja b d pierwszy, który to zrobi. A je li wydob dziesz złoto — pod gro b
pistoletu — co z nim zrobisz poza tym, e b dziesz mógł na nim posiedzie ? Nie
zawieziesz go na wybrze e bez ludzi Franceski, a beze mnie nie wywieziesz go z
Włoch.
Zap dziłem go w kozi róg, a raczej sprawiła to sytuacja bez wyj cia, która
trzymała go w szachu od opuszczenia Afryki Południowej. Został przechytrzony i
wiedział o tym.
— Sk d mo emy wiedzie , czy partyzanci hrabiny nie kryj si na tych
przekl tych wzgórzach, czekaj c, aby na nas skoczy , gdy tylko tunel zostanie
otwarty? — spytał.
— Poniewa nie wiedz , e tu jeste my — odparłem. — Kierowcy ci arówek
otrzymali tylko instrukcj , aby pojecha do Varsi. Zreszt nie próbowaliby na
nas napa — mamy hrabin jako zakładniczk .
Zawahał si , a ja dodałem:
— A teraz daj mi pistolet.
Wolno si gn ł pod. kurtk i wyci gn ł bro . Było zbyt ciemno, abym mógł
dostrzec jego oczy, ale wiedziałem, e wypełniała je nienawi .
Trzymał pistolet wycelowany we mnie i z pewno ci kusiło go, eby strzeli .
Opanował si jednak i poło ył go na mojej wyci gni tej r ce.
— Kiedy to si sko czy, rozliczymy si porz dnie — powiedział.
Nie odezwałem si , tylko spojrzałem na pistolet. Był to luger, taki sam jak ten,
który zostawiłem w Afryce Południowej. Wycelowałem w niego.
—? A teraz nie ruszaj si , musz ci obszuka .
Skl ł mnie, lecz stał spokojnie, gdy przeszukiwałem mu kieszenie. Oczywi cie
w kieszeni kurtki znalazłem zapasowy magazynek. Drugi wyci gn łem z lugera i
zarepetowałem go, eby sprawdzi , czy ma nabój w lufie. Miał.
— Morese na pewno ma bro — powiedział.
— Zaraz si przekonamy. Ja zabior si do niego, a ty stój za nim w
pogotowiu.
Wrócili my do przyczepy. Zawołałem Francesc i Piera, a kiedy nadeszli,
Coertze niepostrze enie ustawił si za wielkim Włochem.
— Czy Piero ma bro ? — zapytałem Francesc . Wygl dała na zaskoczon .
— Nie wiem — zwróciła si do niego. — Czy nosisz bro , Piero? Zawahał si ,
po czym skin ł głow . Wyci gn łem lugera i wycelowałem w niego.
— W porz dku, wyci gnij j . Powoli.
95
Spojrzał na lugera i ci gn ł gniewnie brwi, usłuchał jednak rozkazu i wolno
wyj ł pistolet z kabury pod ramieniem.
— Tym razem wykonujesz moje polecenie, Piero. Daj go Francesce.
Podał bro Francesce, a ja schowałem lugera i odebrałem jej pistolet. Była to
u ywana w armii beretta, zapewne pami tka z partyzanckich dni. Wyj łem
magazynek, zarepetowałem i wło yłem do drugiej kieszeni. Coertze podał mi dwa
zapasowe magazynki, które znalazł w kieszeni Piera.
— Czy ty masz bro ? — zwróciłem si do Walkera. Pokr cił głow .
— Chod tutaj. Obszukam ci . — Wolałem nie ryzykowa . Walker był bez
broni, wi c powiedziałem:
— A teraz przeszukaj samochód i zobacz, czy czego tam nie schowano.
— Czy pani ma co mierciono nego? — zapytałem Francesc . Zało yła r ce.
— Czy mnie ma pan zamiar te obszuka ?
— Nie. Przyjm pani słowo, je li pani je da. Pozbyła si wyzywaj cej pozy.
— Nie mam broni — powiedziała cicho.
— Słuchajcie no wszyscy — odezwałem si . — Zabrałem bro
Coertzemu i Moresowi. W r kach trzymam amunicj do tych pistoletów. —
Dwoma szybkimi ruchami wyrzuciłem naboje w ciemno . Zastukotały o skały.
— Je li mi dzy nami dojdzie do jakiej walki, to na gołe pi ci. Nikt nie zostanie
zabity, słyszycie?
Wyj łem z kieszeni puste pistolety i oddałem je Coertzemu i Pierowi.
— Mo ecie ich u y jako młotków do zbijania skrzy . — Wzi li je bez
przekonania. — Stracili my ju do czasu na te nonsensy — powiedziałem. —
Co z samochodem?
— Nic tam nie ma — odparł Walker.
Gdy reszta wsiadała do samochodu, Francesca zwróciła si do mnie:
— Ciesz si , e pan tak post pił. Nie wiedziałam, e Piero ma pistolet.
— Ja te nie wiedziałem, e Coertze ma, cho mogłem si tego domy li ,
znaj c jego przeszło .
— Jak pan mu go odebrał? — spytała zaciekawiona.
— Psychologia — odparłem. — Woli mie złoto, ni mnie zabi . Kiedy ju
dostanie złoto, sprawy mog przybra inny obrót.
— B dzie pan musiał bardzo uwa a — powiedziała.
— Miło wiedzie , e pani to obchodzi. Wsiadajmy do wozu.
Coertze wolno jechał bez wiateł zapuszczon drog , dopóki nie skr cili my i
nie przestali my by widoczni z głównej szosy. Słyszałem cały czas, jak trawa
smaga podwozie samochodu. Gdy min li my pierwszy zakr t, Coertze zapalił
wiatła i zwi kszył szybko .
Nikt nic nie mówił. Coertze i Morese byli na mnie w ciekli. Francesca tak e
nie mogła wybaczy mi moich słów. Walker wrzał ze le skrywanego podniecenia,
jednak dostosował si do nastroju reszty i równie milczał. Ja nie odzywałem si ,
bo nie miałem nic do powiedzenia.
Dotarcie do kopalni nie zaj ło du o czasu i wkrótce wiatła omiotły mury
budynków — n dznych pozostało ci po nie pracuj cym od dawna zakładzie.
96
Nic nie wygl da równie smutno, jak opuszczone budynki fabryczne i
porzucone maszyny, cho samych urz dze zostało tu niewiele.
Wkrótce po tym, jak kopalnia została opuszczona, okoliczni wie niacy
spustoszyli to miejsce niczym chmara szara czy i wynie li wszystko, co miało
jak kolwiek warto . Pozostało ci warte były dziesi lirów, a zabranie ich
kosztowałoby ze sto tysi cy. Coertze zatrzymał samochód. Wysiedli my.
— Co to była za kopalnia? — spytał Piero.
— Ołowiu — odparł Coertze. — Została opuszczona dawno temu, z tego, co
wiem, około 1908.
— Mniej wi cej w tym czasie znaleziono du e zło a na Sardynii — powiedział
Piero. — Łatwiej było przewozi rud statkiem do huty w La Spezii, ni kolej
st d.
— Gdzie jest twoja sztolnia? — spytałem.
— Tam — wskazał Coertze. — Prócz tej, któr zablokowałem, były jeszcze
cztery.
— Równie dobrze mo emy ustawi wóz na wła ciwym miejscu —
powiedziałem, wi c Coertze usiadł za kierownic i przestawił samochód. wiatła
przesun ły si dokoła i ukazały zawalone wej cie do sztolni. Sprawiało to
wra enie, e do przekopania tego wszystkiego trzeba b dzie zast pu twardych
chłopów i prawdopodobnie zajmie im to miesi c.
Coertze wychylił si przez boczne okno.
— Odwaliłem tu niezł robot — powiedział z satysfakcj .
— Jeste pewien, e uda nam si tam przebi w ci gu jednej nocy? —
spytałem.
— Bez problemu — powiedział.
My l , e wiedział, co mówi. Był górnikiem. Poszedłem pomóc Pierowi i
Walkerowi wyj narz dzia z baga nika, a Coertze zbli ył si do osypiska i zaczai
mu si przygl da . Od tej chwili przej ł dowodzenie i pozwoliłem mu na to. W
przeciwie stwie do niego, nic nie wiedziałem o takiej pracy. Rozkazy wydawał
zdecydowanym głosem, a my wykonywali my je bez oci gania.
— Nie musimy odkopywa wszystkiego — powiedział. — Odpaliłem ładunki
tak, e z tej strony zasypało stosunkowo niewiele, nie wi cej ni dziesi stóp.
— Wydaje mi si , e to cholernie du o — powiedziałem.
— Pestka — odparł z pogard dla mojej niewiedzy. — Nie jest to lita skała,
wszystko jest tu do lu ne — odwrócił si . — Za tym budynkiem — wskazał —
znajdziesz kilka drewnianych belek, które wybrałem trzy lata temu. Wyci gnijcie
je razem z Moresem. My z Walkerem zaczniemy kopa .
— A co ja mam robi ? — przypomniała o sobie Francesca.
— Mo esz ładowa na taczk to, co wykopiemy. Pó niej wywie i rozrzu tak,
aby wygl dało mo liwie naturalnie. Morese ma racj , nie powinni my zostawi tu
sterty kamieni.
Piero i ja wzi li my latarki. Drewno znale li my tam, gdzie wskazał nam
Coertze. My lałem o Coertzem, przyje d aj cym tu co trzy, cztery lata,
sfrustrowanym problemem, którego nie umiał rozwi za . Musiał wielokrotnie
planowa odkopanie złota i sp dził całe godziny na wybieraniu drewna do pracy,
której pora mogła nigdy nie nadej . Nic dziwnego, e był taki dra liwy.
97
Przeniesienie całego drewna zaj ło nam około godziny. Przez ten czas Coertze
i Walker wkopali si na trzy stopy w gł b osypiska. Szło nie le. Powiedziałem to
gło no, a Coertze odparł:
— Dalej nie pójdzie ju tak łatwo. B dziemy musieli si zatrzyma i
podeprze strop stemplami. Zajmie to troch czasu.
Tunel, który kopał, nie był zbyt wielki — około pi ciu stóp wysoko ci i dwóch
szeroko ci. Miejsce wystarczaj ce na jednego człowieka. Coertze zacz ł wybiera
belki na stemple, a Piero i ja pomagali my Francesce rozsypywa gruz.
Coertze miał racj . Ostemplowanie stropu zaj ło du o czasu, lecz trzeba było
to zrobi . le by si stało, gdyby cało si zawaliła, gdy musieliby my zaczyna
od nowa, a poza tym kto mógłby ucierpie . Wzeszedł ksi yc, co ułatwiało
rozprowadzenie gruzu, wiatła samochodu zostały wi c wył czone, a Coertze
pracował przy wietle lampy Tilleya.
Nikomu nie pozwolił pracowa przy kopaniu, wi c Walker, Piero i ja
pomagali my mu kolejno, stoj c za nim i podaj c na zewn trz lu ne kamienie. Po
upływie nast pnych trzech godzin mieli my ju sze stóp dobrze podpartego
stemplami przej cia przez osypisko. Zrobili my przerw na posiłek.
Piero sam zacz ł rozmow na temat odebrania mu pistoletu.
— Ze liłem si , gdy to zrobiłe . Nie lubi patrze , jak celuj do mnie.
— Nie był nabity — odparłem.
— Domy liłem si i rozzło ciło mnie to jeszcze bardziej — nieoczekiwanie
zachichotał. — Teraz jednak my l , e dobrze si stało. Trzeba za wszelk cen
unika strzelaniny.
Znajdowali my si w pewnej odległo ci od wylotu tunelu.
— Czy Francesca mówiła ci o Coertzem?
— Tak. Powtórzyła mi to, co jej powiedziałe . W ogóle o czym takim nie
pomy lałem. Byłem zaskoczony, gdy Donata Rinaldiego znaleziono martwego,
lecz nie s dziłem, aby kto mógł go zamordowa . Wszyscy byli my przyjaciółmi.
Złoto jest rozpuszczalnikiem przyja ni, pomy lałem, lecz przy mojej
skromnej znajomo ci włoskiego nie potrafiłem tego wyrazi . Zamiast tego
spytałem:
— Czy na podstawie tego, co pami tasz z tamtych czasów, uwa asz, e
Coertze mógł zabi tych czterech ludzi?
— Nie mógł zabi Harrisona, gdy sam widziałem, jak zgin ł. Został
zastrzelony przez Niemca, którego potem zabiłem ja. Ale inni — Parker,. Corso i
Rinaldi — tak, my l , e Coertze mógł ich zabi . To człowiek, który nie zawahał
si nigdy przed zabijaniem.
— Mógł ich zabi , ale czy to zrobił? — zapytałem. Piero wzruszył ramionami.
— Kto to mo e powiedzie ? To było tak dawno, w dodatku nie ma wiadków.
W tym rzecz. Nie było sensu nalega , wrócili my wi c do naszej pracy.
Coertze pospiesznie zjadł posiłek, aby szybciej wróci do roboty. Oczy
błyszczały mu w wietle lampy. Gor czka złota trzymała go mocno, zwłaszcza e
znajdował si zaledwie o cztery stopy od skarbu, na który czekał pi tna cie lat.
Walker był równie podniecony. Gdy tylko Coertze zrobił ruch, natychmiast
stan ł na nogi i obaj pospieszyli w stron sztolni.
98
Piero i Francesca zachowywali si spokojniej. Nie widzieli dot d złota, a same
słowa nie maj tej mocy co bezpo redni kontakt. Francesca wolno sko czyła
swoj nocn przek sk , po czym zebrała talerze i zaniosła je do samochodu.
— Bardzo dziwna kobieta — powiedziałem do Piera.
— Ka de dziecko chowane w obozie partyzanckim stałoby si dziwne —
odparł. — Miała trudne ycie.
— Jak zrozumiałem, zaliczyła nieudane mał e stwo — powiedziałem
ostro nie.
— Estrenoli to degenerat — fukn ł.
— W takim razie dlaczego za niego wyszła?
— Sposoby post powania aristos s nam obce — rzekł. — Mał e stwo zostało
zaaran owane, tak przynajmniej wszyscy s dz . Lecz naprawd to nie było tak.
— Co masz na my li? Wzi ł papierosa, którym go cz stowałem.
— Wiesz, co komuni ci zrobili jej ojcu?
— Co mi o tym wspominała.
— To ha ba. On był m czyzn , prawdziwym m czyzn . Nie byli godni
nawet tego, aby mu liza buty. Teraz jest tylko pust skorup , starym,
załamanym człowiekiem. — Potarł zapałk i przez moment płomie o wietlił mu
twarz. — Niesprawiedliwo mo e złama ducha człowieka, nawet je li ciało
wci chodzi po ulicach.
— Có to ma wspólnego z mał e stwem Franceski?
— Jej ojciec sprzeciwiał si temu. Znał ród Estrenolich. Lecz Madame
nalegała. Widzisz, młody Estrenoli pragn ł jej. Nie była to miło , tylko
po danie. Madame jest bardzo pi kn kobiet , dlatego chciał j mie , lecz nie
mógł jej dosta ot tak. Wiedziała, jaki jest.
Wszystko to było niejasne.
— Czemu wi c, u diabła, wyszła za niego?
— Tu wła nie Estrenoli wykazał si sprytem. Ma wuja w rz dzie i powiedział,
e by mo e ponownie rozpatrz spraw jej ojca. Oczywi cie, miało to swoj cen .
— Rozumiem — odparłem zamy lony.
— Wi c wyszła za niego. Wolałbym raczej, eby po lubiła zwierz .
— I okazało si , e nie potrafi spełni obietnicy?
— Nie potrafi? — Piero skrzywił si z niesmakiem. — Nie miał zamiaru jej
spełni . Estrenoli nie dotrzymywali słowa w ci gu ostatnich pi ciuset lat —
westchn ł. — Widzisz, ona jest dobr córk Ko cioła i kiedy wyszła za niego,
Estrenoli wiedział, e ma j na zawsze. I był z niej dumny, o tak, bardzo dumny.
Była najpi kniejsz kobiet w Rzymie. Kupił jej stroje i ubrał, tak jak dziecko
ubiera lalk . Była najkosztowniej ubranym manekinem we Włoszech.
— A potem?
— A potem znudził si ni . Jest zbocze cem i wrócił do swoich małych
chłopców, narkotyków i innych podobnych uciech Rzymu. Signor Halloran,
rzymska arystokracja jest najbardziej zepsuta na wiecie.
Co ju na ten temat słyszałem. Niedawno gło na była sprawa utopienia
dziewczyny, która groziła, e zedrze cały ten tandetny blichtr. Mówiło si tak e,
e rz d włoski ma zamiar wyciszy spraw .
99
— W tym czasie pomagała ojcu i starym towarzyszom — powiedział Piero. —
Wiele było przypadków n dzy, a ona robiła, co mogła. Lecz Estrenoli dowiedział
si o tym i powiedział, e nie ma zamiaru trwoni pieni dzy na band brudnych
partyzantów, wi c nie dawał jej ju pieni dzy. Ani lira. Próbował j zepsu ,
ci gn do swego poziomu, ale nie udało mu si . Wyrzucił j wi c na ulic —
dostał ju , czego chciał, ile dał rad wzi , i sko czył z ni .
— I powróciła do Ligurii?
— Tak. Pomagamy jej, jak si da, bo jest, kim jest i ze wzgl du na jej ojca.
Próbujemy równie pomaga jemu, ale nie jest to łatwe, gdy odmawia przyj cia
tego, co nazywa jałmu n .
— A ona wci jest on Estrenolego?
— We Włoszech nie ma rozwodów, a ona słucha Ko cioła. Ale, na Boga,
my l , e Ko ciół si myli, je eli mo e si dzia co takiego.
— I dlatego pomagasz jej w tym przedsi wzi ciu.
— Uwa am, e to nie jest w porz dku, a ona nie ma racji — odparł. —
Uwa am, e wielu ludzi straci przez to ycie. Ale pomagam jej.
— Wła nie ta sprawa mnie zdumiewa. Jej ojciec jest starym człowiekiem,
złoto nie mo e mu wiele pomóc.
— Ale to nie tylko dla jej ojca — rzekł Piero. — Mówi, e pieni dze b d dla
wszystkich, którzy walczyli razem z jej ojcem i zostali oszukani przez
komunistów. Mówi, e wykorzysta je, aby mogli pój do szpitala, je li to
konieczne, i aby wykształci ich dzieci. Sprawa b dzie dobra, je li obejdzie si bez
zabijania.
— Obejdzie si — odparłem w zadumie. — Ja te nie chc zabijania, Piero.
— Wiem, signor Halloran. Ju pan to udowodnił. Ale s jeszcze inni: Torloni i
ten Metcalfe. I jest pana przyjaciel Coertze.
— Nie ufasz mu, co? No a Walker?
— Jest zerem.
— A ja? Czy mi ufasz?
Wstał i niespiesznie zdeptał papierosa.
— Zaufałbym w innym miejscu, signor Halloran, na przykład w łodzi lub w
górach. Ale złoto nie najlepiej wpływa na charakter.
W inne słowa uj ł to, b czym sam my lałem ju wcze niej. Wła nie miałem
odpowiedzie , gdy Coertze krzykn ł gniewnie:
— Co wy tam robicie, u diabła? Chod cie tu wybiera ! Wzi li my si znów do
pracy.
Przebili my si o trzeciej nad ranem. Coertze wydal radosny okrzyk, gdy
ostrze jego kilofa bez oporu znikn lo w pró ni. W ci gu dziesi ciu minut wybił
dziur do du , eby móc si przeczołga , i wlazł w ni jak terier za królikiem.
Przesun łem lamp przez otwór, po czym przeczołgałem si sam.
Zastałem Coertzego gramol cego si przez zwalone kamienie, rozrzucone na
dnie tunelu.
— Zaczekaj — powiedziałem. — Nie ma po piechu. Nie zwrócił na mnie
uwagi, tylko zanurzył si w ciemno ciach. Rozległ si brz k i zacz ł przeklina .
— Przynie to cholerne wiatło! — krzykn ł.
100
Ruszyłem naprzód, a wraz ze mn kr g wiatła. Coertze wyr n ł w przód
ci arówki i rozci ł sobie policzek. Płyn ca krew łobiła strumyki w kurzu
pokrywaj cym jego twarz, nadaj c mu niesamowity wygl d, podkre lany jeszcze
niezwykłym blaskiem oczu.
— Jest tutaj — chełpił si . — Magtig, a co, nie mówiłem? Powiedziałem ci, e
mam tu złoto. No wi c jest tutaj tyle złota, ile wychodzi z Reef w ci gu miesi ca
— spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Christus, ale jestem szcz liwy. Nigdy nie
s dziłem, e mi si uda.
Słyszałem, jak inni przeciskaj si przez dziur , i zaczekałem, a podejd
bli ej.
— Kobus Coertze oprowadzi nas teraz po swojej jaskini skarbów —
powiedziałem.
— Złoto jest w pierwszej ci arówce, w tej — zatrajkotał Walker. — To
znaczy wi kszo . Jest jeszcze troch w drugiej, ale wi kszo jest w tej.
Kosztowno ci s w drugiej. Całe mnóstwo naszyjników, pier cieni, brylantów,
szmaragdów i pereł, i papiero nic, i szkatułek, wszystko ze złota. Jest te mnóstwo
pieni dzy: i lirów, i dolarów, i funtów, i takich ró nych rzeczy. Jest te mnóstwo
papierów, ale te s w ci arówkach całkiem z tyłu, razem z ciałami... — umilkł. —
Z ciałami — powtórzył bezmy lnie.
Na chwil zapadła cisza, gdy zdali my sobie spraw , e była to nie tylko
jaskinia skarbów, ale tak e grobowiec. Coertze odzyskał swój zwykły spokój i
wzi ł ode mnie lamp . Uniósł j i spojrzał na pierwsz ci arówk .
— Miałem j ustawi na klockach — zauwa ył krzywi c si . Opony całkiem
zbutwiały i siadły tak płasko, jak jeszcze nigdy dot d nie widziałem.
— Wiesz — powiedział Coertze — kiedy wszystko tutaj wstawiali my, miałem
zamiar wyjecha potem tymi ci arówkami. Nigdy nie przypuszczałem, e b d
musiał czeka pi tna cie lat — roze miał si krótko. — Mieliby my teraz niezł
robot z uruchomieniem silników.
Walker rzekł niecierpliwie:
— No dobra, bierzmy si do tego wszystkiego. — Najwyra niej przyszedł ju
do siebie po strachu, którego sam sobie narobił.
— Lepiej róbmy to kolejno, wóz za wozem — powiedziałem. — popatrzmy na
pierwszy.
Coertze prowadził nios c lamp . Miejsca ledwie starczało, aby przecisn si
mi dzy ci arówk a cian sztolni. Zauwa yłem przedni szyb , roztrzaskan
seri z karabinu maszynowego, która zabiła kierowc i jego koleg . Wszystko
pokryła gruba warstwa pyłu, który opadł zapewne, gdy Coertze zawalił wylot
tunelu.
Teraz tłukł kawałkiem skały w zasuwy tylnej klapy.
— Cholerstwo, chwyciło na amen — rzekł. — B d potrzebował młotka.
— Piero — powiedziałem — przynie młotek.
— Ja mam — powiedziała cicho Francesca tak blisko za mn , e a
podskoczyłem. Wzi łem go i przekazałem Coertzemu. Po kilku uderzeniach
zasuwa pu ciła. Wzi ł si do drugiej i chwycił spadaj c klap .
— Dobra — powiedział. — A teraz po złoto — i wskoczył do ci arówki.
101
Wr czyłem mu lamp , a nast pnie wspi łem si sam i odwróciłem, eby poda
r k Francesce. Walker, poganiany pragnieniem zobaczenia złota, przepchn ł si
obok mnie, natomiast Piero wspinał si do rodka spokojniej. Przycupn li my
dokoła, siadaj c na skrzynkach ze sztabami.
— Gdzie jest ta, któr otworzyli my? — zapytał Coertze. — Musi by gdzie z
tyłu.
Francesca krzykn ła:
— Gwó d wbił mi si w nog !
— To ta skrzynka — rzekł Coertze z satysfakcj .
Francesca przesun ła si , a Coertze podniósł lamp . Skrzynka, na której
siedziała Francesca, została rozbita, a wieko byle jak przybito ponownie.
Wyci gn łem r k i wolno uniosłem pokryw . W wietle lampy rozbłysło
zmatowiałym blaskiem złoto; metal, który nie rdzewieje ani nie ulega starzeniu —
niczym skarb zło ony w niebie. To złoto jednak zło one było w piekle.
— No wi c jest — westchn ł Coertze.
— Zraniła si pani w stop ? — spytałem Francesce. Wpatrywała si w złoto.
— Nie, wszystko w porz dku — odparła z roztargnieniem. Piero wzi ł sztab
ze skrzynki. le ocenił wag i spróbował zrobi to jedn r k , pó niej chwycił j
obiema i oparł na udach.
— To j e s t złoto! — rzekł zdumiony.
Sztaba przechodziła dokoła z r k do r k. Wszyscy dotykali my jej i głaskali.
Poczułem nagły przypływ nami tno ci, któr poznałem w skarbcu Aristide, kiedy
trzymałem ci kiego złotego herkulesa.
W głosie Walkera zabrzmiało przera enie.
— Sk d mo emy wiedzie , e wszystkie skrzynki zawieraj złoto? Nigdy nie
sprawdzali my.
— Ja wiem — odparł Coertze. — Pi tna cie lat temu sprawdziłem ci ar
ka dej skrzynki. Ju ja si upewniłem. W tym wozie jest około trzech ton złota i
tona w nast pnym.
Złoto emanowało jakim piekielnym urokiem i trudno nam było od niego
odej . Dla Walkera i Coertzego dopiero teraz nast pował finał bitwy, któr
stoczyli na zakurzonej drodze pi tna cie lat temu. Dla mnie doko czenie historii,
której wysłuchałem przed wielu laty w barach Cape Town.
Nagle wzi łem si w karby. To nie jest koniec opowie ci, i je li chcemy, eby
miała szcz liwe zako czenie, mamy wci do odwalenia mas roboty.
— No dobra, sko czmy z tym. Jest jeszcze sporo do ogl dania, a poza tym
piekielnie du o roboty.
Przełamawszy złoty czar ruszyli my do nast pnej ci arówki. Coertze
ponownie odbił tyln klap . Tym razem skrzynki ze sztabami były ukryte. Le ały
na spodzie wozu, pod innymi skrzyniami.
— W tym pudle jest korona — odezwał si Walker podekscytowany.
Weszli my do rodka i stłoczyli my si z tyłu ci arówki, a Coertze rozejrzał
si dokoła. Nagle spojrzał na Francesc i powiedział:
— Otwórz t skrzynk i wybierz co — wskazał mocn szkatuł z rozbitym
zamkiem.
102
Otworzyła skrzynk i a dech jej zaparło. Poraził j blask skrz cych si
brylantów, jasnozielonych szmaragdów i czerwonych rubinów. Wyci gn ła r k i
wzi ła pierwsz rzecz, na któr trafiła. Był to naszyjnik z brylantów i szafirów.
Przesun ła go mi dzy palcami.
— Jakie to cudowne! Piero wstrzymał oddech.
— Ile mo e by wart? — spytał ochryple.
— Nie wiem — odparłem. — Mo e pi dziesi t tysi cy funtów. Oczywi cie,
je li kamienie s prawdziwe — dodałem z ironi .
— Wyci gnijcie, to b dziemy mogli zobaczy , co tam jeszcze mamy —
powiedział Coertze. — Nie miałem czasu wtedy, gdy je tu wsadzili my.
— Dobry pomysł — odparłem. — Ale teraz te nie masz zbyt wiele czasu.
Wkrótce b dzie wit, a nie chcemy, aby nas tu widziano.
Zacz li my wyci ga skrzynie. Coertze przewiduj co zostawił sporo miejsca
mi dzy ci arówkami, wi c nie nastr czało to zbytnich trudno ci. Bi uteria
zajmowała cztery skrzynki. Jedn wypełniały tylko obr czki lubne, były ich
tysi ce. Mgli cie przypominałem sobie, e włoskie patriotki ofiarowywały dla
sprawy swoje lubne obr czki — i oto były.
Znajdowała si tam równie skrzynka z nabijan klejnotami koron . Osiem
du ych skrzy zawierało papierowe pieni dze, porz dnie zapakowane i ci gni te
sparciałymi opaskami z gumy. Ka dy plik lirów miał oryginaln banderol
bankow . Na spodzie ci arówki le ała reszta skrzynek ze sztabami — jeszcze
jedna tona złota.
Francesca poszła do samochodu i przyniosła termosy z kaw . Pó niej
usiedli my dokoła, przegl daj c skarb. Tylko skrzynka, z której Francesca wzi ła
naszyjnik, zawierała bi uteri o wi kszej warto ci — to jednak wystarczało. Nie
znam si na klejnotach, lecz skromnie licz c warto tej jednej skrzynki znacznie
przekraczała milion funtów.
Jedn z pozostałych skrzynek wypełniały ró ne, przewa nie złote,
warto ciowe przedmioty. Były tam zegarki kieszonkowe dawnej konstrukcji,
papiero nice i zapalniczki, złote medale i medaliony, no yki do cygar i inne
typowe przedmioty m skiego zbytku. Na wielu były wygrawerowane imiona
wła cicieli; pomy lałem, e te luksusowe cacka, podobnie jak kobiece obr czki,
zostały ofiarowane dla dobra sprawy.
Trzecie pudło zawierało znów obr czki lubne, a ostatnie wypełniały złote
monety. Sporo było brytyjskich suwerenów, były tak e ameryka skie orły,
austriackie dukaty, a nawet kilka tangerskich herkulesów. Skrzynia była bardzo
ci ka.
Francesca ponownie wzi ła naszyjnik.
— Pi kny, prawda? — odezwałem si .
— Najpi kniejsza rzecz, jak widziałam — szepn ła. Zabrałem go od niej.
— Prosz si odwróci — powiedziałem i zapi łem jej na szyi. — To jedyna
okazja, aby mogła go pani zało y . Szkoda byłoby j zmarnowa .
Wyprostowała ramiona i potrójny sznur brylantów zamigotał na jej czarnym
swetrze.
— Och, jak chciałabym mie lustro — westchn ła pieszcz c palcami
naszyjnik.
103
Walker stan ł na wyprostowanych nogach, trzymaj c w obu r kach koron .
Umie cił j na głowie Coertzego.
— Król Coertze! — krzykn ł histerycznie. — Wiwatujcie wszyscy. Coertze a
si zgi ł pod ci arem korony.
— Nee, man. — odrzekł. — Jestem republikaninem — spojrzał na mnie i
u miechn ł si ironicznie. — Tu jest król tej wyprawy.
Dla kogo patrz cego z boku byłaby to scena zbiorowego szale stwa. Czterech
rozczochranych m czyzn, jeden ze złot koron na głowie i twarz pobru d on
krzepn c krwi , oraz niezbyt czysta kobieta z naszyjnikiem wartym
królewskiego okupu. Sami byli my nie wiadomi absurdalno ci tej sceny. Zbyt
długo prze ywali my to wszystko w swojej wyobra ni.
— Zastanówmy si nad nast pnym krokiem — powiedziałem. Coertze zdj ł
koron . Zabawa si sko czyła, znów miała si zacz powa na praca.
— Musisz powi kszy wej cie — powiedziałem. — Ten ostatni kawałek nie
jest do du y, aby wynie skarb.
— Ja, ale ta robota nie zajmie wiele czasu — odparł.
— Niemniej jednak lepiej zrobi to teraz. Wkrótce b dzie wit. — Wskazałem
kciukiem trzeci ci arówk . — Jest tam co warto ciowego?
— S tylko skrzynie z papierami i martwi Niemcy. Mo esz rzuci okiem, je li
chcesz.
— Dobrze — powiedziałem i rozejrzałem si po sztolni. — Proponuj , aby
Walker został tu ze mn w ci gu dnia. Posortujemy wszystko i przeniesiemy do
przodu, sk d b dzie łatwiej zabra . W ten sposób zaoszcz dzimy sporo czasu,
kiedy przyjad ci arówki. Nie chc , aby zbyt długo kr ciły si po okolicy.
Starannie przemy lałem ten ruch. Mo na było mie pewno , e Coertze
dobrze przypilnuje Piera i Francesc i nie pozwoli im na adne głupstwo, gdy
pojad do Varsi.
Coertze jednak natychmiast stał si podejrzliwy i nie chciał zostawi Walkera
i mnie sam na sam ze zdobycz .
— Do licha — powiedziałem. — Zasypiesz nas w rodku, a nawet gdyby my
uciekli, to wszystko, co mogliby my zabra w kieszeniach, nie byłoby warte
zachodu w porównaniu z reszt skarbu. Chc jedynie zaoszcz dzi czas.
Przez chwil patrzył spode łba, po czym zaakceptował propozycj . Razem z
Pierem poszli doko czy wej cie.
— Chod , zajrzymy do tyłu — powiedziałem do Walkera. Zawahał si , po
czym rzekł:
— Nie. Nie id tam. Nie dam rady.
— Ja pójd z tob — powiedziała cicho Francesca. — Nie boj si Niemców,
zwłaszcza martwych — obdarzyła Walkera pogardliwym spojrzeniem.
Wzi łem lamp . Walker krzykn ł histerycznie:
— Nie zabieraj wiatła!
— Nie rób z siebie idioty. Zanie j Coertzemu, przyda mu si bardziej ni
latarka. Mo esz mu te pomóc.
Gdy odszedł, zapaliłem latark . Francesca zrobiła to samo. Chwyciłem młotek
i powiedziałem:
— No dobrze. Chod my przestraszy wszystkie te duchy.
104
Trzeci ci arówk wypełniały paki i bro . Wydawało si , e jest jej tam do ,
aby rozpocz wojn . Podniosłem pistolet maszynowy i zarepetowałem go.
Chodził ci ko, ale był sprawny i nabój wyleciał z zamka. Pomy lałem, e
wszystkie moje bohaterskie próby rozbrojenia Coertzego i Piera poszły na marne
lub te poszłyby, gdyby Coertze przypomniał sobie o tej broni. Zastanawiałem
si , czy amunicji mo na było jeszcze bezpiecznie u ywa .
Francesca odepchn ła na bok kilka karabinów i zdj ła wieko jednej z pak.
Wypełniały j akta — zakurzone akta z fasces faszystowskiego rz du
wytłoczonymi na okładkach. Wyci gn ła teczk i zacz ła czyta , od czasu do
czasu przerzucaj c strony.
— Co interesuj cego? — spytałem.
— Chodzi o inwazj na Albani . Protokoły posiedze sztabu. — Wzi ła inne
akta i zagł biła si w czytaniu. — Tutaj tak samo, ale kampania etiopska.
Zostawiłem j z przykurzonymi kronikami zapomnianych wojen i
przeszedłem do czwartej ci arówki. Nie był to przyjemny widok. Tunel był
bardzo suchy i bez szczurów. Ciała zostały zmumifikowane, twarze sczerniały, a
ich ci gni ta skóra wykrzywiła usta w trupim u miechu. Przeliczyłem rzucone
bezładnie jak połacie wołowiny zwłoki — było ich pi tna cie. Dwa trupy — jeden
oficera SS — le ały w wozie sztabowym. Z tyłu le ała drewniana skrzynka. Nie
zagl dałem do niej — je li zawierała co warto ciowego, nieboszczycy mogli to
sobie zatrzyma .
Wróciłem do wozu sztabowego, gdy zobaczyłem co , co mnie zainteresowało.
Z tyłu, na wpół przykryty motocyklem, le ał pistolet maszynowy typu
Schmeisser. Podniosłem go i w zamy leniu wa yłem w r ce. My lałem bardziej o
Coertzem ni o Metcalfie, a my li te nie były zbyt miłe. Podejrzewałem go, e
zamordował trzech ludzi po to tylko, eby zatrzyma cały skarb dla siebie.
Musiało jeszcze doj do podziału i niewykluczone, e na którym etapie spróbuje
tej samej sztuki. Stawka była olbrzymia.
Schmeisser to bardzo por czna bro , co miałem okazj podziwia w czasie
wojny. Wygl da dokładnie jak ka dy inny pistolet maszynowy i tak zwykle si go
u ywa. Ale jest jeszcze prosta kolba, pasuj ca do futerału, któr mocuje si z tyłu
r czki, tak aby mo na było przyło y bro do ramienia.
W zasadzie wygl dem przypomina bardzo stary pistolet Mausera, lecz na
wygl dzie podobie stwo si ko czy. Istniej dwa rozmiary magazynków do
schmeissera — pierwszy na osiem naboi, jak zwykły magazynek pistoletu, oraz
drugi, mieszcz cy około trzydziestu. Z długim magazynkiem i broni ustawion
na ci gły ogie , schmeisser staje si bardzo wygodnym w u yciu karabinem
maszynowym, najbardziej efektywnym na krótki dystans.
Nie strzelałem od wojny; poci gała mnie my l o posłu eniu si czym , co
mogłoby zrekompensowa mój brak celno ci sił ognia. Rozejrzałem si , szukaj c
zapasowych magazynków, lecz adnego nie dostrzegłem.
Pistolety maszynowe wydawano zwykle sier antom i podoficerom.
Przygotowałem si do nieprzyjemnego zadania.
W dziesi minut pó niej znalazłem to, czego szukałem. Miałem pas i futerał.
Były ju sztywne, ale zawierały kolb , cztery magazynki długie i cztery krótkie.
Znalazłem jeszcze jeden pistolet maszynowy, lecz zostawiłem go. Wło yłem bro
105
do futerału i razem z zapasowymi magazynkami odło yłem do wn ki w cianie
tunelu. Pó niej wróciłem do Franceski.
Nadal czytała dokumenty w wietle latarki.
— Wci studiuje pani histori ? — zagadn łem. Uniosła wzrok.
— Te protokoły s ałosne. Wszystkie kłótnie i sprzeczki na wysokich
szczeblach, wszystko starannie posegregowane i zapisane — pokr ciła głow . —
Najlepiej, aby te akta zostały tutaj. Lepiej, eby zostały zapomniane.
— Maj warto miliona dolarów — powiedziałem. — Gdyby udało nam si
znale jaki ameryka ski uniwersytet na tyle nieuczciwy, aby je kupił. Ka dy
historyk dałby sobie za nie uci praw r k . Ale ma pani racj . Nie mo emy tego
wypu ci w wiat — wtedy wszystko by si wydało.
— Jak tam jest z tyłu? — spytała.
— Wstr tnie.
— Chciałabym zobaczy — odparła i zeskoczyła z ci arówki.
Przypomniałem sobie mał dziewczynk z lat wojny, która nienawidziła
Niemców, i nie próbowałem jej zatrzyma .
Wróciła po pi ciu minutach z pobladł twarz i nieruchomym spojrzeniem.
Nie chciała o tym mówi . W długi czas potem opowiedziała mi, e zwymiotowała
tam przera ona widokiem. Uwa ała, i polegli, mimo e byli Niemcami, winni
zosta przyzwoicie pochowani.
Gdy wrócili my do czoła tunelu, Coertze sko czył prac i wej cie zrobiło si
ju na tyle du e, e mo na było przepchn przez nie skrzynie. Wysłałem
Walkera i Francesc do przyczepy po ywno i po ciel. Nast pnie wzi łem
Coertzego na bok. Powiedziałem po angielsku, tak aby Piero nie mógł zrozumie :
— Czy do tej kopalni prowadzi inna droga oprócz tej, któr przyjechali my?
— Chyba eby jecha na przełaj — odpowiedział.
— Zostaniesz z Pierem i Francesc w przyczepie do pó nego popołudnia.
B dziecie patrzyli, czy kto nie nadchodzi drog . Gdyby tak si stało, musisz
bardzo szybko rusza na przełaj i ostrzec nas, bo mo emy tu troch hałasowa .
Po południu najprawdopodobniej prze pimy si , wi c nie b dzie potrzeby
wszczynania alarmu.
— Brzmi to do rozs dnie — stwierdził.
— Piero pewnie zacznie szuka tych magazynków, które wyrzuciłem. Musisz
wi c mie na niego oko. A kiedy pojedzie do Varsi, eby przyprowadzi
ci arówki, pilnuj, aby cie si trzymali razem, i nie pozwól im z nikim
rozmawia , chyba e w twojej obecno ci.
— Moenie panik nie — powiedział. — Nie nabij mnie w butelk .
— Dobra. Wyjd tylko zaczerpn wie ego powietrza. Po raz ostatni na
dłu szy czas.
Wyszedłem na zewn trz i spacerowałem przez chwil . Uwa ałem, e wszystko
idzie dobrze i gdyby tak było nadal, byłbym wdzi czny losowi. Martwiła mnie
tylko jedna sprawa. Bior c ze sob Piera i Francesc odci li my si od informacji
naszego wywiadu i nie wiedzieli my, co knuj Metcalfe i Torloni. Cho nic nie
mo na było na to poradzi , nie zmniejszało to moich obaw.
Po jakim czasie ze sztolni wyszedł Piero i przył czył si do mnie. Spojrzał w
niebo i rzekł:
106
— Wkrótce b dzie wita .
— Tak — odparłem. — Chciałbym, aby Walker i Francesca ju wrócili —
odwróciłem si do niego. — Wiesz, Piero, co mnie martwi.
— Co takiego, signor Halloran?
— Coertze. Wci jeszcze ma bro i my l , e spróbuje szuka tych
magazynków, które wyrzuciłem. Piero roze miał si .
— B d go obserwował. Nie spuszcz go z oczu.
O to wła nie chodziło. Tych dwóch b dzie tak zaj tych wzajemnym
ledzeniem si , e zabraknie im czasu, aby wyci jaki numer, no i nie usn
obserwuj c drog . Podobałem si sobie w roli Machiavellego. Nie martwiłem si
ju specjalnie o Francesc . Nie s dziłem, aby zechciała kogokolwiek oszuka .
Inaczej miała si sprawa z Pierem. Jak sam powiedział — złoto ma zły wpływ
na charakter.
W kilka minut pó niej Walker i Francesca wrócili samochodem, przywo c
jedzenie, koce oraz kilka wy ciełanych opar z przyczepy, które mogły słu y za
poduszki.
— Jakie kłopoty? — spytałem dyskretnie Walkera.
— adnych — odparł.
Pierwsze nikłe wiatło poranka pojawiło si na wschodzie.
— Czas wej do rodka — powiedziałem.
Weszli my z Walkerem z powrotem do sztolni. Coertze zacz ł zamyka
wej cie, a ja pomagałem mu od swojej strony. W miar jak rosła kamienna
ciana, zaczynałem czu si jak redniowieczny eremita zamurowywany dla
zbawienia duszy. Zanim wło yli my na miejsce ostatnie kamienie, Coertze
powiedział:
— Nie martw si o Varsi, wszystko pójdzie dobrze.
— Oczekuj was jutro o zmierzchu.
— B dziemy — odparł. — Chyba nie s dzisz, e ufam ci bezgranicznie, gdy
siedzisz w rodku z tym wszystkim?
Ostatni kamie zakrył wej cie, ale jeszcze długo słyszałem, jak szura nogami,
staraj c si upewni , e z zewn trz wszystko wygl da naturalnie.
Wróciłem do sztolni i zastałem Walkera z r kami zanurzonymi po łokcie w
suwerenach. Kl czał przy skrzynce przesypuj c monety i pozwalaj c, aby
spadały z brz kiem.
— Równie dobrze mo emy teraz zacz —: powiedziałem. —
Wyniesiemy połow do przodu, zjemy niadanie i przerzucimy drug połow .
Potem b dziemy mogli pozwoli sobie na sen.
Robota musiała by zrobiona, a poza tym chciałem tak zm czy Walkera,
aby, gdy pójd przenosi schmeissera, spał jak kamie .
Najpierw usun li my zwalone kamienie sprzed pierwszej ci arówki.
Mieli my zamiar wygospodarowa tu miejsce dla maskowania skrzy ze sztabami
i przepakowywania pozostałych rzeczy. Pracowali my szybko w całkowitym
milczeniu. Panuj c cisz zakłócały tylko nasze ci kie oddechy, przytłumiony
syk lampy Tilleya i przypadkowe stukoty kamieni.
Po godzinie miejsce było przygotowane i zacz li my znosi złoto do przodu.
Skrzynie ze sztabami były piekielnie ci kie, w dodatku nale ało je nosi
107
ostro nie. Która omal nie spadła Walkerowi na nog . Pó niej dopiero wpadłem
na pomysł zrzucania ich ze skrzyni ci arówki na uło one jedne na drugich
oparcia z przyczepy. Oparcia wprawdzie na tym ucierpiały, lecz nasze nogi nie
były ju nara one na niebezpiecze stwo złamania.
Przeniesienie skrzynek do przodu okazało si nad wyraz trudne. Mi dzy
ci arówk a cian nie było do miejsca, eby nosi skrzynki we dwójk , a dla
jednego człowieka były one zbyt ci kie. Przeklinałem Coertzego za pomysł
wprowadzenia ci arówki tyłem do sztolni.
W ko cu zacz łem szpera w zawarto ci wozów. Znalazłem długi ła cuch
holowniczy. Obwi zywali my nim kolejno ka d skrzynk , tak e mogli my je
wlec po ziemi. Od tej chwili praca zacz ła posuwa si ra niej.
Gdy opró nili my ze złota pierwsz ci arówk i przetransportowali my je do
przodu, zarz dziłem przerw na niadanie. Francesca przygotowała gor cy
posiłek i mnóstwo kawy. W czasie jedzenia prowadzili my lu n rozmow .
— Co zrobisz ze swoim udziałem? — zapytałem Walkera z zainteresowaniem.
— Och, czy ja wiem — odparł. — Nie mam jakich konkretnych planów.
B d si cholernie dobrze bawił, tyle mog ci powiedzie .
Skrzywiłem si . Przewidywałem, e sporo z tego przypadnie bukmacherom, a
gorzelnie odnotuj nagły przyrost dochodów w ci gu najbli szego roku. Pó niej
Walker najprawdopodobniej umrze na marsko w troby lub delirium tremens.
— Zapewne du o b d podró ował — rzekł. — Zawsze chciałem podró owa .
A co ty zrobisz?
W rozmarzeniu odchyliłem głow do tyłu.
— Pół miliona to sporo pieni dzy — powiedziałem. — Chciałbym
zaprojektowa wiele łodzi; tak eksperymentalnych modeli, e nikt przy zdrowych
zmysłach nawet nie o mieliłby si pomarzy o czym takim. Na przykład du y
katamaran do podró y morskich — tu trzeba by zaczyna od podstaw. Miałbym
do pieni dzy, aby ka d konstrukcj przetestowa w tunelu aerodynamicznym,
tak jak powinno si to robi . Mógłbym nawet sfinansowa prywatny udział w
Pucharze Ameryki — zawsze chciałem zaprojektowa dwunastometrowca — i
czy nie byłaby to wspaniała sprawa, gdyby moja łód wygrała?
— Chcesz powiedzie , e w dalszym ci gu by pracował? — w głosie Walkera
słycha było przera enie.
— Lubi to — odparłem. — Je li co si lubi, nie jest to zwykła praca.
Planowali my nasz przyszło , przechodz c od jednej wizji do nast pnej,
jeszcze bardziej szalonej, a wreszcie spojrzałem na zegarek i powiedziałem:
— Bierzmy si do roboty — im szybciej sko czymy, tym szybciej b dziemy
mogli pój spa .
Była dziewi ta rano i moim zdaniem powinni my sko czy koło południa.
Wzi li my złoto z trzeciej ci arówki. Odległo do pokonania była wi ksza,
wi c robota zaj ła wi cej czasu. Pó niej poszło łatwiej i wkrótce nie zostało ju
nic oprócz skrzy z banknotami. Walker spojrzał na nie z wahaniem.
— Czy nie powinni my...?
— Nic z tego — uci łem ostro. — Gdybym miał pewno , e nikt nie zobaczy
dymu, to spaliłbym wszystko.
108
Wygl dał na zgorszonego blu nierstwem, jakim był dla niego pomysł spalenia
pieni dzy i wzi ł si do ich liczenia. Ja natomiast zebrałem koce i przygotowałem
si do snu. Gdy ju . si poło yłem, rzekł nagle:
— Tu jest około miliarda lirów. To cholernie du o forsy. Jest te sporo
funtów. Tysi ce brytyjskich pi tek. Ziewn łem.
— Jakiego s koloru?
— Białe. To najwi ksze banknoty, jakie widziałem.
— Pu w obieg tylko jeden, a dobior ci si do skóry — powiedziałem. —
Zmienili wzór pi tek, kiedy si okazało, e Niemcy sfałszowali Bóg wie ile
milionów. Gdy si nad tym zastanowi , to całkiem mo liwe, e te wyprodukowali
Niemcy.
Wydawało si , e go to zgn biło, wi c powiedziałem:
— Prze pij si , to ci poprawi humor.
Rozło ył koce i uło ył si . Czuwałem, walcz c ze snem, dopóki nie usłyszałem
spokojnego, regularnego oddechu, typowego dla gł bokiego snu. Wstałem i cicho
poszedłem w gł b tunelu. Odnalazłem schmeissera oraz magazynki i zabrałem ze
sob . Nie wiedziałem, gdzie je schowa .
W ko cu zauwa yłem rozdarcie w oparciu, którego u ywałem jako poduszki.
Powi kszyłem dziur troch , tak aby zmie ci w rodku bro i magazynki.
Twarda to była poduszka, ale nie przeszkadzało mi to — je li ludzie mieli
wymachiwa przy mnie broni , ja te chciałem mie co , czym mógłbym im
pomacha .
aden z nas nie spał zbyt dobrze — zbyt silne targały nami emocje. Wierciłem
si niespokojnie i słyszałem, e Walker tak e nie mo e sobie znale miejsca. W
ko cu nie wytrzymałem i przestali my udawa , e pimy. Była czwarta po
południu i przypuszczałem, e reszta ekspedycji rusza teraz do Varsi.
Poszli my do przodu sztolni, jeszcze raz wszystko sprawdzili my i czekali my,
a na zewn trz zapadnie zmrok. Gdyby mój zegarek nie twierdził inaczej, równie
dobrze mogłaby by ju teraz noc. Do tunelu nie docierało wiatło z wyj tkiem
rzuconego przez lamp jasnego kr gu, który szybko pochłaniały ciemno ci.
Walker był zdenerwowany. Dwukrotnie pytał mnie, czy nie słyszałem w gł bi
tunelu jakiego hałasu. Gn biła go wiadomo , e le tam ciała ludzi, których i
on zabijał. Powiedziałem mu, eby poszedł i spojrzał na nich. My lałem, e
terapia wstrz sowa mogłaby mu pomóc, lecz odmówił.
Wreszcie usłyszałem słaby odgłos u wylotu tunelu. Wzi łem do r ki młotek i
czekałem — to wcale nie musiał by Coertze. Rozległ si stukot kamieni i jaki
głos zapytał:
— Halloran?
Odpr yłem si i odetchn łem z ulg . To był Coertze.
Zastukotał kolejny kamie , a ja spytałem:
— Wszystko w porz dku?
— adnych kłopotów — odparł, gwałtownie likwiduj c kurtyn z kamieni. —
Przyjechały ci arówki.
Razem z Walkerem pomagali my zburzy cian od rodka. Coertze za wiecił
mi latark w twarz.
109
— Chłopie — stwierdził. — Przydałoby ci si porz dne mycie.
Mogłem sobie wyobrazi , jak wygl dałem. Nie mieli my przecie wody do
mycia, tak e pokrywała nas gruba warstwa kurzu. Francesca stała obok
Coertzego.
— Wszystko w porz dku, panie Halloran?
— Nic mi nie jest. Gdzie s ci arówki? Poruszyła si , ledwie widzialna w
ciemno ciach.
— Tam, z tyłu.
— Jest tu czterech Włochów — rzekł Coertze.
— Czy wiedz , co tutaj robi ? — spytałem szybko. Z ciemno ci wynurzył si
Piero.
— Wiedz , e to tajemnica, a wi c zapewne co sprzecznego z prawem —
odezwał si . — Poza tym nic. Zastanowiłem si .
— Powiedz, eby dwóch z nich poszło do przyczepy, zwin ło obóz i zaczekało
tam. Ka im pilnowa drogi i ostrzec nas, gdyby kto si zbli ał. Dwaj pozostali
musz pój na wzgórze nad kopalni ; jeden na lewo, drugi na prawo. Niech
patrz , czy kto nie nadchodzi na przełaj. Ten etap jest bardzo niebezpieczny. Nie
chcemy, aby kto nas zaskoczył, gdy nie b dziemy osłoni ci.
Piero odszedł. Usłyszałem wydawane szybko polecenia.
— Reszta z nas zabierze si do roboty wewn trz — powiedziałem. —
Przynie cie drewno z ci arówek.
Ci arówki były odpowiednie, wi ksze nawet, ni potrzebowali my. Jedn z
nich załadowano nie heblowanymi deskami bukszpanowymi. Stało tam te kilka
nie wyko czonych szkieletów skrzy , wystarczaj cych do zapakowania luzem
ró nych przedmiotów. Wyci gn li my drewno i razem z piłami, czterema
młotkami i kilkoma paczkami gwo dzi zabrali my do sztolni. Zacz li my
przybija deski do skrzy ze sztabami, aby zmieni ich kształt.
We czwórk szło to szybko i wkrótce ju pracowali my ta mowo: Walker
piłował listwy na odpowiedni długo , Coertze przybijał je z dołu i z góry, ja
robiłem boki, a Piero wyka czał. Francesca przeładowywała klejnoty i złote
precjoza z oryginalnych skrzy do naszych.
W ci gu trzech godzin sko czyli my. Pozostało tylko wynie skrzynie na
zewn trz i załadowa na ci arówki.
Zwin łem koce i wyniosłem poduszk na zewn trz. Wepchn łem wszystko za
siedzenie kierowcy w jednej z ci arówek. Tym sposobem gładko pozbyłem si
schmeissera.
Skrzynie były ci kie, lecz Coertze i Piero mieli do siły, aby podnie je do
góry na ci arówk , gdzie poustawiali je zr cznie. My z Walkerem ponownie
u yli my ła cucha do przeci gania skrzy przez w skie przej cie. Francesca
wyci gn ła kilka termosów z kaw i przygotowane wcze niej kanapki. Mogli my
wi c zje i napi si nie przerywaj c pracy. Niew tpliwie wierzyła, e z pełnym
oł dkiem wszystko idzie lepiej.
Wreszcie sko czyli my.
— Musimy teraz sprz tn ze sztolni wszystko, co przynie li my —
powiedziałem. — Nie mo emy zostawi najmniejszego ladu naszej obecno ci,
adna rzecz nie mo e wskazywa na nas.
110
Wrócili my wi c do sztolni i zebrali my koce, oparcia, narz dzia, latarki,
manierki, nawet wyrzucone krzywe gwo dzie i kawałki rozdartych opar .
Wszystko wynie li my na zewn trz i upchn li my na ci arówkach. Zostałem z
tyłu, aby jeszcze raz rzuci na wszystko okiem. Wzi łem zapomnian desk i
odwróciłem si do wyj cia.
Wtedy to si stało.
Coertze najwyra niej spieszył si przy stemplowaniu ostatniego kawałka
wej cia — widział ju złoto i nie my lał o wykonywanej pracy. Gdy odwróciłem
si , deska uderzyła w boczn cian wej cia i ruszyła z miejsca kamie . Rozległo
si ostrzegawcze skrzypienie. Zacz łem ucieka , było ju jednak za pó no.
Pot ne uderzenie w rami rzuciło mnie na kolana. Kamienie osuwały si z
łoskotem. Nic wi cej nie pami tam.
Doszedłem do siebie i jak przez mgł usłyszałem głos:
— Halloran, nic ci nie jest? Halloran!
Najpierw co delikatnie dotkn ło mojego policzka, pó niej poczułem co
zimnego i mokrego. J kn łem i otworzyłem oczy, lecz wszystko było zamglone. W
tyle głowy czułem pulsowanie, a fale bólu przewalały si w przód a do oczu.
Musiałem znów zemdle , lecz kiedy ponownie otworzyłem oczy, Wszystko
docierało ju do mnie wyra niej. Usłyszałem słowa Coertzego:
— Chłopie, mo esz porusza nogami? Czy mo esz porusza nogami?
Spróbowałem. Nie rozumiałem, po co mam rusza nogami, ale spróbowałem.
Wydawało mi si , e ruszaj si normalnie, wi c spróbowałem obróci si na
plecy i wsta . Nie mogłem — co przygniatało mi plecy.
— Spokojnie, chłopie — rzekł Coertze. — Wyci gniemy ci stamt d.
Wydawało mi si , e odszedł, a po chwili usłyszałem głos Franceski:
— Halloran, le spokojnie i nie ruszaj si . Czy mnie słyszysz?
— Słysz — wymamrotałem. — Co si stało? — Miałem trudno ci z
mówieniem, bo praw stron twarzy le ałem na czym szorstkim i twardym.
— Przygniotła ci kupa kamieni — powiedziała. — Czy mo esz rusza
nogami?
— Tak, mog .
Odeszła. Słyszałem, jak z kim rozmawia. Mój umysł zaczynał znów
pracowa . U wiadomiłem sobie, e le twarz do ziemi z du ym ci arem na
plecach i głow odwrócon w ten sposób, e prawy policzek spoczywa na skale.
Prawe rami zostało przyci ni te do boku i nie mogłem nim ruszy , lewe było
uniesione, lecz wydawało si ciasno zaklinowane.
Francesca wróciła. Odezwała si :
— Słuchaj teraz uwa nie. Coertze mówi, e je li nogi masz swobodne, to
przygniotło ci tylko po rodku. Ma zamiar ci wyci gn , ale b dzie robił to
bardzo wolno, a ty nie mo esz si poruszy . Rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedziałem.
— Jak si czujesz? Czy co ci boli? — mówiła niskim, łagodnym głosem.
— Jestem jakby troch odr twiały. Czuj tylko du y ucisk na plecach.
— Mam brandy. Chcesz troch ?
Usiłowałem pokr ci głow , lecz okazało si to niemo liwe.
111
— Nie — odparłem. — Powiedz Coertzemu, eby zaczynał. Odeszła, wrócił
Coertze.
— Chłopie, ale si wpakował. Ale nie martw si , robiłem ju takie rzeczy.
Musisz tylko le e nieruchomo.
Przyst pił do dzieła, a po chwili usłyszałem chrobot kamienia i twarz obsypał
mi pył.
Zaj ło to sporo czasu. Coertze pracował wolno, ostro nie wyjmuj c
pojedyncze kamienie i próbuj c je przed wyj ciem. Czasami odchodził i
słyszałem prowadzon cicho rozmow . Zawsze jednak wracał, by podj prac z
powoln cierpliwo ci . W ko cu powiedział:
— Teraz ju niedługo.
Nagle zacz ł energicznie odgarnia kamienie łopat i ci ar na moich plecach
zel ał. Było to wspaniałe uczucie.
— Zaraz ci wyci gn — powiedział. — To mo e troch bole .
— Wyci gaj — odparłem.
Chwycił mnie za lewe rami i szarpn ł. W ci gu dwóch minut znalazłem si
na wolnym powietrzu. Nade mn były bledn ce gwiazdy. Próbowałem wsta , lecz
Francesca powstrzymała mnie:
— Le spokojnie.
witało ju i było na tyle widno, e mogłem zobaczy jej twarz, gdy nachyliła
si nade mn . Łukowate brwi miała ci gni te w dół i zmarszczone, gdy
delikatnie uciskała dło mi moje ciało sprawdzaj c, czy nie mam złamanych ko ci.
— Czy mo esz si odwróci ? — spytała.
Bolało, ale odwróciłem si na brzuch. Usłyszałem, jak rozpruwa mi koszul , w
chwil pó niej dobiegło mnie gwałtowne sykni cie.
— Masz paskudnie pokaleczone plecy — powiedziała. Mogłem si tylko
domy la , jak bardzo, gdy jej r ce mi kko i łagodnie przesuwały si po moich
plecach.
— Nie, nie ma złama — zdumiała si .
U miechn łem si szeroko. Czułem si tak, jakbym miał połamany krzy i
kto rozpalił na nim ogie . Dobrze było jednak słysze , e mam całe ko ci.
Oddarła kawał płótna i zacz ła opatrywa ran . Kiedy sko czyła, usiadłem.
Coertze pokazał mi belk sze na sze cali.
— Miałe , chłopie, cholerne szcz cie. Ta belka le ała w poprzek twoich
pleców, utrzymuj c cały ci ar kamieni.
— Dzi kuj ci, Kobus — powiedziałem.
Twarz mu pociemniała i odwrócił z za enowaniem wzrok.
— Wszystko w porz dku, Hal — odrzekł. Po raz pierwszy nazwał mnie
Halem. Spojrzał w niebo.
— A teraz lepiej zabierajmy si st d — zwrócił si do Franceski. — Czy on
mo e si rusza ? Wolno stan łem na nogi.
— Oczywi cie, e mog — powiedziałem. Francesca wykonała gwałtowny
ruch, ale nie zwróciłem na to uwagi. — Musimy si st d wynosi .
Spojrzałem na sztolni .
— Lepiej zwal reszt i spraw si dobrze. Pó niej odje d amy. Coertze odszedł
w stron tunelu, a ja spytałem:
112
— Gdzie jest Walker?
— Siedzi w ci arówce — powiedział Piero. :
— Wy lij go do przyczepy i zawołaj swoich chłopców — mog i razem z
nim. Wszyscy mo emy ju rusza do Rapallo. Piero skin ł głow i odszedł.
— Czy nie lepiej, aby troch odpocz ł? — odezwała si Francesca.
— Wypoczywa mog w Rapallo. Umiesz prowadzi co takiego? —
Wskazałem głow ci arówki.
— Oczywi cie.
— Dobrze. Coertze i Piero wezm jedn , a my drug . Chyba nie dam rady
prowadzi .
Nie chciałem, aby Piero i Francesca zostali sami, a Walker miał pilnowa
pozostałych Włochów. Oczywi cie mogłem pojecha jako pasa er z Pierem, lecz
gdyby spróbował czego brutalnego, nie byłbym w stanie przeciwstawi mu si .
Tylko Coertze mógł spróbowa stawi mu czoło, tak wi c dla mnie zostawała
Francesca.
— Dam sobie rad — powiedziała.
Z tunelu dobiegł łoskot, gdy Coertze zawalił — miałem nadziej , e na zawsze
— wej cie. Gdy wrócił, powiedziałem do niego:
— Pojedziesz t ci arówk razem z Pierem, za moment wróci. I nie jed zbyt
blisko za nami. Lepiej, eby my nie wygl dali jak konwój.
— My lisz, e dasz rad ? — spytał.
— Nic mi nie b dzie — odpowiedziałem i sztywno ruszyłem w stron
ci arówki, w której zostawiłem swój sprz t. Wspinaczka do kabiny okazała si
bolesna, lecz w ko cu udało mi si i ostro nie spocz łem na siedzeniu, nie maj c
odwagi si oprze . Francesca lekko usadowiła si na siedzeniu kierowcy i
zatrzasn ła drzwi. Spojrzała na mnie, wi c machn łem r k .
— Jedziemy. Uruchomiła silnik i ruszyła nieporadnie, zgrzytaj c
biegami. Zacz li my zje d a podskakuj c, a wschodz ce sło ce wieciło przez
przedni szyb .
Droga powrotna do Rapallo nie była dla mnie mił przeja d k . Bardziej
niewygodnie ni t ci arówk nie mo na ju było jecha . Był to dla mnie istny
czy ciec, zwłaszcza e nie mogłem si oprze na fotelu. Czułem si zm czony.
Członki miałem poobcierane i obolałe, a plecy paliły ywym ogniem.
Chocia Francesca twierdziła, e potrafi prowadzi ci arówk , nie szło jej to
zbyt dobrze. Przywykła do automatycznej skrzyni samochodu osobowego i miała
sporo kłopotów ze zmian biegów. Aby nie my le o swoich kłopotach, kazałem
jej zwolni i nauczyłem j podwójnego wysprz glania. Pó niej poszło ju łatwiej i
zacz li my rozmawia .
— B dzie pan potrzebował lekarza, panie Halloran.
— Przyjaciele nazywaj mnie Hal — odparłem. Rzuciła mi spojrzenie i
uniosła brwi.
— A wi c jeste my ju przyjaciółmi?
— Nie dała mi w z by, gdy byłem uwi ziony w tunelu — powiedziałem. —
Nale ysz wi c do moich przyjaciół. Spojrzała na mnie z ukosa.
— Coertze te tego nie zrobił.
— Nadal mnie potrzebuje. Beze mnie nie da rady wywie złota z Włoch.
113
— Rzeczywi cie, bardzo si niepokoił — zgodziła si . — Lecz nie s dz , aby
tylko o to mu chodziło — umilkła na chwil bior c zakr t. — To Walker ma w
głowie tylko złoto. Przez cały czas siedział w ci arówce, gotów szybko odjecha .
Zasługuj cy na pogard człowieczek.
Zbyt mocno otumaniło mnie zm czenie, bym mógł wszystko rozwa y .
Patrzyłem na rozwijaj c si wst g szosy i niewiele do mnie docierało. Mi dzy
innymi pomy lałem przelotnie o tym, e nie widziałem nigdzie papiero nicy, o
której Walker wspominał wiele lat temu. Papiero nicy, któr Hitler miał
podarowa Mussoliniemu na przeł czy Brenner w 1940.
Pomy lałem przelotnie o papiero nicy i wyleciało mi to z głowy.
Przypomniałem sobie dopiero wówczas, gdy było ju za pó no, aby cokolwiek
zrobi .
114
Rozdział 6
METCALFE
Nast pnego dnia poczułem si lepiej.
Wszyscy wrócili do stoczni Palmeriniego bez przeszkód. Wprowadzili my si
do wielkiej, zarezerwowanej dla nas szopy. Rozładowali my ci arówki i z
odpowiednim podzi kowaniem zwrócili my wła cicielom. W rogu postawili my
przyczep , aby było gdzie co ugotowa i przespa si .
Nie byłem w stanie zbyt du o pracowa , wi c Walker i Coertze udali si do
przystani jachtowej, aby sprowadzi „Sanforda". Ja w tym czasie sprawdziłem,
co porabiali Metcalfe i Torloni. Francesca rozmówiła si z Palmerinim i wkrótce
przez stoczni przewin ła si istna procesja Włochów z raportami. Rozmawiali
powa nie z Francesca i znikali, najwyra niej zachwyceni powrotem do roli
partyzantów.
Kiedy Francesca zebrała wszystko, co mogli jej przekaza , przyszła do mnie
ze ci gni t twarz .
— Luigi jest w szpitalu — powiedziała zmartwiona. — Rozbili mu głow .
Biedny Luigi. Ludzie Torloniego nie zadali sobie trudu przekupywania go.
Policja portowa szukała napastników, ale bez skutku. Chcieli te zobaczy si ze
mn , aby ustali , co zostało ukradzione. Według ich informacji był to jeszcze
jeden napad rabunkowy.
— Wiemy, kto to zrobił. Nie wyjad z Rapallo o własnych siłach. — Od
Franceski powiało lodowatym chłodem.
— Nie — odparłem. — Zostaw ich w spokoju.
Nie chciałem jeszcze odkrywa kart, gdy przy odrobinie naszego szcz cia
Metcalfe i Torloni mogli da si nabra na bajeczk , któr im podsun łem. I z
jakiego jeszcze nie do ko ca u wiadomionego powodu nie chciałem otwarcie
ł czy Franceski z nami. Gdy my odpłyniemy, ona b dzie musiała nadal y we
Włoszech.
— Nie ruszaj ich — powiedziałem. — Zajmiemy si nimi pó niej. A co z
Metcalfe'em i Torlonim?
Wci przebywali w Genui i spotykali si codziennie. Kiedy zorientowali si ,
e znikn li my z Rapallo, natychmiast dosłali jeszcze trzech ludzi, co w sumie
dawało ju pi ciu.
Metcalfe wyci gn ł fairmil z wody, a Krupke zaj ł si przemalowywaniem
dna. Moulay Idriss znikn ł. Nikt nie wiedział, gdzie si podziewał, lecz z
pewno ci w Rapallo go nie było.
Wszystko wygl dałoby zadowalaj co, gdyby nie wzmocnienie sił Torloniego w
Rapallo. Zawołałem Coertzego i powiedziałem mu, jak przedstawia si sytuacja.
— Kiedy pojedziesz zabra „Sanforda", powiedz policji, e miałem wypadek
w czasie wspinaczki i jestem niedysponowany. Jak ka dy inny uczciwy człowiek,
narób cholernego hałasu w zwi zku z włamaniem. Id do szpitala i zobacz si z
Luigim. Powiedz mu, e rachunek za leczenie zostanie uregulowany i dostanie
jeszcze co ekstra za krzywd .
— Pozwól mi donner tych drani — rzekł Coertze. — Nie musieli bi starego.
115
— Nie zbli aj si do nich. Tu przed naszym wypłyni ciem zostawi ci woln
r k .
Pomruczał, lecz zachował spokój i razem z Walkerem poszli zobaczy , jakie
szkody wyrz dzono na „Sanfordzie". Po ich odej ciu porozmawiałem z Pierem.
— Słyszałe o Luigim? ci gn ł usta.
— Tak, kiepska sprawa. Ale to w stylu Torloniego.
— My l , e mo emy tu potrzebowa niewielkiego wsparcia — powiedziałem.
— Ju o to zadbano — odparł. — Jeste my dobrze strze eni.
— Czy Francesca wie o tym? Pokr cił przecz co głow .
— Kobiety nie wiedz , jak organizowa takie rzeczy. Powiem Madame, je li
oka e si to konieczne. Ale stocznia jest dobrze strze ona. W ci gu pi tnastu
minut mog zwoła dziesi ciu ludzi.
— Musz by silni i twardzi, eby móc stawi czoło gangsterom Torloniego.
Twarz wykrzywił mu ponury u miech.
— Ludzie Torloniego o niczym nie maj poj cia — rzekł z pogard . — Ci,
których zwołałem, to ołnierze. Gołymi r kami zabijali uzbrojonych Niemców.
Gdyby nie Luigi, al byłoby mi gangu Torloniego.
Poczułem si usatysfakcjonowany. Mogłem sobie wyobrazi , jakie szczury
portowe pracowały dla Torloniego. Nie mieli szans przeciwko zdyscyplinowanym
ludziom przywykłym do wojskowej taktyki.
— Pami taj, e nie chcemy adnego zabijania — powiedziałem.
— Nie b dzie adnego zabijania, je li sami nie zaczn . A pó niej...? —
Wzruszył ramionami. — Nie mog odpowiada za rozbudzone emocje.
Zostawiłem go i wszedłem do przyczepy, aby przeczy ci i naoliwi
schmeissera. W sztolni było sucho i broni nie działa si krzywda. Wi ksze
w tpliwo ci budziła amunicja. Zastanawiałem si , czy w ci gu pi tnastu lat proch
w pociskach nie uległ rozpadowi. O tym miałem si dopiero przekona , gdyby
zacz ła si strzelanina.
Mo e do tego nie dojdzie. Istniało wielkie prawdopodobie stwo, e Metcalfe i
Torloni nic nie wiedz o naszym zwi zku z partyzantami — nie le si
napracowałem, aby go ukry . Gdyby Torloni zaatakował, spotkałby go
najwi kszy pech w yciu. Miałem jednak nadziej , e tego nie zrobi — nie
chciałem, aby Włosi zbytnio si w to anga owali.
Pó nym popołudniem Coertze i Walker przyprowadzili „Sanforda" do
stoczni, a synowie Palmeriniego zaj li si wyci ganiem go na pochylni i
zdejmowaniem masztu.
— ledziła nas szybka motorówka — powiedział Coertze.
— A wi c wiedz , e tu jeste my?
— Ja. Ale dopiekli my im nieco.
— Wypłyn li my, a oni musieli płyn za nami, bo my leli, e si st d
zabieramy — wyja nił Walker. — Po wyj ciu z portu troch hu tało i wszyscy
trzej dostali choroby morskiej — u miechn ł si szeroko. — Coertze te .
— Czy narobili du o szkód na „Sanfordzie" podczas włamania?
— Niewiele — odparł Coertze. — Wywalili wszystko z szafek, ale policja
sprz tn ła po tych winiach.
— Piece?
116
— W porz dku. Sprawdziłem je w pierwszej kolejno ci.
Ul yło mi. Piece stanowiły obecnie newralgiczny punkt całego planu i gdyby
przepadły, cała dotychczasowa praca poszłaby na marne. Nie mieliby my czasu,
aby je czym zast pi i zd y na czas do Tangeru. I bez tego b dziemy musieli
pracowa szybko.
Coertze wzi ł si do roboty i wyci gn ł piece z „Sanforda". Nie zaj ło to wiele
czasu i ju wkrótce montował je na ławie, w rogu szopy, piero przygl dał si im
nic nie rozumiej c, ale nie odezwał si .
Doszedłem do wniosku, e bezcelowe byłoby dalsze ukrywanie naszego planu
przed nim i Francesc — nie dałoby si tego zrobi . Zaczynała mnie m czy
otoczka tajemnicy, któr si okryłem. Włosi jak dotychczas grali z nami fair, a
przecie i tak byli my zdani na ich łask . Gdyby przyszła im na to ochota, w
ka dej chwili mogli zabra wszystko.
— Odlejemy nowy kil dla „Sanforda" — powiedziałem.
— Dlaczego? — spytał Piero. — Czy ten jest zły?
— Nie, ale jest zrobiony z ołowiu, a ja jestem szczególnym człowiekiem —
chc mie kil ze złota.
Twarz rozja nił mu u miech zrozumienia.
— Zastanawiałem si , w jaki sposób macie zamiar wywie złoto z kraju.
Zastanawiałem si nad tym, nic nie przychodziło mi do głowy, ale wydawałe si
taki pewny siebie.
— No wi c tak zamierzamy to zrobi — powiedziałem i podszedłem do
Coertzego. — Słuchaj — zagadn łem. — Przez najbli sze kilka dni nie przydam
si do adnej ci szej pracy. Poskładam te zabawki — mo na to robi na
siedz co, a ty lepiej we si za co innego. Mo e za form ?
— Zaczn j robi — odparł. — Palmerini ma mnóstwo piasku
formierskiego.
Odpi łem pasek i z ukrytej kieszonki wyj łem plan nowego kilu,
zaprojektowanego przed wieloma miesi cami.
— Poprosiłem Harry'ego, aby dokonał zmian nadst pki, odpowiednich do
nowego kilu. My lał, e zwariowałem. Musisz tylko odla kil według tego wzoru i
b dzie doskonale pasował.
Wzi ł rysunek i poszedł zobaczy si z Palmerinim. Zacz łem montowa piece
— praca nie wymagała wiele czasu i sko czyłem j w nocy.
Przypuszczam, e niewielu ludzi miało okazj ci piłk do metalu sztaby
złota. To piekielna robota, gdy złoto jest mi kkie i z by piły szybko si zatykaj .
Walker stwierdził, e przypomina to piłowanie melasy.
Nie udało si tego unikn , poniewa mogli my topi tylko par funtów złota
naraz. Wła nie Walker miał za zadanie ci cie sztab na odpowiednie kawałki. Przy
okazji wynikn ł problem złotych opiłków. Rozwi załem go, zamawiaj c niewielki
odkurzacz, którym Walker pilnie wci gał ka d znalezion drobin złota.
Po całodziennym piłowaniu zamiatał te ław i płukał pył w sicie, jak
poszukiwacz z dawnych czasów. S dz , e nawet po zastosowaniu wszystkich tych
rodków zapobiegawczych w trakcie piłowania stracili my kilka funtów złota.
117
Zebrali my si , aby obserwowa pierwszy wytop. Coertze poło ył mały
kawałek złota na grafitowej macie i wł czył pr d. Mata roz arzyła si z
intensywnie białym połyskiem. Złoto powoli stopiło si i rozpłyn ło. Po kilku
sekundach mo na je było przela do formy.
Trzy piece działały bez zarzutu, lecz w ko cu były to tylko urz dzenia
laboratoryjne, obliczone na niewielki przerób. Zapowiadała si dłu sza praca. Do
wn trza formy wło yli my pl tanin drutów, które miały za zadanie utrzyma
złoto w jednej bryle. Metoda odlewania naraz niewielkich ilo ci złota wzbudziła
w tpliwo ci Coertzego i kilkana cie razy zatrzymywał robot i zrywał odlany ju
metal.
— Ten kil b dzie pełen skaz i napr e . Nie wierz , eby utrzymał si w kupie
— powiedział.
Wkładali my wi c do rodka coraz wi cej drutów i lali my wokół nich złoto,
maj c nadziej , e zwi
cało .
Czułem si zesztywniały i obolały, a schylanie si było istn m czarni . Nie
mogłem pomaga zbyt efektywnie. Przedyskutowałem to z Coertzem.
— Wiesz, lepiej eby kto z nas pokazywał si w Rapallo. Metcalfe wie, e tu
jeste my, i wyda si dziwne, je li nikt z nas nie wychyli nosa z tej szopy. Domy li
si , e co knujemy — powiedziałem.
— W takim razie powłócz si po mie cie — odparł. — Tutaj niewiele
zdziałasz.
Tak wi c, kiedy Francesca zmieniła mi opatrunek na plecach, udałem si do
miasta i do jachtklubu. Sekretarz współczuł mi z powodu włamania na
„Sanforda" i wyraził nadziej , e niczego nie skradziono.
— Tego nie mogli zrobi ludzie z Rapallo — powiedział. — Bardzo surowo
podchodzimy u nas do tych spraw.
Popatrzył równie z niemym pytaniem na moj pokiereszowan twarz, wi c
u miechn łem si i rzekłem:
— Wasze włoskie góry s najwyra niej zrobione z twardszych skał ni te w
Afryce Południowej.
— Ach tak, wspinał si pan?
— Próbowałem — odparłem. — Pozwoli pan zaprosi si na drinka?
Odmówił. Udałem si wi c sam do baru i zamówiłem szkock . Zabrałem j do
stolika przy oknie, sk d miałem widok na przysta jachtow . Stała tam nowa
łód . Du y jacht motorowy, który oceniłem na około stu ton. Wiele widuje si
takich na Morzu ródziemnym — luksusowe łodzie dla bogaczy. Wypływaj na
morze tylko przy najspokojniejszej pogodzie, a suto opłacane załogi yj jak
p czki w ma le — niewiele pracy, za to mnóstwo okazji do schodzenia na l d.
Przygl dałem mu si od niechcenia przez klubow lornetk . Nazywał si
„Calabria".
Po wyj ciu z klubu dostrzegłem ledz cych mnie ludzi i z rozkosz
oprowadzałem ich po niewinnych miejscach, które odwiedzał ka dy turysta.
Gdybym czuł si lepiej, postarałbym si , eby nogi odpadły im od chodzenia za
mn , zmuszony jednak zostałem do kompromisu w postaci taksówki. Organizacj
mieli dobr , bo gdy tylko wzi łem taksówk , nie wiadomo sk d nadjechał
samochód i zabrał ich, niemal si nie zatrzymuj c.
118
Po powrocie zdałem relacj Francesce.
— Torloni przysłał kolejnych ludzi do Rapallo — powiedziała.
— Ilu?
— Jeszcze trzech — a wi c razem jest o miu. Wygl da na to, e chce mie
dostateczn liczb ludzi, aby ledzi ka dego z was, nawet je li si rozdzielicie. A
poza tym od czasu do czasu oni te musz spa .
— Gdzie jest Metcalfe?
— Ci gle w Genui. Dzisiaj rano jego łód spuszczono na wod .
— Dzi kuj , Francesco, dobrze si spisujesz — powiedziałem.
— B d szcz liwa, kiedy ta sprawa wreszcie si sko czy — odparła pos pnie.
— Wolałabym nigdy jej nie zaczyna .
— Strach ci oblatuje?
— Nie wiem, co chcesz przez to powiedzie , ale obawiam si , e wkrótce
dojdzie do rozlewu krwi.
— Mnie te si to nie podoba — powiedziałem szczerze. — Sprawy jednak
nabrały rozp du. Nie mo emy si teraz zatrzyma . Wy, Włosi, mówicie na to: che
sera, sera.
— W takiej sprawie jak ta, kiedy si raz zacznie, nie ma ju odwrotu —
westchn ła.
Zostawiłem j w przyczepie. Zaczynała chyba u wiadamia sobie,
e wpl tała si w niewesoł przygod . Była to miertelnie powa na gra o
wysok stawk , w której nikt nie cofnie si przed kilkoma morderstwami, a
przynajmniej nie nasi przeciwnicy — co do Coertzego nie miałem całkowitej
pewno ci.
Odlewanie kila szło dobrze. Coertze i Piero pocili si nad gor cymi piecami.
W nagłych błyskach wiatła wygl dali niczym demony. Coertze uniósł gogle i
powiedział:
— Ile mat grafitowych mamy?
— Dlaczego?
— Nie wytrzymuj zbyt długo, starczaj najwy ej na cztery wytopy ka da,
pó niej si przepalaj . Mo e nam ich zabrakn , nim sko czymy robot .
— Sprawdz to — odparłem i postanowiłem policzy to na papierze. Po
sprawdzeniu oblicze i przeliczeniu pozostałych mat wróciłem do Coertzego.
— Czy uda ci si wyci gn pi wytopów z maty? Odchrz kn ł. — B dziemy
musieli bardzo uwa a , a to znaczy, e wszystko b dzie szło wolniej. Czy czas
nam na to pozwoli?
— Je li spalimy maty, nim sko czymy robot , czas nie b dzie miał adnego
znaczenia — i tak b dzie stracony. Musimy go mie . Ile wytopów dziennie
jeste cie w stanie robi przy pi ciu z jednej maty?
Zastanowił si .
— Ograniczy nas to do dwunastu wytopów na godzin , wi cej nie da rady.
Poszedłem dalej liczy . Je li przyj , e mamy 9000 funtów złota, czekało nas
4500 wytopów, minus 500, które Coertze ju zrobił. Przy dwunastu wytopach na
godzin potrzeba 340 godzin pracy. Pracuj c po 12 godzin dziennie, robiliby my
cało przez 28 dni.
Za długo, jeszcze raz.
119
340 godzin, po 16 godzin dziennie — 21 dni. Ale czy Coertze mógłby
pracowa szesna cie godzin dziennie? Przekl łem moje pokiereszowane plecy,
uniemo liwiaj ce mi prac . Wolałem jednak nie ryzykowa , wysiłek pogorszyłby
ich stan, a wtedy cały plan mógłby si załama . Musiałem by w formie, by
poprowadzi „Sanforda", a coraz mniej ufałem Walkerowi, który stał si
milcz cy i zamkni ty.
Wróciłem do Coertzego sztywnym krokiem. Plecy bolały mnie jak diabli.
— B dziesz musiał pracowa ka dego dnia przez wiele godzin — odezwałem
si . — Czas nam ucieka.
— Gdybym mógł, pracowałbym dwadzie cia cztery godziny na dob —
odparł. — Ale nie mog , wi c b d pracował, a padn .
Pomy lałem, e nale y podej do tego problemu inaczej. Stan łem z boku i
obserwowałem, jak Coertze i Piero wykonywali prac . Wkrótce miałem kilka
pomysłów przyspieszenia jej.
Nast pnego ranka przej łem komend . Powiedziałem Coertzemu, eby nie
robił nic innego, tylko lał złoto. Nie powinien ładowa pieców ani czy ci mat —
miał tylko la złoto. Piero został przydzielony do topienia złota i podawania
Coertzemu pieców z roztopionym metalem. Piece były na tyle lekkie, e po
odpowiednim ustawieniu stołu mo na je było po nim przeci ga .
Walker napiłował mnóstwo złota, wi c ci gn łem go z ławki rezerwowych.
Miał odbiera piec od Coertzego, zast powa mat now i kła na niej klocek
złota do przetopienia. Sam podj łem si czyszczenia mat i przygotowywania ich
do ponownego u ycia. Tak robot mogłem wykonywa na siedz co.
Problem był do prosty. Wystarczyło przestudiowa ruchy i opracowa
ta mow technik . Pod koniec dnia robili my szesna cie wytopów na godzin , nie
pal c przy tym tyle mat co przedtem.
Tak mijał dzie za dniem. Z pocz tku pracowali my 16 godzin na dob , lecz
nie byli my w stanie wytrzyma tego tempa i mimo zwi kszenia wydajno ci
godzinowej nasz dzienny urobek zmniejszył si . Wzrastała liczba bł dów, a
procent spalonych mat gwałtownie podskoczył. Praca przy ci głych wybuchach
gor ca z pieców była piekielna. Wszyscy stracili my na wadze i nie mogli my
ugasi pragnienia.
Kiedy wydajno spadła poni ej 150 wytopów dziennie, a pozostało nam do
zrobienia jeszcze 2000, zacz łem si powa nie martwi . Chciałem mie pełne trzy
tygodnie na dopłyni cie do Tangeru, a wygl dało na to, e nie ma na to szans.
Najwyra niej co trzeba było wykombinowa .
Tego wieczora, gdy jedli my kolacj po kolejnym dniu harówy, zanim
wyczerpani poło yli my si spa na naszych posłaniach, powiedziałem:
— Słuchajcie, jeste my zbyt zm czeni. Jutro robimy dzie przerwy. Nie
b dziemy nic robi , poleniuchujemy.
Ryzykowałem zakładaj c, e zwi kszona wydajno wypocz tych ludzi z
nawi zk zrekompensuje strat całego dnia. Coertze rzekł t po:
— Nie, pracujemy. Nie mamy czasu do stracenia. Coertze był dobrym
człowiekiem, lecz nieco upartym.
— Jak dot d miałem racj , prawda? — spytałem. Zgodził si niech tnie.
120
— Wydajno wzro nie, je li odpoczniemy — powiedziałem jeszcze raz. —
Obiecuj ci.
Pomruczał troch , lecz nie obstawał przy swoim — był zbyt zm czony, by si
kłóci .
Reszta zgodziła si apatycznie. Tej nocy kładli my si spa , maj c przed sob
perspektyw wolnego dnia.
Nazajutrz przy niadaniu zapytałem Francesc :
— Co robi przeciwnik?
— Wci obserwuje.
— Jakie posiłki? Pokr ciła przecz co głow .
— Nie, jest tylko ta ósemka. Pracuj na zmiany.
— Mo emy dostarczy im troch ruchu — powiedziałem. — Rozdzielimy si i
przegonimy ich po mie cie lub nawet poza nim. Ostatnio yło si im zbyt
wygodnie.
Spojrzałem na Coertzego.
— Ale nie tykaj ich, nie jeste my jeszcze gotowi na odsłoni cie kart, a im
pó niej si to stanie, tym lepiej dla nas. Nie mo emy sobie teraz pozwoli , aby
kto z nas został wył czony z akcji. Je li co takiego si zdarzy, to le ymy. I bez
tego odlanie kilu pochłonie cały czas, który nam pozostał.
— A ty trzymaj si z dala od alkoholu — zwróciłem si do Walkera. — Mo e
ci kusi , ale daruj sobie. Pami tasz, co powiedziałem ci w Tangerze?
Pos pnie skin ł głow i spu cił wzrok na talerz. Ostatnio według mnie był
zbyt spokojny i zastanawiałem si , o czym tak rozmy lał.
— S dziłem, e ci gasz jubilera, aby wycenił klejnoty — powiedziałem do
Franceski.
— Dzisiaj si z nim zobacz — odparła. — Zapewne jutro przyjedzie.
— Dobrze, ale przyje d aj c musi si przebra , czy co w tym rodzaju. Je li
tylko ludzie Torloniego zorientuj si , e chodzi o klejnoty, mo e nie uda si ich
dłu ej powstrzyma .
— Palmerini przywiezie go ukrytego w ci arówce — rzekł Piero.
— To wystarczy. — Wstałem od stołu i przeci gn łem si . — A teraz
spowodujemy naszym wyj ciem małe zamieszanie u wroga. Ka dy pójdzie w
innym kierunku. Lepiej, eby Piero i Francesca wyszli pó niej, nie powinni ł czy
ich z nami. Czy to miejsce b dzie jako zabezpieczone, je eli wszyscy wyjdziemy?
— Przez cały dzie stoczni b dzie strzegło dziesi ciu naszych ludzi — odparła
Francesca.
— Dobrze. Powiedz im, aby zbytnio nie zwracali na siebie uwagi.
Id c do miasta czułem si dobrze. Plecy mi si goiły, a twarz przestała
przypomina pole po bitwie. O ywiała mnie perspektywa wolnego dnia, s dziłem
te , e Coertze czuje si jeszcze lepiej. Nie opu cił stoczni Palmeriniego od chwili
przyprowadzenia „Sanforda", podczas gdy ja kilkakrotnie byłem w mie cie.
Ranek sp dziłem na leniuchowaniu. Zrobiłem kilka turystycznych zakupów
na Piazza Cavour, gdzie znalazłem sklep oferuj cy angielskie ksi ki. Pó niej na
dłu ej zatrzymałem si w kawiarni na bulwarze, gdzie przy niezliczonych
121
fili ankach kawy bez po piechu czytałem ksi k — co , na co od wielu miesi cy
nie miałem czasu.
Około południa udałem si do jachtklubu na drinka. Bar zdawał si
gło niejszy ni zwykle. Przyczyn szumu była rozdyskutowana, podchmielona
grupka z drugiej strony pomieszczenia. Wi kszo stałych bywalców wyra nie
ignorowała t bu czuczn demonstracj , widziało si jednak unoszenie brwi przy
co bardziej ochrypłych okrzykach. Zamówiłem u kelnera szkock i spytałem:
— Co to za uroczysto ? Szyderczo u miechn ł si w stron kra ca baru.
— adna uroczysto , tylko zwykłe pija stwo. Zastanawiałem si , dlaczego
sekretarz nie nakazał tym ludziom opu ci klubu, i powiedziałem to gło no.
Kelner bezradnie rozło ył r ce.
— Có mo na zrobi , signor? S ludzie, którzy mog łama wszelkie prawa.
Jest tu wła nie jeden z nich.
Nie wnikałem w to. Nie moja sprawa ani interes mówi Włochom, jak maj
prowadzi klub, w którym mnie go cili. Zabrałem jednak swojego drinka do
przyległej sali, gdzie usadowiłem si , aby doko czy ksi k .
Była to interesuj ca ksi ka, ale nigdy jej nie doko czyłem i cz sto pó niej
zastanawiałem si , w jaki sposób bohater wypl tał si z kłopotów, w które uwikłał
go autor. Nie przeczytałem nawet sze ciu stron, gdy podszedł kelner.
— Jaka pani chce si z panem zobaczy , signor.
Poszedłem do holu i ujrzałem Francesc .
— Co tu robisz, u diabła? — zapytałem.
— Torloni jest w Rapallo — powiedziała.
Wła nie miałem si odezwa , gdy zjawił si sekretarz i zobaczył nas.
— Lepiej chod my do rodka, tu zbytnio zwracamy na siebie uwag —
powiedziałem.
Sekretarz zbli ył si pospiesznie, mówi c:
— Ach, Madame, ju dawno nie mieli my zaszczytu go ci pani. Byłem
członkiem klubu — cho tylko honorowym — wi c powiedziałem:
— Czy mógłbym wprowadzi pani do klubu jako swojego go cia? Wygl dał
na dziwnie przestraszonego i rzekł nerwowo:
— Tak, tak, oczywi cie. Nie, nie ma powodu, aby Madame wpisywała si do
ksi ki.
Id c z Francesc do sali zastanawiałem si , co tak poruszyło sekretarza.
Miałem jednak inne sprawy na głowie. Usiedli my.
— Lepiej napij si czego — odezwałem si .
— Campari — zdecydowała i szybko dodała: — Torloni ci gn ł ze sob
wielu ludzi.
— Uspokój si — powiedziałem i zamówiłem campari u kelnera. — A co z
Metcalfe'em? — spytałem, gdy odszedł.
— Fairmila opu ciła Genu . Nie wiemy, gdzie jest.
— A Torloni? Co z nim?
— Godzin temu zameldował si w hotelu na Piazza Cavour. Siedziałem
wtedy w kawiarence przy chodniku. Mo e go nawet widziałem.
— Mówisz, e sprowadził ze sob kilku ludzi?
— Jest z nim o miu.
122
Robiło si nieciekawie. Wygl dało na to, e szykuje si atak: o miu i o miu
dawało szesnastu, plus sam Torloni, prawdopodobnie Metcalfe, Krupke, ten
Maroka czyk i mo e jeszcze kto z załogi fairmili. Ponad dwudziestu ludzi!
— Musieli my działa szybko — powiedziała. — Trzeba było przegrupowa
nasze siły — dlatego przyszłam tu osobi cie. Nie miałam ju nikogo innego.
— A ilu m y mamy ludzi? — spytałem. Zmarszczyła brwi.
— Dwudziestu pi ciu — mo e pó niej b dzie wi cej. Nie umiem powiedzie .
To ju lepiej. Wci mieli my przewag . Zastanawiało mnie jednak
gromadzenie sił przez Torloniego. Nie potrzebowałby tylu zbirów, aby chwyci
trzech, zapewne niczego nie spodziewaj cych si ludzi. Musiał wi c dowiedzie si
czego o naszych partyzanckich sprzymierze cach. By mo e utracimy atut
zaskoczenia.
Kelner przyniósł campari. Gdy płaciłem, Francesca spogl dała przez okno na
przysta .
— Co to za statek? — spytała, gdy kelner odszedł.
— Który?
Wskazała jacht motorowy, który zauwa yłem ju przedtem.
— A, ten! Pływaj cy burdel jakiego bogacza.
— Jak si nazywa? — spytała pełnym napi cia głosem. Próbowałem sobie
przypomnie .
— Eee... chyba „Calabria" Knykcie jej zbielały, gdy zacisn ła r ce na oparciu
fotela.
— To łód Eduarda — powiedziała cicho.
— Kto to jest Eduardo?
— To mój m .
Zrozumiałem, dlaczego sekretarz był taki przestraszony. Nie jest przyj te,
aby kto obcy wprowadzał kobiet jako swego go cia, gdy jej m znajduje si w
pobli u i lada moment mo e przyj do klubu. Stłumiłem miech.
— Zało si , e to on jest tym facetem, który robi tak drak przy barze.
— Musz ju i — powiedziała.
— Dlaczego?
— Nie mam ochoty go spotka . — Odsun ła na bok drinka i wzi ła torebk .
— Mogłaby wypi do ko ca. Po raz pierwszy ci zaprosiłem. Tak czy inaczej
nie ma takiego m czyzny, z powodu którego warto byłoby traci drinka.
Odpr yła si i wzi ła campari.
— Eduardo nie jest wart niczego. Dobrze, b d na tyle dobrze wychowana, e
dopij drinka i wtedy dopiero wyjd .
Mimo wszystko spotkali my go. Tylko Estrenoli — z tego co słyszałem o jego
rodzie — mógł zatrzyma si tak dramatycznie przy wej ciu, skr ci w stron
naszego stolika i w taki sposób zwróci si do Franceski.
— Ach, moja kochaj ca ona — rzekł. — Jestem zaskoczony widz c ci w tak
cywilizowanym otoczeniu. S dziłem, e pijasz w rynsztokach.
Był kr pym m czyzn o niezłej prezencji, któr psuły przekrwione oczy i
zuchwałe usta. Drobny w sik zniekształcał mu górn warg , a twarz miał
zaczerwienion od alkoholu. Zignorował mnie całkowicie.
123
Francesca patrzyła wprost przed siebie kamiennym wzrokiem. Usta miała
zaci ni te. Nie spojrzała nawet, gdy opadł ci ko na krzesło obok niej.
— Nie prosili my, aby pan usiadł z nami, signor — powiedziałem. Odwrócił
si i za miał krótko, spogl daj c na mnie arogancko. Ponownie zwrócił si do
Franceski.
— Jak widz , włoskie szumowiny ju ci teraz nie wystarczaj , bierzesz
kochanków z zagranicy.
Zahaczyłem stop tyln nog jego krzesła i mocno poci gn łem. Krzesło
wy lizn ło si spod niego i zwalił si jak długi na podłog . Stan łem nad nim.
— Powiedziałem, e nie był pan zaproszony do stolika. Spojrzał na mnie
wyra nie rozgniewany i z trudem podniósł si na nogi. Był w ciekły.
— Wywal ci z kraju w ci gu dwudziestu czterech godzin! — wrzasn ł. —
Czy wiesz, kim ja jestem?
Okazja była zbyt dobra, aby j zaprzepa ci .
— Gówna zazwyczaj pływaj na górze — odparłem spokojnie, po czym
dodałem twardszym głosem: — Estrenoli, wracaj do Rzymu. Liguria nie jest dla
ciebie zdrowa.
— Co chcesz przez to powiedzie ? — odezwał si niespokojnie. — Czy mi
grozisz?
— W promieniu mili jest z pi dziesi ciu ludzi, którzy pobiliby si o przywilej
poder ni cia ci gardła. Co ci powiem. To ja tobie daj dwadzie cia cztery
godziny na wyniesienie si z Ligurii. Po tym czasie nie postawiłbym złamanego
lira na twoje szans .
Zwróciłem si do Franceski.
— Chod my st d, nie podoba mi si ten zapach.
Wzi ła torebk i dumnie kroczyła wraz ze mn do drzwi. Zostawili my
Estrenolego dławi cego si bezsiln zło ci . Słyszałem w sali klubowej
przytłumione komentarze, dało si te słysze kilka chichotów. Przypuszczam, e
wiele obecnych tam osób miało ochot zrobi to samo. Hrabia był jednak zbyt
silny, aby mu stan na drodze. Ja nie dbałem o to zupełnie. Trz słem si ze
zło ci.
Chichotów Estrenoli ju nie wytrzymał. Dogonił nas, gdy przecinali my hol.
Poczułem jego r k na ramieniu i odwróciłem głow .
— Zabieraj r k — odezwałem si chłodno.
Hrabia wybełkotał z trudem:
— Nie wiem, kim jeste , ale brytyjski ambasador dowie si o tym.
— Nazywam si Halloran, i zabieraj sw parszyw łap .
Nie posłuchał. Zamiast tego zacisn ł r k i poci gn ł mnie tak, e stan łem
twarz do niego.
Tego było za wiele.
Zatopiłem trzy sztywne palce w jego mi kkim brzuchu, a st kn ł i zgi ł si
wpół. Wtedy najmocniej, jak umiałem, uderzyłem go pi ci . W ten cios wło yłem
wszystkie tłumione w czasie minionych tygodni frustracje. Oberwał zamiast
Metcalfe'a i Torloniego oraz wszystkich zbirów, którzy zbiegli si jak szakale.
Musiałem mu złama szcz k i otarłem sobie knykcie. Zwalił si jak worek m ki.
Z ust buchn ła mu krew.
124
W chwili zadawania ciosu poczułem w plecach gwałtowny ból.
— Chryste, moje plecy! — j kn łem i odwróciłem si do Franceski. Nie było
jej jednak.
Zamiast tego znalazłem si twarz w twarz z Metcalfe'em.
— Co za cios! — rzekł z uznaniem. — Facet ma niew tpliwie złaman
szcz k , słyszałem, jak strzeliła. Czy my lałe kiedy , eby powalczy w
lekkopół redniej, Hal?
Byłem zbyt zdumiony, aby cokolwiek odpowiedzie . Wówczas przypomniałem
sobie o Francesce i rozejrzałem si gwałtownie. Wyłoniła si zza Metcalfe'a.
— Czy ten typ mówił co o brytyjskim ambasadorze? — spytał. Rozejrzał si
po holu. Na szcz cie było pusto i nikt nie widział awantury. Metcalfe spojrzał na
najbli sze drzwi prowadz ce do m skiej toalety. U miechn ł si szeroko.
— Mo e zawleczemy ten zewłok do s siedniego pomieszczenia? Przyznałem
mu racj . Zaci gn li my razem Estrenolego do ubikacji i upchn li my w kabinie.
Metcalfe wyprostował si i rzekł:
— Je li ten ptaszek rozmawia z brytyjskim ambasadorem, to musi by grub
ryb . Kim on jest?
Powiedziałem mu, a Metcalfe gwizdn ł.
— Jak ju tłuczesz, to wielkich! Nawet ja słyszałem o Estrenolim. Za co mu
przyło yłe ?
— Z powodów osobistych — odparłem.
— Zwi zanych z t dam ?
— Jego on . Metcalfe j kn ł.
— Bracie, ale si wrobił. Wpakowałe si w kabał , to pewne.
W ci gu dwunastu godzin wywlok ci z Włoch za uszy. — Podrapał si po
głowie. — A mo e nie, mo e mógłbym to załatwi . Zaczekaj tu i nie pozwól
nikomu korzysta z tego klopa. Powiem twojej dziewczynie, eby była w pobli u.
Wracam za kilka minut.
Oparłem si o cian i próbowałem logicznie pomy le o Metcalfie, ale nie
mogłem. Plecy bolały mnie jak diabli, a w r ce, któr uderzyłem Estrenolego,
czułem t pe pulsowanie. Wygl dało na to, e zawaliłem wszystko. Wci
ostrzegałem Coertzego, eby nie wdawał si w bójki, a teraz wła nie ja to
zrobiłem. Do tego jeszcze ten Metcalfe.
Metcalfe dotrzymał słowa i wrócił po dwóch minutach. Wraz z nim pojawił si
przysadzisty Włoch o sinych policzkach, ubrany w elegancki garnitur.
— Mój przyjaciel, Guido Torloni — przedstawił Metcalfe. — Guido, to Peter
Halloran.
Torloni spojrzał na mnie zaskoczony.
— Hal znalazł si w opałach — ci gn ł Metcalfe. — Złamał rz dow szcz k .
— Wzi ł Torloniego na bok i rozmawiali ze sob cicho. Obserwuj c Torloniego
pomy lałem, e sprawy id coraz gorzej.
Metcalfe wrócił.
— Nie martw si , Guido to załatwi. Umie załatwi wszystko.
— Nawet Estrenolego? — spytałem z niedowierzaniem.
125
— Nawet Estrenolego — u miechn ł si Metcalfe. — Guido jest w tej cz ci
Włoch „panem załatwiaczem" we własnej osobie. Zostawmy mu to. Wyszli my do
holu. Nie było tam Franceski.
— Pani Estrenoli czeka w moim samochodzie — rzekł Metcalfe. Przeszli my
do samochodu, a Francesca spytała:
— Czy wszystko w porz dku?
— Wszystko gra — odparłem. Metcalfe stłumił miech.
— Z wyj tkiem pani m a, madame. B dzie mu strasznie niemiło, gdy si
ocknie.
R ka Franceski zacisn ła si na kraw dzi drzwi. Poło yłem na niej swoj i
cisn łem ostrzegawczo.
— Francesco, to jest pan Metcalfe, mój stary przyjaciel z Afryki Południowej.
Poczułem, jak jej palce drgn ły. Pospiesznie dodałem:
— Przyjaciel pana Metcalfe'a, pan Torloni, zajmuje si twoim m em. Jestem
pewien, e nic mu si nie stanie.
— O tak — przytakn ł Metcalfe pogodnie. — Wszystko b dzie w porz dku.
Nikomu nie przysporzy adnych kłopotów — nagle
zmarszczył brwi. — A jak tam twoje plecy, Hal? Lepiej, eby je kto zaraz
obejrzał. Je li chcesz, zawioz ci do lekarza.
— To drobnostka — odparłem. Nie chciałem nigdzie je dzi z Metcalfe'em.
— Bzdura! — rzekł. — Kto jest tu twoim lekarzem? Sprawa wygl dała nieco
inaczej, je li mógł nas zawie do lekarza, którego m y wybierzemy. Spojrzałem
pytaj co na Francesc .
— Znam dobrego lekarza.
Metcalfe klasn ł w r ce.
— W porz dku. Ruszajmy. Tak wi c przewiózł nas przez miasto, a Francesca
wskazała gabinet lekarza. Metcalfe zahamował i rzekł:
— Wejd cie, a ja zaczekam tutaj. Podrzuc was pó niej do stoczni
Palmeriniego.
Masz ci los. Najwyra niej Metcalfe nie miał nic przeciwko temu, aby my
wiedzieli, e zna nasz kryjówk . W powietrzu wisiało co dziwnego i niezbyt mi
si to podobało.
Gdy tylko weszli my do poczekalni, Francesca spytała:
— Czy to jest Metcalfe? Wygl da na miłego człowieka.
— Bo jest. Ale nie wchod mu w drog , bo ci staranuje — sykn łem, gdy
plecy w wyj tkowo przykry sposób przypomniały mi o sobie. — Co teraz
zrobimy, u diabła?
— Nic si nie zmieniło — rzekła Francesca rzeczowo. — Wiedzieli my, e i
tak przyjd . Teraz ju s .
Miała racj .
— Przykro mi, e uderzyłem twojego m a.
— A mnie nie — odparła szczerze. — Przykro mi tylko, e przy okazji
skaleczyłe si i e mo esz mie z tego powodu kłopoty.
— Nie b d miał — odrzekłem ponuro. — A przynajmniej dopóki sprawa jest
w r kach Torloniego. Jest jeszcze co , czego nie rozumiem. Dlaczego Metcalfe i
126
Torloni mieliby by zainteresowani wyci ganiem mnie z kłopotów? To nie ma
sensu.
Lekarz był ju wolny i mógł obejrze moje plecy. Powiedział, e zerwałem
ci gno, i zacz ł mnie zawija jak mumi . Zabanda ował mi te r k ,
pokaleczon nieco w miejscu, gdzie knykcie oparły si na z bach Estrenolego.
Gdy wychodzili my, Metcalfe pomachał nam z samochodu i zawołał:
— Podwioz was do stoczni!
W tej sytuacji odmowa nie miałaby sensu, wi c wsiedli my. Gdy ruszali my,
spytałem niedbale:
— Sk d wiedziałe , e jeste my w stoczni Palmeriniego?
— Wiedziałem, e podró ujecie po tych wodach, wi c zapytałem kapitana
portu, czy ju si pokazałe — odparł lekko Metcalfe. — Opowiedział mi
wszystko o tobie.
Brzmiało go do przekonuj co i gdybym nie miał swoich informacji,
mógłbym mu uwierzy .
— Słyszałem, e masz problemy z kilem — zagadn ł. Zbyt blisko kr ył
wokół sedna sprawy.
— Tak, próbowałem eksperymentalnej metody mocowania go, ale chyba nie
zdaje egzaminu. Zdaje si , e b d zmuszony zdj ten kil i zamocowa go
ponownie.
— Zrób dobrze — poradził. — Szkoda byłoby, gdyby ci odpadł na pełnym
morzu. Wywrotk miałby murowan .
Rozmowa stawała si bardzo dla mnie niewygodna. Były to pogaduszki dobre
w sklepie eglarskim, ale z Metcalfe'em nigdy nic nie wiadomo. Ul yło mi, gdy
zmienił temat.
— Co si stało z twoj twarz ? Brałe udział w innej bijatyce?
— Spadłem ze skałki — odparłem lekko. Cmokn ł ze współczuciem.
— Hal, mój chłopcze, powiniene bardziej uwa a na siebie. Nie chciałbym,
aby ci si co stało. Tego było ju za wiele.
— Sk d ta nagła troskliwo ? — spytałem kwa no. Odwrócił si zaskoczony.
— Nie lubi patrze , jak obijaj moich przyjaciół, a szczególnie ciebie. Jeste
w ko cu do przystojnym facetem — zwrócił si do Franceski. — Prawda?
— Tak s dz — odpowiedziała. Zaskoczyła mnie.
— Postaram si jeszcze troch po y — powiedziałem, gdy Metcalfe
zatrzymał si przy bramie stoczni. — Staj si ekspertem w tych sprawach.
Wysiedli my z Francesc z samochodu, a Metcalfe spytał:
— Hal, nie poka esz mi nowego mocowania kilu? U miechn łem si szeroko.
— Jestem zawodowym projektantem, u licha. Nigdy nie pokazuj nikomu
swoich pomysłów. — Skoro on umiał zwodzi w tej grze aluzji, nie mogłem
okaza si gorszy.
— Bardzo to rozs dnie z twojej strony — stwierdził z u miechem. — Chyba
si jeszcze zobaczymy?
Zbli yłem si do samochodu tak, by Francesca nie mogła nic słysze .
— Co si stanie z Estrenolim?
— Nic wielkiego. Guido zabierze go do dobrego, zaufanego lekarza na
opatrunek. Pó niej odstawi do Rzymu, ale najpierw nap dzi mu cholernego
127
stracha. Przypuszczam, e Estrenoli nie jest zbyt odwa ny, a nasz Guido, je li
zechce, potrafi by przera aj cy. Nie b dzie wi cej kłopotów.
Z ulg odszedłem od samochodu. Obawiałem si , e Estrenoli zostanie
wrzucony do zatoki w cementowym płaszczu, a nie chciałem mie niczyjego ycia
na sumieniu. Nawet jego.
— Dzi ki — powiedziałem. — Tak, zobaczymy si . W tak małym mie cie nie
da si tego unikn .
Wrzucił bieg i ruszył wolno, u miechaj c si przez boczn szyb .
— Jeste fajnym chłopcem, Hal. Nie daj si nikomu nabra . Odjechał, a ja
zastanawiałem si , o co tu naprawd chodzi.
Atmosfera w stoczni była napi ta. Id c przez podwórze, zauwa yłem du o
wi cej ludzi ni zazwyczaj. To zapewne przyjaciele Franceski. Gdy weszli my do
szopy, Piero natychmiast podszedł do mnie i zapytał:
— Co si stało w klubie? — głos dr ał mu z przej cia.
— Nic si nie stało — odparłem. — Nic powa nego. — Z tyłu zobaczyłem
niskiego m czyzn o jasnych czujnych oczach. — Co to za jeden?
Piero odwrócił si .
— Cariaceti, jubiler. Mniejsza o niego. Co si stało w klubie? Wszedłe do
rodka, Madame te . Pó niej weszli ten Metcalfe i Torloni. A potem wyszli cie
razem z Metcalfe'em. Co si dzieje?
— Uspokój si , wszystko w porz dku. Wpadli my na Estrenolego i rozło yłem
go.
— Estrenolego? — Zaskoczony Piero spojrzał na Francesc , która
potwierdziła skinieniem głowy.
— Gdzie jest teraz? — dopytywał si z uporem.
— W łapach Torloniego — powiedziałem.
Dla Piera tego było ju za wiele. Usiadł na stojaku i wpatrywał si w podłog .
— Torloniego? — powtórzył bezmy lnie. — Czego Torloni mógłby chcie od
Estrenolego?
— Sk d mam wiedzie ? Cała ta sprawa jest jedn z chytrych zagrywek
Metcalfe'a. Wiem tylko, e poniosło mnie z Estrenolim, a Metcalfe wył czył go na
jaki czas z obiegu. I nie pytaj mnie dlaczego.
Uniósł wzrok.
— Mówi si , e zachowywałe si dzisiaj bardzo przyjacielsko wobec
Metcalfe'a — rzekł podejrzliwie.
— Niczego nie osi gniemy zra aj c go do siebie. Je li chcesz wiedzie , co si
stało, zapytaj Francesc . Była tam.
— Hal ma racj — odezwała si Francesca. — Traktował Metcalfe'a
odpowiednio. Tamten go sprowokował, lecz Hal nie dał si wyprowadzi z
równowagi. Prócz tego — powiedziała z lekkim u miechem — Metcalfe wygl da
na człowieka, którego trudno nienawidzi .
— Za to nietrudno znienawidzi Torloniego — mrukn ł Piero. — A Metcalfe
jest jego przyjacielem.
W ten sposób nie doszliby my donik d, wi c przerwałem im:
— Gdzie Coertze i Walker?
128
— W mie cie — rzekł Piero. — Wiemy, gdzie s .
— Chyba lepiej byłoby, eby wrócili. Sprawy mog zacz si toczy szybko.
Trzeba si zastanowi , co robi dalej.
Cicho wstał i wyszedł na podwórze. Podszedłem do małego jubilera.
— Signor Cariaceti — powiedziałem. — Jak rozumiem, przyjechał pan tutaj,
aby obejrze par klejnotów.
— W istocie — odrzekł. — Wolałbym jednak nie pozostawa tu zbyt długo.
Wróciłem do Franceski.
— Lepiej pokaza Cariacetiemu te kosztowno ci. Pó niej mo emy nie mie na
to zbyt wiele czasu.
Odeszła pomówi z Cariacetim, a ja popatrzyłem markotnie na kil, któremu
wci brakowało dwóch ton. Sprawy przedstawiały si kiepsko i byłem
zrozpaczony. Przy intensywnej pracy doko czenie kilu zaj łoby osiem dni,
kolejny dzie mocowanie go, jeszcze jeden potrzebny był na zało enie okładziny z
włókna szklanego i zwodowanie „Sanforda".
Dziesi dni! Czy Metcalfe i Torloni b d czeka tak długo?
Niedługo Francesca wróciła.
— Cariaceti jest zdumiony — powiedziała. — Jest najszcz liwszym
człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałam.
— Miło mi, e kto jest szcz liwy — odparłem ponuro. — Ta cała sprawa
rozsypie si na kawałki. Poło yła mi r k na ramieniu.
— Nie miej do siebie pretensji. Nikt nie zrobiłby wi cej ni ty.
Usiadłem na stojaku.
— Oczywi cie mogłoby by gorzej — powiedziałem. — Walker mógłby si
spi wła nie teraz, gdy go potrzebujemy. Coertze mógłby wpa w amok, a ja
mógłbym upa i złama par ko ci.
Uj ła w dłonie moj zabanda owan dło .
— Nigdy nie powiedziałam tego adnemu m czy nie, ale tobie to powiem —
jeste człowiekiem, którego bardzo podziwiani. Spojrzałem na jej r k
spoczywaj c na mojej.
— Tylko podziwiasz? — spytałem łagodnie. Uniosłem wzrok i zobaczyłem,
jak si rumieni. Szybko cofn ła r k i odwróciła si .
— Czasami sprawia mi pan przykro , panie Halloran. Wstałem.
— Jeszcze niedawno było Hal. Powiedziałem, e przyjaciele nazywaj mnie
Hal.
— Jestem twoj przyjaciółk — odparła wolno.
— Francesco, chciałbym, aby była dla mnie kim wi cej ni przyjaciółk .
Znieruchomiała nagle, a ja obj łem j wpół.
— My l , e ci kocham, Francesco — powiedziałem. Odwróciła si szybko,
miej c przez łzy.
— Ty tak tylko my lisz, Hal. Ach, jacy wy, Anglicy, jeste cie chłodni i
ostro ni. Ja natomiast wiem, e ci kocham.
Co cisn ło mnie w dołku, a cała ta ciemna szopa wydała si nagle ja niejsza.
— Tak, kocham ci , ale nie wiedziałem, jak to wła ciwie powiedzie . Nie
wiedziałem, jak zareagujesz, kiedy to powiem.
— Mówi , e to wspaniale.
129
— B dzie nam dobrze — powiedziałem. — Cape jest cudownym miejscem.
Prócz tego jest jeszcze cały wiat. Posmutniała nagle.
— Nie wiem, Hal. Nie wiem. Wci jestem m atk , nie mog wyj za ciebie.
— Włochy nie s całym wiatem — powiedziałem łagodnie. — W wi kszo ci
krajów rozwód nie jest czym haniebnym. Ludzie, którzy stworzyli prawo do
rozwodu, wiedzieli, co robi . Nigdy nie zwi zaliby nikogo na całe ycie z kim
takim jak Estrenoli.
Potrz sn ła głow .
— Tutaj, we Włoszech, oraz w oczach mojego Ko cioła rozwód jest grzechem.
— W takim razie Włochy i twój Ko ciół s w bł dzie. Ja tak mówi , nawet
Piero tak mówi.
— Co si stanie z moim m em? — spytała wolno.
— Nie wiem. Metcalfe twierdzi, e zostanie odwieziony do Rzymu pod
eskort .
— To wszystko? Torloni go nie zabije?
— Nie s dz . Metcalfe powiedział, e nie, a ja mu wierz . Mo e jest kanali ,
ale jeszcze nigdy nie złapałem go na podłym kłamstwie. Skin ła głow .
— Ja te mu wierz . — Milczała jaki czas, po czym rzekła: — Gdy si
dowiem, e Eduardo jest bezpieczny, pojad z tob do Afryki Południowej czy
jakiegokolwiek innego miejsca. Za granic uzyskam rozwód i wyjd za ciebie, ale
Eduardo musi by cały i zdrowy. Nie mogłabym mie takiej rzeczy na sumieniu.
— Dopilnuj tego — powiedziałem. — Zobacz si z Metcalfe'em. —
Spojrzałem na kil. — Musz jednak doprowadzi t spraw do ko ca. Wło yłem
w to sporo wysiłku, a trzeba te wzi pod uwag innych — Coertzego, Walkera,
Piera, wszystkich twoich ludzi; nie mog si teraz zatrzyma . Wiesz przecie , e
nie chodzi tylko o złoto.
— Wiem. Kto musiał ci mocno zrani , eby zacz ł co takiego. Nie jest to
twój ywioł.
— Miałem on , któr zabił pijaczyna podobny do Walkera.
— Tak mało wiem o twojej przeszło ci — powiedziała zamy lona. — Tyle
musz si dowiedzie . Twoja ona... Bardzo j kochałe . — Nie było to pytanie,
lecz stwierdzenie.
Opowiedziałem jej troch o Jean, wi cej o sobie i przez jaki czas
rozmawiali my przyciszonymi głosami, tak jak robi to zwykle zakochani.
Wówczas wszedł Coertze.
Zapytał, sk d ten po piech i dlaczego zakłócono mu dzie odpoczynku. Jak na
człowieka, który nie chciał przerywa pracy, bardzo niech tnie przyj ł odebranie
mu jego chwilowych przyjemno ci.
Wprowadziłem go w wydarzenia. Zdumiał si tak jak ka dy z nas.
— Dlaczego Metcalfe miałby nam pomaga ? — zapytał.
— Nie wiem i nie mam zamiaru go pyta — odparłem. — Gdyby powiedział
mi prawd , mogłaby okaza si gorsza od wszelkich naszych przypuszcze .
Coertze zrobił to co ja — poszedł przypatrze si kilowi.
— Jeszcze co najmniej osiem dni odlewania — powiedziałem.
130
— Magtig — wybuchn ł. — Teraz ju mi nikt tego nie odbierze — zdj ł
marynark . — Zaczynamy robot natychmiast.
— Przez godzin b dziecie musieli obej si beze mnie — powiedziałem. —
Jestem umówiony.
Coertze obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, ale nie odezwał si , gdy z
trudem nakładałem marynark . Francesca pomogła mi przykry ni skorup
banda y pod koszul .
— Dok d idziesz? — spytała cicho.
— Zobaczy si z Metcalfe'em. Chc wyja ni spraw do ko ca. Skin ła
głow .
— Uwa aj na siebie.
Wychodz c wpadłem na Walkera. Wygl dał na przybitego.
— Co z tob ? — zapytałem. — Wygl dasz, jakby zgubił szylinga, a znalazł
sze ciopensówk .
— Jaki dra mnie okradł — odparł w ciekły.
— Du o straciłe ?
— Zgin ła mi pa... — rozmy lił si . — Zgin ł mi portfel.
— Nie przejmowałbym si tym zbytnio — pocieszyłem go i dodałem: — Je li
nie b dziemy ostro ni, stracimy złoto. Zobacz si z Coertzem, to ci opowie —
przepchn łem si obok i zostawiłem go zagapionego na moje plecy.
Poszedłem do biura Palmeriniego i zapytałem, czy mógłbym po yczy jego
samochód. Nie miał nic przeciwko temu, wzi łem wi c małego fiata i pojechałem
do przystani jachtowej. Do łatwo odnalazłem fairmil . Zwróciłem uwag , e
była niewidoczna z jachtklubu, dlatego nie zauwa yłem jej wcze niej. Krupke
polerował niklowane cz ci sterówki.
— Cze — powiedział. — Miło ci znów widzie . Metcalfe mówił, e jeste w
mie cie.
— Czy jest na pokładzie? Chciałbym si z nim zobaczy .
— Zaczekaj chwil — odparł Krupke i zszedł na pokład. Wrócił niemal
natychmiast. — Mówi, eby zszedł na dół.
Wskoczyłem na pokład i zszedłem za Krupke'em do głównego salonu.
Metcalfe le ał na otomanie i czytał ksi k .
— Co ci sprowadza tak szybko? — spytał.
— Chciałem ci co powiedzie — odparłem i zerkn łem na Krupke'a.
— W porz dku, Krupke — rzekł Metcalfe i Krupke wyszedł.
Metcalfe otworzył kredens i wyci gn ł butelk oraz dwie szklanki. —
Napijesz si ?
— Dzi kuj — powiedziałem. Nalał dwa gł bsze i rzekł:
— No to chlup.
Kiedy wypili my, odezwał si :
— Jaki masz kłopot?
— Czy ta historyjka, e Torloni zajmie si Estrenolim, jest prawdziwa?
— Jasne. Estrenoli jest teraz u lekarza.
— Chciałem si tylko upewni — powiedziałem. — Upewni si , e przeka esz
co Torloniemu; je li Estrenoli nie dotrze do Rzymu cały i zdrowy, to zabij go
osobi cie.
131
Metcalfe spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
— Oho ho! — rzekł. — Kto ci wykarmił tygrysim mlekiem. Jaki masz
interes w troszczeniu si o Estrenolego? — Przyjrzał mi si uwa nie, po czym
roze miał si i pstrykn ł palcami. — No jasne, hrabina nalega.
— Nie mieszaj si do tego — ostrzegłem. Metcalfe u miechn ł si .
— Ach ci młodzi, nigdy nie wiadomo, co jeszcze wymy l .
— Zamknij si .
Podniósł r ce w udanym przestrachu.
— Ju dobrze, ju dobrze. — Nagle roze miał si . — Sam omal nie zabiłe
Estrenolego. Gdyby go uderzył odrobin mocniej, byłby trupem.
— Nie mogłem uderzy mocniej.
— Nie zakładałbym si o to — odparł Metcalfe. — Wci jest nieprzytomny.
Ten konował zdrutował mu szcz k . Przez miesi c nie b dzie mógł mówi . —
Nalał ponownie. — W porz dku, przypilnuj , aby dotarł do Rzymu uszkodzony
nie bardziej ni teraz.
— Chciałbym to mie na pi mie. Od samego Estrenolego, w li cie wysłanym z
Rzymu, z dat stempla nie pó niejsz ni od dzi za tydzie .
Metcalfe nie poruszył si .
— Nie uwa asz, e naciskasz zbyt mocno? — rzekł spokojnie.
— Tego wła nie chc — odparłem z uporem. Przyjrzał mi si uwa nie.
— Kto zrobił z ciebie m czyzn , Hal — powiedział. — Dobra, niech tak
b dzie. — Pchn ł mi szklank po stole. — Wiesz — rzekł niemal z zadum . — Na
twoim miejscu nie zostawałbym w Rapallo zbyt długo. Jak najszybciej
załatwiłbym ten cholerny kil i wyniósłbym si st d. Niebezpiecznie jest igra z
Torlonim.
— Nie igram z Torlonim. Pierwszy raz go dzisiaj widziałem. Skin ł głow .
— W porz dku, twoja sprawa, je li tak chcesz to rozegra . Ale posłuchaj, Hal.
Przycisn łe mnie teraz i poszedłem na to, gdy Estrenoli mnie nie obchodzi, a ty
jeste kumplem i mo e nie miałem nic przeciwko temu, aby mnie w tej sprawie
przycisn ł. Nie próbuj jednak naciska Torloniego. To dra , zjadłby ci na
niadanie.
— Nie naciskam Torloniego tak długo, jak on nie naciska mnie. — Dopiłem i
wstałem. — Do zobaczenia. Metcalfe u miechn ł si szeroko.
— Z pewno ci . Jak sam powiedziałe , to małe miasteczko.
Wyszedł ze mn na pokład.
Jad c z powrotem do stoczni zastanawiałem si nad rol Metcalfe'a. Par
rzeczy powiedział jasno, lecz nie do ko ca, co jedynie gmatwało jego i tak ju
niejasn pozycj w tej sprawie. Do wyra nie powiedział: „Wyno si , zanim ci
Torloni posieka". Nie mogłem jednak zrozumie dlaczego — w ko cu Torloni był
j e g o człowiekiem.
Nie pojmowałem tego.
Gdy wróciłem do stoczni, prac kontynuowano, jak gdyby nigdy nie było
przerwy. Błysn ło, gdy roztopił si klocek złota. Coertze nachylił si nad form ,
aby je wyla .
Francesca podeszła do mnie.
132
— Załatwione, w ci gu tygodnia dostaniesz wiadomo od Eduarda —
powiedziałem. Westchn ła.
— Chod i zjedz kolacj . Jeszcze nic nie jadłe .
— Dzi ki — odparłem i poszedłem za ni do przyczepy.
133
Rozdział 7
ZŁOTY KIL
Harowali my, mój Bo e, jak my my harowali!
Wspomnienie tamtego tygodnia pozostanie ze mn jako ci g mrocznych dni,
przerywanych jasnymi błyskami wytopów. Topili my i lali my złoto przez
szesna cie godzin dziennie, a r ce nam mdlały, a oczy bolały od rozbłysków.
Noc zwalali my si na legowiska, pi c ju , nim dotkn li my poduszek, i
zdawało si , e mija ledwie kilka minut, gdy ponownie przywoływano nas do tej
przekl tej linii produkcyjnej, któr wymy liłem.
Doszło do tego, e znienawidziłem widok i dotyk złota, a tak e jego zapach —
roztopione wydziela charakterystyczn wo . Modliłem si , aby ju nadszedł czas,
gdy znajd si znów na morzu i nie b d si musiał przejmowa niczym wi cej
prócz porywów wiatru i brzegiem po zawietrznej. Wolałbym raczej znale si na
łodzi podczas huraganu na Karaibach, ni prze y jeszcze jeden tydzie tej m ki.
Ale starali my si sko czy t prac . Złota w formie było coraz wi cej, a stos nie
przetopionych sztab malał. Robili my ponad 250 wytopów dziennie i obliczyłem,
e zyskali my pół dnia w stosunku do mojego pierwotnego dziesi ciodniowego
planu. Zysk ten niewiele znaczył, mógł jednak przewa y szal na stron
zwyci stwa.
Metcalfe i Torloni zachowywali si dziwnie spokojnie. Obserwowano nas —
lub raczej obserwowano stoczni — i to wszystko. Mimo posiłków, które Torloni
ci gn ł do Rapallo, mimo e osobi cie wszystko nadzorował, nie było adnych
prób otwartego wyst pienia przeciwko nam.
Nie mogłem tego zrozumie .
Jedynym pocieszeniem w całej tej sytuacji była obecno Franceski.
Gotowała posiłki i przej ła dowodzenie nad wszystkimi sprawami poza prac
przy kilu. Przyjmowała raporty i wydawała instrukcje naszej słu bie
wywiadowczej. Chocia z powodu tempa pracy mieli my dla siebie niewiele
czasu, zawsze znajdowała go na jaki drobny miły gest — przelotne dotkni cie
czy niezmiennie podtrzymuj cy moj wol u miech przez cał długo szopy.
W pi dni po rozmowie z Metcalfe'em otrzymała list. Czytała go ze
zmarszczk bólu na czole, po czym spaliła. Podeszła do mnie.
— Eduardo jest bezpieczny w Rzymie.
— Metcalfe dotrzymał obietnicy — powiedziałem. Przelotny u miech
wykrzywił jej usta.
— A wi c ja te dotrzymam — spowa niała. — Jutro musisz pój do lekarza.
— Nie mam czasu — odparłem niecierpliwie.
— Musisz go znale — nalegała. — Wkrótce b dziesz musiał eglowa
„Sanfordem", powiniene by w dobrej formie. Wci gn ła do dyskusji Coertzego.
— Ona ma racj — poparł j . — Nie chcemy chyba zda si wył cznie na
Walkera, co?
Było to kolejne zmartwienie. Walker zmieniał si w oczach. Kaprysił,
poddaj c si na przemian gwałtownym napadom gniewu i nie daj cym si
przewidzie przypływom złego humoru. Nie mo na było mu zaufa . Wolno, lecz
134
nieubłaganie, złoto unicestwiało jego charakter, niszcz c go daleko skuteczniej
ni jakikolwiek alkohol.
— Człowieku, id do lekarza — powiedział Coertze. U miechn ł si
zakłopotany. — W ko cu to moja wina, e bol ci plecy. Mogłem lepiej
podstemplowa to przej cie; id , a ja dopilnuj , aby robota nie ucierpiała.
Po raz pierwszy Coertze przyznał si do odpowiedzialno ci za co . Nie
ukrywam, e poczułem do niego szacunek. Nie ałował jednak moich obdartych
knykci, twierdz c, e człowiek powinien umie zadawa ciosy pi ci tak, aby
samemu si nie uszkodzi .
Tak wi c nast pnego ranka Francesca zawiozła mnie do lekarza. Kiedy ju si
nasykał i nacmokał, ogl daj c moje plecy, ponownie zało ył mi opatrunek.
Wyraził zadowolenie, e czuj si lepiej, i powiedział, abym równo za tydzie
odwiedził go raz jeszcze. Przyrzekłem, e przyjd , cho wiedziałem, e b dziemy
ju wówczas na morzu, w drodze do Tangeru.
Kiedy znów usiedli my w samochodzie, Francesca powiedziała:
— A teraz jedziemy do hotelu „Levante".
— Musz wraca — odparłem.
— Drink dobrze ci zrobi, a par minut nas nie zbawi.
Pojechali my wi c do hotelu „Levante", wst pili my do holu i zamówili my
drinki. Francesca zacz ła si bawi szklank , po czym odezwała si z wahaniem:
— Jest jeszcze inny powód, dla którego ci tutaj sprowadziłam. Chciałabym,
aby si z kim spotkał.
— Tutaj? Z kim?
— Mój ojciec jest na górze. Wypadałoby, eby si z nim zobaczył. Tego si
nie spodziewałem.
— Czy on wie o nas? Pokr ciła przecz co głow .
— Opowiedziałam mu o złocie i klejnotach. Bardzo si rozgniewał, tak e nie
wiem, co zrobi. Nie powiedziałam mu o tobie i o mnie.
Zanosiło si na trudne spotkanie. Niecz sto przyszły zi musi si przyzna , e
przemyca złoto, nim poprosi o r k . Na domiar złego r k kobiety po lubionej ju
komu innemu.
— Bardzo chciałbym zobaczy twojego ojca.
Doko czyli my drinki i poszli my na gór do jego pokoju. Siedział w fotelu, z
kolanami nakrytymi pledem. Gdy si zjawili my, szybko podniósł wzrok.
Wygl dał na starego i zm czonego. Włosy miał siwe, a broda nie była ju
szczeciniasta, jak mi j opisano, lecz wiotka i mi kka. Jego oczy były oczami
pokonanego człowieka, który przestał si opiera .
— To jest pan Halloran — przedstawiła mnie Francesca. Podszedłem do jego
fotela.
— Miło mi pana pozna — powiedziałem. Jego oczy błysn ły.
— Doprawdy? — odparł ignoruj c moj wyci gni t r k . Oparł si o por cz
fotela. — A wi c pan jest tym złodziejem, który okrada mój kraj ze złota.
Poczułem, jak zaciskaj mi si szcz ki.
— Najwyra niej nie zna pan praw własnego kraju — odparłem spokojnie.
Uniósł krzaczaste siwe brwi.
— Ooo! A mo e pan potrafi mi je wyja ni , panie Halloran.
135
— Ten skarb kwalifikuje si pod paragraf o porzuconym mieniu. Według
włoskiego prawa kto, jako pierwszy, wejdzie w jego posiadanie, staje si od tej
chwili jego prawowitym wła cicielem.
Zastanowił si nad tym.
— miem twierdzi , e ma pan racj , tylko po co w takim razie ta cała
tajemnica?
U miechn łem si .
— W gr wchodzi du o pieni dzy. Nawet przy tajemnicy, któr staramy si
zachowa , i tak zbieraj si s py. Błysn ł oczami.
— Nie s dz , aby twoje prawo było sprawiedliwe, młody człowieku. To mienie
nie zostało porzucone — zostało sił , przy u yciu broni, odebrane Niemcom.
Mo na by z tego zrobi pi kn rozpraw s dow .
— Cały zysk pochłon łyby honoraria adwokatów, nawet gdyby my wygrali —
odparłem oschle.
— Ma pan racj . Ale nie podoba mi si to i nie chc , aby moja córka mieszała
si do tego.
— Pa ska córka była zamieszana w gorsze sprawy — nie ust powałem.
— Co pan chce przez to powiedzie ? — spytał ostro.
— Mam na my li Estrenolego.
Westchn ł i odchylił si do tyłu, iskra w jego oczach zgasła i znów był
znu onym starcem.
— Wiem — odparł zm czonym głosem. — To było niegodziwe. Powinienem
był tego zabroni , ale Francesca...
— Musiałam tak zrobi — stwierdziła kategorycznie.
— No, je li chodzi o niego, to nie musi si pan ju martwi — powiedziałem.
— Zostawi was w spokoju.
— Co mu si stało? — o ywił si hrabia.
Wokół ust Franceski pojawił si cie u miechu, gdy powiedziała:
— Hal złamał mu szcz k .
— Naprawd ? Naprawd ? — hrabia skin ł na mnie. — Chod tu, młody
człowieku. Usi d blisko mnie. Doprawdy uderzyłe Estrenolego? Dlaczego?
— Nie podobały mi si jego maniery. Zachichotał.
— Wielu ludziom nie podobaj si maniery Estrenolego, ale nikt jeszcze go
nie uderzył. Czy mocno go trafiłe ?
— Przyjaciel twierdzi, e o mało go nie zabiłem.
— Ach, jaka szkoda — rzekł hrabia dwuznacznie. — Ale musisz uwa a . Jest
pot nym człowiekiem, z pot nymi przyjaciółmi w rz dzie. B dziesz musiał
szybko wyjecha z Włoch.
— Wyjad z Włoch, ale nie z jego powodu. Jak s dz , jest teraz na tyle
przestraszony, e nie sprawi kłopotów.
— Ka demu, kto doło ył Estrenolemu, nale si moje podzi kowania i mój
najwi kszy szacunek — powiedział hrabia.
Francesca zbli yła si do mnie i poło yła mi r k na ramieniu.
— Ja tak e opuszczam Włochy — powiedziała. — Wyje d am z Halem.
Hrabia przygl dał si jej przez dłu szy czas, po czym spu cił głow ,
spogl daj c na ko ciste r ce skrzy owane na brzuchu.
136
— Moje dziecko, zrobisz to, co uwa asz za słuszne — rzekł cicho. — Włochy
nie dały ci nic prócz zmartwie . Mo e, aby znale szcz cie, musisz wyjecha do
innego kraju i y według innego prawa.
Uniósł głow .
— B dzie pan dbał o ni , panie Halloran?
Skin łem głow , niezdolny wydusi z siebie słowa.
Francesca podeszła do ojca, ukl kła obok niego i uj ła go za r ce.
— Tato, musimy tak zrobi , kochamy si . Czy mo esz nas pobłogosławi ?
U miechn ł si krzywo.
— Dziecko, jak mog pobłogosławi co , co uwa am za grzech? Ale my l , e
Bóg jest m drzejszy ni ksi a i zrozumie was. Macie wi c moje błogosławie stwo
i miejcie nadziej , e Bóg wam równie błogosławi.
Schyliła głow , ramiona jej dr ały. Hrabia spojrzał na mnie.
— Sprzeciwiałem si mał e stwu z Estrenolim, ale zrobiła to dla mnie. Czego
takiego nie mo na cofn . Takie jest nasze prawo. Francesca otarła oczy.
— Tato, mamy niewiele czasu i musz ci co powiedzie . Cariace-ti —
pami tasz małego Cariacetiego — b dzie od czasu do czasu odwiedzał ci i dawał
pieni dze. Musisz...
— Nie chc takich pieni dzy — przerwał.
— Tato, posłuchaj. Te pieni dze nie s dla ciebie. B dzie ich du o i mo esz
wzi troch dla siebie, je li b dziesz potrzebował. Jednak wi kszo musi zosta
rozdana. Daj troch Mariowi Pradellemu na utrzymanie jego najmłodszego
chorowitego dziecka. Daj troch Morelemu, którego nie sta na wysłanie syna na
uniwersytet. Daj je tym, którzy walczyli razem z tob . Tym, którzy tak samo jak
ty zostali oszukani przez komunistów. Tym, którzy tego potrzebuj .
— Mój udział w złocie nale y do Franceski, niech zrobi z nim, co chce. Mo na
go tu doło y — powiedziałem. Hrabia zamy lił si na dłu sz chwil .
— A wi c w ko cu mo e si to obróci na dobre. W porz dku, wezm
pieni dze i zrobi tak, jak mówisz.
— Piero Morese pomo e ci, on wie, gdzie s wszyscy starzy towarzysze —
powiedziała. — Mnie tu nie b dzie. Za kilka dni wyje d am z Halem.
— Nie — odezwałem si . — Zostaniesz. Wróc po ciebie.
— Jad z tob — o wiadczyła.
— Zostajesz tutaj. Nie chc ci mie na „Sanfordzie".
— Usłuchaj go, Francesco — rzekł hrabia. — On wie, co robi, a mo e nie da
rady, je li tam b dziesz.
Cho niech tnie, ale w ko cu zgodziła si .
— Musisz ju i , Francesco — powiedział hrabia. — Chc sam porozmawia
z twoim Halem.
— Zaczekam na dole.
Hrabia odprowadził j wzrokiem.
— My l , e jest pan człowiekiem honoru, panie Halloran. Tak mi powiedział
Piero Morese, gdy ubiegłej nocy rozmawiał ze mn przez telefon. Jakie s pa skie
zamiary, gdy zabierze pan moj córk z Włoch?
— Mam zamiar o eni si z ni — odparłem. — Tak szybko, jak uda jej si
załatwi rozwód.
137
— Zdaje pan sobie spraw , e Francesca nigdy ju nie b dzie mogła wróci do
Włoch? Wie pan, e takie mał e stwo zostanie tu uznane za bigami ?
— Wiem i Francesca te wie. Sam pan powiedział, e we Włoszech nie
spotkało jej nic oprócz przykro ci.
— To prawda — westchn ł. — Jej matka umarła jeszcze przed wojn , gdy
Francesca była mała. Moja córka wychowywała si w obozie partyzanckim w
czasie wojny domowej i od dzieci stwa była wielokrotnie wiadkiem zarówno
czynów bohaterskich, jak i upadków ludzi. Jest niezwykł kobiet . Wbrew
wszystkiemu nie stała si oschła i zgorzkniała. Jej serce nadal mo e pomie ci
współczucie dla całej ludzko ci. Nie chciałbym, aby je złamano.
— Kocham Francesc . Nie złami jej serca; wiadomie tego nie zrobi .
— Jak wiem, jest pan konstruktorem i budowniczym statków.
— Nie statków. Małych łodzi.
— Rozumiem. Po rozmowie z Pierem przyszło mi na my l, aby dowiedzie si ,
jakim jest pan człowiekiem, wi c pewien przyjaciel popytał si za mnie. Zdaje si ,
e zaczyna pan zyskiwa uznanie w swoim zawodzie.
— Mo e w Afryce Południowej — odparłem. — Ale nie wiedziałem, e jestem
znany tutaj.
— Było par wzmianek o panu. Poruszam ten temat dlatego, e jest mi miło z
tego powodu. Przedsi wzi cia, w które si pan obecnie zaanga ował, zupełnie nie
bior pod uwag . Nie s dz , aby si wam udało — a je li nawet, to takie bogactwo
jest niczym złoto z bajek. W r kach zamienia si w li cie. Dobrze wiedzie , e
powodzi si panu na wybranym polu.
Podci gn ł koc.
— Musi pan ju i . Francesca czeka. Nie mog panu ofiarowa nic prócz
ycze powodzenia, lecz ma je pan ode mnie, gdziekolwiek si pan znajdzie.
Uj łem podan r k i pod wpływem impulsu rzekłem:
— Dlaczego nie opu ci pan Włoch i nie pojedzie z nami? U miechn ł si i
pokr cił głow .
— Nie, jestem ju stary, a starzy nie lubi zmian. Nie mog teraz opu ci
mojego kraju, ale dzi kuj za propozycj . egnaj, Hal, my l , e uczynisz moj
córk bardzo szcz liw .
Po egnałem si i wyszedłem z pokoju.
Nigdy ju nie zobaczyłem hrabiego.
Nie do wiary, ale nadszedł czas, gdy kil był ju odlany.
Stali my wszyscy wokół formy, przygl daj c mu si troch niepewnie.
Wydawało si nieprawdopodobne, e cały nasz pot i trud został zredukowany do
tej bezwładnej masy ciemno ółtego metalu. Zaledwie o miu stóp sze ciennych o
szczególnym, niekonwencjonalnym kształcie.
— No, gotowe — powiedziałem. — Jeszcze dwa dni i „Sanford" b dzie na
wodzie.
Coertze spojrzał na zegarek.
— Mamy czas, eby co jeszcze dzisiaj zrobi . Nie mo emy sko czy tylko
dlatego, e kil jest gotowy. Wci jeszcze jest mnóstwo pracy.
138
Pracowali my wi c dalej. Walker zacz ł demontowa piece, a Coertzego i
Piera skierowałem do ci gania z „Sanforda" okładziny z włókna szklanego, eby
przygotowa pole do zdj cia ołowianego kilu. Tej nocy byli my szcz liwi.
Zmiana pracy i jej rytmu dobrze nam zrobiła i wszyscy czuli my si mniej
zm czeni.
Francesca zameldowała, e na potencjalnej linii frontu panuje spokój.
Metcalfe znajdował si na fairmili, Torloni przebywał w hotelu.
Obstawa stoczni nie została wzmocniona — w zasadzie wszystko było na tyle
normalne, na ile to mo liwe w tak kompletnie nienormalnej sytuacji.
Kłopoty, je li w ogóle maj si zacz , rozpoczn si w chwili, gdy spu cimy
„Sanforda" na wod . Przy pierwszych oznakach przygotowa do odpłyni cia
przeciwnik zostanie zmuszony do wykonania ruchu. Nie mogłem zrozumie ,
dlaczego nie napadli na nas do tej pory.
Nast pny dzie był czyst rado ci . Pracowali my równie ci ko jak ka dego
dnia, a kiedy sko czyli my, „Sanford" stał si najkosztowniejsz łodzi na
wiecie.
Trzpienie kilowe, dawno temu przygotowane w Cape Town przez Harry'ego,
które teraz Coertze zatopił w złotym kilu, gładko w lizn ły si do otworów w
st pce zewn trznej. Gdy zabrali my podno niki, „Sanford" wygodnie i pewnie
osiadł na złocie.
— Nie rozumiem, dlaczego nie wykorzystałe istniej cych otworów, tych
wywierconych dla starego kilu? — spytał Coertze.
— Z powodu ró nic w rozkładzie wagi — odparłem. — Złoto wa y o połow
wi cej ni ołów i ten kil ma inny kształt ni stary. Dlatego musiałem manipulowa
równie rodkiem ci ko ci. My l , e przy tak skoncentrowanym bala cie
„Sanford" b dzie si kołysał jak stara balia, ale na to ju nic nie da si poradzi .
Spojrzałem na „Sanforda". Przedstawiał teraz warto niewiele mniejsz ni
milion siedemset pi dziesi t tysi cy funtów — najdro szy pi tnastotonowiec w
historii. Byłem z niego naprawd dumny — niewielu konstruktorów jachtów
mogło pochwali si takim dziełem.
Tego wieczoru podczas kolacji byli my spokojni i wyj tkowo milcz cy.
— Lepiej wywie st d klejnoty dzisiaj w nocy. By mo e jest to ostatnia
okazja, nim zaczn si fajerwerki — powiedziałem do Franceski.
U miechn ła si .
— Nie b dzie z tym problemu. Piero zatopił je w betonowych cegłach; uczymy
si od ciebie sztuki maskowania. Le na zewn trz, obok tej nowej szopy, któr
buduje Palmerini.
Roze miałem si .
— Musz to zobaczy .
— Chod — odparła. — Poka ci.
Wyszli my w ciemn noc. Latarka o wietliła stos cegieł rozsypanych obok
nowej szopy.
— Oto one. Te cenniejsze s pochlapane wapnem.
— Nie le — powiedziałem. — Zupełnie nie le.
139
Przytuliła si , a ja j obj łem. Niezbyt cz sto mieli my czas na takie rzeczy.
Brakowało nam wielu przyjemno ci b d cych zwykle udziałem zakochanych. Po
chwili odezwała si cicho:
— Kiedy wracasz?
— Gdy tylko sprzedamy złoto. Przylec pierwszym samolotem z Tangeru.
— B d czekała. Nie tutaj. W Mediolanie, z ojcem. Zapami tałem adres,
który mi podała.
— Nie masz nic przeciwko opuszczeniu Włoch?
— Nie, nie z tob .
— Prosiłem twojego ojca, aby pojechał z nami, ale nie chciał.
— Nie po siedemdziesi tce — odparła. — Za du o wymagasz od starego
człowieka.
— Wiem o tym, ale pomy lałem sobie, e powinienem uczyni t propozycj .
Dłu szy czas rozmawiali my w ciemno ciach o rzeczach, o jakich rozmawiaj
zakochani, kiedy s sami.
Wreszcie Francesca powiedziała, e jest zm czona i idzie si poło y .
— Zostan jeszcze na papierosa — odpowiedziałem. — Przyjemnie tutaj.
Patrzyłem, jak rozpływa si w ciemno ciach, a potem dostrzegłem smug
wiatła, gdy otworzyła drzwi szopy i w lizn ła si do rodka.
Z ciemno ci rozległ si szept:
— Halloran! Zerwałem si .
— Kto tam? — Zatoczyłem łuk latark .
— Zga to cholerne wiatło. To ja, Metcalfe.
Wył czyłem latark . Schyliłem si i uniosłem jedn z cementowych cegieł. Nie
widziałem, czy była pochlapana wapnem, czy nie. Je li tak, Metcalfe zostałby
sprany wyj tkowo warto ciow cegł .
Ciemna sylwetka przysun ła si bli ej.
— My lałem, e ju nigdy nie przestaniesz si czuli ze swoj dziewczyn —
rzekł Metcalfe.
— Czego chcesz i jak si tutaj dostałe ? Zachichotał.
— Przyszedłem od strony morza. Chłopcy Torloniego obserwuj stoczni od
frontu.
— Wiem — odpowiedziałem.
— Doprawdy? — W jego głosie brzmiało zaskoczenie. Dostrzegłem błysk
z bów. — Zreszt niewa ne, nie robi to adnej ró nicy.
— W czym nie robi ró nicy?
— Hal, chłopcze, masz kłopoty — rzekł Metcalfe. Torloni ma zamiar napa
was dzi w nocy. Próbowałem go powstrzyma , ale kompletnie straciłem na niego
wpływ.
— Po czyjej stronie grasz? — dopytywałem si .
— Tylko po swojej — odparł tłumi c miech. Zmienił ton. — Co masz zamiar
zrobi ?
Wzruszyłem ramionami.
— Co mi zostaje oprócz walki?
— I diabli ci wezm . Nie masz szans przeciwko zbirom Torloniego. Czy łód
jest gotowa do wodowania?
140
— Jeszcze nie. Trzeba jeszcze nało y poszycie i pomalowa .
— e co, u diabła? — rozzło cił si . — Co ci teraz obchodzi, czy robaki ze r
par desek? Zało yłe ju nowy kil? Zastanowiłem si , sk d o tym wiedział.
— A je li tak, to co?
— Stawiaj maszty, spuszczaj łód na wod i zrób to teraz, dobrze ci radz .
Wyno si st d w diabły, jak mo esz najszybciej. — Wetkn ł mi co do r ki. —
Załatwiłem ci zezwolenie wyj cia w morze. Mówiłem, e kapitan portu jest moim
kumplem.
— Dlaczego nas ostrzegasz? — spytałem bior c papier. — My lałem, e
Torloni to twój człowiek. Roze miał si łagodnie.
— Torloni nie jest niczyim człowiekiem, pracuje na własny rachunek.
Wy wiadczał mi przysługi, bo nie orientował si , co wisi w powietrzu.
Powiedziałem mu, e chc tylko mie was na oku. Było mi nieprzyjemnie, gdy
usłyszałem o tym starym stró u. Zrobiły to zbiry Torloniego i nie ja wpadłem na
ten pomysł.
— Tak te s dziłem. Bicie starców to nie w twoim stylu.
— W ka dym razie Torloni wie ju teraz, o co toczy si gra. Ten sko czony
dure Walker zdradził wszystko.
— Walker? W jaki sposób?
— Jeden z ludzi Torloniego obrobił mu kiesze i ukradł papiero nice. W
sumie jest to niezła sztuka; zrobiona ze złota, a wewn trz ma mił , gustown
dedykacj : Car o Benito da parte di Adolf— Brennero — 1940. Gdy tylko Torloni
j ujrzał, od razu si we wszystkim połapał. Od zako czenia wojny ludzie
przetrz sali Włochy w poszukiwaniu tego skarbu, a teraz Torloni s dzi, e ma go
ju w swojej tłustej łapie.
Skl łem w my lach Walkera dokładnie, jak zasługiwał na to ten
nieodpowiedzialny dure .
— Usiłowałem powstrzyma Torloniego, ale ju si nie dało — powtórzył
Metcalfe. — Przy takiej stawce, równie dobrze jak tobie, mógłby poder n
gardło i mnie. Wła nie dlatego daj ci cynk.
— Kiedy ma zamiar rozpocz atak?
— O trzeciej nad ranem. Chce tu wtargn z cał swoj band .
— B d uzbrojeni?
— Nie, nie u yj broni. — Metcalfe zamy lił si na moment. — Chce wej po
cichu i wydosta st d złoto. Potrzeba na to troch czasu, a nie chce, eby mu
policja siedziała na karku. A wi c nie u yje broni.
Była to jedyna dobra wiadomo , jak usłyszałem od chwili, gdy Metcalfe
mnie zaskoczył.
— Gdzie s teraz jego ludzie? — spytałem.
— Z tego co wiem, dosypiaj ; nie chc by na nogach przez cał noc.
— A wi c cała szesnastka jest w hotelach? Metcalfe gwizdn ł.
— Zdaje si , e jeste we wszystkim zorientowany nie gorzej ni ja.
— Wiedziałem o tym przez cały czas — odparłem krótko. — Pilnowali my ich
od chwili, gdy przybyli do Rapallo, a i przedtem równie . Rozpoznawali my
twoich ludzi w ka dym porcie Morza ródziemnego.
141
— Podejrzewałem, e tak jest, od kiedy Dino został pobity w Monte Carlo —
rzekł wolno. — Ty to zrobiłe ?
— Coertze — odpowiedziałem. Mocniej cisn łem cegł , któr wci
trzymałem. Mimo wszystko miałem zamiar doło y Metcalfe'owi — zbyt cz sto
grał nie fair. Uwa ałem, e lepiej przytrzyma go tam, gdzie b dzie pod nasz
stał kontrol .
— Oczywi cie, to w jego stylu. Wolno uniosłem cegł .
— W jaki sposób połapałe si w naszej grze? — spytałem. — To musiało by
w Tangerze, ale w jaki sposób sprawa si wydała? Nie otrzymałem odpowiedzi.
— Co to było, Metcalfe? — powiedziałem i wzi łem zamach. Panowała cisza.
— Metcalfe? — odezwałem si niepewnie i zapaliłem latark . Nie było go,
usłyszałem tylko cichy plusk od strony morza i skrzypienie dulek. Powinienem
był wiedzie , e nie uda mi si przechytrzy Metcalfe'a; dla mnie to zbyt sprytny
ptaszek.
Wracaj c do szopy spojrzałem na zegarek. Była dziesi ta. Do napadu
Torloniego pozostało jeszcze pi godzin. Miałem powa ne w tpliwo ci, czy damy
rad ustawi maszt i cały takielunek na czas. Gdyby my wł czyli reflektory na
zewn trz, obserwatorzy Torloniego wiedzieliby, e dzieje si co niezwykłego.
Wówczas zaatakowaliby natychmiast. Po ciemku byłaby to piekielna praca;
nigdy nie słyszałem, aby pi dziesi ciostopowy maszt stawiano w całkowitych
ciemno ciach, i nie wiedziałem, czy jest to w ogóle mo liwe.
Wszystko wskazywało na to, e b dziemy musieli zosta i walczy .
Wszedłem do rodka i zbudziłem Coertzego. Cho spał gł boko, szybko
oprzytomniał, gdy powiedziałem mu, co si dzieje. Pomin łem tylko udział
Walkera w całym zamieszaniu — wci go potrzebowałem, a gdybym o
wszystkim powiedział Coertzemu, miałbym dodatkowy problem: zwłoki i
morderc . Nie była to pora na nasze wewn trzne rozgrywki.
— W co, u diabła, gra Metcalfe? — spytał Coertze podejrzliwie.
— Nie wiem i nie obchodzi mnie to. Rzecz w tym, e dał nam cynk i
wyka emy skrajn głupot , je li z tego nie skorzystamy. Musiał si popstryka z
Torlonim.
— Reg — rzekł Coertze i uniósł si z posłania. — Bierzmy si do roboty.
— Chwileczk . A co z masztem? — powiedziałem mu, jak oceniani szans
ustawienia masztu w ciemno ciach.
Przesun ł r k po policzku; w ciszy rozległ si chrz st szczeciny.
— S dz , e musimy zaryzykowa i wł czy wiatła — rzekł w ko cu. — To
znaczy dopiero wówczas, gdy poczynimy ju przygotowania na przyj cie
Torloniego. Wiedzieli my, e zaatakuje i nie ma znaczenia, czy zrobi to wcze niej,
czy pó niej. Je eli b dziemy przygotowani.
Mówił człowiek czynu, dowódca wojskowy. Rozumował prawidłowo, wi c
zostawiłem mu swobod działania. Obudził Piera i zacz li si naradza , podczas
gdy ja z Walkerem sprz tałem szop i ładowałem „Sanforda". Francesca
usłyszała hałas. Wstała, by zobaczy , co si dzieje, i została wci gni ta w narad
wojenn Coertzego.
Po jakim czasie Piero wy lizn ł si z szopy. Coertze zawołał mnie.
142
— Dobrze byłoby, aby wiedział, co si b dzie działo — powiedział. Miał
przed sob rozło ony plan Rapallo, jeden z tych, które rozprowadzaj bezpłatnie
biura podró y. Mówi c wskazywał zaznaczone na planie punkty. Przedstawiona
przez niego taktyka była dobra i jak wszystkie dobre — prosta.
My l , e gdyby Coertze nie dostał si w Tobruku do niewoli, to wcze niej czy
pó niej otrzymałby awans na oficera. Miał wrodzone wyczucie strategiczne, a
jego plan stanowił klasyczny przykład koncentracji sił w celu zniszczenia
poszczególnych oddziałów przeciwnika w momencie ich rozproszenia.
— Jest sezon urlopowy i hotele s zapełnione. Torloni nie mógł umie ci
wszystkich swoich ludzi w jednym, wi c s rozrzuceni po mie cie. Czterech ludzi
tutaj, sze ciu tutaj, trzech tutaj, a reszta z samym Torlonim — mówi c
wskazywał palcem punkty na planie. — Mo emy zwoła dwudziestu pi ciu ludzi,
a dziesi ciu trzymam tu w stoczni. W tej chwili obserwuje nas czterech. Za kilka
minut napadniemy ich; dziesi ciu ludzi powinno si ich pozby z łatwo ci .
Oznacza to, e gdy zapalimy wiatła, nikt nie b dzie mógł o tym da zna
Torloniemu.
— My l , e to dobry pomysł — powiedziałem.
— Zostaje nam pi tnastu ludzi, których mo emy u y do akcji poza stoczni .
Przed ka dym hotelem mamy dwóch, z wyj tkiem tego — wskazał — gdzie
czuwa dziewi ciu. Mieszka tu czterech ludzi Torlonie-go, a kiedy wyjd ,
przetrzepiemy im skór . To te powinno by łatwe.
— Zmniejszysz jego siły o połow — powiedziałem.
— Zgadza si . Do stoczni Torloni przyjedzie z o mioma lud mi. B dzie si
spodziewał mie szesnastu, ale ich nie dostanie. Mo e go to zdenerwowa , chocia
nie s dz . Pomy li, e zastanie tu tylko czterech m czyzn i dziewczyn , wi c
dojdzie do wniosku, e i tak sobie poradzi. Ale my b dziemy mieli w stoczni
czternastu ludzi — wliczaj c w to nas — a ja zaskocz go z tyłu jeszcze z
pi tnastk , gdy tylko co si zacznie.
Uniósł wzrok.
— No i jak?
— Wspaniale — odparłem. — Ale musisz powiedzie Włochom, aby działali
szybko. Lepiej, eby my przydusili tych drani, zanim zaczn strzela . Metcalfe
powiedział, e nie b d strzela , ale mog zacz , je li si zorientuj , e
przegrywaj .
— B d działał szybko — obiecał. — Piero wisi teraz na telefonie wydaj c
instrukcje. O jedenastej sprz tniemy obserwatorów — spojrzał na zegarek. — To
za pi minut. Chod my zobaczy t hec .
— Wydaje mi si niemo liwe, aby co miało si nie uda — stwierdziła
Francesca.
Ja te tak s dziłem, lecz stało si inaczej.
Gdy wychodzili my z szopy, zauwa yłem wlok cego si z tyłu Walkera. Robił
wszystko, by nie zwraca na siebie uwagi. Poczekałem, a reszta si oddali, i
złapałem go za rami .
— Ty zostajesz tutaj — powiedziałem. — Przysi gam, e ci zabij , je li
ruszysz si z tej szopy. Twarz mu pobladła.
— Dlaczego?
143
— A wi c ukradziono ci portfel. Ty sko czony głupcze, dlaczego musiałe
nosi t papiero nic ?
— Ja... jak papiero nic ? — Usiłował niezdarnie blefowa .
— Nie udawaj idioty. Wiesz, jak papiero nic . A teraz zosta tu i nie
wychod . Nie chc , aby si p tał pod nogami i nie mam zamiaru obserwowa ci
cały czas, eby znów nie zrobił jakiego cholernego głupstwa. — Chwyciłem go
za koszul . — Je li tu nie zostaniesz, powiem Coertzemu, dlaczego Torloni
atakuje dzi w nocy, a Coertze rozerwie ci na strz py.
Dolna warga zacz ła mu dr e .
— Och, nie! Nie mów Coertzemu — wyszeptał. — Nie mów mu. Pu ciłem go.
— W porz dku. Ale nie ruszaj si z szopy. Pod yłem za reszt do biura
Palmeriniego.
— Wszystko gotowe — rzekł Coertze.
— Lepiej sprowad tu Palmeriniego — powiedziałem. — B dziemy
potrzebowali jego pomocy przy stawianiu masztu.
— Zadzwoniłem do niego — odparł Piero. — Przyjedzie pi tna cie po
jedenastej, gdy ju sko czymy tutaj — skin ł głow w stron głównej bramy.
— Dobrze — odparłem. — My lisz, e zobaczymy co z tego, co si tu
wydarzy?
— Troch . Jeden z ludzi Torloniego nawet nie stara si ukry . Stoi pod
latarni naprzeciwko bramy głównej.
Zbli yli my si do bramy, poruszaj c si cicho, tak aby nie zaalarmowa
obserwatorów. Brama była drewniana; stara, nie pomalowana i wypaczona przez
sło ce i deszcze. Miała mnóstwo szczelin, przez które mo na było patrze .
Ukl kn łem i przez jedn z nich zobaczyłem po drugiej stronie ulicy w wietle
latarni człowieka. Stał tam wyra nie znudzony i palił papierosa. Drug r k
trzymał w kieszeni spodni i słycha było, jak cicho pobrz kuje monetami czy
kluczami.
— Ju lada moment — szepn ł Coertze.
Przez chwil nic si nie działo. Nie dochodził aden d wi k — nagle rozległ si
ochrypły krzyk jakiego zabł kanego morskiego ptaka.
— Dwóch ju zdj to — rzekł Piero cicho.
— Sk d wiesz?
W jego głosie słycha było miech.
— Ptaki, one mi mówi .
U wiadomiłem sobie, co mnie tak przedtem niepokoiło. Mewy pi w nocy i
nie krzycz .
Z oddali dobiegał nas coraz gło niejszy piew. Ulic nadchodzili trzej
wydzieraj cy si na całe gardło m czy ni. Najwyra niej byli pijani. Zataczali si
i potykali. Jeden z nich nie mógł si utrzyma na nogach i koledzy musieli go
podtrzymywa . Człowiek pod lamp przydeptał niedopałek papierosa i odsun ł
si pod cian , aby pozwoli im przej . Jeden z nich machn ł w powietrzu
butelk i krzykn ł:
— Napij si , bracie! Napij si za mojego pierworodnego.
144
Człowiek Torloniego pokr cił przecz co głow , lecz stłoczyli si wokół niego,
zmuszaj c pijackimi krzykami, aby si napił. Nagle butelka opadła gwałtownie i
nawet przez szeroko ulicy usłyszałem odgłos uderzenia.
— Bo e — powiedziałem. — Mam nadziej , e go nie zabili.
— Nic mu nie b dzie — odparł Piero. — Znaj grubo ludzkiej czaszki.
Pijacy nagle w cudowny sposób wytrze wieli i przebiegli przez ulic , nios c
bezwładne ciało zbira Torloniego. Jednocze nie z lewej i z prawej strony pojawili
si inni, równie d wigaj cy nieprzytomnych ludzi. Ulic nadjechał samochód i
skr cił w bram .
— To czterech — rzekł Coertze z satysfakcj . — Zabierzcie ich do naszej
szopy.
— Nie — powiedziałem. — Dajcie ich do tej nie doko czonej. — Nie chc , aby
zobaczyli cokolwiek, co mogłoby nam pó niej zaszkodzi . — Zwi cie ich i
zakneblujcie. Niech ich pilnuje dwóch ludzi.
Piero wydał szybko po włosku rozkazy i m czyzn odniesiono. Otoczyła nas
grupa Włochów paplaj cych, jak wszystko łatwo poszło, dopóki Piero krzykiem
nie nakazał ciszy.
— Jeste cie weteranami czy zielonymi rekrutami?! — wrzasn ł. — Na Boga,
gdyby hrabia was teraz zobaczył, kazałby wszystkich rozstrzela .
Umilkli speszeni, a Piero powiedział:
— Trzymajcie stra na zewn trz. Giuseppi, id do biura i zosta przy
telefonie. Gdyby dzwonił, zawołaj mnie. Reszta ma uwa a i zachowa cisz .
Jaki samochód zatr bił przed bram . Drgn łem nerwowo. Piero wyjrzał
szybko na zewn trz.
— Wszystko w porz dku, to Palmerini. Wpu cie go. Mały fiat wjechał przez
bram i wyrzucił z siebie Palmeriniego oraz jego trzech synów. Palmerini
podszedł do mnie i powiedział:
— Powiedziano mi, e pieszy si panu, aby przygotowa łód do wyj cia w
morze. Rozumie pan jednak, e wi e si to z dodatkowymi kosztami za
nadgodziny.
U miechn łem si szeroko. Palmerini zachowywał si zgodnie z formuł ,
któr przyj ł wcze niej.
— Ile czasu to zajmie?
— Przy wiatłach cztery godziny, je eli b dziecie nam pomaga .
Sko czyliby my w takim razie o trzeciej pi tna cie — troch za pó no. Zapewne
mimo wszystko b dziemy zmuszeni walczy .
— Signor Palmerini, kto mo e nam przeszkodzi — powiedziałem.
— W porz dku, ale za wszystkie szkody trzeba b dzie zapłaci —
odpowiedział.
Najwyra niej wiedział, o co chodzi, wi c powiedziałem:
— Wszystko zostanie szczodrze zrekompensowane. Czy mo emy przyst pi
do pracy?
Odwrócił si i zacz ł wymy la synom.
— Na co czekacie, leniwe niezdary, czy nie słyszeli cie, co powiedział signor?
Dobry Bóg powinien si wstydzi , e dał mi synów o tak silnych r kach, lecz
słabych głowach.
145
Zagonił ich do szopy, a ja poczułem si szcz liwy.
Gdy rozbłysły wiatła przy ko cu szopy, Francesca spojrzała na bram i
powiedziała z namysłem:
— Gdybym chciała si tu szybko dosta , to na miejscu Torloniego
wjechałabym w bram samochodem.
— To znaczy staranowałaby j ?
— Tak, brama jest bardzo słaba.
— Reg, mo emy to zaraz załatwi — rzekł Coertze dobrodusznie. —
Zdobyli my jeden z jego samochodów. Zaparkuj go w poprzek, tu za bram .
Je li spróbuje tej sztuczki, natknie si na co ci szego, ni si spodziewa.
— A wi c zostawiam ci to — powiedziałem. — Musz pomóc Palmeriniemu.
Biegn c do szopy, słyszałem za sob odgłos uruchamianego silnika.
Palmeriniego spotkałem przy drzwiach. Był oburzony.
— Signor, nie mo e pan spu ci tej łodzi na wod ! Nie ma farby ani miedzi,
nie ma niczego na dnie. Zostanie błyskawicznie zniszczona w naszych
ródziemnomorskich wodach; robaki zjedz j do szcz tu.
— Nie mamy czasu — odparłem. — Musi pój na wod tak, jak jest.
Jego etyka zawodowa była twarda niczym guma.
— Nie wiem, czy powinienem na to pozwoli — gderał. — Jeszcze adna łód
nie opu ciła tej stoczni w takim stanie. Je li ktokolwiek usłyszy o tym, powie:
„Palmerini jest starym głupcem. Palmerini traci rozum, grzybieje na staro ".
Mimo mojej niecierpliwo ci i ch ci rozpocz cia pracy podejrzewałem, e
jednak ma racj .
— Nikt si nie dowie, signor Palmerini. Nikomu nie powiem.
Podeszli my do „Sanforda". Palmerini wci gderał pod nosem o grzechu
pozostawienia dna statku nie zabezpieczonego przed małymi zwierz tami
morskimi. Spojrzał na kil i stukn ł go palcem.
— A to, signor. Kto to słyszał o mosi nym kilu?
— Powiedziałem, e eksperymentuj — odparłem. Przechylił głow na bok i w
jego niadej twarzy błysn ły szelmowsko oczy.
— Ach, signor. Nigdy na Morzu ródziemnym nie było takiego jachtu jak ten.
Nawet słynny „Argo" nie dorównywał tej łodzi, a złote runo nie było tak cenne.
— Roze miał si . — Zobacz , czy moi leniwi synowie przygotowuj wszystko, co
trzeba.
Wyszedł na o wietlony plac przed szop , chichocz c jak szaleniec.
Przypuszczam, e nikt nie mógł zrobi czegokolwiek w stoczni bez jego wiedzy.
Ten Palmerini był bardzo dowcipny.
Przywołałem go ponownie i rzekłem:
— Signor Palmerini, je li wszystko pójdzie dobrze, wróc i kupi pa sk
stoczni , o ile zechce pan j sprzeda . Dam dobr cen . Zachichotał.
— Czy s dzi pan, e sprzedałbym stoczni człowiekowi, który woduje łód bez
pomalowanego dna? Dra niłem ci tylko, mój chłopcze, bo zawsze wygl dasz tak
powa nie.
U miechn łem si .
— No dobrze, ale jest jeszcze kil ołowiany, z którym nie mam co zrobi .
Jestem pewien, e mo e go pan wykorzysta .
146
Przy obecnych cenach ołowiu stary kil był wart niemal 1500 funtów. Ze
zrozumieniem skin ł głow .
— Mog go wykorzysta — powiedział. — Akurat wystarczy na zapłacenie za
nadgodziny dzisiejszej nocy. — Ponownie zachichotał i odszedł trzaskaj c batem
nad głowami synów.
Walker wci był ponury i blady, a kiedy zagoniłem go do roboty, humor
pogorszył mu si jeszcze bardziej. Nie zwracałem jednak na to uwagi i
pop dzałem go, eby szybciej przygotowa „Sanforda" do wyj cia w morze. Po
chwili przył czyli si do nas Coertze i Francesca; praca ruszyła sprawniej.
— Zostawiłam Pierowi dowodzenie — powiedziała Francesca. — Wie, co ma
robi , a poza tym zupełnie nie zna si na łodziach.
— Ty te — odparłem.
— Nie, ale mog si nauczy .
— My l , e powinna ju odjecha — powiedziałem. — Wkrótce mo e si tu
zrobi troch niebezpiecznie.
— Nie — odrzekła z uporem. — Zostaj .
— Odje d asz.
Spojrzała mi prosto w twarz.
— A jak mnie do tego zmusisz?
Tu mnie miała i wiedziała o tym. Zawahałem si , a ona powiedziała:
— Nie tylko zostaj , ale płyn z tob „Sanfordem".
— Pomówimy o tym pó niej. W tej chwili nie mam czasu na sprzeczki.
Wyci gn li my „Sanforda" z szopy, a jeden z synów Palmeriniego przystawił
obok niewielki d wig. Wzi ł maszt i uniósł go wysoko nad łód , łagodnie
opuszczaj c mi dzy wzmacniacze masztu. Byłem pod pokładem, aby upewni si ,
e trzon masztu zostanie prawidłowo wło ony. Stary Palmerini te zszedł pod
pokład i rzekł:
— Dopilnuj klinów. Je eli si wam spieszy, jak pan mówi, prosz lepiej
sprawdzi , czy silnik jest na chodzie.
Poszedłem wi c na ruf i obejrzałem silnik. Gdy „Sanford" został wyci gni ty
z wody, sprawdzałem silnik dwa razy na tydzie , wł czaj c go na niskich
obrotach, aby zapewni obieg oleju. Teraz zaskoczył natychmiast, pracuj c bez
zarzutu. Z satysfakcj stwierdziłem, e gdy tylko znajdziemy si na wodzie,
mo emy si oddali z szybko ci mierzon w w złach.
Sprawdziłem zbiorniki paliwa oraz wody i wyszedłem na pokład, aby pomóc
chłopcom Palmeriniego przy takielunku. Pracowali my ju jaki czas, gdy
Francesca przyniosła nam kaw . Przyj łem j z wdzi czno ci .
— Robi si pó no — powiedziała cicho. Spojrzałem na zegarek, była druga.
— Mój Bo e! — powiedziałem. — Jeszcze tylko godzina! Miała jakie wie ci
od Piera? Pokr ciła głow .
— Ile jeszcze trzeba wam czasu, eby doko czy ? — spytała rozgl daj c si
po pokładzie.
— Wygl da gorzej, ni jest w rzeczywisto ci — powiedziałem. — My l , e
trzeba b dzie jednak prawie dwóch godzin.
— A wi c walczymy. — Było to stwierdzenie.
147
— Na to wychodzi. — Pomy lałem o planie Coertzego. — Nie powinno to by
nic wielkiego.
— Zostan z Pierem — odrzekła. — Dam ci zna , gdyby co si wydarzyło.
Przez chwil odprowadzałem j wzrokiem, po czym podszedłem do Walkera.
— Zostaw ruchome cz ci takielunku. Zrobimy to na morzu. Przepu tylko
fały przez bloczki i uwi je. Nie mamy teraz du o czasu.
Je li przedtem pracowali my ci ko, to pó niej pracowali my jeszcze ci ej —
lecz na nic si to nie zdało. Z biura nadbiegła Francesca.
— Hal, Hal, Piero ci woła!
Rzuciłem wszystko i pobiegłem przez podwórze, wołaj c po drodze do
Coertzego. Gdy si zjawiłem, Piero rozmawiał przez telefon. Po minucie odwiesił
słuchawk i rzekł:
— Zacz ło si .
Coertze usiadł przy biurku, na którym le ał rozpostarty plan.
— Kto?
Piero poło ył palec na mapie.
— Ci st d. Za nimi pod a dwóch naszych.
— Nie ta czwórka, któr przytrzymujemy od pocz tku? — spytał.
— Nie, nic o nich nie słyszałem — podszedł do okna i powiedział kilka słów do
stoj cego na zewn trz człowieka. Spojrzałem na zegarek — było wpół do trzeciej.
Siedzieli my w milczeniu i słuchali my, jak tykanie odmierza minuty.
Atmosfera stała si ci ka. Przypominała mi czasy wojny, gdy oczekiwali my
ataku Niemców, lecz nie wiedzieli my, kiedy ani gdzie nast pi.
Wszyscy drgn li, gdy nagle zadzwonił telefon.
Piero odebrał i w miar jak słuchał, zaciskały mu si usta. Odło ył słuchawk
i powiedział:
— Torloni ma wi cej ludzi. Zbieraj si na Piazza Cavour. Dwie pełne
ci arówki.
— Sk d oni, u diabła, przyjechali? — zapytałem.
— Z La Spezii. Wł czył si w to inny gang.
Mój mózg pracował na wysokich obrotach. Dlaczego Torloni to zrobił? Nie
potrzebował tylu ludzi przeciwko naszej czwórce, chyba e wiedział o
partyzanckich przyjaciołach Franceski. Było to całkiem oczywiste. Wiedział i
chciał nas zmia d y przewag liczebn .
— Ilu mu ludzi doszło? — spytał Coertze. Piero wzruszył ramionami.
— Z tego co słyszałem, przynajmniej trzydziestu. Coertze zakl ł. Jego plan
rozpadał si na kawałki. To wróg si koncentrował, a nasze siły były podzielone.
— Mo esz si skontaktowa ze swoimi lud mi? — spytałem Piera. Skin ł
głow .
— Jeden obserwuje, drugi jest w pobli u telefonu. Spojrzałem na Coertzego.
— Lepiej sprowad ich tutaj. Gwałtownie potrz sn ł głow .
— Nie, ten plan jest nadal dobry. Mo emy ich wi za tutaj i zaatakowa od
tylu.
— Ilu ludzi mamy w sumie?
— Dwudziestu pi ciu Włochów i nas czterech — odparł Coertze.
— A oni co najmniej czterdziestu trzech. Kiepskie szanse.
148
— S jeszcze inni, którzy nie mog walczy , lecz mog obserwowa —
powiedziała Francesca do Piera. — Szkoda marnowa sprawnych ludzi na
obserwowanie. Czemu by nie przeznaczy paru starszych do ledzenia, tak
eby my mogli zebra wszystkich zdolnych do walki razem?
R ka Piera pow drowała do telefonu, lecz zatrzymała si , gdy Coertze rzekł
gwałtownie.
— Nie! — Oparł si o krzesło. — Pomysł jest dobry, ale ju za pó no. Nie
mo emy teraz zacz zmienia planów. Chc te mie wolny telefon, aby wiedzie ,
co dzieje si z naszym lotnym oddziałem.
Czekali my, a minuty wlokły si oci ale.
— Gdzie jest Walker? — spytał nagle Coertze.
— Pracuje przy łodzi — odpowiedziałem. — Tam jest bardziej u yteczny.
— wi ta racja — parskn ł Coertze. — W czasie bójki na nic by si nie
przydał.
Telefon zadzwonił przenikliwie. Piero podniósł słuchawk jednym szybkim
ruchem. Słuchał w skupieniu, po czym wydał krótkie polecenia. Spojrzał na
Coertzego i powiedział:
— Czterech mniej.
— ...zostało trzydziestu dziewi ciu — doko czył ponuro. Piero odło ył
słuchawk .
— To lotny oddział, jad na Piazza Cavour. Nie zd ył cofn r ki, gdy
telefon zadzwonił ponownie. Uniósł słuchawk .
— Id do łodzi i powiedz Walkerowi, eby pracował, ile mu sił starczy —
powiedziałem do Franceski. — Ty te lepiej tam zosta . Gdy wyszła z biura,
Piero rzekł:
— Torloni opu cił Piazza Cavour; dwa samochody i dwie ci arówki.
Mieli my tam tylko dwóch ludzi i ju zgubili jedn ci arówk . Druga
ci arówka i samochody jad prosto tutaj.
Coertze waln ł w stół.
— Do diabła, dok d pojechała ta druga ci arówka?
— Nie przejmowałbym si tym — powiedziałem z ironi . — Gorzej ju by
nie mo e, wi c musi si poprawi . A my mo emy ju tylko i do przodu.
Wyszedłem z biura i stan łem w ciemno ciach.
— Co si dzieje, signor? — spytał Giuseppi.
— Torloni b dzie tu z lud mi w ci gu pi ciu minut. Powiedz innym, eby si
przygotowali.
W chwil pó niej podszedł do mnie Coertze.
— Linia telefoniczna została przerwana — powiedział.
— To ju przechodzi wszystko — odezwałem si . — Teraz w ogóle nie wiemy,
co si dzieje.
— Mam nadziej , e nasi przyjaciele na zewn trz u yj mózgownicy i zbior
si w jedn gromad . Je li nie, to le ymy — stwierdził ponuro.
Piero przył czył si do nas.
— Czy synowie Palmeriniego b d walczy ? — spytałem.
— Tak, je li zostan zaatakowani.
149
— Id tam lepiej i powiedz staremu, eby siedział spokojnie. Nie chc , aby mu
si co stało.
Piero odszedł, a Coertze zaj ł si obserwacj . Ulica była pusta i znik d nie
dochodził aden d wi k. Długo czekali my, lecz nic si nie wydarzyło.
Pomy lałem, e Torloni odkrył znikni cie stra ników. Wystarczyło przecie , by
zrobił zbiórk i zorientował si , e brak mu o miu ludzi; to ju był powa ny
powód do niepokoju.
Spojrzałem na zegarek — trzecia pi tna cie. Gdyby tylko Torloni wstrzymał
si jeszcze troch , mogliby my zwodowa łód i odpłyn , a ludzi rozproszy .
Modliłem si , aby zaczekał jeszcze przynajmniej pół godziny.
Nie zrobił tego.
— Co nadje d a — rzekł nagle Coertze.
Usłyszałem zgrzyt zmienianych biegów i odgłos silnika nagle spot niał. Z
lewej strony mign ły wiatła. Szybko si zbli ały, silnik ryczał. Ujrzałem p dz c
ci arówk . Kiedy zrównała si ze stoczni , skr ciła na bram .
Błogosławi c intuicj Franceski krzykn łem po włosku: - — Do bramy!
Ci arówka uderzyła we wrota. Rozległ si gło ny trzask łamanego drewna,
przytłumiony wkrótce hukiem, gdy ci arówka uderzyła w stoj cy za bram
samochód i gwałtownie stan ła. Nie czekali my, a ludzie Torloniego dojd do
siebie, lecz natychmiast wpakowali my si na nich. Wdrapałem si na rozwalony
samochód i skierowałem w stron kabiny. Człowiek siedz cy na miejscu pasa era
oszołomiony potrz sał głow . Uderzył w przedni szyb nie przygotowany na tak
gwałtowne hamowanie. Waln łem go pi ci i osun ł si na podłog .
Kierowca gwałtownie usiłował uruchomi silnik. Zobaczyłem, jak Coertze
wyci gn ł go i rzucił gdzie w ciemno . W tym momencie wszystko si
pogmatwało. Kto z tyłu ci arówki kopn ł mnie ci kim butem w głow .
Zsun łem si na stopnie. Ostatkiem wiadomo ci zarejestrowałem fal naszych
ludzi id cych do ataku. Gdy doszedłem do siebie, było ju po wszystkim.
Coertze wyci gn ł mnie spod ci arówki i spytał:
— Nic ci nie jest? Potarłem obolał głow .
— Wszystko w porz dku. Co si stało?
— Nie wiedzieli, co ich uderzyło, albo w co sami uderzyli. Byli zbyt
oszołomieni, aby si do czegokolwiek nadawa . Przegonili my ich z ci arówki i
uciekli.
— Ilu ich tam jechało?
— Byli stłoczeni w skrzyni jak sardynki. Chyba s dzili, e uda im si wywali
bram , wjecha na podwórze i wygodnie wysi
. Nie mieli takiej szansy.
Spojrzał na wrota. — T drog ju nie przyjd .
Brama z naszego najsłabszego punktu stała si miejscem najmocniejszym.
Spl tane wraki ci arówki i samochodu zupełnie zablokowały wjazd, tak e był
nie do przebycia.
Podszedł do nas Piero.
— Mamy trzech je ców.
— Zwi cie ich i doł czcie do reszty — powiedziałem.
150
Sznura nigdy nie brak w stoczni jachtowej. Torloni stracił ju jedenastu ludzi
— czwart cz swoich sił. Mo e zastanowi si dwa razy, nim ponownie
zaatakuje.
— Czy jeste pewien, e nie mog zaatakowa nas z flanki? —. spytałem
Coertzego.
— Całkowicie. Z obu stron jeste my zablokowani budynkami. Musi
przypu ci atak od frontu. Ale cholernie chciałbym wiedzie , dok d pojechała ta
druga ci arówka.
Ostro zadzwonił telefon.
— Chyba mówiłe , e przewody zostały przeci te — powiedziałem.
— Piero tak mówił.
Pobiegli my do biura, a Coertze złapał telefon. Słuchał przez sekund i rzekł:
— To Torloni!
— Porozmawiam z nim — odparłem i wzi łem słuchawk . Zakryłem r k
mikrofon. — Mam pomysł. Sprowad tu starego Pal-meriniego. — Do telefonu
za powiedziałem: — Czego chcesz?
— Czy to Halloran? — Mówił dobrym angielskim, cho zabarwionym silnie
ameryka skim akcentem.
— Tak.
— Halloran, dlaczego nie oka esz rozs dku? Wiesz, e nie macie szans.
— Twój telefon stanowi dowód, e je m a m y. Nie rozmawiałby ze mn ,
gdyby uwa ał, e mo esz innym sposobem wzi to, co chcesz. A teraz, je li masz
jak propozycj , słucham, je li nie, to si zamknij.
— Jeszcze po ałujesz, e tak si do mnie odezwałe — rzekł z delikatn
pogró k w głosie. — Och, wiem wszystko o starych ołnierzach pani Estrenoli,
ale nie masz ich zbyt wielu. Je eli wi c dopu cisz mnie do udziału w połowie, b d
wspaniałomy lny.
— Id do diabła!
— Dobra. Zgniot ci i zrobi mi to przyjemno .
— Zaatakuj jeszcze raz, a przyjedzie policja. — Ja równie mogłem blefowa .
Zastanowił si nad tym, po czym spytał słodko:
— A jak do nich zadzwonisz, nie maj c telefonu?
— Poczyniłem pewne przygotowania. Na niektóre z nich ju si nadziałe . —
Doło yłem mu jeszcze. — Wielu twoich ludzi tajemniczo znikn ło, prawda?
Niemal słyszałem, jak mózg mu iskrzy przy podejmowaniu decyzji.
— Nie ci gniesz policji — rzekł stanowczym tonem. — Nie chcesz jej tak
samo jak ja. Halloran, ju raz wy wiadczyłem ci przysług i pozbyłem si
Estrenolego, prawda? Mógłby si odpłaci przysług :
— To była przysługa dla Metcalfe'a, a nie dla mnie — powiedziałem i
odło yłem słuchawk . Na pewno mu si to nie spodobało.
— Czego chciał? — spytał Coertze.
— Połowy udziału, tak przynajmniej mówił.
— Pr dzej spotkam si z nim w piekle — rzekł wprost.
— Gdzie jest Palmerini?
— Idzie. Wysłałem po niego Giuseppiego. W tej samej chwili wszedł do biura
Palmerini.
151
— Jak tam łód ? — spytałem.
— Daj mi pi tna cie minut, tylko pi tna cie minut, nie wi cej.
— Mog nie da rady. Masz kilka przeno nych reflektorów, których u ywasz
do pracy w nocy. We dwóch ludzi i szybko je tu przynie .
— Lepiej, eby my widzieli, co si dzieje — zwróciłem si do Coertzego. —
Tym razem musz przej przez mur, a gdy si ju tu dostan , niełatwo im b dzie
wróci . Oznacza to, e nast pny atak b dzie decyduj cy — wóz albo przewóz.
Zrobimy wi c tak...
Wyja niłem, co chciałem zrobi z reflektorami, a Coertze z uznaniem skin ł
głow . Ustawienie ich zaj ło zaledwie pi minut. U yli my te fiata i ci arówki,
aby uzyska dodatkowe wiatła. Rozlokowali my ludzi, oczekuj c ataku.
Nie trwało to długo. Od strony muru dobiegły dziwne chroboty, a Coertze
powiedział:
— Przechodz gór .
— Zaczekaj — szepn łem.
Rozległo si kilka głuchych uderze , to spadali ci ko na ziemi ludzie.
— Luce! — krzykn łem i rozbłysły wiatła.
Przypominało to stopklatk . Kilku przeciwników znajdowało si ju po naszej
stronie muru. Mru c oczy osłaniali si przed padaj cym na nich wiatłem. Kilku
innych zostało złapanych w trakcie schodzenia po murze. Odwracali głowy, aby
zobaczy , co si dzieje.
Widok, który ujrzeli, na pewno nie podniósł ich na duchu. O lepiaj ce
wiatło, za którym rozci gała si nieprzenikniona, pełna grozy ciemno . Oni
natomiast znajdowali si na otwartej przestrzeni, widoczni jak na dłoni. Niezbyt
to przyjemne odkrycie dla ludzi, którzy mieli zaatakowa z zaskoczenia.
Zawahali si , nie wiedz c, co robi , i w tym momencie uderzyli my na nich z
obu stron jednocze nie. Piero prowadził z prawej, a Coertze z lewej. Ja
pozostałem z niewielkim odwodem trzech ludzi, gotów skoczy na pomoc, gdyby
które ze skrzydeł nie sprostało zadaniu.
Zobaczyłem uniesione pałki i błysk no y. W ci gu dziesi ciu sekund padło
trzech ludzi Torloniego. Wykorzystali my niezdecydowanie ataku i szybko
zepchn li my ich w jedno miejsce, gdzie powstało kł bowisko krzycz cych,
walcz cych ludzi. Jednak kolejni napastnicy przechodzili szybko przez mur i
wła nie miałem wł czy do walki moj mał grupk , gdy usłyszałem nowe krzyki.
Dochodziły z tyłu.
— Chod cie! — krzykn łem i pobiegłem przez podwórze w stron
„Sanforda". Wiedzieli my ju , co si stało z lud mi z drugiej ci arówki. Uderzyli
od strony morza i tym sposobem Torloni zaatakował nas od frontu i od tyłu.
„Sanford" był obl ony. Jedna łód le ała wyci gni ta na płask, a druga
pełna ludzi przybijała do brzegu. Wokół „Sanforda" trwała walka. Napastnicy
usiłowali wdrapa si na pokład, a nasza grupa robocza dzielnie starała si ich
spycha . Zobaczyłem niewielk posta starego Palmeriniego. Trzymał lin
zako czon blokiem i wywijał nim niby redniowieczn kul na ła cuchu.
Zakr cił jeszcze raz i blok trafił napastnika pod szcz k . Ten zleciał z drabiny i
upadł nieprzytomny na ziemi .
152
Synowie Palmeriniego walczyli desperacko i zobaczyłem, jak jeden pada.
Pó niej dostrzegłem Francesc dzier c w r kach bosak niczym włóczni .
Pchn ła nim wdzieraj cego si na pokład człowieka i bosak wbił mu si w udo.
Wrzasn ł przejmuj co i spadł z drzewcem stercz cym mu z nogi. Dostrzegłem
jeszcze przera enie na twarzy Franceski, po czym przeprowadziłem mój mały
atak.
Było to daremne. Udało nam si uwolni obl ony oddział z „Sanforda", lecz
przewaga wynosiła trzy do jednego i wkrótce musieli my wycofa si na
podwórze. Atakuj cy nie cigali nas. Byli tak uradowani zdobyciem „Sanforda",
e pozostali przy nim. Ich głupota uratowała nas.
Spojrzałem, co si dzieje w górnej cz ci podwórza. Grupa Coertzego
znajdowała si bli ej, ni s dziłem. Została równie zepchni ta, lecz nie
atakowano ich i zastanawiałem si dlaczego. Gdyby obie grupy przeciwnika
podj ły zgodny atak, byliby my zgubieni.
— Przykucnij pod tymi workami i sied cicho, mo e ci si uda — poleciłem
Francesc i podbiegłem do Coertzego.
— Co si dzieje?
Wyszczerzył z by w u miechu i otarł krew z policzka.
— Nasi chłopcy na zewn trz zebrali si i waln li porz dnie Torloniego po
drugiej stronie muru. Rozło yli cał pi tnastk . Nie mog si teraz wycofa ;
ka dy, kto próbuje wróci za mur, dostaje w skór . Łapi tylko oddech przed
ponownym uderzeniem.
— Maj „Sanforda" — powiedziałem. — Przybyli od strony morza, my te
jeste my odci ci. Pier mu falowała.
— Dobra, uderzymy na nich na dole.
— Nie — odparłem patrz c w gór podwórza. — Patrz, tam jest Torloni.
Widzieli my go pod murem, krzycz cego na swoich ludzi i zbieraj cego ich do
kolejnego ataku.
— Uderzymy w gór podwórza — powiedziałem. — Wszyscy. I miejmy
nadziej , e ci za naszymi plecami nie rusz si i dadz nam czas, którego
potrzebujemy. Schwytamy Torloniego. Gdzie Piero?
— Tu jestem.
— Dobrze! Powiedz swoim chłopakom, eby zaatakowali na mój sygnał. Ty
zosta z Coertzem i ze mn . Rzucimy si na Torloniego we trójk .
Odwróciłem si i zobaczyłem obok Francesc .
— Powiedziałem ci chyba, e masz si ukry . Z uporem pokr ciła głow . Za
ni stał stary Palmerini, wi c powiedziałem:
— Przyjacielu, dopilnuj, aby tu została. Skin ł głow i otoczył j ramieniem.
— Pami taj, chodzi nam o Torloniego, nic wi cej nas nie interesuje —
powiedziałem do Coertzego.
Rozpocz li my atak. Nasza trójka, Coertze, Piero i ja, tworzyła p dz cy klin,
omijaj cy wszystkich, którzy próbowali nas zatrzyma . Nie walczyli my, tylko
biegli my. Coertze zrozumiał, o co mi chodzi, i biegł jak na boisku rugby, d
c
do ko cowej linii.
Był ni Torloni i dopadli my go, zanim zdał sobie spraw z tego, na co si
zanosi. Warkn ł i w jego dłoni pojawił si niebieski metalowy przedmiot.
153
— Rozci gn si ! — krzykn łem i rozdzielili my si , zachodz c go z trzech
stron. Bro w jego r ce błysn ła i Coertze zachwiał si . Wówczas Piero i ja
skoczyli my. Trzasn łem Torloniego kantem dłoni. Poczułem, jak mu si łamie
obojczyk. Wrzasn ł i upu cił pistolet.
Z krzykiem Torloniego nad podwórzem zapanowała nienaturalna cisza. Jego
ludzie stan li niepewnie i odwrócili si , eby zobaczy , co si dzieje. Przyło yłem
pistolet do głowy Torloniego.
— Odwołaj swoje psy albo rozwal ci łeb — powiedziałem ochryple.
Byłem bli szy popełnienia zbrodni ni kiedykolwiek. Torloni dostrzegł to w
moich oczach i zbladł.
— Sta — wyrz ził.
— Gło niej — rozkazał Piero i cisn ł go za rami . Wrzasn ł ponownie i
krzykn ł:
— Przesta cie walczy — przesta cie walczy ! Torloni to mówi!
Jego ludzie byli najemnikami — bili si za pieni dze. Wiedzieli, e skoro ich
szef został uj ty, nie otrzymaj zapłaty. W ród najemników nie istnieje zbyt silne
poczucie lojalno ci. Rozległo si niepewne szuranie i postacie roztopiły si w
ciemno ciach.
Coertze siedział na ziemi, trzymaj c si za rami . Krew s czyła mu si mi dzy
palcami. Odsun ł r k i spojrzał na ni osłupiały.
— Ten bydlak mnie postrzelił — rzekł oboj tnie. Podszedłem do niego.
— Nic ci nie jest?
Ponownie chwycił si za rami i wstał.
— Wszystko w porz dku. — Spojrzał kwa no na Torloniego. — Mam z tob
na pie ku.
— Pó niej — powiedziałem. — Załatwmy si z t grup na dole.
Zostali my szybko wzmocnieni lud mi zza muru. Był to nasz lotny oddział,
który od tyłu zaatakował i zmiótł ludzi Torloniego. Zwart grup
pomaszerowali my w dół, w stron „Sanforda". Z przodu czterech ludzi niosło
rozpostartego twarz do ziemi Torloniego.
Gdy zbli ali my si do „Sanforda", wepchn łem luf pistoletu w jego nalany
kark.
— Powiedz im — rozkazałem.
— Zostawcie łód ! Odejd cie! Torloni to mówi! — krzykn ł. Ludzie wokół
„Sanforda" obejrzeli nas oboj tnie i nie ruszyli si . Piero ponownie cisn ł rami
Torloniego.
— Aaach! Zostawcie łód , mówi wam! — rykn ł.
Popatrzyli na zwart grup za nami. U wiadomili sobie nasz przewag
liczebn i z wolna zacz li wycofywa si w stron brzegu, gdzie le ały wyci gni te
łodzie.
— To ludzie z La Spezii. Ten w niebieskim golfie jest ich przywódc , nazywa
si Morlaix. To Francuz z Marsylii — szepn ł
Piero. Spojrzał z namysłem na ich łodzie. — Mo ecie mie z nim jeszcze
kłopoty. Nie obchodzi go, czy Torloni b dzie ył, czy zginie. Obserwowałem, jak
ludzie Morlaix'go spychaj łodzie na wod .
154
— Skoro zaszli my ju tak daleko, nie mo emy zawróci — powiedziałem. —
Musimy si st d wynosi . Kto mógł zawiadomi policj o bijatyce;
hałasowali my porz dnie, był te strzał. Czy mamy du e straty w ludziach?
— Nie wiem. Postaram si dowiedzie .
Nadszedł Palmerini, przepychaj c si przez tłum z Francesc u boku.
— Łód jest cała — powiedział. — Mo emy j w ka dej chwili spu ci na
wod .
— Dzi ki — odparłem. Spojrzałem na Francesc i podj łem szybk decyzj .
— Wci chcesz jecha ?
— Tak, jad .
— W porz dku. Ale nie b dziesz miała czasu na pakowanie. W ci gu godziny
wyruszamy. U miechn ła si .
— Mam ju zapakowan mał walizk . Jest przygotowana od tygodnia.
Coertze pilnował Torloniego.
— Co z nim zrobimy? — zapytał.
— Podwieziemy go kawałek ze sob — odparłem. — Mo emy go jeszcze
potrzebowa . — Francesca, Kobus został postrzelony, opatrzysz go?
— Och, nie wiedziałam. Gdzie jest rana?
— W ramieniu — rzekł Coertze z roztargnieniem. Obserwował Walkera na
pokładzie „Sanforda". — Gdzie był ten kêrel, kiedy zacz ła si cała bieda?
— Nie wiem — odparłem. — Ani razu go nie widziałem; od pocz tku do
ko ca.
Bez trudu spu cili my „Sanforda" na wod ; pomocnych r k nie brakowało.
Po raz pierwszy od dłu szego czasu poczułem si lepiej, st paj c po ywym,
ruchliwym pokładzie. Nim opu ciłem brzeg, po raz ostatni wzi łem Piera na bok.
— Powiedz hrabiemu, e zabrałem Francesc . My l , e tak b dzie lepiej;
Torloni mo e chcie si zem ci . Wy, m czy ni, mo ecie sami zatroszczy si o
siebie, ale jej nie chciałbym tu zostawia .
— To najlepsze wyj cie — zgodził si .
— Je li Torloni zechce spróbowa jeszcze jakich sztuczek, to wiesz ju teraz,
co robi . Nie szukaj jego ludzi, szukaj Torloniego. Przy bezpo rednim nacisku
łatwo si załamuje. Postawi mu spraw jasno: je li spróbuje jeszcze jakich
głupstw, to sko czy gdzie w zatoce. Czego si dowiedziałe o naszych stratach?
— Nic powa nego — odparł Piero. — Jedno złamane rami , trzy rany kłute,
trzy lub cztery ogłuszenia.
— Ciesz si , e nikt nie zgin ł. Niedobrze bym si czuł z tak wiadomo ci .
My l , e Francesca chciałaby z tob pomówi , wi c zostawiam was samych.
Serdecznie u cisn li my sobie r ce i wszedłem na pokład. Piero był dobrym
człowiekiem — takiego warto mie obok siebie w czasie walki.
Francesca rozmawiała z nim przez chwil , po czym tak e weszła na pokład.
Troch płakała, wi c obj łem j ramieniem, aby podnie na duchu. Niełatwo jest
opuszcza ojczyzn , a w tych okoliczno ciach musiało to by podwójnie trudne.
Usiadłem w kokpicie z r k na rumplu, a Walker uruchomił silnik. Gdy
usłyszałem warkot, wrzuciłem bieg i ruszyli my wolno.
155
Przez długi czas widziałem jeszcze plam wiatła przed szop , z ciemniejszymi
punkcikami machaj cych postaci. Włosi machali, cho nie mogli nas dostrzec w
mroku. Naprawd al mi było opuszcza tych ludzi.
— Kiedy wrócimy — powiedziałem do Franceski.
— Nie — odparła spokojnie. — Nigdy nie wrócimy.
Parli my w ciemno ze stał szybko ci sze ciu w złów, kieruj c si prosto
na południe, aby opłyn przyl dek Portovento. Spojrzałem w gór na maszt
niewyra nie rysuj cy si na tle gwiazd i zacz łem si zastanawia , ile czasu
zajmie zamocowanie ruchomego takielunku. Na pokładzie panował taki bałagan,
e nonsensem byłoby twierdzenie o wzorowym porz dku na statku. Przed
nastaniem witu nie mogli my jednak nic na to poradzi . Walker był pod
pokładem, a Coertze na pokładzie dziobowym pilnował Torloniego. Cicho
rozmawiali my z Francesc w kokpicie o tym, kiedy b dziemy mogli si pobra .
Nagle Coertze zawołał:
— Kiedy pozb dziemy si tego miecia?! On chce wiedzie . My li, e
wypchniemy go za burt , a jak twierdzi — nie umie pływa .
— Podpłyniemy blisko brzegu przy Portovento — odpowiedziałem. —
Ode lemy go na brzeg pontonem.
Coertze mrukn ł, e lepiej byłoby pozby si Torloniego od razu, i ponownie
zamilkł.
— Czy z silnikiem jest co nie w porz dku? — zapytała Francesc . — Wydaje
taki dziwny odgłos.
Przysłuchałem si , rzeczywi cie odgłos był dziwny, ale nie wydawał go nasz
silnik. Przesun łem manetk w tył i blisko sterburty usłyszałem warkot silnika
przyczepnego.
— Zejd szybko na dół — powiedziałem i cicho zawołałem do Coertzego: —
mamy go ci.
Szybko przeszedł na ruf . Wskazałem na sterburt i w nikłym wietle
wschodz cego ksi yca zobaczyli my zbli aj c si biał grzyw fali dziobowej.
— Monsieur Englishman, czy mnie słyszysz?! — dobiegł nas głos ponad wod .
— To Morlaix — powiedziałem i odkrzykn łem: — Tak, słysz ci .
— Wchodzimy na pokład! — krzykn ł. — Opór nie ma sensu.
— Trzymajcie si z daleka! — zawołałem. — Jeszcze nie macie do ?
Coertze wstał ze złowrogim pomrukiem i przeszedł na dziób. Wyci gn łem z
kieszeni bro Torloniego i odci gn łem kurek.
— Jest was tylko czworo! — krzykn ł Morlaix. — A nas o wiele wi cej.
Fala dziobowa jego łodzi nagle znalazła si du o bli ej i zobaczyłem wyra nie
łód . Była pełna ludzi. Podeszła do nas burt , a gdy zbli yła si na tyle, e omal
nie zderzyli my si okr nicami, Morlaix wskoczył na pokład „Sanforda".
Znajdował si tylko cztery stopy ode mnie, wi c strzeliłem mu w nog . Krzykn ł i
wypadł za burt .
Równocze nie Coertze wstał, unosz c w jednej r ce szamoc c si posta
Torloniego.
156
— We cie tego miecia! — krzykn ł i cisn ł Torlonim w ludzi wdzieraj cych
si na pokład. Torloni zaskowyczał: lec ce ciało wywróciło napastników i wpadli
z powrotem do łodzi.
Skorzystałem z zamieszania i odbiłem nagle na lew burt . Szczelina
mi dzy łodziami poszerzyła si gwałtownie. Wygl dało na to, e tamci stracili
panowanie nad łodzi ; my l , e spadaj ce ciała powaliły sternika.
Wi cej si nam nie naprzykrzali. Słyszeli my, jak pokrzykuj wyławiaj c
Morlaix'go z wody, lecz nie podj li ju kolejnego ataku. Obawiali si broni.
Gdy skierowali my si na pełne morze, nasz kilwater poszerzył si w wietle
ksi yca. Musieli my w nieprzekraczalnym terminie zd y do Tangeru, a czasu
pozostało niewiele.
157
Rozdział 8
CISZA I SZTORM
Z pocz tku mieli my pomy lne wiatry i „Sanford" szedł w dobrym tempie.
Tak jak przypuszczałem, wi ksza koncentracja masy w kilu powodowała
nieobliczalne kaprysy jachtu. Przy kursach z wiatrem zaczynał paskudnie
kołysa na boki; pełny cykl trwał dwie minuty. Przy kursie półwiatrem, na
którym zwykle spisywał si najlepiej, po ka dym przechyle na zawietrzn
nast pował nagły przechył w drug stron , a maszt zakre lał dzikie łuki na tle
nieba.
W aden sposób nie mo na było temu zaradzi , musieli my to po prostu
znosi . Jedynym wyj ciem byłoby wi ksze rozło enie balastu, a tego wła nie nie
mogli my zrobi . Gwałtowne ruchy najbardziej odcierpiał Coertze. Nawet w
najlepszych czasach nie był dobrym eglarzem; teraz za rana w ramieniu
dokładała mu jeszcze cierpie .
Z nadej ciem witu ko cz cego t pami tn , gwałtown noc, gdy tylko
stracili my l d z oczu, poło yli my si w dryf. Zabrali my si do roboty przy
ruchomym takielunku. Nie zaj ło to du o czasu, gdy Palmerini zd ył
przygotowa wi cej, ni si spodziewałem. Wkrótce płyn li my ju pod aglami.
Wła nie wówczas „Sanford" rozpocz ł swoje kaprysy. Przez jaki czas
próbowałem ró nych eksperymentów, aby sprawdzi , co mo na zrobi . Poprawa
sytuacji nie le ała jednak w mojej mocy, wi c przestałem marnowa czas i
kontynuowali my podró bez zmian.
Wkrótce wpadli my w normaln rutyn wacht, zmienion jedynie przez
obecno Franceski, która przej ła od Coertzego gotowanie.
Podczas podró y na małych łodziach rzadko widuje si innych członków
załogi, z wyj tkiem chwil, gdy nast puje zmiana wachty. Walker jednak trzymał
si bardziej na uboczu ni zwykle. Czasami łapałem go na tym, e mnie
obserwuje. Wzdrygał si wówczas, przewracał oczami jak przestraszony ko i
szybko odwracał wzrok. Najwyra niej bał si , e powiem Coertzemu o
papiero nicy. Nie miałem takiego zamiaru. Potrzebowałem pomocy Walkera przy
prowadzeniu „Sanforda", nie powiedziałem mu tego jednak. Niech si pom czy
— my lałem. Nie odczuwałem dla niego lito ci.
Rami Coertzego wygl dało nie najgorzej. Rana była powierzchowna, nie
zanieczyszczona, a Francesca dobrze j piel gnowała. Nalegałem, aby spał na
huntkojce, gdzie kołysanie było mniej gwałtowne. Doprowadziło to do
generalnych przenosin. Ja zaj łem koj lewoburtow w głównej kabinie,
natomiast Francesca koj prawoburtow . Powiesiła sobie zasłon z płótna
aglowego, stwarzaj c w ten sposób namiastk odosobnienia.
Oznaczało to wygnanie Walkera na pokład dziobowy. Spał na nie u ywanej
dot d koi dziobowej. Miała ona słu y go ciom w portach, a nie na morzu. Była
niewygodna i znajdowała si na samym dziobie, gdzie kołysanie jest najbardziej
odczuwalne. A dobrze mu tak, my lałem z satysfakcj . W konsekwencji jednak
widywali my go jeszcze rzadziej.
158
W ci gu pierwszych pi ciu dni utrzymywali my niezłe tempo. Przecinali my
Morze Liguryjskie, wpisuj c dziennie 100 mil do dziennika pokładowego.
Ka dego dnia dokonywałem namiarów pozycji na sło ce i z zadowoleniem
ogl dałem wykre lon na mapie lini kursu, zbli aj c si coraz bardziej do
Balearów. Wielk przyjemno sprawiało mi uczenie Franceski obsługiwania
„Sanforda". Była zdoln uczennic i nie popełniała wi cej bł dów ni przeci tny
pocz tkuj cy.
Rozbawiło mnie nieco, gdy zauwa yłem, e Coertze pozbył si swej antypatii
do niej. Był odmienionym człowiekiem i nie je ył si ju tak jak przedtem. Czuł
pewnie pod stopami złoto, my l te , e walka w stoczni pozwoliła mu wyładowa
agresj . W ka dym razie jako si wreszcie dogadali i prowadzili długie rozmowy
o Afryce Południowej.
Kiedy zapytałem go, co zamierza zrobi ze swoj cz ci .
— Kupi plaas — powiedział z błogim u miechem.
— Co takiego?
— Farm — przetłumaczył. — Wszyscy Afrykanerzy s w gł bi serca
farmerami. Nawet nazywaj si farmerami — Burami — a przynajmniej tak si
nazywali.
My l , e te pierwsze pi dni po opuszczeniu Włoch były najlepszymi dniami
w czasie całej naszej morskiej podró y. Nigdy wcze niej nie mieli my lepszych, a
pó niej ju z pewno ci nie.
Wieczorem pi tego dnia wiatr osłabł, a nazajutrz zmieniał si , jakby nie
wiedział, co dalej robi . Jego siła wahała si mi dzy trójk a flaut i mieli my
sporo roboty z aglami. Tego dnia zapisali my tylko 70 mil.
O wicie nast pnego dnia panowała ju flaut . Morze było gładkie i oleiste, z
długimi, równymi falami. Po południu nastroje zacz ły si psu . Nie mieli my nic
do roboty. Mogli my tylko obserwowa , jak maszt kre li leniwie koła na niebie,
podczas gdy cenne godziny umykały, a my nie przybli ali my si do Tangeru.
Sprzykrzyło mi si ju skrzypienie bomu, wi c ustawiłem koziołka i uwi zali my
go. Nast pnie zszedłem pod pokład zrobi par oblicze na stole nawigacyjnym.
Od południa do południa przebyli my 20 mil i płyn c w tym tempie
osi gn liby my Tanger o trzy miesi ce za pó no. Sprawdziłem zbiorniki paliwa i
okazało si , e zostało nam pi tna cie galonów. Przy najbardziej ekonomicznej
szybko ci dawało to 150 mil w ci gu 30 godzin. Było to lepsze rozwi zanie ni
siedzenie i słuchanie, jak fały obijaj si o maszt. Uruchomiłem wi c silnik i
ruszyli my w dalsz drog .
Denerwowałem si strat paliwa; mogło nam si przyda w nagłej potrzebie,
ale przecie b y l i m y w nagłej potrzebie, wi c równie dobrze mogłem je
zu y teraz. Wychodziło na to samo. Wlekli my si po nieruchomym morzu ze
stał pr dko ci pi ciu w złów. Ustaliłem kurs na południe od Balearów, w stron
Majorki. Gdyby my musieli zawin do portu, dobrze byłoby mie go po drodze,
a Palma znajdowała si najbli ej.
Cał noc i nast pny dzie płyn li my na silniku. Wiatru nie było i nic nie
wskazywało na to, e kiedykolwiek znów powieje. Nieskazitelnie bł kitne niebo
odbijało si w pozbawionym fal morzu, a mnie diabli brali. Bez wiatru łód
aglowa jest bezu yteczna. Co zrobimy, je li sko czy si paliwo?
159
Przedyskutowałem t spraw z Coertzem.
— Jestem skłonny zawin do Palma — powiedziałem. — Mo emy tam
uzupełni paliwo. Wyrzucił niedopałek za burt .
— Cholera, stracimy tylko czas. Zejdziemy z kursu, a co, je li ka nam
czeka ?
— Wi cej czasu stracimy, je li zostaniemy bez silnika. Ta cisza mo e trwa
całym dniami.
— Zagl dałem do „Pilota ródziemnomorskiego" — rzekł. — Pisz , e
procent dni bezwietrznych jest o tej porze roku niewielki.
— Na tych liczbach nie mo esz polega . To tylko rednie. To mo e trwa
tydzie .
— Ty jeste kapitanem — westchn ł. — Rób, jak uwa asz.
Zmienili my wi c kurs na północny i popłyn li my do Palma. Sprawdziłem,
ile zostało paliwa, i miałem powa ne w tpliwo ci, czy uda nam si dopłyn .
Udało si jednak. Wpłyn li my do portu dla jachtów w Palma na silniku
krztusz cym si resztkami paliwa. Gdy zbli yli my si do boi cumowniczej, silnik
zgasł i reszt drogi przepłyn li my sił bezwładno ci.
Wtedy to podnosz c wzrok zobaczyłem Metcalfe'a.
Szybko uporali my si z formalno ciami celnymi mówi c, e nie zamierzamy
wychodzi na brzeg i przypłyn li my tylko po paliwo. Celnik współczuł nam z
powodu kiepskiej pogody dla eglugi i powiedział, e zadzwoni do kupca, który
przyjedzie i zaopatrzy nas w niezb dne rzeczy.
Mieli my wi c woln chwil i mogli my swobodnie przedyskutowa spraw
Metcalfe'a. Przy spotkaniu nie odezwał si , przygl dał si nam tylko z lekkim
u miechem, po czym odwrócił si na pi cie i odszedł.
— On co knuje — rzekł Coertze.
— Nie ma nic bardziej pewnego — odparłem cierpko. — Czy te dranie nigdy
nie przestan depta nam po pi tach?
— Nie, dopóki mamy pod stopami cztery tony złota — powiedział Coertze. —
To działa jak jaki piekielny magnes.
Spojrzałem na Walkera siedz cego samotnie na pokładzie dziobowym. Oto
dure , który przez swoj gadatliwo i głupot sprowadził na nas szakale. A mo e
i nie. Ludzie tacy jak Metcalfe i Torloni maj nosy niezwykle wyczulone na złoto.
Lecz Walker im pomógł.
— Jak my lisz, co on zrobi? — odezwała si Francesca.
— Przypuszczam, e dopu ci si zwykłego aktu piractwa. Zrobienie czego w
tym stylu odpowiadałoby jego wypaczonemu poczuciu humoru.
Le ałem na plecach i wpatrywałem si w niebo. Proporczyk klubowy na
szczycie masztu uniósł si i trzepotał w lekkiej bryzie.
— Spójrzcie na to — powiedziałem. — Do licha, mamy wiatr.
— Mówiłem, e nie powinni my tu przypływa — gderał Coertze. — Tak
mieliby my wiatr, a Metcalfe nie zauwa yłby nas.
Pomy lałem o łodzi Metcalfe'a i jego radarze. Szczególnie o radarze.
— Nie — odparłem stanowczo. — To by niczego nie zmieniło. Z pewno ci od
chwili, gdy opu cili my Włochy, przez cały czas dokładnie wiedział, gdzie poło y
160
na nas łap . — Szybko przeprowadziłem w my lach obliczenia. — Jednym
obrotem radaru mo e kontrolowa siedemset mil kwadratowych morza. Ta
fairmila zapewne kr ciła si niewidoczna za horyzontem, maj c nas ci gle na
oku. Nigdy by my jej nie dostrzegli.
— No wi c, co teraz zrobimy? — spytała Francesca.
— Nic. Płyniemy dalej — odparłem. — Niewiele wi cej mo emy zrobi . Ale z
pewno ci nie oddam złota panu Metcalfe'owi tylko dlatego, e pokazuje si i nas
straszy. Płyniemy dalej. Miejmy nadziej , e wszystko b dzie dobrze.
Nabrali my paliwa, uzupełnili my wod w zbiornikach i przed zapadni ciem
zmroku ponownie ruszyli my w drog . Sło ce zachodziło ju , gdy min li my
Cabo Figuera. Zostawiłem ster Francesce i zszedłem pod pokład przestudiowa
map . Miałem plan przechytrzenia Metcalfe'a. Nic z tego zapewne nie wyjdzie,
ale warto było cho by spróbowa .
Gdy tylko si ciemniło, podałem Francesce komend :
— Ster: kurs sto osiemdziesi t stopni.
— Na południe? — spytała zaskoczona.
— Zgadza si , na południe. — Do Coertzego za powiedziałem: — Czy wiesz,
do czego jest ta kwadratowa zabawka w połowie masztu?
— Nee, man, nigdy si tym nie interesowałem.
— To reflektor radarowy. Drewniane łodzie kiepsko odbijaj radar, wi c dla
bezpiecze stwa u ywamy specjalnego reflektora. Daje ładn , du plamk na
ekranie. Je li Metcalfe nas ledził, to musiał si przyzwyczai do tej plamki.
Najprawdopodobniej ledzi nas na lepo, tylko po ladzie na ekranie. Zdejmiemy
wi c reflektor. Wci b dzie otrzymywał echo, lecz inne, du o słabsze.
Wokół nadgarstka zamocowałem na p tli mały klucz płaski. Przypi łem lin
ratunkow do pasa bezpiecze stwa i zacz łem wspina si na maszt. Reflektor
był przy rubowany do salingu i ci gni cie go nie sprawiało trudno ci. „Sanford"
płyn ł swoim nowym, kulej cym stylem i niełatwo było, stosuj c si do starej
eglarskiej maksymy „jedna r ka dla siebie, a druga dla łajby", odkr ci tych
dwu rub. Zacz ły si kr ci razem z nakr tkami, wi c musiałem si nie le
nagimnastykowa . Siedziałem na tym maszcie ponad czterdzie ci pi minut, nim
udało mi si odczepi reflektor.
Opu ciłem si na pokład, wrzuciłem reflektor do bakisty i spytałem
Coertzego:
— Gdzie jest Walker?
— Poło ył si spa , ma wacht o północy.
— Zapomniałem. Teraz zmienimy wiatła.
Zszedłem na dół, do stołu nawigacyjnego. Na szczycie masztu było
umieszczone widoczne ze wszystkich stron białe wiatło, które zostało podł czone
do klucza Morse'a, eby nieregularnie błyskało. Przywi załem klucz, tak e
wiatło paliło si przez cały czas.
Nast pnie zawołałem do Coertzego:
— We z dzioba latarni i wywie j na takielunku! Zszedł na dół.
— Po co to wszystko?
— Popatrz: nie płyniemy najkrótszym kursem na Tanger. Tracimy czas, ale
nic na to nie poradzimy, bo wszystko, co wybija Metcalfe'a z uderzenia, jest dla
161
nas korzystne. Zmienili my nasz lad radarowy, ale Metcalfe mo e nabra
podejrze i mimo wszystko zechce podej i przyjrze si nam. Jeste my teraz
obwieszeni byle jak wiatłami, jak zwykli hiszpa scy rybacy. Łowimy ryby i nic
innego nie zobaczy — przynajmniej w nocy. Mo e wi c omin nas i płyn
gdzie dalej.
— Ale z ciebie podst pny dra — stwierdził Coertze z uznaniem.
— To dora ne i jednorazowe rozwi zanie. O wicie zmienimy kurs na Tanger.
Noc wiatr wzmógł si , wi c wci gn li my agle, tak e „Sanford" sporo
przyspieszył. Niewiele to jednak pomogło, gdy nawet o cal nie zbli yli my si do
Tangeru.
O wicie wiała pi tka. Zmienili my kurs id c teraz półwiatrem i „Sanford"
zacz ł rozwija spor szybko : przechylił si na lew burt , a na fali dziobowej
pokazała si biała piana. Sprawdziłem log i stwierdziłem, e płyniemy z
szybko ci siedmiu w złów, co stanowiło niemal kres jego mo liwo ci pod
aglami. W ko cu szło nam dobrze — szli my szybko najprostszym kursem na
Tanger.
Pilnie obserwowałem horyzont szukaj c Metcalfe'a, lecz nic nie dostrzegłem.
Nawet je li znał nasz pozycj , nie pokazywał si . Nie wiedziałem, czy si z tego
cieszy , czy nie. Byłbym zadowolony, gdybym zwiódł go tym fortelem, lecz je li
nie, to wolałbym o tym wiedzie .
Bryza utrzymywała si przez cały dzie . Wieczorem wiatr przybrał na sile.
Fale ju wi ksze, z pian na grzbietach, co jaki czas załamywały si w cz ci
dziobowej „Sanforda". Za ka dym razem dygotał i otrz sał si , by znów skoczy
do przodu. Oceniłem, e wiatr dochodził teraz do sze ciu stopni i jako rozs dny
eglarz powinienem był pomy le o zrefowaniu grota. Chciałem jednak prze
naprzód — zostało ju niewiele czasu, a gdyby my mieli wpl ta si w jak
kabał z Metcalfe'em, byłoby go jeszcze mniej.
Wcze nie poło yłem si spa , zostawiaj c Walkera przy sterze. Zanim
zasn łem, zastanawiałem si , co zrobiłbym na miejscu Metcal-fe'a. Musieli my
przepłyn Cie nin Gibraltarsk . Morze ródziemne było lejem, a cie nina
tworzyła jego wylot. Gdyby Metcalfe zaczaił si tam, jego radar obejmowałby
swym zasi giem wszystko — od jednego brzegu do drugiego.
Jednak e cie nina to bardzo ruchliwe wody, wi c musiałby płyn zygzakiem,
aby na własne oczy sprawdza ka d podejrzan łód . Poza tym, je li chciał
pobawi si w pirata, niebezpiecznie byłoby próbowa tam, gdzie łatwo mógł
zosta dostrze ony. Gibraltar patrolowało kilka bardzo szybkich wojskowych
łodzi i nie s dziłem, aby nawet Metcalfe odwa ył si napa na nas w ci gu dnia.
To zadecydowało: musieli my przepłyn cie nin w ci gu dnia.
Gdyby — całe to „gdybanie" zaczynało mnie ju m czy — gdyby nie złapał
nas przed lub za cie nin . Mgli cie przypomniałem sobie spraw piractwa tu
poza Tangerem w 1956 roku — dwie grupy przemytników pobiły si ze sob i
jedna łód spłon ła. Mo e nie zechce czeka tak długo. Byliby my blisko domu i
mimo wszystko mogli my mu si wymkn . A w przystani jachtowej nie mógłby
nam ju nic zrobi . Nie, nie s dziłem, eby czekał a tak długo.
162
Ale przed cie nin ? To była zupełnie inna sprawa i zupełnie inne „gdyby".
Gdyby my wymkn li mu si po opuszczeniu Majorki — je eli nie wiedział, gdzie
jeste my teraz — mieliby my szans . Je li natomiat wie, gdzie jeste my, mo e si
zbli y w ka dej chwili i wysadzi na nasz pokład swoj załog . Gdyby — jeszcze
jedno „gdyby"! — pogoda mu na to pozwoliła.
Zapadaj c w sen, błogosławiłem stale wzmagaj cy si wiatr, który dodawał
„Sanfordowi" skrzydeł i mógł uniemo liwi fairmili podej cie do burty.
Obudził mnie Coertze.
— Wiatr ro nie. My l , e powiniene zmieni agiel czy co takiego! —
musiał przekrzykiwa ryk wiatru i morza.
Zakładaj c ubranie sztormowe spojrzałem na zegarek. Była druga;
przespałem sze godzin. „Sanford" nieco brykał i miałem sporo kłopotów ze
spodniami. Nagły przechył rzucił mnie przez kabin i zwaliłem si na koj , w
której spała Francesca.
— Co si stało? — zapytała.
— Nic — odparłem. — Wszystko w porz dku, pij dalej.
— My lisz, e potrafi spa przy tym wszystkim?
— Wkrótce si przyzwyczaisz — u miechn łem si szeroko. — Troch
dmucha, ale nie ma si czym przejmowa .
Sko czyłem si ubiera i poszedłem na gór do kokpitu. Coertze miał racj ,
trzeba było co zrobi z aglem. Wiatr d ł mocno siódemk , co eglarze starej
daty okre lali pogardliwie jako „sztorm jachtmenów", a admirał Beaufort
nazwał pow ci gliwie „silnym wiatrem".
Postrz pione chmury gnały po niebie, tworz c na tarczy ksi yca zaskakuj c
gr wiateł i cieni. Fale ł czyły si ze sob , a ich grzywy zwiewało w pasma piany.
„Sanford" pogr ał si dziobem w falach i przy ka dym zanurzeniu zatrzymywał
si z szarpni ciem, trac c szybko . Redukcja agli utrzymałaby dziób w górze i
ułatwiła płyni cie. Mówi c do Coertzego, musiałem podnie głos do krzyku.
— Masz racj , zredukujemy go troch . Trzymaj go tak, jak jest w tej chwili.
Przypi łem lin ratownicz do pasa bezpiecze stwa i ruszyłem do przodu po
szale czo skacz cym pokładzie. Pół godziny zaj ło mi zdj cie dwóch obrotów
wokół bomu z grot agla i zwini cie kliwra. Zostawiłem foka, aby zbalansowa
przód. Gdy tylko skróciłem kliwer, poczułem ró nic . „Sanford" płyn ł l ej i nie
nurkował dziobem tak cz sto.
Wróciłem do kokpitu i zapytałem Coertzego:
— No i jak?
— Lepiej! — krzykn ł. — A jednak zdaje si płyn szybciej.
— Bo płynie. Nie jest zatrzymywany. Spojrzał na spi trzone fale.
— Czy to jeszcze si pogorszy?
— Och, teraz nie jest jeszcze wcale le — odparłem. — Płyniemy tak szybko,
jak si da, a o to wła nie nam chodzi.
U miechn łem si , gdy z małej łodzi wszystko wygl dało na wi ksze ni w
rzeczywisto ci i dwa razy bardziej niebezpieczne. Miałem jednak nadziej , e
pogoda si nie pogorszy; musieliby my wówczas zwolni .
163
Przez jaki czas zostałem z Coertzem, aby go podtrzyma na duchu. I tak
zbli ał si ju czas mojej wachty: nie było sensu kła si spa . W jaki czas
pó niej w lizn łem si na dół do kuchni i zrobiłem troch kawy. Piec kołysał si
na zawieszeniu kardanowym jak szalony i musiałem przymocowa czajnik, lecz
nie wylałam nawet kropli.
Francesca obserwowała mnie ze swojej koi. Dałem jej zna , kiedy kawa była
gotowa. Wolałem, aby podeszła do stołu, gdy w tych warunkach miałem
niewielkie szans doniesienia kawy do koi. Zaklinowali my si mi dzy stołem
roboczym a zej ciem pod pokład, popijaj c kaw i rozmawiaj c o pogodzie.
— Tobie podoba si ta pogoda, prawda? — u miechn ła si do mnie.
— Jest dobra.
— Dla mnie jest straszna.
— Nie ma si czego ba — odparłem. — A je li ju , to tylko jednej rzeczy.
— Czego?
— Załogi. Widzisz, konstrukcje małych łodzi osi gn ły niemal całkowit
doskonało pod wzgl dem przydatno ci do eglugi. Taka łód jak ta, je li jest
odpowiednio prowadzona, mo e stawi czoło ka dej pogodzie. Nie mówi tak
dlatego, e sam j zaprojektowałem i wybudowałem; dotyczy do wszystkich łodzi
tego typu. Zawodzi raczej załoga, a nie łód . Ludzie si m cz i popełniaj
omyłki. A wystarczy tylko jedna — z morzem nie ma artów.
— Ile to trwa, zanim załoga dojdzie do takiego stanu?
— Z nami wszystko w porz dku — odparłem wesoło. — Jest nas dosy ,
aby my mogli si na zmian wyspa ; mo emy wytrzyma do długo, niemal bez
ko ca. Problemy maj raczej ci bohaterscy, samotni eglarze.
— Potrafisz nie le rozprasza w tpliwo ci — powiedziała i wstała, aby wzi
jeszcze jeden kubek z półki. — Zanios troch kawy Coertzemu.
— Nawet nie próbuj — zaleje si tylko słonym aerozolem, a nie ma nic
paskudniejszego ni słona kawa. Za kilka minut zejdzie na dół — teraz moja
wachta.
Zapi łem ubranie sztormowe i mocniej owin łem szalik wokół szyi.
— Chyba ju go zmieni . Prawd mówi c, przy takiej pogodzie w ogóle nie
powinien by z t ran na górze. A wła nie, jak ona wygl da?
— Dobrze si goi.
— Miał szcz cie: sze cali ni ej i dostałby prosto w serce.
— Wiesz, zaczynam zmienia o nim zdanie. Nie jest takim złym człowiekiem.
— Złote serce pod gburowat powłok ? — spytałem, a ona skin ła głow . —
W ka dym razie to serce jest bezgranicznie oddane złotu — powiedziałem. —
Mo emy mie z nim jeszcze troch kłopotów, je eli umkniemy Metcalfe'owi. Nie
zapominaj o jego przeszło ci. Ale daj temu miłemu człowiekowi kawy, gdy zejdzie
pod pokład.
Wszedłem na gór do kokpitu i zmieniłem Coertzego.
— Jest kawa dla ciebie! — krzykn łem.
— Dzi ki, tego mi wła nie trzeba — odpowiedział i zszedł na dół.
„Sanford" w dalszym ci gu połykał mile, a wiatr wzmagał si nadal. Dobrze i
le zarazem. Wci utrzymywałem te same agle co przedtem, lecz kiedy Walker
164
przyszedł mnie zmieni w pochmurny i wilgotny wit, przed zej ciem na
niadanie skróciłem grot agiel o jeszcze jeden obrót.
— Jeszcze si pogorszy — rzekł Walker wskazuj c chmur , nim opu ciłem si
na dół zej ciówk . Spojrzałem w niebo.
— Nie s dz . Na Morzu ródziemnym rzadko bywa gorzej.
— Nie znam si na Morzu ródziemnym — wzruszył ramionami. — Ale mam
uczucie, e si pogorszy, to wszystko.
Zszedłem na dół w pos pnym nastroju. Walker ju wcze niej wykazywał
niesamowite zdolno ci przewidywania zmian pogody, cho nie kierował si przy
tym jakimi widocznymi oznakami. Jego dodatkowy zmysł pogody zawsze działał
doskonale. Miałem nadziej , e tym razem si myli.
Nie mylił si jednak.
W południe nie mogłem dokona kolejnych pomiarów pozycji z powodu
grubej warstwy chmur i złej widoczno ci. Zreszt nawet gdybym widział sło ce,
mało prawdopodobne, aby udało mi si cho przez moment utrzyma
nieruchomo sekstans na ta cz cym pod stopami pokładzie. Log pokazał 152 mile
w ci gu ostatniej doby — najdłu szy dystans, jaki „Sanford" kiedykolwiek
pokonał.
Po południu siła wiatru wzrosła znacznie, dochodz c do o miu, a nawet
dziewi ciu stopni, a to ju był silny sztorm. Całkowicie zwin li my grot;
wci gn li my trajsel — trójk tny kawałek mocnego płótna, wielko ci chusteczki
do nosa, przeznaczony na burzliw pogod . Z trudno ci skrócili my te fok —
praca na pokładzie stawała si coraz bardziej niebezpieczna.
Fale wzrosły jeszcze bardziej. Załamywały si białymi grzywami, a wiatr
zrywał z nich pian , rozdmuchuj c j na morzu w wystrz pione pasma. Pasma
piany były tak długie, e morze wygl dało niczym gigantyczna balia, do której
kto wlał kilka tysi cy ton detergentu.
Zabroniłem wszystkim wychodzenia na pokład. Mógł tam by tylko
zabezpieczony lin ratunkow trzymaj cy wacht . Sam za wcisn łem si na
swoj koj , ustawiłem zabezpieczenie z desek, aby mnie z niej nie wyrzuciło, i bez
powodzenia usiłowałem czyta jaki magazyn. Wci zastanawiałem si , czy
Metcalfe jest teraz na morzu. Je eli tak, to nie zazdro ciłem mu, gdy motorówka
nie znosi burzliwej pogody tak dobrze jak jacht aglowy. Musiał przechodzi
piekło.
Pó nym popołudniem zrobiło si jeszcze gorzej, wi c zdecydowałem si stan
w dryf. Zwin li my trajsel i poło yli my si z gołymi masztami na trawersie fal.
Nast pnie uszczelnili my luki i zebrali my si w czwórk w głównej kabinie,
usiłuj c rozmawia na błahe tematy, gdy hałas nam na to pozwalał.
W tym czasie zacz łem si obawia , czy starczy dla nas miejsca na morzu.
Poniewa nie mogłem dokonywa namiarów, nie znałem naszej dokładnej
pozycji. Tak wi c, mimo i suche obliczenia i odczyty logu wypadały nie le,
zaczynałem si niepokoi . Znajdowali my si gdzie w gardzieli leja, mi dzy
Almeri w Hiszpanii a Marokiem. Wiedziałem, e nie grozi nam rozbicie o stały
l d, lecz w tej wła nie okolicy znajdowała si niewielka wysepka o nazwie
Alboran, która mogła sta si nasz zgub , gdyby my wpadli na ni przy tej
pogodzie.
165
Przestudiowałem „Pilota ródziemnomorskiego". Miałem racj twierdz c, e
tego typu pogoda nie jest normalna dla obszaru ródziemnomorskiego, lecz
stanowiło to niewielk pociech . Najwyra niej ten, który rz dził pogod , nie
czytał „Pilota"; facet z pewno ci przesadzał.
O pi tej wyszedłem na pokład, aby rozejrze si po raz ostatni przed
zapadni ciem nocy. Coertze pomógł mi zdj listwy uszczelniaj ce z wej cia, po
czym wspi łem si do kokpitu. Mimo trzech dwucalowych odpływów, które tam
wbudowałem, wiruj ca w nim woda si gała kolan. Gdy tak stałem, kurczowo
trzymaj c si słupka, przewaliła si kolejna fala i zalała kokpit.
Obiecałem sobie solennie, e w przyszło ci dam do kokpitu jeszcze wi cej
odpływów, po czym spojrzałem na morze. Widok był przera aj cy: to ju był
pełny sztorm. Fale pi trzyły si wysoko z gro nie zawini tymi grzywami i gdy tak
stałem, jedna z grzyw załamała si nad pokładem i „Sanford" zadr ał
gwałtownie. Biedak dostawał straszne ci gi i stanowczo nale ało co zrobi .
Oznaczało to, e przynajmniej jeden człowiek musiał wytrwa w kokpicie:
przemoczony, nieszcz liwy i przestraszony. Wiedziałem, e tym człowiekiem
musz by ja. W tym, co miałem zamiar zrobi , nie zaufałbym nikomu. Zszedłem
na dół.
— Musimy płyn z wiatrem — powiedziałem. — Walker, przynie z dzioba
zwój tej czterocalowej nylonowej liny. Kobus, wkładaj ubranie sztormowe i chod
ze mn .
Wróciłem z Coertzem do kokpitu i odwi załem rumpel.
— Kiedy pu cimy „Sanforda" z wiatrem, musimy go jako przyhamowa .
Wyrzucimy za ruf p tl z liny. To powinno poskutkowa .
Walker wszedł do kokpitu z lin i jeden jej koniec przymocował do
prawoburtowych polerów na rufie. Pu ciłem „Sanforda" z wiatrem, a Coertze
zacz ł wyrzuca lin za ruf . W przeciwie stwie do manili, nylon pływa jak
konopie i p tla liny zadziałała jak hamulec przy dzikim p dzie „Sanforda".
Gdy si ucieka przed sztormem, zbyt du a szybko jest niebezpieczna. Jacht
ma wówczas skłonno do „potykania si ", podobnie jak biegn cy człowiek, który
potyka si o własne nogi. Kiedy co takiego si przydarzy, rufa mo e podnie si
tak wysoko, e wywróci statek do góry dnem. Dziób ryje w morze, ster unosi si i
łód robi salto. Zdarzyło si to „Tzu Hang" na Pacyfiku i „Sandefjordowi"
Erlinga Tambsa na Atlantyku, kiedy to stracił człowieka z załogi. Nie chciałem,
aby to samo spotkało i mnie.
Sterowanie łodzi w tych warunkach je yło wprost włosy na głowie.
Ster trzeba było trzyma idealnie prostopadle do nadchodz cych fal. Je li
zrobiłe to dobrze, rufa unosiła si gładko i fala przechodziła spodem. Je li
wychyliłe go cho odrobin , nast pował głuchy huk i fala łamała si za ruf .
Momentalnie byłe kompletnie przemoczony, rumpel wyrywało niemal z
zaci ni tej r ki i zastanawiałe si , jak długo jeszcze ster wytrzyma takie
traktowanie.
Coertze wyrzucił cał lin , pełne czterdzie ci s ni, i „Sanford" zacz ł si
zachowywa nieco spokojniej. Lina jakby wygładziła wody za ruf i fale nie
łamały si tak cz sto. Nadal płyn li my nieco za szybko, wi c powiedziałem
Walkerowi, eby przyniósł jeszcze troch liny. Po wyrzuceniu za ruf jeszcze
166
dwóch lin, po dwadzie cia s ni ka da, uznałem, e zredukowali my szybko
„Sanforda" do trzech w złów.
Mogłem zrobi jeszcze jedno. Nachyliłem si do Coertzego i przyło yłem mu
usta do ucha.
— Zejd na dół i we z dzioba zapasowy kanister ropy. Daj go Francesce i
powiedz, eby wylewała do klozetu po pół kwarty, a pó niej spłukiwała.
Wystarczy co dwie lub trzy minuty.
Skin ł głow i zszedł na dół. Czterogalonowy kanister, który trzymali my
jako elazny zapas, mógł si teraz naprawd przyda . Cz sto słyszałem o
wylewaniu oleju na wzburzone wody — teraz mieli my okazj si przekona , ile
to rzeczywi cie było warte.
Walker owijał płótno aglowe wokół lin wypuszczonych za ruf w miejscach,
gdzie tarły o reling, by zabezpieczy je przed zniszczeniem. Gdyby lina urwała si
w momencie zmagania si jachtu ze szczególnie niebezpieczn fal , a nadchodziły
one do regularnie, mogłoby to oznacza nasz koniec.
Spojrzałem na zegarek. Było wpół do siódmej i wygl dało na to, e mam
przed sob paskudn noc. Zaczynałem ju jednak nabiera wprawy w
utrzymywaniu „Sanforda" ruf do fal. S dziłem, e wystarczy do tego jedynie
koncentracja i piekielnie du o wytrwało ci.
Wrócił Coertze i krzykn ł:
— Ropa ju leci!
Wyjrzałem za burt . Nie wida było, aby to cokolwiek pomagało, cho trudno
było powiedzie na pewno. Chciałem jednak spróbowa wszystkiego, pozwoliłem
wi c Francesce wylewa dalej.
Fale były du e. Oceniłem, e od podstawy do grzbietu miały rednio niemal
czterdzie ci stóp i „Sanford" zachowywał si jak wagonik szalonej kolejki w
wesołym miasteczku. Gdy znajdowali my si w dolinie, fale zdawały si
przera aj co wielkie, pi trz c wysoko nad nami gro ne grzywy. Pó niej, gdy fala
podnosiła jacht od rufy, dziób ton ł, i statek wygl dał, jakby stał w pionie i chciał
zanurkowa na samo dno morza. Fala znów wynosiła „Sanforda" na grzbiet i
wówczas widzieli my wokoło postrz pione przez sztorm morze. Unosz ca si z fal
piana była wsz dzie, tak e trudno było rozró ni morze od powietrza. I znów
wracali my na dół. „Sanford" dziobem mierzył w niebo, a ogromne fale groziły
nam po raz kolejny.
Czasami, ze cztery razy na godzin , nadchodziła fala szczególnie wysoka.
Tworzyły j nakładaj ce si na siebie doganiaj ce ciany wody. Oceniałem je na
sze dziesi t stóp, wi cej ni miał maszt
„Sanforda". Musiałem si piekielnie koncentrowa , aby my nie zostali zalani.
Raz — jedyny raz — zalało nas i wła nie wówczas Walker znalazł si za burt .
Wielka fala załamała si za ruf i pogr yli my si w wodzie. Usłyszałem
rozpaczliwy krzyk i zobaczyłem blad twarz z szeroko rozwartymi oczami, gdy
wymyło go z kokpitu.
Coertze zareagował natychmiast. Rzucił si za Walkerem, usiłuj c go
dosi gn , ale nie udało mu si .
— Lina ratunkowa! Wci gnij go! — krzykn łem. Przetarł oczy z wody i
rykn ł:
167
— Nie ma!
Przekl ty dure , pomy lałem. Wydaje mi si , e była to my l, ale mogłem j
nawet wykrzycze . Coertze krzykn ł i wskazał do tyłu. Odwróciłem si i
dostrzegłem ciemny kształt miotaj cy si w wodzie kipi cej za ruf . Widziałem
białe r ce kurczowo zaci ni te na nylonowej linie. Mówi , e ton cy chwyta si
brzytwy; Walker miał szcz cie — chwycił jedn z hamuj cych nas lin.
Coertze szybko wci gał lin . Wyci ganie zranionym ramieniem bezwładnego
Walkera z pewno ci nie było dla niego łatwe. Robił to jednak tak, jakby lina
była lu na. Podci gn ł Walkera tu pod ster i zaknagował lin .
— Id za paw ! — krzykn ł. — B dziesz mi musiał usi
na nogach.
Skin łem głow . Zacz ł pełzn przez paw rufy w stron kurczowo
ciskaj cego lin Walkera i ze lizn ł si ku rufie. Wstałem, wyd wign łem si z
kokpitu i usiadłem na jego nogach. Przy gwałtownych ruchach spowodowanych
sztormem tylko mój ci ar sprawiał, e nie katapultowało go do morza.
Coertze mocno uchwycił lin i poci gn ł tak, e ramiona wykr ciło mu niemal
z wysiłku. Podniósł bezwładny ci ar, którym był Walker, o pi stóp — tyle
wynosiła odległo od relingu rufowego do powierzchni wody. Prosiłem Boga,
eby Walker zdołał si utrzyma . Gdyby pu cił lin , zgubiłby nie tylko siebie:
gwałtowne uwolnienie od ci aru pozbawiłoby Coertzego równowagi, a wówczas
nie miałby szans na utrzymanie si na pokładzie.
Nad relingiem ukazały si r ce Walkera i Coertze mocno złapał go za mankiet
płaszcza. Wówczas spojrzałem w kierunku rufy i wrzasn łem:
— Na miło bosk , trzymajcie si !
Od strony rufy z szybko ci poci gu ekspresowego zbli ała si ku nam
nieubłaganie jedna z tych przera aj cych, ogromnych fal. Dziób „Sanforda"
zanurzył si paskudnie, a Coertze jeszcze raz szarpn ł Walkera i chwyciwszy go
za kark, wyci gn ł na paw .
Wówczas dopadła nas fala i znikn ła równie szybko, jak przyszła. Walker
upadł na dno kokpitu, nie potrafiłem powiedzie , nieprzytomny czy martwy, a
Coertze zwalił si na niego. Pier falowała mu gwałtownie po ogromnym wysiłku.
Le ał tak przez chwil , po czym schylił si , aby rozewrze zaci ni te na linie z sił
imadła palce Walkera.
— Znie go na dół i sam te zosta tam przez jaki czas — powiedziałem, gdy
w ko cu uwolnił lin od palców Walkera.
Wtedy wła nie doznałem ol nienia, lecz nie miałem czasu zastanawia si nad
tym. Musiałem ponownie wyrzuci za ruf sp tlon lin , trzymaj c jednocze nie
rumpel i obserwuj c nadchodz ce fale.
Upłyn ła niemal godzina, nim Coertze wrócił; samotna i straszna godzina, w
czasie której byłem zbyt zaj ty, by uporz dkowa swe my li. Sztorm zdawał si
jeszcze przybiera na sile i zaczynałem powa nie pow tpiewa w wypowiedzian
przy Francesce opini o przydatno ci do eglugi małych łodzi.
Gdy Coertze ponownie wspi ł si do kokpitu, przej ł funkcj Walkera —
pilnowanie lin za ruf . Siadaj c u miechn ł si do mnie szeroko.
— Z Walkerem wszystko w porz dku! — wykrzykn ł. — Fran-cesca opiekuje
si nim. Wypompowałem z niego wod — z za musi by prawie pełna —
roze miał si na całe gardło, zagłuszaj c niemal huk sztormu.
168
Patrzyłem na niego w zdumieniu.
ródziemnomorski sztorm nie mo e trwa zbyt długo. Nie osi ga siły
sztormów na oceanie, gdy pozbawiony rozległych przestrzeni wicher szybko
zamiera. O czwartej rano nast pnego dnia sztorm zel ał na tyle, e postanowiłem
powierzy rumpel Coertzemu i zszedłem na dół. Kiedy usiadłem na kozetce,
uwolnione od długiego napr enia r ce zacz ły mi nagle dr e . Poczułem si
niesamowicie zm czony.
— Pewnie jeste głodny — powiedziała Francesca. — Zrobi ci co do
jedzenia.
Potrz sn łem głow .
— Jestem zbyt zm czony, aby je . Id spa . — Pomogła mi zdj ubranie. —
Jak si ma Walker?
— Nic mu nie jest. pi na huntkojce.
Wolno skin łem głow . Coertze poło ył Walkera na swojej koi. To równie
pasowało do cało ci.
— Obud mnie za dwie godziny — powiedziałem. — Nie pozwól mi spa
dłu ej. Nie chc zostawia Coertzego zbyt długo samego.
Zwaliłem si na koj i natychmiast zasn łem. Ostatni rzecz , jak
zapami tałem, była przelotna wizja Coertzego, winduj cego Walkera przez ruf .
Francesca obudziła mnie o szóstej trzydzie ci z kubkiem kawy, któr
przyj łem z wdzi czno ci .
— Chcesz co zje ? — spytała.
Przysłuchałem si wiatrowi i przeanalizowałem ruchy „Sanforda".
— Zrób niadanie dla wszystkich — powiedziałem. — Obrócimy si na wiatr i
odpoczniemy troch . Uwa am, e nadszedł ju czas, aby pomówi z Coertzem.
Wróciłem do kokpitu i oceniłem sytuacj . Wiatr wci był silny, ale nawet w
przybli eniu nie taki jak w nocy. Coertze wci gn ł ju dwie dwudziestos niowe
liny i porz dnie je pozwijał.
— Obrócimy si teraz na wiatr — powiedziałem. — Najwy szy czas, eby si
troch przespał.
Skin ł głow i zacz li my wci ga ostatni p tl liny. Nast pnie
przywi zali my rumpel. „Sanford" ustawił si bokiem do fal; teraz, gdy wiatr
osłabł, było to ju bezpieczne. Kiedy zeszli my pod pokład, Francesca
przygotowała niadanie. Rozło yła na stole mokry obrus, aby nakrycia si nie
lizgały. Usiedli my przy nim z Coertzem.
Zacz ł smarowa masłem kromk chleba, podczas gdy ja zastanawiałem si ,
jak zabra si do tego, co miałem powiedzie . Musiałem zada mu trudne pytanie
i, znaj c jego dra liwy charakter, nie wiedziałem, jak na to zareaguje.
— Wiesz, nigdy tak naprawd nie podzi kowałem ci za to, e wyci gn łe
mnie z tej kopalni — zagadn łem — kiedy strop si zawalił.
Odpowiedział z ustami pełnymi chleba.
— Nee, man, mówiłem ci ju wcze niej: to była moja wina. Powinienem był
porz dnie ostemplowa ten ostatni kawałek.
— Walker te jest ci winien podzi kowania. Ubiegłej nocy ocaliłe mu ycie.
— Kogo to obchodzi, co on my li — parskn ł.
169
— A w ogóle, dlaczego to zrobiłe ? — spytałem ostro nie, gotów do
natychmiastowego wycofania si . — N i e w y c i g n i c i e go mogło by warte
co najmniej wier miliona.
Coertze wpatrywał si we mnie wyra nie dotkni ty. Twarz mu poczerwieniała
z gniewu.
— Człowieku, czy my lisz, e jestem jakim pieprzonym morderc ? Kiedy
tak my lałem, ale nie powiedziałem mu tego.
— I nie zabiłe Parkera ani Alberta Corsa, ani Donata Rinaldiego? Twarz mu
spurpurowiała jeszcze bardziej, o ile było to mo liwe.
— Kto tak powiedział?
Kiwn łem kciukiem w stron huntkojki, gdzie wci spał Walker.
— On.
Przez moment my lałem, e wybuchnie. Szcz ki zacisn ły mu si
spazmatycznie i dosłownie zatkało go. Nie był w stanie wydusi z siebie
najsłabszego bodaj głosu.
— Według wersji naszego przyjaciela Walkera, wprowadziłe Alberta w
pułapk na urwisku, a nast pnie zepchn łe go. Rozwaliłe głow Donatowi.
Strzeliłe Parkerowi w tył głowy, gdy obaj brali cie udział w akcji przeciwko
Niemcom.
— Ten n dzny, kłamliwy dra — warkn ł złowró bnie Coertze. Zacz ł si
podnosi . — Wepchn mu te kłamstwa z powrotem w jego przekl te gardło.
Uniosłem r k .
— Zaczekaj. Nie nale y działa pochopnie. Najpierw spróbujmy to
uporz dkowa . Chciałbym usłysze twoj wersj tego, co si wówczas wydarzyło.
Widzisz, wypadki minionej nocy zmusiły mnie do ponownego przemy lenia wielu
spraw. Zastanawiałem si , dlaczego miałby ratowa Walkera, je eli jeste takim
człowiekiem, jak on twierdzi. Chciałbym wreszcie dotrze do prawdy.
Usiadł wolno i zapatrzył si w stół. Wreszcie powiedział:
— mier Alberta była przypadkiem. Próbowałem go uratowa , ale nie dałem
rady.
— Wierz ci. Po ostatniej nocy.
— O Donacie nic nie wiem. Chocia , jak sobie przypominam, uwa ałem, e
było w tym co dziwnego. To znaczy, dlaczego Donato miałby si wspina dla
przyjemno ci? Miał jej pod dostatkiem, bior c pod uwag , jak hrabia ganiał nas
po tych wzgórzach.
— A Parker?
— Nawet gdybym chciał, nie mógłbym go zabi — odparł stanowczo.
— Dlaczego?
— Poszli z Umbertem przygotowa jedn ze zwykłych zasadzek — zacz ł
wolno. — Umberto rozdzielił siły, jedna grupa po jednej stronie doliny, druga po
przeciwnej. Parker i Walker byli w drugiej. Zasadzka okazała si niewypałem i
obie grupy wróciły do obozu oddzielnie. Dopiero po powrocie usłyszałem, e
Parker został zabity.
Przesun ł dłoni po policzku.
— Czy to od Walkera dowiedziałe si , e Parker został postrzelony w tył
głowy?
170
— Tak.
Spojrzał na swoje r ce le ce na stole.
— Wiesz, Walker mógłby co takiego zrobi . Byłoby to w jego stylu.
— Wiem — odparłem. — Mówiłe mi kiedy , e Walker kilkakrotnie w czasie
wojny wpakował ci w kłopoty. Kiedy dokładnie to si stało? Zanim ukryli cie
złoto czy pó niej?
Zmarszczył brwi, si gaj c pami ci wstecz, do odległych dni.
— Pami tam, e kiedy Walker wyci gn ł paru ludzi z okopu, kiedy
absolutnie nie powinien był tego robi . Był ł cznikiem Umberta i twierdził, e le
zrozumiał jego polecenie. Prowadziłem wówczas kilku chłopców i odsłoniło mi to
zupełnie flank . — Twarz mu znów pociemniała. — Kilku z nich dostało si przez
to do niewoli, a ja omal nie oberwałem bagnetem w tyłek — wykrzywił twarz w
zamy leniu. — To stało si p o ukryciu złota.
— Jeste pewien?
— Absolutnie. Przył czyli my si do grupy Umberta ju po ukryciu złota.
— Mo e to on strzelił Parkerowi w potylic — powiedziałem spokojnie. —
Mo e rozwalił kamieniem tył głowy Donatowi i upozorował wypadek przy
wspinaczce. Ale mo e c i e b i e za bardzo si bał, aby ci załatwi z przodu lub od
tyłu. Wiesz, czasami jeste wzbudzaj cym groz draniem. Mo e próbował
wszystko tak zaaran owa , eby to Niemcy ci załatwili?
Pi ci Coertzego zacisn ły si na stole.
— Zawsze si ciebie bał. Wci si boi — dodałem.
— Magtig, nie bez powodu — wybuchn ł. — Donato wyprowadził nas z
obozu. Donato został z nim na zboczu, gdy Niemcy prowadzili poszukiwania —
spojrzał na mnie z bólem w oczach. — Jakim człowiekiem trzeba by , aby zrobi
co takiego?
— Takim jak Walker — odparłem. — My l , e powinni my z nim pogada .
Mam wielk ochot dowiedzie si , co przygotował dla mnie i dla Franceski.
Coertze zacisn ł usta.
— Ja. My l , e obudzimy go z tego lekker slaap. Uniósł si w chwili, gdy
weszła Francesca z półmiskami. Ujrzała twarz Coertzego i zatrzymała si
niepewnie.
— Co si dzieje?
Wzi łem od niej naczynia i wstawiłem za listw sztormow .
— Wła nie zamierzamy pomówi z Walkerem — powiedziałem. — Lepiej
chod z nami.
Ale Walker ju si obudził i z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, e
wiedział, na co si zanosi. Podniósł si z koi i próbował uciec Coertzemu, który
zamierzył si na niego.
— Wstrzymaj si — powiedziałem i chwyciłem Coertzego za rami . —
Mówiłem, e porozmawiamy z nim.
Mi nie jego podniesionego ramienia napi ły si , po czym rozlu niły powoli.
Pu ciłem go.
— Coertze uwa a, e jeste kłamc — co ty na to? L kliwie spojrzał na
Coertzego, po czym odwrócił wzrok.
— Nie powiedziałem, e kogo zabił. Nie powiedziałem tego.
171
— Nie — zgodziłem si . — Ale dokładnie dałe mi to do zrozumienia.
Coertze wydał pomruk, ale nic nie powiedział, najwyra niej zadowolony, e
chwilowo prowadz spraw .
— A co z Parkerem? — spytałem. — Powiedziałe , e Coertze był obok, kiedy
został zastrzelony; Coertze twierdzi, e go tam nie było. Co ty na to?
— Tego te nie powiedziałem — powtórzył pos pnie.
— J e s t e przekl tym kłamc — powiedziałem twardo. — Tak mi
powiedziałe . Je li ty nie, to ja mam dobr pami . Ostrzegłem ci w Tangerze, co
si stanie, je eli kiedykolwiek mnie okłamiesz, wi c lepiej uwa aj. A teraz gadaj
prawd : czy Coertze był w pobli u, gdy Parker został zabity?
Długo milczał.
— No wi c? — domagałem si odpowiedzi. Załamał si .
— Nie, nie było go! — krzykn ł piskliwie. — Wymy liłem to. Nie było go tam.
Był po drugiej stronie doliny.
— W takim razie, kto zabił Parkera?
— To Niemcy! — krzyczał histerycznie. — To Niemcy. Mówiłem ci, e to
Niemcy.
Trudno było liczy na to, e przyzna si do morderstwa. Nigdy nie
powiedziałby wprost, e zabił Parkera i Donata Rinaldiego, ale twarz go
zdradziła. Tak czy inaczej nie miałem ju zamiaru go oszcz dza , wi c
powiedziałem do Coertzego:
— To on ponosi odpowiedzialno za atak Torloniego.
— Jakim cudem? — mrukn ł Coertze zdumiony. Opowiedziałem mu o złotej
papiero nicy.
— Ubiegłej nocy Coertze uratował ci ycie — zwróciłem si do Walkera —
ale, na Boga, wolałbym, aby uton ł. Teraz zostawi ci z nim sarn na sam i mo e
z tob zrobi , co zechce.
Walker złapał mnie za rami .
— Nie zostawiaj mnie — błagał. — Nie pozwól, eby mnie dopadł.
Za chwil miało si sta to, czego si zawsze bał. Nie b dzie nikogo mi dzy
nim a Coertzem. Oczernił Coertzego w moich oczach, aby zyska sprzymierze ca
w swojej walce, lecz przeszedłem teraz na przeciwn stron . Bał si siły fizycznej
— zabójstw dokonywał z zasadzki — a Coertze stanowił uosobienie siły.
— Prosz ! — skamlał. — Nie opuszczaj... — spojrzał na Francesc z
rozpaczliwym błaganiem w oczach. Odwróciła si bez słowa i wyszła z kokpitu.
Odtr ciłem jego r k i pod yłem za ni , zamykaj c luk kabiny.
— Coertze go zabije — stwierdziła cicho.
— A nie zasłu ył sobie na to? — spytałem. — Z zasady nie uznaj prywatnych
egzekucji, ale tym razem mam ch zrobi wyj tek.
— Nie martwi si o Walkera — powiedziała. — le wpłynie to na Coertzego.
Nie mo na, ot tak, zabi człowieka i znów by takim jak przedtem. Wpłynie to le
na jego... jego dusz .
— Coertze zrobi to, co musi — odparłem.
Zamilkli my, wpatruj c si we wzburzone morze. Zacz łem my le o łodzi i o
tym, co powinni my robi dalej.
172
Luk kabiny otworzył si i do kokpitu wszedł silnie wzburzony Coertze.
Ochrypłym głosem rzekł:
— Chciałem zabi tego bydlaka. Chciałem go uderzy — raz go uderzyłem.
Ale nie mo na bi kogo , kto nie walczy. Nie mo na, prawda?
U miechn łem si szeroko, a Francesca roze miała si rado nie. Coertze
patrzył na nas i z wolna jego twarz te wykrzywił u miech.
— Ale co my z nim zrobimy? — spytał.
— Wysadzimy go w Tangerze i niech sam sobie radzi — powiedziałem. —
Nap dzimy mu takiego stracha, e b dzie najbardziej wyl knionym człowiekiem
na wiecie.
Siedzieli my szczerz c do siebie z by, jak szcz liwi głupcy, gdy nagle
Francesca wykrzykn ła:
— Patrzcie!
Pod yłem wzrokiem za jej wyci gni t r k .
— O nie! — j kn łem. Coertze zakl ł.
Podrzucana falami, kołysz c si okropnie, płyn ła w nasz stron fairmila.
173
Rozdział 9
„SANFORD”
Spojrzałem na ni z gorycz . Byłem przekonany, e Metcalfe zgubił nas w
czasie sztormu — miał jednak diabelskie szcz cie. Nie odnalazł nas za pomoc
radaru, gdy sztorm wymiótł do czysta nadbudówk fairmili. Znikn ła antena
radaru, jak równie maszt radiowy i krótki d wig obrotowy. Jedynie dzi ki
nieprawdopodobnemu przypadkowi mógł si na nas natkn .
— Zejd na dół i uruchom silnik — powiedziałem do Coertzego. —
Francesca, id te na dół i nie wychylaj nosa.
Spojrzałem na fairmil . Znajdowała si o mil od nas i zbli ała si z
szybko ci jakich o miu w złów. Dawało nam to nieco ponad pi minut na
jakiekolwiek daremne przygotowania. Nie miałem złudze co do Metcalfe'a.
Torloni był niebezpieczny, lecz posługiwał si tylko przemoc . Metcalfe za
u ywał głowy. Pogoda była paskudna. Kiedy wiatr dm c równomiernie narzuca
morzu dyscyplin , fale id równo i jednostajnie. Z ustaniem wiatru na morzu
zapanował chaos. Wielkie jak piramidy góry wody unosiły si i znikały, a
„Sanford" przechylał si i kołysał alarmuj co.
Fairmila te nie była w lepszym poło eniu. Zataczała si niepewnie i kołysała
ci ko, gdy uderzały w ni nieoczekiwane fale. Mogłem sobie wyobrazi hałas
panuj cy w kadłubie. Jako nabytek z demobilu była star łodzi i jej kadłub
musiał straci na warto ci mimo troski, której nie szcz dził jej Metcalfe. Poza
tym trzeba pami ta , e planowano jej ywot na jakie pi lat, a materiały z
czasów wojny nie zasłyn ły zbyt wysok jako ci .
Nagle przyszło mi do głowy, e nie mogła ju płyn szybciej; e przy tak
wzburzonym morzu Metcalfe nie odwa ył si prowadzi jej szybciej. Jej silniki w
spokojnej wodzie mogły da nawet dwadzie cia sze w złów. Gdyby jednak teraz
wyduszono z niej cho troch wi cej ni osiem, istniało niebezpiecze stwo, e łód
rozleci si na kawałki. Metcalfe mógł wiele ryzykowa dla złota, ale nie a tyle.
Gdy usłyszałem, e silnik zaskoczył, otwarłem szeroko przepustnic i
odwróciłem „Sanforda" ruf do fairmili. Mieli my niezły silnik i nawet
pokonuj c takie fale mogłem uzyska „Sanfordem" siedem w złów. Nasza
pi ciominutowa zwłoka została teraz przeci gni ta do godziny. Mo e przez ten
czas wpadniemy jeszcze na jaki dobry pomysł.
Coertze wyszedł na gór . Przekazałem mu rumpel, a sam zszedłem na dół. Nie
zawracałem sobie głowy mówieniem mu, co ma robi — wszystko było oczywiste.
Otworzyłem szafk pod swoj koj i wyci gn łem 'schmeissera oraz wszystkie
magazynki. Francesca spogl dała na mnie z koi.
— Czy musisz to robi ?
— Nie strzel , dopóki nie b d musiał — odparłem. — Albo gdy oni zaczn
strzela pierwsi. — Rozejrzałem si dokoła. — Gdzie jest Walker?
— Zamkn ł si w dziobówce. Boi si Coertzego.
— Dobrze. Nie chc , eby si teraz p tał pod nogami — stwierdziłem i
wróciłem do kokpitu.
Coertze spojrzał z niedowierzaniem na pistolet maszynowy.
174
— Sk d go wzi łe , u diabła?
— Ze sztolni. Mam nadziej , e działa; ta amunicja jest cholernie stara.
Zało yłem jeden z długich magazynków i przymocowałem kolb .
— Lepiej we swojego lugera, a ja przejm ster. U miechn ł si kwa no.
— Po co? Wyrzuciłe wszystkie kule.
— Do diabła! Chocia , czekaj chwil . Jest bro Torloniego. Le y w szufladzie
stołu nawigacyjnego.
Zszedł na dół, a ja spojrzałem w tył na fairmil . Tak jak my lałem, Metcalfe
nie zwi kszył pr dko ci, gdy zacz li my ucieka . Nie miało to zreszt wi kszego
znaczenia — płyn ł o jaki w zeł szybciej od nas i odlego mi dzy nami wyra nie
si zmniejszyła.
Coertze wrócił z pistoletem wetkni tym za pasek spodni.
— Ile zajmie mu dopadniecie nas? — spytał.
— Niecał godzin . — Dotkn łem schmeissera. — Nie strzelamy, chyba e on
zacznie, i postaramy si nie zabija .
— Czy on b dzie strzelał tak, eby zabi ?
— Nie wiem. Mo e.
Coertze mrukn ł, wyci gn ł pistolet i zacz ł go sprawdza .
Zamilkli my, a zreszt i tak nie bardzo mieli my o czym rozmawia .
My lałem o posługiwaniu si pistoletem maszynowym. Dawno ju nie strzelałem,
zacz łem wi c powtarza kolejne punkty szkoleniowe, wpojone mi kiedy przez
sier anta o czerwonej twarzy. Pami tałem, e odrzut unosi luf i je li celowo nie
przytrzymało si jej na dole, wi kszo kul szła w powietrze. Próbowałem sobie
przypomnie i inne rzeczy, których si nauczyłem, ale nic mi nie przychodziło na
my l. Te fragmentaryczne wiadomo ci musz wystarczy .
— Ch tnie napiłbym si kawy — powiedziałem w jaki czas pó niej do
Coertzego.
— Niezły pomysł — odrzekł i zszedł na dół. Afrykaner nigdy nie odrzuci
propozycji wypicia kawy. Ich w troby pewnie s od niej zupełnie br zowe.
Wrócił po pi ciu minutach z dwoma dymi cymi kubkami.
— Francesca chce wyj na gór — powiedział. Spojrzałem w tył na fairmil .
— Nie — odparłem krótko.
Pili my kaw , której połowa si rozlała, gdy „Sanford" zadygotał od
uderzenia szczególnie silnej fali. Kiedy sko czyli my, fairmila znajdowała si o
wier mili i wyra nie widziałem Metcalfe'a stoj cego obok sterówki.
— Ciekaw jestem, jak si do nas zabierze — powiedziałem. — Przy takim
morzu nie da rady wedrze si na pokład; istnieje zbyt wielkie niebezpiecze stwo
staranowania nas. A jak ty by si do tego zabrał, Kobus?
— Podpłyn łbym blisko i wystrzelał nas z karabinu — mrukn ł. — Jak na
strzelnicy. A pó niej, gdy morze si uspokoi, wszedłbym spokojnie na pokład.
Brzmiało to rozs dnie, lecz nie poszłoby tak łatwo jak na strzelnicy. Metalowe
kaczki nie odpowiadaj ogniem. Wr czyłem rumpel Coertzemu.
— Mo e b dziemy musieli wykona par fantazyjnych manewrów —
powiedziałem. — Ale bez agli dasz sobie z nim do dobrze rad . Kiedy powiem,
e masz co zrobi , rób to natychmiast. — Wzi łem schmeissera i poło yłem sobie
na kolanach. — Ile naboi jest w tamtym pistolecie?
175
— Za mało — odparł. — Pi .
W ko cu fairmila znalazła si w wiartce rufowej, o sto jardów zaledwie od
nas. Metcalfe wyszedł ze sterówki nios c megafon. Jego głos zadudnił po wodzie:
— Po co uciekacie? Nie chcecie, eby was podholowa ? Przyło yłem dłonie do
ust.
— Chcesz dosta nagrod za ocalenie? — spytałem ironicznie. Roze miał si .
— Czy sztorm wyrz dził u was jakie szkody?
— adnych! — krzykn łem. — Sami dotrzemy do portu.
Je li chciał udawa niewini tko, byłem gotów bawi si razem z nim. Nie
miałem nic do stracenia.
Fairmila zmniejszyła szybko , aby i równo z nami. Metcalfe dłubał co
przy wzmacniaczu megafonu, który niesamowicie piszczał.
— Hal! — krzykn ł. — Chc mie twoj łód . I twój ładunek. A wi c zostało
to powiedziane: jasno i bez ogródek.
— Je eli podejdziecie do tego spokojnie, zadowol si połow — zahuczał
megafon. — Je li nie, wezm wszystko.
— Torloni zło ył tak sam ofert i wiesz, co si z nim stało.
— Znajdował si w niekorzystnym poło eniu! — zawołał Metcalfe. — Nie
mógł u y broni. Ja mog .
Pojawił si Krupke — z karabinem. Wspi ł si na dach salonu pokładowego i
poło ył si tu za sterówk .
— Wygl da na to, e wykrakałe — powiedziałem do Coertzego.
Było le, ale nie beznadziejnie. Krupke słu ył w wojsku. Przywykł do stabilnej
pozycji, nawet je li cel si ruszał. Nie s dziłem, aby mógł celnie strzela z tak
podskakuj cej platformy jak fairmila.
Dostrzegłem, e Metcalfe podchodzi bli ej i powiedziałem do Coertzego:
— Utrzymuj stał odległo .
— No wi c jak?! — krzykn ł Metcalfe.
— Id do diabła!
Skin ł Krupke'owi, który natychmiast strzelił. Nie wiem, gdzie poleciała kula
— my l , e w ogóle nie trafiła w jacht. Strzelił ponownie i tym razem trafił w co
na dziobie. Musiał to by metal, bo usłyszałem brz k, gdy kula odbiła si
rykoszetem.
Coertze szturchn ł mnie w ebra.
— Nie ogl daj si , eby Metcalfe si nie zorientował, ale chyba czeka nas
kolejna burza.
Zmieniłem nieco pozycj na siedzeniu, tak e k tem oka mogłem spogl da na
ruf . Horyzont zaczerniała zło liwa nawałnica, zbli aj ca si w nasz stron .
Modliłem si w duchu, eby si pospieszyła.
— Musimy gra teraz na zwłok — szepn łem. Krupke znowu strzelił i kula
trzasn ła w ruf . Wychyliłem si za burt i zobaczyłem dziur wbit w cianie
paw y. Celował coraz lepiej.
— Powiedz Krupke'emu, eby nie zrobił nam dziury poni ej linii zanurzenia!
— krzykn łem. — Mogliby my zaton , a to by ci si nie spodobało.
Na chwil strzały umilkły. Zobaczyłem, jak Metcalfe rozmawia z Krupke'em
gestykuluj c, aby mu pokaza , e powinien strzela wy ej. Niezwłocznie
176
przywołałem Francesc na pokład. Te kule z niklowym płaszczem przechodziły
przez cienkie deski burty „Sanfor-da" niczym przez bibułk . Wyszła akurat w
chwili, gdy Krupke oddał kolejny strzał. Przeszedł wysoko. Pudło.
Gdy tylko Metcalfe j ujrzał, podniósł r k i Krupke przestał strzela .
— Hal, b d rozs dny! — zawołał. — Masz kobiet na pokładzie. Spojrzałem
na Francesc , a ona pokr ciła głow .
— Strzelaj dalej! — krzykn łem.
— Nie chc nikogo zrani — prosił Metcalfe.
— W takim razie odpły .
Wzruszył ramionami, powiedział co do Krupke'a, który znów wystrzelił.
Kula z brz kiem trafiła w okucie bomu. U miechn łem si ponuro, my l c o
specyficznej moralno ci Metcalfe'a. Według niego, gdyby ktokolwiek teraz został
zabity, byłaby to moja wina.
Spojrzałem w stron rufy. Nawałnica zbli yła si znacznie i szybko
nadci gała. Był to ostatni, zamieraj cy poryw sztormu i nie mógł potrwa długo.
Miałem nadziej , e jednak wystarczaj co długo, aby urwa si Metcalfe'owi. Nie
s dz , aby Metcalfe ju co zauwa ył — był zbyt zaj ty nami.
Krupke wystrzelił jeszcze raz. Z przodu rozległo si uderzenie i wiedziałem, e
kula musiała przej przez główn kabin . W sam por ci gn łem Francesc na
gór .
Krupke zaczynał mnie denerwowa . Mimo trudno ci z celowaniem strzelał
coraz lepiej, zreszt wcze niej czy pó niej uzyskałby jakie szcz liwe trafienie.
Zastanawiałem si , ile ma amunicji.
— Metcalfe! — zawołałem.
Uniósł r k do góry, ale nie do szybko, eby powstrzyma Krupke'a od
naci ni cia spustu. Zr bnica kokpitu przy moim łokciu zmieniła si w drewno na
zapałki. Wszyscy schowali my si do kokpitu. Z niedowierzaniem spojrzałem na
grzbiet dłoni — sterczała z niego dwucalowa mahoniowa drzazga.
Wyci gn łem j i wrzasn łem:
— Hej, poczekaj no! To było troch za blisko.
— Czego chcesz?
Zauwa yłem, e fairmila znów si do nas przyciskała, wi c poleciłem
Coertzemu, eby odpłyn ł.
— No wi c? — niecierpliwił si Metcalfe.
— Chc zawrze umow ! — krzykn łem.
— Znasz moje warunki.
— Sk d mo emy wiedzie , czy mo na ci ufa ?
— Tego nie b dziecie wiedzie — odparł szczerze Metcalfe. Udawałem, e
konferuj z Coertzem.
— Jak tam nawałnica, zbli a si ?
— Je li dalej b dziesz go bajerował, to mo e nam si uda. Odwróciłem si do
fairmili.
— Zrobi ci kontrpropozycj . Damy ci jedn trzeci — Walker nie
potrzebuje swojej cz ci.
— Oo, w ko cu go zdemaskowali cie, co? — roze miał si Metcalfe.
— Co ty na to?
177
— Nic z tego, połowa albo wszystko. Wybieraj, nie masz zbyt wiele
argumentów przetargowych.
— Co my lisz, Kobus? Przesun ł machinalnie r k po policzku.
— Zgodz si na ka d twoj decyzj .
— Francesca? Westchn ła.
— Czy uwa asz, e nadchodz cy sztorm co pomo e?
— To nie jest sztorm, ale pomo e. My l , e mo emy zgubi Metcalfe'a, je li
uda nam si przetrzyma go jeszcze z dziesi minut.
— A damy rad ?
— My l , e tak, ale to mo e by niebezpieczne. Zacisn ła usta.
— Wi c walcz z nim.
Spojrzałem na Metcalfe'a. Stał przy drzwiach sterówki, patrz c na Krupke'a,
który wskazywał za ruf . Zobaczył nawałnic !
— Odbyli my narad i całkowicie zgodna opinia brzmi: w dalszym ci gu
mo esz i do diabła! — krzykn łem.
Poirytowany machn ł r k i Krupke znów strzelił — kolejne pudło.
— Damy mu jeszcze dwie szans — powiedziałem do Coertzego. —
Natychmiast po drugim strzale steruj prawo na burt, jakby go chciał
staranowa . Ale, na miło bosk , nie zrób tego. Podpły najbli ej, jak si da, i
wró na kurs równoległy do niego. Rozumiesz?
Gdy skin ł głow , rozległ si kolejny strzał. Ten trafił tu pod kokpitem —
Krupke robił si stanowczo za dobry.
Metcalfe nie mógł wiedzie , e mamy pistolet maszynowy. „Sanforda"
wielokrotnie przeszukiwano, a pistoletów maszynowych — nawet małych — nie
znajduje si we Włoszech na ka dym rogu. Istniała szansa, e go przestraszymy.
— Kiedy zaczniemy skr ca , połó si na dnie kokpitu — powiedziałem do
Franceski.
Krupke ponownie strzelił, spudłował, a Coertze przesun ł rumpel na drug
stron . Zaskoczyli my Metcalfe'a — wygl dało to tak, jakby królik atakował
łasic . Mieli my na wykonanie manewru jakie dwadzie cia sekund i udało si .
Kiedy doszedł do siebie na tyle, aby krzykn do sternika, i nim sternik
zareagował, byli my ju obok.
Krupke strzelił, gdy zobaczył, e podpływamy, ale posłał kul na o lep.
Zobaczyłem, jak celuje we mnie i przez chwil patrzyłem prosto w luf jego
karabinu. Potem u yłem sobie ze schmeissera.
Miałem szans na oddanie tylko dwóch serii. Pierwsz przeznaczyłem na
Krupke'a — musiałem trafi go szybciej ni on mnie. Dwie czy trzy kule rozbiły
okna salonu fairmili. Pozwoliłem odrzutowi unie bro . Kule uderzyły w
kraw d nadbudówki. Zobaczyłem, jak Krupke obrócił si w tył z r kami
przyci ni tymi do twarzy i usłyszałem słaby krzyk.
Przeniosłem ogie na sterówk i zasypałem j gradem kul. Posypało si szkło,
lecz było ju za pó no. Metcalfe znikn ł. Schmeisser zaci ł si na wadliwym
naboju. Rykn łem do Coertzego:
— Wyno my si st d!
Coertze ponownie przesun ł rumpel.
— Dok d? — spytał.
178
— Z powrotem — tam sk d przyszli my. W nawałnic .
Obejrzałem si na fairmil . Metcalfe był na pokładzie nad salonem i nachylał
si nad Krupke'em, a łód w dalszym ci gu szła poprzednim kursem. Ale dziób
kołysał si raz w jedn , raz w drug stron , jakby nikogo nie było przy sterze.
— Mogło si uda — powiedziałem.
Jednak po dwóch czy trzech minutach zacz ła zawraca i wkrótce kołysz c si
popłyn ła za nami. Patrzyłem w przód i modliłem si , aby my zd yli wej w
nawałnic . Nigdy przedtem nie modliłem si o paskudn pogod .
Niemal w ostatniej chwili, ale zd yli my. Pierwsze podmuchy uderzyły w
nas, gdy fairmila znajdowała si zaledwie dwie cie jardów z tyłu. W dziesi
sekund pó niej stała si niewidoczna, zagubiona w zacinaj cym deszczu i
spienionym morzu.
Zmniejszyłem obroty silnika do minimum. Samobójstwem byłoby pcha si
przez to. Pogoda była zła, to fakt, lecz nie miała ju tej nieposkromionej dziko ci
wcze niejszego sztormu i wiedziałem, e uspokoi si za jakie pół godziny.
W tym krótkim czasie musieli my zgubi Metcalfe'a.
Zostawiłem rumpel Coertzemu. Potykaj c si ruszyłem do masztu i
wci gn łem trajsel. W ten sposób weszli my w dryf i mogli my obra co w
rodzaju kursu. Zdecydowałem si i na wiatr. Była to ostatnia rzecz, jakiej przy
burzliwej pogodzie spodziewałby si po mnie Metcalfe. Miałem nadziej , e gdy
szkwał ju si wydmucha, b dzie szukał nas po zawietrznej.
„Sanfordowi" nie spodobał si mój pomysł, opierał si i zapadał dziobem w
morze bardziej ni kiedykolwiek, a ja przeklinałem kaprysy spowodowane
złotym kilem — przyczyn wszystkich kłopotów.
— Lepiej zejd cie z Kobusem na dół — powiedziałem do Frances-ki. — Nie
ma potrzeby, eby my wszyscy przemokli do suchej nitki.
Zastanawiałem si , co robił Metcalfe. Gdyby miał cho troch rozs dku,
ustawiłby fairmil dziobem do wiatru i dał silnikowi tylko takie obroty, aby
utrzyma pozycj . Ale pragn ł złota i miał do odwagi, aby próbowa
najdziwniejszych rzeczy, dopóki łód nie rozpadnie mu si pod nogami.
Udowodnił ju swój kunszt eglarski wychodz c cało z du ego sztormu. Ten
szkwał nie mógł zrobi mu krzywdy.
Wła nie wówczas „Sanford" gwałtownie przechylił si na bok i przez moment
my lałem, e si rozsypuje. Ster zachowywał si w osobliwy sposób, którego nie
mogłem okre li . Nigdy jeszcze nie widziałem podobnie reaguj cego jachtu.
Ponownie przechylił si , jakby wpadał na wodzie w po lizg, i nawet nie
popychany falami kołysał si niepokoj co. Spróbowałem oprze si na sterze.
Łód gwałtownie zmieniła kierunek. Czym pr dzej poci gn łem rumpel w drug
stron . Odbiła, ale za daleko. Przypominało to jazd na koniu z obluzowanym
siodłem. Nie mogłem tego poj .
Nagle przyszła mi do głowy okropna my l. Spojrzałem za burt . Trudno było
rozró ni co w skotłowanej wodzie, ale wydawało mi si , e wodnica „Sanforda"
wystaje z wody du o wy ej ni powinna. Wiedziałem ju , co si stało.
To ten kil — ten przekl ty złoty kil.
179
Coertze nas ostrzegał. Mówił, e b dzie pełen skaz i p kni , a wi c b dzie
miał słab struktur . W ci gu ostatnich kilku dni „Sanfordem" straszliwie
rzucało i ten ostatni szkwał okazał si ow słomk , która złamała grzbiet
wielbł da.
Ponownie wyjrzałem za burt , próbuj c zobaczy , o ile wy ej jacht siedział na
wodzie. Według mojej oceny odpadły trzy czwarte kilu. „Sanford" stracił trzy
tony balastu i w ka dej chwili groziła mu wywrotka.
Waln łem w luk kabiny i rykn łem na cały głos. Coertze wystawił głow .
— Co si stało?! — odkrzykn ł.
— Wychod szybko na pokład, Francesca te . Ten cholerny kil odpadł.
Wywrócimy si . Patrzył na mnie ogłupiały.
— Co ty wygadujesz, do diabła? — Twarz mu poczerwieniała, gdy dotarł do
niego sens moich słów. — Chcesz powiedzie , e stracili my złoto? — zapytał z
niedowierzaniem.
— Na miło bosk , nie stój i nie gap si ! — krzykn łem. — Wyła na gór i
zabierz ze sob Francesc . Nie wiem, jak długo jeszcze uda mi si go utrzyma .
Pobladła twarz znikn ła. Wkrótce Francesca wydostała si z kabiny, a
Coertze post pował tu za ni . „Sanford" zachowywał si jak szalony.
— ci gnij szybko ten agiel, bo si wywali — poleciłem Coertzemu.
Rzucił si w przód po pokładzie i nie tracił czasu na odknagowanie ko cówki
fału, tylko wyci gn ł zza pasa nó i odci ł go jednym czystym ci ciem. Gdy tylko
agiel spadł, „Sanford" zacz ł zachowywa si nieco lepiej, ale niewiele. lizgał
si na powierzchni wody i tylko dzi ki szcz ciu, a nie umiej tno ciom, udało mi
si utrzyma go prosto. Nigdy bowiem czego podobnego nie do wiadczyłem —
jak zreszt ogromna wi kszo eglarzy.
— To maszt nas wywróci, je li nie b dziemy uwa a ! — krzykn łem, gdy
Coertze wrócił.
Spojrzał na maszt pi trz cy si nad naszymi głowami i szybko skin ł głow .
Zastanawiałem si , czy pami tał jeszcze, co powiedział za pierwszym razem, gdy
pytałem go o jachty w Cape Town. Spojrzał wtedy w gór na maszt „Estrality" i
powiedział: „Musi gł boko siedzie , eby to wszystko zbalansowa ".
Kil — nasza przeciwwaga — odpadł i pi dziesi ciostopowy maszt miał
zdecydowa o ocaleniu „Sanforda".
Wskazałem toporek przymocowany do cianki kokpitu.
— Przetnij wanty.
Chwycił toporek i ponownie ruszył do przodu. Zamachn ł si na
prawoburtow tyln want . Toporek odbił si od nierdzewnego stalowego drutu,
a ja przeklinałem sam siebie, e zbudowałem „Sanforda" tak solidnie. Uderzał
raz po raz i w ko cu drut p kł. Przeszedł do przedniej wanty.
— Francesca, musz mu pomóc, bo mo e nie zd y — powiedziałem. —
Mo esz wzi ster?
— Co mam robi ?
— My l , e złapałem, o co chodzi. „Sanford" jest bardzo czuły i nie mo esz
gwałtownie porusza rumplem. Bardzo łatwo skr ca, wi c musisz wykonywa
bardzo łagodne ruchy, inaczej b dzie tak samo rzucało jak przedtem.
180
Nie mogłem zosta z ni długo, bo ju musiałem wyj z kokpitu zwolni oba
baksztagi, tak eby wanty zwisały lu no. Teraz ju maszt nie miał zamocowania
od rufy.
Przeszedłem do przodu, na dziób, czepiaj c si liny bezpiecze stwa i skuliłem
si w koszu dziobowym. Wzi łem si do odkr cania ci gacza forsztagu za
pomoc marszpikla przy no u. Nie był on przystosowany do takiego zadania i
wy lizgiwał si z otworu trzonu. Udało mi si jednak znacznie obluzowa ruby,
mimo e zalewało mnie za ka dym zanurzeniem dzioba „Sanforda". Gdy
spojrzałem w gór , zobaczyłem wyra nie, jak sztag zwisa łukiem na zawietrzn ,
co oznaczało, e był słabo napi ty.
Nim pochyliłem si , aby poluzowa forsztag, rozejrzałem si dokoła i
zobaczyłem, e Coertze atakuje wanty lewoburtowe. Kiedy ponownie podniosłem
wzrok, maszt gi ł si jak w dka — a jednak cholerstwo wci nie chciało si
złama .
Dopiero gdy potkn łem si o luk dziobowy, przypomniałem sobie o Walkerze.
Załomotałem i krzykn łem:
— Walker, wychod , toniemy! — ale nic nie usłyszałem z dołu.
Kln c w diabły jego tchórzostwo, poszedłem w stron rufy i z łomotem
wpadłem zej ciówk do głównej kabiny. Niezdolny do utrzymania równowagi
przy nowych, nieprzyjemnych ruchach „Sanforda" zatoczyłem si w przód i
spróbowałem otworzy drzwi dziobówki. Były zamkni te od rodka.
Załomotałem w nie pi ci i krzykn łem:
— Walker, wyła . Zaraz si wywrócimy! Usłyszałem słaby d wi k i
krzykn łem ponownie.
— Nie wyjd .
— Nie b d sko czonym durniem! — rykn łem. — W ka dej chwili mo emy
zaton .
— To podst p, eby mnie st d wyci gn . Wiem, e Coertze tylko na to czeka.
— Ty sko czony idioto! — wrzasn łem i ponownie waln łem w drzwi, na nic
si to jednak nie zdało. Przestał odpowiada , wi c zostawiłem go.
Gdy zmierzałem do wyj cia, „Sanford" j czał ka d belk . Rzuciłem si jak
szalony do zej ciówki i wydostałem si do kokpitu w sam por , aby zobaczy , jak
łamie si maszt. P kł i rozłupał si dziesi stóp nad pokładem. Zwalił si w
rozhukane morze wci przywi zany rufowym i dziobowym sztagiem.
Przej łem od Franceski rumpel i ruszyłem nim na prób . Sterowno
„Stanforda" niewiele si poprawiła — wci lizgał si w niemo liwy do
przewidzenia sposób — odetchn łem jednak z ulg , gdy pozbyli my si topu
masztu z takielunkiem. Wskazałem stop szafk w kokpicie i krzykn łem do
Franceski:
— Wyci gnij kamizelki ratunkowe!
Rozwi zanie jednego problemu prowadziło wprost do nast pnego. Zanurzony
w wodzie maszt, wci przytrzymywany od strony dzioba i rufy, uderzał
rytmicznie o burt „Sanforda". Jeszcze chwila takiego taranowania i wybije
dziur , a my pójdziemy jak kamie na dno. Coertze był na dziobie. Dostrzegłem
błysk toporka uniesionego do kolejnego uderzenia w forsztag. Miał pełn
wiadomo niebezpiecze stwa, które niosło ze sob zachowanie masztu.
181
Francesca przej ła ster. Z trudem zało yłem kamizelk ratunkow , po czym
chwyciwszy bosak z dachu kajuty wychyliłem si za burt , aby odepchn maszt,
który ruszał do kolejnego grzmotni cia. Coertze przeszedł na ruf i zacz ł
odcina baksztagi. Łatwiej było odcina je na pokładzie i dokonał tego w ci gu
pi ciu minut. Maszt odpłyn ł i znikn ł nam z oczu w wodnym pyle.
Coertze wpadł ci ko do kokpitu z twarz ociekaj c słon wod . Francesca
dała mu kamizelk ratunkow . Przewi zali my si linami i pod wpływem nagłego
ol nienia zamkn łem główny luk. Gdyby Walker chciał wyj , mógł jeszcze
skorzysta z luku dziobowego.
Chciałem uszczelni „Sanforda". Gdyby si wywrócił i napełnił wod ,
zaton łby w ci gu kilku sekund.
Ostatnie chwile szkwału były szczególnie przykre. Gdyby udało nam si
przetrwa , mieliby my jeszcze szans . „Sanford" nie mógłby nigdy wi cej
eglowa , ale pewnie mo na by nim jako płyn , u ywaj c silnika. To raczej
dziwne, ale miałem nadziej , e nie udało mi si wprowadzi w bł d Metealfe'a i
e jest gdzie w pobli u.
Lecz szkwał jeszcze z nami nie sko czył. Gwałtowny podmuch wiatru nało ył
si na potworn fal i „Sanford" przechylił si zatrwa aj co. Rozpaczliwie
poruszyłem rumplem, lecz było ju za pó no. Jacht przechylał si coraz bardziej,
a pokład ustawił si pod k tem czterdziestu pi ciu stopni do powierzchni wody.
— Trzymajcie si , leci! — rykn łem. W tym momencie „Sanford" przewrócił
si zupełnie na burt i wyrzuciło mnie do morza.
Nałykałem si słonej wody, nim kamizelka wyniosła mnie na powierzchni .
Le c na plecach rozgl dałem si jak oszalały dokoła szukaj c Franceski.
Odetchn łem, gdy wyskoczyła nie opodal na powierzchni . Schwyciłem jej lin i
ci gn łem, a płyn li my obok siebie.
— Z powrotem do łodzi — prychn łem.
Przyci gn li my si za liny z powrotem do „Sanforda". Le ał na prawej
burcie, kołysz c si leniwie na falach. Z trudem wspi li my si po pionowym
pokładzie, a mogli my chwyci si słupków lewoburtowego relingu. Obejrzałem
si w tył na morze szukaj c Coertzego. adnego ladu. Wci gn łem si ponad
relingiem na nowy, dziwnie ukształtowany górny pokład — praw burt
„Sanforda".
Pomogłem Francesce przej nad relingiem i wówczas zobaczyłem Coertzego.
Trzymał si tego, co pozostało z kilu — najwyra niej rzuciło go na drug stron .
ciskał pl tanin połamanych drutów — drutów, które miały trzyma kil, ale nie
spełniły swego zadania. Ze lizn łem si po burcie w dół i podałem mu r k .
Wkrótce wszyscy troje niespokojnie tłoczyli my si na nie osłoni tym kadłubie,
zastanawiaj c si , co robi dalej.
Ostatni, młóc cy jak cepem podmuch wiatru był finalnym podrygiem
szkwału. Wiatr ustał w ci gu paru minut, zostawiaj c kadłub „Sanforda"
podrzucany przez niespokojne morze. Z nadziej rozejrzałem si dokoła, ale
fairmili Metcalfe'a nie było wida . Mogła jednak jeszcze wypłyn z paskudnej
pogody na kilwaterze szkwału.
Z namysłem patrzyłem na b czka, przywi zanego nadal do dachu kabiny, gdy
odezwał si Coertze:
182
— Wiesz, tam na dole wci jest du o złota. — Patrzył na kil.
— Do diabła ze złotem — powiedziałem. — Odwi my b czka.
Przeci li my wi zy i pozwolili my b czkowi wpa do morza. Najpierw
jednak zabezpieczyłem go lin . Pływał do góry dnem, ale nie martwiłem si tym;
komory powietrzne nie pozwol mu zaton w adnym poło eniu. Zszedłem w dół
pokładu i udało mi si ustawi go prawidłowo. Wzi łem czerpak przymocowany
na swoim miejscu i zacz łem wybiera wod .
Wła nie sko czyłem, gdy Francesca krzykn ła:
— Metcalfe! Metcalfe nadpływa.
Kiedy wróciłem na szczyt kadłuba, fairmila znajdowała si ju całkiem blisko.
Wci szła mozolnie o mioma w złami, na które zdecydował si przy tej pogodzie
Metcalfe. Tym razem nie próbowali my ucieka , wi c wkrótce znalazła si w
zasi gu głosu.
Metcalfe stał obok sterówki.
— Mo ecie przyj lin ?! — rykn ł.
Coertze pomachał r k i fairmila przysun ła si bli ej. Metcalfe uniósł zwój
liny i zamachn ł si . Pierwszy rzut okazał si za krótki, ale drugi Coertze złapał.
Ze lizn ł si po pokładzie i umocował lin do kikuta masztu. Przyci łem dwa
kawałki liny i zawi załem je w p tl wokół liny rzuconej przez Metcalfe'a.
— Przepłyniemy w b czku, ci gn c za lin . Tylko, na miło bosk , nie
wypu cie tych p tli, bo mo e nas porwa .
Wsiedli my do b czka i przyci gn li my si do fairmili. Normalnie nie
stanowiłoby to szczególnie trudnego zadania, ale my byli my zmarzni ci, mokrzy
i zm czeni.
Metcalfe pomógł Francesce wej na pokład, a Coertze poszedł nast pny. Gdy
zacz łem si wspina , rzucił mi link .
— Przywi b czka, mog go potrzebowa — polecił krótko.
Przywi załem go wi c i dopiero wtedy wspi łem si na pokład. Metcalfe
podszedł do mnie z twarz wykrzywion gniewem. Złapał mnie za ramiona i
krzykn ł:
— Ty przekl ty głupcze, mówiłem ci, eby dokładnie sprawdził ten kil.
Mówiłem ci jeszcze w Rapallo!
Zacz ł mn potrz sa , a ja byłem zbyt słaby, eby mu si przeciwstawi .
Głowa latała mi w przód i w tył, jak u wypchanej trocinami lalki. Kiedy mnie
pu cił, po prostu klapn łem na pokład.
Odwrócił si do Coertzego.
— Ile zostało?
— Jakie wier .
Patrzył na wraka „Sanforda" z wyra nym napi ciem w oczach.
— Nie strac tego — powiedział. — Nie strac tony złota!
Krzykn ł w stron sterówki i Moulay Idriss wyszedł na pokład. Metcalfe
wydał po arabsku szybkie polecenia, nast pnie wskoczył do b czka i podpłyn ł do
„Sanforda". Arab przymocował do liny ci ki kabel, który Metcalfe zacz ł
ci ga po dotarciu do wraka.
Francesca i ja nie interesowali my si specjalnie ich poczynaniami. Byli my
wyczerpani i dla nas wa niejsze było to, e prze yli my i e jeste my razem, ni
183
to, co si stanie ze złotem. Coertze jednak doceniał szasn i pomagał Arabowi
przy kablu.
Metcalfe wrócił i powiedział do Coertzego:
— Miałe racj , zostało około tony. Nie wiem, jak ten wrak si zachowa, kiedy
zaczniemy go ci gn , ale spróbujemy.
Gdy fairmila wykonała zwrot, kabel si napi ł. Zamglone sło ce za wieciło
nad rozkołysanym morzem. Spojrzałem w tył na „Sanforda", jak ruszył si
niemrawo. Kokpit był do połowy w wodzie, ale luk dziobowy wci wystawał na
powierzchni .
— Mój Bo e! — krzykn łem. — Tam jest jeszcze Walker!
— Magtig, zapomniałem o nim — powiedział Coertze. Musiał straci
przytomno , kiedy „Sanford" si wywrócił — inaczej by my go usłyszeli.
Francesca te wpatrywała si w „Sanforda".
— Patrz! — wykrzykn ła. — Tam, w kokpicie.
Główny luk został sił otwarty od rodka i zobaczyli my głow Walkera,
który próbował wydosta si , walcz c z naporem wody, wdzieraj cej si do
wn trza łodzi. Chciał złapa si zr bnicy kokpitu, ale nie było jej — Krupke j
odstrzelił. Walker znikn ł, kiedy napór wody wepchn ł go z powrotem do kabiny.
Gdyby próbował wyj lukiem dziobowym, byłby bezpieczny, ale nawet w
sytuacji miertelnego zagro enia nie potrafił działa logicznie.
Główny luk był nadal otwarty, woda wlewała si do kadłuba i „Sanford"
ton ł.
Metcalfe w ciekał si .
— Ten cholerny głupiec! — krzyczał. — My lałem, e rozprawili cie si ju z
nim. Zabiera ze sob to przekl te złoto.
W miar jak „Sanford" zanurzał si , woda wpływała do niego coraz szybciej.
Metcalfe wpatrywał si w znikaj cy kadłub z rozpacz . Głos przepełniała mu
w ciekło .
— Ten głupi, przekl ty idiota. Partolił wszystko od samego pocz tku.
Teraz nie mogło to ju trwa długo. „Sanford" ton ł szybko.
Kabel holowniczy napinał si coraz mocniej w miar zanurzania si łodzi.
Gdy zwi kszył si naci g kabla, rufa fairmili poszła w dół — to „Sanford" drgn ł
gwałtownie, kiedy spr one powietrze wypchn ło luk dziobowy. Jacht zacz ł
ton szybciej, gdy woda wlewała si tak e przez nowy otwór w kadłubie.
Fairmil niebezpiecznie ci gn ło pod wod . Metcalfe zdj ł z uchwytu toporek
i stan ł obok kabla. Spojrzał w tył na „Sanforda" z twarz , na której wyra nie
odbijało si niezdecydowanie, po czym zamachn ł si pot nie. Kabel p kł z
brz kiem i jego lu ny koniec wij c si poleciał w morze, a rufa fairmili
wyskoczyła do góry.
„Sanford" drgn ł ostatni raz i odwrócił si do góry dnem. Gdy pogr ał si w
wod , znikaj c nam z oczu w ród wiruj cych fal, zabł kany promie sło ca padł
na jego kil i ujrzeli my blask niezniszczalnego złota. Pó niej wida było ju tylko
morze.
Gniew Metcalfe'a był olbrzymi, lecz tak jak szkwał wkrótce si uspokoił;
wrócił do swego zwykłego ja, przyjmuj c strat z filozoficznym spokojem.
184
— Szkoda — rzekł. — Ale tak to ju jest. Odeszło i nic nie mo emy na to
poradzi .
Siedzieli my w salonie fairmili w drodze do Malagi, gdzie Metcalfe miał nas
wysadzi . Dał nam suche ubrania i nakarmił nas, wi c poczuli my si lepiej.
— Co teraz zrobisz? — spytałem. Wzruszył ramionami.
— Tanger ju prawie si sko czył, gdy przejmuj go Maroka czycy. My l ,
e skocz do Konga; zaczyna si tam kotłowa .
Metcalfe i jemu podobni b d „skaka do Konga", pomy lałem. Kruki
zbieraj si w stada — ale on nie był z nich najgorszy.
— My l , e mo esz nam wyja ni kilka rzeczy — powiedziałem.
— Co chcesz wiedzie ? — u miechn ł si szeroko.
— Nie daje mi spokoju, jak w ogóle odkryłe nasz gr . Co doprowadziło ci
do podejrze , e chodzi nam o złoto?
— Stary — podejrze ? Ja nie podejrzewałem, ja w i e d z i a ł e m.
— Sk d, u diabła, wiedziałe ?
— Dowiedziałem si , gdy spiłem Walkera. Wy piewał cał histori o złocie, o
kilu — wszystko.
— A niech ci diabli. — Przypomniałem sobie wszystkie rodki ostro no ci,
które przedsi wzi łem, eby zbi Metcalfe'a z tropu. Przypomniałem sobie, jak
wyt ałem umysł i wymy lałem coraz to nowe wybiegi. Wszystko na darmo — nie
dało si go zwie !
— My lałem, e pozbyli cie si go — powiedział Metcalfe. - Od samego
pocz tku sprawiał wam ci głe kłopoty. My lałem, e wyrzucili cie go za burt czy
co takiego.
Spojrzałem na Coertzego, a on u miechn ł si szeroko.
— Był prawdopodobnie równie morderc — powiedziałem.
— Nie zdziwiłoby mnie to — zgodził si Metcalfe niedbale. — Był małym,
płaszcz cym si przed ka dym szczurem.
Przypomniałem sobie nagle — ja te chyba zabiłem człowieka!
— Gdzie jest Krupke? — spytałem. — Nie widziałem go tutaj. Metcalfe
prychn ł.
— J czy na swojej koi; w twarzy ma pełno drzazg. Pokazałem grzbiet mojej
dłoni.
— On zrobił mi to samo.
— Tak — odparł Metcalfe z kamienn twarz . — Ale Krupke straci
przypuszczalnie oko.
— Dobrze mu tak — stwierdziłem ze zło ci . — Nie b dzie ju tak ch tnie
patrzył przez celownik.
Nie zapomniałem o tym, e jeszcze kilka godzin temu Metcalfe i jego zbójecka
załoga robili, co mogli, aby nas zabi . Lecz kłócenie si o to z Metcalfe'em nie
byłoby w tej sytuacji zbyt rozs dne. Znajdowali my si na jego łodzi i miał
zamiar wysadzi nas bezpiecznie na l d. Irytowanie go zdecydowanie nie było
najlepsz taktyk .
— Ten twój pistolet maszynowy okazał si niezł niespodziank . O mało mnie
nie postrzeliłe . — Wskazał pognieciony, le cy na pomocniku megafon. —
Wytr ciłe mi to cholerstwo wprost z r ki.
185
— Dlaczego byłe tak troskliwy wobec mojego m a? — zmieniła temat
Francesca. — Dlaczego zadałe sobie tyle trudu?
— Och, zrobiło mi si naprawd przykro, gdy zobaczyłem, jak Hal mu
doło ył — rzekł Metcalfe powa nie. — Wiedziałem, kim jest, i wiedziałem, e
mógłby narobi smrodu. Niczego takiego nie chciałem. Chciałem, eby Hal
kontynuował odlewanie kilu i wyjechał z Włoch. Nie mogłem pozwoli sobie na
to, eby policja zacz ła wokół was w szy .
— Dlatego próbowałe równie powstrzyma Torloniego powiedziałem.
Przesun ł r k po policzku.
— To był m ó j bł d — przyznał. — My lałem, e uda mi si u y
Torloniego, tak aby si w niczym nie zorientował. Ale to straszny dra i kiedy
wpadła mu w r ce ta papiero nica, cała sprawa obróciła si przeciwko mnie.
Chciałem tylko, eby Torloni miał was na oku, ale ten cholerny głupiec Walker
musiał zdradzi wszystko. Wówczas nie mo na ju było Torloniego powstrzyma .
— Wi c ostrzegłe nas. Rozpostarł r ce.
— Có wi cej mogłem zrobi dla kumpla?
— Nie dla kumpla. Chciałe zdoby złoto. U miechn ł si szeroko.
— No có , u diabła. Wydostali cie si , prawda?
Rozmy lałem z gorycz o roli Metcalfe'a. Manipulował nami jak lalkami w
teatrze, a my ta czyli my tak, jak zagrał. No, niezupełnie — jedna z marionetek
zerwała si ze sznurka. Walker zawodz c nas, zawiódł równie Metcalfe'a.
— Gdyby nie anga ował w to Torloniego, kil by nie p kł. Gdy Torloni zacz ł
naciska , musieli my odlewa go w diabelnym po piechu.
— Tak — zgodził si Metcalfe. — Wszyscy ci cholerni partyzanci te nie
pomogli. — Wstał. — No có , musz i kierowa dalej t łodzi . — Zawahał si ,
po czym wło ył r k do kieszeni i wyci gn ł papiero nic . — Mo e chcesz to na
pami tk ; Torloni j zapomniał.
Spojrzałem na Francesc i Coertzego, po czym wolno wyci gn łem r k .
Poczułem ci ki, znajomy dotyk złota, lecz nie skr ciło mnie tym razem w rodku
jak wówczas, gdy Walker dał mi do r ki złotego herkulesa. Teraz na widok złota
robiło mi si niedobrze.
Otworzyłem papiero nic . Wewn trz znalazłem zło ony na pół list. Został
zaadresowany do mnie jako sprawuj cego opiek nad jachtem „Sanford", na
port Tanger, i był otwarty. Zacz łem go czyta i wybuchn łem niepohamowanym
miechem.
Francesca i Coertze patrzyli na mnie zdumieni. Próbowałem si opanowa ,
lecz wci wstrz sał mn histeryczny miech.
— Wy... wygrali my... główn nagrod na... na loterii. — Ci ko łapi c
powietrze pokazałem list Francesc , która te zacz ła si mia .
— Na jakiej loterii? — spytał Coertze z głupi min .
— Nie pami tasz? Nalegałe , aby w Tangerze kupi los loterii; powiedziałe ,
e to zabezpieczenie. On wygrał! Zacz ł si u miecha .
— Ile?
— Sze set tysi cy pesetów.
— Ile to jest w funtach? Przetarłem oczy.
186
— Nieco ponad sze tysi cy. To nie pokryje kosztów, które poniosłem w
zwi zku z t wycieczk , ale si przyda. Coertze wygl dał na zakłopotanego.
— Ile straciłe ?
Zacz łem oblicza . Straciłem „Sanforda" — był wart jakie dwana cie tysi cy
funtów. Przez prawie rok regulowałem wszystkie nasze rachunki — do
wysokie, gdy musieli my uchodzi za bogatych turystów. Wygórowana cena
wynaj cia Casa Saeta w Tangerze. Dochodziło wyposa enie łodzi oraz prowiant.
— Jakie siedemna cie do osiemnastu tysi cy.
Zamrugał gwałtownie. Wło ył r k do kieszonki w spodniach.
— Czy to pomo e? — spytał i wyło ył na stół cztery du e brylanty.
— A niech to diabli — powiedziałem. — Sk d je wytrzasn łe ?
— Chyba przykleiły mi si do r k w sztolni — zdusił miech. — Zupełnie jak
tobie ten pistolet maszynowy.
Francesca zacz ła chichota . Manipulowała chwil przy piersi. Wyj ła mały
irchowy woreczek, zawieszony na sznureczku na szyi i opró niła go. Dwa kolejne
brylanty znalazły si obok le cych ju na stole. Dla towarzystwa były tam
równie cztery szmaragdy. Spojrzałem na nich i powiedziałem:
— Nikczemni złodzieje, powinni cie si wstydzi . Te klejnoty miały zosta we
Włoszech!
Wyszczerzyłem z by, po czym wyci gn łem moich pi brylantów i
zacz li my si mia jak szaleni.
Pó niej, gdy schowali my ju klejnoty przed w cibskimi oczami Metcalfe'a,
wyszli my na pokład i obserwowali my wzgórza Hiszpanii wyłaniaj ce si z mgieł
horyzontu. Obj łem Francesc i powiedziałem z wymuszonym u miechem:
— Słuchaj, mam jeszcze połow udziałów stoczni w Cape Town. Czy zechcesz
zosta on konstruktora łodzi? U cisn ła mnie za r k .
— My l , e spodoba mi si Afryka Południowa.
Wyj łem z kieszeni papiero nic i otworzyłem jedn r k . Dedykacja wci
tam była. Przeczytałem j po raz pierwszy: Caro Benito da parte di Adolf—
Brennero — 1940.
— Cholernie niebezpiecznie nosi co takiego przy sobie — powiedziałem.
— Mo e j zobaczy jaki inny Torloni. Wzdrygn ła si i rzekła:
— Pozb d si jej, Hal, prosz , wyrzu j .
Wyrzuciłem j wi c za burt ; dostrzegli my tylko błysk złota w zielonej
wodzie, po czym znikn ła na zawsze.